background image

BENTE PEDERSEN 

Róża z Anglii 

Róża znad fiordów 06 

background image

- Bardzo bym chciała, kochanie, żebyś się jednak rozmy­

śliła - powiedziała matka chyba już dziesiąty raz tego przed­
południa. - Jesteś pewna, że wszystko dobrze przemyślałaś? 

Margaret starała się skryć uśmiech. Tylekroć już o tym 

rozmawiały, a matka nadal zadaje te same pytania. Narze­
kania starszej pani też brzmiały wciąż tak samo i Margaret 
przyjmowała je z niezmiennym milczeniem. Ale matka ni­
gdy nie chciała wiedzieć, co inni mają do powiedzenia. Mo-
ira Hart zawsze dbała, by powiedzieć jak najwięcej, zanim 
ktokolwiek z jej otoczenia zostanie dopuszczony do głosu. 

- To przecież gdzieś pod biegunem północnym, zasta­

nowiłaś się nad tym, Margaret? Wiem, że David zapewnia, 
iż czuje się tam bardzo dobrze, ale z mężczyznami zawsze 
jest inaczej. Oni mają swoją pracę i nie myślą o tym, że ko­
bieta potrzebuje czegoś więcej. David jest na swój sposób 
znakomitym mężem, ale on nie rozumie, że jego żona to 
młoda kobieta, która powinna mieć wokół siebie ruch i lu­
dzi. Nie tylko gruboskórnych górników. To jest męskie 
środowisko, pomyślałaś o tym, Margaret? Tylko nieokrze­
sani, prości robotnicy! A z kobietami, które mieszkają w ta­
kich miejscach, nie będziesz chciała się spotykać, zapew­
niam cię, moja droga. Szczerze mówiąc, życzyłabym sobie, 

żebyś jeszcze raz wszystko przemyślała i zmieniła zdanie. 
David z pewnością znalazłby posadę w Kornwalii, gdyby 
tylko się o to postarał. Tam też są kopalnie, a przynajmniej 
nie trzeba wyjeżdżać z Anglii. Nawet gdyby nadal chciał 
się trzymać jakichś oddalonych od świata i ludzi zakątków, 
to przecież mamy Walię. Tam przynajmniej mówią po an-

background image

gielsku, jak ich porządnie przycisnąć. David jest zdolnym 
inżynierem, wszyscy to potwierdzają, naprawdę nie wiem, 
czego on musi szukać w tej Norwegii. A już zupełnie nie 
rozumiem, co ma na myśli, ściągając tam ciebie. 

Margaret uśmiechnęła się. Wkrótce skończy dwadzieścia 

jeden lat i od trzech jest żoną inżyniera górnictwa, Davida 
Warrena. Od dwóch lat mąż ma pracę w najdalej na północ 
położonej części Norwegii, o całą wieczność oddalonej od 
jej zielonego Cheshire, ona zaś czuje się raczej jak młoda 

wdowa niż jak młoda mężatka, i to właśnie jej gorącym, wy­

rażanym w listach prośbom uległ nareszcie David. Bo w za­
sadzie zgadzał się bardziej z jej matką. Był zdania, że Mar­
garet powinna nadal mieszkać z rodzicami, dopóki jemu nie 
skończy się norweski kontrakt, opiewający na pięć lat w ko­
palni w Kafjord. 

Margaret jednak chciała być przy mężu, chciała mieć 

dom, który by należał do niej, chciała czuć się dorosłą ko­
bietą, a nie w dalszym ciągu dzieckiem swoich rodziców. 

No i kiedy raz udało jej się zasiać taką myśl w głowie 

Davida, również on powoli przechodził na jej stronę. Cho­
ciaż bowiem jego listy były bardziej formalne i nie prze­

pełnione tą samą tęsknotą, którą Margaret zapełniała stro­
nę po stronie, brakowało mu jej. Krótkie urlopy w Anglii 
nie wystarczały, a poza tym bardzo już by chciał mieć sy­
na. Jego ojciec też na to nalegał. 

- Tam wcale nie jest tak źle, mamo - zapewniała Mar­

garet. - Sama przecież w zimie rozmawiałaś z dyrektoro-

wą. Czyż ona nie jest czarująca? I wcale nie wygląda, jak­
by żyła na jakiejś nieucywilizowanej placówce. Jej suknie 

są modniejsze niż moje... 

- Jej mąż zarabia więcej niż twój mąż i ojciec razem 

wzięci - odparła Moira, ale jeśli chodzi o panią Crowe, to 

musiała się zgodzić z córką. Ta czarująca, drobna dama 
z północnych pustkowi była kimś zupełnie innym, niż 

Moira Hart skłonna była sobie wyobrażać. Choć pocho-

background image

dząca z norweskiej rodziny, zachowywała się tak, jakby ca­
łe życie spędziła w Londynie. Jest pewnie dzieckiem natu­
ry, ale za to jakim pięknym! 

- Pani Crowe jest rzeczywiście czarująca - powiedziała 

Moira. - Obawiam się jednak, że ona tam stanowi wyjątek. 
Nie możesz liczyć na to, że reszta kobiet jest taka sama jak 
ona. Możesz się czuć bardzo samotna, kochanie. 

Margaret myślała, że czeka ją przygoda. David, za któ­

rym rozpaczliwie tęskniła, oraz całkiem nowy świat, nie 
przypominający niczego, co znała. 

Głośno jednak tego nie powiedziała w obawie, że mat­

ka się oburzy. Ona bowiem nie rozumie, że można aż tak 
tęsknić za czymś, czego się nie zna, a co może się też oka­
zać niebezpieczne. Tego rodzaju wyzwania nigdy nie roz­
palały serca Moiry Hart. 

Margaret odgarnęła z twarzy swoje blond loki. Fryzurę 

miała nie całkiem w porządku, ale przecież nigdzie się nie 

wybierała; nie oczekiwała też gości. Ten dzień przeznaczy­
ła na przygotowania do podróży, na nic więcej. Pakowała 

swoje rzeczy od wielu tygodni i teraz pozostało jeszcze tyl­
ko kilka dni do odjazdu do Liverpoolu, gdzie wejdzie na 
pokład statku udającego się na północ, na spotkanie przy­
gody, do Davida. 

- Byłaś tak samo uparta jako dziecko! - westchnęła mat­

ka, wygładzając ułożone w skrzyni halki córki, żeby nie po­
gniotły się bardziej niż to konieczne podczas długiej podró­
ży przez morze. - Nie zazdroszczę Davidowi, który będzie 
miał z tobą mnóstwo zmartwień, moja kochana. Czeka cię 
tam zupełnie inne życie. Nie będziesz mogła fruwać wszę­
dzie niczym wolny ptak tak jak tutaj, w domu. Nikt tam 
nie wie, kim jest twój ojciec, nie będziesz mogła cieszyć się 
tym samym respektem, Margaret. 

Matka westchnęła. 
- To dziki kraj, kochanie. Ludzie są inni. Nie tacy jak my. 

Boję się o ciebie, bo przecież nadal jesteś moim dzieckiem! 

background image

Margaret nie powiedziała, że to jest właśnie jeden z po­

wodów, dla których absolutnie chce wyjechać z domu. 
Matka by tego nie pojęła. Ona z całą powagą wierzyła, że 

nie istnieje lepsze życie niż tutaj, w środkowej Anglii, w do­
brobycie i bezpieczeństwie, i nie potrafiła zrozumieć, że 
ktoś może pragnąć czegoś innego. 

- I język, Margaret! Niepodobny do niczego! Nie my­

ślisz chyba poważnie, że się go nauczysz? Te wszystkie dzi­

waczne dźwięki... 

Margaret uśmiechnęła się. 
- David się nauczył - rzekła pełna oczekiwań. 
Nic nie było w stanie powstrzymać jej przed wyjazdem 

i matka świetnie o tym wiedziała. Dlatego chwytała się każ­
dego sposobu. Musiała mieć przekonanie, że wykorzystała 
wszystko, co można. Margaret mogła sobie wyobrazić, co 
matka będzie później mówiła swoim przyjaciółkom. Jakby 
słyszała głos matki, dławiony płaczem. Moira będzie uno­
sić mlecznobiałą dłoń i ocierać wyobrażone łzy. Może 
zresztą uda jej się uronić jedną czy drugą naprawdę. 

„Próbowałam - powie. - Ja naprawdę próbowałam 

wszystkiego, ale moja droga córka i tak zrobiła, co uważa­
ła za słuszne. No ale czy nieszczęsna matka może wygrać 
z mężem, choć David to taki kochany chłopiec..." 

Przyjaciółki będą kiwać głowami, zgadzać się z nią, 

wszystkie matki córek, które szczęśliwie nie wyszły za mąż 

za młodzieńców tak szalonych, by szukać pracy na poste­
runku daleko poza cywilizacją. 

Moira da sobie radę... 
I ja też sobie dam, pomyślała Margaret. Ja też. Poza tym 

znowu zobaczę Davida. To będzie cudowne. I będziemy 
mieć własny dom. Dom nie będzie pewnie bardzo inny niż 
siedziba rodziców. Może krajobraz tam jest inny, klimat 
jest inny, ludzie mówią innym językiem, kraj jest inny, ale 
przecież będziemy razem. W naszym własnym domu! I pa­
ni Crowe jest taka miła. Prosiła, bym zwracała się do niej 

background image

per Malene Marie. Cóż za czarujące imię! Opowiadała 
o przyjęciach i balach. Mówiła, że zamierzają zbudować te­
atr. Więc nie jest tam tak bardzo inaczej. Przynajmniej tak 
nie brzmi. I będzie przy mnie David... 

- Widzę, że ty naprawdę jesteś zdecydowana na ten wy­

jazd? - rzekła Moira Hart i przyjrzała się uważnie swojej 
najstarszej córce. 

Margaret skinęła głową. Delikatny rumieniec zabarwił jej 

policzki. Zrobiła się bardzo szczupła w ostatnich latach. Ja­
ko młoda dziewczyna była raczej pulchna. Biała jak krem 
ślubna suknia sprawiła, że Margaret wyglądała niczym 
pszenna bułeczka. Moira przypominała to sobie z zażeno­

waniem. Teraz Margaret powinna wychodzić za mąż. Teraz, 

kiedy jest szczupluteńka niczym lilia, mogłaby włożyć na 
siebie każdą białą suknię i nosić ją z pełną godności elegan­
cją. Teraz Margaret jest we wszystkim do twarzy, myślała 
Moira, a ona właśnie postanowiła pojechać do Norwegii! 

Choć powinna tańczyć w Londynie. 
Moira pragnęła, by w tych chwilach był przy niej mąż, ale 

on pełnił obowiązki kapitana we flocie handlowej. Z pełnym 
goryczy grymasem pomyślała sobie, że to po nim Margaret 
musiała odziedziczyć ów niepokój we krwi. Ta jej córka ma 
w sobie więcej chęci wędrowania po świecie niż kobiecie 
przystoi. To synowie powinni posiadać taką pasję przygód, 

ale synowie Moiry woleli siedzieć nad książkami. Maxwell 
był na dodatek szczerze zajęty biologią i we wszystkie letnie 
dni dosłownie pełzał po wzgórzach, by studiować roślinki! 

Kwiatki! 
Czy to nie lepiej, żeby Margaret była zainteresowana flo­

rą i hodowlą roślin? A jej starszy brat powinien myśleć o przy­
szłości i wyuczyć się czegoś pożytecznego, z czego później 
miałby chleb. Nauczyć się czegoś bliższego zainteresowa­
niom rodu Hartów, jak transport morski czy hodowla koni, 
czy na przykład architektura, w której to ojciec Moiry wyro­
bił sobie nazwisko. Nawet wojsko byłoby lepsze od biologii. 

background image

Co się stanie w przyszłości z tym jej synem, który oddaje 

się studiom przyrodniczym, zapominając, że jest najstarszy 

w rodzinie i powinien nazwisko Hartów przekazać dalej? 

Moira Hart westchnęła boleśnie. Tyle myśli obciąża 

matkę i sprawia ból matczynemu sercu. 

- Jestem pewna, że będziesz szczęśliwa - zwróciła się do 

Margaret, mimo wszystko dumna ze swojej córki. Nie każ­
da małżonka w wieku Margaret odważyłaby się sama od­
być taką podróż. To jednak jakaś szczęśliwa mieszanina 
krwi Hartów i Crossów uczyniła ją tym, czym była. 

- Jestem pewna, że będziesz szczęśliwa, kochanie - powtó­

rzyła Moira i pogłaskała Margaret po głowie. Powinna była 
powiedzieć, że kiedy Margaret dotrze już do Norwegii, niech 
nie nosi rozpuszczonych włosów. Trudno przewidzieć, co lu­
dzie powiedzą na jawne łamanie konwencji. Na pewno w ta­
kiej małej społeczności niewiele będzie osób, które Margaret 
może uznać za równe sobie, chodzi więc o to, by ich od sie­
bie nie odpychać nieakceptowalnym zachowaniem. 

Moira chciałaby córce powiedzieć wiele, ale się po­

wstrzymała. Ufała, że krew Hartów i Crossów oznacza wy­
starczająco dużo rozsądku, by Margaret potrafiła sama oce­
nić, co jest złe, a co dobre. 

Poza tym zięć Moiry to rozumny mężczyzna. David War­

ren jest dwudziestopięcioletnim, w pełni dojrzałym człowie­

kiem. Tam, na północy, mieszka już dwa lata i z pewnością 
dobrze poznał stosunki. Nie pozwoliłby żonie przyjechać, 
gdyby nie uważał tego za całkowicie bezpieczne. 

„Większość ludzi czuje się na północy bardzo dobrze -

powiedziała owa czarująca pani Malene Marie Crowe 
w największym zaufaniu. - Mnie, naturalnie, łatwo tak mó­

wić, bo pochodzę z tego kraju, ale wszystkie brytyjskie pa­

nie też to potwierdzają. Mogę panią zapewnić, że nasza ma­
ła odnoga fiordu jest świetnym miejscem do życia!" 

Wtedy to było tylko interesujące opowiadanie o dalekim 

kraju, w którym Moira nie zamierzała postawić stopy, 

background image

i oznaczało coś całkiem innego niż dzisiaj, kiedy najstarsza 
córka postanowiła się tam osiedlić. Moira Hart pragnęłaby 
opierać się na czymś więcej niż tylko zapewnienia pięknej 
żony Johna Rice'a Crowe'a że ta mała górnicza osada, 
o dziwnej, trudnej do wymówienia nazwie jest odpowied­
nim miejscem, do którego można wysłać ukochaną córkę. 

Moira chciałaby zatrzymać Margaret siłą, gdyby tylko 

mogła, w głębi duszy jednak wiedziała, że nic nie jest w sta­
nie wpłynąć na zmianę poglądów córki. 

Jeśli o to chodzi, jest za bardzo podobna do Malcolma. 

To wprost niezwykłe, żadne z pozostałych dzieci nie było 
podobne do ojca tak bardzo jak właśnie Margaret. Moira nie 

wiedziała, kogo przypomina najstarszy syn, Maxwell. Przez 

całe swoje dwudziestotrzyletnie życie był istotą odrębną. 

Malcolm jr wziął wygląd zewnętrzny po matce. Miał jej 

popielatoblond włosy i chłodne, niebieskofiołkowe oc2y. Re­
prezentował dość zimną, porcelanową urodę, która bardziej 
pasowałaby pannie. A tymczasem nawet osiemnastoletnia Ca-
therine Annę nie była tak frapująco urodziwa jak brat. Natu­
ra jakby wyposażyła ją skromnej niż Malcolma juniora. Szes­
nastoletni Nicholas i piętnastoletni Lucas byli podobni do 
Cathy. Odziedziczyli karnację po matce, nie mieli jednak jej 

wyrafinowanych rysów. Było w nich coś bardziej pospolite­

go, nie odziedziczyli też wzrostu i długich nóg po Hartach 
ani ich złocistej skóry, pszenicznych włosów i połyskujących 
zielenią oczu. To mają tylko sam Malcolm oraz Margaret. 

Moira nie pojmowała, skąd jej i Malcolmowi wzięły się 

dzieci tak bardzo do siebie niepodobne. Margaret okazała 
się chyba najbardziej osadzona w rzeczywistości - było 

w niej tyle rozsądku, a na ogół niewiele marzeń i fantazjo­
wania. Dlatego tym bardziej żal, że to właśnie ona ma wy­
jechać tak daleko. Margaret była matce wielką pomocą. 

- Potrzebny ci własny dom - powiedziała ze swoim ma­

cierzyńskim uśmiechem. - Myślałam tylko, że to będzie 
gdzieś bliżej... 

background image

- Najdroższa mamo, przecież to, mimo wszystko, nie 

żadna Australia! 

Moira próbowała odpowiedzieć jej takim samym żartem: 

- Już bym chyba wolała, żeby to była Australia, kocha­

nie. Chociaż oni tam wszyscy są potomkami zesłańców. Ale 

Australijczycy przynajmniej mówią po angielsku. Niedo­

brze mi się robi na myśl, że wysyłam cię do takiego obcego 
kraju, który w niczym nie przypomina Wielkiej Brytanii... 

Margaret uśmiechała się tym swoim jakby nieobecnym 

uśmiechem. 

Właśnie owa obcość najbardziej ją pociągała w całej 

przygodzie. Całą zimę czytała o Norwegii książki napisa­
ne przez podróżników. 

Z powodu tych opowieści, które zabierały ją w najda­

lej na północ położone rejony tamtego kraju, Margaret 
spędziła wiele bezsennych nocy. Nie pisały tego kobiety, 
podróżnikami bywają przeważnie mężczyźni. To oni opo­

wiadali jej o dzikiej, cudownej naturze. O górach wzno­
szących się do nieba, postrzępionych i przerażających, ale 
też oszołamiająco pięknych na tle całej tej dzikości. Po­
dróżnicy pisali o spienionym morzu, które gwałtownie bi­
je o niebezpiecznie strome nadbrzeżne skały. I o fiordach 

wrzynających się głęboko w ląd, podobnych nieco do tych 
w Szkocji, tyle że norweskie wybrzeża są bardziej uroz­
maicone i bardziej strome niż brytyjskie. 

Pisali o równinach tak rozległych, że nawet angielskie 

wrzosowiska nie mogą się z nimi równać. O rzekach peł­

nych łososi i o reniferach pasących się na górskich pastwi­
skach. Pisali o cudownie smacznych jagodach i o półdzi­
kich Lapończykach, żyjących w ziemiankach i jurtach, 
a porozumiewających się językiem tak dziwnym, że nawet 
Norwegowie go nie rozumieją. 

Wszystko razem rysowało się jako wielka przygoda. Te 

niemal całkiem ciemne zimy, które Margaret ledwo mogła 
sobie wyobrazić, z takimi ilościami śniegu, jakich ona ni-

background image

gdy jeszcze nie widziała, i z latami, gdy dzień i noc zlewa­
ją się w jedno, a słońce nigdy nie przestaje świecić. 

A w środku tych cudów David. 
To prawda, tęskniła, by wszystko to przeżyć! To bowiem 

odpowiedź na jej najskrytsze marzenia. To zapłata za 

wszystkie niespokojne dni pod rodzicielskim dachem, któ­

re spędzała jako kobieta zamężna, ale pozbawiona męża, 

własnego domu, dzieci, nie mająca nic, czym mogłaby wy­
pełnić czas, nic prócz haftu i herbacianych spotkań z kobie­
tami, z którymi nie łączyło jej żadne pokrewieństwo ducha. 
Czasem podejmowała tylko jakąś działalność charytatywną 
lub kilka godzin spędzała nad ojcowską korespondencją, kie­
dy ten akurat był w domu. Margaret mówiła biegle po fran­
cusku, nauczyła się też włoskiego i hiszpańskiego lepiej niż 
umiał jej ojciec, więc gdy było trzeba, pomagała mu. 

Miała zdolności do języków, nie bała się więc, że nor­

weski okaże się dla niej za trudny. Dyrektor Crowe zapew­

niał ją, że nie potrzebował zbyt wiele czasu, by rozmówcy 
zaczęli go rozumieć i by on rozumiał ich. 

Margaret uważała, że zasługuje na tę przygodę. 

Powiedziała to Maxwellowi, kiedy tego samego popołu­

dnia spacerowali razem po łące. Zabrali na przechadzkę 
psy matki. Moira lubiła swoich czworonożnych przyjaciół, 
ale rzadko sama wyprowadzała ich na dwór. To był obo­
wiązek dzieci. 

- Ja zasługuję na ten wyjazd - orzekła Margaret. - Zasłu­

guję na trochę rozrywki. Na tę... 

- ... przygodę - dokończył jej brat. Uśmiechnął się iro­

nicznie. Prawie tak samo ona mogłaby zrobić, choć wcale 
nie była do niego podobna. Maxwell miał popielatoblond 

włosy, ale u niego mieniły się one pasmami złota wplecio­
nymi w srebrne tło. Jakby ktoś stopił razem złoto i srebro, 

ale nie wymieszał starannie, zanim metal zastygł. Zostały 
złote i srebrzyste smugi. 

background image

Jego oczy były niebieskie, nie tak głęboko jak oczy po­

zostałej czwórki rodzeństwa oraz matki, ale jednak niebie­
skie, a nie zielone, jak oczy ojca czy Margaret. Był taki 
szczupły, że niemal chudy. Jego twarz mogłaby należeć do 
kościelnej rzeźby. Albo do pogańskiego bóstwa. Maxwell 
był urodziwy i zarazem brzydki. Miał w twarzy coś bar­
dzo pociągającego, a jednocześnie coś dziwnie odpychają­
cego, wręcz diabolicznego. 

- Z całą pewnością zasługujesz na tę swoją przygodę, sio­

stro - uśmiechnął się. - Ale czy David zasługuje na ciebie 
i przygodę równocześnie? Nie masz ani trochę litości dla 
swojego biednego małżonka? 

Margaret zerwała źdźbło trawy i włożyła je do ust. 
- Jesteś po prostu zazdrosny - powiedziała. - Bo ty bę­

dziesz tkwił w Oxfordzie, podczas gdy ja wyjadę sobie w sze­
roki świat, do miejsc, gdzie latem słońce nigdy nie zachodzi. 
Ale napiszę do ciebie list. Być może przyślę ci też kilka tam­
tejszych kwiatów. Czy myślisz, że rosną tam jakieś kwiaty? 

- No jasne! - rzekł krótko. - Są inne niż nasze. To ja po­

winienem pojechać do Norwegii. Ty będziesz tam tylko 
ozdobą, Margaret, a ja mógłbym czegoś dokonać... 

- Nazbierać kwiatów? - drwiła sobie. 
- Owszem, nazbierać kwiatów! Czy możesz sobie wy­

obrazić te wszystkie gatunki, o których istnieniu nikt nie 

wie? Są ich na pewno dziesiątki tylko nad samym twoim 
fiordem! Pomyśl, gdybym tak mógł odkryć choćby jeden 
jedyny gatunek, jedyne źdźbło! Wtedy moje nazwisko już 
na wieki byłoby związane z tym kwiatem... 

- ... albo z tym źdźbłem... 
- Albo ze źdźbłem. 
- Maxvellus coś tam - uśmiechnęła się. - To brzmi do­

syć głupio. Prawie tak samo głupio jak hartus... 

- Twoja łacina ma istotne braki, siostrzyczko! 
- Mniejsze niż twój francuski, drogi bracie! 
- A już wiedzy biologicznej nie masz żadnej. 

background image

- No pewnie - powiedziała Margaret i pobiegła przed 

siebie, a teriery matki za nią. - Przyzwoita małżonka nie 
powinna czołgać się na kolanach po łące i rozprawiać szep­
tem z trawami oraz wrzosami! 

- Przyzwoite małżonki nie podejmują też podróży na 

koniec świata! - zawołał brat i rzucił się za nią w pogoń. 

Margaret pozwoliła psom biegać, a sama zaczekała na Max-

wella. On podszedł, objął ją w pasie i poprowadził przez się­
gającą im do kostek trawę nad brzeg strumienia. Naprawdę 
trudno mu było wyobrazić sobie, że ta oto młodsza siostra 
wkrótce zmieni krajobraz na zupełnie obcy, gdzieś daleko na 
północnych krańcach norweskiego Finnmark, nieurodzajny, 
o którym on jedynie czytał w książkach. 

- Może poznasz tam jakąś kupiecką córkę - powiedział 

ze śmiechem. - Jeśli jeszcze będzie ładna, to opowiedz jej 
ze szczegółami, jakiego to masz inteligentnego i przystojne­
go starszego brata. Nie jest może obdarzony tytułami, ale 
przynajmniej odziedziczy posiadłość, położoną z dala od 
ciekawskich sąsiadów i z kilkunastoma pięknymi końmi 

w stajni. Nic nie zaszkodzi, jeśli całą opowieść upiększysz 

informacją, że od czasu do czasu pijam herbatę z księciem 
Albertem. A zresztą nie, powiedz, że spotykam naszego po­
czciwego Bertie z innej okazji, natomiast herbatę pijam z Jej 
Wysokością. To może zabrzmieć bardziej wiarygodnie... 

- I w tym samym zdaniu mam ją poinformować, że spo­

tykasz się z premierem Melbourne? - dopytywała się Mar­
garet ze śmiechem. 

- Zwariowałaś, dziewczyno? - oburzył się brat z gestem, 

jakby przykładał sobie lorgnon do jednego oka. - Zamie­
rzasz przedstawić mnie jako liberała? W żadnych okolicz­
nościach nie życzę sobie być łączony z panem Melbourne! 

- W Norwegii pewnie nikt o nim nie słyszał, ani o żad­

nych liberałach - pocieszała go Margaret, usiłując po­

wstrzymać śmiech. - A zresztą może oni lubią liberałów? 

- Ale takiej kobiety to ja bym nie chciał - zapewnił ją 

background image

Maxwell. - Ja pragnę staroświeckiej żony, która zadba 
o dom, a we mnie będzie widziała swojego pana i mistrza. 
O wszystkich innych paniach możesz zapomnieć, moja ko­
chana Daisy. Jak tylko jednak znajdziesz jakąś piękną i bo­
gatą niewinność, to musisz natychmiast zaprosić mnie do 
siebie z wizytą. Bo dzięki temu być może będę mógł unik­
nąć nudy i pospolitości, wszystkiego, co w tym życiu sza­
re i trywialne, moja Margaret! 

Pochylił się i zerwał dla niej kwiat margerytki. 
- To dla ciebie, Daisy! Bóg wie, czy takie kwiaty rosną 

tam, dokąd się wybierasz. Możliwe zresztą, że tak, powi­
nienem to wiedzieć! Ujawniłaś poważny brak w moim wy­
kształceniu, ma petite Marąuerite! 

Margaret bawiła się kwiatkiem. 
Moira zadbała, by pokój córki został wytapetowany 

właśnie we wzór z margerytkami, choć ona sama za nimi 
nie przepadała. Margerytki to ulubione kwiaty matki. Dla­
tego właśnie córka dostała takie imię, a matka nigdy nie 
przegapiła okazji, by jej o tym przypomnieć. 

Catherine Annę miała lepiej, bo ją nazwano na pamiąt­

kę babek. Była też ulubienicą ich obu, a przynajmniej nie 
musiała być przez całe życie prześladowana kwiatami, któ­

rych nie lubiła. 

Margaret miała nadzieję, że w Kafjord margerytki nie 

rosną. 

Pragnęła tam oglądać inne kwiaty! 
- Obiecaj mi, że odwiedzisz mnie na północy, Maxwellu -

poprosiła Margaret. Odwróciła się do brata i patrzyła na nie­
go uważnie. - Ja nie żartuję, Max. 

On nadal się uśmiechał, ale niebieskie oczy w szczupłej 

twarzy spoglądały poważnie. Tylko Maxwell umiał patrzeć 
poważnie, a zarazem z uśmiechem, tylko on umiał tak za­
mieszać ludziom w głowach, żeby nie wiedzieli, co on na­
prawdę czuje, co nosi w sercu. 

- Mówisz, że chcesz, żebym przyjechał, nawet jeśli ty 

background image

nie wykonasz tego, o co cię prosiłem? Mówisz, że chcesz, 
bym przyjechał, nawet jeśli nie znajdziesz dla mnie kupiec­
kiej córki? 

Margaret potwierdziła skinieniem. 
- No może ona nie musi być specjalnie piękna - powie­

dział brat, a kąciki ust mu drgały. - Powinna jednak być 
mądra. Ja bym nie mógł żyć z głupią kobietą. Mężczyźni, 
którzy twierdzą, że nie chcą kobiety tak samo mądrej jak 
oni, nie wiedzą, o czym tak naprawdę mówią. Ja pragnę ko­
biety mądrej, i wcale też nie musi być taka bogata... 

Margaret roześmiała się. 
- Znajdź ty sobie żonę sam, Maxwellu! Masz dwadzie­

ścia trzy lata! Musisz znać jakichś mężczyzn obdarzonych 
siostrami, których nie udało się dotychczas wydać za mąż. 

- Ale ja chcę mieć mądrą żonę - oznajmił raz jeszcze 

Maxwell z największą powagą. - I chciałbym przypomnieć, 
kto znalazł ci tego męża, za którym tak tęsknisz, że aż wy­
chudłaś z tej tęsknoty! 

Margaret zaczerwieniła się i pobiegła jak najdalej od bra­

ta. Nie lubiła, kiedy ktoś mówił o tym, co łączy ją i Davi-
da. To prawda, że za nim tęskni, ale rozmawiać o tym nie 
chce. I nie życzy sobie, by ktoś inny o tym rozprawiał. 

Nikt nie ma prawa się w to mieszać... 
- David sam przyszedł - powiedziała z uporem. - Cathy 

spadła z konia i złamała nogę. On przyniósł ją do domu... 

- Ale to ja zaprosiłem go na obiad - rzekł Maxwell z trium­

fem w głosie. - Mógł po prostu wyjść z naszego hallu i znik­
nąć, nawet byś się nie dowiedziała, kto to taki. Nie wiedzia­
łabyś może, że on w ogóle istnieje, ten twój wspaniały David 
Warren! Ja byłem głową rodziny, choć skończyłem ledwie 
dziewiętnaście lat. I miałem tyle rozsądku, by zaprosić na 
obiad człowieka, który pospieszył na ratunek naszej siostrze. 
A on wbił w ciebie swoje brązowe oczy znad jagnięcej piecze­
ni i od początku było jasne, że jest stracony! 

Margaret śmiała się razem z bratem. 

background image

- Boże, jak to było dawno temu - powiedziała z rozma­

rzeniem. - A przecież minęły zaledwie cztery lata. Nigdy 
bym nie uwierzyła, że coś takiego się przydarzy, nigdy bym 
nie uwierzyła, że będziemy tak daleko od siebie... 

Wzrok młodej kobiety błądził w przestrzeni. 
Maxwell domyślał się, że wspomina teraz te aspekty 

małżeństwa, o których przyzwoite kobiety nie mówią. 
Uśmiechał się pod nosem, nie chciał jednak jej urazić, więc 
milczał. Po prostu go to bawiło. W jego młodszej siostrze 
tli się prawdziwy ogień. Dobrze znał jej charakter. Ona sa­
ma pewnie jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy, ale by­
ło w niej przynajmniej tyle samo siły, co w większości zna­
nych Maxwellowi mężczyzn. Szwagier będzie musiał się 
bardzo starać, by utrzymać równowagę, kiedy ten wiatr 

z południa przybędzie, by wypełnić jego ramiona, łoże 
oraz dom. Tyle lat w uśpieniu. Tyle skrywanych pragnień, 
które chcą się wydostać na światło dnia... 

... czy może raczej nocy. 
Maxwell wiele czytał o jasnych nocach na terenach, 

gdzie kończy się Europa. Jak zaczarowany słuchał, kiedy 
dyrektor Kopalni opowiadał o tamtejszej przyrodzie, 
o świetle i ciemnościach, o sposobie życia ludzi. Maxwell 
nie był w stanie wyobrazić sobie pańskiej siedziby w tak 

całkowicie obcym i egzotycznym krajobrazie. Zakładał jed­
nak, że to istnieje. Zakładał, że owe długie, jasne dni rów­
nież istnieją. I że ludzie jakoś potrafią żyć w tym niekoń­
czącym się dniu. 

Przyłapał się kiedyś na myśli, jak to jest, czy takie inne 

światło, długotrwała ciemność mają jakiś wpływ na czło­

wieka? Czy ludzie są od tego inni, bo żyją w warunkach 

nie przypominających niczego, co on zna? 

Wkrótce będzie mógł zadawać takie pytania Margaret, 

a wiedział, że ona zrobi wszystko, co tylko można, żeby 
udzielić mu odpowiedzi. 

Ona będzie w swoich listach pisać o czym innym, niż przy-

background image

jęcia u pani Crowe, kto przyszedł i co podano. Margaret spe­
cjalnie nie przejmowała się modą. To Cathy kocha stroje i go­
dzinami może szczebiotać na temat nowych fryzur, nigdy jed­
nak nie słyszał, by coś takiego czyniła Margaret. 

Jeśli któraś z jego sióstr miałaby się wybrać w taką po­

dróż, to właśnie Margaret. 

Teraz kręciła się w kółko, przyglądając się okolicznym 

wzgórzom, łagodnemu, ojczystemu krajobrazowi. 

- Dziwne, że muszę stąd wyjechać, zostawić to wszystko. 
Maxwell roześmiał się i położył siostrze rękę na ramieniu. 
- Chyba nie zamierzasz teraz stchórzyć, Daisy? - zapy­

tał cicho. - Pamiętaj, że to ma być przygoda twojego życia! 
I nie zapominaj, że na nią zasługujesz! Byłbym wściekły, 
gdyby się okazało, że mama jednak miała rację, że nie od­
ważysz się wyjechać! Powinnaś pojechać na północ, w oko­
lice bieguna północnego. Pokochasz tę krainę, jestem tego 
pewien, Margaret! Będziesz kochać każdą spędzoną tam 
chwilę i będziesz do mnie pisać bardzo długie listy o wszyst­
kim, co przeżywasz. To będzie wielka przygoda, Margaret! 

- Przygoda mojego życia - powtórzyła Margaret. - Przy­

goda życia, Maxwellu! 

background image

- I co, dom jest gotowy na przyjęcie młodej pani? 
David Warren uśmiechał się trochę skrępowany. 
- Wszystko w porządku - odparł. 
Przez ostatnie tygodnie wykorzystywał każdą wolną 

chwilę na przeprowadzkę do samodzielnego domu po 
dwóch latach mieszkania w sublokatorskim pokoju przy 
którejś z angielskich rodzin w Kafjord. On sam niczego 

więcej nie potrzebował, ale oto teraz Margaret zapragnęła 

być z nim i nie chciała za nic z tego pomysłu zrezygnować. 

Nie, żeby on też nie pragnął jej obecności, ale przecież wy­

wracało to jego życie do góry nogami, a wcale nie miał pew­

ności, czy już do tego dojrzał. Wszystko dotychczas było dość 

wygodne, a w każdym razie nieskomplikowane. Starał się od­
wiedzać Margaret w domu w Cheshire dwa razy do roku, wte­
dy też odwiedzał własną rodzinę w Kornwalii. Na więcej nie 
mógł sobie pozwolić. Podróż zabierała mnóstwo czasu, był 
też zależny od Kopalni, która za te jego wyjazdy płaciła. 

Zdawał sobie sprawę, że nie takie życie obiecywał Mar­

garet przed ślubem, niemal cztery lata temu. Jednak praca 
na północy dawała takiemu młodemu człowiekowi jak on 
doświadczenie i zarobki, na jakie w Anglii czy Walii mu­
siałby czekać latami. 

- Musisz być bardzo podekscytowany - powiedział Ste­

phen Henry Thomas, jego szef, przez Anglików zwany Ka­
pitanem. Był to inżynier chemik, ledwie dwa lata starszy 
od Davida, ale najzdolniejszy chemik, jakiego Warren kie­
dykolwiek spotkał. Kierował laboratorium Kopalni i byl 
uważany za postać numer dwa w całym przedsiębiorstwie. 

background image

- Zimą nie odwiedzałeś rodziny? 
David potrząsnął głową. Jeździł do Anglii późną jesie­

nią, kiedy jego matka poważnie zachorowała, zresztą umar­
ła podczas jego pobytu w domu. Dlatego całą zimę spędził 

w Kafjord. Nie widział Margaret od października. 

- Czas najwyższy, żebyś sprowadził żonę - powiedział 

Kapitan. - Jeśli jest osobą towarzyską i ciekawą świata, nie 
będzie się tu nudzić. Zresztą, jak wiesz, inne panie czują 
się na północy zupełnie dobrze. Zawsze są czymś zajęte, 
a nie mają naszych kłopotów... 

David musiał się uśmiechnąć. 
Margaret jest towarzyska i ciekawa świata, to trzeba 

przyznać. Zresztą właśnie te cechy sprawiły, że przed czte­
rema laty uległ jej czarowi natychmiast i nieodwołalnie. 

Odwiedzał wtedy w Cheshire swoich przyjaciół i podczas 

jednej z konnych wycieczek znalazł dziewczynę, którą koń 

wyrzucił z siodła. Biedaczka nie mogła się o własnych siłach 

podnieść, najwyraźniej miała złamaną nogę. Jako gentleman 
odwiózł ranną do domu. 

Okazało się, że to młodsza z córek znanego kapitana ma­

rynarki handlowej, Malcoma Harta, łączącego życie na mo­
rzu z hodowlą koni w rozległej posiadłości w Cheshire. Po­
nieważ sam kapitan przez większą część roku pozostawał 
poza domem, posiadłością zarządzała pani Moira z pomocą 
zdolnego hodowcy koni. Obywał się on jednak bez żadne­
go tytułu, pani bowiem nalegała, że to ona będzie za wszyst­
ko odpowiadać. Tak więc nieszczęsny Irlandczyk Liam mu­
siał się jej we wszystkim słuchać. Był to wielki miłośnik 
i znawca koni, poza tym członek rodziny, choć mieszkał sa­
motnie w małym domu na krańcach posiadłości. 

Ale David nie miał o tym pojęcia, kiedy odwoził Cathy, 

czyli Catherine Annę, jak się później dowiedział, do rozleg­
łego budynku, który był rodzinnym domem panny. Pojęcia 
też nie miał, że ma ona starszą siostrę, która od pierwszego 

wejrzenia zawładnie jego dwudziestojednoletnim sercem. 

background image

David Warren całkiem po prostu nie wierzył w miłość 

od pierwszego wejrzenia. Wyrażał się o czymś takim z po­
gardą, stwierdzał, że to oczywiście oszczędzałoby mnó­
stwo czasu młodym ludziom, ale niestety, w prawdziwym 
życiu nic podobnego zdarzyć się nie może. 

Ale w momencie, kiedy siedemnastoletnia Margaret usia­

dła przy obiedzie dokładnie naprzeciwko niego i po raz 
pierwszy spojrzał w jej zielone oczy, był po prostu stracony. 

Właściwie Margaret nie była jakoś specjalnie piękna, ale 

w jej spojrzeniu, w jej delikatnej twarzyczce kryło się coś 

takiego, co poruszało najgłębsze struny w jego duszy. Jak­
by ją rozpoznawał, jakby przybywała do niego z czasów 
tak odległych, że nie mógł ich pamiętać. 

Margaret uśmiechnęła się promiennie, z całego serca, 

i podziękowała mu za uratowanie nieszczęsnej siostry. 

Złocista skóra czyniła z niej egzotyczny kwiat pośród bla­

dych brytyjskich dziewcząt. Złotoblond loki tańczyły wokół 
jej twarzy przy każdym ruchu. Miała okrągłe policzki takie 
zdrowe i pełne życia, jakie miewają tylko osoby mieszkają­
ce na wsi. Przecież jednak należała do jego klasy - wykształ­
cona, dobrze wychowana i elegancka jak większość znanych 
mu anemicznych panien z tak zwanych dobrych domów, 

dojrzałych do małżeństwa, którym był nieustannie prezen­
towany przez matkę, szukającą dla niego żony. 

David Warren postanowił niezwłocznie, tu i teraz, że to 

właśnie Margaret Hart zostanie jego żoną. Ale przekona­
nie jej, że akurat on jest dla niej najbardziej odpowiedni, 
zabrało mu ponad trzy miesiące. W niecały rok od pierw­
szego spotkania odbył się ślub, następnie spędzili rok 
w Kornwalii, żyjąc w nieustannym oszołomieniu ludzi bez 
pamięci w sobie zakochanych. Nigdy właściwie nie zazna­
li smaku powszedniego dnia, byli tak samo odurzeni swo­
im wielkim uczuciem, kiedy David zgodził się pojechać do 
Norwegii, do Kafjord w okręgu Alta, i pracować tam ra­
zem ze Stephenem Henrym Thomasem. 

background image

Wtedy wydawało się rzeczą rozsądną, że Margaret wró­

ci do matki w Cheshire, on zaś będzie pracował i odkładał 
pieniądze oraz robił zawodową karierę. Od tamtej pory 

w jego życiu była tylko praca. 

Dlatego tak bardzo się cieszył przyjazdem Margaret. 
I prawie tak samo niepokoił. 
- O, Margaret da sobie radę - rzekł swobodnie. 
Miał nadzieję, że tak właśnie będzie. Ale przecież z całą 

pewnością wiedzieć tego nie mógł. Tyle czasu minęło od 
tamtego roku, który spędzili razem. Dwa długie lata. Mar­
garet mogła się zmienić. Zdumiało go na przykład bardzo, 
że z taką stanowczością chce do niego przyjechać. To nie 
były tylko słodkie pytania, czy by nie mogła, ona zarzuci­
ła go rzeczowymi argumentami, David przegrał tę wojnę, 
nie wygrawszy nawet jednej potyczki. 

Teraz pomalowany na biało piętrowy dom z wysokim 

poddaszem stał i czekał na przyjazd gospodyni. Poprzed­
niego wieczora David chodził po pokojach i uznał, że w po­
równaniu z mieszkaniami, jakie zajmował w czasie dwóch 
ostatnich lat, jest w nim strasznie dużo miejsca. 

Kiedy był sam, potrzebował jednego pomieszczenia. Cza­

su wolnego miał tak mało, że wystarczało mu jedynie łóżko 
do spania. W nowym domu znajdowały się dwa salony, kuch­
nia, łazienka oraz cztery sypialnie i to poddasze, które też 
nadawało się do wykorzystania. Od południowej strony do 
domu przylegał zabudowany zimowy ogród, rodzaj weran­
dy z oknami we wszystkich trzech ścianach zewnętrznych. 
David przewidywał, że Margaret będzie tu hodować rośliny 
doniczkowe. Zimą, w ciemnej porze, to pewnie byłoby trud­
ne, ale teraz, bliżej lata, pomoże jej to złagodzić tęsknotę za 

Anglią. Bo nie miał złudzeń, że będzie za domem tęskniła. 

Co innego chcieć tutaj przyjechać, kiedy się nie wie, co 

to za kraj, a co innego siedzieć w domu, spoglądać na gó­
ry okalające ciasny fiord i być z dala od wszystkiego, co się 
dotychczas kochało. 

background image

Doznawał dziwnego uczucia na myśl, że ma oto własny 

dom, zarazem jednak wiedział, że to o wiele mniej niż Mar-
garet przywykła posiadać. Ale w ciągu tamtego roku 

w Kornwalii nie mieli więcej, a jednak radzili sobie znako­

micie. Tam nie mieli nawet służby. Tutaj nie ulegało wąt­
pliwości, że potrzebna będzie dziewczyna do pomocy. Mar-
garet nie zna języka, ktoś musi zająć się gospodarstwem. 

David miał nadzieję, że żona nie będzie rozczarowana. 

Ich nowy dom był niewiele większy od tego, który zajmo­

wał Liam 0'Shaugnessy w posiadłości jej ojca. Siedziba dy­
rektora, The House, traktowana była nad fiordem jak coś 
w rodzaju pałacu, a z największym trudem można ją było 
porównać z posiadłością Hartów w Cheshire. 

Dlatego David Warren powściągał swoje oczekiwania, nie 

chciał się za bardzo cieszyć. Obawiał się, czy nie dostrzeże 
w oczach żony rozczarowania. Bowiem oczy Margaret mie­
niły się i lśniły niczym te szmaragdy, które mu nieustannie 
przypominały, a którymi nie był w stanie jej obsypać. 

- Margaret da sobie radę - powiedział z nadzieją, że się 

nie myli i że będzie mógł powtórzyć to samo, kiedy mał­
żonka obejrzy już dom, Kafjord oraz jego samego... 

Samuel spał. 

Roza uchyliła drzwi do komory, żeby się o tym przeko­

nać. Słyszała jego spokojny oddech i wiedziała, że zasnął, 
choć widzieć go nie mogła. Ojciec starannie zaciągnął za­
słonę przy łóżku. Oddzielała go szczelnie od reszty domu, 
błękitna niczym niebo. 

Poczuła ciężar w sercu, kiedy zdała sobie sprawę z tego, 

że zachowuje się wobec niego jak matka. Jest z nim zwią­
zana, bo to jej ojciec. Nie może go porzucić, bo on potrze­
buje jej bardziej, niż ona kiedykolwiek potrzebowała jego. 
Zresztą ta bezradność, to zdanie na łaskę dziecka, które ko­
chał ponad wszystko w świecie, a którym nie mógł pokie­
rować, były dla niego dużo trudniejsze do zniesienia. 

background image

Roza nienawidziła sytuacji, że ojciec jest taki od niej 

uzależniony. I chyba jej nienawiść była jeszcze większa niż 

Samuela. Ojciec powinien być silnym człowiekiem, mocno 

stać na obu nogach, dawać jej ochronę przed wszystkimi 

wiatrami, jakie szaleją po świecie. Taki powinien być, ta­

kim go Roza niegdyś znała i wciąż jeszcze mogła go sobie 
takim wyobrazić, wystarczyło, że zamknie oczy. W jej wy­
obraźni nigdy się nie stał mężczyzną przykutym do łóżka, 
pozbawionym nóg kaleką. 

Może lżej jej będzie w dniu, kiedy przestanie pamiętać, 

jaki był dawniej... 

Stała pośrodku izby, wiedząc, że Mattias dzisiejszego 

wieczora nie przyjdzie. On też bardzo się starał, by nie być 

od niej zależny. Walczył i za nic nie chciał, by do siebie na­
leżeli. Ona pozwalała, by rzeczy toczyły się, jak chcą, ale 
Mattias pragnął kierować swoim życiem. 

Ciężko było samej. I pusto. 
Mattias odwiedził ją poprzedniego wieczora. Trzymał ją 

w ramionach, dopóki poranek nie rozbrzmiał śpiewem pta­
ków. Dopiero wtedy wstał i wrócił do baraku. 

Nie ułożyli sobie wspólnego życia. 
Ściany wokół Rozy zdawały się z niej szydzić. Jakby 

z grubych bali wydobywał się krzyk. Cisza panująca wokół 
mówiła jej, jak bardzo jest samotna. I że nikt nie chce dzie­
lić z nią swojego czasu. Że sama zgotowała sobie taki los. 

Sama... 

Mattias dziś wieczór nie przyjdzie... 
Rozkładana sofa pod ścianą była niczym drwiący uśmiech, 

pomalowana na brązowo, milcząca. Ta sofa wiedziała wiele 
i często się skarżyła, teraz jednak trwa w milczeniu. Wie, że 
Roza jest samotna, stara się trzymać jej stronę. 

Sama... 
Ojciec śpi. Nie będzie mu potrzebna, dopóki znowu nie 

zrobi się widno. Nikt na nią nie czeka. W oborze wszyst­
ko zrobione, a Mattias dziś wieczór nie przyjdzie. 

background image

Ale też to oznacza jakiś rodzaj wolności, przynajmniej 

na pewien czas. 

Ta krótka chwila wytchnienia należy do niej i może ją 

wypełnić tak, jak zechce. Może wybór ma niezbyt wielki, 

ale nikt nie będzie jej mówił, co ma robić. 

Roza zapragnęła odetchnąć świeżym powietrzem! 

Nie zdawał sobie sprawy z tego, że ma nadzieję, iż ona 

przyjdzie. Próbował wzywać ją w myślach, być może ser­
ca nie mogą się porozumiewać w ten sposób, ale Tomas 

wolał wierzyć, że mogą. Wystarczająco często się przeko­

nywał, że to jest możliwe. 

Ci, których kochał, byli z nim powiązani nićmi, których isto­

ty nie potrafił wytłumaczyć. Owe pajęcze nici zaczynały drgać, 
kiedy potrzebował tych ludzi, kiedy wszystko stawało się zbyt 
trudne albo kiedy tamci mieli się na tyle dobrze, że powinien 
o tym wiedzieć, gdy ich życie w jakiś sposób go dotyczyło. 

Przez całą zimę jego myśli krążyły wokół Rozy. Dziś 

wieczór w jadłodajni zrozumiał dlaczego. Nie musiał niko­
go prosić o nowiny z Kopalni. A Roza stanowiła większą 
część historii, które mu zaserwowano razem z jedzeniem. 

- Ty w każdym razie wyniosłeś z tej sprawy całą skórę! -

odważył się ktoś stwierdzić. 

A Tomas kiwał głową i uśmiechał się tak, jak pewnie 

oczekiwali, że będzie robił. Jak dalece się z nimi zgadzał, 
to już jego sprawa i nikomu nic do tego. 

Skóra była jego, rany, którym pozwolił się zagoić, oraz 

blizny, jakie po nich zostały, też są jego. 

Bez trudu się domyślił, że Mattias jest zakochany w Ro­

zie. To było dla niego jasne już wówczas, kiedy Mattias 
Mattiassen był jeszcze przyjacielem Jensa i pierwszym, któ­
ry rozprawiał, jaka to niebezpieczna jest Roza Samuelsdat-
ter dla Jensa Haldorsena. 

W pewnym sensie Mattias miał rację. Roza była niebez­

pieczna dla Jensa Haldorsena. Ale też to Roza zapłaciła naj-

background image

wyższą cenę za tę odrobinę gorzkiego szczęścia, którego być 

może zaznała podczas miesięcy spędzonych u boku Jensa. 

Roza była może bardziej niebezpieczna dla niego, dla 

Tomasa. Ukradła mu spokój ducha i większość tego, w co 

wierzył, zanim wkroczyła w jego życie. Nigdy jednak nie 

pomyślał, że wolałby jej nie spotkać. On uważał, że wszyst­
ko jest warte tej znajomości. 

Nie wiedział, ile Mattias dla niej znaczy... 

Jej szczęście jest najważniejsze... 

Przyszedł tu, żeby ją spotkać. 
To ta myśl przywiodła go z powrotem do Kopalni. Jak 

fala, która go zmyła i wyrzuciła na ten brzeg. U rodziny nie 
znalazł dla siebie miejsca. Musiał wyjechać, by nie postra­
dać zmysłów. By nie stracić wiary, że nadal jest coś wart. 

Że jest czymś... 
Kimś... 

Świat jest szalony. 

Wszystko, co wokół siebie widział, było jakby przekrzy­

wione. To, co on w swoim sercu uważał za właściwe, inni 
określali jako złe. Ci, którym powierzono kierowanie świa­
tem, zarządzanie, zdawali się tracić rozum. Tomas widział, 
że prowadzą swoich podopiecznych ku katastrofie, ale kie­
dy o tym mówił, nikt nie chciał go słuchać. 

Powtarzali mu tylko, żeby milczał. 
Mówili, że nie powinien tyle myśleć, skoro nie ma wy­

kształcenia. Skoro jest tylko Lapończykiem z gór, na dodatek 
pozbawionym stada reniferów, które mogłyby mu zapewnić 
utrzymanie. A oni z pewnością wiedzą lepiej, bo pokończyli 
szkoły. Tomas zaś nie powinien sądzić, że ma lepszą głowę 
niż na przykład lensman albo pastor. Wszystko, czym może 
się pochwalić, to konfirmacja, przez którą przeszedł przy dru­
giej próbie, a i to bardziej z łaski i dobrej woli pastora niż dla 

własnych zasług. Wszyscy wiedzą, jak niewiele miał do zapre­

zentowania, kiedy nadeszła jego kolej. Wszyscy pamiętają, jak 
źle mówił wtedy po norwesku. 

background image

O tym, że teraz mówi po norwesku lepiej niż ktokol­

wiek w jego rodzinie, nie wspominają. Zresztą można się 
było tego spodziewać, żył przecież i pracował z Norwega­
mi. To oczywiste, że nauczył się też ich języka! Skoro od­
wrócił się plecami od miejsca, z którego pochodzi, to nie 
może się teraz zjawiać i mówić im, jak powinni żyć, mó­

wić im, co jest słuszne, a co nie. 

Jeśli nie jest zadowolony, to niech się zabiera z powro­

tem na wybrzeże, do kopalni. 

Tomas wspinał się po zboczu i czuł, że ponad wszystko 

potrzebuje powietrza. Musi pobyć sam, żeby przemyśleć 
i to, od czego uciekł, i to, co ma przed sobą. 

Zamierzał wrócić do kopalni. 
Zastanawiał się nad tym długo i doszedł do przekona­

nia, że sobie poradzi. Odzwyczaił się od ciemności, kiedy 
przebywał w rodzinnej tundrze. Chociaż zima na północy 

jest jedną ciemną, niekończącą się nocą, to tej ciemności 
nie można porównywać z mrokiem w sztolni. 

To są dwie różne ciemności. 
Ta kopalniana pozbawia człowieka mocy... 
Człowiek nie jest w stanie jej pojąć... 
Ciemność polarnej nocy jest piękna. Bywa niebieskawa 

i niesie ludziom nieoczekiwane dary, jak krągła, jasna tarcza 

księżyca, migotliwe gwiazdy rozsypane w niebieskiej misie 
szczodrą ręką lub zorza polarna, która faluje od krańca do 
krańca nieba niczym pióra na skrzydłach aniołów pańskich. 

Ciemność kopalni jest miażdżąca. 

Tomas jednak wierzył, że sobie jakoś poradzi. Myślał 

o tym wystarczająco długo i sam siebie przekonywał. Po­
za tym w kopani potrzebują ludzi. Ma się ku latu, a jesz­
cze nie wszyscy sezonowi robotnicy z Finlandii zdążyli 
wrócić nad fiord. Trzeba się było zdecydować. 

Jeśli sobie nie poradzi, to nie wie, gdzie się podzieje. Nie­

wiele jest na świecie miejsc, które mógłby nazwać domem. 
Tutaj może mieć łóżko w baraka To chyba też nie za wiele, 

background image

ale domem można to nazwać, kiedy nie ma innego wyjścia. 

Chociaż nazywać kopalnię swoim domem... 
Tomas drgnął, kiedy usłyszał, że jeszcze ktoś wspina się po 

zboczu. Ale nagle jego serce wypełniło ciepło i dobra pewność. 
Tomas wierzył, że myśl jest w stanie połączyć ludzi. Wierzył 

w te pajęcze nitki w duszy, one łączą cię z tym, kogo kochasz. 

To napełniało go spokojem. 
To przywracało mu równowagę. 
Choć nie widział wspinającej się istoty, Tomas wiedział, 

że to ona. Nikt inny nie mógł wieczorem szukać ustronne­
go miejsca w górach, i to w porze roku, kiedy niczego tu 
jeszcze nie ma. 

Z wyjątkiem świeżego powietrza. 
I wiatru. 
A ona tak kocha wiatr... 
Tomas siedział w bezpiecznym przekonaniu, że to ona. 

Przepełniony radością, że się znowu spotkają. Z przejęcia 
krew pulsowała mu w żyłach, bo mieli znowu, jak za pierw­
szym razem, stanąć przed sobą twarzą w twarz i rozmawiać. 
Wtedy Tomas wiedział, kim jest Roza, ale ona go nie znała. 

Teraz jest inaczej... 

Roza stwierdziła, że dół spódnicy ma ubłocony, ale prze­

cież dopóki jest woda w strumieniu i w studni, to nie żaden 
problem. Wypierze. Jeśli czegoś Roza miała pod dostatkiem, 
to wolnego czasu. Może prać i czyścić swoje ubrania do woli, 
nawet plamy z mchu znikną, gdy trzeć w odpowiedni sposób. 

Żałowała, że nie ma chustki, bo powietrze było chłod­

ne, zapowiadała się noc z przymrozkiem. Roza wierzyła 

w to, co mówił wiatr. 

Nawet nie przeszło jej przez myśl, że ktoś mógłby tu 

być. Nigdy przecież nikt nie chodzi ścieżkami, które ona 

wybiera. Najczęściej ludzie uciekali na jej widok. Nikt nie 

chciał spotykać się z nią sam na sam, zwłaszcza w takich 
miejscach jak to. 

background image

Co mogłaby zrobić, gdyby nagle ktoś stanął na jej drodze? 
Roza gotowa była iść dalej, wspinać się wyżej, znaleźć 

inne miejsce, nie tak może znajome jak ta szeroka skalna 
półka nad fiordem, zasłonięta przez krzewy i liście, taka 
spokojna, skąd rozciąga się piękny widok na okolicę. Bar­
dzo lubiła to miejsce, z niebem zamiast dachu, ze ściana­
mi, które nigdy nie są takie same. Położone wysoko, spo­
kojne, przewiewne. 

Miejsce do rozmyślań. 
Czy miałby tu przyjść ktoś obcy? 
W każdym razie nie Mattias... 
Owszem, dlaczego nie... 
Kiedy jej wzrok odnalazł człowieka, który odważył się 

zająć jej miejsce, ukraść jej kryjówkę, ogarnęła ją fala 

wściekłości. Ale minęła równie szybko, jak się pojawiła. 

Tomasa przecież nie traktowała ani jako obcego, ani nie­

pożądanego. 

- Nie myślałam, że cię jeszcze kiedyś spotkam - powie­

działa i usiadła obok. Musiała mu się dobrze przyjrzeć. Tak 
łatwo było się uśmiechać do jego szczerej, otwartej twarzy. 
Nigdy nie musiała długo czekać na odpowiedź. 

- Co cię przygnało z powrotem? - spytała. 
On nie miał dość wpatrywania się w nią, ale Roza mu­

siała coś powiedzieć, w przeciwnym razie powietrze mię­
dzy nimi stałoby się za ciężkie. A tego nie chciała. Tomas 
zajmował zbyt ważne miejsce w jej sercu. 

Może nie zostali przyjaciółmi z własnego wyboru, ale 

Roza wolała teraz o rym nie pamiętać. Wolała teraz odsu­
nąć od siebie tę myśl, jak i wspomnienie wszystkiego, co 
prababki dla niej zrobiły w najlepszej intencji. 

Początek nie był może taki ważny. Tomas lubił ją teraz. 

Tak jak lubił ją wtedy... 

- Co mnie przygnało z powrotem... 
Przeciągał słowa i uśmiechał się tym swoim uśmiechem. 

Otwartym, szerokim, mimo to jakimś dziwnie ostrożnym. 

background image

Niebieskie oczy patrzyły z powagą, i to też jest typowe tyl­
ko dla Tomasa. Tylko on to ma. 

Roza nie znała nikogo poza nim, kto mógłby się śmiać i jed­

nocześnie pozostać taki poważny. Nawet Mattias tego nie po­
trafił. A oczy Rozy mówiły, że Tomas nie ma już rysów ła­
godnych jak dawniej. Jego twarz zrobiła się bardziej męska, 
dorosła niż ta, którą zapamiętała. Po prostu jest teraz starszy. 

- Czy to będzie zaskakujące, jeśli powiem, że ty, Roza? 
Nie wiedziała. 
- Chyba znaczę zbyt mało, żeby dla mnie wracać - od­

parła i roześmiała się niepewnie. Wiedziała, że on nie chce, 
żeby się z niego śmiała. Odpowiadał jej tak poważnie, tu 
nie było miejsca na obracanie niczego w żart. Miała nadzie­
ję, że on pojmuje, iż to nie z niego się śmieje. 

To już raczej z siebie... 
Z nich... 
Czy zdają sobie sprawę, jakie głębokie ślady zostawiają... 
- Pozwól mi, Roza, żebym sam decydował, co dla mnie 

znaczy mało, a co dużo. 

Roza westchnęła. Ale wrogości między nimi nie będzie. 

Nigdy do czegoś takiego nie dojdzie. Zresztą do niczego 
innego także nie. Za bardzo zależało jej na Tomasie, by 
znowu mogła mu pozwolić się dotykać w ten sposób. Ni­
gdy by sobie tego nie wybaczyła. Był tylko jeden, nieszczę­
sny raz i na więcej nie chciała się godzić. 

- Żebyś tylko nie pobłądził, Tomas - prosiła. 
Roześmiał się. 
- Urodziłem się w tundrze, moja kochana. Ja nie mogę 

zabłądzić, nawet gdybym chciał. 

Ale ona nie mówiła o krajobrazie i oboje o tym wiedzieli. 
- Nawet ty możesz zabłądzić, jeśli chodzi o serce i uczu­

cia - Roza mówiła tak samo poważnie jak on. 

- A ty, Roza? - spytał i chwycił jej ręce. Były małe i te­

raz bardzo zimne, ogrzewał je przez chwilę w swoich. - Ty 
błądzisz w uczuciach? 

background image

- Czy ja kiedykolwiek robiłam co innego? - spytała ze 

śmiechem. - Nie rozpoznałabym ani jednej prostej ścieżki, 
nawet gdyby mi ją pokazywano wiele razy. 

- Jakie jest teraz twoje życie? 
Roza podciągnęła wysoko kolana. Bardzo chciała wie­

dzieć, jak brzmi odpowiedź. To są akurat te sprawy, o któ­
rych starała się nie myśleć, pogrążona w codzienności. 

- Pominąwszy to, co ludzie gadają, że umiesz dużo wię­

cej niż tylko Ojcze Nasz - rzekł Tomas z błyskiem 
w oczach. - Pominąwszy tych kilka śmiertelnych wypad­
ków, które są jakoby twoją sprawką, i równie liczne uzdro­

wienia. I pominąwszy, że Jensa nie ma już na świecie... 

- I pominąwszy, że Synneve nie żyje... 
Roza powiedziała to sama. Nie chciała, by jego usta wyrze­

kły te słowa. To nie może być taka zwykła informacja, którą 
słyszał w jadłodajni. Coś, co mu ktoś nadmienił przy okazji. 

Oczywiście i to znajdowało się między innymi nowinami... 
- Pominąwszy wszystko - dodał Tomas. - Pominąwszy 

Mattiasa... 

... więc i o nim słyszał... 
- Ole ożenił się dwa tygodnie temu - rzekła Roza. -

Z Liisą. Pamiętasz Liisę? 

- Słyszałem o tym - potwierdził. - Więc pominąwszy i to... 
- Jakoś żyję - pospiesznie dodała Roza. - I naprawdę 

wiem dlaczego. Nie wszyscy mogą być tak pewni tego, dla­

czego żyją, jak ja. 

Uniosła twarz pod wiatr i przymknęła oczy. 
- Bo widzisz, Tomas, ja spytałam. Spytałam, dlaczego je­

stem na tym świecie. Spytałam, dlaczego muszę przeżywać 
swoje życie. Dlaczego ono jest takie, jakie jest... 

- No i? 
- Jestem ogniwem w łańcuchu - odparła. - Jestem tu po 

to, by urodzić dziecko, które przekaże dalej naszą krew. 
Które przedłuży ród i przekaże dalej zdolności. Córkę, któ­
ra urodzi kolejną córkę, która też urodzi córkę... 

background image

- Czyż nie wszyscy mamy takie zadanie? - zdziwił się 

z uśmiechem. - Tylko że tam, skąd ja pochodzę, liczą się syno­
wie. Syn, który ma spłodzić syna, a ten też ma spłodzić syna... 

- Ja chciałabym być ważna - powiedziała Roza. - Myśla­

łam, że jestem ważna. Że wszystko, co umiem i potrafię, 
czyni mnie ważną. Ale jestem tylko ogniwem w łańcuchu. 
Mam przekazać krew. 

Westchnęła. 
- Wiesz, co ja myślę, Tomas? Otóż myślę, że kobiety 

z mojego rodu umierają, kiedy już wypełnią tę swoją mi­
sję. W naszej rodzinie prawie nie było starych kobiet. 
Umierają młodo, zawsze jednak zostawiają po sobie córkę. 
Więc to chyba nie jest nic strasznego... 

Tomas zaczynał się o nią bać. Chciał się dowiedzieć, co z nią 

zrobili, kiedy jego tu nie było, ale jak miał o to zapytać? Zresz­
tą, przecież wiedział. Wszystko powiedzieli mu w jadłodajni. 

I ona mu opowiadała. 
- Ty też miałaś córkę - stwierdził. - Więc chyba nieko­

niecznie musi być tak, jak mówisz. 

- Nie chcę mieć więcej córek! 
Powiedziała to takim tonem, że to też przeraziło Toma-

sa. Ona naprawdę tak uważa. Jest o tym tak szczerze prze­
konana, że z łatwością może popełnić jakieś głupstwo... 

- Na to nie będziesz mieć wpływu - powiedział. 
- A czyż nie jestem wiedźmą? - zawołała wyzywająco. - Nie 

mówili ci tego? Czy może nie wierzysz w ludzkie gadanie? 

- Ja nie wiem, kim ty jesteś, Roza. Po prostu nie wierzę, 

że mogłabyś mieć wpływ na takie sprawy. To jest życie, 
a sprawy życia musimy pozostawić Jemu, tam w górze. 

Roza milczała. 
- A co na to Mattias? Chyba wie, o czym myślisz... 
Roześmiała się. 
- Mattias - rzekła szyderczo. - Mattias nie należy do moje­

go życia. To nie są moje słowa, Tomas. To on tak mówi I sta­
ra się zachować odległość między nami. Nie jest w stanie znieść 

background image

tego wszystkiego, co ja za sobą sprowadzam. Oczywiście wie, 
co myślę, i dlatego nie chce żyć ze mną i z moimi myślami. 

Znowu roześmiała się tym swoim smutnym śmiechem. 
- Ja też bym nie chciała, gdybym nie była zmuszona. 

Mattias jednak może wybierać. A im większy dystans stwa­
rza między nami, tym lepiej wybiera dla siebie. Zresztą to 
nie on ma być ojcem tej mojej córki, Tomas. 

Tomas zdołał stłumić nadzieję, która nagle zawładnęła je­

go sercem. Nie wolno mu dręczyć Rozy własnymi marzenia­
mi. Wrócił tutaj ze względu na nią, ale to pod żadnym wzglę­
dem nie powinno jej wiązać ani ograniczać. Po prostu nie. 
Tomas nigdy nie może się jej narzucać ze swoimi uczuciami. 

- Chyba nie masz zamiaru wrócić do kopalni? 
Nagle przypomniała sobie, jak to było przedtem. W jej 

pięknych, niebieskich oczach czaił się lęk. Tomas na mo­
ment utonął w tych oczach. Tyle myśli w ciągu ostatniej 
zimy łączyło się z jej oczyma, ale jakoś nie zapamiętał, że 
są aż tak błyszczące. 

Skinął głową. 

- Nie wolno ci! 
- Muszę - powiedział Tomas i dotknął z czułością jej 

miękkiego policzka. 

Roza nie zastanawiała się, kiedy tu przyszła, po prostu 

usiadła przy nim, zeszpeconym policzkiem od jego strony. 
On uznał to za znak, ale nie powiedział ani słowa. 

- Zostań tu jakiś czas - poprosiła. - Ale nie mów nic wię­

cej o kopalni. Obejmij mnie, Tomas! Tylko mnie obejmij! 

Zrobił, o co prosiła. 

... przecież dlatego tu wrócił... 

W oddali na wodach fiordu ukazały się żagle. Jakiś sta­

tek kierował się w stronę Kopalni. Na razie jednak był jesz­
cze tak daleko, że widać było tylko żagle pięknie wznoszą­
ce się nad wodą. 

background image

Mówiono jej, że znienawidzi podróż statkiem. Mówio­

no, że z pewnością będzie cierpieć na morską chorobę. Ze 
będzie konać z nudów. 

Ale nic z tego. 
Nie bez powodu Margaret jest córką kapitana. Kochała każ­

dą minutę swojej podróży po wodach Morza Północnego. Ko­
chała to dziwne, intesywne poczucie wspólnoty, jakie tworzy­
ło się na pokładzie statku. Mały, zamknięty świat, w którym 
panują reguły o wiele bardziej surowe niż na lądzie. 

Mówiono jej, że podróż będzie trudna również dlatego, 

że jest jedyną kobietą na pokładzie. A matka nawet prosi­
ła, by przełożyć wyjazd, gdy dowiedziała się, że małżonka 
kapitana, która miała płynąć do Kafjord, a stamtąd do Ar-
changielska, jest w ciąży i nie może podróżować. 

Margaret zmuszona była powoływać się na swoją pozycję 

pani Warren, żony inżyniera Warrena. Stanowczym tonem 
oznajmiła, że nie jest już dzieckiem i matka też już za nią nie 
odpowiada. Wyszła za mąż za Davida, a David czeka na nią 

w Norwegii. Spodziewa się, że Margaret przybędzie tym wła­

śnie statkiem i ona nie zamierza go rozczarować. 

Bliscy spoglądali na nią, potrząsali głowami i mówili, że 

bardzo ciężko jest podróżować w charakterze jedynej ko­
biety na pokładzie. I że nie wypada nawet, by jakaś dama 
dobrowolnie się na taką sytuację godziła. Żaglowce to świat 
mężczyzn, kobiety nie mają tam nic do roboty. 

Margaret jednak nie dała się przekonać. Nie pozwoliła 

się przestraszyć i teraz nie żałowała ani odwagi, ani uporu. 

Nie doznała żadnych, najmniejszych nawet trudności. 

background image

Przeciwnie, czuła się niczym królowa. Nikt nie traktował 
jej inaczej, jak tylko z największym szacunkiem. Wszystko, 
czego obawiała się jej rodzina, a czego nikt nie odważył się 
nazwać, było równie dalekie na pokładzie żaglowca „Maud" 

z Liverpoolu, jak w posiadłości jej ojca w Cheshire. 

Nawet najprostsi marynarze odnosili się do niej zgoła po 

rycersku. Widziała mężczyzn, którzy chyba nie zgięli kar­

ku w czasie ostatnich dziesięciu lat, jak kłaniają się jej z od­
krytymi głowami, kiedy przechodziła obok. Wzruszali Mar-
garet tak bardzo, że nie znajdowała słów, by to wyrazić. 

Poświęcała wiele czasu, by z każdym porozmawiać. Bo 

przecież najmarniejszy marynarz jest czyimś synem, bra­
tem lub mężem. Wszyscy mają kogoś, kto ich kocha i kto 
tęskni za nimi tak, jak ona tęskni za Davidem. 

Rozmawiała więc z nimi, jakby była siostrą, która przy­

jechała tu z rodzinnego domu. Nawet kapitan, który z po­
czątku nie był zbyt zadowolony z tego, że jego jedyna pa­
sażerka tyle rozmawia z załogą, doszedł do wniosku, że 
życzliwe zainteresowanie pani Warren dla wszystkich 
uczyni ten rejs niezapomnianą podróżą. 

Okazało się, że na pokładzie jest znacznie mniej nieporozu­

mień niż zwykle, marynarze prawie się między sobą nie kłóci­
li, odkąd Margaret weszła na pokład w Liverpoolu. Potrząsała 
swoimi złocistymi lokami i spoglądała na ludzi wielkimi, zielo­
nymi oczyma. Nie była pięknością w potocznym rozumieniu, 
ale cała załoga po prostu ją kochała. Nie było w tym, Boże broń, 
nic zdrożnego, Margaret po prostu uczyniła wszystkich swoimi 
braćmi. Kiedy wpływali na wody fiordu Alta i potem do ciasnej 
odnogi Kafjorden, byli niczym jedna rodzina. 

W tych ostatnich chwilach Margaret musiała stać na po­

kładzie. 

Nastał już późny wieczór, właściwie wczesna noc, ale 

wciąż widno jak za dnia. To właśnie było najcudowniejsze, 
że im bardziej na północ się zapuszczali, tym jasny dzień 
trwał dłużej. Przyroda nie różniła się może tak bardzo od 

background image

tego, co znajduje się dalej na południu, przez całą drogę 
Margaret widziała poszarpaną linię brzegową i góry scho­
dzące wprost do morza. Góry były potężne, niebieskawe, 
sięgały niemal do nieba, szczyty ginęły w chmurach, a ona 
nabierała ochoty, by się na nie wszystkie wspinać. Najbli­
żej do nieba jest chyba właśnie na szczytach gór. 

To, co sprawia, że wszystko tu jest takie odmienne, to 

nie przyroda. Różnicę powoduje światło. 

O tej porze roku dzień i noc zlewają się w jedno i odkąd 

minęli Lofoty, Margaret miała trudności ze snem. Kapitan 
nazywał ten jasny czas białymi nocami, ale Margaret wcale 
nie uważała, że są białe. Ona dostrzegała barwy. Widziała 
kolory przypominające kandyzowane owoce i przywiędłe 
kwiaty. Nocne niebo było jak z delikatnego jedwabiu, a o po­
ranku nad horyzontem powiewał jakby przezroczysty szal. 

O ile dni miały wyraziste, nasycone kolory, to noce by­

ły pastelowe, mieniące się, lekko przymglone. 

W takie noce Margaret pragnęła być malarką. Wolałaby 

umieć malować zamiast gry na fortepianie i haftu. Chętnie 
namalowałaby to światło i posłała Maxwellowi. Stała na po­
kładzie „Maud" i nabierała coraz większej pewności, że nie 
istnieją na świecie słowa zdolne opisać ten krajobraz zato­
piony w bladym świetle północnej nocy. Mogłaby nie wiem 
jak długo zanurzać pióro w kałamarzu i przelewać myśli na 
papier, ale nigdy by nie zdołała wyrazić tego, co teraz widzi. 

Pragnęła, by Maxwell tu z nią był. Przeżywała coś tak 

pięknego i cudownego, że chciała się tym dzielić z kimś, 
kto byłby w stanie ją zrozumieć. Z kimś, kto uległby uro­
kowi północy w tym samym stopniu co ona. Domyślała się 
zaś, że David tak już przywykł do gór nad fiordem, do te­
go światła i świeżego powietrza, że od dawna nie robi to 
na nim wrażenia. Człowiek szybko staje się ślepy na to, co 

widzi wokół siebie codziennie. 

- No to jesteśmy na miejscu, pani Warren - powiedział 

z uśmiechem marynarz, który wynosił z kajuty jej bagaże. 

background image

Margaret prosiła, by zrobiono to jak najprędzej. Nie 

chciała pozostawać na pokładzie dłużej niż to absolutnie 
konieczne. Zapewniła kapitana, że świetnie się czuła na je­
go żaglowcu, ale nie widziała swojego męża od ponad 
ośmiu miesięcy i bardzo chce znaleźć się na lądzie. 

Młody marynarz musiał chodzić tam i z powrotem wie­

lokrotnie i potrzebował pomocy, by wytaszczyć największe 
kufry. To matka Margaret uparła się, by córka zabrała 
wszystko, co może jej być potrzebne, bieliznę, pościel, zasta­
wy. Na szczęście meble miały przypłynąć kolejnym rejsem. 

Moira uważała bowiem, że chyba nie warto zabierać 

wszystkiego za pierwszym razem, a Margaret nie wątpiła, 
że rozumowanie matki było następujące: Na wypadek, 
gdyby Margaret się tam nie spodobało... 

Margaret Warren stała na pokładzie żaglowca „Maud" 

z Liverpoolu i wdychała czyste powietrze północy, oślepio­
na nocnym słońcem. 

Nie miała najmniejszych wątpliwości, że będzie jej się 

tu podobać. 

Kiedy sunęli bardzo blisko wschodniego brzegu, zaczęła 

dostrzegać wszystko o wiele wyraźniej. Mijali dwa cyple, 
które prawie się stykały. Fiord stawał się tu taki wąski, że 
trzeba było nie lada umiejętności nawigacyjnych, żeby prze­
cisnąć się przez tę szyjkę od butelki, tym bardziej że aku­
rat tam był też bardzo silny nurt. 

Margaret, która przechylała się przez reling z takim samym 

entuzjazmem jak młodzi marynarze, widziała spienioną wo­
dą przy kadłubie statku. A koło cypla przesuwali się niemal 
po białym piasku. Margaret nie mogła uwierzyć własnym 
oczom. Taki piasek widywało się na plażach kąpielisk w po­
łudniowej Anglii. Poczuła się jak w Torquay. Nie widziała tyl­
ko kąpieliskowych zabudowań ani znudzonych pań z Londy­
nu, kryjących się przed słońcem pod wielkimi parasolami. 

Zaraz potem zobaczyła jakieś rozkopane góry i bez tłu­

maczenia zrozumiała, co to takiego. Już kiedyś mieszkała 

background image

w pobliżu górniczej osady. Natychmiast rozpoznała urzą­

dzenia do kruszenia rudy. 

Osady w żadnym razie nie można było nazwać miastem, na­

wet małym. Pani Crowe najwyraźniej przesadzała w swoich 

opisach. Oczy Margaret zobaczyły wieś ciągnącą się wzdłuż od­
nogi fiordu. Domów mogło być około setki. I wyglądały mniej 

więcej tak, jak sobie wyobrażała. Mieszkała przecież w Korn-
walii, wiedziała, czego się może spodziewać. Na wchodzącym 
w morze cyplu nieco dalej od brzegu znajdował się kościół. 

Mogła to być świątynia anglikańska, a jej widok sprawił, że Mar­
garet poczuła się jak w domu. Zbudowano ją co prawda z drew­
na, ale pani Warren jako wnuczka architekta dostrzegała linie 
i rozpoznawała pokrewieństwa z angielską architekturą. 

Było tu ciaśniej, niż sobie wyobrażała. I bardziej stromo. 

Myślała, że nad brzegiem znajdzie się trochę więcej płaskiej 
przestrzeni, miejsce na budowę domów. Ale krajobraz był 
pagórkowaty, tylko w kilku miejscach widziała normalny 
brzeg, pokrytą kamieniami strefę zalewaną w czasie przy-
boju i odsłanianą przez odpływ. 

Wschodni brzeg, im dalej w głąb lądu, tym był bardziej pła­

ski, na samym końcu odnogi Margaret dostrzegła kilka skupisk 
domów. Co znajduje się na końcu odnogi po wschodniej stro­
nie, nie widziała, bo przesłaniał to kościelny cypel. Nie widzia­
ła też niczego, co by przypominało opisaną przez dyrektora 
Crowe'a ich siedzibę, uznała więc, że jej i Davida dom również 
zbudowano na wschodniej stronie, w pobliżu kościoła. 

Znajdzie odpowiednio dużo czasu później, żeby sobie 

obejrzeć The House. Rozśmieszyło ją, że tutejsi ludzie uży­

wają po prostu angielskiego określenia domu jako nazwy 

dla dyrektorskiej siedziby. 

- Czy podejdziemy bliżej? - spytała Matthew, chłopca, 

który wyciągał na pokład jej bagaże. 

- Na odległość stu jardów, może trochę mniej - odpowie­

dział, wzruszając ramionami. Miał zaledwie piętnaście lat, ale 
żeglował już po wielu morzach świata. Opowiadał Margaret, 

background image

że na północ płynie po raz piąty, był tu już czterokrotnie. 

- Tutaj jest głęboko - wyjaśnił. - Ale możemy oczywi­

ście wsadzić panią do malej łódki tak, by jeszcze dziś wie­
czór znalazła się pani na brzegu. Pewnie jest pani bardzo 
podekscytowana spotkaniem z panem Warren? 

Margaret skinęła głową. 
Chyba bardziej podekscytowana być nie mogła, wprost 

nie potrafiła wyrazić tego uczucia, ale uśmiech mówił 
wszystko. Z Margaret było tak zawsze, że uczucia po pro­
stu z niej emanowały, niczego nie potrafiła ukryć. 

Zarzucanie kotwicy zdawało się trwać całą wieczność. 
Żaglowiec znajdował się tak blisko brzegu, że Margaret 

widziała Davida. Musiała się mocno trzymać relingu, żeby 

nie podskakiwać, nie krzyczeć i w ogóle nie zachowywać 

jak źle wychowany podlotek, a nie poważna małżonka in­
żyniera. Pomachała mu raz czy drugi, ale widziała po jego 
ruchach, że jest bardzo skrępowany, po prostu nie do koń­
ca wie, co ma robić. Pomachał jej w odpowiedzi, ale uczy­
nił to pospiesznie. Jakby nie był pewien, co sobie pomyślą 
inni, widząc takie zachowanie. 

Wtedy Margaret się uśmiechnęła i zdała sobie sprawę 

z tego, jak bardzo go kocha. Jakie to wszechogarniające 
uczucie i jak bardzo za mężem tęskniła. 

Wtedy o mało się nie rozpłakała, ale mocno zacisnęła ręce 

na żółtym relingu „Maud" i udało jej się powstrzymać łzy. 
Nie wypada przecież, żeby żona inżyniera Warrena zeszła na 

ląd zapłakana. Powinna pamiętać, kim jest tutaj, na północy. 

W tej społeczności nie zdoła się ukryć. Zawsze będzie wi­

doczna, jest bowiem Angielką i jest żoną jednego z inżynie­
rów Kopalni. W Kornwalii też znajdowała się na widoku, ale 
tam sytuacja była odmienna, tam wszyscy byli Anglikami. 

- Już niedługo! - zawołał jeden z marynarzy, przebiega­

jąc obok. Na pokładzie panował prawdziwy rwetes. Słysza­
ła, jak załoga mocuje się z żaglami, ale nie była w stanie 
patrzeć na nic innego, jak tylko na ten krajobraz, w który 

background image

już niebawem miała wkroczyć. Nie miała oczu dla nikogo 
prócz oczekującego na brzegu męża. Męża, w którego ra­
mionach znajdzie się naprawdę za chwilę. 

David... 
Drogi, kochany, dobry David! 
Powtarzała te słowa szeptem, na szczęście one tonęły 

w ogólnym zgiełku wokół, za co Margaret była wdzięczna. 

Czuła, że policzki ma gorące i wilgotne, i śmiała się z siebie, 
gdy tylko zdała sobie sprawę z tego, że jednak płacze. Że 
płacze mimo wszystko, ona, która postanowiła zachowywać 
się z wielką godnością, jak dorosła, bywała w świecie osoba! 

Margaret pociągała nosem i ocierała twarz rękawem suk­

ni. Nikt na pokładzie niczego nie zauważył, a wśród oczeku­
jących na brzegu z pewnością tylko David jej się przyglądał. 

Za to on naprawdę nie spuszczał z niej wzroku. 

Wiedziała o tym. 

Czuła to... 
David stał w koszuli i ciemnej kamizelce. I chociaż ona 

sama nie marzła w lekkiej sukni, z troską patrzyła na to, 
że mąż jest chyba zbyt lekko ubrany w tę letnią noc. Męż­
czyźni bywają tacy nierozsądni, myślała. To dobrze, że tu 
przyjechała, Davidem ktoś się w końcu powinien zająć. 

Nie wyglądało na to, by sam radził sobie specjalnie dobrze. 

Znowu musiała czekać całą wieczność na zejście z po­

kładu. Margaret przestępowała z nogi na nogę bardzo znie­
cierpliwiona. Marynarze uśmiechali się do niej spod gęste­
go zarostu. Spoglądali na nią spod oka i robili w dobrej 

wierze uwagi, ale wszyscy uważali, by zachowywać się ele­

gancko wobec tej wspaniałej damy. 

Większość z nich była bardziej nieokrzesana, niż 

matka pani Warren byłaby w stanie zaakceptować. Cho­
ciaż w młodości Moira Hart pływała na statkach swoje­
go męża i miała okazję poznać marynarskie zachowania. 

Kapitan zaproponował, że sprowadzi Margaret po sznuro­

wej drabince do łodzi, żeby jej się, broń Boże, nic nie stało. 

background image

Spytał też, czy życzy sobie, by przewiązali ją w pasie liną. 

Ona w odpowiedzi uniosła brwi bardzo wysoko i spy­

tała, za kogo ją uważają. 

- Moim ojcem jest kapitan Malcolm Hart - oznajmiła, 

z naciskiem wypowiadając słowa. - Ja wielokrotnie wcho­
dziłam i schodziłam po sznurowych drabinkach. I ani nie 
mam lęku wysokości, ani nie boję się wody. 

- Umie pani pływać? - spytał kapitan z wesołym uśmiechem. 
Margaret też musiała się uśmiechać, kiedy zapewniała 

go, że pływa niczym ryba. 

- Naprawdę się nie utopi, nawet gdyby spadła! - zawołał 

rozbawiony głos jakiegoś marynarza z tyłu. Margaret roz­
poznała go, ale uznała, że to sympatyczny żart. Naprawdę 
była pewna, że gdyby się coś stało, to dopłynie do brzegu. 

- Pozwólcie mi zejść po drabince - rzekła. - Ani nie spad­

nę, ani tym bardziej się nie utopię. Czy pan kapitan uwa­
ża, że płynęłam aż z Cheshire, żeby utonąć sto jardów od 
brzegu, na którym czeka mój mąż? 

Bosman zbiegł po drabince zręcznie niczym małpa 

i podciągnął łódź bliżej burty. Zawołał ku górze, że gotów 
jest złapać panią, gdyby doszło do jakiegoś nieszczęścia. 

Margaret popatrzyła w dół i oznajmiła czystym głosem, że 

nie zamierza uczestniczyć w żadnym nieszczęścia I nie przej­
mując się etykietą, zebrała szeroką spódnicę i wsunęła jej brzeg 
za pasek, który włożyła specjalnie z powodu tego schodzenia 
po drabince. Sprawdziła, czy suknia jest tam porządnie zamo­
cowana, czy nie będzie jej się plątać wokół nóg, nie zwracając 
uwagi na to, że odsłoniła pończochy, a nawet obszyty koron­
ką brzeg długich pantalonów, po czym zeszła na dół z taką 

pewnością siebie jak każdy z tych ogorzałych marynarzy. 

Żaglowiec wyraźnie przechylił się na bok, wszyscy bowiem 

mężczyźni na pokładzie, którzy tylko mogli przerwać na 
chwilę swoje zajęcia, przybiegli popatrzeć, jak dama o złoci­
stych lokach schodzi na dół. A kiedy wyciągnęła ręce do bos­
mana i on wsadził ją do łodzi bez najmniejszego problemu, 

background image

nad głową Margaret rozległy się brawa i radosne okrzyki. 

Zanim usiadła, uporządkowała spódnicę i dopiero po­

tem uniosła twarz w stronę pokładu i zobaczyła mnóstwo 
roześmianych twarzy. Pomachała im ręką na pożegnanie, 
co wywołało jeszcze większy aplauz, krzyki i wołania, 
a ona poczuła się jeszcze bardziej po królewsku niż w któ­
rejkolwiek chwili tej podróży. 

- Podbiła pani mnóstwo marynarskich serc - powiedział 

bosman. 

Teraz do łodzi wsiadł również kapitan i mogli ruszać 

w stronę lądu. 

- Co to za zamieszanie wywołałaś na koniec? - dziwił się 

David, nie będąc w stanie wypuścić z objęć talii Margaret. 

- Oni nie wierzyli, że córka kapitana potrafi chodzić po 

prostej sznurowej drabince - odparła. 

David roześmiał się głośno. 
- Oni tylko sądzili, że angielska dama czegoś takiego nie 

potrafi - powiedział. 

- Ale ja jestem córką marynarza - zaprotestowała. 
- I żoną inżyniera - dodał David, ogarniając ją ponownie 

spojrzeniem swoich brązowych oczu. Mówił cicho, stłumio­
nym głosem, a jego słowa były bardziej śmiałe, niż zapamię­
tała z domu. - Mam ochotę panią pocałować, pani Warren! 

Margaret zrobiła buzię w ciup. 
- Czy mój pan nie ma odwagi ucałować własnej żony? 
David rozejrzał się parokrotnie na boki i bąknął: 
- A niech to licho! 
W następnym momencie poczuła jego wargi na swoich. 
Było lepiej niż w marzeniach. 
Robił to delikatniej niż ten letni deszcz, do którego 

przyrównywała go w wyobraźni. Bo w marzeniach był czu­
ły, ale bardzo uważny i dobrze wychowany, potrafił trzy­
mać swoje uczucia w szachu. 

Teraz David przyciskał ją tak mocno, że wprost nie mog-

background image

ła oddychać. Całował, aż wargi jej płonęły. Śmiało wyciskał 
pocałunki na ustach. Jego język bawił się z jej językiem. 
Margaret płonęła i kręciło jej się w głowie, on dotykał war­
gami jej policzków, szyi, włosów. 

Z podniecenia dygotała. Pragnęła ukryć twarz na jego 

piersi i prosić go, by zabrał ją do miejsca, gdzie będą mogli 
być sami. Nie chciała, żeby jego pocałunki ustały, pragnę­
ła, by tak już było na zawsze. By jego wargi spadały gorą­
cym deszczem na jej skórę, pragnęła, by jego ręce odsłania­
ły coraz więcej tej skóry, pragnęła czuć gorąco i ciężar jego 
ciała, tego mocnego, zręcznego ciała, za którym tyle czasu 
tęskniła jak szalona, choć nie zawsze nawet sama przed so­
bą gotowa była przyznać, że marzy, by się z nim kochać... 

Margaret czuła, że policzki jej płoną, oddech stawał się co­

raz szybszy i była właściwie wdzięczna za to, że David odsunął 
się odrobinę od niej i z przepraszającą miną spogląda jej w oczy. 

Jego wargi układały się tak, jakby mówił: „wybacz", ale 

uszy tego nie słyszały. Może zresztą wcale niczego takiego 
nie powiedział, tylko miał zamiar... 

Spojrzał raz czy drugi na ludzi stojących na nabrzeżu. 

- Nie mogę robić wszystkiego, co bym chciał - szepnął po­

spiesznie z rozbawieniem. W jakiś trudny do pojęcia sposób 

wyglądał tu młodziej, niż Margaret zapamiętała z Anglii. Był 
jakby swobodniejszy. Zdała sobie sprawę, że nie przemawiał 
tak do niej od czasu pierwszych miesięcy po ślubie. Wtedy 
też co chwila wyrywały mu się jakieś zuchwałe zdania i ba­
wiło go, kiedy ona się rumieniła pod wpływem jego słów. 

- Wkrótce jednak... - dodał, niechętnie wypuszczając ją 

z objęć. 

Przedstawił ją jakiemuś ciemnowłosemu mężczyźnie 

o dziwnie łagodnych rysach, który stał obok Davida, jesz­
cze kiedy Margaret znajdowała się na pokładzie statku. 

- Stephen Henry Thomas - powiedział ów mężczyzna 

o sympatycznej twarzy. 

Margaret wiedziała, że jest to bezpośredni przełożony 

background image

Davida, a po uśmiechach obu poznawała, że są przyjaciół­
mi. Thomas nie mógł być o wiele starszy od jej męża i wy­
dawało jej się to bardzo miłe, że ktoś młody zajmował ta­
kie odpowiedzialne stanowisko. 

- Dla pani jestem Stephen - rzekł uprzejmie. 
Ona nie mogła zachować się inaczej, jak tylko spuścić 

oczy, jak to czynią skromne mężatki, i powiedzieć, że on 
powinien się do niej zwracać per Margaret. 

- Kiedy na ciebie patrzę, Margaret, to lepiej rozumiem, 

dlaczego David przez ostatnie tygodnie biegał niecierpliwie 
po osadzie, nie mogąc doczekać się twojego przyjazdu. Ale 
muszę też powiedzieć, że twój wizerunek, jaki mi wielo­
krotnie, z wielkim zaangażowaniem kreślił David, nie 

w pełni oddawał twoją urodę! 

Margaret roześmiała się, a David kulił się pod jej spoj­

rzeniem, ale to ją tylko jeszcze bardziej wzruszyło. Jak do­
brze stwierdzić, że on też za nią tęsknił! 

Więc nie tylko ona tak strasznie przeżywała to spotkanie! 

- Zabierz stąd Margaret - powiedział Thomas. - Ja za­

dbam, żeby bagaż został jak najprędzej odesłany na miej­
sce. Nie ma potrzeby, byście tu na niego czekali. Weź do 
domu swoją pannę młodą, Davidzie, i powitaj ją tak, jak 
na to zasługuje po takiej długiej i trudnej podróży. A ja za­
praszam was jutro na lunch. Wtedy rad bym posłuchał no­

win z domu i wrażeń pani z podróży... 

- Margaret - przypomniała Margaret. - Nalegam, byś 

zwracał się do mnie po imieniu! 

On skłonił się uprzejmie i wypowiedział z szacunkiem, 

ale i z uśmiechem jej imię. 

- Obiecuję, że będę o tym pamiętał, Margaret! A zatem, jak 

wspominałem, oczekuję was jutro. I absolutnie proszę 

o wszystkie plotki z Anglii. Wkrótce wybieram się do Londy­
nu i chciałbym być przygotowany. Dobrze jest wiedzieć nieco 

więcej o domowych sprawach, niż miejscowi się spodziewają... 

Margaret zachichotała. 

background image

- Dziękuję, Kapitanie! - powiedział David i pociągnął ją 

za sobą. 

- On jest przemiły - szepnęła Margaret. 
David przytaknął. Obejmował ramieniem jej kibić 

i Margaret nie mogła sobie przypomnieć, by czynił tak kie­
dykolwiek podczas wizyt w domu. 

- Ty naprawdę za mną tęskniłeś? - spytała ze śmiechem 

w głosie. Ze śmiechem i z ulgą. Odrobinę się bała, że mo­

że on nie chce jej tutaj mieć. Ze może uległ prośbom, by 
nie ranić jej uczuć, choć w głębi duszy myśli dokładnie tak 
samo jak matka. Tak samo jak wszyscy sąsiedzi: 

Ze Margaret nie wie, co robi... 
Ze nie wie, dokąd się wybiera... 
- Oczywiście, że za tobą tęskniłem, Daisy! - powiedział, 

używając imienia, którym nazywali ją tylko najbliżsi krew­
ni. To imię, podobnie jak nieszczęsne margerytki, prześla­

dowało ją przez całe dzieciństwo i młodość, aż do tej pory... 

Nie mogła powiedzieć, że tego nie lubi. Ze nie jest jed­

ną z ulubionych przez matkę margerytek, że jest Margaret. 

Nie mogła tego powiedzieć, David bowiem szeptał to 

imię z taką czułością, że serce jej topniało, nawet kolana 
zaczynały drżeć. 

- Pomyślałem, że możemy iść piechotą, to będziesz mog­

ła rzucić okiem na osadę. 

Margaret nie miała nic przeciwko temu. 
- Żeglowałam tyle tygodni - powiedziała. - Dobrze bę­

dzie poczuć grunt pod stopami... 

- I to mówi córka kapitana? - drażnił się z nią David. 
Margaret szturchnęła go w bok, w zamian za co usłysza­

ła cichy, szczery śmiech. Zdała sobie sprawę, że za tym 
śmiechem najbardziej tęskniła. Zapomniała już, jakie roz­
koszne dreszcze w niej ten śmiech wywołuje, zwłaszcza 
wzdłuż kręgosłupa. Boże, jak mogła coś takiego zapomnieć? 

- Tutaj jest zakład kruszenia rudy - rzekł, wskazując dło­

nią. - A tam wyżej, Duża Kopalnia. 

background image

Margaret zobaczyła głęboką rynnę na zboczu góry. Nie 

bardzo mogła sobie wyobrazić, że w tych górach znajduje 
się wystarczająco dużo rudy, by cała osada mogła z tego 
żyć. Wszystko wydawało jej się dziwnie małe. 

David pokazywał jej a to kopalnię Mitchella, a to Wood-

falla. Wiedział, gdzie dokonano nowych odkryć rudy, gdzie 
będą budowane nowe sztolnie, nowe kopalniane chodniki, 
które nie mają jeszcze nazw. 

- A kopalni Warrena nie ma? - spytała ze śmiechem. 
- Thomasa zresztą też nie - odpowiedział. - Kapitan pró­

bował nabyć udziały w kopalniach, ale mimo że Crowe go 
popierał, to panowie w Anglii nie okazali chęci sprzedania 
czegokolwiek. W każdym razie nie tak tanio, jak Kapitan 
zamierzał kupić udziały. 

Uśmiechał się. 
- Zobaczymy, czy coś się zmieni, jak Thomas pobędzie 

trochę w domu i być może porozmawia z nimi bezpośred­
nio. To bardzo zdolny człowiek. 

- Nigdy nie nazywasz go Stephen? 
David popatrzył na nią rozbawiony. 
- Kochanie, on mnie nigdy o to nie prosił! On jest moim sze­

fem. Już nazywanie go Kapitanem jest zachowaniem bliskim 
braku szacunku. Gdybyśmy się tak znakomicie nie dogadywali, 
nigdy bym sobie na to nie pozwolił. Zwracałbym się do niego 
per panie Thomas, to możesz przysiąc, Margaret, komu chcesz. 

- Damy takie jak ja nie przysięgają bez powodu - prze­

rwała mu, udając urażoną. 

David zamrugał. 
- A ja parę razy byłem świadkiem, jak pewna córka kapi­

tana przysięgała, a nawet przeklinała w różnych sytuacjach... 

Miał oczywiście rację... 

Szli przez teren Kopalni. W gruncie rzeczy Margaret by­

ła rada, że jej matka nie widzi tego, co ona. Nie ulegało 

wątpliwości, że urocza pani Crowe wyraźnie przesadzała, 
wyrażając się o tym miejscu tak serdecznie. 

background image

I określała je jako największe miasto w Finnmark. 
Rzeczywiście, nie bardzo będzie o czym pisać do domu! 
Mijali baraki, sklepik, a David pokazywał jej wszystko z du­

mą. Było wyraźne, że czuje się tutaj jak w domu. Margaret nie 
umiała sobie przypomnieć, żeby podobnie było w Kornwalii. 

Zatrzymali się w pobliżu kościoła. David opowiedział jej, 

że niewielkie wzniesienie, na którym zbudowano świątynię, 
nazywa się Gabrielsnes. Poszli dalej i wkrótce ich oczom 
ukazał się widok centralnej części Kafjord. David pokazywał 
kopalnię Carla Johana, ale Margaret widziała jedynie jesz­
cze jedną górę i nadal nie była w stanie wyobrazić sobie, ja­

kie to nieskończone bogactwa można z niej wydobywać. 

... że te bogactwa przyciągają tutaj takich ludzi jak jej David... 
Stąd widać też było The House. 
- Malene Marie wyrażała się o tobie bardzo ciepło -

rzekł David z uznaniem w głosie. Nie ulegało wątpliwości, 
że jest bardzo dumny z tego, iż jego młoda żona zrobiła 

wrażenie na madame Crowe. 

- Mówisz po imieniu do żony dyrektora, ale do swoje­

go przyjaciela Stephena nie? - Margaret uniosła w zdumie­
niu brwi. - Co ja mam o tobie myśleć, mój drogi Davidzie? 

- Że jestem szarmancki na tyle, iż pani Crowe pozwoliła mi 

zwracać się do siebie tak bezpośrednio - odparł. - Czyż to źle, 

że ona lubi i mnie, i ciebie? Ona jest tutaj bardzo ważną oso­
bą, Margaret! To swego rodzaju królowa w całym dystrykcie. 

- A gdzie znajduje się nasz dom? - spytała, gdy zbliżali 

się do The House. 

- Nieco dalej - odparł i przyspieszył kroku, stał się też 

bardziej milczący. - I nie jest taki wielki jak The House -
poinformował. 

- To jasne - odparła Margaret. Niczego innego się prze­

cież nie spodziewała. - Wydaje mi się, że już polubiłam to 
miejsce - dodała i zaczerpnęła głęboki haust czystego, wie­

czornego powietrza. O mało sobie nie skręciła karku, tak 
wiele różnych rzeczy chciała zobaczyć jednocześnie. 

background image

Małe domki wyglądały wzruszająco. Margaret mogła so­

bie wyobrazić, że rankiem panuje tu większy ruch, może 
też wieczorem, kiedy jedna zmiana wraca z pracy, a druga 
idzie do kopalni. Albo w niedzielę, kiedy ludzie wyruszają 
do kościoła. I w święta, gdy są tańce i robotnicy mogą się 
zabawić. Już się cieszyła, że z czasem będzie mogła to 
wszystko zobaczyć, uczestniczyć w tym. 

The House wyglądał jak przeniesiony z jej rodzinnych 

stron. Jak angielski dwór, który ktoś ze sobą zabrał i ustawił 
nad tym wąskim fiordem daleko pod północnym niebem. 

Margaret stała przez jakiś czas i przyglądała się domo­

stwu, zwłaszcza spoglądała w dół, na podjazd prowadzący 
do głównego wejścia. 

- Piękny, prawda? - spytał David. 
- Sprawia niezwykłe wrażenie - odparła. - Dziwnie jest 

patrzeć na coś tak znajomego w okolicy, w której wszyst­
ko inne jest takie obce... 

David przytaknął. Takiego samego wrażenia doznał, kie­

dy pierwszy raz widział The House, biały dwór z bocznymi 
skrzydłami, czerwonym dachem i smukłymi kolumnami 
przed wejściem. Taki dom należał do krajobrazu podmiej­
skich okolic Londynu, a nie Kafjord, Alta i parafii Talvik. 

Szli jeszcze kawałek dalej i wreszcie David pokazał jej 

ich nowy dom. Musiał na chwilę przestać oddychać, tak 
bardzo się bał, co Margaret powie. 

A ona puściła jego rękę. Podeszła bliżej do piętrowego bu­

dynku zbudowanego na niewielkim wzniesieniu w otoczeniu 
brzóz, które właśnie zaczynały rozprostowywać delikatne, sele­
dynowe listki. Cały dom był biały, a narożniki i ramy okienne 
pomalowano na wesoły niebieski kolor. Okien było dużo, nie 
ulegało wątpliwości, że Margaret zamieszka w domu pełnym 
światła. A najbardziej ze wszystkiego spodobała jej się przybu­
dówka czy weranda od strony fiordu, z oknami dookoła. 

Odwróciła się do Davida i nie mogła się powstrzymać, by 

nie zatańczyć. Nie przejmowała się tym, że mógłby to uznać za 

background image

dziecinne zachowanie. Ani tym, że ludzie mogą zobaczyć. Uca­
łowała go prosto w usta. Ucałowała i wybuchnęła śmiechem. 

-Jest po prostu piękny, Davidzie! - zawołała z radością w gło­

sie. - Jest taki piękny, że brak mi słów. Już się tu świetnie czuję! 

- Naprawdę? - spytał, obejmując ją jeszcze mocniej. I nie 

spuszczał z niej spojrzenia swoich brązowych oczu. 

Margaret tęskniła za czymś więcej. 
- Naprawdę - oznajmiła cicho. - Kocham cię, Davidzie. 
Uśmiechał się zadowolony, ale nie pocałował jej w usta, jak 

Margaret się spodziewała i na co w głębi serca bardzo liczyła. 

I Margaret zastanowiła się, czy to wypada, by żebrała 

o jego pocałunki. Mimo wszystko jest przecież jej mężem. 
Mogła żądać wszystkich jego pocałunków, jakich tylko za­
pragnie. Tylko że on mógłby sobie pomyśleć, że mu się na­
rzuca, gdyby wyznała, co naprawdę czuje. 

Gdyby prosiła o wszystko, na co ma ochotę... 
Minęły dwa lata od czasu, kiedy żyli razem, pod jednym 

dachem. Tymczasem Margaret przemyślała wiele spraw 
i jest teraz chyba kimś innym, niż David zapamiętał. 

-Ja też ciebie kocham, pani Warren - powiedział i uniósł 

ją wysoko. - Jaka ty się zrobiłaś szczuplutka - stwierdził, 

ruszając z nią w stronę domu. 

Margaret nie mogła powstrzymać śmiechu. 
- Co ty robisz, Davidzie Warren? 
- Zamierzam przenieść moją żonę przez próg naszego 

domu - odparł z wielką powagą. - Jestem człowiekiem, któ­
ry przestrzega obyczajów. Bo przecież jest tak, jakbyśmy 
ponownie wzięli ślub - wyjaśnił. 

Rozkoszne oczekiwanie narastało w ciele Margaret. 
- Mam nadzieję, że inne obyczaje potraktujesz tak samo 

poważnie - rzekła z wielką śmiałością. 

David skinął głową, wzrok mu płonął. 
- Nie będzie pani spać dzisiejszej nocy, pani Warren -

zapewnił. 

I właśnie to Margaret pragnęła usłyszeć. 

background image

Barak był niemal pusty. Mattias rzucił się na pryczę 

kompletnie ubrany. To niedziela, w osadzie tańce. I jest to 
już czwarty wieczór z rzędu, gdy do niej nie poszedł. Wal­
czył. Robił to dla nich obojga. Dla niej też. 

Jednym ramieniem zakrywał twarz. Przesłaniał oczy. 

Chciało mu się płakać. Tak daleko zaszły sprawy między 
nim a Rozą. 

Roza Samuelsdatter. 
Rallar-Roza... 

Już wiedział, jak wygląda wierzbówka. Wiedział, że ral-

larrosa to jest jej szwedzka nazwa. Mieli wystarczająco wie­
lu szwedzkich robotników w Kopalni, żeby wszyscy mog­
li to wiedzieć. 

Wierzbówka nie ma wielkich wymagań, rośnie byle 

gdzie. Im gorzej wygląda miejsce, tym bujniej kwitnie 

wierzbówka. Jeśli ktoś ją wytnie, wypali do korzeni, może 

być pewien, że wkrótce wierzbówka wybuchnie wielkimi 
kwiatami niczym krzyczący wyrzut sumienia. 

Jak poparzona skóra. 

Rallarrosa. 
Rallar-Roza. 
Nie jest wymagająca. 
Mattias wiedział, co o niej gadają. Większość tego sły­

szał na własne uszy. Co nieco dotarło do niego, jeszcze za­
nim ją poznał. 

Nigdy nie powinien był jej spotkać. 
... tak samo jak wierzbówka, Roza zostawia po sobie głę­

bokie ślady... 

background image

Mattias pragnął, żeby nigdy nie był powiedział słów, 

które teraz rozdzielały ich, paliły. Piekły jak poparzona 
skóra. Jak zabliźniona, ale wciąż bolesna rana. Te słowa 
drżały w pamięci obojga. Słowa, które wciąż powracały 
między nimi, choć żadne ich nie wypowiadało. Słowa, któ­

re padły ostatniej wiosny. 

Pragnął mieć tyle odwagi, by podnieść się z pryczy 

i pójść do niej. Do Samuelsborg na samym końcu fiordu. 
Pragnął mieć tyle odwagi, by móc u niej zostać. W myślach 
obejmował ją. Musiał się powstrzymywać, by nie obejmo­

wać ramionami samego siebie z tęsknoty za nią. Bo takie 
to było dojmujące. 

Brak. 
Tęsknota. 

Jego własny wybór. 

Kafjord nie jest jego przyszłością. 
Nic nie powinno go wiązać... 

Mattias westchnął. Żaden mężczyzna przy zdrowych 

zmysłach nie

 powinien budować swojej przyszłości, swo­

jego życia z kobietą, która już jest zamężna i która taką 
pozostanie, jej mąż bowiem zniknął bez śladu. W najlep­
szym razie minie wiele lat, zanim ktoś będzie mógł za­
świadczyć, że Peder nie żyje. 

Żaden mężczyzna przy zdrowych zmysłach nie wiąże 

swojego życia z kobietą, którą ludzie nazywają czarowni­
cą. Którą nawet najbliżsi z trudem akceptują. Która roz­
mawia ze swoją praprababką, jakby to była najzwyczajniej-
sza rzecz na świecie. 

... która skłoniła go, by ją dostrzegł... 
... Natalia... 
Żaden mężczyzna przy zdrowych zmysłach nie powi­

nien nawet myśleć o przyszłości, rodzinie i może nawet 
dzieciach z taką kobietą jak Roza. 2 kobietą, która ma tak 
mało szacunku dla siebie samej, że zadziera spódnice dla 
byle kogo. 

background image

Tkwiło to w nim jak zadra. 
Pewność, że ona się niczym nie przejmuje... 

Kiedy Mattias się dobrze zastanowił, stało się jasne, że 

właśnie to boli go najbardziej. Wiedział, jakie było jej życie. 

Dobrze wiedział, że nie zawsze mogła wybierać. Wiedział, 
że przejmuje się sobą tak mało, bo nic nie może być ważne. 

Wiedział też, że właśnie życie, okropne, bolesne i ponu­

re, uczyniło Rozę taką, jaką on poznał, taką, jaka jest dzi­
siaj. Gdyby zabrakło choćby jednego z tych przeżyć, była­
by kim innym. 

Może pragnął, żeby tak było? 
Kim innym... 
Ale nawet kiedy Roza wyglądała, jakby zaczynała się nu­

dzić, gdy trzymał ją przy swojej nagiej, gorącej skórze, 
a ona była ciepła i miękka, i mimo że często sprawiała wra­
żenie znudzonej, dawała mu radość, jakiej nie doświadczył 
przy żadnej innej kobiecie. 

Mattias nie potrafił tego wytłumaczyć. Koniuszki jej pal­

ców dotykały w nim czegoś najwrażliwszego. Nie umiał te­
go zwalczyć. I nie wiedział nawet, czy Roza zdaje sobie 
z tego sprawę. Wyglądało na to, że wcale jej to nie obcho­
dzi. Wyglądało na to, że Roza innymi wcale się za bardzo 
nie przejmuje. Mogła patrzeć na ludzi wokół ze straszną 
obojętnością. 

Jakby nikt nic dla niej nie znaczył. 
Jakby on też nic dla niej nie znaczył. 

Ale przecież wszyscy powinni dla siebie czymś być. 
Zostawiać ślady... 
Mattias potrzebował bardzo dużo czasu, żeby to pojąć. 

Więcej niż rok. A może trwało to tak długo, bo nie chciał 
pojąć? Jego oczy widziały, ale on ukrywał wszystko w róż­
nych miejscach swojej pamięci. W najgłębszej, najciaśniej-
szej, najbardziej niebezpiecznej sztolni... 

W myślach często tam wstępował. Częściej niż powi­

nien. Ale lubił podejmować szansę. Teraz znowu tam był. 

background image

Widział wszystko, co trwało ukryte w mroku. Dokładnie 

wszystko obejrzał, ale zdążył wypełznąć, uciec, zanim gó­
ra zwaliła się na niego i pogrzebała. 

Roza nie jest dla niego. 
On nie jest dla niej. 
Trzeba to uznać. 
Serce jednak ma własną wolę. Mattias wiedział, że będzie 

potrzebował wiele czasu, żeby się z tym uporać. Było z je­
go strony głupotą doszukiwanie się prawdy, dociekanie, ja­
ka ona jest, szukanie tego światła, które w niej płonie, i ży­
cie w przekonaniu, że je znalazł. Największą głupotą zaś 
było kochanie tej Rozy, którą, jak myślał, tylko on zna. 

Bywało, że Mattias wierzył, iż Roza naprawdę jest taka, 

jaką on ją widzi. Że to jest ta prawdziwa Roza. Taka, jaką 
mogłaby być, gdyby ktoś naprawdę się o nią troszczył. 
Gdyby ktoś kochał ją wystarczająco. 

Mattias wiele o tym rozmyślał. 
Nie mógł się jednak odważyć. 
Nie powinien być tym człowiekiem, który pokocha 

Rozę bez zastrzeżeń, tak że nawet ona sama będzie szczęś­
liwa i otworzy się na świat. Zycie z Rozą oznaczać może 
przejmujący ból, chociaż Mattias był pierwszym, który 

wiedział, że w takim życiu mogą się też zdarzać boleśnie 

słodkie momenty. 

Chwile, którymi potem można długo się cieszyć. 
Nie był jednak w stanie... 
Głosy i senne widziadła mogą go prześladować, ile chcą. 

Prędzej czy później muszą ustać. Nadejdzie przecież koniec 
i on stanie się wolny. A do tej pory powinien narzucić so­
bie dyscyplinę i dotrzymywać danych samemu sobie obiet­
nic. Bo przed sobą przecież jest najbardziej odpowiedzialny. 

Roza jest żoną Pedera. 
Roza nie należy do niego. 
Mattias pragnął, żeby nigdy nie dotarł tak daleko, iż ma­

rzył, by należała. Gdyby był rozsądny, to by stąd wyjechał. 

background image

Może tak jak Peder... 
Powinien wyjechać tak daleko, jak to tylko możliwe, zo­

stawić za sobą Rozę Samuelsdatter. Ale było coś cudownie 
pociągającego również w tym, by tu zostać. 

I właśnie to trzymało go w Kaf jord. 
Sam sobie tłumaczył, że to kontrakt. Podpisał bowiem 

z Kopalnią kontrakt czteroletni. No i chyba dobrze. Nie 

wyjeżdża się przecież do takiego miejsca jak to, gdzieś na 
koniec świata, by zostać tam ledwie jeden sezon, a potem 

ruszać dalej. Cztery lata nie wygląda na jakieś ubezwłasno­

wolnienie, w każdym razie tak nie myślał, kiedy składał na 

papierze podpis. 

Poza tym było jeszcze to niezwykłe, czego w żadnym ra­

zie wytłumaczyć nie potrafił. To, że być może jego pradzia­
dek mógł być prapradziadkiem Rozy. To właśnie jeden 
z tych dziwnych przypadków, które zdawały się ciągnąć za 
Rozą. A które ona przyjmowała z największą naturalnością. 

Mattias pragnął wierzyć, że to gra przypadków. 
Traktować te zdarzenia czy odkrycia jako coś innego 

równało się wierze w duchy. Mattias zaś w duchy nie wie­
rzył. Inni mogą sobie myśleć i mówić, co chcą. On miał 
dość kłopotów z żywymi, żeby jeszcze zaprzątać sobie gło­

wę upiorami. 

Roza sprawiała jednak, że wierzył. Z trudem, bo z tru­

dem, ale jednak. 

Tylko dlatego, że istniała... 
I nie chciał iść na tańce. 
A spać nie mógł. 

Roza zeszła na nabrzeże tuż koło The House. Nie wie­

działa, czy chce oszukać sama siebie, udając, że idzie na nie­
dzielne tańce. Śmiechy i muzyka dopadły ją też na kei. Po­

wietrze było tu czyste i chłodne. Zdawało się, że ją otula. 

Niczym peleryna. 

Był niemal środek lata, nie powinna marznąć. Lato jed-

background image

nak trafiło się chłodne, Roza przekonała się o tym, gdy 
stwierdziła, że drży z zimna. 

W sali tanecznej musiało być tłumnie. Widziała niewiel­

kie łódki przecinające fiord. Nie pierwszy raz przecież na 
tańce do kopalnianej osady przybywają ludzie z Alta. Zapa­
nuje tu wielki ruch, kiedy zabawa dobiegnie końca. O te za­
bawy troszczył się inżynier Thomas. Uważał bowiem, że 
górnicy muszą mieć czym wypełnić wolne od pracy godzi­
ny, rozerwać się. W jego planach sala taneczna miała się stać 
miejscem spotkań robotników, zarówno na zabawy, jak i na 
przykład dla czytania książek, a także na przedstawienia te­
atralne. Roza nie bardzo mogła sobie to wyobrazić, zakłada­
ła jednak, że będzie bardzo ciekawie. Wiele bowiem zmieni­
ło się na lepsze, odkąd inżynier Thomas przybył do Kafjord. 

Niedawno na przykład inżynier Thomas wysłał pewne­

go młodego chłopaka z Kafjord do Anglii, by tam się uczył 
i sam w przyszłości został inżynierem. Nic takiego nigdy 
przedtem się nad tym fiordem nie przytrafiło. 

Jacob Tiberg przybył do Kafjord w połowie lat trzydzie­

stych. Był wtedy młodym chłopcem z Karunki, który nie 

widział dla siebie żadnej przyszłości. Dostał pracę w kopal­
ni i poczuł się tu dobrze. Jego o rok młodszy brat Johan Pe­
ter przyjechał do Kafjord jako piętnastolatek, ale zamiast 

trafić do kopalni, został chłopcem do posyłek u inżyniera 
Thomasa. Szczęśliwą dla Johana Petera okolicznością stało 
się to, iż zepsuł się ścienny zegar w pokoju inżyniera Tho­

masa. Sam inżynier nie miał czasu go naprawiać, ale chło­
pak z Tornedalen uznał, że nie powinno być specjalnie trud­
no zmusić zegar, by znowu zaczął chodzić, zabrał się więc 
do roboty. I nie ustąpił, dopóki zegar nie ruszył. Doczekał 
się za to wielu pochwał ze strony inżyniera. 

A potem stało się tak, że Johan Peter zapragnął mieć ta­

ki sam zegar jak inżynier, zaś w biurze Thomasa mógł się 
takim urządzeniom przyglądać do woli. Zgromadził więc 
potrzebne narzędzia i materiały, stukał i pukał, aż zrobił 

background image

zegar, który chodził tak samo dokładnie jak zegar kierow­
nika laboratorium. I to po tym właśnie wydarzeniu Ste­
phen Henry Thomas zatroszczył się, by pomysłowy chło­
pak mógł pojechać do Anglii i rozwijać ów dar, który mu 
został ofiarowany przez los. 

Roza lubiła inżyniera Thomasa, choć widywała go tyl­

ko z daleka i nigdy nie zamieniła z nim ani słowa. Gdyby 
nie inżynier, to Johan Peter zaraz po konfirmacji poszedł­
by do kopalni jak większość jego rówieśników i na tym by 
się skończyło. 

Fiord był spokojny. Dzisiaj na wodzie znajdował się tyl­

ko jeden statek. Przybył wczoraj, zaraz potem jak „Maud" 
pożeglowała dalej na północ, pozbywszy się przywiezione­
go z Anglii węgla brunatnego. Ten drugi statek chyba rów­
nież przywiózł węgiel. Z którejś kopalni w Walii. Niczym 
szczególnym się jednak nie wyróżniał. 

Kopalnia aż się trzęsła od gadania o młodej żonie inżynie­

ra Warrena. Przypłynęła z Anglii na pokładzie „Maud" i lu­
dzie mówili, że oboje małżonkowie o mało się nie pozjadali 
na nabrzeżu, tak serdecznie się witali. Robotnicy śmiali się, 
że inżynier nie wychodził z domu przez dwie doby, a kiedy 
się w końcu pokazał, wyglądał na bardzo zmęczonego. I chi­
chotali, że musi iść do pracy, żeby trochę odetchnąć. 

Roza uważała, że mocno przesadzają. Zawsze tak jest. Ona 

natomiast nie była w stanie wyobrazić sobie tego poważnego 
młodego inżyniera Warrena jako zmysłowego kochanka. Ale 
też nie widziała jeszcze jego żony. Pośród mężczyzn w Ko­
palni zdania były podzielone co do tego, czy inżynierowa jest 
ładna, czy nie. Ci, którzy uważali, że jest, mówili też, że jest 
elegancka, a to określenie było dotychczas zarezerwowane je­
dynie dla Malene Marie. Ci, którzy twierdzili, że ładna nie 
jest, mówili, że to baba ostra jak zgrzebło. 

Roza drżała, stojąc nad wodą. Ale nie chciała stąd od­

chodzić. Usiadła więc na skraju kei, nogi zwiesiła w dół, 
jakby była młodą dziewczyną, która przyszła łowić kraby 

background image

i małe fladry. Robiła to kiedyś z Olem i Hansem. Miała na 
sobie cienki, świąteczny żakiet na równie cienkiej letniej 
bluzce. Spódnica też nie za gruba, to było wyjściowe ubra­
nie Rozy na lato. 

Sama nie wiedziała, dlaczego się tak wystroiła. Napraw­

dę nie miała po co się stroić, nie było nikogo, kto by to 
chciał zauważyć. 

- Dlaczego tak to z tobą jest, Roza? - dziwił się czysty 

głos, który docierał do niej z odległego czasu. - Już sama 
nie wiem, czy w ogóle cię znam, moja droga. Masz tyle 
wspaniałych cech. Gdybyś tylko chciała z nich w normal­
ny sposób korzystać... Ale ty widzisz tylko siebie. Zrobią 
ci się zmarszczki koło ust, Roza. Już za parę lat. Ściągną 
twoje usta w dół. To nie będzie piękne. 

- Niewiele jest we mnie pięknego - odparła Roza gniew­

nie i mocno zacisnęła dłonie na krawędzi kei. Marzła co­
raz bardziej. Żałowała, że nie wzięła z domu chustki. Ale 
może chciała czuć wokół siebie chłód? - Nikt tego nie do­
strzeże, Natalio, nawet gdy będę miała głębokie i napraw­

dę paskudne zmarszczki. 

- Jak to się stało, że twoje myśli zwracają się wyłącznie 

ku tobie? 

- Nie tak znowu wielu o mnie myśli, sama muszę się 

troszczyć o siebie. Niewiele mam w tym życiu. Właściwie 
nic poza tym, co wy nazywacie darem, choć ja sama nie je­
stem pewna, czy to jest jakiś dar. Często pragnę, abym ni­

gdy nie została w ten sposób pobłogosławiona. Czy może 
raczej przeklęta, bo to chyba bardziej na to wygląda. Dla 
mnie to od dawna nie było żadne błogosławieństwo. Bywa, 
że się zastanawiam, jakby to było, gdybym miała siostrę... 

- I wtedy może ty byś uniknęła? 
Roza kiwnęła głową. 
Nie wiedziała, czy Natalia jest widzialna, czy też prze­

mawia poprzez myśli niej samej. Wcale też nie chciała te­
go wiedzieć, dlatego się nie odwracała, nie spoglądała przez 

background image

ramię. Wciąż patrzyła w dół, na wodę. Woda była zielona 
i głęboka. 

- Moja matka miała siostrę - powiedziała Natalia. -

I obie otrzymały dar. Jedna mniejszy, druga większy, u każ­
dej przejawiał się w inny sposób. Moja matka miała ten 
mniejszy, słabszy. U niej była to jakby tylko zapowiedź. 
Miała życie najszczęśliwsze z wszystkich, ale to jej linia 
miała przenosić dar w przyszłość, Rozo. I ty pochodzisz 

właśnie z jej linii, z linii mojej matki. 

- A co z tą drugą siostrą? - spytała Roza, nagle czujna. -

Może i w jej linii coś jest? Może obie linie ciągną się dalej? 

- Utraciliśmy ich - wyjaśniła Natalia. - Utraciliśmy sio­

strę mojej matki. Ty znalazłaś się w blasku złotego świat­
ła, moja droga. To ty jesteś nam bliższa niż ktokolwiek 
z dwóch ogniw przed tobą. Ty w ostatnich pokoleniach je­
steś najważniejsza, masz najwięcej wspólnego z nami, je­
steś najbliżej nas... 

Roza nie chciała tego słuchać. 
Natalia była wysłanniczką jej poprzedniczek. Potrafiła 

opowiadać Rozie baśnie, aż ta miękła i znowu gotowa była 
robić, co tamte sobie życzyły. Wszystko to były słowa wy­
powiadane z jednym tylko celem, żeby osłabić opór Rozy. 

Tak, by łańcuch nie uległ rozerwaniu... 
- Czy siostra twojej matki urodziła jakieś córki? 
- Ona miała tylko syna, za to ich brat miał córkę. 
Roza milczała. Nie pojmowała tego. One powinny prze­

cież wiedzieć, gdyby ktoś jeszcze istniał! Jeśli ktoś miałby 
o tym wiedzieć, to właśnie one, kobiety, które przecierały 
dla niej ścieżki. 

- Utraciliśmy ich - powtórzyła Natalia. - Moja ciotka 

umarła młodo. Synek był mały. Jego ojciec miał tytuł szla­
checki. Dzielił go znaczny dystans od reszty rodziny. Z pew­
nością chłopiec wyrósł na wspaniałego człowieka, w jego ży­
łach płynęła znakomita krew, ale urodził się w innym świe­
cie. Kimkolwiek jest, to w żadnym razie nie przypomina cie-

background image

bie. Ani mnie. Nikogo z nas. Oni nie pracują rękami, Rozo. 
Brat mojej matki też zamilkł gdzieś na południu. Może ja­
kieś odgałęzienie rodziny znajduje się w Finlandii, ale oni 
bardziej by pasowali do dyrektora i jego rodziny niż do cie­
bie i twoich, Roza. Takie wielkie powstały różnice. Tak więc 
jeśli nawet istnieją dwa odgałęzienia rodu, to każde z nich 
rozwija się po swojemu. Tak jakby nie należały już do jed­
nego drzewa. 

Roza westchnęła. 
Ale podobała jej się ta myśl. Przywiązywała się do niej. 

Lubiła taką ewentualność, że może jest jeszcze ktoś taki 
jak ona. Kto myśli podobnie jak ona. Kto może wątpi tak 
samo jak ona. I kto boi się bardziej niż Roza, bo nie wie, 
dlaczego jest odmienny. Może tamta, bo to też kobieta, 

otrzymała po prostu dar, ale bez towarzyszących mu opo­
wieści, które czynią go zrozumiałym... 

- Jesteśmy tylko my - powtórzyła Natalia z uporem. -

Jesteśmy tylko my i ty, Rozo. Stoimy pod złocistym świat­

łem, ono nas otacza. 

Roza rozumiała również to, co miało pozostać niedopo­

wiedziane. 

- Kim jest dla ciebie Mattias? 
Roza odchyliła głowę w tył. Roześmiała się. Śmiech był 

jej bronią. Ale też jej tarczą. Za śmiechem można się ukryć. 
Zawsze tak się to kończyło. Wszystko jedno, czy kryła się 
za śmiechem na samym początku, czy też dopiero sytuacja 
do tego prowadziła. 

- Teraz - powiedziała Roza. - Teraz nie jest niczym. I to 

wcale nie moja wina. Może wy powinnyście z nim poroz­
mawiać. To on nie przychodzi. Ja nie chcę urodzić jego 
dziecka, ale chętnie trzymam go w ramionach. Zimno i nie­
przyjemnie jest samej w łóżku. Źle sypiam, kiedy jestem 
sama. To dlatego teraz tutaj siedzę. Może będzie tędy prze­
chodził ktoś, kto zechce mnie objąć. 

- Nic nie jest w stanie mnie zaszokować - rzekła Nata-

background image

lia zdecydowanym głosem. - Mattias jest być może dla cie­
bie najlepszy. Jest urodziwy... 

- Owszem, na swój sposób jest urodziwy - przytaknęła 

Roza, bo chciała zranić Natalię. - A ja lubię urodziwych 
mężczyzn. Może nie powinnam? Tak myślisz? Nie cieszy­
łabyś się, gdyby twoje potomstwo było urodziwe? Nie cie­
szyłabyś się, że być może przyjdzie na świat dziecko rów­
nie piękne jak wy? 

- Myślę, że on cię kocha, Roza. 
Roza ponownie się roześmiała. 
- Z własnej woli? - spytała. - Nie przychodź do mnie z ta­

kimi informacjami! Wiesz lepiej niż ja, co wiąże Mattiasa 
ze mną! Czy to znowu nie jest tak, że to ty go wybrałaś? 

- Nie złość się! - poprosiła Natalia. - To z tego powo­

du oddalasz się od ludzi. Może Mattias jest jedynym czło­
wiekiem, którego nie powinnaś od siebie odpychać? Może 
to on jest twoim losem, Rozo? 

- Mojego losu nikt nie zna - odparła Roza szorstko. - Nikt! 
- Martwię się o ciebie, Roza. 
- Niepotrzebne mi twoje zmartwienie. 
- Tak łatwo jest popełnić błąd, moja droga. Sama tego 

doświadczyłam. Uczyłam się w najbardziej kosztowny spo­
sób. Ty nie musisz tego robić. Dlatego ja tu jestem, moja 
kochana. I zawsze tutaj będę, nie wolno ci w to wątpić... 

- Ja już nie wątpię - odparła Roza. 
- Niszczysz swoje życie - ostrzegła Natalia. - Zniszczysz 

je i nie będziesz w tym pierwsza, słyszysz mnie? 

Roza słyszała, oczywiście, ale potrząsnęła głową w ten 

dumny sposób, taki typowy dla kobiet z jej rodu, zrobiła to 
z taką siłą, że wstążka, podtrzymująca włosy, rozwiązała się. 

Kiedy wstała i zwróciła się w stronę, skąd dochodził ten 

czysty, stanowczy głos, stwierdziła, że jest sama. Nic za­
skakującego. Roza splotła ręce na piersi. Nadal słyszała 
muzykę z sali tanecznej, ale już nie chciała tam iść. Nie 
miała ochoty nikogo spotkać. 

background image

Nabrzeże jest takim samym dobrym miejscem jak każ­

de inne. Wiatr jest tutaj silniejszy. Miała stąd widok na dłu­
gi, ciasny fiord i widziała też The House. Ogród, który 

wciąż jeszcze był niemal nagi, bo liście dopiero zaczynały 

się rozwijać. 

Powinno się obić tych ludzi, którzy przycięli drzewa tak 

okropnie, że tworzyły jakby mur! Gdyby Pan Bóg chciał, 
by brzozy i wierzby rosły w taki kanciasty sposób, bardziej 
proste niż narożniki domów, to by się sam zatroszczył, że­
by od początku takie były! 

To okropne, uważała Roza, nawet jeśli owe eleganckie 

damy, które schodzą tu na ląd pod rękę z wysokimi pana­
mi, wykrzykują z zachwytu, jakie piękne żywopłoty i jak 
rzadko można coś równie wyrafinowanego spotkać tu, na 
północy. Owe zmaltretowane krzewy wcale nie są ładniej­
sze od tego, że się im nadaje nazwy, uważała Roza. 

Przypomniała sobie, że ona i Jens kochali się w tym 

ogrodzie. 

Chociaż „kochać" to może w tym wypadku słowo na 

wyrost... 

I nie pasuje do niczego, co robił Jens. 
Spali ze sobą tamtej nocy, kiedy Peder wyjechał... 
Wspomnienia miały gorzki, a zarazem jakby słodkawy 

smak. Przeszłości lepiej nie rozpamiętywać. Roza wciąż sta­
ła na nabrzeżu, nagle zapragnęła mieć kamień, którym mog­
łaby cisnąć w morze. Albo sznurek z haczykiem, który by 
zarzuciła. Kiedy byli mali, wszyscy chcieli mieć kawałek na­
brzeża, z którego można było wpatrywać się w wodę. 

Dobrze byłoby teraz mieć jakieś pięć lat. Albo sześć. Na 

tyle dużo, by współzawodniczyć o małe rybki, które mo­
gą połknąć haczyk. Nie pamiętała, czy to było takie przy­

jemne w dzieciństwie. Przypominała sobie, że leżała na 
brzuchu ze sznurkiem nawiniętym na palec, ale nie pamię­
tała, co wtedy czuła. Może wtedy wszystko było przyjem­
ne, skoro wciąż głośno się śmiała. 

background image

Później jednak gwałtownie dorosła. 
Dostrzegła teraz średniej wielkości statek, który stał na 

kotwicy niemal przy samym brzegu. Fiord jest taki głębo­
ki, że większość statków może wchodzić bardzo daleko. 
Ten miał dwa maszty, a na każdym gniazdo. 

Roza wiedziała, że żaglowce są bardzo piękne, kiedy 

podniosą żagle i wiatr je napełni, ale z nagimi masztami to 
naprawdę nic wielkiego. Bez żagli wyglądają jak smutne, 
martwe drzewa. 

Większość statków wchodzących do ich fiordu jest ta­

kich mniej więcej rozmiarów, chociaż czasami pojawiają 
się i większe, i mniejsze. Zdarza się, że i dziesięć kutrów 
kołysze się na wodach fiordu. Wtedy widzi się las nagich, 
prostych masztów, a ludzie w Kafjord żartują, że gdyby 
ktoś chciał, mógłby suchą stopą przejść na drugą stronę, 
przeskakując z pokładu na pokład. 

Bywa też i tak, że pojawia się jeden czy drugi Rosjanin, 

ci pływają na ciężkich jednostkach handlowych. Rosjanie 
zajmujący się handlem wzdłuż tych wybrzeży dawniej za­
trzymywali się przeważnie w Hammerfest, od kiedy jed­
nak Kafjord stało się największą osadą w Finnmark, rów­
nież oni uznali, że można tu robić dobre interesy. Kupcy 
znad Morza Białego wprowadzali ze sobą mnóstwo ruchu, 
śmiechu i życia. 

Roza lubiła patrzeć na ich dziwaczne litery. I lubiła zga­

dywać, co oznaczają. Lubiła słuchać, jak marynarze mówią 

w tym swoim śpiewnym rosyjskim języku, który robił na 

niej niezwykłe wrażenie. Marzyła, że któregoś dnia zoba­
czy statek z Archangielska zarzucający kotwicę przy ich na­
brzeżu, a ona zrozumie napis na jego burcie, imię statku. 

I nie będzie to jak przeważnie „Sankt Nikołaj", święty 

patron morskich podróżników. To może być imię kobiece 
i może należeć do jej rodu. Wątpliwe jednak, czy coś takie­
go kiedykolwiek się wydarzy. Wątpliwe, czy wspomnienia 
i legendy o carycy nadal żyją w ruchliwych handlowych 

background image

osadach na wschodzie, w tym wielkim kraju, takim obcym, 
a zarazem tak bliskim Rozie. 

Litery wypisane na burcie statku w tej chwili znajdują­

cego się przy brzegu potrafiła odczytać. Tworzyły jednak 
zupełnie niezrozumiały napis. „Sea Guli". Sea to morze, ty­
le Roza wiedziała. Guli - złoto. Za nic na świecie jednak 
nie potrafiłaby powiedzieć, co to drugie słowo może tutaj 
znaczyć. Co złoto może mieć wspólnego z morzem? Na­
wet nie chciała się zastanawiać. Anglicy są naprawdę dziw­
ni. O ile zdołała się przekonać, to nazwa statku mogła 
oznaczać kobiece imię albo jakieś miasto. 

Marzła coraz bardziej. 
Drżała i znowu zaczęła żałować, że nie ma chustki na 

ramionach. Powinna była wrócić do domu i iść spać, a nie 

włóczyć się po nocy bez powodu. 

Z tyłu za nią skrzypnęły deski nabrzeża. 

- ... ... popatrz, tam idzie niezła d... dla ciebie!

- ... o kurwa, spójrz, jakie włosy....

Śmiech brzmi we wszystkich językach świata tak samo. 

Ten był wielce wymowny, śmiech, jaki wybucha między 
mężczyznami... Miał potwierdzać to, co wiedzieli. Ozna­
czał wspólnotę, do jakiej kobiety nie mają wstępu. 

Roza skrzyżowała ręce na piersi. Miała takie zimne dło­

nie. Tamci podchodzili coraz bliżej. Była napięta jak cięci­

wa łuku. 

Ich śmiech był teraz delikatny, leciutki jak puch. Szorst­

kie przed chwilą głosy obracały jakieś słowa przeciągle, 
miękko, niczym koty w cieple słońca. Rozmawiali o niej. 
Nie przyspieszali kroku. Po co mieliby to robić? Mieli ją 
przecież tam, gdzie chcieli. 

Co począć? 
Mogłaby się odwrócić. 

background image

Mogłaby im pokazać swoją twarz. 
Musieliby ją zobaczyć mimo wszystko... 
Roza przymknęła oczy i przygotowywała się do tego. 
Nie pragnęła zrozumieć ich słów, chciała jednak wie­

dzieć, czy uznają, że jest odrażająca. Rozpoznawała to uczu­
cie niezależnie, gdzie je spotykała. Nie dlatego, że jest taka 

wrażliwa, ale dlatego, że potrafi czytać z wyrazu twarzy. 
A ten wyraz widywała na tyle często, że znała go na pamięć. 

Samotna. 

Tak przerażająco sama. 
- Hej, kochanie, czy to na mnie czekasz? 
Czyjeś ramię spokojnie oplotło jej kibić. A ona go nie 

odepchnęła. Była taka zmęczona. Tak strasznie się bała. By­
ła taka samotna, a to przecież drugi człowiek. 

Mimo wszystko... 
Roza wciąż trzymała ręce skrzyżowane na piersiach. Za­

chwiała się pod naporem obcego ciała, a tamten trzymał ją 
tak, jakby chciał z nią tańczyć, nadal jednak widział ją tyl­
ko od tyłu. Zapach obcości otoczył Rozę, wiązał ją niczym 
sznur. Rum, tytoń i coś jeszcze, czego nie rozpoznawała. 

Musi być na to jakaś nazwa. 
Nie pachniał też morzem. 
Irytujące... 

background image

- Blasted!

Przekleństwa również brzmią podobnie w różnych języ­

kach świata. Roza otworzyła oczy i zobaczyła, że jeden 
z obcych stoi przed nią. Ten drugi nadal trzymał ją moc­
no jak w imadle. 

- Jeezuz, laddie! 'ave ya seen'is bird, 'ave ya?

Źrenice jego zrobiły się takie wielkie, że Roza nie roz­

różniała, jakiego koloru są oczy. Odskoczył od niej tak 
gwałtownie, że o mało nie spadł z nabrzeża. Z rękami 
w kieszeniach spodni gapił się na nią. Był młodszy, niż się 

wydawało po głosie. Może jakieś dwadzieścia lat, może tro­
chę ponad. Nie spuszczał wzroku z Rozy. 

- Blasted uglies' thing I ve ever seen, laddie!

Podszedł bliżej i odważył się ująć brodę Rozy szorstką, 

ciemnobrązową ręką. Podrapał ją. Oczy miał niebieskie. 
Wodnisto niebieskie. Koniuszki jego palców były nie tyl­
ko szorstkie, lecz także ciepłe. 

Roza wyczuwała jego puls. Twarz miał trójkątną, pociąg­

łą, ale nie był brzydki. Tylko pijany i chyba dawno się nie 
myl. Nos wąski, zresztą niczego innego nie można było ocze­
kiwać w takiej szczupłej twarzy. Włosy miały jasny, ale dziw­
ny kolor, przypominały brudny piasek. Skóra blada, Roza 
zdążyła się już dowiedzieć, że wielu Anglików ma taką. 

background image

Ten, który stał za nią, znowu się roześmiał. Powiedział 

coś, na co ten drugi zaczął chichotać. 

- Figurę it dosen't flamin' matter, does it?

Roza wciąż nie widziała tego, który ją trzymał, ale czu­

ła na karku jego oddech. Ciepły. Cuchnął rumem. Obaj 
cuchnęli rumem. Rumem, tytoniem i tym czymś, czego nie 
rozpoznawała. 

Teraz mogła kopać. 
Mogła walczyć... 

Jedna z rąk obejmujących ją w pasie zacisnęła się na jej 

piersi. Mężczyzna za nią stęknął i poczuła, że obcy przy­

wiera do niej z całej siły. 

Stojący przed Rozą rozejrzał się jakby mimo woli wo­

kół, wskazał na szopy w końcu nabrzeża, i ten drugi zaczął 
ją popychać w tamtą stronę. 

Wciąż słyszała muzykę z The House. Tam wciąż tańczo­

no. Ludzie bawili się, towarzyszyli sobie nawzajem z radością. 

Powinna się opierać... 
Powinna kopać, walczyć i gryźć... 
Ręce tego, którego nie widziała, mocowały się z guzika­

mi żakietu, ale musiał mu pomagać ten gadatliwy o piasko­

wych włosach. Chichotał też bez przerwy, ale jakby z nie­

dowierzaniem. 

- Flamin' loonie, is she...

- Maybe she likes 'is...

Nie byli delikatni, kiedy zabrali się za bluzkę. 
Roza słyszała trzask dartej tkaniny, czuła szorstkie, zim­

ne palce na swojej nagiej skórze. Twarde dłonie zaciskały 
się na miękkich piersiach. 

Czuła zimne powietrze nocy. Bolały ją miejsca, na któ­

rych zaciskali ręce. Szarpali. Nie chciała niczego czuć, ale to 

1

 - Ale to się chyba nie liczy, nie? 

2

 - O, kurwa! A jak ona... 

3

 - Może ona lubi... 

background image

było takie znajome, takie wstrętne, zapadało się w jej duszę... 

Jens... 

Czuła ból i rozkosz. Poczuła mokre wargi na swojej 

piersi i otworzyła oczy. Zdumiona spojrzała na piaskowe­
go blondyna, który siedział przed nią w kucki. 

... to nie była ona... 
... to nie była ona... 
A kiedy zamykała oczy, to widziała tylko Jensa, czuła tyl­

ko ciało Jensa, jego wargi na swoich ustach, na swoim ciele. 

Obce ręce szarpały jej ciało. Przesuwały się po biodrach, po 

spódnicy, pod spódnicą, po pończochach, odnajdowały skórę. 

To właśnie teraz powinna krzyczeć, kopać i bić. 
To teraz powinna stawiać opór. 

Ale Jens wydawał się taki żywy. 

Czuła, jaki silny jest ten obcy, którego nie widziała. Jed­

ną ręką odpinał spodnie, czuła tę rękę na sobie. Czuła, jak 
mocuje się ze sprzączką od paska. Wkrótce poczuła, jak 
wyjmuje ze spodni to twarde, i jeszcze bardziej rozgorącz­
kowany dyszy jej do ucha. Czuła, jak zadziera jej spódnice. 

Mogła stawiać opór... 
Mogła krzyczeć. 
Mogła kopać i bić. 
Roza zacisnęła powieki i nie wiedziała już, do kogo na­

leżą ręce. Były wszędzie. Ręce i usta, i wiatr. Twarde ręce. 

Wargi Rozy były sklejone. Były takie suche, że porusze­

nie nimi sprawiało ból. Gardło miała zaciśnięte, ledwie 
mogła oddychać. 

Cała pokryła się gęsią skórką pod tymi szarpiącymi, 

twardymi rękami i nocnym chłodem. Słyszała krzyczącą 
gdzieś w górze mewę, ale nie otworzyła oczu. Mewy widy­

wała przecież zawsze. 

Angielskie słowa przetaczały się nad jej głową. Gardło­

wy, podniecony śmiech mieszał się z tymi niezrozumiały­

mi zdaniami. Ale śmiech przynajmniej rozumiała. 

Śmiech... 

background image

Jens, który się śmiał, kiedy przygniatał do ziemi jej ciało. 

Śmiech... 
Napastnicy zapomnieli o jej twarzy. 
Zapomnieli pewnie w ogóle, jaka jest brzydka. 
Ręce i wargi zostawiały wilgotne ślady na jej udach. Ob­

ce palce wdzierały się w jej ciepłe ciało. Otwierały ją. Twar­
de jak mosiężne noże. Sprawiały jej ból. Ten obcy miał dłu­
gie, twarde paznokcie i drapał ją boleśnie. 

Roza otworzyła usta i chciała mu o tym powiedzieć. 

Wargi były suche i popękane, poza tym zdała sobie spra­
wę, że on i tak jej nie zrozumie. Żaden z nich jej nie zro­
zumie. Gdy jęknęła, usłyszała tylko męski śmiech za sobą 

i pod sobą, niemal w środku, w sobie. Ręce zaciskały się na 
piersiach tak, że sprawiało to ból. Ból. Tylko ból. Niezna­
jome wargi całowały miękką skórę na karku. Dręczyły ją 

te wargi i powodowały, że w jej krtani narastał przeciągły 
krzyk, ale nie pozwoliła mu się wydostać na zewnątrz. Ba­
ła się, że ją udusi. 

W jej lędźwiach pojawił się i rozrastał niebezpieczny, za­

kazany, wstrętny ogień, ogień, który wywoływać mógł tyl­
ko Jens. 

Jens... 

Za zaciśniętymi powiekami Roza wciąż widziała Jensa. 
On nie żyje... 
Ale uśmiecha się do niej. 
To jego śmiech słyszy. 
Śmiech Jensa... 
Ten, który stał za nią i którego nie widziała, pochylił ją 

ku przodowi i pchnął, wdarł się w nią, a liczne obce ręce 
zawładnęły całą jej skórą. Władały nią wbrew woli Rozy. 
Ten Anglik wypełnił ją całą. Przeszywał jak rozpalone że­
lazo i Roza jęknęła z bólu, ale on ją mimo wszystko do sie­
bie przyciągał. 

Śmiech należał do Jensa. 
Ich śmiech mieszał się z ciepłem i wiatrem. 

background image

Przemieniał się w śmiech Jensa... 
Drugi z napastników, ten przed nią, rzucił ją teraz na 

deski kei. Pociągła twarz pochylała się nad nią z zacięto­
ścią, ale Roza nie mogłaby powiedzieć, że jest paskudna. 
Tego powiedzieć nie mogła. Był aktywny i zaciekły jak pies. 
Zaciekły i ruchliwy. I skończył też równie szybko jak pies. 

Powinna była krzyczeć. 
Powinna była stawiać opór. 
Powinna była kopać, bić i drapać. 
Walczyć. 
Po wszystkim siedziała oparta plecami o szopę. Obaj na­

pastnicy odpłynęli wiosłową łódką w stronę „Sea Guli", co­
kolwiek by ta dziwna nazwa mogła oznaczać. 

Nad głową Rozy krzyczała mewa. Ten drugi, ten, który 

stał za nią, miał szerokie barki i krępe ciało. Jego włosy mia­
ły rudawy odblask. Roza widziała go tylko od tyła Nie mia­
ła pojęcia, jak wygląda jego twarz. Potrafiła znowu poczuć go 

w sobie, kiedy zamknęła oczy, ale nie wiedziała, jak wygląda. 

... powinna była krzyczeć... 
... powinna była walczyć... 
... powinna była stawiać opór... 
Palce zapinające żakiet poruszały się sztywno. Długo 

musiała się starać, zanim się jako tako okryła. Bluzki nie 
udało jej się uporządkować. Ta bluzka była za ładna do co­
dziennego użytku. Na niewiele się przydawała, bo rzadko 
Roza chciała się świątecznie wystroić. Czuła pulsowanie 
między nogami. 

Ból. 
Ciepło. 
Pod powiekami uśmiechał się do niej Jens. 

Jego głos mówił jej, żeby nie udawała innej. 

Nauczył ją lubić właśnie tak... 
Szczęki Rozy poruszały się miarowo. Potrzebowała spo­

ro czasu, by zacząć normalnie oddychać. Mrużyła oczy 
i patrzyła na fiord. Letnie noce są takie jasne. Nie ma na 

background image

świecie nic równie przezroczystego jak czerwcowe noce. 

Widziała tamtych, jak wchodzą na statek. Dwie ciemne po­
staci, które na pewno wciąż się z niej śmieją. I które będą 
zabawiać resztę załogi aż do rana wulgarnymi opowieścia­
mi o tym, jak z nią poszaleli. 

Z najszpetniejszą kobietą nad fiordem. 
I najlepszą. 

Jens tak powiedział. 
Jego głos... 

Roza uśmiechała się krzywo. Więc i ona spożytkowała 

dobrze te wieczorne godziny. Może nawet lepiej niż ci, któ­
rzy tańczyli w The House. Dwóch chłopów, a do rana jesz­
cze daleko. 

Jej śmiech był cierpki, gorzki i ostry niczym nóż. 

Roza odgarnęła włosy z twarzy. Policzki jej płonęły, na 

szczęście jednak nikt jej nie widział i nikt nie mógł osą­
dzać. I wiatr chłodził rozpaloną twarz. 

Marzła i znowu marzyła, by mieć chustkę na ramionach. 

- No? - spytał David, spoglądając na swoją małżonkę. -

Czy chłopskie tańce wydały ci się takie egzotyczne, jak się 
spodziewałaś? 

Margaret ufnie wsunęła mu rękę pod ramię. Miała na so­

bie zielonkawą sukienkę z prostokątnym wycięciem pod 
szyją, luźną, opływającą jej smukłe ciało. Nie została uszy­
ta według najnowszej mody, ale Margaret nie przywiązy­

wała do tego wagi. Czuła się dobrze i wiedziała, że nie przy­

niosła Davidowi wstydu. 

- Było cudownie - westchnęła. - Chciałabym tylko, że­

by pani Crowe też uczestniczyła w zabawie. 

David ukrył uśmiech. Pani dyrektorowa nie wróciła jeszcze 

ze swoich zimowych podróży, ale poza tym to nie należała do 
osób, które chętnie bywają na górniczych zabawach, żeby pa­
trzeć, jak się lud bawi. Mogła sobie to oglądać podczas róż­
nych świąt narodowych, które obchodzono w Kopalni. 

background image

- Ona z pewnością nie byłaby tym taka przejęta jak ty, 

Daisy - stwierdził dyplomatycznie. 

Nie chciał pozbawiać Margaret wszystkich jej wyobrażeń. 

Jest przecież osobą inteligentną, z czasem sama zobaczy, jak 

wygląda życie w osadzie. I wyrobi sobie własne poglądy na 
temat otaczających ją ludzi. Oczywiście pragnął, by się 
w tych sprawach zgadzali, ale narzucać jej niczego nie chciał. 

Kochał ją za jej wolną wolę, silny charakter i wdzięk. 

Nie chciał, by się zmieniła i stała jedną z tych żon, które 

wzroku nie spuszczają z ust męża, jakby miały nadzieję zo­

baczyć wypowiadane przez nich słowa. Nie chciał, by Mar­

garet uznawała wszystko, co on powie, tylko dlatego, że on 
to mówi, a ona go kocha. 

- Jakie to niezwykłe słyszeć wokół siebie tyle różnych 

języków - mówiła Margaret. - Wyobraź sobie, że zaczy­
nam dostrzegać różnicę między nimi. Rozróżniam na przy­
kład norweski. A słowa rosyjskie to już naprawdę łatwo 
oddzielić od innych... 

David uśmiechnął się. 

- Myślę, że to było nawet bardzo łatwe, zwłaszcza że po­

kazałem ci tych trzech Rosjan! 

Margaret puściła go i zaczęła się kręcić na drodze, jakby 

nadal tańczyła, jakby wciąż słyszała muzykę, tę obcą muzy­
kę, która wpełzła pod jej skórę, która ją oszołomiła i za któ­
rą ona ze śmiechem podąża. Nietrudno też było nauczyć 
się obcych kroków, bo te tańce z Finlandii, Ósterdalen i Ro-

ros są takie posuwiste, człowiek po prostu płynie. 

- Gdzie się tak nauczyłeś tańczyć? - zdziwiła się nagle, 

stając przed mężem. 

Margaret spoglądała w górę, w jego szczupłą twarz. Miał 

proste, długie brwi nad brązowymi oczyma, wargi były 
zbyt wydatne, by mówić, że są piękne, nikt jednak nie mógł 
zaprzeczyć, że są zmysłowe. Policzki za to miał szczupłe, 

zbyt szczupłe. Margaret musi się postarać, by jadał więcej. 
Bardziej jej się podobał z nieco pełniejszą twarzą. Teraz 

background image

podbródek jest wyraźnie zarysowany, niemal wydłużony. 
Kiedy policzki są pełniejsze, twarz wydaje się szersza, a je­
go rysy nabierają harmonii. I wtedy będzie wyglądał do­
kładnie tak jak w okresie, kiedy się w nim zakochała. 

David roześmiał się jak rozbawiony chłopak. 
- Założę się, że jesteś zazdrosna! - zawołał. - Zawsze bar­

dzo lubiłem tańczyć, wiesz o tym! A tutaj panie dobrze się 
bawiły, ucząc mnie tych wszystkich kroków... 

Margaret zrobiła oburzoną minę, a jej oczy zalśniły zie­

lonkawo. 

- Oczywiście, nie wątpię, że się bawiły! Ciekawam tylko, 

kim są owe panie takie przebiegłe, że znalazły sposób, jak­
by tu mój mąż mógł je obejmować, nie budząc podejrzeń? 

Wtedy on zarzucił jej ręce na szyję i śmiał się razem z nią. 
- Jesteś zazdrosna! - wołał bardzo zadowolony. - Wita­

łaś się dzisiaj z nimi, ze wszystkimi. To panie z biura. Piłaś 
z nimi herbatę. A ja byłem dla nich całkiem niegroźnym to­

warzyszem, z którym mogły się spotykać. Rozumiesz prze­

cież, że nie mogły prosić górników, by z nimi tańczyli. One 
należą do naszej sfery. Nie jest nas tak dużo. Trzymamy się 
razem. Nie jesteśmy tak wysoko postawieni, jak dyrektor 
i jego małżonka, zdarza się jednak, że i tam nas zapraszają. 
Pijamy razem herbatę, chodzimy na wycieczki... 

- I tańczymy nawzajem ze swoimi żonami? - spytała 

Margaret. 

David wzruszył ramionami. 
- Owszem - powiedział. - To zwyczajne i niewinne, nie 

ma czego roztrząsać. Tak więc nauczyłem się kroków tanecz­
nych, bym teraz mógł nauczyć ciebie. Żebyś i ty mogła tań­
czyć z kimś, kto to umie i nie będzie ci deptał po palcach. 
Mogłaś trafić gorzej, moja kochana. Ja w ogóle mógłbym być 

jak drewno, nie poruszać ani ręką, ani nogą, a wtedy ty, mój 

skarbie, podpierałabyś ściany w sali tanecznej! 

- Podpierać ściany? - Margaret potrząsnęła głową. Robi­

ła to bardzo zdecydowanie. - Ja nigdy nigdzie nie podpiera-

background image

lam ścian, Davidzie Warren, i nie zamierzam tego robić. Je­
dynym powodem, że odmawiałam dzisiejszego wieczora 
tym, którzy mnie prosili, była bowiem obawa, że tobie mog­
łoby się to nie spodobać. 

David zmarszczył swoje ciemne, proste brwi. Na czole 

pojawiły się dwie głębokie bruzdy, a Margaret przypo­
mniało się takie porzekadło, że człowiek będzie miał tyle 
dzieci, ile bruzd robi mu się na czole, kiedy się zamyśla. 
Policzyła kiedyś własne, było ich cztery... 

- Myślałam, że będziesz zazdrosny - drażniła się z nim. -

Teraz jednak czuję się bezpieczna, skoro wiem, że będziesz 
rozsądny i nie wpadniesz w szał, kiedy ktoś inny zaprosi 
mnie do tańca. Życie stanie się prostsze, jeśli będziemy to 
o sobie wiedzieć, prawda, Davidzie? 

On kiwał głową i śmiał się cicho. Margaret wygrała po­

tyczkę. Chyba zresztą wygrała całe to starcie. 

- Punkt dla ciebie, pani Warren - powiedział. - Masz in­

teligentną główkę i cięty język. Co na to twój mąż, że uży­

wasz go tak bez opamiętania? 

- Mój mąż nic na to - zapewniła Margaret, patrząc na 

niego zakochanym wzrokiem. Wspięła się na palce i leciut­

ko cmoknęła go w usta. Taki dziewczęcy pocałunek, prze­
lotny, jakby go wcale nie było. - Nic nie mówi, kiedy w ta­
ki sposób zabliźniam powstałe rany... 

David wypuścił ją z objęć. Nie są przecież sami, chociaż 

opuścili już The House. A on w dalszym ciągu jest jednym 
z inżynierów w Kopalni. Nie powinien o tym zapominać 
i nie powinien zachowywać się jak zakochany młodzieniec 
na spotkaniu z najpiękniejszą dziewczyną na świecie, któ­
rej rodzice nic o tym nie wiedzą. Tak się właśnie czuł, bę­

dąc tu z Margaret. Ujął jej rękę i splótł palce z jej palcami. 

- A co ci się poza tym podobało? - spytał. 
- Stroje. Najbardziej stroje Lapończyków. Owe niezwykłe 

czepki kobiet, te wysokie kołnierzyki, zdumiewające, jak to oka­
la i chyba podtrzymuje głowę. Takie kryzy mają na starych ma-

background image

lowidłach żony Henryka Ósmego. Maria Stuart takie lubiła. 

- Te czepce oni nazywają rogate czepki. Księża ich nie 

lubią. 

- Księża? - Margaret przystanęła. - Co, na Boga, księża 

mają do tego? Od kiedy to oni zaczęli się wypowiadać na 
temat fasonów ubrań? 

David podzielał jej oburzenie. 
- Jak się dobrze zastanowić, to czynili to zawsze - rzekł. -

Ale te czepce Laponek wyglądają przecież bardzo niewinnie, 
prawda? 

Skinęła głową. Absolutnie się z nim zgadzała. 

- Księża jednak uważają, że przypominają one głowę 

diabła. Z rogami. 

Margaret popatrzyła na niego, jakby uznała, że żartuje. 
- To jest prawda - zapewnił ją pospiesznie. 
Margaret roześmiała się. Nie znajdowała słów. 
- Poczekaj, napiszę o tym wszystkim Maxwellowi -

obiecała. - Będzie pewien, że zmyślam. Natychmiast przy­
śle mi list z upomnieniem, bym panowała nad sobą i nie 
przesadzała w taki sposób! 

David nie był pewien, że starszy brat Margaret jej nie uwie­

rzy. Są do siebie podobni pod tyloma względami, Maxwell 
i Margaret, ale z nich dwojga to chyba ona powinna być męż­
czyzną. Nigdy w życiu David głośno by tego nie powiedział, 
był bowiem niewypowiedzianie wdzięczny losowi za to, że to 
ona została stworzona kobietą i została mu przeznaczona. 
Margaret jednak miała o wiele więcej siły niż jej brat. 

Ona powinna być najstarsza z rodzeństwa. Powinna być 

chłopcem i dziedzicem majątku. 

- Widziałaś tę dziewczynę, która tańczyła z Rosjaninem 

Daniłowem? - spytał. 

Margaret skinęła głową. Rosjanin był bardzo przystoj­

nym mężczyzną. Chociaż górnicy nosili proste ubrania 
i mieli zniszczone ręce, to wielu z nich odznaczało się uro­
dą. Wielu miało obce rysy, byli jednak pociągający. 

background image

- Otóż ona przybyła kiedyś do Kopalni na tańce - mówił 

z uśmiechem David. - To jest Kreeta-Johanna z Bossekop. 
Przyjechała tu pewnej niedzieli na tańce i w łodzi miała przy 
sobie siedmiu kawalerów. Dawno nie było w Kopalni dziew­
czyny otoczonej takim rojem mężczyzn. 

- Teraz miała na głowie czepek mężatki! 
David skinął głową. 
- Po zabawie owych siedmiu kawalerów musiało wracać 

do Bossekop bez Kreeta-Johanny. Tak jej się tu spodoba­
ło, że została. Taka była rozbawiona, że nie chciała wracać 
do domu. I chyba nie tylko Kopalnią tak się zachwyciła. 
Musiał w tym maczać palce i on, Juhan-Petteri Daniłow. 
To naprawdę przystojny chłop! 

Margaret uważała, że to świetna historia. 
- U nas w domu nigdy nic podobnego nie mogłoby się 

wydarzyć. Tutaj wszystko jest takie cudownie inne - mó­
wiła. - Pomyśl tylko. Dziewczyna przyjeżdża na zabawę^ 

a zakochuje się w tym Rosjaninie... 

- Karelczyku - poprawił David. - Oni są bardzo czuli na 

tym punkcie. Nie powinienem był mówić, że to Rosjanin. 
Daniłow pochodzi z Karelii... 

- Dziewczyna zakochuje się w nim - ciągnęła Margaret, 

nie przejmując się poprawkami męża - i macha na wszyst­
ko inne ręką. Po prostu nie wraca do domu. Davidzie, 

w Anglii nie mogłoby się nic takiego stać! 

- Ale w Cheshire się stało - przypomniał jej. - Przyby­

łem do twojego domu, zakochałem się w tobie od pierw­
szego wejrzenia i stałem się całkiem innym człowiekiem. 

- Wiesz, co ja myślę, Davidzie? - zawołała Margaret, 

a lekki uśmieszek błądził po jej wargach i zaświadczał, że 
nie miała nic przeciwko temu, co on mówi. 

- Tylko że w moim przypadku sprawy nie potoczyły się 

równie szybko - przyznał David. - Kiedy się jednak dobrze 
zastanowisz, to przypomnisz sobie, że zarzucano nam wła­
śnie to, że działamy za szybko. Wszyscy podczas ślubu czę-

background image

ściej spoglądali na twoją talię, kochana Daisy, niż na twoją 
słodką twarzyczkę. Niejeden zastanawiał się, dlaczego tak 
się nam spieszy. Bo ślub planowaliśmy jedynie przez pół ro­
ku. A to widocznie za mało czasu na coś, co jest takie waż­
ne. Spieszyliśmy się jak szaleni, Margaret. Myślę, że do tej 
pory ludzie zastanawiają się, po co. 

- Skoro moja talia wciąż jest tak samo szczupła - roze­

śmiała się Margaret. 

- Szczuplejsza - oznajmił stanowczo David i próbował 

objąć ją dłońmi. Niewiele brakowało, by koniuszki palców 
się zetknęły z przodu i z tyłu. 

- Masz takie dobre, duże ręce, Davidzie - powiedziała 

Margaret. 

On mógł się na to tylko serdecznie roześmiać. 
- A z tą talią to się, naturalnie, da coś zrobić - szeptał 

jej do ucha. Jego oddech był gorący. 

Margaret zarumieniła się na tak śmiałą propozycję, 

zrobiło jej się gorąco, poczuła, że drży z podniecenia. 
David sprawił, że krew zaczynała jej mocniej pulsować 

w skroniach, w nadgarstkach, a najbardziej w wargach, 

uszach i piersiach. Czuła rozkoszne mrowienie pod 
skórą. 

- Oczywiście, że się da - odparła tak spokojnie jak tyl­

ko mogła. Z takim opanowaniem jak elegancka kobieta po­

winna się zachowywać. Chociaż właśnie z tym ona zawsze 

miała sporo kłopotu. 

- Da się na pewno, panie Warren. Czy zamierza pan za­

raz się tym zająć? Chciałam powiedzieć: natychmiast? 

On z wielką powagą kiwał głową. 
- Natychmiast. Jak tylko wprowadzę panią do domu, pa­

ni Warren. Jak tylko zamknę za nami drzwi. I zamierzam 
to robić, dopóki... 

- A więc w tej sprawie zamierzasz działać z pełnym za­

angażowaniem? - dopytywała się. 

- Nic pobieżnie - zapewnił. - Jak już, to całym sercem. 

background image

I zresztą będę to robił z największą radością. Dawno już 
nie robiłem niczego z takim zapałem... 

- O ile dobrze pamiętam, to ostatni raz dzisiaj z rana -

wtrąciła Margaret, próbując nadać swojemu głosowi powagę. 

- A ja mówię o czasach przed twoim przyjazdem, Daisy. 

I o czasach po twoim przyjeździe. To są dwie różne epoki, 
moja najdroższa. Nie można ich porównywać. Zanim przyje­
chałaś, ja wyłącznie pracowałem. A teraz żyję, żyję całą duszą! 

Margaret bardzo lubiła słuchać takich wyznań. Pełna też 

była oczekiwań po jego zuchwałych zapowiedziach. I tak­
że z tego powodu, że David tak ją przejrzał na zakończe­
nie tego cudownego wieczoru. 

Tutaj, na dalekiej północy, byli jakby bardziej wolni. 

Śmiali się też i jak na młodych przystało żartowali w An­
glii, ale to nie była ta sama, niczym nieograniczona radość, 

jakiej doznawała przy Davidzie, odkąd przyjechała do Ka-
fjord. W domu nie odczuwała takiego buzującego szczęścia. 
Tutaj znalazła w sobie wiele różnych odmian radości. 

Była wolna w całkiem inny sposób, niż to miało miejsce 

w Anglii. To takie cudowne. Tego nie można wytłumaczyć, 
po prostu czuła, że jest wolna. 

Że przeżywa jakąś inną formę wolności. 
- To brzmi obiecująco, Davidzie. To brzmi fantastycznie! 
- Naprawdę? - udawał zdziwienie, a w jego oczach po­

jawił się ten szelmowski błysk, który obiecywał jej tyle ra­
dości, tyle radości, że trudno to wyrazić słowami. 

Na tyle wyzwolona jeszcze nie jest! 
- Najpierw jednak musisz mnie złapać, panie Warren! -

powiedziała i, by mogła biec jak najszybciej, uniosła spód­
nicę tak wysoko, że odsłoniła kostki nóg. 

Zawsze bardzo dobrze biegała. Jako podlotek prześcigała 

braci. Czasem, rzecz jasna, pozwalała Maxwellowi wygry­

wać, bo twarz ciemniała mu ze smutkiem, kiedy go wyprze­
dzała. A mama robiła surowe miny, gdy Margaret ścigała się 
z braćmi w samych tylko pończochach. Jakby w tych bu-

background image

tach, które nosiła, można było biegać! Uważała za niespra­

wiedliwe już samo to, że musi nosić buty na obcasach, i wyż­

szych, i cieńszych niż obcasy chłopców. 

Tym razem też Margaret zostawiła Davida daleko za so­

bą, a sama biegła w stronę kei naprzeciwko The House. 
Dopiero na nabrzeżu przystanęła, dając ciału odpoczywać. 
I tam David ją dogonił, wziął w ramiona. Kręcili się w kół­
ko, aż poczuła zawrót głowy, wtedy zamknęła oczy i po­
zwoliła się całować. Kiedy je otworzyła, David szeptał jej 
coś czule do ucha. Jego ciało było gorące, a silne ramiona 
męża przyciskały ją mocno do siebie. 

Margaret czuła się szczęśliwa. 
Po prostu szczęśliwa. 
W końcu świat przestał wirować. Nagle Margaret zoba­

czyła ciemną postać kobiecą, która siedziała skulona, opar­
ta o ścianę szopy. Wyglądała jak porzucony węzełek. Bujne, 
rude włosy spływały aż do kei. Jakby cała postać znalazła się 

w płomieniach. 

- David - wyszeptała Margaret. - Boże drogi, David, 

chodź no tu. Zobacz! 

background image

Margaret uklękła przy siedzącej, której ubranie znajdo­

wało się, łagodnie mówiąc, w nieporządku. Żakiet krzywo 
pozapinany, Margaret widziała, że bluzka nie została wło­
żona w spódnicę i jej brzegi sterczą brzydko. Kobieta moc­
no zaciskała ręce na piersiach, jakby się przed czymś bro­

niła. Kolana podciągnęła wysoko, a kark pochyliła tak, że 

włosy okrywały całą górną część ciała. 

- Wielkie nieba, co za włosy! - szeptała Margaret i od­

garnęła gęstą czuprynę z czoła nieszczęsnej, by móc zoba­
czyć jej twarz. 

Podskoczyła, gdy palce natrafiły na coś nierównego, jak­

by na twarde grudy, i gardło zacisnęło jej się boleśnie, gdy 
zobaczyła czerwony, zeszpecony lewy policzek. 

Margaret z trudem chwytała powietrze i musiała spoj­

rzeć na Davida. Mąż stał tuż za nią i był bardzo poważny. 
Ręce wsunął głęboko w kieszenie spodni. 

- Dobry Boże - powtarzała Margaret raz po raz. 

Jej wzrok przesunął się płochliwie na zdrowy policzek 

nieszczęsnej kobiety. Nic nie mogła na to poradzić. Wsty­
dziła się sama przed sobą, ale to na nic. 

- Co jej się stało? - wyszeptała pospiesznie, przestraszo­

na, że rudowłosa mogłaby ją zrozumieć. Ale, rzecz jasna, 
tak nie było. 

Kobieta siedziała jak nieżywa. Gdyby Margaret nie sły­

szała jej oddechu, wolnego, bardzo wolnego, sądziłaby, że 
tak w istocie jest. 

Że rudowłosa nie żyje. 
Zaraz jednak zdała sobie sprawę z tego, że tamta pew-

background image

nie i tak nie rozumie po angielsku i poczuła się jakoś głu­
pio z powodu swoich niewczesnych obaw. Ale, z drugiej 
strony, za nic nie chciałaby tamtej zranić. 

- Co jej się stało, Davidzie? 
- Teraz, czy przedtem? - spytał David. 
Margaret nie odpowiedziała. 
- Raczej nie mam wątpliwości, co jej się stało teraz -

rzekł David sucho. - Ale co tak strasznie zniszczyło jej 
twarz, tego nie wiem... 

- Człowiek się z czymś takim nie rodzi - zawołała Mar­

garet. - To niemożliwe! 

David myślał podobnie. 
- To wygląda na blizny po poparzeniu. 
Margaret poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. 

Nie chciała tego słuchać. Nie chciała o niczym wiedzieć. 
I nie chciała też myśleć o tym, co się działo z tą rudowłosą 
kobietą dzisiejszego wieczora, kiedy ona sama tańczyła i ba­

wiła się tak wspaniale zaledwie kilkadziesiąt jardów stąd. 

- Ja wiem, kim ona jest - powiedział David, kucając 

obok żony. - Oni, tutejsi ludzie, się jej boją. Mówią, że jest 

wiedźmą. 

- Niepojęte! - prychnęła Margaret z jeszcze większym 

bólem. 

David wzruszył ramionami. 
- Możliwe - powiedział tylko. - W każdym razie, jak wi­

dzisz, nawet przed gwałtem się nie cofną. Czy mogłabyś się 
odsunąć trochę, najdroższa Daisy? Trzeba ją zanieść gdzieś 
pod dach. I może powinien ją obejrzeć lekarz. Doktor był 
jeszcze w The House, kiedy wychodziliśmy, prawda? 

Podniósł nieprzytomną kobietę. Była jak worek kartofli 

albo jak coś pozbawionego wartości, co wyrzucono na 
śmieci. 

Serce Margaret krwawiło. 
- Zabieram ją do naszego domu - rzekł David krótko. -

Będzie łatwiej niż nieść ją na górę do The House. Czy mo-

background image

żesz sprowadzić doktora, Daisy? Powiedz mu, że Roza jest 
ranna. 

- Roza? - powtórzyła Margaret pytająco. 
Ta kobieta stała się jakby bardziej człowiekiem, kiedy 

zyskała imię. 

David uśmiechnął się blado, ale jego oczy pozostały po­

ważne. 

- Ona też dostała imię od kwiatu, ona też... 

- Co to jest za miejsce? - krzyczała Margaret, kiedy wró­

ciła. 

Miała ceglaste plamy na policzkach, poruszała się też 

inaczej niż zwykle. Szybciej, jakby gniewnie. 

David położył Rozę na szezlongu w salonie. Rozpiął jej 

żakiet, ale kiedy stwierdził, w jakim stanie znajduje się 
bluzka, ponownie zapiął guziki pod szyją. 

- Nie okryłeś jej niczym? - spytała Margaret i zaraz 

przyniosła ciepły, wełniany koc. Otuliła Rozę ostrożnie, 
jakby miała do czynienia z dzieckiem. Na jej twarzy poja­

wił się wyraz jakby czułości, co ponownie przypomniało 

Davidowi, jak bardzo kocha tę kobietę. 

- Czyżby Kafjord cię rozczarowało? - spytał i pogłaskał 

ją po włosach. 

- Czy wiesz, co powiedział doktor, kiedy przyszłam? -

zawołała Margaret oburzona. 

- Mogę się domyślać - odparł. - Doktor nie ma zamia­

ru tu przychodzić. 

Margaret potrząsnęła głową. 
- Nawet kiedy mu wyjaśniłam, co się stało, popatrzył na 

mnie i oznajmił, że chyba nie dostała mniej, niż o to pro­
siła. I że z pewnością wzięła za to pieniądze! Co to jest za 
miejsce? 

- Ona nie należy do naszych - wyjaśnił David cicho. 
Nie spodobały mu się własne słowa, kiedy się nad nimi 

lepiej zastanowił. Bardzo mu się nie podobały, a poza tym 

background image

widział, że Margaret ściągnęła brwi, jej też się to nie spodo­

bało. 

- Ona nie jest zwyczajną robotnicą czy żoną górnika, 

Margaret. Doktor przyszedłby bez wahania, gdyby chodzi­
ło o kogoś z naszych pracowników, ale nie właśnie do niej. 
Mówiłem ci, że oni się jej boją. Nawet ci, którzy powinni 
mieć więcej rozumu, się jej boją. 

- Dlatego, że jakoby jest wiedźmą. Minęły wieki od cza­

su, kiedy przestano czarownice palić na stosach. 

- Może dlatego też - potwierdził David. - Ale przede 

wszystkim powinnaś wiedzieć, że to nie jest kobieta o naj­
wyższej moralności. 

- Ach, tak? 
Margaret stała, ująwszy się pod boki, i chciała wiedzieć, 

co David ma na myśli. Domagała się, żeby jej to wyraźnie 
powiedział. Nie życzy sobie niedomówień i żadnego dawa­
nia do zrozumienia. 

- Jest znana jako kobieta, którą każdy może mieć - rzekł 

David. - Od dawna. Jej mąż zniknął, a zaraz potem przy­
jęła pod swój dach chłopaka, o którym wszyscy wiedzieli, 
że jest ojcem jej dziecka. Ten mężczyzna zmarł. Teraz ona 
opiekuje się swoim ojcem, który jest kaleką. 

- Czy to nie powód do pochwał? - spytała Margaret. 
- Jest jeszcze przyjaciel domu. Pracuje w kopalni i miesz­

ka w barakach, nie ma jednak w osadzie nikogo, kto by nie 

wiedział, że ten człowiek sypia z Rozą. Musi przejść przez ca­

łą osadę, żeby do niej dotrzeć. Widujemy go, jak wieczorami 
idzie w tamtą stronę i jak z reguły rankiem stamtąd wraca. 

Margaret spojrzała w dół, na bladą jak ściana twarz. Te­

raz widziała zdrowy policzek. Był jak śmietana i Margaret 

wiedziała, że jest miękki i delikatny niczym aksamit. Pró­

bowała wyobrazić sobie, jak to jest, kiedy trzeba iść przez 
życie, prezentując dwie twarze. 

Jedną piękną... 

I drugą szpetną... 

background image

- Nie jest wcale stara - stwierdziła Margaret. - Musi być 

młodsza ode mnie. Davidzie, spójrz na nią! Byłaby najpięk­
niejszą istotą, jaką kiedykolwiek widziałam! 

Skinął głową. On też tak sądził. Zauważył to już dawno 

temu. W tych rzadkich momentach, kiedy ją spotykał, za­

wsze przychodziło mu to do głowy. 

Ale, niestety, to tylko Roza. 
Rallar-Roza. 
To określenie jest nieprzetłumaczalne, nie chciał więc 

wdawać się w objaśnienia. Margaret i tak jest wystarczająco 
wzburzona. A przecież nie po raz ostatni Kafjord miało ją 
rozczarować. Nie chciał tak od razu za bardzo jej obciążać. 

- Kto robi coś takiego? - nie mogła pojąć Margaret. - Ja­

kiego rodzaju mężczyzna mógł to popełnić? 

David też nie wiedział. A nie chciał mówić żonie, że po­

nieważ chodzi o Rozę, to mogło być takich wielu. Mogli 
to być tacy, którzy zwykle naruszają prawo, ale mogli też 
być inni. Tacy, którzy za dnia wydają się całkiem normal­
nymi ludźmi, ale którzy odczuwają trudny do wytłumacze­
nia lęk przed Rozą. 

Kiedy tak teraz na nią patrzył, to wydawało mu się nie­

pojęte, że ktoś w ogóle mógł się jej bać. Była raczej dziec­
kiem niż dorosłą kobietą. I Margaret ma rację, jeśli patrzeć 
na nią od prawej strony, to widzi się prawdziwą piękność. 

- Mogłabym zabić za takie włosy - westchnęła Marga­

ret. - Skąd się bierze taki kolor? To elfy, żyjące pod zie­
mią, miewają włosy takiego koloru. Elfy, które nocami tań­
czą na irlandzkich bagnach! 

Na zewnątrz rozległy się czyjeś kroki. Dwoje ludzi. Naj­

pierw wszedł doktor. Patrzył zakłopotany na Margaret, 
a ona bez słowa odeszła na bok. Wymówki dosłownie pali­
ły ją w gardle, ale wolała poczekać, aż doktor zbada chorą. 

Poza tym towarzyszył mu inżynier Thomas. Ten spoglą­

dał na Margaret z wielką powagą. 

- Słyszałem, w jakiej sprawie przyszłaś do The House -

background image

powiedział. - Pozwoliłem sobie przyprowadzić tutaj dok­
tora po tym, jak wybiegłaś taka wzburzona. 

Margaret w milczeniu skinęła głową. Nie mogła dzięko­

wać inżynierowi, dopóki doktor pozostawał w domu. Miała 

zamiar powiedzieć o nim wiele złego. Najpierw jednak chcia­
ła się uspokoić. Nie wolno jej mówić niczego nierozważne­
go. Powinna też pomyśleć o Davidzie. O jego reputacji. 

- Może pani zechce być przy mnie, kiedy będę badał 

chorą? - zaproponował doktor. Innymi słowy prosił, by 
David i Thomas wyszli, co też oni pospiesznie uczynili. 

Margaret została. Doktor pewnie myślał, że już się uspo­

koiła. Przekona się jednak, że popełnił błąd. 

Badanie nie zajęło wiele czasu. Margaret miała wrażenie, że 

było powierzchowne, ale tego też nie powiedziała. Zakładała, że 
lekarz z najlepszą wolą zrobił wszystko, co mógł, już w chwili, 
gdy inżynier Thomas go sprowadził do ich domu. Nawet jeśli 

wolałby tu nie przychodzić, to nie mógł się przecież sprzeciwiać 

jednemu z najpotężniejszych ludzi w Kopalni 

- Co z nią? - spytała, kiedy doktor zapinał swoją torbę. 

Jeszcze raz spojrzał na Rozę, a potem zwrócił się do 

Margaret: 

- Została potraktowana bardzo źle - powiedział krótko. 
- Zgwałcono ją? - spytała drżącym głosem. - Zaciskała 

pięści tak mocno, że paznokcie wbijały się jej w ciało, bo 

w przeciwnym razie musiałaby głośno krzyczeć ze złości. 

- Możliwe - odparł doktor. - Ona zresztą nie jest zna­

na z tego, by, że tak powiem, przywiązywała do takich 
spraw zbyt wielką wagę... Jeśli ktoś tak żyje, to naprawdę 
może mu się wszystko przytrafić, pani Warren. Świetnie 
rozumiem, że pani jest wzburzona, bo to dla pani całkiem 
nowe zjawisko. Nie przywykła pani do takich stosunków. 
Nie zna pani takich ludzi. My, którzy stykamy się z tym 
na co dzień... - Wzruszył ramionami. - Tak, my nie jeste­
śmy aż tak zaskoczeni. Roza Samuelsdatter zawsze żyła, że 
tak powiem, na krawędzi. Wszyscy ją znają... 

background image

- Ale co z nią teraz? - spytała raz jeszcze Margaret. -

Dlaczego ona tak leży? 

Doktor znowu wzruszył ramionami. 
- Tego sam nie pojmuję - przyznał na koniec. - Nie ma 

żadnej przyczyny dla tak długiej utraty przytomności. Nie 
widzę nic, co by tłumaczyło ten stan, żadnych oznak... Nie 

wiem, co się stało. Wszystko, co mogę powiedzieć, to to, że 
jest nieprzytomna. I niezwykle wyziębiona. Może dość dłu­

go leżała na nabrzeżu? Tam ją państwo znaleźli, prawda? 

Margaret potwierdziła. 
- To może tłumaczyć jej stan, ale nic pewnego powiedzieć 

nie mogę. W każdym razie powinna pozostać w cieple. Jej 
rodzina mieszka na końcu fiordu. Trzeba będzie kogoś tam 
posłać, to z pewnością ją zabiorą. Nie ma żadnego powodu, 

żeby to pani się nią zajmowała, pani Warren. Ma rodzinę, 
która może jej pomóc. Są zresztą do tego przyzwyczajeni. 

Kiedy doktor wyszedł, Margaret została z Rozą. Uklękła 

przy szezlongu i głaskała ją po policzku, po włosach. Próbo­

wała trochę te potargane włosy uporządkować. Były takie 

piękne! Myślała, jakie wspaniałe fryzury można by z nich ro­
bić, jak je upinać. Myślała o sukniach, jakie by pasowały do 
tej barwy, do tego ognia, do kryjącej się w nim gwałtowności. 

Margaret myślała też, jaką furorę Roza mogłaby zrobić 

w Londynie, gdyby cała jej twarz miała ten kolor kremo­
wej śmietanki. I z tymi włosami! W sukniach, podkreślają­
cych jej urodę. 

- Co ci się stało? - pytała cichutko, odgarniając ciężkie 

loki z czoła Rozy. Ona jednak leżała bez ruchu i prawie nie 
oddychała. I lekarz miał rację: była straszliwie wyziębnięta. 

- Nie pozwolę jej stąd zabrać - oznajmiła Margaret, pa­

trząc zdecydowanie w oczy Davidowi, który właśnie 

wszedł do pokoju w towarzystwie inżyniera Thomasa. 

- Ona ma rodzinę. Opiekuje się swoim ojcem. Samuel 

będzie się o nią niepokoił - powiedział David. 

- Samuel nie potrafi się nią zająć - wtrącił Stephen Tho-

background image

mas. - Margaret ma rację. Ale brat Rozy mieszka tu nieda­
leko. I bratowa... 

- No a ten mężczyzna? - spytała Margaret. 
Patrzyła na Davida i to on pierwszy odwrócił wzrok. Mar­

garet wiedziała, że ona jako kobieta nie powinna wspominać 
o takich sprawach. Przypuszczalnie może nawet myśleć o nich 
nie powinna. Nie była jednak w stanie udawać. Myślała o Ro­
zie, która leży tutaj, zgwałcona i pobita, blada jak śmierć. Nikt 
nie powinien być aż taki samotny. Każdy powinien kogoś 
mieć. Jeśli więc ten mężczyzna jest dla Rozy owym kimś, to 
powinien tu przyjść. I żadne względy moralne tak zwanych 
porządnych ludzi nie mogą w tym przeszkodzić. 

- Ten, który chodzi tędy wieczorami i wraca rano - do­

dała głośno. 

Stephen Henry Thomas roześmiał się. 

- Zaraz poślę kogoś do Mattiasa Mattiassena - obiecał, 

mrugając do Margaret. - Zawiadomię, że jego... to znaczy, 
że Roza Samuelsdatter leży u was w ciężkim stanie. 

Ukłonił się i wyszedł. 
David odetchnął z ulgą i pocierał kark. Musiał czym prę­

dzej wziąć Margaret w ramiona, chociaż nie było już miej­
sca na pożądanie i zmysłowość. Gorące uczucia, jakie do­
piero co w sobie nawzajem budzili, musieli wyciszyć. Teraz 
nie wolno im nawet o tym myśleć. 

Musieli zdać sobie sprawę, że istnieją inne losy niż ich 

własny. 

- Jesteś pięknym, dobrym człowiekiem, Margaret War­

ren - powiedział, patrząc na żonę z czułością. - Jest w to­
bie tyle pięknych cech, Daisy, a dzisiaj wieczorem dane mi 
było poznać jeszcze jedną. Twoją wrażliwość, ciepło, two­
ją troskliwość... 

- Nie gniewasz się na mnie za to, że postanowiłam ją tu 

zostawić? 

David potrząsnął swoją ciemną głową. 
- Kocham cię za to - oznajmił, całując ją leciutko w czu-

background image

bek nosa. - Pamiętam, oczywiście, że co innego planowa­
łem na dzisiejszą noc, ale to może poczekać, Margaret. To 
może czekać. Jestem ci wdzięczny, że przypomniałaś mi 
o istnieniu ciepła i troskliwości. Łatwo jest myśleć o czło­

wieku powierzchownie. Ty zmuszasz mnie, bym myślał 

inaczej. Dziękuję ci za to! 

Jest tak zimno... 

... tak okropnie marznę, ale nie mogę się poruszyć. Marz­

nę tak, że chyba stracę rozum, ale nawet jeśli otwieram 
usta, by krzyczeć, to i tak nie wydobywa się z nich żaden 
dźwięk. Nie widzę swojego ciała, prawie też nie czuję 
członków. Najsilniej odczuwam w nich zimno. Nie wie­

działabym, czy nadal mam ręce i nogi, gdyby mi one tak 
nie marzły. Jestem oślepiona. Nic nie widzę, ale to nie z po­

wodu ciemności... 

... to jakieś oślepiające światło... 
... żółte światło... 

Mattias nie miał nawet czasu zapukać. Już był w środku, 

kiedy sobie przypomniał, że powinien był zapukać, zaczekać 
na odpowiedź i dopiero potem uprzejmie wejść. On tymcza­
sem bez ostrzeżenia stanął przed inżynierem Warrenem, bla­
dy, z pociemniałymi oczyma i bardzo przestraszony. 

- Przysłano po mnie - powiedział po prostu. 
Szukał wzrokiem, ale nigdzie jej nie widział. Dostrzegał 

tylko drzwi do innych pokoi w tym obszernym domu. 
Drzwi, niektóre zamknięte, inne uchylone. 

- Roza... Podobno stało się nieszczęście... 
David Warren skinął głową i zawołał Margaret. Jedne 

z uchylonych drzwi otworzyły się. Szczupła pani o złoto-
blond lokach weszła do kuchni i stanęła obok Davida War­
rena. Inżynier powiedział, że to jego żona, Margaret. 

Mattias skłonił się inżynierowej. Ledwo miał czas na nią 

spojrzeć. Nie odrywał wzroku od drzwi, przez które we-

background image

szła. Serce tłukło mu się w piersi. Jak młot w rękach sza­
leńca. Musiał się powstrzymywać, żeby tam nie wbiec, do 
niej, do Rozy, nie wiedział jednak, czy mu wolno. 

Margaret powiedziała coś po angielsku. 
Ma bardzo ładny głos, stwierdził Mattias. Łagodny. 

Uprzejmy. 

- Znaleźliśmy ją na kei - poinformował David. On mó­

wił dobrze po norwesku, nawet jeśli czasem musiał się za­

stanowić, poszukać właściwego słowa. - Badał ją lekarz. 
Roza jest nieprzytomna, moja żona mówi, że strasznie wy­
ziębiona. Trzeba, żeby znajdowała się w cieple. Margaret 
nie chce jej stąd wypuszczać... 

- Ale co jej się stało? 
Margaret i jej mąż wymienili spojrzenia. Nawet Margaret, 

która nie znała przecież języka, domyśliła się, o co on pyta. 

- Wygląda na to, że została zgwałcona - powiedział Da-

vid, patrząc gdzieś ponad głową Mattiasa. 

Przybyły nie czekał już dłużej na pozwolenie zobacze­

nia Rozy. Wbiegł do pokoju i upadł na kolana obok dziw­
nego tapczanu, na którym leżała. Jego ciepłe ręce poczuły 
to, co David Warren dopiero co mu powiedział. Roza by­
ła strasznie wychłodzona. 

Mattias przesunął palcem po jej szyi, zaczął zapinać ża­

kiet i wtedy zobaczył sine ślady po obcych rękach, które 
szarpały jej białą skórę. Mattias zacisnął wargi. Ostrożnie 
i niezwykle uważnie zapinał guziki, jakie zostały jeszcze 
przy bluzce, wsuwał bluzkę w spódnicę i porządkował ża­
kiet. Otulił Rozę dokładnie wełnianym kocem, którym by­
ła przykryta, potem wziął ją na ręce i wyniósł z salonu in­
żyniera Warrena. 

Małżonkowie czekali w przestronnej kuchni, Mattias za­

trzymał się przed nimi na moment. 

- Dziękuję państwu - powiedział krótko. - Zabiorę ją do 

siebie, jestem za nią odpowiedzialny. 

Wyglądało na to, że pani Warren chce coś powiedzieć, 

background image

ale mąż położył jej rękę na ramieniu i półgłosem wypowie­

dział jej imię. Umilkła. 

Mattias wyszedł w noc z Rozą na rękach. Nie była cięż­

ka, tylko że do domu w Samuelsborg na samym końcu fior­
du mieli dość daleko. 

Ale nie mogła mu ciążyć, przecież ją kochał. 

- Rozumiem, że ona naraża swoją opinię dla takiego 

mężczyzny - westchnęła Margaret i nie mogła się po­
wstrzymać, by nie podejść do okna i nie patrzeć za nimi. 

- Tak? - zdziwił się David. - Powiedz mi, co masz na 

myśli. 

- On jest jakiś rozpromieniony - próbowała wyjaśnić 

z błyskiem w zielonych oczach. - Wkroczył tu niczym wo­
jownik i zażądał, by mu ją oddać. Z tymi kędzierzawymi, 
ciemnymi włosami, z płonącym wzrokiem, z tą blizną na 
policzku! Jak wyjęty z opowieści o walkach między wojow­
nikami Szkocji i Anglii dawnymi czasy. Nie uważasz, że 
mam rację? Dla mnie wyglądał jak szkocki wódz, z włosa­
mi powiewającymi na wietrze, samotny człowiek jesienią 

na płonących wrzosowiskach. Blizna została mu, rzecz ja­
sna, po walce o kobietę, którą kochał, ale której nie mógł 
mieć, bo była córką rywalizującego z nim wodza... 

Margaret westchnęła i zamknęła oczy w objęciach mę­

ża, dotykając policzkiem jego twarzy. 

- Myślę, moja śliczna, że nasłuchałaś się za dużo opo­

wieści o walkach barbarzyńskich Szkotów z Anglikami -

stwierdził David. - Czy w twoich rozbójniczych historiach 
znajdzie się jeszcze miejsce dla mnie? 

Roześmiała się od ucha do ucha. 
- Ty, Davidzie Warren, ty jesteś człowiekiem wyjętym 

spod prawa, uprowadziłeś bowiem kobietę wysokiego ro­
du i uczyniłeś ją swoją narzeczoną. Poza tym wywiozłeś ją 
do dalekiego, obcego kraju... 

- I teraz zamierzam zanieść moją narzeczoną wysokie-

background image

go rodu do łóżka - zakończył David, zarzucił sobie żonę 
na ramię i zaczął wchodzić po schodach na górę. 

- Ciekawe, co też by ludzie powiedzieli, gdyby cię teraz 

zobaczyli, inżynierze Warren? - śmiała się Margaret, stara­
jąc się nie patrzeć na strome schody, które przesuwały się 
tuż przy jej nosie. 

- Przypuszczalnie to, że masz, na co sobie zasłużyłaś -

stwierdził krótko. - Skoro się zadajesz z wyjętymi spod 
prawa... 

... marznę... 
... marznę tak, że szukam schronienia w świetle, chcę, że­

by mnie otoczyło całą, żebym w nie wpłynęła i nareszcie 
mogła się rozgrzać... 

Czuję spaleniznę. 

Ta myśl mnie nie opuszcza. Wbija się coraz głębiej. Cze­

pia się jakby kolcami. Widzę ogród pełen róż przed altan­

ką u nas w domu. Róże matki mojego męża. 

Moje róże. 

Chcę je znowu oglądać. 

Znowu nastanie lato i róże pokryją się różnokolorowym 

przepychem. Bardzo mnie to cieszy. Będę wsuwać nos głębo­

ko w kwiaty i wdychać ich zapach, wdychać i wdychać, i wdy­
chać, aż zakręci mi się w głowie, stanę się na wpół szalona. 

Wrócę znowu do domu. 

Do mojego męża i mojego syna. Mój syn też jest taki 

jak różany krzew. Będę patrzeć, jak rośnie, lato za latem. 

Będę go widzieć dorosłym. 

Nikt nie oczekuje ode mnie niczego. 
Nikt tak nie myśli. 

To zmysły sprowadzają na mnie takie wizje, podają mi 

je jak na tacy. Moje własne zmysły stawiają żądania. Nikt 

z ludzi nie myśli, by stawiać mi jakieś żądania. Nikt z nich 
nie chce też mnie upominać. 

Nie wytrzymuję tego! 

background image

Oni wszyscy stoją wokół mojej matki. Słuchają. Głasz­

czą jej zimną skórę. Widzę, że nie ma żadnej odmiany. Po­
winnam była im o tym powiedzieć. Ale może oni mi nie 
ufają? Czy myślą, że mogłabym to zrobić? 

Nienawidzę widoku tego pochylonego karku mojego oj­

czyma. Nienawidzę jego twarzy z tymi nowymi liniami, 
z rozpaczą i żalem, jak wyrzeźbionymi nożem. 

On już przedtem stracił jedną żonę. Domyślam się, że 

moja matka wniosła w jego życie nową smugę światła. Mo­
że potrafiła rozpalić przygasły żar. 

Jego żal jest szczery. 

Przede mną nie może udawać. Znam go na to za dobrze. 

Lepiej niż on sam przypuszcza. Za bardzo go lubię, żeby 
móc widzieć go takim. 

On oddał nam całe życie. Nigdy się nie oszczędzał. 

Wszystko z naszego powodu. 
Większą część swojego życia poświęcił nam. Odrzucał 

wszystko, co mógł mieć. Gromadka dzieci była jego istnie­

niem. Jego wyborem. 

Patrzę na niego. Czytam w jego twarzy, że moja matka 

jest jego wyborem teraz. I to jest nie tylko jego wrodzona 

dobroć. 

Przez chwilę tak myślałam. Myśl wydawała mi się bli­

ska. Myślałam, że wybaczenie nie jest możliwe. Nie tak jak 
on wybaczył. 

Teraz go widzę. 
Widzę dłonie złożone wokół jej ręki. Widzę jego wargi 

muskające palce mojej matki. Widzę, że porusza wargami. 
Słowa wypowiadane do niej, do mojej matki. 

On nie dostrzega żadnej zdrady. 
On wybacza. I kocha. 

Zamykam oczy. Nikt na mnie nie patrzy. Nikt nie śle­

dzi mojej walki z samą sobą. I tak jest chyba najlepiej. 

Pragnę, żeby mój mąż był tutaj. Jak dobrze byłoby wziąć 

go za rękę. Chociaż rozstrzygnięcie wcale nie stałoby się 

background image

przez to łatwiejsze. William jest dla mnie taki dobry. On 

mnie tu trzyma. Jest dla mnie przeciwwagą wobec wszyst­
kiego, od czego uciekłam. 

Odleciałam, powiedziałby może mój duchowy brat. Wi­

dzę jego ptaka pod powiekami. 

Rozpostarte skrzydła. 
Ptak mojego brata. 
Ptak mojego ojca. 
Mój też. Zawsze o tym wiedziałam. Tylko nie miałam 

odwagi powiedzieć. Uznać. Ale mam tę samą krew. Ptak 

jest również moim dziedzictwem. 

Ptak jest moją duszą. Ptak jest moją siłą. Ptak to moje 

więzy ze wszystkim, co boję się utracić, ale też odwrotnie, 
to więzy wszystkiego ze mną. 

Nie jestem sama. 

Jestem jedną z długiego szeregu. Ptakiem pośród wielu 

ptaków. Wolna, by latać na skrzydłach, żeglować na skrzy­

dłach. Wolna, by odlecieć i by wrócić. 

Czarne skrzydła połyskują w moich myślach. 
Nie złote, jak u ptaka, którego noszę na szyi. Nie srebr­

ne jak te ptaki, które mój brat wytwarza dla obcych. 

Czarne skrzydła. 

Ptak mojej matki. 
Mojego ojca... 

- Pozwólcie mi spróbować - proszę. 

Zwracają się do mnie wszyscy. Spojrzenia wszystkich kie­

rują się w stronę moich oczu. A ja stoję naprzeciwko nich. 

- Nie możesz! - mówi moja bratowa. 
- Zabraniam ci tego! - powiada mój drugi brat, jej mąż. 
- Nikt od ciebie tego nie oczekuje! - Ojczym podcho­

dzi do mnie blisko. Kładzie mi ręce na ramionach. Potrzą­
sa głową. 

Nie jestem w stanie patrzeć na jego żal. 
- Nikt z nas tego od ciebie nie wymaga! Nawet własna 

matka prosiłaby cię, byś zrezygnowała. Ona nigdy by ci nie 

background image

pozwoliła nawet podjąć takiej próby. Nikt nie wie, co by 

z tego wynikło. 

- Ale ja chcę spróbować - powiadam. Jestem bardzo 

pewna siebie. Trudno mi im to wytłumaczyć. Ale jestem 

bezpieczna. Chcę tego spróbować. 

I to nie dla tego, że któreś z nich mogłoby mi później czy­

nić wymówki, że moja matka umarła dla nas, a ja nie pod­

jęłam próby. Z tym mogłabym żyć. Z takim oskarżeniem. 

Oni mnie nie rozumieją. Nie pojmują, jakie to dla mnie 

ważne. Nie mogą zobaczyć ptaka. 

- Ty masz swoje życie! - błaga mój ojczym. 

Widzę, że on wierzy w handel wymienny. On napraw­

dę wierzy, że to tak jest. 

Zycie za życie. 
Mój ojczym nigdy nie widział, jak czarny ptak wyłania 

się z zorzy polarnej. 

- Nie możesz mnie od tego odwieść - mówię. Dwoma 

palcami gładzę jego policzek. Akurat teraz czuję się starsza 

od ojczyma. I mądrzejsza. 

- Pomyśl o swoim synu - mówi ojczym. 

Moje palce układają się na jego wargach. Naciskają je 

zdecydowanie. 

- Ani słowa więcej - mówię. - Nic nie możesz powie­

dzieć, nic nie możesz zrobić. Nie dla niej. I nie dla mnie. 

Ale ja mogę to zrobić dla niej. Może to nie jest takie nie­

bezpieczne? Może wszyscy się mylimy? I może zresztą ja 
nie zdołam do niej dotrzeć. Nic nie wiemy, prawda? 

- Moim zdaniem to niebezpieczne - upiera się ojczym. -

A ty jesteś dla mnie zbyt ważna. To nie są sprawy, z który­
mi można igrać. Tyle widziałem tego rodzaju prób, że mnie 

to przeraża. A ty masz dziecko. Jesteś młoda. Twoja matka 

już wiele przeżyła... 

Uśmiecham się do niego. Może on uważa, że jestem ład­

na na swój dziki, wyjątkowy sposób. Moja zamknięta 

twarz otwiera się, promienieje miłością. 

background image

- Moje róże odżywają co roku. Umierają jesienią, a po­

tem wiosną znowu wypuszczają pączki. Każdego lata za­

kwitają na nowo. My, ludzie, nie różnimy się tak bardzo 
od róż. W każdym razie jak się dobrze zastanowić. Ja chcę 

tego. Muszę. Czy ty tego nie widzisz? 

On wolno potrząsa głową. 
Całuję jego policzki. I odchodzę. Jestem głucha na jego 

prośby. Zajmuję jego miejsce przy wezgłowiu łóżka. Głasz­

czę moją matkę po włosach. 

- Jest taka piękna - mówię łagodnie. - To nie jej zasłu­

ga, prawda? Ona nie prosiła o anielską twarz. Nie prosiła 

o to, by być motylem. 

On powtarza moje imię. Prosi mnie. Błaga. 

- Chcę, żeby wszyscy wyszli - mówię. - Wszyscy z wy­

jątkiem brata mojego serca. On będzie mi tutaj potrzebny. 

- Dlaczego? - pyta ojczym. 
- Bo jest moim bratem - odpowiadam po prostu. - Bo 

jest synem mojego ojca. 

Brat zostaje. 
Inni niechętnie wychodzą. Ojczym też chce zostać. Nie 

zaprzestaje próśb. Ostatecznie to mój brat zdecydowanie 

go wyprasza. , 

- Wyjdź - mówi brat. - Nie widzisz, że tego nie można 

zmienić? 

- Dziękuję! 
Szukam ręki mojego brata. Długo ją ściskam. 
- Dziękuję ci, że jesteś! Dziękuję ci, że rozumiesz! 
- Nie rozumiem więcej niż tamci - tłumaczy łagodnie 

i zdejmuje maskę. - Ale widzę twoją wolę, siostro. I ty też 
mnie wspierałaś. Nie mogę ci teraz odmówić tego samego. 

Słucham z uśmiechem. Jestem taka spokojna. 
- Nikt nigdy nie był mi bliższy niż ty, bracie mojego 

serca. Nikt nie mógłby pragnąć lepszego brata, niż ja 
mam. Czy myślisz, że jest to cecha, którą odziedziczyłeś 

po ojcu? 

background image

- Możliwe. - Brat odgarnia mi kosmyk włosów z czoła. -

Może w tobie widzę coś podobnego, siostro? 

- Mam nadzieję, że udało mi się przekazać to mojemu 

synowi - odpowiadam z powagą. 

-Jesteś młoda - mówi mój brat. - Zdążysz jeszcze prze­

kazać to wielu, wielu dzieciom. O ile wiem, twój mąż nie 
ma nic przeciwko temu. 

Milczę. 

- Ptak nie jest ze złota - mówię w końcu. 
- To prawda - potwierdza mój brat. - To jest kruk. Nie 

wiedziałaś tego? 

Oczywiście, że wiedziałam. 
- Czarny ptak wyłania się z zorzy polarnej - mówię 

i uśmiecham się szeroko. - Czy myślisz, że to możliwe? -

pytam. - Ze można sprowadzić kogoś z powrotem? Ze 

wielcy lapońscy szamani to potrafią? 

Mój brat z wolna kręci głową. 

- Nie wiem - odpowiada zgodnie z prawdą. - To zresz­

tą co innego, niż oni umieli. Niż oni robili. Ja już nie pa­

miętam. Wielcy szamani spalili swoje magiczne bębenki 

przed moim urodzeniem. 

- Nie wszystkie - powiadam. 
On mnie nie pyta, skąd to wiem. Wiem, że odpowiada 

mi tak dokładnie, jak tylko może. Tam, gdzie dorastał, ni­

gdy nie było żadnego bębenka. Nigdy nie słyszał, jak śpie­

wa naciągnięta na bębenku skóra. 

- To jest ptak -powtarzam znowu. - Ptak na rozpostartych, 

połyskujących czarno skrzydłach. Wyłania się wprost z zorzy 

polarnej. Nigdy nie zobaczysz takiej zorzy polarnej, bracie! 

Siadam na podłodze. Klękam. Odnajduję ręce mojej 

matki. Zamykam je w swoich dłoniach. Czuję, że tak po­

winno być. 

- Obejmij moje ramiona - proszę. 
Brat robi, jak powiedziałam. Siedzi za mną w kucki 

i obejmuje moje ramiona. 

background image

- Dzielimy między siebie tę samą siłę - wyjaśniam mu. -

Ty też jesteś jego dzieckiem. Jesteśmy z tej samej krwi, bra­

cie. Nie zdołałabym tego zrobić bez ciebie. 

Zamykam oczy i szukam ptaka. 
Krąży nad moją głową kiłka razy. Zatacza wielkie koła. 

Wysoko, aż pod niebem. A zorza polarna faluje. 

Nagle ptak spada. 
Prosto w moje oczy. 

... już więcej nie marznę... 

Mattias przez całą noc siedział z Rozą w ramionach. Ro­

zebrał ją i nagie ciało opatulił we wszystkie koce, jakie się 
tylko znalazły w Samuelsborg. I czuwał z nią w objęciach, 
chociaż był taki zmęczony, że głowa mu pękała i szumia­
ło w uszach. 

Słyszał, że Roza coś mamrocze, kiedy zaczęła się rozgrze­

wać. Kiedy jej stan się trochę zmienił i przypominał raczej 

sen niż omdlenie. Słyszał niepowiązane ze sobą słowa, 

w których nie mógł się doszukać żadnego sensu. 

Mówiła o jakimś ptaku. 
Nad ranem uniosła powieki i popatrzyła na niego. Jej 

oczy były jak niebieskie jeziorka, w których przegląda się 

słońce. Mattias był pewien, że nigdy przedtem nie widział 

w nich takiej radości. 

- Ptak - powiedziała. - Ptak istnieje w wielkim świetle. 
Nie zrozumiał, co mogła mieć na myśli. 
- Był ktoś, młoda kobieta, która mnie z tego wydobyła -

mówiła dalej Roza. - Posiadała wielką siłę i sama się ofiaro­

wała. Ona wydostała mnie też ze światła... 

Mattias głaskał Rozę po włosach i prosił, by spróbowa­

ła zasnąć. Tym razem go posłuchała. I tak, jak przesiedział 
z nią w ramionach, czuwając przez całą noc, tak teraz czu­

wał przez cały dzień. 

background image

- To niczego nie zmienia - powiedziała Roza do Mattiasa. 
Przeznaczył cały wieczór na tłumaczenie jej, w jaki spo­

sób został zawiadomiony o tym, że ona jest chora, ranna, 
oraz że wiadomość przyszła od samego inżyniera Thoma­
sa. Opowiadał jej o Warrenach i o tym, że młoda pani 
szczerze się zmartwiła stanem Rozy. 

- Wierzę w to umiarkowanie - powtarzała Roza. - Tacy 

jak oni nie martwią się o takich jak my. 

- Nie wszyscy są tacy sami - upierał się Mattias. 
- Czy ona jest ładna? 
Mattias nie pamiętał. Przypominał sobie chmurę złoci­

stych, kędzierzawych włosów, ale twarzy nie był w stanie 
sobie wyobrazić. Wtedy myślał tylko o Rozie. 

- Nie wiem - zapewniał, ale Roza mu nie wierzyła. 
- Naprawdę niczego nie pamiętasz? - dziwił się z kolei 

Mattias. 

- Tego nie - odpowiadała Roza krótko, a jej twarz się 

zamykała. - Pamiętam to, co wydarzyło się przedtem. 

Prosił, by mu nie opowiadała, jeśli nie chce. 
- Dziękuję ci, że zostałeś tu przy mnie - powiedziała. -

Ale nie musisz czuć się za mnie odpowiedzialny, Mattias. 
Bo przecież tak myślałeś. Myślałeś, że nie potrafisz żyć bli­
sko mnie, być ze mną. To, co się stało, niczego nie zmie­

nia, wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. 

Mattias nie chciał, żeby to tak było, żeby wiatry zmie­

niały się tak szybko. Wiedział też, że ją kocha. Nie był tyl­
ko pewien, czy Roza zdaje sobie z tego sprawę. 

background image

- Nie możesz tu siedzieć tylko dlatego, że mnie żałujesz -

przekonywała go. 

A on chciał opleść ją ramionami i powiedzieć, że jest 

w tym znacznie mniej współczucia niż miłości. Kochał 

Rozę, ale przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie zde­
cydowałby się dzielić z nią każdego powszedniego dnia. 
Chciał się nią opiekować, przychodzić tutaj i pieścić ją, 
usuwać od niej trochę tego mroku, jaki ją otaczał, dzielić 
z nią niektóre radości, łagodzić niektóre cierpienia, ale być 
z nią na stałe nie potrafił. 

Nie byłby w stanie dzielić z nią zwyczajnego życia. 
I nie wiedział, jak ma prosić o to, by pozwoliła mu być 

przy sobie tak, żeby potrafił z nią żyć. 

- Dane mi było zobaczyć tak wiele, Mattias - wyjaśniła 

krótko, ale dla niego sprawy stały się jeszcze bardziej za­
gmatwane. - Widziałam, co one dla mnie poświęciły i na­
brałam jeszcze większej pewności, że moje życie nie może 
być takie. Nie powinnam pozwolić, by one kierowały mną 

w jakikolwiek sposób. Nie chcę być ogniwem w łańcuchu, 

z którego wyrasta następne ogniwo. 

Głęboko wciągnęła powietrze. 
- Ja chcę być tym ogniwem, które pęknie. 
Nie potrafił jej przekonać. Prosiła, by sobie poszedł, bo 

właśnie tego w skrytości ducha pragnął. 

I wtedy poczuła się opuszczona. 
Po tylu bliskich osobach została pustka. Po Olem i go­

ściach weselnych. A teraz została pustka także po Mattia-
sie. Z jednej strony to dobrze, bo Roza przywykła do ci­
szy panującej w domu, w którym mieszkają tylko dorośli 
ludzie. Człowiek przyzwyczaja się do tak wielu spraw. Sta­

je się niewolnikiem przyzwyczajeń, zanim się obejrzy. 

Zamknęła w duszy wspomnienia o płaczu dziecka. 
O dziecięcym śmiechu. 
O łagodnym, delikatnym gaworzeniu... 
O mlaskaniu małych usteczek przy piersi... 

background image

Roza upychała te wspomnienia głęboko i pokrywała je 

jeszcze większym milczeniem. Dźwigała je niema, z zaciś­
niętymi wargami, by żaden dźwięk nie kaleczył jej uszu ni­
czym noże, a ból nie rozpalał się do czerwoności. 

Nigdy więcej. 
Chciała uciekać od tego milczenia, ale drzwi, które wio­

dą na zewnątrz, to te same drzwi, przez które musiała wró­
cić. Poczucie odpowiedzialności trzymało ją na progu do­
mu. Musiała zostać. Nie było ścieżek, które wiodłyby ją 
gdziekolwiek stąd. Nie dla niej. 

Jej przeznaczeniem jest Samuelsborg. 

Nigdy przedtem Roza nie zastanawiała się nad tym, jak 

ciekawym dla niej towarzystwem był Ole. Bo pewnie jest tak, 
że człowiek nie ceni tego, co ma, dopóki tego nie utraci. 

Ole był człowiekiem, z którym mogła rozmawiać. To by­

ły piękne wieczory, kiedy siedzieli razem i dzielili się przy­
najmniej fragmentami swoich myśli. Nawet jeśli oboje więk­
szość tego, co uważali za ważne, zachowywali dla siebie, to 
i tak było o czym pogadać. Tak powstawała wspólnota. 

Roza tęskniła za tym. 

Tęskniła też za Liisą. Za Liisą, która wpadała byle kie­

dy, która właściwie znajdowała się na granicy tego, co Ro­
za była w stanie znieść, ale mimo to była człowiekiem za­
ufanym. Głos drugiego człowieka. Ktoś, kto ma w głowie 
myśli, którymi Roza nie może kierować, więcej, nawet się 
ich nie domyśla. 

Teraz Liisa i Ole zajmowali się sobą, swoim młodym 

szczęściem, swoimi nadziejami, planami, swoim życiem po 

prostu, pod dachem, pod którym dla Rozy nie było miej­
sca. Nie była już częścią dnia powszedniego swojego bra­
ta, przestała być najbliższą mu osobą. 

Teraz Liisa znaczyła dla niego więcej. Siostra wobec żo­

ny staje się nikim. Wobec kochanej żony. A przynajmniej 
bardzo cenionej. Roza wciąż nie była pewna, czy Ole na­
prawdę Liisę kocha. W każdym razie jednak postanowił 

background image

resztę swojego życia spędzić z nią, a to z pewnością jest 

więcej warte niż miłosne uniesienia. 

Roza nie wiedziała, jak to jest. 

Jej niebo zawaliło się na głowę. Nie było nawet czego 

rozpatrywać. Nigdy więcej nie powinna się narażać na te­
go rodzaju przeżycia. 

Jens. 

Człowiek, który opuścił dla niej swoją umierającą siostrę. 
Ostatnie słowa matki na papierze... 
Maleńkie, zamarznięte na śmierć ciało Synneve... 
Do tego właśnie doprowadziły owe miłosne uniesienia! 

Roza powinna dawać sobie radę bez takich uniesień. Teraz 
jest dorosła. Umie o siebie dbać. Nie potrzebuje niczyjej 
pomocy, ani tych, którzy przemawiają do niej łagodnym 
głosem, z troską na twarzach, których mogłaby dotknąć, 
gdyby chciała, ani tych, którzy pojawiają się w snach i wy­
gląda na to, że istnieją naprawdę. 

A może nie... 
Nie potrzebuje nikogo... 

Samotność. 

Myśli uspokoiły się, stały się bardziej senne, kiedy je 

stłumiła piwem domowej roboty. Ten napój potrafił złago­
dzić najbardziej dokuczliwą tęsknotę, tę pulsującą w skro­
niach, tę rozdrapującą rany sztywnymi palcami, tę, która 
by ją pochłonęła całą, gdyby Roza na to pozwoliła. 

Dzięki temu napojowi wieczory były łatwiejsze do znie­

sienia. 

Krzyk, który krył się za milczeniem, można było wytrzymać. 
Przygotowywała więcej napoju, kiedy zapas się kończył. 

I nikt niczego nie zauważał. Ojciec już spał, kiedy przyno­
siła sobie dzbanek. Zresztą nie przeszkadzała ani nie robi­
ła nikomu krzywdy. Następnego ranka była świeżo wymy­
ta i skupiona. Napój pomagał jej zasnąć. 

background image

Tłumił złe sny. 

Stanowił towarzystwo. 

Tomas wypełniał jeden krótszy bok przy jej stole. Nie 

przychodził często. Uważał na to, co ludzie powiedzą. 
Oczywiście ze względu na nią, nawet jeśli Roza zwracała 
na to bardzo mało uwagi. Dla niej mógł przychodzić co 
dzień. Powiedziała to lekko, jak gorzkawy żart, ale napraw­
dę tak myślała. 

On nie zrozumiał albo udawał, że nie rozumie. 
Nie pytając go, przyniosła ze spiżarni dzbanek piwa. By­

ło chłodne. Roza stwierdziła, że niedługo trzeba będzie od­
nowić zapas. Nie chciała myśleć o tym, że dwa tygodnie te­
mu dzbany były pełne. Nie chciała myśleć, ile tego wypija. 

Nalała obojgu i musiała się bardzo starać, by kubek stał 

przez chwilę między jej dłońmi na stole, zanim uniosła go 

do ust. Piana była jak pocałunek na wargach. Zlizała ją ko­
niuszkiem języka. Piana gęsta jak krem. Musiała ją popić 
dużym haustem zimnego, gorzkiego płynu. 

Tomas patrzył na nią ciemnoniebieskimi, poważnymi 

oczyma. 

Milczał. 
Powoli sączył piwo. Jego ręce wydawały się jakby dłuż­

sze. Kanciaste i brunatne trzymały kubek. 

Jej ręce nie drżały, ale musiała się o to bardzo starać. Trud­

no było trzymać kubek tak długo na stole, żeby wyglądało, 
iż jest jej obojętne, czy będzie pić czy nie. Trudno nie oka­

zać, jak bardzo jest spragniona. Ale musiała wytrzymać, bo 
Tomas miał głęboką bruzdę na czole, kiedy jej się przyglądał. 

Opowiadał trochę o tym, co się dzieje w Kopalni. 

O pięknej żonie inżyniera Warrena, która przyjechała nie­
dawno na północ, i o tym, jak to odmieniło poważnego in­
żyniera. 

- Nikt jeszcze nie widział, żeby śmiał się tyle jak teraz, 

kiedy ma przy sobie żonę - powiedział Tomas z jednym ze 

background image

swoich uśmiechów. - Zmienił się całkiem. Ale też ona jest 
naprawdę czarująca... 

Roza nie chciała słuchać o Margaret Warren. O tej go­

ścinnej damie, która stała tu pod drzwiami z jedną z urzęd­
niczek, mówiącą po norwesku, ale Roza ich nie wpuściła. 
Może i pani Warren uratowała jej życie, ale z tego powo­
du inżynierowa nie jest jej właścicielką! 

- Widziałem Olego - oznajmił Tomas i uśmiechnął się 

ciepło. - Świetnie sobie radzi przy kruszeniu rudy. I zaczy­
na się przyzwyczajać, że to nie wstyd wykonywać pracę, 
którą wszyscy nazywają babską. 

Roza uznała, że może sobie pozwolić na solidny łyk, kie­

dy Tomas opowiada o jej bracie. Tomas najwyraźniej czerpał 
przyjemność z tego, co mówi. Tacy, co umieją opowiadać, 
często tak czynią. Dobierają słowa, tworzą obrazy bardziej 
rzeczywiste niż rzeczywistość. 

Roza dobrze to znała. 
Przełknęła piwo. I miała nadzieję, że Tomas nie zauwa­

ży, jaką jej to sprawiło rozkosz. Miała nadzieję, że wyraz 
twarzy jej nie zdradzi, że oczy nie wydadzą tych otchłani, 
jakie w sobie nosi. Bo on by nie zrozumiał. Nikt nie po­
trafi jej zrozumieć. 

Współczuć jej... 
- W kruszarni to wcale nie jest babska robota - powie­

działa twardo. - Jest cholernie ciężka i potwornie nisko 
płatna. Gdyby pracowali tam mężczyźni, zapłata byłaby 
znacznie większa. To dlatego biorą głównie dzieci i kobie­
ty. I takich jak Ole, bo oni mają mniejsze wymagania. 

Siorbała i wlewała w siebie piwo bez opamiętania. Ob­

lizywała wargi. 

- Wiesz, że nigdy za to rodziny nie wyżywi. 
Tomas uśmiechnął się tym swoim niepewnym uśmie­

chem. Tym, przy którym jeden kącik ust się podnosił, a dru­
gi opadał. Był smutny, a zarazem ciepły i mądry. 

- No ale to i tak lepsze niż nic, Roza. Wolisz, żeby twój 

background image

brat niczego nie dokonał? Przecież dzięki temu czuje się 
przynajmniej w jakimś stopniu mężczyzną. 

- Oczywiście, że nie wolę! 
- On mówi, że go nie odwiedzasz. 
Roza przymknęła oczy i westchnęła. Łzy czaiły się pod 

powiekami, ale nawet Tomas nie mógł zobaczyć, jak pła­
cze. Jej płacz nie jest do oglądania. Przez nikogo. Należy 
tylko do niej. Ból zawsze będzie należał tylko do niej. 

- Jak myślisz, na jak długo mogę stąd odejść? 
- Wystarczająco, by odwiedzić brata i jego żonę. 
Roza potrząsnęła głową i dolała sobie piwa. Miała ocho­

tę pić dużymi łykami, ale nie była sama. Wyciągnęła dzba­
nek w stronę Tomasa, jednak położył rękę na swoim kub­
ku w geście odmowy, kręcąc delikatnie głową. 

A więc jednak piła za szybko. Musi być ostrożniejsza 

przy drugiej porcji. Poczekać na gościa. Hamować się jak 
powolny kochanek. Hamować się jak najdłużej, ponieważ 
nagroda jest tego warta. 

- Tylu ich tam jest - powiedziała. 
Tomas milczał. 
- Sami obcy. 
- Musisz widywać innych ludzi, Roza. 
- Oczywiście - uśmiechnęła się krzywo, z goryczą. -

Powinnam też chodzić na tańce. Zaraz to powiesz, To­
mas. Że to z pewnością byłoby dla mnie dobre. I pewnie 
dlatego tu dzisiaj przyszedłeś, żeby mnie zaprosić na 
tańce! Niewątpliwie wielu będzie chciało ze mną zatań­
czyć. Niewątpliwie wielu pamięta, co się stało ledwie 

dwie niedziele temu. Może pomyślą, że mogliby zrobić 
to samo... 

Roześmiała się głucho. 
- Ja nie jestem wielkim tancerzem - uśmiechnął się To­

mas i ani jednym słowem nie wspomniał o tym, co jej się 
przytrafiło. Miał dość rozumu, żeby to przemilczeć. 

- Po poprzedniej zabawie, na którą się wybrałem, skon-

background image

czyłem w wodzie fiordu - powiedział. - Może jednak tobie 
dobrze by to zrobiło. 

Roza nie chciała wierzyć, że on mówi poważnie. 
- W każdym razie byłoby lepsze niż to... 
Tomas uniósł kubek do warg i pił wolno. Jego ciemno­

niebieskie oczy zrobiły się niemal czarne, jakby rodzaj fio­
letu pomieszać z sadzą i węglem. Był poważny jak pastor. 

- Jeden kubek nie zaszkodzi! - zapewniła Roza, wypija­

jąc potężnym haustem pół jego zawartości. Tylko po to, 
by mu pokazać, że gada głupstwa, ona zaś wie, co robi, że 
jest dorosła na tyle, by decydować, ile może wypić i czego. 
W każdym razie jego pytać nie będzie! 

Nikogo nie zamierza pytać. 
Decyduje sama o sobie. 
- Ja mam siostrę o oczach jak ze szkła - rzekł Tomas ci­

cho. - Ta moja siostra tkała najpiękniejsze krajki, jakie tyl­
ko można sobie wyobrazić. Był w nich blask zorzy polar­
nej. A kiedy coś szyła, to takim drobnym ściegiem, że nikt 
go nie dostrzegał. Miała talent do takich rzeczy, tak wszyst­
ko dobierała, żeby było naprawdę piękne. I niczego nie za­
niedbywała. Jej dzieci zawsze były dopilnowane. Mój szwa­
gier przychodził do kościoła w Wielkanoc w najpiękniejszej 
kurtce. Ludzie gadali o zręcznych dłoniach siostry. No i te­
raz jej narzędzia leżą bezczynnie. Nie ma też swoich srebr­
nych zapinek. Wszystko zostało zastawione i przepadło. 
W oczach jej dzieci czai się strach. Śpią zbite w gromadkę. 
Daleko od ojca i matki. Bo jego też nic już nie obchodzi. 
Nie dba o to, że kurtka jest brudna i postrzępiona. Zapo­
mniał, jaki dumny był niegdyś. Szwagier zaniedbuje swoją 
pracę. Obowiązki zrzuca na innych. Ma oczy jak moja sio­
stra. Dawniej dostawał za pracę pieniądze, skóry i mięso, 
teraz dziękuje, kiedy mu dają wódkę. W połowie pieniądze, 

w połowie wódkę. Jak widzisz, Roza, jeszcze nie jest tak 

całkiem źle. Jeszcze zachował odrobinę rozsądku. Jeszcze 
tli się jakaś myśl o dzieciach. Bo dzieci mają dziewięcioro, 

background image

a sześcioro nadal zależy od rodziców. Dwoje radzi sobie ja­
koś, ale jeden syn pije z moją siostrą i szwagrem. 

Głos Tomasa drżał, lecz spojrzenie było pewne. Jasne 

i niebieskie jak zimowa noc, ale nie zalśniła w nim ani jed­
na gwiazda. 

- Chłopak ma dwanaście lat i już jest wrakiem. Moja sio­

stra tęskni wyłącznie za butelką. Brat więcej martwi się 
tym, skąd wziąć na wódkę, niż tym, jak wyżywić dzieci. 

A przecież jeszcze niedawno byli tacy dumni ze swojego 
życia. Teraz ledwo je pamiętają. Zresztą wspomnienia zna­

czą dla nich niewiele. Wszystko bowiem, co się liczy, to za­

pomnienie i oszołomienie oraz troska, za co kupić wódkę. 

Roza opróżniła kubek. 
- To napój domowej roboty - powiedziała. - Jest słaby, po 

prostu daje ochłodę. To najlepsze piwo, jakie mógłbyś dostać 
w Kafjord, nie tylko ja tak uważam. I zresztą ja przepłukuję 
sobie tylko gardło, Tomasie. Moje piwo i wódka to dwie róż­
ne rzeczy, drogi przyjacielu, ale rozumiem, czego się boisz. 
Nie miałam pojęcia, że z twoją siostrą tak się sprawy mają... 

Tomas milczał. 
- Ja potrafię sama o siebie dbać. 
Uśmiechnął się na te słowa, trochę krzywo, co wprawi­

ło ją w złość, ale to uczucie też w sobie stłumiła. Nic dziw­
nego, że się tak zachowuje. To straszne stracić kogoś, kto 
był ci bliski, i to w ten sposób. Stracić krewnych, choć prze­
cież oni wciąż są. 

- Moja siostra też zaczynała powoli, od niewielkich ilo­

ści - powiedział Tomas z goryczą. - Najpierw tylko dotrzy­
mywała towarzystwa mężowi. Nie lubiła wtedy smaku al­
koholu, a teraz nie myśli o niczym innym. Teraz nie ma 
dość, dopóki nie wpadnie we własne wymiociny i nie jest 

już w stanie nic przełknąć. 

- Aż taka spragniona to ja nie jestem - zapewniła Roza. -

I wódki nie lubię. Zresztą, kto by mnie częstował, a sama nie 
mam na to pieniędzy, zapewniam cię! 

background image

Tomas pragnął wierzyć w jej słowa. Nie mógł przecież 

powiedzieć Rozie, że go przestraszyła. Dostrzegał tę jej po­
trzebę samounicestwienia, nie znał nikogo, kto tak bardzo 
nie troszczy się o swoje sprawy jak ona. To przepełniało 
go lodowatym strachem. 

- Nie myśl, że jestem idiotką! - powiedziała. 
- Ja się tylko o ciebie boję - wyjaśnił łagodnie. - Nie uwa­

żam, że jesteś idiotką, Roza, ale martwię się o ciebie. Nie 
chciałbym, żebyś sobie wyrządziła krzywdę. Nie sądzę też, 
żebyś doprowadziła do nieszczęścia z wolnej woli, ale tak 
łatwo stracić kontrolę. Nie chcę, żeby cię to spotkało... 

W jego wzroku pojawił się cień smutku. 
- Nie jestem twoją siostrą... 
- Oczywiście, że nie - przyznał z nieprzeniknionym wy­

razem twarzy. - Skoro jednak nie odwiedzasz własnego 
brata, nie dajesz mu szansy, by mógł się zachowywać wo­
bec ciebie jak brat, to może ja mógłbym go zastąpić i cza­
sem przez parę wieczornych godzin być dla ciebie bratem. 
Pobyć z tobą tak, jak mógłbym pobyć z własną siostrą. 

Roza potrząsnęła głową. Powstrzymała chęć dolania so­

bie piwa. W dalszym ciągu panowała nad rękami. Wciąż za­
chowywała silną wolę, nic nią nie mogło kierować. 

Sama o sobie decydowała. 
Niczyja wola nie będzie nią powodować. 
Zachowała władzę... 
- Siostrą - powiedziała przeciągle, przesuwając palec 

wskazujący wzdłuż krawędzi kubka. Spostrzegła, że ten 

senny ruch zwrócił uwagę Tomasa. 

Władza... 
... miała władzę... 
- Nie za siostrę chciałbyś mnie mieć - zakończyła Roza wie­

dząc, że trafia w jego najsłabszy punkt. Równie dobrze mogła 
go kopnąć w brzuch, odczułby to tak samo. - Nie kłam, To­
mas! Nie wmawiaj mi, że chciałbyś być dla mnie jak brat, bo 
i tak w to nie uwierzę! Ja wiem, jak to jest. Oboje wiemy... 

background image

Jego wzrok przesunął się z palca na krawędzi kubka ku 

twarzy Rozy, zatrzymał się na wargach, po chwili napotkał 
spojrzenie. Roza nie odwróciła oczu, mocowali się tak 
przez jakiś czas, w końcu on spojrzał w bok. Gdzieś poza 
nią, w głąb izby. 

Daleko... 
W lecie nocą nie bywa ciemno... 
Teraz Tomas był wdzięczny losowi za to, że ma kubek 

w dłoniach. Czuł się nieswojo, ponieważ Roza wspomina­
ła bardzo intymne sprawy. Ponieważ dotykała czegoś, cze­
go on nie pragnął wydobywać na światło dzienne. 

- Czy nie dlatego tutaj wróciłeś? - spytała Roza bez li­

tości. - Czyż sam tak nie mówiłeś, Tomas? Że zrobiłeś to 
ze względu na mnie... Pytałeś mnie, czy to by mi się wyda­
ło straszne. Nie podtrzymujesz teraz swoich słów? Czy to 
z mojej strony błąd, że je zapamiętałam? 

- To błąd z twojej strony, że je przekręcasz - prychnął 

Tomas. Zaciskał wargi. 

- Nigdy nie myślałam, że z tego coś będzie. 
Roza znowu sobie nalała, a Tomas nawet nie popatrzył 

na nią z wyrzutem. Wiedział, co ona robi, ale nie chciał na­

potkać jej spojrzenia. Nie chciał się przed nią tak gruntow­
nie obnażać. Choć przecież zdawał sobie sprawę z tego, że 
ona wszystko wie. 

- Ty chcesz tylko marzyć, ty... 
Roza piła już otwarcie. Jakby chciała go drażnić. Jakby 

pragnęła, by jej mówił, że błądzi. 

- Wracasz tu - ciągnęła - i starasz się mi wmówić, że to 

moja wina. Zmuszasz mnie prawie, bym tak myślała. Ale 
z drugiej strony nie chcesz, żeby to miało jakieś znaczenie. 
Chcesz tylko, żebym o tym pamiętała. Chcesz sobie cho­
dzić w przekonaniu, że ja też o tym myślę. Do czego to 
podobne, Tomas? 

Wzruszył ramionami. Oczy miał rozbiegane. Przecież 

odczuwał prawdziwą odpowiedzialność za Rozę. Wszyst-

background image

ko jedno, jak ona to nazwie, uczucie jest prawdziwe. Szcze­
rze przejmował się jej losem. 

Ale dla Rozy wszystko było inne. Albo pozwalała, by 

sprawy przepływały niemal niezauważalnie, bez znaczenia, 
albo też żeby rozrastały się w jej głowie, aż znajdą się wy­
żej niż słońce, dosięgną tam, gdzie każdy musi opalić so­
bie skrzydła. 

Nawet orły takie rzeczy wiedzą... 

- Zapomnij o tym! - poprosił. 
Roza wybuchnęła śmiechem i znowu napełniła kubek. 

Tomas policzył, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. 

Cztery. 

Jej czwarty kubek. Miała rację, że robi najlepsze piwo 

w Kaf jord. Może nawet w całym Finnmark. Ale on też znał 
to jej piwo. Nie należało do najsłabszych w parafii, tego 

był pewien. Już otworzył usta, żeby jej o tym powiedzieć, 
ale zmienił zdanie. 

Ona tylko na to czekała. 
Lekceważyła go jak dziecko. Dowodziła mu, że nic nie 

może w jej sprawie zrobić. Doprowadzała go do szaleń­
stwa, pokazując mu, jak niewiele ma do powiedzenia w jej 
życiu. 

Jaki jest mały... 

Nie znaczy nic... 
Mógł był ją zapytać, czy tak właśnie rozumie przyjaźń, 

ale tego nie zrobił. To była gra o czas. 

To właśnie ona uważała za przyjaźń. 
- Mam zapomnieć to, co mi mówisz? - Roza wzruszyła 

ramionami. - Dobrze, w takim razie zapominam. Jestem 
przyzwyczajona, że ludzie mówią mi rzeczy, których na­
prawdę nie myślą. Wszyscy tak robią. Nie jesteś ani pierw­
szy, ani ostatni, Tomas. 

Uniosła kubek, jakby chciała wypić z nim toast. 
Drażniła go. 
- Jens mówił, że chce mnie mieć, ale myślał, że chce mieć 

background image

wszystkie inne. Peder miał mnie kochać i być przy mnie, 
dopóki śmierć nas nie rozłączy. Na dobre i na złe dni. 
A ulotnił się pierwszego złego dnia. Niczym poranna rosa. 
Mattias przyszedł, chociaż go o to nie prosiłam. Chciał do­

stać wszystko. Otrzymał nawet błogosławieństwo mojego 
ojca. Ale potem się rozmyślił i już nie jest w stanie dłużej... 

Roza śmiała się. 
- Przywykłam, że ludzie mówią do mnie „białe", a my­

ślą „czarne". Dlaczego miałabym być zaskoczona, że ty też 
tak robisz? Dlaczego ty miałbyś być inny? 

- No właśnie - rzekł Tomas ze smutkiem. - Dlaczego ja 

miałbym być inny? 

Wyciągnął rękę po dzbanek. Nalał sobie do pełna, aż pi­

wo się przelało, tworząc ciemną plamę na blacie stołu. 
Wsunął palec do białej piany, która zaraz opadła. Dolał 
więcej. W jednej ręce trzymał kubek, w drugiej dzbanek. 

Przynajmniej tak mógł ją powstrzymać. 
Przynajmniej tak sprawi, że ona wypije mniej. 
Często zdarzało się tak, jak dzisiaj, był tego pewien... 
Napój chłodził i usypiał. Tomas stwierdził, że miał ra­

cję - Roza robi mocne piwo. Mocniejsze niż dawniej pija­
no w Samuelsborg. Zastanawiał się, czy Roza zdaje sobie 
z tego sprawę, czy też tak jej po prostu wychodzi. 

Ta ostatnia możliwość go przeraziła. 
- Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co się wtedy stało -

powiedział. 

On o tym myślał. Zbyt często. Rozważał każdą chwilę 

i rozkoszował się nimi prawie tak samo, jak wtedy, w rze­
czywistości. 

To nie było takie strasznie szalone. 

Szalone, ale nie strasznie... 
- O czym ty mówisz? - spytała Roza. 

Jej ton był tak obojętny, że Tomas nie mógł mieć wąt­

pliwości, iż udaje. Nie mógł przyjąć do wiadomości, że ona 
zapomniała. Ze odepchnęła to od siebie daleko. Zbyt byli 

background image

sobie na to bliscy. Łączy ich na to za silna przyjaźń, nieza­
leżnie od tego, co Roza powie. 

- Czy naprawdę jest o czym rozmyślać, Tomas? 
Patrzyła na niego z tym świetnie znanym, diabelskim bły­

skiem w oczach. Jakby nie przejmowała się niczym na tym 
świecie. Z tym błyskiem, który czynił ją zimną i obojętną. 

- Dobrze, zdarzyło się - ciągnęła dalej twardo. - Spali­

śmy ze sobą. I nie było tak źle. Może nie najlepiej na świe­
cie, ale też i nie źle. Potem rozpętało się piekło. Wszystko 
to przytrafiło się dawno temu. Kiedyś. W przeszłości. Ta­
kie sprawy powinno się zostawiać za sobą. Nie wierzę, że 
naprawdę chcesz o tym rozmawiać. Czemu by to miało słu­
żyć? Za późno, by opierać się na łokciu i pytać, jak mi by­
ło. Naprawdę nie ma o czym mówić! 

Tomas bardzo dokładnie pamiętał, jak było. 
Może nie najlepiej na świecie, co do tego miała rację. Ale 

też nie było źle. Nie chciał uwierzyć, że ona nie pamięta. 

- Ty nie chcesz pamiętać! 
- Nie chcę - potwierdziła. - Nie lubię myśleć o tych 

chwilach, kiedy spałam z jakimś mężczyzną. Jak minęło, to 
minęło. Ja kończę, kiedy on jest gotów i odchodzi ode 
mnie. Wtedy zapominam. Więcej wagi do żadnego z was 
nie przywiązuję... 

... z was... 
- Jest dobrze, kiedy jest dobrze, kiedy trwa... 
Tomas nalał sobie trzeci kubek, ale jej nie pozwolił na 

więcej. Trzymał dzbanek przy sobie. Wypił. Nalał znowu. 

Jej wciąż zabraniał. 

- Jesteś piekielną babą - powiedział. 
Twarz Rozy zmieniła się w uśmiechu. 
Tomas zastanawiał się, jakim sposobem zapomniał, że 

połowa jej twarzy jest zniszczona. Nigdy o tym nie myślał, 
nawet wtedy, kiedy siedział naprzeciwko i patrzył na nią. 
Kiedy był przy niej, nie widział blizn. Ani kiedy o niej my­
ślał. Wokół niej były rozpięte jakieś czary. 

background image

- Masz rację, Tomas. Jestem piekielną babą. Jestem prze­

niknięta diabelstwem. 

Potrząsnął swoją ciemną głową i z uśmiechem pochylił kark 
- To tylko głupstwa! Cała sprawa polega na tym, że jesteś 

spokrewniona z zorzą polarną - oznajmił z powagą. - A w tym 
nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Ja też jestem spokrewnio­
ny z zorzą polarną. Mam ci opowiedzieć, jak do tego doszło? 

Jak mogę podążać ścieżkami północnego światła? 

Zimny dreszcz przeszedł Rozie po plecach od jego słów, 

ale pokryła to śmiechem. 

- Nie mów! - prosiła. - Bądź tak dobry, Tomas, oszczędź 

mi tego! Zaczaruję cię, przemienię w psa, jeśli mi powiesz. 
Ludzie wierzą w moją magiczną moc, Tomas. 

W całym ciele czuł oszołomienie piwem i śmiał się wraz 

z nią. Najpierw tylko trochę, a potem już szeroko, naprawdę. 

... niebezpiecznie... 

Zanim zdążył się zorientować, Roza zakręciła się wokół 

stołu. Wszystko stało się tak nagle. Tomas wiedział, że to 
jest tak samo niebezpieczne jak gaz, który podstępnie roz­
chodzi się w kopalni. 

Jej silne ramiona oplotły go od tyłu, dłonie wsunęła mu 

pod sweter na piersiach, dotykała jego skóry. 

Tomas opróżniał kubek. Przyłożył go do ust i pił. 

Jej prawy policzek znajdował się przy jego twarzy, kie­

dy nareszcie Tomas uwolnił ręce. Uwolnił się też od niej, 
odwrócił się, wstał od stołu i wziął Rozę w ramiona. 

Żadne nie powiedziało ani słowa. 
Tomas zaniósł Rozę na sofę i oboje zwalili się na posłanie. 
- To o to prosiłaś - szeptał cicho, gładząc jedną ręką jej 

miękkie uda, przeciskając się pod warstwą halek do tego 
gorąca, które z daleka przeczuwał. 

- Tak, tego chciałam - potwierdziła i przyciągnęła go do 

siebie. - Tego... 

background image

Właściwie to jest dosyć łatwe... 
Najtrudniej jest z Tomasem. On zawsze miał dla mnie 

wartość i nadal ją posiada. Uważam go za przyjaciela, na­
wet jeśli mnie unika. Tak okropnie się potem wstydził. My­

ślałam, że zacznie płakać. Jakoś się jednak opanował i ani 
słowem nie wspomniał, że żałuje. Ja też nie. 

Pozwoliłam mu iść i miałam pewność, że mi się udało, 

że dałam sobie z tym radę. Nic nie może już być trudniej­
sze, niż to było z Tomasem. 

... w końcu jednak to nic takiego... 
... właściwie to dosyć łatwe... 

Wiedziała, że wieczór jest jeszcze wczesny, bo przecież 

całkiem niedawno zabrała z pokoju ojca tacę po kolacji 
i starannie zamknęła za sobą drzwi. W jakimś sensie mę­
czyło ją to, że ojciec może wszystko słyszeć. Z drugiej jed­
nak strony śmiała się z tego. Może niegłośno i niezbyt dłu­
go, ale w każdym razie skrzywiła wargi jak do śmiechu. 

To ona ma przewagę. 
To ona decyduje, kto może przekroczyć próg tego domu. 
Ona pozwala lub nie pozwala... 

Roza przeczesała palcami włosy i zwinęła je w ciężki wę­

zeł na karku. Splatała je niemal na sztywno i zaciskała 
w kok. Przeważnie mężczyźni chcieli, by rozpuszczała wło­
sy. Ale ona im tego odmawiała. 

Bo to ona decyduje... 
Nie lubiła obcych palców w swoich włosach. Nie lubi­

ła, by mężczyźni zanurzali w nich swoje twarze. Nie cier-

background image

piała, kiedy pozwalali sobie na pieszczoty, gdy jej lokami 
głaskali własną skórę, obcą, której wcale nie pragnęła spra­
wiać przyjemności. 

Dlatego wiązała włosy w twardy węzeł, upinała go przy sa­

mej głowie i najchętniej ukrywała pod ciasno zawiązaną chust­

ką. Włosy należą do niej. Dokładnie tak samo jak pocałunki. 

Tylko niektórzy o nie błagali. Jej policzek przerażał 

i działał odpychająco. 

Roza skrzywiła wargi. 
Coś jednak temu też zawdzięczała. Dzięki temu uniknę­

ła wielu obcych ust. Nie musiała poznawać smaku męż­
czyzn, których zapominała zaraz, gdy tylko wyszli. 

To nic takiego. 
Właściwie to bardzo łatwe... 
Roza przepłukała usta piwem. I myślała o Tomasie, o je­

go smutnej, zaciętej twarzy, kiedy jej opowiadał o swojej 
siostrze. Teraz też by tak pewnie patrzył na Rozę. 

Więc wolała nie widzieć jego oczu. 
Później przychodził jeszcze pod jej drzwi. W tydzień po­

tem. Mniej więcej wtedy, kiedy plotki na dobre się już ro­

zeszły. Kiedy gadano o niej tak głośno, że nie mógł tego 
nie słyszeć. W jego głosie wyczuwała ciężkie wyrzuty su­
mienia, jakby to była jego wina, że Roza robi to, co robi. 

Nie wpuściła go jednak do środka. 

Żyła za zamkniętymi drzwiami. 
Tak jest najlepiej. 
To ona ma przewagę... 
Tomas błagał, żeby go wpuściła. Chciał z nią rozmawiać. 

I chciał podczas rozmowy patrzeć jej w oczy. 

- Jeśli przychodzisz po to, by pójść ze mną do łóżka, to 

ci otworzę - odpowiedziała. - Ale słuchać ciebie nie chcę, 
Tomas. I to będzie cię trochę kosztowało. Mówić możesz 
na schodach, ale ja odpowiadać ci nie będę. Nie ma mię­
dzy nami nic, co nie zostało dopowiedziane. 

Roza nie chciała myśleć o tym, co on mówił. Zamykała 

background image

uszy na jego głos. Zatykała sobie uszy rękami tak, by nie 
słyszeć nawet jego uderzeń w drzwi. Zamknęła uszy na głos 
ojca, który krzyczał, żeby, do cholery, wpuściła nareszcie 
tego głupka, albo kazała mu się wynosić do wszystkich dia­
błów, zanim rozwali im dom. 

Tomas też to słyszał i Tomas żywił dla Samuela szacu­

nek. To ze względu na niego zostawił Rozę w spokoju. Po­
szedł sobie, choć nie wpuściła go dalej niż na schody. 

O ile Roza mogła sobie przypomnieć, więcej się od tamtej 

pory nie pokazał. A może go tylko nie słyszała? Może była 
za bardzo pijana? Bo parę razy zdarzyło się, że przesadziła. 
Była pewna, że wie, ile może wytrzymać, zdarzało się jednak, 
że traciła przytomność, zanim wlała w siebie całą porcję. 

Ale zapomnienie to dobry stan. 
Tak samo jak oszołomienie. 

Nawet sny należały teraz do niej. 

To ona miała przewagę. 
... właściwie to dosyć łatwe... 
Uciekła również od snów. Tak to przynajmniej wyglą­

dało. Miała szczęście, udało jej się. Żadne wizje ani głosy, 
ani marzenia senne nie zakłócały jej życia. Nikt jej nie mó­

wił, jak powinna żyć. I nikt nie stawiał jej niemożliwych 

do spełnienia wymagań. 

Sama. 

Była teraz sama. 
... i to nic takiego... 
... nawet dosyć łatwe. 
Roza roześmiała się sama do siebie, kiedy schowała na­

czynie z piwem w skrzyni na drzewo. Teraz latem nie po­
trzebowała wiele opału, w skrzyni było sporo miejsca. Nikt 
tam nie zajrzy, nawet gdyby ktoś niepowołany się tu zja­

wił i z zainteresowaniem przeglądał szafy. 

Drugi dzbanek z piwem ukryła w wiadrze na wodę. Je­

go zawartość wystarczyła jej do popołudnia, choć dała jesz­
cze dwa kubki ojcu. 

background image

Samuel spytał ją, ile sama wypiła, ale ona pokryła to śmie­

chem. Trzeba popić czymś chłodnym gotowane solone mię­
so, powiedziała. Nie mógł protestować, a Roza nie podcho­
dziła nigdy tak blisko, by poczuł od niej zapach alkoholu. 

Robi, na co ma ochotę. 
To ona ma przewagę. 
... i to dosyć łatwe... 
Tak rozkosznie kręci jej się w głowie, kiedy nią porusza. 

Wiedziała, że musi zrobić przerwę na jakiś czas. Dzbanek 
powinien znajdować się w wiadrze, kiedy on przyjdzie. 

Wszyscy mężczyźni lubią wypić z nią kubeczek czy dwa. 

Uważają, że potem łatwiej im z nią postępować, że jest cie­
plejsza, bardziej chętna. A w końcu, do licha, i oni stają się 
bardziej mężczyznami. 

Ona zaś wiedziała, że sprawy toczą się znacznie szyb­

ciej, kiedy dać chłopu najpierw coś do picia. I że jej łatwiej 
to wszystko znieść. Że zapachy, odgłosy, ich obce ciała są 
dla niej o wiele mniej wyraźne. Zresztą za piwo, które wy­
pijali, brała też zapłatę. Ci, którzy się na to skarżyli, nie 
mieli prawa pojawić się nigdy więcej. 

Zdarzało się, że któryś próbował ją uderzyć. Szarpał za 

włosy, bił pięściami, na ogół tak się przy tym rozpalali, że 
trudno im było przestać. 

Zapamiętywała takich. 
A potem ich wszystkich spotykały jakieś nieszczęścia, 

czasem drobne, ale bywały poważniejsze. 

Jeden okropnie sobie poparzył ręce, kiedy przy wybu­

chach w kopalni coś poszło nie tak. Nikt inny z jego bry­
gady nie odniósł szkody, tylko on. Inny zachował się nie­
zdarnie w jadłodajni i wylał na siebie cały kocioł z zupą. 
Paskudna sprawa. Wrzący płyn nasączył samodziałowe 
ubranie. Nieszczęśnik krzyczał tak, że słychać go było po 
obu stronach Strommen. 

Żaden z nich już potem do niej nie przyszedł. 
A inni zaczęli okazywać więcej szacunku. 

background image

... różne moce miała na swoje usługi... 
Roza nuciła pod nosem i uśmiechała się nad dziwnymi 

trafami, jakie niesie nam czasem życie. Nie umiała sobie 
przypomnieć, by zrobiła cokolwiek dla ściągnięcia na tam­
tych mężczyzn jakiegokolwiek nieszczęścia. 

Była ostatnią, która by ich oskarżała, nie robiła nic, je­

dynie pragnęła zemsty wobec ludzi, którzy coś jej zrobili. 
Ale żeby podejmować jakieś działanie, to nie. 

Tylko pragnienie... 
... to naprawdę łatwe... 
Rozległo się stukanie do drzwi i Roza ściągnęła brwi. To 

chyba za wcześnie. Nie miała nic przeciwko temu, żeby 
przybiegali do niej podnieceni tak, że spodnie o mało im 
nie pękały, ale nie życzyła sobie, żeby zjawiali się tu o każ­
dej porze dnia i nocy. I nie każdy, kto ma ochotę, dostawał. 

Teraz to ona ma przewagę... 
- Za wcześnie! - krzyknęła, kiedy ten za drzwiami nie 

przestawał stukać. 

Nie krępowało jej to, że ojciec słyszy. Wszystko inne też 

słyszał, więc to nie powinno wyrządzić większej krzywdy 
jego nieśmiertelnej duszy, niż już i tak się dokonało. 

- Wpuść mnie, Roza! 
To Ole. 
Roza przełknęła ślinę, musiała oprzeć się o blat stołu, 

żeby ustać na nogach. Tym razem chyba naprawdę zrobi­
ła za mocne piwo. Musi o tym pamiętać, gdy będzie nasta­

wiać kolejne. To ważne, by piwo było takie jak trzeba, nie 

za wodniste, ale też i nie takie mocne, że potem ona się 
upija, zanim jeszcze zdąży porządnie przepłukać gardło. 

- Co ty tu, do diabła, robisz? - spytała. 
- Przyszliśmy z tobą porozmawiać. 
My... 
Ole i Liisa. 
Ci to jakby mieli zrośnięte ręce. Zawsze to „my". 
- Nie chcę z tobą gadać! 

background image

Zwracała się do Olego. Tylko do brata. Robiła to na­

umyślnie, z własnej woli. On miał jednak jakieś prawo do 
niej, bo są rodzeństwem, Liisie nic do tego. Zresztą ona 
pewno i tak nie rozumie tego, co w nich niezwykłe, wyjąt­
kowe, tych ich zdolności. 

- Nie przyszliśmy tu po to, by stać pod drzwiami i prze­

krzykiwać się z tobą, Roza! 

- No to sobie idź! 
- Ze względu na tatę, Roza... 
- Odejdź! 
Na zewnątrz dał się słyszeć cichy głos żony Olego. Ro­

za nie słyszała, co tamta mówi. Ale też i brzmiało to jakoś 
dziwnie. Jakby Liisa zwracała się do jej brata po fińsku. Ale 
przecież chyba Ole nie zna fińskiego... 

- Ty nie możesz tak żyć! 
- Już tutaj nie mieszkasz - odparła Roza, przysuwając 

usta do drzwi. Oparła się o nie, gładkie drewno chłodziło 
pokryty bliznami policzek. Głowa jej podskakiwała za każ­
dym razem, kiedy zdesperowany Ole uderzał pięścią z tam­
tej strony. 

- Opamiętaj się, do jasnej cholery! - wrzasnął w końcu 

w gniewie. - Czego ty chcesz? Żeby wszyscy powtarzali, że 

jesteś kopalnianą ladacznicą? Już sobie to załatwiłaś, tak 

właśnie ludzie cię nazywają! I gorzej też. 

Przymknęła oczy i próbowała odepchnąć od siebie jego głos. 
- Podobno miałeś nie przekrzykiwać się ze mną na scho­

dach, no nie? Nie tak mówiłeś? - spytała Roza, kiedy Ole 
umilkł, by zaczerpnąć powietrza. Ale może on już powie­
dział wszystko, co miał do powiedzenia? A może odetchnie 
i zacznie od nowa? - Ty masz swoje życie, Ole, i ja mam 
swoje. I do wszystkich diabłów, nie przychodź na moje scho­

dy! Bo ludzie mogą sobie pomyśleć, że nie dostajesz w do­
mu tego, co ci potrzebne, i musisz szukać u własnej siostry! 

- Powinnaś trzymać jęzor za zębami! - krzyknął i z ca­

łej siły kopnął drzwi. 

background image

Znowu głos Liisy czegoś się domagał, prosił. Cierpliwy 

i łagodny. 

Roza trzymała ucho przy drzwiach, słyszała ją więc te­

raz wyraźniej. Nie myliła się: Liisa przemawia do Olego po 
fińsku. Wolno i wyraźnie, ale to fińskie słowa. Widocznie 
Ole się nauczył. 

Dla Liisy... 
Roza usłyszała kroki obojga. Liisa pomagała Olemu 

zejść ze schodów. Liisa była jego oczyma. Może on ją po­
kocha naprawdę, nie tylko z tego powodu, że pomogła mu 
się uwolnić, wyrwać z ciasnych ścian domu ich ojca. 

Kolana się pod Rozą uginały. 
W końcu opadła na podłogę. Siedziała oparta plecami 

o drzwi i musiała mocno zaciskać dłonie, by jej nie drżały. 
Zagryzała dolną wargę, żeby się nie rozpłakać. 

Tomas był blady po rozmowie z Liisą. 
Wywołała wielką wesołość, kiedy wkroczyła do baraku 

i zażądała widzenia się z nim. I klęła co najmniej w dwóch 
językach, czym przecięła najbardziej ordynarne zaczepki 
mężczyzn. Ten i ów poczerwieniał na jej słowa. Liisa ma 
charakter. Tomas zawsze to podejrzewał. 

- Ciebie ona na pewno wysłucha - mówiła Liisa, okazu­

jąc mu tym wielkie zaufanie. Chyba za wielkie. - Nas po 
prostu nie chce wpuścić... 

- I myślisz, że mnie otworzy? - spytał, unosząc swoje 

proste, czarne brwi, jakby nie chciał ujawnić tego, czego 
Liisa się chyba domyślała. 

- Ty jesteś przyjacielem. 
- Jestem mężczyzną, chciałaś powiedzieć? 
- No, jesteś mężczyzną. 
Liisa potwierdziła i nawet nie mrugnęła, choć przecież 

zdawała sobie sprawę, że Tomas domyślał się, co ona o tym 

wszystkim sądzi. Miała zupełnie nieruchomą twarz. 

- Ty myślisz, że ja już dawniej nie próbowałem z nią roz-

background image

mawiać? - westchnął Tomas. - Ale ona mnie też zatrzasku­
je drzwi przed nosem. Jestem w tej samej sytuacji co wy. 

Nie wspominał ani słowem o tym, że leżał na tej roz­

kładanej kuchennej sofie, o której robotnicy w kopalni 
opowiadają sobie z taką wesołością. To nie był powód do 
dumy, ani też nic, o czym Liisa powinna wiedzieć. 

- Dlaczego ona to robi? 
Tomas westchnął. 
Czasami zdawało mu się, że rozumie Rozę. Innym ra­

zem uważał, że to niemożliwe. 

- Ona niszczy siebie - powiedziała Liisa ze wzburzeniem 

widocznym na jej pyzatej twarzy. 

- Może właśnie tego chce - zastanawiał się Tomas. -

Zniszczyć siebie. 

- Ale dlaczego? 
- Któż mógłby wytłumaczyć sprawy, które dotyczą 

Rozy? - spytał. - Ja nic dla niej zrobić nie mogę. Ona mi 
nie pozwala nic zrobić. 

- Ale ja nie chcę, żeby tak się działo! - oznajmiła Liisa 

stanowczo. - Ona jest siostrą Olego. To w gruncie rzeczy 
dobra dziewczyna. Ja ją lubię. Myślę, że jej świat się zała­
mał, zresztą nic dziwnego, po tym wszystkim, co musiała 
przeżyć w ostatnim roku... 

- Na Rozę zawsze spadało wiele - dodał Tomas, uśmie­

chając się łagodnie. Ze smutkiem. Westchnął ciężko. - Ro­
za nie chce, żeby ktoś kierował jej życiem. Robi, co chce. 

Jeśli chce się sama zniszczyć, to myślę, że zrobi to, a poza 

tym uważam, że ma do tego prawo. Moim zdaniem ona 
wiele na ten temat myślała... 

- Nie mówisz poważnie! - Liisa wytrzeszczała oczy. 
Tomas skinął głową na potwierdzenie. 
- Ale ja nie chcę, żeby do tego doszło! - powtórzyła Lii­

sa z naciskiem. 

- A jak zamierzasz ją powstrzymać? Jak masz zamiar z nią 

porozmawiać? Włamiesz się do niej, wyrąbując drzwi siekierą? 

background image

Liisa zastanawiała się przez chwilę. 
- Tak - rzekła stanowczo. - Jeśli będę musiała, to zrobię 

to. Tylko najpierw muszę iść do domu po siekierę! 

Tomas patrzył w ślad za nią, jak biegła w stronę Kopal­

ni, i nie miał wątpliwości, że akurat ona zrobi to, co zapo­
wiedziała. Nietrudno jest szanować taką kobietę. 

Olemu się udało, pomyślał Tomas. 

Mattiasa znalazł w jadłodajni. Na szczęście tamten sie­

dział sam, więc Tomas nie musiał wzbudzać sensacji, infor­
mując, że chciałby porozmawiać z nim w cztery oczy. 

- Gdzie indziej też są wolne miejsca - warknął Mattias 

i jadł dalej, nie patrząc na Tomasa. Kruszył chleb do tale­
rza z zupą. 

Odkąd Tomas wrócił, sprawy między nimi nie układały 

się za dobrze. Padły jakieś słowa, może niepotrzebne, na 
temat Rozy. 

- Roza - powiedział Tomas i tym razem, siadając. 
- Roza? - Mattias wciąż nie podnosił wzroku. 
- Wiesz tak samo dobrze jak ja, w jaki sposób ona teraz 

żyje... 

Mattias skrzywił się. 
- Jeśli o mnie chodzi, to przyznaję jej pełne prawo do 

układania sobie życia wedle własnej woli - odparł. - Niech 
Roza robi, co chce. Dlaczego miałbym być jej sędzią? Dla­
czego ty miałbyś być jej sędzią? Obaj kładliśmy ją przed 
sobą na plecach. To mogłoby z nas obu uczynić oszustów, 
Tomas. Ja pozwalam Rozie żyć własnym życiem. Ona po­
zwala mi żyć własnym. Nie czynimy sobie nawzajem 
krzywdy. Uważam, że mamy bardzo dobre relacje. 

Tomas kręcił głową. 
- Nie myślisz tego poważnie - rzekł zgnębiony. 
- Może i nie. Ale pozwalam jej robić, co chce. Ona zresz­

tą na nic innego się nie zgodzi. Nie mam żadnego prawa 
mówić jej, jak ma żyć. Roza jest żoną Pedera Johansena. 

background image

Nigdy nie dała mi o tym zapomnieć. No i zapamiętałem 
to bardzo dobrze. 

- Uważasz, że to w porządku, że Roza upija się codzien­

nie do nieprzytomności? Że wpuszcza do siebie każdego, 
kto tylko chce, że się im sprzedaje i bierze za to pieniądze? 
Co z ciebie za przyjaciel, Mattias Mattiassen? Czy ty 

w ogóle nie masz przyzwoitości? Może to dlatego ty i Jens 

tak się zgadzaliście? 

Mattias mrużył oczy, patrząc na Tomasa, ale nie pozwo­

lił mu wyprowadzić się z równowagi. 

- Myślę, że to straszne - powiedział. - Ale Roza ma pra­

wo wybierać. A ja muszę szanować wybór, jakiego doko­

nała. Bo ona taka jest. 

- Przez jakiś czas myślałem, że ją kochasz - rzekł To-

mas z drwiną. - Widzę jednak, że się myliłem... 

Wstał. 
Opuścił jadłodajnię. 
Znajdował się już w połowie drogi do Krety, gdy usły­

szał za sobą kroki. I Tomas uśmiechnął się pod nosem. Nie­
trudno było się domyśleć, że Mattias zaczął myśleć inaczej. 

- Mów - powiedział tamten, kiedy dogonił Tomasa 

i szedł dalej u jego boku. 

Tomas się zgodził. 

Nie był specjalnie gadatliwy. Jego dobrą cechą było to, 

że nie lubił tracić czasu na gadanie. Zresztą nie musiał jej 
tłumaczyć, dlaczego przyszedł do niej. 

Roza nie wiedziała, co się za tym kryje. I wcale nie chcia­

ła wiedzieć. W ogóle nic o nim nie chciała wiedzieć. Nie 
pamiętała, jak on się nazywa. To była też jedna z tych 
spraw, o których nie chciała wiedzieć. Imię. Może powie­
dział je za pierwszym razem? 

W takiej sytuacji on mógł być tylko twarzą. 
Oni wszyscy byli twarzami. 

... bezimienni... 

background image

Nie pił jej piwa. Zawsze, kiedy widziała go pijącego, miał 

w butelce coś przezroczystego. Butelkę nosił w kieszeni. Ale 
nie pił często. Przy większości wizyt był absolutnie trzeźwy. 

Otworzyła natychmiast, gdy tylko znalazł się za drzwia­

mi. Chwycił jej włosy tuż nad karkiem, szarpnął mocno 

w tył, zmusił, by skierowała twarz w jego stronę, a potem 

przyglądał jej się, mrużąc oczy. Przyglądał się jej uśmiech­
nięty, bez słowa. Roza bardzo by chciała wiedzieć, co się 
kryje za tym uśmiechem. 

To jedyna rzecz, którą chciała o nim wiedzieć... 

Był chudy, w średnim wieku. Miał takie żylaste ciało, że 

w młodości musiał być bardzo zwinny. Twarz była taka so­

bie, nic szczególnego, ale kimże jest Roza, by oceniać wy­
gląd innych? 

W każdym razie młode dziewczęta na pewno za nim nie 

szaleją, aż taki urodziwy nie jest. Pozbawiony wdzięku, 
szorstki w obejściu, nic właściwie nie przemawiało na jego 
korzyść. Roza jednak uważała, że jego ciało zasługuje na 
uwagę. 

Kopalnia spowodowała te żyły. 
Zarabiał na życie pracą w kopalni. 
Żył w świecie mężczyzn... 
Nigdy nic jej na ten temat nie mówił, ale Roza sama wi­

działa. Miał taką białą skórę. Kamienny pył wżerał się głę­
boko na twarzy i na rękach, wszędzie tam, gdzie w kopalni 
ma się skórę odsłoniętą. On nie budował dróg. On zawsze 
przebywał pod ziemią. Obracał się tylko wśród innych męż­
czyzn. Źle się czuł w towarzystwie kobiet, ale nie chciał żyć 
bez tego, co ona mogła mu dać. 

Co takie kobiety, jak ona mogły mu dać. 
Sprzedać mu... 
Ona była taka, że odważył się wejść do jej pościeli. Chy­

ba rzadko bywał z innymi kobietami. Pospolitymi. 

Rozmawiać nie chciał... 
Rzucał pieniądze na stół, jak tylko się na nią napatrzył. 

background image

Jak tylko odsłonił jej twarz tak, że zdawała się na pół umar­

ła pod jego wzrokiem. 

Myślał, że ją upokarza. 
Ona jednak zhardziała w momencie, kiedy zdała sobie 

z tego sprawę. 

I pozwalała, by to robił. 
... to ona miała przewagę... 
Był jedynym z odwiedzających ją, któremu podawała usta. 

Ale on o tym nie wiedział. Nigdy nie będzie wiedział. 

Innych aż do tego stopnia nie rozumiała. Ale jego tak. Dla­

tego przymykała oczy i pozwalała, by ją całował. 

Roza nigdy nie pojęła, dlaczego tego chciał. 
On, który tak bardzo nienawidził kobiet. 
W jego pocałunkach były uczucia... 
Wargi miał twarde i wąskie. Wyczuwała na nich smak 

tytoniu albo w ogóle nie czuła smaku. Cieszyła się, że nie 
żuje machorki. Całował bez ciepła. W ten sposób to mniej 

ważne, uznawała Roza, ale była niemal pewna, że jego zda­
niem pocałunki takie powinny być. 

Roza nie sądziła, że kiedykolwiek całował kobietę, któ­

rej za to nie płacił. Takie zaś chcą, by jak najprędzej było 
po wszystkim. I nie mówią, co lubią, a czego nie. 

Może on nigdy nikogo nie będzie całował naprawdę... 
Płacił więcej za to, by móc ją rozbierać. Większości męż­

czyzn tak się spieszyło, że nie miało to dla nich znaczenia, 
jak dużo czy jak mało rzeczy ona ma na sobie. 

On jednak życzył sobie tak. 
Roza odczuwała wobec niego rodzaj czułości. Bo rozumia­

ła jego lęk. Ponieważ był w więcej niż średnim wieku i ponie­
waż robił wrażenie takiego skrępowanego. Ponieważ okazywał 
jej coś w rodzaju respektu, choć przecież płacił za jej ciało. 

Pozwalała mu się rozbierać, a on to robił jakby z nabo­

żeństwem. Pożerał ją wzrokiem. Wiedziała, że nie jest jedy­
ną, którą on może mieć, ale jego nagie pożądanie pozwala­
ło jej odczuwać, że mimo wszystko jest kimś wartościowym. 

background image

Kiedy zdejmował z niej ubranie, sztuka po sztuce, i miał 

w oczach ten wyjątkowy błysk, Roza czuła się najpiękniej­

szą kobietą na świecie. 

Potem zachowywał się jak wariat. 
Potem rzucał ją na podłogę lub na stół, albo musiała się 

opierać o krzesło. Potem łapał ją za włosy tak, że o mało nie 

wyrywał ich pełnymi garściami, i brał ją tak, jak to robią psy. 

Wystarczyło, że się poruszyła, a wrzeszczał, że jest dziw­

ką, i bił ją, gdzie popadło. 

Musiała trwać bez ruchu, kiedy on używał jej ciała. 

W przeciwnym razie jeszcze bardziej szarpał za włosy. 
A gdy zirytował się na poważnie, tłukł ją otwartą dłonią. 

Umiał bić. I wiedział, gdzie najmocniej boli. 

Jeśli zdenerwowała go tak, że podniecenie go opuszczało i nie 

mógł uzyskać zadowolenia, to gonił ją po całej izbie i bił, dopó­
ki nie padła mu do stóp i nie błagała, by zaczęli od początku, 
by mogła mu dogodzić. Wtedy klękała przed nim i pieściła go, 
a on wsuwał jej swoje stwardniałe od pracy ręce w jej włosy. 

Był jedynym, który mógł rozwiązywać spięty na karku węzeł 
Mógł nazywać ją dziwką i ladacznicą, ile tylko chciał, mógł 

ją bić, ale Roza wiedziała, że tylko on widzi w niej człowieka. 

On się jej nie bał... 
Próbowała go straszyć. Powiedziała, że zna się na cza­

rach i mogłaby się postarać, żeby mu się stało coś złego. 
Ale on roześmiał się jej w twarz i prosił, żeby tak zrobiła. 

Patrzył na nią jak na człowieka. 
Roza czuła przed nim respekt... 
Zadarł jej spódnicę. Roza nigdy nie wkładała niczego pod 

spód, kiedy czekała na któregoś. Trzeba było tak niewiele, 
by ich rozpalić. Bo też niewiele było innych kobiet, które 
mogliby odwiedzać. Dlaczego więc mieliby się przejmować 
jej twarzą? Nie z powodu twarzy do niej przychodzili. 

Uniósł ją i posadził na stole. Kazał jej tam siedzieć. Sam 

mocował się ze sprzączką od paska. Roza rozsunęła uda 
tak, jak lubił. Bo chciał patrzeć. 

background image

Każdy lubił co innego. 
Dobrze wiedzieć, jak któremu dogodzić, to dawało jej 

władzę. 

... To właściwie dosyć łatwe... 

- Roza, otwieraj zaraz! 

Roza roześmiała się, widząc, jak mężczyzna podskoczył. 

To ona odpięła mu w końcu pasek. Po prostu go pociągnę­
ła. Uśmiechała się do niego. 

- Nie ma mnie w domu! - krzyknęła w stronę drzwi. 
Co, do diabła, Liisa ma jej do powiedzenia... 
Oczy mężczyzny przesłoniła mgła. Kazał jej zejść ze sto­

łu. W każdym razie nie chciał, żeby tam siedziała. Chciał, 
żeby górna część jej ciała spoczywała na stole, a dolna unie­
siona była w powietrze. Pozwalała, by robił, co chce. Bę­
dzie po tym miała kompletnie sine biodra. 

Był niecierpliwy, otwierał ją jedną ręką, drugą pomagał 

sobie. Szarpał ją za włosy, Roza pojękiwała cicho, a on stę­
kał, jakby się śmiał, i uderzał jej biodrami o blat stołu. 

... uderzał... 
Minęła dłuższa chwila, zanim Roza zdała sobie sprawę 

z tego, że to nie uderzenia swojego ciała o stół słyszy, że 
bębni coś zupełnie innego. Kiedy otworzyła oczy, zobaczy­
ła ostrze siekiery wbite w drzwi. 

- Już się przebijam na drugą stronę - oznajmiła Liisa za­

ciekle. 

Pot spływał jej po twarzy, ale ona nie przestawała wy­

wijać siekierą, dopóki Mattias nie objął jej w pasie i nie od­

ciągnął siłą. 

Tomas podszedł do samych drzwi. Mógł zajrzeć do izby. 

Liisa nie szczędziła sil. Naprawdę przebiła się na drugą stro­
nę. Dziura w drzwiach miała wielkość dwóch dużych męskich 
dłoni. Tomas nie miał trudności, żeby zajrzeć do środka. 

Natychmiast jednak się odwrócił i zatrzymał dopiero na 

dole schodów. Nie zamierzał znowu na nie wchodzić. 

background image

- Wystarczy, Liisa - powiedział Mattias. 
Ona jednak nie dawała za wygraną. 
- Ja chcę tylko, żeby ona mnie wysłuchała - powiedzia­

ła na koniec. Oddała Mattiasowi siekierę. - Chciałam ją 
zmusić, żeby spojrzała w oczy komuś, kto ją lubi. I żeby 
patrzyła nam w oczy, kiedy do niej mówimy. Musi z nią 
porozmawiać ktoś, kto ją kocha. Porozmawiać naprawdę, 
Mattias. Ja chcę tylko, żeby zaczęła słuchać. 

Mattias skinął głową. 
- Będzie słuchać - obiecał. - Wy z Tomasem powinniście 

teraz odejść. Ja z nią porozmawiam. I zmuszę ją do słuchania. 

- Naprawdę? 
Potwierdził skinieniem. 
- Nie warto chyba, byśmy ją wszyscy na to narażali. 
Liisa chciała powiedzieć, że Roza naraża wszystkich, 

którzy ją kochają, na dużo więcej, ale zagryzła wargi i prze­

milczała. Zrobiła to tylko ze względu na Olego. Poza tym 

zdała sobie sprawę, że Mattias to jest właściwy człowiek 
do odbycia tej rozmowy z Rozą. 

Odeszła więc z Samuelsborg bez słowa. 
Tomas znajdował się już daleko od domu. 
Mattias patrzył jeszcze długo w ślad za obojgiem. Krę­

cił głową i na moment zapragnął znaleźć się gdzieś daleko 
stąd, może w Roros. Potem wbił siekierę w ścianę, włożył 
rękę w dziurę, którą Liisa wyrąbała w drzwiach, i otworzył 
zamek od środka. 

Roza próbowała wciągnąć bluzkę przez głowę, zdołała 

się okryć mniej więcej do połowy uda. Wystarczyło jedno 
spojrzenie, by się przekonać, że pod spodem nie ma nic. 

Ale jej niebieskie oczy nie unikały jego spojrzenia. 

Nie myślał zresztą, że tak by mogło być. 
Natomiast Magnus, jego kierownik z kopalni, mężczy­

zna, z którym w baraku sypiali prycza w pryczę, wyglądał 
na znacznie bardziej skrępowanego. Jakoś nie mógł pora­
dzić sobie z paskiem. 

background image

- Mam nadzieję, ze skończyłeś - rzekł Mattias chłodno, kie­

dy ten starszy od niego mężczyzna wymijał go szerokim łukiem 
i nie chciał spojrzeć mu w oczy. Wyszedł, jak mógł najprędzej. 

Roza wybuchnęła śmiechem. 
Znowu usiadła na stole i machała nogami. I nie przestawała 

się śmiać. Jej płomiennie rude włosy spływały falami na niebie­
ską bluzkę. Jakby rzeka stanęła w ogniu, jakby lód się zapalił. 

Mattias wciąż przed nią stał. Nie dalej niż na wyciągnięcie 

ręki. Ale nie chciał jej dotykać. Tak było i tak powinno zostać. 

Rany boskie, myślał, jaka ona jest piękna! 
Nie zwracał uwagi na jej oszpecony policzek. 
Dobry Boże, jakże on tęsknił... 
- Co ty, do cholery, wyprawiasz? - spytał. 
- A na co ci to wygląda? 
- Wolałbym na to nie odpowiadać - warknął Mattias 

gniewnie. 

Powinien jej przylać. Powinien przełożyć ją przez kola­

no i stłuc na kwaśne jabłko. W jej oczach pojawił się błysk 
rozbawienia. Jakby wiedziała, o czym on myśli, i jakby nie 
miała nic przeciwko temu. 

- Będzie z tym koniec - oznajmił. 
- Ach, tak? 
- Sprowadzam się tutaj do ciebie, Roza. Teraz, zaraz. Po 

prostu zostaję. Nie pozwolę się wyrzucić. 

- To dobrze - rzekła Roza nieoczekiwanie. - Dobrze jest 

mieć w domu chłopa. Drzwi trzeba będzie naprawić. 

Skinął głową. 

- I koniec z piciem - dodał. - Żadnych innych chłopów, 

Roza, i żadnego picia! 

- Będziesz się musiał przykładać, żebym była zadowolo­

na - powiedziała. 

Oczy mu się zwęziły, ale nie pozwolił jej wyprowadzić 

się z równowagi. Wiedział, że stara się go wypróbować tak, 
jak wypróbowuje innych. Ale on za dobrze ją już poznał. 

- Teraz ja jestem gospodarzem w tym domu - powiedział. 

background image

„ ... wiele rzeczy stało się dla mnie o wiele jaśniejsze, 

Maxwell. Wiele lepiej zrozumiałam, żyjąc tu na północy 
już dwa miesiące. Powoli poznaję ludzi i zaczynam rozu­
mieć język. Już nie jestem taka zaskoczona, kiedy wyglą­
dam przez okna naszego domu i widzę przed sobą góry 
oraz morze. Brzozy przy domu to już moje przyjaciółki. 
Znam je wszystkie razem i każdą z osobna. Widzę, jak się 

między sobą różnią. Dostrzegam też liczne kwiaty koło za­

budowań. Chciałabym, żebyś tutaj był, Maxwellu, bo 
z pewnością powiedziałbyś mi, jak się nazywają. I pewnie 

doceniałbyś je bardziej niż ja. 

Jedyne, czego nie mogę rozgryźć, odkąd tu przyjecha­

łam to ona, ta dziwna kobieta, którą znaleźliśmy w nocy 
na nabrzeżu, sponiewieraną i nieprzytomną. Próbowałam 
nawiązać z nią kontakt. Poszłam do jej domu i pukałam do 
drzwi, ale mnie nie wpuściła. Chętnie bym ją poznała, ale 
David mówi, że powinnam przestać się tym zajmować i że 
najlepiej nie mieszać się do jej życia. 

Wszystko, co o niej wiem, pochodzi z plotek. Ludzie ga­

dają, że to czarownica, ale ja nie chcę wierzyć w coś tak 
prymitywnego. Myślę, że ich odpycha to, że została oszpe­
cona. Ja też w pierwszej chwili miałam takie odczucie. Max­

well, wstyd mi się do tego przyznać. Zrozumiałbyś mnie, 

gdybyś ją zobaczył. Jedna strona jej twarzy jest naprawdę 
piękna, a potem widzi się tę drugą, tę maskę, jakby kosz­
marne wspomnienie twarzy. Pomyślałam sobie, że to zo­
stało zmarnowane, oślepiająca uroda tamtej strony została 
zmarnowana, wszystko na nic. 

background image

Teraz wiem, że powinnam myśleć inaczej, ale to było 

pierwsze, co mi przyszło do głowy. Ludzie gadają, że męż­
czyźni jej płacą. Wiesz, o co mi chodzi. Chyba tego nie ro­
zumiem. Oni się jej boją, i jej wygląd działa na nich odpy­
chająco. Z Davidem nie mogę o tym rozmawiać. Zresztą 
może bym i mogła, ale on uważa, że nie powinnam się mie­
szać w nic, co dotyczy Rozy. 

I to też jest niezwykłe. Ona także dostała imię kwiatu. 

Ja mam imię po skromnej margerytce, a ona po róży. Po­

jęcia nie mam, czy jej rodzice kiedykolwiek widzieli róże. 
Tutaj na północy nie wydaje mi się to możliwe, nie wyda­
je mi się prawdopodobne, by róże mogły tu zakiełkować. 

Jest w niej coś, co mi nie daje spokoju, Maxwellu, a ty 

znasz mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie podporząd­
kuję się temu, co radzi David. Będę próbowała ją poznać. 
I poznam. Bo poza życiem z Davidem, to ona jest najbar­

dziej fascynującym zjawiskiem nad całym tym fiordem. 

Jest jak misterium. Jedna wielka zagadka, którą pragnę roz­
wiązać..." 

Margaret pisała list do swojego brata. To zabierało spo­

ro czasu, Margaret pisała wiele dni. Gdyby wysyłała swoje 
epistoły niezwłocznie, zawierałyby pewnie więcej nic nie 

znaczących opowieści o domowych sprawach. A przecież 
to są listy wysyłane aż do Anglii, dla niego będą to kawał­
ki najzupełniej nieznanego świata. Margaret chciała więc, 
by widział ten świat jej oczyma. Dlatego musiała mu opo­

wiadać o tym, co ją naprawdę zajmuje. 

- A Roza interesuje mnie bardzo - powiedziała Marga­

ret sama do siebie. - Jak ja mam do niej dotrzeć? 

- Cieszę się, że on wrócił - mówi mój ojciec. - Ma takie 

czujne oczy, kiedy patrzy na mnie. - Lubię Mattiasa - mó­

wi dalej. 

Nie wiem, czego się spodziewa, że mu na to odpowiem. 

Nie mogę go zapewnić, że Mattias zostanie już na zawsze. 

background image

- I musimy chyba spojrzeć prawdzie w oczy, zdać sobie 

sprawę, że Peder już nie wróci - mówi ojciec. 

Te słowa dźgnęły mnie niczym gwóźdź. Wielki gwóźdź. 

Proszę go, żeby to powtórzył. 

- A czy Peder ma jakiś powód, żeby wrócić? - pyta oj­

ciec i patrzy na mnie tymi oczyma, które są dokładnie ta­
kie same jak moje. - Nie sądzisz, że miał dosyć powodów, 
by uciec? Nie sądzisz, że dlatego cię zostawił, Roza? 

Milczy chwilę, a potem znowu szuka mojego spojrzenia. 

I jakby trochę drży mu głos, kiedy pyta: 

- Czy ty myślisz, że on jeszcze żyje? 
Nie mam odwagi się zastanawiać, co leży u podstaw tego 

pytania. Nie chcę myśleć, że to mój ojciec mnie o to pyta. 

Jeżeli on może tak myśleć, to co myślą inni? 

No ale czy powinnam się temu dziwić...? 

- Uważam, że powinnaś poważnie porozmawiać z Da-

videm - powiedziała Kirsten. Była żoną jednego z urzędni­
ków i należała do osób, z którymi Margaret rozmawiała 

najczęściej. - David jest mężczyzną i dlatego nie rozumie, 
jakie to ważne, byś miała w domu dziewczynę, na której 
możesz polegać. Jeśli ta, którą macie teraz, kradnie, to trze­
ba ją natychmiast wyrzucić. Nie można się na wszystko go­
dzić. Jest wśród ludzi tak dużo różnych mętów... 

- Mogłam zażądać zwrotu kamei - powiedziała Marga­

ret wykrętnie i żałowała teraz, że powiedziała Kirsten 
o ozdobie, która zginęła bez śladu. To broszka po babce 
i Margaret za nic nie chciałaby jej utracić. 

- To ona ją ukradła - mruknęła Kirsten ze wzrokiem, 

który zaświadczał dokładnie, co myśli o całej sprawie. - Nie 
powinniście byli się tak spieszyć z przyjmowaniem jej. One 
tam, z tej Krety, bardzo dobrze piorą, ale niedobrze jest nie 

wiedzieć, co to są za ludzie. Mówi się, że przyjeżdżają tu 

tylko ci, dla których nie ma miejsca ani żadnej przyszłości 

w Tornedalen i innych okolicach Finlandii. I słusznie, bo 

background image

dlaczego mieliby emigrować, gdyby tam mieli coś lepszego? 
Nie wiemy tak naprawdę, czy nie musieli uciekać. Nie, nie, 
z nimi trzeba być ostrożnym. A zresztą ta dziewczyna nie 

jest dla ciebie taką znowu wielką pomocą, bo przecież nie 
zna języka. Ona mówi gorzej po norwesku niż ty, Marga-
ret! Nie chodzi chyba o to, żebyś mówiła po norwesku jak 
Finka. Nie, znalezienie pomocy domowej powinnaś zlecić 
mnie, Margaret. Mieszkam tu już jakiś czas i umiem odróż­
nić ziarno od plewy! 

- Ja nie jestem niezadowolona z tego, co Marja tutaj ro­

bi - powiedziała Margaret. 

- Jeśli ona kradnie, mój kwiatuszku, to zapewniam cię, 

że wkrótce będziesz niezadowolona! - zawołała Kirsten. 

Pochodziła z Bergen, ale miała matkę Angielkę, więc 

mówiła na zmianę po angielsku i norwesku, nawet nie zda­

jąc sobie z tego sprawy. Margaret pragnęła, by i ona mogła 
mówić w obu językach z taką swobodą. Szczerze powie­
dziawszy, Kirsten nie była dla niej wielką pomocą, jeśli 
chodzi o język. Mówiła ona po angielsku równie dobrze 
jak Margaret, dlatego było całkiem naturalne, że właśnie 

w tym języku obie rozmawiają. Większość osób, z który­

mi Margaret spotykała się codziennie, zwracała się do niej 

w jej ojczystym języku. Jedynie przy spotkaniach z robot­

nikami i ich rodzinami wymagany był norweski. Ale prze­
cież z robotnikami Margaret spotykała się raczej rzadko. 

Pod tym względem sprawy układały się inaczej, niż Mar­

garet sobie wyobrażała. Myślała bowiem, że będzie uczest­
niczyć we wszystkich przejawach życia w Kopalni. Tym­
czasem okazało się, że jej świat jest ograniczony do domów 

wyższych pracowników przedsiębiorstwa, szczelnie ota­
czających The House. Tu właśnie mieszkali wszyscy lu­
dzie, z którymi się spotykała i z którymi mogła rozmawiać. 

Jeśli musiała zrobić zakupy, to Kirsten szła z nią do skle­

pu i pomagała jako tłumaczka. Gdy była zapraszana do 
The House, zwykle większość gości mówiła po angielsku, 

background image

a jeśli trafił się ktoś, kto tego języka nie znał, inni mogli 

wszystko przetłumaczyć. 

Norweski nie był jej wcale potrzebny w ciągu tych 

dwóch miesięcy, odkąd zaczęła Kafjord nazywać swoim 
domem. Ale ona i tak szczerze pragnęła się go nauczyć. 

Margaret wcale nie była taka pewna, czy to nie ona sama 

zapodziała gdzieś pamiątkową kameę, czy też naprawdę 
Marja ją zabrała. Te słowa tak po prostu wymknęły się jej 
z ust i raczej jako przypuszczenie, nic więcej jak możliwość. 
Teraz bardzo żałowała, że tak się stało, Kirsten bowiem po­
traktowała to jako nie podlegającą wątpliwości prawdę. 

- Powinnaś porozmawiać o tym z lensmanem - przeko­

nywała. - Niech dziewczyna odpowie za to, co zrobiła! 

Margaret nie chciała posłuchać rady i Kirsten uznała, że 

jest za dobra. 

- Ze służbą trzeba twardo - mówiła. - Bo inaczej w ogó­

le nie będą cię szanować. Najlepsze, co możesz w tej sytu­
acji zrobić, to odprawić dziewczynę. 

- No ale gdzie ja znajdę inną? 
- Już ja ci pomogę! - zapewniała Kirsten. 
Ale Margaret nie chciała jej pomocy. Wprawdzie myśl 

o tym, by pozbyć się Marji, zdążyła już zakiełkować w jej 
głowie. Zresztą było coś w tej dziewczynie, czego nie lubi­
ła. Zauważyła to od pierwszej chwili, ale nic pewnego to 
nie było. Raczej przeczucie. Nawet teraz nie była całkiem 
pewna, czy podejrzenia wobec Marji mają jakieś podstawy. 

To tylko odczucia. A przecież nie mogła oskarżać niko­

go o kradzież wyłącznie na podstawie odczuć. Myśl o tym 
psuła jej nastrój. Zarazem jednak coraz bardziej przyzwy­
czajała się do myśli, żeby odprawić Marję. Pod byle jakim 
pretekstem. Wtedy będzie potrzebować nowej służącej. 
A przecież nieustannie szukała powodu, by jakoś się zbli­
żyć do kobiety o rudych włosach. 

Do Rozy... 
Margaret nie wspomniała o niej w rozmowach z Kirsten. 

background image

Było błędem z jej strony zabierać Kirsten tam, na sam ko­
niec fiordu, do tego domku z bali, w którym mieszkała Ro­
za. Potem tego żałowała, ale wtedy tak jej się spieszyło. 
Natychmiast chciała o tamtej kobiecie wiedzieć wszystko. 

Poza tym oczekiwała, że zostanie przyjęta z otwartymi 

ramionami... 

Była żoną inżyniera Warrena. Do chwili, gdy Roza 

zamknęła przed nią drzwi, niczego w Kafjord jej nie od­
mówiono. Nawet do głowy jej nie przyszło, że ktoś tutaj 
mógłby jej powiedzieć nie. Górowała stanem nad miejsco­

wymi ludźmi, nad górnikami, lecz także nad wszystkimi 

innymi mieszkańcami osady. Pochodziła z wyższej war­
stwy, zarówno ona, jak i oni zdawali sobie z tego sprawę. 

- Ty wcale nie masz ochoty porozmawiać o tym z Da-

videm - powiedziała Kirsten. - Widzę to. Ale jeśli tego nie 
zrobisz, Margaret, to ja cię wyręczę. Nie zasłużyłaś sobie 

na takie traktowanie. Z pewnością istnieje tu jakaś uczci­

wa dziewczyna, która podziękuje za pracę u ciebie. Na 
pewno znajdziemy taką, która zechce u was zamieszkać. 

- Ale ja nie chcę, żeby ktoś z nami mieszkał! - zawołała 

Margaret spontanicznie. I potem, skrępowana, tłumaczyła: -
Chcę, byśmy czasami mogli być sami, tylko ja i David.. 

Kirsten uśmiechnęła się, mrugnęła do niej porozumie­

wawczo i powiedziała, że prędzej czy później Margaret 

i David przestaną się już czuć jaknowożeńcy. 

„... Czujnie obserwuję Marję - pisała Margaret do Max-

wella. - Czasami zdarza się też, że ona na mnie patrzy po­
dejrzliwym wzrokiem, jakby chciała mi powiedzieć, że je­

stem dziwna, i jakby wątpiła, czy mam dobrze w głowie. 

Złości mnie to, przez to staję się jeszcze bardzie podejrz­
liwa. 

Ona ma nie więcej niż szesnaście, może siedemnaście lat, 

sprawia jednak wrażenie, jakby żyła znacznie dłużej ode 
mnie. Jednym spojrzeniem może sprawić, że czuję się głu-

background image

pia i niedorozwinięta. Za nic na świecie nie potrafię zrozu­
mieć, co jej daje taką przewagę. 

Nie jest ładna. Musi pracować u innych. Mieszka w jed­

nym z tych drewnianych domków tutaj, w których są tyl­
ko dwie izby, a ludzi tyle, że trudno policzyć. Ona nie ma 
nic. Ale patrzy na mnie tak, jakbym to ja powinna jej dzię­
kować za to, że do mnie przychodzi. 

I jestem prawie pewna, że to ona wzięła kameę po bab­

ci. Czasami bywam tego taka pewna, że gotowa jestem ją 
zapytać. Ale zwykle dzieje się coś, co mi przeszkadza, 
i znowu nie mam odwagi. Na przykład ona się do mnie 
uśmiechnie, a ja zaczynam myśleć, że przecież dziecko 
w jej wieku nie mogłoby zrobić czegoś takiego. Przynaj­
mniej by wyglądała na winną, myślę sobie. 

Ona odbiera mi pewność siebie i to jest dziwne uczucie. 

Mimo wszystko nie odbiera mi tej pewności w takim stop­
niu jak tamta druga, jak Roza, do której w dalszym ciągu 
się nie zbliżyłam. 

Widziałam ją kilkakrotnie w sklepiku. Zawsze jednak 

stała albo bardzo daleko przede mną, albo gdzieś z przo­
du, a ona się nie rozgląda, ani na prawo, ani na lewo. Ku­

puje, po co przyszła, mówi przyciszonym, niemal sztucz­
nym głosem. Mówi pięknie. Myślę, że tak się stara, bo wie, 
że wszyscy jej słuchają. Zawsze jest cicho, kiedy ona otwo­
rzy usta, chociaż rzadko mówi coś bardziej interesującego 
niż inni kupujący. 

Prosi o swoje zakupy, płaci. I wychodzi. Wtedy zwykle 

otwiera się przed nią przejście między czekającymi, nieza­
leżnie od tego, jaki jest tłok. Wszyscy usuwają się na stro­
nę, by ona mogła wyjść. Zawsze wtedy przychodzi mi na 
myśl Morze Czerwone. Nie śmiej się, Maxwellu! Ona na 
nich nie patrzy, ona tylko przepływa przez tłum i znika. 
A postawę ma jak królowa. 

Trudno uwierzyć, że to ta sama kobieta, którą znaleźli­

śmy wtedy taką sponiewieraną na nabrzeżu. Patrzę jednak 

background image

na jej policzek i wiem, że drugiej takiej jak ona nie ma na 
świecie, ani tutaj, w Kopalni, ani nigdzie indziej. Ona ma 

w sobie zupełnie inną godność niż Marja. 

U Marji to jest coś, co ona na siebie jakby wkłada z upo­

rem. Roza nosi swoją godność pod skórą. To nie jest coś, 
co mogłaby z siebie zdjąć. To zawsze jej towarzyszy, a we 
mnie budzi jeszcze większą ciekawość. 

Ludzie nie mówią, że w niej zawsze, od samego począt­

ku było coś dziwnego. Jej matka była bardzo piękna i zmar­
ła w ubiegłym roku. Gadają, że podobno odebrała sobie ży­
cie, ale ja myślę, że wymyślają takie głupstwa, żeby historię 
Rozy uczynić jeszcze bardziej ekscytującą. Matka była chy­
ba też bardzo młoda, ale w domu jest gromada dzieci. 
Oprócz tej Rozy sami chłopcy, ona jest najstarsza. Ojciec 
jest osadnikiem, przybył tu skądś z Finlandii. Stracił nogi 

w wypadku w kopalni. To Roza się nim opiekuje. Jej brat 
jest niewidomy, stracił wzrok w innym wypadku w kopal­
ni, ale się ostatnio ożenił, podobno może też pracować. 

To zwyczajna robotnicza rodzina, nic więcej. Zapobieg­

liwi ludzie. Mają kawałek ziemi, drewniany dom i jakieś 
zabudowania. Trochę inwentarza. 

Roza, w którymś momencie w okresie dojrzewania, 

okaleczyła sobie twarz. Nikt nie umie powiedzieć, co się 

wtedy stało. Może to jakaś tajemnica. Myślę jednak, że mó­
wiliby o tym, gdyby coś wiedzieli. 

Nie zauważyłam tu niechęci do plotkowania o niej. Ale 

i tak ludzie się jej boją. Powiadają, że nie opłaca się zadzie­
rać z Rozą Samuelsdatter. 

Jestem opętana jej życiem, chcę o nim wiedzieć jak naj­

więcej. Niemal ją kocham, kiedy myślę o tym, jakie ona 

miała życie, po tym, kiedy uroda została jej tylko po jed­
nej stronie twarzy. Ja na jej miejscu byłabym strasznie roz­
goryczona, a nawet w połowie nie jestem taka ładna, jak 
ona po tej zdrowej stronie. Coś w głębi mojej duszy mówi 
mi, że musiała doświadczyć wiele bólu, tak bardzo bym 

background image

chciała ją poznać. Chciałabym się dowiedzieć, jak można 
żyć z czymś takim. 

Ona pozwala mi zrozumieć, że jest w życiu wiele spraw, 

których się nawet nie domyślam. Przyznaję, że to ona jest głów­
nym powodem, dla którego tak bardzo chcę się nauczyć nor­
weskiego. Chcę, żeby ona wpuściła mnie do swojego życia, ale 
przecież nie mogę się do niej zbliżyć przez tłumacza. Jeśli ona 
będzie do mnie mówić, to ja muszę to sama rozumieć. I mu­
szę być w stanie jej odpowiadać w jej macierzystym języka." 

- Mattias powiada, że nie chcesz pracować w jego bry­

gadzie w kopalni - powiedziała Roza, patrząc na Tomasa 
spod oka. 

Nie spotykali się często od czasu, gdy Mattias zamiesz­

kał w Samuelsborg. Nie dlatego, żeby Mattias zabraniał 
Tomasowi przychodzić. Wprost przeciwnie, często go za­
praszał, tylko że Tomas czuł się tam zbędny. Niczym przy­
słowiowe piąte koło u wozu. 

- Mattias cię nie okłamuje - potwierdził Tomas. 
Zauważył tego wieczora, że Roza idzie w góry, i posta­

nowił pójść za nią. Nie tak, by ktoś niepowołany mógł to 
zauważyć, ale tak, by wyglądało na przypadkowe spotka­
nie. Nikt nie powinien się nawet domyślać, że tych dwoje 
spotyka się gdzieś wysoko, między niebem a fiordem. 

W połowie góry, w miejscach, należących tylko do niej. 

- Czy to przeze mnie? 
Wzruszył ramionami i zaczął skubać rękaw swetra. Jego 

ciemne, kościste palce były zajęte jakąś luźną nitką, jakby 
nie potrafił na całym świecie znaleźć niczego bardziej inte­
resującego. Jakby nie interesowały go nawet sprawy, które 
mu zagrażają. Nawet Roza. 

- Po prostu nie chcę być w jego brygadzie - odparł To­

mas krótko. 

Ostatniej zimy jego głos nabrał wyraźnie ciemniejszej 

barwy. Tomas wydoroślał. Stał się bardziej krępy. Silniej-

background image

szy. Poważniejszy. Bardziej odpowiedzialny. Skończył 
dwadzieścia jeden lat. 

- Jest tak, jak jest - powiedział. - Czy ty nie słyszysz, jak 

oni gadają? 

- Ja nigdzie nie chodzę - odparła Roza, potrząsając głową. 
Oczywiście mogła bez trudu odgadnąć, o czym gadają, 

ale dopóki sama nie słyszała, wolała to od siebie odsuwać. 
Żadne gadanie nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, do­
póki tego na własne uszy nie usłyszy. 

- Wystarczy, że Magnus wyjechał. Wciąż o tym mówią. 

Jak twoim zdaniem sprawy by się ułożyły, gdybym ja przy­

szedł na jego miejsce? 

- Gdyby to było takie głupie, to Mattias by ci tego nie 

proponował - odparła Roza. - Mattias uważa, że może to 
przecięłoby gadanie. Bo skoro on się tym nie przejmuje, to 

dlaczego inni mieliby to robić? 

Tomas westchnął i popatrzył ponad fiordem. 
- Czasami się zastanawiam, czy ty robisz z siebie głupią, 

Roza. 

- Mattias by ci tego miejsca nie proponował, gdyby nie 

miał do ciebie zaufania. Gdyby cię nie lubił. I uważa, że za­
tkałby tym ludziom gęby. 

- Tak ci powiedział? 
Potrząsnęła głową przecząco. 
- Nikomu by to gęby nie zatkało - zapewnił ją Tomas. -

A ja nie chcę być podwładnym Mattiasa. Bo on jest w gru­
pie najbardziej doświadczony. On będzie tam szefem. Nie 
chcę, żeby mi wydawał polecenia. 

- Ale on by ci pomógł, gdybyś miał trudności... 
Oboje wiedzieli, że tym razem ludzie nawet o tym nie 

wspominają. 

- On to kiedyś przedtem już zrobił - rzekł Tomas krót­

ko. - Gdybym teraz stracił głowę w kopalni, to nie będę 
potrzebował pomocy. Przynajmniej nie od Mattiasa. Zresz­
tą od nikogo. Sam sobie poradzę. 

background image

- To z mojego powodu, prawda? 
Tomas wołałby, żeby tak nie było. Chciałby móc zapew­

nić Rozę, że naprawdę ona dla niego nic już nie znaczy. 
Chciałby jej powiedzieć, że jest mu kompletnie obojętna. 
Ale między nimi takie słowa nie były możliwe. 

Patrzył na nią. Po tym jak Mattias wprowadził się do Sa-

muelsborg, Roza znowu zaczęła splatać włosy w warkocz. 
Teraz upięła je wokół głowy jak koronę. Była to gruba ko­
rona, a w wieczornym słońcu mieniła się złotawo. Włosy 
Rozy lśniły piękniej niż ruda miedzi z tutejszych kopalni. 

Ona sama była blada, choć przecież trwało piękne lato. 

Pracowała przy sianokosach, zwoziła siano do domu, bo 

Mattias nie mógł się zwolnić z kopalni. Najwyraźniej jed­
nak chroniła skórę przed słońcem. 

Tomas sam nie wiedział, co o tym myśleć. Roza miała 

włosy rude, a tacy ludzie na słońcu robią się raczej czer­
wieni niż opaleni na brązowo. Chciał wierzyć, że to wła­

śnie jest przyczyna, dla której Roza unika słońca, a nie na­
śladuje angielskie panie, które latem chodzą z parasolkami, 
by zachować modną, bladą cerę. 

- Czasami chcę go po prostu wyrzucić - rzekła Roza nie­

oczekiwanie. Usiadła wśród wrzosów, wyrywała długie ga­
łązki i splatała je w warkocze. - Czasami on zaczyna tak 
rządzić, mną, ojcem, wszystkim, że mam ochotę wbić mu 
nóż w plecy. Zebrałabym jego rzeczy i wyrzuciła na po­
dwórze. Mogłabym je podpalić, chciałabym mu powie­
dzieć, żeby się wynosił jak najdalej ode mnie! 

Tomas bez najmniejszego trudu mógłby poprosić Rozę, 

żeby wyrzuciła Mattiasa. Bardzo by chciał ją o to prosić. 
Tylko że Mattias jest dla niej jedynym ratunkiem. 

Mattias nią rządzi. 
To jedyny człowiek, który się na to odważył. 
Bez Mattiasa Roza poszłaby na dno, na własne życze­

nie, z całkowicie wolnej woli. Tomas wiedział też, że on ni­
gdy by nie osiągnął tego, co robi Mattias. 

background image

- Jemu też to mówisz? - spytał. 
- Oczywiście - odparła Roza. - Mattias zawsze wie, co 

ja myślę. I co czuję. Jesteśmy wobec siebie szczerzy. On 
natychmiast zauważa, kiedy nie jestem. W ubiegłym tygo­
dniu wylał dwadzieścia cztery butelki dobrego piwa. Mój 
ojciec się wścieka, że nie dostaje już swojego napitku. 

Tomas stłumił uśmiech. Niektóre cechy Mattiasa lubił 

bardziej niż inne. 

- Odkąd on u ciebie zamieszkał, to chyba nie wypiłaś 

wiele piwa? 

- Tylko dwa kubki jeszcze niedojrzałego - odparła. 
Roza położyła się na ziemi i patrzyła w niebo. Chmury 

przesuwały się bardzo wolno. Przybierały różne kształty. 
Tworzyły obrazy. Nie chciała tłumaczyć ich znaczenia. 
Chmury zwykle zdawały się przekazywać jej jakieś bardzo 

wyraziste informacje, przerażały ją. 

- Czy ty myślisz, że ja bym mogła stać się niewolnicą 

picia? - spytała. - Powiedz szczerze, Tomas, ty jesteś pe­

wien, że mogłabym stać się niewolnicą picia? 

- Tak - odpowiedział. Nie dodał jednak, że uważa, iż 

ona już niewolnicą była. Aż do tego dnia, kiedy Liisa wy­
rąbała siekierą drzwi w Samuelsborg, a Mattias przegonił 
Magnusa, Roza była niewolnicą piwa. 

Tyle że nadal sama temu zaprzecza, nie chce tego przy­

jąć do wiadomości. 

- Miało to również dobre strony - powiedziała i uśmiech­

nęła się. 

Uśmiechała się naprawdę. Śmiała się sama z siebie. Ze 

swoich własnych wyborów. 

- To szaleństwo żyć ciągle w oszołomieniu - mówiła da­

lej. - Czasami to bardzo dobre uczucie. Przez te wszystkie 
tygodnie nie dręczyły mnie żadne sny. Nie śniło mi się nic, 
co bym zapamiętała. Nic nie docierało do mojej głowy. Te­
raz przez cały czas coś mi się śni. 

- Co takiego? 

background image

- Na przykład kwiaty - odpowiedziała. - Bóg wie, co to 

może znaczyć. Śnią mi się pełne kwiatów łąki, biegam po nich. 
To nie są łąki takie jak nasze. Są większe, bardziej płaskie, 
przestronne. I rosną na nich kwiaty, jakich jeszcze nigdy nie 

widziałam. Nie mam pojęcia, jak się nazywają. Są czerwone 

i żółte, i niebieskie. Jakieś zwariowane niebieskie kwiaty, su­
che jak papier! Bardziej niebieskie niż nasze dzwoneczki. A ja 
biegam wśród nich, bosa, wszystko jest proste i łatwe. Mam 

wrażenie, że ktoś za mną biega. Jestem taka rozradowana 

i zdaję sobie z tego sprawę. Nie mam jednak pojęcia, co ten 
sen mógłby oznaczać. I dlatego mnie przeraża. 

- Mimo że we śnie jesteś uradowana? 
- Tak. To najlepsze w moich snach. 
Tomas położył się przy niej. Łaskotał jej czoło źdźbłem 

trawy, przesuwał je po grzbiecie nosa, drażnił wargi, aż 
w końcu kłapnęła zębami, ale nie zdołała złapać trawy. 

- Wolałabyś mieć złe sny? 
- Przynajmniej takie, które dałoby się jakoś wyjaśnić. 
Zgarnął z jej czoła suchy kawałek wrzosu. Jego palce 

bardzo chciały dotknąć jej skóry. Musiał bowiem przyznać, 
że Roza z tym swoim czarnowidztwem jest jego przezna­
czeniem. 

- Nie słyszałaś czasem, czy w The House nie potrzebu­

ją służby? 

Potrząsnęła głową. 
- Nie chcę tam pracować - powiedziała w końcu. - Dy-

rektorowa bardzo się zachwycała mamą. Nie chcę być z nią 
porównywana. I w ogóle tam panuje taka elegancja. Wiel-
kopańskie obyczaje. Ja do tego nie pasuję. Wszystko tam 
błyszczy. To nie dla mnie. Nie ma dla mnie miejsca mię­
dzy pięknymi aniołami i jedwabnymi tapetami. Naprawdę 
nie pasuję do takiego domu, chociaż przecież nie musiała­
bym tam mieszkać, tylko pracować. Chyba lepiej się nada­
ję do kruszenia rudy... 

Roześmiała się. 

background image

- Ale do rudy też teraz nie chcę, skoro pracuje tam Ole. 

Myślę, że to by dla niego nie było dobrze. 

Usiadła. Widziała miłosne spojrzenia, jakie posyłał jej 

Tomas, ale udawała, że nie ma pojęcia. Nie dostrzegała je­
go zalotów, delikatnych muśnięć palcami, owej zabawy 
źdźbłem trawy. Wolała nie zaczynać. 

- Koniec z piciem, koniec z chłopami - uśmiechnęła się do 

niego. - Obiecałam to Mattiasowi. Tak więc popełniasz błąd, 
Tomasie. - Zerwał się na równe nogi, potem pomógł jej wstać. 

- To prawie tak, jakbym była mężatką - westchnęła. - Prawie... 

- Prawie? 
Roza skinęła głową. 
- Dzielimy ze sobą łóżko, ale nic więcej. Leżymy przy 

sobie, ale on mnie nie dotyka. Czasami tylko się zdarza, że 
on mnie obejmuje, kiedy śpię, ale nic poza tym. 

Serce Tomasa zabiło radośnie. Nie chciał przyznać, że 

cieszy go to tak bardzo, iż mógłby krzyczeć ze szczęścia. 

Tylko nie mógł tego Rozie okazać. 

Chociaż ona, oczywiście, wiedziała i bez tego. 
Roza wiedziała wszystko! 

- Może to nie takie dziwne - stwierdził. 
Nie umiał sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego bie­

rze stronę Mattiasa. Powinien przecież popierać Rozę. Ale 
Mattiasa rozumiał lepiej. 

- Wy, mężczyźni, zawsze trzymacie ze sobą - rzekła 

krótko. - Teraz muszę iść. Wolałabym, żebyś mi nie towa­
rzyszył. Najlepiej zostań tu jeszcze trochę. A może pój­
dziesz inną drogą? 

Tomas kiwał głową, ale ona już tego nie widziała. 

Już była blisko domu, gdy nieoczekiwanie zobaczyła ja­

kąś kobietę ubraną w błękitną suknię. Nie niebieską, raczej 
mieniącą się jak wieczorne niebo. W ciepły letni wieczór, 
może krótko po letnim, ciepłym deszczu. Wtedy kolory na­
bierają delikatnych, pastelowych odcieni. 

background image

Roza chciała zawrócić, ominąć nieznajomą, ale nie zdą­

żyła, bo tamta wyprostowała się. Przedtem stała pochylo­
na, jakby zbierała kwiaty. 

Przestraszone wpatrywały się w siebie nawzajem. 
Roza stwierdziła, że suknia tamtej jest uszyta z miękkie­

go, lśniącego materiału. Wycięcie przy szyi oraz mankiety 
wykończono koronkami. Bardzo piękna suknia. Roza sta­
rała się zapamiętać wzór, może będzie go mogła naślado­

wać. Umie szyć bardzo ładnie i chociaż ma tylko pospoli­

ty niebieski materiał, to mogłaby spróbować. 

Dziwne, ale Roza, wcale o tym nie myśląc, poczuła po­

trzebę eleganckiego zachowania się, dygnęła więc przed an­
gielską damą, po czym zgarnęła fałdy spódnicy, by po­
spiesznie pójść dalej. 

- Nie odchodź! - poprosiła tamta w dziwnym norwe­

skim języku. - Zostań, Roza! 

Nie brzmiało to jak jej imię. Był w tym ostry, obcy dźwięk 

i Roza miała ochotę się roześmiać. Cieszyła się, że nie przy­
szła na świat w Anglii i nie musi iść przez życie z tak dzi­

wacznie brzmiącym imieniem. 

Ale została. 
Margaret czuła, że serce tłucze się jej w piersi. Nie ocze­

kiwała spotkania z Rozą Samuelsdatter akurat tutaj. I nie 
teraz. Dopiero co tu przyszła. Może rzeczywiście Roza jest 
czarownicą. To by wiele wyjaśniało. 

Wyciągnęła do Rozy swoją szczupłą, białą dłoń. 
- Jestem Margaret - powiedziała. - Od dawna chciałam 

cię poznać. 

Roza roześmiała się perliście, jak to ona. Gardłowo. 

Tym śmiechem jak plusk strumienia. Śmiechem, który 
przywodzi na myśl świergot ptaków wiosną. Ale ujęła po­
dawaną jej rękę. Zamknęła ją w swojej szorstkiej, czerwo­
nej ręce kobiety z ludu. Spracowanej. 

- Czego ty, na rany boskie, ode mnie chcesz, pani Warren? 
- Margaret - powtórzyła Margaret. 

background image

Dziwnie było mieć taki bezpośredni kontakt z kimś, 

o kim tyle myślała przez tak długi czas. Rozmawiać z tą 
kobietą. I patrzeć w jej dziwną twarz, twarz, która fascy­
nuje i odpycha równocześnie. Zapragnęła, żeby Maxwell 
był tu razem z nią, by poznał Rozę tak jak ona. Potem mog­
liby o tym rozmawiać. 

- Znalazłam swój kwiat - tłumaczyła Margaret i poka­

zała Rozie. Zrobiła z margerytek spory bukiet. - Margeryt-
ki - wyjaśniła. 

Roza nigdy przedtem nie słyszała, by ktoś te kwiaty, 

o których ona mówiła księże kołnierzyki, nazywał marge-
rytkami. Przyjęła jednak do wiadomości, że Anglicy tak 

właśnie czynią. A ponieważ nazwa brzmiała prawie tak sa­

mo, jak imię Margaret, więc można chyba powiedzieć, że 
to są kwiaty tej kobiety. 

- Księże kołnierzyki - powiedziała. 
- Oxeye daisy - zaczęła Margaret z uśmiechem. - Moje 

braty... 

- ... bracia - poprawiła Roza, nie zastanawiając się nad 

swoimi słowami. - Mówi się bracia. 

Margaret uśmiechała się. 
- Oni nazywają mnie też Daisy. Margerytki to dla nas 

obca nazwa. Francuska. Ale mama lubi te kwiaty. 

- Dostałaś imię takie jak nazwa kwiatu? - spytała Roza 

i musiała przyjrzeć się swojej rozmówczyni uważniej. Do­
tychczas próbowała tego unikać. Było jej łatwiej, gdy pa­
trzyła tylko na ubranie i nie myślała o człowieku. Teraz 
spojrzała prosto w jasne, zielone oczy i wyczytała w nich 
coś w rodzaju zrozumienia. To zbiło ją z tropu, bo ta wy­
strojona kobieta z Anglii nie powinna była rozumieć. Ta lal­

ka, która miała ciekawsze zajęcia niż zbieranie kwiatów 

wieczorami, nie powinna rozumieć niczego, co czuje Roza. 

To nie powinno być możliwe. 
Ale w oczach tamtej było coś takiego... 
Rodzaj pokrewieństwa... 

background image

- The daisy - wyjaśniła Margaret. - Margerytki. Ulubio­

ne kwiaty mojej matki. 

Skrzywiła się niechętnie. 

- Właśnie kwiaty mojej matki. Bo nie moje! 
Roza musiała uśmiechnąć się sama do siebie. Nie chcia­

ła polubić Margaret Warren. Nie chciała polubić żony in­
żyniera Warrena. Sama sobie musiała przypominać, kim 
jest tamta kobieta. 

Nie zastanawiając się nad tym, co robi, podeszła do po­

walonego drzewa i zerwała garść kwiatów wierzbówki. 

Przeważnie już przekwitły, ale na długich łodygach zosta­
ło jeszcze po parę kwiatków. 

- To mój kwiat - powiedziała, podając je tamtej. 
Margaret ściągnęła brwi. Lekko pokręciła głową, a jej lo­

ki roztańczyły się wesoło. 

- Róże? - spytała, nie bardzo zdając sobie sprawę, że wła­

śnie ten kwiat miałby oznaczać różę. 

- Wierzbówka - powiedziała Roza, wiedząc że tamta 

nie zdoła wymówić takiej nazwy. - Rallarrosa - dodała. -

To szwedzka nazwa. Mój tata nie jest Norwegiem. Te 
kwiaty kwitły, kiedy się urodziłam. W środku lata. Nadał 
mi imię kwiatu, ale nie wierzbówki. On te kwiaty nazy­
wa rallarrosa. 

Znaczenia słowa już nie tłumaczyła. Dała tylko Marga­

ret Warren na pół przekwitłe wierzbówki, a ona połączyła 
je z margerytkami. Zrobił się z tego bardzo ładny bukiet. 

Roza opuściła Margaret, kiedy ta układała kwiaty. Nie 

powiedziała ani słowa na pożegnanie. Bo i co tu mówić. 
Każda powinna pójść w swoją stronę. 

„... jej imię wcale nie pochodzi od róż - pisała Margaret 

do swojego brata. - Ja naprawdę z nią rozmawiałam. Spo­
tkałyśmy się, a ona wcale nie uciekła. To rosebay willow 
jest jej kwiatem. W tutejszym języku ma to bardzo dziw­
ną nazwę. To różane imię wzięło się stąd, że jej ojciec mó-

background image

wi po szwedzku. Szwedzka nazwa też ma w sobie słowo 

„róża". I kwiat do niej pasuje. 

Ty też byś tak pomyślał natychmiast, gdybyś ją zoba­

czył. Całkiem zapomniałam o jej oszpeconej twarzy, kiedy 
z nią rozmawiałam. Potem przyszło mi do głowy, że ona 
przez cały czas zwracała do mnie ten piękny, nieuszkodzo­
ny policzek. I na pewno tak robiła. 

O mało się nie rozpłakałam, kiedy to pojęłam. 

Jak można tak żyć, Maxwell? Nie mogę przestać się te­

mu dziwić. I myślę, że chyba bym umarła, gdyby mnie spo­
tkał taki los, gdybym miała taką twarz. Ona jednak dźwi­
ga swoje przeznaczenie z jakąś dziwną dumą, ma fryzurę, 
która odsłania twarz, wcale tego nie ukrywa. 

Pomyślałam, że mogłabym jej dać trochę pudru, który 

by złagodził tę jaskrawą czerwień blizn, ale przecież nie ma 
sposobu, żeby jej coś takiego zaproponować. 

David mówi, że nie powinnam się wtrącać do jej życia, 

ale ja nie mogę przestać. Ona jest tutaj najbardziej ekscy­
tującą istotą. Chcę poznać ją bliżej. 

Myślę, że może nawet ona zechce traktować mnie jak 

przyjaciółkę..." 

background image

10 

- Pani Morris mówi, że jej mąż dostaje tutaj sto pięć­

dziesiąt funtów szterlingów rocznie - oznajmiła Margaret, 
zbierając kwiaty, które spadły na obrus. Myślała o Rozie, 
kiedy układała niebieskie chabry razem z czerwonymi ró­
żami i zapomniała wyrównać łodyżki. Brak staranności za­

wsze się mści. 

- I ty się nad sobą użalasz, bo ja zarabiam tylko sto dzie­

sięć funtów? - zdziwił się David z uśmiechem. Ledwo pod­
niósł wzrok znad czytanej książki. 

Na kominku palił się niewielki ogień, bo chociaż nadal 

trwało lato, to sierpniowe wieczory bywały chłodne. Słoń­
ce nie dawało już tyle ciepła, świeciło zresztą na niebie 
znacznie niżej. 

- William Morris jest kierownikiem wytopu rudy - po­

wiedział po chwili David. - Dyrekcja kopalni prosiła go 

niemal na kolanach, żeby przyjął to stanowisko, kiedy je­
go poprzednik, Ihle, wyjechał. Ihle był Niemcem. I zapew­
niam cię, że niewielu jest takich zdolnych ludzi jak Mor­
ris, poza tym okazał się wystarczająco sprytny, by stawiać 

warunki, skoro miał tu zostać... 

- Na przykład jakie? - zdziwiła się Margaret. 
- Na przykład takie, że nie podpisze kontraktu, dopóki nie 

sprowadzi się tu madame. Chodziło o to, że ona musi się tu 
dobrze czuć, jeśli on ma podpisać kontrakt na wiele lat. Do­
stał więc sto pięćdziesiąt funtów rocznie oraz jednego szter-
linga od każdej oczyszczonej tony miedzi. Poza tym zwrot 
kosztów podróży do Anglii dla siebie i rodziny, opał i świat­
ło dla tutejszego domu, podobnie zresztą jak my dostajemy. 

background image

- Ty nie dostajesz żadnego procentu od produkowanej 

rudy. 

- Bo też ja nie mam bezpośredniego kontaktu z rudą -

wyjaśnił David. - Ale i ja mam diabelnie dobrą pensję, mo­
ja kochana. I teraz, kiedy ty tutaj jesteś, naprawdę niczego 
mi nie brakuje w życiu. Moja egzystencja układa się do­
kładnie tak, jak bym chciał. 

Margaret z przyjemnością słuchała jego wyznań. Chcia­

ła być w jego życiu kimś ważnym. 

- Mówią też, że Hoskins zamierza się zwolnić. 
David potwierdził skinieniem głowy. 
William Hoskins odegrał kluczową rolę w budowie Ko­

palni, ale teraz nie chciał już dłużej siedzieć w Kafjord. Je­
go rodzina mieszkała w Trondheim, więc i on chciał tam 

wrócić, zmienić klimat na lepszy, znaleźć się w większym 

środowisku. I nie miało znaczenia, że wynagrodzenie eks­
pertów było tutaj więcej niż przyzwoite. 

- Czy jego stanowisko mogłoby cię zainteresować? 
David roześmiał się cicho i odłożył książkę. Wstał ze swo­

jego fotela i usiadł na oparciu fotela żony. Wskazującym pal­
cem jednej ręki uniósł jej podbródek i przysunął jej twarz 
do swojej. Jego brązowe oczy mieniły się z rozbawienia. 

- Świetnie, że masz takie ambicje, jeśli chodzi o moją 

karierę zawodową, kochanie! - powiedział i pocałował ją 
leciutko w usta. - A już się zastanawiałem, do czego ma nas 
doprowadzić ta rozmowa na temat wynagrodzenia. Nie, 
kochanie, ja nie chcę stanowiska Hoskinsa. Nie czyham na 
nie. Dopóki Kapitan jest tutaj, wolę pracować z nim. To 

prawdziwa przyjemność, a także honor, i uczę się u niego 
więcej, niż gdziekolwiek indziej. Poza tym laboratorium to 
moje środowisko, kochanie. Nie mam wykształcenia po­
trzebnego do kierowania wytopem rudy. 

- Skoro Morris i Hoskins mogli to robić, to mógłbyś i ty -

rzekła Margaret ze wzruszeniem ramion. - Zawsze uważałam, 
że jesteś bystrzejszy od każdego z nich! 

background image

- Z drugiej strony nikt nie mógłby powiedzieć, że moja 

małżonka jest niepraktyczna - uśmiechnął się David, głasz­
cząc jej kark pod włosami. Kilka kędzierzawych kosmy­
ków z pięknej czupryny Margaret wysunęło się z koka 
i David nawijał je sobie na palce. 

- Powinnaś nosić długie, rozpuszczone włosy - szepnął, 

całując ją w skroń. - Twoje złociste loki to najpiękniejsza 
rzecz, jaką znam. 

Przez ułamek sekundy Margaret pomyślała o bujnych, 

miedzianorudych włosach Rozy. Miedzianorudych. Złoto 
nie ma tego samego intensywnego żaru. 

Robótka Margaret upadła na podłogę. Niech sobie cze­

ka na lepsze czasy. Przesuwała wargami po policzku męża, 
znalazła kącik jego ust i drażniła go koniuszkiem języka. 
David dał się namówić do pocałunku, mocnego, prawdzi­

wego. Bez oporu dał się przekonać jej chętnym i nie uzna­

jącym sprzeciwu ramionom. Śmiał się cicho, a serce biło 
mu mocniej, niż powinno, kiedy próbował się delikatnie 
cofać przed tą jej nieoczekiwaną zmysłowością. 

- Życzyłbyś sobie bardziej powściągliwej małżonki? -

spytała szeptem, próbując rozpinać jego koszulę. Uważa­
ła, że w domu powinien rozpinać przynajmniej jeden gu­
zik pod szyją. I powiedziała to natychmiast, gdy taka myśl 
strzeliła jej do głowy. Proponowała to z błyskiem w oczach 
i mruczeniem, zapowiadającym bardzo intersującą dalszą 
część wieczoru. 

- Tak jak robotnicy? - zdziwił się David, odsłaniając jej 

ramiona. - Chcesz może, kochanie, żebym chodził w gru­
bej koszuli z samodziałowego płótna i ciężkich butach? 

- Jeśli górnicza koszula jest rozpięta pod szyją - przeko­

marzała się z nim Margaret. 

- Moim zdaniem dla was, tutejszych pań, jest szkodli­

we, że tyle czasu spędzacie w Kopalni - powiedział, próbu­
jąc nadać twarzy poważny wyraz. - Widujecie za dużo męż­

czyzn. Za dużo ich rozpiętych pod szyją koszul... 

background image

Wybuchnął śmiechem. 
- Ale to bardzo ładne - upierała się Margaret i rozpięła 

dwa jego guziki. Całowała skórę, którą odsłoniła. - To bar­
dzo ładne - powtórzyła. 

- Zaczynam się ciebie bać - powiedział David z udaną 

powagą. - Czemu zawdzięczam tyle czułości? 

- Po prostu twoja żona nie jest wystarczająco powściąg­

liwa - przyznała Margaret szeptem. - Kocham cię, Davi-
dzie Warren! 

David zmarszczył czoło. 

- Zaczynam się lękać, moja Margaret. Czego ty chcesz? 

Czego brakuje mojej Daisy, skoro musi się uciekać do ta­
kich nieczystych sztuczek, by uwieść swojego, nie mają­
cego o niczym pojęcia męża. Męża, który po wszystkich 

zajęciach jest bardzo zmęczony i do niczego się nie na­
daje... 

Margaret przyszła do głowy pewna myśl. Dotychczas ni­

gdy nic takiego się nie przytrafiło, dopiero teraz, ale może 
uda jej się przekonać Davida, by się zgodził? 

- Czy nie byłoby cudownie, gdyby Maxwell przyjechał 

do nas na zimę? 

David przyjrzał się żonie uważnie. 
- Ja myślałem, że to ty będziesz chciała pojechać na zi­

mę do domu - powiedział. 

- Zwariowałeś? - wykrzyknęła. - Ja chcę zostać tutaj! 

Chcę się przekonać, jak bardzo zimno tu bywa. Chcę po­

znać ciemność, o której tyle wszyscy mówią. Chcę zoba­
czyć zorzę polarną! 

- Wyobrażasz sobie, że wystarczy strzelić palcami i twój 

brat już tu jedzie? 

- Jeśli ty się na to zgodzisz... 
David mamrotał pod nosem: 
- Gdyby to miało cię ucieszyć, to oczywiście możesz za­

prosić do nas na zimę całą rodzinę. Ale twoja mama się nie 
zgodzi, tyle mogę ci powiedzieć już teraz! 

background image

- Tylko Maxwella! - wykrzyknęła Margaret. - Tylko on 

może zrozumieć... to miejsce. 

Powinna była powiedzieć, że jedynie jej starszy brat jest 

w stanie zrozumieć jej zainteresowania, jej opętanie Rozą. Że 

tylko Maxwell może zrozumieć takiego człowieka jak Roza... 

Zdążyła jednak zagryźć wargi, zanim powie za dużo, bo 

David już i tak uważał, że jest za bardzo zajęta tą kobietą 
z osady. Teraz zaczął myśleć, że Margaret trochę się uspo­
koiła, jeśli o to chodzi, usunęła Rozę z myśli. 

- Napiszę do niego zaraz i wyślę list naj pierwszym stat­

kiem, idącym do Anglii. 

- W takim razie musisz to zrobić dziś wieczorem - stwier­

dził David. - „Queen" wychodzi jutro rano do Swansea. 

Margaret potrząsała głową i mrugała pospiesznie. 
- No to jestem bardzo zajęta, panie Warren! 
- Ale chyba nie tak zajęta...? 
- Właśnie że tak, niestety - roześmiała Margaret. 
Na jej wargach pojawił się uśmiech zadowolenia, kiedy wyj­

mowała przybory do pisania i zaczynała list do Maxwella. 

„... David sam zaproponował, że może mógłbyś spędzić 

u nas zimę - pisała, bliska prawdy. - Ja zaś mam nadzieję, 
że zostaniesz do następnego lata, to będziesz mógł nazbie­

rać również tutejszych kwiatów. Tak bardzo bym chciała 
mieć cię tu na Boże Narodzenie, myślę, że zima będzie ła­

twiejsza do zniesienia, jeśli będzie przy mnie prawdziwy 
przyjaciel. Ktoś taki jak ty, mój starszy bracie. Powiedz na­
szej drogiej mamie, że przedstawię cię tutaj całemu legio­
nowi odpowiednich panien, nadających się do zamążpój-
ścia. Niektóre z nich mówią też po angielsku. A gdybyś 
chciał mamę przerazić, to możesz jej powiedzieć, że znam 
też córkę pewnego rosyjskiego hurtownika, który nie ma 
synów. Wtedy mama sobie z pewnością pomyśli, że wyje­
dziesz do Rosji. Ale taki paskudny chyba nie jesteś, Max-

wellu. Ty jesteś moim najmilszym bratem. 

David jest taki kochany, że kiedy już skończę list do cie-

background image

bie, opowiem mu tę drugą nowinę, tę, którą z tobą już się 

podzieliłam. Wcale nie mam wyrzutów sumienia, że tobie 

powiedziałam o tym pierwszemu, bo przecież mimo 

wszystko, kiedy ona dotrze do ciebie, to David już dawno 

będzie o wszystkim wiedział. 

Już teraz cieszę się na twój przyjazd. Cieszę się, że będę 

mogła ci pokazać wszystko tutaj. I rozmawiać z tobą o sza­
rej godzinie. I cieszę się, że znowu będę się śmiać z twoich 
niezbyt mądrych dowcipów. A najbardziej cieszę się na to, 
że będę mogła usłyszeć, co myślisz o tej niezwykłej Rozie. 

Przekaż moje najserdeczniejsze pozdrowienia Malcol­

mowi i Cathy, Nickowi i Lucasowi. Ucałuj najdroższą ma­
mę i tatę, jeśli przypadkiem jest w domu. Dołączę też list 
do mamy, a ty będziesz przypalany na wolnym ogniu, je­
śli pozwolisz, by ktoś poza tobą przeczytał mój list do cie­

bie! Do zobaczenia, Max! David przesyła wszystkim naj­
szczersze pozdrowienia. Twoja kochająca siostra Margaret. 
Kafjord, 18 sierpnia 1840 roku". 

Być może to odwaga, która ją ogarniała na myśl, że nie­

bawem zobaczy Maxwella, pozwoliła jej na rozmowę 
z Marją. Najpierw powinna była powiedzieć o tym Davi-
dowi, ale jakoś nie było czasu. On wciąż taki zajęty. Po 

prostu za dużo pracuje. 

O tylu sprawach powinna była powiedzieć Davidowi... 
- Nie będziemy już więcej potrzebować twoich usług, 

Marja - oznajmiła Margaret, gdy dziewczyna składała far­
tuch i szykowała się do wyjścia. 

Margaret czekała z tą wiadomością do chwili zakoń­

czenia zmywania. Nie chciała jakiegoś wybuchu emocji 
przed końcem pracy. Davidowi by się zresztą nie podo­
bało, gdyby musieli płacić za usługę, która nie została wy­
konana do końca. W takich sprawach był bardzo skrupu­

latny, a Margaret nie miała wątpliwości, że to konieczne. 
Żyją tu daleko od domu, muszą oszczędzać i odkładać 

background image

jak najwięcej, by mieć lepszy start, kiedy już wrócą do 
Anglii. 

Ruchy Marji stały się powolniejsze, ale nie odwróciła się 

do swojej gospodyni. W dalszym ciągu starannie składała 
fartuch i pozwalała Margaret oglądać swoje szczupłe plecy 

w niebieskiej sukience. Nie było na niej żadnych zakładek 

ani marszczeń, bo to by zabrało za dużo materiału i było za 
drogie. Sukienka sięgała dziewczynie trochę nad kostki. Mar-
ja musiała już przystępować do konfirmacji, miała więc pra­

wo do długiej sukni, ale pewnie w domu się nie przelewało. 

Margaret opadły wyrzuty sumienia. Przymknęła oczy 

i na chwilę zapragnęła cofnąć dopiero co wypowiedziane 
słowa. Wolałaby nic nie mówić. W końcu nie płacili Mar­
ji zbyt dużo za jej pracę i chyba niełatwo będzie znaleźć 
inną służącą. Będzie musiała prosić o pomoc Kirsten, a te­
go też wolałaby nie robić. 

No ale słowa już padły. 
Marja je słyszała, sprawiała jednak wrażenie, jakby by­

ło inaczej. Poddawała teraz Margaret próbie, choć to prze­
cież Margaret jest panią tego domu. 

- Wymawiam ci, Marja. Nie mamy już dla ciebie zajęcia. 
Wtedy młoda dziewczyna z Krety odwróciła się. Jej oczy 

wcale nie były wodniste. Były stalowoszare. Szare jak lód 

podczas ciężkiej zimy, kiedy fiord zamarza aż do dna. 

- Czy niezbyt dobrze wykonuję swoją pracę? 

0

 Margaret wiedziała, że nie mówi po norwesku na tyle 

dobrze, by wadzić się w jakiejkolwiek sprawie, i wcale też 
sobie nie życzyła kłótni ze służącą. Zawsze ją uczono, że 
służbę należy trzymać na dystans. Tylko dzięki temu będą 

wiedzieć, gdzie jest ich miejsce. 

- Twoja praca jest zadowalająca - odparła sztywno. 
- W takim razie dlaczego jestem wyrzucona? 
- Po prostu nie będziemy cię już potrzebować. 
- Ach, tak! - krzyknęła Marja. - Teraz pani sama będzie 

myła swoje podłogi? I zamierza pani sama prać swoje pięk-

background image

ne suknie? Nie uwierzę w to, dopóki nie zobaczę! Pani rę­
ce pewnie nigdy nawet nie trzymały ścierki, pani Warren! 

Wyciągnęła swoje ręce. 
- Ale te, te są stworzone do ciężkiej pracy, rozumie pa­

ni? I te ręce pracowały tutaj diabelnie dobrze. Dlatego 
chciałam zapytać, czemu nagle pani nie jest ze mnie zado­

wolona? Jeśli jest tak, że trzeba mnie wyrzucić, to musi być 
jakiś powód. 

- Kamea - oświadczyła Margaret sztywno. 
- Co? - spytała Marja, która nie zrozumiała, o czym tam­

ta mówi. 

- Moja ozdoba - wyjaśniła Margaret i poczuła, że powin­

na być bardziej stanowcza. Powinna być ostrzejsza, zagnie­

wana, nie powinna wdawać się z tą dziewczyną w rozmo­
wy. Po prostu należało poprosić, by zabrała swoje rzeczy, 
a w sobotę zgłosiła się do Davida po zapłatę. Tak właśnie 
trzeba było się zachować. 

- Pani ozdoba! - wykrzyknęła Marja, przechylając głowę. 
- Moja ozdoba - powtórzyła Margaret i zapragnęła le­

piej znać ten norweski, żeby to dokładnie wyjaśnić. Do­
tknęła dłonią wysokiego kołnierzyka, pokazując, o co cho­
dzi. - Moja ozdoba. Zniknęła. Nie ma jej. 

- I pani myśli, że to ja ją wzięłam? - spytała Marja. Od­

dychała ciężko, twarz jej poczerwieniała. Wyglądało na to, 
że posądzenie o kradzież bardzo ją dotknęło. - A, teraz ro­
zumiem. Ta piekielna ozdoba pani z twarzą kobiety, tak? 

Margaret przytaknęła. Nie zamierzała opisywać swojej 

ukochanej kamei w taki sposób, ale Marja musiała się ja­
koś dowiedzieć, o czym mówią. 

- Za nic na świecie bym tego nie wzięła! - krzyczała tam­

ta wzburzona. - Ja to bym chciała mieć coś, co błyszczy. 
Coś, co ma mnóstwo kolorów i mieni się jak gwiazdy na 
nocnym niebie. Ale takich ozdób pani nie ma, więc nie mia­
łabym się na co połaszczyć! 

Wyprostowała się. 

background image

- Rozumiem. Zostałam wyrzucona. Ale może się też zda­

rzyć, że pani inżynierowej trudno będzie znaleźć kogoś na 
moje miejsce. Może się zdarzyć, że ludzie tutaj, nad fior­
dem, wolą słuchać swoich. Może po tym wszystkim pani 
będzie musiała sama szorować swoje podłogi. Może sama 
będzie musiała prać i prasować swoje suknie, a pan inży­

nier nie będzie miał już takich sztywnych kołnierzyków. 
Nikt nie lubi być nazywany złodziejem, chociaż niczego 
nie ukradł. I na nic się nie zda rozmawianie z innymi pa­
niami, pani inżynierowo! Ja znam zwyczajnych ludzi, któ­
rzy tutaj mieszkają! Oni będą woleli się dowiedzieć, co by 
ich mogło spotkać, gdyby przyszli do tego domu pracować! 

- Ja przecież też mogę rozmawiać z ludźmi - wybąkała 

Margaret. - Ze zwyczajnymi ludźmi. 

Mar ja wybuchnęła śmiechem. 
- Nie zna tu pani ani jednego zwyczajnego człowieka, 

inżynierowo Warren! W twoich pokojach kurz będzie le­
żał po kątach. Ale i tak masz szczęście, że dzisiaj pracowa­
łam tak dokładnie. Bo dużo czasu minie, zanim tu ktoś 
znowu umyje podłogi. 

- Mogłabym porozmawiać z Rozą - powiedziała Margaret. 
- Oczywiście! - śmiała się Mar ja. - Niech pani rozmawia 

z Rozą! Pięknych znajomości się pani dorobiła! Roza Sa-
muelsdatter! Ciekawe, co powie pani mąż na to, że spoty­
ka się pani z taką, co to żadnemu górnikowi nie odmówi? 

Po tych słowach Mar ja wyszła z domu, dumna niczym 

statek pod pełnymi żaglami, wpływający na wody oceanu. 

Margaret zdała sobie sprawę, jak wielu jeszcze słów nor­

weskich nie zdążyła poznać. 

Roza łatała koszule. Wieczory stawały się dzięki temu 

krótsze. Miała czym zająć ręce. A Mattias potrzebował ca­
łych koszul. Skoro już spalił za sobą mosty i wyprowadził 
się z baraków, i skoro zrobił to dla niej, niech chociaż ma 
kogoś, kto o niego zadba. 

background image

Powinien przynajmniej mieć połatane koszule... 
Mattias grał z ojcem za zasłoną w karty. Cokolwiek Sa­

muel myślał o całej sprawie, to odkąd Mattias się do nich 
sprowadził, jego życie stało się ciekawsze. Mattias wyno­
sił też Samuela do głównej izby na obiad. W niedzielę brał 
ojca Rozy na ręce, wynosił z łóżka i sadzał przy stole. Tłu­
maczył, że Samuelowi zaczynają się robić odleżyny, i prze­
konywał, jakie to niebezpieczne. Roza podejrzewała jed­
nak, że on po prostu chce przywrócić Samuelowi trochę 
radości życia. 

I Samuel chyba dostrzegał nowe światło... 
Za tyle spraw należało dziękować Mattiasowi. 
Łatwiej by jej było dziękować Tomasowi za wszystko, 

co zawdzięczała Mattiasowi, wiedziała jednak, że to Mat­
tias pochwycił ją w trakcie upadku i zatrzymał nad krawę­
dzią. Tylko on się jej nie bał na tyle, by to zrobić. Tylko 
on miał na to dość odwagi. 

Tylko on był zaangażowany uczuciowo. 

... on ją kochał... 
Ukłuła się w palec, więc wsunęła go do ust, by zatamo­

wać krew. Są ludzie, którzy znają specjalne formułki, ta­

mujące krew. Roza je słyszała. Ona też potrafiła krew za­
tamować. Ona jednak nie używała żadnych słów, żadnych 
mistycznych zwrotów, żadnych zaklęć. Pragnęła po prostu, 
by krew przestała lecieć, i krew przestawała. Sama nie 
umiałaby powiedzieć, jakim sposobem to osiąga. 

Tak po prostu jest i już. 
Dla Rozy fakt, że ktoś potrafi osiągnąć to samo za po­

mocą słów, graniczy z cudem. Jej zdaniem przypominał 
czary, a to ją przerażało. Ludzie, którzy robią takie rzeczy, 
muszą pożyczać siły od kogoś czy czegoś, co z pewnością 

jest niebezpieczne. Ona sama nie musi tak postępować. 
Ona posiada odpowiednią moc. To część jej daru. 

Rozległo się pukanie do drzwi. 
Z palcem w ustach Roza poszła otworzyć. Kątem oka 

background image

widziała Mattiasa przy łóżku ojca. Mattias sam się miano­
wał jej tarczą ochronną. 

- Ja otworzę! - zawołał z powagą w oczach. - Przecież 

nie wiemy, kto to - dodał. 

Roza nie protestowała. Uważała, że nie ma potrzeby za­

mykania drzwi na klucz teraz, kiedy wszyscy wiedzą, że 
Mattias mieszka w Samuelsborg. On jednak upierał się, że 
należy to robić. 

Mattias się o nią bał. 
Lękał się, że ktoś może jej zrobić krzywdę. 
To niezwykłe uczucie, wiedzieć coś takiego... 
Za drzwiami stała młoda dziewczyna z Krety. Roza led­

wo ją rozpoznawała. Podobna do tuzina innych młodych 

dziewcząt. Włosy jasnoblond, jasne oczy, coś pośredniego 
między szarym a niebieskim. Niektóre miały też oczy zie­
lone. Były to podlotki, niektóre wyrośnięte, za parę lat co 
druga z nich będzie już gospodynią na swoim. 

Zaglądała w głąb izby, jakby obok Mattiasa, chociaż to 

on trzymał klamkę. Nawet na niego nie spojrzała. To Rozy 
szukały jej oczy, a kiedy ją znalazły, wpatrywały się w nią 
z uporem. 

Roza przeczuwała, że nic jej ze strony tamtej nie grozi. 

Wymknęła się pod wyciągniętym ramieniem Mattiasa na 

schody, wiedziała jednak, że on nadal za nią stoi. Nie mog­
ła go poprosić, by wszedł do środka, zostawił ją z tą obcą 
dziewczyną. Nie miała prawa traktować go jak kogoś 
0 mniejszej wartości, niż był. 

- Czego chcesz? - spytała dziewczynę. 
- Masz cholernie dobrych przyjaciół, Roza Samuelsdat-

ter! - powiedziała tamta, ujmując się pod boki. 

- Kim ty jesteś? - dopytywał się Mattias spokojnie. 
- Służyłam tam, u inżyniera Warrena - odparła dziew­

czyna. Patrzyła tylko na Rozę. - Ale zostałam wyrzucona. 
1 powinnam chyba za to podziękować Rozie, no nie? 

Roza nie miała pojęcia, o czym ta dziewczyna gada. 

background image

- Pani mówi, że jesteście bardzo dobrymi przyjaciółka­

mi - ciągnęła tamta pogardliwie. 

Jej śmiech wyrażał wszystko, co myśli o tego rodzaju 

przyjaźni. Ze to nawet funta kłaków niewarte, tyle rozu­
mieli, i Roza, i Mattias. 

- Pracowałam porządnie, jak trzeba - dowodziła dziew­

czyna. - Myślę, że czyściej szego domu tam nie ma. W ogó­
le nie ma czyściej szego domu nawet w Krecie! Robiłam na­
prawdę dobrą robotę. Byłam cholernie ostrożna z tymi jej 
paradnymi sukniami, z tą głupią bielizną, cieniutką jak nie 

wiem, a jego koszule krochmaliłam tak, że mogłyby stać, 

gdyby je postawić. Nie mieli żadnego powodu na świecie, 
żeby mnie wyrzucić. - Musiała zaczerpnąć powietrza 
i umilkła na chwilę. - Gdyby nie ty, Rallar-Roza! 

Roza cofnęła się, kiedy to przezwisko zostało rzucone 

jej w twarz, ale zachowała spokój. Drzwi za nią skrzypnę­
ły głośno, widocznie Mattias nie był aż taki spokojny. Sły­
szała, że głośno oddycha, i poczuła falę ciepła w sercu, wła­
śnie z powodu jego gniewu. 

- Bo to ty to widziałaś, prawda? - krzyczała dziewczyna. -

Ty jej o tym powiedziałaś? Nie mogłaś przemilczeć, co? A ja 
myślałam, że ty naprawdę jesteś jedną z nas! Że nie udajesz 
lepszej niż my, bo jesteś jedną z nas, chociaż mieszkasz po tej 
stronie wody. Nie będziesz od tego bardziej norweska, Roza 
Samuelsdatter! Nie staniesz się od tego lepsza! Nie będziesz 
lepsza od podlizywania się im. Nigdy nie będziesz im równa. 
Oni cię nigdy nie potraktują jak równą sobie. Oni mieszkają 

koło The House i zawsze będą górować nad tobą, Roza. Więc 
niczego sobie nie wyobrażaj! 

- A co ja takiego zrobiłam? 

- Masz tu tę przeklętą ozdobę! 
Dziewczyna wyjęła coś z kieszeni i cisnęła na schody, 

wprost pod stopy Rozy. 

- Weź to sobie i zanieś swojej przyjaciółce, pani inży-

nierowej Warren! Pięknej pani Warren! Ona wcale tego nie 

background image

żałuje. Wcale za tym nie tęskni. Wcale tego nie nosi. Nie 
widziałam nigdy, żeby tego używała. Ani jeden raz! Wzię­
łam to, co ona najmniej ceni. Ona ma skrzynkę pełną 
ozdób. To niesprawiedliwe, że jeden ma aż tyle, a drugi nic. 

Dziewczyna obróciła się na pięcie i uciekła. 
Roza długo patrzyła w ślad za nią, a potem uklękła na 

schodach i poszukała tego, co tamta rzuciła. To broszka. 
Dziewczyna cisnęła jej pod nogi coś w rodzaju broszki. Po­
dłużna, zaokrąglona na brzegach, ze złotą obwódką, przy­
pominającą koronkę. Tło przywodziło na myśl muszlę, by­
ło jednak ciemniejsze, bardziej brązowe niż muszla. A na 
tym tle znajdowała się kobieca głowa, ozdobiona piękną 
fryzurą, na łabędziej szyi. 

Mattias zaglądał jej przez ramię. 
- Piękne - powiedział. - I wygląda na bardzo stare. 
Roza pokiwała głową. 
- Nigdy nie rozmawiałam z panią Warren o ozdobach -

powiedziała. - W ogóle rozmawiałam z nią jeden jedyny 
raz, a wtedy mówiłyśmy o kwiatach. Ona też ma imię ta­
kie jak nazwa kwiatu. 

- Ach, tak? - zdziwił się Mattias. 
- Te jej kwiaty to księże kołnierzyki - wyjaśniła. - Tyl­

ko że one się w jakimś języku nazywają margerytki. 

- Opowiedziałaś jej o wierzbówce? - zdziwił się. 
Roza skuliła ramiona i Mattias objął ją. Przyciągnął ją 

ostrożnie ku sobie. Głaskał po głowie i szeptał coś w jej 

włosy. 

Za jego plecami świeciło czerwone, wieczorne słońce. 
- Ty musisz być uparta jak ta wierzbówka, Roza - pro­

sił Mattias. - I ostra też. Tak samo jak ten kwiat twarda 
i pełna siły życia. I musisz pamiętać, moja kochana, że ty 
sama obnażasz kark i plecy na ich ciosy... 

- Dziękuję! - powiedziała z niechęcią i chciała się wy­

mknąć z jego objęć, ale on trzymał ją mocno. Stał na scho­
dach przed drzwiami do domu i trzymał ją w objęciach, 

background image

nie przejmując się tym, że przecież ktoś może ich zoba­
czyć. 

- Oczywiście, że ludzie gadają - powiedział. - A o czym 

oni tu mieliby rozmawiać? Nikt nie dał im tylu powodów 
do gadania co ty. Nawet Malene Marie, choć Bóg świadkiem, 
że się bardzo starała! Czy to nie śmieszne, że oni gadali wię­
cej o tobie, niż o przyjęciach, balach i toaletach, o fryzurach 
i ozdobach tej, która nazywana jest królową z Kafjord? 

- Mnie tam nie jest do śmiechu - powiedziała Roza zdła­

wionym głosem, bo on wciąż mocno ją do siebie przycis­

kał. Dławiła ją jego koszula, ale dobrze jej było w tych ob­
jęciach. Otaczało ją miłe, dające bezpieczeństwo ciepło. 
Dobrze było też zrezygnować z własnej woli. 

W każdym razie na chwilę. 

... na moment... 
- Może powinnaś się dowiedzieć, czy pani Warren, two­

ja przyjaciółka, nie miałaby dla ciebie pracy? - zastanawiał 
się Mattias, całując jej włosy. 

- Ona nie jest moją przyjaciółką! 
- No, nie byłaby to najgorsza przyjaciółka - stwierdził 

Mattias ze śmiechem. - Zresztą myślę, że ona nie jest taka 
jak większość z nich. Wygląda na to, że lubi ludzi. Nie tyl­
ko tych ze swojej sfery. 

- Oczywiście! - prychnęła Roza. - I dlatego wyrzuciła 

dziewczynę, która zajmowała się ich domem... 

- Ona kradła - przypomniał Mattias. - Ty byś też wy­

rzuciła kogoś, kto by zabrał twoją własność. 

Roza nie była tego taka pewna. 
- Czy nie lepiej byłoby pracować tam niż w The House? 

Tam nie jest aż tak paradnie. A skoro ona cię lubi, to mog­
łoby być nieźle. 

- Ja nie chcę pracować dla niej - powiedziała Roza. - Nie 

chcę pracować pod jej rozkazami - wyjaśniła po chwili. 

- A stać cię na taką dumę? - zdziwił się Mattias i wypu­

ścił ją z objęć. 

background image

Roza nie chciała mu odpowiadać. Przyniosła z domu 

chustkę, zarzuciła ją na ramiona i wyruszyła w stronę Ko­
palni. Nie powiedziała Mattiasowi, dokąd się wybiera, ale 
też nie było to potrzebne. Przecież wiedział. 

Nikt nie znał jej tak dobrze jak on... 

Nie było powodu, by miała się czuć tym zakłopotana, 

a jednak była. Roza czuła się niemal tak, jakby to ona 
okradła panią Warren. 

Margaret. 
Zresztą nie wydawało jej się też właściwe nazywać ją 

Margaret, choćby w myślach. Tym imieniem ona sama się 
nazywała, ale Roza przecież wie, kim ona jest, wie, że na­
leży do tych, którzy wiele znaczą w Kopalni, a takie nazy­

wanie po imieniu czyniło ją mniejszą, mniejszą nawet niż 

Roza, mniejszą niż własne imię. Należało używać tytułu: 
pani inżynierowa Warren! 

Tamta fińska dziewczyna, kimkolwiek ona jest, miała ra­

cję, mówiąc, że Roza nigdy nie będzie jedną z nich. Nawet 
gdyby żyła milion lat, tego nie osiągnie. Wiedziała, gdzie jest 
jej miejsce, w jakim domu mieszka i że ten dom w niczym 
nie przypomina tamtych piętrowych domostw z mnóstwem 
okien, szklanych szyb i z pięknymi widokami. 

To dziwne uczucie iść drogą w stronę jednego z tych do­

mów, wiedząc, że ma się tam interes do załatwienia. Praw­
dziwy interes. Nie musi o nic prosić. Nie musi zginać kar­
ku ani pytać o nic, nie znając odpowiedzi. 

Ma przewagę... 
Nie musi o nic prosić... 
Minęło sporo czasu, zanim ktoś otworzył, ale Roza nie 

mogła po prostu wtargnąć do tego domu, nie czekając, aż 
ją wpuszczą. Wiedziała, że drzwi wejściowe nie są zamknię­

te na klucz, ale nie mogła ich zwyczajnie pchnąć i wejść. 
Nie do Anglików. Nie do pani Warren. 

To on sam jej otworzył i Roza poczuła ukłucie w sercu. 

background image

Bo przez to stał się bardziej podobny do Mattiasa. Zasta­
nawiała się, przed czym on ochrania żonę. 

Dygnęła jednak i spytała o panią. 
David Warren nie spuszczał z niej oczu. Spojrzenie prze­

sunęło się na oszpecony policzek Rozy. To niemal niemoż­
liwe, żeby było inaczej, kiedy ktoś miał ją przed sobą. Ale 
on zauważył też wolę w jej niebieskich oczach. A wiedział, 
że ta dziewczyna ma wolę niezłomną jak góra. I widział jej 

włosy niczym ogień płonący wokół jej kształtnej twarzy. 

Podobnej do serca. Widział to wszystko, kiedy próbował 
uwolnić się od uczucia, jakie wywarł na nim ten pokryty 
bliznami policzek o skórze suchej jak papier. Nagle pojął, 
dlaczego Margaret jest taka zafascynowana tą kobietą. 

Poprosił, by weszła, zamiast stać na schodach i czekać 

na Margaret. Było w niej coś takiego, że ludzie, niezależ­
nie od stanu, traktowali Rozę Samuelsdatter z szacunkiem. 

Poza tym, jeśli ona wejdzie do środka, to on dowie się 

też, z czym przyszła. 

Wyglądała na skrępowaną, ale tylko przez chwilę. Po­

tem przesunęła się obok niego i pozwoliła się wprowadzić 
do salonu. Miała postawę, jakiej mogłyby jej pozazdrościć 
panie z angielskiej rodziny królewskiej. 

background image

11 

- Ale dlaczego ona tobie dała moją kameę? - spytała 

Margaret. 

Wpatrywała się w ozdobę po babce, która nieoczekiwanie 

znalazła się znowu w jej rękach. I to z najmniej oczekiwanej 
strony. Roza przecież nie wiedziała, że Margaret straciła brosz­
kę. Roza Samuelsdatter jest osobą obcą, której noga nigdy nie 
postała w domu Margaret z wyjątkiem tamtej nocy, kiedy zo­
stała tu przyniesiona nieprzytomna i wyniesiona z powrotem 
przez swojego przystojnego, lecz ponurego kochanka. 

Margaret nie mogła wypuścić broszki z ręki. Ściskała ją 

tak mocno, że złota krawędź ozdoby kaleczyła jej skórę. Kie­
dy to zauważyła, z wolna otworzyła dłoń, zła na samą siebie. 
Ale serce nadal biło jej mocno z nieoczekiwanej radości. 

- Ona myślała, że ja widziałam broszkę - powiedziała Ro­

za niechętnie, nie patrząc na Margaret. Na Davida, męża 
Margaret, zresztą też nie. Napatrzyła się na niego dosyć na 
schodach. Wyrobiła sobie pierwsze wrażenie i nie widziała 
powodu, dla którego miałaby przyglądać mu się uważniej. 

Byłoby inaczej, gdyby miała do czynienia ze zwykłym 

robotnikiem. David nie wyglądał jak inżynier. Nie wyglą­
dał jak inni z wyższej sfery. W każdym razie nie tak samo. 
Gdyby go inaczej ubrać, gdyby skóra na jego rękach była 
trochę bardziej szorstka, mógłby być mężczyzną. 

A wtedy mógłby się Rozie podobać. 
Na myśl o tym w kącikach jej ust pojawił się lekki uśmieszek. 
Zastanawiała się, jak ktoś, kto pracuje z papierami, może 

mieć takie szerokie barki. Twarz Davida była jakby zbyt brzyd­
ka, by mogła być uznana za ładną, ale zdecydowanie była to 

background image

twarz pociągająca. Bywają mężczyźni niemal urodziwi właśnie 
dlatego, że są tacy brzydcy. Bo z mężczyznami jest zupełnie 
inaczej niż z kobietami. David Warren miał wiele cech mówią­
cych o tym, że powinien być prawdziwym robotnikiem. 

- Ty tu nie jesteś! - wykrztusiła Margaret. - Ty nie jesteś 

tu, kiedy ona tu jest. Kiedy Marja tu jest. Ona jest sama. 

W jaki sposób mogłaś widzieć? Dlaczego ona tak mówi? 

Roza uśmiechnęła się. 
Margaret Warren w niczym jej nie zagraża dlatego, że 

posługuje się takim dziecinnym językiem. Dlatego, że wy­
biera najłatwiejsze słowa. Dlatego, że wysławia się tak nie­
zdarnie. Dlatego, że tak źle mówi po norwesku, tak łatwo 
ją lubić. Tak jak lubi się dzieci. 

- Ja mam opinię - zaczęła Roza, nie patrząc na Margaret. 

Jej wzrok błądził po meblach, obrazach i mosiężnych świecz­

nikach. Po adamaszkowych i haftowanych pokrowcach leżą­
cych na fotelach. Po malowidłach przedstawiających osoby 
podobne do Margaret. Chociaż tych wszystkich rzeczy nie 
było tu aż tyle co w The House. Wręcz przeciwnie. A jed­
nak było tu stanowczo za dużo rzeczy, których człowiek 

wcale nie potrzebuje na co dzień. Za dużo wszystkiego bez 
czego można żyć. Wiedziała, że to nie jest niezbędne, ale i tak 
kręciło jej się w głowie z podziwu. Bo Roza z łatwością za­
chwycała się wszystkim, co piękne. Nietrudno było ucieszyć 
jej oczy urodą przedmiotów. Zwłaszcza takich, które do ży­
cia niezbędne nie są. Jej wzrok błądził teraz długo, aż zatrzy­
mał się na kościstej twarzy Davida Warrena. 

Miał spiczasty podbródek. I ten podbródek stawał się 

jeszcze bardziej spiczasty, a twarz jeszcze bardziej pociągła, 
kiedy David się uśmiechał. Roza stwierdziła, że David po­
doba jej się bardziej, kiedy jest poważny, tak jak teraz. Nie­
którzy ludzie są stworzeni do tego, by się uśmiechać, inni 
do tego, by zachowywać powagę. I mąż Margaret najwyraź­
niej nie został stworzony do żadnych śmichów-chichów. 

Jego usta nie były takie zmysłowe i piękne jak usta Mat-

background image

tiasa. Natomiast miał niemal tak samo nieregularne rysy jak 
Mattias, choć u Mattiasa wszystko było jakby bardziej bujne. 
W twarzy Anglika dostrzegała znacznie więcej opanowania. 

Nie można jednak zaprzeczyć, że David jest pociągający... 
Roza zastanawiała się, czy on zawsze nosi krawat pod bia­

łym kołnierzykiem koszuli. Wbiła wzrok w ten kołnierzyk. 
Biel koszuli i czerń krawata w zestawieniu z pięknie oliwko­

wą skórą. Miał ciemniejszą karnację, niż zwykle miewają An­

glicy. Odbierała jednak jako coś nieprzyjemnego ten jego kra­
wat. Znajduje się przecież we własnym domu, jest wieczór, 
minęło sporo czasu, od kiedy wrócił z pracy, więc dlaczego? 

Pomyślała, że z całą pewnością jego żona, to znaczy Mar-

garet, wolałaby, żeby zdjął ten krawat i odpiął kilka guzików 
pod szyją. To takie zmysłowe pokazywać nieco skóry, moż­
na ucieszyć wzrok jej widokiem, to podnieca kobiety. Doty­
kać tej skóry nai pierw wzrokiem, potem może palcami... 

Roza odwróciła wzrok, przestraszyła się, że jej myśli mogą 

być przezroczyste. Ale ani Margaret, ani David nie wyglądali 
na to, że wiedzą, co jej chodzi po głowie. Zresztą nie ma chy­
ba nic zdrożnego w takich rozważaniach, nawet jeśli dotyczą 
ich, ludzi, którzy są czymś znacznie więcej niż ona sama. 

Pod tym względem są chyba tacy sami jak wszyscy inni. 

A może nie... 
Znowu podniosła wzrok i napotkała spojrzenie brązo­

wych oczu Anglika, widziała, że je zmrużył, jakby w czymś 

na kształt zrozumienia. 

On wystarczająco długo mieszkał w Kopalni. I dobrze 

wiedział, kim jest Roza. Wiedział, co ludzie o niej gadają. 

I wiedział, jakimi nazwami ją określają. 

A mimo to tak właśnie na nią patrzył. 
To było jak dar. 
- Ja mam opinię osoby, która widzi więcej niż inni - rze­

kła Roza wolno, tak wolno, by Margaret mogła zrozumieć. 
Ale nie patrzyła na nią. 

Margaret Warren jest taka delikatna. To istota całkiem 

background image

niepodobna do Rozy, jakby wyjęta z jakiejś książki, pod­
czas gdy życie Rozy nigdy przecież nie będzie spisane. Wy­
dawało się niemal czymś niewłaściwym, by Roza rozma­
wiała z Margaret. Wydawało się czymś niewłaściwym, by 
Margaret Warren potrzebowała wnikać w myśli Rozy. Wy­
dawało się czymś niewłaściwym, by w ogóle starała się zro­
zumieć, jak żyją tacy ludzie jak Roza. 

Margaret Warren nie ma nic wspólnego z ludźmi nad 

Kafjord. 

- Mam też opinię osoby, która może sprawiać, by róż­

ne rzeczy się działy. 

- A możesz? - spytała Margaret. Wyglądała na szczerze 

zainteresowaną. Nic, ani w jej wyglądzie, ani w zachowa­
niu, nie pozwalało przypuszczać, by Roza ją przestraszyła 
lub wzburzyła. Pani inżynierowa nie traktowała jej z tego 

powodu jak ducha ani nic takiego. 

Wydawało się to dziwne, niemal szalone. 
Roza nie przestawała patrzeć Davidowi Warrenowi 

w oczy. Nie była w stanie przestać. Coś takiego w tych 
oczach było, coś, co nieczęsto widywała. 

David patrzył na nią tak, jakby patrzył na człowieka. 

- Możesz? - powtórzyła pytanie pani Warren. 
Mąż zwrócił się z wolna ku niej. Zdawał się drżeć, jakby 

mu było zimno. Musiał walczyć ze sobą, by powstrzymać 
dygotanie rąk. Krew się w nim burzyła. Czuł, że policzki 
mu się czerwienią, i musiał zagryzać wargi, by zachować pa­
nowanie nad sobą. Był wzburzony i wciąż wyczuwał wiel­

ką siłę w spojrzeniu Rozy Samuelsdatter. 

Niebezpiecznie jest spoglądać w takie oczy. Równie nie­

bezpiecznie jak patrzeć w gwiazdy. 

... myśleć, że się je zna... 
- Ja nie wiem - odparła Roza szczerze. 
- Naprawdę nie wie się takich rzeczy? - spytał David 

Warren cichym głosem. Nie wysokim czy niskim, lecz ci­

chym. Przyjaznym, trochę spiętym, trochę natarczywym. 

background image

Roza miała wielką zdolność rozróżniania głosów. 
W głosie Warrena wyczuwała jakąś niepewność. Coś, co 

on ze wszystkich sił starał się ukryć. 

- Czy człowiek nie wie, że ma zdolności przekraczające 

to, co normalne? - rozszerzył pytanie. Było ono teraz 

wszechogarniające, otaczało Rozę i domagało się porząd­

nej odpowiedzi, nie jakichś jej zwyczajnych wykrętów. 

Siedziała w miękkim fotelu, a jej palce głaskały kwiaty 

na obiciu. Musiała się im przyjrzeć uważnie. Całe oparcie 
fotela pokryte było kwiatami w różnych odcieniach czer­

wieni. Gdyby zdołała się skupić, mogłaby je policzyć. Ro­

za była pewna, że musi być w tych kwiatach co najmniej 
osiem różnych odmian czerwieni. Nadzwyczajne. Kwiaty 
z wełny na obiciu fotela! 

Kwiaty mogą sobie rosnąć na łąkach, nad parowami, na 

brzegach strumieni i potoków. Trawy mogą pokrywać ha­
le i pastwiska. Roza nie mogła jednak zrozumieć, że ktoś 
traci czas, by haftować kwiaty na pokrowcach foteli, i to 
takimi drobnymi ściegami. 

Nie potrafiła pojąć, że istnieją ludzie, to znaczy kobiety, 

które mają pod dostatkiem czasu na coś takiego. A co, kie­
dy pokrowiec się zniszczy? Czy wtedy haftują nowy? Może 
całe życie upływa im na haftowaniu pokrowców na fotele? 

Roza wyobraziła sobie taki fotel w domu, w Samuelsborg. 

O mało się głośno nie roześmiała na myśl o czymś takim. 
Skąd miałaby brać czas na szycie wymyślnych pokrowców? 

Czy człowiek zajęty haftowaniem na pokrowcach fote­

li margerytek, czerwonych róż i niebieskich kwiatków, któ­
rych nazwy nawet nie zna, czuje się przydatny? 

- Nie zawsze wszystko się wie - odparła i porzuciła roz­

myślania na temat haftowanych kwiatów. 

Mówiła szczerze. 
- Coś może się przeczuwa - ciągnęła, sama nie wiedząc, 

dlaczego jest z nimi taka szczera, dlaczego odsłania się 

w ten sposób. Na ogół tego nie robiła. 

background image

- Ale być pewnym jest bardzo trudno - tłumaczyła mi­

mo wszystko. - Nikt bowiem nie potrafi ci wyjaśnić, jak 
to powinno być. Nikt nie potrafi powiedzieć, jak się czu­
je ktoś, dla kogo to normalne. A zresztą nikt nie może po­

wiedzieć, co jest normalne, czy człowiek jest normalny. 

Przecież my wszyscy, przynajmniej dla siebie, gdzieś 
w środku jesteśmy normalni, no nie? I trudno jest powie­
dzieć, jacy są w głębi duszy inni ludzie. Tego nie można 

wiedzieć. No to jak w takiej sytuacji, i skąd, można wie­

dzieć, że się samemu jest innym? Jeśli się innym jest? 

Roza umilkła. 
Pochyliła kark, ale mimo to czuła, że jego wzrok ją pa­

li. Nie mogła się przed nim schować. Miała poczucie, jak­
by on potrafił więcej niż ona. Jakby to on miał ponadnor-
malne zdolności. 

No i pewnie myśli, że Roza jest głupia. Jak mogła wyrażać 

się tak głupio. I tak niezdarnie. Wierzy we wszystko, co po­

wiedziała. Po raz pierwszy w życiu ktoś skłonił ją, by swoje 

myśli wyraziła w słowach. Ale zrobiła to okropnie niezdarnie. 

A tutaj przecież powinna wyrażać się elegancko. 
Elegancko... 

Cóż za śmieszna myśl! 
Oni nie powinni myśleć, że Roza jest głupia. 
On nie powinien uważać jej za naiwną. 
Tak bardzo chciała, by traktowali ją jak równą sobie. 

Ale do tego nigdy nie dojdzie. 

Nigdy. 
Oni należą do innej klasy. 
... nigdy nie staniesz się taka jak oni... 
- No, uważam, że to bardzo mądre słowa - rzekł ów cie­

pły, przyjazny głos Davida Warrena. 

- Przecież nikt już dzisiaj nie wierzy w czarownice! - za­

wołała Margaret wzburzona. - Nikt! Przynajmniej w An­
glii! W Europie! Przynajmniej ludzie z... education! 

- Wykształceniem - poprawił David. - Daisy chciała powie-

background image

dzieć, że w naszych czasach mało kto wierzy w coś takiego. 
Ale tutaj, na północy, upiory żyją chyba dłużej, prawda, Rozo? 

Przeniknął ją dreszcz, kiedy zwrócił się do niej po imie­

niu. Poczuła mrowienie wzdłuż pleców, zimno, jakby ktoś 

wrzucił jej kawałek lodu za koszulę. I ten lód topniał po­
woli w cieple jej ciała, boleśnie, a zarazem rozkosznie. Bo­

leśnie i rozkosznie. 

Skrajne uczucia. 
Nie potrafiła tego wytłumaczyć. 

Wszystko, co mogła zrobić, to czuć... 

... czuć... 
Nie miała odwagi podnieść wzroku. On zmienił się w czło­

wieka, który należy do osady nad fiordem. Jego oczy świad­
czyły, że i on, i Roza wiedzą, jak tutaj jest. Że znają tutejsze 
życie. Nic, co się tu dzieje, nie może ich zaskoczyć, natomiast 

Margaret trzeba nadal tłumaczyć, jak się tutaj żyje naprawdę. 

Roza nie odważyła się spotkać wzroku Davida, bała się 

bowiem tego, co być może w nim jest. Ale jeszcze bardziej 
się bała, że nie znajdzie w nim nic. 

I bała się tego, co jej twarz mogłaby zdradzić. Co jej 

oczy mogłyby powiedzieć, kiedy znajdą się naprzeciwko 
tamtej pary oczu, które rozumieją aż za dobrze. 

Skinęła tylko głową, bo przecież jakiejś odpowiedzi mu­

siała udzielić, skoro on z nią rozmawiał. Skoro on przema­

wiał do niej, jakby należała do tej samej klasy, jakby była 

jedną z nich, a nie prostą kobietą znad fiordu. I w dodat­
ku kobietą o złej opinii. 

- Napijesz się z nami herbaty? - spytała Margaret, kie­

dy cisza zaczęła się za bardzo przeciągać. 

Zdała sobie sprawę, że drgnęła na tym swoim fotelu. Wy­

trzeszczając oczy, wpatrywała się w Margaret, siedzącą 
przed nią w gładkiej, pięknej sukni czerwonego koloru, ja­
kiego tutaj nikt prócz niej nie nosił. Było w niej coś niemal 
nieprzyzwoitego, tylko z powodu tego czerwonego koloru. 

Margaret jednak zdawała się tego nie zauważać. Zresztą 

background image

wyglądała w tej sukni bardzo pięknie. Ona mogła nosić 
wszystko. Roza uważała, że czerwony kolor może nie jest 
dla Margaret najszczęśliwszy, ale nie do niej należało sądze­
nie tych, którzy posiadają środki i wiedzą tyle o świecie. 

Ona sama wie tak niewiele. Ona sama jest przecież tyl­

ko Rozą z Krety! Nawet nie Rozą z Samuelsborg, choć by­
ła pewna, że ojciec stanowczo by się przy tym upierał. Ale 
minął już czas, kiedy mogła uważać się za coś więcej niż 

w istocie była. 

Wszyscy nad Kafjord dobrze wiedzą, kto jest kim. 
Roza musiała zdawać sobie z tego sprawę! 
Żeby nie wiem jak się starała być jedną z nich, należeć 

do ich świata, to nigdy tego nie osiągnie! Nie zna bowiem 
reguł, rządzących ich światem. Nie wiedziała, jak człowiek 
powinien się zachowywać. Nie miała możliwości się tego 
nauczyć. Przyglądać się, jak się różne rzeczy robi. 

- Dziękuję - powiedziała, czując, że słowa jej się plączą. -

Ale nie wiem, czy powinnam. Czy mam czas. 

Zielone oczy Margaret Warren zrobiły się jeszcze więk­

sze w jej prawie pięknej twarzy. Margaret była raczej cza­
rująca niż ładna. Wglądała na młodszą, niż w istocie była. 

Inżynier Warren miał w swoich piwnych oczach głębo­

kie zrozumienie. Uśmiechał się rozbrajająco i Roza wie­
działa, że on pragnie wyjaśnić sytuację, chce uratować dla 
niej tę chwilę. Chciał móc powiedzieć coś, co by było zro­
zumiałe dla Margaret. 

Roza jednak nie chciała, żeby robił to dla niej. Przecież 

potrafi sama się wytłumaczyć! Przecież nie jest tak, że za­

wsze musi być jakiś mężczyzna, który ją wyprowadza 
z trudnej sytuacji. Sama umie. Roza nie chce być nikomu 

nic winna. Odchrząknęła. 

- Mam oborę - rzekła pospiesznie. - I muszę się zająć 

ojcem... 

Zaczerpnęła powietrza. 
-... i Mattiasem. Ja... mam rodzinę, o którą muszę zadbać. 

background image

Tak trudno wyjaśnić, dlaczego musi już iść, dlaczego musi 

uciekać. Byłoby dla nich obraźliwe, gdyby powiedziała, że jest 
tu za ciasno. Że czuje, jakby miała się udusić. Ale pulsowało 
jej w skroniach, gardło jej się zaciskało, jakby je obejmowały 
czyjeś bardzo mocne ręce. Powinna się opanować, zachowy­
wać jak najspokojniej, by gospodarze niczego nie zauważyli. 
Nie chciała, by pomyśleli, że z nią coś nie w porządku. 

Roza widziała jedynie czerwoną suknię Margaret War­

ren, nic więcej. Była jak porzeczki, ale chyba bardziej czer­

wona niż one, i kiedy Roza tak na nią patrzyła, suknia sta­
wała się coraz czerwieńsza, taka czerwona, że zapierało 

dech w piersiach. Dopóki jednak nie spuszczała z niej oczu, 
jakoś nad sobą panowała. 

Wbijała wzrok w dół sukni Margaret. 
Coraz trudniej było oddychać. Pulsowanie w skroniach 

narastało. Roza otworzyła usta i próbowała spokojnie 

wciągać powietrze, nie może dopuścić, żeby oni coś zauwa­

żyli! Nie mogą się domyślać, że z nią coś nie w porządku. 

Suknia zrobiła się jeszcze czerwieńsza. 

To już nie był kolor porzeczek. 
... czerwona jak krew... 

... wszystko jest wirowaniem, wirowaniem światła. Spo­

tykać się z nimi, to spotykać się ze światłem. Nadal kręci 
mi się w głowie, ale mam wrażenie, że zaraz z tego wyjdę. 

Już mi nie jest niedobrze. 

Tutaj jest prawie jak w domu. Trawa jest tu bardziej 

miękka niż gdziekolwiek indziej. Nawet niebo jest bardziej 
niebieskie i słońce jakby cieplejsze, bardziej życiodajne niż 
u nas nad Kafjord. To nieprawda. Ja sobie to tak wyobra­
żam, bo panuje tu wielki spokój. Mogłabym tutaj zamiesz­
kać, gdyby nie pewność, że one tu zaraz za mną przyjdą. 
Nie wzywałyby mnie bez powodu. Ściągnęły mnie tutaj, 
bo ich nie słucham, bo nie chcę się podporządkować, je­
stem nieposłuszna i nie chcę żyć dla nich. 

background image

Tutaj panuje taki spokój, ale ja czuję, że jakieś szpony 

wbijają się w moje serce. Ponieważ żyję tak, jak chcę, one 

sprawiają, że czuję się jak nieposłuszne dziecko. Dotych­
czas tylko wobec ojca miałam takie nieczyste sumienie jak 
teraz. Czuję ból i nie wiem, czy to pochodzi ze mnie sa­
mej, czy też to jest coś, czym one kierują. Nie wiem, jaką 
siłę one mają, nie wiem, jak dalece mogą mną rządzić, de­

cydować, jak dalece wpływać na moje życie... 

Wiem tylko, że wzywają mnie tutaj. Łapią mnie, kiedy 

najmniej sobie tego życzę, nie jestem nawet w stanie zo­
rientować się, gdzie tak naprawdę jestem, wiem tylko, że 
znajduję się w dwóch miejscach naraz. 

Ja wiem... 

Nie odwracam się ani razu, gdy słyszę rozlegające się za 

mną kroki. One zawsze przychodzą od tyłu. Pewnie dlate­
go, żebym nie wiedziała, skąd dokładnie. Czy spływają 
z powietrza, czy wyrastają z ziemi, ani czy naprawdę za­
mieszkują te zielone równiny, dużo rozkoszniej sze niż nie­
bo, jakie pastorzy w swoich kazaniach w niedzielę przed 

południem obiecują wiernym po śmierci. 

A może to właśnie jest niebo? 
Może to wspaniałe, cudowne niebiańskie przestworza? 
... tak samo prawdziwe jak my... 
Spodziewam się usłyszeć głos Natalii, ale nie, odzywa się 

mężczyzna. Mężczyzna, który wkracza w zieleń i błękit, ja­
ki widzą moje oczy. Jest to ktoś obcy, stoi w blasku słońca. 

Nie wiem, dlaczego myślałam, że tutaj są same kobiety. 

Może dlatego, że tylko one coś tu znaczą. Ale przecież już 
dawno mi powiedziały, że mój brat też posiada siłę. 

Mężczyźni byli ważni... 
Obcy podchodzi do mnie, widzę, że jest ode mnie starszy, 

chociaż nie bardzo. Ma na sobie ubranie ze skóry. Coś w rodza­
ju kaftana oraz gładkie spodnie. Wyglądają na takie miękkie, że 
mam ochotę dotknąć ich palcami, ale tego nie robię. Jest w nim 
coś, co trzyma mnie na dystans. Nie zasznurował kaftana pod 

background image

szyją i patrzę wprost na jego nagą skórę. Jest gładka i ciemna, 

wiem, że jego silne ciało prężyłoby się pod dotknięciem mojej 

ręki, ale przecież nie mogę sobie na to pozwolić. 

Uśmiecha się. Jest wolny, piękny, młody. 

Jego twarz, trochę kanciasta, wyraża siłę. Nigdy nie spo­

tkałam nikogo, kto by był do niego podobny, ale jest w nim 
jakby coś znajomego, coś, co rozpoznaję. Jakbym zawsze no­
siła w duszy wspomnienie o nim. Jakbym miała to we krwi. 

Jego widok napełnia mnie wielką i cudowną radością. 

Usta ma szerokie. Proste brwi sprawiają wrażenie nary­

sowanych kawałkiem węgla na jego silnej twarzy. Uśmie­
cha się kącikami warg i ten uśmiech dodaje mu urody. Mru­
ży oczy. Twarz pokrywają zmarszczki, kiedy się uśmiecha, 
a ja wiem, że należy do tych ludzi, którzy mają w sobie 

wiele powagi, nie tylko śmiech i skłonność do żartów. Ten 

człowiek musi mieć wiele mrocznych stron. 

Po prostu to wiem. 

Jego oczy mają taki dziwny blask. Jest w nich jakieś nie­

oczekiwane światło. Jakby nosił w sobie blask samego słoń­
ca, ale kiedy patrzę w te oczy, przenika mnie chłód. To są 
oczy jak u kota. Jak te cudowne kamyki wydobywane 
z nadmorskiego piasku, które ludzie nazywają bursztynem. 

Mój wzrok przesuwa się na szyję mężczyzny. Nosi na 

niej podwójny rzemień, którego końce kryją się głęboko 

w rozcięciu kaftana, kryje się też tam ozdoba zawieszona 

na rzemieniu, ale ja wiem, co ktoś taki może nosić na ser­
cu, wiem, co on ma na gołej skórze, i z trudem pojmuję, 
że istnieje aż tak wielka miłość. 

Ale on jest tego dowodem. 
To on kochał najbardziej i utracił najwięcej w histo­

riach, które opowiadamy, by sobie wytłumaczyć nasze 
uczucia. Ja nie mam z kim porównywać jego rysów, albo­

wiem on nie pochodzi z naszej rodzinnej linii. W moich 

żyłach nie płynie jego krew. Jego ród już nie istnieje na roz­
ległych równinach tundry. 

background image

Uśmiecha się do mnie, ponieważ wie, że go rozpoznaję, 

i podchodzi tak blisko, że mogłabym go dotknąć. Koniusz­
ki palców ma cieple i czułe, kiedy gładzą mój oszpecony po­
liczek. W jego oczach nie dostrzegam obrzydzenia. A współ­
czucie jest szczere. Takiego współczucia nie odrzucam. 

- Wypalony znak - powiada niskim głosem. Mówi śpiew­

nie, pod tym względem przypomina Tomasa, głos jest zna­

jomy i przyjazny. Jakbym słyszała ten głos tysiące razy. 

Zawiera w sobie pamięć. 
Nieoczekiwanie cofam się daleko w czasie. 
Rozmawiałam z kimś, kto znajdował się w górach. 
Odpowiadał mi przyjazny męski głos. 
... to był przyjaciel... 
- Oboje mamy wypalone znaki - mówi. - Ty nosisz swój 

znak w bardziej widocznym miejscu. Po to, by wszyscy 
mogli zauważać. I równie wyraźny znak nosisz też w du­
szy. Tamtego nikt nie widzi, ale on istnieje, i pozbycie się 
go jest tak samo niemożliwe. Tak samo jak dla mnie po­
zbycie się znaku wypalonego na skórze. Urodziłaś się z ta­

kim przeznaczeniem, nawet po śmierci cię to nie opuści... 

W jego spojrzeniu zawiera się jakby rozbawienie i rozu­

miem, co powoduje, że kąciki jego ust zdają się drgać. Wi­
dzę, z jakiego powodu on się uśmiecha, i czuję, że sama za­
raz się roześmieję. 

- Nawet wtedy nie - powtarzam i patrzę w dal, na zie­

lony krajobraz. 

- Nawet wtedy - odpowiada, a jego wzrok podąża za 

moim ponad horyzont. 

Otacza mnie po prostu raj. W oddali mieni się błękitna 

woda. Jakby kawałki nieba spadły na dziewiczą zieleń. Te 
oczka wodne zakochały się w niebie i z całych sił starają 

się do niego upodobnić, na co niebo i słońce również od­
powiadają miłością. Patrzę, jak zielone wzniesienia stają się 
częścią nieba, niemal się z nim stapiają, a daleko, na samych 
krańcach tego świata, dostrzegam pasące się stada białych 

background image

zwierząt i wcale nie muszę pytać, czy to może on jest wła­
ścicielem tych stad reniferów, ponieważ wiem, że tak wła­
śnie jest. Ma lasso przerzucone przez ramię. Brązowa skó­
ra, brązowa kurtka, brązowy kaftan, brązowa linia. 

Tutejszy raj pachnie trawą, roślinnym sokiem, wrzosa­

mi i urodzajną, wilgotną ziemią. Mnóstwo tu dźwięków 
przepełnionych radością, śpiewu ptaków i kwilenia tysięcy 
gardziołek. 

Wszystko tu jest, wszystko trwa w nieskończonym spo­

koju. 

Ale nawet tutaj nie mogę się uwolnić od mojego daru, 

od mojego brzemienia. 

- To jest nieskończość - mówi on. - To jest pełnia i tutaj 

ja czekałem na nią. Czekałem tu na nią już nazbyt długo... 

Nie mogę wypowiedzieć jego imienia, choć mam je na 

końcu języka. Wydaje mi się to niewłaściwe, tutaj bowiem 
nie powinno być imion. Są jakby nieważne. To też jest coś, 
co po prostu wiem. 

- Czy to ty będziesz się teraz starał mnie przekonać? -

pytam. - Co mógłbyś mi powiedzieć, czego one jeszcze nie 
powiedziały? 

Jego złociste oczy mienią się jeszcze bardziej. 

- Krwi nie można się wyrzec - mówi tylko. Jest w nim ty­

le ciepła. I to są fragmenty naszej historii, których nie potra­
fię zrozumieć. Nie rozumiem na przykład, jak jakaś kobieta 
może tęsknić za kimś innym, skoro miała tego mężczyznę. 

- Ja zawsze byłem przy tobie - oznajmia. - Towarzyszy­

łem ci w dzieciństwie. Czuwałem nad tobą, żeby nic złego 
ci się nie przytrafiło. 

Moja ręka unosi się jakby mimo woli i dotyka okaleczo­

nego policzka. 

- Wtedy już mnie przy tobie nie było - tłumaczy po­

spiesznie z wielką powagą. - Ja zawsze czuwałem nad naj­
mniejszymi. Czy mieli zdolności czy nie. Wy jesteście z jej 
krwi, a ja zawsze czuwałem nad tym, co należy do niej. 

background image

To on kochał najmocniej i utracił najwięcej. 
... ofiarował najwięcej... 
Uśmiecha się tak, jakby skrywał jakąś tajemnicę za tym 

swoim niezwykłym spojrzeniem. 

- Światło było moje - powiada. - Zorzę polarną to ja roz­

piąłem między nią i mną. Ona została w nią złowiona dzię­
ki mnie. Bo zrodzona z zorzy polarnej nie była. To ja i mój 
ród zawsze znajdowaliśmy się w objęciach zorzy. Ród mo­
jej matki wędrował po ścieżkach zorzy. I mój ród nadal ist­
nieje pod niebem, na którym zorza faluje... 

- Ale to niemożliwe - mówię. 
Odpowiada mi uśmiechem. 
- To odgałęzienie po mojej córce. Oni w dalszym ciągu 

mają srebro. 

Ciotka Natalii! 
Przepełnia mnie całkiem nowa, rozległa wiedza. Prze­

czuwałam, że to nie tylko ja! Przeczuwałam, że to nie mog­
ło dotyczyć jedynie mnie! 

- To jest inne błogosławieństwo - wtrąca on cicho. - Czy 

też inne przekleństwo, jeśli wolisz! To mój ród, moje dzie­
ci zostały zrodzone z zorzy polarnej. Nie jej. I nie twój. 

Mimo wszystko jednak widziałam, jak zorza polarna fa­

luje nade mną. 

- To dlatego, że ja ją kocham - mówi, a jego twarz sta­

je się ciepła, przepełniona tą miłością, która nadal w nim 
trwa, która wciąż żyje. 

Głęboko wciąga powietrze. 
- W tundrze istnieje jeszcze jedno odgałęzienie. 
To nie może być prawda! Nikt nie wie tyle o naszym ro­

dzie, co ja. Wiem nawet, co się stało z jego dziećmi. Nie po­
chodzę od niego, ale mimo to wiem wszystko o jego dzieciach. 

- Na rok przed śmiercią żony urodził mi się syn - po­

wiada. - To było w tym samym roku, kiedy ona urodziła 

córkę. Nigdy jej nie powiedziałem o tym dziecku. Nie ma 
z czego być dumnym. Jego matka była młoda. Piętnaście lub 

background image

szesnaście lat, nigdy nie pytałem. Była niczym maleńki ptak, 
skaczący po wzgórzach. Krucha, mała istota, o ciele budzą­
cej się kobiety. Przypominała mi... No cóż, to żadne uspra­

wiedliwienie. Miałem ją kilkakrotnie w zmysłowym 

zauroczeniu i tęsknocie, ale potem zapomniałem o niej. Do­
piero kiedy dziecko przyszło, pojąłem, że jest moje. Ona 
jednak nigdy nie dała mu żadnego ojca. Milczała w tej spra­

wie, podobnie jak i ja milczałem. 

- Ale ród zorzy polarnej nadal żyje? - pytam. 
- Ród zorzy polarnej żyje - odpowiada mi. - Pragnę, by 

kiedyś odgałęzienia mojej linii spotkały się z odgałęzienia­
mi twojej. Pragnę, by się spotkały - i połączyły. I żeby sre­
bro przypadło komuś, kto potrafi zrobić z niego użytek. 
Zrobić użytek ze srebra miłości. Czarodziejskiego srebra... 

Patrzy na mnie tak, jakby chciał, żebym to ja połączyła 

oba te odgałęzienia. Jakby chciał, bym to ja znalazła srebro. 

- Nie strzegłem cię dostatecznie długo - stwierdza na­

gle. - Powinienem był zostać przy tobie znacznie dłużej. 

- Zaczyna dochodzić do siebie - powiedział zatroskany 

kobiecy głos. - Może ona jest w ciąży? 

- Przecież zemdleć można z wielu różnych powodów -

stwierdził David, kładąc zimny kompres na czole Rozy. -
Ona ma tyle pracy, Margaret. A poza tym, cóż my wiemy... 
z czego oni żyją? 

- Wydaje się taka młoda! - wykrzyknęła Margaret. 
David jej nie odpowiedział. Dopiero co pomyślał to sa­

mo. Ludzie mogą sobie gadać, na temat Rozy Samuelsdat-
ter, co im się podoba, ale on nie wierzy w te głupstwa o cza­
rach i zaklęciach. 

Wygląda na to zbyt niewinnie. 
- Gdzie ja jestem? - wymamrotała Roza przez spierzch­

nięte wargi i powoli otworzyła oczy. 

background image

12 

- Dear, co się stało? - spytała Margaret, delikatnie przy­

trzymując Rozę na tej dziwnej kanapce z oparciem do po­
łowy dłuższego boku i czymś w rodzaju podpórki pod rę­
ce z obu krótszych boków. 

- Tylko mi się zakręciło w głowie - odparła Roza i tym 

razem starała się nie patrzeć na czerwoną suknię pani in-
żynierowej Warren. 

- Czy ty nie jesteś... czy nie jesteś... pregnant? - szeptała 

Margaret, przysuwając twarz do policzków Rozy, jakby 
chciała z nią zawrzeć jakieś tajne porozumienie. 

Roza nie rozumiała, co tamta ma na myśli. 
- Pregnant - powtórzyła Margaret tym razem tak głoś­

no, że jej mąż też to słyszał. 

- Czy nie spodziewasz się dziecka? - przetłumaczył, nie 

patrząc na żadną z nich. Teraz spoglądał na Mattiasa, któ­
ry stał przed nim z rękami w kieszeniach spodni i nie wy­
glądał na kogoś, kto czuje się tu bardzo dobrze. 

Roza potrząsnęła głową. Bardzo zdecydowanie potrząs­

nęła. 

- Nie! - wykrzyknęła. - Nie, nie! 
Chciała wstać, ale była okropnie słaba, poczuła mdłości, 

stanie na własnych nogach okazało się niemożliwe. Chwy­
ciła się mocno oparcia sofy i powoli zdołała usiąść. Jeszcze 
bardziej zakręciło się jej w głowie, ale za nic nie chciała się 
znowu położyć. Nie chciała dłużej pozostawać w tym do­
mu. Nie chciała się ośmieszać przed tymi ludźmi. 

Margaret... 
Inżynier Warren... 

background image

- Nie! Absolutnie nie! - zapewniała. 
- Nie powinienem był pozwolić, by poszła sama - bąkał 

Mattias przy drzwiach. Jego głos brzmiał jakoś obco. 

Jak on się tu znalazł? 

Czyżby po niego posłali? 
Nie, chyba nie. 
- Musiałem za nią pójść, bo tak długo jej nie było. Jedy­

ne miejsce, jakie przyszło mi do głowy, to właśnie tutaj. To 
ta ozdoba... Ta dziewczyna przybiegła do nas, stała pod na­
szymi drzwiami... zaraz potem Roza wyszła. Tamta wy­
krzykiwała mnóstwo bezsensownych słów. Oskarżała 
Rozę o dziwne rzeczy. 

Roza przymknęła oczy i pozwoliła, by świat wirował 

wolno pod jej powiekami, pozwalała się unosić falowaniu, 

pozwalała się kołysać. Nie była w stanie spojrzeć w twarz 
zatroskanej Margaret Warren, w tę słodką, mającą kształt 
serca twarz o lekko oliwkowej cerze, z dużymi, zielonymi 
oczyma. Nie była w stanie patrzeć, jak loki Margaret tań­
czą przy każdym ruchu i czynią ją jeszcze bardziej niezwy­
kłą. Jeszcze bardziej czarującą, bardziej angielską. 

Nie była w stanie słuchać tego przyjaznego głosu An­

gielki, pytającego ją, czy nie jest w ciąży. Ale przecież nie 
jest! Nie może być! Nie chce, żeby tak było! 

Już samo pytanie budziło w niej gniew! 

Roza słyszała, że głos Davida Warrena jest pełen wyro­

zumiałości. Nie była w stanie rozróżniać słów, słyszała tyl­
ko, że bardzo uprzejmie przemawia do Mattiasa, jak męż­
czyzna do mężczyzny. Rozumieli się nawzajem. Obaj, jako 
mężczyźni, uważali pewnie kobiety za istoty dziwne. Ni­
czego takiego, rzecz jasna, nie powiedzieli, ale to wynikało 
z ich poufałego tonu. 

Roza nie miała siły, by się tym denerwować. 
Nigdy przedtem nie czuła się tak jak teraz. 
Dawniej też przecież pogrążała się w tych swoich snach 

czy marzeniach, nigdy jednak nie były takie jak ostatni. 

background image

... nigdy takie straszne... 
Dygotała tak, że z trudem mogła zebrać myśli. I marz­

ła. Choć tam, w domu, było ciepło, spokojnie i dobrze. 
I ten człowiek z marzenia, to nie on ją przestraszył. Roza 
nie mogła sobie wyobrazić nikogo, kto by był mniej prze­
rażający niż on. Miał najsympatyczniejszy wygląd na świe­
cie. I była w nim siła, którą Roza lubi. 

Dobroć i siła, oraz mrok. 

Ale straszny nie był w żadnym razie... 

Roza nie mogła uwierzyć, że to on sprawił, iż ona czu­

je się tak marnie. 

- Tutaj, w Kopalni, zawsze ktoś jest chory - powiedział 

David Warren i oparł się o ścianę. Nie siadał, dopóki ten dru­
gi, jego gość, stoi. Ukochany Rozy był od niego wyraźnie 

wyższy. David Warren nie lubił na nikogo patrzeć pod górę. 

Przywykł do tego, że robotnicy pochylają głowy i jakby 

kulą ramiona, kiedy z nim rozmawiają, ale Mattias Mattia-
sen nie należy do takich. Więc może jednak oni mają coś 

wspólnego, Mattias i Roza? 

- I nic dziwnego w tym nie ma, że kobiety doświadcza­

ne są ciężej niż mężczyźni - ciągnął dalej. 

Rozie nieoczekiwanie zrobiło się bardzo gorąco, a zaraz 

potem znowu zimno. 

David nie powiedział ani słowa o chłodzie jej skóry, ale 

przestraszyło go to. Kiedy jej dotknął w chwilę po tym, jak 
upadła, kiedy wziął ją w ramiona i niósł na szezlong, to naj­
pierw była rozpalona jak ogień, i wtedy on poczuł jakieś 
dziwne ssanie w żołądku. Może też i w piersiach. Kiedy jed­
nak dotknął jej czoła zaraz potem, gdy starał się ją okryć 

pledem, była zimna jak trup. 

Przez moment wydawało mu się, że umarła, i to go prze­

raziło. Sprawiło mu to prawdziwy ból. Jakby mu ktoś 
zdzierał skórę z grzbietu. Potem ogarnął go gniew. Kiedy 
zdał sobie sprawę, że ona przecież żyje. 

Poczuł ulgę, lecz także gniew. 

background image

Jakby myślał, że ona robi mu na złość, że przeciwko nie­

mu skierowane są te zachowania. Jakby to były sztuczki 

wykonywane naumyślnie. 

Mattias kiwał głową, ale jakąż to chorobą Roza mogłaby 

się zarazić? I od kogo? Ona chyba nigdy na żadną zakaźną 
chorobę nie zapadła? A któż to siedział u chorej Kari, któ­
ra umarła w wyniku strasznej epidemii? Opiekowała się nią, 
myła dom, potem myła ciało zmarłej, dotykała rękami bar­
dzo wielu chorych i nigdy się nie zaraziła. 

- Dni są teraz długie - powiedział. - Myślę, że ona ma­

ło co jadła... 

Roza miała ochotę się roześmiać, słysząc, jak Mattias 

próbuje ją usprawiedliwiać, jak tłumaczy to wydarzenie. 
I nagle zdała sobie sprawę, że David Warren chętnie przyj­
muje słowa, które Mattias z siebie wykrztusił. On też nie 
chciał dociekać, co się tak naprawdę wydarzyło. 

Oni nie chcą tego wiedzieć. 
Oni obaj się boją. 
... dlaczego... 

- Jesteśmy wdzięczni - powiedział David Warren szybko. 

Nie chciał, by między poszczególnymi słowami powstawały 
zbyt długie przerwy. Wzrok błądził we wszystkich kierunkach, 
spoglądał tam, gdzie być może nie powinien. Przynajmniej 

w jednym kierunku nie powinien. Musiał podtrzymywać jakąś 

rozmowę. To bardziej konieczne niż samo życie. - Jesteśmy 

wdzięczni za to, że Roza przyszła do nas z ozdobą Margaret. 
Dziewczyna wypierała się wszystkiego. Nie chciała się przy­
znać, że to ona zabrała. Gdyby nie oddała jej Rozie, Margaret 
mogłaby stracić broszkę na zawsze, a to jest dla niej bardzo cen­
na rzecz, bo odziedziczyła ją po swojej babce i bardzo ją lubi. 

Chodzi nie tylko o wartość broszki, choć i to ma znaczenie™ 

Mattias kiwał głową. 
Broszka miała dla niego niewielkie znaczenie. Jest tyle 

innych rzeczy, które on ceni sobie bardziej, ale nie odwa­
żył się tego wyznać. Tych ludzi nie obchodzi, co on sobie 

background image

myśli. Nie powinno ich obchodzić, co jest dla niego waż­
ne. Prawdę powiedziawszy, jego też nie bardzo interesuje, 
co dla nich jest ważne. 

- Zabiorę ją do domu - wtrącił, gdy tylko potok wymo­

wy inżyniera na chwilę ustał. Zresztą nie uważał też, że ko­

nieczne są niekończące się podziękowania za to, iż zajęli 
się Rozą. Za pewne sprawy człowiek nie musi dziękować. 

- Mogę iść sama - oznajmiła Roza. 
Próbowała się wymknąć z ramion Mattiasa. Przytuliła 

się mocniej do oparcia szezlonga, od czego jeszcze bardziej 
zakręciło jej się w głowie, mimo to chciała radzić sobie sa­
ma. Pragnęła im wszystkim pokazać, że może się poruszać 
o własnych siłach. 

... dawać sobie radę sama... 
Piwne oczy Mattiasa zwęziły się. Było tak zawsze, kiedy 

się złościł. Nie zdarzało się to często, ale teraz Roza wyraź­
nie wyczuwała narastającą w nim wściekłość. Znowu poja­

wiły się przed nią oczy mężczyzny ze snu, z tej zielonej kra­
iny. Widziała je teraz równie wyraźnie jak oczy Mattiasa 
i w jakiś niezwykły sposób wydawały się bardzo podobne. 

Zmrużone. Patrzące wprost na... 
Tylko że tamten miał oczy ze słonecznego blasku, pod­

czas gdy oczy Mattiasa były brunatne jak kora drzewa. 
Oczy Davida Warrena też były brązowe. 

Roza nie mogła na niego patrzeć, ale też nie potrafiła się 

przed tym powstrzymać. A jego spojrzenie umykało 
natychmiast, gdy tylko ich oczy się spotykały. Przepływa­
ło gdzieś ponad jej głową. David sprawiał wrażenie winne­
go. Jakby przyłapała go na czymś strasznie głupim. 

Więc on też to przeczuwał. 
To jest nie tylko w niej... 
- Tak samo ty możesz iść, jak ja latać - burknął Mattias 

i wziął ją na ręce. 

Nie było sensu z nim walczyć. Był jednym z najsilniej­

szych ludzi, jakich znała. Jakby płynęła w jego ramionach. 

background image

Jak ptak, jak piórko, jak motyl, i to było cudowne uczu­

cie, że tak o nią dba, ale zarazem przerażało ją do szaleń­
stwa, że o niczym tu sama nie decyduje, że nie może nim 
kierować, ponieważ to on chodzi w jej sprawach, zajmuje 
się nią, myśli za nią. 

Jej wola jakby drzemała, niczym organ, którego się nie 

używa... 

Straszne... 
... niebezpieczne... 
Przymknęła oczy i przestała się opierać. Niech się dzie­

je, co chce. I tak nie zdoła niczemu przeszkodzić. 

- To zaczyna nam wchodzić w przyzwyczajenie - mruk­

nął Mattias, kiedy nareszcie znaleźli się już na dworze. 

Mówił z twarzą ukrytą w jej włosach, więc nie mogła się 

zorientować, co wyrażają jego oczy. Musiała polegać na tym, 
co mówił jego głos, i co docierało do niej poprzez słowa. 
Chociaż w przypadku Mattiasa to nie zawsze wystarcza. 

- Ciekawe, co ludzie sobie pomyślą, że cię tak wciąż wy­

noszę z domu inżyniera Warrena - zachichotał. - Może nie­
długo pojawią się najdziwniejsze plotki o Warrenach. Jej 
by się to chyba nie podobało, tej małej angielskiej damie. 
Ona jest niczym kwiat, prawda, Roza? 

- Jest bardzo... miła - rzekła Roza bezbarwnie. 
- Nie umie norweskiego na tyle, by być inna - odparł 

Mattias, który starał się nie zauważać spojrzeń mijanych po 
drodze mężczyzn. Nie zatrzymywał się, nie chciał z nikim 
rozmawiać, a jeśli nawet oni przystawali i patrzyli w ślad 
za nimi, to Mattias i tak nie widział, bo się nie oglądał. 

Roza, za każdym razem, kiedy kogoś mijali, zamykała 

oczy. 

- Ja myślę, że ona bardzo by chciała być trochę inna niż 

pozostałe angielskie panie - zauważył Mattias. - Nie jestem 
jednak pewien, czy jej się to udaje. 

- Przecież jej nie znasz. 
- No nie - potwierdził. - I chyba nie szkodzi. Nie po-

background image

winniśmy się wtrącać do życia ludzi, którzy mieszkają 
w tamtych domach, Roza. Oni nie są tacy jak my. Oni ma­
ją swój świat, a my swój. I moje zdanie jest takie, że niech 

każdy stara się być szczęśliwy w swoim. 

Zerknął na nią pospiesznie, przeważnie jednak uważał 

na drogę, którą szli. Wciąż trzymał ją mocno. Była w jego 
ramionach bezpieczna. 

- Co ci się stało u Warrenów? 
- Zaprosili mnie na herbatę - odparła Roza. 
Mattias roześmiał się tak, jakby jej nie wierzył. Albo mo­

że myślał, że to wygląda na kłamstwo, już sam taki pomysł. 
Uraziło ją, że Mattias może tak sądzić. Ze uważa, iż Roza 
nie pasuje do towarzystwa. 

- Patrzyłam na tę jej czerwoną suknię... 
- Jej nie jest dobrze w czerwonym - stwierdził Mattias. -

A nawet całkiem źle. Wydaje się, jakby cała spływała krwią... 

Roza uważała, że to nadzwyczajne, iż Mattias też wspo­

mniał o krwi, ale to należało do spraw, o których mu nie 
mówiła. Nie wszystko może być między nimi powiedziane. 

- No i potem nagle straciłam przytomność - dodała. 
Reszta musiała pozostać niedopowiedziana. 

- W niej jest coś niezwykłego, prawda? - spytała Marga-

ret, kiedy Mattias wyniósł Rozę i poszedł z nią w stronę 
Krety. 

Ten widok zaczyna się powtarzać. 
- Owszem - odparł David. 
- Coś niezwykle cudownego - rzekła Margaret rozma­

rzonym głosem. - Nie pojmuję, jak można tak po prostu 
zemdleć. Żeby jeszcze miała na sobie gorset, ale nie. I za­
pewniała, że nie jest w ciąży... 

Zarumieniła się mimo woli i musiała odwrócić twarz. 

Nagle zaczęła pospiesznie porządkować poduszki na kana­
pie, układać je wzdłuż jednej linii. Lubiła, żeby tak leżały. 
Właściwie to David lubił i dlatego ona też. Nabrała zwy-

background image

czaju równiuteńkiego układania poduszek, wiedziała jed­
nak, że nie robiłaby tego, gdyby nie spotkała Davida. 

On nic nie powiedział. 
Może więc niczego nie zauważył. 
Powinna mu to powiedzieć. Natychmiast. 
- Dużo pracy - rzekł w końcu David zamyślony, wciąż 

stojąc przy oknie, chociaż nie mógł już widzieć tamtych. Te­
ren był pagórkowaty, droga kręta. Niewielkie krzaczki ros­
ły gęsto i wciąż jeszcze miały dużo liści. Przesłaniały widok. 

- Wysiłek i długie dnie, odpowiedzialność. I mało jedze­

nia. On tak powiedział, ten jej kochanek. Powiedział, że 
niewiele jadła przez cały dzień. 

- Mów „mąż"! - poprosiła Margaret, czując, że robi się 

czerwona na dźwięk słowa, którego David użył. 

- Co? - nie zrozumiał. 
- Mów „mąż"! - powtórzyła. - Nie używaj tamtego sło­

wa! 

Wtedy się roześmiał i opuścił posterunek przy oknie, by 

podejść do żony. Jego śmiech, bardzo męski, drażnił ją 
i podniecał zarazem. 

- Chodzi ci o słowo „kochanek"? - spytał prosto do jej 

ucha. Oddech miał gorący, bardzo gorący. Położył jej ręce 
na ramionach i Margaret pragnęła, żeby ich nie zabierał, 
z drugiej jednak strony nie chciała, by atmosfera między 
nimi była taka, kiedy rozmawiają na temat Rozy. Niczego 
nie powinno między nimi być, kiedy się do siebie zbliżają. 

Nikt nie powinien zaprzątać ich myśli... 
- Właśnie to słowo - potwierdziła sztywno. 
David pocałował ją w ucho. 

- Jesteś tak rozkosznie onieśmielona, moja najdroższa -

powiedział cicho, przesuwając wargi w dół, do szyi Marga­
ret. Ku tej delikatnej skórze, która tak szybko reagowała 
na jego zmysłowe pieszczoty. 

- Nie mogę nazywać go jej mężem - wyjaśnił, przytula­

jąc się do jej policzka. - Nie mogę, bo wszyscy w Kopalni 

background image

wiedzą, że Roza Samuelsdatter już ma innego męża. Mat-

tias nie może zostać jej mężem, żeby nie wiem jak chciał. 
A przecież wiem, że nie jest jej bratem, ani nie sądzę, że­
by był u nich służącym, więc jak mam mówić? 

Roześmiał się cicho. 
- Poza tym ona sama to mówi, prawda? Powiedziała, że 

ma ojca i Mattiasa, że ma swoją rodzinę. Nazywam go jej 
kochankiem, bo to prawda... 

Margaret zarumieniła się w imieniu Rozy. 
- Jak to jest? - zastanawiała się, pochylając ku niemu 

kark. - Jak można tak żyć, twoim zdaniem? Dlaczego ona 
to robi? 

David wzruszył ramionami. 
- To naprawdę dziwna kobieta. 
- Tak, ona jest dziwna - potwierdziła Margaret. Wyobra­

ziła sobie Rozę. Niechętną i niezadowoloną. Osobę, która 
mało nie pogryzie każdego, kto spojrzy w jej stronę. 

Piękną. 
No i oszpeconą. 
- Dlaczego mężczyźni na nią patrzą? - zastanawiała się 

Margaret. - Tak jak on to robi... 

- A dlaczego mnie o to pytasz? - zdziwił się David. Obej­

mował ją tak mocno, że Margaret musiała się dosłownie 

wyrwać, by móc spojrzeć mu w twarz. Szczupłym palcem 

uniosła jego brodę i śmiała się z ponurej miny, jaką jej za­
prezentował. 

- Kochany mój! - zawołała ze śmiechem. - Pytam cię tyl­

ko dlatego, że jesteś mężczyzną! Nie podejrzewam cię, że 
zerkasz na nią ukradkiem. Za kogo ty mnie masz? 

Nie przestawała się śmiać, on też musiał powściągać 

uśmiech, ale wciąż na nią nie patrzył. 

Margaret usiadła na szezlongu i poklepała dłonią miej­

sce obok siebie, by pokazać mu, gdzie chce go mieć. 

David nie dawał się prosić, usiadł, objął czule żonę 

i oparł głowę na jej barku. Margaret splotła swoje palce z je-

background image

go, w ten sposób połączyli się. David odczuwał całym so­
bą, że są razem, że do siebie należą. 

- Ja nie jestem z tych kobiet, które miewają widzenia -

powiedziała głosem, w którym drżał śmiech. - Ale on, ten 
jej mąż... 

- ... jej kochanek - poprawił David. 
- ... w każdym razie on - ciągnęła, nie określając już do­

kładnie kto - on jest urodziwym mężczyzną. Przystojnym. 
Można nawet powiedzieć, niepospolicie przystojnym. 
Gdyby go inaczej ubrać, mógłby się pokazywać na dworze 
królowej... 

- Przydałyby mu się też inne maniery - wtrącił David. 

Milczał przez chwilę, a potem dodał: - Czy pomyślałaś, 
Daisy, że to samo odnosi się też do Rozy? W jej zachowa­
niu jest coś takiego, że w innym ubraniu mogłaby być da­
mą dworu królowej Wiktorii. 

- I z inną twarzą - dodała Margaret. 
- No tak, z inną twarzą - przyznał David. 
- Co powoduje, że taki mężczyzna trzyma się jej? - za­

stanawiała się Margaret. - Skoro na dodatek musi z nią żyć 

w grzechu, bez nadziei, że kiedykolwiek ją poślubi. 

- A może on nie chce się żenić? 
- Ale wygląda na to, że ją kocha... 
- Może po prostu bierze to, co może dostać - ciągnął 

David swoje, nie słuchając zapewnień Margaret na temat 
tego, co jej zdaniem wyczytała w oczach Mattiasa. 

- Może oni wykorzystują się nawzajem - zakończył Da-

vid. 

- Czy ty nie rozpoznajesz miłości, kiedy na niego pa­

trzysz? - pytała rozdrażniona. - Bo ja to widziałam! 

- Naprawdę? - zapytał David i mocniej przytrzymał ją 

w pasie. - Widziałaś to w jego oczach? Widziałaś miłość 
w spojrzeniu innego mężczyzny? Jak ja mam to sobie tłu­
maczyć, pani Warren? Czy jest może tak, że już się znu­
dziłaś własnym mężem i zaczynasz rzucać przeciągłe spój-

background image

rżenia na tutejszych robotników? Może powinienem być 
bardziej czujny, skoro opisujesz go z taką swobodą? 

Margaret zachichotała. Wiedziała, że mąż się z nią prze­

komarza. Był to jakby rodzaj flirtu, rodzaj zabawy po pro­
stu. Czuła się przy nim wspaniale. W Anglii coś takiego by­
łoby niemożliwe. Tam musieliby być znacznie poważniejsi. 
Tam obserwowaliby ich inni ludzie. Tam ważne jest, by się 
zachowywać tak, jak otoczenie oczekuje. Tam żyliby tak sa­
mo jak większość innych ludzi. 

- Ja widzę, że on ją ubóstwia - zapewniała Margaret. - Nie 

można tego nie dostrzegać. On ma to wypisane na twarzy. 

Zwłaszcza kiedy na nią patrzy. Ma wtedy głęboką bruzdę 
między brwiami. Ściąga brwi i zaciska wargi. I wtedy wiado­
mo, że się o nią martwi, że to tkwi w nim gdzieś bardzo głę­
boko. I wiesz wtedy, że taka chwila jak ta należy do człowie­
ka, który kocha. Dlatego twierdzę, że on ją kocha... 

David roześmiał się cicho. 
Nawijał sobie loki Margaret na palec. Nie ma na świe­

cie niczego bardziej miękkiego niż jej loki. Te loki podnie­
cały go i wabiły, doprowadzały do szaleństwa. I tak było 
zawsze od chwili, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Zaraz wie­
dział, że pragnie dotykać tych jej loków. Wiedział, że prag­
nie zatopić w nich palce, i wiedział, że te złote włosy w do­
tyku są jak jedwab. Nie pomylił się. Powoli wyjmował 
szpilki, które podtrzymywały fryzurę, upinały włosy 

w modny czub, a które niewątpliwie nie tylko jego przy­

prawiały o zawrót głowy. 

Kobiety powinny nosić rozpuszczone włosy. 
Powiedział to głośno: 

- Kobiety powinny nosić rozpuszczone włosy... 

Jej loki wysuwały się z misternej fryzury, wolno, niczym 

złocista chmura, ale jego oczy wciąż nie mogły się nasycić. 
Pragnął ponownie upiąć jej fryzurę tak, by znowu móc wy­
ciągać z niej szpilki. Powolutku, tak by się to przemienia­
ło w rozkoszną udrękę. 

background image

Zadowolił się jednak przeczesywaniem włosów palcami. 
Czy tamten, ten cały Mattias, robi to samo z płomien­

nymi lokami Rozy? 

A czy ona rozkoszuje się tym z takim samym oddaniem 

jak Margaret? 

Czy cieszy się pieszczotami podobnymi do tych? 
... czy zapomina się... 

Szarpnął ją niechcący, Margaret jęknęła, ale wyzwolił 

w niej nie tylko ból. Był w tym również rodzaj tajemni­

czej, trudnej do nazwania radości. Cofnął ręce gwałtownie, 
jakby się oparzył. 

David przymknął oczy i pozwalał, by pod jego powie­

kami przesuwały się obrazy ognia i płonących wrzosowisk. 
Ale ciemności, w której przedtem mógł się schronić, nie 
potrafił przywołać. 

Wszystko było ogniem. 
- A może ty patrzyłeś z takim samym zainteresowaniem 

na nią...? 

David nie słyszał pytania. 
Margaret podniosła głos, ale nie patrzyła na niego. Z jej 

strony to nadal był tylko żart. Nadal wypowiadała słowa 
z tłumionym śmiechem. 

- Może ty patrzyłeś na nią z większą ciekawością niż ja 

na niego? 

Czekał trochę zbyt długo, zanim się roześmiał. I śmiech 

był skrzekliwy jak u starego człowieka. Za to przycisnął ją 
mocno do siebie. 

- To bardzo przystojny mężczyzna - powiedział David. -

Mógłby być rycerzem. Mógłby być księciem. Zwróciłaś uwa­
gę na jego blizny? 

Mówił to, patrząc przed siebie, w duchu wyobrażał so­

bie walki na szkockich równinach. Pojedynki na miecze. 
Mężczyźni na koniach. W myślach mógł przemienić Mat-
tiasa w szkockiego księcia z powiewającymi na wietrze 

włosami, z tymi bliznami odcinającymi się biało na tle 

background image

ciemnej, ogorzałej skóry. Te gorejące oczy mogły należeć 
do królewskiego syna, rządzącego swoją częścią dzikiej 
Szkocji na długo przed epoką Marii Stuart. 

- Blizny? - zdziwiła się Margaret. - Ta na policzku jest 

brzydka. Ale czyni go jeszcze bardziej ekscytującym... 

- Ma też inne, na szyi... 
- Jakby ktoś próbował podciąć mu gardło? - spytała 

i przeniknął ją zimny dreszcz. 

Przez moment David miał wrażenie, że Margaret zagląda 

w jego myśli, że widzi tych pokonanych w jego wyobraźni 
wojowników, widzi Mattiasa jako księcia w podwójnym zło­
tym łańcuchu na szyi. Został poważnie zraniony i jego rywal 
do tronu chciał go udusić gołymi rękami, Stąd się wzięły te 
blizny na szyi. Gruby łańcuch mało nie przeciął mu gardła. 

David dał się ponieść wyobrażeniom. 
- Chyba nie należy się dowiadywać, jakiego rodzaju ży­

cie on ma za sobą. 

- Może oni do siebie pasują - uznała Margaret. - Mają 

swoje znaki, oboje... 

David zastanawiał się nad tym. Widział ich znowu przed 

sobą. Oboje. Widział ich przed sobą tak, jak nie chciałby 
ich opisać Margaret. To sprawiało mu ból. Ale to było coś, 
czego nigdy nie opowie żywemu człowiekowi. 

To było jego. 

Tylko jego... 

... ból... 

- Ty, która widzisz tak wyraźnie, jak inni mężczyźni pa­

trzą na kobiety - powiedział i pogłaskał ją delikatnie po po­
liczkach. Po tych miękkich policzkach Margaret, po aksamit­
nej skórze, której tylko on mógł dotykać. Tylko on... - Ty, 
która takie rzeczy widzisz bardzo dokładnie, najdroższa Dai-
sy, może mogłabyś mi powiedzieć, jak ja patrzę na ciebie? 

Jak twój mąż na ciebie patrzy? Czy inni mogą po nocach roz­

mawiać o moich spojrzeniach, posyłanych tobie, i mówić, że 

jestem tobą opętany bez pamięci? Czy mogą chrząkać zna-

background image

cząco i opowiadać ze śmiechem w głosie, że David Warren 

w dalszym ciągu świata nie widzi poza swoją piękną żoną? 

Zwrócił jej twarz ku sobie. Leciutko dotykał jej koniusz­

kami palców, ale ona unikała jego pieszczot. 

Wargi Margaret się rozchyliły w uśmiechu. 

David chciał całować te usta podobne do płatków róż. 

Pochylił się ku niej, ale ona dotknęła placami jego stęsk­
nionych warg i zmusiła, by przestał. 

- Jesteś taki sam jak inni mężczyźni - rzekła z uśmie­

chem. - Tak samo łatwo cię przejrzeć jak wszystkich... 

-Tak? 
- Kobiety potrafią czytać w męskich twarzach... 
- Jak w otwartych księgach? 
Potwierdziła skinieniem głowy, wciąż z tym uśmiechem. 
Nie mógł teraz pojąć, jak wytrzymywał bez niej przez 

te wszystkie długie, samotne miesiące. Nie rozumiał, jak 
mógł ją zapewniać w każdym liście, że pragnie, by pozo­
stała w Anglii. Nie rozumiał, jak mógł odwiedzać kobiety, 
które chętnie, choć w cieniu, towarzyszą wszystkim takim 
przedsięwzięciom - zawsze na skraju męskiego świata - jak 
kopalnie i budowa dróg. 

Ale robił to. 
Kobiety jak Roza... 
Kobiety, o których nigdy nie wspomni Margaret... 
Kobiety, których imiona pamiętał, i inne, o rozmytych 

w pamięci twarzach. 

- Widzę to po tobie - powiedziała Margaret z zadowo­

leniem na twarzy i w głosie. - Widzę, że mnie kochasz. I te­
go dnia, kiedy przestaniesz mnie kochać, Davidzie Warren, 
dokładnie tego dnia też będę o tym wiedziała. Bo znam 
twoją twarz lepiej niż ty sam. 

Wierzył jej. 
A jej płomienne wyznanie miłości było dla niego ostrze­

żeniem. Może to tylko słowa, które ona splata ze sobą, bo 
razem tak dobrze brzmią. 

background image

Ale może ona naprawdę tak myśłi. 
- Natomiast kobiety - powiedziała z tym swoim delikat­

nym, tajemniczym uśmiechem - kobiety, Davidzie, potra­
fią zachować sekret przed mężczyzną, jak długo zechcą. 

Było więc coś, czego mu nie powiedziała. 
- Ach, tak? 
- Spodziewam się dziecka - rzekła, a jej słodka, przypo­

minająca lalkę twarz rozjaśniła się cała. - Spodziewam się 
dziecka, Davidzie. 

- Kiedy? - spytał. 
- W marcu - odparła, nie przestając się uśmiechać. 
- W marcu - powtórzył David i ucałował ją, bowiem ona 

na to czekała. Bo to był sposób, by skłonić ją do zamknię­
cia oczu. 

Żeby nie patrzyła na niego, nie mogła czytać w jego twa­

rzy, rozumieć go... 

- Czyż to nie cudowne? - spytała między pocałunkami. 
- Cudowne - potwierdził. 

background image

13 

- Dlaczego on nie pilnował Synneve? 
Roza usiadła na rozsuwanej, kuchennej sofie i patrzyła 

przed siebie. Obudziła się z tym jednym jedynym pytaniem 

w głowie. Jakby to była jedyna ważna sprawa na świecie. 

Masowała rękami swoje nagie ramiona. Był środek nocy, 

w izbie panował chłód. Wciąż jeszcze pozostawało sporo 

czasu, zanim ona wstanie i rozpali w piecu, żeby przygoto­

wać śniadanie dia Mattiasa. Dużo czasu jeszcze upłynie, za­

nim będzie musiała iść do obory. Nie może rozpalać ognia 
za wcześnie, bo jak wszyscy inni również oni muszą oszczę­
dzać opał - i drewno, i węgiel, i torf, wszystko kosztuje. 

Siedziała na posłaniu i dygotała. 
Drewniane ściany trwały wokół niej mroczne. Drzwi wej­

ściowe były tak samo milczące jak cały dom. Wielki klucz 
tkwił w zamku. Roza odłączyła go od kółka z kluczami 
i rzadko używała. W domu zawsze ktoś był, zawsze ktoś po­
za ojcem. Nie potrzebowała klucza do domu nosić u pasa. 

Wieczorem zaciągnęła gęste zasłony. Zawsze czyniła to 

bardzo starannie, bo nie mogła znieść myśli, że ktoś mógł­
by do nich zaglądać. Mattias wciąż sobie z tego powodu 
żartował. Wiedział, dlaczego Roza to robi, choć ona sama 
nigdy nie powiedziała, jak to z nią jest. Mattiasowi tłuma­
czyła, że nie może spać, kiedy przez okno wpada za dużo 
światła, ale on wierzył jej nie do końca. 

Zerknęła na Mattiasa. Leżał na boku, odwrócony od niej 

plecami. Musiała przez niego przechodzić, kiedy chciała się 
położyć. Jak wielokrotnie przedtem, wczoraj wieczorem 
żadne nie powiedziało drugiemu dobranoc. 

background image

Roza widziała muskuły pod jego skórą niczym grube li­

ny. Jego skóra miała złocisty blask, dzięki czemu Mattias 
nigdy nie bywał blady. Kiedy spał, w niczym nie przypo­
minał Mattiasa, który czuwa. Rysy miał regularne i ładne. 
Był odprężony, Roza nigdy go takim nie widziała za dnia. 
Wtedy zawsze zachowywał czujność. Jakby gotów na przy­
jęcie czegoś nieoczekiwanego. 

Roza zastanawiała się, czy on wie, czym mogłoby być 

to nieoczekiwane. 

Była pewna, że on się nie obawia niczego z własnego po­

wodu, był jednak niebywale czujny. Jakby przez cały czas 
chodził po kruchym lodzie i próbował przewidzieć, gdzie 
pojawi się kolejne pękniecie. 

Roza przyglądała mu się tak, jak nie mogła tego robić za 

dnia. Przyglądała się i zauważała wszystko. Wysokie czoło, 
ciemne brwi, które wznosiły się niczym leżące z dala od sie­
bie wzgórza, przeglądające się w sobie nawzajem. Rzęsy 
były tak samo ciemne jak włosy, kładły się one pięknym 
cieniem na szczupłych policzkach. Mattias miał lekko skoś­
ne oczy, unosiły się nieco ku górze, ale dodawały mu uro­
dy. Odróżniało go to od innych. Nos miał długi i prosty, 
ale najładniejsze w nim były chyba usta. Pełne i zmysłowe. 

Wrażliwe. Nie bardzo pasowały do silnego podbródka. 

Patrzyła na niego i wiedziała, że jej oczy nie mogą się 

nasycić jego widokiem. Roza nie wiedziała, czy jest to 
zgodne z uczuciami, jakie nosi w sercu. 

W myślach porównywała go z Jensem. 
Bo nadal było tak, że nie spotkała nikogo bardziej uro­

dziwego niż Jens. Nikt bardziej nie podobał się jej oczom. 

Ale chodziło też o coś więcej niż oczy. 

Chodzi też o uczucia. 
O to, by kochać... 
... kochać... 

Tak właśnie traktował ją Mattias. Roza siedziała na po­

słaniu, tuż przy nim, wsłuchiwała się w jego oddech i wie-

background image

działa, że ten mężczyzna, z którym teraz dzieli łoże i stół, 
również ją kocha. Nie poświęciłby tak wiele, gdyby było 
inaczej. 

Nie chciała o tym myśleć. Nie chciała myśleć o uczu­

ciach, kiedy patrzyła na Mattiasa. Łatwiej jest myśleć 
o tym, że jest taki urodziwy. Dużo łatwiej było wodzić 
wzrokiem po jego ciele o silnych mięśniach i wrażliwej, 
gładkiej skórze. Surowa siła i twarde muskuły, mocne, do­
bre ręce o szorstkiej, spękanej powierzchni, które tak lubi­
ła czuć na własnej skórze. Bez trudu przyznawała sama 
przed sobą, że Mattias ma ciało, które ją fascynuje. 

Bez trudu się do tego przyznawała. 
Lubiła to, co piękne. 
Dlatego lubiła też Anglika. 

Anglik jest urodziwy w jakiś szpetny sposób... 

... szpetnieurodziwy... 

Jeszcze jedna myśl skłaniająca do ucieczki. Roza nie 

chciała tego. Mattias ma rację, mówiąc, że oni, mieszkań­
cy osady na skraju fiordu, nie należą do tej samej grupy co 
funkcjonariusze w domach z widokiem na The House. 
Anglicy pochodzą z innego świata. Po prostu. I David War­
ren jest żonaty z Margaret, która dostała imię kwiatów, 
księżych kołnierzyków, czyli margerytek. 

Tak to jest. 
Taki jest świat. 
Roza z drżeniem zaczerpnęła powietrza. Jakiś dziwny 

płomień zaczynał się w niej tlić. Ogień, którego sama nie 
roznieciła. Coś, czego ani nie pragnęła, ani nie zauważyła, 
że nadchodzi. Co wybuchło samo z siebie niczym pożar 
wrzosowiska w najbardziej suche lato. 

Nie życzyła sobie teraz niczego, co miałoby ją zniszczyć, 

a tym właśnie owo nowe ciepło groziło. Roza wiedziała, ja­
kim nieszczęściem mogłoby się to skończyć. Wiedziała, ja­
ki ból mogłoby sprawić. Jak wielkie rany spowodować, głę­
bokie i paskudne, z których pocieknie krew. 

background image

Nie jej krew... 
Innych... 
Za nic tego nie chciała. Modliła się o siłę. O bardzo wiel­

ką siłę. Modliła się o to, by nie popełnić czegoś głupiego. 

Roza nie wiedziała, do kogo się modlić. Nie wiedziała, 

jakich mocy powinna się trzymać, kto mógłby jej pomóc. 

Marzła, ale i tak by nie zasnęła, siedziała więc jak przed­

tem. Tak jest najlepiej. Gdyby się położyła, mogłaby się 

wiercić niespokojnie i obudzić Mattiasa. A on potrzebuje 

snu. Dni w kopalni są długie i trudne. Mattias kieruje swo­

ją grupą. Tam również spoczywa na nim odpowiedzialność. 

Z jej winy. 
To też jest jej wina... 
Znowu pojawiła się bardzo wyraźnie myśl, która obu­

dziła Rozę. Ujrzała przed sobą tamtego ubranego w skórę 

mężczyznę ze snów. Tego, który ma w oczach blask słoń­
ca. Tego, który powiedział, że się nią opiekował, pilnował 

jej. Który powiedział, że pilnuje najmniejszych. 

Dlaczego w takim razie nie pilnował Synneve? 
- Dlaczego nie pilnował Synneve? - spytała Roza czystym 

głosem. Pewnie myślała, że otrzyma odpowiedź, jeśli posta­

wi pytanie głośno. - Synneve była wszystkim, co miałam -

szeptała, opierając głowę na podciągniętych wysoko kola­
nach, okrytych wełnianym kocem. Koc drapał, ale ogrzewał. 
W letnie noce nie był ani zbyt ciepły, ani za lekki. Bo nad jej 

fiordem rzadko można było spać bez dodatkowego okrycia. 

- Ja nie chcę takiego bólu - wypowiedziały jej wargi. 
... w tym śnie, czy raczej marzeniu, czuwała... 
- Widziałam dość bólu. I czułam go dość. Ale jeśli mam 

zostać zraniona, to niech ból dotknie mnie, a nie tych, któ­
rych kocham najbardziej. Synneve była wszystkim, co po­
siadałam. Synneve była promykiem słońca. Była niczym 
pański aniołek, więc nigdy wam nie wybaczę, gdyby się 
okazało, że można było tego uniknąć. Gdyby można było 
ją upilnować. Dlaczego on nie pilnował Synneve? 

background image

- Ona nie miała nadprzyrodzonych sił - oznajmił jasny 

głos, który przepływał przez izbę, ale z niej nie pochodził. 
Docierał tu przez czas i wieczność. - Ona nie miała siły. 
Nie była jedną z nas. 

Roza nie chciała wierzyć w to, co słyszała. 

- Można ją było ofiarować? - spytała z niedowierzaniem. 
- To wybranych się pilnuje - oznajmił głos Natalii. -1 tyl­

ko niektórzy z wybranych są pilnowani... przez niego... 

- W ogóle nie chcę tego słuchać! - wykrzyknęła Roza. -

Nie chcę wierzyć! 

Poczuła się, jakby ją ktoś kopnął. Jakby chciał ją udusić. 

Docierało do niej echo tego jasnego głosu odbijającego się 
od wszystkich ścian izby. Brzmiało jak dzwony tuż przy 
uszach. Sprawiało ból. 

- My nie mamy nad nim władzy. 
- To on nie jest z wami? 
-Nie. 
- A co z nią? 
Nie musiały wymieniać imienia tamtej. Obie wiedziały, 

o kim Roza mówi. O tej, która była pierwsza. O tej, któ­
ra otrzymała dar w wymarłym miejscu w tundrze. To ona 
była pierwszą wybraną. To ona okazywała tyle troski i cie­
pła słabym i tak niewiele współczucia złym, to ona jedna 
jedyna tak naprawdę była godna, by otrzymać dar. 

- Oni nie są jednością - oznajmiła Natalia. - Zawsze tak 

było z kobietami w naszym rodzie i z mężczyznami, któ­
rych kochały. To jest ogień i cierpienie, i więzy, których 
nigdy nie można zerwać. Nigdy jednak nie jesteśmy jedno­
ścią z tymi, których kochamy najbardziej. Nie ona pierw­
sza tego doświadczyła. I nie ona ostatnia. 

- Ona nie ma nad nim władzy? - spytała Roza, nie ro­

zumiejąc, dlaczego musi siedzieć w środku nocy rozbudzo­
na i prowadzić rozmowę ze ścianami czy też otaczającym 
ją powietrzem. - Wy nie macie nad nim władzy? 

- On przyszedł na świat w rodzinie noaidów, czyli la-

background image

pońskich szamanów - powiedziała Natalia. - Czy ty wiesz, 
co to znaczy? 

Roza urodziła się w Finnmark, to jasne, że wiedziała, co 

to znaczy. 

- Krewni jego matki pozostawali w niezwykłym związku 

ze światłem. Z zorzą polarną i z blaskiem jasnych polarnych 
dni. I jest tak, jak on mówi. To nie za nami podąża zorza 
polarna, lecz za nim. To nie nasz ród jest związany ze świat­
łem, lecz jego. Światło podąża za jego miłością do niej. 

- Ale kiedy ty się rodziłaś, to zorza polarna tańczyła dla 

ciebie? 

- Mama była jej córką, a ja wnuczką. Może wtedy to się 

przytrafiło z jej powodu... 

- Zorza tańczy też dla mnie! - powiedziała Roza. 
- Jesteś krwią z jej krwi. 
- Ale nie z jego! 
- Może ty jesteś ważna - zastanawiała się Natalia. 
Roza zdała sobie sprawę z tego, że głos tamtej jest bez­

barwny. W dalszym ciągu jednak nie mogła jej zobaczyć. 
Denerwowało ją to, bo to dawało Natalii przewagę, której 
Roza nie chciała jej udzielać. 

- Może jest tak, jak starałyśmy się ci wytłumaczyć, 

Rozo. Może ty jesteś bardzo ważna, jeśli tylko nauczysz 
się traktować ten dar nieco inaczej, niż czyniłaś to do tej 

pory. Jeśli nauczysz się nieco inaczej patrzeć na siebie. Je­
śli zrozumiesz, co możesz uczynić z darem... 

- Czy wy nie wiecie, czego on chce? 
- Nie więcej niż on sam nam powiedział. On nas mar­

twi. Ale też jego pragnienia nie mogą czynić szkody. Mo­
że teraz powinno się powiązać razem wszystkie nici. 

Roza pocierała brodą koc rozłożony na kolanach. 
- Może siła jego krwi też jest potrzebna. Może potrzeb­

ne są wszystkie te siły. Może ze wszystkich sznurków trze­
ba spleść jedną linę. Może zorza polarna też o tym mówi. 

- Czy to znak? - spytała Roza, choć sama w to nie wierzyła. 

background image

- Może któraś z wolnych nici znajduje się właśnie tu­

taj? - zastanawiała się Natalia. - Nie tak znowu dużo lu­
dzi zamieszkuje tundrę i wybrzeża fiordów, Roza. Minę­
ło trochę ponad sto lat. Patrzę na ciebie i widzę, że krew 

wcale nie uległa rozrzedzeniu. I zastanawiam się, czy z je­

go rodem nie jest tak samo. Może i tam dziedzictwo jest 
nadal widoczne? 

- Myślisz, że jest jakiś człowiek tutaj, w Kopalni, który 

pochodzi od niego? 

- Być może - odparła bez cienia wątpliwości. - Może był 

tutaj taki człowiek, kiedy rodziło się twoje dziecko, Roza. 
Może zorza tańczyła dla tego człowieka, a nie dla ciebie! 
I nie dla twojego dziecka. Bowiem Synneve była zwyczaj­
nym dzieckiem, niczym więcej. Możesz mi wierzyć, nie by­
ło w niej nic niezwykłego ani wyjątkowego. Ona by nie 
przekazała dalej twoich zdolności. 

- Ona była nadzwyczajna! - oznajmiła Roza stanowczo. -

Ona była moim dzieckiem. Dzieckiem Jensa! 

Żadnych dodatkowych wyjaśnień się jednak nie docze­

kała. 

Głos w powietrzu, docierający tu poprzez czas, umilkł. 

Zresztą przecież nawet nie wiadomo, czy istniał naprawdę, 
czy odzywał się tylko w jej głowie. 

To marzenie przyszło do niej w czasie czuwania... 
- Nie możesz spać? - głos Mattiasa brzmiał cicho. 
Roza podskoczyła. 
- Obudziłam cię? - spytała. 
- Słyszałem, jak wy rozmawiacie - odparł. 
Wy­
powiedział: wy rozmawiacie... 
- Ją też słyszałeś? - spytała Roza i odetchnęła ciężko, 

czekając na jego odpowiedź. Była to ważniejsza odpowiedź 
niż wiele innych. Ta odpowiedź mogłaby potwierdzać lub 
nie, czy Roza traci zmysły. 

- Tak, słyszałem ją - odparł Mattias i przesunął się tro-

background image

chę. Deski sofy skrzypnęły i Roza pomyślała, że jeśli ojciec 
to słyszy, gotów sobie pomyśleć Bóg wie co. 

- Ma głos jak ptasie kwilenie wiosną - powiedział Mat-

tias. - O kim wyście rozmawiały? Co to za on? 

- To ten, który kochał moją pra... pra... pra... tę pierw­

szą. Ten, który przez całe swoje życie nosił na piersi ko­
smyk jej włosów. Ten, który kochał bardziej i poświęcił 

więcej niż inni. Ten, który dla niej umarł. Co więcej moż­
na dać człowiekowi, którego się kocha? 

Roza siedziała z twarzą zwróconą ku ścianie. 
- Ciekawa jestem, czy było warto? I jak by się sprawy 

potoczyły, gdyby dane mu było żyć? 

Mattias westchnął. 
- Przesadą byłoby mieć nadzieję, że dziś jeszcze by żył... 
- Wszystko ułożyłoby się inaczej - odpowiedziała Roza 

sama sobie. - I nie byłoby żadnych luźnych nici do wiąza­
nia. Żadnych końców, które się plączą. 

- Połóż się - poprosił Mattias, objął ją i przyciągnął ku 

sobie. - Masz trudne i długie dni, Roza, nie możesz jeszcze 
siedzieć po nocach, bo od tego mdlejesz ni stąd, ni zowąd 

w domach obcych ludzi. Czas, aby ci ktoś powiedział, że 

powinnaś zacząć dbać o siebie. 

Pozwoliła mu się obejmować, oparła policzek na jego ra­

mieniu, bo bardzo lubiła tak leżeć. Było jej dobrze, ciepło 
i bezpiecznie. I była zadowolona, że akurat teraz on nie 

wymaga od niej niczego więcej. 

A on naprawdę nie chciał nic więcej, tylko ją trzymać. 

Spać z Rozą w objęciach. Nie chciał jej zmuszać do zmy­
słowych zachowań i fałszywego ognia. Nie chciał wprawiać 

jej w zakłopotanie ani stawiać w trudnej sytuacji. 

Chciał po prostu przy niej być. 
Ogrzewać ją. 
Dawać jej poczucie bezpieczeństwa. 
I siłę. 
Roza zasnęła. Nie pojawiły się żadne marzenia, które by 

background image

ją wciągały w inny świat. Spała spokojnie. Mattias jednak 
czuwał przez wszystkie godziny, jakie im jeszcze zostały 
do świtu. 

Słyszał tę niezwykłą rozmowę. Obudził się, kiedy tam­

ten obcy, a zarazem tak dobrze znany głos odezwał się nie 
wiadomo skąd. Potem leżał cichuteńko jak myszka, oddy­
chał spokojnie w obawie, że im przeszkodzi. 

Myśl o tym, co się stało, napełniała go lękiem. 
To więcej niż ludzie gadają. To wszystko, co kryło się 

w głosach i marzeniach, i może jeszcze to, co istnieje na 

zewnątrz. 

A może nie istnieje... 

Nie podobało mu się to, co przeczuwał, kiedy zabierał 

Rozę. Tam się w powietrzu coś unosiło. Prawie niezauwa­
żalne. 

Jakiś rodzaj bliskości. 
Jakby jakieś więzy. 

Obejmował ją mocno, a ona była ciepła jak aksamit. By­

ła ufna i zmęczona, i bezpieczna w jego ramionach. Może 
powinien paść na kolana i dziękować za to, nie wiedział 
jednak, czy się odważy. Wszystko, za co kiedykolwiek dzię­
kował, po prostu zniknęło, przestało istnieć. 

Mattias nie zniósłby, gdyby Roza miała mu jeszcze kie­

dyś zniknąć. 

Ona przepełniała jego serce. 
Kochał ją. 
... kochał... 

- Co to za kobieta była u nas wczoraj wieczorem? - spy­

tał ojciec Rozę przed południem. - Właściwie dosyć póź­
no, nawet w nocy - dodał. 

- Nikogo nie było - odparła Roza krótko, ale w sercu 

poczuła ciężki kamień. 

- Ale ja ją słyszałem! - powiedział Samuel. - Jeszcze nie 

jestem taki całkiem głuchy, Rozo! 

background image

- Nikogo nie było. 
- Słyszałem, jak jej odpowiadasz - upierał się. - Słysza­

łem, że rozmawiacie. Czy to ta beznadziejna żoneczka Ole-
go? Naprawdę ma takie problemy, że musi tu przybiegać 
po nocach i nie pozwalać ci spać? 

Roza westchnęła. 
- Śniło ci się, ojcze! 
-Ja dobrze wiem, co słyszę, a co mi się śni - odparł Wiel­

ki Samuel ze złością. - To są dwie różne rzeczy. I mnie się 
one nie mylą! 

Roza wiedziała, że uwierzyłby w wizytę Liisy. To zresz­

tą nie ma znaczenia, on i tak wymyśla różne rzeczy, nawet 
dziwne. Na szczęście to nikomu nie szkodzi. 

Nie zdołałaby mu jednak wytłumaczyć, co tak napraw­

dę słyszał. 

Był środek dnia, Roza składała uprasowaną bieliznę. 

W ostatnich dniach pogoda nastała taka, że wszystko świetnie 
schło, więc prała i prała, i ubrania, i pościel. Przedpołudnie ze­

szło jej na prasowaniu, a teraz składała wszystko starannie. 

Rozległo się zdecydowane pukanie do drzwi, chociaż 

stały otworem. W taki ciepły dzień dobrze jest wpuścić tro­
chę świeżego powietrza do domu, zwłaszcza że późnym la­

tem muchy i inne owady już tak nie dokuczają. 

Zapukano znowu i Roza odpowiedziała, wolno zwraca­

jąc się ku drzwiom. 

Otwierał drzwi szerzej, ale wciąż jeszcze miał uniesioną 

rękę, jakby znowu chciał zapukać. Rozglądał się zacieka­

wiony po izbie, nic nie mogło ujść jego uwagi. 

Roza przycisnęła trzymaną sztukę bielizny do piersi, przy­

szło jej do głowy, że znowu ją pogniecie. Bielizna była taka 
gładziutka, kiedy skończyła prasowanie. Drugą ręką wygła­
dzała fałdy spódnicy. Miała na sobie pospolitą, codzienną 
suknię, która napinała się wyraźnie na piersiach. Nie lubiła 
tej sukni i nigdy, idąc do Kopalni, jej nie wkładała. 

background image

On jednak z pewnością nie przyglądał się jej ubraniu... 
Dlaczego miałby to robić... 
Policzki jej płonęły, z trudem przełykała ślinę, kładąc 

prześcieradło na kupce innych. Myślała przy tym, że Mar-
garet pewnie niczego takiego nie robi. On pewnie nigdy nie 
ogląda kobiet wykonujących domowe prace. Dla niego coś 
takiego w ogóle nie istnieje. 

Przywitał się, a jego głos był taki przyjazny, jak pragnęła. 
Po co on tu przyszedł? Naprawdę nie ma tu nic do ro­

boty. 

Nawet gdyby znał krążące o niej plotki. 
Nawet gdyby przyszedł właśnie z ich powodu. 
... z powodu tego, że chciałby kupić... 
Kamień w żołądku Rozy stawał się coraz cięższy i wie­

działa, że długo się go nie pozbędzie. 

- Czy coś się stało pani? - spytała, nie mając odwagi go 

poprosić, by usiadł. 

Nie przywykła do przyjmowania wizyt. Nie przywykła do 

obchodzenia się z gośćmi, a zwłaszcza takimi jak on. Było nie­
mal coś nieprzyzwoitego w tym, że oto inżynier Warren stoi 

w jej kuchni i patrzy na nią swoimi ciemnymi oczyma. 

- W jakimś sensie tak - uśmiechnął się. 
Uśmiech miał szeroki i biały na tle ciemnej twarzy. Ten 

uśmiech wyrażał wiele rzeczy w tym samym czasie. Oczy 
zwężały mu się w uśmiechu, ale był w nich inny błysk niż 

w oczach Mattiasa. 

Przy Mattiasie czuła się bezpieczna. 
Ten błysk uważała za niebezpieczny. 
- Czy mogę wejść? 
Roza skinęła, ale nie ruszyła się z miejsca. Cieszyła się, 

że ma przed sobą ten solidny stół, na którym można się 
oprzeć. Dobrze, że ma ten stół między nim a sobą. 

On mógłby być robotnikiem, przyszło jej znowu do gło­

wy. Ma takie gibkie ciało. Stoi tak, jak stają robotnicy, na 

szeroko rozstawionych nogach, tak jakby to zrobił mary-

background image

narz. Stopy daleko jedna od drugiej. Miał buty do kolan. 
Czarna skóra świeciła się, cholewy ściśle opinały nogi, ale 
czubki butów były zakurzone. No przecież przyszedł tu­
taj aż z Kopalni. 

Nieważne za jakim interesem. 
Cokolwiek by to miało być... 
Roza wyraźnie widziała muskuły jego ud. Stwierdzała, 

że nie jest taki, jaki jej zdaniem powinien być szef. Męż­
czyzna, który tak stoi, nie powinien przekładać papierów... 

Sprawiał wrażenie bardzo wysokiego, zwłaszcza w tym 

ciasnym pomieszczeniu. Jego widok zapierał jej dech 
w piersiach. Był taki postawny i duży, czuła, że z trudem 
chwyta powietrze. 

Nagle znalazł się przy niej. Mocne ręce chwyciły Rozę 

za ramiona. Stał tak blisko, że czuła jego ciepły oddech na 
skórze, czuła zaciskające się twarde, mocne palce. Wącha­
ła go - obce zapachy, obca skóra. 

Obcy mężczyzna... 
- Źle się czujesz? Byłaś chora? - spytał zatroskany, trzy­

mając ją mocno między sobą i stołem. 

Twarda krawędź stołu wbijała się Rozie w plecy, czuła 

napierające na nią nieznajome ciało. Zbyt blisko siebie wi­
działa silną męską twarz, mocne szczęki, ostrą brodę, linie 

wokół ust, na czole, koło oczu. 

Patrzył na nią oczyma jak rozpalone węgle. 
I Roza wiedziała, że on cały jest rozpalony jak węgiel. 

On zresztą też zdawał sobie z tego sprawę. Widziała, że 
jest rozdarty między dwiema złymi mocami. 

David chciał ją puścić, odepchnąć od siebie, bo ona go 

parzyła. Z drugiej zaś strony chciał ją do siebie przyciągnąć 
mocniej, ścisnąć w ramionach, zmiażdżyć. Chciał trzymać 

ją tak, by rozpadła się na kawałki, bo nawet gdyby sprawi­
ło mu to ból, to przyniosłoby też zaspokojenie. 

Nikt inny nie powinien jej obejmować. 
Nikt inny, nigdy. 

background image

- Co z tobą jest? - pytał rozgorączkowanym szeptem. 

Przysuwał twarz do jej twarzy. Bliżej. Tak blisko, że zaczy­
nało to być niebezpieczne. 

Oboje wiedzieli, że nie pyta jej o zdrowie. Nie pytał, jak 

ona się czuje. Pytał o to, co z nią jest... 

A drzwi wejściowe były otwarte jak szeroko. Letni 

wiatr, od którego tak pięknie schnie pranie, poruszał nimi, 

uderzał o framugę, jakby je delikatnie pieścił. 

David Warren zatracił się w niebieskich oczach Rozy. 
Nie pojmował, jak to się mogło stać, ale narastało to 

w nim od tamtej chwili, kiedy przynieśli ją do domu i on 

po raz pierwszy mógł ją zobaczyć z bliska. Od pierwszej 
chwili, gdy zaczął przeczuwać w niej to niezwykłe... 

To coś bardzo dziwnego. 

Nie ma słów, by to opisać... 
... groźne jak ogień... 
Kosmyk włosów opadł mu na oczy, a Roza nie była 

w stanie przestać na ten kosmyk patrzeć. Nie mogła od­
wrócić wzroku od tej silnej twarzy tuż przed nią. 

Uśmiechał się jakby zdumiony. Ciemne, bardzo ciemne 

oczy były otoczone drobniutkimi zmarszczkami, jakby 
przez całe życie nie robił nic innego, tylko się uśmiechał. Jak­
by jego usposobienie było jak jeden długi, słoneczny dzień. 
Roza wiedziała jednak, że jest w nim nie tylko światło. 

I to nie jasna część jego natury przemawiała do niej naj­

bardziej, to nie ona apelowała do tego, co i Roza nosi w du­
szy. To nie jego uśmiechy trafiały najgłębiej, Roza nie wąt­
piła, że on też o tym wie. 

To ciemność. 
Mrok w największej głębi jego istoty. 
Te ponure uczucia, których ona też miała w sobie nie­

pospolicie wiele. 

- Co z tobą jest? - spytał, a jego wzrok palił jej skórę. 
- Nic - odparła Roza cicho. Położyła rękę na jego pier­

si. Dzięki temu mogła go trzymać na pewną odległość. Czu-

background image

ła pod dłonią twarde mięśnie i dobrze było wiedzieć, że to 
ciało jest takie, jak lubi... 

Mocne. 

Twarde. 

Męskie. 
- Nie, nie, jest coś więcej niż nic! - zawołał, nie dając so­

bie czasu na zastanowienie, co właściwie robi. Jedną ręką 
ujął ją pod brodę. Dziwnie było poczuć tę nierówną skórę 
po lewej stronie, ale też nic poza zdziwieniem nie czuł. 

Tylko tyle... 

Pochylił się i pocałował ją tak, jak mu się zdawało, że 

chciałaby być całowana. Jej wargi były takie ciche, ale on 
sądził, że to, co z nich spija, to obietnice składane przez 
nich oboje. 

Roza nie zamknęła oczu. Patrzyła na niego. Widziała 

ciemne, prawie czarne rzęsy, kładące się na policzkach, wi­
działa mgnienia tego czegoś dziwnego i niebezpiecznego, 
i jakby dalekiego w jego oczach, widziała uśmiech czający 
się w kącikach warg, kiedy już przestał ją całować. 

Nie odepchnął jej od siebie tak, jakby się oparzył. Wy­

dawało się, że dobrze mu w jej cieple. Jakby ogień nic mu 
nie zrobił. 

- Przyszedłem dlatego, że Margaret chciałaby, abyś po­

magała jej w domu - oznajmił cicho. - O niczym innym 
nie mówi od... wczoraj. 

Roza wciągnęła powietrze i zastanawiała się, kiedy on ją 

nareszcie wypuści. 

- Nic z tego nie będzie - odparła i sama się zdumiała, że 

przemawia takim opanowanym głosem. - Ja nie chcę u niej 

służyć. 

- U niej, czy u mnie? 
- Za bardzo ją lubię - powiedziała Roza, nie przestając 

patrzeć mu w oczy. - A to to jest szaleństwo. 

Wtedy ją puścił. 
- To jest szaleństwo - zgodził się. - Ale ja nie żałuję. A ty? 

background image

Roza potrząsnęła głową Słowa przyszły jakby same z siebie: 
- Co ty robisz w moim życiu? - spytała cicho. 
- Nie wiem - odparł. 
Zatrzymał się przy drzwiach. 
- Margaret oczekuje dziecka. Gdybyś słyszała o kimś, 

kto mógłby się zająć naszym domem, to będziemy 
wdzięczni za wiadomość. 

Roza skinęła głową. 
Drzwi pozostały otwarte również po jego wyjściu. Tak 

jakby go tu nigdy nie było. Tak jakby to wszystko też po­
chodziło wyłącznie ze ścian. 

Miała ochotę cisnąć czymś w bale. Miała ochotę tłuc pię­

ściami w drewno i krzyczeć, ale tego nie zrobiła. 

Wciąż czuła jego wargi na swoich. Suchy i zmysłowy, 

wygłodniały pocałunek. I pożądliwy. On jej pożąda! 

Dlaczego ją to spotyka? 
Wcale przecież nie chce... 
- Nie potrzebuję go w moim życiu! - powiedziała w po­

wietrze. 

Ale wokół była tylko cisza. 

background image

14 

... co ze mną jest nie tak? 
Czy wszystko opiera się na plotkach? Czy zawsze tak 

ma być? Oni czują, że mogą mi to zrobić, bo plotki mó­

wią, że taka jestem? 

Jeszcze niedawno to nie miało znaczenia. Nie uważałam, 

że to źle, jeśli tak o mnie myślą. Nie przejmowałam się 
tym. Więcej, próbowałam być taka, jak myśleli, że jestem. 

I wszystko było proste... 
Trudno myśleć, że plotki o mnie dotarły do tych, któ­

rzy mieszkają w pięknych domach. Nie wiedziałam, że oni 

w ogóle o nas rozmawiają. Wyglądało raczej na to, że trak­

tują nas jak kartofle albo nie wiem co. 

Uważają nas za nieważnych. 
Brudnych. 

Ale potrzebnych. 
On już za pierwszym razem wiedział, kim jestem. Znał 

moje imię. A ja wiedziałam, że chociaż są tacy eleganccy, 
to o mnie rozmawiali. 

Nie wiem, co o tym sądziłam. Zresztą wcale nie jestem 

pewna, co teraz o tym myślę, choć miałam więcej czasu, 
by się z tym oswoić, zastanowić się, rozeznać. 

Nie pamiętam, czy ten mały płomyk pojawił się już za 

pierwszym razem. Nie sądzę zresztą, bym chciała to pa­
miętać, bo to nie są sprawy, które pragnęłabym przecho­

wywać. Nie ma w tym nic, co chciałabym zachować na 

przyszłość, później się temu przyglądać. 

Nie chcę, żeby się to znowu przydarzyło. Nie wierzę, 

by i on tego chciał, nie wiem jednak, czy jest w stanie so-

background image

bą kierować. Czy jest w stanie trzymać się w cuglach. 

Przed jej przyjazdem nigdy mnie nie widział. 
Wiem, do kogo chodził przedtem... 
I wiem, że nie był tam, odkąd ona przyjechała... 
Nie rozumiem, jak on może robić to jej, takiej miłej i słod­

kiej. To najmilsza istota, jaką widziałam. I trzeba odwagi, że­
by pokonać taką odległość, jaką ona pokonała dla niego. 
Wiem, że żyła w znacznie lepszych warunkach, niż ma tutaj. 

To wymaga wielkiej odwagi. 
To wymaga wielkiej miłości. 

I wygląda na to, że on ją kocha. Kiedy patrzy się na nich 

razem, to nie ma wątpliwości, że on ją uwielbia. A ona jest 
ślepa, świata za nim nie widzi. 

Dlatego nie rozumiem jego zachowania. 
Ona jest taka piękna, a ja to tylko ja. Nie ma we mnie 

nic, co mogłoby go ku mnie przyciągać. Ale on zachowu­
je się tak, jakby coś w nim nagle wykiełkowało. Jakby go 
coś pchało, nieustannie. Trudno mi tego nie zauważać, 
przecież widziałam to już tyle razy. 

Uważam, że ona jest przemiła. 
Nie rozumiem, dlaczego miałabym jej coś takiego zrobić. 
Co ze mną jest nie tak... 

Ole i Liisa siedzieli na schodach w Samuelsborg. Przed­

tem oboje byli w mieszkaniu i rozmawiali z Samuelem 

w jego izbie. W ostatnich dniach Samuel nie pozwalał, by 

Mattias wynosił go na posiłki. Nie chciał wytłumaczyć, dla­
czego woli zostać za swoją zasłoną, ale był taki zdecydo­
wany, że Roza i Mattias nie protestowali. 

Zrobiło się późno. Słońce barwiło na czerwono wzgórza 

po tamtej stronie fiordu. Raz po raz rzucało jeszcze pro­
mienie na wodę i wtedy błękit mieszał się z kolorem zło­
tym oraz złocistoczerwonym i stawał się barwą, na którą 
nikt nigdy nie wymyślił nazwy. 

Brzozy nadal okrywały się zielonymi liśćmi, wkrótce 

background image

jednak przebiorą się na zimę. Tutaj, na północy, jesień 
przychodzi wcześnie. 

- Powinieneś to widzieć - westchnęła Roza, dotykając 

lekko ramienia brata. 

- Chciałbym z tobą o czymś porozmawiać - rzekł Ole. 
Odwrócił twarz w stronę siostry, choć przecież nie mógł 

na nią patrzeć. Teraz można było zauważyć, że jest niewi­
domy. Gałki oczu kręciły się w różne strony bardziej niż 
zaraz po wypadku. Roza zastanawiała się, czy Liisa mówi 
mu o takich sprawach. Czy on o tym wie. 

Przykro było na to patrzeć. Najgorsze jednak było to, 

że stracił wzrok. Mój Boże, taki był zadowolony, kiedy mu 
mówiono, że nic po nim nie widać. Było to dla niego ja­
kieś pocieszenie, mimo wszystko. Wkrótce i to miało się 
zmienić. Roza domyślała się, że sprawiłoby mu to ból. 

- Słucham cię - odparła. 
- To głupie - stwierdziła Liisa, która nie mogła się po­

wstrzymać, żeby nie wtrącać swoich trzech groszy, gdy Ole 

rozmawiał. Jakby musiała mówić za nich oboje. 

- Możliwe, że głupie - powiedział Ole. - Ale dla mnie 

ważne. Poza tym nie chcę, żeby coś zostało niesprawdzo­

ne. Jak długo istnieje jakaś szansa na niebie lub na ziemi, 
chcę ją podjąć. Wy zrobiłybyście tak samo, gdyby to doty­
czyło was. 

- Nie jestem w stanie zrobić tego, o czym myślisz! 
Roza wstała ze schodów i poszła przed siebie. Skrzyżo­

wała ręce na piersiach, drżąc lekko w ten chłodny wieczór, 
który do tej pory zdawał się taki ładny. 

Ja nie mogę. 
Ja nie mogę... 

Uważała to za niesprawiedliwe, że on przychodzi ją o to 

prosić. Jest przecież jej bratem! I to on z całego rodzeństwa 
był jej zawsze najbliższy. W całej rodzinie jego kochała naj­
bardziej. Poszłaby przez ogień i wodę, gdyby to miało mu 
pomóc w odzyskaniu wzroku. Ole musiał o tym wiedzieć. 

background image

Dlatego uznała za niesprawiedliwe, że przychodzi ją o to 

prosić. 

To jedyne, o czym wiedziała, że zrobić tego nie może. 
- Czy ona jest zła? - spytał Ole cicho. 

Słyszał, że Roza zeszła ze schodów, ale trawa tłumiła 

kroki, więc nie mógł się zorientować, w jakim jest nastro­
ju. Mógł się tylko domyślać. 

- Jest - westchnął Mattias. - Ale też jest jej przykro. My­

ślę, że bardziej to drugie. Pochyla głowę tak jak zawsze, 
kiedy coś ją dręczy. 

- Chciałbym, żeby mi pozwoliła wytłumaczyć - rzekł 

Ole. - Nawet nie posłuchała, co mam jej do powiedzenia. 
Po prostu uznała, że zna moje intencje. Ona nigdy nie cze­
ka na pytanie. A przecież nie wie jeszcze, o co mi chodzi. 

Mattias spoglądał to na Olego, to na Liisę. Widział, że 

Liisa zagryza dolną wargę. Warga była czerwieńsza niż zwy­
kle i wyraźnie opuchnięta. Więc nie tylko teraz Liisa ją za­
gryzała. Cokolwiek oboje z Olem mają na sercu, to musie­
li o tym rozmawiać od dawna. I Liisa miała wątpliwości. 

Twarz Olego niczego nie ukrywała. Było w niej więcej 

rozpaczy, niż Mattias kiedykolwiek u niego widział. Mat­
tias widział, że kąciki ust Olego drżą, i wiedział, że musi 
bratu Rozy pomóc. 

- Zaraz sprowadzę ją z powrotem - obiecał cicho i poszedł. 
Roza stała przy spichlerzu, oparta o ścianę. Wciąż miała 

ręce skrzyżowane na piersi i Mattias spostrzegł, że płacze. 

Stanął za nią i położył jej ręce na biodrach. Prawie jej 

nie dotykał. Stali blisko siebie, ale on jej nie obejmował ani 
do niczego nie zmuszał. 

To dla Rozy bardzo ważne. 
Miała wielką potrzebę swobody. 
- On chce mnie prosić, żebym mu przywróciła wzrok -

powiedziała ochrypłym głosem. - Czekałam na to. Wiedzia­
łam, że to musi nadejść, prędzej czy później. Wiedziałam, że 
on mnie o to poprosi. Znowu. Wie, że próbowałam, i że za 

background image

tamtym razem mi się nie udało. Ale przecież nie mogę po pro­
stu wziąć dwojga zdrowych oczu z powietrza i włożyć mu 
ich w oczodoły. To tak się nie dzieje. Nigdy się nie działo. 

- On cię jeszcze o nic nie zapytał - szepnął jej Mattias 

do ucha. 

- Ale ja to wiem - powiedziała zmienionym głosem. 
- Czy teraz to jest tak, że czytasz także w myślach in­

nych ludzi? - zdziwił się. 

- Oczywiście, że nie! - warknęła i chciała się wymknąć 

jego rękom, ale tylko się szarpnęła, nie wykonała niezbęd­
nych kroków, więc Mattias pomyślał, że w gruncie rzeczy 
nie chce być wolna. Że woli zostać tu, gdzie jest. 

- Nie wiesz, o co on chce zapytać - upierał się. - Poza 

tym to przecież twój brat. Kochasz go, Roza, i nie przeko­
nuj mnie, że jest inaczej! Bardzo się o niego martwisz. Dla­
tego jesteś mu winna przynajmniej to, że wysłuchasz, o co 
zamierza cię prosić. Nie możesz sobie po prostu odejść tyl­
ko dlatego, że to dla ciebie najłatwiejsze! 

- Skąd możesz wiedzieć, co dla mnie jest najłatwiejsze? 
- Ja wiem o tobie cholernie dużo, Roza! - odparł Mattias 

i trzymał ją mocno. Jego głos nie był już tylko łagodnym 
szeptem. - O Olem też wiem sporo. On by cię nie prosił 
nawet o tyle co czarne za paznokciem, gdyby znał inne wyj­
ście. Czy myślisz, że jemu jest lekko o coś cię prosić? A jak 
łatwo jest tobie prosić kogoś choćby o drobiazg? Kiedy 
ostatnio prosiłaś kogoś o pomoc? Jesteście cholernie dum­

ni, oboje, i myślę, że ty dobrze wiesz, ile to musi twojego 
brata kosztować. Nie pozwól, by się upokarzał bezskutecz­
nie! Daj mu przynajmniej przedstawić swoją sprawę! 

- No dobrze - westchnęła. 

Jej też nie było łatwo, ale Mattias miał świętą rację. 

Zresztą znał ją aż za dobrze. Wiedział, że nie potrafi po­
wiedzieć „nie" na prośbę pochodzącą od Olego. 

- No to jaką masz do mnie sprawę? - spytała, podchodząc 

do schodów z Mattiasem wolno posuwającym się za nią. 

background image

- Powiedziałaś, że ja też mam siłę - rzekł Ole. 
Roza skinęła głową i wykrztusiła potwierdzającą odpo­

wiedź, kiedy przypomniała sobie, że on jej gestów nie wi­
dzi. Ciągle o tym zapominała. Może to też miało pocieszać 

Olego, kiedy czasami mu o tym mówiła. 

- Nigdy nie myśleliśmy, że któryś z chłopców mógłby 

być nią obdarzony - ciągnął dalej. 

- Tylko dziewczęta przekazują dar dalej - potwierdziła 

Roza. 

Te słowa powtarzane były tyle razy, że teraz toczyły się 

z jej ust niczym kawałki rudy w kopalni. 

- Ale ja mam? 
- Ty jesteś mi najbliższy - rzekła Roza bezbarwnie. - Za­

mysł był taki, żebyś był przy mnie. Gdy będę potrzebowa­
ła pomocy. No, gdyby mi była potrzebna pomocna dłoń... 

Roza umilkła. 
Nieoczekiwanie spojrzała w przeszłość, zajrzała w tam­

te, mroczne wspomnienia. A potem do innego wspomnie­
nia, którego nigdy w życiu nie będzie w stanie wytłumaczyć. 

Widziała siostrę i brata stojących przy sobie. 

Oboje zostali obdarzeni siłą. 
Siłą pochodzącą z obu źródeł. 

Jedna siostra i jeden brat. 

Połączone moce... 
Ci dwoje przywrócili pewnego człowieka do życia. Wy­

dobyli go z najgłębszych ciemności, czy może raczej z naj­

większego światła. Wspólnie zdołali to uczynić. 

... wspólnie... 
Roza zbladła. 
- Nie dowiemy się, czy to możliwe, jeśli nie spróbuje­

my - stwierdził Ole. - To mi po prostu przyszło do głowy 
którejś nocy. Sama nie dałaś rady. Ale nikt z nas nie wie­
dział, że ja też mam jakąś siłę. Wtedy uważaliśmy, że masz 
ją tylko ty, Roza. Teraz wiemy więcej. 

- Oboje pochodzimy z tej samej linii - mruknęła Roza, 

background image

nie wytłumaczyła jednak żadnemu z nich, co ma na myśli. 
Nie byłaby w stanie tego wytłumaczyć. 

Ci, którzy próbowali poprzednim razem, pochodzili 

z różnych odgałęzień. 

Połączyli różne siły i... 
- W naszym przypadku można będzie jedynie wzmoc­

nić siłę - dodała cicho. - Nie wiem zatem, czy to ma jakiś 
sens. Nie wiem, czy potrafię to zrobić... na komendę... 

- Przecież nie chodzi o nic innego, tylko żeby bardzo 

mocno chcieć - wtrącił Ole z nadzieją w głosie. I cała ta 
nadzieja była wymalowana na jego twarzy. 

Roza poczuła, jak bardzo go kocha. Nie chciałby pewnie, 

żeby mu to powiedziała, wychowali się bowiem przy tym 
samym stole i u nich w domu nie mówiono takich rzeczy. 
Mogła mu jednak okazać, że go kocha. Mogła mu pokazać, 
że to on jest tym bratem najbliższym jej ze wszystkich. 

Przynajmniej powinna spróbować. 
- Może więc nie powinniśmy rezygnować z tej próby -

rzekła z wahaniem. 

Twarz Olego rozbłysła, a szeroki, szczery uśmiech 

świadczył, że dokonała właściwego wyboru. Nawet gdyby 
się nie udało, to okazała mu swoją miłość. Muszą przynaj­
mniej spróbować. 

Żadnej szkody jej to przynieść nie może. 

Jest ostatnim ogniwem łańcucha. 

... Tamci nie pozwolą, by stało się jej coś złego... 
- Kiedy? - spytał Ole, z trudem ukrywający zadowole­

nie i nadzieję. 

Roza czuła ucisk w piersiach i w żołądku. Nadal walczy­

ła z płaczem. Była jednak pewna, że sprawi mu rozczaro­

wanie. On żywi zbyt wielkie nadzieje, a przecież nie ma 
żadnego sposobu, by mogła sprawić cud. 

Jej wzrok przesunął się na Liisę. Węzeł w żołądku się 

rozrastał, robił się coraz twardszy, coraz trudniejszy do 
usunięcia. Roza pojęła, że oni, Liisa i Ole, wiele o tym roz-

background image

mawiali. I choć Liisa nie chciała tego przyznać, w niej tli­
ła się nie tylko iskra nadziei. 

Roza poznawała to po sposobie, w jaki bratowa składa­

ła ręce. Dostrzegała też lekkie drżenie jednego policzka. 
Nad takimi sprawami człowiek nie potrafi zapanować. 
Trudniej jest zachować nieporuszoną twarz, niż na ogół lu­
dzie sądzą. Łatwiej jest odczytać to, co kryje się za różny­
mi minami, niż można sobie wyobrazić. 

Być może Liisa żywi większe nadzieje niż sam Ole. Lii­

sa bowiem kochała Olego z głębi swojej otwartej, szczerej 
duszy. Liisa nigdy przed nim niczego nie udawała. 

Roza nadal nie była pewna, czy Ole też kocha swoją żo­

nę. Nikogo się nie pyta o takie rzeczy, ale żywiła pewne wąt­
pliwości. To nie szczera miłość pchnęła go do małżeństwa. 

Został podbity, jeśli tak można powiedzieć. Oszołomio­

ny tym, że taka młoda dziewczyna zakochała się w nim, 
choć jest ślepy. Dla Olego było to tak, jakby wkroczył 

w świat, w którym wszystkie dziewczyny go uwielbiają, 

a on może wybrać, którą zechce. 

- Teraz - odparła Roza i nie chciała więcej spekulować 

o sprawach, które może wcale nie powinny jej obchodzić. 
- Teraz jest taki sam dobry moment jak wszystkie inne. 
Unikniemy w ten sposób roztrząsania sprawy. Unikniemy 
zamartwiania się, zastanawiania, czy właściwie powinni­
śmy próbować, czy też po prostu dać sobie spokój. 

- Ale nie tutaj - wtrącił Mattias. - Nie na oczach całej osady! 
Liisa wsunęła rękę pod ramię Olego i pomogła mu wejść 

do domu. 

Roza musiała odwrócić głowę, kiedy Ole uśmiechał się 

do żony. Było w tym uśmiechu zbyt wiele radości. Zbyt 

wiele nadziei. Zbyt wiele wszystkiego... 

Mattias objął Rozę ramieniem. Zacisnął dłoń na jej bar­

ku, jakby chciał jej dodać odwagi. Jego ręka była ciepła 
i bezpieczna. 

- To jest próba - powiedział. - Nawet Ole wie, że to nic wię-

background image

cej niż tylko próba. To jest źdźbło, Roza. Nic więcej. Źdźbło... 

- To jest dawanie nadziei, która nie istnieje - ucięła, nie 

patrząc w ślad za Olem i Liisą. Bala się wejść za nimi przez 
drzwi po to, by ich oboje rozczarować. 

- To jest zgoda na to, by wierzyli, że uzdrowienie jest 

możliwe. Że niemożliwe może się zdarzyć. Nienawidzę sie­
bie, że to robię. Powinnam mieć dość siły, by im powie­
dzieć „nie" i nie ranić ich więcej! On jest moim bratem, 
Mattias, wiem, że to niemożliwe, a mimo wszystko to ro­
bię, robię mu to. Co ze mną jest nie tak, Mattias? Co, do 
cholery, jest we mnie wykoślawione i złe? 

- Nic - wyszeptał i pocałował ją w czoło. 
Mattias popchnął ją przyjaźnie, szturchnął w okryte nie­

bieską bluzką plecy. 

- Idź tam teraz, moja kochana. Idź i podejmij tę próbę. 

Potem będziemy mogli porozmawiać... 

Wewnątrz panował mrok. Liisa zaciągnęła zasłonki, choć 

nikt jej o to nie prosił. Roza dobrze wiedziała, jakie myśli 
krążą po głowie żony Olego. Ona sama też tak myślała. 

To nie może wyjść poza ściany tego domu. 
Wydaje się takie szalone, że... 
Ole jednak stał pośrodku izby i nie mógł się ruszyć. Te 

pomieszczenia były całym jego światem. Chodził po nich, nie 
potykając się o nic. Teraz wszystko stało tak samo jak w cza­
sie, kiedy tu mieszkał, ale on nie miał odwagi zrobić kroku. 

Stał się tutaj obcym... 
Roza podeszła do brata. Ujęła obie jego ręce. Głaskała pal­

cami jego palce. Miała takie zaschnięte gardło, że mówienie 
sprawiało jej ból, wiedziała jednak, że musi mówić. Tylko ona 
może powiedzieć wszystko, co musi zostać powiedziane. 

- Ja nie wiem, co powinnam robić, Ole - zaczęła, a płacz 

dławił ją w gardle. 

Prawie się teraz cieszyła, że on nie może widzieć jej łez, 

które spływają po policzkach. W tej chwili nie słyszał też, 
że siostra płacze. Nie zauważał tego. Jej łzy spływały ci-

background image

chutko i Roza bardzo się starała, by mówić normalnie, by 
głos brzmiał jak zwykle. Poza tym Ole był taki spięty, że 
mógł myśleć tylko o jednym. 

- Nie wiem, co należy w takiej sytuacji czynić, Ole. I nie 

wiem, czy w ogóle mam jakąś silę. Może myśmy sobie tyl­

ko coś wyobrażali przez cały czas, bracie? Roza roześmia­
ła się krótko. - Może w ogóle nic takiego nie istnieje... 

- A może coś istnieje - odparł zdławionym głosem i zno­

wu ścisnął jej ręce. 

Był od niej wyższy, ten brat o rok młodszy. Miał teraz 

siedemnaście lat i żonę, i rodzinę teściów, która przyjęła 
go z otwartymi ramionami. I miał ojca tak rozgoryczone­
go, że zamknął się przed całym światem, również przed sy­
nem, który może potrzebował go bardziej niż ktokolwiek 
inny. I Ole miał jedyną siostrę. Miał za siostrę Rozę. 

Roza pomyślała, że mógłby go spotkać lepszy los. 
Gorszy zresztą też. 

- Może - odparła. 
Wciągnęła powietrze. 
- Myślę, że będzie najlepiej, jeśli usiądziemy. Żeby nam 

było wygodnie. Żeby nam nikt nie przeszkadzał... 

Popchnęła Olego do rozkładanej sofy. Usadziła go pod 

ścianą, potem sama zajęła miejsce obok i popatrzyła na 
Mattiasa. 

- Muszę prosić, żebyście wyszli - powiedziała. 
Liisa chciała coś wtrącić, ale Mattias po prostu wy­

pchnął ją na dwór, w jasny wieczór. Nie odezwał się sło­

wem. Czegoś się w końcu nauczył, mieszkając tak długo 

z Rozą. 

- Co teraz? - wydyszał Ole, kiedy w izbie zaległa cisza. 

Słychać było tylko ich oddechy. Niespokojne. 

Roza chwyciła jego ręce, a głowę oparła o ścianę. Nie 

potrzebowała go prosić, by coś robił lub nie. Powtarzał 

wszystko to, co ona, choć przecież nie mógł jej widzieć. 

I chociaż ona nie opisywała mu swoich poczynań. 

background image

Może rzeczywiście w nich coś jest... 
... może jakaś wspólna myśl... 

... trzymam go za ręce, czuję tylko ręce mojego brata. On 

też mnie trzyma mocno, bardzo mocno, jak tonący, albo 
może powinnam powiedzieć, jak... Jego ręce trzymają mnie 
tak, jakby nigdy nie miały mnie puścić, a ja czuję, że cie­
pło we mnie przepływa, gromadzi się w dłoniach, pali. Nie 

wiem, czy ono pochodzi ze mnie, czy raczej z niego. Nie 
wiem, czy on tó wyczuwa. Nie wiem, czy on w ogóle co­
kolwiek czuje, nie wiem, czy to w ogóle jest cokolwiek. 

Ale dłonie moje płoną i wszystko, co we mnie było cie­

płem, płynie niczym rzeka. Chciałabym wiedzieć, gdzie je­
steśmy, ale pieką mnie oczy, gdy tylko próbuję je otworzyć. 
Piecze i pali, a ja czuję łzy cisnące się niczym wezbrana rze­
ka. On musi słyszeć, że płaczę. Zdaje mi się, że i ja słyszę 
szlochy, które nie z mojego gardła się wydobywają. Myślę, 
że on też płacze, i jestem prawie pewna, że tylko śnię, bo 

przecież mój brat, ten duży, silny, piękny brat nie płacze. 

Tacy duzi chłopcy nie płaczą. 
Czuję, że ciepło trawi moje dłonie. Spaja moje dłonie 

z dłońmi Olego. Stajemy się jednością. Nasze dłonie łączą się, 
jesteśmy stopieni w tym gwałtownym, straszliwym gorącu, 
które wypływa ze mnie, które wypływa z niego, które w nas 

jest i które spotyka się w tych naszych otwartych dłoniach. 

... jakby pozbawionych skóry... 
... pozbawionych skóry... 
I marznę. Lodowaty chłód przenika moje ciało i nie ro­

zumiem, jak to może być, że czuję się taka przemarznięta, 
skoro moje ciało trawi ogień. 

Otwieram usta, by krzyczeć, ale żaden dźwięk nie prze­

chodzi przez nie. I w szalonym strachu, że zostanę pochło­
nięta przez to, co jest między ogniem a chłodem, otwieram 
oczy i wpatruję się w najzimniejsze światło, jakie kiedykol­

wiek widziałam. Wpływam w nie i nie wiedziałabym pew-

background image

nie, że Ole jest tu ze mną, gdyby mnie tak mocno nie trzy­
mał za ręce. Wpływam w to światło niczym w morze i jest 
to najzimniejsze morze, w jakim się kiedykolwiek kąpałam. 

A ze światła wyłania się ptak. 
Ptak krzyczy ochrypłym głosem. 

Jak kruk... 

- Ja chciałam zostać w izbie! - powiedziała Liisa, ocierając 

łzy. Z wściekłością spoglądała na Mattiasa. - To ty mnie stąd 

wypchnąłeś. Ja chciałam przy nich zostać! Ale ty usłuchałeś 

jej. I do czego to doprowadziło? Utraciliśmy ich oboje! 

Leżeli przyciśnięci do ściany, siostra i brat. Mieli sple­

cione ręce. Mattias próbował rozluźnić uchwyt, żeby uło­
żyć ich jakoś wygodniej, ale rozdzielenie ich dłoni okaza­
ło się niemożliwe. Musieli więc zostać zasupłani w dziwny 
węzeł, z rękami między sobą. 

Byli tacy zimni... 
- Nikogo nie utraciliśmy - zapewnił Mattias. - Wszyst­

ko w porządku. Ona taka właśnie jest. 

- Nie powinniśmy byli ich zostawiać! - powtórzyła Lii­

sa i usiadła u wezgłowia sofy. Nie przestawała głaskać spo­
conych blond loków Olego. 

- To wy przyszliście do Rozy - rzekł Mattias twardo. -

I gdybym był tobą, to mówiłbym tak cicho, żeby Samuel 
nie domyślił się niczego! 

- Jeśli oni umrą, to i tak wszyscy się dowiedzą - szlocha­

ła cicho. 

Mattias nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Wszystko, co 

mógł zrobić, to otulić tych dwoje kocami. Jeden dał też Lii-
sie. Przesiedziała przy swoim mężu całą noc. 

Mattias czuwał przy stole. Wiedział, że będzie zmuszony 

od nich odejść, gdy tylko się rozwidni. Nie mógł nie stawić 
się w kopalni. Gdyby Liisa zachowała odrobinę zdrowego 
rozsądku, to też by poszła do The House. Pod dostatkiem 
jest takich, którzy chętnie zajmą wolne miejsce porzucone 

background image

przez niesolidnych pracowników. Nie ma co ryzykować. 

Mimo to nad ranem zasnął. Obudził go głos Rozy. Był 

cichy, ale narzucający się. Siedziała ze skrzyżowanymi no­
gami i dotykała policzka brata. On też siedział zwrócony 
ku niej. Ciało miał jakoś strasznie napięte, niczym ryba, 
która połknęła haczyk. U wezgłowia sofy spała Liisa. 

- Widzisz coś? - pytała cicho Roza. 
Przesuwała dłoń przed jego twarzą, niemal dotykając 

czubka nosa. Ole musiał czuć słaby ruch powietrza za jej 
ręką. Kąciki ust mu drgały. Mocno zaciskał powieki i Mat-
tias widział, jak bardzo jest zdenerwowany. 

- Widzisz coś? - powtórzyła Roza spokojnie. 
Ole spróbował. Potem potrząsnął głową i pochylił kark. 

Ramiona mu drżały. Ukrył twarz w dłoniach. Roza przy­
sunęła się bliżej. Objęła go i przyciągnęła do siebie. Koły­
sała go w ramionach niczym dziecko. Głaskała po plecach 
i po włosach, pozwoliła mu wypłakać na swoim ramieniu 
całe rozczarowanie. 

Kiedy przestał płakać, ona zaczęła mówić. Głos brzmiał nie­

zwykle zdecydowanie. Pochodził z mroku, jakiego człowiek, 
który nigdy się w nim nie znalazł, nie potrafi sobie wyobrazić. 

- Myślę, że byliśmy blisko, Ole - mówiła. - Myślę, że 

potrafimy to osiągnąć. Już nie uważam, że to jest tylko coś, 
cośmy sobie wmówili, bo mogłam poczuć twoją siłę. Po­
siadasz moc, mój bracie, ty też ją posiadasz! 

- Ale niewiele nam to pomogło - mruknął pod nosem. 
Roza wciąż obejmowała jego plecy. Potrząsnęła nim z wy­

razem zdecydowania na zapłakanej, wykrzywionej twarzy. 

- Bo nie tylko my jesteśmy, Ole! - oznajmiła. - Są jesz­

cze dwa odgałęzienia. I jest jedno, pochodzące od obu tych 
linii. Fińska gałąź rodu po Raiji i Mikkalu. I jest jeszcze 
jedna linia, o której nie wiedzieliśmy. Tylko po Mikkalu. 
Nie jesteśmy sami, Ole. Istnieje wielu nam podobnych. 

- I co z tego wynika? - spytał. 
- Myślę, że ja powinnam ich odnaleźć - odparła Roza 

background image

z wielką pewnością w głosie. - Myślę, że to ja powinnam 
ich poszukać, powiązać luźne nici. Nie byliśmy wystarcza­
jąco silni, Ole. Tylko ty i ja to za mało. Ale jeśli wszyscy 

weźmiemy się za ręce i pozwolimy, by nasze dłonie stopi­

ły się w złotym świetle, to może wtedy okażemy się na ty­
le mocni, by dać ptakowi wiatr w skrzydła... 

- Nie wiem, o czym ty mówisz - westchnął Ole. - Je­

stem zmęczony. 

Położył się na sofie i zasnął. 
Roza zeszła z posłania sztywna, z czerwonymi oczyma. 

Miała niespokojne ruchy, ale w jej spojrzeniu był jakiś 
dziwny płomień. Stanęła przed Mattiasem. 

- Myślę, że to ja powinnam znaleźć tamtych - powtó­

rzyła. - Jesteśmy niczym kwiaty rozproszone na rozległych 
polach. Ale ja odnajdę wszystkie kwiaty. Znajdę ziemię dla 

wszystkich korzeni tak, by mogły rosnąć obok siebie. 

- Czy to możliwe? - spytał Mattias. 

Przytaknęła z ożywieniem. 
Mattias nigdy przedtem nie widział jej takiej rozognionej. 
- Musi! - zawołała. - Musi być możliwe! W przeciwnym 

razie to wszystko nie miałoby sensu! 

Na kopercie widniało wyraźne pismo Maxwella. Margaret 

pospiesznie złamała jego pieczęć i pomyślała sobie, jakie to 
dziwne, że ten jej spokojny brat ma takie zdecydowane pismo. 

- Co pisze? - spytał David, ledwo unosząc wzrok znad 

swoich papierów. 

- Przyjedzie! - zawołała Margaret. Śmiała się radośnie do 

męża, tańczyła po pokoju. - Przyjedzie na święta! David, on 
przyjeżdża! Muszę przygotować dla niego pokój. Tyle rze­
czy trzeba przygotować! Nigdy ze wszystkim nie zdążę!. 

- On ma przyjechać na Boże Narodzenie - rzekł David 

sucho. - Teraz jest wrzesień, Daisy. Masz dość czasu, by 
usiąść i uważnie przeczytać jego list. 

Roześmiała się i opadła na swój fotel. Śmiała się, czyta-

background image

jąc. Śmiała się z siebie, z Davida i z radości, że jej brat tu­
taj przyjedzie. 

- Pisze, że bardzo się cieszy, iż nas zobaczy - chichota­

ła. - I pisze, że najbardziej cieszy go to, iż będzie mógł po­
znać ową niezwykłą i tajemniczą Rozę... 

David nie starał się kryć uśmiechu. Ściskał obsadkę tak 

mocno, że trzasnęła mu w palcach. Ze stalówki spłynął na 
biały papier niebieski kleks. Poczekał, aż wyschnie, po 
czym zmiął arkusz w dłoni. Margaret nawet tego nie za­
uważyła.