background image

Christina Dodd

BRZYDKA NARZECZONA

background image

ROZDZIAŁ 1

Londyn, Anglia

Rok 1720

- Bronwyn, ktoś nas zobaczy.

- Pilnuj, nie gadaj. - Bronwyn Edana dłubała zawzięcie w dziurce od klucza. - Już prawie otworzyłam.

Olivia  otarła  z  policzków  łzy  i  wyjrzała  na  ciemniejący  korytarz  zajazdu  Brimming  Cup.  -  Nie 

powinnyśmy tego robić. Jeśli znajdzie nas gospodarz...

- Posłuchaj tylko. - Przez zamknięte drzwi słychać było czyjeś jęki. - Tam musi być ktoś chory albo 

ranny. Chcesz zostawić cierpiącego w potrzebie?

- Nie... - odpowiedziała Olivia niepewnie.

- Oczywiście, że nie.

- Ale na czas wyjazdu do Londynu mama i tata zostawili nas pod opieką gospodarza, a on mówił...

Bronwyn wetknęła ciężki stalowy gwóźdź w dziurkę od klucza i podważyła nim zatrzask. 

-  Jest!  - krzyknęła,  lecz  po  chwili  gwóźdź  się  obsunął  i  Bronwyn  aż  jęknęła.  Opadła  na  pięty  i 

powiedziała  do  siostry:  -  Gospodarz  zignorował  wołanie  o  pomoc.  Powiedział,  że  dżentelmen,  który 

wynajął  ten  pokój,  jest  człowiekiem  szanowanym,  i  w  dodatku  dobrze  zapłacił.  Zależy  mu  tylko  na 

pieniądzach i na tym, żebyśmy siedziały w pokojach jak dobrze wychowane panienki.

- A jeśli rodzice się dowiedzą?

- Na pewno uznają, że postąpiłyśmy słusznie.

Olivia spojrzała z niedowierzaniem na swą szaloną siostrę.

- Dobrze już. Masz rację. Pewnie kazaliby się nie wtrącać. - Bronwyn wytarła spoconą dłoń w strój do 

konnej  jazdy,  usiłując  powstrzymać  drżenie  rąk.  -  Gdyby  nie  to,  że  mama  i  tata  chcieli  pojechać  do 

wierzycieli,  nigdy  nie  znalazłybyśmy  się  w  tym  wstrętnym  zajeździe.  Kiedy tylko dostaną  odprawę  za 

mnie  od  wicehrabiego  Rawsonu,  znów  będziemy  bogaci  i  nie  będziemy  zatrzymywać  się  w  takich 

okropnych miejscach.

- Ach, Bronwyn - westchnęła Olivia. - Kiedy dostaną odprawę, ty będziesz mężatką i nie będziesz z 

nami nigdzie jeździć.

Bronwyn poczuła wewnętrzny opór, który sprawił, że palce przestały drżeć. 

- A więc rodzice będą musieli się pogodzić z konsekwencjami naszej przygody... jeśli się dowiedzą.

- Ale ja się boję - przyznała Olivia.

Uczucie,  którym  Bronwyn  darzyła  osiemnastoletnią  siostrę,  trochę  złagodziło  irytację.  Zawsze 

opiekowała się Olivia, od dnia, kiedy rodzice pokazali jej jako czterolatce ślicznego niemowlaka. To nie 

zmieniało faktu, że Olivia była ucieleśnieniem konformizmu.

Bronwyn nie miała jednak teraz czasu na zawracanie sobie tym głowy. 

-  Jak  chcesz,  możesz  wracać  do  pokoju.  Poradzę  sobie  bez  twojej  pomocy  -  powiedziała  urażonym 

tonem.

- Ależ nie! - Olivia zaczerpnęła tchu. - Nie zostawiłabym cię tutaj, wiesz o tym. Ale...

Bronwyn zareagowała błyskawicznie. 

- To dobrze. Przydasz mi się.

background image

Napierając  całym  ciężarem  na  metalowy  zamek,  usłyszała  po  chwili,  jak  zasuwa  odskakuje  ze 

szczękiem. 

- Otworzyłam!

Złapała za klamkę, szykując się do wejścia.

- Ja będę pilnować drzwi - szepnęła Olivia.

Bronwyn uśmiechnęła się do niej ciepło. - Wiem. Ufam ci. - Wśliznęła  się do pokoju i podeszła  do 

łóżka.  Chociaż  cichy  płacz  wskazywał  jej  drogę,  zupełnie  nie  spodziewała  się  widoku  młodej,  ciężko 

pobitej  kobiety  leżącej  w  pościeli.  W  jednej  chwili  opuściła  ją  cała  odwaga.  Przemogła  ogarniające  ją 

mdłości i nachyliła się nad leżącą. - Pomogę pani.

Kobieta zdołała otworzyć jedno oko - drugie było zbyt opuchnięte - i po chwili z jej posiniaczonych 

ust dobyło się: - D’eau.

Bronwyn spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Słucham?

D’eau - wyszeptała ta ponownie.

Kobieta  mówiła  po  francusku.  Bronwyn  odwołała  się  do  swojego  kulawego  francuskiego  i 

przetłumaczyła:  „Wody”.  Na  stoliku  przy  łóżku  stał  dzbanek,  szklanka  i  miska.  Napełniła  szklankę  i 

zawołała  Olivię,  która  ociągając  się  weszła  do  środka.  -  Ja  ją  podtrzymam,  a  ty  napoisz  -  przykazała 

siostrze.

- Bronwyn, czemu nie pojechaliśmy od razu do domu wicehrabiego. Tak się boję. - Olivia z przejęcia 

była bliska łez. Bronwyn klepnęła ją po ramieniu. - Opanuj się. - Wręczyła jej kubek. - Potrzebuję cię.

Usiadła  na  łóżku  i  wsunęła  rękę  pod  plecy  leżącej.  Kobieta  jęknęła  głucho,  tak  jakby  każdy  ruch, 

każdy oddech przysparzał jej cierpień.

Oczy  Bronwyn  napełniły  się  łzami.  Spojrzała  w  górę  i  zobaczyła,  że  Olivia  posłusznie  przytknęła 

szklankę do ust leżącej.

Kobieta  piła  chciwie,  ciężko  dysząc  pomiędzy  kolejnymi  łykami.  Kiedy  skończyła,  powiedziała:  -

Merci - i patrząc na Olivię, dodała: - Anioł.

-  A  tak,  tak  -  zgodziła  się  Bronwyn,  nagle  rozluźniona.  Językiem  ojczystym  tej  kobiety  był  z

pewnością francuski, ale całkiem nieźle mówiła po angielsku.

- Tak, to anioł, który przyszedł cię uratować. Zaraz pójdzie po lekarza.

Non! - Wątła dłoń chwyciła Bronwyn za ramię. - Nie mów nikomu. Jeśli to zrobisz... on mnie zabije.

Bronwyn obejrzała się, spodziewając się kogoś za plecami. - Twój mąż?

Non! Aż tak głupia nie jestem. - Żywiołowe zaprzeczenie wyczerpało resztki jej sił.

Instynkt opiekuńczy siostry, jak się tego spodziewała Bronwyn, wziął w końcu górę. Olivia zmoczyła 

ręcznik i odgarnęła włosy z czoła leżącej.

- Jak się nazywasz?

- Henrietta. - Otworzyła i szybko zamknęła oczy. - Ciebie też tu trzyma?

- Nikt mnie tu nie trzyma.

Bon.  Taka  piękna  kobieta...  nie  powinna  nigdy  wpaść  w  tak  brutalne  ręce.  -  Skrzywiła  się,  kiedy 

przeszył ją dreszcz bólu. - Uciekaj. Żeby tylko cię nie dopadł.

- Nie pozwolę na to nikomu. - Bronwyn wzięła ją za rękę. - To moja siostra.

- Siostra? - Henrietta ogarnęła je wzrokiem. - Niepodobna.

background image

- Jesteśmy podobne duchem - powiedziała Bronwyn. - Pomożemy ci uciec.

- Za późno. Zapalcie świece za... za moją duszę.

- Oczywiście - zgodziła się Olivia.

- Ten nikczemnik  mnie zamorduje. Przysięgnij, że  zapalicie świece -  głos  Henrietty uwiązł  z  bólu -

żeby światło wskazało mi drogę. - Jej dłoń zawisła bezwładnie w powietrzu. - Przysięgnij.

Olivia uśmiechnęła się ciepło.

- Przysięgam.

Henrietta zamknęła ze spokojem oczy. - Allez. Idźcie już. On zaraz wróci.

Bronwyn potrząsnęła głową. - Wszystko będzie dobrze. Znajdę kogoś, kto ci pomoże.

- To ja zostanę oskarżona, bo jestem Francuzką. Powiedzą, że ja to zrobiłam, chociaż to nieprawda.

- Nie rozumiem - powiedziała Bronwyn.

- Zamorduje kogoś i zrzuci winę na mnie.

- Kto? Kogo?

- Nie wiem kogo. Powiedział do służącego, że... że zabije kogoś udziałami.

- Jakimi działami?

Wytężając wszystkie siły, Henrietta potrząsnęła przecząco głową i powtórzyła: - Udziałami.

Bronwyn nie widziała w tym wielkiego sensu.

- Z pewnością są lepsze sposoby.

Non... - Henrietta zakaszlała i z kącika jej ust popłynęła strużka krwi.

Olivia nachyliła się nad leżącą i otarła jej usta. - Nic nie mów - powiedziała.

Henrietta nie posłuchała. - Kiedy zdał sobie sprawę, że podsłuchałam, zabrał mnie. I tak mnie bił...

Chcąc ją uspokoić, Bronwyn pogładziła ją po dłoni. - Nie możemy cię tu zostawić.

- Nie powiemy gospodarzowi? - zapytała Olivia. - Gdyby wiedział, jak bardzo jest pobita...

Bronwyn wybuchła, nie mogąc dłużej powstrzymać gniewu. - Przecież on sam powiedział, że jeśli tu 

w Londynie chcę wyciągać rękę do każdego potrzebującego, to prędko mi ją ktoś odetnie. To on kazał 

nam haftować i nie zwracać uwagi na żadne jęki.

- Jakie to straszne. - Olivia ukryła twarz w dłoniach. - Co robić? Jesteśmy tylko dziewczynami.  I to 

nawet nie mężatkami.

-  Ja  jestem  zaręczona.  To  się  nie  liczy?  -  Bronwyn  położyła  ręce  na  ramionach  siostry  i  lekko  nią 

potrząsnęła. - Jest na to sposób. Mam pewien plan...

- O nie - jęknęła Olivia. - Tylko nie któryś z twoich planów.

Bronwyn  zignorowała  tę  uwagę  i  zwróciła  się  do  Henrietty:  -  Czy  jest  jakieś  miejsce,  gdzie 

mogłybyśmy cię zabrać?

Na  twarzy  Henrietty  pojawił  się  wyraz  głębokiej  tęsknoty.  -  Jeśli  wam  się  to  uda,  le  bon  Dieu  was 

pobłogosławi.

- Powiedz mi tylko gdzie - nalegała Bronwyn.

- Salon madame Rachelle. Wiesz gdzie...?

- Dowiem się. Olivio, idź do odźwiernego i powiedz, że potrzebujemy powozu dla mamy.

- Mam iść sama?

- Może wolisz zostać tu z mademoiselle Henriettą, a ja pójdę?

background image

Olivia spojrzała na opuchniętą twarz Henrietty, a potem zerknęła w stronę drzwi. - Zostanę tutaj.

Bronwyn, zdumiona tym  niespodziewanym aktem odwagi, zapytała tylko:  - Olivio, a jeśli wróci ten 

człowiek?

- Zastawię drzwi fotelem. Nie lubię rozmawiać z obcymi. Nie wiem, jak się zamawia powóz. Henrietta 

mnie potrzebuje, a z nas dwóch to ja jestem lepsza w doglądaniu chorych.

Bronwyn nachmurzyła się. - Jakoś sobie dawałam radę.

- Byłaś bardzo dzielna, ale blada jak świeżo bielone prześcieradło. - Olivia lekko pchnęła siostrę. - Idź 

już.

Bronwyn uśmiechnęła się. - Dobrze. Jak wrócę, zastukam trzy razy i wtedy mnie wpuścisz.

Zbiegła  po  schodach,  zatrzymując  się  dopiero  na  parterze.  Jako  córka  szlachcica  powinna  się 

odpowiednio zachowywać, wygładziła więc kosztowną brązową perukę i poszczypała opalone policzki, 

nadając  im  rumieńców.  Z  wystudiowaną  nonszalancją  przeszła  przez  hol,  kierując  się  do  drzwi 

frontowych. Wyjrzała na zewnątrz i dostrzegła młodzieńca, który za drobną opłatą z pewnością zawoła 

powóz. Wychylając się za próg, zawołała: - Ej ty! Chciałabym zamówić powóz dla matki. Chce jechać do 

Londynu, ale jest chora, ma rwę kulszową i - tu Bronwyn zaczerpnęła głęboko powietrza - potrzebny jest 

jej powóz.

Błysk  monety  i  chłopak  zareagował  natychmiast.  -  Ależ  oczywiście,  panienko,  chętnie  zawołam 

powóz.

Cofnęła się do drzwi. - Powiedz woźnicy, żeby poczekał. Nie pozwól mu odjechać.

Obróciła się na pięcie i pobiegła na górę. Zastukała trzy razy i po chwili usłyszała, jak Olivia odsuwa 

meble.

- Pośpiesz się - powiedziała, jak tylko drzwi się otworzyły. - Powóz czeka.

Olivia wyglądała na zapłakaną. - Henrietta nie da rady zejść po schodach. Strasznie krwawi.

Od strony łóżka dobiegł zachrypnięty głos: - Nie pozwólcie mi umrzeć tutaj, je vous en prie. Chcę do 

Rachelle. Do domu.

- O mój Boże! - Na widok wielkiej czerwonej plamy na pościeli Bronwyn wsparła się mocniej o fu-

trynę. Choć nie widać było ran, Henrietta straciła mnóstwo krwi.

Olivia wyciągnęła ramiona, szukając pocieszenia, i Bronwyn objęła ją mocno. Sytuacja przerosła ich 

najśmielsze oczekiwania. Wychowane w cieplarnianych warunkach, nigdy nie wyobrażały sobie nawet, 

że  sytuacja może  być aż  tak tragiczna. Wzajemne  uczucie dodało im  jednak  sił  i  Bronwyn, wtulona w 

ramię siostry, wymruczała: - Nie możemy się teraz poddać. Pomóż mi, owiniemy ją prześcieradłem.

Dziewczęta  wsunęły  prześcieradło  pod  plecy  Henrietty i  pomogły  jej  usiąść.  Dopiero  gdy  otuliły  ją 

peleryną i opuściły jej woalkę na twarz, Bronwyn zdała sobie sprawę, że nie ma mowy, by Henrietta o 

własnych  siłach  doszła  do  powozu.  Pomyślała  z  wdzięcznością  o  praktycznych  kostiumach  do  konnej 

jazdy, które zawsze nosiły w podróży. Pierwszy raz w życiu błogosławiła również wysoki wzrost siostry.

Położyły ręce Henrietty na swoich ramionach i podtrzymując ją wpół, wyszły z pokoju. Henrietta szła 

powoli,  opierając cały ciężar  raz  na jednej,  raz na  drugiej nodze.  Kiedy  dotarły do schodów,  Bronwyn 

poleciła:  -  Olivio,  nie  potknij  się  tylko  o  suknie,  swoją  i  Henrietty.  A  ciebie,  Henrietto,  zniesiemy  po 

schodach. Uśmiechaj się, Olivio. Wybieramy się na wycieczkę.

Henrietta starała się rozluźnić, a Olivia ukazała wszystkie zęby w wymuszonym uśmiechu. Bronwyn 

background image

zrobiła to samo. Ale kiedy zawołał do nich gospodarz zajazdu, odwróciła się z duszą na ramieniu.

-  Widzę,  moje  panny,  że  pod  nieobecność  rodziców  znalazłyście  sobie  rozrywkę.  Lepsze  to  niż 

wtykanie  nosa  w  cudze  sprawy.  -  Łysiejący  mężczyzna  chciał  chyba  nadrobić  swoje  wcześniejsze 

grubiaństwo. Ojciec z pewnością mu jeszcze nie zapłacił i karczmarz bał się, że Bronwyn się na niego 

poskarży. Rzucając ukradkowe spojrzenia na postać w woalce, zapytał: - A to pewnie szanowna babcia? 

Nie wiedziałem, że również ona tu bawi.

- Tak - potwierdziła Bronwyn. - Poszła na górę, kiedy wy... zajmowaliście się bagażem. Podróżuje z 

nami.

- To dobrze. Już się martwiłem, że rodzice pojechali do Londynu, zostawiając takie piękne panny bez 

opieki. - Mówił do Bronwyn, ale wzrok zawiesił na Olivii. - A to ciężkie zadanie dla gospodarza.

Postać,  którą  podpierała  Bronwyn,  odetchnęła  z  ulgą,  a  ona  sama  westchnęła  z  zadumą  i  udając 

niewiniątko, otworzyła szeroko oczy. - Kochani rodzice przecież wiedzą, że z babunią jesteśmy całkiem 

bezpieczne. Jedziemy teraz odwiedzić kilka jej ulubionych miejsc w Londynie.

Gospodarz przytrzymywał zewnętrzne drzwi, a one przecisnęły się przez nie we trzy naraz. - Londyn 

to piękne miasto - powiedział. - Na pewno świetnie będą się panienki bawić.

Powóz  czekał,  a  chłopak  otworzył  przed  nimi  drzwiczki.  Gospodarz  ruszył  się  z  miejsca,  chcąc 

podeprzeć Henriettę, ale Bronwyn odezwała się ostro: - Proszę jej nie dotykać!

Odskoczył obrażony, a one podniosły Henriettę i umieściły ją na siedzeniu. - Babunia nie przepada za 

obcymi.

- Babunia? - Chłopak podrapał się po głowie. - Miała być matka.

Na pociągłej twarzy gospodarza pojawiła się ciekawość. - Ależ nie, matka panienek jest dużo młodsza.

Chłopak upierał się dalej oskarżycielskim tonem: Pani mówiła, że powóz ma być dla matki.

- Tak... No cóż...

Z  wnętrza  powozu  odezwał  się  słaby,  łamiący  się  głos:  -  Ich  matka  jest  taką  trzpiotką,  że  to  ja 

wychowałam te dziewczęta. I dlatego mówią do mnie „mamo”.

Bronwyn przypomniała sobie szybko, o jaką stawkę tutaj chodzi. Przypomniała sobie również, że to 

ona jest szlachcianką, a chłopak tylko służącym. - Ruszaj już, dobry człowieku - powiedziała wyniośle. 

Chwilę później jej pewność siebie została poddana ciężkiej próbie, bo aksamitny pieprzyk, przyklejony 

tuż nad ustami, odkleił się i poszybował w dół. Wytrąciło ją to z równowagi, zwłaszcza że dostrzegła, iż 

chłopak z trudem opanowuje śmiech.

*

Nerwowo przestępując  z  nogi  na  nogę przed  drzwiami  okazałego domu  na Curzon  Street,  Bronwyn 

zapukała. Jak wytłumaczyć sytuację osobie, która ją przywita?

Drzwi  otworzyły  się.  Młoda  kobieta  o  palcach  poplamionych  atramentem  obdarzyła  Bronwyn 

nieobecnym spojrzeniem. - Chcesz zobaczyć się z Rachelle?

Francuski  akcent,  tak  przypominający  wymowę  Henrietty,  zrobił  na  Bronwyn  wielkie  wrażenie. 

Szybko odpowiedziała: - Jest ze mną przyjaciółka madame Rachelle. Na imię jej Henrietta i...

Drzwi  otworzyły  się  na  oścież.  -  Henrietta?  -  Dziewczyna  odwróciła  się  i  krzyknęła:  -  Henrietta 

wróciła!

Krzyk rozległ się szerokim echem po całym domu i po chwili trzy kobiety, z których żadna nie miała 

background image

więcej niż dwadzieścia pięć lat, otoczyły powóz.

-  Ostrożnie  -  powiedziała  Olivia,  wykazując  się  zupełnie  nietypowymi  dla  siebie  zdolnościami 

przywódczymi. - Jest bardzo obolała.

Kobiety spojrzały po sobie, szczerze zdumione. Olivia odsunęła je delikatnie na bok. - Jesteś gotowa, 

Henrietto? - zapytała.

Ta potwierdziła niewyraźnym mruknięciem. Dziewczęta podtrzymały ją i wprowadziły po schodach. 

Tam siły opuściły Henriettę i trzeba ją było wnieść do środka.

- Powinna leżeć - powiedziała Bronwyn. - Gdzie ją położymy?

- Na sofie w salonie - powiedział ktoś rozkazującym tonem.

Próbując  utrzymać  równowagę,  Bronwyn  zaledwie  zerknęła  na  posiadaczkę  głosu  o  takiej  sile  i 

francuskim akcencie.

Głowa Henrietty opadła ciężko, jak tylko ją ułożyły. - Rachelle - dobyło się z jej ust.

Dojrzała, starannie ubrana kobieta we wdowim czepku na głowie uklękła przy chorej i podniosła jej 

woalkę. Kobiety zamarły, widząc w jakim stanie znajduje się dziewczyna, a Bronwyn, uświadomiwszy 

sobie ponownie potworność całej sytuacji, poczuła mdłości.

Rachelle nie spuszczała wzroku z Henrietty. - Pomożesz, Daphne?

Jedna  z  dziewcząt  zrobiła  krok  do  przodu.  Szybko  i  wprawnie  zbadała  leżącą,  po  czym  delikatnie 

dotknęła  ramienia  wyprostowanej  jak  struna  Rachelle.  -  Rachelle,  wiesz  przecież,  że  zrobiłabym  dla 

ciebie  wszystko.  Niestety,  w  tym  przypadku  nie  leży  to  w  mojej  mocy.  -  Bawiła  się  przez  chwilę 

frędzlami szala spoczywającego na ramionach i  dodała cicho:  - Nie obrażę  się, jeśli  poślesz  po innego 

lekarza.

- Nie zrobię tego. - Rachelle przyłożyła dłoń do szyi Henrietty, szukając pulsu. - Ona umiera.

Olivia  chwyciła  Bronwyn  za  rękę,  przytuliły  się  do  siebie.  Jedynie  Rachelle  wyglądała  na 

niewzruszoną. - Kto ci to zrobił, ma mignonne? - zapytała.

Usta  Henrietty  poruszyły  się  bezgłośnie.  Bronwyn  nalała  z  karafki  odrobinę  sherry  i  podała 

szklaneczkę Rachelle. Ta, nie spoglądając nawet w górę, wzięła ją i przyłożyła do ust leżącej. Henrietta 

nie była w stanie pić, więc  Rachelle zamoczyła  palec w płynie i  zwilżyła  nim  jej usta.  - Myślałam,  że 

uciekłaś z tym swoim paniczem.

Henrietta potrząsnęła przecząco głową.

- On też twierdzi, że nie. Wie o wszystkim?

Kolejna przecząca odpowiedź i Henrietta straciła przytomność.

Rachelle wstała i zwróciła się do sióstr: - Gdzie ją znalazłyście?

Bronwyn oblizała nerwowo usta. - Uwięziono ją w sąsiednim pokoju. Włamałyśmy się i...

Rachelle ruszyła się gwałtownie z miejsca i w przypływie uczuć przycisnęła Bronwyn do piersi. - Ach 

tak - powiedziała - powinnam była się domyślić, jak dzielne z was dziewczęta.

Objęła również Olivię. - Wasza odwaga jest tym bardziej godna podziwu, że wiem, jak musiałyście się 

bać. Idźcie za moimi dziewczętami. Dadzą wam coś do picia.

Stosując  się  do  polecenia  Rachelle,  Bronwyn  i  Olivia  opuściły  pokój.  Oglądając  się  za  siebie, 

Bronwyn zobaczyła jeszcze, jak Rachelle tuli do siebie Henriettę w geście bezgranicznej rozpaczy. Obraz 

tak bezbrzeżnego smutku zapadł jej głęboko w pamięć.

background image

*

Rachelle  ujęła  dziewczęta  za  ręce  i  zaprowadziła  do  saloniku.  -  Mam  pełną  świadomość  własnych 

błędów, ale Henrietta była moją córką. Upartą, o buntowniczej naturze, lecz mimo to moją córką. W wie-

ku szesnastu lat popełnia się różne głupstwa. Dopiero co kołysałam to dziecko w ramionach, a tu już jej 

nie  ma.  -  Szczupła  dłoń,  posiekana  siatką  drobnych  żyłek,  zacisnęła  się  mocniej,  a  głowa  Rachelle 

bezwładnie opadła w dół.

Bronwyn słuchała z ciężkim sercem. - Przykro mi - wyjąkała. - Tak żałuję, że nie potrafiłyśmy pomóc.

- Ależ pomogłyście. Przywiozłyście ją do domu.

- Madame Rachelle - odezwała się Olivia - przyrzekłam pani córce pomodlić się za jej duszę i muszę 

dotrzymać obietnicy. Wie pani może, gdzie tu jest jakiś katolicki kościół?

- Twoje modlitwy zostaną wysłuchane, nawet gdy pomodlisz się w anglikańskim - zwróciła jej uwagę 

Bronwyn.

Olivia  spojrzała  na  siostrę  z  wyrzutem.  -  Obiecałam,  że  zapalę  świeczkę  za  jej  duszę.  Mam  zamiar 

właściwie wywiązać się z obietnicy.

Bronwyn  dostrzegła  u  siostry  rzadką  u  niej  determinację.  -  Oczywiście.  Wstąpimy  tam  w  drodze 

powrotnej, jeśli tylko madame wskaże nam drogę.

Rachelle w zamyśleniu spoglądała na Olivię. - Kochane z ciebie dziecko. Niełatwo w Anglii znaleźć 

miejsce, w którym my, Francuzi, moglibyśmy bez przeszkód wyznawać naszą wiarę. Dlatego mam tu w 

domu  kaplicę.  -  Podniosła  w  górę  srebrny  dzwonek.  Jedna  z  dziewcząt  odpowiedziała  na  wezwanie  i 

wyprowadziła Olivię.

Rachelle wyciągnęła chusteczkę z kieszeni i zaledwie musnęła nią czubek czerwonego nosa. - Myślisz 

pewnie, że jestem bez serca?

- Ależ nie - wyjąkała Bronwyn. - Ja tylko...

-  Czy  gdyby  jedna  z  was  umarła,  wasza  matka  przyjęłaby  ten  fakt  z  takim  spokojem?  -  Mówiła  z 

silniejszym niż Henrietta akcentem i widać było, że temperament ma raczej wybuchowy.

- Nie. Mama byłaby zdruzgotana. Nie umiałaby cierpieć w milczeniu.

-  Wyjechałam  z  Francji,  żeby  uniknąć  podobnego  nieszczęścia,  jakie  teraz  zabrało  mi  córkę.  Ból 

towarzyszył  mi  każdego  dnia  i  w  końcu  sprawił,  że  stałam  się  nieczuła.  -  Rachelle  splotła  dłonie  i 

pochyliła  się  do  przodu,  próbując  opanować  drżenie.  -  Mimo  to  bywają  dni,  kiedy  udręka  znów  mnie 

dopada. Zemszczę się. Odnajdę tego, kto zamordował mi córkę.

- Jeśli przypomnę sobie coś, co Henrietta powiedziała, jakąś wskazówkę, dam pani znać.

- Wiem. - Madame wyprostowała się i spojrzała z uwagą na Bronwyn. Wskazując palcem na perukę, 

zapytała: - Mogę?

Zanim Bronwyn zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, madame zdjęła okazałe dzieło sztuki fryzjerskiej z 

jej głowy.

Bronwyn chwyciła się za włosy i zaprotestowała: - Ależ madame...

-  Mów  do  mnie  Rachelle  -  odrzekła,  rozkazująco  podnosząc  palec.  -  Przyjaciele  mówią  do  mnie 

Rachelle.

Bronwyn stała w milczeniu. Nie mogła się zdobyć to, by mówić po imieniu osobie w wieku własnej 

matki. To byłby przecież brak szacunku.

background image

Jakby w odpowiedzi na te rozterki, loki rozsypały się na wszystkie strony.

-  Bez  peruki  moje  włosy  są  nie  do  opanowania  -  powiedziała.  -  Chętnie  bym  je  obcięła,  ale  mój 

ojciec...

- Obciąć takie włosy? - Rachelle odsunęła na bok ręce dziewczyny i złapała jeden z loków. - Obciąć 

takie włosy? Są tak jasne, że wyglądają prawie jak srebro. Clair de lune, księżycowy blask.

- Nie, nie wolno mi ich obciąć. Ojciec nigdy by się nie zgodził.

- Ja też nie pozwoliłabym na to Henrietcie. Godzinami rozczesywałam jej włosy... - Dwie wielkie łzy, 

niczym  diamenty,  wezbrały  w  oczach  Rachelle  i  potoczyły  się  po  pobladłych  policzkach.  Zakryła usta 

ręką, by pokonać wzbierające w piersi łkanie. Przez swoją chudość wydawała się niezmiernie krucha w 

rozpaczy. Drżącym głosem odezwała się ponownie: - Czy znam twego ojca?

- Nazywa się Rafferty Edana, hrabia Gaynoru.

-  Nie  przypominam  sobie,  by  zaszczycił  obecnością  któryś  z  mych  wieczorów.  -  Koronkową 

chusteczką starła z policzka ostatnią łzę. - Gdzie znajduje się Gaynor?

-  To  majątek  na  północnym  wybrzeżu  Irlandii.  To  dzikie  okolice.  Pełno  tam  fok  i  słychać 

nawoływanie mew.

- Tam cię wychowano - zauważyła Rachelle. - W twoim głosie pobrzmiewa irlandzka nuta.

-  Tak,  ojciec  uparł  się,  by  do  dziesiątego  roku  życia  dzieci  wychowywały  na  jego  rodzinnej  ziemi. 

Potem  przywieziono  nas  do  Anglii.  -  Bronwyn  westchnęła.  -  Mama  z  kolei  chciała,  abyśmy  odebrały 

wykształcenie w jej rodzinnej posiadłości.

- My to znaczy kto?

- Jest nas osiem sióstr: Linnet, Holly, Lucille, Edith, Duessa, Wallis, Olivia, no i ja.

-  Chwileczkę.  -  Rachelle  uniosła  w  górę  palec.  -  Czy  to  oznacza,  że  jesteś  jedną  z  sióstr  zwanych 

„Syrenami Irlandii”? Czy twoją siostrą jest Linnet, hrabina Brookbridge?

Bronwyn skinęła potakująco głową.

- I Holly, wicehrabina Sidkirku? Lucille, markiza Cumrith?

Bronwyn kiwała głową.

- Edith, markiza Kenilcesteru? Duessa, księżna Linsfordu?

- Księżna Duessa. - Na twarzy Bronwyn pojawił się uśmiech. - Jej pierwszej udało się złowić diuka. 

Wallis poślubiła ledwie barona, ale jego ogromna fortuna równoważy tak niski tytuł. Ja jestem następna 

w kolejce do ołtarza, a po mnie Olivia.

- Kiedy więc ślub?

-  Aż  do  teraz  ojciec  odrzucał  wszystkich  moich  absztyfikantów.  Mieli  nieodpowiedni  tytuł  albo  za 

mało pieniędzy.

- A teraz?

- Moją rękę przyrzeczone wicehrabiemu Rawsonu.

Rachelle rzuciła na bok nienawistną perukę. - Adamowi Keane?

- Zna go pani? Jest sympatyczny? Grzeczny?

-  Sympatyczny?  Grzeczny?  Non!  Nie  są  to  określenia,  które  dobrze  by  do  niego  pasowały.  Jest 

posępny, często zamyślony i zbyt inteligentny, żeby mu to mogło wyjść na dobre. Nie, na pewno nie jest 

sympatyczny... - Rachelle zamilkła i w jej oczach pojawił się błysk zainteresowania. - Nigdy go dotąd nie 

background image

spotkałaś?

Cała  uwaga  Bronwyn  skoncentrowana  była  na  zawiłym  wzorze  tkaniny  wyścielającym  sofę.  Ze 

skupieniem  wodziła  palcem  po  gałązkach  i  kwiatach  zaklętych  w  materiale  i  dopiero  po  chwili 

odpowiedziała: - Nie. Zdecydował się na ślub, nie widząc mnie na oczy. Czy to nie urocze?

- Adam Keane nie bywa uroczy - powiedziała Rachelle beznamiętnie. - To człowiek, który wygląda 

jakby połknął kij. Czy on sądzi, że jesteś podobna do sióstr?

- Tak mi się wydaje.

- Więc co będzie, jak cię zobaczy?

Bronwyn odpowiedziała w przebłysku dowcipu: - Moi rodzice przy tym będą. Chyba mnie nie zabije.

Rachelle zachowała powagę. - Oczywiście że nie, ale jego sarkazm bywa nie do wytrzymania.

- Ojciec twierdzi, że jestem niebrzydka - zaczęła nieśmiało Bronwyn.

Rachelle  dotknęła  jej  fryzury  i  ułożyła  włosy  tak,  że  kaskadami  spływały  z  ramion.  -  Moja  droga, 

jesteś magnifique...

Bronwyn żachnęła się.

- ...ale nie masz urody typowej dla Angielek.

- Mama stara się, jak może.

- Siostry są do niej podobne, jak sądzę?

- Nie dorastają jej nawet do pięt. - W głosie Bronwyn, mimo skrępowania, słychać było przywiązanie i 

dumę. - Wysoka, elegancka, ma długie czarne włosy, zupełnie jak Olivia, tylko z siwym pasemkiem na 

skroni. Jasną karnację. W jej twarzy i w twarzach moich sióstr, wyraźnie widać rodzinne podobieństwo.

- Ty, moja droga, jesteś wyjątkiem, ale mimo tego frappant. Uderzającym wyjątkiem.

- Ojciec mówi na mnie „chochlik”, bo jestem nieduża i kiedy tylko wyjdę na słońce, robię się brązowa. 

Nie widać? - Bronwyn wskazała na swój nos.

- Na tle niesfornych loków i urzekających oczu wygląda to uroczo. - Rachelle przyciągnęła do siebie 

głowę Bronwyn. - A właśnie, jakiego koloru są twoje oczy?

- Brązowego, z braku lepszego określenia. Tata mówi, że są ładne.

- Twój ojciec coraz bardziej mi się podoba.

Bronwyn ponownie wbiła wzrok w kwieciste wzory tkaniny. - Podoba się wielu kobietom. Czarujący 

jak prawdziwy Irlandczyk.

- Może powinnam zaprosić kiedyś twoich rodziców do salonu. Rozmowa z rodzicami kobiet, które są 

podporą angielskiej śmietanki towarzyskiej, będzie z pewnością równie fascynująca.

- Mama? Mama miałaby tu przyjść?

- Nie zechciałaby?

- Nie wiem. Nigdy nie sądziłam, że... - Bronwyn przełknęła głośno ślinę. - Madame Rachelle...

- Po prostu Rachelle, s’il vous plait.

- Chciałam powiedzieć... co to jest ten salon? Słyszałam, że czasami... - Bronwyn skubała spódnicę, 

formując  piramidki  z  materiału.  - Nikt  nie  powiedział  mi  nigdy  wprost,  ale  słyszałam  plotki,  że  są 

miejsca, do których jedynie mężczyźni...

Ratując ją z opresji, Rachelle pogładziła jej rękę. - Wielu Anglików jest niestety tego samego zdania. 

To jest salon. Moje przyjaciółki, dziewczęta, które ze mną mieszkają, pochodzą z dobrych domów.

background image

- Szlachcianki?

Oui,  szlachcianki,  dla  których  nastały  ciężkie  czasy.  Jedna  zgłębia  tajemnice  nieba,  szukając 

odpowiedzi w gwiazdach. Inna śpiewa głosem pięknym i czystym niczym górskie jezioro. Daphne, którą 

dziś widziałaś, bada zagadki ludzkiego ciała i chce kiedyś zostać lekarzem.

- A ty? Przygarnęłaś je w imię przyjaźni?

- Ależ jesteś podejrzliwa - zganiła ją Rachelle. - Mam pieniądze. Jeśli nie ja, to kto zaopiekuje się tymi 

dziewczętami?  We  Francji  właściciel  salonu  jest  jednocześnie  mecenasem  młodych  i  zdolnych.  Tam 

salon  jest  instytucją.  Miejscem,  w  którym  spotykają  się  mężczyźni  i  kobiety  pochodzący  z 

intelektualnych, towarzyskich i artystycznych elit i gdzie mogą swobodnie porozmawiać.

Bronwyn odetchnęła z ulgą. - Zatem reputacja sióstr Edana jest nienaruszona.

-  Kto  wie?  Wprawdzie  jestem  wdową  po  francuskim  szlachcicu,  uczciwą  kobietą,  jednak  zawsze 

znajdzie się jakiś świętoszek, który uważa, że nie istnieją platoniczne związki między osobami różnych 

płci.  Jeśli  ktoś  was  tu  zobaczy,  mogą  pojawić  się  plotki.  -  Rachelle  uśmiechnęła  się  zaczepnie,  ale 

Bronwyn posmutniała. - Odeślę was w krytym pojeździe.

Bronwyn  przypomniała  sobie  nagle  o  obowiązkach  i  podniosła  się.  -  Obawiam  się,  że  powinnyśmy 

wracać. Rodzice nie mają pojęcia, gdzie jesteśmy.

-  Nie  chciałabym  ich  krytykować,  ale  nie  powinni  byli  zostawiać  tak  cennych  skarbów  jak  własne 

dzieci  w  tego  rodzaju  zajeździe.  -  Słowa  te  przypomniały  jej  Henriettę,  której  życie  zostało 

przedwcześnie zabrane, i łzy napłynęły jej do oczu.

- Rodzice są z reguły bardziej zasadniczy - zapewniła ją Bronwyn. - Poza tym żadna z sióstr nie była 

nigdy narażona na przemoc.

Rachelle wzięła ją pod rękę i zaprowadziła do holu.

- Może dlatego, że żadna nie jest tak porywcza jak ty.

- Jeśli sugeruje pani, że nie miewają szalonych pomysłów, to obawiam się, że ma pani całkowitą rację.

Skierowały się do małej kapliczki w głębi domu, pełnej zapachu kwiatów i blasku świec. Wewnątrz 

klęczały towarzyszki Rachelle, a pośrodku nich Olivia.

Uroda  Olivii  nie  była  dla  Bronwyn  żadną  nowością,  teraz  jednak  wpatrywała  się  w  czysty  profil 

siostry ze zdumieniem. Spokój Olivii wydawał się niesłychanie wzniosły, a jej rozmodlenie wzbudzało u 

siostry niepokój. Bronwyn ruszyła do przodu i dotknęła dłonią ramienia. - Chodź - wyszeptała. - Już czas.

- Dobrze - odrzekła Olivia. - To znaczy, że przed wyjściem nie zapalisz świecy za Henriettę?

Bronwyn wciąż doskonale pamiętała czas spędzony w Irlandii, gdzie siostry poznały podstawy wiary 

katolickiej.  Ich  matka,  tak  mocno  przywiązana  do  angielskiej tradycji,  byłaby z  pewnością przerażona, 

ale całe szczęście, że dziecięca mądrość uchroniła dziewczynki przed opowiedzeniem jej o tym. Bronwyn 

uniosła  więc  szal  przykrywający  ramiona,  przykryła  nim  głowę  i  pod  pełnym  aprobaty  spojrzeniem 

siostry odmówiła modlitwę za duszę Henrietty. Wstając powiedziała: - Chodź już, Olivio.

Olivia usłuchała, ociągając się lekko.

- Zawołałam powóz - powiedziała Rachelle, kiedy pośpieszyły w kierunku wyjścia.

Olivia wskazała palcem na swoją głowę, a następnie na głowę Bronwyn. Ta dotknęła palcami swoich 

włosów i krzyknęła: - Moja peruka! Zapomniałam o niej!

Pobiegła z powrotem do salonu i znalazła ją przy kominku.

background image

- Chcesz ją założyć? - zapytała Rachelle.

Bronwyn spojrzała na brązowe anglezy i zmarszczyła czoło. - Nie, pojadę bez niej.

- Jak sobie życzysz. Encore, merci beaucoup.

Ta  kobieta  straciła  dzisiaj  córkę  i  dlatego  powiedzenie  „nie  ma  za  co”  wydało  się  Bronwyn 

nieodpowiednie. Mimo to wypowiedziała te słowa, pragnąc wyrazić swój podziw i wdzięczność. Z ręką 

na  klamce  spojrzała  po  raz  ostatni  na  salon.  Była  sobie  w  stanie  wyobrazić,  jak  miejsce  to  ożywa, 

wypełnia  się  wybitnymi  pisarzami  i  politykami.  Wyobraźnia  podsuwała  jej  melodyjne  kobiece  głosy 

rozprawiające o literaturze, polityce, muzyce. Poczuła żar prowadzonych dyskusji i ogarnęło ją uczucie 

niewypowiedzianej tęsknoty.

Czyjaś  ręka  spoczęła  na  jej  ramieniu  i  Bronwyn  odwróciła  się  gwałtownie.  To  była  Rachelle.  -

Odwiedź mnie, kiedy tylko zechcesz. Mam wobec ciebie dług wdzięczności za odważne ratowanie mojej 

córki. Poza tym... podobasz mi się, Bronwyn Edana.

- Dziękuję za zaproszenie, madame...

- Mów do mnie Rachelle.

-  Dziękuję  za  zaproszenie  -  Bronwyn  zaczerpnęła  głęboko  powietrza  -  ale  nie  będę  mogła  z  niego 

nigdy skorzystać.

- Nigdy nie mów nigdy. Po prostu pamiętaj o tym. - Rachelle cofnęła się do środka. - Pamiętaj o tym, 

jeśli znajdziesz się w potrzebie.

background image

ROZDZIAŁ 2

- Przepraszam, tatku. To wszystko moja wina.

- Wiem, że to twoja wina, Bronwyn. Nic innego nie przyszłoby mi nawet do głowy. - Lord Rafferty 

Edana, hrabia Gaynoru, chodził tam i z powrotem po pokoju. - Te fanaberie nie wyjdą ci na dobre. Nie 

mam pojęcia, w kogo ty się wdałaś.

Bronwyn wyjrzała spod peruki, którą właśnie nakładała jej na głowę matka. - W ciebie?

Lady Nora pociągnęła mocno za luźny kosmyk. - Bez impertynencji, młoda damo.

Bronwyn postanowiła się nie wychylać. - Oczywiście, mamo.

Hrabia  wetknął  dłonie  w  kieszenie  haftowanej  kamizelki  i  zakołysał  się  na  piętach.  -  Nie  mogę 

uwierzyć, że zwyczajnie postanowiłaś zwiedzić Londyn. Skąd przyszło ci do głowy takie szaleństwo?

- Nudziło mi się.

Machnął niecierpliwie ręką. - Tego już próbowałaś. Teraz powiedz prawdę.

Taty nigdy się nie da oszukać, pomyślała Bronwyn. Zna ją na wylot. Mimo protestów matki Bronwyn 

była dokładnie taka sama jak ten zuchwały człowiek, którego nazywała swoim ojcem. Nie odziedziczyła 

po  nim  ani  wyglądu,  ani  uroku  osobistego,  ale  kiedy  trzeba  było  podejmować  błyskawiczne  decyzje, 

odzywało się rodzinne podobieństwo. Spojrzała na niego odważnie i powiedziała: - Byłyśmy w pewnym 

salonie.

- To najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem - huknął. Nerwowy chichot skierował jego uwagę 

na Olivię. - Olivio, dziecko kochane - powiedział  śpiewnie z mocnym, irlandzkim  akcentem - powiedz 

swojemu staruszkowi prawdę. Gdzież to Bronwyn zaciągnęła cię tym razem?

Olivia  głośno  przełknęła  ślinę.  Spojrzała  na  Bronwyn,  a  ta  uniosła  wysoko  brwi.  Olivia  splotła 

nerwowo dłonie i zwróciła się do ojca: 

- Bronwyn już ci powiedziała. Byłyśmy w salonie.

- W salonie? - Zataczał koła wokół rozdygotanej Olivii. - A co tam robiłyście, skarbie?

- Hm... piłyśmy herbatę  i rozmawiałyśmy z damą, która prowadzi ten salon. - Spojrzała pytająco na 

Bronwyn i widząc jej aprobatę, odetchnęła z ulgą. - Tak, tatku, tak właśnie było.

- A jak się nazywa ta dama? - zapytał z udawaną łagodnością.

- Madame Rachelle - odpowiedziała szybko Bronwyn, sprowadzając na siebie natychmiastową irytację 

ojca.

- Ciebie nie pytałem, moja droga. Zajmij się własnymi sprawami.

- Chciałam tylko pomóc - zaprotestowała Bronwyn z miną niewiniątka.

- Dobrze wiem, jak wygląda ta twoja pomoc. - Odwrócił się, mrucząc pod nosem - Pomoc! Akurat!

Olivia, zawsze pierwsza w zażegnywaniu domowych sporów, potwierdziła: 

- Nazywa się madame Rachelle i poczęstowała nas ciastkami.

- Piłyście herbatkę? I ciasteczka jadłyście, tak?

- Tak, tatku, ciasteczka.

- W takim razie obejdziecie się bez obiadu, który dla was zostawiliśmy. - Pokiwał głową, widząc ich 

osłupienie. - Już za wszystko zapłaciłem.

Widząc, jak oddała się wizja posiłku, Bronwyn powiedziała złośliwie: 

- A więc bankierzy udzielili ci pożyczki?

background image

-  Uważaj  na  słowa,  moja  panno  -  odpowiedział.  -  Moje  córki  nie  muszą  zawracać  sobie  głowy 

pieniędzmi.

- Ach, gdyby tylko tak było - westchnęła Bronwyn.

Hrabia  oparł  ręce  na  biodrach.  -  Nie  dalej  jak  dwa  miesiące  temu,  moja  droga,  zainwestowałem  w 

przedsięwzięcie, które uczyni z nas bogaczy.

- Bankierzy dali ci tyle, że starczyło na inwestycje?

- Dali mi tyle, że starczy na utrzymanie aż do czasu, kiedy sowity zysk napełni mi kieszenie. - Widząc 

sceptycyzm  córki,  hrabia  przypomniał  sobie,  że  nie  ma  zwyczaju  poruszać  spraw  finansowych  z 

kobietami, ale nie mógł się oprzeć pokusie pochwalenia się. - Zobaczysz jeszcze, moja miła. - Następnie 

zwrócił się do żony: - Niezwłocznie wyjeżdżamy do posiadłości lorda Keane’a. Skończyłaś już układać 

perukę Bronwyn, kochanie?

Lady Nora żwawo obeszła Bronwyn dookoła. - Tak, już skończyłam. - Przyjrzała się krytycznie córce 

i dodała jeszcze: - Zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy. Reszta należy do naszej małej Bronwyn. 

Dziewczęta, przygotujcie się do drogi i zejdźcie na dół.

Gdy tylko zamknęły się drzwi, Bronwyn zaczęła narzekać: - Dlaczego mama upiera się, by mówić na 

mnie „nasza mała Bronwyn”?

- Wydaje mi się, że dostali te pieniądze.

- Oczywiście,  że  tak.  -  Bronwyn potarła  burczący z  głodu brzuch.  - Który  bankier  odmówiłby tacie 

teraz, kiedy jego zięciem ma zostać wicehrabia Rawsonu?

- Głodna jestem - poskarżyła się Olivia.

- A ja wcale.

W oczach Olivii zapaliły się ogniki. - Kłamiesz.

- Z głodu robisz się drażliwa - odparowała Bronwyn. I zanim Olivia zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, 

dodała: - Ciekawe, czy u wicehrabiego będzie dziś dużo jedzenia.

Olivię to ubawiło. - Pewnie te małe jabłuszka w cynamonowym cieście.

Siostry spojrzały po sobie przeciągle.

- Ty pierwsza się myjesz - zarządziła Bronwyn. - Tylko żwawo.

Kiedy  wychodziły  z  pokoju,  usłyszały  odbijający  się  echem  głos  gospodarza.  -  Wasza  lordowska 

mość,  panienki  powiedziały,  że  jadą  z  babcią  do  miasta.  To  nie  moja  wina,  że  mają  inne  pojęcie  o 

uczciwości niż ja.

- Uważaj na słowa, człowieku - odpowiedział ich ojciec, obrażony zarzutami wobec córek.

Bronwyn i Olivia wymieniły znaczące spojrzenia i szeleszcząc jedwabiami, zeszły na dół. Gospodarz,

czerwony  na  twarzy  z  oburzenia,  mówił  jeszcze:  -  Lokajowi  powiedziały,  że  wychodzą  z  matką,  ale 

dama, która im towarzyszyła, była stara. Nie była nawet w stanie sama iść.

Brwi hrabiego poszybowały w górę ze zdumienia. W tym samym momencie Olivia wzięła go pod rękę 

z jednej, a Bronwyn z drugiej strony i zgodnie zawołały: - Tato, musimy jechać.

Próbował je zbyć. - Ten podły gospodarz twierdzi...

- Jeśli  się nie pośpieszymy, dotrzemy do posiadłości wicehrabiego dopiero  po zmroku - upierała się 

Olivia.

- Chciałbym wiedzieć...

background image

- Co prawda to niedaleko, zaledwie w hrabstwie Kensington, ale jeśli szybko nie wyjedziemy jeszcze 

nas napadną po drodze.

Hrabia spojrzał groźnie na córki. - Nie możecie się doczekać wyjazdu, moje kochaneczki?

Olivia pociągnęła go za łokieć. - Tatku, konie czekają. Założę się, że mama już siedzi w powozie.

Uległ i ruszył w stronę drzwi. - I tak wkrótce dowiem się prawdy, moje najmilsze.

Córki wyprowadziły go na zewnątrz, zanim zdążył dodać choćby słowo. - Tatku, powiedziałyśmy ci 

prawdę - upierała się wciąż Bronwyn.

Żachnął się, ale powiedział tylko: - Pojedziesz w powozie, Bronwyn?

- Wolałybyśmy pojechać wierzchem, tak jak ty. Pozwolisz? - poprosiła słodko Olivia i uwiesiła mu się 

na ramieniu.

- Ech, wy figlarki, niczego nie potrafię wam odmówić.

Głosy ucichły razem z turkotem powozu i lokaj, macając sporą sakiewkę z herbem Gaynoru, wszedł 

do domu. - Hojny człowiek - poinformował gospodarza - ale głupiec, jeśli chodzi o córki.

- Ach, co za interesująca scena. Nie mogłem się oprzeć, by nie popatrzeć. - Kamerdyner zrobił krok do 

przodu. Jego peruka, obficie obsypana szarym pudrem, zebrana była z tyłu wstążką, a duże brązowe oczy 

połyskiwały  mrocznie,  głęboko  osadzone  w  twarzy  o  ziemistej  cerze.  Głos  pobrzmiewał  melodią 

włoskiego akcentu: - Dziewczęta owinęły sobie hrabiego wokół palca.

Gospodarz,  niezadowolony  z  faktu,  że  udziela  noclegu  wyglądającemu  na  cudzoziemca  służącemu, 

poprzestał jedynie na pogardliwym prychnięciu. Zgodził się niechętnie: - Oj tak, to prawda, Genie.

- Gianni - poprawił go kamerdyner.

- Co?

- Gianni. - Kamerdyner uśmiechnął się z wyrzutem. - Nazywam się Gianni.

-  E  tam...  -  Gospodarz  podniósł  głos,  by słychać  go  było  w  całej  gospodzie.  -  Gdyby  to  były  moje 

córki, leczyłyby teraz siniaki na zadkach, a nie jeździły po Bóg wie jakich pałacach.

Gianni zignorował tę uwagę. - Ich pokój sąsiadował z pokojem mojego pana, czyż nie?

-  Tak  i  marudne  z  nich  były  pannice.  Narzekały,  że  ta...  ta  dama,  którą  przywiózł  twój  pan...  -

Gospodarz zamilkł pod czujnym spojrzeniem kamerdynera.

Z  właściwą  dla  młodego  wieku  gorliwością  lokaj  wtrącił  się  do  rozmowy.  -  Najpierw  twierdzą,  że 

kobieta  w  woalce  to  ich  matka,  potem,  że  babka.  Wiecie,  co  myślę?  Że  ona  wcale  nie  była  z  nimi 

spokrewniona. W każdym razie ich ojciec nie miał o niczym pojęcia.

-  Nie  sądzisz  chyba...?  -  Gospodarz  spojrzał  z  konsternacją  na  kamerdynera,  ale  ten  kiwnął  tylko 

dostojnie głową.

- Muszę przygotować do drogi mojego pana. Natychmiast wyruszamy.

Z majestatyczną godnością wszedł po schodach i zastukał do drzwi na końcu korytarza.

Otworzywszy sobie drzwi  kluczem,  skwapliwie  doniósł  swojemu panu:  - Tak  jak  pan  przypuszczał, 

podczas pana nieobecności panny z sąsiedniego pokoju pomogły Henrietcie uciec.

- Niech to diabli! - Przed lustrem siedział człowiek o nazwisku Judson i wpatrywał się niechętnie w 

swą ospowatą twarz. - Nałóż mi perukę.

Gianni  rzucił  się  do  pana.  Rozłożył  na  jego  ramionach  tkaninę,  po  czym  zdjął  ze  stojaka  ogromną 

perukę w stylu Ludwika XIV. Umieścił ją na łysej głowie i obficie posypał pudrem.

background image

- Co to za jedne?

- To panny dobrze urodzone. Zdołałem wychwycić tylko imię starszej.

Judson otrzepał chusteczką nadmiar pudru z twarzy. - Tak?

- Bronwyn Edana.

- Jedna ze słynnych sióstr Edana?

- Tak, panie.

- To niedobrze. - Trzymając w dłoni miękki pędzel zanurzony w farbie, Judson nachylił się do lustra i 

namalował  sobie  brwi  w  miejscu,  gdzie  powinny  się  znajdować.  -  Ta  rodzina  należy  do  śmietanki 

towarzyskiej i niełatwo będzie ich wyeliminować. Dziewczyna jest pewnie podobna do sióstr?

- Wcale. Wyjątkowo nieatrakcyjna.

-  Aha.  -  Judson  spojrzał  w  lustro.  Peruka  skryła  łysinę,  farba  zastąpiła  brwi.  Nic  nie  mogło  jednak 

przywrócić  rzęs  ani  urody,  zabranej  przez  ospę.  -  Sądzisz,  że  rzuca  się  w  oczy,  że  nie  mam  w  ogóle 

włosów na ciele? - zapytał z rozdrażnieniem.

Gianni zaprzeczył z doskonale wyuczonym niedowierzaniem. - Kobietom nie podobają się mężczyźni 

porośnięci sierścią jak zwierzęta. Wie pan przecież,  że damy zabiegają o pana względy. Zawsze pytają 

pana o radę na temat kosmetyków i peruk, chwalą pana gust...

Próżność Judsona została zaspokojona. - A gdzież to jechała ta istota? - zapytał.

- Do Boudasea Manor.

- To przecież nowy majątek Rawsona.

- Tak, mój panie.

Na widok zachwyconej miny kamerdynera twarz Judsona wykrzywiła się w półuśmiechu. - Powiedz 

mi, Gianni, co dokładnie wiesz?

Gianni zrewanżował się uśmiechem. - Wie pan, jak nie lubię powtarzać plotek...

- Oczywiście.

- Mówią, że dziewczyna ma poślubić Adama Keane.

Odrzucając głowę do tyłu, Judson wybuchnął śmiechem. - Adama Keane? - Zaśmiał się jeszcze raz. -

Wicehrabiego Rawsonu? Tego zgryźliwego marynarza? Dobre sobie!

Uradowany wesołością pana, Gianni zaśmiał się również. - Tak, panie.

- Jak wiesz, wychowano nas razem i już wtedy go nienawidziłem. - Judson gapił się w lustro, ale jego 

myśli błądziły w przeszłości. - Łajdak. Tak pewny siebie. Taki przystojny.

- Nie bardziej niż ty, panie - zapewnił go Gianni.

-  Och,  tak!  -  syknął  zazdrośnie  Judson.  -  Nawet  zanim  zachorowałem  na  ospę,  to  na  jego  widok 

odwracały się głowy.

Widząc nieszczęśliwą minę pana, Gianni załamał ręce.

-  Jak  wybornie!  Brzydka  narzeczona.  Cóż  to  będzie  dla  niego  za  cios!  -  Judson  strzepnął  puder  z 

palców.  -  Czyli  nie  muszę  się  nią  przejmować.  Keane  nie  wypuści  jej  z  domu,  nie  będzie  się  do  niej 

odzywał i jedyne co zrobi, to spłodzi z nią dzieci. Jedźmy już stąd.

Sięgnął po skórzaną sakiewkę wiszącą u pasa i otworzył ją ostrożnie. Gianni odwrócił się, jak zawsze 

licząc  na  szczodrobliwość  swojego  pana.  -  Masz.  -  Judson  rzucił  Gianniemu  pieniądze  i  spojrzał  ze 

wzgardą na zakrwawione łoże. - Daj to gospodarzowi i powiedz, że ma tu posprzątać.

background image

*

- Jest tak piękna, jak głosi plotka. - Adam Keane przytrzymał krótko konia, silnymi rękoma skracając 

wodze.

Northrup głośno przełknął ślinę. - Słucham?

Zachodzące  słońce  rzucało  blask  na  jeźdźców.  Adam  spoglądał  w  ich  kierunku  z  lunetą  w  dłoni.  -

Spójrz na te czarne włosy, alabastrową cerę. Jak wdzięcznie siedzi w siodle. Na pewno okaże się taka jak 

inne Syreny Irlandii - nie za mądra, kochająca matka i zapobiegliwa gospodyni. Taka kobieta zasługuje 

na to, by rodzić moje dzieci.

Northrup odezwał się, skubiąc krawat: - Panie, sądzę, że zaszła pomyłka.

- Racja, nie wygląda na dwadzieścia dwa lata.

Adam podrapał kciukiem brodę, na której widać było cień zarostu. - Gdyby w kontrakcie małżeńskim 

nie było napisane, że jest w odpowiednim wieku, nigdy bym w to nie uwierzył. Mam nadzieję, że nie są 

na tyle głupi, by mnie oszukiwać.

- Ależ nie! - wykrzyknął przerażony Northrup. - Spotkałem lady Bronwyn podczas pobytu na dworze i 

mogę pana zapewnić, że jej rodzina nie próbuje pana oszukać.

- Poczciwiec z ciebie. Zawsze mogę na tobie polegać. - Adam pokiwał głową. - Ponadto jest Irlandką i 

nie będzie z nią kłopotu w łożu.

- Sir, sądzę, że patrzy pan na siostrę lady Bronwyn.

Wypowiedziawszy  te  straszne  słowa,  Northrup  odetchnął  z  ulgą.  Adam  złożył  lunetę  i  zwrócił  ku 

niemu wzrok. Sekretarz  poczuł,  jak robi mu  się  zimno;  zapomniał  już,  jak lodowate potrafią być  szare 

oczy jego pana.

- Słucham?

Adam mówił poprawną angielszczyzną, ale w jego głosie słychać było charakterystyczny marynarski 

rytm,  który  bardziej  niż  zaciśnięte  usta  zdradzał  poruszenie.  Northrup  odpowiedział  nieco  za  ostro:  -

Powiedziałem, milordzie, że patrzysz na siostrę lady Bronwyn.

- Słyszałem.

Northrup  odchrząknął  i  odezwał  się,  obniżając  głos:  -  Tak,  milordzie.  Lady  Bronwyn  jedzie  obok... 

panny, o której pan mówił.

Adam spojrzał surowo na zbliżających się gości.

- Przecież to służąca.

- Nie, milordzie. To lady Bronwyn. Jak pan pamięta, po powrocie z Amsterdamu opisałem panu  jej 

charakterystyczny wygląd.

Adam  ściągnął  mocniej  wodze,  aż  koń  zaczął  się  niepokoić.  -  Teraz  pamiętam.  Od  tej  chwili  będę 

uważniej słuchał mojego szacownego sekretarza.

Jego  uśmiech  zmroził  Northrupa  do  reszty.  Wicehrabia  rzadko  nadużywał  swej  uprzywilejowanej 

pozycji, ale kiedy to robił, Northrup przypominał sobie z żalem o swoim dostatnim dzieciństwie.

- Wygląda jak cocker-spaniel króla Karola, ufryzowany i przyozdobiony wstążkami. - Adam wetknął 

lunetę do skórzanego futerału. Skierował konia na żwirowy podjazd i powiedział: - Chodźmy przywitać 

moją przyszłą żonę.

*

background image

Cóż  podkusiło  tych dwóch  dżentelmenów, by ze szczytu  wzgórza  podziwiać przyjazd  gości?  Na  tle 

zachodu słońca sylwetki  jeźdźców przy częściowo wykończonej kaplicy stanowiły widok, który  mroził 

serce  Bronwyn.  Jeden  z  nich  jest  jej  narzeczonym.  Jeden  z  nich  będzie  miał  prawo  decydować  o  jej 

zachowaniu i ubiorze, stanie się panem jej ciała.

Domyślając się, jakie emocje targają siostrą, Olivia odezwała się współczująco: - Nie będzie tak źle. 

Wielu mężczyzn bardzo kocha żony. Popatrz na tatę. Ubóstwia naszą mamę.

- Tak, a popatrz na naszego króla Jerzego - ucięła Bronwyn. - Podobno rozwiódł się z żoną, zamknął ją 

w jakimś niemieckim zamczysku i ignoruje jej błagania o litość. Od dwudziestu  lat nawet nie widziała 

dzieci.

- Rozwiódł się z powodu jej niewierności.

- On ma sobie więcej do zarzucenia. Sam nie przepuści żadnej spódnicy. Mówią, że kazał zamordować 

kochanka swojej żony. - Bronwyn dumała ponuro nad swoim losem. - Mówię ci, siostro, żałuję, że tata

uparł się, by wydać nas po kolei, od najstarszej do najmłodszej. Wicehrabia z pewnością wolałby ciebie.

- Nie mów tak! - wykrzyknęła Olivia. - Ja bym go nie chciała.

Bronwyn odwróciła się do siostry ze zdumieniem. 

- Wiesz coś, o czym ja nie wiem?

-  Nie!  -  Olivia  położyła  rękę  na  piersi  i  głęboko  odetchnęła.  -  Nie.  Ja  tylko...  ja  nie  chcę  teraz 

wychodzić za mąż.

-  Nie  będziesz  musiała  -  zapewniła  ją  Bronwyn.  -  Odprawa,  którą  wicehrabia  zgodził  się  zapłacić, 

pozwoli rodzicom na życie w luksusach przez dobre parę lat. Kto wie, może tym razem tata zainwestuje 

w coś użytecznego i dorobi się majątku.

- Może. - Zrezygnowany ton Olivii jasno wyraził jej opinię na ten temat. - O, już są. Jak sądzisz, który 

to?

Jedno  spojrzenie  i  Bronwyn  już  wiedziała.  To  ten  piękny.  Ten,  którego  twarz  przypominała  rzeźbę 

ucieleśniającą  męskie  piękno;  ten,  w  którego  wzroku  czaiła  się  drwina.  Jedno  spojrzenie  wystarczyło. 

Podczas  gdy  ojciec  jowialnie  się  z  nim  witał,  ona  stała  jak  kołek,  z  wzrokiem  utkwionym  w  jego 

kołnierzyk.

Nie słuchała, co mówią, ale kiedy ujął jej dłoń, nie mogła go dalej nie zauważać. 

- Lady Bronwyn, jest pani powiewem świeżego powietrza w moim zwyczajnym życiu - powiedział.

Ścisnęło ją w żołądku. To nie był komplement, mimo że wypowiedział te słowa wdzięcznie i gładko 

niczym sonet. Spojrzała na niego i na widok niemej dezaprobaty w jego oczach zaparło jej dech. Patrzył 

na nią dostojnie lodowatym wzrokiem, a usta miał zaciśnięte w wąską kreskę.

Lady  Nora  wtrąciła  się  hałaśliwie  do  rozmowy.  -  Bronwyn,  podziękuj  jego  lordowskiej  mości!  I 

przywitaj  się!  Przed  wami  przecież  wspólne  lata  małżeńskiego  szczęścia.  Trzeba  je  odpowiednio 

rozpocząć.

-  Lordzie  Keane, zdaję sobie  sprawę z  zaszczytu,  jaki mnie spotkał  - następne słowa nie  chciały jej 

przejść przez gardło - dzięki pana propozycji. Nigdy tego nie zapomnę.

Ostatnie  zdanie  pobrzmiewało  odrobinę  sarkazmem.  Zrobiła  minę  łagodnej  owieczki,  co  wcale  nie 

było  łatwe,  bo  on  wciąż  trzymał  jej  dłoń.  Chciała  poprawić  perukę,  mocniej  przykleić  do  policzka 

aksamitną  muszkę,  lecz  poprzestała  tylko  na  oblizaniu  ust.  Przyglądał  się  jej  uważnie  i  z  powagą,  jak 

background image

przyszły narzeczony. Jest nim przecież, przypomniała sobie.

Uśmiechnął  się  do  niej  chłodno.  -  Wszystko  tu  na  panią  czeka.  Cały  dwór  aż  lśni,  tak  jest 

wypucowany. Służba czeka przy schodach, by panią przywitać.

Patrzyła  na  niego,  przypominając  sobie  ze  zgrozą,  że  najgorsze  jeszcze  przed  nią.  Wykręcając 

nadgarstek, chciała uwolnić dłoń, on jednak nie ustępował.

- Moja matka nie może się doczekać - dodał jeszcze.

Jej dłoń zaczęła się pocić.

- To bardzo uparta dama, przywykła do stawiania na swoim. Ciekawy jestem, jak oceni pannę młodą, 

którą jej przyprowadziłem. - Podniósł wyciągniętą dłoń, ucałował i przyjrzał się dokładnie. Puścił ją, lecz 

błysk w oku zdradzał, że rozkoszuje się zwycięstwem. - Proszę obejrzeć dom.

*

Stojący  wśród  olbrzymich  drzew  dwór  o  strzelistych  kolumnach  lśnił  marmurami.  Starszy  lokaj 

zwrócił uwagę na wszystkie unowocześnienia, a po nim uczynili to również zarządca i rozmaici służący. 

Dwór, posiadający bieżącą  wodę  w kuchni i  prywatny kanał  odprowadzający ścieki, zdawał się cudem 

nowoczesności. Nawet pokój, który Bronwyn dzieliła z siostrą, zawierał wszystko, czego mogłaby życzyć 

sobie  kobieta.  Sypialnia  przylegająca  do  sypialni  Adama  łączyła  wygodę  z  dobrym  smakiem.  Każdy 

przedmiot był doskonałej jakości, ponieważ jakość, jak przyznał Adam, jest dla niego najważniejsza.

Dawał do zrozumienia, że ona sama nie spełnia tego wymogu.

Idąc  na  kolację,  marzyła,  aby  zapaść  się  pod  ziemię  i  zatonąć  w  jednym  z  kanałów  pełnych  wody. 

Spodziewała się nieprzyjemności, ale ten wieczór okazał się straszniejszy niż wszystkie wyobrażenia, a 

na dodatek najgorsze jeszcze przed nią. Adam miał gościa. Podobno wpadł tylko na domową kolację, ale 

Bronwyn doskonale wiedziała, jaki jest prawdziwy cel wizyty. To przyjaciel, który przyjechał  obejrzeć 

świeżo zakupiony towar.

Bronwyn  szła  wykładanym  lustrami  korytarzem  i  słuchała  napominań  matki,  brzęczących 

nieprzyjemnie w uszach.

-  Nie  gap  się,  spuszczaj  oczy  i  zachowuj  się  skromnie.  Nie  przerywaj  mężczyznom  rozmowy, 

zwłaszcza gdy jesteś pewna, że nie mają racji.

Bronwyn  spojrzała  na  nią  ostro,  co  jednak  umknęło  uwagi  matki.  -  Pamiętaj,  czego  cię  uczyłam. 

Mężczyźni  wolą  kobiety,  które  są  bezużyteczną  dekoracją.  -  Kilkoma  wprawnymi  ruchami  rozpostarła 

jedwab sukni. Kwiecista turniura opinała lśniący szkarłatny spód;  strój wspaniale współgrał z fryzurą -

misterną  konstrukcją  z  czarnych  loków  -  i  alabastrem  cery.  Z przepaścistej  kieszeni  wydostała pudełe-

czko, wyjęła z niego aksamitną muszkę w kształcie serca, przykleiła nad górną wargą i uśmiechnęła się 

uwodzicielsko.

Wśród tylu luster nie ma co się nawet równać z matką, pomyślała Bronwyn. Ona sama ginęła wśród 

wszystkich koronek i  wstążek  sztywnej białej sukni.  Modny dekolt powinien  odsłaniać krągłość  piersi, 

ale Bronwyn niewiele miała do pokazania, a to, co miała, wywatowane było od spodu. Brązowa peruka 

piętrzyła  się  na  jej  głowie,  pojedynczy  kędzior  spływał  po  ramieniu.  Tak  drobną  kobietę  jak  ona  to 

wszystko przytłaczało i nawet wysokie obcasy na nic się zdały.

Nie miała pojęcia, jak kobiety mogą chodzić w takich butach. Zatrzymała się i potrząsnęła nogą, ale i 

to  nie  złagodziło  kurczu.  Westchnęła.  Lady  Nora  oderwała  się  od  własnego  fascynującego  odbicia  i 

background image

spojrzała na córkę.

- Zrobiłaś doskonałe wrażenie na lordzie Keane.

Bronwyn skubała nitki białego, jedwabnego wachlarza. - Mamo, był sztywny jakby kij połknął.

- No, no, moje dziecko. - Lady Nora dotknęła palcem policzka córki i uśmiechnęła się. - Mogło być o 

wiele  gorzej.  Nie  chciałam  ci  mówić,  żeby  cię  nie  martwić,  ale  ten  człowiek  ma  nieprzyjemne 

usposobienie i jest znany z tego, że publicznie to okazuje. Jesteś sobie w stanie wyobrazić, jaką poczułam 

ulgę, kiedy zachował się przyzwoicie.

Czy  lady  Nora  mogła  być  aż  tak  tępa?  Uważne  spojrzenie  na  czarującą  twarz  matki  przekonało 

Bronwyn, że tak. Lady Nora niczym barwny motyl nie dostrzegała niczego poza tym, co oczywiste, nic 

więc  dziwnego,  że  przyjęła  zręcznie  sformułowane  obelgi  Adama  za  komplementy.  Bronwyn 

pozazdrościła jej nieświadomości. - Dlaczego tata mu nie powiedział, że nie wyglądam jak wy wszystkie?

Lady  Nora  wzruszyła  ramionami;  barki  podniosły  się  i  opadły  w  ruchu,  który  miała  opanowany  do 

perfekcji. - A co by to zmieniło? Potrzebowaliśmy pieniędzy, a on złożył najlepszą ofertę.

- Nie zdziwię się, jeśli się rozmyśli - powiedziała Bronwyn.

Lady  Nora  położyła  dłoń  na  czole  i  wykrzyknęła:  -  Nie  bądź  niemądra,  moje  dziecko.  Jesteście 

zaręczeni. Nie może się rozmyślić. Obraziłby tym ciebie i co więcej, obraziłby całą naszą rodzinę. Gdyby 

porwał się na tak szaloną rzecz, twój ojciec mógłby go wyzwać na pojedynek. - Potrząsnęła głową. - Nie, 

nie rozmyśli się.

- Jest strasznie rozczarowany.

Coś w końcu dotarło do lady Nory, bo odpowiedziała z rozdrażnieniem: - Ech tam! Ma zostać twoim 

mężem.  Przyjemności  poszuka  sobie  gdzie  indziej.  Twoim  zadaniem  jest  urodzenie  dwóch  zdrowych 

dziedziców.

- Jednego na pierworodnego, drugiego na zapas - uzupełniła Bronwyn.

- Właśnie. Potem znajdziesz sobie kochanka. Chociaż jak na razie ten twój przyszły mąż wydaje się 

okazem zdrowia. Utyka co prawda niepokojąco, ale za to w barach wydaje się mocny. I wiesz co - lady 

Nora zachichotała zza wachlarza - londyńscy eleganci z pewnością zazdroszczą mu łydek. On nie musi 

wypychać pończoch.

- Mamo, mówisz, jakbyś chciała mi sprzedać konia. Zajrzałaś mu w zęby?

Lady Nora z trzaskiem  złożyła wachlarz. - Chcę tylko, byś była świadoma korzyści wynikających z 

tego małżeństwa.

Bronwyn,  ośmielona  chłodną  analizą  narzeczonego,  zebrała  się  na  odwagę  i  zapytała  o  coś,  co  od 

dawna ją nurtowało. - Dlaczego nie wyglądam jak wy wszystkie? Miałaś kochanka?

- Kochanka? - Lady Nora stanęła w miejscu i zagapiła się na córkę. - Jak możesz o coś takiego pytać, 

skoro cały Londyn wie, jak bardzo jestem oddana waszemu ojcu.

- To może jestem owocem romansu taty?

Jaskrawy rumieniec przebił się przez warstwę różu. Ależ skąd! - odpowiedziała lady Nora, wcale nie 

zaprzeczając  grzeszkom  męża.  -  Jesteś  żywą  kopią  ciotki  twojego  ojca.  Te  same  rozwichrzone  włosy, 

niewysoki wzrost, opalona cera.

- Nie przypominam jej sobie - powiedziała Bronwyn z powątpiewaniem.

-  Oczywiście,  że  nie.  Umarła  zanim  przyszłaś  na  świat.  Zasuszona  stara  panna,  która  zawsze  miała 

background image

swoje zdanie i nie baczyła na niczyją pozycję czy stosunki.

Bronwyn zdążyła już polubić tę swoją ciotkę. - Poznałaś ją?

Lady Nora podniosła uperfumowaną chusteczkę do nosa. - Na niebiosa, tak. Twój tata ją bardzo lubił. 

Pamiętam  to  jej  przenikliwe  spojrzenie  i  rozwichrzone  jasne  włosy.  Trajkotała  o  jakimś  kamiennym 

kręgu w Irlandii i o tym, że wybudował go jakiś czarownik. - Powachlowała się chusteczką.

Drepcząc matce po piętach, Bronwyn odezwała się: - Ciekawa jestem, czy czytała celtyckie rękopisy 

przechowywane w klasztorach.

- Pewnie tak - westchnęła obojętnie lady Nora.

- Jestem więc do niej podobna.

-  Nie  waż  się  tak  mówić.  -  Lady  Nora  wydawała  się  poruszona.  -  Wcale  nie  jesteś  podobna  do  tej 

niedorzecznej starej panny.

- Nie wydaje mi się niedorzeczna. Tylko wykształcona i nieco ekscentryczna.

-  Wykształcona  i  ekscentryczna!  No  właśnie,  kobieta  nie  może  być  bardziej  niedorzeczna.  -  Twarz 

lady Nory odbijała się w niekończącym się szpalerze luster. To dziecko, które zesłał jej los, było dla niej 

wieczną zagadką. - Zawsze poddawałaś mój charakter ciężkiej próbie. Zadawałaś dziwne pytania, czyta-

łaś  książki.  Błagałaś  guwernantkę,  by  uczyła  cię  łaciny  zamiast  francuskiego.  To  francuski  jest 

cywilizowanym językiem, a ty nie chciałaś nim mówić. Nigdy cię nie rozumiałam. Jesteś inna niż moje 

pozostałe dzieci, ale Bóg mi świadkiem, robiłam, co tylko mogłam.

Bronwyn  spojrzała  na  strapioną  twarz  matki  i  poddała  się.  -  Tak,  mamo.  Nie  mogłabym  prosić  o 

więcej.

Lady Nora odwróciła się do Bronwyn i poprawiła jej suknię. - Ubieram cię w najlepsze stroje. To nie 

moja wina, że twój wygląd nie pasuje do dzisiejszej mody.

- Wiem, mamo.

- Przestać skubać ten wachlarz. Przez ten irytujący nawyk wszystkie wachlarze masz w strzępach.

Bronwyn starała się powstrzymać drżenie rąk. - Tak, mamo.

Przepiękne  fiołkowe  oczy  lady  Nory  po  raz  pierwszy  napotkały  wzrok  Bronwyn.  -  Zawsze  cię 

kochałam. Nigdy w to nie powątpiewaj.

Jak Bronwyn mogła wątpić w intencje matki? - Wiem, że mnie kochasz, mamo.

W  przelotnym  geście  czułości  lady  Nora  pogłaskała  córkę  po  policzku.  -  Proszę!  To  już  mamy  z 

głowy. - Zrobiła krok w tył i wprawną ręką poprawiła perukę Bronwyn. - Nie chcę, żebyś cierpiała. To 

jest  małżeństwo.  Wicehrabia  zyska  poważanie  towarzystwa,  ty będziesz  miała  męża,  którego  na  gwałt 

potrzebujesz, a my z ojcem dostaniemy pieniądze. - Lady Nora złapała Bronwyn za ramię i potrząsnęła 

nią z całej siły. - Nie proś o więcej.

- Tak, mamo.

Lady Nora wkroczyła do salonu z uśmiechem na ustach. - Już jesteśmy. Długo na nas czekaliście?

Hrabia  Gaynoru,  Adam  i  jego  przyjaciel  gwałtownie  zakończyli  rozmowę,  a  Olivia  podniosła  się  z 

krzesła.

Patrząc prosto na Bronwyn, Adam ukłonił się. - Ach, na widok takich piękności warto by było czekać 

dwa razy dłużej.

Lady Nora szturchnęła córkę łokciem. Ta uśmiechnęła się sztucznie i ukryła twarz za wystrzępionym 

background image

wachlarzem. 

- Schlebia mi pan, milordzie.

Nie zaprzeczył. Zanim odsłoniła ponownie twarz pokazała mu szybko język. Trzepocząc rzęsami, za-

pytała: - A kim jest ten dżentelmen?

Zamrugał, jak gdyby trzepot jej rzęs był dla niego nieznośny, ale przedstawił jej Roberta Walpole. -

Jest członkiem parlamentu - dodał, podczas gdy korpulentny jegomość, mężczyzna przed czterdziestką, 

otwarcie taksował ją wzrokiem.

Po raz kolejny tego wieczoru Bronwyn poczuła się jak towar wystawiony na sprzedaż. Zacisnęła zęby 

i zapytała: - To coś wyjątkowego?

Walpole oderwał wzrok od jej piersi. Patrzyła mu prosto w oczy, zbyt urażona, by starać się to ukryć. 

Po chwili wybuchnął śmiechem.

- Oczywiście, że nie, moja droga. To nic ciekawego w porównaniu z rozmową z uroczą damą. - Podał 

jej ramię i powiedział: - Zaprowadzę panią na kolację.

Już  miała  przyjąć  propozycję,  kiedy sprzeciwił  się  Adam.  -  Robercie, to  moja  narzeczona.  Ja  ją za-

prowadzę  do  jadalni.  -  Zdał  sobie  sprawę,  że  zabrzmiało  to  nieładnie,  więc  dorzucił  od  niechcenia:  -

Należy to przecież do moich przywilejów.

Aha,  pomyślała  Bronwyn,  nie  chce,  by  przyjaciel  zgadł,  jak  bardzo  jest  rozczarowany  narzeczoną. 

Skrzywiła usta. Fascynujące. Z chwilowej euforii wytrąciła ją dopiero uwaga Adama. -  Lady Bronwyn 

nie poznała jeszcze mojej matki.

Spojrzała  na  Roberta  Walpole,  na  którego  twarzy  odmalowało  się  komiczne  przerażenie.  Opuścił 

ramię  i  cofnął  się,  jak  gdyby  Bronwyn  miała  go  czymś  zarazić.  -  Ależ  oczywiście.  Jak  dotąd  nie 

widzieliśmy tej hm... szacownej damy. Idźcie, idźcie - poganiał. - Spotkanie z matką Adama należy do 

przeżyć, które należy... hm... przeżyć.

Cóż sprawiło, że ten mąż stanu tak pobladł? Czyżby matka Adama była istotnie tak straszna? Bronwyn 

chciała błagać o litość, ale na nic by to się zdało. Adam trzymał swobodnie laskę, czekając, aż Bronwyn 

do niego dołączy. Zbliżyła się, zaciskając w dłoni wachlarz. W przeraźliwej ciszy przemierzyli korytarz, 

kierując się w stronę niewielkich drzwi.

Pokój  urządzono  w  odcieniach  purpury  i  umeblowano  lekkimi  meblami.  W  oknach  wisiały  ciężkie 

kotary,  paliło  się  światło  świec.  Ich  migoczący  blask  oświetlał  twarz  kobiety  siedzącej  na  kanapie  -

kobiety ogromnych rozmiarów, ubranej w luźny strój z lejącego materiału. Podbródki, w których tonęła 

szyja,  wznosiły  się  niczym  schodki  łączące  klatkę  piersiową  i  twarz.  Niewielkie  różowe  usta 

wykrzywione były w uśmiechu. Wśród obfitych policzków niemal nie było widać nosa, ale jej oczy...

Enigmatyczne, pomyślała Bronwyn, wpatrując się w nieruchomą postać. Kiedy ich oczy się spotkały, 

pomyślała jeszcze: i jakie smutne.

Adam zbliżył się do kobiety i pocałował ją w policzek.

- Mab, oto dama, która zgodziła się zostać moją żoną. Ma na imię Bronwyn.

Starsza dama wyciągnęła przed siebie pulchną rękę i Bronwyn uścisnęła ją ostrożnie.

-  Miło  mi  cię  poznać,  moje  dziecko.  Jestem  lady  Mab,  czego  mój  nieuprzejmy  syn  nie  raczył  ci 

powiedzieć.

- Lady Mab, wdowa po wicehrabim Rawsonu - uzupełnił Adam.

background image

- Tytuł, którym można jeszcze imponować zuchwalcom. - Nie odwracając głowy, lady Mab ponownie 

spojrzała na Bronwyn. - Jesteś zuchwała?

Zabrakło  jej  słów  ze  zdumienia.  Wśród  rodziny  uchodziła  za  niebywale  zuchwałą,  ale  przecież  nie 

mogła się do tego przyznać.

Nie mogąc się doczekać odpowiedzi, lady Mab powiedziała: - Sądzę, że znalazłeś dziewczynę, jakiej 

szukałeś.

- Tak, Mab.

Atmosfera  była  ciężka  od  niedopowiedzeń,  ale  Bronwyn  była  zbyt  oszołomiona,  by  starać  się  je 

odczytać.

Adam zapytał jeszcze: - Mab, zejdziesz na kolację?

- Nie opuściłabym pierwszego posiłku z moją przyszłą synową.

- Ostrzegam cię, Robert Walpole jest tutaj.

Na ustach Mab pojawił się uśmieszek. - Może to jego powinieneś ostrzec.

background image

ROZDZIAŁ 3

-  Bronwyn wdała  się  we  mnie.  -  Hrabia rozsiadł  się  wygodnie i  odsunął  talerz.  -  Ma  typowe  cechy 

mojej  rodziny: odwagę i  inteligencję.  Inne córki  są podobne do  żony - podniósł  w górę kielich  -  za  to 

Bronwyn jest cała moja.

Na ustach lady Nory pojawił się wymuszony uśmiech. - Ależ kochanie, żartowniś z ciebie. Bronwyn 

inteligentna?  To  normalna  dziewczyna;  lubi  robótki  i  konne  przejażdżki.  -  Poklepała  córkę  po  ręce.  -

Prawda, kochanie?

Gaynor  otworzył  usta,  gotów  zaprotestować.  Zamilkł  jednak  pod  jadowitym  spojrzeniem  żony  i 

zakasłał. - Świetna kolacja, Rawson.

-  Dziękuję.  -  Adam  zastanawiał się,  czy  ten  wieczór  nigdy się  nie  skończy.  Miał  już  dosyć  peanów 

Gaynora  na  cześć  nieładnej  córki,  jak  również  zatroskanego  wzroku  Mab.  Chciał  w  końcu  przejść  do 

interesów, ale dopóki panie były przy stole, było to niewykonalne. Jego matka jako oficjalna gospodyni 

powinna była już dawno wstać od stołu i poprowadzić towarzyszki do salonu, by mężczyźni mogli napić 

się brandy i zapalić cygara. Nagle przyszedł mu do głowy genialny pomysł. - Skoro jest tu z nami moja 

przyszła żona, może to ona zaprowadzi panie do salonu? - Spojrzał triumfalnie na Mab. - Będziesz tak 

miła, Bridget?

Nieciekawa  dziewczyna,  z  którą  łączył  go  kontrakt  małżeński,  nie  mrugnęła  nawet  okiem.  Wstała, 

uśmiechając się wdzięcznie. - Wychodzimy, moje panie? Panowie chcieliby z pewnością omówić ważne 

sprawy, nieodpowiednie dla kobiecych uszu. Do zobaczenia, Ablu.

Powiedziała to tak gładko, że niemal nie zauważył. Zanim zdążył zareagować, zobaczył plecy trzech 

kobiet opuszczających jadalnię. Uznał, że to zwykłe przejęzyczenie i spodziewając się sprzeczki, rzucił 

matce wyzywające spojrzenie. Ku jego zdziwieniu podniosła się. - Zgodnie z życzeniem mojej przyszłej 

synowej  opuszczam  was,  panowie.  -  Odwróciła  się  przy  drzwiach.  -  Miło  cię  było  znów  widzieć, 

Robercie. Odwiedź nas jeszcze.

Gdy  tylko  lokaj  zamknął  za  nią  drzwi,  Robert  rozluźnił  krępujący  szyję  szal.  - Szczerze 

powiedziawszy, Rawson, twoja matka mnie przeraża.

- I doskonale o tym wie - przyznał Adam.

- Jest taka wielka - Robert starał się wyrazić coś gestem - taka wielka.

Adam uśmiechnął się. - Inni twierdzą, że jest dobrą kobietą, rozumiejącą ludzkie słabości.

- Jest miła dla wszystkich oprócz mnie.

- Sądzę, Robercie, że swoimi przechwałkami i rozwiązłością wzbudzasz w niej obrzydzenie.

- Nikogo przecież nie obrażam. - Walpole poprawił perukę. - Zresztą kobiety powinny być kobiece. 

Głupiutkie,  próżne,  spragnione  męskich  atencji.  Nie  powinny  przyszpilać  mężczyzny  wzrokiem  ani 

burzyć męskich złudzeń ostrym jak brzytwa językiem.

- Cóż,  taka jest  właśnie  moja matka. - Adam  uśmiechnął się złośliwie  do  przyjaciela.  - Jak  sądzisz, 

dlaczego tak lubi zapraszać cię na obiad?

- Kanibalizm?

- A co, czyżbyś stracił jakąś część ciała?

Rozpiąwszy kamizelkę, Robert pogładził swój pokaźny brzuch. - Kochanka sprawdzi później.

- A żona? - zapytał z ciekawością Gaynor.

background image

- Nie dziś wieczorem. Żona nie jest na dziś przewidziana. - Na szerokiej twarzy Walpole’a pojawił się 

chytry uśmieszek - Na jutro też nie.

- Hola! Nie dorobilibyście się z Katarzyną pięciorga dzieci, gdybyś ją tak ciągle ignorował - wtrącił się 

Adam.

-  Tego,  co  mam  między  nogami,  starczy  dla  wszystkich  pań  -  przechwalał  się  Walpole.  -  I  jeszcze 

utrzyma kilka londyńskich dziwek.

Adam sięgnął po karafkę z brandy. - Chyba muszę się napić.

Walpole roześmiał się głośno. - Co, nigdy nie miałeś serca do dziwek?

- Każdy marynarz, który zawija do portu, ma tego aż nadto. - Adam podał mu szklankę.

- Przyznaj, odebrałeś pewnie solidne wykształcenie - drażnił się Walpole.

-  Wykształcenie?  Może.  Nauczyłem  się  kochać  w  czterech  językach.  -  Adam  nalał  Gaynorowi,  a 

potem sobie. Postawił brandy na stole i wpatrzył się w bursztynowy płyn.

Gaynor poszedł  za  jego  przykładem i  podnosząc  szklaneczkę, powiedział:  - Ma taki kolor, jak oczy 

mojej małej Bronwyn.

- O nie - powiedział Adam z roztargnieniem. - Jej oczy są odrobinę ciemniejsze. Prędzej jak sherry.

- O właśnie! - Gaynor wychylił szklaneczkę na znak zgody.

Walpole odsunął krzesło. - A jak ci idzie na giełdzie, Adamie?

- Jak zwykle.

- Jak zwykle doskonale? - Walpole westchnął i położył nogi na stół.

- Udało mi się uniknąć gorączki kupowania, która ogarnęła już chyba cały Londyn.

- Niech Bóg da zdrowie głupcom, którzy gotowi są wyrzucać pieniądze w błoto! - zgodził się Walpole.

- Słyszałeś najnowsze plotki? - Adam napił się brandy. - Jakiś człowiek sprzedawał akcje spółki, która 

miała stworzyć perpetuum mobile.

Gaynor spoglądał to na jednego, to na drugiego szeroko otwartymi oczami.

Czubkiem  buta  Walpole  przesunął  talerze  leżące  na  stole.  -  Znam  lepszą  historię.  Pewien  jegomość 

sprzedawał akcje kompanii, która miała sprowadzać osły z Hiszpanii.

-  Jak  gdyby  na  Change  Alley

  nie  było  wystarczająco  dużo  osłów.  -  Adam  dał  dyskretnie  znak 

lokajowi i ten sprzątnął talerze.

Gaynor zaśmiał się nerwowo.

- A pomysł z uzyskiwaniem oleju z rzodkiewek?

- Co takiego? - Adam rozwiązał wstążkę i potrząsnął ciemnymi włosami.

- Oleju do lamp? - zasugerował lord Edana, a Walpole zaśmiał się z dobrego żartu.

- A to dobre! Zdumiewające, że są idioci - wzniósł toast za gospodarza - którzy kupili udziały w tych 

spółkach.

-  Moja  ulubiona  historia  -  powiedział  Adam  -  dotyczy  przedsiębiorcy,  który  obiecywał  wszystkim 

olbrzymi zysk, ale nie chciał zdradzić, czym będzie się zajmować.

- I co? - zapytał Walpole z zainteresowaniem.

- Do południa było tysiąc chętnych, którzy dali mu ze dwa tysiące funtów.

                                                     

Change Alley - londyńska giełda - przyp. tłum.

background image

- I co dalej? - nalegał dalej Walpole.

- Po południu już go nie było. - W oczach Adama zalśniło rozbawienie.

Radość była zaraźliwa, bo po chwili zarechotał Walpole, a Gaynor uśmiechnął się sztucznie.

Poważniejąc, Walpole skrzywił się z niesmakiem: - Próbowałem im powiedzieć. Nie próbowałem?

-  Oczywiście,  że  próbowałeś.  Wygłosiłeś  piękne  przemówienie  w  Izbie  Gmin.  Mówiłeś  o  tym,  jak 

błędne  jest  przekonanie,  iż  Kompania  Południowa  spłaci  narodowy dług.  -  Adam  wyszczerzył  zęby  w 

nieszczerym uśmiechu. - Szkoda, że słuchacze wyszli w trakcie przemowy.

-  Przeklęci  parlamentarzyści.  Sądzą,  że  jestem  zwykłym  ziemianinem,  zbyt  głupim,  by  mieć  o 

czymkolwiek pojęcie.

Adam odsunął szklankę. - Nie wygrałbyś z łapówkami. Dyrektorzy Kompanii rozdawali pieniądze na 

prawo i lewo. Każdy polityk niemal się o nie potykał.

- Kompania Południowa? - zapytał z ciekawością Gaynor. - Nie jest to solidna spółka, upoważniona 

przez parlament i króla?

- Ależ tak. Ale tyle na giełdzie drobnych spółek, które odbierają wpływy Kompanii, że Hanowerczyk 

zaczął się niepokoić.

W  poufałym  tonie  Walpole’a  słychać  było  wzgardę  dla  niemieckiego  władcy  siedzącego  na 

angielskim tronie.

Hrabia zakłopotał się. - Król? Dlaczego król miałby przejmować się Kompanią Południową?

- Pieniądze, drogi hrabio,  pieniądze. - Adam wyprostował nogę i potarł udo.  - Jak pan sądzi, w jaki 

sposób Kompania uzyskała nieograniczony dostęp do rzesz łatwowiernych kupców? John Blunt, reżyser 

tego  nikczemnego  przedsięwzięcia,  podarował  królowi  ogromne  udziały  w  Kompanii.  Jedenastego 

czerwca parlament ogłosi,  że  wszystkie spółki  nie  posiadające licencji są  nielegalne. Król z  pewnością 

maczał w tym palce

Gaynor pacnął dłonią w kielich, rozlewając wino po lśniącym stole. - Przecież wielu zarobiło krocie na 

Kompanii Południowej.

- Owszem. Ja sam zarobiłem krocie na Kompanii Południowej. - Adam ułożył nogę na przyniesionej 

przez  lokaja  otomanie.  -  Dyrektorzy  Kompanii  wykazali  się  ogromnym  talentem  w  manipulowaniu 

ryniem. Ale niech pan zapamięta moje słowa, milordzie, to inwestycja krótkoterminowa. Kompania nie 

przynosi  wystarczających  zysków,  by  można  było  pozwolić  na  takie  spekulacje.  Ta  bańka  wkrótce 

pęknie, a nieszczęśnicy, którzy w nią zainwestowali, poczują twarde dno pod tyłkami.

-  Jeśli  zainwestował  pan  w  akcje  Kompanii,  proszę  lepiej  posłuchać  przyszłego  zięcia  -  poradził 

Walpole. - Adam trzyma rękę na pulsie londyńskiej giełdy. Nikt nie zna się na tym lepiej.

Z wzrokiem utkwionym w przestrzeń, Gaynor kiwnął głową.

- Adamie, ile czasu dajesz Kompanii? - odezwał się Walpole.

- Jeszcze się przyglądam.

- Cały Adam - zaśmiał się Walpole. - Ostrożny człowiek. Ja sądzę, że do listopada.

Adam potrząsnął przecząco głową.

- Dłużej?

- Nie.

- Ależ skąd! Blunt z pewnością będzie chciał dotrwać do zimy.

background image

- Jeśli się upierasz, Robercie - Adam wstał, krzywiąc się lekko. - Dołączymy do naszych pań?

Wiedząc, że już nic więcej nie wydobędzie od Adama, Walpole podniósł się i szturchnął hrabiego w 

ramię. - Chodźmy więc. Trzeba iść do dam. Boli cię noga, Rawson?

- Trochę - Adam wyprostował się i sięgnął po trzcinową laskę.

- Tak to jest, jeśli się oberwie hiszpańską kulą armatnią.

- Aż tak tragicznie nie było - powiedział Adam. - To tylko kawałki pokładu; kula roztrzaskała się tuż 

obok.

- Przeklęci Hiszpanie.

- Ależ nie - przepuścił ich w drzwiach. - Majątek, który wiózł ten hiszpański statek, stał się dla mnie 

kurą znoszącą złote jajka.

Walpole  klepnął  Adama  po  plecach.  -  Oj  tak,  wciąż  dręczysz  tę  biedną  kurę.  Czasem  słyszę  jej 

gdakanie w moim domu na wsi.

- Norfolk jest tak nudny, że odrobina gdakania... - Adam nie dokończył, patrząc na kobiety siedzące 

cicho w salonie. - Gdzie moja matka?

Walpole rozłożył ręce.

Adam  poczuł  niepokój.  -  Mój  Boże,  a  gdzie  jest  Bronwyn?  -  Nie  żeby przejmował  się  tą  głupiutką 

gąską, ale wiedział doskonale, że jego dystyngowana matka nie aprobuje wyrachowania w doborze żony. 

Widział,  jak  obdarła  Walpole’a  z  wszelkiej  godności  i  bał  się,  że  podobne  zachowanie  w  stosunku  do 

Bronwyn mogłoby zachwiać kruchymi podstawami tego małżeństwa.

Olivia oderwała wystraszony wzrok od swoich dłoni, a lady Nora wykrzyknęła: - Co się stało?

Adam  zignorował  pytanie  i  zapominając  o  dokuczliwym  bólu  w  nodze,  skierował  się  do  gabinetu 

Mab. Na widok tego, co tam zobaczył stanął jak wryty.

Siedziały oświetlone blaskiem świec i szyły. Ich głosy pobrzmiewały harmonijnie, na twarzy Mab nie 

było zniecierpliwienia, a ręce Bronwyn nie drżały ze strachu.

Patrzył na tę domową scenę oczyma zwężonymi w wąskie szparki, nie mogąc uwierzyć.

Matka zobaczyła go pierwsza. - Abel! Wejdź i usiądź tu z nami.

Nieufnie, podejrzewając pułapkę, wszedł do środka i usiadł na drugim końcu sofy, na której siedziała 

Bronwyn. - Adam, nie Abel - poprawił łagodnie.

- Faktycznie - zachichotała Mab, ubawiona swoją małą zdradą. - Faktycznie. Pracujemy właśnie nad 

ubraniem  dla  chłopca  Boultonów.  Jego  rodzice  umarli  na  tyfus  w  zeszłym  roku.  Jak  pamiętasz, 

namówiłam wytwórcę świec, by wziął go do terminu.

- Nie jest za mały? - zapytał Adam, trzymając dłonie na bursztynowej gałce laski.

- Ma dziesięć lat. Wzięli go bardzo dobrzy ludzie. - Wbiła uważnie igłę. - Potrzebujesz czegoś?

- Nie, ja... brakowało mi Bronwyn; bałem się, że zgubiła się w korytarzach.

-  Nic  podobnego  -  powiedziała  Bronwyn.  -  Mab  poprosiła  mnie  do  siebie,  a  ja  z  wielką  ochotą 

przyjęłam zaproszenie.

Adam zapytał z niedowierzaniem: - Mab? Nazywasz ją Mab?

Bronwyn spojrzała na niego, potem na gospodynię. - A nie powinnam?

Zmrużył oczy. 

- Nie, ależ dlaczego, ale ona pozwala na to...

background image

- ...tylko ulubionym krewnym - dokończyła Mab. - A ty, jako moja synowa, się do nich zaliczasz. -

Subtelna reprymenda w jej słowach przytemperowała jego oburzenie. - Dlatego kazałam ci zwracać się 

do mnie po imieniu.

Wymówiła  każde  słowo  z  osobna,  nadając  wypowiedzi  specjalne  znaczenie.  Zrozumiał.  Z  jakiegoś 

powodu  Mab  postanowiła  rozciągnąć  opiekę  nad  jego  przyszłą  żoną.  Później  zastanowi  się  nad 

motywami  -  na  razie  powinien  zająć  się  gośćmi.  Wstał  i  ukłonił  się.  -  Jeśli  tak  wam  tu  dobrze,  moje 

panie, zostawię was same i zajmę się interesami.

Mab  odprawiła  go  ręką.  -  Rozsądny  pomysł,  synu.  Wkrótce  założysz  rodzinę.  Trzeba  się  do  tego 

odpowiednio przygotować.

Adam spojrzał na dziewczynę, która wkrótce zoranie jego żoną, i wzdrygnął się. Patrzyła na niego z 

takim samym przerażeniem, co wcale nie poprawiło mu samopoczucia.

Zniknął, a Bronwyn wciąż gapiła się na drzwi.

Miał oczy swojej matki. Jej oczy były jednak pełne ciepła i pociechy, a jego... Niepokojące, owszem, 

pełne życia - szare, o długich, czarnych rzęsach, podwiniętych do góry jak u dziewczyny.

- Nie cierpisz go - zauważyła jego matka.

- Ani trochę - odpowiedziała Bronwyn w roztargnieniu. Chwilę później spojrzała z przerażeniem na 

Mab.

Ta nie  wyglądała na  zbulwersowaną. Siedziała  w  olbrzymim fotelu,  dopasowanym  specjalnie do  jej 

kształtów,  i  zszywała  chłopięce  spodnie.  Wydawała  się  taka  pogodna  i  spokojna,  niczym  wielka, 

przyjazna  królowa  matka.  Jedynie  dłonie  zdradzały  coś  zupełnie  przeciwnego.  Igła  poruszała  się  tak 

szybko, że Bronwyn nie mogła nadążyć wzrokiem.

Chcąc cofnąć ostatnie słowa, Bronwyn wyjąkała: 

- Chciałam powiedzieć, że lord Adam jest dla mnie wielką niewiadomą i nie potrafię powiedzieć, czy 

go lubię, czy też nie. Jest dobrym człowiekiem, tego jestem pewna.

Mab  spojrzała  na  nią  ostro.  -  Dobrym  człowiekiem?  Potrafi  sprawić,  by  kobieta  czuła  się  przy  nim 

głupia i brzydka.

Bronwyn patrzyła na nią z otwartymi ustami, po czym zadecydowała: raz kozie śmierć. - I niechciana -

powiedziała wyzywająco.

-  I  niechciana.  Ale  jeśli  będziesz  milczała,  prowadziła  dom  i  schodziła  mu  z  drogi,  będzie  cię 

tolerował.

Bronwyn wzięła koszulę  z ręki Mab. Pokiwała głową i  wbiła igłę w materiał. - To wszystko, czego 

mogę się spodziewać po małżeństwie.

Zapanowała cisza i Bronwyn zdała sobie sprawę, uraziła czymś starszą panią.

- Tak nisko się cenisz?

- Nie. Ale mężczyźni chcą urody, dowcipu, pięknej gry na harfie. Nic więcej.

Mab westchnęła. - Jesteś papugą, bezmyślnie powtarzającą lekcje.

- Mab - dziwne, że tak łatwo przychodziło jej nazywanie Mab po imieniu - twój syn poprosił o moją 

rękę, ponieważ sądził, że wyglądam jak moje siostry.

- To znaczy?

background image

- Piękna i głupiutka. - Bronwyn skubała kciuk. - Wżenienie się w rodzinę Edana gwarantuje wstęp do 

towarzyskich  elit.  Siostry  są  bez  wątpienia  najlepszymi  paniami  domu  w  Londynie.  Niełatwo  zdobyć 

zaproszenie na ich przyjęcia.

- Ty też będziesz wydawała takie przyjęcia?

- Oczywiście.

- I też wszyscy będą bili się o zaproszenia?

- Mam nadzieję, inaczej  kolejny raz rozczaruję  wicehrabiego. - Wzruszyła  ramionami i  spojrzała  ze 

smutkiem na doszczętnie zniszczony manicure.

- Kolejny raz?

- Nie jestem dowcipna. Nie gram na harfie - wyjaśniła. - No i nie jestem piękna.

- O - Mab opuściła głowę i utkwiła wzrok w robótce. - A co, czyżby uroda sióstr zapewniła im idealne 

życie?

- Ależ skąd. - Bronwyn opuściła myślami pokój. Ciągłe pytania Mab sprawiły, że powróciły marzenia 

z dzieciństwa. Marzenia o mężczyźnie, który będzie się z nią śmiał, rozmawiał i kochał ją dla niej samej. 

Wtem w jej myśli wtargnął obraz Adama, nachmurzonego i pełnego sarkazmu.  Westchnęła. - Szczerze 

mówiąc, ich mężowie mają kochanki, a niektóre z sióstr również kochanków.

-  A  więc  uroda  nie  zatrzymała  przy nich  mężów  -  skwitowała  z  satysfakcją  Mab.  -  Jest  na  to  inny 

sposób.

*

Kiedy  Adam  wrócił  do  salonu,  Walpole  właśnie  się  żegnał.  -  Musisz  już  iść,  Robercie?  Bez  ciebie 

będzie nudno.

-  Zostałbym  z  rozkoszą  -  szeroki  uśmiech  Walpole’a  zdawał  się  zaprzeczać  jego  słowom  -  ale 

naprawdę muszę już iść. Moja przyjaciółka aktoreczka dorobiła się znacznej fortuny na Change Alley i 

rezygnuje z pracy. Uparła się, że dziś będzie pożegnalne przedstawienie.

Adam odprowadził go do drzwi. - Jak się nazywa?

- Panna Ash.

- Panna Ash jest ekshibicjonistką, wróci na scenę pomimo fortuny.

- Och, to nie jest jej ostatnie przedstawienie na scenie - uściślił Walpole.

Adam przełknął i to. - W takim razie nie możesz się spóźnić. Przecież nie może zacząć bez ciebie.

- No właśnie. Ale chciałem jeszcze z tobą porozmawiać. - Walpole rozejrzał się dookoła. - W cztery 

oczy.

Adam poprowadził do gabinetu, a Walpole zamknął za nimi drzwi.

Unosząc  brew,  Adam  spojrzał  na  niego  z  uwagą.  -  Jeśli  masz  zamiar  zdradzić  mi  tajemnicę 

państwową, to nie chcę jej znać.

- Jedyną tajemnicą państwową, o jakiej mi wiadomo, jest to, że książę Walii nienawidzi swojego ojca -

powiedział Walpole z roztargnieniem.

Adam żachnął się. - Też mi tajemnica.

- Jakie państwo, taka tajemnica. - Walpole kręcił się po pokoju. Adam patrzył na niego, opierając się o 

biurko. - Ta Kompania Południowa! - wybuchnął Walpole. - Coś mi tam śmierdzi.

- Fakt - zgodził się Adam. - Ale chyba już to omówiliśmy.

background image

- Jest jeszcze coś. - Spokojny zwykle mężczyzna bębnił palcami po marmurowym gzymsie kominka. -

Moi szpiedzy przynoszą mi niepokojące wieści. Nie jestem w stanie ich potwierdzić, ale nie podoba mi 

się to.

- Co to za wieści?

- To coś więcej niż zwykły szwindel. Dyrektorzy są na to zbyt sprytni. Sądzę, że knują coś przeciwko 

rządowi.

- Przeciw rządowi?

- Wiesz, że byłem kiedyś ministrem skarbu - wyrecytował z dumą.

Adam uśmiechnął się. - Bardzo zdolnym ministrem.

Walpole  oparł  się  ramieniem  o  gzyms  kominka  i  wzruszył  ramionami.  -  To  prawda.  Teraz  jestem 

jedynie pokornym parlamentarzystą.

-  Gdzie  tam  pokornym  -  zauważył  Adam.  -  Możesz  sobie  pozować  na  szlachcica  ze  wsi,  być 

jednocześnie największym rozpustnikiem, jakiego znam...

Walpole rozpromienił się, ani odrobinę nie dotknięty.

- ...ale nie ma nikogo, kto lepiej niż ty pokierowałby rządem. Bóg da, że któregoś dnia poprowadzisz 

ten kraj do należnej mu chwały.

Walpole  podrapał  się  po  kilkudniowym  zaroście.  -  Nie  będę  się  z  tobą  sprzeczał.  By  stać  się 

najpotężniejszym  z  narodów,  Anglia  potrzebuje  długiego,  stabilnego  pokoju.  Zdradzę  ci  tajemnicę, 

Adamie. Zamierzam przejąć rządy. - Jego przenikliwe oczy spotkały się ze wzrokiem Adama.

- Nic nie jest w stanie mnie zatrzymać.

Tak  jednoznaczna  wypowiedź  nie  zaszokowała  Adama.  Zainteresował  się  tylko:  -  Ilu  osobom 

zwierzyłeś się ze swoich planów?

- Nikomu.

- Nawet kiedy spiłeś się na umór?

- Może raz - przyznał Walpole.

- Z typową dla siebie nieśmiałością i skromnością oznajmiłeś wszystkim przy stole, że masz zamiar 

rządzić krajem. Zgadza się?

- Wyczuwam sarkazm w twoim głosie.

Adam przyłożył dłoń do piersi i zrobił ponurą minę.

- Sarkazm? W moim głosie? Mój Boże, Robercie, masz dużo szczęścia, że nikt cię dotąd nie zastrzelił.

- Powiedziałem ci, jestem nikim.

Adam potrząsnął głową. - Ale masz wystarczająco dużo rozumu, by zostać kimś. Och, Robercie. I co 

ja mam z tobą zrobić?

Wodząc palcami po wyżłobieniach w marmurze, Walpole odpowiedział: - Bądź moim szpiegiem.

- Co takiego?

-  Słyszałeś.  Szykuje  się  spisek.  Chciałbym  poznać  jego  źródło.  -  Spojrzał  poważnie  na  Adama.  -

Słychać szum, który przycicha, kiedy tylko któryś z moich informatorów zanadto się przybliży.

Adam  poczuł  głęboki  zawód.  -  Uważasz,  że  ja  się  lepiej  nadaję  do  tak  obrzydliwego  zajęcia  jak 

szpiegowanie?

Rozentuzjazmowany Walpole nie zwrócił uwagi na ostrzegawczy ton przyjaciela.

background image

-  Nadajesz  się  świetnie.  Najlepiej  ze  wszystkich  na  świecie  znasz  kawiarnie  na  Change  Alley.  Jeśli 

komuś udałoby się odkryć ten spisek, a nawet dotrzeć do jego źródła, to właśnie tobie.

- Dlaczego sądzisz, że ci się przydam? Wszyscy wiedzą, że jesteś moim przyjacielem.

- Racja, ale mimo wszystko warto spróbować. Szpiegostwo popłaca - zaznaczył Walpole. - Stanowiska 

na dworze, przywileje, nawet gotówka.

Adam  nie  mógł  powstrzymać  wzbierającego  gniewu.  Pochylił  się  do  przodu,  gotów  pochwycić 

Walpole’a za gardło. - Jeśli  tak o mnie myślisz, wynoś się z tego domu i nigdy nie wracaj. Mój ojciec 

zniżył  się  do  wszelkich  niegodziwości  i  okazał  się  cholernym  łajdakiem,  ale  miałem  nadzieję,  że 

udowodniłem ci...

-  Niech  cię  diabli!  -  Po  tym  okrzyku  nastąpiła  wiązka  innych,  godnych  uwagi  ze  względu  na 

różnorodność i obrazowość przekleństw. - Ciągle cię gryzie ten stary skandal?  Nikt już nie pamięta, to 

było lata temu.

- Ojciec zszargał dobre imię rodziny. Nigdy nie uda się zmyć hańby. Naprawdę wierzysz w to, że nikt 

nie pamięta?  - powiedział  Adam szyderczo.  - Damy  chichoczą  zza  wachlarzy,  a panowie  cofają się na 

mój widok, jakby bali się czymś zarazić.

- A może to dlatego, że jesteś tak majestatyczny, że wyglądasz jak diabeł szukający nowych dusz. -

Walpole ruszył w kierunku Adama z wycelowanym palcem niczym nauczyciel, który chce ukarać ucznia. 

- Spotkania towarzyskie to rozmowy o bzdurach, flirty, wielkie chlanie i ucztowanie. Nagle wchodzisz ty 

i piorunujesz wzrokiem zgromadzonych tak jak teraz mnie...

Adam próbował się rozchmurzyć, ale Walpole potrząsnął przecząco głową. - Musiałbyś zasłonić oczy, 

Adamie. Przychodzisz na przyjęcie, gospodyni wzdycha. Wie, że jeśli dołączysz do gry w karty, panowie 

poszukają  wymówek,  żeby  się  pożegnać.  Nie  dlatego,  że  miałbyś  ich  czymś  zarazić,  ale  że  już  przy 

pierwszym rozdaniu będą zmuszeni  rozwiązywać problemy świata.  Nie pogadają z  tobą o kobitkach, o 

koniach,  ani  nawet  o  świeżo  przeszmuglowanej  brandy.  Zamiast  tego  powaga  i  rozmowy  o  finansach, 

metodach upraw lub czymś równie nudnym.

- Przestań, nie jest ze mną aż tak źle - zaprotestował Adam.

- Działasz na wszystkich deprymująco - upierał się Walpole. - A jeśli chodzi o damy, to jest jeszcze 

gorzej.  Rzucasz  tym  delikatnym  kwiatuszkom  takie  spojrzenia,  że  albo  mają  ochotę  dobrać  ci  się  do 

spodni,  albo  zemdleć.  Albo  obie  te  rzeczy  naraz.  Fascynujesz  je  ognistymi  spojrzeniami  i  lodowatym 

zachowaniem. Nic dziwnego, że musiałeś wziąć sobie narzeczoną, która cię wcześniej nie widziała. Nie 

rozumiem tylko, dlaczego ta młoda osoba nie uciekła jeszcze w popłochu.

Adam  prychnął,  ale  jego  gniew  już  zelżał.  Walpole  położył  mu  ręce  na  ramionach.  -  Oferując  ci 

łapówkę, nie chciałem cię urazić. Do diabła, nie wiesz, jak się rządzi tym krajem? Korupcja to kręgosłup 

angielskiego  ustroju,  który  mimo  to  jest  najlepszy  na  świecie.  Po  co  się  czepiać,  skoro  wszystko  idzie 

gładko?

- Nie obchodzi mnie, że wszyscy to robią - odpowiedział Adam. - To niczego nie usprawiedliwia.

- Ty zadufany w sobie arogancie! - Walpole spojrzał Adamowi prosto w oczy. - Jesteś szalony, jeśli 

sądzisz, że za nędzne grosze będę harował jak wół! Po co zajmować stanowisko w rządzie, jeśli człowiek 

nie miałby się przy tym wzbogacić?

- Dla dobra ojczyzny? - zasugerował Adam.

background image

- To ty powinieneś coś zrobić dla ojczyzny - odparował Walpole.

Zrozumienie przyszło szybko. - Masz na myśli szpiegowanie?

Widząc,  jak  Adamowi  wraca  rozsądek,  Walpole  nabrał  odwagi.  -  Na  Boga,  człowieku,  rusz  głową. 

Jeśli  nie  wezmę  rządów  w  swoje  ręce,  kto  to  zrobi?  Król  tylko  marzy  o  powrocie  do  Hanoweru,  do 

swoich  brzydkich  jak  noc  kochanek.  Torysi  są  w  kompletnym  rozkładzie,  a  moi  wrogowie  nie  mają 

wyraźnego  przywódcy.  Kiedy  pęknie  bańka  Kompanii  Południowej,  wybuchną  zamieszki.  Byłeś  w 

Londynie, widziałeś jak motłoch wzniecił bunt. Wiesz, że i tym razem powywracają powozy bogatych i 

obrabują każdy sklep stąd do Islington. - Żarliwy apel Walpole’a, choć niezupełnie bezinteresowny, nie 

tracił przez to nic na sile. Walpole miał rację i Adam doskonale zdawał sobie z tego sprawę. - Ten spisek 

może być moją przepustką do najważniejszego stanowiska w Anglii.

- Ale może też być mrzonką.

- Może też tak być - przyznał Walpole. - A wtedy wcale nie szpiegowałeś, nieprawdaż?

Na twarzy Adama pojawił się niesmak.

Walpole potraktował go jako zachętę i odezwał się przymilnie: - Zgódź się.

Adam  opuścił  głowę.  Nie  uśmiechało  mu  się  bycie  szpiegiem,  ale  czy  miał  wybór?  Kiedy  leżał 

umierający  na  statku  i  z  powodu  zakażenia  groziła  mu  amputacja  nogi,  był  pewien,  że  nigdy  już  nie 

zobaczy zielonych wybrzeży  Anglii.  Przysiągł sobie,  że  jeśli  Bóg pozwoli  mu  wrócić, ucałuje  ojczystą 

ziemię  i  zrobi  wszystko,  aby  pomóc  jej  w  potrzebie.  Wiedział  na  pewno,  że  Robert  jest  osobą,  która 

doprowadzi  Anglię  do  potęgi.  Spojrzał  więc  na  niego  przenikliwie  i  rzekł:  -  Dobrze,  będę  twoim 

szpiegiem.

background image

ROZDZIAŁ 4

- Tatku, puść mnie. - Szeleszcząc jedwabnym fartuszkiem zebranym wokół talii, Bronwyn próbowała 

wyszarpnąć rękę i uciec.

Hrabia nie zwracał na to uwagi; ciągnął ją za sobą po ogrodowych alejkach, prowadząc do gabinetu 

Adama. - Kochana, prędzej czy później będziesz musiała z nim porozmawiać - powiedział.  - „Miło mi 

pana poznać” w noc poślubną jest w bardzo złym guście.

- Mama się tym jakoś nie przejmuje - zaprotestowała Bronwyn.

-  Twoja  matka  to  wspaniała  kobieta,  ale  w  sprawach  serca  zimna  jak  ryba.  Jest  zbyt  praktyczna, 

rozumiesz. - Zatrzymał się na szerokim tarasie i poklepał ją po dłoni. - Zostaw to swojemu staruszkowi. Z 

moją pomocą wicehrabia jeszcze dziś wieczorem będzie ci jadł z ręki.

Spojrzała na otwarte okna pracowni i szepnęła: - Nie chcę, żeby jadł mi z ręki, ani nawet - zabrakło jej 

słów - pił z mojego kielicha.

- Pleciesz bzdury, moja panno. Oczywiście, że chcesz. Każda kobieta pragnie, by mąż świata poza nią 

nie widział,  a ty jesteś  jedyną z  moich córek, która  jest w stanie  tego dokonać  - huknął  tak  głośno,  że 

Bronwyn aż skuliła się ze strachu. - Nic ci nie ubędzie, jeśli z nim porozmawiasz.

Było  w  tym  trochę  racji,  ale  Bronwyn  nie  miała  ochoty  na  rozmowę  z  narzeczonym.  Przenikliwy 

wzrok Adama sprawiał, że czuła się jak trzpiotowata uczennica. Nie wiedzieć czemu miała poczucie, że 

albo  zaraz  zemdleje  ze  strachu,  albo  rzuci  mu  się  w  ramiona.  Jedno  i  drugie  było  jednakowo 

deprymujące. Najbezpieczniej  było  go unikać,  co  okazało się o tyle łatwe,  że  przez  te parę  tygodni jej 

pobytu nie zrobił nic, żeby się z nią zobaczyć.

A  teraz  jej  ojciec,  ten  wieczny  swat,  postanowił  za  wszelką  cenę  ich  do  siebie  zbliżyć. 

Wypielęgnowaną dłonią uszczypnął ją w policzek. - No już. Wyglądasz ślicznie.

Z miną skazańca Bronwyn weszła do pracowni.

Adam podniósł głowę znad papierów, które pracowicie zapisywał kolumnami liczb, i spojrzał na nich 

obojętnie. - Tak?

Hrabia pchnął córkę w kierunku fotela stojącego na wprost olbrzymiego biurka. Podszedł do barku, a 

ona  usiadła  i  splotła  nerwowo  dłonie,  zauważając,  że  ma  obgryzione  wszystkie paznokcie.  Dopiero  po 

chwili odważyła się podnieść wzrok na Adama. Jeśli nawet słyszał słowa ojca na tarasie, nie dawał tego 

po sobie poznać. To jednak o niczym nie świadczyło. Nigdy nie dawał po sobie poznać, co czuje, nigdy 

się z niczym nie zdradzał.

Hrabia  nalał  sobie  solidnego  drinka  i  odezwał  się:  -  Chciałem  cię  zapytać  o  datę  ślubu,  mój  drogi. 

Trzeba ją w końcu ustalić i rozpocząć wir zabaw.

Bronwyn zamknęła oczy. Ojciec zawsze brał byka za rogi.

Odpowiedź padła z tak bliska. - Tak szybko? Sądziłem, że potrzeba nam czasu, żeby się poznać, a ślub 

będzie, dajmy na to, w październiku.

- Rozsądny pomysł - powiedziała, otwierając oczy i szykując się do wstania.

Ciężka ręka ojca zatrzymała ją na miejscu. - To za długo - powiedział. - Czy nie lepiej wziąć ślub w 

lecie?

- Nie.

Bezceremonialna odmowa ani trochę nie zaniepokoiła hrabiego.

background image

- Kiedy kwitną róże...

- Nie - powtórzył Adam.

- Żona przywiozła suknię ślubną uszytą na miarę.

Adam rozsiadł się w fotelu i patrzył na niego badawczo.

- Zdaje mi się, że nudzi się pan w moim domu.

Na  twarzy  hrabiego  pojawiła  się  konsternacja.  -  Ależ  skąd!  To  jeden  z  najnowszych  i 

najwspanialszych domów w całym hrabstwie. Blisko stąd do Londynu, ale są też uroki wiejskiego życia. I 

ta urocza wioseczka z dziwacznym sklepikiem... - Gaynor uśmiechnął się łzawo i Adam spojrzał na niego 

z niedowierzaniem. - Fakt, trochę tu za spokojnie dla mnie i dla żony.

- A nie możecie wyjechać, dopóki nie odbędzie się ślub - wywnioskował Adam.

- Oczywiście, że nie. To się nie godzi.

-  Może  odrobina  grosza  osłodziłaby  tę  niedogodność.  -  Otworzywszy  szufladę,  Adam  wyjął  kartkę 

papieru i nabazgrał na niej kilka słów. - Proszę to dać Northrupowi, mojemu sekretarzowi. Wypisze panu 

czek. Wszystkie moje powozy są do państwa dyspozycji, proszę ich używać do woli. W czasie państwa 

nieobecności  moja  matka  będzie  pełnić  obowiązki  przyzwoitki.  Olivia,  jak  sądzę,  chętnie  zostanie  z 

siostrą.

Serce  podeszło  jej  do  gardła.  A  więc  ją  zatrzyma.  Miała  nadzieję,  że  poświęci  honor  i  unieważni 

umowę przedmałżeńską. Ale nie, nie wygląda na to. Ojca znała wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że z 

pewnością przyjmie pieniądze. Każdy pens dochodu z irlandzkich posiadłości prześlizgiwał mu się przez 

palce  tak  szybko  i  nieubłaganie  jak  piasek  w  klepsydrze.  Brak  pieniędzy  był  głównym  powodem,  dla 

którego chciał  przyspieszyć ceremonię,  tego była  pewna. Chciał pieniędzy od Adama,  pieniędzy,  które 

ten zgodził się za nią zapłacić.

Wziął kartkę do ręki i zaprotestował: - Nie mogę przyjąć tej pożyczki.

- Proszę traktować to jako prezent - nalegał Adam. - Lady Nora z pewnością ucieszy się z wycieczki 

do miasta.

Tak  jak  się  spodziewała  Bronwyn,  ojciec  schował  kwit.  Następnie  zmarszczył  czoło  i  zapytał:  -  To 

prawda, co mówił twój przyjaciel?

- Jaki przyjaciel?

-  Ten  cały  Walpole.  -  Hrabia  jednym  haustem  opróżnił  szklaneczkę  i  nalał  sobie  ponownie.  -  To 

prawda z tą giełdą? Jesteś najlepszy?

Adam milczał przez chwilę, a potem przyznał:

- Tak.

- Czy to nie haniebne? Zarabiać tyle pieniędzy?

Bronwyn jęknęła głucho. Nie mogli tego usłyszeć, a mimo to Adam spojrzał na nią surowo. Odniosła 

wrażenie, że temperatura w pokoju znacznie spadła.

- Nie tak haniebne jak bieda.

Hrabia zdawał się nie zauważać chłodu. 

- Całe szczęście, że należysz do starej szlacheckiej rodziny. Gdyby nie to, nie wiem, jak zniósłbyś taką 

hańbę. Zachowujesz się jak kupiec.

- Dziękuję za uwagi - mruknął Adam.

background image

- Po prostu siedź cicho - poradził hrabia. - Jeśli nie będziesz afiszować się z tym w towarzystwie, będą 

cię szanowali. Nie chciałbym, żeby mówiono, że moja córka wyszła za inteligentnego kupca.

- To byłoby upokarzające - zgodził się Adam cicho.

Bronwyn ponownie zamknęła oczy, marząc tylko o tym, by znaleźć się jak najdalej.

- Wkrótce zostanę twoim teściem, a ponieważ twój ojciec nie żyje, pomyślałem, że to ja powinienem 

dać ci dobrą radę. - Hrabia sączył alkohol, kiwając głową. - Sądziłem, że ci się przyda. Nie żebym to ja 

miał coś przeciwko twojej głowie do interesów. Chętnie nawet skorzystam z twej pomocy i nie będę tego 

uważał za plamę na honorze.

Adam obracał w palcach gęsie pióro. - Chętnie panu pomogę, ale wątpię, że Bridget...

Podniosła na niego wzrok.

- ...Bronwyn - poprawił się - zainteresuje nasza rozmowa.

Hrabia  opróżnił  szklaneczkę  i  spojrzał  z  ukosa  na  gospodarza.  -  Zdziwiłbyś  się,  jaka  z  niej  mądra 

panna.

Adam uniósł brew i popatrzył na nią badawczo. Bronwyn spuściła wzrok, życząc sobie w duchu, by 

ojciec  trzymał  język  za  zębami.  Skoro  uważał,  że  inteligencja  jest  gorszącą  cechą  u  mężczyzny,  jakie 

szaleństwo kazało mu sądzić, że jest pożądana u kobiety?

Adam wydawał się rozbawiony. - Wróciłem właśnie z Change Alley. Akcje nadal rosną jak szalone.

- Weszła już w życie ustawa o licencjach? - zapytał hrabia.

- Nie, dopiero 24 czerwca. - Wyglądało na to, że rozmowa się przeciągnie, zakorkował więc kałamarz. 

- Na samą wieść splajtowało kilka spółek. Właściciele zwinęli interes i odeszli bez protestów. Ale są też 

tacy,  którzy  mówią,  że  nie  dostosują  się  do  nakazu.  Inni  twierdzą,  że  ich  dotychczasowe  statuty  są 

legalne.

- Uda im się obalić ustawę? - zapytał hrabia.

Bronwyn zmarszczyła czoło. Kiedyż to jej roztrzepany ojciec poznał mechanizmy rządzące giełdą?

- Gdybym to wiedział, zarobiłbym mnóstwo pieniędzy, które tak pana krępują - odpowiedział kwaśno 

Adam. - Na początku nie wszyscy pewnie będą jej przestrzegać, ale kiedy już do tego dojdzie...

- To co? - Oczy hrabiego zapaliły się.

- Udziały spadną na łeb na szyję. - Aby to zilustrować, Adam upuścił przycisk na biurko. - Zmiażdżą 

każdego, kto będzie miał ich za dużo. Dojdzie do bankructw.

Przez  głowę Bronwyn przeszła  równie  dramatyczna,  co  odkrywcza  myśl. -  Zginą ludzie?  - zapytała 

odważnie.

Adam wydawał się zaskoczony. - Być może.

Ojciec poklepał ją po czubku peruki. - Tym akurat nie powinnaś zawracać sobie ślicznej główki.

Spojrzała  na Adama,  a ten  dostrzegł  błaganie  w  jej oczach.  -  Z pewnością  wybuchną zamieszki,  bo 

pospólstwu ciężko będzie pożegnać się z iluzją szybkich pieniędzy. A wtedy mogą zginąć ludzie.

- A jak jeszcze można zabić udziałami?

Adam podrapał się po skroni, jakby nie wierzył własnym uszom. - Interesujące sformułowanie: zabić 

udziałami. - Spojrzał na nią pytająco, ona jednak milczała. - Nie jestem pewien, ale sądzę, że dojdzie do 

samobójstw.

- Samobójstwa - powiedziała Bronwyn. - Zamieszki. Chyba już rozumiem.

background image

Jej ojciec, równie zdezorientowany co Adam, zapytał: - Co rozumiesz, mój skarbie?

Bronwyn  oprzytomniała  i  zagryzła  wargę.  -  Nic,  Tato.  Wicehrabia  wytłumaczył  mi  coś,  co  kiedyś 

usłyszałam i czego nie zrozumiałam.

Ojciec spojrzał na nią ze zdziwieniem, lecz zwrócił się do Adama: - Powinienem więc sprzedać akcje 

Kompanii?

- Zatem ma pan jakieś?

- Kupiłem przed przyjazdem tutaj. - Hrabia nie wdawał się w szczegóły.

- Za ile?

- Za trzysta.

Adam  skinął  z  zadowoleniem  głową.  -  Poradzi  pan  sobie.  Proszę  jeszcze  nie  sprzedawać.  Ostrzegę 

pana na czas.

-  Polegam  na  twoim  słowie.  Przyda  się  trochę  gotówki.  -  Hrabia  zrobił  krok  w  kierunku  drzwi.  -

Idziesz ze mną, mój skarbie?

Bronwyn spojrzała na Adama. Już miała wstać, kiedy przyszło jej do głowy, że musi potwierdzić swe 

przypuszczenia,  ponieważ  słowa  Henrietty  nie  dawały  jej  spokoju.  „Chce  zabić  kogoś  udziałami”  -

powiedziała dziewczyna. Chodziło o udziały w spółce? Rozsiadła się wygodniej. - Jeszcze nie, tatku.

Otworzył usta ze zdziwienia. Był tak zaszokowany jakby oświadczyła, że chce dobrowolnie wejść do 

jaskini lwa. Nie przyszło mu oczywiście do głowy, że zamierza omawiać finanse; rozpromienił się więc i 

powiedział: - Zuch dziewczynka.

Bronwyn poczuła się zażenowana ojcowskim przyzwoleniem, które gęsto jak smród skunksa unosił się 

w powietrzu.

Wyszedł  i  w  pokoju  zapanowała  cisza.  Rozejrzała  się  z  udawanym  zainteresowaniem.  -  Spory  ten 

gabinet.

Adam milczał.

-  A...  a  jakie  nowoczesne  meble.  -  Uniosła  do  góry  głowę.  - Dom  zaprojektowano  w  stylu 

palladyńskim,  prawda?  -  Nadal  żadnej  odpowiedzi;  Adam  przyglądał  jej  się,  nie  mrugając  nawet 

powieką. Poddała się. Rozmowy o niczym nigdy nie były jej specjalnością. Odchrząknęła i powróciła do 

tematu, który był  może  mniej  stosowny, ale o wiele bardziej interesujący.  - Tatko wydaje się strasznie 

przejęty giełdą. Wytłumaczyłby mi pan, na czym to wszystko polega?

Adam złączył dłonie. - A co chciałabyś wiedzieć?

Zadała pytanie, które pierwsze przyszło jej do głowy. - Skąd tatko ma pieniądze na inwestycje?

- Na początek musiał mieć trochę kapitału, innymi słowy, pieniędzy.

Zastanowiła się. Lichwiarz, bez wątpienia. - No tak.

-  Kompania  Południowa  pożycza  inwestorom  pieniądze  na  kupno  akcji,  zapewniając  sobie  przez  to 

napływ gotówki nawet od tych, którzy są zbyt biedni, by inwestować.

- A akcje to...?

-  Akcje,  inaczej  udziały,  to  świadectwo,  że  jest  się  współwłaścicielem  danej  spółki.  Uprawniają  do 

określonej części zysku.

Bronwyn zamrugała oczami. - A więc tatko wybrał się z gotówką na Change Alley, znalazł kogoś z 

Kompanii  Południowej,  powiedział,  że  chce  pożyczyć  trochę  pieniędzy  na  zakup  akcji.  Tamten  zabrał 

background image

pieniądze, dał ojcu kwity i jeśli Kompania osiągnie jakiś zysk, tatko również na tym zarobi.

Adam podniósł się z fotela. Opierając się na palcach, pochylił się nad biurkiem i spojrzał jej w twarz 

krokiem  człowieka,  który  odnalazł  złoto  tam,  gdzie  spodziewał  się  zwykłej  gliny.  -  Doskonale.  -

Odepchnął  od  biurka  ogromny  fotel  i  postawił  w  jego  miejscu  dwa  mniejsze  krzesła.  -  Chodź  tutaj  -

zarządził.

Spojrzała na niego z przerażeniem.

W pierwszej chwili poczuł zniecierpliwienie, potem rzekł już znacznie łagodniej: - Podejdź tu, proszę.

Bronwyn  podniosła  się  ostrożnie.  Biurko,  potężny  mebel  z  orzechowego  drewna,  lśniło  starannie 

wypolerowane.  Wydawało  się  tak  daleko,  że  była  pewna,  iż  potknie  się  o  frędzle  dywanu,  próbując  je 

obejść. Ale Adam czekał po drugiej stronie, a ona z jakiegoś powodu nie chciała, by miał ją za tchórza. 

Podeszła do niego drobnymi kroczkami, jak uczyła ją matka, a on odsunął krzesło. Usiadła. Wcisnął się 

obok, tak blisko, że stykały się ich kolana. Tak blisko, że czuła zapach mięty, który unosił się nad nim 

niczym irlandzka bryza.

Dziwny paraliż  ogarnął jej ciało. Uczepiła się kurczowo  wyrzeźbionych muszelek  zdobiących brzeg 

biurka, aż na dłoni powstały krwawe pręgi. Adam nie zrobił nic, by zmniejszyć jej skrępowanie. Na bok 

odrzucił surdut, na szyi nie miał krawata. Nie widziała go nigdy w takim stanie. Dotąd był zawsze staran-

nie  ubrany,  urzędowy  i  groźny.  Jedno  spojrzenie  na  jego  pierś  i  uświadomiła  sobie,  dlaczego  zawsze 

odsuwała  od  siebie  myśl,  jak  mógłby  wyglądać  w  małżeńskim  łożu.  Obszerna  koszula  z  miękkiego 

batystu nie była w stanie ukryć mięśni, a ręka, spoczywająca na oparciu jej krzesła dotykała niemal jej 

nagich  ramion.  Poczuła  promieniujące  od  niej  ciepło  i  wyprostowała  się,  podnosząc  plecy  z  oparcia.  -

Kredyt! - wykrzyknęła. - Nie wiem, na czym polega kredyt.

Ciemne oczy przyglądały się jej uważnie. - Tak jak większość mieszkańców tego kraju.

Dlaczego tak jej się przygląda? Czyżby się ubrudziła? A może znad górnej wargi odkleiła się muszka? 

Już wcześniej czuła się skrępowana, teraz ta niepewność stała się nie do zniesienia. Złapała za falbankę 

jedwabnego fartuszka i zaczęła skubać rąbek. - Jak się kupuje akcje na kredyt?

- Pożycza się sumę, która gwarantuje określoną ilość akcji.

Miała ochotę wyszorować twarz. 

- Tylko jak się na tym zarabia? Przecież gdyby się chciało sprzedać te akcje w biurze Kompanii, a one 

nie byłyby do końca spłacone...

- Trzeba  odsprzedać  je  innemu  inwestorowi,  jemu  zostawiając  dług,  a  samemu  inkasując  profit  -

wytłumaczył cierpliwie.

- Dlaczego inny inwestor miałby wykupić dług?

- Ponieważ sądzi...

- ...że cena akcji jeszcze wzrośnie - przerwała szybko - i że on też na tym zarobi.

Po  raz  pierwszy  od  chwili  jej  przyjazdu  do  tego  domu  uśmiechnął  się.  Uśmiechnął  się  do  niej.  Nie 

mogła złapać tchu. Zesztywniała. Mężczyzna, którego uważała za surowego, groźnego, istnego wampira 

z dziewiczych koszmarów, przemienił się nagle w zbója gotowego obrabować ją ze zdrowego rozsądku. 

Ich oczy się spotkały.

- Coś się stało?

Obniżył głos, a w miejsce uśmiechu, który tak jej się podobał, pojawiła się figlarna mina.

background image

- Nie, skądże znowu... Zastanawiałam się tylko, co się dzieje z akcjami. - Wokół jego ust widać było 

bruzdy,  które  pogłębiały  się,  kiedy  się  uśmiechał.  Szarpnęła  za  nitkę  i  lamówka  fartuszka  zaczęła  się 

pruć. - Czy Kompania posiada nieograniczoną ilość akcji?

- Nie.

- Aha, przez to jest na nie ciągły popyt - zgadła.

-  Kryje  się  w  tobie  więcej,  niż  by  się  wydawało  na  pierwszy  rzut  oka.  -  Niespodziewanie  dotknął 

palcem jej policzka, aż odskoczyła w tył. Opuścił leniwie powieki, jakby poznał jakiś sekret. - Nic ci nie 

zrobię. Chciałem się tylko dowiedzieć, czy twoja skóra jest tak miękka, jak wygląda.

Zmieszana tą uwagą, wzruszyła ramionami. - Skóra jak skóra. Taka sama jak każda inna.

- Nieprawda. Moja jest całkiem inna. - Uniósł w górę jej dłoń i przyłożył do swojej twarzy. - Widzisz? 

Wiatr i słona morska woda wygarbowały mija.

Chciała wyszarpnąć mu rękę, ale nie byłoby to zbyt mądre. Nie wiedzieć czemu, zależało jej na tym, 

by nie uważał jej za głupią gąskę. Siedziała jak na szpilkach, unikając jego wzroku, czując pod palcami 

ostry zarost. Została w pracowni, by mówić o akcjach, a tymczasem nie mogła skupić się na niczym poza 

jego twarzą.

- I przez te ciągłe wyjazdy do Londynu spaliło mnie słońce - wyszeptał.

- Ja też jestem opalona. - Wyswobodziła z uścisku dłoń i błysnęła zębami w uśmiechu.

- Nie masz nawet jednego piega. Twoja cera jest przejrzysta jak letni poranek.

Otworzyła  usta  ze  zdumienia,  ale  zreflektowała  się  szybko.  -  Kupujesz  akcje  bezpośrednio  od 

Kompanii czy też od innych inwestorów?

-  Kiedy  dyrektorzy  wystawiają  na  rynek  kolejną  partię,  Northrup  udaje  się  do  siedziby  Kompanii. 

Czternastego kwietnia na przykład kupił udziały w cenie trzystu funtów.

- Za sztukę?

- Za sztukę. Trzydziestego kwietnia za czterysta funtów - zamilkł. - Za sztukę.

Czyżby to było poczucie humoru? Dostrzegła błysk w jego oku i uśmiechnęła się nieśmiało. Wątłe i 

nieco szorstkie, ale jednak poczucie humoru. - Sprzedałeś już te akcje?

- Nie. Szczerze powiedziawszy, kupiłem więcej.

Uśmiechnęła się szerzej w nadziei, że sprowokuje go do jednego z tych oszałamiających uśmiechów. -

Skąd wiesz, kiedy sprzedawać?

- Kawiarnie na Change Alley są świetną kopalnią informacji, jeśli się tylko wie, czego słuchać. Jedni 

informatorzy są  bardziej  wiarygodni,  inni  mniej,  za  to  wszyscy  gotowi  są  sprzedać  wiedzę  za  uczciwe 

pieniądze. Trzeba umieć rozróżniać ziarna od plew.

Bronwyn miała tak przejętą minę, że cały rozjaśnił się w uśmiechu. - Jeśli ma głowę na karku, będzie 

wiedział, czego słuchać. Sprzedam, kiedy przyjdzie na to pora. Martwisz się o inwestycje ojca?

Objął ją ramieniem i ledwo mogła się skupić. - Nie wiedziałam nawet, że inwestował w akcje. Ojciec 

bywa dość lekkomyślny.

- Giełdowe szaleństwo ogarnęło cały kraj. Zdziwiłbym się, gdyby akurat jego ominęło.

Przyglądał jej się tak bacznie, aż pożałowała, że tyle mu zdradziła na temat ojca. Szarpnęła za prującą 

się lamówkę.

Nagle Adam zmienił temat. - Dlaczego tak się zdumiałaś, kiedy zauważyłem, że jesteś atrakcyjna?

background image

-  Atrakcyjna?  -  Nie  mogła  się  nadziwić,  że  wybrał  akurat  ten  przymiotnik.  -  Teraz  dopiero  mam 

powód do zdumienia. To, że według ciebie jestem atrakcyjna.

- Inni wielbiciele nie byli na tyle spostrzegawczy?

- Nie - zawahała się. Powinna powiedzieć, że nie miała innych wielbicieli? A może zapytać, czy on 

jest wielbicielem? Patrzyła, jak Adam bierze do ręki gęsie pióro, a kiedy ponownie odwrócił się do niej, 

powtórzyła stanowczo: - Nie. - Powiódł palcem po krawędzi, jakby sprawdzał ostrość, a ona chwyciła się 

kurczowo fartucha. Speszyła  się, słysząc trzask  rozdzierającego się jedwabiu  i  próbując to  zatuszować, 

zapytała: - To oznacza, że cały świat się bogaci?

- Chciałabyś zająć się interesami? - Czubkiem pióra dotknął jej szyi.

Poczuła, że pali ją skóra. Powiódł piórem wzdłuż obojczyka, a ją opuściły wszystkie siły. Nie chciało 

jej się mówić, ruszać, nawet oddychać.

-  Jeśli  chcesz  spekulować  na  giełdzie  -  pióro  powędrowało  w  dół,  w  kierunku  piersi  -  moja  pomoc 

może się okazać bardzo cenna.

Głośno przełknęła ślinę.

- Oczywiście za opłatą. - Druga ręka znalazła się na jej nagim ramieniu. - Płatną na żądanie. - Odrzucił 

na bok pióro i przysunął się bliżej. - Jakie masz duże oczy - wyszeptał. - I tak na mnie patrzysz...

- Nic z tego nie rozumiem - szepnęła.

-  Nie  oszukasz  mnie  już.  Wykazałaś  się  niezwykłą  inteligencją  jak  na  kobietę.  -  Szorstkimi  dłońmi 

gładził jej ramiona. - Teraz chcę całusa.

- Przecież uważasz, że jestem brzydka.

- Tak sądzisz?

- Jak to, przecież...

- Masz tak długie rzęsy, że muszą siecze sobą plątać. - Musnął palcami jej powieki.

Zamknęła  oczy  i  pozwoliła  się  objąć.  Dłonie  masowały  jej  łopatki  i  po  chwili  napięte  mięśnie 

rozluźniły się nieco. Całował kąciki jej ust, delektując się nimi jak rzadkim przysmakiem. - Czujesz się 

przy mnie skrępowana - szepnął. - Już wcześniej to zauważyłem.

Wypowiadając te słowa, muskał ustami jej wargi, aż końcu złożył na nich pocałunek. Zakręciło się jej

w głowie, poczuła, że brakuje jej powietrza. Rozchyliła wargi, a wtedy jego język wśliznął się do jej ust i 

dotknął  jej  języka.  Dziwne,  pomyślała.  Spięła  się,  ale  palce  podtrzymujące  podbródek  nie  pozwoliły 

ruszyć się jej z miejsca. Czyżby z niej drwił?

Chyba  nie,  raczej  ją  zachęcał.  Nieśmiało  wyszła  mu  naprzeciw,  wdając  się  z  nim  w  miniaturową 

bitwę. Przegrała, lecz mimo to czuła satysfakcję, satysfakcję z wzajemnej bliskości.

Zwinne  palce  znalazły  się  na  jej  piersiach  i  zaczęły  je  pieścić  przez  jedwab  stanika.  Gwałtownie 

otworzyła oczy i odepchnęła go.

Jego twarz znajdowała się zbyt blisko, oczy wydawały się nieprzeniknione, a brwi zlewały się w jedną 

pionową linię. Zbyt blisko były też usta, to narzędzie tortur i rozkoszy. Wciąż czuła jego smak, pamiętała 

kształt  idealnie  prostych  zębów.  Wciąż  czuła  jego  oddech,  jego  dłonie  na  swoim  ciele,  ogień  jego 

spojrzenia.

Nagle powróciła rzeczywistość.

Nabrała głęboko powietrza i zacisnęła palce wokół jego nadgarstka. - Puść mnie.

background image

On znów się uśmiechał. Nikt dotąd z takim wdziękiem nie próbował skruszyć jej oporu. Na moment 

dotknął jej piersi, po to, by jej udowodnić, że jest w stanie to zrobić, i opuścił rękę. - Oczy ci błyszczą -

powiedział.

Puść mnie - odrzekła stanowczo.

- Słyszałeś, draniu. - Stojący w drzwiach hrabia wyglądał jak żywy portret oburzonego angielskiego 

arystokraty. - Zostaw moją córkę w spokoju.

Bronwyn chciała wstać, ale masywne biurko blokowało jej ruch. Nie mogła odsunąć krzesła, a Adam 

zastawił przejście. I nie był to ten sam Adam, który spędził z nią ostatnie pół godziny, ale surowy pan 

tego domu, którego panicznie się bała.

On jednak nie wydawał się zmieszany. Spokojnie zapytał: - Hrabio, zapomniał pan czegoś?

- Tak, uwolnić córkę z twoich lubieżnych łap.

- Mamy się przecież pobrać.

- Są pewne granice przyzwoitości, a ty je przekroczyłeś - upierał się Gaynor.

- Przesada. - Adam strzepnął z rękawa niewidoczny pyłek. - Bronwyn nie może przecież powiedzieć 

„miło mi pana poznać” w naszą noc poślubną, nieprawdaż? To byłoby w bardzo złym guście.

Bronwyn jęknęła, kiedy Adam dokładnie powtórzył słowa ojca. On, który tak delikatnie całował ją i 

pieścił, słyszał każde słowo ich rozmowy na werandzie. Nie pocałował jej dlatego, że mu się podobała, 

albo że jej pożądał. Był wściekły. Wściekły za to niezdarne swatanie, wściekły o spiskowanie przeciwko 

niemu.

Tylko osoba tak spragniona miłości jak ona mogła się dać na to nabrać. Wstyd, niczym wielka fala, 

podniósł ją z krzesła. Odsunęła je gwałtownie od biurka, Adam chciał jej podać rękę, a wtedy jej łokieć 

uderzył  go  z  całej  siły  w  pierś.  Opadł  z  powrotem  na  krzesło,  a  ona  chwyciła  ręką  swój  fartuch  i 

powiedziała: - Nic się nie stało, tatku.

Hrabia postanowił  zakończyć swój dramatyczny  występ i  stał się ponownie zatroskanym irlandzkim 

ojcem. - Nie okłamuj swojego staruszka, kochanie. Ten człowiek cię całował.

- Wcale nie. Myślałam, że coś wpadło mi do oka. - Wydostała się zza biurka i przemaszerowała obok 

ojca. Odwróciła się w drzwiach. Trzymając w rękach odpruty od paska fartuch, spojrzała ostro na Adama. 

- Okazało się, że to nic takiego.

Wyszła.  Ojciec  patrzył  za  nią  przez  chwilę,  a  potem  spojrzał  na  Adama,  który  siedział  rozcierając 

pierś.  Niczym  pies  myśliwski  na  tropie,  hrabia  wysunął  głowę  w  przód,  lustrując  uważnie  twarz 

przyszłego zięcia. Nagle dał susa do przodu, z ręką wyciągniętą w stronę ust Adama. Ten gwałtownie się 

cofnął, lecz było za późno. - Aha! - powiedział hrabia.

- Aha? - wycedził Adam.

Gaynor odwrócił dłoń. Na wyprostowanym palcu wskazującym leżała aksamitna muszka w kształcie 

serca, którą Bronwyn przylepiała nad swoimi ustami.

background image

ROZDZIAŁ 5

-  Londyn  oszalał,  milordzie.  -  Northrup,  powracający  właśnie  z  Change  Alley,  zrzucił  niedbale 

płaszcz.  Adam  zacisnął  palce  na  aksamitnej  muszce.  Hrabia  wcisnął  mu  ją  w  dłoń  chwilę  wcześniej, 

przestrzegając przez niewłaściwym traktowaniem „jego ukochanej Bronwyn”. Wymaszerował następnie 

z gabinetu z miną obrażonego rodzica, ale w kącikach ust czaił się uśmieszek.

Adam nie mógł się nadziwić hrabiemu. Lubił tego rozrzutnego Irlandczyka i za żadne skarby nie mógł 

zrozumieć, dlaczego chce sprzedać swoją córkę - i to Gubioną, jak się wydawało - człowiekowi, którego 

nazwisko  było  synonimem  hańby.  Robert  Walpole  może  sobie  uważać,  że  reputacja  Rawsonów  jest 

nieskalana, lecz Adam i tak był pewny swego. Jego ojciec zbrukał rodowe nazwisko i nic nie mogło tego 

zmienić.

Northrup zdawał się nie zauważać roztargnienia swego pana. - Zupełnie jakby na wszystkich zstąpiło 

szaleństwo nocy świętojańskiej.

-  Powiadasz?  -  Adam  już  miał  wyrzucić  muszkę  do  kosza,  zawahał  się  jednak  w  ostatniej  chwili  i 

schował ją do szuflady. Jaka właściwie jest ta jego narzeczona? Przy pierwszym spotkaniu wydawała się 

tak zdenerwowana, że sądził, iż zerwie zaręczyny. Słyszał nawet, jak prosiła ojca, by nie zmuszał jej do 

rozmowy. Widział jej zrozpaczony wzrok, kiedy hrabia chciał ustalać datę ślubu.

Northrup  rzucił  nowy  kapelusz  na  płaszcz  i  zwrócił  się  do  Adama.  -  Kompania Południowa  oferuje 

pięćdziesiąt tysięcy akcji w cenie tysiąca funtów za sztukę.

Adam zagapił się na szufladę. Bronwyn nie jest wcale brzydka, pomyślał. Uważny obserwator mógł z 

łatwością dostrzec ładne, pełne usta, tak skore do uśmiechów i pocałunków. Jej oczy zdawały się mówić, 

że życie to poważna sprawa, a mimo to z humorem podchodziła do póz ojca czy przesadnej powagi jego 

samego.  I  niezależnie  od  panującej  mody  podobał  mu  się  złocisty  odcień  jej  skóry.  Nie  miała 

najmniejszego powodu czuć się skrępowana w jego towarzystwie.

- Milordzie?

Kto wie, może ta nerwowość wynikała z faktu, że zachował się wyjątkowo niezręcznie, kiedy zostali 

sobie przedstawieni. A może obawiała się małżeńskiego łoża? Może nic nie wie o jego ojcu i hańbie.

- Milordzie?

- Co? Ach tak. - Adam opadł na oparcie fotela. - Tysiąc funtów za sztukę? To więcej niż obecna cena 

rynkowa.

-  Dwadzieścia  pięć  procent  więcej  niż  cena  rynkowa  -  powiedział  Northrup.  -  Ale  na  korzystnych 

warunkach. Tylko dziesięć procent trzeba wyłożyć gotówką, resztę płaci się później w ratach.

- Tak jak sądziłem. - Adam powiódł palcem po ustach. Piekły go jeszcze, przypominając o pocałunku, 

który  miał  miejsce  zaledwie  kilka  chwil  temu.  Musiał  przyznać,  że  Bronwyn  wzbudzała  w  nim 

pożądanie,  a  może  nawet  coś  więcej. Mab  zawsze  narzekała, że  syn broni  się  przed  uczuciami i  miała 

rację. Tak  było  bezpieczniej  i  prościej;  wystarczająco  dużo  nacierpiał  się  w  życiu.  -  Czy wszystko  już 

sprzedane?

Chłopięca twarz Northrupa rozjaśniła się w uśmiechu. - Jeszcze nie, ale już niewiele zostało.

Entuzjazm w głosie sekretarza przywrócił Adama do rzeczywistości. - Kupiłeś jakieś akcje?

- Nie, panie - odpowiedział Northrup poważnie. - Postąpiłem zgodnie z pana poleceniem.

Adam zacisnął usta. - Chodziło mi o to, czy kupiłeś dla siebie?

background image

Northrup oblał się rumieńcem.

- Masz nowy płaszcz, prawda?

- Moja stara peleryna zupełnie się zniszczyła. - Słowa te padły dopiero po chwili i zabrzmiały niezbyt 

przekonująco.

Adam patrzył w zamyśleniu na sekretarza. - Praca u mnie obniżyła twoje loty, co?

- Ależ nie, panie. - Northrup pośpieszył z zapewnieniami. - Dużo się u pana nauczyłem.

Nie  dowierzając,  Adam  rzucił  ostro:  -  Może  powinieneś  pamiętać,  że  nie  jesteś  już  przyszłym 

markizem Tyne-Kelmport.

- Nigdy o tym nie zapominam - odpowiedział Northrup sztywno. - Ani nie skarżę się na mój los.

- To akurat przemawia na twoją korzyść. - Adam sięgnął po nóż i przyciął końcówkę gęsiego pióra. -

Chyba  rozumiem,  dlaczego  chcesz  inwestować  w  Kompanię  Południową.  Jeśli  sprzedasz  akcje  wtedy, 

kiedy ci powiem, sporo na tym zarobisz.

- Pracuję dla pana już dwa lata. Sporo się dowiedziałem o pańskich metodach i sądzę, że poradzę sobie 

sam.

Adam  nie  spuszczał  z  niego  wzroku.  Stojąc  z  rękami  opartymi  na  biodrach,  Northrup  starał  się 

wyglądać dojrzale i odważnie, oblizywał jednak nerwowo usta. - Robimy się niezależni, Northrup?

Spojrzenie  Adama  przypomniało  sekretarzowi,  gdzie  jego  miejsce.  -  Wybacz  moje  zuchwalstwo, 

panie.

-  Nie  czuję  się  urażony.  -  To  była  prawda.  Northrup  był  użyteczny,  ale  nic  ponadto.  Jeśli  chce 

roztrzaskać  się  na  skałach  wielkich  interesów,  to  jego  sprawa.  Adam  nie  czuł  się  za  niego 

odpowiedzialny,  czuł  jedynie  olbrzymią  irytację.  Sekretarz  był  wyjątkowo  pracowity,  rozumiał  cały 

system  i  zawsze  odgadywał  myśli  swego  pracodawcy.  Był  praktycznie  niezastąpiony.  Adam  wskazał 

palcem na stertę papierów leżących na biurku i powiedział: - Jeśli jesteś gotów, zabierzmy się do pracy.

Northrup  rozejrzał  się  po  gabinecie,  szukając  swego  krzesła.  Zdziwił  się,  odnajdując  je  obok  fotela 

Adama  i  zmarszczył  brew.  Przeniósł  je  na  właściwe  miejsce  i  uśmiechnął  się  szeroko.  -  Ach,  lady 

Bronwyn tu była.

- Skąd wiesz? - Adam aż podskoczył.

Northrup strzepał z siedzenia jedwabne nitki. - Psuła kolejny wachlarz?

-  Nie,  tym razem...  to  był  fartuszek,  czy  coś  podobnego.  Jeden  z  tych drobiazgów,  którymi  kobiety 

zwykle  się  obwieszają.  -  Spojrzał  uważnie  na  Northrupa.  Ciekawe,  co  jego  sekretarz  wie  na  temat 

Bronwyn.  Ogarnęła  go  dziwna  ciekawość,  zapragnął  dowiedzieć  się  więcej  o  narzeczonej.  Ale  czy 

powinien  mówić  o  tym  z  tym  młodzieńcem?  Czy  istnieją  reguły,  według  których  prowadzi  się  takie 

rozmowy?  Northrup  z  pewnością  znał  odpowiedź.  Adamowi  obce  były  zawiłości  etykiety panującej  w 

wyższych sferach, zapytał więc niepewnie: 

- Często jej się to zdarza? Często psuje wachlarze?

Northrup roześmiał się. 

- Nie zauważył pan? Kiedy jest zdenerwowana, czyli prawie zawsze w towarzystwie.

- Nie miała ze sobą wachlarza - zauważył Adam z typową dla siebie skrupulatnością.

- Jeśli nie ma nic pod ręką, obgryza paznokcie. Mówiła mi, że matka ją za to strofuje.

- Mówiła ci? - Adam nie mógł powstrzymać dziwienia.

background image

- To taka sympatyczna młoda dama. Trochę pogawędziliśmy. - Northrup odkorkował kałamarz. - Ma 

pan jakieś listy do wysłania, sir?

-  Mam  tu  trochę  liczb,  które  trzeba  przepisać  i  sprawdzić.  -  Szukając  właściwej  kartki  w  stosie 

papierów leżących na biurku, odezwał się jeszcze: - Racja, widziałeś ją kiedyś na dworze, prawda?

- Lady Bronwyn? Bardzo krótko, milordzie. - Gotów do pracy, Northrup uniósł w górę gęsie pióro.

Adam wydawał się poruszony. - Oboje jesteście chyba w tym samym wieku?

- Tak, milordzie.

Adam  gapił  się  na  kartkę,  którą  trzymał  w  rękach,  aż  w  końcu  liczby  nabrały  jakiegoś  sensu.  -  O, 

znalazłem.

Northrup wziął od niego pismo.

- Nie jest tak brzydka, jakby się wydawało na pierwszy rzut oka.

Northrup spojrzał na niego ze zdumieniem. - Milordzie?

Adam uświadomił sobie, że musiało to zabrzmieć wyjątkowo niemądrze. - Chciałem tylko powiedzieć, 

że lady Bronwyn ma śliczne oczy.

- Całkowicie  się zgadzam.  - Northrup  na  próżno  czekał,  aż  jego pan  powie  coś jeszcze,  i  wrócił  do 

pracy.

Adam  patrzył  z  zamyśleniem  na  ogród  rozpościerający  się  za  oknem.  Słowa  sekretarza  dotarły  do 

niego dopiero po chwili. - Powiadasz, że się zgadzasz?

Pióro sunęło po papierze, wydając skrzypiący dźwięk. - Tak, milordzie. Podoba mi się też jej uśmiech. 

Ma dołeczki w policzkach.

- Jeden dołeczek - poprawił Adam. - W lewym policzku.

- Ach tak... Rachunki są w porządku. - Northrup zwrócił mu kartkę.

- Pododawaj jeszcze to, bardzo cię proszę. - Adam rzucił sekretarzowi następną. Bębniąc paznokciami 

o  blat  biurka,  powiedział  z  troską  w  głosie:  -  Jeśli  nie  będzie  ostrożna,  uzyska  opinię  wykształconej 

kobiety.

- Okropność. - Northrup aż się wzdrygnął. - Nie ma nic gorszego niż uczona kobieta.

- Ach, to nic strasznego - zaoponował szybko Adam, po czym zreflektował się. Broni Bronwyn, którą 

dotąd tak źle traktował. Niedowierzający wzrok sekretarza kazał mu dodać: - Przynajmniej można z nią 

porozmawiać.

Northrup  przestał  udawać,  że  jest  zajęty  pracą.  -  Lady  Bronwyn?  Tak,  zawsze  dobrze  mi  się  z  nią 

rozmawiało. Jest jedną z najsympatyczniejszych kobiet, jakie znam.

- Najsympatyczniejszych? Nic mi o tym nie wiadomo.

- Unikał jej pan od początku, więc skąd miałby pan wiedzieć - stwierdził Northrup.

- Robisz się zuchwały, Northrup.

Northrup nie miał zamiaru przepraszać i Adam uśmiechnął się z uznaniem. - Masz oczywiście rację. 

Dąsałem się jak osioł, który nie potrafi obrócić niesprzyjających okoliczności na swoją korzyść, a wszak 

to  umiejętność,  którą  zawsze  się  szczyciłem.  Ale  to  się  zmieni.  Od  teraz  będę  zalecał  się  do  lady 

Bronwyn z całą wytwornością, jakiej mogłaby sobie życzyć każda kobieta.

- Bardzo się cieszę - powiedział Northrup ciepło. - Lady Bronwyn zasługuje na odrobinę podziwu, w 

którym pławią się jej siostry.

background image

- Właśnie.

- Jest warta więcej niż wszystkie razem wzięte.

- Nawet Olivia? - drażnił się Adam, świadomy faktu, że sekretarz padł ofiarą strzały Kupidyna, gdy 

tylko ujrzał doskonale piękną Olivię.

Northrup skrzywił się. - Olivia jest piękna. Pewnie najpiękniejsza ze wszystkich Syren Irlandii.

- Zauważyłem, że wpadła ci w oko.

- To tylko podziw, nic więcej - bronił się sekretarz. - Zamieszkuje świat marzeń, całkiem odległy od 

codziennego życia.

- Jest jak delikatne naczynie - powiedział Adam. - Zbyt kruche, by go używać.

- To prawda. Stąpa dziesięć centymetrów nad ziemią i na tym świecie nie byłoby z niej wiele pożytku. 

Rozumie pan, milordzie?

- Tak, tak. - Myśli Adama poszybowały znów w stronę Bronwyn. Przejechał piórem po swojej dłoni. 

Podobało jej się, kiedy dotykał nim jej skóry. Czuła rozkosz, gdy ją pieścił, a kiedy ją pocałował, oczy jej 

złagodniały  i  zasnuły  się  mgłą.  Zachowywała  się  tak,  jakby  nikt  jej  wcześniej  nie  całował.  Spojrzał 

groźnie  na  Northrupa.  Z  pewnością  jakiś  młody  bubek  umizgiwał  się  do  niej  na  dworze.  Miała  już 

przecież dwadzieścia dwa lata.

- Jaką miała reputację na dworze? - powiedział ostro.

- Olivia?

- Nie, Bronwyn!

Northrup  potrząsnął  głową  w  oszołomieniu.  -  Lady  Bronwyn spędziła  tam  zaledwie  kilka  dni  przed 

ślubem swojej siostry. Nie miała żadnej reputacji. Niewiele osób wiedziało, kim jest.

Adam rozchmurzył się. - Wyglądała tak samo jak teraz?

- Ależ nie. Była niezdarna jak wyrośnięte dziecko. Podczas ślubu potknęła się o tren własnej sukni i 

upuściła obrączkę siostry. - Na twarzy sekretarza pojawił się grymas. - Uparła się, by swoim łamanym 

niemieckim rozmawiać z królem Jerzym. Był zachwycony.

Adam zasłonił oczy. - Podszczypywał ją?

- Gorzej. Przedstawił ją Maypole.

- Swojej kochance?

-  Wszyscy  o  tym  z  pewnością  zapomnieli  -  pocieszył  go  Northrup.  -  Tak  jak  zapomnieli  o  jej 

ekscytacji średniowiecznym irlandzkim manuskryptem, znajdującym się w katedrze.

- O ekscytacji? Przesadzasz - powiedział Adam drwiąco.

Na twarzy Northrupa malowała się powaga. - Potrafiła go przeczytać, milordzie.

Adam odłożył pióro. - Przeczytać? To nie był po łacinie?

- Częściowo po łacinie, a częściowo - Northrup zrobił dziwną minę - w tym innym, irlandzkim języku.

-  Po  celtycku?  Gdzież  mogła  się  tego  nauczyć?  -  Adam  nie  mógł  opanować  zdziwienia.  -  Jedynie 

chłopi w Irlandii mówią tym językiem. A ona jest przecież córką szlachcica.

- Powiedziała, że zakonnice ją nauczyły.

- Zakonnice? - Adam zaniepokoił się. - Nie jest chyba ukrytą papistką?

- Nie, milordzie. Gdyby tak było, ostrzegłbym pana. Może pan liczyć na moją lojalność - powiedział 

Northrup. - Twierdzi, że posyłano ją do klasztoru, by uczyła się haftu.

background image

- Niedobrze - Adam potrząsnął głową. - Zakonnice mogły jej wpoić niewłaściwe poglądy.

-  Podobno  tak  się  nie  stało,  przynajmniej  nie  przez  zakonnice.  Niemniej  jednak  twierdzi,  że 

guwernantka nauczyła ją łaciny.

Adam ponownie się zdenerwował. - Co też tej babie przyszło do głowy uczyć inną kobietę łaciny!?

-  Musi  pan  już  o  to  zapytać  lady  Bronwyn  -  powiedział  znacząco  Northrup.  -  Podczas  jednej  z 

waszych czułych rozmów w cztery oczy.

Adam  nie  przejął  się  aluzją,  że  potrzebuje  rad  w  sprawach  serca.  -  Inni  mężczyźni  zalecają  się  do 

kobiet. Z pewnością i ja potrafię.

- Kwiaty - zasugerował Northrup. - Drobne prezenty. Pełne podziwu spojrzenia. I prowadząc do stołu, 

proszę objąć ją w talii.

- Wiem, co mam robić - powiedział Adam poirytowanym tonem. - Będę wyjątkowo subtelny.

*

-  Przepraszam  -  powiedziała  Bronwyn,  jeszcze  zanim  wino  wielką  czerwoną  falą  rozlało  się  po 

koronkowym obrusie, którym przykryty był stół. Próbowała złapać toczący się kryształowy kielich, ale 

ten spadł ze stołu i roztrzaskał się w drobny mak. Na pięknym chińskim dywanie wykwitła wielka plama 

i Bronwyn powtórzyła: - Przepraszam.

Lokaj rzucił się, by posprzątać, a Mab powiedziała pocieszająco: - Drobiazg. Panowie, których Adam 

nazywa swoimi przyjaciółmi, w ciągu jednego wieczoru tłuką więcej kieliszków, niż ty podczas całego 

swojego pobytu.

Może,  ale  niewiele  więcej.  Bronwyn  słyszała  niemal,  jak  Adam  wypowiada  te  słowa  w  myślach. 

Unikała jego wzroku i czuła na sobie karcące spojrzenie lady Nory. Fiołkowe oczy, tak uporczywie w nią 

wpatrzone, mówiły jej, że powinna odpokutować tak karygodną niezręczność.

Niestety, Bronwyn nic nie mogła na to poradzić.

Od popołudnia w gabinecie Adam traktował ją z galanterią, która burzyła całe jej opanowanie.

Sądziła, że jest na niego wściekła. Takie traktowanie z pewnością zasługiwało na gniew. Bawił się jej 

uczuciami, a to nie wróżyło dobrze małżeństwu. Nie wróżyło dobrze jej samej.

Musiała  jednak  przyznać,  że  pocałunek  nie  miał  gorzkiego  smaku,  a  w  atencjach  nie  czuć  było 

lekceważenia. Zachowywał się jak mężczyzna zalecający się do dziewczyny, chociaż te zaloty były nieco 

staroświeckie.  Nie  miał  pojęcia  o  wyrafinowanej  sztuce  uwodzenia,  o  lekkim  jak  mgiełka  flircie. 

Pocałował  jej  dłoń,  z  trudem  odrywając  od  niej  usta.  Prowadząc  do  stołu,  objął  ją  w  talii  z  takim 

wigorem, że ręka omal nie wypaliła dziury w materiale sukni. Wręczył jej kwiat z takim żarem, że ten 

zaraz zwiądł w jej dłoni.

Nie była pewna, co ją bardziej przeraża - to, że chce się na niej zemścić, czy też to, że może tak nie 

jest.  Nawet  teraz  patrzył  na  nią  z  taką  koncentracją,  że  miała  wrażenie,  iż  peruka  stanie  jej  w 

płomieniach.

-  Wieśniacy  zaprosili  mnie  na  obchody  nocy  świętojańskiej  w  wiosce.  Mam  nadzieję,  że  Bronwyn 

zechce mi  towarzyszyć.  -  Słowa,  choć  oficjalne,  wypowiedziane  zostały  tonem  zdradzającym  znacznie 

cieplejsze uczucia.

Hrabia przejrzał Adama na wylot. - To chyba pogańskie święto? - ciągnął hrabia.

Adam uniósł brew, uśmiechając się bez wyrazu.

background image

- Z pewnością będzie to ciekawe przeżycie dla całej rodziny. Dziękujemy za zaproszenie.

Bronwyn  uśmiechnęła  się  do  niego  z  wdzięcznością,  ale  lady  Nora  zawołała:  -  Niemożliwe! 

Obiecaliśmy lady Hogarth, że wpadniemy na jej przyjęcie!

- Trudno, kochanie. Lady Hogarth będzie musiała się bez nas obyć.

- Ależ kochanie - wdzięczyła się lady Nora, choć widać było, że nie ma zamiaru ustąpić - lady Hogarth 

jest jedną z moich najlepszych przyjaciółek, poza tym liczy na nas. Nasze córki tam będą. Lady Hogarth 

zapowiedziała już przybycie Syren Irlandii całemu towarzystwu.

-  Najpiękniejsze  kobiety  Londynu,  i  to  na  jednym  przyjęciu  -  Gaynor  wypiął  dumnie  pierś.  -  Nie 

możemy tego przegapić.

Bronwyn zatrzasnęła gwałtownie puzderko, znajdujące się w kieszeni. Słowa ojca, wykluczające ją z 

towarzystwa  Syren  dotykały  tak  starej  rany,  że  niemal  tego  nie  zauważała.  Ale  bała  się  zostać  sama  z 

Adamem, o czym hrabia doskonale wiedział. - Tatku - zaprotestowała.

Wzruszył tylko ramionami. - Będziesz się dobrze bawić. Może Olivia zechce ci towarzyszyć.

Olivia, schowana głęboko w fotelu, aż pisnęła że strachu. Bronwyn opadła z powrotem na kanapę. Cóż 

ten  jej  szalony  ojciec  znów  wymyślił?  Adam  zaledwie  wzbudzał  obawę  u  Bronwyn,  Olivię  za  to 

całkowicie przerażał.

-  Więc  jakie  to  rozrywki  czekają  na  moje  córki?  -  zapytał  hrabia,  chcąc  okazać  zainteresowanie. -

Wieśniacy szykują huczną zabawę?

- Nie mam pojęcia. Kupiłem ten majątek zaledwie dwa lata temu.

-  Racja.  -  Hrabia  wyciągnął  długą,  zakrzywioną  fajkę.  -  Posiadłość  należała  wcześniej  do  lorda 

Wilde’a i jego rodziny. Stracił ją, bo fortuna się od niego odwróciła, prawda?

-  Głupiec  sądził,  że  finanse  to  coś,  czym  powinni  się  zajmować  tylko  kupcy.  -  Usta  Adama 

wykrzywiły  się  w  pogardliwym  uśmiechu.  -  A  tu  się  okazało,  że  brak  głowy  do  interesów  może 

zrujnować nawet szlachecką rodzinę.

Hrabia zaoponował, grzebiąc w kapciuchu na tytoń. - Trzeba czasem okazać trochę wyrozumiałości.

- Dla mnie nikt jej nie miał - odrzekł chłodno Adam.

-  Jak  to?  Mimo  haniebnych  postępków  ojca  zachowałeś  tytuł. -  Hrabia  machnął  nerwowo  ręką.  -  Z 

pewnością się zgodzisz, że elity tego kraju powinno się chronić za wszelką cenę.

- Niby dlaczego?

Bronwyn,  która  nie  rozumiała  tej  wymiany  zdań,  przyglądała  się  Adamowi  szeroko  otwartymi 

oczyma.  Jaką  tajemnicę  kryje  jego  pochodzenie?  Kiedy  rodzice  powiedzieli  jej  o  zaręczynach, 

wspomnieli  tylko  że  jest  wicehrabią,  pochodzącym  z  dobrej,  szlacheckiej  rodziny.  Najwidoczniej  nie 

powiedzieli całej prawdy, bo jego pogarda dla poprzednich właścicieli majątku mówiła sama za siebie.

Hrabia nasypał tytoniu do fajki i ubił go srebrnym ubijakiem. - Szlachta to żywe memento wspaniałej 

przeszłości Anglii.

-  Przyszłość  Anglii  jest  znacznie  ciekawsza  niż  przeszłość.  -  Adam  skinął  ręką  na  lokaja.  -  Nawet 

szlachta powinna sobie sama radzić. Wygrywać powinni tylko najlepsi.

Gaynor upuścił kapciuch z tytoniem. - Mój Boże, wtedy dopiero byłby chaos.

Do rozmowy wtrąciła się Mab:  - Chaos to  zbyt mocne słowo, drogi hrabio.  Mój  syn przebył  drogę, 

jaką niewielu jest sobie w stanie wyobrazić. Wydźwignął się z najczarniejszych otchłani biedy, i to tylko 

background image

dzięki własnemu sprytowi i uśmiechowi fortuny.

-  Mab  -  przerwał  jej  Adam.  -  Moja  ponura  przeszłość  jest  jeszcze  mniej  ciekawa  niż  potężna 

przeszłość Anglii.

Bronwyn  nie  mogła  się  z  tym  zgodzić.  Koniecznie  chciała  poznać  szczegóły,  ale  Adam  zawołał  na 

lokaja. - Poproś służącą, by sprzątnęła tytoń i pozbieraj resztę szkła. Hrabia potrzebuje krzesiwa. - Lokaj 

wybiegł z pokoju, a Adam mówił dalej: - Dom kazałem wybudować w zeszłe lato. Wprowadziliśmy się 

tu na Boże Narodzenie.

Bronwyn nachyliła się i dotknęła dłoni siostry. Ta skinęła głową i dziewczęta wstały. - Pójdziemy już -

obwieściła Bronwyn.

Adam wstał i natychmiast znalazł się przy niej. Podniósł jej dłoń do pocałunku i w jakiś sposób jego 

usta  odnalazły  nadgarstek.  Poczuł  jej  puls  -  nieregularny,  szybki  i  spojrzał  Bronwyn  prosto  w  oczy. 

Oblała się rumieńcem aż po czubki palców.

- Cieszę się na tę noc świętojańską bardziej niż na cokolwiek w życiu - wyszeptał. Wybełkotała coś w 

odpowiedzi, a on zwrócił się z uśmiechem do Olivii. - Spędzisz z nami miły wieczór. - Łagodność, z jaką 

traktował Olivię, kontrastowała z gwałtownym zachowaniem w stosunku do Bronwyn.

Olivia nie odczuła różnicy. Wybiegła szybko z pokoju, jakby jego męskość napawała ją przerażeniem. 

Bronwyn odczuwała to samo, ale mimo to irytowało ją zachowanie siostry.

Pobiegła za Olivia i chwyciła ją za łokieć. - Olivio, przestań uciekać jak wystraszony królik. On nic ci 

nie zrobi.

Olivia chwyciła kurczowo jej dłoń. - Tak mnie przeraża, Bronwyn. Patrzy na ciebie, jakby cię zaraz 

miał pożreć.

- To fakt. Przełknął jakoś rozczarowanie brzydką narzeczoną i okazuje mi wiele względów. - Była to 

prawda.  Nie  powinna  się  chyba  skarżyć  z  powodu  nadmiaru  zainteresowania.  Wtem,  zupełnie 

niespodziewanie,  przyszła  jej  na  myśl  Rachelle  i  jej  salon.  -  Czasem  wydaje  mi  się,  że  życie  byłoby 

znacznie prostsze, gdybym nie musiała zajmować się tymi bzdurami. Gdyby nie było żadnych mężczyzn, 

zawracających mi głowę swymi humorami. Gdybym mogła żyć, tak jak mi się podoba i nie martwić się, 

co na to powiedzą inni.

- Ja też o niczym innym nie marzę. - Olivia wyjrzała na korytarz, zerkając lękliwie na otwarte drzwi 

salonu. Następnie przyciągnęła do siebie Bronwyn i powiedziała oskarżycielskim tonem: - Mówiłaś, że 

cię pocałował.

- Mężczyźni powinni całować swoje narzeczone.

Olivia wzdrygnęła się wchodząc powoli po schodach. - Ich zwierzęce instynkty prowadzą do jeszcze 

gorszych rzeczy.

Bronwyn wyprzedziła ją szybko i zagrodziła drogę. - A co tobie o tym wiadomo?

- Siostra Maria Teresa powiedziała mi o wszystkim. - Olivia założyła ręce.

- Siostra Maria Teresa? - Bronwyn osłupiała. - To było wieki temu!

- Zapamiętałam - powiedziała Olivia sztywno.

Bronwyn  odsunęła  się  i  przepuściła  siostrę.  -  Więc  musisz  chronić  mnie  przed  tymi  instynktami 

podczas nocy świętojańskiej.

Olivia złapała za klamkę swojego pokoju. - Przykro mi, ale ja się nigdzie nie wybieram.

background image

- Co to znaczy?! Tata powiedział...

- Doskonale pamiętam, co powiedział. Powiedział, że noc świętojańska to przykrywka dla pogańskich 

obrzędów.  -  Olivia  przekroczyła  próg  i  już  miała  zatrzasnąć  drzwi  przed  nosem  starszej  siostry.  -  Nie 

będę plugawić swojej duszy obecnością przy pogańskich obrzędach.

Bronwyn pchnęła z całej siły drzwi i znalazła się w środku. - Tatko wcale tak nie powiedział. Gdzie 

usłyszałaś coś takiego?

- Siostra Maria Teresa kazała mi uważać, bo szatan próbuje odzyskać stracone obrzędy, maskując je 

jako chrześcijańskie dni różnych świętych.

Bronwyn  położyła  ręce  na  ramionach  siostry  i  mocno  nią  potrząsnęła.  -  Ostrożnie.  Pochodzimy  z 

Irlandii, należymy do kościoła anglikańskiego i jeśli ktoś się dowie, że żywimy propapieskie sympatie, 

będziemy wyklęci.

Olivia  walczyła  ze  łzami.  -  Wiem.  -  W  jej  ogromnych,  niebieskich  oczach  widać  było  błaganie.  -

Wiem, że chciałabyś, żebym z tobą poszła, ale gdybym to zrobiła, moja dusza byłaby zgubiona,

- A co ze mną? Moja dusza się nie liczy?

- Ty również nie powinnaś iść.

Bronwyn ogarnęło wzburzenie. - Nie mogę mu odmówić.

- A jeśli ta kreatura znów spróbuje cię pocałować? - Olivia powiedziała to tak, jakby ta myśl nigdy nie 

powstała w głowie Bronwyn. - Co wtedy zrobisz?

-  Poprzedni  pocałunek  zniosłam  bardzo  dobrze  -  przyznała  Bronwyn.  -  Tak  dobrze,  że  z  moich 

podwiązek niemal się dymiło.

- Bronwyn!

Unikając  zaszokowanego  wzroku  siostry,  Bronwyn  wpatrywała  się  w  czubek  swojego  buta.  -  Cóż, 

taka jest prawda.

- Och, Bronwyn, jakie to straszne. - Olivia opadła na krzesło. - Nie kochasz go chyba, prawda?

- Nie mam pojęcia. - Zamachała rękoma. - Wiem tylko, że lubię, kiedy mnie całuje. Czasem, kiedy na 

mnie patrzy, czuję, jak ściska mnie w dołku.

- Ze strachu? - zasugerowała Olivia.

- Chyba nie. To coś jak...  - Bronwyn spojrzała  w pozbawione wyrazu oczy siostry. - To nic złego  -

dodała po chwili.

Olivia chwyciła się za głowę i powiedziała ponuro: - Kochasz go.

- Od razu kocham, takie mocne słowo. Pewnie to tylko chwilowe zauroczenie.

Usta Olivii zacisnęły się w wąską kreskę. - Pomyśl o mamie. Nie chcesz chyba skończyć tak jak ona, 

prawda?

- Tata ją kocha - odpowiedziała Bronwyn. Wyrzut w słowach Olivii sprawiał, że zaczęła martwić się o 

swój zdrowy rozsądek. Nie podobało jej się to.

- I ona kocha jego. A ze swoją urodą mogła poślubić każdego.

Bronwyn zaczęła go bronić. - Ojciec nie jest taki zły.

- Oczywiście, że nie jest. Nigdy tylko nie ma pieniędzy, jest bardziej Irlandczykiem niż Anglikiem i

zawsze słucha głosu swojego serca. - Olivia wyliczała na palcach wady ojca. - To mama musiała stać się 

głową tego domu, a wiesz przecież, że się do tego nie nadaje.

background image

- To prawda - zgodziła się Bronwyn.

- Mogłaby teraz żyć w luksusach, a nie być zdana na łaskę narzeczonego własnej córki.

- Nie jest aż tak źle.

- Wpiera wszystkim, że mieszka tutaj ze względu na prośbę Adama, podczas gdy prawda jest taka, że 

nie stać jej na utrzymanie domu w Londynie. - Olivia zacisnęła pięści. - Mogłaby być księżną.

- Wiem - zgodziła się żałośnie Bronwyn.

- I co dało jej to poświęcenie? Tata wciąż ugania się za innymi kobietami. Ona o tym wie i za każdym 

razem ma złamane serce.

Bronwyn wzruszyła ramionami. Los matki nie był jej obojętny, ale czuła się wyjątkowo niezręcznie. -

Pamiętasz,  jak  Holly zakochała  się  w  swoim  narzeczonym?  -  ciągnęła  dalej  Olivia.  -  Pobrali  się  i  byli 

nieprzytomnie szczęśliwi aż do chwili, kiedy jego uwagę przykuła inna ładna buzia. A potem następna i 

następna...

- Nie musisz tak tego rozpamiętywać.

- A biedna Holly wciąż go kocha i wypłakuje oczy za każdym razem, kiedy on znajduje sobie nową 

kochankę.

- Ja nie mogłabym kochać kogoś takiego - powiedziała Bronwyn z emfazą.

Olivia  zaśmiała  się  histerycznie.  -  Kobiety  z  naszej  rodziny  nie  mają  wyboru.  Poza  Holly  żadna  z 

naszych sióstr nie kocha, bo żadna nie spotkała właściwego mężczyzny. Ale jeśli któraś z sióstr Edana 

odda komuś serce, to na zawsze. Bez względu na to, co by ten mężczyzna zrobił.

Bronwyn nie podobała się pewność siostry.

-  Mama  jest  piękna.  Holly  jest  piękna.  Skoro  obydwu  nie  udało  się  utrzymać  serca  ukochanego  to 

dlaczego sądzisz, że akurat tobie się uda? Co gorsza, Adam jest najprzystojniejszy ze wszystkich mężów.

- Zauważyłaś? - zapytała Bronwyn sucho.

Olivia wstała i objęła siostrę. - Wiesz, że cię bardzo kocham, ale z twoim wyglądem nie zatrzymasz go 

przy sobie. W jego spojrzeniu jest taki ogień, że kobiety z pewnością same rzucają mu się do stóp. Jeśli 

kochasz wicehrabiego Rawsonu, przygotuj się na to, że złamie ci serce.

Słowa  Olivii  wytrąciły  Bronwyn  z  i  tak  niepewnej  równowagi.  Mimo  to  skorzystała  z  okazji,  by 

oznajmić: - Dlatego właśnie musisz mi jutro towarzyszyć.

- Nie - Olivia potrząsnęła głową. - Nie ma mowy.

- A właśnie że tak.

- A właśnie że nie.

background image

ROZDZIAŁ 6

-  Olivia  nie  chciała  jechać.  -  Rozłożywszy  fałdy  sukni  z  żółtej  tafty,  które  zasłoniły  nogi  Adama  i 

zwisały  jeszcze  po  bokach,  Bronwyn  rozsiadła  się  wygodnie  na  siedzeniu  powozu,  toczącego  się  po 

wyboistej wiejskiej drodze.

- Jest taka delikatna, prawda? - Zachodzące słońce, jakby oczarowane magnetyzmem Adama, pieściło 

jego głowę i zapoznawało się z rysami twarzy.

Bronwyn  aż  świerzbiły  palce,  tak  chciała  dotknąć  złotych  iskierek  mieniących  się  w  jego  czarnych 

włosach.  -  Nie  jestem  pewna,  czy  to  właściwe  określenie.  -  Wciąż  poirytowana  tchórzostwem  siostry, 

Bronwyn starała się przybrać łagodny ton głosu. Spojrzenie rzucone z ukosa mówiło, że raczej jej się to 

nie udało.

- Bolała ją głowa?

Bronwyn  spojrzała  na  swój  kciuk.  Paznokieć  urósł  do  zadowalającej  długości;  potarła  jego  gładki 

brzeg palcem wskazującym. - Tak, wydaje mi się, że cierpi.

- Twoja siostra jest tak eteryczna, jak nie z tego świata. - Beztroska, z jaką powoził, harmonizowała z 

nieformalnym  strojem:  brązowymi  bryczesami  i  śnieżnobiałą  koszulą.  Grube  pończochy  i  wygodne 

trzewiki mówiły same za siebie; dziś nie miał zamiaru zawracać sobie głowy etykietą.

Swoboda  w  jego  zachowaniu  sprawiła,  że  Bronwyn  nagle  zapragnęła  zrzucić  turniurę,  tak  sztywno 

przytrzymującą jej suknię, pozbyć się ozdobnej peleryny, ściągnąć uciskający gorset. Marzyła o tym, by 

tak jak w dzieciństwie biegać boso, czując trawę pod stopami.

On mówił dalej. - Ze swoją alabastrową cerą i czarnymi jak noc włosami Olivia przypomina królewnę 

z bajki.

Bronwyn uśmiechnęła się zdawkowo i dotknęła palcem niewielkiej peruki, przykrywającej jej własne, 

niechciane loki. - Cóż, wygląda tak samo jak moje pozostałe siostry.

- Ty jesteś inna.

-  Tak  też  słyszałam  -  zgodziła  się  z  rozdrażnieniem.  W  ciszy,  która  potem  nastąpiła,  złajała  się  w 

duchu. Adam podziwiał Olivię, lecz nie był przecież wyjątkiem. Pierwszy raz w życiu nie miała jednak 

ochoty słuchać zachwytów na cześć siostry, i to z powodu tego dziwnego, krępującego ją uczucia.

-  Ojciec  będzie  zły,  że  ze  mną  pojechałaś?  -  Nie  odpowiadała,  więc  dodał:  -  Że  sama  ze  mną  po-

jechałaś.

O  mały  włos  nie  roześmiała  się  w  głos.  -  Z  tatką  sobie  poradzę.  -  Chcąc  zatuszować  wcześniejszą 

niezręczność, wskazała ręką w kierunku wioski wtulonej w kotlinę rozpościerającą się przed ich oczami. -

Olivia będzie żałować, że przepuściła taką okazję. Czuję już zapach jedzenia.

-  Widzisz  te  ogniska  na  wzgórzach?  -  Wskazał  batem.  -  To  jedna  z  tradycji  nocy  świętojańskiej. 

Wieśniacy w ten sposób witają lato.

Powóz wtoczył się na szeroki plac. - Czyli jest to faktycznie pogańskie święto? - Uśmiechnęła się.

- Powiedzmy raczej, że chrześcijańskie z pogańskimi korzeniami.

Jeden  z  wieśniaków  stojących  w  drzwiach  niewielkiego  zajazdu  pomachał  do  Adama,  a  ten 

odwzajemnił pozdrowienie i zatrzymał powóz.

-  Co  za  radość,  jaśnie  panie.  -  John  wytarł  ręce  w  fartuch.  -  Mieliśmy  nadzieję,  że  jeszcze 

przyjedziecie, ale spóźniliście się niestety na toczenie sera.

background image

- A to pech! - uśmiechnął się szeroko Adam.

John pokiwał głową. - A tak... Co to był za widok!

-  Na  czym  to  dokładnie  polega?  -  zapytał  Adam,  wypowiadając  głośno  pytanie  powstałe  w  głowie 

Bronwyn.

- Jaśnie państwo nie widzieli toczenia sera? - John spojrzał na nich tak, jakby byli przybyszami z obcej 

planety. - Bierze się wielki krąg sera i stacza się go ze wzgórza, a wioskowe chłopaki próbują go złapać. 

Ten  co  złapie,  dostaje  go  w  prezencie.  -  Zamilkł  na  moment,  po  czym  dodał  pocieszająco:  -  Zostało 

jeszcze niemało innych uciech. Proszę, ci w rogu grają w kulki, a chłopcy zaraz zaczną gonić prosiaka. 

Szykują się też zapasy, mamy tu najlepszych zabijaków... a jak się ściemni, rozpali się ognisko na placu. 

Synu, zaprowadź do stajni konie jaśnie pana. - Dziesięciolatek podbiegł do koni, a Adam zszedł z kozła.

-  A  to  pewnie  wasza  narzeczona?  -  zapytał  John,  nie  próbując  nawet  ukryć  ciekawości.  -  Ta,  co  ją 

wkrótce poślubicie?

- Zgadza się. - Adam objął Bronwyn wpół i ściągnął ją na dół. Nie zwolnił uścisku, patrzył tylko na 

nią z uwagą, aż oblała się rumieńcem. - Oto lady Bronwyn Edana, córka hrabiego Gaynoru.

- Taka wielka dama na naszym skromnym święcie - przejął się John.

Stojąca obok niego kobieta, najprawdopodobniej żona, odezwała się: - Panienka tak bez przyzwoitki?

Bronwyn wyswobodziła się z objęć. - Moja siostra się rozchorowała. Mab ma dojechać później, więc 

do tego czasu będę musiała zaufać wicehrabiemu.

- Aha. - Kobieta obrzuciła Adama krytycznym spojrzeniem. - Życie może mu panienka powierzyć w 

jednej  chwili.  Ale  cnotę?  -  Machnęła ręką  i  stanęła  bokiem.  Jej  napęczniały brzuch,  który  już  wkrótce 

miał stać się wolny od brzemienia, stanowił ostrzeżenie bardziej wymowne niż słowa. - Panienka uważa z 

tym zaufaniem.

John  dał żonie kuksańca i wyjąkał słowa przeprosin. - Wybaczcie, jaśnie panie, ale Gilda już bliska 

rozwiązania. Ostatnio jest nie do wytrzymania.

Adam  uśmiechnął  się  i  jego  rozbawienie  udzieliło  się  Bronwyn.  Nie  mogła  nic  na  to  poradzić,  od-

wzajemniła  uśmiech.  Patrząc  na  jego  rozpromienioną  twarz,  uświadomiła  sobie,  że  ostrzeżenie  Gildy 

przyszło  za  późno.  Zaufa  mu.  Powierzy  mu  życie,  powierzy  mu  cnotę  i  to  tylko  dlatego,  że  serce 

podpowiada jej, że on należy do niej.

*

-  Popatrz  jak  płomienie  liżą  te  beczki.  -  Stojąc  na  kamieniu  wieńczącym  szczyt  pagórka,  Bronwyn 

klasnęła w dłonie jak dziecko, któremu ktoś właśnie dał cukierka. - Czemu staczają je ze wzgórza?

Adam  patrzył  na  jej  uradowaną  twarz,  oświetloną  przez  płomienie  ogniska.  -  To  taka  tradycja  -

powiedział po raz setny tego wieczoru.

- Dawna tradycja?

Uśmiechnął się lekko. - Chyba tak. Będziesz musiała spytać.

Nie trzeba jej było lepszej  zachęty. Uniosła w  górę spódnice i  zeskoczyła. Adamowi wydało się, że 

słyszy trzask drącego się materiału, ale ona jak  gdyby nigdy nic pobiegła w stronę ogniska. Wieśniacy 

rozstąpili  się,  przepuszczając  ją  z  sympatią.  Zdążyli  ją  polubić,  kiedy  kibicowała  przy  grze  w  kulki  i 

zapasach i kiedy śmiała się do łez z chłopaków ganiających za prosiakiem. Najwyraźniej nie przejmowała 

się ciekawskimi spojrzeniami, piła warzone piwo, gawędziła i dziękowała za zaproszenie. Innymi słowy, 

background image

całkowicie podbiła ich serca.

Musiała  krzyczeć,  by  było  ją  słychać  wśród  strzelających  płomieni.  Adam  przysunął  się  bliżej.  -

Rozpalacie  ogniska.  Napełniacie  beczki  ogniem  i  staczacie  je  ze  wzgórza.  Co  jeszcze  robicie  w  noc 

świętojańską? - pytała.

Ku  jego  zdziwieniu  wieśniacy  pokładali  się  ze  śmiechu.  Jeden  z  nich,  dobrze  już  wzmocniony 

alkoholem, odezwał się: - To najlepszy czas na picie piwa.

- Dlaczego? - zapytała.

-  Bo  to  kościelne  piwo,  cały  zysk  z  warzenia  idzie  na  parafię.  -  Sumiaste  wąsy  zatrzęsły  się  ze 

śmiechu. Ledwo trzymał się na nogach. - Grzechem byłoby nie pić.

- Widzę, że zrobiliście co w waszej mocy, by wspomóc pastora - zażartowała Bronwyn.

Jedna z niezamężnych dziewcząt wysunęła się do przodu. - Panienka widzi ten księżyc?

Bronwyn spojrzała na okrągłą kulę unoszącą się tuż nad horyzontem.

-  To  księżyc  świętojański,  co  to  przynosi  ogromne  szaleństwo  -  wyjaśniła  dziewczyna.  -  Miłosne 

szaleństwo. Panna, która chce wiedzieć, kto zostanie jej mężem, powinna położyć wianek pod poduszką. 

Ten, co jej się przyśni, będzie tym jedynym.

Dziewczyna ściągnęła wianek i umieściła go na głowie Bronwyn, a wieśniacy śmiali się i klaskali.

Adam przecisnął się do narzeczonej i poprawił kwiaty dekorujące niewygodną perukę. - Cieszę się na 

samą myśl, że to o mnie będziesz śniła.

Bronwyn  spojrzała  mu  prosto  w  oczy,  a  wieśniacy  parsknęli  śmiechem.  Podszedł  do  nich  John, 

dzierżąc  w  dłoni  dwa  kufle.  -  Tym  razem  ja  stawiam.  Jaśnie  państwo  będą  łaskawi  podejść  bliżej  i 

rozpocząć taniec? - Odgarnął włosy z czoła. - Naturalnie, jeśli macie ochotę.

Adam spojrzał pytająco na Bronwyn, a ta skinęła głową. - Chodźmy - powiedziała, odbierając kufel z 

rąk Johna. - Nigdy nie widziałam świętojańskich tańców.

-  Ja  również.  -  Podał  jej  ramię,  a  ona  przyjęła  je  bez  wahania.  Potknęła  się  i  omal  nie  upadła,  co 

uświadomiło  Adamowi,  że  jego  wybranka  nie  jest  przyzwyczajona  do  mocnych  trunków.  Zmierzył  w 

myślach zawartość kufla i zapytał: - Bronwyn, może chcesz się odświeżyć?

- Zabierz mnie do zajazdu - odpowiedziała szybko i uśmiechnęła się.

Jak to się stało, że sądził wcześniej, iż jest brzydka? Uśmiech, jak dotknięcie czarodziejskiej różdżki, 

rozświetlił jej twarz. Poruszała się z takim wdziękiem, że nie mógł przestać myśleć o długim, powolnym 

kochaniu i ledwie mógł się powstrzymać, by jej nie dotykać. Tak jak przypuszczał, jej figura była nieco 

zmieniona przez wypychany stanik, ale pod nim znajdowały się krągłe, delikatne piersi, których kształt 

bardzo  mu  się  podobał.  Zaintrygowało  go  to  i  zaczął  się  zastanawiać,  czy  jego  narzeczona  nie  kryje 

jeszcze innych tajemnic.

Ta ciekawość nie dawała mu spokoju.

Nieświadomie powtórzyła jego myśl. - Zaspokoiłeś moją ciekawość.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Czytałam o nocy świętojańskiej w Irlandii. Tłumaczyłam pewien celtycki rękopis i...

- Tłumaczyłaś? - przypomniały mu się słowa Northrupa. - Chyba czytałaś?

Zakryła ręką usta i spojrzała na niego szybko. 

- Czytałam! Oczywiście, że czytałam.

background image

Kłamała. Co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. W swoim życiu przesłuchał wystarczająco 

wielu  majtków  i  marynarzy,  by  umieć  rozpoznać  prawdziwy  wstyd.  Nawet  ktoś  z  mniejszym 

doświadczeniem  z  łatwością  odczytałby  jej  kłamstwo,  lecz  co  to  wszystko  miało  znaczyć?  Nie,  to 

niemożliwe,  żeby  ta  drobna  szlachcianka  znała  celtycki.  -  Gdzież  to  czytałaś  coś  takiego?  -  zapytał  z 

udawaną beztroską.

- Już ci powiedziałam, w Irlandii - odpowiedziała. - Spójrz na gwiazdy. Tak jasno świecą, a na niebie 

nie ma żadnej chmurki.

Aha, teraz próbuje zmienić temat i to raczej niezgrabnie. - Racja, mieszkałaś w Irlandii, kiedy byłaś 

dzieckiem. To jedyna wyspa, której nie odwiedziłem w czasie morskich wojaży.

Alkohol szumiał jej w głowie. Zawirowała dookoła ze śmiechem. - Musisz koniecznie pojechać. To 

najpiękniejsze miejsce na świecie.

Bez  specjalnego  wysiłku  wyobraził  sobie  urwisa,  jakim  z  pewnością  była  w  dzieciństwie.  -  Pewnie 

nikt cię tam nie pilnował?

- Ależ skąd. - Potrząsnęła głową z takim wigorem, że peruka obsunęła się, odsłaniając linię włosów, 

oświetloną  promieniami  księżyca. -  Miałyśmy  guwernantkę, niejaką  pannę  O’Donnell.  Upierała  się,  że 

jest zubożałą szlachcianką, wygłaszając to takim tonem, jakby to był zaszczyt. Tatko płacił jej, żeby nas 

uczyła. Oj, uczyła nas, uczyła, ta panna O’Donnell!

Czując,  że  jest  coraz  bliżej  prawdy,  postawił  nogę  na  głazie  i  oparł  nonszalancko  dłoń  o  kolano.  -

Czego takiego was uczyła?

- Wszystkiego. Myślałam, że głowy nam pękną od tego, co w nie ładowała.

- Haftu? Gry na harfie? Dobrych manier?

- Panna O’Donnell? Ależ skąd! Cóż, może dobrych manier - przyznała po chwili. - Panna O’Donnell 

wierzyła w dobre maniery. Ale przede wszystkim matematyki, języków obcych i historii.

-  Języków  obcych?  -  Rzucił  jej  przenikliwe  spojrzenie,  którego  nie  zauważyła,  gdyż  odwróciła  się 

właśnie do wiatru. - To ona uczyła cię celtyckiego?

-  Nie,  ona  uczyła  mnie  łaciny  -  poprawiła,  nie  zdając  sobie  sprawy, że  się  zdradziła.  -  Celtyckiego 

nauczyłam się w klasztorze, do którego chodziłyśmy z Olivią uczyć się haftu i gry na harfie. Znalazłam 

tam stary rękopis, napisany w dwóch językach, po łacinie i po celtycku. Oczywiście słyszałam, jak chłopi 

porozumiewają  się  tym  językiem,  ale  to  nie  było  to  samo.  Język  rękopisu  był  znacznie  bardziej...  -

zabrakło jej słowa - ...archaiczny. Całe szczęście, że tekst był ciekawy, inaczej nigdy bym przez niego nie 

przebrnęła.

- O czym to było? O nocy świętojańskiej?

- O druidach, bardach i o świecie, którego od dawna nie ma. - Potrząsnęła poważnie głową. - Celtycki 

to trudny język.

- A co na to panna O’Donnell?

-  Ona  sama  nauczyła  się  wszystkiego  od  braci.  Zawsze  powtarzała,  że  jeśli  chcę  zdobyć  jakieś 

wykształcenie, muszę się o nie postarać sama, bo w Anglii nauczą mnie jedynie tańczyć, mizdrzyć się i 

używać wachlarza. - Oczy jej przygasły. - Miała rację.

Objął ją wpół i pobiegł w dół wzgórza. - A to takie straszne?

Jego dotyk przywrócił ją do rzeczywistości. Była spięta. - Ależ skąd!

background image

Zabrzmiało to niemądrze i kobieco, ale w ustach tak inteligentnej osoby wydało się niemal parodią.

Jutro będzie się tym martwił, jutro zastanowi się nad tym, jak bardzo inteligencja Bronwyn kłóci się z 

obrazem  żony,  której  potrzebował.  Teraz  rozpierało  go  zadowolenie.  Kolejny  fragment  łamigłówki 

dotyczącej nietypowej siostry Edana został rozwiązany.

Kiedy wrócili  do  zajazdu,  Gilda  przywitała Bronwyn kolejnym  kuflem  piwa.  -  Dobrze  się  panienka 

bawi?

-  Cudownie.  -  Bronwyn  sączyła  powoli  smakowity  napój.  -  Jest  tu  może  miejsce,  gdzie  mogłabym 

naprawić szkody, wyrządzone przez tą dobrą zabawę? - zapytała po chwili.

-  Oczywiście.  Przepuścić  jaśnie  panią!  Odsunąć  się!  -  Przecisnęły  się  przez  tłum  ciekawskich 

biesiadników i udały do pokoju na piętrze. Gilda otworzyła przed nią drzwi. - Wystarczy, panienko?

- Ależ oczywiście. - Bronwyn rozejrzała się po skromnych ozdobach. - Jak tu miło.

Gilda z zadowoleniem przyjęła komplement. - To nasz pokój, Johna i mój.

- Widać dobrą rękę gospodyni - pochwaliła Bronwyn. - Przydałaby mi się pomoc, jeśli byłaby pani tak 

miła.

Jak gdyby czekając na te słowa, Gilda weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi.

- Ma pani może szpilkę? - Bronwyn uniosła spódnicę, odsłaniając jedwabną halkę. - Nadepnęłam na 

rąbek i halka rozdarła się przy pasku. Proszę tylko spojrzeć. - Włożyła palec w dziurę i pokiwała głową.

Gilda  zachichotała  i  otworzyła  szufladę  komody.  -  Szybciej  przyszyję  niż  zepnę  szpilkami.  Zanim 

wyszłam za Johna, byłam szwaczką. Dobrze sobie radzę z igłą.

- Szczęściarz z tego Johna.

-  A  pewnie!  Szyję  mu  koszule  jak  marzenie.  Ubranka  dla  maleństwa  też  zrobiłam  całkiem  sama.  -

Gilda  przycupnęła  na  stołku,  który  postawiła  przy  Bronwyn.  -  Od  kiedy  się  okazało,  że  John  może 

zatrzymać zajazd, szczęście nam sprzyja.

- Jak to, zatrzymać zajazd? Mieliście go stracić?

Gilda  wbiła  w  materiał  szpilkę  i  odpowiedziała:  -  Wie  panienka, zeszłoroczna  noc  świętojańska  nie 

była w połowie tak radosna.

- Dlaczego?

-  Lord  Keane  dopiero  co  kupił  ten  majątek,  a  my  nie  wiedzieliśmy,  na  jakiego  trafiliśmy  pana. 

Wszyscy się bali, że stracą dach nad głową. - Spojrzała w górę i mrugnęła porozumiewawczo okiem. -

Toć dzięki jaśnie panu wyszłam za mąż.

- Nie rozumiem.

- Chcieliśmy się pobrać, John i ja, ale baliśmy się, że nie wykarmimy dzieci. A jaśnie pan mógł być 

przecież jednym z tych, co to nie chcą wioski zajmującej im ziemię. - Gilda nawlokła igłę. - Pełno teraz 

takich, co kupują pałac, a nie mają pojęcia, że na ich ziemi od pokoleń żyją uczciwi ludzie. Kombinują 

zaraz, że wioska psuje im ładny widok, albo coś równie niemądrego, i wyrzucają wszystkich na bruk, nie 

pytając nawet o zdanie.

- Musieliście mieć potężnego stracha, kiedy sprzedano pałac - powiedziała współczująco Bronwyn.

Gilda machnęła ręką. - Więc niech sobie panienka wyobrazi, jaka była nasza ulga, kiedy okazało się, 

że lord Keane nie należy do tych pysznych panów.

Bronwyn  przypomniała  sobie,  jak  groźny  wydawał  się  przy  pierwszym  spotkaniu.  Ku  swojemu 

background image

zdziwieniu przyznała: - To prawda, miły z niego człowiek.

- Miły? - żachnęła się Gilda. - Tak bym go raczej nie nazwała, ale zrobił dla nas tyle, co nikt inny. Jak 

tylko wybudował ten wielki pałac, kazał naprawić drogę. Nie wie panienka, jakie to dobrodziejstwo dla 

zajazdu.

- Chciał pewnie przyspieszyć roboty budowlane - powiedziała Bronwyn.

- No tak, ale nie musiał jej naprawiać aż do wioski, prawda?

Bronwyn patrzyła, jak palce Gildy przesuwają się zwinnie po materiale. - To prawda. Czego tu jeszcze 

dokonał?

-  Razem  z  matką  budują  szkołę,  w  której  mają  się  uczyć  nasze  maluchy.  Jaśnie  pan  nie  chce,  by 

dzieciaki, nawet te z biednych rodzin, pracowały dopóki nie skończą dziesięciu lat i trochę nie podrosną. 

Słyszała panienka coś podobnego?

Zaimponowało to Bronwyn, ale nie dała po sobie poznać. - Dość radykalny pomysł.

- Niedorzeczny, jak twierdzi  John.  Ale mnie się podoba.  - Gilda  poklepała  się po brzuchu.  -  Z taką 

nauką chłopak zajdzie daleko.

- A jeśli to dziewczynka? - zapytała Bronwyn.

Gilda posmutniała. - Wtedy nauczę ją szyć. Nie warto uczyć czego innego.

- Po co dziewczynkom rozwijać zdolności - powiedziała z sarkazmem Bronwyn.

Wyczuwając jej rozczarowanie, Gilda odezwała się: - Co do dziewczynek, to lord Keane powiedział, 

że mogą terminować dopiero od jedenastego roku.

- Widzę, że się troszczy o swoich ludzi.

Gilda skończyła ścieg i odgryzła nitkę. - To prawią. Każdy jeden dałby się tu dla niego zabić.

Bronwyn pomogła jej wstać. - Nie sądzę, żeby czegoś takiego od was oczekiwał.

- Oczywiście. I dlatego nawet byśmy się nie zawahali.

Bronwyn podziękowała jej w oszołomieniu.

*

Adam  czekał  w  zatłoczonej  izbie,  gawędząc  z  mężczyznami.  Nagle  przeczucie  kazało  mu  podnieść 

głowę.  Bronwyn  schodziła  właśnie  po  schodach.  Ich  oczy  spotkały  się.  Miała  wrażenie,  że  wszystko 

wokół cichnie; czuła na sobie tylko ogień jego spojrzenia. Nie wiadomo kiedy znalazła się u jego boku i 

podała mu rękę. - Milordzie - szepnęła.

Podniósł do ust jej dłoń, owiewając ją ciepłym oddechem. - Milady - powiedział.

Stojąc  tak  blisko,  nie  zdołała  długo  wytrzymać  jego  spojrzenia,  a  kiedy  rozejrzała  się  po  izbie, 

zobaczyła wokół porozumiewawcze uśmiechy. Powinna się czuć zawstydzona, ale było jej tylko miło, że 

ludzie, którzy tak szanują Adama, polubili również i ją.

John przerwał ich rozkoszne tête-à-tête

- Jesteśmy gotowi do tańca, jaśnie panie.

- Zaczynamy, moja miła. - Adam zaoferował jej ramię.

Podała mu dłoń, a on zamknął ją w swojej, zaplatając na niej palce. Tak jak się trzyma dłoń ukochanej. 

Zdziwiona, podniosła na niego wzrok. Znów nie mogła oddychać, ruszyć się z miejsca, jasno myśleć. Ten 

mężczyzna do reszty pozbawiał ją zdrowego rozsądku.

- Tańczymy? - ponaglił John.

background image

Adam wyprowadził ją z izby wprost w parną, letnią noc. Na środku placu paliło się ogromne ognisko; 

płomienie  gawędziły  z  ogniami  pełgającymi  na  wzgórzach,  sekretnie  wzywając  lato.  Na  drewnianym 

podeście zawodziły instrumenty - skrzypce, flet i akordeon. Muzycy grali najpierw luźne dźwięki, potem 

całe takty, by przejść w końcu do zainspirowanej radosną okazją skocznej piosenki. Bronwyn nigdy jej 

wcześniej nie słyszała, a mimo to stopa sama wybijała takt.

Adam pociągnął ją za rękę, prowadząc w sam środek klaszczących wieśniaków. - Nie mam pojęcia, 

jak to się tańczy - ostrzegła.

- Ja też nie - odpowiedział, obejmując ją wpół. - Uważaj, żebym cię nie podeptał.

Okazało  się  to  zupełnie  zbędne,  bo  Adam  prowadził  tak  energicznie,  że  nawet  nie  było  widać,  że 

utyka.  Trzymając  ją  wpół,  podnosił  do  góry  i  okręcał  dookoła,  aż  po  chwili  ten  pełen  podskoków  i 

przytupywania taniec zaczął jej się podobać. Wieśniacy wiwatowali na ich cześć, a chwilę później cała 

wioska tańczyła wokół ogniska.

Dziewczęta  ze  swoimi  ukochanymi,  mężczyźni  z  żonami,  dziadkowie  z  wnukami  -  wszyscy  pląsali 

przed  oczyma  wirującej  w  szalonym  tańcu  Bronwyn.  Śmiała  się  do  utraty  tchu,  a  kiedy  nie  mogła  już 

oddychać, zmieniła się muzyka. Rytm zwolnił, szaleńcze tempo straciło na sile.

Adam przyciągnął ją do siebie i zdążyła tylko zauważyć zmianę w jego rozbawionej twarzy. Ciężkie 

powieki  zasłoniły oczy, chcąc  coś  przed  nią  ukryć.  Zaintrygowało  ją  to,  lecz  kiedy przylgnęła  do  jego 

ciała, czuła tylko szok.

Zaczerpnęła  głęboko  tchu.  Zapach jego  skóry  współgrał  z  zapachem  palącego  się  drewna,  a  pod  jej 

powiekami wystrzeliły fajerwerki. Jęknęła, czując, że jej ciało ogarniają płomienie. Zanim spaliła się do 

reszty, zakręcił ją wokół, potem jeszcze raz, zgodnie z regułami tańca.

Wiedziała, że dookoła są ludzie, udawała jednak przed samą sobą, że nie patrzą na nią i swojego pana. 

Wmawiała sobie, że są sami.

Nie  bacząc  na  kroki,  Adam  przytulił  ją  mocno,  jedną  ręką  obejmując  wpół,  drugą  kładąc  na  jej 

ramieniu.

Ona  położyła  ręce  na  jego  ramionach.  Nacisnęła  palcami  cienki  len  koszuli,  próbując  w  ten  sposób 

dotknąć jego mięśni.  Polizała  koniuszkiem  języka  jego szyję i  usłyszała  jęk, łomoczące serce, a  potem 

niespokojny oddech. Chciała tylko zobaczyć, jak smakuje, lecz on odebrał to jako zachętę i pociągnął ją 

za sobą.

Otworzyła szeroko oczy. Zwinnie manewrował w kierunku lasu, planując ucieczkę tak, jak wytrawny 

szmugler planuje kolejny zrzut. Jeszcze jeden obrót i znaleźli się wśród drzew. Spojrzała za siebie. Ogień 

wyrzucał w górę iskry, które wyglądały zupełnie jak konstelacje gwiazd wznoszących się do nieba.

Tego właśnie pragnęła, tego się obawiała i za tym tęskniła. Od kiedy poznała Adama, nie rozumiała 

samej  siebie.  Jego  spojrzenie  wprawiało  ją  w  zakłopotanie,  ręce  pieściły  jej  ciało,  odnajdując 

przyjemność w kształtach i wędrując w miejsca, których nikt nie dotykał od czasu, kiedy była dzieckiem. 

Ekscytowało ją to. Ciągnął ją teraz w ciemne zakamarki lasu, a ona biegła za nim jak na skrzydłach.

Pchnął ją na pień potężnego dębu. 

- Pocałuj mnie, Bronwyn.

Zadziwiła  ją  łatwość,  z  jaką  odnalazła  jego  usta.  Objął  ją  wpół  i  przytulił  do  siebie  tak  mocno,  że 

zdawało się, iż stanowią jedno, ogarnięte miłosnym szaleństwem ciało.

background image

W  jednej  chwili  wybuchło  w  nim  pożądanie.  Ta  mała  niedoświadczona  panienka  całowała  jak  ma-

rzenie.  Budziła  w  nim  namiętność,  która  -  jak  sądził  -  znikła  wraz  z  dojrzałym  wiekiem.  Marzył,  by 

rzucić  ją  na  trawę,  podnieść  jej  spódnicę  i  zatonąć  w  miękkości  jej  ciała.  Pragnął  całować  jej  piersi, 

pieścić  uda,  nie  dać  jej  chwili  wytchnienia  przez  całą,  długą  noc.  Czy  to  z  powodu  szaleństwa 

świętojańskiej  nocy,  jak  powiadają  wieśniacy?  Musiało  to  być  jakieś  szaleństwo,  bo  inaczej  krew  nie 

pulsowałaby tak w jego skroniach, a serce nie waliło tak mocno.

Podniósł  głowę  i  spojrzał  na  jej  oświetloną  promieniami  księżyca  twarz,  uświadamiając  sobie,  że 

nigdy  nie  zapomni  tej  chwili.  Łagodne  rysy  twarzy,  pobladłe  skronie,  delikatne  usta  -  to  wszystko 

zapisało  mu  się  na  trwałe  w  pamięci.  Pożądanie  odezwało  się  na  nowo,  każąc  mu  pieścić  jej  szyję,  a 

potem skierować dłoń w stronę falbanki, zdobiącej dekolt. Nie poruszyła się i przyszło mu do głowy, że 

może  zbytnio  ją  przeraził.  Chciał,  by  poczuła  tę  samą  magię.  -  Nie  bój  się,  nie  zrobię  ci  krzywdy  -

wyszeptał.  -  Nie  patrz  na  mnie  z  takim  przerażeniem.  -  Zagłębił  dłoń  w  gorsecie  i  odnalazł  to,  czego 

szukał.

Jej pierś była gładka i miękka, a brodawka napięta od pocałunku. Jęknął głośno, nie mogąc uwierzyć 

w  to,  co  się  z  nim  dzieje.  Przypomniały  mu  się  lata  dojrzewania:  te  same  niezdarne  pieszczoty, 

bezbrzeżna namiętność i granicząca niemal z bólem rozkosz. Cóż ta dziewczyna mu przywróciła?

A co zabrała? Gdzież podziały się jego skrupuły? Była przecież taka młoda, jeśli nie w latach, to w 

doświadczeniu, w dodatku wychowana pod kloszem. A on zachowuje się jak skończony łajdak, tak na nią 

napierając. Widać było, że nie rozumie, do czego może prowadzić jego zachowanie, jakie konsekwencje 

może mieć jej własna przyjemność. Widać było, że zabrał ją daleko poza granice doświadczenia. Jednak 

pokusa  szeptała  mu  do  ucha,  że  wkrótce  będą  mężem  i  żoną,  że  jeśli  ta  noc  zrodzi  owoc,  ślub  będzie 

można przyśpieszyć. Ślub trzeba będzie przyśpieszyć, bo nie mógł się już doczekać, kiedy ta dziewczyna 

znajdzie się w jego łóżku. Kiedy będzie mógł się nią rozkoszować do woli, bez pośpiechu i tajemnic.

- Kochanie, pozwól mi... - Nie zdołał wypowiedzieć do końca swej prośby, oparł tylko  nogę o korę 

drzewa,  podnosząc  Bronwyn  na  swoim  kolanie.  Obsypał  pocałunkami  jej  dekolt,  pieścił  językiem  jej 

szyję, aż w końcu uwolnił jej pierś, tak zręcznie, iż wydawało mu się, że nawet się nie spostrzegła.

Spostrzegła  bez  wątpienia,  bo  jęknęła  głucho, kiedy  zacisnął  usta  na  brodawce.  Zaczął  ją  delikatnie 

ssać, a ona oszalała w jego ramionach.

Sądził przez chwilę, że się przed nim broni. Nie, dzięki Bogu, to nie to. Gdyby się broniła, obudziłaby 

w nim  instynkt  myśliwego  i  mógłby stracić resztki  panowania nad sobą. To nie była obrona. Spódnice 

stały na drodze, a ona próbowała przysunąć się jak najbliżej jego ciała. Nie udało jej się to; spragnione 

dłonie  pieściły  jego  głowę,  przeczesywały  włosy,  odrzuciły  na  bok  wstążkę.  Przycisnął  ją  mocniej  do 

siebie  i  kiedy  z  jej  ust  wydobył  się  szept:  -  Och,  Adamie  -  pomyślał,  że  jego  imię  nigdy  dotąd  nie 

brzmiało tak cudownie.

Postawił ją z powrotem na ziemię. - Idziemy - zarządził.

- Dokąd? - Nawet na moment nie przerywała pieszczot.

- Do domu. Do mojego łóżka.

background image

ROZDZIAŁ 7

- Do twego łóżka! - Wyrwała się z jego objęć. - Byłabym zgubiona!

Zgodził się, kiwając dostojnie głową. - To prawda.

- Moja reputacja ległaby w gruzach.

- Bez wątpienia. I pewnie zastanawiałaś się kiedyś, leżąc w swoim dziewiczym łóżku, jak słodka musi 

być miłość. - Przysunął się blisko, tak blisko, że jego zapach mieszał się z wonią młodych liści i budzącej 

się  do  życia przyrody.  -  Otóż  między nami  nie  będzie  wiele  słodyczy.  W  moim  łóżku  będzie gorąco i 

parno.  Poczujesz  ukłucie  bólu,  a  potem  już  tylko  nieskończone  pożądanie.  Żadnej  litości,  tylko 

namiętność, która porwie  cię jak ogromna fala. Nigdy nie zapomnisz  mojego łóżka.  Nigdy z  niego nie 

wyjdziesz.

Wzbudził w niej takie pragnienie, że nogi miała jak z waty. - Nie będę chciała z niego wyjść.

Mimo ciemności widziała ogień w jego oczach. - Obiecaj mi coś - powiedział.

- Wszystko. - Nie mogła uwierzyć, że te słowa wyszły z jej ust, ale rzekła je bez namysłu.

- Obiecaj, że przestaniesz wypychać gorset.

Doznała  szoku.  Pochylił  głowę  tak,  że  ich  twarze  się  niemal  się  dotykały.  -  Nie  potrzebujesz  tego. 

Twoje piersi są krągłe i śliczne i nie potrzebują powiększania. Obiecaj mi.

Tego akurat się nie spodziewała, kiwnęła więc nieprzytomnie głową na znak, że się zgadza.

Pociągnął  ją  za  sobą,  nie  mógł  się  jednak  powstrzymać  i  skradł  jej  całusa...  Przed  nimi  majaczyła 

sylwetka  domu,  oświetlonego  blaskiem  świec  ustawionych  w  każdym  oknie.  Zawahała  się,  nagle 

ogarnięta obawą, że w świetle świec widać będzie, w jakim nieładzie znajdują się ich ubrania. Pożądanie 

wydawało się znacznie lepiej pasować do ciemności lasu, do nieba nad głową i trawy pod stopami.

Będąc tak blisko, widział jej wahanie. Objął ją i całował, aż ich ciała ponownie przylgnęły do siebie i 

cały zdrowy rozsądek rozwiał się we mgle. - Służba już śpi - powiedział, nie wypuszczając jej z objęć. -

Obejdziemy stajnie i wejdziemy do domu od tyłu.

Spojrzała na niego i zaczerwieniła się. Oczy płonęły mu dziko, niczym u drapieżnego kota, gotowego 

bronić partnerki do ostatniej kropli krwi. Włosy leżały na ramionach w nieładzie, na twarzy widać było 

napięte mięśnie. Wyglądał, jakby miał ją zaraz pożreć i kiedy o tym pomyślała, przeszedł ją dreszczyk 

emocji.

Och, jakże chętną będzie ofiarą!

Skradając się, weszli na szeroką werandę. Adam pociągnął za drzwi do bawialni, które otwarły się ze 

szczękiem.  Położył palec  na ustach, dając jej znak,  żeby weszła  do środka. Kiedy już  się tam znaleźli, 

wiedziała, że  nie dojdą daleko. Znów ją całował, a ona zapragnęła ponownie  czuć jego kolano  między 

swoimi nogami. Nie miała pojęcia, dlaczego tak jej się to podobało, dlaczego miała wrażenie, że zaraz

wydarzy się coś niezwykłego. Mimo to płonęła z ciekawości.

Prowadził  ją  do  holu,  nawet  na  moment  nie  przerywając  pieszczot.  Wtem  przez  otwarte  drzwi 

werandy dobiegło ich ciche rżenie, a ona krzyknęła z przerażeniem: - Zapomnieliśmy konia.

- Co? - patrzył na nią wzrokiem obłąkanego.

W jego szarych oczach był taki ogień, że niemal o wszystkim zapomniała. Szepnęła jeszcze: - Koń... 

Powóz...

- Koń? Mój Boże, koń!

background image

Wydawał  się  tak  zdumiony,  że  musiała  się  roześmiać.  On  śmiał  się  także.  Gorączka  tej  nocy,  tak

szybko wzniecona, równie szybko opadła. Tak właśnie znalazł ich Northrup.

- Milordzie? - odezwał się sekretarz, podnosząc w górę świecę. - Czy mogę w czymś panu pomóc?

Adam był równie zdumiony i zawstydzony jak Bronwyn.. - Northrup! - Po chwili oprzytomniał nieco i 

zasłonił ją swym ciałem. - Czemu nie śpisz o tak późnej porze?

-  Nie  jest  jeszcze  późno,  jaśnie  panie,  zaledwie  północ.  Siedziałem  nad  rachunkami  dotyczącymi 

Kompanii,  tak  jak  pan  prosił.  -  Northrup  wyciągnął  szyję,  by  spojrzeć  na  Bronwyn  i  zacisnął  usta.  -

Sądzę, że powinny pana zainteresować.

- Rano, Northrup.

- Teraz, milordzie. - Northrup dzierżył świecę, wykazując upór, o który nie podejrzewała go wcześniej 

Bronwyn. - Nalegam, by obejrzał pan te liczby teraz.

Adam  zacisnął  dłoń  na  nadgarstku  Bronwyn,  jakby  nie  mogąc  jej  wypuścić.  Palce  mu  drżały.  Po 

chwili rozluźnił się. - No dobrze. Daj mi tylko chwilkę, chcę życzyć Bronwyn dobrej nocy.

Northrup nie ruszył się z miejsca.

- Tylko chwilę - nalegał Adam.

Zdziwiona faktem, iż Adam dostosował się do żądań sekretarza, Bronwyn odprowadziła młodzieńca 

wzrokiem.

Adam położył palec na jej ustach. - Nie mogę cię teraz wziąć do sypialni. Musisz to zrozumieć.

Nie mogła tego zrozumieć.

- Kochanie, jeśli jeszcze cię dotknę, Northrup mnie zastrzeli.

- Nic mu do tego - drżący głos zdradzał oburzenie.

- Jest dżentelmenem, więc uważa, że to również jego sprawa. - Skrzywił się samokrytycznie. - A co 

więcej, ma rację. Do diabła!

Szczere ubolewanie w jego głosie nie było wielką pociechą. - Przyjdź później - nalegała.

Zaśmiał się,  jakby coś  sprawiało  mu  ból.  -  Ty diablico!  Nie  dość,  że  kusisz mnie  swoim  ciałem,  to 

jeszcze  kusisz  słowami.  -  Wziął  ją  za  rękę,  puszczając  po  chwili,  jakby  go  paliła.  -  Nie,  nie  przyjdę 

później. Chodźmy. - Poprowadził ją na schody.

Poszła za nim niechętnie. - Dlaczego?

Podniósł  ją w górę i  postawił na pierwszym stopniu,  jakby była zbyt delikatna,  by wejść  tam sama. 

Uśmiechnął się czule. - Bo jestem mężczyzną, a mężczyźni są bardziej pragmatyczni niż kobiety.

Światło świec i poczucie zawodu stłumiły nieco jej podniecenie. - Kpisz sobie - mruknęła.

Nie wydawał się obrażony. - Pozwól, że zachowam złudzenia.

Ściągnął zapomniany wianek z jej głowy i podał jej go szerokim gestem. - Śnij o mnie.

Patrząc  mu  prosto  w  oczy,  pokonała  kilka  stopni.  Odwróciła  się,  lecz  po  chwili  znów  spojrzała  na 

niego.  W  jego  oczach  widać  było  taką  fascynację,  że  miała  ochotę  rzucić  mu  się  prosto  w  ramiona. 

Powstrzymała się jednak i odprowadziła go wzrokiem do gabinetu. Osłabła, usiadła więc na schodach i 

oparła głowę o balustradę.

Ach, co za mężczyzna! Jeśli noc poślubna ma być dwa razy lepsza niż to, czego dotąd doznała w jego 

ramionach,  to  chętnie  ją  przyspieszy.  Zachichotała  w  duchu,  nie  zwracając  z  początku  uwagi  na 

szemrzące w dole męskie głosy.

background image

Po chwili szmer się nasilił i chcąc nie chcąc usłyszała głos Northrupa: - Panie, to szlachcianka! Nie 

może jej pan traktować jak dziewki ulicznej!

- Jak widać mogę - odpowiedział chłodno Adam.

Zesztywniała i już miała iść na górę, ale przeraźliwa ciekawość zatrzymała ją w miejscu.

- Widziałem ją - powiedział Northrup. - Miała rozmarzone oczy. Wiem, że z pana jest kawał drania, 

ale to, co pan tym razem zrobił, to już za wiele.

- A co takiego zrobiłem?

- Budzi pan  w  niej fałszywe  nadzieje.  Słyszałem,  co pan  powiedział,  kiedy przyjechała i  pamiętam, 

jaki  pan  był  zły,  że  narzeczona  nie  spełnia  pańskich  oczekiwań.  Chce  się  pan  teraz  na  niej  zemścić? 

Bronwyn nic nie może poradzić na to, że jest nieładna.

- Wcale nie mówiłem, że jest nieładna.

- Dobrze - powiedział Northrup z sarkazmem. - Powiedz od razu, że jest brzydka, ty łajdaku!

Bronwyn usłyszała brzęk szkła i domyśliła się, że Adam nalewa sobie drinka.

Ona nie czuła pragnienia. W głowie szumiał jeszcze alkohol, który wypiła tego wieczoru. Zrobiło jej 

się niedobrze. - Wiem, dlaczego się z nią żenisz. Bo nosi nazwisko Edana. Otworzy ci drzwi do salonów i 

pomoże  wejść  do  śmietanki  towarzyskiej.  Nie  będzie  ci  wchodzić  w  drogę.  To  ci  nie  wystarczy  do 

szczęścia? Musisz ją jeszcze uwieść?

-  Och,  to  jest  zupełnie  łatwe!  -  Adam  wydawał  się  lekko  rozbawiony,  a  Bronwyn  musiała  zagryźć 

palce, by powstrzymać łkanie. - Kto wie, Northrup. Może jeśli ją uwiodę, tak jej to zmąci umysł, że straci 

tę niepokojącą cechę charakteru, o której kiedyś mówiliśmy.

- Jaką cechę?

Northrup wydawał się podejrzliwy, ale to było nic w porównaniu z uczuciem nadciągającej katastrofy, 

przewalającej się przez głowę Bronwyn.

- To, że wydaje się zbyt inteligentna.

Bronwyn sięgnęła po omacku w tył i podniosła się na rękach, siadając stopień wyżej. Jeszcze ten jego 

lekceważący ton! Nie chciała słyszeć już nic więcej, ale kiedy ponownie się odezwał, nie ruszyła  się z 

miejsca.

- Powszechnie wiadomo, że kobieta zajęta w sypialni i w pokoju dziecinnym nie ma czasu na to, by się 

publicznie wygłupiać.

Wygłupiać się? Podniosła się na następny stopień. Bardziej niż dziś wieczorem już się wygłupić nie 

mogła. W lesie, a wcześniej w gabinecie czuła się skrępowana zachowaniem Adama i swoją reakcją, ale 

to dlatego, że nie przywykła do tego rodzaju zażyłości. Teraz czuła wstyd i miała ochotę zamordować go 

za to, że zniszczył nawet samo wspomnienie fizycznej przyjemności, której doznała w jego ramionach.

Chciał, żeby była kimś innym. Wiedziała o tym od początku, ale sądziła, że doszli do porozumienia. 

Wydawał się taki zainteresowany tym, co mówiła na temat celtyckich rękopisów.

Nagle oprzytomniała. Położyła  głowę na kolanach. Mój Boże, czy naprawdę powiedziała mu o tych 

rękopisach?  Czy  nie  był  to  tylko  wytwór  jej  wyobraźni,  wywołany  nadmiarem  piwa  i  potrzebą 

akceptacji? Całe lata nikomu o tym nie mówiła. Kiedy wyjeżdżała z Irlandii, zakonnice zapakowały je w 

brązowy  papier  w  nadziei,  że  ona  je  kiedyś  przetłumaczy  i  odeśle  z  powrotem.  Poświęcała  im  każdą 

wolną chwilę i nie mówiła nikomu o ich istnieniu, a to dlatego, że pochodziły z Irlandii i były katolickie 

background image

oraz dlatego, że była kobietą i nie chciała wydawać się zbyt inteligentna.

- Zbyt inteligentna - szepnęła cicho. Brzmiało to gorzko, tak gorzko, jak łzy, które toczyły się po jej 

policzkach. Wstała w pośpiechu i pobiegła na górę.

Gdyby tylko mogła go nienawidzić. Powinna go nienawidzić, ale tego wieczora słowa Olivii okazały 

się prawdą. Kochała go i wiedziała, że nigdy nie zdoła wyrzucić tego uczucia ze swego serca.

*

Bronwyn zeszła na śniadanie z miną anioła zemsty.

- Wyglądasz na wypoczętą - Adam wstał i uśmiechnął się do niej czarująco. - Śnił ci się twój przyszły 

mąż?

Zmroziła go wzrokiem. Tak jej się przynajmniej wydawało, bo na nim spojrzenie nie zrobiło wrażenia. 

Podeszła do kredensu, na którym ustawione były półmiski, a on podążał w ślad za nią. Ujął jej podbródek 

i  pocałował  lekko  w  usta.  Nie  zareagowała,  nie  przymknęła  nawet  oczu.  Zmarszczył  czoło.  -  Za  dużo 

piwa? Ciągle jeszcze szumi w głowie? Mam coś, od czego poczujesz się lepiej.

- Czuję się świetnie - powiedziała przez zaciśnięte zęby. Wydawało jej się, iż to oczywisty sygnałem, 

że chce, by sobie poszedł do diabła.

Nie dotarło. Odwrócił ją i popchnął lekko w kierunku stołu. - Usiądź. Nałożę ci.

Zamiast na niego, spojrzała spode łba na pozostałych przy stole. - Olivio, brakowało nam cię wczoraj.

- Już jej mówiłem. - Adam postawił przed narzeczoną pełen talerz i usiadł na krześle obok. - Zabawa 

uleczyłaby ból głowy.

- A twoja matka? Dlaczego się nie pojawiła?

- Nie złożyła żadnych wyjaśnień, nie okazała skruchy. - Roześmiał się, aż przeszedł przez nią dreszcz. 

- Sądzę, że chciała, by wieczór wypadł tak jak wypadł, tylko bez przeszkody w postaci Northrupa.

- Aha... - To było podobne do Mab i Bronwyn nie miała zamiaru złościć się na starszą panią. Może i 

były  przyjaciółkami,  ale  Bronwyn  nie  robiła  sobie  złudzeń  co  do  jej  szlachetnych  pobudek.  Mab 

zrobiłaby wszystko, co miałoby się przyczynić do szczęścia syna, nie zważając na konsekwencje. Adam 

nalewał mleko, a Bronwyn spojrzała na swój talerz. - Nie zjem tego wszystkiego.

- To śniadanie marynarza. Nikt nie zna się lepiej na leczeniu kaca niż ludzie morza. - Adam podał jej 

widelec. - Jedz.

- Czuję się dobrze.

Włożył jej kawałek chleba do ust. - Jedz.

Olivia  zachichotała,  zasłaniając  usta  ręką.  Adam  mrugnął  do  niej  porozumiewawczo.  -  Widzę,  że 

twoja siostra nie należy do osób, które wstają z uśmiechem.

-  To  fakt  -  przyznała  Olivia.  Przełykała  głośno  powietrze,  wiła  się,  jakby  rozmowa  z  wicehrabią 

sprawiała  jej  ogromną  trudność.  Widząc  jednak  nieszczęśliwą  minę  siostry,  dodała  z  widocznym 

wysiłkiem: - To dlatego, że często pracuje do późna.

- Tłumaczy rękopisy? - zapytał Adam.

Olivia spojrzała na nich oboje szeroko otwartymi oczyma. Adam odkroił kawałek cielęciny i wsadził 

Bronwyn do ust, raczej wbrew jej woli. - Tak, mówiła mi o tym. Podzielasz to zainteresowanie?

Olivia potrząsnęła głową, zaszokowana.

- Szkoda. Brzmi fascynująco.

background image

- Ona też tak twierdzi. - Niekłamany podziw w głosie Adama widocznie ją przekonał. - Jej opowieści 

o dawnej Irlandii są niesłychanie pasjonujące. Ale sama praca wydaje mi się męcząca i trudna.

- Wymaga ogromnej cierpliwości - powiedział Adam.

- Cieszę się, że ją w tym wspierasz. - Olivia zaczerpnęła powietrza niczym pływak rzucający się na 

głęboką wodę i spojrzała na niego błagalnie. - Bronwyn prędzej by uciekła, niż porzuciła swoje bezcenne 

studia.

Bronwyn odwróciła głowę od wycelowanego w usta widelca. - Może po ślubie umysł mi tak zmętnieje 

z miłości, że przejdą mi fanaberie niestosowne dla mojej płci.

Adam  spojrzał  uważnie  na  jej  zbuntowaną  minę.  -  Więcej  chleba  -  zadecydował  i  omal  nie  stracił 

palców,  wpychając  jej  kawałek  do  ust.  -  Z  takim  nauczycielem  jak  ja  będziesz  świetna  zarówno  w 

miłości,  jak  i  we  wszelkich  naukach.  -  Uśmiechnął  się,  licząc  na  jej  poczucie  humoru,  ale  ona  się 

nachmurzyła.  Zaintrygowany,  drążył  dalej.  -  Tak  się  składa,  że  sprowadziłem  dla  ciebie  prezent,  który 

powinien  zadowolić  kobiecą  część  twojej  natury.  -  Podniósł  ze  stołu  wachlarz  z  kości  słoniowej. 

Otworzył go, prezentując kunsztowny wzór, zwieńczony brzegiem ze złotych listków.

Rezerwa Olivii stopniała całkowicie. - To prawdziwe dzieło sztuki.

-  Pochodzi  z  Chin  -  powiedział.  -  Nieważne,  jak  bardzo  będziesz  go  skubać,  Bronwyn,  nigdy  nie 

wystrzępisz brzegów.

Ogarnęła ją bezsilna złość. Jak śmie? Jak śmie okazywać otwarcie, że woli inną kobietę? Nie chce jej, 

chce mieć jej elegancką karykaturę. Nigdy w życiu nie wypluła jedzenia w czyjąś twarz, ale teraz miała 

ochotę to zrobić.

Zauważył. Ostrożnie, niczym nieuzbrojony człowiek stojący twarzą w twarz z niedźwiedziem, zapytał: 

- Bronwyn? Co takiego powiedziałem?

Siedząca po drugiej stronie stołu Olivia wyszeptała: 

- Bronwyn? On próbuje być miły. Naprawdę.

Przerażony głos siostry przywrócił Bronwyn zdrowy rozsądek. 

- Dziękuję, milordzie. - Wzięła wachlarz, starając się nie dotknąć jego dłoni. - Nigdy nie zapomnę tej 

chwili. - Przerwała. - Będziesz dziś pracował z Northrupem?

Adam wyprostował się i zacisnął usta. - Nie dziś. Northrup zrezygnował i chyba będę musiał poszukać 

nowego sekretarza.

- Zrezygnował? - zapytała Olivia ze zdumieniem. - Sądziłam, że jest niezastąpiony. To znaczy...

-  To  fakt.  Ale  majątek,  który zdobył  parając  się  giełdą, zapewni  mu  dostatnie  życie. Jedyną  rzeczą, 

która  stoi  między  nim  a  szczytem,  jest...  sam  szczyt.  Ach,  nie  ma  to  znaczenia.  -  Bez  skrupułów  zbył 

Northrupa. - Sekretarza łatwo wymienić.

- Narzeczoną też - rzuciła Bronwyn.

- Bronwyn! - Olivia zamarła.

Adam nie zwrócił uwagi na jej słowa. Patrząc na nią uważnie, zaproponował: 

- Chciałem oprowadzić cię dzisiaj po domu. Odwiedzić ogrody. Nie mogę się doczekać, by ci pokazać, 

co zaprojektował dla nas Campbell.

Olivia aż klasnęła w dłonie. - Doskonały pomysł.

- Będziesz nam towarzyszyć? - zapytał Adam.

background image

-  Z  ochotą  -  Olivia  dotknęła  policzka  siostry.  -  Oczywiście,  jeśli  nie  masz  nic  przeciwko  temu, 

Bronwyn.

-  Skądże  znowu.  -  Bronwyn  uśmiechnęła  się  sztywno.  Olivia  dość  późno  przypomniała  sobie  o 

obowiązkach  przyzwoitki.  -  Sprawniej  będzie,  jeśli  zostawicie  mnie  teraz,  bym  mogła  spokojnie 

dokończyć śniadanie.

- Oczywiście. - Wstał, wyciągając dłoń do Olivii. - Spotkamy się w salonie.

Bronwyn  skinęła  głową  i  patrzyła,  jak  ramię  w  ramię  opuszczają  pokój.  Jaka  ładna  z  nich  para, 

pomyślała, podnosząc kciuk do ust i gryząc paznokieć. Prezent w postaci wachlarza kazał Olivii spojrzeć 

cieplej na Adama. Na jego korzyść przemawiał również fakt, iż Bronwyn powiedziała mu o rękopisie, a 

on wydawał się to akceptować. Olivia przestała się go bać, a on przecież chciał mieć taką żonę - piękną i 

dobrą.

Traktował  Olivię  z  taką  delikatnością.  Nigdy  nie  spojrzy  na  nią  krzywo,  nigdy  nie  uniesie  się 

namiętnością.

Odłożyła wachlarz i poszła na górę, by się spakować.

*

Adam  podniósł  do  światła  szklaneczkę  z  sherry  i  zagapił  się  na  otwarte  okno,  przez  które  wpadało 

chłodne,  wieczorne  powietrze.  Myślał  o  oczach  Bronwyn,  o  niemym  wyrzucie,  który  dziś  cały  czas 

wyrażały.

O  co  jej  chodzi?  Jeśli  jej  się  nie  podobał,  to  świetnie  się  z  tym  kryła  zeszłej  nocy.  Szczerze 

powiedziawszy - dłoń  zacisnęła się mocno na rżniętym szkle,  aż zabolało  - to  ona uosabiała wszystko, 

czego kiedykolwiek pragnął, o czym marzył. Nie powinien był może zapraszać jej do swego łóżka. I cała 

ta scena z Northrupem była żenująca. Aż nadto dobrze wiedział, jak ważna w chwilach namiętności jest 

intymność. Zdawał sobie też sprawę, jak alkohol wyłącza hamulce.

Dzisiaj  próbował  jej  powiedzieć,  wytłumaczyć,  że  namiętność  nie  jest  czymś,  czego  należy  się 

wstydzić. Ale ona nie chciała słuchać.

Potarł bolącą nogę. Za dużo spacerował i tańczył, próbując uszczęśliwić swoją wybrankę.

Olivia  również  nie  mogła  się  nadziwić  zachowaniu  siostry.  Kiedy  oglądali  dom  i  ogrody,  Bronwyn 

wychwalała majątek pod niebiosa, dźwięcznym głosem wyliczając Olivii wszelkie udogodnienia. Adam 

chwilami odnosił wrażenie, że zachowuje się, jakby sprzedawała dom siostrze.

Jedynym wytłumaczeniem, które przychodziło mu do głowy, jedynym, które wydawało się mieć jakiś 

sens, było to, że słyszała wymówki Northrupa zeszłej nocy. Jeśli to faktycznie był powód, będzie musiał 

się sporo napracować, żeby przekonać ją, że było to zwykłe nieporozumienie. Powinienem był jej bronić, 

pomyślał.  Powinienem  powiedzieć,  że  obowiązujący  powszechnie  przesąd  potępiający  wykształcone 

kobiety  jest  całkowitą  bzdurą.  I  że  sto  razy  bardziej  woli  Bronwyn  od  tych  wszystkich  głupiutkich 

kobietek, nie widzących świata poza rękawiczkami i wachlarzami.

W  rzeczy  samej  czuł  się  jak  człowiek,  któremu  w  owsianym  kleiku  podano  diament.  Nie  mógł  się 

zdecydować, co powinien z tym zrobić. Przede wszystkim nie był do końca pewien, czy podobają mu się 

takie niespodzianki. Przetrwał ciężkie lata i osiągnął sukces tylko dlatego, że zawsze potrafił przewidzieć 

wydarzenia,  zaplanować  każdy  najmniejszy  ruch,  uderzyć  w  najczulszy  punkt  przeciwnika.  Nigdy  nie 

sądził  jednak,  że  spotka  taką  kobietę  jak  Bronwyn.  Była  jedną  wielką  niespodzianką;  wywróciła  jego 

background image

świat  do  góry  nogami,  z  chwilą  gdy  tylko  lepiej  się  poznali.  Nie  był  już  mężczyzną,  za  jakiego  się 

dotychczas  uważał  -  mężczyzną  z  bryłą  lodu  zamiast  serca.  Mab  przekonywała  go,  że  jego  chłód  to 

zaledwie maska, a on do tej pory żywiołowo temu zaprzeczał.

Maskę można zedrzeć, zniszczyć.

Zeszłej  nocy  powinien  był  bronić  Bronwyn  przed  dobrymi  intencjami  Northrupa,  ale  ogień  wciąż 

płonący w jego lędźwiach obudził w nim przekorę.

Kupił  sobie żonę,  by chroniła  go przed  pogardą  wyższych sfer,  a  tymczasem  okazało  się,  że  to  ona 

potrzebuje  opieki.  A  on  nie  tylko  musi,  ale  pragnie  ją  chronić.  Chce  otoczyć  ją  obronnym  murem, 

zasłonić przed obelgami, jakie na wykształcone kobiety rzuca eleganckie towarzystwo. Uczucia, które -

jak sądził - dawno zanikły, leżały jak na dłoni, a on nie miał pojęcia, jak sobie z nimi radzić.

Usłyszał, jak na żwirowym podjeździe ze chrzęstem zatrzymuje się powóz, i odetchnął z ulgą. Rodzice 

Bronwyn  wrócili  w  końcu  z  Londynu.  Był  pewien,  że  udzielą  mu  kilku  rad,  jak  postępować  z  ich 

niesforną córką. Nadstawił uszu, spodziewając się jowialnego pokrzykiwania hrabiego czy dźwięcznego 

głosu lady Nory.

Nic takiego nie nastąpiło. Powóz czekał przed drzwiami frontowymi w przeraźliwej ciszy. Drzwiczki 

otworzyły  się  i  zatrzasnęły  bezszelestnie,  a  woźnica  powiedział  coś  do  pasażera,  lecz  ten  nie  udzielił 

odpowiedzi.

Obudziło się w nim straszliwe podejrzenie. Rzucił się do okna, lecz powozu nie było widać, zaledwie 

parskające  niecierpliwie  konie.  Usłyszał  skrzypienie  resorów -  to  woźnica  sadowił  się  na  koźle.  Ktoś 

wyjeżdżał. Ktoś, kto chciał zachować swą dezercję w tajemnicy.

Trzasnął  bicz  i  powóz  potoczył  się  po  podjeździe.  Z  otwartymi  szeroko  oczami  i  podbródkiem  w 

górze, Bronwyn odjeżdżała jego powozem. Wyskoczył przez okno, krzycząc jak szaleniec i popędził w 

dół po schodach. 

- Bronwyn! - ryknął. - Do diabła, wracaj natychmiast! - Powóz nie zatrzymał się, toczył się tylko coraz 

szybciej po jego podjeździe. Pomyśleć tylko, kazał wyrównać drogę.

Rzucił się w pogoń, lecz po chwili odezwał się ból w nodze. Upadł na twarz. Próbował wstać, ale ból 

promieniujący  ze  starej  rany  powalił  go  ponownie  na  ziemię.  Wypluwając  kamyki  z  ust,  patrzył,  jak 

powóz znika za zakrętem.

*

Świt  przywitał  Bronwyn  w  zupełnie  nowym  pokoju.  Niewielkim,  ale  elegancko  umeblowanym 

lekkimi  meblami w jasnych kolorach.  Przez  otwarte okno z  trzeciego piętra  słychać  było  nawoływania 

ulicznych handlarzy, turkot powozów i zrzędliwy głos kucharki, udającej się właśnie na targ w samym 

sercu  Londynu.  W  powietrzu  unosił  się  dym  i  rzeczny  fetor,  jak  zawsze  przy  cieplejszej  pogodzie. 

Zaczynam nowe życie, pomyślała, a mimo to sercem była jeszcze przy dniu wczorajszym. 

- Nie mam zamiaru dla niego się zmieniać - powiedziała głośno.

- I nie powinnaś - zgodziła się z nią Rachelle.

Bronwyn spojrzała z zaskoczeniem na kobietę stojącą w drzwiach. Rachelle nie zmieniła się wcale od 

ostatniego  spotkania  przed  miesiącem.  Wciąż  była  chuda,  serdeczna,  promieniująca  wewnętrzną  siłą  i 

gniewem, który przysłaniał jej smutne oczy.

background image

- Tak jak wczoraj mówiłam, możesz tu mieszkać, jak długo tylko zechcesz. - Weszła do pokoju, a za 

nią  służąca,  której  wskazała  niewielki  stolik.  -  Postaw  le  petit  dejeuner  tam.  -  Służąca  wypełniła 

polecenie i wyszła. - Nie zmieniłaś zdania?

- Ależ skąd.

- Tylko  głupiec  nigdy  się  nie  waha.  -  Rachelle  przystawiła  fotel  do  łóżka  i  usiadła  na  nim  z 

westchnieniem.

- To żaden wstyd nie mieć męża - powiedziała Bronwyn.

-  Ani  żaden  zaszczyt  -  Rachelle  uśmiechnęła  się  cierpko.  -  To  oni  są  panami  świata.  Wiele  rzeczy

potrafią ułatwić. Uwierz mi. - Uderzyła się w pierś. - Wiem coś o tym.

- Dlaczego próbujesz mi to wyperswadować?

- Czułabym się podle, nie informując cię o wyboistej drodze, jaka cię czeka. Adam Keane nie da się 

tak łatwo odprawić.

- W takim razie powinien był mnie lepiej traktować. - Bronwyn aż podskoczyła na łóżku, opadając po 

chwili na poduszki. - Spodziewałam się po nim więcej.

- Tak jak tysiące kobiet od setek lat. - Rachelle nalała herbaty do filiżanek. - Powinnam może dodać, 

że większość przeżyła gorzkie rozczarowanie. Jesteś głodna?

-  Nie  -  Bronwyn  wyskoczyła  z  łóżka.  Nerwowo  podeszła  do  okna,  rozsunęła  zasłony  i  wyjrzała  na 

niewielkie  podwórze,  stajnie,  parkan  i  alejki.  -  Nie  jestem  w  stanie  nic  przełknąć.  Czuję  się  taka... 

zdradzona.

-  Zdradzona?  Przez  mężczyznę?  -  W  głosie  Rachelle  słychać  było  lata  gorzkich  doświadczeń.  -

Niemądrze byłoby spodziewać się czegokolwiek innego.

- W takim razie byłam niemądra.

Rachelle  podniosła  się  i  ujęła  Bronwyn  za  podbródek.  -  Jesteś  młoda.  To  zupełnie  naturalne,  że 

poszłaś za głosem serca. Moja Henrietta była równie impulsywna, chociaż nie popełniła tego błędu co ty.

- Jak możesz tak mówić?

-  Nauczyłam  ją,  że  niebezpiecznie  jest  kochać  za  mocno.  -  Oczy  Rachelle  wypełniły  się  łzami.  -

Obawiam się, że w ogóle nie nauczyłam jej kochać. Miała zimne serce, zależało jej jedynie na zaspokoje-

niu własnych ambicji. Była gotowa wykorzystać każdą słabostkę mężczyzny do swoich celów.

Rozpacz w głosie Francuzki schłodziła nieco złość Bronwyn. - Coś podejrzewasz?

- Mężczyźni rozmawiają o wielu rzeczach w moim salonie. Może podsłuchała coś, czego nie powinna 

i  niebacznie się z  tym zdradziła.  Próby szantażu  często  kończą się tragicznie,  a Henrietta była młoda  i 

niedoświadczona.

- Odkryłaś już, kim był człowiek, który mógł ją tak skrzywdzić?

- Który ją zabił? - Łzy popłynęły po twarzy Rachelle, kapały po brodzie, ale ona zdawała się o to nie 

dbać. - Przecież taka jest prawda. Zabił ją. Nie, nikogo nie podejrzewam. Panicz, który się za nią uganiał, 

szlochał  gorzko  na  pogrzebie;  zaoferował  nawet  pomoc  ze  strony  swoich  ludzi,  jeśli  kiedyś  odkryję 

tożsamość mordercy. Cały Londyn szukał kanalii, która tak podstępnie zwabiła Henriettę w swe sidła, ale 

nic z tego nie wyszło.

Bronwyn wyciągnęła chusteczkę z rękawa koszuli nocnej i podała Rachelle. - Jak sądzisz, Henrietta go 

znała?

background image

- Tak mi się wydaje. - Rachelle przyjęła chustkę i wytarła nią twarz.

- Czy ktoś przestał przychodzić na twoje przyjęcia?

Non. - Na twarzy Rachelle malowała się determinacja. - Odnajdę go, człowieka z le visage farde.

- Nie rozumiem.

Le  visage  fardé  znaczy  dosłownie  „malowana  twarz”.  -  Rachelle  podniosła  pokrywę  półmiska 

stojącego na stole. - Powinnam raczej powiedzieć, że odnajdę farbowanego lisa.

-  Aha.  -  Na  widok  świeżego  pieczywa  Bronwyn  ślinka  napłynęła  do  ust.  Piętrzące  się  na  półmisku 

bułeczki różnych kształtów pachniały tak rozkosznie, że Bronwyn stwierdziła w końcu, iż jest głodna.

- Nie zdążyłam ci wczoraj opowiedzieć o moich planach - odezwała się, biorąc do ręki miękką, jeszcze 

ciepłą bułkę.

Rachelle opanowała się. - Opowiedz mi teraz.

-  Wiele  lat  temu  wpadły  mi  w  ręce  celtyckie  manuskrypty,  prawdziwe  arcydzieła  z  pradawnych 

czasów.  Część  z  nich  przetłumaczyłam,  nad  niektórymi  jeszcze  pracuję,  ale  już  teraz  wiem,  że 

zainteresują wielu ludzi. Jeśli uda mi się znaleźć sponsora, opublikuję je.

Rachelle  podniosła  w  górę  rękę.  -  Ani  słowa  więcej.  Ja  będę  cię  sponsorować,  do  czasu  gdy  nie 

znajdziemy kogoś lepszego.

- Nie ma nikogo lepszego - powiedziała Bronwyn żarliwie.

- Księżna Karolina, żona księcia Walii chyba jest taką osobą - pokiwała głową Rachelle. - Sądzę, że da 

się przekonać, by przyznała ci stypendium, które pozwoli ci rozwinąć skrzydła.

Bronwyn rozpromieniła się w uśmiechu. - Bardzo mi to schlebia.

- Jesteś tego warta. - Rachelle podniosła głowę. - Lecz zanim do tego dojdzie, będę zachwycona, jeśli 

zechcesz pojawiać się w moim salonie jako specjalistka od języków obcych. Naturalnie, jeśli zechcesz.

- Och tak. Marzę o tym.

Rachelle kruszyła w palcach chleb. - A kiedy przyjedzie wicehrabia, będziesz traktować go chłodno i z 

dystansem.

Bronwyn poczuła ucisk w gardle.

Rachelle spojrzała na nią z uwagą. - Nie myślałaś o tym, że się tu pojawi?

- Nie. - Serce Bronwyn zaczęło bić jak szalone na samą myśl. Drżącymi palcami odłożyła bułkę na 

talerz.

- To poważny człowiek, zajmujący się poważnymi sprawami. W moim salonie spotyka ludzi, którzy 

myślą podobnie. Przychodzi tu, może nie tak często jak by chciał, ale wciąż przychodzi.

- Wiesz dlaczego...? - Bronwyn poruszyła się niespokojnie, zakłopotana faktem, że wtyka nos w jego 

sprawy. Pokusa okazała się jednak za wielka. - Nikt nie chce mi powiedzieć, dlaczego jest taki poważny.

-  Ach,  zapobiegliwi  rodzice  nie  raczyli  poinformować  panny  młodej  o  szczegółach  tej  gorszącej 

historii? - zapytała z przekąsem Rachelle.

- Gorszącej historii? - Bronwyn przypomniała sobie słowa ojca. - Chodziło o jego ojca, prawda?

- Istotnie. Ale musisz wiedzieć, że nie wiem o tym z pierwszej ręki. Nie mieszkałam w Anglii, kiedy 

to się wydarzyło.

- Lepsza plotka niż nic.

- Wiem na pewno, że jego ojca powieszono za fałszerstwo.

background image

-  Bzdura!  -  Bronwyn  nie  kryła  sceptycyzmu.  -  Ojciec  Adama  był  wicehrabią  Rawsonu,  matka  jest 

córką księcia. Niemożliwe, by wydano na niego taki wyrok.

- Mówią, że zawisł na Tyburn Hill w chwili, kiedy statek Adama wypływał na morze. Matka pozostała 

bez  środków  do  życia,  głodowała.  Kiedy  Adam  powrócił,  po  długich  poszukiwaniach  odnalazł  ją  w 

przytułku. Plotka głosi, iż była tak wychudzona, że z początku przyjmowała tylko płyny.

- Niemożliwe.

-  Podobno  dzięki  wicehrabiemu  dyrektor  tego  przytułku  zakończył  żywot  w  najgorszej  dzielnicy 

Londynu.

Bronwyn  podniosła  rękę,  by  zaprotestować,  ale  zatrzymała  się  na  moment.  To  wydawało  się 

prawdopodobne. Adam wyglądał na kogoś, kto potrafi się zemścić. - Ależ Mab jest nadzwyczaj obfitych 

kształtów.

- Jego matka? Też bym była, gdybym tyle lat przymierała głodem.

- Oni o tym plotkują?

- Oni? Nazywasz tak śmietankę towarzyską Anglii? - Rachelle zaśmiała się na widok miny Bronwyn. -

Oczywiście, że o tym plotkują. Adam o to nie dba, a jego rosnąca fortuna i niechęć do płytkich uciech 

czynią z niego przedmiot zazdrości i domysłów.

-  Wciąż  nie  mogę  uwierzyć...  -  Szczerze  powiedziawszy,  Bronwyn  już  uwierzyła.  To  tak  wiele 

wyjaśniało.  Na  przykład  jego  wściekłość  przy  pierwszym  spotkaniu.  Fakt,  iż  chciał  ją  poślubić  dla 

prestiżu,  z  jakim  związane  jest  jej  nazwisko.  Brak  współczucia  dla  szlachcica,  który  miał  wszystko  i 

wszystko zaprzepaścił.

Zasłoniła oczy. - Na razie go nie widzę.

Usta Rachelle wyrażały współczucie, brązowe oczy pełne były zrozumienia. Oderwała ręce Bronwyn 

od  twarzy.  -  Jesteś  dzieckiem,  jeśli  sądzisz,  że  takie  zachowanie  uczyni  cię  niewidzialną.  Będzie  cię 

widział.  -  Bronwyn  już  chciała  zaprotestować,  ale  Rachelle  podniosła  w  górę  palec.  -  Nie  możesz 

wiecznie się chować w tym pokoju. Zobaczy cię. Ale jeśli mnie posłuchasz, nigdy nie zgadnie kim jesteś.

- Nie rozumiem.

- Zaufaj mi. - Rachelle zakasała rękawy. - Zaczynamy.

background image

ROZDZIAŁ 8

-  Gdzie  ona  jest?  -  Adam  chciał  wstać  z  łóżka,  chwycić  Olivię  za  białą  szyję  i  wydusić  z  niej  całą 

prawdę.

- Synu, doktor powiedział, że parę dni odpoczynku dobrze ci zrobi. - Mab popchnęła go z powrotem 

na poduszki. - Pod warunkiem, że będziesz leżeć.

Spojrzał na zebranych. Rodzice Bronwyn, wciąż w podróżnych ubraniach, okazywali zdenerwowanie 

w typowy dla siebie sposób  - Gaynor przemierzał pokój w tę i z powrotem, a lady Nora wydawała się 

rozdrażniona.  Olivia  siedziała  na  krześle  i  wykręcała palce.  Mab  stała  nad  łóżkiem,  gotowa złapać  go, 

gdyby przypadkiem chciał uciec.

Całą noc trząsł się ze złości. Od początku miał rację. Bronwyn była jedynie brzydką starą panną. Jak 

to się stało, że chciał się z nią żenić? Uwiodła go swoim błyskotliwym umysłem, uroczym uśmiechem i 

zuchwałą  ciekawością.  Lecz  i  tak  chciał,  by  wróciła.  Chciał  ją  kochać,  udowodnić  jej,  ile  traci,  chciał 

doprowadzić do tego, by błagała na kolanach, aby ją poślubił. Kręciło mu się w głowie od sprzecznych 

emocji. - Do diabła! Muszę wiedzieć, gdzie ona jest!

Hrabia  wyciągnął  rękę,  próbując  go  zatrzymać.  Adam  jednak  klęczał  już  przed  Olivią,  jakby  była 

małym dzieckiem i mówił łagodnie: - Proszę cię, powiedz. Jak myślisz, gdzie może być Bronwyn?

- Nie wiem na pewno - powiedziała Olivia niepewnie.

- Tak? - zachęcał lord Gaynor.

Zagryzała usta. - Mówiła, że chce odsunąć się od ludzi, od mężczyzn. Nie wiem, ale myślę, że...

- Że co? - huknął Adam.

Aż  podskoczyła,  ale  jego  furia  zdawała  się  dodawać  jej  energii.  - Myślę,  że  poszła  do  zakonu  -

odpowiedziała buntowniczo.

Nikt się nie odezwał. Nikt się nie poruszył. Cztery pary oczu, skamieniałe ze zgrozy, wpatrywały się w 

Olivię.

Adam pierwszy odzyskał zdrowy rozsądek. Bronwyn? Jego drobna, nieładna narzeczona, tak skłonna 

do żartów i namiętności, miałaby znaleźć się w klasztorze? Niemożliwe.

- Do zakonu? - wyszeptał w końcu hrabia. - Dziewczyno, powiedz, że to nieprawda.

Olivia przyglądała się swoim dłoniom. 

-  Tatku,  pamiętasz,  jak  bardzo  jej  się  podobało  w  klasztorze  w  Irlandii.  Godzinami  siedziała  nad 

książkami i wdawała się w dysputy z ojcem Brendanem, kiedy tylko przyjechał z wizytą.

Lady Nora niecierpliwie stukała obcasem o posadzkę. 

- I właśnie dlatego zabraliśmy was z Irlandii. Zaczynałyście się przywiązywać do katolickich tradycji, 

a to jest sprzeczne z naszymi ambicjami.

Słowa Mab zabrzmiały niczym głos rozsądku. - Tyle razy rozmawiałam z Bronwyn i nie dostrzegłam 

nic, co wskazywałoby na tego rodzaju powołanie. Co mogło wywołać taką zmianę?

Na bladych policzkach Olivii wykwitł rumieniec. Spuściła głowę.

Adam odzyskał głos: - Mab, powiedziałaś Bronwyn o ojcu? - Mab potrząsnęła przecząco głową. - A 

pan, hrabio? Lady Noro? - Zaprzeczyli. Adam przeszył Olivię wzrokiem. - Czy Bronwyn wie coś o moim 

ojcu?

Olivia, zbyt przerażona, by mówić, potrząsnęła głową.

background image

- W takim razie ten pomysł z klasztorem to najgłupsza rzecz, jaką słyszałem - oświadczył Adam.

Olivia podniosła głowę, a w jej oczach zapalił się ogień, który jemu tak kojarzył się z Bronwyn. - Nie 

wiem z całą pewnością, dlaczego miałaby pójść do zakonu. Wiem jedno: wicehrabia ją całował.

Adam zesztywniał. Jej zdrada strasznie go ubodła, ale niemal nie czuł bólu. - Powiedziała ci, tak? Cóż, 

powiem ci coś jeszcze. Kiedy znajdzie się w moim łóżku, posunę się jeszcze dalej.

-  Spokojnie.  -  Lady  Nora  podniosła  smukłą,  białą  rękę.  -  Wydaje  mi  się,  że  trochę  przesadzamy. 

Bronwyn nie jest niezastąpiona. Mamy jeszcze jedną córkę w wieku odpowiednim do małżeństwa.

- Co? - wyrwało się ze wszystkich gardeł.

- Mamo, nie - szepnęła Olivia.

Wszystkie  spojrzenia  oskarżały  lady  Norę  o  oziębłość,  pośpieszyła  więc  z  wyjaśnieniami.  -

Oczywiście, martwię się o Bronwyn. To moja ukochana córka. Jednak mimo wszystko nie powinniśmy 

przekreślać unii pomiędzy naszymi rodzinami.

- Sama to  zaplanowała - wyjęczał Adam. Wszyscy spojrzeli  na niego, a on utwierdził  się jeszcze w 

tym przekonaniu. Bronwyn to wszystko zaplanowała. Co takiego mówiła? Że narzeczoną łatwo zastąpić. 

Jej dezercja godziła w jego dumę osobistą, w dopiero co odkryte uczucia. Uczucia, które teraz usunie w 

cień,  w  odpowiednie  dla  nich  miejsce.  -  Czy  właściwie  rozumiem?  Proponuje  mi  pani  zaręczyny  z 

Olivią?

Lady Nora aż się wystraszyła jego tonu. - Cóż, ja... Tak.

Uśmiechnął  się,  próbując  załagodzić  jej  zażenowanie,  lecz  atmosfera  w  pokoju  pozostała  napięta.  -

Doskonały pomysł - rzekł. - Każę mojemu nowemu sekretarzowi sporządzić nowy kontrakt. Podpiszę go 

jeszcze  dziś.  Nie  rozumiem,  dlaczego  mi  się  wydawało,  że  osoba  tak  porywcza  jak  Bronwyn  będzie 

odpowiednią partią dla człowieka tak zimnego jak ja.

*

-  Kochanie,  od  pierwszej  chwili,  kiedy  cię  zobaczyłam,  palce  mnie  świerzbiły,  żeby  cię  zmienić.  -

Rachelle odsunęła się od lustra i pchnęła Bronwyn do przodu. - Spójrz.

Bronwyn spojrzała, ale nie rozpoznała nikogo znajomego.

Nagle  drgnęła.  W  lustrze  była  Bronwyn,  ale  inna  niż  dotychczas.  Jej  włosy  -  burza  niepokornych 

loków - związane były wstążką z tyłu głowy. Ich jasny kolor, podkreślony jeszcze opalenizną, nadawał 

twarzy  cudzoziemski  wygląd.  Żarzące  się  jak  dwa  węgielki  oczy  przesłaniała  firanka  rzęs, 

przyciemnionych  ołówkiem  Rachelle.  Policzki  miały  brzoskwiniowy  kolor,  a  usta  -  zbyt  szerokie,  jak 

twierdziła  matka  -  czerwieniły  się  intensywnie.  Prosta  suknia  w  szmaragdowym  kolorze  dodawała  jej 

wzrostu  i  wyszczuplała;  Bronwyn  miała  wrażenie,  że  za  moment  zacznie  się  kołysać  jak  trzcina  na 

wietrze. Jak we śnie, wyciągnęła przed siebie rękę. - Rachelle, jestem piękna.

- Oczywiście, że jesteś.

- Nigdy tak nie wyglądałam. - Bronwyn wydęła usta, zmarszczyła brwi i dopiero wtedy uwierzyła, że 

kobieta w lustrze to faktycznie Bronwyn Edana. - Moja matka o tym nie wiedziała?

- Niby skąd? - Rachelle wzruszyła ramionami. - Jest typową Angielką.

- Sądzisz, że jestem równie ładna jak siostry?

Rachelle  zorientowała  się,  że  pytanie  to  wynika  z  kompleksów.  -  Twoje  siostry  wyglądają,  jakby 

wyszły spod jednej matrycy - tłumaczyła cierpliwie. - Jedną można by z łatwością wymienić na drugą. Ty 

background image

jesteś wyjątkowa.

Bronwyn odwróciła się ze śmiechem. - Czy w ten sposób chcesz taktownie powiedzieć, że nie jestem 

równie ładna jak one?

Rachelle odgarnęła pukiel włosów z twarzy Bronwyn. - Chcę tylko powiedzieć, że nie można cię do 

nich porównać.

- Moje włosy. - Bronwyn dotknęła ich niepewnie, jakby w obawie, że nagle znikną. - Mogę je nosić 

rozpuszczone?  Czy  stateczne  mężatki  nie  zaczną  szeptać  między  sobą,  że  wyglądam,  jakbym  szła  do 

łóżka?

-  Zapewniam  cię,  że  panowie  również.  -  Rachelle  pociągnęła  za  jeden  z  loków.  -  Wszystkie  panny 

zzielenieją  z  zazdrości,  a  ty  zaczniesz  nową  modę.  Nazwiemy  cię  Cherie.  Będziesz  na  ustach  całego 

Londynu.

- Nie mogę się już doczekać. - Bronwyn uniosła w górę ramiona i zaczęła wirować wokół lustra.

- Czeka cię szok.

Bronwyn zatrzymała się w miejscu. - Dlaczego?

- Dotąd uważano cię za kobietę inteligentną. Może  nie wydawałaś się mężczyznom pociągająca, ale 

cię szanowali. - Rachelle wyjęła węgielek i pociągnęła nim po brwiach dziewczyny. - Im bardziej kobieta 

jest atrakcyjna, tym mniej mężczyzna dba o jej intelekt.

- Będą sądzili, że jestem głupia?

Oui. - Rachelle oceniła swoje dzieło i odwróciła Bronwyn do lustra. - A tak naprawdę jest dokładnie 

odwrotnie. Uroda kobiety sprawia, że to mężczyźni głupieją.

Bronwyn nie zwróciła uwagi na jej słowa. - Kiedy Adam tu przyjedzie, pokażę mu, jak bardzo jestem 

niezależna. Pożałuje, że kiedykolwiek uważał mnie za brzydką. Będzie mnie błagał na kolanach.

Rachelle przerwała te przechwałki. - Dlaczego tak liczysz się z jego zdaniem?

Ich oczy spotkały się w lustrze. Bronwyn oblała się rumieńcem i odwróciła głowę.

-  Moje  zaproszenie  jest  nadal  aktualne  -  powiedziała  Rachelle  łagodnie  -  ale  martwi  mnie  fakt,  że 

traktujesz mój dom jako azyl przed miłością.

*

- Nie mam zamiaru odpoczywać - huknął Adam. - Podaj mi laskę.

Służący, znalazłszy się między młotem a kowadłem, wił się jak piskorz. - Lady Mab powiedziała, że 

jaśnie pan powinien się położyć. Jaśnie pan za dużo pracuje, a noga wciąż go boli. Powiedziała, że...

- Moja matka to...

Od  drzwi  gabinetu  doszedł  głos.  -  Twoją  matka  wie,  gdzie  jest  Bronwyn  i  jeśli  przestaniesz 

zachowywać się jak osioł, może ci powie.

Adam zatrzymał się w miejscu, z ręką wyciągniętą w górze. - Mab?

Usiadła  w  fotelu  sąsiadującym  z  kanapą,  udając,  że  pochłania  ją  robótka.  Zignorowała  nawet  jego 

czarujący uśmiech.

Wyprosił służącego i zasypał ją pytaniami: - Gdzie ona jest? W klasztorze? Złożyła już śluby? - Mab 

rozwinęła płótno i spokojnie rozdzielała nitki, podczas gdy Adam miotał przekleństwa.

Przez  cztery  tygodnie  szukał  uciekinierki.  Nie  dlatego,  żeby  go  interesowała,  skądże  znowu!  Jej 

rodzice się martwili. A teraz sprawi matce przyjemność i da odpocząć bolącej nodze. Wstał od biurka i 

background image

pokuśtykał w stronę kanapy.

Mab przyglądała mu się uważnie. - Gdybyś za nią nie gonił po tym upadku, już byś nie cierpiał.

- Nieładnie jest wypominać. - Uśmiechnęła się łagodnie w odpowiedzi, a on wyszeptał: - Gdzie ona 

jest?

-  Dlaczego  niby  mam  ci  mówić?  Żebyś  mógł  na  nią  nawrzeszczeć?  Wtedy  z  pewnością  dojdzie  do 

wniosku, że dobrze zrobiła, uciekając od tego przeklętego, zaaranżowanego małżeństwa. - Już otworzył 

usta, by zaprotestować, ona jednak pogroziła mu palcem. - Nigdy cię nie interesowało, co sądzę na temat 

twojego wspaniałego planu, jak przywrócić rodzinie powszechny szacunek. Teraz się dowiesz.

Opadł na poduszki, oparł podbródek na piersi i wetknął ręce w kieszenie.

- Dąsasz się? - zauważyła. - Wyglądasz jak dzieciak, który spodziewa się bury.

Spojrzał na swoje wypolerowane buty. - A co, nie czeka mnie bura?

Puściła tę złośliwość mimo uszu.

-  Adamie,  honor,  który  tak  wysoko  cenisz,  nie  jest  najważniejszy.  Jedyne,  co  się  liczy,  to  rodzina. 

Jesteś  moim synem,  jedyną osobą na  tym świecie,  która mnie kiedykolwiek kochała. Jak  każda matka, 

chcę dla ciebie najlepiej. Chcę, żebyś był szczęśliwy. Chcę, byś znalazł żonę, która cię będzie kochała dla 

ciebie samego, a nie dla twoich pieniędzy. Żonę, której nie wybierzesz ze względu na pochodzenie czy 

zdolności rozrodcze.

Przez  ostatni  tydzień  byłem  zbyt  nerwowy,  by  pozwolić  się  ogolić,  pomyślał,  pocierając  ręką 

podbródek. - O co ci chodzi? Mam się z nią ożenić?

- Masz się ożenić z Bronwyn. Nie chcę, żebyś żenił się z Olivią.

- Bronwyn mnie zostawiła. Czy nie zdawała sobie sprawy, że godząc się na ślub z nią, wyświadczyłem 

jej ogromną przysługę?

Mab przetarła oczy, spojrzała na syna, znowu przetarła oczy i powiedziała w powietrze: - Nie widzę 

na tej kanapie księcia z bajki. Widzę tylko Adama, ale cóż, może wzrok mnie myli.

Westchnął.

- Zrobiłeś się zarozumiały - zwróciła mu uwagę.

- Wcale nie. Ale Bronwyn jest taka... - miał zamiar powiedzieć „nieładna”, lecz wyobraził sobie w tej 

samej chwili, jak zdziera z niej ubrania. Wiedział, że szaleńczo go pociąga.

- Olivia nie jest kobietą dla ciebie - powiedziała Mab. - Wystarczy, że raz na nią krzykniesz, złamie się 

jak trzcina na wietrze. Już teraz chowa się przed tobą po kątach.

- Wiem. Olivia się nie nada.

-  Bronwyn  spełnia  twoje  oczekiwania  i  tak  się  składa,  że  spełnia  również  moje.  To  dziewczyna  o 

bystrym umyśle i  dobrym sercu. Nawet ty, mimo  twego kołtuńskiego  zaślepienia,  zdajesz  sobie  z  tego 

sprawę.

Adam  przeczesał  dłonią  włosy,  szarpiąc  ciemne  pukle.  -  Owszem,  zdaję  sobie  z  tego  sprawę.  Ale 

ojciec...

- Twój ojciec nie ma z tym nic wspólnego. - Mab nachyliła się nad nim z poważną miną. - To fakt, 

zmarnował  ogromną  fortunę  i  zostawił  nas  na  pastwę  losu.  Wylądowaliśmy  przez  niego  w  wiejskiej 

chacie, ale jakie to ma znaczenie? Ty i ja byliśmy szczęśliwi, mój chłopcze, a o nim samym nie da się 

tego powiedzieć.

background image

- Przez niego znalazłaś się w przytułku - powiedział z goryczą.

- Znalazłeś mnie.

- W ostatniej chwili. - Spuścił nogi na podłogę i wyciągnął się. - Mam pieniądze. Teraz chcę szacunku.

Mab  podniosła  do  czoła  dłoń,  na  której  widać  było  siatkę  żyłek.  Prychnęła  z  niedowierzaniem.  -

Naprawdę ci na tym zależy?

- Nie mnie. Ale moim dzieciom się to należy. Nazwisko Keane nie będzie splamione hańbą, taki jest 

mój plan.

- I jedna mała kobietka może go zniweczyć. - Uśmiechnęła się chytrze. - Cóż, zawsze możesz ożenić 

się z Olivią.

-  Nie,  teraz  widzę,  że  nic  z  tego  nie  będzie  -  odpowiedział  chłodno.  -  Chcę,  by  Bronwyn  wróciła. 

Pomożesz mi?

Jeszcze nie skończył mówić, gdy Mab przecząco pokręciła głową. - Absolutnie nie.

Nie  pójdzie  na  żaden  kompromis,  tego był  pewien.  Chciała  od  niego współpracy  i  skruchy.  A  więc 

dobrze. Nie był w stanie niczego matce odmówić, a poza tym nie miał najmniejszej ochoty zalecać się do 

Olivii.  Bronwyn  kosztowała  go  wystarczająco  dużo  wysiłku,  po  co  jeszcze  trwonić  czas  na  Olivię? 

Pochylił się do przodu  i oparł łokciami o kolana, zaplatając dłonie.  - Gdzie  ona jest, Mab? Zrobię, jak 

zechcesz. Będę wzorowym mężem, nie będę jej traktował jak kupionej żony. Co noc będę w jej łóżku, a 

za dnia będę najlepszym towarzyszem.

- To Bronwyn powinna słyszeć te zaklęcia.

Zganiła go, ale wiedział, że to właśnie chciała usłyszeć. - Powiem jej, jak tylko się dowiem, gdzie jest 

- zapewnił przymilnie.

- Mieszka w salonie madame Rachelle.

Nie ruszył się, nie mrugnął nawet okiem.

- Obawiałam się, że tak zareagujesz. - Podniosła tamborek i wbiła igłę w środek kwiecistego wzoru, 

dając mu wyraźnie do zrozumienia, jak bardzo jest zdegustowana jego zachowaniem.

-  Madame  Rachelle.  -  Potarł  ręką  usta.  -  Chyba  mi  ulżyło.  To  lepsze  niż  klasztor.  Skąd  ona 

wytrzasnęła Rachelle?

- Sam ją o to spytaj.

- Powinienem był o tym pomyśleć - powiedział sam do siebie. - Gdzie indziej poszłaby wykształcona, 

szlachetnie urodzona panna?

-  Na  pewno  nie  do  twojego  domu,  królewiczu.  -  Odłożyła  robótkę  i  spojrzała  mu  w  twarz.  -  Cała 

sytuacja jest dosyć niezręczna, ale ja ciebie dobrze znam. Im więcej wysiłku włożysz w ten związek, tym 

bardziej będziesz ją cenił.

Wiedział,  że  nie  powinien  pytać,  ale  nie  mógł  powstrzymać  ciekawości:  -  Co  chcesz  przez  to 

powiedzieć?

- Wciąż jest w tobie ten porywczy chłopiec, którego pamiętam. Ukrywa się tylko pod maską. Sądzę, że 

Bronwyn go znalazła - Mab zachichotała - nie zdając sobie nawet z tego sprawy.

- Mab, czy nigdy ci nie przyszło do głowy, że może nie jestem tym, za kogo mnie uważasz? - odważył 

się w końcu zadać pytanie, które od dawna za nim chodziło.

- To znaczy?

background image

- Wydajesz się sądzić, że pod moją surową powierzchownością kryje się gorące serce. Nie mylisz się 

przypadkiem?

Jej usta zadrżały, jakby sprawił jej przykrość. Zajęła się robótką. 

- Wiem tylko, że jest tam jakieś serce - odpowiedziała po chwili. - Byłeś serdecznym, impulsywnym 

dzieckiem. Owszem, zmienił się może kierunek twoich uczuć, ale nadal oczy ci płoną, kiedy mówisz o 

zyskownej transakcji na giełdzie, o honorze naszej rodziny i - podniosła głowę i spojrzała mu w oczy - o 

Bronwyn. Dlatego wolę ją od innych kobiet. Udało jej się przebić przez twoją arogancję i chłód.

- Mab, nawet jeśli to prawda, choć ja wcale tak nie twierdzę, to z pewnością rozumiesz, że jej zdrada 

tylko umocniła moje przekonanie, iż lepiej nie ulegać kaprysom serca.

Przyznał  się  właśnie  do  tych  samych  uczuć,  które  targały  nim  w  dzieciństwie.  Do  tego,  że  nie  jest 

bryłą  lodu.  Zdradził  się,  a  ona  to  spostrzegła,  choć  uprzejmie  powstrzymała  się  przed  zwróceniem  mu 

uwagi. 

- Cóż, pojawia się tylko pytanie, czy będziesz w stanie wyrzucić to uczucie z serca. - Błyskawicznie 

zmieniła  temat.  -  Ciekawa  jestem,  jak  sobie  poradzisz  z  tą  komplikacją.  W  jaki  sposób  masz  zamiar 

odzyskać Bronwyn?

- Po prostu zabiorę ją od madame Rachelle.

Igła zatrzymała się w górze. - Czyżby jej salon nie był przyzwoitym miejscem?

- Niby tak... a z drugiej strony nie. Przychodzą tam najtęższe umysły Europy, rozprawiają o naukach 

ścisłych, literaturze, muzyce. Ale sama madame Rachelle...

- Jest bardzo tajemnicza, obiło mi się o uszy. - Mab wybrała nitkę innego koloru i nawlokła igłę. - To 

kurtyzana?

Doszedł do wniosku, że powinien bardziej doceniać rozległe znajomości matki. Wiedziała o salonie, 

wiedziała,  gdzie  jest  Bronwyn,  niby  dlaczego  miałaby  nie  wiedzieć  o  tajemnicy  otaczającej  madame 

Rachelle. - Skądże. Francuska szlachta chętnie korzysta z jej pomocy, przedstawiając córki angielskiemu 

towarzystwu.

- Córki z prawego łoża?

-  Nie  -  uśmiechnął  się  lekko.  -  Mimo  to  urocze  kobiety.  Niektórym  dzięki  Rachelle  udało  się 

rewelacyjnie wyjść za mąż.

- Więc co masz jej do zarzucenia?

- Krążą plotki na temat jej przeszłości. Podobno pochodzi z arystokratycznej rodziny, przebywała dużo 

na dworze, a mimo to nagle opuściła Francję. Nikt nie wie dlaczego. - Nie zrobiło to żadnego wrażenia na 

Mab, ciągnął  więc dalej.  - Nigdy nie odtrąca  dziewcząt,  które proszą  ją  o pomoc.  Zapewniła dach  nad 

głową  wielu  dobrze  urodzonym  Angielkom,  które  znalazły  się  w  potrzebie.  Ma  miękkie  serce. 

Polubiłabyś ją, Mab.

- Dlaczego w takim razie nie podoba cl się, że Bronwyn u niej mieszka?

- Dlatego że Rachelle jest  libertynką, znaną ze swoich niezależnych poglądów.  - Popatrzył w stronę 

okna. - Jeśli Bronwyn uzyska podobną reputację, straci dla mnie znaczenie, bo nie zapewni mi wstępu do 

angielskich  elit.  Co  więcej,  Rachelle  mieszka  sama  i  mimo  całego  szacunku,  jaki  do  niej  żywię,  jej 

moralność stoi pod znakiem zapytania. To samo będę musiał powiedzieć o Bronwyn.

Mab zacisnęła usta z irytacją. - Nie jestem hipokrytką, ale mój syn chyba tak.

background image

-  Co  takiego?  -  Adam  przyglądał  się  jej  uważnie.  -  Skądże,  wcale  nie  jestem  hipokrytą.  Wolałbym 

jednak wiedzieć, że pierwsze dziecko, które ma nosić moje nazwisko, jest faktycznie moje.

-  Wątpisz  w  cnotę  Bronwyn?  -  wycedziła  Mab  z  niedowierzaniem.  Odrzuciła  robótkę  i  wstała 

gwałtownie. Oczy jej płonęły. - Powiem ci jedno, Adamie. Nigdy dotąd nie było mi za ciebie wstyd, ale 

teraz się wstydzę. Chcesz mieć tę dziewczynę. Jeśli Bóg pozwoli, będziesz ją miał, wystarczy tylko, że 

uda ci się przekonać Olivię, by zerwała zaręczyny. A ty mi zaczynasz wątpić w jej dziewictwo! Przestań 

zawracać sobie głowę swoją bezcenną reputacją i zacznij planować, jak odzyskać Bronwyn.

Odwróciła  się,  pozbierała  nici  i  pomaszerowała  do  drzwi.  Tam  odwróciła  się  jeszcze  i  wypaliła  z 

grubej rury: - Wątpię, że sam zachowałeś dziewictwo dla żony!

Wyszła, trzaskając drzwiami. Adam, zaszokowany jej porywczością, począł rozważać całą sytuację.

Czyżby  oszukiwał  sam  siebie?  Mało  prawdopodobne.  W  dniu,  w  którym  ojciec  kupił  mu  patent 

oficerski i  wsadził  dwunastolatka  na  statek,  przysiągł  sobie  wieść  żywot  pozbawiony  uczuć  i  czułości. 

Przez  te  wszystkie  lata  nauczył się  doceniać  korzyści  takiego  postępowania.  To  prawda, jako  potomek 

rodziny  okrytej  hańbą  nie  powinien  żenić  się  z  czarną  owcą  rodziny  Edana.  Jednak  Bronwyn  nosi 

nazwisko Edana i znacznie lepiej nadaje się na jego żonę niż krucha Olivia. Sądził, że będzie w stanie ją 

utemperować, nawet gdyby miało się to odbyć przez nauki w sypialni.

Szczerze  powiedziawszy,  Bronwyn  Edana  budziła  w  nim  namiętność.  Wciąż  wyobrażał  sobie  jej 

delikatną twarz i  smukłe ciało, leżące pod nim  w łóżku.  Przypomniał sobie kształt  różowej brodawki i 

poczuł  mrowienie  w  palcach.  Nagle  podjął  decyzję.  Podrapał  się  po  brodzie,  pokuśtykał  do  drzwi  i 

krzyknął: - Niech przyjdzie do mnie kamerdyner! Chcę się ogolić.

background image

ROZDZIAŁ 9

Fascynująca,  egzotyczna  Cherie  weszła  do  salonu.  Wstążki  i  drobne  kwiatki  przetykały  jej  srebrne 

włosy,  różowa  jedwabna  suknia  ciasno  opinała  talię,  opadając  falą  u  stóp.  W  dłoni  trzymała 

charakterystyczny  wachlarz,  a  mężczyźni  tłoczyli  się  wokół.  Cherie  była  gwiazdą  salonu  madame 

Rachelle. Była w swoim żywiole.

Od klawesynu popłynęły nuty najnowszego dzieła Händla Radamisto - to pewien student Królewskiej 

Akademii Muzycznej pamiętał o jej słabości do opery. Pomachała mu dłonią, wyrażając aprobatę niczym 

księżniczka  na  paradzie.  Rozpromienił  się  i  wymówił  jej  imię  tonem  pełnym  zachwytu  i  admiracji. 

Odpowiedziała zagadkowym uśmiechem.

- Mademoiselle Cherie! Proszę posłuchać ody na cześć bogini mego serca.

Nieopierzony  poeta  zrobił  krok  do  przodu,  a  ona  powiedziała  łagodnie:  -  Z  przyjemnością 

posłuchamy, jak tylko pojawi się madame Rachelle.

Urok jej bursztynowych oczu sprawił, że poeta zaczął się jąkać i młody Humphrey Webster odepchnął 

go na bok. 

- Mademoiselle Cherie nie chce zawracać sobie głowy bełkotem jakiegoś gryzipiórka. Każdy wie, że 

najbardziej interesują ją eksperymenty naukowe. Mademoiselle Cherie, mam tu ze sobą maszynę, o której 

pani wspominałem.

Cherie  trzepnęła  zarozumiałego  młodzieńca  wachlarzem.  -  Panie  Webster,  jest  pan  nieuprzejmy. 

Prawdziwy uczony interesuje się każdą dziedziną wiedzy.

Webster zaczerwienił się. - Chce pani przez to powiedzieć, że jest pani uczonym?

- Ależ skąd - odpowiedziała poważnie. - Za to pan jest.

Webster zerknął na drobnego poetę stojącego obok i zagryzł usta. - Oczywiście, jednak czytam tylko 

klasyków.

-  Sądzę,  że  mademoiselle  Cherie  powie  ci,  iż  nawet  klasycy  byli  kiedyś  nieznani.  -  Wiekowy  lord 

Sawbridge  pochylił  się  w  ukłonie.  -  Wtedy  gdy  ja  byłem  małym  chłopcem.  -  Zaśmiał  się  z  własnego 

dowcipu  i  Cherie  roześmiała  się  również.  Dodało  mu  to  animuszu  i  ciągnął  głośno,  ponieważ  był 

odrobinę przygłuchy: - Pamiętam nawet Platona. Doradzałem Szekspirowi, kiedy pisał swe sztuki.

- Pewnie posłużyłeś mu za wzór do postaci Poloniusza - mruknął Webster.

- Co? Co takiego? - Lord Sawbridge przytknął rękę do ucha.

-  To  była  uwaga  na  temat  pana  mądrości.  -  Z  wprawą,  zdobytą  w  wyniku  tygodni  ćwiczeń,  Cherie 

odsunęła się od wędrujących rąk Sawbridge’a.

Ten uśmiechnął się z wyższością i wyciągnął długi, wąski pakunek. - Dla pani, mademoiselle.

Merci, Monsieur le Duc. Jak miło z pana strony. - Zerwała bibułkę i wyciągnęła z pudełka wachlarz z 

kości słoniowej. - Ah, c’est tres beau, non?

Sawbridge zaczerwienił się jak młody chłopak. - Zobaczyłem go i pomyślałem o pani...

- Wspaniały okaz do mojej kolekcji - zapewniła.

Nadstawił policzek,  oczekując bardziej  namacalnej formy podziękowania,  ona jednak  udała, że  tego 

nie widzi i uśmiechnęła się do trzech zuchów, którzy przysunęli się bliżej. - Chyba nie zostaliśmy sobie 

przedstawieni.

- Nie, mademoiselle - odpowiedzieli chórem.

background image

Jeden,  najbardziej  ekstrawagancko  ubrany,  zdobył  się  na  odwagę.  -  Słyszeliśmy  opowieści  o  pani 

urodzie i wdzięku i postanowiliśmy zobaczyć na własne oczy. - Wszyscy trzej ukłonili się. - Jesteśmy pod 

wrażeniem.

-  To  za  mało,  by  dostać  prawo  wstępu  do  salonu  madame  Rachelle  -  zganiła.  -  Musicie  chcieć  się 

uczyć  i  dzielić  się  własną  wiedzą.  -  Ujęła  dwóch  dżentelmenów  pod  ramię  i  zrobiła  parę  kroków  do 

przodu, wlokąc za sobą ogon wielbicieli. - Naszym zadaniem jest wspieranie sztuk i nauk.

Już  miała  kontynuować,  kiedy  jej  uwagę  przykuło  zamieszanie,  z  którego  centrum  dochodził  głos 

Daphne. Zatrzasnęła gwałtownie wachlarz. Cóż ta dziewczyna znów wyrabia? Daphne słynna była z tego, 

że plecie, co jej ślina na język przyniesie.

Godzina  była  wczesna  i  ponieważ  Rachelle  nie  zeszła  jeszcze  na  dół,  Cherie  pełniła  obowiązki 

gospodyni.  Przeprosiła  swoich  adoratorów,  przepchnęła  się  łokciami  przez  tłum  i  stanęła  pomiędzy 

dwoma dżentelmenami. Usłyszała głos Daphne. - Kobiece narządy są dokładną odwrotnością męskich, co 

ułatwia zbliżenie.

Cherie  nie  zdążyła  jeszcze  ochłonąć  z  szoku,  gdy  mężczyzna,  którego  obawiała  się  najbardziej  na 

świecie, zapytał: - A ty niby skąd o tym wiesz?

Adam.

Fascynująca Cherie przeobraziła się błyskawicznie w zwyczajną Bronwyn. Brakowało jej tchu, a serce 

nie  mogło  się  zdecydować:  to  waliło  jak  młot,  to  zamierało  w  piersi.  Dotknęła  czoła,  zroszonego 

kropelkami potu.

Przyszedł, jak to przepowiedziała Rachelle parę tygodni temu, a ona wciąż nie była gotowa spojrzeć 

mu w twarz. I chyba nigdy nie będzie.

-  Z  książki  -  odpowiedziała  wyniośle  Daphne.  Bronwyn  zdała  sobie  sprawę,  że  musi  przejść  do 

działania, chociaż stopy przyrosły jej do podłogi.

Tłum zaszumiał. Bronwyn przypomniała sobie dobroć okazaną jej przez Rachelle. Nie może dopuścić 

do  takiego  skandalu.  Zanim  jednak  zdążyła  się  wtrącić,  Adam  zapytał:  -  Czy  książka  wyjaśniała,  co 

dzieje się, kiedy mężczyzna jest pobudzony?

Bronwyn znalazła się przy Daphne i złapała ją za nadgarstek.

- Cherie! Prowadzę właśnie fascynującą dyskusję z monsieur le Vicomte.

Tracąc  cierpliwość  i  prawie  na  bezdechu,  Bronwyn  warknęła:  -  Słyszałam.  Słyszała  też  połowa 

Londynu. Jutro będzie wiedziała reszta.

Daphne rozejrzała się dookoła,  dostrzegając powszechną  dezaprobatę.  - Przecież...  ludzkie  ciało jest 

takie zajmujące.

Bronwyn była u kresu wytrzymałości. - W Anglii, jeśli w ogóle mówi się o anatomii, to na pewno nie 

publicznie.

Daphne  rozejrzała  się  ponownie.  Obrażone  damy  wachlowały  z  przejęciem  zarumienione  policzki, 

czekając  na  więcej  atrakcji.  Podekscytowani  panowie  uśmiechali  się  z  wyższością.  Rzuciła  Bronwyn 

wyzywające  spojrzenie,  jakby  to  ona  była  wszystkiemu  winna  i  powiedziała:  -  Patrzcie,  Cherie  się 

rumieni. Tak się zawstydziła, że nawet na dekolcie ma czerwone plamy.

Bronwyn nie okazała zdziwienia. Zdawała sobie doskonale sprawę z tego, jak bardzo Daphne jej nie 

cierpi. Z trudem jednak opanowała odruch, by zakryć dekolt dłońmi. - W ten sposób odpłacasz Rachelle 

background image

za jej dobroć? - zapytała cicho.

Daphne  nie  spuszczała  z  tonu.  Zwróciła  się  do  Adama:  -  Cherie,  ta  poulette  petite  jest  starsza  ode 

mnie, a mimo to nie wie nawet, jak kopulują zwierzęta.

Bronwyn czuła palący  wstyd, lecz  zachowała  wystarczająco dużo  zimnej krwi, by powiedzieć:  - To 

twoje zachowanie jest przyczyną mojego wstydu.

Od drzwi dobiegł głos Rachelle. - Daphne, mogę cię prosić?

Daphne  zrobiła  nadąsaną  minę,  dygnęła  przed  Adamem,  skinęła  głową  Bronwyn  i  odeszła. 

Towarzystwo natychmiast  rozbiło się na dyskutujące z ożywieniem grupki, ale Bronwyn nie zaprzątała 

sobie tym głowy. Widziała tylko Adama, jego surową urodę, harde spojrzenie. Zamknęła oczy, licząc na 

to, że zniknie.

Kiedy je otworzyła, wciąż przed nią stał, ale wydawał się zmieniony. Nie był to niedbały szlachcic, 

lecz dżentelmen ubrany według najnowszej mody. Złota plecionka zdobiła brzegi granatowego surduta z 

aksamitu,  granatowe  bryczesy  i  niebieskie  pończochy  opinały  ładnie  uformowane  uda  i  łydki.  Stał  w 

nonszalanckiej pozie, przekrzywiając laskę.

Nie  okazywał  szacunku,  sympatii,  jedynie  obraźliwe  zainteresowanie  jej  dekoltem.  -  Miło  mi  -

wycedził. - Skąd wzięłaś włosy tego koloru!?

Bronwyn  poczuła  się  upokorzona,  przypominając  sobie  o  swych  rumieńcach.  Wpadła  w  furię.  -

Przykro mi, że ci się nie podobają, ale nie włożę peruki nawet dla ciebie - wypaliła gniewnie. Obróciła się 

na pięcie, lecz on przytrzymał laską jej łokieć i przyciągnął z powrotem do siebie.

-  Nie  rozumiem,  dlaczego  miałabyś  to  robić.  -  Uśmiechnął  się,  a  w  jego  oczach  widać  było  lekkie 

rozbawienie. - Jesteś nowym nabytkiem Rachelle?

Zagapiła się na niego z otwartymi ustami.

- Polujesz na muchy, mademoiselle?

Nie poznał jej?

Tu, w salonie, Cherie była intrygującą młodą kobietą bez przeszłości. Wolna od ciężaru oczekiwań ze 

strony rodziny, odkryła w sobie skłonność do flirtu, zabawy, uwodzenia.

Mężczyźni, którzy kiedyś ignorowali jej obecność, teraz gapili się na nią, obsypując komplementami 

jej  egzotyczną  urodę.  Nauczyła  się  uśmiechać  z  lekko  spuszczonymi  rzęsami,  przysłaniając 

nieodgadnione,  cynamonowe  oczy.  Nauczyła  się  odsuwać,  kiedy  pocierali  palcami  jej  włosy, 

sprawdzając, czy nie schodzi z nich kolor.

Nawet  na  moment  nie  wypuszczała  z  dłoni  wachlarza  z  kości  słoniowej.  Bez  żadnego  wysiłku 

nauczyła  się  francuskiego  akcentu,  zastanawiając  się  cały  czas,  co  będzie,  kiedy  przybysz  z  Francji 

zagadnie  ją  w  tym  języku.  Grała  swoją  rolę,  rolę  muzy,  wykazując  przy  tym  spory  talent  aktorski.  A 

może...

Postanowiła  ostrożnie  wybadać  Adama.  -  Nie  zostaliśmy  sobie  przedstawieni  -  powiedziała  swym 

nowym akcentem.

- Od kiedy to Francuzi dbają o uprzejmości? - Odwrócił się i pokuśtykał w stronę sofy.

Poszła za nim, trawiona ciekawością. Patrzyła ze zgrozą, jak lustruje ją od stóp do głów, centymetr po 

centymetrze, a po chwili opada na poduszki z apatyczną miną. Serce jej się kroiło na wspomnienie jego 

dawnej witalności, po której teraz nie było śladu.

background image

Co go tak zmieniło?

Spojrzała w stronę lustra wiszącego nad kominkiem. Nie, on był wciąż taki sam, to ona się zmieniła. 

Jak widać, zmieniła się nie do poznania. Próbując zachować resztki godności, a jednocześnie wątpiąc w 

jego dobre intencje, zagadnęła: - Ładnie to tak źle mówić o Francuzach? Gospodyni jest Francuzką.

Mocnymi dłońmi chwycił za trzcinową laskę. - Madame Rachelle zasłużyła na mój szacunek.

Sięgając w głąb kieszeni surduta, wydobył misternie rzeźbione i malowane pudełeczko. Wyciągnął do 

niej rękę. - Może miętówkę?

Potrząsnęła  przecząco  głową.  Wziął  jedną  do  ust,  zapewniając:  -  Jeden  z  bardziej  użytecznych 

francuskich wynalazków. - Przesunął się do poręczy wąskiej sofy, robiąc jej miejsce. Usiadła, dotykając 

niechcący jego ramienia. Poczuła na palcach pieszczotę aksamitu i cofnęła natychmiast dłoń. Mimo całej 

swej pewności siebie, mimo świadomości granej roli, nie potrafiła go dotykać nie przywołując przy tym 

wspomnień, wspomnień doznanej rozkoszy. - Nazywam się Cherie.

-  Co  pewnie  jest  twoim  prawdziwym  imieniem.  -  Nie  zaprzeczyła,  a  on  żartował  sobie  dalej.  -

Tajemnica. Jak ja je uwielbiam. Powinienem cię chyba ostrzec, że spróbuję cię rozszyfrować.

Słyszała to już tyle razy od zauroczonych nią gości, odpowiedziała więc gładko: - Proszę bardzo.

- Twój akcent nie jest mi znajomy. Skąd pochodzisz?

Kłamstwo przyszło bez trudu. - Z północnej Francji, z Pikardii.

- I dopiero co przyjechałaś z Pikardii?

Oui.

- Doskonale mówisz po angielsku.

Spojrzała mu prosto w oczy. - To guwernantka kazała mi się uczyć języka Anglosasów. A pan, zna 

pan francuski?

Touche. - Zasalutował, dotykając czoła. - Mój francuski jest jednak lichy. - Odetchnęła z ulgą, a on 

dodał: - Jestem biegły jedynie w języku miłości.

Zaczęła bezmyślnie obgryzać paznokieć.

Zabrał jej wymęczoną dłoń od ust i przyjrzał się poobgryzanym palcom. - Nie wolno ci się tak dręczyć 

- upomniał. - Zostaw to dla kochanka.

Zaczerwieniła  się.  Chociaż  z  łatwością  radziła  sobie  z  podobnymi  uwagami  ze  strony  innych 

mężczyzn,  w  przypadku  Adama  nie  znajdowała  słów.  Wyrwała  mu  dłoń.  -  Co  sprowadza  pana  do 

Londynu, monsieur?

-  Zgodzę  się  na  zmianę  tematu  -  powiedział,  patrząc  na  jej  splecione  ręce  -  ale  tylko  na  chwilę. 

Ostatnio zaniedbywałem trochę Change Alley, a kapryśna z niej kochanka. Jutro się tam wybieram, mam 

zamiar też zaliczyć kilka kawiarni.

- Mówi pan o Change Alley, jakby była kobietą.

- Przesada, oczywiście. Kobiety są o wiele bardziej fascynujące - powiódł palcem po jej policzku - i o 

wiele bardziej kapryśne.

- Niepotrzebnie pan przyjechał. Kompania Południowa zamknęła księgi z końcem czerwca, a sir John 

Blunt zabrał rodzinę na wakacje do Tunbridge Wells.

- Sir John?

-  Nie  słyszał  pan?  Król  tak  był  zachwycony  zyskami,  które  osiągnął  Blunt,  że  nagrodził  wiernego 

background image

sługę tytułem barona. - Zachichotała na wspomnienie dyrektora Kompanii, a Adam chwycił się za głowę 

w geście udawanej rozpaczy.

- Cóż za głupcy! Jak stoją akcje Kompanii?

Zapominając o swojej roli, pośpieszyła z odpowiedzią. - Ponad tysiąc, a Change Alley jest wciąż pełna 

ludzi, którzy chcą inwestować.

Na jego ustach pojawił się uśmieszek. - Znasz się na rzeczy.

 Bronwyn  przeistoczyła  się  z  powrotem  w  Cherie.  -  Ach,  nic  na  to  nie  poradzę.  Madame  Rachelle 

próbuje kierować rozmowy na tematy związane z nauką i sztuką, ale wszyscy chcą dyskutować tylko o 

zyskach zdobytych na Change Alley. - Odważnie dodała jeszcze: - Odkryłam w sobie niewytłumaczalną 

odrazę do kwestii finansowych.

-  Naprawdę?  -  Brzmiało  to  niemal  obojętnie.  -  Zawsze  powtarzam,  że  kobiety  nie  powinny  sobie 

zawracać swoich pięknych główek takimi sprawami.

Otworzyła  usta  i  zamknęła  je  błyskawicznie.  Sama  się  o  to  prosiła,  nic  dziwnego,  że  nie  oparł  się 

pokusie.  Chcąc  zmienić  kierunek  rozmowy,  rozejrzała  się  wokół  i  dostrzegła  dżentelmena 

przyglądającego  im  się  uważnie  zza  okularów  w  srebrnej  oprawie.  Był  dobrze  ubrany,  perukę  miał 

ufryzowaną  według  najnowszej  mody,  krawat  zawiązany  na  francuską  modłę.  Gładka  i  blada  cera 

nadawała mu wygląd portretu - doskonałego, lecz sztucznego.

- Co to za człowiek? - zapytała. - Ten, co się na nas gapi.

Schlebiło jej, że z trudem oderwał od niej wzrok. - Nie widzę, żeby ktoś się gapił.

- Słowa „uszminkowane cudo” najlepiej oddają jego wygląd - przybrała lekceważący ton.

- Ach! - Zachichotał, aż przeszedł ją dreszczyk. - Chodzi ci pewnie o Carrolla Judsona. Idzie tu do nas. 

Przyjrzyj mu się uważnie, Cherie, i powiedz mi, co widzisz.

Judson zbliżył się, drobiąc na wysokich obcasach. Ukłonił się parze siedzącej na kanapie. - Co za miła 

niespodzianka, wicehrabio.

- Miła nie miła, z pewnością niespodzianka.

Zdumiona  tą  niegrzecznością,  Bronwyn  spojrzała  na  Adama  i  dostrzegła  napięte  mięśnie  twarzy. 

Znów  był  to  dawny  Adam,  ten  sam,  który  tak  oschle  przywitał  narzeczoną.  Oschle  potraktował  też 

Judsona, nawet się z tym nie kryjąc. Nie ma za grosz taktu, pomyślała w duchu.

Judson  nie  wydawał  się  obrażony.  Uśmiechnął  się,  prezentując  komplet  porcelanowych  zębów  i 

zapytał pogodnie: - Że też wytrzymujesz z takim grubianinem, moja droga.

- Jak dotąd przemiłe spędziłam czas z monsieur le Vicomte.

Istotnie, nikt nawet nie wiedział jak miło.

Judson usiadł z dala od światła świec. - Tak przypomina swojego ojca. Prawdziwy z niego uwodziciel.

Zęby  Adama,  piękne,  białe,  a  na  dodatek  własne,  zacisnęły  się  w  odpowiedzi:  -  Wcale  nie 

przypominam swojego ojca i zastrzelę każdego, kto tak będzie twierdził.

Judson zamrugał ze zdziwienia, trzepocząc. - Ależ mój drogi, nie chciałem cię urazić. Kto jak nie ja 

może sobie żartować na temat twego ojca? Ty i ja mamy tyle wspólnego.

Adam powtórzył poprzednie zdanie, zmieniając je nieznacznie: - Ty i ja nie mamy nic wspólnego, i 

zastrzelę każdego, kto tak będzie twierdził.

- Ach, nie da się ciebie zadowolić - oburzył się Judson. - Dobrze więc, zostawię was w spokoju, ale 

background image

pamiętaj, młoda damo - zwrócił się w stronę Bronwyn - przyjdź do mnie, kiedy zmęczy cię ten nudziarz.

Bronwyn nie miała nic do powiedzenia i nic innego do roboty, tylko patrzeć, jak Adam zaciska palce 

na  bursztynowej  gałce  laski.  Podobały  jej  się  te  długie  palce,  podobały  jej  się  te  duże  dłonie,  ale  z 

przykrością myślała o incydencie, który tak go poruszył. - Nie ma włosów na ciele - powiedziała.

- Słucham? - Dłonie rozluźniły się nieco, a na twarzy pojawiło się udawane niedowierzanie. - Czyżbyś 

nie dała się zwieść jego przebraniu?

-  Peruka,  narysowane  ołówkiem  brwi,  sztuczne  rzęsy?  Nie,  nie  dałam  się  oszukać.  Ziemista  cera, 

podkolorowana jedynie pudrem i różem. - Patrzył na nią z takim podziwem, aż spuściła rzęsy.

- Ospa go tak zeszpeciła, włosy mu wypadły. Jak zauważyłaś, wysmarował się bielidłem w nadziei, że 

nie będzie widać dziur, pozostawionych przez chorobę. Na to karmin, puder i cała reszta. - Dotknął jej 

policzka nasadą dłoni. - Pospolita emalia, nie to co delikatna porcelana twojej skóry.

Powinna czuć do niego niechęć, ale pragnęła teraz jedynie tego, by dotknąć ustami jego dłoni. Poczuła 

ukłucie w sercu. - Kto dałby się oszukać? - zapytała drżącym głosem.

Bawiąc się kokardką jej stanika, przysunął się bliżej i zapach mięty owiał jej twarz. - Zapewniam cię, 

moja droga Cherie, w tej zapadłej piersi wciąż kołacze się nadzieja, że ludzie widzą go takim, jakby sobie 

tego życzył. - Niewielkie szarpnięcie i kokardka została rozwiązana.

Bronwyn  dała  mu  klapsa  w  rękę.  - Monsieur,  nie  wolno  się  panu  bawić  moim  odzieniem.  Nikt  z 

obecnych nie życzy sobie z pewnością oglądać mojego gorsetu.

- Przeciwnie. - Odsunął na bok materiał i dotknął wypukłości nad fiszbiną. - Wielu chciałoby go zoba-

czyć. Wolałbym jednak, by ten zaszczyt przypadł w udziale jedynie mnie.

Bronwyn,  zaszokowana  jego  śmiałością,  chwyciła  dwa  końce  wstążki  i  w  popłochu  zawiązała 

kokardkę.  -  Czyż  nie  pragniemy  tego  wszyscy?  Tego,  by  ludzie  widzieli  nas  takimi,  jak  byśmy  tego 

chcieli?

Adam ponownie rozwiązał kokardkę i zawiązał ją z łatwością zdradzającą dużą wprawę. - Niektórzy 

ukrywają się, nakładając maski, a niektórzy odsłaniając się.

Wstrząsnęła  nią  ta  uwaga,  zasłoniła  wachlarzem  twarz  i  spojrzała  na  niego  spod  opuszczonych 

powiek.  Znów wydawał  się lekko znudzony,  tak  jakby właśnie powiedział  coś zupełnie  bez  znaczenia. 

Postanowiła  nie  przywiązywać  wielkiej  wagi  do  jego  słów.  -  Przyłączy  się  pan  do  dyskusji  na  temat 

tłumaczenia „Iliady” autorstwa Pope’a? - zapytała.

Rozważając tę propozycję, Adam wydął pogardliwie usta. - Wolałbym raczej podyskutować o tobie i o 

mnie, o labiryncie naszego życia, o tym, jak to się stało, że przeznaczenie kazało nam się dziś spotkać.

To było akurat coś, o czym nie chciała rozmawiać. - Jedna z nas zajmuje się astronomią. Może ma pan 

ochotę...

Potrząsnął głową.

- A może chce pan obejrzeć eksperyment?

- Obraziłem cię, Cherie? Gdy mówimy o ogólnikach, wydajesz się chętna do rozmowy. Wystarczy, że 

zbaczamy na bardziej intymne tematy, a zaczynasz kluczyć. - Nie zdążyła odpowiedzieć, a on machnął 

ręką. - Nieważne. Skoro chcesz zobaczyć eksperyment, to chodźmy.

- Nie znaczy, że nie chcę... ale eksperymenty są takie zajmujące. Owszem, chciałabym zobaczyć i ten.

Wstał, podtrzymując się o poręcz sofy. - Co w nim ciekawego?

background image

- Młody Webster wrócił właśnie z podróży po kontynencie, przywożąc niespodziankę z Niemiec.

- Mów dalej - zachęcił, przenosząc ciężar ciała na drugą nogę i krzywiąc się z bólu.

- Nazywa to pompą próżniową. Jeśli włoży się do niej zegar i wypompuje powietrze, zegar przestanie 

wybijać godziny. Jeśli zapali się ogień, ten zgaśnie.

Adam westchnął. - I ty mu wierzysz?

W innych okolicznościach czułaby się poirytowana jego sceptycyzmem, teraz jednak, widząc na jego 

twarzy cierpienie, odpowiedziała łagodnie: - Odkąd tu jestem, widziałam różne dziwne rzeczy.

- Szarlatani.

Pokuśtykał  w  kierunku  stołu  obleganego przez  rozgadany  tłum.  Miała  ochotę  opleść  go  ramieniem, 

lecz powstrzymał ją niesmak malujący się na jego twarzy.

- Muszę przyznać - powiedziała - że wciąż mam wrażenie, iż to raczej czarodziejska sztuczka, a nie 

eksperyment naukowy.

- Kto wie, może i nie jesteś łatwowierna - burknął, opierając się na lasce.

Nie odpowiedziała. Wspięła się na palce i patrzyła, jak Webster demonstruje szklaną kulę, która miała 

uciszyć zegar i pokonać ogień.

Judson stanął tuż obok. - Ach, co za starocie. Widziałem ten eksperyment piętnaście lat temu, podczas 

podróży po kontynencie.

- Podróży po kontynencie? - Głos Adama wyrażał rozbawienie zmieszane z pogardą. - Wydawało mi 

się, że to było wygnanie, a nie podróż. Twój ojciec cudem uniknął więzienia, nieprawdaż?

Na  twarzy  Judsona  pojawił  się  płomień  gniewu.  -  Przynajmniej  miał  na  tyle  rozumu,  by  uniknąć 

szubienicy.

- Ja za to mam go wystarczająco dużo, by nie bawić się w pozory - wypalił Adam. - Wystarczająco, by 

wziąć los w swoje ręce, a nie siedzieć w kieszeni patrona.

Judson zrobił hardą minę. - Fortuna należy dziś do mnie, Rawson. Pamiętaj o tym, kiedy opuści ciebie.

Adam  roześmiał  się  niefrasobliwie.  -  Twoje  groźby  są  tak  nieudolne  jak  ty  sam.  Nie  myśl,  że  nie 

widzę, jak krążysz pomiędzy jedną a drugą kawiarnią na Change Alley i wtykasz swój długi nos w nie 

swoje sprawy. Nic dziwnego, że twój chlebodawca ma z ciebie pożytek. Ciekawe tylko, czy zdaje sobie 

sprawę z twojej przewrotności. Wystarczy, że ktoś inny machnie ci sakiewką przed nosem, a uciekniesz 

od niego jak spasiony szczur opuszczający okręt.

- Obserwujesz mnie? - Judson speszył się, lecz po chwili jego oczy zaiskrzyły się chytrze. - Czym ty w 

takim razie jesteś? Szczurołapem?

- Nie mam zamiaru dotykać plugastwa twojego pokroju - powiedział Adam z uśmiechem. - Po prostu 

cię rozdepczę. - Judson oddalił się gwałtownie, a Adam dorzucił pod nosem: - Ale wcześniej się dowiem, 

co knujesz.

Bronwyn wtrąciła się. - Warto było wszczynać kłótnię?

-  Szczęście  może  i  mu  teraz  sprzyja,  ale  zapamiętaj  moje  słowa:  będzie  jeszcze  głodował.  Jestem 

zdumiony, że tak długo utrzymał się na Change Alley. - Spojrzał w kąt, w który schronił się Judson.  -

Przepuszcza wszystko, co uda mu się zarobić i nie myśli o tym, co będzie jutro.

- Gardzi pan nim.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się. 

background image

- Jakież bystre spostrzeżenie.

Odwzajemniła  uśmiech,  nie  mogąc  oprzeć  się  radości,  którą  wyrażała  jego  twarz.  Zawstydziła  ją 

własna  reakcja,  ten  brak  opanowania,  udała  więc,  że  eksperyment  żywo  przyciąga  jej  uwagę.  Webster 

włożył do szklanej  kuli niewielką pochodnię i  kilka razy poruszył pompą.  Ogień, a wraz  z  nim Adam, 

zaczął słabnąć. Bronwyn dostrzegła to kątem oka i podtrzymała go w ostatniej chwili, obejmując w pasie.

Natychmiast  odzyskał  równowagę,  lecz  wciąż  krzywił  się  bólu.  -  Chodźmy  -  zadecydowała.  -

Usiądźmy przy drzwiach.

Z wdzięcznością przyjął propozycję, przepraszając: - Nie chciałem się tak na tobie wieszać. Zrobiłem 

ci krzywdę?

- Skądże - skłamała, przemilczając siniaka, którego musiała zostawić na ramieniu jego dłoń.

Masował udo. - Dzielna dziewczyna! Musiało cię boleć.

Odsunęła jego rękę i zaczęła masować nadwerężoną nogę. - Może i tak, ale nie jestem wątłą kobietką. 

Mam dużo siły i... - Mięśnie pod jej palcami napięły się i straciła wątek. Spłonęła rumieńcem; ten niefor-

tunny masaż, z początku tak niewinny, nie był może najlepszym pomysłem. Tylko jak przestać, unikając 

większego skrępowania? I czy on chce, żeby przestała? Jego ciało było niezwykle przyjemne w dotyku, a 

poruszenie w bryczesach potęgowało tylko jej ciekawość.

Poddać się tej ciekawości? Mój Boże, rozważała, czy go nie uwieść.

Mimo pieszczot, którymi  obsypał ją Adam w noc świętojańską, nie rozumiała tak naprawdę mecha-

nizmu miłości fizycznej. Niejasne uwagi matki ograniczały się jedynie do miejsca - sypialni - i czasu -

nocy.

Może  jeśli  zatroszczy  się  o  miejsce  i  czas,  reszta  potoczy  się  sama.  Poza  tym  nie  jest  przecież 

Bronwyn, tylko Cherie. Joie de vivre, wyrafinowanie i figlarne usposobienie Francuzki powinny wskazać 

jej drogę.

Uwiedzie go. Zagryzła wargę. Zrobi to z taką przebiegłością, że on się nawet nie zorientuje, iż brak jej 

doświadczenia.

Pokrzepiona tą myślą, jeszcze raz potarła udo, znajdując przyjemność w jego muskularnym kształcie.

Adam jęknął, ale raczej nie ból  był przyczyną jęku.  - Zawołaj mi  powóz, zanim wszyscy odejdą  od 

eksperymentu - polecił chrapliwym głosem.

Jakby w odpowiedzi na te słowa, ze strony tłumu oblegającego stół dobyło się głośne „och”.

- Ogień zgasł - powiedział.

-  Przeciwnie,  jest  coraz  silniejszy.  -  Spojrzała  na  niego  i  ich  oczy  się  spotkały.  Istotnie,  ogień,  o 

którym mówiła rzucał blask, na jego twarz, nadając jej piękno czarnego anioła. Wstała i podała mu rękę. 

przyglądał jej się z miną, której nie była w stanie rozszyfrować.

Zanim zdążyła pomyśleć,  ujął jej dłoń i złożył na  niej pocałunek. Ogarnęło ją dziwne  uczucie, nogi 

zrobiły  się  jak  z  waty.  Chwilę  wcześniej,  gdy  masowała  mu  nogę,  czuła  się  silna,  teraz  wydawała  się 

sobie słaba i bardzo kobieca.

- Co za sprzeczność - wyszeptała.

Rozumiejąc bez dodatkowych wyjaśnień, odparł: - Co za obietnica.

*

Carroll  Judson,  jak  zauważyła Daphne,  nie  odrywał  wzroku  od  czułej  sceny  rozgrywającej  się  przy 

background image

drzwiach.  Ten  nudny  fircyk  może  okazać  się  pomocny  w  moich  planach  wobec  Cherie,  pomyślała. 

Ostrożnie, by nie przyciągnąć niczyjej uwagi, zaszła  go z tyłu i zagadnęła: - Nie przyłączył się pan do 

naszej dyskusji.

- Nie miałem ochoty.

Podążyła za  jego  wzrokiem.  -  Tak, zgadzam  się  z  panem.  Ludzkie zwyczaje reprodukcyjne  potrafią 

być daleko bardziej zajmujące.

- Cóż za sarkazm - upomniał. - A co tobie niby do tego?

Powinna się zdradzić? Przyznać się do zazdrości? Powiedzieć mu o swoim szczególnym stosunku do 

Rachelle?  To  chyba  nie  byłoby  zbyt  mądre,  bo  nikt  nie  jest  w  stanie  zrozumieć,  jak  bardzo  ona  ją 

uwielbia. Wybrała mniejsze zło. - Monsieur le Vicomte to niezły kąsek.

Prychnął lekceważąco. - Nie dla takich bękartów jak ty. Mierzysz za wysoko.

Nie  poczuła  się  urażona  uwagą  na  temat  swego  pochodzenia.  Niby  dlaczego?  Przecież  to  prawda. 

Gniewała ją  jedynie  łatwość,  z  jaką  Cherie  wkradła się  w  łaski  Rachelle.  Fakt,  iż  Cherie  skradła  serce 

mężczyzny, którego Daphne pożądała, dolał tylko oliwy do ognia. - Za wysoko? Skądże. Nad reputacją 

tego przystojnego wicehrabiego wisi czarna chmura, choć sam wydaje się przyzwoity. Byłby dla mnie w 

sam raz.

- Jest zaręczony.

- Narzeczona go zostawiła.

Judson chwycił ją za ramię i wciągnął do kąta. Nie spuszczając wzroku z Adama i Cherie, powiedział: 

- Powiedz wszystko, co wiesz.

- Nie słyszał pan? - Na jej ustach pojawił się lekki uśmieszek. - Podobno narzeczona uciekła od niego, 

przedkładając klasztor nad małżeńskie łoże.

- Bronwyn Edana od niego uciekła? To prawda?

-  Częściowo.  Opuściła  jego  dom.  -  Skierowała  wzrok  na  zajętą  sobą  parę,  zadowolona,  że 

intrygowanie okazało się tak łatwe. - Oczywiście reszta to bzdury. Kim jest nasza tajemnicza Cherie?

W  pierwszej chwili nie zrozumiał. Wskazując głową w stronę Adama i  Cherie, spojrzał  pytająco na 

Daphne.

- Jeśli powiem więcej - zamruczała - Rachelle mnie zabije.

Na jej oczach mężczyzna zamienił się z fircyka w furiata. Zaatakował jak błyskawica, przytknął dłonie 

do jej szyi i zaczął dusić. - Jeśli mi nie powiesz, możesz być pewna, że cię zabiję. I to z przyjemnością.

Pacnęła go po rękach i uwolniła się z morderczego uścisku. Puścił ją, ale wciąż znajdował się na tyle 

blisko, by jej dosięgnąć.

Rozcierając szyję, Daphne zdała sobie sprawę, że chyba się przeliczyła. Intrygowanie nie było chyba 

najlepszym  pomysłem.  Skubała  bezmyślnie  wargę,  wstrząśnięta  i  przerażona  własnym  zachowaniem. 

Rachelle mówiła jej wiele razy, że jest zbyt impulsywna. Pewnie miała rację. Rachelle, która była dla niej 

matką i która z pewnością kochałaby ją bardziej, gdyby Cherie znikła z ich życia. Ta myśl utwierdziła 

tylko postanowienie Daphne. - To ona. Kobieta z włosami jak dziwka. To jest Bronwyn Edana.

-  Niemożliwe.  -  Dłonie,  spoczywające  na  jej  ramionach,  drżały.  -  Bronwyn  Edana  jest  narzeczoną 

Adama. Ten bezduszny arogant nie pozwoliłby nigdy, by umknęła z jego szponów.

Cel uświęca środki, czyż nie? - Monsieur, wiem tylko to, co słyszałam z rozmów Rachelle i Cherie.

background image

- Jeśli to prawda... - Ręka ponownie powędrowała do jej szyi.

Wzdrygnęła się. - To jest prawda. - Twarz Judsona wyrażała chęć mordu, a na jej szyi wciąż widać 

było pręgę, zostawioną przez jego dłonie. Ogarnęło ją przerażenie; próbowała się odsunąć, lecz ręce ją 

przytrzymały.

Ujął jej podbródek w obie ręce i pogładził kciukami policzki. Jęknęła, kiedy wzmocnił ucisk, ale nie 

mogła  wydobyć  z  siebie  nawet  słowa.  -  Nie  zdradzisz  nikomu,  co  mi  powiedziałaś.  Mam  sposoby, by 

zapewnić sobie twoje milczenie.

Kiwnęła głową, a w jej oczach było tylko przerażenie.

Odsunął  ją,  zadowolony  z  kapitulacji,  nie  zwracał  na  nią  uwagi,  jak  gdyby  nie  miała  już  dla  niego 

żadnego znaczenia. - Gorzej już być nie mogło - powiedział. - To istna katastrofa.

Afektowanym  gestem  położył  rękę  na  czole.  -  Bronwyn  Edana  w  salonie  madame  Rachelle,  i  to 

jeszcze z Adamem Keane. Trzeba będzie zobaczyć, co się da z tym zrobić.

Daphne odeszła, walcząc z wyrzutami sumienia.

Nawet się za nią nie obejrzał.

background image

ROZDZIAŁ 10

Wchodząc  po  schodach,  Adam  opierał  się  na  ramieniu  Bronwyn,  lecz  w  jego  ruchach  widać  było 

nieznaną  dotąd  zwinność.  Przyszło  jej  do  głowy,  że  może  udawał  ból,  by  uzyskać  zaproszenie  do  jej 

pokoju. Nie była do końca pewna, czy jej się to podoba.

Otworzyła  drzwi  na  oścież.  Zapomniała  o  halce,  która  leżała  teraz  na  podłodze,  i  o  pantofelkach, 

rozrzuconych na  dywanie  jak  za  sprawą trąby powietrznej.  Świece,  które  trzymał  w  rękach, oświetlały 

wyraźnie nieporządek. Zaczerwieniła się. - Przepraszam za bałagan.

-  To  zrozumiałe.  -  Postawił  kandelabr  na  toaletce  przed  lustrem  i  zatknął  laskę  pod  pachę.  Ujął  jej 

podbródek.  -  Gospodarowanie  to  zajęcie  dobre  dla  żony,  a  takiej  muzy  jak  ty  nigdy  nie  powinno  się 

degradować do tak nudnej roli.

Poczuła ukłucie w sercu, że tak łatwo zapomniał o narzeczonej.

Nie dał jej wiele czasu na myślenie. - Gorąco tutaj, choć otwarte są wszystkie okna. Zabawisz się nie 

tylko w muzę, ale też w kamerdynera? - Zrobił krok w tył i wyciągnął do niej rękę.

Déshabilles moi.

Chciał, żeby go rozebrała.

Gapiła się na wyciągniętą rękę. Jego szeroka, szorstka dłoń, żywy dowód trudów doznanych na morzu, 

tak kłóciła się z elegancją aksamitu i koronek. Przypomniała jej surowego mężczyznę, jakim go znała i w 

jakiś niewytłumaczalny sposób zmuszała do posłuszeństwa. Złapała za mankiet i ściągnęła surdut, a on 

rzucił  go  na  podłogę.  Wskazał  palcem  na  guziki  haftowanej  kamizelki,  zgodnie  z  najnowszą  modą 

zapiętej tylko w pasie. Stał spokojnie, ale była pewna, że to pułapka. Sprawiał wrażenie dzikiego kota, 

szykującego się do skoku, obserwującego spokojnie, jak zbliża się niczego nieświadoma ofiara.

Nie miała pojęcia, dlaczego dobrowolnie pcha się prosto w paszczę lwa, kiedy jednak zdjął kamizelkę, 

stało się to jasne. Jego barki, osłonięte jedynie białym muślinem, przywoływały na myśl namiętność nocy 

świętojańskiej. Kryły w sobie obietnicę rozkoszy, której istnienia tylko się domyślała.

Podeszła bliżej, rozwiązała biały koronkowy krawat i rozprostowała kołnierzyk. Dotknęła zagłębienia 

ponad obojczykami, a on położył dłoń na jej karku i zaczął przeczesywać włosy.

Jak na człowieka, który chwilę wcześniej wydawał się bliski omdlenia, stanowił zdumiewający okaz 

zdrowia. Całował ją z zapałem, który nie słabł nawet wtedy, kiedy poddała się jego woli. Zabrał jej język, 

dał jej swój, napełniając jej usta smakiem mięty. Kiedy straciła dech, uwolnił ją i obsypał pocałunkami 

podbródek, policzki, czoło. Nie było w tym delikatności; była to raczej sugestia bezkresnej, niecierpliwej 

namiętności, która rozpaliła także i ją. Ona również, porwana tym samym szaleństwem, całowała każdy 

kawałek jego skóry, zdumiona własnym bezwstydem. Wydarzenia w lesie zaostrzyły jej apetyt, tego była 

pewna. Długo czekała na spełnienie obietnicy.

Nieprawda,  wtórował  rozum.  Nieprawda.  Nawet  brak  doświadczenia  nie  był  w  stanie  temu 

zaprzeczyć.  Wystarczyło,  że  jej  dotknął  i  namiętność  rozpaliła  się  niczym  fosfor,  wystawiony  na 

działanie powietrza.

Zdumiewała ją fascynacja jej lokami. Całował każdy centymetr linii włosów, szepcząc: clair de lune

Przeczesywał  je  palcami,  podziwiając  ich  długość  i  jedwabistość.  Zanurzył  w  nich  nos.  - Les  fleurs -

jęknął. - Votre chevelure sent merveilleusement.

Oui - odpowiedziała, nie mając pojęcia, co znaczyły jego słowa.

background image

Roześmiał się gardłowo i próbował przyciągnąć ją bliżej. 

-  Twoje  włosy  przepięknie  pachną.  -  Turniura,  prawdziwa  klatka  z  fiszbinami,  stała  mu  na  drodze. 

Wypuścił dziewczynę z objęć. - Pozwól, że zdejmę z ciebie tę rzecz - powiedział rozkazująco. - Nie chcę, 

by cokolwiek nas dzieliło.

Sięgnął ręką do spódnicy, lecz ona cofnęła się, nagle ogarnięta wątpliwościami.

Odezwała się w niej dawna Bronwyn, skrępowana  myślą, iż  mężczyzna mógłby ją rozebrać. Jestem 

Cherie, przypomniała sobie, doświadczoną, egzotyczną Cherie. A co ona zrobiłaby w takiej sytuacji?

- Ściągnij sama - zachęcił, i to była właśnie ta odpowiedź, której szukała.

Kiedy podnosiła w górę spódnicę i halkę, uśmiech igrał na jej ustach. Patrzył na nią w napięciu, na jej 

pantofelki,  pończochy.  Zanim  zdecydowała  się  odsłonić  więcej,  sięgnęła  dłonią  do  talii  i  rozwiązała 

supeł. Turniura spadła na podłogę.

Nogą odsunął niedawną przeszkodę do kąta, na moment nawet nie spuszczając wzroku z odsłoniętego 

teraz kształtu bioder. - Halka - zażądał. - Pończochy.

Monsieur, czy nie za szybko? - zaprotestowała.

- Nie tak szybko, jak bym chciał, ma cherie.

Spojrzał jej w twarz i gwałtownie odwrócił głowę. Nawet ten krótki kontakt ją rozgrzał. Adam budził 

w niej pragnienie, którego nie mogła zaspokoić, pożądanie, którego nie rozumiała. - Mój Boże - szepnęła. 

Nagle  poczuła  się  silna,  figlarna  i  beztroska.  Udała,  że  jest  sama  w  pokoju.  Odwracając  się  bokiem, 

postawiła  jedną  nogę  na  krześle.  Ściągnęła  pantofelek.  Dłońmi  ujęła  kostkę,  rozpoczynając  długą, 

mozolną wędrówkę w górę. Centymetr po centymetrze, aż uniosła się spódnica. Doszła do podwiązki i 

zawahała się, dotykając palcami ozdobnej różyczki.

- Ściągaj to - rzucił ochryple.

Ostrożnie rozwiązała kokardę i zrolowała pończochę w dół. Wygięła stopę i pończocha ześliznęła się 

na podłogę. Postawiła drugą nogę na krześle, lecz tym razem ominęła podwiązkę i skierowała się wprost 

do  talii.  Pilnując,  by  fałdy  spódnicy  jedynie  sugerowały  kształt  ud  i  bioder,  poluzowała  supeł  halki. 

Spojrzała  na  niego;  jego  nozdrza  unosiły  się  szybko,  twarz  wydawała  się  zmrożona  wysiłkiem,  dłonie 

gładziły gałkę laski. Wyglądał jak lew, przyglądający się swojej ofierze.

To  krótkie  spojrzenie  zdarło  z  niej  maskę  Cherie.  Znów  stała  się  Bronwyn,  zawstydzoną  pełnym 

pożądania spojrzeniem mężczyzny.

Wyczuł jej lęk. Laska zaklekotała rzucona na podłogę, a on skoczył w stronę Bronwyn i chwycił ją w 

objęcia, zanim zdążyła się rozmyślić. Szorstkie ręce zrolowały w dół drugą pończochę.

Teraz to on się z nią drażnił. Jego dłonie poruszały się bardzo powoli, pieszcząc skórę pod kolanem, 

masując łydkę, gładząc kostkę. Tej wędrówce dłoni nieprzerwanie towarzyszyły gorące spojrzenia, które 

tylko potęgowały jej podniecenie.

To, co wcześniej przed  nim  kryła, teraz  zostało  odsłonięte. Blask świec  nie był w stanie  całkowicie 

pokonać ciemności, ale mimo to targały nią sprzeczne uczucia: duma i wstyd.

Pończocha rozdarła się, a on spojrzał ze zdumieniem na strzępki jedwabiu w swej dłoni. Korzystając z 

tej chwili nieuwagi, próbowała opuścić w dół spódnicę, lecz jego dłoń zacisnęła się na podniesionym w 

górę udzie.

Non, allumeuse, droczyłaś się ze mną, teraz musisz ponieść karę.

background image

Cofnęła się; on zrobił krok do przodu i stanął między jej nogami. Przyciągnął ją do siebie i oszołomił 

już  nie  żarem  spojrzenia,  lecz  żarem  swego  ciała.  Było  to  o  wiele  gorsze,  tym  bardziej  że  wciąż  był 

kompletnie ubrany. Objął ją mocno, kładąc obie ręce na pośladkach. Poruszał nimi okrężnymi ruchami, a 

cienki jedwab spódnicy nie stanowił żadnej ochrony. - Widzisz, ma cherie, w ten sposób zapoznaję się z 

każdą  rozkoszną  krągłością.  Dla  ciebie  nowością  może.  być  dotyk jedwabiu  na  nagiej  skórze.  -  Kółka 

stały się mniejsze, bardziej zdecydowane. - Wnosi powiew dekadencji, nieprawdaż?

Brakowało jej słów, skinęła tylko głową.

Przytrzymując  jedną  ręką,  przechylił  ją  do  tyłu  i  obsypał  pocałunkami  dekolt.  Druga  ręka 

powędrowała  do  wstążek,  które  przytrzymywały  i  jednocześnie  zdobiły  stanik.  Poluzował  je  jedną  po 

drugiej, od  talii  aż  do  samej  szyi. Rozprostował  jedwab  i  odsłonił  gorset.  Dotknął  każdego  ozdobnego 

kwiatuszka, uśmiechnął się do każdego filigranowego haftu. Spojrzał na jej ramiona, wciąż okryte cienką 

płócienną koszulą.

Zamarła w oczekiwaniu na jego następny krok. Wbiła paznokcie w jego ramię.

-  Ach,  kobieta,  która  wie,  czego  chce  -  powiedział,  gryząc  ją  w  ucho.  -  Kobieta,  która  domaga  się 

należnej daniny. Prawdziwa rzadkość. - Odważnie rzeźbił rękami jej kształty. - Tego właśnie chcesz, ma 

toute belle?

Brakowało jej słów, lecz jemu wydawało się to nie przeszkadzać. W oczach zabłysły mu ogniki, usta 

uśmiechnęły się lekko. - Trudno dziś spotkać kobietę, która nie chowa swych skarbów pod poduszkami z 

waty.

Z trudem składając słowa, odpowiedziała: - Nie potrzebuję tego.

- To fakt - powiedział. - Tak samo, jak nie potrzebujesz gorsetu, który tak cię ściska. - Wprawnymi 

palcami poluzował sznurówkę.

Mimo że nie było jej zimno, na całym ciele poczuła gęsią skórkę.

Na jego twarzy malowały się jednocześnie pożądanie i udręka. - Je suis fous.

Oui - wyszeptała, nie wiedząc nawet, na co się zgadza.

Lekkie pchnięcie ręki i znalazła się na krześle. Poduszki miękko ją przyjęły, a on stanął nad nią. Zdjął 

koszulę przez głowę, odsłaniając opaloną skórę, pokrytą pierścionkami ciemnych włosów.

Nachylił się i chwytając za nadgarstek, położył jej dłoń na swojej piersi. Poprowadził ją wzdłuż linii, 

która biegła w dół i znikała w bryczesach. Tam Bronwyn zatrzymała się niepewnie, ale on nalegał: 

- Dalej, moja mała allumeuse. Pokaż mi talenty godne Francuzki.

Spodnie  chyba zawadzały i  ona  pewnie  powinna  je  zdjąć.  Dobrze  więc, zrobi  to.  Lecz  jeśli  ma być 

kobietą o talentach godnych Francuzki, powinna zwrócić szczególną uwagę na wybrzuszenie, które się w 

nich znajdowało. Uwodzenie, przypomniała sobie, ma być moją grą.

Dłonie  powędrowały w  dół;  palce badały  nieznany  teren.  Drgnął,  z  jego  gardła  dobył  się  chrapliwy 

jęk. Widoczna rozkosz udzieliła się i jej, bo kiedy się odsunął, zaprotestowała bezgłośnie.

- Zbyt mocno na mnie działasz. - Szarpnął rozpięte spodnie i zdarł je za jednym zamachem, łącznie z 

pończochami. - Zasługujesz na...

Urwał  pod  jej  zdumionym  spojrzeniem.  Nie  miała  pojęcia,  że  mężczyzna  może  tak  wyglądać,  że 

pożądanie może przybrać taki kształt. Po raz pierwszy pomyślała, że to się nie uda i milcząco potrząsnęła 

głową.

background image

- Zasługujesz na... Do diabła, dam ci to, na co zasługujesz! - W jego głosie nie słychać było gniewu, 

jedynie wyzwanie. Rzucił jedną z poduszek na podłogę, tuż przed krzesło, na którym siedziała. Ukląkł. 

Wiedziona  odruchem,  zacisnęła  mocno  kolana,  lecz  jemu  zdawało  się  to  nie  przeszkadzać.  Delikatnie 

gładził  jej  brzuch,  przyprawiając  ciało  o  drżenie.  Powiódł  palcem  po  jej  ustach,  dotknął  kącików, 

rozdzielił  wargi.  Nachylił  się  i  całował  tak,  jak  za  pierwszym  razem.  Nie  była  w  stanie  wymówić  ani 

słowa, a po chwili nie chciała już mówić.

Rozkoszował się jej smakiem; usta pieściły jej usta, oddechy połączyły się w jeden, języki rozpoczęły 

pojedynek.  Bronwyn  miała  wrażenie,  że  mijają  godziny,  miesiące,  lata,  a  ona  pogrążona  jest  w 

ciemnościach, w oceanie rozkoszy. To, czego nauczył ją wcześniej, nie mogło się nawet równać z tym, co 

teraz przeżywała. Kiedy się wreszcie odsunął, zaprotestowała cicho.

Usiadł na piętach i pod rąbkiem spódnicy odnalazł jej kostkę. Wziął ją w rękę, pytając: - Tu veux que 

je mets ma langue dans la chatte?

W  jego  głosie  była  rozkoszna  obietnica,  która  wydała  jej  się  całkiem  przekonywająca.  - Monsieur?

Ach tak, oui.

Uniósł brew, uśmiechnął się i wskazał na swój język. - Vraiment! Ma langue?

Wszystko, co ma coś wspólnego z jego językiem, z pewnością okaże się cudowne. - Oui. Oui.

Tu m’embête.

Drżała z podniecenia. - Oui?

- Jak najbardziej oui. Twoja brawura budzi we mnie bestię. - Pieścił skórę pod kolanem i położył stopę 

na swoim ramieniu. - Większość kobiet by na to nie przystała, nawet długo znając kochanka.

Zanim zdążyła rozważyć tak enigmatyczną uwagę, podniósł spódnicę i wśliznął się do środka.

Płonące świece odbijały się w lustrze, migocząc i drgając.

Język dotknął jej ciała, paląc niczym płomień.

Płonęła.

Dotknęły jej usta, całowały tak, że musiała zamknąć oczy.

Chciała  odepchnąć  go  od  siebie,  a  jednocześnie  przyciągnąć  jeszcze  bliżej.  Wyprostowała  ramiona, 

zgięła palce u nóg. Kiedy otworzyła oczy, on już stał, tak blisko, że ramiona zasłaniały światło.

Tu as le sang chaud - powiedział.

Tym razem nie miała zamiaru ryzykować. Odmówiła, wyciągnęła tylko drżące ramiona i objęła go w 

pasie.

Tu veux coucher avec moi, oui?

Utkwiła w nim wzrok, nie rozumiejąc ani słowa.

- Chcę, byś zgodziła się ze mną kochać, ma vie. - Przytknął policzek do jej policzka. - Nie chcę, żebyś 

mi się później rozmyśliła.

- Nie zrobiłabym tego. - Jej oburzenie nie brzmiało przekonująco, ale to dlatego, że ciało aż drżało z 

niecierpliwości.  On  wciąż  ją  pieścił,  aż  powiedziała  chrapliwie:  -  Będę  się  z  tobą  kochać.  -  Odrzuciła 

głowę w tył i patrząc mu prosto w oczy, powiedziała: - Teraz.

- Wymagająca kobieta - zdumiał się, odwracając wzrok.

Potrząsnęła go za ramiona. 

- Szalona kobieta.

background image

Nie poddał się narzuconemu tempu. Powoli, jakby chciał ją ukarać za jakieś przewinienie, ukląkł znów 

na poduszce, przyciągnął do siebie i posadził na swoich kolanach. Nie śpiesząc się, przysunął ją bliżej, aż 

zetknęły się ich ciała. Ona przyglądała się niespokojnie.

Pchnął.

Zabolało. Był zbyt duży, tak jak sądziła. - Nie - zawahała się. - Proszę nie.

Podniósł wzrok i spojrzał na nią. Po raz pierwszy tego wieczoru naprawdę na nią spojrzał.

Rzeczywistość uderzyła ją obuchem. To był Adam. Adam, którego poznała w Boudasea Manor.

A ona była nikim innym, jak tylko Bronwyn.

Nie dał się oszukać. Od początku wiedział, kim jest i posiadł ją jak mężczyzna, mający swoje prawa. 

Nic dziwnego, że unikał jej wzroku. Spojrzenie zdradzało całą prawdę. - Nie - szepnęła.

- Tak. - Nie przestawał nawet na moment, błyskając białymi zębami w uśmiechu.

- Nie! - Próbowała go odepchnąć, on jednak wzmocnił uścisk i rozszerzył jej nogi.

Poddała się. Napierał dalej, aż ich ciała połączyły się w jedno. Zatrzymał się, oddychając tak ciężko, 

jakby ukończył właśnie wyczerpujący bieg. - Zgodziłaś się. Przyrzekłaś, że się nie rozmyślisz.

Jej ciało, niepomne obecnej w myślach urazy, rozluźniło się, przystosowując do inwazji. Krew wciąż 

szumiała  od  podniecenia,  spotęgowanego  jeszcze  gniewem.  -  Kończ  więc.  Kończ,  ale  wiedz,  że  cię 

nienawidzę. Nigdy ci nie wybaczę.

-  Nigdy  nie  mów  nigdy.  -  W  jego  oczach  palił  się  płomień.  -  Masz  przecież  ogromny  zapas 

namiętności... Bronwyn.

*

- Naprawdę sądziłaś, że nie dosięgnie cię moja, choćby niewinna, zemsta? - Adam potarł bolącą nogę i 

spojrzał na plecy Bronwyn. - Upokorzyłaś mnie.

-  Pozbawienie  mnie  dziewictwa  nie  jest  wcale  niewinną  zemstą.  -  Owinięta  satynowym 

prześcieradłem, Bronwyn leżała na brzuchu, wykręcając w dłoniach krawat, jak gdyby wciąż znajdował 

się na jego szyi. - Przynajmniej tak mi się wydaje.

Z  całej  siły  przycisnął  dłonie  do  oczu.  Zwykle  nie  był  tak  niezgrabny,  ale  jej  niesłabnąca  złość 

zaskoczyła  go  trochę.  Zachowywała  się,  jakby  to  ją  obrażono,  wzbraniała  się  przed  uznaniem  własnej 

winy. 

- Przed powrotem do Boudasea Manor musimy się porozumieć co do wielu spraw.

- Ja nie wracam - powiedziała bezbarwnym tonem. - Mówiłam ci już.

-  Oczywiście,  że  wracasz.  Nie  możesz  tu  zostać.  Nie  wypada.  Jeśli  ktoś  odkryje  twoją  tożsamość, 

twoja reputacja...

- Reputacja brzydkiej siostry Edana - przerwała mu - będzie zrujnowana. Mówiłeś już. Mam to...

- Nie podoba mi się, kiedy tak dosadnie używasz języka.

Zabrzmiało  to  pruderyjnie,  ale  nie  mógł  się  powstrzymać.  Traktowała  go  jak  skończonego  drania. 

Przysięgał sobie wcześniej, że kiedy ją odnajdzie, da jej nauczkę. Istotnie, dał jej odczuć ogrom swego 

gniewu,  posiadł  z  całą  gwałtownością,  tylko  dlaczego  wciąż  czuje  się  winny?  Z  nieznaną  sobie  dotąd 

cierpliwością odpowiedział: - Z pewnością wiedziałaś, że twoja ucieczka mnie rozgniewa.

-  Nie  sądziłam  tylko,  że  będziesz  bawić  się  w  maskaradę,  jak  Moliere  w...  tej  sztuce  -  zamilkła  z 

rozdrażnieniem, nie mogąc przypomnieć sobie tytułu.

background image

Ukrył uśmiech, lecz ona nadal nie chciała na niego patrzeć. Pewnie dlatego, że nie raczył włożyć na 

siebie niczego poza koszulą. - Chodzi ci o „Lekarza mimo woli”? Sztukę, w której drwal udaje lekarza, 

plotąc bzdury łamaną łaciną?

- Właśnie.

-  Mówiłem  po  francusku,  nie  po  łacinie.  I  nie  plotłem  bzdur.  -  Przysunął  się  do  niej  i  dotknął  jej 

włosów, po raz kolejny zdumiewając się ich kolorem i miękkością. - Powiedziałem kiedyś, że potrafię się 

kochać  w  czterech  językach.  Nie  kłamałem.  Ale  nie  są  to  chyba  wyrażenia  znane  dobrze  urodzonej 

pannie, nawet mówiącej po francusku.

Odskoczyła, uciekając przed jego dotykiem. - Kpiłeś ze mnie!

Milczał.  Lepiej  niż  większość  ludzi  zdawał  sobie  sprawę,  jak  drwina  może  zaszkodzić  rodzącej  się 

miłości. Lecz słysząc jej akcent, nie mógł się oprzeć pokusie, by nie włączyć się do tej gry. - Nie znałem 

cię wcale, kiedy się po raz pierwszy spotkaliśmy. Widziałem tylko paskudną perukę, przebranie, które, 

jak  mi  się  wydawało,  kryło  jeszcze  gorsze  okropności.  A  potem  się  zorientowałem,  że  tak  naprawdę 

ukrywasz swoją duszę.

- Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Nic nie ukrywam.

- Naprawdę? Nie bawisz się nami, zwykłymi śmiertelnikami? - Chwycił za pukiel włosów i pociągnął, 

żądając  odpowiedzi.  Wzruszyła  ramionami,  więc  zaśmiał  się.  -  Widzisz?  Nie  możesz  zaprzeczyć. 

Chciałem cię odkryć, zerwać z ciebie przebranie. Nie mogłem się doczekać ostatecznej odsłony.

- Bredzisz - odpowiedziała chłodno.

- Dzisiaj w salonie nie mogłem wyjść z podziwu. Zerwałaś wszystkie maski, stałaś się tak cudowna, 

jak księżyc na bezchmurnym niebie, a mnie przy tym nie było. - Poczuł ukłucie zazdrości i żalu. - Inni 

mężczyźni cię podziwiali, rozmawiali z tobą, kochali się w tobie, a mnie przy tym nie było. Czułem się 

jak  matka,  która  po  długiej  rozłące  widzi,  że  niemowlę.  które  zostawiła,  nauczyło  się  już  chodzić. 

Widzisz, nie ty jedna masz powód do narzekań.

Potrząsnęła głową i spojrzała na niego ostro. - Do narzekań? Sądzisz, że o to mi chodzi?

Znów odwróciła się do niego plecami. Jego słowa obiły się jak groch o ścianę; wciąż uważała, że jest 

łajdakiem.  Cóż,  takie  są  skutki  zbytniej  otwartości.  -  Małżeństwo  to  interes,  w  którym  jedna  strona 

zyskuje więcej, a druga mniej - rzucił ostro.

Nachmurzyła się. - Nie chcę być tą, która zyska mniej.

Zacisnął pięści, licząc, że przejdzie mu ochota, by ją udusić. - Nic przecież nie stracisz. To ja dam ci 

majątek, dom, stabilizację.

-  I  będziesz  mnie  miał  w  garści.  To  ja  będę  cierpieć,  to  ze  mnie  będą  się  wszyscy  śmiać,  kiedy 

znajdziesz sobie kochankę. - Spojrzała na kominek, udając żywe zainteresowanie wygasłym paleniskiem. 

- Będziesz mnie nawet mógł bić, jeśli tak ci się spodoba.

Dotknęło go to do żywego. - Akurat! Zupełnie jakbym był do czegoś takiego zdolny.

- Przed ślubem niewielu mężczyzn sądzi, że kiedyś znienawidzi swoje żony, a przecież częściej się to 

zdarza niż miłość po grób. - Owinęła się prześcieradłem, jakby było jej zimno. - Twierdzisz, że nie jestem 

hazardzistką, a mimo to chcesz, żebym podjęła ogromne ryzyko, licząc na to, że ci się nie znudzę.

Niebieska satyna spowijała miękko jej ciało. Zawiesił wzrok na płynnej linii kręgosłupa, nadającej jej 

sylwetce siłę i grację. - Nie wiem, jak mogłaby mi się znudzić kobieta, która tak mnie wodzi za nos.

background image

Zignorowała  tę  uwagę  i  wsparła  się  podbródkiem  o  poduszkę.  - Jest  jakieś  większe  ryzyko? 

Mężczyzna, który jest nieszczęśliwy w małżeństwie, może zawsze odejść, znaleźć sobie inną, obić żonę. 

Mężczyzna  ma  wszystkie  prawa.  Jeśli  kobieta  jest  nieszczęśliwa  w  małżeństwie,  nic  na  to  nie  może 

poradzić.

-  Może  całkowicie  zatruć  mężczyźnie  życie,  tak  jak  ty  teraz  mnie.  -  Patrzył  z  rozdrażnieniem,  jak 

wymachuje w powietrzu bosymi stopami. Prześcieradło zsunęło się, odsłaniając kostki i łydki, uwolnił ją 

jednak  od  zarzutu,  że  celowo  go  prowokuje.  Nie  sądził  nawet,  że  się  z  nim  drażni.  Na  jej  twarzy 

malowało się takie upokorzenie, że widocznie nie dbała o to, czy on tam jeszcze jest.

-  Ty  potworze!  -  Obelga  w  jej  ustach  brzmiała  niemal  jak  pieszczota.  -  Jak  mogłeś  opowiadać 

sekretarzowi, jaką niedogodnością jest małżeństwo z wykształconą kobietą.

Ach, więc o to chodziło. - Obawiałem się, że słyszałaś. Przyznaję się do winy, nie mam nic na swoją 

obronę. Zachowałem się wyjątkowo niezdarnie, jak prosty marynarz, który nie ma pojęcia o manierach. -

Tylko ostatni rozpustnik pożądałby dziewczyny dopiero co pozbawionej dziewictwa, pomyślał.

-  Nauczyłeś  mnie  całować,  a  potem  narzekałeś,  że  jestem  zbyt  pojętną  uczennicą.  -  Krawat,  który 

trzymała w dłoniach, rozdarł się z głośnym trzaskiem. - Sam namawiałeś mnie, bym przyszła do twojego 

łóżka, a potem pogardzałeś mną tylko dlatego, że chciałam.

Wciąż  nie  mógł  zapomnieć,  jak  chwilę  wcześniej  tańczyły  ich  ciała,  jakie  dźwięki  towarzyszyły  jej 

rozkoszy. Próbowała  go zbyć,  gdy zdała sobie sprawę z  jego perfidnego  planu, ale jej złość  nie trwała 

długo. Wciąż  pamiętał  jej zaskoczenie, jej zdumienie  nowo odkrytą namiętnością.  Najpierw  chciała  go 

zbyć, potem trochę się bała, aż w końcu prosiła o więcej, i to napawało go dumą.

Rzuciła strzępki jedwabiu w stronę kominka. - Co, zdziwiłeś się, że jestem dziewicą?

- Nie, wcale. - Nie zdziwiło go to, poczuł tylko ulgę. I radość. Słowo „zdziwienie” nie potrafiło opisać 

stanu jego uczuć i sam ten fakt go porażał. W rozmowie z matką twierdził, że jej dziewictwo interesuje 

go o tyle, by mógł być pewny ojcostwa. Czy to, co teraz czuł, to była zaborczość?

- Dlaczego miałoby cię to dziwić? Przecież jestem brzydką siostrą.

Cała ta rozmowa jeżyła się od pułapek zastawionych na mężczyznę, który zamiast koncentrować się 

na potyczce słownej, nie mógł oderwać wzroku od kobiecego ciała. - Jesteś tak piękna, że aż boli.

Nie przekonał jej. - Zostaję u Rachelle - powiedziała zdecydowanie z ponurą miną.

Usiadł na podłodze przy łóżku. - Madame Rachelle jest dobrą kobietą. Nie chcesz chyba być dla niej 

ciężarem.

Odwróciła  głowę  i  spojrzała  na  niego  nieufnie.  -  Księżna  Walii  zainteresowała  się  moją  pracą  i 

zgodziła się przyznać mi stypendium.

-  Aha.  -  Pochwycił  kostkę  i  poprowadził  palec  wzdłuż  podbicia.  Zgięła  palce i  szarpnęła  się,  chcąc 

uwolnić się od dotyku. Trudno, może i jestem rozpustnikiem, myślał masując jej stopę. - Masz tu pewnie 

więcej czasu do pracy niż w Boudasea Manor.

Nie była się w stanie oprzeć. Tak jak przypuszczał, jej ciało rozluźniało się stopniowo. - Owszem, mój 

czas należy tu do mnie. Jeśli nie mam ochoty, nie muszę nawet przebywać w towarzystwie, nie...

Przeszedł do drugiej stopy. Głowa jej opadła, wydawało się, że nie pamięta, co przed chwilą mówiła. -

Nie...? - zachęcił.

- Nie... mmm... - zgubiła wątek i zmarszczyła czoło. - Lubię spotykać ludzi, którzy się liczą.

background image

- Ktoś cię rozpoznał?

Dotknął  bolesnego  miejsca  pomiędzy  palcami  i  wydała  z  siebie  jęk.  -  W  tym  miejscu  zawsze  mnie 

uwiera, kiedy chodzę w tych butach na obcasach.

Zdekoncentrował się na moment, ale po chwili sobie przypomniał. 

- Ktoś cię rozpoznał?

- Skąd, nikt nie ma pojęcia, kim jestem.

- Chcesz może, bym rozmasował ci łydki? - zaproponował zadowolony.

Podniosła głowę. 

- Oczywiście, że nie - rzuciła ostro.

Palce nie ustawały. 

- Nic dziwnego, że ci głupcy, którzy nazywają siebie dżentelmenami, cię nie rozpoznali. Zmieniłaś się 

całkowicie. Zawsze wiedziałem, że jesteś ładna, ale coś było nie na miejscu. Teraz jesteś motylem, który 

wydostał się z kokonu. Jak to się stało?

- Sądziłeś, że jestem ładna?

Z całej jego wypowiedzi zapamiętała tylko to zdanie, zauważył z satysfakcją. Powolutku, stopniowo 

przesunął dłonie na kostkę, potem na łydkę. - Myślałaś, że chciałem cię uwieść tylko dla twego intelektu? 

Nie jestem aż takim altruistą.

- Nie sądziłam...

Skarcił się w duchu za swoją przebiegłość. Ale to prawda, a ona była takim łatwym celem. Jak gdyby 

nigdy  w  życiu  nie  słyszała  szczerego  komplementu.  -  Nie  rozumiem,  dlaczego  chowałaś  włosy  pod  tą 

okropną  brązową  peruką.  Nawet  gdybyś  upięła  te  swoje  cudowne  loki  i  przykryła  je  koronkowym 

czepkiem, byłabyś wciąż jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie widziałem. - Połaskotał ją pod kolanem.

Dotyk sprawiał jej przyjemność. - Naprawdę?

- Nie pamiętasz, jak pragnąłem cię w lesie?

W jej głosie pobrzmiewał lekki sarkazm. - Było ciemno. Nie widziałeś mnie dobrze.

- Przyglądałem ci się cały wieczór. Nie dostałem kota w worku. - Nachylił się i dmuchnął na satynowe 

prześcieradło, przesuwając materiał w górę ud.

- Nie myśl, że nie wiem, co chcesz zrobić. - Drżała z emocji. - Na nic się to nie zda. Jestem na ciebie 

wściekła.

- Ale jak inaczej mogę cię przeprosić? - zaprotestował.

- Chcesz mnie przepraszać, robiąc to samo, co wywołało mój gniew? - Wydawała się nie dowierzać, 

ale głos wiązł jej w gardle.

Zaśmiał się gardłowo, muskając wnętrze uda. 

- A co tak naprawdę wywołało twój gniew?

- Nie powinniśmy...

Palec powędrował w górę. Adam zdumiał się, jak szybko jej ciało poddało się rozkoszy. 

- Doprawdy?

background image

ROZDZIAŁ 11

Adam otarł pot z czoła. Nigdy wcześniej w sierpniu nie zdarzyło mu się widzieć tylu arystokratów w 

Londynie.  Dla  szlachetnie  urodzonych  i  bogatych  był  to  czas  wypoczynku;  zwykle  uciekali  przed 

upałami  do  swoich  wiejskich  posiadłości.  Ale  nie  w  tym  roku.  W  tym  roku  nawet  wielkie  damy  i  ich 

służące przepychały się  łokciami wśród kupców  i rozmaitych mętów, kręcących się po Change Alley -

tam, gdzie fortuny każdego dnia zmieniały właścicieli.

Nie miał wcale ochoty tu być, nie powinien forsować chorej nogi, ale dokąd miałby pójść? Bronwyn 

ani myślała opuścić salon, a on nie chciał wracać do Boudasea Manor bez niej.

-  Wicehrabia!  Dobrze  znów  widzieć  pana  na  nogach!  -  Northrup  klepnął  go  po  plecach  jak  stary 

znajomy. - Słyszałem, że był pan chory!

Adam zachwiał się nieco pod uderzeniem. - Skądże znowu! Jak widzisz, jestem zdrów jak ryba.

- Dałbym sobie o to rękę uciąć. - Wtykając kciuki w kieszenie aksamitnego płaszcza, Northrup z miną 

mędrca pokiwał głową. - Tak, mój panie, dałbym sobie rękę uciąć.

Adam przyjrzał się młodzieńcowi. - Widzę, że fortuna ci sprzyja.

Northrup uśmiechnął się na poły z zażenowaniem, na poły z dumą. - To prawda, milordzie. Pańskie 

nauki nie poszły na marne. - Jak chłopiec, który cieszy się nową zabawką, odmaszerował kilka kroków w 

tył i z powrotem, prezentując swój elegancki, nowy strój.

- Cieszę się... - Aktoreczka z pobliskiego teatru zepchnęła go na bok, a on, zdegustowany, podniósł w 

górę laskę i ze świstem opuścił na jej siedzenie. Krzyknęła w przestrachu i odwróciła się, by go zbesztać.

Northrup ujął go pod ramię. - Może wejdziemy do kawiarni Garrawaya? - zaproponował. - Opowiem 

panu wszystkie plotki, które rozmnożyły się wielce w tym upale.

- Ach, nie musisz mnie długo przekonywać. Zrobił się tu gorszy dom wariatów niż Bedlam.

-  To  prawda,  milordzie.  -  Northrup  otworzył  szeroko  drzwi  do  słynnej  kawiarni,  gdzie  głównym 

zajęciem gości była wymiana akcji.

Znajomi machali do Adama, on odwzajemniał pozdrowienia. - Słyszałeś pewnie jakieś plotki.

Northrup poprowadził Adama do stolika w rogu, gdzie obaj usiedli plecami do ściany. Ściszył głos. -

Same plotki, żadne fakty.

- Powiedz mi wszystko - zażądał Adam.

Despotyczny ton Adama wywołał krzywy uśmiech na twarzy sekretarza, który podniósł rękę i zawołał 

gospodarza lokalu. - Kawę poproszę. - Odwrócił się z powrotem do Adama. - Spółki, które zwróciły się o 

zgodę na działalność, dostały odmowną odpowiedź.

-  Wcale  mnie  to  nie  dziwi.  Parlament  uznał  wszystkie,  które  nie  mają  takiej  zgody,  za  naruszające 

porządek publiczny.

-  Tak,  prawo  jest  bardzo  korzystne  dla  Kompanii  Południowej.  Strumień  pieniędzy,  który  ominąłby 

Kompanię, płynąc do innych spółek, został zatrzymany, zanim się nawet rozpoczął. Ale...

Northrup urwał, bo Garraway przyniósł właśnie parujący dzbanek.

-  Dobrze  pana  widzieć,  wicehrabio.  -  Garraway  schował  monetę,  którą  Adam  położył  na  stole.  -

Brakowało nam pana.

- Chyba nie za bardzo. - Adam wskazał głową na tłumy gości przy stolikach, mielące bez opamiętania 

jęzorami. - Interes idzie świetnie.

background image

Garraway żachnął się. - Ach, jaki tam interes z tymi przekupniami.

- Co, namnożyło się ich?

-  Nie  da  się  nawet  splunąć,  by  na  jakiegoś  nie  trafić.  -  Splunął  dla  zilustrowania  swoich  słów  i 

uśmiechnął się, słysząc narzekanie poirytowanego klienta. - Maklerzy z licencją, tacy jak pan, to rzadkość 

w dzisiejszych czasach.

- Ale też nic ciekawego - powiedział Adam. - Jesteśmy nudni jak flaki z olejem.

- Ja bym tak o jaśnie panu nie powiedział. - Garraway uśmiechnął się od ucha do ucha, demonstrując 

braki w uzębieniu. - Przynajmniej nie prosto w twarz.

Adam zaśmiał się. - Zawsze mogę być pewien, że mnie sprowadzisz na ziemię, Garraway, kiedy robię 

się zarozumiały. Ciągle aż tyle się dzieje?

-  Skądże  znowu.  -  Właściciel  zniżył  głos.  -  Cicho  jak  makiem  zasiał  od  chwili,  gdy  spółki  zwinęły 

interes i opuściły giełdę.

- Ta ustawa...

- Bez człowieka, który siłą mógł pogonić te spółki nie była warta papieru, na którym ją wydrukowano.

- Chcesz przez to powiedzieć, iż ktoś przekonał właścicieli, że powinni zrezygnować?

- Chcę powiedzieć, że często przekonywano ich siłą.

Adam gwizdnął cicho i osunął się na krzesło.

- Zauważcie, panie - ciągnął Garraway - zawsze mógł to być jakiś niezadowolony gracz, któremu ktoś 

był winien pieniądze.

- Co podejrzewasz?

- Do diabła! - wybuchnął Northrup. - Miałem mu właśnie powiedzieć.

- Ależ oczywiście - Garraway zrobił krok w tył. - Nie chciałem panu odbierać zasługi.

Northrup  był  na  tyle  przyzwoity,  że  oblał  się  rumieńcem,  ale  mimo  to  powiedział:  -  Sądzę,  że 

Kompania Południowa wynajęła kogoś, kto zachęca spółki - uniósł znacząco brew - do wycofania się.

- Łotra, który pracuje dla Johna Blunta - Adam zastanawiał się głośno.

- Bardzo cwanego łotra - odezwał się Northrup.

Garraway wytarł palce w fartuch. - Tak, tak, za cwanego dla takich jak ja. Wolałbym go nie spotkać w 

ciemnej uliczce, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. - Rozglądając się wokół, dodał jeszcze: - Pójdę już. 

Tą rozmową napędzę sobie tylko kłopotów.

- Tak, tak będzie lepiej. Ale najpierw... - Adam sięgnął po sakiewkę.

-  Kiedy  indziej.  -  Mężczyzna  potarł  nos  gestem  mającym  parodiować  rozrzewnienie.  -  Miło 

pogawędzić z kimś, kto nie zwariował jeszcze na punkcie złota.

Odszedł  w  stronę  baru,  a  Northrup  przysunął  się  do  Adama.  -  Uzyskał  pan  więcej  informacji  w 

dziesięć  minut,  niż  mnie  się  udało  wydobyć  z  kogokolwiek  przez  ostatni  miesiąc.  I  chociaż  wszyscy 

wiedzą, że już dla pana nie pracuję, milczą jak grób, kiedy tylko się zbliżę.

- Stare znajomości - pocieszył go Adam. - Kiedyś też się ich w końcu doczekasz.

- Chciałem się panu odwdzięczyć - Northrup zrobił nieszczęśliwą minę. - Mam wyrzuty sumienia, że 

w taki sposób pana opuściłem, chciałem więc...

- Za co się znowu odwdzięczać. - Adam nie był zachwycony faktem, że ktoś, kogo pragnął wyrzucić 

ze swojego życia, wciąż okazywał mu lojalność. - Pracowałeś dla mnie, a ja ci płaciłem.

background image

- Wiem, że zatrudnił mnie pan z dobroci serca.

- Z dobroci serca? - Adam spojrzał ostro na sekretarza, niemalże oburzony oskarżeniem o posiadanie 

ludzkich uczuć. - Skąd. Potrzebowałem sekretarza. Ty się nadawałeś.

- Tak, ale...

- To był interes.

Northrup opuścił głowę. - Tak wiele mnie pan nauczył. To nie był tylko interes.

-  Nauczyłem  cię  tego,  co  dla  mnie  było przydatne  - Adam  kopnął  leżącego  tylko dlatego,  że  chciał 

zakończyć już te sentymenty. - Przez czysty przypadek umożliwiło ci to zdobycie fortuny.

Ze szczerością, na którą stać tylko młodość, Northrup powiedział: - Panie, czy tego chciałeś, czy nie, 

dobrze mnie traktowałeś. Odnosiłeś się do mnie z szacunkiem, podczas gdy inni mną pogardzali.

- Marynarz, któremu pozwolono zachować dumę, lepiej wykonuje swe obowiązki - oznajmił Adam z 

miną kapitana statku rozmawiającego z niedoświadczonym szczurem lądowym. - Nie widzę powodu, by 

tak samo nie traktować tych, co pracują na lądzie.

Northrup zagryzł wargę. - Nie wierzę, milordzie, że jesteś tak nieczuły, jak twierdzisz.

-  Jestem.  Uwierz  mi,  jestem.  -  Adam  zacisnął  dłoń  na  nadgarstku  sekretarza  z  siłą  mogącą kruszyć 

kości. - Ani słowa więcej. - Northrup chciał zaprotestować, ale on powtórzył z naciskiem:  - Ani słowa 

więcej.

Northrup wyszarpnął dłoń i patrzył ze zdumieniem na umalowaną i odzianą we wstążki postać, która 

wyrosła przed nimi jak spod ziemi.

Usta Judsona rozciągnęły się w uśmiechu, odsłaniając porcelanowe zęby. - Jakże mi miło, wicehrabio. 

- Nie spuszczając wzroku z Adama, powiedział rozkazująco: - Przestań biadolić, Northrup i przynieś mi 

kieliszek wina. Francuskiego. Najlepszego, jakie ma Garraway.

- Ten strach na wróble śmie mi rozkazywać - powiedział Northrup z niedowierzaniem.

Uśmiech zniknął z twarzy Judsona. - Jesteś bezczelny, mój chłopcze.

Adam  opanował  rozbawienie  i  pstryknął  głośno  palcami.  Northrup  i  Judson  odwrócili  się  do  niego, 

przerywając wymianę wrogich spojrzeń, a Adam skinął palcem na Northrupa, jakby młodzieniec był jego 

chłopcem  na  posyłki.  Northrup  wstał  obrażony  i  ukłonił  się.  Spełni  z  niechęcią  polecenie  Judsona, 

pomyślał ponuro Adam, i raz na zawsze przestanie wychwalać dobroć swego byłego chlebodawcy.

Ale  to  nie  jego  zmartwienie.  Judson  nie  przyszedł  po  to,  by  wymieniać  grzeczności. Chciał  pewnie 

sprzedać lub wymienić pewne informacje, a poczucie dumy Northrupa nie powinno stać na drodze.

- Nie wiem, czy to, co Garraway ma najlepszego, będzie się nadawało do picia - powiedział Judson. -

Wiesz zapewne, że mam delikatne podniebienie. - Uśmiechnął się i usiadł naprzeciw Adama. - Mogę się 

dosiąść?

- Proszę cię bardzo.

Judson zamachał rękami niczym ćma w dziennym świetle, zaaferowany swoimi mankietami, fularem, 

eleganckimi zapięciami płaszcza. - Niesłychane, nie dość, że wpadłem na ciebie wczoraj wieczorem, to 

jeszcze teraz. - Spojrzał na Adama zza srebrnych okularów. - Wydajesz się zmęczony. Dobrze spałeś?

Adam przyglądał się swoim paznokciom.

-  Dobrze  już,  dobrze.  Strasznie  jestem  ciekawski.  Ale  dzięki  temu  udało  mi  się  przez  ostatnie  parę 

miesięcy zbić taki majątek. Tu rzuciłem słówko, tam usłyszałem dobrą radę. Wkrótce zdobędę wszystkie 

background image

akcje,  które  są  jeszcze  na  rynku  -  Judson  położył  dłoń  na  piersi  -  i  sprzedam  je  w  odpowiednim 

momencie.

- To znaczy kiedy? - zapytał chłodno Adam.

- Przed krachem, oczywiście. - Judson pogroził Adamowi palcem. - Przestań, jesteś zbyt bystry, by nie 

zdawać sobie sprawy, że Kompania upadnie.

- No cóż, nie wiedziałem, że ty jesteś równie bystry.

Judson  zaśmiał  się.  -  Jaki  z  ciebie  gbur,  Rawson.  Nie  wiem  nawet,  dlaczego  z  tobą  rozmawiam.  -

Adam  otworzył  usta,  ale  nie  zdążył  odpowiedzieć.  -  Oczywiście,  że  akcje  Kompanii  polecą  na  łeb  na 

szyję,  pytanie  tylko  kiedy.  I  pewnie  dlatego  jesteś  tu  w  Londynie,  zamiast  w  domu,  u  boku  ślicznej 

narzeczonej. Zaraz, zaraz, jak ona się nazywa?

- A co cię to obchodzi?

- Bronwyn... - zastukał paznokciami o blat. - Bronwyn Edana, zgadza się? Czy już po ślubie?

- Jeszcze nie.

- Ach, to tłumaczy twój kiepski nastrój. To jedna z tych irlandzkich ślicznotek, a ty musisz być tutaj, 

nie w jej łóżku - przymilał się Judson. - Ślub już wkrótce?

-  Jeśli  masz  jeszcze  coś  do  powiedzenia,  to  mów.  Inaczej  użyję  tego -  Adam  unaocznił  swoje 

niezadowolenie, kładąc na stole laskę.

Judson, zadowolony, że zmusił Adama do konfrontacji, szepnął: - Martwi mnie sytuacja na giełdzie. A 

ty co? Robisz rekonesans?

Adam powoli opadł na krzesło. - Tak, i wydaje mi się, że rozmawiam z właściwym człowiekiem. Z 

pewnością jesteś w stanie mi powiedzieć, co się dzieje.

Northrup postawił kieliszek  na stole, a Judson  rzucił złośliwie:  - Z pewnością lepiej niż twój młody 

przyjaciel.

Adam  wskazał  na  puste  krzesło.  Northrup,  nadal  naburmuszony,  posłusznie  usiadł.  Szkoda,  że 

pieniądze uderzyły mu do głowy, zauważył Adam, bo młodzieniec kiedyś czytał w jego myślach.

Judson  chrząknął  głośno.  Adam  gapił  się  na  niego  od  jakiegoś  czasu  z  braku  lepszego  obiektu 

zainteresowania i to wytrąciło Judsona z równowagi. Dotknął twarzy, sprawdzając, czy aksamitne muszki 

są na miejscu i poskarżył się: - To twoje spojrzenie mogłoby kruszyć stal. Wolałbym, byś skierował je 

gdzie indziej.

Podnosząc  leniwie  brew,  Adam  zastosował  się  do  prośby.  -  Zostaw  te  muszki  w  spokoju  -  rzucił.  -

Kamerdyner będzie miał pretensje.

Judson oderwał ręce od twarzy. - Racja, Gianni bardzo dba o moją powierzchowność. Bardziej niż ja 

sam, muszę przyznać.

Northrup wydał z siebie okrzyk niedowierzania, który zamienił się w kaszel, jak tylko Judson zwrócił 

się w jego stronę: - Masz gruźlicę? To takie częste wśród pospólstwa.

Northrup  nie  mrugnął  nawet  okiem,  ale  nic  nie  było  w  stanie  powstrzymać  rumieńca, który  niczym 

czerwona fala oblał jego policzki.

Judson uśmiechnął się sztucznie. - Musisz lepiej szkolić służących - złośliwie rzucił do Adama.

Adam  rozgniewał  się.  -  Northrup  nie  jest  obecnie  ani  nigdy  nie  był  moim  służącym.  Był  moim 

sekretarzem  i  gdyby  nie  zrządzenie  losu,  teraz  byłby  markizem  Tyne-Kelmport.  Patrzyłby  z  góry  na 

background image

takich jak ty, więc ja na twoim miejscu trzymałbym język na wodzy.

- Zgadza się - Judson uśmiechnął się przymilnie do Northrupa. - Wujaszek zdążył się jeszcze ożenić i 

spłodzić  syna  przed  śmiercią?  Nie  przejmuj  się,  dzieci  tak  często  chorują.  Spójrz  na  królową  Annę. 

Dziewiętnaścioro dzieci i żadne nie przeżyło. Może i ten szczeniak jeszcze umrze.

- Co za kanalia z ciebie - powiedział Northrup bez cienia emocji w głosie.

Teraz to Judson się zaczerwienił. - Cóż, chciałem ci tylko życzyć powodzenia.

Adam, popijając kawę, uśmiechnął się w duchu ze zmieszania Judsona. - A kiedyż to sir John Blunt 

wraca z Tunbridge Wells?

-  Już  wkrótce  -  odpowiedział  Judson.  -  To  znaczy,  wydaje  mi  się,  że  powinien  wrócić  wkrótce,  by 

dopilnować własności.

Adam przyglądał się Judsonowi zmrużonymi oczyma. Wydawał się tak pewny, a potem udał, że nic 

nie wie. Ciekawe. - Wkrótce zacznie sprzedawać kolejną partię akcji.

- Z pewnością, i będzie to świetna inwestycja - Judson zwrócił się do Adama. - Słyszałem, że sir John 

planuje zniszczyć te spółki, które stoją mu jeszcze na przeszkodzie.

- To znaczy które?

- Royal Lustring, Yorks Buildings...

Adam odstawił filiżankę z głośnym brzękiem.

- No i jeszcze Angielską i Walijską Spółkę Miedziową.

- I sądzi, że mu się to uda? Przecież one od lat mają królewską licencję.

-  Udowodni,  że  licencje  są  nieprawomocne.  Już  rozmawiał  z  Kanclerzem  Skarbu  i  lordem 

Townsendem, który, jak wiesz, pełni obowiązki regenta podczas nieobecności króla. - Judson oparł łokieć 

o oparcie krzesła.

- Ale te spółki są bardzo stabilne i mają świetne wyniki.

Judson uniósł namalowane brwi. - I co z tego?

- Ano nic - odpowiedział sucho Adam. - W zwariowanym świecie finansów nie ma miejsca na logikę. 

Ale jeśli to prawda...

-  Komu  wolisz  wierzyć?  -  Judson  stukał  paznokciem  o  kieliszek,  co  Adamowi  grało  na  nerwach.  -

Mnie czy temu chorowitemu sekretarzynie?

- Ani tobie, ani jemu. Nie mam zwyczaju nikomu wierzyć, dopóki nie sprawdzę wszystkich źródeł.

- Zobaczysz - Judson wstał i poprawił ubranie. - Zobaczysz, że mam rację.

Kiedy odszedł, Adam zwrócił się do Northrupa. - Ma rację?

- Słyszałem takie plotki - zgodził się Northrup.

-  Ta  akurat  jest  zapowiedzią  końca.  Sprzedaj  akcje,  mój  chłopcze.  Sprzedaj  akcje.  -  Adam  wstał, 

dostrzegając  w  twarzy  Northrupa  niemy  sprzeciw.  Wzruszył  ramionami.  -  Możesz  być  głupcem,  jeśli 

chcesz - dorzucił. - Nie czuję się za ciebie odpowiedzialny.

- Chwileczkę - Northrup podniósł się również. - Gdzie się pan zatrzymał?

- Czemu pytasz?

- Może będę miał jakieś informacje, które będę chciał panu przekazać - wyjąkał zdumiony Northrup.

-  Ach  tak.  -  Adam  rozluźnił  się.  Powinien  był  się  zatrzymać  u  przyjaciół  albo  w  klubie,  nawet  w 

gospodzie.  Prawdziwy  dżentelmen  nie  powinien  traktować  narzeczonej  jak  kochanki.  Szczerze  po-

background image

wiedziawszy, nie powinien już więcej odwiedzać Bronwyn. Powinien trzymać ją w niepewności, wszak 

stosował tę strategię z  innymi kobietami, i  to  z wielkim  powodzeniem. A teraz nie był nawet  w  stanie 

zastosować się do własnej rady. - Jeśli będziesz mnie potrzebował, wyślij wiadomość do salonu madame 

Rachelle. Ona już będzie wiedziała, jak mnie znaleźć. - Miał zamiar odejść, lecz odwrócił się jeszcze. -

Strach na wróble, co? Wyjątkowo trafna nazwa, Northrup. Strach na wróble.

*

Lady  Holly,  wicehrabina  Sidkirku  przecierała  wciąż  oczy,  próbując  ukryć  zdenerwowanie  przed 

śmietanką  towarzyską  tłumnie  zgromadzoną  w  salonie  madame  Rachelle.  -  Patrz,  co  narobiłaś  -

powiedziała, pokazując siostrze śnieżnobiałą chusteczkę poplamioną czarnym tuszem.

Przestępując z nogi na nogę, Bronwyn zaprzeczyła: - To nie moja wina.

- To przez twoją przekorę i bezmyślny upór teraz płaczę. I jeszcze się rozmazałam. - Siedząc na niskiej 

otomanie, lady Holly zwróciła twarz w stronę Bronwyn. - A co z moim pudrem? - zapytała.

Bronwyn przeraziła się  w pierwszej  chwili na  widok  Holly  w salonie,  teraz  jednak strach  powoli  ją 

opuszczał. Postanowiła zjednać sobie piękną siostrę. Spojrzała na jej przesuszoną skórę. - Holly, dlaczego 

używasz tych smarowideł? - spytała. - Jesteś przecież taka piękna.

- Nie jestem już młoda - mruknęła Holly, odwracając wzrok.

- Wypadną ci od tego włosy - powiedziała Bronwyn.

Holly odpowiedziała cierpliwie: - Noszę perukę.

- Nie powinnaś być taka zrezygnowana. Jesteś przecież jedną z Syren Irlandii.

-  I  co  z  tego?  -  Holly  wzruszyła  ramionami  z  rozdrażnieniem.  -  To  nie  znaczy,  że  mogę  zatrzymać 

czas.

-  Lepiej  wyglądać  jak  ty  w  wieku  trzydziestu  jeden  lat,  niż  jak  ja  w  wieku  dwudziestu  dwóch  -

powiedziała Bronwyn nie bez cienia goryczy w głosie.

Holly  spojrzała  na  nią  szybko.  -  Jak  śmiesz  narzekać,  skoro  jesteś  tak  światowa,  elegancka, 

magnifique?

Bronwyn uśmiechnęła się blado. - Proszę cię, tylko nie po francusku. Mam przez to same kłopoty. -

Zastanowiła  się  na  chwilę,  ale  nie  mogła  się  powstrzymać  od  pytania.  -  Naprawdę  uważasz,  że  jestem 

atrakcyjna?

Holly chwyciła siostrę za ręce i usadziła obok na krześle. Zrobiła to tak gwałtownie, że Bronwyn aż 

skrzywiła się z  bólu, uderzając siedzeniem  o twardą poduszkę.  Holly tego nie zauważyła. - Wyglądasz 

dziko, jak lwica. Boję się o ciebie, bo przyciągasz  wzrok wszystkich, a to  jest niebezpieczne. Nadmiar 

uwagi wywołuje zazdrość i, uwierz mi, wiele osób będzie gotowych skrzywdzić cię tylko dlatego, że ci 

zazdroszczą. Uważaj, siostrzyczko.

Bronwyn  zakręciło  się  w  głowie.  Po  raz  pierwszy  w  życiu  przekonała  się,  że  jej  wygląd  mógł  być 

ceniony nad wygląd sióstr - i to w dodatku przez jedną z nich.

Przyglądając  się  Bronwyn,  Holly  stwierdziła:  -  Mam  coś,  czego  ci  trzeba.  Kupiłam  to  w  Nicei  na 

wiosnę.  -  Zaczęła  grzebać  w  ozdobionej  frędzlami  torebce.  - Parfum d‘Orange,  stworzone  w  małym 

warsztaciku  przez  niepozornego  staruszka,  który  ostrzegał  mnie,  że  ten  zapach  zupełnie  do  mnie  nie 

pasuje. Nie posłuchałam go i mimo to kupiłam ten flakonik. - Holly wzięła koronkową chusteczkę z rąk 

Bronwyn, skropiła obficie perfumami i przytknęła do dekoltu siostry. - No, czy to nie piękne?

background image

Bronwyn nabrała w płuca powietrza przesyconego zapachem pomarańczy. - Cudowne.

- Cała ty. - Holly wetknęła buteleczkę do kieszeni siostry. - Potraktuj to jako prezent.

- Dzięk...

- I idź natychmiast do rodziców prosić ich o przebaczenie. Tak się o ciebie martwią.

Bronwyn rozbawił chytry plan siostry. - Od kiedy to  zawracają sobie  głowę czymś poza  następnym 

przyjęciem?

- Jesteś bez serca. - Oczy Holly ponownie napełniły się łzami.

-  Jestem  realistką.  Kto  mógłby  mnie  tu  rozpoznać?  Nawet  twój  mąż  zastanawiał  się,  kim  jestem,  a 

przecież ignorował mnie przez lata.

- Oczywiście, że wie, kim jesteś. - Holly nie raczyła nawet spojrzeć w stronę wicehrabiego. - Droczy 

się tylko.

- Holly - powiedziała Bronwyn z irytacją - flirtował ze mną.

Holly zmarszczyła czoło, a wokół jej ust pojawiły się głębokie bruzdy. - Jak śmiał? Z moją siostrą?

-  Nigdy  nie  potrafił  przejść  obojętnie  nawet  obok  sęka  w  drzewie.  -  Bronwyn  spojrzała  na  drżący 

podbródek siostry i zapytała z nadzieją w głosie. - Nie kochasz go już, prawda?

Holly sięgnęła po chusteczkę. - Wiesz przecież, że tak.

-  Dlaczego?  -  Bronwyn  zażądała  wyjaśnień.  -  Wyszłaś  za  niego,  bo  tak  chcieli  mama  i  tatko.  Jest 

obrzydliwie bogaty, ale traktuje cię lekceważąco. Zrobił się ostatnio gruby, ma z pewnością artretyzm i 

ugania się za kobietami znacznie młodszymi od siebie.

- Nie zadawałabyś takich pytań, gdybyś kiedykolwiek kochała - pokiwała głową Holly. - I to kochała 

miłością, która raz zasiana w sercu, nie da się stamtąd wyrwać.

- Wygląda mi na wyjątkowo szkodliwy chwast.

-  Czasem  i  ja  tak  myślę.  -  Holly  zagryzła  śliczne  uszminkowane  usta  i  położyła  dłoń  na  ramieniu 

Bronwyn.  -  Ale  kiedy  jest  dobrze,  jest  tak  dobrze,  że  nie  śmiałabym  o  niczym  innym  marzyć.  Kiedy 

Sidkirk chce mnie widzieć, serce aż mi skacze z radości. Gdybyś tylko spotkała mężczyznę, którego byś 

pokochała... - Zmrużyła oczy. - Jak się miewa twój narzeczony?

Bronwyn aż podskoczyła. - O co ci chodzi?

- Aha! - Holly nabrała powietrza. - Zaczynam rozumieć.

- Rozumieć co?

- Wicehrabia Rawsonu to poważny człowiek.

- Doprawdy?

- Wciąż odpowiadasz pytaniem na pytanie. - Głos Holly przybrał oskarżycielski ton.

Bronwyn skubała chusteczkę. - Doprawdy?

- Wiesz pewnie, że jest w mieście.

- Wiem. - Bronwyn uśmiechnęła się desperacko do zbliżającego się Sidkirka. - Miło cię znów widzieć, 

bracie.

-  Bracie?  -  Nachylił  się  nad  nią.  -  Chętnie  nawiążę  z  tobą  bliższą  znajomość,  ale  bynajmniej  nie 

braterską.

Wilgotne usta dotknęły jej skóry i Bronwyn trzasnęła go wachlarzem w policzek. - Już nawiązaliśmy 

bliższą znajomość, bałwanie. Jestem siostrą Holly.

background image

Chwycił  się  za  policzek  i  zmrużył  krótkowzroczne  oczy.  -  Niemożliwe.  Wszystkie  panny  Edana 

wyglądają tak samo.

Holly pogłaskała pocieszająco jego drugi policzek. - Ach, Sidkirk, to przecież mała Bronwyn.

Wytrzeszczył oczy. - Mała Bronwyn?

- Pochlebia mi twoje zdumienie - zauważyła sarkastycznie Bronwyn.

- Mała Bronwyn? - Sidkirk uśmiechnął się wylewnie i objął Bronwyn wpół.

Natychmiast  owiał  ją  nieświeży  oddech,  pomieszany  z  potem  i  zapachem  lawendowej  wody  po 

goleniu. Lord uszczypnął ją pulchnymi paluchami w bok i przesuwał je wyżej. Podniosła w górę łokieć i 

chciała uderzyć go w pierś, lecz on w tym samym momencie odchylił się do tyłu. Bronwyn odwróciła się 

i zobaczyła Adama, trzymającego Sidkirka za szyję.

- Sidkirk! - powiedział Adam serdecznie. - Łapy precz od mojej żony.

Serce  Bronwyn  omal  nie  wyskoczyło  z  piersi  na  jego  widok.  Pragnęła  zapaść  się  pod  ziemię,  bo 

przypomniało  jej  się,  co  takiego  wyprawiali  wczorajszej  nocy.  I  jednocześnie  czuła  dumę,  pamiętając 

jego  reakcję.  Miała  wrażenie,  że  płonie  i  nie  wiedziała,  czy  powodem  jest  wstyd,  czy  też  pożądanie. 

Zaplotła dłonie i cofnęła się, obawiając się, że nie uda jej się powstrzymać, by go nie dotknąć. Mój Boże, 

ledwie pamiętała, jak się nazywa.

Sidkirk wydostał się z uścisku Adama i szybko się odsunął. - Twojej żony? To dlaczego żałujesz mi 

jej licznych wdzięków?

- Nie jestem... - zaczęła Bronwyn.

Ręka Adama wśliznęła się pod jej ramię, dłoń zakryła usta. Miała wrażenie, że się rozpływa jak gorący 

wosk, podczas gdy on oznajmił: - W istocie jest moją żoną. Moją ukochaną żoną. Moim skarbem.

- Tak jak myślałam - powiedziała Holly triumfująco. - Lew poskromił lwicę.

Bronwyn zesztywniała.

Sidkirk  ściągnął  brwi,  zastanawiając  się  nad  czymś  intensywnie.  -  Nie  słyszałem,  żebyś  się  ożenił, 

więc pewnie dopiero co założyli ci uprząż. - Klepnął Adama w plecy. - Nie martw się, Rawson, nie rzucę 

na nią okiem, dopóki pierworodny nie znajdzie się bezpiecznie w kołysce.

Bronwyn zatopiła zęby w dłoni Adama i uwolniła się. Próbując ignorować mężczyznę, który stał zbyt i 

blisko,  by mogła  czuć  się  swobodnie,  zwróciła  się  do  Holly:  -  Nie  mów  nic  mamie  i  tacie,  bardzo  cię 

proszę.

- Oczywiście, że nic nie powiem, drogie dziecko. - Holly ucałowała Bronwyn w policzek, do złudzenia 

przypominając  własną  matkę.  Był  to  jedyny  czuły  gest,  na  który  ta  sobie  pozwalała.  -  Jeśli  jesteś  tu  z 

wicehrabią, jesteś całkowicie bezpieczna.

- A kto mnie przed nim obroni? - wymamrotała Bronwyn.

Adam siłą otworzył jej zaciśniętą pięść. Wydobył z niej zwiniętą w kulkę chustkę i potrząsnął. - Merci, 

madame le Vicomtesse.

Holly uniosła brew. - Ach, to wicehrabiemu zawdzięczasz tę nagłą niechęć do francuskiego?

Z jego piersi dobył się głęboki śmiech. - A ja sądziłem, że dzięki mnie pokocha francuski.

- Nie lubię, kiedy się mnie lekceważy - powiedziała Bronwyn ostrzegawczym tonem.

Adam uśmiechnął się do  niej, nie mogąc opędzić  się od wspomnień.  - Ma  petite, je ne peux  jamais 

t’ignorer.

background image

- Co powiedział? - chciała koniecznie wiedzieć Bronwyn.

- Nigdy nie byłby w stanie cię ignorować - przetłumaczyła Holly.

- Dziękuję - powiedziała szorstko Bronwyn, próbując wydostać się z jego objęć.

Zanim zdążyła zrobić dwa kroki, chwycił ją ponownie. Pomachał koronkową chusteczką i ją przytknął 

sobie do nosa. - Zapach pomarańczy. Ach, dziewczyno, świetnie do ciebie pasuje. - Wepchnął ją za stanik 

Bronwyn, próbując zasłonić dekolt.

- Że też musisz psuć całą zabawę, Rawson - zaprotestował Sidkirk.

Nie  mogąc  się  zdecydować,  czy  czuje  irytację,  czy  też  zadowolenie,  Bronwyn  pociągnęła  nosem, 

wąchając oddech Adama. - Pachnie kawą. Gdzie byłeś?

- Na Change Alley - odpowiedział. - Słuchałem plotek.

- Wszyscy doskonale wiedzą, że mężczyźni nigdy nie plotkują - powiedziała złośliwie.

Szwagier nie zauważył sarkazmu w jej głosie i przysunął się ochoczo. - Coś nowego?

Adam uśmiechnął się do Bronwyn, doceniając cięty język. - Sprzedano właśnie ogromną liczbę akcji.

Sidkirk włożył palec pod perukę i podrapał się.

- Co z tego?

- Dyrektorzy wymieniają swoje akcje na gotówkę.- Adam spojrzał uważnie na Sidkirka. - Rozumiesz, 

co to znaczy?

Sidkirk wciąż się drapał. Bronwyn zastanawiała się, czy ze zdumienia, czy też z braku higieny. - Dałeś 

znać mojemu ojcu? - zapytała.

- Oczywiście. - Adam chwycił jej dłonie, które chciały zerwać chustkę. Zwrócił się do Holly: - Czy nie 

jest rozkoszna? Zrzędzi jak prawdziwa żona.

- Zabawne - prychnęła Bronwyn.

- Kiedy w końcu  wrócisz  ze  mną do domu?  - Ciągle się uśmiechał, ściskając jednocześnie  jej dłoń. 

Patrzył  na  nią  wzrokiem  pełnym  uczucia,  słodyczy,  miłości  i  uwielbienia  i  przez  moment  poddała  się 

urokowi. Przez moment.

Płaczliwy  głos  Holly  przywrócił  ją  do  rzeczywistości.  -  Jeśli  ona  nie  zechce  wrócić,  wicehrabio, 

zostaniesz z nią tutaj, prawda?

- Nic z tego nie rozumiem - poskarżył się Sidkirk. - Chcesz, żeby wróciła do domu, to po prostu ją stąd 

zabierz nie pytając o zdanie.

Adam wciąż trzymał Bronwyn za ręce. Spojrzał jej w twarz. - Nie mógłbym tego zrobić.

-  Ach,  Sidkirk  -  powiedziała  kochająca  żona.  -  Nie  rozumiesz?  Jeśli  Bronwyn  nie  będzie  chciała 

wrócić do domu, ucieknie gdzie pieprz rośnie i Rawson nigdy jej nie odnajdzie. Mam rację?

Adam  i  Bronwyn  milczeli.  Wpatrywali  się  tylko  w  siebie  zawzięcie,  tocząc  właśnie  bitwę  o  to,  kto 

będzie musiał ustąpić.

- Pytam, czy to prawda? - nalegała Holly.

Adam  poddał  się  pierwszy.  -  To  prawda.  Będę  tu  do  chwili,  aż  uda  mi  się  przekonać  Bronwyn  do 

powrotu.

Sidkirk zakołysał się na piętach. - Cóż, nie pozwól tylko, by ci to zajęło więcej niż parę dni.

Odpowiedź  Adama  była  tak  samo  prosta,  jak  wymowna:  - Dni  czy  tygodni.  Będę  tu  tak  długo,  jak 

będzie trzeba.

background image

ROZDZIAŁ 12

Bronwyn  odwróciła  się  na  pięcie  i  znikła  w  tłumie.  Zrobi  wszystko,  byle  tylko  od  niego  uciec. 

Wszystko.  On  tylko  udawał,  że  coś  do  niej  czuje.  Mężczyzna  z  liczydłem  zamiast  serca  nie  może 

prawdziwie kochać. I wcale nie chciał się z nią żenić. Chodziło mu tylko o powszechny szacunek, jaki 

przyniesie małżeństwo. Kłamał, mówiąc, że jest ładna, kiedy...

Stanęła  w  miejscu,  wstrzymała  dech.  Jest  ładna.  Te  kilka  tygodni  spędzonych  u  Rachelle 

wystarczająco jej to udowodniło. Ale... Adam przejrzał ją na wylot, a to oznaczało, że nowa Bronwyn nie 

różniła się tak wiele od starej. A tamta Bronwyn wcale nie była ładna.

Chcąc jak najszybciej uciec, wymknęła się z salonu i pobiegła na górę. Ktoś biegł za nią.

- Adam! - wykrzyknęła, kiedy złapał ją za ramię.

- Dokąd się wybierasz?

- Jak to dokąd? Do mojego pokoju. - Rozłożył ręce i zrobił minę niewiniątka. - Ty również?

W jego oczach był taki ogień, taki magnetyzm, że serce zaczęło jej łomotać w piersi. Na myśl przyszły 

opowieści o tym, jak szatan kusi niewinne duszyczki. Nic dziwnego, skoro on sam próbował ją właśnie 

omamić. Odwrócona do Adama twarzą, wchodziła powoli po schodach, nie wiedząc sama, czy chce od 

niego uciec, czy rzucić mu się w ramiona. - Nie możesz u mnie nocować.

- Wczoraj wydawałaś się chętna. - Szedł za nią krok w krok.

- Wczoraj to co innego. Nie miałeś u mnie nocować. To ja cię miałam uwieść. - Uśmiechnął się, jak 

gdyby jej słowa przywołały radosne wspomnienia i chwile, które z ochotą by jeszcze raz przeżył. Dodała 

szybko: - Wczoraj nie wiedziałeś, kim jestem.

-  Uwierz  mi,  wiedziałem.  Wiedziałem  od  razu.  To  prawda,  zmieniłaś  się,  ale  nie  aż  tak  bardzo,  by 

mężczyzna, który patrzył ci w oczy i złożył na twych ustach pierwszy pocałunek, nie mógł cię rozpoznać.

- Domyślałeś się - rzuciła.

- To znaczy, że byłem pierwszym, który cię pocałował - triumfował.

Za późno zorientowała się, że to pułapka. Chciała jeszcze skłamać, powiedzieć, że całowała dziesiątki 

mężczyzn. Ale na co by się to zdało? Zwyczajna Bronwyn nie byłaby w stanie nikogo uwieść i kłamstwo, 

żałosna próba zaimponowania  kochankowi,  wyszłoby zaraz  na  wierzch.  - Domyślałeś się?  - zapytała z 

nadzieją w głosie.

Natychmiast rozwiał jej złudzenia. - Skądże. Chwilowe braki w twojej francuszczyźnie tylko mnie w 

tym upewniły.

Bronwyn złapała się słupka wieńczącego schody. - A co pomyślałeś, kiedy zaprosiłam cię do pokoju?

Przystanął i spojrzał na nią spode łba. - Miałem nadzieję, że dziś wrócisz ze mną do domu.

Zatrzymała się na piętrze i posłała mu groźne spojrzenie. - Typowo męski punkt widzenia.

- Jestem mężczyzną. Chcesz wiedzieć, o czym teraz myślę?

- O czym?

- O tym, że jak mówi stare przysłowie, na bociana zwykle nie trzeba długo czekać.

Nie  zrozumiała.  A  kiedy  wreszcie  zrozumiała,  wbiła  wzrok  w  misterny  wzór  wachlarza.  -  Nie 

przypuszczam, żebym była w ciąży.

- Na razie - powiedział łagodnie.

Starała się, by jej głos brzmiał stanowczo i poważnie. - Ostatnia noc już się nie powtórzy.

background image

Nie  odpowiedział  i  podniosła  na  niego  wzrok.  Otaczała  go  łuna;  wydawał  się  tak  rozpalony,  że 

mogłaby ogrzać dłonie w tym żarze. Bała się jednak wyciągnąć rękę, bała się nawet poruszyć. Wczoraj 

był  jak  lew,  który  wyruszył  na  poszukiwanie  ofiary.  Dziś  wyglądał  jak  lew,  któremu  ofiara  umknęła 

sprzed nosa, wygłodzony i wściekły.

Ścisnęła  w  dłoni  wachlarz.  Rozległ  się  trzask  i  Bronwyn,  jak  na  sygnał,  odwróciła  się  na  pięcie  i 

pobiegła.

Dogonił  ją  dopiero  przy  drzwiach,  kiedy  złapała  już  za  klamkę.  Wziął  ją  w  ramiona.  -  Cherie,  nie 

trzeba tak biec do sypialni. Lepiej oszczędzać energię na później.

Miała wrażenie, że świetnie się bawi jej kosztem. Pchnęła go w pierś. - Nie powinniśmy tego robić.

-  Ależ  skąd.  Jesteśmy  w  „tym”  świetni.  -  Błysnął  zębami  w  uśmiechu.  -  Więc  powinniśmy 

kontynuować, dopóki cię nie przekonam.

- Przekonasz mnie do czego?

- Przekonam cię, że...

Nagle przyszła jej do głowy myśl. - Uraziłam twoją dumę.

Zamrugał. - Słucham?

-  Uraziłam  twoją  dumę.  -  Chwyciła  go  za  ramiona  i  potrząsnęła.  -  Sądziłeś,  że  uczucie,  które  mi 

okażesz, do tego stopnia odbierze mi rozum, że porzucę własne ambicje, marzenia i nadzieje. Słyszałam, 

co mówiłeś Northrupowi. Powiedziałeś, że jeśli uda ci się mnie uwieść, to przestanę zachowywać się jak 

wykształcona kobieta.

Cofnął się, obrażony. - Nie chciałem.

Zabrzmiało  przekonująco.  Poklepała  go  po  podbródku.  -  Może  faktycznie  nie  chciałeś,  ale  wciąż 

miałeś nadzieję, że się sprawdzi.

- Nigdy - zaczął jeszcze raz. - Jestem pewien, że nie zamierzałem. - Spojrzała na niego uważnie.

Ucichł. Usta wykrzywiły się smutno. Oparł się czołem o jej czoło. 

-  Nie  wiem,  może  faktycznie  zamierzałem  -  powiedział.  -  Może  nadal  wierzę,  że  jeśli  spędzisz 

wystarczająco dużo czasu w sypialni, będziesz tańczyć jak ci zagram. Z drugiej strony nie chcę, żebyś się 

zmieniała. Co tu dużo mówić, męska logika. - Uśmiechnął się kpiąco. - Wiem tylko, że jeśli chcemy się 

dowiedzieć, jak z tym jest naprawdę, czeka nas dobra zabawa. - Przylgnął ciałem do jej ciała i pochylił 

się, chcąc ją pocałować.

Potrafiła już całować, nauczył ją przecież. Otworzyła usta, powitała go muśnięciem języka i zacisnęła 

palce na jego koszuli, przyciągając bliżej. Przyciśnięta do drzwi, czuła każde drgnienie jego ciała i każdy 

oddech, w zadziwiający sposób zgodne z jej reakcjami.

Kiedy się odsunął, nie mogła złapać tchu. Bała się, że jej oczy płoną i była pewna, że nie uda jej się z 

tego tak łatwo wywinąć. Ale kiedy przycisnął ją do siebie, przypomniało jej się, dlaczego wczorajsza noc 

nie może się powtórzyć.

- Adamie - wyjąkała.

- Tak, kochanie?

- Zrozum, nie droczę się z tobą.

Potrząsnął ją za ramiona. - Sądzę, że wiem lepiej niż ty sama.

- Tak, więc... - Potarł policzkiem o jej włosy i zgubiła wątek.

background image

- To zbrodnia chować tak piękne włosy pod tą obrzydliwą peruką. Będę cię chyba za to musiał ukarać 

- wyszeptał.

Zabrzmiało to tak obiecująco, że oczy jej rozbłysły. - W jaki sposób?

- Zobaczysz.

Sięgnął do klamki, lecz ona chwyciła go za nadgarstek. - Adamie, naprawdę nie mogę... Nie mogę.

Udzielił mu się poważny nastrój. Oprzytomniał i pogładził jej policzek. - Powiedz mi. Zrozumiem.

Grając na zwłokę, bawiła się jego krawatem, nie spuszczając wzroku ze  swoich dłoni. - Boli mnie -

wyszeptała w końcu.

- Co takiego? - powiedział chrapliwie, a ona pociągnęła mocniej za krawat.

Nabrała głęboko powietrza i powiedziała o wiele głośniej niż chciała: - Boli mnie. - Zawstydziła się i 

ukryła twarz w jego koszuli.

Jeden po drugim, odrywał jej palce od krawata, obsypując je pocałunkami. Odetchnął i pocałował ją w 

ucho, aż drgnęła niespokojnie i podniosła głowę.

- Przepraszam cię. To moja wina, że o tym nie pomyślałem. Z drugiej strony, czemu się dziwisz? Kto 

sieje pokusę, powinien się spodziewać, że plonem będzie pożądanie.

Schlebiło jej to. - Ale...

- Ale to nie rozwiązuje  naszego problemu.  Zgadza się. - Sięgając za jej ramię, nacisnął na klamkę i 

oboje  znaleźli  się  w  sypialni.  Zamknął  drzwi  plecami  i  oparł  się  o  nie.  -  Kochać  można  się  na  wiele 

sposobów. Nauczę cię.

*

Adam  zwolnił  konia  i  spojrzał  na  swoją  towarzyszkę.  -  Madame  Rachelle,  nie  podoba  mi  się,  że 

Bronwyn mieszka w pani domu.

Rachelle uśmiechnęła się łagodnie. - Rozumiem.

- Zamierza mi pani utrudniać, prawda? - zapytał Adam.

- Utrudniać co, mon ami? - Rachelle kiwnęła głową do znajomego.

- Chcę, by wystawiła pani Bronwyn na ulicę. Będzie wtedy zmuszona wrócić do mnie.

- Tak się nie traktuje przyjaciół - powiedziała. - A Bronwyn jest moją przyjaciółką.

-  Wiem.  -  Zdawał  sobie  sprawę,  że  stąpa  po  grząskim  gruncie.  Rachelle,  w  przeciwieństwie  do 

Bronwyn, miała duże doświadczenie życiowe. Była cyniczna, nadopiekuńcza i doskonale świadoma tego, 

jak bardzo liczy się w oczach towarzystwa. - Rozkwitła dzięki pani.

Nie wydawała się zachwycona jego pochwałą.

- Skąd. Zawsze była cudowną, uroczą kobietą. Tylko nikt tego wcześniej nie zauważył.

- To aluzja do mnie, prawda?

Spojrzała na niego przebiegle. - Jeśli sam pan to widzi, może i jest w tym ziarnko prawdy.

- Jest pani nieznośna.

Zesztywniała. - Mój mąż też tak mówił.

Zdzieliła  konia  szpicrutą,  aż  szlachetne  zwierzę  rzuciło  się  w  pęd,  który  wydawał  się  amazonce 

odpowiadać.

Na jej twarzy malowała się taka wrogość, iż nie mógł się nadziwić, że próba zjednania jej sobie tak 

szybko zakończyła się otwartą bitwą. Ruszył za nią galopem, zastanawiając się, co powiedzieć. Każdej 

background image

innej  kobiecie  mógłby  rzucić  komplement  na  temat  sukni,  fryzury,  przytoczyć  najświeższe  plotki.  U 

Rachelle takie manipulacje wywołałyby jeszcze większą irytację.

Zwolniła i wyciągnęła ku niemu rękę, dotykając jego dłoni. Spojrzał na nią. - Przepraszam. Musi mi 

pan  wybaczyć.  To  nie  pana  wina,  że  powiedział  pan  słowa,  które  przypomniały  mi  dawne,  niezbyt 

radosne czasy. - Uśmiechnęła się przepraszająco.

- Oczywiście, madame. Już zapomniałem. - Spuścił głowę, zastanawiając się nad tak niespodziewaną 

zmianą nastroju u tej zawsze opanowanej kobiety. - Ale mogłaby mi pani wyświadczyć przysługę.

- Nie wyrzucę Bronwyn na ulicę - odpowiedziała Rachelle natychmiast.

-  Nie  sądziłem,  że  pani  to  zrobi.  -  Uśmiechnął  się,  widząc  jej  niemy  sceptycyzm.  -  Musiałem 

spróbować.  Jedyną  właściwą  odpowiedzią  na  moją  prośbę  była  odmowa.  Tak  naprawdę,  chciałbym 

prosić panią o coś zupełnie innego.

Ukłoniła się elegancko, jak przystało szlachciance. - Jeśli będzie to w mojej mocy - rzekła.

- Chciałbym, by zatrudniła pani kamerdynera.

- Kamerdynera! - zdziwiła się.

- Albo lokaja. - Zatrzymał konia pod drzewem i poczekał, aż ona do niego dołączy. - Kogokolwiek, 

kto zapewni opiekę domowi pełnemu kobiet.

- Nie potrzebujemy opieki.

- A ja sądzę, że tak - odpowiedział z powagą. - Londyn aż szaleje od przemocy. Tylko głupiec nie zna 

strachu.

Pomyślała  o  śmierci  córki  i  zacisnęła  usta.  -  Co  nie  znaczy,  że  powinnyśmy  plugawić  nasz  salon 

obecnością mężczyzny.

-  Ja  jestem  mężczyzną  -  zauważył.  -  Sprawnym,  mało  kłopotliwym  i  w  dodatku  żyjącym  pod  pani 

dachem.

- A zatem nie potrzebujemy lokaja - odpowiedziała triumfująco.

-  Spędzam  tu  jedynie  noce.  W  dzień  jestem  na  Change  Alley,  martwiąc  się  o  bezpieczeństwo 

Bronwyn. - Wyciągnął prosząco rękę. - Trudno mi się skoncentrować, madame.

-  No  tak,  obiecałam  wyświadczyć  panu  przysługę  -  powiedziała  w  końcu.  -  Ale  mało  kto  zechce 

pracować dla samotnej kobiety.

- Ach! - Wyciągnął z  kieszeni list.  - Mam tutaj list  od pewnego młodzieńca, emigranta jak pani,  na 

gwałt potrzebującego zatrudnienia. Pracował wcześniej w salonie we Włoszech i spełnia wszelkie moje 

wymagania.

Madame  roześmiała  się  głośno.  -  Zdumiewa  mnie  pan.  Najpierw  chce  pan,  bym  zatrudniła  lokaja, 

potem wyczarowuje go pan z kapelusza.

-  Prawdę  mówiąc,  dopiero  kiedy  dostałem  ten  list,  zdałem  sobie  sprawę  z  wszystkich 

niebezpieczeństw,  czyhających  na  moją  Bronwyn.  -  Adam  rozpostarł  kartkę.  -  Przesyła  referencje  od 

właścicielki  salonu,  jak  również  od  kilku  wcześniejszych,  utytułowanych  pracodawców.  Nie  miałem 

czasu ich od razu sprawdzić, ale rozmawiałem z tym młodzieńcem. Posiada umiejętność wtopienia się w 

każde tło.

- Kameleon?

- Dla salonu jest to z pewnością zaletą. - Uniosła pytająco brew, lecz on wzruszył tylko ramionami. - A 

background image

poza  tym  jest  w  potrzebie.  Angielska  szlachta  nie  chce  zatrudniać  cudzoziemców,  a  przecież  chłopak 

musi jeść. Pomyślałem, że jeśli go pani zatrudni, rozwiążemy zarówno mój, jak i jego problem.

- Twardy z pana człowiek, Adamie Keane.

-  Twardy  ze  mnie  człowiek?  -  Adam  zapytał  ze  zdziwieniem,  potem  z  niesmakiem.  -  Mnie  się 

wydawało, że robi się ze mnie prawdziwy filantrop.

- No tak, jeszcze i to. Fidélité et de Dieu.

- Wierność pochodzi od Boga? - przetłumaczył Adam. - Dlaczego pani tak mówi?

- Muszę przyznać, podziwiam pana za to. Cały ostatni tydzień zabiegał pan o uczucia wybranki z taką 

wytwornością,  że  mogę  tylko  podziwiać  pana  delikatność.  Niewielu  mężczyzn  zachowałoby  się  z  taką 

szlachetnością. Dobrze więc - zdecydowała. - Zastosuję się do pana życzenia i zatrudnię tego człowieka. 

Jak się nazywa?

- Gianni - odpowiedział Adam. - Nazywa się Gianni.

*

Było jeszcze bardzo wcześnie, kiedy Adam usłyszał pukanie do drzwi. Nie spał już od dawna. Łóżko 

było  może  w  sam  raz  dla  jednej  osoby,  ale  stanowczo  za  małe  dla  dwóch.  Mimo  że  spał  w  nim  od 

tygodnia, nie przywykł jeszcze do niewygody ani do radosnego faktu, że dzieli je z Bronwyn.

- Wicehrabio? - Usłyszał cichy głos Rachelle. - Jest tu człowiek, który koniecznie chce się z panem 

zobaczyć.

Adam zapytał ostrożnie: - Kto to taki?

- Mówi, że nazywa się Northrup.

Adam wyskoczył z łóżka. - Dziękuję. Natychmiast schodzę.

Odgarniając włosy z twarzy, Bronwyn podniosła się na łokciu. - Co się stało?

Adam uśmiechnął się do ukochanej, przeciągającej się rozkosznie po nocy pełnej miłości. - Nic. Spij 

dalej. Bronwyn Edanę czeka dziś tłumaczenie, a Cherie ma zabawiać wieczorem towarzystwo.

-  Niech  Daphne  dziś  ich  zabawia.  -  Bronwyn  opadła  z  powrotem  na  poduszki.  -  Idziesz  od  razu  na 

Change Alley?

- Jak zwykle. - Ubrał się szybko, radząc sobie już świetnie bez kamerdynera.

- Za dużo czasu tam spędzasz - poskarżyła się Bronwyn. - I to codziennie.

- Nie codziennie, chociaż powinienem. Musisz pamiętać, moja droga, że nie mam żadnych rodowych 

posiadłości, z których mógłbym czerpać dochody. Ojciec wszystko sprzedał. Nie jestem też urzędnikiem, 

który mógłby żyć z łapówek. Nie lubię korupcji. Muszę więc zarabiać na  Change Alley. - Nachylił  się 

nad nią. - Wychodzisz za człowieka bez stałych dochodów.

Podniosła głowę i potarła nosem o jego nos. - Na razie za nikogo nie wychodzę, ale jeśli miałabym 

kiedyś wyjść za ciebie, nigdy nie martwiłabym się pieniędzmi.

Niespecjalnie usatysfakcjonowała go ta odpowiedź. - Poza tym już nie raz udało ci się odciągnąć mnie 

od obowiązków.

Uśmiechnęła się na te słowa. - Jest przecież strasznie wcześnie. Na Change Alley z pewnością nic się 

jeszcze nie dzieje,

Zatrzymał się. - Mam jakiś powód, żeby tu wrócić?

Wyciągnęła się i różowa pierś wyłoniła się spod kołdry. 

background image

- Może.

-  W  takim  razie może  wrócę.  -  Roześmiał  się  na  widok  jej  naburmuszonej miny, pewien,  że  z  tego 

„może” zrobi się „na pewno”. Zszedł po schodach i udał się do gabinetu. Jeszcze z korytarza dostrzegł 

roztrzęsionego  Northrupa,  przemierzającego  tam  i  z  powrotem  pokój.  Zobaczył  Adama,  podbiegł  do 

niego i złapał za klapy marynarki. Adam odsunął delikatnie jego ręce. - Uspokój się, Northrup. Nic nie 

jest tak straszne, by od razu tracić głowę.

-  Udało  mi  się  -  Northrup,  blady  jak  trup,  dyszał  ciężko,  jakby  przebiegł  wiele  mil.  -  Udało  mi  się 

znaleźć sposób, by się panu odwdzięczyć.

Adam przyglądał się uważnie młodzieńcowi. - Odwdzięczyć się za co?

- Za pana pomoc, za rady, za...

- Mówiłem ci przecież, nie ma żadnego powodu...

- Dla mnie jest. Mam informacje, za które dałby się pan zabić.

- Dobrze więc, mów.

-  Po  pańskiej  pierwszej  wizycie  na  Change  Alley,  jak  i  po  każdej  następnej  pojawiał  się  ten  sam 

problem.

Northrup był poważny, śmiertelnie poważny. Adam nagle oprzytomniał. - O czym ty mówisz?

- Akcje. - Northrup zerwał z głowy perukę i rzucił ją na podłogę. - Sfałszowane akcje pojawiają się za 

każdym razem, kiedy pojawia się pan na Change Alley i wszyscy mówią, że sprzedaje je Adam Keane, 

wicehrabia Rawsonu.

background image

ROZDZIAŁ 13

Rachelle, ubrana w czarną jedwabną suknię, weszła do gabinetu. - Cherie, już wieczór. Przebierzesz 

się zaraz? To, że nie ma od niego wieści, to jeszcze nie powód, by się na cały dzień zakopywać w tych 

księgach.

Z twarzy  Bronwyn znikł  pełen nadziei  wyraz,  który pojawił się z  wejściem  Rachelle.  - Oczywiście. 

Już idę. - Litery, skreślone ręką starego mnicha, rozmazywały się przed oczyma. Była zmęczona, to fakt, 

ale przede wszystkim niespokojna.

Adam  nie  wrócił  tego  ranka.  Bronwyn  wstała  i  przygotowała  się  na  jego  przyjście, lecz  nie  wrócił. 

Czekając, zapadła w drzemkę, a kiedy się znów obudziła, słońce było wysoko na niebie.

Ubrała się  i  zeszła  na śniadanie.  Na  pytanie o  Adama  usłyszała  tylko, że  wyjechał z  samego  rana z 

Northrupem.

Ścisnęło ją w żołądku. Opuścił ją. To było dziwne uczucie.

Wcale jej nie opuścił, zaczęła się zapewniać. Ale zostawił samą. Samą jak palec.

Rachelle zbliżyła się i położyła jej dłoń na ramieniu. - Za bardzo się martwisz. Monsieur le Vicomte na 

każdym kroku okazuje empressement. Wieczorem będzie z powrotem.

Empressement? - zapytała Bronwyn, składając papiery. 

- Ciężko to przetłumaczyć. Zapał, zaangażowanie.

- Ma przecież prawo zostawić mnie na cały dzień. Wcale nie czuję się obrażona - zapewniła Bronwyn. 

-  Rozpieścił  mnie  po  prostu.  Przyzwyczaiłam  się,  że  mówi  mi,  dokąd  i  po  co  idzie,  tak  jakbym  miała 

prawo wiedzieć. - Roześmiała się.

- Tak jakbyś była jego żoną - powiedziała Rachelle.

Bronwyn przestała się śmiać. Ta drobna uwaga wytrąciła ją całkiem z równowagi. Opadła na biurko, 

chowając twarz w dłoniach. - Taka jestem zagubiona.

Rachelle zgodziła się z nutą rozbawienia w głosie. - Tak też mi się wydawało.

- Na początku byłam pogodzona z faktem, że mam za niego wyjść, potem zakochałam się i chciałam 

zostać jego żoną. A potem się okazało, że mnie oszukał i najlepszym rozwiązaniem jest ucieczka. Więc 

uciekłam, a kiedy się tu pojawił, wciąż mnie pociągał. Pomyślałam więc, czemu by go nie uwieść? I tak 

się  nie  dowie,  kim  jestem.  Sądziłam,  że  to  rozsądny  pomysł.  A  teraz  znów  mi  się  wydaje,  że 

najrozsądniejszym rozwiązaniem jest ślub.

- Może nie powinnaś budować życia wyłącznie na rozsądku?

Ironia  w  głosie  Rachelle  uderzyła  w  czułą  strunę.  Bronwyn  zakorkowała  butelkę  z  atramentem  i 

spojrzała na nią wymownie. Wstała i przeciągnęła się. - Nie mogę się skoncentrować. Moje zaufanie jest 

jeszcze zbyt wątłe, żebym mogła tolerować fakt, iż kochanek cały dzień mnie ignoruje.

- Bronwyn.

Rachelle rzadko zwracała  się do niej po imieniu,  zwłaszcza  takim  tonem. Bronwyn zatrzymała  się  i 

spojrzała na nią. - Rachelle?

Pierwszy  raz  od  początku  ich  znajomości  Rachelle  wyglądała  tak,  jakby  opuściła  ją  cała  energia.  -

Chciałam ci tylko powiedzieć, że miło cię było gościć.

- Tak jak mnie było miło u ciebie mieszkać. - Bronwyn zmartwiła się, odprowadzając ją wzrokiem. -

To znak, że mam się wynosić?

background image

- Wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Może i ten epizod twojego życia również.

- Przez Adama?

- Również. - Rachelle założyła ręce na piersiach. Nietypowy dla niej spokój świadczył o ogromnym 

wzburzeniu.  -  Nie  jestem  osobą  o  wielkiej  intuicji,  ale  wydaje  mi  się,  że  dzisiejszy  wieczór  może  być 

trudny.

Bronwyn chwyciła Rachelle za nadgarstek. - Adam wrócił do Boudasea, prawda? Zostawił mnie.

- Skądże znowu. Co do tego mogę cię zapewnić - chłodne usta Rachelle  dotknęły czoła Bronwyn. -

Nigdy by cię nie zostawił.

Bronwyn  patrzyła  na  wychodzącą  Rachelle  ze  zmarszczonym  czołem.  Jaka  ona  dziś  tajemnicza! 

Pobiegła  do  swojego  pokoju,  a  tam  już  czekała  na  nią  pokojówka.  Był  to  prezent  od  Adama,  który 

wynajął  dwa  pokoje  w  pobliskim  zajeździe  i  posłał  do  Boudasea  Manor  po  swojego  lokaja  i  jedną  ze 

służących. Bronwyn nie musiała już męczyć się sama z zapięciami gorsetu, ani też prosić o pomoc inne 

dziewczęta.

Przemiana  w  Cherie  nie  trwała  długo.  Wymagała  jedynie  odrobiny  szminki  na  ustach,  dokładnego 

wyszczotkowania włosów i eleganckiej sukni. Przez ostatnie dni tak wyładniała, że puder i róż nie były 

już potrzebne.

Przygotowania  zostały  zakończone  i  Cherie,  fascynująca  egzotyczna  piękność,  zeszła  do  salonu. 

Wstążki  i  kwiaty  przeplatały  jej  srebrzyste  włosy,  suknia  z  turkusowej  tafty  otulała  szczupłą  talię.  -  w 

dłoni tkwił charakterystyczny wachlarz - i nikt nie zwracał na nią uwagi. Była perłą salonu Rachelle, a 

nikt jej nawet nie zauważył.

Zaintrygowana,  ogarnęła  salon  wzrokiem.  Co  się  stało?  Nie  słychać  było  muzyki  ani  radosnego 

śmiechu,  nikt  nie  prowadził  intelektualnych  dysput.  Rachelle  stała  z  boku  z  założonymi  rękami,  jak 

śpiewaczka operowa przygotowująca się do wykonania arii. Na jej dumnej twarzy malował się smutek.

Mimo że w salonie było mnóstwo miejsca, ludzie tłoczyli się w małych grupkach, dyskutując o czymś 

zawzięcie.  W  ich  mchach  kryła  się  wrogość,  rozglądali  się  na  boki  i  szeptali,  zasłaniając  usta.  Po 

przeciwnej  stronie  stał  Adam,  opierając  się  nonszalancko  o  gzyms  kominka.  Serce  podskoczyło  jej  z 

radości i już miała do niego podbiec, ale rozmyśliła się w ostatniej chwili. Dlaczego nie wszedł na górę? 

Od  kiedy  z  nią  zamieszkał,  każdego  wieczoru  schodzili  razem  do  salonu.  Dawali  wszystkim  do 

zrozumienia, jak bardzo są sobie oddani, i nikt nie odważył się nawet powiedzieć słowa.

Przystanęła, a on patrzył na nią, uśmiechając się cynicznie.

Poczuła się onieśmielona. - Monsieur le Vicomte, jak miło pana widzieć.

- Doprawdy? Tego bym nie podejrzewał.

Z  szarych  oczu  znikło  gdzieś  uwielbienie.  Patrzył  na  nią  obojętnie,  ale  wzrok  mówił  jej,  że  cierpi. 

Położyła współczująco rękę na jego ramieniu. - Stało się coś? Boli cię noga?

Odsunął się. - Nie, skądże znowu.

- Pewnie za dużo chodziłeś.

Westchnął. - Ostrzegałem cię, Change Alley to kapryśna narzeczona.

Spojrzała na niego uważnie. Źródłem zmartwień były pewnie kłopoty finansowe. Wcześniej mówił, że 

nie ma rodowych posiadłości, na które może liczyć. Może obawiał się, że jeśli zaczną się kłopoty, ona 

zacznie  kaprysić.  Chwyciła  się  tej  myśli  jak  tonący  brzytwy.  -  Czyżby  akcje  Kompanii  Południowej 

background image

spadały?

Złapał ją za włosy. - Co, słuchałaś plotek?

Odsunęła się, lecz on pociągnął mocniej. - Oj! To boli! - poskarżyła się.

Zęby błysnęły mu dziko. - Może powinnaś wrócić do peruki. Nie będą ci się wtedy przytrafiały takie 

sytuacje.

Puścił,  a  ona  odwróciła  się  na  pięcie.  Podeszła  do  Webstera,  wciąż  nie  mogąc  usprawiedliwić 

dziwnego zachowania Adama, ani wybaczyć mu tego, że ją tak bezlitośnie odprawił. - Panie Webster! -

zagadnęła młodzieńca.

Szarpał za krawat, jakby go uwierał w szyję. - Mademoiselle?

-  Przychodzi  pan  tutaj  i  pokazuje  eksperymenty  naukowe,  pompy  próżniowe  czy  świece  bez 

płomienia. - Spojrzała groźnie w stronę Adama. - Wierzy pan może w teorię wpływów księżyca?

- Ja? Nie... nigdy się nad tym nie zastanawiałem - zakaszlał.

Bronwyn uderzyła go wachlarzem w pierś. - Może powinien pan. To chyba przez tę pełnię wszyscy 

powariowali. - Uśmiechnęła się wdzięcznie, gotowa udowadniać beztroską postawę wszystkim, których 

mogłoby to interesować. Przede wszystkim Adamowi, który może się jej przygląda.

Jej młody wielbiciel wydawał się przerażony, że  to właśnie jego wybrała. Odsunął się ukradkiem, a 

ona zorientowała się za późno, że wszelkie rozmowy ucichły z jej nadejściem. Nie była już w centrum 

uwagi, raczej w centrum powszechnej krytyki. Tylko dlaczego?

Co takiego Rachelle próbowała jej powiedzieć? Że jej czas tutaj dobiegł końca, że... czyżby odkryto 

jej prawdziwą tożsamość? Spojrzała na Adama, na Webstera, na huczący od plotek salon. Dopiero teraz 

zauważyła znaczące spojrzenia i udawaną sympatię.

A  więc  wiedzieli.  Skinęła  głową.  Przejęła  się  mniej  niż  oczekiwała.  Może  sama  nie  mogła  się 

doczekać, by się dowiedzieli?

Zawstydziła się swoim początkowym zmieszaniem i postanowiła natychmiast pokryć je nonszalancją. 

Uśmiechnęła się promiennie do Webstera. - Panie Webster, pokaże mi pan dzisiaj jakiś eksperyment?

Zakrztusił się. - Nie, nie dziś.

-  To  może  jutro  -  zwróciła  się  do  pozostałych.  -  Lady  Mary  Montagu  zapowiedziała  dziś  wizytę. 

Przyszli państwo posłuchać naszej najlepszej humorystki?

Nikt nie odpowiedział. Wszyscy stali, przestępując z nogi na nogę, trącając się łokciami i patrzyli na 

coś za jej plecami. Odwróciła się i zobaczyła wytwornego Carrolla Judsona, w którego oczach świeciły 

się złowróżbne ogniki.

Chętnie podjęła wyzwanie. - Panie Judson, przyszedł pan posłuchać naszej najlepszej humorystki?

-  Ależ  skąd.  Przyszedłem  obejrzeć  rozmiar  zniszczeń.  -  Ukłonił  się,  kładąc  dłoń  na  śnieżnobiałym 

fularze.

Nie chciała, żeby to właśnie on zdradził jej tajemnicę. Wolała, żeby go w ogóle tu nie było. Ale jeśli 

ten mały przebiegły człowieczek ją zdemaskował, nie powinna odmawiać mu przyjemności publicznego 

ujawnienia jej prawdziwej tożsamości. - Rozmiar zniszczeń? - zapytała.

- Fasada madame Rachelle legła w gruzach. - Wskazał gestem na gości. - Nie widzisz?

Zdezorientowana, odpowiedziała ostro: 

- Nic nie widzę.

background image

-  Proszę  spojrzeć  dookoła.  Znikli  jej  przyjaciele,  salon  przestał  istnieć.  Maskarada  się  skończyła.  -

Podniósł do nosa perfumowaną chusteczkę. - Zbrodnia została zdemaskowana.

Tak drastyczny opis nie przystawał jakoś do jej własnej opinii na temat tego, co się wydarzyło. - Nie 

nazwałabym tego zbrodnią.

Wyprostował się, przybierając dostojną minę.  - Cóż,  jako jej posłuszna uczennica może  akceptujesz 

dzieciobójstwo.

Poczuła ciarki przechodzące po plecach i oblała się zimnym potem. Nie odpowiedziała, patrzyła tylko 

na niego przerażonym, pełnym oczekiwania wzrokiem.

- Nie słyszałaś? Wciąż jeszcze w nieświadomości?

Gwałtownie zatrzasnęła wachlarz. - Cóż takiego pan sugeruje?

-  Rachelle  nie  miała  powodu,  by  szukać  mordercy  córki.  -  Podniósł  głos,  by  wszyscy  go  słyszeli. 

Nachylił się w jej stronę i zadał ostateczny cios. - To ona ją zamordowała.

Przed  jej  oczami  pojawiła się  mgła, a  paznokcie,  które  wreszcie  udało  jej  się  zapuścić,  wbiły  się  w 

skórę  dłoni.  Przypomniały  jej  się  dawne  napominania  ojca,  by  nie  ulegała  gwałtownemu 

temperamentowi.  I  uwagi  guwernantki,  która  karała  ją  za  wybuchy  -  gniewu.  Wydawało  jej  się,  że 

nauczyła się panować nad zachowaniem, ale sytuacja przerosła jej wyobrażenia.

Zamachnęła się i uderzyła go w twarz. Policzek rozbrzmiał echem po całym salonie niczym armatni 

wystrzał. Oczy wszystkich zwróciły się w jej kierunku, a ona wycedziła z irlandzką furią: - Ty żałosna 

kreaturo!  Jak  śmiesz  tu  przychodzić,  jeść  jedzenie  madame,  pić  jej  wino,  korzystać  z  jej  gościnności  i 

rozsiewać takie plotki?

Wybuchła tak gwałtownie, że Judson aż się cofnął.

-  Ty  bezwartościowa  kanalio!  Wynoś  się  i  nigdy  nie  wracaj.  -  Jej  głos  wibrował  niczym  głos 

śpiewaczki operowej. Wskazała na drzwi. - Wynoś się!

Policzek zerwał z jego twarzy warstwę pudru, odsłaniając ziemistą cerę. Twarz Judsona wykrzywiła 

się w grymasie.

Już miał się na nią rzucić, kiedy żelazny uchwyt  Adama zablokował mu ramię. - Na twoim miejscu 

wolałbym jej nie bić. Mogłoby się to mnie nie spodobać - ostrzegł spokojnie.

Unieruchomiony  Judson  opanował  się  z  niespotykaną  skwapliwością.  Pisnął  tylko:  -  Dobrze.  Już 

wychodzę

Bronwyn podeszła bliżej. - Świetny pomysł.

Adam  pchnął  go  i  Judson  zrobił  kilka  niepewnych  kroków  w  tył.  Spojrzał  na  nich  oboje  -  jedno 

wzburzone,  drugie  nieprzebłagane  -  i  miał  wielką  ochotę  coś  powiedzieć.  Wskazał  palcem  w  stronę 

Adama i otworzył usta. W końcu warknął: 

-  Pójdę,  ale  może  ty,  Cherie,  powinnaś  zapytać  ukochaną  madame,  dlaczego  opuściła  Francję. 

Dlaczego wyjechała tak nagle, skąd wzięła tyle pieniędzy. No i zapytaj jeszcze, dlaczego nigdy nie może 

wrócić. Zapytaj, jeśli starczy ci odwagi. - Z tymi słowami wykonał zwrot w tył, pozostawiając za sobą 

narastającą ciszę.

Bronwyn  czuła  się  jak  jedna  z  greckich  erynii.  Rozprostowała  piekącą  dłoń  i  spojrzała  na  żądne 

sensacji twarze. Jedynie Adam odważył się spojrzeć jej w oczy. Stanął u jej boku, ten sam mężczyzna, 

którego kochała przez cały ostatni tydzień - rozbawiony i zadowolony.

background image

Bronwyn  spojrzała  na  Rachelle,  która  się  do  niej  uśmiechnęła.  Uśmiech  był  ciepły  jak  promienie 

słońca, ale Bronwyn miała wrażenie, że Rachelle jest tak daleko jak sam Helios.

Zdecydowana przywrócić salon do normalności, Bronwyn zaproponowała: - Może odrobinę muzyki? 

Może jedną z fantazji Handla na harfie?

-  Stajesz  się  groźną  małą  kobietką  w  obronie  swoich  przyjaciół.  Coś  mi  się  wydaje,  że  porządnie 

wszystkich nastraszyłaś - szepnął jej Adam do ucha.

Nie wiedziała, co takiego zrobiła, że wrócił. - Nie czas na takie żarty. - Wskazując palcem na jednego 

z  uczniów  Handla,  zmusiła  go  wzrokiem,  by  siadł  do  klawesynu.  Była  przekonana,  że  dźwięk  muzyki 

rozluźni nieco ciężką atmosferę wiszącą nad salonem.

Muzyka istotnie ucywilizowała towarzystwo. Bronwyn przechadzała się po salonie, a za nią kroczył 

Adam, szepcząc jej do ucha: - Groźna i dzielna. Prawdziwa przyjaciółka madame Rachelle.

Bronwyn miała  wystarczająco dużo  czasu, by się  nad wszystkim  zastanowić.  - Najprawdopodobniej 

wyrządziłam  więcej  szkody  niż  pożytku.  Takie  zachowanie  staje  się  zwykle  pożywką  dla  dalszych 

domysłów. Spójrz na nich. Wciąż się nie rozchodzą. To szaleństwo.

- Faktycznie szaleństwo. Spacerują dookoła, niespokojni jak zwierzęta w klatce, czekając na finał tej 

farsy.

Pochłonięta  rozmyślaniem  o  Rachelle,  niemal  nie  zauważyła kpiącej  nuty  w  jego  głosie.  -  Nie  chcę 

nawet do niej podchodzić, pocieszać. To by tylko zwróciło na nią uwagę - powiedziała. Po chwili dotarły 

do niej jego słowa i potrząsnęła głową. - Co to znaczy, czekają na finał?

- Finał tej farsy. - Ukłonił się jej. - Właśnie się zaczyna. Idzie tu twój leciwy amant.

Lord Sawbridge i uwieszona na jego ramieniu Daphne zmierzali dostojnie w ich kierunku.

- Mój leciwy amant? - zachichotała Bronwyn, zmęczona wydarzeniami wieczoru. - Żartujesz sobie.

- Z ochotą ogrzałby ci łoże - powiedział Adam. - Wydawał się bardzo rozczarowany, kiedy zabrałem 

mu z przed nosa coś, czego i tak nie byłby w stanie docenić. Teraz nastał czas zemsty.

- Rawson?  - Lord Sawbridge zmrużył  krótkowzroczne oczy. - To jednak ty. Nie mogę uwierzyć, że 

jesteś tu dzisiejszego wieczora.

Adam uniósł dumnie brew. 

- A gdzie niby miałbym być?

- Jesteś jeszcze na tyle bezczelny, by dbać o pozory? - wystękał lord Sawbridge. - Po tym, co zrobiłeś?

Adam  wyciągnął  z  kieszeni  rzeźbione  puzderko  i  otworzył  je  jednym  eleganckim  ruchem  ręki.  -

Miętówkę?

- Nie, do diabła! - Sawbridge przetarł czoło. - Nie wziąłbym od ciebie nawet szpilki. Kto cię wie, skąd 

i to wytrzasnąłeś.

W  powietrzu  wisiało  takie  napięcie,  że  Bronwyn  aż  zakręciło  się  w  głowie.  -  Lordzie  Sawbridge, 

dlaczego nie wziąłby pan nawet szpilki od wicehrabiego?

- Jaki ojciec, taki syn - odrzekł Sawbridge. - Czym skorupka za młodu nasiąknie i tak dalej.

- Cóż za ostre słowa - zauważyła Bronwyn. - Proszę kontynuować.

Sawbridge uśmiechnął się z wyższością. - Jeśli chciałaś sobie wziąć kochanka, moja droga, trzeba było 

przyjść do mnie.

- Nie chciałam pana - odpowiedziała Bronwyn lodowato niczym północny wiatr.

background image

- Twoja strata. Twoja strata. - Uszczypnął ją tłustymi paluchami, zanim zdążyła się odsunąć. - Jestem 

równie bogaty jak Rawson. No i w przeciwieństwie do niego, nie miałem ojca, od którego mógłbym się 

nauczyć fachu.

Bronwyn, nie przeczuwając niczego, wyjąkała: - Jakiego znowu fachu? Co ma do tego jego ojciec?

- Och, moja droga, Rawson mógłby ci to wyjaśnić. - Lord Sawbridge poklepał się po brzuchu, milknąc 

na chwilę znacząco. - Mógłby ci to świetnie wyjaśnić.

Bronwyn spojrzała na Adama.

Ten zrobił znudzoną minę. - Chce przez to powiedzieć, że jestem fałszerzem.

- Fałszerzem? - Bronwyn miała wrażenie, że znajduje się w domu wariatów. - Fałszerzem czego?

Daphne pośpieszyła z wyjaśnieniami. - Twój kochanek fałszował akcje Kompanii Południowej.

Daphne  i  Sawbridge,  zwiastuni  złych  wieści,  przyglądali  się  Bronwyn,  czekając  na  jej  reakcję.  Nie 

mogła nie zauważyć satysfakcji malującej się na ich twarzach. Nie była pewna, czego od niej oczekiwali -

kolejnego wybuchu gniewu? Kolejnej sceny?

Spojrzała na Adama, nie widząc nic poza wystudiowaną obojętnością. Sądziła, że wie, czego od niej 

oczekuje: odrobiny godności, skwitowania tematu w kilku słowach. - Banialuki - powiedziała dobitnie.

Lord  Sawbridge  i  Daphne  nadal  czekali  w  napięciu.  Adam  wciąż  uśmiechał  się  chłodno.  -  Co  za 

niezwykły wieczór - oznajmiła Bronwyn, przecierając oczy.

- Nie masz nic więcej do powiedzenia? - zapytał lord Sawbridge.

- A co powinnam powiedzieć?

Daphne odezwała się z triumfem w głosie: - Jej obojętność świadczy o tym, że wiedziała o wszystkim.

-  Szaleństwo.  -  Bronwyn  odwróciła  się  na  pięcie.  Nie  chciała  ich  wszystkich  widzieć,  chciała

porozmawiać  z  kimś  zdrowym  na  umyśle, z  kimś,  kto  rozumie,  co  się  wokół  dzieje.  Przemaszerowała 

przez pokój, nie przejmując się już, że zwróci uwagę na Rachelle. Znalazłszy się przy niej, powtórzyła: -

Istne szaleństwo.

- Co, masz wrażenie, że znalazłaś się na drodze trąby powietrznej? - Rachelle wzięła Bronwyn za rękę.

- Ja? - Bronwyn zaśmiała się histerycznie. - Słyszałaś, co mówił o tobie Judson?

- Jak mogłam nie słyszeć?

- A teraz Daphne i ten stary dziad oskarżają Adama o fałszerstwo.

- Wiem - powiedziała Rachelle, prowadząc Bronwyn w stronę drzwi. - Wierzysz w to? - Przeszła obok 

nowego lokaja.

-  Oczywiście,  że  nie  -  powiedziała  Bronwyn,  przewracając  oczami.  -  Każdy,  kto  zna  choć  trochę 

Adama,  nigdy  w  to  nie  uwierzy.  Jedynie  głupiec  mógłby  zwątpić  w  jego  uczciwość.  Tylko  dlaczego 

opowiadają takie rzeczy? Może się to dla nich źle skończyć.

Rachelle zatrzymała się na progu swego gabinetu. - Dla nich?

-  Bogaci  ludzie  mają  swoje  sposoby.  -  Bronwyn  wydawała  się  całkiem  przekonana.  -  A  Adam  jest 

bardzo bogaty.

- Nie sądzisz, że to się może gorzej skończyć dla niego?

- Czemu?

- To atak na reputację i honor rodziny. - Rachelle przyłożyła chłodną dłoń do policzka Bronwyn. - A 

wszyscy doskonale wiedzą, że wicehrabia jest bardzo wrażliwy na punkcie swojego honoru.

background image

Bronwyn  pchnęła  ze  złością  drzwi  i  weszła  do  gabinetu.  -  Och,  jaką  miałam  ochotę  na  nich 

nawrzeszczeć.

Rachelle wśliznęła się za nią i zamknęła drzwi. - Czemu tego nie zrobiłaś?

Opadając na fotel, Bronwyn wykrzywiła usta. - Obawiam się, że kolejny wybuch gniewu nie zrobiłby 

już wrażenia na tych idiotach. Przepraszam za moje wcześniejsze zachowanie.

Rachelle wydawała się poruszona. Bronwyn uniosła pytająco brwi, ale Rachelle potrząsnęła milcząco 

głową. - Dziękuję ci za ognistą obronę - rzekła po chwili.

-  Gdybym  tylko  mogła,  opowiedziałabym  im,  jak  naprawdę  umarła  Henrietta.  Skąd  wzięła  się  tak 

obrzydliwa plotka?

- Ktoś usłyszał historię mojego wyjazdu z Francji i połączył ten fakt ze śmiercią Henrietty. Oskarżenie 

było kwestią czasu.

- Tylko ludzie o ciasnych umysłach, śmiecie zanieczyszczające społeczeństwo, rozsiewają takie plotki. 

- Bronwyn przekrzywiła głowę na bok. - Jaką historię?

Ostrożnie, jakby nie chcąc przestraszyć Bronwyn, Rachelle usadowiła się na blacie biurka. - O tym, że 

uciekłam z Francji, bo zabiłam męża.

Bronwyn, wyciągnięta w fotelu, z fascynacją przyglądała się swoim stopom. - Co za bzdura!

- Wręcz przeciwnie. To prawda.

Bronwyn zastygła w bezruchu. Jej umysł przestał funkcjonować. Nie mogła wydusić z siebie słowa. -

Zabiłam go. Był szlachcicem, a ja jego żoną.

Zadźgałam go na śmierć.

*

Pozostawiony  w  salonie,  Adam  nie  zwracał  uwagi  na  szepty  i  wymowne  spojrzenia.  Bronwyn 

zostawiła go. Zostawiła go jak trędowatego. Sawbridge i Daphne zarzucili go oskarżeniami, a ona ledwie 

to skomentowała i odeszła. Podeszła do Rachelle i razem opuściły salon.

Oszołomiła go siła tego ciosu. Spodziewał się, ba, był pewien lojalności Bronwyn, a ona go opuściła. 

Poczuł mdłości i potrącając ludzi i obijając się o meble, wybiegł. Pójdzie już sobie. Wróci do Boudasea 

Manor i spróbuje ratować podupadające interesy. Po prostu opuści ten dom...

Chwilę później przyłapał się na tym, że biegnie na górę jak ranne zwierzę, szukając ukojenia w dawnej 

kryjówce. W pokoju na poddaszu, który dzielił razem z Bronwyn.

Może popełniła błąd, pomyślał. Może te oskarżenia o fałszerstwo tak wytrąciły ją z równowagi, że nie 

potrafiła  uporać  się  z  nimi  publicznie.  Otworzył  drzwi  i  usłyszał  szelest.  Serce  zaczęło  mu  bić  jak 

szalone,  kiedy  zobaczył  śliczną  twarz  swej  ukochanej,  skąpaną  we  łzach.  Otworzył  ramiona,  a  ona  do 

niego podbiegła. Przycisnęła go z całej siły, niemal miażdżąc mu żebra. Jego radość nie znała granic.

Wierzyła w niego. Mógł na niej polegać.

Nie dbając o elegancki strój, chwyciła go za kamizelkę. - Wiesz, co właśnie powiedziała mi Rachelle?

Zachwiał się, tak zaskoczyły go te słowa. - Rachelle?

- Dobrze się czujesz? - Poprowadziła go w stronę fotela, pomogła mu usiąść, a sama przycupnęła na 

oparciu.  Objęła  go  ramieniem.  -  Wiem,  że  dzisiejszy  wieczór  był  wystarczająco  pełen  wrażeń,  ale 

Rachelle pozwoliła mi zdradzić ci sekret. - Wtuliła głowę w jego szyję. - Mój Boże, ona zabiła męża -

rzuciła z udręką w głosie. Zesztywniał, więc powiedziała szybko: - Nie bez powodu.

background image

- Rozumiem. - Nie rozumiał. Nic nie rozumiał. Dlaczego mówi o Rachelle?

- Bił ją. Bił ją tak strasznie, że nadal ma na ciele blizny. Pokazała mi... - Wzdrygnęła się.

Uścisnął jej dłoń, chcąc dodać jej otuchy.

- Rodzina nie chciała jej pomóc. Chociaż wszyscy w Wersalu wiedzieli, że ją bije, nikt nie chciał jej 

pomóc. Nie mogła nic zrobić, zupełnie  nic.  - Głos  jej się załamał i  Adam objął ją mocniej.  - A  potem 

zaszła z nim w ciążę.

- Ze swoim mężem?

Spojrzała na niego oczami pełnymi łez. - Oczywiście że z nim - odpowiedziała ostro.

- To pytanie było uzasadnione - zauważył. - Jeśli  ją tak katował, nie zdziwiłbym się, gdyby szukała 

pociechy u kogoś innego.

- To było  głupie pytanie! - wrzasnęła. - Dlaczego kobieta, którą mąż  systematycznie gwałci i której 

łamie kości, miałaby szukać sobie innego? Rachelle nie dba o mężczyzn!

Rozumiejąc powagę sytuacji, zapytał: - Dlaczego go zabiła?

- Bo bił ich córeczkę! Henrietta miała zaledwie pięć lat, a on połamał jej żebra. - Łzy płynęły jej po 

policzkach, czego zdawała się nie zauważać.

- Zasłużył na śmierć - oznajmił bez wahania.

-  Mój  Boże,  tak.  Jej  rodzina  była  zbyt  wpływowa,  by  pozwolić  na  publiczny  proces.  Z  kolei  jego 

rodzina chciała uniknąć skandalu, dali jej więc tyle pieniędzy, że wystarczy jej do końca życia. Stary król 

Ludwik  kazał  jej  opuścić  kraj  i  w  ten  sposób  znalazła  się  tutaj,  gdzie  mogła  spokojnie  wychowywać 

córkę.

Miała czerwony nos, opuchnięte oczy, ale mimo wszystko wydawała mu się urocza. To pewnie przez 

współczucie dla Rachelle zapomniała o jego kłopotach. Wepchnął jej w dłoń chusteczkę. - Wytrzyj twarz 

- zakomenderował.

Na  wyszywanej  jedwabnej  kamizelce  została  mokra  plama.  Bronwyn  rzuciła  się,  by  ją  wytrzeć,  ale 

Adam przytknął chustkę do jej nosa. - Pal sześć kamizelkę. Dmuchaj.

Posłuchała.  -  Henriettę  spotkał  los,  którego  jej  matka  za  wszelką  cenę  chciała  uniknąć,  a  plotki 

oskarżają Rachelle o zbrodnię, która napawa ją taką odrazą.

- To rzeczywiście niesprawiedliwe, ale kto wie lepiej niż ja, jak niesprawiedliwe mogą być plotki.  -

Wiedział doskonale, że ją sprawdza i ucieszył się, kiedy położyła mu dłoń na sercu. Teraz z pewnością 

przypomni sobie o jego kłopotach i będzie chciała go pocieszyć. Teraz jego wiara i cierpliwość zostaną 

wynagrodzone.

- Ja też o tym wiem - odpowiedziała uroczyście. - Ale nie sądzę, że nasze kłopoty są tak poważne jak 

kłopoty Rachelle.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem, lustrując dokładnie twarz. Delikatne usta drżały, a brązowe oczy 

wpatrywały się w niego uważnie. Łzy zdążyły już przeschnąć, opuchlizna mijała.

Gdzie podziało się święte oburzenie, które powinna czuć w jego obronie?

Spokój na jej twarzy zamienił się w zakłopotanie. - Adamie, dlaczego tak na mnie patrzysz?

- Nie masz nic więcej do powiedzenia?

- Chyba nie. -  Zabrakło jej słów i  patrzyła na niego,  a na jej  twarzy malowało  się poczucie winy.  -

Chodzi ci o Henriettę?

background image

Tego było już za wiele. - Henriettę?!

Cofnęła  się.  -  Wiem,  że  powinnam  była  powiedzieć  ci  wcześniej,  że  ja  i  Olivia  pomogłyśmy 

Henrietcie krótko przed śmiercią.

Co  za  bezczelność!  Jak  śmie  opowiadać mu  o  kobiecie,  której  nie  widział  na  oczy i  to  teraz,  kiedy 

odarto go z wszelkiej wiarygodności. - Teraz mi mówisz o córce Rachelle?

- Wiem, że powinnam była ci zaufać, ale bałam się, że będziesz zły. - Zaczerpnęła tchu. - No i jesteś 

zły. Nie powiedziałam nawet ojcu, ale ona mówiła coś, co ty jeden możesz zrozumieć.

- Henrietta powiedziała coś, co tylko ja zrozumiem?

- Jeśli przestaniesz na mnie krzyczeć to ci powiem.

Oślepiła go furia, nagła i gwałtowna niczym wezbrane morze.

- Powiedziała, że ten łajdak, który ją uprowadził, wygrażał się, że może  zabić kogoś udziałami.  I ja 

doszłam do wniosku...

Tym razem nie krzyknął. Wyszeptał tylko: - Ani słowa więcej.

Otworzyła usta.

- Ani słowa. - Chłód w jego słowach był tak przejmujący, że z wrażenia oczy zrobiły jej się wielkie jak 

spodki. - Nie chcę z tobą rozmawiać i nie chcę cię słyszeć.

Jej usta poruszyły się bezgłośnie, oczy ponownie wezbrały łzami. - Zostawiasz mnie?

Wstrząsnął nim gorzki śmiech. - Tego właśnie byś chciała? Wszystko byłoby wtedy proste, prawda? -

Obudził  się  w  nim  potwór,  który  kazał  mu  powiedzieć  coś,  czego  nie  powinien.  -  Nie  zostawię  cię. 

Zostanę z tobą i zrobię z twojego życia piekło, moja droga. Prawdziwe piekło.

Trzymając laskę w dłoni, odwrócił się jeszcze w drzwiach. - Kiedy wrócę, masz tu być.

Wyszedł,  nie  zwracając  uwagi  na  jej  płacz.  Chociaż  kusiło  go,  do  diabła!  Poczuł  narastającą  złość, 

rozumiejąc,  że  to  ojciec  jeszcze  raz  go  zniszczył.  Tym  razem  miał  wspólnika  -  Bronwyn,  śliczna 

Bronwyn wepchnęła mu nóż w samo serce.

background image

ROZDZIAŁ 14

Na  Change  Alley  panowało  szaleństwo.  Zarówno  arystokraci,  jak  i  pospólstwo  uwijali  się  niczym 

mrówki, jak gdyby wzmożona aktywność mogła przywrócić dawny dobrobyt. Nawet wrześniowe upały 

nie  powstrzymały  zamieszania,  gdyż  wszystkim  groziła  ruina.  Adam  siedział  przy  swoim  stoliku  u 

Garrawaya, zastanawiając się, w jaki sposób ma odkryć spisek, skoro nikt nie chce z nim rozmawiać.

Ktokolwiek  wymyślił  plotkę  o  fałszowaniu  akcji,  starannie  wybrał  cel.  Adam  nigdy  nie  cieszył  się 

powszechną sympatią. Tak jak mówił Walpole, był zbyt poważny i zbyt oschły. Mimo to wielu wdawało 

się z nim w interesy, bo był szanowanym licencjonowanym maklerem.

Teraz był już tylko licencjonowanym maklerem.

Wszyscy byli przekonani, że ich oszukał. Chcieli w to wierzyć, to im odpowiadało. Czemu nie? Mieli 

przynajmniej kogoś, na kogo mogli zrzucić winę za wszystkie niepowodzenia.

Podniósł rękę, prosząc o jeszcze jedną kawę. Garraway spojrzał w jego stronę i wysłał kelnerkę.

Nie miałby nic przeciwko lekceważeniu, docinkom i głośnym komentarzom, ale czy Bronwyn musiała 

zachowywać się tak, jakby nie obchodziła jej hańba, która na niego spadła? Nigdy nie pytała go o ojca, 

więc  pewnie  plotkowała  za  jego  plecami.  Zgrzytał  zębami  na  myśl,  że  wzrusza  ramionami,  albo,  co 

gorsza, śmieje się z tego. Jak ostatni głupiec mieszkał dalej u Rachelle, czekając chwili, kiedy Bronwyn 

zachowa się lojalnie. Ten moment nigdy nie nadszedł i napięcie między nimi rosło.

Ona też to czuła. Ale widocznie jego udręka nie robiła na niej wrażenia. Dlaczego? Odpowiedź była 

prosta.  Bawiła  się  nim  tylko  i  jego  wspaniały  plan,  zgodnie  z  którym  miał  ją  uwieść,  rozkochać  i 

poślubić, spalił na panewce. To on został uwiedziony, oszukany. Kochał kobietę, która wierzyła w każde 

powtarzane o nim kłamstwo. Nie tylko wierzyła, nie dbała też o to, czy oczyści swój honor.

Nie chciał się z nią nawet kochać, a ona wciąż pytała dlaczego. Spał na fotelu, starając się nie zwracać 

uwagi na jej wdzięki. Nie chciał być tylko zabawką do zaspokajania zachcianek. Ale pożądał jej nadal. 

Mój Boże, jak jej pożądał. Powoli ogarniała go rozpacz, rozpacz czarna jak muł Tamizy.

Ostry kobiecy głos zakłócił jego melancholię. - Nazywasz się pan Rawson?

Chuda,  mocno  umalowana  prostytutka  stała  nad  nim,  wypinając  w  bok  biodro  i  krzyżując  ręce  na 

piersiach. Unosiła się nad nią nieprzyjemna portowa woń. - Tak, jestem Rawson - odpowiedział  Adam 

ostrożnie.

Rzuciła mu przed nos stertę papierów. - Pańskie akcje.

Adam podniósł jedną z zawilgoconych kartek.

Ściekał  z  niej  atrament,  zamazując  znak,  który  powinien  się  tam  znajdować.  -  Gdyby  to  było  moje 

dzieło, lepiej bym się do tego przyłożył.

-  Powiedzieli,  że  to  nie  są  papiery  Kompanii  Południowej.  Powiedzieli,  że  pan  jesteś  mi  winien 

pieniądze.

- Kto ci powiedział?

- Ten... ten urzędniczy na w biurze Kompanii. - Trzymając ręce na biodrach, kobieta dodała drwiąco: -

Co, jesteś pan dżentelmen, czy jak? Tyle masz pan pieniędzy, a jeszcze okradasz nas biednych. Znam ja 

takich  dżentelmenów,  przychodzili  do  mnie  tacy.  Oszukaliby  kobitę,  pozbawili  uczciwie  zarobionych 

pieniędzy.

Adam podniósł rękę. - Zakończ już tę przemowę.

background image

- A co, może mnie pan zmusisz?

Ton  miała  wojowniczy,  ale  wyraz  twarzy  i  oczy  pełne  łez  wskazywały,  że  więcej  w  niej  poczucia 

krzywdy niż złości. Wytarła nos w rąbek szala. Przywykły do dowodzenia na morzu, Adam rozkazał: -

Proszę się wyprostować. Głowa do góry!

Posłuchała odruchowo.

- Po pierwsze, chciałbym wiedzieć, kto ci sprzedał te papiery.

Ponownie się przygarbiła. - Jakiś pański pachołek, bez wątpienia.

- Proszę go opisać - powiedział Adam szorstko. - Jeśli go dobrze opiszesz, tak, że dowiem się, kto to 

taki, spłacę twój dług.

-  Wszyscy  święci!  -  Kobieta  aż  podskoczyła.  Z  szacunkiem  godnym  jego  marynarzy  zapytała:  -

Żartujesz sobie pan ze mnie?

Sięgnął  do  kieszeni  i  rzucił  na  stół  garść  złotych  monet.  Przysunęła  się  bliżej,  utkwiwszy  wzrok  w 

złocie. - Proszę bardzo, to dla ciebie. Porwała pieniądze w okamgnieniu, ale zanim zdążyła je schować do 

kieszeni, chwycił ją za rękę. - Powiedz mi, od kogo kupiłaś te papiery.

- Od innej dziwki. - Rozejrzała się dookoła. - Dobrze ją znam. Zapytam, kto jej sprzedał.

- Wiesz, gdzie mnie znaleźć. - Puścił rękę i opadł z powrotem na krzesło.

Odskoczyła  w  tył,  obawiając  się  chyba,  że  zmieni  zdanie,  ale  kiedy  nie  ruszał  się  przez  chwilę, 

wyszeptała: - To nie pan?

- Nie. - Na nowo ogarnęła go furia.

- Więc znajdę tę kanalię. - Uśmiechnęła się, demonstrując braki w uzębieniu. - Moją lojalność można 

kupić, a pan to właśnie zrobiłeś. - Odeszła, kiwając na boki biodrami.

- Przynajmniej dziwki jeszcze ze mną rozmawiają - powiedział w przestrzeń.

- Ja też z panem rozmawiam.

Adam podniósł głowę i spojrzał na stojącego przed sobą młodzieńca. - Northrup, dobrze cię widzieć. 

Jeśli masz dla mnie jakieś wieści, siądź tak, bym cię mógł słyszeć, ale wystarczająco daleko, by nikt nie 

zauważył. Usiądź - wskazał na stolik obok - tutaj.

Northrup  zawahał  się;  odezwały  się  w  nim  wyrzuty  sumienia.  Z  jednej  strony  chciał  utrzeć  nosa 

wytwornemu towarzystwu, a z drugiej obawiał się traktowania, które spotkało jego pana.

Adam nalegał. - Nie chcę siedzieć z tobą przy jednym stole.

Northrup  poczuł  ulgę,  że  nie  musi  podejmować  decyzji.  Potknął  się  i  w  pośpiechu  opadł  na  fotel, 

twarzą do ściany.

- Zamów sobie coś do picia - polecił Adam. - Powiedz czego chcesz, tylko nie patrz na mnie.

- Co za fatalna sytuacja.

- Nie mam zamiaru się z tobą spierać. - Adam zaryzykował spojrzenie. Buty młodzieńca były zdarte, 

nowe ubrania wygniecione. Z peruki zwisały smętnie kawałki pudru, a sam Northrup siedział zgarbiony 

jak uosobienie żałości. - O czym chcesz mi powiedzieć? - zapytał Adam.

- O wszystkim. Wszyscy o panu źle mówią, dyrektorzy Kompanii obiecują dywidendę, której nie będą 

mogli zapłacić, udziały lecą na łeb na szyję...

- Nie posłuchałeś, kiedy ci kazałem sprzedać?

Nie uzyskał odpowiedzi.

background image

Kelnerka podeszła leniwie do stolika, przy którym siedział Northrup. - Garraway powiedział, że zanim 

cokolwiek podam, mam zobaczyć monetę.

Adam  zacisnął  usta,  słysząc  w  ten  sposób  odpowiedź  na  swe  pytanie.  Zdzielił  bezczelną dziewuchę 

laską, mówiąc: - Pokryję rachunek pana  Northrupa.  Podaj  mu,  cokolwiek  sobie zażyczy.  -  Krzyknęła i 

odwróciła  się,  by  zobaczyć,  kto  ją  tak  potraktował.  Widząc  Adama,  uśmiechnęła  się  złośliwie  i 

powiedziała: - Garraway kazał jeszcze powiedzieć, że nie podoba mu się, że w jego kawiarni przesiadują 

takie przechery jak pan.

Adam szturchnął ją końcem laski. - Nie słucham nowin powtarzanych przez takie kocmołuchy jak ty. 

Jeśli Garraway chce, żebym sobie poszedł w diabły, niech sam tu podejdzie i mi powie.

Przestępując z nogi na nogę, powiedziała: - Nie jestem kocmołuchem.

Adam patrzył na nią w milczeniu.

Wytrzymała przez chwilę, po czym wykonała gest, jakby odpędzała diabła. - Zrobię, jak pan każesz, 

tylko nie patrz pan tak na mnie - szepnęła, cofając się. - Przestań pan.

Adam dalej się w nią wpatrywał, aż złamała się i pobiegła z powrotem za kontuar. - Głupia dziewka -

skomentował,  a  Northrup  uśmiechnął  się  blado  i  koronkową  chusteczką  otarł  spocone  czoło.  Adam 

wrócił do ataku: - Kupiłeś akcje z trzeciej emisji Kompanii Południowej, prawda?

- Tak - Northrup podniósł głowę. - I zanim zapyta pan o coś jeszcze. Tak, kupiłem je na kredyt. Tak 

jak wszyscy.

-  Cóż,  jeśli  obiecywali  ci  dziewięćset  funtów  za  udziały  warte  obecnie  czterysta,  nie  ma  co  ci  się 

dziwić. - Adam nie mógł powstrzymać się od sarkazmu, ale pożałował, wypowiadając te słowa. Northrup 

zerwał się na równe nogi. - Siadaj, chłopcze.

- Nie mam zamiaru. I nie jestem chłopcem - powiedział młodzieniec gwałtownie.

- Proszę cię, Northrup, usiądź - powtórzył Adam. Northrup zawahał się. - Proszę - powtórzył Adam.

Northrup usiadł.

- Musisz mi wybaczyć moją nieuprzejmość. Od tak dawna z nikim nie rozmawiałem, że odzwyczaiłem 

się od konwenansów przyjętych w wykwintnym towarzystwie - powiedział Adam półżartem.

- Nigdy się ich pan nie trzymał - burknął Northrup.

-  Też  prawda.  -  Obok  przeszedł  jegomość  o  odrażającym  zapachu  i  Adam  przytknął  do  nosa 

chusteczkę. - Kupiłeś akcje spółek, które ostatnio straciły licencję?

- Tak. Sądziłem, że lepiej nie stawiać wszystkiego na jedną kartę. Sądziłem, że zabezpieczy mnie to 

przed nagłym spadkiem akcji Kompanii. - Poważnie, niczym pastor podczas kwesty, dodał: - Widzi pan, 

wierzyłem pana słowom, że akcje spadną.

Adam potarł skronie. - A nie zdawałeś sobie sprawy, że jeśli akcje zdelegalizowanych spółek spadną, 

wszyscy kupcy, nie tylko ty, będą musieli sprzedać akcje Kompanii, by spłacić długi?

- Jeśli to takie oczywiste, to dlaczego Blunt kazał zdelegalizować te spółki?

- Nie rozumie, jak działa tego rodzaju kredyt. Jest to dość nowy wynalazek i trzeba się z nim ostrożnie 

obchodzić.  Do  diabła,  Northrup  -  Adam  uderzył  pięścią  w  stół  -  dlaczego  nie  sprzedałeś,  kiedy  ci 

kazałem?

Czara  goryczy  się  przepełniła.  -  Właśnie  dlatego,  że  mi  pan  kazał!  -  wybuchnął  Northrup.  -  Nie 

powiedział pan dlaczego, a mnie się wydawało, że jestem sprytniejszy.

background image

Adam  rozsiadł  się  w  fotelu  i  wyciągnął  przed  siebie  nogi.  -  No  cóż,  obaj  wynieśliśmy  naukę  z  tej 

lekcji,  nieprawdaż?  Northrup, jeśli  zamierzasz  nadal bawić  się  finansami,  musisz  usłyszeć parę  prawd. 

Niedosyt różni się tym od chciwości, że można go zaspokoić. Dobrze jest mieć poczucie niedosytu, ale 

chciwość nie popłaca.

Z  pomieszczenia  za  barem  rozległy  się  odgłosy  szamotaniny.  Słychać  było  kilka  plaśnięć,  potem 

głośny wrzask kelnerki, aż w końcu wymaszerował stamtąd Garraway. Sapiąc, podszedł do stolika Ada-

ma i oznajmił: - Ta idiotka, co dla mnie pracowała, wcale nie miała panu nic takiego powtarzać.

Adam uniósł brew. - Nie?

-  Nie,  i  mógłby  pan  w  końcu  zrobić  mniej  wyniosłą  minę.  Nie  zaprzeczam,  że  czegoś  takiego  nie 

mówiłem,  ale  nie  kazałem  jej  powtarzać.  -  Garraway  wyciągnął  z  kieszeni  fartucha  brudną  chustkę  i 

wytarł nią twarz. - Nie przysparza mi pan klientów, ale ten lokal istnieje od siedemdziesięciu lat i będzie 

istniał  przez  następne  sto,  więc  mogę  sobie  pozwolić  na  stratę  paru  gości.  Zresztą  nie  byli  to  dobrzy 

klienci.

Po  raz  pierwszy  od  kilku  dni  Adam  uśmiechnął  się.  -  Dziękuję,  Garraway.  Prawdziwy  z  ciebie 

dżentelmen.

*

Czyjeś buty wystukiwały radosny takt na schodach. Już na górze ktoś pociągnął za klamkę i otworzył 

na oścież drzwi pokoju na poddaszu. W głosie Daphne słychać było triumf. 

- Twoi rodzice są na dole.

Bronwyn podniosła głowę znad celtyckiego rękopisu, który kiedyś znaczył tak wiele, a teraz stracił dla 

niej wartość. Jej wspaniały nowy świat rozpadał się na kawałki, a ona nie wiedziała dlaczego.

- Posłuchaj mnie - powtórzyła Daphne. - Twoi i rodzice są tutaj.

- Rodzice?  - Satysfakcja w głosie dziewczyny otrzeźwiła  Bronwyn i  kazała się jej skoncentrować.  -

Moi rodzice? - Głos uwiązł jej w gardle, a w żołądku czuła nieprzyjemny skurcz. Przecież nie wiedzieli, 

gdzie jest. Nie mieli prawa wiedzieć, gdzie jest. - Jacy rodzice? - zapytała ostrożnie.

- Rafferty Edana, lord Gaynoru, i jego żona, lady Nora. - Daphne uśmiechnęła się triumfująco. - Od 

twoich dąsów stąd nie znikną, mogę cię zapewnić. Twój ojciec wygraża, że zabierze cię do domu i spuści 

ci lanie.

- Doprawdy? Tatko zawsze grzmi i robi wiele hałasu. Muszę cię rozczarować, ale z tych gróźb nic nie 

będzie.  -  Bronwyn  wstała  i  starając  się  za  wszelką  cenę  zachować  spokój,  ułożyła  starannie  kartki 

tłumaczenia. - Jest z nimi Rachelle? - Martwiła się o Rachelle. Francuzka odsunęła się od niej, stała się 

zamyślona. Tłumy gości w salonie znacznie się przerzedziły.

Na  wspomnienie  Rachelle  głos  Daphne  podniósł  się  o  ton.  -  Tak,  słucha  właśnie  lamentów  twojej 

matki nad twoją utraconą reputacją.

- O, tak. To cała mama.

- Nie wiem, czy wiesz, ale nie jesteś jedyną osobą, która martwi się o Rachelle - wybuchła Daphne ni 

stąd, ni zowąd.

Nie rozumiejąc, a tak naprawdę nie słuchając, Bronwyn wymamrotała: 

- Oczywiście. - Poprawiła jedwabną bluzkę i zasłoniła dekolt apaszką. Adam wolał, kiedy zasłaniała 

wdzięki przed wzrokiem innych mężczyzn.

background image

Adam.  Tej  strasznej  nocy  jedno  zdanie  na  temat  Henrietty  doprowadziło  go  do  szewskiej  pasji. 

Powiedziała mu, jakie były ostatnie słowa umierającej, a on na nią nawrzeszczał. Od tego czasu słuchał 

jej, ale nie słyszał. Patrzył na nią, ale jej nie widział. Spał w jej pokoju i nawet jej nie dotknął.

Stojąc przed lustrem, wytarła kropelki potu znad górnej wargi i z czoła. Podniosła słoiczek z różem, 

chcąc nałożyć go na policzki. Zatrzymała się w połowie ruchu. Odstawiła go na komodę i kiwnęła głową 

do swego odbicia. - Będą musieli zaakceptować mnie taką, jaką jestem.

-  Zamkną  cię  o  chlebie  i  wodzie  -  powiedziała  Daphne  drwiąco,  powoli  wpadając  w  złość,  gdyż 

Bronwyn zdawała się nie reagować na docinki.

- Ależ z ciebie złośliwa osóbka, Daphne. - Bronwyn rozprostowała jasną spódnicę o prostym kroju. -

Pewnego dnia narobisz komuś prawdziwych kłopotów tym swoim wścibstwem.

Daphne  zbladła,  zdradzając  swoje  zakłopotanie.  Bronwyn  postanowiła  drążyć  dalej:  -  Czy  to  ty 

powiadomiłaś rodziców o miejscu mojego pobytu?

Daphne splotła dłonie i wyprostowała łokcie. - Nie, to nie byłam ja.

- Och, przestań. Winę masz wypisaną na twarzy.

- Żałuję, że o tym nie pomyślałam, ale to nie byłam ja. - Daphne uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Nie ja.

Bronwyn nie wiedziała, czy wierzyć, czy też nie. Pewnie gdyby ona to zrobiła, od razu by się przy-

znała.  Jakie  to  miało  teraz  znaczenie?  Stało  się.  Bronwyn  złapała  kościany  wachlarz,  puzderko  z 

muszkami i torebkę i podeszła do drzwi. Daphne schodziła już po schodach, kiedy Bronwyn pstryknęła 

palcami. - Dogonię cię. Zapomniałam chusteczki. - Uśmiechnęła się do zniecierpliwionej dziewczyny. -

Będę przecież musiała ronić łzy skruchy. - Poczekała, aż Daphne zejdzie niżej, i pobiegła z powrotem do 

pokoju. Nachyliła się nad lustrem i szczypała policzki tak długo, aż pojawiły się rumieńce.

Rumieńce  pojawiłyby  się  też,  gdyby  pobiegła  po  schodach,  ale  nie  chciała  okazać  rodzicom 

zdenerwowania. Zeszła spokojnie i dostojnie, przypominając sobie w duchu, że jest piękną Cherie, a nie 

zwyczajną Bronwyn. Zatrzymała się w drzwiach salonu, tak jak to zwykle robiła jej matka. Lady Nora 

chciała zrobić wrażenie  swoim  wejściem, olśnić  wszystkich urodą.  Bronwyn zatrzymała  się, by  nabrać 

odwagi. Obiecała sobie jednak, że nikt się o tym nie dowie.

Hrabia  stał  z  rękami  w  kieszeniach,  oparty  o  ścianę.  Na  jego  twarzy  malowało  się  widoczne 

zniecierpliwienie.  Rachelle  siedziała  wciśnięta  między  lady  Norę  a  lady  Holly,  a  Daphne  kręciła  się 

niespokojnie. Kobiety sączyły herbatę, próbując skrócić oczekiwanie uprzejmą paplaniną.

Ojciec zauważył ją pierwszy. - Bronwyn? - Wyprostował się i otworzył usta ze zdumienia. Z dumą i 

miłością w oczach wykrzyknął: - Bronwyn, jak ty pięknie wyglądasz!

-  Tatku!  -  Bronwyn  podbiegła  i  rzuciła  mu  się  w  ramiona.  -  Tatku,  nie  wiesz  nawet,  jak  za  tobą 

tęskniłam.

- Moje dziecko. Moja Bronwyn. - Podniósł do góry jej twarz i przyjrzał się uważnie. - Co tu się z tobą 

stało? Londyńskie powietrze dobrze ci służy.

Bronwyn roześmiała się. 

- To prawda.

- Puść ją, Rafferty, niech ja ją obejrzę - zażądała lady Nora.

Trzymając  na  odległość  ramienia,  hrabia  zakręcił  Bronwyn  tanecznym  ruchem.  -  Widzisz,  co  ktoś 

zrobił z naszym małym elfem? Zamienił go w rusałkę.

background image

Lady  Nora  wycelowała  swe  wprawne  oko  w  Bronwyn.  Odstawiła  filiżankę,  wstała  i  obeszła  córkę 

dookoła,  a  Bronwyn  wstrzymała  dech.  Trzymając  palec  na  ustach,  lady  Nora  obejrzała  suknię,  włosy, 

długie  paznokcie  Bronwyn  i...  uśmiechnęła  się.  -  Wspaniale.  Co  za  odmiana.  -  Wzięła  Bronwyn  w 

ramiona i wycisnęła na jej czole pocałunek.

- Mówiłam ci, mamo. - Holly pochyliła się do przodu. Jej oczy błyszczały. - Sama ledwie ją poznałam.

Lady  Nora  zaśmiała  się  pobłażliwie.  -  Jestem  jej  matką.  Zawsze  bym  ją  rozpoznała,  niezależnie  od 

sytuacji,  chociaż  muszę  przyznać,  że  to  niespodzianka.  -  Zwróciła  się  do  Bronwyn.  -  A  ty  się 

zastanawiałaś, czy jesteś naszą córką. Twój wygląd jest tego najlepszym dowodem.

Bronwyn zarumieniła się i zerknęła na Rachelle. - Nie udałoby mi się to bez Rachelle.

- Cóż, ręka prawdziwej Francuzki - powiedziała lady Nora bez cienia złośliwości w głosie. - Dawno 

powinnam cię była posłać do Francji. Nikt nie zna się lepiej na podkreślaniu kobiecej urody. - Potrząsnęła 

głową. - Kiedy myślę o tych wszystkich latach, które poszły na marne...

-  Nie  na  marne  -  wtrąciła  się  Rachelle.  -  Nasza  Cherie  zawsze  była  wystarczająco  inteligentna,  by 

sama sobie z tym poradzić. Po prostu wygląd jej nie obchodził.

- Nie obchodził jej wygląd? - Lady Nora roześmiała się dźwięcznie. - Oczywiście, że obchodził. Ileż 

razy  widziałam  smutek  na  jej  twarzy,  kiedy  Syreny  Irlandii  stawały  w  szeregu,  a  ona  wyglądała  jak 

odmieniec.

Rachelle  poprawiła  stanowczo:  -  Obchodziło  ją  to,  bo  wy  się  tym  przejmowaliście.  Ona  sama 

specjalnie o to nie dbała aż do chwili, kiedy pojawił się powód.

Lady Nora zbyła te słowa machnięciem wypielęgnowanej dłoni. - Powód nie powód, dobrze widzieć, 

że Bronwyn jest jedną z nas. I co za ulga, co za ulga - wytarła napływającą do oka łzę - że nic jej się nie 

stało.

Bronwyn  nie  miała  zamiaru  powstrzymywać  łez  jak  matka.  Kochała  rodziców,  mimo  ich 

powierzchownej i samolubnej natury. Byli jej rodzicami i ubóstwiała ich pogodę ducha i radość życia. -

Jak dobrze was znowu widzieć - chlipała. - Jak dobrze, że wracasz do domu - dorzucił szybko hrabia.

Bronwyn  podniosła  głowę  znad  chusteczki.  Łzy  błyskawicznie  obeschły  na  gorących  policzkach.  -

Nie, tatku, nigdzie nie wracam.

Państwo Edana wymienili szybko spojrzenia, uzgadniając wzrokiem zamiary. - Jak poznałaś madame 

Rachelle? - zapytał hrabia podejrzliwie.

Z miną  niewiniątka  Bronwyn  poklepała  się  po  piersi.  -  Pamiętasz,  tatku,  kiedy wybieraliśmy się  do 

wicehrabiego  Rawsonu,  a  my  z  Olivią  opuściłyśmy  zajazd?  Mówiłyśmy  ci,  że  byłyśmy  z  wizytą  w 

salonie, ale ty nam nie wierzyłeś.

Gaynor oniemiał i  zakołysał  się na piętach. Spojrzał  na Rachelle, a ta milcząco skinęła głową. - Do 

diaska,  mówiłyście  poważnie!  -  Zagapił  się  na  Bronwyn,  a  następnie  wybuchnął  śmiechem.  -

Oszukałyście mnie prawdą. No proszę, co za spryciary!

Bronwyn uśmiechnęła się szeroko, a on skorzystał z jej nieuwagi. - A ten salon, to co to za miejsce? 

Coś mi się nie chce wierzyć, że przyzwoite.

- To jest przyzwoite miejsce, tato - wybuchła Bronwyn. - Rachelle nie pozwala na żadne niestosowne 

zachowania.

- A te plotki o morderstwie?

background image

Ojciec lepiej się przygotował do tej rozmowy, niż jej się z początku wydawało, pomyślała ponuro. - Te 

plotki to jedno wielkie kłamstwo. Kto jak kto, ja o tym wiem najlepiej.

Jej  słowa,  wygląd  Rachelle  czy  też  zwykła  niewiara,  że  matka  mogłaby  zabić  własne  dziecko, 

przekonały lorda i lady Gaynoru.

Lady Nora zaatakowała z innej strony. - Twoja reputacja będzie zrujnowana.

- Dlaczego? Holly niemal mnie nie rozpoznała. Moja droga siostra Holly - Bronwyn spojrzała ostro na 

siostrę - która przysięgała, że nic nie powie rodzicom.

Trzasnęły  drzwi  frontowe  i  w  holu  rozległy  się  kroki.  Odezwał  się  nowy  lokaj,  a  odpowiedział  mu 

niski, melodyjny głos i Bronwyn skuliła się ze strachu.

Holly pochyliła się do przodu, wsparta dłońmi o poręcze fotela. Zaczęła z powagą: - Nie zamierzałam, 

ale kiedy tata mi powiedział, że...

Patrząc w stronę drzwi, hrabia uciszył ją machnięciem ręki i Bronwyn wystraszyła się, że on również 

rozpoznał właściciela tego głosu. Kroki odeszły w kierunku gabinetu, a Bronwyn cała się spięła.

Rachelle  próbowała  odwrócić  uwagę  od  nadciągającej  katastrofy.  -  Drodzy  państwo,  mój  dom  to 

szanowane miejsce. Dziewczęta żyjące pod moim dachem dobrze się prowadzą.

Adam  stanął  w  drzwiach,  ogarniając  roztargnionym  spojrzeniem  całą  scenę.  Bronwyn  patrzyła  na 

niego jak skazaniec czekający na egzekucję i serce podeszło jej do gardła, kiedy Daphne powiedziała z 

triumfem w głosie: - Wicehrabia też tu mieszka.

Rachelle zwróciła się do podopiecznej. - Zdrada jest nie tylko brzydka, jest także niewybaczalna.

Daphne  zbladła  i  cofnęła  się.  Rozłożyła  ręce,  błagając  wzrokiem  o  zrozumienie,  ale  Rachelle 

odwróciła się do niej plecami.

- On tu mieszka? - W głosie hrabiego był złowróżbny spokój.

Nikt się nie odezwał.

Wszystko  jest  w  moich  rękach,  pomyślała  Bronwyn.  Adam  nie  zdradzi  przecież,  że  jest  jej 

kochankiem, a ona sama nie ma odwagi powiedzieć prawdy ojcu. Hrabia wyglądał niebezpiecznie, a jego 

zwężone w szparki oczy niechętnie lustrowały Adama. Bronwyn chrząknęła. - Nie jest tak, jak myślisz -

skłamała.

Hrabia odwrócił głowę i spojrzał na nią. - A co ja myślę?

Zabrzmiało to łagodnie, ale nie dała się oszukać. Był wściekły, jak wściekły może być tylko ojciec, 

którego ulubioną córkę spotkała hańba. Podniosła rękę. - Mieszka w tym domu, ale...

Hrabia zwrócił się w stronę Adama, grzmiąc jak armata. - Ty jesteś za to odpowiedzialny! Zniszczyłeś 

życie  mojej  córce,  mojemu  dziecku.  Strach  pomyśleć,  że  cię  podziwiałem,  sądziłem,  że  będziesz 

najlepszym z moich zięciów, a ty zhańbiłeś nazwisko Edana.

Adam podniósł ręce. - Zrobię wszystko, czego pan sobie zażyczy.

- Ożenisz się z nią! - wrzasnął lord Gaynor. - Niech ci się nie wydaje, że to ci ujdzie na sucho! Oddasz 

jej reputację na złotym półmisku, takim, jakie noszą po domu twoi służący!

- Hrabio, z ochotą poślubię...

- Tato, nie możesz mnie zmusić...

Wtem  rozległo  się  dźwięczne.  -  Cisza!  -  Lady  Nora  powiedziała  to  z  taką  emfazą,  że  wszyscy 

posłuchali. Wszystkie oczy zwróciły się w jej kierunku, a ona wyprostowała się. - Wicehrabia nie może 

background image

się ożenić z Bronwyn.

Lord Gaynor aż poczerwieniał. - Co takiego?

- Co to znaczy, maman? - zapytała Bronwyn.

- Mamo, proszę cię, nic nie mów - błagała Holly.

- Wicehrabia nie może się ożenić z Bronwyn - ciągnęła lady Nora - bo jest zaręczony z Olivią.

Bronwyn  nie  dosłyszała.  Była  pewna,  że  nie  dosłyszała.  Adam  nigdy  by  czegoś  takiego  nie  zrobił. 

Spojrzała w twarz matki, szukając odpowiedzi. Lady Nora nie miała poczucia humoru, ale to musiał być 

żart.

Ta spojrzała z powagą na męża i powiedziała: - Nie możemy sobie pozwolić na taki skandal. Najpierw 

ogłaszamy,  że  wicehrabia  bierze  za  żoną  naszą  córkę  Bronwyn,  potem  że  Olivię.  Od  kiedy  Bronwyn 

uciekła,  jest  zaręczony  z  Olivią.  Czy  jesteś  sobie  w  stanie  wyobrazić,  co  będzie,  jeśli  znów  zmienimy 

zdanie?

Adam  nigdy  nie  zaręczyłby  się  z  Olivią,  tego  Bronwyn  była  pewna.  To  jej  ojciec  mścił  się  za 

nieposłuszeństwo.  Zwróciła  się  do  niego,  licząc  na  to,  że  dostrzeże  w  jego  oku  filuterny  błysk.  Nic 

podobnego. Odpowiedział  tylko: -  Nie  sądzisz,  że  nasza  pozycja jest  wystarczająco  silna,  żebyśmy nie 

mogli udać, że nigdy nie było tego drugiego ogłoszenia?

-  Proszę,  co  za  kochający  ojciec.  -  Lady  Nora  pogroziła  mu  palcem  i  zwróciła  się  do  Bronwyn.  -

Słyszysz, co twój ojciec chce zrobić? Czy to nie absurd?

Bronwyn  kiwnęła  obojętnie  głową.  Rodzice  mówili  coś,  ale  ona  nie  rozumiała  ich  języka.  Wstali, 

przygotowując się do wyjścia i ucałowali ją w policzki. Najwidoczniej ustalili, że może tu zostać, i razem 

z Holly pomaszerowali do drzwi.

Bronwyn spojrzała na siostrę i poruszyła bezgłośnie ustami. - Proszę.

Ogromne niebieskie oczy Holly wypełniły się łzami współczucia.

A więc to była prawda.

Bronwyn oparła się o fotel, próbując utrzymać równowagę. Miała wrażenie, że powala ją ogromna fala 

bólu, a kiedy podniosła powieki, ujrzała utkwione w siebie spojrzenie szarych oczu. Adam wciąż stał w 

drzwiach, obojętny jak głaz.

Wyrwano jej z piersi serce, a on wciąż był obojętny.

Patrząc mu prosto w oczy, zerwała z siebie apaszkę, która na jego prośbę zasłaniała dekolt. Słychać 

było, jak drze się jedwabny materiał, ale to nie wszystko. Rzuciła strzępy na podłogę i zaczęła po nich 

deptać,  po  czym  rzuciła  się  do  drzwi.  Adam  stał  na  drodze,  zmierzyła  go  pogardliwie  wzrokiem, 

pstryknęła palcami przed jego nosem i odepchnęła ramieniem na bok. Wróci do swojego pokoju i spakuje 

się. Nie, wróci do pokoju i nigdy z niego nie wyjdzie. Zamknie się na klucz, jedzenie będą jej podawać 

przez szparę pod drzwiami.

Nie, wróci do pokoju i przebierze się w strój wieczorowy. Zejdzie do salonu, oczaruje wszystkich swą 

urodą i Adam będzie żałował...

Zdążyła postawić stopę na pierwszym stopniu, kiedy Adam zawołał: - Pamiętaj, to ty nie chciałaś za 

mnie wyjść!

Bronwyn  nie  miała  zamiaru  rzucić  w  niego  puzderkiem  na  muszki;  ono  samo  wyleciało  z  wielką 

prędkością z jej dłoni. Adam odskoczył na bok, a ona krzyknęła: - Niech cię diabli!

background image

Zakasała  do  kolan  spódnicę  i  pobiegła  na  górę.  Nie  była  pewna,  czy  za  nią  pobiegł,  ale  miała  taką 

nadzieję.  Miała  nadzieję,  że  następny  przedmiot,  który  wypadnie  z  jej  ręki,  trafi  prosto  w  niego. 

Przysięgła sobie, że trafi w niego.

Wbiegła  do  pokoju,  gdzie  pokojówka  sprzątała  ubrania.  -  Idź  sobie!  -  wrzasnęła,  trzymając  szeroko 

otwarte drzwi. Przerażona dziewczyna wybiegła w pośpiechu i Bronwyn już zatrzaskiwała drzwi, kiedy 

na drodze znalazła się ręka Adama. Bez wysiłku otworzył drzwi, mimo że zaparła się plecami od środka.

Wachlarz wyfrunął jej z dłoni i uderzył go prosto w czoło.

Na  czole  pojawiła  się  kropla  krwi.  Dotknął  jej  ręką  i  popatrzył  na  Bronwyn  z  niedowierzaniem. 

Zatrzasnął za sobą drzwi. - Ty mała jędzo!

- Jak mogłeś mi to zrobić?!

- Bądź rozsądna, Bronwyn. - Uśmiechnął się, błyskając zębami. - To ty nie chcesz za mnie wyjść.

- Nie mam zamiaru być rozsądna. - Założyła ręce i odwróciła się od niego plecami. - Przyszedłeś do 

Rachelle wiedząc, kim jestem, i wiedząc, że jesteś zaręczony z moją siostrą - z moją własną siostrą! - a 

mimo to mnie uwiodłeś.

- To ty mnie uwiodłaś - poprawił z niezmąconym spokojem.

- A mnie się to podobało.

- Oczywiście.

Fakt, iż przyznał się do winy, nie poprawił jej nastroju. - Nie wstyd ci?

- Ani trochę. - Przekręcił klucz i wyciągnął go z zamka.

Nie  mogła  złapać  tchu.  -  Jeśli  sądzisz,  że  jestem  zabawką,  która  zaspokoi  twoje  żądze  na  każde 

skinienie, czeka cię niemiła niespodzianka.

Wydawał się zaskoczony. - Żądze? Wcześniej tak tego nie nazywałaś.

Potrząsnęła głową.

Przez  chwilę  ważył  klucz  w  dłoni,  aż  w  końcu  podjął  decyzję.  Jednym  ruchem  ręki  rzucił  go  na 

komodę.  -  Mogę  zaspokajać  swe  żądze,  kiedy  tylko  zechcę.  Przecież  tego  chciałaś  przez  ostatnie  trzy 

tygodnie.

-  Ty...  ty!  -  Połykała  powietrze,  ale  wściekłość  nie  ustępowała.  Tak  naprawdę  zaczęła  żałować,  że 

podarła apaszkę, bo głęboki dekolt odsłaniał jej piersi, czego on nie omieszkał zauważyć. Nie ukrywał też 

swojego podziwu.

- Dwa i pół tygodnia! A ja pragnęłam cię tylko dlatego, bo myślałam, że jesteś wolny.

Ściągnął kamizelkę, gapiąc się wciąż na jej biust. - Mówiłem ci, że zrobię wszystko, żebyś za mnie 

wyszła, a interesujące życie nocne wydawało mi się właściwą metodą perswazji.

- Nie zrobiłeś absolutnie nic, by zakończyć narzeczeństwo z Olivią!

-  Naprawdę  chciałaś,  bym  zerwał  zaręczyny?  -  Zbliżył  się,  ściągając  po  drodze  krawat.  -  Takie 

zachowanie jest niegodne dżentelmena.

Miała ochotę zabić go wzrokiem. - Od kiedy to przejmujesz się swoją reputacją?

Uśmiechnął  się  zaczepnie.  -  Wątpię,  żeby  twoja  siostra  chciała  znaleźć  się  w  centrum  takich 

soczystych plotek.

- Aha, rozumiem. - Była wciąż zbyt wściekła, by pamiętać o ostrożności i stała w miejscu, aż podszedł 

tak blisko, że musiała podnieść głowę, by spojrzeć mu w twarz. - Tak przejmujesz się Olivią. A może po 

background image

prostu chciałbyś znaleźć się również w jej łóżku?

Opadły mu ręce. - Olivia mnie zupełnie nie interesuje. Kto jak kto,  ale ty powinnaś zdawać sobie z 

tego sprawę.

-  Olivia  jest  jedną  z  Syren  Irlandii.  Olivia  jest  śliczna  jak  jutrzenka.  Widziałam,  jak  mężczyźni  po 

pierwszym spojrzeniu padali jej do stóp i czcili niczym bóstwo. - Skrzywiła się szyderczo. - A ja mam ci 

wierzyć, że jej nie pragniesz?

- Niemądra kobieto, po pierwszym spojrzeniu faktycznie padłem jej do stóp, ale wstałem na nogi po 

drugim. - Zaśmiał się gorzko. - Nie oszukasz mnie. Chcesz wykorzystać to narzeczeństwo jako pretekst, 

żebym ci dał spokój.

- Dał mi spokój?

- Uwierz mi. Rozumiem, o co tu chodzi.

- Co takiego?

-  Od  początku  wiedziałem,  że  zaszokuje  cię  moja  rodzinna  przeszłość.  Chciałem  ukryć  przed  tobą 

hańbę, ale nie udało się. Która kobieta zechciałaby za męża syna zbrodniarza?

-  Twojego  ojca?  -  Zaczynała  rozumieć  jego  paplaninę.  -  Chodzi  ci  o  historię,  o  której  mówili  stary 

Sawbridge i Daphne? Że podrabiasz akcje Kompanii Południowej?

- Cały Londyn w to wierzy.

Nie dowierzając, podniosła dłoń, jakby miało to zatrzymać potok jego słów. - I to z tego powodu już 

mnie nie pragniesz.?

- Już cię nie pragnę? - Złapał jej wyciągniętą rękę i przyłożył do swoich spodni. - Pragnę cię tak, że aż 

boli.

Wyrwała rękę. - Oszalałeś chyba, jeśli sądzisz, że dam się nabrać na taką historyjkę. W tym momencie 

mnie pożądasz, a wieczorem, kiedy zaspokoisz swój apetyt, już cię nie będzie. To tylko wymówka, żeby 

się mnie pozbyć.

Podniósł brwi. - Wymówka? Żeby się ciebie pozbyć? Dlaczego miałbym się ciebie pozbyć?

- Bo nie jestem tak ładna jak moje siostry - odpowiedziała, zirytowana jego tępotą.

- Co za bzdura! To pretekst, żeby się mnie pozbyć.

- Bardzo śmieszne! - wściekła się. - Dlaczego miałabym chcieć się ciebie pozbyć?

- Dlatego że mój ojciec był oszustem. Ja też może jestem oszustem! - wrzasnął. - Czy ty mnie wcale 

nie słuchasz?

- Słucham. - Zebrała w dłonie ciężkie włosy i podniosła je do góry. - Słucham i jak dotąd usłyszałam 

same brednie.

-  Jeśli  moje pochodzenie  nie  ma  dla  ciebie  żadnego  znaczenia,  to  dlaczego  nie  zareagowałaś,  kiedy 

plotki o fałszerstwie doszły do twoich uszu?

Rozłożyła ręce. - A co miałam zrobić, twoim zdaniem?

-  Spoliczkowałaś  Judsona,  kiedy  źle  mówił  o  Rachelle.  Nawrzeszczałaś  na  niego.  Wyrzuciłaś  go  z 

salonu. - Spuścił wzrok. - Nie widziałem, żebyś uniosła się słusznym gniewem w mojej sprawie.

- Judson  mógł wyrządzić Rachelle prawdziwą  krzywdę. Rachelle prowadzi  salon, jest cudzoziemką. 

Te  plotki  mogłyby  jej  zaszkodzić,  co  faktycznie  się  stało.  Nic  takiego  nie  przydarzyłoby  się  tobie.  -

Chcąc go zawstydzić, dała  mu  kuksańca i  powiedziała  kpiąco: - Gdybym  wiedziała, że  będziesz  takim 

background image

dzieckiem, kopnęłabym starego Sawbridge’a i wydrapała Daphne oczy. Byłbyś zadowolony?

-  Przynajmniej  idąc  na  Change  Alley,  gdzie  pogardzają  mną  najgorsze  męty,  wiedziałbym,  że  moja 

kochanka stoi za mną - odpowiedział wyniośle.

-  Twoja  kochanka?  -  Chcąc  się  odegrać,  nachyliła  się,  odsłaniając  swoje  wdzięki.  -  Nie  jestem  już 

twoją kochanką.

Wyciągnął ręce i chwycił przód jej sukni. Jednym ruchem, rozdarł ją od dekoltu aż po pas i powiedział 

triumfująco: - To się jeszcze zobaczy.

Spojrzała na siebie, na prosty lniany gorset i strzępy jedwabnej bluzki. Nie mogła uwierzyć własnym 

oczom.  Co  za  bezczelność!  -  Sądzisz,  że  wolno  ci...  -  Chwyciła  go  za  koszulę  i  szarpnęła.  Guziki 

poleciały na wszystkie strony, a ona uśmiechnęła się z satysfakcją.

Uśmiech  na  jej  twarzy  zamarł,  kiedy  sięgnął  do  kieszeni  bryczesów  i  wyciągnął  podłużne  skórzane 

etui. Otworzył je, wyjął solidnie wyglądający nóż i powiedział: - Marynarz nie rusza się nigdzie bez noża.

Przyglądał się jej uważnie spod zmrużonych powiek, ale nie czuła strachu, jedynie przyspieszone bicie 

serca. Przecież jej nie skrzywdzi. Tego była pewna. Wiedziała też, że jeśli zacznie się opierać, ucierpi na 

tym tylko jej duma.

Przynajmniej tak jej się wydawało.

Stała  bez  ruchu,  a  on  chwycił  za  tasiemki  przytrzymujące  spódnicę,  turniurę  i  halki  i  przeciął  je 

jednym cięciem. Opadły jej do stóp, a ona, śmiertelnie oburzona, zapytała: - Co, zadowolony?

-  Niezupełnie.  -  Pewną  ręką  rozciął  sznurówkę  gorsetu.  Poprawił  cienką  płócienną  koszulę,  tak  by 

ciasno przylegała do jej ciała. Chwycił rękami za rąbek i pociągnął, rozdzierając materiał.

Jedyną  częścią  garderoby  nie  dotkniętą  tym  wandalizmem  były pończochy. Mimo  że  nic  jej już nie 

krępowało, stała w bezruchu pośród strzępów najlepszej dziennej sukienki. Powiedziała z przekąsem: -

Udowodniłeś sobie, że jesteś prawdziwym mężczyzną. Ciekawe, czy z podobnym spokojem przyjmiesz 

odwet z mojej strony.

Uśmiechnął się zuchwale i podał jej nóż, trzymając za ostrze. Wzięła go z miną królowej przyjmującej 

hołd.

- Nie ma kobiety, która by poprawnie trzymała nóż - powiedział szyderczo.

Spojrzała  na  palce  zaciskające  się  na  rękojeści.  -  Nie  ma  mężczyzny  -  odpowiedziała  z  równym 

sarkazmem - który nie bałby się nauczyć kobiety, jak właściwie trzymać nóż.

Odwrócił ją plecami do swojej piersi i oplótł ramionami. - Pokaż.

Z jego ciała buchał taki żar, jak z rozgrzanego do czerwoności pieca. Oddała mu nóż.

Podrzucił go do góry i złapał. - O tak. Spójrz, gdzie są moje palce.

- Widzę, widzę. - Nie kryła irytacji. Otarła pot z czoła i wytarła dłoń w strzępki koszuli. Wzięła nóż do 

ręki, dokładnie tak, jak jej pokazał.

Nie powiedział nawet słowa pochwały, chrząknął tylko.

Rozdrażniona jego lekceważeniem, spytała ironicznie: 

- Jeszcze coś chcesz mi pokazać?

Próbował odebrać jej nóż i szamotali się przez jeden szalony moment. - Chcesz nauczyć się rzucać? -

warknął. - A może nie?

Poddała się.

background image

- Trzymaj ostrze koniuszkami palców. Rozhuśtaj. Wyceluj. A kiedy rzucasz, nie rzucaj jak baba. - W 

jego  głosie  pobrzmiewało  lekceważenie  dla  kobiecych  umiejętności.  -  Cofnij  ramię  i  upewnij  się,  że 

dobrze wycelowałaś. Masz, spróbuj.

Okazało  się,  że  trzymać  palcami  za  ostrze  nie  było  tak  łatwo,  jak  zwyczajnie  chwycić  za  rękojeść. 

Koniuszek noża, ostry jak brzytwa, wbił się w jej palec jak w masło. Zagryzła wargi z bólu i poprawiła 

uchwyt, dokładnie naśladując jego palce. Tak jej się przynajmniej wydawało.

- Nie tak. - Poprawił palce siłą. - Widzisz? O, tak. Jeśli czujesz, że nóż jest przedłużeniem ramienia, to 

oznacza, że trzymasz dobrze.

Nie była wcale taka pewna.

- No, zobaczmy, jak sobie poradzisz. - Odsunął się na. bok. - Pamiętaj, nie rzucaj jak baba.

Gdyby tylko stał przed nią, poszłoby jej doskonale. A tak zamachnęła się i rzuciła tak mocno, jak tylko 

mogła. Ku jej zdziwieniu nóż poszybował przez cały pokój i wbił się w komodę, która aż się zatrzęsła od 

siły uderzenia.

Nią również wstrząsnął dreszcz. Odwróciła się do niego, pełna radości i dumy.

Jego twarz była nieprzenikniona. Spojrzał na nóż. - Zapomniałaś wycelować.

Nic  nie  zyska,  jeśli  zacznie  na  niego  krzyczeć.  Wiedziała,  co  zrobić,  by  czołgał  się  na  kolanach. 

Podeszła do komody, wyszarpnęła nóż i wróciła. - Moja kolej, by cię rozebrać.

Nie dorównywała mu może zręcznością i guziki spodni poleciały na wszystkie strony. Trzeba mu było 

przyznać, nie poruszył się nawet, kiedy cięła spodnie w okolicy krocza. Może bał się poruszyć, pomyślała 

z  satysfakcją.  Klęcząc  przed  nim,  rozcięła  szew  przy  kolanie  i  szarpnęła  spodnie  w  dół.  Spojrzała  na 

niego,  na  dowód  jego  namiętności,  na  brzuch,  na  pierś  widoczną  przez  strzępy  białej  koszuli.  Z  tej 

perspektywy  wyglądał  niczym  bóg,  nieustraszony,  potężny, wymagający.  Jej  spojrzenie  ślizgało  się  po 

mięśniach jak wzbierające fale oceanu pod  gładką powierzchnią skóry,  przeniosło  się na kolumnę jego 

szyi, zatonęło w szarych oczach.

W jednej sekundzie wściekłość, którą czuła, przemieniła się w coś zupełnie innego.

background image

ROZDZIAŁ 15

To było jak uderzenie pioruna w piękne popołudnie. W jednej chwili Adam przypomniał sobie, co go 

w niej tak pociągało. Przypomniał sobie, ile czasu upłynęło, od kiedy ostatni raz trzymał ją w ramionach. 

Jak słodka była miłość.

Jej usta otwarły się, oblizała usta jak dziecko, któremu właśnie wręczono cukierka. W nią też uderzył 

piorun.

Jej dłonie powędrowały w górę, gładząc łydki, muskając uda. Płonął z rozkoszy, rozkoszy, która była 

zbyt  intensywna  i  przyszła  zbyt  prędko.  Złapał  ją  za  nadgarstki  i  oderwał  ręce  od  swojego  ciała. 

Zaprotestowała cicho, ale zamilkła, kiedy postawił ją na nogi.

Jej biała koszula, a właściwie resztki koszuli, stały na drodze. Wyjątkowo stały na drodze. Pożądanie 

płonęło  w  nim  tak,  że  nie  mógł  się  już  opanować.  Gwałtownym  ruchem  szarpnął,  słysząc  jak  drze  się 

materiał, i przypomniała mu się scena w salonie.

Podarła  chustkę,  symbol  ich  zgody,  co  zwiększyło  tylko jego  brawurę.  Zakręcił nią  w  stronę  łóżka; 

posłużyła mu za dźwignię, dzięki której wylądował plecami na materacu. Słoneczne plamy tańczyły na 

białej narzucie, zmieniając kształty przy każdym jego ruchu, a on czuł, jak rozgrzany od słońca materiał 

pieści  jego  pośladki.  Chciał  podnieść  się  na  łokciu,  ale  Bronwyn  położyła  się  na  nim,  zanim  zdążył 

cokolwiek zrobić.

Nie  widział  już  powodu,  dla  którego  to  on  miałby  sprawować  kontrolę.  Przesunął  się  na  bok,  oparł 

plecy o ścianę, odkrywając jednocześnie, że sam jej widok gasi jedno pragnienie i wzmaga inne. Zapach 

pomarańczowych perfum unosił się w powietrzu i napełniał każdy jego oddech. Powtarzała jego imię, po 

prostu „Adam”, ale namiętny ton jej głosu doprowadzał go do ekstazy.

Czuł ją każdą cząstką siebie. Kiedy ich ciała stopiły się w jedno, kiedy stały się jednym, kompletnym 

organizmem, miał wrażenie, że schną wszystkie łzy i goją się wszystkie rany.

Ich miłość wcale nie była subtelna. Chwycił za jej biodra, nadając ciału szalone tempo, które poznała 

już wcześniej. Byli tak blisko, że jej szybki oddech ocierał się o jego policzki. Zamknęła oczy, otworzyła 

je  i  zamknęła  ponownie,  jakby  rozkosz,  której  dostarczały  pozostałe  zmysły,  była  wystarczająco 

kompletna.

- Pośpiesz się, pośpiesz - błagała i niecierpliwość w jej głosie tylko spotęgowała jego podniecenie.

Okrągłe,  zgrabne  pośladki  wypełniały  jego  dłonie;  słońce  rzucało  światło  na  krągłości,  nadawało 

kroplom potu pomiędzy piersiami blask diamentów. Jej podwiązki ocierały mu biodra, lecz nie odczuwał 

tego jako dyskomfort, raczej jako dodatkowy bodziec.

Wytężając  ramiona,  podniósł  ją  i  zakołysał.  Próbował  zwolnić  jej  tempo,  zaśmiał  się  głośno,  kiedy 

zacisnęła zęby, odrzuciła głowę do tyłu i wbiła paznokcie w jego ramiona.

Otworzyła na moment oczy i spojrzała na niego groźnie. - Za dużo - wymruczała. - Za gorąco.

Potrzebowała  teraz  spokoju,  a  on  nie  chciał  jej  go  dać.  Chwycił  w  usta  brodawkę  jej  piersi,  ssał  i 

pieścił językiem, aż z ust Bronwyn dobył się krzyk. Poczuł, że namiętność na nowo wzbiera w niej jak 

burza i zagryzł lekko usta.

Krzyknęła, jej ciałem wstrząsnął dreszcz i opadła na niego bezwładnie.

- Jeszcze - zażądał.

- Nie mogę. - Jej zęby niemal szczękały z wysiłku. - Nie mogę - powtórzyła, kiedy zakołysał biodrami.

background image

Kierowała  nim  teraz  własna  przyjemność,  mącąc  myśli  i  jednocześnie  uwalniając  odruch,  który 

wyniósł ją ponownie na szczyt. Ocierające się o siebie ciała były mokre - od potu, łez, nie wiedział na 

pewno.  Wiedział  tylko,  że  kiedy  pochłonął  go  ocean  rozkoszy,  nie  mógł  powstrzymać  okrzyku 

wdzięczności.

Bronwyn osunęła się na niego. Przytulił ją, delektując się porozumieniem, które pojawiło się wraz z 

falą fizycznej przyjemności. Zdawał sobie sprawę, że jest to pozorne porozumienie, bo niczego przecież 

nie ustalili podczas ognistej sprzeczki. Niczego, poza faktem, iż w kotle namiętności stawali się jednym 

ciałem.

Na razie to musi wystarczyć.

Wyciągnął zza siebie poduszkę i zaczął ją wachlować, lecz ona szepnęła: - Nie.

- Co?

- Nie. - Westchnęła i potarła twarz o jego pierś, jak spragniony pieszczot kotek. - Tu jest chłodniej.

Spojrzał  w  stronę  okna.  Słońce  znikło  z  nieba,  schowało  się  za  ciężkie  deszczowe  chmury.  Upał  w 

końcu  zelżał.  Adam  słyszał  odgłosy  miasta,  mieszkańców  śpieszących,  by  umknąć  przed  pierwszymi 

kroplami deszczu. Z daleka dochodziły również stłumione wrzaski rozzłoszczonego dżentelmena i Adam 

spojrzał wymownie na Bronwyn. - Twój ojciec?

- Tak.

- Przyjdzie tu na górę?

- Jeśli dotychczas tego nie zrobił, to nie ma obawy. Sądzę, że mama i Rachelle go powstrzymały.

Jej usta rozpromieniły się w uśmiechu, za którym tak tęsknił przez ostatnie tygodnie. - Przez cały ten 

czas cię nie całowałem - pomyślał głośno.

- To fakt - zgodziła się.

- Poważne niedopatrzenie.

- Można je łatwo naprawić.

Jej  figlarność,  jej  ciepło,  nieśmiałe  spojrzenie  bursztynowych  oczu,  wszystko  to  pobudzało  jeszcze 

zmysły.

Nieśmiałe spojrzenie? Po takich harcach? Przyjrzał się uważniej. Zaczerwieniła się, od czubka głowy 

po  same  palce.  Śmiejąc  się,  przyciągnął  ją  ramieniem,  dotknął  ustami  jej  ust  i  kiedy  pierwsze  krople 

deszczu dotknęły spragnionej ziemi, rozpoczął powolną wędrówkę, by uwieść kobietę, która już dawno 

była uwiedziona.

*

Zapadał  wieczór,  szary,  wilgotny,  przynosząc  pierwszy  sygnał  jesiennego  chłodu.  Adam  zapalił 

świece, a ona przyglądała mu się z policzkiem wspartym na dłoni. - Masz gęsią skórkę. Pomyśleć tylko, 

że parę godzin temu było tak gorąco.

- Bardzo gorąco - zgodził się.

Zatonęła twarzą w poduszce, ale tylko tyle, by zasłonić jedno oko. Miała nadzieję, że przez tak małą 

zmianę  uda  jej  się  odpędzić  wszystkie  czarne  myśli,  które  zaprzątały  jej  głowę.  Zmienił  się  punkt 

widzenia i pokój wyglądał inaczej. Również Adam, przechadzający się niespokojnie tam i z powrotem, 

wydawał  się  inny. Nie  chciała  wcale  myśleć  dzisiejszego  wieczoru,  ale  nie  mogła się  powstrzymać  od 

komentarza: - Jesteś zdenerwowany.

background image

- Myślę.

Myśli o sytuacji bez wyjścia, w której się znaleźli. Myśli o tym wszystkim, nad czym ona nie chciała 

się zastanawiać. Myśli o Olivii. Zasłoniła drugie oko.

- Wczoraj - ciągnął - odkryłem nitkę, która mnie być może zaprowadzi do kłębka tego spisku.

Spisku? Zaręczyny z Olivią były wynikiem spisku?

- Robert Walpole twierdzi, że coś dziwnego dzieje się w świecie finansów.

Kłopoty sercowe były powodem wystarczającej ilości cierpień, a on myślał tylko o Robercie Walpole i 

swoim głupim świecie finansów. - Skąd wie? - zapytała. - Przecież świat finansów zawsze był dziwny.

- Bardziej niż zwykle - poprawił. - Słyszał plotki, które tak go zdumiały, że poprosił mnie, bym przy 

pomocy moich znajomości doszedł do ich źródła.

Omal nie parsknęła gorzkim śmiechem. Co za wyczucie sytuacji!

- Coś się stało? - zapytał.

- Nie. - Ledwie udało jej się opanować. - Nie. Czego... czego się dowiedziałeś?

- Że miał trochę racji. Chodzi tu o coś więcej, niż tylko zwykłą finansową manipulację. Komuś zależy 

na władzy.

Aż usiadła z wrażenia. Tam, gdzie władza, jest też chciwość i niebezpieczeństwo, a Adam pakował się 

w sam jego środek. - Jakiej władzy?

-  Wyższej  od  króla,  jak  sądzę.  Władzy  w  parlamencie.  Rząd  jest  niestabilny  i  Robert  chciałby  to 

zmienić. Co więcej, jest w stanie go zmienić, bo świetnie się do tego nadaje. - Chlusnął wodę na twarz i 

po omacku szukał ręcznika. - Jeśli uda mi się odkryć źródło tego spisku, ogromnie mu się przydam.

Zasugerowała nieśmiało: - Nie sądzisz, że może to być związane ze śmiercią Henrietty?

Przestał na chwilę wycierać twarz. - Kogo?

- Córki Rachelle. - Objęła ramionami kolana. - Jak pamiętasz, jej morderca powiedział, że chce zabić 

kogoś udziałami.

- Nie, nie pamiętam.

Zanim przypomniał sobie noc, której mu to opowiedziała, odezwała się szybko: - No tak, może to być 

częścią tego spisku?

- Zabić kogoś udziałami - powtórzył w zamyśleniu. - Ciekawe sformułowanie.

-  Henrietta  była  Francuzką.  -  Przyglądała  się  Adamowi,  nie  pozwalając,  by  widok  gibkiego  ciała  i 

pięknych mięśni przyćmił jej jasność widzenia. - Wydawało mi się, że Walpole jest teraz na wsi. Kiedy 

prosił cię o pomoc?

- Wieki temu. W kwietniu.

- W kwietniu, a ty jeszcze nic nie odkryłeś?

Spojrzał na nią, aż jej się zrobiło gorąco. - Chciał, żebym sam się tym zajął, lecz moje życie osobiste 

zbyt długo stało na przeszkodzie.

Przypomniała sobie, w jaki to sposób odciągała go od obowiązków i schlebiło jej to.

Patrząc na nią w lustrze,  potarł podbródek. - Śmiej się, śmiej.  Tańczyłem,  jak mi zagrasz i  przez to 

zaniedbałem obowiązek względem ojczyzny.

Ignorując  głos  sumienia,  Bronwyn  podniosła  do  góry  włosy  i  rozłożyła  je  na  piersi.  -  Nigdy  nie 

żądałabym od ciebie, żebyś zaniedbywał obowiązki wobec ojczyzny.

background image

Podniósł kandelabr. Światło padło na pasma jej srebrnych włosów. - Oczywiście, że nie.

Ruszył w jej kierunku ze świecą w dłoni, a ona poczuła, jak jej plecy przeszywa rozkoszny dreszczyk.

Postawił  kandelabr  na  stoliku  nocnym  i  powiedział  oskarżycielskim  tonem:  -  To  twoja  wina.  Przez 

ciebie zaniedbuję obowiązki, przez ciebie sobie o tym przypominam. - Wyciągnął się, napinając mięśnie 

ramion, klatki piersiowej, brzucha. Jęknął, rozciągając mięśnie ud i łydek i zasłonił dłonią starą ranę. - To 

może nieracjonalne, ale jestem pewien, że uda mi się rozwikłać tę zagadkę. Dodajesz mi sił.

Tak żarliwy hołd odebrał jej mowę.

Nie oczekiwał słów z jej strony. Łagodna linia kręgosłupa przyciągnęła jego uwagę; pieścił ją z taką 

delikatnością, jak głaszcze się kociaka.

Zamruczała, rozkoszując się przypływem witalności, która zaszumiała na nowo w jej żyłach. - Chodź 

do  łóżka,  ogrzeję  cię.  -  Pogładziła  wierzchem  dłoni  jego  bok,  ku  swojemu  zadowoleniu  dostrzegając 

gęsią skórkę.

Oparł  kolano  o  materac,  odciążając  bolącą  nogę.  -  Podejrzewam,  że  masz  nieczyste  intencje  -

powiedział.

Spojrzała na jego udo i nachyliła się, przyciskając usta do starej rany. - Bolało?

- Jak diabli. - Poprowadził palcem wzdłuż linii jej ramion. - Ten okrętowy szarlatan chciał amputować.

Skrzywiła się i potrząsnęła głową.

- Nie, nie pozwoliłem mu, ale zostały tam jeszcze kawałki pokładu, które od czasu do czasu dają mi 

się we znaki.

- Zauważyłam - odpowiedziała. - Może wolałbyś, żebym tam pocałowała?

- Wolałbym odpocząć.  - Na tę stanowczą wypowiedź  Bronwyn zrobiła  smutną minę, jak wędrowny 

grajek, któremu wyrwano z dłoni zarobione miedziaki. - A niech to diabli! Odpocznę później. - Opadł na 

łóżko  i  pozwolił  jej  naciągnąć  prześcieradło  na  ich  oboje.  -  Kiedy  już  mnie  zabijesz.  Taki  masz  plan, 

prawda? - dorzucił.

Nie zaprzeczyła. Obiecała tylko ochryple: - Powoli. Bardzo powoli.

*

- Moja siostra! - Przekręciła się na bok i złapała garść jego włosów. Pociągnęła z całej siły, budząc go 

ze snu. - Dlaczego jesteś zaręczony z moją siostrą?

Odepchnął na bok jej rękę. - Au, do diabła!

- To nie jest żadna odpowiedź. - Ponownie wyciągnęła rękę, ale on się zasłonił.

-  Czy  musimy  o  tym  rozmawiać  z  samego  rana?  -  Zasłonił  dłonią  oczy,  bo  słońce,  które  właśnie 

wyszło zza chmury, oświetlało jaskrawo pokój. Rozejrzał się dookoła.

- Musimy. - Usiadła gwałtownie na łóżku i skrzyżowała ręce na piersiach. - Musimy.

- No dobrze. - Podniósł się leniwie. - Musimy.

Podrapał się po głowie. - Może powinnaś najpierw zadać sobie pytanie, czemu jesteś taka rozstrojona.

-  Świadomie  nigdy  bym  nie  poszła  do  łóżka  z  narzeczonym  siostry  -  odpowiedziała,  dumnie 

wymachując mu przed nosem wzniosłymi ideałami, które były bezpośrednią przyczyną tego ataku.

Szare oczy kpiły z niej jawnie. 

- Przecież właśnie to zrobiłaś.

- To był błąd - zaprotestowała.

background image

- Nie jeden. Wiele błędów. Przez wiele godzin. - Odwróciła głowę, ale on chwycił ją za podbródek i 

przyciągnął  do  siebie.  Jego  słowa  i  spojrzenie  przeszywały  ją  na  wylot.  -  Może  powinnaś  zadać  sobie 

pytanie, dlaczego  tak  łatwo  porzucasz  swe  ideały,  gdy jesteś  spragniona,  a  kiedy  się  nasycisz,  od  razu 

sobie  o  nich  przypominasz.  -  Siedziała  z  buzią  w  ciup,  nie  mając  zamiaru  odpowiadać.  Zabrał  rękę.  -

Moje zaręczyny z Olivią będą trwały do dnia, w którym zażądasz, by mnie z nich zwolniono.

- Jak to: ja zażądam? - Zamachała rękami niczym wiatrak. - Jestem jej siostrą.

Spojrzał na nią z pretensją i wyskoczył z łóżka, aż zadudniła podłoga.

Gniewał się. Pierzchła gdzieś cała radość wspólnie spędzonej nocy. Zachowywał się, jakby to ona była 

niesprawiedliwa. Gdzieś głęboko zaświtała jej niepokojąca myśl - może faktycznie ma rację? To prawda, 

uciekła od niego. Chciała nawet przez moment, by Olivia zajęła jej miejsce, lecz nigdy nie sądziła, że on 

na to przystanie. Adam, którego poznała, nosił twardą, zimną maskę. W noc świętojańską, przy świetle 

księżyca, zdołał  ją  przekonać o  swojej  szczerej  namiętności,  namiętności  do  niej,  Bronwyn, Czy  przez 

niemądrą dumę nie odrzuciła prawdziwej miłości?

Stanął przed lustrem i wziął do ręki szczotkę, próbując przywrócić ład swojej rozwichrzonej fryzurze. 

Związał włosy z tyłu głowy. - Wyglądam w miarę cywilizowanie? - zapytał, podtrzymując rozmowę.

Otuliła się szczelnie prześcieradłem. W pokoju panował chłód, a jego źródłem było nie tylko jesienne 

powietrze. - Skąd. Wyglądasz jak marynarz, może z cienką warstwą ogłady.

Próbował się uśmiechnąć, lecz odbicie w lustrze nie kłamało. Nie udało mu się; nachmurzył się tylko.

- Dokąd się wybierasz? - Szczerze powiedziawszy, chciała wiedzieć, czy wróci, ale nie miała odwagi 

zapytać.

- Na Change Alley.

Postanowiła obchodzić się z nim jak z jajkiem. - Odkryć prawdę co do spisku?

- Tak.

- Mówisz, że Walpole rozmawiał z tobą w kwietniu. Cóż, dziś mamy dwudziestego września. Może 

nie ma już nic do odkrycia.

Nie zdążyła nawet mrugnąć okiem, kiedy z chłodnego nieznajomego przeistoczył się we wroga. - Jeśli 

nie ma już nic do odkrycia, to dlaczego po całym Londynie krążą podrobione akcje, sprzedawane przez 

kogoś, kto podaje się za Adama Keane, wicehrabiego Rawsonu? - warknął, odsłaniając białe zęby i ruszył 

w jej kierunku. - Czy przyszło ci może do głowy, że dyrektorzy Kompanii Południowej popełnili jedno z 

największych  oszustw  w  historii  ludzkości?  Zabrali  miliony  funtów  z  rąk  nic  niepodejrzewających, 

niemądrych ludzi, rujnując życie zarówno oszustom, jak i porządnym obywatelom, doprowadzając rząd 

na krawędź chaosu.

Pomyślała przez chwilę. - Nie wierzę w zbiorowy spisek.

Gdyby nie był tak na nią wściekły, z pewnością by się uśmiechnął. - Jesteś bardzo inteligentną kobietą 

w kwestiach finansów. Jeśli chodzi o sprawy serca, jesteś niewymownie głupia. - Gapiła się na niego, a 

on  spokojnie  poprawił  pierścienie  zdobiące  palce.  -  Ja  również  nie  wierzę  w  zbiorowy  spisek.  Jeśli 

miałbym wskazać na jednego człowieka, byłby to John Blunt, świeżo upieczony baron.

- Ale o co chodzi w tym spisku?

Potarł  czoło.  -  Nie  wiem.  Coś  śmierdzi  na  Change  Alley,  ale  ciężko  odróżnić  spisek  od  niewinnej 

intrygi.

background image

- Więc może to nic poważnego. Może to niewarte twojej uwagi.

Ręce mu opadły. - Czy ty w ogóle nie słuchałaś? Jeśli to wszystko dla ciebie za mało, zastanów się nad 

jednym. Kompania wynajęła rzezimieszków, którzy zmuszają inne spółki do opuszczenia parkietu.

Wzdrygnęła  się.  To  było  właśnie  sedno  jej  zmartwień,  ta  wiadomość  rzucona  jak  ochłap  psu.  Nie 

mogła powstrzymać pytania, które samo cisnęło się na jej usta: - Ryzykujesz życie?

Na  jego  twarzy  pojawił  się  wyraz  pewności  siebie,  męskiej  wojowniczości  i  zarazem  dumy.  -  Nie 

sądzę.

Wściekła  z  powodu  tej  brawury,  wściekła  na  Walpole’a,  że  ważył  się  prosić  Adama  o  takie 

poświęcenie, rzuciła ostro: - Jak Robert Walpole śmie prosić ciebie, żebyś z czystej przyjaźni dla niego 

szpiegował?

- A z jakiego innego powodu miałbym to robić? - zapytał, a w jego głosie pojawiła się niebezpieczna 

nuta.

Podskoczyła w górę. - Nie wiem, ale wolałabym, żebyś przestał - powiedziała.

-  Mam  przestać?  Przestać,  kiedy  jestem  tak  blisko?  Przestać  i  złamać  słowo  dane  przyjacielowi? 

Sądzisz, że jeśli przestanę, to sfałszowane akcje znikną z Change Alley?

Zacisnęła dłonie na jego nadgarstkach. - Nie bądź takim osłem.

Jego paznokcie wbiły się w jej skórę. - Boisz się, że związek z fałszerzem zszarga twoją reputację?

Szarpnęła  się,  lecz  on  tylko  wzmocnił  uścisk.  -  Nie  bądź  niemądry.  Po  mojej  reputacji  nie  ma  już 

śladu.

Puścił ją jak parzącą pokrzywę.

Jedno spojrzenie na jego zastygłe rysy twarzy upewniło ją, że źle się wyraziła. - Nie miałam tego na 

myśli.

Podniósł z podłogi kamizelkę i surdut. Wyskoczyła z łóżka i chwyciła go za ramię. - Nie możesz tak 

po prostu wyjść.

Nie zwracając na nią uwagi, otworzył drzwi. Próbowała zaprzeć się nogami, ale wątły ciężar nie miał 

żadnego znaczenia. Nie mogła zejść za nim po schodach cała naga, krzyknęła tylko: - Miałam na myśli 

moralną reputację! - Nie odwrócił się. - Tchórz! - rzuciła na pożegnanie.

Wzdrygnął  się  i  to  dodało  Bronwyn  otuchy.  Adam  to  rozsądny  mężczyzna.  Z  pewnością  przemyśli 

jeszcze  raz  jej  słowa  i  dojdzie  do  wniosku,  że  chciała  tylko  chronić  go  przed  niebezpieczeństwem.  Że 

martwi się o jego życie. Wie przecież, że nie jest tak płytka, by przejmować się tym, jak jego reputacja 

wpływa na jej opinię. I, mój Boże, lepiej żeby nie odebrał jej przymówki  - oskarżenia o tchórzostwo -

jako wyzwania.

Cały  dom  jeszcze  spał,  a  ona  siadła  przy  biurku.  Rozłożyła  rękopis,  przygotowała  czyste  kartki, 

naostrzyła gęsie pióro, odkorkowała butelkę atramentu i - zagapiła się na deszcz za oknem. Tłumaczenie 

nie interesowało jej dzisiaj. Zamiast tego gęsie pióro zanotowało wszystko, co wiedziała na temat akcji 

Kompanii  Południowej.  Również  słowa  Henrietty  przyszły  jej  do  głowy.  Zapisała  je  na  samej  górze 

kartki i podkreśliła. Zabić kogoś udziałami.

Cóż  to  mogło  oznaczać?  Już  wcześniej  doszła  do  wniosku,  że  muszą  to  być  akcje  Kompanii 

Południowej. Adam powiedział, że celem spisku jest władza. Ktoś chciał jej za wszelką cenę i nie cofnie 

się przed niczym, by tę wiedzę osiągnąć.

background image

Zamrugała. Chciwość, pieniądze, angielski polityk, który głośno sprzeciwiał się nikczemnym planom 

konstruktorów Kompanii Południowej.

Ścisnęło ją w gardle. Dotknęła ręką szyi, chcąc rozluźnić uścisk.

Robert Walpole.

Bzdura.  Potrząsnęła  przecząco  głową.  Jeśli  ktoś  chciał  zabić  Walpole’a,  dlaczego  nie  zrobił  tego 

wcześniej? Chwileczkę. Roberta przecież nie ma w mieście. A może jest? Może jednak jest?

Wybiegła z pokoju i oparła się plecami o ścianę. Jęknęła, przyciskając chłodne dłonie do rozgrzanej 

twarzy. Kolejny przypływ mdłości? Zawroty głowy? Bezsenna noc, wczesne wstawanie, stres ostatnich 

kilku  tygodni,  wszystko  to  przyczyniało  się  do  tego  stanu,  lecz  teraz  nie  miała  na  to  czasu.  Zeszła  po 

omacku  po  schodach  i  zastukała  do  drzwi  Rachelle.  Gderliwy  głos  Rachelle  wcale  jej  nie  zniechęcił; 

zapukała jeszcze głośniej. - Rachelle, to ja, Bronwyn. - Z pokoju nie dochodził żaden dźwięk. - Rachelle, 

muszę cię o coś zapytać.

Zapukała jeszcze raz i drzwi w końcu się otworzyły.

Zaspane spojrzenie Rachelle  sprawiło, że  na moment  zamilkła.  Zaczerpnęła głęboko powietrza i  nic 

już nie mogło jej powstrzymać. - Wybacz, że budzę cię tak wcześnie, ale muszę o coś zapytać.

Ziewając, Rachelle poprawiła  czepek. - Po  co ta gorączka, moje dziecko. Myślałam, że  już  cię tego 

oduczyłam.

- Czy Robert Walpole jest poza miastem?

- Cherie... - jęknęła Rachelle.

- To ważne. - Bronwyn poczuła przypływ dobrego samopoczucia. - Wczorajszy wieczór w salonie... 

Czy nikt nie wspomniał o powrocie Walpole’a?

- Oczekujesz ode mnie, bym śledziła każdy ruch jakiegoś mało znaczącego jegomościa - odparowała 

Rachelle z widocznym rozdrażnieniem.

-  Proszę  -  nalegała  Bronwyn.  -  Masz  świetną  pamięć,  a  Adam  twierdzi,  że  Walpole  będzie  kiedyś 

sławny.

- Walpole też tak twierdzi. I wydaje się, że zdołał przekonać sporą grupę osób. - Rachelle zamknęła 

oczy i zastanowiła się. - Wrócił wczoraj do Londynu i spotkał się ze swoimi doradcami.

- Dlaczego? - Bronwyn ledwo stała na nogach.

- Podobno stracił dużo pieniędzy przez Kompanię Południową.

-  Niech  go  diabli!  Tak  łatwo  wpadł  im  w  ręce.  -  Na  jej  twarzy  malowało  się  takie  oburzenie,  że 

Rachelle aż otworzyła usta ze zdumienia. Bronwyn podjęła decyzję. - Muszę  znaleźć Adama. Pójdę na 

Change Alley, znajdę go, powiem... zmuszę go, by mnie wysłuchał. Poślesz po powóz?

-  Oczywiście,  ma  cherie.  -  Rachelle  przyglądała  jej  się  sceptycznie.  -  Mam  nadzieję,  że  wiesz,  co 

robisz?

-  Nie  mam  wyboru  -  odpowiedziała  Bronwyn. -  Jeśli  nie  powiem  Adamowi,  życie Walpole’a  może 

być w niebezpieczeństwie.

Rachelle nie wątpiła nawet przez chwilę. - Wyślij wiadomość Walpole’owi - poleciła.

Na twarz Bronwyn wstąpiła trwoga. - Adamowi może grozić niebezpieczeństwo.

- Więc musisz już iść. Zamówię ci lektykę i każę Gianniemu biec obok. - Rachelle popchnęła ją lekko. 

- Biegnij po płaszcz.

background image

Bronwyn pośpieszyła  do  wyjścia, zdając  sobie  z  przykrością sprawę,  że  wcześniejsze  niedomaganie 

nie ustąpiło całkowicie. Wydawało się, że wraca z dwukrotną siłą, kiedy biegła, czy nawet ruszała się ze 

zbytnim wigorem. Ostrożnie zdjęła z haka aksamitny płaszcz i nałożyła na siebie. W torebce było tylko 

tyle  pieniędzy,  by  starczyło  na  zapłacenie  za  lektykę  i  zdobycie  informacji,  gdzie  jest  Adam.  To  tyle 

przygotowań,  teraz  musi  tylko  zwalczyć  falę  złego  samopoczucia  i  przygotować  się  na  konfrontację  z 

mężczyzną, którego kocha.

Wyjrzała  przez  drzwi  frontowe.  Deszcz  padał,  wygrywając  ponury  rytm,  a  nad  ziemią  unosiła  się 

posępna mgła. Skoncentrowała się na tym,  co powie Adamowi. Może na przykład: „Adamie, wiem, że 

uważasz mnie za zdrajczynię...”

Nie.  Nie  powinna  mu  chyba  niczego  sugerować.  Może  lepiej:  „Adamie,  znalazłam  klucz  do  twojej 

tajemnicy”.

W  wyobraźni  rozważała  ich  spotkanie.  Padną  sobie  w  ramiona.  Wszystko  sobie  wytłumaczą  i 

wszystko będzie dobrze...

Mimo ogromnej fantazji nie była w stanie sobie tego wyobrazić. Bardziej prawdopodobne było to, że 

Adam będzie zimny jak lód. Nikt nie potrafił być bardziej zimny. Nawet teraz czuła na sobie przejmujący 

ziąb jego niezadowolenia.

Duży, kryty powóz zatrzymał się tuż przed schodami. Pomalowany na biało, bogaty w złocone detale, 

wydawał  się  ogromny  i  żenująco  krzykliwy.  Okna  w  formie  witraży  przedstawiały  klasyczną  włoską 

architekturę. Rozmiarem i kształtem przypominał wóz cygański, a mimo to tego rodzaju pojazdy coraz 

częściej pojawiały się na ulicach Londynu. Dzięki Kompanii Południowej pospólstwo zbiło takie majątki, 

że wszyscy kupowali jak szaleni, nie dbając o względy praktyczne, a chcąc się jedynie popisać.

Z  niecierpliwością  czekała,  chcąc  ujrzeć  gościa,  który  podróżuje  takim  dziwolągiem  i  w  dodatku 

składa wizyty tak wcześnie rano.

Nikt nie wyszedł z powozu. Stangret zeskoczył z kozła, otworzył drzwiczki i ukłonił się jej bez słowa.

Oczywiście. Zamiast zwykłej lektyki Rachelle zamówiła powóz, którego właściciel z powrotem zasilił 

szeregi  szarych  obywateli.  Jak  miło  ze  strony  Rachelle,  że  pomyślała  o  jej  wygodzie.  Cóż  za 

ekstrawagancja.

Bronwyn  podała  stangretowi  dłoń,  weszła  na  stopień  i  przystanęła.  Zakręciło  się  jej  w  głowie  i 

przyłożyła  rękę  do  czoła.  -  Wsiadać!  -  wrzasnął  nieuprzejmie  stangret  i  wepchnął  ją  do  środka. 

Rozstrojona  swoim  niedomaganiem  i  jego  grubiaństwem,  Bronwyn  zamrugała  oczami.  Drzwiczki  za-

trzasnęły się. Wewnątrz panował półmrok, a kiedy wyjrzała przez kolorowe szybki, krajobraz wydawał 

się  zabarwiony  jak  płótna  starych  mistrzów.  Powóz  ruszył  z  kopyta  i  Bronwyn  opadła  twardo  na 

siedzenie.

O mój Boże, zapomniała powiedzieć stangretowi, gdzie chce jechać. Podniosła rękę, by zastukać, ale 

powstrzymała ją fala mdłości.

Lokaj. Przypomniała sobie w końcu. Gianni z pewnością powiedział stangretowi, dokąd jechać.

Zamknęła oczy, stwierdzając z zadowoleniem, że mieszanka pudru, perfum i tytoniu, którą pachniało 

ciemne  wnętrze,  była  niemal  przyjemna  dla  nosa.  Inaczej  niż  w  większości  wynajętych  powozów,  nie 

czuć było woni potu i końskiego łajna; pojazd miał też zadziwiająco dobre resory. Mimo to...

Wydawało jej się, że ponad klekotem podków i pluskiem wody, gdy koła powozu pokonywały kałuże, 

background image

słyszy czyjś oddech.

Czy ktoś jest jeszcze w powozie? Niemożliwe, przecież odezwałby się, kiedy wchodziła.

Cisza.  Zaraz  otworzy  oczy  i  przekona  się,  że  jedzie  sama.  Kosztowało  ją  to  więcej  wysiłku  niż 

podejrzewała, ale przecież  odwaga nie może  jej opuszczać tak wcześnie. Podniosła powieki, odwróciła 

głowę i ujrzała parę błyszczących oczu.

Serce biło jej jak szalone i podniosła dłoń do ust, by zdławić krzyk.

*

Chuda, kobieca ręka chwyciła Adama za nadgarstek i pociągnęła za sobą.

-  Jaśnie  panie,  pamiętasz  mnie  pan?  -  Dziwka,  którą  spotkał  wczoraj,  wlepiła  w  niego  wzrok.  Z  jej 

włosów i brody kapały krople brudnej wody.

Co za ponury dzień. Mrużąc oczy, odpowiedział: - Z całą pewnością. Masz jakieś wieści?

- Z całą pewnością.

Rozśmieszyło go naśladowanie jego własnych słów. Tak właśnie słyszeli go inni?

- Jest tu ze mną dziwka, co sprzedała mi akcje. Pokazała mi, od kogo je kupiła.

Uśmiech zamarł mu na ustach. - Powiedziałaś mu o mnie?

-  Ani  słowa.  -  Wskazując  brudnym  kciukiem  na  swą  pierś,  pochwaliła  się:  -  Kobieta,  której  brak 

rozumu,  nie  zaszłaby  tak  daleko,  jak  ja.  Wiedziałam,  że  chcesz  z  nim  pan  porozmawiać  w  tajemnicy. 

Chodźmy już.

Zacisnął dłoń na lasce i poszedł za nią, omijając śmieci i puste baryłki. Nie mógł się powstrzymać od 

pytania. - Tak daleko zaszłaś?

- Jeszcze żyję, prawda? - odpowiedziała żarliwie.

Niewesołe podsumowanie dzisiejszych czasów, pomyślał. - Całe szczęście, że żyjesz.

Zaprowadziła  go  na  koniec  basenu  portowego,  tam  gdzie  przycumował  statek  handlowy  i  pokazała 

palcem. 

-  Widzisz  pan  tych  dziesięciu  chłopa,  co  się  tam  mozolą?  A  tego drągala  z  czerwoną  chustą  wokół

szyi?

- Widzę.

- To on. Nazywa się Jims. On sprzedał akcje dziewczynie.

- Dziękuję. - Stąpając po śliskich deskach, miał nadzieję, że porozmawia z tym człowiekiem sam na 

sam, lecz ona trzymała się blisko. - Chcesz nas sobie przedstawić?

- Chcę zobaczyć.

- Zobaczyć co?

- Czy pana rozpozna.

Podniósł  głowę,  wystawiając  twarz  na  deszcz  i  zaśmiał  się  głośno.  Opuścił  Bronwyn  w  złości,  ale 

złość  nie  trwała  długo.  Noc,  którą  razem  spędzili,  była  zbyt  długa  i  zbyt  słodka,  by  chować  urazę. 

Wróciła mu pewność, że dziś właśnie dojdzie do sedna całej zagadki.

Na  widok  dżentelmena  w  porcie  robotnicy  przestali  pracować.  Pudła  upadły  na  ziemię;  mężczyźni 

przyglądali się Adamowi, który zdjął kapelusz o szerokim rondzie, odrzucił w tył pelerynę i oparł ręce na 

biodrach. Następnie podszedł do Jimsa i czekał na reakcję. Rosły mężczyzna rozejrzał się na wszystkie 

strony. - Jaśnie pan sobie czegoś życzy?

background image

- Nie znasz mnie? - zapytał Adam.

Jims  zdumiał  się, wzruszył szerokimi  ramionami  i  odpowiedział  niepewnie:  - A  powinienem,  jaśnie 

panie?

-  Podobno  tak.  -  Kątem oka  Adam  dostrzegł,  że  grupka  dziwek  przysuwa  się  bliżej.  Słyszał  szepty, 

kiedy jego przewodniczka zaznajamiała je ze szczegółami. Robotnicy również nastawiali uszu.

- Jaśnie pan to jakiś kaznodzieja? Bo ja nie zrobiłem nic, czego można się wstydzić.

Adam  zachichotał,  rozbawiony  rosnącym  skrępowaniem  stojącego  przed  nim  olbrzyma,  pewny 

bliskiego  zwycięstwa.  -  Nie  jestem  żadnym  kaznodzieją,  nie  interesuje  mnie  wasza  moralność  ani  jej 

brak. Chcę po prostu rozwiązać kwestię własnej tożsamości. Spójrz na mnie uważnie. Jesteś pewny, że 

mnie nie znasz? Nie poznajesz? Nigdy mnie wcześniej nie widziałeś?

Wciąż skrępowany, Jims odpowiedział: - Nie.

- A mimo to moje nazwisko jest ci znane.

- Nie.

- Podobno tak. - Wziął głęboki oddech i oznajmił: - Jestem Adam Keane, wicehrabia Rawsonu.

Na szerokiej twarzy robotnika pojawił się uśmiech. - Nieprawda.

Zdając sobie sprawę, co oznaczają te słowa, dziwki aż otworzyły usta ze zdumienia. Adam uśmiechnął 

się dziko, obnażając białe zęby. - Prawda.

Jims  parsknął  głośno  i  wytarł  rękawem  mokrą  od  -  deszczu  twarz.  -  Nieprawda.  Wicehrabia  jest 

niższy, ma perukę - pokazał gestem masę włosów - i najdziwniejszą twarz, jaką w życiu widziałem.

Z twarzy Adama opadła maska pewnej siebie nonszalancji. Chwycił mocniej laskę. - Jaką twarz? - z 

trudem powstrzymywał obrzydzenie.

- Wypacykowaną pudrem i pomalowaną barwidłem.

Adam pokazał ręką wzrost. - Mniej więcej takiego wzrostu, elegancki i...

- Łysy - zakończył Jims. - Łysy jak kolano. Kiedy był tu w porcie, wiał mocny wiatr, który podniósł 

mu perukę i...

- Judson - jęknął Adam. - Carroll Judson, ten łajdak, podaje się za mnie.

background image

ROZDZIAŁ 16

Osobą,  która  siedziała  w  przeciwległym  rogu,  był  Carroll  Judson.  -  Co  za  szczęśliwy  zbieg 

okoliczności, ty i ja w jednym powozie, zmierzający w tym samym kierunku.

Bronwyn przycisnęła dłoń do piersi, chcąc uspokoić serce, które nadal biło jak szalone. - Panie Judson, 

przestraszył mnie pan.

- Ależ skąd - zaprzeczył, przybierając niski, melodyjny ton głosu.

Na końcu języka miała pytanie: „Co pan tu robi?”, ...ale coś ją przed tym powstrzymało. Obserwował 

ją od chwili, kiedy weszła do powozu i nie odezwał się nawet słowem. Nie podobało jej się to, on jej się 

nie podobał, ale nie miała wyboru. - Nie zdawałam sobie sprawy, że pan tu jest. Wiem, że to niemądre z 

mojej  strony,  ale  dzisiejszy  dzień  jest  trochę  zwariowany  i  wykorzystałam  tę  chwilę,  by  odpocząć...  -

Zagryzła  wargi,  chcąc  uciszyć  nerwową  paplaninę.  -  Ostrzegano  mnie,  że  niebezpiecznie  jest  kobiecie 

podróżować samej po Londynie, więc nasze spotkanie jest istotnie szczęśliwym zbiegiem okoliczności. 

W jaki sposób znalazł się pan w moim powozie?

- To mój powóz.

Zabrzmiało to tak dobitnie, że nie mogła powstrzymać dalszego trajkotania. - Skąd wiedział pan, że 

potrzebuję powozu? Lokaj panu powiedział?

- Istotnie. - Mimo ciemności zauważyła, że usta Judsona wykrzywiają się w uśmiechu. - Gianni jest ze 

mną w ścisłym kontakcie.

Wolała się nad tym zbytnio nie zastanawiać, ale wcale jej się nie podobało brzmienie tych słów. - A 

więc również wybiera się pan na Change Alley? - zapytała niepewnie.

- Skąd taka myśl?

- Ja tam jadę. Jeśli lokaj jest z panem w tak ścisłym kontakcie, z pewnością powiedział...

- Nie obchodzi mnie, gdzie ty jedziesz - odpowiedział.

Żałowała,  że  nie  widzi  go  wyraźniej.  I  dlaczego  właśnie  w  tym  momencie  przypomniało  jej  się 

ostatnie  spotkanie,  kiedy  go spoliczkowała?  Nie  zdziwiłaby  się,  gdyby ten  łajdak  chciał  ją  wywieźć  w 

jakieś  podejrzane  miejsce  i  zostawić  samą  na  pastwę  portowych  rzezimieszków  i  pijaków.  -  W  takim 

razie proszę zatrzymać powóz; zawołam sobie inny.

- To niemożliwe. - Przysunął się bliżej, a ona odsunęła się instynktownie. - Powiedziałem, że jestem w 

ścisłym kontakcie z lokajem Rachelle. Chciałabyś wiedzieć dlaczego?

- Wątpię.

- Chętnie ci powiem. - Zaśmiał się, przyjmując ponownie beznamiętny ton. - Płacę mu za to.

Mdłości podeszły jej do gardła. - Dlaczego?

-  Miał  mnie  zawiadomić  -  a  mieszkam  bardzo  blisko  domu  Rachelle  -  kiedy  postanowisz  wyjść  z 

domu. - Nachylił się, aż poczuła na twarzy jego oddech. - Wolałem się zawczasu upewnić, że przyjmiesz 

tę uprzejmość z mojej strony.

Odwróciła głowę. - Jeden policzek z pewnością nie usprawiedliwia porwania.

-  Policzek?  -  Uśmiechnął  się  z  wyższością.  -  Policzek?  Moja  droga,  nie  doceniasz  mnie.  Nie,  nie 

porywam cię z powodu żałosnej próby obrony przyjaciółki. Ależ skąd.

Nie zaprzeczył. Powtórzył słowo, które rzuciła na próbę. Porwanie. A więc to porwanie. O mój Boże, 

dlaczego?

background image

Cienka,  skórzana  rękawiczka  pogładziła  jej  policzek.  Miała  ochotę  na  niego  splunąć,  ale  mdłości 

powróciły  z  jeszcze  większą  siłą.  Zaczerpnęła  głęboko  powietrza  i  próbowała  się  opanować,  rozluźnić 

napięte do ostateczności mięśnie. Po chwili zdała sobie sprawę, że Judson  gra na zwłokę. Chciał, żeby 

zadawała mu pytania, ciągnęła go za język, wypytywała o plany. Jaki miała wybór? Musi odwrócić jego 

uwagę  i  w  tym  czasie  sięgnąć  do  drzwi.  Bała  się  upadku  na  kocie  łby,  ale  dalsza  jazda  z  Judsonem 

wydawała się jeszcze bardziej przerażająca.

- Więc skąd to porwanie? - Ponownie użyła tego słowa, tym razem celowo. Z wystudiowaną swobodą 

rozprostowała fałdy sukni, zasłaniając dłoń, powoli zmierzającą do klamki.

- Cóż, nie dla twoich pieniędzy. - Zarechotał, odrzucając w głowę w tył, jakby powiedział właśnie żart 

stulecia.

Zaśmiała się również, chociaż nie wypadło to przekonująco. - No tak, kto by mnie chciał dla moich 

pieniędzy. Może chce pan wyrównać rachunki z wicehrabią Rawsonu?

- Ach tak, Rawson. Mój stary, dobry przyjaciel Adam. - Podniósł do nosa chusteczkę. - Wydaje mi się, 

że ma do ciebie słabość. Co za szczęście. Widzisz, na początku obawiałem się, że pozbywając się ciebie, 

wyświadczę mu tylko przysługę.

Pozbywając się?  Ręka zatrzymała się  w  połowie  drogi. Ze  strachu  serce  zaczęło  bić  jak  szalone, aż 

zaszumiało w uszach.

Wydawał się tego nie zauważać. - Mój kamerdyner powiedział, że jesteś dość pospolitej urody. No ale 

potem madame Rachelle zdziałała cuda i Adam wydawał się oczarowany. Wiedziałem, że tym razem...

Uderzyła drzwi ramieniem, napierając całym  ciałem. Drzwi drgnęły, ale po chwili odskoczyły z  po-

wrotem do środka. Bronwyn straciła równowagę i upadła na podłogę.

- ...wygram. - Dokończył zdanie z przerażającą pewnością.

Odgarnęła włosy z oczu i spojrzała na niego. Podczas jej desperackiej próby ucieczki nie poruszył się 

nawet,  nie  drgnął.  Ściągnął  powoli  rękawiczki.  -  Kazałem  stangretowi  zamknąć  drzwi  od  zewnątrz. 

Podnieś się lepiej, inaczej ominie cię niespodzianka.

Zbierając całą swoją dumę, Bronwyn wdrapała się z powrotem na siedzenie. Jedna z szybek w oknie 

była  przeźroczysta;  wyjrzała  przez  nią,  próbując  ustalić  drogę,  lecz  domy  i  sklepy  zbyt  szybko 

przesuwały się przed oczami. Oparła głowę o chłodne szkło, zauważając przy okazji, że okno jest czyste, 

a nie, jak to zwykle w wynajętych powozach, pokryte skorupą brudu. - Ale wciąż nie powiedział mi pan 

dlaczego.  -  Wypowiadając  te  słowa  czuła,  jak  przechodzi  ją  dreszcz.  Rozpoznała  ulicę,  ale  nie  mogła 

uwierzyć własnym oczom. Niemożliwe, musi się mylić. To z pewnością jakaś sztuczka. Przecież to, co 

widzi, to nie może być zajazd Brimming Cup.

A jednak to była prawda. Pospolita, zwyczajna karczma, w której nie powinna się była nigdy znaleźć. 

Karczma, w której włamała się do pokoju, uratowała kobietę od samotnej śmierci, rozpoczynając łańcuch 

wydarzeń, który zaprowadził ją tam z powrotem.

Powoli  odwróciła  głowę  i  spojrzała  na  Judsona,  który  nachyliwszy  się  do  okna,  jedną  ręką  trzymał 

srebrne lusterko, drugą nakładał na twarz puder. Nikły blask oświetlał jego rysy, nadając im nienaturalną 

bladość.

Mimo  wszystko  nie  wyglądał  na  potwora.  Wyglądał  jak  fircyk,  jak  plotkarz,  jak  głupiec.  Co  Adam 

powiedział na jego temat? Wypasiony szczur? Syn skorumpowanego ojca?

background image

Nawet  Adam  nie  podejrzewał,  co  kryło  się  w  ciemnych  zakamarkach  duszy  Judsona.  Bronwyn 

przypomniała  sobie  udręczone,  pokaleczone  ciało  Henrietty  i  zakryła  dłonią  usta,  by  powstrzymać 

powracające mdłości.

Judson opuścił lusterko. - No więc teraz już wiesz.

- Zatrzymujemy się tutaj? - zapytała stłumionym głosem.

- Kiedy gospodarz zobaczył w pokoju krew, okazało się, że ma jednak niewygodne dla mnie skrupuły. 

-  Wydął  pełne,  czerwone  usta.  -  I  naturę  skłonną  do  szantażu.  Na  swoje  nieszczęście  nie  zna  mojego 

prawdziwego nazwiska ani nie wie, gdzie mieszkam. Mimo moich sentymentalnych skłonności obawiam 

się, że będziemy musieli pojechać do mojego mieszkania.

- Dalej nie rozumiem.

- Bzdura, oczywiście że rozumiesz. Podobno jesteś inteligentna.

Nie mogła się powstrzymać od sarkastycznej uwagi. - Gdybym była taka inteligentna, nie znalazłabym 

się tutaj.

Westchnął z udawaną cierpliwością. - Czego nie rozumiesz?

- Dlaczego mnie porwałeś? Przecież nie wiedziałam, kto zabił Henriettę.

Nawet  teraz  miała  nadzieję,  że  usłyszy,  iż  nie  zabił  dziewczyny.  -  Mogła  ci  przecież  powiedzieć  -

odpowiedział i zrobiło jej się słabo.

Brakowało  jej  powietrza,  poluzowała  więc  klamrę  płaszcza.  -  Gdyby  mi  powiedziała,  siedziałbyś  w 

więzieniu.

- Racja. - Wydął współczująco usta. - Cóż, obawiam się, że winę za swój przedwczesny zgon będziesz 

musiała zrzucić na szerokie barki Adama.

- Adama?

- Kiedy usłyszałem, że jesteście zaręczeni, po prostu się śmiałem, moja droga, po prostu się śmiałem. -

Zachichotał beztrosko. - Adam to taki gbur. Byłem pewien, że będzie cię ignorował, może nawet odeśle z 

powrotem.  Nie  będzie  chciał  z  tobą  rozmawiać,  a  już  z  pewnością  nie  zwróci  uwagi  na  paplaninę  o 

morderstwie.

- A więc przyznajesz, że to było morderstwo?

- Oczywiście, że morderstwo. Co innego?

Nie  odpowiedziała,  dodał  więc  lekceważąco:  -  Morderstwo  jest  bez  znaczenia.  Widziałem  gorsze 

rzeczy.

Wbiła w niego wzrok, oburzona faktem, że tak zbagatelizował krwawą śmierć Henrietty.

- Nigdy nie pojmę, co takiego zrobiłaś  z  Adamem. W salonie Rachelle skakał wokół ciebie, zalecał 

się,  wydawał  się  całkowicie  zauroczony.  Ach,  moja  droga,  poczułem  się  oszukany.  -  Już  miała 

zaoponować, ale powtórzył: - Tak, oszukany! Wydawało mi się, że mogę polegać na własnej znajomości 

jego charakteru, a tu coś takiego! Zrobiłaś z niego dżentelmena.

- Przykro mi - powiedziała słabo.

- Powinno ci być przykro. - Wachlował się chusteczką. - Adam jako licencjonowany makler  wie za 

dużo  na  temat  Kompanii  Południowej.  Ty  wiesz  za  dużo  o  Henrietcie.  To  niebezpieczna  kombinacja. 

Musiałem podjąć jakąś decyzję.

Sytuacja wymagała sprytu. - A czy nie chodzi tu przypadkiem o to, że zazdrościsz Adamowi?

background image

- Zazdroszczę Adamowi? Czego? Może ciebie?

- Nie mnie. Po prostu mu zazdrościsz.

- Zazdroszczę? - Usta zacisnęły się w cienką linię. - Dlaczego miałbym zazdrościć Adamowi?

- Kiedy porównywałeś się do niego u Rachelle, nie wydawał się zachwycony.

Wyprostował plecy i podniósł głowę. - A powinien. Obracam się w najlepszych londyńskich kręgach. 

Nie muszę już prowadzić interesów z kupcami i hołotą, by móc pozwolić sobie na lepsze rzeczy w życiu.

- On przynajmniej nie musi ukrywać twarzy pod maską.

- Jaką maską?

-  Maską  z  pudru,  różu,  peruk,  jedwabi  i  atłasów,  które  mają  ukryć  degenerację.  -  Dotknęła  jego 

policzka. Na jej palcu została warstwa pudru, którą podetknęła mu pod nos.

Taki  drobny  gest,  a  jego  pełna  wyższości  fasada  legła  w  gruzach.  Rzucił  lustro  na  podłogę,  szkło 

rozprysło  się  na  wszystkie  strony, a  on,  starając  się  chwycić ją  za  nadgarstki,  zostawił  czerwone pręgi 

zadrapań  na  jej  dłoniach.  Spojrzała  ze  zdumieniem  na  krwawe  ślady,  spojrzała  na  niego.  To  było 

ostrzeżenie - ostrzeżenie, którego powinna posłuchać.

- Jesteś blada - oznajmił.

- Zrobiłeś mi krzywdę - odpowiedziała głosem przerażonej dziewczynki.

Promieniał z dumy. Zupełnie jak chłopiec, który właśnie stał się mężczyzną. Albo jak ktoś, kto czuje 

się mężczyzną tylko wtedy, gdy zadaje ból. Musi stąd uciec, ale jak?

- Jeśli musiałeś - zawahała się, a potem użyła jego słów - pozbyć się Henrietty, dlaczego zrobiłeś to w 

tak  straszny  sposób?  -  Wiedziała,  że  nie  powinna  mówić  o  Henrietcie,  jednak  tragiczny  los  tej 

dziewczyny wypełniał jej wszystkie myśli. - Dlaczego jej nie zastrzeliłeś? Miałbyś to szybko z głowy.

-  Moja  droga!  To  przecież  nie  byłoby  ani  trochę  zabawne.  Rozumiesz,  prawda?  -  Na  jej  czoło 

wystąpiły krople potu i zamachał jej przed nosem chusteczką. Jego głos przybrał nagle zatroskany ton. -

Nie będziesz mdleć, prawda?

- Nie  - zaprzeczyła automatycznie.  Uświadomiła  sobie zaraz,  że  słabość  może  wyjść jej na  dobre.  -

Może. Nie wiem - powiedziała. Zamknęła oczy i opadła na poduszki.

Szeleszcząc  jedwabiami,  przysunął  się  bliżej  i  poklepał  ją  po  policzku.  -  O  mój  Boże,  zaraz  mi 

zemdleje. Zepsuje mi całą zabawę.

Jego dotyk wywołał nową falę mdłości. - Nie zemdleję. Rozchoruję się tylko.

Odskoczył. - Rozchorujesz się?

- Będę wymiotować - powiedziała zwięźle.

Tak jak się spodziewała, aż otworzył usta ze zdziwienia. - W moim powozie?

- A mam jakiś wybór?

Nie  odpowiedział.  Miała  ochotę  zerknąć  na  niego,  zobaczyć  jego  reakcję.  Czy  podejrzewał,  że  to 

podstęp?  Oczywiście,  że  tak  -  to  przecież  wyjątkowo  bystry  człowiek.  Bronwyn  wiedziała  jednak,  jak 

bardzo jest blada. Spływała potem ze strachu, a to też jeden z symptomów. Jeśli jej nie wypuści, to na 

Boga... Czuje się na tyle niedobrze, by...

Zastukał w ścianę powozu. 

- Zatrzymaj się! - krzyknął. - Zatrzymaj konie i wypuść nas.

*

background image

-  W  pięć  dni  akcje  spadły  o  ponad  dwieście  punktów.  -  Jak  mały  chłopiec  u  boku  ojca,  Northrup 

dreptał obok Adama, nieświadomie wdeptując w kałuże. - Proszę spojrzeć na tych ludzi. Londyn ogarnęła 

panika. Dziesiątkom rodzin grozi ruina i bankructwo. Coraz częściej słyszy się o samobójstwach.

Adam chrząknął zaglądając do środka ciemnej, hałaśliwej kawiarni.

- Nie chce pan znać szczegółów? - krzyknął Northrup.

- Spodziewałem się tego. Czy ktoś widział Carrolla Judsona? - Irytacja Adama sięgnęła zenitu. - Do 

diabła z nim! Kiedy nie chcę go widzieć, zawsze plącze mi się pod nogami. - Adam złapał Northrupa za 

ramię i pociągnął go za sobą, aż dotarli do ulicy, na której ludzie nie tłoczyli się z takim szaleństwem w 

oczach. - A więc Northrup...

- Ktoś pana woła, milordzie. Nie słyszy pan?

- Oczywiście,  że  ktoś  mnie  woła. Ci  ludzie  są  jak  charty  w pogoni  za  lisem,  sądząc, że  mogą  mnie 

winić  za  fałszowanie  akcji  i  wszelkie  inne  nieszczęścia.  -  Adam  strzepał  portowy  pył  z  mankietów  i 

zaczął ponownie: - Northrup, chciałbym, żebyś...

Jakaś dziewczyna ciągnęła go za rękaw. - Wicehrabia Rawsonu?

-  Dobra  kobieto  -  powiedział  Adam  niecierpliwie.  -  Nie  miałem  nic  wspólnego  z  twoimi  akcjami. 

Teraz bądź tak miła i...

- Nie, mój panie, nie rozumie pan. - Uśmiechnęła się ze szczerym podziwem. - Przychodzę z salonu 

madame Rachelle.

Adam  ściągnął  jej  kaptur  i  odsłonił  twarz.  Deszcz  przestał  już  padać,  ale  ponure  niebo  wciąż  było 

pełne chmur. Rozpoznał ją dopiero po chwili. - Daphne, prawda?

W oczach dziewczyny pojawiło się niezrozumiałe dla niego rozczarowanie. 

- Nie pamięta mnie pan?

- Oczywiście, że pamiętam. Przecież nazwałem cię po imieniu - powiedział niecierpliwie. - Co cię tu 

sprowadza?

Zacisnęła pięści.

- Kto cię przysłał? Madame Rachelle? A może Cherie? - To ostatnie imię zabrzmiało jak pieszczota.

Daphne  spuściła  głowę  i  zaczęła  szukać  czegoś  w  torebce.  -  Proszę.  -  Rzuciła  mu  kartkę  papieru  i 

odwracając się na pięcie, znikła w tłumie.

Adam patrzył za nią przez chwilę. 

-  Co  za  osobliwa  dziewczyna.  -  Rozłożył  pismo,  przeczytał  i  ogarnęły  go  takie  emocje,  że  głos 

Northrupa powtarzający jego imię docierał jakby przez mgłę. Zdradził się ze swoimi uczuciami, ale w tej 

chwili było mu to obojętne. W tej chwili nie wiedział nawet, gdzie się znajduje.

- Milordzie? - Northrup złapał Adama za ramiona. - Dobrze się pan czuje?

-  Rachelle  przyłapała  nowego  lokaja  na  pakowaniu  rzeczy  zaraz  po  tym,  jak  wsadził  Bronwyn  do 

zakrytego powozu.

Twarz  Northrupa  była  całkowicie  pozbawiona  wyrazu.  -  Bronwyn?  Bronwyn  Edana,  pańską 

narzeczoną?

Adam przytaknął, nie zdając sobie sprawy z rosnącej rezerwy Northrupa.

- A co Bronwyn Edana robiła u madame Rachelle?

- Przecież wiesz, że tam mieszka. - Adam zaczął się niecierpliwić.

background image

- Skąd niby miałem wiedzieć?  - obruszył  się Northrup.  - Wiedziałem, że pan się tam zatrzymał, ale 

nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że dama o pozycji Bronwyn mogłaby tam również mieszkać.

-  To  przecież  żaden  burdel,  człowieku,  tylko  salon!  -  wybuchnął  Adam.  -  A  poza  tym  jakie  to  ma 

znaczenie!  Najważniejsze,  że  wyszła  w  bardzo  podejrzanych  okolicznościach.  -  Poczuł  mrowienie  w 

palcach  rąk  i  nóg,  zwiastujące  napływ  uczuć.  Uczuć  niesionych  na  fali  gniewu,  uczuć,  których  sobie 

wcale nie życzył. - Bronwyn powinna być tutaj ze mną.

Northrup rozejrzał się na boki, jakby Bronwyn miała nagle wyrosnąć spod ziemi. - Mój Boże, sądzi 

pan, że jest w jednej z tych kawiarni? - Zabrzmiało to gorzej niż perspektywa domu publicznego.

-  Nie.  -  Adam  zmiął  papier.  Zacisnął  na  nim  dłoń,  jakby  świstek  zawierał  tajemnicę,  jak  zmienić 

żelazo w złoto. - Rachelle nabrała podejrzeń, bo lokaj miał towarzyszyć Bronwyn w drodze. Zdołała go 

przekonać - Adam rozprostował cenny liścik i przeczytał go jeszcze raz. - Nie pisze jak, ale zdołała go 

przekonać, by powiedział prawdę.

Milordzie, przeraża mnie pan.

- Carroll Judson porwał Bronwyn. Madame nalega, bym natychmiast wrócił do salonu. Twierdzi, że 

wie,  gdzie  ich  znaleźć.  -  Adam  rozejrzał  się  dookoła,  szukając  wzrokiem  jednej  przyjaznej  twarzy, 

jednego  promienia  słońca,  odrobiny  nadziei.  Całe  szczęście,  jest  jeszcze  Northrup.  Po  raz  pierwszy 

poczuł  wdzięczność,  że  mimo  niecierpliwości  i  grubiaństwa  lojalność  młodego  człowieka  nawet  na 

moment się nie zachwiała. Chwycił sekretarza za łokieć. - Pojedziesz ze mną?

Northrup otworzył szeroko oczy. - Ale...

- Będę cię potrzebował. - Młodzieniec zareagował tak, jak Adam się tego spodziewał.

- Oczywiście, wicehrabio. Jeśli mnie pan potrzebuje, pojadę.

*

Bronwyn ledwo trzymała się na nogach. Kroczyła powoli, jedną ręką podpierając się o brudną ścianę 

rozpadającego się domu, drugą rozpinając pelerynę. Judson przyglądał jej się z powozu. Zgarbiła plecy i 

pochyliła  głowę,  od  czasu  do  czasu  wydając  z  siebie  tak  szczere  jęki,  że  stangret  wolał  trzymać 

bezpieczny odstęp. Patrzyła pilnie pod nogi, szukając czegoś na ziemi. Była pewna, że znajdzie to, czego 

szuka, jeśli wystarczy jej czasu. Miała tylko nadzieję, że to wystarczy, by odwrócić uwagę stangreta.

- Nie pozwól jej odejść za daleko - zawołał Judson. - Trzymaj się bliżej.

Stangret podszedł bliżej, ale ona już znalazła. Ratunek już blisko; nie może się przecież teraz poddać. 

Używając  aktorskiego  talentu,  o  którego  istnieniu  nawet  nie  miała  pojęcia,  udała,  że  zbiera  się  jej  na 

wymioty. Stangret odskoczył w tył.

-  Odchodzi  za  daleko.  -  Jej  dolegliwości  interesowały  Judsona  o  tyle,  o  ile  nie  kolidowały  z 

eleganckim wnętrzem powozu. - Wracaj. Chodź tu z powrotem - zadecydował nagle.

Bronwyn przyśpieszyła kroku. Była już bliska celu, jeśli tylko starczy czasu... Już czuła ciężki oddech 

stangreta na swoich plecach, kiedy nagle przystanęła i schyliła się. Złapał ją za ramię. Wyciągnęła rękę, 

zagłębiła palce w świeżej stercie końskiego łajna i rzuciła mu prosto w twarz.

W tej samej chwili zrzuciła płaszcz, za który ją trzymał i zaczęła biec. Turniura, nieporęczna i ciężka, 

z  właściwą rzeczom  martwym złośliwością  przeszkadzała  w biegu. Gorset  utrudniał oddychanie i  choć 

Bronwyn chciała wołać o pomoc, powietrza wystarczało tylko na ucieczkę. Pod skórzanymi pantofelkami 

rozpryskiwało się błoto, brudząc jej łydki. Stangret biegł za nią, ciężko sapiąc.

background image

Dobiegła do miejsca, w którym alejka zbiegała się z ulicą. Pusto. To było jak senny koszmar - znalazła 

się  na  opustoszałej  londyńskiej  ulicy.  Fasady  magazynów  gapiły  się  na  nią  jak  pozbawione  wyrazu 

twarze,  nie  oferując  żadnej  pomocy.  Dzień  był  tak  ponury  i  mglisty,  że  w  brązowych  ścianach  ciężko 

było dojrzeć brązowe futryny. Ominęła nieuważnie kilka, aż w końcu pchnęła drewniane drzwi.

Poddały  się  i  znalazła  się  w  olbrzymim  pomieszczeniu,  wypełnionym  skrzyniami.  -  Ratunku!  -

krzyknęła, chroniąc się w ciemnościach. - Ratunku!

Nikt nie odpowiedział; słychać było ponowne trzaśniecie drzwi. Do środka wbiegł stangret. Schowała 

się  za  kolumnę.  I  nagle  kolumna  poruszyła  się.  Bronwyn  wrzasnęła.  To,  co  uznała  za  kolumnę,  było 

ogromnym mężczyzną, największym, jakiego kiedykolwiek widziała. Krzyk rozległ się echem i stangret 

rzucił się w ich kierunku.

Krzyknęła  w  stronę  olbrzyma.  -  Proszę  mi  pomóc!  -  Milczał.  -  Proszę.  Adam  Keane,  wicehrabia 

Rawsonu, zapłaci ci...

Stangret chwycił ją w pasie i podniósł do góry. Zaczęła wierzgać, starając się go kopnąć. - Puść mnie!

Z gracją słonia w składzie porcelany olbrzym zastąpił im drogę. - Co tu robisz z tą dziewczyną, Fred?

Mówił tak samo ospale, jak się poruszał. Stangret zatrzymał się na moment. - Oakes, to ty?

Bronwyn  broniła  się  nadal,  a  jej  prześladowca  użył  jej  własnej  turniury  jako  tarczy,  osłaniając  się 

przed uderzeniami.  - Oakes,  dobrze  ci radzę,  nie  wtrącaj się  w moje  sprawy, jak  ja nie  wtrącam  się w 

twoje.

- Nie, nie, nie! - miotała się Bronwyn.

Oakes poruszył się ospale i po chwili stał już przed drzwiami. - Dziewczyna chyba nie chce z tobą iść.

-  Zapłacono  mi  za  to,  żeby  ją  zabrać  -  odpowiedział  Fred  ostro.  Oakes  nie  ruszył  się  z  miejsca.  -

Znamy się nie od dziś, co nie? - mówił Fred z udawaną swobodą. - Ja jestem portowym rozrabiaką i ty 

jesteś portowym rozrabiaką. Wiesz, że wszystko co robię, to z honorem.

- Kłamca! - krzyknęła.

Ścisnął ją mocno, miażdżąc żebra. Gorset wbijał się w skórę, brakowało jej powietrza. - Honorowe ze 

mnie chłopisko. Ta panna to... wariatka. Obłąkana jak się patrzy. Pomagam jednemu dżentelmenowi, co 

to ją zabiera z powrotem do Bedlam.

Bronwyn zakrztusiła się, a olbrzym, ku jej rozpaczy, odsunął się na bok. - Proszę - szepnęła resztką sił, 

ale Fred był już przy drzwiach.

Ulicą  przechadzało  się  teraz  kilka  osób,  ale  Fred,  zachwycony  swoim  pomysłem,  wykrzykiwał:  -

Zrobić  miejsce  dla  obłąkanej!  -  Jej  gorące  protesty na  nic  się  nie  zdały,  przyciągnęły  zaledwie  uwagę 

ciekawskich.  Doprowadził  ją  do  powozu,  na  przemian,  ciągnąc  i  niosąc.  Judson,  z  zakłamanym 

uśmiechem na ustach i mocnym sznurem w rękach, już na nich czekał i po chwili Bronwyn znalazła się w 

środku, związana jak tobołek.

*

Adam  przeglądał  stertę  papierów,  którą  Rachelle  znalazła  na  biurku  Bronwyn.  Na  jego  twarzy 

malowała się widoczna udręka. 

- To... to wszystko sprawka tej kanalii Judsona?

Rachelle, poważna i cicha, kiwnęła potakująco głową.

- Co takiego jest sprawką Judsona? - zaciekawił się Northrup.

background image

Adam  nawet  przez  moment  nie  spuścił  wzroku  z  Rachelle.  -  To  on  torował  drogę  Kompanii 

Południowej?  Zawiązał  spisek  na  życie  Walpole’a?  -  Zacisnął  zęby,  nie  mogąc  zaakceptować  prawdy, 

pragnąc, by okazała się nieporozumieniem. - Jak mogłem tego nie zauważyć?

- Może widział pan tylko to, co chciał pan zobaczyć.

Nie mógł powstrzymać się od komentarza. - A dla pani wszystko było jasne?

W  jej  głosie  słychać  było  skrępowanie.  -  To  doświadczenie  nauczyło  mnie  pokory.  Podejrzewałam 

kilka  innych osób  o  morderstwo  Henrietty  i  nawet  kiedy  Judson  sam  mnie  o  to  oskarżył,  sądziłam,  że 

powtarza najnowsze plotki.

- Judson to człowiek bez charakteru? - zapytał Northrup.

Adam nadal nie zwracał na niego uwagi. - Był wredny nawet jako mały chłopiec.

Rachelle uderzyła pięścią w stół. - A więc dlaczego nie podejrzewał go pan wcześniej, zanim jeszcze 

zabił moją córkę?

Adam przyjął jej wybuch z niemal perwersyjnym spokojem. - Chciałem być sprawiedliwy. Tylu ludzi 

osądzało mnie z powodu czynów mojego ojca, nie chciałem tego samego zrobić i jemu.

-  Sprawiedliwy!  -  Zamachała  w  powietrzu  rękami,  unosząc  się  ponownie  gniewem.  -  Skoro  był 

zdeprawowany już jako mały chłopiec...

- Nie był zdeprawowany. Okrutny, jak to chłopcy, i nieuprzejmy. Ale gdyby pani znała mnie w tym 

wieku, pomyślałaby pani dokładnie to samo.

- Nie jestem sobie w stanie tego wyobrazić - wtrącił się Northrup.

Po raz pierwszy Adam zdał sobie sprawę z obecności sekretarza.

- Błędnie pojęte poczucie sprawiedliwości nie jest żadnym usprawiedliwieniem mojej obecnej głupoty.

- I co teraz? - zapytał Northrup z desperacją w głosie.

-  Co  do  tego nie  powinno być wątpliwości,  nieprawdaż?  Chodzi  przecież o  Anglię. Zieloną, piękną 

Anglię.  Oddałem  jej  serce,  jak  żadnej  innej  kobiecie.  -  Rachelle  roześmiała  się  nieuprzejmie  i  Adam 

znienawidził ją za to. Nienawidziłby każdego, kto potrafiłby go rozgryźć jak ta kobieta. - Jeśli Walpole 

zginie, Anglia, którą kocham, za którą tęskniłem podczas długich podróży, będzie zgubiona. Moja fortuna 

przepadnie. Ale jeśli Bronwyn zginie... - Papiery pofrunęły na podłogę. - Jak mogłem tego nie zauważyć?

- Miał pan inne rzeczy na głowie - powiedziała Rachelle.

- Próbuje mnie pani wytłumaczyć? - Adam obdarzył Rachelle udręczonym spojrzeniem.

- Miłość zaślepia.

- Miłość? - W piskliwym głosie Northrupa słychać było oburzenie. - Gdyby to była miłość, wicehrabia 

nigdy  by  tak  nie  potraktował  Bronwyn  Edany.  Zrujnował  jej  reputację,  naraził  na  niebezpieczeństwo. 

Nawet  teraz,  gdy  ona  może  już  nie  żyć,  on  rozprawia  o  swojej  fortunie.  -  Northrup  podszedł  bliżej  i 

pogroził Adamowi pięścią. - Nie musi wcale za pana wychodzić. Jeśli będzie trzeba, ja się z nią ożenię.

Adam przyglądał się blademu, przerażonemu Northrupowi, tak żywiołowo występującemu w obronie 

kobiety, którą uważał za przyjaciółkę. - Nie zrobisz tego - odpowiedział łagodnie.

- A niby czemu?

- Bo zanim by do tego doszło, zabiłbym was oboje.

-  Może  nie  będzie  trzeba  -  obruszył  się  Northrup.  -  Może  Carroll  Judson  wyświadczył  już  panu  tę 

przysługę.

background image

Cała krew odpłynęła z twarzy Adama. Sekretarz ujął go za łokieć; mimo wszystkich złorzeczeń był do 

niego przywiązany jak wierny swemu panu pies. - Nie chciałem, milordzie. Jestem pewien, że Bronwyn 

jest cała i zdrowa. - Adam gapił się na niego bez słowa. Northrup wyjąkał jeszcze: - Pamiętam, jak bronił 

pan inteligencji panny Bronwyn. Z pewnością przechytrzy Judsona, nawet jeśli pan najpierw zajmie się 

Walpole’em.

Rachelle  stanęła  po  drugiej  stronie.  -  Mężczyzna  musi  podjąć  decyzję.  Postawi  na  miłość?  A  może 

zdławi głos serca i stanie się tak twardy, że nikt nie będzie miał dostępu?

- Nie dała mi nawet szansy, by dokonać wyboru. Mam związane ręce. - Ten dylemat go przytłaczał. 

Co robić? Szukać Bronwyn, której groziło śmiertelne niebezpieczeństwo? A może odnaleźć Walpole’a i 

ostrzec przed spiskiem na jego życie?

Nigdy nie sądził, że stanie przed takim wyborem. Los miłości spoczywa na jego barkach. Los Anglii 

również. Nie mam wyboru, pomyślał, ale - mój Boże, jakie będą konsekwencje tego zaniedbania?

background image

ROZDZIAŁ 17

Adam  ujął  dłonie  Rachelle.  -  Pójdzie  pani  do  Walpole’a  i  ostrzeże  przed  niebezpieczeństwem?  -

Rachelle  nie  wydawała  się  zaskoczona.  Właściwie  przyjęła  jego  decyzję  z  takim  spokojem,  że  przez 

chwilę zwątpił, czy dobrze siebie zna.

Ścisnęła  jego  palce,  dodając  otuchy.  -  Oczywiście.  Ale  sądzi  pan,  że  Walpole  mnie  posłucha?  Jego 

pogarda  dla  cudzoziemców,  zwłaszcza  Francuzów,  jest  powszechnie  znana,  a  ja  nie  tylko  jestem 

Francuzką, ale w dodatku kobietą.

- Walpole nie pogardza kobietami.

- Ani nie traktuje ich poważnie.

Northrup  zrobił  krok  do  przodu,  nerwowo  wykręcając  krawat.  Ledwo  mógł  oddychać.  -  Ja 

powinienem pójść, proszę pana. Przekonam go.

- Niemożliwe - skrzywił się Adam. - Chcę, żebyś udał się na poszukiwanie Bronwyn.

- Ja? A pan co będzie w tym czasie robił?

Cierpliwość Adama była już bliska wyczerpania. - Ja też będę jej szukał. Rozdzielimy się i na pewno 

sprawniej pójdzie.

Northrup  rozpromienił  się,  jak  zwykle  uszczęśliwiony  faktem,  że  Adam  uwzględnił  go  w  swoich 

planach.

Z bałaganu panującego na biurku Rachelle wyłowiła gęsie pióro, otwartą butlę atramentu i rzuciła w 

stronę Adama kartkę papieru. - Proszę napisać do przyjaciela.

- Nie mam czasu.

- Tylko pokrótce, ja już uzupełnię resztę.

Adam  podniósł  wzrok  na  kobietę,  która  nawet  przez  chwilę  nie  straciła  zimnej  krwi.  Miotając  pod 

nosem przekleństwa, złapał  za  pióro, nabazgrał kilka linijek  i  przesunął kartkę w jej stronę. Wyszła  ze 

słowami na ustach: - L’amour et la fumee ne peuvent se cachet.

Adam potarł z rozdrażnieniem czoło. - Nie mam teraz nastroju na francuskie łamigłówki.

-  Powiedziała:  „Miłości  i  dymu  ukryć  się  nie  da”.  -  Northrup  stał  na  baczność.  -  Gdzie  zaczynamy 

poszukiwania?

Na  twarzy Adama  malowała  się  ponura  satysfakcja. -  Zaczynamy od  lokaja  -  powiedział,  zakasując 

rękawy.

*

Przynajmniej drzwiczki powozu nie są już zamknięte na klucz, pomyślała Bronwyn żałośnie. No ale 

po co miałyby być zamknięte, skoro ręce związano jej tak, że kości niemal kruszyły się o siebie. Fred nie 

obszedł się z nią najdelikatniej, zawiązał jej sznur za plecami, od czego bolały ją ramiona. Nawet teraz 

nie była w stanie patrzeć na uśmieszek na twarzy Judsona. 

- Nadal nie rozumiem, dlaczego zostałam porwana. O czym takim wiedziałam?

Judson  wydawał  się  zdumiony  jej  głupotą,  ale  nie  miała  pojęcia,  ile  w  tym  było  autentycznego 

zdziwienia, a ile kpiny. 

-  Nie  mam  pojęcia,  o  czym  wiedziałaś.  Nie  rozumiesz?  Nie  mogłem  ryzykować.  Henrietta  przecież 

mogła coś wypaplać, a ta zażyłość z Adamem po prostu przypieczętowała twój los. O ile mi wiadomo, 

wysłałaś go na Change Alley, by węszył i zadawał pytania.

background image

- Ależ skąd! - zaprzeczyła. - To był pomysł Roberta Walpole - dodała, nie spuszczając z niego wzroku.

Przez  twarz  Judsona  przemknęła  cała  gama  emocji.  Pogarda,  rozbawienie,  obawa  o  własną  skórę.  -

Walpole jest na to za sprytny.

- Albo ty jesteś za mało sprytny.

Tracąc  nią  zainteresowanie,  Judson  zastanawiał  się  głośno:  -  A  więc  Robert  Walpole?  Cóż  takiego 

Adam odkrył dla Roberta Walpole?

Powinna mu powiedzieć? Zdradzić swe podejrzenia i powiedzieć, że Adam też o tym wie? Czy może 

to  tylko  popchnęłoby  go  do  działania,  zanim  Adam  zdąży  interweniować?  Nie  miała  czasu  na 

rozmyślanie, bo Judson wykrzyknął: - A oto i moje mieszkanie.

Za oknem rozciągał się widok na domy sławnych i bogatych. - Mieszkasz w tej części miasta?

-  Właścicielka  wynajęła  mi  mieszkanie,  kiedy  dowiedziała  się  ile  akcji  Kompanii  posiadam.  Teraz 

trochę marudzi, sądząc, że są bezwartościowe. - Westchnął z satysfakcją i rozsiadł się wygodnie, czekając 

aż Fred otworzy drzwi.

- Lecą na łeb na szyję.

- Pójdą jeszcze w górę. - Zaśmiał się z wysiloną beztroską. - Mam znajomości. Wiem na pewno.

-  Co  za  szczęście  -  wycedziła  i  wtedy  się  na  nią  rzucił.  Na  początku  myślała,  że  chce  ją  uderzyć  i 

zapominając  o  więzach,  zaczęła  się  opierać.  Ale  on  tylko  wepchnął  białą  chusteczkę  do  jej  ust,  co  -

zważywszy  jej  obawy  -  wydawało  się  zupełnie  nieszkodliwe.  Przestała  więc  protestować,  dopiero  po 

chwili  zdając  sobie  sprawę,  że  to  błąd.  Nie  mogła  mówić,  ledwie  mogła  oddychać,  a  Judson  i  Fred 

wnieśli ją do elegancko urządzonego mieszkania, po drodze mijając odźwiernego.

Judson  odprawił  stangreta  i  uśmiechnął  się  do  niej  łaskawie.  Znała  go  tak  dobrze,  a  mimo  to  nie 

rozumiała  do  końca  jego  podłości.  -  Ojca  Adama  Keane  powieszono  na  jedwabnym  sznurze, 

zarezerwowanym dla arystokratów. Wiedziałaś o tym? - Poklepał się po piersi. - Mój ojczulek zawczasu 

opuścił kraj.

- A co, sędziowie nie powiesiliby go na jedwabnym sznurze?

-  Bystra  dziewczynka  -  pochwalił  nieszczerze.  -  Nie,  jedwabny  sznur  nie  wchodził  w  rachubę.  Ale 

byliśmy  bogaci.  Stoły  aż  uginały się  od  jedzenia,  służący  biegali  na  rozkazy.  Rodzice  Adama  nie  byli 

bogaci.  Pamiętam,  jak  on  sam  chodził  w  łachmanach  i  mieszkał  w  chałupie.  Jak  się  z  niego  wtedy 

śmiałem.

Wyobraziła sobie reakcję Adama na oszczerstwa ze strony takiego łajdaka jak Judson. - Cóż więc się 

stało, że znaleźliście się na bruku?

- Rozdmuchane oskarżenie o fałszerstwo.

Zdumiała się. - Czy nie z tego samego powodu ojciec Adama zawisł na szubienicy?

- Pociągnął jeszcze za sobą mojego ojczulka. Nie potrafił utrzymać języka za zębami, przyjąć wyroku

bez kłapania jadaczką.

Postanowiła  udać  mało  rozgarniętą. -  Skoro  twój  ojciec  był  niewinny,  to  dlaczego  sąd  nie  oddalił 

oskarżenia?

- Zainwestował trochę pieniędzy, by pomóc Rawsonowi i to wystarczyło. Skąd miał wiedzieć, że ten 

będzie na tyle głupi, by dać się złapać?

Bronwyn miała na tyle rozumu, by głośno nie oskarżać Judsona seniora o oszustwo. - A skąd ojciec 

background image

zdobył tak ogromny majątek?

- Zajmował stanowisko sędziego handlowego w najgorszej dzielnicy Londynu.

-  Aha.  -  Pojęła  w  mig.  Chciała  jednak,  by  ją  rozwiązał,  przybrała  więc  łagodny  i  przymilny  ton.  -

Rozwiążesz mnie?

Przekrzywił głowę, zastanawiając się nad prośbą.

Skuliła  się,  chcąc  sprawić  wrażenie,  że  jest  mniejsza  niż  w  rzeczywistości.  Uśmiechnęła  się 

wdzięcznie. - Sędzia handlowy to bardzo ważna persona.

-  Ludzie  nie  zdają  sobie  sprawy,  jak  ważna.  Wielu  arystokratów  narzeka  na  nich,  twierdząc,  że 

wykorzystują biednych chłopów. - Otworzył szufladę biurka i zaczął przeszukiwać zawartość, odrzucając 

na bok słoiczki z kremem, puderniczki i przeróżne papiery.

Odnalazł  w  końcu  nóż  o  misternie  rzeźbionej  rękojeści  i  groźnie  błyszczącym  ostrzu.  Nie  mogła 

oderwać  od  niego  wzroku,  przyciągał  jak  magnes.  Nie  dalej  jak  wieczorem  Adam  również  trzymał  w 

ręku nóż, dotykał nim jej skóry, a ona czuła rozkosz. Ufała mu bezgranicznie i nawet przez głowę by jej 

nie  przeszło,  że  mógłby  ją  skrzywdzić.  Teraz,  w  obecności  tego  okrutnego,  wystrojonego  człowieka 

pociły  jej  się  dłonie.  Mój  Boże,  gdzie  jest  Adam?  Pragnęła  go  tak  bardzo,  że  wyobrażała  sobie  jego 

zapach, smak, dotyk.

- Dobrze się czujesz? - zapytał Judson.

Podniosła na niego rozpalony wzrok. - Słucham?

- Wyglądasz, jakbyś była chora. - Pstryknął palcami o ostrze noża. - Chora z miłości.

Jego badawcze spojrzenie przywiodło na myśl kolejną wizję. Z jaką łatwością nóż zatonąłby między 

jej łopatkami, pod czujnym okiem Carrolla Judsona. Och, z jaką ochotą on by się tym zajął. Nie chciała 

mu niczego sugerować. Odwróciła się do niego z widocznym oporem i powiedziała: - Trudno mi sobie 

wyobrazić,  że  ktoś  miałby  narzekać  na  sędziów  handlowych.  Kto  inny  potrafiłby  utrzymać  w  ryzach 

świat przestępczy? I w dodatku tak tanim kosztem.

- Racja, racja. - Chwycił za sznur, który krępował jej dłonie i szarpnął w górę. Poczuła, jak napinają 

się łopatki, jak boli nadwerężony kręgosłup. Wydała z siebie jęk, uświadamiając sobie, że ta chwila nie 

wystarczy, by przygotować się na śmierć.

Po chwili ręce były wolne.

Powoli i z wysiłkiem rozprostowała je i położyła na kolanach. Wracało do nich krążenie, objawiając 

się wrażeniem, jakby pod skórą znajdowało się mnóstwo kłujących igiełek. Ściągnęła rękawiczki i rzuciła 

je  na  fotel  obok.  Nie  wiadomo  dlaczego  czuła  potrzebę  obejrzenia  własnych,  pozbawionych 

jakichkolwiek  ozdób,  dłoni.  To  były  całkiem  ładne  dłonie,  o  długich,  szczupłych  palcach  i  gładkiej, 

złocistej  skórze,  którą  zdobiło  kilka  piegów.  Poruszała  palcami,  pokręciła  nadgarstkami,  a  w  końcu 

rozmasowała zaczerwienioną skórę w miejscu, gdzie znajdował się sznur. Zabawne, tak interesować się 

własnymi rękami - jakby widziała je po raz pierwszy = albo ostatni.

Mimo  to  Judson  wydawał  się  jej  nie  zauważać,  rozprawiając  nadal  o  tym,  jak  świetnym  sędzią 

handlowym był jego niegodziwy ojciec. - Wszystkie grzywny wymierzone za przestępstwa szły do jego 

kieszeni. Tak samo jak pieniądze, które inkasowano, kiedy zbrodniarz szedł do więzienia, no i kaucje. W 

ten  sposób  ojczulek  poznał  Rawsona  i  z  dobroci  serca  pozwolił  jego  rodzinie  zamieszkać  w  chałupie 

położonej  na  skraju  naszych  posiadłości.  Nie  miał  najmniejszego  pojęcia,  z  jaką  perfidią  zostanie 

background image

potraktowany.

- Rozumiem. - Istotnie, rozumiała więcej niż mogła to sobie wcześniej wyobrazić, i dziwiła się jego 

zuchwałości. Sądził, że ona potulnie podda się jego tyranii? Był raczej drobnej postury; czy myślał więc, 

że  nie  będzie  się  bronić?  Odwróciła głowę  w  jego  stronę,  stwierdzając  z  przerażeniem,  że  ostrze  noża 

niemal  przylega  do  jej  policzka.  Cofnęła  głowę,  starając  się  utrzymać  nóż  w  polu  widzenia.  -  A  więc 

kiedy twój ojciec udał się na wygnanie, kazał ci towarzyszyć?

- Zrobiłem to z chęcią. - Wzruszył ramionami. - To o wiele lepsze niż los marynarza.

- Lepszy mord niż praca? - Spojrzała na niego uważnie. Trzymał nóż jak zwykły zabijaka, ostrzem do 

góry,  co  dodatkowo  podkreślało  kontrast  pomiędzy  nim  a  Adamem.  -  To  dość  ciekawe  pojęcie  o 

moralności.

- Morały są dla bogatych, moja droga, a nie dla tych, którzy w wieku lat czternastu zostali skazani na 

łaskę i niełaskę losu.

Zdziwiła się. - Wtedy umarł twój ojciec?

-  Ożenił  się  z  majętną  kobietą,  a  ona  nie  mogła  znieść  mojego  widoku.  -  Małym  palcem  dotknął 

namalowanej brwi. - Rozumiesz, musiałem wtedy dorosnąć. Mieszkałem na ulicach Rzymu. Nauczyłem 

się  włoskiego,  zwłaszcza  określenia  „odmieniec”.  Pracowałem  w  kuchni.  Pracowałem  na  polach. 

Pracowałem  jak  niewolnik.  Przeżyłem,  przeżyłem  dzięki  sprytowi.  I  przez  te  wszystkie  lata,  kiedy 

wspinałem się znowu na szczyt, obiecywałem sobie, że nigdy nie będę już żył z pracy rąk.

- Z pracy rąk? - Rozprostowała palce, patrząc na nie z niedowierzaniem. - Przecież mordujesz ludzi.

Opuścił wzrok na nóż, jakby zapominając, że trzyma go w dłoni. - Prawda, morduję. I jestem w tym 

bardzo, bardzo dobry.

*

- To żaden lokaj - powiedział z pogardą Northrup. - To kamerdyner Carrolla Judsona. Nie poznaje go 

pan? Chodził za Judsonem jak cień, poprawiając jego ubrania i makijaż.

Włoch  wydał  z  siebie  gulgoczący  dźwięk  i  Adam  w  końcu  zwolnił  uścisk  na  gardle  służącego. 

Kosztowało  go  to  wiele  wysiłku,  ponieważ  miał  ochotę  udusić  drania,  a  opanowanie  Northrupa 

wydawało się tylko niemile podkreślać te zbrodnicze zamiary.

Istotnie,  kiedy  Gianni  potoczył  się  w  tył,  Adam  zdał  sobie  sprawę,  że  on  i  sekretarz  doskonale  się 

uzupełniają. Postanawiając wykorzystać tę zgodną  współpracę, patrzył  spokojnie, jak Gianni zahacza o 

kuchenny stół, a w końcu dobija do zamkniętych drzwi spiżami. - Mów, łajdaku! - warknął, lecz Gianni 

stał  w  miejscu.  Rozmasowując  czerwone  pręgi  na  szyi,  grał  na  zwłokę.  Gdy  Adam  ruszył  w  jego 

kierunku, kamerdyner rzucił pośpiesznie: - Jestem Gianni.

- Jesteś martwy - powiedział Adam. - Jeśli cokolwiek stało się Bronwyn, własnoręcznie posiekam cię 

na kawałki.

- Wicehrabio - upomniał Northrup. - Groźby na nic się nie zdadzą. Inaczej się załatwia takie sprawy. 

Najpierw trzeba próbować przekupstwa, a potem dopiero straszyć.

Adam spojrzał spode łba na młodego sekretarza. - Przyznaję się do błędu.

Gianni pociągnął nosem. - Anglicy to tacy barbarzyńcy.

W zderzeniu z tą obelgą opanowanie Adama umarło szybką śmiercią i Northrup musiał chwycić go za 

rękę, gotującą się do ciosu. - Gianni, nie będę w stanie powstrzymać wicehrabiego, jeśli ty nie będziesz 

background image

trzymał języka na wodzy.

Gianni kiwnął głową na znak zgody.

- A teraz przejdźmy do pieniędzy - zaczął Northrup.

- Nikt nie jest w stanie dać mi tyle, bym zdradził mojego pana. - Jak śpiewak operowy Gianni zadarł 

dramatycznie głowę. - Jego fortuna jest przeogromna.

Northrup i Adam zgodnie parsknęli śmiechem.

- Tak jest! - Bijąc się w pierś, Gianni się chwalił. - Mój pan ma bezpośrednie wiadomości na temat 

akcji Kompanii Południowej. Ma gwarancje...

Przybierając opanowany ton, Adam zapytał: - Gwarancje od kogo?

Włoch  aż  skurczył  się  pod  jego  lodowatym  spojrzeniem.  -  Od  kogoś  wysoko  postawionego  w 

Kompanii.

- I co takiego twierdzi ta tajemnicza persona? - chciał wiedzieć Adam.

-  Że  nagrodą  za  usługi  pana  Judsona  -  Gianni  łapał  powietrze  jak  ryba  -  będzie  informacja,  kiedy 

sprzedawać akcje.

- Czas na sprzedaż już minął. - Northrup wydawał się zaszokowany taką ignorancją.

Gianni przewrócił oczami. - Nie, nie, on ma gwarancje.

- Czy Judson naprawdę wierzy, że akcje jeszcze pójdą w górę? - zapytał sekretarz. Gianni zgodził się, 

na co Northrup tylko skinął smętnie głową.

Adam zaśmiał się. - Biedny kretyn.

Żałość  na  twarzy  Northrupa  przemówiła  do  lokaja  o  wiele  bardziej  niż  sarkazm  Adama.  Na  jego 

przystojnej twarzy malował się smutek. - No cóż. Kolejny raz jesteśmy zrujnowani.

- On jest zrujnowany - poprawił Adam. - Ty masz jeszcze wybór.

- Nie zdradzę mojego pana. - Brązowe oczy Włocha aż iskrzyły z oburzenia. - To pan jest kretynem, 

sądząc, że to zrobię. Od lat jestem mu oddany. Poza nim nie mam nikogo na świecie.

-  Nie  musisz  wcale  go  zdradzać  -  uspokoił  go  Northrup.  -  Nas  interesuje  tylko  panna  Edana. 

Wystarczy, że nam powiesz, gdzie ją zabrał.

- I w ten sposób zepsuję jedyną przyjemność, jaką ma z życia? - Gianni westchnął z irytacją. - Nie ma 

mowy.

Cierpliwość Adama skończyła się w jednej chwili. Skoczył na Włocha, a Northrup nie kiwnął nawet 

palcem,  by  go  powstrzymać.  Kiedy  jednak  obok  rozległ  się  kobiecy  krzyk,  odwrócił  się  gwałtownie  z 

miną anioła zemsty.

U  boku  Daphne  stał  olbrzymi  mężczyzna,  najpotężniejszy,  jakiego  Adam  kiedykolwiek  widział. 

Daphne spuściła wzrok, popchnęła olbrzyma do przodu, bełkocząc: - Przepraszam. Zrobię wszystko, by 

to cofnąć. Tylko proszę nie mówić Rachelle.

- Co ty wygadujesz? - huknął Adam.

Podbródek jej się trząsł, a w oczach pełno było łez. - Nic, nic. Przyprowadziłam kogoś, kto może panu 

pomóc. Proszę z nim porozmawiać.

Uniosła  spódnicę  i  uciekła,  zostawiając  zakłopotanego  Adama.  Spojrzał  na  olbrzyma,  oczekując 

wyjaśnień. Ten wzruszył tylko ramionami, poruszając się jak góra podczas trzęsienia ziemi i odezwał się 

grzmiącym głosem: - Ja też nie wiem, o co chodzi tej dziewczynie.

background image

Milczał, aż w końcu Adam zapytał z irytacją: - Czego chcesz?

- Pewna młoda dama z wyższych sfer kazała mi odnaleźć Adama Keane, wicehrabiego Rawsonu.

- A ty to kto? - chciał wiedzieć Northrup.

Olbrzym postanowił opowiedzieć wszystko po swojemu. - Czy jeden z jaśnie panów to wicehrabia?

- Tak, to ja - odpowiedział Adam. - O jaką młodą damę chodzi?

Olbrzym miętosił w rękach kapelusz, przestępując z nogi na nogę.

Adam poczekał, a po chwili podpowiedział: - Miała jasne włosy?

Odpowiedzią  było  kiwnięcie  głową.  Adam  rzucił  sekretarzowi  triumfujące  spojrzenie,  dostrzegając 

kątem oka, że Gianni wyślizguje się z pomieszczenia. - Łap go! - wrzasnął.

Northrup rzucił się w pogoń. Olbrzym rzucił się w pogoń. Zderzyli się i padli bezwładnie na ziemię. 

Olbrzym  znalazł  się  na  górze,  a  z  ust  Northrupa  wydobył  się  bolesny  jęk.  Adam  zignorował  go  i  sam 

pobiegł za podstępnym Włochem. Gianni był jednak młodszy, szybszy i, co więcej, nigdy nie tknęła go 

armatnia kula. Znikł, zanim Adam zdążył wbiec na schody.

Utykając, Adam zszedł z powrotem do kuchni i chwycił olbrzyma za koszulę. - Co wiesz na temat tej 

młodej damy?

Robotnik nie wydawał się zaniepokojony groźbą. - Nie podobał mi się ten człowiek, co z nią był.

Adam skinął tylko głową, choć jego cierpliwość była na skraju wyczerpania.

- Śledziłem ich, by się upewnić, że nic jej się nie stało. - Mężczyzna przeczesał dłonią tłuste włosy. -

Nazywam się Oakes.

*

- Nikogo tu nie ma, milordzie.

Adam rozmasował ramię, którego użył przed chwilą do sforsowania drzwi. - Faktycznie, Northrup. -

Podniósł wymiętą rękawiczkę z poręczy krzesła. - Ale była tutaj, tak jak mówił Oakes.

Drzwi mieszkania Judsona stały otworem, wyważone przez dwóch mężczyzn, rozglądających się teraz 

pośrodku pokoju. Adam dziwił się, że czuje tak ogromną udrękę. Spodziewał się odnaleźć Bronwyn w 

tym mieszkaniu. Przyjechał  tu, by ją uratować, by zemścić się na Judsonie, jeśli zrobił jej krzywdę, by 

zakończyć ten koszmar. Cały czas podążał w jednym kierunku, nie zwracając uwagi na boczne uliczki, a 

przecież tamtędy też mógł wieść ślad. Teraz nie wiedział, co robić.

-  Sądzi  pan,  że  to  był  rozsądny  pomysł,  by  wysłać  Oakesa  na  poszukiwanie  Judsona?  -  martwił  się 

Northrup.

- To duże miasto. - Adam bębnił palcami o blat biurka, zasypanego papierami. - Wątpię, czy Oakes go 

odnajdzie.

- Ale jeśli tak się stanie i Oakes zrealizuje swoją groźbę, może się to dla niego samego źle skończyć.

- Jeśli tak się stanie, osobiście zagwarantuję mu bezpieczeństwo. Sądzisz, że może gdzieś tu być jakaś 

wskazówka na temat celu podróży Judsona? - Adam grzebał w stercie papierów.

W głosie Northrupa słychać było sarkazm. - Tak, milordzie. Pewnie zostawił nam mapę.

Adam podniósł jedną z kartek i uważnie się jej przyglądał. - Może i zostawił.

- Co takiego?

Northrup  nie  jest  już  tak  łatwowierny  jak  kiedyś,  zauważył  Adam.  -  Nie,  to  nie  mapa.  Plan 

londyńskiego domu Roberta Walpole’a.

background image

- Mój Boże. - Northrup znieruchomiał. - Nie sądziłem, że naprawdę odważy się zabić Walpole’a.

- W innym razie po co trzymałby u siebie ten plan?  - Northrup nie znalazł  odpowiedzi, więc Adam 

dodał: - Jak myślisz, jak dawno Judson i Bronwyn stąd wyszli?

-  Nie  wiem,  proszę  pana.  -  Sekretarz  nachylił  się  nad  poręczą  krzesła,  na  którym  znajdowały  się 

rękawiczki Bronwyn. - Raczej niedawno.

- Skąd wiesz?

Northrup potrząsnął głową i Adamowi wróciły zmysły.

-  Co  tam  jest?  -  Adam  skierował  wzrok  w  to  samo  miejsce  co  sekretarz.  Na  tle  zielonego  brokatu 

widać  było  brązową  plamę,  która  jeszcze  lśniła  wilgocią.  Adam  dotknął  jej  i  na  jego  palcu  została 

czerwona  maź.  Krew.  Włosy  na  karku  mu  się  zjeżyły.  Ogarnął  go  przedziwny  spokój.  -  Dokąd  mogli 

pojechać? - Nie rozpoznawał własnego głosu, który przypominał gardłowy ryk bestii.

- Odźwierny będzie wiedział, panie. Z pewnością nie jest tak lojalny jak ten szatan Gianni. - Sekretarz 

stał nie dalej niż o metr, lecz Adam miał wrażenie, że słyszy głos z ogromnej odległości, niesiony przez 

ciemny tunel. - Daj Boże, żeby tak było. - Ruszył do drzwi, wciąż zdjęty spokojem, który mroził wszelkie 

uczucia.

Nie obchodziło go, czy odźwierny zareagował na jego groźną minę, czy też na monetę zaoferowaną 

przez Northrupa. Najważniejsze, że bez trudu podzielił się swoją wiedzą. - Zamówiłem powóz jakieś pół 

godziny temu - powiedział, krzywiąc się szyderczo.

- Ktoś mu towarzyszył? - zapytał Northrup.

- Kobieta.

- Jak wyglądała?

Odźwierny potarł czoło i powiedział płaczliwie: - Pamięć mnie czasami zawodzi.

Northrup wcisnął mu kolejną monetę.

Mężczyzna nawet na nią nie spojrzał, wsunął ją tylko do kieszeni. - Miała na twarzy woalkę.

- Mój Boże! - wykrzyknął Adam. Widział Bronwyn pod warstwą kosmetyków, w peruce i ściskającym 

gorsecie, lecz nigdy wcześniej  nie zasłaniała twarzy woalką.  Czy Judson  tak ją pokaleczył, że  zabronił 

pokazywać twarz? - Szła o własnych siłach? Dobrze się czuła?

Odźwierny przyjrzał się uważniej ubraniu Adama i jego szacunek wydawał się autentyczny. - Tak mi 

się  wydaje,  milordzie.  Pan  Judson  musiał  ją  przemocą  wrzucić  do  powozu,  a  kiedy  zatrzaskiwał 

drzwiczki, ona energicznie się o nie dobijała.

- A ty stałeś i się temu przyglądałeś? - warknął Adam.

- Nie do mnie należy wtrącać się w sprawy szlachty - odpowiedział odźwierny beznamiętnie.

Zanim Adam zdążył wybuchnąć, Northrup zapytał: - A dokąd się udali?

- Nie mam pojęcia. - Northrup zaświecił kolejną złotą monetą, lecz odźwierny odmówił. - Niektórych 

informacji nie da się kupić.

Sekretarz wciąż trzymał  pieniądz  między palcami,  na wyciągnięcie chciwych dłoni.  -  To znaczy, że 

wiesz, gdzie jest Judson?

- Gdybym zdradzał miejsca pobytu mieszkańców, ucierpiałaby moja reputacja.

Adam wsadził laskę pod pachę i rozprostował ręce. - Jeśli tego nie zrobisz, ucierpi twoje zdrowie.

Odźwierny  spojrzał  na  błyszczącą  monetę,  znajdującą  się  w  zasięgu  ręki.  Spojrzał  też  na  pięści 

background image

Adama, gotujące się do ciosu. I powiedział im wszystko, co chcieli wiedzieć.

*

Przez witrażowe okna powozu widać było pustą drogę. W koleinach pełno było deszczu, co utrudniło 

Judsonowi  powrót  do  Londynu.  Zatrzymał  powóz  i  zszedł  z  kozła.  Siedzącą  w  środku  Bronwyn 

wstrząsnął dreszcz.

Tym razem nie zawołał stangreta. Sam powiedział, że nie ufa Fredowi tak jak Gianniemu. Nie związał 

jej rąk, udowadniając wystarczająco swą siłę, kiedy wrzucał ją do powozu. Radził sobie tak sprawnie, że 

opadły jej ręce z rozpaczy. Zabije ją, wyrzuci ciało do rowu, gdzie odnajdzie je jakiś pastuch, a ona nic 

nie będzie na to mogła poradzić. Och, będzie się przecież bronić. Była zbyt dumna, zbyt dużo miała w 

sobie irlandzkiej krwi, by poddać się bez walki. Jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że teraz może ją 

uratować tylko cud.

Drzwi zatrzęsły się, kiedy nacisnął na klamkę. Przygotowała się do skoku i kiedy otworzył, rzuciła się 

na niego całym swoim  ciężarem. Był na  to  przygotowany. Wepchnął ją  z  powrotem do środka.  Chciał

chwycić za omdlewające ręce, ale nie udało mu się. Ona wycelowała w jego oczy. Nie trafiła, zostawiła 

tylko krwawe ślady paznokci na policzku. Odwzajemnił się brutalnym uderzeniem w podbródek, aż jej 

głowa uderzyła o ścianę powozu. Osunęła się bezwładnie. W uszach jej szumiało. Ból wydawał się nie do 

zniesienia.

Zdumiony,  podniósł  rękę  i  dotknął  policzka.  Gapiąc  się  na  dłoń,  na  której  widać  było  ślady  krwi, 

wysyczał: - Zdzira. Bezwartościowa jędza.

Wyprostował się i chwycił za guzik bryczesów. - Dostaniesz więcej niż na to zasługujesz.

- Nie. - Nawet to jedno słowo sprawiało jej ból, ale czuła potrzebę mówienia. - To ty nie zasługujesz, 

by nazywać się mężczyzną.

- Co? - Jednym szarpnięciem zerwał z siebie spodnie. - Patrz!

- Nie! - Zamknęła oczy, zaczęła tupać nogami i wymachiwać w powietrzu rękami. - Nie! Nie! Jesteś 

zerem!  Możesz  mnie  pobić,  ale  nie  jesteś  w  stanie  mnie  zgwałcić.  -  Tłukła  obcasami  o  siedzenie, 

uspokajając się dopiero po chwili, kiedy uświadomiła sobie jego milczenie.

Przez chwilę słychać było jedynie szum deszczu uderzającego o szyby. 

- Dlaczego to powiedziałaś? - wyszeptał wreszcie Judson.

Ukryła twarz w dłoniach. 

- Ty biedaku. Ty żałosna namiastko mężczyzny.

Litość w jej głosie zdała się go przekonać, bo podciągnął spodnie i zapiął guziki.

Kiedy była pewna, że się już zasłonił, usiadła wygodnie i wygładziła suknię. Potarła bolącą szczękę, 

sprawdziła zęby, cały czas mając nadzieję, że Judson się odezwie.

Tymczasem on utkwił wzrok w podłodze i najwyraźniej nad czymś się zastanawiał. 

- Powiedziałaś, że nie jestem w stanie cię zgwałcić. Skąd wiedziałaś?

Zaczerwieniła się, wstydząc się również za niego. Wzruszyła bezradnie ramionami. 

- Po prostu wiedziałam.

- Kobieca intuicja? - zasugerował.

- Można tak powiedzieć.

- W takim razie wszyscy wiedzą.

background image

- Cóż, ja...

- Nie ma dla mnie miejsca w Anglii. Nawet jeśli wszystkie moje plany się powiodą, nie ma dla mnie 

miejsca na tej wyspie. - Podniósł na nią oczy i patrzył z taką nienawiścią, że nawet zapomniała o bólu. 

Porzuciła wszelką nadzieję. - Wiesz dlaczego zabiłem Henriettę?

- Dlatego że podsłuchała twoje...

- Dlatego że powiedziała to samo co ty. Zrobiła to mniej uprzejmie. Francuzki bywają tak prostackie... 

ale miała na myśli dokładnie to samo co ty.

background image

ROZDZIAŁ 18

- Nie podoba mi się to - szepnął Northrup. Stojąc w rzęsistym deszczu przed domem Roberta Walpole, 

sekretarz trzymał wodze obu koni i rozglądał się niepewnie na boki.

- Dlaczego? - Adam załomotał laską w drzwi. - Całkiem tu spokojnie.

- To oznacza, że Judsona tu nie ma.

Adam  gapił  się  na  drewniane  drzwi,  udając zainteresowanie  wzorem  słojów,  a  naprawdę  targał  nim 

bezsilny gniew. - Wiem o tym. Ale nie wiemy, w jakim innym miejscu go szukać. Zresztą istnieje szansa, 

chociażby  niewielka,  że  tu  jeszcze  przyjedzie.  Zabierz,  proszę,  konie  do  stajni,  żeby  ich  widok  go  nie 

odstraszył.

- Oczywiście, proszę pana - odpowiedział posłusznie Northrup.

Lokaj,  który  im  otworzył,  wydawał  się  zachwycony  widokiem  Adama.  I  kiedy  ten  ściągał  z  siebie 

mokry płaszcz, odezwał się: - Co za dzień, wicehrabio. Dawno nie mieliśmy tak dziwacznych gości.

- A więc madame Rachelle już tu była?

Lokaj wyprostował się, pociągając nosem. - Ją właśnie zaliczyłbym do tych dziwacznych gości.

Miało to być zabawne, ale twarz Adama, niczym kamienna maska, nawet nie drgnęła. - Nadal tu jest?

- Tak. - Lokaj otworzył drzwi do salonu. - Wszyscy tu są.

Adam przekroczył próg i znalazł się w środku huczącego od głosów salonu.

Pan  Jacombe  siedział  przy  ogromnym  biurku  z  papierami  w  dłoni,  głośno  omawiając  sprawy 

dotyczące inwestycji Walpole’a. Na kanapie głośno chrapała młoda, atrakcyjna kobieta, odziana jedynie 

w gorset, a przy stole do rysunków uwijał się krawiec, który zawzięcie coś bazgrał. Jedynie Rachelle stała 

cicho w oknie, wyglądając na zalaną od deszczu ulicę.

- Gdzie jest Robert? - zapytał Adam. - Gdzie jest Robert?

Słysząc  te  słowa,  Rachelle  obróciła  się  na  pięcie.  -  Wicehrabio,  jak  dobrze,  że  pan  już  tu  jest.  -

Podeszła do niego szybko. - Ten niemądry człowiek, którego pan nazywa swoim przyjacielem, zamknął 

się w swojej pracowni.

Adam zwrócił się do lokaja. - Natychmiast zaprowadź mnie do swojego pana.

-  Obawiam  się,  że  to  niemożliwe.  Pan  Robert  dał  mi  dokładne  wytyczne,  że  nie  chce,  by  mu 

przeszkadzano. Ale jeśli pan zechce tu chwilkę poczekać...

Ostatnie  słowa  powiedział  do  pleców  Adama,  bo  ten  już  ruszył  w  kierunku  gabinetu.  Rachelle 

uśmiechnęła się. - Wicehrabia nie należy do osób, dla których najważniejsze są dobre maniery.

Lokaj pociągnął nosem. - Jak widać nie.

W  pierwszym  odruchu  Adam  chciał  otworzyć  drzwi  siłą,  lecz  szybko  się  opanował.  Nawet  w  tej 

chwili Judson może trzymać Roberta na muszce. Przyłożył głowę do litego drzewa i zaczął nasłuchiwać. 

Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk, ukląkł więc i zajrzał przez dziurkę od klucza, ale w pokoju było 

ciemno. Ciemno?

Zbyt późno zdał sobie sprawę, że widzi materiał surduta Walpole’a i nie zdążył wystarczająco szybko 

stanąć na nogi. I kiedy Walpole otworzył drzwi, Adam wtoczył się do środka.

Walpole gapił się na leżącego u stóp przyjaciela.

- Jak miło, że wpadłeś.

Wściekły, Adam podniósł się i otrzepał ubranie. - Do diabła! Co ty wyrabiasz?

background image

- Pracuję. W samotności, jak sądziłem. - Walpole krzyknął jeszcze na lokaja. - Zaostrzyłeś pióra?

- Tak, panie. Leżą w prawej szufladzie pańskiego biurka.

Walpole kiwnął głową i zwrócił się do Adama. - Chciałeś wejść?

- Do diabła, Robercie! - Adam wszedł do środka. - Czy nawet cię nie można zamordować w normalny 

sposób?

-  Mnie  również  miło  cię  widzieć.  -  Walpole  zatrzasnął  drzwi.  -  Co  ma  oznaczać  ta  idiotyczna. 

wiadomość przekazana mi przez Francuzkę?

Adam dał się ponieść ogromnej fali rozdrażnienia. - To znaczy, ty idioto, że Carroll Judson zamierza 

cię zamordować.

- Ta kreatura? - Walpole pomaszerował z powrotem do biurka i zaczął grzebać w szufladzie. - Aha. Tu 

są. - Położył pióro na kartce papieru i dodał: - Powinienem się tym przejąć?

- Kreatura czy nie, kula z pistoletu może być jednakowo śmiertelna. Nawet gdyby strzelał sam książę -

Adam potarł ręką czoło. - Mój Boże, Robercie, co za bzdury przez ciebie plotę.

- Przeze mnie? - Walpole zapytał dobrotliwie. Nie mam żadnej władzy nad tym, co mówisz.

Adam zakrył twarz dłońmi i z głuchym łoskotem osunął się na ścianę.

Walpole  zachichotał.  -  No,  no!  Mówiłem  ci,  że  musisz  nauczyć  się  panować  nad  tym  swoim 

ponuractwem. To znaczy, że wierzysz w te bzdury o morderstwie?

- Przecież napisałem do ciebie list!

- To ty go napisałeś?

Adam aż zatrząsł się z oburzenia. Ten zadufany w sobie Anglik! - Przecież był tam mój podpis.

- Ale nie było pieczęci.

Adam nie wierzył własnym uszom. - Nie było pieczęci? Robercie, pisałem ten list u madame Rachelle, 

w ogromnym pośpiechu. - Rozejrzał się po przestronnym pomieszczeniu. - Gdzie prowadzą te drzwi?

- Te, przy których stoisz, prowadzą do holu - poinformował go Walpole.

-  Dziękuję,  Robercie,  jeszcze  pamiętam,  skąd  przyszedłem.  Chcę  wiedzieć,  którędy  może  wejść 

Judson.

Walpole  wskazywał  kolejno  na  drzwi.  -  Te  prowadzą  do  biblioteki.  Te  do  części  kuchennej.  Te 

prowadzą do moich pokoi, gdzie zabawiała mnie pewna urocza dama, zanim przyszła Rachelle, podobno 

w sprawie życia i śmierci, i nam przerwała.

Walpole spojrzał na Adama spode łba, ten jednak zignorował go, sprawdzając, czy wszystkie drzwi są 

zamknięte. - A więc Judson pewnie przyjdzie od strony kuchni.

-  Albo  przez  okno.  -  Walpole  zgarbił  się  i  drepcząc  drobnymi  kroczkami  za  Adamem,  udawał 

rzezimieszka, który szykuje się właśnie do zabójstwa. - A może zostawi pod drzwiami truciznę z prośbą, 

bym był tak miły i ją wypił.

-  Mężczyźnie  takiemu  jak  ty  nie  do  twarzy  z  sarkazmem.  -  Adam  wyjrzał  przez  okno  na  ogród.  -

Spróbuj podejść do tego poważnie.

Walpole wyprostował się. 

- Przecież to nonsens. Dlaczego ktokolwiek chciałby mnie zamordować?

- Przez twój urok osobisty - warknął Adam, odwracając się do niego.

- Daj spokój! Przecież jestem nikim.

background image

- Ale przy odrobinie szczęścia możesz  zostać kimś. Już  raz pokazałeś wszystkim, że jesteś w stanie 

pokierować rządem. I bez wątpienia możesz to powtórzyć.

- Kogo interesowałby wczorajszy bohater? - Walpole poklepał przyjaciela po plecach. - Co za nuda.

-  Jeśli  ten  bohater  chwali  się  publicznie,  że  zamierza  pokierować  losem  Anglii,  ktoś  może  się  tym 

zainteresować. - Adam nie krył sarkazmu.

Walpole zawstydził się. - Nie chwaliłem się publicznie.

Adam nie miał zamiaru pobłażać przyjacielowi. - Oczywiście, że się chwaliłeś. Przyznałeś się do tego 

przynajmniej raz, a kto wie, może nawet kilkakrotnie.

Walpole miał na tyle poczucia przyzwoitości, że wydawał się zakłopotany. - Mój Boże, nie wierzę! -

Adam  już  chciał  zaprotestować,  ale  Robert  uciszył  go  podniesieniem  ręki.  -  Ale  jeśli  to  prawda,  to 

musiałeś przesłać mi ostrzeżenia przez tę żabojadkę? Solidnemu Anglikowi bym uwierzył.

Adam postukał laską o podłogę. - Robercie, uwierzyłbyś nawet w powtórne zmartwychwstanie, gdyby 

były z tego jakieś pieniądze. A teraz uważaj. Musimy się przygotować, by złapać Judsona.

- Złapać Judsona? - Walpole ruszył w kierunku drzwi. - Każę moim służącym zastrzelić go na miejscu.

-  Nie!  -  Adam  rzucił  się  za  nim.  -  Proszę,  Robercie,  Judson  wciąż  ma  w  swoich  rękach  Bronwyn. 

Muszę się dowiedzieć, gdzie ona jest.

Walpole aż się nastroszył. - Właśnie dlatego nie uwierzyłem tej francuskiej intrygantce! Mówiła,  że 

twoja narzeczona mieszkała w jej salonie. To prawda?

Adam  nie  zwrócił  uwagi  na  sceptycyzm  w  głosie  przyjaciela.  -  Ach,  tak.  Bronwyn  mieszkała  u 

madame  Rachelle.  Jeszcze  jedno,  Robercie.  Zawdzięczasz  Bronwyn  bardzo  wiele,  bo  to  właśnie  ona 

odkryła zamiary Judsona.

Walpole  opadł  na  krzesło  i  chciał  coś  powiedzieć,  jednak  zastanowił  się  i  w  milczeniu  siedział  za 

biurkiem. W końcu zaczął od nowa: 

-  To  co  robiłeś  przez  te  ostatnie  kilka  godzin?  Sądziłem,  że  do  tego  czasu  powinieneś  odnaleźć 

dziewczynę.

- Przez cały czas Judson wyprzedzał nas o krok. Ale teraz... - Adam potrząsnął głową.

- Teraz co? - zapytał Walpole.

- Jego odźwierny zdradził, że Judson się tu wybiera. Dlaczego go jeszcze nie ma? Może zatrzymał się 

gdzieś z Bronwyn i... - Nie był w stanie dokończyć. Niemal przyznał się do swych obaw, co sprawiło, że 

wydały się jeszcze realniejsze. - Muszę wiedzieć, co się stało. Cokolwiek zrobisz, nie strzelaj do niego.

- No dobrze. - Walpole otworzył szufladę i wyjął z niej pistolet. - Przynajmniej tak, by go nie zabić. 

Chcesz pistolet?

- To broń nie dla mnie, wiesz o tym. - Adam wydostał marynarski nóż ze skórzanego etui.

- A jeśli tu nie przyjedzie? - zapytał Walpole przenikliwie.  - Co wtedy zrobisz? - Adam spojrzał na 

przyjaciela  posępnym  wzrokiem,  co  na  Robercie  musiało  zrobić  ogromne  wrażenie,  bo  zaprotestował 

tylko: - Do diabła, Adamie, przecież nie możesz być przywiązany do tej dziewczyny. Nie ty!

Za  drzwiami  wiodącymi  do  kuchni  rozległ  się  trzask,  co  uratowało  Adama  przed  koniecznością 

odpowiedzi.  W  napięciu  położył  dłoń  na  rękojeści  noża.  Pozornie  beztroski  Walpole,  wyciągnięty 

wygodnie na fotelu,  również  chwycił za  broń. Czekali w przerażającej ciszy,  aż  przekręci się  gałka od 

drzwi. Adam miał wrażenie, że mosiężne zdobienia wokół zamka wypalają się piętnem w jego pamięci.

background image

W jego głowie toczyła się walka pomiędzy przemożną chęcią zamordowania Judsona a potrzebą do-

wiedzenia się prawdy - dowiedzenia się, gdzie jest Bronwyn, jak się czuje, czy będzie ją jeszcze trzymał 

w objęciach.

W  końcu  drzwi  otworzyły  się  z  piskiem  zawiasów.  Judson,  mokry  od  deszczu,  z  kawałkami  pudru 

przylepionymi do surduta, spojrzał najpierw na Walpole’a, potem na Adama i uśmiechnął się krzywo. -

Ach,  wicehrabia  Rawsonu  tutaj,  co  za  niespodzianka.  -  Tytuł  Adama  wypowiedział  ze  szczególnym 

naciskiem. - Może przeszkadzam?

Korytarz za jego plecami pełen był kuchennych zapachów, przez małe okno do środka wpadało blade 

światło. Ale nikogo za nim nie było.

Adam poczuł rozczarowanie. Judson był sam. Oczekiwanie, że Bronwyn będzie mu towarzyszyć było 

czystym szaleństwem, lecz Adam chciał w to wierzyć.

Mijały sekundy, aż w końcu Judson odezwał się kpiąco: - Elokwencja jak dotąd nigdy nie opuszczała 

szanownego pana Roberta Walpole.

- Teraz też nie. - Walpole, który dopiero teraz zdał sobie sprawę z realności zagrożenia, zdumiał się 

głośno: - Sądziłem, że to Adam zwariował. Nie wierzyłem, że się tu pojawisz.

Wzrok Judsona ześlizgnął się na Adama. - Zaledwie przyjacielska wizyta.

- Przyjaciele wchodzą do domu frontowymi drzwiami - powiedział Adam. - Co więcej, nie trzymają u 

siebie planów czyjegoś domu i nie studiują go tak pilnie, że aż atrament się rozmazuje.

- Śledziłeś mnie. - Dłonie Judsona zacisnęły się w pięści. - Jesteś taki sam, jak twój ojciec.

Adam zrobił krok w przód. - Mój ojciec? Mój ojciec nigdy nie zniżył się do morderstwa.

- Morderstwa? - Judson powtórzył z udawanym zdziwieniem.  - Nie mam pojęcia, o czym teraz mó-

wisz.

W podniesionym głosie Adama czaiła się groźba. - Ostrzegałem cię, że wdepczę cię w ziemię, jeśli... -

Przerwał, słysząc głos Walpole’a i uświadomił sobie jednocześnie, że trzyma nóż jak do ciosu. Odetchnął 

kilka razy głęboko, starając się rozluźnić uchwyt. Jeśli będzie nadal tak spięty, nie uda mu się przyszpilić 

Judsona do ściany, a przecież jest to winien sobie, Bronwyn i Robertowi.

- Naprawdę przyszedłeś - powtórzył Walpole. - Co chcesz osiągnąć tak wariackim czynem?

- Wariackim czynem? - Judson podniósł z wyrzutem namalowane brwi.

-  Sądzisz,  że  nikt  się  nie  dowie,  że  mnie  zabiłeś?  -  Walpole  uderzył  pięścią  w  stół,  a  Judson  aż 

podskoczył.

- Denerwujesz się, Judson? - zapytał Adam kpiąco. - Lepiej pracuje ci się w samotności, po ciemku, 

kiedy nikt nie patrzy ci na ręce? Jak zabijesz nas obu?

Walpole spojrzał surowo na Adama. - Milcz, do diabła! Przyszedł tu, żeby mnie zabić, więc przestań 

się wtrącać. - Zwrócił się ponownie do Judsona - Proszę cię bardzo, zabij mnie. Muszę cię tylko ostrzec, 

że jestem przygotowany na twój podstępny atak.

- Widzę, że wszyscy obecni znają moje plany. - Ręka Judsona wśliznęła się do kieszeni, ale uśmiech 

wciąż był przylepiony do twarzy. - Zapytam z ciekawości, dlaczego miałbym cię zamordować?

- Dobre pytanie, skoro twoi prawdziwi wrogowie doprowadzili  cię już do bankructwa  - odezwał się 

Adam.

- Jacy wrogowie? - Judson zrobił niewinną minę.

background image

- Dyrektorzy Kompanii Południowej. Akcje Kompanii lecą na łeb na szyję, twoje akcje również.

Na wspomnienie o finansach Judson zrezygnował z dalszej obłudy. - To fałszywy alarm, tak samo jak 

w czerwcu, kiedy król wyjechał z kraju.

Adam potrząsnął głową. - Dyrektorzy cię okłamali. Bańka w końcu pękła.

- Nie.

Walpole  wtrącił  się  ze  zniecierpliwieniem.  -  Człowieku,  spójrz  na  fakty!  W  ciągu  pięciu  dni  akcje 

spadły o ponad dwieście punktów!

- To tylko manipulacja rynkiem, żeby się wydawało, że akcje są bezwartościowe.

- A po co ktokolwiek miałby manipulować rynkiem?

Judson uśmiechnął się zarozumiale. - A co, jesteś zrujnowany, prawda?

Walpole zdziwił się. - Ależ nie... nie. Skąd takie wnioski?

Uśmiech znikł z twarzy Judsona. - Kupiłeś akcje.

Mimo wszystkich wzniosłych ideałów, zainwestowałeś w to bagno.

- To prawda, ale już wszystko sprzedałem. - Walpole spojrzał prowokująco na Judsona. - Sprzedałem 

je  za  radą  mojego  dobrego  przyjaciela,  Adama  Keane.  Omal  nie  kupiłem  ponownie,  nie  dowierzając 

całkowicie jego słowom, ale szczęście i brak kontaktu z panem Jacombe mnie przed tym uratowały.

Judson oddychał ciężko. - To nieprawda. Powiedzieliby mi o tym.

-  Dlaczego?  -  Adam  znał  z  góry  odpowiedź.  -  Dlaczego  stan  finansów  Roberta  Walpole  ma  tu 

jakiekolwiek znaczenie?

Judson wrzasnął, tracąc nad sobą kontrolę: - Bo przez niego są same kłopoty! Wściubia nos w sprawy 

skarbu, mówi królowi, co robić, szarogęsi się twierdząc, że wie jak należy zarządzać finansami państwa. 

Sir John Blunt wie najlepiej, co robić. Sir John Blunt powinien pokierować tym krajem!

-  A  więc  chciałeś  zabić  Roberta  dla  starej  dobrej  Anglii?  -  Adam  zaśmiał  się  gorzko.  -  Nie  wierzę, 

opowiedz mi inną bajkę.

Judson pokazał Adamowi język, zupełnie jak kiedyś, kiedy był chłopcem. 

- Sądzisz, że jesteś taki mądry. Sir John Blunt dobrze mi płaci i będzie mi dobrze płacił, kiedy obejmie 

stanowisko, które mu się słusznie należy. Stanowisko ministra finansów i pierwszego kanclerza skarbu. -

Judson  gładko  wymówił  oba  tytuły.  -  Sir  John  zapewnił  mnie,  że  będzie  korzystał  z  mojej  pomocy  w 

przekonywaniu opornych.

- Blunt nie jest głupi. Kiedy spełnisz swoje zadanie, każe cię zlikwidować. Nie może sobie pozwolić, 

by u stóp pałętał mu się taki wściekły pies jak ty. - Zanim Judson zdążył zaprotestować, Adam dodał: -

Blunt sprzedał już swoje udziały, całkowicie ogałacając kasę Kompanii.

- To nieprawda - powiedział Judson, ale zabrzmiało to jak wołanie o litość.

- Co by to zmieniło, gdybym miał wszystko stracić? - zapytał Walpole. - Dlaczego miałoby to pomóc 

twoim planom?

- Sądziłem... Sądziliśmy - Judson  poprawił się wyzywająco - że jeśli zbankrutujesz, to twoja śmierć 

zostanie uznana za samobójstwo.

Walpole zaśmiał się rubasznie, rozbawiony niedorzecznością tego pomysłu.

Judson  wyciągnął  pistolet  z  przepaścistej  kieszeni  surduta  i  wymierzył  w  trzęsącego się  ze  śmiechu 

Walpole’a.

background image

Adam  chwycił  ostrze  czubkami  palców,  rozhuśtał  nóż,  wycelował,  lecz  w  tej  samej  chwili  Judson 

krzyknął: - Umieraj powoli, tak jak Bronwyn!

Nóż wbił się w ścianę obok Judsona i Adam rzucił się, by go odzyskać.

Judson  wyprostował  rękę, zagradzając mu drogę  i Adam zatrzymał się gwałtownie. - Jeśli  Bronwyn 

żyje  -  powiedział  zdesperowanym  tonem  -  pomogę  ci  wyjechać  z  kraju  i  dam  ci  wystarczająco  dużo 

pieniędzy, byś mógł zacząć od nowa.

- Nagrodzisz go za usiłowanie zabójstwa? - Walpole nie krył oburzenia.

Ignorując  Roberta,  Adam  nie  spuszczał  wzroku  z  Judsona,  wahającego  się  między  dwoma  żywymi 

celami. - Wiesz, że możesz mi ufać. To jedyny sposób, by wyjść cało z tej sytuacji.

- A jeśli ona już nie żyje? - zapytał Judson.

Adam zaśmiał się chrapliwie. - Wtedy lepiej będzie, jeśli zabijesz mnie teraz.

Walpole wtrącił się. - Nie ma gorszej zbrodni od zamordowania arystokraty.

Ziejąca  czernią  lufa  ponownie  znalazła  się  na  wprost  jego  twarzy.  Judson  zrobił  kilka  kroków  do 

przodu i światło padające na jego twarz oświetliło coś, co zadało Adamowi cios w samo serce. - Masz 

ślady zadrapań na policzku.

Judson uniósł w górę ramię, zasłaniając część twarze.

-  Ślady  kobiecych  paznokci.  -  Wbrew  wszelkiej  logice  Adam  gotował  się  do  skoku.  Nie  mógł  już 

dłużej wytrzymać tej niepewności. Powietrze aż ciężkie było od napięcia.

- Zastrzelę cię - ostrzegł Judson.

Albo odłoży broń, albo zdecyduje się jej użyć, pomyślał Adam. - Nie możesz zastrzelić nas obu.

Przez  chwilę  stali  naprzeciwko  siebie,  mierząc  się  wzrokiem.  Wtem  otworzyły  się  drzwi  i  głośne 

wołanie Northrupa wtargnęło w rozmowę, która toczyła się bez słów: - Milordzie!

background image

ROZDZIAŁ 19

Northrup  zbladł  i  otworzył  usta  ze  zdziwienia,  zdając  sobie  sprawę  z  powagi  sytuacji.  Judson 

zamachnął  się  w  jego  kierunku,  pistolet  wystrzelił  i  rażony  pociskiem  sekretarz  runął  do  tyłu.  Adam 

skoczył Judsonowi do gardła, jednak było już za późno. Drzwi były wciąż otwarte na oścież, lecz dał się 

słyszeć jedynie odbijający się echem stukot obcasów Judsona.

Adam nachylił się nad Northrupem, by sprawdzić mu puls. Sekretarz złapał go za nadgarstek i ledwie 

słyszalnym głosem powiedział: - Powóz... - Potrząsnął ręką Adama. - Powóz... w alejce. - Krew tryskała z 

rany w jego boku. Walpole ukląkł, starając się zahamować krwotok poduszką.

- Idź za nim - wyszeptał Northrup.

-  Zajmiemy  się  nim.  -  Walpole  wetknął  Adamowi  laskę  w  dłoń.  Nie  trzeba  mu  było  dwa  razy 

powtarzać.  Pobiegł  do  kuchennych  drzwi,  mijając  zaaferowanych  służących  i  po  chwili  znalazł  się  w 

ogrodzie. Wybiegając na ulicę, zobaczył ochlapany błotem powóz i Judsona, wspinającego się właśnie na 

kozioł.  Powóz  potoczył  się  powoli  i  Adam  spiął  się  do  skoku.  Chybił,  lecz  był  pewien,  że  następnym 

razem się uda. Judson nie był wprawnym woźnicą.

Adam rzucił się w pogoń, ale Judson zaciął batem konie. Błoto bryzgało Adamowi w twarz, a powóz 

wziął zakręt z takim impetem, że wydawało się, iż się przewróci. Nic takiego się nie stało, Adam usłyszał 

jedynie  trzask  bata;  powóz  toczył  się  dalej.  Pobiegł  za  nim,  lecz  Judson  gnał  na  oślep,  nie  zwracając 

uwagi na pieszych ani na pojazdy. Adam zatrzymał się w końcu, trzymając się za bolącą nogę.

-  Judson,  ty  kanalio  -  wyszeptał  w  desperacji  i  pokuśtykał  w  stronę  stajni,  przeklinając  swój  los, 

pogodę  i  przede  wszystkim  Judsona.  Teraz,  kiedy  opuściła  go  energia,  ból  wrócił  ze  zdwojoną  siłą. 

Spojrzał groźnie na przerażonego chłopca stajennego, który mimo to ośmielił się go zagadnąć. - Pański 

koń czeka przed frontowymi drzwiami, milordzie.

Promyczek  nadziei  wkradł  się  powtórnie  w  czarne  myśli  Adama.  Klepnął  chłopaka  po  plecach.  -

Dobre z ciebie dziecko. Przyprowadźcie mi go tutaj.

Chłopak odmaszerował, gromko powtarzając polecenie: - Dajcie go tutaj!

Przyprowadzono  czarnego  ogiera  i  chwilę  później  Adam  siedział  w  siodle.  Krzycząc  „dziękuję!” 

pognał  przed  siebie.  Skręcił  na  rogu,  cały  czas  wypatrując  chociażby  śladu  powozu.  Bezskutecznie; 

Judson  odjechał  już  za  daleko,  zostawiając  za  sobą  trop  w  postaci  oburzonych  przechodniów, 

podnoszących się właśnie na nogi. Inaczej niż Judson, Adam nie potrafił beztrosko tratować żebraków i 

przekupniów, musiał więc kluczyć i manewrować w tłumie, zdążając w stronę Change Alley.

Nie miał pojęcia, jakie szaleństwo kazało Judsonowi się tam udać, ale wąska, wybrukowana uliczka 

pomiędzy  Lombard  a  Cornhill  Street  była  niezaprzeczalnie  celem  jego  podróży.  Im  bliżej  do  Change 

Alley,  tym  bardziej  czuć  było  w  powietrzu  histeryczne  nastroje.  Lecące  na  łeb  na  szyję  akcje  zebrały 

ponure żniwo i ulica była obecnie wypełniona po brzegi karocami, landarami i wozami, znacznie bardziej 

niż  w  czasie  letniej  prosperity.  Adam  przeciskał  się  przez  tłum,  wyglądając  powozu  Judsona  ponad 

głowami  przechodniów.  Wreszcie  koń  zbuntował  się  przeciwko  ściskowi,  odmawiając  wykonania 

manewru pomiędzy dwoma powozami.

Z oddali słychać było wrzący gniewem tłum, czuć było zapach mokrych, stłoczonych ciał. W pewnym 

momencie oczom  Adama ukazał się stojący na  podwyższeniu kaznodzieja, wykrzykujący przekleństwa 

na grzeszników. Obok niego stał Judson.

background image

Adam poczuł jednocześnie ulgę i obawę. Okazała peruka nie prezentowała się szczególnie w deszczu, 

twarz pozbawiona była zwykłej, ugrzecznionej maski, lecz był to bez wątpienia on. Uwijał się jak strzyga 

pomiędzy kupcami, lecz każdy z nich tylko przecząco potrząsał głową.

Adam  nie  miał  ochoty  opuszczać  swojego  dzielnego  rumaka,  rozejrzał  się  więc  dookoła  w 

poszukiwaniu  jakiegoś  rozwiązania.  Znalazł  je  w  postaci  chłopca  o  cwanym  wyrazie  twarzy,  który 

skradał się za nim krok w krok. Adam udał, że nie zwraca na niego uwagi, a kiedy chłopak wyciągnął do 

góry rękę, chcąc przeciąć sznurek podtrzymujący sakiewkę, Adam złapał go za kark i zagrzmiał: - Za coś 

takiego  możesz  wylądować  na  szubienicy!  -  Chłopak  usiłował  się  uwolnić,  wierzgał  chudymi  nogami, 

klnąc  z  ogromną  wprawą.  Po  chwili  zdał  sobie  sprawę,  że  na  nic  to  się  nie  zda.  -  Ach,  panie,  ja  nie 

chciałem.

-  Oczywiście,  że  chciałeś.  -  Jedynie  część  uwagi  Adama  poświęcona  była  złodziejaszkowi,  resztę 

skupiał na Judsonie przeciskającym się przez tłum.

- Wybaczy mi  pan,  prawda?  Jeśli  przysięgnę,  że  nigdy  więcej...  -  Adam  spojrzał  na niego  groźnie  i 

chłopak zamilkł.

- Nie próbuj mnie naciągać, ty mały hultaju. Ale jestem dziś we wspaniałomyślnym nastroju i dlatego 

nie  wydam  cię  odpowiednim  władzom.  -  Przelotne  spojrzenie  w  kierunku  Judsona  pokazało  Adamowi 

desperację, której  nie  widział  od czasu,  kiedy  toczył bitwy na  statku.  Gwałtowne ruchy,  obojętność  na 

kuksańce  napierającego  tłumu,  wszystko  to  źle  wróżyło  losowi  Bronwyn.  Tylko  człowiek,  który  czuje 

zbliżającą  się  śmierć,  zachowuje  się  w  ten  sposób.  Adam  potrząsnął  gwałtownie  młodocianym 

złodziejaszkiem.  -  Dam  ci  dwa  pensy,  jeśli  popilnujesz  mojego  konia  i  dwa  pensy,  kiedy  wrócę. 

Oczywiście, jeśli koń będzie na miejscu.

Chłopak przestał się opierać. Oczy zaokrągliły mu się ze zdumienia. - Tak, panie. Z chęcią popilnuję.

-  Dobrze  więc.  -  Adam  postawił  dzieciaka  na  ziemię,  zsiadł  i  odliczył  obiecaną  sumę.  -  Pamiętaj, 

kolejne dwa pensy kiedy wrócę. - Nie czekając na potwierdzenie, chwycił swą laskę i pobiegł przez tłum. 

Jeśli wróci, a konia tam nie będzie, odbije to sobie na Judsonie.

Przeciskając się między szlachciankami i zwykłymi wieśniakami, Adam stracił Judsona z oczu. Gdzieś 

w  oddali  słychać  było  okrzyk  „Adam  Keane!”,  ale  nie  zwrócił  na  to  uwagi,  prąc  do  przodu  wśród 

ciepłych,  spoconych  ciał.  Dotarł  do  miejsca,  w  którym  ostatnio  widział  Judsona  i  pokierował  się  tam, 

gdzie  w  jego  ocenie  Judson  mógł  pójść.  Motłoch,  pochłonięty  własnym  szaleństwem,  nie  okazał  się 

wyrozumiały wobec jego nerwowości. Wtem z tłumu wyłoniła się pokaźnych rozmiarów peruka. Adam 

chwycił jej właściciela za ramiona, okręcił nim dookoła, lecz nie był to Judson. - Niech cię diabli! - rzucił 

nieuprzejmie.

W  oczach  mężczyzny  pojawił  się  błysk  rozpoznania.  -  Nawzajem,  wicehrabio  Rawsonu.  -  Z 

szaleństwem  w  oczach  chwycił  Adama  za  klapy  surduta.  -  Zrujnowałeś  mnie,  zrujnowałeś  swoimi 

fałszywymi - akcjami i fałszywymi radami.

Adam uwolnił się z uścisku i zepchnął kaznodzieję z podwyższenia, przerywając kazanie. Wspiął się 

do  góry  i  rozejrzał  nad  głowami  przechodniów.  Ktoś  wykrzyczał  ponownie  jego  imię,  lecz  on,  zbyt 

pochłonięty obawami o Bronwyn, nie zwrócił na to uwagi.

I nagle go zobaczył! Judson przepychał się w stronę znajomego, pokracznego powozu, ze wszystkich 

stron  zastawionego  innymi  pojazdami.  Czyjeś  ręce  pchnęły  Adama  od  tyłu,  ale  on  chętnie  zeskoczył  i 

background image

rzucił się w tłum. Za nim rozległ się wrzask kaznodziei: - Ty grzeszniku! Będziesz smażyć się w piekle!

Z przebłyskiem czarnego humoru, którego nikt ze zgromadzonych nie potrafił docenić, wymamrotał: -

Za późno! Już w nim jestem.

Ponownie usłyszał swoje nazwisko: - Adamie Keane, wicehrabio Rawsonu! - Czyjaś pięść uderzyła go 

w pierś. Oddał cios na ślepo, instynktownie, w pogoni za Judsonem nie szanując nikogo i niczego.

- Niech cię diabli, Adamie Keane! - Ktoś złapał go za włosy, lecz on potraktował śmiałka laską i parł 

dalej. Niczym zbliżającą się burzę, ze wszystkich stron słychać było jego imię. Głosy były różne, ale ton 

ten  sam.  Usłyszał  okrzyk  za  sobą  i  przed  sobą  i  zdał  sobie  sprawę,  że  prawdziwe  kłopoty dopiero  się 

zaczęły.

Przebił się w końcu przez wzburzony tłum i złapał Judsona za tył surduta, kiedy nikczemnik wspinał 

się  na  kozioł.  Jednym  szarpnięciem  zrzucił  go  na  ziemię  i  podniósł  za  krawat.  -  Gdzie  jest  Bronwyn? 

Gdzie jest Bronwyn?

Judson skrzywił się i splunął w kierunku Adama.

- Dobrze mu tak! - słychać było piskliwy kobiecy głos. - Prosto w twarz!

Nie zwracając na nią uwagi, Adam powtórzył: - Gdzie jest Bronwyn!

- A co cię to obchodzi? - wrzasnął Judson, wyciągnął z kieszeni pistolet i podstawił go Adamowi pod 

nos. - Już nigdy jej nie zobaczysz.

Adam  przypomniał  sobie  pocisk,  który  trafił  w  Northrupa  i  nie  wahał  się  dłużej.  -  Nie  jest 

naładowany! - ryknął i rzucił się Judsonowi do gardła.

Jakby w odpowiedzi  na  ten wybuch,  drzwi  powozu  otworzyły się  gwałtownie, wbijając  się  w plecy 

Judsona i popychając go do przodu.

Z kneblem w ustach, z zawiązanymi rękami i nogami, Bronwyn wypadła z powozu.

Adam upuścił laskę i rzucił się w jej kierunku, łapiąc ją zanim uderzyła o bruk.

Była cała i zdrowa. I bezpieczna. Ogarnęła go niewypowiedziana radość. Przycisnął ją do siebie przez 

krótką  cudowną  chwilę,  lecz  uniesienie  szybko  przemieniło  się  w  trwogę.  Judson  wciąż  miał  pistolet, 

który  prawdopodobnie  był  naładowany.  Nie  chcąc  narażać  jej  na  niebezpieczeństwo,  odstawił  ją  na 

ziemię i odsunął się.

Jak widać, źle ocenił przeciwnika. Widok Bronwyn zelektryzował Judsona. Łajdak wycelował w nią, 

bezbronną kobietę, która nawet teraz miała zbuntowaną minę.

Adam wybił się bezszelestnie w górę, złapał Judsona za nadgarstek i skierował lufę do góry. Pistolet, 

który Judson kurczowo trzymał w dłoni, mógł w każdej chwili wystrzelić. Jeden jedyny wystrzał mógł na 

zawsze zmienić bieg historii. Tłum zgromadzony na Change Alley otoczył ich kręgiem.

Bronwyn  starała  się  złapać  równowagę,  potrącając  korpulentnego  jegomościa,  który  przez  binokle 

przyglądał się bójce. - Proszę uważać - powiedział ostro. Uderzyła go ponownie, tym razem mocniej i aż 

zatrząsł  się  z  oburzenia.  -  Mówiłem  przecież...  -  Zobaczył  knebel  i  oczy  zrobiły  mu  się  wielkie  ze 

zdziwienia. - On ci to zrobił?

Pokiwała głową, a on wykrzyknął: - Spójrzcie! Oto jego kolejna ofiara!

Kobieta ubrana na szaro,  sądząc po stroju  szwaczka lub  guwernantka, aż  cmoknęła z  dezaprobatą. -

Biedne dziecko! - wrzasnęła. - Kolejna ofiara perfidnego mężczyzny. Pomóżcie mi ją uwolnić.

Wyswobodziwszy  się  z  więzów,  Bronwyn  przedarła  się  do  przodu.  Judson  i  Adam  tkwili  nadal  w 

background image

morderczym  uścisku.  Bronwyn  nie  widziała  dobrze  ich  dłoni  -  co  gorsza,  nie  widziała  też  pistoletu. 

Rozejrzała  się  wokół,  szukając  czegoś,  czym  mogłaby  zdzielić  Judsona  po  plecach,  lecz  dookoła  były 

tylko okrutne twarze, z zachwytem oglądające spektakl.

Nagle rozległ się stłumiony wystrzał. Pocisk musiał trafić w ciało jednego z walczących, pytanie tylko 

którego? Obaj upadli na bruk. Adam, potem Judson, potem znowu Adam znalazł się na górze, okładając 

pięściami,  kopiąc  i  drapiąc.  Na  twarzach  i  rękach  była  krew,  a  może  błoto?  Pistolet  ześlizgnął  się  po 

mokrej  powierzchni  i  zaklinował  się  pomiędzy  dwoma  kamieniami.  Tłum  wrzeszczał:  -  Zabij  gada! 

Zabij!

Adam,  postrzelony  w  nogę,  powoli  tracił  siły.  Kula  Judsona  spowoduje  kalectwo,  a  może  nawet 

śmierć.  Poczuł  wzbierającą  wściekłość  i  rzucił  się  na  Judsona  z  taką  desperacją,  że  temu  starczyło  sił 

tylko na krótki opór. Adam dokończył dzieła  uderzeniem prosto w twarz, mówiąc jednocześnie:  - Jeśli 

właśnie wysłałeś mnie do piekła, bądź pewien, że będziesz mi towarzyszyć.

Judson zamrugał powiekami i począł zawodzić. - Zupełnie jak niemowlę - usłyszał Adam ze strony z 

tłumu. Uśmiechnąłby się, gdyby jeszcze był w stanie.

Zerwał perukę z głowy Judsona. Znikła pod obcasami prącego do przodu tłumu, który nagle ucichł ze 

zdumienia. - Coś takiego, ten Adam Keane jest łysy jak kolano! - Zdziwiła się. na głos jakaś kobieta.

Adam osłupiał i podniósł głowę, by jej się przyjrzeć.

W tym momencie Judson uwolnił się z uścisku, skrzecząc: - Ty kretynko!

Adam  złapał  zaniedbywaną  dotąd  laskę,  która  pasowała  idealnie,  niczym  stary,  dobry  przyjaciel. 

Ciężka,  bursztynowa  gałka  wylądowała  na  szczęce  Judsona.  Głowa  odskoczyła  w  tył,  uderzając  o 

kamienny bruk. Adam chwycił go za gardło, czując w ustach gorzki smak zwycięstwa.

Tłum  wrzeszczał.  Bronwyn  wrzeszczała  razem  z  nimi,  szczęśliwa  z  takiego  obrotu  sprawy.  Judson 

nadal się opierał i nagle dochodzący z tłumu ryk przybrał inny ton. Nie był to już okrzyk zadowolenia z 

widowiskowej bójki, lecz pomruk oznaczający chęć odwetu.

- Adam Keane zaraz udusi tego biedaka - poskarżyła się guwernantka.

- To przecież nie on - wtrąciła się dziwka o zmęczonej twarzy. - To ten drugi nas zrujnował. Sprzedał 

mi kiedyś akcje na ulicy.

- Głupcy! Wicehrabia nie jest łysy - odezwał się arystokratyczny głos. - Rawson to ten na górze.

- Wicehrabia to ten na górze. - Bronwyn uśmiechnęła się szeroko. - To ten, który właśnie wygrywa. -

Wszystkie twarze zwróciły się w jej kierunku, nie zwracając przez chwilę uwagi na toczącą się bójkę.

- Ależ skąd! - upierała się prostytutka. - To przecież ten drugi sprzedawał papiery.

Zapanowała cisza, a po chwili arystokrata odezwał się ponownie: - Widziałem go na dworze.

-  A  co  za  różnica?  -  z  tyłu  dobiegł  chrapliwy  głos.  -  Dawać  ich  obydwu  na  szubienicę.  Będziemy 

wiedzieli na pewno, że ukaraliśmy właściwego.

- Na szubienicę!

Spragniony krwi tłum zbliżył się, otaczając ciaśniej walczących.

-  Zostawcie go w spokoju!  - krzyknęła  Bronwyn,  ale oni  złapali  Adama  za  ramiona i  odciągnęli  od 

leżącego  Judsona.  Przewrócił  się,  jak  tylko  postawili  go  na  nogi.  Bronwyn  próbowała  się  do  niego 

przecisnąć, lecz tłum napierał coraz bardziej.

Ten sam chrapliwy głos zażądał: - Najpierw bogatego!

background image

Przez tłum przedarł się egzaltowany kaznodzieja. - Powieście ich na moim podeście!

- Powiesić ich! - rozległo się ze wszystkich stron.

Bronwyn  drapała  i  kopała,  z  całych  sił  starając  się  przedostać  do  przodu,  lecz  Adama  nie  było  już 

widać. Ustawili go na podeście, ale zaraz upadł i Bronwyn ponownie straciła go z oczu. - Zemdlał - ktoś 

zachichotał.

Zemdlał? Ogarnęła ją panika. Adam zemdlał? Niemożliwe. - To pewnie jakiś trik.

Stojący obok niej robotnik portowy zaśmiał się grubiańsko. - Jaki tam trik. Zemdlał jak baba.

Nawet gdyby groził mu lincz, prawdziwy Adam sam wydawałby niecierpliwie rozkazy, a nie poddał 

się bez najmniejszego oporu. - Co mu się stało?!

- Jesteś niewiele większa od mojej córki. - Potężnie zbudowany, brzuchaty mężczyzna podrzucił ją do 

góry jak worek ziemniaków i posadził sobie na ramionach.

Chwyciła go za szyję. Stęknął i oderwał jej ręce. - Bez obaw, nie upuszczę cię. Widzisz dobrze?

Widziała  doskonale.  Widziała,  jak  tłum  o  złych  twarzach  tłoczył  się  i  kotłował  niczym  na  sabacie 

czarownic. Widziała sznur, który prowodyr o chrapliwym głosie przerzucił przez wystającą belkę dachu. 

Widziała Adama, zalanego krwią. - Co mu się stało?

Ramiona, na których siedziała, aż zatrzęsły się ze śmiechu. - Dostał przecież kulkę w nogę. Dobrze mu 

tak, za te wszystkie łajdactwa.

Zacisnęła pięści  i  zaczęła  go okładać po  głowie.  - Ty  głupcze! Przecież  to  nie on jest winien, tylko 

Kompania Południowa.

Potrząsnął  tylko  głową,  jakby  jej  ciosy  były  niczym  więcej,  jak  brzęczeniem  komara  nad  uchem.  -

Przecież wszyscy wiedzą, że...

Chwyciła go za włosy i pociągnęła głowę do tyłu, aż patrzył jej w twarz. - Wszyscy się mylą. A teraz 

zabierz mnie do niego.

- Posłuchaj, młoda damo...

- Zgadza się, jestem damą. - Wierzgnęła nogą prosto w jego żebra. - Zapłacę ci za przysługę.

- Za jakie grzechy mam to dalej znosić? - Próbował zdjąć ją ze swoich barków, lecz ona szarpała go za 

włosy, aż jego oczy wyglądały jak skośne kreski.

- Zapłacę ci, Rawson też ci zapłaci.

Rozpychając, ruszył w stronę ściany budynku, chcąc tam pozbyć się uciążliwego ciężaru.

Adam stał teraz wyprostowany, patrząc ponuro przed siebie. Nie zwracał uwagi na sznur. Nie zwracał 

uwagi  na  mężczyzn,  wygrażających  mu  pięściami,  i  kobiety, domagające  się  swoich  pieniędzy.  Nawet 

Judson,  zabłocony  i  pochlipujący,  nie  przyciągnął  jego  uwagi.  Widział  tylko  ją,  siedzącą  na  czyichś 

ramionach.

Jak  straszną  czuł  gorycz.  Bronwyn  dała  mu  złudzenie  normalności;  przez  parę  cudownych  tygodni 

naprawdę  wierzył,  że  rodzinna  przeszłość  nie  ma  żadnego  znaczenia.  Stał  się  jednym  z  tych,  którymi 

zawsze pogardzał - marzycielem. A przecież właśnie z powodu rodzinnej przeszłości Judson z łatwością 

przekonał cały Londyn o jego winie. Powinien był pomyśleć o tym wcześniej.

No i jak przysłużył się Bronwyn? Zrujnował jej reputację, zrujnował tak doszczętnie, że pewnie nigdy 

nie  wyjdzie  za  mąż.  Jeśli  spodziewa  się  dziecka,  będzie  musiała  wychować  je  sama,  znosząc  pogardę 

otoczenia. Przez niego porwano ją i pobito. A teraz stoi pośród londyńskiego motłochu, przyglądając się, 

background image

jak go wieszają.

Wzrok Bronwyn wędrował po obcych twarzach, aż zatrzymał się na potężnym mężczyźnie, najwięk-

szym, jakiego kiedykolwiek widziała. Wstrzymała oddech, wytężyła wzrok i postanowiła zaryzykować. -

Znasz człowieka o nazwisku Oakes?

Niosący ją mężczyzna zamarł w bezruchu. - Oakes?

- Oakes.

- Niejeden jest w Londynie Oakes.

- Ale tylko jeden jest olbrzymem i pracuje w magazynach koło portu. Widzisz, przeciska się w stronę 

wicehrabiego. - Wskazała na niego palcem. - Czy to może być on?

- Oakes? - mężczyzna powtórzył. - Oakes zna wicehrabiego Rawsonu?

-  Jest  naszym  przyjacielem.  -  Nie  zaszkodzi  przecież  przedstawić  przelotnej  znajomości  jako 

przyjaźni. Śladem Oakesa szło kilka postaci ubranych w szare płaszcze z kapturem i Bronwyn przyszło 

na myśl...

Dźwięki  przemowy  dobiegające  od  prowizorycznej  szubienicy  sprawiły,  że  jej  wzrok  ponownie 

zatrzymał  się  na  ukochanym.  Znajdował  się  wystarczająco  blisko,  by  widziała  opuchliznę  i  siniaki. 

Wystarczająco  blisko,  by patrzył jej  prosto  w  twarz,  kiedy  zakładano  mu  pętlę.  Przenikliwe  spojrzenie 

jego szarych oczu próbowało jej coś powiedzieć, lecz ona nie rozumiała. Czuła przeraźliwy ból w piersi, 

tak jakby zamiast serca miała tam ciemię, igły i kamienie. Udręka wstrząsała całym jej ciałem.

Kaznodzieja wrzeszczał: - To jest Adam Keane, wicehrabia Rawsonu! Sprowadził nieszczęście na nas

wszystkich i dlatego mówię, powiesić go!

Odpowiedział mu zgodny wrzask.

Stojąca  obok  dziwka  potrząsnęła  smętnie  głową.  -  To  przecież  ten  drugi  sprzedał  mi  podrabiane 

papiery. Ten nie miał z tym nic wspólnego.

- Co? - Mężczyzna obrócił się tak szybko, że Bronwyn omal nie spadła z jego pleców.

Dziwka powtórzyła: 

- To przecież nie ten...

-  Do  diabła!  -  Mężczyzna  spojrzał  w  kierunku  Oakesa,  śledząc  jego  ruchy.  Spojrzał  w  górę,  na 

spokojną,  nieruchomą  twarz  Bronwyn.  Przypomniał  sobie  chwilę,  kiedy  jakiś  odruch  kazał  mu  ją 

podnieść  do  góry.  I  potężnymi  łapskami  rozgarnął  znajdujący  się  przed  sobą  tłum.  -  Odsunąć  się. 

Wieszamy nie tego, co trzeba.

Tłum wydał z siebie wrogi pomruk, gotów zabić każdego, kto będzie chciał przeszkodzić. Z drugiej 

strony  do  prowodyra  zbliżał  się  Oakes.  Szare  postacie  okrążyły podest,  zaciskając  wokół  niego  ciasną 

pętlę.

Pomocnicy prowodyra ochoczo zacisnęli linę na szyi Adama. Kaznodzieja krzyknął: 

-  Taka  kara  spotyka  oszustów!  -  Nie  zauważył  zbliżającego  się  niebezpieczeństwa,  bo  w  tej  samej 

chwili  Oakes  wskoczył  na  podest  jednym  potężnym  krokiem.  Wyprostował  się,  a  prowodyr  zadarł 

wysoko głowę, a następnie zrobił kilka kroków w tył i jednym komicznym ruchem spadł z podwyższenia.

Tłum, zmienny jak kobieta, wybuchnął rubasznym śmiechem.

Oakes  zwrócił  się  w  stronę  pozostałych,  którzy  z  taką  ochotą  zabierali  się  za  wieszanie.  Zeskoczyli 

natychmiast z podestu, jak szczury uciekające z tonącego statku.

background image

- To przecież Oakes! - zawołał ktoś z tłumu. - Hej, Oakes, chcesz go sam powiesić?

Oakes, który wydawał się pęcznieć w oczach, spojrzał na tłum. Wykrzywił się i zaczął wymachiwać 

rękami  do  przodu  i  do  tyłu,  do  przodu  i  do  tyłu.  Ten  sam  człowiek  zapytał:  -  Oakes,  chcesz  go  sam 

powiesić?

Oakes spojrzał na niego spode łba.

- W takim razie powieśmy tego drugiego. - Zaproponował ktoś, z chęcią porzucając jedną ofiarę dla 

następnej.

Ale ten drugi właśnie zniknął, zabrany przez tajemnicze postacie w szarych strojach.

- Oakes! - wrzasnęła Bronwyn. - Łap mnie!

Mężczyzna, któremu dotąd siedziała na ramionach pomógł jej wdrapać się na plecy Oakesa, a stamtąd 

pobiegła prosto  do Adama.  Ten spojrzał  tylko na  nią posępnie i  zemdlał  w jej ramionach. - Pomóż mi 

zdjąć mu pętlę z szyi - zarządziła.

Położyli nieprzytomnego Adama na ziemi. Rana od kuli broczyła krwią. Bronwyn, chcąc powstrzymać 

krwawienie,  przewiązała  nogę  Adama  ciasno  apaszką.  Rozejrzała  się  wokół  siebie  -  tłum  rozstąpił  się, 

zostało  zaledwie  kilku  ciekawskich.  Postanowiła  ich  wykorzystać  do  swych  celów,  wydając  chłodno 

polecenia, by zanieśli rannego do powozu Judsona. Nie wahała się nawet przez chwilę. Nieważne, gdzie 

ten nikczemnik się teraz znajduje, tyle był jej winien.

Oakes biegł wielkimi susami obok niosących Adama mężczyzn, samą swą obecnością dodając im sił. -

Gdzie jedziemy, milady?

- Do madame Rachelle.

- Dobrze. - Oakes kiwnął głową. - To dobra kobieta, nawet jak na żabojada.

Spojrzała  na  olbrzyma  z  niedowierzaniem.  -  Znasz  ją?  Uważajcie  na  niego.  -  Jeszcze  chwilę,  a 

zwisająca bezwładnie ręka Adama uderzyłaby w metalową ramę drzwi, lecz Bronwyn chwyciła ją szybko 

i zmarszczyła brwi. - To nie jest worek z ziemniakami. Ja wejdę pierwsza, a wy położycie jego głowę na 

moich kolanach.

Szybko i sprawnie ułożyli go na siedzeniu. Bronwyn skrzywiła się tylko, kiedy podnieśli mu nogi do 

góry. - Któryś z was potrafi powozić?

Cofnęli się, ale Oakes podniósł jednego za kark. 

- On nas zawiezie.

- Nas? - zdziwiła się Bronwyn.

- Pojadę z wami, by się upewnić, że nic wam się nie stało. - Oakes spojrzał groźnie na wyznaczonego 

woźnicę, a ten wdrapał  się na kozioł  tak szybko,  jakby się  paliło.  Oakes  powiedział  mu  gdzie jechać i 

wsiadł do powozu, usadawiając się naprzeciwko Bronwyn. Odpowiedział na jej poprzednie pytanie, jak 

gdyby  dopiero  co  je  zadała:  -  Madame  Rachelle  przysłała  mnie  tutaj.  Ma  w  swoich  rękach  Judsona  i 

jestem pewien, że właściwie potraktuje takiego drania jak on.

*

Oakes położył nieprzytomnego Adama na łóżku Rachelle, a Bronwyn obgryzała paznokcie.

- Mam zawołać lekarza? - zapytał Oakes.

- Źle mu życzysz? - rzuciła ostro Daphne. - Stracił wystarczająco dużo krwi, a wszyscy ci angielscy 

szarlatani  tylko  by  chcieli  upuszczać  krew.  -  Zakasała  rękawy.  -  Zostawcie  go  mnie.  Ja  sobie  z  nim 

background image

poradzę.

Przez moment Bronwyn miała ochotę się odgryźć. Ale tu, przy łóżku chorego, Francuzce należał się 

szacunek. Wydawało się, że Oakes jest tego samego zdania, bo powiedział tylko: - To ja już chyba pójdę.

- Dokąd? - chciała wiedzieć Bronwyn.

- Do domu.

- To znaczy dokąd? Chciałabym ci wynagrodzić twoją pomoc.

- Ech, nie trzeba. - Potrząsnął głową. - Pomagam ludziom, żeby mnie dobrze traktowali.

- No i co? Dobrze traktują? - zapytała Daphne.

- Ano tak. - Powłócząc nogami, poszedł do drzwi. - Nikt nigdy nie próbował mnie obić. Proszę dbać o 

jego lordowską mość. - Ostatnie słowa Oakesa rozbrzmiały echem w holu, a dwie kobiety powróciły do 

swego ponurego zajęcia.

Bronwyn rozejrzała się dookoła. - Mam zapalić świece?

- Ile tylko uda ci się znaleźć, s’il vous plait. Potrzebuję więcej światła.

Bronwyn  przyglądała  się,  jak  Daphne  wyciąga  błyszczące,  metalowe  przyrządy  z  czarnej  torby  i 

kładzie  je  na  stoliku  obok  łóżka.  Zadrżała,  kiedy  dziewczyna  wzięła  do  ręki  nożyczki  i  zaczęła  ciąć 

materiał spodni, odsłaniając poszarpaną skórę i mięsień.

-  Och,  przestań  chlipać.  -  Daphne  umyła  ręce  w  miednicy  stojącej  przy  łóżku.  -  Uczyłam  się  tego 

zawodu i całkiem dobrze sobie radzę. Jeśli masz mi tu mdleć, to lepiej zawołam kogoś innego.

- Nie! - Bronwyn skoczyła do przodu. - Będę ci pomagać.

Daphne  uśmiechnęła  się  z  ponurym  uznaniem.  -  Tak  sądziłam.  Kula  uszkodziła  jedynie  części 

miękkie. Kości i inne ważne partie zostały nienaruszone. - Spojrzała surowo na Bronwyn. - Z pewnością 

cieszysz się, że to słyszysz, mademoiselle.

Bez śladu rumieńca na twarzy Bronwyn odwzajemniła to spojrzenie.

Zadowolona  z  opanowania  pomocnicy,  Daphne  wskazała  palcem  na  ranę.  -  Kula  przeszyła  udo  na 

wylot i wyszła z tyłu. To dobrze.

- Na wylot? - Bronwyn aż oniemiała. - Z tyłu również jest rana?

- Nie zauważyłaś? - parsknęła Daphne. - Kobieto, musiałaś chyba bujać w obłokach. - Nie czekając na 

komentarz Bronwyn, dodała: - Mogłabym go od razu zaszyć...

- Będziesz go szyć?

- A widzisz jakąś inną możliwość, żeby to wszystko poskładać do kupy? - Francuzka zamachała ręką.

Bronwyn chrząknęła. - Nie.

-  Mogłabym  go  zaszyć  od  razu,  ale  do  rany  dostały  się  strzępki  materiału  ze  spodni.  Trzeba  je 

wyciągnąć,  bo  inaczej  będzie  infekcja.  Monsieur  le  Vicomte  może  się  trochę  opierać,  kiedy  zacznę 

oczyszczać ranę.

- Przecież jest nieprzytomny.

Daphne  wprawnie  wykręciła  mokrą  chustkę  i  położyła  ją  Adamowi  na  czole. -  Ból  często  budzi 

pacjentów do życia, a ja chciałabym wykonać dobrą robotę.

- Dlatego że to twój pierwszy pacjent z raną postrzałową?

- Dlatego że zabierze cię stąd i nigdy już tu nie wrócisz - oznajmiła Daphne z takim przejęciem, że 

niewiele  brakowało,  by  Bronwyn  się  przeraziła.  -  Wydaje  ci  się,  że  możesz  tu  sobie  przychodzić  i 

background image

zawładnąć  sercem  mojej  matki,  ale  uwierz  mi,  kiedy  cię  tu  już  nie  będzie,  Rachelle  znów  przypomni 

sobie o mnie.

- Rachelle nie jest twoją matką.

- Nie, ale  dba o  mnie jak  prawdziwa matka.  - Podniosła  surowy wzrok  na Bronwyn. - Poza  nią nie 

mam nikogo na świecie.

Zapanowała cisza, aż w końcu Bronwyn odważyła się zapytać: - Właśnie, gdzie jest Rachelle?

- Ona i dziewczęta pakują Judsona do spiżami.

-  Niech  Bóg  je  błogosławi.  -  Bronwyn  wykrzywiła  blade  usta  w  uśmiechu  i  chwyciła  mocno  za 

nadgarstki Adama.

Daphne zmieszała brandy z  wodą i oczyściła ranę, wyciągając strzępki materiału i pojedyncze nitki. 

Potem  zagłębiła  kleszcze  w  ranie,  sprawdzając,  czy  nic  nie  uszkodziło  mięśnia.  Adam  drgnął  i  zaczął 

jęczeć, a Bronwyn oparła się na nim całym ciężarem.

Daphne  przytrzymała  jego  nogę,  starając  się  ją  unieruchomić.  Jej  palce  poruszały  się  szybko.  Na 

twarzy pojawiła się marsowa mina. Mamrotała coś pod nosem, jakby coś ją bardzo zdziwiło.

- Co się stało?

- Tam coś jest.

Lękając się odpowiedzi, Bronwyn zapytała: - Kula jednak uszkodziła kość?

Non. To nie jest kawałek kości, tylko czegoś innego.

- To mogą być kawałki drewnianego pokładu.

Na twarzy Daphne pojawiło się zaciekawienie.

- Dlatego utyka. Kula armatnia uderzyła w pokład tuż obok niego i...

- Rozumiem. - Daphne wetknęła palec tuż obok kleszczy. - Kiedy Monsieur le Vicomte wyzdrowieje, 

będzie mi za to wdzięczny.

Zapewnienie  Daphne  przekonało  Bronwyn  mimo  faktu,  iż  powolna  tortura  przywróciła  Adama  do 

przytomności.

- No proszę. - Daphne podniosła zakrwawiony fragment w górę. - Jeszcze trochę zostało.

Bronwyn zrobiło się niedobrze, odwróciła głowę i spojrzała na nogę, która wyglądała jak zdjęta prosto 

z  wystawy  rzeźnika.  Zaczerpnęła  głęboko  powietrza,  ale  woń  krwi  i  błota  całkiem  ją  otumaniła. 

Zachwiała się, ale jęk od strony łóżka przyciągnął jej uwagę.

Adam był przytomny.

Szalona radość dodała jej energii i mdłości odeszły. Chciała go przytulić, pocałować, rozproszyć jego i 

własne obawy dotyczące nogi. Zamiast tego szepnęła: - Adamie, szybko wyzdrowiejesz.

Nie odpowiadał, patrzył tylko uważnie. Patrzył na nią tak uporczywie, aż się zaniepokoiła. Patrzył na 

nią,  jakby  była  kimś  zupełnie  obcym.  Był  blady  jak  śmierć.  Pierś  unosiła  mu  się  nierówno,  w 

rozpaczliwym poszukiwaniu tlenu.

- Adamie?

- Oprzytomniał? - zapytała Daphne.

- Tak, ale nic nie mówi.

Daphne zostawiła na chwilę nogę i przyjrzała się jego głowie. Przeczesała palcami gęste włosy. 

-  Nie  widać  żadnego  guza.  -  Kciukami  uniosła  powieki  i  spojrzała  mu  w  oczy.  -  Wiesz,  jak  się 

background image

nazywasz?

- Tak, i co gorsza wiem, jak ty się nazywasz. Nie stać mnie na prawdziwego lekarza?

Ulga, którą poczuła Bronwyn, znalazła ujście w ataku śmiechu. Daphne nie wydała się rozbawiona. 

- Jest pan niewdzięczny, monsieur.

Bronwyn  oprzytomniała,  przypominając  sobie  o  poświęceniu  Daphne.  -  Daphne  ma  rację,  Adamie. 

Nawet najlepszy lekarz nie byłby w stanie tyle dla ciebie zrobić.

- Boli mnie co najmniej tak samo jak za pierwszym razem. - Zawahał się na moment i zapytał: - Czy 

tym razem stracę nogę?

- Nie! - krzyknęła Bronwyn, ale on nie zwrócił na nią uwagi.

- Nie - odpowiedziała stanowczo Daphne. - Sądzę nawet, że nie dojdzie do infekcji. Proch zapalił się 

tak blisko ciała, że przeszywając udo na wylot jednocześnie oczyścił ranę.

Badał przez chwilę jej oblicze, potem kiwnął głową, usatysfakcjonowany rzetelnym wyjaśnieniem. -

Możesz kontynuować.

Daphne na powrót zajęła się nogą, tymczasem Bronwyn nalała dużą szklankę brandy. Wsunęła ramię 

pod jego plecy i podtrzymała, kiedy pił.

Starała się nie zwracać uwagi na Daphne, lecz nie mogła zignorować jęków Adama, kiedy Francuzka 

głębiej i głębiej wprowadzała szczypce. Adam szarpał się, zaciskał kurczowo palce na prześcieradle, aż w 

końcu wybuchnął: - Kobieto, musisz mnie tak torturować?

Daphne triumfująco podniosła głowę. - Mam!

- Co?

Bronwyn  wytarła  mu  czoło  mokrą  szmatką,  a  Daphne  wykrzyknęła  w  uniesieniu:  -  Znalazłam 

odłamek,  który  sprawiał  panu  taki  ból.  Proszę  tylko  popatrzeć!  -  Podstawiła  mu  kleszcze  pod  nos,  a 

pomiędzy ich żelaznymi szczękami tkwił kawałek drewna, oblepiony krwią i śluzem. - Nie będzie już pan 

utykał!

Adam chwycił Daphne za nadgarstek, chcąc przyjrzeć się z bliska. - Dokonałaś czegoś, co nie udało 

się żadnemu lekarzowi. Dziękuję. Bronwyn, zrozum...

Bronwyn westchnęła tylko i osunęła się bezwładnie, zsuwając się z łóżka na podłogę. Daphne wydała 

z  siebie  prychnięcie  oznaczające  zdegustowanie  i  ruszyła  z  miejsca,  by  jej  pomóc,  ale  Adam  ją 

powstrzymał.  -  Nie.  Nie  chce  pewnie  przebywać  w  towarzystwie  mężczyzny,  którym  pogardza  cały 

Londyn. Ja też wolałbym, żeby jej tu nie było. Zostaw ją. Po prostu ją zostaw.

background image

ROZDZIAŁ 20

Po  raz  pierwszy  od  wielu  dni  Adam  siedział  na  łóżku.  Powróciły mu  rumieńce  i  poruszał  się  z  łat-

wością, która zdumiewała Bronwyn.

I stał się całkowicie obcy.

Szczerze  powiedziawszy, niezupełnie obcy. Pamiętała  go takiego,  kiedy  pierwszy raz spotkali  się  w 

Boudasea Manor. Usta wykrzywione w nieszczerym uśmiechu. Zachowanie pełne wrogości.

Z niewiadomych powodów ponownie stał się kimś, kim był dawno, dawno  temu. Na nowo przybrał 

dawną maskę, zimną i sztywną, a ona nie rozumiała dlaczego. Wiedziała tylko, że łatwo mu to przyszło. 

Lata praktyki i maska leżała jak ulał.

Krawędzią  dłoni  pogładziła  aksamitną  poręcz  fotela.  Światło  odbijało  się  od  niej,  tworząc  tęczowe 

refleksy.  Podziwiała  to  zjawisko  i  próbowała  zachować  zimną  krew.  Cały  czas  unikała  jego  wzroku.  -

Wszystko już zaplanowane. Jutro przewieziemy cię do Boudasea Manor.

- Dobrze.

Nie zabrzmiało to zbyt zachęcająco, ale czuła, że musi spróbować. Chciała z nim rozmawiać, chciała z 

nim być i to na takich samych zasadach jak wcześniej. - Madame Rachelle trzyma Judsona w spiżami.

Uniósł wytwornie jedną brew i wycedził: - W spiżami?

- Najlepszy rygiel w całym domu. - Uśmiechnęła się lekko. - Rachelle odwiedza go codziennie rano, 

sprawdzając czy mu wygodnie i czy dobrze go karmią.

- Sądziłem raczej, że wolałaby zobaczyć go w więzieniu, gdzie byłoby mu niewygodnie i gdzie by go 

trzymali o chlebie i wodzie.

-  Ależ  skąd.  -  Przeczesała  zielony  aksamit  na  ciemniejszą  stronę.  -  Mówi,  że  strażników  łatwo 

przekupić. Nie tylko łatwo dostać przyzwoitą celę i jedzenie, przy odpowiedniej ilości pieniędzy można 

nawet zorganizować sobie ucieczkę.

- Rozumiem. - Ręce, które dotychczas spoczywały na kołdrze, podniosły się i dotknęły podbródka. -

Ale dlaczego madame nie dręczy go tak samo, jak on dręczył... innych?

Nie  mogła  się  powstrzymać  od  pytania.  -  Masz  na  myśli  mnie?  -  Jego  usta  zacisnęły  się  i  straciła 

odwagę. - Chce, żeby w dobrym zdrowiu doczekał kary, którą dla niego zaplanowała.

- Jaka to kara?

- Nie wiem. Powiedziała, że musi się jeszcze zastanowić.

- Ciekawe. - Oczy zwęziły mu się w szparki.

-  Twoja  matka  chciała  przyjechać  do  Londynu,  ale  zdecydowała  w  końcu,  że  będzie  to  zbyt 

wyczerpujące.

- Mój Boże, tak. - Wspomnienie matki przywróciło błysk w oku. - Nie powinna ryzykować swojego 

zdrowia. Jest wszystkim, co mam.

Potrafiła  rozpoznać  tnące  ostrze  noża,  kiedy  podstawiał  jej  go  pod  sam  nos.  Tym  razem  celowo  ją 

ranił. - Masz znacznie więcej.

- Chodzi ci o moje zaręczyny?

Stwierdziła, że to krok we właściwym kierunku. - No właśnie.

Na  jego  ustach  pojawił  się  uśmieszek.  -  Nie  powinniśmy  narażać  Olivii  na  szkodliwe  londyńskie 

powietrze.

background image

Wbiła paznokcie w poręcz fotela, niszcząc wzór, którym się tak pracowicie zajmowała. 

- Ach, Olivia nie chciała przyjechać. Nawet kiedy się dowiedziała, że jesteś ranny, a przecież uwielbia 

opiekować się chorymi. Ja tego nie cierpię. Robi mi się od razu niedobrze. Nie, choroby to zupełnie nie 

moja specjalność.

-  Naprawdę?  A  przecież  bez  słowa  skargi  zniosłaś  te  wszystkie  straszne  przeżycia.  Porwano  cię, 

związano, zakneblowano, użyto jako narzędzie okropnego szantażu.

Brzmiało  to  jak  zarzut,  ale  ona  nie  miała  zamiaru  czuć  się  winna  dlatego,  że  siniaki  nie  zostawiły 

trwałych blizn.

- Byłaś przy tym, kiedy walczyliśmy z Judsonem na śmierć i życie.

- Tak. - Musi spróbować mu wytłumaczyć, że chętnie oddałaby za niego życie. - Widziałam, jak zabrał 

cię  tłum.  Zmusiłam  jakiegoś  robotnika,  żeby  przeniósł  mnie  do  przodu,  kopałam  go,  chciałam,  by  coś 

zrobił. Robiłam, co mogłam, by cię uratować - głos jej zadrżał, bo na jego twarzy pojawiła się posępna 

mina - ale nie potrafiłam powstrzymać motłochu.

Zbył jej żarliwą przemowę lekkim wzruszeniem ramion. 

-  Nie  spodziewałem  się,  że  taka  drobna  kobieta  mogłaby  powstrzymać  pałający  żądzą  linczu  tłum. 

Martwię się tylko o ciebie. - Zabrzmiało to poważnie, niemal troskliwie. - Dobrze się czujesz?

Bojąc się, że głos ją zdradzi, pokiwała tylko głową.

- Skrzywdził cię?

- Judson? - Słowa nie chciały jej przejść przez gardło. - Próbował.

- Zgwałcił cię?

Aha, więc o to chodziło. Dżentelmen ustąpił miejsca marynarzowi i Adam zapytał wprost, nie owijając 

w bawełnę. Ona też odpowie wprost. 

- Nie. Próbował, ale... - Starała się być twarda, ale na wspomnienie szamotaniny w powozie zabrakło 

jej powietrza. Potrzebowała pociechy. Chciała rzucić mu się w ramiona i wypłakać na jego piersi, ale w 

zimnych  oczach  siedzącego  na  łóżku  mężczyzny  nie  było  nawet  cienia  współczucia.  Ogarnęła  ją  fala 

mdłości, więc zwiesiła głowę, oddychając głęboko. - Próbował, ale nie był w stanie - dokończyła.

Nie mrugnął nawet okiem, nie poruszył się. Jej emocje nic dla niego nie znaczyły.

- I dlatego tak późno przyjechał do domu Walpole’a?

-  Tak  sądzę.  -  To  wszystko,  co  miał  do  powiedzenia?  Czuł  do  niej  odrazę,  bo  Judson  próbował  ją 

zgwałcić?  Czy  w  jego  oczach  jest  teraz  zbrukana?  Wstała,  trzymając  się  oparcia  krzesła,  gdyż  nadal 

kręciło jej się w głowie. - Muszę już iść. Czekają mnie obowiązki.

Adam patrzył, jak chwytając się po drodze komody podeszła do drzwi, złapała za klamkę, przekręciła i 

znikła  z  oczu.  Ogarnęły  go  wyrzuty  sumienia,  lecz  postanowił  trzymać  się  twardo  wcześniejszego 

postanowienia. Nie wolno mu angażować Bronwyn we własną ucieczkę od świata, lecz oszukiwanie jej 

przychodziło  mu  tak  ciężko.  Znała  go  lepiej  niż  ktokolwiek  inny.  Znała  go  zbyt  dobrze.  Stała  się  tym 

wszystkim, czego kiedyś życzyła mu matka.

Maska,  która  kiedyś  była  jego  nieodłączną  częścią,  nie  pasowała  już  dłużej.  Pod  pełnym  wyrzutu 

spojrzeniem  Bronwyn  pojawiły  się  w  niej  pęknięcia  i  rysy.  Rysy,  które  mogły  w  każdej  chwili 

powiększyć się i odsłonić prawdziwą twarz, ale do tego nie mógł dopuścić.

background image

Który mężczyzna naraziłby ukochaną na dezaprobatę całego społeczeństwa? Na pewno nie on. Zawsze 

uważał,  że  niewinność  nie  jest  żadną  wymówką,  ale  dopiero  londyński  motłoch  musiał  wbić  mu  to 

jeszcze  raz  do  głowy.  Nawet  teraz  robiło  mu  się  niedobrze  na  wspomnienie  podestu,  na  którym  stał  z 

pętlą wokół szyi, widząc Bronwyn na plecach jakiegoś portowego rzezimieszka. Wiedział, że nie przyszła 

tam, by napawać się jego hańbą, ale była tam przecież jako mimowolny świadek. Widziała pogardę tłumu 

- zarówno dżentelmenów, jak ulicznic.

Sądziła,  że  go  pragnie.  Bez  cienia  pychy  wiedział,  że  to  prawda.  Pod  tym  względem  byli  idealnie 

dopasowani.  Powiedział  kiedyś  matce,  że  chce  być  pewien,  że  będzie  ojcem  pierwszego  dziecka. 

Powiedział  Bronwyn,  że  użył  każdego  środka,  łącznie  z  namiętnością,  by  utrzymać  ją  przy  sobie. 

Wmówił sobie, że uwiódł ją tylko dlatego, by nagiąć ją do swej woli. Nie szkodzi, że próbował okłamać 

matkę, a nawet Bronwyn. Najgorsze było to, że sam ze sobą nie był szczery.

Pragnął jej. Chciał być przy niej, obok niej, za dnia i w świetle księżyca. Chciał czuć ciężar jej głowy 

na swoim ramieniu, ciepło jej oddechu na twarzy.

Ale teraz, kiedy dręczyły go demony, wolał raczej sprawić jej ból niż dopuścić, by ona sama odwróciła 

się od niego z obrzydzeniem, zdając sobie w końcu sprawę, jak bardzo wszyscy nim pogardzają. Czuł, że 

zdrowie szybko wraca i kiedy tylko będzie w stanie, ucieknie od niej jak tchórz i nie zobaczy jej więcej.

Życie ciężko go doświadczało i przez to stał się silny. Zrobi, co do niego należy, mimo że tak ciężko 

jest gasić najjaśniejszą gwiazdę na niebie.

*

Scena  w  holu  Boudasea  Manor  mogłaby  śmiało  rywalizować  z  najgorszymi  amatorskimi 

przedstawieniami,  jakie  Adamowi  zdarzyło się  oglądać.  Mab  szlochała  w  jego ramionach, a  lady  Nora 

ocierała  niewidoczne  łzy  z  kunsztownie  uróżowanych  policzków.  Gaynor  klepał  go  po  plecach, 

wykrzykując: 

- Jak dobrze cię widzieć, mój chłopcze! - a Olivia objęła Bronwyn w desperackim uścisku.

Bronwyn głaskała siostrę po plecach, nadzorując jednocześnie bagaż, który służący wnosili na górę.

- Chodź natychmiast do salonu. Musisz odpocząć. Poza tym czeka tu na ciebie twoja najlepsza brandy. 

- Hrabia mrugnął okiem. - Trochę nas z żoną przestraszyła ta twoja niedyspozycja.

-  Domyślam  się.  -  Adam  przyglądał  się  z  sardoniczną  miną,  jak  hrabia  prowadzi  do  salonu,  usadza 

wszystkich na miejsca, rozlewa drinki, cały czas grając rolę gospodarza w jego własnym domu. Mab, jak 

zauważył Adam, pozwala mu na to. Dziwne. Jakąż to grę prowadzi teraz jego matka?

- Co  za  ulga, że  już  tu  jesteś. - Gaynor uśmiechnął  się czule do żony. -  Obawialiśmy się, że  goście 

weselni przybędą przed tobą.

Adam patrzył na szklankę, na drobne fale, które utworzyły się na powierzchni brandy. Zauważył, że 

drży mu ręka. Odstawił drinka na stół i odwrócił twarz do hrabiego, czując, jak dłoń matki zaciska się na 

jego palcach. - Jacy goście?

- Powinieneś dać mu trochę odpocząć, a nie od razu opowiadać o naszej niespodziance - zganiła lady 

Nora.  Zapominając  o  własnych  słowach,  dodała  jeszcze:  -  Zaplanowaliśmy  z  mężem  wszystko, 

ustaliliśmy  datę,  zamówiliśmy  suknię.  Jeszcze  tylko  tydzień  i  staniesz  na  ślubnym  kobiercu  z  naszą 

kochaną Olivią. Czy to nie cudowne?

- Właśnie to samo słowo przyszło mi do głowy. - To musi być żart. Wyjątkowo niesmaczny, ale mimo 

background image

wszystko żart. - Mab?

Mab odpowiedziała wyrzutem na wyrzut. - Kiedy usłyszałam, że jesteś ranny, rozchorowałam się, a 

kiedy wyzdrowiałam, okazało się, że wszystko już zaplanowane co do najdrobniejszych szczegółów.

Nie mieściło mu się w głowie, że Mab go tak zdradziła. - Ależ Mab...

- Edanowie mają rację. Powody do zawarcia tego małżeństwa nadal istnieją, tak samo jak wtedy, kiedy 

Bronwyn pojawiła się w tym domu jako twoja narzeczona. - Mab uśmiechnęła się z rezygnacją jak osoba, 

która poddała się smutnym wyrokom losu. - Chciałeś wziąć za żonę kobietę o nieskazitelnych manierach, 

która poprawi twoją pozycję społeczną. Edanowie chcą pieniędzy.

-  Mab,  przecież  rozmawialiśmy  już  o  tym  i  zdecydowaliśmy,  że  Bronwyn  jest  dla  mnie  właściwą 

kobietą.

Cóż  za  złośliwy  demon  kazał  jego  matce  zmienić  zdanie?  Szukając  wsparcia,  rozejrzał  się  za

Bronwyn, lecz zobaczył jedynie Olivię. Nigdy dotąd ta najpiękniejsza z sióstr Edana nie wyglądała tak 

niezdarnie.  Jej  postawa  pozbawiona  była  gracji;  wyglądała  jak  wystraszony  ptak,  który  nie  może 

poderwać się do lotu.  Zamachała  rękami, zagryzła  usta i  podobnie jak to miała w zwyczaju jej siostra, 

targała chusteczkę.

- Olivio! - Ostry ton matki postawił dziewczynę na baczność. - Powiedz narzeczonemu, z jaką radością 

oczekujesz ceremonii ślubnej.

Olivia próbowała przemówić, usta poruszyły się, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

Lady Nora zastąpiła ją: - Jest bardzo przejęta.

Ogarnęło go współczucie. - Wątpię, czy będę za tydzień na tyle zdrowy, by odpowiednio wypełniać 

obowiązki męża.

- Ach, macie na to całe życie - odpowiedziała lady Nora skromnie.

- Poza tym jesień jest już w pełni - dodał Gaynor. - Zbliża się październik i chcielibyśmy, by nasza 

córeczka  ustatkowała  się,  zanim  wyjedziemy  do  Londynu.  Więc  kiedy  żona  zaproponowała,  żebyśmy 

tym ślubem rozpoczęli sezon, naturalnie się zgodziłem.

- Naturalnie. Sądzę jednak, że nie zdają sobie państwo do końca sprawy z tego, jak powszechna otacza 

mnie  pogarda.  -  Adam  uśmiechnął  się  w  ogromnym  napięciu.  Porzucił  próbę  taktownego  rozwiązania 

sprawy. - Nikt na ten ślub nie przyjedzie.

Lady  Nora  wciągnęła  policzki  w  pełnej  wyższości  minie.  -  Oczywiście,  że  przyjadą.  Nie  doceniasz 

wpływu,  jaki  mój  mąż,  moje  córki,  i  ja  sama  mamy  w  towarzystwie.  Poza  tym  -  podniosła  rękę,  by 

powstrzymać jego protest - jeśli wszyscy naprawdę tobą pogardzają, będą też ciekawi. Przyjadą, z tego 

czy innego powodu. - Rozejrzała się dookoła. - A gdzie jest Bronwyn? Nawet się z nią nie przywitałam.

Bronwyn nie było nigdzie widać. - Poszła na górę - wyjąkała Olivia. - Pewnie jest zmęczona podróżą.

- Prędzej jest zmęczona własną rodziną - powiedziała Mab. - Biedactwo, do czego jej przyszło wrócić.

*

- Nie możesz się wiecznie przede mną ukrywać. - Olivia stała przed Bronwyn, wykręcając w rękach 

chustkę. - Jestem twoją siostrą. Kocham cię.

Bronwyn oparła się plecami  o kamienne oparcie ławki ustawionej pod rozłożystym  cisem. Ogród  w 

kolorach  jesieni  cieszył  jej  oczy,  jednocześnie  przypominając  o  zbliżającej  się  długiej,  ponurej  zimie. 

Chłód kamienia przyprawił ją o dreszcz. - Wiem o tym.

background image

Olivia grzebała butem w żwirze alejki. 

-  Nie  mogę  już  znieść  tego  chłodu  między  nami.  Jesteś  moją  najlepszą  przyjaciółką.  Jedyną  osobą, 

która mnie rozumie.

Bronwyn zaśmiała się gorzko. - Nie rozumiem cię. Sądziłam, że tak, ale to nieprawda.

Olivia opuściła bezradnie wyciągniętą rękę. - O czym ty mówisz?

Promienie  słońca  przebijały  przez  poszycie liści,  oświetlając  twarz  Olivii,  jak  gdyby sama  przyroda 

chciała złożyć jej hołd. Z chwilą kiedy Bronwyn wróciła z Londynu i dowiedziała się o ślubie, wszystko 

przyprawiało  ją  o  wściekłość.  -  Mówiłaś,  że  nie  chcesz  wychodzić  za  mąż.  Jeszcze  nie  teraz  -  rzuciła 

oskarżycielsko. - Mówiłaś, że nie chcesz wychodzić za Adama. A mimo to jutro to zrobisz.

- Jesteś zła, bo kochasz go, ale nie możesz go mieć! - krzyknęła Olivia.

- Faktycznie, to bardzo niemądry powód.

- A więc przyznajesz? - Olivia rzuciła się na nią jak kot na tłustą mysz. - Kochasz go?

Bronwyn, przyparta do muru, nadąsała się. - Tak. Tak mi się wydaje.

- Mówiłam ci. Mówiłam ci, że go kochasz. - Olivia klasnęła w dłonie. - Cóż, to twoja wina, że ja za 

niego wychodzę.

-  Moja  wina?  -  Bronwyn  przybrała  niedowierzający  ton,  ale  nie  zabrzmiało  to  zbyt  przekonująco. 

Wiedziała, co siostra zaraz powie.

-  Tak,  to  twoja  wina.  Przez  twoją  ucieczkę  znalazłam  się  w  takiej  sytuacji.  Przecież  wiedziałaś,  że 

mama i tatko uprą się, bym zajęła twoje miejsce.

- Wcale nie. - Siostra prychnęła pogardliwie, więc Bronwyn przyznała: - Przypuszczałam, że tak się 

stanie.

- Teraz  wszystko leży w  twoich rękach. Musisz  odkręcić ten  cały ślub.  - Olivia starała się przybrać 

rozkazujący ton, ale udało jej się tylko wyrazić powątpiewanie.

- Jak według ciebie miałabym to zrobić?

- Po prostu powiedz wicehrabiemu, że go kochasz. - To zabrzmiało już o wiele pewniej. - On zajmie 

się resztą.

Gestem wystudiowanej beztroski Bronwyn strzepnęła z kolan liść. - A dlaczego zakładasz, że jego to 

choć trochę obchodzi?

Olivia wybuchła śmiechem, radosnym i dźwięcznym, niczym dzwony w kaplicy. - Sądzę, że nie tylko 

zrobiłby wszystko, by się ze mną nie żenić. Sądzę, że zrobiłby jeszcze więcej, by się ożenić z tobą.

Rozważyła w myśli te słowa. - Pomyśl, jaki to będzie skandal. Najpierw ja, potem ty, a potem znowu 

ja.

-  Tak  mówi  mama.  -  Olivia  usiadła  obok  siostry  i  złapała  ją  za  ręce.  -  Zawsze  byłaś  tą  odważną. 

Pamiętasz, jak w Irlandii skakałaś z klifów?

Bronwyn uśmiechnęła się. - A ty zawsze czekałaś na dole z bandażami.

- Schowałaś się w tym wielkim, ciemnym grobowcu.

- A ty pobiegłaś po pomoc, kiedy się zaklinowałam.

- To był twój pomysł, by ratować Henriettę.

Bronwyn spoważniała. - Ale to ty dałaś jej pocieszenie w ostatnich chwilach.

- Chciałaś żyć jak uczony i uciekłaś do tego salonu. - Olivia aż zaczerwieniła się z podniecenia. - Jeśli 

background image

go kochasz, możesz powstrzymać ten ślub.

- Olivio, to już jutro.

- Tym bardziej.

- Naprawdę chcesz takiego skandalu? Czy Adam źle cię traktuje?

-  Och,  nie!  -  Olivia  potrząsnęła  splecionymi  dłońmi.  -  Jeśli  miałabym  za  kogoś  wychodzić,  to  on 

nadałby się lepiej niż większość. Nie obchodzę go nic a nic.

- Więc dlaczego...

- Nie chcę w ogóle wychodzić za mąż.

- Nie bądź niemądra - powiedziała Bronwyn. - Każda kobieta musi kiedyś wyjść za mąż.

Olivia wyprostowała się jak struna. - Nie każda.

- Chcesz zostać starą panną?

- Nie. - Olivia zaczerpnęła głęboko powietrza. - Chcę zostać zakonnicą.

- Zakonnicą? - Bronwyn chciała krzyknąć, ale słowa uwięzły jej w gardle i wydostały się w postaci 

udręczonego szeptu: - Katolicką zakonnicą?

Olivia pokiwała głową, a jej ogromne oczy błagały o zrozumienie.

- Olivio - Bronwyn zaczerpnęła tchu. - Olivio, posłuchaj mnie...

- Wiem, co chcesz mi powiedzieć.

- Cieszę się - wymamrotała Bronwyn.

- Chcesz mi powiedzieć, że jesteśmy protestantami.

Bronwyn starała się, by w jej głosie nie było sarkazmu, naprawdę się starała. - No właśnie.

-  Ale  ja  tak  doskonale  pamiętam  klasztor  -  wytłumaczyła  cierpliwie  Olivia.  -  Pamiętam  wszystkie 

nauki,  modlitwy.  Kochałam  ten  klasztor,  kaplicę,  obowiązki.  Kochałam  Irlandię  i  czułam,  że  Bóg 

mieszka w zasnutych mgłą urwiskach.

Bronwyn, aż zachrypnięta z przejęcia, zaproponowała: - Przecież możemy tam jeszcze pojechać.

- Nie chodzi tylko o Irlandię. W każdym kościele czuję się jak u siebie w domu. Myślałam o tym przez 

lata, a te ostatnie miesiące... - Olivia oparła głowę o ramiona Bronwyn i uśmiechnęła się. - To też twoja 

wina, jeśli chcesz wiedzieć.

Bronwyn  aż  podskoczyła.  -  O,  co  to,  to  nie.  Nie  próbuj  na  mnie  tego  zrzucić.  To  ty  kroczysz  w 

przepaść, nie patrząc, czy masz grunt pod nogami.

- Kiedy uciekłaś, byłam pewna, że do klasztoru.

Bronwyn odwróciła się gwałtownie. - Do klasztoru? Cóż to za pomysł?

-  Mówiłaś,  że  chcesz  być  gdzieś,  gdzie  będziesz  mogła  robić,  na  co  masz  ochotę,  mówić,  co  ci  się 

podoba,  i  gdzie  nie  będziesz  musiała  wychodzić  za  mąż.  -  Olivia  zawahała  się  pod  niedowierzającym 

spojrzeniem siostry.

Wreszcie Bronwyn zrozumiała. - Sądziłaś, że jestem w klasztorze, bo to ty chciałaś tam być.

- Och, tak - Olivia westchnęła z ulgą. - Wiedziałam, że zrozumiesz.

-  Zrozumiem?  Nic  nie  rozumiem.  Nic  a  nic  -  powiedziała  Bronwyn  ze  zgrozą.  -  A  nawet  gdybym 

rozumiała,  wiesz,  jakie  piekło  by  się  rozpętało,  gdybyś  została  papistką?  Nawet  nie  zakonnicą, 

wystarczyłoby,  żebyś  zmieniła  wiarę.  Cała  rodzina  okryłaby  się  hańbą.  Pastorzy  grzmieliby  na  nas  z 

ambon. Tatko byłby całkowicie usprawiedliwiony, gdyby trzymał cię pod kluczem, o chlebie i wodzie.

background image

- Mogłabyś się za mną wstawić - powiedziała Olivia szybko.

- Wstawić się za tobą? Jutro wychodzisz za Adama!

- Nie będę musiała, jeśli ty sobie go weźmiesz. A potem delikatnie powiemy rodzicom o mnie.

- Chwileczkę. - Bronwyn zwróciła się do siostry. - Chcesz, żebym zrobiła skandal na całą Anglię tylko 

dlatego, żeby to odwróciło uwagę od ciebie? Sama nie kiwniesz nawet palcem? Nie zdobędziesz się na 

odwagę, by powiedzieć rodzicom? Ja będę to musiała zrobić za ciebie?

- Zrobisz to, prawda, Bronwyn?

Olivia nigdy nie wyglądała bardziej uroczo. Promienie słońca padały na jej porcelanową cerę, różowe 

usta  wygięły  się  prosząco  w  podkówkę,  niebieskie  oczy  pełne  były  łez.  -  Jeśli  nie  powstrzymam  tego 

ślubu - Bronwyn jeszcze raz naświetliła sytuację - nie zostaniesz zakonnicą, bo będziesz żoną Adama.

Olivia pokiwała głową.

- Co oszczędziłoby nam dwóch skandali, mnie ogromnego upokorzenia, a tobie życiowej pomyłki.

- To nie tak...

Bronwyn podniosła się. - Dziękuję ci, Olivio. Pomogłaś mi podjąć właściwą decyzję.

Olivia padła na kolana przed siostrą i chwyciła ją za rękę. - Proszę cię, Bronwyn. Proszę cię, pomóż 

mi.

-  Właśnie  to  robię.  -  Bronwyn  wyrwała  rękę  i  ruszyła w  kierunku  domu.  - Jeśli  nie potrafisz  nawet 

odwołać jutrzejszego ślubu, to oznacza, że aż tak bardzo nie pali ci się do zakonu.

- Nieprawda.

Bronwyn usłyszała za sobą szloch Olivii i odwróciła się raz jeszcze. - W twoich żyłach, tak samo jak 

w moich, płynie irlandzka krew. Jeśli czegoś pragniesz, musisz tylko wyciągnąć po to rękę. Po prostu -

Bronwyn wykonała dłonią gest - wyciągnąć po to rękę.

background image

ROZDZIAŁ 21

- A cóż to za różnica? - Adam wytarł spoconą dłoń o obicie stojącego przy biurku fotela. - Kiedy już 

będzie po wszystkim, Olivia nigdy się nie będzie musiała wstydzić. Mnie przypadną w udziale korzyści, 

jakie przynosi żona z rodziny Edana. Olivia będzie taką żoną, jakiej zawsze sobie życzyłem.

Northrup milczał. Wpatrywał się tylko w Adama oskarżycielskim wzrokiem, wydymając usta.

Adam  zdenerwował  się.  -  Mab  tak  na  mnie  patrzy,  ale  Northrup,  przypominam  ci,  ona  jest  moją 

matką. Ma prawo do krytyki, ty nie.

- Oczywiście, proszę pana. - Northrup przeniósł wzrok na kolumny cyfr, które właśnie dodawał. - Ale 

to nie ja zacząłem ten temat.

To  prawda.  Adam  nie  przestawał  mówić  o  jutrzejszym  ślubie.  Teraz  znów  powrócił  do  tematu, 

rozważając wszystko na nowo, usprawiedliwiając się przed sobą, przekonując się, że postępuje słusznie, 

kiedy wiedział, że tak nie jest. - Piękna, nie za bystra, dobry materiał na matkę i gospodynię. Wszystko, 

czego mógłbym sobie życzyć. Wszystko, czego sobie zawsze życzyłem.

- Naprawdę, milordzie? - Northrup bazgrał coś na kartce papieru.

To  było  wszystko,  czego  Adam  sobie  kiedyś  życzył.  Teraz  to  nie  była  już  prawda.  Teraz  pragnął 

kobiety, z którą mógłby rozmawiać, śmiać się, którą mógłby kochać. Pragnął Bronwyn. Bronwyn, która 

snuła się po kątach i symulowała ból głowy, by go unikać.

A więc nie jest w ciąży. Miał nadzieję, że przyjdzie do niego, położy rękę na pęczniejącym brzuchu i 

powie: - Spodziewam się dziecka. Zrób coś.

Leżąc  samotnie  w  łóżku,  godzinami  snuł  plany,  jak  odwoła  ślub  z  Olivią,  uspokoi  wzburzonych 

rodziców i weźmie za żonę Bronwyn. Wyobrażał sobie, jak stoją razem przed ołtarzem, wyobrażał sobie, 

jak  podrzuca  do  góry  synka,  którego  matką  jest  Bronwyn.  Chociaż,  znając  upór  Bronwyn,  to  pewnie 

byłaby dziewczynka.

Mój Boże, sama myśl o Bronwyn przyprawiała go o ból głowy. - Szkoda, że nikt nie przyjedzie na to 

wesele.

Northrup nie nadążał za zmianą tematu. - Co pan powiedział, milordzie?

Adam pokuśtykał nerwowo w stronę okna. cięż wszyscy mną pogardzają.

- Wydaje mi się, że pan trochę przesadza. Chciałbym panu przypomnieć, że cały dom jest pełen gości, 

oczekujących z niecierpliwością jutrzejszego ślubu.

- Czekających na to, żebym zrobił z siebie głupca.

- Moim zdaniem już pan to zrobił, sir.

Adam odwrócił się gwałtownie, ale Northrup siedział pochylony nad cyframi. Po powrocie na dawne 

stanowisko młody człowiek sprawiał same kłopoty. Zupełnie już go nie szanował. A raczej szanował go, 

ale już  się nie bał. Pewnie sądził, że  rana, którą  odniósł,  upoważnia go do wygłaszania komentarzy na 

temat ślubu, na temat tchórzostwa Adama, rozpaczy Bronwyn.

- Boli pana noga?

Adam  pocierał  nieświadomie  nogę.  Natychmiast  oderwał  rękę.  -  Trzeba  zawołać  służbę,  żeby 

przyniosła świece. Zepsujesz sobie wzrok czytaniem po ciemku.

Northrup spojrzał wymownie, nie mówiąc ani słowa.

Adam potarł ponownie ranę i przyznał: - Swędzi jak diabli. Wygląda okropnie. A twoja?

background image

- Zamierzam spalić te bandaże, jak tylko mi je zdejmą - poskarżył się Northrup.

Od drzwi dobiegł głos Bronwyn: - Ale mimo wszystko Daphne doskonale się spisała.

Adam obrócił się na pięcie. W prostej sukni szafirowego koloru Bronwyn prezentowała się wspaniale. 

Srebrzyste włosy opadały na ramiona, pieściły dekolt, tym razem nie zasłonięty żadną chusteczką. W jej 

oczach  odbijał  się  kolor  sukni,  skóra  wydawała  się  mieć  złociste  tony, na  policzkach  widać  było  lekki 

rumieniec. Czerwień ust i kolor policzków wydały mu się podejrzane. Zagryzała pewnie wargi, zupełnie 

nieświadomie i szczypała policzki, tym razem umyślnie. Widział kiedyś, jak to robi, chcąc zrobić na kimś 

wrażenie.

Udało się. Był pod wrażeniem.

Chciał podbiec do niej, chwycić ją za ręce, przytulić, zaprowadzić do swojego pokoju...

Northrup  wyprostował  się  powoli,  prezentując  bandaże  niczym  bohater  wojenny,  który  chce 

zaimponować dziewczynie. - Lady Bronwyn, wygląda pani przepięknie, jak wiosenny kwiat.

Podziw  w  głosie  Northrupa  wprawił  Adama  w  złość.  A  może  to  własne  emocje  nie  dawały  mu 

spokoju. Nieważne, jaki był powód, postanowił zachować zimną krew. Za żadne skarby nie da jej poznać, 

co teraz czuje. - Northrup, nie masz czegoś do roboty gdzie indziej?

Mówił do ściany, bo sekretarz zdążył już wymknąć się z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi.

Podszedł  do  barku  zastawionego  rozmaitymi  trunkami  i  nalał  sobie  brandy.  Ze  szklanką  w  dłoni 

wykonał gest, jakby wznosił toast. - Daphne spisała się znakomicie jak na kobietę.

Z policzków Bronwyn zniknął rumieniec, a w oczach pojawiły się złowrogie błyski. Zacisnęła pięści i 

podeszła bliżej. - Żaden mężczyzna nie poradziłby sobie lepiej. Żaden doktor nie szukał dotąd odłamków, 

które sprawiały ci taki ból.

Podniósł  w  górę  szklankę  i  przełknął.  Alkohol  palił  w  gardło  i  Adam  poczuł  przypływ  niezwykłej 

energii.  To  z  pewnością  zasługa  brandy,  pomyślał.  Przecież  nie  obecności  pewnej  rozzłoszczonej 

kobietki.

- Wiesz, co z tobą jest nie tak? - zapytała.

- Nie - wycedził - ale jestem przekonany, że zaraz mi powiesz.

Pomaszerowała  w  stronę  barku,  podniosła  z  tacy  czystą  szklankę  i  odstawiła  z  powrotem  z  taką 

energią, że niemal roztrzaskała ją na kawałki. - Jesteś niegrzeczny i nieuprzejmy.

Aromat pomarańczy drażnił jego nos, ożywiał zmysły, przypominał mu o tym, jak bardzo jej pragnie. 

Stała zbyt blisko. Jak tu zachowywać się chłodno, kiedy ona jest tak blisko? - No cóż, to rodzinna skaza -

powiedział.

Nalała sobie brandy.

- Nie za mocne to dla damy?

Zmierzyła wzrokiem ilość w jego szklance, po czym podniosła karafkę i dolała sobie.

- Co za dziecinada.

Podniosła szklankę, złocisty napój zawirował. - Sądzisz, że to wszystko usprawiedliwia, prawda?

Zdumiał się. - Usprawiedliwia co?

- Uważasz, że skoro twojego ojca powieszono za fałszerstwo, to nieważne, co będziesz robić, i tak nie 

zyskasz przychylności towarzystwa. Wydaje ci się, że możesz sobie kupić narzeczoną, a kiedy okaże się 

za brzydka, wymienić ją na inną.

background image

Chciał, aby jego  odpowiedź  zabrzmiała  dostojnie  i  łagodnie. Nie  udało  mu  się i  z  ust  wydobyło się 

huknięcie: - Chwileczkę! Wcale cię nie wymieniłem na inną, to ty ode mnie uciekłaś.

Otworzyła szeroko oczy, wydęła pogardliwie usta i powiedziała: - Akurat.

Rozwścieczyło go to.  Złapał jej obnażone ramię, chcąc nią potrząsnąć i  nagle zdał  sobie sprawę, że 

dotyka rozgrzanego ciała. Chwycił za rozżarzony do czerwoności pogrzebacz i puścił, wiedząc, że pali go 

ręka.

Ona też o tym wiedziała. Trzymała niedbale szklankę w dłoni. - A co mi po mężczyźnie, który jest tak 

skupiony na naprawianiu przeszłości, że nie docenia tego, co jest teraz ani nie widzi możliwości, jakie 

niesie przyszłość.

- To bardzo ładny sposób na powiedzenie mi, że nigdy nie uda mi się odkupić zbrodni ojca.

Jednym haustem przełknęła resztę brandy. - A co mnie obchodzi, kim był twój ojciec?

Złapał ją za rękę i przytrzymał, napełniając jej szklankę. Nalał też i sobie. - Miałaś zostać moją żoną. 

Chcesz, by twoje dzieci zawsze nosiły na sobie takie piętno?

- Mój irlandzki pradziadek został powieszony za morderstwo. Przodkowie mojej matki pochodzą aż od 

Wilhelma  Zdobywcy  i  znalazłoby  się  wśród  nich  paru  pospolitych  złodziei.  Chciałeś,  by  twoje  dzieci 

nosiły na sobie takie piętno?

Stroiła sobie żarty? Niemożliwe, by nie zdawała sobie sprawy, jak postępek ojca naznaczył jego życie. 

- To co innego! - wrzasnął.

- Jak to co innego? - odpowiedziała tym samym tonem.

Zacisnął zęby tak, że  ledwo  mógł mówić.  - Rozmawialiśmy o tym wcześniej.  Jego zbrodnia rzuciła 

również cień na mnie.

Niemal krztusząc się mocną brandy, odpowiedziała znacząco: - Jakoś nie mogę tego przełknąć.

- Jak możesz sobie jeszcze żartować? - zapytał z niedowierzaniem.

Zamachała rękami, nie bacząc na szklankę wciąż zaciśniętą w dłoni. Alkohol rozlał się na podłogę. -

Żartować sobie z czego?

- Ledwo co uniknąłem szubienicy za fałszowanie akcji Kompanii.

- Judson bardzo sprytnie cię w to wplątał.

Powtórzył wszystko jeszcze raz, zmieniając słowa, mając nadzieję, że tym razem zrozumie. - Judson 

wplątał mnie w to dlatego, że mój ojciec był oszustem. Gdzie się zwróci każdy, komu będzie potrzebny 

kozioł ofiarny? Oczywiście, że do mnie.

-  To  prawda  -  zgodziła  się.  -  I  nic  nie  możesz  na  to  poradzić.  Więc po  co  marnować  całe  życie, 

udowadniając wszystkim, że jesteś uczciwy?

W jego głosie zadźwięczała nuta goryczy. - Judson po raz kolejny rzucił cień na mój charakter.

Zapytała cierpliwie: 

- Fałszowałeś te akcje?

- Nie.

- Dopuściłbyś się kiedykolwiek podobnego oszustwa?

- Nie.

Podniosła  szklankę  do  góry.  -  Więc  dobrze,  możesz  liczyć  na  moje  wsparcie.  Twoje  słowo  w 

zupełności mi wystarczy.

background image

Ogarnęła go furia. Rzucił szklanką w stronę kominka; szkło rozprysło się na tysiące kawałków, brandy 

rozlała się po marmurze. Mocny zapach rozniósł się po pokoju. Poczuł satysfakcję.

- Jesteś głupia. Nie powinnaś wierzyć każdemu, kto ci coś powie.

Rzuciła swoją szklanką w kominek. Brzęk tłuczonego szkła był jednakowo zadowalający. - Nie wierzę 

każdemu,  wierzę  tobie.  Wiesz  dlaczego  nie  jesteś  lubiany?  Dlatego że  jesteś  do  przesady uczciwy,  nie 

bierzesz łapówek, nie uczestniczysz w gierkach towarzyskich. Czasem, jak bardzo się postarasz, potrafisz 

być  miły,  rozmawiać  o  pogodzie,  udawać,  że  jesteś  taki  sam  jak  ci  eleganccy  dumie.  Ale  nie  jesteś  w 

stanie tego długo ciągnąć. Męczy cię to. Wolisz być Adamem Keane, marynarzem, kupcem, maklerem. 

Masz  charakter jak  ze  stali  i  dlatego  jeśli  mówisz,  że  nie  fałszowałeś,  to  ci  wierzę.  Nawet  gdybyś  nie 

powiedział ani słowa na ten temat, i tak bym w ciebie wierzyła. Nigdy mnie nie okłamałeś.

Gwałtowność w jej ruchach zaszokowała go. Żywiołowy ton głosu ostatecznie go przekonał. Rzucił jej 

spojrzenie  o  mocy,  która  w  pełni  odpowiadała  opisowi  jego  temperamentu.  -  Nie  wierzysz,  że  jestem 

oszustem?

- Za kogo ty mnie uważasz?

- A jeśli ci powiem, że cały Londyn w to wierzy?

-  To  znaczy,  że  to  głupcy.  -  Westchnęła.  -  Tak  samo  jak  ktoś,  kogo  mogłabym  tu  wymienić.  Ale 

mylisz  się, sądząc, że  wszyscy uważają  cię za  oszusta. Jeśli  cię nie znają, może  i w to  wierzą. Jeśli  są 

dalekimi  znajomymi,  mogą  dla  własnych  korzyści  udawać,  że  wierzą.  Ale  twoi  przyjaciele  w  to  nie 

wierzą. Robert Walpole, na przykład. Ani Northrup, ani Rachelle.

- Tego nie możesz wiedzieć - odpowiedział automatycznie.

- Oczywiście, że mogę. Zapytaj kogokolwiek z nich.

Uderzyło  go  to  jak  obuchem.  Całe  życie  udowadniał  wszystkim  swoją  wartość,  swoją  uczciwość, 

będąc  jednocześnie  przekonany,  że  na  nic  się  to  nie  zda.  A  teraz  ta  drobna  kobietka  próbowała  mu 

wmówić, że... - Northrup mi wierzy, tego jestem pewien.

- Oczywiście.

- I skoro mówisz, że madame Rachelle też, to cóż... Pochlebia mi to.

- To dobrze.

- Robert jest tutaj. - Potarł palcami podbródek. - Mógłbym go zapytać.

- Powinieneś.

- Wierzysz mi?

- Wierzę w ciebie - odpowiedziała stanowczo.

- Nigdy we mnie nie wątpiłaś?

- Nigdy.

Przycisnął palce do skroni, czując, że zachodzi w nim zmiana. Jeśli Robert również w niego wierzy, 

tak samo jak Northrup i Rachelle, to dlaczego tak trudno mu to przyjąć do wiadomości? Nawet fakt, iż 

matka zawsze go wspierała, nie zdołał go przekonać. Ale czy to takie ważne?

Ostrożnie  opuścił  ręce  i  spojrzał  na  nią.  Na  Bronwyn,  która  choć  niecierpliwa  i  w  gorącej  wodzie 

kąpana,  była  wystarczająco  inteligentna,  by  przyciągnąć  ku  sobie  najtęższe  umysły  Londynu.  To  jej 

zapewnień potrzebował. To jej słowa ostatecznie go przekonały. - W takim razie to, co zrobił mój ojciec, 

nie ma znaczenia.

background image

Zgodziła się ochoczo. - Zgadza się.

Ujął ją za ręce i ścisnął. - Naprawdę, mogę w końcu o tym zapomnieć. O wszystkich przykrościach, 

zaniedbaniach, niedbałych czułostkach, którymi nas zarzucał nawet wtedy, gdy nas niszczył.

Coś  w  jego  twarzy  powiedziało  jej  o  przemianach  w  jego  duszy.  Wciąż  trzymając  jego  rękę, 

poprowadziła  go  do  biurka,  przy  którym  stały  dwa  fotele.  Pchnęła  go  lekko  w  stronę  jednego,  a  sama 

usiadła na drugim. - Kochałeś go?

Odruchowo odpowiedział: - Nie!

- Aha. Myślałam, że może tak. Ja kocham swojego ojca mimo jego wad. - Rozbawienie wkradło jej się 

na usta. - Dla jego wad.

Oparł  się  plecami  o  poduszki  i  po  raz  pierwszy  od  lat  pomyślał  obiektywnie  o  ojcu.  -  Czy  go 

kochałem? Nie wiem. Może. Tak, pewnie tak. Czasem zastanawiam się, czy nie wiedział, że już jest za 

późno. Kupił mój patent oficerski za sfałszowane pieniądze i wsadził mnie na statek, zanim zdążyłem się 

pożegnać z matką. Po latach dowiedziałem się, że aresztowano go w niecały tydzień i stracono miesiąc 

później.

- Pozwolono ci zachować patent?

-  Zanim  wiadomość  dotarła  do  kapitana,  dwukrotnie  opłynęliśmy  całą  kulę  ziemską  i  byłem  jego 

prawą ręką. - Uśmiechnął się krzywo. - Angielskie statki unikają rodzimych portów jak diabeł święconej 

wody. Rekruci skaczą z burt.

Chciała usłyszeć więcej. - Jak myślisz, wiedział, że to może tyle trwać?

- Bez wątpienia.

- W takim razie pewnie cię kochał - zauważyła delikatnie.

Czemu się do tego nie przyznać? Słowa Bronwyn miały uzdrowicielską moc, lecząc nawet stare rany. 

- Pewnie tak. Tyle, na ile go było stać. - Ujął jej twarz w dłonie i wyszeptał: - Cały świat zjeździłem, żeby 

cię odnaleźć.

Natychmiast odparowała: - Nie przejmuj się. Nie jesteś na mnie skazany. Popłaczę sobie trochę, ale ty 

będziesz się mógł ożenić z Olivią. Mogę być nawet druhną. Czemu nie? Byłam druhną każdej z moich 

sióstr.

Olivia. - Mój Boże, zapomniałem o Olivii.

-  Tak  jak  wszyscy.  -  Wyrwała  rękę,  uciekając  przed  jego  pieszczotą.  -  Właśnie  z  tego  powodu 

przyszłam. Znajdź trochę czasu i dodaj jej otuchy, bo jest strasznie nieszczęśliwa.

- Olivia - powtórzył.

- Tak, Olivia. Przecież wiesz, ta ładniejsza siostra. Ta, z którą się jutro ożenisz.

Zabrzmiało to tak nonszalancko. Sądziła, że on jej nie chce - dlatego że nie jest równie olśniewająca 

jak  siostry.  Jak  śmie  sobie  kpić,  kiedy  to  właśnie  ona  jest  uparta  jak  osioł!  Postanowił  podejść  ją  jak 

myśliwy zwierzynę. - Mówiłaś, że nigdy cię nie okłamałem.

- To prawda.

- Jesteś piękna.

Wydała z siebie pogardliwe prychnięcie. 

- Mówiłam również, że potrafisz być miły, kiedy zechcesz.

Nie słuchał jej. - Jesteś jedyną kobietą, której pragnę. Cały Londyn o tym wie.

background image

Odwróciła głowę, grzebiąc w stosie papierów, którymi zasypane było biurko. Tak cicho, jak tylko było 

można, mruknęła: - Więc dlaczego mnie zostawiłeś?

Pewien bliskiego zwycięstwa, odpowiedział: - Od jakiegoś czasu zachowujesz się dziwnie.

- Dziwnie? - podniosła głos. - I kto to mówi. To ty żenisz się z moją siostrą.

- Nie sądziłem, że mogę mieć ciebie. Olivia nie jest w połowie tak inteligentna jak ty. Myślałem, że 

kwestia mojej uczciwości nie będzie miała dla niej żadnego znaczenia. - Palcem wskazującym dotknął jej 

policzka,  aż  w  końcu  odwróciła  do  niego  twarz.  -  Mówiłem  ci.  Sądziłem,  że  patrzysz  na  mnie  przez 

pryzmat mojego ojca.

- Przecież to śmieszne.

Oparł  plecy  o  poduszki,  założył  nogę  na  nogę  i  uśmiechnął  się.  -  Tak  samo  śmieszne  jak  to,  że 

wiecznie porównujesz się do sióstr.

Podniosła przycisk z biurka, wykonując gest, jakby miała zaraz nim rzucić. - To co innego!

- A czemuż to?

-  Twój  ojciec  nie  żyje.  Okrutni  ludzie  wciąż  rozdmuchują  tę  historię  tylko  dlatego,  że  cię  to  rani  -

upierała się. - Moje siostry są na miejscu, piękne, ponętne...

- Próżne, puste i nudne - dokończył za nią. - Owszem, są może zwiewnymi motylami wyższych sfer, 

ale co z tego? Nigdy się nie rozwiną. Nie mają najmniejszych ambicji, by stać się czymś więcej, niż już 

są - wziął ją w ramiona. - Nigdy nie dorosną ci nawet do pięt.

Brzmiało to tak szczerze, tak prawdziwie. Jej najpotężniejsza broń, oburzenie, została jej wytrącona z 

ręki. Poczuła, że w miejsce gniewu wkrada się rozpacz. - Dlaczego jesteś dla mnie taki miły? - szepnęła.

Delikatnie  postukał  ją  w  czoło,  tak  jakby  chciał  jej  wbić  te  słowa  do  głowy.  -  Bo  cię  kocham  -

powiedział po prostu.

Wyznanie  zadźwięczało  w  powietrzu,  ale  Bronwyn  milczała.  Adam,  zniecierpliwiony  jej 

powściągliwością, nalegał: - Powiedziałem, że cię kocham. Nie usłyszę nic w zamian?

Zaczęła  coś  mówić,  ale  nie  dała  rady.  Wymówiła  jego  imię  i  to  było  wszystko.  Jego  ukochana, 

kobieta,  która  żyła  swoimi  tłumaczeniami,  która  z  taką  precyzją  używała  słów,  zapomniała  języka  w 

gębie.  Uśmiechnął  się.  Milczenie  oczarowało  go  znacznie  bardziej  niż  jakakolwiek  elokwentna 

deklaracja, więc nachylił się, by dodać jej zachęty pocałunkami.

Głośne pukanie do drzwi sprawiło, że oboje zerwali się na równe nogi i odskoczyli od siebie.

- Proszę - powiedział Adam gburowato.

Drzwi  otworzyły  się  na  oścież  i  do  pokoju  weszła  pokojówka,  niosąca  dwa  zapalone  kandelabry.  -

Przyniosłam świece, panie.

- Widzę.

Stała w miejscu, czekając na polecenia.

- Cóż, postaw jeden na moim biurku, a drugi... gdziekolwiek. - Machnął niedbale ręką.

- Tak, panie. Coraz wcześniej robi się ciemno, prawda?

-  Prawda.  -  Dopiero  teraz,  przy  świetle,  zauważył  rumieniec  oblewający  policzki  Bronwyn.  Ledwo 

mieściło  mu  się  to  w  głowie,  ale  wydawała  się  przez  to  jeszcze  piękniejsza.  Nie  spuszczając  z  niej 

wzroku, zaczął grzebać w szufladzie biurka, aż w końcu znalazł monetę. Rzucił ją służącej. - Zamknij za 

sobą drzwi.

background image

Dziewczyna  spojrzała  na  nich,  stojących  sztywno  naprzeciwko  siebie  i  stłumiła  śmiech.  -  Dobrze, 

panie. - Dygnęła, obracając w palcach monetę. - Dziękuję, panie.

Kiedy tylko drzwi zamknęły się za nią, Adam i Bronwyn rzucili się ku sobie. I kiedy objęła go rękami 

za szyję i uniosła w górę twarz, by oddać mu pocałunek, wiedział, że już jest w domu. Ich usta stopiły się 

jak wosk i nic nie mogło ich rozdzielić.

- Bronwyn?

Zza drzwi gabinetu słychać było kobiecy głos, ale do niego nic nie docierało. Wydawało mu się, że 

otacza go zasłona ognia, rozgrzewająca zmysły.

- Bronwyn?

Bronwyn zaczęła się wyrywać z jego objęć,

- Nie - jęknął.

- To moja matka. - Rozległo się pukanie i Bronwyn chwyciła go za włosy, odciągając od siebie jego 

twarz. - Puść mnie. To moja matka.

W  końcu  do  niego  dotarło.  Niechętnie  rozluźnił  uścisk  i  osunął  się  na  fotel.  Bronwyn  ruszyła  w 

kierunku  drzwi  i  wtedy  dopiero  zdał  sobie  sprawę  z  sytuacji.  Był  z  Bronwyn  sam  w  gabinecie,  był 

podniecony  i  zdecydowanie  nie  życzył  sobie,  by  jej  matka  to  zauważyła.  Wsunął  fotel  pod  biurko  i 

założył ręce, próbując wyglądać oficjalnie i chłodno.

Bronwyn otworzyła drzwi na oścież. - Mamo! Jak miło cię widzieć!

Lady Nora zmarszczyła czoło.

- To znaczy, widzieć cię tutaj. - Bronwyn uśmiechnęła się promiennie. - W gabinecie Adama.

- No cóż, rozumiem. - Lady Nora przyglądała się córce, która właśnie oblizywała usta. - Pomyślałam, 

że powinniśmy wziąć ostateczne przymiarki do twojej sukienki na jutro. Musisz się przecież właściwie 

prezentować. Na weselu będzie wielu odpowiednich kawalerów.

Adam zacisnął pięści tak mocno, aż słychać było, jak strzelają kostki.

- Przecież krawcowa wzięła dziś ostateczne przymiarki - powiedziała Bronwyn.

- Chciałam się upewnić. Nie wiem, czy można na niej polegać. Przecież wiesz, że źle zmierzyła talię 

za pierwszym razem, kiedy...

-  Och,  mamo,  oczywiście  masz  rację  -  przerwała  jej  Bronwyn.  -  Będę  u  siebie  w  pokoju,  jak  tylko 

zakończymy z Adamem dyskusję na temat krachu na giełdzie i jego wpływie na skarb państwa.

Adam przejął pałeczkę. - A może ma pani ochotę zostać i uczestniczyć w naszej rozmowie?

- Nie. - Lady Nora nieświadomie wykonała krok w tył. - Bronwyn, masz być za chwilę na górze.

- Tak, mamo.

Bronwyn poczekała, aż matka się oddali i ponownie zatrzasnęła drzwi.

- Chodź tutaj. - Adam odsunął fotel od biurka i wskazał na swoje spodnie.

Podbiegła  do  niego  lekko  jak  baletnica  i  przyłożyła  dłoń  do  bryczesów.  -  Ach,  cóż  to  się  stało?  -

drażniła się. - Czyżby jakaś opuchlizna? Może będę ją mogła wyleczyć.

Ciepło przenikało przez tkaninę, rozgrzewając go jeszcze bardziej. - Sądzę, że możesz, więc z przyje-

mnością proponuję...

Kolejny łomot do drzwi i ponownie odskoczyli od siebie. Po chwili hałas się powtórzył, i jeszcze raz, i 

jeszcze raz.

background image

- Do diabła! - powiedział Adam.

Zza  drzwi  słychać  było  Walpole’a.  -  Adamie,  wiem,  że  tam  jesteś.  Wychodź,  człowieku, 

przygotowaliśmy ci miłe pożegnanie.

- Pożegnanie? - wyszeptała zdumiona Bronwyn.

- Chodzi mu o to...

- No, chodźże Adam! Zanim zasilisz szeregi statecznych mężów, musisz przecież właściwie pożegnać 

stan  kawalerski.  Wszyscy  twoi  przyjaciele  czekają  w  niebieskim  salonie  z  drinkami  w  dłoni.  -  Głos 

Walpole’a  zniżył  się  do  porozumiewawczego  szeptu:  -  Mamy  tu  też  damy,  gotowe  zaoferować 

najwymyślniejsze rozrywki.

Oczy  Adama  i  Bronwyn  się  spotkały.  Zrozumieli  się  bez  słów.  Cichutko  wstał,  narzucił  na  siebie 

pelerynę. Podał jej rękę, ona ją przyjęła i na paluszkach ruszyli w stronę okna.

- Adamie, jeśli nie zechcesz wyjść z własnej woli, nasię na ciebie całą naszą gromadę.

Adam  rozwiązał  wstążkę  podtrzymującą  turniurę,  pomógł  Bronwyn  przedostać  się  przez  okno  i 

delikatnie postawił ją na ziemi. Następnie sam ruszył jej śladem tak szybko, jak tylko pozwalała mu noga. 

Wskazał  palcem  na  stajnię,  a  Bronwyn  skinęła  głową.  Razem  pobiegli  i  wślizgnęli  się  do  ciemnego 

budynku.

Walpole patrzył za nimi z okna gabinetu, spojrzał też na porzuconą turniurę. - Niech mnie diabli!

*

Rachelle uśmiechnęła się, schodząc po schodach do kuchni i pobrzękując kluczami.

Trudno jej było uwierzyć, że tak niemiły dźwięk mógł być muzyką dla jej uszu.

Nigdy dotąd nie czuła takiej satysfakcji. Judson wciąż był w jej rękach; co więcej, był zdruzgotany. 

Tyle się o nim dowiedziała od chwili, kiedy uwięziła  go swojej spiżami. Znała jego lęki, jego historię; 

wiedziała, czego nienawidzi. Opowiedział jej wszystko w nadziei, że wzbudzi w niej litość. Nic z tego. 

Sam tylko wydał na siebie wyrok.

Praca  fizyczna  tak  go  wyczerpywała?  Gdziekolwiek  się  znajdzie,  Rachelle  już  dopilnuje,  by musiał 

pracować. Bał się pokazywać bez peruki i bez makijażu? Cóż, zanim wyjedzie, Rachelle zademonstruje 

całemu Londynowi jego zdeformowaną twarz. Nienawidził Adama Keane, pogardzał jego wcześniejszym 

ubóstwem? Wkrótce się dowie, jak wygląda takie życie.

Przez  otwory  wentylacyjne  w  drzwiach  słychać  było  brzęk  łańcucha.  To  dobrze.  To  oznacza,  że 

niespokojnie  oczekuje  jej  wieczornej  wizyty.  Klucz  szczęknął  w  zamku.  Powoli,  bardzo  powoli 

otworzyła drzwi, wpuszczając do środka światło i świeże powietrze. - Monsieur Judson, przyszłam zabrać 

naczynia po obiedzie.

Z ciemnego wnętrza nie dobiegał żaden dźwięk.

- Nie smakował panu obiad?

Wciąż żadnej odpowiedzi. Weszła do środka. - Mam dla pana wiadomości. Jutro rano przyjedzie po 

pana  pewien  dżentelmen.  Wie  pan  może,  kto  to?  -  Dopiero  teraz  cisza  odebrała  jej  odwagę.  Judson 

siedział tak spokojnie, tak cicho, że przysunęła się bliżej, by sprawdzić, czy rzeczywiście tam jest.

Był tam. Jego oczy błyszczały w ciemnościach, patrząc na nią nienawistnie. Przeszył ją dreszcz, kiedy 

pomyślała,  w  jakich  cierpieniach  zginęła  jej  córka.  Złapała  łańcuch,  który  przytrzymywał  mu  nogę. 

Podniosła go do góry i noga również się podniosła, Wciąż był w kajdanach, tak jak trzeba. Jej zadowole-

background image

nie powróciło. - Proszę się nie dąsać - powiedziała. - Pańskie uwięzienie dobiega końca. Ten dżentelmen 

to  kapitan  statku.  Przyprowadzi  ze  sobą  paru  mężczyzn,  a  oni  już  pana  przygarną.  Nauczą  uczciwej 

pracy. Czyż to nie przyjemna myśl?

Łańcuch zabrzęczał w ciemnościach, a ona upuściła go z hałasem.

Judson  z  przerażenia  nie  mógł  wydobyć  z  siebie  głosu.  -  Przymusowy  pobór  do  marynarki?  -

wybełkotał w końcu.

-  Widzę,  że  pan  rozumie.  -  Uśmiechnęła  się,  dotykając  pęku  kluczy.  -  Obraz  eleganckiego  Carrolla 

Judsona na pokładzie jednego z najlepszych statków Brytanii, pracującego jako najpospolitszy marynarz, 

daje mi poczucie takiego spełnienia, jakiego nie czułam od śmierci mojej córki.

- Ty szmato! - Głos trząsł mu się z przejęcia. - Po wszystkim, co ci powiedziałem...

- Fascynujące rozmowy - zgodziła się.

Rzucił  się  na  nią,  ale  ona  była  przygotowana..  Odskoczyła  do  tyłu  i  łańcuch  okazał  się  za  krótki. 

Rozciągnął się jak długi u jej stóp - blisko, ale nie wystarczająco blisko. - Proszę się tak nie awanturować. 

Tak  będzie  do  końca  życia.  -  Za  plecami  usłyszała  szelest,  odwróciła  się  i  w  tej  chwili  na  jej  głowie 

wylądowała drewniana pałka.

- Proszę! I co pani na to, madame Przemądrzała? - Gianni napawał się widokiem jej znieruchomiałego 

ciała na podłodze.

- Dawaj klucze, dawaj klucze - niecierpliwił się Judson. - Uwolnij mnie.

Gianni sięgnął do talii Rachelle i wyszarpnął pęk kluczy zza jej paska. Pomachał nimi w powietrzu. -

Teraz,  mój  panie,  jesteś  uratowany.  -  Klęknął  u  stóp  więźnia,  zdjął  kajdany  i  potoczył  się  na  bok,  bo 

Judson właśnie wymierzył mu kopniaka. Judson wstał, rozprostowując kości.

- Wreszcie. Dużo czasu potrzebowałeś, głupcze.

-  Musiałem  poczekać,  aż  te  inne  damy  gdzieś  sobie  pójdą.  -  Gianni  wstał  na  nogi.  -  Mnie  też  chcą 

dostać w swoje ręce.

- No tak - wycedził Judson. - Masz ze sobą pieniądze, które mi się udało ocalić z tego pogromu?

Gianni poklepał się po brzuchu i zabrzęczały monety. - Mam je przy sobie. Powinno nam starczyć na 

kilka miesięcy, prawda?

- Prawda. - Judson wycelował but w bok Rachelle. Jęknęła, kiedy kopnął w żebra. - Nie zabiłeś jej -

zachichotał.

- Wie pan, że nie mam nerwów do takich rzeczy. - Gianni podniósł torbę i zamachał nią przed oczami 

swojego pana. - Proszę spojrzeć, co przyniosłem. - Zanurzył w niej rękę i powoli wyciągał zawartość. -

Kosmetyki.  Puder.  I  co  najważniejsze,  peruka.  -  Judson  wydał  z  siebie  okrzyk  zachwytu,  a  Gianni  aż 

pokraśniał ze szczęścia. - Proszę mi pozwolić.

Judson osunął się na materac. - Gianni, prawdziwy z ciebie skarb.

- Postaram się pośpieszyć - zapewnił Gianni. - Zrobię tyle tylko, by damy odwracały się za panem na 

ulicy.

- Tak - syknął Judson. - Żeby błagały mnie na kolanach, bym zaspokoił je na siedzeniu powozu.

- To nie będzie żaden problem, mój panie. - Gianni nałożył warstwę pudru na twarz, wypełnił dzioby 

po ospie i wprawnie narysował brwi. Nałożył perukę na błyszczącą, łysą czaszkę i zrobił dwa kroki do 

tyłu, podziwiając swoje dzieło. - Ach panie, wszystkie kobiety muszą zazdrościć panu urody.

background image

Ręka  Judsona  wystrzeliła  do  przodu  i  wylądowała  z  głośnym  piaskiem  na  twarzy  służącego.  -  Ty 

głupcze.

- Panie?  - Gianni przyglądał się z obawą, jak Judson  wstaje na nogi i przemierza tam i z powrotem 

ciasne pomieszczenie.

Potknął  się  o  ramię  Rachelle  i  zaklął.  Uśmiechnął  się  w  sposób,  który  nie  wróżył  niedawnej

strażniczce nic dobrego. - Zapomniałem, że ona tu jest. - Podniósł jej nogę i wykręcił z całej siły. Wciąż 

była nieprzytomna, ale z jej ust dobył się jęk.

Gianni odwrócił wzrok. - Wyjeżdżamy z Anglii? Wracamy do Włoch?

- Może. - Przyglądając się Rachelle, Judson w końcu podjął decyzję. Skinął głową. - Podaj mi nóż.

- Ależ, panie. - Zza paska Gianni wyciągnął nóż o błyszczącym ostrzu, który tak przeraził Bronwyn. -

Nie mamy czasu.

Judson wziął nóż z jego ręki. - Na dobrą zabawę zawsze znajdzie się czas.

- A  przecież  mówił  pan,  że  kiedy  są  nieprzytomne,  to  nie  ma  dobrej  zabawy.  -  Gianni  pociągnął 

swojego pana za rękaw. - Nie wiem, kiedy wracają te inne damy. Chodźmy już.

- Ty pojedziesz do Dover. Weź pieniądze. Kup bilety na statek do Francji i poczekaj tam na mnie. -

Judson rzucił się na swoją ofiarę i z policzka Rachelle strumieniem popłynęła krew.

Gianni wydał z siebie okrzyk wzburzenia. - Ależ panie, nigdzie się bez pana nie ruszę.

Judson przyglądał się twarzy i szyi Rachelle. - Zrobisz, jak ci każę. Cokolwiek by się działo, nie włócz 

się po wybrzeżu. Pieniądze mają być bezpieczne. Zanim wyjedziemy, ja muszę jeszcze coś załatwić.

- A więc proszę ją zabić, tylko szybko. - Gianni załamał ręce.

- Zabić ją? Skąd wiesz - Judson spojrzał w dół na Rachelle. - Aha, ją. No tak, oczywiście, że ją zabiję, 

ale nie o niej mówiłem. Jest jeszcze inna, której krew będzie jak najdoskonalszy nektar.

Gianni złapał swego pana za ramię. - Chodźmy już. Nie chciałem panu wcześniej mówić, ale Walpole 

rozgłosił,  że  sfałszowane  akcje  to  pana  sprawka.  Cały  Londyn  jest  żądny  pańskiej  krwi  i  jeśli  ktoś  się 

dowie, że pan tu jest...

-  Tak,  tak,  Rachelle  mi  mówiła.  Używała  tego  argumentu,  by  mnie  tu  więzić.  Twierdziła,  że  ratuje 

mnie przed pewną śmiercią. - Delikatnie jak pielęgniarka Judson powiódł czubkiem noża po jej czole. -

Ależ będzie fontanna. Ktokolwiek ją znajdzie, poczuje obrzydzenie.

Gianni chwycił się za brzuch i zrobił krok w tył, gdyż czerwona kałuża zbliżała się do jego butów. -

Panie, proszę - szepnął. - Chodźmy już.

Judson  spojrzał  na  białą  jak  papier  twarz  służącego  i  wzruszył  ramionami.  -  No  cóż,  dobrze.  -  Jak 

olbrzymi nietoperz nachylił się na leżącą kobietą.

- Panie - szepnął Gianni.

- Zamknij się - zażądał Judson. - Podniósł nóż w górę i pchnął. Metal napotkał kość, podniósł więc nóż 

jeszcze raz, lecz służący złapał go za nadgarstek.

- Panie, usłyszałem coś.

Judson zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać.

- Chodźmy, kobiety wróciły do domu. - Gianni pociągnął Judsona za ubranie. - Musimy iść. Teraz.

Rzuciwszy  ostatnie  tęskne  spojrzenie  w  stronę  Rachelle,  Judson  poszedł  za  służącym.  Przekroczył 

drzwi swego więzienia z pewnością, że na zewnątrz czeka na niego jeszcze słodsza zemsta.

background image

ROZDZIAŁ 22

Stajnia pachniała końmi i sianem, woskiem i skórą. Gdzieś na końcu paliło się słabe światełko latami i 

wiekowy stajenny oporządzał ogiera.

Zwrócony twarzą do Bronwyn, Adam przytknął palec do ust i popchnął ją lekko w kierunku drabiny 

prowadzącej  na  strych.  Znalazłszy  się  przy  niej,  Bronwyn  zdjęła  buty  i  zebrała  suknię  w  obie  dłonie, 

zadowolona,  że  nie  musi  się  już  męczyć  z  turniurą.  Postawiła  stopę  na  pierwszym  szczeblu.  Adam 

podtrzymywał ją za łokieć, pomagając wejść, a następnie ruszył w ślad za nią. Promieniejąc pożądaniem, 

poczuciem ulgi i nowo odkrytą pewnością siebie, Bronwyn podniosła wyżej suknię. Szczebel po szczeblu 

podnosiła ją wyżej, aż Adam wydał z siebie cichy jęk: - Zlituj się, Bronwyn.

Rzuciła mu przez ramię wymowne spojrzenie i od razu oprzytomniała. W jego pełnych wyrazu oczach 

widać  było  udrękę  -  namiętność,  którą  już  zbyt  długo  powstrzymywał.  Potknęła  się,  złapał  ją  za  udo  i 

podtrzymał.

Jego  dotyk  był  jak  kojący  balsam,  leczący  wszystkie  smutki.  Nabrała  ochoty  na  więcej.  Ostrożnie 

wdrapała się na samą górę. Chwyciła za belkę, by podciągnąć się na strych i poczuła jego dłoń na swych 

nagich pośladkach. Gdy niespodziewanie podsadził ją do góry, wydała z siebie stłumiony pisk. - Ktoś tu 

jest? - zawołał stajenny.

Potoczyła się po sianie i zwinęła w kłębek. Adam wciąż stał na drabinie, nieruchomo i cicho.

Stajenny  nie  powiedział  już  nic  więcej,  słychać  tylko  było,  jak  rytmicznie  przerzuca  siano.  Adam 

zeskoczył z drabiny i usiadł koło Bronwyn w ciemnościach. Westchnęła z ulgą. Złapał ją za rękę i ścisnął. 

Przysunęła  się  bliżej  i  położyła  głowę  na  jego  ramieniu,  zastanawiając  się  czy  istotnie  był  to  dobry 

pomysł. Faktycznie, udało im się uciec od wrzawy, którą robili weselni goście, ale jakie spełnienie czeka 

ich tutaj, z podstarzałym służącym oddalonym o zaledwie parę kroków?

Wkrótce uzyskała odpowiedź na swoje pytanie. Stajenny odezwał się, jak sądziła, do konia: 

- Cóż, staruszku, już czas na mnie. Zobaczymy się rano. - Drzwi zaskrzypiały w zawiasach. - A teraz 

dobranoc.

Bronwyn  poczekała,  aż  zamkną  się  za  nim  drzwi,  a  potem  wdrapała  się  na  Adama,  nie  mogąc 

powstrzymać ataku śmiechu. - Co za dziwak - powiedziała.

Jedynie inny mężczyzna potrafiłby docenić pochwałę w słowach Adama. 

- Stary Kenneth ma więcej końskiego rozumu niż dwudziestu innych stajennych złożonych do kupy.

- Końskiego rozumu? - Bronwyn znów zaczęła chichotać. - Dlatego każesz mu się zajmować swoim 

koniem?

- Niestety nie. - W głosie Adama słychać było rozbawienie zmieszane z rezygnacją. - Mój koń został 

skradziony przez małego, ale bardzo zdolnego złodziejaszka w Londynie.

- Skradziony? - zdziwiła się, nie dowierzając.

Nie  odpowiedział,  nie  dopytywała  więcej.  Zapanowała  cisza,  tylko  od  strony  domu  dochodziły 

stłumione śmiechy i dźwięki muzyki. W powietrzu czuć było pierwszy chłód jesieni, ale ją rozgrzewało 

ciepło jego ciała. Przysunęła usta do jego podbródka i okryła go pocałunkami. - Porozmawiaj ze swoim 

kamerdynerem. Powinieneś się ogolić.

- Ogolę się jutro, przed...

Nie dokończył. Przed ślubem. To właśnie miał na myśli.

background image

Ostatni  raz.  To  był  ich  ostatni  raz.  Ta  myśl  kołatała  jej  się  po  głowie,  ale  Bronwyn  odsunęła  ją  od 

siebie.  Rano  może  nadejść  koniec  świata.  Jutra  może  wcale  nie  być.  Lepiej  zignorować  tę  myśl  i 

odwrócić uwagę Adama, zanim jemu się przypomni.

-  Mmm.  -  Westchnęła,  przytulając  policzek  do  jego  policzka.  -  Jesteś  po  prostu  leniwy.  Nigdy  nie 

wkładasz  peruki.  Wszędzie  chodzisz  z  laską.  W  ogóle  się  nie  uśmiechasz.  -  Rozciągnęła  mu  twarz  w 

sztucznym uśmiechu. - O proszę. Powinieneś poćwiczyć.

- Zgadzam się. - Pod jej palcami pojawił się prawdziwy uśmiech. - Ściągaj sukienkę, to poćwiczę.

- Ściągnąć sukienkę? Dlaczego? - zapytała z miną niewiniątka. - Przecież tu jest ciemno.

- Doskonale widzę w ciemnościach.

Podskoczyła,  kiedy  jej  to  udowodnił,  kładąc  dłoń  dokładnie  na  jej  piersi.  -  Ja  też  dobrze  widzę  w 

ciemnościach - pochwaliła się, chociaż właściwie nic nie widziała. Wyciągnęła rękę, zaczęła go pieścić, 

zmarszczyła czoło.

- To mój nóż - powiedział. - Ostry jak brzytwa, wykonany z hartowanej stali. Nie stopi się nawet w 

twoim ogniu. - Chcąc czy nie chcąc, zaśmiała się, a on zaczął się z nią mocować. - Uważaj - ostrzegł, 

kiedy uwolniła się z jego uścisku - To jest strych na siano. Z pewnością są tu myszy.

Myszy. Nie bała się myszy, ale jeśli on chce się w to bawić, to ona zna reguły gry. - Myszy?

Słysząc drżenie w jej głosie, postanowił drążyć dalej, zupełnie jak niegrzeczny chłopiec. - I szczury.

- Och. I koty?

- Może - zastanowił się. - Tak, jeśli są ta myszy i szczury, muszą też być i koty.

- A kocięta?

Nie podobało mu się to. - I kocięta - zgodził się niechętnie.

- A może szczeniaczki?

Natychmiast odbił piłeczkę. - I węże.

-  Wystarczy.  -  Rzuciła  się na  niego, przewróciła  go na  plecy,  próbując  przytrzymać jego  wędrujące 

ręce. - Już po tobie.

-  Mogą  tu  być  węże.  -  Jego  zwinne  palce  wślizgnęły  się  pod  halkę,  połaskotały  ją  pod  kolanem.  -

Zimne, śliskie węże, które będą ci pełzać po nodze.

- A co zrobisz, jeśli znajdziemy węże?

Bez chwili zastanowienia odpowiedział: - To, co zrobiłby każdy normalny mężczyzna. Będę uciekać.

Złapała  go  za  szyję,  próbując  nim  potrząsnąć.  Jednak  leżące  pod  nią  umięśnione  ciało  nawet  nie 

drgnęło. - Tchórz.

- Ależ skąd. Mędrzec.

Nie do końca przekonana, zachichotała.

- Zachowujemy się jak dzieci - oznajmił tonem, jakby dopiero w tej chwili to odkrył.

- Jesteśmy dziećmi - przewróciła go na bok. - Jesteśmy, jesteśmy, jesteśmy. - Przewróciła go jeszcze 

raz, i jeszcze raz, aż dobili do snopka słomy. - Jesteśmy dziećmi - powtórzyła łamiącym się głosem.

Dzieci wierzą, że jeśli nie będą zauważały problemu, sam zniknie. Dzieci nie myślą o jutrze. Dzieci 

dokazują, stojąc twarzą w twarz z nieuchronną katastrofą. Och tak, byli dziećmi.

Adam  złapał  ją  wpół  i  przewrócił.  Zatonęła  w  sianie,  on  rzucił  się  za  nią,  przygniatając  jej  żebra  i

odbierając oddech. Słoma trzeszczała pod nimi, oddając zapach nagromadzony podczas długich, letnich 

background image

dni. Kłuła ją w miejsca, których nie zakrywała suknia, lecz zupełnie jej to nie przeszkadzało. Był to po 

prostu nieodłączny element wspólnie przeżywanej bliskości.

- To najlepsza chwila w całym moim życiu - wymruczał Adam.

Powiedział to tak nieśmiało, z takim ociąganiem, że Bronwyn nie mogła się powstrzymać, by go nie 

pociągnąć za język: - Co powiedziałeś?

- Powiedziałem...

Zatrzęsła się ze śmiechu, a on podniósł się na łokciach. 

- Ty mała czarownico, drażnisz się ze mną.

- Ależ skąd. Chciałam tylko...

Położył rękę na jej dekolcie.

- Naprawdę, nie dosłyszałam. - Pisnęła, bo połaskotał ją w miejsca, które tak dobrze poznał podczas 

nocy w domu Rachelle. Próbowała, choć bez rezultatu, wyrwać się z jego objęć, aż w końcu zabrakło jej 

tchu. - Mam dla ciebie ogromny respekt. Nigdy bym się z tobą nie drażniła.

- Jesteś jedyną osobą, której starcza na to odwagi. - Oddech rozgrzewał jej szyję, a usta pieściły ucho.

- Nie boję się ciebie - powiedziała.

- A powinnaś. Wezmę cię tak, że będziesz mnie jeszcze błagać o litość.

Zamarła,  przypominając  sobie,  jak  Judson  wypowiadał  podobne  groźby,  chociaż  zupełnie  innym 

tonem.

- Kochanie? - Głos Adama, ciepły i niski, przywrócił ją do teraźniejszości. - Bronwyn? Co się stało?

- Nic - przytuliła się mocno. - Stare zjawy.

- Przeklęty Judson. - Te słowa były wystarczającym dowodem, jak bardzo go to poruszyło.

- Nie przeklinaj go - zaczerpnęła głęboko powietrza. - I tak jest już w piekle.

- Mam taką nadzieję. Chociaż wolałbym, żeby znalazł się tam dzięki mnie.

- Rachelle uważała, że jej pierwszej się należy - powiedziała cicho.

- Próbował cię zabić.

-  Zrobiłby to,  ale  zgubiła  go własna  próżność.  Najpierw chciał  zabić  nie  tylko  Walpole’a,  ale  także 

ciebie, żeby mi to później opisać. - Adam przytulił jej głowę do piersi. Słuchając regularnego bicia serca, 

uspokoiła się i powiedziała: - Więc tak naprawdę mnie się pierwszej należy, a nie tobie czy Rachelle.

- Cóż, niech Rachelle już się tym zajmie.

Słowa te zadźwięczały w jej uchu. - Racja. Rachelle się tym zajmie.

Jak  świetnie  się  rozumieli.  Przez  lata  porozumienie  umacniałoby  się  i  kiedyś,  w  przyszłości, 

rozmawialiby bez słów.

Lecz to się nigdy nie zdarzy, bo to ich ostatni raz. Przez okno nad jej głową widać było kawałeczek 

nieba. Gwiazdy, jak  iskierki światła  prześwitujące  przez  wzburzoną  płachtę  materiału,  litowały  się  nad 

nią. Po chwili znikły, zasłonięte barkami Adama.

Delikatnie rozwiązał wstążki jej sukni. Może, pomyślał, ona wciąż się go boi, chociaż trzyma się go 

tak kurczowo, tak desperacko. A może  czuł się odpowiedzialny za  jej lęk. Albo coś chciał jej przez to 

powiedzieć.  Wiedział  jedno:  pragnie  ogrzać  ją  swoim  dotykiem,  zaopiekować  się  nią,  zachęcić  do 

wzajemności.  Co  więcej,  to  nie  miała  być  tylko  zachęta,  ale  wędrówka  drogą  wspólnych  wspomnień. 

Wspomnień, których nie mieli czasu stworzyć.

background image

Zamierzał  być  delikatny,  lecz  nie  było  to  łatwe.  Kiedy  tylko  zdjął  z  niej  ubranie,  jej  namiętność 

rozkwitła  jak  kwiat,  któremu  wcześniej  brakowało  wody.  Jego  ubrania  podążyły  bezładnie  śladem  jej 

sukni,  niecierpliwie  zdjęte  jego  lub  jej  rękami,  w  zależności  od  tego,  czyje  pożądanie  wzięło  górę. 

Koszula, bryczesy, pończochy i buty, nóż i chustka wylądowały na sianie i kochankowie użyli ich jako 

prześcieradła, chroniącego przed kłującymi źdźbłami. Spoczęli na brokatach, płóciennych koszulach, bez 

najmniejszego względu na jutro.

Dotknęła bandaża na jego nodze. - Ciągle cię boli?

Czułość w jej głosie była najlepszym lekarstwem na ból. - Raczej nie.

Dotknął jej piersi. - Boisz się?

- Nie. Ale są bardzo wrażliwe.

Martwiło go jej milczenie. Był tylko mężczyzną; skąd mógł wiedzieć, jakie blizny zostawia po sobie 

nie tylko fizyczna, lecz też psychiczna przemoc? Dotykał jej delikatnie, gładził jej piersi, brzuch i nogi. -

Powiedz mi, jak lubisz - zachęcił.

- Tak lubię.

Drżała  i  to  go  martwiło.  I  te  westchnienia.  W  słabym  świetle  gwiazd  widział  jej  błyszczące  oczy, 

przypatrujące mu się uważnie, i to go też martwiło. Przytulił się do niej mocno, zakołysał całym ciałem, 

dotknął każdym skrawkiem własnej skóry. Dawał jej ukojenie, chociaż tak naprawdę tym, czego chciał, 

za czym tęsknił, była jej namiętność.

Ocierała się o niego jak kociak, szepcząc jego imię.

Obsypał pocałunkami każdy kawałek jej szyi, twarzy i obojczyków.

Jej paznokcie wbiły mu się w ramię i zarysowały cienką linię wzdłuż pleców. Końcówki nerwów aż 

zaśpiewały.  Zachichotała,  kontynuując powolną,  niespieszną  pieszczotę,  wodząc  dłońmi  po  całym  jego 

ciele.  Drżał  z  niecierpliwości,  z  pożądania  zmieszanego  z  udręką.  Zganił  się  w  duchu  za  swoje 

rozgorączkowanie. Przecież ona nie mogła wiedzieć, do jakiego chaosu doprowadza jego zmysły.

- Zawsze myślę o tobie - przerwała i po chwili spróbowała jeszcze raz. - Myślę o tobie, kiedy słyszę 

francuski. Mów do mnie po francusku.

Ten gardłowy rozkaz zasmucił go, zachęcił, doprowadził na krawędź szaleństwa. Niemal na krawędź 

szaleństwa. Tak blisko... - Tu es magnifique.

- Ty też.

Wszedł w nią. - To kochanie jest jak pierwszy pocałunek. - Nie był pewien, czy w ogóle jest w stanie 

znaleźć odpowiednie słowo, a co dopiero francuskie. - Unbaiser. Pocałunek.

- To? - Językiem obrysowała kontur jego ust.

Mon  Dieu. -  Zanurzył  się  głębiej,  zupełnie  bez  udziału  woli.  Nabrał  powietrza  i  szepnął:  -  Jak 

spokojnie.

- Zbyt spokojnie. - Zachęciła go lekkimi ruchami bioder.

Z wysiłkiem się powstrzymując, oparł się na łokciach. - I słodko, jak cukierki.... Bonbons.

Pogładziła go po pośladkach i stracił poczucie czasu. Dotknęła językiem jego ucha i stracił kontrolę. 

Zatonął  w  oceanie  rozkoszy,  nieświadom  otaczającej  go  rzeczywistości,  słysząc  jedynie  jęki  i 

westchnienia, wydobywające się z jej ust. Jej biodra podchwyciły ten sam szalony rytm, nogi oplotły go, 

a jej krzyki, nieskładne i gardłowe, opowiadały historię rozkoszy.

background image

Jego pierś unosiła się z wysiłku. Tarcie ich ciał stopiło wszelkie lody; sprawiło, że cały chłód topniał 

jak góra lodowa w ciepłym oceanie. Dodało ognia jego namiętności, rozpętało sztorm, który porwał go ze 

sobą i w końcu zabrał na szczyt.

Ona jeszcze nie skończyła. Wyszedł naprzeciw, dając jej swe usta, dłonie, swoje ciało. Nie przestawał, 

przyjmując okrzyki rozkoszy jako daninę. Czuł, jak wokół niego zaciskają się jej ramiona, jak ciało aż 

ślizga się od potu; czuł jej spełnienie.

W  końcu  zwolnił,  niechętnie  zabierając  ją  z  ogrodu  rozkoszy,  gdyż  oboje  byli  skrajnie  wyczerpani.

Opierając się o nią, słuchał, jak wydaje z siebie jedno westchnienie po drugim, jak drży i szepcze: - Och, 

Adamie.

Na  jej  twarzy  widać  było  spełnienie.  Widział  wszelkie  oznaki  -  to,  że  ledwie  była  w  stanie  mówić, 

poruszać się, oddychać. Pogratulował sobie nieskromnie. Przepędził widmo, które tak ją prześladowało.

Potarł  policzkiem  o  jej  policzek  i  zamarł.  Łzy  płynęły  jej  z  oczu,  ginąc  w  srebrzystych  splotach.  -

Przestraszyłem cię? - zapytał. Nie odpowiadała, zaniepokoił się i podniósł głowę.

- Nie - westchnęła w końcu. - Przypomniałam sobie tylko...

Ostatni raz. Słowa te, choć niewypowiedziane, padły między nimi.

-  Przypomniałam  sobie  tylko,  jakim  cudownym  jesteś  kochankiem  -  dokończyła  pośpiesznie.  Był 

pewien, że skłamała. Gdyby to był prawdziwy powód, nie chwytałaby go tak kurczowo, nie dygotałaby.

Zapytał delikatnie: - Udało mi się przepędzić ducha Judsona z twoich myśli?

- Kogo? Judsona? - Gładziła jego plecy, robiąc na nich kółka. - Nie przejmuj się Judsonem. Myśli o 

tobie i Judsonie nigdy nie pojawiłyby się jednocześnie w mojej głowie.

Z ręką na bijącym mocno sercu przyjął to do wiadomości. Niepotrzebnie zawracał sobie tym głowę. 

Niepotrzebnie  się  tak  kontrolował.  To  on,  a  nie  Bronwyn,  potrzebował  teraz  zapewnień,  gdyż  to  był 

ostatni raz. Przytulając się do niej raz jeszcze, wyszeptał jej prosto do ucha: - Udowodnij mi to.

*

-  Kiedy  byłam  małą  dziewczynką,  wyobrażałam  sobie,  jaką  stanę  się  kobietą.  Będę  urocza  i  pełna 

gracji. Opalenizna mi zblednie, włosy zmienią kolor i zawszę będę wiedziała, co i w którym momencie 

powiedzieć. Mężczyźni będą padać mi do stóp. Aż pewnego dnia - miałam chyba wtedy trzynaście lat -

zdałam  sobie  sprawę,  że  nie  czeka  mnie  żadna  bajkowa  przemiana.  Pozostanę  taka  sama.  To  samo  za 

małe  ciało,  za  bardzo  opalona  skóra,  zbyt  jasne  włosy.  Jedynym  efektem  długiego,  bolesnego  procesu 

zwanego  dojrzewaniem  będą  może  drobne,  stopniowe  zmiany  na  lepsze,  które  nie  odmienia  wyraźnie 

mojego wyglądu. Dałam sobie więc spokój z dziecinnym fantazjowaniem na temat urody i gracji i stałam 

się tym, kim mogłam się stać: gruntownie zreformowanym umysłem w całkowicie ignorowanym ciele.

Ochłonąwszy nieco z przeżytej namiętności, Bronwyn i Adam leżeli na wznak, dotykając się jedynie 

czubkami palców. Księżyc w pełni oświetlał strych, niemal całkowicie rozjaśniając mrok. Bronwyn nie 

mogła  się  nadziwić,  jak  łatwo  przychodzi  jej  wypowiadanie  ledwo  co  sformułowanych  myśli,  ale  nie 

miała zamiaru przestawać.

-  Pewnego  dnia  przebudziłam  się  i  spojrzałam  na  siebie:  piękną,  pełną  gracji  i  dynamizmu. 

Zobaczyłam  taki  obraz  tylko  dlatego,  że  spojrzałam  twoimi  oczyma.  Może  wzrok  cię  myli,  ale  ja  już 

skończyłam z przekonywaniem cię o tym. Jeśli patrząc na mnie widzisz piękną, wdzięczną kobietę, to ja, 

patrząc w lustro, widzę tę samą postać.

background image

Dłoń  Adama  zacisnęła  się  na  dłoni  Bronwyn.  Uniósł  ją  do  swoich  ust  i  ze  śmiechem  zapytał:  -

Kochanie, skąd przyszło ci do głowy, że wzrok mnie może mylić?

*

Bronwyn  obudziła  się,  słysząc,  jak  za  oknem  pobrzękują  dzwonki  na  końskiej  uprzęży.  -  Jakiś 

wczesny gość? - zapytała głośno.

Adam wydał z siebie jęk. Słońce dopiero wstało, a już przepadła magia nocy. Nadeszło jutro, kiedy to 

będzie musiał poślubić inną kobietę. Kiedy weźmie za żonę siostrę Bronwyn. Ostatni raz dobiegł właśnie 

końca. Nie mogą być już dłużej dziećmi. - Nie mogę tego odwołać - powiedział gwałtownie. - Nie bez 

ogromnej hańby dla Olivii.

Bronwyn przybrała obronną pozę, zanim jeszcze zdążył otworzyć usta. - Wcale cię o to nie prosiłam.

- Racja. - Ostrożnie odsunął na bok okrywający ich płaszcz. - O nic mnie nie prosiłaś.

Rzeczywistość dotarta do niej nagle, razem z chłodnym podmuchem powietrza. - Proszenie cię o to, 

byś skompromitował moją siostrę, i to z moich egoistycznych powodów byłoby... egoistyczne.

Wstał z wymoszczonego w sianie gniazdka i przeciągnął się, jakby był całkowicie odporny na chłód. 

Strzepnął z piersi źdźbła słomy. Słońce podniosło się już nad drzewami, oświetlając złociście snopki za 

jego plecami. Zadrżała, widząc go w tak wspaniałej scenerii, podkreślającej światłem i barwą piękno jego 

ciała.  Linia  kręgosłupa  wygięła  się  płynnie,  gdy  strzepywał  słomę  ze  swoich  nóg,  ukazując  pięknie 

zbudowane mięśnie.

Tylko  biały  bandaż  zakłócał  ten  idealny  obraz.  W  jaki  sposób  delikatnie  go  o  to  wypytać?  Jak 

taktownie  dać  mu  znać,  że  troszczy  się  o  jego  zdrowie?  Najwidoczniej  namiętność  ostatniej  nocy  już 

przybladła i objęła ją całkowita niepamięć. - Nie bolała cię wczoraj noga? - wyrwało jej się.

Odpowiedział jej pełnym goryczy spojrzeniem. - Nie pamiętam.

Wyszarpnął spod niej ubrania, zrzucając ją na połamaną słomę, która drapała i drażniła jej skórę. On 

też ją drażnił.

Wytrzepał swoje, a potem jej ubrania i rozłożył je. - A co o mnie mówi Olivia?

Celowa  uwaga,  pomyślała.  Dobrze,  jeśli  potrafi  być  twardy,  to  ona  też  potrafi.  Usiadła  i  zaczęła 

przeczesywać palcami włosy. - Trzyma się dzielnie i milczy.

Naciągając na ramiona koszulę, zauważył: - Brzmi to złowieszczo.

Chwyciła  płócienną  koszulkę  i  przeciągnęła  ją  przez  głowę,  słysząc  coś  dziwnego,  jakiś  stłumiony 

dźwięk. - Co to?

Przechylił głowę na bok i zaczął nasłuchiwać. - Nie mam pojęcia.

- Słyszysz? Jakby coś trzaskało.

- Pewnie stajenny robi coś na dole. - Wciągnął na siebie bryczesy i wsunął buty na gołe stopy. - Mów 

ciszej.

- Jest jeszcze wcześnie.

-  Mamy  wielu  gości,  z  wieloma  końmi.  -  Wzruszył  ramionami  i  nałożył  surdut.  -  Radzę  ci  się 

pospieszyć, zanim wstaną i zobaczą, jak razem wracamy ze stajni.

Aż podskoczyła ze złości, złapała za halki i zaczęła się pośpiesznie ubierać. - Wiem, że trzeba trzymać 

język za  zębami  i  zachować wszystko  w tajemnicy. Wiem  o tym  pewnie  znacznie  lepiej niż  ty. Ty się 

żenisz. Ja tracę wszystko.

background image

- Na własne życzenie. - Jego odpowiedź była lodowata niczym zimowy wiatr.

Otworzyła szeroko usta. Cóż to za słowa! Cóż to za myśl! Jak gdyby to ona mogła powstrzymać ten 

ślub. Ciekawe, co takiego miałaby zrobić? Dać Olivii po głowie, ukraść jej ślubną suknię i stanąć zamiast 

niej w kościele? Zasznurowała luźno suknię, złoszcząc się i rozmyślając tylko o zemście na tym głupim, 

zarozumiałym mężczyźnie. - Olivia bardzo dużo się modli.

- Modli się? - zapytał ze wzburzeniem. - Taki jestem straszny?

Zagryzła usta ze śmiechu. - Jest bardzo religijna.

-  Sprytny  unik.  Ty  uciekłaś.  Olivia  się  modli.  Przerażający  pan  młody  tylko  czeka,  by  oddać  się 

konsumpcji. - Zamilkł, pociągając kilka razy nosem. - Wiatr musiał tu przywiać dym od kuchni.

Ona też poczuła. W chłodnym powietrzu unosił się zapach dymu. - Może to wieśniacy palą śmieci.

-  Z  pewnością  masz  rację.  -  Zaczął  szukać  czegoś  w  sianie.  -  Widziałaś  gdzieś  moją  wstążkę  do 

włosów? Moją chusteczkę?

- Nie możesz się ruszyć bez swojej wstążki, tak?

Spojrzał na nią surowo. - Razem z nią był nóż, a bez niego nie mogę się ruszyć.

- Pomogę ci szukać. - Przerzucała szybko słomę, mrucząc pod nosem: - Ach, ci mężczyźni, nigdy nic 

nie mogą znaleźć. Jak dzieci. Skoro każesz mi szukać - poirytowana, podniosła głowę na nieruchomego i 

milczącego Adama - przynajmniej mógłbyś udawać, że patrzysz.

- Ciii.

Wyprostowała się i oparła ręce na biodrach. - Co?

- Słuchaj.

Posłuchała.  Trzeszczące  odgłosy  wydawały  się  głośniejsze,  bliższe.  Dym  dostał  jej  się  do  nosa  i 

rozejrzała się po strychu, wypchanym słomą na całą zimę. - Ogień - szepnęła. Potem powtórzyła głośniej: 

- Ogień!

Jakby  w  odpowiedzi  na  jej  wołanie  na  dole  zarżał  koń.  Po  chwili  rżały  wszystkie,  a  ich  podkowy 

uderzały o ściany stajni.

-  Zostań  tu  -  polecił  Adam  i  kiedy  już  miała  zaprotestować,  powtórzył:  -  Zostań.  Muszę  otworzyć 

wrota.  Niektóre  konie  dopiero  co  ujeżdżono,  mogłyby  cię  stratować. -  Wskazał  palcem  na  okno.  -

Postaraj się otworzyć te drzwi i wyjść tędy.

Zszedł szybko po drabinie, zanim zdążyła wyjąkać: 

- Co takiego?

Otworzyć  te  drzwi?  Przecież  to  okno.  Adam  nigdy  wcześniej  nie  wykazał  się  głupotą,  poszła  więc 

sprawdzić.  Faktycznie,  szyba  osadzona  była  w  drzwiach.  Podwójnych,  zaryglowanych  drzwiach, 

służących  do  ładowania  siana.  Wyglądały  jak  część  ściany,  poza  drewnianym  skoblem  przybitym 

żelaznymi hakami.  Biorąc  głęboki oddech,  podniosła  go do  góry i  przekręciła  na  bok.  Pchnęła  drzwi  i 

odskoczyła w  tył,  gdyż  podmuch  wiatru  wzbił  w  górę  źdźbła  słomy.  Ich  zapach,  zmieszany z  dymem, 

budził w niej lęk. Ogień. O mój Boże, ogień w stajniach! Słoma, wysuszone drewno, konie - co mogło 

być jeszcze gorszego?

Wychylając się w poszukiwaniu ratunku, zobaczyła snopki, które oparte o ścianę stajni, paliły się jak 

pochodnie.  Ogień  głośno  żerował,  a  konie  rżały  z  przerażenia.  Ktoś  wspinał  się  szybko  po  drabinie. 

Odwróciła się, oczekując służącego, ale to był Adam.

background image

-  Stajnie  są  zamknięte  -  powiedział  zwięźle.  -  Ogień  powstał  od  zewnątrz.  -  Podszedł  do  drzwi  i 

wyjrzał.

Złapała go za ramię i potrząsnęła. - Chcesz powiedzieć, że ktoś go podłożył? Ale dlaczego?

Adam  wskazał  ponuro  na  swą  wspaniałą  rezydencję.  Nie  widać  w  niej  było  życia,  światła, 

najmniejszego ruchu. - By nas obudzić? By zemścić się za zrujnowanie Kompanii Południowej? By...

Iskry wzbiły się w górę i zgasły w zetknięciu z chłodnym powietrzem. Nie na długo, tego Bronwyn 

była pewna. Wkrótce któraś z nich ucieknie i niczym insekt przenoszący zarazę zabierze ogień na strych.

- Próżne gdybanie - wyszeptał Adam. - Nie ma drabiny - dodał jeszcze. - Nie ma jak zejść. Postaram 

się skoczyć na stóg. Jeśli mi się uda...

- Jeśli ci się uda?

- Jeśli mi się uda, znajdę drabinę. - Sprężył się do skoku, wzrokiem oceniając odległość. - Jeśli nie, 

będziesz musiała skoczyć sama.

- Jeśli tobie się nie uda, to jak ma się udać mnie?

Uśmiechnął się lekko. - Masz dwie zdrowe nogi.

- Więc dlaczego to nie ja...

Rozmawiała  z  wiatrem.  Adam  zeskoczył  i  wylądował  bezpiecznie,  za  wszelką  cenę  próbując  się 

utrzymać na wyślizgującym się spod nóg sianie. Stóg zatrząsł się i rozsypał i Adam znalazł się na ziemi. 

Bronwyn wydała z siebie okrzyk triumfu, który tylko dorzucił ognia do wszechogarniającego chaosu.

Sekundę później ktoś rzucił się na Adama. Z podniesionym w górę nożem jak rozjuszona bestia. Nic 

nie przeczuwając, Adam potoczył się w jego kierunku, a mężczyzna przeliczył się w celowaniu i wpadł w 

błoto. Peruka zsunęła mu się z głowy, odsłaniając łysą czaszkę.

Judson. Bronwyn aż zatrzęsła się od nienawiści, nienawiści tak gorącej, jak ogień dookoła. Tym razem 

nie  będzie  tylko  patrzeć,  jak  Judson  próbuje  zabić  jej  ukochanego.  Tym  razem  sama  dopilnuje,  by  ta 

kanalia pożegnała się z życiem. Odwróciła się na pięcie i rzuciła na słomę, która już gdzieniegdzie tliła 

się małymi płomykami. Gdzieś pod jej stopami znajdował się nóż, a ona, Bronwyn Edana, miała zamiar 

go użyć.

background image

ROZDZIAŁ 23

Musi tu być. Po prostu musi. Bronwyn przeszukiwała gorączkowo stertę słomy, na której spali. Palce 

przetrząsały złociste źdźbła, oczy strzelały na wszystkie strony, nawet stopy pomagały w poszukiwaniach 

ciemnego etui, które dla Adama oznaczało ratunek.

Nie było go tam.

Musi być.

Zaczerpnęła głęboko powietrza i zakaszlała. Dym palił ją w gardło, niweczył jej wysiłki, ale starała się 

opanować. Nóż musi tam być. Znajdzie go, zanim ogień ogarnie całą stajnię, zanim Judson...

Z ponurą determinacją podniosła w górę wiecheć słomy, potrząsnęła nim, odrzuciła na bok. Podniosła 

kolejny, potrząsnęła, odrzuciła. I następny.

Biała chusteczka z  wyhaftowanymi inicjałami „A.K.” poszybowała do jej stóp  i Bronwyn wybuchła 

histerycznym śmiechem. Sukces był już blisko.

Podniosła kolejny wiecheć i zanim zdążyła potrząsnąć, nóż spadł z łoskotem na drewnianą podłogę. 

Złapała  go,  nucąc  pod  nosem  „dziękuję,  dziękuję,  dziękuję”,  otworzyła  skórzane  etui  i  pośpieszyła  w 

stronę drzwi. Od razu dostrzegła Adama i Judsona, siłujących się w błocie stajennego podwórza. W dłoni 

Judsona  połyskiwało  błyszczące  ostrze,  zwiastując  morderczy  zamiar.  Adam  starał  się  oburącz 

powstrzymać łajdaka.

Bronwyn  nie  spuszczała  z  nich  oczu.  Wyciągnęła  nóż  i  po  raz  pierwszy  ogarnęły  ją  wątpliwości. 

Adam  pokazał  jej,  jak  należy  rzucać,  ale  to  przecież  nie  wystarczy.  Trzeba  ćwiczyć  się  w  celowaniu. 

Rozhuśtała  ostrze  w  palcach.  Jak  tu  trafić  w  Judsona,  kiedy  Adam  znajduje  się  tak  blisko?  Dłoń  jej 

zadrżała.  Mimo  całej  brawury  Adama  wiedziała,  że  nie  doszedł  jeszcze  do  siebie  po  ostatnich 

wydarzeniach. Wiedziała, że nadwerężył siły ostatniej nocy, a Bóg jeden wie, jaką szkodę sprawił skok 

na stóg siana.

Ogarnięte  paniką  konie  rżały  i  waliły  kopytami  w  deski  boksów.  Obudzeni  stajenni  zaczęli  biec  w 

stronę stajni. Krzyczeli, wymachiwali rękami, ale żaden nie zauważył swojego pana. Pożar pochłaniał nie 

tylko stajnie, ale również ich myśli.

Na niej spoczywała cała odpowiedzialność.

Oczy Judsona gorzały chęcią zemsty. - Tym razem dokończę dzieła. Tym razem z tobą skończę.

Adam usłyszał groźbę Judsona, ale nie miał zamiaru marnować cennego oddechu na odpowiedź. Cały 

wysiłek  skupił  na  utrzymaniu  się  na  nogach,  tymczasem  jedna  z  nich  płatała  mu  figle.  Czasem  stopa 

ześlizgiwała  się  po  błocie,  czasem  Judson  wycelował  kopniaka  w  ranę.  Mimo  to  Adam  nie  zwalniał 

uścisku z nadgarstka przeciwnika.

Ktoś będzie musiał mu pomóc i tym kimś będzie z pewnością Bronwyn. Wierzył w to ślepo i tylko 

dlatego jeszcze się nie poddał. Wiedział, że Bronwyn znajdzie jakiś sposób, by mu pomóc.

Padające  z  góry  jasne  światło  przyciągnęło  jego  uwagę.  Stała  tam,  opierając  się  o  framugę.  Za  jej 

plecami  szalał  ogień,  pożerając  kolejne  wiązki  słomy,  ona  jednak  wydawała  się  nieświadoma 

nieuchronnej  zguby.  W  dłoni  trzymała  ostrze.  Jedno  przelotne  spojrzenie  i  już  wiedział  o  jej  wahaniu. 

Bała się rzucić i bała się nie rzucić. Przeklął jej brak doświadczenia, błogosławiąc jednocześnie chwilę, 

kiedy nauczył ją właściwej techniki.

background image

Nie miał pojęcia, jak ją przekonać, by rzuciła. Patrzył tylko na nią desperacko i Bronwyn zrozumiała 

bez słów.

Rzuć. Po prostu dobrze rzuć, a ja już się zajmę resztą.

Zacisnęła usta, przygotowała się do rzutu i rzuciła z siłą, na jaką tylko pozwalały mięśnie ramienia.

Rzuciła prosto w Adama.

Chciała zakryć oczy i  nie mogła. On zobaczył, że  rozpędzone  ostrze  leci prosto na niego i  wykonał 

błyskawiczny półobrót, spychając Judsona na drogę noża. Nóż zatopił się między łopatkami nikczemnika 

i Adam nie czekał już na rezultat. Puścił go i ruszył ku Bronwyn, przerażony ogniem trawiącym stajnię, 

w której jego ukochana wciąż była.

- Skacz! - krzyknął. - Skacz!

Skoczyła. Adam złapał ją w ramiona i razem potoczyli się na ziemię.

- Nie żyje? - wybełkotała, oplatając ramionami jego szyję.

-  Czy  to  ważne?  -  Postawił  ją  na  nogi  i  pociągnął  za  sobą  w  stronę  domu.  Kiedy  znaleźli  się  w 

bezpiecznej  odległości  od  stajni,  rzucił  ją  na  ziemię  i  zaczął  turlać  po  trawie,  a  ona  wydzierała  się 

wniebogłosy.

W końcu pozwolił jej wstać. - Po co to było? - zapytała.

Nie  zwracając  uwagi  na  jej  oburzenie,  przyjrzał  jej  się  od  stóp  do  głów.  Włosy  i  ubranie  poddane 

zostały szczególnie skrupulatnym oględzinom. - Już po wszystkim - westchnął z ulgą.

- Co znaczy: po wszystkim?

Podsunął jej pod oczy lok. - Tliłaś się.

Widok przypalonych końcówek włosów ostudził trochę jej gniew. - Och...

- To cud, że nie stanęłaś w płomieniach. - Wskazał na płonący budynek.

Wydawało  się,  że  stajnia  nabiera  czystego  powietrza,  a  wydycha  czarny  dym.  Kenneth  wydawał 

polecenia  służącym,  którzy  ustawili  się  rzędem  od  studni,  przekazując  sobie  wiadra  z  wodą.  Gaszenie 

miało  nikłe  szansę powodzenia,  a  sami  stajenni wydawali  się  zainteresowani  jedynie  wyprowadzeniem 

zwierząt na wolność. Mokre szmaty zasłaniały oczy koni, które jeden po drugim wyprowadzano ze stajni. 

Polewano je wodą z wiader, gasząc przypaloną sierść. Ze ścian stajni sączył się dym, strzecha pokryła się 

płomieniami. Wszędzie dookoła tłoczyli się, krzyczeli i biegali ludzie.

Pożoga zwróciła na siebie uwagę gości weselnych. Kobiety w płaszczach kąpielowych, mężczyźni w 

szlafrokach, wszyscy wylegli na balkony i ganki Boudasea Manor. Niekompletnie ubrani panowie rzucili 

się stronę stajni, troszcząc się o los swoich koni. Na ich czele biegł Northrup, instruując służących, którzy 

ruszyli do pomocy.

Oswobodzony  koń  przegalopował  obok,  tak  głośno  tętniąc  kopytami,  aż  trzęsła  się  ziemia.  Adam 

wstał i  wyciągnął do  Bronwyn rękę.  - Wstawaj,  zanim  któryś cię  stratuje.  - A kiedy się już  podniosła, 

zakomenderował: - Biegnij do domu.

Bronwyn patrzyła ze zdziwieniem, jak on, kulejąc, maszeruje z powrotem w stronę stajni. Pobiegła za 

nim, krzycząc: - Przecież to się zaraz zawali.

Odsunął ją na bok i parł dalej. - Konie! - zawołał, lecz ona rzuciła się na niego, łapiąc go za kolana.

Upadł, a ona siadła mu na plecach. - Konie nie są warte twojego życia.

Nie ruszał się, a ona nie była pewna, czy to dlatego, że go przekonała, czy dlatego, że upadek pozbawił 

background image

go tchu. Było jej wszystko jedno. Próbując przybrać stanowczy i rozsądny ton, odezwała się: - Kenneth 

ma aż za wiele rąk do pomocy. Zostaniemy tutaj  i pozwolimy stajennym wykonać robotę, do której są 

przyuczeni.

Wyrwał jej się i zrzucił ją na ziemię. - Nikt do tego nie jest przyuczony.

Wstała i nachyliła się nad nim, wygrażając mu palcem. - Adamie, ostrzegam cię, nawet  się nie  waż 

wstawać.

Wstał. - A co mi zrobisz? - Usta wykrzywiły się w uśmiechu.

-  Znów  cię  przewrócę.  -  Położyła  ręce  na  jego  ramionach  i  spojrzała  mu  poważnie  w  oczy.  -  Nie 

pójdziesz do tej stajni.

Ujął  jej  twarz  w  obie  dłonie  i  popatrzył  na  nią.  W  uszach  jej  dzwoniło  od  wrzasków,  nos  miała 

zatkany, w ustach czuła metaliczny smak strachu, lecz kiedy Adam uśmiechnął się do niej i wyszeptał: -

Mój Boże, jak ja cię uwielbiam - nie miało to już znaczenia. Miłość płynęła jej w żyłach, miłość gorąca i 

słodka jak czekolada. Zamknęła oczy i podniosła w górę twarz w oczekiwaniu na pocałunek.

Nigdy nie nastąpił. Kiedy otworzyła oczy, nie czuła jego dotyku, bo on pędził z powrotem do stajni. 

Rzuciła się za nim, skacząc przez trawę jak kozica górska, dodając jeszcze swój krzyk do wszechobecnej 

kakofonii.

Na  swej  drodze  spotkała  całe  mnóstwo  różnych  postaci  -  stajennych,  konie,  gości,  Adama  -

galopującego z powrotem w jej stronę.

- Wali się! Ogień! Ratuj się, kto może! - krzyczeli stajenni.

Zatrzymała się gwałtownie, oddychając z ulgą.

Adam złapał ją za ramię i odepchnął, krzycząc: - Kobieto, wszystkie konie są na wolności. Zawracaj!

Z głośnym trzaskiem załamał się dach stajni. Ściany, niczym szkarłatne chorągwie, rozsypały się na 

boki. Płomienie strzelały wysoko, powietrze rozgrzane było od pożogi, a snopki dookoła buchały ogniem.

Jeden ze snopków przyciągnął jej uwagę. Ognista pochodnia odsunęła się od innych i pełzła dalej po 

trawie, aż Bronwyn sobie przypomniała.

Na pomarszczonej twarzy Kennetha pojawiło się przerażenie. - Co to takiego?

Chwyciła Adama za głowę, wrzeszcząc: - Judson!

- Niech go diabli! - zaklął Adam. - Czy nawet nie może umrzeć jak normalny człowiek? Czy musi...

Ruszył z powrotem w stronę stajni, a Bronwyn zwróciła się do Kennetha z błaganiem w oczach: - To 

on podłożył ogień pod stajnię.

Kenneth  zrozumiał  bez  słów.  Stajenni  rzucili  się  na  Adama  całą  gromadą  i  odciągnęli  go  w  tył. 

Nerwowo szarpiąc się za włosy, kłaniając się nieustannie, okazując swój szacunek na wszelkie sposoby, 

trzymali go w żelaznym uścisku.

- Jaśnie pan nie może tam iść - odezwał się jeden.

Kenneth dodał: - Jest tak gorąco, że jaśnie pan sam stanąłby w płomieniach. Najlepiej zostawić go w 

spokoju. Jeśli jeszcze żyje, to już niedługo.

Ktoś obok Bronwyn zaczął nucić ludową przyśpiewkę o strachu na wróble: „Strach na wróble ogniem 

się bawił, aż go ogień po pięty strawił”.

To Northrup stał obok niej i Bronwyn patrzyła na niego z otwartymi ustami. - Wszyscy lekarze świata 

nie  przywrócą  już  stracha  do  życia.  -  Northrup  potarł  miejsce,  w  które  ugodziła  go  kula  Judsona.  -

background image

Usmażył się na dobre. Niech płonie w ogniu piekielnym tak jak płonął na ziemi.

*

Gianni oparł się o balustradę i oczyma pełnymi łez patrzył na oddalające się brzegi Anglii. Gdzie jest 

jego  pan?  Dlaczego  nie  pojawił  się  na  statku,  tak  jak  obiecał?  Nigdy  dotąd  jego  pan  nie  miał

najmniejszego  problemu  z  wyplątywaniem  się  z  kłopotów,  ale  też  nigdy  nie  pozwolił  chęci  zemsty 

decydować  o  swoim  postępowaniu.  Gianni  miał  złe  przeczucie,  tutaj,  w  okolicy  serca.  Kładąc  rękę  na 

wspomnianym organie, Gianni zwiesił głowę.

Kobieta,  którą  jego  pan  ugodził  nożem,  nadal  żyła.  Ta,  która  uważała  się  za  lekarza,  uratowała  ją, 

podczas gdy on i jego pan siłowali się z pozostałymi. Przygnębiło go wspomnienie, jak bardzo jego pan 

przeklinał.  Jeszcze  parę  chwil  i  kobieta  by  nie  żyła.  Może  -  rozpromienił  się  -  umrze  jeszcze  od 

zakażenia.

Torby,  które  zawierały  cały  dobytek  zarówno  jego,  jak  i  jego  pana,  ulokował  w  maleńkim 

pomieszczeniu  pod  pokładem.  Sakwę  pełną  pieniędzy,  które  jego  pan  zarobił  ciężką  pracą  i 

przebiegłością,  zostawił  sobie  przy  pasku.  Nigdy  dotąd  jego  pan  nie  spuszczał  trzosu  z  oka,  nie 

pozwalając  Gianniemu  zajrzeć  do  środka  ani  nawet  go  nosić.  Dawał  mu  tylko  pieniądze  na  wydatki 

domowe i na częste podróże, które były nieodłącznym składnikiem ich życia.

A teraz - Gianni uśmiechnął  się i poklepał ciężką sakwę - teraz jego pan  udowodnił, jak bardzo ufa 

swojemu  wiernemu  służącemu.  Gianni  rzuci  okiem,  tylko  raz  i  bardzo  pobieżnie,  na  zawartość.  Nie 

będzie to pewnie dużo, bo przecież ostatnio nieszczęścia ich prześladowały. Ale za te kilka miedziaków 

przygotuje swojemu panu godziwe przyjęcie w Calais. W Calais zamówi gorący posiłek, wyborne wino i 

może kobietę, tak jak lubi jego pan. Tak. Gianni pokiwał głową. Wykorzysta pieniądze tylko dla wygody 

swojego pana.

Spojrzał za siebie, upewniając się, że nikt za nim nie stoi. Rozpiął pelerynę i podniósł w górę koszulę, 

szukając pasa, na którym zawieszona była sakwa. Ostrożnie pociągnął za rzemyki i zajrzał do środka.

Złote  monety  mieniły  się  blaskiem  w  promieniach  słońca.  Wiele  złotych  monet,  złotych,  grubych 

monet, o jakich Gianni dotąd jedynie śnił. Gapił się na nie, zanurzył w nich palce i spojrzał jeszcze raz na 

wybrzeże Anglii.

- Żegnaj, mój panie - zawołał i pomachał ręką. - Żegnaj.

- Robercie. - Adam położył rękę na ramieniu Walpole’a. - Chciałbym prosić cię o przysługę.

Walpole uśmiechnął się od ucha do ucha. - Dzisiaj twój ślub, mój chłopcze. Pomogłem ci się ubrać. -

Poprawił falbanki na białej, jedwabnej koszuli pana młodego i pomógł mu nałożyć surdut. - Starałem się 

poprawić ci humor dobrymi dowcipami i dobrym miodem. Już za późno, by się z tego wykaraskać.

- Właśnie o to chciałem cię prosić.

Uśmiech na twarzy Walpole’a zbladł. - Niech to diabli, mam nadzieję, że żartujesz.

- Nie żartuję. Nie mogę poślubić Olivii. Może jest i piękna, ale...

- Nie możesz też poślubić jej siostry.

Adam podskoczył i rozejrzał się dookoła. - Mój Boże, wszyscy już wiedzą?

- Wszyscy, którzy mają oczy. Ja widziałem, jak szliście wieczorem do stajni. Za to wszyscy widzieli, 

jak  dziś  rano  wracaliście  do  domu.  -  Walpole  wskazał  palcem  na  żarzące  się  wciąż  stajnie.  -  Ogień 

wydobywa  czasem  na  światło  dzienne  dziwne  rzeczy.  Poza  tym  słyszałem,  Adamie,  że  ona  na  tobie 

background image

siedziała.

Adam jęknął. - Nie chciała, bym narażał życie na niebezpieczeństwo.

- Szalenie wzruszające, ale nie trzeba było mędrca, by dostrzec siano we włosach tej dziewczyny.

- Ta dziewczyna ma na imię Bronwyn - powiedział Adam z przyganą w głosie.

- Bronwyn, Olivia, co za różnica. W nocy wszystkie koty są czarne. Podrapiesz we właściwe miejsce, 

a będzie mruczeć z zachwytu.

Adam nie zareagował na żartobliwą uwagę przyjaciela. - Może i znasz się na finansach, ale nie masz 

pojęcia o kobietach.

Walpole oniemiał, ale kiedy Adam skończył zapinać biały satynowy surdut, powróciła mu mowa: 

- Wydaje mi się, że jeśli chodzi o kobiety, to jestem ekspertem.

- Ano właśnie. Mam założyć pierścienie z bursztynu czy kości słoniowej?

- Z kości słoniowej - odpowiedział Walpole z roztargnieniem. - Lepiej pasują do białej satyny. Cały 

ten pożar i bójka, w której zabiłeś człowieka, który zrujnował twoją reputację! Wszyscy podziwiają twoją 

odwagę.

- Nie zabiłem go.

- Wszyscy tylko o tym plotkują. Co powiedziałeś?

- Nie zabiłem go. - Adam wsunął pierścienie na palce i uśmiechnął się do oniemiałego przyjaciela. -

To Bronwyn go zabiła. Jak, twoim zdaniem, wbiłbym mu nóż w plecy, kiedy się siłowaliśmy?

- Chcesz mi powiedzieć, że ta mała opalona kobietka rzuciła nożem?

- Istotnie.

- Przypomnij mi, że mam być uprzejmy dla lady Bronwyn. - Walpole najeżył się, gdyż Adam parsknął 

śmiechem. - Człowieku, to przecież nic nie zmienia. Jeśli wymienisz jedną siostrę na drugą, i to po raz 

kolejny, jaki to będzie skandal! - Kładąc rękę na czole, Walpole poskarżył się: - No i popatrz, co zrobiłeś. 

Pocę się jak wieprz.

- Jesteś wieprzem, Robercie, ale jesteś też moim przyjacielem. Mówię ci, powstrzymaj ten ślub.

Walpole wyciągnął chusteczkę z przepastnej kieszeni brokatowego surduta i wytarł nią czoło.

- Bronwyn i ja uratowaliśmy ci życie.

- Kobieta uratowała mi życie - jęknął Walpole.

- Odwalałem za ciebie brudną robotę na Change Alley.

- Zapłacę ci za to - odparł błyskawicznie Walpole.

- Właśnie, zapłać mi powstrzymaniem tego ślubu.

- Co ta dziewczyna z tobą zrobiła?

Adam uniósł w górę brew. - Z niecierpliwością czekam na twoją teorię.

- Do niedawna jedyną pasją w twoim życiu były finanse, rodzinny honor i Anglia.

Ani odrobinę nieurażony, Adam odpowiedział: - Ale był ze mnie nudziarz.

- Zgadza się. A teraz stałeś się jakby... - Walpole zamachał rękami, szukając inspiracji - ...człowiekiem 

z krwi i kości.

- Okropność!

- Prowadzisz rozmowy na temat ważnych rzeczy, takich jak konie i kochanki. Dziewczęta nie mdleją 

już ze strachu, kiedy na nie patrzysz. Zielenieją tylko z zazdrości, kiedy patrzysz na Bronwyn. - Walpole 

background image

za późno zdał sobie sprawę, że rozmowa zatoczyła koło. - To nie znaczy, że pomogę ci się z nią ożenić.

*

Robert Walpole przemierzał tam i z powrotem korytarze Boudasea Manor,  mrucząc coś pod nosem. 

Cóż ta dziewczyna zrobiła z jego przyjacielem? Z człowiekiem, który był dotąd twardy jak żelazo, a teraz 

zmiękł i złagodniał. Żelazny charakter pozostał ten sam, pojawiło się tylko ciepło, spokój, zadowolenie.

Wszystkie koty są  w nocy  czarne, powiedział  Adamowi.  Wystarczy je  podrapać,  a zaczną  mruczeć. 

Podrapał się z roztargnieniem po brzuchu. A może to on przegapił coś ważnego w życiu?

Adam prosił go o powstrzymanie ślubu. Poprosił go o to, mimo że dla niego, Roberta, oznaczało  to 

wystawienie się na pośmiewisko. Czy warto było z takiego powodu ryzykować karierę polityczną? Kiedy 

Kompania Południowa rozpadła się, zostawiając po sobie zgliszcza, to on wkroczył na scenę, podejmując 

się  utworzenia  nowego,  stabilnego  rządu.  Rządu,  w  którym  był  najbardziej  cenionym  przez  króla 

ministrem.

Nie. Walpole potrząsnął głową. Nie, do diabła, nie zrobi z siebie głupca. Niech Adam się sam ratuje z 

tego bagna.

- Robercie.

Łagodny kobiecy głos przerwał te rozmyślania. Zapiął guzik surduta, podniósł koronkową chusteczkę 

do ust, odwrócił się - i natychmiast wyprostował tak gwałtownie, aż zachrzęściło mu w kręgosłupie.

- Robercie - Mab, jego osobisty zły duch, skinęła na niego przez  otwarte drzwi  swojego gabinetu.  -

Chodź tutaj.

Podszedł do niej, oczekując nagany za jakieś przewinienie, o którym zdążył już zapomnieć. Ale ona 

tylko uśmiechnęła się do niego ciepło, co oznaczało, że znalazł się w prawdziwych tarapatach.

Wszedł  do  gabinetu,  a  ona  zamknęła  za  nim  drzwi.  Znalazł  się  w  pułapce,  bez  nadziei  na  prędkie 

wyzwolenie. A ona, wciąż się uśmiechając, powiedziała: - Powstrzymasz ten ślub.

background image

ROZDZIAŁ 24

Ostatni raz. Ostatni raz. Te słowa niczym echo wciąż kołatały się Bronwyn po głowie.

Zeszła  noc,  śmiech  i  łzy,  wspólne  marzenia  i  niespodziewane  wyznania  -  wszystko  to  było  po  raz 

ostatni.  Już  nigdy  nie  schroni  się  w  jego  ramionach.  Już  nigdy  nie  przeżyją  razem  rozkoszy  tak 

doskonałej, by wydawało się, że starczy jej na całe życie. Już nigdy uśmiech nie pojawi się jej na ustach 

razem ze świadomością, że rozkosz można jeszcze udoskonalić.

Siedziała  na  łóżku  w  pokoju  Olivii  i  gryzła  palce  słuchając  naprzemiennych  słów  nagany i  zachęty 

wypowiadanych  przez  lady  Norę.  -  Olivio,  kochanie,  już  czas.  Przestań  się  trząść  i  stań  spokojnie, 

żebyśmy mogły włożyć na ciebie suknię.

Kolejną kobietą w łóżku Adama będzie Olivia. To ona będzie się wić i jęczeć z rozkoszy. Olivia.

Nie. Bronwyn potrząsnęła głową. Olivia nie doceni  kunsztu Adama. Będzie czuć tylko obrzydzenie, 

wykorzystując czas miłości na usilne modlitwy, zupełnie tak jak teraz. Olivia, jej piękna siostra, nigdy go 

nie będzie uwielbiać, tęsknić za nim, ofiarować mu uczucia, którego tak potrzebował.

Słońce  przyjaźnie  spoglądało  z  błękitnego  nieba.  Chryzantemy,  wciąż  wilgotne  od  rosy,  wypełniały 

każdy  wazon,  zdobiły  każdy  łuk.  Goście,  rozmawiając  z  ożywieniem,  tłoczyli  się  w  stronę  pobliskiej 

kaplicy.  Ceremonia  ślubna  dopięta  była  na  ostatni  guzik.  Ale  nie  był  to  jej  ślub.  Cóż  jej  pozostaje? 

Przecież nie może zrujnować siostrze wesela, prawda?

Nawet sam pomysł był żałosny. Wystawiłaby na pośmiewisko wszystkich - swoich rodziców, Olivię, 

Adama, siebie. Cały Londyn nie przestałby się nigdy śmiać.

Olivia, jak na złość, nie ruszyła się z miejsca. Klęcząc na poduszce, wpatrywała się uparcie w okno.

- To nie jest czas na modlitwę - wybuchła lady Nora. - Wieczorem będzie na to czas.

Odwracając swą czystą, spokojną twarz do matki, Olivia odpowiedziała z przyganą w głosie: - Każdy 

czas jest dobry na modlitwę.

- Nie teraz. Nie. - Lady Nora przyłapała się na tym, że podnosi głos. - Wszyscy goście przypięli już 

bukieciki kwiatów do surdutów i sukni. Siostry się przebrały i czekają na ciebie. Wszystkie wyglądają tak 

pięknie w identycznych jasnozielonych sukniach, ozdobionych perłami i maleńkimi żywymi różami.

Bronwyn już miała zamiar obgryźć paznokieć, ale w porę się powstrzymała. Adam oskarżał ją o to, że 

zmusiła go do ślubu z Olivia i pewnie miał rację. On przecież nie może tego odwołać. Gdyby to zrobił, 

sprowadziłby  na  Olivię  ogromną  hańbę.  Jedynie  Olivia  mogła  się  nie  zgodzić,  ale  to  z  kolei  byłoby 

obelgą dla niego. Adam i Olivia skazani byli na małżeństwo, które uczyni ich oboje nieszczęśliwymi, i 

tylko jedna osoba mogła ich od tego uratować. Tylko ona, Bronwyn Edana, jest dla niego odpowiednią 

kobietą. Tylko ona, kochanka, tłumaczka, nożowniczka.

- Nawet Bronwyn wygląda oszałamiająco - przekonywała lady Nora. - Zebrało się tu całe eleganckie 

towarzystwo.  Utytułowani  mężczyźni  biją  się  o  jej  względy.  Lord  Sawbridge  -  pomyśl  tylko,  książę  -

twierdzi, że się dobrze znają i aż ślini się na jej widok.

Olivia zmarszczyła czoło i łagodnie, lecz karcąco odpowiedziała: - Jest tak stary, że po prostu się ślini.

Lady  Nora  załamała  ręce.  -  Jeśli  nie  Sawbridge,  to  jakiś  inny  dżentelmen.  Spójrz  na  nią,  Olivio. 

Przecież nie odmówisz siostrze szansy na podobnie udany mariaż.

Ona  też  będzie  nieszczęśliwa,  tego  była  pewna.  Trzy  życia  poświęcone  na  ołtarzu  konwencji 

społecznych? Czy to nie za wysoka cena? Radziła Olivii, by nie bała się wyciągnąć rękę po coś, czego 

background image

pragnie najbardziej na świecie. Czy Adam nie mówił jej tego samego? Bronwyn podjęła decyzję, wstała i 

powiedziała rozkazującym tonem: - Olivio, spójrz na mnie.

Olivia wykonała polecenie. To, co zobaczyła w oczach Bronwyn, sprawiło, że natychmiast podniosła 

się  z  klęczek.  Porozumiały się  bez  słów.  Olivia  wyprostowała się,  na  jej  twarzy pojawiła  się  radość,  a 

dłonie splotły się w dziękczynnym geście.

-  Zuch  dziewczynka  -  pochwaliła  lady  Nora,  śpiesząc  do  jej  boku.  -  Pozwól,  że  zawołam  druhny  i 

razem cię ubierzemy.

- Olivia chce, żebym to tylko ja ją ubierała - wtrąciła się Bronwyn. - Prawda, Olivio?

Ta zawahała się, a potem pokiwała głową. - Zgadza się, mamo. - Przyglądała się matce, a na jej twarzy 

malował się spokój. - Dziś tylko Bronwyn.

- Ale to ja jestem twoją matką - poskarżyła się lady Nora.

-  I  dlatego  Olivia  chce,  żebym  to  była  ja.  -  Uśmiechając  się  enigmatycznie,  Bronwyn  objęła  matkę 

wpół. - Ty jesteś matką panny młodej i to twoja obecność jest wymagana. - Popchnęła matkę w stronę 

drzwi. - Czy nie skorzystasz z tej szansy, by wyprawić wesele w takim stylu, jaki tylko ty jesteś w stanie 

stworzyć?

-  Cóż,  może  i  masz  rację.  -  Próżność  lady  Nory  została  mile  połechtana.  -  W  gruncie  rzeczy  to  ja 

jestem prawdziwą gospodynią. Mab nie kiwnęła nawet palcem.

- Wiem, mamo.

- To ja wydaję najlepsze przyjęcia.

- To prawda, mamo.

-  Ale...  och,  mój  Boże.  -  Lady  Nora  spojrzała  na  Olivię  wzrokiem  pełnym  matczynej  miłości  i 

Bronwyn już myślała, że wszystko stracone. - Jak mogę zostawić moją dziecinkę w takiej chwili?

Olivia powiedziała łagodnie: - Mamo, nalegam.

- Na pewno nie będzie ci mnie brakować?

- Oczywiście, że nie.

W głosie lady Nory słychać było rozczarowanie: - Ani trochę?

- Olivia chciała powiedzieć, że nikomu poza mną by na to nie pozwoliła. - Bronwyn uśmiechnęła się, 

trzymając drzwi szeroko otwarte. - Nie ociągaj się.

Lady Nora spojrzała podejrzliwie na uśmiechniętą twarz córki. - Bronwyn...

- Ubiorę pannę młodą w suknię, którą sama wybrałaś, i dopilnuję, by pojawiła się w kaplicy na czas -

zapewniła ją Bronwyn.

Lady Nora nie wydawała się przekonana; przytrzymała ręką drzwi. - Mam nadzieję, że nie zamierzasz 

spłatać żadnego figla.

- Ależ mamo, o czym ty mówisz? - Bronwyn wskazała palcem na siostrę, która stała spokojnie przy 

oknie. - Bez zgody Olivii nie mogę nic zrobić, a wiesz przecież, że Olivia nigdy nie godzi się na żadne 

harce.

Na twarzy matki pojawiła się ulga, lecz ślad wątpliwości pozostał. - Wystarczy, że godzi się na twoje 

harce.

-  Przecież  nie  dam  jej  po  głowie  i  nie  przywiążę  do  krzesła.  -  Bronwyn  zachichotała,  próbując 

rozładować napiętą atmosferę.

background image

Pomogło. Lady Nora skinęła głową. - No dobrze. Do zobaczenia w kościele. Pamiętaj, masz iść przed 

siostrą, razem z pozostałymi druhnami.

Machając  dłonią  na  pożegnanie,  Bronwyn  zatrzasnęła  pośpiesznie  drzwi.  -  No  już  -  powiedziała 

zwracając się do siostry. - Mam ci dać po głowie i przywiązać do krzesła?

W  oczach  Olivii  pojawiły  się  łzy.  Spojrzała  na  siostrę  błagalnym wzrokiem  i  potrząsnęła  przecząco 

głową.

- A więc pozwolisz, bym zajęła twoje miejsce?

- Tak - szepnęła Olivia. - To odpowiedź na moje modlitwy.

Bronwyn odwróciła się tyłem do siostry i poleciła: - Rozsznuruj mnie.

-  Jesteś  taka  odważna,  Bronwyn.  -  Olivia  oplotła  ją  ramionami  w  siostrzanym  uścisku.  -  Twoja 

odwaga udziela się i mnie. Bez ciebie sobie nie poradzę. Nie poradzę sobie z rodzicami ani wszystkimi 

pastorami, których mi rodzice przyślą, jeśli ty mi nie pomożesz.

Bronwyn odwzajemniła uścisk. - Oczywiście, że ci pomogę. Najgorsze, że nawet ja uważam, iż twoim 

przeznaczeniem jest zakonne życie. - To fakt. - Olivia uśmiechnęła się do siostry.

- Tak jak twoim bycie żoną wicehrabiego Rawsonu.

*

Gorset wykonany ze srebrnej koronki opadł w dół pod ciężarem srebrnej, ślubnej broszy. Tradycyjny 

wieniec  z  mirtu,  gałązek  oliwnych,  rozmarynu  i  biało-różowych  pączków,  przeznaczony  na  większą 

głowę Olivii, chybotał się niepewnie na włosach Bronwyn. Ciemnozielona suknia wlokła się po ziemi, aż 

przyszła panna młoda zebrała ją w dłonie i uniosła nieco do góry. Pośpiech pogarszał tylko sprawę, ale 

bała się zatrzymać. Nie chciała, aby ktokolwiek dostrzegł opóźnienie i zaczął się zastanawiać.

To  jej  się  akurat  nie  udało.  Lady  Nora  stała  w  progu  kaplicy,  wyglądając  córek,  i  kiedy  Bronwyn 

pojawiła się w polu widzenia, wzrok matki mówił znacznie więcej niż jakikolwiek komentarz. Bronwyn 

zawahała się, a lady Nora wyprostowała plecy i stukając obcasem o ziemię, powiedziała: - Moje obawy 

się sprawdziły. Podejdź tutaj, młoda damo.

Lady Nora rzadko mówiła w ten sposób i Bronwyn, z nietypową dla siebie uległością, posłuchała.

- Cóż ty wyrabiasz, ubrana w suknię Olivii i to w dzień jej ślubu?

- Wychodzę za mąż. - Jedno spojrzenie na groźną twarz matki i Bronwyn dygnęła. - Milady.

- Nie wolno ci - zagrzmiała lady Nora. - Co wszyscy sobie pomyślą?

- Nie obchodzi mnie to - oznajmiła Bronwyn z pasją. - Są ważniejsze sprawy.

-  Ważniejsze  od  naszej  reputacji?  -  Głos  i  wygląd  lady  Nory  zdradzały  zdesperowanie.  -  Żartujesz, 

moje dziecko. Nie ma nic ważniejszego od naszej...

-  Mamo,  kocham  go.  -  Bronwyn  wyciągnęła  rękę  w  błagalnym  geście  i  koronkowa  połać  sukni 

zamiotła ziemię.

- Kochasz go? Kochasz Adama? - Lady Nora kolejno próbowała różnych intonacji, tak jakby pierwszy 

raz w życiu zetknęła się z tymi słowami. - Kochasz go?

- Tak.

- Dobrze rozumiem? Kochasz wicehrabiego Rawsonu?

Bronwyn przytaknęła, a jej matka potrząsnęła smętnie głową.

- Kochanie...

background image

- Kocham go tak samo, jak ty kochasz tatę.

Lady  Nora  zamarła.  Oczy  zwęziły  jej  się  w  szparki.  -  Niech  Bóg  ma  cię  w  swojej  opiece,  jeśli  to 

prawda.

Bronwyn  miała  nadzieję,  że  wyraziła  się  jasno.  I  tak  się  chyba  stało,  bo  lady  Nora  wyciągnęła 

chusteczkę i  wytarła łzy, które zebrały się w kącikach  jej wspaniałych oczu.  - Co  za  katastrofa. Wiesz 

przecież, ile się przez to nacierpiałyśmy, ja i Holly. Nie mogłaś wynieść czegoś z naszych błędów?

-  Nie  miałam  wyboru.  Poza  tym  wydaje  mi  się,  że  ty  i  Holly  więcej  miałyście  z  życia,  niż  moje 

pozostałe siostry razem wzięte.

- Och, nie byłabym taka pewna - mruknęła lady Nora.

Łapiąc ją za rękę, Bronwyn powiedziała: - Powiedz mi, przecież między tobą a tatą nie zawsze było 

kiepsko.

- Nie, nie było kiepsko. - Lady Nora popatrzyła na proszącą twarz córki i oczyma wyobraźni spojrzała 

we własną przeszłość. - Czasem było nawet cudownie - westchnęła.

- Zrobiłabyś to jeszcze raz?

- Oczywiście, że  zrobiłabym to  jeszcze  raz - przyznała  lady Nora.  Z szumem,  który miał  pokryć  jej 

zaambarasowanie, podniosła w górę spódnicę córki i spojrzała krzywo na metalową konstrukcję. - Ach, 

gdybym  tylko  wiedziała  wcześniej.  Coś  by  się  jeszcze  dało  zrobić  z  tą  suknią.  A  teraz  to  będziesz  po 

prostu musiała chwycić  ją w dłonie.  - Podwijając materiał pod pasek, zauważyła kwaśno: - Coś  mi się 

wydaje, że ostatnio coraz wyżej zapinasz pasek spódnicy.

Bronwyn nie udało się powstrzymać rumieńca dumy.

Lady Nora przytknęła zadbaną dłoń do czoła i powiedziała: - To prawda, zgadza się? Spodziewasz się 

dziecka.

- Tak, mamo.

- Och, przestań się głupio uśmiechać. Przez ciebie będę babcią. - Lady Nora wydała z siebie lekki jęk. 

- Nie dość tego skandalu ze ślubem, to jeszcze za wcześnie urodzone dziecko. O ile za wcześnie?

- Nie wiem na pewno, ale wydaje mi się... ze trzy miesiące.

Lady  Nora,  która  po  raz  pierwszy  wyglądała  na  swoje  pięćdziesiąt  trzy  lata,  przytknęła  dłoń  do 

przyszłego  potomka.  A  potem,  popychając Bronwyn w  stronę  wejścia  do  kaplicy, rozkazała:  -  Idź  już. 

Jeśli będziesz się tak dalej guzdrać, zrobią się z tego cztery miesiące.

Gaynor wystawił głowę zza drzwi. - Noro, na litość boską, wszystkie Syreny Irlandii czekają już przed 

ołtarzem i  za  chwile ich  uśmiechy będą  wyglądać sztucznie.  Jeszcze  niegotowa?  - Oczy rozpromieniły 

mu  się,  kiedy  zobaczył  Bronwyn.  -  Gratulacje,  moje  kochanie.  Do  twarzy  ci  w  tych  eleganckich 

fatałaszkach. Z pewnością uda ci się złapać męża...

Zdał sobie sprawę, czyja to suknia i zmarszczył groźnie czoło. - Co robisz w sukni ślubnej siostry?

Bronwyn uśmiechnęła się łagodnie. - Ależ tatku...

- Żadnych mi tam „tatku”. - Irlandzki akcent wzmacniał się z sylaby na sylabę. - Nie oszukasz swojego 

staruszka. Co zrobiłaś z Olivią?

- Tato.

Nie potrafił ustać w miejscu. - Nie wiem, skąd się wzięła ta twoja trzpiotowatość.

- Od ciebie? - zasugerowała Bronwyn.

background image

-  Wciąż  to  powtarzasz.  -  Hrabia  zwrócił  twarz  do  córki.  -  Czemu  to  powtarzasz?  Nie  jestem 

trzpiotowaty.

- Masz rację, tatku.

-  Przestań  się  uśmiechać  i  powiedz  mi  w  końcu.  -  Skrzyżował  ręce  na  piersi,  spodziewając  się 

najgorszego. - Obezwładniłaś ją i przywiązałaś do krzesła?

- Olivia ma się świetnie - zapewniła go Bronwyn.

- Nie wmówisz mi, że na to przystała!

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Dylemat Olivii trzeba odłożyć na później. - Tak naprawdę...

Może coś podejrzewał, bo uciszył ją gestem podniesionej ręki. - Nic nie mów. Tylko odpowiedz mi na 

jedno pytanie. Co robisz w jej sukience?

Lady Nora poprawiła kwiatek, który ześlizgnął się na ucho córki. - Czeka, by ojciec poprowadził ją do 

ołtarza.

Hrabia otworzył usta ze zdziwienia. - Nie mów, że zgadzasz się na te fanaberie.

Jego żona opowiedziała z naciskiem: - Nie mam innego wyboru, dziadku.

Poruszając bezgłośnie ustami, hrabia przyswoił te nieoczekiwane wieści. Chwycił Bronwyn w ramiona 

i zakręcił nią dookoła. - Dzidziuś?

Kiwnęła głową, a lady Nora uderzyła w lament. - Rafferty, postaw ją na ziemię. Burzysz jej fryzurę.

-  Dzidziuś.  -  Zatrzymał  się.  Postawił  Bronwyn na  ziemi  i  skierował  się  do  drzwi.  -  Wiedziałem,  że 

powinienem zabić tego łajdaka.

Lady Nora złapała go za łokieć i pociągnęła do siebie. - Jeśli go zabijesz, Bronwyn nie będzie mogła 

za niego wyjść.

- Masz rację. - Zaczerpnął głęboko powietrza. - Najpierw ślub. Potem go zabiję.

- Tatku, nie ma powodu, by go zabijać - odezwała się Bronwyn. - Nic nie wie o dziecku. Hrabia nie 

mógł wyjść ze zdumienia. - Nic nie wie o dziecku?

- Nic nie wie o dziecku?  - powtórzyła jak echo  lady Nora.  Bronwyn zagryzła wargi. - Jak myślicie, 

będzie zły?

Rodzice wymienili długie, znaczące spojrzenia.

- Nie z powodu dziecka, ale dlatego, że mu nie powiedziałaś. Wydaje mi się, że dzisiejszy dzień, tak 

obfitujący  we  wrażenia,  uratował  nas  przed  jeszcze  większym  skandalem,  który  przyniósłby  ślub  i 

błyskawiczne unieważnienie. Jeśli Adam ożeniłby się z Olivia, a potem dowiedział o dziecku... - Hrabia 

westchnął smętnie.

- Moglibyśmy gdzieś Bronwyn odesłać - zasugerowała lady Nora, układając nieokiełznaną czuprynę 

Bronwyn, podwijając przypalone końcówki.

Rozważyli ten pomysł. Gaynor potrząsnął głową, chwilę później lady Nora poszła jego śladem. - Nie -

zadecydował hrabia. - Prawda i tak wyszłaby na jaw. Nie jestem tchórzem, moja miła, ale wolałbym nie 

spotkać Adama na swej drodze, gdyby tak się stało.

Lady Nora zadrżała. - Masz całkowitą rację.

- Tylko jak mu o tym powiedzieć? - zastanowiła się głośno Bronwyn.

-  Dziś  wieczorem  w  łożu  -  poleciła  lady  Nora.  -  W  noc  poślubną  mężczyźni  bywają  niezwykle 

pobłażliwi.

background image

- Racja. - Bronwyn zamilkła na chwilę, a potem zapytała: - Jak jest po francusku „w ciąży”?

Enceinte - Lady Nora spojrzała na nią szeroko otwartymi oczyma i zapytała: - Po co ci to?

Od drzwi kaplicy słychać było głosy: - Rusz się!

- To ty się rusz!

- Ja pierwsza, bo jestem starsza.

Bronwyn  odwróciła  się  i  ujrzała  Holly  i  Linnet  identyczne  siostry  w  identycznych  jasnozielonych 

sukniach, przepychające się w drzwiach. Żadna nie miała zamiaru ustąpić i kiedy w końcu wydostały się 

na powietrze, turniury ich sukien połamały się.

- Tatku, wszyscy się niecierpliwią - zaczęła Linnet. - Gdzie jest... O mój Boże, to przecież Bronwyn.

-  Mówiłam  ci,  to  Bronwyn  jest  powodem  opóźnienia  -  Holly  zwróciła  się  do  siostry.  -  Adam  nie 

wygląda najlepiej, tatku. Ale skoro już mamy tu pannę młodą, zaczynajmy.

- Tak, zaczynajmy od razu - poleciła lady Nora. - Ach, poczekajcie! Poczekajcie, aż usiądę. - Spojrzała 

groźnie na Bronwyn, tak jakby to ona winna była roztrzepaniu matki. - Wyprawiłam dotąd pięć  wesel, 

Bronwyn, i zawsze wszystko było na czas.

Ze stuprocentową pewnością Bronwyn odpowiedziała: - Mamo, to się już nie powtórzy.

Lady  Nora  prychnęła  i  weszła  do  kościoła.  Za  nią  podążyły  Holly  i  Linnet,  po  raz  kolejny 

przepychając się w drzwiach. Bronwyn usłyszała tylko pisk, kiedy ojciec wepchnął je siłą do środka.

- No już - poprawił sobie kołnierzyk. - Jak wygląda twój staruszek?

Wspinając się na palce, Bronwyn pocałowała go w policzek. - Oszałamiająco jak zwykle. Nikt nawet 

nie spojrzy na Adama, jeśli ty tam będziesz.

- Akurat - podał jej ramię i wprowadził do przedsionka. - Ty to potrafisz kadzić. Pewnie to też masz po 

mnie, nieprawdaż?

-  Ależ  skąd,  tatku.  -  Bronwyn  poczuła  napięcie  na  myśl  o  setkach  gapiących  się,  ciekawskich, 

plotkujących gości, usadzonych w kościelnych ławkach.

Nie zwracając uwagi na tremę córki, hrabia zapytał: - Dlaczego mu nie powiedziałaś?

Siostry  ruszyły  już  w  stronę  ołtarza.  Każda  z  nich  próbowała  zakasować  pozostałe,  rzucając  płatki 

kwiatów dramatycznym gestem długich, alabastrowych rąk. - Nie powiedziałam komu? I czego?

- Nie powiedziałaś Adamowi o dziecku. - Poczekał, aż córki znajdą się przed ołtarzem i ustawią się w 

rządku.

A potem, promieniejąc dumą, wprowadził Bronwyn do kaplicy.

Na  jej  widok  rozległy  się  szepty  i  trema  zamieniła  się  w  przerażenie.  Idąc  niepewnie  do  przodu, 

słyszała swoje imię na ustach wszystkich.

Ojciec, nawet na chwilę nie myląc statecznego kroku, dał jej lekkiego kuksańca w bok. - Dlaczego mu 

nie  powiedziałaś?  Opanowała się,  udzielając  odpowiedzi,  która,  jak  jej się  wydawało, zadowoli  ojca:  -

Uważał, że nie jestem dość ładna.

Wystudiowany uśmiech zniknął z twarzy hrabiego. - Co takiego?! Adam? Adam powiedział ci, że nie 

jesteś dość ładna?

Spojrzała na wyszczerzone w uśmiechach matrony i zaszczekała zębami. - Nie, tatku, on nigdy tego 

nie powiedział. To ja sądziłam...

- Spójrz na niego. I powiedz, że nie wydajesz mu się dość ładna.

background image

Po  raz  pierwszy  Bronwyn  zerknęła  w  stronę  ołtarza.  Stał  tam,  w  olśniewającym  satynowym  stroju, 

który i  tak  nie  mógł  się  równać z  pięknem  jego  męskiej,  opalonej  twarzy  i  silnych  rąk.  Rozpuszczone 

ciemne włosy spływały  na ramiona, a  w oczach,  skierowanych prosto  na  nią, palił  się namiętny ogień. 

Nie  spuszczał  jej  z  oka,  patrząc  z  taką  dumą  i  miłością, że  jej  zdenerwowanie  znikło  w  jednej  chwili. 

Położył  dłoń  na  sercu,  a  w  jego  uśmiechu  widać  było  jednocześnie  niedowierzanie,  ulgę  i 

niewypowiedzianą radość.

W jego oczach była piękna. Jak mogła o tym zapomnieć?

Patrzył, jak potyka się o za długą suknię, w staniku tak dużym, że w każdej chwili mógł się zsunąć, i 

widział  tylko  jej  twarz.  Inteligentną,  szczerą,  uwielbiającą  go,  tak  jakby  był  kimś  wyjątkowym.  W  jej 

oczach był niezwykły. Jak mógł nawet przez chwilę w nią wątpić?

- Adamie. - Usta same wypowiedziały jego imię, a on zrobił krok do przodu. Ze strony gości słychać 

było  zbiorowe  westchnienie  zachwytu,  ale  on  nie  mógł  oderwać  od  niej  wzroku,  by  na  nich  spojrzeć. 

Wyciągnął tylko rękę, a ona ją przyjęła.

Anglikański  pastor,  który  zawdzięczał  swoją  posadę  łaskawości  wicehrabiego,  miał  wystarczająco 

dużo  rozumu,  by nie  zastanawiać  się  zbytnio  nad  niekonwencjonalną  zamianą  narzeczonych.  Zgrabnie 

wetknął  imię  Bronwyn  do  słów  przysięgi,  którą  ona  powtórzyła  szeptem,  natomiast  Adam  nieco  za 

głośno. Pastor zapytał, czy są jakieś przeszkody, uniemożliwiające zawarcie tego małżeństwa i zawiesił 

głos, uśmiechając się. Przestał się uśmiechać, kiedy z pierwszej ławki rozległo się chrząknięcie.

Adam miał wrażenie, że tonie. Nie, nie teraz. Los nie mógł być tak okrutny, by powstrzymać ich teraz. 

Powoli  odwrócił  się  do  zebranych  i  ujrzał  uśmiechniętego  od  ucha  do  ucha  Roberta  Walpole,  który  z 

palcem w górze stał na baczność. - O, nie - szepnął Adam. A potem powiedział głośno: - Robercie. - To 

było wszystko, ale samo imię brzmiało jak groźba.

Robert zignorował przyjaciela. - Wydaje mi się, że mam prawo zabrać głos.

Pastor skinął niechętnie głową.

- To hańba, by tak czarująca dama miała poślubić takiego nicponia. Czy lady Bronwyn do końca zdaje 

sobie  sprawę,  w  co  się  pakuje?  -  Bronwyn  skinęła  potakująco  głową  w  odpowiedzi,  ale  Walpole  nie 

zwrócił na to uwagi. - Znam Adama Keane, wicehrabiego Rawsonu, od wielu lat i mogę wam wszystkim 

powiedzieć, że to drętwy, nieprzekupny nudziarz. Nie chce brać ode mnie żadnych łapówek. Upiera się, 

by  jego  wszystkie  interesy  były  kryształowo  czyste.  Pytam  was  wszystkich,  który  człowiek  udzieliłby 

pomocy  osobom  zrujnowanym  przez  Kompanię  Południową?  -  Wskazał  oskarżycielko  na  Adama.  -

Tylko nasz wicehrabia.

Adam, niezupełnie zadowolony z wyznań Walpole’a odezwał się: - Robercie, siadaj.

Walpole  wskazał  tym  razem  na  Bronwyn.  -  Lady  Bronwyn  będzie  zmuszona  znosić  te  jego 

dobroczynne fanaberie przez całe wspólne życie. A jest przecież kobietą młodą, piękną i... mam mówić 

dalej?

Dżentelmen  siedzący  obok,  najwidoczniej  ośmielony  spożytymi  dotąd  trunkami,  zawołał:  -  Mów 

dalej! No dalej!

- I inteligentną! - dokończył, wymachując rękami. - Tak, jest inteligentna, i zamiast przetańczyć całe 

noce  z  jakimś  chyżym,  zwinnym  elegantem,  będzie  zmuszona  wysłuchiwać  pomysłów  wicehrabiego 

dotyczących pomnożenia majątku, tak by ich rodzina była wkrótce najbogatszą w Anglii.

background image

Inny dżentelmen wydał z siebie okrzyk udawanego zdumienia.

-  Tak,  najbogatszą  w  Anglii  -  powtórzył  Walpole.  -  Moi  drodzy,  wyobraźcie  sobie  życie  lady 

Bronwyn,  opływające  w  luksusy,  pełne  bogactw  i  uwielbienia  męża.  Co  więcej,  będzie  zmuszona 

przyjmować oferty małżeństwa dla swoich dzieci od najświetniejszych rodzin Wysp Brytyjskich.

- Panie Walpole, niech pan siada - odezwała się Bronwyn.

- I proszę na nich spojrzeć. - Walpole wskazał pulchną dłonią na stojącą u ołtarza parę. - Na dodatek 

otwarcie się uwielbiają. Czy my, angielscy arystokraci, powinniśmy dopuścić do tego małżeństwa? Jakież 

będą efekty tak ewidentnego pogwałcenia tradycji naszej klasy?

- Usiądź, Robercie - powiedziała Mab.

Robert  usiadł  z  takim  impetem,  że  zatrzęsła  się  ławka.  Zgarbił  plecy  i  utkwił  wzrok  w  suficie, 

pogwizdując cicho.

Pastor  spojrzał  zza  okularów  na  chichoczących  wiernych.  -  Czy  ktoś  jeszcze  pragnie  zgłosić  swe 

obiekcje, tym razem uzasadnione?

Kilku dżentelmenów odchrząknęło, ale żaden nie miał odwagi stawić czoła Adamowi, który wydawał 

się jeszcze groźniejszy w swoim milczeniu.

Pastor  odezwał  się  spiesznie:  -  W  ten  sposób  dwa  losy  połączyły  się  w  jeden.  Niech  Bóg  was 

błogosławi  przez  wszystkie  lata  wspólnego  życia.  -  Zaczerpnął  tchu.  -  Pan,  wicehrabio,  może  teraz 

pocałować pannę młodą.

Adam gwałtownie przyciągnął Bronwyn do siebie, odsłaniając przy tym zbyt głęboko dekolt. Chciał 

tam  zajrzeć,  patrzyć  na  jej  nogi,  na  talię,  na  plecy  i  co  więcej,  pragnął  wszystkiego  dotknąć.  Głosem 

niskim  i  głębokim powiedział:  - Jestem  zaszczycony, że  taka  inteligentna,  czarująca  dama  zgodziła  się 

poślubić takiego nicponia jak ja. Były chwile, kiedy szczerze w to wątpiłem.

- Nie jesteś nicponiem. - Delikatnie pogłaskała go no policzku, jakby to była krucha skorupka jajka. -

Jesteś tak dobry i szczodry, mądry i szlachetny, jak to powiedział Walpole.

Całując jej dłoń, wciągnął do płuc aromat pomarańczy i powiedział: - Ani trochę mnie nie obchodzi, 

co uważa całe towarzystwo. Obchodzi mnie tylko to, co sądzi moja żona.

Spłoniła  się.  -  Masz  szczęście,  że  się  pierwsza  opamiętała.  Inaczej  to  ona  musiałaby  zgłosić  swoje 

obiekcje w połowie ceremonii.

- Nie doszłoby do tego. - Adam podniósł głowę i spojrzał w kierunku Roberta Walpole. - Głupiec ze 

mnie, ale kazałem Robertowi przerwać ślub dokładnie w tym miejscu. Po prostu dałem mu bezwzględne 

polecenie, a Robert nic nie kocha bardziej niż dobry żart.

Uśmiechnęła się. - To było zabawne.

- Masz niezwykłe poczucie humoru, cherieMais je t’adore.

- Ja też cię uwielbiam. - Wonny wieniec zsunął się nieco z głowy, zatrzymując na uchu. - Nauczysz 

mnie francuskiego?

Przyciągnął ją bliżej. - I hiszpańskiego. I włoskiego. I arabskiego.

Walpole zniecierpliwił się w końcu. 

- Pocałuj ją!

Objęła go za szyję i obiecała: 

- A ja nauczę cię celtyckiego.

background image

Adam uśmiechnął się do niej. Ona oddała uśmiech, a w jej oczach zobaczył odbicie własnego ognia.

- Walpole ma rację. Pocałuj ją! - krzyknęła Mab. Z samego końca kościoła rozległ się dźwięczny głos 

Olivii: - Pocałuj ją!

- Gorzko! Gorzko! - rozległo się ze wszystkich stron.

- Będziesz moja? - szepnął Adam.

- Na zawsze - przysięgła.

- Na zawsze - powtórzył i nachylił się do niej.

A  kiedy  ich  usta  spotkały  się  w  pierwszym  pocałunku  małżeńskiego  życia,  Walpole  musiał  mieć 

ostatnie słowo: - Ech, vive l’amour!