background image

RACHEL CAINE

CZAS WYGNANIA

01

WYKLĘTA

background image

1

Wystarczyło jedno słowo, aby mnie zniszczyć po tysiącleciach bezpiecznego i spokojnego 

życia, a tym słowem było: „Nie”.

Wypowiadając je, miałam świadomość, że będę musiała ponieść konsekwencje. Gdybym 

tylko wiedziała, jak poważne się okażą i jak rozległe będą ich skutki, wątpię, czy odważyłabym się 
odmówić.

Ludzie   mówią,   że  niewiedza  jest  błogosławieństwem  i  być   może  to   prawda,  nawet  dla 

dżinnów.

Przez   chwilę   wydawało   się,   że   mój   kategoryczny   sprzeciw   nie   wywoła   żadnej   reakcji. 

Ashan, dżinn unoszący się przede mną - jeden z najstarszych spośród Starych - był lśniącym wirem 
bez żadnej formy, istotą nieuwięzioną w ciele, taką jak ja.

Pomyślałam,   że   może   tym   razem   moje   nieposłuszeństwo   nie   zostanie   ukarane,   i   wtedy 

poczułam   otaczającą   mnie   falę   eterycznych   prądów.  Eter   był   światem,   w   którym   żyłam,   sferą 
światła i energii, żaru i ognia. Miał niewiele wspólnego z niższymi sferami, tymi związanymi z 
brudem i śmiercią. Żyłam w niebie, a fala poruszająca niebiosa nie wróżyła nic dobrego.

Patrzyłam, jak Ashan - brat, ojciec i moje bóstwo, niedawno ustanowiony Łącznik Matki 

Ziemi z dżinnami - przybiera kształt i postać. Zrobienie tego tutaj wymagało potęgi; sama nie 
próbowałam  nigdy przybierać  postaci  w tym  tak bardzo zmiennym  świecie. Nie sądzę, żebym 
pamiętała typowe kształty, a gdyby nawet, nie miałam mocy pozwalającej manipulować bytami w 
tym świecie.

Eteryczna forma Ashana stała się złowieszczo zagęszczona i mroczna i czułam, jak fale 

nabierają   mocy,   przekształcając   rzeczywistość   wokół   nas.   Barwne   smugi   i   prądy,   pastelowe   i 
doskonałe, nabrały ostrych krawędzi. Tęcze spłynęły krwią i łzami.

- Nie? - powtórzył ustami, które wyglądały niemal jak ludzkie, dając mi szansę na zmianę 

odpowiedzi. Szansę na ocalenie.

- Nie mogę. Nie.
Tym  razem  tęcze zapłonęły.  Zalała  mnie  następna fala,  gorąca i przepełniona  groźbą, i 

poczułam dziwne rwanie, które szybko przeszło w... ból, o ile tylko można odczuwać ból, nie mając 
fizycznej postaci. Instynkt podpowiadał mi, że jestem w niebezpieczeństwie.

- Daję ci ostatnią szansę - powiedział Ashan. - Cassiel, nie wystawiaj mnie na próbę. Nie 

mogę pozwolić, żebyś się zbuntowała. Nie teraz. Rób, co ci każę.

Nie buntowałam się, ale on nie potrafił tego dostrzec, a ja nie umiałam wyjaśnić. Nigdy nie 

słynęłam z rozsądku i nigdy się nie tłumaczyłam.

Milczałam.
- Sama zdecydowałaś o swoim losie. Pamiętaj o tym. Poczułam w środku szarpnięcie czegoś 

rozgrzanego do białości, intensywność tego doznania parzyła moje wnętrze. Wyczułam dokładnie 
moment, w którym Ashan zerwał moje połączenie z eterycznością, ze sobą, z matką nas wszystkich 
- Ziemią.

A przede wszystkim z wszechpotężnym i nieodgadnionym Bogiem.
Dokładnie czułam chwilę, w której umarłam jako dżinn, i spadłam z krzykiem. Przeleciałam 

przez liczne sfery niebios, przebijając je wszystkie i płonąc niczym spadająca gwiazda. Przybrałam 
postać.

Trwałą.
Bolesną.
Upadłam twarzą w błoto i piach.
Zniszczona.
- Cassiel.
Ten głos był ledwie cichym szeptem, ale palił mi uszy jak kwas. Najcichszy dźwięk - nawet 

mojego własnego imienia - sprawiał dotkliwy ból. Nigdy wcześniej nie zostałam zraniona, a teraz 
tonęłam w śmiertelnym  bólu. W upokarzającej, bezsilnej furii, bo zostałam uwięziona w ciele. 
Okaleczona, odarta i odcięta.

A najgorsze, że to wszystko z mojej winy.

background image

Chciałam uciec od głosu wypowiadającego moje imię i delikatnego dotyku gładzącej mnie 

ręki.   Moje   nowo   narodzone   nerwy   wyły,   buntując   się   choćby   przeciw   sugestii   nacisku.   Nie 
potrafiłam oddzielić myśli od przytłaczającego, miażdżącego brzemienia zmysłów, których nigdy 
wcześniej nie próbowałam opanować, bo nigdy dotąd nie zadałam sobie trudu, by wejść w ludzką 
skórę.

- Cassiel, to ja, David. Słyszysz mnie?
David. Tak. David był dżinnem, Łącznikiem tak jak Ashan. On zrozumie. Może mi pomóc. 

Potrafił wyczuć przerażającą pustkę tam, gdzie wcześniej były moje moce i przekonać się, jaką 
krzywdę mi wyrządzono. Może to powstrzymać.

-   Pomocy   -   wyszeptałam,   a   raczej   próbowałam   wyszeptać.   Nie   wiedziałam,   czy   mnie 

rozumie. Dźwięki, które wydostały się z moich ust, nie przypominały słów, tylko dzikie kwilenie 
zranionego zwierzęcia. W mojej prośbie nie było elegancji, nie było elokwencji. Utraciłam wdzięk. 
Znalazłam się w pułapce ciężkiego, opornego ciała i wszystko mnie bolało. Usiłowałam uciec od 
tego bólu, ale bez względu na to, jak się wiłam, zmieniając skórę i przeobrażając, płonący ból 
pozostawał. Agonia samotności, która mnie nie opuści.

Jego   głos   stał   się   donośniejszy,   bardziej   natarczywy,   -   Cassiel.   Posłuchaj   mnie.   Te 

transformacje są zbyt szybkie. Musisz wybrać jakiś kształt i pozostać w nim, rozumiesz? Inaczej 
umrzesz. Przestań się przeobrażać! Nie rozumiałam tego. Cała byłam ciałem i nic nie wydawało się 
właściwe ani prawdziwe. Wciąż na oślep zmieniałam swoją postać - długość nóg i rąk, wzrost i 
wagę ciała, by po chwili zrezygnować z ludzkiego kształtu na rzecz czegoś mniejszego, czegoś 
kociego,   lecz   wtedy   robiło   się   jeszcze   gorzej,   wręcz   gorzej   niż   źle,   więc   powróciłam   do 
człowieczego   ciała   i   leżałam   na   boku,   obolała   i   wyczerpana.   Zamrugałam   szybko   -   och,   jak 
niewiele widziały teraz moje oczy, jakie ograniczone widmo światła - i dostrzegłam, że przybrałam 
postać kobiety, z długimi kończynami i bladą skórą. Włosy, które przesłaniały mi wzrok, także były 
bardzo jasne - wręcz białe, z odcieniem lodowego błękitu. Pasował do straszliwego zimna, jakie 
czułam w sobie.

Drżałam.   Marzłam   na   kość.   Nie   wiedziałam   wcześniej,   że   tak   właśnie   jest,   gdy   nerwy 

szorują   w   taki   sposób.   Było   to   przerażające   i   upokarzające,   gdy   leżałam   tak   obnażona   i   tak 
dziwacznie uformowana.

Poczułam coś ciepłego na moim nagim ciele i przylgnęłam do tego, jęcząc i nie mogąc się 

opanować. Poczułam, jak unoszę się w objęciach, Davida, słaba niczym noworodek.

Wbiłam spojrzenie w jego twarz. Była taka odmienna. Nie jak jasny płomień, znany mi ze 

sfery   eterycznej;   tu   przyjął   postać   człowieka,   mężczyzny.   A   jednak   w   gorącym   miedzianym 
odcieniu jego oczu i blasku skóry wciąż pozostawało coś z dżinna.

David zawsze uwielbiał przebywać pośród śmiertelników, podczas gdy ja ich unikałam, nie 

myśląc nawet o przybieraniu ludzkiej postaci. Nigdy się nie przyjaźniliśmy, a jedynie od czasu do 
czasu, kiedy nadarzała się okazja, byliśmy sojusznikami. Nikim więcej. Jak na ironię, znaleźliśmy 
się w tym samym miejscu, choć dotarliśmy tu jakże odmiennymi drogami.

- Cassiel - odezwał się znowu i odgarnął mi włosy z twarzy, opierając moją głowę na swojej 

piersi. - Co się z tobą stało?

Wydawał  się szczerze zatroskany,  choć nie należałam  do jego grupy i nie był  za mnie 

odpowiedzialny. Ale David zawsze miał w sobie coś ludzkiego ze względu na swoje pochodzenie. 
Fałszywie zrodzony, był dżinnem jedynie dzięki swojej mocy - wychował się wśród ludzi i wyrósł 
na dżinna tylko z powodu katastrofalnej zagłady tysięcy istot. Nazywali oni samych siebie nowymi 
dżinnami.   Nie   byli   tacy   jak   Ashan.   Ani   tacy   jak   ja.   My   byliśmy   prawdziwymi   dżinnami, 
zrodzonymi z mocy Ziemi. Tamci to tylko nuworysze, którzy pojawili się za późno.

- Słyszysz mnie? Co się stało?
Nawet gdybym zdołała się posłużyć swoimi nowymi ustami, płucami i językiem, nie byłam 

w   stanie   wyznać,   co   doprowadziło   mnie   do   tego   żałosnego   stanu,   bez   ujawniania   więcej   niż 
powinien się dowiedzieć ktoś taki jak David.

Nie mogłam mu powiedzieć.
Pewnie to zrozumiał, bo zamiast dalej wypytywać skupił na mnie uwagę i poczułam ciepło 

background image

omiatające i przenikające mnie. Niosące ukojenie. Tak jak dłoń, którą gładził mnie po włosach, nie 
chcąc dotykać mojej wrażliwej nowej skóry.

Wyraz jego twarzy się zmienił, a oczy rozszerzyły. Za rzadko widywałam z bliska ludzi, 

żeby wiedzieć, co to oznacza.

- Zostałaś odcięta. Cassiel, ty umierasz. Dlaczego Ashan ci to zrobił?
Miał   rację;   umierałam.   Dręczył   mnie   głód,   mroczne   źródło   rozpaczy,   które   narastało   z 

każdym czerpanym z wysiłkiem wdechem. Dżinnom niepotrzebny jest ludzki pokarm; żywimy się 
tym, co eteryczne... i co znalazło się teraz poza moim zasięgiem. Życie dżinna, sama jego istota, 
zamknęło się przede mną.

Nic dziwnego, że tak bardzo bolało.
David podniósł mnie i poczułam siłę przyciągania krępującą ciało. A gdyby mnie upuścił? 

Wyobraziłam sobie zderzenie z ziemią, ból i dopadła mnie koszmarna fala lęku. Skuliłam się w 
jego ramionach, bezradna i wściekła na swoją niedoskonałość.

Cassiel Wielka. Cassiel Groźna.
Cassiel Wygnana.
Rozpostarłam zmysły,  z dala od swojego topornego ciała, aby skupić je na otaczającym 

świecie. Znajdowałam się w jakimś domu, nie mając pojęcia, jak tu trafiłam i jak odszukał mnie 
David. Wszystko wydawało się zbyt jasne i ostre, za płaskie. Nie potrafiłam wyczuwać otoczenia, 
tak jak powinnam, jak robiłam to jako dżinn; łóżko, na którym  David ostrożnie mnie położył, 
wydawało się chłodne i rozkosznie miękkie, ale to tylko nerwy reagowały na dotyk i temperaturę. 
Ludzkie zmysły, przytępione i niezdarne.

Jako dżinn powinnam w jednej chwili dowiedzieć się wszystkiego o tym pomieszczeniu - 

poznać jego historię, wiedzieć, gdzie i jak powstało. Mogłabym opowiadać o każdym drobiazgu, 
gdybym tylko zechciała. Znałabym każdą rzecz, z jej najdrobniejszymi cząsteczkami, i byłabym w 
stanie rozkładać ją i składać, mając dostateczne moce i zdolności.

Zamiast tego mogłam korzystać tylko z ludzkich receptorów, reagując jedynie na to, co 

zewnętrzne, interpretując wszystko na podstawie wyglądu i zapachu, dotykając i nasłuchując. I 
smakując. Coś o metalicznym smaku wypełniało mi usta. Krew. Przełknęłam ją i aż mnie zemdliło. 
A więc krwawiłam. Na myśl o tym poczułam się jeszcze bardziej krucha.

Łóżko zapadło się nieco, gdy David usiadł na nim obok mnie.
- Cassiel - poprosił. - Spróbuj coś powiedzieć. Zwilżyłam wargi niewprawnym, mięsistym 

językiem i wycisnęłam powietrze z płuc, usiłując wydobyć z siebie jakiś dźwięk.

- David. - Zabrzmiało tylko jego imię, ale i tak było to pewnym sukcesem. A on w nagrodę 

uśmiechnął się do mnie.

- W porządku - stwierdził. - Zanim cokolwiek zrobimy, muszę przesłać ci trochę mocy. 

Jesteś nieźle pokiereszowana. Nie przeciążę cię: przekażę ci tyle, ile trzeba, żebyś stanęła na nogi. 
W porządku?

Ujął moją  rękę  w swoją dłoń  - zrobił  to delikatnie,  jednak moje  nerwy zaprotestowały 

przeciw   temu   nieznanemu   dotykowi.   Zadrżałam   cała   w   środku   i   uświadomiłam   sobie,   że   to 
niepokój ujawniony poprzez ludzkie instynkty.

Ten lęk narastał, gdy czułam ciepło, jakie David mi przekazywał; spływające na mnie... i 

przepływające przeze mnie. Nie umiałam zatrzymać tego, co próbował mi dać. To było okropne, 
jak obserwowanie ożywczej wody w rzece, gdy samej umierało się z pragnienia.

David zrezygnował z dalszych prób i usiadł prosto. Za nim, w otwartym oknie wschodziło 

słońce; ognista kula w pomarańczowych, czerwonych i różowych barwach, ledwie przesłanianych 
przez cienkie białe firanki. Odwróciłam twarz od tej gorejącej gwiazdy, nie umiejąc chłonąć jej 
energii, co potrafiłam wcześniej jako dżinn. Pomięta pościel pachniała czymś ludzkim. Na stołku za 
łóżkiem   stało   jakieś   urządzenie   mechaniczne   z   rozświetlonymi   na   czerwono   cyferkami, 
abstrakcyjny przedmiot, w którym dopiero po pewnym czasie rozpoznałam rodzaj elektronicznego 
zegara. Rozumowałam tak wolno. Tak żałośnie, boleśnie powoli.

Szafa przy odległej ścianie pokoju była otwarta i zobaczyłam oszałamiająco barwne ubrania. 

W pomieszczeniu roznosiła się ostra woń perfum, mydła i seksu.

background image

- To pokój Joanne - wyjaśnił David. - Ona niebawem wróci. Cassiel, czy możesz spróbować 

opowiedzieć mi, co się wydarzyło?

Pokręciłam   głową,   a   raczej   usiłowałam   to   zrobić   -   był   to,   jak   sądziłam,   powszechnie 

zrozumiały gest zaprzeczenia. Chociaż wcześniej nigdy nie wcielałam się w ludzką postać, istniały 
pewne sprawy, które dżinny znały, przyswajając je. Takie jak ludzkie języki. Ludzkie obyczaje. Nie 
mogliśmy się od tego odciąć, nawet trzymając się z dala; ta wiedza przenikała przez sferę eteryczną 
wprost do naszej niechętnie nastawionej świadomości.

Była to wina nowych dżinnów, którzy nie odcięli się do końca od swoich ludzkich korzeni i 

przez to łączyli nas z tym marnym, krótkim człowieczym życiem.

David   spojrzał   na   mnie   poważnie,   a   potem   przyłożył   mi   dłoń   do   czoła.   Był   to   rodzaj 

błogosławieństwa, gest bardzo łagodny i delikatny.

- Wiem, że cierpisz - powiedział. - Przykro mi, że nie mogę ci pomóc, ale nie należysz do 

mojej grupy. Jesteś od Ashana. Nie mogę przekazać ci mocy i nie potrafię cofnąć tego, co on z tobą 
zrobił.

Ashan. No tak, byłam od Ashana. Byłam jednym ze starych dżinnów, pierwszych dżinnów, 

którzy istnieli, zanim jeszcze człowiek zaczął chodzić po ziemi. Byłam duchem ognia i powietrza, a 
teraz Ashan wcisnął mnie w to ociężałe, niesprawne ciało.

Starałam   się   z   tym   pogodzić.   Sfera   eteryczna   wydawała   się   już   taka   odległa.   Tak 

nieosiągalna.

Porozmawiam z nim - oświadczył David i spróbował wstać. Uruchomiłam mięśnie siłą woli 

i złapałam go za nadgarstek. Był to słaby chwyt, ledwie można byłoby powstrzymać w ten sposób 
ludzkie dziecko, a na pewno nie dżinna, ale David zrozumiał ten gest. Znieruchomiał i wyczułam 
jego przyspieszone tętno, nim skojarzyłam je z ponurym wyrazem jego twarzy. - Nie chcesz, żebym 
odwiedził Ashana? Jesteś tego pewna?

- Jestem pewna - odparłam szeptem. A więc udało mi się wypowiedzieć na głos aż dwa 

słowa. Poczułam się dziwnie uradowana. - I tak cię nie posłucha.

Zmęczył mnie wysiłek związany z wypowiedzeniem tego zdania i zamknęłam oczy, lecz 

ciemność mnie przeraziła i otworzyłam je na nowo. David nadal patrzył na mnie ze zmarszczonymi 
brwiami. Chciał zadać jakieś pytanie, ale powstrzymał się, pokręcił głową i ponownie pogładził 
mnie po włosach.

- Odpocznij - powiedział. - Postaram ci się jakoś pomóc.
Zmagałam   się   z   żałosnym   poczuciem   wdzięczności   oraz   widmem   starej,   władczej   fali 

pogardy. Pogardy dla niego za to, że się w ogóle o mnie zatroszczył, i pogardy dla siebie i swojej 
przerażającej słabości.

- Odpocznij - powtórzył  David, a ja, nie zważając już na nic, zagrzebałam się w ciepłą 

pościel, w woń cudzej ludzkiej skóry, i ciemność zasnuła mi wzrok. Nie chciałam się poddawać. 
Walczyłam.

Ale ciemność zwyciężyła.
Zbudziłam się na dźwięk kobiecego głosu, ironicznego i lekko rozbawionego.
- W porządku, Davidzie, nie wątpię, że znajdzie się rozsądne wyjaśnienie, dlaczego jakaś 

naga dziewczyna leży w moim łóżku. Nie, mówię serio, masz jakieś... powiedzmy... pięć sekund, 
żeby to wytłumaczyć.

Zamrugałam,   obróciwszy   się   niezgrabnie   w   swoim   kokonie   z   prześcieradeł   i   koców,   i 

ujrzałam stojącą nade mną kobietę ze skrzyżowanymi rękami. Była wysoka szczupła, miała długie 
ciemne włosy i oczy jak szafiry. Jej skóra przypominała kruchą porcelanę, lekko pokrytą złotem.

Mimo że nie znałam się na subtelnościach ludzkiej mimiki, od razu odgadłam, że ta osoba 

nie wygląda na szczęśliwą.

Usłyszałam,   jak  David   poruszył   się  w   drugim   końcu  pokoju,  gdzie   wcześniej   usiadł   w 

fotelu. Odłożył trzymaną książkę i wstał, żeby podejść do kobiety i ją objąć.

- Ona ma na imię Cassiel. To dżinn. Zostanie tu tylko do czasu, aż pomogę jej odzyskać siły 

- powiedział. - Coś jej się przydarzyło. Nie wiem, co, ale próbuję to ustalić.

- To jedna z twoich?

background image

- Właściwie nie. Od Ashana.
- Od Ashana? Nieźle, nie ma co. Pięknie. - W nagłym przebłysku zrozumienia dotarło do 

mnie,   że   ta   kobieta   to   na   pewno   Joanne   Baldwin.   Znałam   ją   oczywiście.   Wszystkie   dżinny 
wiedziały o istnieniu Strażniczki Pogody oraz jej romansie z jednym z dwóch przywódców świata 
dżinnów.   Należała   do   najbardziej   poważanych   ludzi   żyjących   na   tej   planecie...   i   najbardziej 
znienawidzonych przez wielu, w tym przez Ashana. - W takim razie dlaczego nie leży w jego 
łóżku, tylko w moim?

- Dobre pytanie - odpowiedział David. - Sam nie wiem. Ona nie mówi za dużo. Nie może.
Zdałam sobie sprawę, że Joanne się nie złości, pomimo tego, co mówiła. Patrzyła na mnie, 

jak mi się wydawało, raczej z sympatią.

- Cassiel - mruknęła. - Davidzie... czy masz pewność, że ona naprawdę jest dżinnem? To 

znaczy...

Jej słowa mnie przeraziły. Jak ona może nie być o tym przekonana? Czy upadłam tak nisko, 

że można mnie uznać za człowieka?

Starym dżinnem - zdołałam powiedzieć. - Od Ashana.
Jej następne pytanie było skierowano bezpośrednio do mnie.
- Nigdy dotąd się nie spotkałyśmy, prawda?
-   Nie.   -   Ponieważ   nigdy   wcześniej   nie   nosiłam   ludzkiej   skóry.   Jakoś   nigdy   tego   nie 

pragnęłam.

Skinęła powoli głową, a między jej brwiami pojawiła się lekka zmarszczka.
- David mówi, że jesteś obolała. - Jej błękitne oczy nie były skupione na niczym, a czarne 

źrenice się rozszerzyły. Wiedziałam, że zerka w sferę eteryczną i widzi tam moją pokiereszowaną 
duszę. - Mój Boże. Naprawdę źle z tobą. Czy w ogóle możesz czerpać moc?

Zdołałam przecząco pokręcić głową. Joanne zwróciła się do Davida:
- Co ten drań sobie wyobraża, do cholery, tak nam ją podrzucając? Czy próbuje ją zabić, czy 

tylko wszystko nam popsuć? Musimy się stąd zabierać, do diabła! Przecież mamy być przynętą dla 
Wartowników, a nie... szpitalem dla zbłąkanych dżinnów.

Wymienili długie spojrzenia, którego znaczenia nie potrafiłam zrozumieć. David dotknął jej 

lekko, musnąwszy palcami skórę na ramieniu.

- Nie wiem, co on zamierza, ale jeśli nie zdołamy obmyślić sposobu, żeby zapewnić jej 

dostęp do sfery eterycznej, to ona zginie, bez dwóch zdań - powiedział David. - Jest bardzo słaba. 
Ledwie przybrała tę postać. Nie ma szans, żeby w takim stanie mogła się znowu przeobrazić. Teraz 
czerpie resztki sił ze swoich zapasów, a tego, co próbuję jej przekazać, nie potrafi zatrzymać. Jej 
Łącznikiem jest Ashan, więc sądzę, że nie jest w stanie przyjąć mocy ode mnie. Nie mogę jej 
uratować.

Joanne   przysunęła   krzesło   i   usiadła,   opierając   łokcie   na   kolanach.   Miała   na   sobie 

dopasowany czerwony top i niebieskie spodnie z grubej tkaniny, a na jej lewej ręce połyskiwało 
złoto z ogniście czerwonym rubinowym oczkiem.

- Chcesz, żebym spróbowała? - spytała, zerkając w kierunku Davida. Skrzyżował ramiona i 

poważnie się zasępił. - Daj spokój, warto zaryzykować. Ashan na pewno pozostawił jakąś awaryjną 
furtkę. Pozwól mi spróbować. To lepsze niż machnąć na nią ręką i mieć ją potem na sumieniu, 
prawda?

Przytaknął jednym krótkim skinieniem głowy, ale uprzedził:
- Jeżeli coś się wydarzy, zerwę połączenie. Uważaj. Cassiel dysponuje potężną mocą, choć 

teraz nie jest sobą.

Chciałam się obrazić na taką sugestię, wypowiedzianą przez nowego dżinna - nawet kogoś 

takiego jak David - ale nie mogłam zaprzeczyć prawdzie. Nie byłam sobą. Już nawet tak naprawdę 
nie wiedziałam, jaką część siebie utraciłam, a co pozostało.

Czułam, że zatracam się coraz bardziej z każdym uderzeniem swojego ludzkiego serca.
Joanne odetchnęła głęboko, wyciągnęła rękę i oplotła długimi, wypielęgnowanymi palcami 

moje - dziwnie blade.

Moc połączyła nas jak błyskawica uderzająca w ziemię i wydało mi się, że całe moje ciało 

background image

aż skręciło się z bólu. Prawdziwa moc, przelewająca się jak rozpalona do czerwoności lawa przez 
żyły i nerwy, sycąca i wypełniająca ciemne wnętrza moich kości. Niemalże zapłakałam z ulgi, bo 
była   tak   potężna   i   tak   bardzo   jej   pragnęłam;   chciwie   czerpałam   ją   z   wielkich,   przebogatych 
zapasów Joanne, pławiąc się w niej, rozkoszując się nią...

...Aż ostra, mroczna siła wdarła się między nas i przepływ energii ustał.
David stanął pomiędzy nami i pchnął mnie, jedną rękę przyciskając mocno do mojej klatki 

piersiowej. Przygwoździł mnie do łóżka, kiedy rzucałam się i dyszałam, ale uwagę skupił głównie 
na Joanne Baldwin. Stała przy przeciwnej ścianie, a krzesło, na którym siedziała wcześniej, leżało 
wywrócone.   Gdy   na   nią   popatrzyłam,   osunęła   się   powoli   na   podłogę   i   ukryła   twarz   w 
roztrzęsionych dłoniach.

- Jo? - odezwał się do niej David głosem zaniepokojonym i pełnym złości. - Nic ci nie jest?
Niepewnie kiwnęła ręką, nie patrząc na niego.
- Już w porządku - odparła. - Dajcie mi chwilę odsapnąć. To nie jest zbyt przyjemne.
David nabrał powietrza w płuca i znowu skoncentrował uwagę na mnie.
- Leż spokojnie - rzucił, a ja przestałam się miotać, nagle świadoma złości w jego oczach i 

tego, jak zdesperowana musiałam się wydawać - jaka pierwotna. Znieruchomiałam, jeśli nie liczyć 
szybkich chrapliwych oddechów, i skinęłam głową, by dać mu znać, że odzyskałam panowanie nad 
sobą. Puścił mnie z wahaniem. Usiadłam powoli, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów, 
aby nie prowokować go do powtórnej akcji obronnej.

- Przepraszam.  - Wypowiadanie  słów przychodziło  mi  już teraz  znacznie  łatwiej. - Nie 

chciałam wyrządzić jej krzywdy.

- Cóż, to dobrze - rzekła Joanne i jęknęła. - Ale tak swoją drogą, było ciężko. Cholernie 

bolało. - Jej niebieskie oczy nabiegły krwią i zdradzały oszołomienie, jak gdyby ktoś uderzył ją w 
głowę. - No, dobra. Może niezbyt nadaję się na Florence Nightingale dla dżinnów.

Czułam   się   już   lepiej.   Trochę   spokojniej,   choć   bynajmniej   jeszcze   nie   normalnie. 

Przynajmniej  moja  ludzka   powłoka  zaczęta   funkcjonować   właściwie  -  dobre   i  to  na   początek. 
Odrzuciłam pościel i opuściłam nogi na podłogę, ale minęła długa, bolesna chwila, zanim zdołałam 
się podnieść i utrzymać równowagę.

Tym razem David nie pospieszył mi z pomocą. W rzeczywistości i on, i Joanne stali w 

bezpiecznej odległości ode mnie.

- Czy ona pozostanie w takiej postaci? - spytała Joanne.
- Na to wygląda. - David przypatrywał mi się z naukowym zaciekawieniem, gdy postawiłam 

jedną stopę przed drugą, robiąc swój pierwszy niepewny krok jako człowiek, a potem kolejne, aż 
wreszcie dotarłam przed lustro w drzwiach szafy.

Długie było to moje ciało. Chude. Jak na postać kobiecą wąskie, ledwie zaokrąglone na 

piersiach i biodrach. Miałam długie ręce i nogi oraz bardzo bladą skórę. Włosy przypominały białą 
purchawkę wokół głowy, cienkie i zwiewne, a oczy...

...Moje   oczy   były   mieszanką   chłodnej   zieleni   i   arktycznego   lodu.   Nie   lśniły   jak   oczy 

dżinnów. Brakowało mi mocy do takich popisów.

- No to kiepsko - stwierdziła Joanne, kiedy znowu wstała, chwiejąc się nieco. - Bo mam 

nieodparte wrażenie, że taki wygląd albinoski ograniczy wybór modnych ubiorów. I spowoduje, że 
będzie się wyróżniała. Z drugiej strony, zawsze można się uciec do sztucznej opalenizny.

Takie wcielenie  wybrałam sobie instynktownie.  Coś w nim musiało  nieco odbijać moją 

naturę. Zadrżałam lekko, obserwując grę mięśni pod nieskazitelnie białą skórą.

David   przechylił   na   bok   głowę,   obserwując   mnie,   gdy   przypatrywałam   się   swojemu 

nowemu ciału.

Joanne zwróciła na to uwagę.
- I co, mój drogi? Jeśli nie masz zamiaru wsuwać jej dolarów w skąpe Stringi, których ona 

zresztą nie ma na sobie, to przydałby się szlafrok.

Uśmiechnął się i wyjął jakiś ciuch z jej szafy. Była to bardzo długa, bladoróżowa, zwiewna 

jedwabna   szata,   która   wydała   mi   się   zimna   w   zetknięciu   ze   skórą,   ale   od   razu   zaczęła   się 
nagrzewać.   Mój   pierwszy   strój.   Jego   kolor   kojarzył   mi   się   z   pierwiosnkami,   kwieciem   wiśni 

background image

poruszanym   przez   wiatr,   blaskiem   wschodzącego   słońca.   Ale   najbardziej   przywodził   na   myśl 
zmienne, eteryczne barwy aury dżinnów, tak delikatne, że aż prawie przezroczyste.

Wygładziłam   tkaninę,   przewiązałam   się   paskiem   i   popatrzyłam   na   nich   dwoje.   David 

podszedł do Joanne i spoglądali na mnie z identycznymi minami, które nie były całkiem przyjazne, 
ale nie były także nieufne. Zdradzały ostrożność.

- Dziękuję wam - powiedziałam. - Już mi lepiej.
Od tysiąca lat nie wypowiedziałam słowa wdzięczności pod adresem nowego dżinna, a co 

dopiero człowieka. Ludzie należeli do istot niższego rzędu, a ja żywiłam dla nich jedynie pogardę, 
jeśli już w ogóle obdarzałam ich jakimiś uczuciami.

A zatem takie wyznanie sporo mnie kosztowało i nadal miałam w sobie złość, że upadłam 

tak   nisko.   Wiedziałam,   że   Joanne   słyszy   echo   tych   doznań.   Pogłos   arogancji.   Tylko   czy   to 
naprawdę arogancja, jeśli ktoś naprawdę jest lepszy?

- Jeszcze mi nie dziękuj. Poczułaś się lepiej, ale taki stan nie potrwa długo - powiedziała 

Joanne. - Moc, którą wzięłaś ode mnie, wyczerpie się, tym szybciej, im częściej będziesz z niej 
korzystać. Z tego, co rozumiem, sama nie masz dostępu do sfery eterycznej; zyskasz go tylko pod 
wpływem kontaktu z człowiekiem. Ze Strażnikiem. - Jej oczy zwęziły się i bardzo pociemniały.

- Co czyni z ciebie rodzaj ifrita. Istotę, która poluje na ludzi, a nie na dżinny. Aż trudno mi 

to wyrazić, jak bardzo się tym martwię.

Ifrit. Egzystencja w takiej formie stanowiła mroczny sen wszystkich dżin nów - bez nadziei 

na pełne uleczenie, a jednak trwając przy życiu. Bez końca pochłaniając moce i życiową esencję 
innych   dżinnów,   by   samej   czy   samemu   przetrwać.   Niezupełnie   byłam   ifritem,   ale   Joanne 
zasadniczo  miała  rację... Byłam  kimś  pokrewnym  takiej  istocie.  A Strażnicy powinni się mnie 
obawiać.

Strażnicy, z czego zdałam sobie sprawę z nagłym przestrachem, byli moim pokarmem.
Wymagało to jakiegoś oświadczenia. Jakiejś obietnicy.
- Nie będę na was polowała - powiedziałam i zabrzmiało to tak, jakbym uznała cały ten 

pomysł za niesmaczny. - Nie musicie się mnie bać.

- Och, ja się nie boję - stwierdziła Joanne i skrzyżowała ramiona. - Gdybym się bała, to - 

uwierz   mi   -   ta   rozmowa   miałaby   zupełnie   inny   przebieg.   Ale   też   nie   pozwolę   ci   się   posilać 
Strażnikami,   którzy   znajdą   się   na   twojej   drodze.   To,   co   właśnie   zrobiłaś   ze   mną,   zabiłoby 
większość z nich.

Poczułam, jak moje ciało sztywnieje, a czubki palców mrowieją od mocy. Zastanawiałam 

się, czy moje oczy przybrały ten metaliczny blask, który widziałam u Davida.

- Jak mnie powstrzymasz? - zapytałam bardzo cicho. - Przecież nie dam się zamknąć w 

klatce ani w butelce, Strażniczko. Moja rasa miała z tym do czynienia aż za często.

Nigdy   w   swoim   życiu   nie   byłam   niewolnicą   ludzi.   W   odróżnieniu   od   wielu   swoich 

pobratymców, którzy za sprawą sztuczek lub przekupstwa musieli służyć Strażnikom przez długie 
tysiąclecia, nigdy nie trafiłam do takiej niewoli, nigdy nie byłam ich własnością. Nie przepadałam 
za śmiertelnikami, ale i nie bałam się ich. I przenigdy nie dałabym się zniewolić.

Staliśmy tak, tworząc osobliwy trójkąt w ludzkim z pozoru, normalnym domu. David był 

potężny i pełen mocy, ale nie mógł na mnie wpływać, gdyż należałam do zupełnie innego rodzaju 
dżinnów. Joanne także dysponowała siłą, lecz przy tym była krucha i śmiertelna, wobec czego nie 
zagrażała mi bardziej niż ktokolwiek inny z jej rasy.

Tylko... kim byłam ja sama?
Nie wiedziałam tego. Z pewnością nie byłam człowiekiem, dżinnem również nie, i to mnie 

przerażało. Powiedziałam bardzo cicho i spokojnie:

- Dokąd mam iść? Jeśli nie tu jest moje miejsce, to gdzie?
Nawet w moim własnym odczuciu zabrzmiało to dziwnie pusto i słabo. Joanne i David 

wymienili spojrzenia, porozumiewając się ze sobą w niemym języku, którego nie rozumiałam.

- Ona ma rację - stwierdził w końcu David. Joanne westchnęła.
-   Możesz   tu   zostać   -   odezwała   się.   -   Przez   kilka   dni,   nie   dłużej.   Ale   wystarczy   jeden 

fałszywy krok, Cassiel, a pożałujesz, że nie pozwoliliśmy ci umrzeć.

background image

2

Reszta dnia upłynęła mi na poznawaniu swojego ludzkiego ciała, a im lepiej je poznawałam, 

tym mniej mi się ono podobało. Ta cielesna maszyneria była zbyt delikatna i na dodatek wymagała 
tylu zabiegów. Jedzenia Oddychania. I wreszcie snu. Upokarzająca procedura wydalania produktów 
odpadowych przemiany materii wystarczyła, bym nabrała szczerej ochoty do zapadnięcia się w 
nicość.

Joanne, okazująca mi w trakcie tego chłodne współczucie, zapewniła mnie, że wkrótce się 

przyzwyczaję. I tak też zrobiłam - z konieczności. Nazajutrz zaczynały mi już nawet smakować 
pewne potrawy i napoje, które mi podsuwała, i przekonałam się, których z nich lepiej unikać. Kawa 
miała mocny aromat i była dobra. Czosnek raczej nie, póki Joanne nie uświadomiła mi, że lepiej 
używać go do przyprawiania innych produktów, a nie zjadać w dużych kawałkach. (Próbowałam 
także przyprawić jedzenie kawą, ale efekt tego mnie rozczarował).

Lody okazały się rewelacyjne. Po raz pierwszy w ludzkiej postaci poznałam ciepłą falę 

czegoś, co uznałam  za prawdziwą przyjemność.  Musiało się to wyraźnie  odmalować  na mojej 
twarzy, ponieważ Joanne, siedząca po drugiej stronie stołu, uśmiechnęła się i wskazała łyżką na 
okrągły pojemnik, wciąż zmrożony i parujący lekko w ciepłym pokoju.

- To lody Ben and Jerry - powiedziała. - Przypuszczałam, że jeśli cokolwiek nauczy cię 

uśmiechu, to właśnie lody.

Czy się uśmiechnęłam? Raczej nie. Zerkałam na nią, czując, jak ściągają mi się  brwi w 

minie   wyrażającej   -   jak   się   dowiedziałam   -   niechęć   i   wzięłam   następną   łyżkę   zamrożonego 
czekoladowego deseru.

- Niezłe - stwierdziłam, siląc się na obojętność. Nie zdało się to na nic, bo przymknęłam 

oczy, rozkoszując się delikatną wspaniałością lodów topniejących mi w ustach.

- To dobra oznaka - rzuciła Joanne. - Gdybyś nie polubiła czekolady, mogłabym cię już 

zacząć spisywać na straty.

Otworzyłam oczy, żeby na nią spojrzeć.
- Tak? Oblizała łyżeczkę.
- Chcesz znać prawdę?
- Spisałabyś mnie na straty? Naprawdę? - Było to istotne pytanie i uważałam, że zasługuję 

na odpowiedź.

Joanne przypatrywała mi się uważnie swoimi niebieskimi oczami, nie mrugając przy tym, i 

równocześnie oczyściła łyżkę z resztek lodów.

- Tak - odparła. - Przykro mi, ale to prawda. Gdybyś  nadal upierała się, żeby pozostać 

dżinnem, nigdy nie przeobraziłabyś  się w pełni w istotę ludzką. Ja tam byłam. Wiem, jakie to 
uczucie być tak blisko Boga, a potem powrócić tutaj. Ale ja się tam nie narodziłam, a ty owszem. 
Więc najlepiej pogodzić się z obecnym stanem i żyć dalej, bo inaczej wcześniej czy później ta 
tęsknota cię zabije.

- Albo ty to zrobisz - podsunęłam.
Lekko przekrzywiła głowę na bok. Być może stanowiło to przytaknięcie. A może po prostu 

usiłowała w ten sposób zlizać ostatni kawałek czekolady z łyżeczki.

- Musimy cię stąd zabrać - powiedziała w końcu i uznałam, że zamknęła w ten sposób 

wcześniejszy temat. - Sporo się tu dzieje w świecie śmiertelników. David i ja, my... - Przez chwilę 
wydawała się całkiem zagubiona. - Dobra, nie mam pojęcia, jak ci wyjaśnić, co tu się dzieje, poza 
tym że ludzie chcą nas dopaść.

Nabrałam całą łyżkę lodów.
- A czy to coś niezwykłego? - Słyszałam o tym wielokrotnie od Ashana.
- Cóż, właściwie nie. Ale tym razem... - Pokręciła głową, jej oczy patrzyły gdzieś w dal i 

stały się ciemniejsze. - Tym razem David znalazł się w poważnym niebezpieczeństwie. Powiedz, 
czy wiesz coś o antymaterii?

Nie znałam tego słowa. Ściągnęłam brwi i spojrzałam na nią.
- Anty... materii? Czy nie chodzi przypadkiem o. nicość?
- Mogłoby się tak wydawać - odpowiedziała. - Ale nie. Chodzi o przeciwieństwo materii. O 

background image

coś, co ją niszczy.

- Coś takiego nie może tu istnieć. - Ani w żadnej sferze eterycznej, jaką znałam.
- Hm, może,  jeśli zawiera się w czymś  innym.  Jednak częściowo masz rację. - Joanne 

machnęła łyżeczką w powietrzu. - Rzecz w tym, że dzieje się coś naprawdę poważnego. Dżinny... 
są zbyt pomocne. Nawet ekipa Davida. Liczyłam, że może ty nam coś wyjaśnisz.

- Nic nie wiem - powiedziałam. I było to prawdą. - Myślisz, że ta antymateria jest w stanie 

zaszkodzić Davidowi? - Coś takiego wydawało się niemożliwe. Zadać mu ból mógł wyłącznie inny 
dżinn albo coś równie potężnego.

- Sądzę, że może go nawet zniszczyć - stwierdzała Joanne trzeźwo. - I nie wiem, jak to 

powstrzymać. Jeszcze nie wiem.

Poczułam przypływ energii jak nadciągające wyładowanie atmosferyczne, i zerwałam się w 

jednej chwili, zwracając ku drzwiom. Joanne tego nie zrobiła. Nadal siedziała, spokojnie zanurzając 
łyżkę w pojemniku z lodami.

Jednak wyczułam, że pod maską spokoju była spięta i czujna.
- Goście zwykle pukają do drzwi - odezwała się w końcu. - Czy to jakiś twój przyjaciel, 

Cassiel? Bo jeśli tak, trzeba będzie z nim pogadać o naruszaniu prywatności.

Rzeczywiście znałam dżinna, który stał w progu, choć nie wiedziałam, czy powinnam go 

określać   ludzkim   mianem   przyjaciela,   czy   raczej   wroga.   Bordan   był   w   stosunku   do   mnie 
usposobiony...   gorzej   od   wielu   innych.   Przybrał   ludzką   postać,   młodzieńca   z   kruczoczarnymi 
włosami i oczami ciemnymi  jak węgle, chociaż z błękitnym  poblaskiem, który przydawał jego 
spojrzeniu nieziemskiego, niepokojącego charakteru. Wszedł w aksamitnozfocistą skórę i ubrał się 
na czarno. Różnił się od dżinna, którego znałam, a jednak przy tym... pozostał sobą. Stanowił 
fizyczne wcielenie tego wszystkiego, co się na niego składało. Nie mogłam go pomylić z nikim 
innym.

I   choć   wcześniej   rzadko   ze   sobą   współdziałaliśmy,   to   wyraz   chłodnej   pogardy   w   jego 

ludzkich oczach stanowił dla mnie wstrząs.

Obrzucił mnie krótkim przeszywającym  spojrzeniem, a następnie zwrócił się do Joanne, 

wyraźnie mnie ignorując.

- Gdzie David? - spytał. Było jasne, że Bordan także nie ma ochoty na kontakty z Joanne, 

ale wolał już to od zadawania się ze mną.

Zrozumiałam z jej uśmiechu, że ona również o tym wiedziała.
- Wyszedł - odparła. - Chcesz na niego zaczekać przy kawie? Może trochę lodów? Ben and 

Jerry, pycha. No, daj spokój. Nawet dżinn może sobie od czasu do czasu pozwolić na mrożony 
deser.

Nie  zaszczycił   tego  odpowiedzią.   Stał  tylko,   milczący  i  nieruchomy,   gapiąc  się  na  nią. 

Żaden człowiek nie był w stanie wytrzymać zbyt długo spojrzenia dżinna, ale Joanne próbowała to 
zrobić. Zdobyła się na podziwu godny wysiłek. Przypuszczam, że to fakt, iż przez pewien dość 
krótki okres sama była niegdyś dżinnem, częściowo ją uodpornił.

-   W   porządku   -   powiedziała   wreszcie.   -   A   więc   przybyłeś   tutaj,   żeby   zabrać   swoją 

zagubioną owieczkę z powrotem do stada?

Wydawał się oburzony taką sugestią.
- Mówisz o Cassiel? Nie chcemy jej. Możesz z nią zrobić, co tylko chcesz.
Nigdy dotąd nie byłam wrogiem Bordana, ale w owej chwili poczułam narastającą złość.
- Nie pozwolę sobą tak pomiatać - powiedziałam. - Nie jestem niczyją własnością.
Bordan zachowywał się tak, jakby w ogóle mnie nie usłyszał.
- Ona nie jest już jedną z nas. Nie jest już dżinnem.
- Grozi jej śmierć - stwierdziła Joanne. - Wiedziałeś o tym?
- Sama dokonała wyboru. - Oczy Bordana stały się przez moment błękitne jak płomień gazu. 

- I wie, jak odzyskać przychylność Ashana. Jeśli zrobi to, co jej kazał, z radością przyjmiemy ją 
znowu do naszego grona.

- Ach, tak? - Joanne w zadumie oblizała łyżeczkę. - Czyli co takiego?
Bordan tylko się uśmiechnął. Joanne musiała się zorientować z wyrazu mojej twarzy, że 

background image

staram się rozpaczliwie uniknąć tego tematu.

- Cassiel, nie zapytam cię, o co chodzi. Spytam tylko, czy chcesz to zrobić.
- Nie - odpowiedziałam. Poczułam, że zaschło mi w ściśniętym gardle. - Nie chcę tego 

zrobić.

- W takim razie sprawa załatwiona. - Joanne znów zwróciła się w stronę dżinna. - Możesz 

przekazać Ashanowi, żeby nas pocałował w tyłek. Koniec i kropka. A teraz zabieraj się stąd, chyba 
że zmieniłeś zdanie na temat lodów.

Bordan sprawiał takie wrażenie, jak gdyby nie wiedział, czy ma ją wyśmiać, czy też zabić.
- Nic nie rozumiesz - oświadczył. - Wcale nie znasz Cassiel. Ona nie jest jakimś bezpańskim 

kotem, który się z tobą zaprzyjaźni, gdy go nakarmisz.

-   Hm,   to   prawda,   bardziej   przypomina   tygrysicę.   Ale   ufam   jej   o   wiele   bardziej,   niż 

kiedykolwiek zaufałabym Ashanowi. A to dlatego, że go dobrze znam, stary.

- To bezsensowna strata czasu - oświadczył Bordan. Ogień przygasł w jego oczach, a on 

sam wydawał się nieco zaskoczony zachowaniem Joanne Baldwin. Najwyraźniej też nie przebywał 
wcześniej zbyt często pośród ludzi - a jeśli nawet było inaczej, to nikt go nie przygotował na starcie 
ze   Strażniczką   Pogody.   Przyznam   zresztą,   że   mnie   samej   także   nie.   -   Ona   zginie,   jeżeli   nie 
zastosuje się do jego życzeń. Nie ma wyboru - wydusił z siebie po chwili milczenia.

- Bzdura - odrzekła Joanne z nieprzyzwoitym rozbawieniem. - Ona nie zginie. W każdym 

razie nie wtedy, kiedy będę nad nią czuwała. Oto ważna wiadomość, którą powinieneś przekazać 
Ashanowi szeptem na ucho: Cassiel może czerpać moc ze Strażników tak jak każdy inny dżinn. A 
to sprawia, że twój szantaż jest tak samo skuteczny jak blokada uliczna pośrodku parkingu, prawda? 
Zmiataj więc stąd.

- Co takiego? - Bordan wyglądał teraz na kompletnie skołowanego.
Ton jej głosu stał się chłodny.
- Wynoś się z mojego domu - powiedziała. - I to już. I poinformuj Ashana, żeby umawiał 

następnych gości za pośrednictwem mojej sekretarki. Och, chwileczkę... zapomniałam, że nie mam 
sekretarki. A więc powiedz mu, żeby się przymknął, zanim sama się do niego nie zgłoszę.

Skóra Bordana zaczęła lśnić, zupełnie jak szron na pojemniku z lodami, a w jego oczach 

pojawił się obsydianowy błysk tak ostry, że mógłby nim ciąć.

- Kpisz sobie ze mnie.
- Gdyby tak było, na pewno byś nie zauważył, bo nie wyglądasz na kogoś z poczuciem 

humoru, choć trzeba przyznać, że jesteś spostrzegawczy. - Najwyraźniej nie wiedział, jak na to 
zareagować. Joanne przewróciła oczami. - Idź stąd albo zaraz się przekonasz, jaka naprawdę jestem 
mocna.  Grasz mi  na nerwach. Lepiej  tego nie  robić.  Jestem wkurzona jak diabli  już od kilku 
tygodni.

Popatrzyłam na nią, wciąż milcząc. W owej chwili wydała mi się inna - silna, asertywna i 

bardzo pewna siebie. Nie jak dżinn, który unikał podobnej bezpośredniości. Jednak jak na istotę 
ludzką... wprost potężna. Nawet bez dostępu do sfery eterycznej czułam moc wibrującą w pokoju i 
wiedziałam, że unosi się ona wokół niej, otaczając ją aureolą gorącego, wirującego światła.

Bordan może i był od niej silniejszy, lecz liczyłoby się to wyłącznie wtedy, gdyby wolno mu 

było ją zaatakować. A zorientowałam się ze sposobu, w jaki się skłonił, że wcale nie miał w tym 
względzie wyboru.

- Jak chcesz - powiedział. - Zatrzymaj sobie tę zdrajczynię. Ale wiedz, że ryzykujesz. W 

przyszłości możemy nie okazać się tacy wyrozumiali.

- Zobaczymy - odrzekła Joanne. - To musiała być jakaś paskudnie brudna robota, skoro tak 

wam zależało, żeby zmusić Cassiel do jej wykonania.

Mogłabym jej wszystko wyjawić, jednak było to coś, co starałam się zdusić w sobie. Nie 

zniosłabym wstydu, towarzyszącego takiemu wyznaniu, chyba że dozując go w małych, choć i tak 
bolesnych dawkach.

Bordan nie mógł odpowiedzieć, bo sam nie znał szczegółów sprawy. Ashan nie rozpowiadał 

takich rzeczy, nawet innym dżinnom. Przynajmniej to mi sprzyjało; moja spektakularna eksmisja ze 
świata dżinnów mogła wywołać wątpliwości i plotki. A Ashana nie stać na coś podobnego. Może i 

background image

był potężny, lecz nikt za nim nie przepadał.

-   Skoro   tak   zadecydowałaś   -   wycedził   Bordan   -   to   wolna   wola.   Ale   z   czasem   tego 

pożałujesz.

Nie patrząc już w moją stronę, ulotnił się, a wraz z nim rozwiały się moje ostatnie nadzieje. 

Nie mogłam już wrócić do grona starych dżinnów ani stać się jednym z nowych, od Davida; Ashan 
postarał się, by zamknąć mi drogę do eterycznych sfer tego świata.

Nigdy nie będę także prawdziwym człowiekiem.
przytłaczającą ciszę, jaka zapadła, przerwała w końcu Joanne.
-   Nie   znam   cię   za   dobrze,   ale   myślę,   że   sytuacja   wymaga,   żeby   przejść   od   lodów   do 

alkoholu.

Nigdy wcześniej nie próbowałam wina i jego mocny aromat przyprawił mnie o mdłości. 

Umoczyłam usta w trunku i odstawiłam go na bok z obrzydzeniem. Nagle wszystko wydało mi się 
nie na miejscu. Skóra jakby skurczyła się na moim ciele, a pożyczone ciuchy zrobiły się szorstkie i 
chropowate jak papier ścierny. Światło było zbyt dokuczliwe, a pokój zagracony i pełen ostrych 
krawędzi. Podążyłam na ślepo w stronę krzesła i usiadłam na nim, przesłaniając oczy. Drżałam i 
narastało we mnie ciśnienie, jakby grożąc rozerwaniem mnie w niewytłumaczalny sposób.

Zamiast tego poczułam tylko wilgoć w oczach, która spłynęła po policzkach. Otarłam ją 

zmieszana i ujrzałam na swoich bladych dłoniach łzy.

-   Nie   -   zaprotestowałam.   -   Nie   jestem   człowiekiem.   Nie   płaczę   jak   jakieś   bezradne... 

zwierzę!

A jednak szlochałam nadal, bezsilna wobec własnej rozpaczy, co irytowało mnie jeszcze 

bardziej. Kiedy Joanne nachyliła się i chciała coś do mnie powiedzieć, odepchnęłam ją gwałtownie.

Wymierzyła mi mocny policzek, aż zapiekła mnie twarz. Krzyknęłam pod wpływem bólu i 

popatrzyłam na nią w zdumieniu. Ciekło mi z nosa. Czułam się żałośnie - żałośnie ludzko.

- Przestań zachowywać się jak kretynka - rzuciła.
- Przecież żyjesz. Nie zginęłaś i nie umierasz. Ashan nie zabierze cię z powrotem? Też mi 

powód do płaczu. Poznałam gościa i szczerze mówiąc, uważam, że powinnaś się z tego cieszyć. 
Jeśli chcesz przeżyć, to będziesz nas potrzebowała. Strażnicy są ci potrzebni. Przestań być idiotką.

Czy byłam idiotką? Czułam się jak idiotka, ale tylko dlatego, że brakowało mi sił, aby się na 

niej odegrać. Łypałam na nią, pragnąc, by odczuła moją złość. Nie wydawała się tym  zbytnio 
poruszona,   ale   przecież   słyszałam   różne   historie...   Joanne   postawiła   się   Ashanowi   i   wygrała. 
Pokonała Demony.

Mój żałosny gniew niezbyt ją więc przeraził.
- Nie potrzebuję twoich Strażników - oznajmiłam stanowczo. - Ludzie nie są mi potrzebni. I 

nigdy nie będą.

- Wiesz co, sieroto? Potrzebujesz nie tylko Strażników... zacznij się przyzwyczajać powoli 

do myśli, że potrzebujesz także ludzi, bo teraz jesteś człowiekiem - powiedziała Joanne. - Z krwi i 
kości. Lepiej weź to pod uwagę.

Sięgnęła po pudełko z jednorazowymi  chusteczkami  i rzuciła mi  je zręcznie  na kolana. 

Powoli wyciągałam z niego chusteczki i niezdarnie ocierałam spływające łzy i zasmarkany nos.

Joanne przewróciła oczami.
- Masz - powiedziała i wzięła świeżą chusteczkę. Przyłożyła mi ją do nosa. - Wydmuchaj.
- Co?
- Wysmarkaj sobie nos. No, już, ale z ciebie tępy dżinn... nawet dwuletnie dziecko potrafi 

się wysmarkać.

Wydmuchałam nos, czując się upokorzona, brudna i rozpaczliwie wściekła na to wszystko. 

A potem wzięłam kolejną chustkę wysmarkałam się znowu, już samodzielnie, czując przy tym, że 
oczy pieką mnie nieco mniej.

Joanne patrzyła na mnie w milczeniu przez kilka sekund. Ja też na nią spojrzałam, zupełnie 

nie wiedząc, co powiedzieć.

-   Lody   się   topią   -   zauważyła.   Przyniosę   wino.   później   podejrzewałam,   że   celowo   nie 

uprzedziła mnie o wpływie alkoholu na ludzki organizm.

background image

Nazajutrz po raz pierwszy opuściłam dom Joanne jako że tak powiem, człowiek. Wyszukała 

dla mnie ubrania - kierując się własnym gustem, niekoniecznie zgodnym z moim, choć uprzejmie 
ustąpiła, gdy zamiast ubrań o lodowato niebieskim kolorze, jakie początkowo wybrała, zażądałam 
innych,   jasnoróżowych.   Miałam   już   dosyć   zimna.   Spodnie   były   długie,   wąskie   i   białe, 
wystarczająco dobrze dopasowane do konturów mojego ciała. Joanne znalazła dla mnie sięgające 
kostek buty z miękkiej białej skóry oraz białą jedwabną koszulę pod dopasowaną jasnoróżową 
kurtkę.   Moje   włosy   wyglądały   dość   niezwykle,   ale   uznałam,   że   podoba   mi   się,   gdy   są   takie 
rozwichrzone. Pasowały do mnie, choć zdaniem Joanne przypominały worek piór. Zrezygnowała 
jednak z modelowania czegoś na kształt ludzkiej fryzury, uznając, że przynajmniej nie sprawią mi 
kłopotów na wietrze. A jednak...

- Czuję się głupio - powiedziałam, gdy otworzyła drzwi swojego wozu.
- Niepotrzebnie - stwierdziła. - Wyglądasz dość egzotycznie, ale naprawdę dobrze. Poza tym 

przejedziesz się moim wspaniałym kolekcjonerskim mustangiem, więc humor ci się zaraz poprawi.

Nie wiedziałam zupełnie, co ma na myśli. Rozumiałam doskonale , że auto to taki pojazd, 

środek transportu, ale nie znałam się na subtelnościach motoryzacji. Usadowiłam się niezgrabnie na 
miejscu dla pasażera, gmerając przy pasach bezpieczeństwa, które Joanne kazała mi zapiąć.

Uruchomiła   pojazd,   który   zagrzmiał   niemiło,   a   swąd   rozgrzanego   metalu   sprawił,   że 

poczułam się jak w pułapce, klaustrofobicznie. Na szczęście szyby zjechały w dół Zamknęłam oczy 
podczas   jazdy,   a   wiatr   owiewał   mi   skórę   i   włosy.   Jego   dotyk   był   prawdziwie   uwodzicielski. 
Rejestrowałam tak wiele różnych tonów i barw.

- W porządku? - zapytała Joanne. Otworzyłam oczy i skinęłam głową. Auto pędziło, zbyt 

szybko, bym mogła na czymkolwiek skupić uwagę. Kierowanie nim wydawało się skomplikowane. 
Poczułam niespodziewane zdenerwowanie; tyle było rzeczy, których nigdy dotąd nie robiłam i nie 
byłam   pewna,   czy  zdołam   je   opanować.   Ludzie   najwyraźniej   pokonywali   przeszkody   z   taką 
łatwością, jakby chodziło o oddychanie. Powątpiewałam, czy i ja mam podobny instynkt.

Joanne   nie   odzywała   się   więcej.   Jazda   tam,   dokąd   mniej   wiozła,   nie   trwała   długo. 

Przemieszczałyśmy się przez pewien czas wzdłuż wybrzeża, a widok roziskrzonego, bezkresnego 
morza sprawił, że zapragnęłam zatrzymać tę ludzką machinę na kółkach, usiąść na piasku i pogapić 
się na przybrzeżne fale. Matka tu jest, pomyślałam. W wodzie, w ziemi. W powietrzu. Unikałam 
myślenia o tym, że zostałam odcięta od pulsu Ziemi, jednak widok wielkiego poruszającego się 
oceanu wprawił mnie znowu w poczucie izolacji. Mogłam stąpać po powierzchni tej planety, ale nie 
znałam jej, nie tak jak kiedyś. Już nie byłam dzieckiem Ziemi; znaczyłam dużo, dużo mniej.

Ogarnęło mnie zarówno zadowolenie, jak i rozczarowanie, kiedy szosa odbiła od morza, 

które straciłam z oczu pośród samochodów, ulic i betonowych kanionów wzniesionego przez ludzi 
miasta.

Joanne zaparkowała na zadaszonej przestrzeni przed jakimś wielkim wieżowcem i wysiadła, 

nie  wyłączając   silnika.  Człowiek  w   uniformie  wręczył   jej  skrawek papieru,   a potem  usiadł  za 
kierownicą i popatrzył na mnie zaskoczony. Odwzajemniłam jego spojrzenie.

- Hej! zawołała Joanne, otwierając drzwi z mojej strony. - Ten gość odprowadzi wóz na 

parking, wysiadamy tutaj.

Znów zrobiło mi się głupio, kiedy uzmysłowiłam sobie, ilu ludzi - obcych - zaczęło na mnie 

patrzeć, gdy tylko wysiadłam z auta. Wielu; mężczyźni i kobiety. Nie robiłam nic, by przyciągnąć 
ich uwagę, a mimo to gapili się na mnie. Większość szybko odwracała wzrok, kiedy nieprzychylnie 
na nich zerkałam.

Joanne wprowadziła  mnie  do wnętrza  budynku,  gdzie  owiało  mnie  sztucznie  chłodzone 

suche powietrze i nagle ucieszyłam się, że mam na sobie kurtkę. Jak ludzie radzili sobie z tak 
drastycznymi zmianami? To wydawało się jakimś obłędem. Dlaczego po prostu nie akceptowali 
panującej temperatury?

Przeszłyśmy wąskim korytarzem, który prowadził do dużej, półotwartej klatki, sunącej ku 

niebu. Przystanęłam i patrzyłam. Wiedziałam, że ludzie budują z wielkim rozmachem, ale wiedzieć 
to jedno, a zobaczyć na własne oczy to coś zupełnie innego.

Kolejne koncentryczne kondygnacje wznosiły się jedna na drugiej, i trwało to chwilę, zanim 

background image

zdałam   sobie   sprawę,   że   każdy   z   metalowych   prostokątów   na   kolejnych   piętrach   to   w 
rzeczywistości drzwi. Drzwi do pomieszczeń. Ludzie tak ochoczo się od siebie odgradzali. Dziwne, 
jak to wszystko mogło do siebie pasować.

W   centralnej   części   atrium   znajdowała   się   wielka   kolumna   z   rzędami   przeszklonych 

pokojów. Nie, nie pokojów: wind - urządzeń, którymi ludzie przemieszczali się z piętra na piętro. 
Joanne wprowadziła mnie do jednej z nich, wcisnęła guzik i oparła się o drewnianą ściankę, by 
przyjrzeć   mi  się   z  zaciekawieniem.   Moje  stopy  zapadły  się  w   grubo  tkany  dywan,  a   do  uszu 
dobiegała muzyka - cicha niczym szept eterycznej sfery.

- Radzisz sobie nieźle - powiedziała. - Jak na pierwszy pobyt w miejscu publicznym.
Naprawdę? Czułam się nieswojo, podenerwowana i skołowana. Postanowiłam spojrzeć na 

atrium,   kiedy   winda   sunęła   wysoko   w   górę.   Przycisnęłam   twarz   do   szyby,   zafascynowana,   i 
doznałam pewnego rozczarowania, gdy zwolniła bieg i zatrzymała się u szczytu budynku. Zmiana 
perspektywy przypominała mi o tym, jak patrzyłam na świat jako dżinn. O lataniu. O eterze.

- Idziesz? - spytała Joanne, wychodząc z windy. Nie byłam pewna, czy mam na to ochotę, 

jednak w końcu ruszyłam za nią. Przeszłyśmy łukowatym korytarzem, otwartym na atrium poniżej, 
gdzie   Joanne   przystanęła   przed   jednymi   z   metalowych   drzwi,   w   które   zapukała.   Poza 
wygrawerowanym numerem nie różniły się od pozostałych.

Otworzyły się i stanęłam twarzą w twarz z kolejnym człowiekiem, którego także znałam, 

przynajmniej z wyglądu. Nazywał się Lewis i również był Strażnikiem. Ulubieńcem Jonathana, z 
tego co pamiętałam. Nigdy dotąd nie zetknęłam się z nim osobiście, lecz widywałam go wcześniej 
w sferze eterycznej.

Spojrzałam na niego na nowo ludzkimi oczami. Byliśmy oboje zbliżonego wzrostu, ale na 

tym podobieństwo między nami się kończyło. Jego włosy miały ciemnokasztanowy kolor, z rudymi 
i złocistymi kosmykami, skóra była mocno opalona, a oczy piwne - bardzo głębokie i tajemnicze. 
Zauważyłam, że obecnie wśród ludzi płci męskiej zapanowała moda na golenie zarostu na twarzy; 
on jednak nie golił się co najmniej od doby.

Ciuchy miał dość zwyczajne - ciemną koszulę, dżinsowe spodnie, solidne buty z twardej 

skóry.

I niewątpliwie dało się wyczuć moc, która przylgnęła do niego niby dym i cień.
Wejdźcie - zaprosił nas Lewis i odsunął się na bok, by wpuścić mnie do środka. Weszłam, a 

za mną Joanne. Zauważyłam, że pokój jest mały, ale dobrze wyposażony, podobnie jak te w jej 
domu. Większość miejsca zajmowało łóżko. Na kanapie obok okna siedziały dwie osoby. Jedną z 
nich był David, wyglądający bardziej ludzko niż wcześniej.

Drugiej z nich nie znałam. Był to mężczyzna o cerze ciemniejszej, bardziej śniadej od skóry 

Lewisa, oraz czarnych krótko przystrzyżonych włosach. Zauważyłam, że jest gładko wygolony. 
Miał na sobie luźną koszulę i ciemne spodnie - nic, co by go wyróżniało.

- W porządku - stwierdził Lewis. - Usiądź, Cassiel. Wiesz, kim jestem?
Wskazał na krzesło obok biurka. Joanne usadowiła się na kanapie przy Davidzie, a Lewis 

zajął miejsce na skraju łóżka, naprzeciwko mnie.

Powoli usiadłam na krześle.
-   Lewis   -   odpowiedziałam.   -   Przywódca   Strażników.   On   i   Joanne   wymienili   szybkie 

spojrzenia.

- Na razie tak. - Skinął głową. - Nie wiadomo, jak długo coś może potrwać w dzisiejszych 

czasach. Ty jesteś Cassiel. Do niedawna byłaś dżinnem.

Przytaknęłam.
- A teraz potrzebna ci pomoc Strażników, żebyś mogła czerpać energię do przeżycia.
Nie miałam innego wyjścia i znowu skinęłam głową, choć wcale mi się nie podobało to, co 

słyszałam. Miałam wrażenie, że ciemnym oczom Lewisa nie umknęło moje wahanie.

Zamiast zadać mi następne pytanie, zerknął na Davida.
- Co jej się przydarzyło? - spytał go.
David nie spieszył się z udzieleniem odpowiedzi, ale i nie popatrzył na mnie. Najwyraźniej 

uważał,   że   nie   potrzebuje   prosić   o   zgodę   na   słowa,   które   miał   zamiar   wypowiedzieć,   ani 

background image

przepraszać za to, że je w ogóle wypowie.

- Cassiel od zawsze trwała u boku Ashana - powiedział. - Jest prawdziwym dżinnem, bardzo 

starym.   W  przeszłości  nie   zawsze  sprzyjała  ludziom.  Nie   opowiem  ci   o  niej   za  wiele.  Wśród 
dżinnów była znana z surowości, zaciętości i arogancji, ale to, że Ashan odciął ją od eteru, trochę ją 
zmiękczyło. Nieznacznie.

Zmiękczyło? - Rzuciłam mu gniewne spojrzenie. Ze wszystkiego, co powiedział, to ubodło 

mnie najbardziej.

- Czy potrafi dotrzymać słowa? - chciał wiedzieć Lewis.
- Nie pytaj jego - wtrąciłam. - Spytaj mnie. To ja mam złożyć jakąś obietnicę.
Wszyscy popatrzyli w moją stronę. David się uśmiechnął.
- Ona ma rację - zgodził się. - Ale jeśli mogę coś powiedzieć, Cassiel nigdy nie kłamała. Nie 

oszuka cię. To byłoby... - jego brwi się poruszyły - .. .jej niegodne.

Nie mogłam temu zaprzeczyć. Wbiłam w Lewisa długie, wyzywające spojrzenie, na co on 

trochę gorzko się uśmiechnął.

- Nie przychodzisz prosić, co? - stwierdził. - Jesteś głodna?
Przez chwilę sądziłam, że ma na myśli ludzkie jedzenie, lecz szybko się zorientowałam, co 

mi proponuje. Nie popatrzyłam na Joanne czy Davida. I wytrzymałam jego spojrzenie.

- Bardzo - odpowiedziałam rzeczowym tonem.
- Chcesz spróbować?
Lewis   wyciągnął   do   mnie   rękę.   Wstałam   i   zerknęłam   na   niego   z   góry,   próbując 

rozszyfrować wyraz jego twarzy. Był to na pewno jakiś test, ale jaki - nie umiałam powiedzieć.

Powoli   wyciągnęłam   rękę   i   ujęłam   jego   dłoń,   zupełne   jakbyśmy   się   po   ludzku   witali. 

Ogarnęła mnie fala sprzecznych emocji. Na początku, co było najdziwniejsze - strach. Dopiero 
potem głód. Tęsknota. I niemal nieopanowane pragnienie, by czerpać, czerpać, czerpać...

Pozwoliłam sobie ledwie tknąć jego mocy, wciągając w siebie cienką jej nić. Wpłynęła w 

moje   żyły   niczym   złoto   i   mimo   wszystko   nie   umiałam   powściągnąć   powolnego,   drżącego 
westchnienia.

A potem go puściłam, odstąpiłam od niego i usiadłam z powrotem na krześle.
Lewis położył rękę na kolanie. W wyrazie jego twarzy nie zaszła żadna zmiana, ale nagle 

wiedziałam już, co myśli  i czuje. Moc, którą od niego wzięłam, otworzyła to przede mną, a ta 
intymność była trochę zatrważająca, gdyż tak się różniła od tego, czego doświadczyłam wcześniej z 
Joanne. Zupełnie jakbym przez moment stała się Lewisem. Ujrzałam całą jego przeszłość... jego 
tęsknotę za Joanne, nigdy tak naprawdę niezaspokojoną. Jego samotne życie. Niepokój z powodu 
odpowiedzialności, jaką go teraz obarczono. Jego głębokie, trwałe pragnienie, aby po prostu być.

- Powinieneś być dżinnem - powiedziałam, zaskakując tym samą siebie.
Lewis zamrugał.
- Pewnie tak - przyznał, - Ale jest, jak jest. A więc najwyraźniej masz kontrolę nad tym, co 

robisz.   Wiem,   że   mogłaś   zaczerpnąć   tyle   mocy,   ile   zdołałabyś   wchłonąć,   a   jednak   tak   nie 
postąpiłaś. Dlaczego?

Bo to był rodzaj testu. Wiedzieliśmy o tym oboje, ale nie chodziło tylko o próbę.
- Nie jestem potworem  - stwierdziłam.  - Potrafię  zapanować  nad  swoimi  pragnieniami, 

podobnie jak ty.

Nie   spojrzałam   w   kierunku   Joanne,   wyczułam   jednak,   jak   przeszyła   go   iskra,   drobny 

dreszcz, który oznaczał, że Lewis dobrze zrozumiał, co mam na myśli.

Jak mógłbym się o tym przekonać? - zapytał, nieco ostrzejszym tonem. Nie spodobało mu 

się, że ktoś obcy poznał jego sekrety.

- Masz moje słowo - złożyłam obietnicę. - Nigdy nie wezmę więcej, niż będę potrzebowała, 

i   nigdy   świadomie   nie   skrzywdzę   ani   nie   osłabię   przy   tym   żadnego   Strażnika,   chyba   że   sam 
spróbuje   mi   zaszkodzić.   -  Wcześniej   miałam   do  czynienia   z  Joanne,   ale   wtedy  byłam   jeszcze 
zielona i pełna obaw. Teraz rozumiałam wszystko lepiej.

- I poprosisz najpierw o pozwolenie - uzupełnił Lewis.
- Tak. Poproszę, chyba że sprawa będzie gardłowa.

background image

- Zdajesz sobie sprawę, że to oficjalna obietnica - powiedział Lewis. - Jesteś pewna, że jej 

dotrzymasz?

- To  nic  poważniejszego  od obietnic,  jakie  składają  sobie  ludzie,  zapewniając,  że  będą 

razem żyli w zgodzie.

- Ludzie łamią je bez przerwy - odezwała się cicho Joanne.
Wiedziałam o tym dużo lepiej od niej.
- Z pewnością tak postępują, kiedy coś im zagraża. Złożyłam takie samo przyrzeczenie, z 

takim samym zastrzeżeniem. Jeśli nic mi nie zagrozi, będę żyła z wami w pokoju. Ale nie dam się 
po cichu załatwić. - Nie próbowałam się tłumaczyć ani nalegać. Po prostu czekałam. Mogli mi 
zaufać lub nie; nie byłam w stanie uczynić nic, by ich przekonać. Lewis zerknął na Davida, a potem 
na Joanne. Nie dostrzegłam, by dawali sobie jakieś oczywiste znaki, jednak coś do niego dotarło i z 
ukłuciem zazdrości zdałam sobie sprawę, że porozumiewali się na poziomie, jakiego sama nigdy 
już ponownie nie osiągnę.

Komunikowali się bez słów, poprzez eter. Skupiłam uwagę na czwartej osobie w pokoju, 

milczku, który dotąd nie wziął udziału w rozmowie. Obserwował mnie, ale tak jak Lewis, starał się 
nie zdradzać niczego miną.

Po chwili Przywódca Strażników przekazał mi podjętą decyzję:
- W porządku. - I podniósł się z łóżka. Ja także wstałam, odruchowo robiąc krok w tył, 

zupełnie jakby było dokąd uciekać, gdyby Lewis postanowił się mnie pozbyć. - Zostajesz na okres 
próbny, ale chcę, żebyś  trzymała się z daleka od tego miejsca: mamy tu aż za dużo kłopotów. 
Zajmie się tobą jeden ze Strażników. Będziesz mu pomagała w robocie, a w zamian on zapewni ci 
regularny dostęp do sfery eterycznej.

Milczący mężczyzna, który siedział na kanapie, podniósł się teraz. Lewis skinął głową w 

jego stronę.

- To Manny Rocha - przedstawił go. - Manny będzie twoim partnerem, przynajmniej przez 

kilka pierwszych miesięcy. Jeśli przebrniesz przez ten okres, zobaczymy, co dalej. Jeżeli Manny 
kiedykolwiek   uzna,   że   trudno   z   tobą   współpracować   albo   że   nie   wykonujesz   zadań   lub   nie 
dotrzymujesz słowa, zostaniesz odcięta od eteru i więcej już ci nie pomożemy. Umowa stoi?

Nie znałam tego Strażnika, Manny'ego Rochy. Wydał mi się mdły i bez wyrazu - był niższy 

od   Lewisa   i   Davida,   szczupły,   niczym   się   nie   wyróżniał.   Żaden   znajomy   dżinn   nigdy   nie 
wypowiedział jego imienia; ani go nie pochwalił, ani nie potępił.

-   Nie   -   odparłam   i   dostrzegłam   błysk   zdumienia   na   twarzach   wszystkich   obecnych   w 

pokoju.   -   Nie   tak   szybko.   Żaden   Strażnik   nie   służy   za   darmo.   Otrzymujecie   wynagrodzenie, 
prawda?

Lewis zorientował się pierwszy, w czym rzecz, i wybuchnął głośnym śmiechem.
- Co, do licha...? - zapytała Joanne chłodno.
- Ona domaga się posady - powiedział Lewis. - Co jasno świadczy o tym, że naprawdę stała 

się   człowiekiem.   Dobra,   załatwione,   dostaniesz   pensję   jak   początkujący   Strażnik.   Sprawą 
zakwaterowania i całego innego szajsu zajmiemy się później. Zgoda?

Nie miałam pojęcia, czy taka umowa jest uczciwa, ale nie sądziłam, by Lewis chciał mnie 

oszukać. Wiedział, jak ważne są uczciwe układy z dżinnami. Skinęłam głową i wyciągnęłam rękę 
do Manny'ego Rochy. Zawahał się. Chyba wiedziałam dlaczego.

- Nie wezmę od ciebie mocy,  jeśli się na to nie zgodzisz - przypomniałam. - I zawsze 

wcześniej poproszę, chyba że sprawa będzie pilna. - Po posileniu się ze źródła Lewisa, wcale nie 
kusiła mnie teraz moc Manny'ego Rochy. Wyglądał tak, jakby nieco mu ulżyło, i wymienił ze mną 
krótki, formalny uścisk dłoni. Było to tylko zetknięcie ciał, nic ponadto.

- Miło cię poznać. - To pierwsze słowa, jakie przy mnie wypowiedział. Miał neutralny głos, 

z lekkim obcym akcentem: spokojny i kojący. - Nie pokpij sprawy. Inaczej ucierpimy na tym nie 
tylko my dwoje. Chodzi o wszystkich ludzi, którym moglibyśmy pomóc.

Patrzyłam   na   niego   przez   dłuższą   chwilę,   ściągając   brwi.   Powiedział   to   szczerze. 

Altruistyczny Strażnik? Przypuszczałam, że czasem zdarzają się tacy, ale zaszokowało mnie, że 
Lewis zdołał tak szybko znaleźć kogoś takiego.

background image

Oczywiście, najgorszych z nich odsiano w ciągu minionych kilku lat, za sprawą powstania 

dżinnów i innych rzeczy. Lewis osobiście rozpoczął czystkę, by pozbyć się łapowników. A więc 
może Manny był uczciwym gościem, na jakiego zresztą wyglądał.

To byłoby interesujące, pomyślałam.
Uniosłam brew.
- Ja niczego nie pokpię, jeśli i ty tego nie zrobisz - powiedziałam. - Czy jesteś pewien, że 

chcesz ze mną pracować?

Jego   uśmieszek   mnie   zaskoczył.   Odmienił   go   całkiem,   powodując,   że   Manny   stał   się 

prawdziwszy. Wyglądał teraz jak ktoś, kto ma swoje sekrety i nie pali się, by je zdradzać.

- Lubię wyzwania - stwierdził. - To dlatego mnie wybrano. Poza tym moja dotychczasowa 

praca była dosyć nudna. Może ty to zmienisz. A w ogóle to chyba tylko ja byłem na tyle szalony, 
żeby się na to zgodzić.

Wcześniej nic nie skłaniało mnie do śmiechu. Do uśmiechu, owszem, ale śmiech stanowił 

dla mnie nowość i kiedy w nieopanowany sposób zabulgotał we mnie, aż mnie to zaniepokoiło. 
Tyle dziwnych rzeczy wiązało się z życiem w ludzkiej skórze.

Jednak jakoś poczułam, że może nie być aż tak źle, jak wcześniej się tego obawiałam.

background image

3

Nie spodziewałam się, że Manny Rocha mieszka gdzieś blisko. Odległości w świecie ludzi 

dezorientowały   mnie,   ale   kiedy   pokazał   mi   mapę   kraju   -   kraju,   było   to   kolejne   słowo   do 
zapamiętania; zgodnie z dokumentami, które dostarczył mi Lewis, okazałam się obywatelką Stanów 
Zjednoczonych - odkryłam, że państwo to wcale nie ogranicza się do Florydy Lewis uprzedzał 
mnie, że chce, bym trzymała się z dala od Joanne, Davida, jego samego oraz wielkich problemów, z 
jakimi się borykał - podejrzewałam, że nie tyle z troski o mnie, co z niechęci przypadkowego 
natknięcia się na mnie w ogniu jakiejś bitwy.

Manny wskazał na stan o niemal kwadratowym kształcie w pobliżu środka mapy.
-   To   Nowy   Meksyk   -   powiedział.   -   Inny   stan.   Teraz   jesteśmy   na   Florydzie,   o   tutaj.   - 

Postukał   palcem   w   wijące   się,   nieregularne   linie   na   mapie.   -   A   to   nasza   droga.   -   Jego   palce 
przemierzyły sporą odległość między dwoma miejscami. - Najchętniej poleciałbym samolotem, ale 
nie chcę, żeby ci odbiło. Ostatnia rzecz, na jakiej mi zależy, to równoczesne użeranie się z tobą i 
służbą bezpieczeństwa na lotniskach.

Odbiło - zrozumiałam, że chodzi o „utratę panowania nad sobą”. Spojrzałam na niego z 

niesmakiem.

- Nie odbije mi.
- Świetnie. Mimo wszystko myślę, że lepiej pojechać samochodem - powiedział.
Popatrzyłam znowu na mapę.
- Ile minut potrwa ta jazda? - Wciąż usiłowałam opanować pojęcie abstrakcyjnego czasu, ale 

z miny Manny'ego wynikało, że nie postarałam się dostatecznie. - A może godzin?

-   Dni   -   poprawił.   -   To   zabierze   kilka   dni,   moja   pani.   Dni.   Uwięziona   w   brzęczącej, 

cuchnącej metalowej machinie. O nie.

- Nie ma jakiegoś innego środka transportu?
-   Jak   mówiłem,   moglibyśmy   tam   polecieć,   ale...   Lot.   Najlepiej   czułam   się   właśnie   w 

powietrzu.

- Doskonale.
- Musisz zrozumieć, że obowiązują pewne przepisy... W ludzkim świecie przepisy dotyczyły 

wszystkiego.

Było to irytujące.
- Nie odbije mi.
Tak jak przypuszczał Manny, pomyliłam się co do tego.
Tak   wiele   reguł.   Nie   miałam   bagażu,   jeśli   nie   liczyć   skórzanej   torebki   z  dokumentami 

tożsamości przekazanymi mi przez Strażników oraz pieniędzmi, które Manny, burcząc pod nosem, 
wypłacił z machiny zwanej bankomatem. Przyglądałam się tej całej procedurze z uwagą, a potem 
obejrzałam plastikowe karty, które dostałam od Strażników. Na jednej z nich znajdował się mój 
wizerunek, a powyżej  napis „Prawo jazdy”, co oznaczało, że byłam uprawniona do kierowania 
pojazdami  kołowymi.  Wcale  mnie  do tego  nie ciągnęło.  Druga karta  była  złota,  połyskująca  i 
ozdobioną portretem starożytnej bogini.

- To karta kredytowa - wyjaśnił Manny, kiedy ją uniosłam. Staliśmy akurat w kolejce na 

lotnisku. - Do kupowania. Ale niczego nie kupuj.

- W takim razie po co ją dostałam?
- Może dlatego, że moi szefowie zwariowali? Wzięłam kolejną kartę.
- Tak, to karta do bankomatu. Gdzieś powinna znajdować się informacja o twoim kodzie 

PIN. To taki rodzaj szyfru, który wprowadzasz do bankomatu. Jeśli znasz odpowiedni kod i masz 
właściwą kartę, odbierasz pieniądze. Kasę prześlą ci Strażnicy. To będzie wynagrodzenie za pracę 
dla nich. - Albo się przesłyszałam, albo Manny'emu Roszę wcale się to nie podobało. - Ale uważaj. 
Nie możesz wypłacić więcej pieniędzy, niż masz na koncie.

To wydawało się dosyć logiczne. Wsadziłam karty płatniczą i kredytową, a także prawo 

jazdy   z   powrotem   do   torebki,   a   wyjęłam   granatowy   notesik   z   jasnoniebieskimi   kartkami.   Na 
pierwszej stronie znowu widniał mój wizerunek. Wpatrywałam się w niego przez pewien czas, ale 
się nie poruszył.

background image

- Paszport - powiedział Manny, zanim zapytałam. - Będzie ci potrzebny. Trzymaj go pod 

ręką, razem z biletami.

Wszędzie wokół czekali  ludzie. Niektórzy stali cierpliwie, inni się wiercili,  jeszcze inni 

kipieli złością.

Podróżowanie   wydawało   się   związane   ze   strasznymi   kłopotami.   Zaczynałam   rozumieć, 

dlaczego Manny wolał jechać samochodem, tym przerażającym, dusznym, hałaśliwym pudłem na 
kółkach. Przynajmniej sam mógłby o wszystkim decydować.

Obserwowałam z wielkim zaciekawieniem procedurę kontroli pasażerów, ale pomimo to, 

kiedy nadszedł czas na naśladowanie tych, którzy przeszli ją przede mną, poczułam się niezręcznie i 
bardzo   głupio.   Umieściłam   torebkę   w   plastikowym   koszu,   który   przetoczył   się   przez   jakieś 
urządzenie   -   aparat   rentgenowski,   jak   wyjaśnił   mi   Manny   -   a   potem   musiałam   zdjąć   buty   po 
niecierpliwym geście pracownika lotniskowej ochrony i włożyć je do innego kosza.

Kiedy   przechodziłam   przez   bramkę,   zadźwięczał   alarm.   Zamarłam,   ściągnęłam   brwi,   a 

dwóch postawnych facetów w uniformach podeszło do mnie.

- Proszę się cofnąć - polecił jeden z nich. - Czy ma pani przy sobie coś metalowego?
Metal. Zerknęłam na swoje ubranie. Owszem, miałam pasek z metalową sprzączką. Zdjęłam 

go.

Lecz znowu zadzwonił brzęczyk. Poczułam nieznany ucisk w piersi. Niepokój? To było 

wkurzające.   Wszystkie   te   przepisy   mnie   wkurzały.   Miałam   władzę   i   moc,   zanim   jeszcze 
przodkowie tych  ludzi  nauczyli  się pozostawiać  prymitywne  malunki  na skałach, a teraz oni... 
napędzali mi stracha.

Zgrzytnęłam zębami i na ich polecenie zdjęłam kurtkę. W koszulce z krótkimi rękawami, na 

bosaka, przeszłam przez bramkę i tym razem alarm się nie włączył.

Poczucie ulgi było jeszcze bardziej poniżające od niepokoju.
Manny Rocha przeszedł kontrolę bez zatrzymywania i przystanął obok mnie, żeby włożyć 

buty i wziąć torby oraz różne drobiazgi wyjęte wcześniej z kieszeni.

- Pamiętaj, to ty wolałaś lecieć - urwał na sekundę, a potem dodał, nie patrząc na mnie: - Już 

myślałem, że cię poniesie.

Rzeczywiście, mało brakowało.
- Ale mnie nie poniosło.
- Tak. To dobrze. Oby tak dalej.
Niegdyś byłam pełna mocy. Na tyle potężna, by zamienić budynek tego lotniska w dymiące 

zgliszcza. Jednak ta myśl, zamiast mnie pocieszyć, sprawiła, że poczułam się w ludzkiej skórze 
ociężała i bezradna. Ponownie.

Włożyłam buty, pas i kurtkę, wzięłam torebkę i ruszyłam za Mannym długim, szerokim i 

gwarnym holem.

Na lotnisku znajdował się jakiś dżinn.
Nie wiem, dlaczego mnie to zaskoczyło. To znaczy nie było w tym nic dziwnego, ale chyba 

nie   sądziłam,   że   tylu   nas   chodzi   po   ziemi,   a   tym   bardziej   przebywa   w   takich   przejściowych 
miejscach. Czekałam, aż Manny sam mi ich wskaże, ale wydawał się niczego nie zauważać, więc 
kiedy usiedliśmy, czekając na nasz lot, postanowiłam sama poruszyć ten temat.

- Dżinn? - powtórzył, marszcząc czoło i gwałtownie rozglądając się wokoło. - Gdzie?
No,   tak.   A   więc   to   prawda;   nawet   Strażnicy   nie   potrafili   rozpoznać   dżinna   w   ludzkiej 

postaci, jeśli dżinn nie chciał się ujawniać. Oznaczało to, że ludzie wokół mnie, nawet ci, którzy 
dzielili ze Strażnikami  pewne zdolności, patrząc  na mnie,  dostrzegali  tylko  wysoką,  niezdarną, 
bladą kobietę z rozwichrzonymi białymi włosami.

Nie. Przecież byłam jedynie wysoką, niezdarną, bladą kobietą z rozwichrzonymi białymi 

włosami. Już nie dżinnem. Musiałam o tym pamiętać.

Poruszyłam się niezgrabnie na twardym siedzeniu, starając się nie oddychać zbyt głęboko. 

Miejsca publiczne cuchnęły niemiło, nasycone różnymi emocjami. Bardzo mnie to irytowało.

Wskazałam na pierwszego dżinna, jakiego dostrzegłam.
- Tam.

background image

Był to zwyczajny na oko młodzik w czerwonym podkoszulku i dżinsach, z plecakiem, ale 

dojrzałam odblask jego aury. Kiedy zwrócił się w moją stronę, zauważyłam też opalizujący błysk w 
jego oczach.

Zaraz potem zniknął w tłumie.
Manny popatrzył na mnie dziwnie.
- Który to?
Nie było sensu próbować. Nie potrafił rozpoznać dżinna, nie tak, jak udawało się to mnie. 

Pokręciłam głową i znów poruszyłam się niespokojnie. Miałam ochotę wstać, pochodzić, poczuć 
się mniej zniewolona.

Myśl o znalezieniu się w pułapce w niewielkiej metalowej tulei, w otoczeniu ludzi, ich 

zapachów, hałasów i emocji przyprawiała mnie o lekkie mdłości. Może jednak należało pojechać 
samochodem. Wtedy przynajmniej mogłabym uchylić szybę. Rozumiałam, że w samolocie - co 
Manny wytłumaczył mi dobitnie - było to wykluczone.

-   Załatwiliśmy   ci   niezłą   kwaterę   -   powiedział.   -   Twoje   nowe   lokum.   Będziesz   tam 

przebywać poza godzinami pracy. Dość blisko mojego domu, tylko kilka przecznic dalej. Telefon 
też tam będzie. Umeblowaniem zajmiesz się sama. Podrzucę ci trochę katalogów; mamy ich z tonę.

Powiedział my. I to nie pierwszy raz.
- Nie mieszkasz sam.
Manny zerknął na mnie, a potem na otwarte czasopismo, które trzymał w dłoniach.
- Nie. Mam żonę Angelę i córkę Isabel. Zdrobniale Ibby.
- Angela - powtórzyłam. - Isabel. Ibby.
- One nie mają z tobą nic wspólnego. - Wypowiedział te słowa z agresją, jakbym naruszyła 

jego prywatność. - Nic są Strażniczkami. To moja rodzina.

A więc zwyczajne istoty ludzkie. Miałam się z nimi nic zadawać.
-   Nie   interesują   mnie   -   powiedziałam,   co   miało   mu   poprawić   humor.   Lecz   Manny 

zmarszczył się znowu.

- Co takiego?
- Czy nikt cię nie nauczył grzeczności? Zawsze jesteś taki opryskliwy? - Patrzyłam na niego 

przez dłuższą chwilę bez mrugnięcia okiem. - Nie przepadasz za lataniem.

To go zaskoczyło.
- Dlaczego uważasz, że...
- To oczywiste. - Wykrzywiłam usta w uśmiechu. - Wyżywasz się na mnie, ale to nie mnie 

się boisz.

- Co wcale nie oznacza, że nie jesteś wredna, Cassie. Cassie?
- Mann na imię Cassiel. - Zmierzyłam go wzrokiem. To sprawiło, że się uśmiechnął, a im 

groźniej na niego łypałam, tym szerzej się uśmiechał.

- Dobra - mruknął w końcu. - Bez żadnych ksywek. Rozumiem.
Nasz pojedynek na spojrzenia został przerwany przez cienki, trzeszczący głos dobiegający z 

góry. Była to najwyraźniej zapowiedź naszego lotu i pory wejścia na pokład. Wstałam z radością, 
ściskając bilet, i ruszyłam w stronę pracownika linii lotniczych w uniformie.

- Hola! - rzucił Manny i chwycił mnie za ramię. - My nie...
Odwróciłam się do niego i warknęłam:
- Zabierz ode mnie łapy! - Nie byłam w stanie znieść takiego nagłego, bezceremonialnego 

dotyku.

Manny mnie nie puszczał.
- Hej, spokojnie! - Głos miał miękki, ale przy tym ostry jak brzytwa. - Mówiłem ci, żebyś 

nie świrowała, i wcale nie żartowałem. Jak odstawisz tutaj scenę, to narobisz kłopotów nam obojgu. 
Rozluźnij się. Chciałem powiedzieć, że nie lecimy pierwszą klasą, więc musimy zaczekać na swoją 
kolej.

Wśród ludzi   obowiązywał   podział   na klasy.  Wiedziałam  o  tym,   rzecz  jasna;  nie  byłam 

zupełnie nieświadoma obowiązujących struktur i układów. Ale przecież Ameryka szczyciła się, że 
jest  krajem,  gdzie   panuje   wolność   i  wszyscy  mają   równe   prawa.   Zastanawiałam   się  więc,   kto 

background image

należał do pierwszej klasy i jak się do niej dostał.

- Forsa - wyjaśnił Manny, kiedy go o to spytałam. Rozluźnił nieco uścisk. - Przepraszam, że 

cię tak złapałem, ale musisz pamiętać, żeby nie lekceważyć moich poleceń, zgoda?

- W porządku - odparłam. Wcale nie było w porządku, musiałam jednak wziąć poprawkę na 

jego impulsywność.

I swoją także. Moje ciało wydawało się funkcjonować według własnych zasad i odruchów, a 

niezupełnie mi wychodziło panowanie nad nimi.

Czekałam w milczeniu, aż ci z pierwszej klasy wejdą na pokład - tak naprawdę to nie 

dostrzegałam   żadnych   różnic   między   nimi   a   Mannym,   więc   pewnie   rzeczywiście   chodziło   o 
pieniądze - a potem zrobiłam krok naprzód, kiedy mój towarzysz lekko mnie pchnął.

Korytarz   był   wąski,   zimny,   cuchnął   olejem   i   metalem.   Zakasłałam,   starając   się   nie 

oddychać, lecz okazało się to niemożliwe.

Kiedy doszłam do owalnych  drzwiczek samolotu, ogarnęła mnie dziwna fala niepokoju. 

Jakie małe. Małe było nie tylko wejście, ale i sam samolot - mniejszy niż się spodziewałam i 
niesamowicie kruchy. Powierzam się opiece ludzi.

- Hej - odezwał się Manny i położył mi dłoń na ramieniu. - Wchodź. Tarasujesz przejście.
Choć wcale nie miałam na to ochoty, weszłam na pokład samolotu.
Chciałabym powiedzieć, że nie było tak źle, jak się spodziewałam, ale skłamałabym.
Przeżyłam ten lot mniej więcej tak, jak przetrwałam swoje wypadnięcie z łaski dżinnów: 

dzięki wytrzymałości. Nie było to przyjemne doświadczenie. Moje ciało ulegało napadom lęku za 
każdym razem, gdy samolot wpadał w turbulencje, co zdarzało się dość często. Wszystko mnie 
bolało, przeszkadzała mi ciasnota, irytowała nieustanna potrzeba wydalenia nadmiaru płynów, które 
bezwolnie pochłaniałam. Kiedy w końcu wydostaliśmy się z tej klatki jakieś pięć godzin później, 
odetchnęłam z ulgą.

Powietrze w korytarzu wiodącym z samolotu do budynku lotniska wydawało się czyste i 

świeże,   zwłaszcza   w   porównaniu   z   tym   obrzydliwym   przefiltrowanym   w   samolocie,   a   odgłos 
metalu i gumy pod nogami sprawił mi niemalże radość.

Opuszczenie   lotniska   okazało   się   o   wiele   łatwiejsze,   niż   przypuszczałam   -   po   prostu 

wyszliśmy na zewnątrz, na rozgrzane, suche powietrze. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, a 
niebo...

...Och, niebo.
Przystanęłam i zapatrzyłam się w nie. Widywałam już piękniejsze rzeczy jako dżinn, ale 

nigdy dotąd jako człowiek, ludzkimi oczami, a barwy zachodu słońca rozbudziły we mnie zupełnie 
niespodziewane odczucia. Poczułam się mała, a jednocześnie miałam wrażenie, że jestem częścią 
czegoś wielkiego i zdumiewającego.

- Nareszcie w domu - powiedział Manny i znów złapał mnie za rękę. Piękny widok zachodu 

słońca sprawił, że nawet na to nie zareagowałam. - Chodźmy, Cassiel.

Zrobiliśmy zaledwie kilka kroków przed budynkiem, kiedy mała istotka podbiegła wprost 

do Manny'ego i objęła go za kolana.

- Tata, tata, tata!
Nie wiedziałam, że Manny potrafi się tak uśmiechać - z taką dozą czułości.
-   Cześć,   Ibby   -   przywitał   się   i   oderwał   córkę   od   swoich   kolan,   by   ją   podnieść.   Ona 

natychmiast zarzuciła mu pulchne ramiona na szyję i oplotła nogi wokół pasa. Śliczna, miniaturowa 
istotka, ubrana w małe dżinsowe ubranko, pomniejszoną wersję tego, w czym chodzili dorośli, oraz 
nieprzyzwoicie jaskrawą koszulkę...

Isabel zwróciła do mnie buzię i uśmiechnęła się, i zrobiło się tak, jak gdyby jasne słońce 

wzeszło na nowo, pełne ciepła i szczerego powitania. Okazała się uroczym dzieckiem, o skórze 
koloru karmelu i ciemnobrązowych ciepłych oczach. Miała okrągłą buzię, okoloną wspaniałymi 
czarnymi lokami.

- Kto to jest, tato?
- To Cassiel - odpowiedział jej. - Moja nowa znajoma. Przywitaj się z nią.
Isabel przyglądała mi się przez kilka sekund, wciąż roześmiana, a potem oznajmiła:

background image

- Cześć. Tatuś zabierze mnie na pizzę.
- Och, tatuś naprawdę ma to zrobić? - Manny podtrzymał ją ręką przy boku i spojrzał na 

mnie z rozbawieniem. - Coś ci powiem: niech no najpierw odwiozę Cassiel, a potem zobaczymy. 
Gdzie mama?

Dziecko   wskazało   palcem,   a   kilka   kroków   od   dużego,   ciemnoczerwonego   samochodu 

rodzinnego   ujrzałam   starszą   i   większą   kopię   Isabel.   Miała   takie   same   długie   kręcone   włosy, 
identycznie się uśmiechała, ale zachowywała pewien dystans - znacznie większą rezerwę.

Pomachała ręką. Manny też jej pomachał. I Isabel również.
- To Angela - powiedział Manny. - Wygląda na to, że jednak udało jej się urwać z pracy. - 

Przystanął na moment, patrząc na żonę, i nie spoglądając na mnie, dodał: - Rozumiesz, że nie chcę 
ich narażać. Nie planowałem, że od razu się poznacie, ale tak wypadło.

Nie rozumiałam, o co chodzi, lecz wiedziałam, że on chce jakiegoś zapewnienia.
-   Nie   skrzywdzę   twojej   rodziny   -   oświadczyłam   sztywno.   Jego   żona   i   córka   nie   były 

Strażniczkami, więc niewiele mnie obchodziły.

Manny wreszcie zerknął w moją stronę.
- W porządku. A więc chodźmy.
Zrobił kilka kroków do przodu, kiedy zorientował się, że za nim nie ruszyłam, i odwrócił się 

z marsową miną.

- I co? - spytał. - Idziesz czy nie?
Nie miałam wyboru. Manny był moim Łącznikiem, jedynym źródłem ocalenia. Czułam się 

jak oszustka, ale wszystko wydawało się lepsze od samotności.

Manny   mieszkał   wraz   z   rodziną   w   Albuquerque,   mieście   wśród   wzgórz   i   skał.   Ludzie 

zasiedlili   te   obszary,   ale   do   końca   ich   nie   ujarzmili;   czuło   się   tu   dzikość   i   moc   natury. 
Rejestrowałam te wibracje w prastarych górach i czystym błękitnym niebie nad głową.

Z kolei dom Manny'ego był zupełnie nowy i nie miał w sobie nic eterycznego.
- Wprowadziliśmy się tu dopiero jakieś pół roku temu - powiedział mi Manny, otwierając 

drzwi i przepuszczając przez nie żonę i dziecko. Isabel wskoczyła do środka, a jej buciki zastukały 
na drewnianej podłodze. - Dom jest dość mały, ale podoba nam się tutaj. - Wydawał się dziwnie 
zaniepokojony, czy i mnie to miejsce przypadnie do gustu.

Skinęłam   głową,   nie   wiedząc,   co   powiedzieć.   Mnie   ten   dom   przypominał   duże   pudło. 

Ściany, podłogi, sufity. Zastawiony jasnymi meblami i pełen zabawek. Angela podniosła kilka z 
nich i odłożyła na bok, ale nie dlatego, że zależało jej na mojej opinii; zrobiła to odruchowo. Isabel, 
widząc   poczynania   matki,   zaczęła   ją   naśladować,   biorąc   lalkę   za   rączkę   i   zanosząc   ją   do 
kolorowego pudełka w kącie pokoju.

Zastanawiałam się, czy i ja powinnam tak postąpić.
Nie znałam panujących obyczajów, więc stałam tylko i patrzyłam, jak Manny kładzie swoją 

torbę i zapala lampę obok sofy.

-   To   nasz   pokój   mieszkalny   -   powiedział.   Pomyślałam,   że   to   trochę   dziwne   określenie 

wspólnego pokoju; czy nie mieszkają we wszystkich pomieszczeniach? A czy są jakieś pokoje 
„niemieszkalne”? - Sypialnie są tam. I kuchnia. Jest jeszcze przeszklony pokój na tyłach domu, 
bardzo ładny.

Manny wyraźnie się denerwował. Być może pod wpływem mojego spojrzenia. Odwróciłam 

wzrok i przeszłam się po pokoju, bezwiednie przeciągając palcami po chłodnych, oprawionych w 
ramki zdjęciach. Rodzina. Ludzka rodzina.

- To mój brat - rzekł Manny. - Luis.
Sądził,   że   przyglądam   się   zdjęciu,   którego   dotykałam   palcami.   Podniosłam   ramkę   i 

zobaczyłam w niej wizerunek mężczyzny, przystojnego i nieco młodszego od Manny'ego. Z mocną 
szczęką i łagodnymi oczami.

- On także jest Strażnikiem - dodał Manny. - Może później go poznasz. Teraz przebywa na 

Florydzie.

Odstawiłam fotografię.
-   Chciałabym   już   iść   -   oznajmiłam,   sądząc,   że   to   grzeczny   sposób   zakończenia   tego 

background image

wszystkiego. Najwyraźniej się pomyliłam. Manny spojrzał na mnie spod ściągniętych brwi.

- Nie zjadłabyś czegoś? Chce ci się jeść, prawda?
Czy chciałam? Przypuszczałam, że tak. Dżinn w ludzkiej postaci wydawał się funkcjonować 

całkiem   jak   człowiek   i   w   brzuchu   burczało   mi   z   głodu.   Nie   opanowałam   jeszcze   sztuki 
przewidywania potrzeb żołądka.

Skinęłam potakująco głową.
Angela, która prawie się nie odzywała, poklepała po główce córeczkę, która zaraz gdzieś 

czmychnęła, a potem sama zwróciła się do mnie. Była spokojną, opanowaną, silną kobietą. I pełną 
rezerwy.

- Manny powiedział mi, że nie jesteś istotą ludzką - odezwała się. - Czy to prawda?
Przekrzywiłam nieco głowę.
- Nie urodziłam się jako człowiek. Zdaje się, że teraz już zrobiłam się dostatecznie ludzka.
Dostatecznie ludzka. Przerażające stwierdzenie.
- W porządku - stwierdziła Angela. - Spotykałam już dżinny. I wiem, że są niebezpieczne. 

Chciałabym   coś   wyjaśnić:   jeśli   skrzywdzisz   mojego   męża,   jeśli   chociażby   pomyślisz   o 
skrzywdzeniu mojej córki, to cię zabiję. Zrozumiałaś?

Manny wydawał się wstrząśnięty.  Ciemne oczy Angeli pozostały nieruchome, wbite we 

mnie, i wyczuwałam, że ona mówi zupełnie szczerze.

- Zrozumiałam - odparłam, chcąc powiedzieć coś jeszcze. Ludzkie słowa wydawały mi się 

niezręczne.  Groteskowo  nieodpowiednie  do  tego,   co  pragnęłam  zakomunikować.   -  Nie  zawsze 
można ustrzec się błędów. Nic na to nie poradzę.

Jej ostre spojrzenie zmiękło nieco.
- Błędy się zdarzają - powiedziała. - Ale nie powtarzaj ich. I nie popełniaj ich w związku z 

moją córką.

Skłoniłam głowę.
- Dobrze - zmieniła temat. - Co byś powiedziała na enchiladę?
- Nic - odpowiedziałam. - Nie wiem, co to takiego. Angela po raz pierwszy obdarzyła mnie 

uśmiechem.

- No to przygotuj się na ucztę.
- Albo i nie - wtrącił Manny. - Jeśli nie lubisz pikantnych sosów.
Pacnęła   go.   Było   to,   jak   sobie   uświadomiłam,   żartobliwe   klepnięcie   i   zaskoczyła   mnie 

własna reakcja: odruch, aby zainterweniować i powstrzymać jej rękę.

Chciałam go bronić. Dlaczego? Bo był moim Łącznikiem. Moim źródłem życia.
Wcale nie przewidywałam czegoś takiego.
Nie posmakował mi pikantny sos, co tak rozśmieszyło  Isabel, że aż łzy spłynęły jej po 

policzkach. Sama nabierała go pełnymi łyżkami i pochłaniała, udowadniając mi, jaka ze mnie ciapa.

Nie mogłam dać się pokonać dziecku. Próbowałam więc dalej, krztusząc się pod wpływem 

ognia w gardle, aż wreszcie Angela zlitowała się nade mną i zabrała sos ze stołu. Isabel zrobiła na 
to kwaśną minę, lecz ojciec rozśmieszył ją znowu łaskotkami.

Poza tym posiłek przebiegał spokojnie - spokojniej niż, jak podejrzewałam, wyglądało to 

zazwyczaj.

-   Kiedy   zaczynamy   robotę?   -   spytałam   w   końcu   po   wypiciu   kilku   szklanek   mrożonej 

herbaty, którą przygotowała Angela.

- Jutro - odpowiedział Manny - Chyba że wydarzy się coś nadzwyczajnego. - Wstał, wziął 

nasze talerze i wyniósł je do kuchni. - Teraz pojedziemy do ciebie! - zawołał.

Isabel obiegła wokoło stół i, co mnie zdumiało, wdrapała mi się na kolana. Zaskoczyło 

mnie,  jaka  jest   ciepła  i  ciężka.   Spojrzałam  na  jej  uniesioną  ku  górze   buzię,   na  jej   uśmiech   i, 
zmieszana, ściągnęłam brwi.

- Czego chcesz? - zapytałam. Angela wydała z siebie zduszony odgłos protestu i wstała z 

krzesła, ale powstrzymałam ją gestem wyciągniętej ręki. - Powiedz, Isabel.

- Żebyś mnie uściskała - oświadczyła dziewczynka.
- Śmieszna z ciebie pani.

background image

Pomyślałam, że tak właśnie może to wyglądać z jej dziecięcej perspektywy.
Nie znałam się na uściskach, ale Isabel okazała się całkiem wprawną instruktorką. Ujęła 

moje ręce i owinęła je wokół swojego ciałka.

- Mocniej! - zażądała. Posłusznie ją ścisnęłam, świadoma kruchości jej kostek pod skórą.
Kiedy zaczęła się wiercić, puściłam ją. Niemalże spadła mi z kolan, więc ją schwyciłam, 

aby złapała równowagę.

Isabel zachichotała, a śmiech ten był ciepły jak promień słońca.
To   jest   dziecko.   Mała   duszyczka.   Czysta   tabliczka.   Nigdy   dotąd   nie   znałam   żadnego 

dziecka, a to spotkanie okazało się dziwnie... oczyszczające.

- Wystarczy. - Angela wzięła Isabel z moich kolan. - Musisz się nauczyć dobrych manier, 

moja droga.

- Ale ona jest smutna - protestowała Isabel. - Chcę ją rozśmieszyć!
Manny wrócił z kuchni. Spoglądał to na Angelę, trzymającą dziecko na rękach, jakby je 

osłaniała, to znów na mnie, siedzącą spokojnie na krześle. Nie uśmiechałam się. Mogłam to zrobić, 
ale wiedziałam, że dziecko przejrzałoby fałsz takiego uśmiechu.

- Jeszcze nie teraz, Isabel - powiedziałam do niej.
- Może później. Ale... dziękuję ci za to, że mnie przytuliłaś.
Mówiłam szczerze. Sama do mnie przyszła i choć nie powinno to mieć dla mnie znaczenia, 

jednak miało.

Manny zakłócił ciszę, biorąc ze stołu kluczyki do samochodu i przybierając oficjalny ton:
- Jedźmy do ciebie.
Mój dom.
Również   przypominał   pudło.   Oczywiście   przepełnione   zapachami   -   dławiącą   wonią 

detergentów, którymi  ostatnio czyszczono dywany,  i farb ze świeżo odmalowanych  ścian. Jeśli 
pominąć  te  zapachy,  pokój był  pusty,  poza pojedynczym  wąskim łóżkiem  z pościelą,  kocem i 
poduszką. A także poza składanym stolikiem. I jedyną małą lampą.

Spodobała mi się prostota tego miejsca.
-   Tak   -   powiedział   Manny,   podzwaniając   przez   chwilę   kluczami,   zanim   mi   je   rzucił. 

Złapałam je w powietrzu bez patrzenia. - Wiem, przytulnie tu. Przykro mi, ale zabrakło czasu na 
zorganizowanie  rzeczy  dla  ciebie,   zresztą  pomyślałem,  że  sama  będziesz   chciała  wybrać   sobie 
meble i inne wyposażenie.

Tłumaczył się. Jakie to dziwne.
- Jest ekstra - stwierdziłam. Otworzyłam najbliższe okno i zaczerpnęłam powietrza, które 

wniknęło do środka nad parapetem, pachnąc szałwią i wysokimi górami.

- Podrzucę ci jutro kilka katalogów. Możesz wybrać, co zechcesz. Także ciuchy. Chyba że 

wolisz, by Angela pojechała z tobą na zakupy.

Popatrzyłam na siebie.
- A czy coś jest nie tak z tym, co teraz mam na sobie?
Zamrugał.
- Nie. Tylko, hm, nie możesz nosić tych samych ubrań bez przerwy.
Wiedziałam o tym.
- Kupiłam kilka sztuk takich samych strojów. Wiem, że ubrania trzeba zmieniać i prać.
- Ale... czy wszystkie masz takie same?
- Tak. Pokręcił głową.
- Nienormalna z ciebie dziewczyna.
Nie   byłam   żadną   dziewczyną.   Jednak   domyśliłam   sic,   że   użył   przenośni,   i   jakoś   to 

przełknęłam.

Manny wyłożył na stolik całą zawartość tekturowej teczki.
- Książeczka czekowa. Pamiętasz, co ci mówiłem o bankomatach i o tym, że można z nich 

wypłacać tylko tyle, ile ma się na koncie? Z czekami jest tak samo. To, że ktoś ma czeki, nie 
oznacza jeszcze, że może je dowolnie wypisywać. A to twój numer telefonu. Numer lej komórki, 
więc powinnaś się go nauczyć na pamięć. - Wyjął z kieszeni jakieś różowe pudełeczko. - Daruj mi 

background image

len kolor. Były tylko różowe. Zakupy robiłem w ostatniej chwili.

Róż mi się podobał.
- Jest okej. - Wzięłam to urządzenie w ręce i poczułam przepływającą przez nie energię. 

Moje   dżinnowe   zmysły   były   przytępione,   ale   z   bliska   wciąż   potrafiłam   wyczuć   pracę   jego 
mechaniki. - Jak to działa?

Pokazał mi. Zadzwoniłam do jego domu, wyjaśniając Angeli, że testujemy moją komórkę, a 

potem się rozłączyłam.

- Zwykle mówimy „do widzenia” na pożegnanie - rzucił Manny uszczypliwie.
- Po co?
- Z tego samego powodu, dla którego robimy prawie wszystko. Z grzeczności.
Zaczynałam to rozumieć. Wsunęłam różową komórkę do kieszeni.
- Manny...
Nie wypowiadałam wcześniej jego imienia, więc poruszył się, lekko zaniepokojony.
- Tak?
- Ja... - Gardło zacisnęło mi się wokół tych słów, ale jak mogłam przetrwać, gdybym się do 

tego nie przyznawała? - Muszę...

Zrozumiał w lot i wyciągnął do mnie rękę. Ujęłam ją, obejmując chłodnymi palcami jego, 

cieplejsze, i zaczerpnęłam mocy.

Przepłynęła przez niego złocistym strumieniem, powolna i słodka jak miód. Nie tak potężna 

jak ta, której użyczył mi Lewis, i wyczuwałam, że nie wystarczy mi jej na zbyt długo, a jednak i tak 
dobra. Wzięłam głęboki wdech, gdy jej ciepło rozeszło się we mnie, a świat zamigotał aurami w 
krótkim, kuszącym przebłysku tego, co poza nim, by następnie powrócić do ludzkiego wymiaru.

Nie przyszło mi to łatwo, ale puściłam jego rękę.
Manny się zachwiał. Złapałam go za ramię i pokierowałam w stronę łóżka, na którym usiadł 

i zgarbił się, dysząc ciężko.

- Przepraszam - powiedziałam. - Czy...?
- Nie. - Głos miał chrapliwy i nie patrzył na mnie. - Nie, nic mi nie jest. Poradziłaś sobie 

świetnie. Tylko że... to odczucie...

- Jest przykre - podsunęłam trzeźwo. Uniósł głowę i zdumiał mnie błysk w jego oczach.
- Nie. Bardzo miłe. O!
Zdałam sobie sprawę, że to może się okazać wyjątkowo niebezpieczne dla nas obojga.
Manny wyszedł wkrótce potem, przypominając mi o konieczności przekręcenia zamka w 

drzwiach.   Zrobiłam   to,   choć   taka   zapora   wydawała   się   bardzo   krucha,   i   przeszłam   się   po 
mieszkaniu.   Było   faktycznie   małe   -   pokój   „mieszkalny”,   kuchnia,   jeszcze   jeden   pusty   pokój   i 
łazienka. Pootwierałam wszystkie okna. Ludziom podobało się życie w klatkach. Mnie - nie.

Po raz pierwszy, odkąd znalazłam się w ludzkiej skórze, zostałam sama. Sama jak palec.
Usiadłam po turecku na podłodze, z zamkniętymi oczami, i usiłowałam sobie przypomnieć, 

jak to jest być dżinnem. Wspomnienia, uwięzione w ludzkiej powłoce, ulatywały tak szybko. Moc 
od Manny'ego rezonowała w moim ciele, przepływając w powolnym, stabilnym tempie, i przez 
pewien czas nic poza tym się nie działo.

Aż poczułam, jak świat się porusza.
Coś się wydarzyło, coś złego, gdzieś na skraju mojej świadomości. I nie w powietrzu - tam 

operowali Strażnicy, panując nad mocami; nie, w powietrzu nic nie zaszło. Może w takim razie w 
żywiole ognia? Nie, nie wyczuwałam niczego i w tamtej sferze.

Owa zła rzecz przydarzyła  się żywej istocie, a szeptała o tym moc, udzielona mi przez 

Manny'ego.

No i zdarzyła się tutaj.
Zerwałam się na równe nogi z otwartymi oczami, rozglądając się wokoło, by namierzyć 

właściwy kierunek. Tak, tam, na prawo ode mnie i niezbyt daleko...

Przekręciłam zamek, otworzyłam drzwi i wyszłam na korytarz, na którym, oprócz mojego 

mieszkania, były jeszcze dwa inne. Puls słabł, życie ulatywało.

Zbiegłam   po   schodach   przez   dwa   piętra,   znalazłam   się   na   parterze   i   wyszłam   za   róg 

background image

budynku.

Na ziemi leżało dziecko, a otaczała je grupka innych maluchów. Nikt nie dotykał leżącej 

osóbki i nie wyczuwałam w nikim złości. Tylko zmieszanie, rozbudzoną świadomość, że dzieje się 
coś złego.

Obok dziecka leżała machina - rower.
Ten dzieciak spadł z roweru.
- Rozstąpcie się - poleciłam dzieciom, które natychmiast rozbiegły się niczym spłoszone 

ptactwo. Uklękłam przy chłopcu, powoli przesuwając nad nim dłońmi,  szukając miejsca, które 
doznało urazu; miejscem tym była jego czaszka.

Pękła kość. A mózg...
- Zawołajcie jego bliskich - powiedziałam, skupiona na tym, co robiłam.
- Kogo?
- Jego ojca! Matkę! - Z trudem wyszukiwałam właściwe słowa. - Rodziców.
Dwoje dzieci gdzieś pobiegło, wołając co tchu w płucach. Ostrożnie wsunęłam dłoń pod 

głowę   chłopca,   a   pod   miękkimi   jak   piórka   włosami   wyczułam   wgłębienie   w   miejscu,   którym 
uderzył czaszką o krawężnik. Ciepła krew spływała mi przez palce.

Potrzebowałam pomocy Manny'ego, ale on już pojechał, byłam więc zdana na siebie.
Dżinn we mnie powiedział: To wypadek. Tak się zdarza z żywymi stworzeniami. I skłonny 

był się pogodzić z takim stanem rzeczy.

Ale ludzka natura niemal krzyczała z bezsilnej wściekłości, zbyt głośno, by ją zlekceważyć.
Skupiłam w sobie resztkę mocy i skierowałam ją do czubków palców. Na tym dżinny znały 

się dobrze - na naturze rzeczy. Potrafiliśmy budować, umieliśmy niszczyć... i mogliśmy, od czasu 
do czasu, uzdrawiać, jeśli dysponowaliśmy odpowiednim zasobem sił, a rana była świeża i niezbyt 
rozległa.

Poczułam poruszenie kości, a chłopak wrzasnął. Krzyk ten przeszył mnie jak zimny metal, 

ale zacisnęłam zęby i nadal skupiałam się na swoim zadaniu, spajając uszkodzoną tkankę kostną. 
Potem skoncentrowałam się na zmniejszeniu obrzęku i naruszonej tkance mózgowej. Rozcięcie na 
skórze głowy uparcie krwawiło i sączył się z niego czerwony płyn, pomimo wydawanych przeze 
mnie mentalnych poleceń.

Na moich ramionach zacisnęły się dłonie, które odciągnęły mnie od wydzierającego się 

dziecka. Przewróciłam się, zaskoczona.

Stał nade mną mężczyzna, z zaciśniętymi pięściami i twarzą pociemniałą i zaczerwienioną z 

wściekłości.

- Co ty wyprawiasz z moim dzieckiem? - wrzasnął. Chłopiec odsunął się ode mnie, stanął na 

kusych nóżkach i pospieszył szukać ochrony u ojca, obejmując go w pasie. Przypomniałam sobie, 
jak Isabel złapała Manny'ego za kolana, a ja wyczułam gorącą miłość i instynkt opiekuńczy, które 
ich łączyły.

- Nie zrobiłam mu krzywdy - wyjaśniłam. Nie poruszyłam się. Przemoc wisiała jak ciemna 

chmura wokół tego człowieka i wszelka prowokacja rozpętałaby burzę. - Spadł z roweru. Rozbił 
sobie głowę.

Słowa   te   wywarły   pożądany   skutek,   podobnie   jak   mój   spokojny   ton   i   bezpośrednie 

spojrzenie. Mężczyzna rozluźnił pięści i spojrzał na swoje dziecko. Wziął chłopca na ręce i dotknął 
tyłu jego główki.

Na palcach ojca natychmiast pojawiła się krew.
- Mój Boże...
- Trzeba pojechać do lekarza - powiedziałam. Właściwie to dziecko już nie potrzebowało 

pomocy lekarskiej, ale uznałam, że ludzie mówią takie rzeczy w podobnej sytuacji. - Nie sądzę, 
żeby uraz był poważny, jednak...

Chłopiec uderzył  w płacz, wyjąc z bólu i przerażenia, i ukrył  twarz w piersi ojca. Ten 

patrzył na mnie przez moment, a potem skinął głową w zdawkowej podzięce i odszedł wraz z 
synem.

Któreś z pozostałych dzieci podniosło rower i ruszyło za nimi. Jedno z kółek było mocno 

background image

zwichrowane.

Siedziałam na ziemi, dysząc ciężko, z krwią na rękach, krwią stygnącą we wnętrznościach, i 

zastanawiałam się, co ja właściwie narobiłam. Zareagowałam zupełnie bezmyślnie. Zużyłam swój 
cenny zapas energii, niemal do ostatniej kropli, a co gorsza, wiedziałam, że oddałabym ją całą, byle 
tylko uratować życie tamtemu malcowi.

To mnie przeraziło. Dżinny nie były takie krótkowzroczne ani tak troskliwe wobec innych. 

Ten chłopiec to człowiek. A ludzie giną. Tak przedstawiała się filozofia dżinnów - odpowiadająca 
prawdzie.

A jednak nawet nie przyszło mi do głowy, żeby poskąpić pomocy.
Wstałam, obolała i zmęczona, i wróciłam do mieszkania, aby się umyć  i przespać oraz 

pomartwić o to, co się ze mną działo.

-   Co   takiego?   -   Nie   spodziewałam   się,   że   Manny   się   rozzłości,   a   jednak   wyraźnie   się 

wkurzył; twarz pociemniała mu prawie tak samo jak ojcu chłopca, kiedy tamten myślał o użyciu 
siły.

-   Jak   mogłaś   być   tak   cholernie   bezmyślna?   Co   ty   w   ogóle   wyprawiasz?   Nie   jesteś 

uzdrowicielką... Nie możesz tak po prostu... - Zapanował nad sobą nieco, robiąc kilka powolnych 
głębokich oddechów. - I co z tym dzieciakiem?

- Nie wiem.
- Nieźle. No, pięknie. Czy masz pojęcie, w jakie kłopoty mogłaś się wpakować? A gdyby to 

dziecko skonało na twoich rękach? Cholera, a gdyby zmarło później?

- To nie ja spowodowałam jego uraz - powiedziałam z oburzeniem. Znajdowaliśmy się w 

saloniku w moim mieszkaniu, a Manny właśnie przyniósł dwie filiżanki z kawą; to taki poranny 
rytuał,   jak   mi   wyjaśnił.   Miło   z   jego   strony,   że   ją   zaparzył,   ale   zrobił   to,   zanim   jeszcze 
opowiedziałam mu o tamtym dziecku i o swoich wyczynach.

A teraz kawa stygła na stoliku.
- Pewnie i nie, ale mogły wyniknąć różne pytania, a policja... - Manny przycisnął dłoń do 

czoła.  -  Cholera,  co  ja  gadam?  Może  to   nie  było   mądre,  ale  zachowałbym   się  tak  samo.   Nie 
potrafiłbym tego tak zostawić. Tyle że ja zostałem przeszkolony. A ty nie, Cassiel. Nie wolno ci tak 
zwyczajnie... wkraczać do akcji. Zwłaszcza bez mojego udziału, rozumiesz?

Przyjęłam to bez sprzeciwu. Jak na ludzkie standardy, jego słowa brzmiały dość słusznie i 

logicznie.

- Nie powinnam była działać tak impulsywnie - przyznałam. - Znowu potrzebuję mocy.
Powiedziałam to wprost, żeby poczuć smak tych słów na języku i przekonać się, jak Manny 

na nie zareaguje. Posmak miały świetny. Natomiast jego reakcja okazała się pouczająca - w tym 
sensie,   że   oczy   mu   się   powiększyły   i   dostrzegłam   w   nich   błysk   czegoś,   co   mogło   być 
podnieceniem, zresztą szybko zamaskowanym.

- W porządku - powiedział tonem rozmyślnie beznamiętnym. Wyciągnął rękę. Podjęłam ją i 

niemal od razu bestia we mnie, wygłodniała i zdesperowana, zaczęła łapczywie pochłaniać to, co 
mi zaoferował. Rozsądek zszedł na dalszy plan, przygłuszony przez pragnienie.

Czułam,  że Manny próbuje się wyrwać,  ale instynkt  podpowiadał  mi,  by mu  na to nie 

pozwolić - nie instynkt dżinna, tylko prymitywny odruch bezlitosnego, zwycięskiego łowcy.

Ludzki odruch myśliwego komplikował zaspokajanie moich potrzeb.
Nie!
Ocalił   go   jedynie   mój   niesmak   do   tych   ludzkich   instynktów.   Puściłam   go,  przerywając 

raptownie przepływ mocy pomiędzy nami, i odsunęłam się, przyciskając ręce do obolałego brzucha.

Manny   upadł.   Osunął   się   powoli,   prawie   z   gracją,   i   wcale   nie   stracił   przytomności; 

zwyczajnie zabrakło mu siły albo woli, by ustać na nogach. Albo choćby utrzymać się na kolanach. 
Zwalił się jak długi na dywan i przetoczył na plecy, z oczami ciemnymi i rozszerzonymi, z trudem 
łapiąc oddech.

- Przykro mi - powiedziałam. Naprawdę było mi go żal. Wiedziałam też dobrze, że nie 

powinnam go była osłabiać ponownie, nie po tak krótkiej przerwie. - Wyrządziłam ci krzywdę?

- Nie... niezupełnie - odrzekł. Jęknął i podpierając się rękami, usiadł. Widziałam, jak drgają 

background image

mu mięśnie, zupełnie jak gdyby mocno poraził go prąd. - Nie róbmy tego więcej, dobrze? Trochę za 
ostro się obchodzisz z przyjaciółmi.

- Przecież powiedziałam, że mi przykro.
- Możesz mnie przepraszać. Nie obrażę się z tego powodu. - Manny oparł się plecami o gołą 

ścianę i wsparł przedramiona na kolanach. - Chryste. Musimy nad tym popracować. Nie możesz 
czerpać ze mnie mocy w taki sposób. Jeśli znajdziemy się w opałach, wykończysz nas oboje, nie 
wspominając nawet o tych, którym mamy pomagać. - Oparł głowę o ścianę i westchnął. - I nie 
chciałbym zabrzmieć zbyt melodramatycznie, ale kiedy robisz to nieodpowiednio, ból jest nie do 
wytrzymania.

Milczałam. Poczułam gdzieś głęboko dziwnie palący wstyd, którego nie potrafiłam zdusić. 

Skrzywdziłam go. Nie miałam takiego zamiaru, ale niewiele to znaczyło. Jeśli go zabiję, to wydam 
wyrok także na jego bliskich. Wzajemne zależności ludzkiego życia nie wydawały mi się realne aż 
do   chwili,   kiedy   usiadłam   przy   tamtym   stole,   jedząc   posiłek   przygotowany   przez   jego   żonę   i 
patrząc, jak jego córeczka śmieje się i cieszy.

Manny też się nie odzywał. Kucnęłam naprzeciw niego i popatrzyłam mu głęboko w oczy.
- Nie mogę tego obiecać - powiedziałam. - Zrobię, co w mojej mocy, ale nie zawsze potrafię 

nad tym zapanować. Musisz być gotowy do tego, żeby się bronić przede mną.

Nie odwrócił spojrzenia.
- To niezbyt pocieszające.
- I wcale nie miało takie być. - Uśmiechnęłam się nieznacznie, ale zdaje się, że i w taki 

sposób nie dodałam mu otuchy. - Przypuszczam, że Strażnicy rejestrują moje poczynania.

Te słowa nieco go zakłopotały.
- Tak, składam raporty. Oni chcą mieć pewność, że ty nie...
- Nie wymknę się spod kontroli.
- Właśnie.
- A czy się wymykam?
Tym razem to Manny umilkł. Wytrzymał tę ciszę i moje spojrzenie, a ja za nic nie umiałam 

rozszyfrować wyrazu jego nieprzeniknionych ludzkich oczu. Tak wiele mi umykało.

- Pomóż mi wstać - odezwał się w końcu i wyciągnął kanciastą, mięsistą dłoń. Pomogłam 

mu, starając się dotykać go tylko powierzchownie, choć nawet pod wpływem takiego zdawkowego 
kontaktu mogłam poczuć płynącą w nim moc. - Wypij kawę. I do roboty.

Praca była  dla mnie  czymś  nowym  i interesującym.  Rozumiałam,  rzecz jasna, na czym 

polega poczucie obowiązku oraz celowe wykorzystywanie czyichś zdolności lub sił. Jednak praca 
była czymś zupełnie odmiennym, ponieważ wydawała się taka... przygnębiająca.

Manny Rocha  miał   swoje biuro.  Był  to  niewielki,   skromny pokoik  w  budynku   pełnym 

podobnych   pomieszczeń.   Tabliczka   na   drzwiach   bez   szyby   informowała:   „Rocha   -   Usługi 
Środowiskowe”. Otworzył zamek i wszedł do środka, gestem każąc mi iść za sobą, gdy podnosił 
koperty, rozrzucone na przykrytej dywanem podłodze.

- Przepraszam za ten bałagan - powiedział. - Zamierzałem tu trochę posprzątać.
Jeżeli Manny miał jakieś uzdolnienia, talent organizacyjny z pewnością do nich nie należał. 

Stosy papierów  i broszur walały się wszędzie,  podpierając się wzajemnie  niczym  pijacy.  Poza 
krzesłem przy szerokim prostokątnym biurku nie było tu wolnego miejsca.

- Tak - odezwał się, dostrzegając moją minę. - Może bałagan to za słabe określenie. Miałem 

zamiar się tym zająć... tylko że...

- Tylko że nie cierpisz takich zajęć.
- Właśnie. Trafiłaś w sedno.
- Jak miałabym to uporządkować? Znieruchomiał w trakcie podnoszenia sterty papierów, 

które spadły, a potem odwrócił się ku mnie.

- Co?
- Jak mam  to uporządkować? - powtórzyłam,  okazując cierpliwość,  o którą  aż do tego 

momentu się nie podejrzewałam.

- Słuchaj, jeśli możesz posprzątać ten bajzel, to zrób to tak, jak tylko chcesz. - W jego głosie 

background image

pobrzmiewały zarówno nadzieja, jak i powątpiewanie,  jak gdybym  uważała,  że porządkowanie 
papierów jest czymś nie dla mnie. Wydawał się nie rozumieć, że skoro wszystko co ludzkie było 
nie dla mnie, to takie zwyczajne zajęcie jak sprzątanie nie robiło większej różnicy.

- Dobrze - odparłam. Mogłam to zrobić na kilkanaście różnych sposobów - od subtelnych po 

teatralne - ale zdecydowałam się na typowy dla dżinnów, efektowny popis. Dokumenty zniknęły 
wraz   ze   słyszalnym   szumem   przemieszczającego   się   powietrza,   to   samo   stało   się   z   plikiem 
papierów, które Manny trzymał w dłoni, a ja rozciągnęłam swoją świadomość na przeanalizowanie 
zasadniczej treści każdego folderu, każdej teczki. Dowolnie niszczyłam wszystko i odtwarzałam, 
mimo że oznaczało to szaleńcze marnowanie mocy. - Otwórz tamtą szufladę.

Przy odległej ścianie w jego biurze stały szafki z wysuwanymi szufladami. Zawahał się, a 

potem otworzył pierwszą z brzegu.

W środku ujrzał uporządkowane i poukładane dokumenty.
- Pogrupowałam je tematycznie - obwieściłam. - Oczywiście mogę to zrobić inaczej, jeśli 

tylko sobie życzysz.

-   Żartujesz   -   powiedział   głucho.   -   Mój   Boże,   ty   nie   żartujesz.   Mam   tu   kopertę   z 

dokumentami o sporach granicznych. O poziomie zakwaszenia wód. O... a co to takiego, do licha? - 
Wyjął   szarą   kopertę   i   spojrzał   na   nią   spod   ściągniętych   brwi.   -   Korekta   przebiegu   granic   dla 
Kolorado? Cholera. To przecież trafiło do mnie przez pomyłkę.

Manny zamknął szufladę i usiadł na krześle. Właściwie klapnął na nie ciężko. Rozejrzał się 

po swoim biurze, jakby nigdy wcześniej go nie widział, i położył płasko dłonie na pustym blacie 
biurka.

- Cholera jasna - powiedział. - Jak... Jak ci się to udało?
Wzruszyłam ramionami.
- Zwyczajnie. Ostatecznie to tylko papier i tusz. - Tyle że zużyłam zbyt wiele mocy na 

zrobienie   tego,  choć   postanowiłam   mu  o  tym   nie   wspominać.  Usiadłam   naprzeciwko   niego  w 
skórzanym fotelu. - Co jeszcze mamy zrobić?

Gapił się tępo i nagle wydał z siebie warczący odgłos, który dopiero po chwili rozpoznałam 

jako śmiech.

- Czy z oknami też dajesz sobie radę, Cassie?
- Nazywam się Cassiel.
- No tak, przepraszam.
Pomyślałam, że być może robię się przesadnie uczynna.
- Nie. Nie zajmuję się oknami.
- Wobec tego zdaje się, że możemy od razu przystąpić do spraw związanych ze Strażnikami. 

- Odchrząknął i sięgnął po komputerową klawiaturę, przesuwając ją przed siebie. Sam komputer 
stał pod kątem, w rogu biurka. - Nie do wiary, że widzę ten przeklęty ekran bez przesuwania stosów 
papierów. Niech no tylko sprawdzę pocztę.

- Masz czterdzieści siedem wiadomości - powiedziałam. - Sześć z nich dotyczy próśb o 

pomoc od innych Strażników. Czy to nimi zajmiemy się najpierw?

- Nigdy dotąd nie miałem swojego dżinna - przyznał Manny. - Czy tak było kiedyś? Tak 

pracowało się z dżinnem?

Nie miałam pojęcia, lecz pomysł przyrównania mnie do kogoś mojej rasy i zniewolonego w 

butelce spowodował ucisk w moim aż nazbyt ludzkim żołądku i zorientowałam się, że moja mina 
stała się surowsza.

- Wątpię.
Manny wiedział, kiedy wkraczał na grząski grunt. Skinął głową.
- Domyślam się, że potrafisz odczytać te mejle?
- Oczywiście.
- Który z nich jest najpilniejszy? Zastanowiłam się przez chwilę.
-   Nowe   zakłócenia,   zidentyfikowane   przez   Strażnika   Garrity'ego   w   Arizonie,   zostały 

sklasyfikowane jako tworzenie się szczeliny sejsmicznej.

- Garrity, Garrity... - Manny postukał w klawisze i wyszukał odpowiedni mejl. Odczytał go, 

background image

skinął lekko głową i powiedział: - Tak, od tego zaczniemy. Dobra. Oto co zrobimy: oznaczymy to 
w   sferze   eterycznej,   tak   żeby   było   wyraźnie   widoczne.   Jeśli   dojdzie   do   nadmiernej   kumulacji 
energii, rozproszymy ją poprzez pobliskie skały w serii pomniejszych drgań. W przeciwnym razie 
nastąpi zbytnie sprężenie i w efekcie znacznie silniejszy wstrząs. Zazwyczaj to niewielki problem, 
ale może wywołać spore spustoszenia, jeżeli nie uporamy się z tym zawczasu.

Przytaknęłam, zaznajomiona z całą tą procedurą. Jako dżinn postrzegałam ją nieco inaczej, 

niemniej rzecz była mi znana.

- Jak mam ci w tym pomóc?
Na sekundę oderwał wzrok od ekranu, żeby na mnie zerknąć.
- Jeszcze nie wiem. Po prostu podążaj za mną i zobacz, czy nie masz jakichś pomysłów.
Byłam uwięziona w ludzkim ciele.
- Ja... Muszę cię dotknąć. Aby wznieść się do sfery eterycznej.
- Tylko bez gryzienia - powiedział i wyciągnął rękę. Sięgnęłam ponad biurkiem i ją ujęłam. 

To była  lewa dłoń, a metaliczne  złoto jego obrączki  ślubnej  dziwnie kontrastowało ze skórą i 
kośćmi. - Gotowa?

-   Gotowa   -   odparłam.   Nie   wiedziałam,   czy   naprawdę   byłam   przygotowana,   ale 

przechodzenie do sfery eterycznej musiało być dla mnie z pewnością tak łatwe, jak dla człowieka 
oddychanie.

Ale nie było. Już nie. Musiałam walczyć z ciężką, ściągającą mnie w dół kotwicą mojego 

ciała.  Jedynie  mocny dotyk  Manny'ego  uchronił  mnie  przed upadkiem.  Nawet  po tym,  jak się 
wznieśliśmy, a zmienione spektrum odkryło przed nami aury i tajemnice percepcji, czułam jego 
przyciąganie.

Nie spodziewałam się, że będzie tak ciężko.
Manny   nie   mógł   się   odzywać   w   sferze   eterycznej,   ale   wcale   nie   musiał.   Zostałam 

wyrzucona niczym lalka do wyższej sfery, gdzie wyrównałam lot i spojrzałam w dół ku ziemi. 
Widok był olśniewający, pełen mieniących się barw, iskier, a także szeptów. Manny wydawał się 
zatrwożony - i młodszy niż w swojej fizycznej postaci, szczuplejszy oraz cały pokryty ruchomym 
widmem   tatuaży.   Nie   wiedziałam,   co   symbolizują,   ale   najwyraźniej   miały   dla   niego   istotne 
znaczenie.

Jego aura była jasnobłękitna, roziskrzona odcieniem żółci i złota. Nie tak potężna jak inne, 

które widywałam, jednak na tyle mocna, by umożliwić mu wypełnianie zadań.

Dał znak, a ja skinęłam głową, szykując się na spadanie. Ziemia zbliżała się błyskawicznie, 

ale trzaskająca energia wyhamowała nas gwałtownie ponad pejzażem ożywionym przez wijącą się 
linię   ognia.   Nie   tego   prawdziwego,   lecz   energii   skupionej   głęboko   pod   skorupą   planety. 
Narastającej i grożącej eksplozją.

Gdybym nadal była dżinnem, zwyczajnie podziwiałabym piękno tego zjawiska, prawdziwy 

pokaz niezwykłych  sił natury.  Nie miało to na nas wpływu, więc nie musieliśmy się bać. My, 
dżinny, niczego nie budowaliśmy. I rzadko ginęliśmy.

Ludzie   nie   byli   takimi   szczęściarzami.   Po   raz   pierwszy   przyłapałam   się   na   tym,   że 

zastanawiam się nad losem tysięcy istot w ich domach, miasteczkach i miastach, nieświadomych 
zagrożenia pod ich stopami.

Stwierdziłam, .że się o nich troszczę.
I nie wiedziałam, czy uznać to za coś intrygującego, czy raczej irytującego.
Rozpraszanie   skoncentrowanej   energii   na   okoliczne   skały   było   delikatnym   i   powolnym 

procesem,   ale   stopniowo   energia   sejsmiczna   zamieniła   się   z   kipiącej   i   pulsującej   czerwieni   w 
bladozłotą, ustabilizowaną i spokojną. Miała stanowić nieustanne zagrożenie, ale przy zachowaniu 
czujności przez Strażników Ziemi, pozostałaby zaledwie groźbą, a nie niszczycielską siłą.

Kiedy Manny zwolnił uchwyt, odczułam to jak rozwarcie ściśniętej gigantycznej stalowej 

sprężyny i wyrwałam się spod jego kontroli, rzucona przez sferę eteryczną, przez gładkie i oleiste 
warstwy barw. Spadanie  przyprawiało  o mdłości.  Było  przerażające.  Gdybym  mogła  krzyczeć, 
wrzasnęłabym; jak ludzie znosili takie loty, ściągani w dół, ku ziemi przez swoje ciężkie ciała?

Mojemu ponownemu wejściu w ludzką skórę towarzyszyła seria spazmatycznych szarpnięć, 

background image

które   niemal   wywróciły   fotel.   Naprzeciwko   mnie   Manny   Rocha   ledwie   drgnął,   wracając   do 
ludzkiego świata.

Otworzył oczy, żeby na mnie spojrzeć, i zaskoczył innie blask w jego spojrzeniu. Zdradzało 

ono moc, owszem, ale i coś jeszcze.

Ekstazę.
Blask ten zanikł szybko, jakby Manny nie chciał, bym dostrzegła go u niego.
- Dobrze się czujesz? - zapytał. Pokręciłam przecząco głową. W ustach mi zaschło, a w 

pustym   brzuchu   burczało.   Jednak,   co   gorsza,   byłam...   wyczerpana.   Ponownie   wyzuta   z   sił. 
Poczułam w głębi duszy ukłucie frustracji. Nie dam rady żyć w taki sposób, żerując na ochłapach 
od innych. Przecież jestem dżinnem!

Ashan uczynił ze mnie żebraczkę, a w owej chwili nienawidziłam go tak mocno, że aż łzy 

zakręciły   mi   się  w   oczach.   A   więc   miałam   się  rozpłakać   jak  człowiek.   Ile   jeszcze   upokorzeń 
musiałam znieść?

Manny zacisnął dłonie na moich barkach. Wystraszona wzięłam oddech i objęłam bladymi 

palcami jego nadgarstki. Miał być to gest obronny, chciałam go odepchnąć, ale dotyk jego skóry na 
mojej uciszył we mnie paniczny lęk.

- Ja muszę... - Nie byłam w stanie dokończyć. Wzięłam od niego już tyle tego poranka i 

zdążyłam to zużyć. Czułam, że zaraz zasłabnę, straszliwie bezsilna.

Manny zrozumiał.
- Obiecujesz, że nie weźmiesz więcej, niż ci dam? Przytaknęłam.
Był to wyraz zaufania, prosty i surowy, na który nie zasłużyłam.
Wymagało to nadludzkiego wysiłku, lecz wzięłam tylko tyle, ile mi zaoferował, i nic więcej.
Może mogłam się nauczyć, jak na to zasłużyć.

background image

4

Przepracowaliśmy zaledwie pół dnia, łagodząc napięcie wywołane przez ruchy sejsmiczne, 

ale Manny uznał, że muszę odpocząć.

- Czuję się świetnie - rzuciłam ostro, gdy, kierując się ku drzwiom, wziął klucze.
- Tak, teraz tak - stwierdził. - Ale musisz się trochę przespać. Uwierz mi, Cassiel. Strażnicy 

przechodzą przez to, kiedy się wdrażają. To naturalne, że trzeba wyrobić w sobie wytrzymałość.

Nie dla dżinna, pomyślałam, lecz nie powiedziałam tego na głos. Ostatecznie dla dżinnów 

nic tu nie było naturalne.

Manny zamknął drzwi biura i skierowaliśmy się do windy, kiedy stanął nam na drodze jakiś 

osobnik. Według mnie należał do mojej rasy; spowijał go złocisty dym, ledwie widoczny ponad 
skórą, a jego oczy miały kolor czystych szmaragdów.

Nie okazał się kimś zupełnie obcym. To Gallan. Nawet nie spojrzał na Manny'ego; wbił 

wzrok we mnie. Raptownie przystanęłam i odruchowo wyciągnęłam rękę, by zatrzymać Manny'ego 
za sobą.

-   Czego   chcesz?   -   zapytałam.   Gallan   -   wysoki   w   tym   wcieleniu,   długonogi,   z 

rozpuszczonymi  długimi   ciemnymi  włosami  -  wydawał   się rozbawiony,  widząc   mnie   w  moim 
kruchym ludzkim ciele. Oparł się o ścianę, krzyżując ramiona, i nadal blokował nam przejście.

- Musiałem się przekonać na własne oczy, czy to prawda. - Jego brwi uniosły się powoli. - 

Najwyraźniej luk. Czym go aż tak wkurzyłaś, Cassiel?

Dla   nas   obojga   był   tylko   jeden   on.   Czasami   Gallan   bywał   moim   sprzymierzeńcem   i 

przyjacielem, ale przede wszystkim był dżinnem. Starym dżinnem, od Ashana, więc nie mogłam 
mu już ufać.

-   Nie   twoja   sprawa.   -   Miało   to   zabrzmieć   jak   ostrzeżenie,   ale   wyglądał   raczej   na 

rozbawionego.

- Widziałaś się z innymi? Odkąd... - Wykonał zgrabny, subtelny gest, jednak bardzo przy 

tym wymowny.  Odkąd to się wydarzyło.  Ten straszny wypadek był  naturalnie zbyt  żenujący i 
upokarzający, by wspominać o nim wprost.

- Nie - odparłam ostro. W istocie było inaczej, ale nie musiałam go o tym informować. - 

Odejdź, Gallanie. Nie życzę sobie twojego towarzystwa.

- Nigdy sobie nie życzyłaś. - Uśmiechnął się powoli. - Do czasu. Powiedz, że między nami 

wszystko załatwione, a nie będę już ci więcej zawracał głowy.

Poczułam, jak płoną mi blade policzki - była to ludzka reakcja. Tętno mi podskoczyło. Nie 

wiedziałam, czy to strach, czy też coś innego. Coś równie prymitywnego.

- Odejdź.
- Powiedz to jeszcze raz. - Oczy błyszczały mu jasno i tak ostro, że mógłby ciąć wzrokiem.
- Odejdź.
- I jeszcze. - Zrobił krok w moją stronę, aż poczułam jego żar; dym i ogień. - Jeszcze raz i 

będzie po wszystkim, Cassiel. Już więcej mnie nie zobaczysz.

Słowo uwięzło mi w krtani. Trójki mają dla nas, dżinnów, wielkie znaczenie, zobowiązują 

nas. Gdybym wyraźnie nakazała mu odejść, zrobiłby to.

Ale nie potrafiłam się na to zdobyć.
Gallan  przysunął  się  tak  blisko,  że  dostrzegłam   na skraju pola  widzenia   smugę   światła 

podążającą   za   jego   wzniesioną   ręką.   Przesłonił   mi   sobą   cały   świat,   a   jego   oczy   były   równie 
nieustępliwe, jak siła przyciągania.

- Zrób to, o co cię prosił - wyszeptał mi do ucha, tak że ledwie to dosłyszałam. - I wróć do 

nas, Cassiel. Wróć do domu.

Chwilę później rozwiał się jak mgła, a ja nabrałam w płuca powietrza, aby krzyknąć - z 

wściekłości, z poczucia straty; nie wiedziałam, jakie emocje mną targają, ale były one gwałtowne i 
bolesne.

Manny położył mi dłoń na łokciu.
- Kto to był, do diabła?
Wydałam z siebie odgłos, który niezupełnie przypominał śmiech.

background image

- Przyjaciel. - Zobaczyłam, że Manny patrzy na mnie z głębokim niedowierzaniem. - Bardzo 

stary przyjaciel.

Ludzki świat wydawał się taki ograniczony i martwy po tym błysku w oczach Gallana. 

Zemdliło   mnie;   poczułam   się   bardzo   słaba   i   zagubiona.   I   pewnie   było   to   widać,   bo   Manny 
przytrzymał mnie mocniej za ramię.

- Tak - powiedział. - Wracajmy do domu.
Manny miał rację: wytrzymałość przyszła z czasem. Dni mijały i wkrótce niezręczny proces 

wkraczania   do   sfery   eterycznej   i   wychodzenia   z   niej   stał   się   dla   mnie   czymś   naturalnym. 
Nauczyłam się też racjonować zapasy energii i mogłam pracować z Mannym, póki on, nie ja, się 
nie zmęczył.

- Nie potrafiłem tego wcześniej - przyznał się pewnego popołudnia, po długim dniu pracy z 

zespołem Strażników Ognia, którym  pomagaliśmy się uporać z poważnym  pożarem w pobliżu 
granicy z Arizoną. - To znaczy być aktywnym przez cały dzień. Bardzo nam pomagasz. I szybko 
się uczysz.

Zaskakująco mnie poruszył nawet tak zwyczajny komplement. Ostrożnie skinęłam głową, 

ocierając z czoła kropelki potu. Znajdowaliśmy się na terenach objętych pożarem - a nie w biurze 
Manny'ego - stojąc na skraju obszaru uznanego za bezpieczny. Nie dostrzegałam Strażników Ognia, 
a to dlatego, że (jak zapewnił mnie Manny) przybywali pośród płomieni, walcząc z pożarem od 
środka. Wydawało się to bardzo ryzykowne, ale przynajmniej na razie skuteczne. Ogień dogasał.

Na   pewno   uczestniczący   w   gaszeniu   pożaru   ludzie   wokół   nas   również   się   do   tego 

przyczynili   -   siedzieli   umorusani,   wyczerpani,   przygarbieni   i   oszołomieni   na   rozkładanych 
krzesełkach, pijąc zimną wodę albo jedząc to, co przynosili im ochotnicy. Wszyscy oni okazali się 
dzielni. Nikt z nich nie musiał tu być, ale dopiero teraz zaczynałam zdawać sobie sprawę, dlaczego 
się zjawili. Niektórzy z pewnością z obowiązku, ale inni z powołania. Gaszenie pożaru stanowiło 
dla nich kwestię honorową.

Co z kolei powodowało, że musiałam traktować ich z respektem.
Manny ponownie skontrolował sytuację - wcześniej zrobiliśmy przesieki przeciwpożarowe, 

by oddzielić  od siebie zarośla, które oddaleni  Strażnicy Pogody zrosili ulewnym  deszczem - i 
powiedział:

- Myślę, że już nic tu po nas. Wygląda na to, że ogień został opanowany. Chodźmy, muszę 

gdzieś wpaść.

Znowu? Liczyłam na powrót do domu, na kąpiel i łóżko, ale milczałam, kiedy szliśmy do 

podniszczonej   furgonetki   Manny'ego.   Wóz   pokrywała   świeża   warstwa   popiołu   i   sadzy,   która 
osiadła na starych pokładach brudu; Manny wzruszył ramionami i mobilizując nieco woli, oczyścił 
przednią szybę, pozostawiając resztę brudu nietkniętą.

- Czysty pojazd wyglądałby tu dziwnie - rzucił, widząc moje pytające spojrzenie. - Chyba 

już to zauważyłaś. Lepiej się za bardzo nie wyróżniać.

Zdążyłam się już przyzwyczaić do swądu silnika spalinowego, jednak nadal wydawał się on 

paskudny w porównaniu z czystszymi, organicznymi składnikami dymu płonącego lasu. Opuściłam 
boczną szybę i wzięłam kilka powolnych i płytkich wdechów. Po chwili uświadomiłam sobie, że 
pokrywa mnie cienka warstwa sadzy, a ochota na kąpiel stawała się coraz silniejsza. Muszę się tego 
pozbyć, pomyślałam. Chociaż trochę.

Oznaczało to egoistyczne zużycie zapasów mocy, ale nie mogłam znieść brudu. Lekkimi 

maźnięciami starłam z siebie sadzę, tak jak wcześniej Manny oczyścił przednią szybę wozu.

Zerknął na mnie.
- Wszystko gra?
Miałam w sobie wystarczające zasoby mocy, nawet jeśli nie było ich za dużo; przez jakiś 

czas mogłam się obejść bez jej uzupełniania.

- Oczywiście - zapewniłam go. - Dokąd jedziemy?
- Spodoba ci się tam - powiedział i wyszczerzył zęby, co wzbudziło we mnie podejrzenie, że 

to jakiś jego kolejny dowcip.

- Ten pożar... - zmieniłam temat. - Myślałam, że Strażnicy bardziej się zatroszczą o jego 

background image

gaszenie.

Manny posłał mi ostrożne spojrzenie.
-   Tak,   zazwyczaj   tak   bywa.   Ale   coś   się   dzieje   na   Wschodnim   Wybrzeżu.   Większość 

silniejszych Strażników już się tam znalazła. A więc tu pozostała nam nieliczna ekipa, która robi, co 
tylko się da. - Uśmiechnął się znowu. - Dlatego właśnie musimy teraz gdzieś wpaść.

Przejechaliśmy trzydzieści kilometrów po piaszczystej drodze z koleinami i skręciliśmy na 

równie wyboisty podjazd, podskakując na metalowej kratce ściekowej z łoskotem, który aż rozszedł 
się po kościach. Kiedy Manny zahamował, wzbijając tuman kurzu, rozejrzałam się wokół za czymś 
charakterystycznym w okolicy.

Niczego takiego nie wypatrzyłam, poza domkiem i wielkim magazynem - a może stodołą - 

wciąż w sporej odległości. Ani żywego ducha w pobliżu.

Manny wysiadł z wozu i odszedł. Zmarszczyłam czoło, zastanawiając się, co teraz, a potem 

ruszyłam za nim, choć mnie o to nie poprosił.

- Dokąd idziemy? - zapytałam znowu, tym razem ostrzej. Manny wskazał ręką. - Dokąd?
- Tam - odparł tym swoim charakterystycznym tonem, jakby nieźle się bawił. I szedł dalej w 

stronę wskazanego miejsca.

Była to zagroda dla bydła. Wewnątrz niej ocierały się o siebie wielkie stworzenia, wydające 

ciche odgłosy zadowolenia lub zaniepokojenia.

Gdy podeszłam bliżej, zaczęłam wyczuwać specyficzny zapach. Przystanęłam.
- Nie.
- To część naszego zadania, Cassiel - wyrzucił z siebie Manny jednym tchem. Przeskoczył 

przez metalowe drągi ogrodzenia i wylądował z hukiem na ziemi, o mało nie wpadając butami w 
grudy bydlęcych odpadów.

Zwierzęta   nie   zainteresowały   się   specjalnie   jego   przybyciem.   Wstrzymałam   oddech, 

zachowując   w   płucach   ledwie   znośną,   mocną   woń   ziemi,   gdy   Manny   dotknął   jednego   z   tych 
stworów. Oznaczał je, z czego zdałam sobie sprawę, dotykiem rejestrowanym w sferze eterycznej.

- Co robisz? - spytałam zdławionym głosem, zasłaniając dłońmi nos i usta, ale swąd groził 

pokonaniem takiej zapory.

-   Sprawdzam   ich   stan!   -   zawołał   w   odpowiedzi.   -   Mieliśmy   w   tej   okolicy   przypadki 

wirusowych schorzeń bydła, a nawet jeden przypadek choroby wściekłych krów, który udało się 
wyleczyć. Ale nadal trzeba czuwać. Wystarczy, że wybuchnie panika, taka jak w Wielkiej Brytanii, 
a przemysł mięsny znajdzie się w poważnych kłopotach. Działał tu pewien Strażnik Ziemi, który się 
specjalizował w tej problematyce, ale wyjechał.

- Czy nie da się tego robić z odległości?
- Da się. - Błysnął uśmiechem. - Tylko że wtedy nie miałbym ubawu z powodu twojej miny.
Posłałam mu długie spojrzenie. Przesyciłam je wszystkim,  co wredne w dżinnach, a co 

wciąż miałam do dyspozycji; było tego sporo.

- Zaczekam w wozie - powiedziałam i odwróciłam się, żeby odejść.
Dziwna   cisza   zapadła   w   okolicy,   cisza,   która   podrażniła   mi   nerwy   jak   stos   igieł,   więc 

przystanęłam, rozglądając się dokoła i szukając jej przyczyny. Coś...

- Cassiel! - krzyknął Manny.
Odwróciłam się raptownie z walącym  sercem,  gdyż  poczułam napływ  mocy huczący w 

powietrzu, tworzący wir wokół zagrody.”

Ten wir, niewidzialny cyklon energii, oddzielił mnie od Manny'ego.
Jedna z krów ryknęła ze strachu i bólu, potrząsając łbem i zginając przednie nogi. Zwaliła 

się z głuchym hukiem na zdeptaną ziemię, rycząc.

A potem to samo zrobiła następna.
I jeszcze jedna.
- Manny! - wrzasnęłam i, choć bez jego pomocy kosztowało mnie to mnóstwo wysiłku, 

przeniknęłam do sfery eterycznej, poświęcając na to całą rezerwę swojej mocy.

Nie zdało się to na nic. Nie miałam dostępu do zmysłów  dżinnów; zobaczyłam jedynie 

niestabilną plamę energii, która wirowała jak huragan, obracając się w coraz ciaśniejszym kręgu. 

background image

Manny cofał się przed tym,  ale nie miał  dokąd uciec;  spłoszone bydło  było  dla niego równie 
wielkim zagrożeniem, jak siły, które go okrążały. Mógł się przedostać przez stado do metalowego 
ogrodzenia, ale nie dalej, gdyż moce hulały tuż za nim i posuwały się naprzód.

Były jak pętla, która się zacieśnia. Brakowało czasu do namysłu. Rzuciłam się wprost w tę 

burzę.

Jej moc uderzyła we mnie ze wstrząsającą siłą, chłoszcząc moje kruche ciało i wbijając się 

w moją głowę i duszę niczym rozgrzane do czerwoności igły. Zachwiałam się, ale szłam dalej, 
wyciągając po omacku ręce, aż wyczułam chłodny metal. Ogrodzenie. Przecisnęłam się między 
prętami i upadłam na miękki piach, nurzając się w zapachu bydła i jego odchodów. To jednak nie 
miało już znaczenia.

Czołgałam się. Wpierw zelżał nacisk na moją głowę, a potem na barki, gdy brnęłam przed 

siebie ku chwilowo bezpiecznej strefie wewnątrz zagrody.

Ale   wcale   nie   było   tam   tak   bezpiecznie.   Usłyszałam   zalęknione   ryki   bydła,   którego 

masywne racice dudniły na ziemi w pobliżu mojej głowy. Podniosłam się z trudem, dokładnie w 
chwili gdy Manny objął mnie rękami i odwrócił, abym mogła na niego spojrzeć.

- Co ty wyprawiasz, do ciężkiej cholery?! - wrzasnął i usunął mnie z drogi potężnej krowy, 

która szarżowała w stronę ruchomej wstęgi mocy w pobliżu ogrodzenia.

Krowa zderzyła się z płotem, ugięły się pod nią przednie nogi i wreszcie zwaliła się na bok.
Martwa.
Poczułam, że wstrzymuję powietrze w płucach. Mogłam zginąć. Nie uświadamiałam sobie 

tego, ponieważ dżinn nie myśli o podobnych rzeczach, o tym, że kruche ciało może łatwo ulec 
zniszczeniu. Naraz zrozumiałam, dlaczego Manny się wściekł.

Moc nabrała czerwonawego odcienia i podpełzła o kilkadziesiąt centymetrów, zmuszając 

bydło do cofnięcia się. Bez względu na to, czy zaryzykowalibyśmy podejście do bariery, czy też 
nie, groziło nam stratowanie, może nawet na śmierć, przez przerażone zwierzęta.

Moja  była   natura  dżinna  mogła   ochronić  mnie  kolejny  raz,  ale  wolałam   się  na nią  nie 

zdawać, no i nie chciałam narażać życia Manny'ego.

Przeciągnęłam ręką po jego ramieniu i chwyciłam go za dłoń. Drgnął, a potem skinął głową, 

zaciskając mocno usta.

- Zróbmy to - powiedział.
- Razem - odparłam.
W porównaniu z rozgrzanym do białości gejzerem energii, którą dysponował Lewis Orwell, 

Manny był dość słaby, niemniej na tyle silny - i bystry - by pozwolić mi zaczerpnąć jego moc, całą, 
jaką dysponował. Dopiero kiedy ją wzmocniłam,  trafiła do niego z powrotem. Pomyślałam,  że 
dlatego właśnie ludzie czynili kiedyś z dżinnów własne sługi - ze względu na naszą umiejętność 
kondensowania, ukierunkowania i oczyszczania ich mocy w tak pełny sposób.

Wymagało   to   zaufania,   którym   Manny   mnie   obdarzył,   rezygnując   z   kierowania   swoim 

losem i składając go w moje ręce.

Uformowałam jego moc w ostrze, błyszczące niczym krawędź noża w sferze eterycznej. 

Spłaszczyłam je jeszcze bardziej, aż stało się cienkie jak szept i twarde jak stal.

Wtedy zamachnęłam się i przedarłam przez barierę, która nas otaczała. Nie tylko  przez 

wzburzoną energię wokół nas, ale i żelazny płot samej zagrody.

Ukształtowałam drugie cienkie ostrze i wbiłam je półtora metra od pierwszego, w moc oraz 

w metal. Fragment płotu, rozciętego w dwóch miejscach, przewrócił się, tworząc wyjście, szczelinę 
na tyle dużą, żebyśmy mogli przez nią uciec.

Ale Manny nie rzucił się do ucieczki. Zamiast tego zaczął poklepywać masywne zady krów, 

poganiając je w kierunku otworu, który zrobiłam.

- Jazda! - wrzasnął na nie. Popędzane krowy dojrzały wolny wycinek przestrzeni i rzuciły 

się ku niemu. Nie potrafiłam zejść im z drogi. Jak zahipnotyzowana patrzyłam w to zbite stado. 
Bariery, które zdołałam wznieść, były mocne, ale utrzymanie ich przy naporze takiego zbiorowego 
szturmu przypominało próbę powstrzymania huraganu przy użyciu okiennej szyby - było skazane 
na niepowodzenie, choć pochłaniało całą moją uwagę.

background image

Na szczęście Manny dostrzegł niebezpieczeństwo. Poczułam nagłą falę mocy napływającą 

od niego - dość słabą, gdyż  niewiele pozostało mu jej do przekazania. Wystarczyła jednak, by 
ochronić moje bezbronne ciało przed pędzącym bydłem.

Zwierzęta przemknęły obok mnie, rozgrzane i ryczące, prosto w wąską szczelinę w płocie. 

Kiedy ostatnia z ryczących krów znalazła się na wolności, Manny zatrzymał się przy wyjściu.

- Uciekaj! - krzyknęłam, a wtedy rzucił się przez otwór.
Nie sądziłam, że uda mi się podtrzymać zaporę, gdy będę w ruchu, jednak spróbowałam to 

zrobić, idąc wolno i spokojnie z ramionami wyciągniętymi na boki. Czubkami palców omiatałam 
gładką, chłodną powierzchnię niewidzialnych ścian, które wzniosłam. Czułam, jak drżą.

A potem rozpadają się, kiedy wciąż znajdowałam się wewnątrz zagrody.
Burza była coraz bliżej i pomyślałam, że nie wyrwę się z jej objęć.
Odzyskałam przytomność, mając przed oczami bezchmurny błękit nieba, a w ustach posmak 

kurzu i metalu. Kiedy zaczerpnęłam powietrza, było ono aż ciężkie od woni bydła.

Właśnie ten odór mnie otrzeźwił. A więc nie jestem martwa, chyba że ludzie nie mylą się co 

do piekła.

Przez   moment,   gdy   przeszył   mnie   ból,   żałowałam,   że   nie   zginęłam.   Nagle   coś   się 

przybliżyło, przesłaniając słońce. Pomyślałam, że to twarz Manny'ego, ale była to krowa, która 
mrugając wielkimi brązowymi oczami, obserwowała mnie z tak głębokim zaciekawieniem, na jakie 
mogło się zdobyć takie prymitywne stworzenie. I trąciła mnie wilgotnym nosem.

- Hej! - ostry głos Manny'ego wystraszył krowę, która odstąpiła, dołączając z powrotem do 

stada, spokojnie skubiącego zdeptaną trawę. Tym razem to cień Manny'ego zasłonił słońce, gdy on 
sam pochylił się nade mną. - Nic ci nie jest. Bogu dzięki.

Czułam   się   dziwnie...   lekka.   Pusta.   Wyciągnęłam   do   niego   rękę,   która   zadrżała   pod 

wpływem takiego wysiłku.

Spojrzał na nią, potem rzucił okiem na moje drżące palce i popatrzył mi prosto w oczy.
- Ocaliłaś mi życie - powiedział. Coś dziwnego pobrzmiewało w jego głosie. - Naprawdę.
Brakowało mi sił, żeby wyrazić, czego mi trzeba. Miałam wrażenie, że zaraz się rozpadnę i 

bałam się, tak samo jak wtedy gdy Ashan wygnał mnie ze świata dżinnów i skazał na ludzkie życie.

Tym razem jednak spadałam w ciemność. Nikt, nawet dżinn, nie wiedział, co nastąpi potem. 

Byłam pusta i umierałam.

Manny   objął   mnie   mocno   i   usiadł   obok,   a   moc   sączyła   się   wolno   ze   źródła   w   nim, 

wypełniając pustkę we mnie. Westchnęłam z ulgi i bólu i przytrzymałam jego rękę.

Przepływ mocy wydawał się nieznośnie powolny. Ledwie się powstrzymywałam przed tym, 

by nie sięgnąć po więcej, ale zmusiłam się do leżenia w bezruchu, do bierności.

I z czasem paniczny lęk osłabł, a poczucie pustki odpłynęło. Nie zdołałam się jednak w 

pełni nasycić, gdyż źródło mocy Manny'ego się wyczerpało. Nie mógł oddać więcej, nie ryzykując 
życia.

- Wystarczy - rzuciłam, w odpowiedzi na jego nieme pytanie. Pomógł mi wstać. Spojrzałam 

na siebie i skrzywiłam się, gdyż spiesząc ku niemu, pełzłam przez łajno. Choć nadal nie miałam 
mocy w nadmiarze, użyłam jej cząstki, by doprowadzić się do porządku.

Manny się zaśmiał.
- Próżność to twoja słabostka, co?
- Nie - odpowiedziałam mu poważnie. - Zdaje się, że jest nią duma.
Manny nie miał pojęcia, kto mógł chcieć go zabić. Powiedział, że nie jest człowiekiem 

konfliktowym i praktycznie nie ma wrogów; może tak, a może i nie, ale uznałam, że mówił to 
szczerze i naprawdę tak uważa.

Nie wyglądało to na atak ze strony jakiegoś innego Strażnika, choć nie wykluczałam takiej 

ewentualności.   Napaść   była   przepełniona   mocą   i   energią,   ale   miała   w   sobie   także   i   coś 
bezkształtnego. Przypuszczałam, że mógł za nią stać jakiś dżinn, lecz tylko taki dżinn, który się z 
nami droczył. Może nas testował - czyżby wystawiał mnie na próbę?

Była   to   nowa   myśl   i   niezbyt   pocieszająca.   Nie   przepadałam   za   niewidzialnymi, 

bezimiennymi przeciwnikami.

background image

Wracaliśmy do miasta w milczeniu; Manny, jak zauważyłam, myślał intensywnie o tym, co 

zaszło. Poszedł wcześniej do tamtego domu i porozmawiał z hodowcą o sztukach bydła, które 
padły; nie miałam pojęcia, jak mu to wytłumaczył - może zwalił winę na nieprzewidywalną pogodę 
albo na piorun. W każdym razie nie zdradzał się ze swoimi przemyśleniami ani podejrzeniami - 
jeśli takie miał.

Zamiast zawieźć mnie do mojego mieszkania albo z powrotem do biura, zabrał mnie do 

siebie.  Na  trawniku   przed  domem  siedziała   Isabel  pochłonięta   jakąś  skomplikowaną  zabawą   z 
udziałem trzech lalek, mnóstwa klocków i podniszczonego kartonowego pudła, na tyle dużego, by 
mogła się w nim schować.

-   Tato!   -   Odrzuciła   lalki   na   ziemię   i   rzuciła   się   Manny'emu   w   objęcia.   Podniósł   ją   i 

pocałował w umorusaną buzię, przytrzymał na ręku i zwrócił twarz w stronę ulicy. Stała na niej 
zaparkowana wielka, lśniąca czarna ciężarówka, z pomarańczowymi płomieniami wymalowanymi 
po bokach - taki pojazd musiał rzucać się w oczy.

Na   twarzy   Manny'ego   widać   było   sprzeczne   odczucia   -   radość   walczyła   ze   strachem. 

Pokręcił głową.

- Widzę, że przyjechał wujek Luis - powiedział. - Zgadza się?
- Tak! - odrzekła Isabel z entuzjazmem i roześmiała się. Zerkała na mnie ponad ramieniem 

Manny'ego,   uśmiechając   się   i   machając   powoli   rączką   w   odpowiedzi   na   powitanie.   -   Cassie 
wygląda śmiesznie.

- Cassiel - poprawiłam odruchowo. - Nie Cassie, tylko Cassiel.
Manny skrzywił się i lekko szturchnął córeczkę.
- Niegrzecznie mówić ludziom, że wyglądają śmiesznie, Ibby.
- Ale to przecież prawda! Jest biała jak śnieg i ma puszyste włosy. Dlaczego nie wygląda jak 

inni?

- Ibby!
Wysiłkiem woli zaśmiałam się słabo.
- Nie strofuj jej. Ona ma rację. Na pewno wyglądam dziwnie w jej oczach.
I w swoich własnych. Zwłaszcza we własnych...
- Cześć, braciszku.
Drzwi do domu, przesłonięte siatką na owady, otwarły się ze zgrzytem zawiasów, a facet, 

który w nich stanął, był nieco niższy od Manny'ego, za to znacznie szerszy w klatce piersiowej i 
barkach. Włosy miał lśniące, proste, opadające na ramiona. Nosił szarą koszulkę bez rękawów, 
odsłaniającą muskularne ręce, pokryte skomplikowanymi ciemnymi tatuażami.

Przedstawiały płomienie.
Widziałam już wcześniej jego zdjęcie stojące na kominku.
- Fatalnie wyglądasz, stary - stwierdził i wyciągnął w stronę Manny'ego pokrytą kropelkami 

zimnej wody butelkę z brązowego szkła. - Miałeś zły dzień w biurze?

- Można tak powiedzieć. - Manny postawił Isabel na ziemi, a ona pobiegła do swoich lalek. 

Manny zachowywał się z pewną rezerwą i zastanawiałam się, czy to z powodu tego przybysza, czy 
też może mnie. - Luis, poznaj Cassiel. Pewnie już o niej słyszałeś. - Odkręcił kapsel z butelki, którą 
podał mu Luis, i łapczywie pochłonął wielki łyk piwa.

Luis. Jego brat. Inny Strażnik, w dodatku o wiele silniejszy od Manny'ego; mogłam poczuć 

jego energię niczym żar na skórze, nawet z odległości kilku metrów. Był Strażnikiem Ziemi, tak jak 
jego brat. Zastanawiało mnie, dlaczego zrobił sobie taki ognisty tatuaż; wydawało się to dosyć 
dziwnym wyborem.

Pamiętałam również, że kiedy Manny znalazł się w sferze eterycznej, pojawiło mu się na 

ramionach widmo identycznych tatuaży. Kolejna zagadka... chyba że był to nieświadomy przejaw 
eterycznych pragnień, by dorównać swojemu bratu.

Luis   miał   wielkie   brązowe   oczy,   które   przypatrywały   mi   się   intensywnie   i   z 

zaciekawieniem.   Kiwnął   mi   nieznacznie   na   powitanie   swoją   opróżnioną   do   połowy   butelką   z 
piwem.

- Cześć, Cassiel - rzucił. - Pijesz browar?

background image

- Tak - odrzekłam. W jego pytaniu kryło się wyzwanie, a ja nie miałam ochoty dawać za 

wygraną.   Luis   skinął   głową   i   z   kamienną   miną   sięgnął   za   drzwi,   a   potem   podał   mi   butelkę. 
Weszłam na schodki ganku i wzięłam ją, odkręciłam kapsel, co, jak podejrzałam wcześniej, zrobił 
Manny, i wzięłam spory łyk.

Smak   był   paskudny.   Zakrztusiłam   się,   zakasłałam   i   jakoś   się   powstrzymałam   przed 

wypluciem resztki piwa wprost w twarz Luisa, na której czaił się chytry uśmieszek. Przełknęłam i 
obiecam sobie, że nie dam mu więcej powodu do śmiechu.

Drugi łyk przeszedł już łatwiej.
- Dzięki - powiedziałam.
- Ale z ciebie skurczybyk. - Manny zwrócił się do brata. - Wejdźmy do środka. Co ty tu, do 

licha, robisz, stary?

Pchnął lekko Luisa. Manny był z nich dwóch słabszy, ale brat pozwolił mu się wepchnąć do 

wnętrza domu.

Ruszyliśmy za Luisem.
Angela  szykowała  stół - na cztery osoby.  Gdy mnie  zobaczyła,  szybko  się odwróciła  i 

dostawiła jeszcze jeden talerz,  uśmiechając  się przy tym  na powitanie. Pomyślałam - choć nie 
nabrałam  jeszcze   wielkiej   wprawy w  odczytywaniu   ludzkich  min   - że  pomimo   tego  uśmiechu 
wydaje się zaniepokojona.

- Stary, czyś ty upadł na głowę? - zapytał Manny ostro, z hukiem zamykając za sobą drzwi z 

siatką   na   insekty,   co   zabrzmiało   jak   huk   pioruna.   -   Nie   powinieneś   wracać   do   Albuquerque. 
Przecież o tym wiesz. Prosisz się o kłopoty.

Twarz Luisa wyrażała upór.
- Nie zamierzam pękać - powiedział. - I ty także nie powinieneś tego robić, Manny.
-   Mam   żonę   i   dziecko!   Mam   coś   do   stracenia,   braciszku.   Pomyśl   o   tym,   zanim   znów 

narobisz   zamieszania.   -   Manny   rzucił   mi   spojrzenie,   jakby   wykluczając   mnie   z   tej   rozmowy. 
Odeszłam   w   stronę   drzwi,   by   poobserwować,   jak   Isabel   bawi   się   na   podwórku,   energicznie 
przemawiając do swoich lalek, uczestniczących w jakimś przedstawieniu, które odgrywała. Jedna z 
nich upadła na trawę, a Isabel ustawiła dwie inne obok tamtej, naśladując ludzkie zatroskanie. 
Angela podeszła do okna, by sprawdzić, co z jej dzieckiem, a potem wróciła do kuchni.

A ja słuchałam rozmowy braci.
-  To jest nadal terytorium Norteño, a oni cię z pewnością nie zauważą, gdy będziesz się 

rozbijał tą cholerną, rzucającą się w oczy ciężarówką - mówił Manny. - Jeśli chcesz nas odwiedzić, 
to przynajmniej uprzedź mnie, że przyjeżdżasz. Mamy tu własne problemy i tylko twoich nam 
jeszcze brakuje.

- Też się cieszę, że cię widzę, Manny - rzeki Luis zjadliwie. - Posłuchaj, przykro mi, ale cały 

tamten syf to już przeszłość, kapujesz? Norteño mają teraz większe zmartwienia, a ja od dawna już 
w tym nie siedzę.

- Wiesz, jak to jest: z tej gry nigdy się nie wypada. To bardzo pamiętliwi goście. - Manny 

był  teraz mniej  rozzłoszczony,  ale  potrafiłam wyłowić  ponure nuty w jego głosie. - Pomyśl  o 
Angeli i Ibby. Planuję wywieźć je stąd jeszcze w tym roku, bo dostałem podwyżkę od Strażników.

- Za to, że się nią zajmujesz? - Mówiąc nią, oczywiście miał na myśli mnie. Uznałam, że 

wspomnienie o mnie oznaczało ponowne dopuszczenie do rozmowy, więc zwróciłam się w ich 
stronę. Manny zerknął na mnie nerwowo; Luis nie. Wbił wzrok w brata, a umięśnione ramiona 
skrzyżował na piersi. - Cholera, bracie, jesteś pewny, że tego właśnie chcesz?

- Pytasz, czy Manny nie ma żadnych wątpliwości? - Z rozmysłem wzięłam kolejny łyczek 

piwa.   Jego   słodowy,   gorzki   smak   teraz   przeszkadzał   mi   już   mniej.   -   Na   pewno   ma,   ale 
udowodniłam, że potrafię być pomocna.

Tym razem Luis popatrzył na mnie i nie spodobał mi się wyraz jego twarzy. Poddawał mnie 

ocenie,   a   ja   nie   miałam   zamiaru   pozwalać   się   osądzać   ludziom.   Nawet   Strażnikowi   równie 
potężnemu, jak Luis.

- Jakieś kłopoty? - spytał Manny'ego. Ten pokręcił przecząco głową.
- Nie większe niż zwykle.

background image

Zastanawiałam   się,  dlaczego   Manny  postanowił   skłamać   własnemu   bratu,   choćby  przez 

niedopowiedzenie, ale milczałam. Ci dwaj mężczyźni przeszywali się wzrokiem, w pojedynku na 
siłę woli wprawiającym  powietrze  w zauważalne  drżenie, wreszcie  Luis wzruszył  ramionami  i 
jednym łykiem pochłonął pół zawartości butelki z piwem.

- Wiesz, gdzie mnie szukać, jeśli będę potrzebny.
Nie zaczekał, aż Manny mu odpowie, tylko odwrócił się i poszedł do kuchni, gdzie Angela 

przygotowywała posiłek. Isabel wpadła przed frontowe drzwi, wciąż ściskając w rączkach lalki, i 
również   pobiegła   do   kuchni.   Dochodziły   stamtąd   głosy,   podniesione   i   cichsze,   poprzetykane 
chichotem dziewczynki.

Manny w milczeniu dopił piwo, patrząc gdzieś w dal.
- To twój brat - powiedziałam.
- Tak - odparł. - Ale ze mnie szczęściarz.

background image

5

Tego wieczoru wiele się dowiedziałam podczas posiłku, zwłaszcza gdy obecni zapadali w 

milczenie.  Manny kochał swojego brata,  ale  łączyły  ich  jakieś  sekrety,  sprawy,  których  nawet 
Angela do końca nie rozumiała. Odzywałam się rzadko, woląc obserwować.

Jedliśmy tamale, czyli mielone mięso z sosem pomidorowym i papryką w kukurydzy, jak 

wyjaśniła mi Angela, ze szczegółami opowiadając, jak przyprawić wieprzowinę i jak ją zawijać w 
liście   kukurydzy.   Byłam   jej   wdzięczna,   kiedy   pospiesznie   dodała,   że   przed   jedzeniem   należy 
odrzucić   kukurydziane   liście,   których   widok   trochę   mnie   zaniepokoił.   Potrawa   stanowiła 
mieszaninę smaków i barw, a Ibby wlała mi na talerz ostry sos, błagając, żebym go spróbowała z 
mięsem   i   ryżem.   Wyniośle   odmówiłam,   co   wywołało   salwę  śmiechu,   ale   był   to   miły   śmiech. 
Beztroski, a nie ponury.

- A więc, Luis - powiedział Manny - przyjechałeś na dłużej?
- Może. - Luis wsadził sobie do ust następny kęs. Nie bał się pochłaniać ostrego sosu, który 

najwyraźniej nie robił na nim żadnego wrażenia. - Czekam na przeniesienie, a na razie pracuję na 
własną rękę.

Manny i jego żona wymienili spojrzenia, a Angela ściągnęła brwi.
-   Gdzie   właściwie   mają   cię   przenieść?   -   spytała.   -   Ibby,   przestań   grzebać   w   ryżu. 

Rozsypujesz go po całym stole.

Isabel popatrzyła na nią gniewnie, ale zjadła ryż z widelca, którym wcześniej wymachiwała 

na wszystkie strony. Luis upił nieco piwa.

-  Podobno  brakuje  Strażników   w   Kolorado   -  odparł.  -  Więc   pewnie  tam;  przynajmniej 

będzie mi stamtąd do was bliżej niż z Florydy. - Lekko trącił łokciem Isabel, siedzącą obok niego. - 
Cieszysz się z tego, co?

- Tak! - Dziewczynka przełknęła, mlaskając głośno, i uśmiechnęła się do niego.
- Luis... - odezwał się Manny, a potem wzruszył ramionami. - To twoje życie, stary. Ale ja 

na twoim miejscu nie wracałbym tutaj. Nie do Nowego Meksyku. I nigdzie tam, gdzie klan Norteño 
ma swoje wpływy. Oni nie zapominają, bracie. I nigdy nie przebaczają. Przecież o tym wiesz.

- Wiem. Po prostu mam to gdzieś - odpowiedział Luis. Znowu wbił wzrok w swój talerz. - 

No to co się u was działo, kiedy mnie tu nie było? Ibby?

Isabel podjęła z wielkim zapałem chaotyczną opowieść o wszystkim, od losów swoich lalek 

po   guzowatą   ropuchę,   na   którą   natknęła   się   za   domem.   Angela   dojrzała   moje   spojrzenie   i 
uśmiechnęła się, a mnie zrobiło się... cieplej na duszy. Poczułam się częścią tego bezpiecznego 
kręgu, choć było to dosyć złudne.

Ocaliłam mu życie, pomyślałam, obserwując Manny'ego, jak rozmawiał i śmiał się z żoną i 

córeczką. Inaczej nie byłoby go tu tego wieczoru.

Coś dziwnego było w tym odczuciu. Nie wiedziałam, jak to nazwać, i czy uznać to za rzecz 

dobrą,   czy   szkodliwą   -   jednak   nie   potrafiłam   tego   zignorować.   Dawniej,   jako   dżinn,   nie 
interesowałam się poszczególnymi ludźmi, chyba że traktując ich instrumentalnie, jako kogoś do 
wykorzystania i odrzucenia. Nigdy dotąd ani przez chwilę nie zastanawiałam się, kim są i co się z 
nimi stanie; starałam się stykać z nimi możliwie najrzadziej i zapominałam o nich niemal od razu 
potem. Teraz to się zmieniło. Pomyślałam o tych wszystkich twarzach, które przemknęły przez 
wieki mojego życia - młodych, starych, męskich, kobiecych - oraz o tym, jak mogłam im dopomóc 
albo jak ich skrzywdzić.

To wytrąciło mnie z równowagi.
Uświadomiłam sobie, z ukłuciem niepokoju, że Luis Rocha wpatruje się we mnie ponad 

główką Isabel. Zastanawiałam się, co może malować mi się na twarzy i na ile zdradzam targające 
mną uczucia.

Nie powiedział nic, tylko kiwnął głową i zwrócił się do Angeli, która zapytała go, czy chce 

dokładkę.  Kiedy oderwał  ode mnie  spojrzenie,  sama  mogłam  mu  się przyjrzeć  bez sprawiania 
wrażenia, że jestem natarczywą i przyłapałam się na tym, że podziwiam regularne rysy jego twarzy 
oraz   to,   jak   światło   zabarwia   jego   ciemnawą,   miedzianą   skórę.   Podziwiałam   też   niebieskawy 
odblask jego kruczoczarnych włosów.

background image

Był piękny. Nie tak piękny jak dżinny - którym żaden człowiek nie mógł dorównać pod 

względem urody - jednak tkwiło w nim coś dzikiego i gorączkowo urokliwego. Kojarzył mi się z 
orłem, krążącym wysoko na niebie podczas łowów. Naprawdę miał w sobie coś orlego.

Kiedy Angela zaczęła zbierać talerze, wstałam, żeby jej pomóc. Wydawało się, że oczekuje 

tego ode mnie, więc mogłam pójść za nią do kuchni, gdzie nie było mężczyzn ani Isabel.

Angela wzięła ode mnie naczynia z wyrażającym  podziękowanie uśmiechem i odkręciła 

kurek z ciepłą wodą.

- I co o nim sądzisz? - zapytała. - O Luisie?
-   Interesujący   -   odpowiedziałam.   Oparłam   się   o   blat   stołu,   patrząc,   jak   Angela   zmywa 

talerze w wodzie z mydlinami. - Panuje jakieś napięcie między nim a jego bratem.

Angela zaśmiała się cicho.
- Tak, trochę. - Zerknęła na mnie spod rzęs. - Chcesz wiedzieć z jakiego powodu?
Nie odpowiedziałam. Zdjęłam garnki i patelnie z kuchenki i przeniosłam je w miejsce, które 

służyło Angeli do mycia i spłukiwania naczyń.

- Luis kilka lat temu wpakował się w tarapaty - podjęła Angela. Ściszyła głos, mówiąc teraz 

tak, że ledwie mogłam ją słyszeć. - Zadawał się z gangsterami. Przystąpił do gangu Nortefto, kiedy 
był młody i głupi, aż odkrył swój dar i wtedy zgłosili się do niego Strażnicy. Pewnie ratując mu 
dzięki  temu  życie.  Ale  gang nie  chciał  odpuścić. - Pokręciła  głową, zaciskając  usta  w  ponurą 
kreskę. - Ciągle nie dają mu spokoju.

Przechyliłam nieco głowę w bok i spytałam:
- Gang?
Angela przez dłuższą chwilę dziwiła się mojej niewiedzy, a potem wzruszyła ramionami i 

powiedziała:

- To coś jak plemię, jak szczep, tyle że gangsterzy nie są ze sobą spokrewnieni. Chronią się 

nawzajem   przed   innymi   gangami,   toczą   wojny   i   tak   dalej.   I   zarabia   ją   pieniądze,   najczęściej 
sprzedając narkotyki albo kradnąc. To nie jest jednak lekkie życie. Gangsterzy często giną, i to giną 
młodo.

- A ty byłaś w gangu? - zapytałam. To ją zdumiało i z szeroko otwartymi oczami pokręciła 

przecząco głową. - Wydajesz się taka... współczująca.

Westchnęła.
-   Jestem   nie   tyle   współczująca,   co   wyrozumiała.   Znałam   ich   wielu,   tych   gangsterów. 

Większość z nich już nie żyje, ale zawsze znajdą się dzieciaki, małolaty, gotowe zająć ich miejsce. 
Martwi mnie to i tyle. Martwię się, bo bez względu na to, co robimy, gangi się rozrastają, bo ci 
młodzi nie mają przyszłości. Nie bez powodu są sfrustrowani i agresywni.

Nie rozumiałam tego. Niewiele pojmowałam z ludzkiej kultury i wydawało mi się, że te 

gangi nie różnią się od innych grup kulturowych - ludzkich związków, zorganizowanych dla obrony 
i   zysku.   Były   one   wszędzie.   Niekiedy   miały   charakter   klanowy,   innym   razem   narodowy   albo 
religijny, ale ludzie zawsze się dzielili i łączyli w ugrupowania.

Wojowanie było czymś wpisanym w ich życie.
Przebiegł mnie dreszcz, kiedy uzmysłowiłam sobie, że dżinny postępują tak samo, dzieląc 

się na różne frakcje. Czy stawaliśmy się podobni do ludzi? I wcale od nich nie lepsi?

Z pewnością nie.
- Czy Luisowi grozi niebezpieczeństwo? - spytałam, podając Angeli pęk łyżek i widelców.
- Zagraża  ono nam wszystkim - powiedziała. -  Dopóki Luis przebywa na terenie gangu 

Norteño.

- Ja was ochronię - oznajmiłam.
Angela obrzuciła mnie spojrzeniem, a jego wyrazu nie potrafiłam rozszyfrować.
- Naprawdę?
Dokończyłyśmy mycie naczyń w milczeniu.
Następnego  dnia w naszym  małym  biurze zjawiło się dwoje wyższych  rangą lokalnych 

przedstawicieli Strażników - jeden Ognia, drugi Pogody. Od żadnego z nich nie biła taka moc jak 
od Luisa Rochy, jednak wydawali się kompetentni i bardziej uzdolnieni od Manny'ego.

background image

Zażądali   raportu   na   temat   ataku,   który   przeżyliśmy.   Manny   opisał   to   szczegółowo,   ale 

Strażnicy   zlekceważyli   jego   pisemną   relację   i   kazali   sobie   opowiadać   o   całym   incydencie,   aż 
wreszcie przestałam dostrzegać sens w tych pytaniach i nie chciałam więcej na nie odpowiadać.

- Jesteście pewni, że nie rozpoznaliście jakichś oznak osoby, która dokonała tej napaści? - 

zapytała Strażniczką kobieta. Miała na imię Gretą a z jej aury jasno wynikało, że jest Strażniczką 
Ognia.   Pod   względem   fizycznej   budowy   była   drobną   osóbką   z   rudawymi,   krótko   przyciętymi 
włosami i wielkimi niebieskimi oczami. Skórę miała chłodną, jasnobeżową, upstrzoną tu i ówdzie 
plamami, które przypominały wyglądem oparzenia.

Nie zadała sobie trudu wyleczenia ich do końca lub usunięcia blizn. - Nie dostrzegliście 

niczego w sferze eterycznej?

- Nic, co potrafiłbym zidentyfikować - odpowiedział Manny. - Jak już mówiłem, to było 

dziwne. Nie kojarzyło mi się z żadnym wyszkolonym Strażnikiem, ale tkwiło w tym mnóstwo 
mocy.

- Ale to nie był też dżinn? - Spojrzenie Grety powędrowało w moim kierunku. - Jesteście 

pewni?

Wzruszyłam ramionami. Stwierdziłam to już kilka razy; nie było sensu się powtarzać. Tych 

dwoje mnie wkurzało. Wydawali się powątpiewać nie tylko w słowa Manny'ego, ale i moje. Nie 
potrafiłam sobie wyobrazić, dlaczego sądzą że kłamię.

- Słuchajcie, jeśli popełniliście jakiś błąd, jeśli próbowaliście czegoś, a to coś wymknęło się 

wam spod kontro li, możecie się do tego przyznać - powiedział mężczyzną Scott, Strażnik Pogody. 
Był bardzo wysoki, miał gęste czarne włosy i smutnawą bardzo pomarszczoną twarz. Mówił ostrym 
i nosowym głosem, w dodatku z silnym akcentem. - Lepiej to zrobić teraz, niż kiedy sami się o tym 
przekonamy.

Twarz Manny'ego nabrała ciemniejszego odcienia i poczułam, jak kipi w nim złość.
- Nie kłamiemy.
Greta rzuciła Strażnikowi szybkie spojrzenie.
- Nie twierdzimy, że tak jest - zapewniła. - Scott chciał tylko powiedzieć, że jeśli jest coś, 

czego nam nie wyjawiliście, to czas uczynić to teraz. Jasne?

Manny sztywno skinął głową.
- Opowiedziałem już o wszystkim.
- A ty, Cassiel?
- Ja również powiedziałam prawdę - odrzekłam. - I nie ważcie się zarzucać mi kłamstwa. - 

Zdawałam   sobie   sprawę   z   niebezpiecznego   tonu   swoich   słów,   ale   uznałam,   że   mało   mnie   to 
obchodzi.

Tym razem to Scott poczerwieniał ze wzburzenia.
- Jesteś tu, bo my ci na to zezwoliliśmy; nie zapominaj o tym! - warknął. - Nie chciałem cię 

na naszym terytorium. Jeśli dasz mi powód, wyślę cię z powrotem na Florydę tak szybko, że ani się 
obejrzysz.  Nie podoba  mi  się udział  nieokrzesanego  dżinna,  czyli  ciebie,  w  tym  wszystkim,  a 
gdybym miał się założyć, to dałbym głowę, że jeśli coś poszło źle, to z twojej winy. Zrozumiałaś?

- Możliwe - odparłam niewzruszonym głosem, który wybrzmiał w ciszy, jaka zapadła.
Manny wziął głębszy wdech i powoli wypuścił powietrze z płuc.
- W porządku - odezwał się w końcu. - Cassiel, uspokójmy się. Nie zrobiliśmy nic złego. 

Ktoś nas zaatakował; nie wiemy kto, nie wiemy nawet, czy to Strażnik, czy dżinn. Ale zachowamy 
czujność, jeżeli coś podobne go się powtórzy. Pasuje?

Scott   nie   spuszczał   ze   mnie   oczu.   Powoli   przyoblekłam   twarz   w   chłodny   uśmiech   i 

dostrzegłam, jak Strażnik zadrżał pod wpływem tego, co dostrzegł wyraźnie w moich oczach. Były 
to atuty, które prezentował dżinn, wstępując na ścieżkę wojenną ze Strażnikami, choćby tylko na 
krótko. Wszystko to, co sprawiało, że czuli przed nami respekt.

- Świetnie - powiedziała Greta. Wydała się nagle przygaszona i trochę podenerwowana. - 

Moja propozycja jest taka: nie chcę, żebyście wyjeżdżali w teren przez kilka dni, więc pozostańcie 
tutaj i róbcie, co się da, z od dali. Uważajcie na siebie. Jeśli zobaczycie coś dziwnego, niezwłocznie 
wezwijcie pomoc.

background image

- Słyszałem, że twój brat zawitał do miasta - zwrócił się Scott do Manny'ego. - Czy to 

prawda?

- Tak, pobędzie u nas kilka dni.
-   Podobno   stara   się   o   przeniesienie.   Chciałem,   żeby   trafił   pod   moje   skrzydła   ale 

dowiedziałem   się,   że   w   naszym   regionie   nie   mamy   braków   kadrowych.   Pewnie   wyślą   go   do 
Kolorado. - Scott zmrużył ciemne oczy. - Szkoda. On sporo umie. Przydałby się nam.

-   W   Kolorado   też   się   przyda   -   rzuciła   ostro   Greta.   -   Dosyć   już   tego.   Manny,   Cassiel, 

dziękuję wam za okazaną cierpliwość. Na tym na razie zakończymy.

- Och - odezwał się Scott, strzelając palcami. - Czy nie dotarł do was pocztą raport, który 

prawdopodobnie powinien trafić do biura w Kolorado?

Było coś dziwnego w tym, jak rzucił ten temat - zbyt pospiesznie, z nazbyt przymilnym 

uśmiechem. Zanim Manny zdążył odpowiedzieć, wtrąciłam:

- Ja się zajmuję sortowaniem dokumentów. Nie na tknęłam się na nic takiego.
Manny rzucił mi przenikliwe spojrzenie, ale zrozumiał mój zamysł i się nie odezwał.
- W porządku - stwierdził Scott. Przyglądał mi się przez kilka sekund. - Cóż, jak coś takiego 

nadejdzie, dajcie mi znać.

Greta   wstała.   Scott   co   prawda   nie   palił   się   do   wyjścia,   ale   nie   miał   wyboru;   to   ona 

najwyraźniej szefowała w tym duecie, a kiedy obierała jakiś kurs, to nie dawała się z niego spychać. 
Uścisnęła  dłoń  Manny'ego,  a  potem  -  po chwili   wahania  -  także  moją.   Zastanawiałam  się,  co 
takiego naopowiadano jej o mnie.

Być   może   prawdę.   W   takim   razie   nic   dziwnego,   że   się   zawahała.   Zadbałam   o   to,   aby 

utrzymać to zetknięcie się naszych prawic na poziomie zdawkowym i dostrzegłam błysk ulgi w jej 
oczach.

Ze Scottem nie byłam już tak ostrożna. Szybko wyszarpnął rękę, ocierając dłoń o spodnie. 

Nie znalazłam w nim przyjaciela.

I wcale mi na tym nie zależało.
- Manny Rocha to dobry Strażnik - powiedziałam.  - I nie próbujcie sugerować, że jest 

inaczej.

Nie spuszczałam wzroku ze Scotta, póki z cichym trzaskiem nie oddzieliły nas drzwi.
- Nie powinnaś go tak wrogo nastawiać - rzekł Manny.
- A ty nie powinieneś starać się go udobruchać. - Odwróciłam się, by sięgnąć po teczki 

leżące na biurku.

- O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego go oszukałaś? Przecież mamy ten dokument, 

który miał trafić do Kolorado, no nie?

- Nie wiem - odpowiedziałam cicho. Znów przeniosłam spojrzenie na zamknięte drzwi i 

zmarszczyłam czoło. - Nie wiem dlaczego.

Manny ziewnął.
- Chrzanić to. Zajmiemy się tym jutro. To pewnie i tak nic, czym warto się przejmować. Nie 

wiem, jak ciebie, ale mnie zmęczyło to całe przesłuchanie.

Ja też czułam się znużona, więc pozwoliłam mu wyciągnąć się z biura i podrzucić do domu.
Dżinn nie śpi, chyba że przyjmie ludzką postać. Może jest to dla nas jakaś pokusa, ten krótki 

okres zapomnienia... i snów. Śnienia o sprawach, które pozostają poza naszą kontrolą.

Nigdy wcześniej nie śniłam, ale tamtej nocy przyśnił mi się Luis Rocha. W tym śnie był 

mniej więcej taki sam jak na jawie, a zarazem inny. Był dżinnem, a nie Strażnikiem. Źródło jego 
mocy płonęło jasno, a tatuaże na jego ramionach wydawały się prawdziwymi płomieniami, ledwie 
pozostającymi w granicach konturów wykonanych tuszem. Był kimś pięknym i dzikim, a w tym 
śnie - we śnie - ciągnęło mnie do niego jak wodę do nieba. Jego żar topił lód we mnie. Nie znałam 
się na sprawach cielesnych, ale ten sen był o ciele, o jego pragnieniach i żądzach, a kiedy się 
obudziłam, drżałam obolała jak po wstrząsie wywołanym przez rozkosz.

Nie śniłam o Mannym. Śnił mi się jego brat.
A to wydało mi się dziwnie znamienne.
Nie wspomniałam nawet słowem o tym śnie Manny'emu, kiedy wpadł kolejnego poranka, 

background image

by zabrać mnie do biura. Czułam się niewygodnie w swojej skórze, mocno świadoma krępującego 
mnie ciała. Wcześniej uważałam je za narzędzie, za skorupę, ale tamten sen sprawił, że spojrzałam 
na nie troszkę inaczej. Ludzkie dusze były sprzymierzone z ciałami i czasami wydawało się, że 
przyczynę tego stanowią doznania.

Nie byłam pewna, czy mi się to podoba.
Widok Luisa, czekającego na korytarzu przed biurem, był dość przyjemnym zaskoczeniem, 

a wspomnienie treści snu przyprawiło mnie o falę gorąca, która przepłynęła od moich stóp do 
czubka głowy.  Odwróciłam od niego oczy,  nie chcąc w żaden sposób zdradzać się ze swoimi 
myślami o nim.

- Coś nie tak? - spytał Manny, pozwalając mi pierwszej wejść do budynku. Pokręciłam 

przecząco głową, a jasne włosy przesłoniły mi twarz. - Oj, najwyraźniej coś cię gryzie. Starasz się 
to ukryć, zachowując kamienną twarz, Cassiel... Cześć, braciszku. Co jest? Nie za wcześnie, jak na 
ciebie?

Nastąpiła krótka pauza i dostrzegłam, że Luis przyjmuje nieco inną postawę - nieco bardziej 

czujną.

- Nie zostawiłeś mi wiadomości?
- Jakiej znowu wiadomości?
- Że mamy się spotkać tu, w biurze. Manny nacisnął klamkę i otworzył drzwi.
- Zupełnie  jakbym  nie marzył  o niczym  innym,  tylko  o tym,  żeby ujrzeć twoją facjatę 

wczesnym rankiem. Nie, stary, ja nie...

Poczułam   to   pierwszą   na   ułamek   sekundy   przed   którymś   ze   Strażników.   Popchnęłam 

Manny'ego i jego brata na prawo od drzwi, a sama skoczyłam w lewo.

Ogień buchnął z wnętrza biura białym rozgrzanym płomieniem, przelewając się jak lawa, by 

zagotować   się   na   przeciwległej   ścianie,   która   natychmiast   pokryła   się   pęcherzami,   zwęgliła   i 
zaczęła płonąć. Po drugiej stronie tej ognistej bariery dojrzałam Manny'ego i Luisa, który się cofali. 
Przez moment byli względnie bezpieczni.

Ja nie. Odwracając się, uchroniłam ciało przed poparzeniem, lecz teraz znalazłam się w 

pułapce w niszy na końcu korytarza, ciasnej wnęce, z której nie było wyjścia. Rozgrzane powietrze 
drżało, a dym zaczął buchać z płonących ścian i sufitu - czarny, gęsty, gryzący i duszący. Oczy mi 
łzawiły. Przywarłam do najbardziej oddalonej od ognia ściany, łapiąc płytkie zdławione oddechy.

Musiałam   opanować   tę   sytuację,   ale   ogień...   ogień   przerażał   mnie   w   niewyobrażalny 

sposób. Ten lęk był instynktowny, wypływał z samej cielesnej natury, atawistycznego odruchu, by 
uciec przed płomieniami.

Jestem dżinnem. Zrodziłam się z ognia. Ogień nie może wyrządzić mi krzywdy.
Teraz jednak mógł, a moje ciało wyczuwało to aż za dobrze. Starałam się zapanować nad 

swoimi reakcjami. Miałam moc; musiałam jej tylko użyć.

Ale  ta   moc  była   zakorzeniona  w  Ziemi,   a  ogień  prawie   nie   reagował  na   moje  żałosne 

wysiłki.

I nagle z tych płomieni wyłonił się człowiek, a właściwie ogień o kształcie człowieka, który 

zmienił się w czerwony roztopiony metal.

Dżinn.
Patrzył   na   mnie   przez   długą   chwilę,   a   potem   wyciągnął   rękę.   Kiedy   się   zawahałam, 

przekrzywił głowę w bok, wyraźnie zniecierpliwiony.

Ujęłam jego dłoń.
Nic mnie nie oparzyło.
Wciągnął mnie w ogień i znalazłam się wśród płomieni, otoczona i lizana przez nie. Znowu 

poczułam się jak dżinn, lecz trwało to jedynie krótką, euforyczną sekundę.

Wtedy coś mnie pchnęło i potknęłam się, wpadając w warstwę powietrza, która wydała się 

lodowato zimna w porównaniu z ognistym żarem. Pełno tu było trującego dymu. Wyciągnęłam ręce 
i   wymacałam   twardą   powierzchnię   ściany.   Podążyłam   wzdłuż   niej,   kaszląc   i   dławiąc   się,   aż 
natknęłam się na ciepłe ciało, a ludzkie dłonie uchwyciły moje ramiona.

- Mam ją! - Rozpoznałam ten głos, choć był teraz bardziej chrapliwy z powodu dymu. Głos 

background image

Luisa Rochy. - Cassiel, chodźmy!

Zmierzał   ku   nam   jakiś   duży   cień   -   to   Manny.   Ujął   mnie   za   drugą   rękę   i   obaj   bracia 

wyprowadzili mnie z dymu.

W budynku biurowca zapanował chaos; ludzie biegali, wrzeszczeli, rozmawiali gorączkowo 

przez telefony komórkowe. Wynosili komputery, torby i teczki. Jakiś człowiek wywlókł nawet całą 
szafkę z dokumentami, choć pozostawało zagadką, jak zamierzał znieść ją po schodach.

- Strażnicy Ognia j już interweniuj ą! - zawołał Manny i zakasłał. Usta i nos miał czarne od 

sadzy, a oczy nabiegłe krwią. Przypuszczałam, że sama wyglądam nie lepiej. Luis zgiął się wpół, 
wyczerpany i zadławiony i splunął czymś czarnym.

-   Już   są   -   powiedział   i   przykucnął   przy   ścianie,   kiedy   poczuliśmy   moc   Strażników, 

opływającą nas chłodną falą. Dym się nieco rozproszył i usłyszałam, jak huk po żaru zamienił się w 
przytłumiony szum. - Cholera jasna. Co to było, do licha? Manny, kogo ty, do ciężkiej cholery, aż 
tak wkurzyłeś?

- Ja? Ktoś kazał tobie się tu zjawić, nie pamiętasz? Może oni wcale nie uwzięli się na mnie!
Popatrzyli na siebie wojowniczo zaczerwienionymi oczami. Nigdy dotąd nie wydali mi się 

tak bardzo do siebie podobni.

Odkrztusiłam z krtani sadzę.
- Jesteście wściekli, bo się boicie - stwierdziłam. - I słusznie. Ktoś chciał was zabić albo 

przynajmniej mało Obeszłoby go to, że zginiemy przy okazji. Ktoś zdolny do wywołania pożaru na 
wielką skalę, czyli Strażnik...

- Albo dżinn - dokończył Luis i obydwaj bracia spojrzeli w moją stronę. - Chyba nie ma 

sensu pytać, czy ty narobiłaś sobie ostatnio jakichś wrogów.

Nie wspomniałam im o dżinnie, który się tu zjawił... i który wyciągnął mnie z ognia. Pora 

nie wydawała się na to odpowiednia. Wolałam sprawę przemilczeć. Rozpoznałam go jako nowego 
dżinna, jednego ze stronników Davida, ale nie znałam go za dobrze i nie sądziłam, by nowy dżinn 
miał jakiś powód, by mnie ścigać i narażać przy tym życie wielu ludzi.

Z drugiej strony Ashan... Ashan należał do tych, którzy zachowują urazy przez dziesiątki lat, 

a ofiary wśród ludzi nie znaczyły dla niego nic.

Zamęt   na   schodach   ustał,   a   strażacy   w   żółtych   kombinezonach,   przy   akompaniamencie 

wycia syren nerwowo nakazywali nam gestami wyjść z budynku.

Luis miał wrogów. Ja też. I Manny również.
Nie istniał inny sposób na ustalenie, kto stanowił cel tego ataku, poza jednym: należało o to 

zapytać kogoś, kto, jak wiedziałam, był tego świadkiem.

W zamieszaniu panującym na dole wymknęłam się Manny'emu i Luisowi, wdrapałam na 

platformę ciężarówki stojącej na parkingu i obserwowałam rozgrywającą się scenę. Wydawało się, 
że panuje chaos, ale w istocie działania miały logiczny przebieg - strażacy najwyraźniej znali się na 
swoim fachu, podobnie jak policjanci i personel pogotowia ratunkowego, udzielający pomocy tym, 
którzy jej potrzebowali.

Od razu spostrzegłam dżinny, nawet w ludzkim wcieleniu. Dwoje z nich znajdowało się w 

tłumie, ale nie było wśród nich tego, który wyciągnął mnie z ognia. A jednak im również można 
było coś przekazać.

Zeskoczyłam   z   ciężarówki   i   wylądowałam   ciężko   na   ziemi   -   grawitacja   i   masa   ciała 

stanowiły nie najlepszą kombinację - odczuwając ostry ból, jak gdyby ktoś wbił mi nóż w prawą 
nogę. Nie złamałam nogi, tylko nadwerężyłam mięsień. Zmusiłam się do tego, by nie zwracać 
uwagi   na   tę   dolegliwość,   kiedy   przeciskałam   się   przez   tłum   ludzi   rozprawiających   z 
podekscytowaniem.

Dotarłam do miejsca w którym wypatrzyłam pierwszego z dżinnów, lecz już go tam nie 

zastałam.   Nigdzie   nie   było   go   widać.   Ostrożnie   wyostrzyłam   swoje   zmysły,   choć   miały   one 
ograniczony zasięg, ale nie odkryłam niczego.

Zobaczył mnie i wolał się wycofać.
Drugi dżinn okazał się bardziej uczynny.  Przybrał postać małej  dziewczynki, dziecka, z 

długimi, jedwabistymi blond włosami i jasną cerą. Jej oczy były tak błękitne, jakby zostały ulepione 

background image

z kawałka nieba. Usiadła na ozdobnym kamiennym bloku na skraju parkingu, wymachując stopami 
i obserwując słup czarnego dymu, bijącego z biurowca ku niebu.

- Jak ci się podoba na wygnaniu? - zapytała mnie, gdy przykucnęłam obok niej. Podobnie 

jak ja, należała do starych dżinnów i cieszyła się szczególnymi względami Ashana; była przy tym 
dość niezależna z uwagi na swój wiek oraz moc.

- Ani trochę - odpowiedziałam krótko. - Venno, w budynku podczas pożaru był pewien 

dżinn. Możesz mi powiedzieć, kto to taki?

- Pewnie - odrzekła, wykrzywiając usta w lekki, irytujący uśmieszek. - Mogę.
- A powiesz?
- Nie.
Z trudem zapanowałam nad nerwami.
- W takim razie czy przekażesz mu wiadomość i po wtórzysz, że muszę go spytać o to, co tu 

się wydarzyło?

Venna nie przestawała stukać obcasami z twardej skóry o kamień, nie odrywając spojrzenia 

od biurowca.

- Ashan nadal jest na ciebie bardzo zły - oznajmiła.
- Czy on to zrobił?
- Co takiego?
- Wywołał ten pożar.
Teraz spojrzała na mnie, ale z lekceważeniem.
- Dlaczego miałby to robić?
Dobre pytanie, ale nie potrafiłam przewidywać posunięć Ashana.
- A może wydał taki rozkaz?
- Nie. - To mnie zaskoczyło; nie oczekiwałam tak stanowczej odpowiedzi, nie od dżinna tak 

starego i prze biegłego jak Venna. - Przekażę wiadomość od ciebie te mu, kto tu był. Tylko ten 
jeden raz, Cassiel, wyświadczę ci przysługę. Nie proś mnie o to więcej, bo może się to dla ciebie źle 
skończyć.

Powiedziała to dosyć beznamiętnie, ale wiedziałam, że mówi bardzo serio. I że naprawdę 

może mi zaszkodzić. Choć wyglądała teraz jak mała  słodka dziewczynką  Venna była  potężną, 
niebezpieczną istotą, a gdybym tylko ją rozdrażniła...

Skłoniłam głowę, milcząco przyjmując to do wiadomości.
Wtedy Venna zamieniła się w obłok mgły, a ja uświadomiłam sobie, że popełniłam fatalny, 

ludzki błąd - nie zapytałam, kiedy to zrobi. Czas nie był czymś, z czym liczyły się stare dżinny, w 
dodatku miewały swoje humory; Venna mogła spełnić obietnicę, ale dopiero po upływie kilkuset 
lat. A to na nic by się nie zdało.

Bez względu na motywy,  którymi  się kierowała, zlitowała się jednak nade mną. Już po 

chwili objawił się drugi dżinn, przysiadając na tym samym kamieniu, który wcześniej zajmowała. 
Ten dżinn był dużo wyższy, w męskiej postaci, ubrany w klasyczne spodnie i białą koszulę. Takie 
oficjalne ubranie skrywało ciemną, miedzianą skórę, która mimo wszystko wydawała się niemal 
ludzka; tylko nieco bardziej czerwonawa od cery Luisa, jak zauważyłam. Jednak oczy tego dżinna 
nie miały w sobie nic ludzkiego. Barwy wirowały w nich i mieszały się ze sobą jak w ciekłym 
opalu.

Wątpiłam, czy ludzie znajdujący się wokoło w ogóle byli w stanie go spostrzec. Jego postać 

była nieco rozmazaną a gdy odwracałam głowę, znikał mi z pola widzenia.

- Chcesz o coś zapytać - powiedział. - Nie dziwi mnie to. Jestem Quintus. - Po ludzku 

wyciągnął do mnie rękę, którą ujęłam, choć bardzo ostrożnie. Był ciepławy jak pieniążek rozgrzany 
przez słoneczne promienie. - Nie wywołałem tego pożaru, jeśli to cię interesuje.

- Nie sądziłam wcale, że to zrobiłeś - odrzekłam. - Mam na imię...
- Wszyscy cię znamy, Cassiel. Wszystkich nas uprzedzono. - Jego głos był głęboki niczym 

ton dzwonu, ale przy tym cichy, jakby dobiegał z wielkiej dali. - Przykro mi. Chciałbym ci pomóc, 
gdybym tylko mógł.

- Nawet mnie nie znasz.

background image

Na to obdarzył mnie rozbawionym błyskiem oka.
- Nie jestem jednym z twoich starych dżinnów. Kiedy żyłem jako człowiek, nie musiałem 

znać ludzi, że by im pomagać - powiedział. - Na tym polega, jak przy puszczam, zasadnicza różnica 
między starymi a nowymi dżinnami; wy pomagacie tylko sobie i wyłącznie wtedy, kiedy macie na 
to ochotę. Cóż, jeśli ciekawi cię ten po żar, to mogę zdradzić ci tyle: to Strażniczka podłożyła 
ogień.

- Jesteś tego pewien?
- Oczywiście. - Jego uśmiech zrobił się mroczny i zaprawiony goryczą. - Dobrze znam tę 

Strażniczkę. Kiedyś byłem jej niewolnikiem.

Kilka sekund upłynęło w milczeniu, zanim zadałam oczywiste pytanie:
- Kto to taki?
- Dlaczego sądzisz, że ci powiem? - zapytał i zmieszałam się na dłuższą chwilę, podczas gdy 

on uśmiechnął się szerzej. - Byłem niegdyś jej niewolnikiem, co jeszcze nie znaczy, że jej nie lubię. 
Jak wiesz, jedno nie wyklucza drugiego.

Dla mnie wykluczało.
- Nie zdradzisz mi jej imienia.
- Nie, bo wiem, dlaczego zrobiła to, co zrobiła. To był akt desperacji, Cassiel. - Urwał i wbił 

spojrzenie w ogień. - Nikt nie został ranny, nikt nie zginął. Daj sobie z tym spokój.

- To było wymierzone we mnie. Albo w mojego Łącznika, co na jedno wychodzi. Nie mogę 

tego odpuścić.

-   Sprawa   jest   zamknięta.   Ta   Strażniczka   już   nie   będzie   napastować   nikogo   z   was. 

Przyrzekam ci to. Dopilnuję tego osobiście.

Nie chciałam uwierzyć Quintusowi, ale było w nim coś tak stanowczego i szczerego, że w 

końcu bez zbytniego zapału skinęłam głową.

- No, dobrze - powiedziałam. - Ale jeżeli twoja pa ni Strażniczka złamie słowo i zacznie 

znowu prześladować albo Manny'ego Roche, albo mnie, to ją zniszczę. Po twoim trupie, jeśli będę 
musiała. Czy to jasne?

Nie uśmiechnął się na te słowa.
- Jak słońce - odrzekł. - Zrobiłbym to samo na twoim miejscu. - Ponownie wyciągnął rękę i 

wymieniliśmy   mocny   uścisk   dłoni.   -   Zgłoś   się   do   mnie,   jeśli   będziesz   potrzebowała   pomocy, 
Cassiel. Wydaje mi się, że świat nie jest tak ekscytujący, gdy ja sam nie uczestniczę w tym, co się 
dzieje.

Jakie dziwne postrzeganie spraw. Ja chciałam z kolei uciec od wszystkiego, gdzie pieprz 

rośnie,   i   powrócić   do   swojego   spokojnego   życia   z   dala   od   tego   świata   oraz   jego   parszywych 
problemów.

Quintus ukłonił się lekko, ja też skinęłam mu w odpowiedzi, i zniknął. Pomyślałam, że 

znalazłam sobie sojusznika. Miało się jeszcze okazać, na ile godnego zaufania, ale dzięki temu 
poczułam   się   trochę   mniej   osamotniona   owego   dnia,   kiedy   wszystko   zdawało   się   sprzysiąc 
przeciwko mnie.

Jeden z przechodzących w pobliżu strażaków zatrzymał się i spojrzał na mnie z niepokojem.
- Proszę pani, czy potrzebna pani pomoc?
- Nie. - Wątpiłam, czy pomoc, jakiej potrzebowałam, mogłabym uzyskać od niego.
Manny, skoncentrowany początkowo na upewnieniu się, że wszyscy są bezpieczni, zaczął 

szaleć   z   powodu   utraty  swojego   biura   i  dokumentacji.   Nasze   piętro   biurowca   było   całkowicie 
zniszczone. Wątpiłam, czy pozostał tam choćby jeden nienadpalony skrawek papieru.

- Powtarzałem ci, bracie, żebyś zarchiwizował cały ten szajs. Ale czy ty kiedykolwiek mnie 

posłuchałeś? Nie. - Luis, jak przystało na typowego brata, wcale go nie pocieszał. - Swoją drogą, 
kiedy ostatnio posortowałeś te dokumenty?

Manny posłał mi ostrzegawcze spojrzenie.
- Kilka tygodni temu - rzucił. - I żebyś wiedział, że coś tam zarchiwizowałem. W zeszłym 

roku. No... może z kilka lat temu.

Luis tylko pokręcił głową. Teraz, kiedy kryzys został zażegnany, wydało się, że ta sytuacja 

background image

go bawi.

- Spójrz na to w ten sposób: można rozpocząć wszystko na nowo. Zastąpić nowymi  te 

syfiaste meble, które pamiętały chyba jeszcze prezydenturę Eisenhowera.

- Lubiłem to biurko!
- Człowieku, nikt ci nie zarzucał tego, że masz dobry gust.
Szliśmy powoli do wozu Manny'ego. Ciężarówka Luisa stała zaparkowana nieco dalej. Stały 

tam wciąż wozy strażackie, blokując wyjazd rzędom samochodów, ale naszego nic nie tarasowało. 
Policja spisała nasze zeznania - a raczej zeznania Luisa i Manny'ego. Sama powiedziałam niewiele, 
przyłączając   się   jedynie   do   głośnych   protestów,   dotyczących   hipotez   na   temat   przyczyny 
powstałego pożaru.

Wcale nie byłam pewna, czy policjant uwierzył komuś z nas. Musieliśmy wydać się trochę 

podejrzani.

Dotarliśmy już prawie do wozu, kiedy Manny jęknął:
- A niech to, tylko tego jeszcze brakowało.
- O co chodzi?
- Szef.
Miał na myśli  Strażnika Pogody,  Scotta który okazał się taki niemiły w czasie naszego 

ostatniego z nim spotkania. Scott szedł w naszą stronę, a jego smutna twarz była zaczerwieniona z 
wściekłości.

Wysunęłam się przed Manny'ego,  przyciągając  rozzłoszczony wzrok Scotta, gdy ten się 

zatrzymał.

- Grozisz mi? - warknął. Nie zareagowałam ani nie poruszyłam się, tylko wiatr rozwiewał 

moje miękkie białe włosy wokół twarzy. Jakoś wyczuwałam, że mój spokój usadzi go skuteczniej 
niż jakakolwiek odpowiedź. - Manny! Każ jej zejść mi z drogi!

- Nie jestem jej właścicielem - powiedział Manny. - Potraktuj ją jak kobietę. I odzywaj się 

do niej z należy tym szacunkiem.

Scott najwyraźniej nie miał ochoty się tak poniżać, jednak sztywno skinął głową.
- Proszę, Cassiel.
Wytrzymałam bez ruchu na tyle długo, żeby poczuł się nieswojo, a potem cofnęłam się i 

stanęłam obok Manny'ego.

Ponownie   musiałam   wystąpić   w   obronie   łudzi.   To   w   twoim   własnym   interesie, 

powiedziałam sobie. Nic ponadto.

Jednakże część mnie nadal się nad tym zastanawiała.
- Co się tu wydarzyło,  do cholery?  - zapytał  Scott.  Manny był  podminowany;  mogłam 

wyczuć zdenerwowanie bijące od niego falami. Mimo wszystko zdołał za chować kamienny wyraz 
twarzy.

- Nie  wiem  -  odparł.  - Wygląda   mi   to  na  sprawkę  dżinna  albo  jakiegoś   Strażnika,  ale 

potrzebna nam będzie pomoc Strażnika Ognia, żeby ustalić rzeczywistą przyczynę. Mogło dojść do 
zwyczajnego podpalenia przez jakiegoś człowieka albo do spięcia instalacji elektrycznej. Trudno 
powiedzieć.

Cokolwiek Scott myślał na ten temat, przełknął usłyszane słowa.
- Grety nie ma teraz w mieście, zajmuje się pożarem w pobliżu Santa Fe. Wróci rano. I 

przeprowadzi dochodzenie. - Urwał na kilka sekund, potem kiwnął głową w bok. - Możemy przez 
chwilę porozmawiać na osobności?

Manny podszedł do niego - choć znów bez entuzjazmu - i obaj odstąpili o kilka kroków. 

Zamęt,   jaki   panował   na   parkingu,   chronił   ich   przed   ludzkimi   zmysłami,   a   moje   były   na   tyle 
przytępione, że zdołałam wyłapać tylko kilka pojedynczych słów. To wystarczyło jednak, bym się 
zorientowała,  że Scott starał się wmówić Manny'emu,  że to efekt jakichś niedociągnięć z jego 
strony.

- Hej - odezwał się Luis i lekko dotknął mojego ramienia.
- Co? - Spojrzałam na niego spod ściągniętych brwi.
- Wyglądasz tak, jakbyś chciała wypruć Scottowi flaki. Pomyślałem, że powinienem ci o 

background image

tym wspomnieć, na wypadek gdybyś nie do końca zamierzała się z tym zdradzać.

Chwilę trwało, zanim dotarł do mnie sens jego słów. Nie maskowałam uczuć tak dobrze, jak 

mi się zdawało, i napawało mnie to niepokojem. Jak ludzie radzili sobie ze złożonymi emocjami, 
które tak wyraźnie malowały się na ich twarzach i były widoczne w języku ich ciał? Sądziłam, że 
poczyniłam jakieś postępy, lecz najwyraźniej niedostateczne.

Luis popatrzył na swojego brata oraz Scotta z chłodnym błyskiem w oku.
- Ten gość to biurokratyczny dupek - stwierdził. - Jedyne czym może straszyć Manny'ego to 

kolejny bez sensowny raport. Biorąc pod uwagę to, jak niewielu Strażników obecnie się tu kręci, 
nie uznałbym tego za śmiertelne zagrożenie. - Przeniósł na mnie wzrok i znowu poruszyło mnie 
wspomnienie tamtego realistycznego, niepokojącego snu i wrażenie dotyku Luisa na mojej skórze. - 
Chyba że wiesz o czymś, o czym ja nie mam pojęcia.

- Coś wiem - powiedziałam.
- O tym pożarze?
- Wiem, że spowodowała go pewna Strażniczka - wyjaśniłam. - Jednak nie znam jej imienia. 

Zapewniono mnie, że to się nie powtórzy.

Być może Luis czegoś się spodziewał, ale na pewno nie tego.
- Co takiego? Skąd ci to wiadomo? Wzruszyłam ramionami.
- Od pewnego dżinna.
Otworzył,   a   następnie   zamknął   usta,   wyraźnie   szukając   odpowiednich   słów   i   ich   nie 

znajdując. Był  to ciekawy widok i przypatrywałam mu się z zainteresowaniem. W końcu Luis 
zdołał pozbierać myśli.

- Posłuchaj, mało mnie obchodzi, co ten dżinn ci na gadał.. . A poza tym od kiedy to oni 

znowu z tobą rozmawiają? Myślałem, że cię wyrzucili...

- Owszem.
Zbył tę odpowiedź.
- Bez względu na to, co usłyszałaś od tego dżinna, ktoś chciał, żebyśmy stali z Mannym 

przed tamtymi  drzwiami, kiedy się otworzyły,  a to znaczy,  że chciał nas zabić. Może i jestem 
stuknięty, ale myślę, że mogą nie poprzestać na tej jednej próbie!

Wcześniej Quintus zapewniał mnie, że jego była pani nie ponowi ataku, ale możliwe, że nie 

znał wszystkich faktów... Albo że mnie okłamał. Zazwyczaj dżinny się wzajemnie nie oszukiwały, 
ale przecież nie należałam już do ich grona, nie byłam z nimi związana...

Nie spodobał mi  się mdlący ucisk w żołądku, jakiego doznałam na tę myśl.  Jeśli mnie 

okłamał, to nie zdołałam go przejrzeć. Było to bardziej niż niepokojące. To było druzgocące.

- Nie wiem - mój głos zabrzmiał cicho i słabo. - Nie wiem, czy potrafię to ustalić, Luis.
- Chcesz ocalić Manny'ego, prawda? On jest dla ciebie źródłem życiowej siły. Może więc to 

dobry pomysł popytać tu i tam. - Pełne usta Luisa ułożyły się w coś na kształt uśmiechu, ale jednak 
nie w prawdziwy uśmiech. - Nawet jeśli mało cię obejdzie, czy ja się usmażę.

- Obchodzi mnie - odparłam i zaraz pożałowałam, że to w ogóle powiedziałam, bo popatrzył 

na   mnie,   a   je   go   oczy   się   rozszerzyły,   jakby   zobaczył   coś   więcej   niż   tylko   irytującą,   troszkę 
niepełnosprawną partnerkę swego brata.

Coś we mnie drgnęło, było to poruszenie, którego wcześniej nie znałam, jeśli nie liczyć 

wspomnianego snu. Coś pierwotnego, mrocznego i głębokiego, i sprawiło mi... przyjemność.

Odwróciłam   oczy,   wbijając   je   w   ziemię   i   pragnąc,   by   to   uczucie   ustąpiło.   Moją   skórę 

ogarnęło nieznośne gorąco.

- Dobrze wiedzieć  - rzucił  Luis  głosem sztucznie  bez namiętnym.  - Wygląda  na to, że 

obrabianie tyłka mojemu bratu już się zakończyło. 

Vamanos

... To znaczy chodźmy.

Otworzył drzwi wozu Manny'ego od strony pasażera i podał mi rękę. Popatrzyłam na nią 

zmieszana, a potem bardzo delikatnie chwyciłam jego dłoń. Poprowadził mnie do auta i zanim 
puścił moją rękę, przesunął kciukiem po moich kostkach. Był to przelotny gest, albo raczej miał 
taki być, jednak przeszył mnie jak wiązka światła.

- Do zobaczenia - rzucił i zamknął drzwi wozu.
Kiedy   w   końcu   uniosłam   głowę,   odchodził   już,   z   rękami   w   kieszeniach.   Kolejna 

background image

nieopanowana fala żaru zapłonęła we mnie i zamieniła się gdzieś głęboko w lśniącą łunę.

Niepotrzebne mi to, powiedziałam sobie. Niepotrzebne mi komplikacje. Chcę tylko przeżyć.
Wyglądało jednak na to, że moje ciało ma na ten temat inne zdanie.
Z takim skupieniem wpatrywałam się w Luisa, że drgnęłam, kiedy Manny wsiadł od strony 

kierowcy,   klapnął   ciężko   na   siedzenie   i   trzasnął   drzwiami   tak,   że   aż   cały   wóz   się   zakołysał. 
Spojrzałam   na   niego,   ale   jego   mina   nadal   niczego   nie   wyrażała.   Sztywnymi   rękami   chwycił 
kierownicę, a kostki na jego dłoniach zbielały pod wpływem nacisku.

- Drań - odezwał się w końcu i przekręcił kluczyk, by uruchomić silnik. - Wynośmy się stąd.
- Dobrze się czujesz? - spytałam.
Rzucił mi pełne goryczy spojrzenie, mroczne i dzikie.
- Jasne. Po prostu świetnie. Niby dlaczego, do cholery, miałoby być inaczej?
Nie pytałam go już o nic więcej i siedzieliśmy w milczeniu, kiedy jechał za szybko, zbyt 

ryzykownie, przez całą drogę do domu.

background image

6

Angela   czekała   przed   domem   na   nasze   przybycie   -   nie   sądziłam,   żeby   Manny   do   niej 

zadzwonił, ale przypuszczałam, że mógł to zrobić Luis. Wyglądała na spiętą, ale udawała spokój. 
Gdy Manny wszedł po frontowych schodach, wstała, żeby go uściskać. Ujęła jego twarz w swoje 
dłonie, obdarzyła go przeciągłym, czułym spojrzeniem i powiedziała:

-   Idź   się   umyć;   cuchniesz   jak   popielniczka.   Pocałował   ją   szybko   i   wszedł   do   środka, 

zostawiając nas dwie stojące obok siebie.

- Czy ja też cuchnę jak popielniczka? - spytałam. Skrzywiła usta w niechętnym uśmiechu.
- Pewnie tak, ale nie zbliżę się do ciebie na tyle, że by cię wąchać. - Pochyliła lekko głowę, 

przyglądając mi się uważnie. - Wyglądasz jak strach na wróble, bardziej niż zwykle, że tak powiem. 
Kiedy Manny skończy, może weźmiesz prysznic? Mogę znaleźć ci coś do ubrania.

- Nie - odparłam. - Włożę to, co mam. - Myśl o tym, żeby nosić czyjeś ubrania, przyprawiła 

mnie o dreszcz. - Ale chętnie spłuczę z siebie ten brud.

- Nie ma problemu. - Angela otworzyła przede mną siatkowe drzwi przeciw  owadom i 

weszłyśmy do domu.

- Bądźmy cicho; Ibby drzemie.
Tak   naprawdę   Ibby   nie   spała.   Zerwała   się   z   kanapy   i   podskakiwała   w   miejscu   z 

rozradowaną twarzyczką.

- Cassie, Cassie, Cassie!
Westchnęłam.
- Proszę, mów do mnie Cassiel. - Uznałam, że choć na tyle mogę sobie pozwolić. Angela 

stłumiła śmiech.

Nie miałam pojęcia, jak ludzie zachowują się w takiej sytuacji, ale przyklękłam i dziecko 

wpadło mi w ramiona. Ciepłe pulchne rączki objęły mnie za szyję. Poczułam wilgotny pocałunek 
na swoim policzku.

- Oj, pachniesz jak coś, co się pali - powiedziała Ibby.
- Właśnie chcę to zmyć - odparłam poważnie. - Czy wtedy będzie lepiej?
Dziewczynka pokiwała energicznie głową, potrząsając lokami.
- Paliło się?
- Tak, Ibby.
- Byli tam strażacy?
- Tak, nawet wielu.
- Czy to był duży pożar?
- Dość duży.
Ibby  otworzyła   szeroko  ciemne  oczy  i  rozejrzała   się  po  pokoju.  Nie  rozumiałam,   o  co 

chodzi, póki jej oczy nie zaszły łzami i zawołała żałośnie:

- Gdzie tato?
Nie miałam wprawy w radzeniu sobie z płaczącymi dziećmi, ale na szczęście Angela szybko 

wzięła córkę na ręce i poklepała ją po plecach.

- Cicho, mija, tacie nic nie jest. Słyszysz? Bierze te raz prysznic.
- Czy on był przy pożarze? - Dziecięcy głosik za drżał.
- Był  tam z Cassiel - odparła Angela i na moment nasze spojrzenia się spotkały. - Ale 

zobacz, oboje są cali i zdrowi. Cassiel nic się nie stało i tacie też nie. Dlaczego więc płaczesz, Ibby?

Szloch Ibby zamienił się w pociąganie nosem.
- Nie płaczę.
- Grzeczna dziewczynka. - Angela pocałowała ją w policzek i postawiła z powrotem na 

podłodze. - Idź się bawić, mija.

Ibby ruszyła korytarzem w stronę swojego pokoju i przystanęła przy drzwiach łazienki, by 

posłuchać   szumu   lecącej   wody.   Spojrzała   na  mnie   z  powątpiewaniem,   a  ja  pokiwałam   głową. 
Próbowałam   jej   przekazać,   że   Manny   tak   naprawdę   ma   się   dobrze.   Nie   wiedziałam,   czy   mi 
uwierzyła,   ale   poszła   do   swojego   pokoju   na   końcu   korytarza   i   po   kilku   chwilach   usłyszałam 
dobiegającą stamtąd muzykę.

background image

Angela odetchnęła powoli.
- Robi się taka niespokojna, kiedy myśli, że coś się stało. Wie, że Manny ma niebezpieczną 

pracę. Staramy się trzymać ją od tego z dala, ale to bystra dziewczynka. Wie, co się dzieje.

Chciałam jej powiedzieć, że Manny'emu nic nie groziło, ale tak naprawdę nie byłam o tym 

przekonana. Słowa Luisa pozbawiły mnie pewności, kazały mi zwątpić we wszystko, w co dotąd 
wierzyłam.

- Mówiłam ci, że będę nad nim czuwać - przypomniałam. Wydawało mi się to niezręczne, 

ale też... właściwe. Dostrzegłam, jak ogarnia ją ulga. Ufa, że dotrzymam słowa. Zdawało się to 
dziwnie ważne, ale czułam też, że mi ciąży.

- Dzięki temu Ibby poczuje się lepiej - rzekła Angela. Nie dodała „i ja”, ale zrozumiałam, że 

o to jej chodzi. - Pewnie masz ochotę na coś zimnego do picia?

Rzeczywiście,   czułam   się   spragniona   i   podążyłam   za   nią   do   kuchni,   gdzie   zaczęła 

opowiadać   o   jakichś   nic   nieznaczących   szczegółach   dnia   codziennego,   jakbyśmy   były 
przyjaciółkami.   Przypuszczam,   że   na   swój   sposób   stałyśmy   się   nimi.   Wypiłam   łyk   mrożonej 
herbaty, którą przygotowała, i skubnęłam ciastko z talerza stojącego na stole.

Przyszedł Manny, z wilgotnymi i zmierzwionymi włosami po kąpieli, w czystym ubraniu. 

Wziął ciastko i pochłonął je dwoma kęsami. Angela pocałowała go w policzek, podała mu szklankę 
mrożonej herbaty i przez chwilę oboje rozmawiali po hiszpańsku. Z przyjemnością pozwoliłam na 
to, by spływały po mnie te dźwięki. W takiej normalności tkwiło coś dziwnie uspokajającego, 
nawet jeśli była ona tak bardzo ludzka.

Ibby wgramoliła się na krzesło obok mnie i sięgnęła po ciastko.
- Ibby! - odezwała się ostro matka. Dziecko cofnęło się i spojrzało zmieszane. - Poproś.
- Czy mogę wziąć ciastko, mamo?
- Tak, możesz zjeść jedno.
Ibby zlustrowała  wzrokiem  talerz  i wybrała  największe  ciastko.  Spodobało mi  się takie 

strategiczne podejście do sprawy.

- Manny, co ci powiedział Scott? - spytałam. Sięgnęłam po drugiego herbatnika. Ostatecznie 

byłam i starsza, i większa od dziecka. Wydawało mi się to więc uzasadnione.

- Że powinienem był wysłać akta do archiwum kilka miesięcy temu - odparł. - Takie są 

przepisy. Jakbyśmy nie mieli innych zmartwień.

- Obwinia cię?
- Powiedzmy, że w jego raporcie nie wypadnę korzystnie.
- Czy myślisz... - przerwałam, bo zdałam sobie sprawę, że to może nie najlepszy moment na 

zadanie takiego pytania. Mimo to trzeba było je zadać. - Czy myślisz, że komuś chodziło raczej o 
ciebie i Luisa, a nie o zniszczenie biura?

Manny wyglądał na zmęczonego. Drobne zmarszczki wokół oczu pogłębiły się, a jego skóra 

wydawała się bardziej ziemista.

- Być może - odrzekł. - Nie wiem. Nie mam pojęcia, czemu ktoś miałby mnie ścigać.
- A Luisa?
Nie odezwał się. Uczyniła to Angela:
- Luis zadarł z wieloma ludźmi. Narobił sobie wrogów o wiele skuteczniej niż Manny.
Rozumiałam to na jakimś instynktownym poziomie. Manny bardziej zajmował się rodziną i 

chociaż okazywał odwagę i determinację, to poświęcał się żonie i dziecku.

Luis był inny. Nie wiedziałam, czego pragnął i co nim kierowało, a to sprawiało, że mnie 

niepokoił.

- Mamo, czy mogę wziąć jeszcze jedno ciastko?
- Nie.
- A Cassie zjadła dwa.
Przełamałam herbatnika na pół i podałam Isabel.
- Cassiel - poprawiłam ją. Zachichotała.
Laptop, który dostałam od Manny'ego, był już w moim mieszkaniu. Gdy wróciłam do domu, 

załogowałam się do systemu komputerowego Strażników, tak jak Manny mi pokazał, i zaczęłam 

background image

szukać informacji na temat Luisa Rochy.

Jego akta osobowe robiły wrażenie. Ostatni wpis pochodził od kogoś, kogo znałam - Joannę 

Baldwin pochwaliła Luisa za jego sprawną akcję podczas trzęsienia ziemi na Florydzie, które miało 
miejsce, zanim wyjechał z tego stanu, by przybyć  tutaj, do Nowego Meksyku. To musiało się 
zdarzyć  przed moim  wygnaniem,  chociaż nie miałam o tym  pojęcia, bytując  wysoko w sferze 
eterycznej.

Luis był potężniejszy i bardziej ceniony przez Strażników, niż myślałam. To niekoniecznie 

przemawiało  na jego korzyść; wielu Strażników było  skorumpowanych  i wykorzystywało  swój 
talent, by szybko się wzbogacić. Władza kusi ludzi w taki sposób, w jaki nie psuje dżinnów.

Ale teraz, kiedy przybrałam postać człowieka, odkryłam, że dżinny też mają wiele wad.
W najwcześniejszych wpisach notatki dotyczyły związków Luisa z gangiem. Wydawało się, 

że decyzja dotycząca tego, czy przyjąć go do organizacji Strażników, czy też nie, była trudna. 
Nieomal postanowili zrobić coś zupełnie przeciwnego - wykorzystać Strażnika Ziemi, by na stałe 
pozbawić Luisa mocy. Wiedziałam coś o tego rodzaju procederze. Był bolesny i dawał kiepskie 
wyniki, zwłaszcza gdy się porównało, jak często był skuteczny, a jak często poddawane mu osoby 
ginęły.

Luis miał szczęście, że Strażnicy byli zbyt samolubni, by zrezygnować z takiego nabytku 

jak on. Ale wszystko wskazywało na to, że nadal mają na niego oko.

Rówieśnicy Luisa Rochy mogli dobrze o nim myśleć, ale administracja nadal mu nie ufała. 

Ciekawe. Zastanawiałam się, czy on o tym wie.

Informacje z komputerowych plików potwierdziły tylko to, co już wiedziałam: Strażnicy 

uznawali Luisa za dużo cenniejszy nabytek od jego brata.

Kiedy   sięgnęłam   do   wpisów   o   Mannym,   zaczęłam   rozumieć   dlaczego.   Manny   był   bez 

wątpienia lojalny i uczciwy, ale miewał potknięcia i bezlitośnie je odnotowywano. Opóźnienia w 
robocie   papierkowej.   Nieprzestrzeganie   procedur   biurowych.   Niestarannie   prowadzona 
dokumentacja. Nie były to poważne naruszenia, lecz jedynie uchybienia, za sprawą których Manny 
był postrzegany jako niesolidny pracownik. W połączeniu z jego niskim poziomem mocy oznaczało 
to, że nie mógł liczyć na poważny awans.

Nic jednak nie wskazywało na to, że ktoś mógłby życzyć mu śmierci. Nie było żadnych 

wzmianek o przeciwnikach, konfliktach, o niczym takim.

Manny nie narobił sobie wrogów.
Luis   postępował   inaczej.   Miał   wyjątkowe   sukcesy,   ale   jego   droga   życiowa   była   usiana 

konfliktami.   Zaczęłam   dostrzegać   w   tym   pewien   schemat,   choć   nie   było   to   takie   oczywiste; 
ostatecznie jako dżinn analizowałam różne prawidłowości i wzorce.

Ci, z którymi Luis się ścierał, zarówno pośród Strażników, jak spoza ich grona, wydawali 

się w pewien sposób nieuczciwi. Luis, podobnie jak jego brat, zawsze zwracał uwagę na takie 
rzeczy.  W odróżnieniu od Manny'ego często przeciwstawiał się tym, którzy zawalali sprawy - i 
stawiał na swoim. O dziwo, nie szkodziło mu to tak bardzo, jak mogłabym  się spodziewać. Z 
raportów wynikało, że wszelkie dochodzenia dotyczące jego postępowania rozstrzygnięto na jego 
korzyść.

Inaczej   niż  w  przypadku   Manny'ego.  On nie  miał  jawnych  przeciwników;   najwyraźniej 

szkodził sobie sam.

Postanowiłam sprawdzić, z którymi Strażnikami Luis najczęściej wchodził w konflikt. Były 

dwie takie osoby i obie należały do grona Strażników Ognia: Landry Dent i Molly Magruder.

Dżinn,   na   którego   się   natknęłam   podczas   pożaru   biurowca,   wyraźnie   wspomniał   o 

podpalaczce, a to oznaczało, że mogła to być Molly.

Nie mieszkała w Nowym Meksyku, lecz w sąsiednim stanie, Teksasie, w mieście El Paso, 

gdzie znajdowało się lotnisko.

Postanowiłam do niej polecieć.
Dopiero gdy przechodziłam przez poniżający i uciążliwy proces kontroli bezpieczeństwa na 

lotnisku, uświadomiłam sobie, że nie porozmawiałam o tym z Mannym ani nie poprosiłam go o 
pozwolenie na wyjazd. Nie jestem niewolnicą, powiedziałam sobie. Mogę wyjeżdżać, kiedy tylko 

background image

mam ochotę.

Prawdopodobnie na własne ryzyko. Jeśli miało to doprowadzić do walki, wolałam być do 

niej gotowa; Manny zasilił mnie mocą Ziemi, zanim opuściłam wieczorem jego dom, i prawie nic z 
niej jeszcze nie zużyłam.

Miałam jednak silne przeczucie, że Manny nie będzie zachwycony tym moim pomysłem, i 

zapewne nie bez powodu.

Ale to mnie nie powstrzymało.
Na szczęście lot był krótki i przebiegał bez przygód. Wyczuwałam energię płynącą przez 

powietrze i chmury, ten ocean mocy niewidzialnej dla ludzi siedzących obok mnie w samolocie. 
Zorientowałam się, że przyciskam dłoń do okna, usiłując dotknąć tego, czego, jak wiedziałam, nie 
potrafię dosięgnąć, i zastanawiając się, kiedy - jeśli w ogóle - takie tęsknoty ustaną.

El Paso było miastem pustynnym, otoczonym przez stare niskie góry i nakrytym jasną misą 

nieba - o jeszcze bardziej przejrzystym błękicie niż niebo nad Albuquerque. Powietrze było suche i 
rześkie,   a   miasto   starsze   niż   myślałam,   a   przy   tym   bardziej   hałaśliwe,   brudne   i   zatłoczone. 
Bezładnie rozciągało się na pustyni, a nawet wpełzało na stoki okolicznych wzgórz.

Ze   zdziwieniem   uświadomiłam   sobie,   że   nie   umiem   tak   łatwo   odnajdywać   adresów. 

Oczywiście, powinnam spytać o to Manny'ego, ale on był teraz oddalony o setki kilometrów, a 
gdybym do niego zadzwoniła, pewnie nie zareagowałby najlepiej.

W okienku z napisem „Informacja” poradziłam się człowieka, który dał mi mapę i wyjaśnił, 

jak po wyjściu z lotniska przywołać samochód do wynajęcia, by zawiózł mnie pod wskazany adres.

To wszystko wydawało się dość proste i wprawiło mnie w dobry humor. Może życie ludzkie 

nie jest aż tak skomplikowane, jak mi wmawiano... Okazało się to jednak złudzeniem, które się 
rozwiało, gdy usiłowałam zrozumieć sens zwrotów takich jak opłata za przejazd oraz napiwek; 
przecież jedno powinno zawierać się w drugim.

Wkurzyłam   kierowcę   taksówki,   którego   odprawiłam,   i   wciąż   miałam   do   rozwiązania 

problem związany z powrotem na lotnisko, ale przynajmniej odnalazłam adres Strażniczki Molly 
Magruder. Ulica nazywała się Dungaryin, a budynek był zwyczajny i tylko nieco większy od tego, 
który Manny Rocha nazywał swoim domem.  Zauważyłam,  że był  dobrze utrzymany,  otoczony 
przez ładnie przycięte drzewa, a pas suchej trawy okalał typowy dla terenów pustynnych kaktusowy 
ogród w pobliżu frontowych drzwi.

Wyglądał tak samo zwyczajnie jak inne otaczające go domy.
Podeszłam do drzwi i zapukałam.
Kobieta, która je otworzyła, była mniej więcej w wieku Manny'ego, wysoka i nieco ociężała. 

Miała długie jasne włosy, zwinięte w niedbały kok z tyłu głowy, i przenikliwe niebieskie oczy, 
spojrzeniem których mnie obrzuciła, z początku nie rozumiejąc za bardzo, o co mi chodzi.

Szybko   jednak   się   zorientowała.   Przytrzymałam   dłonią   drewnianą   framugę   drzwi,   gdy 

próbowała zatrzasnąć mi je przed nosem.

- Molly Magruder? - odezwałam się. - Czemu próbowałaś zabić Luisa Roche?
Zrobiła krok do tyłu i tylko wpatrywała się we mnie, gdy przeszłam próg, cicho zamknęłam 

za sobą drzwi i przekręciłam klucz w zamku. Odwróciłam się twarzą do kobiety i skrzyżowałam 
ręce na piersi.

- Jesteś dżinnem - stwierdziła.
-   Co   za   przenikliwość   -   odparłam.   -   Mylisz   się   jednak.   Nie   jestem   dżinnem,   tylko 

człowiekiem.

Zamrugała.
- Człowiekiem.
- Teraz tak.
- Cóż, no to masz bardzo kiepsko.
Nie mogłam się z nią nie zgodzić. Molly odsunęła się ode mnie, wpadła na krzesło stojące 

za nią i przystanęła.

Rozejrzałam się po pokoju. Był czysty, skromnie urządzony i nie zdradzał specjalnie cech 

osoby mieszkającej  pośród tych  ścian. Meble u Molly były  proste i praktyczne.  Obrazy,  które 

background image

zdecydowała się powiesić, wydawały się nijakie i sztampowe. Dostrzegałam kontrast pomiędzy jej 
domem a ożywioną i radosną atmosferą domu Manny'ego, a nawet kobiecym urokiem siedziby 
Joannę Baldwin.

Tak naprawdę Molly Magruder zdawała się nie mieszkać tu na stałe.
- Czy to Luis cię nasłał? - spytała.
- Nie. Nie wie, że tu przyjechałam.
- A więc jak...
Tym samym niejako się przyznawała.
- Quintus - wyjaśniłam. - Chociaż nie wyjawił twojego nazwiska. Ale był twoim dżinnem, 

czyż nie? - Przesunęłam jasnobrązową poduszkę z jednego końca kanapy i usiadłam, krzyżując nogi 
przy akompaniamencie ciche go skrzypienia skóry. - Dlaczego tak bardzo nie znosisz Luisa Rochy?

Molly przyglądała mi się przez długą chwilę, a następnie - ku mojemu zdziwieniu - opadła 

na krzesło stojące za nią i zaczęła rozdzierająco szlochać, całkiem jak zrozpaczone dziecko. Nie 
miałam pojęcia, co zrobić lub co powiedzieć w obliczu tak jawnie wyrażanych emocji, więc tylko 
spoglądałam na nią ze swojego miejsca na kanapie. Po długiej chwili odzyskała względny spokój i 
spojrzała na mnie gniewnie zaczerwienionymi oczami.

- Ty nic nie wiesz - powiedziała. - Nic.
- No to mnie oświeć - odparłam, krzyżując ręce.
Molly Magruder wydawała się takim samym pionkiem w grze, jakim był kiedyś dla niej 

zniewolony dżinn. Była winna przysługę innemu Strażnikowi, który zażądał od niej dwóch rzeczy: 
zniszczenia dokumentacji w biurze Manny'ego w Albuquerque i - jeśli się uda - uśmiercenia obu 
braci. A ponieważ po cichu przeniesiono ją stamtąd, a w przeszłości weszła w konflikt z Luisem, 
wydawała się odpowiednią kandydatką do wypełnienia tego zadania.

- Byłaś gotowa zabić, żeby oddać komuś przysługę - powiedziałam. Znowu spiorunowała 

mnie   wzrokiem,   ale   mimo   złości,   jaką   próbowała   wyrazić,   ręce   jej   drżały,   choć   trzymała   je 
splecione.

- Wcale tego nie chciałam - rzuciła. - To takie za kulisowe rozgrywki. Takie rzeczy zdarzają 

się wśród Strażników. Ludzie chcą czasem usunąć kogoś z drogi. Nie zrozumiesz tego.

Rozumiałam aż za dobrze. Ludzka ambicja była toksyczna, zatruwała wszystkich, których 

dotknęła.

- Kto zażądał tego od ciebie?
- Tego ci nie powiem.
Wiedziałam, że powie, ale i to, że skłonienie jej do wyznań zabierze nieco czasu.
- W takim razie wyjaśnij mi dlaczego. Czemu ktoś miałby chcieć ich śmierci.
Nie przypuszczała, że łatwo odstąpię od wcześniejszej kwestii i, wytrącona z równowagi, 

odparła:

- W aktach było coś, czego on nie chciał ujawniać; tyle wiem.
- A zabójstwo braci Rocha?
- To sprawa osobista - odrzekła. - Nie twój interes. Ani mój.
- Luis zbytnio cię nie obchodzi, co? - Uśmiechnęła się gorzko w odpowiedzi i nie odrzekła 

nic. - Poznałam twojego dżinna, Quintusa. Szkoda, że nie zasługujesz na jego zaufanie. Zdaje się, 
że bardzo mu na tobie zależy.

Jej uśmiech znikł.
- Nie mieszaj w to Quintusa.
- Chciałabym wyplątać was z tego - odparłam. - Musisz mi tylko podać nazwisko Strażnika, 

który zmusił cię do tego wszystkiego. - Strażnik prawdopodobnie jej nie zmusił, ale wydawało mi 
się to dyplomatycznym sposobem na określenie zaistniałej sytuacji. Wyraźnie na to zareagowała, 
bez względu na trafność lub nietrafność usłyszanego określenia.

- Nie mogę tego zrobić. - Mimo takiego stwierdzenia wyczuwałam, że jej opór słabnie.
- Czy mam cię postraszyć? - spytałam. Starałam się, by moje słowa zabrzmiały spokojnie, a 

głos był łagodny. Przekonałam się, że groźby są bardziej skuteczne, gdy wyraża się je w ten sposób.

- Czym? - W jej oczach znów błysnęła pogarda. - Powiedziałaś, że nie jesteś dżinnem.

background image

- To prawda. Jestem czymś  o wiele gorszym  od dżin na. - Pochyliłam  się do przodu i 

zobaczyłam, że się wzdrygnęła, cofając... tylko trochę. - Jestem dżinnem, który ma moc Strażnika 
Ziemi.   To   oznacza,   że   mogę   za   trzymać   bicie   twojego   serca,   rozerwać   twoje   kruche   żyły, 
zmiażdżyć ci kości... Mogę zrobić coś o wiele gorszego od zwyczajnego zabicia cię, Molly. Jeśli 
zechcę, sprawię, że staniesz się więźniem własnego ciała. Albo mogę wy ssać z ciebie całą energię, 
aż staniesz się pustą skorupą.

Oczywiście nie zrobiłabym tego. Oznaczałoby to złamanie przyrzeczeń  danych Lewisowi 

Orwellowi   i   Manny'emu.   Ale   ona   tego   nie   wiedziała,   a   ja   nie   dopuściłam,   by   mój   spokojny, 
drapieżny wzrok to zdradził.

Kobieta spojrzała na swoje drżące dłonie.
- On nie może się dowiedzieć, że to wyszło ode mnie.
- Nie dowie się.
- Skąd mogę mieć pewność...
- Masz moje słowo.
Zerknęła na mnie i znowu spuściła wzrok. Włosy ukrywały jej twarz, ale czułam, że nie 

zamierza mnie okłamać.

- To był Strażnik Pogody. Miał na imię Scott.
- Scott - powtórzyłam. - Scott Sands. Z Albuquerque.
Skinęła głową. Wstałam i podeszłam do niej, po czym przykucnęłam i spojrzałam jej w 

oczy.   Pod   wpływem   mojego   natarczywego   wzroku   powoli   zbladła,   gdy   krew   odpłynęła   z   jej 
twarzy.

- Posłuchaj mnie - powiedziałam. - Jeśli bujasz, nie daruję ci tego. Rozumiesz?
Zrozumiała.
- Nie kłamię. To Scott.
- Przysięgasz na własne życie?
- Przysięgam.
Wstałam z tą odrobiną wdzięku, jaki pozostał mi z gracji starego dżinna.
- W takim razie jeszcze się z nim nie pożegnasz - odparłam i rozejrzałam się po szarym, 

pozbawionym charakteru wnętrzu. - O ile ono w ogóle cię obchodzi.

Mały różowy telefon komórkowy, który dostałam od Manny'ego, zadzwonił, gdy czekałam 

na przyjazd taksówki. Czekałam już przez jakiś czas i mimo ostrego i wciąż świecącego słońca 
zastanawiałam się, czy jednak nie wybrać się na lotnisko na piechotę.

Wyciągnęłam   to   maleńkie   urządzenie   i   obejrzałam   je.   Niewielki   ekran   z   przodu   był 

rozświetlony   na   jasnoniebiesko   i   widniał   na   nim   napis:   „Dzwoni   Manny”.   Przyjrzałam   się 
przyciskom i znalazłam jeden, który wydawał się oznaczać rozmowę.

Szybko tego pożałowałam.
- Cassiel! - Usłyszałam głos Manny'ego z oddali i ostrożnie przyłożyłam telefon do ucha. - 

Boże, od rana próbuję cię złapać. Gdzie jesteś, do diabła?

- W El Paso - odparłam.
Nastąpiła   długa   cisza.   Gdybym   urodziła   się   jako   człowiek,   mogłabym   uznać   ją   za 

złowieszczą.

- El Paso - powtórzył w końcu powoli. - W Teksasie?
- Przy granicy ze stanem Nowym  Meksyk.  I z Meksykiem,  który jest innym  krajem.  - 

Przeglądałam   wcześniej   mapy   i   byłam   całkiem   dumna   z   umiejętności   odróżnienia   Nowego 
Meksyku od Meksyku, nieoznaczonego jako „Stary”.

- Wiem, gdzie to jest... posłuchaj, co ty... jak tam...
- Nie mógł się zdecydować, które pytanie jest ważniejsze, ale zrozumiałam oba.
- Przyjechałam  tu, bo odnalazłam kogoś, kto wie coś o tamtym  pożarze - odrzekłam. - 

Rozmawiałam z tą osobą. Wiem już, kto podłożył ogień i dlaczego. A jeśli chodzi o to, jak tu 
dotarłam, to skorzystałam z samolotu i taksówki. Taksówki są do wynajęcia.

Manny puścił wiązankę po hiszpańsku, o których tłumaczenie nie musiałam prosić, gdyż ich 

znaczenie   było   dość   jasne:   nie   był   zadowolony.   W   połowie   zdania   przeszedł   z   powrotem   na 

background image

angielski.

...solamente! Nie wypuszczaj się nigdzie sama... I za żadne skarby nie próbuj się wymykać 

po kryjomu, bo zamarzyła ci się wycieczka do Teksasu! A co, gdyby coś się stało, pomyślałaś o 
tym?

Przez moment zrobiło mi się ciepło pod wpływem jego troski. Na krótko, ponieważ mówił 

dalej:

- Gdybyśmy na przykład mieli tutaj jakiś nagły wypadek i byłabyś potrzebna?
- Rozumiem - mój głos, zupełnie niezależnie od woli, przybrał beznamiętny, ponury ton. 

Zastanawiałam się, czy to małe urządzenie jest w stanie przekazać tego rodzaju subtelności. - Jasne, 
jestem do twojej dyspozycji, Strażniku Rocha. Może zamiast mieszkania, wolałbyś zaoferować mi 
butelkę, z której mógłbyś mnie przyzywać na życzenie?

- Nie chciałem... - usłyszałam gwałtowny świst powietrza w słuchawce po tamtej stronie. - 

No dobrze, może i miałem to na myśli. Pracujesz dla nas, a to oznacza, że robisz to, co każą ci 
Strażnicy. I dostajesz za to pieniądze. Jeśli chcesz zerwać umowę i radzić sobie bez naszej pomocy 
i naszego wsparcia...

- Przepraszam. Myślałam, że to właściwy sposób postępowania.
- I nie powiedziałaś mi, bo...?
Bo Manny działał ostrożnie, a ja sądziłam, że taka powolność mogłaby się okazać zabójcza.
- Popełniłam  błąd w ocenie sytuacji - odparłam.  Trudno wypowiadało  mi  się te słowa, 

chociaż wiedziałam, że są fałszywe. - Wkrótce wracam.

- No myślę, do licha. Nic ci nie jest? Nic się nie stało, prawda?
Żółty samochód wyjechał zza rogu i zwolnił, zbliżając się do mnie.
- Wszystko w porządku - odparłam. - Do zobaczenia za parę godzin.
Nacisnęłam guzik z napisem „Off, zanim Manny zdołał zadać mi więcej pytań. Nie byłam 

pewna,   czy   takie   urządzenia   zapewniają   wystarczającą   dyskrecję,   a   rozmawianie   na   otwartej 
przestrzeni   wydawało   mi   się   nadmiernym   ryzykiem.   Może   nic   nam   nie   groziło,   ale   wciąż 
bezpieczniej było poczekać i porozmawiać gdzieś w zaciszu, w cztery oczy.

Taksówkarz okazał się milczkiem, co mi odpowiadało. Podczas krótkiej jazdy powrotnej na 

lotnisko przyglądałam się miastu za oknem samochodu, po czym zapłaciłam gotówką (tym razem 
sama dorzucając napiwek). Wysiadałam z wozu, kiedy kierowca powiedział:

- Mam nadzieję, że pani wkrótce wylatuje. Zatrzymałam się.
- Dlaczego?
Wskazał na horyzont na wschodzie.
- Nadciąga burza.
Na następny samolot do Albuquerque trzeba było czekać trzy godziny i spędziłam je na 

obserwowaniu przechodzących  łudzi, szukając wśród nich dżinnów. Wypatrzyłam  dwoje - płci 
męskiej i żeńskiej, podróżujących razem, przebranych za studentów z plecakami. Oni z kolei przez 
dłuższą chwilę zerkali na mnie, aż w końcu zajęli się swoimi sprawami.

Znałam   ich   kiedyś,   ale   ich   reakcja   pokazała   mi   tylko,   jak   nisko   upadłam   i   jak   bardzo 

oddaliłam się od tych, którzy kiedyś byli moimi pobratymcami.

Popatrzyłam   na   zewnątrz,   na   nadciągającą   burzę.   Taksówkarz   miał   rację.   El   Paso   było 

miastem o gorącym, suchym klimacie, ale kilka razy w roku - a czasami tylko raz - w spokojnej 
zazwyczaj  atmosferze  rozpętywała  się burza. A i wtedy poziom opadów był,  w porównaniu z 
innymi   obszarami,   raczej   nikły   -   na   ziemi   tworzyła   się   kilkucentymetrowa   warstwa   wody 
deszczowej.

W   El   Paso   skutkiem   tego   były   śmiertelne   wypadki,   kiedy   nieprzywykli   do   jazdy   po 

mokrych ulicach kierowcy tracili kontrolę nad swoimi pojazdami, a kanały odpływowe zamieniały 
się w rwące potoki.

Chmury   były   aksamitnie   ciemne   i   niemal   namacalne,   gdy   przesuwały   się   po   niebie, 

rozpływając się po nim niczym rozlany atrament. Słońce na krótko rozbłysło jasno, a potem się 
skryło i stało bladą zjawą, jaskrawym kołem ledwie widocznym przez chmury... Aż wreszcie znikło 
zupełnie.

background image

Złowieszczy pomruk pioruna zatrząsł szybami w oknach poczekalni, w której siedziałam.
Przez   głośniki   zawieszone   gdzieś   wysoko   ogłoszono   w   końcu,   że   zaczęła   się   odprawa 

pasażerów   na   pokład   samolotu.   Pamiętając   lekcję,   jakiej   udzielił   mi   Manny,   wyczekałam,   aż 
wywołają grupę z takimi biletami jak mój, a potem razem z innymi ludźmi przeszłam blaszanym 
korytarzem   prowadzącym   do   samolotu   i   usiadłam   ostrożnie   w   ciasnym,   niewygodnym   fotelu. 
Gdybym nadal potrafiła zmieniać kształt, skróciłabym swoje nogi. A tak skręciłam się w jedną 
stronę, żeby uniknąć wciskania kolan w oparcie siedzenia z przodu.

Mój   telefon   komórkowy   znowu   zadzwonił.   Oczywiście   był   to   Manny.   Odebrałam,   ale 

stewardessa w uniformie powiedziała mi, że rozmowy przez komórkę są na pokładzie zabronione. 
Wyłączyłam więc telefon, rozparłam się w fotelu, jak tylko się dało, i czekałam na start.

Drobne włoski na moich rękach zaczęły się podnosić. Spojrzałam na nie, zaintrygowana tą 

reakcją   ciała,   którego   funkcjonowanie   powoli   zaczynałam   rozumieć.   Zapewne   było   to   jakieś 
ostrzeżenie, ponieważ wyciszone resztki zmysłów dżinna, które mi pozostały, biły na alarm.

Miałam tylko chwilę na działanie, i żadnej wiedzy o tym, co mogłabym zrobić - jedynie 

instynkt mógł mnie ocalić lub pogrążyć.

To   był   atak   gwałtownej   pogody,   a   ponieważ   moja   moc   płynęła   od   Manny'ego,   nie 

panowałam zbytnio nad takimi zjawiskami. Mogłam jednak uziemić samolot, wciskając jego koła w 
nawierzchnię na pasie startowym.

Błyskawica trafiła kadłub samolotu z siłą wybuchu, przepalając bezpieczniki i pogrążając 

jego   wnętrze   w   ciemnościach.   Paliwo,   pomyślałam   i   szybko   przeniosłam   uwagę   na   wielkie 
zbiorniki.   Wystarczyłaby   jedna   iskra,   by   je   podpalić,   i   chociaż   samolot   był   teraz   względnie 
zabezpieczony, czułam, że błyskawica szuka jakiegoś słabego punktu.

Ktoś tym władał. Z pewnością jakiś Strażnik Pogody.
Reakcje chemiczne zachodzą pod kontrolą Strażników Ognia, ale paliwo lotnicze to raczej 

coś pochodzenia ziemskiego i byłam w stanie uchronić je przed eksplozją.

A bardzo niewiele brakowało, by do niej doszło.
Kiedy nawałnica dobiegła końca pośród krzyków ludzi wokół mnie, rozparłam się w fotelu i 

wsłuchiwałam się w odgłos deszczu, uderzającego w kruchą skorupę poszycia samolotu. Walił z 
furią, wyrażającą wściekłość Strażnika, który go tu zesłał.

Spokój, pomyślałam sobie. Ja też wolałabym znaleźć się gdzie indziej.
Czułam się chora, słaba i pusta, ale ludzie wokół mnie nadal żyli. Podobnie jak ja.
A to było już coś w świecie nicości.
Po stanowczo zbyt wielkim zamieszaniu i nie bez problemów przeniesiono nas w końcu do 

innego samolotu. Gdy wystartował, krótka i gwałtowna burza właśnie ucichła, a słońce rozproszyło 
czarne chmury.

Manny czekał na mnie na lotnisku w Albuquerque.
Gdybym się spodziewała serdecznego powitania, spotkałoby mnie rozczarowanie; żadnych 

uśmiechów,   tylko  najbardziej  sroga  ze   wszystkich  groźnych   min  i   mocny  chwyt  za   ramię,  by 
poprowadzić mnie w stronę wyjścia.

- Wystartowaliśmy z opóźnieniem - powiedziałam.
- W pierwszy z samolotów trafił piorun.
- Tak, wiem. Niby przypadkiem. Nie mów nic, póki nie znajdziemy się w samochodzie.
Furgonetka   stała   na   miejscu   dla   pasażerów   czekających   na   transport,   a   za   kierownicą 

siedział Luis Rocha. W przeciwieństwie do Manny'ego uśmiechnął się do mnie, kiedy wsuwałam 
się na siedzenie za nim. Manny usiadł z przodu na fotelu dla pasażera i z furią zatrzasnął drzwi.

- Jedź - polecił Luisowi. Ten spojrzał na mnie, unosząc brew, kiedy ruszył i włączył się do 

ruchu.

- Zachowuje się tak przez cały dzień - oznajmił. - To przez ciebie muszę znosić jego kiepski 

humor.

Nic nie odpowiedziałam. Patrzyłam na Manny'ego, próbując się zorientować, czemu jest na 

mnie taki wściekły.  No dobrze, nie poprosiłam go o pozwolenie na wyjazd, ale czy naprawdę 
oczekiwał, że to zrobię? Nie do wiary. Nie byłam niewolnicą ani też dzieckiem.

background image

- Kto to taki? - spytał mnie Manny. - Powiedziałaś, że wiesz, kto podłożył ogień. No więc 

kto?

-   W   El   Paso   rozmawiałam   ze   Strażniczką,   która   się   nazywa   Molly   Magruder.   To   ona 

podpaliła biuro.

Reakcja Luisa była wymowna; wzdrygnął się, a furgonetką nagle zarzuciło na szosie, choć 

brat Manny'ego szybko zapanował nad kierownicą. Za nami ktoś zatrąbił zirytowany. Luis pokazał 
mu przez okno obraźliwy gest.

-   No   i?   -   naciskał   starszy   z   Rochów.   Również   zauważył   reakcję   brata,   ale   jej   nie 

skomentował.

- Wywołała pożar, ale zrobiła to na żądanie kogoś innego. Waszego szefa - dodałam. - 

Scotta. Tego samego Strażnika Pogody, który dopiero co próbował mnie załatwić w El Paso. I nie 
tylko mnie, ale również wszystkich tych niewinnych ludzi w samolocie.

Po moich słowach bracia wymienili spojrzenia i nastała długa, wypełniona zadumą cisza. W 

końcu Luis wzruszył ramionami. Z Manny'ego uszła już złość, ale teraz dla odmiany wyglądał jak 
chory.

- Jesteś tego pewna?
- Pewna? Nie. Mam słowo Molly Magruder, no i za atakowano mój samolot. Nie potrafię ze 

stuprocentową pewnością zidentyfikować Strażnika na podstawie jego poczynań, chyba że mam z 
nim połączenie.

Luis odchrząknął.
- W takim razie może być trochę ciężko, bo właśnie dostaliśmy biuletyn z sieci Strażników. 

Molly Magruder została zamordowana.

- Zamordowana - powtórzyłam. Nie od razu dotarło do mnie, co to może oznaczać. - W jaki 

sposób?

- Znaleziono ją martwą w jej domu - odparł Luis.
- Ktoś zmiażdżył jej serce. - Przeniósł wzrok z drogi na wsteczne lusterko i spojrzał mi w 

oczy. - Ktoś taki jak Strażnik Ziemi.

- Albo dżinn - odparłam.
- No właśnie. Czy sądzisz, że ktoś mógł widzieć ją żywą po tym, jak od niej wyszłaś? Może 

pomachała ci na pożegnanie w drzwiach?

-   Nie.   Nie   widziałam   jej   potem.   Taksówkarz   zabrał   mnie   z   chodnika.   -   Zaczynałam 

rozumieć dokładnie, co Luis ma na myśli, i nie było to przyjemne. - Myślisz, że oni uznają, że to ja 
ją zabiłam?

- A zrobiłaś to? - Manny patrzył przez okno, a nie na mnie. Luis zaś zerknął na mnie, po raz 

kolejny poszukał moich oczu w lusterku, niemal odruchowo.

- Nie.
- To wszystko, co masz na ten temat do powiedzenia?
- Zostawiłam ją żywą. Pojechałam taksówką na lot nisko. Wsiadłam do samolotu, który 

został zaatakowany przez Strażnika Pogody. Co jeszcze można dodać?

- Ona ma rację - stwierdził Luis. - Nie można na po czekaniu wymyślić sobie alibi.
- Nie proszę jej o to! Ale musi być jakiś sposób, żeby udowodnić...
- Trzeba znaleźć  zabójcę - wtrąciłam. - To najwyraźniej nie Scott. Mógł z powodzeniem 

zaatakować mnie na lotnisku, ale zmiażdżyć komuś serce w piersi był w sta nie tylko Strażnik 
Ziemi.

- Lub dżinn - dodał Manny.
- Albo jeden i drugi.
Manny spojrzał prosto na mnie.
- Lepiej wyjaśnij, dlaczego Ashan tak bardzo cię nienawidzi.
Zastanawiałam się właśnie, kiedy ten temat się pojawi. Dziwiłam się, gdy o nic nie pytał, bo 

wydawało mi się, że Manny czuje się ze mną coraz swobodniej.

- Nie mogę - odparłam.
- Ona nie powie - dorzucił Luis. - To ma na myśli.

background image

- Racja, nie powiem - rzuciłam ostro. - To sprawa dżinnów i nic wam do tego.
- Chyba także nasza, skoro tkwimy w tym po uszy!
- Moja sprawa nie ma nic wspólnego z tym, co dzieje się teraz! Z jakąś drobną rozgrywką 

Strażników...

- Nie wiemy, o co w gruncie rzeczy chodzi, ani my, ani ty! A ja mam już dość tych twoich 

cholernych sekretów!

- Krzyk Manny'ego zagłuszył moje słowa. Zapadłam się w fotelu i wyjrzałam przez okno, 

odgradzając   się   na   jakiś   czas   od   niego   i   jego   brata.   Skrzyżowałam   ręce   na   piersi,   po   czym 
przypomniałam sobie, że ludzie czynią tak podczas kłótni na znak, iż trwają przy swoich opiniach. 
Rozplotłam więc ręce i położyłam je na kolanach - nie dlatego, że nie trzymałam się swojego 
zdania, ale nie chciałam, by widziano we mnie człowieka.

Ignorowanie ich znacznie rozładowało atmosferę. Rozmowa toczyła się dalej tylko między 

Mannym a Luisem, i to dużo ciszej. Nie zwracałam na nią większej uwagi, obserwując mijane ulice 
i budynki w Albuquerque.

Zatrzymaliśmy   się   przed   domem   Manny'ego.   Angela   i   jej   córka   stały   na   frontowym 

podwórzu   i   Ibby   natychmiast   rzuciła   się   w   stronę   płotu,   by   pomachać,   kiedy   Manny   i   Luis 
wysiadali   z   furgonetki.   Manny   w   przypływie   typowo   ludzkiej   złości   nie   otworzył   mi   tylnych 
przesuwanych  drzwi. Odsunięcie  ich okazało  się  trudniejsze,  niż  myślałam,  tak  więc zaczęłam 
wysiadać z wozu dopiero wtedy, gdy bracia przeszli już przez ulicę i minęli furtkę.

Nieco dalej na ulicy uruchomiono silnik w jakimś samochodzie i ruszył on, kierując się w 

naszą stronę - duży czarny wóz z mocno przyciemnionymi szybami. Starszy typ wozu. Solidniejszy 
od nowszych modeli. Nie zwróciłam na niego większej uwagi, czekając tylko, kiedy przejedzie, 
abym mogła przejść przez ulicę.

Zwolnił nieco, zbliżając się.
Zorientowałam się, że Luis pierwszy dostrzegł niebezpieczeństwo - otworzył szeroko oczy z 

wyrazem niemego zaskoczenia. Znajdował się najbliżej Ibby, chwycił ją i błyskawicznie przewrócił 
na ziemię. Jej krzyk przeciął poranne powietrze jak srebrny nóż, tuż przed tym, jak zadrżało pod 
gradem wystrzelonych pocisków.

Zobaczyłam, że Angela i Manny upadają. Luis rzucił się na ziemię, zasłaniając Isabel.
Kule wyżłobiły jasne dziury w elewacji domu za nimi i roztrzaskały szyby w oknach.
Czarny samochód przyspieszył i z piskiem opon skręcił za najbliższy róg.
Wrzasnęłam   z   wściekłości   i   po   prostu   wpadłam   w   szał.   Ośmielili   się.   Poważyli   się 

zaatakować tych, których chroniłam!

Nie myślałam o tym, co robię. Po prostu rzuciłam się w pogoń.
Ludzkie ciała nie tolerują tego rodzaju ekscesów, mimo to z brawurą przelałam energię do 

swoich tkanek, zmuszając mięśnie do ekstremalnego wysiłku, i choć czarny samochód szybko się 
oddalał,   zaczęłam   go   doganiać.   Usłyszałam   krzyk   wewnątrz   wozu,   a   z   tyłu,   z   prawej   strony, 
wyłoniła się jakaś broń palna, z której oddano do mnie strzał. Zrobiłam unik i kontynuowałam 
pogoń.

Samochód wziął kolejny ostry zakręt na dwóch kołach. Padły następne strzały, tym razem z 

miejsca od strony pasażera.

Były niecelne.
Nabierałam tempa.
Kiedy poczułam, że moje mięśnie nie są już zdolne do dalszego wysiłku, nie doznając przy 

tym poważnego uszkodzenia, zwolniłam. Auto odjechało i usłyszałam dobiegające z jego wnętrza 
triumfalne okrzyki.

Gdyby dostrzegli grymas, który wykrzywił mi twarz, nie cieszyliby się tak przedwcześnie.
Utwardzona jezdnia poddała się mojej woli, pękając i wznosząc się na kształt fali wysokiej 

na   dwa   metry.   Wóz   uderzył   w   nią   z   zabójczą  prędkością,   a   odgłos   rozdzieranego   metalu   i 
tłuczonego szkła był nawet głośniejszy od strzałów.

Szybko wygładziłam podłoże. Powierzchnia asfaltu pozostała pokruszona i podziurawiona, 

ale na to nie było rady. Ujrzałam, jak czerwona poświata na skraju mojego pola widzenia ciemnieje 

background image

i   zrozumiałam,   że   grozi   mi   zasłabnięcie   z   powodu   zużycia   zbyt   wielkiej   ilości   mocy.   W   tym 
momencie nawet wściekłość nie mogła dodać mi sił.

Podeszłam   do   roztrzaskanego   auta.   W   środku   znajdowali   się   pokiereszowani   ludzie. 

Niektórzy nawet żyli, choć nie sądziłam, by długo jeszcze pociągnęli. Przez chwilę zastanawiałam 
się, czy nie powinnam czegoś odczuwać z ich powodu - żalu, że zakończyłam ich życie? Byli 
młodzi, ale otworzyli ogień do dziecka, kogoś jeszcze młodszego od nich, a tego nie mogłam im 
darować.

Wyciągnęłam telefon i wybrałam numer alarmowy - Manny poinstruował mnie wcześniej, 

że tak właśnie zgłasza się wypadki - po czym zaczęłam iść z powrotem w stronę domu. Po kilku 
chwilach   uświadomiłam   sobie,   jaka   jestem   wyczerpana,   jak   bardzo   ten   wysiłek   mnie   osłabił. 
Bardziej niż się spodziewałam.

Bardziej niż mogłam sobie na to pozwolić.
Manny mi pomoże, pomyślałam i coś zamigotało we mnie, blady cień połączenia. Manny?
Połączenie się zerwało, a fizyczne doznanie, które temu towarzyszyło, stało się rozpalonym 

do białości błyskiem bólu. Przystanęłam, dysząc, i oparłam dłonie na kolanach.

Manny?
Zmusiłam się do biegu. Ludzie wyglądali z okien, patrząc na dymiący wrak pośrodku ulicy. 

Niewielu   mnie   zauważyło,   ale   oprócz   tego,   że   znajdowałam   się   w   pobliżu,   prawie   nic   nie 
wskazywało na to, że mam coś wspólnego z wypadkiem. Biegłam dalej. Usłyszałam odgłos syren, 
lecz karetka pogotowia i wóz policyjny nadjeżdżały z drugiej strony, za mną.

Skręciłam za róg i zwolniłam kroku. Moim oczom ukazał się dom Manny'ego, dziwnie 

cichy po niedawnej strzelaninie. Nie mogłam dostrzec nikogo. Pewnie wszyscy weszli do środka, 
co wydawało się całkiem rozsądne...

Jednak nie, bo dostrzegłam Isabel. Stała skulona przy płocie, wyraźnie przerażona. Małymi 

dłońmi, zaciśniętymi w pięści, zakrywała usta.

I wtedy zobaczyłam Luisa Roche przykucniętego obok leżących na brzuchu dwóch ludzkich 

ciał. Na jego rękach i koszuli była  krew. Jej cienkie  strużki spływały mu po twarzy.  Gdy tak 
patrzyłam, przyłożył obie dłonie do piersi człowieka spoczywającego na ziemi, po czym nacisnął 
mocno pięć razy. Pochylił się do przodu, odchylił głowę leżącego i zrobił wydech w jego otwarte 
usta.

Dyszał i pocił się z wysiłku. Jego wzrok spoczął na mnie i wtedy wszystkie fragmenty 

układanki złożyły się w całość, nabierając sensu i znaczenia. Uderzając we mnie z siłą czołowego 
zderzenia.

Manny. To on leżał na ziemi. Krwawił.
Luis próbował go ratować. Obok Manny'ego leżała martwa już Angela, z kulą, która utkwiła 

w mózgu. Wyczuwałam w jej wnętrzu mrok, życie i energia odpłynęły, uciekły daleko, gdzie nie 
mogłam ich dogonić.

-   Chodź   tutaj!   -   wrzasnął   na   mnie   Luis.   Przeskoczyłam   płot   i   podbiegłam   do   niego, 

uklękłam obok i wzięłam go za rękę. Nie zostało mi już wiele mocy, zaledwie tyle, by odżywić 
własne ciało, ale oddałam to, co miałam.

Nie wystarczyło. Ziemskie moce Luisa już się wyczerpywały i choć próbowałam wzmocnić 

to, co jeszcze z nich pozostało, było tego za mało, a rany wydawały się zbyt poważne.

Serce Manny'ego prawie się rozpadło pod wpływem impetu, z jakim ugodził go pocisk. 

Druga kula uszkodziła mu kręgosłup.

Był martwy. Ostatnie wiązki energii wygasły w nim, opuszczając ciało leżące przede mną, 

puste i mroczne.

Luis zdał sobie z tego sprawę w tej samej chwili i kiedy na niego spojrzałam, dostrzegłam 

na jego twarzy przejmującą rozpacz i przerażenie.

- Nie - powiedział. - Nie. Nie!
Milczałam.   Zbyt   wiele   się   we   mnie   działo,   tyle   było   do   zrozumienia,   do   odczucia   i 

przetrawienia. Manny odszedł. Nigdy już nie będzie się ze mnie śmiał, nie będzie się złościł, nie 
weźmie mnie za rękę, by dać mi nieco swojego życia. Nie miał już życiowej energii do przekazania. 

background image

Nie było go już w ciele, które leżało przede mną.

Angela. Angela nie przygotuje już swojemu dziecku kolejnego posiłku, nie dotknie córki 

czule i z miłością, nie otrze jej łez. A przecież tak niedawno szykowała mi jedzenie w swojej 
kuchni i uśmiechała się do mnie.

Oni byli moimi przyjaciółmi.
A teraz leżeli martwi.
Nie byłam przygotowana na tak silne poczucie żalu. To sprawiło, że świat wokół mnie 

zawirował, drżałam gdzieś w środku i nie mogłam o niczym myśleć, nic zrobić. Łzy szczypały mnie 
w oczy i poczułam, jak spływają, zimne niczym diamenty.

Ciemne oczy Luisa spoglądały na mnie, rozpalone nie z rozpaczy, lecz z wściekłości.
- Gdzie byłaś? - wrzasnął, chwycił mnie za ramiona i potrząsnął mną brutalnie. - Ty suko, 

gdzie polazłaś? Oni wtedy tu ginęli! Umierali!

I wtedy zrozumiałam. Angela i Manny upadli, kiedy puściłam się w pogoń za samochodem. 

Zostawiłam Luisa samego, z przerastającym go zadaniem ratowania brata i jego żony... albo choć 
jednej z tych osób.

Poświęciłam   energię   na   szukanie   odwetu.   Czy   stałoby   się   inaczej,   gdybym   od   razu 

połączyła się z Luisem i próbowała zagoić zadane przez kule rany? Nie, mówiło coś we mnie, ale 
nie mogłam być tego pewna. Gdybym działała dla życia, zamiast dla śmierci...

Luis potrząsnął mną znowu, krzycząc na mnie po hiszpańsku.
Odepchnęłam go, mocno napierając przedramionami na jego ręce, i oddychałam głęboko, 

żeby się uspokoić. Serce mi waliło, a łzy płynęły zimnymi strumieniami. Czułam się martwa w 
środku, nie tylko z braku energii, ale dlatego, że utraciłam coś, co ceniłam, a o czym wcześniej nie 
wiedziałam.

- Isabel - powiedziałam. Luis, z twarzą wciąż wy krzywioną z furii i żalu, przetoczył się na 

pięty,   odsuwając   się   ode   mnie,   i   spojrzał   na   swoją   bratanicę.   Płakała,   zwinięta   w   kłębek, 
przyciskając do piersi lalkę o brudnej twarzy.

- Och, mija - szepnął i wściekłość go opuściła. - Och, nie.
Powstał, poruszając się z trudem, jak ktoś dwukrotnie starszy, i wziął dziewczynkę na ręce. 

Przyłożyłam dłoń do jej pleców - częściowo po to, by ją pocieszyć, a po części, aby wyczuć, w 
jakiej kondycji fizycznej się znajduje.

Nie była ranna, ale ręce Luisa pozostawiły na ubraniu dziewczynki ślady krwi jej ojca.
- Wejdź z nią do domu - nakazałam. - Wezwij policję.
Ruszył w górę po schodach wiodących do frontowych drzwi. Isabel miała oczy otwarte, ale 

jakby nic nimi nie widziała. Ssała swój kciuk.

Luis   odwrócił   jej   twarzyczkę   w   drugą   stronę,   by   nie   patrzyła   na   mnie   i   na   martwych 

rodziców, po czym rzucił mi gniewne spojrzenie, które wystraszyłoby nawet samego Ashana.

- Powinnaś była tu zostać, ty cholerny dżinnie - odezwał się do mnie. - Gdybyś pozostała, 

oni nadal by żyli.

Kiedy uklękłam obok martwego ciała człowieka, który był moim Łącznikiem i pierwszym 

prawdziwym przyjacielem, wiedziałam, że Luis ma rację.

Powinnam była zostać.

background image

7

To dziwne, jak szybko tragedia jednej osoby staje się zajęciem dla kogoś innego. Najpierw 

pojawili się ludzie z pogotowia ratunkowego, chociaż niewiele mieli do zrobienia; dobrze wiedzieli, 
że ani Angela, ani Manny nigdy już nie ożyją. Zostawili więc ciała tam, gdzie leżały, na frontowym 
podwórku, by zajęła się nimi policja. Odchodząc, rozmawiali o tym, żeby wpaść gdzieś na posiłek.

Życie toczyło się dalej.
Miałam   ochotę   ich   zniszczyć,   zdmuchnąć   niczym   świece,   ale   wiedziałam,   że   Manny   i 

Angela nie chcieliby tego. Zresztą nie miałam na to siły.

Stałam, nieruchoma i cicha, czekając. Nie opuszczę was, pomyślałam. Drugi raz tego nie 

zrobię.

Chwilę później przyjechała policja - oznakowanym radiowozem z błyskającymi światłami i 

wyjącą syreną. Jeden z policjantów od razu podszedł do mnie; inny zaczął odganiać tłumy sąsiadów 
i przechodniów, którzy się zebrali, by się pogapić.

- Proszę pani?
Oderwałam wzrok od zakrwawionej, martwej twarzy Manny'ego, żeby spojrzeć na spokojną 

twarz stojącego obok policjanta.

- Jak się pani nazywa?
- Cassiel - odparłam. Zapisał coś i czekał, jak gdy bym powinna dodać coś jeszcze. Ach, tak. 

Nazwisko. Ludzie mają nazwiska, określające ich pochodzenie rodowe. - Rosę. Cassiel Rosę. - Tak 
było napisane na dokumencie tożsamości, który trzymałam w kieszeni. Wyjęłam go, gdy policjant o 
to poprosił. Zapisał jeszcze kilka informacji, zanim oddał mi dokument.

- Czy może mi pani powiedzieć, co się tutaj wydarzyło?
Opisałam  to najlepiej, jak potrafiłam.  Podjechał  czarny samochód  osobowy,  zaczęła  się 

strzelanina.   Rzuciłam   się   w   pogoń   za   autem.   Przerwałam   nagle,   nie   chcąc   przyznać,   że   to   ja 
spowodowałam wypadek.

Kiedy zamilkłam, policjant nie odzywał się jeszcze przez chwilę.
- Pani... ich goniła.
- Tak.
- Ścigała pani samochód pełen bandytów, którzy właśnie ostrzelali dom?
-  Tak.   -   Nie   wiedziałam,   czemu   o  to   pyta.   Nie   wydawało   mi   się,  żebym   wyrażała   się 

niejasno.

- Dogoniła ich pani? - zapytał.
- Samochód się rozbił - odparłam z roztargnieniem.
- Wezwałam karetkę.
- Proszę pani... - Pokręcił głową. - Co, u licha, sobie pani wyobrażała? Mogli zabić również 

i panią.

Z pewnością. Zastanawiałam się, czemu sądzi, że o tym nie wiem, ale milczałam.
- Czy znała pani tych dwoje?
- Tak - odrzekłam cicho. - To Manny i Angela Rocha. Mieszkali tutaj z córką, Isabel.
- Isabel - powtórzył, zapisując w swoim notesie. - Gdzie jest ta córka?
- W domu ze swoim wujem Luisem. Ona ma pięć lat. Policjant znieruchomiał, zerkając na 

mnie i znowu coś zanotował.

- Przebywała tutaj, kiedy to się stało?
- Tak.
- A jej wuj?
- Też.
- Czy któreś z nich jest ranne?
- Nie.
- Czy widziała pani któregoś z tych ludzi, którzy strzelali?
Pokręciłam przecząco głową.
- Byłam po drugiej stronie ulicy - odparłam. - Wysiadałam z samochodu.
Postukał długopisem w notes.

background image

- Jaki ma pani związek z tym wszystkim?
- To znaczy?
- No, proszę pani. Jakoś mi pani tu do tego wszystkiego nie pasuje.
Pewnie, że nie. Nie potrzeba wielkiego detektywa, żeby to stwierdzić.
- Jestem znajomą Manny'ego Rochy - wyjaśniłam. - Pracowałam z nim.
To wydawało się do przyjęcia.
- Gdzie?
- W firmie „Rocha - Usługi Środowiskowe”.
- A czym właściwie się w niej pani zajmowała? Obrzuciłam go obojętnym, pozbawionym 

emocji spojrzeniem.

- Analizami.
Uwierzył w to albo i nie, ale nie wydawało się, by miał ochotę drążyć ten temat. Zapisał mój 

numer telefonu i adres i wszedł do domu, żeby porozmawiać z Luisem.

Znowu pozostałam sama z zabitymi.
Dla dżinna śmierć to rozpad - unicestwienie. Odłączenie, trochę podobne do tego, jakie 

zgotował mi Ashan. Ale to...? Ciało pozostało - nieustanne przypomnienie tego, czym wcześniej 
było. Ale oczy Manny'ego choć otwarte, nadal były ciemne. Chciałam, żeby powróciła do niego 
świadomość. Pragnęłam, żeby Manny spojrzał na mnie jeszcze choć raz. Chciałam mu powiedzieć, 
że żałuję swoich wybryków.

On nie przepadł, coś mi mówiło. Nic nie ginie do końca.
Jednak   moje   połączenie   z   nim   uległo   zerwaniu,   a   nawet   jeśli   dusza   Manny'ego   gdzieś 

powędrowała, to udała się do miejsca, do którego nie miałam dostępu i pewnie nigdy nie mogłabym 
tam dotrzeć. W tym świecie pozostała po nim luka.

Byłam sama. Dziwne, że to tak bardzo doskwiera.
Jako   następny   podszedł   do   mnie   detektyw   w   pogniecionym   ubraniu,   wyglądający   na 

zmęczonego, który zadał mi te same pytania, co poprzedni policjant. Udzieliłam mu identycznych 
odpowiedzi. Porozmawiał też z Luisem, który wciąż był w domu, a potem przyjechał samochód 
koronera.

Wydało mi się dziwne, że minęła prawie godzina, zanim w końcu uznano Manny'ego i 

Angelę za martwych. Przypomniałam sobie dawniejsze czasy i obyczaje - kapłan mógłby postukać 
ich w czoła małym młotkiem, by przekazać bogom, ale nikt nie miałby wątpliwości, że nie żyją. 
Teraz jednak, w dzisiejszych czasach, zrobiono im zdjęcia, by udokumentować koniec ich życia, a 
potem podniesiono ich i zapakowano w czarne plastikowe torby.

Zostali zabrani.
Przyglądałam się, jak wynoszono ciała, i poczułam kolejne ukłucie żalu. Wśród ludzi śmierć 

przebiegała etapami i z każdym krokiem zrywały się kolejne więzy. Ile jeszcze ich pozostało?

Wcale nie musisz tego wszystkiego czuć, mówiło coś we mnie. Możesz odejść. Wróć do 

Strażników i powiedz im, że potrzebny ci nowy przydział. Nie musisz już więcej widywać się z 
Luisem ani Isabel.

Tak mnie kusiło, żeby odejść, zostawić to za sobą w ludzkim świecie, do którego przecież 

należało. Zacząć wszystko od nowa. Mogłabym zdecydować się na odejście. To byłoby łatwe.

Zgodne z tym, jak postępują dżinny.
A jednak zamiast tego usiadłam na schodach ganku i czekałam.
Po jakimś  czasie  wozy policyjne  odjechały,  gapie  się rozeszli.  W domu  rozdzwonił się 

telefon i słyszałam przytłumiony głos Luisa wyjaśniającego rozmówcom, co się stało. Telefonowali 
przyjaciele, rodzina, a pewnie też Strażnicy.

Isabel płakała. Zawodziła. Był to krzyk dziecka zdającego sobie sprawę z tego, że jego świat 

się rozpadł. Nie byłam człowiekiem. Nie mogłam złożyć  jej fałszywych obietnic, a tamta myśl 
wciąż   we   mnie   tkwiła:   mogłabym   odejść.   Po   prostu   oddalić   się   od   całego   tego   bólu,   od   tej 
bezsensownej, głupiej śmierci.

Kiedy noc zaczęła zapadać, stuknęły frontowe drzwi siatkowe, zaskrzypiało drewno i Luis 

usiadł obok mnie na schodach. Pachniał mydłem i szamponem, świeżo wypranym ubraniem. Nie 

background image

było już na nim nawet śladu krwi Manny'ego.

Milczał przez chwilę. Patrzyliśmy, jak słońce zachodzi w jaskrawej feerii barw.
- Isabel chce cię zobaczyć - powiedział. - Wejdziesz do środka?
Odwróciłam się i spojrzałam na niego. Nie patrzył mi w oczy.
- Zrób to dla niej - dodał. - Nie dla mnie. Mnie nie obchodzi, co zrobisz, do cholery.
Wstałam i weszłam do domu. Pachniał jak... dom. W powietrzu wciąż unosił się zapach 

ostatniego posiłku przygotowanego przez Angelę. Było czysto, ciepło i przytulnie. W kuchni talerze 
i szklanki nadal leżały w zlewie, czekając, aż ktoś je umyje. Odkręciłam ciepłą wodę, dodałam 
trochę płynu do naczyń i wyszorowałam je starannie, zanim weszłam do dziecięcej sypialni.

Luis ułożył Ibby w łóżeczku i otulił, ale nie spała. Wciąż trzymała kciuk w ustach, a oczy 

miała ciemne i otwarte szeroko.

Przysiadłam na brzegu łóżka i bardzo delikatnie pogładziłam jej jedwabiste ciemne włosy.
- Ibby - powiedziałam. - Jestem tutaj.
Nie odezwała się, ale zwinęła się przy mnie w kłębek. Łzy spływały jej z oczu w ciszy. 

Wzięłam ją na ręce - ciężką, ciepłą i jakże ludzką - i kołysałam, aż zaczęła płakać naprawdę. 
Pulchne rączki obejmowały mnie mocno za szyję.

Zanurzyłam  twarz w jej czystej  bawełnianej  koszuli nocnej. To miało  ją pocieszyć,  nie 

mnie. Dżinny nie rozpaczają. Dżinny odchodzą.

Zajęło to dużo czasu, ale Ibby zasnęła w końcu, wciąż pozostając w moich  ramionach. 

Położyłam ją z powrotem do łóżka i wyszłam do pogrążonego w mroku saloniku, w którym siedział 
Luis.

Przykucnęłam przy jego krześle, tak że nasz wzrok znalazł się na jednym poziomie, chociaż 

Luis na mnie nie spojrzał.

- Nie prosiłabym o to - zaczęłam - gdyby Manny nie odszedł. Potrzebuję... - Nie potrafiłam 

dokończyć   tej   prośby.   Luis   poruszył   ciemnymi   oczami,   a   od   jego   spojrzenia   przeszedł   mnie 
dreszcz.

- Potrzebujesz mocy - rzekł. - Tak?
Pokiwałam głową. Wyciągnęłam swoją chudą białą rękę, a on uchwycił ją w miażdżącym 

uścisku swoją dużą silną dłonią.

- Dobrze - odparł. - Masz. Weź ją sobie.
Moc przemknęła przez połączenie, paląca i wściekła, a ja wciągnęłam jej tyle, ile mogłam, 

zanim wyszarpnęłam w końcu dłoń z jego ręki. Dalej patrzył na mnie gniewnie, a skradziony ogień 
w moim wnętrzu dał mi wgląd w różne sprawy, czego wcale nie pragnęłam.

- Obwiniasz mnie - powiedziałam.
- Oczywiście, że cię obwiniam.
- Jednak ci ludzie w samochodzie strzelali do ciebie, a nie do mnie - zauważyłam cicho, bez 

oskarżania, ale Luis drgnął, jakby ktoś go uderzył. - Prawda?

Nie odpowiedział. Spoglądał przeze mnie gdzieś w dal, na jakieś wydarzenie z przeszłości, 

którego   nie   potrafiłam   dojrzeć.   Jako   dżinn   powinnam   była   wiedzieć;   jako   człowiek   nie 
dostrzegałam nawet zarysów tego czegoś. Ta frustrująca sytuacja, w której jakoś się znalazłam, 
przyprawiała mnie o ból głowy.

- Być może - odezwał się w końcu. - Policja mówi, że w tym samochodzie byli ludzie z 

klanu Norteño, więc możliwe, że polowali na mnie. A co? Czy przez to czujesz się lepiej, bo 
zostawiłaś Manny'ego i Angelę, że by konali, podczas kiedy sama zgrywałaś bohaterskiego dżinna?

Tym razem ja zadrżałam, przynajmniej wewnątrz, w sobie.
- Nawet gdybym została na miejscu, nawet gdy bym wykorzystała każdy gram swojej mocy 

i unicestwiła w ten sposób siebie, nie uratowałabym Angeli. Była martwa w chwili, gdy kula wbiła 
się w jej mózg. Prawdopodobnie nie zdołałabym też uleczyć uszkodzonego serca Manny'ego.

Luis to wiedział. Był Strażnikiem Ziemi; gdyby przemyślał sprawę na chłodno, stwierdziłby 

to samo, jednak nie potrafił się z tym pogodzić.

Zapadła cisza, ale po chwili Luis rzekł:
- Wynoś się. Nie chcę cię w tym domu. Wstałam, nie podeszłam jednak do drzwi.

background image

- Isabel...
- Jest moją bratanicą. Zaopiekuję się nią. - Spoglądał na mnie przekrwionymi oczami. - 

Odejdź. Pobieraj sobie swoje darmowe obiadki gdzie indziej. Nie jesteś stąd.

Nikt - ani człowiek, ani dżinn - nigdy nie mówił do mnie takim tonem, nie używał takich 

słów. Gdyby tak zrobił, wydałby na siebie wyrok śmierci, gdyż zniszczyłabym go z całą mocą, jaka 
tętniła w moich żyłach.

A jednak odeszłam. Opuściłam dom, zamykając za sobą cicho drzwi, a kiedy stałam w 

ciemności, uświadomiłam sobie, że nie mam samochodu, którym mogłabym pojechać do swojego 
mieszkania.

Odwróciłam się w prawo i zaczęłam iść.
Nie   poszłam   do   siebie.   Zbliżyłam   się   do   budynku,   w   którym   znajdowało   się   moje 

mieszkanie,   ale   nie   było   w   nim   nic,   co   by   mnie   przyciągało.   Spacerowałam   więc   całą   noc, 
rozmyślając. Świat przesuwał się obok mnie w postaci rozmazanych świateł, odgłosów, śmiechów 
dolatujących skądś w oddali. Nic z tego nie miało znaczenia. Nie potrafiłam opuścić więzienia, 
jakim było moje własne ciało, i zamknięta wewnątrz tej klatki czekałam na... coś.

Rano zaczął dzwonić mój telefon. Były to wiadomości z organizacji Strażników. Manny 

prawdopodobnie miał rację; przypuszczali, że przyczyniłam się do śmierci Molly z El Paso.

Przyszło mi do głowy, że jednak jest coś, co mogłam zrobić. Coś, żeby rozproszyć mrok, 

jaki we mnie zapanował.

Wystąpić przeciwko temu światu, który mnie zranił. Scott Sands, zwierzchnik Manny'ego, 

mieszkał w centrum Albuquerque, w luksusowym wysokościowcu, z którego roztaczał się widok na 
porośnięte   sosnami   góry.   Znowu   ruszyłam   przed   siebie.   Ruch   był   dla   mnie   ważny,   lecz   nie 
spieszyłam  się za bardzo. Nie teraz. Wieżowiec miał elektroniczny system zabezpieczeń, który 
łatwo było zmylić. Wbiegłam po schodach. Na samej górze, na ostatnim piętrze, moim oczom 
ukazał się cichy,  wyłożony chodnikiem korytarz z wieloma solidnymi,  kosztownymi  drzwiami. 
Pewnie mogłabym zapukać.

Zamiast tego otworzyłam z hukiem drzwi z numerem 1514, a potem roztrzaskałam szyby 

okienne, z których składała się cała tylna ściana mieszkania. Zimne górskie powietrze wtargnęło do 
wnętrza   ze   świstem,   na   co   Scott   Sands   zerwał   się   na   równe   nogi.   Był   jeszcze   w   szlafroku   i 
kapciach. Z zadowoleniem stwierdziłam, że mieszka samotnie - nie zawahałabym się także, gdyby 
zasłonił się własną rodziną, jednak ulżyło mi, że do tego nie doszło.

Był sam - co pogarszało jego sytuację, gdyż teraz wcale nie musiałam się spieszyć.
Skulił się ze strachu przede mną, a potem przypomniał sobie, że jest Strażnikiem i przystąpił 

do kontrataku.

Elektryczność zaiskrzyła  i wypłynęła  ze wszystkich gniazdek w mieszkaniu, tworząc na 

dłoni Scotta grot o różowym odcieniu, który wystrzelił w moją stronę.

Uchyliłam się z łatwością. Elektryczny ładunek uderzył w ścianę, odbił się i rozprysł na 

dywanie, zwęglając go na cuchnący żużel.

-   Czy   to   wszystko,   na   co   cię   stać?   -   spytałam   i   zaczęłam   zbliżać  się   do   niego.   - 

Spodziewałam się czegoś więcej po mordercy bez skrupułów. Może powinieneś spróbować jeszcze 
raz.

Odskoczył   ode   mnie   niezdarnie,   błyskając   bladymi   nogami   pod   mechatym   czarnym 

szlafrokiem.   Wiatr   dmuchnął   w   niego,   podrywając   w   górę   gazety   i   papiery,   które   zatańczyły 
wokoło.

Scott wykorzystał pęd powietrza, tworząc z papieru ostry wir między nami. Nie miałam 

władzy nad wiatrem, ale ponieważ moc, którą czerpałam, była ziemska, cisnęłam w niego tymi 
papierzyskami, by oblepiły go niczym dusząca, dławiąca chmura. Przywarły do jego ust, nosa i 
oczu, wzbudzając w nim paniczny lęk. Stracił kontrolę nad wirem.

Złapałam go za gardło, zanim zdołał zedrzeć papiery przylegające mu do oczu, a ziemska 

moc płynąca w moich żyłach sprawiała, że byłam o wiele silniejsza niż przeciętny człowiek moich 
rozmiarów. Bez trudu mogłabym je zmiażdżyć.

Zamiast tego przytrzymałam Scotta, wpatrując się w jego szeroko rozwarte wystraszone 

background image

oczy. I myśląc o otwartych oczach Manny'ego, gdy spoglądałam na niego po raz ostatni. Otwartych 
i pustych.

- Nająłeś Strażniczkę Ognia, żeby spalić biuro Manny'ego Rochy - powiedziałam. - I przy 

okazji zabić obu braci, jeśli się uda. Tak?

Wbił się paznokciami w moją dłoń, ale łatwiej byłoby mu rozewrzeć imadło piórkiem.
- Tak - wydusił z siebie. - Tak!
- Czy to ty zorganizowałeś zamach na dom Manny'ego?
Nie odpowiadał. Jego źrenice były wielkie, a twarz sina. Przyszło mi do głowy, że może 

potrzebować powietrza, by mi odpowiedzieć, i rozluźniłam nieco uścisk, wpuszczając odrobinę 
tlenu do jego płuc.

- Moja cierpliwość się wyczerpała, Strażniku Sands. Odpowiadaj i to już.
- Nie - wydyszał. - To nie ja!
- Czemu więc zdemolowałeś biuro Manny'ego?
- Ja... nie mogę oddychać...
- O to właśnie chodzi w duszeniu - wyjaśniłam. - No już, mów szybko, jeśli chcesz żyć.
Twarz Scotta była rozdęta, oczy wychodziły mu z orbit i teraz naprawdę się bał. Zabiłby 

mnie, gdyby mógł, ale to ja miałam nad nim przewagę i miażdżyłam mu gardło.

- Rozkazy - zdołał wydusić. - Z Rancza.
- Z Rancza - powtórzyłam. Nic mi to nie mówiło. - Jakiego Rancza? Gdzie?
- Pomyłka - wyrzęził. - Dokumenty. Trzeba było ich zabić, na wypadek gdyby wiedzieli...
Nie wypowiedziałby kolejnego słowa, nawet gdybym ścisnęła go mocniej. Zdjęłam ręce z 

jego   szyi   i   pozwoliłam   mu   upaść   na   podłogę.   Przykucnęłam   obok,   patrząc   mu   w   oczy.   Był 
półprzytomny, a jego przerażenie graniczyło z szaleństwem.

- Boisz się swoich szefów bardziej ode mnie - stwierdziłam. Nie musiał mi przytakiwać; to 

było dostatecznie jasne. - Czy naprawdę sądzisz, że to mądre, Strażniku Sands? Wydaje mi się, że 
już zrozumiałeś, jak niewiele obchodzi mnie twoje żałosne życie.

Zamrugał, patrząc na mnie, i odparł:
- Ty nic nie wiesz. Nie rozumiesz.
- Oczywiście i mało mnie to obchodzi. Roześmiał się. Zaśmiał się. Urywanym, ochrypłym 

chichotem.   Potem   przetoczył   się   na   ręce   i   kolana.   Jego   luźny   szlafrok   wlókł   się   za   nim,   gdy 
Strażnik pełzł po spalonym dywanie.

Dotarł do parapetu, zerknął na mnie i dostrzegłam iskrę szaleństwa w jego oczach.
- Nie możesz jej pokonać - rzekł. - Chciałbym zobaczyć, jak spróbujesz to zrobić, ty suko.
Po tych słowach rzucił się do przodu w pustą przestrzeń.
Podeszłam do okna i odsunęłam na bok powiewające, chłostane wiatrem zasłony. Słońce 

świeciło jasno, a w oddali delikatny błękit nieba Nowego Meksyku lśnił nad górami.

Na chodniku na dole nie było śladu Strażnika Scotta Sandsa. Tak jakby... odleciał.
Strażnicy mieli niezwykłe moce, to prawda, ale nawet gdyby okazał się zdolny do takiego 

wyczynu, to wciąż byłoby go widać na tle jasnego porannego nieba.

A on po prostu... znikł.  Jak gdyby  - i to uderzyło  mnie  najbardziej  - odszedł  do sfery 

eterycznej. Dżinn mógłby to zrobić... ale przecież Sands nie był dżinnem. Co prawda niektórzy 
spośród  dżinnów   potrafili   przenosić   ludzi   przez   sferę   eteryczną,   nie   wyrządzając   im   przy   tym 
krzywdy, ale z pewnością niewielu było takich, którzy robiliby to na każde zawołanie.

Przez długą chwilę stałam w miejscu, wpatrując się w to, co wydawało się niemożliwe, a 

potem przeszłam powoli przez potłuczone szkło do rozwalonych drzwi. Usłyszałam syreny w dole 
na ulicy, co było prawdopodobnie reakcją na dokonane przeze mnie włamanie do tego mieszkania.

I znowu poczułam, jak oplata mnie sieć, i nie wiedziałam, jak się z niej uwolnić. To była 

sprawa ludzi, Strażników, a dla dżinna brakowało w tym miejsca.

Zadzwoniła moja komórka. Tym razem odebrałam ją, schodząc schodami do poziomu ulicy.
- Cześć - usłyszałam męski głos. - Tu Lewis Orwell. Wpadłaś w niezłe tarapaty.
- Wiem - odparłam.
- Zabiłaś kogoś, Cassiel?

background image

- Nie. - Formalnie rzecz biorąc. - Możliwe, że cztery osoby w samochodzie,  z którego 

zastrzelono Manny'ego. Czy oni się liczą?

Westchnął.
- To pytanie, którego nie mamy teraz czasu roztrząsać. Czy zabiłaś jakichś Strażników?
- Nie.
- Pytam, bo powiedziano mi, że to zrobiłaś. - Za milkł na moment. - Manny nie żyje. Czy 

masz z tym coś wspólnego?

- Nie - odparłam. - Poza tym, że byłam tam i to widziałam.
Ktoś   wchodził   po   schodach.   Zastygłam   na   podeście,   na   którym   się   znajdowałam, 

przyciskając   ramiona   do   betonu   i   pragnąc   stać   się   niewidzialna.   To   była   sztuczka   Strażników 
Ziemi, kosztująca stosunkowo niewiele energii, i udała się wspaniale. Policjanci przebiegli obok 
mnie, kierując się schodami w górę. Poczekałam, aż pokonają dwa piętra, a potem znowu ruszyłam 
dalej.

- Potrzebuję twojej pomocy - powiedziałam.
- Nie da rady. Mamy w tej chwili własne poważne problemy. Wszyscy Strażnicy, których 

jestem w stanie złapać, jadą ze mną za granicę. Większość dżinnów też się z nami wybiera. Jedyne, 
co mogę zrobić, to powiedzieć ci, gdzie znajdziesz pewne środki.

- Środki?
-   Pieniądze.   Dowód   tożsamości.   -   Przez   słuchawkę   telefonu   usłyszałam   szum   oceanu, 

wyraźny i rytmiczny.

- Muszę już kończyć. Nie będziesz się mogła do mnie dodzwonić, póki nie wrócę, bądź więc 

ostrożna. Czy jesteś gotowa na przyjęcie pewnej informacji?

- Tak - odparłam. - Jestem gotowa.
Niespodziewanie   to,   co   mi   podał,   nie   było   adresem,   ale   koordynatami   -   ciągiem   liczb. 

Zapamiętałam je i powtórzyłam, a potem Lewis nagle zamilkł i rozmowa się zakończyła.

Kiedy próbowałam zatelefonować jeszcze raz, numer nie odpowiadał.
Strażnicy zmagali się z zagrożeniami, które nie miały ze mną nic wspólnego. Nawet dżinny 

brały w tym udział. Miałam silne przeświadczenie, że moje przetrwanie zależy teraz wyłącznie ode 
mnie i, jeśli chcę szukać jakiejś sprawiedliwości dla Manny'ego Rochy, jego żony i córki, to muszę 
najpierw ratować siebie.

Sama.
Pokonałam resztę schodów i wyślizgnęłam się bocznym wyjściem. Mój wygląd był już nie 

tylko egzotyczny, ale i niebezpiecznie zdradliwy. Potrzebowałam pewnych rzeczy.

Na szczęście ludzki świat był ich pełen.
W toalecie na stacji benzynowej ufarbowałam włosy. Ostry chemiczny zapach przywarł do 

mnie i dawał się wyczuć nawet wtedy, gdy starłam nadmiar farby i wysuszyłam włosy najlepiej, jak 
potrafiłam, korzystając z suszarki do rąk. Nie wyglądały już przynajmniej jak biała purchawka, 
teraz były różowe, nieco jaśniejsze na końcach. Uświadomiłam sobie, że przypominam jedno z tych 
niezdrowo wyglądających lukrowanych ciastek ze sklepu spożywczego.

Za   ostatnie   pieniądze,   jakie   miałam,   kupiłam   ubrania   na   zmianę   i   zestaw   do   makijażu. 

Rozmyślnie   zmieniłam   styl   stroju,   wybierając   ciuchy   w   jaskrawych   kolorach   i   zrobiłam   sobie 
krzykliwy, nieco wyzywający makijaż. Wyglądałam teraz młodo i ekstrawagancko, i zauważyłam, 
że po takim przeobrażeniu większość ludzi odwraca ode mnie wzrok.

Nie przypominałam już łatwo rozpoznawalnej albinoski w bieli, którą widziano w miejscach 

tak wielu zbrodni - i na tym właśnie mi zależało.

Współrzędne   podane   przez   Lewisa   doprowadziły   mnie   do   starej   dzielnicy   w   centrum 

Albuquerque, a tam do zacienionego miejsca obok masywnego brunatnego gmachu Narodowego 
Muzeum Atomowego. Był to po prostu nagi kawałek ziemi z dużym płaskim kamieniem. Ludzie 
nagryzmolili na jego powierzchni jakieś słowa, ale upływ czasu sprawił, że zblakły i na zawsze 
przeszły do historii; zastanawiałam się przez chwilę, jak Lewis mógł się spodziewać, że odnajdę coś 
w tak opustoszałym miejscu.

Jednak   jeden   z   wyblakłych   napisów   przyciągnął   mój   wzrok,   ponieważ   był   to   hieroglif 

background image

Strażników. Powiodłam po nim palcem, po czym uniosłam kamień.

Pod spodem zobaczyłam wilgotną ziemię; tworzyła ona nieznaczne wgłębienie, jakby coś 

było   tam   zakopane.   Zagłębiłam   w   niej   palce   i   dotknęłam   zimnego   metalu   -   cylindrycznego 
pojemnika z zakręcaną pokrywką. Była przyspawana w taki sposób, że każdy kompetentny Strażnik 
Ziemi poradziłby sobie z jej otwarciem, ale zwykły człowiek miałby z tym kłopoty. Otarłam sobie 
palce, zdejmując pokrywkę, ale za to w środku znalazłam złożony kawałek kartki i trzy plastikowe 
torebki.

Informacja, choć niepodpisana, pochodziła najwyraźniej od Lewisa Orwella i brzmiała tak:
Jeśli trzymasz to w ręce, jesteś Strażnikiem Ziemi, który ma kłopoty, a ja zdecydowałem, że  

warto ci pomóc. W torebkach znajdują się pieniądze, dwie nowe karty kredytowe z wysokim limitem  
oraz zestaw czystych dokumentów tożsamości, jeśli nie możesz używać nadal swojego nazwiska. 
Jedna uwaga: jeśli użyjesz ich bez mojego pozwolenia, zabiję cię. Zadzwoń najpierw. Numer znasz.

Uznałam, że skoro Lewis przysłał mnie tutaj, nie ma potrzeby,  bym dzwoniła do niego 

ponownie. Otworzyłam po kolei wszystkie torebki. Gotówka - kilka tysięcy dolarów w używanych 
banknotach. Dwie karty kredytowe, jak obiecał, na neutralnie brzmiące imię i nazwisko: Leslie 
Raine. Dokumenty tożsamości - teksańskie prawo jazdy, metryka urodzenia i paszport - wystawione 
na to samo nazwisko. Zdjęcie przedstawiało istotę ludzką, pozbawioną wyrazistych cech którejś z 
płci. Skoncentrowałam się po kolei na każdej z fotografii, korygując ich zabarwienie w taki sposób, 
by wizerunek zaczął bardziej przypominać mnie, w tym również moje nowe różowe włosy.

Zapisałam swoje imię i datę na odwrocie notatki i włożyłam ją z powrotem do pojemnika, 

który zamknęłam, po czym ponownie ukryłam pod kamieniem.

Leslie Raine.
To imię i nazwisko wydawały się moje tak samo, jak jakiekolwiek inne.
Wyjechałam z Albuquerque dopiero co kupionym motocyklem. Prawo jazdy, jakie dostałam 

wraz ze swoją nową tożsamością, nie pozwalało mi,  jak się dowiedziałam,  na kierowanie tym 
pojazdem, póki nie zdam koniecznych egzaminów. Jednakże mimo nowego przebrania, nie czułam 
się na tyle swobodnie, żeby iść na policję i przejść taki test. Poprosiłam po prostu, żeby pokazano 
mi, jak wygląda prawo jazdy na motor, co pozwoliło mi odpowiednio zmodyfikować dokument, 
który miałam przy sobie.

Skłamałam, solennie przyrzekając sprzedawcy, że pójdę prosto do odpowiedniego urzędu, 

aby   uzyskać   potrzebne   dokumenty.   Przestał   zadawać   pytania,   gdy   tylko   terminal   wypluł 
potwierdzenie ściągnięcia odpowiedniej kwoty z mojej karty kredytowej i dodatkowo wyposażył 
mnie   w   czarny   kask,   białą   skórzaną   kurtkę,   rękawiczki   i   skórzane   ochraniacze   na   spodnie. 
Włożyłam   te   rzeczy   w   przebieralni,   wzięłam   kask,   wsiadłam   na   motocykl   i   przez   chwilę 
rozgryzałam mechanikę tego pojazdu.

- Jest pani pewna, że sobie z tym poradzi? - zapytał sprzedawca, kiedy zajmowałam się 

kontrolkami. - To spory motocykl.

Rzeczywiście.   Był   to   lśniący   motocykl   marki   Victory   Vision,   szary   i   stalowy,   który 

kosztował   Strażników   całkiem   niezłe   pieniądze.   Wciąż   jednak   uważałam,   że   lepiej   kupić   coś 
takiego niż samochód. Wątpiłam, czy miałabym ochotę godzinami tkwić w stalowym pudle, a jazda 
na motorze kojarzyła się ze swobodą. Czymś pełnym energii i mocy.

Włączyłam silnik i delektowałam się jego drżącym warkotem. Nacisnęłam na pedał gazu, 

wsłuchując się we wspaniały ryk, i po raz pierwszy w swoim ludzkim życiu uśmiechnęłam się 
całkiem naturalnie.

- Jest wspaniały - oświadczyłam. Włożyłam kask, podniosłam podpórkę i wrzuciłam bieg.
Sprzedawca   pomachał   mi   na   pożegnanie,   co   zobaczyłam   w   lusterku   wstecznym. 

Skoncentrowałam się na kierowaniu motocyklem. Był to skomplikowany taniec równowagi, intuicji 
oraz opanowania i poczułam przypływ euforii, jakiej nie doznałam od chwili wejścia w ludzkie 
ciało. To... to była wolność. Byłam sama, uciekłam swoim wrogom i przynajmniej przez chwilę 
mogłam po prostu istnieć.

Dodałam gazu, kiedy wyjechałam poza granice  miasta,  a motocykl  wyrwał  ochoczo do 

przodu z gardłowym rykiem. Jego wibracje przechodziły przeze mnie, jasne i czyste, i wydawało 

background image

się, że nie ma przede mną nic poza pustą, otwartą szosą. Wiatr napierał na mnie jak twarda ściana, 
wdzierając się w moje ubranie i włosy, owiewając mi szyję chłodzącym strumieniem.

Po pewnym czasie ludzkie troski powróciły, szepcząc w ciszy. Manny i Angela nie żyją. Nie 

możesz po prostu uciec. Jesteś im coś winna.

Był   to   dług,   którego   Luis   Rocha   nie   pozwolił   mi   spłacić.   Mogłabym   odejść,   a   on 

zadowoliłby się takim rozwiązaniem.

Z   wielkim   żalem   doszłam   do   wniosku,   że   tego   nie   zrobię.   Potrzebowałam   wyjaśnień. 

Chciałam mieć pewność, że osierocone przez Manny'ego i Angelę dziecko pozna prawdę o swoich 
rodzicach - o ich poświęceniu, odwadze i dobroci, jaką mi okazali.

Ibby powinna też dowiedzieć się prawdy o ich śmierci. Znałam część odpowiedzi, ale nie 

całą. Scott Sands nie był zwyczajnym Strażnikiem i ścigał Manny'ego nie bez powodu.

Nie mogłam uwierzyć, że to się po prostu skończy.
Ranczo.
Musiałam odkryć, co się za tym kryło, bo inaczej Luis i Isabel nigdy już nie będą naprawdę 

bezpieczni.

Jazda z Albuquerque do Sedony w Arizonie trwała jakieś pięć godzin - niezwykle krótko, 

biorąc   pod   uwagę   przyjemne   doznanie   związane   z   podróżowaniem   na   motocyklu.   Miałam 
wrażenie, jakbym swobodnie szybowała, co z kolei przypominało mi wszystko, czym kiedyś byłam. 
Mimo   kasku   na   głowie   czułam   się   mniej   zamknięta   niż   w   samolotach   lub   autach,   a   wiatr 
przepływający   obok   mnie   i   słońce   przygrzewające   w   plecy   przynosiły   spokój,   którego   mi 
brakowało, choć wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Jako dżinn byłam powiązana z Matką poprzez Łączników - a przez większość czasu, jaki 

ogarniałam pamięcią, takim Łącznikiem był dżinn o imieniu Jonathan, śmiertelnik, który umarł na 
długo przed okresem, od którego rozpoczęła się historia ludzkości. Wiele tysięcy lat później - a 
stało się to najwyżej zaledwie rok temu - Jonathan postanowił umrzeć, tym razem jako dżinn, aby 
jego przyjaciel David mógł żyć dalej i to poróżniło mój świat. Podzieliło nas na dobre, gdyż Ashan 
stał się kontaktem dla starych dżinnów, takich jak ja, a David Łącznikiem nowych dżinnów.

Istniały jednak inne sposoby docierania do Matki niż poprzez Łączników, a miejsce, do 

którego jechałam, stanowiło jedną z takich możliwości. Wybrałam je nie tylko dlatego, że było 
najbliższe,   ale   też   najbardziej   przyjazne.   Kaplica   Świętego   Krzyża   w   Sedonie   stanowiła 
sanktuarium zarówno dla dżinnów, jak i dla ludzi i służyła dwóm celom. Ludzkie praktyki religijne 
nie były dla mnie takie ważne, ale w tej kaplicy przebywało wcielenie samej Ziemi - Wyrocznia.

Liczyłam,   że   Wyrocznia   do   mnie   przemówi,   choć   zostałam   uwięziona   w   podrzędnym 

ludzkim ciele.

Ostatecznie ona sama znalazła się kiedyś w podobnym potrzasku.
Nigdy dotąd nie odwiedzałam tej kaplicy w ludzkiej postaci. To miejsce istniało też w sferze 

eterycznej od początku czasu, a nie byłam nigdy dotąd zmuszona kontaktować się z Wyrocznią, 
obarczona skórą i kośćmi. Kiedy płynnie wjechałam na parking na cicho warczącym motocyklu, 
słońce rzucało ostatnie promienie na skały z czerwonego piaskowca i był to najpiękniejszy widok, 
jaki ujrzałam, odkąd otworzyłam swoje ludzkie oczy.

Bałam się, że ona mnie nie przyjmie.
Pokonałam biegiem długie schody, mając nadzieję, że ta czynność przegoni narastający we 

mnie lęk, ale poczułam jedynie ból w mięśniach i pot spływający pod skórzaną kurtką. Tu zginął 
dżinn. Odczułam kiedyś to pełne mocy wydarzenie nawet tak daleko, na najwyższych poziomach 
sfery eterycznej. Ashan ją zabił. Nie liczył się z konsekwencjami tego czynu ani z tym, jak bardzo 
zła była na niego Matka Ziemia za tę zbrodnię.

Ashan też omal nie stracił życia. Nie sądziłam jednak, by czegokolwiek go to nauczyło.
Drzwi na końcu podestu były zamknięte. Pora odwiedzin tego miejsca minęła, ale dotyczył 

on ludzi, a nie mnie.

Z pewnością nie mnie.
Wyciągnęłam rękę, by dotknąć metalowej klamki, i w odpowiedzi wyczułam za drzwiami 

poruszenie czegoś rozległego i potężnego, a jednocześnie niezwykle starego.

background image

Drzwi otworzyły się, choć ich nie dotknęłam.
Promienie zachodzącego słońca wlewały się do wnętrza kaplicy przez wielkie witrażowe 

okna, zabarwiając ją żywymi odcieniami oranżu i przydymionej czerwieni.

Na   drewnianej   ławie   z   tyłu   siedziała   kobieta.   Podchodząc   do   niej,   zwolniłam.   Nie 

spodziewałam się, że będzie tak wyraźnie rozpoznawalna. I tak bardzo podobna do swojej matki.

- Imaro - powiedziałam. - Jestem...
- Cassiel - odparła. Jej ciemne włosy powiewały na wietrze, którego nie czułam, a ceglanej 

barwy sukienka kołysała się wokół kolan i stóp. Twarz Wyroczni wy dawała się ludzka, ale oczy 
były nieśmiertelne i bardzo przenikliwe, nawet jak na dżinna.

Przykucnęłam na jednym kolanie i pochyliłam głowę.
- Nie trzeba - rzekła Imara. Jej głos zdawał się dobie gać z bardzo daleka, odbijając się 

dziwnym echem od kamiennych ścian kaplicy. - Usiądź. Przebyłaś długą drogę.

Nie wiedziałam, czy ma na myśli moją niedawną podróż na motocyklu, czy taką w bardziej 

ogólnym sensie... Od dżinna do postaci, którą byłam teraz, co z pewnością oznaczało upadek z 
bardzo wysoka.

Swobodne zachowanie w jej obecności nie wydawało mi się właściwe, ale przysiadłam na 

końcu ławy, tak daleko od niej, jak tylko mogłam. Wyczuwałam w Imarze powolne, silne tętno 
ziemskiej mocy, niczym bicie serca Matki, i przerażało mnie to. Tęskniłam za tym i bałam się 
tego...

.. .Lękałam się, że już nie zasługuję na to, by to czuć. Pragnęłam tego jednak. Moje dłonie 

drżały pod wpływem strachu.

Imara rzekła:
- Niełatwo było mi przybrać tę postać, by móc z tobą rozmawiać. Nie mamy zbyt wiele 

czasu.

Unikałam jej wzroku.
- Potrzebuję... - Nie zdołałam dokończyć myśli. Ona i tak wiedziała.
- Nie mogę ci pomóc. Twoim Łącznikiem jest Ashan. Skoro on postanowił cię odciąć, żadna 

Wyrocznia nic nie może na to zaradzić.

- Ja... wiem. Nie proszę o to. - Czekałam, aż powoli pokiwa głową.
- W takim razie chodzi o twojego Strażnika - powie działa. - Chcesz wiedzieć, dlaczego 

wydarzenia potoczyły się w taki sposób. Dlaczego zginął.

- Wiem, dlaczego zginął. - Mój głos wydawał mi się ostry i dziwny. - Nieprzyjaciele go 

zastrzelili. Kule rozszarpały mu ciało. A ja wybrałam zemstę, zamiast powinności.

- Niekiedy zemsta i powinność są jednym - rzekła Imara. Jej głos stał się jeszcze słabszy, a 

wiatr   targał   moc   niej   włosami.   -   Nie   jestem   już   powiązana   z   ludzkim   światem,   z   wyjątkiem 
kontaktu, jaki mam przez swoją matkę, ale mogę zdradzić ci jedno: nie mogłaś go ocalić. Widzę 
wszelkie możliwe drogi, a dla Manny'ego Rochy i jego żony wszystkie one kończą się w tym 
samym miejscu.

Przypuszczałam, że doznam ulgi na wieść, że nie ponoszę winy za ich śmierć, ale tutaj, w 

tym cichym miejscu czułam tylko wielką pustkę.

- Lubiłam go bardzo - wyznałam. Zabrzmiało to nieco dziwnie. - Lubiłam Manny'ego. I 

Angelę też. A oni odeszli.

Imara przyglądała mi się i było coś przerażającego w tym, że patrzy na mnie tak wielka 

moc. Było w tym spojrzeniu współczucie, ale tak dalekie, że jego ciepło nie mogło mnie dosięgnąć.

- Wiem - odparła. - Ale tak wygląda ludzkie życie. Ta kruchość ma swoją własną moc.
Bałam się, że coś tak niesprawiedliwego wytrąci mnie z równowagi.
- Pragnę sprawiedliwości. Chcę, żeby ich zabójcy ponieśli karę.
- Ci, którzy ich zabili, już za to zapłacili.
- Niewystarczająco.
Nie odpowiedziała. Patrzyła tylko na mnie tak długo, że miałam wrażenie, jakby minęła w 

tym czasie cała era geologiczna.

- Zostawiłaś to dziecko - rzekła wreszcie.

background image

- Musiałam. Policja...
- Ta mała za tobą tęskni. Bardzo się smuci i potrzebuje cię.
I nagle, z mocą, która mnie zaszokowała, przypomniałam sobie dotyk rączek Isabel na szyi i 

ciepło jej ciała w moich ramionach. Och. Zabolało mnie to tak bardzo, że splotłam ręce na brzuchu i 
zakołysałam się powoli w przód i w tył, próbując w taki sposób złagodzić cierpienie.

Ból wniknął jednak tylko głębiej, niosąc ze sobą straszliwe przygnębienie.
Poczułam, jak łzy zaszczypały mnie w oczy i spłynęły po twarzy. Głowę miałam rozpaloną i 

obolałą i z trudem chwytałam oddech.

Imara dotknęła mojego ramienia. Miałam nadzieję, że pod wpływem jej czułego gestu ból 

zelżeje, jednak zamiast tego smutek zwinął się i zacieśnił w dławiącą spiralę i zaczęłam szlochać, 
bezradna jak człowiek.

- Uczysz się - pochwaliła. - To dobrze. Nie możesz być teraz dżinnem, Cassiel. Musisz być 

kimś innym. To boli, ale jesteś kimś realnym. Związałaś się z tym światem.

Zawsze dotąd sądziłam, że dżinny są ze sobą mocniej związane - splecione nicią mocy. 

Teraz jednak zrozumiałam, że i ludzi łączą więzy, dziwne i trudne do rozwikłania.

Powinnam   była   pomyśleć,   że   znalazłam   się   w   potrzasku.   I   właśnie   tak   pomyślałabym 

kiedyś.

- Musisz do nich powrócić - oznajmiła Imara. - Wiem, że to niebezpieczne, i wiem, że nie 

będzie łatwe, ale nie tutaj twoja przyszłość,  nie ze mną ani z żadnym  innym  dżinnem. Twoja 
przyszłość to oni, ludzie. Jeśli chcesz się dowiedzieć, co spotkało twoich przyjaciół, musisz wrócić.

- Wrócić - powtórzyłam. - Wrócić do czego?
- Do Isabel. Do Luisa. - Barwa jej oczu zmieniała się od bursztynu, płomieni, czystego złota 

z samego ser ca słońca po czerń, a wreszcie szarość. - Wiem, że trud no w to uwierzyć, ale moc 
sprowadziła cię tu nie bez powodu, Cassiel.

Wciągnęłam powietrze głęboko w płuca i otarłam z twarzy łzy.
- Znalazłam się tu z powodu Ashana. Uśmiechnęła się, bardzo nieznacznie, i uniosła brew, a 

była w tym tak podobna do swej matki, że ja też prawie się uśmiechnęłam.

- A czyż on nie jest mocą?
Jej głos był teraz cichy jak szept, a niewidzialny wiatr, który ją omiatał, przybrał na sile. 

Imara cofnęła rękę i położyła ją na swoim kolanie.

- Zaczekaj - powiedziałam. - Proszę. Opowiedz mi o Ranczu. Oni zabijają, żeby chronić ten 

sekret. To musi być ważne.

- Jest ważne - odrzekła. - I będzie, dla ciebie. - Jej głos zanikał jak echo. - Idź już. Pamiętaj 

o Isabel...

Znikła jak płomień gasnącej świecy.
Siedziałam przez chwilę, wpatrując się w gęstniejący mrok za oknami, a potem wstałam i 

wyruszyłam w długą drogę do domu.

background image

8

Znajdowałam   się   o   trzy   kilometry   od   Sedony,   kiedy   poczułam,   jak   ziemia   jęczy   i 

pomrukuje, a wokół porusza się moc.

Tak... A więc wiedzą, gdzie jestem. Mogli to być Strażnicy; albo niewidzialny przeciwnik, 

którego tak bardzo się obawiał Scott Sands. Ktokolwiek to był, ścigał mnie i to ścigał szybko.

A ja ucieszyłam się, że dojdzie do otwartej walki.
Dodałam gazu i pochyliłam się nisko nad kierownicą, a szosa przeobraziła się w smugę 

czarnych i żółtych ruchomych cieni. Nie wzeszedł jeszcze księżyc, na ciemnym niebie dogasały 
ostatnie promienie słońca. Z przeciwnej strony mknęły ku mnie światła nadjeżdżających pojazdów, 
jasne i oślepiające.

Jakiś wóz przeciął nagle linię dzielącą szosę i zarzuciło go w moją stronę. Zaklęłam pod 

nosem.   Brakowało   czasu   na   hamowanie   i   miałam   tylko   ułamek   sekundy   na   decyzję.   Dżinn 
przeżyłby taki wypadek; ja nie.

Przechyliłam się nieco i skierowałam motocykl wprost ku zbliżającemu się wozowi, ufając 

instynktom, których posiadania wcześniej nawet nie podejrzewałam.

Samochód   minął   mnie   o   centymetry,   niemal   ocierając   się   o   motocykl.   Pęd   powietrza 

towarzyszący tej niedoszłej kolizji zachwiał mną i usłyszałam ciche, stłumione wrzaski ludzi w 
wozie. Nie byli moimi wrogami, wplątano ich w starcie, którego sensu nie rozumieli.

Nie mogłam im pomóc. Gdybym się zatrzymała, zginęłabym. Miałam jednak nadzieję, że 

moi przeciwnicy po tej nieudanej próbie zamachu na mnie pozwolą im jechać dalej.

Przede mną zakołysało wielkim ciągnikiem z naczepą, na której zachwiały się samochody 

osobowe, gdy ciągnik ustawił się w poprzek szosy. Przewaliła się na bok i szorowała po asfaltowej 
nawierzchni w moim kierunku, sypiąc snopem iskier.

Zatarasowała drogę, nie pozostawiając nawet skrawka wolnej przestrzeni. Gdybym zjechała 

z szosy, na pewno miałabym wypadek - po obu jej stronach były tylko lotne piaski. A gdyby nawet 
to mnie nie wykończyło, straciłabym pojazd i stałabym się łatwym celem.

Wysłałam moce ku ziemi i doprowadziłam do wybrzuszenia odcinka szosy. Asfalt wzniósł 

się,   tworząc   jakby   skocznię,   a   ja   przyspieszyłam,   przelatując   w   powietrzu   po   wydłużonym, 
spłaszczonym łuku.

Opona tylnego koła motocykla niemal zawadziła o przewrócony i wciąż sunący po szosie 

wrak.   Nie   mogłam   sobie   pozwolić   na   oddech   ulgi;   czekało   mnie   lądowanie   na   motorze   i 
wiedziałam, że nie jestem na tyle dobra w kierowaniu pojazdami, by bez trudu sprostać nowemu 
wyzwaniu. Wprawdzie wrodzona natura dżinna pozwalała mi uczyć się szybko, jednak w wielu 
rzeczach nie doszłam jeszcze do wprawy.

Wygięłam nieco następny fragment szosy, tworząc sobie rampę do lądowania, lecz mimo to 

impet,   z   jakim   opony   motocykla   starły   się   z   jej   nawierzchnią,   sprawił,   że   niemal 
przekoziołkowałam. Jakoś udało mi się opanować chwiejną maszynę i skupić uwagę na drodze 
przed sobą. Na razie nic nie podążało za mną; moi przeciwnicy już się o to zatroszczyli.

Następny atak miał nastąpić od przodu albo...
Nie było żadnego ostrzeżenia, tylko jakieś nieokreślone odczucie w lewym boku. Ledwie 

wystarczyło mi czasu, by zdać sobie sprawę, że szybkość tym razem mnie nie ocali.

Zdjęłam nogę z gazu i wcisnęłam hamulce.
Potężny   pojazd   terenowy  na   grubych   oponach,   czarny   jak  żuk,   wyłonił   się   z  rykiem   z 

ciemności. Nie miał przednich świateł, lecz widać było nikłą poświatę nad tablicą rozdzielczą w 
kabinie, oświetlającą przerażoną twarz kierowcy. Próbował mnie ominąć, ale zablokowała mu się 
kierownica.

Ta wielka mechaniczna bestia zmierzała prosto na mnie.
Nie mogłam usunąć jej się z drogi. Wóz był za blisko, jechał za szybko, a gdy jego przednie 

koła zaczęły miażdżyć żwir na poboczu, wydawało się, że jeszcze nabrał prędkości.

Wraz z motocyklem przechyliłam się na prawy bok. Otarłam się nim o nawierzchnię szosy z 

potwornym impetem, a szerokie ostrze straszliwego bólu przeszyło moje ciało, kiedy ciężar victory 
przygniótł mi prawą nogę.

background image

Podwozie   terenówki   przemknęło   nade   mną,   cuchnąc   rozgrzanym   metalem   i   olejem 

napędowym - trwało to przerażającą sekundę; potem kierowca stracił panowanie nad pojazdem, 
który zjechał z drogi po drugiej stronie, wznosząc tumany jasnego piasku.

Musiałam się podnieść, ale kiedy usiłowałam to zrobić, okropny ból przeszył moją prawą 

nogę - złamaną albo zwichniętą.

Przez  kilka  drogocennych   chwil   moc,  która   się  na  mnie  zawzięła,   nie  miała   nic,  czym 

mogłaby we mnie rzucić. Nie zbliżały się żadne pojazdy. Te, które mnie minęły, zamieniły się w 
kopcące wraki.

Wstawaj.
Noga,   o   czym   się   przekonałam,   jęcząc   żałośnie,   nie   złamała   się,   tylko   była   paskudnie 

potłuczona i zwichnięta.

Wstań!
Wydostałam się spod motocykla, przetoczyłam się i dźwignęłam. Musiałam opierać ciężar 

ciała na lewej nodze, wlokąc za sobą prawie bezużyteczną prawą, a uniesienie motoru stanowiło 
prawdziwą torturę. Machina, która wydawała się taka zwinna i lekka w trakcie jazdy, okazała się 
wyjątkowo ciężka w bezruchu.

Mój   motocykl   zajaśniał   w   nagłym   błysku   reflektorów.   Nadjeżdżał   następny   pojazd. 

Zagryzłam wargi i próbowałam się uspokoić, wsiadając na motor.

Silnik nie chciał zapalić.
- Proszę - wyszeptałam i spróbowałam ponownie. I jeszcze raz. Przy trzecim  podejściu 

silnik zakasłał, zaskoczył i zaryczał.

Wrzuciłam bieg i otworzyłam przepustnicę. Motor ruszył naprzód, tylna opona zapiszczała i 

zakołysała na boki maszyną, a jej drgania wydały mi się rozgrzanymi młotami walącymi w moją 
prawą nogę. Światła zlewały się w plamy w moim polu widzenia i przez przerażającą sekundę 
pomyślałam, że ciało odmówi mi posłuszeństwa.

Zamrugałam, a świat nieco się uspokoił.
Zbliżający się pojazd był duży, jego kontury wyłaniały się z mroku, choć nie potrafiłam 

dostrzec na razie żadnych szczegółów. Jeśli to kolejny ciągnik z naczepą, którego zarzucało, to tym 
razem mogło mi się nie udać uniknąć zderzenia.

Pojazd rósł w oczach, a jego reflektory świeciły niczym szalone białe słońca...
... I przemknął obok mnie. Do nowego ataku nie doszło.
Odetchnęłam nerwowo i znowu wcisnęłam hamulce, zmuszając motocykl do gwałtownego 

hamowania, któremu towarzyszył lekki poślizg, ponieważ w ułamku sekundy, kiedy tamten pojazd 
mnie   mijał,   rozpoznałam   go.   Był   czarny   i   chromowy,   z   wymalowanymi   czerwono   -   żółtymi 
płomieniami.

Spojrzałam w tył  i dostrzegłam jaśniejące na czerwono światła hamowania, a po chwili 

usłyszałam przeszywający pisk, gdy wóz Luisa Rochy zatrzymał się w poprzek szosy, tarasując ją.

Zdjęłam uwierający kask, zimny pustynny wiatr ochłodził mi spoconą twarz i rozwichrzył 

włosy. Ryzykowałam trochę; to był rzeczywiście wóz Luisa, co jeszcze wcale nie oznaczało, że za 
jego kierownicą siedział właśnie Luis - a jeśli nawet, to siła, która mnie wcześniej zaatakowała, 
wcale nie musiała się posługiwać obcymi, niewinnymi ludźmi. Mogła równie dobrze wykorzystać 
jego, chwilowo mącąc mu świadomość.

Przez dobrą minutę wóz stał z pracującym silnikiem, a potem Luis Rocha otworzył drzwi i 

wyszedł na szosę. Nie wydawał się zaskoczony moim widokiem. Ani też szczególnie uradowany. 
Wyłączyłam silnik motocykla, zeszłam z niego i zajęłam się przetaczaniem go na pobocze, bardzo 
kulejąc przy każdym kroku.

Luis   podszedł   do   mnie   i   bez   słowa   przejął   maszynę.   Po   tym,   jak   odprowadził   ją   w 

bezpieczne  miejsce,  zwrócił  się  do mnie.  W blasku przednich  świateł  ciężarówki  wydawał  się 
mroczny i kanciasty, a płomienny tatuaż na jego ramieniu zdawał się wić.

- Noga? - zapytał. Przytaknęłam ruchem głowy. Przykucnął i wprawnie przeciągnął dłonią 

od biodra do kostki; przygryzłam wargę, aby nie krzyknąć, kiedy na trafił na obolałe miejsce. - Nie 
mogę cię tutaj opatrzyć. Musimy jechać. Wsiadaj do ciężarówki.

background image

-   Mój   motocykl...   -   Nie   mogłam   go   zostawić.   Zmartwienie   okazało   się   płonne;   Luis 

przetoczył  motor  w pobliże tyłu  ciężarówki, otworzył  klapę i spuścił wmontowany podnośnik. 
Umieścił motocykl na platformie, zeskoczył na szosę i zamknął tył pojazdu.

- Zrób, co mówiłem. Wsiadaj do wozu.
- Tamci ludzie mieli wypadek... - Wyczuwałam ich ból i strach, tak samo jak cierpienie 

chłopca, który spadł z roweru. Słyszałam, jak wołają o pomoc.

- Wiem. - To zrezygnowane spojrzenie jego oczu, lśniących teraz w blasku reflektorów, 

było straszne. - Pomoc już jedzie.

Miał rację. Do moich uszu dotarło wycie syren, a na odległym wzgórzu widać już było 

czerwono - niebieskie błyski.

Jeden z wraków - ciężarówki z naczepą, jak przypuszczałam - rozerwał się pod wpływem 

eksplozji i trysnął ogniem ku niebu. Drgnęłam, wytrącona z równowagi, a ręka Luisa objęła moje 
zadrapane obolałe prawe ramię.

- Cassiel - powiedział. - Wsiadaj do wozu. Więcej nie będę tego powtarzał.
- Nie musisz - odparłam znużona. - Jestem dżinnem. I wiem, że do trzech razy sztuka.
Początkowo   nie   rozmawialiśmy   ze   sobą.   Czułam   się   okropnie   w   ciasnej,   metalowej 

szoferce, ale to się nie liczyło za bardzo w tamtej chwili wobec zaciekłości ataku, z którego ledwie 
uszłam cało. Widywałam już dżinny mobilizujące podobne siły, ale tym razem nie wyczuwałam 
dżinna. Wiedziałam, że kilkoro Strażników byłoby stać na takie wyczyny, w sensie ich rozmachu, 
ale nie sądziłam, by działali oni tak... otwarcie.

Z   drugiej   strony  Scott   Sands   nie   należał   do   subtelnych   osób  -   tyle   że   był   Strażnikiem 

Pogody, a nie Ziemi.

Pierwszą rzeczą, jaką powiedział Luis po przejechaniu przez ciężarówkę kilku kilometrów, 

było:

- Ibby przepłakała cały dzień. Nie umiałem jej uspokoić.
Straciła rodziców. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji to małe dziecko było roztrzęsione.
Luis rzucił mi spojrzenie, twarde i ciemne jak nóż z obsydianu.
- Płakała z powodu twojego wyjazdu. Poruszyłam się tak, żeby choć częściowo zasłonić się 

przed jego przenikliwym wzrokiem.

- Sam mnie przepędziłeś.
- Tak. Zrobiłem to. A dzisiaj dostałem informację, że wyrzuciłaś mojego szefa przez okno. 

Z jakiego powodu, do cholery? Czy tak sobie wyobrażasz odpowiedzialne postępowanie?

- A co miałam zrobić, Luis? Czekać w domu na twój telefon?
- Nie spodziewałem się, że kogoś zamordujesz.
- To nie było morderstwo - zaprotestowałam. - On nie zginął.
- Co takiego?
- Nie zginął. Nie wiem, co się z nim stało. Wyskoczył, ale nie spadł na ulicę. Zupełnie jak 

gdyby... jakiś dżinn mu pomógł.

- Nie zmieniaj tematu. Zjawiłaś się u niego, żeby go zabić, tak?
- Poszłam do niego, żeby się przekonać, co ma mi do powiedzenia. Zrobiłbyś  to samo, 

gdybyś nie musiał się zaopiekować bratanicą.

- No i co takiego ci wyjawił?
- Niewiele. Czy słyszałeś kiedyś o czymś o nazwie Ranczo?
- Ranczo? - powtórzył. - Jakie ranczo: kurza ferma, kowbojskie ranczo, skansen? O czym ty, 

do diabła, mówisz?

- Sama nie wiem - stwierdziłam. - On najwyraźniej sądził, że jego zwierzchnicy z Rancza 

rozkazali mu zniszczyć biuro Manny'ego. Tylko tyle mi powiedział.

- Kiepsko prowadzisz przesłuchania. Co zresztą nie zbyt mnie dziwi.
- Nie zrobiłam mu krzywdy. - Przypomniałam sobie całe zdarzenie bardziej szczegółowo. - 

W każdym razie niewielką. Ciekawe, jak sam w takiej sytuacji wyciągnął byś z niego więcej?

- Co to ma być, jakiś egzamin? Testujesz mnie, sprawdzasz moją wiedzę? - Mimo wszystko 

Luis nie wy dawał się tak rozwścieczony jak wczoraj. Owszem, był ostry, nadal żywił urazę, ale nie 

background image

okazywał już zapiekłej nienawiści.

To znaczy prawie nie okazywał.
- Tak - powiedziałam. - Właśnie o to mi chodzi. Chciałabym się dowiedzieć, jak ty byś 

postąpił na moim miejscu.

- Ja... No, pewnie wpadłbym tam jak bomba, skopał mu tyłek i zmusił do tego, żeby mi 

powiedział, co jest grane. - Nadal na niego patrzyłam, więc po chwili dodał:

- W sumie chyba podobnie.
-   Nie.   -   Poczułam   się   zmęczona,   a   cały   prawy   bok   przeszył   ostry   ból.   -   Na   pewno 

poradziłbyś sobie lepiej.

-   Hm,   wątpię,   czy   skopanie   komuś   tyłka   poszłoby   mi   lepiej   niż   tobie.   -   Tym   razem 

spojrzenie Luisa było ostrożne. - Rozwaliłaś motor?

-   Niezupełnie.   Musiałam   się   razem   z   nim   przewrócić,   żeby   przejechała   nade   mną 

ciężarówka.

Zaśmiał się gardłowo, a potem zdał sobie sprawę, że nie żartuję.
- Niemożliwe. Serio?
- Wydawało się to najprostszym rozwiązaniem w tam tej chwili. - Poruszyłam się, krzywiąc 

z bólu. - Może za chowałam się niewłaściwie.

Luis zerknął na mnie, a potem znów na ciemną, prawie zupełnie opustoszałą szosę. Czekała 

nas pięciogodzinna jazda z powrotem do Albuquerque, o ile nie wydarzą się jakieś niespodzianki. 
Czułam się całkiem wypompowana.

- Po drodze jest pewien motel - odezwał się. - Ibby na razie nic nie grozi; jest z matką 

Angeli i jej rodziną... Więc nie muszę wracać aż do jutra. Trzeba obejrzeć twoją nogę.

- Nic mi nie jest.
- Jestem Strażnikiem Ziemi. I wiem, że ją złamałaś.
- Naprawdę? - Spojrzałam na swoją nogę zdziwiona. Sądziłam, że moje ciało powinno mnie 

bardziej alarmować w razie tak poważnej kontuzji.

-   Pęknięta   kość   udowa,   a   im   później   się   ją   usztywni,   tym   bardziej   uraz   będzie   się 

powiększał. Niewykluczone, że masz też zerwane niektóre mięśnie. - Gdy mówił to, głos miał z 
pozoru   obojętny,   ale   poczułam   ciepłe   muśnięcie   jego   mocy,   jak   leciutki   dotyk   słonecznego 
promienia. - W porządku, jeśli nie chcesz się tam zatrzymać, to zjedźmy na pobocze i opatrzę ją 
przynajmniej prowizorycznie.

Nie   zaprotestowałam.   Kolejne   fale   bólu   rozpraszały   mnie   i   sprawiały,   że   czułam   się 

jednocześnie słaba i zła na siebie z powodu tej słabości. Jak ludzie znosili życie pełne urazów i 
cierpienia? To się wydawało niemożliwe. Czy w ogóle zdarza się tak, że nic im nie dolega?

Przejechaliśmy   w   milczeniu   następny   kilometr   lub   dwa   i   wtedy   Luis   zjechał   na   jasno 

oświetlony,  ale pusty parking, choć nie bardzo rozumiałam, po co kierowcy przystawali w tak 
odludnym miejscu; trudno się przespać przy takim blasku lamp, brakowało łazienek, a znajdowały 
się tam tylko podniszczone metalowo - drewniane tablice i ławki. Luis zaparkował wóz, lecz nie 
wyłączał silnika, tylko rozpiął pas bezpieczeństwa.

- Oprzyj się o drzwi - powiedział do mnie. - I połóż obie nogi o tu, na moich kolanach.
Czułam   okropny   ból   w   prawej   nodze,   więc   okazało   się   to   niełatwe,   ale   kiedy   się   już 

wreszcie udało, pewną przyjemność sprawił mi dotyk jego dłoni na moich łydkach, który czułam 
mimo skórzanych nogawek. Wrażenie to stało się mocniejsze i bardziej niepokojące, gdy musnął 
palcami moje kolano, a potem udo.

Zatrzymał  się tuż obok miejsca, które bolało najbardziej, mniej więcej w połowie kości 

udowej. Jego dłoń znalazła się tam na źródle gorąca, a Luis podniósł na mnie wzrok. W nikłym 
blasku światełek tablicy rozdzielczej nie mogłam rozszyfrować wyrazu jego oczu.

- Przytrzymaj się czegoś - powiedział. - Doszło do przemieszczenia stawu biodrowego. To 

nie będzie przyjemne, ale muszę go z powrotem nastawić.

Uchwyciłam się plastikowej rączki pod sufitem szoferki i kiwnęłam potakująco głową. Luis 

ujął   moją   nogę,   jedną   dłoń   wsunął   pod   udo,   drugą   pod   kolano   i   bez   chwili   przerwy   pchnął, 
skręcając jednocześnie moją kończynę. Wśród białych płomieni ostrego bólu, który mnie dopadł, 

background image

poczułam i usłyszałam trzask nastawionej kości.

Powoli wypuściłam powietrze z płuc i wtedy uświadomiłam sobie, że wyrwałam plastikowy 

uchwyt,   którego   się   trzymałam.   Pospiesznie   umieściłam   go   z   powrotem   i   z   poczuciem   winy, 
zamocowałam   go   na   stałe,   zużywając   na   to   nieco   mocy.   Ból   stał   się   słabszy,   nieco   bardziej 
znośny...

I wtedy Luis przesunął obie ręce i ujął nimi górną część moich ud, lekko poruszając dłońmi 

w  bezlitośnie,  okrutnie  rozkosznym  tańcu  między moimi  kośćmi  i mięśniami.  Wszystko  jakby 
zapłonęło.   Rozżarzyło   się.   Moje   ciało   zadrżało   gwałtownie   i   usłyszałam   własny   jęk   -   ledwie 
głośniejszy od szeptu, którego nie potrafiłam jednak uciszyć.

Luis przycisnął dłoń, wlewając we mnie życiową energię, i poczułam, jak cała otwieram się 

na jej przyjęcie niczym brzeg na widok fali, a jęk, który wydobył się z mojej krtani, był teraz 
grzeszny i rozkoszny.

Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że Luis na mnie patrzy. Wyrazu jego spojrzenia nadal nie 

umiałam odczytać, ale teraz była w nim jakaś wrażliwość. Ujrzał mnie - nie jako należącego do 
jego brata dżinna w ludzkiej postaci, niejako brzemię, ale jako kogoś całkiem innego. Jego ręce 
powoli podążały w górę po czułym na dotyk wnętrzu moich ud i nawet przez skórzane i drelichowe 
warstwy materiału spodni odbierałam to każdym nerwem.

A potem cofnął się i pozostawił mnie w chłodzie i samotności, spadającą w duszną otchłań.
- Lepiej? - jego głos zabrzmiał nisko, gardłowo, niemal chrapliwie. - Przepraszam. Czasem 

tak się zdarza;

to nerwy... albo coś w tym stylu. W każdym razie... nie miałem zamiaru. Przykro mi.
Mnie wcale nie było przykro, ale jego niespodziewany odwrót zmieszał mnie. Skupiłam się 

na spowolnieniu przyspieszonego pulsu. Moje ludzkie ciało zareagowało w sposób, który przywołał 
żywe   przebłyski   wspomnień...   Tamten   sen,   który,   jak   sądziłam,   udało   mi   się   zagłuszyć. 
Uzdrawiający żar, który Luis wlał we mnie, powinien był ostygnąć, lecz zamiast tego czułam, jak 
narasta i koncentruje się we mnie w złocistej, ciekłej poświacie.

Pragnęłam więcej. Jeszcze więcej jego dotyku.
Luis już na mnie nie patrzył. Zwrócił twarz w stronę rozświetlonej nocy za przednią szybą, a 

jego mina wyrażała napięcie. Znowu stał się nieprzenikniony.

- Powinniśmy już ruszać - rzucił. - Mamy jeszcze sporo drogi przed sobą i nie wiem jak ty, 

ale ja nie wyspałem się porządnie od wielu dni. - Uruchomił silnik wozu. - Czujesz się na siłach, 
żeby jechać?

Miał   rację,   rzecz   jasna,   ale   pobrzmiewał   w   tym   jakiś   fałszywy   ton.   Ponownie   wzniósł 

między nami barierę i to solidną.

-   Tak   -   odparłam   i   zdjęłam   mu   nogi   z   kolan.   Nadal   odczuwałam   lekki   ból,   ale 

nieporównywalnie słabszy od tego, który doskwierał mi wcześniej. Ciepło wciąż we mnie tkwiło. - 
Mogę jechać dalej.

Luis wrzucił bieg i pomknęliśmy w noc.
Najwyraźniej   fakt,   że   miałam   prawo   jazdy,   nie   przekonywał   Luisa   o   mojej   zdolności 

kierowania   pojazdami,   w   każdym   razie   nie   jego   wozem.   Nie   pozwolił   mi   usiąść   za   kółkiem, 
chociaż już wcześniej przyznawał, że jest bardzo zmęczony.

Brakowało mi mojego motocykla. W jeździe na nim było coś samotnego i dzikiego; coś, o 

czym nie ma mowy wewnątrz pojazdu czterokołowego, nawet z opuszczonymi  szybami. Nadal 
czułam się jak w klatce. Jak w pułapce.

Wciąż pamiętałam też dotyk  ręki Luisa na swoim udzie, a teraz denerwowało mnie, że 

jestem taka słaba. To tylko ciało, powiedziałam sobie.

Ale i ciało miało swoje własne moce.
- Jak mnie odnalazłeś? - spytałam, kiedy milczenie stało się zbyt ciężkie. Szosa była ciemna 

i prawie opustoszała i wyczuwałam, że Luisa ogarnia coraz większe zmęczenie. Zadane mu przeze 
mnie pytanie trochę go oprzytomniło. Widziałam zbielałe knykcie jego dłoni, mocno zaciśniętych 
na kierownicy.

- Domyślałem się, dokąd cię poniesie - odpowie dział. - Nie mogłaś uciec do Strażników; 

background image

świat dżinnów by cię nie przyjął. Tak więc postawiłem na lokalną Wyrocznię.

Nie przypuszczałam, że logikę, którą się kierowałam, tak łatwo przejrzeć.
-   A   więc,   oczywiście,   przybyłeś   mi   na   pomoc   -   stwierdziłam.   Ton   mojego   głosu   był 

zjadliwy i sarka styczny,  więc Luis obrzucił mnie kolejnym nieprzychylnym  spojrzeniem. Hm, 
zatem powróciliśmy na wcześniejszy, znajomy grunt.

- Nie - odparł. - Przyjechałem zabrać cię z powrotem, żeby znaleźć odpowiedzi na pewne 

pytania. Jestem Strażnikiem, Cassiel. Mój brat może i naginał dla ciebie pewne zasady, ale ja tego 
nie zrobię. I nie dopuszczę też do twojej mściwej dżinnowskiej krucjaty, którą podjęłaś na własną 
rękę.

Tego się nie spodziewałam, choć pewnie powinnam; Luis zawdzięczał mi niewiele, miał 

własne życie i karierę zawodową, o których musiał myśleć. No i Isabel.

- Czy wyczułeś coś powiązanego z tym, kto zaatakował mnie na tej drodze?
- Poza mocami  Ziemi? Nic. Wygląda na to, że doszło do trzech oddzielnych  ataków: z 

użyciem ognia, w biurze Manny'ego; pogody, gdy byłaś w samolocie i teraz ziemi, na tej szosie. O 
czym to świadczy? - Luis nie czekał na moją odpowiedź. - Powiem ci, jak ja to widzę: albo mamy 
do   czynienia   z   nieznanym,   potrójnie   groźnym   Strażnikiem,   który   może   panować   nad   trzema 
żywiołami,   albo   też   dzieje   się   coś   innego.   Coś   poważniejszego   niż   ktokolwiek   mógłby 
przypuszczać.

- To coś więcej - stwierdziłam. - Manny i ja zostaliśmy zaatakowani jeszcze przed pożarem, 

na  pewnej  farmie.  - W dodatku  przez  moc,  której  nie  potrafiłam  rozpoznać;  skupiała  w  sobie 
żywioły powietrza i ziemi. Dziwne.

- Dodajmy do tego współudział Magruder i Sandsa oraz fakt, że jedno z nich nie żyje, a 

drugie zaginęło...

- .. .Więc to coś więcej niż przypadkowe ataki - do kończyłam. - A tamta strzelanina...
- Ta strzelanina wynikła z mojej winy - przerwał mi Luis. - Wiedziałem, że powrót do 

miasta   wiąże   się   z   ogromnym   niebezpieczeństwem.   Gang   Norteño   raczej   nie   słynie   z 
wielkoduszności i wyrozumiałości. - Z wysiłkiem przełknął ślinę i szybko zamrugał, jak gdy by 
powstrzymywał falę gorzkiego żalu. - To, co stało się z Mannym i Angela, jest moją winą i ja 
wezmę odwet za ich śmierć.

- Nie sądzę, żeby była to twoja wina - stwierdzi łam. - Jeśli już, to moja również. Jak sam 

powiedziałeś,  powinnam pozostać na miejscu. Ratować ich życie,  za miast  ruszać w pościg. - 
Widok   pustych   oczu   Manny'ego   wciąż   mnie   prześladował,   nawet   bardziej   od   wspomnienia   o 
Angeli.   Angela   nie   mogła   przeżyć,   jednak   Manny...   Czułam,   jak   odchodzi,   kiedy   wróciłam   z 
miejsca wypadku wozu zamachowców. Czułam, jak chce odejść. - Gdybym spróbowała...

Luis powoli pokręcił głową.
- Teraz już na to za późno - powiedział. - Postąpiliśmy tak, a nie inaczej. Trzeba się z tym 

pogodzić. To boli, ale nie ma innej rady. - Odetchnął głęboko, a potem wypuścił z płuc powietrze. - 
Wiesz, Manny zawsze był poważny. Ciężko pracował. A ja urywałem się ze szkoły, przestawałem z 
różnymi oprychami; to z niego była dumna nasza mama. - Znowu pokręcił głową, jak gdyby nie 
dopuszczał do siebie prawdy zawartej we własnych słowach. - Bez sensu. Nic z tego nie ma sensu.

Nie   powiedziałam   mu,   że   życie   rzadko   bywa   sensowne;   nie   spodobałoby   mu   się   takie 

stwierdzenie, nawet gdyby odpowiadało prawdzie.

- Jak właściwie zostałeś Strażnikiem?
-   Nie   wyczytałaś   tego   w   moich   aktach   personalnych?   -   Wiedział,   że   badałam   jego 

przeszłość. Nie miałam pojęcia, czy poczuć się zmieszana z tego powodu, czy też nie. - No tak, cóż, 
wpakowałem   się   w   kłopoty.   Typowa   historia...   zaczęło   się   od   włamań.   Rzecz   w   tym,   że 
włamywałem się do różnych miejsc bez użycia narzędzi; po prostu otwierałem zamek i wchodziłem 
do środka. To dość łatwe. I nie wiedziałem, że zwrócę na siebie uwagę. Myślałem sobie po prostu, 
hej,   fajnie,   niezły   koleś   ze   mnie.   Zdobyłem   spore   uznanie   kumpli,   przynajmniej   do   czasu,   aż 
pojawili się Strażnicy podczas wstępnej rozprawy w sądzie, wpłacili za mnie kaucję i wydostali z 
rąk wymiaru sprawiedliwości. Trochę mnie to wszystko zaskoczyło. Przecież nie postępowałem jak 
aniołek. Ale chyba dostrzegli coś, co mnie samemu umknęło. Zadbali, żebym skończył szkolę, dali 

background image

mi robotę. Dwa lata później wciągnęli w to i Manny'ego.

Luis był młodszym z braci, jednak jego moce objawiły się znacznie wcześniej i bardziej 

wyraziście. Zastanawiało mnie, jak czuć się musiał Manny, usiłując mu dorównać.

Imię jego brata wywoływało upiorny ból w moim sercu - była w tym jakaś pustka, coś 

bezradnego. Przyłapałam się na pragnieniu ujęcia dłoni Luisa nie po to, by zaczerpnąć mocy, lecz 
aby go pocieszyć. Tak właśnie postępowali ludzie w podobnych sytuacjach - dotykali się.

Już wyciągałam ku niemu rękę, gdy z szokującą siłą spadł na nas kolejny atak.
Światła Albuquerque pociemniały przed nami i wyczułam nagły żar mocy wyzwolonej z 

fizycznego świata.

-   Luis!   -   zawołałam   i   przytrzymałam   się   dłonią   tablicy   rozdzielczej.   I   dobrze,   że   tak 

zrobiłam; Luis wcisnął mocno hamulce i odczułam tępe uderzenie z tyłu, gdy mój motocykl huknął 
o obudowę szoferki. Opony ciężarówki zapiszczały, aż cały wóz zadygotał, ale nie wpadł w poślizg.

- Cholera - zaklął szeptem, wrzucił gwałtownie wsteczny bieg, dodał gazu i wykonał szybki, 

ryzykowny skręt. - Możesz coś z tym zrobić? Bo ja jestem trochę zajęty.

Podał   mi   prawą   rękę,   kierując   wozem   lewą.   Uchwyciłam   ją   i   wzniosłam   się   do   sfery 

eterycznej, by się rozejrzeć. Mrok nocy ustąpił feerii barw. Czerwieni, brązu, oranżu, rozbłysków i 
żółtych iskier.

Wpadliśmy w tarapaty.
- To nadciąga! - krzyknęłam. - Z prawej!
Od strony pasażera. Ledwie zdołałam się skulić, kiedy wiatr uderzył w ciężarówkę z taką 

siłą, że cały pojazd zakołysał się na kołach z lewej strony, co groziło wywrotką, a potem osiadł z 
powrotem na nawierzchni z ciężkim, grzechoczącym łomotem.

Grad   kamieni   pędzących   z   szybkością   huraganu   obsypał   nas   jak   pociski   wystrzelone   z 

pistoletu   maszynowego.   Szyba   obok   mnie   popękała   jak   cienka   tafla   lodu,   a   potem   poszła   w 
rozsypkę, wpadając do środka. Wzniosłam niewidzialną barierę tak szybko, jak się dało, ale mimo 
to oboje krwawiliśmy, wstrząśnięci tym atakiem, a była to dopiero pierwsza salwa.

- Prędzej - powiedziałam. - To krąży, próbując nas odciąć.
- To jakiś obłęd - rzucił i niemal cudem utrzymał cię żarówkę na szosie, kiedy zerwał się 

następny podmuch.

- Czego oni, do cholery, chcą?
- Zabić nas oboje albo przynajmniej jedno z nas - wyjaśniłam. - Trzymaj się.
Ponownie wzleciałam do sfery eterycznej, obserwując wrzącą masę jaskrawych barw. Nie 

widać   było   ich   ośrodka,   żadnego   słabego   punktu,   w   który   można   by   wycelować.   To   my 
stanowiliśmy słaby punkt. Wyczułam straszliwą ślepą furię, która przyprawiła mnie o dreszcze.

Ktoś  nienawidził  nas  w stopniu, który wydawał  się - nawet jak na ludzkie  standardy - 

obłędny.   Nie   mogłam   wzbudzić   w   nikim   aż   takiej   wrogości   podczas   swojego   krótkotrwałego 
pobytu   w   człowieczym   ciele;   jeżeli   Luis   to   sprowokował,   nie   potrafiłam   sobie   wyobrazić,   co 
takiego musiał zrobić, by wywołać aż taki gniew. Tak czy owak, należało się temu przeciwstawić.

Ale czyż nie walczyliśmy?
Luis szykował się do kontrataku, lecz ja się zawahałam. Coś... Coś mi tu nie grało.
- Zaczekaj! - rzuciłam, kiedy Luis zaczął wytrącać kamienie i piasek z pędzącego wiatru. 

Teoretycznie   po   stępował   słusznie;   sam   wicher   mógł   spowodować   straty,   ale   nie   aż   takie   jak 
miotane przez niego odłamki. Jednak wciąż miałam poczucie, że coś jest nie tak.

- O co chodzi? - Luis rzucił mi dzikie spojrzenie. Następny powiew uderzył w ciężarówkę, 

tym razem od przodu, a jego impet był straszliwy. Przednia szyba pękła. - Na co mam czekać? Z 
wozu robi się kawał złomu!

Nie   zadałam   sobie   trudu,   by   odpowiedzieć.   Byłam   zajęta.   Zamiast   wysyłać   moc   na 

zewnątrz, skupiłam ją blisko, wokół nas, tworząc pancerną tarczę w samej szoferce. Niech metal i 
szkło karoserii niszczeją; ja nadal wyczekiwałam.

Był to nadzwyczaj skoncentrowany atak, tak skupiony, że przeszył moją tarczę jak laser 

kostkę masła. I wymierzony nie we mnie, lecz w Luisa.

Rzuciłam się naprzód, gdy sapnął i upadł na kierownicę. Jego pierś gwałtownie się wznosiła 

background image

i opadała, a twarz przybrała szary odcień.

W   krótkim   przebłysku   przypomniałam   sobie   Manny'ego   opuszczającego   ten   świat, 

opuszczającego mnie. Organ w jego klatce piersiowej został rozerwany, lecz wtedy winowajcą był 
pocisk.

Teraz czysta moc zacisnęła się jak pięść wokół walczącego, walącego serca Luisa.
Próbowali zgnieść w nim życie, a ja miałam znowu zawieść, ponownie przegrać.
Nie. Tym razem nie.
Odparłam atak z brutalną siłą, dając Luisowi kilka cennych sekund na odzyskanie oddechu, 

nim natarcie nastąpiło znowu, szybkie jak atak węża. Było niemal niewidoczne w sferze eterycznej 
- poruszająca się masa kolorów we wszechogarniającej burzy chaosu. Trudna do przewidzenia.

Trudna do powstrzymania.
Nie mogłam dopuścić, by znowu go dopadli. Liczyły się sekundy, a uraz mógł się okazać 

śmiertelny,   nie   mogłabym   go   uleczyć   -   wiedziałam   za   mało   o   ludzkim   ciele   i   nie   miałam 
chirurgicznego instynktu Strażników Ziemi. Wcześniej szczęśliwie udało mi się uratować chłopca, 
ale wtedy nie podejmowałam ryzyka; tym razem niepowodzenie oznaczało całkowitą klęskę.

Rzuciłam się w sferę eteru i ustawiłam się na drodze natarcia. Lepiej niech uderzy we mnie. 

On może potem przywrócić mi zdrowie.

To wydawało się dosyć sensowne, póki atak nie spadł na mnie z całą mocą.
W świecie śmiertelników jęknęłam i zgięłam się wpół, przyciskając ręce do piersi. Ból był 

skrajny, paniczny lęk jeszcze gorszy. Próba utworzenia skutecznej tarczy była niemal beznadziejna; 
moje   instynkty,   ludzkie   instynkty,   by   oddychać   i   przetrwać,   zagłuszały   logiczne   myślenie, 
sprawiając, że rzucałam się dziko jak zwierzę w potrzasku.

Poczułam na sobie ręce Luisa, którzy mnie przytrzymał.
- Cassiel!
Nie zawiodę. Nie dopuszczę do tego. Słabość to ludzka cecha; ja byłam dżinnem...
Wrzasnęłam, a świat rozpadł się na bolesne, ostre odłamki. Śmierć. To śmierć.
Z cieni sfery eterycznej wyłonił się przede mną olśniewająco biały zarys ludzkiej postaci.
Luis. Zyskał szansę, by się przygotować, kiedy ja wzięłam na siebie powstrzymanie impetu, 

z jakim dokonywano ataku, i tym razem Luis nie tylko ulżył mi w bólu; przeszedł do kontrakcji, 
energicznie odpierając uderzenie. Zrobił coś, by się osłonić; jego serce lśniło jasną czerwienią w 
eterze, a gdy na to patrzyłam, takie zabarwienie objęło jego widmową postać, wnikając w narządy, 
żyły i tętnice. Nadałam jego aurze pełnię kolorów, które przywodziły na myśl gorącą powierzchnię 
słońca.

Był piękny. A kiedy sama osłabłam, roztrzęsiona i pobita, on wystąpił przeciwko nim.
Ludzki - i piękny.
Atak   zakończył   się   nie   eksplozją,   lecz   jękiem,   słabnąc   w   pomrukach   i   pojedynczych 

porywach, grzechocie kamyków o porysowany metal kabiny oraz ostatnim raptownym powiewie.

Zapadła cisza.
Luis szeptał pod nosem; był to długi monolog po hiszpańsku, na który, jak przypuszczałam, 

składały się modlitwy i przekleństwa, pociągające za sobą jeszcze więcej modlitw. Trząsł się cały, a 
kiedy jakoś przywarłam do niego, objął mnie.

Oddychaj.   Płuca   bolały  mnie   z  wysiłku,   lecz   zmuszałam   je   do  pracy.   Jasne   iskry  bólu 

przelatywały mi po ciele, wraz z obrazami zła, jakie wyrządzili nam napastnicy, i wiedziałam, że 
drżę tak samo jak Luis.

- Hej. - Głos miał cichy i chropawy. - Wciąż jesteś ze mną?
Skinęłam głową, niezdolna wymówić ani słowa. Ciało lepiło mi się od potu, a ręce miałam 

tak   zimne,   jakbym   wcześniej   wsadziła   je   w   mokry   śnieg.   Kiedy   przełknęłam,   poczułam 
gorzkosłonawy smak krwi. Czekałam, aż Luis mnie puści, ale on wyraźnie nie miał na to ochoty. 
Było coś kojącego w cieple jego piersi tuż przy mnie, w sile jego ramion, w których mnie trzymał.

Nie wyrywałam mu się.
- Przepraszam - odezwałam się w końcu.
- Za co?

background image

- Nie potrafiłam...
Zaśmiał się cicho, a jego tchnienie omiotło mi ucho. To wzbudziło nowe dreszcze, tym 

razem przyjemne.

- Stanęłaś im na drodze i dałaś mi czas na pozbieranie się. Uratowałaś moje cholerne życie, 

chica. Za co więc przepraszasz?

Za to, że nie bardzo się spisałam, jak przypuszczałam. Jakby zabrakło w tym logiki, choć 

jednocześnie była, niezmienna i niewytłumaczalna.

- Przykro mi z powodu twojej ciężarówki - powie działam tylko.
- Tak. - Westchnął. - Cholera. Mnie też. A więc... wyciągnęliśmy z tego jakieś wnioski?
- Oni są mocni.
- To już wiedzieliśmy.
- I wredni.
- To też było jasne. Spojrzałam mu w twarz.
- I są w Kolorado.
- O! - Objął mnie mocniej, a jego ciemne oczy się rozszerzyły. Podobnie jak jego uśmiech. - 

Tego nie wie działem.

background image

9

Tropiłam napastnika w sferze eterycznej w całym Nowym Meksyku, aż po góry na północy. 

Ślad urywał się gdzieś w pobliżu granicy, to jest miejsca, w którym granica widniała na mapie. 
Rozmyślałam   o   tym,   kiedy   wjeżdżaliśmy   do   Albuquerque,   ale   cienki   papier   mapy,   poruszany 
wiatrem   wpadającym   przez   rozbitą   szybę   wozu   od   strony   pasażera,   na   podsuwał   żadnych 
odpowiedzi, więc starannie ją poskładałam i odłożyłam.

- Dokąd jedziemy? - zapytałam.
- Najpierw odstawię ciężarówkę do warsztatu - po wiedział Luis. - A potem prześpię się 

przez jakieś dwie godziny. - Urwał na chwilę, a tembr jego głosu się zmienił.

- O dziesiątej muszę być w domu pogrzebowym.
Dom pogrzebowy. Jakie dziwne połączenie słów. Domy były dla żywych i przez moment 

pomyślałam   o   domu   -   właściwie   już   niezupełnie   domu,   tylko   budynku   -   w   którym   mieszkali 
Manny, Angela i Isabel. Z czasem ktoś inny się tam wprowadzi, ale na razie był on rodzajem 
pamiątki, pustą skorupą, pełną nieruchomych pozostawionych rzeczy.

Miejscem, gdzie kiedyś poczułam się szczęśliwa.
- Czy powinnam pójść tam z tobą? - rzuciłam. Na to znowu Luis spojrzał na mnie bez słowa. 

- Jeśli nie powinnam, to...

- Nie chodzi o to, że nie powinnaś - odparł. - Rzecz w tym, że trzeba będzie wyjaśnić kilka 

spraw   ze   Strażnikami   i   z   policją,   zanim   zaczniesz   obnosić   swoją   różową   głowę   po   mieście. 
Rozumiesz mnie? Rozumiałam.

- Jak to zrobimy?
- Pracuję nad tym. Będziesz musiała rozmówić się z kilkoma wysłannikami Strażników, a 

dowiedziałem się wczoraj, że Strażnicy odkryli  trochę dziwnych  rzeczy w mieszkaniu Scotta i 
inaczej zapatrują się na wczorajsze wypadki.

- A co z Molly Magruder?
Luis wzruszył ramionami.
- Z tym będzie trudniej. Jeszcze nic się nie wyjaśniło, ale podobno i w tej sprawie pojawiły 

się pewne nowe poszlaki. Tak czy siak, znajdę dla ciebie jakiś hotel i zaszyjesz się tam na pewien 
czas.

- Mogłabym zmienić wygląd - podsunęłam.
- Tak, na razie marnie ci poszło maskowanie się. Masz różowe włosy.
- Nikt na mnie  nie zwraca uwagi. - Sądziłam, że poradziłam  sobie ze zmianą wyglądu 

całkiem nieźle. Uderzyło mnie, że on uważa inaczej. - Nie lubię się ukrywać.

- Nikt tego nie lubi, ale to niegłupie - stwierdził. Zjechał ciężarówką z szosy na parking 

małego schludnego motelu z elewacją z różowej cegły. - Zdejmę twój motor z paki, ale obiecaj mi, 
że nigdzie się na nim nie wypuścisz.

Popatrzyłam na niego, nie odpowiedziałam nic i wysiadłam z wozu. Luis pokręcił głową, 

obszedł ciężarówkę i zaczął się siłować, ściągając victory z platformy, tymczasem ja ruszyłam w 
kierunku motelowej recepcji, by zapłacić kartą kredytową za wynajęcie pokoju. Było to dla mnie 
nowe doświadczenie, jednak dość przyjemne; recepcjonista okazał się kompetentny, nie spoufalał 
się, a wszystko to trwało krótko. Do czasu kiedy wyszłam z budynku, Luis postawił już motocykl 
na wolnym miejscu obok ciężarówki i mogłam mu się przyjrzeć.

Motocykl   miał   zaskakująco   małe   uszkodzenia.   Nie   dało   się   tego   samego   powiedzieć   o 

ciężarówce  Luisa, podziurawionej,  obtłuczonej  i odrapanej  w  miejscach,  z  których  nie  odprysł 
lakier lub choćby nie został zmatowiony przez piaskową nawałnicę. Z szyby od strony pasażera 
pozostały resztki. Z kolei przednia szyba była siatką pęknięć i dziur.

Luis przyglądał się temu ze skrzyżowanymi ramionami i żałosną miną.
- Do licha - mruknął. - Znajomość z tobą okazuje się kosztowna.
Chciałam na to odrzec coś stosownego, coś w stylu, że cenię sobie jego towarzystwo. Coś, 

co nawiązałoby do tych chwil w ciężarówce, kiedy oboje zachowywaliśmy się... inaczej.

Patrzył   jednak   nadal   na   ciężarówkę   i   wyczułam   jego   smutek,   ból   z   powodu   straty,   i 

wiedziałam, że rozmyśla o swoim bracie. O bracie, którego wkrótce będzie musiał ujrzeć znów, w 

background image

domu pogrzebowym.

O bracie, którego zawiodłam.
- Chcę się zobaczyć z Isabel - poprosiłam. Na to od wrócił się w moją stronę, marszcząc 

czoło. - Rozumiem, że to ryzykowne. Ale sam mówiłeś, że ona o mnie pytała.

- Tak - odrzekł. - Tak, pytała. Jednak na razie nie mam zamiaru narażać nikogo więcej ze 

swojej rodziny. Czy ty postąpiłabyś inaczej?

Powoli   pokręciłam   przecząco   głową,   przejęta   znów   zapamiętanym   obrazem   Isabel 

przykucniętej   pod   płotem,   kiedy   przelatywały   pociski,   które   zabiły   jej   rodziców.   Nie.   Nie 
mogłabym ponownie jej narażać. Luis był celem ataków i ja także, więc nie mogłam zapewnić 
bezpieczeństwa temu dziecku.

- Czy mogę zadzwonić? - spytałam.
Luis wyjął swoją komórkę, wybrał numer i odwrócił się, mówiąc coś po hiszpańsku. Po 

chwili podał mi telefon.

- Cassie? - Głosik Isabel był jasny i pełen nadziei, a na jego dźwięk poczułam rozchodzące 

się we mnie ciepło.

- Cassiel! - poprawiłam ją automatycznie, choć wcale nie chciałam jej strofować. - Tak, 

Ibby.

- Gdzie jesteś?
- W pobliżu - odpowiedziałam. - Czuwam nad tobą.
- Aż mnie zemdliło na wspomnienie, że prawie to samo powiedziałam kiedyś Angeli. Czcze 

obietnice.

- Myślałam, że nas opuściłaś. Myślałam, że wyjechałaś. - Beztroski ton jej głosu stał się 

płaczliwy. - Mama i tato już nie mogą wrócić do domu. A ty możesz?

- Tak - powiedziałam cicho. - Tak, mogę. Tylko, Ibby, musisz być cierpliwa. Zobaczymy się 

wkrótce, daję słowo.

- Dobrze. - Była dzielnym dzieckiem i starała się za panować nad łzami, pochlipując. - 

Kocham cię, Cassie.

Ludzkie słowa. Ludzkie emocje. To uczucie wydawało się za wielkie, rozsadzało mi pierś, 

było przeciążone znaczeniem.

- Trzymaj się - wyszeptałam. - Będę nad tobą czuwała, Isabel. - Powiedziałam to zupełnie 

serio.

Przerwałam połączenie i oddałam komórkę Luisowi, który patrzył wyrozumiale ciemnymi 

oczami.

- Ona złamie ci serce - oznajmił. - Wiem o tym. Nasze palce otarły się o siebie, a potem 

ruszyliśmy do mojego małego, zacisznego pokoju.

Spałam  bardzo  niewiele,  dręczona   dramatycznymi  wspomnieniami  o  Mannym   i  Angeli, 

leżącymi na ziemi bez życia, prześladowana przez odgłosy płaczu Isabel i wrażenie pozostawione 
przez dłonie Luisa, gdy leczył moje urazy. Wspomnienia te były jak kotwice i bardzo mi ciążyły. 
Wcześniej, jako dżinna, nie przygniatał mnie taki ciężar, nie znałam takich więzów ani trosk, lecz 
tamto wydawało się teraz bardzo odległe. Niedostępne. Wokół mnie huczały odgłosy ludzkiego 
świata, a ja nie czułam się na miejscu ani w nim, ani poza nim.

Rankiem przebudziłam się wyczerpana. W podświetlanym łazienkowym lustrze ujrzałam 

swoją ziemistą cerę, byłam wychudzona, a zaczerwienione białka oczu prawie zlewały się barwą z 
różowymi   włosami.   Powoli   zaczęłam   zdejmować   ubranie,   zrzucając   poszczególne   fragmenty 
odzieży na czystą kafelkową podłogę. W porównaniu z innymi ludzkimi ciałami moje wydawało się 
wydłużone i chude, ledwie zaokrąglone na piersiach i biodrach. Skórę miałam delikatną, niemal 
przejrzystą, lśniąco białą w ostrym elektrycznym świetle.

Jestem dżinnem, powiedziałam do swojego odbicia w lustrze. A to odbicie stanowczo temu 

zaprzeczyło.

Gorący prysznic przywrócił mi nieco sił i ze znużeniem zaczęłam rozważać problem swoich 

brudnych ciuchów. W końcu musiałam kupić jakieś nowe ubranie. Części mojej garderoby - nawet 
te skórzane - ucierpiały pod wpływem nocnych przygód. Miałam więcej ubrań, w mieszkaniu, w 

background image

którym   ulokowali   mnie   Strażnicy...   Wiedziałam   jednak,   nawet   bez   napomnień   Luisa,   że   nie 
powinnam tam wracać. Do domu. To nie był mój dom i nigdy miał się nim nie stać. Jedyny mój 
dom znajdował się bardzo daleko i pozostawał dla mnie nieosiągalny.

Niewielka doza mocy przywróciła moim ciuchom stan względnej użyteczności, usuwając 

warstwy brudu, plamy, odór, dziury i rozdarcia. Włożyłam je na siebie, skórzane rzeczy też, a za 
pomocą motelowej suszarki nadałam swoim włosom puchaty wygląd.

I czekałam,  tak jak kazał mi  Luis. Godziny wlokły się niemiłosiernie.  Czytałam  święte 

księgi, znajdujące się w szufladach obok łóżka; spodobały mi się one i zarazem zirytowały mnie - 
podobało mi się, że ludzie tak szanują swoją historię, lecz złościły mnie nieścisłości w tłumaczeniu.

Telewizor okazał się czymś, co na szczęście można było wyłączyć.
Kiedy wreszcie zadzwonił telefon, podniosłam go z uczuciem ulgi.
- Tak?
W słuchawce zaległa cisza i to długa.
-   Cassiel?   -   Był   to   głos   Luisa,   a   jednak   zupełnie   zmieniony.   Usiadłam   powoli,   ledwie 

świadoma tego, co robię. W jego głosie pobrzmiewało zmęczenie i przerażenie. Zerknęłam na zegar 
obok łóżka.

Była pierwsza po południu.
-   Luis   -   powiedziałam.   -   Byłeś   w   domu   pogrzebowym.   -   Połączenie   tych   słów   wciąż 

wydawało mi się bardzo dziwne.

- Tak - odrzekł. Mówił powoli i głucho, jak gdyby wypowiadanie każdego słowa sprawiało 

mu trudność. - Ale pogadajmy o tobie. Strażnicy mają obecnie większe problemy niż oskarżenie 
ciebie,   a   dżinny   najwyraźniej   także.   Próbuję   się   z   kimś   skontaktować,   tak   że   z   Lewisem,   ale 
wygląda na to, że musimy działać na własną rękę.

- A więc już nie jestem ścigana?
- Nie przez Strażników. Jest nas ledwie tylu, by utrzymać wszystko w ryzach i nie mam tu 

na myśli zwalczania przestępczości.

- A co z policją?
- Jeden z detektywów prowadzących tę sprawę był mi winien pewną przysługę... Znam go, 

jeszcze z dawnych czasów. Już nie jesteś na celowniku. Nie znaleziono zwłok, więc Sands trafił na 
listę zaginionych. - Przerwał. Kiedy odezwał się ponownie, głos miał bardzo cichy i kruchy. - 
Odebrałem trumny. Msza pogrzebowa odbędzie się za kilka dni.

- Msza pogrzebowa - powtórzyłam. - W kościele?
- Tak, w kościele,  a niby gdzie indziej? - rzucił i do słyszałam sapnięcie  w słuchawce 

telefonu. - Przepraszam. Chodzi o to, że... ja i Manny trzymaliśmy się ze sobą przez wiele lat. 
Nasza matka zmarła, kiedy byliśmy dzieciakami, a tato odszedł kilka lat temu. Pozostaliśmy tylko 
my,   rodzina   Angeli   i   kilkoro   krewnych   z   Teksasu,   których   ledwie   znam.   Po   prostu   czuję   się 
samotny.

- Czy mogę już opuścić motel? - spytałam. Wy czuwałam, że powinnam coś powiedzieć - 

cokolwiek. Jednak nie znałam się na pocieszaniu, ludzkim pocieszaniu, i nie sądziłam, że zostanie 
ono dobrze odebrane w moim wykonaniu.

- Co? Ach, tak. Tak, jasne. Ale uważaj na siebie. - Usłyszałam zgrzyt metalu - hamulców 

dużego pojazdu, jak się domyśliłam, a Luis powiedział: - Będę w domu Manny'ego. Muszę tam 
uporządkować rzeczy i zastano wić się, co zrobić z Ibby.

- Czy coś nie tak z Ibby?
- Chodzi o to, że sąd powinien przyznać mi prawo do opieki nad nią. Mój prawnik powiada, 

że to czy sta formalność, o ile nie postawią się rodzice Angeli. - Zabrzmiało to tak, jakby wcale nie 
był tego pewien. - Temu dziecku stanie się krzywda, jeżeli dojdzie na tym tle do konfliktu.

I znowu nie wiedziałam, co na to odrzec. Coś we mnie odczuwało zmęczenie z powodu 

całego tego dramatu, wszelkich związanych z nim emocji, człowieczeństwa tego wszystkiego. Ta 
część mnie wciąż podszeptywała, i to coraz głośniej: Odejdź, Cassiel. Jesteś wieczna. A oni to tylko 
zjawy na wietrze.

Może i tak, ale gdybym teraz odeszła, ich wspomnienie by mnie prześladowało.

background image

- Powinnam się zobaczyć z Isabel - powiedziałam. - Obiecałam jej to.
- Najpierw wpadnij tu. Chcę pójść do niej razem z tobą.
Wydawał się taki przygaszony, tak nieszczęśliwy, że musiałam się na to zgodzić. Kiedy 

skończyliśmy rozmawiać przez telefon, wsunęłam klucz od pokoju do wewnętrznej kieszeni kurtki, 
zatrzasnęłam drzwi i wyszłam, nie oglądając się za siebie. Mój motocykl - wciąż lśniący i niemal 
nienaruszony   -   połyskiwał   w   promieniach   słońca   w   pewnej   odległości   ode   mnie.   Kluczyki... 
Przetrząsnęłam kieszenie kurtki i nie znalazłam ich. Kluczyków nie było też w stacyjce.

Musiały gdzieś wypaść. Uśmiechnęłam się nieznacznie, dotknęłam palcami zapłonu i siłą 

woli  uruchomiłam  maszynę.   Silnik  zaryczał,  ryk   przeszedł  w  stabilny,   cichy  pomruk,   a  wtedy 
zdałam sobie sprawę, że straciłam coś jeszcze podczas nocnego zamieszania: swój kask.

Wiatr   rozwierający   mi   włosy   stanowił   nowe   doznanie,   które   bardzo   mi   się   spodobało. 

Odpowiadał   mi   podmuch   owiewający   moją   twarz,   to   wrażenie   swobodnego   lotu.   Oczywiście, 
przyciągałam ludzkie spojrzenia - jakże inaczej? - ale mało mnie to obchodziło. Nerwy lekko mnie 
zakłuły, gdy mijałam wóz policyjny, ale policjanci tylko obrzucili mnie wzrokiem i nie podjęli za 
mną pościgu.

Zatrzymałam się przed domem Manny'ego i zgasiłam silnik. Ulica wydawała się cicha i 

spokojna jak zwykle. Mało kogo widziałam na przydomowych podwórkach i na chodnikach, nie 
było nawet dzieci. Okna, jak zauważyłam, pozasłaniano okiennicami. Drzwi wzmocniono sztabami 
z kutego żelaza.

Okolica przeobraziła się w twierdzę strachu.
Zapukałam do drzwi, które otworzył Luis. Obrzucił mnie krótkim, bacznym spojrzeniem, a 

potem skinął głową i odwrócił się, przechodząc do saloniku. Zamknęłam za sobą drzwi wejściowe i 
ruszyłam za nim.

W   jasnym   świetle   wpadającym   ukośnie   przez   okna   Luis   wyglądał   na   kogoś   skrajnie 

zmęczonego. I znacznie starszego niż wczoraj. Usiadł przy stole, na którym leżał stos papierów, i 
zaczął powoli w nich grzebać.

- Szukam ich ubezpieczenia na życie - wyjaśnił. - Potrzebne mi ze względu na Ibby. Manny 

mówił mi kiedyś, że założył też rodzaj polisy emerytalnej. No i trzeba zamrozić ich konta bankowe. 
Czasami ludzie czytają nekrologi i próbują oszukiwać banki, okradając zmarłych z oszczędności. - 
Pokręcił głową. - Ludzie... - Pogarda w jego głosie godna była niemal dżinna.

Wyciągnęłam rękę w stronę pliku, dotknęłam krawędzi kartek i wyciągnęłam trzy arkusze.
- Ubezpieczenie - powiedziałam, kładąc je przed nim. - Polisa emerytalna. I wyciągi z kont 

bankowych.

Luis popatrzył na mnie ciemnymi, pustymi oczami, a potem skinął głową.
- Dzięki.
Usiadłam, kładąc ręce na kolanach. Grzebał w papierach przez kilka następnych minut, a 

następnie wstał i przeszedł się po pokoju. Było tu pełno rzeczy - rzeczy,  z którymi,  jak sobie 
uświadomiłam, należało coś zrobić; zachować na przyszłość dla Isabel, przeznaczyć do wyrzucenia, 
porozdawać... To był  problem, nad którym się wcześniej nie zastanawiałam. Ludzkie życie  się 
kończy   i   oto   pozostają   zbyteczne   przedmioty,   którymi   trzeba   się   zająć.   Dobytek   do 
rozparcelowania.

A to pogłębiało tylko nieutulony żal po tych, co odeszli.
-   Zatrzymam   ich   dokumenty,   zdjęcia   i   takie   rzeczy   -   stwierdził   Luis.   -   Wszystko,   co 

mogłaby kiedyś zechcieć po nich Ibby.

Czy dotyczyło to również ceramicznych aniołków z półki nad telewizorem, które Angela, o 

czym sama mi powiedziała, zbierała od lat? Albo książek Manny'ego? A może i ciepłej, wełnianej 
narzuty z frędzlami na kanapę, tej zrobionej na drutach przez matkę Angeli?

Tyle tego wszystkiego. Uzmysłowiłam sobie, że Luis się zatrzymał i zaczął spoglądać na 

zbiór przedmiotów na podniszczonym małym stoliku, stojącym przed kanapą.

Leżała tam książka, odwrócona grzbietem do góry - coś, co Manny czytał.
Szklanka z zaschniętym osadem na dnie.
Otwarta torebka przysmaków dla zwierząt.

background image

Piloty pozostawione niedbale na nierównej stercie czasopism i gazet.
Luis   usiadł   ciężko   na   kanapie   i   ukrył   głowę   w   dłoniach,   garbiąc   przy   tym   plecy. 

Wyczuwałam bijącą od niego burzę emocji, mroczną i ciężką.

Odejdź Cassiel. Nie jesteś śmiertelna.
Przysiadam  obok niego i położyłam  dłoń na jego plecach.  Nie odzywał  się, ja też nie; 

milczenie trwało długi czas. Kiedy Luis w końcu uniósł głowę, zaczerpnął głęboko powietrza i 
rozparł   się  na   poduszkach   na   kanapie.   Cofnęłam   rękę   i   położyłam   ją   obok  drugiej   na   swoich 
kolanach.

- Oni odeszli - powiedział. - Zdaje się, że minie sporo czasu, zanim naprawdę się z tym 

pogodzę, ale oni odeszli. I nie wrócą.

Wzięłam  pokarm dla  zwierząt  oraz  szklankę  i zaniosłam  je do kuchni. Suchy prowiant 

powędrował   do   kubła   na   śmieci,   a   szklankę   napełniłam   ciepłą   wodą.   Dopadło   mnie   pewne 
wspomnienie: Angeli, stojącej przy tym zlewie i zmywającej talerze tamtego pierwszego wieczoru, 
kiedy mnie ugoszczono tu, w tym domu.

Oni już nie wrócą.
Nie, nie stanie się tak, a ból towarzyszący tej refleksji był jak burza, która rozszalała się w 

moim wnętrzu. Ludzie w takim stanie pewnie zalewali się łzami.

Odejdź.
Uchyliłam lodówkę i zaczęłam wrzucać jej zawartość do toreb na odpadki. Towarzyszące 

temu   fizyczne   doznania   wzmogły   narastającą   falę   czegoś,   co,   jak   sobie   uświadomiłam,   było 
gniewem. Gniewem? Tak, byłam na nich zła za to, że mnie opuścili, porzucili. Za to, że pozostawili 
Luisa i swoje dziecko.

Zła na swoją słabość.
- Co robisz? - zapytał Luis, stając w drzwiach.
- Sprzątam - odparłam beznamiętnie i wyrzuciłam do kosza opróżnioną do połowy butelkę z 

sosem. Mleko w kartonie też już zaczynało się psuć. - Mieliśmy tu po sprzątać, prawda?

- Nie teraz. Zostaw to - rzekł. - Muszę pomyśleć O tym, co zatrzymać.
- Nie zatrzymasz przecież nic z tego - powiedziałam, nadal wyciągając produkty z półek. 

Resztki,   pozawijane   w   plastikową   folię   z   wypisanymi   ręką   Angeli   terminami   przydatności   do 
spożycia.

Luis   rzucił   się   na   mnie,   wytrącając   mi   z   dłoni   buteleczkę   ostrego   sosu   tabasco,   która 

potoczyła się po blacie i spadła na posadzkę. Rozbiła się, tworząc pikantną, czerwoną plamę. Woń 
octu wtargnęła do moich nozdrzy i oczu.

- Przestań! - wrzasnął. - Po prostu przestań, do cholery! Zostaw to w spokoju!
Odepchnęłam go, ale on natarł na mnie znowu. Z brutalną siłą pchnął mnie na blat i chwycił 

dłońmi  moje  ramiona.  Złapałam  go za koszulę, palce  konwulsyjnie  zwinęły mi  się w pięści, i 
odczułam dzikie, mroczne pragnienie, żeby go uszkodzić, skrzywdzić...

-   Przestań   -   powtórzył,   a   w   tym   jedynym   słowie   było   tyle   rozpaczy,   że   mój   gniew 

wyparował. Rozluźniłam pięści i płasko położyłam mu dłonie na piersi. - Przestań, Cassiel. Proszę 
cię, przestań.

Przywarł do mnie całym ciałem, a wściekłość we mnie przeobraziła się, przepoczwarzyła, 

stając się czymś innym.

Zapragnęłam...
...Nie wiedziałam, czego od niego pragnę. Sprzeczne emocje, malujące się na jego twarzy, 

podpowiadały mi, że on czuje to samo, szarpany wewnętrznie tak, że jego opanowanie miotane 
było teraz niczym flaga podczas huraganowego wiatru.

Przesunął   dłonie   z   moich   barków   ku   szyi   i   ujął   w   nie   moją   twarz.   Mogłam   poczuć 

przyspieszony puls krwi w jego żyłach, w każdej z linii papilarnych na opuszkach jego palców.

Oczy Luisa były teraz wielkie i bardzo ciemne  niby jeziora o północy,  w których  ktoś 

nieostrożny mógł się utopić.

Wiedziałam, w tej zastygłej w czasie chwili, że decydowała się nasza przyszłość, wspólna i 

indywidualna. To był przełomowy moment.

background image

- To ty przestań - zażądałam, a ostrzegawczy impuls przepłynął z moich palców do jego 

piersi.

Przestał, jednak nie odstępował, w każdym razie nie przez kilka trwających bardzo długo 

uderzeń serca. Gdy ostatecznie się cofnął, uczynił to szybko i zdecydowanie, zostawiając mnie bez 
słowa, kiedy ruszył w stronę kuchennych drzwi. Podeszwy jego butów zgniotły odłamki szkła i 
pozostawiły po sobie czerwone plamy z sosu tabasco.

Usłyszałam,  jak wchodzi do innego pokoju. Drzwi otworzyły się i zamknęły z hukiem. 

Ruszyłam po jego mokrych śladach i zastałam go opróżniającego szuflady komody, wysypującego 
ich zawartość na starannie posłane łóżko.

- Będą mi potrzebne jakieś torby na to tutaj - powie dział, kiedy znalazłam się za jego 

plecami. - Większość z tego trzeba wyrzucić na śmietnik albo przekazać na cele dobroczynne.

Odzyskał swój dawny głos - spokojny, opanowany, z mroczną gniewną nutą, przyczajoną 

gdzieś pod powierzchnią.

W milczeniu przyniosłam mu torby i pomogłam zapełnić jedną z nich bielizną oraz rzeczami 

zbyt  znoszonymi,  aby nadawały się do rozdania,  drugą drobiazgami,  które  można  było  oddać, 
wreszcie kolejną tym, z czym, jak Luis sądził, Isabel nie chciałaby się rozstać. Ten pakunek okazał 
się najmniejszy. Kiedy Luis natknął się na zapakowany biały strój w kącie szafy, wyjął go i położył 
ostrożnie na łóżku, otwierając na tyle, żebym mogła dostrzec koronki i białą satynową tkaninę.

- Suknia ślubna Angeli - oznajmił. - Dla Ibby. Napotkałam jego spojrzenie. Patrzyliśmy 

sobie długo w oczy.

- Jak myślisz, które z nas oni tak naprawdę usiłują zabić? - zapytałam go. - Ciebie czy mnie? 

-   Z   pewnością   nie   chodziło   o   Manny'ego   ani   Angelę,   gdyż   w   takim   wypadku   nasi   wrogowi 
zaprzestaliby już kolejnych ataków.

Pytanie to go nie zmieszało. Sam je sobie zadawał, o czym świadczyła jego niewyrażająca 

zaskoczenia mina.

-   Uważam,   że   ważniejsza   jest   kwestia,   jak   długo   zajmie   im   ponowne   zebranie   sił   do 

podjęcia następnej próby. - Częściowo otrząsnął się już z rozpaczy, a na tym właśnie mi zależało. - 
Ciebie zaatakowali już dwukrotnie. Zdajesz sobie z tego sprawę, co?

Przytaknęłam ruchem głowy.
-   Ale   mogło   tak   się   stać   tylko   dlatego,   że   na   niebezpieczeństwo   wystawiało   mnie 

powiązanie  z tobą albo z twoim bratem. Jeden z was lub obaj mogliście  stanowić główny cel 
napaści.

-   Tylko   dlaczego?   Co   takiego   wyróżnia   mnie   albo   Manny'ego?   On   jest...   -   Luis   wziął 

głęboki, urywany wdech. - On był porządnym człowiekiem. Dobrze praco wał, chociaż... no wiesz, 
może   i   nie   należał   do   gwiazdo   rów,   do   najwybitniejszych   w   swoim   fachu.   Był   zupełnie 
zwyczajnym gościem.

- A ty?
Luis odwrócił wzrok.
-   Ze   mnie   też   nikt   nadzwyczajny.   Wiem,   na   czym   stoję.   Posłuchaj,   gdybym   naprawdę 

stanowił jakiekolwiek realne zagrożenie, przydzieliliby mi dżinna przed rewoltą i już bym nie żył, 
no nie?

- Joannę Baldwin nie miała dżinna - zauważyłam. - W każdym razie nie takiego, którego 

przydzieliliby jej Strażnicy. A więc nie uważam, żebyś mógł tak twierdzić. Może wcale nie znasz 
siebie samego.

Na to zareagował nikłym uśmieszkiem, echem uśmiechu dawnego Luisa.
- A kto zna? Właśnie.
Nie   wiem   jak   Luis,   ale   ja   pozostawałam   czujna   przez   cały   czas,   gotowa   na   odparcie 

jakiegokolwiek - magicznego lub fizycznego - ataku. Przekonałam się, że taka czujność ma swoją 
cenę. Zanim skończyliśmy pakowanie i podpisywanie toreb z rzeczami z sypialni, zrobiło się już 
późno - na zewnątrz nastał mrok.

- Wyrzuciłaś wszystko z lodówki? - spytał wreszcie Luis, opadając ze znużeniem na materac 

w paski. Wzruszyłam ramionami. - W takim razie pozostaje nam chyba tylko pizza.

background image

Zadzwonił pod numer przylepiony do drzwi lodówki. Luis musiał sobie uzmysłowić, że nie 

ma sensu pytać mnie, jaka pizza najbardziej mi odpowiada, gdyż zamówił coś z, jak się wyraził, 
kombinacją dodatków, i wyjął kilka piw z dolnej półki w chłodziarce, nieco w jej głębi, które tam 
pozostawiłam, na wypadek gdyby chciał się napić. Rzucił mi butelkę i złapałam ją w powietrzu.

Odkręciliśmy kapsle i popijaliśmy w milczeniu. Zastanawiałam się, czy i Luis spodziewa się 

napaści i wyczuwa lekkie, nieokreślone napięcie z tego powodu.

Pojawiła się pizza, dostarczona w nieco sflaczałym, kartonowym pudle przez znudzonego 

dostawcę. Luis zapłacił za nią, zamknął drzwi i usiedliśmy razem na kanapie, by ją zjeść.

Wzięłam pierwszy kęs i całe szczęście, że tak się stało. Moje zmysły były wyostrzone w 

porównaniu   z   ludzkimi,   głównie   dlatego,   że   nie   uległy   jeszcze   zbytniemu   zużyciu,   i   od   razu 
wyczułam truciznę. Wyplułam kęs.

-   Nie   lubisz   grzybów?   -   spytał   Luis   i   prawie   już   włożył   swój   kawałek   do   ust,   kiedy 

wytrąciłam mu go z ręki.

- Oj! Widzę, że ty naprawdę nie lubisz grzybów.
Amanita virosa, czyli muchomor jadowity - powie działam, wskazując na dość niewinnie 

wyglądający   kawałek   grzyba.   -   Po  jego  zjedzeniu   zgon   następuje   w   ciągu   doby.   -  Dotknęłam 
palcem cienkich plasterków, rozrzuconych między talarkami kiełbasy i kawałkami pepperoni.

- A tutaj mamy tojad. Inaczej mordownik. Działa bardzo szybko i jest trudny do wykrycia. 

O, i jeszcze tu.

Na   twarzy   Luisa   odmalowało   się   zdumienie,   kiedy   odchylił   się   w   tył   na   kanapie, 

przypatrując się jedzeniu.

- Ktoś zatruł tę pizzę?
- Tę pizzę przygotowano fachowo - oświadczyłam.
-   Muchomor   jadowity   jest   blisko   spokrewniony   z   grzybem  Agaricus   bisporus,  czyli 

pieczarką.  I podejrzewam,  że tojadem zastąpiono czosnek. Bardziej  podobny byłby oczywiście 
chrzan, ale i tak ktoś zadał sobie trud, starannie podmieniając dodatki i przyprawy.

Potrwało to chwilę, ale Luis w końcu podążył za moimi myślami.
-   Mógł   to   zrobić   jakiś   Strażnik   Ziemi.   Poprzez   zmianę   struktury   genetycznej   pewnych 

naturalnych składników.

- A także przyspieszając rozkład użytych wędlin. Luis wyraźnie zadrżał.
- Jak, do cholery, mogło komuś coś takiego przyjść do głowy?
- Wiedzą, że spodziewamy się bezpośredniego ataku. To było subtelniejsze rozwiązanie. - I 

zadziałałoby, gdy by moje zmysły nie okazały się nadzwyczaj wyczulone. W ustach nadal lekko 
mnie mrowiło, ale wiedziałam, że ugryzłam tylko maleńki kawałek. - Zorientowałbyś się?

- Może. Nie wiem. Pewnie nie od razu. - Luis wy dawał się poważnie wstrząśnięty. - A co z 

tym piwem?

- Wyczulibyśmy wszelkie próby podmienienia go w trakcie naszej obecności tutaj, a smak 

wydał mi się całkiem w porządku. - Uśmiechnęłam się lekko. - To znaczy nie gorszy od innych 
piw.

W   odpowiedzi   podniósł   swoją   butelkę   i   wypił   jej   zawartości   kilkoma   haustami,   nadal 

wpatrując się w pudełko z pizzą.

- Czy wiesz, kto  to zrobił?  - spytał.  Przyjrzałam  się  temu  pudłu, dotykając  wilgotnego 

kartonu, a nawet przeciągając palcami po trujących grzybach.

- Nie - odparłam w końcu. Moje zmysły były mimo wszystko przytępione, nieostre, co mnie 

frustrowało. Powinnam była wiedzieć, powinnam móc stwierdzić, kto tego dokonał, ale ponieważ 
znajdowałam się w pułapce niezdarnego ciała, trop się urywał.

- Dobra, wystarczy - powiedział. - Skoro nie mogę zaufać nawet jedzeniu, które wkładam do 

ust, to unika nie starcia nic nie da.

Uniosłam brwi.
- A więc?
- A więc musimy podjąć z nimi walkę.
To nie było  takie proste. Nie wiedząc, z kim mamy  do czynienia ani gdzie go szukać, 

background image

działaliśmy na ślepo - a ponieważ nie mieliśmy już dostępu do informacji, które otrzymywaliśmy za 
pośrednictwem Strażników, nie mogliśmy liczyć na wiele.

Kiedy Luis spał na kanapie, nakryty starą kapą, usiadłam na podłodze z małą zapaloną 

świeczką i po cichu wywołałam imię dżinna, trzykrotnie je powtarzając.

Zabrało   mi   to   kawał   nocy   i   niejedną   świeczkę,   ale   w   końcu   doczekałam   się   odzewu. 

Płomień zamigotał, rozjaśnił się, potem zgasł z sykiem roztopionego wosku, a ciemność zapadła 
wokół mnie jak ciężka opończa.

Nie poruszyłam się.
Kiedy świeca zapłonęła znowu, naprzeciwko mnie wyłonił się dżinn.
-   Quintusie   -   powiedziałam.   -   Dziękuję   ci.   Nieznacznie   skinął   głową.   Jego   oczy   lśniły 

odbitym blaskiem i wiedziałam, że przyzywanie go to niebezpieczna gra. Wcześniej nie okazywał 
mi specjalnej wrogości i, na dobrą sprawę, ocalił mi życie, ale nie oznaczało to wcale, że postąpi 
tak ponownie. Albo że nie znalazł się w gronie moich przeciwników.

- Przykro mi z powodu Molly - mówiłam dalej. - Ja jej nie zabiłam.
Nie mrugnął nawet, a wyraz jego twarzy pozostał beznamiętny i spokojny.
- Tak - oznajmił. - Wiem, że tego nie zrobiłaś. Gdybyś to ty ją zabiła, rozerwałbym cię na 

strzępy i rzucił świniom na pożarcie w ciągu godziny.

Ten jad w jego słowach mnie zmroził. Podobnie jak fakt, że Quintus nie zadał sobie trudu, 

by przejawić się w całej postaci; jego oczy znajdowały się na poziomie moich, lecz od pasa w dół 
rozpływał się w szarą, poruszającą się mgiełkę.

- Czego chcesz, Cassiel? Mam już dosyć twój ego przywoływania. - Quintus uśmiechnął się, 

ale nie był to wcale uśmiech przyjazny. - Wezwania większości ludzi do nas nie docierają. A twoje 
wydają się szczególnie irytujące.

Dobrze wiedzieć. Pewnego dnia mogłam przypłacić śmiercią to, że wkurzę ich zanadto.
- Czy wiesz, co stało się z Molly?
Jego oczy się zwęziły i wydało mi się, że rysy jego twarzy wyostrzyły się, stając się bardziej 

wyraziste pod wpływem gniewu.

- Została zamordowana. Mord ten był szybki i brutalny, a ja znajdowałem się wtedy gdzie 

indziej. Czego jeszcze chcesz?

- Chciałabym   się dowiedzieć,  jak daleko   ścigałeś   zabójcę.  - Nie  miałam  najmniejszych 

wątpliwości,   że   to   czynił.   Sama   popędziłam   za   samochodem   pełnym   zamachowców,   którzy 
zastrzelili Manny'ego, a jeśli Quintusowi naprawdę zależało na tej kobiecie, z pewnością postąpił 
tak samo.

Mijały sekundy, ciężkie i złowieszcze.
- To nie takie proste - powiedział wreszcie. - Nawet dżinn nie może walczyć z cieniem.
Czego   dowiedziałeś   się   o   tej   napaści,   Quintusie?   Zerknęłam   za   siebie,   na   Luisa,   który 

pochrapywał cicho na kanapie.

- Dowiedziałem się wszystkiego.
- Co to znaczy...?
- Nie pytaj mnie, Cassiel. Nie mogę ci powiedzieć. - Nie dlatego, jak zdałam sobie sprawę, 

że nie chciał. Nie mógł. - Krępują mnie okowy.

Okowy stanowiły szczególny typ zniewolenia, nakładany wyłącznie przez Łącznika - albo 

przez   Wyrocznię,   jak   przypuszczałam.   Wykraczało   to   poza   moce   typowego   dżinna,   nawet 
najpotężniejszego.

Ten fakt wyraźnie  ograniczał  krąg podejrzanych  - którzy przy tym  byli  jednak o wiele 

bardziej niebezpieczni.

- Wybieramy się do Kolorado - drążyłam. - Sądzimy, że ataki wyszły właśnie stamtąd.
Celowo nie ujęłam tego w formę pytania; okowy zmuszały go do milczenia w tej kwestii, a 

nawet do kłamstwa. Ale zdanie oznajmujące mógł jakoś przełknąć.

I przełknął je. Quintus jakby rozluźnił się odrobinę.
- Podobno jest tam ładnie o tej porze roku - stwierdził. - Cassiel, bądź ostrożna. Dzieje się 

więcej rzeczy, niż możesz dostrzec.

background image

Spróbowałam ponownie.
- Wybieramy się na Ranczo.
Quintus umilkł, wpatrując się we mnie. Nie potrafiłam wyczuć, co się w nim działo, choćby 

śladu jego zmagań ze sobą. Okowy, które go krępowały, okazały się bardzo mocne oraz czujne.

Jego milczenie potwierdziło jednak słowa Strażnika Sandsa - że nasi wrogowie znajdowali 

się na tamtym Ranczu.

W Kolorado.
Teraz trzeba było je tylko odszukać. Zgodnie z mapą, którą przestudiowałam, stan Kolorado 

zajmował   obszar   niemal   dwustu   siedemdziesięciu   tysięcy   kilometrów   kwadratowych,   z   czego 
większość stanowiły pustkowia i rancza.

- Cassiel - powiedział Quintus. - Wiem, że musisz to zrobić. Jeśli tego nie zrobisz, zginiesz. 

- Udzielał mi tylu informacji, ilu mógł. Ostrzegał mnie. - Oni nie prze staną cię nękać.

Spojrzałam w stronę Luisa.
- Nie tylko mnie. I może to dotknąć nie tylko nas dwoje. Już do tego doszło. - Szybko i 

czujnie   znów   odwróciłam   się   w   kierunku   Quintusa,   ale   on   się   nie   poruszył.   -   Nasi  wrogowie 
znajdują się w pobliżu rzeki.

Quintus   skinął   głową,   prawie   niedostrzegalnie.   Blask   w   jego   oczach   przybrał   na   sile   i 

wydało mi się, że dostrzegłam lekkie ich mrugnięcie.

-   Blisko   granicy   stanu   -   podjęłam.   Mrugnął   na   to   wyraźniej.   Tym   razem   jednak   nie 

przytaknął ruchem głowy. Nie mógł. Wiedziałam, że lepiej nie naciskać; jeśli naprawdę krępowały 
go mocne okowy, to Quintus był w stanie rzucić się na mnie, gdybym próbowała je naruszyć.

A ja nie przeżyłabym ataku z jego strony.
-   Nie   staraj   się   nas   powstrzymywać   -   powiedziałam.   Quintus   poruszył   się,   ledwie 

zauważalnie.

- Nie próbuję was powstrzymywać - odpowiedział.
- Usiłuję was przygotować.
- Na co?
Quintus zanikał jak gasnący płomień.
- Na wojnę.
- Brakuje nam czasu - stwierdziłam. - Quintusie, pomóż nam. Spróbuj. Przekaż mi coś!
Rzeczywiście   spróbował.   Migotanie   nasiliło   się,   a   zarysy   jego   postaci   rozmywały   się   i 

rozpraszały.

- Aby odnaleźć to, co największe, szukaj tego, co najmniejsze - rzucił. Raptownie spojrzał w 

górę ku ciemniejącemu sufitowi i wrzasnął z wściekłości i bólu, a krzyk ten rozpuścił się w nicość. 
Świeca znów zgasła. Pospiesznie zapaliłam ją na nowo, ale poza wypaloną plamą na dywanie w 
miejscu, nad którym objawił się Quintus, nie było nawet śladu jego bytności.

Jasne, że zapłacił za to, co nam wyjawił, choć powiedział tak niewiele. Wojna. Ale przecież 

wojna między dżinnami a Strażnikami... dobiegła końca. Czy naprawdę?

- Przypuszczalnie - mruknęłam do siebie.
Jednak musiałam przyznać, że odcięta od swojego świata, odrzucona przez własną rasę, nie 

mogłam być już pewna niczego.

Aby odnaleźć to, co największe, szukaj tego, co najmniejsze.
To jakaś wskazówka, lecz nie rozumiałam jej znaczenia. Kiedy byłam dżinnem, czerpałam 

przyjemność   z   rozszyfrowywania   takich   tajemniczych   haseł;   uwielbiałam   wprost   ich 
dwuznaczność. Ale Quintus... Quintus starał się wyrazić to bardzo jasno.

Okowy mu to uniemożliwiły i poniósł za to karę.
„Szukaj tego, co najmniejsze”. Najmniejsze, ale co? Najmniejsze...
Może najsłabiej zaludnione?
W Kolorado znajdowało się niewiele miast, rozciągały się tam głównie pustkowia, a na 

podstawie tego, czego dowiedziałam się z mapy i z informacji w komputerze Manny'ego, doszłam 
do wniosku, że udało mi się rozgryźć tę szaradę.

Najmniej ludzi mieszkało w okręgu Hinsdale - zaledwie siedemset dziewięćdziesiąt osób na 

background image

obszarze niemal trzech tysięcy kilometrów kwadratowych - i było tam także najmniej dróg.

Pomyślałam, że to nie tylko dogodna kryjówka... To także twierdza dla tych, którzy chcieli 

odciąć się od świata.

Zdmuchnęłam świecę i potrząsnęłam Luisem, aby go obudzić. Zamachał rękami, usiłując się 

wyswobodzić   z   kokonu,   jaki   wcześniej   uwił   sobie   z   narzuty,   aż   za   dobrze   świadom   tego,   że 
następny atak może nastąpić w każdej chwili.

- Chyba już wiem, dokąd jechać - powiedziałam mu. - Szykuj się. Daleka droga przed nami.
-   Chwileczkę.   -   Potarł   dłonią   twarz.   Wyglądał   na   bardzo   strudzonego.   -   Najpierw   mi 

wszystko wyjaśnij.

I wysłuchał mnie, w ciszy poprzedzającej świt, w domu swojego brata, gdzie kiedyś toczyło 

się rodzinne życie. Kiedy skończyłam, zaoponował:

- Nie.
- Nie? - Zaskoczyło mnie to, mówiąc łagodnie. Sądziłam, że zrozumiał, jaka to pilna sprawa.
- Nie możemy pojechać do Kolorado i wrócić na czas, żeby zdążyć na pogrzeb - stwierdził. - 

No i tym razem nie pozostawię Ibby. Nie zostawię jej tu, bez radnej, podczas kiedy my będziemy 
uganiać się za wid mami.

O   tym   nie   pomyślałam.   Teraz,   po   zastanowieniu,   poczułam,   że   problem   ten   utkwił   mi 

boleśnie w żołądku niby odłamek szkła.

- Musisz chronić nas oboje - powiedział Luis - póki nie załatwimy Ibby jakiejś bezpiecznej 

kryjówki.

Nie wiedziałam, co maluje się na mojej twarzy, ale jeśli było to coś w rodzaju frustracji, 

która opanowała mnie całą, to nic dziwnego, że Luis się najeżył.

- Ludzie - sapnęłam. Czułam, jak rozpiera mnie energia, a przez chwilę, zetknąwszy się z 

wyrazem nie chęci, ponownie poczułam się prawdziwym dżinnem.

Ale wiedziałam też, że on ma rację.

background image

10

Uszkodzenia, jakich doznała ciężarówka Luisa, okazały się stosunkowo niewielkie, biorąc 

pod uwagę, przez co przeszła - wystarczyło lakierowanie, wymiana szyb, wyklepanie wgnieceń. 
Warsztatem   kierował   gość,   który   na   pierwszy   rzut   oka   wydał   mi   się   dżinnem,   ale   w   końcu 
musiałam przyznać, że to człowiek. Miał oczy koloru jasnego bursztynu, skórę ciemniejszą od cery 
Luisa i bardzo niepokojąco się uśmiechał.

- Elvis? - odezwał się Luis, kiedy zapytałam go o tamtego faceta. - On jest w porządku. 

Magik, jeśli chodzi o samochody, ale nie czarodziej w prawdziwym sensie.

Dziwne. Pomimo zapewnień Luisa tamten człowiek nadal nie wzbudzał we mnie zaufania. 

Czekałam   przy   swoim   motocyklu,   kiedy   Luis   płacił   tajemniczemu   Elvisowi   i   wyprowadzał 
ciężarówkę zza kwadratowego zaniedbanego budynku. Wóz wyglądał efektownie, tak jak dawniej, 
z nowymi lśniącymi szybami i świeżą warstwą lakieru. Wyglądało na to, że Elvis dodał nawet nieco 
błysku żółtej barwie centralnych fragmentów płomieni zdobiących boki ciężarówki.

Luis sprawiał wrażenie zadowolonego.
Wyjechaliśmy   z   warsztatu   naprawczego;   Luis   podążał   przodem,   a   ja   jechałam   za   nim 

motocyklem po krętych uliczkach starej dzielnicy, aż zatrzymał się na podjeździe przed prostym, 
kwadratowym   domem,   którego   jasnoróżowa   elewacja   bardzo   mi   się   spodobała.   Kiedy   Luis 
zaparkował, a ja zsiadłam z motoru, frontowe drzwi otworzyły się z hukiem i pomknęła ku nam 
mała rakieta.

Isabel.
Skoczyła z ziemi niczym kot wprost w ramiona Luisa, a on aż się zatoczył na ciężarówkę. 

Zareagował   na   jej   widok   z   wyraźną   przesadą,   ale   widać   było,   że   zachwiał   się   naprawdę   pod 
wpływem impetu, z jakim Isabel na niego wpadła.

Zanurzył twarz w jej długich włosach, usadowił ją wygodniej w swoich ramionach, a potem 

zwrócił się w moją stronę. Isabel także na mnie spojrzała, jej bladą twarz rozjaśnił błysk uśmiechu.

- Cassie! - powiedziała. Podeszłam do nich, a wtedy wyciągnęła rączki. Przejęłam ją od 

Luisa, niepewna, czy to coś naturalnego. Isabel zaciążyła mi na rękach, ale po chwili przywykłam 
już do jej ciężaru, odzyskując równowagę. Dziewczynka pachniała słodko - kwiatami, szamponem 
do włosów, syropem z naleśników, które zjadła. Lepiły jej się usta, którymi pocałowała mnie w 
policzek.

- Cieszę się, że wróciłaś.
- Ja też się z tego cieszę - zapewniłam. Tym razem jej nie poprawiłam, gdy źle wymówiła 

moje imię. Przyglądałam jej się z bliska. - Jak się czujesz, Isabel?

Nie odpowiadała; zrobiły to jej oczy - które przepełniły się smutkiem i nagłymi dziecięcymi 

łzami.

- Babcia Sylvia zrobiła mi naleśniki - poinformowała.
- Chcesz naleśników?
- Trochę na nie za późno, dziecko - wtrącił Luis, ode brał mi Isabel, przełożył ją sobie przez 

ramię i skierował się ku wejściu. - Sylvio? - Zapukał do drzwi, a wewnątrz domu poruszył się cień. 
Siwiejąca starsza kobieta otworzyła siatkową przesłonę na owady i obdarzyła go uśmiechem - drżąc 
cała, a w jej oczach czaił się straszliwy chłód. Wyglądała całkiem jak postarzała Angela i musiała 
wspiąć się na czubki palców, by pocałować Luisa w policzek. Spojrzała poza niego, na mnie, i oczy 
jej się rozszerzyły.

- To Cassie. - Isabel z dumą wskazała mnie palcem.
- Babciu Sylvio, to Cassie! Ona jest moją przyjaciółką. Opowiadałam ci o niej.
- Cassiel - poprawiłam, chcąc uniknąć nieporozumień. - Proszę mówić do mnie Cassiel.
Sylvia zawahała się, a potem odstąpiła na bok, by mnie wpuścić. Zrobiła mi dużo miejsca, 

jakby nie chcąc ryzykować otarcia się o mnie.

Czy wyglądałam tak odstraszająco? A może tylko dziwacznie?
Frontowy pokój był niewielkim, zakurzonym pomieszczeniem ze starymi meblami i czarno 

- białymi fotografiami. Jedna z nich stała samotnie na przystrojonym koronkowym obrusem stole - 
przedstawiała   Angelę,   gdy  ta   była   dzieckiem,   ledwie   starszym   od  Isabel,   w   białej   sukience,   z 

background image

kwiatami w rękach. Obok zdjęcia stały w wazonie świeże białe róże, a także ozdobny symbol 
religijny - krucyfiks.

- To moja córka - odezwała się Sylvia i skinęła głową w stronę stołu. - Angela.
- Wiem. Znałam ją - odrzekłam.
- Naprawdę? - Przypatrywała mi się uważnie, z miną wyrażającą głęboką nieufność. - Nigdy 

pani tu nie widziałam. Zapamiętałabym.

Zastanawiało mnie, ile ona wie o Strażnikach, o tym, czym zajmowali się Manny i Luis. 

Zastanawiałam się, czy wie o dżinnach, a jeśli tak, to czy zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, 
jakie stanowiliśmy.

W każdym razie wyraźnie wolała mi nie ufać.
- Cassiel współpracowała z Mannym, Sylvio - wyjaśnił Luis. Postawił Isabel na podłodze. 

Obejmowała   go   za   nogi   przez   kilka   chwil,   a   następnie   popędziła   do   kuchni.   Wydawało   się 
niemożliwe, by stopki kogoś tak małego mogły aż tak dudnić. - Jest naszą znajomą.

Sylvia skinęła potakująco, ale nie wyglądało to wcale na gest akceptacji.
Luis poniechał więc dalszych prób w tym kierunku.
- Jak tam Ibby?
- Przespała całą noc - odpowiedziała Sylvia. - Ale sama nie wiem. Ona dokazuje tak jak 

teraz, a potem płacze całymi godzinami, wołając ciebie albo swoją matkę i ojca. Albo ją. - Posłała 
mi spojrzenie, które mogłam uznać tylko za wyraz niechęci. Nie widziałam powodu, dla którego 
miałabym się tłumaczyć czy przepraszać, więc tego nie zrobiłam.

Luis odchrząknął.
-   Sylvio,   poczyniłem   przygotowania   do   pogrzebu.   Msza   odbędzie   się   w   czwartek   o 

jedenastej, a zwłoki zostaną wystawione dziś wieczorem o szóstej. - Jego głos stał się chrapliwy, 
więc Luis urwał na chwilę, by ponownie odchrząknąć. - Czy myślisz, że Ibby powinna z nami 
pójść?

-   Nie,   lepiej,   żeby   tego   nie   widziała   -   stwierdziła   Sylvia.   -   Jest   jeszcze   za   mała.   Ktoś 

powinien tu z nią zostać. - Nie spojrzała na mnie, mówiąc te słowa, ale zrobił to Luis, unosząc brwi.

Ja też uniosłam swoje.
- Zostałabyś? - spytał. - Popilnujesz jej przez kilka godzin?
- Oczywiście.
Sylvia wyraźnie zesztywniała.
- Luis, czy możemy porozmawiać na osobności? Przewrócił oczami i podążył za nią do 

innego pokoju.

Zamknęła za sobą drzwi, odseparowując się ode mnie.
Poszłam do kuchni, gdzie Isabel grzebała widelcem w resztkach syropu na talerzu. Spojrzała 

na mnie, oblizując widelec do czysta.

- Umiesz robić naleśniki? - zapytała mnie.
- Nie wiem - odpowiedziałam. - Nigdy nie próbowałam.
- To łatwe. Pokażę ci.
- Już jadłaś - upomniałam ją. - Myślę, że masz już dość. Prawda?
Zgarbiła się żałośnie.
- Nie ma z tobą zabawy.
Jako były dżinn odczułam pewne zadowolenie z tego powodu, ale szybko się ono rozwiało. 

Dziecko cierpiało, choć próbowało ukryć to przede mną.

- Przykro mi, że wyjechaliśmy - powiedziałam jej. Nie uniosła główki. - Wiem, że tęskniłaś 

za wujem.

- I za tobą też.
- Wiem.
- Babcia Sylvia cię nie lubi - stwierdziła Ibby. - Ona cię nie lubi, bo jesteś biała, i myśli, że 

chcesz mnie jej wykraść.

- Wykraść? Dlaczego miałabym to zrobić?
- Bo nie jestem bezpieczna z wujkiem Luisem. Ona mówi, że to wszystko stało się przez 

background image

niego. - To oznaczało tragedię, która wstrząsnęła jej życiem.

Logiki tej dziewczynki nie dało się podważyć.
- A więc ona sądzi, że ja spróbuję cię jej odebrać. Dlaczego?
Ibby wzruszyła ramionami.
- Ty jesteś gringa, biała. Bardziej spodobasz się policji. No i oddadzą mnie tobie. Tak mówi 

babcia Sylvia. Ona mówi też, że lepiej będzie, jak stąd wyjadę, razem z nią.

Nie   miałam   pojęcia,   co   to   ma   do   rzeczy,   ale   zastanowiłam   się   poważnie,   zanim 

odpowiedziałam:

- Nie wykradnę cię, Isabel. Wiesz o tym, prawda? Wiem, że kochasz swojego wujka i swoją 

babcię. Nie od biorę cię im.

- Obiecujesz? - Ibby spojrzała na mnie, a w jej oczach zalśniły łzy.
- Obiecuję.
- Z krzyżem na sercu?
Zerknęłam mimowolnie na krucyfiks, zawieszony na ścianie obok drzwi. Wbicie go sobie w 

serce wydało mi się okrucieństwem.

- Nie, niemądra, trzeba zrobić tak. - Isabel zsunęła się z krzesła, obiegła stół i pokierowała 

moją dłonią w cztery strony na wysokości, gdzie biło moje doczesne serce. - O, już! Teraz dałaś 
słowo.

Wgramoliła mi się na kolana i pogładziłam ją powoli po włosach, kiedy wtuliła się we mnie, 

szukając ukojenia. Już niemal zasypiała, gdy się odezwała:

- Cassie? - Był to ledwo dosłyszalny, senny szept; przytknęłam palec do jej ust. - Ja czasami 

się boję.

- Ja też. Czasem - wyszeptałam, bardzo cicho. - Nie pozwolę, żeby stała ci się krzywda.
- Przysięgniesz? Na krzyż? Zrobiłam to.
Kiedy dorośli wrócili, Luisowi wyraźnie wyczerpywała się cierpliwość, a Sylvia miała minę 

surową jak krzemień. Uśmiech wykrzesałby z niej iskry.

-   Luis   zgodził   się,   żebyśmy   ściągnęli   moją   siostrę   Veronikę,   która   dzisiejszej   nocy 

przypilnuje Isabel - obwieściła Sylvia. - Pani pewnie zechce zobaczyć Manny'ego i Angelę.

Zupełnie jak gdyby wydawała mi polecenie. Obrzuciłam ją przeciągłym spojrzeniem dżinna 

i pobladła nieco.

- Dziękuję za troskliwość - powiedziałam. Isabel przysypiała na moich rękach, bezwładna, 

ciężkawa i ciepła, a ja poruszyłam nią tak, aby mogła oprzeć głowę o moją szyję. - Położę ją do 
łóżka.

- Pomogę ci - zaoferował bezzwłocznie Luis. Sylvia wydęła usta, ale nie powiedziała nic, 

zbierając ze stołu wymazany syropem talerz, widelec i pustą szklankę.

Isabel nie obudziła się, kiedy układałam ją w jej dziecinnym łóżeczku - zastanawiając się 

przy tym, czy przypadkiem nie należało ono kiedyś do Angeli, gdyż wydawało się wypłowiałe i 
zużyte - a Luis pokazał mi, jak opatulić dziecko. Delikatnie pocałował Isabel w czoło, a po nim ja 
uczyniłam to samo. Jej skóra pod moimi wargami wydawała się miękka jak jedwab i poczułam falę 
emocji, która mnie zaskoczyła.

Czułość.
- Sylvia mnie nie lubi, bo jestem gringa - powiedziałam do Luisa, wyprostowując się. - I boi 

się, że odbiorę wam Isabel.

Wydał się tym zdumiony. Nie wspomniałam mu, że to Isabel wykazała się tak niezwykłą 

przenikliwością, a nie ja sama.

- Tak, cóż, sąd może nie okazać się zachwycony tym, że byłem notowany na policji, a 

Strażnicy  pewnie   nie   zaświadczą   na  moją   korzyść.  Sylvia   twierdzi,   że  chce  zostać   jej   prawną 
opiekunką, co oznaczałoby, że Ibby musiałaby zamieszkać tutaj, a nie ze mną, kiedy dostanę nowy 
przydział.

-   Sylvia   chce   ją   zatrzymać.   -   Luis,   jak   pamiętałam,   obawiał   się   tego   już   wcześniej.   I 

wydawało się, że nie bez powodu.

- Nie dojdzie  do tego. - Luis  odgarnął kosmyk  czarnych  włosów  z buzi dziewczynki  i 

background image

dostrzegłam w nim coś z jego brata, czułość i oddanie. - Sylvia to dobra kobieta, ale nie kocha tego 
dzieciaka aż tak jak ja. A Ibby potrzebuje miłości.

- No i Sylvia nie zdoła jej ochronić - powiedziałam. - A ty tak.
Wyprostował się, spojrzał prosto na mnie, a ja odwzajemniłam to spojrzenie. Przez chwilę 

żadne z nas nie poruszało się ani nie odzywało, a potem Luis skinął niejasno w stronę korytarza.

- Powinienem się przygotować. Na czuwanie przy zwłokach. Posłuchaj, jeśli nie chcesz 

iść...

- Pójdę - stwierdziłam. - Ale należy poszukać kogoś, kto pilnowałby Isabel, nawet z oddali. 

Czy można o to poprosić jakiegoś Strażnika?

- Tak, da się załatwić. Pewnie trzeba będzie zwrócić się do jednego z Ma'atów. Trzech albo 

czterech z nich nadal przebywa w tym mieście. - Przepuścił mnie przed sobą i po wyjściu z pokoju 
Isabel zamknęliśmy za sobą drzwi.

Dom Pogrzebowy Muñoz był podłużnym gmachem z przyćmionymi światłami, miękkimi 

dywanami i cicho grającą muzyką. W drzwiach powitał nas starszy jegomość, łysiejący, z małymi 
okrągłymi okularami na nosie.

Miał na sobie czarny garnitur, podobny do tego, w jaki ubrany był Luis, i wydawał się 

smutny z obowiązku. Jego żałosna mina nie zmieniła się, kiedy witał się uściskiem dłoni z Sylvią, 
potem z Luisem, wreszcie ze mną.

Za namową Luisa przebrałam się z jasnego stroju w ciemniejszy - w parę luźnych czarnych 

spodni, połyskującą czarną koszulę i dopasowany żakiet. Wydawać się to mogło bezużytecznym 
marnowaniem   mocy,   jednak   byłam   całkiem   zadowolona   z   efektu   takiego   zewnętrznego 
przeobrażenia. Nadal mogłam korygować własny wygląd, a zmiana odzieży na inną okazała się 
łatwiejsza niż wcześniej.

Być  może  - niewykluczone  - że uczyłam  się skuteczniejszego  wykorzystywania  swoich 

mocy. W każdym razie mój nowy wygląd nie wywołał niepokoju u dyrektora domu pogrzebowego 
i podążyłam za Sylvią i Luisem długim korytarzem, po otwarciu i zamknięciu kolejnych drzwi. W 
powietrzu pachniało tu mocno kwiatami i płonącymi świecami.

Dyrektor   otworzył   podwójne   odrzwia   i   wszedł   przed   nami   do   pomieszczenia.   Było 

mniejsze, niż się tego spodziewałam, co stanowiło dla mnie niemiłą niespodziankę, i przyłapałam 
się na tym, że zwalniam kroku, zbliżając się do progu.

Znajdowało się tam sześć rzędów czarnych składanych krzeseł, kilka wyściełanych foteli 

nieco dalej z tyłu, stół, księga i pióro. I kwiaty.

I podłużne, wąskie otwarte trumny.
Przystanęłam.
Luis i Sylvia szli dalej, do samego końca, wreszcie Luis zatrzymał się obok matki Angeli; 

Sylvia szlochała, pochylona nad trumną, w której, jak wiedziałam, spoczywa jej córka.

Nie   potrafiłam   się   zmusić   do   tego,   by   do   nich   dołączyć.   Nie   ma   takiej   potrzeby, 

podpowiadał dżinn, będący częścią mnie. Ich istoty porzuciły doczesne powłoki. To taki ludzki 
rytuał. Nie masz z nim nic wspólnego.

Człowiecza część mnie nie chciała znów pogrążać się w żalu i żałobie, a wiedziałam, że tak 

się stanie, jeśli wykonam ten ostatni krok.

Odwróciłam się i wyszłam pospiesznie. Rozgrywały się tu inne, podobne tragedie; rozbite 

rodziny,   zerwane   więzy,   niedotrzymane   przysięgi.   Nie   jestem   człowiekiem.   Nie   biorę   w   tym 
udziału. Nawet w najmniejszym stopniu.

Prawie biegiem dotarłam do drzwi wyjściowych.
Stanęłam   w   wieczornej   ciszy,   obserwując   ostatnie   promienie   słońca   zachodzącego   za 

górami i dysząc spazmatycznie.

- Przykre, co? - powiedział ktoś za mną. Odwróciłam się. Nie usłyszałam, ani nie wyczułam 

obecności nikogo, ani człowieka, ani dżinna i przez moment nie dostrzega łam niczego w cieniu.

Wtedy on wstąpił w smugę nikłego światła. Nie znałam go wcześniej w ludzkiej postaci, ale 

od razu rozpoznałam w nim dżinna. W sferze eterycznej był jasnym płomieniem, ogniem, który 
eksplodował na wszystkie strony i zaraz potem zgasł w zupełnej ciszy.

background image

Miał na imię Jonathan i nie żył.
Upadłam na kolana. Nie miałam takiego zamiaru, ale zdumienie i lęk zrobiły swoje. Roi mi 

się to, pomyślałam. Jonathan nie żyje; nie ma go już.

- Tak, możesz to sobie wmawiać, Cassie. Mogę nazywać cię Cassie? Do licha, będę cię tak 

nazywał, więc musisz się przyzwyczaić - powiedział. W tej chwili wyglądał bardzo, ale to bardzo 
po ludzku - był wysoki, szczupły, zupełnie nieskrępowany w postaci, w jaką się wcielił. Jego włosy 
pobłyskiwały srebrzyście, a jego oczy... oczy miał ciemne niczym księżyc w nowiu. - Tacy jak ja 
nie zupełnie giną. Zamiast tego tak jakby... awansujemy.

Jonathan dzierżył władzę wśród wszystkich dżinnów przez tysiąclecia. Nie przepadałam za 

nim, ale poważałam go - jeśli nie więcej, ponieważ wzbudzał respekt Ashana, a Ashan nigdy nie 
okazał się na tyle głupi, żeby mu się przeciwstawić. W Jonathanie było coś swobodnego, a także 
niebezpiecznie skupionego, coś zręcznie maskowanego przez jego aż nazbyt ludzkie maniery.

Ale on nie żył. Musiał już nie żyć. Wszyscy to odczuliśmy. Jego zgon rozbił cały świat 

dżinnów na kawałki.

- Ja nie... - Mój głos zabrzmiał bardzo dziwnie. - Nie rozumiem. Nie możesz tu być...
Zbył to beztroskim gestem.
- Owszem, nie zatrzymam  się tu, jestem tutaj jakby po drodze. Mam pewne sprawy do 

załatwienia. A więc? Co tam słychać na świecie? Mniejsza z tym, znam od powiedź. Jak zwykle 
balansuje na krawędzi katastrofy, prawda? - Przypatrywał mi się przez chwilę, a potem wyciągnął 
rękę. - Wstań, nie lubię, jak ludzie klęczą.

Kiedy ujęłam jego dłoń, poczułam, że jest prawdziwa. Ciepła i ludzka. Przytrzymałam ją o 

chwilkę za długo, zanim ją puściłam.

- Wszyscy uważają, że nie żyjesz.
- To dobrze. Mówię to zupełnie serio. Przyszła pora, żebym odszedł, a nie było sposobu na 

uczynienie tego bez oddawania mojego miejsca w naszej rozbudowanej strukturze organizacyjnej. 
Jak powiedziałem, wpadłem tu tylko na chwilę, więc nie zależy mi już na różnych rzeczach. Jednak 
pomyślałem sobie, że zajrzę, by się z tobą przywitać.

- Dlaczego?
- Dlaczego? - powtórzył i poruszył brwiami ze zdziwieniem. - No, tak, rozumiem, o co ci 

chodzi; nie byliśmy ze sobą zbyt blisko. Ja byłem szefem i to nazbyt ludzkim jak na twoje gusta. 
Swoją   drogą   tutaj,   na   ziemskim   padole,   nazywamy   to   ironią   losu.   -   Zrobił   teatralną   pauzę,   a 
następnie się uśmiechnął. - Zrozumiałaś już, co zostało ci dane?

- Co zostało mi dane? - tym razem ja powtórzyłam po nim i posłyszałam złość w swoim 

głosie. - A co takie go mi dano? - Przecież wszystko, co posiadałam, zostało mi zabrane. W zamian 
nie dostałam nic.

Uśmiechnął się na to nieznacznie i uświadomiłam sobie, że wie, co myślę.
- Dano ci szansę.
- Szansę? Jaką szansę? Zostałam wyrzucona, okaleczona, wciśnięta w ludzką skórę. Polują 

na mnie i pogardzają mną. Jaka niby w tym szansa?

- Szansa na coś, czego większość dżinnów nigdy nie zazna  -  powiedział Jonathan, który 

narodził się w śmiertelnym ludzkim ciele zaledwie przed kilkoma tysiącami lat, a mimo to wydawał 
się o wiele starszy ode mnie. - Szansa nauczenia się czegoś zupełnie nowego. Szansa odrzucenia 
swojego dawnego życia i ukształtowania się w nowym ciele, odmiennym kształcie, w nowym celu. 
Jesteś teraz jak czysta tablica, Cassie, i to właśnie twoja szansa. - Nie mrugnął nawet okiem i 
dostrzegłam  od blask gwiazd w jego oczach, nieskończone gwiezdne galaktyki,  niewyczerpane 
możliwości. - Albo też okazja do schrzanienia tego wszystkiego, raz jeszcze. Tak czy owak, jesteś 
tu nie bez powodu.

- Znalazłam się tutaj, bo Ashan mnie wygnał. Pokręcił głową.
-   -   W   grę   wchodzi   coś   większego   od   Ashana,   złotko.   Przekonasz   się   o   tym.   Zawsze 

rozumowałaś logicznie, nawet gdy byłaś zimna jak kosmos. Czeka cię batalia. Pomyślałem sobie, 
że uścisnę twoją dłoń, póki jeszcze mogę, życząc ci powodzenia.

Coś poruszyło się na niebie nad nami, jak rozgrzane powietrze nad szosą w czasie upałów, a 

background image

Jonathan raptownie zerknął w górę. Jego ludzkie ciało rozświetliło się, stało się czystym białym 
blaskiem i poczułam błysk ostrych jak stal skrzydeł, gdy przesłoniłam oczy.

Mogłam go dojrzeć nawet przez zamknięte  powieki  i przez palce  na oczach - ogień w 

kształcie  człowieka,  przepełniony energiami,  jakich nie mogłam  tknąć  i których  nie potrafiłam 
rozpoznać.

Jonathan umknął gdzieś poza świat dżinnów, do czegoś, co stanowiło legendę nawet dla nas.
-   Mam   własne   batalie   do   stoczenia   -   zabrzmiał   je   go   głos,   szeptem,   który   rozległ   się 

wstrząsająco   blisko   mojego   ucha.   -   Przemyśl   to,   co   powiedziałem,   Cassiel.   Pomyśl   o   swojej 
szansie. Przypomnij sobie, jak to jest coś czuć. To ważne.

Światło   zintensyfikowało   się,   paląc   moją   skórę   i   odwróciłam   się   z   krzykiem,   gdy  owe 

potężne skrzydła uniosły istotę, która niegdyś była największym z dżinnów, tu i tam, wszędzie.

- Cassiel?
Był  to głos  Luisa.  Obejrzałam się przez ramię,  roztrzęsiona,  i ujrzałam  go stojącego w 

progu, wpatrzonego we mnie z nieskrywaną troską. Na jego twarzy widać było ślady łez, lecz on 
sam wydał się... uspokojony.

- Coś się stało? - zapytał. Niczego nie zauważył. Jonathan był dla niego niewidzialny.
Nie potrafiłam mu tego wyjaśnić. Pokręciłam lekko głową i objęłam się ramionami, usiłując 

opanować zimny dreszcz, jaki mnie przebiegał. Przed krótką chwilą znalazłam się w obecności 
czegoś  tak wielkiego,  że poczułam  się bardzo mała,  i to skłoniło mnie  do zastanowienia  - do 
zapytania samej siebie, czego jeszcze dżinn mógł nie wiedzieć lub nie umiał sobie wyobrazić.

Pomyślałam   o   tym,   kim   niegdyś   byłam   i   mogłam   jeszcze   stać   się   ponownie.   Szansa, 

powiedział Jonathan. Szansa bycia kim? Osiągnięcia czego?

- Już dobrze - powiedział Luis i położył mi dłoń na ramieniu. - To żaden wstyd pokazać, jak 

bardzo byli ci drodzy.

Manny.   Angela.   Luis   sądził,   że   to   ich   opłakiwałam   -   i   w   pewnym   sensie   tak   było; 

pożałowałam wszelkich okazji, których już nie wykorzystają, wszystkiego, co pozostało dla nich 
niespełnione.

Odetchnęłam głęboko i skinęłam głową.
- Tak - odezwałam się i wyłowiłam nutę zaskoczenia we własnym głosie. - Byli mi drodzy.
Luis objął mnie i wprowadził z powrotem do domu pogrzebowego; trzymając go za rękę, 

poszłam spojrzeć po raz ostatni na pierwszych dwoje przyjaciół, jakich zyskałam wśród ludzi.

Poszłam się z nimi pożegnać.
Zaskoczyło mnie to, ile osób przybyło na wystawienie zwłok. Greta, Strażniczka Ognia z 

blizną na twarzy, zjawiła się, żeby złożyć kondolencje, i przez chwilę rozmawiała półgłosem z 
Luisem. Zerknęła ku miejscu na tyłach sali, gdzie siedziałam, i przez krótki moment pomyślałam, 
że zechce pomówić i ze mną, ale skierowała się w inną stronę i wymieniła uścisk dłoni z Sylvią, 
siedzącą na osobności i w milczeniu obok trumny swojej córki.

Niektórzy przyszli z kwiatami. Niektórzy płakali. Wszyscy czuli się tu nieswojo, wobec tak 

drastycznej zmiany, jaka zaszła.

Nikt się do mnie nie odezwał.
Dopiero o ósmej wieczorem zjawił się dyrektor domu pogrzebowego, ten ze smutną twarzą, 

i szepnął mi, że pora już kończyć.

Luis pożegnał się z kilkoma ostatnimi gośćmi, kiedy drzwi z tyłu otworzyły się ponownie i 

wkroczyło pięciu młodzieńców - Latynosów, w codziennych, porozciąganych ciuchach. Mieli na 
sobie ubrania w krzykliwych kolorach, workowate dżinsy i za duże sportowe kurtki, z emblematami 
drużyny UNLV lub klubu San Francisco 49ers.

Czterej z nich się nie liczyli: były to tylko blotki. Przy okazji pewnie też zabójcy pozbawieni 

wyrzutów sumienia.

Miałam jednak oko na tego na przodzie. Był najniższy z całej piątki, szczupłej budowy 

ciała, o gładkiej twarzy bez wyrazu i najzimniejszych oczach, jakie zdarzyło  mi się widzieć u 
człowieka.  Podobnie jak w przypadku  pozostałych  tatuaże pokrywały mu szyję i ramiona.  Był 
młodszy od Luisa o co najmniej dziesięć lat, ale miał w sobie coś wyraziście niebezpiecznego. Luis 

background image

najpierw zastygł w bezruchu na widok intruzów, a potem zwrócił się w ich stronę, kiedy mijali 
Sylvię, dyrektora domu pogrzebowego oraz dwóch czy trzech żałobników, jacy pozostali jeszcze na 
miejscu.   Brat   Manny'ego   rzucił   mi   szybkie   spojrzenie,   a   w   jego   oczach   odczytałam   bardzo 
konkretne polecenie. Wstałam i znalazłam się przy innych obecnych w pomieszczeniu, grzecznie, 
ale stanowczo kierując ich ku drzwiom. Sylvia łypnęła na mnie oburzonym wzrokiem, ale ona także 
pojęła, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Zamknęłam drzwi i zaryglowałam je od wewnątrz, 
odwróciłam się i skrzyżowałam ramiona na piersiach. Trzech z przybyłych  obserwowało mnie, 
oceniając, na ile im zagrażam; dwóch z nich od razu uznało, że wcale. Trzeci - inteligentniejszy od 
pozostałych, jak pomyślałam - nadal nie spuszczał ze mnie wzroku.

-  Hola!  Cześć! - rzucił młody herszt do Luisa i pochylił się nad trumną Manny'ego, aby 

popatrzeć. - Cholera jasna, to twój brat? Niezbyt do ciebie podobny. Zresztą to pewnie wina pudru. 
Wygląda jak puto, jak męska dziwka. W dodatku martwa. Pinche cabron. Rogacz.

Luis   się   nie   poruszył,   nawet   mrugnięciem   nie   zdradzając   gniewu,   jaki   z   pewnością   go 

rozsadzał. Wyczuwałam, jak ów gniew bije od niego niczym żar z hutniczego pieca.

- Okażcie trochę szacunku - powiedział. - I wyjdźcie stąd.
- Szacunku? - Młodzik odwrócił się powoli w kie runku Luisa i uśmiechnął jeszcze szerzej. - 

Ty chcesz ze mną gadać o szacunku, kolego? Załatwiłeś mojego brata. Sypnąłeś go. Więc nie truj 
mi tu o szacunku.

- Cokolwiek zrobiłem twojemu bratu, wy zabiliście mojego - odpowiedział Luis. - Dosyć 

tego. Wynoście się stąd i dajcie nam pochować ich w spokoju.

Chłopak   rozsiadł   się   bardzo   swobodnie   na   dwóch   krzesłach   i   wsparł   stopy   na   brzegu 

trumny.

- Chrzanię was obu - obwieścił. - A strzelaliśmy do ciebie.
Dwóch z przybyłych wyciągnęło zza pasa broń i trzymało ją teraz przy boku. Luis wbił we 

mnie spojrzenie, a ja odsunęłam się od drzwi.

- Mój przyjaciel prosi, żebyście wyszli - powiedziałam. - Proszę, usłuchajcie go.
- Prosisz? Kim jest ta blada suka o ziemistej cerze? - Młodzik nie zaczekał, aż Luis mu 

odpowie. - Zresztą nieważne. Zabijcie ją.

Tamci   zwrócili   się   w   moją   stronę,   kiedy   rozmiękczyłam   metalowe   krzesła,   na   których 

siedział ich szef. Upadł na dywan, zaklął, a Luis ruszył przed siebie, schwycił inne krzesło i ze 
zdumiewającą siłą zdzielił nim w tył głowy pierwszego z facetów, który wycelował we mnie broń.

Rozpędziłam   się,   wyskoczyłam   i   grzmotnęłam   swoim   ciałem   w   tułów   następnego, 

wyrywając mu pistolet z ręki i rzucając tę broń Luisowi. Nie wymagało wielkiej mocy zakłócenie 
impulsów elektrycznych w mózgu trzeciego z intruzów, ale wystarczyło, by tamten zachwiał się i 
upadł. Luis skoczył na niego i także odebrał mu rewolwer, podczas gdy ja ruszyłam, by zająć się 
pozostałymi.

Po kilku sekundach było już po wszystkim. Większość tamtych leżała na podłodze, ich broń 

znalazła się w rękach lub w kieszeniach Luisa, a ich młodociany herszt podnosił się na kolana, by 
stwierdzić, że jeden z pistoletów wymierzony jest właśnie w niego, wraz z zabójczym spojrzeniem 
Luisa.

I zamarł.
Luis odciągnął kciukiem kurek trzymanego rewolweru.
- Zabieraj stąd swoje dupsko, zanim przestanę być taki grzeczny - powiedział. - Twój brat 

dostał to, na co zasłużył. Mój nie. Jeśli chcecie ciągnąć tę wojnę, podejmę ją, a ty padniesz w niej 
pierwszy.   To   dobrze,   że   już   trafiliście   do   domu   pogrzebowego.   Zaoszczędzi   się   cza   su   na 
transporcie zwłok.

- Zastrzel mnie - warknął młodzik. - Lepiej mnie zastrzel, bo jak tego nie zrobisz, to nie 

masz pojęcia, co się z tobą stanie. Nie będziesz miał dokąd pójść, nigdzie się nie ukryjesz. Ani ty, 
ani twoja zasrana rodzinka. A następnym razem załatwimy też dzieciaka.

Ogień zapłonął we mnie, lepki i porywisty jak tornado, i ledwie się pohamowałam, aby nie 

złapać tego gnojka i porozrywać go na krwawe strzępy.

Luis   posłał   mi   ostrzegawcze   spojrzenie,   ze   stanowczym   poleceniem,   bym   pozostała   na 

background image

miejscu.

- Uważaj na nich - rozkazał i skinął podbródkiem w stronę pozostałych facetów. Rzucił mi 

jeden   z   pistoletów.   Schwyciłam   go   w   powietrzu   i   wycelowałam   w   stronę   grup   ki   zeźlonych, 
pobitych mężczyzn. Pokusa pociągnięcia za spust była bardzo silna, a oni musieli wyczuć swoją 
śmierć wiszącą w powietrzu, gdyż żaden z nich się nie poruszył.

Luis wsunął rewolwer, który trzymał, za pasek swoich spodni.
- Pilnujesz ich, Cassiel?
- Tak - potwierdziłam cicho. - Co chcesz zrobić?
- Złamać prawo.
Poczułam   burzę   mocy,   choć   znalazłam   się   tylko   na   jej   skraju;   jej   impet   skupił   się   na 

młodziku. Luis wydawał się unosić w niej, niemal wzlatywać w jej mocnym prądzie, a potem rzucił 
się przed siebie.

Złapał   w   dłonie   czarne,   błyszczące   włosy   wyrostka,   przykładając   mu   kciuki   do   czoła. 

Tamten rozdziawił usta, z których jednak nie wydobył się krzyk.

Kiedy kolana się pod nim ugięły,  Luis przewrócił go na podłogę, nie puszczając głowy 

chłopaka.   Oczy   Luisa   były   niemal   czarne   pod   wpływem   mocy   i   furii.   Skupiałam   uwagę   na 
pozostałych. Kiedy połapali się, że coś złego dzieje się z ich hersztem, postanowili rzucić się na 
mnie. Wdusiłam ich stopy w betonowe podłoże i, śmiejąc się cicho, obserwowałam, jak bezradnie 
młócą rękami i przeklinają.

To, co wywołał Luis, wyrwało się, przepływając jak fala nad tymi facetami i przewracając 

ich   na   podłogę.   Kiedy   jej   macki   dotarły   do   mnie,   poczułam,   jak   moje   zmysły   spływają   ku 
ciemności. Zrobiłam krok w tył i oparłam się o drzwi.

Fala się cofnęła. Mrugając, rozproszyłam iskrzące się zwidy.
Wszyscy intruzi leżeli. Patrzyłam, jak Luis puszcza młodocianego herszta i podchodzi po 

kolei do pozostałych, przykładając im palce do czaszek i robiąc... coś.

Trwało to bardzo długą chwilę i poczułam, że wyczerpuje mu się moc przy ostatnim z nich. 

Skończył i wstał powoli, z wysiłkiem, by po chwili opaść na jedno ze składanych krzeseł.

Obeszłam czterech leżących - którzy wciąż się nie poruszali - i przykucnęłam obok Luisa. 

Chłodny metal broni ciążył mi w dłoni.

- Co takiego im zrobiłeś? - zapytałam.
-   Poprzestawiałem   im   w   głowach   -   odpowiedział.   -   Dosłownie.   Strażnicy   mogą   mnie 

zawiesić za takie sztuczki, ale gdybym czegoś nie zrobił, to ci tutaj ciągle by nas prześladowali. 
Mogliby napaść na Isabel, a do tego nie wolno mi dopuścić. Miałem do wyboru to albo pozabijanie 
ich, a potem następnej bandy i kolejnej. W każdym razie, jak już mówiłem, teraz Strażnicy ma ją 
większe zmartwienia od ścigania tych, którzy łamią przyjęte zasady.

Wydawał się wyczerpany. Delikatnie położyłam dłoń na jego ramieniu, uważając, by nie 

odebrać mu resztki sił.

- A więc oni żyją? - spytałam. Tamci się nie ruszali.
- Śpią. Przebudzą się w ciągu najbliższych minut. A kiedy się zbudzą, nie będą za dużo 

pamiętali. Lolly... to ten bezczelny sukinsyn, herszt Norteño tych tutaj... zapamięta tylko tyle, że 
wyrównaliśmy swoje porachunki. Życie za życie. - Luis drżącą ręką otarł pot z czoła. - I poczuje się 
winny. Za śmierć Manny'ego i Angeli.

- Potrafisz do tego doprowadzić?
- Oficjalnie nie. - Poruszył dłonią i pomogłam mu się wyprostować. - Wynośmy się stąd.
Spojrzałam   za   siebie,   zamykając   drzwi.   Młody   przywódca   szajki,   Lolly,   zwlókł   się   na 

czworakach.   Obawiałam   się   przez   chwilę,   że   odwróci   się,   zobaczy   mnie   i   wszystko   sobie 
przypomni, ale on wydawał się porażony widokiem trumien stojących zaledwie o metr od niego.

Wstał i podszedł do Angeli i dostrzegłam, jak zaciska ręce na drewnianej krawędzi trumny. 

Jego ramiona zaczęły się trząść. Pewnie po raz pierwszy od bardzo dawna ronił łzy za tych, co 
zginęli.

Musiał z tego powodu cierpieć.
Uradowało mnie to.

background image

11

To, co Luis właśnie zrobił, było poważnym pogwałceniem zasad Strażników i wiedziałam 

dlaczego; Strażnicy Ziemi - ci naprawdę potężni - potrafili manipulować pamięcią. Gdy robili to 
odpowiednio dyskretnie, ofiara mogła w ogóle nie podejrzewać, że coś zaszło.

Była to moc, której przerażająco łatwo można było nadużywać i trudno wykryć. Wydaje mi 

się, że Luis nigdy by się nią nie posłużył w normalnych okolicznościach, ale teraz, kiedy Strażnicy 
zajmowali się własnymi  sprawami czy też potencjalnymi  zagrożeniami, nie mógł liczyć  na ich 
pomoc.

Ani na mnie.
- Dlaczego ich nie zabiłeś? - zapytałam Luisa. Znajdowaliśmy się na tyle daleko od Sylvii i 

kierownika zakładu pogrzebowego, stojących obok drzwi, że nas nie słyszeli. Luis pokręcił głową. 
Poruszał się bardzo powoli, koncentrując się na miarowym ruchu swoich stóp, jak gdyby była to w 
tym momencie najtrudniejsza rzecz na świecie.

- To sprawa honoru. Zabijesz jakiegoś Norteño, to ukatrupią ciebie albo i kogoś z twoich 

bliskich. Nie ma końca, kiedy się to zacznie. Może się ciągnąć przez lata. Doprowadzić do wybicia 
całych rodzin.

Krwawe   waśnie   rodowe.   Ta   niezdolność   do   przebaczania   lub   puszczania   czegoś   w 

niepamięć stanowiła jedno z największych zagrożeń dla ludzkiej kultury. Było to coś wspólnego dla 
ludzi i dżinnów. Kiedy usłyszałam wcześniej, jak tamten chłopak mówił o skrzywdzeniu Isabel, 
omal go nie zabiłam. Nie zawahałabym się, gdyby Luisa tam nie było. Po prostu spełniłabym swoją 
groźbę bez względu na konsekwencje. Bez poczucia winy wyszłabym cało z wojny, jaka by się 
rozpętała.

Musiałam przyznać przed sobą, że metoda Luisa była prawdopodobnie lepsza.
Kierownik zakładu pogrzebowego zastąpił nam drogę i rzekł niskim, łagodnym głosem:
- Czy wszystko w porządku, panie Rocha?
- Tak - odparł Luis zachrypniętym głosem. - Moich przyjaciół trochę poniosło z rozpaczy. 

Zapłacę za szkody.

Kierownik  wytrzeszczył  oczy i  ruszył   korytarzem   z  pośpiechem,  który  mógł  się  wydać 

niestosowny. Luis popatrzył za nim.

- Kolejny powód, żeby nie zabijać - stwierdził. - Zwłaszcza że sala jest zarezerwowana na 

moje nazwisko.

Sylvia stała przy wyjściu, przygnębiona i zła. Mięła nerwowo chusteczkę w rękach, a gdy 

podeszliśmy, spojrzała nieprzychylnie na Luisa.

Starałam się pamiętać, że straciła dziecko, ale w tamtej chwili było to trudne.
- Ty i twoi przyjaciele - powiedziała niskim, zjadliwym głosem - lepiej nie pokazujcie się na 

pogrzebie mojej córki. Niech Bóg ma cię w opiece, jeśli to zrobisz.

- Sylvio...
Jej oczy błysnęły, ale łzy w nich bardziej wydawały się zbroją niż wyrazem żalu.
- Ściągnąłeś gang Norteño tutaj? I potem pozwoliłeś im odejść? Co z ciebie za mężczyzna

skoro nie potrafisz bronić swego?

Otworzyła z hukiem drzwi i wyszła sztywnym krokiem. Luis pospieszył za nią - tak prędko, 

jak zdołał w tej chwili - i otworzył drzwi furgonetki od strony pasażera. Musiał pomóc Sylvii wejść 
na stopień.

Nie wyglądała na wdzięczną.
Droga do domu przebiegała w ciszy i drętwej atmosferze, a Sylvia siedziała sztywno między 

nami. W blasku świateł przejeżdżających samochodów nadal wydawała się wyniosła i wściekła. W 
końcu   odłożyła   chusteczkę   i   wyciągnęła   sznur   czarnych   błyszczących   koralików.   Pocałowała 
srebrny,   zwisający   z   nich   krucyfiks   i   zaczęła   przesuwać   paciorki   w   palcach,   poruszając   cicho 
wargami. Paciorki różańca. Byłam zdziwiona, że ten zwyczaj nie zmienił się od tak dawna.

Wydawało się, że Luis nie ma problemów z kierowaniem wozem, ale wyczuwałam jego 

zmęczenie. Ziewnął  rozdzierająco, parkując dużą czarną furgonetkę przed domem  Sylvii, który 
roztaczał wokół siebie ciepły blask. Luis otworzył drzwi od strony kierowcy i wysiadł.

background image

Wyskoczyłam   z   wozu   i   wyciągnęłam   ręce   do   starszej   kobiety.   Spojrzała   na   mnie   z 

dezaprobatą, po czym najwyraźniej doszła do wniosku, że w danej chwili jestem jej mniej niemiła 
niż Luis.

Podniosłam ją z łatwością i postawiłam na betonowym  chodniku. Zrobiła  krok do tyłu, 

chwilowo zbyt zaskoczona, by się gniewać, a Luis okrążył samochód. Spoglądał to na mnie, to na 
Sylvię i westchnął.

- Dzięki - rzekł do mnie. Ale nie tak, jakby naprawdę był mi wdzięczny. - Sylvio, chciałbym 

powiedzieć Isabel dobranoc. Jeśli nie masz nic przeciwko temu.

Nie odpowiadało mu takie pytanie o pozwolenie, ale chyba zrozumiał, że naleganie wywoła 

jedynie w tej kobiecie większy opór.

Sylvia posłała nam kolejne nieufne spojrzenie i skinęła niechętnie.
- Nie obudź jej, jeśli śpi - powiedziała. - To wszystko było dla niej bardzo trudne, no i 

jeszcze te jej złe sny.

Siostra Sylvii, Veronica, siedziała w saloniku i robiła na drutach w świetle cicho grającego 

telewizora. Wstała, by uściskać Sylvię, a następnie, już bardziej powściągliwe, Luisa. Ta duża, 
niemłoda kobieta o twarzy bardziej życzliwej od oblicza swojej siostry nie objęła mnie, lecz skinęła 
mi głową i się uśmiechnęła.

Mała była bardzo spokojna - powiedziała. - W ogóle się nie budziła.
Luis ruszył  korytarzem, pozostawiając Sylvię szepczącą z Veronicą, a kiedy doszedł do 

drzwi pokoju Isabel, coś mnie tknęło.

-   Zatrzymaj   się   -   szepnęłam.   Luis   przystanął   z   ręką   zawieszoną   w   powietrzu;   kilka 

centymetrów od klamki.

- Co się stało?
Nie wiedziałam. To było jakieś przeczucie - czegoś złego. Nic, co potrafiłabym rozpoznać, 

czy to w świecie ludzkim, czy w sferze eterycznej. Tak jakby ktoś tutaj był i zniknął, pozostawiając 
jedynie swój drażniący, gorzki eteryczny zapach.

- Czy jakiś Strażnik pilnował domu?
- Ma'at, mówiłem ci. Oczywiście, że tak.
Odsunęłam Luisa i sama otworzyłam drzwi do pokoju.
Początkowo nie dostrzegłam nic przerażającego; pokój wyglądał tak, jak wtedy,  gdy go 

opuściliśmy, tylko było w nim ciemniej. Połyskująca nocna lampka migotała delikatnym światłem 
na odległej ścianie, rzucając różowy blask na róg pokoju i łóżeczko.

Aura była tutaj mocniejsza. Nie przestrasz dziecka, powiedziałam do siebie i zmusiłam się, 

by podejść powoli i cicho.

Pod kołdrą widać było bezkształtne zgrubienie. Różowe światło układało się w połączone 

zwoje pomiędzy cieniami w fałdach koca.

Powoli odgarnęłam koce i usłyszałam stłumiony okrzyk Luisa.
W łóżku znajdowały się tylko wypchana poducha i szmaciana lalka, której włosy z czarnej 

przędzy leżały na poduszce. Położyłam rękę w miejscu, gdzie wcześniej leżała Isabel.

- Zimne - stwierdziłam. - Nie ma jej od dawna.
Być może nie było jej już wtedy, gdy zaglądała do niej Veronica. Przysiadłam na piętach, 

przyglądając   się   starannie   łóżeczku.   Nie   widać   było   żadnych   oznak   szamotaniny,   niczego   nie 
porozwalano. Żadnego eterycznego śladu agresji.

Isabel nie stało się nic złego.
W każdym razie nie tutaj.
Przyprawiające mnie o szaleństwo widmo śladu umykało mi. Wyczuwałam je już wcześniej, 

ale nie mogłam zmusić  pamięci,  by objawiło się wyraźniej. Unosiło się jak mgła  na krawędzi 
świadomości, ale nigdy nie na tyle blisko, by ukazać się w pełnym świetle.

Trzymałam rękę w łóżku Isabel, tam, gdzie dziewczynka  wcześniej spała. Wyczuwałam 

każde   pojedyncze   włókno   chłodnej   bawełnianej   pościeli.   Czułam   słodki   zapach   włosów   na 
poduszce.

Znikła.

background image

Luis podszedł do szafy i metodycznie przeszukiwał pokój, wołając Isabel po imieniu cichym 

głosem, który stopniowo stawał się coraz głośniejszy i coraz mniej spokojny, gdy kolejne kryjówki 
okazywały się puste.

Ręce mu się trzęsły. Nie tylko drżały, ale trzęsły się jak u człowieka zmarzniętego na kość.
Zajrzał pod łóżko, a potem spojrzał na mnie ponad nim.
- Nie ma jej tutaj, Luis - powiedziałam. Poczerwieniał, a potem zbladł.
- Musi być, tylko się schowała. Isabel! - Tym razem wrzasnął, zerwał się na równe nogi i 

wypadł z pokoik Słyszałam jego kroki, nawoływania, odgłos drzwi otwieranych i zamykanych. 
Gniewne pytanie Sylvii o to, co on wyczynia. Nieco cichsze protesty Veroniki.

I krzyki, kiedy Luis w końcu oznajmił, że dziewczynka znikła.
Stałam bez ruchu, milcząc, wpatrywałam się w brudną szmacianą lalkę. Tę samą, którą 

Isabel trzymała, kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy na frontowym podwórku. Lalce brakowało 
jednego oka z czarnego paciorka, a szew pod prawym ramieniem był rozpruty. Wychodził z niego 
wypłowiały, miękki wypełniacz.

Isabel przepadła.
Ktoś ją porwał. To nie był gang Norteño; znałam teraz ich zapach i wiedziałam, że nie 

zawracaliby sobie głowy uprowadzaniem dziecka, nie oczekując okupu albo nie spodziewając się 
zemsty.  Lolly nie zachowywał się jak człowiek, który zleciłby coś podobnego, chociaż pewnie 
mógłby, gdyby został zmuszony. Nie posunąłby się aż tak daleko, nie w takiej sytuacji.

Zrobił   to   ktoś   inny.   Ktoś   czerpiący   z   mocy.   Strażnik.   A   może   dżinn.   Ktoś,   z   kim 

prawdopodobnie się zetknęłam, komu może nawet ufałam.

Nasi wrogowie popełnili właśnie straszliwy, przerażający błąd w wyborze ofiar. Ja sama w 

szoku i napadzie szału zabiłam w odwecie za śmierć Manny'ego i Angeli. Tym razem, zrobiłabym 
to w sposób zimny i wyrachowany, aby odzyskać dziecko.

Z drugiego pokoju dobiegł mnie głos Sylvii dzwoniącej na policję. Usłyszałam, jak Luis 

osuwa się po ścianie na podłogę pod wpływem rozpaczy, ale jego żal różnił się od mojego. Mój był 
czymś zimnym i obcym.

Wyprostowałam się i wyszłam na korytarz, gdzie Luis siedział jak kukła. Przykucnęłam, by 

spojrzeć mu w oczy.

- Nie ma jej - powiedziałam - ale chyba wiem, dokąd trzeba się wybrać.
- Śladem gangu Norteño...
- Nie. Oni potrafią ostrzelać dom, ale nie są tak głupi, żeby ściągać na siebie śledztwo policji 

w sprawie porwania dziecka. To by ich zniszczyło.

Ręce Luisa wciąż gwałtownie się trzęsły. - W takim razie to jakiś porywacz. Jakiś inny 

cholerny bandzior.

- Nie - odparłam powoli. - Nie wydaje mi się. Myślę że to ma coś wspólnego z nami.
- Z nami? - Obezwładniający lęk znikł z oczu Luisa.
- Co masz na myśli?
- Ktoś chce nas powstrzymać; mamy na to sporo dowodów. Razem i osobno wzięto nas na 

celownik.   Jaki   lepszy   sposób   od   odebrania   nam   dziecka   mógł   ktoś   wymyślić,   żeby   nas 
przystopować,   wiedząc,   że  obojgu  nam  zależy  na   bezpieczeństwie   Ibby?  -  Chciałam,   by  mnie 
zrozumiał. Gdy nie byłam pewna, czy to do niego dotarło, wyciągnęłam ręce i objęłam jego zimne 
dłonie.  -  Luis.   W  tym  pokoju  jest  ślad   mocy.  Strażnika  lub   dżinna,   trudno  mi   stwierdzić,   ale 
musimy się tego dowiedzieć. Wypytać Ma'ata, który miał strzec Isabel. Może kogoś tu przekupiono 
albo obezwładniono. Musimy się dowiedzieć, co się stało.

Wykręcił palce i chwycił mnie mocno za nadgarstki.
Odepchnął mnie. Zakołysałam się do tyłu, ale nie jest łatwo przewrócić dżinna, nawet tak 

niewysokiego jak ja. Moja zwinność zdawała się jeszcze bardziej wprawiać go w złość.

- To twoja wina. - Niemal plunął mi tym w twarz. - To się zaczęło od ciebie, zjawiasz się 

tutaj i wywołujesz kłopoty. Jeśli coś stanie się Isabel...

- Jeśli coś stanie się Isabel - wpadłam mu w słowo - wtedy winni przypłacą to krwią i bólem. 

A potem możesz się na mnie odegrać. Nie będę z tobą walczyć. Już dostatecznie dużo namieszałam.

background image

Oczywiście, miał rację. To wszystko zaczęło się od mojego pojawienia się w Albuquerque. 

Nieumyślnie wywołałam te wypadki, ale faktycznie je wywołałam. Byłam winna Luisowi Rosze 
przysługę,   za   którą   nie   mogłam   się   odwdzięczyć,   nawet   jeszcze   przed   uprowadzeniem   jego 
bratanicy.

Ktoś uderzał we mnie i niszczył wszystkich obok mnie.
Tego nie mogłam darować.
Jako dżinn nie wybaczyłabym tego nigdy.
Luis nie był w stanie złapać tego z Ma'atów, który miał pilnować Isabel. Ja nie mogłam 

odnaleźć go w sferze eterycznej.

To był bardzo zły znak.
- Nie dał się przekupić - stwierdził Luis. - Nie Jim. To niemożliwe, do licha. Był moim 

kumplem i to dobrym.

A więc pewnie zginął. Nasi wrogowie zamordowali go po cichu, nie przyciągając niczyjej 

uwagi, a potem przyszli po dziewczynkę. Wszystko starannie zaplanowali i przeprowadzili.

Zastanawiałam się tylko, dlaczego nie zrobili tego samego z nami.
Zjawili się policjanci. Nie ci sami, którzy zajmowali się dochodzeniem w sprawie śmierci 

Manny'ego i Angeli, ale dostrzegli te same powiązania - dawną przynależność Luisa do gangu i 
śmierć obojga rodziców Isabel. Luisa zabrano na przesłuchanie, chociaż zarówno Sylwia, jak i ja 
twierdziłyśmy  uparcie, że nigdy nie zniknął nam na tak długo z widoku, aby mógł  porwać to 
dziecko.

Gdy przybyli  detektywi  - uświadomiłam sobie, że różnica w sposobie działania między 

wyższymi rangą zwykłymi policjantami była taka jak między dżinnami a Wyroczniami - pytania 
nabrały osobistego charakteru.  Luis  doprowadził  do oczyszczenia  mnie  z podejrzeń  w  sprawie 
zniknięcia Scotta Sandsa, ale już po raz trzeci w ciągu zaledwie kilku dni znalazłam się pod lupą 
dochodzenia w sprawie o przestępstwo.

Wydało mi się naturalne, że uważają to za dziwne, ale też miałam wrażenie, że tracimy 

cenny   czas,   gdy   policja   skrupulatnie   zbiera   ślady,   robi   zdjęcia,   przesłuchuje   podejrzanych   i 
przeprowadza dokładne oględziny w domu, na podwórzu i w sąsiedztwie.

Wciąż jest możliwe, że dziewczynka sama uciekła - powiedziała do mnie kobieta detektyw, 

kiedy stałam na ganku w blasku przenośnych reflektorów. Żółta taśma otaczała cały dom. Wozy z 
dziennikarzami parkowały teraz przy obu końcach ulicy, zatrzymane tam przez policyjne bariery, a 
sąsiedzi   Sylvii   przybyli   tłumnie,   by   się   gapić   i   szeptać   między   sobą.   -   Czy   wydawała   się 
zdenerwowana?

- Oczywiście, że tak - odparłam. - Przecież zginęli jej rodzicie. Nie sadzę jednak, żeby 

uciekła.

Kobieta detektyw uniosła idealnie wydepilowaną brew. Była to niewysoka blondynka, a jej 

uśmiech nosił znamiona wyższości, co nieznośnie mnie irytowało.

- Dlaczego?
- Bo zostawiła swoją walizeczkę - odparłam. Widziałam ją wcześniej w kącie pokoju, z 

kwiecistym deseniem i nalepkami z lalką Barbie. - I lalkę.

Udało mi się zetrzeć z jej twarzy uśmiech.
- Rozumiem.
- Gdyby postanowiła uciec, możliwe, że wróciłaby do swojego domu - powiedziałam. - Ale 

to za daleko jak na takie małe dziecko, nawet gdyby znała drogę.

W   świecie   czyhało   wiele   niebezpieczeństw,   wielu   napastników   gotowych   zaatakować 

bezbronne istoty. Taka perspektywa przyprawiała mnie o mdłości, ale w głębi duszy wiedziałam - 
cóż to za ludzkie uczucie - że Ibby nie uciekła. Została porwana.

Byłam coraz bardziej przekonana, że policja, choć ma dobre intencje, nie potrafi nam pomóc 

w tej sprawie, a im dłużej będziemy tkwić w miejscu, próbując się wpasować w policyjne hipotezy, 
tym gorszy obrót przyjmie sytuacja. Podobnie jak śledczy wiedziałam, że ślady szybko znikają, 
zwłaszcza tak subtelne jak te, za którym miałam podążać.

Gdyby aresztowano mnie jako podejrzaną, bardzo pokrzyżowałoby to moje plany.

background image

- Nie sprawia pani wrażenia zbyt zmartwionej - powiedziała do mnie detektyw.
Zastanawiając się nad tym,  przechyliłam  lekko  głowę, ponieważ  zauważyłam,  że ludzie 

często tak robią.

- Nie sprawiam takiego wrażenia? Pewnie jestem w szoku.
- Nie. To pani przyjaciel, Luis, jest w szoku. I babcia Sylvia. Ale nie pani.
- Pewnie dlatego wydaję się podejrzana.
- Tak pani myśli? - Kobieta uśmiechnęła się ponownie, co sprawiło, że dreszcz silnego 

zaniepokojenia przebiegł mi po kręgosłupie. - Porozmawiamy gdzie indziej.

Wzięła mnie za ramię. Z drugiej strony podwórza Luis przyparty do muru przez innego 

detektywa zauważył, co się dzieje. Nie wiedziałam, co robić - współpraca z policją wydawała mi się 
stratą czasu, a gwałtowny sprzeciw mógłby przynieść efekt przeciwny do zamierzonego - Luis 
jednak   wyciągnął   rękę,   położył   ją   na   ramieniu   detektywa   i   uśmiechnął   się   do   niego   ciepło   i 
serdecznie. Potem wymienił z nim uścisk dłoni i ruszył w moją stronę.

- Nie może pan teraz z nią rozmawiać - oświadczyła policjantka, która się mną zajmowała. 

Ton jej głosu nie zachęcał do sprzeciwu i trzymała mnie za ramię tak samo mocno jak wcześniej. - 
Proszę pozostać ze swoją rodziną.

-   Ona   należy   do   mojej   rodziny   -   odparł   Luis,   Policjantka   spojrzała   na   niego   z   takim 

niedowierzaniem, że nawet ja się uśmiechnęłam. - To daleka krewna.

- Tak? Z jakiej galaktyki? - Policjantka ponownie ujęła mnie za ramię. - No już, proszę pani. 

Idziemy.

- Chwileczkę, pani władzo. - Luis wciąż się uśmiechał, serdecznie i szeroko, ściągając jej 

obojętne spojrzenie. - Dziękuję za wszystko, co pani robi, żeby nam pomóc.

Wyciągnął  rękę. Wiedziałam,  co kombinuje  - była  to sztuczka Strażników  Ziemi,  która 

sprawiała, że ktoś wydawał się sympatyczny i godny zaufania - ale stwierdziłam, że nie podziała na 
tę kobietę. Policjantka miała smugę nieufności tak ciemną jak rdza w swojej kruchej, zgorzkniałej 
aurze.

- Wykonuję swoje obowiązki - odparła krótko i przyłożyła drugą rękę, by pociągnąć mnie za 

ramię. - Ruszamy.

Zerknęłam   na   jej   stopy  i   wyszeptałam   kilka   słów   w   stronę   ziemi.   Widząc,   jak   Luis   w 

starannie   kontrolowany   sposób   posługuje   się   swoimi   umiejętnościami,   przekonałam   się,   że 
subtelności Strażników Ziemi są równie skuteczne, jak brutalna siła.

Splątane pasma zielonej trawy wyskoczyły w górę, oplatając kostki policjantki i oblepiając 

jej miękkie buty. Gdy próbowała zrobić krok, straciła równowagę i na moment przylgnęła do mnie, 
zanim przykucnęła, żeby zobaczyć, co ją trzyma.

- Co u diabła...?
Luis również się pochylił, kładąc dłoń na jej ramieniu, jakby chciał pomóc, i poczułam, jak 

przepływa przez nią silna fala mocy. Trawa odpadła, ale kobieta nie poruszyła się od razu.

- Sprawdziliście nas - odezwał się Luis bardzo cichym głosem. - Nie mamy nic wspólnego 

ze zniknięciem Ibby. Wiecie, że to prawda. Musimy pojechać gdzieś w ważnej sprawie, a pani 
pozwoli nam odejść.

Widziałam, że kobieta usiłuje się mu sprzeciwić. Wszystko zawisło na włosku, a wpływ 

Luisa wydawał się w tym momencie bardzo słaby zarówno w sensie czysto ludzkim, jak i tym 
związanym z mocą.

Nie miałam wiele do dodania, ale zbliżyłam się i położyłam rękę na jego dłoni. Podniósł 

wzrok, świadomy napływu mocy, i pokierował nią z chirurgiczną precyzją, kształtując odpowiedź 
kobiety.

To też było niedozwolone. Strażnicy za takie postępowanie wyrzuciliby go ze swego grona 

lub odebrali moce, czyniąc z niego pustą skorupę. Ale oczy Strażników były teraz zwrócone gdzie 
indziej, a my walczyliśmy o coś więcej niż tylko o przetrwanie. Chodziło o życie Isabel.

Cokolwiek Luis robił, działał na zbyt subtelnym poziomie, bym mogła się przekonać, na 

czym  polegają jego metody,  ale kiedy cofnął  rękę, detektyw  zamrugała,  spoglądając na niego, 
skinęła głową i powiedziała:

background image

- W porządku, dziękuję za pomoc. Możecie oboje iść. Wiem, że się spieszycie.
Odeszliśmy   razem.   Kiedy   dotarliśmy   do   taśmy   otaczającej   teren,   jeden   z   policjantów 

odwrócił się na swoim stanowisku, marszcząc brwi, i wyciągnął rękę, żeby nas powstrzymać. Luis 
spojrzał ponad ramieniem na kobietę detektywa, która stała ze złożonymi rękami w miejscu, gdzie 
ją pozostawiliśmy. Machnęła ze zniecierpliwieniem w stronę policjanta na obrzeżu i przeszliśmy 
pod trzepoczącą taśmą, po czym ruszyliśmy dalej ulicą. Mieliśmy szczęście, że dziennikarzy z gazet 
i   programów   informacyjnych   zatrzymano   za   barierkana.   Wyczuwałam   presję   ich   niezdrowego 
zainteresowania i zobaczyłam skierowane na nas kamery. Nie było to przyjemne.

Ustawiłam Luisa tyłem do kamer w taki sposób, aby zasłonił również i mnie, i spytałam:
- Nie sprawiłeś, żeby nam zaufała?
- Nie mogłem - odparł. - Ib jest jak hipnoza; można sprawić, żeby ludzie zrobili coś, co 

normalnie robią, ale ta kobieta nie ufa nikomu, a nawet jeśli komuś uwierzyła, z pewnością nie 
zaufałaby mnie. Było łatwiej po prostu pchnąć ją dalej na drodze, którą szła. W każdym  razie 
spadajmy   stąd.   Ona   zaraz   zacznie   przeglądać   swoje   notatki   i   stwierdzi,   że   nie   skończyła   nas 
przesłuchiwać, a więc nie mamy za dużo czasu.

- Mogłabym je zniszczyć - zaproponowałam.
- Cassiel, chcemy, żeby policja nam pomogła. Nie chodzi tylko o to, żeby przestali zwracać 

na nas  uwagę. Zniszczenie  ich notatek  zaprowadzi  nas  donikąd - Dotarliśmy do zaparkowanej 
furgonetki, ale otaczali ją technicy pobierający próbki do ekspertyz  laboratoryjnych. Pewnie na 
wypadek, gdyby się okazało, że wszyscy kłamiemy,  świadkowie mówią nieprawdę, a Luis sam 
porwał Isabel. - Cholera - mruknął Luis. - No cóż, wykonują po prostu swoją pracę. Zbyt wielu ich 
tutaj, żeby można było na nich wpłynąć.

- To głupie marnowanie czasu.
- Nie - zaoponował poważnie. - Według statystyk dzieci częściej bywają porywane przez 

członków rodziny niż przez obcych. To ma sens. Nie mam nic przeciwko temu, żeby badali każdy 
możliwy trop.

Zauważyłam, że mój motocykl stoi porzucony przy chodniku, niezbyt daleko od nas. Luis 

dostrzegł   go   w   tej   samej   chwili   i   wymieniliśmy   w   milczeniu   pytające   spojrzenia,   po   czym 
ruszyliśmy w jego stronę.

- Nie mamy kasków - zauważyłam, wsiadając na motocykl.
- Teraz mało mnie to obchodzi.
Poczułam   dociążenie,   kiedy   Luis   usiadł   za   mną   i   objął   mnie,   nisko   przy   biodrach. 

Uruchomiłam silnik. W cichym warkocie motoru było coś, co koiło we mnie lęk i złość.

Luis przesunął się, aby złapać równowagę i wyjechałam na pustą jezdnię.
Zdałam   sobie   sprawę,   że   mamy   pewien   problem:   bez   względu   na   to,   jaki   kierunek 

wybierzemy, będziemy musieli przejechać między dziennikarzami, ponieważ blokowali oba krańce 
ulicy. W wysokiej furgonetce z zamkniętymi oknami byłoby nam łatwiej. Na victory nie mogliśmy 
zachować anonimowości, zwłaszcza że nie mieliśmy kasków.

- Alejka - powiedział mi Luis do ucha. - Tędy.
Skręciłam we wskazaną przez niego stronę, wjeżdżając żwirową dróżką za sąsiedni dom w 

wąską brukowaną uliczkę, pełną powywracanych kubłów na śmieci i odpadów.

- Jedź! - zawołał Luis. - Ruszą za nami, jeśli tylko zdołają!
Dodałam gazu i motocykl wyskoczył do przodu. Luis objął mnie mocniej i pognałam alejką, 

po czym skręciłam pod kątem prostym w następną, która prowadziła na ulicę. Szybko pokonałam 
zakręt   i   ponownie   przyspieszyłam,   ledwo   zdążając   na   światłach   i   wymijając   wolno   jadącą 
ciężarówkę.

- Tutaj, w lewo! - krzyknął Luis, więc posłusznie przejechałam trzy pasy na pełnym gazie, 

niemal przeskakując zakręt. - Dobra, w porządku, zwolnij. Myślę, że wszystko gra.

Maszyna wydawała się rozczarowana powrotem do swojej roli zwykłego środka transportu, 

ale   gdy   ruch   na   drodze   nabrał   tempa,   motocykl   poszybował   gładko,   lśniący   jak   rekin. 
Przyciągaliśmy zaciekawione spojrzenia. Niemal zaczynałam się do tego przyzwyczajać.

- Do twojego hotelu - zakomenderował Luis. - Weźmiesz swoje rzeczy. Nie dam głowy, że 

background image

policja nie będzie chciała przesłuchać nas znowu, więc lepiej, jeśli stąd zwiejemy.

- Musimy jechać - odparłam. Usłyszałam echo głosu Wyroczni z Sedony. Musisz jechać.
- Tak, ale dokąd? - zapytał. Usłyszałam frustrację w jego głosie, zdradzały ją też jego ręce 

zaciskające się na moich biodrach. - Jak ją odnajdziemy?

- Chyba wiem jak - powiedziałam i skierowałam motocykl w stronę motelu.
Przebrałam się; czarne żałobne ubrania zamieniłam na biały skórzany strój do jazdy, który 

włożyłam   na   różową   koszulkę   z   długimi   rękawami.   Zostawiłam   ciemne   spodnie   na   sobie,   ale 
pogrubiłam splot materiału, by przybrał wygląd dżinsów. Moje buty stały się solidne i mocne jak 
klasyczne obuwie do jazdy na motorze.

Tym razem zrobiłam to niemal bez trudu, wchodząc do ciemnego, cichego pokoju. W chwili 

gdy zamykałam drzwi za Luisem, przeobraziłam strój zupełnie. Jeśli to go zdziwiło - jeżeli w ogóle 
coś zauważył - to nic nie powiedział. Usiadł na brzegu starannie posłanego łóżka i spytał:

- Co teraz?
Otworzyłam szufladę szafki stojącej obok łóżka i wyciągnęłam mapy, które kupiłam wraz z 

motocyklem. Były twarde, pokryte plastikiem, i przedstawiały Nowy Meksyk oraz kilka innych 
stanów, także Kolorado.

Rozłożyłam obie na dywanie, po czym usiadłam po turecku z jednej strony. Wskazałam 

Luisowi miejsce po drugiej stronie.

- W jaki sposób nam to pomoże? - Był rozdrażniony i tracił cierpliwość. - Nie potrzebujemy 

map, tylko...

Chwyciłam go za rękę, wyciągnęłam mały srebrny nóż z kieszeni kurtki i jednym szybkim 

pociągnięciem nacięłam mu palec.

- Hej! - krzyknął, próbując mi się wyrwać. Nacisnęłam przecięcie. Pojawiły się rubinowe 

krople, które skapnęły na mapę. Przesunęłam jego palec, aż krople zawisły nad drugą mapą. Dwie 
wystarczyły. Puściłam go.

- Potrzebna nam krew - powiedziałam. - Ty i Isabel jesteście spokrewnieni. Związek nie jest 

taki silny jak z krwią Manny'ego lub Angeli, ale myślę, że to wystarczy.

Luis ssał zraniony palec, rozmyślając, po czym powoli pokiwał głową.
- Mówisz o znajdywaniu podobieństw w sferze eterycznej.
- Strażnicy to robią?
Bez ranienia i puszczania krwi - odparł. - Następnym razem zapytaj, zanim mnie skaleczysz.
Złożyłam nóż i odłożyłam go na bok.
- Wątpię, czy będę musiała pytać następnym razem.
Krople krwi utworzyły bezkształtne plamy na mapach i bez zastosowania woli i energii nie 

oznaczały nic. Wyciągnęłam rękę, a Luis westchnął i podał mi dłoń, tę nieskaleczoną.

Skupiliśmy uwagę na mapach.
Tak naprawdę to, co robiliśmy,  było  o wiele trudniejsze, niż się wydawało;  mapy były 

jedynie reprezentacją ziemi, a nie eterycznego ducha. Gdyby same mapy zostały przeniesione przez 
tereny, które na nich widniały, odwzorowałyby się pełniej w sferze eterycznej. I rzeczywiście trasa, 
którą pokonałam z Albuquerque do Sedony, jasno widniała na sklepieniu niebios, kiedy wzleciałam 
tam, żeby zbadać i ocenić efekty naszych  starań. Reszta planów, z wyjątkiem pewnych  części 
miasta Albuquerque, była jasna i upiorna - ale potem Luis dotknął mapy w świecie rzeczywistym i 
skonfrontował   ją   z   własnymi   przeżyciami.   Mapa   nabrała   głębi,   wymiarów   i   życia.   Stała   się 
miniaturką tego fragmentu świata. Luis, podobnie jak jego brat, dużo podróżował po tej części 
kraju.

Krople jego krwi błyszczały w sferze eterycznej jak ogniste kule, ale ich blask szybko miał 

zblednąć   w   wyniku   naturalnych   procesów   rozkładu.   Zadziwiające,   że   to   samo   paliwo,   które 
ożywiało  komórki  krwi - tlen - również  powodowało ich rozpad. Zawarte  we krwi żelazo  już 
ulegało zmianom na poziomie chemicznym.

W wymiarze matematycznym powiązanie Isabel z Luisem było słabe. Miała połowę DNA 

odziedziczoną po swoim ojcu, a drugą połowę po matce; połowa DNA Manny'ego była identyczna 
z DNA Luisa. W najlepszym razie można było liczyć na dwudziestopięcioprocentowe powiązanie 

background image

między Luisem a Isabel.

Mimo wszystko stanowiło to dość silną więź. Podobieństwa się przyciągają. To jedna z 

podstawowych zasad obowiązujących na tym świecie.

Krople krwi Luisa zabłysły jaśniej, gdy skąpałam je w esencji Ziemi. Potoczyły się bardzo 

powoli po plastikowej powłoce mapy, wytyczając drogę strużkami z Albuquerque...

...w kierunku północnym, prosto na północ, wijąc się wzdłuż autostrady prowadzącej do 

Kolorado.

Krople krwi na mapie Nowego Meksyku zadrżały i zatrzymały się tuż przed miastem o 

nazwie Counselor.

Na drugiej mapie krople pokazały to samo.
- Jicarilla, rezerwat Apaczów - powiedział Luis. - Ona tam jest.
Krople i teraz już ledwie błyszczące w sferze eterycznej - przesunęły się do przodu.
- Tam właśnie się teraz znajduje - przyznałam. - Ale się przemieszcza.
Porzuciliśmy sferę eteryczną i wytarłam krew z zafoliowanych map, a potem złożyłam je i 

schowałam do wewnętrznej kieszeni swojej kurtki.

Spoglądaliśmy na siebie w milczeniu przez długą chwilę, wreszcie Luis spytał:
- Czujesz się na siłach?
- Żeby odnaleźć Isabel? Tak. - Nie trzymałam go już za rękę, miałam więc jedynie niewielki 

dostęp do sfery eterycznej, ale jego aura zrobiła się wyraźnie ciemna. - Ty nie.

Zamrugał.
- Co takiego?
- Potrzebujesz odpoczynku. Nie możesz spać na motocyklu. Musisz być przytomny i czujny.
Pokręcił głową.
-   Nie   ma   na   to   czasu.   Liczy   się   każda   minuta,   Cassiel.   Co   będzie   jeśli...   jeśli   oni   ją 

skrzywdzą... - Nie chciał myśleć o wszystkich tych strasznych rzeczach, które mogłyby przydarzyć 
się dziecku, i ja też nie.

- Jeśli zrobią jej coś złego - wpadłam mu w słowo - dowiemy się o tym. - Czułam, że to 

prawda. Więź, którą utworzyliśmy,  była dostatecznie silna, a moce Luisa jako Strażnika Ziemi 
jedynie wzmacniały to powiązanie.

- Luis, musisz odpocząć. Jeśli tego nie zrobisz, nie będziesz mógł przekazać mi energii i ta 

podróż pójdzie na marne. Nic nie osiągniemy.

Nie chciał spać. Kiedy ułożyłam go na łóżku i położyłam mu rękę na czole, wciąż walczył z 

ogarniającym go snem. Był zbyt zmęczony, by mógł dalej działać - wyczuwałam to - ale jakaś inna 
jego część nie chciała się odprężyć. W ciągu ostatniej doby zużył mnóstwo energii i nie rozumiałam 
jego oporu.

Schwycił   mnie   za   nadgarstek,   ale   nie   odsunął   mojej   dłoni   z   czoła.   Nawet   z   bliskiej 

odległości, w półmroku, jego ciemne oczy wyglądały jak cieniste kręgi.

- Obiecaj mi - powiedział. - Obiecaj, że sprowadzisz ją z powrotem, nawet jeśli coś mi się 

stanie. Przyrzeknij.

- Zrobię to - odparłam.
- Powtórz.
- Zrobię to.
Jego palce się zacisnęły.
- Jeszcze raz.
- Obiecuję - rzekłam. Pochyliłam się do przodu, by przesunąć palcami po jego rozchylonych 

wargach. - Śpij.

Zamknął oczy, a jego dłoń zaciśnięta na moim nadgarstku rozluźniła się i osunęła.
Zamierzałam musnąć go tylko, ale jego usta były tak ciepłe i miękkie pod moimi palcami, że 

dotykałam ich dłużej.

Aż   do   chwili,   kiedy   upewniłam   się,   że   usnął,   a   wtedy   podeszłam   do   niewielkiego 

poplamionego fotela przy oknie. Wyjrzałam na parking. Niewiele się tam działo i zdawało się, że 
nikt nie interesuje się naszym pokojem.

background image

A   jednak   jakiś   złodziej   podszedł   do   mojego   motocykla,   rozglądając   się   dookoła,   żeby 

sprawdzić, czy ktoś go nie widzi. Gdy próbował przetoczyć maszynę, rozmiękczyłam asfalt pod 
jego stopami, unieruchamiając go, i otworzyłam okno. Gapił się na mnie, próbując wyswobodzić 
się z pułapki, która musiała mu się wydać jakimś koszmarem.

-   Zostaw   to!   -   zawołałam   i   sprawiłam,   że   odzyskał   twardy   grunt   pod   nogami.   -   Nie 

przychodź   tu   więcej.   -   Zdawało   mi   się,   że   chyba   powinnam   powiedzieć   coś   bardziej 
konstruktywnego. - I nie kradnij.

Spojrzał na swoje poplamione naftą sportowe buty i uciekł.
Wróciłam na fotel i zanim nastał świt, zapadłam w lekki sen pełen marzeń.
Obudził mnie zapach parzonej kawy i płynącej wody. Prysznic. Luis się mył. Czułam się 

zesztywniała   i   obolała,   ale   było   mi   dość   ciepło.   Spojrzałam   na   siebie   i   stwierdziłam,   że   Luis 
przykrył  mnie kocem,  kiedy spałam. Wstałam,  złożyłam  przykrycie  i podeszłam do dzbanka z 
kawą. Nalałam dwie filiżanki i zaniosłam je do łazienki.

Za plastikową zasłoną było widać zarys sylwetki Luisa. Postawiłam filiżankę na blacie.
- Cassiel? - Odgarnął zasłonę na bok, wystawiając tylko głowę. - Co ty wyprawiasz, do 

diabła?

- Przyniosłam ci kawę - odparłam.
- Dobra, dzięki, ale... - Westchnął. - Nie wiesz, co to takiego prywatność, prawda?
Obdarzyłam go niespiesznym, lekkim uśmiechem.
- Myślisz, że chciałam zobaczyć cię nagiego?
Nie odpowiedział, gdy tak to ujęłam. Zaciągnął zasłonę z powrotem.
Oparłam się o blat i popijałam kawę, patrząc jak cień sylwetki Luisa się porusza, a kiedy 

woda przestała lecieć, wróciłam do sypialni.

Luis ubrał się szybko i zajęłam jego miejsce w mocno nagrzanej łazience. Chłodniejsze 

powietrze sypialni miło owiało moją wilgotną skórę, kiedy po kąpieli wyszłam z ubraniami na 
ramieniu.

Naga.
Luis spojrzał na mnie, jakby mimowolnie dokonywał inspekcji, potem jednak odwrócił się 

ode mnie. Nie odzywałam się, wciągając bieliznę i ubranie, warstwa po warstwie, a na koniec 
wkładając skórzaną kurtkę.

- Nie jestem nieśmiała - zapewniłam go. - To nie jest cecha dżinnów.
- Tak - przyznał. - Zauważyłem. - Jego głos brzmiał bardzo dziwnie. Zerknął na mnie przez 

ramię, zobaczył, że się ubrałam, i ponownie zwrócił się do mnie twarzą. - Straciliśmy dużo czasu.

- Nie więcej  niż  gdybyśmy  pojechali  dalej  w takim  stanie jak wczoraj, natknęli  się na 

naszych   wrogów   i   dostali   od   nich   w   skórę   -   odparłam.   -   Natrafiłam   na   ślad   Ibby   w   sferze 
eterycznej. Już ich nie zgubię.

Chyba   że   odkryją   sztuczkę,   którą   się   posłużyłam,   żeby   stworzyć   powiązanie,   i   znajdą 

sposób, by je przerwać.

Miałam nadzieję, że porwali dziecko z jakiegoś konkretnego powodu, gdyż najłatwiejszym 

sposobem na przecięcie wspomnianego łącza było zabicie Ibby.

Luis dopił kawę.
- Chodźmy.
Zatrzymaliśmy się na krótko, żeby kupić kaski i ruszyliśmy w dalszą drogę. Do rezerwatu 

nie   było   zbyt   daleko.   Za   Albuquerque   krajobraz   Nowego   Meksyku   zdominowały   przykurzone 
barwy ochry i czerwieni. Lokalna roślinność była bardziej wytrzymała, niewymagająca i odporna 
na surowe warunki.

Poczułam z nią dziwną więź.
Podczas jazdy oceniłam kondycję Luisa. Nabrał sił, a jego zasoby mocy się odnowiły. U 

Strażników zasoby te napełniały się energią z otaczającego świata; był to rodzaj osmozy asymilacji, 
z którą, jak mi się wydawało, sama nie potrafiłam sobie radzić. Łatwiej byłoby wchłonąć część tej 
mocy poprzez kontakt ze skórą, ale odkryłam, że jeśli się skoncentruję i zachowam ostrożność, 
mogę ściągać niewielkie dawki energii nawet przez warstwy odzieży w miejscu, w którym ręce 

background image

Luisa obejmowały mnie w pasie.

Zadrżałam z ulgą, kiedy jego ciepła energia wniknęła w moje zgłodniałe tkanki, ale nie 

sądziłam,   żeby   Luis   to   odczuł.   Doznanie   to   prawdopodobnie   zagubiło   się   gdzieś   wśród   drgań 
motocykla, gdy pędziliśmy, pokonując długie kilometry po pustej szosie.

Mapa pokazała nam trasę, którą podążała Isabel, ale analizując inne możliwości dojazdu, 

znaleźliśmy drogi o lepszej nawierzchni, gdzie mogłam dodać gazu, i pognaliśmy o wiele szybciej. 
Łamaliśmy przepisy, ryzykując w ten sposób, lecz podobnie jak Luis rozpaczliwie chciałam skrócić 
czas dotarcia do celu.

Porywacze Ibby mogli być tymi samymi ludźmi, którzy wcześniej tak brutalne zaatakowali 

Manny'ego, mnie i Luisa. Najpewniej nie mieli litości i względów dla niewinnych i nie byłam 
pewna, czy młody wiek Isabel ma dla nich jakieś znaczenie.

Po dwóch godzinach przekroczyliśmy granicę rezerwatu Jicarilla. Niewiele wskazywało na 

to,   że   wjechaliśmy   na   jego   teren   -   tylko   wyblakłe   znaki;   surowy   krajobraz   specjalnie   się   nie 
zmienił. Przebiegała przez niego autostrada stanowa numer 537.

Zatrzymałam się na poboczu zakurzonej szosy, w miękkim piachu, żeby wejść do sfery 

eterycznej. Isabel była już gdzie indziej, przemieszczając się dalej, ale zbliżaliśmy się do celu... 
Pozostały nam najwyżej jeszcze dwie godziny jazdy.

Zastanawiałam się, czemu nasi wrogowie poruszają się tak wolno. Z pewnością pięcioletnie 

dziecko nie mogło aż tak ich spowolnić.

Chyba   że...   chodziło   im   właśnie   o   to,   żebyśmy   za   nimi   podążali.   Po   co   mieliby   nas 

atakować, trwoniąc energię, skoro mogli zmusić nas do marnotrawienia naszych własnych zasobów 
w pogoni - i w końcu nas złapać?

Nie rozmawiałam o tym z Luisem, lecz wiedziałam, że doszedł do takich samych wniosków. 

Technika, jaką się posługiwaliśmy, by wytropić dziewczynkę, była dość niezwykła, niemniej znana 
Strażnikom Ziemi. Prawdopodobnie zastosowaliśmy oryginalną taktykę pościgu, jeśli jednak nasi 
przeciwnicy byli tak zdeterminowani, jak przypuszczałam, pewnie zaplanowali jakiś kontrmanewr.

A rezerwat Jicarilla rozciągał się przez granicę, od Nowego Meksyku do Kolorado.
- Co ty wyczyniasz? Musimy jechać dalej! - zawołał Luis zdziwiony, że się zatrzymałam. 

Zawczasu załatwił swoje potrzeby fizjologiczne, a ja mogłam z tym zaczekać. - Coś nie tak?

- Nie wiem - odparłam. - Ilu jest Strażników Ziemi między tym miejscem a granicą stanu 

Kolorado?

- Żaden. Mamy kłopoty kadrowe, jak wiesz, a poza tym z tego, co słyszałem, pozostał tylko 

jeden czy dwóch w całym stanie. Większość najwyższych rangą wyjechało na wezwanie Lewisa. 
Nie ma ich teraz w kraju.

Pokręciłam lekko głową.
- Czy tobie też kazali wyjechać?
- Tak. - Jego ton nie zachęcał do dalszej rozmowy na ten temat. - Czemu tak nagle martwisz 

się o Strażników?

Wbiłam wzrok w daleki, drgający horyzont, gdzie czarna wstęga szosy wznosiła się pod 

niebo na widnokręgu, i wyciągnęłam rękę do Luisa. Ujął ją po chwili wahania' i tym razem to ja 
prowadziłam,   gdy   wznosiliśmy   się   do   sfery   eterycznej.   Nie   poszybowaliśmy   zbyt   daleko.   Nie 
musieliśmy.

Kiedy   powróciliśmy   na   ziemię,   Luis   zadrżał,   wchodząc   ponownie   w   swoje   ciało,   i 

powiedział:

- Do licha, miałem nadzieję, że nie będą wiedzieli o naszym pościgu.
- Ja też na to liczyłam - odparłam. - Kaski.
- Kaski utrudniają widoczność - zauważył. - Będziesz jechała prawie na ślepo.
-   Połóż   mi   rękę   na   plecach   -   poprosiłam.   -   Na   gołej   skórze.   Mogę   posłużyć   się 

nadnaturalnym eterycznym superwzrokiem, jeśli mnie nie puścisz.

- Myślisz, że uda ci się tak jechać?
Na ślepo? Posługując się jedynie dezorientującymi informacjami w sferze eterycznej? Być 

może. Jaki miałam wybór?

background image

Patrzyłam, jak widnokrąg staje się coraz bardziej zamglony, po czym zanika jak brudna 

smuga, rozmazująca się na jasnym błękitnym niebie w nierówną, powiększającą się krechę.

To, co pokazywałam Luisowi w sferze eterycznej, było zbliżającą się burzą piaskową. I to 

groźną.

Włożyłam kask. Nie mógł uchronić mnie przed wszystkimi zagrożeniami, ale przynajmniej 

umożliwiał oddychanie podczas piaskowej burzy - dopóki plastik się nie uszkodzi. Wolałam nawet 
nie brać pod uwagę takiej możliwości. Poczułam, jak siedzący z tyłu Luis wkłada swój kask, po 
czym wsuwa mi ręce pod kurtkę, wyciąga mi koszulę ze spodni i kładzie ciepłe dłonie po obu 
stronach talii, na gołej skórze.

Powiązanie między nami stało się mocniejsze i odetchnęłam głęboko.
- Nie wychylaj się - powiedziałam. - Nie mam pojęcia, na co jeszcze możemy się natknąć w 

ciemności.

Dodałam   gazu,   wyrzucając   piach   w   nieruchome   powietrze,   zjechałam   na   twardą 

nawierzchnię   szosy   i   victory   prawie   wrył   się   w   asfalt,   wydając   z   siebie   ryk.   Pędziłam   coraz 
szybciej. Przypominało mi to dawne czasy, konie pędzące w stronę linii nieprzyjaciela i rycerzy 
walczących na kopie - aby zabić lub samemu zginąć.

Czerwona wstęga nad horyzontem kipiała jak atrament wlany do wody. Wyczuwałam siły, 

które  nią kierowały - energie  nie  Ziemi,  lecz  Pogody,  współdziałanie  mas  zimnego  i  ciepłego 
powietrza, tworzącego ten zabójczy i wybuchowy huragan. W wilgotniejszym klimacie przyniósłby 
on pioruny i deszcz, lecz tutaj tylko smagał ziemię, wznosząc drażniący piach i żwir, które ścierały 
się, wzbudzając w burzy piaskowej własną energię.

Pierwszy podmuch wichru zatańczył na prerii, kierując się wprost na nas. Tornado - taka 

nazwa przyszła mi najpierw do głowy, ale wiedziałam, że nie jest właściwa. Gustnado. Nie miało 
znaczenia, jak to się nazywa, ważne było tylko, że potężny podmuch uderzył w nas z całą siłą. 
Tylne  koło  motocykla  zakołysało  się przez  moment,  po czym  znowu odzyskało  przyczepność. 
Zbliżająca się ściana piasku stawała się coraz ciemniejsza - wciąż była czerwonawa, lecz teraz 
stopniowo przechodziła w brąz, przesłaniając coraz więcej światła. Wkrótce miała całkiem zaćmić 
słońce.

- Nie damy rady! - krzyknął za mną Luis. Nie miałam czasu na odpowiedź. To prawda: nie 

mogliśmy poskromić burzy piaskowej, ale ja nawet nie próbowałam tego osiągnąć. Chciałam tylko 
znaleźć w niej względnie spokojniejsze pasmo, przez które udałoby się przejechać. Mogliśmy to 
zrobić. Byłam pewna, że się uda.

Nie miałam wątpliwości do momentu, w którym uświadomiłam sobie, jak potężna jest w 

rzeczywistości ta burza. Z daleka wyglądała groźnie, ale teraz wydawała się monstrualna i wciąż się 
nasilała.   Zakrywała   horyzont   czerwono   -   brązowymi   falami,   marszcząc   się   niczym   jedwab   i 
rozciągając pod niebo.

Zakurzona,   rozklekotana   furgonetka   z   hukiem   wyjechała   z   bocznej   drogi,   skręciła   i, 

minąwszy nas, popędziła w przeciwnym kierunku. Usłyszałam, jak kierowca woła coś, chcąc nas 
ostrzec. Uciekał.

Działał   rozważnie.   Ale   po   drugiej   stronie   tej   ściany   znajdowało   się   dziecko,   którego 

szukaliśmy, i nie zamierzałam przyznać się do porażki. Jeszcze nie.

- Zatrzymaj się! - wrzasnął Luis. Ledwo go usłyszałam przez nasze dwa stykające się ze 

sobą kaski, mając wrażenie, jakbyśmy znajdowali się w próżni, w przestrzeni kosmicznej, a nie na 
bezpiecznym gruncie. - Nie damy rady!

- Damy! Uważaj! - poleciłam. Pochyliłam głowę, zacisnęłam mocniej ręce na kierownicy 

motocykla i dalej mknęłam przed siebie.

Uderzyliśmy  w  ścianę   piachu,  czy  też  raczej  ona  uderzyła  w   nas,  z  taką  siłą,  jakby w 

poprzek drogi ktoś rozciągnął sieć. Gdybym nie przywarta kurczowo do motocykla, spadlibyśmy z 
maszyny na łeb, na szyję i pewnie byśmy zginęli. Victory wpadł w poślizg i próbowałam nad nim 
zapanować, ale w otaczającej nas ciemności i smagającym piasku nie dostrzegało się kierunków ani 
kształtów.   Którędy   naprzód?   Nawet   intuicja   mnie   zawodziła   i   poczułam   się   bezradna.   Burza 
osiągnęła takie nasilenie, że skwierczała od własnej energii i mocy, stając się potworem, niemal 

background image

żywym, którego celami były ekspansja, pochłanianie wszystkiego i narastanie. Życie w najbardziej 
pierwotnej formie.

Nadnaturalny, eteryczny superwzrok trochę pomagał. Zaczerpnęłam nieco mocy z rąk Luisa 

obejmujących mnie w pasie i przelałam ją przez ciemność w postaci linii prostej jak promień lasera 
w   kierunku,   który,   jak   mi   się   zdawało,   wiódł   na   północ.   Nawet   dzięki   mocy   Luisa   i   swojej 
zdolności do wzmacniania jej i kontrolowania osiągnęłam zaledwie tyle, że w nawałnicy pojawiła 
się wąska szczelina, w której piach był tylko gęsty, a nie dławiący.

Znowu   przyspieszyłam,   podążając   za   tą   linią.   Wokół   wirowały   i   smagały   nas   ściany 

ciemności.   Osłona   na   twarz   w   moim   kasku   najpierw   popękała,   a   potem   zaszła   mgłą   od 
nieubłaganych podmuchów wiatru. Poczułam ostry ból w nodze i w ramieniu. Kamienie. Nasilająca 
się burza piaskowa podrywała z podłoża coraz więcej różnych szczątków i przedmiotów. Niekiedy 
bywają to kawałki metalu, druty kolczaste i drewniane słupy.

Kawałek drutu kolczastego mógłby odciąć mi głowę z taką łatwością jak miecz i na moment 

opuściła mnie odwaga. Doprowadzę do tego, że oboje zginiemy. Co się wtedy stanie z Isabel?

Przed nami coś zamigotało w mroku. Posługując się eterycznym superwzrokiem, ujrzałam 

dezorientującą   plątaninę   kolorów,   z   trudem   rozpoznawalnych   wzorów;   nie   było   tam   nic,   co 
mogłabym zidentyfikować...

I wtedy nagle, zupełnie niespodziewanie, wzory te rozłożyły się w szare linie, nabierając 

kształtów. Był to samochód i jechał prosto na nas.

background image

12

Nie zdążyłam ostrzec Luisa, ale trzymał się mnie kurczowo i uznałam, że nie spadnie z 

motocykla.

Skręciłam ostro, wyjeżdżając z niewielkiego tunelu nieco jaśniejszego powietrza w sam 

środek burzy. Nie miałam wyboru, ale i tak było to bez znaczenia, Usłyszałam syk, gdy mój but 
otarł się o oponę mijającego nas wozu, a pęd powietrza omal nas nie wywrócił.

Nie mogłam tego zobaczyć, ponieważ tutaj, w tym pozbawionym światła piekle, nie było 

niczego poza wyjącym wściekle wiatrem, smagającym piaskiem oraz ciemnością. Znowu straciłam 
orientację,   chociaż   wciąż   miałam   szosę   pod   kołami.   Musiałam   zwolnić   nie   wiedząc,   dokąd 
prowadzi droga, i zakasłałam, kiedy piach zaczął przenikać przez brzegi osłony twarzy w kasku, 
pokrywając mi twarz drażniącym pyłem i dławiąc mnie.

Luis miał rację. Nie wyjdziemy z tego cało.
Boisz się, szeptało we mnie widmo dżinna. Zupełnie jak człowiek.
Kiedyś   może   uznałabym   to   za   śmieszne   lub   za   coś,   co   zasługuje   na   pogardę.   Teraz 

stanowiło dla mnie kwestię przeżycia. Wszystkie nerwy w moim ciele wyły z bólu. Miałam ochotę 
się skryć, zwinąć w bezpieczny kłębek i czekać, aż te straszne chwile przeminą.

Tak   myśli   twoje   ciało,   przemówił   we   mnie   duch   dżinna.   Oni   właśnie   chcą,   żebyś   tak 

postąpiła.   I   miał   rację.   Jeśli   to   burza   wzniecona   przez   Strażników,   mogła   tkwić   w   miejscu, 
zdzierając skórzaną kurtkę z moich pleców i skórę z mojego ciała, całkiem jakby testowano na niej 
maszynę do piaskowania.

Intuicyjnie  wybrałam kierunek i wcisnęłam gaz do dechy.  Gdybym  zjechała  z szosy na 

piaszczyste pobocze, rozbilibyśmy się i zginęli w tej burzy. Nie zrobię tego, postanowiłam wbrew 
lękowi, który we mnie narastał. Panuję nad sytuacją.

Opony buksowały w ciemności po żwirze. Wzięłam gwałtowny wdech, Zakrztusiłam się i 

zakasłałam. Moje usta pokrywał pył.

Na kierownicy motocykla zatańczyły gorące niebieskie iskry.
Znowu  skręciłam   w   lewo,   wykonując   energiczny   ruch   ramieniem,   na   ślepo   odnalazłam 

skraj, a następnie skoncentrowałam się na krótkich i płytkich oddechach, kiedy pędziliśmy w tę 
kipiącą, morderczą ciemność.

Coś twardego i gorącego uderzyło mnie w udo i poleciało gdzieś dalej. Metal, pomyślałam. 

Najprawdopodobniej drut.

Szybciej.
Burza nie mogła trwać wiecznie. Nawet najpotężniejszy Strażnik albo największy dżinn nie 

potrafiliby zbyt długo utrzymać takiego skupienia energii. Pogoda była najbardziej niestabilną z sił, 
rozpraszającą się pod wpływem własnego brzemienia.

Eteryczny   superwzrok   nie   wskazał   nic,   jedynie   chaos,   niekończące   się   morze   błysków, 

tumanów i mgły.

Porysowana, starta osłona twarzy w kasku pękła z odgłosem przypominającym grzmot i 

struga piasku, która się pod nią wdarta, chłostała mi głowę. Zacisnęłam piekące oczy. Jechałam 
dalej na ślepo.

Nie mogłam zaczerpnąć powietrza, a więc wstrzymałam oddech, z trudem tłumiąc odruch 

kaszlu.

Już prawie docieraliśmy do celu. Niemal...
Przebiliśmy się przez skraj burzy piaskowej w ciszę i lotny, miałki pył, podobny nieco do 

dymu. Niebo nad nami było matowo pomarańczowe, a słońce wyglądało jak wyschnięta plama.

Nie było już szosy, tylko ławica piasku.
Zatrzymałam motocykl, wpadając przy tym w lekki poślizg, i chwyciłam za kask. Sprzączki 

wydawały się zamarznięte, a kiedy w końcu udało mi się je rozpiąć, osłona na twarz rozpadła się na 
dwie części. Plastik był szary i zamglony jak oczy trupa.

Z przodu kasku odpadła farba, pozostawiając matową  szarzyznę.  Kiedy rzuciłam  go na 

ziemię, wysypała się z niego struga piachu. Jeszcze więcej pyłu posypało się z mojej pochylonej 
głowy.   Zakasłałam  spazmatycznie,   wypluwając  mnóstwo   kurzu, i  wreszcie  poczułam,  jak Luis 

background image

odrywa ode mnie ręce. Pomyślałam, że zostaną mi sińce w miejscach, gdzie się mnie trzymał, 
wyraźny ślad po każdym odciśniętym palcu.

Luis zsiadł z motocykla i przeszedł chwiejnie kilka kroków, usiłując ściągnąć z głowy kask. 

Moje ciało częściowo osłaniało go podczas burzy, lecz mimo to kiedy się odwrócił, jego twarz 
przypominała błotnistą maskę ulepioną z potu i kurzu. Zakasłał i splunął, chwytając się dłońmi za 
kolana i kręcąc przy tym głową.

- Nie do wiary, że nam się udało - wychrypiał. Przekonałam się, że w ogóle nie mogę 

mówić. Gardło odmawiało mi posłuszeństwa. - Nic ci nie jest?

Odpowiedziałam mu gestem, wznosząc kciuk do góry. Przez moje znękane ciało przebiegł 

strumień ciepła, ekstatycznej radości.

Ocalałam. Przedarłam się przez burzę i przeżyłam. Jako dżinn nigdy nie wiedziałam, jak to 

jest,   gdy   pokona   się   takie   przeciwności.   To   tylko   adrenalina,   zadrwiła   ta   dawna   część   mnie. 
Złudzenia i hormony.

Za  nami  burza  piaskowa  potoczyła   się  dalej, wyjąc,  czarna   jak  noc.  Nie mogliśmy   nic 

zrobić, by ją zatrzymać, zresztą wcale nie miałam ochoty tego próbować.

Zwróciłam się w stronę Kolorado, dokąd wciąż prowadził ślad Isabel.
Żadne   z   nas   nie   pociągnęłoby   dłużej   bez   odpoczynku.   Okazja   pojawiła   się   w   postaci 

podniszczonego,  pustawego  przydrożnego  motelu  w  pobliżu  granicy  stanu.  Jeśli  miał   on  jakąś 
nazwę, to nie zauważyłam jej; była tylko rdzewiejąca, trzepocząca na wietrze tablica z napisem 
„Motel”, a poniżej informacja: „Pokoje z telewizją kolorową i klimatyzacją”.

Motocykl   krztusił   się   tak   samo   jak   ja   i   liczyłam   na   to,   że   piaskowa   burza   niezbyt   go 

uszkodziła. Miał poobijane krawędzie, pogięte i spiłowane, lecz najwyraźniej nic poważnego mu 
się nie stało. Nie dało się tego powiedzieć o mnie.

Wynajęłam   pokój,   posługując   się   językiem   migowym   i   otrzymaną   od   Strażników   kartą 

kredytową na nazwisko Leslie Raine. Recepcjonista za starą, spękaną ladą wyglądał młodo i był aż 
nazbyt podekscytowany widokiem klientów.

- Wpadliście w tę piaskową burzę? - zapytał, wpychając moją kartę kredytową w stary typ 

czytnika. - To macie szczęście, że przeżyliście - dodał. - Proszę bardzo. - Oddał mi kartę. - Proszę 
tu podpisać.

Podpisałam   się   tam,   gdzie   mi   kazał,   wpisując   nazwisko   z   karty.   Chłopaka   wyraźnie 

intrygowały moje różowe włosy - których kolor nadal przebijał przez warstwę kurzu.

- Nie jesteście tutejsi - stwierdził. - Z Dallas? Z Los Angeles? Z Las Vegas?
- Z Albuquerque - odparł Luis i zakasłał. - Macie tu wodę?
- Automat jest obok wejścia - odrzekł chłopak. - Dolar dwadzieścia pięć centów za butelkę. 

Ale   woda   ze   źródła   darmowa.   Dobra,   głębinowa,   nie   taka   jak   miastowa   -   oznajmił   z   dumą. 
Uniosłam brew i zerknęłam na umorusanego Luisa, który w odpowiedzi tylko się uśmiechnął. Był 
Strażnikiem, więc oboje wiedzieliśmy, że to, co naturalne, nie zawsze oznacza bezpieczne. Bez 
słowa podałam Luisowi kilka dolarów, a on odszedł, by wybrać mniej ryzykowną opcję.

Chłopak wydawał się rozczarowany naszym asekuranctwem.
- No, dobra - powiedział i wręczył mi lepiący się od brudu klucz z jeszcze brudniejszym, 

pomarańczowym  plastikowym  wisiorkiem z  numerem  2. - Proszę  bardzo. Klimatyzacja  działa, 
pościel jest czysta, a w telewizji kanał dla dorosłych bez dodatkowych opłat.

Za te ostatnie słowa zganiłam go przeciągłym spojrzeniem i wyszłam na zewnątrz, na jasno 

świecące słońce. Luis wyciągał cztery ostatnie butelki z zimną wodą z automatu wyblakłego od 
promieni   słonecznych.   Przeszłam   obok   niego   i   dotarłam   do   drzwi,   do   których   pasował   klucz, 
otworzyłam   je   i   obrzuciłam   wzrokiem   nasze   tymczasowe   schronienie.   Nie   dorównywało   klasą 
nawet temu motelowi, w którym wcześniej zatrzymałam się w Albuquerque, jednak recepcjonista 
nie kłamał  - stało tam łóżko, porządnie  zasłane,  a kiedy uruchomiłam  klimatyzację,  napłynęło 
chłodne powietrze. Rzuciłam klucz na stolik i zaczęłam zdejmować części garderoby po drodze do 
łazienki, pozostawiając na dywanie kaskady chrzęszczącego piasku. Skórę pod ubraniem miałam 
zakurzoną i poobcieraną - gdzieniegdzie aż do krwi.

Stałam pod wodą przez długi czas, aż to, co ze mnie spływało, zrobiło się czyste, a kiedy 

background image

tylko wyszłam, Luis minął mnie, nagą, idąc pod prysznic. Nie odezwaliśmy się do siebie. Odwrócił 
ode mnie oczy po moim pierwszym spojrzeniu, a ja postąpiłam tak samo. Strząsnęłam swoje ciuchy 
i oczyściłam je małą falą mocy, po czym zrobiłam to samo z jego ubraniem, wsłuchując się w szum 
wody z prysznica w łazience. Już ubrana, wypiłam duszkiem dwie butelki wody i wyjrzałam przez 
okno motelu w kierunku burzy piaskowej, przesuwającej się w stronę horyzontu.

Usłyszałam,   jak   z   prysznica   przestaje   lecieć   woda,   a   kilka   chwil   później   dobiegł   mnie 

szelest odzieży za moimi plecami, gdy Luis zaczął się ubierać. Nie mówiliśmy nic, ale mimo to 
jakoś porozumiewaliśmy się ze sobą. Byłam wyraźnie świadoma jego obecności, każdej chwili z 
nim, i zastanawiałam się, czy on odczuwa to samo.

Podałam   mu   butelkę   wody,   którą   łapczywie   wypił,   a   następnie   jeszcze   jedną.   Dopiero 

kończąc drugą, zapytał:

- Wciąż wyczuwasz trop? Przytaknęłam ruchem głowy.
- Coś sobie pomyślałem - rzucił. - Może w ogóle nie chodzi o nas. Może chodzi o Isabel.
To mnie zaskoczyło i odwróciłam się w stronę Luisa.
- Jak to? Przecież ona jest jeszcze dzieckiem. - Odzyskałam już głos, który jednak zabrzmiał 

cienko i chropawo.

- Tak, wiem, ale posłuchaj mnie. To nie wygląda mi na porwanie dla okupu... Oni nie 

zgłosili żadnych żądań, nawet nie kazali nam trzymać się z daleka. Musieli mieć tamten dom na oku 
i czekać na okazję, żeby ją uprowadzić. Może to wszystko miało na celu porwanie Ibby, a nie 
zabicie Manny'ego czy Angeli albo ciebie i mnie? My tylko...

- ...Byliśmy dla nich przeszkodą - dokończyłam cicho. - Ale jaką wartość przedstawia dla 

nich pięcioletnie dziecko? Czy Isabel wykazywała jakieś zdolności, które świadczyłyby, że nadaje 
się na Strażniczkę?

-   Jeszcze   nie.   Najczęściej   nie   zdarza   się   to   przed   okresem   dojrzewania.   Jednak   takie 

zdolności rzeczywiście występują w naszej rodzinie. - Wzruszył ramionami. - Sam zacząłem je 
wykorzystywać dość wcześnie. Około dziewiątego roku życia, o ile dobrze pamiętam.

Sięgnęłam myślami w przeszłość i zamyśliłam się. Wydawało się niemożliwe, by owe ataki 

miały na celu wyłącznie wyeliminowanie opiekunów Ibby, niemniej Luis miał rację: uprowadzenie 
Isabel wyglądało na główny, a nie podrzędny zamysł.

- W takim razie nie wypuszczą jej tak łatwo - stwierdziłam. - Skoro już się postarali, żeby 

wpadła im w ręce.

Luis wpatrywał się we mnie z napiętym i ponurym wyrazem twarzy.
- Myślisz, że ją zabiją?
- Nie wiem - odrzekłam cicho. - Nie mam pojęcia czego od niej chcą.
Dziesięć minut później oddałam klucz recepcjoniście, co nasunęło mu niepokojącą myśl, że 

coś nam się nie spodobało w kwaterze, a potem wraz z Luisem wsiadłam na motocykl i ruszyliśmy 
dalej.

Ślad w sferze eterycznej wciąż był wyczuwalny i nadal dość wyraźny. Od Isabel oddzielała 

nas najwyżej godzina drogi. Bez względu na to, jak i czym ją przewozili, ów środek lokomocji był 
wolniejszy od naszego motocykla, nawet nieco przeciążonego. Dodałam gazu i zaczęliśmy skracać 
ten dystans.

Jechaliśmy niemal przez godzinę, a moje instynkty - odziedziczone po dżinnach oraz te 

ludzkie, cielesne - odezwały się, żądne krwi. Znaleźliśmy się bardzo blisko celu, tak blisko, że 
jedynie pas horyzontu zdawał się oddzielać nas od Isabel.

Uważaj, ostrzegała ostrożna część mnie. Oni będą walczyć, by ją zatrzymać.
-   Kolorado!   -   krzyknął   Luis,   kiedy   minęliśmy   w   pędzie   wielką   tablicę.   Mało   mnie 

obchodziły granice  stanów. Trop wskazywał,  że Isabel znajduje się zaledwie  kilka kilometrów 
przed nami, i zamierzałam dogonić porywaczy. - Cholera! Cassiel, zwolnij... gliny!

Dostrzegłam   wóz   patrolowy,   kiedy   go   mijaliśmy,   zaczajony   na   polnej   drodze   obok 

autostrady. Zerknęłam we wsteczne lusterko, by sprawdzić, czy policja ruszy za nami w pościg.

Ruszyła.
- Zatrzymaj się! - wrzeszczał do mnie Luis. - Nie zgubisz ich na prostej szosie; wyhamuj!

background image

Zwolniłam.   Nie   było   to   takie   proste.   Instynktownie   chciałam   kontynuować   pogoń   za 

porywaczami i choć wiedziałam, że Luis ma rację, nie miałam też ochoty dawać za wygraną.

Radiowóz zatrzymał się za nami i wysiadło z niego dwóch ludzi. Jeden z nich podszedł, 

podczas gdy drugi pozostał w aucie.

-   Proszę   zejść   z   motoru   -   nakazał   policjant.   Był   wielkim,   zwalistym   facetem,   z   trochę 

nieprzeniknionym i zarazem uprzejmym wyrazem twarzy. Ciemne okulary przesłaniały mu oczy, 
podobnie jak czapka z daszkiem. Sprawił na mnie wrażenie kanciastego sztywniaka.

Przełożyłam nogę przez siedzenie, Luis zrobił to samo, a kiedy już zeszliśmy z motocykla, 

policjant wyciągnął broń i przycisnął mi ją mocno do klatki piersiowej, dokładnie na wysokości 
mojego kruchego ludzkiego serca.

- Nie ruszać się - rzucił. Luis zamarł, nie ważąc się protestować i zapłacił za to; drugi z 

policjantów   wyszedł   z   wozu,   złapał   go   za   kołnierz   i   pchnął   na   rozgrzany   metal   karoserii 
samochodu.

A potem przystawił lufę rewolweru do jego karku.
- Na ziemię - powiedział ten, który pilnował mnie. - Twarzą w dół. No, już!
Asfalt okazał się gorący i lepki, ale nie miałam specjalnego wyboru. Mogłam wprawdzie 

stawiać opór, ale wątpię, czy pomogłabym w ten sposób Luisowi i sobie. Wypadki mogły potoczyć 
się w sposób nieprzewidywalny, poza tym nie rozumiałam reakcji policjantów. Wydawała się za 
ostra jak na przewinienie, polegające na przekroczeniu dozwolonej prędkości.

- Ręce! - ryknął policjant. Poczułam nacisk twardego kolana pośrodku swoich pleców i 

przemieściłam   ramiona   za   siebie.   Gliniarz   zatrzasnął   chłodny   metal   na   moich   nadgarstkach   i, 
szarpiąc mocno za kajdanki, poderwał mnie w górę, na kolanach. Ból przeszył mi naciągnięty bark i 
powstrzymałam grymas. - W porządku, ty suko, masz minutę, żeby powiedzieć mi to, co chcę 
usłyszeć. Kapujesz? - Przycisnął mi broń mocniej do głowy. - Kapujesz?

- Tak - odparłam. Strażnik Ognia potrafiłby unieszkodliwić broń palną. Być może zrobiłby 

to również Strażnik Ziemi, wyginając metal lufy, jednak unieszkodliwianie broni palnej należało do 
umiejętności, jakich Luis nie posiadał, a ja również tego nie umiałam.

Nie   wiedziałam,   jakie   pytanie   chce   zadać   policjant   i   byłam   zaskoczona,   kiedy   je 

wypowiedział, chłodnym napiętym głosem:

- Gadaj, co się stało z moim synem.
Nie miałam pojęcia, o czym mówi, i przelotnie zerknęłam na Luisa, który leżał twarzą w dół 

w masce wozu. Jego ciemne włosy były wilgotne i oblepiały mu głowę. Wydawał się zdesperowany 
i wściekły.

Niebezpiecznie zdesperowany i rozwścieczony.
- O czym wy gadacie? - rzucił Luis. - Puśćcie ją! Trzymający go policjant pchnął go jeszcze 

mocniej.

- Zaniknij się.
- Nie, nic z tego! Policja stanu Kolorado ma kamery w swoich wozach, tak? Uśmiechnijcie 

się do nich, dupki, bo przyskrzynią was za brutalność!

- Luis! Przestań! - krzyknęłam i wykręciłam się na tyle, by zobaczyć skraj twarzy policjanta, 

który przystawiał mi broń do głowy. - Nie wiem, o czym pan mówi. Co jest z pańskim synem?

Było to bardzo ryzykowne pytanie. Wyczułam gwałtowną furię kipiącą w gliniarzu i mało 

brakowało, by pociągnął za spust i zastrzelił mnie.

- Co z moim synem? - powtórzył. Zacisnął dłoń na moich różowych włosach i boleśnie 

szarpnął mi głowę do tyłu. - Co z moim synem? Chyba sobie robisz ze mnie jaja.

- Randy - powiedział drugi policjant. - Ten gość ma rację. Jesteśmy tu na widoku. Jak 

chcesz się czegoś dowiedzieć, to nie maglujmy ich tutaj, na poboczu.

- Te kamery można rozwalić - stwierdził Randy.
- Może i tak, ale co z przejeżdżającymi samochodami?
Randy zawahał się. a potem chwycił kajdanki i postawi! mnie na nogi. Szarpnął moje ramię, 

nakazując iść w stronę wozu policyjnego, podczas gdy jego partner otworzył tylne drzwi i wepchnął 
Luisa do środka. Luis się nie szarpał, ale kiedy zbliżyłam się do tego pojazdu, mieszanina odorów - 

background image

nagrzanego   metalu,   wymiocin,   rozpaczy,   potu,   krwi,   zatęchłego   powietrza   i   fetor   plastiku   - 
sprawiła, że wiele kosztowało mnie, żeby nie stawiać oporu.

Nie. W końcu musiałam się nauczyć radzić sobie ze swoimi problemami, a teraz, ze spluwą 

wycelowaną w moją głowę, miałam ku temu idealną okazję.

Kiedy znalazłam się już w policyjnym wozie, powiedziałam sobie, że nie jest aż tak źle, 

było to jednak zbyt oczywiste kłamstwo, które rozsypało się, gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za 
mną. Powietrze było duszące i cuchnące. Zakasłałam, ledwie powstrzymując odruch wymiotny i 
starając się nie rzucać jak zwierzę schwytane w sidła.

Jestem dżinnem. To nic, to nic, nic.
Nie. Zostałam uwięziona. A więzienie to coś, czego dżinn nie znosi.
Policjant o imieniu Randy oraz jego kolega wsiedli do auta, które aż zakołysało się pod ich 

ciężarem, i wyjechaliśmy na szosę.

- Nic ci nie jest? - spytał mnie Luis cichym głosem. Skinęłam głową, ze ściśniętym gardłem, 

nie mogąc się odezwać. Nigdy nie przepadałam za zamkniętymi pojazdami, ale ten wydawał się 
wyjątkowo paskudny i ciasny. - Nie zrób niczego głupiego.

- Tak, słuchaj swojego koleżki - powiedział do mnie Randy. Przejechaliśmy jakieś osiem 

kilometrów od miejsca, gdzie pozostawiłam motocykl, a teraz Randy zjechał z szosy w prawo, na 
ledwie widoczną boczną ścieżkę.

Wóz   kołysał   się   na   niej   i   podskakiwał,   wyrzucając   w   górę   tumany   kurzu   i   fontanny 

kamyków.

Kiedy już znikła z widoku szosa za nami, policjant zatrzymał  samochód i zgasił silnik. 

Słychać było tylko tykanie stygnącego metalu i nieustanne ciche dźwięki w głośnikach radia.

-   Wysiadać   -   polecił   Randy.   Jego   partner   rzucił   mu   niespokojne   spojrzenie,   ale   nie 

zaprotestował. Razem z Randym otworzyli drzwi i wywlekli nas z tylnego siedzenia na otwartą 
przestrzeń. Gorące powietrze owiało pot, który spływał mi po plecach, i zadrżałam.

Randy znowu wyciągnął broń i gapił się na mnie swoimi chłodnymi piwnymi oczami. Był 

twardzielem, jednak nie wyczuwałam w nim prawdziwego okrucieństwa. Może tylko desperację.

- No - powiedział. - Zaczynamy od nowa. Gdzie mój syn?
Luis pokręcił przecząco głową.
- Nie wiemy, o czym pan mówi, panie władzo. Naprawdę nie wiemy.
Randy wsunął lufę rewolweru pod podbródek Luisa, a Luis przymknął oczy,  aby ukryć 

czającą się w nich wściekłość lub strach. Nie poruszył się, ale dostrzegłam, jak napinają się mięśnie 
na jego wytatuowanych ramionach.

I przypomniał mi się jego brat, który zginął od kuli.
- Zabiję tego gościa - oznajmił Randy. - A wtedy przypomnisz sobie, o czym mówię. Co ty 

na to?

- W takim razie okaże się pan głupcem - odparłam, ściągając na siebie jego zimny wzrok. 

Nadal jednak mierzył z broni w Luisa. - Proszę wyjaśnić, o co chodzi. Może uda nam się wam 
pomóc. My też szukamy pewnego dziecka. Małej dziewczynki, Isabel Rochy. Ma pięć lat. Porwano 
ją z domu, z jej własnego łóżka.

To zdumiało go na tyle, że zdjął palec ze spustu i opuścił broń.
- Co takiego? To moja bratanica - wyjaśnił Luis chrapliwie. - Mój brat i szwagierka zginęli 

podczas napadu przed kilkoma dniami. Została tylko Ibby. - Przez krótką chwilę nie potrafił ukryć 
przerażenia i rozpaczy z tego powodu, i wiewałam, że trafił w czułą strunę policjanta, który znów 
spojrzał ostro na Luisa i ponownie na mnie. Ściągnął przy tym brwi. - Cholera jasna, musicie nam 
uwierzyć!

Ten wybuch był na tyle szczery, by zbić z tropu gliniarza, który nas zatrzymał. I wprawić go 

w zmieszanie. - Dzieciak. - Pokręcił głową. - Co się właściwie dzieje, do licha?

- Co z pańskim synem? - spytałam cicho. Randy nie odrywał wzroku od Luisa.
- Nazywa się C.T.: Calvin Theodore Styles - odparł Randy. - Ma pięć lat i został porwany ze 

swojej sypialni przed trzema dniami. Zwyczajnie... przepadł. Żadnego śladu włamania, żadnych 
poszlak.

background image

Kolega   Randy'ego,   któremu   wyraźnie   ulżyło,   że   nie   dojdzie   do   aktów   przemocy, 

dopowiedział resztę:

- Randy dostał  telefon  kilka  godzin temu  - wyjaśnił.  - Na swoją prywatną  komórkę;  z 

wiadomością, że osoba, która porwała C.T., porzuciła go gdzieś i jedzie w tym kierunku.

Randy w końcu przeniósł uwagę na mnie.
- Ten informator stwierdził, że rozpoznam porywaczkę po motocyklu i różowych włosach.
- Ten informator - odparłam - przetrzymuje pańskiego synka oraz, prawdopodobnie, także 

Isabel. Nie mam z tym porwaniem nic wspólnego, ale wrobiono nas, żeby opóźnić pościg.

Randy wpatrywał się we mnie.
-  Rozumiem,   dlaczego   on   się  tym   zajął   -   powiedział,   mając   na   myśli   Luisa.   -  Sprawy 

rodzinne. A ty kim jesteś?

Wydało mi się to rozsądnym pytaniem, na które mogłam tylko wzruszyć ramionami, na ile 

tylko pozwalały mi skute za plecami ręce.

- Też należę do rodziny - odpowiedziałam. - Nikogo poza nimi nie mam.
To   również   zabrzmiało   przekonująco   dla   jego  uszu   wyczulonych   na   kłamstwa   i   Randy 

wymienił spojrzenia z drugim policjantem, a ten skinął głową. Bez słowa rozkuli nas z kajdanek, 
które, z czego zdałam sobie sprawę, oboje z Luisem mogliśmy w dowolnej chwili rozpuścić... ale 
nie zrobiliśmy tego. Luis przypuszczalnie grał na zwłokę, czekając na odpowiedni moment. A ja - 
co? Zdekoncentrowałam się? Dżinny się nie dekoncentrują.

- Macie zdjęcie tej dziewczynki? - zapytał tamten policjant.
- Tak - odrzekł Luis. Pogrzebał w tylnej kieszeni i przetasował zdjęcia, wyławiając to, na 

którym   widnieli   Manny,   Angela   i   Isabel   na   wakacjach.   Utrwaleni   na   kliszy   w   tamtej   chwili, 
szczęśliwi i radośni. Żywi.

Przykro mi było na to patrzeć. Oto, jak potoczyły się ich losy. Czas przypomina  długą 

drogę, z tragediami  na każdym  zakręcie.  Nie da się niczego cofnąć; można jedynie przywołać 
urywki przeszłości na fotografiach i we wspomnieniach.

O nie, nie dotyczyło to wyłącznie ich. Jak też byłam teraz człowiekiem z krwi i kości. I, tak 

jak oni, znajdowałam się w drodze, a czas był moim wrogiem: złodziejem, wykradającym chwile, 
wspomnienia oraz samo życie.

Randy - czyli  policjant  Styles  - rzucił  okiem na  dokument  tożsamości  Luisa, następnie 

przejrzał zdjęcia i oddał je Luisowi. Wykazywał ostrożność, co dobrze o nim świadczyło.

- Przykro mi z ich powodu - powiedział. - Wyglądali na miłych ludzi.
I tacy byli odrzekł Luis. Domyślałam się, że wciąż trudno mu przychodziło wspominanie o 

nich w czasie przeszłym. Wsunął portfel z powrotem do kieszeni i spojrzał na mnie. - A więc na 
czym stanęliśmy? Wytłumaczyliśmy się jak trzeba?

- Tak - przyznał policjant. - Na razie tak, chyba że stwierdzę, że mnie wrabiacie, a wtedy 

przemielę was na paszę dla krów, jeśli odkryję, że wiecie coś, cokolwiek o porwaniu mojego syna. 
Jasne?

Luis skinął głową.
- Jasne.
Styles zwrócił się teraz do mnie:
- A ty, różowa, jak się nazywasz?
Niemal odpowiedziałam, że Cassiel, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Styles 

sprawdził przecież tożsamość Luisa. Raczej nie uwierzyłby mi na słowo. Zamiast odpowiedzieć, 
wyciągnęłam z kieszeni w kurtce swój portfel i podałam go policjantowi. Otworzył go i spojrzał na 
prawo jazdy. - Leslie Raine - odczytał i obrzucił mnie spojrzeniem. - Trochę niepodobne to zdjęcie.

- Przeważnie już tak to bywa ze zdjęciami - mruknął Luis. I dobrze, że odezwał się za mnie, 

bo poczułam się spięta. Wcześniej użyłam odrobiny mocy, by upodobnić nieco bardziej fotografię 
do siebie samej. Czy teraz Styles dawał do zrozumienia, że niezbyt fachowo fałszuję dokumenty?

- Hm - zastanowił się Randy Styles. Przypatrywał  się uważnie fotografii, potem mnie i 

znowu prawu jazdy.

- Jestem albinoską. - Kilka osób tak mnie nazwało, więc pomyślałam, że warto podchwycić 

background image

ten motyw. - Zdaje się, że albinosi kiepsko wychodzą na zdjęciach.

- Czy albinosi nie mają różowych oczu? - Nie wszyscy - odparłam.
Przejrzał pozostałą zawartość portfela. Poza kartą kredytową od Lewisa nie było tam nic 

więcej.

Żadnych  drobiazgów. Żadnych  zdjęć, przechowujących  wspomnienia  na dni wypełnione 

pustką.

Pożałowałam, że nie mam niczego podobnego; nie Po to, by rozwiać podejrzliwość tego 

policjanta, tylko aby zachować w pamięci uśmiech Manny'ego.

Styles zwrócił mi moją własność.
- Jakiś lekki ten portfel.
- Nie noszę zbędnych rzeczy.
- To świadczy raczej o nerwicy natręctw - stwierdził. - Dobra, zakładam, że jesteście czyści; 

sprawdziliśmy już was w komputerze w wozie. Manny i Angela Rochowie rzeczywiście zostali 
zastrzeleni przed swoim domem, tak jak powiedzieliście. A Isabel Roche porwano. Jednak za tobą, 
mój panie, ciągnie się coś tam ze starych, burzliwych czasów.

Luis wzruszył na to ramionami.
- Poprawiłem się.
- Kiedyś zadawałeś się z gangiem Norteño, tak? Nie wiedziałem, że oni pozwalają swoim 

ludziom schodzić na dobrą drogę.

- Dostałem dobrą pracę.
- Tak? A jaką?
- Czy to pomoże w odnalezieniu pańskiego syna? - wtrąciłam. - Albo Isabel?
Styles nabrał powietrza w płuca, wstrzymał oddech, a potem je wypuścił.
- Chyba nie - przyznał. - Opowiedzcie mi, co wam wiadomo o tej całej sprawie.
Tym   razem   to   ja   zerknęłam   na   swojego   partnera.   Luis,   trafnie   odgadując,   że   nie   mam 

doświadczenia w uwiarygodnianiu półprawd, przejął inicjatywę:

- Wpadliśmy na pewien trop - stwierdził. - Isabel widziano na tej szosie, wiodącej z Nowego 

Meksyku   do   Kolorado.   Już   się   zbliżaliśmy   do   celu,   kiedy  nas   zatrzymaliście.   Słuchajcie,   jeśli 
chcecie jechać z nami...

- Kto dał wam ten cynk? Luis pokręcił głową.
- Tego nie mogę powiedzieć. Ale, daję słowo, jeżeli pozwolicie nam podążyć tym tropem, 

zrobimy wszystko, żeby uwolnić pańskiego syna, kiedy będziemy szukać Ibby.

Powiedział to szczerze i wiedziałam, że Styles wyczuł tę szczerość. Chciał już coś rzec, 

kiedy zadzwonił jego telefon. Zerknął na numer na wyświetlaczu i stwierdził:

- To moja żona.
Jego głos przepełniało mroczne napięcie. Odwrócił się, by porozmawiać z nią cicho, a ja 

nawet nie próbowałam go podsłuchać. Biły od niego namacalne ból i lęk, przypominające mdlącą 
mgłę.

Dzieci, pomyślałam. Czego nasi wrogowie chcą od dzieci?
Działo się tyle strasznych rzeczy.
Randy zamknął klapę komórki i przez chwilę wpatrywał się w linię horyzontu. Gdy znowu 

zwrócił się do nas, miał opanowany wyraz twarzy i powściągliwe gesty, ale była to tylko maska. 
Wcale nie był spokojny.

- Jedziemy - rzucił.
- Randy? - odezwał się jego kolega. - Czy wszystko dobrze z Leoną?
- Ona po prostu bardzo się niepokoi. Nie chcę jej mówić, że... - Pokręcił głową. - Nie chcę, 

aby się dowiedziała, że ktoś nas podpuścił. Potrzebna jej choć odrobina nadziei.

Zdumiewające,   jak   szybko   przeobraził   się   z   człowieka,   z   którym   miałam   walczyć,   w 

takiego, któremu chciałam pomóc. Dżinny rzadko zmieniają zdanie, ale z drugiej strony wiedzą to, 
o czym ludzie nie mają pojęcia; Ludzka percepcja, jak sobie to właśnie uzmysłowiłam, przypomina 
pryzmat rozszczepiający przepływające przez niego światło.

A   to   sprawiało,   że   kwestia   zaufania   do   kogoś   stawał   się   jeszcze   bardziej   ryzykowna. 

background image

Dziwiło mnie, jakim cudem ludzie w ogóle nauczyli się ufności.

- Możecie nas podwieźć do naszego motocykla? - zapytałam.
- Po co?
- Bo lubię swój motor.
To widocznie go rozbawiło, ale skinął głową.
- Jasne. Czemu nie?
Kiedy   znaleźliśmy   się   ponownie   na   motocyklu,   pomknęliśmy   szosą,   a   wóz   patrolowy 

podążał za nami. Luis objął mnie w pasie, dotykając dłonią odsłoniętego ciała, co wzmocniło naszą 
więź i pozwoliło mi skupić się na wytyczaniu kierunku jazdy z wykorzystaniem nadnaturalnego 
superwzroku, a także znaków w świecie rzeczywistym.

Czerwony, słaby ślad przejazdu Isabel przez ten obszar zanikał, lecz wciąż był wyraźnie 

obecny. Znajdowaliśmy się na tropie i już bardzo, bardzo blisko. Po kilku kolejnych wzniesieniach 
szosa wdzierała się w cienie coraz wyższych gór. Pustynia szybko ustępowała pola innym terenom, 
o zupełnie  odmiennej  roślinności,  choć najbardziej  wytrzymałe,  cierniste  krzewy porastały i te 
obszary.

Powietrze również się zmieniało. Wjeżdżaliśmy do innej strefy klimatycznej.
Gdy wierzchołki gór zaczęły rysować niebo twardymi, czarnymi krawędziami, ślad Isabel 

stał się oślepiająco wyraźny jak smuga gorącej, czerwonej racy.

Luis dostrzegł go także. Zacisnął mocniej rękę na mojej talii. Przyspieszyłam, pędząc w 

stronę celu. Jeśli tamci zamierzali z nami walczyć, byłam na to gotowa. Wręcz paliłam się do walki.

Nie powstrzymacie mnie. Nic z tego.
Za kolejnym wzgórzem droga wiodła łagodnym zjazdem w dół. Zarośli nie przecinały inne 

dróżki, nie było tu osad ani zabudowań. Ani śladu cywilizacji, jeśli nie liczyć tej szosy, tej prostej 
wstęgi wśród natury.

Zwolniłam, gdyż narastał we mnie niepokój. Spodziewałam się ujrzeć coś - jakiś samochód, 

a może budynek.

Ale nie było tam nic.
A jednak ślad się urywał w tym miejscu.
Jeszcze   bardziej   zwolniłam,   tym   razem   po   to,   by   przejechać   kawałek   siłą   rozpędu,   z 

wygaszonym silnikiem i oponami chrzęszczącymi po żwirze na poboczu szosy.

Wreszcie się zatrzymałam.
- O Boże - powiedział Luis, a każdy dźwięk wydawał się zawisać wyraziście w rześkim 

powietrzu. - Gdzie ona jest?

Wydawał się tak samo skołowany i zalękniony jak ja i puścił mnie, przekładając nogę ponad 

motorem, a potem zrobił kilka kroków. Stąpał niczym rozdrażniony lew, a porywisty wiatr czynił z 
jego zwiewanych do tyłu długich włosów rodzaj czarnej flagi. Trawy gięły się i szeptały swoje 
sekrety. Ten płaski, otwarty obszar nie skrywał niczego, ale dziecko było na tyle małe, że mogło 
leżeć gdzieś w trawie...

...jeśli nie było w stanie się poruszać.
Powoli zeszłam z motocykla i zbliżyłam się do Luisa który stał w czujnej pozie na skraju 

szosy, gorączkowo wysyłając fale mocy jak sygnały radarowe i licząc na jakiś odzew.

Natrafił   na   coś.   Usłyszałam,   jak   gwałtownie   wciąga   powietrze,   a   potem   msza   naprzód, 

schodząc z drogi pomiędzy wysokie po kolana wyblakłe kępy traw. Chmary owadów wzbiły się do 
góry, zaniepokojone jego wtargnięciem. Podążyłam za nim. Drzwi policyjnego wozu otworzyły się 
i zamknęły, i wiedziałam, że tamci dwaj zaraz pójdą moim śladem.

Luis i ja wyprzedzaliśmy się wzajemnie, biegnąc przez trawy i zmierzając do tego samego 

punktu, pulsującego czerwienią w sferze eterycznej.

Kiedy dotarliśmy tam, nie było nawet śladu dziecka Żadnego ciała. Niczyjej obecności.
Luis   przycupnął   obok   pustego   miejsca   wśród   traw   przykładając   do   tego   punktu   dłoń 

skierowaną   ku   ziemi.   Położyłam   mu   rękę   na   ramieniu,   a   przez   pryzmat   nadnaturalnego 
superwzroku miejsce to zaświeciło ostrą czerwienią.

Podłoże było tutaj ciemniejsze.

background image

- Co to? - warknął Styles, gdy wraz ze swoim kolegą zatrzymali się obok nas, wpatrzeni w - 

zdawałoby się - kawałek ziemi.

Luis dotknął palcami gleby i uniósł je do światła. Krew; na jego skórze widniała rozmazana 

krew. Roztarł ją powoli między palcami, z miną nieobecną i nieprzeniknioną także dla mnie.

- To jej krew - powiedział cicho. - Krew Isabel.
Wiedziałam, że się nie myli i serce mi prawie zamarło.
Coś w nim pękło, coś, co dotąd dodawało mu uporu, wytrwałości. Załamały się tu jego 

nadzieje; to święte światło nadziei gasło w nim jak ognik świecy pozbawiony tlenu.

Poczułam prawie to samo, kiedy uświadomiłam sobie nagle dziwny trzepot na skraju swojej 

świadomości. rodzaj czerwonego echa.

Puściłam ramię Luisa i odeszłam w trawę, poszukując źródła tego dysonansu.
I odnalazłam je. Był nim plastikowy woreczek, podobny do tych, w jakich przechowuje się 

w szpitalach zapasy krwi. Przykucnęłam obok niego, wpatrując badawczo.

Znajdowała   się   w   nim   krew   Isabel.   Tutaj!   -   zawołałam.   Styles   znalazł   się   obok   mnie 

pierwszy.

- Nie dotykać tego - ostrzegł. Skinęłam głową. Nie musiałam wcale ruszać woreczka. Sama 

jego obecność wyjaśniała mi wszystko.

Tamci pozostawili fałszywy trop, aby nas zwieść. Była  to krew Isabel, wytoczona z jej 

młodego   organizmu,   zapewne   we   śnie.   W   woreczku   mieściło   się   mniej   niż   pół   litra   krwi. 
Rozpryskali ją wzdłuż szosy i pozostawili wyraźny, świeży ślad, prowadzący do tego miejsca, gdzie 
rozlali resztę, by nas tu przyciągnąć.

Wyprostowałam się błyskawicznie.
- Luis - powiedziałam ostro. - Szykuj się. Oni to zrobili nie bez powodu.
Spojrzał   na  mnie   otępiałym   wzrokiem,   nadal  rozcierając   krew  w  palcach.  Krew  Isabel. 

Uznał, że dziewczynka nie żyje. Pokazałam mu woreczek, ale najwyraźniej niczego nie rozumiał.

- Polują na nas - podjęłam. - A ona, Isabel, nadal... Chciałam powiedzieć, że nadal żyje, ale 

nie zdążyłam.

W   trawie   rozległ   się   cichy   pomruk;   coś   skoczyło   na   nieosłonięte   plecy   Luisa,   coś,   co 

przypominało szarobrązową smugę. Usłyszałam mrożący krew w żyłach ryk, budzący prymitywne 
instynkty, odziedziczone po istotach, które przez miliony lat czaiły się w pieczarach, czekając na 
atak drapieżników.

Instynkty ludzkie, a nie te znane dżinnom. Bestią, która zaatakowała Luisa, był kuguar, i to 

wielki   a   ja   nie   miałam   czasu,   by   pospieszyć   Luisowi   z   pomocą.   Zbliżały   się   inne   zwierzęta, 
poruszając się ukradkiem i aż nienaturalnie  skupiając się na celu. Dwa kolejne kuguary - A z 
północy i południa nadciągały dwa ogromne czarne niedźwiedzie.

- Padnij! - wrzasnęłam do Stylesa, kiedy kuguar szykował się do skoku na jego plecy. Styles 

mnie  nie usłuchał.  Zamiast  tego odwrócił się, wyciągnął  broń i strzelił  Spudłował. Drapieżnik 
zaatakował   go   z   wściekłym   rykiem   i   przewrócił   na   trawę.   Drugi   policjant   wycelował   w   łeb 
zwierzęcia.

W ostatniej chwili wybiłam mu broń z ręki. Odgłos wystrzału poruszył wielkiego dzikiego 

kota, który uniósł łeb i spojrzał na nas dwoje. Jego ogromne szarozielone ślepia świdrowały nas z 
przerażającą intensywnością; szykował się do skoku.

- Schowaj się za mną! - krzyknęłam i zasłoniłam policjanta. - Nie strzelaj!
Kuguar wzbił się w powietrze, wysuwając ostre i zakrzywione jak szable pazury, by mnie 

nimi rozszarpać.

- Zejdź mi z drogi! - Usłyszałam, jak gliniarz wrzeszczy za moimi plecami, ale niemal całą 

uwagę skupiłam na atakującym zwierzęciu. Ktoś nim kierował i sterował, zagłuszając w kuguarze 
instynkt   samozachowawczy.   Te   stworzenia   nie   były   naszymi   naturalnymi   nieprzyjaciółmi; 
stanowiły żywą broń, oszołomione i przerażone pod pokrywą wściekłości.

Nie mogłam pozwolić, by zginęły, gdyż zwierząt tych pozostało na ziemi tak niewiele, a 

ludzi było tak dużo. Luis i ja mogliśmy poradzić sobie inaczej z tymi kuguarami.

Podejmując ryzyko - i to wielkie - pacnęłam dłońmi w łeb zwierzęcia, gdy spadło na mnie i 

background image

przygniotło do ziemi z głuchym łupnięciem. Miękka sierść, twarde kości, napięte, potężne mięśnie. 
Dostrzegłam   błysk   kłów.   Pazury   rozerwały   skórzaną   kurtkę   na   moich   piersiach   i   poczułam 
pieczenie draśniętego naskórka.

Skórzane   ubranie   osłoniło   mnie   częściowo,   ale   miałam   najwyżej   sekundy   na   działanie. 

Wlałam w zwierzę swoje moce, nie po to, by je zdominować, lecz aby uwolnić jego umysł  z 
pułapki   mocy,   w   jaką   został   schwytany   teoretycznie   wydawało   się   to   łatwe,   jednak   nasz 
niewidzialny   wróg   miał   siłę   najpotężniejszego   Strażnika   Ziemi   oraz   bezwzględność   demona. 
Rozerwałam   więzy   krepujące   mózg   kuguara,   a   ów   dziki   kot   odskoczył   ode   mnie,   warcząc   z 
przerażenia i dezorientacji.

Znalazłam się obok roztrzęsionego policjanta i ukryłam w trawie.
Kuguar, który zaatakował Luisa, leżał nieprzytomny na boku, oddychając powoli i miarowo.
Pomogłam Stylesowi wstać. We czwórkę zetknęliśmy się plecami i barkami, ustawiwszy się 

tak przeciwko niedźwiedziom, zbliżającym się susami.

- Następnym razem je uśpij - powiedział do mnie Luis, mając na myśli kuguary. - Bo inaczej 

znowu rzucą na nas te zwierzęta, kiedy tylko je puścisz.

Miał rację. Kuguar, którego oswobodziłam, nagle zawrócił i znów puścił się w naszą stronę 

biegiem. Po chwili zwolnił nieco i kroczył już tylko powoli, z lśniącymi oczami wbitymi we mnie. 
Jego   wielkie   łapy   stąpały   po   trawie   niemal   bezszelestnie,   ale   słyszałam   ciche   warczenie   w 
chłodnym powietrzu.

Zwierzęta zapoznały się już z moją mocą. Spróbowały jej. Nie mogłam już okazać im litości 

bez szkody dla siebie. Zabiłyby mnie, gdyby mogły. Mnie, Luisa i tych dwóch policjantów.

Tylko po co? Z powodu Isabel? Po co?
- Cassiel - odezwał się Luis i wyciągnął rękę. Nie dawałam sobie sprawy, że wyczerpują mi 

się   zapasy   mocy,   ale   on   o   tym   pomyślał.   Potrzebny   mi   był   świeży   jej   zastrzyk.   I   złocistym 
strumieniem wlała się we mnie, wzbudzając miłe dreszcze; odcięłam jej dopływ tak szybko, jak to 
tylko  możliwe,  aby skoncentrować  uwagę na tym,  co działo  się wokół.  - Uśpij  je. Pozbaw  je 
przytomności, gdy będzie trzeba.

Przytaknęłam.   Obaj   policjanci   wyciągnęli  rewolwery,  ale  wątpiłam,   czy  zdołaliby   zabić 

zwierzęta, nim te rozerwałyby ich na strzępy - chyba że naprawdę świetnie strzelali. Niedźwiedzie 
nacierały, jeden od strony Luisa a drugi - Stylesa.

-   Uwaga!   -   wrzasnął   Luis   i   puścił   mnie.   Odwróciłam   się   od   niego,   stawiając   czoło 

najbliższemu zagrożeniu. Był nim kuguar, a właściwie samica kuguara, która już wyskoczyła w 
powietrze. Rozwierała paszczę, ukazując przerażająco ostre zębiska, a jej ryk miał sprawić, bym 
znieruchomiała ze strachu.

Zamiast tego wyczekałam do ostatniej chwili, a wtedy odstąpiłam w bok i wskoczyłam jej 

na plecy, by trzepnąć ją z tyłu w łeb, kiedy znalazła się znowu na ziemi. Ryknęła ponownie i 
zakręciła się w kółko, jednak wymacałam już odpowiednie naczynia krwionośne i ucisnęłam je.

Łapska   się   pod   nią   ugięły.   Wciąż   dyszała,   ale   wolniej.   Przytrzymałam   ją   w   miejscu, 

przeskoczyłam   przez   jej   cielsko   i   podążyłam   w   stronę   Stylesa,   który   wymierzył   broń   w 
nacierającego czarnego niedźwiedzia.

Ten zwierz nie był aż tak wielki jak niektóre z jego gatunku, lecz mimo to i tak duży - ważył 

co   najmniej   tyle,   co   pół   przeciętnego   człowieka,   składał   się   niemal   z   samych   mięśni   i   kipiał 
wściekłością. Czarne misie miały najczęściej dość łagodną naturę, jednak ten wydawał się prawie 
oszalały.  Dręczony straszliwym  bólem, rozerwałby wszystko, co znalazłoby się w zasięgu jego 
pazurów i kłów.

Powtórzyłam sztuczkę z unieszkodliwieniem,  lecz tym  razem okazało się to trudniejsze. 

Musiałam równocześnie koncentrować uwagę na samicy kuguara, a ten niedźwiedź był  silny i 
bardzo, ale to bardzo rozwścieczony. Kiedy w końcu przewalił się na splątane i połamane źdźbła 
wysokiej trawy, sapał ciężko i wydawał odgłosy bardzo przypominające jęki przerażenia.

Rozejrzałam   się   wokoło.   Luis   obalił   ostatniego   kuguara,   a   drugi   niedźwiedź   bardziej 

przebiegły od pozostałych zwierząt - to atakował Luisa, to znów się nieco wycofywał. Nie wydawał 
się do końca zaangażowany Pomyślałam, że ten zwierz nie pozostaje w pełni pod kontrolą naszych 

background image

nieprzyjaciół.

Na razie radziliśmy sobie nieźle, nie zabijając bez potrzeby.
Mój optymizm okazał się trochę przedwczesny. Na to, że kłopoty jeszcze się nie skończyły 

zwrócił mi najpierw uwagę drugi z policjantów - na naszywce na jego mundurze widniało nazwisko 
„Cavanaugh” - który położył mi dłoń na ramieniu i wskazał w kierunku wschodnim. W odległości 
trzydziestu kilku metrów wznosiła się smuga czarnego dymu. Gdy na nią patrzyliśmy, rozeszła się 
w poziomą linię, a gdy sucha trawa zajęła się ogniem jak podpałka, płomienie wystrzeliły na dwa 
metry   w   górę.   Wiatr   wiał   w   naszym   kierunku.   Po   kilku   chwilach   dym   dotarł   do  nas,   gęsty   i 
dławiący. Ogień postępował tuż za nim, rozprzestrzeniając się po wyschniętej trawie szybciej od 
biegnącego człowieka. Nie mogłam pozostawić ogłuszonych zwierząt, by spłonęły żywcem, ale 
gdybym przestała je kontrolować, znów rzuciłyby się na nas.

- Uciekajcie! - krzyknęłam do Stylesa i Cavanaugha. - Wsiadajcie do wozu!
Posłuchali  mnie. Pobiegli  przez dym  i przez trawy,  podążając we właściwym  kierunku. 

Liczyłam, że nic złego ich nie spotka, lecz sama miałam inne problemy.

Luis zaniósł się kaszlem, przykuśtykawszy do mnie.
- Musimy stąd wiać! - wychrypiał. Przytaknęłam ruchem głowy.
- Ty pierwszy!
Choć nie miał na to specjalnej ochoty, puści się biegiem i od razu zniknął mi z oczu w 

gęstniejącym  dymie.  Sama  teraz też kasłałam  i ciekło  mi  z nosa i z oczu. Powietrze  stało się 
przytrute i gęste.

Jednocześnie przebudziłam wszystkie uśpione zwierzęta, posługując się iskrą mocy, a trzy 

kuguary oraz jeden niedźwiedź przetoczyły się na łapy.

I wszystkie zwróciły się przeciwko mnie.
Coś zagłuszało w nich naturalne instynkty, które nakazywały szukać bezpieczeństwa z dala 

od ognia.

Stopniowo mnie okrążały.
Odczekałam, aż jedno ze zwierząt rzuci się na mnie a wtedy zrobiłam unik, odskoczyłam i 

rzuciłam się do ucieczki. Nie w stronę szosy - nie byłam pewna, czy Luis i policjanci znaleźli się w 
bezpiecznym miejscu, a nie chciałam narażać ich na ponowny atak.

Pobiegłam na północ, w kierunku drzew. Przepełniłam swoje mięśnie czystą, złotą energią 

Strażnika Ziemi, pędząc tak, że kuguary pozostawały o metry za mną. Dym mnie oślepiał, a od 
prawej strony czułam falę żaru, który aż parzył. Poczułam swąd swoich przypalonych  włosów, 
żrący   i   mdlący   fetor,   i   raptownie   skręciłam   w   lewo,   kiedy   polizały   mnie   płomienie,   które 
wyskoczyły tuż przede mną.

Nic to nie dało. Całe pole stało teraz w ogniu, który spychał mnie ku szosie szerokim, 

kurczącym się łukiem.

W   rozpaczliwym   odruchu   rozmiękczyłam   grunt   pod   stopami   i   zapadłam   się   w   dołku 

miałkiego jak proszek piasku, wnikając głęboko w ziemię. Potem utwardziłam teren ponad sobą tak 
szybko, jak tylko potrafiłam, i poczułam dudnienie łap pędzących zwierząt, ścigających już teraz 
tylko mój cień.

Piasek i ziemia wokół mnie naciskały - chłodno, nieustannie i nieustępliwie. Starałam się 

temu  nie opierać, koncentrując  się na wstrzymanym  oddechu i zachowaniu  spokoju, spokoju i 
jeszcze raz spokoju. Sekundy upływały, powolne jak tortura. Liczyłam kolejne uderzenia serca.

Kiedy musiałam już zaczerpnąć świeżego powietrza, odwróciłam cały ten proces, stopniowo 

utwardzając piasek pod stopami i wyłaniając się z ziemi niczym zakurzona Afrodyta z różowymi 
włosami...

...Która   znalazła   się   w   poczerniałej,   porośniętej   resztkami   wypalonych   traw,   dymiącej 

pustce, przypominającej skraj piekła. Pożar przeszedł nade mną i zmierzał ku szosie, pozostawiając 
za sobą tlące się zarośla oraz iskry i niewiele poza tym.

Po   kuguarach   i   niedźwiedziach   nie   było   śladu.   Zgubiły   mój   trop   i   popędziły   szukać 

schronienia pośród drzew lub też skręciły w stronę drogi.

Czułam się wyczerpana, poobijana i okopcona, kiedy niepewnie szłam ku linii pożaru i 

background image

czarnych kłębów dymu. Zanim tam dotarłam, resztki traw przeobraziły się w pozwijane, spopielone 
pędy, wiatr miotał iskry ponad szosą, a pola po drugiej stronie drogi zajęły się ogniem. Gdy dym się 
rozwiał, rozproszony przez nieustanny wiatr, zobaczyłam, że wozowi patrolowemu nic się nie stało, 
jeśli nie liczyć  na nim smug sadzy,  a motocykl  Victory również ocalał.  Drzwi samochodu się 
otworzyły. Obaj policjanci byli cali i zdrowi. Tylko Luis gdzieś przepadł.

background image

13

Szukałam, aż opuściły mnie siły, ale przepadł jak kamień w wodę. Nigdzie nie było nawet 

śladu jego ciała, Istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że Luisa złapały zwierzęta i zawlokły do 
lasu, jednak sądziłam, że za dobry z niego Strażnik Ziemi, aby tak zniknąć. I to bez walki.

Zupełnie jakby rozwiał się w powietrzu, tak jak wcześniej jego bratanica.
I zostałam teraz sama.
Przynajmniej jednak zasłużyłam sobie na podziw obu policjantów. Styles nie domagał się 

ode mnie żadnych wyjaśnień; po prosta zaakceptował to, co powiedziałam, pewnie zbyt porażony 
bestialskim porwaniem dziecka, by przejmować się zdolnościami, prezentowanymi przeze mnie czy 
przez Luisa. Mógł znaleźć, jak sądziłam, jakieś logiczne wytłumaczenie, aby nie zawracać tym 
sobie zbytnio głowy. Ludzie byli świetnie wyćwiczeni w sztuce umysłowego wypierania tego, co 
nie pasowało do uporządkowanego wizerunku ich świata.

Jednak jego partner z patrolu, Cavanaugh, najwyraźniej nie chciał tego tak łatwo przełknąć.
- Ale jak zmusiliście do posłuszeństwa takie kocisko? Przecież to cholerny kuguar, a nie 

jakiś pręgowany kotek, a ja gdy zabieram swojego kota do weterynarza, to zawsze mam przy tym 
podrapaną gębę.

Staliśmy   na   skraju   szosy,   wpatrzeni   w   ciemniejące   pole.   Zaniechałam   przeczesywania 

terenu w poszukiwaniu zaginionego Strażnika i zwyczajnie czekałam.

Nie wiedziałam tylko, na co właściwie czekam. Może po prostu poczułam wyczerpanie z 

powodu utraty bliskich sobie osób.

- To proste - powiedziałam ze znużeniem w głosie. - Wszyscy weterynarze to potrafią. 

Punkty uciskowe.

- Punkty uciskowe? - powtórzył. - To chyba jakieś żarty. Oglądam programy na kanale 

Discovery i nigdy nie słyszałam o punktach uciskowych u kuguara. A poza tym te wielkie koty nie 
przypominają   swoich   afrykańskich   krewniaków...   Nie   przemieszczają   się   sforami.   To   nie   jest 
naturalne.   A  te   niedźwiedzie...   co  tu  się,   do  diabła,   dzieje?   Nigdy  nie  słyszałem,  żeby  czarne 
niedźwiedzie atakowały w taki sposób.

Ogień - wyjaśniłam. - Pożar wypędza zwierzęta na otwartą przestrzeń.
Na to od razu pokręcił głową. Przestraszona zwierzyna ucieka... Nie zatrzymuje się, żeby 

atakować wszystko na swojej drodze. Nie kapuję tego i nawet nie wiem, czy chcę tu coś zrozumieć. 
To pewnie coś jak sprawki CIA; mógłbym się dowiedzieć, ale przypłaciłbym to życiem, co?

Wtedy Styles odwrócił się i powiedział:
- Jesteś Strażniczką Ziemi. - Zaskoczona umilkłam na chwilę. Zresztą i tak nie spodziewał 

się odpowiedzi. - Chryste, nie do wiary.

- Skąd niby wiadomo, że...
Zareagował ostrym, wyrażającym złość gestem.
- Moja żona wystąpiła z szeregów Strażników jakieś dziesięć lat temu. Była Strażniczką 

Ognia. Poddano ją pewnemu zabiegowi, związanemu z zablokowaniem mocy.

W owej chwili świat nabrał dla mnie innego wymiaru. A jednak istniało jakieś powiązanie: 

Strażnicy. Dzieci Strażników.

- Czy wasz syn prezentował jakieś wyjątkowe zdolności?
- Nie, oczywiście, że nie. Ma dopiero pięć lat.
Manny   i   Angela   także   nie   wspominali   o   szczególnych   uzdolnieniach   u   Isabel,   zresztą 

wyjątkowo rzadko przejawiały się one tak wcześnie.

Jednak nie było to niemożliwe. Sam Luis powiedział mi przecież, że u niego takie zdolności 

ujawniły się już w młodym wieku.

Styles przypatrywał mi się uważnie.
- Ten dzieciak, którego szukamy, to jego bratanica, tak? On jest Strażnikiem, co?
-   Jego   brat   też   nim   był   -   odparłam.   -   Podobne   predyspozycje   są   silnie   uwarunkowane 

genetycznie, rodzinnie, choć występują również samoistnie. - Długo zajmowałam się badaniem 
fenomenu zdolności Strażników u ludzi, starając się odkryć, jakie talenty w sobie rozwijają i jak 
można im to uniemożliwić. I nie doszłam w tej sprawie do żadnych wniosków.

background image

Drugi z policjantów, Cavanaugh, gapił się na nas tak, jakby nam wyrosły macki.
- Jaki znowu, do cholery, Strażnik? Mówicie o strażnikach więziennych? Chwila, czy mowa 

przypadkiem   o   tym   stukniętym   kryminaliście   malarzu,   którego   pokazywali   w   dziennikach 
telewizyjnych na Florydzie?

Styles i ja zbyliśmy go milczeniem.
- Myślisz,  że ci ludzie... kimkolwiek są... porywają dzieci Strażników  - odezwał się po 

chwili Styles. Mięśnie twarzy drgnęły mu, jak gdyby powściągał impuls, by kogoś lub coś ugryźć. - 
Mój Boże. W jakiej skali to się rozgrywa?

-   Nie   wiem.   Strażnicy   są...   -   Są   tajemniczy.   Podstępni.   Zaprawieni   w   pokonywaniu 

przeciwność. - Oni nie palą się do tego, żeby dzielić się informacjami z osobami spoza ich kręgu. 
Jeśli   porwano   dzieci   innych   Strażników,   to   fakt,   że   ich   rodzice   są   Strażnikami,   nie   został 
odnotowany   w   żadnych   policyjnych   raportach.   Należałoby   porównać   listę   Strażników   z 
personaliami osób, które zgłosiły zaginięcie swoich dzieci.

Był to trudny okres dla Strażników, wobec czego dla ich nieprzyjaciół nadarzała się świetna 

okazja do uderzenia. Wielu z tych Strażników, którzy mieli dzieci, a wyjechali z grupą Lewisa 
Orwella,   mogło   się   jeszcze   nawet   nie   dowiedzieć   o   porwaniu   ich   pociech,   choć   osobiście   nie 
uważałam,  by był  to proceder na wielką skalę. W całej  tej akcji wyczuwało  się raczej zimne, 
kliniczne planowanie oraz laserową precyzję.

Luis mógł dotrzeć do rejestrów Strażników. O ile jeszcze żyje, usłyszałam we własnych 

myślach ironiczny podszept, który jednak szybko uciszyłam. Żył na pewno, pobierałam od niego 
energię, a nasza więź stawała się coraz silniejsza. Wiedziałabym, gdyby stracił życie. Wiedziałam, 
kiedy Manny...

Nie. Luis żył i albo go uprowadzono, albo też podążył czyimś tropem beze mnie. A może 

przytrafiło mu się i jedno, i drugie. Mógł zostać zwabiony i porwany. Nie było to wykluczone w 
całym tym zamieszaniu. Mógł też z własnej woli oddać się w ręce prześladowców, jeżeli posłużyli 
się Isabel, aby go dopaść.

Dreszcz wściekłości przeszedł przeze mnie, wypalając rozgrzany do czerwoności ślad od 

czubka głowy po podeszwy stóp. Ci, którzy to zrobili - którzy nadal robią swoje - słono za to 
zapłacą.   Odrodziłam   się   w   ludzkim   ciele   bez   instynktu   litości,   a   dotychczasowe   dramatyczne 
przeżycia zdusiły we mnie wszelkie miłosierne odruchy.

- Co zrobimy? - zapytał policjant. Odetchnęłam głęboko i z rozmysłem stłumiłam w sobie 

ogień, zachowując go na bardziej stosowny czas oraz cel.

-   Powinniście   zacząć   od   przejrzenia   waszych   policyjnych   rejestrów   -   powiedziałam.   - 

Skupiając się na zaginionych albo porwanych dzieciach.

Twarz Stylesa wyglądała jak odlana z betonu.
- Czy masz pojęcie, jak wiele dzieci ginie co roku?
- Przerażająco wiele? - Nie czekałam na potwierdzenie. - Mamy mało czasu, oficerze Styles. 

Luis może już nie mieć go wcale. Muszę odnaleźć jego i Isabel. Obiecuję, że jeżeli odszukam 
pańskiego syna, przywiozę go panu całego i zdrowego, ale teraz muszę już ruszać. Natychmiast.

- Dokąd? - Było to całkiem rozsądne pytanie. I nie miałam na nie sensownej odpowiedzi.
-  Odejść   stąd   -  odrzekłam.   -   Gdziekolwiek.   Wymienił   następne   wymowne   spojrzenie   z 

Cavanaughem, który w końcu wzruszył lekko ramionami i powiedział:

Sam nie wiem, stary. Ona mogła parę razy nas zostawić, żebyśmy zdechli. Nie zrobiła tego. 

Myślę, że to przemawia na jej korzyść.

Styles znowu zwrócił się do mnie:
- Nie mam zaufania do Strażników - stwierdził. - I moja żona też im nie ufa. Jeśli Strażnicy 

za tym stoją...

W   to   nie   mogłam   uwierzyć.   W   każdym   razie   nie   sądziłam,   by   stała   za   tym   oficjalna 

organizacja Strażników. Lewis Orwell i Joanne Baldwin nigdy nie przyłożyliby do czegoś takiego 
ręki.

- Ustalę to - obiecałam. - Daję wam słowo. Skinął głową i cofnął się o krok.
Wsiadłam   na   motocykl,   sprawdziłam   kontrolki   i   odpaliłam   silnik.   Wkrótce   musiałam 

background image

uzupełnić paliwo, ale na razie chciałam tylko oddalić się od swądu spalonej trawy oraz klęski.

Policjant Styles nie pomachał mi ręką na pożegnanie, ale przypuszczałam, że za pewien 

sukces powinnam uznać to, że nie wyciągnął broni.

Ruszyłam przed siebie, kierując się w stronę Kolorado. Nie byłam już pewna, czy znajdę 

tam odpowiedzi na swoje pytania, jednak ruch, wszelki ruch był lepszy od stania w miejscu, kiedy 
brakowało czasu i nie należało go trwonić.

Przejechałam   szosą   jakieś   dziesięć   kilometrów,   kiedy   usłyszałam   szept:   głos   Luisa, 

wyraźny, jakby jego usta znajdowały się tuż obok mojego ucha.

- Cassie.
Nie nazywaj mnie tak. Wyczułam płynący od niego impuls leniwego rozbawienia.
- Cassiel.
Zatrzymałam się z piskiem opon na poboczu. Wiatr zerwał się znowu, wzbijając wokół 

wirujący kurz. Przymknęłam oczy i skupiłam się, kierując uwagę ku swemu wnętrzu. Szukając.

To był jego głos, ale nie wyczuwałam jego obecności.
- Luis? Gdzie jesteś?
- Związany na pace ciężarówki - odparł. Mówił dziwnie wolno i spokojnie. - Przykro mi. 

Złapali mnie w tym dymie. Niewiele mogłem zrobić.

Kłamał. Każdy Strażnik Ziemi bez trudu wykaraskałby się z podobnej sytuacji. Liny, metal - 

takie rzeczy poddawały się ich mocy i dlatego okazywały się zdecydowanie mało skuteczne jako 
więzy,   chyba   że   nieprzyjaciel   współdziałał   z   jakimś   innym   Strażnikiem,   który   uniemożliwiał 
schwytanemu ucieczkę.

- Oddałeś się w ich ręce dobrowolnie - powiedziałam.
- Przyskrzynili mnie. - Wydawał się tym lekko ubawiony; a może raczej oszołomiony. Mnie 

wcale nie było do śmiechu. - Posłuchaj, oni nas wrobili. Zastawili na nas pułapkę. Jeżeli chcemy 
dotrzeć do Ibby, musimy im pozwolić zabrać nas do niej. Nie rozumiesz tego? Musimy przestać 
walczyć.

- Nie wiadomo, czego od nas chcą - stwierdziłam. - Albo co z tobą zrobią. Luis, powiedz, 

gdzie jesteś. Powiedz mi.

- Nie. Nie, póki nie będę gotowy. Nie chcę, żebyś wpadła jak bomba i wszystko rozwaliła, a 

znam cię dobrze. Jesteś subtelna jak ołowiana rura. Kiedy zobaczę się z Isabel, kiedy przekonam 
się, że jest bezpieczna, wtedy dam znać.

- Jak ci się udaje rozmawiać ze mną?
- Wywołuję wibracje błony bębenkowej w twoich uszach. Stara sztuczka Strażników Ziemi 

stosowana   podczas   tajnych   operacji   -   powiedział   Luis.   Ton   jego   głosu   się   zmienił.   -   Muszę 
kończyć. Kierujemy się teraz na północ. Jedź za nami.

I wtedy zamilkł; słyszałam już tylko nieustanny, cichy skowyt wiatru.
Dureń.
Nie miałam wyboru i musiałam postępować zgodnie z jego instrukcjami.
Podjechałam po benzynę po ponad dwóch godzinach jazdy i czekania. Nie usłyszałam już 

słów   Luisa,   choćby   cichego   i   czułego   szeptu,   jakim   wypowiedział   wcześniej   moje   imię. 
Zastanawiałam się, czy on wie, jak to zabrzmiało, jak bardzo ciepło.

Głowiłam się, czy zdaje sobie z tego sprawę.
On cię potrzebuje, coś mi podpowiadało. Co jeszcze nie oznacza, że mu na tobie zależy. 

Niby z jakiego powodu? Raczej go nie kusisz.

Była to głupia myśl. W grę wchodziło tak wiele poważniejszych spraw, a jednak stanowiła 

dla mnie kolejny sygnał, że wsiąkam coraz głębiej w bagno tego, co ludzkie. Musiałam walczyć z 
tym energiczniej, odrzucać takie emocje, cielesne przyjemności i pokusy.

Na stacji benzynowej kupiłam hot doga i zjadłam go, stojąc obok motocykla, gdy napełniał 

się bak. Wypiłam wodę ze sporej butelki, a potem pomknęłam znowu przed siebie w gęstniejących 
ciemnościach. Szosa wiodła pod górę, przechodząc z obszarów pustynnych w tereny z bujniejszą 
roślinnością,   coraz   gęściej   zadrzewione.   Gwiazdy   już   świeciły,   mimo   że   słońce   nie   skryło   się 
jeszcze   do   końca   za   koronami   drzew,   a   droga   pogrążona   była   w   głębokich   aksamitnych 

background image

ciemnościach.

W Pagosa Springs głos Luisa odezwał się znowu przy moim uchu, informując, że wciąż 

zmierzają na północ, podążając tą samą trasą, którą jechałam.

- Nie próbuj nas dogonić - ostrzegł. - Nie chcę, żebyś ich spłoszyła.
Zignorowałam te ostatnie słowa i przyspieszyłam.
Ruch na szosie zamierał. Wydawało się, że mam ją całą dla siebie, jadąc bez końca przez 

kolebkę słabo oświetlonych gór, które wspinały się, by strącić z nieba gwiazdy. Dostrzegłam w 
przelocie   różne   zwierzęta   na  drodze   -   jelenia,   lisa   oraz   sowę,   która   zanurkowała   w   poświacie 
mojego reflektora, by porwać z asfaltowej nawierzchni czmychającą mysz.

Wydawało się, że panuje niemal niezmącony spokój. Nie było miast ani zakrętów, póki nie 

dotarłam do skrzyżowania z szosą numer 160. Luis nie wspomniał nic o zmianie kierunku, więc 
podążyłam prosto przed siebie, kiedy szosa skręciła na północny zachód, a potem, za miasteczkiem 
Creede, zdała się całkiem zmienić swój bieg. Dalej był kolejny ostry zakręt, wiodący z powrotem 
na północ i okalający spory górski masyw.

- Cassiel - szepnął Luis, a ja mimowolnie zwolniłam, zaskoczona tym, że znowu nagle się 

odezwał. - Zjechaliśmy z szosy jakieś osiem kilometrów przed Lake City. Kierujemy się na zachód.

- Są tam jakieś charakterystyczne punkty?
- Wypatruj uschniętej sosny pomiędzy dwiema zdrowymi. Zjazd jest kilka metrów za nimi. 

W lewo. - Głos Luisa nie był już tak beztroski jak wcześniej, ani tak stanowczy. - Słuchaj, zdaje mi 
się... Myślę, że oni czymś mnie podtruli. Chodzi o pewne zakłócenia na poziomie biochemicznym, 
ale chyba starają się celowo wprawić mnie w oszołomienie, żebym nie mógł kontrolować swoich 
mocy tak dobrze jak...

Jego głos przeszedł nagle w rozdzierający wrzask. Zatrzymałam motocykl i przycisnęłam 

dłonie do uszu. To nic  nie dało, rzecz jasna. Metaliczny pisk rozbrzmiewał nadal, świdrując mi 
głowę. Ogłuszał mnie. Wyraźnie się nasilał i wiedziałam, że jeszcze tylko kilka sekund, a pęknie 
cienka błona bębenkowa w moich uszach.

przynajmniej temu mogłam zapobiec. Stosunkowo łatwo udało mi się przygłuszyć drgania, 

zamieniając je w cichy pomruk lub trzaski. Oczywiście oznaczało to zerwanie kontaktu głosowego 
z Luisem. Bez względu na to, czy sam stracił panowanie nad własnymi mocami jak powiedział, czy 
też tamci przeprowadzili atak, wykorzystując go jako medium, nie mogłam w tej chwili ryzykować, 
czekając na nowy sygnał od niego.

Oni starają się mnie oszołomić, powiedział wcześniej. Wiedziałam, stykając się pobieżnie z 

kulturą   masową   i   gazetami,   że   oznaczało   to   nafaszerowanie   narkotykami   -   albo,   w   danym 
przypadku, wytworzenie takich substancji w jego ciele. Strażnicy Ziemi nie potrafili leczyć samych 
siebie, nawet najpotężniejsi z nich, a jeśli tamtym udało się zablokować naturalne mechanizmy 
obronne jego organizmu i zatruć go w taki sposób, to mogło być bardzo źle.

Nie odważyłam się sama szukać z nim kontaktu. Musiałam się skupić całkowicie na drodze 

przed sobą.

Udzielił  mi  przynajmniej  wskazówki na tyle  dokładnej, by właściwie mnie  pokierować. 

Spostrzegłam uschniętą sosnę, pasującą do opisu, i zwolniłam, wypatrując zjazdu.

Żadnej   drogi   nie   było.   Ani   w   odległości   kilku,   ani   kilkunastu   metrów   od   drzewa. 

Zatrzymałam   się   i   powoli   się   cofnęłam,   prowadząc   motocykl   i   przypatrując   się   wyboistemu 
podłożu.

Zlikwidowali drogę. Tak, naturalnie, że mogli to zrobić. Coś takiego było dla Strażnika 

Ziemi łatwe; sprawienie, by ścieżkę zarosły świeże rośliny, a warstwa ziemi ją przysypała. Nawet 
Strażnik Pogody potrafi zacierać ślady, wykorzystując w tym celu wiatr i wodę, ale z tego, co 
ujrzałam przed sobą, było jasne, że takiego maskowania dokonał jakiś Strażnik Ziemi. Niektóre z 
sadzonek  wydawały  się  świeże   i młode,   nienaruszone  jeszcze  przez  słońce  i  wiatr.  Fragmenty 
podglebia, choć nieregularne i grudowate, wyglądały na niedawno poruszone.

Wypatrzyłam zarys koleiny po kole pojazdu ciężarowego głęboko wśród zarośli i zaczęłam 

przedzierać się.

na motorze przez gęstwinę. Rozciągała się na kilka metrów i zastanawiałam się, czy w ten 

background image

sposób   zablokowali   cały   szlak.   Brnęłam   dalej   przed   siebie,   uchylając   się   przed   sztywnymi 
gałązkami i kłującym igliwiem.

Linia zarośli nagle się kończyła, a polna droga wyłoniła się w nikłym i rzucającym cienie 

blasku księżyca. Na piasku mogłam dostrzec świeże ślady opon.

Moi wrogowie wiedzieli, że się zbliżam. Nawet jeśli Luis ich nie ostrzegł, choć mógł to 

zrobić wbrew swojej woli, po prostu jakoś się dowiedzieli. Nie miałam co do tego wątpliwości. 
Zamierzałam deptać im po piętach, dopóki mi na to pozwolą i póki nie dojdzie do starcia.

Nie potrwało to wcale zbyt długo.
Przyspieszyłam,   kiedy   droga   przeszła   w   mroczny,   ocieniony   łuk,   potem   następny,   i 

wyjechałam na prostszy odcinek, gdzie dojrzałam pojedynczą, drobną postać - chłopca w wieku 
Isabel,   ze   zmierzwionymi   ciemnymi   włosami   i   wielkimi   oczami.   Miał   na   sobie   pobrudzoną 
bawełnianą koszulę w krzykliwy, niebiesko - czerwony deseń oraz luźne bawełniane spodenki. Był 
bosy. Twarz miał mokrą od łez, z nosa mu ciekło i wyglądał na oszołomionego i przerażonego w 
blasku reflektora mojego motocykla.

Zatrzymałam się, wznosząc kłęby kurzu, i wpatrywałam się w niego. W pierwszym odruchu 

chciałam pozostawić motor i podbiec do chłopca, ale moje instynkty dżinna pohamowały ludzkie 
impulsy.

To dziecko nie powinno się tu znajdować, tak daleko od domu, w samym środku nocy.
- Wołają na ciebie C.T.? - zapytałam. - Calvin Theodore Styles?
Jego oczy zaszły łzami, które połyskiwały w świetle motocyklowego reflektora.
- Mama? - Miał głos kogoś zagubionego i bardzo niepewnego. Szurając stopami, zrobił krok 

do przodu. - Chcę do domu! Ja chcę do domu!

Jego głos przeszedł w przeraźliwe wycie, a wtedy nawet moja wyrachowana, chłodna natura 

dżinna   nie   mogła   mnie   powstrzymać   przed   unieruchomieniem   silnika   i   zejściem   z   motocykla. 
Ostrożnie podeszłam do dziecka nie chcąc go dodatkowo wystraszyć. Chłopiec ssał kciuk, a oczy 
miał prawie tak wielkie jak księżyc świecący nad nami. Srebrzyste łzy przemywały czyste ścieżki 
na zabrudzonej buzi chłopca.

Znalazłam się w połowie drogi między motocyklem a chłopczykiem, kiedy pojawiło się 

następne dziecko. A potem kolejne. I jeszcze jedno. Wyłaniały się w milczeniu z krzaków.

Wszystkie   one   mogły   mieć   najwyżej   po   dziesięć   lat.   Większość   była   wychudzona   i 

zaniedbana, w brudnych ubrankach. Niektórym brakowało butów.

Wszystkie wydawały się zdziczałe, no i wszystkie były uzbrojone. Najczęściej w noże, a 

kilkoro w maczugi. Żadnej broni palnej, co mnie trochę pocieszyło.

Zatrzymałam  się, oceniając sytuację. Dzieci otoczyły mnie, wychodząc z zarośli, czemu 

towarzyszył cichy, ukradkowy szept liści i gałązek.

- Jestem tu, żeby wam pomóc - powiedziałam tonem, który, miałam nadzieję, zabrzmiał 

uspokajająco. - Proszę was. Mam na imię Cassiel. Chcę pomóc wam wrócić do domów.

Żadne z dzieci nie wydało odgłosu, nawet chłopiec, który wcześniej tak żałośnie zawodził. 

Wiatr szumiał wśród drzew, szeleszcząc, kiedy sosnowe igły ocierały się o siebie, i zdałam sobie 
sprawę, w jak rozległym i opustoszałym miejscu się znalazłam... i jaka jestem osamotniona.

- Szukam dziewczynki o imieniu Isabel - podjęłam. Nie było jej tu, pośród tej zdziczałej 

dzieciarni. - Szukam Ibby. Znacie ją? - Skupiłam wzrok na dziecku stojącym najbliżej, dziewczynce 
z krótkimi blond włosami. - Znasz Isabel?

Nie odpowiadała.  Żadne z nich się nie poruszyło  i żadne nawet nie  mrugnęło.  Było  to 

dziwne i - nawet jak dla dżinna - niepokojące.

C.T. - jeśli to był C.T. - już nie płakał, chociaż łzy nadal spływały mu po policzkach. Przyjął 

taką samą chłodną, bierną postawę jak pozostałe dzieci.

Zrobiłam  krok w  jego stronę, a wtedy wszystkie  one rzuciły się na mnie  w milczeniu. 

Podskoczyłam   i   uchwyciłam   się   niskiej   gałęzi,   podciągając   nogi,   gdy   zaczęły   ciąć,   czemu 
towarzyszyło   srebrzyste   migotanie   ostrzy   noży.   Kilkoro   dzieci   wydawało   przy   tym   zduszone 
odgłosy, skacząc i próbując mnie dosięgnąć, ale żadne z nich się nie odzywało; nie rozmawiały 
także ze sobą nawzajem.

background image

Współdziałając bez słowa, dwoje zgięło się, by mogły się po nich wgramolić inne, które 

chwyciły  niższe gałęzie  i zaczęły się wspinać w  moją stronę. Była  to groteskowa sytuacja,  to 
osaczenie   przez   małe   dzieci   -   a   jednak   tkwiła   w   tym   pewna   logika.   Zawahałabym   się   przed 
skrzywdzeniem takich bezbronnych szkrabów, podczas gdy wróg - a wiedziałam, że to jest nasz 
wróg - bez wahania poświęciłby młode życie tych istot, aby tylko wyrządzić mi krzywdę.

Dzieci okazały się idealnym oddziałem szturmowym.
Gdy jakaś dziewczynka pierwsza podpełzła do mnie po gałęzi, z lśniącymi obłędem oczami, 

poruszyłam się i uchwyciłam ją za nadgarstek, wykręcając go. Nóż wypadł z jej ręki jak stalowy 
liść.

Dziewczynka przeorała moje ramię paznokciami i obnażyła zęby.
Nie miałam wyboru i musiałam zrzucić ją z gałęzi, ogłuszając. Złagodziłam jej upadek na 

ziemię, tworząc rodzaj powietrznej poduszki.

Następne dziecko już się zbliżało. A za nim kolejne.
To tylko drobna przeszkoda, podpowiadał dżinn we mnie. Uporaj się z nimi i ruszaj dalej. 

Gdybym miała do czynienia z osobami dorosłymi, postąpiłabym tak, jednak okazało się, że niechęć 
do  wyrządzania   krzywdy  dzieciom  jest  zakodowana  w   moim  łańcuchu   DNA  i  nawet  mądrość 
dżinna nie mogła jej przełamać. Marnujesz swoje moce, tocząc tę walkę. O to właśnie im chodzi.

Wiedziałam  o tym,  ale przypomniałam sobie też  policjanta Stylesa  stojącego na szosie, 

rozpacz i szok na jego twarzy. I obietnicę, jaką mu złożyłam.

Było tu w sumie dziesięcioro dzieci. Ich rodziny prowadziły poszukiwania i modliły się o 

cud. Nie mogłam odbierać im nadziei.

Zeskoczyłam z drzewa, przykucnęłam i zaczęłam dotykać dziecięcych  główek, jedną po 

drugiej. Zmusiłam się do metodycznego działania, nie zwracając uwagi na ich broń. Zadziałało z 
pierwszymi dwoma. Trzecie zrobiło długą cięcie na moim ramieniu, które zapiekło jak ogień, zanim 
pozbawiłam to dziecko przytomności.

Czwarte i piąte z pozostałej dziewiątki upadły, nie robiąc krzywdy sobie ani mnie, ale kiedy 

zwróciłam się ku szóstemu, poczułam oślepiający, zimny ból w boku, a kiedy zerknęłam w dół, 
dostrzegłam, że C.T. zanurzył w moim ciele nóż aż po rękojeść.

Pacnęłam go dłonią w czoło, usypiając, i zwalił się na ziemię.
Stało jeszcze troje; dwie dziewczynki i chłopiec. Dzieci trzymały się ode mnie z daleka, 

czekając na mój kolejny ruch, zdając sobie sprawę, że nie jestem łatwym przeciwnikiem.

Wtop je w ziemię.
Nie. To podpowiadał mój dżinnowy duch i nie miałam zamiaru tego zrobić po pierwsze 

dlatego, że skrzywdziłabym je i przeraziła, a po drugie, ponieważ musiałam oszczędzać moc.

Uklękłam, usiłując powstrzymać jęk, gdy ból obejmował moje nerwy - i sięgnęłam do noża, 

wbitego w bok.

Dotknęłam go lekko, oceniając stan rany, najlepiej jak umiałam. Nie sądziłam, by pękły 

jakieś ważne naczynia krwionośne - doszło jednak do urazu jelit i wątroby, co mogło mieć fatalne 
skutki,   jeśli   rany  szybko   się  nie   zagoją.   Wyciągnęłam   nóż   i  jakoś   udało   mi   się   przy  tym   nie 
wrzasnąć. Krew ściekała ze stalowego ostrza. Potrzymałam je przez chwilę, wpatrując się w dzieci, 
które otoczyły mnie kręgiem, a następnie wbiłam czubkiem w podłoże przed sobą.

Wtedy   od   razu   się   na   mnie   rzuciły.   Skoncentruj   się.   Straciłam   ostrość   widzenia   i 

zamrugałam, aby na nowo wyostrzyć wzrok. Zamachnęłam się w lewo i w prawo, usypiając umysły 
dwojga   z   dzieci.   Ich   upadek   spowodował,   że   trzecie   się   zachybotało,   a   jego   mała   maczuga, 
wymierzona w moją głowę, uderzyła mnie mocno w bark. Złapałam ją, wyrwałam mu z ręki i 
przyciągnęłam chłopca do siebie. Szarpał się, ale przytrzymałam go, spoglądając w puste, szeroko 
otwarte oczy.

- Ty - powiedziałam cicho - który kryjesz się za dziećmi. Przybywam po ciebie.
Usta chłopca otworzyły się, a on sam zaśmiał się cichutko. Nie był to dziecięcy śmiech. 

Czaiło się w nim zbyt wiele złośliwości, tkwiła zbyt głęboka wiedza.

I szaleństwo.
- Chodź, siostro - odpowiedział i przewrócił oczami tak, że ukazały się ich białka, a potem 

background image

upadł na ziemię.

Nie oddychał.
Nie.
Przyłożyłam mu dłoń do piersi i nie wyczułam bijącego serca.
Mój wróg zabił go ot tak, z oddali.
- Nie - powtórzyłam na głos i ułożyłam sobie chłopca na kolanach. - Nie. - Wciąż słabo 

trzepotało w nim życie, tłukąc się niczym ptak w sieci. - Nie uda ci się to.

Położyłam mu rękę na sercu i przymknęłam oczy. Ostrzeżenie Luisa znowu do mnie dotarło 

- nie zostałam w tym  przeszkolona; mogłam łatwo wyrządzić  krzywdę  temu  dziecku - ale nie 
miałam wyboru. Nikt bardziej wykwalifikowany nie mógł mnie zastąpić.

Przytknęłam opuszki palców do jego serca i zmusiłam ten narząd do pracy. Jeden skurcz. 

Drugi.   I   trzeci.   Za   każdym   razem   czekałam,   aż   serce   zaskoczy,   zareaguje,   złapie   rytm,   lecz 
organizm dziecka był jakby sparaliżowany, niezdolny do samodzielnego funkcjonowania.

W jego krwi, która przemieszczała się powoli w żyłach dzięki moim staraniom, znajdowało 

się mało tlenu. Jego płuca go nie czerpały. A więc musiałam też pobudzić mu oddech. Wzięłam 
maksymalnie głęboki wdech, pochyliłam się nad chłopcem i wpompowałam mu powietrze do płuc; 
rana w moim boku powiększyła się i poszerzyła, a łzy rozmazały to, co widziałam.

Mój ból nie liczył się jednak.
Zmuszałam serce dziecka do pracy,  do kolejnych uderzeń. Wtłaczałam mu powietrze w 

płuca.

Jego otwarte oczy gapiły się na mnie, lecz nie było w nich choćby cienia prawdziwego 

życia. Żadnej nadziei.

Czułam, jak życie w nim zanika, ale dalej pobudzałam jego serce do powolnych, mocnych 

uderzeń, co jednak było tylko imitowaniem życia, niczym więcej...

I nagle serce podchwyciło podawany mu rytm, zawibrowało i uderzyło mocniej.
I jeszcze raz.
I znowu.
Chłopiec odetchnął i krzyknął.
Trzymałam go przy sobie, gdy wydzierał się i płakał. Wszędzie wokoło maluchy leżały 

cicho. Patrzyłam, jak ich klatki piersiowe unoszą się i opadają, ale mój nieprzyjaciel nie zawracał 
sobie głowy zabijaniem tej dzieciarni. On - lub też ona - doszedł czy doszła do słuszno wniosku, że 
będą stanowiły dla mnie większy problem, gdy pozostaną żywe.

Wyjęłam komórkę i sprawdziłam zasięg. Nie było go, rzecz jasna. Znalazłam się na głuchej 

wsi, z daleka od głównych ludzkich szlaków. Nie mogłam ściągnąć policji, w każdym razie nie 
przed znalezieniem sprawnego telefonu.

Dziecko zarzuciło mi pulchne rączki na szyję. Pogłaskałam je po brudnych włoskach.
- Jak się nazywasz? Zachlipał.
- Will.
- W porządku, Will, już wszystko dobrze. Postaram się, żeby nic złego ci się nie stało. - 

Musiałam  opatrzyć  swoją  ranę.   Traciłam   krew,  a  wraz  z  nią   siły.  Obrażeniami   wewnętrznymi 
mogłam zająć się dopiero wtedy, kiedy spotkam się znowu z Luisem albo zapewnię sobie inną 
pomoc. - Will, pomożesz mi, dobra?

Skinął głową, ale mnie nie puszczał.
- Będę musiała obudzić resztę dzieci. Chcę, żebyś mi w tym pomógł. Kiedy się obudzą, 

mogą się przestraszyć, i chcę, żebyś je uspokoił. Możesz to zrobić?

Z przekonaniem przytaknął, wydostał się z moich ramion i stanął, przyciskając się do mnie 

barkiem. Drżał, ale stał prosto.

Upewniłam się, że nie upadnie, a potem lekko przeciągnęłam czubkami palców po czole 

najbliższego   z   pozostałych   dzieci,   dziewczynki   z   ciemnymi   włosami   i   śniadą   cerą.   Usiadła 
wystraszona i zaczęła płakać.

- Will - rzuciłam. Spojrzał na mnie niepewnie, ale podszedł do dziewczynki i poklepał ją 

sztywno po plecach.

background image

- Już dobrze - powiedział uroczyście. - Nic ci nie jest, Christy. - Znał ich imiona.
Will, czy jest tu dziewczynka o imieniu Isabel? Znasz taką?
Will wciąż poklepywał zapłakaną Christy po ramieniu.
- Tu jest dużo dzieci.
Na to przebiegł mnie chłodny dreszcz.
- Ile?
- Pełno. - Pewnie nie potrafił za dobrze liczyć więc trudno było to uznać za przekonujący 

dowód, jednak miałam mocne przeczucie, że chodzi mu o setki. - Niektórych nowych nie znam. 
Dopiero co przyjechały.

- A dokąd przyjechały, Will?
Will i Christy spojrzeli na mnie, jakbym była całkiem głupia.
- Na Ranczo - odpowiedzieli razem.
- A gdzie to Ranczo?
Usłyszałam trzask metalu, a dorosły głos gdzieś za moimi plecami przemówił:
- Jesteś na nim, suko.
Wśród złoczyńców rasy ludzkiej panuje zwyczaj - opiewany w każdym razie w pieśniach i 

opowieściach - zabierania schwytanych do tajemnych siedzib. A tam osoby wzięte do niewoli tylko 
czekają na okazję, by przechytrzyć i zabić tych, którzy je pojmali.

Moi wrogowi nie wywodzili się z baśni i wiedziałam, że nie pozwolą mi zrobić następnego 

kroku na drodze do rozwiązania zagadki.

Dzieci zapakowano do dużego czterokołowego pojazdu i zabrano, a wśród nich Christy i 

Willa, którzy wyglądali na zupełnie zrezygnowanych. Poczułam ukłucie bólu na widok C.T., ale on 
przynajmniej wciąż spał.

Dotrzymam słowa, przyrzekłam mu. Znajdę sposób, aby zwrócić cię twojej rodzinie.
Terenowy   pojazd   zjechał   ze   ścieżki,   pozostawiając   mnie   na   klęczkach,   a   moja   krew 

wsiąkała w piach.

Byłam zbyt osłabiona, żeby stawiać zbyteczny opór, więc siedziałam bez ruchu, z dłońmi 

splecionymi  luźno na kolanach, gdy otoczyło mnie czterech uzbrojonych strażników. Karabiny, 
które mieli przy sobie, wyglądały naprawdę groźnie. Broń krótka na ich biodrach też.

- Wtargnęłaś na teren prywatny - powiedział jeden z nich. Wszyscy wyglądali na dziwnie 

podobnych do siebie, za sprawą kurtek, spodni oraz czapek w maskujące cętki. Jedna z tych osób 
była kobietą, pozostali mężczyznami. Ten, który się odezwał, wysoki, o przyjemnym tenorowym 
głosie, wyglądał mi na kogoś zdecydowanie w wieku średnim, sądząc po siwiźnie w jego krótko 
przyciętych włosach, wystających spod czapki. - Nie widziałaś tablic ostrzegawczych? Tu strzela 
się do intruzów. I nie jest to żaden tekst na postrach.

Nie było żadnych tablic, ale nie zamierzałam się sprzeczać.
- Kim jesteście?
- Osobami prywatnymi, strzegącymi własnej ziemi. Myślę, że ważniejsze pytanie brzmi: 

kim jesteś ty. Jakoś nie wyglądasz na miejscową. Kto cię nasłał? FBI? CIA?

- Z takimi różowymi włosami? - żachnął się jeden z kumpli tamtego. - To raczej ktoś z 

jakiejś prywatnej agencji detektywistycznej czy czegoś w tym rodzaju. - Podsunął mi pod twarz 
wylot lufy karabinu. - Zgadza się? Ktoś cię najął? Trzeba było wziąć forsę i zwiać.

Nie odpowiedziałam. Skupiłam się na tym, by zatrzymać resztę krwi i mocy, sączących się z 

rany w moim boku na wyschniętą ziemią.

- To nieważne - odezwała się trzecia z osób, kobieta, rzeczowa i chłodna tak jak pozostali. - 

Ona widziała te dzieciaki. Musimy się jej pozbyć.

- Powinniśmy zapytać, czy nie chcą jej zwerbować.
-   Daj   spokój,   chyba   żartujesz!   To   przecież   jakaś   Strażniczka;   ostatnia   osoba,   jakiej 

potrzebujemy.

Trzeba ją wykończyć, i to szybko, zanim następni zaczną węszyć po okolicy.
- Ona przyjechała za tym pierwszym. - Na te słowa znowu skupiłam rozproszoną uwagę i 

uniosłam głowę, aby spojrzeć na tego, który to powiedział; starszego gościa. I najwyraźniej szefa 

background image

tej grupki. - Miała go wspierać. A poza tym nie sądzę, żebyśmy musieli martwić się o Strażników, 
zwłaszcza teraz. Są trochę zajęci.

Cała czwórka się roześmiała. Za tym pierwszym. Musiał mieć na myśli Luisa. Trzymają tu 

Luisa.

Jeśli chcesz uniknąć śmierci, skomentował chłodno dżinn we mnie, to musisz teraz coś 

wykombinować. Nie mogłam się z tym nie zgodzić, zwłaszcza że facet stojący na prawo ode mnie, 
ten siwiejący, szykował się do wpakowania mi kuli w głowę i zakończenia całej zabawy.

Przestałam kontrolować swoją ranę, z której od razu pociekła świeża struga krwi, i wysłałam 

moc w stronę drzew.

Gałęzie sosny były mocne i giętkie, idealnie nadające się do wyginania i puszczania. Jedna z 

nich uderzyła w tył głowy mojego niedoszłego kata, gdy już zaciskał palec na spuście, a strzał 
okazał się niecelny; pocisk wbił się w ziemię tuż obok moich stóp.

Rozmiękczyłam grunt pod nogami pozostałych i obserwowałam, jak wstrząśnięci zapadają 

się pod własnym ciężarem. Szamotali się przy tym, a dwoje próbowało do mnie strzelać, ale już 
rzuciłam   się   do   ucieczki,   kuśtykając   w   kierunku   drzew.   Usłyszałam   za   sobą   nowe   odgłosy 
wystrzałów oraz krzyki, a potem gorączkowe wrzaski.

A potem ziemia zamknęła się nad ich głowami i nie słyszałam już niczego.
Nie mogłam ujść daleko. Czarne fale osłabienia zalewały mnie, aż poczułam, że podłoże 

mięknie pode mną, jak wcześniej rozmiękło pod moimi wrogami. Upadłam i ułożyłam dłoń płasko 
na gruncie. Nie, przyczyna tego, co się działo, wcale nie tkwiła w ziemi, tylko we mnie. Była nią 
ludzka słabość.

Nie mogłam zajść daleko na piechotę. Musiałam wydostać się z tego miejsca, poszukać 

pomocy i sprowadzić ratunek dla dzieci.

Chwiejnym krokiem dotarłam do motocykla, lecz przekonałam się, że jedna z kul przebiła 

oponę i uszkodziła silnik. Mogłabym to naprawić, gdybym miała odpowiednio dużo mocy.

Jednak zużywałam resztę tej, która mi pozostała, na utrzymanie się przy życiu.
Po tej czwórce, która próbowała mnie zabić, pozostały tylko poruszone skrawki ziemi i 

blada ręka, wystająca nad powierzchnię. Ledwie rzuciłam na nią okiem. Moi niedoszli zabójcy nie 
zjawili się tu znikąd; pewnie przybyli jakimś pojazdem, ponieważ ludzie lubią przemierzać w ten 
sposób nawet bardzo krótkie trasy.

Dostrzegłam jakieś poruszenie wśród drzew, a potem bladą, brudną twarz.
C.T. Styles. Widocznie udało mu się jakoś uciec.
- Calvin Theodore - wymówiłam jego imię, opierając się o konar pobliskiej sosny Drugą 

dłoń przyciskałam mocno do rany w boku. - Nie bój się.

Wyszedł ze swojej kryjówki, ale się nie zbliżał. Jego mina nie wyrażała wiele, a pustka w 

jego oczach niepokoiła mnie.

Powiedziałam:
-   C.T.,   przysłał   mnie   twój   ojciec.   -   I   wtedy   coś   w   nim   pękło;   przestał   wydawać   się 

oniemiały, a nadzieja rozbłysła w nim jak promień słońca. - Musisz mi pomóc. Czy tamci ludzie 
przyjechali samochodem?

Stanowczo pokręcił przecząco głową. Moje nadzieje legły w gruzach równie szybko, jak 

jego się rozbudziły, póki nie powiedział:

Oni przyjechali ciężarówką. Terenową. Czarną Niemalże się roześmiałam. Ludzie rzadko 

byli równie precyzyjni jak dżinny.

- A możesz mnie do niej zaprowadzić?
-  Jasne   -  odparł  C.T.   Wyskoczył  do  przodu   i  wyciągnął   rękę.  Złapałam   ją.  Jego  skóra 

wydawała się przy mojej ciepła jak pod wpływem gorączki, ale tylko dlatego że zmroziły mnie 
wstrząs i utrata krwi. Pociągnął mnie za ramię i ruszyliśmy w kierunku chłodnego, wschodzącego 
księżyca.

- Załadowali wszystkich na tę ciężarówkę, ale ja zeskoczyłem z tyłu - oznajmił z dumą. - 

Zostałem. Wiedziałem, że mi pomożesz.

Oszczędzałam oddech, więc go nie pochwaliłam. Droga do tego mitycznego czarnego wozu 

background image

terenowego wydawała się długa, a każdemu krokowi towarzyszyło jakby wbijanie rozgrzanych do 
czerwoności noży w mój bok. Moim ciałem wstrząsały dreszcze, ale starałam się o tym nie myśleć.

- Zaczekaj - wymamrotałam i pociągnęłam C.T., zatrzymując się przy stojącym w pobliżu 

głazie. Pozostawiłam na nim czarne ślady krwi. - Jak daleko jeszcze?

- Niedaleko. To już tam - odpowiedziało dziecko i szarpnęło mnie za rękę. - O, tam!
Pozwoliłam mu się prowadzić. Na każdym wzniesieniu mówił, że to tuż - tuż, że trzeba 

pokonać   już   tylko   następne,   aż   wreszcie   nogi   zaczęły   się   uginać   pode   mną.   Upadłam   i   choć 
usiłowałam się podnieść, nie mogłam. Przewróciłam się na plecy, dysząc, i zobaczyłam, jak C.T. 
pochyla się nade mną, a jego twarzyczka nie wyraża nic.

- Myślałem, że już nie upadniesz - powiedział. - Do widzenia, moja pani.
Odwrócił się i mnie zostawił. Znów spróbowałam wstać. Ogarnął mnie mrok i uniósł gdzieś 

w dal.

Kiedy   oprzytomniałam,   byłam   niesiona   -   nie,   raczej   wleczona.   Wleczona   za   nogi   jak 

padlina, po' ziemi. Otworzyłam oczy i chciałam zaprotestować, lecz zabrzmiało to bardziej jak jęk 
niż jak słowa - a wtedy uświadomiłam sobie, że mówię w języku dżinnów, a nie po ludzku.

Panowały teraz zupełne ciemności, tylko cienkie smugi światła przebijały przez drzewa. 

Księżyc przemieścił się na niebie, ale do poranka było jeszcze daleko. Powietrze wydawało mi się 
lodowato zimne na gołej skórze.

Szarpnęłam słabo nogą i jedna z ciągnących mnie postaci z zaskoczenia puściła moją stopę. 

Zderzenie pięty z ziemią wywołało w moim boku przeszywający ból, na co zwinęłam się w kłębek. 
Nie mogłam krzyczeć, choć bardzo chciałam. Byłam w stanie jedynie dyszeć z wysiłkiem.

Usłyszałam odgłos podmuchu, a potem dziwnego, szybkiego kłapania zębami.
Wielka łapa dotknęła mojego brzucha. Nawet w przyćmionym  świetle mogłam dostrzec 

pazury.

Czarny niedźwiedź był jak cień w mroku, jeśli nie liczyć drobnych błysków w jego ślepiach 

w blasku księżyca oraz nieco jaśniejszej skóry wokół pyska.

Bał   się   mnie;   mogłam   to   zauważyć,   kiedy   leżałam   bez   ruchu.   Czarne   niedźwiedzie 

najczęściej nie są agresywne i wolą jeść rośliny niż ludzkie mięso, ale to jeszcze nie oznaczało, że 
ten zwierz nie mógł mnie zabić.

Niedźwiedź znów sapnął i kłapnął paszczą, a tym razem dojrzałam biały błysk jego kłów Po 

chwili rozległ się przeciągły, cichy jęk, który zawisł w powietrzu niczym zjawa.

Zmusiłam się do bezruchu, kiedy niedźwiedzi pysk obwąchiwał mi twarz. Zwierz parsknął, 

potrząsnął wielkim łbem i odszedł.

Najwyraźniej zrezygnował ze mnie, uznając, że nie jestem warta zachodu. Odczułam ulgę - 

i, o dziwo, odrobinę irytacji - a potem drżenie ogarnęło mnie całą, łącznie z kośćmi. Zapomniałam, 
że ludzie są też pożywieniem. A teraz byłam nim i ja. Coś w tym przeraziło mnie na poziomie, 
którego istnienia w sobie nie podejrzewałam. Przecież dżinn nie...

Ale   nie   byłam   już   dżinnem.   Byłam   człowiekiem   i   to   rannym.   Zapach   krwi   zwabiał 

drapieżniki.

Poruszyłam   się   i   przyłożyłam   rękę   do   kłutej   rany.   Wciąż   krwawiła.   Zacisnęłam   zęby, 

oderwałam kawałek koszuli, złożyłam go na pół i wcisnęłam w otwarte nacięcie na skórze.

Pewnie wtedy wrzasnęłam. Usłyszałam czarnego niedźwiedzia, który jeszcze zbytnio się nie 

oddalił, jak znowu cicho jęczy ze strachu. Kiedy najgorszy ból i szok minęły, uklękłam, a potem 
wstałam.

Wracaj, powiedziałam sobie. C.T. celowo wpuścił mnie w maliny.
Moje   oczy   przywykły   już   do   ciemności   i   mogłam   dostrzec   ślady,   które   odcisnęłam 

wleczona,   a   potem   wcześniejsze,   pozostałe   po   moim   niepewnym   marszu.   Krew   rozmazaną   na 
głazie. Wgniecenia wlokących się stóp.

Powrót do drogi trwał chyba wieczność, a tam mój biedny, unieruchomiony motocykl leżał 

z przebitą oponą. Z przedziurawionego baku wyciekła na ziemię benzyna. Kulejąc, minęłam motor, 
miejsce   wiecznego   spoczynku   czworga   swoich   nieprzyjaciół   i   tuż   za   następnym   wzniesieniem 
odnalazłam czarny terenowy wóz, o którym C.T. tak przekonująco opowiadał.

background image

Kluczyki znajdowały się w stacyjce.
Przetrząsnęłam tył tego niedużego terenowego pojazdu i natknęłam się tam na pudełko ze 

znakiem   czerwonego   krzyża   z   różnymi   użytecznymi   przyborami.   Opatrzyłam   na   nowo   ranę, 
obsypując ją przy okazji proszkiem z antybiotykiem, choć wiedziałam dobrze, że bakterie zdołały 
już   przeniknąć   do   mojego   organizmu.   Połknęłam   tabletki   przeciwbólowe,   popijając   je   wodą   z 
butelki, która walała się na pace wozu, i wreszcie wzięłam pozostawioną zapasową broń. Była 
stosunkowo   niewielka,   ciężka   i   najwyraźniej   niszczycielska   -   rodzaj   pistoletu   maszynowego   z 
pełnym magazynkiem. Jego mechanizm wydawał się prosty, podobnie jak mechanizm większości 
zabójczych urządzeń.

Rzuciłam go na przednie siedzenie, uruchomiłam dżipa i wjechałam drogą głęboko w las.

background image

14

Ranczo - jeśli rzeczywiście znajdowałam się na nim - wydawało się bezkresne i opustoszałe. 

Niewiele   wskazywało   na   to,   że   mieszkali   tu   jacyś   ludzie   -   nie   było   płotów   ani   zwierząt 
hodowlanych, tylko jelenie, które oddaliły się od drogi na dźwięk silnika nadjeżdżającego wozu. 
Nie dostrzegałam świateł, budynków ani innych pojazdów.

Jak   się   zorientowałam,   Ranczo   rozciągało   się   na   ogromnej   przestrzeni   we   wszystkich 

kierunkach.   Gdybym   gdziekolwiek   zjechała   z   drogi,   znalazłabym   się   w   szczerym   polu,   na 
pustkowiu.

A jednak ta droga musiała dokądś prowadzić.
Luis pewnie nie żyje, odezwał się mój bezlitosny duch dżinna. I co teraz zrobisz? Powinnaś 

zabrać się stąd i oszczędzić sobie cierpień i przykrości.

Zerknęłam na pistolet maszynowy na siedzeniu obok i po raz pierwszy odpowiedziałam 

wprost własnemu dżinnowi:

- Nie zabiorę się stąd. Pozabijam ich wszystkich. I porozwożę tamte dzieci do domów.
Piękne słowa szczytne  zamiary,  ale kiedy wjechałam na ostatnie wzniesienie  i ujrzałam 

dolinę przed sobą, połapałam się, że pewnie zabraknie mi amunicji, aby uporać się z problemami, 
przed jakimi stanęłam.

Zobaczyłam rozświetlone obozowisko, które, jak oceniałam, zajmowało obszar niewielkiego 

miasteczka. Otaczały go dwa rzędy murów, wewnętrzny i zewnętrzny, z pustą przestrzenią między 
nimi, a na obrzeżach wznosiły się wysokie żelazne wieże.

Wyglądało to zupełnie jak więzienie.
Wewnątrz   murów   znajdowały   się   prostokątne,   uszeregowane   budynki.   Niektóre   z   nich 

miały rozmiary małych domków, inne z kolei dorównywały wielkością szkołom albo ratuszom. 
Część tego obozowiska - właściwie miasteczka - zajmował parking pełen pojazdów. Ciężarówek, 
wozów osobowych i terenowych, sporych furgonetek.

Światła sprawiały, że w nocy było tam jasno jak za dnia, nie tylko w samym obozie, ale i na 

wszystkich drogach prowadzących do tego miejsca.

Przypomniał mi się na to pewien tekst, rzucony kiedyś przez Manny'ego.
- Potrzebna  będzie  większa bryczka  - powiedziałam  cicho  do siebie.  Wydało  mi  się to 

dziwnie   zabawne   w   owej   chwili,   ale   było   to   zapewne   skutkiem   utraty  krwi   i  rozwijającej   się 
infekcji.

Nie   przyszło   mi   do   głowy,   że   zdołają   odkryć   moją   obecność   na   szczycie   wzgórza   - 

wcześniej wyłączyłam światła w wozie - jednak wyraźnie nie doceniłam przeciwnika. Usłyszałam 
wycie alarmowych syren i dojrzałam poruszenie wśród ludzi w obozie.

Może nie chodzi o mnie, pomyślałam, a wtedy odbiornik radiowy na płycie rozdzielczej 

mojego terenowego auta zaskrzeczał i rozległ się w nim głos: „Mamy intruza na wzniesieniu w 
kwadracie 157, powtarzam: w kwadracie 157. Do wszystkich jednostek: przechwycić”.

Wrzuciłam wsteczny bieg i wycofałam się z pagórka wykonałam zwrot i popędziłam z całą 

prędkością w kierunku, z którego przybyłam. Nierówności na drodze wywoływały nowy, ostry ból 
w  mojej  ranie,  ale  zmusiłam  się  do tego, by się na  nim nie  skupiać. Ucieczka  była  dla  mnie 
jedynym wyjściem. Mogłam pomartwić się wewnętrznym krwotokiem później, jeżeli przeżyję.

Dostrzegłam błysk świateł za sobą. Szybko się zbliżały.
Inny pojazd wyjechał zza drzew na prawo ode mnie. Skręciłam gwałtownie i otarłam się 

swoim dżipem o niego, zdzierając nieco lakieru i wkopując się kołami w piach, zanim pomknęłam 
przed siebie.

Cassiel?
Głos Luisa rozległ się w moim uchu. Wydawał się odległy i spowolniony.
- Nie teraz - warknęłam. Zerknęłam we wsteczne lusterko. Ścigał mnie sznur uzbrojonych 

pojazdów, a pociski odbijały się od metalowej karoserii dżipa i odrywały drzazgi z drzew przede 
mną.

Poczekaj... nie... to nie tak, jak myślisz...
Próbują mnie zabić, pomyślałam, i na razie teoria ta wydawała się sensowna. Uciszyłam go i 

background image

jechałam dalej, biorąc niebezpieczny, ostry zakręt na dwóch bocznych kołach, a kilkanaście metrów 
przed sobą zobaczyłam na drodze stojące w rządku dzieci.

Przez krótką fatalną chwilkę dżinn w mojej jaźni mówił: Nie zatrzymuj się.
Zdjęłam   stopę   z   pedału   gazu   i   wcisnęłam   hamulec,   sprawiając,   że   dżip,   drżąc   cały, 

przystanął o ćwierć metra od dzieci, które się nie poruszyły.

Wzięłam pistolet maszynowy, ale wydał mi się bezużyteczny. Przecież nie miałam zamiaru 

strzelać, nie do dzieci, a one o tym wiedziały.

C.T. Styles wyszedł zza drzewa i podszedł do dżipa od strony kierowcy.
- Naprawdę jesteś mocna - zauważył. - Mało kto dojechał tak daleko. Chodź. Zabiorę cię do 

domu.

Już  wcześniej   skazał   mnie  na  śmierć  w   lesie,  zostawiając  na  pastwę niedźwiedzia.   Nie 

byłam na tyle głupią by przypuszczać, że tym razem życzy mi dobrze.

Mało kto dojechał tak daleko.
- Skąd wiesz, ile osób tu dotarło? - zapytałam go. - Przecież jesteś tu dopiero od kilku dni.
Jego ciemne, niewinne oczy się zaokrągliły.
- A kto ci to powiedział?
- Twój ojciec.
C.T. obdarzył mnie powolnym, pobłażliwym uśmiechem.
- Mój tato nie o wszystkim wie. Przyjeżdżałem tutaj często. Mama mnie przywoziła. Na 

szkolenie.

Szkolenie.
Byłam całkowicie pewna, że policjant Styles nie miał o tym najmniejszego pojęcia. Może 

tym razem jego żona nie zechciała, albo nie mogła, odwieźć chłopca do domu ze szkolenia.

A Isabel? Czy Angela także przywoziła tu Isabel? Nie, to niemożliwe. Manny coś by o tym 

wiedział. Daleko stąd do Albuquerque; zniknięcie dziewczynki zostałoby zauważone.

C.T. czekał na moją reakcję. Nie doczekał się jej. W końcu opuścił swoją pulchną rączkę i 

odstąpił.

Jego miejsce zajął uzbrojony człowiek, którzy wziął mnie na muszkę.
- Proszę pani - powiedział. - Proszę wysiąść z wozu i rzucić broń albo strzelę prosto w pani 

głowę. I żadnych sztuczek, bo wpakuję kulę w czaszkę. Jeśli zginę, zabiją panią inni. Zrozumiano?

Zrozumiałam. Zostawiłam broń i wysiadłam z dżipa. Ledwie trzymałam się na nogach, co 

wyszło   mi   na   dobre,   bo   żołdak   kopnął   mnie   w   okolicę   kolana   i   przewróciłam   się   na   ziemię. 
Wykręcił mi ręce za plecami i związał nadgarstki cienkim plastikowym paskiem, a potem znowu 
przystawił mi lufę do tyłu głowy.

- Tylko bez kombinowania z więzami, bo kulka w łeb.
- Już to do mnie dotarło - zapewniłam go. Znalazłam się znowu w dżipie, tym razem na 

pace, wraz z eskortującym mnie facetem, który bez przerwy mierzył do mnie z broni.

Nie miałam sił, żeby uciekać, a zresztą tym razem taka próba nie dałaby żadnych korzyści. 

Tam   w   dole,   w   obozie,   mogłam   liczyć   na   pomoc   medyczną   odpoczynek   oraz   możliwość 
odszukania Isabel. I na zaczerpnięcie mocy od jakiegoś Strażnika, może nawet od Luisa.

W lesie czekała mnie tylko śmierć, a chociaż jej perspektywa nie przerażała mnie aż tak 

bardzo, jak się tego spodziewałam, nie miałam zamiaru ginąć jak jakiś nieudacznik.

Wkurzało mnie, że po tak długim, intensywnym życiu miałabym skończyć w śmiertelnym 

jęku klęski.

Pod   wpływem   wewnętrznego   zamętu   napięłam   mięśnie   i   zacisnęłam   pięści,   choć   nie 

zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki gość celujący w moją głowę nie powiedział:

- Przestań się ruszać albo kula w łeb. Westchnęłam i się odprężyłam.
Ogrodzony   teren   był   w   rzeczywistości   nawet   większy,   niż   myślałam.   Wzniesienie 

tamtejszych   budowli   i   murów   musiało   pochłonąć   dużo   czasu,   pieniędzy   i   ciężkiej   pracy. 
Budowniczowie   tego   miejsca   przejęli   wiedzę   od   swoich   przodków,   jak   stwierdziłam   - 
pozostawiając   wolną   przestrzeń   wokół   ogrodzenia.   Nic   na   niej   nie   rosło,   nawet   trawa. 
Zastanawiałam się, czy posłużyli się jakimś Strażnikiem Ziemi, by tak wyjałowić ten pas ziemi. Na 

background image

wieżach, rozstawionych przy murach w równych odstępach, znajdowali się uzbrojeni wartownicy - 
i nic w tym dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę konwój, jaki mi towarzyszył. Kiedy wjechaliśmy w 
białą   poświatę   latami,   przypatrzyłam   się   dokładniej   temu,   który   mnie   schwytał.   Był   nijaki. 
Przeciętnej   budowy   ciała,   o   cerze   typowej   dla   osób   wielu   ras   i   narodowości.   Miał   na   sobie 
cętkowany kombinezon bez oznak i mocne czarne trepy. Żadnych ozdób, żadnych oznakowań na 
umundurowaniu.

- Nie gap się na mnie - powiedział. - Albo...
- Albo kula w łeb - dokończyłam. - Przestań się powtarzać.
Uśmiechnął się nieznacznie i wcale nie wesoło.
- Jestem innego zdania. Myślę, że muszę o tym przypominać. Naprawdę zabiłbym...
- Nie wątpię.
Spojrzałam   na  zewnątrz,  gdzie  masywne  metalowe   wrota  otwierały się  powoli,  abyśmy 

mogli wjechać do środka. Jak w przypadku każdego dobrego systemu zabezpieczeń kontrolowano 
przejazd,   więc   jedna   z   bram   zamykała   się   przed   otwarciem   następnej,   pozostawiając 
przybywających bez możliwości ucieczki w pasie ziemi niczyjej między dwoma pasami murów.

Zastanawiałam   się,   jak   można   to   wykorzystać.   Nic   nie   przychodziło   mi   do   głowy,   ale 

przecież byłam osłabiona, chora i obolała, a kipiąca we mnie złość wydawała się zakłócać logiczne 
rozumowanie.

Następne wrota otworzyły się z trzaskiem. Hydrauliką pomyślałam. Pewnie mogłabym dać 

sobie radę z urządzeniami hydraulicznymi.

Ale nie w tej chwili.
Wartownik otworzył usta, kiedy się poruszyłam.
- Kula w łeb, tak, wiem - powiedziałam. - Spróbuj celować w sam środek czaszki. Bardzo 

bym nie chciała ginąć powoli i zmuszać cię do zmarnowania drugiego naboju.

Na to wreszcie się przymknął.
Uliczki wewnątrz obozu były czyste i rozmieszczone w przemyślany sposób. Nie było na 

nich widać żywej duszy, choć dostrzegłam poruszenie za zasłonami i żaluzjami, kiedy z rykiem 
silnika mijaliśmy domy i budynki przypominające koszary. Było tam stosunkowo mało zieleni, z 
wyjątkiem małego parku w samym centrum obozowiska, z trawą i kilkoma wysokimi sosnami.

Ach,   powinnam   jeszcze   wspomnieć   o   placu   zabaw.   Zobaczyłam   na   nim   huśtawki   i 

piaskownice.   Stanowiło   to   kolejny   dowód,   o   ile   ktoś   takiego   jeszcze   potrzebował,   że   w   tym 
urządzonym na wojskową modłę obozowisku znajdują się dzieci.

Za parkiem stał inny budynek - niepodobny do pozostałych. Perłowobiały, niemal naturalny 

w swoich kształtach. Mignął mi tylko przed oczami, ale to, co ujrzałam, zaniepokoiło mnie. To coś 
wywołało we mnie echo jakichś dawnych wydarzeń.

Czegoś, co nie zaszło tutaj, w tym miejscu.
Dżip zatrzymał się przed nijakim betonowym gmachem.
- Nie ruszać się - rzucił do mnie wartownik, wysiadając z wozu. Nie odrywał ode mnie 

wzroku. Roztropnie nie zbliżał się do mnie, tylko nieustannie trzymał mnie na muszce, gdy dwóch 
innych   wartowników   ściągało   mnie   z   siedzenia   na   ziemię.   Nie   stawiałam   oporu,   ale   i   nie 
wypełniałam ich poleceń, bo ledwo mogłam iść.

Betonowy gmach okazał się więzieniem, a wewnątrz znajdowały się pojedyncze cele ze 

wzmocnionym stropem i podłogą. To, jak pomyślałam, miało udaremnić uwięzionym Strażnikom 
korzystanie z mocy, jednak mimo masywnych drzwi zawsze dało się znaleźć jakąś szczelinę, jakąś 
lukę. Trudno było zakuć w łańcuchy Strażnika Ziemi...

Wyczułam znajomą moc i poderwałam nagle głowę, która już mi powoli opadała.
- Luis?
Przebywał w pierwszej krypcie, jaką minęliśmy. Przez judasza w drzwiach, obok których 

przechodziliśmy, dostrzegłam znajomy błysk jego piwnych oczu.

- Cassiel? - mówił powoli i niepewnie. - Dobrze się czujesz?
- Nie - odpowiedziałam.
Świadomość, że on jest tutaj i żyje, przepełniła mnie niespodziewaną słodką i ożywczą ulgą. 

background image

Tamci zamknęli mnie w pomieszczeniu sąsiadującym z celą Luisa, które było naprawdę ponure - 
gładka podłoga, gołe ściany, toaleta z nierdzewnej stali w kącie oraz zlew z kranem. W rogu leżał 
zwinięty materac.

I nic poza tym. Zupełnie nic.
Nie rozwiązali mnie, wobec czego zastanawiałam się poważnie, jak niby miałam korzystać z 

tych   udogodnień,   które   mi   tak   hojnie   zaoferowali,   lecz   wreszcie   usłyszałam   ciężki   szczęk 
mechanizmu zamka i do pomieszczenia wkroczyła Strażniczka Ziemi.

Była wysoka, surowa, z krótkimi brązowymi włosami i zaciętymi ustami, i miała bardzo 

nieprzyjemną minę, zdradzającą, że ja sama oraz wszystko, co się ze mną kojarzyło - cokolwiek 
mogło to być - wywoływało w tej kobiecie głęboką pogardę. Miała na sobie typowo wojskowy, 
oliwkowozielony   kombinezon   zapinany  z   przodu   na  zatrzaski;   o  dziwo,   na   jej   stroju   nie   było 
żadnych dystynkcji. Wcześniej zawsze sądziłam, że ludzie czują się zmuszeni do wyróżniania się za 
sprawą insygniów.

Rzuciła na posadzkę ciasno zaplecione zawiniątko i zakręciła w powietrzu palcem.
- Obrócić się.
Wykonałam   pełny   obrót,   szurając   stopami,   i   w   końcu   znowu   stając   twarzą   do   niej. 

Przewróciła oczami.

- Nie tak, idiotko, stań do mnie tyłem.
- No to wyrażaj się precyzyjnie.
Kiedy stanęłam zwrócona do niej plecami, podeszła w kilku szybkich, zwinnych krokach i 

poczułam,   jak   trzaska   plastikowy   pasek,   który   krępował   mi   nadgarstki.   Strażniczka   odstąpiła, 
trzymając w ręku resztki więzów.

- W porządku - powiedziała. - Rozbieraj się. Zdejmuj wszystko.
Jeśli była to ludzka próba sprawienia, bym poczuła się skrępowana lub upokorzona, to nic 

nie dała. Jedyny problem z rozebraniem się do naga stanowił dla mnie fakt, że trudno mi było 
schylać się i wyprostowywać bez wywoływania nowej fali potwornego bólu w boku. Kiedy już 
zdołałam zdjąć ubranie - ona mi w tym nie pomogła - Strażniczka znów się zbliżyła.

- Unieś ramiona - zażądała i pochyliła się, by obejrzeć ranę na moim boku. - Paskudna. Czy 

zrobił to jeden z naszych pupilków?

- Pupilków? - powtórzyłam.
- Wyrzutków - wyjaśniła. - Wynajdujemy im jakieś zajęcia. Stój bez ruchu.
Nie powiedziała „zaboli”, bo, jak podejrzewałam, mało ją to obchodziło. Przytrzymałam się 

dłonią ściany, rozpaczliwie usiłując nie skamleć pod wpływem żrącego bólu, gdy kobieta dotykała 
rany.

Spojrzała z zadowoleniem.
- Wdała się infekcja - stwierdziła. - Uszkodzenie wątroby i kilku naczyń krwionośnych. 

Spróbuję coś z tym zrobić. Postaraj się nie wrzeszczeć.

Przyłożyła rękę do rany i przekonałam się, że nie wszyscy Strażnicy Ziemi, którzy potrafią 

leczyć,   powinni   się   tym   zajmować.   Najwyraźniej   nie   miała   pojęcia,   ile   bólu   mi   sprawią   a 
obchodziło ją to jeszcze mniej. W końcu nie mogłam już powstrzymać krzyku. Poczułam się tak, 
jakby wlała mi w ranę wrzącą lawę.

Wydusiwszy   ze   mnie   wrzask   -   na   czym,   zdaje   się,   właśnie   jej   zależało   -   Strażniczka 

zamknęła   ranę   i   odsunęła   się,   by   z   podziwem   przypatrzeć   się   swojemu   dziełu.   Nie   było   ono 
mistrzowskie: placek zaczerwienionej skóry wielkości dłoni i grudowata blizna.

- Powinnaś się w tym podszkolić - rzuciłam. Nie przekazała mi ani trochę mocy poprzez 

kontakt, co najwyżej doprowadziła do odtworzenia utraconej przeze mnie krwi. W rzeczywistości 
leczenie, jakie zastosowała, osłabiło mnie jeszcze bardziej, a nie wzmocniło, i uznałam, że taki 
właśnie był jej zamiar. Pod wpływem tego miałam się nie rozchorować i nie umrzeć, ale zrobiłam 
się zbyt słaba, aby stanowić potencjalne zagrożenie.

Obnażyła zęby - nie określiłabym tego jako uśmiech - i kopnęła w moją stronę zawiniątko.
- Ubierz się - poleciła. - Chyba że wolisz pozostać goła. Ja mam to gdzieś.
Wyszła  zabierając moje stare ubranie i zamykając za sobą pancerne drzwi. Kucnęłam i 

background image

podniosłam pakunek. Rozplatałam go; zawierał cieniutki kombinezon w kolorze jaskrawożółtym, 
odblaskowym,   i   zwykłą   bawełnianą   bieliznę,   skarpetki   oraz   parę   nędznych   butów   z   napisem 
„Więzień” na podeszwach. Nie było stanika, ale ponieważ byłam chuda, nie przejęłam się tym.

Sama sporządziłabym sobie ubranie, gdybym miała siłę, ale brakowało mi jej, poza tym 

panował chłód. W celi było zimno jak w jakiejś pieczarze. Albo w krypcie. Wyobraziłam sobie, jak 
oni pieczętują tę celę i odchodzą, pozostawiając mnie, abym się zagłodziła w osamotnieniu. Dżinn 
uznałby to za coś frustrującego i nudnego.

Dla człowieka oznaczało to jednak śmierć.
Ubranie nie dawało ciepła, ale poczułam się w nim mniej słabowita - zdaje się, że trochę 

przeceniałam   to,   jak   ludzkie   ciało   wpływa   na   moje   odruchy.   Ludzie   w   obecnej   dobie,   w 
obowiązującej kulturze, potrzebowali okryć, by czuć się względnie bezpiecznie.

Gdy   rozwinęłam   materac,   znalazłam   w   nim   złożony   cienki   koc   i   małą   poduszkę.   Koc 

zarzuciłam   na   siebie,   przechadzając   się   po   pomieszczeniu.   Mogłam   wyczuć   obecność   Luisa 
mgliście i niewyraźnie, za ścianą. Gdybym tylko mogła go dotknąć...

Ale oni już postarali się, by to wykluczyć.
Przycisnęłam dłonie, a potem także czoło do ściany.  Wyczuwałam go tam, może nawet 

postąpił to samo, żeby się ze mną porozumieć.

Zaszumiało mi w uszach i usłyszałam jego głos, w uderzająco wyraźnym stereo.
Cassiel?
- Jestem tutaj - odparłam. Nie wiedziałam, czy może mnie dosłyszeć, ale przypuszczałam, że 

tak. Udało mu się to nawet wtedy, gdy jechałam szosą. - Nic ci nie jest?

Ta suka Strażniczka wciąż faszeruje mnie narkotykami, odezwał się jego głos. Wydawał się 

wściekły i rozkojarzony.  Nie mogą jasno myśleć. Zejście z tych drągów będzie parszywe. A co z  
tobą?

- Osłabiła mnie - odrzekłam. - Pewnie uważa, że nie musi mnie narkotyzować. - Gdybym 

znalazła sposób na zetknięcie się z Luisem, w ostateczności pożałowałaby tego. - Co ci wiadomo o 
tych ludziach?

Mc,  poza tym że hodują młodocianych Strażników Ziemi i budują jak szaleni. Glos Luisa 

stal się ponury. Mają Ibby Powiedzieli, że zrobią jej krzywdę, jeśli będę coś kombinował.

O tak, tamta Strażniczka Ziemi z pewnością pożałuje tego, co zrobiła.
- Odnalazłam C.T. Stylesa - oznajmiłam. - Właściwie to on znalazł mnie. - Opowiedziałam 

o zasadzce i o dzieciach, które zachowywały się dziwnie. - Myślę, że one nie są sobą. Chyba ktoś 
nimi steruje. Wykorzystuje je.

Tylko   po   co   porwane   dzieciaki   miałyby   węszyć   jak   strażnicze   psy?   Jestem   pewien,   że 

mogliby się postarać o prawdziwe dobermany. W jego głosie brzmiała irytacja.

Przypomniało mi się coś, o czym wspomniała tamta Strażniczka Ziemi.
- Wyrzutki - powiedziałam. - To są wyrzutki. 
Kto je wyrzucił? - dopytywał się.
Tego nie wiedziałam. Podejrzewałam, że od odpowiedzi na to pytanie zależało wiele, także 

nasze życie.

Choć   Luis   starał   się   koncentrować,   w   końcu   się   poddał,   a   jego   słowa   przeszły   w 

rozdzierające   uszy   piski   i   wycia,   wywołane   przez   niekontrolowane   drgania.   Wyciszyłam   je 
pospiesznie,  ale   nadal   przywierałam  do  ściany  i  sądziłam,   że  po  drugiej  stronie   tej   betonowej 
zapory on zachowywał się tak samo.

- Nie wiem, czy jeszcze mnie słyszysz - powiedziałam. - Jeśli tak, to oszczędzaj siły. Ja 

zrobię to samo.

Względy  praktyczne  sprawiły,  że   zwinęłam  się   w  kłębek  na  nierównym,   niewygodnym 

materacu i zasnęłam, aby zaoszczędzić możliwie najwięcej energii.

Śniłam o Isabel, samej w lesie, i o niedźwiedziu.
Kiedy się obudziłam, ktoś akurat wsuwał tacę przez szczelinę nad podłogą w drzwiach celi. 

Jedzenie nie wyglądało zbyt apetycznie, ale nie miało to większego znaczenia; to nie prowiantu mi 
brakowało.

background image

Stoczyłam się z posłania, podpełzłam do szczeliny i chwyciłam za przegub dłoni faceta 

który wpychał tacę. Zaskoczony wydał z siebie zduszony odgłos, który prze rodził się w gardłowy 
krzyk, gdy próbowałam wyciągnąć z niego moc.

Był   zwyczajnym   człowiekiem.   Zaczerpnęłam   z   niego   marną   odrobinę,   niewystarczającą 

nawet by wzmocnić pojedynczy oddech, zanim wartownik wyrwał mi się i uciekł.

Powoli,   z   wielkim   skupieniem   zjadłam   to,   co   było   na   tacy.   Trochę   pomogło,   ale   bez 

zastrzyku mocy od jakiegoś Strażnika miałam się wkrótce znaleźć w poważnych tarapatach. W 
odróżnieniu   od   ludzkiego   ciała   moje   się   nie   regenerowało.   Nie   zachodziła   sprawna   przemiana 
materii, a energia wyczerpywała się z każdym uderzeniem mojego serca.

Białko i węglowodany z tacy nie mogły powstrzymać tego ubytku.
Połowa   dnia   minęła   w   ciszy.   Próbowałam   nawiązać   kontakt   z   Luisem,   jednak   nie 

odpowiadał - a może nie mógł. Być może oszołomili go jeszcze bardziej, by skutecznie uciszyć. 
Nadal wyczuwałam jego obecność, więc nie przypuszczałam, że wywieźli go gdzieś lub zabili.

Zapoznałam  się aż za dobrze z ciasną, nijaką celą. Sześć kroków w poprzek. Dziewięć 

kroków   wzdłuż.   Sufit   na   wysokości   mojego   podwojonego   wzrostu,   a   źródła   światła   za 
wzmocnionymi panelami. Żadnych okien, tylko wąska szpara w drzwiach i szczelina nad podłogą, 
przez którą podawano tacę z jedzeniem.

Drzwi były zaryglowane potężnymi zamkami, a nie mogłam zmobilizować tyle mocy, by 

sobie z nimi poradzić.

Wzywałam dżinny, które znałam, przyjazne sobie i te wrogie; nawet nieprzyjaciel mógł się 

okazać mimowolnym sprzymierzeńcem w takiej sytuacji. Ale jeśli ktoś nawet dosłyszał moje słabe 
wołanie, to je zlekceważył.

Byłam zdana na siebie.
Tamci  trzymali  mnie  przez dwa kolejne dni w ciszy,  doprowadzając do coraz większej 

desperacji, zanim drzwi celi otworzyły się ponownie; zakuto mnie w ciężkie łańcuchy i zabrano, tak 
słabą że ledwie powłóczyłam nogami.

Był dzień, oślepiająco jasny, i zacisnęłam powieki, gdy żołdacy popychali mnie przed sobą. 

W żadnym z nich nie wyczuwałam zdolności Strażnika. W przeciwnym razie nie byłabym pewna, 
czy zdołam się powstrzymać przed rzuceniem się na nich z głodu, a to z pewnością położyłoby kres 
mojemu kruchemu ludzkiemu życiu; żołnierze ze śmiertelną powagą wypełniali swoje wartownicze 
obowiązki i w takiej sytuacji zastrzeliliby mnie bez wahania.

Było to dziwne, nawet jak na ludzkie standardy. Na uliczkach znajdowało się wiele osób - 

rozmawiały lub szły w tę lub inną stronę. Przedstawiciele różnych ras, niektórzy w wojskowych 
mundurach, inni w prostych strojach z różnych krajów. Z parku w centralnym punkcie obozowiska 
dobiegały wrzaskliwe śmiechy bawiącej się dzieciarni.

Nikt na mnie nie spojrzał, ubraną w jaskrawy żółty strój, otoczoną przez uzbrojoną wartę. 

Zupełnie jakbym w ogóle nie istniała. Zastanawiałam się przez kilka chwil, czy nie otoczyli nas 
przypadkiem   jakimś   rodzajem   dżinnowskiej   osłony,   za   którą   byliśmy   niewidzialni,   ale   nie   - 
niektórzy z ludzi przechodzących obok jednak nas widzieli; po prostu zupełnie nie zwracali na nas 
uwagi.

- Jazda - powiedział wartownik i poprowadził mnie uliczką.
- Chcę się zobaczyć z Luisem Rocha.
- Tym w piekle też marzy się klimatyzacja - odparł i wydało mi się, że nie ma to zupełnie 

związku z tym, co powiedziałam. - Już się z nim spotkałaś.

Gdy   dochodziliśmy   do   głównego   gmachu,   tego   w   pobliżu   parku,   zobaczyłam,   że   jest 

większy   od   pozostałych   budynków.   Jego   opływowe,   łukowate   kształty   miały   w   sobie   coś 
roślinnego. Podczas gdy wszystko inne było w tym miejscu kwadratowe i kanciaste, to ta budowla 
wydawała się bardziej naroślą niż konstrukcją, a materiał, z którego powstała, bardziej przypominał 
macicę perłową i kości niż drewno i sztukaterię.

Wzniósł to jakiś dżinn, pomyślałam. Istniało nieco dżinnowskich dzieł sztuki; jako gatunek 

pozostawiliśmy po sobie na planecie, którą zamieszkiwaliśmy, znacznie mniej śladów niż ludzie. 
Jednak nasze dzieła były bardzo charakterystyczne i wyróżniał je rodzaj dźwięcznego rezonansu, 

background image

widoczny nawet dla moich ludzkich, niedoskonałych oczu.

Odczułam   mocną   falę   niepokoju.   Zrozumiałam,   co   reprezentuje   ta   konstrukcja:   połowę 

pradawnego symbolu jin i jang. Park, gdzie bawiły się dzieci, odzwierciedlał esowate linie budowli, 
stanowiąc jej dopełnienie. I również wibrował subtelną, głęboką mocą. Harmonią.

Zbliżyliśmy się do szerokiego, obłego skraju tego kościanego gmachu i do drzwi, które 

lśniły opalizującymi, perłowymi barwami i otworzyły się, choć nikt ich nie pchał.

Wartownicy przystanęli. Dowódca ich oddziału nakazał mi gestem iść dalej.
Weszłam po niskich schodkach i przez okazałe podwoje i znalazłam się wśród bogactw, 

jakie mieszkańcy zewnętrznego świata ledwie potrafili sobie wyobrazić. Powierzchnie wyłożone 
były płytami z masy perłowej, a barwy mieniły się od lodowatej zieleni po ciepłą biel. Ten gmach 
wyrósł,   a   nie   został   zbudowany,   choć   dostosowano   go   do   ludzkich   potrzeb,   wyposażając   w 
zmyślnie krągłe meble, poduszki oraz atłasy i futra.

Wnętrze  cechowała  prostota,  która  przydawała  mu  spokoju, a także  przerażający rodzaj 

ciszy. Ponownie zbadałam rezonans i wydał mi się znajomy. Znam to miejsce. Choć nigdy dotąd tu 
nie byłam. Znam tego, kto je stworzył. Właśnie to mnie bardzo niepokoiło. Dżinn, który uformował 
to   wystawne,   przerażające   gmaszysko,   był   kimś,   kogo   nie   tylko   znałam,   ale   i   się   bałam   -   na 
poziomie dla mnie niejasnym i niezrozumiałym.

Byłam za bardzo, zbyt słabą by myśleć.
Wrota się zamknęły.  Wartownicy pozostali  na zewnątrz. Po chwili Strażniczka  Ziemi  o 

zaciętej twarzy, ta sama, która wcześniej zadawała mi męki, wyszła z przesłoniętej kotarą alkowy 
na przeciwległym krańcu sali.

- Tędy - powiedziała. W dłoni trzymała srebrny pistolet. - Jeśli spróbujesz jakichś sztuczek, 

zabiję cię.

W tamtej chwili śmierć i tak wydała mi się czymś nieuchronnym. Zawahałam się.
- Bardzo chciałaś zobaczyć tę dziewczynkę, praw da? Isabel?
Coś strasznego czekało tam, gdzie mnie kierowała. Wiedziałam o tym. Czułam to każdym 

napiętym nerwem. Nie mogę przejść przez tamte drzwi. Gdybym to zrobiła, oznaczałoby to coś 
więcej niż śmierć. Zginęłabym  w męczarniach. Cierpiałabym  ból, jakiego nawet nie potrafiłam 
sobie wyobrazić, który jednak wisiał w powietrzu jak trujący dym.

Ona.
Ta   myśl   przemknęła   przeze   mnie   jak   zjawa   i   wiedziałam,   że   podsunęła   mi   ją   moja 

dżinnowska natura, która prawie już obumierała, wygłodzona i uległa. Ledwie zdolna do stawiania 
oporu.

Ona czeka.
Wpatrywałam się w Strażniczkę bez ruchu. Ściągnęła brwi.
- Słyszałaś? Idź!
Oczy uciekły mi w głąb czaszki i się przewróciłam. Nie próbowałam złagodzić tego upadku, 

a kiedy huknęłam głową o podłogę, uderzenie było tak silne, że mogło roztrzaskać kość i rozerwać 
skórę. Krew zaczęła wyciekać mi nosem na schludną perłową posadzkę.

-   Cholera   -   westchnęła   Strażniczka.   -   Tylko   tego   jeszcze   dzisiaj   brakowało...   Następny 

przeklęty napad padaczki.

Podeszła do mnie.
Nie poruszyłam się.
Uklękła obok i położyła dłoń na moich rozgrzanych różowych włosach, szukając rany.
Otworzyłam oczy, obnażyłam zęby i przesunęłam rękę, żeby złapać ją za przegub dłoni. Był 

to słaby chwyt, ale ona się wystraszyła, a w trakcie tych kluczowych sekund wyrywałam z niej moc 
wielkimi, krwawymi haustami, pozbawiając ją całkowicie eterycznej energii. Strażniczka nie była 
tak potężna jak Luis, ale jej moc mi się przydała.

Rozpuściłam krępujące mnie łańcuchy.
Nie   mogła   nawet   krzyknąć.   Uciszyłam   ją   i   wpatrywałam   się   w   szeroko   otwarte, 

przepełnione straszliwym cierpieniem oczy, spijając jej ból.

Pozwoliłam jej wypowiedzieć słowo. Tylko jedno.

background image

- Proszę...
-   Jestem   dżinnem   -   powiedziałam   do   niej   cicho.   -   Rozumiesz?   Dżinnem.   I   okażę   ci 

miłosierdzie godne dżinna.

Z   pogardliwą   łatwością   odebrałam   jej   mowę,   wygłuszając   jej   struny   głosowe;   mogła 

wydawać z siebie tylko cierpiętnicze, chrapliwe buczenie. Przycisnęłam jej kolano do pleców, by 
przytrzymać   ją   w   pozycji   leżącej,   i   przeszukałam   jej   kieszenie.   Zabrałam   pistolet,   zapasowe 
magazynki z amunicją, identyfikator i dziwny medalion ze srebrnym kluczykiem.

Potem przyłożyłam jej pistolet do głowy i rozplotłam jej więzadła głosowe na tyle, żeby 

mogła szeptać, i zapytałam:

- Gdzie jest to dziecko? Gdzie Isabel Rocha?
- Ty dżinnowska suko - zachlipała Strażniczka. - To boli.
- Jeszcze nie skończyłam - obiecałam. - Powiedz mi, jak odnaleźć to dziecko.
- Pieprz się!
-   Wcale   nie   mam   na   to   ochoty   z   tobą   -   powiedziałam.   -   Ale   jeśli   chciałaś   przez   to 

powiedzieć, że mi nie pomożesz, w takim razie już na nic mi się nie przydasz.

Uciszyłam ją na zawsze, rozrywając naczynia krwionośne w jej mózgu. Śmierć względnie 

bezbolesna i natychmiastowa.

I tak zasłużyła na gorszy los.
Zawlokłam jej zwłoki na sofę i nakryłam jedwabistym futrem. Krew zaplamiła je szybko, a 

ja zajęłam się metodycznym poszukiwaniem wyjścia z sali.

Było tylko jedno.
Prowadziło tam, gdzie Strażniczka chciała mnie zaprowadzić.
Przeobraziłam jaskrawożółty kombinezon w spodnie z miękkiej skóry i jasnoróżową kurtkę 

z wojowniczymi, czarnymi pręgami, a więzienne trampki w ciężkie motocyklowe buty.

Odsunęłam na bok kotarę, spodziewając się ujrzeć za nią inny pokój... Ale był to korytarz, 

przypominający długą wijącą się gardziel. Gładki i pozbawiony jakichkolwiek charakterystycznych 
atrybutów. Pogrążony w ciszy.

Ona wie, że tu jestem, pomyślałam. Ona czeka. Dżinn we mnie nie chciał się odzywać, ani 

też nazwać mojego strachu.

Nie wyczuwałam nic poza zimnem i lodem przede mną.
Ruszyłam dalej i natknęłam się na różne drzwi - zamknięte i bez oznakowań. Każde z nich 

wydawały się nieco inne w dotyku. Jedne były tak rozgrzane, że aż parzyły w palce, nawet gdy się 
tylko je musnęło. Inne z kolei zdawały się wilgotne i wyczułam potężny nacisk, wywierany przez 
wodę   za   nimi.   Jeszcze   inne   skrywały   grobowiec,   cuchnący   rozkładem   martwych   stworzeń, 
kąsanych przez padlinożerców.

Czego szukasz, Cassiel? No, chodź. Idź dalej.
Ten   głos   wibrował   w   moich   uszach   tak   samo   jak   wcześniej   głos   Luisa,   lecz   nie   Luis 

wypowiadał te słowa. Nie był to głos nikogo mi znanego. Nie, właściwie był to każdy głos, jaki 
znałam, dżinnów i ludzi, potężny i dziwny chór dźwięków.

Przystanęłam w miejscu, z ręką na zamkniętych drzwiach, i czułam, jak każdy nerw kurczy 

się we mnie ze strachu.

Zabiłaś moją służebnicą morderczyni dżinnów.
- Zasłużyła na to - odpowiedziałam.
Rozległ się śmiech, który był śmiechem każdego mordercy. Kpiący, zimny i bezduszny. Ty 

też, rozległ się ów głos. Za swoje zbrodnie, morderczyni wieczności.

Ściany korytarza z masy perłowej zaczęły się do mnie przybliżać. Perliste powierzchnie 

rosły i grubiały mi w oczach, chciały mnie zgnieść. Spojrzałam za siebie i dostrzegłam, że wyjście 
też się już zaciska. Ten korytarz był jak gardziel wygłodniałego łowcy i nie miałam drogi ucieczki 
prócz tej wiodącej w głąb, tam gdzie chciał mnie wepchnąć. Było coś mrocznego i strasznego w 
jego zachłannym wnętrzu.

Odetchnęłam głęboko i otworzyłam drzwi, które cuchnęły ziemią oraz zgnilizną i rzuciłam 

się w ciemność.

background image

Gdybym miała tam zginąć, to sama wybrałam sobie śmierć.
Grobowe próchno wypełniło moje usta, nos, uszy. Ciążyło i wydawało się wilgotne na mojej 

skórze. Znałam się dobrze ze śmiercią a ona próbowała się we mnie wedrzeć, uparta jak ślepy 
robak.

Ciekawe, podszeptywał mi obcy głos. Jednak nie możesz mnie opuścić. Teraz cię już znam. 

Będziesz moja.

Wyplułam   nieco   ziemi   i   przedzierałam   się   przez   nią,   brnąc   przez   gnój,   aż   dotarłam   w 

ciemności   do   twardej   powierzchni.   Z   masy   perłowej.   Ta   gładka   perłowa   tafla   miała   strukturę 
czegoś żywego, jak kość. Dlaczego? Na co to pomieszczenie pełne grobowego próchna?

Nie miałam czasu, by głowić się nad takimi zagadkami.
Rozsadziłam fragment ściany przed sobą na drobne odłamki, a cały dom - o ile można to 

nazwać domem - wrzasnął. Moje uderzenie, choć potężne, wybiło ledwie dziurę wielkości pięści. 
Waliłam w nią powiększając otwór, a dom walczył, by zaniknąć tę ranę, gdy ja starałam się ją 
poszerzyć. Gdy tylko przestawałam na moment, obkurczał tę dziurę.

Nie ustawałam w wysiłkach, aż otwór zrobił się na tyle szeroki, bym włożyła w niego barki, 

a potem wcisnęła się do środka. Była to najbardziej niebezpieczna chwila; gdybym się choć trochę 
zdekoncentrowała, ten żywy dom zatkałby lukę, przecinając mnie na pół lub amputując którąś z 
kończyn. Wyczuwałam wrzeszczący Głos, choć wyciszyłam błonę bębenkową w uszach, stając się 
chwilowo zupełnie głucha. Odłączyłam też wszystkie inne zmysły, poza wzrokiem. Nie chciałam, 
aby jakiś atak na moje zmysły rozproszył mnie w krytycznym momencie.

Masa   perłowa   wystrzępiła   się,   jej   brzegi   były   ostre   jak   nóż   i   rozcięły   mi   skórę,   kiedy 

przeciskałam   się  przez   wąską   szczelinę.   Zobaczyłam,   jak   zmienia   kształt   i  poczułam,   że   ostre 
krawędzie   zaciskają   się   mocno   na   moich   udach,   tamując   przepływ   krwi.   To   coś   chciało   się 
zakleszczyć. Nie dopuściłam do tego, ale niewiele brakowało. Przełożyłam stopy na sekundy przed 
tym, jak ta perłowa paszcza zamknęła się z trzaskiem, kąsając tylko powietrze.

Znalazłam   się   na   podłożu   z   białych   kamyków   poza   białym   domem,   po   jego   gładkiej, 

zakrzywionej   stronie,   od   strony   przeciwnej   do   tej,   gdzie   znajdował   się   park   z   dziećmi. 
Przetoczyłam   się,   wstałam   i   zaczęłam   uciekać,   uwalniając   stłumione   zmysły.   Teraz   musiałam 
wykorzystać każdą chwilę.

Nie możesz mnie tak zostawić, Cassiel, morderczyni i niszczycielko. Czekam na ciebie.
Tym razem ludność obozowiska już mnie nie zignorowała. Rozległy się krzyki, wrzaski i 

strzały. Jedna z kuł drasnęła mi nogę, ale uniknęłam pozostałych, kryjąc się za różnymi osłonami, a 
nawet za ciałami innych. Miałam niewiele współczucia dla tych, którzy w tej chwili znaleźli się na 
linii   ognia.   Byli   dla   mnie   tylko   bezimiennymi   twarzami,   a   tamta   straszna   rzecz,  straszliwa 
świadomość jej istnienia nie dawała mi spokoju...

To, co znajdowało się w tym  białym gmachu, tak blisko rozbawionych dzieci... było ni 

mniej, ni więcej tylko jakimś monstrum.

A dorośli służyli  temu  czemuś  dobrowolnie. Oddział uzbrojonych  żołnierzy popędził za 

mną, lecz ja też miałam broń, którą odebrałam wcześniej martwej Strażniczce Ziemi. Załatwiłam 
strzałem   dwóch   facetów;   innych   unieszkodliwiłam,   przynajmniej   przejściowo,   falą   mocy.   Nie 
chciałam ich zabijać, ale niewiele by mnie obeszło, gdyby jednak zginęli.

- Ibby! - zawołałam, obracając się dokoła. - Isabel Rocha!
Puściłam się biegiem, wykrzykując jej imię i starając się wyłowić jej szept w całym tym 

zamieszaniu. Gdzieś za mną W parku.

Zawróciłam, unikając serii pocisków dzięki temu, że zanurkowałam za ciężarówkę. Aby 

dostać się do parku, musiałam obiec kościany budynek, to straszne białe gmaszysko, w którym 
tkwiło serce potwora.

Ścigający mnie coraz lepiej organizowali pościg, a ja nie bardzo miałam się gdzie skryć. 

Nawet zdezorientowani cywile gdzieś się pochowali.

Odetchnęłam głęboko i rzuciłam się na ziemię. Rozstąpiła się przede mną jak gęsta woda i 

posłużyłam się swoim ciałem niczym delfin, odpychając się od pofalowanej powierzchni.

Kościany   dom   rozszerzał   się   ku   dołowi,   w   głąb   podłoża.   Poczułam   jego   wibracje   i 

background image

odpłynęłam od niego, pilnując, żeby się z nim nie zetknąć.

Powietrze paliło mnie w płucach, żrące i zużyte, więc odbiłam się od warstwy gruntu i 

wydostałam na powierzchnię, przedzierając się przez kłącza traw.

Dzieci w parku zebrano w gromadkę. W odróżnieniu od wyrzutków, których napotkałam w 

lesie,  brudnych,  złachmanionych  i niedożywionych,  te były zadbane i śliczne,  w  nieskazitelnie 
białych ubrankach.

Było ich tam może ze dwadzieścioro, a wszystkie miały poniżej dziesięciu lat.
- Ibby! - zawołałam, gdy jedna z tamtych twarzy czek przyciągnęła mój wzrok, migocząc 

jak gwiazdka.

- Cassie! - pisnęła dziewczynka i rzuciła się przed siebie, pędząc w moim kierunku.
Przechwyciła ją jedna z dorosłych opiekunek, które zwierały szeregi między mną a dziećmi. 

Kobieta, która złapała Isabel, miała na sobie medalion ze srebrnym kluczykiem podobny do tego, 
który tkwił w mojej kieszeni.

Ibby wyciągała do mnie rączki, łzy spływały jej po buzi; wymierzyłam broń w kobietę, 

która blokowała drogę.

- Puść ją - zażądałam. Nadbiegało coraz więcej żołnierzy. Wartownicy na wieżach również 

się połapali, że dzieje się coś złego, a co najmniej dwóch mogło mnie do sięgnąć w miejscu, gdzie 
stałam. Stanowiłam łatwy cel.

Nie miałam jednak zamiaru ruszyć się stamtąd bez dziecka.
- Puść ją natychmiast - powtórzyłam. - Albo poza bijam was wszystkich.
Kobieta, patrząc szeroko otwartymi  oczami, pokręciła przecząco głową i nadal trzymała 

wyrywającą się dziewczynkę.

- Jak chcesz - powiedziałam, zimna i bezlitosna, tak jak kiedyś, jako dżinn.
Zastrzeliłam   ją.   Isabel   wrzasnęła   i   upadła,   turlając   się   po   trawie.   Inna   dorosła   osoba 

schwyciła ją i zaczęła uciekać w stronę perłowego białego budynku. Widziałam pulchne rączki Ibby 
wciąż wyciągnięte w moim kierunku, łzy na zrozpaczonej buzi, i w tamtej chwili poczułam, jak 
gniew   we   mnie   zamienia   się   w   czystą   nienawiść.   Nie.   Nie   odbierzesz   mi   tego   dziecka.   Nie 
potrafiłam poskromić instynktów, które Ibby we mnie wzbudziła, gorączkowej potrzeby chronienia 
jej za wszelką cenę. W razie konieczności pozabijałabym ich wszystkich, aby ją ocalić, nikogo i 
niczego nie żałując.

To moje dziecko,  ów głos szepnął mi do ucha.  I  nigdy nie będzie twoje. Uczynię z niej  

jednego ze swoich wojowników, a ty i twoi pobratymcy zostaniecie unicestwieni, rzuceni w mroczną  
otchłań, gdzie nie przetrwają nawet wspomnienia. Ona cię zniszczy.

Isabel zniknęła w drzwiach białego domu, które zamknęły się na głucho przede mną.
Nie mogłam wejść za nią. Była to najgorsza rzecz, jaka kiedykolwiek mnie spotkała, tak 

odwrócić się i odbiec z mdlącym posmakiem wściekłości i klęski w ustach.

Popędziłam   wokół   budynku,   biegnąc   tak   prędko,   jak   tylko   mogłam.   Nie   miałam   teraz 

innego celu przed sobą, oprócz ślepego pragnienia, by przeżyć, uciec i znaleźć inny sposób dotarcia 
do   Isabel.   Pociski   świstały   i   grzechotały   wokoło   mnie,   trafiając   niekiedy   w   moje   ciało.   Nie 
potrafiłam natychmiast zagoić swoich ran, ale mogłam je zamykać i nie zwracać na nie uwagi przez 
pewien czas, co właśnie robiłam.

Nagle oświeciło mnie niczym oślepiająca błyskawicą że jednak wciąż mam pewien cel.
Zwróciłam się w stronę więzienia.
Kiedy  dotarłam   do niego,  pędząc   tak,  że  stałam  się  rozmazaną  smugą,   przed  wejściem 

napotkałam straże. Zwolniłam ledwie na tyle, by unieszkodliwić obu wartowników, którzy zaczęli 
wrzeszczeć z bólu, a następnie stopiłam metalowe zewnętrzne wrota.

Potem także pancerne drzwi pierwszej celi.
Luis Rocha tkwił w kącie, blady i nieogolony, ledwie przytomny. Głowa mu opadłą kiedy 

usiłowałam pomóc mu wstać, i choć wyczuwałam w nim moc, to był odcięty od jej źródła przez 
narkotykowy całun, który go otaczał.

Samej   siebie   nie   mogłam   tak   łatwo   uleczyć,   ale   byłam   w   stanie   oczyścić   jego   krew. 

Oznaczało to wydatek mocy, jednak wart zachodu; gdy tylko Luis zostanie oczyszczony, przekaże 

background image

mi swoją moc poprzez dotyk.

Chwycił mnie za nadgarstki, a nasze spojrzenia się spotkały.
- Cassiel - wyszeptał. - Chryste, coś ty zrobiła? Musiałam wydać mu się bardzo odmieniona.
- To, co było konieczne - odpowiedziałam. Ocieka łam krwią z ran, których nie czułam. - 

Wstawaj. Mamy mało czasu.

Z trudem udało mu się podnieść. Jemu też dali cienki żółty kombinezon i więzienne obuwie. 

Spojrzałam na to z niechęcią ale uznałam, że lepiej wykorzystać naszą moc na wydostanie się z 
tego miejsca, zanim...

Cały budynek się zatrząsł. Z sufitu posypał się pył, a światła zamigotały.
- Czy to ty? - zapytał mnie Luis. Pokręciłam głową. - Ja też nie...
Korzenie drzew przebiły się przez podłogę, rozsadzając beton. Ostre, wyszczerbione jak 

sztylety,  a potem jak miecze.  Działo się to szybko, zbyt  prędko, abyśmy  mogli na to od razu 
zareagować, a jeden z korzeni wyłonił się pod stopą Luisa, przebijając ją i raniąc go w łydkę.

Krzyknął,   próbując   się   wyswobodzić.   Kiedy   mu   w   tym   pomagałam,   następny   korzeń 

rozsadził cementową posadzkę, gruby i masywny jak słup telefoniczny, i prawie wbił się we mnie 
od dołu. Odskoczyłam w bok. Stale wzrastał, docierając do sufitu ponad nami i krusząc odporną na 
wstrząsy plastikową osłonę lamp.

- Uciekaj! - krzyknął do mnie Luis. Pokręciłam przecząco głową i ściągnęłam jego nogę z 

korzenia, który się w nią wbił; wzięłam Luisa na ręce i dopiero wtedy rzuciłam się do ucieczki.

Tylko dziewięć kroków, powiedziałam sobie. Dziewięć kroków od krańca celi do drzwi.
Przesadziłam skokami ostatnie trzy kroki, modląc się w duchu, by moje kalkulacje okazały 

się trafne, kiedy cały las korzeni wystrzelił z posadzki i rozprzestrzenił się na wszystkie strony.

Wpadliśmy na jeden z tych grubych, jasnych słupów i odbiliśmy się od niego - na szczęście 

na zewnątrz, a nie z powrotem do środka. Nie zatrzymywałam się. Dotknęłam obiema stopami 
podłoża i biegłam dalej, bo korzenie nas ścigały, próbując wyprzedzić i oskrzydlić. Nic im z tego 
nie wyszło - znaleźliśmy się już na otwartej przestrzeni, a kiedy wydostaliśmy się na zewnątrz, 
znajdowało   się   tam   zbyt   wielu   ludzi   z   obozowiska,   aby   korzenie   mogły   kontynuować   swój 
zmasowany atak.

Przed budynkiem stał dżip - możliwe, że ten sam, którym wcześniej przywieziono mnie do 

tego więzienia,  z kluczykami  dyndającymi  w stacyjce.  Wrzuciłam  Luisa na siedzenie  pasażera 
zajęłam miejsce za kierownicą i po krótkiej chwili pędziliśmy już w stronę bramy wjazdowej.

Nieszczególnie obchodzili mnie dorośli, którzy stawali nam na drodze. Ledwie zwalniałam, 

kiedy zderzaki zmiatały ich ze ścieżki.

Wiedziałam już, że spróbują wykorzystać dzieci do zatrzymania mnie, więc widok małych, 

obszarpanych   postaci,   stojących   w   szeregu   przed   bramą,   wcale   mnie   nie   zaskoczył,   a   tylko 
potwierdził ponure obawy.

Nie mogłam się zatrzymać. Nie tym razem.
- Luis! - wrzasnęłam. - Czy możesz zrobić wyłom w innym miejscu?
Przytaknął ruchem głowy. Wskazałam palcem.
We wskazanym przeze mnie punkcie wewnętrzny pas murów eksplodował deszczem cegieł. 

Dzieci znalazły się w niewłaściwym miejscu. Jedno z nich usiłowało wbiec przed samochód - był to 
C.T. Styles.

Zwolniłam  na   tyle,   by  schwycić   chłopca  za   kark  i  wrzucić   do  dżipa   wprost  w  objęcia 

zaskoczonego Luisa.

-   Uśpij   go!   -   poleciłam,   a   potem   spróbowałam   prze   jechać   po   gruzie   w   rozwalonym 

fragmencie   muru.   Opony   buksowały,   pojazd   się   przechylił,   lecz   zaraz   odzyskał   stabilność   i 
sforsował przeszkodę.

Obok mnie Luis pacnął dłonią w czoło dziecka i użył mocy do uśpienia go.
- Nie lubię tego robić! - zawołał, na co zaniosłam się trochę nieopanowanym śmiechem. 

Mnie w tym wszystkim nie podobało się zupełnie nic. Nie odpowiadał mi fakt, że znalazłam się w 
otwartym   wozie,   do   którego   celowali   strzelcy,   i   chybotałam   się   na   porozwalanych   cegłach   w 
ogołoconej ze wszystkiego strefie zastrzeżonej. Nie podobało mi się i to, że mam niewielką szansę 

background image

przeżycia.

Przygnębiała mnie przytłaczająca, straszna świadomość tego, ile mogę stracić, nawet jeśli 

przeżyję. Isabel. Luisa. Swoją... rodzinę.

Zerknęłam na Luisa przez rozwiane różowe włosy. Trzymał uśpionego chłopca w ugiętym 

ramieniu, drugą ręką przytrzymując się tablicy rozdzielczej, a spojrzenie, którym mnie obrzucił, 
pełne było szalonej, niewiarygodnej energii.

Podejrzewałam, że w moich oczach czaiło się to samo.
-   Udało   się   -   powiedziałam,   kiedy   opony   wozu   dotknęły   gołej   ziemi   między   murami. 

Zdjęłam jedną rękę z kierownicy i wyciągnęłam ją do Luisa a on puścił tablicę rozdzielczą, podając 
mi swoją dłoń, a wraz z nią przekazując swoją energię i wolę. Obyło się bez słów. Okazały się 
niepotrzebne.

Zaczerpnęłam z niego moc i skierowałam ją głęboko pod mur. Rozmiękczyła grunt pod 

sporym wycinkiem terenu.

Mur osiadł, ale się nie zawalił. Podtrzymywały go wewnątrz stalowe zbrojenia.
Luis uderzył własną mocą w cegły, lecz zewnętrzny pas murów był zabezpieczony przed 

atakami z użyciem magii i teraz mogliśmy poczuć, jak wszystko wokół nas wilgotnieje - Pogoda i 
Ogień weszły do akcji, podobnie jak moce Ziemi.

Zwątpiłam, czy nam się uda. Dżip pędził w stronę muru. Jeśli nie runie pod wpływem 

zderzenia będzie to oznaczało dla nas śmierć. Drobne ciało C.T. ulegnie zmiażdżeniu pod wpływem 
wstrząsu, a jeśli Luis i ja przeżyjemy, staniemy się łatwym celem dla Strażników i żołnierzy.

Mur musiał ustąpić. Wstrząsnęłam podłożeni, a cała konstrukcja zachwiała się i uniosła się z 

niej chmura pyłu. Tu i tam beton popękał i odpadł, odsłaniając surowy szkielet żeliwnych prętów.

Uderzyłam   w   mur   ostatnią   falą   mocy   na   ułamek   sekundy   przed   tym,   jak   przednia 

kratownica dżipa huknęła w niego ze wstrząsającą mocą... a w tej samej sekundzie stal w murze 
stała się przezroczysta i gdy się z nią zderzyliśmy ta niby - kryształowa konstrukcja rozpadła się w 
grad szklanych odłamków.

Pochyliłam się odruchowo, a Luis uczynił to samo, osłaniając tułowiem uśpionego chłopca 

na swoich kolanach. Zasypał nas deszcz ostrych kawałków szkła i poczułam setki nacięć na skórze - 
wszystkie jednak były powierzchowne.

Mieliśmy szczęście. Większe, ostre, podobne do sztyletów  odłamki  wylądowały między 

nami, wbijając się na kilkanaście centymetrów w plastik i włókno szklane na krawędzi siedzenia 
zajmowanego przez Luisa. Gdyby spadły o kilka centymetrów dalej, mogłyby poranić mu ramię 
albo czaszkę.

Kule   zabębniły   wściekle   o   metal.   Dodałam   gazu,   przeskoczyliśmy   szczątki   muru   i 

wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń.

- Szybciej! - krzyknął Luis.
Nie musiał tego mówić.  Stopą wciskałam już pedał gazu do dechy i stale nabieraliśmy 

prędkości, mknąc po wyboistej, nieutwardzonej drodze, która prowadziła do lasu.

Las   próbował   się   przed   nami   zamknąć,   ale   nie   zwalniałam;   Strażniczka   Ziemi   w 

obozowisku nie zdążyła wznieść poważniejszej zapory, a rośliny zmuszone do przyspieszonego 
rozrostu okazały się dość kruche. Dżip przedarł się przez zarośla, usiłujące zatarasować nam drogę, 
i popędziliśmy dalej.

-   Uważaj   na   dzieci!   -   rzuciłam,   skupiając   się   na   kierowaniu   pojazdem   coraz   mniej 

sterownym   na   zakrętach.   Brakowało   mi   mojego   motocykla.   Zastanawiałam   się,   czy   po   prostu 
porzucili go gdzieś w lesie, by zardzewiał. Byłby to smutny koniec tak pięknej maszyny.

Jeżeli tamci planowali nasłać na nas oddział szturmowy zdziczałych dzieci, to nie zdążyli 

rzucić ich przeciwko nam.

Wyłoniliśmy się z lasu z wielką prędkością i wjechaliśmy na czystą, czarną szosę.
Wolni.
Spojrzałam w tył, jadąc tak szybko, jak się dało; nie było oznak pościgu.
Żadnych oznak.
Poczucie ulgi zaczęło rozlewać się po moim organizmie powoli jak trucizna. Zaczęłam też 

background image

czuć wszystkie kontuzje, rozcięcia rany po kulach, które uszkodziły różne części mojego ciała. 
Byłam pokiereszowaną ale żywa.

I Luis też żył.
Żyło jedno z dzieci, które przyobiecałam uwolnić. A inne...
Odetchnęłam nerwowo, poruszona szczypaniem łez w oczach. Czy ja płaczę?
Luis nadal trzymał mnie za rękę, choć nie czerpałam już z niego mocy. Zwyczajnie dodawał 

mi otuchy. W ludzkim geście.

- Cassie  - powiedział.  Przeniósł  rękę z  mojej  dłoni  na ramię,  głaszcząc  mnie,  a  potem 

przesunął ją po moich policzkach, po których spływały łzy. - Wielkie dżinny nie płaczą.

Zaśmiałam się jak szalona.
- Cassiel - odpowiedziałam. - Mam na imię Cassiel. I usłyszałam w uszach tamten głos, 

zagłuszający cały świat szept: Znam twoje imię, Cassiel. Twoje serce należy teraz do mnie i ty do  
mnie powrócisz. Musisz.

background image

15

Policjant Styles czekał na nas na obrzeżach Lakę City. Powiedziałam mu, żeby przybył sam 

i nie mówił o tym swojej żonie.

Zlekceważył oba te polecenia.
Luis   pomógł   mi   zagoić   najpoważniejsze   rany   -   ponownie   -   ale   byłam   teraz   potwornie 

zmęczona, obolała i wystraszona. Ból, jak się przekonałam, na ogół wywołuje strach, kiedy poziom 
adrenaliny już spadnie.

Wcześniej nigdy tego tak naprawdę nie rozumiałam. Przysiedliśmy w opadającej mgle, w 

cieniu sosny. C.T. był nadal nieprzytomny, ale spał normalnie. Luis owinął go kocem, który znalazł 
na pace dżipa.

Popijaliśmy   zimną   wodę   z   butelek,   kiedy   wóz   patrolowy   stanowej   policji   drogowej   z 

Kolorado zatrzymał się obok przywłaszczonego przez nas pojazdu.

- Uwaga - powiedział Luis. - Nie jest sam.
Drugą osobą w samochodzie nie był, jak mogłam wcześniej przypuszczać, inny policjant, 

partner Stylesa. Była nią jego żoną filigranowa blondynka, która wyraźnie odczuła szczerą ulgę i 
wielką radość na widok swojego uśpionego synka. Sam Styles też wydawał się uradowany, ale 
zachowywał się z rezerwą.

Wyciągnęłam rękę, żeby powstrzymać nadchodzącą panią Styles, i wskazałam na policjanta.
- Niech to pan weźmie chłopca - powiedziałam. Nie rozumiał, w czym rzecz, ale wystąpił 

naprzód i wziął na ręce synka owiniętego kocem. C.T. mruknął przez sen i wtulił się w pierś ojca. 
Poczułam, jak Luis odpręża się w końcu, przekazując dziecko rodzicom.

-   Jesteśmy   waszymi   dłużnikami   -   powiedział   Styles.   Nie   wyglądał   na   szczególnie 

zadowolonego z tego powodu, ale może był po prostu wzburzony, a jego twarz nie umiała wyrażać 
takich silnych emocji. - Nie do wiary, że go odnaleźliście.

- Powinien pan wiedzieć  - odparłam - że pańska żona przez cały czas wiedziała,  gdzie 

znajduje się wasze dziecko.

Na sekundę zamarli oboje, ale gdy wiatr poruszył sosną za nami i wzbił kurz nad szosę, 

Styles przeniósł spojrzenie na żonę.

- Leona?
Urocza drobna blondynka, stojąca obok niego, spięła się. W jej spojrzeniu zagościło coś 

gorzkiego, a uśmiech stał się jakby toksyczny.

Okazała  to  tylko  mnie   i  tylko   przez  moment,   zanim  zwróciła   się  do męża   z  urażoną  i 

niewinną miną.

- Nie mam pojęcia, o czym ona mówi! Daj mi go, niech go potrzymam.
- Nie - zaprotestowałam. - O ile chce go pan jeszcze kiedyś zobaczyć. Ona go zabierze. 

Zamierza go zabrać.

Nie wiem, czy Styles mi uwierzył, czy też nie, ale cofnął się o krok, kiedy żona się do niego 

zbliżyła.

- Chwileczkę. Czy to znaczy, że Leona miała z tym coś wspólnego?
- Twierdzę, że pańska żona wie o tamtym  obozowisku wśród lasów  - wyjaśniłam.  - O 

Ranczu. Prawda, Leono? Chodzi o Ranczo, gdzie oni trzymają i tresują dzieci.

Luis drgnął, kiedy ta kobieta rzuciła nam zjadliwe spojrzenie.
- Cassiel mówi prawdę - stwierdził. - Sam to widziałem, człowieku. Ledwie udało nam się 

wydostać stamtąd C.T., a jeśli odda pan syna w ręce żony, to słowo daję, że już go pan nie odzyska. 
To jakiś rodzaj sekty.

Policjant Styles patrzył na żonę tak, jakby przeobraziła się w kosmicznego stwora.
- Leono?
- Daj mi go. - Wyciągnęła ku niemu ramiona.
- Odpowiedz. Czy miałaś z tym cokolwiek wspólnego?
- To mój syn!
- Mój także! - wybuchnął Styles, a gdy usiłowała odebrać mu dziecko, uchylił się przed nią. 

- Leono, prze stań! Co się z tobą dzieje, do cholery? Jak mogłaś...

background image

-   Jak   mogłam?   -   Twarz   Leony   ożyła,   rozpalona   przez   furię.   -   Jak   mogłam?   Po   tym 

wszystkim, co mi się przy darzyło? Moje dziecko nie zostanie tak skrzywdzone. Nie dopuszczę, 
żeby wypaczyła mu charakter gromada drani zadzierających nosa, którym się zdaje, że wiedzą, co 
najlepsze dlatego świata. Nie, Randy, cholera jasna, nie dopuszczę, by spotkało to mojego syna!

- Ależ... nie musi się tak stać... Leono, on nie ma jeszcze nawet sześciu lat!
- Już zaczął zdradzać oznaki. Wkrótce zaczną go szukać. Postawią nas przed wyborem, 

Randy:   albo   od   damy   go   i   zostanie   umieszczony   w   jednej   z   tych   specjalnych   szkółek,   gdzie 
wychowają go na jednego z nich, albo odetną go od wszystkiego, dzięki czemu jest tym, kim jest! - 
Pomyślałam,   że   w   oczach   Leony   czai   się   obłęd.   Wściekłość   i   obłęd.   -   Sama   prowadzę   takie 
połowiczne życie. To straszne. Gorsze od śmierci. Nie pozwolę, żeby przydarzyło się to C.T.

- Nigdy nie powiedziałaś, że...
- Nie, nigdy nie mówiłam! Bo nigdy nie pytałeś! - Leona znów chciała przechwycić uśpione 

dziecko, które Randy Styles osłonił łokciem. - Tak będzie dla nie go lepiej. Przysięgam! Oni się 
nim zajmą. Wyszkolą go. Będzie służył wyższym celom.

-   Tak   -   potwierdził   Luis   trzeźwym   tonem.   -   Mam   dla   pani   pewną   nowinę:   Otóż   oni 

stwierdzili, że C.T. jest za dobry w porównaniu z miernotami, które szkolą w tamtym miejscu, więc 
postanowili zrobić z niego „króla wyrzutków”, kogoś w rodzaju Olivera Twista skrzyżowanego z 
Władcą Much. Chcieli go zabić, amiga. W każ dym razie nie przejęliby się, gdyby zginął. Tak to 
już jest z sektami: liczy się organizacja, a nie pojedynczy człowiek.

Te słowa usadziły Leone, jednak tylko na chwilę.
- Nic nie rozumiecie. Ja widziałam przyszłość. Ona mi ją ukazała. Wiem już, jak będzie w 

przyszłości. Jak powinno być.

- Racja - powiedziałam, wstając. Byłam cała obolała, a obserwowanie tej parodii rodzinnego 

pojednania wprost skręcało mi wnętrzności. - Ja tego nie rozumiem. I mam to gdzieś. Zabrałaś go 
tam, Leono. Po co? Co oni obiecali ci w zamian?

- Obiecali mi, że on pozabija dżinny - odparła. - Mnóstwo dżinnów. Wszystkie dżinny. - 

Uśmiechnęła się nieznacznie. - A za to warto oddać życie.

Spojrzałam   na   Luisa,   który   wydał   się   tym   nie   tylko   zaskoczony,   ale   i   poważnie 

zaniepokojony.

Utwierdziło mnie to tylko w tym, co wyczułam w obozowisku.
Wstałam, skinęłam na Luisa i podeszliśmy do dżipa. Wóz nosił wyraźne ślady walki, my 

sami zresztą też, a do Stylesa zaczynało docierać, że jego syn jest bezpieczny w jego rękach.

- Dokąd się wybieracie? - zapytał.
- Mamy coś do załatwienia - odrzekł mu Luis. Usiadł za kierownicą. - Moja bratanica nadal 

tam jest.

- Pojedzie pan tam sam? - Styles najwyraźniej uznał, że nam odbiło. I pewnie miał rację.
- Nie - odparł Luis. Uruchomił wóz, kiedy zajęłam miejsce dla pasażera. - Pojadę z nią.
Ledwie minęło południe, a słoneczne światło, które przebijało się przez drzewa, spadło na 

szosę surową, lśniącą smugą.

Luis jechał szybko, ale przy tym dość rozważnie. Minę miał taką że, jak sądziłam, jego 

nieprzyjaciół powinien zaniepokoić fakt, iż Luis zmierza w ich kierunku.

- Nie mamy szans - mruknęłam. - Przecież o tym wiesz. Do tej pory dobrze się przygotowali 

na nasz powrót.

- Wiem.
- No to dlaczego...
- Chyba nie myślisz, że Leona do nich zadzwoni i ich uprzedzi? - spytał. - Niech stracą całą 

noc na poszukiwaniach nas. Napędziłaś im strachu i niech tak po zostanie. Nie martw się... nie 
wrócimy tam sami. Czy masz jakichś sojuszników, których możesz teraz we zwać? Kogokolwiek, 
kto stanie po naszej stronie?

Pomyślałam nad tym.
- Jednego - odpowiedziałam. - Tylko jednego.
- Czy to dżinn? Przytaknęłam ruchem głowy.

background image

- W takim razie chyba mamy już wszystko, czego nam trzeba.
- Nie obiecuję, że on nam pomoże - zastrzegłam. - Ale mogę go o to poprosić.
Usiłowałam porozumieć się z Gallanem już wcześniej, tkwiąc w celi, lecz byłam wtedy taka 

słaba i wyczerpana, że pewnie mnie nie dosłyszał.

Przymknęłam  oczy  i  pozwoliłam,   aby  migotliwe  światło  i  miarowy  rytm   kół  na  szosie 

wprowadziły mnie w lekki trans.

Galionie.
Galionie.
Gallanie!
Ostatnie   z   tych   wezwań   przepoiłam   strumieniem   prawdziwej   mocy   i   poczułam,   jak 

przepływa przez sferę eteryczną niczym fala uderzeniowa po wybuchu.

Nic. Żadnej reakcji. W eterze panowała niepokojąca cisza.
Luis zerknął na mnie.
- No i? Pokręciłam głową.
-   Jeśli   na   to   nie   odpowiedział,   pewnie   w   ogóle   nie   ma   zamiaru   się   odezwać.   -   To 

rozczarowało mnie bar dziej, niż przypuszczałam. Wcześniej sądziłam, właściwie liczyłam na to, że 
spośród   wszystkich   dżinnów   właśnie   Gallan   po   cichu   darzy   mnie   szacunkiem   i   zechce 
przeciwstawić się życzeniom naszego wspólnego pana i władcy.

Ostatecznie jednak pewnie nadal pozostawał podwładnym Ashana.
Opuszka palca lekko musnęła moje ucho.
-   Nie   jestem   niczyim   podwładnym   -   rozległ   się   cichy   szept   Gallana.   -   A   ty   powinnaś 

wiedzieć o tym najlepiej, Cassiel.

Luis zdał sobie sprawę z nagłej obecności Gallana z tyłu dżipa w tej samej chwili co ja i 

mimowolnie poruszył kierownicą. Gallan - przycupnięty, nie przytrzymując się niczego - zakołysał 
się wdzięcznie wraz z pojazdem. Wiatr zwiał jego długie złote włosy, tworząc z nich jedwabisty 
sztandar bojowy. Dżinn był ubrany na biało, cały w bieli, a jego oczy miały kolor tropikalnego 
morza o północy.

Odwróciłam się na siedzeniu, żeby na niego spojrzeć, i przez krótką chwilę jego piękno 

oślepiło mnie do łez. Oto, co sama utraciłam. Oto, czym i kim niegdyś byłam.

- Zjawiłeś się - powiedziałam. Mój głos zabrzmiał słabo, zanadto po ludzku. - Nie byłam 

pewna, czy się zjawisz.

Gallan wzruszył ramionami.
- Ashan ma teraz inne problemy - odrzekł. - Kilkoro z nas pozostało, aby czuwać. Ja także 

czuwam, Cassiel.

- Potrzebna mi twoja pomoc. - Zerknęłam na Luisa. - Potrzebujemy twojej pomocy. Proszę 

cię, Gallanie.

Na to dżinn obdarzył mnie jasnym, zniewalającym uśmiechem.
- Powiedziałaś, proszę. Jakie to ludzkie. Proszenie do ciebie nie pasuje, kochana. - Szybko 

spoważniał. - Pójdę z wami na układ za tę przysługę.

- Nie potrzebujemy układów - odezwał się Luis. - Potrzebna nam pomoc.
- Pomoc kosztuje. Wytłumacz mu to, Cassiel. Powiedz mu, jak prawdziwy dżinn odbiera 

swoją zapłatę.

- Gallanie...
- Powiedz mu. Spojrzałam znowu na Luisa.
-   Prawdziwy   dżinn,   czyli   według   waszego   określenia,   stary   dżinn,   nie   robi   niczego   za 

darmo. Żadnych przysług, żadnych uprzejmości. W końcu zawsze trzeba za to zapłacić.

- A czego on żąda?
Na twarzy Gallana nie pozostał nawet cień uśmiechu.
- Żądam za to Cassiel.
- Nie - rzucił Luis, zanim zdążyłam się odezwać. - Nic z tego. Możesz już spadać.
- Potrzebujemy jego pomocy!
- Jeśli ceną za nią jest twoje życie, to nie.

background image

- Nie zabiję jej - oświadczył Gallan, jak gdyby sama myśl o zabijaniu nie była go godna. - 

Mogę wykorzystać Cassiel na wiele innych sposobów, które nie obejmują jej męczeńskiej śmierci. 
Całkiem przyjemnych. Myślę, że sami się domyślacie, o co chodzi.

Luis spojrzał na niego we wstecznym lusterku wzrokiem pełnym najwyższej pogardy.
- A więc jesteś gwałcicielem, a nie mordercą. Uśmiech Gallana nie zmienił się ani na jotę.
- Nie, jeśli ona się zgodzi - powiedział, zwracając się następnie do mnie. - Zgodzisz się, 

Cassiel? Podporządkujesz mi się w zamian za moją pomoc w odzyskaniu tego dziecka?

Kiedyś   znałam   innego   Gallana   -   nie,   właściwie   to   nie   on   był   dawniej   inny;   to   ja   się 

zmieniłam.  Jego okrucieństwo i kaprysy  wydawały mi  się kuszące,  gdy sama  byłam  dżinnem; 
wtedy liczyła się dla mnie tylko moc, a nie koszt związany z jej wykorzystaniem. Gallan zawsze 
wydawał mi atrakcyjny, zawsze mnie pociągał.

A teraz popatrzyłam mu w twarz i dostrzegłam oblicze zimnego, wyrachowanego łowcy.
- Nie - odrzekłam. - Nie zgadzam się. Ale i tak nam pomożesz, Gallanie.
Zaśmiał się na to.
- A niby dlaczego?
- Bo możesz. Bo to właściwe. Bo to konieczne.
- Nie jestem człowiekiem - przypomniał mi niemal łagodnie. - Argumentacja, że coś jest 

właściwe albo nie właściwe, nie trafia do mnie.

- A powinna. Nam... prawdziwym dżinnom... brakuje tego. - Przypomniałam sobie słowa, 

które wypowiedział w rozmowie ze mną nowy dżinn Quintus. - Dawno, dawno temu, na początku, 
obchodziło   nas   to,   prawda?   Chcieliśmy   pomagać.   Chronić   innych.   A   teraz   tylko   nowe   dżinny 
odczuwają   taką   potrzebę,   a   my   wcale.   Wcale,   Gallanie.   Lubujemy   się   w   okrucieństwach   i 
bezmyślnych gierkach. Większy był z nas pożytek, gdy zniewoleni służyliśmy Strażnikom. Wtedy 
przynajmniej mieliśmy jakiś cel.

Gallan - który, w odróżnieniu ode mnie, był niegdyś niewolnikiem - warknął na mnie z 

przerażającą wściekłością. Jego zęby zrobiły się ostre jak sztylety, a kości pod skórą twarzy stały 
się kanciaste.

- Zostałaś wyrzucona ze świata dżinnów, Cassiel. Nie pogarszaj swojej sytuacji.
Luis zjechał na pobocze, wyłączył silnik i odwrócił się na siedzeniu, żeby popatrzeć na 

Gallana.   Jeżeli   się   bał   -   a   musiał   się   bać;   żaden   człowiek   nie   mógł   spojrzeć   w   twarz 
rozwścieczonemu dżinnowi i nie czuć przy tym lęku - to dobrze się z tym krył.

-  Słuchaj,  pomożesz  nam  albo   nie.  Twój   wybór.  Ale  nie  groź  mojej   przyjaciółce   i  nie 

zachowuj się jak dżinn, który trzyma klucze do wszechświata. Wy też nas potrzebujecie. Ludzie są 
wam potrzebni i zawsze byli.

- Nie. To my pozwalamy ludziom istnieć. Wcale ich nie potrzebujemy.  - Oczy Gallana 

nabrały   mętnego,   czerwonawego   odcienia.   -   A   wy   rzeczywiście   potrzebujecie   nas.   Wybieraj, 
Cassiel. Zgadzasz się mi podporządkować czy nie? Taka jest cena mojej pomocy. I wiesz, że nie 
mogę jej zmienić.

Pokręciłam przecząco głową.
- Nie, Gallanie. Nie zgadzam się.
Gallan przestał lśnić złym blaskiem i stał się niemal ludzki. Niemal, ale nie do końca.
- Nie?
- Pewnie nie sądziłeś, że odrzucę twoją propozycję?
- Nie możesz tego zrobić. Jestem ci potrzebny.
- Nie aż tak, jak ci się zdaje. Żegnaj, przyjacielu. Już się nie spotkamy.
I odwróciłam od niego twarz. Na koniec mignęło mi jeszcze przed oczami jego oblicze, 

zdumione, z wyrazem zaskoczenia w oczach, zagubione.

- Ta pani mówi „nie” - odezwał się Luis do Gallana. - W każdym razie dziękujemy za 

propozycję. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, musimy działać.

Na to Gallan rozwiał się bez słowa. Przez moment nie odzywaliśmy się do siebie, a potem 

Luis rzekł sztucznie beztroskim tonem:

- To było trochę obcesowe.

background image

- To było skrajnie ryzykowne - odrzekłam. - I nic nam nie dało. - Serce biło mi szybko i 

starałam się je uspokoić. Dłonie miałam wilgotne. - On mógł nas zabić.

- Ale nie zabił.
- Uważałam Gallana za najlepszego z prawdziwych dżinnów. Najbardziej uprzejmego.
Luis uruchomił silnik wozu.
- Jeśli on jest najbardziej uprzejmy, to wolałbym nie napotkać tego najbardziej wrednego.
Rzuciłam mu wymowne spojrzenie.
- Już napotkałeś.
- O! - rzucił zdumiony, a potem skóra na jego zmarszczonym czole nagle się wygładziła. - 

Rozumiem. Mówisz o sobie.

- Kiedyś taka byłam - powiedziałam, odwracając wzrok. - A może i nadal taka jestem.
Minęliśmy   ukryty   wjazd   na   Ranczo   i   podążyliśmy   dalej   w   kierunku   Lakę   City,   małej 

miejscowości, która mimo wszystko była największym skupiskiem ludności w tej okolicy. Luis 
kazał mi napełnić bak dżipa benzyną, a sam wszedł do małego sklepu, żeby kupić jedzenie. Kiedy 
wrócił, wskazał na pewien budynek przy ulicy, na którym jaśniał różowo - zielony neon.

- Tam jest motel - powiedział. - Moglibyśmy się wy kąpać i trochę odpocząć, no i muszę 

skorzystać z telefonu.

- Z telefonu?
- Ty już wzywałaś pomoc - wyjaśnił. - Teraz moja kolej.
Motel był stary, ale zaskakująco dobrze utrzymany. Recepcjonista przydzielił nam pokoje 

obok siebie, połączone drzwiami, ponieważ Luis zażądał dla nas oddzielnych kwater. Pomyślałam, 
że to trochę dziwne, bo teraz oboje nie mieliśmy już przed sobą zbyt wielu tajemnic. Wręczył mi 
klucz, kiedy wychodziliśmy na zewnątrz.

- Umyj  się i zjedz coś. - Wcześniej na stacji benzynowej kupił torbę zjedzeniem: dwie 

kanapki   zawinięte   w   woskowany   papier,   trochę   frytek,   jakieś   napoje   gazowane   w   puszkach.   - 
Zostawię otwarte drzwi do swojego pokoju. Masz dwadzieścia minut.

Skinęłam głową.
Dwadzieścia minut wydawało się krótkim czasem. Pod prysznicem zmyłam z siebie brud, 

zaschniętą   krew,   piach   i   tysiące   innych   drażniących   skórę   warstw   i   umyłam   włosy   marnym 
motelowym   szamponem.   Znów   zabrakło   mi   świeżych   ciuchów,   ale   owinęłam   się   w   koc   i 
otworzyłam drzwi, które prowadziły ode mnie do pokoju Luisa.

Rozmawiał przez telefon. Tak samo jak ja wziął prysznic i zaczesał gładko do tyłu włosy, z 

ich końcówek skapywały kropelki wody. Zrzucił z siebie cienki, jaskrawożółty kombinezon, w jaki 
ubrano go na Ranczu, i, podobnie jak ja, owinął się kocem.

Przytrzymywał   słuchawkę  telefonu   między   barkiem   a  głową  jednocześnie   zapisując  coś 

gorączkowo na kartce papieru długopisem, pozostawionym do dyspozycji gości.

-   Tak?   Jesteś   pewien,   że   to   dokładnie   taki   numer?  Gracias,  człowieku.   Jestem   twoim 

dozgonnym dłużnikiem. Adios.

Odłożył  słuchawkę, oderwał skrawek papieru i wcisnął widełki telefonu, żeby przerwać 

połączenie.   Aparat   był   bardzo   stary,   z   obrotową   tarczą   z   cyframi,   a   Luis   zmagał   się   z   nią, 
wykręcając numer.

Usiadłam na łóżku i zjadłam kanapkę. Smakowała zaskakująco dobrze.
Kiedy Luis zakończył rozmowę - prowadzoną głównie po hiszpańsku - odłożył słuchawkę i 

wysuszył włosy cienkim bawełnianym ręcznikiem, który wziął z oparcia krzesła.

- Mamy kilka godzin - oświadczył. - Wezwałem wsparcie.
- Jakie?
- Uwierz mi, że nie musisz tego wiedzieć. Znam pewnych cwaniaczków. A oni są nieźli w 

podchodach. I robili to setki razy, zwijając różne rzeczy, czego Strażnicy nawet nie zauważyli. Nie 
mieli jak zauważyć, bo ci goście zadbali o to, zanim wyłonił się problem.

- Chodzi o Ma'atów - powiedziałam. - Tak? Wydał się zaskoczony, że to odgadłam.
- Tak. Teoretycznie nie powinienem się z nimi znać.
- Zadzwoniłeś do jednego z nich, żeby przypilnował Isabel.

background image

- Zgadza się, ale to przede wszystkim mój przyjaciel, a dopiero później Ma'at. Większość 

tych gości nie jest na stawiona przyjacielsko, w każdym razie nie do mnie.

Żułam kęs kanapki.
- Podziwiasz ich.
-   Cholera,   tak,   podziwiam.   Przede   wszystkim   oni   naprawdę   się   przekonali,   że   warto 

współdziałać, że dżinny powinny współpracować z ludźmi, a Strażnicy nadal obstają przy starym 
schemacie, podziale na panów i niewolników. Poza tym nie stosują przemocy, działają subtelniej. - 
Luis błysnął uśmiechem. - No, dobrą kręciłem też z pewną dziewczyną z ich grona.

Poczułam dziwną falę antypatii do tej osoby.
- Czy to z nią właśnie rozmawiałeś?
- Z Mirabel? Nie. Wyjechała do Chin, z tego, co słyszałem. Nie gadałem z nią od lat. - 

Przypatrywał mi się spod przymkniętych powiek. - A co?

Nie chciałam się tłumaczyć, więc nie zrobiłam tego, metodycznie kończąc pałaszowanie 

kanapki i popijając ją gazowanym napojem. Luis wzruszył ramionami i zaczai grzebać w małym 
biurku w poszukiwaniu jakichś przedmiotów.

Poczułam w powietrzu wibrujące poruszenie na sekundę lub dwie przed tym, jak wyczuł je 

Luis, i zerwałam się na równe nogi, przytrzymując przy ciele koc, kiedy cień zgęstniał i nabrał 
kształtów w kącie pokoju.

Był to Gallan, ale jakże odmieniony. I nie chodziło tylko o stonowany szary strój. Zaszły w 

nim także inne zmiany.

Przede wszystkim w sposobie, w jaki na mnie patrzył.
W   ostrzegawczym   geście   wyciągnęłam   rękę,   by   powstrzymać   Luisa,   który   wciągnął 

powietrze, gotów stawić czoło wyzwaniu. Gallan nie spuszczał ze mnie swoich ciemnych oczu.

-   Jestem   głupcem   -   powiedział.   -   Przebacz   mi.   Nigdy   dotąd   nie   słyszałam,   by   Gallan 

kogokolwiek przepraszał, w każdym razie nie w czasach istnienia tego świata. Aż zamrugałam z 
wrażenia.

- Widziałem to - wyjaśnił. - Trafiłem do tamtego miejsca, o którym mówiliście, na Ranczo. I 

zobaczyłem to.

- Co takiego tam widziałeś? - Ledwie zdołałam za głuszyć własnym głosem walenie serca, 

gdyż w oczach Gallana zagościł strach, którego także nigdy wcześniej u niego nie widywałam.

- Ujrzałem zagładę dżinnów. - Świdrował mnie wzrokiem niczym wiertło z diamentowym 

rdzeniem. - Widziałem nasz kres, Cassiel. Widziałem.

Zachwiał   się.   Postąpiłam   naprzód,   kiedy   Gallan   -   prawdziwy   dżinn,   silniejszy   od 

jakiegokolwiek człowieka - opadł powoli na kolana i skłonił głowę.

- Sami to na siebie ściągnęliśmy - wyznał. - Miałaś rację. Błagam cię o wybaczenie.
Luis mruknął coś pod nosem i rzucił głośniej:
- Nie wierz mu.
Nie   wierzyłam.   Znałam   Gallana,   a   ten   tutaj   nie   był   dżinnem,   którego   pamiętałam.   Nie 

przypominał żadnego ze znanych mi dżinnów.

-   Pomogę   -   obiecywał.   -   Muszę   wam   pomóc.   Poczułam   coś   jak   dotyk   zimnej   ręki   na 

kręgosłupie i otrząsnęłam się z tego.

- Co takiego widziałeś?
Pokręcił głową, gwałtownie i spazmatycznie, jakby chciał odpędzić jakąś wizję, a nie mógł 

tego zrobić.

Mogę ci pokazać - powiedział i wyciągnął rękę. Spojrzałam na Luisa Roche, który wzruszył 

ramionami. - Ty go wezwałaś. Ja mu nie ufam, ale pewnie dlatego, że z natury jestem podejrzliwy.

Przeobraziłam   materiał   koca,   którym   byłam   owinięta,   w   ubranie   -   wystarczyło   tego   na 

spodnie i koszulę - i ujęłam dłoń Gallana.

Wznieśliśmy się w sferę eteryczną.
Tam  mój  przewodnik  stał  się  cieniem,  szybkim   i cichym,  a  ja  poczułam   się  ociężała   i 

toporna w swojej ludzkiej aurze. Pociągnął mnie za sobą przez gąszcz żywych drzew i skał, które 
ustąpiły miejsca ciemności i szeptom.

background image

W eterze nie było mroku, choć tkwił on tam, gorzki i wyzuty ze wszelkiej energii.
Znaleźliśmy się nad obozowiskiem, zwanym Ranczem.
Nie było  tam śladu ludzi, nawet żadnych  źródeł prądu stałego. Zupełnie jak gdyby coś 

wyssało   każdy   gram   życia,   nie   tylko   w   samym   obozie,   ale   i   wokół   niego.   Obraz   zniszczenia 
rozciągał się we wszystkich kierunkach, niemal na dwa kilometry - było to wcielenie śmierci.

Pozostał tylko perłowokościany budynek jin i park jang, lśniąc w mroku na biało i zielono.
Pulsując.
Żywy.
Głodny.
Czułam, jak to coś nas przyciąga. Gallan cofnął się, wlokąc mnie za sobą i wznosząc się 

wysoko w eteryczne niebo, aż ta tętniąca, żywa istota znalazła się daleko pod nami.

Wciąż czułam to przyciąganie. Gallan też. Zdałam sobie sprawę, że odczuwam je poprzez 

niego - to coś wzywało dżinny, wabiło je.

Pożerało je.
Gallan słabł. Teraz ja pociągnęłam go za sobą powracając do śmiertelnego ciała; choć raz 

jego balast przyniósł jakąś korzyść. Stanowił ratunek.

Wniknęłam z powrotem w ludzką powłokę i otworzyłam oczy, by ujrzeć Gallana, który 

klęczał tam, gdzie wcześniej, kiwając się przy tym.

Rozpływał się.
- Zanadto się zbliżyłem - odezwał się. - Pomóż mi, Cassiel.
- Luis! - Chwyciłam Gallana za ramię, ale wydało mi się ono bardziej mgłą niż ciałem, a 

moje palce zagłębiły się w ohydną wilgoć.

Luis robił, co mógł, ale kiedy wyciągnął ręce, przeszły one na wylot przez postać dżinna, 

pozostawiając za sobą dymiące smugi. W oczach Gallana czaiła się rozpacz; z jego otwartych ust 
nie dobywał się teraz żaden dźwięk.

Wpadł w potrzask w sferze eterycznej, a jego widzialna powłoka zanikała.
Rozpraszała się.
Ginęła.
Złapałam Luisa za rękę i oboje podążyliśmy do sfery eterycznej, usiłując wytropić istotę 

Gallana,   jednak   ciemność   dezorientowała   mnie,   szeptała   do   mnie,   kusząc   i   kołysząc   w   nurcie 
dziwnych prądów.

Usłyszałam krzyki, a wrzaski dżinna nie są przeznaczone dla ludzkich uszu. Powróciłam do 

ciała, a po chwili Luis zrobił to samo.

Trzymał mnie w ramionach. Drżałam.
- To coś pożera dżinny - powiedziałam oszołomiona. - Pochłonęło Gallana. Zniszczyło.
To był tamten głos, perłowokościanego jin i roślinnego jang. Znajdowały się w tym dzieci, 

na których żerował ten stwór, bezgranicznie wygłodniały, żądny władzy i bezkresnych zniszczeń.

To ona, podszeptywał mi tkwiący we mnie dżinn. Nie to, ani nie ono. Ona. Wiesz, kim ona 

jest.

Była mi znana, ponieważ kiedyś, bardzo dawno temu, miałam ją zgładzić.
I sądziłam, że wtedy ją zabiłam.
- Perła - wyszeptałam. - To Perła.
Zemdlałam w ramionach Luisa, gdy otoczyła mnie ciemność.
Kiedy   się   przebudziłam,   leżałam   w   łóżku,   nakryta   pościelą   i   kocem.   Pomimo   takiego 

ciepłego   okrycia   czułam   chłód   i   pustkę.   Pokój   wydawał   się   bardzo   cichy,   choć   słyszałam 
dochodzące   zza   ściany  stłumione   głosy.   Pomyślałam,   że   dobiegają   z   sąsiedniego   pokoju.  Luis 
ułożył mnie w łóżku, a teraz rozmawiał z innymi w przyległym pomieszczeniu.

Ubrałam się w swoje poplamione skórzane ciuchy i weszłam tam bez pukania. Na mój 

widok Luis przerwał rozmowę, prowadzoną z trzema osobami, dwoma mężczyznami  i kobietą. 
Okazała   się   nią   co   mnie   zdziwiło,   Greta,   Strażniczka   Ognia   z   Albuquerque.   Pozostałych   nie 
znałam, jednak ich nikłe aury podpowiadały mi, że to ludzie należący do Ma'atów, a nie Strażnicy.

- Cassiel. - W oczach Luisa dostrzegłam ciepło, ale i rezerwę. - Jak się masz?

background image

Nie  odpowiadając,  usiadłam   na  łóżku.  Nie   wiedziałam,   jak  się  mam.  Nie   byłam   nawet 

pewną czy kiedykolwiek to ustalę. Po chwili niezręcznego milczenia Greta powiedziała:

- Przeprowadziliśmy kilka lotów zwiadowczych nad obozowiskiem. Problem w tym, że nie 

wykryliśmy tam żadnej instalacji. W każdym razie niczego, co odpowiadałoby temu, co opisaliście.

Miała   wywołane   zdjęcia,   które   rozłożyła   na   stole.   Widniały   na   nich   ruiny   starych 

zabudowań gospodarczych; żadnych nowoczesnych budynków, ogrodzeń, murów, domów.

Nie było też perłowokościanego gmachu, tego wcielenia energii jin i jang.
Ani śladu obozowiska.
- Wciąż zajmujemy się organizowaniem zespołu na ziemnego, który przeczesałby ten teren. 

Luis... czy to możliwe, żebyś miał jakieś, no, nie wiem, jakieś przywidzenia? Że wy oboje...

- Nie - odpowiedziałam  za niego. - To wykluczone. Luis nie był  tego aż tak pewien i 

wydawał się dość poruszony tą sugestią.

- Cassiel, oni nafaszerowali mnie narkotykami. Ciebie też mogli jakoś naszprycować. Może 

to, co widzieliśmy...

- To, co widzieliśmy - wpadłam mu w słowo - było realne. Obozowisko istniało naprawdę. 

Strzelano do nas z ostrej amunicji. Uratowaliśmy prawdziwe dziecko, Luis. To nie złudzenie.

- W takim razie gdzie to jest? - spytał jeden z Ma'atów i postukał palcem w zdjęcia. - Gdzie 

to się podziało?

Wzięłam głęboki wdech i powoli wypuściłam powietrze z płuc.
- Luis, muszę z tobą porozmawiać. W cztery oczy. Greta i Ma'atowie wymienili spojrzenia, 

a   potem   wzruszyli   ramionami.   Luis   odprowadził   ich   przez   otwarte   drzwi  do   mojego   pokoju  i 
zamknął je za nimi, a potem odwrócił się i popatrzył wprost na mnie.

Minęła chwila, zanim się odezwałam, bo wiedziałam, że gdy wreszcie to zrobię, już nie 

będzie spoglądał na mnie tak miło.

- Muszę ci wyjaśnić, jak się tu znalazłam - zaczęłam. - Muszę wytłumaczyć, dlaczego Ashan 

mnie wyrzucił. A to, co usłyszysz, ci się nie spodoba.

Skinął głową i usiadł na krześle.
- Dawno temu jako pierwszy dżinn popełniłam morderstwo - podjęłam. Te słowa mroziły mi 

usta jak lód. - Zabiłam innego dżinna. Ona, ten dżinn, miała na imię Perła Wiem, pomyślisz, że 
bywamy   bezwzględni,   ale   jesteśmy   stróżami   Matki   i   obowiązują   nas   pewne   ograniczenia. 
Tymczasem Perła... nie uznawała żadnych ograniczeń.

Luis pochylił się nieco do przodu, skupiony na moich słowach.
- I co się stało?
-   Przez   długi   okres,   jak   wiesz,   byliśmy   pierwszymi   dziećmi   Ziemi.   Przez   tak   wiele 

niezliczonych   tysiącleci,   że   nie   potrafiłbyś   sobie   tego   nawet   wyobrazić.   Życie   się   zmieniało, 
ewoluowało; nie zwracaliśmy na to większej uwagi. Różne gatunki istot powstawały i ginęły... a 
potem   pojawił   się   jeszcze   jeden.   Obdarzony   świadomością,   intelektem   i   zrozumieniem.   - 
Wytrzymałam jego spojrzenie wbite we mnie. - Nie chodzi o ludzkość w dzisiejszym sensie. Mówię 
o jej wcześniejszej wersji, bardziej pokojowo usposobionej.

Luis zwilżył językiem wargi.
- Co takiego zrobiłaś?
-   Ja   nie   zrobiłam   nic   -   odpowiedziałam.   -   Ale   Perła   uznała   tamtych   ludzi   za 

niebezpiecznych. Zniszczyła ich. Zmiotła ich z powierzchni ziemi i wyniszczyła. Dżinny popełniały 
różne zbrodnie, ale taka nie miała na wet do tamtej pory swojej nazwy... Nie chodziło o rzeź, jakiej 
dopuściła się Perła, tylko o to, co później stało się z nią samą.

Czekał w milczeniu, podczas gdy ja zbierałam szybko myśli.
- Ona... oszalała - odezwałam się w końcu. - Porobiła dziury w materii wszechświata wokół 

nas, które nigdy nie powinny powstać, i nie zatkała ich. Stała się... inna. Obca nam. Ashan kazał mi 
ją   zgładzić.   Zrozum,   wtedy   po   raz   pierwszy   w   naszych   dziejach   jakiś   dżinn   zabił   innego.   - 
Odwróciłam   wzrok.   -   Nie   broniła   się,   bo   wcale   się   nie   spodziewała   że   ją   zaatakuję.   To   był 
precedens.

Luis ściągnął brwi.

background image

- Mnie chodzi o czasy obecne. Nie o to, co było kiedyś.
- Sytuacja się powtarza - powiedziałam. - Zniszczyłam ją. Sądziłam, że usunęłam ją z tego 

świata ale coś po niej musiało pozostać. Jakieś nasienie, jakieś myśli, wspomnienia... I to coś rosło 
w sekrecie, w cieniu, razem z nowym rodzajem ludzkości, jaki się narodził. A teraz tu jest. Perła 
jest tutaj. Czerpie swoją moc z ludzi, ale jej głód dżinnów jest nienasycony. Ona ich zniszczy. 
Zgładzi nas. To, co stało się z Gallanem, przydarzy się po kolei wszystkim dżinnom. Zostaną tam 
ściągnięci i zlikwidowani.

Luis przełknął ślinę.
-   Dlaczego   Ashan   cię   wygnał,   Cassiel?   Patrzyliśmy   sobie   w   oczy.   Ta   chwila   musiała 

nadejść.

Lękałam się jej, a teraz w końcu nadeszła.
- Ashan musiał się dowiedzieć,  że Perła się rozrasta - odparłam. - Musiał wiedzieć, że 

jedyny sposób, by ją powstrzymać, to odebrać jej źródło mocy. - Twarz Luisa powoli bladła. - 
Rozkazał mi pozabijać wszystkich ludzi, ale nie wyjaśnił dlaczego.

Ashan   nigdy   się   nie   tłumaczył.   Wcześniej   nie   musiał.   Nie   przejrzałam   jego   myśli   i 

zamiarów, gdyż w przeciwnym razie mogłabym udzielić mu innej odpowiedzi. Przypuszczałam, że 
Ashana poniosły duma i arogancja; że kierowała nim nienawiść do Strażników.

- Miał rację - dodałam bardzo cicho. Luis pokręcił głową.
- Nie. Możemy to zwalczyć. Możemy znaleźć sposób na podjęcie z tym walki. Musimy to 

zrobić.

Łzy zapłonęły mi w oczach - łzy gniewu, hańby i strachu.
- Ashan skazał mnie na ludzkie ciało, żebym zrozumiała, co nam grozi. Żebym pogodziła się 

z nieuchronnym. I teraz już rozumiem. Teraz wiem.

Luis podniósł się z krzesła i podszedł do mniej tak prędko, że nie zdążyłam zareagować. 

Przydusił mnie do ściany, chwytając dłońmi przeguby moich dłoni i przyciskając je do twardej 
powierzchni.

- Nie - powiedział. Przytknął swoje spocone, rozgrzane czoło do mojego. - Nie, nie wolno ci 

w   to  wierzyć.  Możemy   to  pokonać,  możemy.   Musimy   odszukać   tamte  dzieci.   Uratować  Ibby. 
Zapobiec temu wszystkiemu.

- Ale jak?
- Nie wiem! Trzeba spróbować!
Zaklinał   mnie;   nie   tylko   słowami,   ale   i   poprzez   kontakt   naszych   ciał,   za   sprawą   tego 

pierwotnego, niewypowiedzianego ciepła, które nas łączyło. Mocy, która przepływała z jego ciała 
do mojego.

- Proszę cię - mówił. - Cassiel. Musi się znaleźć jakieś inne wyjście.
Chciałam w to uwierzyć.
- Moja rasa ma wyginąć - przypomniałam. - A ty mnie prosisz, żebym stanęła u waszego 

boku i dopuściła do tego.

Proszę,   żebyś   znalazła   jakieś   inne   rozwiązanie.   Wyszarpnęłam   się   gwałtownie   z   jego 

uścisku, wzruszając ramionami, ale nie odsuwałam się od niego.

- Możesz mnie powstrzymać - rzekłam. - Wystarczy mnie zabić.
To nim wstrząsnęło i cofnął się o krok.
- Co takiego?
- Możecie mnie zgładzić. W ludzkim ciele jestem podatna na śmierć. Jeśli stanę się na nowo 

dżinnem, kiedy Ashan odda mi moce, nie zdołacie mnie już powstrzymać. Przecież o tym wiesz. - 
Otarłam łzy z twarzy. - Jeżeli chcesz mnie powstrzymać, zabij mnie. Jeśli nie...

Rzucił się naprzód i ujął w dłonie moją głowę, ale jeśli nawet chciał mnie skrzywdzić, to w 

ostatniej chwili jego dotyk stał się delikatny.

- Znajdziemy sposób - powiedział. - Cassiel, znajdziemy jakiś sposób.
Jednak póki żyłam, stanowiłam zagrożenie nie tylko dla niego i Isabel, ale dla każdego 

człowieka który oddycha. Nigdy nie przypuszczałam, że do tego dojdzie.

Nigdy nie wyobrażałam sobie, że Perła przetrwa, by na nowo sprowadzić mrok.

background image

- Tak - szepnęłam. - Znajdziemy jakiś sposób.
A   w   razie   konieczności   po   raz   ostatni   dokonam   zabójstwa   na   rozkaz   Ashana.   On   to 

wiedział... Ale najgorsze było to, i przerażało mnie nawet jako dżinna, że za dobrze znałam Ashana, 
by sądzić, iż jego plany ograniczały się tylko do mnie.

Byli i inni, którzy w odpowiednim czasie mogli spełnić jego życzenia.
Ludzkość miała więcej wrogów, nie tylko mnie.
Perlą   przeniosła   gdzieś   Ranczo   i   zniszczyła   wszystko,   czego   nie   potrzebowała...   także 

swoich wyznawców. Zabrała dzieci, lecz pozostawiła zwłoki dorosłych, których ciała zalegały w 
okolicy. Nie było już śladu po obozie, murach, budynkach. Zniszczyła wszystko.

Brutalna skuteczność, z jaką to uczyniła, wręcz szokowała.
Stałam pośród suchych, szumiących traw, gdy Ma'atowie zwozili martwe ciała i wiedziałam, 

że ona gdzieś się ukrywa. Gromadzi siły. Wznosi dla siebie nową fortecę.

I czeka.
- Wiem, że możesz mnie usłyszeć - szepnęłam do wiatru i trawy. - Wiem, kim jesteś, Perło. 

I się nie poddam.

Na to dobiegł mnie śmiech miliona drwiących głosów:
Doprowadzisz   do   zagłady   tego   świata,   aby   mnie   powstrzymać,   niszczycielko   tego,   co  

wieczyste? Popełnisz grzech wypędzenia mnie i przy okazji zniszczenia samej siebie?

Znajdziemy jakiś inny sposób, wróciły do mnie słowa Luisa. Teraz to on był dla mnie kimś 

realnym, z krwi i kości, i po prostu nie mogłam go zgładzić. I tak straciłam już zbyt wiele.

Cassiel, odezwało się szeptem milion głosów ofiar Perły.  Ty strąciłaś już wszystko. Tylko 

jeszcze o tym nie wiesz.

Przełknęłam ślinę.
- Dopadnę cię.
No, proszę, śmiało,  wyszeptała.  Chodź, moja siostro, moja zabójczym. Tęsknię za twoim 

dotykiem.

Drgnęłam, kiedy dłoń Luisa znalazła  się na moim ramieniu. Wziął mnie znowu w ciepłe 

ramiona.

- Nic tu nie ma - powiedział. - Prawda?
- Zabrała dzieci ze sobą.
- Potrafisz je wytropić? - Uniósł mi podbródek, abym spojrzała mu prosto w oczy. - Cassiel, 

co mamy teraz zrobić?

Zginąć, głos Perły rozległ się szeptem wśród traw.
- Nie poddamy się - odrzekłam. - Znajdziemy jakiś sposób.
Luis objął mnie i odprowadził do dżipa.
Droga powrotna do Albuquerque dłużyła się i miałam dużo czasu na przemyślenia.
Isabel.
Ważył się los sześciu miliardów ludzi, ale tylko dwoje z nich liczyło się dla mnie w tamtej 

chwili: Luis i Isabel.

Znajdę jakiś sposób.

Ciąg dalszy nastąpi...