background image

AMANDA QUICK

PŁONĄCA LAMPA

Przekład Maria Górna

Od autorki

U   podstaw   Towarzystwa   Wiedzy   Tajemnej   kryją   się   tajemnice.   Niewiele   z   nich   jest   równie 

niebezpiecznych,   jak   te   przechowywane   przez   potomków   alchemika   Nicholasa   Wintersa,   zaciekłego   rywala  

Sylvestra Jonesa.

Legenda o płonącej  lampie sięga najwcześniejszych dni Towarzystwa. Nicholas Winters i Sylvester  

Jones byli początkowo przyjaciółmi; później jednak stali się śmiertelnymi wrogami. Obaj dążyli do tego samego  

celu: pragnęli  znaleźć sposób, by wzmocnić  zdolności  psi. Sylvester  wybrał  ścieżkę  chemii. Przeprowadzał  

nielegalne eksperymenty z dziwnymi ziołami i roślinami. W końcu stworzył niedoskonałą formułę, która nęka 

Towarzystwo aż po dziś dzień.

Nicholas wybrał drogę inżyniera i stworzył płonącą lampę obdarzoną nieznaną mocą. Promieniowanie 

tej lampy zmieniło jego DNA, prowadząc do powstania genetycznej „klątwy", przekazywanej mężczyznom z jego 

rodu z pokolenia na pokolenie.

Klątwa Wintersów  pojawia się bardzo rzadko, ale kiedy już do tego dojdzie, Towarzystwo Wiedzy  

Tajemnej ma bardzo poważne powody do obaw. Mówi się, że mężczyzna z rodu Wintersów, który odziedziczy 

genetycznie  zmienioną moc  Nicholasa, staje się Cerberem  -  bo tak w  Towarzystwie  nazywa się  szaleńców 

obdarzonych zdolnościami psi, posiadających kilka śmiercionośnych talentów. Jones & Jones oraz Rada są 

przekonane, że takie potwory w ludzkiej skórze należy wytropić i jak najszybciej wyeliminować.

Dla mężczyzn płonącej lampy istnieje tylko jedno wyjście. Aby odwrócić zmiany spowodowane przez  

klątwę, każdy z nich musi odnaleźć ten artefakt oraz kobietę potrafiącą przetwarzać wytwarzaną przez niego  

energię światła snów.

Trylogia marzeń światła opowiada historię trzech mężczyzn - w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości  

-   których   losy   naznaczyła   klątwa   płonącej   lampy.   Ci   trzej   potomkowie   Nicholasa  Wintersa   nie   stronią  od 

niebezpieczeństw   i   namiętności.   Każdy   z   nich   odkryje   część   mrocznych   sekretów   lampy.   Każdy   też   spotka  

kobietę, która będzie miała moc zmienić jego przeznaczenie.

Aż  w końcu w odległej  przyszłości  na planecie  zwanej Harmonią jeden z nich odkryje największą 

tajemnicę lampy, sekret Kryształu Północy. Od tego będą zależeć losy rodu Jonesów i Wintersów.

Mam nadzieję, że spodoba się Wam ta opowieść.

Jayne

Z dzienników Nicholasa Wintersa 

14 kwietnia 1694 roku

background image

Nie dane mi będzie żyć długo, ale dokonam mej zemsty, jeśli nie w tym pokoleniu, to 

gdzieś i kiedyś w przyszłości. Albowiem teraz mam już pewność, że trzy zdolności płyną w 

naszej krwi i będą dziedziczone w mojej linii.

Za każdy z tych talentów trzeba zapłacić ogromną cenę. Z mocą jest tak zawsze.

Pierwsza zdolność wypełnia umysł wzbierającą falą niepokoju, której nie są w stanie 

ukoić niezliczone godziny spędzone w laboratorium, najsilniejszy trunek ani makowe mleko.

Drugiej zdolności towarzyszą złowrogie sny oraz straszliwe wizje.

Trzecia zdolność jest najpotężniejsza i najniebezpieczniejsza: jeśli klucz nie zostanie 

właściwie przekręcony w zamku, przyniesie ona najpierw szaleństwo, a potem śmierć.

Pojawieniu się tej trzeciej mocy towarzyszy ogromne ryzyko. Ci z moich potomków, 

którzy   przetrwają,   będą   musieli   odnaleźć   płonącą   lampę   i  kobietę   potrafiącą   przetwarzać 

energię światła snu. Tylko ona zdoła przekręcić klucz w zamku tak, by otworzyć wrota do 

owej ostatniej zdolności. Tylko ona potrafi zatrzymać lub odwrócić przemianę, która już się 

rozpoczęła.

Strzeżcie   się   jednak,   albowiem   kobiety   obdarzone   mocą   bywają   zdradliwe. 

Przekonałem się o tym i zapłaciłem za to ogromną cenę.

17 kwietnia 1694 roku

Dopełniło   się.   Ukończyłem   swoje   ostatnie   i   największe   dzieło:   Kryształ   Północy. 

Osadziłem   go   w   lampie   wraz   z   pozostałymi   kryształami.   To   kamień   obdarzony 

zdumiewającymi właściwościami. Zamknąłem w nim ogromne moce, lecz nawet ja, który go 

stworzyłem, nie potrafię odgadnąć wszystkich jego właściwości i nie wiem, jak wyzwolić 

jego blask. Odkrycie tego muszę pozostawić jednemu z moich potomków, w którego żyłach 

płynąć będzie moja krew.

Jednego   jednak   jestem   pewien.   Przez   tego,   który   będzie   kontrolować   światło 

Kryształu   Północy,   dokona   się   moja   zemsta.   Nasyciłem   bowiem   ten   kamień   mocą 

parapsychiczną   silniejszą   niż   jakakolwiek   magia   czy   czarnoksięstwo.   Promieniowanie 

kryształu zmusi mężczyznę władającego nim, by zniszczył potomków Sylvestra Jonesa.

Dokonam mej zemsty.

background image

Prolog

Londyn, koniec panowania królowej Wiktorii

Minęły   prawie   dwie   doby,   nim   Adelaide   Pyne   zorientowała   się,   że   Rosestead 

Academy   nie   jest   ekskluzywną   szkołą   dla   osieroconych   młodych   panien.   To   był   dom 

publiczny. Ale za późno zdała sobie z tego sprawę. Sprzedano ją jakiemuś przerażającemu 

człowiekowi nazwiskiem Smith.

Komnata Rozkoszy tonęła w mroku, oświetlona jedną tylko świecą. Płomień migotał i 

lśnił na powierzchni kremowej satyny, której fałdy spływały z osłoniętego baldachimem łoża. 

W   nikłym   blasku   płatki   czerwonych   róż   rozsypanych   na   białej   kołdrze   przypominały 

niewielkie plamy krwi.

Adelaide kuliła  się w ciemnym  wnętrzu szafy.  Strach wyostrzył  jej zmysły.  Przez 

szparę w drzwiach widziała tylko wąski fragment pokoju.

Smith wszedł do środka. Ledwo rzucił okiem na bogato zasłane łoże. Natychmiast za 

sobą zamknął i zaryglował drzwi, po czym położył na stole kapelusz i czarną torbę podróżną. 

Zupełnie jak lekarz wezwany do pacjenta.

Chociaż serce waliło jej ze strachu, Adelaide zwróciła uwagę na torbę. Miała w sobie 

coś, co nie dawało jej spokoju: światło snu wręcz z niej wyciekało. Nie wierzyła własnym 

zmysłom. Poprzez czarną skórę wypływały potężne wiry złowrogiej energii. Wydawało jej 

się, że przyzywają ją na tysiąc sposobów. Ale to przecież niemożliwe.

Nie   miała   jednak   czasu   zastanawiać   się   nad   tym,   znajdowała   się   bowiem   w 

rozpaczliwej sytuacji. Jej plan był oparty na założeniu, że będzie miała kontakt z jednym ze 

zwykłych typowych klientów pani Rosser, podchmielonym i rozochoconym dżentelmenem, 

niemającym   szczególnych   nadnaturalnych   zdolności.   Przez   ostatnie   dwa   dni   zdołała 

zauważyć,   że   pożądanie   nadawało   myślom   przeciętnego   mężczyzny   kierunek,   który   - 

przynajmniej  na pewien czas  - przyćmiewał  zdrowy rozsądek i bystrość. Tej  nocy miała 

zamiar wykorzystać to spostrzeżenie i uciec.

Jednakże   Smith   nie   należał   do   typowych   klientów   domu   uciech.   Z   przerażeniem 

patrzyła na jego ślady buzujące energią światła snu. Podobne rozgrzane piętna widać było na 

torbie w miejscach, gdzie jej dotykał.

Plamy światła snu można było znaleźć na każdym przedmiocie, którego dotykał jakiś 

człowiek.   Charakterystyczne   promieniowanie   bez   trudu   przenikało   przez   rękawiczki   i 

podeszwy butów, a ona umiała dostrzec resztki tej energii.

Zazwyczaj znaki bywały blade i rozmyte. Ale zdarzały się wyjątki. Ludzie owładnięci 

background image

silnymi   emocjami   lub   podnieceniem   pozostawiali   ślady  bardzo   czytelne.   Podobnie   osoby 

obdarzone zdolnościami  parapsychicznymi.  Pan Smith  pasował do obydwu  kategorii.  Był 

podniecony i miał potężny talent. Bardzo niebezpieczne połączenie.

Jeszcze bardziej niepokojący był fakt, że zauważyła jakieś wynaturzenie w kształcie 

jego psychicznych tropów. Unoszące się wokół nich lśniące, oleiste smugi nosiły subtelne 

znamiona negatywnej energii.

Smith zwrócił się w stronę szafy. Mdłe światło płomienia prześliznęło się po czarnej 

jedwabnej masce zakrywającej górną część jego twarzy. To, co zamierzał robić, musiało być 

tak nikczemne, że nie chciał, by go tu rozpoznano.

Poruszał się jak człowiek w sile wieku. Był wysoki i szczupły. Ubrania, które miał na 

sobie, wyglądały na kosztowne, a on sam emanował arogancją właściwą ludziom majętnym i 

wysoko postawionym.

Zdjął   skórzane   rękawiczki   i   rozpiął   metalowe   klamry   torby   z   gorączkowym 

pośpiechem, który u kogoś innego można byłoby wziąć za podniecenie. Adelaide nie miała 

jeszcze doświadczenia w tej dziedzinie. Pani Rosser oświadczyła  jej, że Smith będzie jej 

pierwszym   klientem.   Ale   przez   ostatnie   dwa   dni   obserwowała   ślady   pozostawione   na 

schodach przez dżentelmenów, którzy prowadzili inne dziewczyny do sypialni. Wiedziała, 

jakim blaskiem płonie pożądanie mężczyzny.

Co innego dostrzegała w dziwnie rozjarzonych śladach Smitha. Owszem, pulsowała w 

nim   mroczna   żądza,   ale   nie   była   to   żądza   ciała.   Niezwykłe   promieniowanie   ultraświatła 

wskazywało na to, że tej nocy pożera go całkiem inna namiętność. Adelaide przeraziła siła tej 

energii.

Wstrzymała  oddech, kiedy otworzył  torbę i sięgnął do jej wnętrza. Nie wiedziała, 

czego ma się spodziewać. Niektóre dziewczęta szeptały po kątach o klientach, którzy mieli 

osobliwe, perwersyjne zachcianki. Ale Smith nie wyciągnął z torby łańcucha, kajdanek ani 

pejcza,  lecz dziwny przedmiot  w kształcie  wazonu, wykonany z metalu,  który w świetle 

świecy połyskiwał złotem. Miał około osiemnastu cali wysokości, ciężką podstawę i kielich 

rozszerzający się ku górze, ozdobiony wokół krawędzi rzędem bezbarwnych kryształów. W 

jego   wnętrzu   szalała   burza   światła   snu   jak   gdyby   uchwyconego   w   stanie   dziwnego 

zawieszenia. Jakaś maszyna, pomyślała zdumiona. Urządzenie do wytwarzania światła snu.

I   chociaż   była   przekonana,   że   podobne   urządzenie   parapsychiczne   nie   ma   prawa 

istnieć, w jej myślach odezwało się wspomnienie opowieści ojca, echo starej legendy. Nie 

mogła sobie przypomnieć szczegółów, ale wiedziała, że chodzi o jakąś lampę i klątwę.

Smith postawił ten przedmiot na stole, tuż obok świecy. Szybkim krokiem podszedł do 

background image

łóżka.

- Bierzmy się do roboty - rzucił niecierpliwie, głosem ochrypłym z emocji. Szarpnął 

satynowy baldachim. Przez kilka sekund wyraźnie oszołomiony wpatrywał się w nietkniętą 

pościel. W następnej chwili zamarł z wściekłości. Zmiął w ręku lśniącą tkaninę i obrócił się 

wokół własnej osi, lustrując cienie w kątach pokoju.

- Gdzie jesteś, głupia dziewucho? Nie wiem, co ci nagadała Rosser, ale ja nie jestem 

zwykłym   klientem.   Nie   mam   w   zwyczaju   pokładać   się   z   dziwkami,   a   na   pewno   nie 

przyszedłem bawić się w jakieś gierki.

Mówił   głosem   cichym   i   lodowato   zimnym.   Adelaide   czuła,   jak   słowa   spływają 

dreszczem po jej plecach. Jednocześnie wydało jej się, że temperatura w pokoju spadła o 

kilka stopni. Zaczęła się trząść, nie tylko ze strachu, ale też z przejmującego zimna.

On najpierw sprawdzi pod łóżkiem.

W chwili gdy to pomyślała, Smith wziął ze stołu świecę i przykucnął, zaglądając w 

cień pod wielkim łożem.

Wiedziała, że otworzy szafę, gdy tylko się przekona, że nie ma jej pod łóżkiem. W 

pomieszczeniu nie było żadnego innego mebla, w którym mogłaby się schować.

- Jasna cholera. - Smith podniósł się tak gwałtownie, że świeca w jego ręku zamigotała 

i omal nie zgasła. - Wychodź, głupia dziewucho. Obiecuję, że załatwię to szybko. Nie mam 

ochoty przeciągać sprawy.

- Zastygł  w bezruchu,  kiedy dojrzał szafę. - Spodziewałaś  się, że cię nie znajdę? 

Bezmyślna istota.

Adelaide przestała oddychać. Nie miała dokąd uciec. Nagle drzwi od szafy otworzyły 

się i ciemność rozjaśnił blask świecy. Oczy Smitha lśniły w szparach jego maski.

- Głupia mała dziwka. Chwycił ją za ramię, zamierzając wywlec z szafy. Talent, który 

odkryła w sobie przed rokiem, gorzał dzikim płomieniem, mocniej niż kiedykolwiek. Skutek 

był do przewidzenia. Zareagowała na dotyk tak, jakby trafił ją niewidzialny piorun. Wstrząs 

był tak wielki, że nie była w stanie nawet krzyknąć.

Starała się pospiesznie stłumić swój talent. Nie znosiła, by jej dotykano, kiedy jej 

zmysły osiągały stan wzmożonej wrażliwości.

Wrażenie ocierania się o cienie i resztki snów innych ludzi było odpychająco intymne 

i niepokojące, jak koszmar na jawie.

Zanim   zdołała   odzyskać   dech,   usłyszała   zgrzyt   klucza   w   zamku.   Drzwi   sypialni 

otworzyły się z trzaskiem. W wejściu zamajaczyła  postać pani Rosser. Koścista sylwetka 

odcinała się czarnym cieniem na tle gazowych lamp oświetlających korytarz za jej plecami. 

background image

W tej chwili w pełni zasługiwała na przydomek, jakim obdarzyły ją pracownice burdelu: 

„Sęp".

- Obawiam się, proszę pana, że nastąpiła zmiana planów - powiedziała Rosser. Głos 

miała twardy i bezlitosny, tak jak charakter. - Musi pan natychmiast opuścić to miejsce.

- Co pani wygaduje, do diabła? - zdenerwował się Smith. Mocniej zacisnął palce na 

ramieniu Adelaide.

- Zapłaciłem Quintonowi bajońską sumę za tę dziewczynę.

- Właśnie dostałam wiadomość, że lokal ma nowego właściciela - odparła Rosser. - 

Mój poprzedni chlebodawca przeniósł się na tamten świat. Zawał serca. Ktoś inny przejął 

jego interesy. Ale nie ma powodów do obaw. Otrzyma pan zwrot pieniędzy.

- Nie chcę pieniędzy - warknął Smith. - Chcę dziewczyny.

- Jest tu ich na pęczki. Nawet teraz mam na dole dwie młodsze i ładniejsze od niej. Ta 

ma już co najmniej piętnaście lat. Wątpię, żeby pan był jej pierwszym.

-   Myśli   pani,   że   obchodzi   mnie,   czy   jest   dziewicą?   Rosser   była   najwyraźniej 

zaskoczona.

- Przecież za to pan zapłacił.

- Durna baba. Ona ma w sobie coś znacznie ważniejszego. Ubiłem z pani chlebodawcą 

interes i zamierzam doprowadzić go do końca.

- Już panu mówiłam, że właściciel lokalu zszedł z tego świata. Mamy teraz nowego.

- Nie interesują mnie przepychanki w światku przestępczym. Ta dziewczyna należy do 

mnie i zabiorę ją stąd, o ile eksperyment się powiedzie.

-  Jaki  znów   eksperyment?   - oburzyła   się pani  Rosser. -  Nic  mi   na  ten  temat   nie 

wiadomo. To jest dom publiczny, a nie laboratorium. Tak czy inaczej, nie ma pan prawa do 

dziewczyny i tyle.

- Wygląda na to, że będziemy musieli przeprowadzić próbę gdzie indziej. - Smith 

zwrócił się do Adelaide: - Ruszaj się.

Jednym szarpnięciem wywlókł ją z szafy. Zatoczyła się i upadła na podłogę.

- Wstawaj. - Trzymając Adelaide za ramię, starał się ją dźwignąć. - Wychodzimy stąd 

natychmiast. Ale nie ma obawy. Jeśli się okaże, że mi się nie przydasz, to pozwolę ci wrócić 

do tego przybytku.

- Nigdzie jej pan nie zabierze. - Rosser sięgnęła po sznur od dzwonka wiszący tuż przy 

drzwiach. -Zaraz wezwę strażników.

- Nic z tych rzeczy - powiedział Smith. - Dosyć tych bzdur.

Z kieszeni płaszcza wyjął kryształ wielkości pięści, jarzący się krwistą czerwienią. 

background image

Temperatura spadła o kolejne parę stopni. Adelaide poczuła, że w pomieszczeniu rozchodzi 

się niewidoczna lodowata energia.

Pani Rosser otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Uniosła w górę 

ręce jak wielki ptak, który chce wzlecieć. Głowę odchyliła do tyłu. Przeszył ją gwałtowny 

spazm. Po czym znieruchomiała i upadła przy drzwiach.

Adelaide zaniemówiła, wstrząśnięta. Sęp nie żył.

- No i dobrze - odezwał się Smith. - Nikt jej nie będzie żałował.

Ma   rację,   pomyślała   Adelaide.   Bóg   jeden   wiedział,   że   nie   darzyła   burdelmamy 

sympatią,   ale   przeraził   ją   widok   tak   gwałtownej   śmierci.   Dopiero   teraz   z   opóźnieniem 

docierało do niej, co tak naprawdę się wydarzyło. Smith użył swojego talentu w połączeniu z 

kryształem, żeby dokonać morderstwa. Nie zdawała sobie sprawy, że coś takiego w ogóle jest 

możliwe.

- Co pan jej zrobił? - wyszeptała.

-   To   samo,   co   zrobię   tobie,   jeśli   nie   będziesz   posłuszna.   -   Rubinowy   kryształ 

zmatowiał. - To cholerstwo zawsze tak krótko działa - mruknął pod nosem, chowając kamień 

do kieszeni. - Ruszaj się. Nie mamy chwili do stracenia. Musimy wyjść stąd natychmiast.

Pociągnął   ją   w   stronę   stołu,   gdzie   zostawił   lampę.   Wyczuwała   przepełniającą   go 

euforię.   Właśnie   zamordował   kobietę   i   był   z   siebie   zadowolony;   nawet   więcej   -   był 

zachwycony tym, co się stało.

Ale   wyczuła   coś   jeszcze.   Użycie   kryształu   kosztowało   Smitha   wiele   energii. 

Nadnaturalne moce, jak każdy inny aspekt ludzkiego ciała i umysłu, wyczerpują się, gdy ktoś 

nadmiernie   je   wykorzystuje.   Smith   na   pewno   niebawem   odzyska   pełną   moc,   ale 

prawdopodobnie teraz był przynajmniej trochę osłabiony.

- Nigdzie z panem nie idę - odparła.

Nie zadał sobie trudu, żeby jej odpowiedzieć. Natychmiast poczuła straszliwy chłód 

zalewający ją parzącymi falami.

Wciągnęła ze świstem powietrze, zgięła się wpół i osunęła na kolana pod naporem 

lodowatej agonii.

Widać nie wyczerpał całej swojej energii.

- Teraz wiesz, co spotkało Rosser - mówił Smith. - Ale w jej przypadku użyłem więcej 

mocy. Ten parapsychiczny mróz zabija wszystkie zmysły i w końcu zatrzymuje pracę serca. 

Jeśli nie będziesz posłuszna, potraktuję cię tak jak ją.

Ból ustał równie nagle, jak się pojawił, pozostawiając ją bez tchu i oszołomioną. Teraz 

już na pewno Smith zużył resztki swojej siły. Musi działać szybko. Na szczęście cały czas 

background image

trzymał ją za ramię. Potrzebowała fizycznego kontaktu, żeby przestroić cudzą energię snu.

Znowu uruchomiła talent, zagryzając zęby, kiedy pojawiły się nieznośne doznania, i 

ukierunkowała go w całości na Smitha. W ciągu ostatniego roku kilka razy zdarzało jej się 

dostrajać długość fal światła snu u ludzi, których dręczyły koszmary, ale jeszcze nigdy nie 

próbowała dokonać tego, co teraz.

Przez chwilę Smith nie zdawał sobie sprawy, że jest atakowany. Wpatrywał się w nią 

z otwartymi ze zdumienia ustami. Ale zaraz rozgorzała w nim furia.

- Co robisz? - zapytał władczym tonem. - Zapłacisz mi za to, dziwko. Miałaś czelność 

mi się sprzeciwić, więc zamarzniesz żywcem w swoim prywatnym piekle. Przestań.

Podniósł rękę, by ją uderzyć, ale było już za późno: właśnie zapadał w głęboki sen. 

Zaczął   się   osuwać   na   ziemię.   W   ostatnim   momencie   próbował   się   chwycić   stołu. 

Machnięciem ręki strącił świecę na podłogę.

Potoczyła się po drewnianych deskach w stronę łóżka. Lekki podmuch sprawił, że 

brzeg baldachimu zajął się od płomienia.

Adelaide rzuciła się do szafy, gdzie schowała buty i pelerynę, przygotowane przed 

ucieczką. Zanim się ubrała, płomienie objęły zwisającą pościel i zaczęły lizać białą kapę na 

łóżku. Dym wydostawał się na korytarz. Zaraz ktoś zacznie wołać na alarm.

Nasunęła głęboko na twarz kaptur peleryny i podeszła do drzwi, ale coś kazało jej się 

zatrzymać. Odwróciła się niechętnie i spojrzała na lampę. W tym momencie poczuła, że musi 

zabrać ze sobą ten dziwny przedmiot. To idiotyczny pomysł, bo ciężar będzie spowalniał 

ucieczkę. Ale nie mogła go tu zostawić.

Wepchnęła tę rzecz z powrotem do torby, zapięła klamry i znowu ruszyła do drzwi. 

Zatrzymała się przy nieruchomej postaci Smitha na sekundę, żeby przeszukać jego kieszenie. 

W jednej znalazła pieniądze. W drugiej ów pociemniały, krwistoczerwony kryształ. Zabrała 

pieniądze, ale kiedy dotknęła kryształu, przeniknął ją nieprzyjemny dreszcz. Wierna swojej 

intuicji, zostawiła go na miejscu.

Zbliżyła się do drzwi i przekroczywszy martwe ciało Rosser, wyszła na korytarz.

Za jej plecami białe satynowe łoże ogarnęły trzaskające płomienie. W głębi korytarza 

ktoś   krzyczał.   Mężczyźni   i   kobiety   w   niekompletnych   strojach   wybiegali   z   sąsiednich 

pokojów,   szukając   najbliższego   wyjścia.   Nikt   nie   zwrócił   uwagi   na   Adelaide,   kiedy 

wmieszała się w ogarnięty paniką tłum na schodach.

Kilka minut później była na zewnątrz. Ściskając torbę, uciekała w mrok nocy.

background image

1

Trzynaście lat później

Mamy  ją. - Griffin  Winters  zakreślił  krąg wokół Avery Street  i odłożył  pióro do 

mosiężnego  kałamarza.  Oparty dłońmi  o stół śledził  wzrokiem rozłożoną  na blacie  mapę 

Londynu. Czuł satysfakcję. Polowanie skończone. Ta kobieta jeszcze nie ma o tym pojęcia, 

ale już należy do niego. - Wiem, jaki będzie jej następny cel.

- Skąd możesz wiedzieć, gdzie teraz uderzy? - zapytał Delbert Voyle. Wyjął z kieszeni 

okulary.  Delbert,  potężnie  zbudowany mężczyzna  po czterdziestce,  stosunkowo niedawno 

uznał, że potrzebuje okularów, które w niezwykły sposób zmieniały jego wygląd. Bez nich 

wyglądał dokładnie na takiego, jakim był: twardy człowiek ulicy, zahartowany przez życie 

podwładny szefa gangu. Ale wystarczyło, by umieścił na bulwiastym nosie złocone oprawki, 

a natychmiast stawał się podobny do postawnego uczonego, który najlepiej  czułby się w 

bibliotece albo za ladą księgarni.

- Odgadłem jej system dziś rano, kiedy przeczytałem w gazecie doniesienie o nocnym 

napadzie na Avery Street - wyjaśnił Griffin. - Wszystko stało się oczywiste.

Delbert   pochylił   się   nad   biurkiem,   by   lepiej   się   przyjrzeć   położeniu   domów 

publicznych. Znał każdy zaułek zarówno w porządnych, jak i w podejrzanych dzielnicach. 

Nie potrzebował, żeby mu objaśniać mapę. Sam mógłby ją narysować.

Niezwykła  orientacja w terenie  i fotograficzna  niemal  pamięć  każdego miejsca, w 

którym   się   kiedykolwiek   znalazł,   była,   zdaniem   Griffina,   prawdopodobnie   nieodkrytym 

talentem.   Delbert   sarkał   na   tę   teorię,   choć   talent   Griffina   przyjmował   bez   zastrzeżeń, 

podobnie zresztą  jak Leggett  i Jed. Winters  wiedział,  że dla  swoich  ludzi  jest  po prostu 

„szefem" i jako taki musiał się wyróżniać.

Delbert,  Jed i Leggett  należeli  do pierwszych  członków  jego szajki młodocianych 

złodziei,   których   Griffin   zwerbował   dla   swojego   gangu   przed   dwudziestu   laty.   Jednak 

wszyscy dawno porzucili życie na ulicy. Teraz trzej podwładni byli stróżami i pracownikami 

jego siedziby.

Delbert nadzorował kuchnię. Jed zajmował się ogrodem i psami,  miał  też funkcję 

stangreta. Leggett przyjął na siebie rolę, którą w normalnym domu pełniłby kamerdyner. Dwa 

razy w tygodniu przychodziła praczka, w ciągu dnia zatrudniano też dochodzącą służbę, ale 

wszyscy byli ściśle kontrolowani. Nikt z postronnych nie zostawał na noc. Griffin nie obawiał 

się, że któryś ze służących może podwędzić rodowe srebra. Domostwo kryło wiele sekretów i 

jego największą obsesją było ich strzeżenie. Tylko wielka ostrożność pozwoliła mu zostać 

background image

jednym z władców londyńskiego podziemia.

Chociaż   Delbert,   Jed   i   Leggett   zajmowali   się   domem,   nie   na   tym   polegała   ich 

odpowiedzialność. W rzeczywistości byli bezpośrednimi podwładnymi Griffina. Każdy z nich 

nadzorował konkretny fragment zbudowanego przez Griffina imperium.

Założony   od   laty   gang   pospolitych   złodziejaszków   rozrósł   się   i   przekształcił   w 

świetnie zorganizowany interes o licznych aktywach i pasywach. Jego macki sięgały daleko 

zarówno w głąb ciemnych zakamarków Londynu, jak i najbardziej szanowanych dzielnic. 

Ostatnio   Griffin   odkrył   w   sobie   żyłkę   inwestora.   Obecnie   posiadał   udziały   w   bankach, 

żegludze i kolei, a za tym szła jeszcze większa władza.

Żaden   z   sąsiadów   na   St.   Clare   Street   nie   przypuszczał,   że   wielkie   domostwo, 

wzniesione na ruinach dawnego opactwa, należy do jednej z najbardziej  znanych  postaci 

przestępczego   świata.   Mieszkańcy   sąsiednich   rezydencji   uważali   właściciela   kamiennej 

budowli stojącej na końcu ulicy za bogatego, ekscentrycznego odludka.

- Nadal jesteś  przekonany,  że te napady organizuje kobieta?  - Delbert  zmarszczył 

czoło, pochylając się nad mapą.

-   Nie   mam   cienia   wątpliwości   -   odparł   Griffin.   Delbert   zdjął   okulary   i   ostrożnie 

wsunął je do kieszeni.

- Więc powiem tylko, że pnie się w górę. Burdele na Peacock Lane i Avery Street są 

znacznie bardziej eleganckie niż te pierwsze trzy, które złupiła. Jak myślisz, czy ona wie, że 

właścicielem tych dwóch ostatnich jest Luttrell?

- Założyłbym się o mój dom. Jestem pewien, że od początku miała oko właśnie na 

Luttrella.   Trzy  pierwsze   napady  na   małe,   niezależne   burdeliki  to   była  tylko   przygrywka, 

nabierała wprawy. Jak każdy dobry strateg, uczyła się na błędach i doskonaliła taktykę. Teraz 

zajmie się wyłącznie domami Luttrella. To ambitna jednostka.

- Społecznica. Za grosz zdrowego rozsądku. - Delbert cmoknął z niezadowoleniem. - 

Pewnie nawet nie wie, z jakim gadem walczy.

- Wie. I właśnie dlatego się do niego zabrała. Tacy ideowi reformatorzy roją sobie, że 

w jakiś sposób będzie ich chronić słuszność sprawy. Ta napadająca na burdele dama nawet 

nie pomyśli, że Luttrell bez chwili wahania poderżnąłby jej gardło.

- Wygląda na to, że napada tylko na domy publiczne - zauważył Delbert.

-   To   było   oczywiste   od   pierwszego   doniesienia   w   gazecie.   Delbert   wzruszył 

ramionami.

- W takim razie nie mamy się czym przejmować, bo żadnych nie prowadzimy. Gdyby 

zaczęła rabować kasyna albo knajpy, można by się zacząć martwić, ale na razie tylko Luttrell 

background image

ma z nią problem.

- Niestety - stwierdził Griffin. - Jeśli nie da sobie spokoju z tym przyjemnym hobby, 

długo nie pożyje. Delbert rzucił mu pytające spojrzenie.

-   Troszczysz   się   o   jakąś   społecznicę?   Przecież   to   zaraza,   nie   lepsza   od   gołębi   i 

wiewiórek, tyle że nie da się jej usmażyć ani przyrządzić w gulaszu.

- Ta kobieta może mi się bardzo przydać, oczywiście pod warunkiem że wcześniej nie 

skończy na dnie rzeki.

- A niech mnie cholera. Wpadła ci w oko, co, szefie? Ale czemu akurat ona? - Delbert 

spoglądał na niego z rosnącą obawą.

- Trudno to wytłumaczyć. Griffin zerknął na wiszący na ścianie portret. Czuł się tak, 

jakby patrzył w zamglone lustro. Nicholas Winters był ubrany wedle siedemnastowiecznej 

mody, ale czarny aksamitny frak i wymyślnie zawiązany fular nie przesłaniały uderzającego 

podobieństwa między nimi. Począwszy od ciemnych włosów i lśniących zielonych oczu aż po 

ostro wyrzeźbione rysy twarzy, Griffin był żywym obrazem przodka.

Portret ukończono wkrótce po tym, jak Nicholas rozwinął swój drugi talent. W tym 

okresie już dręczyły go koszmary i halucynacje. Ilekroć Griffin spoglądał na obraz, zawsze 

szukał na nim oznak szaleństwa, które wkrótce miało się rozwinąć.

Twarz na portrecie nagle zafalowała i zamigotała mu przed oczami. Nicholas zaczął 

się poruszać. Wbił w Griffina świdrujący wzrok alchemika.

- Ty jesteś moim prawdziwym dziedzicem - powiedział. - Potrójny talent będzie twój. 

Masz to we krwi. Znajdź lampę. Znajdź kobietę.

Wielkim wysiłkiem woli Griffin stłumił wizję. Niepokojące halucynacje w biały dzień 

zaczęły się pojawiać parę tygodni temu, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy dostrzegł u 

siebie drugi talent. Koszmary miewał teraz tak straszne, że bał się zasypiać. Nie mógł dłużej 

zaprzeczać faktom. Dosięgła go klątwa Wintersów.

Delbert,   szczęśliwie   nieświadom   tych   halucynacji,   przyglądał   się   Griffinowi 

wszystkowiedzącym spojrzeniem długoletniego przyjaciela i powiernika.

- Nudzisz się  - zawyrokował  ostatecznie.  - To jest twój  prawdziwy problem.  Nie 

miałeś kobiety, odkąd się rozstałeś z tą blond wdówką, z którą się widywałeś przed paroma 

miesiącami.   Jesteś   zdrowym   mężczyzną   w   sile   wieku.   Nic   dziwnego,   że   potrzebujesz 

regularności w tych sprawach. Chętnych kobiet, które z własnej woli zaspokoją każdą twoją 

zachciankę, możesz mieć na pęczki. Nie musisz się uganiać za taką, która sprowadzi na ciebie 

same kłopoty.

- Zapewniam cię, że nie mam ochoty iść do łóżka z działaczką społeczną - skrzywił się 

background image

Griffin.

Jednak wymawiając te słowa, uświadomił sobie z dreszczykiem emocji, że kłamie. 

Kłamstwo   było   jego   specjalnością,   umiejętnością,   która   wyniosła   go   na   szczyty   obecnej 

kariery. Ale miał w życiu kilka niezłomnych zasad, a jedną z nich było: nigdy nie okłamywać 

samego siebie.

I chociaż nie miał zamiaru wyjaśniać tego Delbertowi, prawda przedstawiała się tak, 

że miał prawdziwą obsesję na punkcie kobiety organizującej napady na burdele. Fascynowała 

go od chwili, kiedy z ulicy dotarły do niego pierwsze pogłoski na jej temat. Początkowo 

niczym nie umiał sobie tej fascynacji wytłumaczyć. Delbert miał rację, społecznice były tylko 

utrapieniem i zarazą.

- Bez urazy, szefie, ale znam to spojrzenie. Tak wyglądasz, gdy sobie postanowisz 

zdobyć coś, na czym ci zależy. Ale rusz głową, człowieku. Skąd wiesz, czy ta kobieta - pod 

warunkiem że to w ogóle jest kobieta - nie jest zasuszoną siwą staruszką albo jakąś szurniętą 

dewotką. Do licha, może nawet okazać się jedną z tych, których nie ciągnie do mężczyzn.

- Zdaję sobie sprawę - odparł Griffin. Jednak jakaś jego część była przekonana, że tak 

nie jest. Pewnie ta część, która już niedługo będzie się chwiała na niewidzialnej krawędzi, 

spoglądając w otchłań szaleństwa.

„Znajdź lampę. Znajdź kobietę". Delbert westchnął z ponurą rezygnacją.

- Chcesz ją wytropić, tak?

- Nie mam wyboru. - Griffin kontemplował kręgi zakreślone na mapie. - Ale muszę to 

zrobić szybko.

- Zanim dorwie ją Luttrell, zgadza się?

- Właśnie. Opracowała skuteczną taktykę i teraz się jej trzyma. A w przewidywalności 

zawsze tkwi słabość.

- Jeżeli uda się ją namierzyć, zgarniemy ją z Jedem.

- Nie, to nie jest dobre rozwiązanie. Potrzebuję pełnej i świadomej współpracy tej 

damy. Sytuacja wymaga towarzyskich uprzejmości.

Delbert parsknął śmiechem.

- Szacowna społecznica miałaby się zgodzić na spotkanie z szefem gangu? Chciałbym 

to zobaczyć. Ciekawe, jak się do tego zabierzesz.

- Wydaje mi się, że owa dama i ja mamy wspólnego znajomego, który być może 

zgodzi się umówić nas na spotkanie na gruncie neutralnym - odparł Griffin.

background image

2

Wdowa pojawiła się w kuchni przytułku akurat w chwili, gdy Irene z resztą dziewcząt 

zaczynała pałaszować jajecznicę z kiełbasą. Widelce zamarły w powietrzu, a dziewczyny w 

zdumieniu wpatrywały się w nowo przybyłą. Eleganckie damy, nawet takie, które zajmowały 

się dobroczynnością, nie miały zwyczaju przebywać w obecności kobiet upadłych. A Wdowa 

wyglądała na wytworną damę.

Ubrana w najmodniejszy strój, od stóp do głów miała na sobie tylko głęboką czerń, 

szarość i srebro. Czarna koronka przy ślicznym  aksamitnym  kapelusiku zakrywała twarz. 

Suknia była udrapowana w skomplikowane fałdy, a brzeg spódnicy zabezpieczono specjalną 

falbaną, chroniącą drogi materiał przed kontaktem z ulicznym pyłem i błotem. Spod falbany 

wyglądały   czubki   szykownych   szarych   bucików   zapinanych   na   guziczki.   Dłonie   Wdowy 

kryły czarne rękawiczki.

- Dzień dobry - powiedziała. - Cieszę się, że macie taki apetyt. To bardzo dobry znak.

Irene Brinks dopiero teraz zamknęła buzię. Poderwała się z końca ławy, by wykonać 

lekki   dyg.   Drewno   zaszurało   po   podłodze,   kiedy   jej   cztery   towarzyszki   odsunęły   ławę   i 

wstały.

- Usiądźcie i wracajcie do jedzenia - rzekła Wdowa. - Przyszłam tylko omówić coś z 

panią Mallory. Stojąca przy piecu, niewysoka, pulchna i pogodna kobietka wytarła dłonie w 

fartuch i obdarzyła Wdowę promiennym uśmiechem.

- Dzień dobry - odezwała się pani Mallory. - Wcześnie dziś pani do nas zajrzała.

-   Chciałam   zobaczyć,   jak   sobie   radzicie   po   wczorajszych   przejściach   -   padła 

energiczna odpowiedź Wdowy. - Wszystko w porządku?

-   Jak   najlepszym.   -   Pani   Mallory   jaśniała   zadowoleniem.   -   Jak   pani   widzi,   daję 

dziewczętom pożywne śniadanie. Podejrzewam, że dla niejednej jest to pierwszy od dawna 

przyzwoity posiłek.

- Tak jak ostatnio - przytaknęła Wdowa cicho. - Dziewczęta są na wpół zagłodzone.

- Niestety tak - zgodziła się pani Mallory. - Ale szybko sobie z tym poradzimy.

Irene nie ruszyła się z miejsca. Ani ona, ani jej towarzyszki. Stały sztywno wyprężone 

na   baczność,   nie   bardzo   wiedząc,   jak   się   zachować.   Miały   już   w   życiu   do   czynienia   z 

działaczkami w rodzaju pani Mallory, ale nigdy nie spotkały kogoś takiego jak ta elegancka 

dama.

Wdowa spojrzała w ich stronę.

- Szanowne panie, siadajcie do stołu. Śniadanie czeka.

background image

Przez   moment   Irene   i   reszta   rozglądały   się   zdezorientowane,   szukając   w   kuchni 

jakichś szanownych pań. Dopiero po chwili zorientowały się, że Wdowa mówiła do nich, i 

szybko zajęły swoje miejsca na ławie.

Pani Mallory przeszła przez kuchnię i stanęła obok Wdowy. Obie kobiety rozmawiały 

przyciszonymi głosami. Jednakże kuchnia w przytułku nie była duża, toteż Irene słyszała, o 

czym   rozmawiają.   Była   pewna,   że   inne   dziewczęta   też   podsłuchują.   Podobnie   jak   ona 

udawały, że skupiają całą uwagę najedzeniu. Nawet nie musiały za bardzo udawać, pomyślała 

Irene. Były bardzo głodne.

Zeszłej nocy najpierw wpadły w panikę, kiedy w trakcie ucieczki z płonącego burdelu 

ktoś   pochwycił   je,   wrzucił   do   powozu   i   gdzieś   wywiózł.   Mężczyźni,   którzy   je   porwali, 

przemawiali do nich uspokajającym tonem, ale Irene i jej towarzyszki były za sprytne, żeby 

dać   się   nabrać   na   życzliwość   obcych.   Doszły   do   wniosku,   że   porwał   je   właściciel 

konkurencyjnego domu schadzek i że wkrótce czeka je ta sama praca, jakiej oddawały się na 

Avery Street. Dobrze wiedziały, że kiedy kobieta raz zacznie zarabiać ciałem, nie ma już dla 

niej innej przyszłości.

Zupełnie jakby dziwka nie mogła mieć marzeń, myślała Irene. A dziewczynie wolno 

przecież fantazjować, że jakiś dżentelmen upodoba ją sobie, podaruje parę świecidełek, a 

może   nawet   uczyni   swoją   kochanką.   Wiadomo,   szanse   na   to   były   niewielkie,   ale   sama 

możliwość dawała nadzieję. Te, które porzuciły marzenia, szybko znajdowały pociechę w 

opium i butelce. Irene zdecydowała, że nie pójdzie tą drogą.

Po przyjeździe do przytułku powitano je gorącymi babeczkami i herbatą. Pani Mallory 

była typową działaczką charytatywną, a nie burdelmamą. Irene i pozostałe dziewczyny bez 

wahania rzuciły się na jedzenie, wiedząc, że chwila  wytchnienia  w przytułku  nie potrwa 

długo. Działaczki społeczne miały dobre chęci, ale brak im było zdrowego rozsądku. Nie 

pojmowały twardych zasad rządzących światem, w którym żyła Irene i jej towarzyszki.

Najlepszą rzeczą, jaką ideowe reformatorki mogły zaoferować prostytutce, była praca 

wyrobnicy albo rola popychadła w czyimś domu. Zresztą nawet ta nędzna egzystencja zwykle 

nie trwała długo. Należało się liczyć z natychmiastowym zwolnieniem bez żadnych referencji, 

gdy   tylko   pani   domu   dowie   się,   że   nowa   służąca   była   ladacznicą.   Irene   wolała   swoje 

marzenia, chociaż czasem wydawały jej się tak nierealne.

- Na Avery Street jeszcze bardziej oszczędzają, jeśli chodzi o karmienie tych biedactw 

- zwróciła się do Wdowy pani Mallory. - Tamtejsza kierowniczka uważa, że chude wyglądają 

na młodsze. A wie pani, że tam przyjmują klientów, którzy szukają młodych dziewuszek.

-   Jeśli   któraś   dożyje   tam   osiemnastki,   to   praktycznie   wygląda   na   staruszkę   - 

background image

stwierdziła Wdowa. - A potem wyrzucają je na ulicę. Nie możemy stracić tych dziewcząt, 

pani Mallory. Najstarsza z nich ma najwyżej piętnaście lat.

Miała cichy, równy, chłodny głos. Irene wyczuwała, że ta kobieta nie jest typową 

społecznicą, która uległa modzie na filantropię.

Wdowa przeszła przez kuchnię i zatrzymała się u szczytu stołu. Dziewczęta znowu 

niezdarnie zerwały się z miejsc.

-   Wiem,   że   czujecie   się   teraz   niepewne   i   przestraszone   -   rzekła   Wdowa   -   ale 

zapewniam, że tutaj jesteście bezpieczne. Na razie zaopiekuje się wami pani Mallory. Do tego 

domu nie ma wstępu żaden mężczyzna. Drzwi są zamknięte na klucz i zaryglowane. Jutro 

rano   dostarczą   wam   odpowiednie   ubrania,   pojedziecie   do   mojej   Akademii   dla   młodych 

panien, szkoły z internatem dla takich dziewcząt jak wy.

Irene nie wierzyła własnym uszom. Jej towarzyszki były tak samo zdumione.

Mała Lizzie, najnowszy nabytek z Avery Street, odważyła się zadać pytanie, które 

wszystkim cisnęło się na usta.

- Przepraszam, psze pani - odezwała się Lizzie. - Ale czy pani mówi, że będziemy 

wysłane do innego burdelu?

- Nie. Mówię, że pojedziecie do porządnej szkoły z internatem - oznajmiła stanowczo 

Wdowa. - Dostaniecie tam czyste łóżka i mundurki i będziecie chodzić na lekcje. A kiedy 

przyjdzie  czas,   pójdziecie   w  świat   z  sumą  pieniędzy   wystarczającą,  żeby  zapewnić   wam 

poczucie   bezpieczeństwa.   Będziecie   miały   kwalifikacje   do   tego,   żeby   się   utrzymać   jako 

maszynistki,  telegrafistki,  krawcowe albo modystki. Być  może niektóre z was użyją tych 

pieniędzy, żeby otworzyć własny interes. W każdym razie dla tych, które skorzystają z mojej 

oferty, przyszłość stoi otworem.

Irene   spuściła   wzrok   na   talerz   z   niedokończoną   jajecznicą.   Pozostałe   dziewczyny 

również.   Wdowa   może   wkłada   serce,   a   nawet   zapał,   aby   im   pomóc,   ale   widać   damy   z 

wyższych sfer nie są tak bystre, jak by się można spodziewać.

- Bardzo przepraszam, psze pani, ale my nie możemy iść do takiej prawdziwej szkoły. 

- Lizzie nie dawała za wygraną.

-   Czemu   nie?   -   zdziwiła   się   Wdowa.   -   Czy   któraś   z   was   ma   rodzinę,   do   której 

chciałaby wrócić? Macie bliskich, którzy się o was upomną?

Dziewczęta przełknęły nerwowo ślinę i popatrzyły po sobie.

- Nie, psze pani - wyjaśniła Lizzie. - Mnie to mój tatko sprzedał do domu na Avery 

Street. Raczej nie przyjmie mnie z powrotem.

- Moi rodzice umarli zeszłego roku na zapalenie płuc - wtrąciła Sally. - A mnie wysłali 

background image

do przytułku. Stamtąd wzięła mnie kierowniczka burdelu. Mówiła, że będę w jakimś domu za 

służącą. Ale cóż, stało się inaczej.

Irene nie zamierzała opowiadać swojej historii. Po co się powtarzać.

- Tak właśnie myślałam - rzekła Wdowa. - Cóż... Mogę wam obiecać, że teraz stoi 

przed wami możliwość wyboru nowego zawodu.

-   Ale   my,   psze   pani   -   odezwała   się   znowu   Lizzie   -   jesteśmy   przecież   dziwkami. 

Dziwki nie mogą chodzić do szkoły dla porządnych panienek.

- Do tej mogą - powiedziała Wdowa. - Jestem właścicielką Akademii, i to ja ustalam 

zasady. Sally odchrząknęła.

- Ale co to zmieni? Psze pani, czy pani nie rozumie? Nawet jeśli nauczymy się pisać 

na maszynie albo robić kapelusze, to i tak nikt nie da pracy byłym dziwkom.

-   Wierz   mi   -   weszła   jej   w   słowo   Wdowa.   -   Sprawię,   że   już   niedługo   całkiem 

znikniecie   z   powierzchni   ziemi.   A   kiedy   skończycie   Akademię,   będziecie   przyzwoitymi 

młodymi   pannami   o   nieskazitelnym   pochodzeniu.   Dostaniecie   nowe   nazwiska   i   nową 

tożsamość. Nikt się nie domyśli, że kiedykolwiek pracowałyście w burdelu.

To tłumaczy sprawę, stwierdziła Irene. Wdowa była niespełna rozumu.

- A jeśli ktoś nas w przyszłości rozpozna? - dopytywała się Sally - Na przykład jakiś 

były klient?

- Raczej mało prawdopodobne - stwierdziła Wdowa. - Londyn to bardzo duże miasto. 

Ponadto zanim skończycie szkołę, minie dobrych kilka lat. Wasz wygląd do tego czasu się 

zmieni.   Co   więcej,   wasza   nowa,   bardzo   przyzwoita   tożsamość   będzie   w   pełni 

udokumentowana, począwszy od urodzenia. Opuścicie Akademię ze świetnymi referencjami, 

dzięki czemu każda z was znajdzie godne zajęcie.

Sally szeroko otworzyła oczy.

- Naprawdę zrobi pani tak, że znikniemy i powrócimy jako zupełnie inne osoby?

- Dokładnie w tym celu powstała moja Akademia - odparła Wdowa.

Ta kobieta proponowała im urzeczywistnienie marzeń. Irenę zdawała sobie sprawę, że 

obiecywana wizja przyszłości różni się od tej, jaka podtrzymywała ją na duchu, odkąd zaczęła 

pracować jako prostytutka. Ale w odróżnieniu od tamtych nierealnych fantazji wydawała się 

prawie możliwa. Wydawało się, że znajduje się na wyciągnięcie ręki.

3

Interesujący   przedmiot,   ale   to   kamienne   naczynie   ma   w   sobie   coś   zdecydowanie 

nieprzyjemnego, zgodzi się pani? Podejrzewam, że właśnie dlatego personel muzeum ustawił 

background image

je w bocznym korytarzyku, gdzie mało kto zagląda.

Te słowa, wypowiedziane  głębokim męskim głosem,  poruszyły  zmysły  Adelaide  i 

obudziły w jej żyłach zapowiedź gorącego dreszczu. W powietrzu zaiskrzyła energia. Ten 

mężczyzna miał jakieś zdolności parapsychiczne, i to niemałej mocy. Nie spodziewała się 

takiego obrotu spraw.

Nie spodziewała się też po sobie tak gwałtownej reakcji. Była cała podminowana. Nie 

dało   się   tego   inaczej   określić.   Nigdy   wcześniej   nie   spotkała   tego   człowieka,   znanego   w 

londyńskim przestępczym światku jako Dyrektor Konsorcjum, ale rozpoznałaby go bez trudu. 

Odniosła wrażenie, jakby czekała na niego od dawna, od kiedy skończyła piętnaście lat.

Przez   kilka   sekund   przyglądała   się   kamiennej   wazie,   jakby   rzeczywiście   ją 

interesowała. W rzeczywistości  jednak potrzebowała  chwili, żeby wziąć się w garść. Nie 

mogła dać po sobie poznać, że jest rozstrojona.

Opanowała się najwyższym wysiłkiem woli. Wzięła głęboki oddech i zwróciła się do 

niego z chłodnym i obojętnym wyrazem twarzy. Powtarzała sobie w myślach, że jest kobietą 

doświadczoną i żaden kryminalista nie wyprowadzi jej z równowagi.

- Podejrzewam, że umówił się pan ze mną w bocznym korytarzu, bo nie chciał pan, 

żeby ktoś pana zobaczył - odparła.

- Uznałem, że osoba napadająca na domy publiczne  doceni odrobinę prywatności. 

Chociaż   rozpoznawała   go   na   poziomie   parazmysłów,   tak   naprawdę   nie   wiedziała   o 

Dyrektorze prawie nic, poza strzępkami tajemnic i legend krążących na jego temat. Ulicznice, 

które trafiały do jej przytułku, mówiły o nim tylko szeptem.

Postanowiła   mu   się   lepiej   przypatrzyć,   ale   nie   mogła   dojrzeć   jego   twarzy.   Stał   z 

rękami założonymi na piersi, swobodnie oparty ramieniem o kamienny filar. Wydawało się, 

że otaczają go cienie. Miał w sobie coś niesamowitego, widmowego. Tak jakby nie patrzyła 

na niego, ale na jego odbicie w mętnej wodzie.

Wyczuła, że on też jej się przygląda, jakby była intrygującym muzealnym okazem. 

Chociaż nie widziała go wyraźnie, mogła stwierdzić, że ma na sobie kosztowny strój, godny 

wysoko postawionego dżentelmena -takiego, który ubiera się u bardzo drogiego krawca.

Drażniło ją, że nie jest w stanie dostrzec rysów jego twarzy. Wprawdzie korytarzyk 

tonął w półmroku, ale jej wzrok już zdążył się przyzwyczaić do skąpego światła. Zresztą król 

przestępczego podziemia stał oddalony od niej zaledwie o parę kroków. Powinna widzieć 

jego twarz całkiem wyraźnie.

Przełączyła   się   na   widzenie   ponadzmysłowe.   I   zrozumiała   natychmiast,   gdy  tylko 

zobaczyła,   że   ślady   jego   stóp   na   kamiennej   podłodze   jarzą   się   ciemnym   opalizującym 

background image

światłem   snu.   Dyrektor   ukrywał   się   przed   nią   za   pomocą   swojego   talentu.   Nie   potrafiła 

określić natury jego zdolności, ale widziała promieniowanie czystej mocy.

- Widzę, że nie ja jedna ukrywam twarz - powiedziała. - Bardzo sprytna sztuczka. Jest 

pan tkaczem iluzji?

- Bardzo pani spostrzegawcza. - Nie dosłyszała w jego głosie przestrachu ani irytacji, 

raczej zadowolenie, a nawet chłodną, wyrachowaną satysfakcję. - Nie, nie tworzę iluzji, ale 

była pani blisko. Władam energią cienia.

- Nigdy o czymś podobnym nie słyszałam.

- To rzadka umiejętność, ale bardzo przydatna. Jeśli użyję wystarczająco dużo mocy, 

mogę stać się praktycznie niewidzialny dla ludzkiego oka.

-   Rozumiem,   że   taki   talent   w   pana   zawodzie   to   skarb   -   odparła,   nie   kryjąc 

dezaprobaty.

- Bardzo dobrze mi służył już od początku kariery - przyznał, bynajmniej wcale nie 

urażony. - Ale bardzo mnie cieszy, że przejrzała pani mój fortel. Dotąd nie spotkałem nikogo, 

komu by się to udało.

Wydaje mi się, że ubijemy dobry interes.

-   Wątpię.   Nie   sądzę,   żebyśmy   mieli   ze   sobą   cokolwiek   wspólnego,   poza   naszym 

znajomym.

- Pan Pierce. - Skinął głową potakująco. - Tak. Ale zanim o nim porozmawiamy, 

chciałbym się upewnić, czy wyciągnąłem właściwe wnioski co do natury pani talentu.

Zesztywniała.

- Nie wiem, dlaczego mój talent miałby pana w ogóle interesować.

- Otóż właśnie rodzaj i siła pani zdolności bardzo mnie interesują.

- Czemu? - spytała ostrożnie.

- Bo jeśli się nie mylę, istnieje możliwość, że może mi pani uratować rozum i życie. - 

Urwał. - Chociaż jeśli nie zdoła pani ocalić umysłu, to i moje życie straci znaczenie.

Wstrzymała oddech i zerknęła raz jeszcze na buzującą energię światła snów na jego 

śladach. W świetlistych smugach płonęła siła i władza. Nie dostrzegała cienia mętnych barw 

oznaczających rozchwianie umysłowe.

- Wygląda pan na całkiem zdrowego psychicznie, sir - rzekła oschle. Po chwili dodała: 

- Ale widzę, że dręczą pana złe sny.

Natychmiast wyczuła, że zdołała go zaskoczyć.

- Może to pani wyczytać w moim świetle snu? - zapytał.

-   Każda   choroba   mocno   się   w   nim   uwidacznia.   U   pana   nie   widać   żadnych 

background image

umysłowych czy fizycznych nieprawidłowości, ale koszmary też pozostawiają wyraźne ślady.

- Widzi pani, co mi się śniło? - W jego głosie brzmiało niezadowolenie. Zrozumiałe. 

Sny to przecież jedno z najbardziej intymnych ludzkich przeżyć.

-   Nikt   nie   może   zobaczyć   dokładnie,   co   się   śniło   innej   osobie   -   uspokoiła   go.   - 

Odczytuję tylko energię tych uczuć i wrażeń, których pan doświadczał podczas snu. A mój 

talent tłumaczy to na obrazy.

Przyglądał jej się dłuższą chwilę.

- Nie męczy pani ta umiejętność?

- Nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo. - Wyłączyła widzenie ponadzmysłowe. 

Rozgrzane ślady stóp zniknęły. - Czego pan ode mnie chce?

- Interesują mnie nie tylko pani zdolności parapsychiczne. Zaintrygował mnie również 

zapał, z jakim ratuje pani innych.

- Nie rozumiem, o co chodzi.

- Wiem, że specjalizuje się pani w ratowaniu młodych kobiet z domów publicznych. 

Wiem też, że nie jestem już młody ani nie jestem kobietą.

- Zauważyłam - powiedziała ostrzejszym tonem. - Czy próbuje mi pan wmówić, że 

powinnam go ratować? Szczerze wątpię, żeby było coś, co mogłabym zrobić dla człowieka 

pańskiego... hm... pokroju.

Mogłaby się założyć, że uśmiechnął się na te słowa, ale nie miała pewności, bo nadal 

spowijały go cienie.

- Za daleko zaszedłem... Czy to chciała pani powiedzieć? - zapytał. - Przyznam, że 

istotnie nie znajdzie pani we mnie żadnych resztek niewinności, które można by ocalić. Ale 

nie dlatego prosiłem o spotkanie.

- Więc dlaczego?

- Dwa miesiące temu skończyłem trzydzieści sześć lat.

- A co to ma do rzeczy?

- To, że mniej więcej w tym czasie może uderzyć rodzinna klątwa. Jeśli oczywiście w 

ogóle uderzy. Mojemu ojcu, dziadkowi i paru poprzednim pokoleniom została oszczędzona. 

Miałem nadzieję, że i mnie ominie, ale nie mam aż tyle szczęścia.

- Naprawdę nie wiem, w czym mogłabym pomóc - przerwała. - Jestem zwolenniczką 

nowoczesnego myślenia, nie wierzę w klątwy i czarną magię.

- Tu nie chodzi o magię, tylko o cholernie skomplikowaną parafizykę. Wierzę jednak, 

że kto jak kto, ale pani sobie z tym poradzi, Adelaide Pyne.

Przez sekundę czy dwie nie zdawała sobie sprawy z tego, co właśnie powiedział. A 

background image

potem do niej dotarło.

- Pan zna moje nazwisko? - wyszeptała przerażona.

- Jestem Dyrektorem Konsorcjum - odparł z prostotą. - Wiem o wszystkim, co się 

dzieje na ulicach Londynu. A o pani ostatnio jest dość głośno.

4

Widać było, że przeżyła mocny wstrząs. Wykazała się podziwu godnym opanowaniem 

- tylko lekko się wzdrygnęła - ale wyczuwał, że jest bliska paniki. Przeholował. To mu się 

zazwyczaj nie zdarzało.

- Proszę o wybaczenie - powiedział. - Nie chciałem pani przestraszyć.

- Nadal nie mogę uwierzyć, że pan Pierce zdradził panu moje nazwisko - stwierdziła, 

kiedy już nieco ochłonęła. - Myślałam, że można mu ufać.

- Bo można. Wiem z doświadczenia, że Pierce to człowiek honoru. - Uśmiechnął się z 

przekąsem. - Czy raczej kobieta honoru?

- Więc zna pan też sekret Pierce'a? - W głosie Adelaide zabrzmiało niedowierzanie.

- To prawda, wiem, że Pierce jest kobietą, która udaje mężczyznę. Poznaliśmy się 

przed   laty.   Była   sierotą,   zmuszoną   do   życia   na   ulicy.   Dość   szybko   zorientowała   się,   że 

przebrana za chłopaka będzie nie tylko bardziej bezpieczna, ale też silniejsza. A jak pani ją 

poznała?

- Gdy zaczęłam pracować z młodymi prostytutkami - wyjaśniła Adelaide. - Pierce i 

jego wspólnik, pan Harrow, zainteresowali się moim przytułkiem.  Kiedy wspomniałam o 

planie napaści na domy publiczne, żeby przyciągnąć uwagę prasy, pan Harrow zaoferował 

pomoc. I skłonił do niej jeszcze dwóch innych członków Klubu Janusa. Słyszał pan o tej 

organizacji?

- Pierce założył ją wiele lat temu. Skupia kobiety, które zdecydowały się żyć jako 

mężczyźni. Rozumiem, że to ci dwaj ochotnicy z klubu wywożą dziewczyny po tym, jak pani 

udaje się opróżnić budynek, alarmując o pożarze?

- Tak. A skąd pan tyle wie na temat Pierce'a?

- Z biegiem czasu doszliśmy do wniosku, że korzystne będzie zawarcie sojuszu.

- Mogę się domyślać, czemu było wam na rękę zawarcie porozumienia co do różnych 

podejrzanych interesów, które obaj prowadzicie. Żadnemu z was nie odpowiadałaby otwarta 

wojna.

Ze zdumieniem stwierdził, że nie podoba mu się pogarda, jaką dosłyszał w jej głosie. 

Wydawało mu się, że już dawno przestał się przejmować tym, co inni o nim myślą, ale z 

background image

jakiegoś powodu irytowała go nieskrywana dezaprobata Adelaide Pyne.

- Czy nie jest to z pani strony hipokryzja?

- Słucham?

-  Dama,   która  zawiera  układy  z  wysoko   postawionymi  przestępcami,  kiedy  jej  to 

odpowiada. Jak by to pani określiła?

Usłyszał, jak z oburzeniem wciąga powietrze, i wiedział, że przytyk był trafiony. Do 

diabła, co się z nim dzieje? Potrzebował jej pomocy, więc przerzucanie się docinkami nie 

było w tym przypadku najmądrzejsze.

- Powiedzmy sobie jasno, sir - odezwała się. - Zawarłam układ z jednym konkretnym 

przestępcą, panem Pierce'em, a nie z panem czy kimkolwiek innym z tego środowiska.

- Zgoda - przyznał. - Czyli jeden układ z jednym przestępcą.

- A skoro mowa o panu Piersie, twierdzi pan, że nie on zdradził panu moje nazwisko. 

Więc skąd pan je zna?

- Pani napady wywołały spore zamieszanie nie tylko w prasie, ale i na ulicach. Zaczęły 

krążyć   plotki,   że   niektóre   z   młodych   prostytutek,   które   wykradziono   w   ciągu   ostatnich 

miesięcy, znikają na dobre, gdy odwiedzą pewien przytułek na Elm Street. Popytałem tu i 

ówdzie   i   dowiedziałem   się,   że   ta   szacowna   instytucja,   która   do   niedawna   miała   kłopoty 

finansowe, teraz ma się świetnie dzięki wsparciu anonimowej osoby znanej jako Wdowa.

- I to śledztwo doprowadziło pana wprost do mnie? - zapytała w osłupieniu. - Więc tak 

łatwo odkryć moją tożsamość?

-   Dobrze   zatuszowała   pani   swoje   powiązania   z   przytułkiem.   Ale   muszę   panią 

uświadomić z przykrością, że o ile człowiek może ukryć swoją tożsamość, o tyle stosunkowo 

łatwo śledzić przepływ gotówki. Zwłaszcza gdy się odkryje, że wszystkie rachunki pewnego 

przytułku pokrywa jeden konkretny bank.

- Wielkie  nieba, bankierzy podali panu moje  nazwisko? Więc  nie ma  już na tym 

świecie żadnych zasad?

-   Na   podstawie   mojego   bogatego   doświadczenia   mogę   stwierdzić,   że   nie. 

Przynajmniej   jeśli   chodzi   o   pieniądze.   W   pani   banku   pracuje   pewien   człowiek,   który 

przypadkiem był mi winien przysługę. Kiedy się dowiedział, że interesuje mnie tożsamość 

osoby, która finansuje pewien przytułek, był tak miły, że podał mi pani nazwisko, a przy 

okazji spłacił swój dług.

- Rozumiem. - Jej głos ociekał chłodem. - Zawsze pan tak załatwia interesy?

-   Kiedy   to   tylko   możliwe.   Pieniędzy   mam   aż   nadto,   pani   Pyne.   Ostatnimi   czasy 

doszedłem do wniosku, że nieodwzajemniona przysługa to o wiele cenniejszy towar.

background image

- Więc zastrasza pan i szantażuje takich ludzi, jak ów nieszczęsny urzędnik w banku?

- Wydaje mi się, że wyraziłem się dość jasno. Nie było żadnego zastraszania. Ten 

urzędnik był mi winien przysługę.

- Moim zdaniem dług wobec kogoś pana pokroju niczym się nie różni od groźby i 

wymuszenia.

- Urodziła się pani taka przemądrzała, czy to pobyt w Ameryce tak na panią wpłynął? 

Zmartwiała.

- Wie pan, że mieszkałam w Ameryce?

- Urzędnik wspominał coś o tym. Ale sam bym się domyślił. Mówi pani z lekkim 

akcentem. Założę się, że sporo czasu spędziła pani na Zachodzie.

- Nie wiem, co to ma do rzeczy.

- Nic, rzeczywiście. Przejdźmy więc do bardziej istotnej sprawy.

- Czyli?

- Do tego, w jaki sposób pani mnie ocali.

- A co takiego miałabym zrobić? Zakładając, że w ogóle się na to zgodzę.

- Przy odrobinie szczęścia pani umiejętność kształtowania światła snu może być dla 

mnie zbawienna.

-   Umiem   czytać   ślady   -   przyznała.   -   Ale   występuje   ogromna   różnica   pomiędzy 

umiejętnością   dostrzegania   resztek   energii   snów   a   zdolnością   kształtowania   ścieżek 

ultraświatła.

- Jestem pewien, że to też pani potrafi.

- Ciekawe, skąd ta pewność?

- Moja teoria znalazła potwierdzenie dziś rano, kiedy usłyszałem, że w zaułku obok 

domu publicznego przy Avery Street znaleziono nieprzytomnego mężczyznę.

- Ale on żyje. - Zachłysnęła się. - Zauważyłabym, gdyby... - Urwała raptownie, zdając 

sobie sprawę, że się zdradziła.

- Żyje, ale mówiono mi, że ma zszargane nerwy, bo kiedy leżał pogrążony w głębokim 

śnie, dręczyły go najstraszliwsze koszmary. Podobno przez parę godzin nie można go było 

dobudzić.

Osłonięte rękawiczkami dłonie Adelaide zacisnęły się na rączce parasolki.

- Próbował mnie złapać, kiedy zeszłam schodami do tylnego wyjścia. Twierdził, że 

zwrócił na mnie uwagę wcześniej i że wydałam mu się podejrzana. Poznałam go, to ten 

bandzior, którego dziewczęta z Avery Street bały się najbardziej. Podobno bywał wobec nich 

bardzo brutalny. Ale i tak nie rozumiem, dlaczego skojarzył pan to ze mną.

background image

- Te pogłoski dały mi wiele do myślenia. Osoba, która go pozbawiła przytomności, 

musiała użyć mocy parapsychicznych. Podobno nawet nie został draśnięty, za to do tej pory 

bełkocze coś o wyjątkowo realistycznych koszmarach. Tak więc doszedłem do wniosku, że 

ktokolwiek go tak urządził, umie przekształcać światło snów.

- Rozumiem.

- Ten człowiek ma na sumieniu niejedno ludzkie życie - stwierdził obojętnym tonem. - 

Ma pani diabelne szczęście, że udało się pani wyjść cało z tego spotkania.

Nie odpowiedziała.

Tracił tylko czas, próbując ją przekonać, że działa nierozważnie. Trzymaj się tematu, 

pomyślał. Jeśli dama lubi ryzykować, to jej sprawa. Ale z jakiegoś powodu los Adelaide Pyne 

nie był mu obojętny.

-   Skoro   wiedział   pan,   kim   jestem,   to   po   co   kontaktował   się   pan   z   Pierce'em?   - 

zapytała.

- Chciałem, żeby to spotkanie było oficjalne, a on zgodził się nas umówić.

- Jesteście sojusznikami?

Wiedział, że odpowiedź jej się nie spodoba.

- Pan Pierce również jest mi winien przysługi.

- Jak ten biedak z mojego banku.

-   Pierce   nigdy   by   pani   nie   wydał,   jeśli   o   to   chodzi.   Powiedział,   że   zaproponuje 

spotkanie, ale jasno dał do zrozumienia, że to od pani będzie zależało przyjęcie zaproszenia. 

Ale bardziej ciekawi mnie, dlaczego zgodziła się pani tu dzisiaj przyjść.

-   Niech   pan   nie   będzie   śmieszny   -   odparła.   -   Nie   miałam   wielkiego   wyboru.   To 

oczywiste, że skoro już wypytywał pan o mnie Pierce'a, to lada moment dotarłby pan i do 

mnie.

Nie odpowiedział. Jej wniosek był słuszny. Na pewno sam by ją znalazł, gdyby Pierce 

nie zgodził się ich umówić.

- Na czym dokładnie polega pański problem, sir? - spytała Adelaide. - Wiem, że nie 

prowadzi   pan   domów   publicznych,   więc   nie   ma   się   pan   czego   obawiać   ze   strony  takiej 

społecznicy jak ja.

-   Skąd   wiadomo,   że   nie   prowadzę   żadnych   domów   publicznych?   Zbyła   go 

machnięciem ręki.

- Dziewczęta, które do nas trafiają, to istna kopalnia plotek. Mają o wiele więcej 

informacji,   niż   mogliby   się   spodziewać   ich   klienci   czy   sutenerzy.   Dobrze   wiedzą,   kto 

handluje żywym towarem, a kto nie. O panu krąży wiele plotek, ale żadna nie wskazuje, by 

background image

zajmował się pan tym nikczemnym procederem.

- W takim razie cieszę się, że nie grozi mi napad - odparł uprzejmie.

- Pan sobie ze mnie kpi?

- Skądże. Tylko obawiam się o pani życie. Jasno widać, że pani celem są teraz domy 

należące do Luttrella. A to człowiek bezwzględny, pozbawiony wszelkiej przyzwoitości. Nie 

wie, co to wyrzuty sumienia. Kieruje nim chciwość i żądza władzy.

- Zasadniczo należałoby się spodziewać tych świetlanych cnót po szefie przestępczej 

szajki -powiedziała chłodno. - Pan uważa się za kogoś lepszego?

- Chyba już ustaliliśmy, że nie zajmuję się stręczycielstwem.

Powinien lepiej nad sobą panować. Jeśli ta rozmowa potrwa dłużej, zacznie szukać 

sposobu,   by   przynajmniej   na   chwilę   zamknęła   usta.   Nagle   przyszło   mu   do   głowy,   że 

pocałunek byłby całkiem skuteczny.

- Bardzo przepraszam - powiedziała Adelaide. - Zdaję sobie sprawę, że różni się pan 

charakterem od Luttrella. On jest prawdziwym potworem. Za każdym razem, kiedy trafia w 

moje   ręce   dziewczyna   z   jego   przybytków   rozpusty,   widzę   straszliwe   krzywdy,   jakie   im 

wyrządza.

- Uszło pani płazem obrabowanie dwóch jego domów, ale wątpię, by następny wypad 

poszedł tak gładko. Proszę posłuchać mojej rady, pani Pyne, i znaleźć sobie inne hobby.

-   Czy   to   groźba?   To   sugestia,   że   zdradzi   pan   Luttrellowi   moją   tożsamość,   jeśli 

odmówię pomocy?  Zapłonęła w nim nagła złość. Nie miała wprawdzie żadnego powodu, 

żeby   mu   ufać   albo   żeby   chociaż   zakładać   jego   uczciwość,   ale   mimo   to   dotknęło   go 

posądzenie, że mógłby się zniżyć do szantażu.

- Ja tylko próbuję skłonić panią do rozsądku - rzekł. Wielkim wysiłkiem woli starał się 

nie tracić cierpliwości. - Nie zajęło mi wiele czasu stwierdzenie, kto atakuje domy Luttrella. 

Zapewne on również wkrótce rozwiąże tę zagadkę, o ile już się tak nie stało. Pani schemat 

działania jest bardzo czytelny.

- Jak to? Przecież trzy z pięciu napadów były wymierzone w niezależne miejsca.

-  Trzy  pierwsze  eskapady  posłużyły  pani   do  przećwiczenia   taktyki.  Kiedy już  się 

okazało, że strategia działa, zabrała się pani do właściwego celu. A skoro parę razy się udało, 

ma pani zamiar kontynuować dzieło, wykańczając inne domy Luttrella.

- Czemu miałabym się skupiać akurat na nim?

-   Pewnie   dlatego,   że   zatrudnia   najmłodsze   dziewczyny   i   przyjmuje   najbardziej 

zepsutych klientów. Kiedy atakuje pani jego domy publiczne, upokarza pani przy okazji co 

poniektórych prominentnych obywateli Londynu. A biorąc na cel Luttrella i jego klientów dla 

background image

przykładu, ma pani nadzieję wystraszyć też innych, pomniejszych stręczycieli.

- Więc mój plan jest aż tak oczywisty? - Westchnęła.

- Dla mnie tak. - Wzruszył ramionami. - I nie ma powodu sądzić, że Luttrell się nie 

domyśli. Nie jest głupcem. Co więcej, jestem prawie pewien, że sam też posiada niemały 

talent. Mądrzej byłoby założyć, że jego intuicja jest przynajmniej tak dobra, jak moja.

Milczała przez chwilę.

- Jak dobrze zna pan Luttrella?

- Nie przyjaźnimy się, jeżeli o to pani chodzi - powiedział.  - Jesteśmy rywalami. 

Kiedyś   walczyliśmy   ze   sobą,   ale   zawarliśmy   rozejm,   który   pozwolił   nam   pewne   rzeczy 

ustalić. To nie znaczy jednak, że sobie ufamy. Zresztą przecież każdy pakt można złamać.

- Słyszałam o tym rozejmie - przytaknęła. - Podobno miesiącami walczyliście o strefy 

wpływów, aż w końcu spotkaliście się na cmentarzu Craygate i tam zawarliście umowę, która 

podzieliła większość londyńskiego podziemia pomiędzy wasze dwie organizacje.

- Coś w tym rodzaju.

- Mój Boże. Czy pan nie ma wstydu?

-   Uczucia   wyższe   pozostawiam   takim   osobom   jak   pani.   Przekonałem   się,   że 

wrażliwość sumienia nie pomaga w zarabianiu pieniędzy.

- Więc dla pana liczy się tylko zysk?

-   Nie   tylko,   jeszcze   zdrowie   psychiczne.   Jedno   i   drugie   wymaga,   żeby   pani   żyła 

przynajmniej tak długo, aż zgodzi się pani mi pomóc. A dalszy upór przy obecnej rozrywce 

napadania na burdele Luttrella spowoduje, że wkrótce pani ciało wyłowią z rzeki.

Ku jego zaskoczeniu na jej twarzy odbiło się wahanie.

- Przyznaję, że mam drobne wątpliwości co do swojej strategii napadów - stwierdziła 

niechętnie.

- Tylko drobne wątpliwości? Jak pani myśli, ile razy można stosować taktykę konia 

trojańskiego, używając tego samego wierzchowca? Prędzej czy później nawet półgłówek się 

w tym połapie, a zaręczam, że Luttrell nie jest półgłówkiem.

- Ale ten sztuczny dym daje takie świetne efekty. W parę minut wszyscy wybiegają na 

ulicę i robi się niezłe zamieszanie - tłumaczyła.

- Niestety, jest również bardzo charakterystyczny. Następnym razem już się nie uda ta 

sztuczka, przynajmniej nie u Luttrella. Jego ludzie będą na panią czekać.

- Jest pan tego dziwnie pewny.

-   Bo   na   jego   miejscu   sam   bym   tak   zrobił.   Gdybym   prowadził   sieć   domów 

publicznych, to w każdym postawiłbym ludzi, którzy będą mieć oko na klientów.

background image

Odchrząknęła.

- Doceniam i dziękuję za szczerość. Ale jakoś nie mogę uwierzyć, że kazałby mnie 

pan zamordować z zimną krwią, gdybym poprowadziła napad na jeden z pana domów. To nie 

w pana stylu.

- Niewiele pani wie o moim stylu - rzekł z uśmiechem. - Ale jedno mogę obiecać: jeśli 

do czegokolwiek  między nami  dojdzie, na pewno niczego nie będę robił z zimną  krwią, 

Adelaide Pyne.

Tym stwierdzeniem zamknął jej usta.

-   Na   szczęście   to   tylko   czysta   teoria   -   dorzucił   -   jako   że   nie   zajmuję   się 

stręczycielstwem, jak sama pani była łaskawa zauważyć.

- A gdybym napadła na którąś z pana jaskiń gry albo spelunek? - zapytała lodowato. - 

Czy wtedy też moje ciało pływałoby w rzece?

- Nie. Moje metody są zwykle o wiele subtelniejsze niż te, które stosuje Luttrell.

- To znaczy? Umiem być cierpliwy, napominał się. W jego zawodzie cierpliwość była 

cnotą. Umiejętność wyczekania na odpowiedni moment, żeby uderzyć, połączona z wrodzoną 

intuicją przyniosła mu wiele zwycięstw. Impulsywność i uleganie namiętnościom to najgorsze 

grzechy, jakie może popełnić zwierzchnik organizacji przestępczej. Sam przez wiele lat był 

pewien, że jest od nich wolny... Dopóki nie spotkał Adelaide Pyne.

- Odbiegamy od tematu, pani Pyne - powiedział, starając się przy tym nie zgrzytać 

zębami. - Wróćmy do przedmiotu naszego spotkania.

- To spotkanie, jak je pan określił, nie rozwija się dla pana pomyślnie.

- Bo pani wszystko utrudnia.

- Taki mam dar - odpaliła.

- Nietrudno mi w to uwierzyć. Oparła czubek parasolki o kolumienkę, na której stał 

ów brzydki eksponat.

- A więc dobrze. Mówił pan, że potrzebuje mojej pomocy w jakiejś pilnej sprawie. 

Może wreszcie dowiem się, co dokładnie miałabym dla pana zrobić? Wtedy będziemy mogli 

porozmawiać o korzystnej dla obu stron umowie.

Na   dźwięk   słowa   „umowa"   zapaliło   mu   się   w   głowie   światło   ostrzegawcze.   Był 

skłonny opłacić jej usługi, ale konieczność prowadzenia z nią negocjacji budziła w nim spore 

wahania.   Z   drugiej   strony   nie   miał   wielkiego   wyboru.   Adelaide   Pyne   była   jego   jedyną 

nadzieją.

- Proszę się przygotować na długą i dość skomplikowaną opowieść - zaczął ostrożnie.

- Może ją pan nieco skróci, kiedy powiem panu, że posiadam pewien przedmiot, który, 

background image

jak mi się wydaje, należy do pana. Przypuszczam, że to rodzinna pamiątka.

Teraz z kolei on zaniemówił. Niemożliwe. Ona nie może mieć lampy.

- O czym pani mówi? - spytał wreszcie.

- O pewnym dziwacznym zabytkowym przedmiocie z kształtu podobnym do wazonu. 

Wydaje   mi   się,   że   ma   około   dwustu   lat.   Zrobiony   jest   z   dziwnego   metalu   trochę 

przypominającego   złoto,   a   wokół   krawędzi   ma   wprawiony   rząd   szarych,   zamglonych 

kryształów.

Poczuł nagły przypływ  niecierpliwości. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu 

pozwolił sobie na odrobinę nadziei.

- Niech to jasna cholera - rzekł cicho. - Znalazła pani płonącą lampę.

- Tak się to nazywa? W sumie rzeczywiście przypomina może trochę starożytne lampy 

oliwne. Tylko nie jest zrobiona z alabastru, jak w Egipcie.

- Skąd pani wiedziała, że należy do mnie?

- Nie wiedziałam. Zorientowałam się dopiero parę minut temu, kiedy pana spotkałam. 

Zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale ten przedmiot jest nasycony niezwykłą ilością światła 

snów. A kształt strumieni energii zamkniętej w tej lampie jest niemal identyczny z tym, jaki 

widzę u pana. Na tym przedmiocie są ślady, które musiał pozostawić ktoś z pana rodziny.

Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Przyszedł tu dzisiaj w nadziei, że uda mu się 

przekonać   ją   do   wspólnych   poszukiwań.   Możliwość,   że   ona   już   tę   lampę   ma,   najpierw 

przyprawiła go o zawrót głowy, a potem - co dało się przewidzieć przy jego usposobieniu - 

wzbudziła podejrzenia.

- Od jak dawna pani ją ma? - zapytał obojętnie, udając zwykłe zaciekawienie.

-   Kiedy   ją   zdobyłam,   miałam   piętnaście   lat.   Z   jej   wyjątkowo   chłodnego   tonu 

wywnioskował, że nie dowie się więcej na ten temat, przynajmniej na razie.

- W jaki sposób znalazła się w pani rękach?

- To chyba w tej chwili bez znaczenia - odpowiedziała. Wszystko po kolei, powiedział 

sobie. To może poczekać. Po pierwsze trzeba się upewnić, czy to prawdziwa płonąca lampa.

- Wspomniała pani, że ten przedmiot nie wydał się pani zbyt piękny - mówił dalej. - 

Co panią skłoniło, żeby go zatrzymać?

- Miałam z nim niemało zachodu, może mi pan wierzyć.

-   A   czemu?   -   Zorientował   się,   że   cały   czas   szuka   jakiegoś   haczyka   w   tym,   co 

wyglądało na niewiarygodnie szczęśliwy zbieg okoliczności.

- Choćby dlatego, że zajmował cenne miejsce w moim bagażu podczas podróży po 

Ameryce  - powiedziała. - Ale znacznie poważniejszy problem to energia, którą wydziela. 

background image

Niepokoi nawet tych, którzy nie są obdarzeni mocą. Na pewno nie jest to ozdoba, którą 

chciałoby   się   postawić   na   kominku.   Szczerze   mówiąc,   chętnie   się   jej   pozbędę.   I   pani 

Trevelyan również.

- Kto to taki?

-   Moja   gospodyni.   Nie   ma   żadnego   talentu   psychicznego,   w   każdym   razie   nie 

większego niż przeciętny człowiek, ale już samo przebywanie w pobliżu lampy sprawia, że 

czuje się niespokojna i zdenerwowana. Kazała ją wynieść na strych.

W jego myślach kłębiły się niezliczone pytania, ale jedno z nich było szczególnie 

natarczywe.

- Skoro było z nią tyle kłopotów, czemu pani się jej nie pozbyła? - zapytał.

- Nie mam pojęcia. - Zerknęła na wieńczące kolumienkę naczynie. - Ale wie pan, jak 

to   jest   z   różnymi   tego   typu   przedmiotami.   Są   fascynujące,   szczególnie   dla   tych,   którzy 

posiadają jakiś talent. Poza tym, jak już wspominałam, nie mam wątpliwości, że w lampie 

zawarta jest olbrzymia ilość światła snów. Ta energia mnie przyciąga. Nie mogłam się jej 

pozbyć tak po prostu.

Powoli   wypuścił   z   płuc   wstrzymywane   powietrze,   wciąż   próbując   opanować 

ogarniające go poczucie ulgi. Wyglądało na to, że lampa się znalazła i że właśnie stoi przed 

nim   kobieta,   która   być   może   zdoła   jej   użyć.   Ale   nadal   istniało   niebezpieczeństwo,   że 

zdolności Adelaide Pyne nie wystarczą, żeby się uporać z tak niebezpieczną energią jak ta, 

którą stary Nicholas zamknął we wnętrzu lampy.

Były   też   inne,   równie   prawdopodobne   i   równie   nieprzyjemne   możliwości,   nawet 

gdyby   się   okazało,   że   Adelaide   miała   wystarczająco   silny   talent.   Mogła   na   przykład 

niechcący - albo nawet celowo - zabić go siłą promieniowania lampy. A choćby do tego nie 

doszło, mogła zniszczyć jego talent, nawet nie naumyślnie.

Wreszcie mogła po prostu nie chcieć udzielić mu pomocy, ponieważ nie popierała 

jego przestępczej działalności. Jednakże, przypomniał sobie, sama zaproponowała umowę. 

Widocznie miał coś, co mogło jej się przydać. To był jakiś punkt wyjścia. Kiedy się dowie, 

czego druga strona od niego chce, będzie w stanie przejąć kontrolę nad sytuacją.

- Wygląda na to, że jednak ubijemy interes, pani Pyne - powiedział. - Chciałbym więc 

się przedstawić jak należy.

Opuścił   barierę   talentu   i   przełączył   się   na   zwyczajne   widzenie,   pozwalając,   by 

zobaczyła go wyraźnie po raz pierwszy od początku spotkania.

- Nazywam się Griffin Winters - oświadczył. - I jestem w prostej linii potomkiem 

Nicholasa Wintersa.

background image

- Powinnam być pod wrażeniem? Lekko zbiła go z tropu.

- Niekoniecznie pod wrażeniem, ale spodziewałem się, że skojarzy mnie pani.

- A dlaczego? Winters to dość popularne nazwisko.

- Czy wie pani o istnieniu Towarzystwa Wiedzy Tajemnej, pani Pyne?

-   Tak.   Moi   rodzice   do   niego   należeli.   Ojciec   pasjonował   się   badaniami   nad 

rzeczywistością paranormalną. Wpisano mnie do rejestrów Towarzystwa zaraz po urodzeniu, 

ale nie miałam z nim nic wspólnego od piętnastego roku życia.

- Czemu?

- Tego roku moi rodzice zginęli w wypadku kolejowym. Mnie wysłano do ochronki 

dla młodych panienek. W rezultacie straciłam wszelki kontakt z Towarzystwem.

- Bardzo mi przykro z powodu pani rodziców. Ja straciłem swoich w wieku szesnastu 

lat. - Zdał sobie nagle sprawę, że powiedział to zupełnie bez zastanowienia. Zmartwiło go to. 

Nigdy nie działał bez zastanowienia. A w dodatku nigdy nie opowiadał o swojej przeszłości 

nikomu, nawet najbliższym towarzyszom.

Adelaide pochyliła głowę w pełnym wdzięku geście milczącego współczucia. Przez 

chwilę miał wrażenie, że nawiązała się między nimi delikatna nić porozumienia.

-   Jak   już   powiedziałam,   ojciec   interesował   się   wszystkim,   co   miało   związek   ze 

zjawiskami  paranormalnymi.  Pamiętam  jego opowieści, ale nie przypominam  sobie, żeby 

kiedykolwiek wspominał o Nicholasie Wintersie.

-   Nicholas   Winters   był   obdarzonym   mocą   alchemikiem.   Był   też   najpierw 

przyjacielem, potem rywalem, a w końcu śmiertelnym wrogiem Sylvestra Jonesa.

- Chodzi o tego Jonesa, który założył Towarzystwo?

- Właśnie. Podobnie jak Jones, Nicholas miał obsesję na punkcie znalezienia sposobu 

na zwiększenie siły swojego talentu. Skonstruował przedmiot, który nazwał płonącą lampą. 

W   jakiś   sposób   udało   mu   się   zamknąć   w   niej   potężną   ilość   światła   snu.   Chciał   je 

wykorzystać, żeby zdobyć dodatkowe zdolności.

- I pan chce pójść w ślady swojego przodka? - W jej głosie znów zabrzmiała oschła 

dezaprobata. -Przyznaję, że nie znam się na tym zbyt dobrze, ale pamiętam, jak mój ojciec 

mówił, że ludzie, którzy mają więcej niż jeden talent, pojawiają się ogromnie rzadko, ponadto 

zawsze są rozchwiani psychicznie. Twierdził, że w Towarzystwie określa się tych ludzi w 

szczególny sposób. Tak się chyba nazywał jakiś potwór z mitologii.

- Cerber, przerażający trójgłowy pies, strzegący wrót piekieł.

- Teraz sobie przypominam - powiedziała wstrząśnięta. Chyba nie jest pan do tego 

stopnia   szalony,   że   chciałby   się   pan   zmienić   w   jakieś   monstrum?   Jeśli   o   to   chodzi, 

background image

zapewniam, że ode mnie nie uzyska pan żadnej pomocy.

-   Źle   mnie   pani   zrozumiała.   Nie   mam   najmniejszej   ochoty   stać   się   obłąkanym, 

niekontrolowanym talentem. Wręcz przeciwnie, bardzo chciałbym tego uniknąć.

- Słucham?

- Pani naprawdę ma spore luki w znajomości historii Towarzystwa, nieprawdaż?

- Przecież przed chwilą tłumaczyłam...

- Nieważne. Będzie mi pani musiała uwierzyć na słowo. Według tego, co zapisał w 

swoim dzienniku mój  przodek, jestem skazany na przemianę  w cerbera,  o ile  nie znajdę 

lampy oraz interpretatorki światła snów, która będzie w stanie odwrócić proces transformacji 

w ów wieloraki talent.

- Wielkie nieba. Pan w to naprawdę wierzy?

- Tak.

- Ale skąd pan może wiedzieć, że tak się stanie?

- Bo przemiana już się rozpoczęła.

Jej   nagłe   milczenie   powiedziało   mu,   że   chyba   zaczyna   wątpić   w   jego   zdrowie 

psychiczne.

- Musi mnie pani uratować - dodał. - Jest pani jedyną osobą, która może tego dokonać.

- Naprawdę nie sądzę, żeby...

Wyczuł   jej   słaby   punkt   i   uderzył,   jak   drapieżnik,   którym   zresztą   był.   Ale   to   nie 

powinno mu przeszkodzić w osiągnięciu celu.

- Jestem gotów okazać całkowite zaufanie - powiedział cicho. - Już pozwoliłem pani 

patrzeć na mnie bez przeszkód. Może pani zaszczyci mnie podobną przyjemnością?

Przez moment zdawało mu się, że odmówi. Zastanawiała się, stukając parasolką o 

postument.

- Jestem pewna, że znajdzie mnie pan znowu, jeśli będzie tego chciał - powiedziała 

wreszcie. - Więc nie ma znaczenia, czy widzi pan moją twarz, czy nie.

Nie taką kapitulację spodziewał się uzyskać, ale nie bardzo mógł zaprzeczyć. Miała 

rację: był w stanie ją wytropić.

Z napięciem patrzył, jak upina czarną siateczkę wokół ronda kapelusika. Czuł się tak, 

jakby właśnie odsłaniała się przed nim przyszłość.

Miała   wyrazistą,   myślącą   twarz   i   jasnokasztanowate   włosy   zebrane   w   kok,   który 

wydał mu się surowy, a przy tym elegancki. Ale najbardziej zafascynowały go jej orzechowe 

oczy. To były oczy kobiety, która widziała ciemne strony życia. Spodziewał się tego. Była 

wdową. W dodatku spędziła jakiś czas na odludziach Ameryki. Organizowała śmiałe napady 

background image

na domy publiczne i ratowała z nich dziewczęta, które bez jej pomocy byłyby skazane na 

krótki i ciężki żywot prostytutek. Była znajomą tak niebezpiecznej postaci, jak pan Pierce, co 

już samo w sobie stanowiło osiągnięcie.

Może   i   miała   denerwującą   manierę   społecznicy,   ale   spojrzenie   Adelaide   Pyne 

powiedziało mu, że ta kobieta zna więcej gorzkich prawd o życiu niż inne damy z jej pozycją 

i w jej wieku. Taka zakazana wiedza zawsze wyziera z oczu.

Co   go   zaskoczyło,   to   widoczna   w   jej   spojrzeniu   energia   i   pogodna   determinacja. 

Uznał, że musi należeć do tych nieroztropnych, ślepych na własne życzenie ludzi, którzy 

nawet   w   kontakcie   z   bezwzględną   rzeczywistością   nadal   wierzą,   że   dobro   i   słuszność 

zwyciężą.

Mógłby jej wytłumaczyć, że jest inaczej. Walka między Światłem a Ciemnością trwa 

wiecznie.   Wszelkie   zwycięstwa   są   ulotne   i   przypadają   stronie,   która   akurat   w   danym 

momencie zgromadziła potężniejsze siły. Wiedział z doświadczenia, że czające się w mroku 

żywioły można odepchnąć tylko na jakiś czas. A jednak nie brakowało takich jak Adelaide 

Pyne, toczących bitwy wbrew wszystkiemu.

Człowiek   jego   pokroju   nie   był   w   stanie   pojąć   takiej   naiwności,   ale   zdawał   sobie 

sprawę, że bywa użyteczna. Można ją było łatwo zmanipulować.

Znowu uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Jest pani kobietą z moich snów.

5

- Mam jednak szczerą nadzieję, że nie jestem kobietą z pana snów - odparowała.

Lekko zmrużył oczy. Odniosła wrażenie, że skupiona wokół niego energia zgęstniała i 

nabrała groźniejszego charakteru. Poczuła, jak unoszą się jej włoski na karku.

- Uraziłem panią? - spytał, nie podnosząc głosu.

- Oczywiście, że tak. W pańskich liniach blasku snów mogę wyczytać, że dręczą pana 

koszmary   -   odpowiedziała.   -   Która   kobieta   chciałaby   się   znaleźć   w   najmroczniejszych   i 

najstraszniejszych snach mężczyzny?

Zamrugał powiekami. Wiedziała, że udało jej się go zaskoczyć. Po chwili na jego 

twarzy pojawił się uśmiech. Było to tylko nieznaczne wygięcie warg, ale wyczuła, że jest 

szczerze rozbawiony.

- Wie pani co? Wydaje mi się, że mimo różnicy poglądów i zainteresowań zdołamy się 

porozumieć.   Łatwo   było   uwierzyć,   że   Griffin   Winters   jest   w   prostej   linii   potomkiem 

niebezpiecznego alchemika.

background image

Adelaide wmawiała sobie, że fascynacja tym człowiekiem jest w tych okolicznościach 

zupełnie   naturalna.   W   końcu   miał   nie   tylko   wielki   talent,   ale   też   potęgę   i   wpływy.   Był 

przecież udzielnym władcą sporej części londyńskiego podziemia. Ale żadna z tych rzeczy 

nie tłumaczyła jej podniecenia, które aż iskrzyło w jego obecności.

Nie był w zwykłym  rozumieniu przystojny,  ale zdecydowanie przykuwał uwagę o 

wiele bardziej niż jakikolwiek ze spotkanych mężczyzn. Miał połyskujące ciemnym blaskiem 

zielone   oczy.   Niemal   czarne   włosy   były   ścięte   krótko,   według   obecnej   mody.   Ostro 

zarysowane   kości   policzkowe,   wysokie,   myślące   czoło,   orli   nos   i   surowa   linia   szczęki 

dopełniały wizerunku siły i władzy, otaczających go niewidzialną aurą.

Dostrzegała   w   nim   coś   jeszcze:   cień   samotności   i   odosobnienia.   Griffin   Winters 

najwyraźniej nosił w sobie wiele tajemnic, do których nikogo nie dopuszczał.

Była   w   stanie   wyobrazić   go   sobie   przy   pracy   w   sekretnym   laboratorium, 

podsycającego   ogień   w   alchemicznym   piecu   i   poszukującego   wiedzy   tajemnej.   Gdzieś 

głęboko płonęła w nim namiętność, ale Adelaide wyczuwała, że zamknął ją bezpiecznie za 

żelaznymi  drzwiami.  Griffin Winters  nigdy nie  pozwoli,  by zapanowała  nad nim  ciemna 

strona jego natury. Serce zatrzepotało w niej dziwnie.

Nie bądź idiotką, zbeształa się. To wysoki rangą przestępca, a nie bezdomny psiak, 

który czeka na czyjeś dobre serce i życzliwą dłoń.

- Przynajmniej teraz wiem, czemu przez te wszystkie lata czułam dziwny przymus 

zatrzymania lampy - powiedziała. - Widać czekała na prawowitego właściciela.

- Coś podobnego. Wierzy pani w przeznaczenie?

- Nie. Ale polegam na intuicji. Ona mi mówiła, żeby nie rozstawać się z lampą. - 

Odwróciła się w stronę wyjścia z korytarzyka. - Mój powóz czeka na ulicy. Mieszkam przy 

Lexford Square. Pod numerem piątym.  Spotkamy się u mnie. Otrzyma  pan swoją lampę, 

panie Winters.

- I pomoc kobiety, która potrafi jej użyć?

- To się jeszcze zobaczy. Zajechał nierzucającym się w oczy czarnym powozem, bez 

napisów czy jakichkolwiek innych znaków szczególnych. Oczywiście, pomyślała rozbawiona 

Adelaide,  trudno  oczekiwać,   że  ktoś  taki   będzie  jeździł   pojazdem  oznaczonym   własnymi 

inicjałami czy rodowym herbem.

Z okna saloniku obserwowała, jak Griffin otwiera drzwi dorożki i wysiada. Zatrzymał 

się   na   moment,   omiatając   uważnym   spojrzeniem   plac   z   niewielkim   skwerem   pośrodku   i 

otaczające go szacowne rezydencje.

Wiedziała, czemu to robi. Przez lata spędzone w Ameryce napatrzyła się, jak inni - 

background image

szeryfowie, zawodowi szulerzy, rewolwerowcy i bandyci - w taki sam sposób jednym rzutem 

oka taksują otoczenie.

Griffin Winters ani chybi ma niejednego wroga i rywala. Zaczęła się zastanawiać, jak 

wygląda   życie   w   ciągłym   zagrożeniu.   Ale   szybko   sobie   przypomniała,   że   przecież   sam 

wybrał taką drogę.

Griffin wszedł po stopniach do drzwi pod numerem piątym i zapukał jeden raz.

W   hallu   rozległy   się   kroki   pani   Trevelyan.   Gospodyni   szła   pospiesznie, 

podekscytowana niecodzienną w tym domu perspektywą przyjęcia gościa.

Drzwi się otworzyły. Adelaide usłyszała, jak Griffin wchodzi do hallu. Jego obecność 

wywołała  w niej szczególne  podniecenie.  Miała dziwne wrażenie,  że już do końca życia 

będzie wiedziała, że on znajduje się w pobliżu. Albo, co jeszcze bardziej ją niepokoiło, że go 

nie ma. Zupełnie jakby podczas tego krótkiego spotkania w muzeum nastroiła się na jego fale.

- Moje nazwisko Winters - odezwał się. - Zapowiadałem się z wizytą.

- Oczywiście, sir - powiedziała pani Trevelyan z nieskrywaną ciekawością i dużym 

entuzjazmem. -Tędy proszę. Pani Pyne czeka w salonie. Zaraz podam herbatę.

Adelaide szybko wyszła do hallu.

- Nie trzeba herbaty, pani Trevelyan. Pan Winters nie zostanie długo. Przyszedł tylko 

odebrać coś, co do niego należy. Ta rzecz jest na strychu. Sama go tam zaprowadzę.

- Dobrze, proszę pani. - Pani Trevelyan wyraźnie zmarkotniała, ale zaraz znowu się 

rozpogodziła. - Strych jest okropnie zakurzony. Na pewno po zejściu stamtąd oboje państwo 

chętnie napiją się herbaty.

- Nie sądzę. - Adelaide była nieugięta. - Pan Winters jest bardzo zapracowany. Jestem 

pewna,  że  będzie   chciał   możliwie  jak  najszybciej   wracać   do  swoich   zajęć.   A   ja  na   dziś 

wieczór umówiłam się do teatru, więc też nie mam zbyt wiele czasu. - Zerknęła na Griffina. - 

Proszę za mną, zaprowadzę pana na strych.

Ścisnąwszy w ręku klucz, uniosła lekko spódnicę i pomaszerowała w stronę schodów. 

Griffin ruszył za nią.

- Podejrzewam, że moja gospodyni  bardzo się nudzi, mając  do towarzystwa tylko 

mnie i pokojówkę.

- A więc nie ma pani zbyt  wielu domowników? Minęła półpiętro i skierowała się 

wyżej.

- Mieszkam tylko z panią Trevelyan.

- Musi być pani ciężko bez męża. Proszę przyjąć wyrazy współczucia.

- Dziękuję. Zmarł już parę lat temu.

background image

- A pani wciąż w żałobie.

- Pomijając kwestie sentymentalne, woalka ma swoje zalety, jak pan mógł zauważyć 

dziś w muzeum.

- Tak - poświadczył. - I doskonale rozumiem chęć zachowania anonimowości przy 

pani obecnym hobby.

Zignorowała jego uwagę.

- Rzeczywiście nie przyjmowałam dotąd gości, niedawno wróciłam z Ameryki. Nie 

znam tu zbyt wiele osób i nie mam żadnej rodziny.

- Skoro nic pani z Anglią nie łączy, to czemu pani wróciła?

- Nie wiem - przyznała. Od paru tygodni stawiała sobie to pytanie. - Po prostu miałam 

wrażenie, że nastał odpowiedni czas.

Zakręciła na półpiętrze i przyspieszyła kroku.

Na ostatnim odcinku schodów narzuciła takie tempo, że kiedy stanęli na strychu, miała 

lekką zadyszkę. Griffin za to nawet się nie zasapał. Widać było, że jest w świetnej formie.

Przyszło jej na myśl, że w ciągu ostatnich paru tygodni widziała wielu dżentelmenów 

w  różnych   stadiach   negliżu,  ale   mało   który  mógł   się  pochwalić  pięknym   ciałem.   Jednak 

gdyby przypadkiem dane jej było natknąć się na nagiego Griffina Wintersa, zapewnie miałaby 

chęć zerknąć. Czy może raczej dokonać drobiazgowej inspekcji, przyznała uczciwie.

Nic dziwnego zresztą, że Griffin nie był tak zdyszany jak ona. W końcu nie musiał 

dźwigać na sobie dobrych kilku kilogramów odzieży. Już jakiś czas temu zrezygnowała z 

krępującego gorsetu i wielu warstw bielizny, jakie zgodnie z modą należało nosić. Niestety, 

nie dało się uniknąć ciężaru tych metrów tkaniny, potrzebnych na uszycie eleganckiej sukni, 

nie   mówiąc   już   o   halkach,   które   ją   podtrzymywały.   Jej   męskie   przebranie   było   o   wiele 

wygodniejsze i nie tak męczące w noszeniu.

- Miała pani rację - powiedział Griffin. Mówił bardzo cicho. - Nie widziałem lampy od 

szesnastego roku życia, ale tej energii nie da się z niczym pomylić. Wyczuwam ją nawet tu, z 

korytarza.

Ona też czuła pasma ciemnej energii sączące się spod drzwi. Blask snów był tak silny, 

że   czuła   go   nawet   bez   użycia   talentu.   Ale   dla   niej   prądy   wydzielane   przez   lampę   były 

znajome,   uświadomiła   sobie.   Przyzwyczaiła   się   do   nich,   odkąd   miała   piętnaście   lat.   Dla 

Griffina kontakt z tym promieniowaniem musiał być szokujący.

-   Myślał   pan,   że   oszukuję?   -   zapytała.   Sama   właściwie   nie   wiedziała,   dlaczego 

okazany   przez   niego   brak   zaufania   tak   ją   uraził.   Od   kiedy   to   zależało   jej   na   opinii 

przestępców?

background image

- Nie - odpowiedział, wbijając wzrok w zamknięte drzwi. - Byłem przekonany, że 

mówi pani prawdę. Ale dopuszczałem możliwość pomyłki.

-   Rozumiem   -   odparła   łagodniejszym   tonem.   -   Nie   chciał   pan   sobie   robić 

niepotrzebnych nadziei, żeby się potem nie rozczarować.

- Coś w tym rodzaju - zgodził się uprzejmie. Odchrząknęła.

- Ostrzegałam pana, to nie jest rzecz, którą by się chciało postawić przy łóżku.

- O ile sobie przypominam, wspomniała pani, że nie jest to ozdoba, którą można by 

ustawić nad kominkiem - powiedział obojętnym tonem.

Zrobiło jej się gorąco i podejrzewała, że policzki ma mocno zaróżowione. Nie do 

wiary, zarumieniła się przez niego. Ale jedno trzeba było przyznać Wintersowi: taktownie 

udał, że słowo „łóżko" wcale nie wisi między nimi niczym ostry miecz.

Przekręciła klucz w zamku i otworzyła drzwi, odkrywając przed gościem pogrążone w 

półmroku wnętrze strychu. W nisko sklepionym pomieszczeniu piętrzyły się graty i rupiecie, 

które w każdym domu znajdują się pod dachem: zniszczone meble, stare obrazy w ciężkich 

ramach, popękane lustro i dwa kufry. Większość składowanych tu przedmiotów została po 

poprzednich   najemcach;   tylko   kufry   należały   do   Adelaide.   Trzynaście   lat   spędzonych   w 

podróży nie pozwalało zgromadzić zbyt wielkiego dobytku.

- Lampa jest w tej walizie - powiedziała, wskazując kufer stojący dalej od wejścia. 

Griffin wyminął ją i zatrzymał się przed pokaźnych rozmiarów skrzynią. Obserwowała go, 

czując,  jak  w  powietrzu  splatają  się  rozżarzone   strumienie   energii.   Nie wszystkie   jednak 

wydzielała   lampa.   Znaczna   część   energii   emanowała   z   Griffina,   co   z   jakiegoś 

niewytłumaczalnego powodu wydało się Adelaide nadzwyczaj pociągające.

- Lampa z całą pewnością należy do pana - oznajmiła.  - Nie mam najmniejszych 

wątpliwości. I na pewno jest to przedmiot zawierający wielką moc. Ale trudno mi uwierzyć, 

że pański przodek chciał go wykorzystać do pomnożenia swoich talentów.

- Przetłumaczyłem dziennik starego drania i studiowałem go przez lata, ale i tak nie 

wiem wszystkiego. - Griffin nie odrywał wzroku od skrzyni. - Nie jestem pewien, czy sam 

Nicholas   rozumiał,   co   właściwie   udało   mu   się   stworzyć.   Pod   koniec   życia   zaczął   tracić 

rozum. Ale ani przez chwilę nie wątpił w moc lampy.

Weszła o krok w głąb pomieszczenia.

- Mówił pan, że Nicholas i Sylvester Jones najpierw byli  dobrymi  przyjaciółmi, a 

dopiero potem rywalami?

- Ściślej rzecz biorąc, śmiertelnymi wrogami. Przypuszczam, że jednemu i drugiemu 

pomieszało się w głowie, po części z obłędnej żądzy zdobycia dodatkowych nadnaturalnych 

background image

zdolności, a pewnie i przez różne alchemiczne eksperymenty. Obaj trwali w przekonaniu, że 

jeśli zgłębią sekret zwielokrotnienia mocy psychicznych, będą w stanie wydłużyć  życie o 

wiele dziesiątków lat.

- Marzenie każdego alchemika.

- Tak. Wierzyli,  że stan paranormalny jest ściśle związany z kondycją fizyczną, a 

przyrost talentu podziała odnawiająco na wszystkie narządy ciała.

-   Z   kolei   badania   dowodzą,   że   nadmierne   pobudzenie   psychiczne   prowadzi   do 

szaleństwa.

- Tak twierdzą eksperci Towarzystwa.

- I jest w tym logika. Nadmierne pobudzenie któregokolwiek ze zmysłów wywołuje 

ból, a na dłuższą metę uszczerbek fizyczny i psychiczny.

-   Proszę   pamiętać,   że   rozmawiamy   o   dwóch   szalonych   alchemikach.   Oni   nie 

podchodzili do sprawy tak, jak współcześni naukowcy. Sylvester próbował osiągnąć swój cel 

przez chemię.

- Formuła założyciela. Pamiętam, że ojciec o niej wspominał. Ale to chyba też tylko 

jedna z legend Towarzystwa.

- Nie mam pojęcia. - Griffin pochylił się, by otworzyć kufer. - Wiem tylko, że mój 

przodek był raczej konstruktorem. Specjalizował się w kryształach i metalach. Stworzył tę 

lampę,   chcąc   użyć   jej   promieniowania   do   zwiększenia   własnej   mocy.   Ale   kiedy   już   ją 

ukończył, zorientował się, że potrzebuje kogoś umiejącego przetwarzać światło snów, które 

udało mu się zamknąć w środku.

- Kogoś takiego jak ja.

- Znalazł taką kobietę. - Griffin otworzył kufer i przyjrzał się umieszczonym w jego 

ściankach przegródkom. - Nazywała  się Eleanor Fleming.  Według zapisków  w dzienniku 

uwiódł ją trzykrotnie, żeby zgodziła się dla niego pracować.

- Czemu jej po prostu nie zapłacił?

- Chciał. Ale ceną, jakiej zażądała, było małżeństwo. A Nicholas nie miał zamiaru 

żenić się z kobietą niższego stanu.

- Więc ją okłamał.

- Zgodził się na jej propozycję, jak mówi opowieść. W każdym razie na pewno sypiał 

z nią i mieli razem dzieci. Jestem żywym dowodem na to, że przynajmniej ta część legendy 

jest   prawdziwa.   A   ponieważ   ze   sobą   współżyli,   do   dzisiaj   niektórzy   wśród   członków 

Towarzystwa wierzą, że tego rodzaju intymny kontakt jest niezbędny, żeby płonąca lampa 

zaczęła działać.

background image

Wspomnienie   nocy   spędzonej   przed   laty   w   burdelu   uderzyło   w   nią   z   całą   siłą. 

Przełknęła z trudem i odchrząknęła.

- Pan też tak uważa? - zapytała spokojnie.

- Nie, oczywiście że nie. - Zerknął na nią z rozbawieniem. - Proszę być spokojną. Nie 

mam zakusów na pani cnotę. Z mojej interpretacji zapisków Nicholasa wynika, że potrzebny 

jest kontakt fizyczny, ale nic bardziej erotycznego niż uścisk ręki.

- Rozumiem. - Wmawiała sobie, że jej ulżyło. Bo tak było. Naprawdę. Bezlitośnie 

zdusiła iskierkę podniecenia, która przez moment głęboko w niej rozbłysła. - Więc mówi pan, 

że są tacy, którzy wierzą, że potrzeba bardziej... hm... intymnej więzi?

- Wie pani, jak to jest z legendami. W każdej dobrej opowieści powinien być jakiś 

wątek erotyczny. Griffin nie miał pojęcia, że właśnie pomógł jej rozwiązać pewną zagadkę. 

Dopiero   teraz   zrozumiała,   czemu   tamtej   nocy   przed   trzynastu   laty   Smith   postanowił   ją 

zgwałcić. Był przekonany, że stosunek seksualny z kobietą zdolną czytać światło snu jest 

konieczny, aby mógł posiąść moc zawartą w lampie.

- A na czym pan opiera pewność - zapytała ostrożnie - że grozi panu przemiana w 

wielokrotny talent?

- Na faktach. Zapewniam panią, że na to, o czym mówię, istnieją namacalne dowody.

- To znaczy?

- Kilka tygodni temu odkryłem swój drugi talent.

- Wielkie nieba. Chyba nie mówi pan poważnie.

- Zgodnie z notatkami w dzienniku towarzyszyły temu koszmary i halucynacje. Nie 

wierząc własnym uszom, patrzyła, jak otwiera jedną z szufladek.

- Chce pan powiedzieć, że naprawdę rozwinęła się u pana zupełnie nowa umiejętność 

parapsychiczna?

-   Dokładnie   tak.   -   Z   ciekawością   zerknął   na   plik   starych   wycinków   z   gazet   i 

kolorowych ulotek, które znalazł w przegródce.

- To nie ta szuflada - powiedziała pospiesznie. - Następna. A jaki jest pana drugi 

talent? Zamknął szufladę wypełnioną papierami i otworzył niższą.

- Powiedzmy, że bardzo nieprzyjemny.

- Panie Winters, myślę, że w tej sytuacji należy mi się nieco więcej wyjaśnień. Czy 

mówi pan o swojej energii cienia?

- Nie. To mój podstawowy talent, który rozwinął się, kiedy byłem nastolatkiem. - 

Sięgnął   w   głąb   przegródki   i   wydobył   z   niej   owinięty   aksamitem   przedmiot.   -   Ostatnio 

zdobyłem umiejętność pogrążania ludzi w koszmarach na jawie.

background image

- Nie rozumiem. - Zmarszczyła brwi.

- Ja też nie, a w każdym razie niezupełnie. - Z uwagą oglądał aksamitną torbę. - Z dość 

oczywistych   powodów   nie   miałem   okazji,   by   go   sprawdzić.   Mogę   tylko   powiedzieć,   że 

potrafię sprowadzić na człowieka koszmary. Nie da się przewidzieć, co się stanie, kiedy ktoś 

się znajdzie pod ich wpływem. Zastosowałem tę umiejętność jeden jedyny raz i człowiek, 

którego dotknęły koszmary, padł martwy.

-  Ach tak.  -  Po plecach   przeszedł  jej  dreszcz.  Nie  zapominaj,  że  to  kryminalista. 

Ludzie pracujący w tej branży nie cofną się przed zabójstwem, jeśli ktoś stanie im na drodze.

Rozległo się głuche stuknięcie; to Griffin postawił torbę z lampą na wierzchu kufra.

-   Mam   podstawy   sądzić,   że   moja   ofiara   miała   słabe   serce.   Otrząsnęła   się   już   z 

początkowego szoku.

- Cóż, to wiele wyjaśnia.

- Oczywiście - odrzekł oschłym, lodowatym tonem. - Ktoś inny mógłby zwyczajnie 

oszaleć pod wpływem koszmarnych wizji i wyskoczyć przez okno.

Zajął się rozplątywaniem węzła zamykającego sakwę.

- Jest pan pewien, że tworzy pan negatywną energię snów? - zapytała teraz już z 

zaciekawieniem.

- Nie mam żadnych wątpliwości.

- To bardzo ciekawe - powiedziała. Rzucił jej przez ramię zagadkowe spojrzenie.

- Powiedziałem, że przy użyciu tej nowej zdolności jestem w stanie zabić człowieka. 

Nie zrobiło to chyba na pani wielkiego wrażenia, a już na pewno nie jest pani przerażona tak, 

jak przystało na społecznicę o wielkim sercu. Spodziewałem się czegoś więcej.

Puściła   tę   sarkastyczną   uwagę   mimo   uszu,   bo   tak   ją   zafrapowało   jej   własne 

przypuszczenie.

- Opisuje pan coś podobnego do moich zdolności.

- Ma pani w zwyczaju za ich pomocą wysyłać ludzi na tamten świat? - Uśmiechnął się 

złośliwie.

-   Nie,   skądże   znowu.   Potrafię   tylko   pozbawić   człowieka   przytomności,   tak   jak 

tamtego   bandytę   w   domu   publicznym.   Ale   być   może   parafizyczna   zasada   działania   jest 

podobna.

- Mówi pani o tym jak naukowiec snujący rozważania w laboratorium. A my przecież 

mówimy o umiejętności zabijania.

- Proszę mi dać dokończyć. I mnie, i panu bliska jest energia bijąca z tej lampy, co 

wskazuje, że oboje czerpiemy nasze zdolności z ultraświetlnego widma z tej części, z której 

background image

emanuje   energia   snów.   Ale   wygląda   na   to,   że   pana   talent   jest   po   prostu   znacznie   dalej 

przesunięty w stronę zakresu ciemnej mocy niż mój.

- Po prostu?

- Wcale nie umniejszam pańskich zdolności.

- Czy kiedy uśpiła pani człowieka Luttrella, dotykała go pani?

-   Oczywiście,   że   tak.   Tylko   w   ten   sposób   można   wytworzyć   odpowiednią   ilość 

energii, żeby tego dokonać. Kontakt fizyczny jest niezbędny.

- Człowiek, którego zabiłem, stał o dobre trzy, cztery kroki ode mnie. Nie dotknąłem 

go nawet palcem. Zachłysnęła się.

- W takim razie naprawdę ma pan potężną moc. Jak pan ją odkrył?

-   Byłem   wtedy   zajęty   czymś,   co   pani   niewątpliwie   określiłaby   jako   rozrywkę 

odpowiednią dla kryminalisty.

- Jaką znowu rozrywkę?

- Załatwiałem interesy w gabinecie pewnego dżentelmena około drugiej nad ranem. 

Dodam tylko, że ów dżentelmen nie miał pojęcia o moich odwiedzinach.

Znowu się zachłysnęła.

- Włamał się pan komuś do domu i szperał w jego gabinecie?

- Dziwi to panią? - W jego głosie znów mogła usłyszeć chłodne rozbawienie. - Biorąc 

pod uwagę mój fach?

- Cóż, nie powinno. Tylko że przy tak wysokiej pozycji, jaką pan zajmuje w światku 

przestępczym, można by się spodziewać, że nie będzie się pan bawił w drobne włamania. 

Przynajmniej nie osobiście. Włada pan całym imperium. Chyba są ludzie, którzy mogą takie 

sprawy załatwić za pana.

- Jest takie stare powiedzenie: „Jeśli chcesz, żeby coś zostało zrobione dobrze, zrób to 

sam".

- Tak czy inaczej, podejmowanie niepotrzebnego ryzyka wydaje mi się... nietypowe.

- Bez urazy. Ale jeśli chodzi o ryzyko, to raczej nie powinna mnie pani pouczać. Ze 

zdziwieniem stwierdziła, że nie ma na to gotowej odpowiedzi.

- Skończę swoją opowieść - powiedział. - W przeszukaniu gabinetu przeszkodziło mi 

wejście właściciela i jeszcze jednego człowieka. Nie było czasu, żeby uciekać przez okno, i 

nie miałem gdzie się schować, więc ukryłem się przed ich wzrokiem, wykorzystując mój 

talent  tworzenia  cieni.  I tak niechcący  stałem  się świadkiem  zażartej  kłótni  między nimi 

dwoma.   Gospodarz   sięgnął   do   szuflady,   wyjął   pistolet   i   szykował   się,   żeby   strzelić   do 

swojego gościa. Wtedy zainterweniowałem.

background image

- Dlaczego? - zapytała. Wreszcie udało mu się rozwiązać supeł.

- Bo człowiek, do którego chciał strzelić, był moim klientem.

- Klientem? Pańskim klientem?

-   Poszukiwał   odpowiedzi   na   parę   pytań,   a   ja   zobowiązałem   się   je   dostarczyć.   W 

każdym razie sprowadziłem koszmary na dżentelmena z bronią, w ogóle tego nie planując. To 

była odruchowa, intuicyjna reakcja.

- Za pierwszym razem zawsze tak jest - rzekła cicho, przypominając sobie własne 

pierwsze doświadczenia z mocami.

- Tamten zaczął krzyczeć. - Griffin zniżył głos. - Nie da się tego z niczym porównać. 

To był przeraźliwy, nieludzki wrzask, zupełnie jak w powieściach grozy. A chwilę później 

leżał na ziemi. Martwy.

- A co z pańskim klientem?

- Był wstrząśnięty, nic dziwnego, że uciekł. Nie widział mnie. Potem on i wszyscy 

inni,   łącznie   z   policją,   doszli   do   wniosku,   że   potencjalny   morderca   dostał   wylewu.   Nie 

zamierzałem wyprowadzać ich z błędu.

- Hm.

- Znowu odzywa się w pani naukowiec.

-   Mówiłam   już,   że   mój   ojciec   zajmował   się   badaniem   zjawisk   paranormalnych   - 

przypomniała. - Możliwe, że odziedziczyłam po nim zainteresowania. Czy jest pan pewien, że 

zdolność wywoływania koszmarów to coś nowego?

-   Chyba   zauważyłbym,   gdyby   ludzie   wokół   mnie   nagle   bez   wyraźnego   powodu 

popadali w obłęd ze strachu.

Nie dała się zbić z tropu tą sarkastyczną  uwagą. W jej umyśle  kiełkował pewien 

pomysł i nie chciała, żeby jej umknął.

- Otóż - zaczęła - nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ta nowa umiejętność jest związana 

z pańskim podstawowym talentem. Co by oznaczało, że nie jest to nowy rodzaj mocy. Może 

to po prostu inny aspekt pierwszego talentu, który mógł się ujawnić dopiero z upływem czasu.

- Wspominałem, że pojawiły się inne oznaki klątwy - powiedział, z trudem kryjąc 

zniecierpliwienie. - Za dnia czasem miewam halucynacje. Z tym jeszcze jakoś sobie radzę. 

Ale  w   nocy  przychodzą   koszmary  tak  straszliwe,   że  budzę   się  zlany  zimnym  potem  i  z 

bijącym sercem.

-   Rozumiem   -   odparła   łagodnie.   Przyszło   jej   do   głowy,   że   szef   przestępczego 

podziemia może mieć wiele powodów do nocnych koszmarów. Postanowiła przemilczeć, że 

być może sumienie zakłóca mu sen. Ta uwaga mogłoby go rozdrażnić. Dla halucynacji jednak 

background image

nie umiała znaleźć tak oczywistego wytłumaczenia.

Griffin otworzył aksamitną torbę, odsłaniając tajemniczą rzecz. Przez chwilę stał w 

milczeniu. Adelaide wyczuwała kłębiącą się wokół energię.

- Nie ma żadnych wątpliwości - powiedział cicho. - To prawdziwa płonąca lampa. 

Adelaide przysunęła się bliżej. Dłonie ją świerzbiły. W ciągu minionych lat nieraz oglądała 

ów starodawny przedmiot, który nigdy nie przestał jej fascynować. Za każdym razem, gdy 

znajdowała się w jego pobliżu, przeszywał ją dreszcz.

Lampa miała tak na oko około czterdziestu centymetrów wysokości i w mdłym świetle 

wpadającym na poddasze lśniła złotawym blaskiem. Jak już powiedziała Griffinowi, bardziej 

przypominała kształtem wazon niż lampę oliwną. Zwężała się ku grubej podstawie pokrytej 

symbolami  alchemicznymi.   Ścianki   czaszy  rozchylały   się  ku  górze,   a  tuż   pod  krawędzią 

widział rząd mętnych kryształów.

- Co pani wyczuwa? - Griffin nie spuszczał wzroku z lampy.

- Światło snów - odpowiedziała. - Ogromną ilość.

- Potrafi je pani przekształcić?

-   Możliwe   -   odparła.   -   Ale   nie   sama.   Przez   lata   od   czasu   do   czasu   próbowałam 

uaktywnić energię tej lampy. Potrafię wyzwolić z niej tylko nikły blask. Ale wiem jedno: 

kiedy raz się ją rozpali, może już nie być odwrotu.

Ujął ten dziwny sprzęt i przeniósł pod okienko, żeby lepiej mu się przyjrzeć.

- Jak się ją zapala?

- Pan tego nie wie?

- Miałem ją w rękach kilka razy w dzieciństwie, ale nigdy nie byłem w stanie jej 

uaktywnić. Ojciec przypuszczał, że to dlatego, iż nie odziedziczyłem klątwy. Kiedy miałem 

piętnaście lat, lampę skradziono. Dzisiaj mam ją w ręku po raz pierwszy od dwudziestu lat.

- A dziennik Nicholasa? Nie podał tam instrukcji obsługi?

- Znając lepiej alchemików, wiedziałaby pani, że wszyscy mają obsesję na punkcie 

swoich   sekretów.   Nicholas   nie   zostawił   zbyt   wiele   szczegółowych   instrukcji.   Pewnie 

zakładał, że ten, kto będzie próbował posłużyć się lampą, pokieruje się intuicją - swoją i 

kobiety, która będzie dla niego czytać światło snów.

- Rozumiem.

-   A   więc   jak,  pani   Pyne?   -  zapytał.   -   Pomoże   mi   pani   posłużyć   się   lampą,   żeby 

odwrócić proces, który już się zaczął? Uratuje mnie pani?

Wyostrzyła   nadzmysły   i   przyjrzała   się   światłu   snów,   które   znaczyło   jego   ślady. 

Płonęły na drewnianej podłodze. Griffin wierzy w tę legendę, pomyślała. Czy to prawda, czy 

background image

nie, był przekonany, że odziedziczył klątwę Wintersów.

- Spróbuję panu pomóc - powiedziała.

- Dziękuję.

- Jednak zanim zaryzykuję  przekształcanie energii zamkniętej  w tym  przedmiocie, 

chcę zajrzeć do dziennika pańskiego przodka.

- Oczywiście. Dostarczę go pani dziś wieczorem.

- Obawiam się, że to nie najlepszy pomysł. Umówiłam się na wieczór z przyjaciółmi 

do teatru. Zresztą nie ma chyba aż tak wielkiego pośpiechu. Sądząc po śladach, nie wisi nad 

panem   groźba   wpadnięcia   w   psychiczne   tarapaty.   Proszę   przynieść   dziennik   jutro   rano. 

Przeczytam go i wtedy zadecyduję co dalej.

Wyglądał na niezadowolonego z tej krótkiej zwłoki, ale nie zaprotestował.

- Dobrze, może tak rzeczywiście będzie lepiej - rzekł. - Mój los jest w pani rękach. 

Zapłacę każdą cenę.

-   Właśnie,   co   do   mojego   wynagrodzenia   -   odparła.   -   Naprawdę   nie   potrzebuję 

pańskich pieniędzy. Jestem dość zamożna.

- Rozumiem. Ale proszę pamiętać, że jestem pani dłużnikiem. Jeśli kiedyś będzie pani 

potrzebowała czegoś od osoby takiej jak ja, wystarczy powiedzieć.

-   Tak   się   składa,   że   chciałam   pana   prosić   o   przysługę   w   zamian   za   pomoc   przy 

uruchomieniu lampy - powiedziała.

Spojrzał na nią. Jego oczy nagle rozjarzyły się zielenią i gorącym światłem snów. 

Każdym zakończeniem nerwów odbierała wzbierającą energię. Mogłaby przysiąc, że cienie w 

pomieszczeniu stały się gęstsze.

- Ach tak, ten układ, o którym pani wspominała - powiedział bardzo cicho. - Czego 

pani chce w zamian za uratowanie mi życia?

- Pańskiej ekspertyzy i profesjonalnej porady - powiedziała, zbierając całą odwagę. Po 

raz kolejny zbiła go z tropu.

- W jakiej sprawie? - zapytał nieufnie.

Uniosła   podbródek.   Intuicja   ostrzegała   ją,   że   w   ogóle   nie   powinna   poruszać   tego 

tematu, ale to jej nie powstrzymało.

-  Wytknął  mi   pan, że  taktyka,   którą  stosuję  w  napadach   na domy  publiczne,  jest 

przewidywalna -powiedziała. - Potrzebne mi świeże podejście.

- Nie - wypowiedział to słowo tonem stanowczym, niedopuszczającym dyskusji. Nie 

zwróciła na to uwagi, ciągnąc dalej.

- Pan Pierce z wielkim podziwem opowiadał o pańskich zdolnościach. Podkreślał, że 

background image

nie zna lepszego stratega.

- Nie.

- Zna pan Luttrella i jego sposób myślenia znacznie lepiej ode mnie.

- Nie. Wyprostowała się.

- I dlatego właśnie w zamian za pomoc w uruchomieniu lampy proszę, żeby opracował 

pan dla mnie skuteczną strategię napadów.

- A więc miałbym  opracować strategię, która przyczyni  się do pani śmierci. Moja 

odpowiedź brzmi: nie.

- Proszę się jednak zastanowić - nalegała.

- Całkiem możliwe, że tak czy inaczej trafię do piekła, ale kiedy stanę u jego wrót, 

przynajmniej tego grzechu nie będę miał na sumieniu.

Odwrócił się i ruszył do drzwi, trzymając lampę w ręku. Nie obejrzał się za siebie.

- Panie Winters - odezwała się pośpiesznie. - Proszę to przemyśleć. Sam pan mówił, 

że mnie pan potrzebuje.

- Znalazłem jedną interpretatorkę światła snów, znajdę i drugą.

- To blef.

- Skąd ta pewność?

- Ponad dziesięć lat spędziłam na Dzikim Zachodzie. Hazard jest tam dość popularną 

rozrywką.   Umiem   rozpoznać,   kiedy   ktoś   blefuje.   Zresztą   jeśli   nawet   udałoby   się   panu 

odszukać inną interpretatorkę, wątpię, by miała taką moc jak ja.

- Cóż, zaryzykuję. Wyszedł na korytarz.

Miał nikłe szanse. Wiedziała o tym, z czego on sam nie zdawał sobie sprawy. Jeśli 

rzeczywiście dokonywała się w nim przemiana, całkiem możliwe, że wkrótce oszaleje, a być 

może nawet umrze.

- A niech to szlag - mruknęła. - Więc dobrze, niech będzie. Wygrał pan. Pomogę panu 

uaktywnić lampę.

Zatrzymał się i odwrócił do niej.

- A pani cena?

Unosząc spódnicę, podeszła do drzwi.

- Chyba wyraziłam się jasno. Nie potrzebuję pańskich pieniędzy. Zacisnął szczęki.

- Do jasnej cholery, pani Pyne...

Wyminęła go w korytarzu i stanęła przy schodach.

-   Nic   nie   wezmę   za   moje   usługi,   panie   Winters.   Natomiast   będzie   pan   moim 

dłużnikiem dopóty, dopóki nie będę potrzebowała innej przysługi, którą mógłby mi się pan 

background image

zrewanżować. - Przez ramię rzuciła najbardziej lodowaty uśmiech, na jaki mogła się zdobyć. - 

Oczywiście, pewnie i tej kolejnej przysługi mi pan odmówi. Dla mojego dobra, rzecz jasna.

Poszedł za nią.

- Zrobię wszystko, o co mnie pani poprosi, pod warunkiem że nie będzie się pani przy 

tym narażać.

- Jeśli oddanie mi przysługi zależy od pańskiej zgody, to podejrzewam, że na długo 

pozostanie pan moim dłużnikiem. Pewnie aż do czasu, kiedy w tym dość gorącym miejscu, o 

którym pan przed chwilą wspomniał, zacznie padać śnieg.

- Znajdę sposób, żeby się pani odwdzięczyć - obiecał.

- Proszę sobie tym nie zawracać głowy. Więcej będę miała satysfakcji, wiedząc, że 

pewien wysoki rangą przestępca jest mi coś winien.

- Do diabła. Czy ktoś już pani powiedział, że jest pani uparta, nieznośna, lekkomyślna 

i zupełnie pozbawiona zdrowego rozsądku?

- Oczywiście. Właśnie dzięki tym cechom charakteru udało mi się zrobić fortunę w 

Ameryce.

- Nietrudno uwierzyć - potwierdził z przekąsem.

Dotarła już do hallu na parterze i zamaszystym ruchem otworzyła przed nim drzwi.

- Zanim się pan rozpędzi i dorzuci kolejne obelgi - powiedziała - proszę mieć na 

uwadze, że te same cechy charakteru skłoniły mnie, żeby panu pomóc z tą przeklętą lampą. 

Chyba   tylko   uparta,   nieznośna,   lekkomyślna   i   pozbawiona   zdrowego   rozsądku   kobieta 

wpuściłaby pod swój dach prominenta przestępczego światka.

Przystanął na pierwszym stopniu i spojrzał na nią. Na widok jego oczu, w których 

gorący, zmysłowy blask mieszał się z niebezpiecznym  rozdrażnieniem, przeszedł ją nagły 

dreszcz. Wstrzymała oddech.

- Bardzo dobitnie to pani ujęła - powiedział z namysłem. Postaram się o tym pamiętać 

przy naszych kolejnych spotkaniach.

- Do widzenia, panie Winters.

Zamknęła za nim drzwi znacznie mocniej, niż zamierzała.

6

Wolno   spytać,  czy  spotkanie   w  muzeum  było   udane?  -  dopytywał  się  pan   Pierce 

głosem ochrypłym od whisky i cygar.

- Bardziej pasowałoby tu słowo „interesujące" - powiedziała Adelaide. - Pan Winters, 

oględnie mówiąc, okazał się inny, niż przypuszczałam.

background image

Machała wachlarzem z czarnej koronki, bez skutku próbując poruszyć duszne, gęste 

powietrze.   Trwał   antrakt   i   kapiące   od   pozłacanych   ozdób   teatralne   foyer   wypełniał   tłum 

elegancko ubranych widzów. Adelaide, pan Pierce i Adam Harrow, wpatrując się w kieliszki 

szampana, wycofali się do zacisznej wnęki.

Powtarzała   sobie,   że   czuje   się   nieswojo   z   powodu   panujących   w   teatrze   ścisku   i 

gorąca.   Było   jej   duszno,   czuła   się   rozdrażniona.   Gęsta   woalka   przy   kapelusiku   jeszcze 

pogarszała ten stan. Wieczór, który miała spędzić przyjemnie, powoli zamieniał się w udrękę. 

Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie dobiegnie końca. Próbowała jednak ukryć niepokój 

przed towarzyszami.

- Griffin Winters lubi zaskakiwać. - Pierce wypił łyk szampana i opuścił kieliszek. - 

Zapewne dzięki temu właśnie odnosi tak niewiarygodne sukcesy.

-   Pozwolił   ci   zobaczyć   swoją   twarz?   -   Adam   Harrow   zapytał   swoim   zwykłym 

apatycznym tonem.

-   Owszem   -   odparła   Adelaide.   Wypiła   trochę   szampana,   próbując   zagłuszyć   to 

niewytłumaczalne  napięcie.  Kiedy odjęła kieliszek  od ust, dostrzegła,  że obaj towarzysze 

patrzą   na   nią   z   wyrazem   zdumienia   na   twarzach.   Z   niewiadomych   przyczyn   byli   pod 

wrażeniem.

- No, no, no - mruknął Pierce. - To rzeczywiście musiało być interesujące spotkanie. 

Mało kto widział twarz pana Wintersa.

- I przeżył - dodał oschle Adam. Pierce i Harrow byli nie tylko dobrymi przyjaciółmi. 

Adelaide   poznawała   po   ich   blasku   snów,   że   więź   między   nimi   jest   głęboka   i   trwała. 

Obejmowała każdy aspekt ich życia, zarówno fizyczny, jak i emocjonalny. Byli kobietami, 

które żyły przebrane za mężczyzn  i robiły to z takim powodzeniem,  że nikt niczego nie 

podejrzewał.

Pierce   był   niski   i   kanciasty   jak   kamienny   pomnik.   Miał   czarne   włosy   przetykane 

siwizną.   I   chociaż   już   dawno   w   jego   mowie   znikł   wszelki   ślad   ulicznej   gwary,   to   w 

zadziwiająco   błękitnych   oczach   wciąż   odbijała   się   zakazana   wiedza   zdobyta   w 

najciemniejszych zaułkach Londynu.

Natomiast Adam Harrow pochodził z rodziny arystokratycznej. Stanowił doskonały 

przykład   wytwornego   dandysa.   Emanował   niewymuszoną   aurą   eleganckiego   znużenia   i 

przesytu, tak obecnie modną i charakterystyczną dla dobrze urodzonych. Jego kasztanowate, 

zaczesane do tyłu włosy lśniły od starannie nałożonej pomady.

Pierce badawczo przyglądał się Adelaide.

- Nie chciałbym być wścibski, ale mam pytanie: czy tobie i panu Wintersowi udało się 

background image

osiągnąć zadowalające dla obu stron porozumienie?

Oczywiście,   że   nie   chce   być   wścibski,   pomyślała   Adelaide.   W   pełnym   sekretów 

świecie Pierce'a prywatność należało szanować przede wszystkim.

-   Nie   nazwałabym   tego   porozumieniem   zadowalającym   dla   obu   stron   -   odrzekła 

Adelaide, energiczniej poruszając wachlarzem. - Ale zgodziłam się pomóc panu Wintersowi 

w   pewnej   sprawie.   W   zamian   za   to   uzyskałam   dość   mglistą   obietnicę,   że   w   bliżej 

nieokreślonej przyszłości odda mi przysługę.

- Nie rozumiem, czemu narzekasz na taki układ - powiedział Adam. W jego oczach 

zabłysły iskierki rozbawienia. - To niemała rzecz dostać taką obietnicę od Griffina Wintersa. 

Niejeden oddałby fortunę, żeby się znaleźć na twoim miejscu.

- Problem w tym, że pan Winters dość jasno dał mi do zrozumienia, że nie spełni 

przysługi, która nie będzie po jego myśli.  - Adelaide wypiła kolejny łyczek szampana.  - 

Zresztą już odmówił spełnienia jednej mojej prośby.

Pierce uniósł brwi.

-   To   do   niego   niepodobne.   Wprawdzie   jest   twardy   jak   skała,   ale   wyrobił   sobie 

reputację niezłomnego człowieka, który zawsze dotrzymuje słowa.

- Dokładnie - gładko zgodził się Adam. - Jeśli Dyrektor Konsorcjum roześle wici, że 

dany osobnik zniknie bez śladu, jeżeli nie zacznie handlować opium w innej okolicy, można 

śmiało obstawiać wynik.

Adelaide rzuciła mu zza woalki gniewne spojrzenie.

- Tylko mnie straszysz.

- Nie przejmuj się. - Adam się uśmiechnął. - Przecież nie sprzedajesz opium. Pierce 

zamyślił się na chwilę.

-   Winters   musiał   mieć   bardzo   ważny   powód   do   odmowy.   On   potrafi   załatwić 

wszystko, z wyjątkiem niemożliwego. A kilkakrotnie i to mu się udawało.

- Zażądałaś czegoś niemożliwego? - zaciekawił się Adam.

- Skądże - odparła Adelaide. - Poprosiłam go tylko o pomoc w zrewidowaniu strategii 

napadów.   Wytknął   mi,   że   schemat   zrobił   się   ostatnio   przewidywalny.   Sama   zresztą   też 

doszłam do tego wniosku.

- Aha - mruknął Pierce. - To wyjaśnia sprawę.

- Co wyjaśnia? - wzburzyła się Adelaide.

- Winters wie, że zawsze, kiedy wchodzisz do jednego z burdeli, sama się prosisz o 

kłopoty. Nigdy by się nie zgodził, żebyś się tak narażała.

- Bo jeśli taktyka, którą pomógł zaplanować, się nie sprawdzi, będzie się czuł winny? - 

background image

domyśliła się Adelaide.

- Tak - odpowiedział Pierce. - Ale jest jeszcze inny powód. Gdyby się rozniosło, że 

jest odpowiedzialny za napad na jeden z lokali Luttrella, to by złamało rozejm.

Adelaide, poirytowana, machnęła lekceważąco wachlarzem.

-   Owszem,   wspominał   o   rozejmie   z   cmentarza   Craygate.   Ale   trudno   poważnie 

traktować ustalenia między dwiema przestępczymi szajkami.

- Zapewniam cię, że wszyscy traktujemy cmentarny rozejm najzupełniej poważnie - 

odparł Pierce spokojnie. - Otwarta wojna, którą Luttrell i Winters toczyli ze sobą po śmierci 

Forresta Quintona, przyniosła straty w interesach nawet tym, którzy stali z boku.

- Kim był Forrest Quinton?

- Niekwestionowanym władcą londyńskiego podziemia - wyjaśnił Pierce. - Rządził 

przez blisko trzydzieści lat. Zmarł na zawał serca przed kilkoma laty. Większość uważa, że za 

jego   śmierć   w   wyjątkowo   dogodnym   momencie   jest   odpowiedzialny   ktoś,   kto   przejął 

organizację.

- Luttrell? - spytała Adelaide.

- Tak. Luttrell przez pierwszy rok skrupulatnie zabezpieczał dla siebie, co się dało, z 

imperium   Quintona.   Ale   był   młody   i   brakowało   mu   doświadczenia   w   zarządzaniu.   Nic 

dziwnego, że utracił wiele wpływów.

- Rozumiem, że częściowo na twoją korzyść?

- Tak, ale o wiele więcej wpływów przejął pewien młody,  wybijający się właśnie 

watażka, który nazywał siebie Dyrektorem - rzekł Pierce.

- Ach tak. - Adelaide westchnęła. - Ta historia jest o wiele ciekawsza niż sztuka, którą 

oglądamy. Mów dalej, proszę.

- Przez jakiś czas panował względny spokój. Ale Luttrell to ambitny typ. Kiedy uznał, 

że jest już gotów, zaatakował najgroźniejszą konkurencję.

- Konsorcjum? - domyśliła się Adelaide.

- Tak. Gdyby Luttrellowi udało się zmiażdżyć Wintersa, nie mam złudzeń, że byłbym 

następny. Nie udałoby mi się zebrać armii, która mogłaby się oprzeć bandytom Luttrella. A 

po mnie inni, mniejsi gracze padliby łatwo jeden po drugim.

- I w końcu na placu boju zostałby tylko Luttrell - dokończył Adam.

Pierce uniósł brew.

- Więc jak widzisz, jestem dłużnikiem Wintersa.

- Rozumiem - powiedziała Adelaide. - Co nie zmienia faktu, że kiepsko wyszłam na 

robieniu z nim interesów.

background image

-   Kto   wie?   Może   przyjdzie   czas,   że   będziesz   potrzebowała   przysługi   od   Griffina 

Wintersa, a on ci jej nie odmówi.

Adelaide dopiła szampana i odstawiła kieliszek na najbliższą tacę.

- Nie umiem sobie tego wyobrazić - stwierdziła. Kurtyna opadła po raz ostatni tuż 

przed północą; zdaniem Adelaide w samą porę. Wyszła na ulicę w towarzystwie Pierce'a i 

Adama, pragnąc jak najszybciej wrócić do domu.

Przed teatrem panował gwar i chaos, jak zawsze, kiedy po skończonym  spektaklu 

publiczność wysypywała się z budynku i wsiadała do czekających pojazdów. Stangreci w 

prywatnych   powozach   wyciągali   szyje,   próbując   wzrokiem   odszukać   swoich   panów. 

Dorożkarze walczyli o klientów.

- Wybieramy się na kolację - powiedział Pierce. - Masz ochotę się przyłączyć?

-   Chętnie,   ale   nie   dziś.   Raczej   pojadę   do   domu   -   odparła   Adelaide.   -   Muszę   się 

przespać.   Mam   przeczucie,   że   pan   Winters   zawita   do   mnie   jutro   rano   o   nieprzyzwoicie 

wczesnej porze. Bardzo mu zależy na tym nowym przedsięwzięciu.

- Winters ma rację co do jednego. - Pierce ściszył głos. - Organizując te swoje napady, 

igrasz z ogniem. Wprawdzie cel jest szczytny,  ale nie pomożesz dziewczynom,  które już 

udało   ci   się   uratować,   jeśli   dasz   się   zabić   zbirowi   Luttrella.   Kto   będzie   łożył   na   twoją 

Akademię, gdy ci poderżną gardło?

Tego mi było trzeba, pomyślała Adelaide. Kolejne kazanie na ten sam temat.

- Zdaję sobie sprawę z ryzyka - zapewniła.

-   Nie   zdołasz   uratować   wszystkich.   -  Adam   westchnął   ze   znużeniem.   -   Najwyżej 

garstkę. Jak długo na świecie istnieją bieda i rozpacz, tak długo młode dziewczyny będą 

szukać łatwego zarobku.

- Myślisz, że o tym nie wiem? - szepnęła Adelaide.

- Te napady to świetna pożywka dla prasy brukowej - wtrącił Pierce. - Ale więcej byś 

zdziałała, gdyby na ulicach rozeszła się wiadomość o twoim przytułku i Akademii.

Adelaide chciała zaprzeczyć, ale czuła, że nie ma racji. Może Pierce i Adam dobrze jej 

radzą. Może już wystarczająco długo kusiła los.

- Pomyślę nad tym - obiecała. Pierce pokiwał głową z zadowoleniem.

- Widzę, że twój stangret już czeka. Tam, po drugiej stronie ulicy, wymachuje rękami 

jak szalony. W takim razie życzymy ci dobrej nocy.

Adelaide spojrzała we wskazanym kierunku i zobaczyła wynajętego na ten wieczór 

woźnicę z powozem.

- Dobranoc - powiedziała.

background image

Poprawiwszy pelerynę na ramionach, zaczęła się przeciskać przez tłum. Opuściła teatr, 

więc powinna odczuwać ulgę, że uwolniła się wreszcie od nieprzyjemnego, wyczerpującego i 

dusznego uczucia, które dręczyło ją przez cały wieczór. Tymczasem wszystkie jej zmysły 

były bardziej podrażnione niż zwykle. Gdyby znajdowała się teraz w Ameryce, z pewnością 

już oglądałaby się przez ramię, czy nie czai się za nią puma, grzechotnik albo uzbrojony 

bandyta. Ale przecież była w Londynie, otaczali ją przyzwoici, elegancko ubrani obywatele. 

W Londynie przyzwoici obywatele nie nosili przy sobie broni. Oczywiście, poza nią.

Może   jej   niepokój   brał   się   stąd,   że   obiecała   Griffinowi   Wintersowi   pomoc   w 

uruchomieniu   płonącej   lampy.   Przedsięwzięcie   zapowiadało   się   niebezpiecznie   dla   nich 

obojga. Intuicja ostrzegała ją, że porażka może mieć druzgocące skutki.

Gdybym miała odrobinę rozumu, pozwoliłabym mu odejść, a ja dałam się nabrać na 

jego blef. Niechby sobie szukał innej kobiety umiejącej czytać blask snów.

Jednakże mówiła prawdę, że Winters ma nikłe szanse na znalezienie kogoś, kto tak 

dobrze jak ona potrafi przekształcać i kontrolować światło snów. Odesłanie go z kwitkiem na 

poszukiwanie innej osoby oznaczałoby, że skazuje go na los, którego się tak obawiał.

Uświadomiła sobie, że wiedział o tym. A jednak gotów był odejść, byle tylko nie 

spełnić   jej   prośby.   Godna   podziwu   rycerskość,   szczególnie   u   bandyty.   Spotykała   już 

dżentelmenów, którzy w podobnych okolicznościach nie zachowaliby się nawet w połowie 

tak szlachetnie.

Bzdury. Nie może sobie pozwolić na romantyczne mrzonki. Griffin Winters był gotów 

odejść nie dlatego, że był szarmancki z natury, tylko dlatego, że nie dał się nabrać na jej blef.

Mam   za   swoje,   pomyślała.   Na   przyszłość   nie   pozwolę,   żeby   tak   łatwo   mną 

manipulował. Pomogę mu przy uruchomieniu lampy, ale drugi raz nie dam się nabrać na 

sentymentalne sztuczki. Ale przede wszystkim nie powinna się zdradzić, że czuje do niego 

pociąg. Na pewno wykorzystałby to z całą bezwzględnością.

Przecisnąwszy się przez grupkę starszych pań czekających na swoje powozy, przeszła 

na drugą stronę ulicy. Niepokój wzrastał. Rzadko używała talentu, mając wokół siebie tłum 

ludzi.   Po   pierwsze   dlatego,   że   w   miejscach   publicznych   bruk   pokrywały   warstwy 

nieciekawych śladów światła snu. Co więcej, istniało ryzyko, że otrze się o kogoś innego i 

znowu przeżyje paskudny wstrząs na skutek zderzenia energii. Jeszcze nie doszła do siebie po 

wypadku z bandziorem Luttrella. Nie miała najmniejszej ochoty na kolejną dawkę cudzych 

koszmarów.

Jej   napięcie   sięgało   zenitu,   toteż   gdy   kątem   oka   dostrzegła   jakiś   ruch,   omal   nie 

krzyknęła. Obróciła się tak gwałtownie, by stanąć twarzą w twarz z zagrożeniem, że peleryna 

background image

zawirowała wokół niej.

Młody chłopak przytrzymujący konia zaprzężonego do powozu schylił głowę.

-   Przepraszam,   psze   pani   -   powiedział.   -   Nie   chciałem   pani   wystraszyć.   Ja   tylko 

uspokajam konia. Stary dobry Ben robi się w tłumie strasznie nerwowy.

- W takim razie stary dobry Ben i ja mamy ze sobą coś wspólnego - odparła. Chłopak 

wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Tylko niech pani uważa na złodziejaszków, psze pani. Zawsze się kręcą tam, gdzie 

kupa ludzi.

- Dzięki za ostrzeżenie - rzekła z uśmiechem, chociaż i tak na pewno nie widział jej 

twarzy zza woalki. Odwróciła się i ruszyła w stronę czekającego na nią powozu.

Jej intuicja wysyłała teraz sygnały ostrzegawcze. Adelaide przestała z nią walczyć i 

otworzyła   wrota   talentu.   Bruk   uliczny   gwałtownie   rozjarzył   się   niesamowitym   widmem 

ultraświatła   i   dziwacznymi   cieniami   rzucanymi   przez   zalegające   od   dziesięcioleci   ślady 

blasku snów. Na ścianach powozów dostrzegła więcej fluorescencyjnych znaków. Próbowała 

skupić się na tych świeżych i tych, które wyglądały niepokojąco.

Było   to   niełatwe   zadanie.   Kiedy   już   rozgrzała   swój   talent,   powietrze   wokół   niej 

zaczęło buzować energią. Światło snów płonęło żądzą, gniewem, strachem, niepokojem i - co 

było   najmniej   przyjemne   -   niepowstrzymaną   furią.   Tacy   jak   ona,   obdarzeni   szczególną 

umiejętnością, z reguły dowiadywali się o ludziach więcej, niżby chcieli.

Bacznie   obserwowała   ciąg   śladów,   w   których   uwidaczniały   się   splątane   prądy 

wściekłości.   Zostawiał   je   za   sobą   idący   ulicą   mężczyzna   w   meloniku   i   długim   czarnym 

płaszczu. Miał rękawiczki, w jednej ręce mocno ściskał laskę. Wzdrygnęła się, świadoma, jak 

nieznacznej prowokacji trzeba, by kogoś uderzył.

Przyglądała mu się, póki nie wsiadł do dorożki. Pojazd ruszył, uwożąc rozgniewanego 

pasażera w mrok. Odetchnęła z ulgą.

Już niedaleko. Woźnica wynajętego na ten wieczór pojazdu zeskoczył  z kozła, by 

otworzyć drzwiczki. Z trudem powstrzymała się, żeby nie wskoczyć do dorożki z pośpiechem 

zupełnie nieodpowiednim dla damy.

Skupiona na tym, żeby jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym wnętrzu powozu, 

nie zauważyła pełznących ku niej niezwykle głębokich cieni, póki męskie ramię nie objęło jej 

w pasie. Ktoś pociągnął ją na ziemię z taką siłą i szybkością, że nawet nie zdążyła krzyknąć.

Znalazła się na bruku, leżąc na plecach. Przygniatało ją ciężkie ciało mężczyzny. Jej 

nadzmysły pracowały na pełnych obrotach, więc instynktownie próbowała się bronić przed 

inwazją obcej energii snów. Ale nic takiego nie nastąpiło.

background image

Natychmiast rozpoznała prądy rozgrzanej ultramaterii, utrzymane w ryzach stalową 

siłą woli.

- Panie Winters.

Nagle w ciemnościach nocy rozległ się huk wystrzału. Griffin drgnął gwałtownie. To 

podważało jej teorię, że wielbiciele teatru nie noszą przy sobie broni.

W   panującym   mroku   wybuchła   kakofonia   wrzasków.   Przerażone   konie   rżały. 

Podkowy łomotały o bruk. Turkotały koła pojazdów.

Adelaide   traciła   zmysły   pod   wpływem   uderzających   w   nią   lodowatych   prądów 

energii. Zdała sobie sprawę, że to nie jej odczucia.

- Griffin! - krzyknęła. - Postrzelili cię.

- Cholerne społecznice - burknął Winters. - Zawsze same z nimi kłopoty.

7

Jego lewe ramię było zimne jak lód. Został już raz postrzelony w dawnych czasach, 

kiedy  był   młodszy,  bardziej   nierozważny.   Wtedy  jeszcze,   jak  zwykle  młodzi  chłopcy  po 

dwudziestce,   uważał   się   za   niepokonanego.   Tamten   wypadek   wiele   go   nauczył,   między 

innymi tego, że jest zwykłym śmiertelnikiem. Jak również tego, że chociaż w tym momencie 

rana   sprawia   wrażenie   zimnej,   to   już   wkrótce   przeszyje   go   płomień   bólu.   Ale   zanim   to 

nastąpi, miał do załatwienia kilka spraw.

Spojrzał na Adelaide.  Leżała  na ziemi,  zaplątana  w spódnicę, zwoje halek i fałdy 

aksamitnej peleryny. Upadek strącił z jej głowy kapelusik z woalką, z fryzury wysunęły się 

szpilki. Światło latarni stojącego obok powozu wydobywało z mroku jej przerażoną twarz. 

Oczy miała rozszerzone niepokojem. Wokół strzelały błyskawice energii i Griffin zdał sobie 

sprawę, że emanuje ona z nich obojga.

W dziwnym momencie nagłego rozbłysku świadomości odniósł wrażenie, że prądy 

ich energii splatają się ze sobą. Wrażenie intymności - nie można było tego inaczej nazwać - 

było pełniejsze niż wszystkie jego poprzednie doświadczenia, nawet w ramionach kochanek.

To wstrząs wywołany raną, pomyślał. Albo znów mam halucynacje.

- Panie Winters - odezwała się znowu, nieco surowszym tonem. - Proszę się skupić. 

Gdzie pana trafiono?

- Chyba w ramię. Stracił czucie w lewej ręce. Podniósł się i wyciągnął zdrową dłoń, 

żeby jej pomóc wstać. Na ulicy panowało takie zamieszanie, że raczej wątpliwe, by ktoś ją 

rozpoznał, ale wolał nie ryzykować. Wsunął jej na głowę kaptur peleryny, a sam użył jeszcze 

nieco energii cienia, żeby zamaskować własną twarz.

background image

- Tędy - rzucił rozkazująco.

Chwycił dłoń Adelaide, pociągając ją w stronę swojego powozu. Na całe szczęście nie 

sprzeczała   się   ani   nie   zadawała   żadnych   pytań.   Przedostali   się   przez   tłum   przerażonych 

kobiet, krzyczących mężczyzn i rozszalałych koni. Nim dotarli do powozu, Jed czekał już na 

nich z otwartymi drzwiczkami i opuszczonymi stopniami.

- Co się stało, szefie? - zapytał Jed. - Słyszałem strzał. Czy oboje z tą damą jesteście 

cali i zdrowi? Adelaide już znikała w drzwiach powozu, ale zatrzymała się i obejrzała przez 

ramię na Jeda.

- Pan Winters jest ranny. Trzeba natychmiast wezwać lekarza..

- To prawda? - W głosie Jeda zabrzmiały teraz wyraźnie niepokój i troska. - Jesteś 

ranny, szefie?

- Znalazłem się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. - Griffin pomógł 

Adelaide   ulokować   się   w   środku   i   sam   zaraz   wsiadł   za   nią.   -   Ta   dama   ma   rację.   Będę 

potrzebował lekarza. Wracamy do opactwa.

- Tak jest, szefie.

- Najpierw musisz pomóc zdjąć panu Wintersowi frak - zwróciła się Adelaide do Jeda. 

To był rozkaz, nie prośba. - Muszę zobaczyć, jak mocno krwaw.

Podciągnęła   spódnicę   i   zaczęła   odrywać   szerokie   pasy   od   muślinowej   halki.   Jed 

zawahał się, niepewny, kogo posłuchać.

Griffin opadł na siedzenie naprzeciwko Adelaide, zamknął oczy i zapadł się głębiej w 

poduszki. Wnętrze powozu zaczynało mu wirować przed oczyma.

- Do opactwa, Jed.

- Chyba zaczyna pan majaczyć - powiedziała Adelaide. - Muszę natychmiast obejrzeć 

ranę. Spojrzał na nią spod przymkniętych powiek.

- Chcę panią stąd jak najszybciej wydostać - powiedział. - Ten drań może gdzieś tu 

krążyć, licząc na kolejny strzał.

Adelaide wyjrzała przez okienko.

- Ślady człowieka, który strzelał, oddalają się i biegną wzdłuż ulicy. Uciekł. Na razie 

jest pan bezpieczny.

Z trudem mógł skupić myśli na tej zaskakującej informacji.

- Pani widzi jego ślady?

- Owszem, widzę zawartą w nich energię snów. Jest bardzo gorąca. To nic dziwnego, 

skoro ten człowiek przed chwilą chciał popełnić morderstwo.

- To skurczybyk - szepnął. - Rozpoznałaby pani te ślady w przyszłości?

background image

- O tak. Odbicie światła snu jest bardzo charakterystyczne. Ale nie czas na omawianie 

moich zdolności. Muszę zobaczyć, jak mocno pan krwawi. Jed, będę potrzebowała pomocy.

- Tak jest, psze pani.

Griffin stwierdził, że nie ma sił protestować. Zły znak.

Jed usunął się do ciasnego wnętrza powozu i zabrał się do roboty. Kiedy już oboje z 

Adelaide zdołali ściągnąć rękaw fraka z jednego ramienia, Griffin miał wrażenie, że tonie w 

morzu bólu. Zamknął oczy i zacisnął szczęki, tłumiąc jęk.

- Nie wiesz, kto strzelał, szefie? - spytał Jed, starając się dotykać go jak najdelikatniej.

- Nie. - Griffin wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby.

- To trzeba zrobić listę - warknął Jed. - Przez lata narobiłeś sobie wrogów. Ale coś mi 

się  zdaje,  że  Luttrella   możemy   wpisać  jako pierwszego.  Wygląda   na  to, że  chce   zerwać 

rozejm.

Griffin już miał zamiar odpowiedzieć, ale w tym momencie pochyliła się nad nim 

Adelaide.   Opuszkami   palców   dotknęła   jego   czoła.   Mimo   kolejnej   fali   straszliwego   bólu, 

przemknęło mu przez myśl, że dobrze czuć jej dotyk na skórze. Kojąca energia uśmierzyła 

jego zmysły.

- Ból tylko pogarsza pana stan - powiedziała  Adelaide, nachylając  się niżej. - To 

dodatkowy stres dla całego organizmu. Proszę mi wybaczyć. Wiem, że nie spodoba się panu 

to, co teraz zrobię.

Uchylił powieki.

- Co pani, u diabła, wygaduje?

- Niech się pan odpręży. Energia zadrgała lekko.

Miał ochotę wyciągnąć dłoń, chwycić ją za rękę i już nigdy nie puszczać. Pulsowanie 

energii przybierało na sile, wzywając go do miejsca, w którym nie było już bólu. Ale miał do 

zrobienia coś jeszcze, zanim pogrąży się w cieniach.

- Jed - odezwał się. Nie był już w stanie otworzyć oczu. - Pani Pyne pojedzie z nami 

do opactwa. I ma tam zostać, zrozumiano?

- Tak, szefie - odparł Jed, któremu właśnie udało mu się rozpiąć zakrwawioną koszulę.

- Na miłość boską, co pan mówi? - zdenerwowała się Adelaide. Oderwała palce od 

czoła Wintersa i zaczęła uciskać ranę. - Nie może mnie pan przetrzymywać wbrew mojej 

woli.

Zignorował ją.

- Jed, powiedz wszystkim, że mają jej pilnować dzień i noc.

- Obawiam się, że pan majaczy - stwierdziła Adelaide. - Mówił pan, że ostatnio męczą 

background image

pana halucynacje.

- Ten, kto strzelał, nie mierzył do mnie - mówił dalej do Jeda. - Ten drań chciał zabić 

panią   Pyne.   Jeśli   się   nie   obudzę,   prześlij   wiadomość   do   inspektora   Spellara   ze   Scotland 

Yardu. Jest mi winien pewną przysługę. Będzie wiedział, co robić. A do tego czasu macie jej 

strzec jak oka w głowie. Jasne?

- Tak, szefie - przytaknął Jed.

-   Wielkie   nieba   -   wyszeptała   zszokowana   Adelaide.   -   Wziął   pan   na   siebie   kulę 

przeznaczoną   dla   mnie.   Przesunęła   rękę   z   jego   ramienia   na   czoło.   Jej   palce,   lekkie   jak 

skrzydła motyla, były splamione jego krwią. Zapadł w sen.

8

Sen wzbiera pośród ciemności, rozgrzany do czerwoności i zarazem lodowato zimny. 

Zaczyna się tak jak zawsze, u podnóża schodów...

Wspina się powoli, wiedząc, jaki koszmar czeka na niego ugory. Oddałby wszystko,  

nawet własną duszę, byle tylko móc się odwrócić i wybiec z domu. Ale wie, że nic nie zmieni  

tego, co za chwilę ukaże się jego oczom.

Cisza zalegająca wyższe piętro przeraża go bardziej niż cokolwiek, co dane mu było 

przeżyć w ciągu szesnastu lat życia. W starych domach nigdy nie bywa tak cicho. Tak jakby 

ciepły niegdyś i radosny dom zamienił się w grobowiec.

Dociera na piętro i idzie korytarzem w stronę zamkniętych drzwi do sypialni rodziców. 

Tutaj cienie są gęstsze niż na dole. Serce bije mu szybciej ze strachu. Jest późne popołudnie,  

ale tu, na piętrze, wszystko spowija mrok.

Kiedy dociera do drzwi, jeszcze raz chciałby się odwrócić i uciec na zewnątrz, w jasne  

światło dnia. Ale wie, że nie może pozwolić, by panował nad nim strach. Czuje, że ucieczka  

od tego, co czek a na niego za drzwiami, byłaby zdradą.

Drzwi nie są zamknięte na klucz. Zmaga się z sobą, żeby uspokoić nerwy, i przekręca  

klamkę.

Wolałby patrzeć gdziekolwiek indziej, byle nie na łóżko. Ale nie ma innego wyjścia. 

Biała lniana pościel jest lepka od krwi. Blada ręka zwiesza się bez życia z brzegu materaca.

Za późno. Zawsze jest za późno.

Otwiera   usta,   żeby   wykrzyczeć   obojętnemu   światu   swoją   wściekłość,   rozpacz   i  

bezradność...

Proszę się uspokoić. To tylko sen. Zaraz uspokoję jego prądy, tak jak ostatnio. Niech 

pan śpi dalej.

background image

Już  gdzieś   słyszał   ten  łagodny  głos. Teraz   mu   ufa. Senne  majaki  rozwiewają  się, 

pozostawiając jedynie uczucie spokoju, jakiego nie zaznał, odkąd skończył szesnaście lat.

Poczuł, że znowu odpływa na fali głębokiego, uzdrawiającego snu.

9

Wyjdzie z tego - orzekła Lucinda Jones. - Maść, którą przyniosłam, pomoże uniknąć 

zakażenia podczas gojenia się rany. Proszę ją nakładać dwa razy dziennie. Zostawiam też 

składniki leczniczego wywaru. Powinien wypić przynajmniej dwie filiżanki dziennie, rano i 

wieczorem.

- Dziękuję, pani Jones - powiedziała Adelaide. Uśmiechnęła się do stojącej po drugiej 

stronie łóżka Lucindy. Griffin znowu spał. Nie wyczuwała już energii koszmarów, choć złe 

prądy krążyły przez całą długą noc. Leżał teraz spokojnie z głową na poduszce, oczy miał 

zamknięte, a włosy zlepione potem. Tors miał nagi. Ranę zabezpieczał świeży bandaż, a pod 

nim opatrunek nasączony dobroczynną maścią sporządzoną przez Lucindę.

Natychmiast po wyjściu lekarza Adelaide postanowiła wezwać zamężną od niedawna 

panią Jones, prosząc o możliwie jak najszybszą wizytę. Nie była pewna, czy w ogóle uzyska 

odpowiedź, ale nie miała się do kogo zwrócić.

Lekarz, który zszywał ranę, tylko sarkał na jej obawy przed zakażeniem. Adelaide 

stwierdziła, że to dobry człowiek i sprawny chirurg, ale należał do starej szkoły. Nie dawał 

wiary współczesnej medycynie.

- To bardzo uprzejmie, że fatygowała się pani tak wcześnie rano, w dodatku przy tak 

paskudnej pogodzie - odezwała się Adelaide. - Jestem ogromnie wdzięczna. Lekarzowi udało 

się wyjąć kulę, kazałam mu też dokładnie oczyścić ranę. Widywałam już takie przypadki. 

Wiem, co się może potem dziać.

- Bardzo rozważna decyzja. - Lucinda zamknęła torbę, którą ze sobą przyniosła. - Z 

doświadczenia wiem, że późniejsze zakażenia bywają bardziej niebezpieczne od samej rany. 

Ale teraz powinno się ładnie wygoić.

-   Uspokoiła   mnie   pani.   Moja   gospodyni   uważa,   że   jest   pani   w   tych   sprawach 

ekspertem. Lucinda przyglądała się Griffinowi. Oczy ukryte za szkłami okularów błyszczały 

ciekawością.

- Muszę powiedzieć, że zadziwia mnie jego spokojny sen - powiedziała. - Zupełnie jak 

po opium, a nie wyczuwam żadnych śladów makowego mleka.

- Mam pewien niewielki talent, który pomaga uśmierzać ból - wyjaśniła Adelaide. 

Lucinda pokiwała głową, nie okazując zdumienia.

background image

- Domyśliłam się, że ma pani jakieś zdolności parapsychiczne. A o pana Wintersa 

proszę się nie martwić. Od razu widać, że to silny organizm.

Adelaide spojrzała na obnażony szeroki tors Griffina. Wzrok Lucindy powędrował w 

ślad za jej spojrzeniem. Przez krótką chwilę obie kobiety w milczeniu kontemplowały ciało 

Wintersa.

- Tak, tak - przyznała Adelaide. - Bardzo silny. - Odchrząknęła nerwowo i pośpiesznie 

podciągnęła kołdrę, zakrywając pierś Griffina.

Lucinda tylko się uśmiechnęła.

- Tak czy inaczej, kiedy się obudzi, może mu dokuczać ból. W takich przypadkach 

mężczyźni zwykle robią się gburowaci i zrzędliwi. - Otworzyła swoją torbę i wydobyła z niej 

małą   saszetkę.   -   Na   wszelki   wypadek   zostawiam   coś   od   bólu.   Należy   rozpuścić   jedną 

łyżeczkę w szklance herbaty lub ciepłego mleka.

- Dziękuję. Lucinda zamknęła torbę i podniosła ją.

- Dobrze, na mnie już czas.

- Napije się pani herbaty przed wyjściem?

- Z przykrością, ale muszę odmówić. Mąż czeka na mnie w powozie. Mamy dziś rano 

w planach jeszcze jedno spotkanie. Inspektor Spellar ze Scotland Yardu prosił o konsultację.

- Rozumiem. W takim razie odprowadzę panią do drzwi. Wyszły z sypialni i zeszły 

schodami do frontowego hallu wielkiego domostwa.

- Chciałabym jeszcze raz podziękować, pani Jones - rzekła Adelaide.

-   To   drobiazg.   Cieszę   się,   że   mogłam   pomóc   -   odparła   Lucinda.   -   Ale   jestem 

zaskoczona, że zdecydowała się pani po mnie posłać. Prasa wystawiła mi taką opinię, że 

większość uważa, iż moim hobby jest trucicielstwo. A skąd pani się dowiedziała, że umiem 

leczyć ziołami?

- Mam własne niemiłe doświadczenia z prasą. Wiem, jak potrafi zszargać reputację. A 

jeżeli chodzi o pani zielarskie umiejętności, to wspomniała o nich moja gospodyni.

- A któż to taki?

- Nazywa się Trevelyan i jest znajomą pani gospodyni.

- Pani Shute?

- Tak, chyba wymieniła to nazwisko. W każdym razie znają się z czasów, kiedy razem 

zaczynały służbę. To mały światek i plotki rozchodzą się w nim równie prędko, jak w innych 

kręgach. A pani Trevelyan przysięgała, że jej przyjaciółka nigdy by się nie zgodziła pracować 

dla kogoś, kto od czasu do czasu dla rozrywki truje jakiegoś dżentelmena.

-   Innymi   słowy,   moja   gospodyni   wystawiła   mi   świetne   referencje.   -   Lucinda   się 

background image

zaśmiała. - Muszę pamiętać, żeby jej za to podziękować.

- Bardzo miło było panią poznać, pani Jones. I najlepsze życzenia z okazji ślubu.

- Dziękuję. - W głosie Lucindy zabrzmiało lekkie zdziwienie. - Rozumiem, że należy 

pani do Towarzystwa Wiedzy Tajemnej?

-  Należeli   do niego   moi   rodzice,  ale   zmarli   dawno temu.  Ja  zaś   ostatnie  parę  lat 

spędziłam w Ameryce i nie miałam kontaktu z nikim z Towarzystwa. Ale kiedy dorastałam, 

nie   raz   słyszałam   o   rodzinie   Jonesów.   Kiedy   w   gazetach   pojawiła   się   wzmianka   o   pani 

małżeństwie z Calebem Jonesem, przypomniałam sobie to nazwisko i skojarzyłam fakty. A 

potem pani Trevelyan wspomniała, że jej przyjaciółka pracuje u pani.

- Nie mając bliskich kontaktów z Towarzystwem, pewnie pani nie wie, że razem z 

mężem   założyliśmy   niedawno   parapsychiczną   agencję   detektywistyczną.   Oto   nasza 

wizytówka.

Lucinda   sięgnęła   do   kieszeni   ukrytej   sprytnie   w   fałdach   eleganckiej   sukni   i 

wyciągnęła sztywny kartonik.

Adelaide  wzięła  od niej  wizytówkę  i zerknęła  na nazwę wypisaną  drobną,  czarną 

czcionką.

- Jones & Jones - przeczytała.

- Gdyby  potrzebowała  pani  naszych  usług, proszę śmiało  zwracać  się  do naszego 

biura. Jones & Jones szczyci się dyskrecją.

- Dobrze wiedzieć. Adelaide wsunęła kartonik do kieszeni białego, wykrochmalonego 

fartucha, którym była okryta od stóp do głów. Pod fartuchem miała na sobie zwykłą suknię 

dzienną. Zaraz po przyjeździe  do opactwa posłała  Jeda po panią Trevelyan,  a gospodyni 

popisała się zmysłem praktycznym, przywożąc walizę z ubraniami na zmianę i osobistymi 

drobiazgami. Spakowała też jedwabną pościel i jedną z satynowych koszul nocnych Adelaide.

Pani Trevelyan nigdy nie zadawała pytań dotyczących tej jedwabnej pościeli. Pewnie 

doszła   do   wniosku,   że   spanie   wyłącznie   w   jedwabiach   należy   do   drobnych   dziwactw 

Adelaide. W rzeczywistości jednak było to podyktowane koniecznością. Niepokojące prądy 

energii   snów   i   koszmarów   innych   ludzi   wsiąkały   w   materac   i   w   tkaniny   tak,   że   ktoś 

obdarzony jej talentem nie był w stanie w ogóle zasnąć. Już dawno temu odkryła, że jedwab 

działał niczym bariera zatrzymująca nieprzyjemne pozostałości światła snów.

Upewniwszy   się,   że   pani   niczego   więcej   nie   potrzebuje,   gospodyni   natychmiast 

odpłynęła   do   kuchni   i   przejęła   stery   domostwa.   Zaraportowała   Adelaide,   że   początkowo 

osiłek   imieniem   Delbert   próbował   oponować.   Wkrótce   jednak   on   i   inni   domownicy 

zaaprobowali   obecność   pani   Trevelyan,   gdy  tylko   z   kuchni   zaczęły   napływać   smakowite 

background image

aromaty pożywnego śniadania i mocnej kawy.

- Mężczyźni z reguły dobrze reagują na smaczny posiłek - wyjaśniła Adelaide. - Ba, z 

mojego   doświadczenia   wynika,   że   mężczyzna   bywa   wierniejszy   dobrej   kucharce   niż 

kochance.

Delbert czekał już u stóp schodów z peleryną Lucindy. Surdut opinał jego zwalistą 

sylwetkę, ujawniając rewolwer w kaburze pod pachą. Ale jeśli nawet Lucinda zauważyła to 

dziwne wybrzuszenie, dobre wychowanie nie pozwoliło jej okazać zdziwienia.

Delbert najwyraźniej nieczęsto miał okazję pomagać damie we wkładaniu okrycia. 

Nieporadnie obracał w rękach fałdy wełnianej peleryny i zaczerwienił się ze wstydu, kiedy 

nie ułożyła się jak trzeba na ramionach. Ale pani Jones udała, że niczego nie widzi.

- Dziękuję - rzekła uprzejmie.

- Tak, psze pani. - Delbert zrobił się jeszcze bardziej czerwony.

Na   dworze   wciąż   równomiernie   padał   deszcz.   Adelaide,   stojąc   w   drzwiach, 

obserwowała,   jak   Delbert   niesie   nad   Lucindą   parasol,   sprowadzając   ją   po   schodach   do 

czekającego na ulicy powozu. Okna pojazdu były szczelnie  zamknięte  dla ochrony przed 

wilgocią.

Kiedy Lucinda znalazła się w pobliżu, drzwiczki powozu otworzyły się, a mężczyzna 

w płaszczu z postawionym kołnierzem i w kapeluszu jednym kopniakiem rozsunął schodki i 

zeskoczył   po  nich  na   ziemię.  Adelaide  nie  widziała  go  zbyt  wyraźnie   -  przeszkadzał  jej 

ulewny   deszcz,   płaszcz,   kapelusz,   szerokie   plecy  Delberta   i  kiwająca   się   parasolka   -   ale 

przekonana była, że właśnie patrzy na drugą połowę firmy Jones & Jones.

Gest, którym Caleb Jones podsadził Lucindę do powozu, był pełen intymnej zażyłości 

i mówił więcej niż słowa. Pan Jones, pomyślała Adelaide, bardzo kocha swoją żonę, a ona 

jego.

Drzwiczki zatrzasnęły się i powóz odjechał w strugach deszczu. Adelaide otworzyła 

zmysły na fale światła  snów i przyjrzała  się śladom,  jakie państwo Jones pozostawili na 

chodniku. Gorąca energia płonęła wśród ulewy.

Delbert   wszedł  po  schodach,  zatrzymał  się  przy  drzwiach  tylko  na  moment,   żeby 

strząsnąć wodę z parasola. Gdy już znalazł się w hallu, zamknął za sobą drzwi i spojrzał na 

Adelaide. Jego grubo ciosana twarz wyrażała w tej chwili niepokój.

- Psze pani, ale czy szef na pewno się z tego wyliże? - spytał.

- Tak - orzekła Adelaide. Zauważyła, że dwaj inni podwładni Griffina, Jed i Leggett, 

podsłuchują   ukryci   w   cieniu   korytarza.   -   Jed   i   ja   zdołaliśmy   bardzo   szybko   zatamować 

krwotok, a lekarz, którego wezwaliście, wydawał się kompetentny.

background image

- Do diaska, lepiej dla niego, by rzeczywiście był kompetentny. Jest szefowi winien 

przysługę, ot co.

- Ach, tak. Więc nie ma się o czego obawiać. Panią Jones wezwałam tylko na wszelki 

wypadek.

- Tak, psze pani. - Delbert z wahaniem zerknął w stronę schodów wiodących na piętro. 

- Ale szef tak mocno śpi. Chcę powiedzieć, że nam wszystkim to się trochę nie podoba.

- Ale czemu? Teraz najbardziej potrzeba mu snu.

- Chodzi o to, że on już od dawna za dobrze nie sypia. A teraz śpi tak zdrowo, że nam 

się to wydaje trochę dziwne.

- Niedługo się obudzi - zapewniła. - A jak wstanie, powinien wypić pożywny rosół. 

Poproś panią Trevelyan, żeby za godzinę przysłała tacę zjedzeniem.

Delbert zmrużył oczy.

- A skąd pani wie, że szef już wtedy nie będzie spał?

- Zaufaj mi.

Unosząc   spódnicę,   wbiegła   po   schodach.   Tego   tylko   trzeba,   żeby   podkomendni 

Griffina   zaczęli   się   zastanawiać,   czy   Adelaide   do   spółki   z   panią   Trevelyan   nie   próbuje 

zamordować ich szefa.

10

Caleb  przyglądał  się, jak Lucinda  zdejmuje kaptur peleryny.  Jej  energia  stanowiła 

kordiał kojący wszystkie jego zmysły. Wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć, że naprawdę jest 

mężem tej wyjątkowej kobiety.

-   Widzę,   że   nie   wyrzucili   cię   za   drzwi,   czego   się   obawiałem   -   stwierdził.   -   Z 

Wintersem rzeczywiście musi być kiepsko, skoro pozwolił się opatrzyć kobiecie nazwiskiem 

Jones.

- Pan Winters nawet nie wie, że po mnie posłano - powiedziała Lucinda. - Przez cały 

czas mojej wizyty był nieprzytomny.

Caleb gwizdnął cicho.

- To wyjaśnia, czemu wpuścili cię do środka. Ciekawe, co powie, gdy po obudzeniu 

dowie się, że go badałaś. - Na moment zawiesił głos. - Oczywiście, zakładając, że się obudzi. 

Kiepsko to wygląda?

- Nie jest tak źle, jak by mogło być. Pana Wintersa postrzelono w ramię. Na szczęście 

nie stracił wiele krwi ani nie doznał zbyt wielkiego wstrząsu, co zawdzięcza przytomności 

umysłu   pani   Pyne.   Największym   zagrożeniem   jest   teraz   zakażenie,   jak   zwykle   w   takich 

background image

przypadkach.   Dlatego   mnie   wezwali.   Pan   Winters   ma   wiele   szczęścia,   że   trafił   na   taką 

pielęgniarkę, jak pani Pyne. Dobrze się zna na współczesnych zasadach higieny.

- Dowiedziałaś się czegoś na temat człowieka, który go postrzelił?

- Nie, nie chciałam się narzucać - odpowiedziała Lucinda. - Ale zauważyłam, że cały 

dom jest postawiony w stan gotowości. Wewnątrz są trzej mężczyźni, wszyscy noszą pod 

ubraniem amerykańskie rewolwery. Widziałam też dwa duże psy.

- Nic dziwnego, że w tym domu są uzbrojeni strażnicy. Jako Dyrektor Konsorcjum, 

Winters ma wielu wrogów. Ciekaw jestem tylko, który z nich dopadł go wczoraj w nocy?

- Czy firma Jones & Jones powinna się tym dyskretnie zająć?

- Wątpię, żebyśmy wiele zdziałali. Winters żyje w zupełnie innym świecie.

- Chciałeś powiedzieć: w światku przestępczym.

-   Właśnie.   Podziemie   rządzi   się   własnymi   prawami,   podobnie   jak   i   nasze   sfery. 

Kontakty  Wintersa  w  tych   kręgach  są  o  niebo   lepsze   od  naszych.  Nie  potrzebuje   naszej 

pomocy, żeby zdobyć nazwisko tego strzelca. Pewnie by sobie nawet jej nie życzył.

Lucinda spojrzała na niego bardzo uważnie.

- A co się stanie, jeśli pan Winters odkryje, kto próbował go zabić?

- Przypuszczam, że niedoszły morderca zniknie niepostrzeżenie. I mogę ci zaręczyć, 

że nie pozostaną żadne ślady, które pozwolą powiązać jego zniknięcie z szefem Konsorcjum. 

Winters słynie z dyskrecji. Scotland Yard nigdy go nie dosięgnie. Spellar zresztą, jak mi się 

zdaje, jest mu winien pewne przysługi.

-   Pan   Winters   musi   być   bardzo   niebezpiecznym   człowiekiem.   -   Lucinda   się 

wzdrygnęła.

- Owszem, a możliwe, że niedługo stanie się jeszcze groźniejszy.

- Tak dobrze go znasz?

-   Nasze   rodziny   łączy   zamierzchła   przeszłość,   ale   od   pokoleń   klany   Jonesów   i 

Wintersów   starannie   się   unikają.   Ja  sam   nigdy   nie   spotkałem   Griffina   Wintersa.   On  jest 

ostatni z rodu. Jeśli się nie ożeni i nie spłodzi syna, legenda płonącej lampy umrze razem z 

nim.

- Już nie jest taki młody. Na moje oko ma dobrze po trzydziestce. Dziwne, że jeszcze 

się nie ożenił. Większość mężczyzn w jego wieku jest już po ślubie.

- Miał kiedyś żonę. Zmarła w połogu. W mieście krążyły plotki, że miała romans z 

jednym z jego najbardziej zaufanych ludzi. Paskudna historia. Wkrótce po śmierci matki i 

dziecka kochanek też zniknął. Bez śladu.

- To w stylu Wintersa?

background image

- Zdecydowanie. Były później jakieś pogłoski o jego związkach z różnymi kobietami, 

ale ani słowa na temat potomstwa.

Lucinda uniosła brwi ponad oprawkami okularów.

- Wygląda na to, że bacznie mu się przyglądałeś.

- Uznaliśmy, że to konieczna przezorność.

- My? To znaczy twoja rodzina?

- Niektóre z legend Towarzystwa powinno się traktować poważnie.

-  Wiesz,   zauważyłam   tam  jeszcze   coś   dziwnego  -  powiedziała   Lucinda  po  chwili 

milczenia.

- Co takiego?

- Pan Winters spał spokojnym, zdrowym snem. Ludzie po tak poważnym zranieniu z 

reguły bywają niespokojni.

- Może lekarz podał mu opium albo chloroform dla uśmierzenia bólu.

- Nie. Okazało się, że pani Pyne ma talent, moim zdaniem, dość silny.

- Czyżby? - zainteresował się Caleb. Już rano, kiedy do Lucindy przyszedł bilecik z 

wezwaniem do chorego, jego intuicja dała o sobie znać.

Teraz na wzmiankę o zdolnościach pani Pyne poczuł jej przypływ.

- Wspomniała, że ma pewną umiejętność, która pozwala jej sprowadzać uzdrawiający 

sen - ciągnęła Lucinda. - I użyła tej zdolności wobec pana Wintersa.

Caleb zerknął na nią.

- A to ciekawe. Parę minut przed odjazdem stamtąd widziałem na progu jakąś kobietę 

w fartuchu. To nie była gospodyni.

- To właśnie była Adelaide Pyne. Podobno dowiedziała się o moich zdolnościach od 

swojej gospodyni, która zna panią Shute.

- A więc tak cię znalazła.

- Tak.

- Czy pani Pyne i Winters byli wczoraj razem w teatrze? Myślisz, że są kochankami?

- Nie wiem - zawahała się Lucinda. - Pani Pyne chyba czuła się w obowiązku zadbać o 

niego po postrzale, co by znaczyło, że są ze sobą blisko związani. Ale nie mam pojęcia, czy są 

kochankami. -Zabębniła palcami dłoni w rękawiczce o swoją torbę. - Jestem za to pewna, że 

między nimi musi być silna więź.

Caleb usadowił się wygodniej w wyściełanym kącie powozu i spoglądał przez okno, 

mimochodem przypatrując się wzorom, jakie krople kreśliły na szybie.

-   Jest   wiele   talentów,   które   są   w   stanie   sprowadzić   sen   podobny   do   transu,   jaki 

background image

opisałaś - powiedział. - Ale w tych okolicznościach nasuwa mi się jeden konkretny. Ciekawe, 

czy pani Pyne potrafi czytać i kształtować światło snów?

- A co by to mogło oznaczać? Powoli wypuścił powietrze.

- Że Griffin Winters odziedziczył rodową klątwę albo się tego obawia. Wygląda na to, 

że znalazł sobie interpretatorkę światła snów. Ciekawe, czy ma też lampę.

- Chyba nie chcesz powiedzieć, że wierzysz w to, iż Griffin Winters jest w trakcie 

przemiany w wieloraki talent? - Lucinda była zszokowana. - Przecież to tylko stare legendy 

Towarzystwa.

- Trudno zaprzeczać wszystkim starym legendom, skoro samemu jest się w prostej 

linii potomkiem jednej z nich.

- Sylvester Jones. - Lucinda splotła dłonie na kolanach. - Racja. Co w takim razie 

proponujesz?

- Jedyne, co możemy teraz zrobić, to obserwować i czekać.

- Co dokładnie chcesz obserwować i na co czekać?

- Zanim zawiadomię o tym Gabe'a, muszę poznać odpowiedź na jeszcze jedno pytanie.

- Jakie? - zapytała Lucinda.

- Jeśli Winters znalazł tę kobietę i lampę, istnieją tylko dwie możliwości: albo chce się 

uratować przed klątwą...

- Albo?

- Chce spełnić przepowiednię i zostać prawdziwym cerberem.

-  To  bez  sensu  - upierała  się  Lucinda.  -  Po co  miałby  podejmować  tak  ogromne 

ryzyko, że oszaleje z powodu nadmiernego pobudzenia energią?

- Władza zawsze kusi, moja droga. Nicholas Winters był stuprocentowo przekonany, 

że jest w stanie opanować wszystkie trzy talenty. Nie miał szans tego sprawdzić, bo Eleanor 

Fleming   zniszczyła   jego   moce   ostatnim   razem,   kiedy   wspólnie   użyli   lampy.   Całkiem 

możliwe, że Griffin Winters wierzy, iż zdoła dokonać tego, co nie udało się jego przodkowi.

- A jeśli mu się uda?

Caleb w milczeniu przypatrywał się zawiłym ścieżkom kropli lśniącym na szybie.

- Jeśli zmieni się w psychiczne monstrum - a Towarzystwo jest przekonane, że nie ma 

innej drogi dla wielorakich talentów - to Gabe i Rada nie będą mieli wyboru. Uznają, że 

Wintersa trzeba zlikwidować. Nie wolno narażać ludzkości na szaleństwa tak niepoczytalnej 

jednostki.

- A likwidacją pewnie będzie się musiało zająć Jones & Jones?

- Tak.

background image

Lucinda szczelniej otuliła się peleryną.

- Dobry Boże - szepnęła.

11

Wiedział,   że   Adelaide   jest  w   pokoju.   Jej   zapach   i   energia   poruszały  jego  zmysły 

niczym ciepły letni wietrzyk. Pewna część jego ciała też się poruszyła. Cóż, pomyślał, wzwód 

to   dobry   znak,   i   to   z   wielu   powodów.   Choćby   dlatego,   że   to   znaczyło,   iż   wciąż   żyje. 

Wprawdzie to samo komunikował  rwący ból w barku, lecz w znacznie  mniej  przyjemny 

sposób. Usłyszał niski, zduszony jęk i uświadomił sobie, że wydobył się z jego gardła. Rany 

postrzałowe zawsze piekielnie bolały.

- Cholera jasna - mruknął. Palce Adelaide musnęły jego czoło. Ból w ramieniu zelżał. 

Poczuł, jak powoli ogarnia go głęboki sen bez marzeń, i zdał sobie sprawę, że nie po raz 

pierwszy zasypia w ten sposób. Otworzywszy oczy, spojrzał na Adelaide.

- Jeśli pani spróbuje mnie jeszcze raz uśpić, to przysięgam, że gdy tylko się obudzę, 

przełożę panią przez kolano.

Cofnęła się z okrzykiem przestrachu.

- Mój Boże, ale się wystraszyłam. Jak się pan czuje?

- Czuję, że chyba się z tego wyliżę. - Usiadł ostrożnie, krzywiąc się, kiedy odezwał się 

bark. Po chwili doszedł do wniosku, że ból nie był tak silny, jak by się tego spodziewał. - 

Która godzina?

- Południe. Właśnie chciałam podać panu rosół. Przez głowę przemknęły mu lekko 

zamazane wspomnienia poprzednich przebudzeń. Nie pierwszy raz karmiła go rosołem. Były 

też inne mgliste obrazy. Delbert pomagał mu wstać z łóżka, żeby mógł skorzystać z nocnika. 

Leggett i Jed kilka razy prowadzili go gdzieś korytarzem i pomagali wrócić do sypialni.

Po każdym przebudzeniu opierał się przed ponownym zaśnięciem, wiedząc, że we śnie 

czają się koszmary. Ale zawsze zjawiała się Adelaide, żeby dotknąć jego czoła. Za każdym 

razem osuwał się z powrotem w spokojną ciemność. I nie było w niej żadnych snów.

Żadnych snów.

- Może powinienem raczej spytać, jaki mamy dzień? - powiedział.

- Postrzelono pana dwie noce temu - odparła Adelaide.

-  Uśpiła   mnie   pani  na  prawie  trzy  dni?   - Zalała   go fala  złości.   - Kto  pani  na  to 

pozwolił? Przez sekundę czy dwie miał wrażenie, że jest jej przykro. Zauważył też coś jakby 

nikły   wyrzut   sumienia.   Ale   zanim   zdołał   się   nad   tym   zastanowić,   Adelaide   na   powrót 

przybrała ton urażonej niewinności.

background image

- Zrobiłam to tylko dla pana dobra - oświadczyła.

- Proszę nie opowiadać takich bzdur.

- A czemu? Dobrze pamiętam, że tak samo pan się tłumaczył, odmawiając mi pomocy 

przy napadach na domy publiczne Luttrella.

- To zupełnie co innego - wycedził przez zęby.

- Panie Winters, pragnę poinformować, że mam spore doświadczenie w opiekowaniu 

się rannymi. A nie od dzisiaj wiadomo, że pewne fazy głębokiego snu są bardzo korzystne w 

procesie leczenia. Zresztą nie spał pan przez cały czas. Od czasu do czasu pozwalałam się 

panu wybudzić. Musiał pan coś zjeść i poruszać się, żeby nie doszło do zakrzepów.

Zdał   sobie   nagle   sprawę,   że   przynajmniej   jednym   z   powodów   jego   irytacji   było 

zakłopotanie. Adelaide oglądała go w tak żałosnym stanie. Pielęgnowała go w łóżku. Był nagi 

od pasa w górę, a niżej ktoś - oby to był któryś z jego ludzi - włożył mu czyste bawełniane 

kalesony.

Dobry Boże. Widziała go w kalesonach.

Rozbierać się przy kobiecie pod wpływem żaru namiętności to jedno. A być przy niej 

rozebranym, będąc słabym jak niemowlę, to zupełnie co innego.

Zmrużył oczy.

- Proszę odejść. Teraz chciałbym się umyć i ubrać.

- Oczywiście. - Podeszła do drzwi. - Zaraz przyślę Delberta, żeby panu pomógł.

- Sam sobie poradzę. Cmoknęła z niezadowoleniem.

- Wie pan co, panie Winters? Ma pan lepsze maniery, kiedy pan śpi. Tak czy inaczej, 

Delbert zaraz tu będzie. Na wszelki wypadek.

Otworzyła drzwi.

Griffin poruszył niepewnie ramieniem, sprawdzając, czy jest rozgrzane i obolałe, jak 

przy   zakażeniu.   Pojawił   się   ból   tak   silny,   że   syknął   przez   zęby,   ale   nie   było   żadnych 

niepokojących objawów.

- Pani Pyne? - zawołał.

Odwróciła się w progu i spojrzała na niego.

- O co znowu chodzi?

- Czy lekarz dokładnie oczyścił ranę?

-   Niech   pan   się  nie   martwi,   zrobiliśmy   wszystko,   żeby   zapobiec   zakażeniu.   Rana 

ładnie się goi. Po kąpieli zmienię panu opatrunek. Mam maść, która przyspiesza gojenie i 

zapobiega gorączce.

- U diabła, gdzie nauczyła się pani tyle o ranach postrzałowych?

background image

- Gdyby pan spędził parę lat, jeżdżąc po kraju z Montym Moore'em i jego Rewią na 

Dzikim Zachodzie, też niejednego by się pan dowiedział. Aż dziw, ile wypadków się zdarza, 

gdy wokół leży mnóstwo broni.

Wyszła za korytarz, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi.

12

Czterdzieści   pięć   minut   później   Griffin,   wychodząc   z   łazienki,   wpadł   prosto   na 

Adelaide, idącą korytarzem ze stosem świeżych  bandaży.  Miała na sobie wykrochmalony 

biały fartuch, a pod nim zwyczajną domową suknię. Włosy upięła w surowy kok.

Delbert stał oparty o ścianę. Nie zauważył Griffina, który był za jego plecami. Całą 

uwagę poświęcił Adelaide. Na jej widok natychmiast stanął na baczność.

-   Mówiłem   szefowi,   że   kazała   mi   pani   pomóc   mu   w   kąpieli   -   zaraportował 

niespokojnym tonem. - Ale on przysięgał, że da sobie radę.

- W porządku, Delbert. - Posłała mu uspokajający uśmiech, po czym przeniosła wzrok 

na Griffina. - Jak widać, pan Winters przeżył ten eksperyment.

- Nie twierdzę, że czuję się jak nowo narodzony - odezwał się Griffin. - Ale w każdym 

razie znacznie lepiej.

Poprawił pasek czarnego haftowanego szlafroka z krępującą świadomością, że pod 

spodem nie ma nic oprócz kalesonów.

- Tak, lepiej pan wygląda. - Adelaide omiotła go wzrokiem. Nie podobało mu się, że 

tak na niego patrzy. Jak pielęgniarka na chorego. Chciał, żeby widziała w nim mężczyznę: 

zdrowego, silnego mężczyznę.

Skłonił głowę, ratując się wyuczonymi w dzieciństwie dobrymi manierami.

- Powinienem panią przeprosić za mój wcześniejszy wybuch - powiedział. W jego 

głosie nadal pobrzmiewało rozdrażnienie.

- Doskonale rozumiem. Po prostu nie był pan sobą.

- Skoro pani tak mówi. Dałbym głowę, że niedawno na panią nakrzyczałem, ale może 

się mylę. Ku jego zaskoczeniu Adelaide się zarumieniła. Ale ton jej głosu wciąż był równie 

sztywny, jak wykrochmalony fartuch, który miała na sobie.

- Teraz zmienię panu opatrunek - rzekła, ruszając w stronę sypialni. - Delbert mi 

pomoże. Nabrał w tym już dużej wprawy.

Delbert otworzył przed nią drzwi.

- Pani Pyne świetnie się zna na pielęgnowaniu chorych. To robi wrażenie. Griffin 

wszedł do pokoju za Adelaide. Przyglądał się, jak odstawia tacę.

background image

- Zgadzam się z tobą, Delbert - powiedział. - Rzeczywiście robi wrażenie. To pewnie 

przez ten fartuch. Mam Florence Nightingale.

Adelaide, odwróciwszy się, zmierzyła go chłodnym wzrokiem i wskazała mu krzesło.

- Proszę usiąść. Oczyścimy ranę, nałożymy maść i świeże bandaże.

- Tak jest, proszę pani. - Usiadł posłusznie. - Proszę pamiętać, że panią ostrzegałem. 

Jeśli znowu się obudzę z nieoczekiwanego snu, będę mocno poirytowany.

- Ale ten ból... - powiedziała nerwowo.

- Poradzę sobie z nim w mniej dramatyczny sposób - zapewnił. - Bierzmy się do 

roboty.

- Mam napar, który złagodzi cierpienie...

- Proszę już zmieniać opatrunek, pani Pyne.

- Jak pan chce. Zabieg przebiegł dość sprawnie. Griffin kilkakrotnie zagryzał zęby, ale 

ból   okazał   się   mniej   dotkliwy,   niż   się   spodziewał.   Dłonie   Adelaide   pracowały   szybko, 

zręcznie   i   bardzo   delikatnie.   Nałożyła   maść,   owinęła   ramię   bandażem   i   umocowała 

opatrunek, żeby się nie zsuwał.

- Potrzebuje mnie tu pani do czegoś jeszcze? - zapytał Delbert. - Jeśli to wszystko, 

pójdę do kuchni. Pani Trevelyan właśnie wyjęła z pieca babkę cytrynową i miała zrobić kawę.

Griffin poczuł nagle wilczy głód.

- Brzmi fantastycznie. Delbert zatrzymał się w drzwiach.

- Nie martw się, szefie. Pani Trevelyan przygotowała dla ciebie porcję rosołu. Zaraz 

przyniosę.

- Zapomnij o tym przeklętym rosole - zirytował się Griffin. - Poproś panią Trevelyan, 

żeby mi przysłała do biblioteki tacę z prawdziwym jedzeniem. Zejdę za parę minut.

- Robi się, szefie.

- Ma być dużo kawy i spory kawałek tej babki - uściślił. Adelaide zmarszczyła brwi.

-  Jeszcze   przez   parę  dni  powinien  pan  jeść  potrawy  lekkostrawne.   -  Spojrzała  na 

Delberta. - Poproś panią Trevelyan, żeby przygotowała dla pana Wintersa jajecznicę i tosty, 

dobrze?

- Tak, proszę pani.

- Delbert, jeśli prócz jajek i chleba nie zobaczę na tej tacy kawy i ciasta, możesz 

szukać nowej pracy.

- Tak, szefie.

Delbert   czmychnął   na   korytarz,   pośpiesznie   zamykając   za   sobą   drzwi.   Adelaide 

rzuciła Griffinowi spojrzenie pełne potępienia.

background image

- Nie  powinien  pan tak  mówić  do Delberta.  Jest  bezgranicznie  oddany i szczerze 

martwi się o pana zdrowie. Sądziłam, że ktoś pana pokroju docenia lojalność i przywiązanie 

podwładnych.

- Ktoś mojego pokroju? - Griffin uniósł brwi. Odchrząknęła.

- Chodziło mi o to, że w pana nietypowym zawodzie z pewnością liczy się lojalność 

domowników.

- Ach tak. - Naciągnął rękaw szlafroka na świeżo obandażowane ramię i przewiązał 

się paskiem. - W moim nietypowym zawodzie...

- W końcu jest pan przestępcą. Powinien pan żywić wdzięczność do takich ludzi jak 

Delbert. Wyjątkowi podwładni w każdym domu są traktowani uprzejmie i z szacunkiem, ale, 

jak widać, nie tu.

- Wystarczy, pani Pyne. - Wstał z krzesła i ruszył w jej stronę. - Boże drogi, przed 

godziną wstałem z łóżka, a już muszę wysłuchiwać kazań. Czy działaczki społeczne muszą 

bez przerwy pouczać wszystkich innych, jak powinni się zachowywać?

Zamrugała i cofnęła się o krok.

-   Ależ   doprawdy   -   rzuciła   tonem   jeszcze   surowszym   niż   dotychczas.   Griffin 

tymczasem stanął blisko niej.

-   Stwierdziłem,   że   pani   kazania   mają   na   mnie   przedziwny   wpływ   -   powiedział, 

świadom, że jego głos brzmi nieco ochryple. - Gdy tylko zaczyna mnie pani karcić, ganić albo 

wydawać rozkazy, mam przemożną chęć zamknąć pani usta pocałunkiem.

Dumnie uniosła podbródek.

- Nigdy nie słyszałam od mężczyzny czegoś równie oburzającego.

- Widać nie miała pani okazji rozmawiać z przestępcami. Stanął tuż przed Adelaide, 

opierając rękę o drzwi szafy za jej plecami. - Istotnie, czasem zachowujemy się w sposób 

oburzający.

- Nie wątpię - odparła. - Ale jeśli wydaje się panu, że mnie przestraszy, to się pan 

grubo myli.

- Wolałbym panią pocałować - stwierdził. Od jej zapachu kręciło mu się w głowie. A 

może po prostu było mu słabo, bo od trzech dni żywił się tylko rosołem. Nachylił się jeszcze 

bliżej, żeby to sprawdzić.

-   Rozumiem   -   rzekła.   -   Cóż,   obawiam   się,   że   w   tej   sytuacji   pańska   reakcja   jest 

zupełnie normalna. Cofnął się o krok.

- Co pani wygaduje?

-   Zaraz   wyjaśnię.   -   Przybrała   chłodny   ton   nauczycielki.   Czuje   pan   do   mnie 

background image

wdzięczność, bo przez trzy dni czuwałam przy pana łóżku i pielęgnowałam. Zauważyłam, że 

ranni albo chorzy mężczyźni mają skłonność do idealizowania kobiet, które się nimi opiekują, 

i widzą w nich anioły, przynajmniej na krótko. Ale proszę się nie martwić. To wrażenie mija, 

kiedy tylko delikwent wyzdrowieje.

-   Proszę   wierzyć,   że   odkąd   panią   poznałem,   ani   razu   nie   przyszło   mi   do   głowy 

porównanie z aniołem. Teraz po prostu chciałbym panią pocałować, żeby skończyć z tymi 

kazaniami. Więc jeśli w tej chwili nie wyjdzie pani z tego pokoju, to właśnie zrobię.

Stała bez ruchu, spoglądając na niego rozmarzonym wzrokiem. Powietrze wypełniły 

gorące   prądy.   Nie   trzeba   było   nadzmysłowych   zdolności,   żeby   wyczuć,   kiedy   atmosfera 

iskrzy   między   dwojgiem   ludzi,   którzy   się   nawzajem   przyciągają,   pomyślał   Griffin. 

Dochodziło wtedy do wyładowań jak podczas burzy z piorunami.

Świadomość,  że i ona jest podniecona, była  bardziej  niż  zadowalająca. Ba, wręcz 

motywująca. I dodawała werwy. Prawdziwe lekarstwo, uznał. Wzmacnia znacznie lepiej, niż 

najpożywniejszy rosół.

- Jakoś nie widzę, żeby pani wychodziła - powiedział.

- Nie - odparła cicho i bez tchu. - Nie wychodzę.

- Mogę spytać czemu?

- Nie jestem pewna - przyznała. - Być może z ciekawości.

- Chce pani wiedzieć, jaki jest pocałunek mężczyzny o nietypowym zawodzie?

- Nie co dzień zdarza się taka okazja. To niezbyt subtelne wyznanie jeszcze bardziej 

go rozpaliło.

- Pewnie myśli pani, że jeśli to nowe doświadczenie okaże się nieciekawe, to zawsze 

może mnie pani znowu uśpić?

- Rzeczywiście, zawsze pozostaje taka możliwość - powiedziała. - Ale dziwię się, że w 

tych okolicznościach pan jest gotów podjąć takie ryzyko.

- Jestem szefem szajki przestępczej. Ryzyko stanowi część mojego zawodu. Dotknął 

ustami jej warg, zamierzając pocałować ją powoli i uwodzicielsko. Ale gdy tylko ich usta się 

zetknęły, otaczająca ich energia nagle eksplodowała.

Pocałunek   z   kuszącego   w   ułamku   sekundy   stał   się   gorący   i   rozpalony.   Uczucie 

tryumfu i satysfakcji uderzyło w niego gwałtownie.

Wiedział, że tak właśnie będzie.

Zauważył,   że   nagła   świadomość,   ten   słodki   wstrząs   w   tej   samej   chwili   przeszył 

również Adelajdę. Nie było czasu na powolne stopniowanie namiętności. Niespodziewanie 

oboje znaleźli się na granicy kontroli, drżąc pod wpływem intensywności przeżycia.

background image

Poczuł,   że   jej   ręce   pod   kołnierzem   szlafroka   oplatają   się  wokół   jego   szyi;   dłonie 

dotykały nagiej skóry. Przycisnął ją do szafy całym ciężarem ciała, żeby poczuć krągłość jej 

piersi i łagodny łuk bioder pod grubą tkaniną sukni.

Łóżko stało tak blisko...

- Nie. - Adelaide oderwała usta od jego warg. - Nie możemy. Twoje ramię. Gdzieś 

skrajem świadomości czuł bolące ramię, ale wydawało mu się to zupełnie nieistotne. Nachylił 

się, by pocałować ją w szyję.

Kosmyki   włosów   wymknęły   się   z   ciasnego   upięcia   i   opadły   kusząco   na   ramiona 

Adelaide.

- Zapomnij o moim ramieniu - szepnął z ustami wtulonymi w jej miękką skórę. - Tak 

właśnie zamierzam zrobić.

- Mowy nie ma. - Jej głos był stanowczy. Oparłszy dłonie na nagim torsie Griffina, 

odepchnęła go od siebie. - Nie można ryzykować, że rana się otworzy. Już tak się ładnie goi. 

Nie należy kusić losu.

Pewnie miała rację, ale on nie miał ochoty się nad tym zastanawiać. Tak czy inaczej, 

chwila minęła - przynajmniej dla niej. Z ciężkim westchnieniem cofnął się o krok.

- Teraz się ubiorę. Możesz zostać i popatrzeć, jeśli masz ochotę. Przypuszczam, że już 

i tak widziałaś to, co jest do zobaczenia, więc nie ma potrzeby bawić się w przyzwoitość, 

prawda?

Adelaide nie zaszczyciła go odpowiedzią. Szybkim krokiem podeszła do drzwi.

- Zobaczymy się na dole, w bibliotece - rzekła. - Skoro najgorsze minęło, mamy sporo 

do omówienia. Zaczekał, aż otworzy drzwi.

- Jedno pytanie, zanim wyjdziesz, Adelaide. Zaciskając dłoń na klamce, obejrzała się 

na niego.

- O co chodzi, panie Winters?

-   Wspominałaś,   że   jesteś   ciekawa   pocałunku   przestępcy.   Zaspokoiłaś   swoją 

ciekawość?

- Owszem.

Wyszła na korytarz. Stwierdził, że wprawdzie nie biegnie, ale zdecydowanie porusza 

się energicznym krokiem.

Jajecznica,   tosty,   kawa   i   ciasto   czekały   na   niego   w   bibliotece.   Adelaide   również. 

Zdążyła upiąć włosy w ciasny kok. Zniknął biały fartuch i praktyczna domowa sukienka, w 

której była wcześniej. Teraz miała na sobie strój w żałobnych barwach; modną suknię z górą 

podobną do bluzki i szeroką spódnicą w kolorze pochmurnego nieba.

background image

Na  pierwszy rzut  oka  wyglądała   tak,  jakby eksplozja  psychicznych  i  zmysłowych 

fajerwerków   na   górze   w   sypialni   nigdy   nie   miała   miejsca,   pomyślał.   Adelaide   sprawiała 

wrażenie spokojnej i opanowanej. Niczego nie mógł wyczytać z jej oczu. Ale w powietrzu 

pomiędzy nimi falowały prądy energii. Odnotował ten fakt z pewną satysfakcją, po czym 

swobodnym krokiem podszedł do stołu, gdzie czekała na niego taca ze śniadaniem.

- Jak sama zauważyłaś w sypialni, mamy sporo do omówienia - powiedział.

- Najpierw zjedz śniadanie - zaoponowała. - Musisz nabrać sił.

- Dziękuję. Zgadzam się w zupełności.

Usiadł   i   z   apetytem   zabrał   się   do   jajek   i   tostów.   Jedząc,   zastanawiał   się,   jakim 

człowiekiem był świętej pamięci pan Pyne. I czy Adelaide kochała go? Tyle pytań, a żadnego 

nie ma prawa jej zadać. Nalała kawy sobie i jemu.

- Masz imponującą bibliotekę.

-   Jak  na   przestępcę...   Czy  to   miałaś   na   myśli?   Może   się  zdziwisz,   ale   posiadłem 

umiejętność czytania i pisania.

Odstawiła dzbanek z głośnym stukiem, na który drzemiące przy kominku psy uniosły 

łby. Przez chwilę z ciekawością przyglądały się scenie, ale zaraz potem znowu zapadły w sen.

- Nie tylko umiesz czytać i pisać - rzekła Adelaide - ale też wypowiadasz się jak ktoś, 

kogo wychowywano na dżentelmena.

- Trudno się wyzbyć niektórych przyzwyczajeń.

- Nie wychowałeś się na ulicy, prawda?

- Nie. - Stwierdził, że przed chwilą niepotrzebnie się uniósł. Przy Adelaide dość często 

mu się to zdarzało. Gdzie, u licha, podziała się jego żelazna samokontrola? Ukroił widelcem 

kawałek ciasta.

- Na ulicę trafiłem w wieku szesnastu lat - powiedział w końcu.

- Po śmierci rodziców?

-   Tak.   Mój   ojciec   był   inwestorem.   Miał   smykałkę   do   pomnażania   pieniędzy.   Ale 

nawet ludzie obdarzeni intuicyjną zdolnością oceny potencjalnych zysków i strat nie potrafią 

przewidzieć sztormu. Jeden ze statków, w który zainwestował nie tylko mnóstwo własnych 

pieniędzy, ale i środki pewnego konsorcjum, poszedł na dno. Gdyby ojciec żył, na pewno 

znów stanąłby na nogi i pospłacał innych inwestorów. Ale i on, i matka... oboje zmarli parę 

tygodni po katastrofie. Wszystko, co zostało, przejęli wierzyciele.

- Twoja historia niewiele się różni od mojej - szepnęła Adelaide. W milczeniu piła 

kawę, czekając, aż on dokończy ciasto.

- Przepraszam. - Był nieco speszony swoim brakiem manier. - Nie czułem takiego 

background image

głodu od czasów, kiedy mieszkałem na ulicy.

- Duży apetyt to dobry znak, oznacza powrót do zdrowia - powiedziała. - Cieszę się, 

że się czujesz na tyle dobrze, że mogłeś zjeść cały posiłek. Mam tylko nadzieję, że ciasto ci 

nie zaszkodzi. Ciężkostrawne potrawy na pusty żołądek mogą przynieść niewesołe skutki.

Otrzepał dłonie z okruchów.

- Widzę, że umiesz zabawiać rozmową przy posiłku - rzucił z ironią.

- Ja ci tylko  dobrze radzę, ale skoro, jak widać, nie jesteś  zainteresowany moimi 

radami, to może przejdźmy do bardziej naglących tematów.

Wziął do ręki swoją filiżankę, odchylił się na oparcie krzesła i wyciągnął przed siebie 

nogi.

- Chcesz wiedzieć, co robiłem tamtej nocy pod teatrem? - domyślił się.

- Między innymi. Nie zrozum mnie źle. Zawdzięczam ci życie. Ale trudno się nie 

dziwić, skąd się tam wziąłeś akurat w chwili, kiedy ktoś wycelował we mnie broń.

- Myślę,  że znasz odpowiedź. - Wypił trochę kawy,  rozkoszując się jej ciepłem i 

pobudzającym smakiem. - Miałem na ciebie oko.

Leciutko zmrużyła powieki.

- Innymi słowy, śledziłeś mnie.

- Oczywiście. W tej chwili twoje zdrowie i dobre samopoczucie są dla mnie sprawą 

najważniejszą.   -   Mówił   beznamiętnym   tonem.   -   Gdyby   przydarzył   ci   się   jakiś   przykry 

wypadek,   byłbym   w   niemałym   kłopocie.   Jak   już   ustaliliśmy,   niełatwo   znaleźć   osobę 

obdarzoną takim talentem, jak twój. Trudno byłoby mi znaleźć zastępstwo.

- Rozumiem - powiedziała oschle. - Miło słyszeć, że mnie doceniasz.

- Zapewniam cię, Adelaide, że w tej chwili cenię cię ponad wszystko. I zamierzam 

dobrze o ciebie dbać.

- Póki nie załatwimy sprawy z lampą.

-   Nie   musisz   się   martwić   o   przyszłość.   Zadbam   o   ciebie   również   później,   gdy 

uruchomisz dla mnie lampę. Muszę ci się jakoś odwdzięczyć.

Zacisnęła wargi.

- Może wiesz, kto próbował mnie zabić?

-   Jeszcze   nie.   Ale   czuję   się   lepiej,   więc   rozpuszczę   w   mieście   wiadomość,   że 

poszukuję odpowiedzi na to pytanie. Niedługo będziemy znali nazwisko.

Westchnęła.

-   Przypuszczam,   że   to   pewnie   jeden   z   właścicieli   domów   publicznych,   które 

napadłam.

background image

- Bardzo prawdopodobne. Wygląda na to, że mamy coś wspólnego, Adelaide. Oboje 

zdołaliśmy narobić sobie wrogów. Ale w tym domu jesteś bezpieczna.

Uśmiechnęła się.

-   Bo   żaden   z   twoich   wrogów   nie   wie,   że   Dyrektor   Konsorcjum   mieszka   w 

zrujnowanym opactwie na ulicy Świętej Klary?

- Przypuszczam, że paru z nich, na przykład Luttrell, dobrze zna mój adres. Zresztą ja 

też wiem, gdzie on mieszka. Ale wątpię, żeby którykolwiek z moich rywali, z Luttrellem 

włącznie, ośmielił się odbić cię z tego domu. Zwłaszcza że przebywasz tu pod moją ochroną.

Skrzywiła się.

- Czyli ten, kto próbował się mnie pozbyć, najpewniej uzna, że nie warto ryzykować 

gniewu Griffina Wintersa?

- W skrócie, tak.

- Nawet Luttrell? Griffin pokręcił głową.

- To realista - stwierdził pewnym tonem. - Nie zaryzykuje złamania rozejmu tylko po 

to, żeby się pozbyć jakiejś utrapionej społecznicy. Wie, że to oznaczałoby otwartą wojnę. Co 

więcej, chyba jest świadom, że drugi raz nie zaproponuję rozejmu. Będziemy walczyć tak 

długo, póki jeden z nas nie zginie.

Zmartwiała.

- Wszcząłbyś z nim wojnę z mojego powodu?

-   W   moim   świecie   reputacja   liczy   się   ponad   wszystko.   Na   swoją   pracowałem 

dwadzieścia lat. Nie mogę dopuścić, by zniszczył ją rywal.

- Oczywiście - mruknęła, sięgając po filiżankę. A więc chodzi mu tylko o reputację. 

Nie o coś osobistego między nimi. Nie ma powodu do rozczarowania, mówiła sobie. Czego 

właściwie mogła się spodziewać?

- Jak już mówiłem, tu jesteś bezpieczna, Adelaide. - Griffin wypił łyk kawy i odstawił 

filiżankę. -Mogę ci zapewnić ochronę, oczywiście pod warunkiem że przedtem nie zamienię 

się w cerbera. Kiedy pozbędę się tego problemu, będę mógł zająć się innymi.

-   Wiem,   że   się   powtarzam   -   powiedziała   -   ale   naprawdę   wątpię,   żeby   ci   groziła 

przemiana w potwora.

-   Niestety,   nie   znam   dobrego   sposobu,   który   przekonałby   Towarzystwo,   a   w 

szczególności rodzinę Jonesów, że się nie mylisz.

Zaskoczona, zastygła z filiżanką w pół drogi do ust.

- A co, na miłość boską, ma z tym wspólnego Towarzystwo?

-   Jeśli   Jonesowie   dowiedzą   się,   że   odziedziczyłem   klątwę   Wintersów,   zrobią 

background image

wszystko, żeby mnie unicestwić.

Nagle poczuła, że brak jej tchu. Dwa razy otwierała usta, zanim zdołała wydobyć z 

siebie głos.

- Nie... nie rozumiem - wykrztusiła wreszcie. - O co ci chodzi?

- Nicholas  Winters  był  przekonany,  że jest wystarczająco  silny,  żeby kontrolować 

potrójny talent.

- Tak. Już mi to tłumaczyłeś.

-   Wierzył   też,   że   niektórzy   z   jego   potomków   odziedziczą   tę   umiejętność.   Ale 

Towarzystwo nie uznaje tej teorii. Jeśli Jonesowie będą podejrzewać, że mogę zacząć się 

zamieniać   w   cerbera,   zabiją   mnie   jak   wściekłego   psa,   którym   w   ich   oczach   będę.   Z 

oczywistych powodów wolałbym tego uniknąć.

Wzięła głęboki oddech.

- Panie Winters...

- Po tym, co zaszło między nami w sypialni, chyba możesz mi mówić po imieniu. 

Powoli sięgnęła do kieszeni sukni i wyjęła z niej biały kartonik.

- Griffin, mam ci coś do powiedzenia. I obawiam się, że to ci się nie spodoba.

- Co może mi się spodobać mniej, niż perspektywa przemiany w monstrum?

- Kiedy spałeś, mieliśmy wizytę. Coś w rodzaju konsultacji lekarskiej. I żeby nie było 

niedomówień, to ja wezwałam tę osobę.

Podała mu wizytówkę.

13

Lucinda Jones była tutaj, w opactwie? - Griffin aż pienił się ze wzburzenia. Zerwał się 

z miejsca i w uniesieniu zaczął krążyć po bibliotece. Wokół niego trzaskały wyładowania 

energii. - Pod moim dachem? I użyłaś przyrządzonej przez nią mikstury do opatrzenia mojej 

rany? Do jasnej cholery, jak mogło dojść do czegoś takiego?

Z lekką obawą obserwowała go ze swojego fotela. Po części miała ochotę zniknąć z 

biblioteki, ale już raz dzisiaj przed nim uciekła. To się więcej nie powtórzy.

- Panie Winters, tylko spokojnie - powiedziała swoim najbardziej kojącym głosem. - 

Jesteś  poważnie ranny.  Nie powinieneś  się tak denerwować. Stres źle wpływa  na proces 

gojenia.

Griffin tylko pokręcił głową.

- Gdybym  do tej pory jeszcze nie uwierzył  w rodzinną klątwę, teraz nie miałbym 

wątpliwości.   Gratulacje,   Adelaide.   Najprawdopodobniej   udało   ci   się   osiągnąć   to,   czego 

background image

wszyscy moi wrogowie nie zdziałali przez ostatnie dwadzieścia lat. Mam duże szanse nie 

przeżyć następnego miesiąca.

-   Chyba   dramatyzujesz.   Winters   to   dość   popularne   nazwisko.   Rzucił   jej   jadowite 

spojrzenie.

- Jones również?

-   Pomyśl   o   tym   spokojnie.   Dla   człowieka   z   ulicy   jesteś   zwykłym   szacownym 

dżentelmenem   mieszkającym   w   cichej,   przyzwoitej   okolicy.   Bardzo   dobrze   udało   ci   się 

zamaskować  prawdziwą  tożsamość.  Ba,  słyszałam   nawet,  że  niewielu  ludzi   miało   okazję 

zobaczyć twoją twarz i... eee... - Urwała.

Wbił w nią wściekłe spojrzenie.

- I... eee... co, Adelaide?

-   I   przeżyć   -   dokończyła   pośpiesznie.   -   Wiem,   że   to   gruba   przesada,   ale   musisz 

wiedzieć, że w mieście krążą o tobie legendy.

- O co ci chodzi? - spytał, wciąż nachmurzony. Zaczerpnęła powietrza, chcąc sobie 

dodać odwagi.

-   O   to,   że   dla   pani   Jones   jesteś   pewnie   tylko   tym,   kim   się   wydajesz:   trochę 

zdziwaczałym samotnikiem o nazwisku Winters.

- Mówimy tu o Jonesach z Towarzystwa Wiedzy Tajemnej - przypomniał.

- Wydaje mi się, że obracasz się w innych kręgach niż oni - powiedziała Adelaide. 

Odwrócił się od niej i stanął przy oknie wychodzącym na ogród.

- Przyznaję, że to za wysokie progi na moje nogi. Dopiero teraz zauważyła, że go 

obraziła.

- Chciałam tylko wyjaśnić, czemu nie wydaje mi się prawdopodobne, żeby pani Jones 

wiedziała, kim jesteś - dodała szybko.

Puścił to mimo uszu.

- U licha, co ci przyszło do głowy, żeby ją wezwać do opactwa?

- Tak się składa, że poleciła mi ją pani Trevelyan. Obawiałam się zakażenia.

- Twoja gospodyni doradziła, żeby po nią posłać?

- Pani Trevelyan jest starą znajomą gospodyni pani Jones. Podobno poznały się przed 

laty, kiedy razem zaczynały służbę.

- Mój Boże. Nie wykończyło mnie ani życie na ulicach, ani żaden z moich licznych 

wrogów.  I  na  co   mi  przyszło?   Załatwiła  mnie   działaczka  społeczna  do  spółki  z   dwiema 

gosposiami.

Adelaide powoli zaczynała tracić cierpliwość.

background image

- Nikt cię nie załatwił. Ale jest coś, czego bardzo bym się chciała dowiedzieć.

- Co?

- Skoro rodzina Jonesów ma zakaz wstępu na teren opactwa, to jakim cudem nikt z 

twoich ludzi nic nie powiedział ani nie zaprotestował, kiedy posłałam po panią Jones?

Zacisnął palce na ramie okiennej.

- Nikt z moich ludzi nie wie o moich powiązaniach z Towarzystwem. Trzymam to w 

tajemnicy, odkąd... Zresztą nieważne. Co się stało, to się nie odstanie. Tylko nie mów, że 

Caleb Jones też tu był.

Zakaszlała dyskretnie.

- Chyba czekał w powozie na zewnątrz.

- Gdyby nie to, że już po mnie, byłaby to całkiem zabawna komedia pomyłek.

- Ależ, Griffin, przeprosiłam cię już.

- To rzeczywiście rozwiązuje problem.

- Skąd miałam  wiedzieć,  że  jesteś  na wojennej  ścieżce  z Jonesami?  W końcu od 

czasów Sylvestra Jonesa minęło ze dwieście lat. Ile można się bawić w rodową waśń?

- To nie jest waśń - odparował. - Sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana.

- To znaczy?

- Nicholas Winters postanowił, że jeden z jego spadkobierców użyje lampy nie tylko 

po   to,   żeby   pomnożyć   swoje   zdolności   psychiczne,   ale   też   by   unicestwić   wszystkich 

potomków rodu Jonesów. Umieścił nawet w tym przeklętym urządzeniu specjalny kryształ, a 

w nim ponoć zamknął psychiczny nakaz, który gwarantuje, że ten cel zostanie osiągnięty. 

Chodzi o Kryształ Północy.

- Naprawdę wierzysz w coś takiego? - Zmarszczyła brwi.

- Skąd mam  to wiedzieć?  Ważne, że Jonesowie wierzą.  Teraz  pytanie  brzmi:  czy 

Caleb Jones domyśla się, że znalazłem lampę i kobietę obdarzoną odpowiednią mocą, by jej 

użyć? Biorąc pod uwagę jego wyjątkowy talent, zakładam, że stał się mocno podejrzliwy.

-  Ale   to  przecież  czysty   zbieg   okoliczności,  że   posłałam   akurat   po  panią   Jones  - 

upierała się Adelaide.

- Podobno Jonesowie nie wierzą w przypadki, zwłaszcza gdy chodzi o stare legendy 

Towarzystwa. Zresztą, odkąd znalazłem ciebie razem z lampą, też jestem podobnego zdania.

- Chwileczkę. Zgodnie z tym, co mi opowiadałeś, przy użyciu lampy można odwrócić 

przebieg transformacji.

- Tak.

- W takim razie chyba Jones będzie zakładał, że chcesz się uratować. Musi zdawać 

background image

sobie sprawę, że nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby się zamienić w cerbera.

Zmierzył ją wzrokiem.

-   Pokusa   władzy   bywa   przemożna.   Zapytaj   zresztą   któregokolwiek   z   królów 

podziemia. Albo któregoś z Jonesów, jeśli wolisz. Ta rodzina rządzi Towarzystwem już od 

dwustu lat.

- To nie jest temat do żartów. Oboje dobrze wiemy, że twoim celem jest ocalić życie i 

zdrowy umysł, a nie ryzykować utratę jednego i drugiego. Pan Jones na pewno jest logicznie 

myślącym człowiekiem i też dojdzie do wniosku, że taki właśnie masz plan.

- Nic z tych rzeczy.  Jones uzna, że człowiek mojego pokroju i mojej profesji nie 

cofnie się przed niczym, żeby zdobyć pełną moc, jaką może dać mu lampa.

- Skąd możesz to wiedzieć? - zapytała.

- Bo na jego miejscu tak bym właśnie pomyślał.

-   Nie   dałbyś   swojemu   przeciwnikowi   szansy   na   odwrócenie   procesu?   Griffin   nie 

odpowiedział od razu. Adelaide przeszył dreszcz.

- Nie jestem pewien - stwierdził  w  końcu. - Pewnie dużo zależałoby od tego, co 

wiedziałbym o tym człowieku. Ale Caleb Jones i ja nie znamy się osobiście. On wie o mnie 

tylko to, co mówią uliczne plotki.

- Nigdy się nie widywaliście w dzieciństwie?

-   Moi   rodzice   skrupulatnie   unikali   wszelkich   kontaktów   z   klanem   Jonesów.   Ale 

domyślam się, że Caleb Jones wie, kim jestem i z czego żyłem przez te wszystkie lata. - 

Wargi Griffina wykrzywił kwaśny uśmiech. - Mój zawód nie przemawia na moją korzyść.

- Bez obrazy, ale wydaje mi się, że te podejrzenia są mocno przesadzone. Czyżby 

znowu dręczyły cię halucynacje?

- Uwierz mi, Adelaide, wiele bym dał, żeby móc się obudzić i stwierdzić, że to był 

tylko zły sen.

Powtarzała sobie z uporem, że jego słowa nie powinny jej tak boleć, ale wciąż jeszcze 

czuła na wargach gorące piętno jego pocałunków. Najwyraźniej dla Griffina ich namiętne 

uściski stanowiły jedynie kolejną scenę rozgrywającego się koszmaru.

Jeden z wielkich psów wstał ociężale i przeczłapał przez pokój. Położył łeb na jej 

kolanach i cierpliwie  czekał.  Podrapała  go za uchem.  Psy,  pomyślała,  podobnie jak inne 

zwierzęta,   mają   własną   wrażliwość   ponadzmysłową.   I   lepiej   wyczuwają   psychiczne 

zaburzenia niż niejeden człowiek.

Kiedy głaskała zwierzę, przyszła jej do głowy pewna myśl.

- Jest jeszcze coś, czego nie brałeś pod uwagę - stwierdziła.

background image

- Co takiego?

- Pani Jones ma talent w dziedzinie zielarstwa. Prasa brukowa opisuje ją jako znaną 

trucicielkę. A mówisz, że na pewno wiedziała, kim jesteś, zanim przekroczyła próg twojego 

domu.

- Ostatnimi czasy szczęście mi nie sprzyja, więc prawdopodobnie tak.

- Jeśli tak i jeśli Jones &Jones chcieliby cię zabić, to miała świetną okazję, żeby cię 

otruć maścią, którą smaruję twoją ranę, albo tym naparem przeciwbólowym. A jednak rana 

się goi, a ty wyjątkowo szybko wracasz do zdrowia.

Griffin zamarł na kilka sekund. Potem skinął głową.

- To bardzo interesująca uwaga - powiedział zaintrygowany. Adelaide, ośmielona jego 

reakcją, dodała pośpiesznie.

- Zastanów się nad tym. Albo Jonesowie nie są tak dobrze poinformowani, jak ci się 

wydaje, albo wcale nie uważają, że koniecznie musisz się zamienić w cerbera.

- Jest jeszcze jedna możliwość - stwierdził Griffin. - I dziwię się, że wcześniej na to 

nie wpadłem. Nie podobał jej się ten chłodny, wyrachowany ton głosu.

- O czym mówisz? - spytała.

-   Znam   historię   Towarzystwa   prawie   tak   dobrze,   jak   Jonesowie.   Mój   ojciec 

dopilnował, żebym znał stare legendy, na wypadek gdyby mnie albo moich synów dotknęła 

klątwa.

- Tak? Griffin znowu zaczął się przechadzać po bibliotece.

- Przed dwustu laty Sylvester Jones pracował nad alchemiczną formułą wzmacniającą 

talent z równą pasją, jak Nicholas nad lampą.

- No i?

- Ojciec mówił mi, że według dawnych opowieści Sylvestrowi po części faktycznie 

udało się pomnożyć moce. Ale jego formuła jest podobno nieudana. Każda jej wersja daje w 

efekcie powoli działającą truciznę.

- Do czego zmierzasz? Zatrzymał się na wprost kominka.

- Być może Jonesowie celowo zwlekają, chcąc się przekonać, czy jednak Nicholas nie 

okazał się lepszym alchemikiem niż ich przodek.

- Boże wielki! - Poraziła ją ta sugestia. - Chyba nie mówisz tego poważnie.

-   Ojciec   mi   powtarzał,   że   formuła   jest   tak   niebezpieczna,   że   członkowie   klanu 

Jonesów nie mają odwagi jej użyć. Ale mogą być ciekawi, czy lampy nie da się bezpiecznie 

wykorzystać do pomnażania talentu.

- Naprawdę wierzysz, że pozwoliliby ci przeprowadzić eksperyment na sobie samym?

background image

- Czemu nie? Gdybym się w końcu jednak zamienił w potwora, zawsze będą mogli 

mnie wyeliminować. Ale jeśli się uda, jeśli uzyskam stabilny potrójny talent, to i tak mogą 

mnie zabić, przejąć lampę i sami próbować jej użyć. Sądzę, że bez problemu znaleźliby kogoś 

do   przekształcania   światła   snu.   Mają   przecież   dostęp   do   wszystkich   archiwów   członków 

Towarzystwa.

- Och, na litość boską. Chyba minąłeś się z powołaniem, powinieneś zostać aktorem. 

Z tą podejrzliwością świetnie byś pasował do melodramatów. Ale dobrze, chwilowo załóżmy, 

że masz rację. Jaki z tego wniosek?

- Taki, że obecnie jesteś uwięziona w tym domu.

- Tego się właśnie obawiałam.

14

Koszmarny sen zaczął się tak jak zazwyczaj...

Stoi u podnóża schodów, wpatrując się w zalegające powyżej cienie. Dom zastygł w 

grobowej ciszy. Wie, że przyszedł za późno, ale nie ma wyboru. Wspina się na schody, a  

przerażenie i rozpacz mrożą mu krew w żyłach. Upiorna scena, która za chwilę ukaże się jego 

oczom, zniszczy cały jego świat. Przyszedł za późno, żeby ich ocalić...

- Obudź się, Griffin. Znowu coś ci się śni.

Głos Adelaide wyrwał go z koszmaru. Otworzył oczy i zobaczył pochyloną nad nim 

twarz. W słabym oświetleniu zdołał dojrzeć, że jest ubrana w perkalową koszulę nocną, a na 

głowie   ma   zabawny   koronkowy   czepeczek.   Kosmyki   włosów   tańczyły   na   jej   ramionach 

zupełnie jak tego popołudnia, kiedy ją całował. W lewej ręce trzymała żelazny lichtarz.

- Proszę, proszę. Toż to istna Florence Nightingale. - Uniósł się na poduszce. Zdawał 

sobie sprawę, że mówi zgryźliwym tonem, ale nic nie mógł na to poradzić. Był spocony jak w 

gorączce,  a  serce   nadal   mocno  mu  waliło.  Zły  był,  że   ogląda   go  w  takim   stanie.  Nagle 

przyszła mu do głowy niepokojąca myśl. - Coś krzyczałem przez sen?

- Nie - uspokoiła go.

- W takim razie skąd wiedziałaś, że coś mi się śni?

- Nasze sypialnie są połączone drzwiami - przypomniała. - Wyczułam przez nie twoją 

energię światła snów.

- Cholera. W tym domu nie ma już żadnej prywatności.

- Masz dreszcze, ale jesteś rozgrzany. - Dotknęła jego ramienia. - Czy to był jeden z 

koszmarów, które według ciebie zwiastują pojawienie się drugiego talentu?

- To był akurat sen, który mam od dawna. Często mnie męczył, kiedy byłem młodszy. 

background image

Z czasem przestał mi się ukazywać. Już myślałem, że się od niego uwolniłem, ale wrócił po 

pojawieniu się nowej mocy.

- Możesz mi  wierzyć,  że takie obciążenie  psychiczne  nie pomaga  w powrocie do 

zdrowia. Więc przestań marudzić i pozwól, bym ci dała parę godzin spokojnego snu.

- Nie.

- Proszę - namawiała. - Przecież chcesz jak najszybciej wyzdrowieć. A ja pragnę ci w 

tym pomóc.

- Powiedziałem: nie.

- Griffin, twój upór jest bezsensowny i dobrze o tym wiesz.

- Myślisz, że to przez upór się nie zgadzam, żebyś  mnie uśpiła, ale to pomyłka  - 

powiedział ze znużeniem. - Przysięgam, że to nie tak.

- Więc czemu nie pozwalasz sobie pomóc?

- Bo kiedy śpię tak mocno, śpią też wszystkie moje zmysły.

- Rozumiem. - Jej głos złagodniał. - Czujesz, że tracisz kontrolę. Boisz się, że gdyby 

coś się działo, możesz się nie obudzić na czas.

- Nie jestem przyzwyczajony do tak głębokiego snu, Adelaide. Czuję się, jakbym był 

nieprzytomny.

- Bo w pewnym sensie tak jest - przyznała. - Ale mam sposób na twoje zmartwienie. 

Zerknął na nią nieufnie.

- Jaki?

- Każdej nocy potrzebujesz tylko kilku godzin głębokiego, uzdrawiającego snu, żebyś 

mógł odzyskać siły. Jeśli pozwolisz się uśpić, obiecuję, że wrócę za dwie godziny, żeby cię 

obudzić. Zgadzasz się?

Zastanawiał się przez chwilę.

- Głęboki sen naprawdę pomaga w powrocie do zdrowia?

- Tak.

- Muszę odzyskać siły.

- Wyzdrowiejesz dwa razy szybciej, jeśli codziennie pozwolisz mi się uśpić na kilka 

godzin. - Urwała. - Ale rozumiem, że taka terapia wymaga zaufania.

Podjął decyzję. Opadł z powrotem na poduszki.

- Uśpij mnie - rzekł.

Dotknęła jego czoła opuszkami palców. Poczuł muśnięcie jej talentu, lekkie jak szept. 

I zapadł w sen.

background image

15

Drzwi laboratorium otworzyły się w chwili, kiedy Basil Hulsey akurat obcinał liść 

Ameliopteris   amazonensis.  Luttrell   wszedł   do   środka   razem   z   umięśnionym   osiłkiem   o 

ruchach drapieżnika.

- Dzień  dobry,  doktorze  Hulsey - powiedział  Luttrell.  - Jak badania  w  dziedzinie 

snów? Hulsey wziął się w garść. Osiłek budził w nim niepokój, ale tak naprawdę bał się 

Luttrella.

Patrząc na niego, nikt by nie zgadł, że to król przestępczego podziemia, o ile wierzyć 

plotkom, kontrolujący sieć domów uciech, palarni opium i innych podejrzanych interesów. 

Wcale nie wyglądał na geniusza zbrodni.

Luttrell był dobrze zbudowanym, przystojnym mężczyzną po trzydziestce, zadbanym i 

zawsze elegancko ubranym. Dopiero kiedy się odezwał, w jego mowie można było dostrzec 

ślad ulicznego akcentu.

Otaczała   go   mroźna   aura   mocy.   Widać   ją   również   w   jego   spojrzeniu,   pomyślał 

Hulsey. Gdyby żmije miały niebieskie oczy, Luttrell mógłby być żmiją.

- Praca idzie doskonale - rzekł Hulsey - dzięki pana hojnemu wsparciu i zrozumieniu 

dla skomplikowanej natury badań naukowych. Myślę, że w ciągu paru dni będziemy gotowi 

do pierwszych testów na ludziach.

Z   wielką   ostrożnością   odłożył   odnóżkę   na   stół   laboratoryjny.   Dotychczas 

doświadczenia ze skradzioną paprocią nie dawały zadowalających wyników, co budziło jego 

niepokój.   Z   jej   wyciągiem   sporządził   kilka   mieszanin   o   intrygujących   właściwościach 

chemicznych, ale intuicja podpowiadała, że w roślinie drzemie znacznie większy potencjał.

-   Miło   mi   to   słyszeć   -   powiedział   Luttrell   z   wyraźną   obojętnością.   -   Wpadłem 

zobaczyć, co się dzieje z nowymi urządzeniami. Mówił pan, że lada dzień będą gotowe.

- Tak, oczywiście, sir - mruknął Hulsey.

Stłumił   westchnienie.   Nowy   miesiąc   i   nowy   chlebodawca.   Ostatnio   razem   z 

Bertramem   zmieniali   sponsorów   częściej   niż   skarpetki.   Powoli   zaczynało   się   to   robić 

męczące,   ale   nie   było   innego   wyjścia.   Kiedy   człowiek   poświęca   się   bez   reszty   nauce, 

potrzebuje dużo pieniędzy. A te płynęły od ludzi takich jak Luttrell.

W każdym razie, przekonywał sam siebie, szef przestępczej szajki to lepszy wybór niż 

ludzie, na których trafili ostatnio. Luttrell przynajmniej nie ukrywał swojego zawodu i pozycji 

społecznej. Ci z Siódmego Kręgu uważali siebie za dżentelmenów, a okazali się zwykłymi 

rzezimieszkami.

background image

Zerknął w stronę drzwi znajdujących się w głębi laboratorium.

-   Bertram!   -   zawołał.   -   Bądź   łaskaw   przynieść   urządzenia.   Pan,   Luttrell   po   nie 

przyszedł. W drzwiach pojawił się Bertram. Trzymał w rękach dwa duże płócienne worki.

- Udało mi się zrobić pół tuzina. Mam nadzieję, że wystarczy.

Hulsey pomyślał, że Bertram to wypisz, wymaluj on sam w wieku dwudziestu trzech 

lat:   lekko   łysiejący   młodzieniec   w   okularach   o   wyglądzie   uczonego.   Jednak   nie 

podobieństwo, lecz umiejętności Bertrama budziły przypływ  ojcowskiej dumy. Psychiczne 

zdolności syna nie rozwinęły się dokładnie tak samo, jak u niego. Nie może być przecież 

dwóch   identycznych   talentów.   Ale   Bertram   był   równie   uzdolniony,   jak   ojciec,   jeśli   nie 

bardziej.

We dwóch mogliby dokonać wiele w dziedzinie odkryć naukowych, pod warunkiem 

że będą mieli dość pieniędzy. Kiedy mnie zabraknie, myślał Hulsey, Bertram nie tylko będzie 

kontynuował Wielkie Dzieło, ale też spłodzi potomstwo, które odziedziczy talent Hulseya do 

naukowych dociekań. Jego ród będzie miał ogromny wpływ na przyszłe pokolenia badaczy. 

To była oszałamiająca wizja.

- Sześć urządzeń na pewno wystarczy do moich celów - stwierdził Luttrell. - Jeśli 

dadzą pożądane efekty, zgłoszę się po więcej.

- Oczywiście, proszę pana - rzekł uprzejmie Bertram, kładąc worki na stole. Twarz 

Luttrella rozjaśniła się niezdrowym podnieceniem.

Hulsey i Bertram dotychczas uważali wyziewy zamknięte w małych urządzeniach za 

przypadkowy produkt uboczny eksperymentów z paprocią. Ale kiedy Luttrell zobaczył, jaki 

skutek wywiera opar na zamknięte w klatce szczury, natychmiast dostrzegł w nim potencjalną 

broń.

Patrzył chciwie, jak Bertram wyciąga z torby jeden z metalowych pojemników.

- Pokaż, jak to działa - polecił. Bertram wskazał palcem.

- Naciska się tutaj. Wtedy otwiera się zawór i rozpyla gaz. Stężenie jest dość duże i 

gaz szybko rozchodzi się w powietrzu, więc trzeba uważać. Najlepiej zakryć nos i usta grubą 

tkaniną i nie zbliżać się, póki opary całkiem nie znikną.

- Świetnie. - Luttrell podniósł zbiorniczek i obrócił go w dłoniach. - Myślę, że ta 

zabaweczka okaże się całkiem przydatna.

Luttrell był zadowolony. Hulsey postanowił wykorzystać okazję. Jak zawsze, kiedy 

się denerwował, zdjął okulary i zaczął przecierać szkła chusteczką.

- Co do tego nowego mikroskopu, panie Luttrell... - zaczął ostrożnie.

- A tak, tak. Kupcie go sobie - powiedział Luttrell, uśmiechając się swoim gadzim 

background image

uśmiechem. -Gdzieżbym śmiał stawać na drodze naukowego postępu.

- Przydałoby się też trochę nowych odczynników i ziół - dorzucił Hulsey.

- Zrób listę i daj ją Thackerowi, jak zwykle. Po to jest, żeby załatwiał dla was takie 

sprawy. Luttrell skinął ręką osiłkowi, żeby zabrał płócienne torby, i opuścił pracownię.

Hulsey patrzył, jak wychodzą. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, Bertram westchnął 

głęboko, z rezygnacją.

- Nie mogę uwierzyć, że pracujemy dla jednego z najgroźniejszych przestępców w 

mieście -powiedział.

- I znowu musimy wytwarzać niebezpieczne zabawki dla sponsora, który nie pojmuje 

wagi Wielkiego Dzieła. - Hulsey nasadził okulary na czubek nosa. - Ale widać taką cenę 

trzeba w dzisiejszych czasach płacić za poświęcenie się nauce.

- Możemy tylko mieć nadzieję, że w przyszłości ludzie nabiorą większego szacunku 

dla poważnych badań zjawisk paranormalnych - dodał Bertram.

16

Pięć dni później Delbert stał w kuchni przy oknie, popijając przygotowaną przez panią 

Trevelyan gorącą, gęstą czekoladę. Kontemplował scenę w ogrodzie. Szef siedział z panią 

Pyne na zielonej żeliwnej ławeczce ogrodowej i razem czytali ów stary, oprawny w skórę 

dziennik, który szef zawsze nosił przy sobie. Psy leżały na ziemi u ich stóp. Ten obrazek był 

spokojny, wręcz sielankowy. Ale ostatnimi czasy szef nie bywał spokojny. Zresztą, mówiąc 

szczerze, nigdy nie był.

- Jak pani myśli, o czym rozmawiają? - zapytał. Pani Trevelyan nawet nie podniosła 

głowy znad ciasta, które zagniatała na chleb.

- A niby skąd mam to wiedzieć? Delbert przyglądał się parze siedzącej w ogrodzie. 

Znał Wintersa od dwudziestu lat, pamiętał, jak szybko Griffin dorastał na ulicy. Gdzieś w tle 

zawsze były kobiety. Szef lubił kobiety, ale „w tle" było słowem kluczowym. Taką właśnie 

rolę pełniły wszystkie kobiety w jego życiu aż do tej pory.

Z panią Pyne było inaczej. Szef nigdy nie zachowywał się w ten sposób wobec żadnej 

kobiety, nawet wobec własnej żony. Wokół tych dwojga siedzących na ławeczce unosiła się 

niewidzialna   energia.   Delbert   mógłby   przysiąc,   że   kiedy   przebywał   z   nimi   w   jednym 

pomieszczeniu, niemalże widział między nimi iskrzenie błyskawic.

Przyglądał  się,  jak pani  Trevelyan  miesza  ciasto.  Był  to przyjemny  widok. Kiedy 

pochylała się nad misą, jej obfity biust falował.

- W jaki sposób trafiła pani do domu pani Pyne?

background image

- Przez agencję - odparła. - Przyznam, że zanim wysłali mnie do niej na rozmowę, 

byłam mocno zdesperowana. Moja dawna pani zmarła, a przed śmiercią nie wystawiła mi 

referencji ani nie przekazała pensji. Wie pan, jak ciężko się dostać do porządnego domu bez 

referencji.

- Nie wiem. Nigdy nie szukałem pracy w porządnym domu. Obrzuciła go spojrzeniem 

od stóp do głów.

- No cóż, sądząc po pańskich pięknych butach, złoconych oprawkach i pierścieniu, 

jaki ma pan na palcu, to i tak zarobił pan tutaj więcej pieniędzy, niż ja zobaczę do końca 

życia.

Susan   Trevelyan   jest   dorodną,   urodziwą   kobietą,   pomyślał   Delbert,   zresztą   nie 

pierwszy  raz.  Jej   tęgie,   krągłe   uda  i  pełne  piersi   przywodziły   na  myśl  posąg  starożytnej 

bogini. Była też silna i energiczna. Przestawiała ciężkie żeliwne garnki bez wysiłku, jakby 

były z papieru. Przyszło mu do głowy, że pewnie w łóżku też byłaby pełna werwy.

- Niech pani opowiada dalej - powiedział.

- W agencji mieli nadzieję, że skoro pani Pyne niedawno przyjechała z Ameryki, i to 

w dodatku z Dzikiego Zachodu, to może nie zwróci uwagi na brak referencji - ciągnęła pani 

Trevelyan.

- Słyszałem, że na Zachodzie ludzie bywają dziwaczni.

- Być może. W każdym razie pani Pyne przeprowadziła ze mną rozmowę i z miejsca 

mnie zatrudniła. Dzięki Bogu, nawet nie spytała o referencje.

- Opowiada coś o Ameryce?

- Czasami. - Pani Trevelyan wyłożyła ciasto na blachę.

- Zawsze mnie ciekawiło, jak tam jest - powiedział Delbert. - Robią tam świetną broń. 

Pani Trevelyan otworzyła drzwiczki pieca i wsunęła blachę do środka.

- Myślę, że pani Pyne czasem trochę tęskni za Zachodem.  Miała tam przyjaciół i 

przeżyła niejedną przygodę.

- Mówiła, czemu wróciła do Anglii?

- Nie. I nie jestem pewna, czy sama wie, czemu tak postąpiła. Szczerze mówiąc, do 

niedawna wydawało mi się, że przyjeżdżając tu, popełniła błąd. Cały czas spodziewałam się, 

że lada dzień zamówi sobie bilet na statek do Ameryki.

- Czemu tak pani myślała?

- Była jakoś dziwnie niespokojna. Och, oczywiście miała mnóstwo zajęć z tą swoją 

pracą charytatywną, ale odniosłam wrażenie, że czeka na coś, co ma się wydarzyć.

- To znaczy?

background image

- Nie miałam pojęcia, co to może być, i podejrzewam, że ona także nie wiedziała. To 

znaczy, do niedawna. - Pani Trevelyan wytarła ręce w ściereczkę i wskazała głową scenkę w 

ogrodzie. - Społecznica i szef przestępczej bandy. Kto by pomyślał?

Delbert się uśmiechnął.

-   A   kto   by   pomyślał,   że   taka   szanująca   się   kobieta   jak   pani   będzie   gotować   dla 

Dyrektora Konsorcjum i jego ludzi?

Parsknęła śmiechem.

- Całkiem ciekawa odmiana - stwierdziła. Na jej wysokim czole lśniły kropelki potu. 

Dzięki temu była jeszcze bardziej atrakcyjna.

- Niezwykła z pani kobieta.

- Pan też nie wygląda na zwykłego opryszka. Długo pan pracuje z Wintersem?

- Odkąd pojawił się na ulicach. Był młodym chłopaczkiem, miał ledwie szesnaście lat 

i   wychował   się   w   przyzwoitym   domu.   Nic   nie   wiedział   o   takim   życiu,   ale   uczył   się 

błyskawicznie. Całkiem jakby się urodził po to, żeby stworzyć Konsorcjum.

- Konsorcjum.  - Pani Trevelyan  zdjęła  garnek z haka na ścianie.  - To nazwa dla 

szacownej firmy, a nie dla ulicznego gangu.

- Szef twierdzi dokładnie to samo.

17

Adelaide wsunęła między strony zakładkę i zamknęła oprawny w skórę tomik.

- Bez obrazy, ale twój przodek był dość ekscentrycznym indywiduum.

- To by się zgadzało, widać mam to po nim - powiedział Griffin. - Widziałaś portret w 

bibliotece. Kiedy na niego patrzę, mam wrażenie, że to moje odbicie.

Miło siedzieć w ogrodzie z Adelaide u boku, pomyślał. Krótki, bolesny przebłysk 

tego, jak mogłoby wyglądać życie, gdyby jego losy potoczyły się inaczej, gdyby nie był tym, 

kim jest teraz, gdyby mógł się ożenić i założyć rodzinę.

-   Jesteś   wyjątkowo   podobny   do   Nicholasa   Wintersa,   ale   nie   jesteś   nim   -   rzekła 

Adelaide. Uniósł brew, zaskoczony brzmiącą w jej głosie pewnością.

- Dlaczego tak twierdzisz? - spytał. - Dla mnie podobieństwo jest oczywiste, fizyczne i 

psychiczne.

- Miałam tę lampę przez ponad dziesięć lat - przypomniała. - Możesz mi wierzyć, że 

znam   każdy   szczegół   śladów   światła   snu,   którymi   jest   pokryta.   Z   całą   pewnością   jesteś 

potomkiem Nicholasa Wintersa, ale przede wszystkim jesteś sobą.

Wyczuł, że nie należy się z nią o to kłócić, więc nie podjął sporu. Zamiast tego zadał 

background image

pytanie.

- Co jeszcze mówią odciski palców na lampie?

-   Między   innymi   to,   że   Wintersa   i   Eleanor   Fleming   łączyła   bardzo   silna   więź.   - 

Adelaide zawahała się chwilę, po czym dokończyła: - Więź namiętności.

- Mówiłem ci, że byli kochankami. Urodziła mu syna. On ją zdradził. Ona chciała się 

zemścić. Historia jakich wiele, stara jak świat. Tym się tylko różni od innych, że Eleanor nie 

próbowała   zabić   Nicholasa,   ale   za   pomocą   energii   lampy   zniszczyła   jego   zdolności 

psychiczne.

-   Okrutna   zemsta,   za   którą   zapłaciła   życiem   -   powiedziała   Adelaide.   -   Energia 

wyzwolona z lampy zabiła ją, niszcząc talent Nicholasa.

- Tak.

- Głupia była, że mu wierzyła. - Adelaide pokręciła głową. - Nicholas Winters nie 

dochowałby wierności żadnej kobiecie. Był owładnięty żądzą władzy i mocy. Tylko to się dla 

niego liczyło. Dopiero pod koniec życia pojawiła się nowa obsesja.

- Zemsta na rodzie Sylvestra Jonesa.

- Tak. - Stuknęła palcem w dziennik. - Wszystko jest tu. Nicholas bardzo jasno pisze, 

że pragnie zniszczyć wszystko, co stworzył Jones, nawet jeśli zajmie to całe pokolenia.

- Trzeba przyznać, że mój przodek miał szerokie plany.

-   Kiedy   po   raz   ostatni   zmierzył   się   z   Sylvestrem,   wiedział,   że   nie   przeżyje   tego 

spotkania - ciągnęła Adelaide. - Sądząc po tym, co napisał, chyba sam chciał, żeby Jones go 

zabił. Był to rodzaj samobójstwa.

- Przez to, co Eleanor Fleming zrobiła z lampą, szybko tracił rozum. Staczał się w 

otchłań szaleństwa. Pozostała mu jedynie śmierć.

- Przynajmniej tak uważał. Griffin spojrzał na Adelaide.

- Kiedy uruchomisz lampę?

Rzuciła niepewne spojrzenie na dziennik.

- Jest tu wiele niejasności.

- Prawda? Mówiłem ci, że ten stary drań był alchemikiem. Miał obsesję na punkcie 

zachowania   tajemnicy.   Starałem   się   odcyfrować   kod,   którego   używał   w   dzienniku,   ale 

mogłem pominąć jakiś ważny szczegół. Nie zdobędziemy pewności, póki nie uruchomisz 

lampy.

- Nie wiesz, co miał na myśli, kiedy pisał o kluczu w zamku?

- To chyba jakaś przestroga. Ze jeśli coś źle pójdzie, skutki będą opłakane.

Otworzyła dziennik i zaczęła czytać głośno.

background image

Trzeci talent jest najpotężniejszy i najbardziej niebezpieczny. Jeśli klucz nie obróci  

się w zamku jak należy, ta ostatnia zdolność umysłu może się okazać zabójcza, sprowadzając  

najpierw szaleństwo, a potem śmierć. - Spojrzała na Wintersa. - Zupełnie, jakby był pewien, 

że potomkowie, którzy odziedziczą jego moce, będą w stanie kontrolować trzeci talent, pod 

warunkiem   że   wrota   zostaną   otwarte   w   prawidłowy   sposób.   Griffin   wpatrywał   się   w 

powierzchnię sadzawki.

-   Nie   zapominaj,   że   kiedy   to   pisał,   prawdopodobnie   już   zaczynał   tracić   zdrowe 

zmysły.

- Tak mówi legenda. - Adelaide znowu zamknęła książkę.

-   Dla   mnie   kluczowe   w   całym   dzienniku   jest   zdanie   o   kobiecie,   która   potrafi 

przekształcać światło snów - rzekł. - Tylko taka niewiasta może powstrzymać albo odwrócić 

przemianę, która już się rozpoczęła.

- Nie podobało mu się to, prawda?

-   Świadomość,   że   moce   lampy   mogą   zostać   uruchomione   tylko   dzięki   pomocy 

kobiety, która włada energią snów? Nie. To mu się zdecydowanie nie podobało.

- Był sobie winien, skoro sam skonstruował to urządzenie.

- Prawda. - Griffin się uśmiechnął.

- Zapewne sądził, że będzie umiał manipulować kobietą, której pomocy potrzebował.

- Nicholas był wprawdzie psychicznym geniuszem, ale niewiele wiedział o kobietach. 

- Griffin spojrzał na nią. - Więc jak, Adelaide? Myślisz, że poradzisz sobie z mocami płonącej 

lampy?

- O tak.

Niecierpliwość wybuchła w nim jak płomień.

- I potrafisz odwrócić transformację? - zapytał.

- Co do tego nie mam żadnej pewności.

- Nie wiem, czy to powiedzieć, bo już i tak uważasz, że dramatyzuję, ale jesteś moją 

jedyną nadzieją. -Westchnął ciężko.

Jej pociągająca, inteligentna twarz stała się poważna, zasnuł ją cień.

-   Akurat   w   tym   przypadku   nie   jest   to   prawda.   Zdajesz   sobie   sprawę,   że   jeśli 

uruchomimy lampę, istnieje niebezpieczeństwo, że ten proces może cię zabić?

- Tak.

- I naprawdę chcesz podjąć takie ryzyko?

- Wolę to niż szaleństwo.

- Jesteś pewien, że oszalejesz, jeśli nie zatrzymamy przemiany? Zerknął na dziennik.

background image

- Wszystko, czym mogę się kierować, to te zapiski i opowieści mojego ojca. Adelaide, 

sama widzisz, że sytuacja jest ciężka.

- Tak - przyznała. - Widzę.

- Więc jak?

- Dziś w nocy - powiedziała. - Nocą energia światła snów jest potężniejsza.

18

Tuż przed północą Adelaide wsunęła dziennik pod pachę i skierowała się do drzwi 

swojej sypialni. Wyszła na korytarz. Miała wrażenie, że otaczające ją kamienne ściany są 

pogrążone w nienaturalnym spokoju. Po kolacji pani Trevelyan poszła do siebie i pewnie już 

od dawna smacznie spała. Delbert, Leggett i Jed też byli w łóżkach.

Po tylu nocach spędzonych w opactwie Adelaide dobrze znała wieczorne rytuały tego 

domostwa. Wszystkie dotyczyły bezpieczeństwa. Niby czarnoksiężnicy stawiający magiczne 

osłony   przed   nadprzyrodzonymi   mocami,   trzej   ochroniarze   robili   obchód,   sprawdzając 

nowoczesne zamki i skomplikowane alarmy.  Psy,  pierwszą linię  obrony,  jak mawiał  Jed, 

spuszczano w ogrodzie.

Zeszła na dół po ciemnych schodach. Kiedy dotarła do głównego hallu, skręciła do 

biblioteki.

Griffin już na nią czekał. Stał przy dogasającym kominku, z dłonią opartą o gzyms. 

Otaczająca go energia drgnęła wyczuwalnie. Zdawało się, że pasma jego mocy kierują się ku 

niej   i   niemal   fizycznie   przyciągają   do   niego.   To   wrażenie   poruszyło   wszystkie   zmysły 

Adelaide. Musiała stłumić w sobie gwałtowną, nieodpartą chęć, żeby do niego pobiec.

Mocniej ścisnęła dziennik. Ze względu na nich oboje tej nocy musi w pełni nad sobą 

panować.

Griffin miał na sobie ciemne spodnie i białą lnianą koszulę. Jej kołnierz był rozpięty, a 

rękawy podwinięte  do łokci. Nie zasłaniał się Za pomocą  talentu,  ale i tak spowijały go 

cienie, jakby szykował się do bitwy - co zresztą, jak pomyślała, było zgodne z prawdą.

Ale w pokoju unosiły się jeszcze ślady innej mocy, naznaczonej pożądaniem. I choć 

wydawało   się   to   niemożliwe,   Adelaide   miała   wrażenie,   że   fale   ich   namiętności   w   jakiś 

dziwny sposób wchodzą w rezonans z mroczną energią wyciekającą z płonącej lampy. To 

odkrycie tak nią wstrząsnęło, że znieruchomiała w drzwiach.

Griffin spojrzał na nią.

- Wejdź, Adelaide. Mimo że wymówił tylko te dwa słowa, jego niski, zmysłowy głos 

wzbudził w niej dreszcz. Nigdy nie ukrywał przed nią, że pociąga go fizycznie, ale nawet 

background image

gdyby próbował to ukryć, i tak by wiedziała. Zdawała sobie sprawę z tego, że sama również 

go pragnie. Potężne, pierwotne instynkty wywoływały poruszenia we wszelkich możliwych 

częstotliwościach. Nawet ludzie pozbawieni wrażliwości na emanacje psychiki wyczuwali 

gorące pulsowanie namiętności. A kiedy tego rodzaju energia wibrowała pomiędzy dwojgiem 

ludzi obdarzonych silnym talentem, w ogóle nie dało się tego ukryć.

Co nie oznaczało, że powinna się bez namysłu poddać takim żywiołowym, być może 

niebezpiecznym emocjom. Wyprostowała plecy, zamknęła za sobą drzwi i zdecydowanym 

krokiem weszła do pokoju.

Ciężkie zasłony były opuszczone na noc. Paliła się tylko jedna gazowa lampa, więc 

biblioteka tonęła w półmroku rozjaśnionym migotliwym blaskiem dogasającego ognia.

Lampa znajdowała się na stoliczku na środku pokoju. Złotawy metal pobłyskiwał w 

nikłym świetle. Kryształy zdobiące brzeg były matowe.

-   Wydałem   moim   ludziom   polecenie,   by   nikt   nam   nie   przeszkadzał   pod   żadnym 

pozorem - oświadczył Griffin.

Nie wiadomo czemu wyprowadziło ją to z równowagi.

- Wiedzą, że mieliśmy się tu spotkać?

- Tak.

- Mówiłeś im o naszych planach związanych z lampą?

-   Oczywiście   nie   -   odparł   Griffin.   -   Nie   chciałem   ich   niepokoić   opowiadaniem   o 

paranormalnych eksperymentach.

- W takim razie co, ich zdaniem, będziemy tu robić?

- Jak sądzisz, co sobie pomyślą? - Mimo panującego napięcia rozbawiło go to pytanie.

- No tak, jasne. Co za... niezręczna sytuacja. - Spłonęła rumieńcem.

-   To   naturalne,   że   biorą   nas   za   kochanków,   Adelaide.   -   W   jego   głosie   brzmiało 

zniecierpliwienie.   -   Dobrze   wiedzą,   że   nigdy   wcześniej   nie   przyprowadziłem   tu   żadnej 

kobiety.

- Czemu? - wyrwało jej się pytanie.

- Ten dom kryje zbyt wiele sekretów. Skinęła głową, domyślając się, o co chodzi.

- Nie wpuszczasz tu nikogo, komu nie możesz zaufać.

- Ta zasada drastycznie ogranicza liczbę potencjalnych gości.

- Nie wątpię. - Milczała przez chwilę. - Z drugiej strony, sam tu mnie przywiozłeś. A 

ja wezwałam panią Trevelyan.

Uśmiechnął się ponuro kącikiem ust.

- I zanim się obejrzałem, już miałem w domu kogoś z rodziny Jonesów: panią Lucindę 

background image

Bromley Jones, znaną trucicielkę i współzałożycielkę najnowszej agencji detektywistycznej 

pod egidą Towarzystwa. Widzisz, co się dzieje, kiedy człowiek łamie swoje zasady?

- Ustaliliśmy chyba, że Jones & Jones nie stanowią bezpośredniego zagrożenia.

- Co nie znaczy, że zamierzam zapraszać ich na herbatkę.

- Pani Jones nie została na herbacie.

- Nie powiesz chyba, że ją zapraszałaś? - zapytał, unosząc brwi.

- Grzeczność tego wymaga.

Potrząsnął głową z rezygnacją, ale powstrzymał się od dalszych komentarzy.

- Na szczęście nie ma tu państwa Jones - rzekł. - Jesteśmy tylko my dwoje i lampa. 

Bierzmy się do roboty.

Te słowa obudziły w niej dawno wyblakłe wspomnienie. Przed trzynastu laty Smith 

użył tych samych słów: „Bierzmy się do roboty". Pomyślała, że to intuicja ostrzegają przed 

niebezpieczeństwem.

Ale  przecież  wiedziała,  że  to,  czego  podejmują   się z  Griffinem,  może   się  okazać 

bardzo niebezpieczne.

Griffin wyminął ją i podszedł do zamkniętych drzwi. Usłyszała niemiły zgrzyt klucza 

przekręcanego w zamku. W tym dźwięku było coś nieodwołalnego, co mówiło, że nie będzie 

już   odwrotu.   Zadrżała,   czując,   jak   podnoszą   się   jej   włoski   na   karku.   Obawa?   Strach? 

Przeczucia? Jednak ten dreszcz był też niezaprzeczalnie zabarwiony podnieceniem.

Wreszcie, po tylu latach, odkryje tajemnice lampy, której strzegła przez tak długi czas. 

Wezbrała w niej fala gorączkowej niecierpliwości. Na tę chwilę czekałam, przemknęło jej 

przez myśl. I na tego mężczyznę.

Ostatnią  myśl  odsunęła od siebie. Tej nocy nie może  się rozpraszać. Powinna się 

skoncentrować   na   zadaniu,   jakie   ma   przed   sobą.   Stawką   jest   życie   jej   i   Griffina,   nie 

wspominając już o zdrowiu psychicznym i zdolnościach, jakie oboje mogą utracić. Wszystko 

będzie zależało od tego, jak dalece będzie w stanie kontrolować swój talent.

Odłożyła dziennik na stolik.

- Proszę, przykręć lampę gazową - powiedziała. - Łatwiej mi się skupić na świetle 

snów, jeśli nie rozprasza mnie dodatkowe oświetlenie.

Griffin spełnił jej życzenie i biblioteka pogrążyła się w głębokim mroku.

- A ogień w kominku?

- To mi nie przeszkadza - rzekła.

Griffin podszedł do stolika, na którym stała lampa.

- Co teraz? - zapytał.

background image

- Czytając dziennik, doszłam do wniosku, że miałeś rację, mówiąc, iż do zapalenia i 

kształtowania zawartych  w lampie  prądów potrzebny jest kontakt fizyczny - powiedziała. 

Wyciągnęła dłoń nad stolikiem. - Weź mnie za rękę.

Ciasno  oplótł  jej  dłoń palcami.  Adelaide  ostrożnie  położyła  drugą rękę  na brzegu 

lampy, tuż powyżej kryształów.

- Teraz dotknij lampy - poleciła.

Zrobił, co mu poleciła.

- Mówiłam ci, że jestem w stanie ją nieco rozżarzyć - powiedziała. - Ale sądzę, że 

tylko ty możesz ją zapalić naprawdę.

- Jak mam się do tego zabrać?

- Kieruj się intuicją - doradziła. - Najpierw otwórz wszystkie zmysły i spróbuj się 

dostroić do wysyłanych przez nią fal.

- A co ty będziesz robić?

- O ile dobrze zrozumiałam zapiski w dzienniku, moim zadaniem jest dopilnowanie, 

żeby kontakt był trwały. Jeśli fale światła snów wymkną się spod kontroli, zaczną szaleć i 

zapanuje chaos. Jeśli do czegoś takiego dojdzie, wątpię, żebyśmy przeżyli.

- Zdaje mi się, że oboje nie mamy pojęcia, do czego zmierzamy.

- Też tak myślę - przyznała Adelaide.

Wiedziała jednak, że żadne z nich nie zaproponuje, by zrezygnować z eksperymentu. 

Griffin spojrzał na lampę, cienie rzucane przez światło kominka wyostrzały rysy jego twarzy. 

Milczał, ale Adelaide czuła, że poziom energii gwałtownie się podnosi. Jego talent jeszcze się 

nie   zogniskował,   więc   przestrzeń   wokół   nich   wypełniały   bezładne   kłęby   światła   snu. 

Zniewalająca   aura   jego   mocy   jeszcze   bardziej   podniecała   jej   mocno   rozbudzone   zmysły, 

wywołując burzę pożądania. Opanowała się ogromnym wysiłkiem woli, wiedząc, że Griffin 

toczy ze sobą taką samą walkę.

- To przez tę lampę - powiedziała bez namysłu, jak gdyby dobrze wiedział, o czym 

mówi.  - Energia,  która  z niej  wypływa,  nawet  kiedy jest  wygaszona,  ma  na  nas  dziwny 

wpływ. Nie zwracaj na to uwagi.

Wbił w nią spojrzenie. Przez kilka sekund nie była w stanie się poruszyć, tak mocno 

działał na nią żar bijący z jego oczu.

- Nie wiem jak dla ciebie, ale dla mnie uwolnienie się od tych doznań jest niemożliwe 

- powiedział. -Lepiej się pośpieszmy i zróbmy, co trzeba.

Zafascynowana i urzeczona ogniem płonącym w jego wzroku, na chwilę straciła dech. 

Wreszcie przełknęła ślinę i wzięła się w garść.

background image

-   Dobrze   -   powiedziała.   -   Spróbuj   się   dostroić   do   fal   wysyłanych   przez   lampę. 

Natychmiast   zauważyła,   w   którym   momencie   zaczął   świadomie   skupiać   swój   talent. 

Instynktownie   zareagowała   tym   samym,   poszukując   wyraźniejszego   wzorca   w   burzy 

zamkniętego w lampie blasku snów. Poziom energii w pomieszczeniu wzrastał nieprzerwanie.

Wreszcie   tajemniczy   przedmiot   zaczął   się   rozpalać,   początkowo   bladym,   nikłym 

światłem,   ale   wkrótce   rozjarzył   się   niesamowitymi   odcieniami   ultraświatła   z 

najciemniejszego końca widma.

- Tak - stwierdził Griffin z wyraźnym tryumfem. - Teraz to czuję. Zmysły Adelaide 

przeszyło   coś   na   kształt   wyładowania   elektrycznego.   Przestraszona,   głośno   wciągnęła 

powietrze.   Dłoń   Griffina   zacisnęła   się   na   jej   ręce.   Domyśliła   się,   że   i   jego   trafiła   ta 

niewidzialna  błyskawica.  Ale przebłysk  rozpalonego  światła  snów trwał zaledwie  ułamek 

sekundy. A potem oboje wpadli w rozszalałą burzę.

Miała wrażenie, że szybuje na powierzchni prądów energii zalewającej pomieszczenie. 

To było oszałamiające uczucie. Widziała płonące oczy Griffina. Jego palce były jak kajdany, 

którymi ją do siebie przykuwał.

Wewnątrz   lampy   ryczał   nadnaturalny   płomień,   wybuchając   i   lśniąc   kolorami 

tryskającymi z samego serca świata snów. I tak jak pod wpływem ognia w piecu alchemika, 

lampa   zaczęła   się   przekształcać.   Złotawy   metal   najpierw   zmatowiał,   potem   zaczął 

prześwitywać, a wreszcie stał się zupełnie przezroczysty. Adelaide patrzyła zafascynowana.

- Wygląda jak z najczystszego kryształu - wyszeptała.

- Kamienie - powiedział Griffin. - Popatrz na nie. Osadzone wokół brzegu kryształy 

już   nie   były   mętne.   Wszystkie,   prócz   jednego,   rozbłysły   silnym   wewnętrznym   blaskiem. 

Każdy promieniował inną barwą z całej szerokości widma energii snów: diamentowa biel, 

bursztynowa żółć, zieleń chryzolitu i szmaragdu, rubinowa czerwień, niezwykłe fiolety.

Oszałamiająca ultraświetlna tęcza przeszyła pokój, trafiając w ściany, odbijając się od 

luster   i   oświetlając   portret   Nicholasa   Wintersa.   Kątem   oka   Adelaide   dostrzegła   jakieś 

poruszenie:   kosmyki   jej   włosów   unosiły   się   w   powietrzu,   naładowane   buzującą   wokół 

energią.

Przyjrzała się prądom emitowanym z lampy, zwracając uwagę na miejsca, gdzie ich 

wzorzec nie odpowiadał długości fal Griffina. Promieniowanie przerastało wszystko, z czym 

kiedykolwiek się spotkała, ale przecież było to światło snów. Intuicja jej podpowiadała, że 

wystarczy je trochę dostroić.

Zabrała się do dzieła, przekształcając niewłaściwie oscylujące fragmenty pasm energii 

tak, by harmonijnie współgrały z tymi, które wytwarzał Griffin. Musiała to robić delikatnie i 

background image

ostrożnie. Zupełnie jak strojenie pianina, pomyślała zachwycona zręcznym porównaniem. Od 

razu było widać, czy efekt jest właściwy.

Mając   pewność,   jak   należy   postępować,   szybko   wprowadzała   poprawki,   nie 

puszczając ręki Griffina, który wyglądał, jakby nie miał pojęcia, co się dzieje. Stał, wpatrując 

się w lampę jak zahipnotyzowany.

Poczuła   dreszcz   satysfakcji,   kiedy   wyregulowała   ostatni   lekko   niewspółgrający   z 

resztą   fragment   fal   parapsychicznych.   Teraz   wszystkie   prądy,   wciąż   niebywale   potężne, 

rezonowały harmonijnie. Muzyka sfer, pomyślała z uśmiechem. Spojrzała na Griffina, chcąc 

mu powiedzieć, że skończyła i że może już wyłączyć lampę.

Ale nie zdążyła  się odezwać słowem,  gdy nagle na wszystkich  falach biegnących 

pomiędzy   Griffinem   a   artefaktem   eksplodował   wulkan   energii.   Griffin   wydał   jęk   bólu. 

Zamknął oczy, wstrząsany gwałtownie podmuchami parazmysłowego huraganu, szalejącego 

między nim a lampą. Ściskał rękę Adelaide, jakby była jego ostatnią deską ratunku.

Lampa go zabija, pomyślała przerażona. To wszystko moja wina.

- Griffin - rzuciła. - Posłuchaj mnie. Musisz to przerwać. Tylko ty umiesz rozpalić 

lampę i tylko ty jeden potrafisz ją wyłączyć. Ja mogę utrzymać stabilny kontakt, ale ty musisz 

wygasić energię, rozumiesz? Zrób to natychmiast.

Otworzył   oczy   i   spojrzał   na   nią   poprzez   burzę   cieni   i   nieujarzmionych   prądów. 

Wszystko w nim płonęło mocą. W otaczającej go energii była mroczna zmysłowość i coś 

niebywale męskiego, co przyciągało ją niepowstrzymanie.

- Rozumiem - powiedział cicho głosem władczym, a zarazem pełnym podniecenia. - 

Jesteś panią lampy i należysz do mnie.

- Energia lampy zamąciła ci w głowie - odrzekła z niepokojem. - Skup się, proszę.

Uśmiechnął   się   zniewalająco.   Przez   chwilę   Adelaide   wydawało   się,   że   wszystko 

stracone. Zaraz jednak z ulgą stwierdziła, że Griffin zmniejsza poziom energii. Stopniowo, 

bez pośpiechu wygasił szalejące fale światła snów.

Tęcza ultraświatła błysnęła i znikła, kiedy kryształy straciły wewnętrzny blask. Lampa 

przestała się żarzyć. W ciągu kilku sekund straciła przejrzystość. Potem znów zmatowiała, 

żeby wreszcie na powrót zmienić się w jednolity metal.

Ale  w oczach  Griffina  wciąż  płonął żar.  Adelaide  ze  wzbierającym  podnieceniem 

patrzyła, jak okrąża stół, by do niej podejść.

A kiedy porwał ją w ramiona, nie mogła mu się oprzeć - tak jak nie można się oprzeć 

morskiej fali.

background image

19

Płonął blaskiem gorętszym niż lampa, a cała jego energia była skupiona na Adelaide. 

Potrzeba przywiązania jej do siebie w najbardziej pierwotny sposób narastała w Griffinie od 

momentu, kiedy obecność tej kobiety poruszyła jego zmysły podczas spotkania w muzeum. 

Obecnie ta potrzeba domagała się spełnienia. Musi ją mieć, inaczej oszaleje.

- Adelaide - powiedział. - Adelaide.

- Tak - szepnęła.

Przyciągnął ją bliżej, przycisnął do piersi zdrową ręką, jego wargi dotknęły jej ust. 

Ramionami oplotła mu szyję, jak gdyby i ona nie mogła się doczekać chwili, w której się 

połączą.

Czuł, że pocałunek rozpala ich oboje. Zduszony, pełen namiętności krzyk Adelaide 

był dla niego jak syreni śpiew. Kiedy rozchyliła wargi, zupełnie się w niej zatracił.

Rozpiął jej suknię i zsunął sztywny materiał z ramion i bioder. Spódnica z szelestem 

opadła na podłogę, układając się wokół jej kostek. Rozwiązał tasiemki przytrzymujące halkę, 

która otuliła jej stopy lekko jak morska piana. Adelaide stała teraz przed nim w samej tylko 

cienkiej koszuli i czarnych pantofelkach na płaskim obcasie.

- Nie mogę czekać - powiedział prosto w jej szyję.

- Twoje ramię...

- Ma się doskonale.

Drżącymi z pożądania rękoma ściągnął z sofy koc i rozłożywszy go jednym ruchem, 

rzucił na dywan przed kominkiem. Sam zdjął buty, rozpiął spodnie i koszulę.

- Nigdy żadnej kobiety nie pragnąłem tak bardzo - powiedział, zrzucając ubranie. - 

Pali mnie gorączka, którą tylko ty możesz ugasić.

Z  cichym  westchnieniem  położyła  się na kocu. Opadł  na podłogę obok Adelaide, 

podciągnął do góry skraj jej koszulki i uklęknął pomiędzy jej nogami. Zapach jej podniecenia 

dodatkowo pobudził jego rozpalone zmysły. Uniosła kolana, żeby mógł się przysunąć bliżej. 

Nachylił się nad nią, podpierając się zdrową ręką.

Była tak wilgotna, gorąca i nabrzmiała, że zabrakło mu tchu. Wszedł w głąb jej ciała, a 

ona uniosła się na jego spotkanie. Wysunął się z niej trochę, a potem wbił się z powrotem. 

Niewidzialne  płomienie  strzeliły  aż pod sufit,  grożąc, że  go pochłoną.  Spojrzał  na twarz 

Adelaide.   Powieki   miała   zaciśnięte   pod   wpływem   fal   energii   pulsującej   pomiędzy   nimi, 

wokół nich i w nich.

- Adelaide, spójrz na mnie - wykrztusił.

background image

Spojrzała na niego spod rzęs. W jej oczach płonęła żądza równa jego pożądaniu.

- Griffin - wyszeptała.

Dźwięk jego imienia w ustach Adelaide zburzył resztki kontroli. Wbił się w nią po raz 

ostatni, a spełnienie uderzyło  we wszystkie zmysły jednocześnie, unosząc go na wyżyny, 

jakich nigdy wcześniej nie znał. Ciało Adelaide zadrgało pod nim.

- Griffin - powtórzyła bez tchu.

Razem odlecieli w środek szalejącej burzy.

20

Powoli   usiadła   i   spojrzała   na  Griffina.   Leżał   na   brzuchu,   wyciągnięty   na   kocu,   z 

twarzą odwróconą od kominka. Spał twardo i śnił, ale nie wyczuwała nawet śladu energii 

koszmarów.

Ostrożnie wyplątała się z jego ramion. Gdy dostroiła płonącą lampę, wydarzyło się coś 

nadzwyczaj istotnego. Przedtem sądziła, że kiedy już znikną drobne niezgodności rytmu fal, 

energia światła snów Griffina wróci do normy. Ale najprawdopodobniej tak się nie stało.

„Klucz musi się obrócić w zamku jak należy".

Boże drogi, co ja zrobiłam?

Podniosła   się   chwiejnie,   pozbierała   swoje   rzeczy   i   zaczęła   się   ubierać   w   świetle 

dogasającego   kominka.   Dopięła   suknię   na   piersiach,   po   czym   wzięła   głęboki   oddech   i 

ostrożnie otworzyła zmysły.

Odblaski śladów stóp Griffina pokrywały całą podłogę, ale na widok tych biegnących 

od stolika, na którym stała lampa, do koca rozłożonego przy kominku, wstrzymała oddech. 

Połyskliwa energia, którą promieniowały, była potężniejsza i bardziej złowroga niż inne ślady 

w pokoju.

Zdała sobie sprawę, że nie zdołała uratować Griffina przed tym, co było mu pisane. 

Kiedy się obudzi, zauważy, że właśnie stał się w pełni ukształtowanym cerberem.

Próbowała się zastanowić, co z tego wyniknie, ale nie była w stanie się skupić. Czuła 

rosnący niepokój. Świetny moment  na atak paniki, pomyślała.  Musiała  przecież  najpierw 

sama   zrozumieć,   co   się   stało   po   uruchomieniu   lampy,   żeby   potem   móc   to   wytłumaczyć 

Griffinowi.   Tylko   jak   to   wytłumaczyć?   Przykro   mi,   ale   według   kryteriów   Towarzystwa 

Wiedzy Tajemnej właśnie zamieniłeś się w monstrum...

Griffin poruszył się na kocu. Adelaide drgnęła przestraszona i odwróciła się, żeby na 

niego spojrzeć.

- Jesteś piękna - powiedział.

background image

Wsunął ręce pod głowę i przyglądał się jej z wyrazem leniwego zadowolenia sytego 

lwa.

Zarumieniła   się.   Dobrze   wiedziała,   że   nie   jest   pięknością,   ale   myśl,   że   jemu   się 

podoba,   sprawiła   jej   niezwykłą   przyjemność.   Kiedy  tak   na   nią   patrzył,   czuła   się   piękna. 

Oczywiście, kiedy mu wyjaśni, że go zawiodła, niewątpliwie zmieni zdanie na jej temat o sto 

osiemdziesiąt stopni. Zebrała się na odwagę.

- Griffin, muszę ci coś wyjaśnić - powiedziała. - To dosyć skomplikowane. Podniósł 

się z posłania i zaczął wkładać ubranie.

- Nie wiem, jak ci dziękować - powiedział.

- Naprawdę, nie ma za co - odparła pośpiesznie. - Widzisz, chodzi o to...

Urwała, bo ruszył w jej stronę, zapinając spodnie. Zatrzymał się tuż przed Adelaide, 

objął jej twarz dłonią i przechylił do tyłu, składając na jej wargach pocałunek tak władczy, że 

poczuła zawrót głowy.

- Wiem,  że to, co się między nami wydarzyło,  nie było  specjalnie romantyczne  - 

powiedział. - Ale przysięgam, że następnym razem będzie inaczej.

Z trudem przełknęła ślinę.

- Następnym razem? Jeśli o to chodzi, panie...

- Griffin. - Uśmiechnął się leniwie i zmysłowo.

- Griffin. Może powinniśmy przyjąć, że to mogło być wywołane promieniowaniem 

lampy. Wydaje mi się, że to nas tak podnieciło.

-   Nie   zamierzam   zwalać   tego   na   lampę   -   rzucił   beztrosko.   -   Pragnąłem   cię   od 

pierwszej  chwili,  kiedy tylko  cię  zobaczyłem.  A swoją drogą, skoro już mówimy  o tym 

przeklętym rupieciu, nie powiedziałaś jeszcze, jak do ciebie trafił.

Zamrugała, zbita z tropu.

- Opowiadałam ci, że znalazłam ją, gdy miałam piętnaście lat.

-   Tak,   mówiłaś.   -   Odgarnął   włosy   z   czoła.   -   Ale   gdzie   ją   znalazłaś?   Nie   jest   to 

przedmiot, jaki można zobaczyć w sklepiku ze starociami. - Urwał, spoglądając na lampę. - A 

może?

- Jakie to ma znaczenie? - zapytała.

- Nie wiem. Ale chciałbym usłyszeć tę historię. Wyprostowała się, ściągając łopatki. 

Wiedziała, że prędzej czy później zacznie się o to dopytywać.

- Znalazłam ją w domu publicznym - powiedziała, czekając, aż wyciągnie oczywisty 

wniosek.

- A cóż ty robiłaś w burdelu? - W jego wzroku zabłysło niedowierzanie. Uniosła 

background image

podbródek.

- O ile pamiętam, mówiłam ci już, że moi rodzice zmarli, kiedy miałam piętnaście lat. 

Zostawili mi dość duży spadek, którym zarządzał prawnik mojego ojca. Po dwóch miesiącach 

zniknął bez śladu razem z pieniędzmi.

- A ty skończyłaś w domu publicznym? - zapytał łagodniej. Zmrużyła oczy.

- Możesz być pewien, że nie szukałam tam pracy jako prostytutka.

- Nie sugerowałem wcale, że znalazłaś się tam dobrowolnie.

- Myślę, że prawnik sprzedał mnie kierowniczce.

- To sukinsyn - powiedział Griffin bardzo cicho.

- Myślałam, że wysyłają mnie do szkoły z internatem - dodała. W powietrzu zalśnił 

błysk energii.

- Zabiję każdego, kto cię dotknął w tamtym domu - oświadczył Griffin beznamiętnym 

tonem. Zaniemówiła z wrażenia. Uświadomiła sobie, że mówił to serio. Zawsze wiedziała, że 

Griffin   ma   w   sobie   coś   niebezpiecznego,   co   czai   się   tuż   pod   powierzchnią,   ale   dopiero 

pierwszy raz miała okazję na własne oczy dostrzec płetwę rekina tnącą ciemne wody.

Ogarnęło ją nieznane dotąd uczucie. Od tak dawna żyła zdana tylko na siebie, nie 

mogła   polegać   na   nikim.   Trudno   jej   było   uwierzyć,   że   ten   człowiek   jest   gotów   zabić 

nieznajomych mężczyzn, żeby pomścić jej krzywdę.

-   Dziękuję   panu...   Dziękuję   ci,   Griffin.   -   Grzbietem   dłoni   otarła   wilgotne   oczy   i 

przywołała   na   usta   blady   uśmiech.   -   To   najbardziej   romantyczne   słowa,   jakie   w   życiu 

usłyszałam od mężczyzny. Na szczęście nikogo nie musisz zabijać. Otóż wcale nie zaczęłam 

pracować w tym burdelu.

- Opowiadaj dalej. - Przyglądał się jej nieruchomym wzrokiem.

- Drugiej nocy po przyjeździe poinformowano mnie, że pewien dżentelmen, Smith, 

zapłacił   za   wieczór   ze   mną.   Wiedziałam,   że   będę   miała   tylko   jedną   szansę   ucieczki. 

Schowałam się w szafie. Smith przyniósł ze sobą torbę. Wyczuwałam bijącą od niej energię, 

ale nie miałam pojęcia, co zawiera.

- Miał w niej lampę? - Griffin nie dowierzał.

- Tak.

- Niech to diabli - rzekł Griffin cicho. - To znaczy, że Smith zapłacił za ciebie, bo 

wiedział, że odczytujesz światło snów. Skądś musiał wiedzieć o twoich zdolnościach. Chciał 

uruchomić lampę.

- Tak sądzę. Ale nie był do końca pewien, czy będę umiała przetwarzać jej energię. 

Zapewne uważał, że najpierw musi się ze mną przespać. Wspominał o teście.

background image

- A to drań. Widocznie wierzył w tę część legendy. Unosząc brwi, zerknęła na zmięty 

koc leżący na podłodze.

-   Chyba   coś   w   tym   jest.   Niewykluczone,   że   stosunek   płciowy   jest   potrzebny. 

Pożądanie wydziela się w postaci silnej energii psychicznej. Być może to właśnie jest ów 

klucz.

Ale Griffin już nie słuchał. Zasłonił jej usta dłonią.

- Cicho bądź - szepnął.

To był rozkaz, wypowiedziany lodowato zimnym tonem. Skinęła głową na znak, że 

rozumie.   Nie   patrząc,   odjął   dłoń   od   ust   Adelaide.   Całą   uwagę   skupił   na   drzwiach.   W 

powietrzu drgała energia nasycona gotowością bojową.

Chciała zapytać, co go tak zaniepokoiło. Przecież psy nie szczekały, nie odezwał się 

też   żaden   z   dzwonków   alarmowych   zamontowanych   na   drzwiach   i   oknach.   Ale   w   tym 

momencie   poczuła,   że   włoski   podnoszą   się   jej   na   karku,   a   wszystkie   zmysły   brzęczą 

ostrzegawczo.

Griffin skradał się przez pogrążony w cieniu pokój, zmierzając do swojego biurka. 

Miękki dywan tłumił kroki jego bosych stóp.

Po kilku sekundach dobiegł ją cichy szmer; domyśliła się, że otworzył szufladę. Kiedy 

znalazł się znowu przy niej, obok kominka, zauważyła, że ma w ręku rewolwer. Przyłożył 

usta do ucha Adelaide.

- Zamknij się tu i nie wychodź stąd, póki nie wrócę - powiedział.

Nie czekając na odpowiedź, ruszył do drzwi. Poczuła pulsowanie energii i nagle już 

nie była w stanie dojrzeć Griffina wyraźnie. Osłonił się płaszczem cienia, prawie znikając jej 

z oczu.

Tylko usłyszała, jak przekręcił klucz w zamku. Dźwięk wydał jej się bardzo głośny, 

chociaż wiedziała, że w rzeczywistości był to zaledwie cichy zgrzyt.

Okryty   chmurą  cienia  Griffin  przycisnął  się  plecami  do  ściany,   otwierając  powoli 

drzwi.

-   Jed?   -   W   głosie   Griffina   zabrzmiała   ulga   pomieszana   z   irytacją.   -   Do   cholery, 

człowieku, aleś mnie wystraszył. Do diabła, o co ci chodzi? Mówiłem, żeby nam pod żadnym 

pozorem nie przeszkadzać. Coś nie tak?

Adelaide, wyjrzawszy na korytarz, zobaczyła Jeda. Kinkiet dawał akurat tyle światła, 

że   widać   było   drobną,   żylastą   sylwetkę   i   pokrytą   bliznami   twarz.   Posadzkę   znaczyły 

rozgrzane ślady światła snu. Jed sięgnął do kieszeni.

- To nie Jed! - krzyknęła.

background image

21

- Na ziemię! - krzyknął Griffin do Adelaide.

Spodziewając się strzałów, wypalił dwukrotnie w stronę wejścia, żeby zapewnić sobie 

osłonę na czas zamykania drzwi. Ale człowiek podobny do Jeda wcale nie strzelał. Wrzasnął 

tylko przerażony i rzucił się na podłogę. W ręku ściskał wyciągnięty z kieszeni marynarki 

przedmiot żarzący się krwistą czerwienią.

- On ma broń! - wrzasnął fałszywy Jed do niewidocznego kompana. W korytarzu 

pojawił   się   mężczyzna,   poruszający   się   z   szybkością   i   gracją   charakterystyczną   dla 

obdarzonego   talentem   łowcy.   On   też   ściskał   w   garści   przedmiot   świecący   piekielnym 

czerwonym blaskiem. W drugiej ręce trzymał coś przypominającego kulę armatnią.

Potoczył   kulę   po   podłodze   w   stronę   zwężającej   się   szczeliny   w   drzwiach,   zanim 

Griffin zdołał je zamknąć i przekręcić w zamku klucz.

Przez grube drewno dobiegały ich stłumione głosy napastników.

-   Znalazł   się   w   pułapce   -   mówił   łowca.   -   To   nie   potrwa   długo.   Opary   zaraz   go 

załatwią. Parę minut i będzie nieprzytomny.

- Jest tam z nim kobieta - wtrącił pierwszy opryszek.

- Więc mamy ułatwione zadanie. Co tam się stało, do cholery? Przecież wyglądałeś 

całkiem jak tamten drań na górze.

A  więc pierwszy napastnik ma  talent  tworzenia  iluzji, pomyślał  Griffin.  To wiele 

wyjaśniało.

- To przez tę kobietę - mruknął iluzjonista. - Nie wiem, skąd wiedziała, że to nie on. 

Kula na dywanie zaczęła dziwnie syczeć. Griffin zerknął na nią, podchodząc do Adelaide. Z 

ciemnego metalowego pojemnika wydobywał się pióropusz białego dymu. Zmysły Griffina, 

znajdujące   się   w   stanie   podwyższonej   gotowości,   biły   na   alarm.   Musnęła   go   smużka 

podobnego   do   mgły   oparu.   Miał   niezwykły,   korzenno-słodki   zapach.   Pokój   zawirował 

Wintersowi przed oczyma.

Nie zwracając uwagi na dojmujący ból ramienia, zdjął ze stołu lampę i podszedł do 

Adelaide.   Rzuciła   mu   pytające   spojrzenie.   Machnął   ręką   w   stronę   wiszącego   na   ścianie 

portretu Nicholasa Wintersa.

Adelaide delikatnie pociągnęła nosem, po czym szybkim ruchem wyjęła z kieszeni 

chusteczkę.

-   Zasłoń   twarz   -   szepnęła.   -   Nie   wdychaj   tych   oparów.   Podał   jej   płonącą   lampę, 

następnie wepchnął rewolwer za pasek spodni. Zasłoniwszy dół twarzy połą koszuli, wolną 

background image

ręką odsunął na bok malowidło.

Pokój   kołysał   się   wokół   niego   jak   pijany   statek,   ale   mimo   to   zdołał   wymacać 

pęknięcie w kamiennej ścianie. Nacisnął ukrytą dźwignię. Niewidzialne tryby zachrzęściły 

cicho i fragment ściany wsunął się do środka. Z tajemnego przejścia w ścianie do biblioteki 

wpadł podmuch chłodniejszego powietrza, przeganiając toksyczne wyziewy.

- O, nie - jęknęła Adelaide. Po raz pierwszy usłyszał w jej głosie niepokój. - Tunel. 

Mogłam się tego domyślić. Źle się czuję w zamkniętych przestrzeniach.

- Obawiam się, że dzisiaj nie masz wyboru.

- Wiem, że nie mam - przyznała z rezygnacją.

-   Nie   martw   się,   nie   idziemy   nigdzie   daleko.   Na   szczęście   przestała   się   opierać. 

Pochyliwszy głowę, zniknęła w ciasnym korytarzyku. Griffin wszedł za nią, zamykając za 

sobą przejście.

Gdy   sekretny   otwór   w   ścianie   zniknął   z   cichym   zgrzytem,   otoczyły   ich   głębokie 

ciemności. Griffin ostrożnie wziął oddech. Powietrze w korytarzu było nieco stęchłe, ale nie 

wyczuł zapachu gazu.

- Nie ruszaj się - powiedział do Adelaide.

- Nie zamierzam - odparła. - Nie widzę czubka własnego nosa. Ale wiedz, że w takich 

ciemnościach długo nie wytrzymam, zaraz wpadnę w panikę.

Skrzesał ogień. Płomień zamigotał na ścianach tunelu.

- Lepiej? - zapytał.

Rozejrzała się wokoło, wyraźnie zalękniona.

- Nie bardzo - odparła. - Ale jeżeli nie wyłączę drugiego widzenia, przez jakiś czas 

wytrzymam.   Teraz   rozumiem,   o   czym   mówiłeś,   wspominając,   że   ten   dom   kryje   wiele 

sekretów.

-   Tunel   w   ścianie   zbudowali   mnisi.   Ale   rzeczywiście,   ukryte   przejścia   to   główny 

powód,  dla  którego   parę  lat  temu   kupiłem  ten   dom.  Nie  da   się  stworzyć  fortecy  nie  do 

zdobycia. W razie potrzeby te korytarze miały stanowić ostatnią linię obrony i ewentualną 

drogę ucieczki. Chodź, musimy się pospieszyć.

Szła za nim tunelem.

- Uciekamy?

- Jeszcze nie. Mam zamiar wziąć tych dwóch z zaskoczenia.

- Jak?

- Korytarze prowadzą wzdłuż najstarszych ścian domu. Wyjścia są w kilku miejscach. 

Jedno znajduje się w kuchni. Tam właśnie zmierzam.

background image

- Oni przyszli tu, by cię zabić.

- Bardzo możliwe.

- Luttrell?

-  Nie  zdziwiłbym   się zbytnio,   gdyby  się  okazało,   że  Luttrell   uznał  wreszcie  nasz 

cmentarny rozejm za mało opłacalny. Zawsze wiedziałem, że prędzej czy później do tego 

dojdzie i że kiedyś w końcu będę musiał go zabić. Ale jest jeszcze inna możliwość.

- Towarzystwo? - zapytała z niepokojem.

- Obaj napastnicy mają wysoko rozwinięte zdolności. Mieli ze sobą ów trujący gaz i 

posługiwali się dziwnymi czerwonymi kryształami. To niepodobne do Luttrella. On stosuje 

raczej tradycyjne metody. Bardziej mi to wygląda na bandę alchemików amatorów.

- Mówiłeś o czerwonych kryształach...

- Obaj mieli po jednym. To chyba broń, taka jak ten gaz.

-   Posłuchaj,   mam   wrażenie,   że   te   czerwone   kryształy   pomagają   koncentrować 

naturalne zdolności i wzmacniać je, przynajmniej tymczasowo.

- Jak to?

- Smith, człowiek od płonącej lampy, też miał taki. Uwierz mi, są niebezpieczne.

- Po tym,  co zdarzyło  się między nami w bibliotece, wierzę ci na słowo. Płomyk 

oświetlił ścianę, w której znajdowało się wyjście do kuchni. Adelaide stanęła za Griffinem. W 

migotliwym świetle w jej oczach odbijał się strach.

- Jest jeszcze coś, o czym  musisz wiedzieć, zanim zmierzysz  się z tymi  dwoma - 

szepnęła.

- Co takiego? - Wyciągnął rękę, żeby nacisnąć kamień oznaczony trójkątem.

- Myślę, że nadal masz swój drugi talent. W zasadzie jestem tego pewna. Zesztywniał.

- Przecież przekształciłaś światło snów w lampie. Czułem na sobie efekty.

- Przekształciłam, ale nie na tyle, żeby odwrócić proces. Ja... zdaje mi się, że tylko je 

trochę dostroiłam, jeśli rozumiesz, o czym mówię. A potem przekręciliśmy klucz w zamku, 

kiedy... no wiesz... - Urwała.

- To sukinsyn - wymamrotał. Ale teraz nie było czasu na rozważanie smutnego faktu, 

że już po nim. Pomyśli o tym później, o ile zachowa wystarczającą jasność umysłu, by się 

zastanawiać   nad   własną   przyszłością.   W   tej   chwili   najważniejszą   rzeczą   było   zadbać   o 

bezpieczeństwo Adelaide.

- Wiem, że nie to chciałbyś  usłyszeć - przyznała z powagą w głosie. - Ale jestem 

pewna, że zrobiłam to, co trzeba.

- Wiesz może, ile mi zostało czasu, zanim całkiem stracę rozum? - Był zdumiony, że 

background image

mówi spokojnie, jakby to był czysto naukowy problem.

- Nie stracisz rozumu.

-   Porozmawiamy   o   tym   kiedy   indziej,   pod   warunkiem   że   jeszcze   będę   w   stanie 

prowadzić sensowną rozmowę. Ale rzeczywiście dzisiaj mój drugi talent bardzo się przyda.

- Zaczekaj...

-   Zostań   tu.   Kiedy   wyjdę,   naciśnij   ten   kamień   ze   znaczkiem.   Wtedy   ściana   się 

zamknie. Tamci  dwaj nie mają pojęcia o ukrytych  przejściach  w tym  domu. Będziesz tu 

bezpieczna,   czekając,   aż   pójdą.   A   kiedy   wyjdziesz,   zajmij   się   panią   Trevelyan   i   moimi 

ludźmi.

- Tak, oczywiście.

- Potem poinformuj Jones & Jones.

- Słucham?

-   Powiedz   jasno   Calebowi   Jonesowi,   że   chcesz   im   oddać   lampę.   Nie   ufam 

Towarzystwu, jeżeli chodzi o moje życie, ale Jonesowie mają swój honor. Nie będą mieli 

powodu, żeby cię skrzywdzić, jeśli dostaną płonącą lampę.

- Dobrze. - Położyła dłoń na zdrowym ramieniu Griffina. - Ale proszę, obiecaj, że 

będziesz na siebie bardzo uważał.

Nic nie odpowiedział. Po co składać obietnicę, której nie będzie mógł dotrzymać. 

Zamiast tego pochylił się i musnął wargami jej usta.

- Nigdy cię nie zapomnę, Adelaide Pyne - powiedział. - Nawet jeśli resztę swoich dni 

będę musiał spędzić w domu wariatów.

- Do licha, Griffin, nie oszalejesz - rzuciła z irytacją. - I nie chcę słyszeć słowa na ten 

temat. Jej złość podziałała na niego ożywczo. Uśmiechnął się lekko i sięgnął do kieszeni.

- Masz, weź to.

- Co to jest?

- Zapasowe świeczki. Na wypadek gdybyś musiała długo siedzieć w tych murach.

-  Och. -  Usłyszał  w   jej  głosie  nutkę  rozczarowania,  ale   zaraz  dodała  pogodnie.   - 

Dziękuję. Miło, że o tym pomyślałeś.

Miał   wrażenie,   że   oczekiwała   czegoś   innego   na   pożegnanie.   Może   jakiejś 

sentymentalnej   pamiątki.   Kobiety   lubią   takie   romantyczne   gesty.   Ale   jeśli   nie   wróci,   to 

świeczki przydadzą jej się bardziej niż pierścionek czy haftowana chusteczka.

Mocno nacisnął znaczony kamień. Gdzieś w głębi ściany znowu cicho zachrzęściły 

przesuwające się dźwignie i tryby. W ciemnościach pojawiła się wąska szczelina. Kiedy się 

poszerzyła, można było dojrzeć stół na kozłach i okno, przez które wpadał blask księżyca.

background image

Zostawił Adelaide w przejściu i wszedł do kuchni. Zaskakujące, ale psychicznie czuł 

się teraz lepiej, był bardziej skupiony i lepiej kontrolował swoje zdolności. Cóż, pewnie tak 

zwykle czują się szaleńcy, nim wpadną w obłęd.

Osłonił się za pomocą energii cienia i boso wyszedł z kuchni na korytarz. Kiedy w 

pełni otworzył talent, poczuł olbrzymią satysfakcję. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że natura 

chciała   go   obdarzyć   tą   zdolnością.   Miał   się   nią   posługiwać   tak,   jak   wszystkimi   innymi 

zmysłami.

Łowca ze swoim nadnaturalnie wyostrzonym słuchem wyczuł go pierwszy.

- No, no, a co tu mamy? - spytał cicho mężczyzna, ukryty w cieniu przy drzwiach do 

biblioteki. - W domu mieli być tylko trzej strażnicy.

Łowca   pojawił   się   w   słabo   oświetlonym   głównym   hallu,   poruszając   się   szybko   i 

zwinnie jak wilk tropiący ofiarę. Światło kinkietu wydobyło z mroku jego mściwy uśmiech i 

błysnęło na ostrzu noża, który ściskał w ręku. Spomiędzy palców jego drugiej dłoni biła 

krwistoczerwona poświata. Energia pulsowała w powietrzu.

Griffin nie strzelał. W żaden sposób nie mógłby trafić w cel, który poruszał się tak 

szybko. Wzmocnił swój talent, gromadząc wokół siebie więcej cieni.

Ale   łowca   nawet   się   nie   zawahał.   Parł   przed   siebie   z   niesłabnącą   pewnością,   nie 

okazując śladu zdziwienia czy dezorientacji.

Ten   drań   widzi   mnie   za   pomocą   wyostrzonych   parazmysłów,   pomyślał   Griffin. 

Równie dobrze mógłbym się ukrywać na scenie, w pełnym świetle reflektorów.

Napastnik zbliżał się szybko. Nie było szans na celny strzał. Griffin modlił się tylko, 

by się okazało, że Adelaide miała rację i że on nadal ma swój drugi talent.

Sięgnął głęboko w najciemniejszy kraniec widma światła snów. Nawet łowcy bali się 

rzeczy z królestwa koszmarów.

Łowca był już bardzo blisko. Tak blisko, że Griffin bez trudu wyczuwał jego aurę. 

Uderzył talentem jak biczem.

Zdezorientowany   łowca   szarpnął   się   i   stanął   w   miejscu.   Jego   ciałem   wstrząsały 

gwałtowne   spazmy   Bił   rękoma   powietrze,   jakby   walczył   z   niewidzialnymi   demonami.   I 

krzyczał, jakby trafił do piekieł, a echo jego wrzasków odbijało się od kamiennych ścian. 

Wydawało się, że krzyczy tak całą wieczność, wreszcie umilkł i osunął się bezwładnie na 

ziemię.

W tej nagłej, przejmującej ciszy jakiś ruch w drzwiach za plecami Griffina zabrzmiał 

jak huk gromu.

- F-F-Fergus? - Twórca iluzji wychynął z jadalni. Teraz już nie przypominał Jeda. 

background image

Światło  lampy odbijało się od lufy jego pistoletu  i lśniło na srebrnym  świeczniku,  który 

ściskał   w   ręku.   Przez   kilka   sekund   gapił   się   na  leżącego   na  ziemi   wspólnika,   jakby  nie 

pojmując, co widzi. - Jasna cholera, Fergus. Co z tobą?

Nie czekając na odpowiedź powalonego kompana,  obrócił się na pięcie  i zniknął, 

wracając do jadalni.

Griffin poszedł za nim. Potrzebował jedynie sekundy, żeby znowu się skoncentrować, 

ale na łowcę zużył sporo energii - nie mógł sobie pozwolić na marnowanie mocy. Stanął w 

wejściu do jadalni w chwili, kiedy za tamtym zamykały się drzwi od spiżarni.

A jedyne wyjście ze spiżarni znajdowało się w kuchni.

Strzał   rozległ   się,   kiedy   wchodził   do   kuchni.   Przeszył   go   strach   silniejszy   niż 

kiedykolwiek dotąd, nawet w najstraszniejszych koszmarach.

- Adelaide - krzyknął. - Na miłość boską, Adelaide!

- Jestem tu. - Wynurzyła się z pogrążonego w ciemnościach Przejścia z dymiącym 

dwustrzałowym  pistoletem  w dłoni. Broń wymierzona  była  w twórcę iluzji, który na ten 

widok zamarł w bezruchu. - Pomyślałam, że strzał będzie dobrym ostrzeżeniem i, jak widać, 

nie myliłam się.

Griffin spojrzał na nią.

- Powiedziałem, że masz zostać w ukrytym przejściu w ścianie.

-   A   ja   ci   mówiłam,   że   nie   najlepiej   się   czuję   w   zamkniętych   pomieszczeniach.   - 

Zmierzyła wzrokiem trzymanego na muszce napastnika. - Ten łobuz próbował podwędzić 

srebra.

22

Bogu dzięki, nic wam nie jest. - Adelaide nastawiła wodę w czajniku. - Widocznie gaz 

miał tylko pozbawić przytomności, a nie zabić.

- Wygląda na to, że chcieli was wziąć żywych - powiedziała pani Trevelyan. - Więc 

logiczne, że nie użyli śmiertelnie trującego gazu.

- Słuszna uwaga, pani Trevelyan. - Adelaide się wzdrygnęła. Wszyscy prócz Griffina 

siedzieli   w   kuchni.   Winters   wciąż   jeszcze   rozmawiał   z   włamywaczami,   których   dla 

bezpieczeństwa zamknięto w bibliotece. Leggett powiedział, że łowca Fergus jest nadal w 

szoku.  Sądząc  po  zaburzeniach,  jakie   zobaczyła  w   jego  świetle  snów,  Adelaide   nie  była 

pewna, czy w ogóle kiedyś dojdzie do siebie.

Za to twórca iluzji gadał jak najęty. Niestety, niewiele wiedział. Był pewien tylko 

jednego: on i jego kompan zostali wynajęci, żeby ukraść lampę i porwać Adelaide.

background image

Dwa   kryształy,   które   przynieśli   ze   sobą   napastnicy,   leżały   na   środku   kuchennego 

stołu.   Teraz,   kiedy   już   nie   emitowały   dziwnego   światła,   wyglądały   jak   dwa   czerwone 

przyciski do papierów.

Pani  Trevelyan,   Leggett,   Jed i  Delbert   siedzieli   na  ławach  po obu  stronach  stołu. 

Wciąż jeszcze byli  lekko oszołomieni gazem usypiającym,  ale ślady ich blasku snów nie 

wskazywały,  by doznali jakiejś trwałej  szkody.  Zresztą stan, w jakim się znajdowali, nie 

przeszkodził   im   pochłonąć   sporych   porcji   zimnej   pieczeni,   którą   postawiła   przed   nimi 

Adelaide.

-   To   ja   powinnam   się   zająć   herbatą   -   niezbyt   energicznie   zaprotestowała   pani 

Trevelyan.

-   Nonsens   -   powiedziała   Adelaide.   -   Myślę,   że   sobie   poradzę.   Pani   Trevelyan 

uśmiechnęła się blado.

- Oczywiście,  proszę pani.  Pani ze  wszystkim  potrafi  sobie  poradzić.  Nie miałam 

pojęcia, że nosi pani przy sobie pistolet.

- Stare przyzwyczajenie z czasów Dzikiego Zachodu - wyjaśniła Adelaide. - Pistolety 

kieszonkowe nazywa się bronią szulerów, ale dobrze mieszczą się w damskiej kieszeni.

Delbert położył łokcie na stole i oparł głowę na swoich dużych dłoniach.

-   Nadal   nie   mogę   uwierzyć,   że   udało   im   się   nas   zmylić   i   ominąć   wszystkie 

zabezpieczenia.

- Moja wina - odezwał się Griffin od drzwi. - Jak już mówiłem pani Pyne, opactwo 

jest tak zaprojektowane, żeby się oprzeć różnego typu atakom, ale nie takim, jaki przypuścili 

ci dwaj. Chyba powinienem porozmawiać z architektem.

Delbert i pozostali w odpowiedzi na ten żart tylko uśmiechnęli się z przekąsem.

- Oczywiście najpierw pozbyli się psów - ciągnął Griffin. - Potem łowca wszedł na 

dach i spuścił pojemniki  z gazem przez kominy do sypialni.  Kiedy już wszyscy zasnęli, 

wyłamali zamek w klapie na dachu i tamtędy weszli do domu.

-   Ale   na   tej   klapie   też   jest   alarm.   Jak   to   możliwe,   że   go   nie   słyszeliście?   -   Jed 

zmarszczył   brwi.   Griffin   zerknął   na   Adelaide,   która   zarumieniła   się,   wspominając 

paranormalną burzę, którą wywołali w bibliotece.

- Byliśmy zajęci czym innym - stwierdził Griffin obojętnym tonem. Delbert chrząknął, 

a Leggett, Jed i pani Trevelyan spojrzeli po sobie znacząco.

- Żaden system alarmowy nie jest doskonały.

- Żaden - zgodził się Griffin. Adelaide spojrzała na jego ponurą minę, a potem na 

podłogę w pobliżu miejsca, gdzie stał. Zdążył już włożyć buty, ale w jego śladach wciąż 

background image

wyraźnie odznaczało się wyczerpanie. Domyślała się, że zużył ogromnie dużo energii, żeby 

powstrzymać   Fergusa.   Dostrzegała   też   rozchwiane   prądy   energii,   które   z   doświadczenia 

kojarzyła z przemocą. Był też ból. Zraniony bark musiał mu porządnie doskwierać.

Ogólnie rzecz biorąc, potrzebował uzdrawiającego snu. Ale miała pewność, że nie 

spocznie,  dopóki  nie  będzie   pewien,   że  sytuacja  jest pod  kontrolą,  że  ona  i  pozostali   są 

bezpieczni. Griffin Winters, zupełnie jak kapitan okrętu, najpierw troszczył się o innych, a 

dopiero potem myślał o sobie.

-   Dziwne,   że   ci   dwaj   zdecydowali   się   włamać   do   osobistej   siedziby   Dyrektora   - 

powiedział Leggett. -Zważywszy na twoją reputację, to nie lada wyczyn z ich strony. Pewnie 

sądzili, że zdążą zwiać, bo mieli te fikuśne cacka.

-   Nie   wiedzieli,   czyj   to   dom   -   rzekł   Griffin   oschle.   -   Tyle   tylko,   że   jest   dobrze 

strzeżony.

- To by wyjaśniało sprawę - parsknął Delbert.

- Osoba, która ich wynajęła, prawdopodobnie przypuszczała, że nie podjęliby ryzyka, 

gdyby znali prawdziwą tożsamość właściciela - dorzucił Griffin.

-   Nikt   przy   zdrowych   zmysłach   nie   podjąłby   się   tego   -   powiedział   Leggett.   Jed 

spojrzał na Griffina spod przymrużonych powiek.

- Szefie, dowiedziałeś się od nich czegoś ciekawego?

- Na przykład kto ich tu przysłał? - warknął Delbert.

- Nie, i nie ma sensu dalej ich przesłuchiwać. - Griffin pokręcił głową. - Nie powiedzą 

mi tego, co chciałbym wiedzieć. Ten Fergus nawet nie pamięta, po co tu dzisiaj przyszli. 

Iluzjonista nazywa się Nate. Jest gotów powiedzieć wszystko, co wie, żeby ocalić życie, ale 

niestety nie wie zbyt dużo. Jedyne, czego się od niego dowiedziałem to to, że obydwu za 

wykradzenie lampy i porwanie pani Pyne obiecano nie tylko mnóstwo pieniędzy, ale też nowe 

kryształy.

- Nie rozumiem, jak mogli się nająć do takiej roboty, nie wiedząc, dla kogo pracują? - 

Pani Trevelyan zacisnęła wargi.

- Fergus i Nate od lat działają razem. Oferują usługi każdemu, kto im zapłaci. I wolą 

nie znać nazwiska chlebodawcy. Nate uważa, że tak jest bezpieczniej.

- A te kryształy? - spytała Adelaide. Griffin podszedł do stołu, wziął do ręki jeden z 

kamieni i przytrzymał go pod światło.

- Człowiek, który ich wynajął, dał im kryształy i pojemniki z gazem usypiającym. 

Nate i Fergus usłyszeli od niego, że jeśli spróbują skupić swój talent za pomocą kryształu, to 

ich naturalne zdolności znacznie wzrosną. Według Nate'a tak to właśnie wyglądało. Twierdzi, 

background image

że od zawsze miał dar nieznacznego odmieniania swojego wyglądu, co pozwalało mu zmylić 

przeciwnika, ale nigdy nie udało mu się to w takim stopniu jak dziś. Zresztą to samo dotyczy 

Fergusa. Przez całe życie był bardzo szybki, ale to nic w porównaniu z tym, co się działo, gdy 

użył kryształu.

Woda się zagotowała. Adelaide zdjęła czajnik z ognia i zaparzyła herbatę.

-   Nie   wyczuwam   w   tych   kryształach   żadnej   mocy   -   powiedziała.   -   Przed   chwilą 

wzięłam jeden do ręki, by sprawdzić, czy jest w nim jakaś energia. Ale trzymając go, miałam 

wrażenie, że to kawałek zwykłego szkła.

- Bo się wyczerpały - rzekł Griffin, odkładając kryształ na stół. - Nate przyznał, że 

ostrzegano ich, iż kryształy nie starczą im na długo. Mieli ich używać bardzo oszczędnie.

- Jak pistolet bez amunicji. Do niczego. - Jed przyglądał się czerwonym kamieniom.

- Dokładnie - powiedział Griffin.

-   A   jak   zdobyć   do   nich   nową   amunicję?   -   powiedział   Leggett,   Marszcząc   brwi. 

Adelaide poczuła dreszcz subtelny jak szept.

-   Wydaje   mi   się,   że   trzeba   je   nastroić   -   powiedziała   powoli,   z   namysłem.   -   Jak 

delikatny instrument muzyczny.

Wszyscy zwrócili się w jej stronę.

- To logiczne - stwierdził Griffin. - I tylko ten, kto je stworzył, wie, jak to zrobić. To 

miało mu zapewnić bezpieczeństwo.

-   Co   pan   opowiada,   panie   Winters?   -   Pani   Trevelyan   była   zaskoczona.   Griffin 

popatrzył na nią uważnie.

- Niech się pani postawi w sytuacji człowieka, który daje te kryształy do rąk takim 

bandziorom, jak Fergus i Nate. To potężna broń. Więc nie chciałby, żeby zwróciła się przeciw 

niemu.

- Już rozumiem, o co chodzi, sir - powiedziała gospodyni, szeroko otwierając oczy. - 

Jak długo muszą do niego przychodzić po amunicję, nie musi się obawiać, że go zamordują, 

by mu ukraść kryształy.

- A ja chciałbym wiedzieć, skąd wzięli te pojemniki z gazem - mruknął Delbert. - 

Ciągle jeszcze mnie boli głowa.

- Mnie też - przytaknęła pani Trevelyan. - I miałam takie okropne sny. Coś mi się 

zdaje, że przez to wszystko długo będę miała kłopot z zaśnięciem.

- Prawdziwe koszmary - powiedział Jed. - Gorszych w życiu nie miałem. I wszystko 

wydawało się takie rzeczywiste.

- Dokładnie - dorzucił Leggett. - Ja też po tym czymś nie mam najmniejszej ochoty 

background image

zasnąć.

- Ja już się rozprawię z tymi koszmarami - powiedziała cicho Adelaide. Mężczyźni 

spojrzeli na nią.

- Mam do tego talent - dodała z uśmiechem.

- Ale gdzie im się udało zdobyć taki silny gaz? - dopytywał się Jed.

- Sam jestem tego ciekaw - powiedział Griffin.

- Istnieją chemikalia, pod wpływem których człowiek traci przytomność. Na przykład 

chloroform   albo   podtlenek   azotu   -   wtrąciła   Adelaide.   -   Ale   nie   słyszałam   jeszcze,   żeby 

dawało sieje tak skutecznie rozpylać.

Podniosła   imbryk   i   napełniła   herbatą   sześć   ciężkich   kubków   stojących   rzędem   na 

blacie.

- Jeszcze nie spotkałem kobiety, która potrafiłaby wystrzelić z pistoletu jak pani Pyne. 

- Jed przyglądał jej się z nieskrywanym podziwem.

- Spędziłam parę lat na zachodzie Ameryki, jeżdżąc z obwoźnym przedstawieniem 

Monty'ego Moore'a Rewia na Dzikim Zachodzie - powiedziała, odstawiając imbryk. - Jednym 

z   najbardziej   lubianych   numerów   był   popis   celnego   strzelania,   który   dawał   sam   Monty. 

Pracowałam jako jego asystentka. Był  tak miły,  że nauczył  mnie posługiwać się różnego 

rodzaju bronią.

Delbert poweselał.

-  Słyszałem  o  Montym.   W  zeszłym  roku  pisali   o  nim   w  gazetach.   Podobno  jego 

asystentka  rzuca w  powietrze  kartę  do gry,  a on przestrzelają  na  wylot  trzy razy,  zanim 

dotknie ziemi.

- I to w dodatku z konia w pełnym galopie - dorzuciła Adelaide.

- A jeśli w to uwierzymy - Griffin uniósł brwi - to zaraz nam powiesz, że masz udziały 

w niewielkiej kopalni złota w Kalifornii, które możesz nam odstąpić po bardzo korzystnej 

cenie?

- Przyznaję, że Monty zawsze wcześniej przestrzeliwał karty, które miałam wyrzucać 

w   powietrze.   -   Uśmiechnęła   się.   -   Ale   on   naprawdę   doskonale   strzelał.   Publiczność   go 

uwielbiała.   Prawdę   mówiąc,   wydaje   mi   się,   że   miał   w   tym   kierunku   pewnego   rodzaju 

nadnaturalne zdolności, chociaż nie jestem pewna, czy zdawał sobie z tego sprawę.

- Paranormalne zdolności w strzelaniu z broni palnej? - zainteresował się Leggett. - To 

by się akurat bardzo przydało.

- Możesz mi wierzyć, że nigdy bym się nie zgodziła przytrzymać jabłka, które miał mi 

zestrzelić z ręki, gdybym nie była przekonana, że ma do tego prawdziwy talent.

background image

Griffin zamknął na chwilę oczy z taką miną, jakby się modlił, a potem spojrzał na nią.

- Przytrzymywałaś cel dla jarmarcznego strzelca? Próbuję to sobie wyobrazić, ale nie 

wiem, czy moje nerwy to zniosą.

- Jakoś  przeżyjesz.  - Podała  mu  kubek z  herbatą.  - A co  zrobisz z tymi  dwoma, 

których dzisiaj złapaliście? Oddasz ich na policję?

Jed, Leggett i Delbert spojrzeli na nią ze zdumieniem, jakby nagle zmieniła kolor 

skóry. Dopiero pani Trevelyan wytknęła zasadniczą nielogiczność tej propozycji.

- Pan Winters nie może z tym iść na policję, prawda? - powiedziała gospodyni. - Jest 

przecież szefem grupy przestępczej. Taka osoba raczej nie wzywa Scotland Yardu za każdym 

razem, kiedy włamią się jej do domu.

- Przepraszam - bąknęła Adelaide. - Nie pomyślałam. Griffin zignorował tę dygresję.

-   Tak   się   składa,   że   już   się   zastanowiłem,   co   zrobić   z   Fergusem   i   Nate'em   - 

powiedział. - Najprościej będzie ich po prostu wypuścić.

- Po tym wszystkim, co narobili w tym domu? - zaperzyła się pani Trevelyan. Griffin 

objął dłońmi kubek z herbatą.

- Coś mi mówi, że zrobią wszystko, byle tylko zniknąć bez śladu.

- O ile mają trochę oleju w głowie, tak właśnie zrobią. - Delbert się skrzywił.

- Ciekawi mnie, kto będzie się próbował z nimi skontaktować, kiedy już stąd wyjdą. 

Leggett wstał od stołu.

-   Zorganizuję   im   ogon,   szefie.   Daj   mi   pół   godziny,   zanim   ich   wypuścisz,   to 

porozstawiam ludzi, żeby ich śledzić.

- A teraz - Griffin zwrócił się do Adelaide - mam kilka pytań do pani Pyne. Tylko, że 

tę rozmowę przeprowadzimy na osobności.

23

Wrócili do biblioteki i zamknęli za sobą drzwi. Zimny podmuch powietrza ciągnął od 

okna otwartego wcześniej, żeby wywietrzyć resztki gazu.

Adelaide stanęła na środku dywanu. Zalała ją fala gorących wspomnień. Chyba już 

nigdy nie będzie w stanie wejść do tego pokoju, nie myśląc o tym,  co się tu wydarzyło. 

Szczerze mówiąc, ten wybuch namiętności będzie chyba wspominać codziennie, do końca 

życia.

Griffin zamknął okno. Potem podszedł do kominka i z ponurą miną wbił wzrok w 

żarzące się polana.

Adelaide postanowiła nie siadać. Wiedziała już, że stojąc, łatwiej będzie dyskutować z 

background image

Griffinem.

- Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, co zrobiłaś dziś w nocy, kiedy uruchomiliśmy 

lampę? - zapytał. Niepokojąco chłodnym, opanowanym tonem.

- Intuicja mi podpowiadała, że długość fal twojego światła snów nie współgra z tymi, 

które emituje lampa - powiedziała. Z całej siły starała się zachować profesjonalny spokój. - 

Więc je trochę dostroiłam.

Zacisnął szczękę.

- Dostroiłaś - powtórzył. - Tak to się według ciebie nazywa?

- Nie przypuszczam, żeby od tej chwili dręczyły cię jeszcze koszmary i halucynacje - 

ciągnęła nieco odważniej. - Wydaje mi się, że powodowała je właśnie dysharmonia prądów.

-   A   czy   jesteś   mi   w   stanie   powiedzieć,   jakich   jeszcze   niespodzianek   mogę   się 

spodziewać ze strony swoich paranormalnych zdolności, Adelaide? - zapytał zbyt grzecznie.

- Nie mam pojęcia. -Westchnęła. - Ale podkreślam, że jedyną rzeczą, którą dzisiaj 

zrobiłam, było nieznaczne dostrojenie twoich naturalnych fal. Zresztą trudno się dziwić, że 

prądy twojego blasku snów były zakłócone.

Rzucił jej krótkie, nieprzyjazne spojrzenie.

- O czym ty mówisz? Wzięła głębszy oddech.

- Griffin, posłuchaj mnie, proszę. Uważam, że parę tygodni temu, kiedy rozwinął się 

drugi talent,  twoje fale  zostały tymczasowo zaburzone. To logiczne.  Nagle twoje zmysły 

musiały sobie poradzić ze znacznie większą energią napływającą z ultraświetlnego krańca 

widma.

- Zaburzone. Cóż, to też jest jakiś sposób na określenie efektów klątwy. Adelaide 

zapaliła się do swojej teorii.

- Myślę, że z czasem twoje prądy energetyczne  stopniowo by się dostosowały do 

nowego poziomu mocy. A ja dzisiaj tylko przyspieszyłam ten proces.

Wykrzywił usta w ironicznym grymasie.

- Żebym mógł jeszcze szybciej zostać obłąkanym potworem?

- Nie zniżę się do odpowiedzi na to pytanie. - Obdarzyła go karcącym spojrzeniem. - 

Powiedziałam ci jasno i wyraźnie, że według mnie wcale nie oszalejesz.

Odwrócił   się   od   dogasającego   ognia   i   podszedł   do   okna.   Przez   jakiś   czas   stał   w 

milczeniu, spoglądając w mrok.

- Więc co się ze mną, do jasnej cholery, dzieje? - zapytał po chwili. Zerknęła na jego 

ślady, jarzące się na podłodze, i dyskretnie odchrząknęła.

- Mam na ten temat pewną teorię - powiedziała.

background image

- A cóż to za teoria?

- Wcale nie zamieniasz się w cerbera, tylko rozwinąłeś pełne możliwości naturalnego 

talentu.

- Talenty rozwijają się u nastolatków albo u ludzi tuż po dwudziestce. - Przeczesał 

włosy palcami. - A ja mam trzydzieści sześć lat.

-   W   takim   razie   trzeba   uznać,   mój   drogi,   że   należysz   do   tych,   którzy   późno 

dojrzewają.

Na te słowa obrócił się i zaczął iść w jej stronę. W oczach miał gniew.

- Nie czas na robienie sobie żartów z mojej sytuacji, Adelaide Pyne. Wyprostowała 

się.

- Przepraszam. Ale jestem pewna, że jest właśnie tak, jak mówię. Z jakiegoś powodu, 

być może dlatego, że twój przodek doświadczył promieniowania lampy dopiero w tym wieku, 

twój talent nie rozwinął się w pełni przed ukończeniem trzydziestu sześciu lat. Pomijając tę 

kwestię, nie wydaje mi się, żebyś miał wielokrotny talent. Po prostu dysponujesz silniejszą 

wersją tego, który miałeś dotychczas.

Zatrzymał się przed Adelaide, patrząc na nią badawczo.

- Władałem energią cienia. A teraz wywołuję koszmary.

- Obie zdolności pochodzą z tego krańca widma energetycznego, skąd płynie blask 

snów.

- Czyżby? Od kiedy jesteś ekspertem? Nie pozwoliła się zbić z tropu.

- Odczytuję blask snów, więc umiem rozpoznać wszystko, co się łączy z tym typem 

promieniowania.   Twój   talent   też   czerpie   z   energii   światła   snów.   Pomyśl   tylko.   Od   lat 

potrafiłeś osłonić się za pomocą cienia, a teraz te same cienie potrafisz rzucać na innych. 

Kiedy   to   robisz,   zmysły   twojej   ofiary   nie   wytrzymują   i   umysł   sam   wypełnia   pustkę 

przerażającymi wizjami i koszmarami.

- Możesz to nazywać jak chcesz, ale szczerze wątpię, by Towarzystwo zobaczyło w 

mojej nowej umiejętności jedynie rozwinięcie poprzedniej. A co z trzecim talentem? Kiedy 

go odkryję?

- Nie uważam, że zdobędziesz trzeci talent, tylko trzeci poziom tego samego talentu - 

powtórzyła z uporem. - A odkryjesz go być może dopiero wtedy, kiedy sytuacja będzie tego 

wymagać. Wtedy dojdzie do głosu twoja intuicja i sam będziesz wiedział, co robić.

- Bez obrazy, Adelaide, ale to niezbyt pocieszające.

- Cóż, jeśli cię to pocieszy, to po lekturze zapisków Nicholasa mogę powiedzieć, że do 

osiągnięcia tego kolejnego stopnia potrzebujesz lampy. I mojej pomocy. Tak więc raczej nie 

background image

ma szans, że będzie to przypadek. Musimy to zaplanować we dwoje.

- Ale czym jest ów trzeci poziom talentu?

-   Nie   wiem   -   przyznała.   -   To   przecież   ty   odcyfrowałeś   szyfr,   którym   Nicholas 

zakodował swój dziennik. Na pewno nie natrafiłeś tam na żadną wskazówkę, czym może być 

trzeci poziom?

- Wiem tylko, że ten stary drań opisywał go jako trzeci i najpotężniejszy talent. Do 

tego   dochodzi   jeszcze   ta   nieprzyjemna   sprawa   Kryształu   Północy   i   psychicznego   nakazu 

zniszczenia wszystkich potomków Sylvestra Jonesa. - Mocno zacisnął dłoń na gzymsie nad 

kominkiem. - Do diabła, czy kiedyś wreszcie uwolnię się od klątwy?

- Jeden z kamieni się dziś nie rozjarzył - powiedziała. - A skoro nie wygląda na to, 

żeby   opętała   cię   nagła   żądza   unicestwienia   rodu   Jonesów,   możemy   z   dużą   pewnością 

stwierdzić, że nie aktywowaliśmy Kryształu Północy.

- Cóż, dobre i to. Większą część życia spędziłem, unikając członków tej rodziny, i 

możesz mi wierzyć, że nic się pod tym względem nie zmieniło. Zwłaszcza teraz, kiedy uznali, 

że   Towarzystwo   powinno   otworzyć   agencję   podobną   do   Scotland   Yardu,   tyle   że   w 

paranormalnym wydaniu.

Ściągnęła wargi, przypomniawszy sobie czerwone kryształy, których użyli Fergus i 

Nate.

- Jest jeszcze inna możliwość - rzekła.

- Jaka?

- Być może Kryształ Północy się nie zapalił, bo Nicholasowi jednak nie udało się go 

nasycić mocą. Griffin zmarszczył czoło w namyśle. Wreszcie skinął głową.

- Możliwe, że masz rację. To był ostatni kamień, który osadził w lampie. Już wtedy 

tracił   rozum  i  jego  zdolności  malały  w  szybkim  tempie.  We  wściekłości   i postępującym 

szaleństwie mógł sobie wmówić, że stworzył potężne narzędzie, dzięki któremu się zemści.

- A tymczasem kryształ był tylko zwykłym kawałkiem szkła. Griffin stukał palcami w 

gzyms.

-   Tak   czy   inaczej,   jeśli   Caleb   Jones   zacznie   podejrzewać,   że   użyłem   lampy   do 

ustabilizowania swoich trzech talentów...

- Trzech poziomów jednego i tego samego talentu.

- ... a nie do odwrócenia procesu przemiany w cerbera, to zacznie działać z przesadną 

ostrożnością.

- Naprawdę uważasz, że będzie próbował cię zabić? Griffin wzruszył ramionami.

- Tak nakazuje logika, a Jones jest człowiekiem logicznym. Gdybym to ja był...

background image

- Tak, tak, wiem. - Uciszyła go niecierpliwym machnięciem ręki. - Gdybyś był na jego 

miejscu,   uciekłbyś   się   do  równie   drastycznych   środków.  Mówiłam   ci   już,   żebyś   przestał 

wygadywać takie rzeczy.

- Przepraszam. Westchnęła.

- Czy zawsze między twoją rodziną a Jonesami było tyle wrogości i nieufności?

-  Można  powiedzieć,   że  mamy  to   we  krwi.  -  Spojrzał  na   nią.  -  wcześniej,  kiedy 

szliśmy tunelem, mówiłaś, że Smith miał przy sobie czerwony kryształ, kiedy próbował cię 

porwać.

- Tak. Wykorzystał go do zabicia kierowniczki domu publicznego.

- To było ładnych parę lat temu. Gdyby takie urządzenia krążyły na ulicy, dawno bym 

o tym wiedział. I próbowałbym je kupić.

Zmarszczyła brwi.

- Ale wygląda na to, że mogą z nich korzystać tylko ludzie obdarzeni jakąś mocą.

- Wiem, że cię teraz zaskoczę, Adelaide. Ale tak się składa, że i wśród przestępców są 

ludzie obdarzeni nadnaturalnymi zdolnościami.

Uniosła podbródek.

- Ten sarkazm był zupełnie niepotrzebny. Teraz już dobrze o tym wiem. - Zawahała 

się. - Przy naszym  pierwszym  spotkaniu powiedziałeś, że bez twojej wiedzy niewiele się 

dzieje na ulicach Londynu.

- Może trochę przesadziłem, chcąc zrobić na tobie wrażenie. W każdym  razie nie 

podejrzewam, żeby tego rodzaju broń krążyła gdzieś w podziemiu za moimi plecami.

- Czyli pozostaje nam zadać sobie pytanie: dlaczego właśnie teraz, po trzynastu latach, 

dwa takie kryształy znalazły się w rękach ulicznych złodziejaszków?

-   Niestety,   to   tylko   jedno   z   wielu   pytań,   na   które   powinniśmy   szybko   znaleźć 

odpowiedź.

24

Usłyszała pukanie do drzwi łączących sypialnie, gdy kończyła wkładać koszulę nocną 

i szlafrok. Przeszła kilka kroków i uchyliła drzwi. Za nimi stał Griffin w swoim czarnym 

szlafroku.

- Myślałam, że będziesz chciał się zdrzemnąć - powiedziała.

- Już próbowałem. - Uśmiechnął się krzywo. - Niestety, bez większych sukcesów.

-   Ja   też   nie   mogłam   zasnąć   -   przyznała.   -   Właśnie   chciałam   zejść   na   dół   po 

szklaneczkę twojej wyśmienitej brandy. A ty co robiłeś?

background image

- Rozmyślałem. - Potarł policzek ze zmęczeniem. - Ale szklaneczka brandy to chyba 

lepszy pomysł.

- Myślałeś o włamywaczach, pojemnikach z gazem i kryształach?

-   Nie   -   odparł.   -   Zastanawiałem   się   nad   wydarzeniami   tamtej   nocy,   kiedy   mnie 

postrzelili. Zaintrygowana, otworzyła szerzej drzwi.

- Zamieniam się w słuch.

Wszedł do jej pokoju tak śmiało, jakby miał do tego pełne prawo. Zupełnie jak mąż, 

pomyślała. Albo długoletni kochanek. Z drugiej strony, przecież to jego dom.

- Na początku wydawało mi się logiczne, że to Luttrell albo inni właściciele domów 

publicznych wysłali zabójcę do teatru - powiedział. - Ale w świetle ostatnich wydarzeń jestem 

skłonny przyjąć, że się myliłem.

- To znaczy?

- A jeśli człowiek, który wtedy strzelał, nie miał cię zabić, tylko porwać?

- To po co by do mnie strzelał?

- Może to nie ty byłaś celem - odparł Griffin. - Może chciał mnie powstrzymać.

Wstrząsnęło nią, kiedy zrozumiała, co powiedział. Odeszła od drzwi i powoli osunęła 

się na taboret przy toaletce.

- Chyba wiem, o czym mówisz - wyszeptała.

Griffin zaczął przemierzać pokój jednostajnym krokiem.

- W tym wypadku pod teatrem wcale nie chodziło o napady na domy publiczne. To 

wszystko przez tę cholerną lampę.

- Ale kto mógł wiedzieć, że ja ją mam albo że potrafię jej użyć? - Rozłożyła ręce. - 

Kogo oprócz ciebie w ogóle obchodzi ten przeklęty rupieć?

- Jedyną osobę, która według naszych informacji już wcześniej interesowała się i tobą, 

i lampą.

- Tego mężczyznę, który chciał mnie wynająć, gdy miałam piętnaście lat - szepnęła. - 

Smitha.

- Tak.

- Ale ja nie wiem, kim on naprawdę jest. Tamtej nocy miał na sobie maskę, więc nie 

widziałam jego twarzy.

- Ale potrafiłabyś rozpoznać ślady jego światła snów, prawda? Wzdrygnęła się.

- Tak. W jaki sposób będziemy go szukać?

- Chyba wiem, od czego zaczniemy. - Zaczął odchodzić do drzwi, ale zatrzymał się w 

pół kroku. -Ach, i możesz się spakować.

background image

- A dlaczegóż miałabym to robić?

- Będziemy musieli na jakiś czas zniknąć.

25

Oni nie jadą w podróż poślubną, pani Trevelyan - burczał Delbert. - Będą się ukrywać.

- Wiem o tym - odparła Susan Trevelyan. Spokojnie skończyła zawijać kawał sera w 

brązowy papier. -Ale przecież nie muszą głodować.

- Z głodu nie umrą. - Delbert rzucił okiem na świeżo upieczony bochen chleba, słoik z 

piklami i jabłka, które już wcześniej zapakowała do torby. - Przy takiej ilości jedzenia na 

pewno przeżyją.

- Nie wiadomo, jak długo ich nie będzie.

- Przecież to tylko na wieczory - powiedział Delbert. - Szef nie może tak całkiem 

zniknąć. Musi pilnować interesów Konsorcjum. I chronić swoją reputację. On tylko chce się 

upewnić, że nikt nie będzie wiedział, gdzie pani Pyne spędza noce.

- Rozumiem.  - Pieczołowicie umieściła  zapakowany ser w torbie. - Ale musi  pan 

przyznać, że to dosyć romantyczne.

- Co też pani, u licha, wygaduje? - Delbert zmarszczył brwi.

- Wymykają się razem. Będą spędzać noce tylko we dwoje w jakiejś tajnej kryjówce. 

To całkiem jak schadzki kochanków, o których piszą w powieściach z dreszczykiem, nie 

uważa pan?

- Nigdy nie czytałem żadnej powieści z dreszczykiem.

- No to dużo pan stracił.

- Chyba raczej nie. - Delbert przyjrzał jej się uważnie. - A pani miałaby ochotę na 

takie wymykanie się, randki i tym podobne?

- Mój Boże, skąd. - Zawiązała płócienną torbę. - Mam trzydzieści dziewięć lat i jestem 

w służbie, odkąd skończyłam dziesięć. Może mi pan wierzyć, że już od dawna nie w głowie 

mi romantyczne mrzonki.

- A co się stało z panem Trevelyanem?

-   Pan   Trevelyan   nigdy   nie   istniał.   Przybrałam   tytuł   mężatki,   kiedy   pierwszy   raz 

zatrudniałam się jako gospodyni. Uznałam, że dzięki temu wezmą mnie za starszą i bardziej 

doświadczoną. Teraz oczywiście jestem już o wiele starsza i o wiele bardziej doświadczona. 

Mogłabym przestać używać tej „pani", ale się przyzwyczaiłam.

Delbert pokiwał głową.

- Rozumiem. Czas leci, ani człowiek się obejrzy... W jednej chwili jest się młodym i 

background image

ma   masę   planów   na   przyszłość,   a   nie   wiedzieć   kiedy   przyszłość   nadchodzi   i   wcale   nie 

wygląda tak, jak się spodziewaliśmy.

- A co z panem, panie Voyle? Istniała kiedyś pani Voyle?

- Tak. Dawno temu. Zmarła na zapalenie płuc.

- Przykro mi.

- Jak już powiedziałem, to było dawno temu.

- Może jeszcze herbaty?

- A tak, poproszę.

Nalała do dwóch kubków i usiadła przy stole naprzeciwko niego. Delbert wprawdzie 

był kryminalistą, ale miał w sobie siłę i spokój, które ogromnie jej się podobały. Poza tym był 

zbudowany jak prawdziwy mężczyzna. W tych silnych ramionach kobieta mogłaby pewnie 

zapomnieć o bożym świecie.

- Myśli pan czasem o jakiej innej, nowej przyszłości? - zapytała.

- Na to już za późno - odparł Delbert.

- Tak, chyba ma pan rację.

- Ale czasem rzeczywiście się nad tym zastanawiam - powiedział. - A pani?

-   Czasami.   -   Podniosła   swój   kubek.   -   Tylko,   że   jest   już   za   późno,   jak   pan   sam 

powiedział. Marzenia są dobre dla młodych.

- Ale wcale nie za późno, by zaplanować dzisiejszy wieczór.

- Słucham?

- Właśnie sobie pomyślałem, że skoro szef i pani Pyne wybywają na noc, to będziemy 

mieć całe opactwo tylko dla siebie.

- Zostają jeszcze Jed i Leggett - przypomniała mu.

- Zostają Jed i Leggett - zgodził się. - Ale chyba uda mi się ich przekonać, żeby nam 

nie przeszkadzali.

- A co pan ma na myśli, panie Voyle?

- Może partyjkę kart w bibliotece. I po szklaneczce wyśmienitej brandy szefa.

- Pan Winters się nie obrazi, jak się poczęstujemy jego drogimi alkoholami?

-   Coś   mi   mówi,   że   dziś   wieczór   będzie   miał   co   innego   na   głowie.   Na   jej   twarz 

wypłynął uśmiech.

- Chyba ma pan rację. Gra w karty i kieliszek brandy to świetny pomysł na spędzenie 

wieczoru.

- Chociaż nie taki podniecający jak romantyczna schadzka w tajnej kryjówce.

- Mnie tam się podoba - stwierdziła.

background image

26

Dostałem pańską wiadomość. - Smith zacisnął dłonie na oparciu krzesła. - Twierdził 

pan, że dostarczenie mi kobiety i lampy nie sprawi najmniejszych problemów. Mówił pan też, 

że ci dwaj, których zamierzał pan wynająć, specjalizują się w takich zleceniach.

Luttrell odchylił się w swoim fotelu i zmierzył go wzrokiem zza swojego wielkiego 

biurka o pięknie  inkrustowanym  blacie.  Jak wszystko inne w tym  gabinecie,  biurko było 

doskonałej jakości, pierwszorzędnie wykonanym meblem. Otaczanie się drogimi sprzętami i 

dziełami   sztuki,   które   mogłyby   zdobić   dom   dżentelmena,   sprawiało   mu   prawdziwą 

satysfakcję. Wszystkie stojące w pomieszczeniu antyki były oryginalne, z wyjątkiem małej 

figurki egipskiej królowej na jego biurku, ale tą sprawą miał zamiar zająć się później.

Miał za sobą długą drogę od rynsztoka, w którym przyszedł na świat. Delektował się 

tą myślą.

- Wczoraj w nocy pojawiły się drobne komplikacje - powiedział.

- Pan nazywa to komplikacjami? - Smith był oburzony. - Umawialiśmy się na coś, 

Luttrell. Nie nazywał się Smith, ale do tej pory Luttrell z grzeczności udawał, że o tym nie 

wie.

Smith był wysoki, miał ostre rysy twarzy i nosił się z irytującą arogancją wyższych 

sfer,   z   jaką   chyba   trzeba   się   urodzić.   Kiedyś   miał   ciemne   włosy,   dziś   całkiem   siwe   i 

przerzedzone.

Miał jakieś psychiczne zdolności, i to bardzo silne, ale energia, która wibrowała i 

strzelała   w   powietrzu   wokół   niego,   wydawała   się   niepokojąco   chaotyczna.   Luttrell 

dostatecznie   długo   utrzymywał   się   na   powierzchni   zdradzieckich   wód   londyńskiego 

podziemia, by rozpoznawać i wyczuwać charakterystyczne oznaki zaburzeń umysłowych.

-   Nasza   umowa   jest   nadal   ważna   -   rzekł   Luttrell   ozięble.   -   Mówiłem   panu,   że 

zaatakowanie Dyrektora Konsorcjum nie będzie łatwe. Ale mniejsza o to, ma pan moje słowo, 

że doprowadzimy sprawę do końca.

- Winters będzie się teraz pilnował.

- Możemy spokojnie uznać, że pilnował się już od czasu, kiedy ten niedoświadczony 

chłystek,   którego   pan   wynajął,   próbował   porwać   Pyne   sprzed   teatru.   Po   tej   katastrofie 

przyszedł pan do mnie. Pamięta pan? Nie miał pan pojęcia, że to Winters ją wtedy zabrał. Ja 

odkryłem, że więzi ją u siebie w domu. Do diabla, pan nawet nie zdawał sobie sprawy, że 

Griffin Winters to właśnie Dyrektor.

- Ciągle nie mogę uwierzyć, że Winters jest tym niebezpiecznym przestępcą.

background image

- Ale fakt, że interesuje się tą Pyne, zmienia postać rzeczy, nieprawdaż?

- Tak, tak. - Smith zacisnął dłonie w pięści. - Jeśli Dyrektor to według pana naprawdę 

Griffin Winters...

- To on. Winters i ja obracamy się w tym samym świecie. Znamy się tak dobrze, jak 

tylko   mogą   się   znać   dwaj   wrogowie.   Może   mi   pan   wierzyć   na   słowo,   że   Dyrektorem 

Konsorcjum jest Griffin Winters.

- To rzeczywiście wszystko zmienia - wyszeptał ochryple Smith. - Jeśli gotów był 

zaryzykować życie, by osłonić Adelaide Pyne, to może oznaczać tylko jedno: ma lampę i 

potrzebuje tej kobiety, by ją uruchomić.

- A pan chce mieć i Pyne, i lampę.

- Nie rozumie pan? To jasne, że moim przeznaczeniem jest doprowadzić do końca to, 

co nie udało się Nicholasowi Wintersowi i jego potomkom.

- Mam pytanie - powiedział Luttrell. - Po co panu była Pyne, zanim jeszcze zaczął pan 

podejrzewać, że lampa się odnalazła?

- Ostatnio doszedłem do wniosku, że silny talent zdolny do przetwarzania światła 

snów może mi się jeszcze przydać do czegoś innego - zjeżył się Smith.

Odezwała się intuicja Luttrella.

- Chodzi o czerwone kryształy?

- Skoro już pan pyta, to powiem, że zrobiłem, co mogłem, by je udoskonalić. - Smith 

niecierpliwie machnął ręką. - Ale bardzo możliwe, że będę w stanie jeszcze bardziej skupić 

ich   energię,   mając   do   pomocy   kogoś,   kto   umie   pracować   ze   światłem   snów.   Kiedy 

otrzymałem informacje, że Adelaide Pyne pojawiła się w Londynie, pomyślałem, że będę 

mógł ją do tego wykorzystać. Ale teraz, kiedy wiem, że ona i ta lampa są w zasięgu mojej 

ręki...

- Niech się pan nie obawia, zdobędę dla pana tę kobietę i ten przedmiot.

- A co powiedzieli ci dwaj złodzieje? - chciał wiedzieć Smith. - Co poszło nie tak?

-   Nie   miałem   okazji   rozmawiać   z   tymi   dwoma,   których   wysłałem   do   opactwa   - 

przyznał Luttrell. -Zniknęli.

- Zniknęli?!

- Tak zwykle się dzieje z ludźmi, którzy zajdą Dyrektorowi za skórę. Dlatego właśnie 

tak   pilnowałem,   żeby   żaden   ślad   przedsięwzięcia   nie   wskazywał   na   mnie.   -   Urwał   dla 

większego efektu. - Ani na pana, rzecz jasna.

Smith zerwał się z krzesła i zaczął spacerować po pokoju.

- Zapewniam, że kryształy nic nie zawiniły. Były ustawione bez zarzutu.

background image

- Nie mam pojęcia, co im nie wyszło - powiedział Luttrell. Być może pojemniki z 

gazem nie zadziałały, jak trzeba. Wiem tylko, że obaj zniknęli i prawdopodobnie nigdy się nie 

odnajdą.

Nie dodał, że zatrudnił człowieka, który miał ich szukać, na wypadek gdyby jednak 

udało im się uciec z opactwa. Gdyby się przypadkiem znaleźli, mieli natychmiast  znowu 

zniknąć. Tym razem na dnie rzeki. Ale mało prawdopodobne, żeby tak się stało. W końcu 

Winters miał określoną reputację.

- Nie ma się czym przejmować - ciągnął. - Zapewniam pana, że do końca tygodnia 

zdobędziemy i kobietę, i ten przedmiot.

Smith zatrzymał się na wprost biurka.

- Jest pan tego pewien?

- Ma pan na to moje słowo. - Luttrell się uśmiechnął.

- Pożegnałem się już z nadzieją na odzyskanie lampy, nie wspominając o odnalezieniu 

interpretatorki blasku snów. Nie ma pan pojęcia, jak długo na to czekałem.

- Myli się pan - powiedział cicho Luttrell. - Wiem dokładnie, jak długo pan na to 

czekał. Twarz Smitha wykrzywił grymas gniewu.

- Co pan gada, do diaska?

- Zdobył pan lampę przed dwudziestu laty. Kolejne sześć zajęło panu zlokalizowanie 

Adelaide Pyne. Obie utracił pan w pożarze burdelu.

Smith przez chwilę poruszał ustami jak ryba, zanim wreszcie zdołał się otrząsnąć.

- Pan wie o pożarze? - syknął. - Wtedy omal nie straciłem życia.

-   Wiem   też,   że   zawdzięcza   pan   ocalenie   jednemu   ze   strażników,   który   uciekając 

stamtąd,   zobaczył   pana   nieprzytomnego   i  wyniósł   w   bezpieczne   miejsce.   Spodziewał   się 

jakiejś nagrody. Proszę sobie wyobrazić, jaki był rozczarowany, kiedy się pan ocknął i uciekł, 

nie dając mu ani pensa. Obawiam się, że zupełnie stracił po tym zaufanie do wyższych klas.

- Nie mogę uwierzyć, że pan to wszystko wie.

- Mam w zwyczaju poznawać sekrety ludzi, z którymi robię interesy. A przy okazji, 

zanim pan wyjdzie, poproszę o nowy kryształ, który obiecał pan dzisiaj dostarczyć.

Smith poczerwieniał z gniewu.

- Będę wdzięczny, jeśli nie będzie pan się do mnie zwracał jak do krawca albo szewca, 

Luttrell. Jestem człowiekiem nauki.

- Ostatnio mam wokół siebie samych naukowców. Kryształ, proszę. Pierwszy, który 

od pana dostałem, już się zużył. Zwykły kawał martwego szkła.

- Ostrzegałem, że nie działają długo, zwłaszcza jeśli się ich używa do zwielokrotnienia 

background image

dużej dawki energii - burknął Smith.

Ale sięgnął do kieszeni, wyjął z niej czerwony kamień i podał Luttrellowi.

Luttrell wziął kamień.

- Odezwę się do pana.

Smith   zawahał   się,   zirytowany.   Nie   podobało   mu   się,   że   Luttrell   odsyła   go   jak 

zwykłego   handlarza.   Jednak   z   drugiej   strony   na   pewno   z   przyjemnością   opuszczał 

towarzystwo człowieka znacznie niżej postawionego.

Zabrał kapelusz i wyszedł.

Luttrell  obejrzał kryształ,  drżąc z podniecenia.  Kamień  był  przejrzysty i jasny,  co 

wskazywało, że jeszcze nikt go nie używał. Stanowił najwspanialszą osobistą broń dla kogoś 

obdarzonego wielkim talentem - kogoś takiego jak on.

Zasadniczo wolał ubijać interesy z ludźmi, którzy nie mieli odchyleń psychicznych. 

Ci, którzy chwiali się na krawędzi szaleństwa, byli z natury rzeczy nieprzewidywalni. Ale w 

przypadku Smitha był skłonny zrobić wyjątek.

Poza   umiejętnością   wytwarzania   czerwonych   kryształów   Smith   miał   jedną   zaletę, 

która z nawiązką rekompensowała fatalny stan jego umysłu. Szczerze mówiąc, czyniła go 

niezastąpionym: Smith należał do Naczelnej Rady Towarzystwa Wiedzy Tajemnej.

27

- I znowu tunel. - Adelaide westchnęła z rezygnacją. - Mogłam się tego domyślić.

-   Przykro   mi   -   powiedział   Griffin.   -   Schylił   głowę,   by   nie   uderzyć   się   w   niski 

kamienny strop podziemnego przejścia. - Gdyby istniał jakikolwiek inny bezpieczny sposób 

na wydostanie cię z opactwa, to bym go wykorzystał.

-   Rozumiem.   Nie   zatrzymujmy   się.   Odkryła,   że   szybki   marsz   pomaga   jej   w 

pokonywaniu tunelu. Podobnie jak użycie  talentu. Nie pomagał natomiast ciężki pakunek 

przewieszony przez ramię. Jak wyjaśniła Griffinowi, nie miała zamiaru nigdzie się wybierać 

bez   ubrań   na   zmianę   i   jedwabnej   pościeli.   Griffin   też   zresztą   niósł   spory   pakunek,   i   to 

znacznie cięższy niż jej, ale jakoś go to nie spowalniało.

Ukryte   wejście   do   wiekowego   tunelu   znajdowało   się   w   podłodze   piwnicy   pod 

opactwem. Kolejna użyteczna pamiątka po średniowiecznych mnichach oraz, jak stwierdził 

Griffin, kolejny powód, dla którego nabył tę ruinę.

Przy   uruchomionym   w   pełni   ponadzmysłowym   widzeniu   dostrzegała   na   podłodze 

warstwy   śladów   światła   snu.   Liczyły   sobie   setki   lat.   Większość   była   dość   nikła,   ale   w 

niektórych nadal żarzył się strach czy wręcz panika. Część osób, które dawno temu musiały 

background image

tędy uciekać, walczyła z tym samym nieracjonalnym lękiem, co Adelaide. Ci ludzie musieli 

naprawdę   znaleźć   się   w   rozpaczliwej   sytuacji,   skoro   zdecydowali   się   skorzystać   z   tego 

przejścia.

Za to ślady Griffina, gorące i świetliste, jaśniały niepowtarzalną energią związaną z 

jego talentem. Widać było, że w minionych latach przechodził tędy wielokrotnie. Ślady, które 

zostawiał dzisiaj, były znacznie mocniejsze niż te z przeszłości.

- Masz teraz o wiele potężniejsze zdolności - stwierdziła. - Widzę to w twoich śladach.

- I nadal żadnych oznak szaleństwa?

- Najmniejszych - zapewniła. - Zniknęły nawet drobne zaburzenia, jakie wykryłam 

przy   naszym   pierwszym   spotkaniu,   dzięki   którym   wyciągnęłam   wniosek,   że   dręczą   cię 

nawracające koszmary.

Nie odpowiedział, ale wyczuła, że jest skłonny jej uwierzyć. Przynajmniej na razie.

Kapała   woda.   Powietrze   było   przesiąknięte   wilgocią.   Od   czasu   do   czasu   w 

ciemnościach słyszała chrobot szczurów.

Przynajmniej była odpowiednio ubrana na taką wyprawę. Marynarka i spodnie, które 

miała  na sobie, zostały skrojone na miarę.  Włosy upięła ciasno pod męską  peruką. Była 

pewna, że kiedy oboje w końcu wynurzą się z podziemi, wszyscy wezmą ją za mężczyznę.

- Jak odkryłeś ten tunel i inne przejścia w opactwie? - spytała.

-   Natknąłem   się   na   nie   dawno   temu,   kiedy   jeszcze   mieszkałem   na   ulicy   -   rzekł. 

Pomyślała, jak ciężko musiało być  Griffinowi w czasach, kiedy walczył  o przetrwanie w 

brutalnym świecie przestępców.

- To idealna kryjówka dla ulicznego gangu - zauważyła, starając się nie mówić tonem 

potępiającym. -Rozumiem, że masz do tego miejsca sentyment.

-   Szefowie   gangów   nie   przywiązują   zbyt   wielkiej   wagi   do   sentymentów   -   odparł 

rozbawiony. - Ale tunel od czasu do czasu się przydaje.

- Kto jeszcze o nim wie?

- Tylko Delbert, Jed i Leggett.

- Przez całe życie kryjesz się w cieniu, prawda?

- Nigdy tak nie myślałem, ale rzeczywiście, to pasuje do moich umiejętności.

- Być może. Przez dłuższą chwilę nic nie odpowiadał.

- Zacząłem żyć w taki sposób, kiedy miałem szesnaście lat - powiedział.

- Kiedy zmarli twoi rodzice.

- Kiedy zostali zamordowani. Stanęła jak wryta.

- Zamordowani? - wykrzyknęła. - Nigdy nie wspominałeś o morderstwie.

background image

- Policja i prasa stwierdziły, że ojciec zastrzelił matkę, a potem odebrał sobie życie, 

gdyż był przybity finansowymi niepowodzeniami. Ale ja nigdy w to nie wierzyłem.

Minął zakręt tunelu i zniknął jej z oczu.

Mimo że nie widziała go zaledwie przez parę sekund, zrobiło jej się zimno ze strachu. 

Podbiegła naprzód. Kiedy skręciła za róg, zobaczyła, że stanął przed żelazną bramą.

- Uważaj, nie stawaj na tym kamieniu - powiedział, wskazując palcem miejsce na 

podłodze tunelu. - To paskudna pułapka kryjąca  nóż. Zaprojektował ją Leggett. Świetnie 

posługuje się nożami.

- Ach tak. Dzięki za ostrzeżenie. Ostrożnie obeszła kamień i zatrzymała  się obok 

Griffina. Z drugiej strony bramy widać było niewyraźny zarys kamiennych stopni.

Griffin wyciągnął rękę, odsunął nieumocowany kamień w ścianie, z ukrytego schowka 

wydobył klucz i włożył go do zamka. Ciężka, żelazna krata otworzyła się z zadziwiającą 

łatwością.

- Nowe zawiasy - wyjaśnił Griffin. - Dobrze naoliwione. Wyszli z tunelu. Poprowadził 

ją w górę po schodach, na ich szczycie zgasił lampę i otworzył masywne drewniane drzwi. 

Wpadło przez nie powietrze trochę tylko świeższe od tego w tunelu. Szparą w kolejnych 

drzwiach wpadała smużka bladego światła dziennego, ukazując jej oczom komnatę o ścianach 

z kamienia, na których - jak i na podłodze - jarzyły się pozostawiane przez dziesięciolecia 

mroczne ślady.

- Jesteśmy w krypcie - wyszeptała.

-   Od   lat   nikt   jej   nie   używał   -   uspokoił   ją   Griffin.   Stwierdziła,   że   nie   ma   sensu 

tłumaczyć mu, że choć przygnębiająca energia pogrzebów i żałoby z czasem blaknie, to tak 

naprawdę  nigdy  nie  znika.   Dla  ludzi  wrażliwych   na  zmiany  światła  snu,  takich   jak  ona, 

miejsce pochówku zawsze będzie szeptać o śmierci i stracie.

Griffin wyminął ją i otworzył drzwi kamiennej krypty. Do środka wpadło wilgotne 

powietrze. Adelaide wyłączyła widzenie ponadzmysłowe i spojrzała na szary krajobraz.

Podobnie jak krypta, cmentarz także był opuszczony od lat. Porastały go chwasty, 

pnącza i bujne trawy. Gałęzie drzew zwieszały się niczym zjawy nad pomnikami zmarłych. 

W niewielkiej odległości majaczyły we mgle pozostałości niewielkiej kaplicy i kamienny 

mur. W przymglonym świetle niszczejące budowle i posągi przypominały ruiny wymarłego 

starożytnego miasta.

- Czy to ten cmentarz, na którym razem z Luttrellem zawarliście rozejm? - zapytała.

- Nie. Nigdy nie przyprowadziłbym w to miejsce wroga. To mój sekret. Cmentarz 

Craygate znajduje się w innej części miasta.

background image

Ale mnie tu przyprowadził, pomyślała. Griffin jej ufał. Ta myśl sprawiła jej ogromną 

przyjemność.

-   Jesteśmy   prawie   na   miejscu   -   powiedział   Griffin.   Minęli   labirynt   zrujnowanych 

nagrobków   i  przeszli  przez   rozwaloną   część  muru.   Jakiś   czas   później  znaleźli  się  wśród 

wąskich uliczek starej, zaniedbanej dzielnicy. Tu i ówdzie w oknach widać było światło, ale 

większość   domów   była   pogrążona   w   ciemnościach.   Szli   dalej,   klucząc   wśród   alejek   i 

zaułków.

Niedługo   otoczenie   zmieniło   się   na   bardziej   dostatnie.   Przed   wejściami   domów 

pojawiły się latarnie. We mgle turkotały powozy i dorożki.

Griffin poprowadził ją przez zadbany skwerek, minął róg ulicy i skręcił w boczną 

alejkę. Zatrzymał się pod ścianą jednego z otoczonych murem ogrodów, wyciągnął kolejny 

klucz i otworzył furtkę.

Przepuścił ją przodem i znalazła się w ogrodzie, który - podobnie jak ów cmentarz - 

od lat leżał odłogiem. W oknach rezydencji nie paliły się światła.

- Co to za miejsce? - zapytała szeptem.

- Dom, w którym się urodziłem i wychowałem. - Griffin bardzo delikatnie zamknął 

furtkę. - Miejsce, gdzie  zamordowano  moich  rodziców. Został  sprzedany od razu po ich 

śmierci, żeby spłacić wierzycieli ojca. Zdołałem go odkupić parę lat temu. Nikt tu teraz nie 

mieszka.

- Czemu mnie tu przyprowadziłeś? - spytała cicho.

-   Chcę,   żebyś   obejrzała   pokój,   w   którym   zginęli   moi   rodzice.   Teraz   dopiero 

zrozumiała powód tej dziwnej wyprawy. Spojrzała na Griffina, zaskoczona jego sposobem 

rozumowania.

- Masz nadzieję, że będę w stanie stwierdzić, czy ten, kto zabił twoich rodziców, jest 

tym samym człowiekiem, który mnie wysłał do domu publicznego? - powiedziała. - Myślisz, 

że te dwie sprawy są ze sobą powiązane.

- Mówiłaś, że rozpoznasz ślady energii pozostawionej przez Smitha, jeśli je napotkasz.

- Tak, ale dlaczego spodziewasz się, że je znajdę w domu twoich rodziców?

- Bo zanim znalazł ciebie, zdobył lampę. Została skradziona z sejfu mojego ojca w 

noc, kiedy ich zamordowano.

Szybko przeprowadziła obliczenia.

- Ale te dwa wydarzenia, kradzież i moją przygodę z domem publicznym, dzieli kilka 

lat.

- Wiem. - Otworzył  drzwi kuchenne. - Ale przynajmniej dowiem się, czy wierząc 

background image

przez te wszystkie lata w morderstwo moich rodziców, nie stworzyłem sobie mrocznej teorii 

spiskowej.

Weszła do ciemnego pomieszczenia.

- Zasłony są zawsze zaciągnięte - powiedział Griffin. - Sąsiedzi myślą, że dom należy 

do jakiejś rodziny z dalekiej północy, rzadko przyjeżdżającej do miasta. Ja jestem zwykłym 

dozorcą, który od czasu do czasu zagląda, czy wszystko w porządku.

- Rozumiem.

- Tędy.  Postawili bagaże na podłodze i kuchennymi  schodami  weszli na pierwsze 

piętro. Kiedy już tam dotarli, Adelaide uruchomiła swój talent.

I   dech   jej   zaparło   na   widok   śladów   stóp   płonących   na   podłodze   przed   drzwiami 

sypialni.

- Och, Griffin - szepnęła.

Nawet po dwudziestu latach energia przemocy i mordu drgała i złowrogo żarzyła się 

w   ciemności.   Spojrzał   na   nią   badawczo,   a   jego   oczy   lśniły   mrocznym   blaskiem,   jak   u 

alchemika wpatrującego się w płomienie paleniska.

- Widzisz ślady zabójcy? - zapytał cicho.

- Tak. - Wzięła głęboki oddech. - Nie ma wątpliwości, że doszło tutaj do morderstwa. 

Ale tych śladów nie zostawił człowiek, którego znam jako Smitha.

- Cholera - rzekł bardzo cicho. - A taki byłem pewny.

- Przykro mi - powiedziała łagodnie.

- To jeszcze nie znaczy, że nie ma żadnego powiązania - upierał się. - Możliwe, że w 

całą sprawę był zamieszany więcej niż jeden człowiek.

Nie sprzeczała się z nim. Nie było sensu, miał obsesję na tle swojej teorii.

- Przynajmniej upewniłeś się, że miałeś rację co do zbrodni - powiedziała. - Jestem 

przekonana,  że twoi  rodzice  zostali  zamordowani.  - Z drżeniem  przyglądała  się  smugom 

światła snu. - Według starego powiedzenia morderstwo zawsze zostawia ślad.

-   Czy   wszedł   tu   głównymi   schodami?   -   spytał   Griffin.   Jego   głos   był   dziwnie 

bezbarwny. Zupełnie, jakby przybrał teraz nową rolę: obojętnego obserwatora.

- Tak. I zszedł tą samą drogą. Nie wracał kuchennymi schodami.

- Jesteś w stanie powiedzieć, czy moi rodzice otworzyli mu drzwi? Zerknęła na niego.

- Czemu chcesz to wiedzieć?

- Jeśli wpuścili go do domu, to widać znali zabójcę. Skinęła głową.

-  Zobaczę,   czy  uda  mi  się  znaleźć   tę  informację.  Podeszła   do  szczytu   schodów  i 

spojrzała w dół na główny hall. Mroczna energia lśniła w ciemności, ale na progu domu nie 

background image

było jej śladów.

- Przyszedł z głębi domu. Ale nie widziałam żadnych jego śladów w kuchni. Griffin 

stanął obok niej. Zacisnął dłonie na barierce i spojrzał w dół.

- Ten bydlak wszedł przez okno. Musiał wiedzieć, że służba miała tego dnia wolne. 

Uważnie badała wzrokiem ścieżkę, jaką pozostawiła na schodach buzująca energia. To, co 

zobaczyła, zaparło jej dech w piersiach.

- Griffin, coś dziwnego wydarzyło się u stóp schodów. Twój ojciec chyba się tam 

przewrócił.

- Przecież został zastrzelony. Pokręciła głową.

-  Przedtem  zemdlał.   Cokolwiek  tam  się  stało,  wprowadziło  go  w  stan głębokiego 

uśpienia. Był nieprzytomny.

- Ale to bez sensu. Dostał w głowę?

- To by nawet pasowało. - Odwróciła się, żeby obejrzeć ślady w korytarzu. - Coś 

podobnego stało się z twoją matką w drzwiach sypialni. Padła na ziemię bez przytomności.

Griffin podszedł do drzwi sypialni i otworzył je.

Adelaide podeszła do niego i zajrzała do środka. Kiedy spoglądała na pomieszczenie, 

nie używając talentu, nic nie budziło jej podejrzeń. Rama łóżka stała pusta, bez materaca i 

pościeli.   Kąt   zajmowała   sporych   rozmiarów   szafa.   Lustro   od   toaletki   stojące   obok 

zasłoniętego okna pokrywał kurz.

Na pozór nie było żadnych śladów aktu przemocy dokonanego w tym pokoju. Ale 

kiedy przełączyła się na widzenie ponadzmysłowe, charakterystyczne odciski palców i ślady 

pozostawione przez mordercę znaczyły wszystko wokół.

- Tutaj umarli - szepnęła. Były jeszcze inne ślady. Ich niepokojąca energia nawet po 

tylu latach była tak intensywna, że musiała wyłączyć talent, zanim zdecydowała się o tym 

rozmawiać.

- To ty ich znalazłeś, prawda? - zapytała. - Widzę twoje ślady przemieszane z innymi.

-   Tamtego   dnia   wyszedłem   z   kolegami.   Wróciłem   późnym   popołudniem.   Służby 

jeszcze nie było. Gdy tylko wszedłem do domu, wiedziałem, że stało się coś strasznego. W 

całym domu panowała niesamowita cisza. Ciągle mam ją w uszach.

- Wszedłeś na górę i otworzyłeś drzwi do sypialni.

- Tak. Dotknęła jego ramienia.

- Nie potrafię sobie wyobrazić, ale to musiało być  dla ciebie okropne przeżycie - 

powiedziała.

- Powiedz, co widzisz - odezwał się tym samym bezbarwnym głosem. Nie chciał od 

background image

niej   współczucia.   Chciał   znać   odpowiedź.   Zdjęła   dłoń   z   jego   ramienia,   skupiła   się   i 

przełączyła się na widzenie talentem. Zaczęła analizować rozbłyski fal, które rozświetlały 

pokój niesamowitymi barwami ultraświatła.

- Nie ma śladów walki - stwierdziła. - Myślę, że zabójca w jakiś sposób ogłuszył ich 

oboje, zaciągnął do tego pokoju i tutaj zastrzelił.

- A potem zaaranżował wszystko tak, żeby wyglądało na to, że mój ojciec zabił matkę 

i siebie.

- Tak. Myślę, że dokładnie tak było. - Zawahała się, badając podłogę obok łóżka. - 

Widzę coś jeszcze w śladach energii pozostawionej przez twoich rodziców tuż przed śmiercią. 

Chyba   jednak   nie   zostali   ogłuszeni   ciosem   w   głowę.   Nie   mam   całkowitej   pewności,   ale 

wydaje  mi  się, że morderca  mógł  użyć  jakiejś  psychicznej  zdolności, żeby ich pozbawić 

przytomności. Wygląda, jakby przed śmiercią byli w transie.

- Zabójca miał zdolności parapsychiczne. - Griffin zmrużył oczy. - Zresztą tylko ktoś 

obdarzony talentem w ogóle zainteresowałby się lampą.

- Mówiłeś, że lampa była zamknięta w sejfie?

- Tak, w gabinecie ojca na parterze. Nie zginęło nic prócz niej.

- Czy ktoś jeszcze wiedział, że przechowujecie lampę w sejfie?

- Nie, tylko rodzice i ja - odparł Griffin. - Ojciec traktował ten przedmiot jak rodzinny 

sekret, którym zresztą jest.

- A co z dziennikiem Nicholasa Wintersa?

- Akurat nie było go w sejfie - powiedział Griffin. - W tamtych czasach trzymałem go 

w swoim pokoju.

- Czemu?

- Ojciec opowiedział mi o rodowej klątwie. Miałem szesnaście lat. Zrozumiałe, że 

fascynowała mnie możliwość rozwinięcia dodatkowych talentów. Uparłem się, że odcyfruję 

te zapiski. Pracowałem nad nimi co wieczór. Kiedy znalazłem się na ulicy, to była jedna z 

niewielu rzeczy, jakie ze sobą zabrałem.

- Jak można było popełnić morderstwo z powodu tej lampy? Przecież według starych 

legend tylko mężczyźni z rodu Wintersów są w stanie zapanować nad energią, jaką wytwarza.

- A dlaczego Smith pragnął jej tak bardzo, że gotów był cię porwać? - odpowiedział 

pytaniem Griffin. - Musiał wierzyć, że uda mu się wykorzystać moc lampy.

- Masz rację. Wizja zdobycia potężnej mocy psychicznej widocznie wystarcza, żeby 

niektórym przesłonić szczegóły legendy.

-   Problem   legend   Towarzystwa   -   powiedział   Griffin   -   tkwi   w   tym,   że   nigdy   nie 

background image

wiadomo, która ich część jest prawdą, a która nie.

28

Coś   mi   się   zdaje,   że   mnie   pan   oszukał,   panie   Harper.   -   Luttrell   przyglądał   się 

stojącemu na biurku posążkowi egipskiej królowej. - Trochę mnie to zaskoczyło, jeśli mam 

być szczery. Niewielu ludzi odważyłoby się na coś takiego.

Kiedy przed chwilą wprowadzono go do tego gabinetu, Norwood Harper był  pod 

ogromnym wrażeniem elegancji. Perski dywan, wspaniałe biurko, pozłacane lustro na ścianie 

i   kolekcja   antyków   -   nie   tego   się   spodziewał   po   przywódcy   przestępczego   imperium.   Z 

początku Norwood był podekscytowany na myśl, że jego królowa będzie przebywać w tak 

wyszukanym otoczeniu.

Ale zachwyt szybko zmienił się w przerażenie, kiedy odkrył, czemu Luttrell po niego 

posłał. Bał się jak nigdy w życiu. Serce mu waliło. Dłonie miał zimne jak lód. Intuicja - 

nieomylna intuicja Harperów - przestrzegała go, żeby nie wdawać się w interesy z Luttrellem. 

Żona też go ostrzegała. Ale niestety, jego artystyczna dusza nie oparła się wyzwaniu. Luttrell 

żądał tego, co najlepsze, a Norwood szczycił się tym, że spod jego ręki wychodziły wyłącznie 

najdoskonalsze zabytki.

- Zaręczam panu, sir, że posążek to oryginał - wyjąkał. Egipski. Osiemnasta dynastia. 

Uzyskałem go z wyjątkowo wiarygodnego źródła.

- Nie wątpię. - Luttrell uniósł brew. - Z własnego warsztatu, jak sądzę.

- Niech pan spojrzy na hieroglify na podstawce, sir. Wspaniałe.

- Sprytny dodatek - powiedział Luttrell.

- I proszę zwrócić uwagę na elegancki kształt tego dzieła - dorzucił Norwood.

- Figurka królowej jest bardzo ładna, ale to nie zmienia faktu, że jest współczesna. 

Zamówiłem egipski autentyk i pańska firma zobowiązała się go dostarczyć.

W tym momencie twórca poczuł się urażony i wybuchnął słusznym oburzeniem.

- Szanowny panie, jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby człowiek trudniący się pańskim 

rzemiosłem  znał się na zabytkach.  Na jakiej podstawie  twierdzi  pan, że ten posążek  jest 

podrobiony?

Luttrell się uśmiechnął.

- W pańskich oczach może jestem zwykłym, niewykształconym kryminalistą. Ale pan 

z kolei handluje podróbkami antyków. Nie wydaje mi się, żeby miał pan prawo patrzeć na 

mój zawód z góry.

Norwood z przerażeniem zamachał rękami.

background image

- Nie chciałem pana urazić, sir. Tylko zastanawiałem się, w jaki sposób zdobył pan 

tak... rozległą wiedzę o zabytkach.

- Czy wiadomo panu coś na temat rzeczywistości paranormalnej?

Norwood zamarł. Rodzina Harperów była liczna i praktycznie każdy jej członek miał 

psychiczny talent do podrabiania. Ba, niektóre z dzieł Norwooda stanowiły nawet chlubę 

ekspozycji   Muzeum   Narodowego,   a   ich   autentyczność   potwierdzili   najwięksi   eksperci   w 

kraju. Tak więc fakt, że Luttrell nawiązał do zdolności paranormalnych, zdecydowanie źle 

wróżył.

- Nie rozumiem - jęknął Norwood.

- Tak się składa, panie Harper, że posiadam duże zdolności nadnaturalne,  których 

energia pochodzi z ultraświetlnego krańca widma.

Norwoodowi   zrobiło   się   słabo.   Sprzedał   jedną   ze   swoich   najlepszych   podróbek 

szefowi gangu, który w dodatku miał talent związany ze światłem snów. Już niemal widział, 

jak pod jego stopami otwiera się nieoznakowany grób.

- Panie Luttrell, ja wszystko wyjaśnię...

- Większość ludzi nie miałaby pojęcia, o czym mówię, ale pan, jak widzę, rozumie 

mnie całkiem nieźle - powiedział Luttrell. - To świetnie. To bardzo uprości sprawę.

- Sir, niech mi pan pozwoli...

-   Jak   się   pan   z   pewnością   orientuje,   talent   związany   ze   światłem   snów   może 

przybierać różnorakie postacie. Ale nawet ktoś obdarzony jego bardzo słabą odmianą jest 

zazwyczaj w stanie określić w przybliżeniu wiek takiego przedmiotu, jak pańska śliczna mała 

królowa.   Akt   tworzenia   sprzyja   wydzielaniu   się   olbrzymiej   energii   psychicznej.   A   taka 

energia na stworzonym obiekcie zawsze odciska ślad. W nich zapisany jest czas, jaki upłynął 

od  jego  wykonania.   Jest   więc   dla   mnie   oczywiste,   że   pańska  królowa   została   stworzona 

całkiem niedawno.

Norwood wiedział, że w tej chwili jego życie zależy od sprytnego wyłgania się z tej 

koszmarnej sytuacji. Nie na darmo był Harperem. Miał talent do oszustw. Wyprostował się i 

przybrał pozę urażonej godności.

- Sir, jeśli ta figurka rzeczywiście jest podróbką, to przysięgam, że nie miałem o tym 

pojęcia. Jak już powiedziałem, nabyłem ją od zaufanego człowieka.

- Dosyć. - Luttrell pochylił się w fotelu i pociągnął za czarny, aksamitny sznur od 

dzwonka   zwisającego   z   wykładanej   boazerią   ściany.   -   W   innych   okolicznościach   z 

rozbawieniem wysłuchałbym czegoś, co niewątpliwie byłoby bardzo pomysłową bajeczką. 

Ale w tej chwili nie mam na to czasu.

background image

- Sir, zapewniam, że...

Drzwi gabinetu się otworzyły. Do środka wszedł postawny, umięśniony mężczyzna o 

twarzy buldoga. Jego ogolona głowa lśniła.

- Tak, panie Luttrell?

- Proszę odprowadzić pana Harpera do apartamentów gościnnych.

- Tak jest. - Zwalisty mężczyzna schwycił Norwooda za ramię i szarpnął w stronę 

drzwi.

- Jeszcze jedno - dodał Luttrell. Muskularny bandyta się zatrzymał.

- Słucham, sir?

-   Powiedzcie   doktorowi   Hulseyowi,   że   znaleźliśmy   mu   ludzki   obiekt   do   jego 

eksperymentów.   Pan   Harper   na   pewno   z   radością   przyczyni   się   do   rozwoju   badań 

paranormalnych.

29

Adelaide   poprawiła   woalkę,   by   dokładnie   zasłonić   twarz.   Przyjrzała   się   wystawie 

małej, byle jakiej księgarenki. Szyby pokrywała tak gruba warstwa brudu, że nie można było 

zajrzeć do środka.

- To jest twoje biuro? - spytała zaintrygowana.

- Jedno z wielu, jakie mam w mieście - powiedział Griffin. Rzadko dwa razy z rzędu 

pokazuję się w tym samym miejscu. W moim zawodzie przewidywalność nie popłaca.

- Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Ukrywamy się, a ty prowadzisz interesy 

jak gdyby nigdy nic.

-   Dyrektor   i  ci,   którzy   dla   niego   pracują,  powinni   się   wydawać   wszechobecni   na 

ulicach - powiedział Griffin. - To istotna część mojej reputacji.

Otworzył   drzwi.   Gdzieś   w   głębi   ciemnego   pomieszczenia   zabrzęczał   dzwoneczek. 

Adelaide uniosła suknię i weszła do środka. Za ladą płonęła lampa gazowa, ale jej światło nie 

mogło rozproszyć panującego mroku.

Lokal sprawiał wrażenie, jakby od bardzo dawna tu nie zamiatano ani nie odkurzano. 

Na półkach piętrzyły się niedbałe stosy nieciekawie prezentujących się woluminów.

Spojrzała   wokół   siebie   wzrokiem   talentu.   Zakurzoną   podłogę   pokrywały   warstwy 

lśniących ciemnym blaskiem śladów stóp Griffina.

Były   też   inne   ślady,   splatające   się   w   mieszaninę   mrocznej   energii.   Najbardziej 

zaskoczyło ją to, że w wielu z nich widniały prądy silnych emocji, w ogromnej większości 

negatywnych.   Widziała   prądy   strachu,   buzujące   rozbłyski   desperacji,   przygnębiające   fale 

background image

rozpaczy i jadowite odblaski charakterystyczne dla przerażenia.

Pomyślała, że mało kto zagląda do tej księgarni, szukając najnowszego bestsellera. 

Kłębiąca się na podłodze energia wskazywała jasno, że dla tych, którzy zapuścili się w mroki 

bezimiennego zaułka, to miejsce było ostatnią deską ratunku. Przychodzili, bo już nie mieli 

dokąd pójść. Ciekawe, co spodziewali się tu znaleźć.

Z zaplecza wyłonił się człowiek o posturze gnoma i fizjonomii gbura. Zmrużył oczy, 

przypatrując się Griffinowi zza złoconych oprawek szkieł. Wyglądał na lekko poirytowanego. 

Najwyraźniej niezbyt ucieszył go widok pracodawcy.

- A, to pan. - Gnom poprawił okulary - Harperowie już czekają.

-   Dziękuję,   Charles.   -   Griffin   spojrzał   na   Adelaide.   -   Pozwól,   że   ci   przedstawię 

Charlesa   Pembertona.   Jest   uczonym   i   nie   lubi,   kiedy   mu   się   przeszkadza   w   pracy.   Ale 

zawarliśmy   umowę:   on   prowadzi   dla   mnie   tę   księgarnię,   a   ja  załatwiam   publikację   jego 

artykułów w szanowanym piśmie naukowym.

Adelaide zmierzyła Charlesa wzrokiem.

- Jaką dziedziną wiedzy pan się zajmuje?

- Zjawiskami paranormalnymi - burknął Charles.

-   Powinnam   się   była   domyślić   -   odparła   z   uśmiechem.   Charles   usiadł   przy 

sekretarzyku.

-   Mój   artykuł   ukaże   się   w   następnym   numerze   kwartalnika   „Przeglądu   Badań 

Paranormalnych i Parapsychicznych".

Adelaide spojrzała na niego z zaskoczeniem.

-   To   czasopismo   jest   wydawane   przez   Towarzystwo.   Publikowano   w   nim   prace 

mojego ojca.

- To jedna z niewielu godnych zaufania pozycji w tej dziedzinie. - Charles zrobił się 

nieco milszy, widząc, jakie zrobiło to na niej wrażenie. - Moja praca dotyczy kontrowersji 

związanych z osobą D.D. Home'a

.

Adelaide pokiwała głową.

- To postać legendarna. Mówiono, że miał ogromny talent. Podobno umiał lewitować, 

przechodzić przez płomienie i robić inne niezwykłe rzeczy.

- Bzdura - parsknął Charles. - Uważam go za skończonego oszusta. W moim artykule 

udowadniam, że te wszystkie lewitacje, wlatywanie i wylatywanie przez okno, to zwykłe 

kuglarskie sztuczki. Ten człowiek był zwykłym szarlatanem.

*

Daniel   Dunglas   Home   -   szkocki   spirytysta,   twierdził,   że   posiadał   zdolności   parapsychiczne. 

Naukowcy epoki wiktoriańskiej wielokrotnie próbowali przyłapać go na oszustwie, co jednak ani razu się ni e 
udało (przyp. tłum.).

background image

- Bardzo popularnym szarlatanem - dorzucił Griffin z rozbawieniem. - Obracał się w 

najlepszych kręgach. Trzeba jednak przyznać, że zrobił niezwykłą karierę.

Charles warknął wściekle, spoglądając wilkiem znad oprawek okularów.

- Tacy jak on powodują, że uczciwe paranormalne badania mają kiepską reputację. 

Moja praca w „Przeglądzie" rozwieje mit otaczający tego osobnika.

- Nie liczyłbym na to - odparł Griffin. Ujął Adelaide pod ramię i pociągnął ją w stronę 

zamkniętych drzwi na zaplecze. - Z doświadczenia wiem, że mając do wyboru chwytliwą 

bajeczkę i kilka nudnych faktów, ludzie wybiorą fikcję.

- Po paru latach spędzonych wśród artystów na występach przychylam się do tej opinii 

- stwierdziła Adelaide.

Charles sarknął pogardliwie.

-   Jak   to   możliwe,   że   udaje   ci   się   umieścić   prace   pana   Pembertona   w   piśmie 

publikowanym przez Towarzystwo? - Adelaide zerknęła na Griffina. - Myślałam, że unikasz 

wszelkich kontaktów z tą organizacją.

- Jeden z wydawców jest mi winien przysługę.

- No tak, oczywiście. Ciekawa jestem, co to takiego.

- Może kiedyś ci powiem. Tymczasem chciałbym, żebyś podczas spotkania z moimi 

klientami użyła wszystkich swoich zmysłów.

Rzuciła mu spojrzenie zza woalki.

- Dlaczego?

- Twój talent może się okazać przydatny.

- Dobrze. Weszła do drugiego pokoju. W powietrzu za jej plecami zafalowała energia. 

Bez oglądania się wiedziała, że Griffin osłonił się płaszczem niewidzialnych cieni.

W ciasnym pomieszczeniu czekało dwóch mężczyzn i kobieta. Siedzieli na prostych 

drewnianych   krzesłach.   Pokrywali   niepokój   uprzejmym   wyrazem   twarzy,   ale   Adelaide 

wyczuwała czającą się pod nim panikę.

Kiedy   przestroiła   się   na   widzenie   ponadzmysłowe,   dojrzała   w   ich   śladach   gorące 

smugi napięcia. Ale połyskiwała w nich jeszcze inna energia. Każda z tych trzech osób miała 

jakiś talent.

Na widok Adelaide i Griffina obaj mężczyźni poderwali się z miejsc.

- Sir - odezwał się starszy z nich, siwy, dobrze ubrany i dystyngowany. Tembr jego 

głosu znamionował wysoką kulturę i wykształcenie. - Dziękuję, że zgodził się pan z nami 

spotkać. Jestem Calvin Harper. - Skinął głową w stronę kobiety. - Moja żona, pani Harper, i 

mój brat, Ingram Harper.

background image

Wszyscy troje spojrzeli z ciekawością na Adelaide, ale Griffin jej nie przedstawił.

- Wprawdzie nie spotkaliśmy się dotąd, ale mam pewne wiadomości na temat waszej 

licznej rodziny - rzekł Griffin. - Sądzę, że przez lata nieraz spotykaliśmy się przy różnych 

okazjach. Gratuluję panu wspaniałych waz w galerii Taggerta. Próbował mi jedną odsprzedać, 

ale odmówiłem.

Calvin Harper zrobił zasmuconą minę.

- Drogi panie, proszę o wybaczenie, jeśli w przeszłości zaszły między nami jakieś 

nieporozumienia.

- Ależ skąd - odparł Griffin beztrosko. - Pseudoetruskie wazy to problem Taggerta, nie 

mój. Skoro jest z nich zadowolony, nie macie się czym przejmować.

Pani   Harper   wbiła   oczy   w   Griffina.   Adelaide   nie   miała   wątpliwości,   że   próbuje 

wyraźniej  dojrzeć jego twarz. Griffin nie był  w tej chwili niewidzialny,  ale wydawał  się 

pogrążony   w   mroku,   jakby  stał   w   ciemnym,   nieoświetlonym   korytarzu,   a   nie   na   środku 

pokoju.

- Czemu pan uważa, że wazy Taggerta są podrobione? - spytała lodowatym tonem 

pani Harper.

-  Wiem,  że  najlepsze  okazy kolekcji  Taggerta  pochodzą  z  rodzinnych   warsztatów 

Harperów - rzucił Griffin.

- Chwileczkę - zaperzył się Ingram Harper. - Jeśli pan sugeruje, że nasza rodzina para 

się niecnym handlem sfałszowanymi antykami, to...

- Ingram, dosyć - przerwał mu stanowczo Calvin. - Mamy interes do pana Dyrektora. 

Nie czas na takie dyskusje. Tu idzie o życie Norwooda.

-   Właśnie   -   wtrąciła   cicho   pani   Harper.   W   urękawiczonych   dłoniach   miętosiła 

wilgotną chusteczkę. - Mamy nadzieję, że jeszcze żyje. Przyszliśmy pana błagać o pomoc, 

Dyrektorze. Nie mamy się do kogo zwrócić.

Calvin się opanował.

-   Słyszeliśmy,   że   czasem   pomaga   pan   ludziom   w   sytuacji   bez   wyjścia.   Jesteśmy 

gotowi zapłacić każdą sumę.

- Honorarium pobieram w postaci przysługi. Odpłacicie się, kiedy będę potrzebował 

waszych usług albo jakiejś informacji.

Calvin przełknął nerwowo.

- Tak jest, sir. Zrozumieliśmy. Griffin uprzejmie skinął głową.

- Może najpierw dowiem się, kim właściwie jest Norwood?

-   Oczywiście.   -   Pani   Harper   zdołała   się   już   trochę   uspokoić.   -   Norwood   to   mój 

background image

bratanek. Jego żona przyszłaby tu dzisiaj z nami, ale jest tak wstrząśnięta, że nie wstaje z 

łóżka.

- Ja jestem ojcem Norwooda - wtrącił Ingram. - Mój syn jest wyjątkowo uzdolnionym 

rzeźbiarzem. Prowadzi również sklepik z antykami.

- Antykwariat Harpera, o ile się nie mylę - powiedział Griffin. - Tak, słyszałem o tym 

sklepie.   Zdaje   się,   że   niejedno   dzieło   Norwooda   zajmuje   poczesne   miejsce   w   zbiorach 

prywatnych kolekcjonerów zarówno u nas w kraju, jak i w Ameryce.

-   Na   obronę   Norwooda   mogę   powiedzieć   tylko   tyle,   że   to   wiara   we   własne 

umiejętności skłoniła go do sprzedania posążka królowej tak niebezpiecznemu człowiekowi. - 

Ingram westchnął.

Griffin zatrzymał wzrok na pełnych niepokoju twarzach Harperów.

- Chcecie powiedzieć, że Norwood sprzedał falsyfikat kolekcjonerowi, który okazał 

niezadowolenie, kiedy oszustwo wyszło na jaw?

Calvin zacisnął szczęki.

- Kolekcjoner doszedł do wniosku, że posążek nie jest autentykiem. To oczywiście 

jedno wielkie nieporozumienie.

- Oczywiście - gładko zgodził się Griffin.

-   A   teraz   Norwood   zniknął.   Wychodząc   z   warsztatu,   powiedział   swojemu 

pracownikowi, że kolekcjoner, który kupił posążek królowej, prosił go o konsultację. Ale z 

tego spotkania już nie wrócił.

Pani Harper przyłożyła chusteczkę do oczu.

-   Te   ostatnie   godziny   były   jak   jakiś   zły   sen.   W   każdej   chwili   spodziewamy   się 

wiadomości, że zwłoki Norwooda wydobyto z rzeki.

Calvin   krzepiącym   gestem   położył   jej   dłoń   na   ramieniu   i   zwrócił   się   znowu   do 

Griffina.

- Dziś rano dotarły do nas pogłoski, że mógł zostać więziony.

- Dostaliście list z żądaniem okupu? - zapytał Griffin.

- Nie, nic z tych rzeczy. - Pani Harper otarła oczy. - Nie było żadnej wiadomości. I to 

właśnie jest straszne. Dlatego przyszliśmy do pana. Nie mieliśmy pojęcia, kto jeszcze miałby 

odpowiednie znajomości, żeby się dowiedzieć, co się stało z Norwoodem.

-   Wydaje   mi   się,   że   państwo   trochę   przesadzacie   -   rzekł   Griffin.   -   Zazwyczaj 

kolekcjoner, który dochodzi do wniosku, że pośrednik go oszukał, żąda po prostu zwrotu 

gotówki.

Zapadło krótkie milczenie. Harperowie wymienili spojrzenia. Ingram odchrząknął.

background image

- Mamy powody sądzić, że kolekcjonerem, o którego w tym przypadku chodzi, jest 

pan Luttrell.

- A niech to szlag - powiedział cicho Griffin. - Norwood Harper sprzedał falsyfikat 

Luttrellowi? To zadziwiający tupet.

- Pomoże nam pan? - błagał Ingram. - Cała rodzina szaleje ze zmartwienia.

- Popytam, gdzie się da - obiecał Griffin. - Ale mówimy tutaj o Luttrellu. Norwood 

Harper może już leżeć na dnie rzeki.

-   Wiemy   o   tym,   sir.   Jednak   moja   intuicja   mówi,   że   jeszcze   żyje,   lecz   jest   w 

śmiertelnym   niebezpieczeństwie   -   powiedział   przygnębiony   Calvin.   Wyprostował   się.   - 

Niezależnie   od   tego,   co   uda   się   panu   ustalić,   jesteśmy   pańskimi   dłużnikami.   Jeśli 

kiedykolwiek rodzina Harperów będzie mogła panu w czymś pomóc, proszę się nie wahać.

Pani Harper podniosła się z krzesła i zrobiła krok naprzód.

- A jeśli się okaże, że nie będzie pan potrzebował usług żadnego z Harperów w tym 

pokoleniu,   może   pan   być   pewien,   że   przekażemy   to   zobowiązanie   naszym   dzieciom. 

Harperowie   nie   zapominają   o   długach.   Gdyby   któryś   z   pańskich   potomków   potrzebował 

naszej pomocy, będziemy gotowi służyć, czym się tylko da.

- Postaram się wykorzystać  waszą pomoc jeszcze za życia  - odparł Griffin tonem 

całkowicie wypranym z emocji.

Szósty zmysł Adelaide odezwał się cichutko. Domyśliła się, że Griffin nie planuje 

przedłużenia rodu. To wyjaśniało, dlaczego nie miał żony. Ale przecież, jak sama przekonała 

się poprzedniej nocy, był mężczyzną pełnym wigoru. Zastanawiała się, co wpłynęło na to, że 

nie chciał albo nie mógł założyć rodziny.

Cóż, z drugiej strony ona też podjęła podobną decyzję.

30

- Jeżeli chodzi o Norwooda Harpera, jedno możemy stwierdzić z pewnością. - Griffin 

rozłożył mapę na stoliku pod oknem. - Jest głupcem.

- Bo sprzedał podróbkę bezwzględnemu, okrutnemu szefowi przestępczej szajki, który 

nie zawaha się ukarać go dla przykładu? - chciała wiedzieć Adelaide.

- Zgodzisz się chyba, że taki ruch nie świadczy o jego zdrowym rozsądku.

- Pewnie zwyciężyła w nim artystyczna dusza - powiedziała Adelaide. Postawiwszy na 

stole dwa kubki z herbatą, przyglądała się, jak Griffin zaznacza kółkiem miejsce na mapie.

- Często robisz takie rzeczy? - zapytała.

- Ukrywam się w pokoju, o którego posiadanie nikt mnie nie podejrzewa, jednocześnie 

background image

próbując wypłoszyć z ukrycia nieznane osoby, nasyłające na mój dom ludzi o zdolnościach 

parapsychicznych,   wyposażonych   w   zestaw   piekielnych   urządzeń?   -   odparł   Griffin,   nie 

podnosząc głowy znad mapy.  - Bardzo rzadko, zapewniam cię. Nie sprawia mi to żadnej 

przyjemności.

Usiadła   naprzeciwko   niego   i   rozejrzała   się   po   niewielkim   pomieszczeniu.   Griffin 

przyprowadził ją tutaj po spotkaniu z Harperami. Po jej zapuszczonej księgarni służącej mu 

za biuro nie zdziwił jej widok dwóch pokoików nad zamkniętym na głucho sklepikiem w 

kolejnej bezimiennej uliczce. Widać szefowie gangu, szukając kryjówki, nie dbają o luksusy.

- Nie mówiłam  o naszym  nowym  lokum - odrzekła - tylko  o twoich dzisiejszych 

klientach.

- Ach tak, o Harperach. - Usiadł, biorąc do ręki kubek. - Będę z tobą szczery. Sądzę, 

że Norwood nie żyje.

- Ale jeśli żyje, spróbujesz go uratować. Wypił kilka łyków herbaty i odstawił kubek.

- Zobaczę, co się da zrobić. Spróbuj negocjować z Luttrellem.

- Po co? Jakiej przysługi mógłbyś potrzebować od rodziny fał szerzy?

-   Parapsychicznie   uzdolnionych   fałszerzy   -   przypomniał,   po   czym   wzruszył 

ramionami. - Harperowie mają prawdziwy talent. Być może pewnego dnia przydadzą mi się 

ich umiejętności.

- A może któryś z twoich potomków wykorzysta tę przysługę - podsunęła ostrożnie. 

Wstrzymała oddech, zdając sobie sprawę, że narusza niewidzialną granicę, ale nie umiała się 

pohamować. Ostatnio chęć odkrycia wszystkich sekretów Griffina stawała się dla Adelaide 

niemal obsesją.

-   Raczej   nie   -   powiedział   Griffin.   Odstawił   kubek   stanowczym   gestem,   jakby 

zamykając temat.

- Czemu tak mówisz? - Zmarszczyła brwi.

- Obracam się w niebezpiecznym świecie, Adelaide. Nie mogę narażać żony ani tym 

bardziej   dziecka.   Już   raz   tego   próbowałem,   kiedy   byłem   jeszcze   młody   i   bardziej 

romantycznie nastawiony do życia.

- Byłeś żonaty? - To ją zaszokowało, nie spodziewała się takiej rewelacji.

- Zakochałem się, mając dwadzieścia dwa lata. Ona miała dziewiętnaście lat, ale już 

od jakiegoś czasu była zdana tylko na siebie. Wiedziała, co znaczy życie na ulicy. Znała mój 

świat.

- Jak się poznaliście?

- Rowena miała talent, dzięki któremu mogła widzieć ludzką aurę, a także głowę do 

background image

interesów. Zarabiała na życie jako wróżbiarka. Znała więc niejeden sekret. A ja miałem w 

zwyczaju zbierać różne informacje, podobnie jak teraz. Więc wyświadczyłem jej przysługę.

- Jaką przysługę?

-   Usunąłem   klienta,   którego   zaczęła   się   bać.   Obserwował   ją   bardzo   uważnie. 

Wiedziała, że szuka w jej twarzy oznak oburzenia albo przynajmniej wyraźnej dezaprobaty, 

gdyż   niemal   przyznał   się   do   stosowania   przemocy.   Jednakże   Adelaide   nie   okazała 

najmniejszego poruszenia, tylko dalej wypytywała z zaciekawieniem.

- Czemu Rowena się go bała?

- Czy wspomniałem, że była bardzo piękna?

- Nie, to ci umknęło - powiedziała.

- Blond włosy, błękitne oczy. Eteryczna.

- Prawdziwy anioł? - zapytała uprzejmie.

- Niektórzy mężczyźni tak uważali.

Z   tobą   włącznie?   Znała   odpowiedź   na   to   pytanie.   Przecież   ożenił   się   ze   śliczną 

Roweną.

- Część klientów zakładała, że wraz z przepowiednią mogą kupić wdzięki Roweny - 

ciągnął Griffin. - Zwłaszcza jeden okazywał nadmierne zainteresowanie. Kiedy odtrąciła jego 

awanse, zaczął ją prześladować. Jego umizgi stawały się coraz bardziej natarczywe.

- Widywałam takie sytuacje - powiedziała, składając dłonie.

- Czyżby? - Griffin uniósł brwi.

- Tak. Takich mężczyzn trudno powstrzymać, czasem staje się to wręcz niemożliwe.

- W każdym razie ów dżentelmen zaczął zostawiać jej liściki, grożąc, że jeśli on nie 

może jej mieć, nie będzie jej miał nikt inny. Rowena widziała jego aurę. Wiedziała, że jej 

życie jest w niebezpieczeństwie.

- Więc rozwiązałeś ten problem.

-   Należało   działać   z   wielką   ostrożnością.   Delikwent   nie   był   bezimiennym 

urzędniczyną, po którym nikt by nie płakał, gdyby zniknął bez śladu. Chodziło o wysoko 

postawioną osobistość, znaną i szanowaną w towarzyskich kręgach.

- Domyślam się, że spotkał go wypadek? - zapytała, lekko unosząc brwi.

- Prawdziwa tragedia.  Rzucił  się z  mostu  w  chwili  rozpaczy.  Rodzina  bardzo  nie 

chciała   rozgłosu.   Niewątpliwie   ktoś   pomógł   owemu   dżentelmenowi   zeskoczyć   z   mostu, 

pomyślała.

- Rozumiem - powiedziała na głos. - A co było potem?

- Rowena oddawała mi przysługi, przekazując różnego rodzaju informacje. Z czasem 

background image

zacząłem szukać pretekstu, żeby ją częściej odwiedzać. W końcu poprosiłem ją o rękę, a ona 

się zgodziła.

- Więc co się stało?

- Półtora roku później zmarła przy porodzie. Dziecko umarło razem z nią.

-   Och,  Griffin.   -   Rozplotła   dłonie,   wyciągnęła   rękę   ponad   stołem   i   dotknęła   jego 

ramienia. - Strasznie mi przykro.

Spojrzał na jej rękę.

- To było dawno temu.

- Ból po takiej stracie zaciera się z czasem, ale nigdy całkiem nie przemija. Wiemy to 

oboje. Tak czy inaczej, nie ty zabiłeś Rowenę. Zmarła śmiercią naturalną, a nie dlatego, że 

wyszła za króla przestępczego podziemia. Czemu po tej tragedii nabrałeś przekonania, że nie 

możesz się ożenić i założyć rodziny?

Podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy.

- Kryminalista nie jest dobrym  materiałem na męża, Adelaide. Miałem obsesję na 

punkcie budowania swojego imperium, zachowania przy życiu Roweny, siebie samego i tych, 

którzy dla mnie pracowali. Nie miałem dla niej zbyt wiele czasu, ale robiłem wszystko, żeby 

zapewnić jej bezpieczeństwo. A ona stopniowo zaczęła się czuć jak w pułapce. Czegoś jej 

brakowało.

- Znalazła sobie kochanka?

- Moją prawą rękę i najlepszego przyjaciela - rzekł Griffin. - Tworzyliśmy zgraną 

drużynę   od   pierwszych   dni,   odkąd   znalazłem   się   na   ulicy.   Po   śmierci   rodziców   ufałem 

Benowi bardziej niż komukolwiek innemu.

Nagle zrozumiała.

- Powierzyłeś mu czuwanie nad Roweną - powiedziała.

- Był  jej ochroniarzem,  ilekroć  wychodziła  z domu.  - Griffin  wykrzywił  wargi w 

ironicznym grymasie. - Chciałem, żeby pilnował jej mój najlepszy człowiek, kiedy ja sam nie 

mogłem tego robić.

- To smutne. Zupełnie jak historia Lancelota i Ginewry. W oczach Griffina zabłysło 

chłodne rozbawienie.

- Z jedną istotną różnicą. Nie jestem królem Arturem.

- Racja - odparła z powagą. Zaskoczył ją uśmiech Griffina.

- Jak to? Nie chcesz mnie zapewniać, że na swój sposób jestem takim współczesnym 

królem wojownikiem?

- Szczerze wątpię, żebyś w ogóle miał miecz - odpowiedziała z uśmiechem.

background image

-   I   mówisz   to   po   wczorajszej   nocy?   Jestem   załamany.   Poczuła,   że   zalewa   się 

rumieńcem.

- Nie próbuj zmieniać tematu. Przestał się uśmiechać i wypił łyk herbaty.

-   Patrząc   wstecz,   stwierdzam,   że   przydzielenie   Rowenie   ochroniarza   od   początku 

zapowiadało   katastrofę.  Powinienem   był  to  przewidzieć.  Przez  półtora   roku więcej   czasu 

spędzała z nim niż ze mną. Zaczęła widzieć w Benie swojego obrońcę, którym zresztą był. Do 

diabła, sam mu to zleciłem.

- Nie mów tak. Czym innym jest żal za przeszłością, a czym innym obwinianie siebie 

o to, co się stało. Nie twoja wina, że Rowena zakochała się w swoim ochroniarzu.

Uśmiechnął się blado, na jego twarzy widać było smutek.

- A więc odpuszczasz mi wszystkie grzechy?

- Niezupełnie. Z tego, co mówisz, daleko ci było do ideału. Nie tłumaczy cię to, że 

byłeś skupiony na swoim, hm... rozwoju zawodowym... I na chronieniu swojej rodziny... - 

Urwała, bo w tym momencie kolejny kawałek układanki znalazł swoje miejsce. - O, nie. Już 

widzę,   o   co   tu   chodzi.   Miałeś   obsesję   na   tle   zapewnienia   bezpieczeństwa   rodzinie   i 

współpracownikom. Potem zacząłeś się zastanawiać, czy ta obsesja nie jest pierwszą oznaką 

klątwy Wintersów.

-  Pierwszy   talent   wypełnia   umysł   narastającym   niepokojem,   którego   nie   zagłuszą  

długie  godziny  spędzone w  laboratorium, nie  uśmierzy silny  trunek  czy  makowe  mleko  -  

zacytował. - Tak wtedy wyglądało moje życie. Nie spędzałem długich godzin w laboratorium. 

Budowałem  swoje  imperium.  W końcu  wyszło  na jedno. Rowena  zmarła,  a razem z  nią 

dziecko.

- Wtedy po raz pierwszy przyszło ci na myśl, że twoim przeznaczeniem jest przemiana 

w  cerbera  -  dokończyła.   -  A  z  kolei  ten   wniosek  kazał   ci   uwierzyć,  że   klątwa   stała  się 

przyczyną śmierci twojej żony i dziecka.

- Być może.

- Pewnie nie powinnam pytać, ale muszę wiedzieć. To było twoje dziecko?

- Nie. Rowena wyznała mi prawdę przed śmiercią. Wiedziała, że umiera, i chciała 

zrzucić ten ciężar z sumienia. Pewnie sądziła, że nie będę tak rozpaczał po dziecku innego 

mężczyzny.

- Ale i tak rozpaczałeś. Opłakiwałeś nie tylko śmierć ich obojga, lecz również stratę 

przyjaciela. To była twoja jedyna rodzina. Co więcej, już druga, jaką utraciłeś. Nic dziwnego, 

że zacząłeś poważnie traktować klątwę.

Nic   więc   dziwnego,   że   doszedł   do   przekonania,   iż   nie   zdoła   ochronić   rodziny, 

background image

pomyślała. Griffin wypił trochę herbaty.

- Nie uważasz, że ta rozmowa stała się przygnębiająca?

- Masz rację - przytaknęła. - Może zmienimy temat?

- Bardzo dobry pomysł.

- Jeszcze tylko jedno - powiedziała. - Muszę to wiedzieć. Co się stało z Benem? Na 

jego usta wypłynął lodowato zimny uśmiech.

- A jak myślisz, co mogło się z nim stać? Zmarszczyła nos.

- Jeśli usiłujesz mi dać do zrozumienia, że go zabiłeś, mszcząc się za zdradę, to próżny 

trud. Nigdy w to nie uwierzę.

- Wszyscy tak uważają. - Drapieżny uśmiech zniknął z twarzy Griffina, zastąpił go 

wyraz niesmaku. - Chyba wyszedłem z wprawy. To zły znak.

- Griffin,  wiem,  że  nie zabiłeś  Bena,  czułeś  się winny za to,  co zaszło  - mówiła 

cierpliwie. - Co się stało z twoim przyjacielem?

- Cóż, obaj wiedzieliśmy, że w tej sytuacji nie jest możliwa ani dalsza współpraca, ani 

przyjaźń - powiedział. - Po pogrzebie podszedł do mnie i zapytał, czy zamierzam poderżnąć 

mu   gardło.   Powiedziałem,   że   nie.   Wtedy   mnie   poinformował,   że   zamierza   wyjechać   do 

Australii. Przyznałem, że to świetny pomysł. Tydzień później wyjechał.

- Cieszę się.

- Nie uważasz, że zakończenie tej historii jest zbyt banalne?

- Kierujesz grupą przestępczą  - powiedziała.  - Masz na co dzień dosyć  przygód  i 

dramatycznych wydarzeń. Trochę banału od czasu do czasu nie zaszkodzi.

- A co z porównaniem do króla Artura?

- O ile pamiętam, Artur nie zabił Lancelota. Zdaje się, że oddalił go z królewskiego 

dworu. Kto wie? Może Lancelot wyjechał do Australii.

31

Kolacja składała się z wiktuałów przygotowanych przez panią Trevelyan: był chleb, 

ser, pikle i gotowane jajka. Do tego butelka wina, którą Griffin zabrał przelotem z piwnicy, 

zanim zeszli do podziemnego tunelu.

Zauważył, że wino wprawiło Adelaide w dobry humor.

-   Jak   za   dotknięciem   czarodziejskiej   różdżki   -   stwierdziła,   patrząc   na   niego   znad 

kieliszka  błyszczącymi  oczyma.  -  Za   pomocą   butelki   wina  zamieniłeś  naszą   przygodę  w 

wesoły piknik. Skąd ci przyszło do głowy, żeby zabrać wino?

- Mam w tych sprawach pewne doświadczenie - przyznał. - Ukrywanie się często 

background image

wiąże się z niewygodą, ale nie należy rezygnować z wszelkich dobrodziejstw cywilizacji.

- Zapamiętam to sobie.

Pieczołowicie umiejscowiła ogóreczek na trójkącie sera, ser z korniszonem na kromce 

chleba, a następnie odgryzła kęs tej kanapki.

Przez moment, jak oczarowany, przyglądał się Adelaide. Zapał, z jakim podchodziła 

do   jedzenia,   poruszał   w   nim   uśpione   struny   pożądania.   Zresztą   podniecała   go   sama   jej 

obecność, a nawet myśl o niej miała podobne efekty. I pomimo że ostatnio wiele się działo, 

nie był w stanie uwolnić się od wspomnień tej nocy, kiedy trzymał ją w ramionach, miękką, 

ciepłą i promienną.

- Widzę, że bez trudu przystosowałaś się do kiepskich warunków, jakie ci zgotowałem 

- powiedział. - Niejedna dama na twoim miejscu dawno żądałaby soli trzeźwiących.

Uśmiechnęła się.

- Ja też mam w tej dziedzinie pewne doświadczenie. Nie raz musiałam nocować w 

warunkach bardziej niż spartańskich. - Rozejrzała się dokoła z wyraźnym zadowoleniem. - 

Mamy dach nad głową, a nawet toaletę.

- A czego się spodziewałaś? Lekko wzruszyła ramieniem.

- Czy ja wiem, chyba jakiejś groty albo opuszczonej piwnicy.

- Dlaczego musiałaś się ukrywać?

- Nie musiałam się ukrywać - odparła z poważną miną. - Chodziło raczej o to, by 

szybko wyjechać z miasta pod osłoną nocy. Przyznam, że co najmniej w jednym wypadku 

wina była całkowicie po mojej stronie.

Wziął nóż i ukroił sobie kromkę chleba.

- Zapowiada się ciekawie.

- Zaczęłam pracować jako asystentka medium, pani nazwiskiem Peck.

-   Nie   można   rozmawiać   ze   zmarłymi   -   odgryzł   kęs   chleba   -   toteż   nie   istnieją 

prawdziwe media.

- Tak, wiem. Ale zdziwiłbyś się, ilu ludzi wierzy, że to jest możliwe. Nawiązywanie 

łączności z duchami to bardzo dochodowy biznes. Poznałam panią Peck na statku, płynąc do 

Nowego Jorku. Zaczęłam pracować jako jej asystentka, ale kiedy się zorientowała, że mam 

pewne zdolności paranormalne, szybko zmieniła stawkę i szyld. I tak pojawiła się Mistyczna 

Zora.

- Wspaniały pseudonim artystyczny.

- Też mi się podobał. Wynalazłam go w jakimś powieścidle. Dawałam oszałamiające 

pokazy   mocy   parapsychicznych,   a   za   dodatkową   opłatą   przyjmowałam   indywidualnych 

background image

klientów. Analizowałam ślady światła snów i udzielałam porad. Szło mi całkiem dobrze. Ale 

niestety, od czasu do czasu zdarzało mi się popełnić kardynalny błąd show-biznesu: mówiłam 

ludziom to, czego wcale nie chcieli usłyszeć.

Griffin zagryzł serem.

- To błąd w każdym zawodzie.

- Teraz już wiem, ale musiałam za to płacić. Kiedyś poinformowałam klientkę, że jej 

mąż - brutalny prostak, który już nieraz ją pobił - może ją zabić w napadzie wściekłości. 

Doradziłam, żeby go zostawiła i uciekła. Posłuchała mnie. Kiedy żona zniknęła, mąż uznał, 

że to moja wina. Obie z panią Peck musiałyśmy natychmiast wyjeżdżać z miasta.

- A porzucony mąż was nie ścigał?

- Chyba nie był w stanie. Zaatakował mnie po moim ostatnim występie. Nie miałam 

wyboru, musiałam go pogrążyć w bardzo głębokim śnie. Potem coś mu się pomieszało w 

głowie. Byłam ciężko przerażona, więc możliwe, że użyłam więcej mocy niż było trzeba. W 

każdym razie, kiedy się wybudził, wszyscy uznali, że miał zawał. Już nigdy nie doszedł do 

siebie.

- A co z żoną? Adelaide uśmiechnęła się leciutko.

- O ile mi wiadomo, wróciła, by pielęgnować swojego biednego, obłożnie chorego 

męża.   Żył   jeszcze   tylko   dziesięć   dni.   Podejrzewam,   że   owa   dama   trochę   mu   pomogła 

wyciągnąć nogi, być może przy użyciu arszeniku. Kiedy zmarł, przejęła jego majątek.

- Szczęśliwe zakończenie. Adelaide schrupała kolejnego korniszona.

- Lubię takie zakończenia.

- A jak trafiłaś do Rewii na Dzikim Zachodzie?

-   Przez   następne   kilka   lat   sporo   zarobiłyśmy   razem   z   panią   Peck.   W   końcu   ona 

postanowiła osiąść na stałe w Chicago, a ja ruszyłam dalej na zachód, zarabiając w ten sam 

sposób. W San Francisco na jedno z moich przedstawień trafił Monty Moore. Po występie 

przyszedł   do   mnie   do   garderoby   i   zaproponował,   żebym   dołączyła   do   jego   Rewii. 

Początkowo   odmówiłam,   bo   całkiem   nieźle   szło   mi   samej,   ale   zgodziłam   się,   kiedy 

zaproponował,   że   przyjmie   mnie   na   wspólniczkę.   Wówczas   jego   występy   cieszyły   się 

ogromną   popularnością,   ale   on   uważał,   że   pokaz   zdolności   parapsychicznych   jeszcze 

dodatkowo je uatrakcyjni. I nie mylił się.

- Ale i tak nie ominęły was nocne ucieczki z miasta?

- Istotnie. - Uśmiechnęła się. - Tego typu sytuacje nieodłącznie wiążą się z życiem w 

trasie. Dla mieszkańców małych miasteczek wędrowni artyści to zawsze obcy, którym nie 

można ufać. Gdy działo się coś złego, zwykle na nas padało oskarżenie. Ktoś ściągnął pranie 

background image

ze sznura? Pewnie jeden z chłopaków, którzy się włóczą z artystami. Czyjejś żonie zginęła 

bransoletka? Przecież każdy wie, że w tłumie na takim występie nie brak złodziejaszków.

- Rozumiem, o czym mówisz.

-   Bywało,   że   w   środku   nocy   musieliśmy   ładować   do   pociągu   nasze   dwa   bizony, 

Willy'ego i Bustera, wszystkie konie, namioty i rekwizyty. Ale nigdy nie było nudno, a zyski 

płynęły   równym   strumieniem.   W   końcu   Monty   i   ja   sprzedaliśmy   Rewię   na   Dzikim 

Zachodzie. On żyje z procentów, a ja postanowiłam wrócić do Anglii.

- Co zrobiłaś z wszystkimi zarobionymi pieniędzmi?

- Posłuchałam rady Monty'ego i zainwestowałam w Kompanię Kolei Żelaznych, kilka 

firm   handlowych   i   nieruchomości   w   San   Francisco.   Mam   między   innymi   duży   dom   z 

przepięknym widokiem na zatokę. Zamierzałam osiąść tam na stałe.

- Ale wróciłaś do Anglii. Wzięła kolejny kawałek sera.

- Razem z lampą.

- Dlaczego?

- Bo przyszła na to pora. - Z namysłem spojrzała na lampę. Pamiętaj, że w życiu nie 

ma przypadków. Sądzę, że do powrotu nakłoniła mnie intuicja.

- Ale nadal masz ten dom?

- O tak. Opiekuje się nim wynajęty dozorca i jego żona. Wypił łyk wina i uśmiechnął 

się do siedzącej naprzeciw niego kobiety.

- Miałaś niezwykłe życie, Adelaide Pyne.

- Podobnie, jak ty, Griffinie Winters.

- Tylko jedno mnie zastanawia.

- Tylko jedno?

- Dlaczego nigdy nie wyszłaś za mąż?

- Ach - zamilkła. Wypiła tylko łyk wina. Griffin odczekał chwilę, ale kiedy stało się 

oczywiste, że nic więcej nie powie, postanowił ją do tego nakłonić.

- Zrozumiem, jeśli pragniesz zachować to dla siebie - powiedział. - Nie chciałem być 

wścibski.

-   Oczywiście,   że   chciałeś.   Tak   samo   jak   ja,   kiedy   wypytywałam   cię   o   żonę   i 

przyjaciela.   -   Zakołysała   kieliszkiem.   -   Jeśli   już   musisz   wiedzieć,   to   w   małżeństwie 

przeszkadza mi natura mojego talentu.

Odstawił kieliszek i skrzyżował ramiona przed sobą.

-   Ze   wszystkich   możliwych   wyjaśnień   tego   się   akurat   nie   spodziewałem.   W   jaki 

sposób talent uniemożliwia ci małżeństwo?

background image

- Oboje czerpiemy moc naszych zdolności ze światła snów, ale moja wrażliwość na 

ten rodzaj energii jest inna niż twoja.

- Wiem o tym.

- Jestem bardzo czuła na prądy światła snów generowane przez inne osoby. Kiedy 

ludzie nie śpią, ich energia jest z reguły na dość niskim poziomie, z którym radzę sobie bez 

problemu.   Ale   kiedy  zasypiają,   blask   snów   wypełnia   ich   aurę   i   powietrze   wokół   nich.   - 

Zrobiła niewyraźny gest ręką. - Odbieram to wyjątkowo przykro. Na tyle, że nie jestem w 

stanie spać w jednym łóżku z człowiekiem, któremu coś się śni. A sny mają wszyscy.

Poczuł się tak, jakby dostał cios prosto w żołądek.

- Chcesz powiedzieć, że nie możesz zasnąć w jednym łóżku z mężczyzną?

-   Tak.   -   Uśmiechnęła   się   smutno.   -   Dobrana   z   nas   para,   co?   Ty   obawiasz   się 

małżeństwa, nie chcąc narażać żony na niebezpieczeństwa, z którymi się stykasz. Ja nie mogę 

wyjść za mąż, bo nie znalazłam mężczyzny, którego bym pokochała i który byłby w stanie 

pokochać mnie razem z moim nieszczęsnym dziwactwem.

- Ale to przecież tylko drobne dziwactwo. Przez jej spojrzenie przemknął cień smutku.

- Z czasem ten mój drobny problem potrafi zniszczyć wszelkie poczucie bliskości. 

Oczywiście, z początku mężczyźni uważają, że to bardzo wygodne rozwiązanie. Widzą we 

mnie   kochankę   idealną,   bo   godzę   się   mieszkać   w   osobnym   domu   i   nie   domagam   się 

małżeństwa. Ale wkrótce dochodzą do wniosku, że w pewien sposób ich od siebie odpycham. 

Być może mają rację.

-   Nie   -   stwierdził   z   przekonaniem.   -   Po   prostu   zdają   sobie   sprawę,   że   nigdy   tak 

naprawdę nie będziesz do nich należała. Najpierw widzą w tobie intrygujące wyzwanie, ale 

kiedy dociera do nich, że nigdy cię w pełni nie posiądą, wpadają w złość.

Lekko wzruszyła ramieniem.

- Możliwe. Wiem tylko, że cierpią na tym obie strony. Ja też zaczynam mieć żal do 

kochanka, przez którego nie mogę spać i który swoim światłem snów drażni moje zmysły.

Griffin zacisnął palce na nóżce kieliszka.

- Czy w ten subtelny sposób chciałaś dać mi do zrozumienia, że nie zamierzasz ze mną 

spać? Zaskoczona, wciągnęła głośno powietrze.

- Nie to miałam na myśli. Niezupełnie o to chodziło.

- Bo jeśli tak, to masz moje słowo, że nie będę ci się dzisiaj narzucał - oświadczył. - 

Jesteś pod moją opieką. Nie zamierzam cię wykorzystywać.

Odchrząknęła.

- To bardzo szlachetnie z twojej strony. Ale tak się składa, że... Przerwał jej, nim 

background image

zdołała skończyć zdanie, zdecydowany powiedzieć to, co należało.

-   Już   wystarczająco   mi   wyjaśniłaś,   że   jeśli   o   ciebie   chodzi,   to   nasze   zbliżenie 

wczorajszej nocy zostało wywołane przez siły ponadzmysłowe.

- Mój Boże. Przecież nie wziąłeś mnie siłą, Griffin. Jestem kobietą światową. A jak 

sam wcześniej zauważyłeś, jest między nami pewne przyciąganie.

- Które ty przypisujesz energii lampy.

- Nie całkiem. - W jej głosie zabrzmiała nutka irytacji.

-   Zdaję   sobie   sprawę,   że   nie   miałaś   zamiaru   ulegać   namiętności,   kiedy   wczoraj 

uruchomiliśmy lampę. Ale wpadłaś w wir energii, która rozszalała się w bibliotece.

- Wpadłam w wir rozszalałych zmysłów? - spytała kwaśnym tonem.

- Można to tak ująć.

- A pan, proszę pana? Też byłeś wyłącznie ofiarą burzy zmysłów?

- Do diabła, nie - mruknął. - Dobrze wiedziałem, co robię.

- Innymi słowy, z nas dwojga to tylko ja mam słabą wolę? Czy to właśnie chcesz mi 

udowodnić?

- Nic takiego nie powiedziałem.

- Jeśli żadne z nas nie było ofiarą ubocznych skutków działania płonącej lampy, to w 

takim razie co między nami zaszło? Nie ma wyjaśnienia?

Przyjrzał jej się uważnie.

- Widzę, że się złościsz.

- Gratuluję spostrzegawczości. - Jednym haustem wypiła resztkę wina. - Oprócz tego 

próbuję ci wytłumaczyć, że jestem w pełni odpowiedzialna za swoje wczorajsze czyny, tak 

samo jak ty. Ale nadal uważam, że nasze podniecenie było nienaturalne.

- Nienaturalne - powtórzył bezbarwnym tonem. Jemu też zaczynały puszczać nerwy.

- Chodzi mi o to, że nasze zbliżenie nie wynikało z żadnych romantycznych uczuć.

- A z czego?

-   Oczywiście   z   pożądania.   Ale   zapewniam   cię,   że   było   ono   wzajemne.   Nie 

wykorzystałeś mnie w żaden sposób.

Wolno wypuścił powietrze.

- Przynajmniej próbowałem zachować się jak dżentelmen. Zawodowemu przestępcy 

nie przychodzi to z łatwością.

- Ale tobie tak, Griffin. Choćbyś nie chciał się do tego przyznać. - Uśmiechnęła się 

zagadkowo.

- Panuję nad całym Konsorcjum. - Skrzywił się. - Chyba jestem w stanie zapanować 

background image

nad własnymi żądzami.

- Nie wątpię, że tak jest - stwierdziła łagodnie. - Wiem, że nie będziesz mi się dziś 

narzucał. Wypił łyk wina, próbując odepchnąć natrętne wspomnienia.

- Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Ale nikt mu nie zabroni o tym śnić.

32

Zbudziła   ją   burza   wyładowań   energetycznych.   Siła   prądów   była   tak   wielka,   że 

wytrąciła ją ze snu. Jeszcze przed chwilą przytrzymywała cel do zestrzelenia dla Monty'ego 

Moore'a   i   właśnie   zorientowała   się,   że   celuje   do   niej   nie   Monty,   ale   pan   Smith.   Teraz 

siedziała na tapczanie, mnąc w dłoniach jedwab pościeli.

Z bijącym sercem usiłowała oddzielić resztki własnej energii snu od sztormu, który 

szalał bezgłośnie w maleńkim pokoiku. Nagle zdała sobie sprawę, że te prądy nie pochodzą 

od   niej.   To   Griffin   przeżywał   straszliwy   koszmar.   Potrafiła   bezbłędnie   rozpoznać 

promieniowanie jego energii.

W sąsiednim pomieszczeniu lśniło nie tylko światło księżyca, wpadające przez okno. 

Czuła i widziała niesamowitą poświatę gorącego blasku snów.

Wyplątała się z pościeli i wstała z wąskiego posłania. Podłoga ziębiła jej bose stopy. 

Podeszła do drzwi i zajrzała do pokoju obok, który pełnił funkcję miniaturowego salonu. 

Spodziewała się zobaczyć Griffina śpiącego na rozkładanej sofie.

Tymczasem wcale nie spał. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na rozłożonej sofie, na 

podłodze przed nim stała płonąca lampa.  Jedną ręką dotykał  jej brzegu. Czasza nie była 

jeszcze zupełnie przejrzysta, a kryształy się nie rozjarzyły, ale wewnątrz lampy buzowała i 

błyskała energia wytwarzająca ową złowrogą poświatę.

Griffin miał otwarte oczy, ale odbijał się w nich tylko niepokojący blask rzucany przez 

lampę. Nic nie wskazywało na to, że ją zauważył.

-   Griffin?   -   odezwała   się   cicho,   nieomal   szeptem.   Intuicyjnie   wyczuła,   że   nagłe 

wytrącenie   go   ze   snu   mogłoby   się   okazać   niebezpieczne,   zwłaszcza   przy   uruchomionej 

lampie.

Ostrożnie podeszła bliżej, zatrzymując się tuż przy sofie.

- Griffin - powiedziała odrobinę głośniej. - Słyszysz mnie?

Nie poruszył się, ale gwałtowne prądy sennej energii trochę się zmieniły.

Lampa   wybuchła   niebezpiecznie   wysokim   płomieniem.   To   zły   znak,   pomyślała 

Adelaide. Może tak reaguje na jej obecność.

Nie przychodził  jej  do głowy żaden inny pomysł,  więc kucnąwszy obok Griffina, 

background image

leciutko dotknęła jego ramienia.

Wydawało jej się, że jest przygotowana na bezpośredni kontakt, ale nie przewidziała 

siły, z jaką huragan energii koszmaru szarpnął jej zmysłami. Nie widziała poszczególnych 

wydarzeń rozgrywających się w piekielnym śnie Griffina, ale jej talent, wzmocniony intuicją, 

interpretował prądy snu z zadziwiającą wyrazistością. Krew, blada ręka zwisająca z brzegu 

łóżka, upiorne odbicie jego twarzy w lustrze nad toaletką i świadomość, że stało się coś 

strasznego. A przede wszystkim dręcząca myśl, że przyszedł za późno, żeby ocalić rodziców.

Znała   treść   koszmarów   Griffina,   więc   te   obrazy   jej   nie   zaskoczyły.   Natomiast 

zdumiało   ją,   że   zupełnie   nie   wyczuwa   charakterystycznego   dla   stanu   śnienia   chaosu   i 

zamieszania w prądach energetycznych.

Griffin panował nad koszmarem. Mógł go w każdej chwili przerwać. Ale nie podobało 

jej się to, co się dzieje z lampą. Metal stał się całkowicie przejrzysty. Lada moment mogły 

rozbłysnąć kryształy.

Zdjęła rękę z ramienia Griffina i wyciągnęła dłoń ku krawędzi lampy.

Griffin natychmiast  przeszedł  od snu do pełnej  świadomości.  Wyczuwała,  że jego 

paranormalne   zmysły   nadal   znajdują   się   w   stanie   pobudzenia.   Ale   kiedy   się   obudził, 

rozgrzane prądy jego sennej energii raptownie się zmieniły.

- Adelaide - rzekł ochrypłym szeptem, dobiegającym jak gdyby z głębi wielkiej groty. 

Chwycił ją za nadgarstek, unieruchamiając dłoń.

- Dobrze się czujesz? - spytała. Brakowało jej powietrza, a jej zmysły szalały, zupełnie 

jak wczorajszej nocy, kiedy wziął ją w ramiona.

- Obiecałem, że dziś w nocy cię nie tknę - powiedział.

Wtedy zrozumiała. Skupiał się na opanowaniu mrocznego chaosu energii koszmaru. 

Kiedy przerwała jego trans, prądy rozbudzonego światła snu, którymi władał, nie mogły nagle 

wyparować bez śladu. Po prostu przekształciły się w inny rodzaj energii. Ale Griffin nadal w 

pełni ją kontrolował. Nie mogła wyjść z podziwu.

Czuła narastające podniecenie, zakręciło się jej w głowie.

- Zwalniam cię z tej obietnicy - szepnęła.

- Jesteś pewna, że tego chcesz?

- Tak. O tak.

Palcami wolnej ręki musnęła napiętą linię jego szczęki. Skórę miał rozgrzaną, a w 

oczach   żar.   Poczuła,   jak   zadrżał   pod   jej   dotykiem.   Instynktownie   zaczęła   się   ku   niemu 

pochylać.

Lampa rozjarzyła się jaśniejszym blaskiem. Adelaide zdała sobie sprawę, że wkrótce 

background image

zawarte w niej moce wyrwą się spod ich kontroli.

Ścisnęła palcami krawędź czaszy. Wstrząs wywołany tym kontaktem był tak wielki, że 

musiała   zagryźć   zęby.   Wiedziała,   że   Griffin   poczuł   to   samo,   bo   jego  dłoń   konwulsyjnie 

zacisnęła się na jej nadgarstku. Ale w ułamku sekundy udało jej się rozpoznać wzór, w jaki 

układały się szalejące prądy. Wplotła w nie własną energię, wiedząc, że nie przejmie nad nimi 

kontroli. Lampa należała do Griffina i tylko on nad nią panował. Ale jeśli będzie działać 

delikatnie i ostrożnie, zdoła utrzymać dziką energię w ryzach.

Griffin   nie   spuszczał   oczu   z   lampy.   W   tej   chwili   przypominał   swego   przodka 

alchemika.

- Mam wrażenie, że igramy z ogniem - szepnął. Wolną ręką ujęła podbródek Griffina.

- Posłuchaj. Musisz ją wyłączyć.

Jego   zmysłowy   uśmiech   sięgał   w   najgłębsze   zakamarki   jej   duszy.   Trzymając   za 

nadgarstek, przyciągnął do siebie Adelaide.

- Wszystko w porządku - powiedział. - Panuję nad nią.

Iskierka paniki rozbłysła tuż obok buzującej w niej pożogi namiętności.

- Nie wiadomo, jak lampa się zachowa w takim stanie - powiedziała. - To bardzo 

niebezpieczne. Musisz ją wyłączyć.

- Chcę wiedzieć, co się kryje w sercu tej burzy. Muszę to zrozumieć.

- Proszę cię - powiedziała. - Zgaś tę lampę. Zrób to dla mnie. Z uśmiechem musnął 

wargami jej usta.

- Dla ciebie wszystko - powiedział.

Lampa nagle zgasła, teraz ciemności  rozświetlał  tylko  blask księżyca.  Wirująca w 

powietrzu złowroga energia osłabła do poziomu, który lampa wydzielała na co dzień.

Rozległ  się łoskot i brzęk metalu.  Adelaide,  leżąc  na sofie, zdążyła  zauważyć,  że 

Griffin jednym ruchem odepchnął lampę.

Przygniótł   ją   ciężarem   swojego   twardego,   umięśnionego   ciała.   Usta   zamknął 

pocałunkiem.

Powietrze znowu rozjarzyło się energią, ale tym razem Adelaide powitała ten widok z 

radością.   To   były   fale   dobrze   znane   -   te,   które   tworzyły   między   nimi   wyjątkową   i 

podniecającą atmosferę.

Griffin   rozpiął   spodnie   i   zaczął   rozwiązywać   tasiemki   nocnej   koszuli   Adelaide. 

Chwyciła jego zdrowe ramię, wbijając palce w gładkie mięśnie. Miał rozpiętą koszulę, więc 

najpierw  pogłaskała jego nagi tors, a potem sięgnęła niżej. Odnalazła  twardą, nabrzmiałą 

męskość i ścisnęła lekko.

background image

- Znowu igrasz z ogniem - powiedział.

Zsunął   usta   na   jej   szyję,   potem   na   piersi,   odsłaniając   jej   ciało   spod   jedwabiu. 

Krzyknęła, kiedy dotknął językiem jej stwardniałych sutków. Poczuła błogi skurcz w swoim 

wnętrzu. Była gotowa na jego przyjęcie, wilgotna i rozpalona.

Ciepła, silna dłoń Griffina spoczęła na jej brzuchu. Westchnęła, kiedy delikatnie ukąsił 

wrażliwą   skórę   na   wewnętrznej   stronie   jej   uda.   A   potem   zaczął   całować   w   szokujący, 

intymny sposób. Musiała sobie powtarzać, że jest kobietą światową i doświadczoną. Nigdy 

jeszcze żadnemu ze swych nielicznych zresztą kochanków nie pozwoliła na taką pieszczotę.

- Griffin.

- Dla ciebie wszystko, Adelaide - powtórzył, a jego głos był tak samo twardy i napięty, 

jak jego ciało. Załatają fala rozkoszy. Wciąż jeszcze wirowało jej w głowie, kiedy Griffin 

wszedł w nią mocno i głęboko. Jej ciało, pulsujące od nadmiaru wrażeń, eksplodowało po raz 

kolejny, kiedy poczuła, jak Griffin ją wypełnia.

Wsparł   się   na   łokciach   i   zaczął   się   poruszać   powoli   i   miarowo   posunięciami. 

Kontrolował każdy ruch.

Oplotła go rękami i nogami.

- Nie musisz mi niczego udowadniać.

- A może robię to dla siebie? - spytał ochrypłym głosem.

- Nie - szepnęła.

Z trudem próbowała się spod niego wydobyć, aż wreszcie posłusznie przewrócił się na 

plecy. Usiadła na nim, starannie dopasowując się do jego ciała.

- Więc zrobię coś dla ciebie - powiedziała.

Przez chwilę wydawało jej się, że nie będzie umiał się jej podporządkować. Jednak po 

chwili z jękiem poddał się jej prowadzeniu. Wiedziała, że to z jego strony akt całkowitego 

zaufania. Zachwycona, przejęła kontrolę nad lśniącą wokół nich zmysłową energią.

Griffin osiągnął szczyt z okrzykiem ekstazy. Przez nieskończenie długą chwilę czuła, 

jak wylewa się w jej wnętrzu, a jego ciało drżało od spazmów rozkoszy.

Adelaide   miała   wrażenie,   że   pokój   wypełniła   połyskliwa   mgła.   Na   kilka   sekund 

znaleźli  się poza czasem,  miała wrażenie, że ich aury przenikają się nawzajem.  Zupełnie 

jakby ich dusze zlały się w jedno.

Wkrótce było po wszystkim.

Czuła, jak Griffin wraca do przytomności. Odczekała, aż jego ciało całkowicie się 

uspokoi, a kiedy już leżał pod nią bez ruchu, spocony i zupełnie odprężony, delikatnie zsunęła 

się z niego. Ona też była mokra od potu. Zmęczone mięśnie jej ud lekko dygotały.

background image

Griffin,   niemal   pogrążony   we   śnie,   objął   ją   ramieniem   i   przygarnął   do   siebie. 

Przytuliła się do niego. Postanowiła, że zaczeka, aż on całkiem zaśnie. Wtedy będzie mogła 

wrócić na swój tapczanik z jedwabną pościelą w sąsiednim pokoju.

Po chwili zapadła w sen.

33

Kończyła  układać na stole pozostały z kolacji chleb, ser i jabłka, kiedy do pokoju 

wszedł Griffin, dopinając koszulę. Przyjrzała mu się ukradkiem, próbując określić, dlaczego 

dziś rano wygląda inaczej. Umył się i ogolił, korzystając z wody, którą wcześniej zagotowała, 

ale uznała, że przyczyna  musi być inna. Był nie tylko odświeżony, ale też pełen energii. 

Charakterystyczna szorstkość nie znikła, jednak w jakiś sposób wydawał jej się odmłodzony, 

bardziej   beztroski,   jak   gdyby   odkrył,   że   życie   ma   dla   niego   w   zanadrzu   niejedną   miłą 

niespodziankę.

A może to jej dobry humor przepełniał atmosferę radością i tworzył taki pogodny 

nastrój. Wciąż jeszcze nie mogła wyjść z podziwu, że tej nocy spała u boku Griffina, w 

dodatku tak spokojnie. Obudziła się dopiero, kiedy poranne słońce zajrzało do okna. Pierwszy 

raz w życiu przespała całą noc u boku kochanka.

Griffin pociągnął nosem z wyraźnym zadowoleniem.

- Ależ ta kawa pięknie pachnie.

- Tak jak butelka wina wczoraj wieczorem, kawa wszystko zmienia - powiedziała. 

Napełniła dwie filiżanki i zajęła miejsce naprzeciw niego. - Doskonały przykład prawdziwej 

alchemii.

Roześmiał się i siadł za stołem.

Uderzyła ją intymność tej chwili. To przeżycie było dla niej czymś cudownie nowym. 

Niemal zapomniała o tym, że muszą się ukrywać. Najchętniej zostałaby tu z nim na zawsze, 

zapominając o całym świecie.

O mój Boże, pomyślała. Może o tym właśnie wspomniała wczoraj pani Trevelyan, 

kiedy powiedziała, że mam korzystać z okazji i dobrze się bawić.

Griffin wgryzł się w jabłko mocnymi białymi zębami. Przełknął i uśmiechnął się do 

niej. Atmosferę wokół niego wypełniała męska satysfakcja.

- Spałaś ze mną dziś w nocy - powiedział. Poczuła, że się czerwieni.

- Na litość boską, to nie jest odpowiedni temat do rozmowy przy śniadaniu.

- Ależ nie, miałem tylko na myśli to, że ze mną spałaś. Zamknęłaś oczy, zasnęłaś i być 

może nawet coś ci się śniło. Mam rację?

background image

Odchrząknęła.

- Tak, spałam z tobą. Odczekał chwilę, ale widać było, że jest zaciekawiony.

- Co to może oznaczać? - zapytał, ponieważ ona nie podjęła tematu.

- Przypuszczam,  że to wpływ  lampy - odparła gładko. - Wydaje mi  się, że oboje 

dostroiliśmy   się   do   częstotliwości   jej   fal.   Być   może   kiedy   jesteśmy   w   tym   samym 

pomieszczeniu co ona, zmienia długość naszych prądów światła snu.

- Innymi słowy, nie masz pojęcia, dlaczego zdołałaś przespać ze mną całą noc.

- Nie mam - przyznała. - Najmniejszego. A skoro już mowa o świetle snu, to czy 

możesz mi powiedzieć, co ty wyprawiałeś wczoraj w nocy?

- Nie jestem pewien. - Przeniósł wzrok na lampę,  stojącą na stoliczku po drugiej 

stronie pokoju. - Wiem tylko, że jest w tym przedmiocie coś, co mi nie daje spokoju. Czuję, 

że jestem o krok od odkrycia, co to takiego. Wydawało mi się, że jeśli wprowadzę do jej 

wnętrza trochę własnej energii, może zrozumiem coś, co mi wciąż umyka.

- Obiecaj mi, że już nigdy nie będziesz próbował jej uruchomić beze mnie.

-   Masz   moje   słowo.   Dostałem   nauczkę.   Ta   część   legendy   jest   zdecydowanie 

prawdziwa.

- Ta, która mówi, że lampy można używać tylko za pośrednictwem kobiety biegłej w 

przekształcaniu światła snów?

- Dokładnie. - Odgryzł kolejny kęs jabłka. - Ciekawe, co by się stało, gdybyś mi nie 

przerwała.

- Nawet o tym nie myśl.

- Czemu? Co mógłby się zdarzyć?

- Jestem przekonana - powiedziała stanowczo, zerkając na lampę - że gdyby ta energia 

wyrwała się spod kontroli, mogłaby zniszczyć twoje nadnaturalne zdolności. A może nawet 

moje.

Nie wyglądał na przerażonego, raczej na zaciekawionego.

- Mimo że byłaś w innym pokoju?

- Mimo to. - Skinęła głową z powagą. - Moglibyśmy zginąć oboje. Mogłoby też dojść 

do czegoś gorszego.

- Moglibyśmy stracić zmysły i oszaleć?

- Tak.

- Dobrze. W takim razie koniec eksperymentów. - Skończył jeść jabłko i wypił kawę. - 

Podczas golenia przemyślałem parę spraw.

- I co?

background image

- Przyszło mi do głowy, że odpowiedź na wiele pytań może się wiązać z zawartością 

pojemników z gazem usypiającym.

- Są jeszcze tajemnicze czerwone kryształy - przypomniała.

- Tak, ale nie mam pojęcia, gdzie szukać człowieka, który je skonstruował. Natomiast 

wiem,   jak   znaleźć   tego,   kto   sporządził   usypiającą   mieszaninę,   W   mieście   nie   ma   wielu 

naukowców zdolnych wytworzyć taki niezwykły gaz. Zresztą istnieje prawdopodobieństwo, 

że ta sama osoba stworzyła czerwone kamienie.

- Ale jak znaleźć tego chemika w wielkim mieście?

- Przyznaję z wielką niechęcią, że potrzebujemy rady pewnej damy słynącej ze swoich 

trucicielskich umiejętności.

- Wielkie nieba! Chcesz rozmawiać z Lucindą Jones?

- Ale nie musisz jej zapraszać na herbatę.

34

Proszę tylko spojrzeć - powiedziała Lucinda Jones. - wyglądają jak dwaj dżentelmeni, 

którzy spotkali się o świcie, żeby bronić swojego honoru strzałami z pistoletów.

Adelaide   wyjrzała   przez   okno   powozu,   gdzie   stali   Caleb   Jones   i   Griffin.   Park 

okrywała gęsta mgła. W jej oparach sylwetki dwóch mężczyzn wyglądały jak cienie. Stali w 

pewnej   odległości   od   siebie   w   pozach,   które   rzeczywiście   mogły   przywodzić   na   myśl 

pojedynek o świcie.

-   Ma   pani   rację   -   stwierdziła.   -   Faktycznie   przypominają   pojedynkujących   się 

dżentelmenów.

- Dzięki Bogu żyjemy w czasach, w których  panowie nie załatwiają  spraw w ten 

sposób - rzekła Lucinda. - Trudno uwierzyć, że pojedynki były kiedyś tak częste. Ciekawe, 

czemu mężczyźni od nich odstąpili?

- Przypuszczam, że zawdzięczamy to poprawie celności i niezawodności pistoletów - 

odparła Adelaide. - W tamtych czasach istniała duża szansa, że broń w ogóle nie wypali albo 

że kula minie się z celem. Honor i tak był uratowany.

- Przyjemniej byłoby myśleć, że do tego, że pojedynki wyszły z mody - roześmiała się 

Lucinda - przyczynił się zdrowy rozsądek. Czy dobrze się domyślam, że doświadczenie w 

sprawach broni zdobyła pani na Dzikim Zachodzie?

- Tak. - Adelaide nie spuszczała wzroku z obu mężczyzn. - Niestety, tam do niedawna 

pojedynki też się zdarzały, chociaż nie były tak częste i popularne, jak wynikałoby to z prasy 

czy książek.

background image

-   Czytałam   opowieści   o   strzelaninach   na   Dzikim   Zachodzie.   -   Lucinda   obrzuciła 

ciekawym spojrzeniem marynarkę i spodnie, które miała na sobie Adelaide. - Czy w Ameryce 

kobiety często przebierają się w męskie stroje?

-   Nie.   Amerykańskie   kobiety   pasjonują   się   modą   tak   samo,   jak   Angielki.   Noszę 

męskie ubranie tylko  z jednego powodu. Pan Winters oświadczył,  że mam być  w każdej 

chwili gotowa do ucieczki.

- Widzę, że pan Winters jest bardzo przewidujący.

- Przypuszczam, że dzięki temu tak daleko zaszedł w swoim zawodzie.

- To musi być ciężkie życie - szepnęła Lucinda.

- Nie do zniesienia. Ale innego nie zna. - Adelaide znów spojrzała na obu mężczyzn. - 

Jak pani myśli, o czym oni tam rozmawiają?

- Nie mam pojęcia, ale wiem jedno.

- Co takiego?

- Pan Winters  bardzo panią kocha. Adelaide oderwała wzrok od sceny za oknem. 

Dopiero po paru sekundach odzyskała mowę.

- Co pani opowiada? - wykrztusiła zmieszana. - Pan Winters i ja prawie w ogóle się 

nie znamy. Zetknęły nas ze sobą nieprzewidziane okoliczności.

- Naprawdę? - Lucinda przyglądała jej się uważnie. - Mój mąż mówi, że nigdy dotąd 

się nie spotkał z panem Wintersem. Kiedy zamordowano jego rodziców, zniknął, jakby zapadł 

się pod ziemię. Kiedy znowu się ujawnił, wiele rzeczy się zmieniło.

- Biorąc pod uwagę to, jak potoczyło się jego życie, wcale się nie dziwię, że do tej 

pory nie spotkał pani męża.

Lucinda uśmiechnęła się z wyższością.

- Pani sprawiła, że do tego doszło.

-   Właściwie   „panno   Pyne".   Przemianowałam   się   na   „panią"   przed   przyjazdem   do 

Anglii, bo dawało mi to pretekst do noszenia stroju wdowy. Ale proszę mi mówić po imieniu.

-   Dobrze,   Adelaide.   W   takim   razie   ty   też   powinnaś   mi   mówić   po   imieniu.   Chcę 

powiedzieć,   że   nic   prócz   miłości   nie   mogłaby   zmusić   jednego   z   najpotężniejszych 

przestępców w Londynie do spotkania z agencją Jones & Jones.

- Pan Winters czuje się zobowiązany, by mnie chronić - wyjaśniła szybko Adelaide.

- A to nie oznacza, że cię kocha?

- Skądże znowu. Zrozum, on zawsze chroni tych, za których czuje się odpowiedzialny. 

Miłość nie ma tu nic do rzeczy.

- Hm...

background image

- Co chcesz przez to powiedzieć? - Adelaide spojrzała na nią podejrzliwie.

- Nic szczególnego - odparła niewinnie Lucinda. - Próbowałam sobie tylko wyobrazić 

szefa gangu w skrytości ducha będącego szlachetnym rycerzem i obrońcą słabszych.

- Rzeczywiście, trudno to wytłumaczyć - przyznała Adelaide.

35

Gratulacje z okazji ślubu, Jones - powiedział Griffin.

- Dziękuję.

- I z okazji nowego zawodu detektywa.

- Podoba mi się ta praca.

Griffin przyglądał się Calebowi pod osłoną zalegającej mgły.

- Z tego, co słyszałem  na temat natury twoich zdolności, trudno się temu  dziwić. 

Podobno   twoją   specjalnością   jest   rozwiązywanie   zagadek   i   odnajdywanie   wskazówek   w 

zagmatwanych sytuacjach.

- Ty też masz to, czego potrzebujesz w swoim zawodzie.

- Tacy już jesteśmy i to się nie zmieni.

- Potomkowie dwóch szalonych alchemików - dorzucił Caleb.

-   Rozumiem,   że   w   ten   niezbyt   subtelny   sposób   chcesz   mnie   zapytać,   czy   nie 

zamieniam się w cerbera?

- Domyślam się, że nie. - Nie wyglądało na to, żeby Caleb zbytnio przejmował się tą 

sprawą. - Pani Pyne pomogła ci w uruchomieniu lampy, zgadza się?

- Tak.

- Oczywiście, nawet gdyby nie powiodło ci się z lampą, nie przyznałbyś się do tego, 

stojąc dziesięć kroków ode mnie.

- Też racja.

Caleb rzucił okiem w kierunku powozu, jakby chciał się upewnić, że nadal tam stoi i 

nie rozpłynął się we mgle.

-   Masz   płonącą   lampę   i   panią   Pyne,   która   dla   ciebie   pracuje.   Wygląda   na   to,   że 

wszystko dobrze się ułożyło. Dlaczego chciałeś się ze mną spotkać? Trudno uwierzyć, by 

Dyrektor Konsorcjum potrzebował usług Jones & Jones.

- A jednak tak się składa, że potrzebuję usług waszej agencji. Mówią, że twoja żona 

ma talent do wykrywania trucizn.

- I co z tego?

Griffin sięgnął do płóciennej torby, którą trzymał w ręku.

background image

- Chciałbym,  żeby powiedziała  mi  coś na temat gazu, który znajdował się w tym 

pojemniku. Podał Calebowi metalową kulę.

- No, no. - Caleb obrócił pojemnik w dłoniach. Dotychczas jego twarz nie wyrażała 

żadnych emocji, teraz jednak w jego oczach pojawił się nagły błysk zainteresowania. - Cóż to 

takiego?

- Gaz, który był w środku, w bardzo krótkim czasie - zaledwie paru minut - sprowadza 

głęboki   sen   i   wywołuje   koszmary.   Dwa   dni   temu   do   mojego   domu   wdarło   się   dwóch 

napastników, którzy za pomocą tej substancji uśpili moich ochroniarzy i psy. Na szczęście ja i 

pani Pyne uniknęliśmy zatrucia.

Caleb podniósł wzrok, wyraźnie zaskoczony.

- Chcesz powiedzieć, że twoi wrogowie dostali się do twojego domu?

- Wyjątkowo niezręczna sytuacja.

- Dla człowieka na twoim stanowisku? - Caleb pozwolił sobie na przelotny uśmiech. - 

Na pewno. Ale czego szukali? Kto byłby gotów tak ci się narażać?

- Chcieli porwać panią Pyne i zabrać lampę. Caleb spojrzał na metalowy pojemnik.

- To bardzo niepokojące.

- Jeszcze jedna sprawa, Jones. Obaj włamywacze mieli pewne nadnaturalne zdolności, 

poza   tym   byli   wyposażeni   w   dziwne   czerwone   kryształy,   które   na   krótki   czas   znacznie 

podnosiły poziom ich umiejętności.

- Czy dobrze zrozumiałem, że byli to osobnicy z talentami paranormalnymi?

-   Łowca   i   tkacz   iluzji.   -   Griffin   urwał   na   moment.   -   Nie   wszyscy   obdarzeni 

zdolnościami   rodzą   się   w   twoich   kręgach,   Jones.   Niektórzy   pochodzą   z   mojego   świata. 

Urodzonych w przytułku nie przyjmują do Towarzystwa Wiedzy Tajemnej.

- Zdaję sobie z tego sprawę - rzekł cicho Caleb. - Nie chciałem cię urazić. To jasne, że 

talent, podobnie jak inteligencja, nie jest związany z pozycją społeczną człowieka.

- Cieszę się, że ktoś w Towarzystwie zauważa ten prosty biologiczny fakt.

- Mój kuzyn Gabe, nowy Mistrz Towarzystwa, ciężko pracuje, żeby w szeregi naszego 

stowarzyszenia   wprowadzić   element   demokracji.   Nie   przejmuje   się   pochodzeniem 

społecznym.  Żaden Jones nie zwraca uwagi na takie rzeczy.  Ale takie zmiany wymagają 

czasu. Struktury Towarzystwa są skostniałe.

- Wybacz. Chyba jestem trochę przeczulony na tym punkcie. - Griffin wyjął z torby 

jeden   z  wypalonych  kryształów   i  wręczył  go  Calebowi.   -  Obydwaj   napastnicy  mieli   coś 

takiego. Te kamienie zużywają się bardzo szybko, nawet jeśli krótko się z nich korzysta. Ale 

naprawdę są skuteczne, możesz mi wierzyć na słowo.

background image

Caleb wziął od niego kryształ i przyjrzał mu się uważnie. Ciekawość sprawiła, że 

powietrze wokół niego zaiskrzyło energią. Wpatrywał się w kamień, jakby chciał go zmusić 

wzrokiem do odpowiedzi.

- Ktoś wie, że zdobyłeś lampę i kobietę, która odczytuje dla ciebie światło snów - 

orzekł. - Kimkolwiek jest ta osoba, tak bardzo pożąda obu tych rzeczy, że gotowa była się 

narazić na twój gniew, wysyłając do twojego domu dwóch dobrze uzbrojonych ludzi.

-   Oczywiście,   to   mnie   zdenerwowało.   Przyszedłem   tu   w   nadziei,   że   twoja   żona 

rozjaśni nieco tę sprawę. Jeśli zidentyfikuje gaz usypiający, może uda mi się wpaść na trop 

chemika, który go sporządził. Coś takiego należy do rzadkości.

-   Odnalezienie   jednego   chemika   w   tak   dużym   mieście   nie   będzie   łatwe.   Miałem 

ostatnio pewne doświadczenia w tej dziedzinie.

- Pojemniki pochodzą z mojego świata, nie z twojego - powiedział cicho Griffin. - 

Wiem,   jak   szukać   odpowiedzi   w   podziemiu.   Ale   najpierw   muszę   być   pewien,   że   zadaję 

właściwe pytania.

- Mamy ze sobą więcej wspólnego, niż ci się wydaje, Winters. - Caleb uśmiechnął się 

z przekąsem. - Chodź, zobaczymy, co nam powie Lucinda.

Odwrócił się i obaj z Griffinem ruszyli w stronę powozu.

- Jestem ci naprawdę wdzięczny, Jones.

- Bądź pewien, że ta sprawa interesuje mnie  tak samo,  jak ciebie.  A teraz,  kiedy 

wreszcie się poznaliśmy, chciałbym cię o coś zapytać.

- O co?

-   Zawsze,   kiedy   rozmyślałem   o   wydarzeniach   związanych   ze   śmiercią   twoich 

rodziców, zastanawiała mnie jedna rzecz - powiedział Caleb.

- Jaka?

- Dlaczego wtedy uciekłeś?

- Czy to nie jest oczywiste?

- Bynajmniej.

-   Zakładałem,   że   za   zamordowanie   moich   rodziców   i   kradzież   lampy   jest 

odpowiedzialne   właśnie   Towarzystwo.   I   wydawało   się   logiczne,   że   będę   ich   następnym 

celem. Uznałem, że mam szansę przetrwać, jeśli zniknę na ulicach miasta.

Caleb gwizdnął z podziwem.

- Podoba mi się twój tok myślenia, Winters. Chyba nie znam nikogo innego, oprócz 

samego siebie, kto w takim stopniu byłby skłonny dawać wiarę teoriom spiskowym. Skąd 

masz   pewność,   że   twoi   rodzice   zostali   zamordowani?   Stwierdzono   przecież,   że   był   to 

background image

tragiczny przypadek żonobójstwa połączonego z samobójstwem.

- Ojciec nigdy nie zastrzeliłby matki i nie odebrał sobie życia, a już na pewno nie z 

powodu kłopotów finansowych. Miał talent do zarabiania pieniędzy. Wiedział doskonale, że 

bez problemu może nadrobić straty i spłacić wierzycieli. W dodatku z sejfu zginęła lampa. 

Nie ma żadnych wątpliwości, co się wydarzyło tamtej nocy.

- Rozumiem. - Caleb był wyraźnie zaintrygowany.

- Niedawno pani Pyne za pomocą swoich zdolności potwierdziła moją teorię. Wyczuła 

obecność zabójcy na miejscu zbrodni.

- Po tylu latach?

- Powiedziała, że morderstwo pozostawia ślad. Przynajmniej w postaci światła snów.

- Jones & Jones zajmuje się rozwiązywaniem spraw kryminalnych - rzekł Caleb. - Nie 

widzę powodu, dla którego nie moglibyśmy się zająć dawnymi przestępstwami, a nie tylko 

współczesnymi.

- To nie są dwie różne sprawy. Morderstwo moich rodziców jest związane z tym, co 

się dzieje teraz.

- Naprawdę szczerze podziwiam twój sposób rozumowania, Winters. I zgadzam się z 

tobą, przypadki nie istnieją. Co za ulga, móc porozmawiać z kimś, kto nie uważa mnie za 

nieszkodliwego wariata.

Griffin zmierzył go wzrokiem.

- A skąd możesz wiedzieć, że jesteś zdrowy na umyśle, Jones?

- To proste. Ilekroć nie jestem pewien, radzę się mojej żony. Drzwi powozu otworzyły 

się, wyjrzały z nich Lucinda i Adelaide.

- Kochanie, pan Winters prosi, żebyś zechciała obejrzeć ten pojemnik. - Caleb podał 

żonie metalową kulę.

Lucinda wzięła ją do ręki.

Griffin wyczuł w powietrzu zmianę napięcia energii i zorientował się, że pani Jones 

właśnie użyła swojego talentu. Z wnętrza powozu rozległ się okrzyk oburzenia.

- Moja paproć! - zawołała zdumiona Lucinda. - W substancji, którą umieszczono w 

tym pojemniku, była moja Ameliopteris amazonensis.

- To wiele wyjaśnia - stwierdził Caleb. - Basil Hulsey znalazł nowego patrona.

36

Siedzieli w powozie Jonesów we czworo, było więc dość ciasno. Ponadto obecność 

czterech osób obdarzonych potężnymi zdolnościami spowodowała gwałtowny wzrost energii 

background image

w powietrzu. Połyskiwała na granicy pola widzenia, chociaż wszyscy starali się utrzymywać 

talenty na poziomie neutralnym.

- Jones & Jones jest parapsychiczną agencją detektywistyczną - tłumaczył Caleb. - 

Każdy członek Towarzystwa może przyjść do nas ze swoją sprawą. Ale głównym powodem 

założenia J&J jest próba zwalczania nowego, niebezpiecznego spisku.

- Co to za spisek? - zapytała Adelaide.

-   Spiskowcy  nazywają   swoją   organizację   Szmaragdowym   Stołem   -   rzekł   Caleb.   - 

Przypuszczamy,   że   są   zrzeszeni   w   siedmiu   komórkach   czy   też   kręgach.   Udało   nam   się 

rozpracować   dwa   z   tych   kręgów,   ale   jeszcze   nie   dotarliśmy   do   przywódców.   Są   to 

współcześni alchemicy, którzy obsesyjnie dbają o zachowanie tajności.

Adelaide zmarszczyła brwi.

- Żyjemy w nowoczesnych czasach, panie Jones. Dzisiaj chyba każde dziecko wie, że 

alchemia to stek bzdur.

Pozostali spojrzeli na nią z niedowierzaniem.

-   Nie   zapominaj,   że   sam   wielki   Newton   bardzo   poważnie   traktował   badania 

alchemiczne - powiedziała uprzejmie Lucinda.

-   Może   i   był   wspaniałym   naukowcem,   ale   żył   w   siedemnastym   wieku   -   odparła 

Adelaide.

- Podobnie jak Sylvester Jones i Nicholas Winters - mruknął Caleb. - A przecież do 

dzisiaj borykamy się ze skutkami ich eksperymentów.

Adelaide odchrząknęła.

- Słuszna uwaga, panie Jones. Po prostu trudno uwierzyć, że dziś jeszcze są ludzie, 

którzy sądzą, iż uda im się zamienić ołów w złoto.

- Współczesnym alchemikom nie zależy na przemianie podlejszych metali w złoto - 

wyjaśniła Lucinda. - Próbują udoskonalić formułę założyciela.

Adelaide zaschło w ustach.

- Myślałam, że to jeszcze jedna z legend Towarzystwa.

- Tak jak płonąca lampa - wtrącił obojętnie Griffin.

- Oczywiście. - Skrzywiła się Adelaide.

- Według naszych ustaleń spiskowcy są w trakcie prac nad różnymi wersjami formuły 

-   powiedział   Caleb.   -   Dotychczas   wszystkie   wywołują   poważne   skutki   uboczne.   Co   nie 

zmienia faktu, że ci, którzy zażywają ów narkotyk, przysparzają nam wielu kłopotów.

- Jeden z pracujących dla nich naukowców nazywa się Basil Hulsey - podjęła Lucinda. 

-Prawdopodobnie w badaniach pomaga mu jego syn, Bertram. W każdym razie jakiś czas 

background image

temu Basil Hulsey ukradł z mojej cieplarni paproć.

- Tę Ameliopteris amazonensis, o której wspomniałaś? - zapytała Adelaide.

-   Właśnie   -   odparła   Lucinda.   -   Ta   roślina   ma   pewne   niezwykłe   właściwości 

parapsychiczne. Wygląda na to, że Hulsey wyprodukował z niej gaz usypiający.

- Mam pytanie: dla kogo ten drań obecnie pracuje? - odezwał się znowu Caleb.

- Podejrzewam, że dla kogoś z moich kręgów - rzekł Griffin, spoglądając na pojemnik. 

- Przesłuchałem tych dwóch, którzy włamali się do mojego domu. Od lat działali razem. Byli 

przekonani, że pracowali na zlecenie człowieka z przestępczego półświatka, a nie dla kogoś z 

socjety.

- Hulsey potrzebowałby kompletnie wyposażonego laboratorium, żeby stworzyć taki 

gaz i kryształy - dumał Caleb.

- Wśród przestępców niewielu stać na sfinansowanie podobnego projektu - stwierdził 

Griffin.   -Najprawdopodobniej   jest   tylko   jeden   człowiek,   którego   mogłyby   interesować 

badania nad rzeczywistością paranormalną.

- To znaczy, prócz ciebie? - Caleb uśmiechnął się blado.

- Tak. - Griffin zmierzył go wzrokiem. - Odnoszę wrażenie, że Luttrell postanowił 

zerwać rozejm. To by wskazywało, że wydarzyło się coś, co pozwala mu sądzić, iż może 

zaryzykować bezpośredni atak na mnie.

Lucinda zrobiła zdziwioną minę.

- Jaki znowu rozejm?

Caleb nie spuszczał wzroku z Griffina.

- Sądzę, że pan Winters mówi o rozejmie z cmentarza Craygate. Griffin był wyraźnie 

rozbawiony.

- Widzę, że Jones & Jones wie więcej na temat polityki przestępczego podziemia, niż 

sobie wyobrażałem.

- W tym podziemiu krążą o tobie legendy - powiedział Caleb z prostotą. - Podobnie 

zresztą jak o tym rozejmie. A legendy mają to do siebie, że szybko się rozchodzą, nawet na 

zewnątrz. - Zmarszczył brwi. - Jesteś pewien, że Luttrell też ma jakiś talent?

- Nieraz go doświadczyłem - odrzekł mu Griffin. - I nie mam co do tego wątpliwości. 

Jak myślisz, dlaczego Scotland Yard nigdy nie zdołał się do niego dobrać?

- Z tego samego powodu, dla którego nigdy nie byli w stanie namierzyć Dyrektora 

Konsorcjum - odparł Caleb i zwrócił się do Lucindy. - Widzisz, kochanie, co się dzieje, kiedy 

ludzie obdarzeni psychicznymi zdolnościami wchodzą na drogę przestępstwa?

- Owszem, widzę - powiedziała Lucinda. - Są wyjątkowo dobrzy w swojej profesji. 

background image

Griffin milczał uprzejmie, jakby ta dyskusja wcale go nie interesowała.

Caleb zwrócił się do niego:

- Więc jak, Winters? Pomożesz nam namierzyć Basila Hulseya?

- Hulsey niezbyt mnie interesuje - stwierdził Griffin. - Ale oczywiste, że muszę podjąć 

jakieś kroki w sprawie Luttrella. Wydaje się, że te dwie sprawy są ze sobą związane.

-   W   jaki   sposób   zamierzasz   powstrzymać   Luttrella?   -   spytał   Caleb,   wyraźnie 

zafascynowany.   -   Przecież   on   dowodzi   najpotężniejszą   -   zaraz   po   twojej   -   organizacją 

przestępczą w Londynie.

Griffin spojrzał przez okienko na otulony mgłą park.

- Wąż sam zdechnie, jeśli utnie mu się głowę.

37

Na miłość boską, trudno mi uwierzyć, że obiecałeś Jonesom zniszczyć Luttrella i całą 

jego organizację - rzekła Adelaide.

-   Nie   zamierzam   robić   przysługi   Towarzystwu   -   odparł   Griffin.   -   Luttrell   złamał 

rozejm, przysyłając tych dwóch, którzy mieli cię porwać.

Minęła pierwsza w nocy. Znajdowali się w niewyróżniającym się niczym powozie, 

którym Griffin poruszał się po mieście. Jed siedział na koźle. Na niebie wisiał księżyc w 

pełni, przenikając nocną mgłę nieziemskim blaskiem, który przypominał Griffnowi lśnienie 

płonącej lampy. Czuł, że włosy jeżą mu się na karku.

Pierwszą poważną odpowiedź na swoją ofertę otrzymał, nim minął dzień, ale wiedział, 

że czas nagli. Lada chwila do Luttrella dotrą pogłoski, że Dyrektor zbiera informacje.

- Luttrell na pewno się przygotuje - powiedziała Adelaide. - A ty przecież nie masz 

armii.

-   Czasem   jednemu   człowiekowi   udaje   się   to,   czego   wielu   nie   może   osiągnąć. 

Przypominam   sobie   pewną   bardzo   sprytną   reformatorkę   społeczną,   która   rozbijała   siatkę 

domów publicznych, używając strategii konia trojańskiego.

- To zupełnie co innego - upierała się Adelaide.

- Wcale nie. To było to samo, choć w innej skali. Ale przestań suszyć  mi głowę, 

przynajmniej   na   razie.   Dzisiejszej   nocy   nie   zamierzam   zabijać   Luttrella.   Chcę   się   tylko 

spotkać z kimś, kto mi sprzeda informacje.

- Nie podoba mi się to.

- Cóż, przyznaję, że nie tak chciałbym spędzić wieczór - zgodził się. - Wolałbym 

posiedzieć przy kominku z tobą i butelką dobrego wina do towarzystwa.

background image

Zupełnie, jak gdybyśmy mieli wspólny dom, dodał w myślach. Natychmiast jednak 

odsunął od siebie tę wizję, spychając ją do zakamarka więdnących dawnych marzeń. Gdyby 

natura była wyrozumiałą matką, pozwoliłaby duchom takich tęsknot i pragnień stopniowo 

blednąc i ginąć w zamglonej dali. Ale Griffin już dawno pojął, że natura nie zajmuje się 

wyrozumiałością,   lecz   sprawami   życia   i   śmierci,   zresztą   niekoniecznie   we   właściwej 

kolejności.

- Obiecaj, że będziesz na siebie uważał - wyszeptała nerwowo Adelaide.

Pomyślał, że ona zupełnie nie rozumie, czym są obietnice. Człowiek nie składa ich, 

nie mając całkowitej pewności, że zdoła ich dotrzymać.

- Mam szczery zamiar wrócić jak najszybciej - powiedział. - Jeśli za parę minut się nie 

pojawię, Jed wie, co robić.

- Nie mów tak - oburzyła się. - Daj mi słowo, że wrócisz cały i zdrowy.

Nachyliwszy   się,   musnął   wargami   usta   Adelaide,   po   czym   z   głośnym   trzaskiem 

otworzył drzwiczki powozu.

Zalała go znajoma  fala energii,  która pojawiała  się zawsze wraz ze świadomością 

zbliżającego się niebezpieczeństwa. Jego zmysły natychmiast się wyostrzyły. Ruszył przed 

siebie w plątaninę wąskich, krętych uliczek, oświetlonych tylko blaskiem księżyca. Zanim 

skręcił w boczny zaułek, zatrzymał się na rogu i spojrzał za siebie.

Powóz ledwie majaczył we mgłę. Z trudem dostrzegał chudą sylwetkę Jeda na koźle. 

Adelaide była ukryta w mrocznym wnętrzu. Ale wiedział, że na niego patrzy.

Jakby   naprawdę   zależało   jej   na   moim   bezpieczeństwie.   Na   bezpieczeństwie 

przestępcy. Społecznice, pomyślał. Nie mają za grosz zdrowego rozsądku.

38

Chłód   zabójczej   energii   był   nikły,   prawie   niewyczuwalny.   Z   początku   Adelaide 

wydawało się, że temperatura powietrza spadła o kilka stopni. Odruchowo postawiła wysoki 

kołnierz męskiego płaszcza, który miała na sobie.

Mogła rozmawiać z Jedem przez uchyloną klapę w dachu powozu.

- Nie marzniesz, Jed? - zapytała cicho. - Mam tu koc. Chcesz się nim przykryć?

Nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Jeszcze parę minut temu rozmawiała z Jedem. Nie 

mówili wiele, to prawda, ale miło im się gawędziło. W końcu łączyło ich jedno: oboje bardzo 

się troszczyli o pracodawcę Jeda.

Znowu   przeniknął   ją   złowróżbny   dreszcz   mroźnej   energii.   Poruszył   utajone 

wspomnienia, jak zapach z przeszłości, który znowu czuje się po latach.

background image

- Jed?

Nie odpowiedział.

Wstała i klęknąwszy na siedzeniu, wysunęła rękę przez otwór, by poklepać Jeda w 

ramię.   Ale   gdy   tylko   dotknęła   jego   rękawa,   porażający   wstrząs   przeszył   jej   już   dość 

wyostrzone zmysły. Jed tkwił na koźle sztywno, jakby został żywcem zamrożony.

Krzyknęła cicho i gwałtownie cofnęła dłoń, jakby się oparzyła.

Ale w następnej sekundzie intuicja Adelaide zaczęła wysyłać rozpaczliwe sygnały. 

Nie   miała   cienia   wątpliwości,   że   Jed   jest   bliski   śmierci   i   zginie,   jeśli   ona   nie   odeprze 

zamrażających go żywcem koszmarnych prądów.

Zdjęła rękawiczkę i wykorzystując pełną moc swojego talentu, z zaciśniętymi zębami 

po   raz   wtóry   wysunęła   rękę   przez   klapę.   Chwyciła   sztywne   ramię   Jeda.   Gruby   materiał 

płaszcza tylko nieznacznie tłumił siłę śmiercionośnej energii.

Mocnym   szarpnięciem   zdołała   przeciągnąć   rękę   Jeda   za   plecy.   Teraz   mogła 

swobodnie złapać jego dłoń. Ściągnęła z niej grubą rękawicę i splotła palce z jego palcami. 

Jego zesztywniała, szorstka dłoń była lodowato zimna.

Fale energii płynące przez Jeda zalały Adelaide, mrożąc jej krew w żyłach.

Prądy światła snów układały się w bardziej pokrętne i zniekształcone wzory niż przed 

laty, ale i tak je rozpoznawała. Smith był teraz silniejszy. O wiele silniejszy niż tamtej nocy w 

burdelu.

Ale i ona stała się potężniejsza. Kiedy miała piętnaście lat, jej talent dopiero zaczynał 

się rozwijać. Uczyła się kontrolować i kształtować blask snów. Dzisiaj walczyła o życie Jeda, 

używając całej mocy swoich w pełni dojrzałych i ukształtowanych zdolności.

Nigdy w życiu nie czuła takiego zimna. Przenikało ją i mroziło od wewnątrz. Żaden 

ogień nie byłby w stanie jej ogrzać. Fale lodowatej energii uderzały nieubłaganie. Mogła się 

od nich uwolnić, jedynie puszczając dłoń Jeda, ale tego właśnie nie zamierzała robić. Gdyby 

puściła jego rękę, zabójcze prądy porwałyby go ze sobą.

Wysłała uderzenie gorącego światła snu prosto w lodowate fale, rozpaczliwie próbując 

złamać ich rytm. Przez uchyloną klapę w dachu powozu widziała niewiele, ale domyślała się, 

że zabójca wysyłał tę śmiercionośną energię psychiczną z odległości nie większej niż pięć, 

sześć metrów. Tak wysokiego poziomu fal nikt nie był w stanie utrzymywać przez długi czas. 

Jeszcze parę minut, pomyślała Adelaide. Muszą wytrzymać dla Jeda jeszcze tylko parę minut.

Jed przeżywał koszmar na jawie. Nie miała wyboru, musiała go przeżyć razem z nim.

background image

39

Nieruchome   ciało   leżało   w   kałuży   żółtawego   światła   latarni.   Griffin   pomyślał,   że 

może   się   pożegnać   z   myślą   o   informacjach,   jakie   miał   nadzieję   dzisiaj   zdobyć.   Ale 

przynajmniej   morderstwo   wyjaśniało   falę   niepokoju,   wzbierającą   w   nim,   odkąd   zostawił 

Adelaide  w  powozie.  Początkowo  tłumaczył  sobie,  że jego obawy są zupełnie  naturalne: 

dopóki wisiało nad nią niebezpieczeństwo, nie chciał spuszczać jej z oczu. Teraz wiedział, że 

to intuicja ostrzegała go o niepowodzeniu dzisiejszych planów.

Stał   w   najciemniejszym   zakątku   ulicy,   okryty   płaszczem   cienia,   i   obserwował 

rozciągniętego   na   ziemi   nieboszczyka.   Najwyraźniej   ktoś   zdążył   dopaść   niedoszłego 

informatora przed nim. Ale czasem nawet zmarli potrafią coś przekazać.

Odczekał chwilę, nie gasząc talentu. Wcześniejszy niepokój wcale nie opadł. Prawdę 

mówiąc, coraz bardziej się nasilał.

Griffin przyszedł tu dziś po informacje, które miały mu pomóc chronić Adelaide. Nie 

wolno mu się dekoncentrować.

W powietrzu nie było śladów energii wskazujących na to, że zabójca znajduje się w 

pobliżu. Żaden człowiek nie byłby w stanie ukryć swojej reakcji psychicznej natychmiast po 

dokonaniu aktu przemocy. Nawet jeśli morderca w zabijaniu znajdował przyjemność, jego 

pole energetyczne  pozostawało rozgrzane długo po popełnieniu  zbrodni. Z doświadczenia 

Griffina   wynikało,   że   najbardziej   zatwardziali   zbrodniarze   byli   niezwykle   podnieceni   po 

zabójstwie.   Podejrzewał,   że   zabójstwo   pozwalało   im   w   chorobliwy   sposób   cieszyć   się 

życiem.

Kiedy się upewnił, że nie czeka nań pułapka, osłonił się energią cienia i postąpił kilka 

kroków naprzód. Ostrożnie wszedł w krąg światła latarni i zatrzymał  się, spoglądając na 

leżące na ziemi ciało. Szukał ran czy obrażeń, ale żadnych nie znalazł.

Ukucnął   i   szybko   przeszukał   kieszenie   ofiary.   W   jednej   znalazł   złożoną   kartkę 

papieru. W słabym świetle latarni dojrzał coś, co wyglądało na listę składników. W drugiej 

kieszeni był kolejny świstek, tym razem dowód wpłaty. Z trudem odczytał nazwę sklepu: S.J. 

Dalling, Apteka.

Poczucie zbliżającej się katastrofy narastało gwałtownie. Nie można było już dłużej 

wiązać jej z nieboszczykiem.

Adelaide.

Odwrócił się i zaczął biec.

Wynurzywszy się z zaułka, zobaczył powóz. Z daleka pojazd był tylko cieniem we 

background image

mgle,   ale   wyglądało,   że   wszystko   jest   w   porządku.   Tylko   koń   był   dziwnie   niespokojny: 

przestępował z nogi na nogę i rzucał łbem. Jed siedział na koźle, ale nie robił nic, żeby 

uspokoić podenerwowanego konia.

Griffin wyszarpnął z kieszeni rewolwer i rzucił się naprzód. Serce biło mu jak szalone. 

Czuł, że musi się spieszyć. Wydało mu się też, że jakby pochłodniało, zrobiło się zimniej niż 

jeszcze przed chwilą.

- Jed.

Brak odpowiedzi. Coś było nie tak. Jed przecież musiał go słyszeć z takiej odległości. 

Odezwała się za to Adelaide.

- Gdzieś tu jest Smith - krzyknęła z wnętrza powozu. - Gdzieś blisko, na ulicy. Chce 

zabić Jeda. Usłyszał desperację w jej głosie i nagle wszystko pojął. I ten nienaturalny bezruch 

Jeda, i mróz, jaki poczuł przed chwilą. Udało mu się niemal natychmiast namierzyć źródło, z 

którego płynęły lodowate, śmiercionośne fale.

Lodowata   energia   płynęła   z   wylotu   pobliskiej   uliczki,   oddalonej   zaledwie   kilka 

metrów   od  miejsca,   gdzie   stał   powóz.   W   ciemności   jarzyła   się   kula   czerwonego   światła 

wielkości ludzkiej pięści. Griffin wycelował w ten czerwony punkt i wysłał w tym kierunku 

burzę energii koszmaru.

Gdy dwa pola energetyczne zderzyły się ze sobą, cienie rozbłysły parapsychicznym 

blaskiem.   Walka   była   nierówna.   Griffin   czuł,   że   moce   Smitha   są   już   na   wyczerpaniu. 

Czerwone lśnienie kryształu nagle przygasło i znikło.

Znikło też wrażenie dojmującego chłodu. Do uszu Griffina dobiegł dudniący odgłos 

kroków oddalających się wąską uliczką. Zwalczył pokusę rzucenia się w pogoń. Najpierw 

musiał zająć się Adelaide.

Podbiegł do powozu i jednym szarpnięciem otworzył drzwiczki. W ciemnym wnętrzu 

dojrzał skuloną Adelaide. Ramię wyciągała przez klapę w dachu, trzymając Jeda za rękę.

- Jesteś cała? - zapytał.

-   Tak.   -   Mówiła   beznamiętnym   tonem   osoby   do   cna   wyczerpanej.   -   I   Jed   też. 

Przynajmniej taką mam nadzieję. Och, Griffin, on był tak straszliwie zimny.

Wypuściwszy dłoń Jeda, osunęła się na siedzenie.

Griffin wskoczył do powozu i chwycił ją w ramiona w ostatniej chwili, zanim upadła 

na podłogę. Była cała gorąca, rozpalona energią światła snów.

40

Smith,   zdenerwowany i  wyczerpany,  dygotał   tak  gwałtownie,  że  ledwo  wsiadł   do 

background image

zatrzymanej w pośpiechu dorożki. Trzęsącym się głosem podał dorożkarzowi adres, a potem 

pochylił się i oparł rozpalone czoło na skrzyżowanych rękach. Woźnica zapewne wziął go za 

kolejnego pijanego dżentelmena, wracającego do domu po nocnych uciechach z kochanką.

Jak mogło się nie udać? Plan był idealnie prosty. Według Luttrella Winters rozgłosił, 

że   jest   gotów   hojnie   opłacić   wszelkie   informacje   dotyczące   naukowca   nazwiskiem   Basil 

Hulsey.   Jeden   z   podwładnych   Luttrella   odpowiedział   na   tę   ofertę.   Luttrell   poinformował 

Smitha,  że tej  nocy zamierza  rozwiązać  problem nielojalnego  pracownika. W ten sposób 

wykurzą Wintersa z ukrycia. Istniała duża szansa, że będzie miał ze sobą tę Pyne.

Porwanie kobiety Luttrell pozostawiał Smithowi. Tego łotra Adelaide Pyne w ogóle 

nie interesowała, ponadto nie był jeszcze gotów na podjęcie otwartych działań przeciwko 

Dyrektorowi. Luttrell nie dbał o płonącą lampę. Obchodziły go tylko kryształy.

Smith   jęknął,   rozczarowany.   Uprowadzenie   Adelaide   Pyne   miało   być   dziecinnie 

proste. Najpierw musiał tylko usunąć z drogi woźnicę, który pewnie służył jej za ochroniarza.

Taka prosta strategia. I taka koszmarna porażka.

Wszystko poszłoby po jego myśli, gdyby miał ze sobą do pomocy trzech młodych 

łowców, których szkolił. Ale kiedy dowiedzieli się, że mają działać przeciwko Dyrektorowi, 

stchórzyli. „Ludzie, którzy mu się narażą, zwykle znikają bez śladu" - tłumaczył się jeden z 

łowców.   Nie   zdołał   ich   nakłonić   do   pomocy   w   porwaniu   nawet   groźbą   odebrania   im 

kryształów.

Doprawdy, trudno znaleźć pomocników, na których można polegać.

Myśl, że Adelaide Pyne znów go pokonała, doprowadzała Smitha do szału. Była tylko 

kobietą,   zwykłą   interpretatorką   światła   snów.   Z   jego   informacji   wynikało,   że   jej   talent 

nadawał się tylko do odczytywania  śladów ultraświatła. W większości kobiety obdarzone 

takimi   zdolnościami   uprawiały   pożałowania   godny  zawód   wróżki.   Pyne   nie   miała   prawa 

zwyciężyć.

Zaczął analizować swoje błędy. Odpowiedź nasuwała się od razu: nie udało mu się 

porwać Pyne, bo tak samo, jak poprzednio, zmarnował wiele cennej energii na pozbycie się 

kogoś, kto stał mu na drodze. Wprawdzie od tamtego pierwszego spotkania ulepszył trochę 

działanie kryształów, ale i tak wypalały się o wiele za szybko.

Podniósł głowę. Nie może  sobie pozwolić  na powtórzenie  tego błędu. Następnym 

razem, kiedy nadarzy się okazja do uprowadzenia Adelaide Pyne, nie wolno wyczerpywać 

wcześniej talentu.

Dorożka zatrzymała się z turkotem pod jego domem. Wygrzebał z kieszeni parę monet 

dla woźnicy i wysiadł. Nadal trząsł się tak bardzo, że dopiero za trzecim razem trafił w 

background image

dziurkę od klucza.

Gdy wreszcie znalazł się w środku, nie był w stanie wspiąć się po schodach. Chwiejąc 

się na nogach, dotarł do biblioteki, nalał szklaneczkę brandy i osunął się na fotel.

Zanim zapadł w niespokojny sen, przez głowę przemknęła mu jeszcze jedna myśl. 

Dzisiejsza noc nie była całkowitą porażką. Dowiedział się o Adelaide Pyne bardzo istotnej 

rzeczy. Był to intrygujący drobiazg, który być może zdoła wykorzystać następnym razem.

Każdy człowiek ma jakiś słaby punkt. Tej nocy odkrył słabość Adelaide Pyne.

41

Kiedy otworzyła oczy, na dworze szarzało. Minęła chwila, zanim się zorientowała, że 

to poranek i że jest w swojej sypialni w opactwie. Griffin siedział na krześle obok jej łóżka, 

mocno trzymając ją za rękę, jakby się obawiał, że mu się wymknie.

Przez moment leżała bez ruchu, obserwując go spod wpółprzymkniętych powiek. W 

drugiej ręce miał  pióro, którym  notował coś w oprawnym  w skórę brulionie  opartym  na 

kolanie. Widać było, że spał krótko albo wcale. Cień zarostu wtapiał się w inne cienie, które 

zawsze go otaczały, nawet wtedy, kiedy nie ukrywał się przed ludzkim wzrokiem.

- Dzień dobry - powiedziała. Natychmiast zacisnął palce na jej dłoni. Podniósł wzrok 

znad notatek, a w jego oczach pojawił się wyraz ulgi.

- Dzień dobry - odpowiedział. Pochylił się nad nią i ucałował ją delikatnie, jakby się 

bał ją uszkodzić.

- Co z Jedem? - spytała.

- Wszystko dobrze. - Griffin zamknął brulion. - Śpi jak niemowlę. Jak się czujesz? 

Szybko oceniła stan swojego samopoczucia i usiadła, opierając się o poduszki.

-   Już   w   porządku.   Potrzebowałam   trochę   czasu,   żeby   dojść   do   siebie.   Jak   długo 

spałam?

- Przywiozłem tu ciebie i Jeda tuż po trzeciej nad ranem. - Rzucił okiem na zegar 

zdobiący toaletkę. -Teraz mamy prawie dziesiątą.

Zmarszczyła brwi.

- Dlaczego przyjechaliśmy tutaj? Myślałam, że się ukrywamy.

- Skoro wczorajsze spotkanie okazało się pułapką, musiałem zakładać, że ten, kto ją 

zastawił,   będzie   śledził   nasz   powóz.   Mieszkanie,   gdzie   nocowaliśmy   poprzednio,   miało 

służyć za kryjówkę, a nie za fortecę.

- Rozumiem.

- Zresztą zmieniłem strategię. Zamiast znikać bez śladu, postanowiłem otoczyć się 

background image

małą  armią.  W ogrodzie  czuwa dziesięciu  ludzi.  Jeśli będzie  potrzeba,  wezwę kolejnych. 

Wątpię, by Luttrell dwa razy próbował tej samej sztuczki, ale w razie gdyby chciał znowu 

użyć   pojemników   z   gazem,   pani   Trevelyan   przygotowała   dla   wszystkich   maseczki   z 

kuchennych ściereczek. Każdy nosi taką przy sobie.

Pokręciła głową z podziwem.

-   I   udało   ci   się   załatwić   to   wszystko   w   ciągu   tych   paru   godzin,   kiedy   spałam? 

Niesamowite. A co ci powiedział ten informator?

- Niewiele. Zanim do niego dotarłem, już nie żył.

- Mój Boże - szepnęła. - Nie wiedziałam.

-   Nie   było   żadnych   obrażeń.   Przypuszczam,   że   został   zabity   za   pomocą 

nadnaturalnych mocy. Nazywał się Thacker.

- Jak to odkryłeś?

- Znalazłem przy nim listę różnych ziół i rachunek z apteki za parę składników. Było 

dla mnie jasne, że robił zakupy dla jakiegoś chemika. Dziś z samego rana posłałem człowieka 

do tej apteki, żeby trochę popytał. Aptekarz okazał się niezwykle rozmowny.

Adelaide wyobraziła sobie, jak Delbert i Leggett zastraszają przerażonego aptekarza.

- Rozumiem - odparła, starając się, żeby w jej głosie nie zabrzmiał ślad potępienia. W 

oczach Griffina odbiło się rozbawienie.

- Groźby nie były konieczne. Pieniądze doskonale załatwiły sprawę. Aptekarz bardzo 

chętnie   opowiedział   Delbertowi   wszystko,   co   wiedział   o   jednym   ze   swoich   najlepszych 

klientów. Teraz to już tylko kwestia czasu, nim znajdziemy kogoś, kto znał tego Thackera 

osobiście. Może jakiegoś kompana od kieliszka. Od niego dowiemy się więcej.

- Bardzo sprytnie pomyślane.

- Adelaide, od wielu lat jestem szefem Konsorcjum. Choć może ostatnio nie wygląda 

to najlepiej, ale naprawdę wiem, co robię.

- Tak, oczywiście. - Ściągnęła brwi, zastanawiając się nad tym, co właśnie usłyszała. - 

Cóż, zdaje się, że Caleb Jones miał rację. Hulsey rzeczywiście znalazł sobie nowego patrona.

- Luttrella.

-   Ale   wczoraj   w   nocy   zaatakował   mnie   Smith,   jestem   pewna.   Griffin   zerknął   w 

notatki.

- Dochodzę do wniosku, że Smith i Luttrell muszą ze sobą współpracować. Takie 

założenie wiele wyjaśnia.

- A kto zabił twojego informatora, jak myślisz? Smith?

- Wątpię. Zabicie człowieka za pomocą energii psychicznej za bardzo wyczerpałoby 

background image

jego zdolności, nawet gdyby używał któregoś ze swoich kryształów. Thacker zginął na krótko 

przed moim przyjściem. Nie sądzę, żeby Smith był w stanie go zamordować, a potem jeszcze 

próbował zabić Jeda i porwać ciebie.

- W takim razie mordercą jest Luttrell?

-   Najprawdopodobniej.   Ale   do   tej   pory   nigdy   nie   słyszałem,   żeby   zabijał   w   taki 

sposób. Jestem pewien, że do niedawna nie potrafił zabijać za pomocą talentu. Wierz mi, że 

gdyby miał podobną umiejętność, już dawno bym o tym wiedział. Przypuszczam, że dzięki 

kryształom może wykorzystywać w ten sposób swoje naturalne zdolności, jakiekolwiek by 

one nie były.

- W takim razie Luttrell sprzymierzył się i z Hulseyami, i ze Smithem.

- Nie dziwię się, że wszyscy trzej są dla niego cenni - powiedział Griffin. - Każdemu 

na   jego   miejscu   zależałoby   na   wspólnikach,   którzy   potrafią   stworzyć   taką   broń,   jak   te 

pojemniki z gazem i kryształy.

- Każdy szef organizacji przestępczej, chciałeś powiedzieć - stwierdziła, unosząc brwi.

-  Ujmę   to  inaczej.  -  Uśmiechnął  się  chłodno.  - Każdy,  kto  ma  albo  chce  zdobyć 

władzę, byłby zachwycony, gdyby znalazł partnerów dostarczających mu takiej broni.

Zmarszczyła nos.

-   Masz   rację,   zgoda.   Nie   tylko   przestępca   mógłby   się   zainteresować   Hulseyami   i 

Smithem.

-   Lista   ludzi   zainteresowanych   współpracą   z   Hulseyami   byłaby   na   pewno   bardzo 

długa. Ale tylko ktoś obdarzony mocą doceniłby ofertę Smitha.

Skinęła głową.

- Bo tylko ktoś taki potrafiłby wykorzystać kryształy.

- Właśnie. Adelaide, chciałbym,  żebyś  obejrzała ślady tego, kto próbował wczoraj 

zamordować Jeda. To nam potwierdzi, że jest to ten sam osobnik, który chciał cię porwać 

przed trzynastu laty.

- Dobrze, ale i bez tego jestem pewna, że ślady będą należały do człowieka, którego 

znam jako pana Smitha.

- Nie wątpię. Ale chcę mieć całkowitą pewność.

- Rozumiem - powiedziała.

- Przy okazji chciałbym, żebyś obejrzała ślady wokół ciała Thackera.

- Oczywiście - powiedziała. Przez chwilę milczała w zamyśleniu. - Jest jedna rzecz 

dotycząca wczorajszej nocy, której nie rozumiem.

- Jaka? Objęła rękami kolana.

background image

- To jasne, że Smith zamierzał mnie porwać. Ale co z płonącą lampą? Przecież bez 

niej do niczego nie jestem mu potrzebna. W jaki sposób zamierzał dostać w swoje ręce ten 

przedmiot?

- Mając ciebie, mógłby mnie szantażować, żeby zdobyć lampę. Zrobiło jej się ciepło 

na sercu.

- Oddałbyś mu lampę, gdyby od tego zależało moje życie?

- Bez namysłu.

- Och, Griffin. Naprawdę mnie wzruszyłeś. Wiem przecież jaka ważna jest dla ciebie 

ta lampa.

- A potem poderżnąłbym draniowi gardło.

Jęknęła, opierając czoło na kolanach.

- To się nazywa upiec dwie pieczenie przy jednej lampie. I kto mówi, że przestępca 

nie może być w głębi duszy romantyczny?

Adelaide   wykąpała   się   i   przebrała   w   czyste   spodnie   i   koszulę,   pieczołowicie 

wyprasowaną przez panią Trevelyan. Zanim zeszła na dół na śniadanie, zajrzała do sypialni 

Jeda. Przy łóżku czuwał Leggett. Kiedy zauważył ją w drzwiach, podniósł głowę.

- Dzień dobry, pani Pyne - powiedział. - Wygląda pani znacznie bardziej dziarsko niż 

wczoraj   w   nocy,   słowo   daję.   Kiedy   szef   przyniósł   panią   na   rękach,   to   przysięgam,   że 

wyglądała pani jak jedna z aktorek grających w sensacyjnych sztukach. Jak te, co to mdleją z 

nerwów przy lada okazji.

- Ależ mi głupio. - Podeszła do łóżka. - A jak tam Jed?

- Jeszcze się nie obudził.

- Nic mu nie będzie - powiedziała. Dotknęła czoła śpiącego, starając się nie krzywić, 

kiedy otarły się o nią nieuporządkowane fale światła snów. - Temperatura wróciła do normy. 

Coś mu się wprawdzie śni, ale to nie są koszmary. Nie będzie śladu po uszkodzeniach, które 

spowodował Smith.

- Wczoraj uratowała mu pani życie - odezwał się Leggett. - Jed to mój  najlepszy 

przyjaciel. Trzymamy się razem, od kiedy byliśmy dwoma chłystkami ulicy.

- Rozumiem - powiedziała.

- Chcę tylko, żeby pani wiedziała, że jeśli mogę coś dla pani zrobić, to wystarczy 

jedno słowo - zaklinał się Leggett. - Jestem świetny w walce na noże.

To już drugi raz tego ranka ktoś się ofiarował poderżnąć dla niej gardło. Zamrugała 

gwałtownie, bo poczuła pod powiekami napływające łzy.

- Dziękuję ci, Leggett. To bardzo miłe z twojej strony. Będę o tym pamiętać.

background image

42

Adelaide wyostrzyła zmysły i przyjrzała się śladom w uliczce. Na mokrym od deszczu 

chodniku   lśniły   nawarstwione   od   dziesięcioleci   resztki   blasku   snów,   ale   te   najświeższe 

promieniowały odpychającą zieloną barwą i nieprzyjemnym ultrafioletem.

- Oczywiście, że to Smith - stwierdziła. - Czasami widzę te prądy w koszmarach. 

Poznaję je nawet po tylu latach.

Griffin spojrzał w stronę drugiego końca uliczki.

- Wczoraj uciekł tędy. Czekał tam na niego jakiś pojazd. Jestem pewien, że słyszałem 

z tamtej strony dorożkę.

- Griffin, on... jest obłąkany. W jego śladach widać skazę szaleństwa. I jest o wiele 

wyraźniejsza niż przed laty.

- Potężny talent, kryształy, dzięki którym można zabijać, i początki obłędu. To chyba 

najgorszy koszmar J&J.

- Naprawdę uważasz, że Smith należy do Towarzystwa?

- Jeśli przyjmiemy to założenie, wyjaśni się wiele zagadek. Chodź, zobaczymy,  co 

powiesz o naszym zamordowanym informatorze.

Wyszli z wąskiej uliczki i skręcili w inną. Adelaide otoczyli trzej ochroniarze, na czele 

z Delbertem. Griffin poprowadził ich na niewielki placyk. Ciała już tam nie było.

-   Pewnie   jakiś   sklepikarz   albo   ulicznik   znalazł   Thackera   dziś   rano   i   zawiadomił 

władze - powiedział Griffin. - Ale to nie ma znaczenia. Teraz interesują nas tylko pozostałości 

energii.

- Wielkie nieba - szepnęła Adelaide. Wpatrywała się w mokry chodnik, nie wierząc 

własnym oczom. - Znam te ślady, Griffin. Poznaję je.

Zmarszczył brwi z niedowierzaniem.

- Chcesz powiedzieć, że jednak Smith go załatwił?

- Nie, to nie Smith. - Podniosła na wzrok Wintersa. - Ale już widziałam ślady tego 

zabójcy gdzie indziej.

- Gdzie?

-   W   domu,   w   którym   zginęli   twoi   rodzice.   Ten,   kto   zabił   Thackera,   zamordował 

również twojego ojca i matkę.

- Luttrell - wycedził Griffin. - To sukinsyn. Już dawno powinienem był go zabić.

43

Czas się zgadza - mówił Griffin. - W tamtym okresie Luttrell pracował dla Quintona i 

background image

piął się w górę w przestępczym świecie. Jakieś dwa, trzy lata starszy ode mnie, był wtedy 

zaledwie osiemnastoletnim chłopakiem. A już miał na ulicach wyrobioną reputację.

Siedzieli,   tak   jak   kiedyś,   na   zielonej   żeliwnej   ławce   w   ogrodzie   opactwa,   a   psy 

drzemały u ich stóp. Adelaide coraz bardziej martwiła się o Griffina. Wydawało jej się, że 

coraz głębiej pogrąża się w cienie, i obawiała się, czy zdoła go wyprowadzić z powrotem na 

światło.

Co sobie w ogóle wyobrażała? Przecież ten człowiek dowodził szajką przestępców. 

Takich ludzi nie warto ratować.

- Po co Luttrell miałby mordować twoich rodziców i kraść płonącą lampę? - zapytała. 

- Skąd miałby w ogóle wiedzieć, że ten przedmiot znajduje się w waszym domu? Przecież 

wychował się na ulicy i nie miał styczności z Towarzystwem Wiedzy Tajemnej.

- Mówiłem ci już, że Luttrell ma pewne zdolności parapsychiczne. Każdy człowiek 

obdarzony talentem, znalazłszy się w pobliżu lampy, na pewno by zareagował i zainteresował 

się jej paranormalną naturą.

- Trudno mi uwierzyć, że Luttrell natrafił na lampę przypadkiem, włamując się do 

domu twoich rodziców. Takie przypadki się nie zdarzają. Jeśli ukradł ją podczas rutynowego 

włamania, to czemu nie zabrał klejnotów twojej matki? Powiedziałeś, że prócz lampy nic nie 

zginęło z sejfu.

- Nie ma wątpliwości, że przyszedł właśnie po lampę. Mówiłem ci, że pracował wtedy 

dla Quintona. A więc Quinton musiał go wysłać, żeby zdobył ten przedmiot.

- Czy Quinton też miał jakieś nadnaturalne zdolności? - spytała.

-   Nie   sądzę.   Posiadał   pewien   prymitywny   rodzaj   intuicji,   dzięki   której   zdołał 

przetrwać w twardym świecie ulicy. A poza tym był inteligentny i bezwzględny, co pozwoliło 

mu zbudować silną organizację. Ale nigdy nie dotarły do mnie żadne pogłoski, które by 

wskazywały na to, że miał jakiś psychiczny talent.

- W takim razie trzeba sobie zadać pytanie, skąd Quinton wiedział o lampie i dlaczego, 

skoro sam nie posiadał żadnego talentu, zlecił jej kradzież Luttrellowi?

-   Nie   mam   całkowitej   pewności,   ale   mogę   stworzyć   scenariusz   dramatu   w   kilku 

aktach, który wyjaśni wiele zagadek.

- Opowiadaj - zaciekawiła się Adelaide.

-   Akt   pierwszy,   dwadzieścia   lat   temu.   Tajemniczy   pan   Smith,   który   według 

wszelkiego prawdopodobieństwa należy do Towarzystwa Wiedzy Tajemnej, słyszał legendę o 

płonącej lampie. Ponieważ zna się trochę na kryształach, wydaje mu się, że będzie w stanie 

zapanować nad mocami lampy. Wie również, że ten przedmiot przypuszczalnie znajduje się u 

background image

potomków Nicholasa Wintersa. Ale nie ma umiejętności włamywacza, które pozwoliłyby mu 

ją   wykraść,   nie   ma   też   odwagi   obrabować   szanowanego   obywatela.   Potrzebuje   pomocy 

profesjonalisty.

- Mów dalej.

-   Pyta   tu   i   ówdzie,   aż   poznaje   nazwisko   człowieka,   który   trzęsie   londyńskim 

podziemiem. Spojrzała na niego.

- Czy trudno byłoby mu się tego dowiedzieć?

- Nie. Quinton był dobrze znany. Pod jego zarządem znajdowała się połowa domów 

publicznych w mieście i trzy czwarte palarni opium. Policja nie była w stanie go dosięgnąć, 

ale dobrze wiedziała, kim jest.

-   A   więc   Smith   kontaktuje   się   z   Quintonem,   żeby   wynająć   złodzieja.   Griffin 

odruchowo zaczął masować swój zraniony bark.

- Quinton był bardzo bogaty - powiedział. - Smith nie skusiłby go pieniędzmi. Co 

więcej,   był   też   bardzo   ostrożny.   Przypuszczam,   że   niezbyt   chętnie   zgodziłby   się   wysłać 

jednego ze swoich ludzi na włamanie do domu prominentnego finansisty tylko po to, żeby 

ukraść jakiś rupieć.

- Coś musiało go przekonać, że warto zaryzykować kradzież tej lampy.

- Quintonowi mogła się spodobać myśl, że będzie kontrolował członka Towarzystwa 

Wiedzy Tajemnej, zwłaszcza jeśli Smith należał do elity organizacji. - Griffin pochylił się na 

krześle, opierając się łokciami o uda. - Zdobycie lampy dla Smitha dawałoby mu mocną kartę 

przetargową.

- Więc Quinton poszedł na ten układ.

- I wysłał Luttrella, swojego najlepszego człowieka, żeby wykonał zadanie.

Całkowita   obojętność   w   głosie   Griffina   przeraziła   Adelaide   o   wiele   bardziej,   niż 

gdyby zaciskał pięści i gniewnie marszczył brwi.

-   Zakładając,   że   tak   właśnie   było   -   powiedziała   łagodnie   -   Luttrell   oddał   lampę 

swojemu zwierzchnikowi.

On z kolei przekazał go Smithowi. Ale Smith nie potrafił zapalić lampy. Musiał się 

wtedy zorientować, że przynajmniej ta część legendy jest prawdziwa. Potrzebował pomocy 

kobiety o silnym talencie do odczytywania światła snów. Co wprowadza nas w akt drugi: 

minęło sześć lat, zanim znalazł ciebie.

-   Tymczasem   zmarli   moi   rodzice,   a   ja   trafiłam   do   sierocińca   -   przypomniała   mu 

Adelaide. Griffin odwrócił głowę w jej stronę.

-   Fakt,   że   twoi   rodzice   zmarli   niedługo   po   zarejestrowaniu   twojego   talentu   w 

background image

archiwach Towarzystwa, nie wydaje mi się przypadkowy.

Przez dłuższą chwilę nie docierało do niej znaczenie jego słów. Kiedy wreszcie pojęła, 

co powiedział, tak nią to wstrząsnęło, że zakręciło jej się w głowie. Poczuła nieprzyjemny 

skurcz żołądka. Przez chwilę bała się, że zaraz zemdleje.

- Chcesz powiedzieć, że Smith odnalazł mnie w rejestrach Towarzystwa i ukartował 

śmierć moich rodziców? - wyszeptała.

- Sądzę, że to możliwe. Musiał ich usunąć, by móc cię wykorzystać.

- Myślisz, że wrócił do Quintona i zlecił mu zamordowanie moich rodziców?

- Tak. Zadrżała.

- Ale przecież po ich śmierci wysłano mnie do sierocińca.

- Nie na długo. Założę się, że to Smith uknuł wysłanie cię do domu publicznego. Na 

pewno zawarł kolejny układ z Quintonem.

Zacisnęła pięści do bólu, tak mocno, że aż pobielały jej kostki.

-   Ale   w   ostatniej   chwili,   kiedy   Smith   przyszedł   mnie   sprawdzić,   jak   to   ujął, 

kierowniczka burdelu zabroniła mu mnie tknąć - powiedziała.

- Tamtej nocy musiało się coś wydarzyć, co sprawiło, że Quinton zmienił zdanie i 

postanowił nie sprzedawać cię Smithowi - rzekł Griffin. - Być może odkrył, że dla kogoś 

innego jesteś więcej warta.

- Nie przypuszczam. Nie liczyłam się bez lampy, a miał ją Smith.

- Istnieje jeszcze inna możliwość - odparł z namysłem Griffin. - Pamiętasz dokładnie, 

kiedy Smith pojawił się w tym domu publicznym?

-   Trudno   zapomnieć.   -   Wzdrygnęła   się.   -   Trzeciego   przyszłego   miesiąca   minie 

dokładnie trzynaście lat. Trzy dni później byłam już na statku do Ameryki.

Griffin pokiwał głową z wyraźnym zadowoleniem.

- To też się zgadza - powiedział.

- O czym mówisz?

- Quinton zmarł tamtego roku tydzień wcześniej. Londyńskie podziemie zorientowało 

się, że organizację przejął jego najbardziej zaufany człowiek.

- Luttrell.

- Właśnie. W pierwszym okresie Luttrell był bardzo zajęty przejmowaniem kontroli 

nad swoim nowym imperium.

-   Innymi   słowy,   dopiero   w   ostatniej   chwili   odkrył   układ,   który   jego   dawny 

zwierzchnik zawarł ze Smithem? - domyśliła się.

- Tak jest.

background image

-   Chyba   masz   rację.   Pamiętam,   że   wtedy   przyszła   kierowniczka   i   oświadczyła 

Smithowi, iż jej dom ma teraz nowego właściciela.

-   Z   pewnością   Luttrell   chciał   zmienić   umowę,   którą   Smith   zawarł   z   Quintonem. 

Griffin umilkł. Adelaide odezwała się po chwili.

- Więc jak? - spytała. - Co teraz zrobimy?

- Nic się nie zmieniło - powiedział Griffin. - Umiem polować na moim terytorium. 

Sam zajmę się Luttrellem. Ale jeśli się nie mylę i Smith rzeczywiście należy do Towarzystwa, 

Jones & Jones mają lepsze kwalifikacje, żeby go zidentyfikować.

Adelaide   usłyszała,   że   za   nią   pod   czyimiś   butami   na   ścieżce   zachrzęścił   żwir. 

Odwróciła głowę i zobaczyła nadchodzącego Delberta.

- Przepraszam, że przeszkadzam, szefie. - Delbert zatrzymał się przy ławce. - Leggett 

właśnie wrócił. Rozmawiał z koleżkami Thackera w knajpie, w której tamten często bywał.

Griffin wyprostował się czujnie.

- I czego się dowiedział?

- Zgadza się. Thacker był człowiekiem Luttrella. Jak stwierdzili jego kumple, parę 

tygodni   temu   trafiła   mu   się   niezła   robótka.   Załatwiał   sprawunki   dla   dwóch   naukowców, 

których Luttrell zamelinował na ulicy Bezksiężycowej.

- Szykujcie powóz - rzucił Griffin i zerwawszy się na nogi, ruszył w stronę domu.

- Jed już podjeżdża, szefie. Adelaide też podniosła się z miejsca.

- Jedziesz na ulicę Bezksiężycową? Griffin obejrzał się przez ramię.

- O ile nie jest za późno. Pobiegła za nim.

- Jadę z tobą.

- Oczywiście - odparł. - Wczoraj w nocy przekonałem się, że nie mogę cię spuszczać z 

oka.

44

Ulicę   Bezksiężycową   równie   dobrze   można   by   nazywać   Bezsłoneczną,   pomyślał 

Griffin, zwłaszcza że mgła była nadal bardzo gęsta. Domy stały tak blisko siebie, że wąziutki 

chodnik o każdej porze był pogrążony w mroku. Nie dostrzegł żadnych oznak życia. Okna 

pochylonych budynków były zamknięte na głucho okiennicami.

Stał razem z Adelaide i Delbertem na niewielkim skwerze u wylotu uliczki, a Jed 

czekał z powozem niedaleko.

- Doskonale nadaje się na miejsce, gdzie można ukryć dwóch szalonych naukowców i 

nielegalne laboratorium - uznała Adelaide.

background image

- Owszem - przyznał Griffin.

- Pewnie będą straże - ostrzegł go Delbert.

- Nie sądzę - odparł Griffin.

- Czemu tak uważasz? - Adelaide spojrzała na niego w zdumieniu.

- Podejrzewam, że Luttrell już zwinął interes. Na pewno się domyślił, że nie zajmie mi 

wiele czasu ustalenie tożsamości Thackera i, po nitce do kłębka, trafię pod ten adres. Ale jeśli 

mamy szczęście, może się okazać, że nie zadał sobie trudu, by poinformować Hulseya i jego 

syna, iż nie zamierza dłużej korzystać z ich usług. Jest szansa, że ich tutaj zastaniemy.

- Myślisz, że Luttrell zostawiłby ich własnemu losowi? - nie dowierzała Adelaide. - 

Przecież ustaliliśmy, że są dla niego cenni.

-   To   się   nazywa   bilans   strat   i   zysków   -   wyjaśnił   Griffin.   -   Możliwe,   że   Luttrell 

poświęcił trochę czasu na zabicie Hulseyów, ale raczej w to wątpię.

- Czemu miałby ich zostawić przy życiu? - spytał Delbert. - To nielogiczne posunięcie.

- Bo to świetny sposób na odwrócenie uwagi przeciwnika. Luttrell wie, że ściga ich 

Towarzystwo. Lepiej, żeby J&J skupiło się na Hulseyach niż na nim. Wątpię, żeby Luttrell 

miał ochotę na bliższe kontakty z Towarzystwem.

- Jeżeli Hulseyowie wciąż żyją, to co z nimi zrobimy? - zapytała Adelaide.

- Przekażemy ich agencji J&J. Hulseyowie to problem Towarzystwa, nie mój. Ja chcę 

tylko wydobyć z nich informacje.

-   Wchodzimy   wszyscy?   -   spytał   Delbert.   -   Chyba   nie   ma   co   robić   tłoku.   Griffin 

odwrócił się do niego.

- Zostań tu z panią Pyne. Ja pójdę się trochę rozejrzeć. Jeśli nie wrócę za piętnaście 

minut, wiesz, co robić.

- Chwileczkę - odezwała się chłodno Adelaide. - Nikt mi nie powiedział, że mamy 

plan awaryjny. Na czym on polega?

- Jeśli nie wrócę, Delbert i Leggett mają natychmiast odwieźć cię do domu Caleba 

Jonesa. Jones będzie cię chronił.

- Powiedziałeś, że nie możesz mnie spuścić z oka. - Adelaide zaczęła się niepokoić. - 

Powinnam pójść z tobą. Moje zdolności mogą się przydać.

-   Potrafię   ukryć   siebie,   ale   nie   drugą   osobę   -   tłumaczył   jej.   -   Lepiej   zostań   tu   z 

Delbertem. Wiedział, że zaraz zacznie się z nim spierać, więc osłonił się energią cienia i 

zniknął im z oczu. Ruszył w głąb uliczki.

- Nie cierpię, kiedy to robi - mruknęła Adelaide.

- Można się przyzwyczaić - odparł Delbert. Podważył okno na piętrze i bezszelestnie 

background image

wśliznął się do pogrążonego w mroku pomieszczenia. Z pewną satysfakcją stwierdził, że lata 

praktyki, jaką zdobył za młodu, nie poszły na marne. Jeszcze dziś potrafił się włamać przez 

okno na piętrze, z czego zasłynął jako nastolatek. W tamtych czasach przyświecała mu prosta 

zasada: nigdy nie wchodzić drzwiami na parterze. Jeśli w domu zainstalowano jakieś alarmy 

albo pułapki, to właśnie tam.

W pokoju wiało pustką, jakby od dawna nikt tu nie mieszkał. Przywiązanie liny do 

solidnej ramy łóżka zajęło Griffinowi trochę czasu. Potem podszedł do drzwi i wyjrzał na 

wąski korytarz.

Przez parę chwil stał bez ruchu, wyostrzając wszystkie zmysły. Z początku niczego 

nie   usłyszał.   Może   było   już   za   późno.   Albo   ktoś   ostrzegł   Hulseyów,   albo   przeczucie 

podpowiedziało im, że czas szukać nowego chlebodawcy. A może jednak Luttrell kazał ich 

zabić.

W tym momencie dały się słyszeć stłumione odgłosy, dobiegające z głębi budynku. A 

więc jednak ktoś tu był.

Zszedł schodami do głównego hallu, skręcił i przeszedł przez niewielki salonik do 

jadalni.   Parter   był   równie   opustoszały,   jak   piętro.   Ale   spod   drzwi   do   spiżarki   w   kuchni 

sączyło się światło.

Otworzył   je   i   odkrył   schody   prowadzące   do   piwnicy.   Pomieszczenie   w   dole 

rozjaśniało mdłe światło gazowych lamp. Griffin zebrał wokół siebie więcej cieni i zszedł po 

schodach.

Podziemia, w których się znalazł, były bardzo stare. Sądząc po kamiennych ścianach, 

zapewne paręset lat starsze od reszty budynku. Londyn przebudowywał się i zmieniał już od 

czasów   podboju  przez  Rzymian.  Pod  ulicami   leżało  wiele  warstw   ruin.  W  kanałach  pod 

chodnikami   płynęły   prawdziwe   rzeki.   Zabytkowa   architektura   tego   miasta   była   bardzo 

dogodna dla osób jego profesji.

Z jednej strony podziemnej komnaty mieściły się drzwi. Griffin przywarł plecami do 

ściany tuż obok nich i ostrożnie zajrzał do krótkiego korytarzyka, za którym znajdowało się 

kolejne pomieszczenie.

W sąsiedniej komnacie cienie skakały po ścianach, a pełne niepokoju głosy rozlegały 

się zwielokrotnionym echem.

-   Jesteś   pewien,   że   to   konieczne,   ojcze?   Właśnie   miałem   pierwsze   efekty   w 

doświadczeniach  na myszach.  Myślałem,  że za dzień czy dwa przejdziemy do testów  na 

ludziach.

To młody, Bertram Hulsey, domyślił się Griffin.

background image

- Nie mamy wyboru. - Ten głos należał do starszego mężczyzny. - Coś jest nie tak, 

mówię ci. Strażnik nie wrócił z moim zamówieniem, nasz pracodawca też się nie odzywa. 

Bywałem już w takich sytuacjach. Musimy się stąd wydostać możliwie jak najszybciej.

- Ale co będzie z wyposażeniem laboratorium, z wszystkimi narzędziami i szkłem? 

Nie stać nas na kupowanie takiego drogiego sprzętu.

- Znajdziemy sobie nowego patrona. Zawsze będą ludzie,  którzy poszukują kogoś 

obdarzonego takim talentem jak nasz. Pospiesz się, Bertramie. Zostaw wszystko, weź tylko 

notatki i paproć.

Griffin obniżył poziom swojego talentu. Teraz nie był już całkowicie niewidoczny, ale 

wiedział, że Basil i Bertram nie rozpoznają jego twarzy.

Sięgnął pod klapę marynarki i z kabury pod pachą wyjął rewolwer. Już dawno odkrył, 

że   w   podobnych   sytuacjach   dużych   rozmiarów   broń   skutecznie   przykuwa   uwagę. 

Bezszelestnie pokonał krótki korytarz i wszedł do pomieszczenia obok.

-   Nie   przeszkadzajcie   sobie,   panowie   -   powiedział.   -  Basil   i   Bertram   Hulsey,   jak 

przypuszczam?   Obaj   mężczyźni   zastygli   w   bezruchu,   przerywając   gorączkowe   zbieranie 

notatek. Starszy przypominał  wielkiego, chudego owada w okularach. Młodszy mógł  być 

nieco po dwudziestce. Nie wyłysiał jeszcze zupełnie, jak ojciec, ale podobieństwo i tak było 

uderzające.

- Kim pan jest? - zapytał ostro Bertram. Mrużąc oczy, wbił w Griffina uporczywe 

spojrzenie krótkowidza.

- A więc tutaj firma Hulsey i Syn znalazła siedzibę. - Griffin podniósł stojącą na blacie 

probówkę i przyjrzał się jej zawartości.

-   Co   pan   wyprawia?   -   zaskrzeczał   Basil.   -   Proszę   uważać.   Tam   są   bardzo 

niebezpieczne związki chemiczne.

- Naprawdę? - Griffin odstawił probówkę i sięgnął do koszyka  zamocowanego na 

łańcuchu u sufitu. Zwieszały się z niego delikatne, wdzięczne pędy paproci o niezwykłej 

urodzie.

- Niech pan nie dotyka tej rośliny - warknął Basil. - Jest bardzo rzadka i absolutnie 

niezbędna do naszych dalszych badań.

Griffin odczepił koszyk od łańcucha.

-   Konstruowanie   broni   parapsychicznej   dla   szefa   gangu   to   niewątpliwie   bardzo 

dochodowe zajęcie. Szkoda, że wybraliście niewłaściwego klienta. Trzeba było przyjść do 

mnie. Zapłaciłbym więcej niż Luttrell.

- Czy pan jest Dyrektorem organizacji, którą Luttrell nazywa Konsorcjum? - wyjąkał 

background image

Basil.

- Obawiam się, że tak - odparł Griffin z uśmiechem. - Przy użyciu pojemników z 

gazem, jakie zrobiliście dla Luttrella, zaatakowano moją osobistą rezydencję. Zawsze biorę 

sobie do serca takie zniewagi. Może to z mojej strony trochę małostkowe, ale cóż, taki już 

jestem.

Bertram zbladł jeszcze bardziej.

- Nie mieliśmy pojęcia, do czego Luttrell zamierza wykorzystać nasze produkty, sir.

-   Zrozumcie   panowie,   że   na   swoją   reputację   pracowałem   przez   lata   -   tłumaczył 

Griffin. - W moim zawodzie to ważna sprawa. Nie mogę dopuścić, by zrujnowało ją dwóch 

naukowców.

- Chwileczkę, sir - wtrącił się Basil. - Przecież mój syn właśnie panu wytłumaczył, że 

tylko zaprojektowaliśmy pojemniki i spreparowaliśmy gaz. Nie możemy odpowiadać za to, co 

pan Luttrell potem z nimi robił.

- Może w przyszłości powinniście głębiej przemyśleć ten aspekt waszej działalności - 

powiedział Griffin.

W oczach Basila, schowanych za szkłami okularów, rozbłysło zainteresowanie.

- Czy to znaczy, że proponuje nam pan pracę? Jeśli tak, to powiem z przyjemnością, 

że jesteśmy do dyspozycji.

- Z przykrością muszę odmówić - odparł Griffin. - O ile wiem, jesteście poszukiwani 

przez Towarzystwo Wiedzy Tajemnej, a nie chciałbym, żeby się mną zbytnio interesowali.

- Towarzystwo? - Basil zrobił wielkie oczy. - Wiedzą, że pracowaliśmy dla Luttrella?

- Teraz już tak - oświadczył Griffin. - Sami więc widzicie. Gdybym was najął, lada 

dzień   Jones   &   Jones   zapukaliby   do   moich   drzwi.   A   nie   życzyłbym   sobie   tego   rodzaju 

komplikacji.

Bertram bezdźwięcznie poruszał ustami.

-   Ale...   ale...   my   przecież   poświęcamy   się   dla   nauki,   nie   łamiemy   prawa.   Nie 

ponosimy odpowiedzialności  za to, że nasz poprzedni  pracodawca  był  pańskim rywalem. 

Czego pan od nas oczekuje?

- Informacji - odpowiedział Griffin. - Wyjaśniliście mi już sprawę gazu usypiającego. 

Teraz opowiedzcie o kryształach.

Basil zamrugał jak sowa.

- Nie wiem, o czym pan mówi. Jakie znowu kryształy?

- Pomocy! Wołanie dobiegało z końca kolejnego korytarza.

- Pomocy, błagam! Słyszę, że ktoś tam jest. Niech mi ktoś pomoże!

background image

- A to kto, u diabła? - zdziwił się Griffin.

-   Nikt   ważny   -   zapewnił   pospiesznie   Basil.   -   To   tylko   jeden   z   królików 

doświadczalnych, przyprowadzony przez pana Luttrella.

- Niech to wszyscy diabli - zaklął Griffin. - Wiedziałem, że tak łatwo nie pójdzie. Jak 

on się nazywa? Bertram zmarszczył brwi w namyśle.

- Chyba Harper. A czemu pan pyta?

- Dla waszego dobra lepiej, żeby pan Harper był cały i zdrowy. Bo jak nie... - Tu 

Griffin urwał i wykonał nieokreślony ruch rewolwerem.

Bertram i Basil zareagowali, jakby ktoś wpuścił do pokoju jadowitą żmiję. Zastygli, w 

popłochu wpatrując się w pistolet.

- Gdzie dokładnie jest pan Harper?

- W pomieszczeniu na końcu tamtego korytarza - odpowiedział Bertram. - Nic mu nie 

jest,   naprawdę.   Jeszcze   nie   przeprowadzaliśmy   na   nim   żadnych   eksperymentów.   Miałem 

zamiar   zacząć   jutro   albo   pojutrze,   kiedy   już   tak   opracuję   formułę,   że   myszy   przestaną 

zdychać, i...

- Przyprowadźcie go - przerwał mu Griffin.

Bertram upuścił stertę papierów i rzucił się w stronę drzwi prowadzących na korytarz. 

Basil chciał ruszyć w ślad za nim.

- Pan zostanie tutaj, doktorze Hulsey - powstrzymał go Griffin. - Pańska obecność 

będzie gwarancją, że syn zrobi to, o co go poprosiłem.

Załamany   Hulsey   przygarbił   się   i   podążył   wzrokiem   za   znikającym   za   drzwiami 

Bertramem. Po chwili z końca korytarza dał się słyszeć hałas.

- Dokąd mnie zabieracie? - dopytywał się Harper. W jego głosie brzmiało przerażenie. 

- Co się dzieje? Nie macie prawa...

W   drzwiach   pojawił   się   Bertram,   a   za   nim   około   czterdziestoletni   mężczyzna. 

Norwood Harper miał na sobie to samo ubranie, które nosił owego feralnego dnia, kiedy udał 

się na spotkanie  z Luttrellem.  Pięknie skrojony frak i spodnie były  w opłakanym  stanie, 

koszula pomięta, krawat gdzieś się zgubił. W dodatku Harper był nieogolony i rozczochrany. 

Miał związane ręce.

- Proszę bardzo - rzekł Bertram. - Oto Harper. Norwood Harper dygotał ze strachu, 

patrząc na Griffina z przerażeniem.

- Kim pan jest?

-   Dyrektor   Konsorcjum   -   przedstawił   się   Griffin.   -   Rodzina   prosiła,   żebym   pana 

odnalazł. Szczerze mówiąc, zakładałem, że pan już dawno nie żyje.

background image

- Dyrektor? - Dla odmiany Norwood popadł w osłupienie.

- Tak jest. - Griffin skinął na Bertrama. - Rozwiążcie go. Bertram pośpiesznie uwolnił 

ręce Norwooda.

- Nawet nie wiem, jak panu dziękować, sir - zwrócił się Norwood do Griffina. - Ci 

dwaj chcieli na mnie przeprowadzać szatańskie eksperymenty. Słyszałem, jak wspominali o 

jakimś narkotyku.

-   Porozmawiamy   o   tym   później   -   przerwał   mu   Griffin.   Skinął   głową   w   stronę 

korytarza prowadzącego do kuchennych schodów. - Niech pan na mnie poczeka w kuchni.

Harperowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Niezgrabnym truchtem puścił się 

w stronę drzwi i zniknął w korytarzu. Griffin zwrócił się do zalęknionych Hulseyów.

- A my wrócimy do tematu kryształów.

-   Nie   wiemy   nic   o   żadnych   kryształach   -   odparł   urażony   Basil.   -   Prowadzimy 

eksperymenty chemiczne, kryształy nas nie interesują.

- Może nie powinienem, ale chyba wam wierzę. Cóż, w takim razie nie mam więcej 

pytań. - Znowu machnął rewolwerem. - Idziemy.

- Dokąd nas pan prowadzi? - zainteresował się Bertram.

- Niedaleko. Zostawię was w tej samej celi, w której więziliście Norwooda Harpera. 

Bez obawy, niedługo zjawi się po was ktoś z Jones & Jones. Podejrzewam, że agencja będzie 

miała do was kilka pytań.

- Nie! - wrzasnął Basil. - Nie może pan tego zrobić. Nasze badania weszły właśnie w 

decydujący etap i...

Resztę   zdania   zagłuszył   stłumiony   łoskot   wybuchu   piętro   wyżej.   Z   okolic   kuchni 

dobiegł krzyk Norwooda Harpera.

- Jasna cholera - powiedział Griffin, w dużej mierze do siebie. - Mogłem się tego 

spodziewać. Amatorzy. Nigdy nie słuchają poleceń.

Wziął koszyk z paprotką i rzucił się biegiem w stronę kuchennych schodów.

- Moja paproć! - zawołał za nim Basil. Griffin, nie zważając na niego, wbiegł po 

schodach. Zewnętrzna ściana kuchni stała w płomieniach.

Ogień blokował dojście do okna i tylnych drzwi, wychodzących na niewielki ogródek. 

Norwood stał pośrodku jak skamieniały.

- Mówiłem, żeby pan zaczekał w kuchni - odezwał się do niego Griffin. - Po jakie 

licho otwierał pan te drzwi? Przecież można się było domyślić, że to pułapka.

Norwood poruszał ustami, ale nie był w stanie wykrztusić słowa.

- Drzwi frontowe też nie są bezpieczne - orzekł Griffin. - Wyjdziemy górą. Ruszaj się, 

background image

człowieku.

Harpera nie trzeba było poganiać. Puścił się biegiem do hallu, chwycił za poręcz i 

sadził w górę, przeskakując po dwa stopnie. Griffin biegł tuż za nim.

Nim dotarli na piętro, hall przy wejściu już wypełnił dym.

-   Sypialnia   w   końcu   korytarza   -   powiedział   Griffin.   Norwood   rzucił   się   w   tamtą 

stronę.

- Jak się stąd wydostaniemy?

- Uda się, jeśli będzie pan robił dokładnie to, co mówię.

Griffin wszedł za nim do sypialni. Zdjął skórzane rękawiczki i rzucił je Norwoodowi. 

- Proszę je włożyć. Przydadzą się, jak będzie pan schodził po linie.

Podszedł do okna i rozwinął linę, wcześniej przywiązaną do łóżka. Wyrzucił drugi 

koniec na zewnątrz.

- Pan pierwszy - rzekł do Norwooda. - Szybko.

Harper nie zadawał zbędnych pytań. Naciągnął rękawiczki, wziął głęboki oddech i 

niezdarnie wydostał się przez okno. Uczepiony kurczowo liny, na pół zjechał, na pół zsunął 

się po niej na ziemię.

Wylądował ciężko na siedzeniu, ale zaraz cały i zdrów podniósł się i stanął obok liny.

Gdy tylko  Harper puścił linę, Griffin wciągnął ją z powrotem, przywiązał  do niej 

koszyk i paproć zsunęła się ciężko w ręce Harpera.

Już   miał   pójść   w   ślady   Harpera   i   paprotki,   kiedy   wszystkimi   zmysłami   odczuł 

uderzenie zabójczej energii. Kątem oka w drzwiach sypialni dojrzał zarys ciemnej sylwetki. 

W półmroku żarzyło się czerwone światełko.

-   Jeszcze   chwila,   a   udałoby   ci   się   uciec,   Winters   -   powiedział   Luttrell.   Uniósł 

czerwony kryształ. - Przyznaję, jestem pod wrażeniem, że dotarłeś tak daleko. Myślałem, że 

to mała  niespodzianka  w kuchni  załatwi  sprawę. Większość  ludzi  rzuciłaby się w  stronę 

najbliższego wyjścia. Ale ty myślisz inaczej niż większość, prawda?

Powinienem był zostawić Harpera w piwnicy razem z tą cholerną paprotką, pomyślał 

Griffin.

45

Panika narastała i zataczała coraz szersze kręgi, jak wywołany uderzeniem pioruna 

pożar w suchych zaroślach.

- Coś jest nie tak - powiedziała. Delbert spojrzał na nią spod oka.

- Skąd pani to wie?

background image

- Po prostu wiem - odparła, podrywając się do biegu. - Musimy się spieszyć.

Delbert rzucił się za nią.

- Niech pani wraca. Szef kazał mi pani pilnować.

Nie   zwracała   na   niego   uwagi.   Z   okna   domu   na   końcu   uliczki   wydobywały   się 

płomienie.

- Nie - szeptała gorączkowo. - Nie.

- Cholera ciężka - mruknął pod nosem Delbert. Przyspieszyła kroku. Delbert również.

Kiedy dobiegli do płonącego domu, na tle mgły unosił się ciemny pióropusz dymu. 

Płomienie sięgały pierwszego piętra.

- O mój Boże. - Adelaide westchnęła. - Gdzie on jest? Gdzie jest Griffin?

- Szef na pewno wyjdzie tą samą drogą, którą się tam dostał - stwierdził Delbert. 

Zabrzmiało to tak, jakby uspokajał raczej siebie niż Adelaide. - Przez okno na piętrze. Szef 

nigdy nie wchodzi dołem. Taką ma zasadę. Teraz pewnie jest już z tyłu, w ogrodzie.

-   Nie,   nadal   jest   w   środku   -   upierała   się   Adelaide.   -   I   to   w   śmiertelnym 

niebezpieczeństwie. Czuję to. Musimy się do niego przedostać.

- Nie damy rady wejść do tego domu. Szef sam da sobie radę. Może mi pani wierzyć, 

ma w tym spore doświadczenie.

- Muszę tam wejść - oznajmiła Adelaide. Ruszyła w stronę schodów prowadzących do 

frontowych drzwi.

Delbert chwycił ją za ramię i siłą odciągnął w tył.

- Bardzo  panią  przepraszam  - powiedział  szorstkim  tonem.  - Ale nie  mogę  na to 

pozwolić. Szef własnoręcznie poderżnąłby mi gardło, gdybym wpuścił panią do tego domu. 

Za parę minut całe piętro stanie w płomieniach.

- Ale on tam nadal jest.

Niemal odchodziła od zmysłów z niepokoju. Delbert mocniej ścisnął jej ramię.

- Ratunku!

Głos dobiegał od strony zaułka oddzielającego płonący budynek od sąsiedniej posesji.

- Pomocy!

Adelaide zobaczyła mężczyznę biegnącego w ich stronę. Wymachiwał dziko jakimś 

dużym, nieporęcznym przedmiotem.

- Co to, u diabła? - zdziwił się Delbert. - To nie szef. To ktoś inny. Co on tam niesie?

- To chyba paprotka - stwierdziła Adelaide.

background image

46

Zabójcze   promieniowanie   wrogiej   energii   uderzało   w   Griffina   bezlitośnie,   jak 

olbrzymi, przygniatający do ziemi ciężar. Przez pierwsze kilka sekund próbował osłonić się 

za pomocą swoich cieni, ale szybko zorientował się, że tylko traci siły To samo dotyczyło 

tego,   co   chyba   zawsze   już   będzie   uważał   za   swój   drugi   talent.   Przy   zalewającym   go 

psychicznym sztormie nie potrafił wygenerować fali koszmarów.

Nikt nie utrzyma takiego poziomu mocy przez dłuższy czas, pomyślał. Muszę tylko 

zachować przytomność do czasu, aż Luttrell wyczerpie zapas energii.

- Jak ci się podoba moja nowa zabawka? - zapytał Luttrell. - Nie udaję, że rozumiem, 

na jakiej zasadzie działa, bo to jakaś skomplikowana parafizyka, ale musisz przyznać, że 

efekty robią wrażenie. Zdumiewająco pomnaża siłę mojego wrodzonego talentu.

Griffin nie był  w stanie  zmusić  mięśni  do podjęcia  jakiegokolwiek  wysiłku,  toteż 

przyjął odwrotną strategię. Przestał się opierać atakującej go energii i opadł bezwładnie na 

podłogę przy oknie.

Ta   gwałtowna,   nieoczekiwana   zmiana   najwidoczniej   zaskoczyła   Luttrella,   bo   na 

ułamek sekundy stracił panowanie nad kryształem.

Griffin poczuł, że może swobodnie oddychać. Niewyobrażalny ciężar, który wcześniej 

go przygniatał, na krótko zelżał. Wraz z oddechem zdołał przyciągnąć do siebie odrobinę 

energii cienia. Osłonił się nią, może nie na tyle, by stać się niewidocznym, ale przynajmniej 

utrudnił Luttrellowi koncentrację.

Luttrell zareagował wściekłością.

- Nie ruszaj się! - wrzasnął.

Błyskawicznie   odzyskał   nad   sobą   kontrolę,   ale   Griffin   miał   wrażenie,   że   owe 

przygniatające go psychicznym ciężarem prądy nie są tak stabilne, jak jeszcze przed chwilą.

Za   moment   w   rytmie   napływających   od   strony   Luttrella   fal   znowu   pojawiło   się 

nieznaczne odchylenie. Albo jego energia cienia rozpraszała Luttrella, albo kryształ tracił 

moc. Ludzki umysł to przecież nie automat wysyłający jednostajny strumień energii. Talent 

nie   różnił   się   niczym   od   słuchu,   wzroku,   smaku   czy   zapachu.   Zmysły   parapsychiczne, 

podobnie jak te normalne, były uzależnione od wielu czynników, począwszy od stanu emocji 

aż po szybkość tętna.

- Będzie  mi  brakowało Hulseyów  - rzekł Luttrell.  - Byli  użyteczni,  ale  właściwie 

więcej   miałem   z   nimi   kłopotów   niż   pożytku.   Wiedziałem,   że   prędzej   czy   później 

Towarzystwo się o nich upomni. Nie potrzebuję takich komplikacji. Będę miał dosyć roboty z 

background image

przejmowaniem kontroli nad twoją organizacją.

Griffin   wyczuł,   że   prądy   energii   wysyłanej   przez   Luttrella   znowu   na   moment 

przygasły. Wykorzystał tę krótką przerwę, żeby zgromadzić wokół siebie więcej cieni.

- Moi rodzice - wycharczał. - Czemu ich zamordowałeś?

- Nie miałem wyboru - odparł Luttrell. - Nie uwierzysz, ale naprawdę myślałem, że w 

domu nikogo nie ma. Tymczasem okazało się, że twoja matka i ojciec zabawiali się akurat w 

sypialni. Twój ojciec usłyszał, jak rozbijałem sejf. Miał ze sobą broń. Cóż mogłem zrobić?

- Ty sukinsynu.

- Nie będę zaprzeczał. - Luttrell podszedł bliżej i spojrzał z góry na Griffina. - Nigdy 

nie poznałem mojego tatusia. Podobno zginął od noża parę miesięcy przed moim urodzeniem. 

Cóż,   każdy   miał   w   życiu   jakiś   smutny   epizod,   nieprawdaż?   Na  szczęście   dla   działaczek 

społecznych. Inaczej nie miałyby kogo sprowadzać na właściwą drogę.

- Niektórzy z nas są już nie do uratowania.

- Pewnie masz rację. - Luttrell się uśmiechnął. - Ale z drugiej strony, niektórzy z nas 

mogą sobie nie życzyć, by ich ktoś ratował. Wyobrażasz sobie któregoś z nas wiodącego 

cichy, nudny żywot szanującego się obywatela? Co by to była za strata talentu i umiejętności.

- Dlaczego zerwałeś rozejm?

-   Po   kilku   latach   nasza   umowa   przestała   mnie   zadowalać.   Tobie   może   wystarcza 

rządzenie częścią podziemia, ale ja jestem gotów przejąć władzę nad całością. Właściwie 

poza   tobą   i   Pierce'em   nie   miałem   większych   przeszkód   na   drodze   do   tego   celu.   A   po 

dzisiejszym dniu zostanie już tylko Pierce. Nie sądzę, by stwarzał większe problemy.

- Zapominasz o Towarzystwie. Luttrell znowu się uśmiechnął.

-   Członkowie   Towarzystwa   pochodzą   z   wyższych   klas.   Żaden   z   nich   nie   musiał 

walczyć o przetrwanie na ulicach jak ty czyja. Co wiedzą o naszym świecie? Od pokoleń 

prowadzą wygodne życie i to ich osłabiło.

- Obyś się nie przeliczył.

- Wiem, że są pośród nich obdarzeni potężnymi talentami, i dlatego wcale mi się nie 

spieszy, żeby się z nimi zmierzyć. Ale już wkrótce najpotężniejszych członków tej organizacji 

będę   miał   w   kieszeni.   Poznam   ich   sekrety   i   w   ten   sposób   przejmę   kontrolę   nad 

Towarzystwem. Wyobraź sobie, co osiągnę, mając taką władzę.

- Nie wiesz, na co się porywasz - powiedział Griffin. - Uwierz mi.

- I tutaj właśnie się mylisz. Wiem dokładnie, na co się porywam. Mam informatora w 

najściślejszej elicie Towarzystwa.

- Głupiec z ciebie.

background image

- Który z nas dwóch leży bezsilnie na podłodze? - zapytał Luttrell. - Ale zanim cię 

wykończę, chcę się czegoś dowiedzieć. Czy ta Pyne pomogła ci wykorzystać płonącą lampę? 

Według legendy powinieneś do tej pory zdobyć parę dodatkowych talentów. Ale jakoś nie 

widzę, żeby ci przybyło mocy.

- Wiesz, jak to jest z legendami. Dziewięćdziesiąt pięć procent opowieści to zwykle 

bujdy.

- Podejrzewałem, że mit płonącej lampy nie jest wiele wart. Niefortunnie dla ciebie. 

Ale dla mnie liczy się to, że mój szpieg ma obsesję na tle tej lampy. Jest przekonany, że 

będzie   umiał  wykorzystać   jej   moc.  A   ja  z  kolei   bardzo  polubiłem   kryształy,   których  mi 

dostarcza. I w ten sposób zawarliśmy korzystną dla nas obu umowę.

Luttrell   znowu   na   moment   utracił   siły.   Griffin   przyciągnął   ku   sobie   więcej   cieni. 

Sprzyjał mu panujący w pokoju półmrok. Wiedział, że szybko staje się dla wroga niewyraźną 

sylwetką w słabo oświetlonym pomieszczeniu.

- Wstawaj - rozkazał Luttrell. - Stań tak, żebym cię widział. Griffin znieruchomiał i 

wstrzymał oddech. Luttrell zaczynał się denerwować.

-   Powiedziałem   przecież!   -   krzyknął.   -   Wstawaj.   W   jego   słowach   zabrzmiały 

wściekłość i strach. Luttrell poruszył kryształem, szukając ofiary, której już nie widział.

Nagle Griffin poczuł, że jest wolny. Jego zmysły odzyskały pełną moc. Natychmiast 

wyrzucił z siebie potężną falę energii koszmaru.

Luttrell   wydał   z   siebie   wysoki,   przenikliwy   jęk,   który   dał   się   słyszeć   pomimo 

huczącego wokół ognia. Czerwony kryształ rozjarzył się słabym blaskiem, po czym zgasł.

Griffin chwiejnie się podniósł.

- Nie! - krzyczał Luttrell. - Nie zbliżaj się do mnie! - Odwrócił się i zaczął uciekać w 

stronę drzwi. Griffin rzucił się na niego i obaj przewrócili się na podłogę. Winters czuł jak 

przez mgłę, że boli go zraniony bark, ale uznał to za nieistotne. Luttrell wierzgał i kopał na 

ziemi. Griffin wysłał ku niemu kolejną dawkę energii.

Luttrell krzyknął jeszcze raz. W następnej chwili serce mu stanęło i zamilkł.

Griffin nie przerywał fali koszmarów, póki się nie upewnił, że tamten nie żyje. Jego 

śmierć odczuł wszystkimi zmysłami jak wiadro rozlanego kwasu. Wiedział, że przyjdzie mu 

za to zapłacić, ale uznał, że warto.

Ogień ryczał coraz głośniej. Do sypialni zaczął się przedostawać dym. Griffin zrzucił 

z siebie ciało Luttrella, wyjął mu z ręki kryształ i podbiegł do okna. Zatrzymał się na moment, 

żeby zdjąć frak. Chciał owinąć nim ręce, żeby nie otrzeć sobie skóry, zjeżdżając po linie.

Gdy przełożył nogę przez parapet, poczuł, że lina się napięła. Spojrzawszy w dół, 

background image

zobaczył Adelaide, która złapała za luźny koniec i właśnie wspinała się po ścianie budynku.

- Można się było spodziewać, że prędzej czy później się tu zjawisz.

- Griffin. Bogu dzięki.

Wypuściła linę i zeskoczyła do ogrodu. Griffin wyszedł przez okno i błyskawicznie 

zsunął się na ziemię obok niej.

Zza rogu wybiegł zasapany Delbert z rewolwerem w dłoni.

- Wybacz, szefie. Uciekła mi.

- W uciekaniu rzeczywiście jest całkiem niezła. - Griffin chwycił rękę Adelaide. - 

Biegiem.

Minęli róg domu i wybiegli na ulicę. Czekał tam na nich Norwood Harper, ściskając w 

ramionach paprotkę. Griffin wyrwał mu koszyk.

- Ruszaj się, Harper. Ten dom zaraz się zawali.

Kamienne ściany jeszcze stały, ale wnętrze budynku zapadło się do środka pośród 

rozszalałych  płomieni.  Z daleka  słychać  było  nadjeżdżającą  straż pożarną. Zatrzymali  się 

dopiero przy powozie. Jed spojrzał na nich z wysokości kozła.

- Jakieś kłopoty, szefie?

- Nic szczególnego - odparł Griffin.

Stali tak wszyscy, patrząc, jak mijają ich wozy strażaków. Przez parę minut nikt się 

nie odzywał. Wreszcie Griffin spojrzał na Adelaide.

- Gdzie się nauczyłaś wspinać po linie? Niech zgadnę. W rewii Monty'ego Moore'a.

-   Mieliśmy   stały   numer,   w   którym   gang   przestępców   uciekał   z   więzienia   - 

powiedziała, dysząc z wysiłku. - Bandyci schodzili po linie.

- A jaki był finał?

- Szeryf i jego ludzie zawsze łapali bandytów. Ale tamci przedtem okradali bank.

- Bandyci zawsze przegrywali?

- Obawiam się, że tak - odparła Adelaide.

- W takim razie mieli beznadziejnego szefa.

- Zawsze grałam rolę przywódcy bandytów - powiedziałaByłam ich szefem.

47

Jed wprowadził Lucindę i Caleba Jonesów do biblioteki. Griffin wstał zza biurka, żeby 

się z nimi przywitać.

- Coś podobnego, państwo Jones z wizytą w domu znanego przestępcy - powiedział. - 

To może poważnie zaszkodzić mojej reputacji.

background image

- Naszej też pewnie nie pomoże - mruknął pod nosem Caleb. Adelaide uśmiechnęła się 

do Lucindy.

- Nie zwracaj na nich uwagi - powiedziała. - Siadaj, proszę.

- Dziękuję. - Lucinda zajęła jedno z krzeseł. Spojrzała na Adelaide z niepokojem, po 

czym przeniosła wzrok na Griffina. - Jesteście cali i zdrowi? Człowiek, który przyszedł z 

wiadomością,  mówił coś o pożarze. Bez urazy,  ale oboje wyglądacie,  jakbyście wyszli z 

komina.

Adelaide   skrzywiła   się,   patrząc   na   swoje   wysmarowane   sadzą   koszulę   i   spodnie. 

Ubranie Griffina było w jeszcze gorszym stanie, a twarz miał okopconą dymem.

-   Piękny   widok,   nie   ma   co   -   stwierdziła   Adelaide.   -   Nie   zdążyliśmy   się   jeszcze 

wykąpać.

Pani   Trevelyan   wniosła   herbatę.   Griffin   tymczasem   streścił   wydarzenia   z   ulicy 

Bezksiężycowej. Na zakończenie teatralnym gestem wydobył zza biurka koszyk z paprotką i 

mrugnął do Adelaide. Przewróciła tylko oczami.

-  Moja  Ameliopterist  -  wykrzyknęła  Lucinda.  Skoczyła  na  nogi   i  podbiegła,  żeby 

wziąć koszyk z rąk Griffina. Z przejęciem obejrzała roślinę, po czym odetchnęła z ulgą. - 

Hulsey odciął parę odnóżek, ale moje biedactwo chyba ma się dobrze. Odrośnie. - Popatrzyła 

na Griffina. - Pan sobie nawet nie wyobraża, ile ta roślina dla mnie znaczy. Dziękuję, panie 

Winters, Mam nadzieję, że będę mogła się jakoś odwdzięczyć.

Caleb zacisnął szczęki. Chrząknął znacząco.

- Kochanie - odezwał się do Lucindy. - Nie powinnaś się tak emocjonować.

- Ale ja jestem głęboko wdzięczna - upierała się Lucinda. - I naprawdę czuję, że mam 

wobec pana Wintersa dług.

Griffin już miał na ustach swój chłodny uśmiech.

- Skoro tak pani mówi. Otóż, ja kolekcjonuję niewykorzystane przysługi. Takie mam 

hobby. Caleb rzucił mu nieufne spojrzenie.

- To tylko paproć, Lucindo. Zresztą i tak jest twoja. Winters tylko ci ją zwrócił. Nie 

ma mowy o żadnych przysługach.

-   Nie   zgadzam   się   -   oponowała   Lucinda.   -  Ameliopteris  jest   dla   mnie   naprawdę 

wyjątkowa. Zawsze będę wdzięczna panu Wintersowi.

- Miło, że mogłem pani sprawić radość - powiedział Griffin.

Adelaide zmierzyła go karcącym spojrzeniem, po czym zwróciła się do Lucindy.

- Nie zwracaj uwagi na pana Wintersa. Niczego mu nie jesteś winna za to, że pomógł 

ci odzyskać twoją paprotkę. Mam rację, panie Winters?

background image

- To sama przyjemność  przysłużyć  się współzałożycielce  agencji Jones & Jones - 

przytaknął szarmancko Griffin.

Caleb nie spuszczał wzroku z Griffina.

- Więc mówisz, że Hulseyom udało się uciec?

- Lepiej założyć, że tak się stało - powiedział Griffin. - Ich podziemne laboratorium 

było połączone z siecią średniowiecznych tuneli.

- Mając na uwadze ich współpracę z poprzednimi patronami, bardzo prawdopodobne, 

że mieli  przygotowany plan ucieczki  - zgodził się Caleb. W jego głosie zabrzmiała  nuta 

rezygnacji. - Każdy z nas zrobiłby to samo.

- Tak - przyznał Griffin. - To prawda.

Caleb westchnął w zamyśleniu.

-   My   dwaj   naprawdę   myślimy   podobnie.   Griffin   nie   odpowiedział,   ale   też   nie 

zaprzeczył, jak zauważyła Adelaide.

- Ale są też pozytywy - odezwała się wesoło. - Skoro Hulseyowie uciekli, agencja 

będzie miała zajęcie. Caleb spojrzał na nią ponuro.

- Zapewniam panią, że Jones & Jones nie uskarża się na brak klientów. Mamy ich po 

dziurki w nosie.

- Nie słuchaj go. - Lucinda pieszczotliwie poklepała męża po ramieniu. - Uwielbia 

trudne sprawy. Ja zresztą też. Skoro Luttrell nie żyje, co się stanie z jego imperium?

Griffin oparł się wygodniej w swoim fotelu za biurkiem.

- Ponieważ ani pan Pierce, ani ja nie jesteśmy zainteresowani prowadzeniem domów 

publicznych czy palarni opium, przypuszczam, że lada moment zacznie się walka o władzę.

Adelaide podała Lucindzie herbatę.

- A tymczasem mój przytułek i Akademia przygarną wszystkie pracujące dotąd dla 

Luttrella dziewczęta, które uda się namówić do porzucenia życia na ulicy.

Lucinda była pod wrażeniem.

- Gratuluję, Adelaide. Pomyśleć tylko, że za jednym zamachem udało się zniszczyć 

wszystkie te siedliska rozpusty. Każda działaczka społeczna marzy o takim osiągnięciu.

- Nie moja w tym zasługa - odparła Adelaide. - To pan Winters jest tym wspaniałym 

społecznikiem, który zrównał z ziemią królestwo Luttrella. Ciekawe, co o tym napiszą w 

„Latającym Donosicielu".

Griffin zmierzył ją groźnym spojrzeniem. W jego oczach pojawiły się niebezpieczne 

błyski.

-   Byłbym   bardzo   niezadowolony,   gdyby   moje   nazwisko   pojawiło   się   w   prasie 

background image

brukowej.

- Ależ, mój drogi, po co te groźby - powiedziała Adelaide, spokojnie odstawiając 

imbryk   z   herbatą.   -   Zapewniam   cię,   że   ani   słowem   nie   wspomnę   o   tobie   Gilbertowi 

Oxfordowi, jak również innym panom z gazety. Ale nie mogę odpowiadać za plotki, które 

zapewne już krążą po mieście.

- Owszem - odpowiedział Griffin. - I właśnie ciebie będę za to winił.

- Komu jeszcze herbaty? - Adelaide uśmiechnęła się słodko. Caleb ze zmarszczonym 

czołem przyglądał się leżącemu na biurku kawałkowi czerwonego szkła.

- A co powiesz o tym krysztale?

- Niewiele. - Griffin wstał zza biurka, obszedł je dookoła i oparłszy się o nie, wziął do 

ręki kryształ. -Wydaje się, że te kamienie mogą wzmocnić siłę oddziaływania wrodzonego 

talentu, przynajmniej na jakiś czas. Ale wypalają się bardzo szybko.

Caleb podniósł się, by wziąć od niego kryształ. Uniósł go pod światło, chcąc mu się 

lepiej przyjrzeć.

- I mówisz, że Hulseyowie nic na ich temat nie wiedzą?

- Nie. Zresztą Luttrell powiedział wyraźnie, że dostawał je od Smitha, który według 

niego należy do Towarzystwa. Smith to ktoś z twojego świata, Jones, nie z mojego.

-   Ma   pan   rację   -   powiedziała   Lucinda.   -   Smith   to   nasz   problem.   Natychmiast 

zaczniemy dochodzenie. Caleb zmarszczył brwi.

- Powiedz mi, w jaki sposób Luttrell opisał pozycję Smitha w Towarzystwie.

- Twierdził, że Smith należy do najściślejszej elity. Caleb z ponurą miną skinął głową.

-   A   więc   istnieje   duże   prawdopodobieństwo,   że   jest   członkiem   Rady.   To   jest 

najściślejsza elita Towarzystwa.

- Co zawęża zakres poszukiwań - stwierdziła Lucinda.

-   Ostrzegałem   Gabe'a,   że   przez   tych   starych,   zdziwaczałych   alchemików 

zasiadających w Radzie możemy mieć kłopoty - powiedział Caleb.

-   Kiedy   już   wytypujecie   podejrzanego,   mogę   go   zidentyfikować   -   zaproponowała 

Adelaide. - Wiem, jakie ślady pozostawia jego blask snów.

- To bardzo się przyda - ucieszyła się Lucinda. - Czy jest coś jeszcze, co ty albo pan 

Winters moglibyście nam na jego temat powiedzieć?

- Jest chyba jeszcze jedno - rzekł Griffin z namysłem. - Mam wrażenie, że pan Smith 

ma prawdopodobnie obsesję na punkcie genealogicznych rejestrów Towarzystwa. Myślę, że 

właśnie w ten sposób przed trzynastu laty trafił na ślad Adelaide.

Caleb znieruchomiał. Wymienił spojrzenia z Lucindą, a ona poważnie skinęła głową.

background image

- Samuel Lodge - powiedział cicho Caleb.

Pół godziny później, bo tyle czasu zajął im dojazd dorożką do domu Lodge'a, Griffin i 

Caleb rozglądali się po jego sypialni. Otwarta szafa była częściowo opróżniona. Najwyraźniej 

Lodge zabrał ze sobą tylko to, co mogło się zmieścić do niewielkiej torby czy walizki. Na 

jednej półce leżał oprawny w skórę notes.

Caleb spojrzał na zdenerwowaną gospodynię.

- Kiedy wyjechał?

- Pan Lodge wyszedł przed półgodziną - jąkała przestraszona kobieta. - Mówił, że ma 

ważne sprawy rodzinne w swoim majątku na północy.

- Czy zanim wyszedł, ktoś go odwiedzał? - spytał Griffin. - Może ktoś przyniósł mu 

wiadomość?

- Tak, proszę pana. Jakiś chłopiec przyszedł z wiadomością kuchennymi drzwiami. 

Mówił, że to pilne. I zaraz potem pan Lodge powiedział, że musi natychmiast wyjechać.

- Cholera - mruknął Caleb. - Pewnie ostrzegli go Hulseyowie.

- Na pewno liczą na dalszą współpracę - stwierdził Griffin. Podszedł do szafy, wziął 

do ręki notes i zaczął go kartkować. - Wygląda na to, że ostatnimi czasy Lodge bardzo pilnie 

studiował roczniki genealogiczne Towarzystwa.

Caleb zmarszczył czoło.

- Co masz na myśli?

- Według tych notatek niedawno udało mu się znaleźć trzech młodych chłopców o 

talencie łowców. Wszyscy trzej wychowali się w sierocińcach. Potraktował ich jak króliki 

doświadczalne. Był ciekaw, czy jego kryształy działają też na inny niż jego talent, ale nie 

chciał, żeby dowiedział się o tym ktokolwiek z Towarzystwa. A kiedy zaczął robić interesy z 

Luttrellem, zorientował się, że ci trzej przydadzą mu się jako ochroniarze.

- Jak on, u diabła, znalazł tych trzech łowców?

-   Tak   samo   jak   wcześniej   Adelaide.   Przez   zapiski   w   rocznikach.   Tych   trzech,   u 

których   podejrzewał   wyjątkowy   talent,   spłodzili   członkowie   Towarzystwa.   Ale   ponieważ 

były to dzieci z nieprawego łoża, odesłano je do sierocińców.

- To znaczy,  że Lodge ma  teraz  dobrze uzbrojonych  łowców  do ochrony.  Griffin 

zamknął notes.

- Ja się raczej zastanawiam nad tym, ile takich nieślubnych dzieci albo sierot zostało 

zmuszonych do życia na ulicy.

- Towarzystwo powinno się lepiej troszczyć o swoich. - Caleb westchnął głęboko.

Niedługo później Adelaide stanęła w głównym hallu rezydencji Lodge'a i wyostrzyła 

background image

zmysły.   Na   marmurowej   posadzce   leżały   naniesione   przez   dziesięciolecia   warstwy 

poskręcanych prądów. Ślady stóp, które dostrzegała talentem, jarzyły się ciężkim, oleistym 

blaskiem.   Nagle   poczuła   skurcz   żołądka.   Griffin   położył   jej   rękę   na   ramieniu,   żeby   ją 

podtrzymać.

- Lodge to z całą pewnością Smith - orzekła. - Nie mam żadnych wątpliwości. Caleb 

sprawiał wrażenie usatysfakcjonowanego.

-   Pytałem   w   różnych   miejscach.   Podobno   wyjechał   do   Europy.   Wątpię,   żeby 

zaryzykował powrót, bo wie, że Jones & Jones na niego czeka.

- Nie rozumiem tylko jednego - powiedziała Adelaide. - Dlaczego jego nadnaturalne 

zdolności tak mocno się zdegenerowały? - Przyjrzała się śladom na podłodze. - Zaburzenia są 

o wiele poważniejsze niż przed trzynastu laty.

Caleb spojrzał na Lucindę.

- Wyczuwasz ślady stosowania formuły?

- Nie - odparła Lucinda. - Żadnych. Nie ma tu śladów trucizny, a przynajmniej ja nie 

jestem w stanie ich wykryć.

- Kryształy - zasugerował Griffin. - Być może z czasem ich używanie wypacza fale 

energii psychicznej.

Caleb był pod wrażeniem.

- Wiesz co, Winters? Myślę, że marnujesz swój talent jako przestępca. Doskonale 

nadawałbyś się na detektywa.

- Czemu ostatnio wszyscy mi powtarzają, że obrałem niewłaściwy zawód?

48

Rozebrała się, włożyła koszulę nocną, odsunęła kołdrę i stanęła niezdecydowana przy 

łóżku. To był bardzo męczący dzień. Chciało jej się spać, a jednocześnie była pewna, że nie 

zmruży oka. Co chwila przebiegały ją nieprzyjemne dreszcze, jakich zawsze doświadczała po 

zetknięciu się z niebezpieczeństwem i przemocą.

Spora szklaneczka brandy pomogłaby rozproszyć ten przykry nastrój. Rozważała ten 

pomysł,   kiedy   usłyszała   stukanie   do   drzwi   łączących   sypialnie.   Jej   zmysły   natychmiast 

rozpaliła gorąca energia, a dreszcze zniknęły bez śladu.

Wzięła głęboki oddech, podeszła do drzwi i otworzyła je. Stał za nimi Griffin. Widać 

było,   że   też   zaczął   się   rozbierać,   ale   jeszcze   miał   na   sobie   spodnie,   tylko   koszula   była 

rozpięta. Wiedziała, że potrzebuje snu bardziej niż ona, ale kiedy spojrzała na niego oczyma 

talentu, zauważyła, że jego blask snów płonie.

background image

- Griffin - szepnęła, otwierając ramiona.

Bez słowa wszedł do sypialni, porwał ją na ręce i padł wraz z nią na jedwabną pościel.

Kochał ją tak mocno i z taką determinacją, że aż zabrakło jej tchu. Kiedy jej ciało 

wyprężyło się w ekstazie, Griffin znieruchomiał.

- Trzymaj mnie - powiedział. - Nie puszczaj.

To były pierwsze i jedyne  słowa, jakie usłyszała  z jego ust, odkąd wszedł do jej 

pokoju. Oplotła go rękami i nogami z całej siły, kiedy wstrząsnęło nim spełnienie.

Parapsychiczne fajerwerki niemal oślepiły jej zmysły. Wreszcie Griffin opadł bez sił 

na łóżko obok niej; wkrótce sama też pogrążyła się we śnie.

Gdy obudziła się jakiś czas później, odkryła, że obok niej w łóżku nie ma nikogo. Ale 

wyczuwała obecność Griffina. Otworzywszy oczy, zobaczyła, że stoi przy oknie, wpatrzony 

w mrok.

- Griffin? - szepnęła. - Co się dzieje?

-   Czy   jesteś   pewna,   że   prądy   mojego   światła   snów   są   stabilne?   -   zapytał,   nie 

odwracając wzroku od nocnych ciemności.

- Tak. Uwierz mi.

- Ale jak mogę kontrolować dwa różne talenty, nie wpadając w obłęd?

- Już ci mówiłam... Nie uważam, by twój drugi talent był czymś innym od pierwszego. 

To   tylko   inny   wymiar   twojej   naturalnej   zdolności.   Poza   tym,   chociaż   jesteś   potomkiem 

Nicholasa Wintersa, odziedziczyłeś też inne potężne geny.

- Mówisz o Eleanor Fleming, kobiecie, która obsługiwała lampę dla Nicholasa.

-   Ona   też   miała   olbrzymi   talent.   Być   może   połączenie   tych   dwóch   umiejętności 

pozwala   ci   kontrolować   ogromną   energię.   A   może   twoje   zdolności   wynikają   z   tego,   że 

promieniowanie lampy zmieniło talent twojego przodka. Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że 

jesteś całkiem zdrów psychicznie.

Griffin nadal bez słowa wyglądał w noc. Adelaide wstała z łóżka i podeszła do niego.

-   Pamiętam   z   dzieciństwa,   jak   ojciec   opowiadał   matce   o   swoich   badaniach   - 

powiedziała. -Jedno z tych wspomnień dotyczy rodziny Jonesów.

- Co mówił?

- Papa nieraz snuł domysły na ich temat. Twierdził, że wcale by go nie dziwiło, gdyby 

Sylvester wypróbowywał pierwsze wersje formuły na sobie, i to zanim spłodził potomstwo.

Griffin milczał dłuższą chwilę. A kiedy się zwrócił do Adelaide, zobaczyła na jego 

twarzy lodowato zimny uśmiech.

- Chociaż żaden z Jonesów nigdy się nie przyzna, że formuła założyciela wprowadziła 

background image

nieodwracalne zmiany w genach rodziny - rzekł.

-   Oczywiście,   że   nie.   Takie   stwierdzenie   byłoby   równoznaczne   z   deklaracją,   że 

przynajmniej jedna wersja formuły została dopracowana i zadziałała.

- Jeśli Jonesowie wiedzą  czy choćby podejrzewają, że ich rodzina stanowi żyjący 

dowód na skuteczność pierwszej wersji formuły, to mają wszelkie powody przypuszczać, że 

płonąca lampa też działa. - Griffin zacisnął dłoń na parapecie. - Nic dziwnego, że zawsze z 

takim niepokojem śledzili losy mojej rodziny.

- Tak, to by wyjaśniało ich zainteresowanie spadkobiercami Nicholasa i lampą.

-   Jonesowie   z   pewnością   obawiają   się   powstania   skupiającej   silne   talenty, 

konkurencyjnej organizacji, która mogłaby zagrozić Towarzystwu i jego władzy.

- Cóż - Adelaide się uśmiechnęła - chyba posuwasz się trochę za daleko. Czy szefowie 

gangu zawsze podejrzewają innych o najgorsze?

- Ci, którzy nie są podejrzliwi, z reguły nie żyją długo.

- Mnie też podejrzewasz?

-   Nie.   -   Spojrzał   jej   prosto   w   oczy.   -   Nigdy.   Tobie   powierzyłbym   własne   życie, 

Adelaide. Pomyślała, że może nie jest to oczywiste wyznanie miłości, ale w końcu czego 

można się spodziewać po przestępcy.

49

Następnego dnia o trzeciej po południu drzwi do sypialni Adelaide otworzyły się z 

taką siłą, że aż uderzyły w ścianę. Zatrzasnęłyby się z powrotem, ale Griffin zdążył wsunąć 

but między drzwi a framugę.

- Och - mruknęła pani Trevelyan, wkładając do walizki starannie złożoną koszulę 

nocną. - Czułam, że to nas nie ominie.

- Do diabła, co tu się dzieje? - Griffin wszedł do pokoju i zatrzymał się dopiero tuż 

przed Adelaide. Jego oczy gorzały takim żarem, że mógłby podpalić nie tylko łóżko, lecz 

także kilka sprzętów. - Przed opactwem natknąłem się na Jeda i Leggetta szykujących powóz. 

Powiedzieli, że odchodzisz.

Adelaide odwróciła się do szafy i wyjęła z niej halkę.

- Pani Trevelyan i ja wracamy na Lexford Square.

- Teraz jeszcze nie możesz stąd odejść - zaprotestował Griffin. - To niebezpieczne. 

J&J nie znaleźli Samuela Lodge'a.

- Słyszałeś, co mówił pan Jones. - Adelaide ominęła Griffina, by umieścić halkę w 

walizce. - Lodge wyjechał do Europy i mało prawdopodobne, żeby ryzykował powrót. A jeśli 

background image

tu   wróci,   Towarzystwo   będzie   na   niego   czekało.   Co   więcej,   Lodge   o   tym   wie.   Będę 

bezpieczna.

- A jeśli Caleb Jones się myli? Położyła halkę na koszuli nocnej.

- O ile wiem, pan Jones rzadko się myli. Tak czy inaczej, oboje wiemy, że nie mogę 

do końca życia mieszkać z tobą w opactwie. Prędzej czy później powinnam wrócić do siebie. 

Więc wolę to zrobić prędzej.

Zapadła niezręczna cisza. Pani Trevelyan odchrząknęła.

- Zejdę na dół nastawić wodę na herbatę.

Z godnością wyszła  na korytarz,  zamykając  za sobą drzwi cicho, lecz stanowczo. 

Griffin wbił w Adelaide oskarżycielskie spojrzenie.

- Co to ma znaczyć?

- Po prostu na mnie  już czas  - oznajmiła  łagodnie.  Przecisnęła  się obok niego, a 

falbanki jej sukni musnęły czubek jego czarnego skórzanego buta. Podeszła do toaletki, by 

wziąć  z  niej  inkrustowane  srebrem  szczotkę   i  grzebień.  -  Przyznam,  że  bycie  konkubiną 

przestępcy ma  w  sobie pewien,  nazwijmy to, egzotyczny  urok. Ale konkubina  jest tylko 

konkubiną. Nie mieszka w domu swojego kochanka.

- Do cholery, nie jesteś moją konkubiną.

- Naprawdę? - Schowała  szczotkę  i grzebień  do walizy.  - A jak określiłbyś  moje 

miejsce w twoim życiu?

- Jesteś moją... - Urwał. - Jesteś moja.

- Kocham cię, Griffin - powiedziała. Spojrzał na nią rozpalonym wzrokiem.

- Przecież wiesz, że ja też cię kocham. Uśmiechnęła się.

- Taką miałam nadzieję. Żadne z nas od dawna nie miało prawdziwego domu. Tylko 

od nas zależy, czy zechcemy go sobie nawzajem stworzyć.

- Chcesz małżeństwa - stwierdził zimnym, beznamiętnym tonem.

- Wydaje mi się, że oboje tego chcemy. Nie mam racji?

- To jedyna rzecz, jakiej nie mogę ci dać. Proś mnie, o co chcesz, byle nie o to. - 

Zacisnął pięści. - O cokolwiek.

Z uśmiechem dotknęła jego policzka opuszkami palców.

- Niczego innego nie chcę - powiedziała.

- Na miłość boską, Adelaide. - Chwycił ją za ramiona. - Nie rozumiesz. Małżeństwo 

ze   mną   naraziłoby   cię   na   wielkie   ryzyko.   Jako   moja   żona,   byłabyś   w   ciągłym 

niebezpieczeństwie.

- Chyba  nie sądzisz, że mogłabym  cię zdradzić z którymś  z twoich ludzi, tak jak 

background image

Rowena.

- Nie. Nigdy. Dobrze wiesz, że nie o to chodzi. Małżeństwo ze mną uczyniłoby cię 

celem ataku wszystkich moich wrogów.

- Aż tylu masz wrogów?

- Od dawna siedzę w tym interesie - powiedział. - Wydarzyło się wiele rzeczy, które 

już się nie odstaną. Są tacy, którzy marzą, by się na mnie zemścić. Co więcej, zapracowałem 

sobie na określoną reputację. Na pewno znajdzie się ktoś, kto będzie chciał się sprawdzić, 

próbując mnie zniszczyć.

- Jesteś zupełnie jak doświadczony rewolwerowiec na Dzikim Zachodzie, który musi 

się bez przerwy pilnować  przed narwanymi  młodzikami,  myślącymi  tylko  o tym,  by mu 

rzucić wyzwanie.

- Są ludzie, którzy nie cofną się przed niczym, pragnąc zdobyć to, co zbudowałem. 

Jeśli uznają, że jesteś dla mnie ważna, to nie zawahają się tego wykorzystać.

- Griffin, wyrzekłbyś się dla mnie swojego królestwa?

- Bez namysłu. - Złapał ją za nadgarstki.

- Oczywiście. - Uśmiechnęła się. - Wyrzekłbyś  się, wiedząc, że zawsze możesz je 

odbudować.

- Nie w tym rzecz, Adelaide.

- Zgadzam się. W takim razie, mój kochany gangsterze, jeśli jesteś gotów zostawić 

swoje imperium i wszystko, co się z nim łączy, włącznie z twoją groźną reputacją, to myślę, 

że znaleźliśmy rozwiązanie naszego problemu.

-   Nie   ma   dobrego   rozwiązania.   To   właśnie   próbuję   ci   wytłumaczyć.   Stworzyłem 

koszmar i nie mam innego wyboru. Muszę w nim żyć.

- Lepiej królować w piekle? - zacytowała z pamięci. - Ale ty nie jesteś diabłem i nie 

występujesz w Raju utraconym

.

- Upadłym aniołem też nie jestem. Jestem tym, kim jestem, i tego już nie cofnę.

- Ach, przecież nie mówiłam o cofaniu się. Wręcz przeciwnie, ruszymy przed siebie, 

do miejsca, gdzie nikomu  nie przyjdzie  do głowy,  by zadawać ci niedyskretne pytania  o 

przeszłość. Tam wszyscy spoglądają w przyszłość. Udamy się do miejsca, gdzie nikt nie ma 

pojęcia o twojej reputacji i nie będzie miała znaczenia. Gdzie możemy razem zbudować dom i 

rodzinę.

- Czy to fantazja, którą utkałaś z blasku snów? - zapytał. - Przykro mi, kochana, ale 

*

„Lepiej   królować   w   piekle,   niż   służyć   w   niebiosach"   -  słowa   szatana   z   poematu   epickiego  Raj 

utracony Johna Miltona (przyp. tłum.).

background image

sny znikają, kiedy wstaje dzień.

- Ten nie zniknie. Masz moje słowo społecznej reformatorki. Lepiej sam zacznij się 

pakować.

- Dlaczego?

- Bo kupimy bilety na parowiec do Ameryki. Oczywiście, przed wypłynięciem mamy 

jeszcze sporo do zrobienia, ale jestem pewna, że uda ci się szybko pozałatwiać wszystkie 

interesy. Masz talent do zarządzania i organizacji.

50

- Wyjeżdżacie do Ameryki? - spytał Caleb, zdumiony i zaintrygowany.

-   Nasz   statek   odpływa   na   początku   przyszłego   tygodnia   -   odparł   Griffin.   -   Pani 

Trevelyan, Jed, Leggett i Delbert jadą z nami. Ach, zabieramy też psy.

Rozmawiali w tym  samym  parku, w którym  spotkali się parę dni wcześniej. Tym 

razem byli sami, bez dam.

-   Przyznam,   że   jestem   niezwykle   zaskoczony   -   stwierdził   Caleb   w   zamyśleniu.   - 

Ameryka to olbrzymi kraj. Gdzie zamieszkacie?

-   Adelaide   uważa,   że   najlepsze   będzie   San   Francisco.   -   Griffin   się   uśmiechnął.   - 

Mówi, że poczuję się jak w domu, bo tam też zawsze jest mgła.

- A co z twoimi rozmaitymi interesami w Londynie?

- Najbardziej dochodowe sprzedaję Pierce'owi. Na pozostałe też nie brakuje kupców.

- Nieźle się wzbogacisz, wyprzedając mienie Konsorcjum. Widzę, że nie wyjeżdżasz 

do Ameryki bez grosza przy duszy.

- Zawsze uważałem, że znacznie lepiej być bogatym niż biednym - stwierdził Griffin.

- A co z pracą społeczną Adelaide?

- Wygląda na to, że nie tylko Londyn potrzebuje reform społecznych. Adelaide jest 

zdania, że w San Francisco też znajdzie pole do popisu.

- A co z jej przytułkiem i Akademią?

-   Przygotuj   się   na   wstrząs:   Adelaide   zamierza   przekazać   nadzór   nad   obiema 

instytucjami   Towarzystwu.   Podobno   panie   Jones   bardzo   się   zainteresowały   tym 

przedsięwzięciem.

Caleb uśmiechnął się niewesoło.

- Nie wątpię. Zdaje się, że będziesz miał sporo zachodu z pilnowaniem panny Pyne.

- Wkrótce zostanie panią Winters. Zapraszamy na nasz ślub.

-   Zasadniczo   nie   przepadam   za   tego   rodzaju   uroczystościami,   ale   dla   was   zrobię 

background image

wyjątek   -   obiecał   Caleb.   -   W   końcu   nieczęsto   król   przestępczego   podziemia   żeni   się   ze 

społecznicą. Powiem Venetii, żonie Gabe'a, żeby wzięła swój aparat.

- Wiadomo już, gdzie podziewa się Samuel Lodge? - zapytał Griffin.

- Jeszcze nie. Ale wysłałem w ślad za nim łowcę. Znajdziemy go.

- A kiedy go już namierzycie? - drążył Griffin. - Co wtedy? Caleb rozejrzał się po 

zalanym słońcem parku wzrokiem człowieka, który w nocy źle sypia.

- Adelaide i Lucinda uważają, że oszalał.

- Tak.

-  Pewnie   dałoby  się  go  zamknąć   w  domu   wariatów.  Zwykle   udaje   się  dyskretnie 

załatwić tego typu sprawy.

- Lodge jest nie tylko szalony, ale też bardzo uzdolniony psychicznie. Jak myślisz, ile 

czasu zajmie mu ucieczka z takiego miejsca? - spytał cicho Griffin.

Caleb spojrzał mu w oczy.

- Wiem, co chcesz powiedzieć, Winters. Nie ma innego wyjścia, prawda? Trzeba go 

będzie zlikwidować jak wściekłego psa.

- A ty zrobisz, co trzeba, bo nie masz kogo poprosić o zastępstwo. Caleb nic na to nie 

odpowiedział.

- W przyszłości pojawią się inni, podobni do Lodge'a - dodał Griffin.

- Wiem o tym. - Caleb westchnął.

- Nie zabijesz wszystkich. Nie jesteś zawodowym mordercą.

- Więc kim jestem?

- Jesteś generałem, który prowadzi wojnę - stwierdził Griffin. - Powinieneś zbierać i 

analizować informację, obmyślać strategię oraz wyznaczać najodpowiedniejszych ludzi do 

wykonania zadań.

- A kiedy napotkam takich ludzi jak Samuel Lodge? Co mam wtedy zrobić, Winters? 

Griffin sięgnął do kieszeni, wyjął z niej małą, białą wizytówkę i podał ją Calebowi.

- Co to takiego? - Caleb odczytał nazwisko na wizytówce. - Sweetwater?

- To stara rodzinna firma.  Członkowie klanu Sweetwaterów  mają różnego rodzaju 

nadnaturalne zdolności. Wysoko się cenią, ale działają bardzo dyskretnie. Firma specjalizuje 

się w sprzątaniu niebezpiecznych odpadków, takich jak Samuel Lodge.

Caleb zmarszczył brwi.

- Chcesz powiedzieć, że Sweetwaterowie to płatni zabójcy?

-   Można   tak   to   nazwać.   Ale   przy   tym   są   na   swój   sposób   bardzo   honorowi. 

Przestrzegają surowych zasad. Nieraz pracowali dla króla.

background image

- I dla Konsorcjum? Griffin zbył to milczeniem.

- Nie można tak po prostu przyjść z ulicy i wynająć Sweetwatera - dodał po chwili. - 

Działają tylko z polecenia.

- Mógłbyś wystawić takie polecenie dla agencji Jones & Jones?

- Z przyjemnością damy ci referencje - powiedział Griffin. - W ramach przyjacielskiej 

przysługi.

51

Irene   Brinks   siedziała   za   biurkiem,   przed   nią   stała   jedna   z   dziesięciu   maszyn   do 

pisania   znajdujących   się   w   sali.   Wyprostowała   plecy   i   ramiona,   a   palce   rozstawiła 

prawidłowo  nad  klawiaturą.   „Tak  samo,   jakbyście   grały  na   pianinie"  -  powtarzała   panna 

Wickford, nauczycielka maszynopisania.

Właśnie obraz kobiety grającej na pianinie - tłumaczyła im panna Wickford - sprawiał, 

że opinia publiczna, a za nią i pracodawcy, uznawali maszynopisanie za odpowiednie zajęcie 

dla dziewcząt.

Irene uskrzydliła wizja jej samej jako szanowanej, aktywnej zawodowo kobiety. Po 

trzech dniach spędzonych w Akademii zaczęła sobie wyobrażać siebie pracującą w biurze, 

piszącą dla szefa eleganckie listy i staranne raporty.

Ale teraz, po upływie kolejnych paru dni szkolenia, jej marzenia nabrały rozmachu. 

Rozważała możliwość otwarcia własnej firmy: agencji, która szkoliłaby maszynistki do biur i 

firm w całym Londynie. Zdecydowała, że będzie zatrudniała dziewczęta z Akademii.

Właśnie dotarła do połowy wzorcowego listu, zamówienia na materiał, igły i nici dla 

fikcyjnego krawca, kiedy z trzaskiem otworzyły się drzwi.

Wszedł przez nie jakiś mężczyzna, a za nim trzech innych, dużo młodszych. Jeden z 

nich miał nóż, dwaj inni pistolety.  Była  z nimi  kobieta,  w której Irene rozpoznała panią 

Mallory, kucharkę z przytułku.

- Macie siedzieć przy biurkach - rozkazał pierwszy mężczyzna. - Pierwsza, która się 

ruszy z miejsca, będzie zastrzelona. Czy wyrażam się jasno?

Irenę, panna Wickford i dziewięć pozostałych uczennic zastygło w bezruchu.

- Nazywam się Smith - oświadczył mężczyzna. Popchnął panią Mallory tak mocno, że 

zatoczyła się i upadła na ziemię. - Wstawaj - rozkazał. - Siadaj za biurkiem.

Pani Mallory powoli wstała z podłogi i usiadła.

- Czego pan chce? - Panna Wickford zadała Smithowi to pytanie tak spokojnym i 

niewzruszonym tonem, jakby nadal prowadziła lekcję maszynopisania.

background image

-   Od   was   niczego   -  odparł   Smith.   -   To,   czy   będziecie   żyć,   czy  umrzecie,   zależy 

wyłącznie od Adelaide Pyne. Będzie miała dwa wyjścia. Albo przyjdzie tutaj i da mi to, czego 

chcę, albo ucieknie i pozostawi was własnemu losowi.

- Kim jest Adelaide Pyne? - zapytała Irene.

- Znacie ją chyba jako Wdowę.

Irene   przypomniała   sobie   budzącą   respekt   damę,   która   odwiedziła   je   w   przytułku 

następnego dnia po ucieczce z domu publicznego.

- Wdowa nas uratuje - powiedziała.

-   Miejmy   nadzieję,   że   tak   będzie.   -   Smith   wyjął   z   kieszeni   jakiś   przedmiot, 

wyglądający jak kawałek krwistoczerwonego szkła. - Bo jeśli się mylisz, zginiesz pierwsza.

52

Frontowe drzwi przytułku nie były zamknięte na klucz. To było dziwne. Adelaide 

zatrzymała  się z ręką na klamce i wyostrzyła  zmysły.  Jed, czekający cierpliwie na koźle, 

odruchowo sięgnął do kabury schowanej pod marynarką.

- Coś nie tak, proszę pani? - zapytał.

Na schodach leżały grube warstwy ultraświetlnych śladów, ale nic jej szczególnie nie 

zaniepokoiło.

- Nie - rzuciła przez ramię. - Zaraz wracam.

Ciągła obecność ochroniarza była zdecydowanie uciążliwa, ale tolerowała tę drobną 

niedogodność. Wiedziała, że póki nie wyjadą do Ameryki, Griffin nie zazna spokoju. Zresztą 

musiała  przyznać,  że jak na ochroniarza  Jed był  bardzo miłym  towarzyszem.  Jednak nie 

mogła  się doczekać, kiedy wszyscy znajdą się na statku i wreszcie  uwolni się od ścisłej 

kontroli.

Otworzyła drzwi i weszła do głównego hallu. Na podłodze nie było widać żadnych 

niepokojących prądów energii psychicznej, ale w budynku panowała niezwykła cisza.

Przeniknął   ją   kolejny   dreszcz   złego   przeczucia.   Pora   jest   jeszcze   dość   wczesna, 

tłumaczyła   sobie.   Uliczne   kobiety   i   dziewczęta   schodziły   się   na   ciepły   posiłek   dopiero 

późnym popołudniem. Ale z kuchni powinny dobiegać jakieś odgłosy. Pani Mallory zawsze 

się tam krzątała, nastawiając garnek zupy albo sprzątając po posiłku.

- Pani Mallory? - zawołała. - Jest pani tam?

Przyszło  jej do głowy,  że kobieta mogła wyjść  do ogrodu po warzywa  i zioła na 

kolejny posiłek. Nie wyłączając widzenia ponadzmysłowego, weszła do kuchni. Wstrząsnął 

nią widok ciemnych, jarzących się na podłodze, poskręcanych prądów światła snu. Samuel 

background image

Lodge był tutaj, i to nie tak dawno.

- Pani Mallory - krzyknęła. - Gdzie pani jest? Niech się pani odezwie!

Trzasnęły otwierane drzwi frontowe. Jed wbiegł do hallu. Parę sekund później wpadł 

do kuchni z rewolwerem w ręku.

- Słyszałem, że pani woła - powiedział. Zatoczył krąg rewolwerem, kierując go we 

wszystkie zakamarki pomieszczenia. - Wszystko w porządku?

- Ze mną tak. Ale był tutaj Lodge. I pani Mallory zniknęła.

- O cholera - mruknął Jed. - Szefowi się to nie spodoba.

- Ja też się z tego specjalnie nie cieszę. Caleb Jones zapewniał, że Lodge zbiegł do 

Europy.  Wtedy zobaczyła  na kuchennym  stole kartkę papieru,  pokrytą  odciskami  palców 

Lodge'a.

53

- Odkrył, gdzie mieści się Akademia - wyszeptała Adelaide. Osunęła się na kuchenny 

stołek. Wciąż jeszcze w szoku, patrzyła na Griffina, który trzymał w rękach kartkę. - Pewnie 

zastraszył   panią   Mallory   i   ona   zdradziła   mu   adres.   Przetrzymuje   ją   i   dziewczęta   jako 

zakładniczki.

- Umiem czytać, moja droga - odparł Griffin, nie podnosząc oczu znad kartki.

- Zamorduje je wszystkie, jedną po drugiej, jeśli nie oddam mu lampy i nie zgodzę się 

dla niego pracować. Pisze, żebym nikogo nie zawiadamiała. Jeśli się dowie, że posłałam po 

ciebie...

- Adelaide, spokojnie. - Griffin złożył kartkę. - Nikt nie widział, jak tu wchodzę. Mój 

pierwszy talent czasem się przydaje.

Jego chłodny, niemal obojętny ton podniósł ją na duchu.

- Tak, słusznie. - Zaczerpnęła głęboko powietrza, żeby opanować nerwy. - Dziewczęta 

znalazły się w Akademii, ponieważ mi zaufały. W szkole czują się bezpieczne. I nadal byłyby 

bezpieczne, gdyby nie ja. To ja naraziłam je na zetknięcie z tym potworem.

Griffin włożył kartkę do kieszeni swojego czarnego fraka.

- Nie odpowiadasz za to, co wyprawia Lodge. To on jest temu winien. I będzie musiał 

ponieść konsekwencje.

- Musimy ratować moje uczennice i panią Mallory.

- Oczywiście.

- Może poprosimy o pomoc J&J? - zaproponowała.

-  Nie.   Za  duże   ryzyko.   Zakładam,   że  Lodge   nadal   ma  przyjaciół   i  powiązania   w 

background image

najwyższych kręgach Towarzystwa. Jeśli skontaktujemy się z Jones & Jones, ktoś może się 

dowiedzieć i uprzedzić go o tym.

- Masz jakiś plan?

- Zawsze mam plan.

Mimo że była roztrzęsiona, odpowiedziała uśmiechem.

-  Przecież   dopiero  przed  chwilą  dowiedziałeś   się  o tej   katastrofie.   W jaki  sposób 

mogłeś już stworzyć jakiś plan?

-   Plan   działania   w   takiej   sytuacji   zawsze   opiera   się   na   podstawowej   zasadzie: 

oszacować   słabe   punkty   przeciwnika.   Oczywiste,   że   piętą   achillesową   Lodge'a   jest   jego 

obsesja na punkcie lampy. Wykorzystamy to przeciwko niemu.

- Więc to jest sekret, dzięki któremu przetrwałeś tyle lat w przestępczym świecie? 

Przez cały czas oceniasz słabości i potknięcia własne i innych?

- Mam to we krwi - odparł.

54

Trzy godzin później  Adelaide  weszła  do Akademii  frontowymi  drzwiami.  Z ulicy 

dobiegał turkot odjeżdżającej dorożki. Griffin uznał, że nie powinna ryzykować, pokazując 

się w jego powozie i z jego człowiekiem na koźle.

Miała   na   sobie   swój   zwykły   wdowi   strój:   kapelusz   z   gęstą   woalką,   stalowoszarą 

suknię i długą czarną pelerynę.

W hallu ukazał się młody człowiek o prostackim wyglądzie.

- W końcu raczyła się pani zjawić - warknął. - Pan Smith zaczynał się niecierpliwić. 

Już upatrzył sobie dziewczynę, którą zabije, gdyby pani podejrzewała, że on może żartuje.

Spojrzała na ślady blasku snów, jakie zostawiał na podłodze młody bandyta. Wcale jej 

nie   zdziwiły   smugi   mrocznej   energii.   Zaburzenia   świetlnych   prądów   były   nikłe,   ale   już 

widoczne.   Chłopak   miał   talent   psychiczny   i   używał   kryształów   Lodge'a.   Zniszczenia   już 

postępowały. Z czasem mogły się tylko nasilić.

Ku swojemu zaskoczeniu rozpoznała prądy jego energii.

- To ty próbowałeś mnie porwać sprzed teatru - oświadczyła. Jego twarz wykrzywiła 

złość.

- I udałoby mi się, gdyby jakiś łachudra nie wszedł mi w drogę.

- Tym łachudrą był Dyrektor Konsorcjum.

- Eee, niemożliwe. Gdyby tak było, to już dawno nie byłoby po mnie śladu.

- Nigdy nie jest za późno - powiedziała. - Jeszcze możesz zniknąć. Gdzie jest Lodge?

background image

- Lodge? O kim pani gada?

- Nieważne. Zaprowadź mnie do Smitha.

- Jest na górze, z kobietami. - Bandzior prychnął śmiechem. - Do diabła, Smith mówił, 

że przyniesiesz ten grat, ale szczerze mówiąc, to mu nie wierzyłem. Z pani to jednak jest 

idiotka. Czemu pani nie uciekła?

- Wątpię, żebyś zrozumiał.

- Społecznice. - Pokręcił głową. - Wariatki, jedna w drugą.

Szybkim krokiem wstępowała po schodach, powiewając peleryną. Uzbrojony bandyta 

szedł za nią.

Po chwili dotarła do sali lekcyjnej. Zatrzymała się w drzwiach. Panna Wickford, pani 

Mallory i dziewczęta siedziały, spięte i milczące, na krzesłach ustawionych w dwóch rzędach 

po drugiej  stronie pomieszczenia.  Wpatrywały się w nią bez słowa, na ich przerażonych 

twarzach pojawił się wyraz ulgi.

Dwóch innych bandytów trzymało nad nimi straż. Jeden z nich trzymał pistolet, a 

drugi   nóż.   Ale   lekkie   zakłócenia   regularności   ich   prądów   energetycznych   zdradziły 

Akademii, że mają przy sobie również kryształy.

- Czy komuś coś się stało? - zapytała. Zakładniczki w milczeniu przecząco pokręciły 

głowami.

Samuel Lodge stał przy oknie. Usłyszawszy jej głos, odwrócił się gwałtownie. W jego 

oczach zalśnił błysk niezdrowego podniecenia, które zabarwiło powietrze wokół niego.

-   Wiedziałem,   że   przyjdziesz   -   rzekł   ochrypłym   głosem.   -   Ponieważ   tamtej   nocy 

walczyłaś o życie woźnicy, byłem pewien, że nie pozwolisz tym ladacznicom umrzeć, jeśli 

tylko będziesz mogła temu zapobiec.

W ręku ściskał jeden ze swoich kryształów. Krwawy blask pulsował lekko, widoczny 

pomiędzy jego palcami. Na podłodze układał się niespokojny, nerwowy wzór jego kroków, 

który powiedział Adelaide więcej niż jakiekolwiek słowa. Lodge ewidentnie chwiał się na 

krawędzi psychicznej otchłani.

-   Wie   pan,   że   Jones   &   Jones   pana   szuka   -   powiedziała   spokojnie   Adelaide.   - 

Towarzystwo nie spocznie, dopóki pana nie odnajdzie.

- Gdy zawładnę mocami lampy, Towarzystwo przestanie być dla mnie problemem. - 

Jego wzrok powędrował w stronę płóciennej torby. - Przyniosłaś ją ze sobą, jak sądzę?

- Oczywiście. - Położyła torbę na ławce. Lodge podbiegł bliżej. Purpurowy kamień w 

jego  dłoni  rozjarzył   się  mocniejszym   światłem.   W  powietrzu   powiało  chłodem.   Siedzące 

kobiety zadygotały z zimna, jedna z dziewcząt zaczęła popłakiwać.

background image

- Wyjmij ją z torby - polecił Lodge.

- Jak pan sobie życzy. - Adelaide otworzyła torbę, wydobyła lampę i postawiła ją na 

blacie. - Bardzo mnie ciekawi, skąd u pana takie przekonanie, że zdoła pan kontrolować jej 

moc. Zgodnie z legendą, jedynie mężczyźni z rodu Wintersów potrafią znieść tak wielkie 

pobudzenie psychiczne.

- Potrafi to również człowiek, który studiował wczesne dzieła Nicholasa Wintersa i 

skutecznie   powtórzył   jeden   z   jego   pierwszych   eksperymentów   dotyczących   energii 

kryształów. - Lodge pogładził lampę; jego oczy płonęły.

Wyczuła   napływające   fale   lodowatego   chłodu.   Kryształ   w   jego   ręku   znów   się 

rozjaśnił. Temperatura w pomieszczeniu opadła.

- To wyjaśnia, w jaki sposób stworzył pan te czerwone kryształy - powiedziała. - Skąd 

pan miał notatki Nicholasa?

- Odkryłem je dziesiątki lat temu, kiedy prowadząc badania, przeszukiwałem starą 

bibliotekę w siedzibie Towarzystwa. Pięć lat zajęło mi odcyfrowanie alchemicznego kodu, ale 

kiedy  już  go  rozgryzłem,  okazało   się,  że  tajemnica   budowy kryształu  jest  zdumiewająco 

prosta i oczywista.

- To, że rozpracował pan jeden z sekretów Nicholasa, nie oznacza, że będzie pan w 

stanie władać energią lampy - przestrzegła go.

Skrzywił się z niesmakiem.

-   Znasz   się   tylko   na   blasku   snów.   Co   możesz   wiedzieć   o   złożonych   procesach 

parafizycznych?

- Wprawdzie znam się tylko na czytaniu blasku snów, ale już w wieku piętnastu lat 

umiałam pana pozbawić przytomności.

Napadł na nią z furią.

-   Tylko   dlatego,   że   wcześniej   zużyłem   swoje   zapasy   energii   na   pozbycie   się 

kierowniczki burdelu.

- I dlatego, że nie spodziewał się pan, by kobieta, która umie jedynie czytać światło 

snów, potrafiła się obronić przed człowiekiem pańskiego pokroju.

- Drugi raz nie nabierzesz mnie na swoje sztuczki. Jeśli tylko zauważę, że zaczynasz 

używać mocy przeciwko mnie, każę swoim ludziom pozabijać te dziwki.

Wyczuła, że mówi poważnie. Siedzące na krzesłach kobiety skamieniały ze strachu.

-   Nie   trzeba   nikomu   robić   krzywdy   -   odezwała   się   cichym,   łagodnym   tonem.   - 

Zrobiłam to, o co pan prosił. Przyniosłam lampę.

Muszę powiedzieć, że do niedawna był pan dla nas nie lada zagadką, panie Lodge. I 

background image

chociaż większość kwestii w tej sprawie już się rozwiązała, jedno pytanie nadal pozostaje bez 

odpowiedzi.

- Nie jestem tu, by odpowiadać na twoje pytania - burknął.

- Ale na to pytanie odpowiedzi nie zna nawet agencja Jones & Jones - powiedziała. To 

wyraźnie mu pochlebiło.

- O co chodzi? - zapytał.

-   Wiem,   w   jaki   sposób   znalazł   mnie   pan   za   pierwszym   razem.   Skorzystał   pan   z 

roczników genealogicznych Towarzystwa. Ale nie mam pojęcia, jak mnie pan odnalazł parę 

tygodni temu, kiedy wróciłam do Anglii.

- To nie ja, to ten drań Luttrell. Doszedł do wniosku, że ktoś próbuje zlikwidować jego 

domy publiczne. Odkrył twoje powiązania z przytułkiem na Elm Street, a stamtąd jeden z 

jego ludzi śledził cię aż na Lexford Square.

- Rozumiem - mruknęła. - Cóż, pan Winters uprzedzał mnie, że skoro on potrafił mnie 

odnaleźć, to Luttrell też nie powinien mieć z tym problemu.

- Luttrell rozpoznał twoje nazwisko. „Pani" zamiast „panny" nie zmyliło go na długo. 

Pamiętał, że byłem kiedyś gotów zapłacić za ciebie fortunę. Natychmiast skontaktował się ze 

mną, pytając, czy nadal poszukuję kobiety o talencie do kształtowania światła snów. A tak się 

złożyło, że właśnie potrzebowałem takiej osoby.

- Po co? Przecież nie miał pan lampy i nie mógł pan wiedzieć, że ją mam.

-   Pojawiły   się   pewne   problemy   w   mojej   pracy   nad   kryształami.   Adelaide   nagle 

zrozumiała.

- Działanie kryształów opiera się na energii światła snu i w końcu zauważył pan, że 

mają negatywny wpływ na pańskie zdolności.

Jego twarz wykrzywił gniewny grymas.

-   Moje   problemy   przypominają   trudności,   jakich   doświadczał   Nicholas   Winters. 

Miałem nadzieję, że osoba o silnym talencie i dużej wrażliwości na światło snu pomoże mi 

dostroić kryształy. Zapłaciłem Luttrellowi sporą sumę, żeby podał mi twój adres, i posłałem 

jednego ze swoich ludzi, który pojechał za tobą do teatru. Próbował cię porwać, ale Winters 

wszedł mi w paradę.

- Wiedział pan, że pański człowiek postrzelił tamtej nocy Griffina Wintersa?

- Wtedy tego nie wiedziałem. Ale Luttrell szybko odkrył, z kim odjechałaś. Dopiero w 

tym momencie zrozumiałem, jak mi się poszczęściło.

- Wiedział pan, że jest tylko jeden powód, dla którego Griffin Winters zaryzykowałby 

dla mnie życie. Zorientował się pan, że ma dostęp do płonącej lampy i potrzebuje mnie, żeby 

background image

ją uruchomić. Więc wrócił pan do Luttrella, wiedząc, że na własną rękę nie da pan sobie rady 

z Dyrektorem Konsorcjum.

-   Zgodził   się   dostarczyć   mi   ciebie   razem   z   lampą,   a   ja   w   zamian   miałem   go 

zaopatrywać   w   kryształy.   Ten   bydlak   chyba   myślał,   że   będę   szpiegował   i   donosił   mu   o 

ruchach Towarzystwa.  Ale ja nie zniżyłbym  się do tego, żeby przekazywać  jakiekolwiek 

informacje człowiekowi jego pokroju. W każdym razie i tak nie wywiązał się z umowy.

- Luttrell nie żyje, bo nie doceniał pana Wintersa. Pan popełnia ten sam błąd.

- Kiedy już posiądę moce zamknięte w lampie, Winters, podobnie jak Towarzystwo, 

nie będzie przedstawiał żadnego problemu. Bierzmy się do roboty.

- Chce pan uruchomić lampę tutaj, w tym pomieszczeniu?

- Już i tak za długo czekałem na tę chwilę, Adelaide Pyne.

-   Nie   chcę   być   ordynarna   -   powiedziała.   -   Ale   jak   pan   widzi   sprawę   naszego 

fizycznego   kontaktu,   który   podobno   jest   konieczny,   żeby   uzyskać   dostęp   do   zawartej   w 

lampie energii? Chyba nie zamierza ze mną współżyć na podłodze szkolnej sali, w dodatku na 

oczach sporej widowni?

Twarz Lodge'a spurpurowiała, przybrała kolor trzymanego przez niego kryształu. W 

innych   okolicznościach   jego   oburzenie   wydałoby   się   śmieszne.   Uznała   tę   reakcję   za 

przesadną. Intuicja podpowiedziała Adelaide, jaki mógł być powód: od czasu ich ostatniego 

spotkania Lodge stał się impotentem. Ciekawe, czy to efekt uboczny stosowania kryształów.

- Uznałem, że stosunek seksualny nie jest jednak niezbędny - wycedził. - Potrzeba 

tylko, żebyśmy oboje dotykali lampy i siebie nawzajem.

Adelaide doszła do podobnych wniosków po przeczytaniu dziennika Nicholasa. Ale 

słowa Lodge'a bardzo ją zmartwiły. Griffin zakładał, że Lodge będzie próbował ją posiąść, 

zanim  przystąpi   do uruchamiania   lampy.  To  oznaczało,  że  przynajmniej   przez  jakiś  czas 

byłaby z nim sam na sam.  Na tym  opierał się ich prosty plan. Teraz sprawa mocno  się 

skomplikowała.

- Skoro intymne zbliżenie jest niepotrzebne, to czemu przed laty zadał pan sobie tyle 

trudu, żebym trafiła do domu publicznego? - zapytała, próbując zyskać na czasie.

-   Wtedy   jeszcze   nie   znałem   wszystkich   sekretów   Nicholasa   -   odrzekł   Lodge.   - 

Przyznaję, że w tamtych czasach brałem tę część legendy za prawdziwą.

- Co będzie, jeśli energia lampy okaże się dla pana zbyt trudna do opanowania? - 

zapytała.

- Nie ma takiego ryzyka - odparł. Był zdumiewająco pewny siebie. - Moje kryształy 

pozwalają mi na przechwycenie i przekierowanie dowolnie dużej energii.

background image

- Jeśli tak rzeczywiście jest, po co ja panu jestem potrzebna? Przecież ma pan lampę.

- Ty głupia babo - wysyczał Lodge. - Jesteś mi potrzebna, bo według moich badań ten 

element   legendy   jest   prawdziwy.   Tylko   kobieta   przekształcająca   światło   snów   może   tak 

dostroić fale emitowane przez lampę, by harmonizowały z moimi prądami energetycznymi.

- W takim razie dziwi mnie, że właśnie mnie powierza pan tak delikatne zadanie. 

Jeden fałszywy ruch z mojej strony i pański talent może zostać nieodwracalnie zniszczony.

Lodge wziął głęboki oddech, usiłując nie stracić panowania.

-  Wydałem   swoim  ludziom  odpowiednie  rozkazy Adelaide  Pyne,   jeśli  zacznie  się 

dziać coś złego, twoje uczennice, ich nauczycielka i kucharka z przytułku zginą. Czy to jasne? 

Życie tych kobiet jest w twoich rękach.

Wzdrygnęła się.

- Nawet pan nie wie, jak mi ulżyło, że nie dojdzie między nami do żadnych intymnych 

kontaktów.

- Możesz mi wierzyć, że dla mnie to też wielka ulga. Ale zanim zaczniemy, muszę 

wiedzieć coś jeszcze.

- Tak?

- Co się działo, kiedy uruchomiłaś lampę dla Griffina Wintersa?

- Pan Winters nie miał ochoty tracić rozumu i zdolności psychicznych. Nie chciał się 

zmienić w cerbera. Poprosił, bym użyła lampy do odwrócenia tego procesu, a ja spełniłam 

jego prośbę.

Lodge z zadowoleniem pokiwał głową.

- Tak właśnie sądziłem.

- Naprawdę? Jak się pan tego domyślił?

- Na podstawie tego, że Jones & Jones nie próbuje go zlikwidować. Gdyby Jonesowie 

uznali,   że   w   Wintersie   zachodzi   przemiana   w   osobę   z   potrójnym   talentem,   podjęliby 

drastyczne środki. Tego rodzaju plotki w ciągu kilku godzin postawiłyby całe Towarzystwo 

na nogi.

- Za to teraz Jonesowie zastosują owe drastyczne środki, żeby zlikwidować pana - 

powiedziała Adelaide.

-   Myślisz,   że   nie   przygotowałem   się   na   taką   ewentualność?   J&J   szuka   mnie   we 

Włoszech. Zanim agencja odkryje prawdę, będę już władcą płonącej lampy i nikt mnie nie 

powstrzyma. Ale dosyć tego, zabierajmy się do rzeczy.

- Dobrze - zgodziła się. Lodge przyglądał się lampie, marszcząc brwi w głębokim 

namyśle. Niepewnie dotknął jej skraju.

background image

- Połóż rękę na lampie - rozkazał. Delikatnie oparła dłoń na krawędzi.

-   Z   moich   ostatnich   doświadczeń   w   pracy   dla   pana   Wintersa   wynika,   że   to   pan 

powinien   rozpalić   lampę.   Kiedy   jej   energia   zostanie   uwolniona,   przejdę   do   pracy   nad 

przekształcaniem fal ultraświatła.

- Sądzę, że proces uruchamiania lampy przypomina to, co się dzieje, kiedy skupiam 

energię talentu za pomocą kryształów.

- Ale do tego potrzeba człowieka o naprawdę potężnych zdolnościach - powiedziała. 

Lodge spojrzał na nią z pogardą.

-   Zawsze   miałem   jeden   z   najsilniejszych   talentów   wśród   członków   Towarzystwa. 

Kryształy zaś dodatkowo wzmocniły moje zdolności, tak że teraz nikt mi nie dorówna, nawet 

członkowie rodu Jonesów.

- Ale chyba zdaje pan sobie sprawę, że długoletnie korzystanie z kryształów zaburzyło 

częstotliwość pańskich prądów energetycznych.

- To niewielka cena, biorąc pod uwagę to, jak bardzo wzmacniają mój talent. Lodge 

uniósł   rubinowy   kamień   i   wycelował   nim   w   lampę,   jakby   miał   w   ręku   broń.   Adelaide 

zauważyła   nagły  wzrost  poziomu  energii  i  domyśliła   się, że  Lodge   koncentruje  całą  siłę 

swojego talentu na tym przedmiocie.

Minęła chwila ciszy.

Nic się nie działo.

-   Potrzeba   mi   więcej   mocy   -   orzekł   Lodge,   wyraźnie   niezadowolony.   -   Nie   chcę 

marnować swoich zasobów na uruchamianie urządzenia. Potrzebuję ich na później. - Skinął 

na jednego ze swoich ochroniarzy. - Ty. Chodź tutaj. Dotknij lampy i z pomocą kryształu 

skoncentruj na niej talent.

- Tak jest, sir. - Chłopak podbiegł ochoczo, zadowolony, że może brać udział w tak 

doniosłym eksperymencie.

- Teraz - zakomenderował Lodge. Wewnątrz czaszy zawirowały fale światła snów. 

Lampa   zapłonęła,   z   początku   słabym   blaskiem,   po   czym   rozpaliła   się   z   jasnością 

paranormalnej błyskawicy. Zmysły Adelaide rozżarzyły się pod wpływem nieposkromionego 

promieniowania mocy.  Lampa szybko straciła kolor i stała się zupełnie przezroczysta. W 

powietrzu było aż gęsto od gwałtownie eksplodującej energii.

Wszystko   wydarzyło   się   tak   szybko,   że   Lodge   i   jego   pomocnik   byli   kompletnie 

zaskoczeni.

Chłopak wrzasnął zszokowany i zatoczył się do tyłu. Padł na podłogę nieprzytomny. 

Jego czerwony kryształ rozbłysnął oślepiającym blaskiem i natychmiast zgasł.

background image

Natomiast   Lodge   wciąż   trzymał   się   lampy,   zaciskając   palce   na   jej   przezroczystej 

krawędzi. Odsłonił zęby w uśmiechu godnym trupiej czaszki. Kryształ w jego ręku jarzył się 

dzikim płomieniem.

Cienie zalegające kąt sali nagle przybrały ludzką postać i wyłonił się z nich Griffin. 

Podszedł do ławki, przy której Lodge i Adelaide zmagali się z mocami lampy.

- Samuelu Lodge, czy naprawdę wydawało ci się, że będziesz umiał zapanować nad 

płonącą lampą? - zapytał.

Lodge wbił w niego oszalałe, wściekłe spojrzenie.

- Właśnie nad nią panuję. Ty przecież nawet jej nie dotykasz. Lampa jest posłuszna 

mojej mocy, nie twojej.

- Nie muszę dotykać, żeby sterować jej energią - powiedział Griffin. - Wystarczy, że 

jestem   w   pobliżu   i   że   kształtująca   światło   snów   kobieta   utrzymuje   w   ryzach   prądy 

ultraświatła. Jestem z rodu Wintersów. To ja mam władzę nad lampą.

- Nie! - Z gardła Lodge'a wydobył się krzyk wściekłości i rozpaczy, który odbił się 

echem   od   ścian.   W   powietrzu   iskrzyły   wyładowania   energii   parapsychicznej.   Wirowała 

wokół nich, unosząc kosmyki włosów Adelaide. Udało jej się wychwycić rytm fal światła 

snów; unosiło się na ich grzbietach. Krawędź czaszy rozjarzyła  się tęczą oszałamiających 

barw i tylko jeden kryształ był wciąż martwy.

Natychmiast  zorientowała  się, w którym  momencie  Griffin  osiągnął  trzeci  poziom 

mocy.   Nie   miała   pojęcia,   jaką   umiejętność   zdobył,   ale   wiedziała,   że   we   dwoje   zdołają 

zapanować nad lampą. Tylko to miało w tej chwili znaczenie.

Lodge pobielałymi palcami wczepiał się w krawędź lampy. Z każdą sekundą prądy 

jego ultraświatła rozstrajały się coraz bardziej. Czerwony kryształ w jego ręku rozbłysnął i 

zgasł. Natychmiast wyciągnął z kieszeni jeszcze jeden. W powietrze wdarła się kolejna fala 

energii.

Zorientowała się, że Lodge próbuje skierować swoją zabójczą moc na Griffina. Ten 

pomysł był tak absurdalny, że omal się nie roześmiała.

Lodge zrezygnował z wysiłków.

- Zabijcie go - wrzasnął do swoich dwóch pozostałych pomocników. - W tej chwili 

macie go zabić, potem wykończycie dziwki i Wdowę.

Dwaj   młodzi   bandyci   rzucili   się   naprzód,   unosząc   w   górę   rozjarzone   kryształy. 

Promieniowanie płonącej lampy na krótką chwilę gwałtownie się nasiliło. Griffin potrzebował 

więcej mocy. Adelaide walczyła z żywiołem, próbując utrzymać rozszalałe prądy na wodzy.

W mrocznym blasku we wnętrzu lampy na mgnienie oka pojawiły się ulotne widma 

background image

najstraszliwszych koszmarów. Wysoki, cienki krzyk odbił się echem od ścian pomieszczenia.

Adelaide rzuciła okiem na zakładniczki. Kobiety siedziały na swoich miejscach jak 

skamieniałe. Za to dwóch łowców, którzy przed chwilą chcieli zaatakować Griffina, leżało 

bez ruchu na podłodze, a kryształy w ich rękach były martwe i bezbarwne.

Lodge wpadł w panikę. Chciał zdjąć palce z czaszy, ale okazało się, że nie może ich 

uwolnić.

- To twoja wina - krzyknął do Adelaide. - Legenda nie kłamie. Kobiety, które władają 

światłem snów, to ladacznice i oszustki, nie można im ufać.

Wycelował w nią swój kryształ. W Adelaide uderzył podmuch lodowatej energii, ale 

nadal koncentrowała się na wysyłanych przez lampę falach. Nie mogła przestać. Przeczucie 

mówiło jej, że jeśli moc lampy wymknie się spod kontroli, to wszyscy wokół zginą, włącznie 

z Griffinem i zakładniczkami. Musiała wytrzymać.

Zabójcze zimno nagle zniknęło. Adelaide usłyszała znowu cienki, zawodzący wrzask 

rozpaczy i zobaczyła, że Lodge pręży się w agonii. W następnym momencie leżał na ziemi, a 

jego blask snów zgasł raz na zawsze.

Po paru sekundach energia kłębiąca się wewnątrz płonącej lampy z wielkim hukiem 

się  uspokoiła.   Jej  lśnienie  przygasło.  Feeria  tęczowych   barw  zniknęła.  Czasza  na  powrót 

zamieniła się w nieprzejrzysty metal.

W   sali   zapanowała   niczym   niezmącona   cisza.   Przez   chwilę   ciągnącą   się   w 

nieskończoność nikt się nie poruszył.

Wreszcie odezwała się młoda kobieta w pierwszym rzędzie.

- Wiedziałam, że Wdowa znajdzie jakiś sposób, żeby nas uratować - stwierdziła Irenę 

Brinks.

55

Był   wieczór.   Adelaide   i   Griffin   siedzieli   w   bibliotece   opactwa.   Półki   świeciły 

pustkami.   Pani   Trevelyan   z   pomocą   mężczyzn   spakowała   już   wszystkie   książki,   żeby   je 

wysłać do Ameryki.

Na stoliczku stała płonąca lampa, mroczna i tajemnicza. Griffin oświadczył, że nie da 

jej zamknąć w ładowni. Zamierzał ją zabrać ze sobą na pokład.

- Skąd wiedziałeś, co będziesz mógł zrobić dzięki lampie? - zapytała Adelaide.

- Od zawsze wyczuwałem w niej jakieś ukryte pokłady mocy - odparł Griffin. - Ale do 

dziś nie miałem pojęcia, jak jej użyć, dopóki nie znalazłem się w sytuacji, kiedy naprawdę jej 

potrzebowałem. Nie było innego sposobu na pokonanie trzech psychicznie utalentowanych 

background image

bandytów jednocześnie i Samuela Lodge'a; zwłaszcza że wszyscy mieli ze sobą te czerwone 

kryształy.   Wyczerpałbym   całą   swoją   moc,   próbując   się   zmierzyć   choćby   z   jednym   czy 

dwoma.

-   Kierowała   tobą   wrodzona   intuicja   Wintersów   -   orzekła   spokojnie   Adelaide.   - 

Wiedziałam, że tak będzie.

Griffin wstał, podszedł do stolika, na którym stała lampa, i przyglądał się jej przez 

dłuższą chwilę.

- Ona jest bronią, Adelaide - powiedział w końcu. - Nie tylko bardzo zwiększyła siłę 

rażenia mojego talentu, ale też pomogła mi nim sterować, tak że zdołałem go użyć przeciwko 

kilku osobom naraz. Gdybym  tylko zechciał, mógłbym  ich wszystkich pozabijać... I paru 

innych   na   dokładkę.   Dzięki   twojej   pomocy   byłem   w   stanie   kontrolować   energię   tego 

urządzenia, gdyby nie to... - zawiesił głos.

- Gdyby lampa wymknęła się nam spod kontroli, nikt w tym pomieszczeniu by nie 

przeżył - dokończyła.

- Właśnie - zgodził się. - Co więcej, nawet po dzisiejszych doświadczeniach nadal nie 

znam jej pełnych możliwości. Wykorzystałem tylko ich niewielką część.

Wypiła łyk brandy.

- Strach pomyśleć. Ale jest jeszcze jedna sprawa. Kryształ Północy znowu dzisiaj nie 

zaświecił.   Myśleliśmy,   że   może   w   ogóle   nie   zawiera   energii,   ale   po   dzisiejszych 

wydarzeniach chyba musimy zweryfikować tę teorię.

Griffin dotknął kryształu, który nie zapłonął.

-   Myślę,   że   najlepiej   będzie   uznać   lampę   w   całości   za   bardzo   niebezpieczne 

urządzenie. Zmarszczyła nos.

- Czyli Jonesowie słusznie się nią przejmują.

- Niestety, tak. Spojrzała na niego.

- Mówiłeś, że mogłeś ich wszystkich pozabijać. Ale jednak ci trzej przeżyli, tylko 

stracili   talenty,   przynajmniej   tymczasowo.   Ciekawe,   dlaczego   Lodge   zginął   jako   jedyny? 

Może to przez zakłócenia w częstotliwości jego światła snów.

Griffin nie odpowiedział. Popijał brandy, wpatrując się w lampę.

- Rozumiem. - Adelaide westchnęła.

- Nie mogłem go zostawić przy życiu, Adelaide. Był zbyt niebezpieczny.

- Rozumiem. - Skrzywiła się lekko. - Zastanawiam się, jak długo jeszcze by żył. Moim 

zdaniem,   długoletnie   korzystanie   z   kryształów   uszkodziło   nie   tylko   jego   umysł. 

Przypuszczam, że dawały mu się we znaki również zaburzenia fizyczne.

background image

Griffin obrócił się twarzą w jej stronę. Cienie wokół niego poczerniały.

- Dzisiaj użyłem wszystkich kryształów w lampie, z wyjątkiem jednego. Co w takim 

razie z moim umysłem i talentem? Czeka mnie taki sam los jak Lodge'a?

Z przekonaniem pokręciła głową.

- Nie musisz się o to martwić. Energia lampy i jej kryształów jest dostrojona do ciebie 

i   wszystkich,   którzy   odziedziczą   po   tobie   te   same   zdolności.   Wydaje   mi   się,   że   na   tym 

właśnie polega cała różnica.

- Te ogromne pokłady mocy - powiedział Griffin - służą tylko niszczeniu. Nicholas źle 

wykorzystał swoją inteligencję i talent.

- Sam mówiłeś, że władza bywa niezwykle kusząca. Zapadła cisza tak głęboka, że aż 

dzwoniła w uszach. Po chwili Adelaide poruszyła się w fotelu.

- Chyba spiszę w dzienniczku wszystko, co odkryliśmy na temat lampy. W ten sposób, 

jeśli   jedno   z   naszych   dzieci,   wnuków   albo   prawnuków   odziedziczy   twój   talent,   będzie 

wiedziało, czego się spodziewać. Zostawię też instrukcje dla interpretatorki światła snów.

Griffin   odstawił   pustą   szklankę.   Podszedł   do   miejsca,   gdzie   siedziała   Adelaide, 

wyciągnął ręce i delikatnie pomógł jej wstać.

- Nasze dzieci? - powiedział. - Wnuki? Prawnuki?

-   Oboje   chcemy   stworzyć   razem   dom.   -   Dotknęła   wyrazistej   twarzy   swojego 

alchemika. - A to oznacza dzieci.

- Póki nie spotkałem ciebie, Adelaide Pyne, wmawiałem sobie, że taka przyszłość jest 

niemożliwa. Nie dla mnie.

- A teraz?

- Ocaliłaś mnie od wyjątkowo nieprzyjemnego i niewątpliwie gwałtownego losu, jaki 

mnie czekał. - Uśmiechnął się. - Szefowie gangu rzadko kiedy umierają we własnych łóżkach. 

Więc teraz wierzę, że z tobą wszystko jest możliwe.

Długo stali spleceni w uścisku.

56

Ślub, zgodnie z tradycją, odbył się rano. Ceremonia przebiegła szybko i sprawnie. 

Caleb Jones, Delbert, Leggett i Jed posłużyli Griffinowi za drużbów.

Druhnami Adelaide były Lucinda Jones i pani Trevelyan.

Po   pierwszym   ślubie   nastąpił   drugi.   Kilkoro   uczestników   ceremonii   zamieniło   się 

miejscami i Delbert pojął za żonę panią Trevelyan.

Po   zakończeniu   uroczystości   wszyscy   wsiedli   do   powozów   i   pojechali   do   domu 

background image

Caleba   i   Lucindy,   gdzie   czekało   na   nich   wystawne   przyjęcie.   Stoły   uginały   się   pod 

półmiskami łososia na zimno, sałatki z homarów, jajek, pieczonych kurczaków i pasztetów w 

cieście. Były też placki z owocami, puddingi i oczywiście tort weselny.

Jakiś czas później Griffin żegnał się z Calebem na schodach przed domem.

- Zanim pojedziecie, chciałbym o coś zapytać - rzekł Caleb.

Griffin   patrzył,   jak   Delbert,   Leggett   i   Jed   umocowują   bagaż   na   dachu   dwóch 

wyładowanych   po   brzegi   powozów.   W   jednym   siedziała   Adelaide,   rozpromieniona   pani 

Trevelyan z psami zajmowała drugi. Obie panie żegnały się z gośćmi, którzy tłumnie wylegli 

na schody.

- Chcesz się dowiedzieć, ile prawdy jest w legendzie płonącej lampy - domyślił się 

Griffin.

- Dziwisz się, że jestem ciekaw? - zapytał Caleb.

- Nie. Na twoim miejscu też zadawałbym  pytania. Ale obawiam się, że nie mogę 

udzielić ci wszystkich odpowiedzi, Jones.

- Nie możesz czy nie chcesz?

- Nie mogę - Griffin nie spuszczał wzroku z Adelaide - bo sam ich nie znam. Ale 

powiem  ci,   że  część  opowieści   jest  zgodna   z  prawdą.  Lampę  może  zapalić   tylko   ktoś   z 

mojego rodu, a do utrzymania  kontroli  nad jej energią  potrzebuje pomocy kogoś  z dużą 

wrażliwością na blask snów.

- A co się stanie, jeśli ta energia wymknie się spod kontroli?

- Nie wiem, co się wtedy może stać - przyznał Griffin. - Tak samo, jak nie wiem, 

dlaczego   jeden   z   kryształów   pozostał   nieaktywny,   kiedy   użyłem   lampy,   by   ratować 

dziewczęta w Akademii.

- Kryształ Północy?

- Tak przypuszczam.

- Może nie ma w nim żadnej mocy?

- Rzeczywiście, jest taka możliwość. Caleb milczał przez chwilę.

- Na trzecim poziomie lampa staje się czymś w rodzaju broni? - zapytał w końcu.

- Tak.

- Ale jesteś pewien, że może ją aktywować tylko mężczyzna z twojego rodu?

- Tak twierdzi Adelaide.

-   Dobrze   byłoby,   gdybyś   zostawił   artefakt   w   siedzibie   Towarzystwa   -   powiedział 

Caleb. - Zabezpieczenia są teraz o wiele lepsze niż kiedyś. Gabe się o to postarał.

- Lampa zostanie w rodzinie Wintersów.

background image

- Spodziewałem się, że to powiesz - odparł Caleb. - Cóż, nie zaszkodziło spróbować. 

Jonesowie muszą po prostu zaufać Wintersom, że będą pilnować tej utrapionej lampy.

- Taki mamy zamiar.

- A czym zamierzasz się zająć w Ameryce? - zainteresował się Caleb.

- Jeszcze nie wiem. Ale najprawdopodobniej znajdę sobie jakieś porządne zajęcie.

- Oto do czego prowadzi małżeństwo z działaczką społeczną.

- To niezbyt wysoka cena. Na szczęście mam talent do inwestowania.

-   Lucinda   i   ja  chcemy   wybrać   się  na   lato   do  Ameryki   -   powiedział   Caleb.   -  Do 

Nowego Jorku płynie  się około pięciu  dni. Naturalnie  będziemy chcieli  zwiedzić miasto. 

Potem oczywiście pociąg do San Francisco. To będzie znowu jakieś cztery czy pięć dni. Jak 

się zapatrujecie na gości?

Griffin oniemiał.

- Gości?

- Towarzystwo ma niewielką placówkę na Wschodnim Wybrzeżu, ale Gabe uważa, że 

najwyższy czas zainteresować się resztą kraju, zwłaszcza Zachodem. Chce, żebym  zbadał 

sytuację i przygotował długoterminowe plany uruchomienia lokalnych filii Towarzystwa i 

biur naszej agencji.

Griffin zerknął na Adelaide. Uśmiechała się do niego przez otwarte okno powozu. 

Zapraszanie gości to jedna z tych rzeczy, które robili normalni ludzie i normalne małżeństwa.

- Na pewno dla ciebie i dla pani Jones znajdzie się miejsce w naszym domu - usłyszał 

swój głos.

- Świetnie. W takim razie możecie się nas spodziewać za parę tygodni.

- Liczymy na was - powiedział Griffin z uśmiechem. Zszedł po schodach i wsiadł do 

powozu. Jed trzasnął z bata.

W drugim powozie Leggett zrobił to samo. Obydwa pojazdy ruszyły ciężko w dół 

ulicy.

- O czym rozmawiałeś przed chwilą z panem Jonesem? - zapytała Adelaide. - Miałeś 

dziwną minę.

- Jones i jego żona za parę tygodni wybierają się do San Francisco. Zatrzymają się u 

nas.

- Oczywiście - stwierdziła Adelaide. - Są przecież dla nas prawie jak rodzina.

- Nie przesadzaj. Zaśmiała się.

Podniósł ją i posadził sobie na kolanach.

- Ty i ja dopiero zbudujemy prawdziwą rodzinę.

background image

- Tak - powiedziała.

Wyczuwał  mroczną  energię  lampy ukrytej  w  jednym  z kufrów  umieszczonych  na 

dachu powozu. Paranormalne moce zawarte w tym przedmiocie już na zawsze były z nim 

związane. Więź z lampą należała do jego dziedzictwa i nie mógł się jej wyprzeć. Ale jasna i 

potężna miłość, jaka łączyła go z kobietą jego snów, była o wiele silniejsza niż niebezpieczna 

energia zamknięta w płonącej lampie, silniejsza niż jakakolwiek klątwa.

- Kocham cię, Adelaide - powiedział.

- Kocham cię, Griffinie, całym sercem.

Pomyślał, że w tej chwili ma w ramionach całą swoją przyszłość. I tego musi się 

trzymać.


Document Outline