background image

25.08.2010

Dziennik Jerzego Pilcha 33/2010 
Jerzy Pilch
Owszem, jacyś Polacy, a zwłaszcza arcy-Polacy, byli w tłumie na Krakowskim Przedmieściu, choć 
zgrana to obecność. Katolików sporo, chrześcijan jak na lekarstwo. Wielu uczonych.

 

Rysunek Katarzyna Leszczyc–Sumińska na podstawie zdjęcia Bogdana Krężla 

27 lipca, Sopot
Z dziejów zaniku. Postanowiłem obejrzeć mecz Sparta Praga–Lech Poznań. Transmisja niepewna, 
nie wiadomo, czy do niej dojdzie, ale w końcu się okazuje: Polsat Sport transmituje. OK, 
w hotelowym odbiorniku mam Polsat Sport – chce się żyć. Zstąpienie z wyżyn mundialu 
– jakkolwiek kontrowersyjne były to wyżyny – chęć życia wzmaga, świat dalej istnieje, ligowy 
futbol daje smak tej codzienności, która oby trwała jak najdłużej. Spokój, szczęście, prawie euforia.

Dwie, góra trzy godziny przeszły – czarny grom uderzył. W sam środek euforii, w sam środek 
mózgu. Nagle nabrałem pewności, że transmisja jest nie w Polsacie Sport, ale w Polsacie jako 
takim. Z jakiego powodu tak czarnej pewności nabrałem, nie mam zielonego pojęcia. Nagle Polsat 
Sport został bezpowrotnie wytrzebiony, a nawet doszczętnie wyłuszczony z tego organu, 
co decyduje o człowieczeństwie.

Przykre, ale nie odczuwam przykrości, przestałem o niej wiedzieć. Nie zaznaję braku Polsatu Sport, 
zaznaję obecności Polsatu--Matki i jest OK. Jak najbardziej OK. Polsat--Matka jest w hotelu, 
w końcu Polsat-Matka jest wszędzie. Ale godzina meczu drużyny Bohumila Hrabala (Sparty Praga) 
z sojuszniczą drużyną Cracovii (Lechem Poznań) najpierw się zbliża, potem wybija, 
a na wiadomym kanale nawet śladu piłki – jakiś megahit w najlepsze leci. Element paniki. 
Do zagorzałego – blisko skrzyżowania patologii z fanatyzmem – kibica Lecha Jurka B. esemesem 
depeszuję, co z transmisją, czy w ogóle jest jakaś transmisja, a jak jest, to gdzie? Bo w Polsacie nie 
ma.

Transmisja jest w Polsacie Sport – odpowiada spokojnie Jurek – właśnie siedzę w knajpie 
i oglądam. Radosna nowina jest dla mnie hiobową wieścią, bo czarny grom, co uderzył, nie tylko 
uderzył, ale i znaczne obszary kory spopielił. Słyszę: Polsat Sport, i żadne ocknięcie, żaden powrót 
do świata nie następuje, przeciwnie – staczam się w jeszcze głębszą czeluść; nagle mam absolutną 
pewność, że spotkania nie obejrzę, bo przecież w hotelu Polsatu Sport nie ma. Polsat jako taki jest 
jak najbardziej, Polsatu Sport nie ma. W Warszawie jest, w Wiśle jest – tu nie ma. Pewność, 
że Polsatu Sport nie ma, daleko mocniejsza i wyrazistsza od niedawnego błogostanu, że Polsat 
Sport jest. Tamten błogostan w sensie ścisłym zapadł się pod ziemię, kawałek głowy, która była nim 

background image

wypełniona, zamarł zupełnie, a może odkleił się i odpadł jak liść z drzewa. Nie jest tak, że nagle 
zapomniałem, że mam Polsat Sport – nagle jest nicość i ciemność – i one – nicość i ciemność 
– całkowicie pochłonęły i całkowicie zeżarły pamięć, jej mechanizmy i jej przedmioty. Pewność, 
że w hotelu nie ma Polsatu Sport, jest tak niezbita, tak tragiczna i tak definitywna, że smętny 
i wyzuty z doznań nawet nie sprawdzam.

Grom gromem; szukam języka nijakości, nie jest on kataklizmowy – nie czuję się apokaliptycznie, 
czuję się nędznie i nijako – czuję się tak, jakby mi kto z prostotą i bez interwencji niebios czarny, 
smolisty i nie przejrzany kubeł na łeb nasadził. Dalszy ciąg jeszcze bardziej upokarzający. 
W Polsacie Sport, który miałem w numerze, trwała transmisja spotkania Sparta–Lech, ja w tym 
czasie – darujcie żenadę – oglądałem „Depresję gangstera”; Jurek B. relacjonował mi przebieg 
zawodów, które były o jedno naciśnięcie pilota – przy takim upadku niegdysiejsze moje wyjście 
z domu w dwu różnych butach było wzlotem.

3 sierpnia, Warszawa
Na atrakcyjnie zapowiadającą się imprezę przenoszenia krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego 
do pobliskiego kościoła wybrałem się z niezbyt świetlanymi oczekiwaniami, głównie – szczerze 
przyznam – liczyłem na przyjemną, daj Panie Boże, może nawet krwawą, naparzaninę braci 
katolików. Innowierczemu sercu są to rzeczy zawsze miłe. Adam Pilch, którego cienia cała akcja 
z natury śmierci też w końcu jakoś – chcąc nie chcąc – dotykała, wybaczyłby mi niewczesne jaja 
z kolejnej wersji pogrzebu; co tam wybaczył! Uśmiałby się setnie, choć – jak to on – dyskretnie 
i prawie bezgłośnie. Co tu zresztą głupstwa gadać – dotyczy, nie dotyczy. Nawet jak dotyczy, Jego 
tam nie ma. A jak jest, ucieknie rychło.
Zapowiadało się nieźle; już po drodze, zaraz za Świętokrzyską minął mnie szaleńczym biegiem 
odziany w niewspółmierny do upału i fest za luźny garnitur obrońca krzyża. Leciał jak wściekły, raz 
po raz oglądał się za siebie, jakby pościgu wypatrywał albo jakby dymy nad polem bitwy szacował; 
potem biegł dalej i krzyczał: – Niech się biją beze mnie! Niech się biją beze mnie, mam gaz i dwa 
pistolety! Mam gaz i dwa pistolety! Niech się biją beze mnie! – darł się jak opętany i za obszerny 
– jak się okazuje nie z przyrodzonej niedbałości, ale z militarnego przystosowania – przyodziewek 
przeszukiwał, chyba faktycznie po rozmaity oręż do specjalnie wszytych kieszeni sięgał…

Po takim początku jakież dalsze ciągi? Nijakie niestety. Postałem w tłumie dwie godziny i czułem 
się, jakbym stał w centrum nicości; jeszcze kilka miesięcy temu ze smakiem odnotowałbym choć 
dwa–trzy dialogi obrońców krzyża z jego przeciwnikami, opisałbym choć parę pojedynków 
znoszących upał z beduińską wytrzymałością sędziwych matron z ich rozchełstanymi pogromcami 
(strażnicy miejscy podawali wodę nacierającej na nich falandze, wyciągały się pokryte 
wątrobianymi plamami ręce, z tyłu rozlegał się kabotyńsko ostrzegawczy ryk: – Nie brać! Nie brać, 
bo zatruta! – Ręce opadały, z tyłu rechot).

Dziś utrwalanie takich scen zdało mi się daremne, jałowe i przykre. Jeszcze raz ta sama historia? 
Kolejny satyryczny skecz pod tytułem „Kto tu jest Polakiem?”. Owszem, jacyś Polacy, a zwłaszcza 
arcy-Polacy, byli w tłumie na Krakowskim Przedmieściu, choć zgrana to obecność. Katolików 
sporo, chrześcijan jak na lekarstwo. Wielu uczonych. Dawni specjaliści od wód geotermalnych 
przeistoczeni obecnie w ekspertów od katastrof lotniczych – owszem liczni. Swoją drogą, jak owi 
scjentyści byli tymi, którymi się mienili, to niech nikt mi więcej w życiu nie mówi, że Luter się 
mylił albo że przesadzał! Umiarkowany, a nawet bardzo umiarkowany, był to augustianin.

4 sierpnia
Wracałem powoli, na przystanku pod księgarnią Prusa zobaczyłem Janka Turnaua – zgadzało się: 
ci, co powinni, wsiadali do powrotnych autobusów, Polska istniała, chciałem podejść do Janka, ale 
jego słynna frasobliwa sylwetka była bardziej niż zwykle zafrasowana, a też z daleka dobrze 
widziałem i bez ryzyka się domyślałem, że myśli to co ja, a może nawet to co też wsiadający 

background image

do jakiegoś powrotnego wehikułu cień Adama – i jeden, i drugi, i ja z nimi myśleliśmy zgodnie: 
bijcie się bez nas.

Jerzy Pilch, "Przekrój" 33/2010