background image

- 1 -

Stanisław Rzeszowski

POD ZNAKIEM 

RODŁA

Wieczór w Szczecinie

Zapadał   zmierzch.   Chmury   zawisły   nad   Szczecinem,   osnuwając   miasto   barwą 

nadchodzącego wieczoru.

Od strony Odry niósł się porywisty powiew. Wdzierał się chłodem i wilgocią w zaułki 

staromiejskie,   wirował   na   pustym   placu   wokół   ratusza,   uderzał   w   szyby   zmurszałych 
kamieniczek. Tracił wśród nich swój impet, ale jeszcze piął się w górę ulicą Sołtysią i - 
osłabły - lekko strącał samotne liście z gałęzi drzew na plantach Placu Parad.

Mimo   wczesnej   pory   opustoszały   chodniki.   Tramwaje   przesuwały   się   cicho,   bez 

dzwonienia, jak widma świetlne płynące w mroku, to znów niknące w deszczu. Nikt nie 
czekał   na   przystankach,   a   trzej   młodzi   ludzie,   którzy   wysiedli   obok   pomnika   cesarza 
Wilhelma, byli ostatnimi pasażerami wagonu jadącego w kierunku Dworca Głównego.

Konduktorka spojrzała za nimi...
Szli raźno w kierunku niewielkiego  skweru, wynurzającego  się tuż za sylwetkami 

skamieniałych  grenadierów,  strzegących  z czterech  stron swego władcy,  wyprostowanego 
równie sztywno na wielkim pokracznym rumaku.
- I taka pogoda ma swoje dobre strony - zażartował jeden z idących - przynajmniej tego 
brzydactwa nie widać w całej pruskiej okazałości. Został tylko nastrój: zgraja upiorów, które 
obsiadły polską ziemię i wypatrują na wszystkie strony, kogo by tu jeszcze zdławić.

Odezwa.

- Poetyzujesz - odparł kolega. - Żywi są groźniejsi. Co tam za strachy z martwych kukieł. 
Szpetne to i tyle.

Śmiejąc się doszli do bramy narożnej kamienicy. Z przeciwnej strony też zbliżało się 

kilka osób. Poznali się z daleka.
- Ach, to Stach i Teodor! Czołem!
- Czołem, czołem! Nie często się zdarza, kochani, taki wieczór jak dziś - powiedział jeden 
z nich,   najstarszy,   szczupły,   o  sumiastych   wąsach.   Spójrzcie   tylko   -   pochowali   się   przed 
deszczem   SA-manny   i   Stahlhelmowcy,   Ostbundy   i   Jungvereiny

1)

,   tudzież   wszelka 

niemczyzna   nieumundurowana.   Aż   się   chce   wchodzić   pod   dach,   tak   tu   cudnie,   pusto 
i swojsko.
- O, jest i Wilczyński! - zawołali, dostrzegając sylwetkę kolegi przechodzącego przez jezdnię 
- nie ma co mówić: dziś ta ulica tylko do nas należy.
- Ale trzeba się spieszyć, bo zebranie tylko patrzeć jak się zacznie.
- Właśnie. Chodźmy już, chodźmy! Wielki czas.

Zostawili   w   przedpokoju   płaszcze   nasiąknięte   deszczem,   ale   nastrój   tej   ulicy, 

rozbrzmiewającej dziś wyłącznie polską mową, wchodził z nimi na salę.
- Pozwólcie do nas, kolego Szułcik! Dziś protokołujecie - zawołano od prezydialnego stołu 
i Teodor zaczął przeciskać się między krzesłami. Stach Piechocki znalazł sobie miejsce tuż 
przy drzwiach, ale zaraz wstał, aby ustąpić miejsca starszym.

background image

- 2 -

Piechocki przeszedł na drugą stronę pokoju i przysiadł na parapecie okna, gdzie czekał 

już na niego Janek Gołembka. Nie było tu najwygodniej, ale otwierał się widok na całą salę, 
nad   którą   górował   wielki   znak   „Rodła”   -   stylizowanej   linii   biegu   Wisły   z   zaznaczonym 
Krakowem.   Było   to   godło   Związku   Polaków   w   Niemczech,   wprowadzone   w   związku 
z zakazem używania Orła Białego. Pod nim widniało długie hasło: „Prawo dziecka polskiego 
do znajomości ojczystego języka w mowie i piśmie jest równe jego prawu do życia!”

Tego hasła nikt tutaj do tej pory nie widział, musiało ono być dziełem ostatnich dni, 

podobnie jak zawołanie zdobiące drugą ścianę: „Każde dziecko polskie w polskiej szkole!”

Widok tych haseł cieszył i wzruszał zarazem. Umieszczenie ich właśnie dzisiaj w tej 

sali   nie   dziwiło   nikogo   z   obecnych.   Przecież   tutaj   miało   się   zaraz   rozpocząć   zebranie 
poświęcone szkole polskiej w Szczecinie. Ożywione rozmowy i wymianę zdań przerwał głos 
przewodniczącego,   który   właśnie   otwierał   obrady.   Był   to   znany   wszystkim   Kazimierz 
Strzemplewicz. Wydawał się teraz jakiś wyższy niż zazwyczaj, pełen dostojeństwa w geście 
przewodniczenia i siły zadziwiającej w inwalidzie.

Obok   niego   przy   stole   siedziała   Stefania   Lechowska,   siostra   dawnego   konsula, 

nauczycielka  dzieci  polskich - nie z zawodu ale  z powołania.  W jej oczach  można  było 
odczytać gorącą miłość do garstki polskich dzieci, które od kilku lat stanowią treść jej życia! 
Przecież ona prawie nie wychodzi ze szkoły, nie istnieje dla niej nic poza dziećmi, w których 
pragnie podtrzymać i umocnić miłość do Polski i ojczystego języka.

Z prawej strony stołu tuż za Lechowską zajął miejsce wiceprzewodniczący Polskiego 

Towarzystwa Szkolnego w Szczecinie Michał Guzowski - robotnik przemysłowy,  a obok 
niego skarbnik Wolczyński - rzemieślnik pracujący od lat w cudzym warsztacie. Obaj sterani 
pracą, a jednak nie ustający w walce. Tacy już zostaną do końca życia, inaczej być nie może!

Konsulat.

Jest też Teodor - przedstawiciel nielicznej inteligencji polskiej w tym mieście, od niedawna 
kolega z konsulatu, dobry kompan, rozważny i ostrożny nad wiek, ale twardy, można na nim 
zawsze polegać.

Z   drugiej   strony  przewodniczącego   siedzą   członkowie   Rady  Szkolnej:   Apoloniusz 

Kański - krawiec pułkowy, robotnica Józefa Gilowa i doker Wosikowski. Tuż obok nich - 
Antoni Pruszak, student kształcący się w Berlinie na Akademii Handlowej, ale rodem stąd 
i zawsze   gotów   do   pomocy   przy   każdej   pracy.   To   on   właśnie   wygłosi   dzisiaj   odczyt 
o rozwoju kultury rolnej na ziemiach polskich.

Wszyscy słuchają prelekcji z uwagą, choć nie każdego interesują problemy agronomii. 

Ale jest przecież mowa o Polsce, o wszystkich jej regionach, i o tych  wyzwolonych  jak 
Wielkopolska, Mazowsze, Lubelszczyzna czy wschodni skrawek Pomorza koło Bydgoszczy, 
i o tych, które jak Śląsk, Warmia albo Ziemia Szczecińska zostały poza terytorium Polski 
niepodległej.

Prelegent nie mówi wprost o bolesnej  granicy,  dzielącej  ziemie  polskie od siebie. 

Przedstawia   rozwój   rolnictwa   w   różnych   regionach   w   taki   sposób,   że   najzręczniejszy 
konfident nie będzie  w stanie znaleźć  żadnego  punktu zaczepienia,  który dałby władzom 
niemieckim powód do zakazu odczytów w Domu Polskim.

Prelegent   zna   swoich   słuchaczy.   Wie,   że   czują   tak   samo   jak   on,   że   go   uważnie 

słuchają wchłaniając każde słowo, które dotyczy całej Polski - Ojczyzny.

Na   sali   nie   pamięta   się   w   tej   chwili,   że   granice   Polski   wyznaczone   na   mapach 

obejmują  tylko  ziemie  nad Wisłą i Wartą,  a te,  które leżą nad Odrą, Nysą  Łużycką  czy 
Pasłęką, należą nadal do Niemiec. Wprawdzie nie mówi się już „Warschau”, „Posen” ani 
„Bromberg”   -   tylko   Warszawa,   Poznań,   Bydgoszcz,   lecz   na   mapach   jest   wciąż   jeszcze 
„Stettin” i „Kolberg” a nie Szczecin i Kołobrzeg.

Słuchacze chłoną słowa mówcy. Pod ich wpływem, obywatele szczecińskiej „Małej 

Polski”, ograniczonej terytorialnie do tego lokalu, przeżywają w tej chwili nastrój wspólnoty 

background image

- 3 -

z „Wielką Polską”, tą, w której można swobodnie mówić w ojczystym języku i umieszczać na 
ścianie Orła Białego, nie obawiając cię utraty pracy za to, że dziecko chodzi do polskiej 
szkoły.

Po zakończeniu odczytu przewodniczący dziękuje prelegentowi i prosi o odczytanie 

artykułu z „Młodego Polaka”

2)

 o bogactwach naturalnych Polski. Potem zebrani przystępują 

do omówienia spraw szkolnych.

Gazeta.

Od razu zmienia się nastrój sali. Codzienne sprawy, bolączki, kłopoty, szykany władz 

niemieckich   i   ekscesy   niemieckich   bojówkarzy   -   wszystko,   co   utrudnia   funkcjonowanie 
polskiej szkoły, znajduje upust w wypowiedziach dyskutantów.

Nikt   nie   mówi   długo,  relacje   nie   mają   charakteru   utyskiwania.   Padają   propozycje 

realne, konkretne, odważne. Teodor ledwo nadąża z notowaniem.  A dyskusja rozpala się 
i coraz wyraźniej staje przed zebranymi obraz dziejów walki o szkołę dla polskich dzieci.

Zebrani   wracają   myślami   do   dawnych   lat,   gdy   w   roku   1919   ślusarz   ze   Stoczni 

Remontowej   Ignacy   Banachowski   zorganizował   to   w   Szczecinie   kurs   języka   polskiego. 
Codziennie po pracy zbierał dzieci swoich znajomych  i uczył  je czytać i pisać w języku 
ojczystym. Liczba uczniów stale wzrastała, jedni przyprowadzali drugich, gdy jednak rozeszła 
się wieść, że większa część Pomorza pozostanie w granicach Niemiec, szereg rodzin polskich 
postanowiło   wyjechać   na   terytorium   odbudowanego   państwa.   Opuścili   wtedy   Szczecin 
Maciejewscy, Grejowie, Wojciechowscy, Dąbrowscy, Sucharowie, Grzelachowscy, Zbielscy, 
Frykowie, Biniakowscy, Nowakowscy, Pierzchałowie i wielu innych. Wyjechał również sam 
Banachowski.

Ciężki to był okres. Ludność polska w Szczecinie nie tylko zmniejszyła się liczebnie, 

ale została pozbawiona całej inteligencji, kadry najlepszych działaczy, a tych, którzy pozostali 
na szczecińskiej ziemi, spotykały coraz to inne akty szantażu i terroru ze strony Niemców.

Stahlhelmowcy rozbili lokal Polskiego Towarzystwa Robotniczego przy ulicy Świętej 

Elżbiety   19,   zdemolowali   bibliotekę   wyrzucając   ponad   300   książek   na   ulicę.   Akcja 
germanizacyjna przybierała coraz większe rozmiary, uderzając przede wszystkim w młodzież, 
skazaną wyłącznie na naukę w szkołach niemieckich.

Na pewien okres ustała działalność Polonii szczecińskiej. Dopiero w roku 1929 jedna 

z mieszkanek Szczecina Józefa Gilowa zaczęła znów zbierać polskie dzieci u siebie w domu. 
Była to kobieta nie posiadająca kwalifikacji do nauczania, nie mająca sama nawet szkoły 
podstawowej.   Ale   nikt   nie   potrafił   tak   jak   ona   wzbudzić   w   uczniach   poczucia   jedności 
z narodem i zainteresować ich ojczystym językiem, piosenkami i tańcami polskimi, wzniecić 
w ich młodych sercach tęsknotę za wolnym, polskim Nadodrzem.

W rok później odbyła się niecodzienna uroczystość w wynajętej specjalnie salce. Było 

to 10 maja, w dniu, który ktoś nazwał „historycznym”  - wtedy bowiem założono Polskie 
Towarzystwo Szkolne w Szczecinie.

Pamiętną datą był  też 13 sierpnia 1930 roku - dzień rozpoczęcia zajęć w polskiej 

szkole. Zgłosiło się na nie wówczas 19 dzieci, a do oddziału przedszkolnego ponad 40. Od tej 
pory   codziennie   od   rana   rozbrzmiewał   w   lokalu   szkoły   gwar   najmłodszych   dzieci. 
Po południu   przychodziły   dzieci   starsze,   polscy   uczniowie   uczęszczający   w   godzinach 
rannych do szkół niemieckich. Najpierw lekcje odbywały się w środy i soboty, potem trzy 
razy w tygodniu, wreszcie codziennie.

Szkołę   prowadziła   Stefania   Lechowska,   a   przedszkole   Józefa   Gilowa.   Według 

oficjalnego   programu   uczono   tańca,   śpiewu   i   języka   polskiego.   Nielegalnie   natomiast 
odbywały się lekcje historii i geografii Polski. Trwało to do grudnia 1930 roku, to jest do 
chwili,   gdy   właściciel   domu   wymówił   dalszą   dzierżawę,   gdyż   miejscowych   szowinistów 
denerwował fakt posiadania przez szkołę polską nawet tak ciasnego, niewygodnego lokalu.

background image

- 4 -

W tej sytuacji od połowy stycznia lekcje odbywały się w jeszcze mniej odpowiednim 

pomieszczeniu   przy   ulicy   Brzozowej   24.   Dopiero   po   upływie   trzech   miesięcy   udało   się 
wynająć nowy lokal, ten właśnie, w którym odbywa się obecnie zebranie.

Przedszkole.

W godzinach przedpołudniowych uczy się tu młodzież, z wieczorami można przyjść 

do   biblioteki   poczytać   czasopisma   lub   książkę,   odetchnąć   atmosferą   Domu   Polskiego, 
pogadać   z   rodakami,   dowiedzieć   się,   czy   szkole   nie   potrzeba   jakiejś   pomocy,   usłyszeć 
o planowanych imprezach.

Ktoś wspomina kolonie letnie, na które wyjechało w tym roku kilkanaścioro dzieci 

polskich   ze   Szczecina.   Spędziły   one   wakacje   w   Sandomierzu,   Płocku   i okolicach 
Białegostoku, przywożąc wiele wrażeń z kraju. Z zadowoleniem oceniają kolonie dla dzieci 
ich rodzice - robotnik Ignacy Garczyński, czeladnik krawiecki Teodor Klic, wdowa Zofia 
Kowalska, brygadier Tusiński, szewc Bednarek, marynarz Onasz. Opowiada też o swoich 
wrażeniach przewodniczący Strzemplewicz, którzy osobiście odwoził dzieci na kolonie.
- Powiem wam tylko jedno - mówi z nieukrywanym  przejęciem. To było w Berlinie, już 
na Ostbahnhof (Dworzec Wschodni), gdzie koledzy z zarządu II Dzielnicy

3)

 przywieźli razem 

z nami polskie dzieci z Hamburga i Holsztynu. A z samego Berlina było chyba najwięcej. 
Czekając   na   pociąg   do   Warszawy   młodzież   szczecińska   zaśpiewała   „Jeszcze   Polska   nie 
zginęła” i trzeba było słyszeć jak to brzmiało! Żadna z pozostałych grup tak nie potrafiła, 
nawet berliniacy. Równie pięknie śpiewały nasze dzieci inne polskie piosenki. A ile wiedziały 
o Polsce, aż się wszyscy dziwili.
- No, nie mają w tamtych ośrodkach takiej Lechowskiej ani Gilowej - wtrącił Wilczyński – 
To i nie mogą zrównać się z naszymi dzieciskami.

Ale na sali rozlega się szmer. Daje się zauważyć jakiś niepokój...

- Za to nasze w niemieckim gorzej stoją.
- Racja! Mojemu  to już jego nauczyciel  zapowiedział,  że chyba  przyjdzie  mu  repetować 
tę klasę.
- I mojej także!
- A z mego Jaśka to wyszydza na każdej lekcji. Niech no chłopak coś tam gorzej odrobi niż 
niemieckie dzieci z jego klasy, to od razu usłyszy, że jest „słowiański osioł”, „polski leń” 
i inne jeszcze wyzwiska, których już nie wspomnę!
- A kiedy to mają się uczyć, jak do siódmej czy ósmej siedzą tu, w naszej szkółce?
- A wrócą do chałupy, to śpik (sen) ich morzy nad książką i tyle tej nauki...
- Pani nauczycielko, a gdyby tak najpierw, skoro tylko tu przyjdą, odrobili to, co mają tam 
zadane, a potem wzięli się do naszych lekcji?

Nagle zapada cisza.

-   Jak   to   -   słychać   podniesiony,   drżący   głos.   Lechowska   wstaje   blada,   słowa   się   rwą   – 
To koleżanka... chce, żeby polskie dziecko..., w polskiej szkole... germanizować? My sami...?

Milknie. Wydaje się, że chce jeszcze coś dodać, ale stoi przez chwilę nieruchomo 

i nagle szybko, gwałtownie siada.

Zebrani   dzielą   się   teraz   na   dwie   grupy.   Jedni   są   po   stronie   Lechowskiej.   Drudzy 

udowadniają,   że   nie   ma   w   tym   nic   złego,   jeżeli   dziecko   odrobi   tutaj   swoje   zadania 
z niemieckiej   szkoły,   że   jego   polska   postawa   umocni   się   nawet,   bo   przestanie   być 
przedmiotem pośmiewiska wśród rówieśników - Niemców. A przecież tu w naszej szkółce 
polskiej jest tyle godzin nauki języka ojczystego, co w żadnej innej na terenie Rzeszy i wyniki 
koleżanka   Lechowska   ma   bardzo   dobre.   Jeżeli   więc   nawet   trochę   czasu   poświęci   się 
na odrabianie innych przedmiotów, nie przyniesie to straty narodowej edukacji młodzieży.
- Cóż robić, zapytamy co Centrala

4)

  o tym  sądzi - przecina spór przewodniczący.  - Jutro 

napiszę do nich, niech zdecydują i wtedy zakończymy tę dyskusję, dobrze?

background image

- 5 -

Nikt nie oponuje. Na razie  wszystko  zostaje po staremu.  A sprawę można  będzie 

przemyśleć. Może ta propozycja nie jest zła? Ktoś powiedział „Uczcie się języka wroga” 
i chyba słusznie to powiedział.

A wróg wciąż daje znać o sobie. O kolejnym jego wyczynie  informuje zebranych 

wiceprzewodniczący   Guzowski,   odczytując   komunikaty   i   zawiadomienia.   Słowa   brzmią 
sucho, ale cała sala słucha w napięciu.
- W ostatnich dniach ksiądz Steinmann, proboszcz parafii Św. Jana Chrzciciela powiadomił 
zarząd   Towarzystwa   Polsko-Katolickiego,   że   nazwa   jego   została   wymazana   z   tablicy 
fundatorów   kościoła.   Interwencje   zarządu,   przedkładającego   dowody,   że   koszta   budowy 
pokryli w znacznym stopniu Polacy, pozostały bez echa.

Nikt nie odezwał się, mimo, że Guzowski spojrzał wyczekująco i na chwilę przerwał 

czytanie. Po co było zabierać głos. Ksiądz Steinmann - „kamienny chłop” o kamiennym sercu 
- jak sam siebie nazywał

5)

  - dobrze był znany Polakom szczecińskim. To on zlikwidował 

nabożeństwa polskie  w swym  kościele,  to  on usunął  kolejno dwóch wikariuszy Polaków 
i przechwalał się, że trzeci - ks. Brzoza - też nie zagrzeje to miejsca.

Antypolska   działalność   proboszcza   znajdowała   serdeczne   poparcie   w   Kurii,   która 

reprezentowała podobne stanowisko i była zadowolona, że ma w Szczecinie swego zaufanego 
człowieka, nie ustępującego przed żądaniami Polaków.

Drugi   komunikat   dotyczył   chóru   polskiego.   Zarząd   Towarzystwa   Śpiewaczego 

imienia Chopina informował, że od najbliższej niedzieli próby będą odbywać się w lokalu 
szkoły, gdyż właściciel salki, w której zbierano się do tej pory, zażądał natychmiastowego jej 
opuszczenia.

I   znów   nikt   nie   zareagował   na   tę   wiadomość.   Nie   po   raz   pierwszy   bojówki 

hitlerowskie terroryzują tych, którzy ośmielą się wynająć lokal chórowi polskiemu. Polskie 
pieśni wprawiają we wściekłość szowinistów niemieckich. Już przed trzema laty zagrożono 
zdemolowaniem sali przy ulicy Alberta 27, a w grudniu 1929 roku na zebraniu miejscowego 
oddziału związku restauratorów wystąpiono z kategorycznym  żądaniem niewynajmowania 
żadnego   lokalu   polskim   organizacjom,   które   rzekomo   pod   pretekstem   śpiewu   uprawiają 
antypaństwową działalność polityczną.

Ogłoszenie.

Lepsze   warunki   miały   zespoły   teatralny   i   muzyczny,   istniejące   przy   konsulacie 

polskim. Im nie stawiano żadnych przeszkód, choć na artystów wracających z prób zdarzały 
się często napady.  Tak np. w dniu 3 maja 1929 roku 18 pracowników konsulatu zostało 
oblężonych przez tłum rozwydrzonych bojówkarzy.

Wykorzystała tę sytuację policja. Zastosowano blokadę ulicy koło budynku konsulato, 

a   następnie   -   pod   pretekstem   zapewnienia   bezpieczeństwa   zobowiązano   pracowników 
polskiej   placówki   do   meldowania   o   każdym   wyjeździe   i   wszystkich   spotkaniach 
z robotnikami rolnymi w terenie.

Jest   jeszcze   jeden   komunikat,   którzy   podaje   Jan   Gołembka.   Dotyczy   Polskiego 

Towarzystwa Sportowego „Orlęta”.
- Odmówiono nam miejsca na treningi na wszystkich stadionach i placach sportowych - mówi 
Gołembka. - Działalność sekcji piłkarskiej i lekkoatletycznej stoi pod znakiem zapytania, jeśli 
ten stan się nie zmieni. Ćwiczą jedynie kolarze ze Związku Cyklistów „Polska”...”

Gdy skończył, poprosiła o głos Lechowska.

- Jeszcze ja, ale już krótko. Pojutrze to jest 5 listopada zapraszam wszystkie koleżanki tutaj, 
do Domu Polskiego. Chcemy założyć Towarzystwo Polskich Kobiet. Myślę, że i koledzy nam 
pomogą... Powiadomią swoje żony, siostry, córki. Jest nas dosyć tych, które bronią swego 
domu przed zalewem germańskim, wychowując dzieci na dobrych Polaków. Gdy połączymy 
swe siły, będzie nam łatwiej walczyć. A więc pojutrze o siódmej wieczorem.

Po tym ostatnim komunikacie zebrani zaczynają się rozchodzić.

background image

- 6 -

Sala powoli pustoszeje. Najpierw wychodzą ci, co mieszkają daleko na Pomorzanach, 

Gumieńcach czy Niebuszewie. Jest ich niewielu. Większość zebranych nie musi się spieszyć. 
Mieszkają na Łasztowni - portowej wyspie odrzańskiej, na ulicach Starego Miasta tuż przy 
nabrzeżu,   w   dzielnicy   znajdującej   się   co   prawda   w   centrum   miasta,   ale   najuboższej 
i najbardziej   zaniedbanej.   Mieszkają   tam   robotnicy   fabryczni   i   budowlani,   dokerzy, 
rzemieślnicy, stoczniowcy, zarówno polscy, jak i niemieccy.

Są w Szczecinie inni jeszcze Polacy, którym się bardzo dobrze powodzi. Ci często nie 

chcą się przyznawać do polskości, chociaż są wśród nich wyjątki jak: Zygmunt Nowakowski, 
dyrektor   fabryki   pasów   transmisyjnych   „Tröger   und   CO”,   Kazimierz   Pruszak,   którego 
niedawno   zwolniono   ze   stanowiska   na   żądanie   organizacji   antypolskich.   Jest   również 
i Lechowska,   siostra   byłego   konsula,   która   po   wyjeździe   brata   została   w   Szczecinie,   by 
prowadzić szkołę dla dzieci polskich.

Zanim   pójdzie   się   do   domu   warto   jeszcze   przejrzeć   niektóre   czasopisma.   A   więc 

„Dziennik   Berliński”   ze   specjalnym   dodatkiem   dla   robotników   polskich   na   Pomorzu 
Zachodnim i „Kulturwehr” (Obrona Kultury) - organ mniejszości narodowych w Niemczech, 
redagowany przez Serbołużyczanina Jana Skalę i Polaka Jana Kaczmarka, a wydawany przez 
Stanisława Sierakowskiego, zwanego przez hitlerowców „Der rote Graf” (czerwony hrabia). 
Jest i nowy numer „Narodu” - dziennika polskiej emigracji w Niemczech Zachodnich. Z tych 
czasopism można się dowiedzieć, co słychać u rodaków żyjących w innych regionach Rzeszy. 
Członków chóru interesuje czasopismo „Przyjaciel Pieśni” i „Polak w Niemczech”, którego 
kilka   egzemplarzy   ostatniego   numeru   wędruje   z   rąk   do   rąk.   Inni   interesują   się   nowymi 
książkami przywiezionymi wczoraj z Warszawy.
-   Co   ram   znaleźliście   ciekawego?   -   pyta   Szułcik,   który   dopiero   co   zebrał   podpisy   pod 
protokołem i odłożył zeszyt.
- To „Germania” Tacyta w przekładzie Naruszewicza. Z jego przedmową. Spójrz - Piechocki 
wskazuje na fragment tekstu. - Przecież to o nas.
- I o tych co mniemają, że są tu panami.
- Posłuchaj: „...byliśmy za Łabą. Uchylono nas za Odrę.

„Przemoc już się i tam ciśnie, gdzie nigdy German, (chyba wędrowny) stopy swojej 

nie postawił” - wzrok biegnie po rzędach liter, ale oczy widzą mapę, a na niej linię graniczną, 
krwawą, płonącą, przesuwającą się na wschód. Szczecin jest już poza nią, w głębi mrocznej 
plamy, rozrastającej się w ślad za ruchomą granicą.

I nagle wzrok Piechockiego pada na znak Rodła. Przecież to znak więzi narodowej 

wbrew granicom! To znaczy, że ziemia nad dolną Odrą, wyspa polskości nie jest skazana 
na zalanie przez obce, wrogie morze.

To   bastion,   ale   nie   jedyny.   Broni   się   Śląsk,   nie   kapituluje   garstka   Polaków 

w Babimojskim, walczy Warmia i Mazury, trwają w oporze dzielne Łużyce. Toczy się bój, 
nierówny, ciężki, ale nie beznadziejny.

Szułcik podchodzi do okna, przez które wpływa  do pokoju chłodny oddech nocy. 

Deszcz   już   ustał   i   nawet   chmury   rozeszły   się   trochę,   ustępując   miejsca   księżycowi 
i otaczającym   go   gwiazdom.   I   wtedy,   w   ciszę   uśpionego   placu   padają   słowa,   mówione 
szeptem, ale wyraźnie:
- I nie ustaniem w walce,
Siłę słuszności mamy...
- I mocą tej słuszności
Wytrwamy i wygramy - kończy Piechocki.

Na progu brunatnej nocy

background image

- 7 -

Jesień tego roku ciągnęła  się długo, aż po pierwsze dni stycznia. Sztormy szalały 

na Bałtyku, w porcie szczecińskim stały unieruchomione kutry i mniejsze statki. Większe 
jednostki odbijały od nabrzeży, ale coraz rzadziej zawijały tu znowu; płynęły dalej na wschód 
- do Gdyni. Z każdym miesiącem młody port polski przyjmował więcej przeładunków z ziem 
Rzeczypospolitej.

Odcięty   od   Polski   Szczecin   odczuwał   coraz   bardziej   skutki   oderwania   od   swego 

naturalnego zaplecza. Miasto w pobliżu ujścia Odry rosło przez wieki dzięki rzece, którą 
płynęły   szkuty   i   galery   z   wielkopolskim   zbożem   a   potem   i   śląskim   węglem,   a   wracały 
załadowane rybami i zamorskimi towarami.

Teraz stary szlak wodny zamierał, a mieszkańcy nadodrzańskiej dzielnicy portowej 

smętnie patrzyli na barki odpływające do Berlina z owocami, warzywami i drewnem.

Kryzys   idący   przez   Europę   pogłębiał   procesy   upadku   ekonomicznego   Szczecina. 

Szereg fabryk już zamknięto, w innych wciąż zwalniano pracowników. Redukcje dotknęły 
przede wszystkim Polaków, wymawiano pracę nawet robotnikom o wysokich kwalifikacjach.

Szczecin   coraz   bardziej   odczuwał   rosnącą   falę   nacjonalizmu   niemieckiego.   Ruch 

hitlerowski   był   coraz   silniejszy,   coraz   bardziej   agresywny.   Po   ulicach   miasta   krążyły 
wieczorami ciężarówki z bojówkarzami w brunatnych mundurach, przeciągały kolumny SA-
mannów, waląc parademarszem w bruk i czarne szeregi SS-mannów z dłońmi opartymi na 
rękojeściach długich noży.

Oddziały SA.

W różnych  punktach miasta powiewały krwawe flagi z białym  kołem, znaczonym 

zygzakiem   swastyki.   Ryk   manifestujących   szturmowców   dochodził   do   zenitu,   gdy 
w przemówieniach wspominano o Polsce lub Polakach. A wspominano często i gwałtownie.

Ulotka.

Na drugi dzień po takiej manifestacji niemieccy uczniowie bili w szkołach swych 

kolegów - Polaków lub obrzucali ich kamieniami, gdy wracali do domu.

Czasem   oddział   hitlerowskich   bojówkarzy   spotykał   na   swej   drodze   manifestację 

komunistyczną. Dochodziło wtedy do starcia i często brunatni terroryście pierzchali przed 
robotniczym tłumem, pozostawiając na jezdni połamane swastyki i podarte, zdeptane flagi.

Coraz   liczniej   jednak   rozbrzmiewały   strzały  w  mrokach   szczecińskich   wieczorów. 

Od kul   skrytobójczych   ginęli   działacze   komunistyczni.   W   środowisku   Polaków   zdawano 
sobie sprawę, że to naziści przygotowują się do rozgromienia jedynej siły politycznej, która 
stawała   również  w  obronie  Polaków  i   ich  praw  -  Komunistycznej   Partii   Niemiec.   Tylko 
ta partia walcząca o sprawiedliwość społeczną wysuwała w swych hasłach walkę o prawa dla 
Polaków,   o   polską   szkołę   dla   polskich   dzieci,   tylko   członkowie   Komunistycznej   Partii 
Niemiec  stawiali opór rozwydrzonym  bojówkarzom hitlerowskim.  A walka zaostrzała  się 
z każdym dniem.

W   tej   atmosferze   w   lutym   1932r.   odbyła   się   inspekcja   szkoły   polskiej   przez 

przedstawicieli   Centrali.   Delegacja   w   osobach:   Jan   Baczewski,   dr   Michałek   i   inspektor 
Brasse, wyraziła Lechowskiej wdzięczność za wielki wkład pracy i widoczne osiągnięcia 
pedagogiczne.   W   sprawozdaniu   z   tej   wizytacji   podkreślano   ofiarność   i   poświęcenie 
nauczycielki oraz jej bezinteresowność. Aż do czerwca 1931 roku Lechowska odmawiała 
przyjęcia pensji, traktując swe zajęcia w szkole jako pracę społeczną. Po wyjeździe brata 
ze Szczecina zamieszkała w lokalu szkoły w niezwykle prymitywnych warunkach. Pobierała 
wówczas z kasy Polskiego Towarzystwa Szkolnego tylko część uposażenia, tłumacząc, że na 
życie to wystarczy, a nie można przecież uszczuplać funduszu Towarzystwa. Kwota ta była 
tak   nieznaczna,   że   wszyscy   się   dziwili,   jak   mogła   wystarczyć   nawet   na   najskromniejsze 
utrzymanie.

Korzystając   z   inspekcji   omówiono   sprawę   poruszoną   na   zebraniu   listopadowym. 

Ponieważ nie dało się utworzyć szkoły polskiej, z pełnymi uprawnieniami, postanowiono, 

background image

- 8 -

że uczniowie   polskiej   szkółki   wieczorowej   powinni   znaleźć   to   czas   na   odrabianie   lekcji 
zadawanych przez nauczycieli w szkole niemieckiej.

Wkrótce potem przybył na lekcję Lechowskiej niemiecki radca szkolny. Okazało się, 

że do niemieckich władz szkolnych wpłynął meldunek agenta policji, oskarżający Lechowską 
o   działalność   antyniemiecką.   W   meldunku   tym   znalazła   się   też   informacja,   że   w   marcu 
w lokalu szkoły odbyło się zebranie Związku Polaków, w którym wzięło udział 120 osób. 
W raporcie przytoczone były słowa Pruszaka, który na zebraniu miał powiedzieć, że „ten 
skrawek ziemi, gdzie oni się teraz znajdują (Szczecin - przyp. agenta) również kiedyś należał 
do Polski i nikt nie chce tracić nadziei, że miejsce to znów kiedyś będzie polskie”.

Zdopingowany tak alarmującymi  sygnałami  radca szkolny przeprowadził wizytację 

z wielką starannością. Zaglądał do wszystkich kątów, zadawał uczniom różne prowokacyjne 
pytania,   nie   udało   mu   się   jednak   znaleźć   niczego,   do   czego   można   by   się   przyczepić. 
Po powrocie   ze   szkoły   wysłał   natychmiast   dwa   pisma:   jedno   do   Polskiego   Towarzystwa 
Szkolnego   w   Szczecinie,   w   którym   wychwalał   porządek   panujący   w   szkółce,   a   drugie 
do kierownictwa   Wydziału  Szkolnego   i  Kościelnego   rejencji   z  wnioskiem   o  wstrzymanie 
prywatnego   nauczania   przez   Lechowską,   która   „nie   umie   ukryć   swego   antyniemieckiego 
nastawienia”.

Skutkiem   tego   doniesienia   było   zawieszenie   zajęć   lekcyjnych   w   polskiej   szkole 

z dniem   27   czerwca,   a   od   pierwszych   dni   nowego   roku   szkolnego   policja   była   częstym 
gościem w Domu Polskim szczególnie w tym czasie, gdy przybywała tam młodzież. Nigdy 
nie udało się jednak znaleźć książek ani zeszytów, pomimo, że Lechowska w dalszym ciągu 
prowadziła lekcje języka polskiego i historii pod pozorem zajęć świetlicowych.

Polskie   Towarzystwo   Szkolne   wielokrotnie   podejmowało   starania   o   zezwolenie 

na wznowienie   nauczania.   W   połowie   grudnia   odbyło   się   kolejce   zebranie   Towarzystwa, 
na którym zarząd poinformował o bezowocności tych wysiłków.
-   Jedynym   skutkiem   -   dodał   prezes   -   było   to,   że   odmówiono   mi   zasiłki   inwalidzkiego 
do renty. Poszedłem do kierownika Urzędu Pracy i ten mi wygarnął bez ogródek, z jakiego 
powodu nie dostanę zapomogi. Pracujcie dalej w tym polskim towarzystwie - powiedział na 
pożegnanie   -   to   i   resztę   wam   się   zabierze.   -   I   faktycznie,   już   w   kilka   dni   potem 
zakwestionowano podstawę do wypłacania mi renty. Nie mogąc mnie jej pobawić, zażądali 
nowych zaświadczeń. Chcą mnie zmęczyć.
- A Młodkowskiemu wszystkie szyby w mieszkaniu wybito, wiecie? - wtrącił Szułcik - Gdy 
ktoś z sąsiadów próbował wytłumaczyć rozjuszonej zgrai, że pastwi się nad człowiekiem, 
który   obie   nogi   stracił   na   froncie,   zakrzyczano   go.   „Zabijemy   tego   komunistę!”   wołano 
i zaczęto ciskać kamienie do mieszkania. Potrzaskali mu meble, wszystko... I w drzwi walili, 
dobrze, że zamek wytrzymał.
- A policja?
- Przyszła po odejściu tej bandy. Wypytali się co i jak, a w rezultacie przeprowadzili rewizję 
u Młodkowskiego w poszukiwaniu polskiej i komunistycznej literatury.
- Wszyscy oni jednacy!

Zespół.

Przerwała te rozważania Lechowska: - Przeczytam wam list, który nadszedł na ręce 

prezesa od zarządu Polskiego Towarzystwa Szkolnego z Bytowa. Posłuchajcie: „Zamierzamy 
urządzić i latosiego roku po wioskach obchody gwiazdkowe. Lud kaszubski, mimo wrogiej 
kontrakcji wiernie stoi przy naszym ruchu. Zwolennicy nasi są przeważnie robotnikami, już 
lata  są bez zajęcia,  żyją  w największej  biedzie...  Przeto  zwracamy się z  gorącą prośbą... 
o pomoc   materialną,   abyśmy   mimo   trudnych   czasów   utrzymać   mogli   ten   staropolski 
zwyczaj... a biedny i dręczony lud kaszubski rozweselić przez nasze obchody, gdyż szkoły 
niemieckie  urządzają  gwiazdki  z wielkim  krzykiem  i  pompą,  by dzieci  i rodziców przez 
to przyciągnąć do swego obozu.” Podpisał Styp-Rekowski, znacie go. I co koledzy?

background image

- 9 -

Nie długo trwało milczenie.

- A no, trzeba  pomóc  - odezwał się Strzemplewicz  - Wiecie,  jak jest u mnie  teraz.  Ale 
przecież to nasi proszą o pomoc, Polacy.
- I ja wiele nie mogę, ale także choć tyle przyjmijcie - powiedziała Lechowska, czerwieniąc 
się niepotrzebnie.
- Coś mi jeszcze zostało z czasów, gdy pracowałem, proszę - cicho rzekł Pruszak.

Inni dawali więcej. Wiedziano, że tych troje składa datek kosztem obiadu, może nawet 

kilku posiłków. Mimo więc, że bieda zaglądała do wszystkich, uzbierano dość pokaźną sumę 
50 marek.

Dnia   26   stycznia   odbyło   się   zebranie   Towarzystwa   Polskich   Kobiet.   Nikt   nie 

przypuszczał   wówczas,   że   jest   to   zebranie   ostatnie.   Referatu   wysłuchano   jak   zwykle 
z zainteresowaniem,   ze   wzruszeniem   obejrzano   występy   zespołu   w   strojach   krakowskich, 
potem odczytano list z Bytowa, zawierający podziękowanie dla Polonii szczecińskiej. Już 
miano   się   rozchodzić,   gdy   Lechowska   pokazała   obecnym   pismo   nakazujące   jej   opuścić 
Szczecin pod rygorem surowych kar administracyjnych.
- Nie mogli pani prezes udowodnić prowadzenia lekcji, to tak się mszczą! - wybuchnęła 
Anka Tusińska, sekretarz Towarzystwa, niedawna uczennica Lechowskiej.
- I nic na to nie można poradzić? - zatroskała się Gilowa.
- Pisałam  odwołanie.  Ale to może  tylko  odwlecze  termin  wyjazdu.  Nie  spodziewam się, 
że uwzględnią.
- Wiadomo, jak się uwzięli, to nie ustąpią - autorytatywnie stwierdziła Jadzia Juszczakówna, 
maszynistka z konsulatu, a jej koleżanka Hela Piaskówna dodała:
- A im, to pod polską władzą żyje się jak w raju! Wiecie, ile tam szkół mają? Blisko sześćset 
na 750 000 Niemców. I nikt ich nauczycieli nie wypędza! A nas tu, w Rzeszy, jest przeszło 
półtora miliona, to nam dali niespełna 60 szkół!
- A ile z tego figuruje tylko na papierze, bo nauczycielom zabrali prawo prowadzenia lekcji, 
tak   jak   u   nas,   w   Szczecinie   -   uzupełniła   wdowa   Żelazkowa,   gospodarująca   w   odległym 
Przecławiu, ale nie opuszczająca żadnego z zebrań.

Zapadło głębokie milczenie.

- Pożegnam już was, moje drogie! - rzekła Lechowska i wstała.

Kobiety   otoczyły   ją   ciasnym   kręgiem.   Najpierw   rozpłakała   się   Anka,   potem   inne 

zaczęły   sięgać   po   chusteczki.   Przed   oczami   wszystkich   stanął   okres   ostatnich   pięciu   lat, 
wspólnych trosk, i zmagań, wspólnych radości z osiągniętych sukcesów. A teraz Lechowska 
wyjeżdża.   Słowa   jej   brzmią   jak   ostatnia   wola,   jak   testament   dla   tych,   co   tu   zostają 
osamotnione.
- Pamiętajcie tylko - mówi Lechowska, usiłując uśmiechnąć się - aby wasze dzieci i wasze 
siostry, bracia... i wszystkie dzieci polskie, ile ich jest w Szczecinie... aby przychodziły tutaj, 
czy   będzie   szkoła,   czy   tylko   świetlica!   I   niech   przynajmniej   w   domu   mówią   wyłącznie 
po polsku. Bo język to nasz skarb. Wejdą niemieckie słowa w usta, to za nimi wciśnie się 
obcy   duch   w   umysł,   zdławi   polskie   serce...   I   trzymajcie   się   razem   mocno!   Niedobre 
nadchodzą czasy. Musicie przetrwać burzę, co zbiera się nad nami... Myślałam, że uda mi się 
być razem, tutaj... - głos jej załamał się, urwała w pół zdania.

Do gromadki kobiet podszedł Tomasz Wilczyński. Podziękował Lechowskiej za jej 

pracę z dziećmi i powiedział:
- Tak jest, idzie na nas burza. Ale na pewno minie i może wówczas to miejsce, w którym 
jesteśmy dziś w dniu grozy i niepokoju, będzie naszym własnym miejscem.

Zdanie to zostało natychmiast zanotowane przez obecnego na sali agenta niemieckiej 

policji. W raporcie do swych władz napisał: „ostatnie słowa mówcy nie określały dokładnie 
jego myśli, ale ujął od to w taki sposób, aby sala zrozumiała, że Pomorze wkrótce Polsce 
przypadnie”.

background image

- 10 -

Walka się wzmaga

Nadeszła   noc   30   stycznia   1933r.   Ulice   Szczecina   zabłysły   krwawymi   wstęgami 

wędrujących świateł. Setki nazistów wyległy na ulicę, manifestując radość z objęcia władzy 
przez Hitlera. Polacy szczecińscy nie mieli złudzeń co do swego losu.
- Teraz dopiero się zacznie - Piechocki spojrzał porozumiewawczo  na przyjaciół.  Wyszli 
przed   chwilą   całą   gromadą   z   konsulatu   i   drogę   przeciął   im   jeden   z   pochodów.   Błyski 
pochodni migotały nad kolumną i głośniej niż zwykle brzmiały słowa pieśni: „Die Strasse frei 
für braunen Batalionen...!” (Ulica wolna dla brunatnych oddziałów)
- Idą podpalać świat - rzekł Piechocki
- Tak, bez wątpienia - potwierdził konsul Sztark.
- A do nas, tutaj, zabiorą się najpierw.

Sprawdziło się to bardzo szybko. Nie upłynął miesiąc, gdy gazety doniosły o pożarze 

Reichstagu   w   Berlinie.   Razem   z   informacjami   prasowymi   rozpoczęły   się   masowe 
aresztowania.   Główne   uderzenie   spadło   na   komunistów,   ale   policja   i   bojówkarze   SA 
rozszerzyli zasięg akcji na działaczy organizacji polskich.

Nie oszczędzono też i Polonii szczecińskiej. Niemiecki agent policyjny, zagnieżdżony 

w środowisku polonijnym Szczecina donosił szczegółowo o tym, co się działo na walnym 
zebraniu   Polskiego   Towarzystwa   Szkolnego   w   dniu   12   marca.   Wymieniał   w   raporcie 
nazwiska   osób   wybranych   do   nowego   zarządu:   Tomasza   Wilczyńskiego   jako 
przewodniczącego   oraz   Kazimierza   Strzemplewicza,   Ignacego   Bednarka,   Stanisława 
Borkowskiego,   Józefa   Wałęsiaka   i   Tomasza   Fiźlewicza   zaznaczając,   że   są   to   robotnicy 
szczecińskiego przemysłu i wielcy patrioci polscy. Raport zawierał wypowiedzi członków 
zarządu, a między innymi prezesa Wilczyńskiego.
- Wszyscy wiemy, jak teraz jest w Niemczech, co za niesprawiedliwe czasy przyszły. Może 
się zdarzyć, że na tę salę przyjdą hitlerowcy i będą strzelać do nas, jak to się teraz coraz 
częściej   zdarza.   Aby   tego   uniknąć,   proponuję   obchodzić   wszystkie   święta   narodowe 
w naszym własnym lokalu.

W   dalszym   ciągu   raportu   znalazła   się   informacja,   że   Wilczyński   „podjudzał” 

zebranych, mówiąc:
- Musimy pamiętać o tym, że jesteśmy Polakami i naszym obowiązkiem jest żyć i pracować 
dla swej ojczyzny.

Policja coraz częściej zaczęła wizytować Dom Polski, i nie sposób było prowadzić 

nawet zakonspirowanych lekcji. Zarząd postanowił jednak zorganizować akademię 3 Maja 
i przygotować odpowiedni program artystyczny.

Akademia miała się odbył - w wielkiej sali przy ulicy Brzozowej 24. Był to lokal 

niejednokrotnie   wynajmowany   na   imprezy   organizowany   przez   stowarzyszenia   polskie 
w Szczecinie. Przez pewien okres czasu w r. 1931 mieściła się tu szkółka polska.

Wszystko   zapowiadało   się   bardzo   uroczyście.   Przybył   konsul   Sztark,   zjawili   się 

delegaci II Dzielnicy Związku Polaków, a wraz z nimi nowy nauczyciel Maksymilian Golisz, 
który już od dwóch lat mieszkał w Szczecinie i oczekiwał zezwolenia na prowadzenie szkoły.

Fontanna.

Pięknie   udekorowana   sala   wypełniła   się   po   brzegi,   gdy   -   na   kilka   minut   przed 

rozpoczęciem akademii - do Stanisława Borkowskiego podszedł właściciel lokalu, odwołał 
go na bok i oświadczył, że prosi, aby wszyscy natychmiast opuścili salę.

Nie   pomogły   żadne   argumenty,   ani   nawet   interwencja   konsula.   Nic   nie   mogło 

wpłynąć na zmianę postanowienia właściciela sali, który działał bezprawnie, łamiąc umowę 
o wynajem.   Ale   przecież   w   Szczecinie   nie   obowiązywały   już   prawa,   lecz   samowola 
organizacji hitlerowskich.

background image

- 11 -

W dodatku przeciąganie  się dyskusji groziło wtargnięciem policji i jej brunatnych 

sojuszników. Mogło dojść do zajść i rozlewu krwi, za co z pewnością przerzucono by winę 
na „nacjonalistów polskich”.

Toteż Borkowski, który zorientował się w sytuacji, wszedł na scenę i w krótkich, 

spokojnych   słowach   wyjaśnił,   że   uroczystość   zostaje   przeniesiona   do   Domu   Polskiego. 
Tu i ówdzie   rozległy   się   okrzyki   protestu,   zwłaszcza   wśród   młodych,   którzy   nie   mogli 
opanować wzburzenia.
- Nie dajmy się sprowokować! - zawołali inni - Oni tylko na to czekają. Idziemy do siebie 
spokojnie, bez demonstracji!

Tłum wylewał się na ulicę, wypełniając oba chodniki. Słońce godziny południowej 

położyło swą jasność na rogatywkach chłopców z zespołu tanecznego, odbijało się stokrotnie 
w cekinach naszytych na krakowskie stroje dziewcząt, rozelśniło kształt Rodła na znaczkach 
wpiętych w klapy marynarek, lecz nie rozjaśniło oczy ludzi przechodzących pustą ulicą.

Stojące na rogach ulic grupki SA-manów obserwowały ten milczący przemarsz. Przed 

Domem   Polskim   spacerował   leniwie   patrol   policyjny,   dalej   stały   dwie   ciężarówki 
z opuszczonymi plandekami.
- Na dziś tyle - odetchnął konsul, wchodząc w bramę. To dopiero manewry. Ale musimy być 
przygotowani na wszystko. Będą nas na zmianę straszyć i głaskać, grozić i usypiać. Cała 
sztuka w tym, aby nie ulec terrorowi i nie dać się zwieść.

Dosyć szybko sprawdziły się te słowa. W dniu 17 maja Hitler powiedział:

- Wyrzekamy się germanizowania Polaków! Czynimy to dlatego, że nie wierzymy, aby udało 
się zrobić z nich Niemców!

A  „przyjazny”   rząd   III   Rzeszy  kierował   w  tym   samym   czasie   do  dyrekcji   policji 

szczecińskiej zarządzenie następującej treści:
„Należy   ograniczyć   wyjazdy   na   teren   Rzeczypospolitej   Polskiej   obywateli   niemieckich 
mówiących po polsku. Zarządzenia przeciw niewskazanym wyjazdom polskiej mniejszości 
do Polski zaleca się wprowadzać w sposób nie zwracający uwagi... Poza tym zobowiązuje się 
władze policyjne do założenia kartotek osób, które czynne są w ruchu narodowo-polskim i są 
wrogo ustosunkowane do Niemiec. W tej dziedzinie wskazana jest ścisła współpraca władz 
administracyjnych z policyjnymi... Kartoteki należy stale uzupełniać”.

W ślad za tym zarządzeniem napływały nowe: o przysyłaniu do Ministerstwa Spraw 

Wewnętrznych   w   Berlinie   okresowych   sprawozdań   o   działalności   polskich   organizacji, 
o udziale   Polaków   w   różnych   kursach,   wysyłaniu   dzieci   na   kolonie   i   obozy,   kontaktach 
z zagranicą,   uczestnictwie   pracowników   konsulatu   w   zebraniach   polskich   stowarzyszeń 
lokalowych itp.

A   nauczyciel   Maksymilian   Golisz   w   dalszym   ciągu   oczekiwał   zezwolenia 

na nauczanie, nie wiedząc, czy z nowym rokiem szkolnym będzie mógł rozpocząć zajęcia. 
Nadeszła   natomiast   odpowiedź   na   odwołanie   Lechowskiej,   nakazująca   jej   definitywnie 
opuścić Szczecin do dnia 1 lipca.

Minęło trzy tygodnie. Upływał dzień za dniem. Aż tu pewnego dnia, gdy Piechocki 

i Szułcik przyszli do pracy, zauważyli, że ściana budynku konsulatu jest pusta, a na chodniku 
ściele się miał z osypanego tynku. Stanęli jak wryci.
- Patrz, tablicę zerwali!
- I godło.
- Dawno ich drażniło.
-   Ale   że   się   odważyli!   Przecież   to   ma   znaczenie   międzynarodowe.   Konsulat   to   nie 
Towarzystwo Kobiet czy chór imienia Chopina! Będą musieli się z tego tłumaczyć.
- Kto? „Nieznani sprawcy”? Już ich z pewnością nikt nie odnajdzie, nie bój się!

Nie zauważyli jak utworzyło się koło nich małe zbiegowisko. Obok nadchodzących 

pracowników   konsulatu   zatrzymali   się   również   przypadkowi   przechodnie,   obserwując 

background image

- 12 -

wyraźne   ślady   zniszczenia   -   otwory   w   murze   i   rysy   na   elewacji.   Przechodzący   Niemcy 
uśmiechali się, nie kryjąc złośliwego zadowolenia.
- Myślicie, że nie wiedzą, kto to zrobił?
- Nie wiedzieli i nie słyszeli! - zdenerwowała się Tusińska.
- Wcale nie myślimy.  Jeden człowiek tego nie zdejmował. Inie tak łatwo było to zrobić. 
Tablica wisiała wysoko i przymocowana była na mur beton - dodał Wróblewski, referent 
do spraw robotników rolnych.
- Musieli porządnego hałasu narobić - zauważyła Juszczakówna - Że też policja nie usłyszała! 
Patrole krążą po nocach tak gęsto jak nigdy.
-   Na   pewno   usłyszała.   I   dopilnowała,   aby   ktoś   pracowitym   chłopcom   nie   przeszkodził. 
Porządek musi być, no nie - zażartował Piechocki, ale nikt się nawet nie uśmiechnął.

Po   kilku   dniach   pruskie   ministerstwo   spraw   wewnętrznych   złożyło   wyrazy 

ubolewania,   zapewniając   że   wdrożone   zostaną   energiczne   starania,   aby   ująć   sprawców 
zdjęcia   tablicy.   Jednak   już   30   sierpnia   prezydent   rejencji   w   Szczecinie   poinformował, 
że śledztwo „niestety nie dało rezultatów”.

W kilka dni później Wróblewski wybrał się do Gryfic na zebranie organizowane przez 

Związek Polskich Robotników Rolnych w Niemczech. Zgodnie z żądaniem władz wyjazd był 
zgłoszony w Prezydium Policji.

Kazimierz wyjechał pierwszym rannym pociągiem. Nie znał jeszcze tego miasteczka, 

chciał   więc   mieć   trochę   czasu   na   obejrzenie   go   przed   zebraniem,   rozmowy   z   ludźmi, 
zapoznanie się z kolorytem lokalnym.

W przeddzień wyjazdu konsul pokazał mu wycinek z gazety sprzed ośmiu lat. Była 

to wypowiedź jakiegoś junkra, wybranego do sejmu pruskiego z rejonu Gryfic, który żalił się 
w czasie jeśli: „Jeśli wyjdę w Gryficach na ulicę, to czuję się jak w... Poznaniu, tyle osób 
mówi po polsku”. Właśnie w tej chwili przypomniał sobie Wróblewski treść tego wycinka.

Ciekawe, ile się zmieniło przez te osiem lat - myślał obserwując jesienną panoramę 

za oknem   wagonu.  Kończyła   się  właśnie  Puszcza   Goleniowska,   pojaśniało  od  zieleni   łąk 
i pól. Powoli wynurzały się zza widnokręgu budynki stacyjne, a na nich tablice z nazwami 
miejscowości.

Uśmiechał się, czytając po kolei nazwy mijanych stacji: Wismar, Naugard, Sabow... 

Przecież to nic nie oznacza w języku niemieckim a jest tylko nieznacznym zniekształceniem 
polskich nazw: Wyszomierza, Nowogardu, Żabowa...

Wreszcie   pociąg   zatrzymał   się   na   stacji   w   Gryficach,   zwanych   po   niemiecku 

Greifenberg. Miasto leży co prawda na równinie, ale ta końcówka „Berg” (po niem. góra) 
była widocznie potrzebna, aby włączyć w tę nazwę trochę niemieckości.

Gryfino.

Dworzec   w   Gryficach   jest   malutki,   w   miarę   schludny,   za   to   przeraźliwe   błoto 

rozprzestrzenia się wśród kocich łbów ulicy, która wiedzie stąd na rynek. Rzeczywiście - poza 
Szczecinem cała prowincja pomorska jest prawdziwą półkolonią - krainą zaniedbaną, w której 
pruskie rządy zatrzymały rozwój przynajmniej na jedno stulecie.

Małe domki, ciasne zaułki, i w krąg szarość tynków, charakterystycznie zunifikowana 

szarość, pokrywająca szachulcowe bieda-budownictwo, prowincjonalną mieszczańską nudę 
i zastój gospodarczy - efekty osławionej niemieckiej gospodarki na słowiańskim wschodzie.

Na ulicach niewiele ludzi. Może to Polacy, a może i Niemcy, nie wiadomo, bo jakoś 

nie są rozmowni. Dopiero w lokalach można się zorientować, że przeważa tu ludność polska. 
Słychać przeważnie język polski. To tzw. „sezonowi” wstąpili, aby pogwarzyć z rodakami 
przy jednej „halbce”. Kobiety zbierają się na pogaduszki gdzie indziej, na skraju cmentarza 
przy   ulicy   Strojnej.   Ciekawe,   kto   z   tych   ludzi   przyjdzie   na   zebranie,   ilu   z   miejscowych 
i przyjezdnych interesują sprawy własnej organizacji?

background image

- 13 -

Przyszło bardzo wielu. Sala ich ledwo pomieściła, większość nie znalazła już miejsc 

siedzących. Tłoczyli się pod ścianami, łowiąc z uwagą każde zdanie prelegenta. 

Wśród obcych na sali zwracał uwagę rozparty w pierwszym rzędzie krótko ostrzyżony 

cywil ze swastyką w klapie. Słuchał również uważnie, a od czasu do czasu nawet sobie raz 
po raz coś zapisywał. Gdy po zebraniu Wróblewski wracał na dworzec, odprowadzany przez 
kilka   osób   z   zarządu,   znów   spotkał   się   z   nim,   ale   idącym   już   w   towarzystwie   kilku 
policjantów.

Cywil podszedł do Wróblewskiego.

- Mamy sobie coś do powiedzenia.
- Wy tam, możecie iść do domu, póki co! A pana referenta proszę z nami!

Szybko dowiedziano się w Szczecinie o aresztowaniu pracownika konsulatu. Jedna 

z dziewcząt odprowadzających Kazimierza, wsiadła w ten sam pociąg, którym miał wracać 
do Szczecina.   Odnalazła   i   zawiadomiła   woźnego   konsulatu,   po   czym   zdążyła   porannym 
pociągiem   do   pracy.   Policja   gryficka   nawet   nie   zauważyła   jej   wyjazdu.   Nie   wiedziano 
również,   że   już   w   poniedziałek   polski   przedstawiciel   dyplomatyczny   w   Berlinie, 
powiadomiony  o incydencie  przez  konsula Sztarka,  interweniował  w ministerstwie  spraw 
zagranicznych.

Sprawa   wyrosła   na   skandal   w   skali   międzynarodowej.   Aby   jak   najszybciej 

ją zatuszować,  nakazano władzom policyjnym  w Gryficach  „bardziej taktownie  traktować 
polskich urzędników konsularnych ze względu na istnienie naszych konsulatów w Polsce”.

Wróblewski   został   uwolniony,   a   na   ręce   konsula   ponownie   złożono   wyrazy 

ubolewania.   Na   progu   1934   roku   ograniczono   natomiast   liczbę   pracowników   konsulatu 
do 11 osób,   co   bardzo   utrudniało   jego   funkcjonowanie   (załatwiano   tu   po   kilkaset   spraw 
miesięcznie, a w niektórych okresach ponad tysiąc). Przy tak szczupłym personelu nie można 
już był myśleć o zespole dramatycznym i orkiestrze, które się rozpadły.

Golisz.

Tymczasem   chórem   polskim   w   Szczecinie   zajął   się   nauczyciel,   Golisz,   który 

od r. 1930 czekał na zezwolenie otwarcia szkoły. W każdy wtorek rozbrzmiewał w Domu 
Polskim gwar młodych głosów. Po próbie trwającej półtorej godziny, nie wszyscy rozchodzili 
się do domów. Przygotowywano sztukę teatralne, ćwiczono recytacje.

Najbardziej   podobał   się   całemu   zespołowi   wiersz   odnaleziony   w   starym   numerze 

„Życia   Młodzieży”.   Wszyscy   milkli   zasłuchani,   gdy   recytatorka   zaczynała   czystym, 
dramatycznym, głosem:
- „Mało nas bracia - nieliczny nasz chór...”

I zaraz unosiły się głowy, jaśniał wzrok, bo oto padały mocno akcentowane słowa, 

wypowiadane przez drugiego recytatora:
- „Ale wielka, ogromna w nas potęga,
Bo myśli ludu olbrzymiego,
Bo olbrzymia dusza jego
Nasze dusze w jedno sprzęga”

I znów rozlegał się głos dziewczyny. Brzmiał jeszcze tragiczniej, trwożnie:

- „Mało nas, bracia - nieliczny nasz chór,
A wokoło wrogów matnia...”

Czekano z natężeniem aż padną słowa trzeciej strofki:

- „Ale zewsząd brzmią nam głosy:
Wy jesteście milionami,
Miłość milionów z wami!
Wasz cios - milionów ciosy!
Pierś milionów - waszym piersiom mur!”

I wtedy podejmowali chórem, gromko, zwycięsko:

background image

- 14 -

- „Miłość narodu jest z nami,
Nasz cios - milionów ciosy!
Pierś milionów - naszym piersiom mur!
Jesteśmy Polakami...”

A za oknami przyjeżdżały auta policyjne; czaili się w cichnących ulicach nożownicy, 

pałkarze   rycerze   kastetu   i   szpadryny   -   tzw.   nieznani   sprawcy,   sprzymierzeni   tajemnie 
z umundurowanymi stróżami niemieckiego porządku.

Lilijka z Rodłem

Niezwykłe   to   było   spotkanie.   Już   poprzedniego   dnia   uczniowie   tajnej   szkółki, 

prowadzonej przez Golisza zostali powiadomieni, że 15 lutego zajęcia się nie odbędą. Tylko 
kilku najstarszych chłopców miało przyjść o trzeciej po południu do Domu Polskiego.
- Będzie coś bardzo ważnego - odpowiedział nauczyciel, gdy zasypywano go pytaniami. - 
Zobaczycie. Na razie to tajemnica.

I oto są już wszyscy wezwani. Siedmiu. Trochę im nieswojo w tej pustej sali. Większa 

zrobiła się jakaś, czy co? I jest strasznie uroczyście - bardziej niż przed jakąś akademią, gdy 
tyle biało-czerwonych flag wokoło, girlandy i hasła na ścianach. A teraz...

Nauczyciel trzyma w ręku chorągiew, której płótno lekko opada falując barwami.
Patrzą wszyscy to na chorągiew, to na nauczyciela. Coś się przypomina. Ach tak, 

przecież   podobny   uchwyt   drzewca   już   widzieli,   na   obrazie   tego   malarza   powstania 
styczniowego, jakże się nazywał, Grottger...?

Był tam las w głębi, mroczny i groźny, a na pierwszym planie, w środku, kilkunastu 

powstańców strzelających na wszystkie strony. I chorąży, osłonięty piersiami kolegów. Może 
to jego wzrok wszedł teraz w źrenice nauczyciela i stąd to porównanie.

Trzeba słuchać co powie. A mówi o obronie sztandaru i tego, co on oznacza, mowy 

ojczystej, więzi z narodem, kultury i tradycji polskich.

Słuchają uważnie.
Czują   teraz   wszyscy,   że   są   gotowi   na   wszystko.   Dla   ojczyzny,   która   jest   tam, 

na południu i wschodzie i która żyje tu, pod hitlerowskim panowaniem w ich sercach, a także 
w nazwach łąk, wzgórz i kurhanów, kryjących prochy przodków, którzy jeszcze byli wolni.

Nauczyciel   mówi   o   organizacji   młodych,   którzy   chcą   czynnie   służyć   Polsce. 

Organizacja ta to harcerstwo. Harcerz niczego się nie lęka, nic nie potrafi go zniechęcić, 
zmęczyć,   znużyć;   jest   karny   świadomą   karnością,   zawsze   można   na   niego   liczyć. 
A harcerstwo   to   nie   tylko   więź   serdeczna,   to   szkoła   walki.   Tyle   zapamiętali   z tego 
co usłyszeli.   Wystarczyło.   I   na   pytanie   „Kto   chce   być   harcerzem”   odpowiedzieli 
jednogłośnie, twierdząco.

Przyrzeczenie składali na flagę narodową, której barwy objaśnił im Golisz jako dwa 

symbole polskiego harcerstwa:
- Biel to czystość serc, szlachetność, uczynność. Czerwień oznacza gotowość do przelania 
krwi za sprawę.

Takie to było proste. Że też nigdy nie pomyśleli o tym, nie spytali. Teraz już zawsze 

widok flagi przywiedzie na myśl oba jej znaczenia.

W ten sposób powstała w Szczecinie drużyna harcerska, która przyjęła nazwę „Gryf”. 

Drużynowym   został   Leon   Chmara,   Golisz   wręczył   mu   niewielką   książkę   z   rycinami 
i powiedział:
-   Na   przyszłej   zbiórce,   za   tydzień,   opowiesz   nam   o   tym   coś   przeczytał,   dobrze?   Tam 
są ciekawe   rzeczy.   A   teraz   pożegnamy   się   naszym   harcerskim   pozdrowieniem.   Wszyscy 
odpowiadacie mi zawołaniem Związku Polaków, nie omylcie się. Drużyna... baczność!

Wyprężyli się. Czekali.

background image

- 15 -

- Czuwaj!
- Rodło - powtórzyli zgranym chórem tak głośno, jakby było ich przynajmniej trzy razy tyle.
- Dobry znak - powiedział któryś - Powiększy się nasza drużyna.

DH Gryf.

I rzeczywiście,   na   następnej   zbiórce   było   już   kilkunastu   chłopców,   a 4 marca 

dwudziestu harcerzy wyruszyło na wycieczkę do Zdunowa.

Nie uszło to oczywiście uwadze policji niemieckiej. W dwa dni po wycieczce, gdy 

młodzież  zasiadła  do posiłku, na teren Domu  Polskiego wkroczyła  duża grupa „Schupo” 
i agentów.

Słysząc hałas Golisz wyszedł z kancelarii.

- O co chodzi? - zapytał
-   „O   co   chodzi!”   Dobre   sobie   -   wrzasnął   tykowaty   gestapowiec   w   charakterystycznym 
kapelusiku   tyrolskim   i   długim   ceratowym   płaszczu.   -   To   ja   pytam,   co   tu   się   dzieje? 
Co tu robią te dzieci?
-   Jak   pan   widzi,   zaczynają   jeść   obiad   -   odparł   nauczyciel   starając   się   zachować   jak 
najspokojniejszy ton.
- To po co tu przyszły? Odpowiadać!

Głos Niemca zabrzmiał rozkazująco, wzgardliwie. Chłopcy spojrzeli na nauczyciela. 

Co odpowie? Przecież od tego zależy los ich wszystkich.

Golisz uśmiechnął się lekko, unieważniając tym samym całą grozę chwili.

- Nie, nie tylko po to... To są dzieci członków Związku Polaków. Nie mamy w tym mieście 
naszyj szkoły, więc uczęszczają do niemieckich. Przed chwilą przyszły z lekcji, zjedzą obiad 
i zabiorą się do odrabiania zadań. Mówił spokojnie, jakby nie dostrzegając z kim rozmawia 
i co go może czekać. Nie tłumaczył się, nie usprawiedliwiał. Odpowiadał.
- Ah, tak... - wycedził przez zęby Niemiec - A potem co?
- Potem wrócą do domu. Mają wiele lekcji zadawanych i nawet pobawić się nie będą miały 
czasu.
- Ani pośpiewać sobie po polsku, co?... Biedne dzieci słowiańskie! - zaśmiał  się krótko, 
nieprzyjemnie.   Gestem   ręki   przywołał   do   siebie   oficera   policji   -   Walter,   Kurt   i  Werner 
do tamtego pokoju! - rozkazał - Helmut i Hans do kuchni, tamci dwaj zajmą się tą salką. 
Zaczynać!

Długo i drobiazgowo przeszukiwano wszystkie pomieszczenia. Rewidujący nie mieli 

szczęścia jednak i tym razem. Dzieci rzeczywiście dopiero przyszły, tajne lekcje miały zacząć 
się po obiedzie, a Golisz był  zbyt  ostrożny i w okresie zawieszenia zajęć posługiwał się 
jedynie wykładem lub pogadanką.
- Jeszcze się zobaczymy... - usłyszał na pożegnanie.

Ta   niedwuznaczna   zapowiedź   nie   zdołała   go   zastraszyć.   Całe   serce   wkładał 

w działalność harcerską. 22 marca zorganizował wycieczkę do Kołowa, a w tydzień później 
na Jezioro Binowskie.

Godło.

Gdy zmarł zasłużony działacz Związku Polaków - Magdziarz, harcerze szczecińscy 

szli również w kondukcie pogrzebowym. Ze względu na liczny udział stowarzyszeń polskich 
ze sztandarami i wieńcami pogrzeb przybrał charakter demonstracji narodowej.

Mundurki dla harcerzy przywieziono poprzedniego dnia. Rozpakowywanie odbywało 

się w nastroju zachwytu i radości. Nie przymierzano nawet, wszystkie były zresztą jednego 
rozmiaru. Każdy z harcerzy chwytał mundur i biegł do domu, aby prędzej się w nim pokazać 
rodzicom i rodzeństwu.

Wtedy   okazało   się   dopiero,   że   niektóre   bluzy   są   za   szerokie,   w   innych   rękawy 

opuszczają się za nisko, albo w ramionach zostaje wiele miejsca, stanowczo za wiele.

background image

- 16 -

Na   szczęście   nikomu   nie   trafił   się   mundurek   za   mały.   Mamy   szybko   wzięły   się 

do przykrawania i przeszywania, a nazajutrz dwudziestu kilku jednolicie ubranych harcerzy 
strojnych w biało-czerwone chusty zwracało powszechną uwagę wszystkich obserwujących 
orszak pogrzebowy.

Szli czwórkami w dużych odstępach, reprezentując godnie polskie harcerstwo. Przed 

nimi czerwieniły się barwy chorągwi towarzystw polskich. A gdy wracali do domu, świstały 
im   kamienie   koło   uszu,   ciskane   przed   młodych   faszystów   niemieckich.   Harcerze   polscy 
przechodzili   jednak   spokojnie,   z   godnością,   nie   uciekając,   ale   również   nie   dając   się 
sprowokować do bójki. Zapłakane mamy znów miały zajęcie - trzeba było naprawić rozdarty 
mundurek lub opatrzyć rannego syna.

W   maju   drużyna   posiadała   już   kompletne   wyposażenie   obozowe:   namioty,   kotły, 

garnki,   patelnie   i   koce,   a   na   zebraniu   rodziców   w   dniu   27   maja   postanowiono   zakupić 
5 rowerów, aby umożliwić udział w dalszych wycieczkach tym harcerzom, których rodzice 
nie mogli pozwolić sobie na taki wydatek.

W ostatnią sobotę maja odbyła się zbiórka całej drużyny „Gryf”, po której wszyscy 

wyjechali na 3-dniowy obóz do Trzebieży. Namioty rozbito na uboczu uzdrowiska. W środku 
obozu  umieszczono  maszt,  na  którym  zawisł   sztandar  otrzymany   ostatnio  przez  drużynę. 
Na biało-czerwonym tle widniała lilijka ozdobiona Rodłem - symbolem jedności z harcerzami 
w całej Polsce.

Lilijka.

Szkółka Józefy Gilowej

W maju rozeszła się wśród członków Polskiego Towarzystwa Szkolnego wiadomość, 

że Goliszowi przyznano wreszcie prawo prowadzenia szkoły w Szczecinie. Na pospiesznie 
zwołanym zebraniu Wilczyński zakomunikował, że lekcje już się rozpoczęły i szkoła liczy 
na powrót uczniów, którzy stracili z nią kontakt w okresie zawieszenia zajęć.

Nie od razu zgłosili się wszyscy, którzy uczęszczali na lekcje jeszcze w 1932 roku. 

Niektórzy   rodzice   stracili   łączność   z   Towarzystwem,   inni   obawiali   się   represji   ze   strony 
władz   hitlerowskich.   Toteż   z   początku   przychodziło   na   lekcje   do   Domu   Polskiego   mało 
uczniów, ale wkrótce liczba ich zaczęła się zwiększać i powoli zbliżała się do stanu sprzed 
kilku lat.

W dniu 10 czerwca odbyło się zebranie wyborcze szczecińskiej organizacji Związku 

Polaków,   w   czasie   którego   wystąpił   szkolny   zespół   artystyczny   w   strojach   narodowych 
i mundurach harcerskich.

Ogólne wzruszenie wywołała zbiorowa recytacja wiersza „Mój dom”. Gdy rozległy 

się ciche, subtelne tony tęsknej pieśni nadodrzańskiej, wszystkim obecnym zakręciły się łzy 

oczach.
„Gdzie dom mój jest? Gdzie strona ma?
Tam, gdzie kręta Odra płynie...
Tam rodzinna strona ma,
Ziemia polska,
Tam mój dom...”

Ten   wiersz   znaczył   więcej   niż   dziesiątki   przemówień   i   artykułów.   Potrzebny   był 

bardzo tym ludziom prostym, bezbronnym wobec fałszów niemieckiej nauki i propagandy. 
Na każdym  kroku spotykali się z twierdzeniami, że Polacy nie są na Pomorzu ludnością 
autochtoniczną,  że wprawdzie żyli  tutaj  w dawnych  czasach Słowianie, ale była  to jakaś 
dziwna grupa etniczna, nie mająca nic wspólnego z Polakami, a w dodatku zniknęła równie 
tajemniczo   jak   się   zjawiła,   zostawiając   po   sobie   tylko   nazwy   geograficzne.   Że   nazwy 

background image

- 17 -

te brzmiały bardzo podobnie do nazw w innych regionach Polski, było to według historyków 
niemieckich rzeczą przypadku. Zresztą w germańskich opowieściach Słowianie nadodrzańscy 
różnili   się   tym   od   Polaków,   że   mieli   ponoć   czcić   i   wielbić   Niemców,   w   dowód   czego 
zaprosili ich do siebie, a władcy tej krainy zapisali przybyszom wszystko co mieli, miasta, 
ziemię, poddanych, a wreszcie swoje dziedziczne prawa do sprawowania tu rządów.

Hitlerowscy   historycy   i   dziennikarze   umieli   najbardziej   oczywiste   bzdury   ubierać 

w szaty wywodów naukowych, a od czasu, gdy prof. Władysław Łęga dokładnie zwiedził 
tutejsze   muzeum   archeologiczne   i   na   podstawie   jego   zbiorów   napisał   sławną   książkę 
pt. „Kultura Pomorza w wiekach średnich”, polskim historykom zaczęto utrudniać przyjazd 
do Szczecina. W książce tej, która ukazała się w Toruniu w 1932 roku, prof. Łęga dowiódł, 
że słowiańscy   Pomorzanie   -   jedno   z   głównych   plemion   współtworzących   ludność   Polski 
piastowskiej   -   byli   jedynymi   gospodarzami   swej   nadmorskiej   krainy   aż   do   XIII   wieku, 
a Niemcy zjawili się na Ziemi Szczecińskiej jako zaborcy, używając podstępu, gwałtu, mordu 
i przekupstwa   dla   opanowania   tej   ziemi.   Zawsze   zresztą   traktowali   ją   jako   obszar 
półkolonialny.

O tej prawdzie nie wolno było w III Rzeszy mówić ani pisać. Starano się więc zastąpić 

książki uroczystymi akademiami, recytacjami i pieśniami.

Taka właśnie uroczystość odbywała się teraz w Domu Polskim.

Materiały.

Po   zakończeniu   części   artystycznej   Golisz   przedstawił   obecnym   dotychczasowy 

rozwój drużyny harcerskiej i kierunki jej pracy:
- Do „Gryfa”  należą chłopcy w wieku powyżej  lat dziesięciu, ale od września będziemy 
przyjmowali również młodszych. Obecnie mają oni przypatrywać się ruchowi harcerskiemu. 
Postaramy się o drużynę zuchową dla chłopców 6-letnich. Na naszych zbiórkach praca jest 
bardzo intensywna, ale nie zniechęca to młodzieży, lecz silniej związuje ją z harcerstwem, 
zwłaszcza, że wielką część zadań druhowie sami inicjują i wykonują. Znają już 10 praw, Rotę 
i hymn harcerski, alfabet Morse’a, rozumieją znaczenie lilijki, krzyża, sznurów. Młodzież 
harcerska   wychowana   w   duchu   patriotyzmu   i   więzi   z   narodem,   odczuwa   coraz   bardziej 
potrzebę władania językiem ojczystym, domaga się nauki tego języka w jak największym 
wymiarze.

Sprawozdanie Golisza zostało przyjęte oklaskami, a później przystąpiono do wyborów 

zarządu Związku. Przewodniczącym został Stanisław Borkowski, sekretarzem Marta Werr, 
a skarbnikiem   Maksymilian   Golisz.   Wybrano   również   dwóch   delegatów   na   Światowy 
Kongres Polaków - ślusarza Michała Poznańskiego i kierownika szkoły - Golisza.
-   Skorzystam   z   wyjazdu   do   Warszawy   -   powiedział   nauczyciel,   dziękując   za   wybór   – 
i odwiozę naszych harcerzy na obóz.

Nie przypuszczał, że będzie to ich ostatnia wspólna wycieczka. Właśnie na kilka dni 

przed   wyjazdem   otrzymał   pismo   odbierające   mu   prawo   nauczania.   Władze   niemieckie 
tłumaczyły ten krok brakiem pewności, czy Golisz powierzone mu dzieci wychowa „dobrze 
i moralnie”.

I   tak   rok   po   wyjeździe   Lechowskiej   opuszczał   Szczecin   drugi   kierownik   polskiej 

szkoły.   Tylko   dwa   miesiące   trwały   legalne   zajęcia   i   znowu   nie   wiadomo   było,   kiedy 
rozpoczną się następne. Każdy dzień przynosił nowe represje.

Wkrótce   po   Goliszu   wyjechali   do   Berlina   obaj   Pruszakowie,   nie   mogąc   znaleźć 

w Szczecinie żadnej pracy. Uległo likwidacji przedszkole, rozwiązano Towarzystwo Kobiet 
Polskich. Zapoczątkowane przez Golisza starania o utworzenie Banku Polskiego napotkały 
tak wielkie trudności, że komitet organizacyjny zaniechał działalności.

Towarzystwo szkolne rozpoczęło natomiast energiczne starania o nowego pedagoga. 

Trzeba   było   również   starać   się   o   nowy   lokal,   gdyż   obecny   był   zbyt   drogi   i   dzierżawa 
poważnie   nadwerężała   fundusze   Towarzystwa.   Opiekę   nad   harcerzami   objął   tymczasem 

background image

- 18 -

Jarosław Pieniężny,  nowy pracownik konsulatu. Zbiórki odbywały się w jego mieszkaniu 
prywatnym.

Również   do mieszkania  Józefy Gilowej  zaczęły  schodzić   się młodsze   dzieci.   Ona 

uczyła je piosenek polskich, tańców ludowych, czasem i wierszyków. Ulubionym jej poetą 
był ludowy poeta mazurski Michał Kajka. Jego utworów uczyła z pamięci, a pamięć miała 
bardzo   dobrą.   Przy   tym   umiała   przekazywać   nastrój   wierszy,   a   zwłaszcza   kajkowych, 
bo i sam autor - człek niebardzo uczony,  był  jakże podobny do niej swą postawą, a jego 
poezje jak bliskie temu, co sama czuła.

Wiersze   Kajki   recytowane   przez   Gilową   z   głębokim   uczuciem   i   przekonaniem 

rozwijały myśli dzieci i kształtowały ich poglądy.
- „Niech w innym kraju
Pachną owoce
Tak jakby w raju
Kwiaty urocze.
Niech cudze strony
Chwali kto inny,
Ja swe zagony
i kraj rodzinny,
Dźwięk ojców mowy...”

O obronie języka mawiały też inne wiersze:

- „Niechaj Niemiec bez kultury
Kpi z naszej literatury,
Niech z nas szydzą renegaci...”, ale my się nie poddamy, mówili szczecińscy Polacy, a poezja 
pomagała im walczyć.

W   ubogim,   ciasnym   mieszkaniu,   gdzie   przed   paru   laty   śpiewali   polskie   piosenki 

późniejsi   harcerze   Golisza   -   współzałożyciele   polskiego   harcerstwa   w   Szczecinie   -   teraz 
przygotowywała się druga fala młodych.

Trochę gorzej i trudniej było z nimi pracować, zwłaszcza z tymi, których trzeba było 

namawiać do mówienia po polsku, gdyż do tej pory poza domem przebywali w środowisku 
niemieckich rówieśników.

Nic   dziwnego,   był   to   język   szkoły,   ulicy,   sklepu,   tramwaju,   kina.   A   jak   rzadko 

rozmawia   się   z   rodzicami.   Czy  może   starczyć   tych   znanych   z   domu   polskich   słów,   aby 
w każdej sytuacji dać sobie radę?

Babcia Gilowa uczy cierpliwie i łagodnie, ale nieustępliwie. Przemawia  do uczuć, 

budzi ambicje, czasem zawstydzi, częściej obmyśli jakąś grę, w której ten zwycięża, kto lepiej 
i więcej umie po polsku.

Zdarza   się   też,   że   przekupuje   cukierkami.   Ma   tych   cukierków   zawsze   dosyć   dla 

swoich uczniów. Dobra, stara, spracowana babcia. Nasza wspólna. I właściwie dla każdego 
inna. Ale taka powinna być, o jakiej nigdy nie zapomnimy.  Nasza polska babcia - mała, 
mizerna, sama jedna przeciw tym  barczystym,  mocnym  Niemcom,  którzy panoszą się na 
wszystkich ulicach.

Aleksander Omieczyński

Pociąg z Wrocławia wtoczył się powoli na most dworcowy i stanął przed semaforem. 

W   prostokątach   okien   zatrzymał   się   obraz   rzeki   obramowanej   z   lewa   gęstą   zabudową 
śródmiejską, a z drugiej strony - natłokiem dźwigów i urządzeń portowych.

Tu i ówdzie zapalały się krwawe blaski w szybach, widniały nagie konary i gałęzie 

kilku starych drzew rosnących poniżej mostu, nad samym brzegiem rzeki. W głębi piętrzyły 
się konstrukcje dwóch wielkich budynków z nietynkowanej cegły, a nad nimi, trochę z boku 

background image

- 19 -

wyrastała smukła, ostro zakończona wieża, ozdobiona hitlerowską flagą, podobnie jak oba 
gmaszyska.

Znienacka   powiał   wiatr,   w   wagonie   zapachniało   wilgocią   gnijących   wodorostów, 

Tu i ówdzie z trzaskiem zamknięto okno i pociąg ruszył.

Zaraz   za   mostem   nakryły   go   swym   cieniem   daszki   peronów.   Było   dość   pusto 

i samotny   podróżny   nie   musiał   długo   wypatrywać,   aby   dojrzeć   na   peronie   grupę 
oczekujących na niego osób. Właściwie znał tylko jednego z nich - Jarka Pieniężnego, ale 
znaczki czerwieniące się również na klapach obu pozostałych określały ich przynależność 
i miło kształtowały pierwsze wrażenie o nieznajomym mieście.

Tyli  słyszał o Szczecinie jako o szczególnie trudnym odcinku walki. Oby ci trzej, 

którzy idą teraz szybko w kierunku drzwi jego wagonu, stanowili dobrą zapowiedź.

A   praca   -   jak   dowiedział   się   już   przed   wyjazdem   -   czeka   go   nie   tylko   w szkole 

i w Związku   Polaków.   Trzeba   przejąć   prowadzenie   chóru,   ożywić   kontakty   z wsią 
szczecińską, no i przede wszystkim - harcerstwo. Ileż można uczynić  mając 25 lat, wiele 
zapału i przeświadczenie,  że wszystko  można  zrobić, chociaż  doznało się już niejednego 
na froncie walki narodowej!
- Można bardzo wiele zrobić - powtórzył w myśli i zaraz przyszła refleksja. - Oczywiście, 
o ile nie spławią mnie stąd tak szybko jak poprzednich nauczycieli, Lechowską lub Golisza.

Omieczyński.

Wyjrzał   jeszcze   raz   przez   okno  pociągu   i  w   tej   chwili   uwagę   jego  zwrócił   szaro 

ubrany mężczyzna w nieokreślonym wieku. Stał oparty o filar, jakby chciał wtopić się w jego 
kształt i kolor. Tylko oczy wędrowały szybko, przenosząc się od trójki przyjaciół do okna 
wagonu.
- Właśnie do mojego okna - pomyślał przybysz. - Sądzę, że ten również na mnie czeka.

Ani przez chwilę nie miał wątpliwości co do tego, kim jest niepozorny obserwator 

spod filaru. Znał te oczy, wiele takich oczu. Spotkał się z nimi już w rodzinnej Trzciance, gdy 
zza   firanek   przyglądały   się   uczniom   idącym   do   polskiej   szkółki,   gdy   liczyły   rodziców 
udających się na zebranie lub obchód polskiego święta, widział je na Kaszubach a najliczniej 
we Wrocławiu, krążyły wokół „Domu Polskiego”, w pobliżu Bursy Akademickiej i wszędzie, 
gdzie cokolwiek świadczyło o działalności organizacji polskich. Szpiclowskie oczy i - wzrok 
pełen skoncentrowanej uwagi, notujący, pamiętliwy.

I   ten   spod   filaru   jest   taki   sam   jak   jego   koledzy   z   wszystkich   ziem   polskich   pod 

niemieckim zaborem. Ciekawe, czy pójdzie w ślad za nami, czy przekaże dalszą obserwację 
komuś, kto może czeka już przed dworcem.

Podzielił się swoim spostrzeżeniem z Pieniężnym i jego towarzyszami. Mijając agenta 

spojrzeli mu przelotnie w oczy, ale dopiero na ulicy roześmieli się.
- Stary znajomy - powiedział Jarosław. - I wy go poznacie, kolego Omieczyński. To Kurt 
„Powsinoga”,   tak   go   nazywamy.   Musimy   ich   przecież   jakoś   odróżniać.   Jest   Hans 
„Bystreoczko” i Ewald „Połamaniec” i Herman „Ryżokudła”. Imiona też mają od nas, jakże 
tak bez imion?
- A Liza „Śmieciarka”? Mało to nastoi się przed naszym lokalem? Sprząta i sprząta! Chyba 
nigdzie ulica nie jest tak czysta, jak w tej okolicy.
- Z pewnością. Czego nie robi się dla Rzeszy i jej wodza!
- A „Powsinoga” wlecze się bez wytchnienia. Nawet już nie udaje zwykłego przechodnia - 
wtrącił Piechocki,  który zatrzymał  się przed lustrem umieszczonym  na wystawie  zakładu 
fryzjerskiego. - Spójrzcie tutaj. Widać go wspaniale.
- Wiecie co? - Pieniężny ściszył głos. - Zaczekajmy chwilę, niech przejdzie.

Ale agent zatrzymał się przed sąsiednią wystawą i widać było, że nie ruszy się stąd 

prędko. Dopiero, gdy trzej młodzi ludzie odeszli od lustra i spacerowym krokiem podążyli 

background image

- 20 -

dalej, od sąsiedniej wystawy oderwała się również szara sylwetka i powlokła się za nimi krok 
w krok.

Tak rozpoczął się pierwszy dzień pobytu w Szczecinie Aleksandra Omieczyńskiego, 

nowego kierownika szkoły polskiej.

Uczniów było tylko ośmiu, nie licząc malców, którymi zajmowała się Gilowa. Reszta 

rozproszyła   się.   Nie   wszyscy   z   rodziców   mieli   odwagę   posyłać   córki   i synów 
na konspiracyjne lekcje, które odbywały się w mieszkaniu Pieniężnego. Terror hitlerowski 
wzmagał się. Obok policji coraz więcej zainteresowania życiem polskim zaczęły przejawiać 
różne   instancje   SS;   wiele   opowiadano   o   katowniach   okrytych   tajemnicą,   o   torturach 
i zabójstwach politycznych.

Atmosfera   strachu   i   napięcia   nie   sprzyjała   również   znalezieniu   nowego   lokalu 

na szkołę.  Po  długich  poszukiwaniach,  prowadzonych  przez   działaczy  polskich,  udało  się 
wreszcie w połowie grudnia wynająć pomieszczenie w wielkiej, czteropiętrowej kamienicy 
przy   ulicy   Świętego   Ducha   5.   Właściciel   domu   -   Seelebinder,   mający   na   parterze   sklep 
papierniczy,   zdecydował   się   po   namyśle   na   wydzierżawienie   lokalu,   który   stał   pusty   od 
dłuższego czasu.

Było   to   ciemne   i   wilgotne   pomieszczenie   na   pierwszym   piętrze,   składające   się 

z długiego korytarza, trzech dużych sal i małego pokoiku. Całość czyniła ponure wrażenie, 
ale nie zniechęceni tym członkowie Polskiego Towarzystwa Szkolnego od razu zabrali się 
do roboty   i   w   pierwszych   dniach   stycznia   pomieszczenie   doprowadzone   było   do   stanu 
używalności.

Ściany pomalowano na jasny kolor, nadający pokojom miły wygląd. W wielkiej sali 

zbudowano estradę, zainstalowano kurtynę, a obok urządzono małą szatnię dla aktorów.

W przedpokoju ustawiono wieszaki. Drzwi na lewo wiodły do kancelarii kierownika 

szkoły, a na wprost wchodziło się do pierwszej sali, której środek wypełniały wielkie stoły 
otoczone   krzesłami.   W   rogu   stała   tablica.   Przez   dwa   wysokie   okna   można   było   wyjrzeć 
na wąską, smutną uliczkę, pustą zupełnie o popołudniowej godzinie.

W następnej sali okna zasłonięte były urządzeniami sceny; spotykano się tu zresztą 

wieczorem, więc wystarczało oświetlenie elektryczne. Jedno małe okno w drugiej ścianie 
wychodziło na ciasny zamknięty pasaż między kamienicami - tu Omieczyński stawiał zwykle 
swój motocykl  ilekroć przyjeżdżał do szkoły,  wracając z Goleniowa, Gryfina  czy innych 
ośrodków podszczecińskich, w których prowadził przed południem zajęcia na kursach języka 
polskiego.

Trzecia sala, równej wielkości co poprzednia, stanowiła jej przedłużenie. W czasie 

zgromadzeń   lub   przedstawień   służyła   jako   uzupełnienie   widowni,   mieściło   się   tu   sporo 
publiczności. Przemówienia, śpiewy i recytacje słychać było i tu zupełnie dobrze, gorzej było 
z widocznością; względne warunki mieli tylko ci, którym udało się zająć miejsca w pobliżu 
drzwi.

W dniu powszednim na środku sali ustawiono stół ping-pongowy; obok - na innych 

stolikach grano w szachy i czytano prasę. Omieczyński wystarał się o aparat projekcyjny, 
wyświetlano   więc   polskie   filmy,   przeważnie   krótkometrażowe,   a   radio   zawsze   było 
nastawione na Warszawę lub Poznań.

W   ostatniej   sali   zainstalowano   również   nowo   zakupione   maszyny   do   szycia   - 

korzystały  z nich uczennice  w godzinach  pozalekcyjnych.  W pierwszych  dniach  stycznia 
umieszczono   na   drzwiach   wejściowych   dwie   czerwone   tabliczki   z   białymi   napisami: 
„Związek Polaków w Szczecinie” i „Związek Polskich Robotników Rolnych w Niemczech - 
Zarząd Oddziału w Szczecinie.”

Na pierwszych lekcjach było jeszcze niewielu uczniów, ale już po upływie dwóch 

tygodni można było utworzyć trzy zespoły: jedną grupę w wieku do lat 10, dwie grupy dzieci 

background image

- 21 -

do lat 14, znających dobrze język polski i ich rówieśników posługujących się z trudem mową 
ojczystą.

Oficjalnie   odbywały   się   jak   dawniej   jedynie   lekcje   języka   polskiego   i śpiewu. 

Nielegalnie uczono jeszcze geografii i historii Polski, którą Omieczyński lubił przedstawiać 
za pomocą rysunku.

Jak   dużo   można   było   nauczyć   cię   przy   tym,   a   ile   radości   sprawiały   obrazki 

namalowane   własnoręcznie:   wawelskie   wzgórze   i   Wisła   opasująca   je   od   dołu,   smukła 
kolumna Zygmunta w Warszawie, a w górze obok posągu, na tle lazuru - ileż rysowało się 
białopiórych gołębi, a las kominów i gęstwa hal fabrycznych - Łódź pracowita, włókniarska, 
nad nią dymy płynące niebem; wreszcie to co najbliższe - szczeciński pomnik Orła Białego 
nad   fontanną   i   wieża   zegarowa   zamku   Gryfitów.   Cóż   jeszcze?   Gryfy   z   rozcapieżonymi 
pazurami   srogo   patrzące   na   zachód;   biały   -   słupski,   czarny   -   gdański,   a szczeciński   - 
czerwony.   Wreszcie   prosty,   geometryczny   znak   Rodła   obok   błękitnej   linii   Wisły 
i czerwonego punkciku - Krakowa. A można malować jeszcze legendy i dawne dzieje: bitwy, 
oblężenia, pożogi, Cedynię, Głogów, Psie Pole, Grunwald.

Omieczyński umiał ładnie opowiadać. Przed zasłuchanymi uczniami jawiły się sceny 

historyczne, wyrastały obrazy niewidzianych dotąd krain w innych stronach Ojczyzny. Dzieci 
rysowały to wszystko, jak kto umiał najpiękniej. Cóż, że niezupełnie były podobne domy, 
stroje, broń? Podobny był orzeł na chorągwiach - symbol polskich dziejów.

Lekcje rozpoczynały się bez dzwonka, ale pomimo to zawsze punktualnie. To wyrobił 

u swoich uczniów Omieczyński;  nigdy nie przeszedł ani minutę  po oznaczonej  godzinie, 
choćby wracał z najdalszego ze swych wyjazdów. Spóźnialskich nie strofował nawet, spojrzał 
tylko i to wystarczyło.

Dzieci   nie   bały   się   swego   nauczyciela.   Tylko   na   pierwszy   rzut   oka   wydawał   się 

on surowy i szorstki. Ale potem przekonali się wszyscy, że ten wysoki, smukły nauczyciel 
o sprężystych   ruchach   i   nieposłusznej   fali   włosów,   opadającej   co   chwila   na   czoło,   nie 
ma w sobie   nic   z   groźnego   belfra.   Traktował   uczniów   jak   swych   młodszych   przyjaciół, 
w czasie  lekcji   umiał  stworzyć  nastrój   serdecznego   porozumienia  i   wywołać   świadomość 
wspólnoty narodowej, która łączyła ich wszystkich.

Lekcje zaczynały się zwykle od rozdania kartek. Omieczyński dyktował:

- U góry, z lewej strony napiszcie „Szczecin, dnia...” - mówiąc to przechodził ku grupie 
słabiej   władającej   językiem   polskim   i   poprawiał   -   Nie   „Stettin”,   bo   to   jest   nieudolne 
przekręcanie słowiańskich dźwięków i tam, gdzie było „cz”, postawili „t”, a gdzie „ć” to „tt” 
podwójne... No, teraz dobrze. Możecie postawić datę.

Na harcerskich szlakach

Kończył   się   styczeń   1935   roku.   Hitlerowcy   hałaśliwie   obchodzili   drugą   rocznicę 

uchwycenia władzy.

Miejscowe   niemieckie   instytucje   oświatowe   w   Szczecinie   zastosowały   jeszcze   raz 

manewr   z   1932   i   1934   roku:   nie   zamykając   polskiej   szkoły   uniemożliwiały 
je funkcjonowanie.   Znów   odebrano   nauczycielowi   Aleksandrowi   Omieczyńskiemu 
zezwolenie na nauczanie.

Ale   tym   razem   się   nie   udało.   Polskie   organizacje   nie   zamierzały   rezygnować 

z Omieczyńskiego i podjęły energiczne starania o przywrócenie mu odebranych uprawnień. 
Centrala Związku Polaków w Berlinie zdecydowanie poparła żądanie szczecinian. Niemcy 
zorientowali   się,   że   nie   mają   co   liczyć   na   złamanie   oporu,   a   dalsze   szykany   mogą 
spowodować akcję odwetową w stosunku do szkół niemieckich na terenie Rzeczypospolitej. 
W końcu maja Omieczyński otrzymał zezwolenie, cofnięte mu przed czterema miesiącami. 

background image

- 22 -

Zajęcia w szkole zostały wznowione, ale liczba uczniów znów spadła i nigdy nie osiągnęła 
już poprzedniego stanu.

Najwierniejsi szkole pozostali harcerze. W okresie zawieszenia zajęć praca w drużynie 

„Gryf”   nie   ustała,   przeciwnie   -   rozwinęła   się   jeszcze   szerzej.   Obok   zastępów   męskich 
zawiązały się żeńskie. Wkrótce po wznowieniu lekcji Omieczyński przywiózł mundury dla 
dziewcząt.

Obóz.

Funkcje drużynowego pełnił Omieczyński, urozmaicając zbiórki grami harcerskimi.
W niedzielę wyruszano na wycieczki rowerowe do Zdunowa, Kniei Bukowej, nad 

jezioro Dąbie, raz nawet do Gryfina. Zebrano się wówczas przed szkołą o piątej rano. Pogoda 
dopisała,   jazda   była   wesoła,   biwakowano   krótko   w   ciekawszych   miejscach,   przy   czym 
drużynowy organizował gry i próby na zdobycie gwiazdek.

Najpiękniejszy   widok   ujrzeli   harcerze   w   Gryfinie,   gdy   znaleźli   się   na   Górze 

Szubienic, górującej nad miastem.
- W lecie będziecie w Poznaniu, może i w Warszawie - mówił Omieczyński, gdy stanęli grupą 
na skraju wzniesienia. Nie zapomnijcie jednak, że Polska jest nie tylko tam, gdzie obecnie 
znajduje się państwo polskie. - Z tego miejsca, na którym znajdujemy się teraz, widzicie dwa 
ramiona Odry, świętej rzeki naszych słowiańskich przodków, siostrzycy Wisły. Płyną po niej 
barki   o   niemieckich   napisach,   ale   wody   płyną   z   polskiego   Śląska   i Wielkopolski.   Może 
doczekacie, że kiedyś tędy i barki popłyną polskie.
- Spójrzcie na miasto - dodał po chwili - Tam, na prawo, za linią średniowiecznych murów 
widzicie małe parterowe domki chylące się ku ziemi. To najstarsza dzielnica tego miasta - 
Dąbrowa. A ta kępa drzew poniżej toru kolejowego, na północ od dworca, to stare Wzgórze 
Grodowe, dawna siedziba kasztelana książęcego. Ziemię ojczystą trzeba dobrze poznać, aby 
pokochać ją mocniej, goręcej. Przecież to nasze dziedzictwo.

Zasłuchali się wpatrzenie w panoramę miasta i wzgórz po zachodniej stronie rzeki. 

Słowa Omieczyńskiego przeniosły ich w odległe czasy, gdy nie było tu jeszcze Niemców, 
a może w jakieś nowe czasy; te, które przyjdą?

Ciszę przerwał Janek Bodasiński;

- A dlaczego druhu, to wzniesienie nazywa się Górą Szubienic?
-   Dlaczego?...   -   zamyślił   się   nauczyciel   -   Widzicie,   nie   zawsze   tak   się   nazywało.   Nasi 
pogańscy   przodkowie   dali   mu   miano   „Wzgórze   Kupały”,   a   potem   przyszli   Niemcy 
i wyobrazili sobie, że miejsce to odpowiadałoby na plac straceń, więc przezwali je według 
swego gustu... Ale nie było tu nigdy szubienic, a gdzieś w starym kalendarzu wyczytałem, 
że jeszcze   trzydzieści   lat   temu   zbierała   się   tu   młodzież,   aby   skakać   przez   ogień,   taczać 
pisanki, stroić maik, obchodzić w słowiańskim obyczaju stare święta.
- To już teraz nie przychodzą?
- Nie. Zbyt mało ich zostało. A terror na prowincji jeszcze gorszy niż u nas, w Szczecinie.

Jakby na potwierdzenie tych słów na drodze wiodącej ku wierzchołkowi wzniesienia 

ukazała się postać policjanta, bacznie obserwującego młodych Polaków.

Wały.

Coraz trudniej było urządzać wycieczki harcerskie. Najbardziej drażniły hitlerowców 

narodowe barwy polskie na chustach. Zakazano ich noszenia, a wtedy - na wniosek Chmary - 
drużynowy wprowadził czarne chusty, znamionujące żałobę.

Często   również   zatrzymywano   młodych   turystów,   legitymowano   ich,   grożono, 

zabraniano   biwakowania.   Omieczyński   był   wielokrotnie   przesłuchiwany,   a   czasem   takie 
przesłuchanie trwało bardzo długo.

Zastępowała go wówczas na lekcjach jego żona, Ludwika, której elegancką sylwetkę 

poznawali uczniowie na ulicy już z daleka.

background image

- 23 -

Dziewczęta przyjmowały owacyjnie te zastępstwa na lekcji. Same nie wiedząc o tym, 

mimowolnie przejmowały od pani Ludwiki tajemnicę jej wdzięku, próbowały ją naśladować, 
nawet w sposobie mówienia, chodzenia, siadania za stołem, otwierania książki, czy w geście 
nagłego zamyślenia się.

Nie   wiedziały,   że   te   momenty   odchodzenia   wzrokiem   od   klasy   były   wyrazem 

niepokoju, nurtującego ją coraz bardziej. Od dnia ślubu, przez trzy lata, towarzyszyła mężowi 
w jego podróżach i działalności. Aż do przyjazdu do Szczecina odmawiano mu udzielenia 
zezwolenia   na   nauczanie,   mimo   że   posiadał   pełne   kwalifikacje   pedagogiczne,   uzyskane 
w seminarium nauczycielskim w Lubawie.

Teraz wreszcie miał swoją ukochaną pracę, ale policja nie dawała mu spokoju. Nawet, 

gdy   w   rzadkich,   wolnych   chwilach   wybierali   się   na   przechadzkę,   czuła,   że   towarzyszy 
im wzrok i słuch zawodowego obserwatora.

Kilkakrotnie przeprowadzano rewizję w mieszkaniu, które wynajęli w pobliżu cyrku, 

przy ulicy Lwiej. Czuła, że na tym się nie skończy.

Kiedyś   jeden   z   policjantów   nazwał   Olka   „wodzem   Polaków   szczecińskich”.   Była 

dumna z tego określenia, ale napawało ją trwogą. Jeżeli tak go nazywają, to będą dążyli 
do pozbycia się go za wszelką cenę. I on o tym wiedział, ale ani na moment nie przerwał swej 
działalności, nie osłabił jej tempa.

Obok drużyny  harcerskiej zorganizował nową drużynę  zuchową „Wiewiórek”. Był 

to okres największego rozwoju harcerstwa w Szczecinie. Dwukrotnie przyjmowano delegacje 
kolegów z Warszawy, którzy w 1935r. tędy jechali do Szwecji, a w 1936 do Norwegii.

Podpisy.

Uroczyście wypadły odwiedziny starszej grupy harcerskiej z Warszawy. Odwiedziła 

ona muzeum na Wałach nad Odrą; obejrzała nie tylko słowiańskie wykopaliska, ale także 
wystawę   „Kultura   Polski”,   zorganizowaną   na   zasadzie   wymiany.   W   asyście   kolegów 
z „Gryfa”   goście   wygrali   się   na   Wieżę   Gocławską,   nad   Jezioro   Szmaragdowe   w Kniei 
Bukowej,   do   Lasu   Arkońskiego   i   przejechali   się   statkiem   po   porcie.   Na   zakończenie 
spotkanie odbyła się wspólna zbiórka szczecinian i warszawiaków w Domu Polskim, a potem 
w konsulacie.

Jesienią   1935   roku   Seelebinder   został   wywłaszczony,   a   hitlerowski   zarządca 

kamienicy   natychmiast   wymówił   organizacjom   polskim   dzierżawę   lokalu.   Trzeba   było 
opuścić lokal, zostawiając tu wspomnienia, echa wielu wydarzeń i spraw.

Szczególnie utkwiła w pamięci jedna z wieczornic, w czasie której weszła na salę 

policja niemiecka. Omieczyński zerwał się wtedy z miejsca i zaczął śpiewać „Jeszcze Polska 
nie   zginęła”.   Wszyscy   powstali   z   krzeseł,   ale   jeszcze   przez   chwilę   śpiewał   sam,   wśród 
milczenia zebranych, zaskoczonych tym co się dzieje. A głos miał mocny, nabrzmiały żarem. 
To pociągnęło innych; zaczęto mu wtórować. Najpierw kilka osób, w chwilę potem wszyscy 
członkowie chóru, a przy słowach „Marsz, marsz Dąbrowski...” śpiew objął całą salę.

Niemcy zatrzymali się przy drzwiach. Zaskoczeni w pierwszej chwili nie wiedzieli jak 

mają   zareagować.   Wreszcie   przerwali   śpiew   i   zaczęli   legitymować   zebranych.   Wszyscy 
jednak biorący udział w tej uroczystości dobrze zapamiętali kilka minut śpiewu, gdy czuli się 
mocni, wolni, walczący i gotowi na wszystko.

Wspominano również odwiedziny w tym domu marynarzy ze statku „Poznań”, który 

w ostatnich dniach 1934r. wpłynął do portu szczecińskiego, później rewizytę na pokładzie 
i przyjęcie u kapitana polskiego okrętu.

Trzeba było jednak uciec od wspomnień i przystąpić do dalszej pracy w innym, mniej 

wygodnym   lokalu.   Również   szkoła   przeniosła   się   z   ulicy   Św.   Ducha   na   ulicę   Szewską, 
do jeszcze gorszego pomieszczenia. Ale to nikogo nie załamało.

Czas   płynął   szybko.   W   lipcu   1937   roku   wszystkie   „Wiewiórki”   i   kilku   starszych 

harcerzy wyjechało z Omieczyńskim na obóz zorganizowany na Górze Świętej Anny.

background image

- 24 -

2 września wkrótce po powrocie do Szczecina Omieczyńskiego wezwano do gestapo. 

Tym   razem   nie   było   to   przesłuchanie.   Urzędnik   policyjny   był   w   dobrym   humorze 
i odczytując   polskiemu   nauczycielowi   zarządzenie   nadeszłe   z   Berlina   nawet   się   lekko 
uśmiechał. Triumfująco.
-   „Z   polecenia   pana   ministra   Spraw   Wewnętrznych   Rzeszy   i   Prus   zakazuje   się   z dniem 
1 września 1937 roku   na   czas   nieokreślony   wszystkim   organizacjom   młodzieżowym 
mniejszości   polskiej,   a   szczególnie   młodzieży   harcerskiej,   noszenia   mundurów   lub 
jednolitych ubiorów”. Jasne? - spytał i dodał - Rozumie się, że nie wolno nosić ich nawet pod 
płaszczami.

A   jednak   odbyła   się   jeszcze   jedna   zbiórka   w   strojach   harcerskich.   Omieczyński 

zorganizował   ją   na   stoku   Gór   Bukowych,   w   pobliżu   Podjuch.   Przed   wieczorem   rozbito 
namioty, rozpalono ognisko.
- Dziś żegnamy się z mundurami  harcerskimi  - powiedział drużynowy.  - Może włożycie 
je jeszcze kiedyś... A teraz spójrzcie za rzekę... Tam, w oddali zapalają się coraz liczniej 
światła Szczecina. To miasto nie jest jeszcze nasze. A koło historii, które przez tysiąc lat 
obracało się na wschód, teraz zmieniło kierunek. Część ziem zagarniętych została uwolniona. 
Nie panoszy się już Niemiec w Poznaniu, Bydgoszczy i Katowicach. Jeżeli znów Prusak 
rozpali płomień wojny, odda resztę: - Wrocław i Szczecin! A wtedy już na terenie wolnego 
Pomorza będziemy wspominać dzisiejszy smutny wieczór...

Z   dołu   od   Regalicy   zaszumiał   wiatr.   Na   szosie   ustał   ruch.   Zapadł   mrok.   Coraz 

wyraźniej odbijały się światła bliskie i dalekie.
- Powstań! - rzucił komendę drużynowy.  - Zanim stąd odejdziemy,  zanim zgasimy nasze 
ognisko, złóżmy harcerską przysięgę na wierność ojczyźnie. Wyprężyli się, tworząc zwarty 
krąg. Wyciągnęli dłonie złożone do ślubowania.

Powtarzali za drużynowym, który mówił głosem uroczystym:
„Z rozwagą i radością stwierdzamy, że jesteśmy Polakami, że należymy do narodu 

polskiego!   Na   zawsze   zachowamy   w   sercach   miłość   naszych   ojców   do   ziemi   polskiej! 
Walczyć   będziemy   pod  znakiem   Rodła   aż   do   zwycięstwa!   Nie   ustaniemy   w   walce!   Siłę 
słuszności mamy i mocą tej słuszności wytrwamy i wygramy!”

Echo roznosiło po okolicy słowa przysięgi harcerzy gotowych na wszystko w zaciętej 

walce z wrogiem.

Ognisko   dogasło...   Szybko   je   zasypali   i   już   cicho   bez   rozmów   i   śpiewu   zaczęli 

schodzić w dół w kierunku miasta.

Grunwaldzki.

Praca w terenie

Szczeciński zarząd Związku Polaków od chwili swego powstania dbał o zacieśnienie 

łączności  z rodakami  mieszkającymi  w okolicach  miasta.  Zapraszano  ich na uroczystości 
do Domu   Polskiego,   zachęcano   do   prenumeraty   „Dziennika   Berlińskiego”.   Ofiarnym 
kolporterem   był   Jan   Chmara,   dzięki   któremu   poza   Szczecinem   rozchodziło   się   ponad 
600 egzemplarzy tej gazety. Była to liczba dość wysoka, biorąc pod uwagę, że za sprzedaż 
bezpośrednią groziły kary pieniężne. Była to jednak najszybsza forma rozprowadzania prasy 
politycznej, gdyż poczta często przetrzymywała polskie gazety i nie doręczała ich abonentom, 
co ich też zniechęcało do prenumeraty tych czasopism.

Nauczyciele   wędrowni   również   zajmowali   się   propagowaniem   polskiego   słowa 

drukowanego. Czynił to już Golisz, ale dopiero Omieczyńskiemu udało się osiągnąć poważne 
sukcesy w zakresie wzrostu czytelnictwa. Wyjeżdżając w teren zabierał zawsze do plecaka 
polskie książki i gazety.

background image

- 25 -

Raz w tygodniu docierał do każdego z punktów nauczania w powiatach: pyrzyckim, 

gryfińskim, nowogardzkim, stargardzkim i rędowskim. Czasami - w niedzielę - zapuszczał się 
nawet w okolice Myśliborza, to znów na wyspę Wolin, gdzie w czasie zajęcia z dziećmi, 
schodzili się na spotkanie z nim nie tylko Polacy miejscowi, ale liczni robotnicy sezonowi zza 
kordonu.

Znano dobrze jego motocykl  typu  „Zundap”, strojny w biało-czerwony proporzec. 

Omieczyński wkładał na drogę mundur harcerski, wiążąc raz czarną chustę jako drużynowy 
„Gryfa”,  to znów - żółtą  jako wódz „Wiewiórek”. Nosił ten mundur  znacznie  dłużej  niż 
ktokolwiek inny, nie lękając się mandatów policyjnych.

Przedmieście.

Ilość   punktów   nauczania   szybko   rosła.   Z   inicjatywy   Omieczyńskiego   zapraszano 

w teren również literatów polskich, którzy odwiedzali Szczecin. 17 marca 1935r. w Przylepie 
koło Pyrzyc odbyło się spotkanie Kazimiery Iłłakowiczówny z robotnikami, którzy ściągnęli 
tu nawet z odległych stron powiatu.

Gościom   towarzyszył   prawie   zawsze   Aleksander   Omieczyński.   O  jednym   z takich 

wyjazdów pisał do redakcji warszawskiej „Gazety Polskiej” Kazimierz Lisiewicz, pracownik 
konsulatu RP w Szczecinie.

„Po przybyciu do Pyrzyc poszliśmy do kościoła katolickiego. Proboszcz nazywał się 

Majewski. Umie on mówić po polsku, ale się boi...

Na podwyższeniu obok organów siedział policjant i w ręce trzymał służbową czapkę... 

Jak zauważyłem, stosunek polskich śpiewników do niemieckich jest jak 3:1... Udaliśmy się na 
zebranie. Z wielkim zainteresowaniem słuchano tego, co mówiłem o Polsce.

Pytałem,   jakie   tu   są   stosunki   i   jak   oni   żyją?...   Mogą   pracować   tylko   z   widłami 

i łopatą... Kiedy się ma córkę i chce ją posłać jako sprzedawczynię do sklepu, to na to Niemcy 
nie pozwalają. Jeśli się trochę oszczędzi i chce kupić domek czy pół morgi ziemi, to tego też 
nie wolno.

Odczuwają oni głęboko niesprawiedliwość... Mają opiekę socjalną, ale prawa, które 

im przysługują, przypominają mi obrazki z książki „Chata wuja Toma”. Polski robotnik może 
tylko pracować, innych praw nie posiada...

Dzieci   rozumieją   dobrze,   gdy   rodzice   mówią   do   nich   po   polsku,   ale   często 

odpowiadają   w   języku   niemieckim...   Ta   sytuacja   ulega   już   poprawie.   Nauczyciel   szkoły 
polskiej rozdaje dzieciom elementarze i uczy je po polsku... W większych miejscowościach 
dzieci znają nawet na pamięć polskie wiersze...”

Szczeciński   teatr   amatorski   prowadzony   przez   Omieczyńskiego   również   odwiedził 

Pyrzyce,   a   poza   tym   Damicz.   Organizowano   także   tradycyjne   zabawy   w   Szczecinie 
i na prowincji,   zwłaszcza   tzw.   Podkoziołek.   (Polegał   on   na   tym,   że   według   starego 
słowiańskiego   zwyczaju   muzykę   opłacały   panny,   za   karę,   że   nie   wyszły   za   mąż   w   tym 
karnawale).

Chodzono   „z   gwiazdką”   i   „po   dyngusie”   -   zwłaszcza   w   pyrzyckim   i   gryfińskim. 

W organizowaniu tych obchodów pomagał Omieczyńskiemu Jacek Michałowski, który jako 
pełnomocnik   Związku   Polskich   Robotników   Rolnych   często   docierał   do   rodaków 
zamieszkałych   dość   daleko.   Dzięki   staraniom   Michałowskiego   we   wszystkich   powiatach 
powstały oddziały Związku, przy których zakładano biblioteki.

W   księgozbiorze   było   zawsze   wiele   polskich   elementarzy,   potrzebnych   nie   tylko 

dzieciom. Książki historyczne, wypożyczane z tych bibliotek czytywane były na głos, budziły 
nie tylko wzruszenie, ale i dumę. Wielu z polskich robotników, pracujących w majątkach 
junkierskich po raz pierwszy stykało się z literaturą ojczystą, niektórzy nie wiedzieli nawet, 
że istnieje taka.

background image

- 26 -

Wspólnie   z   Michałowskim   i   Franciszkiem   Jujką   podejmował   Omieczyński   próby 

zorganizowania harcerstwa poza Szczecinem. Udało się tylko wciągnąć do drużyny „Gryf” 
młodzież zamieszkałą w pobliżu miasta, która mogła dojeżdżać na zbiórki.

Legitymacja.

Nowa szkoła

Nowy lokal szkoły mieścił się na drugim piętrze czynszowej kamienicy przy ulicy 

Szewskiej. Korytarze dzielił go na dwie prawie równe części. W lewej mieściła się klasa, 
zamieniana w razie potrzeby na salę zebrań, mniejszą niż w lokalu przy ulicy Św. Ducha. 
Na przeciw znajdowały się dwa pokoje. Najpierw wchodziło się do jadalni, zwanej też „salą 
zieloną” od koloru ceraty pokrywającej stoły i półki w szafie. Dalej były drzwi do gabinetu 
kierownika.   Znajdowały  się  tam   najcenniejsze  rzeczy:  patefon,  projektor  filmowy  i  szafa 
z wiatrówkami.

Na   lekcje   szło   się   stromymi,   ciemnymi   schodami,   do   których   najtrudniej   było 

przyzwyczaić   się   uczestnikom   wieczornych   zebrań.   Odbywały   się   one   i   tutaj   mimo 
zmniejszenia powierzchni Domu Polskiego. W jadalni instalowano bufet, w klasie tańczono, 
a koniec korytarza lub gabinet kierownika zamieniany był na strzelnicę.

Przedstawienia urządzano teraz rzadziej, ale rocznice świąt narodowych obchodzone 

były jak dawniej. W 1937 roku wystąpiła po raz pierwszy orkiestra, składająca się z uczniów 
grających na harmonijkach ustnych. Zespół był duży, w skład jego wchodziło również kilka 
dziewcząt. W repertuarze znajdowały się liczne polskie pieśni ludowe, z których najbardziej 
podobały się piosenki „Hej tam po lasem...” i „Zasiali górale...”.

Zbiórki drużyny odbywały się teraz co tydzień. Mimo że wszyscy przychodzili na nie 

w zwykłych ubraniach, nastrój nie zmienił się wcale.

Chłopcy   zawzięli   się;   nie   skarżyli   się   już   nawet   na   szykany,   jakie   ich   spotykały 

w niemieckiej szkole, nie wspominali nic o okrzykach w kinie „Polacken raus!” (Polacy! 
wyjść!), gdy zamienili parę słów po polsku, nie pytali dlaczego przezwiska Słowianin używa 
się w znaczeniu najbardziej pogardliwym. Przyjmowali to wszystko jako formy przemocy 
wroga, z którym należy walczyć.
- Nie uważajcie się nigdy za męczenników, za ofiary terroru - mówił Omieczyński. - Jesteście 
żołnierzami Rzeczypospolitej i możecie w walce ponieść wiele różnych strat, nawet zginąć. 
A na wojnie czasem długo czeka się na chwilę natarcia i nie wszyscy jej doczekają, trwając 
pod ogniem wroga. Ale trzeba trwać i dotrwać!

I trwali chłopcy. A walka była coraz trudniejsza. Spotykali się na krótko na lekcjach 

i zbiórkach, a potem znowu rozchodzili się. Szli tam, gdzie byli samotni wśród obelg, napaści 
i nieustannie wzrastającego nacisku wroga.

Prawdy.

W pierwszych dniach marca 1938 roku drużyna zebrała się poza normalnym planem 

zajęć. Żegnano manifestacyjnie delegację odjeżdżającą na Kongres Polaków w III Rzeszy.

Obok przedstawicieli autochtonicznej ludności Śląska, Mazur. Warmii, Powiśla, Ziemi 

Lubuskiej,   Kaszub,   Pogranicza   i   innych   ośrodków   Polonii,   znaleźli   się   w   największej 
teatralnej sali Berlina również reprezentanci walczącego Szczecina.

Na   wiecu   zorganizowanym   w   Domu   Polskim   delegacja   szczecińska   po   powrocie 

z Kongresu   złożyła   sprawozdanie   z   obrad.   Podano   wówczas   do   wiadomości   Pięć   Prawd 
Polaków. Powtarzała je chórem cała sala, a najmocniej, w głębokiej ciszy czytał Omieczyński 
apel kongresowy:
-   „...   Lud   nasz   jest   ubogi   materialnie,   bo   nie   ma   wśród   nas   wielkich   panów   ani   ludzi 
majętnych. Ale za to bogaci jesteśmy sercami. Polskimi sercami... Duch nasz - duch Polactwa 
- silniejszego od siebie nie zna!”

background image

- 27 -

Nad   salą   wzniosły   się   słowa   Roty,   pieśni   śpiewanej   dawniej   przez   ojców,   teraz 

przekazywanej trzeciemu pokoleniu.

A gdy ucichły  jej  potężne  tony,  zabrzmiał  „Marsz rodłowej  młodzieży”,  napisany 

specjalnie   na   zjazd   marcowy   przez   Franciszka   Jujkę   i   zwany   przez   niego   „zawołaniem 
kongresowym”.
„Mówili, że trzeba umierać nam,
że na nic się zdadzą ofiary!...
A myśmy hardo u jutra bram
Zatknęli zwycięskie sztandary”...

Chór   młodych   głosów   rozlegał   się   donośnie   w   ciszy   zasłuchanej   sali...   Powiało 

historią.

W cieniu nadchodzącej wojny

Burza dziejowa nadciągała  szybko;  Polacy szczecińscy odczuwali  dotkliwie  każdy 

sukces   zaborczej   polityki   hitlerowskiej.   Aresztowano   Stanisława   Borkowskiego,   prezesa 
miejscowego   oddziału   Związku   Polaków   i   zesłano   go   do   obozu   koncentracyjnego 
w Oranienburgu   z   wyrokiem   piętnastu   lat   pozbawienia   wolności.   Uważając   ten   wyrok 
za bezprawny,   organizacja   nie   wybierała   nowego   prezesa.   Oficjalnie   został   nim   nadal 
Borkowski, a funkcję jego pełnił na razie Aleksander Omieczyński.

Po   antypolskim   przemówieniu   Hitlera   w   każdej   chwili   oczekiwano   nowych 

aresztowań i represji. Nastąpiły one faktycznie w połowie maja 1939 roku, szkoła jednak 
i siedziba organizacji były nadal czynne. Tylko gestapowcy wartujący przed budynkiem nie 
usiłowali już ukrywać swej obecności.

Omieczyński,   pełen   najgorszych   przeczuć,   postanowił   wysłać   żonę   i dzieci 

do rodziców. Wiedział, że każdego dnia można się spodziewać uderzenia ze strony policji lub 
bojówek hitlerowskich. Decydując się pozostać na trudnym posterunku, chciał ocalić swoich 
najbliższych przed tym, co zbliżało się nieuchronnie.

1   czerwca   odprowadził   rodzinę   na   dworzec.   Pożegnanie   było   krótkie.   D   ostatniej 

chwili nie padły słowa, które cisnęły się na usta - „czy się jeszcze zobaczymy?”

Gdy pociąg ruszył,  Omieczyński szedł szybko obok przesuwających  się wagonów, 

jakby starał się zapamiętać twarz żony, główki dziecięce... W oczach Ludwiki dojrzał cień 
trwogi - czyżby coś przeczuwała?

Pociąg   odjechał,   nauczyciel   został   sam   na   peronie   ze   swoimi   myślami.   Starał   się 

otrząsnąć   z   tego   nastroju   i   ruszył   szybkim   krokiem   do   swego   mieszkania   przy   ulicy 
Tkackiej... Przeczucia go nie omyliły. Gdy przekręcił klucz w zamku, otworzyły się cicho 
drzwi od sąsiedniego mieszkania. Wychyliła się zza nich żona sąsiada i przywołała go ruchem 
ręki...
-   Było   dwóch   tych...,   pan   wie   -   szepnęła.   -   Stukali.   Długo.   Potem   poszli,   ale   wrócili 
za godzinę. To było niedawno...
-   Dziękuję   -   powiedział   -   Niech   pani   zamknie   drzwi.   Tak,   dobrze.   To   jasne.   Nie 
rozmawialiśmy...

Widział jak cofając się do mieszkania patrzy na niego współczującym wzrokiem.

- Tak jakbym już umarł - pomyślał. - No, jeszcze żyję... I nawet dziś mnie nie wezmą.

Wszedł   do  mieszkania.  Zamknął   drzwi,  przekręcił   klucz  i   schował   go do kieszeni. 

Nie zapalając   światła   opróżnił   środkową   szufladę   biurka.   Zebrał   wszystkie   dokumenty 
wiążące się ze Związkiem Polaków. Nie było tego wiele, zmieściło się w obu kieszeniach 
wewnętrznych marynarki.

Podszedł do okna, gdy usłyszał stukanie do drzwi.

background image

- 28 -

- Ciekawe, czy mnie widzieli wchodzącego? Zresztą to nieważne. - Jak najciszej otworzył 
okno i wyjrzał.

Otwierał się stąd widok na zaplecze budynku straży pożarnej. Pusto było i ciemno. 

Tymczasem stukanie powtórzyło się. Spojrzał w dół. Pod oknem rysował się słabo daszek nad 
wejściem do piwnicy. Trzeba było stanąć teraz we framudze okna i ostatnim spojrzeniem 
objąć mieszkanie, potem przymknąć za dobą okno i skoczyć.

Czy nikt nie usłyszał? Nie ma co czekać! Teraz z daszku na ziemię. W bramie straży 

pożarnej nie ma na szczęście nikogo, na ulicy też pusto. Na prawo - w Tkackiej może być 
samochód, trzeba na lewo, do pomnika Orła Białego, a potem... dokąd?

Do   szkoły   nie   można,   tam   chyba   już   czekają.   Najlepiej   do   kogoś   ze   Związku, 

prywatnie.  Papiery trzeba   zniszczyć,   ale  może  uda  się  je  przechować.  Więc   je  przekażę, 
a potem?  Uciekać  za   granicę?  Można  zaryzykować...  Ale   polski  nauczyciel   nie  opuszcza 
swoich uczniów drużynowy nie zostawia swych harcerzy samych wśród wrogów.

W dwa dni później 3 czerwca wszedł do szkoły o normalnej godzinie. Uczniów było 

tylko pięciu. Uśmiechnął się do nich i rozdał kartki.
- Napiszemy dyktando z polskiego... - powiedział tak jakby miał przed dobą całą klasę, jakby 
nie liczył się z tym, że może być aresztowany jeszcze w czasie tej lekcji.

Uczniowie patrzyli na niego z napiętą uwagą. Uśmiechali się, starając się wytworzyć 

weselszy nastrój. Kochali teraz swojego nauczyciela jeszcze bardziej i podziwiali go.

Nagle stuknęły drzwi wejściowe i do klasy weszło dwóch osobników w skórzanych 

płaszczach i wysokich butach.
- Omietzinsky? - zapytał jeden z przybyłych, wyższy i wyglądający na szefa.
- Tak.

Tamten wskazał ręką, żeby iść przed nim. Ruszyli do kancelarii. Po kilku minutach 

drugi z gestapowców wrócił na salę i ostrym głosem kazał uczniom rozejść się do domów.

Zeszli tylko na ulicę. Tu zaczaili się w pobliskich bramach. Po dwudziestu minutach 

zobaczyli, że Omieczyński wychodzi z bramy, a za nim postępuje jeden z agentów. Szli obaj 
w kierunku czarnego samochodu stojącego w pobliżu.

Uczniowie wyszli z ukrycia i stanęli na brzegu chodnika: Chmara, Iwan, Wałęsiak 

i dwaj mniejsi. Wyprostowali się w pozycji na baczność. Omieczyński przeszedł przed nimi 
jak dowódca przed frontem swych żołnierzy. Jeszcze raz się obejrzał i zatrzasnęły się za nimi 
drzwiczki samochodu.

Na drugi dzień, gdy uczniowie przyszli do szkoły, zastali plomby i napis ostrzegający 

przed ich zerwaniem. W kilka dni później na wielką platformę załadowano wszystkie meble 
i gdzieś wywieziono.

D- Szczecina przyjechała zaalarmowana pani Ludwika. Właściciel kamienicy kazał jej 

szybko zabierać rzeczy z mieszkania krzycząc tak, aby słyszano dookoła, że nie wiedział 
„jakich przestępców miał  w swym  domu  i nie chce widzieć  jej tu ani jednego dnia, ani 
godziny”.

Przez kilka dni Omieczyńska starała się uzyskać widzenie z mężem, interweniować 

we władzach gestapo; na darmo.

Mocowała   u   Iwanów.   Któregoś   wieczoru   zrozpaczona   zupełnie   zwróciła   się 

do Mietka:
- Słuchaj, a może ty spróbowałbyś dotrzeć do aresztu policyjnego, gdzie uwięziono mego 
męża? Może zobaczyłbyś się z nim, a jeśli nawet nie, to paczkę byś mu podał?

Chłopcu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Przypomniał sobie, co mówił druh Olek 

na zbiórkach: Harcerz jest zawsze gotów do pomocy, dla harcerza nie ma trudnych zadań 
do wykonania. Harcerz umie przezwyciężyć lęk.

Zadanie jest zaszczytne. Dotrzeć właśnie do niego - drużynowego. Trzeba je wykonać. 

Ale jak to zrobić, żeby się udało?

background image

- 29 -

Mietek   długo   się   zastanawiał,   aż   wreszcie   zdecydował.   Była   tylko   jedna   droga. 

Ryzykowna, to prawda, ale cóż nie było ryzykiem w tej sytuacji?

Rano wybiegł z domu z paczką przygotowaną przez panią Ludwikę. Poszedł prosto 

do budynku, który mieszkańcy Szczecina od kilku lat woleli omijać z daleka, choćby przyszło 
dobrze nałożyć drogi.

List.

Zastukał do potężnych drzwi.
Na wartowni dyżurował stary, wąsaty podoficer policji.

- Panie komendancie - prosił chłopak - Tu, w areszcie jest mój nauczyciel, mam dla niego 
paczkę...

Niemiec był jakiś zaspany. Nie spytał nawet - na szczęście - z jakiej szkoły jest ten 

nauczyciel.
- Daj no paczkę - mruknął i szybko przejrzał jej zawartość. Zabrał tylko zapałki, resztę oddał - 
Jak   się   nazywa   ten   twój   nauczyciel?   -   spytał,   a   usłyszawszy   nazwisko,   sprawdził   listę 
więźniów i powiódł Mietka długim korytarzem.

Zatrzymali  się przed celą numer  41. Niemiec pomedytował i odprowadził chłopca 

do sali   o   ścianach   obstawionych   ławami.   Słychać   stamtąd   było   jak   brzęknęły   klucze, 
zaskrzypiały otwierane drzwi i jak strażnik wywołał Omieczyńskiego na korytarz.

Krótko trwała rozmowa.

- Nie martw się, wszystko będzie dobrze... - Omieczyński wziął paczkę i udawał, że do niej 
zagląda. - Co tam robicie? Jak szkoła?
- Zamknęli - Mietek również ściszył głos.
- To było do przewidzenia. Ale jeszcze będzie! I nie taka! Większa... Zobaczysz!
- Żona druha jest u nas... - Mietek poinformował szybko - jak najciszej.
- Tak? Niech szybko wyjedzie. To jej powiedz. A ty... przyjdziesz jeszcze kiedy?
- Będę się starał. Jeżeli wpuszczą...

Rozmowa się urwała. Strażnik popchnął chłopca w kierunku wyjścia.
Od   tej   pory   Mietek   przez   kilka   dni   chodził   koło   czerwonego   budynku   policji, 

ozdobionego   posągiem   rycerza   nad   głównym   wejściem.   Nie   wpuszczano   go   już   jednak 
do środka. Dopiero w tydzień później zauważył nauczyciela prowadzonego w większej grupie 
pod silną strażą do budynku gestapo. Omieczyński ręce miał skute, ale głowę trzymał wysoko 
i widać było, że nie załamuje się.

W   końcu   sierpnia   wywieziono   go   do   Oranienburga.   Samochód   więzienny 

zatrzymywał  się   często.  Przepuszczano  kolumny  aut,   czołgów  i  armat,   idące   na  wschód, 
ku granicom Rzeczypospolitej.

Brama.

Wytrwali i wygrali

1   września,   gdy   z   zachodniopomorskich   lotnisk   startowały   bombowce   lecące 

w kierunku   Torunia,   Warszawy   i  Łodzi,   w  gmachu   policji   w   Szczecinie   powiększała   się 
z każdą godziną gromada zatrzymanych polskich mieszkańców miasta.

Wśród nich krążyli agenci gestapo, wyszukując znanych sobie działaczy. Krzyczano 

i grożono:
- Żresz niemiecki chleb a zdradzasz III Rzeszę - wołał policjant do Józefa Wałęsiaka. - Syna 
do   Polski   na   wakacje   wysyłałeś,   do   polskiej   organizacji   należysz,   rodzina   twoja   tylko 
po polsku mówi, nie?... Zgnijesz w więzieniu...
- Na ten chleb, który jem, muszę ciężko pracować - odpowiedział Wałęsiak. – A Polakiem 
to już i zostanę...

background image

- 30 -

Oprócz   niego   aresztowano   Bodasińskiego,   Strzemplewicza,   Iwana   i wielu   innych 

członków polskich stowarzyszeń w Szczecinie. Wysłano ich do obozów koncentracyjnych.

W   Oranienburgu   spotkał   się   Omieczyński   z   Goliszem,   którego   13 września 

aresztowano w Berlinie. Znaleźli się tam również czołowi działacze szkolnictwa polskiego 
jak Józef Mozolewski, Władysław Narożyński oraz przywódcy narodowi Serbołużyczan - 
bracia Cyże.

W   1940   roku   Omieczyńskiego   przewieziono   do   obozu   we   Flossenburgu   koło 

Hamburga, a następnie do więzienia szczecińskiego przy ulicy Kaszubskiej.

Po   długotrwałym   śledztwie   hitlerowscy   oprawcy,   widząc,   że   nie   złamią   „wodza 

szczecińskich Polaków” żadnymi torturami - zamordowali go w dniu 10 września 1941 roku.

W półtora roku później, 1 kwietnia 1943 roku został ścięty toporem w Oranienburgu 

Maksymilian Golisz. W tym samym czasie zginął w neubrandenburskiej katowni Franciszek 
Jujka. Stracono Józefa Horsta i tak piękną, jak dzielną Marię Gąszczak, działaczkę harcerską 
na Pomorzu, Pieniężnych i wielu innych.

A kilka dni później, bo już 20 kwietnia 1943 roku spadły na Szczecin tysiące bomb 

lotniczych. W 1944r. dalsze cztery naloty alianckich flot powietrznych zamieniły w perzynę 
Stare Miasto, dzielnicę portową i część centrum. Ogarnięci paniką kryli  się do schronów 
ci, którzy przed dziesięcioma  laty od prześladowania  Polaków szczecińskich  rozpoczynali 
marsz na podbój Europy.

I   minął   jeszcze   jeden   rok.   Uchodząc   przed   natarciem   I Armii   polskiej 

i sprzymierzonych korpusów radzieckich, opuścili Szczecin przywódcy hitlerowscy, a z nimi 
prawie cała ludność niemiecka.

Od  połowy marca  do  26 kwietnia   trwał  bój   o miasto.   A  kiedy  wjeżdżała   w ulicę 

śródmieścia   grupa   operacyjna   obejmująca   Szczecin   w   posiadanie   Polski   -   doszło 
do spotkania, które dokładnie opisał ówczesny prezydent miasta Piotr Zaremba:

„Pierwszą istotą żyjącą, którąśmy ujrzeli w niemal wymarłym mieście, była starsza 

kobieta - Polka. Szła przez gruzy obecnego placu Zwycięstwa. Była to pani Łabędziowa. Nic 
jeszcze  nie   wiedziała  o  powrocie   Szczecina  do  Polski.  Uniknęła  przymusowej   ewakuacji 
przez Niemców, przeżyła okres ich ucieczki i, jak zwykle, wybrała się tego dnia po wodę 
do ulicznej   studni.   Ale   tu   nagle   widzi   rozwiniętą   polską   chorągiew   na   samochodzie... 
Porzuciła wiadra z wodą i wyciągnąwszy ramiona przybiegła do samochodu, wołając:
- Polska, Polacy!... Skąd wyście przyjechali? To już koniec tej wojny? Więc prawdę pisali 
Niemcy, że Polska chce wziąć Szczecin?

Szereg pytań bezładnie rzuconych, przerywanych płaczem. Chciała się dowiedzieć, 

gdzie   nas   można   znaleźć.   Dokąd   ma   przysłać   tych   Polaków,   którzy   ukrywają   się   u niej 
w piwnicy? I czy to wszystko jest prawdą, czy nie złudzeniem starczych oczu?”

*

Minęły   lata...   Tam,   gdzie   znajdował   się   posąg   Wielkiego   Fryca,   wspartego 

na nieodłącznej lasce, widnieje duża metalowa tablica, ozdobiona u góry lilijką z Rodłem, 
wyrytą na tle herbu Szczecina.

Przed   płytą   wyprostowany   dwuszereg   harcerzy,   pochylony   sztandar   i proporce. 

To krąg   instruktorski   imienia   Aleksandra   Omieczyńskiego   oddaje   cześć   pamięci 
bohaterskiego nauczyciela i drużynowego.
Delegacja młodych, którzy urodzili się już na wyzwolonej ziemi składa kwiaty na tablicy, 
rozmieszczając je w ten sposób, aby nie zasłoniły napisu:

background image

- 31 -

„Wszystko co nasze

Polsce oddamy...

-W XXV Rocznicę

powstania Harcerstwa

w Szczecinie

w hołdzie tym, którzy

wszystkie swe siły i życie

sprawie polskiej oddali

1934-1959”

A wkrótce, gdy zaroją się ulice tłumem powracających z pracy, przejedzie tędy idąca 

do domu Anna Tusińska-Piorniak, pracownica oddziału Narodowego Banku Polskiego przy 
ulicy   Starzyńskiego;   przejedzie   „1-ką”   Mieczysław   Iwan,   ceniony   pracownik   fabryki 
„Junak”; zajdzie i to w swym spacerze Józef Wałęsiak, dziś już na zasłużonej emeryturze. 
Czasami przyjedzie na zjazd do Szczecina Ludwika Omieczyńska, jej syn Leszek i córka 
Nadzieja, tak bardzo podobna do niej samej z tamtych historycznych i strasznych lat 30.

Przechodzą wśród tłumu, wypełniającego ulice miasta i może echo przynosi ku nim 

hasło Związku Polaków „Wytrwamy i wygramy...”

A  wtedy  wraca   pamięć   o tych,  co  polegli   w  walce  o  to, by  język  ojczysty   mógł 

brzmieć tu swobodnie, by flaga biało-czerwona łopotała nad wolnym Szczecinem.

Dziś.

1) SA   -   hitlerowski   oddział   szturmowy;   Stahlhelm   -   nazwa   organizacji   niemieckiej 

o charakterze   wojskowym;   Ostbundy   -   wspólna   nazwa   stowarzyszeń   niemieckich, 
których   działalność   skierowana   była   przeciwko   wschodnim   sąsiadom   Rzeszy; 
Jungvereiny   -   związki   młodzieży   niemieckiej   o   programie   odwetowym.   Związki 
te powstały po I wojnie światowej.

2) „Młody Polak w Niemczech” - czasopismo wydawane przez Związek Polaków dla 

młodzieży polskiej. Obok niego ukazywało się również czasopismo pod nazwą „Mały 
Polak w Niemczech”, przeznaczone dla dzieci polskich.

3) Polonia szczecińska wchodziła w skład jednej z Dzielnic, na które był  podzielony 

Związek Polaków w Niemczech. Dzielnic było pięć: I obejmowała Śląsk; II - Pomorze 
Zachodnie; III - Niemcy Zachodnie; IV - Powiśle, Warmię, Mazury; V - Kaszuby 
i tzw. Pogranicze.

4) Centralą nazywano Zarząd Związku Polaków w Niemczech.
5) Stein - po niemiecku znaczy kamień. Mann - człowiek.
6)

background image

- 32 -

Spis treści

Wieczór w Szczecinie

 

                                                                                                                  

 

 

.................................................................................................................

 

 1  

Na progu brunatnej nocy

 

                                                                                                              

 

 

.............................................................................................................

 

 6  

Walka się wzmaga

 

                                                                                                                     

 

 

....................................................................................................................

 

 10

   

Lilijka z Rodłem

 

                                                                                                                         

 

 

........................................................................................................................

 

 14

   

Szkółka Józefy Gilowej

 

                                                                                                             

 

 

............................................................................................................

 

 16

   

Aleksander Omieczyński

 

                                                                                                           

 

 

..........................................................................................................

 

 18

   

Na harcerskich szlakach

 

                                                                                                             

 

 

............................................................................................................

 

 21

   

Praca w terenie

 

                                                                                                                           

 

 

..........................................................................................................................

 

 24

   

Nowa szkoła

 

                                                                                                                               

 

 

..............................................................................................................................

 

 26

   

W cieniu nadchodzącej wojny

 

                                                                                                   

 

 

..................................................................................................

 

 27

   

Wytrwali i wygrali

 

                                                                                                                     

 

 

....................................................................................................................

 

 29