background image
background image

Melissa West

Grawitacja

Część pierwsza trylogii 

Zawładnięcie

Tłumaczenie: amas_la_mondon

Korekta: me_

background image

Spis treści

Prolog 

str. 5

Rozdział 1

str. 9

Rozdział 2

str. 14

Rozdział 3

str. 21

Rozdział 4

str. 31

Rozdział 5

str. 41

Rozdział 6

str. 45

Rozdział 7

str. 52

Rozdział 8

str. 59

Rozdział 9

str. 66

Rozdział 10

str. 70

Rozdział 11

str. 75

Rozdział 12

str. 82

Rozdział 13

str. 85

Rozdział 14

str. 90

Rozdział 15

str. 95

Rozdział 16

str. 98

Rozdział 17

str. 105

Rozdział 18

str. 110

Rozdział 19

str. 117

Rozdział 20

str. 124

Rozdział 21

str. 129

Rozdział 22

str. 135

Rozdział 23

str. 141

Rozdział 24

str. 147

Rozdział 25

str. 154

Rozdział 26

str. 157

Rozdział 27

str. 165

Rozdział 28

str. 169

Rozdział 29

str. 175

Rozdział 30

str. 180

background image

Dla taty,

mojego wiecznego głosu rozsądku.

Dziękuję Ci za naleganie, bym sięgała nieba

i za łapanie mnie, kiedy upadam.

background image

Prolog

Rok 2133

T-ekran   w   naszym   salonie   wydaje   skrzek,   nim   Prezydent   Cartier

wypełnia obraz. Krótko zastanawiam się, czy Lawrence też na niego patrz, jak
reszta Ameryki, czy dano mu to zobaczyć wcześniej. Koniec końców prezydent to
jego dziadek. Pamiętam pierwszy raz, kiedy poznałam Prezydenta Cartriera.
Wtedy był mniej siwy, mniej pomarszczony. Żartował sobie, że Lawrence jest
zbyt   dojrzały   jak   na   sześciolatka   i   poprosił   mnie,   bym   wzięła   go   pod   swoje
skrzydła, nauczyła go jak być dzieckiem.

 Teraz, cztery lata później, gapiąc się w T-ekran w jedną z najważniejszych

nocy mojego życia, żałuję, że nie mam w sobie czegoś z dojrzałości Lawrence'a.

Żałuję, że jestem taka... przerażona.

Prezydent   Cartier   uśmiecha   się   szeroko   do   kamery   i   zaczyna   swoją

przemowę. Jest nagrana – to ta sama przemowa wygłaszana każdego roku do

każdej nowej grupy dziesięciolatków. Powiedziano mi, że wcześniej pokazywano
to wideo w klasie pierwszego dnia szkoły, ale tyle dzieci płakało, że pomyśleli, że

robienie   tego   w   domu   będzie   lepsze.   Nie   jestem   taka   pewna.   Właśnie   teraz
wybiła dwudziesta, co oznacza, że zostało mi cztery godziny do ich nadejścia –
cztery godziny na przygotowanie.

-   Panie   i   panowie   naszego   ukochanego   narodu.-   Prezydent   Cartier

zaczyna mówić.- Dzisiejszy dzień to początek waszej podróży do dorosłości. Nie
można go traktować lekko. Ale bądźcie pewni, wasi rodzice i starsze rodzeństwo
siedzące   z   wami,   przetrwali   tę   samą   przemowę.   Czas   nie   zmienił   naszej

procedury, która co najmniej powinna dać wam spokój.

Ponownie się uśmiecha, tym razem w ten protekcjonalny sposób, tak jak

to robią dorośli. Powinno to nas uspokoić. Jednak tak się nie dzieje.

- Rodzice, proszę, podajcie swoim dzieciom ich nakładkę Zawładnięcia.
Tatuś   daje   mi   malutkie   srebrne   etui,   a   srebro   łapie   blask   płynący   ze

złożonego,   kryształowego   żyrandolu   nad   naszymi   głowami.   Staram   się
ustabilizować   swoje   ręce,   które   złożyłam   na   swoich   kolanach,   a   moje   nogi
troszkę drżą.

- A teraz, chłopcy i dziewczęta, proszę, słuchajcie uważnie tych instrukcji,

ponieważ nie zostaną powtórzone.

Ekran ciemnieje i ukazuje się obraz Ameryki tuż przed upadkiem. Lektor

wybrzmiewa   z   T-ekranu,   wyjaśniając   wszystko   to,   co   już   wiem.   Władza
doprowadziła do najbardziej niszczycielskiej wojny w naszej historii – IV Wojny
Światowej. Ekran przeskakuje do pełnego zasięgu wojny nuklearnej, ukazując
miasto po mieście, na początku piękne i silne, a potem spada bomba i nie ma

niczego poza gruzami, dymem i smutkiem. Nasz świat został zdziesiątkowany i

background image

ani chwili dłużej nie jest zdolny do prosperowania.

Zniżam   oczy   z   ekranu,   mając   nadzieję,   że   tatuś   tego   nie   zauważy.

Dowódca nie docenia słabości, nawet, kiedy ukazuje ją jego córka, ale smuci
mnie myśl, jak bardzo upadliśmy. Ponownie unoszę głowę i z powrotem skupiam
się   na   ekranie,   z   obawą   wyczekując   najważniejszej  części   –   części,   w   której
atakują Pradawni.

Widzę, jak obraz zmienia się na pojawiające się na naszym niebie statki

obcych, widzę ich coraz więcej, dopóki nie przypominają wielkich stad ptaków.
Jest ich zbyt wiele, by móc je policzyć. Zbyt wiele, by móc się przed nimi bronić.
Teraz wiemy, że są od nas starszym gatunkiem, o wiele starszym. Tysiące lat

starsi od pierwszego dowodu istnienia człowieka, choć zawsze zastanawiałam
się,   skąd   wiedzieliśmy.   Czy   jedno   z   nich   nam   to   powiedziało?   Czy   to
domniemanie? Bez względu na to, znamy ich, jako Pradawnych. Jak wcześniej
ich   nazywano,   tego   nie   wiem.   Choć   mogę   sobie   wyobrazić   ludzi   z   tamtych
czasów, którzy wymyślili coś bardziej odpowiednio przerażającego niż 

obcy.

- Proszę, uważaj, Ari.- Mama odzywa się, wskazując na ekran.
Odchrząkuję i kiwam głową. Nie zdawałam sobie sprawy, że wpatrywałam

się w moje etui na nakładkę, twardość w mojej ręce. Jest małe. Może długie na
dwadzieścia centymetrów i szerokie na dziesięć. A w środku... w środku leży
najbardziej przerażająca rzecz, jaką kiedykolwiek każdy z nas trzymał. Nasza
nakładka.

Ekran   ponownie   przeskakuje   na   moment   podpisywania   Traktatu   2090

roku. Pięciu przywódców Ziemi z przywódcą Pradawnych, choć tamtego dnia nie

było żadnego Pradawnego lub przynajmniej dla nas widocznego. Wiem tyle, co
nic o tym, czym właściwie są albo jak wyglądali przed naszym porozumieniem.
Wiem tylko tyle, jak wygląda aktualny przywódca Pradawnych, a 

wygląda

 jak

człowiek,   choć   większość   mówi,   że   nie   są   rzeczywiście   jak   my.   To   iluzja.
Niektórzy mówią, że są stworzeni z wody. Niektórzy, że są roślinami. A inni
jeszcze powtarzają, że nie przybierają żadnego kształtu, egzystują, lecz nie do
końca   –   przynajmniej   nie   w   sposób,   w   którym   my   egzystujemy.   Nie   jestem
całkowicie pewna. Jednak przy stole jest jedno wolne krzesło, jakby siedział w

nim przywódca Pradawnych, czekając aż spotkanie zostanie odroczone.

Obraz skupia się na traktat, na sześć podpisów, które zgadzają się na

naszą nową rolę. Od tego momentu nie jesteśmy dłużej tylko istotami ludzkimi
– jesteśmy żywicielami. Dostarczamy im w trakcie Zawładnięcia przeciwciał, by
mogli   przeżyć   pobyt   na   Ziemi,   co   jest   jedynym   powodem,   dzięki   któremu
istniejemy. Gdyby ich ciała zareagowały na Ziemię, tak jak mieli na to nadzieję,
nas już by nie było. Eksterminacja ludzkości. Zamiast tego potrzebowali nas – a
my   ich.   Nasz   planeta   została   wyniszczona,   a   oni   posiadali   możliwość
terraformowania

1

  Ziemi do jej zdrowego stanu. Czy mogliśmy zrobić to sami?

Tak, ale nie bez poświęcenia miliona żyć, straconych z powodu odwodnienia czy
głodu.   Szybko   potrzebowaliśmy   odpowiedzi.   Oni   potrzebowali   nowej   planety.

1

Z ang. dosł. 

Earth-shaping

 – proces zmiany warunków panujących na planecie czy księżycu

do tych, które panują na Ziemi, w celu kolonizacji jej przez ludzkość.

background image

Więc w ten sposób podpisano traktat, a my zgodziliśmy się przestrzegać ich
zasad.

Powraca Prezydent Cartier i kolejny fałszywy uśmiech na jego twarzy.-

Teraz rozumiecie naszą historię i wagę tego, w co właśnie wkraczacie. Proszę,
zabierzcie swoje nakładki z ich etui i pozwólcie nam tego wieczoru przebrnąć
prawidłowo przed procedurę Zawładnięcia.

Przebiegam   dłonią   przez   etui   i   otwieram   wieko,   ukazując   malutką

nakładkę. Jest lekka jak jedwab, gładka jak woda. Dwie duże owalne części
połączone   cienkim   dwuipółcentymetrowym   kawałkiem   materiału,   które
znajdzie   się   na   grzbiecie   nosa.   Podnoszę   nakładkę   i   słyszę   niemal   nieme

buczenie,   dochodzące  z  niej,   tak  jakby   żyła   –   choć  wiem,   że   jest   to   jedna  z
technologii Chemików, która pozwala nakładce unieruchamiać nas.

Delikatnie   przebiegam   kciukiem   przez   materiał.   Nie   wygląda   ani   nie

wzbudza   strachu.   Potem   Prezydent   Cartier   instruuje   nas,   by   założyć   nasze
nakładki i czuję, jak moje ciało zamienia się w kamień. Moje oczy wybałuszają
się, wznosząc się na T-ekran.

- No dalej, kochanie.- Mama odzywa się obok mnie. Z prostotą poklepuje

moje kolano i uśmiecha się szeroko.- Jest dobrze.

- Myślałam, że robimy to w nocy?- Mówię, a mój głos jest cienki.
- To prawda. To tylko sprawdzian. Pozwala ci poczuć wrażenia nas wokół

ciebie.   W   ten   sposób   czujesz   mniejszy   strach.   Pozwól   sobie   pomóc.-   Zabiera
nakładkę z mojej dłoni i podnosi ją do mojej twarzy.

- Czekaj.- Odzywam się, walcząc, by mówić pewnie.- Co się stanie? Co

zobaczę? Jak to zdejmę? Co jeśli nie będę mogła-

- Już dobrze.- Powtarza. Potem pochyla się nade mną i czuję, jak łapię

oddech. 

Nie chcę tego robić. Proszę, nie zmuszaj mnie, bym to zrobiła.

A potem gładka tkanina opada na moje oczy, oślepiając mnie. Tylko na

sekundę się uspokajam, a potem nakładka zaciska się wokół moich oczu, jakby
chciała dotrzeć do kości i wyczuwam ją przy moich skroniach, zaciskająca się,

wwiercająca. Chcę ją od siebie odsunąć. Krzyczę do mamy, by mi pomogła i
słyszę, jak wciąż powtarza, że jest dobrze, wszystko jest w porządku.

 W tle ledwo słyszałam głos Prezydenta Cartiera. Wyjaśnia Zawładnięcie,

to   jak   nasze   ciała   nie   wyczuwają   Pradawnych   otrzymujących   nasze
przeciwciała.   To   jak   nasze   codzienne   suplementy   gwarantują,   że   mamy   ich
mnóstwo. To jak przydzielony do nas Pradawny przybędzie do naszego pokoju o
północy i to jak Pradawny zawładnie naszymi ciałami na trzydzieści minut, nim

powróci   na   Loge,   ich   planetę.   Wtedy   nakłada   dezaktywuje   się,   mówi.
Zastanawiam się, czemu mówi to wszystko tak szybko, a potem już rozumiem.

To jakby ktoś wyłączył dźwięk, nie potrafię już dłużej słyszeć. Silę się, by

znaleźć dźwięk w ciszy, ale nie ma niczego. A potem nie potrafię już dłużej czuć
czy wąchać. Moje płuca płoną i na chwilę jestem pewna, że się duszę. Próbuję
poruszyć swoimi rękami, by sięgnąć po mamę, ale ani drgną. Próbuję krzyczeć,

background image

ale żadne słowa nie wychodzą z moich ust. Panika ogarnia moje myśli, a potem
po kolei wracają moje zmysły. Czuję, jak ręka mamy mocno trzyma moją, słyszę

w tle głos Prezydenta Cartiera, ale wciąż nie potrafię widzieć czy poruszać się.
Wiem, że powinnam się przysłuchiwać.

Wiem, że powinnam próbować zapamiętać, co robić, kiedy i jak. Ale mogę

myśleć tylko o tym, że za cztery godziny będę musiała zrobić to wszystko sama,
pośród ciemności mojego pokoju, ślepa i unieruchomiona... kiedy jedno z nich
przyjdzie po mnie.

Gdybym mogła krzyczeć... krzyczałabym.

background image

Rozdział 1

Siedem lat później

Wpatruję się w ciemność za moim oknem, mają nadzieję, że ich zobaczę.

Ale oczywiście to idiotyzm. Jest dopiero 23:53. Nawet jeszcze nie dotarli na Ląd.

Powinnam być gotowa, nakładka zabezpieczona, ale ja nienawidzę jej. To,

jak wciska się w moje skronie, jakby chciała wwiercić się wprost w mój mózg,
pozostawiając mnie unieruchomioną i ślepą, jednak wciąż zdolną do słyszenia,
wąchania... 

czucia

.

Nie rozumiem, czemu mamy je ubierać, ale to wymóg. Ich zasada, nie

nasza. Z powodu czegoś, co zdarzyło się wiele lat temu. Nikt o tym nie mówi.

Nikt w ogóle o nich nie mówi. Dziwne, zważając na to, że posiadają nad nami
taką   władzę.   Nie   spałam   w   domu   koleżanki,   od   kiedy   byłam   malutka.   Nie
możemy przegapić Zawładnięcia. I nie poszłam spać przed północą, od kiedy
skończyłam dziewięć lat. Nie mogę spać podczas Zawładnięcia.

Każdej nocy czekam przy swoim oknie, ponieważ moja ciekawość jest zbyt

duża,   by   ją   znieść,   kiedy   skanuję   drzewa,   mając   nadzieję,   że   ujrzę   ich,   jak
przybywają.   Nigdy   nie   zobaczyłam   i   pewnie   nigdy   nie   zobaczę.-   Pradawni
preferują dyskrecję.- Raz powiedziała mi mama. Ale nie jestem pewna, czy to
takie   proste.   Niektórzy   mówią,   że   kryją   się,   ponieważ   są   tacy   ohydni,   że
gdybyśmy ich zobaczyli, padlibyśmy trupem. A inni twierdzą, że są zbyt piękni,
zbyt kuszący.

Wolę tą teorię.
Liście poruszają się na zewnątrz, a dźwięk przypomina trochę wiatr. Są

tutaj. W tym właśnie momencie opuszczają drzewa, dosłownie przenosząc się z
ich świata do naszego. Liście poruszają się w rytm, kiedy nadchodzą, piękni i
niepokojący.

Kiedy odsuwam się od okna, pierwsze oznaki zdenerwowania czołgają się

w górę mojego kręgosłupa. Nie boję się ich lub przynajmniej nie boję się 

mojego

,

choć powinnam. Nic o nich nie wiem. Nie wiem nawet czy to ona, czy to on.

Pamiętam   pierwszy   raz.   Pamiętam   nie   bycie   w   stanie   poruszenia   się,

drgnięcia czy ukazania strachu i zastanawiania się, czy jeszcze kiedyś będę w
stanie   się   poruszyć.   Strata   wzroku   była   wystarczająco   przerażająca.   Ale
zmuszenie do nie bycia w stanie poruszenia się, kiedy reszta moich zmysłów –
słuch, dotyk – była zwielokrotniona... nie wiem, jak przeżyłam.

Tamtej nocy bałam się, ale to było siedem lat temu. Teraz... nie jestem

pewna, co czuję. Choć strach jest tego częścią, jeśli mam być szczerą, całkowicie
szczerą, czuję w sobie coś głębszego niż strach do tej rzeczy, którą wspina się do
mojego   okna.   Jestem   ciekawa....   zbyt   ciekawa,   by   było   coś   z   tego   cokolwiek

dobrego.

background image

Mój budzik brzęczy 23:55 lśni na jasno czerwono, a poniżej dzisiejsza data,

10 październik 2140.

Grzebię   w   moim   stoliku   nocnym   i   chwytam   srebrne   etui,   w   którym

znajduje się moja nakładka. Z pośpiechem otwieram wieko, przygotowując się
by nałożyć ją na oczy, ale szarpnięciem odsuwam się.

Jest puste.
Przewracam szufladę do góry nogami. Zawartość pokrywa podłogę. Och,

nie,   nie,   nie!   To   się   nie   dzieje.   Przykrywam   usta   dłońmi   i   zmuszam   się   do
wzięcia kilku oddechów. Sięgam po etui, ponownie je sprawdzając. Wciąż puste.

Oczywiście, że wciąż jest puste!

Brzęk.   23:56.   Blacha   na   dachu   mojego   domu  

skrzypi

,   kiedy   po   niej

stąpają. Jakby spadł deszcz albo, lepiej, grad. Zaciskam rękę na ramie mojego
łóżka   z   nierdzewnej   stali.   Ukryta   szuflada   wysuwa   się.   Ale   po   kolejnym
trzydziestu   sekundach   przeszukiwań,   wciąż   mam   puste   ręce.   Potrzebuję
nakładki. Potrzebuję nakładki. Potrzebuję nakładki.

Moje oczy wędrują po pokoju i lądują na mojej szafie, w ostatnie miejsce,

gdzie mogłaby się znajdować, ale wyczerpują mi się opcje -  i czas. Waham się,
rozglądając się po pokoju i słyszę, jak mój budzik ponownie brzęczy.

23:58.
Biegnę   do   klawiatury   na   mojej   szafie   i   wklepuję   szybko   kod.   Stalowe

odrzwia otwierają się, by ukazać moje idealnie zorganizowane buty, ubrania i

torebki – korzyści bycia córką dowódcy Inżynierów. Przeszukuję podłogę, potem
kupkę wczorajszych ubrań, mając nadzieję, że gdzieś w środku schowana jest
nakładka. Nie jest. Wychodzę z szafy i idę do biurka, skopując ze swojej drogi
krzesło.

Rękami właśnie sięgnęłam do szuflady, kiedy ostateczny brzęk wzdraga

mną.

23:59. Już czas.
Klawiatura za moim oknem piszczy znajomym dziesięciocyfrowym kodem.

Biegnę do łóżka i kładę się, zaciskając powieki. Serce bije mi dziko w piersi.
Jestem   na   krawędzi   hiperwentylacji.   Jeśli   przetrwam   dzisiejszą   noc,   albo
zostanę   stracona,   albo   podadzą   mi   serum   pamięci.   To   ludzka   kara,   ale   jak
odpowiedzą Pradawni? Co z 

moim

 Pradawnym? Krążą historie, stare legendy –

zaginięcia. Właśnie, dlatego też nikt nie jest na tyle głupi czy lekkomyślny, by
zgubić nakładkę.

Oprócz mnie.

Bip. Bip. Bip.

 00:00

Okno   długie   od   podłogi   do   sufitu   otwiera   się,   wpuszczając   delikatny

wiaterek.   Ziemisty   zapach,   jak   sosna   albo   świeżo   skoszona   trawa,   wypełnia
pokój. Ich zapach. Wpełza, wydając najlżejsze dźwięki, a potem odzywają się
sprężyny mojego łóżka. Ciepło otula mnie, a nerwowy pot sączy się z każdego

background image

poru na moim ciele, ale wciąż mocno zaciskam powieki. Moje ciało napręża się -
odruch   wielu   lat   bojowych   treningów   przygotowujących   mnie   do   walki,   jeśli

zachodzi taka potrzeba. Wyczuwam ramiona po obu moich stronach, a potem
ruch powietrza, kiedy ciało unosi się nade mną, gotowe na Zawładnięcie.

Gorąco potęguje się. Pulsuje w górę i w dół, w przód i w tył. Nasze ciała

łączą się. Teraz następuje czekanie, aż potrzebne przeciwciała zassane zostaną z
mojego ciała do ciała tej istoty.

Mija pięć minut, potem dziesięć, a może więcej. Wiele razy próbowałam

liczyć, ale traciłam koncentrację z każdym oddechem wypuszczonym nade mną.
Czy to zauważyło, że nie mam na sobie nakładki? Z pewnością tak, ale wtedy by

coś powiedziało – zrobiło coś? Nie wiem. Dreszcze przebiegają po całym moim
ciele i walczę, by je odegnać. Muszę się skupić, myśleć. I wtedy to się dzieje.

Pojedyncza  kropla  płynu  uderza  w moją  wargę  i odruchowo  zlizuję  ją.

Moje kubki smakowe wybuchają na smak tego. Idealne połączenie słodyczy i
kwasoty, ciepła i zimna. Czułam wcześniej tego krople, ale posmakowałam tylko
jednej. Ledwo to zauważyłam. Kolejna kropla i jeszcze inna.

Moje powieki otwarły się, a oczy wybałuszyły z powodu szoku.
 To – 

on

 – unosi się nade mną lekki jak powietrze. Jasna poświata otacza

go. Jego oczy są zamknięte. Słodki uśmiech widnieje na jego idealnej twarzy.
Kolejna kropla spada na mój policzek i spoglądam w górę, by ujrzeć malutkie
łzy   płynące   z   jego   oczu,   jakby   Zawładnięcie   było   zbyt   przytłaczające,   by   je

znieść. Powinnam się ruszyć.

Powinnam   się   odezwać.   Powinnam  

coś

  zrobić,   ale   nie   mogę   oderwać

wzroku.   Chcę   sięgnąć   do   niego.   Dotknąć   jego   twarz,   by   zobaczyć   czy   jest
prawdziwa. Ponieważ on nie może być... to jest niemożliwe. A jednak.

Moim Pradawnym jest Jackson Locke.
Wysportowany.   Bystry.   Arogancki.   Taki   chłopak,   którego   wszystkie

dziewczyny zauważają w szkole, ale tylko kilka jest na tyle odważnych, by do

niego   zagadać.   Przewodzi   we   wszystkim,   co   robi...   i   jest   moim   największym
przeciwnikiem na pierwsze miejsce.

Mój   umysł   odgrywa   każdą   chwilę,   którą   pamiętam,   bym   go   widziała.

Wyglądał tak normalnie – wygląda tak normalnie. Ale jest tutaj. Więc musi
być...

Jego powieki otwierają się i zaskoczona podrywam się do góry, uderzając

w niego. Spada na mnie.- Hej!- Walczę, by zepchnąć z siebie jego wielkie, 180-
centymetrowe ciało.

- Cicho. Zwariowałaś?
- Co ty tu robisz?- Pytam ostro.
- Bądź cicho! Nie chcemy – och nie.- Jego głowa szarpnięciem zwraca się w

stronę   okna.-   Nie   do   wiary,   to   na   pewno.-   Mamrocze,   a   ja   kręcę   głową,
zmieszana. Nie mówi nic z sensem. Silę się, by usłyszeć, ale nie mogę niczego

background image

wychwycić uszami ani oczami. Potem zdaję sobie sprawę, że ktoś nadchodzi.
Inny Pradawny. Zapomniałam o Pradawnych mojego taty i mamy. Mogą być w

domu, kiedy krzyknęłam. Po raz pierwszy, od kiedy zgubiłam nakładkę, strach
ściska mi pierś, płynąc przeze mnie jak impuls elektryczny.

Spojrzenie Jacksona opada na mnie.- Ari...- Szepcze.- Wiem, ja to wygląda

i mogę to wyjaśnić, mogę, ale nie teraz. Jutro w nocy.

Jego   głowa   ponownie   szarpie   się   w   stronę   okna   i   czuję,   jak   jego   ciało

napręża się przy moim. Nie wiem, co powiedzieć. Nie wiem, co myśleć. Jedyne,
co wiem to to, że mam kłopoty, może nawet my mamy kłopoty, a jednak mogę
myśleć tylko o tym, że właśnie wymówił moje imię. Ari. Nie głosem podszytym

groźbą, sarkazmem czy zazdrością, tak jak przyzwyczajona jestem słyszeć od
każdego – włączając jego, te kilka razy, kiedy stanęliśmy twarzą w twarz w
szkole.     Wymawia   je,   jakbym   była   kimś   więcej   niż   tylko   dziewczyną,   którą
każdy widzi, ale nikt nie rozumie.

Ponownie na mnie spogląda.- Zamknij oczy.- Szepcze.- Musimy dokończyć

Zawładnięcie.

Waham się, nie chcąc być tak bezbronną, ale w końcu zamykam oczy. Jaki

mam inny wybór? Sekundy mijają, zamieniając się w minuty. Gorąco powraca.
Ponownie jest nade mną. A potem słyszę delikatne klapnięcie o okno.

Jackson schodzi z łóżka. Chcę zerknąć, ale strach zmusza mnie do bycia

nieruchomą, do zaciskania powiek.

Rozmowa zaczyna się nisko, zbyt nisko, bym mogła ją usłyszeć. Coś jak

mucha   bzycząca   ci   nad   uchem.   Swędzi   mnie,   bym   się   przybliżyła,   bym
usłyszała, co mówią. Głos Jacksona poważnieje.

- Nie.- Mówi.- Tak jak zazwyczaj. Już skończyłem. Wracajmy.
Kolejne bzyczenie.
- Nie może się ruszyć.- Mówi, co byłoby prawdą, gdybym miała na sobie

nakładkę. Ale nie mam, co wie. Chroni mnie.

Bzyczenie.
- Tak, jest dobrze. Jestem pewny.
Czemu mnie chroni? Żywiciele są przypisywani. Zna mnie przez większą

część mojego życia. Ta rewelacja podkręca mój umysł w turbo tryb. Cały czas
znał   mnie,   a   jednak   ani   razu   nie   zauważył   mnie   w   szkole.   Czy   Inżynierzy
wiedzą? Czy tata wie?

Mój   umysł   dalej   rozmyśla   nad   wszystkim,   co   dotąd   wiedziałam   i   nad

wszystkim, czego nigdy się nie spodziewałam, dopóki słodki zapach jego skóry
ulatania się. Okno otwiera się i zamyka.

Nie ma go.
Wszystko, co właśnie się wydarzyło, tłoczy się naraz w moich myślach, ale

jedna myśl unosi się nad resztą...

background image

Nie jestem pewna czy umiem czekać do jutrzejszej nocy, by dowiedzieć się,

co się dzieje.

background image

Rozdział 2

- Ari!
Podrywam   się   z   łóżka,   oczami   wokół   szukając   Jacksona,   nim

przypominam  sobie,   że   jego   już   nie  ma.   Zrywam   z  siebie   kołdrę.   Która   jest

godzina? Czasie, czasie, no dalej, gdzie jesteś? Potykam się w ciemności, póki
nie   znajduję   swojego   budzika,   który   leżał   na   ziemi.   5:10.   Okręcam   się,
przeklinając   siebie   za   nie   przygotowanie   wczoraj   wieczorem   swoich
treningowych ubrań.

Jestem niemal już przy swojej szafie, kiedy drzwi mojej sypialni otwierają

się, a tata wpada przez nie. Jest tak wysoki, że jego głowa sięga górnej framugi.
Jak   zawsze   wygląda   już   jakby   obudził   się   ubrany   –   wywoskowane
ciemnobrązowe   włosy,   gładko   ogolona   szczęka   –   lecz   zamiast   mieć   na   sobie
swoje zwyczajne spodnie od garnituru oraz czarną koszulę, ubrał się w swoje

ubrania do treningu. Och, nie. Skoro tata jest zbyt sztywny by być normalny,
ubiera się całkowicie na dzień, by pracować w swoim biurze u nas w domu
godzinę przed naszym treningiem. To, że już zdążył się przebrać, oznacza, że
jestem jeszcze bardziej spóźnia, niż na początku sądziłam.

-   Widzisz,   która   godzina?-   Pyta.-   Spodziewałem   się   ciebie   na   dole   już

dziesięć minut temu. Znasz mój plan. Ja-

-  Wiem,  wiem, przepraszam.  Budzik  nie  zadzwonił.  Już  jestem prawie

gotowa.   Daj   mi   pięć   minut.-   Grzebię   w   klawiaturze   mojej   szafy,   trzy   razy
wklepując zły kod, nim wreszcie podaję ten dobry.

Tato  krzyżuje   ręce  i  wypływa   z niego   rozczarowanie   i  irytacja.   Gorąco

wspina się po mojej szyi, a ręce stają się wilgotne, jakby moje ciało nie mogło się

zdecydować czy ma się gniewać, czy wstydzić.- W porządku, masz pięć minut.-
Mówi.-  Ale   spodziewam   się,   że   weźmiesz   to   na   poważnie.-   Sięga   do   mojego

stolika nocnego.- Zaloguję twoją nakładkę-

-   Nie!-   Biegnę   do   stolika   nocnego   i   zasuwam   szufladę,   nim   może

wyciągnąć etui. Chodzi o to, że jeśli zostanie podpięta pod nasz czytnik, wyjdzie
na jaw, że mojej nakładki nie ma. Nie sądzę, że Pradawni wymagają jeszcze
egzekucji, ale serum pamięci jest do bani. Każdemu dziecku wstrzykuje się je,
jeśli przez przypadek zapomniało nakładki albo źle ją nałożyło... i żadne z nas
nie   chcę   przechodzić   przez   to   ponownie.   Żadnych   wspomnień   z   dwudziestu
czterech godzin. Cały dzień przepadł, a to tylko zabieg zapobiegawczy. Chodzi o
to, że czujesz się naruszony.

Tato przechyla głową.- Co ty robisz?
- Nic.- Mówię, kiedy stawiam się między nim a dowodem.
- Twoje etui. Teraz.
- Zrobię to, tato, naprawdę. Idź już się przygotować.- Walczę z impulsem,

by się skulić. Nie mogę dać mu znać, że mam ukryty motyw.

background image

Waha się, ale wymaszeruje z pokoju. Jak tylko wychodzi, opadam na łóżko

i   biorę   głęboki   oddech.   Czuję   się,   jakbym   go   okłamała,   mimo   tego,   że   nie

powiedziałam   ani   jednego   nieprawdziwego   słowa.   Kiedy   już   go   nie   ma,
wydarzenia ostatniej nocy przewijają się przed moimi oczami jak błyskawice,
jedno po drugim, a każde bardziej dezorientujące niż poprzednie.

Jackson Locke.
Wracam myślami do wczorajszego dnia, kiedy Trener ujawnił, że on i ja

jesteśmy na dwóch pierwszych miejscach. Jackson skinął do mnie głową, a ja do
niego, w uszanowaniu. Starałam się po tym nie obserwować go podczas walki,
ale nie mogłam się oprzeć. Ciężko jest zignorować widok twojego największego

przeciwnika. Obserwowałam, jak szybko pokonał swojego oponenta i poczułam
odrobinę   zazdrości.   Sprawił,   że   wyglądało   to   tak   łatwo.   Teraz   wiem   już,
dlaczego.

Nie myśląc, ubieram się, zakładając szare, rozciągliwe spodnie i koszulkę,

które tato zaprojektował na nasz trening i schodzę na dół. Z dolnego schodka
widać   czytnik   etui,   wbudowany   w   ścianę,   coś   jakby   sejf,   tylko,   że   przednia
ścianka zrobiona jest ze szkła. Mama i tata włożyli swoje etui do środka. Każde
ma obok siebie zielone światło, dając nam znać, że wszystko gra... i że żadne
dochodzenie nie zostanie wszczęte. Nie mam pojęcia, jak Pradawni są do nas
przydzielani albo, co prawdopodobniejsze, jak my jesteśmy przydzielani do nich,
zważając   na   to,   że   to   oni   wymagają   nakładek   i   czytników.  Ale   wydaje   się
dziwne, że ze wszystkich ludzi w naszym mieście, Sydii, to Jackson Locke został
przydzielony do mnie.

Czytnik   aktywuje   się,   kiedy   podchodzę.   Przyciskam   kciuk   w   skaner

odcisków palców, sprawiając, że szklana ścianka otwiera się. Chłodna mgiełka
unosi się do góry i zastanawiam się, nie pierwszy raz, co robią z nakładkami,
kiedy je analizują. Bawię się palcami z etui, mając nadzieję, że urządzenie nie
wyczuje brakującej nakładki. Może powiem mamie, że ją zgubiłam. Nie, powie
tacie i nawet on nie będzie w stanie ustrzec mnie przed tym. Unoszę etui, a
potem upuszczam je do środka po drugiej próbie. 

Nareszcie,   po   kilku   sekundach   wlepiania   wzrok,   przesuwam   etui   w

prawidłowe miejsce i robię krok w tył, mocno zaciskając powieki. Słyszę, jak
ścianki   zamykają   się.   Wtedy   staje   się   coś   magicznego   –   urządzenie   wydaje
dźwięk. Uchylam jedną powiekę i widzę podświetlone na zielono moje etui. Nie
mogę się oprzeć. Muszę sprawdzić.

Przyciskam kciuk do skanera i kiedy ścianki się otwierają, chwytam etui i

uchylam je, przygotowując się na wsadzenie je z powrotem, ale zamieram. W
środku jest moja nakładka,  srebrna  i lśniąca,  i wpatrująca się we  mnie jak
zawsze niewinnie. Opada mi szczęka. Jak to się...? Wkładam etui na miejsce i
uciekam z miejsca przestępstwa, nim cokolwiek się stało, odmieni się i moja

nakładka ponownie zniknie.

Wracam myślami do ostatniej nocy. Wtedy jej nie było. Przewróciłam etui

do góry nogami. Sprawdzałam każdy centymetr sypialni. A jednak... może to był
sen. i jeśli to sobie wyobraziłam, to może wyobraziłam sobie też Jacksona. Mój

background image

umysł   odtworzył   jego   twarz,   oczy,   to   jak   jego   szczęka   wyglądała   na   mocną,
pewną. Wcale sobie tego nie wyobraziłam.

Muszę   powiedzieć   tacie,   ale   jeśli   to   zrobię,   zostanę   przesłuchana   i   na

pewno nafaszerowana serum pamięci. Wypuszczam głęboki oddech. Muszę mu
powiedzieć,   ale   jeszcze   nie   teraz.   Najpierw   muszę   przypytać   Jacksona.
Podchodzę do drzwi windy.

Szkło   unosi   się   i   kiedy   jestem   już   w   środku,   winda   przenosi   mnie   na

najbardziej   zaawansowaną   salę   treningową   w   mieście.   Cztery   szare   ściany
wydają się być z pozoru normalne, jednakże są chronione przed temperaturą,
dźwiękoszczelne i zdolne pochłonąć kulę, by nie była w stanie rykoszetować.

Tata formułuje resztę sali zgodnie z naszym planem treningu. W zeszłym roku
znajdowały   się   tutaj   cztery   punkty   strzeleckie.   Teraz   sala   jest   pusta,   za
wyjątkiem będącej na środku maty do walki. Tata już na niej jest, podskakując
jakby dalej był rekrutem. Czasami myślę, że żałuje, że nie jest, przez co właśnie
tak bardzo na mnie naciska. Przeżywa to jeszcze raz.

- Już jestem.- Mówię, nie patrząc na niego.
- Załóż strój.
Klimatyzacja dmucha z przewodów na suficie. Drżę, kiedy mijam jedno.

Wie, że nienawidzę marznięcia. Szarpnięciem wyciągam parę rękawiczek z półki
na   broń   na   lewej   ścianie   i   podchodzę   z   powrotem   na   matę.   Przez   chwilę
podskakuję, odnajdując swoją równowagę, a potem ubieram rękawiczki.

Przechylam głowę na boki, póki w karku mi nie zatrzeszczy – tato zawsze

mówi mi, że to oznaka strachu, lecz i tak to robię, by przypomnieć sobie, że
jestem twarda. Tata macha dłońmi, bym się zbliżyła. Lubi, kiedy to ja pierwsza
atakuje,   by  móc  wytknąć   mi   mój  błąd,  a  potem   przetestować   moją   zdolność
obrony przez zademonstrowanie jej na mnie. W każdy inny dzień poszłabym na
to, ale dzisiaj nie miałam na to czasu.

Im szybciej zakończę trening, tym szybciej dorwę Jacksona.
Podskakuję do przodu i zamachuję się nogą, celując w jego twarz, ale łapię

moją stopę, okręcając mną, tak, że ciężko ląduję na macie. Skaczę na nogi i

uderzam, nie pozwalając mu zatrzymać walki i dosięgam jego szczęki. Krzywię
się, niepewna tego, co powie lub zrobi.

Tata   kiwa   głową   w   aprobacie.-   Dobra   robota.   Nigdy   nie   dawaj   szansy

przeciwnikowi na bycie górą. Jeszcze raz.

Uderzam  raz, dwa, trzy raz, a tato blokuje każdy cios, kiedy myślami

ponownie   wracam   do   ostatniej   nocy.   Jackson   jest   Pradawnym.   Chłopak   ze

szkoły jest Pradawnym. Nawet teraz nie mogę tego pojąć.

Jedynym   Pradawnym,   którego   moje   oczy   widziały,   był   Zeus,   ich

przywódca,   podczas   jednego   z   telewizyjnych   spotkań.   I   tak,   jak   dla   mnie
wyglądał wystarczająco ludzko. Chyba założyłam, że wyglądają jak ludzie, ale
byli właściwie czymś innym, jakby tylko wyświetlali ludzką formę. Jakaś iluzja,
powtarzając   za  resztą.  Ale   Jackson   jest   bardzo   prawdziwy.   I   jeśli   Pradawni

background image

naprawdę wyglądają i zachowują się jak ludzie, to może w szkole są i inni. Może
otaczają nas cały czas, obserwując, zbierając dane – gotując się na atak. I może

to   prawdziwy   powód,   dla   którego   tak   ciężko   trenujemy.   Często   się
zastanawiałam, czemu Inżynierzy potrzebują tylu Agentów. Oczywiście wmawia
się   nam,   że   utrzymują   porządek   obywatelski   w   całym   kraju,   choć   rzadko
wybuchają   bunty,   zwłaszcza   teraz,   kiedy   problem   niedoboru   żywności   został
rozwiązany. Wszyscy wiemy, że trenujemy w ramach zapobiegawczych. Nie jest
to coś, z czym się kryją. Ale jednak zawsze zakładałam, że trenują nas w razie
ich ataku, a nie, dlatego że już tu są.

Dreszcze przebiega mi po plecach. Muszę dziś przyszpilić Jacksona. Nie

jest to coś, co mogę długo ukrywać przed tatą.

- Słuchasz mnie? Gdzie dziś uciekasz myślami?
-   Przepraszam.-   Wyrzucam   wszystkie   myśli   z   głowy,   żałując,   że   nie

wypiłam jakieś kawy czy przynajmniej nie zjadłam batonika energetycznego.
Jutro wstanę na czas, ale wiem lepiej, by nie prosić o przerwę. Do wyjścia mam
jeszcze dziesięć minut, piętnaście, jeśli nie uda mi siebie opanować.

- Zacznij ćwiczenie.- Tata mówi.
Skaczę na matę i przetaczam się do tyłu w serii podskoków, by zdobyć

dystans potrzebny mi do wykonania ćwiczenia. Tata staje szerzej, wymachują
rękoma, by stanąć w pozycji. Nie uderzy mnie – cóż, wcześniej tak było – ale to
spojrzenie, poważne i zabójcze zawsze każe mi myśleć, że tak się stanie. Nie

dziwota,   że   był   na   pierwszym   miejscu,   najlepszy   Agent,   najlepszy   we
wszystkim. Po części, dlatego że nie był spuścizną jak ja, ale myślę, że to też

jego natura – dążący do celu, zawsze o krok do przodu. Mimo tego, że jestem
spuścizną, jedyną prawnie urodzoną do bycia dowódcą, nie jestem pewna czy
kiedykolwiek będę posiadała w sobie determinacje, która on ma.

Wzdycham, chcą walczyć z kimś innym – kimkolwiek – za wyjątkiem taty.

Biegnę po macie, nurkuję w górę, a potem kilka razy robię gwiazdy, póki nie
znajduję się przed nim, wciąż będąc w ruchu, nim umysł może mnie spowolnić.
Okręcam się i kopię. Wyprowadzam cios za ciosem. Zaciskam zęby.

Wkładam coraz więcej siły, a tata blokuje każde uderzenie, ale odmawiam

poddania się. Strząsam z siebie resztki snu i walczę dalej, nie myśląc ani nie
bojąc się, póki tato nie unosi w górę prawej ręki – jego sygnał kończący walkę.

Podchodzi,   górując   nade   mną.-   Dobrze,   ale   niewystarczająco   dobrze.

Musisz zakończyć walkę poniżej piątki. By zdać na Agenta, musisz zmieścić się
w   dwóch   minutach.   By   przeżyć,   jeśli   znajdziesz   się   w  

prawdziwej

  walce,

będziesz   musiała   wiedzieć   jak   pokonać   wroga   w   mniej   niż   minutę.   Musisz
odpowiadać szybciej, Ari. Pradawni przewidzą twoje ruchy, nim nawet o nim

pomyślisz. Co jest kluczem? Przestań tyle myśleć.

Wpatruję się w niego, ogłupiona.- Poniżej pięciu minut? Uderzyłam cię.

Nie jesteś- Tryliard innych słów przyszedł mi na myśl. To, co naprawdę chcę
powiedzieć,   to   słowo  

dumny

,   ale   wiem   lepiej,   by   nie   wspominać   o

samochwalstwie.

background image

Tato przygląda mi się przez ułamek sekundy, a potem, nie odzywając się,

wychodzi z sali.

Biorę   ręcznik   z   półki   na   broń,   wycieram   twarz   i   z   powrotem   kładę

rękawiczki, myślami będąc daleko. Nawet, jeśli byłabym szybka ponad miarę,
nie było mowy o tym, bym mogła znokautować kogoś w mniej niż minutę, nie
wspominając   już   o   wrogu.   Wzdycham.   Cóż,   chyba   się   tego   dowiem   albo
posiniaczę, próbując.

Podchodzę do drzwi windy i wchodzę do środka. Unosi się, otwierając na

głównym   poziomie   naszego   trzypiętrowego   domu.   Macham   do   mamy,   która
ogląda   jakiś   skomputeryzowany   program   kulinarny   na   T-ekranie   w   naszym

salonie.   Dzięki   IV   Wojnie   Światowej   95%   Sydii   nie   stać   na   jedzenie.   Nasza
ziemia   została   zniszczona,   napromieniowana,   tak,   że   nic   nie   było   w   stanie
urosnąć. W ramach traktatu Pradawni uprawiają naszą ziemię, ale nie potrafią
– lub nie chcą – utrzymać całej planety. Więc nasi genialni Chemicy stworzyli
suplementy diety. Jedna tabletka zawiera w sobie cały posiłek. Problem tkwi w
wielkich kosztach ich produkcji. Ich rozwiązanie? Pobierać niedorzeczne kwoty

za prawdziwe jedzenie i pokryć nimi koszty produkcji. Więc kiedy teraz nikt już
nie głoduje, większość nie może pozwolić sobie nawet na kupienie jabłka, kiedy
reszta ma wszystko, co sobie zażyczy. Życzenia mamy są proste – gotowanie i
potrzebne do tego narzędzia, by sprawiało to jej radość. Ale wciąż odczuwa winę,
co właśnie było powodem jej przeniesienia z Twórców na pracowniczkę Agencji
Rozwoju Żywienia. Uważam, że gdybym nie była tak zaprogramowana na stanie
się Inżynierem, być może spodobałby mi się trening na Chemika. Robią wiele
dobrych rzeczy.

Drzwi   mojej   sypialni   otwierają   się,   kiedy   podchodzę.   Nie   spieszę   się.

Miękkość dywany otacza moje stopy i mocniej wciskam palce w tkaninę, nim
sięgam szafy. Przesuwam wieszaki, wybieram strój na dziś, a potem idę pod
prysznic.   Potrzebuję   planu,   sposobu,   by   przepytać   Jacksona   bez   bycia
przyłapaną.   Ostatnią   rzeczą,   którą   potrzebuję,   jest   wywołanie   w   nim   jego
zachowania   Pradawnego   w   szkole,   demaskując   nas   oboje.   To   musi   pozostać
tajemnicą   –   na   razie   –   póki   nie   dowiem   się,   czemu   tu   jest...   i   czemu   mnie
ochronił. Dwadzieścia minut później schodzę na dół na ciche piętro.- Mamo?-
Wołam.

-   Tutaj!-   Krzyczy   z   kuchni.   Mijam   róg,   by   ujrzeć   ją   już   w   jej   białym

fartuchu Chemika, analizującą maleńką tabletkę na blacie. Wyciąga z kieszeni
kroplomierz   i   dozuje   brązową   kroplę   na   pigułkę.   Tabletka   wchłania   płyn,
zmieniając kolor z białego na ciemnobrązowy. Podaje mi ją.- Zrób mi przysługę i
spróbuj.

Cofam się. Nie to, że mam coś przeciwko żywnościowym tabletkom. Biorę

je każdego dnia, mimo że moją rodzinę stać na prawdziwe jedzenie. No, ale,
brązowa? Nie sądzę.- Dzięki, ale nie jestem... głodna.- Odchodzę jak najdalej

można od jej wyciągniętej dłoni.

-   Och,   no   proszę   cię.   Wypróbowuje   nową   formułę,   która   zaopatruje

tabletkę w smak. Ta właśnie- Uśmiecha się do małej pigułki na swojej dłoni.-

background image

jest czekoladowa.

Rzucam tabletce nieufne spojrzenie.- Czekoladowa?- Jej uśmiech poszerza

się, więc ustępuję i biorę pigułkę z jej dłoni.- Czy ty-

- No spróbuj już ją.- Mówi, a podekscytowanie słychać w jej głosie.
Wrzucam ją do ust i od razu smak rozpuszczającej się czekolady rozlewa

się na moim języku.- Mmmm. Jak to zrobiłaś?

-   Mój   sekret.-   Mówi,   nim   wyciąga   z   innej   kieszeni   tablet   i   staje   się

pochłonięta jej wynikami. Przez kilka chwil ją obserwuję, badając uwagę na jej

twarzy, uśmiech, który nigdy jej nie opuszcza, kiedy pracuje. Zastanawiam się
czy ja będę tak się czuła, będę kochała swoją pracę i w ogóle, czy zawsze będę
wyglądała poważnie... jak mój drugi rodzic.

Zabieram kilka śniadaniowych suplementów ze spiżarni i idę w stronę

wyjściowych drzwi, nie dostając od mamy ani jednego spojrzenia. Sięgam drzwi
i wieszam na szyi moją kartę, dzięki której mam dostęp na tron, do szkoły, do
swojej szafki czy czegokolwiek innego, do czego muszę się dostać w ciągu dnia.
Skaner przy drzwiach błyszczy najpierw na czerwono – brak dostępu – a potem
na zielono – dostęp przyznany.

Ruszam w dół ulicy, starając się nie biec i odmawiając myślenia o tym, co

może – lub nie musi – się stać, kiedy tam dotrę i zobaczę 

go

.

Docieram   do   tronu   w   chwili,   kiedy   drzwi   mają   się   zamknąć   i   pędzę

pokład.   Srebrne   ściany,   srebrne   siedziska,   srebrna   podłoga.   Cała   rzecz   jest

złożona ze stali, bez ani jednego przejawu winy na to, jak zimna jest nasza
podróż,   dlatego   też   nigdy   nie   wybieram   najwyższego   poziomu.   Jeśli   ten
środkowy jest zimny, na najwyższym musi być lodowato.

Tron obejmuje i łączy ze sobą cztery regiony, które tworzą Sydię, naszą

odrodzoną stolicę Ameryki, od kiedy bomba podczas wojny zmieniła w gruzy
poprzednią. W kraju są tylko jeszcze trzy stojące na wysokim poziomie miasta,
każde   odpowiedzialne   za   jedną   część   państwa   –   północ,   południe,   wschód,

zachód. Są jak małe rządy, każde podlega Sydii, która rządzi całym krajem jak i
południem.   Reszta   kraju   to   nieużytki,   znośne,   jednak   niebędące   w   stanie

wyhodować jedzenia czy utrzymać naturalne zasoby wody. Wszystko, co ludzie z
tych regionów potrzebują, jest filtrowane przez dominujące miasta. Przypomina
to biznes – tak działa nasz rząd, ale IV Wojna Światowa i jej następstwa nie
pozostawiła  naszym przywódcom  dużego  pola  do manewru.  Potrzebowaliśmy
surowych   metod   przetrwania   i   autorytarne.   Tylko   tak   przetrwany,   jeśli
Pradawni ponownie zaatakują.

Opadam na trzecie siedzisko i skupiam wzrok na widoku za oknem, na

czerwień,   żółć   i   pomarańcz   jesieni,   starając   się   skoncentrować   na   planie
dorwania Jacksona. W ciągu kilku sekund tron uruchamia się i rozsiadam się

na krótką podróż do szkoły. Mijamy kilka dzielnic mieszkalnych Process Park,
region klas wyższych, gdzie żyję ja. Tutaj domy mają po trzy, czasami cztery
piętra,   wielki   ganki   na   przodzie   i   nieskazitelnie   wypielęgnowane   trawniki.
Bogactwo. Na to składa się Process Park. Bogactwo i oczekiwanie, co właśnie

background image

było powodem położenia tutaj szkoły dzielonej przez dwa dzielnice mieszkalne,
na co nalegał Parlament.

Tron dociera na szkolny przystanek i szóstka osób, wraz ze mną, wychodzi

na   auto-chodnik,   który   prowadzi   do   głównego   wejścia.   Patrzę   na   lewo,   w
kierunku Landings Park i ciężko przełykam ślinę. Wygląda niegościnnie, ale
chyba tak mają właśnie wyglądać mieszkania socjalne. Budynek przy budynku,
każde sięgające nieba, wszystkie tak mocno ściśnięte, że mieszkaniec jednego
mógłby   wskoczyć   przez   okno   sąsiedniego   budynku.   Kilka   dzieciaków   idzie
główną ulicą w stronę szkoły. Każde ma na sobie ubrania wyposażone przez
rząd. Brązowe spodnie, biała koszulka i do wyboru brązowa kurtka. Spoglądam
w dół na swój własny strój i czuję ukłucie winy. Czasami żałuję-

-  Ari  Alexander!-   Słyszę   słowa,   za   którymi   podążają   kroki.-   Gdzie   we

wszechświecie zdobyłaś te buty?

Okręcam się w chwili, kiedy Gretchen, moja najlepsza przyjaciółka, schyla

się, by spojrzeć na moje nowe skórzane buty do kostek. Uśmiecham się. Jeśli
konikiem   mamy   jest   gotowanie,   to   Gretchen   jest   moda.   Przykładamy   do
skanerów nasze karty dostępu i w połowie przysłuchuję się jej, kiedy mówi mi o
jakiejś nowej technologii, pozwalającej ci zmienić wysokość obcasa. Jesteśmy
niemal już przy swoich szafkach i zastanawiam się na powiedzeniem Gretchen o
ostatniej nocy, kiedy zapiera mi dech. Wychodząc zza rogu, całkowicie na luzie,
pojawia się Pradawny we własnej osobie.

Jackson.

background image

Rozdział 3

Jackson  potrząsa  głową,   by pozbyć  się  kropel wody  z  włosów,  prostuje

swoją   koszulkę   i   zarzuca   na   siebie   wyposażoną   przez   rząd   brązową   kurtkę.
Kurtka  przylega   do   jego   ciała,   eksponując   mały   trójkąt   jego   białej   koszulki.
Macha do jakiejś chichoczącej dziewczyny – pewnie głupiej pierwszoklasistce – i

wita się z innym chłopakiem z Landings, kiedy idzie Głównym Korytarzem,
częścią naszej szkoły. Nigdy nie spogląda w moją stronę albo daje znać, że mnie
zna. Zaciskam zęby, obserwując go, a każdy jego krok jakby mnie wyśmiewał.

Cały   czas   zazdrościłam   mu,   tego   jak   szybko   unosił   się   w   rankingach.

Jestem przyszłym dowódcą, moje miejsce od zawsze było znane, ale on pochodzi
z Landings. Większość najlepszych to dzieci Agentów, wszyscy z przyszłością.
Jackson nie trenował wcześniej ani nikt mu nie pomógł dostać się na to miejsce.
Podziwiałam   go.  A  teraz   dowiedziałam   się,   że   to   wszystko   było   kłamstwem.
Udało mu się nie przez swoje zasługi – udało mu się, ponieważ jest Pradawnym.

- Hej, słuchasz mnie? Byłam- oooooch!- Wzrok Gretchen podąża za moim.

Szeroki uśmiech rozświetla jej ciemnobrązową twarz.

Kilka   razy   mrugam   i   pocieram   prawe   oko,   udając,   że   wpadła   mi   tam

rzęsa.- Co?

- Kurcze, Ari, kiedy zadurzyłaś się w Jacksonie?
- Uch! Jakby mógł podobać mi się Pra- ktoś inny.- Wlepiłam w nią wzrok,

ale wciąż się uśmiechała.

- Aha, więc czemu unikasz pytania? Ta, tak właśnie myślałam.- Stuka

swoim T-długopisem o szafkę, a

  dźwięk uderzania  

jeszcze cięższym czyni mój

wysiłek wymyślenia jakiejś porządnej wymówki.

- Nie, nie, to nie tak. Po prostu myślałam, że dzisiaj zmierzę się z nim

podczas Walki Terenowej.- Muszę nauczyć się lepiej kłamać.

-   Zmierzysz   się,   z   kim?-   Okręcam   się,   by   ujrzeć   Lawrence'a   Cartiera,

trzeci w naszej małej klice, podchodzący do nas. Bierze mnie w ciasny uścisk i
uśmiecha się do Gretchen.- No...?

Wymieniam z Gretchen spojrzenia.- No, co?- Zapyta.
- O kim rozmawiałyście?
- Och, Ari mierzy się dzisiaj podczas W.T. z Jacksonem. Rozmawiałyśmy

właśnie o strategii.

Law   krzywi   się.-   Nie   łapię   tego.   Czemu   dziewczyny   muszą   bić   się   z

facetami? Jest trzy razy większy do ciebie. To nie jest-

- Jest dobrze.- Mówię.- Rozmiar się nie liczy – wiesz o tym. A oprócz tego,

do tej pory byłam najlepsza.- Z ledwością.

Tłumi w sobie ripostę, przebiegając ręką przez kudłate, brązowe włosy.

Ma  włosy,   za  które   każda   dziewczyna   dałaby   się   zabić   i   przyciągają   w   jego

background image

stronę   tyle   samo   spojrzeń,   ile   robią   to   jego   brązowe   oczy   i   nieskazitelna
oliwkowa   cera.   Dziewczyny   zauważają   go,   gdziekolwiek   pójdzie.   I   być   może

częścią tej uwagi jest jego przyszły tytuł, ale sądzę, że powodem tego jest jego
bezproblemowe   nastawienie   do   świata   połączone   z   jego   niewinną   miną,   ale
może to, dlatego że znam go od zawsze.- Cóż, miejmy nadzieję, że masz rację.-
Mówi.- Nie zniósłby tego, że musiałbym mu złamać szczękę.

Niemal wybucham śmiechem. Mimo tego, że praktykanci do Parlamentu

muszą uczestniczyć w zajęciach walki, to bicie się nigdy nie było mocną stroną
Law'a. Na szczęście Gretchen klepie go po ramieniu w ten swój protekcjonalny
sposób,   mówiąc.-   Niezły   pomysł,   Lawrence,  ale   oboje   wiemy,  że  walkę   lepiej
zostaw naszej dziewczynie.

Uśmiecham się nieswojo.- Zobaczymy, jak mi pójdzie. Powinniśmy już iść,

nim zadzwoni dzwonek.- Zabieram kilka t-długopisów i tablet do notatek ze
swojej szafki, i podążam za Gretchen na salę W.T. Law macha do nas, kiedy sam
kieruje się do biblioteki, odpowiednie miejsce dla praktykantów do Parlamentu.

Moje następne zajęcia nazywane są Walką Terenową albo W.T. Jak już

zaczęliśmy liceum, zmuszono nas do wybrania swojej ścieżki kariery i każde z
nas, trzecioklasistów, było teraz zaangażowane w karierę żołnierza, co znaczy,
że każdy, kto chce zostać Agentem, jak Gretchen, Jackson czy ja musi się stanąć
przeciw   sobie   na   ringu.   Oczywiście   nie   każdy   dotrze   do   końca   prawdziwego
treningu na Agenta. Tato lubi przypominać mi o tym, kiedy ciężko idzie mi
podczas jednego z naszych porannych treningów.

Sala ma dwa piętra i te same ściany pochłaniające kule jak w sali w moim

domu, ale w tym pomieszczeniu zmieści się tysiąc osób. Jest ogromna, co dla

mnie jest szalone, zważając na to, że, zgodnie z moją wiedzą, tylko my, klasa
Przed-Agentów, która liczy dwudziestu pięciu chłopców i dziewczyn, jej używa.
Spoglądam na środek sali. W centralnym punkcie, na podłodze, położona została
duża, gruba mata. Ring.

- Uuu.- Gretchen wydaje z siebie, kiwając głową na matę.- Gotowa?
- Oczywiście.- Oznajmiam, ale w środku jestem strzępkiem nerwów. Biorę

oddech, zmuszając się do uspokojenia, kiedy z Gretchen kieruję się do szatni dla
dziewczyn, by przebrać się w nasze stroje. Tak jak te, które używam w domu, są
zrobione z przylegającej do ciała, elastycznej tkaniny, jednak te są czarne, a nie
szare.   Dziewczyny   mają   do   wyboru   bokserkę   albo   koszulkę   z   normalną
długością rękawów oraz spodnie. Sięgam po bokserkę i parę spodni, nim idę do
szafki   dwa   rzędy   dalej.   Siadam   na   metalowej   ławce   i   zaczynam   w   łowie
powtarzać   swoje   ruchy.   Rozpatruję   rozmiar   Jacksona   i   jego   siłę,   różnorodne
techniki,   które   widziałam,   jak   używał   podczas   rund   ćwiczeń,   a   wszystko   to
sprawia, że cieszę się, że będziemy się boksować, a nie walczyć w parterze

2

. Na

podłodze byłoby dla mnie niemożliwością przechytrzyć go jeden na jednego, bez

broni. Walka na ringu jest inna. Szkopuł tkwi w szybkości i równowadze. Ci,
którzy panują nad swoimi ciałami, zwyciężają. Ci, którzy tego nie potrafią, obiją

2 Bardziej jak KSW przeciw zapasom, ale nie pasowało mi tu to wstawiać – każdy wie, o co

chodzi.

background image

sobie ciężko tyłek. Ćwiczyłam już w obu sytuacjach, choć nigdy nie przegrałam
przeciw innemu uczniowi.

Kiedy  wychodzimy  z  szatni,  Trener   Sanders,  nasz  ponad   dwumetrowy,

łysiejący nauczyciel, stoi przy macie na usztywnionych nogach i z rękoma na
biodrach, jakbyśmy marnowali jego czas, guzdrając się w szatni, co go irytuje.
Trener   jest   byłym  Agentem,   tak   samo   twardy   jak   ich   reszta   i   ma   ten   sam
poziom   niecierpliwości,   co   tata.   Znany   jest   z   tego,   że   najpierw   wrzeszczy,   a
potem zadaje pytania. Przyspieszam i biegnę do maty.

- Znacie porządek.- Mówi.- Stańcie w linii przeciw swemu przeciwnikowi.
Skanuję tłum, by znaleźć Jacksona, siedzącego na podłodze. Jako dwoje

najlepszych   w   klasie,   będziemy   walczyć   przeciw   sobie   tak   długo,   jak
Inżynierowie   uznając,   że   jedno   z   nas   przewyższa   drugie.   Zauważa   mnie   i
puszcza oczko. Furia rozpala się we mnie i prawie biegnę do niego, by zażądać
od niego odpowiedzi. Jak śmie zachowywać się, jakby zasługiwał na bycie tutaj,
jakbym nie wiedziała, czym dokładnie jest? Podnosi się i kroczy dumnie w moją
stronę.- Gotowa gryź gumę, Alexander?

Co jest z facetami i ich używaniem nazwisk? Zaśmiewam się i rozciągam

nad   głową   ręce,   potem   na   boki,   rezygnując   na   zabawy   w   szarady.-   Yhm,
zobaczymy.

Jackson schyla się, by zniżyć się do poziomu moich oczu.- Nie martw się,

pozwolę ci wygrać.

- Alexander i Locke.- Trener wywrzaskuje, nim mogę odpowiedzieć.- Teraz

wy.

Przed odejściem rzucam Jacksonowi wrogie spojrzenie. Gretchen chwyta

moją rękę, kiedy mijam ją, wyszeptuje.- Jest twardy. Udaj, że cię znokautował,
jeśli zajdzie potrzeba.

Patrzę na nią zirytowana. Może i jestem mała, ale nie słaba.- Mam to,

Gretchen.- Mówię, a potem idę do półek z bronią po rękawiczki.

Nie spieszę się w poszukiwaniach tych odpowiednich. Zbyt duże albo zbyt

małe i będę miała przesrane. Wreszcie zakładam jedną i zginam palce. Kiedy się
odwracam, Jackson jest na macie, skacząc, jakby robił to z zamkniętymi oczami.
Ukłucie zmartwienia zasiewa się w moim umyśle, ale potem ponownie do mnie
mruga.   Ugh!   Nie   przegram   tego   pojedynku.   Przeklęty,   arogancki   Pradawny.
Położę go na łopatki.

Biegnę do przodu i nurkuję do góry, robią fikołek za fikołkiem, nim ląduję

przed nim. Trener wybucha śmiechem.- Powodzenia, Locke.- I wciska alarm.

Wszyscy ucichli. Wlepiam wzrok w Jacksona. Staram się nie zauważyć,

jak   jego   blond   kosmyki   zostawiają   nad   jego   oczami   cień   albo   jak   jego   ciało
rozciąga się, kiedy przygotowuje się do pojedynku. Takich rzeczy nie zauważa
się w swoim przeciwniku – zwłaszcza w takiej chwili jak ta. Czuję, jak mój
oddech przyspiesza, słyszę, jak urywanie oddycham. Próbuję się wyciszyć, ale
targają mną myśli i zmartwienia.

background image

Jest mądrym wojownikiem. Mogę to powiedzieć po tym, jak nie spuszcza

mnie z oczu – wie, że nasze oczy poruszają się, nim robią to nasze ciała. I jest

umięśniony, ale nie tylko jego górna część, jak u większości facetów. Wie, jak
ważne są nasze nogi, jak od ich siły zależy nasza szybkość. Wtedy też zdaję
sobie   sprawę,   że   nie   jest   tylko   Pradawnym,   jest   świetnie   wytrenowanym
Pradawnym i wybrano go do udawania człowieka z Ladnings, a nie z Pospect, co
znaczy, że nie jest tylko wytrenowanym w boju wojownikiem. Jest wystarczająco
mądry, by się wtopić w tłum. Wtopić. Każde możliwy scenariusz o tym, czym jest
i co to oznacza, wdziera się do moich myśli i w głowie krąży mi jedno słowo –

niebezpieczeństwo

.

Nagle gniew opanowuje to, że już do miesięcy ćwiczył, cały czas udając

człowieka, jednocześnie znając swoją przewagę, jako Pradawny i ciąży mi na
żołądku. Biegnę do przodu i uderzam właśnie w chwili, kiedy Jackson okręca się
przed kontaktem. Owija rękę wokół mojej talii, rzuca mnie na matę i odchyla
ramię, by zadać cios. Skaczę w górę i jego pięść styka się z gumą. Robię fikołka
w tył i  skaczę w  miejscu.  Nie mogę przejść  do defensywy.  Nie mogę stracić
kontroli. Przyciągam do siebie ręce, dopasowuję moje skupienie i wyrzucam cały

strach ze swoich myśli.

To ja jestem następnym dowódcą.
Okręcam się, zaskakując Jacksona kopnięciem w jaja

3

. Potyka się w tył,

śmiejąc   się   na   wdechu.-   Och,   naprawdę?-   Mówi.  A  potem   jest   przed   moją
twarzą.- Sorki, Alexander.- I uderza mnie w szczękę.

Odrzucam głowę do tyłu, a buzię wypełnia metaliczny smak. Zlizuję krew

z dolnej wargi i staram się strząsnąć z siebie pulsujący ból. Gniew rozpala się w

mojej piersi i rzucam się na niego, kopiąc i odchylając się, niepewna niczego, za
wyjątkiem siły moich ruchów. Chcę go pokonać. Pokonam go. Odsuwam się i
ponownie się potyka, a szok wymalowany jest na jego twarzy. Duszę w sobie
impuls naplucia na niego i zamiast tego popycham go dalej do tyłu.

- No dawaj.- Krzyczę, a potem zwężam oczy i ściszam głos, szepcząc.- Nie

boję się ciebie.

Arogancja   znika   z   jego   twarzy,   zastąpiona   czymś   prawdziwszym.-   A

powinnaś.-   I   skacze   do   przodu.  Ale   tato   dobrze   mnie   wyszkolił   –   wiem,   co
nastąpi po skoku, więc kiedy moja pięść zderzy się z jego twarzą, nie tylko
poleje się krew – położę go na łopatki.

Jackson ląduję przede mną w chwili, kiedy moja pięść styka się z jego

skronią.   Traci   równowagę,   jego   głowa   opada   na   bok   i   jakby   w   zwolnionym
tempie, opada na matę.

Na chwilę jestem zbyt zaskoczona, by się poruszyć. Nie mamy używać

ruchów nokautujących  w klasie  i  jestem niepewna czy mam cieszyć się, czy
przeprosić trenera. Ale wtedy Gretchen wbiega na matę, ściskając mnie mocno.

Kilka innych uczniów bije brawo i gratuluje mi. Pozwalam sobie na mały

chichot, nim patrzą na trenera. Wydaje się, że zastanawia się nad tym czy ma

3  Zaplułam ekran (m)

background image

na mnie nawrzeszczeć czy pogratulować mi, kiedy Jackson porusza się. Opiera
się na łokciach i gapię się w dół, osłupiona, na niewielki ślad – jedyny znak, że

oberwał. Powinien być nieprzytomny przez przynajmniej jakieś pół minuty, a
nie przez pięć sekund.

Przeklęty Pradawny.
Trener wygląda na tak samo zirytowanego jak ja.- No cóż, jeśli możesz iść,

to złaź z maty.- Mówi do niego.- O'Neil i Martin, wasza kolej.

Zastanawiam się czy pomóc Jacksonowie stanąć na nogi, ale decyduję się,

że lepiej nie. Zeskakuję z maty i podaję Gretchen rękawiczki – mamy taki sam

rozmiar dłoni.- Powodzenia.- Mówię jej.- Świetnie sobie poradzisz.

Uśmiecha   się   nerwowo,   idąc   na   swoje   miejsce   na   ringu.   Tak   jak   Law

walka  nie  jest  jej mocną   stroną.   Jest  w  naszej klice  geniuszem,  zawsze   ma
najwyższe wyniki podczas testów. Zmuszenie jej do walki niemal wydaje się złe,
ale   spodziewa   się   od   nas   walczenia.   Koniec   końców,   trenujemy,   by   zostać
Agentami.

Jackson podchodzi do mnie, przerywając moje zmartwione myśli.- Niezła

robota.- Oznajmia.- Jestem zaskoczony.

Pluję,   gotowa   naprawdę   go   uderzyć,   kiedy   wskazuje   na   matę.   Lexis

Martin,   przeciwniczka   Gretchen,   zgina   kolana   i   ręce.   Wygląda,   jakby   była
gotowa pokonać Gretchen w dwie minuty i może tak jest. Każdy wie, że Lexis

jest   psycholką.   Zbudowana   jak   facet,   cała   z   mięśni   i   przynajmniej   z   głowę
wyższa od Gretchen. Staram się nie niepokoić. Gretchen przeszła jak ja przez

kilka zaawansowanych treningów, ale nie na tym samym poziomie i nie przeciw
komuś takiemu jak Lexis.

Gretchen skacze na macie, a Lexis podąża za nią. Przesuwam wzrok z niej

na Lexis i z powrotem. Wyczucie czasu jest najważniejsze i jedna z nich musi
zacząć. Moje dłonie drżą ze strachu i nerwów. Lexis rzuca się na przód, odbiera
Gretchen równowagę i uderza ją w twarz.

Krew tryska z nosa Gretchen.
Biorę   nieświadomy   krok   na   przód,   kiedy   Jackson   chwyta   moją   rękę.

Rzucam   mu   wściekłe   spojrzenie,   ale   ma   rację.   Nie   mogę   interweniować.
Wmieszanie   się   nie   jest   widziane,   jako   czyn   bohaterstwa   –   uważa   się   za
egoistyczne,   nierozważne,   nieprzemyślane.  A  oprócz   tego   Gretchen   da   sobie
radę. Jest-

Kolejne ciosy. Jej ciało opada w tył. Jej głowa na bok. Wciągam urywany

oddech, a moje ręce drążą z napięcia. Rzucam się na przód, potem odsuwam się i

ponownie ruszam przed siebie. Ręka Jacksona wciąż trzyma moją. Gretchen
wyrzuca w górę swoje ręce, pokazując, że ma dość. Trener wrzaskiem kończy

pojedynek. Zwycięzca powinien zejść z maty.

Zamiast tego Lexis ponownie uderza Gretchen, sprawiając, że opada na

matę, sapiąc po oddech. Mam już dość.

Wyszarpuję rękę z uścisku Jacksona i ruszam naprzód, nurkując w stronę

background image

Lexis. Odtacza się na bok, a ja skaczę w górę, gotując się, by kopnąć ją w twarz,
kiedy ktoś z tyłu podnosi mnie.- Ej!- Wrzeszczę, rzucając się w ramionach osoby

trzymającej mnie.

Jackson   kładzie   mnie   na   tyłku   na   macie,   jakbym   była   dzieckiem   z

napadem złości. Nic nie mówi, nikt się nie odzywa. Wiem,  co zrobiłam. Dla
Agentów   liczy   się   tylko   duma,   a   ja   właśnie   poddałam   zniewadze   dumę
Gretchen.

Trener nie wrzeszczy na mnie. Zamiast  tego  podchodzi do Gretchen, z

której   tryska   krew.-   Potrzebny   będzie   jej   lekarz.-   Mówi   do   nikogo   w
szczególności.

- Ja pójdę.- Proponuję, mimo tego, że mógłby zaalarmować stąd dr Tavis.

Trener kiwa głową i ruszam w stronę pokoju medycznego tuż za drzwiami sali
gimnastycznej. Nie zauważam, że Jackson podąża za mną, póki sięgam po swoją
kartę   dostępu   i   czuję   jego   dłoń   ocierającą   się   o   moją.   Moja   skóra   mrowi
świadomością. Przesuwa swoją kartą przy drzwiach i czeka na mnie, aż przez
nie przejdę.

W ciszy idziemy krótkim korytarzem, a powietrze gęste jest on naszych

niewypowiedzianych myśli. To idealna dla mnie okazja, by go przepytać, ale ze
zranioną Gretchen nie mogę go przesłuchać, tak jak chcę. Coś mi mówi, że o tym
wie.  W  końcu  docieramy  do  pokoju  medycznego  na   końcu   korytarza,   a  ulga
spływa na mnie z powodu przerwy w napiętej sytuacji.

- Potrzebujemy leczącego żelu.- Mówię do dr Tavisa, który siedzi za małą

ladą.

Marszczy   swoje   szare   brwi.-   Kolejna   kontuzja   podczas   W.T.?-   Pyta,

najwyraźniej męcząc się już naprawianiem nas cały czas.

-   Tak,   ale   nic   poważnego.   Tylko   powierzchowna   rana.-   Dr   Tavis   kiwa

głową, wyciąga niewielki słoik i wkłada go do czystej, schłodzonej torby. Torba
jest   tak   zimna,   że   pali   moją   skórę,   ale   odmawiam   krzywienia   się.   Sapię   i
wychodzę z powrotem przez drzwi, a Jackson idzie za mną.

Mam właśnie zamiar odwrócenia się i zadania najważniejszego pytania z

mojej głowy – czemu tu jesteś? - kiedy odzywa się.- Miałaś rację, interweniując.

Zatrzymuję się.- Co?
Na   korytarzu   nie   ma   nikogo   innego.   Nikt   nie   zastanawia   się,   czemu

rozmawiamy. Nikt nie widzi momentu słabości Jacksona, chłopca, który broni
się przez bycie tajemniczym i staniem z boku. Okręcam się, by być do niego
twarzą, a słowa wydostają się ze mnie, nim mam szansę je zatrzymać.- Nie. W

tym, co zrobiłam, nie ma nic z męstwa. Żadnej-

- Godności?- Rzuca mi kpiący uśmieszek.- Ty określasz to, co czyni cię

dumną,   a   nie   ktoś   inny   i   zwłaszcza   nie   zasady,   które   zmuszają   cię   do
przypatrywania się, jak przyjaciel zostaje pobity. W tym nie ma żadnej godności.
Miałaś rację, wkraczając. Ja bym tak zrobił.

  Jestem   zaskoczona,   czując   coraz   więcej   zażenowania,   ponieważ

background image

rozmawiamy o tym, ale nie o tym, o czym musimy porozmawiać. Patrzę w jego
oczy. Są dziwną mieszanką błękitu i zieleni, jakby Bóg nie mógł zdecydować się,

jaki mają mieć kolor.- I to ty mówisz mi o honorze.

Zamyka dystans, tak, że dzieli nas tylko kilka centymetrów i szepcze.-

Dzisiaj w nocy wszystko wyjaśnię. Tylko proszę, na razie mi zaufaj.

Badam   jego   twarz,   która   nie   ukazuje   żadnego   znaku   po   naszym

pojedynku, choć czuję, że moja dolna warga spuchła. Zostałam wytrenowana, by
nikomu   nie   ufać,   a   zwłaszcza   Pradawnemu.   Jednak   nie   mam   wyboru.
Potrzebuję odpowiedzi... przynajmniej to sobie wmawiam.- No to tylko jedno
pytanie.

Czeka.
- Czemu na mnie nie doniosłeś?
Zamiera, pozwalając swojemu spojrzeniu spotkać się z moim, a niewielki

uśmiech   pojawia   się   na   jego   twarzy.-  A  kto   tak   mówi?-   Zasysam   urywany
oddech, a Jackson zaśmiewa się, nim odwraca, by odejść. 

Chcę   krzyczeć   za   nim,   by   się   wytłumaczył,   ale   coraz   więcej   uczniów

zaczyna wypełniać korytarz. Nie mam wyboru. Muszę czekać do dzisiejszej nocy.

Kiedy   wracam   na   salę   gimnastyczną,   wszyscy   popędzili   na   następną

lekcję,   oprócz   Gretchen,   która   siedzi.   Najwyraźniej   trener   odwołał   resztę

pojedynków   na   dzisiaj.   Posyła   mi   słaby   uśmiech,   a   ja   daję   jej   leczący   żel.-
Chcesz, bym ci pomogła?- Pytam.

- Niee.- Zmusza się do wstania. - Zobaczymy się na historii.
Pakuję jej rzeczy, a potem zabieram swój tablet i t-długopisy. Mam zamiar

odejść, kiedy trener wykrzykuje moje imię z przeciwnego końca sali. W żołądku
mi się  przewraca.  No i nadszedł czas na  kazanie,  którego spodziewałam się
wcześniej. 

Podążam za nim do jego małego gabinetu i siadam na jednym z dwóch

metalowych   krzeseł,   ustawionych   przed   jego   biurkiem.   Spoglądam   na

drewniane ściany, pięć oprawionych zdjęć ustawionych na chybił trafił, a potem
mój   wzrok   opada   na   moje   złączone   na   kolanie   ręce.   Zastanawiam   się   czy
zadzwonił do mojego taty. Może wysyłają mnie do domu. Ale z pewnością to, co
zrobiła   Lexis,   było   gorsze   od   mojego   nokautu,   który  

właściwie

  nie   pozbawił

Jacksona przytomności.

- Czy wiesz, czemu cię tu poprosiłem, Ari?- Trener wreszcie pyta.
Kręcę   głową.-   Nie,   sir.   Przepraszam   za   ten   nokaut.   Ja   nie....-

Powstrzymuję siebie. Nie chcę powiedzieć, że wcale tego nie chciałam, ponieważ

chciałam i nie jestem kłamczuchą – no cóż, przeważnie nie jestem.

Zaśmiewa   się.-   Jestem   zaskoczony,   że   twój   ojciec   cię   o   tym   nie

poinformował. Zarekomendowałem cię na wcześniejszy trening.

- Wcześniejszy trening na Agenta?- Pytam, siadając prościej na krześle.

Myślałam, że tylko tata mógł zarekomendować kogoś na wcześniejszy trening,

background image

ale   nigdy   nie   chciał   ukazać,  choć   odrobiny   faworyzowania   poprzez   polecenie
swojej własnej córki. Nigdy nie podobało mu się to, że bycie dowódcą zostało mi

przydzielone przy urodzeniu. Wolał raczej, bym zginęła, próbując awansować,
bym  zasłużyła   na  to,  tak  jak  on.-  Dziękuję,   sir.-  Mówię.  Walczę,   by  nie  dać
poznać po głosie mojego podekscytowania, ale wtedy wątpliwość zakrada się do
moich myśli. Czy polecił mnie tylko z powodu mojego taty? Z powodu tego, kim
jestem, a nie z powodu tego, co osiągnęłam?

- Sir, ta rekomendacja. Nie jestem pewna czy powinnam ją przyjąć.
Trener rzuca mi pytające spojrzenie.- Alexander, jesteś najlepsza, którą

kiedykolwiek miałem w klasie. Najlepsza od lat. Zasługujesz na to.- Usidla mój

wzrok.- Nie wątp w to.

Po jego minie mogę powiedzieć, że mówi to szczerze.- Więc co to właściwie

oznacza? Co mam zrobić?- Pytam, uśmiechając się.

Odchyla się na swoim krześle, a jego twarz rozjaśnia wielki uśmiech.- Cóż,

wciąż   musisz   ukończyć   testy,   ale   będziesz   ćwiczyła   podczas   niektórych
porannych lekcji z innym Przed-Agentami. Wiem, że widziałaś już wiele z tych
rzeczy, ale uważam, że będzie to z korzyścią dla ciebie doświadczenie zawodu
Agenta od kogoś innego niż...

- Mój tato.
Jego   mina   poważnieje.-   Tak.   Jeszcze   dzisiaj   otrzymasz   szczegóły.

Gratuluję.

Opuszczam   jego   gabinet   w   całkowitym   stanie   euforii.   Wcześniejszy

trening   na  Agenta!   I   zrobiłam   to   bez   pomocy   taty.   Jasne,   jestem   przyszłym
dowódcą, ale nie chcę po prostu przebrnąć przez program. Chcę być najlepsza.
Chcę   udowodnić   tacie,   że   jestem   w   stanie   to   zrobić,   nieważne   czy   mam
zagwarantowane to miejsce czy nie. Nie chcę dać innym Agentom powodu do
zwątpienia w to.

Dzwonek   rozbrzmiewa   na   korytarzu,   sygnalizując   dziesięciosekundowe

ostrzeżenie,   by   dostać   się   na   lekcję.   Wychodzę   zza   rogu   i   wkradam   się   na
historię, kiedy odzywa się ostateczny dzwonek, a myśli z powrotem kieruję w

stronę Jacksona. Został przeniesiony do tej szkoły, coś, co rzadko tu się zdarza.
Pamiętam,   jak   wszystkie   dziewczyny   wariowały,   kiedy   przyjechał   po   raz
pierwszy – nowy chłopak w Sydii. Ale wydawał się wtedy po prostu... zagubiony.
Nigdy tak naprawdę ze sobą nie rozmawialiśmy do momentu, kiedy pewnego
dnia w ósmej klasie użyczył mi swojego t-długopisu. Swojego zapomniałam, a
tego dnia odbywał się test, co oznaczałoby, że obleję i nie będę w stanie poprawić
oceny.   Pamiętam,   jak   miałam   się   już   rozpłakać,   kiedy   Jackson   ukradkiem
położył na moim stole jeden ze swoich długopisów. Ani razu na mnie nie spojrzał

i ani razu się nie odezwał, ale nigdy o tym nie zapomniałam. Właśnie tak jak
wczorajszej nocy ochronił mnie. Mógł pozwolić, bym obalała. To nie była jego

sprawa.

Teraz zastanawiam się, jak wiele razy w ciągu tych lat uważał na mnie, a

ja o tym nie wiedziałam. Lecz pytanie brzmi: dlaczego?

background image

***

Zajęcia w dzisiejszym dniu wreszcie dobiegły końca. Wpatruję się w sady

za   naszą   szkołą.   Z   trawiastego   wzgórza   nad   połacią   drzew   wszystko   widać.

Dzisiaj jest ciepło, a po rozległym, błękitnym niebie rozsiane są olbrzymie, białe
chmury. Ta pogoda sprawia, że wszyscy wychodzą na zewnątrz, by po lekcjach
wypoczywać   pośród   rzędów   drzew,   a   każde   z   nich   jest   jasnozielone   i   pełne
doskonałych, dojrzałych owoców, dzięki Pradawnym.

Pradawni...
oczami   skanuję   ziemię,   szukającego   jego,   a   zamiast   tego   spostrzegam

chłopca   karconego   przez   profesora   Vanga,   jednego   z   profesorów   literatury,
pewnie za kradzież owocu. Chłopiec wyciąga jabłko ze swojej koszulki, potem
pomarańczę, gruszkę i nie mija długo, kiedy profesor Vang wpada w złość i
wysyła chłopca do szkoły, by tam go ukarano.

Będąc w szkole, możemy jeść tyle, ile chcemy, ale zabranie, choć jednego

grama   owocu   poza   teren   szkoły   jest   uznawane   za   kradzież   i   karane   przez
prawo. Większość dzieciaków przestrzega tą zasadę, choć nie mogę winić tych,
którzy próbują dostać więcej. Suplementy diety, choć dostarczając nam tego, co
potrzebujemy,   nie   zapewniając   radości   z   jedzenia.   Tego   podniecenia   z

wgryzienia   się   w   soczystą   pomarańczę   w   pogodny   dzień.   Tego   uczucia
ukontentowania z ciepłej zupy w mroźny, zimowy wieczór. Większość dzieciaków

rzadko doznaje takich satysfakcji, przez co właśnie siedzę na wzgórzu, nigdy nie
biorąc nic z sadów. Mimo tego, że jest ich mnóstwo, mimo tego, że te sady są
właściwie dla nas, dzieci z Prospectu, nie mogę się zmusić, by zabrać, choć jeden
owoc.

Zaczynam odwracać wzrok, kiedy moje spojrzenie ląduje  na  Jacksonie.

Studiuję go, wypatrując czegoś, co różni go od nas, reszty. Zdjął swoją kurtkę,
więc   ma   na   sobie   tylko   białą,   dopasowaną   koszulkę   i   brązowe   spodnie

wyposażone przez rząd. Mała dziewczynka podchodzi do niego i wskazuje na
jabłoń za jego plecami. Zrywa jabłko z drzewa i wręcza je dziewczynce, która

wygląda, jakby uczynił cud. Na sekundę jego oczy kierują się w moją stronę i
wtedy   ktoś   wykrzykuje   jego   imię   z   oddala.   To   Mackenzie   Story.   Wspaniała,
blond-włosa, nienawidząca bogaczy, idealna Mackenzie Story.

Jackson uśmiecha się, kiedy ją zauważa. Podbiega do niego, owijając ręce

wokół jego ciała. Zaśmiewa się z czegoś, co mówi, a potem odsuwa się, tylko po
to, by wciągnąć ją w głęboki pocałunek. Odwracam wzrok, czując maciupeńkie
ukłucie zazdrości w swoim sercu. Nie, dlatego że go pragnę albo żałuję, że nie

jestem   nią,   ale   dlatego   że   marzę,   by   ktoś   mnie   tak   całował,   tulił   do   siebie,
jakbym była najważniejsza na świecie. Zamiast tego traktują mnie jak kruchą

porcelanę, nie trzymając się mnie blisko, chyba, że są to zajęcia walki.

Podpieram się na łokciach i odchylam głowę, póki nie czuję, jak słońce

ogrzewa moją twarz, uspokajając sztorm emocji, który przeze mnie przechodzi.

background image

Wątpliwość. Zdezorientowanie. Podekscytowanie. Każda część mojego życia jest
z góry zaplanowana i choć raz dobrze wiedzieć, że coś jednak wykracza poza ten

plan. Jackson Locke jest Pradawnym. Ciekawość jest prawie zbyt duża, by ją
znieść – czemu jest na Ziemi? Czy inni też tu są?

Mam zamiar wstać, kiedy ktoś nachyla się nade mną, na co na moją twarz

pada cień.

- Witaj, słoneczko.
- Witaj, tobie.- Mrugam na promienie słońca, koncentrując się na profilu

Lawa. Bez Gretchen w pobliżu, z łatwością wczuwa się w swoją rolę, coś, co

przychodzi mu o wiele łatwiej niż mi. Ponieważ Lawrence nie jestem zwykłym
chłopcem. Jest synem Prezydent... i moim przyszłym mężem.

background image

Rozdział 4

- Gotowa?- Law wyciąga dłoń, by pomóc mi wstać, a jego dotyk ociąga się.

Jego uśmiech jest jasny w przeciwieństwie do jego oliwkowej skóry i łapię siebie
na wgapianiu się w niego, zastanawianiu, gdzie podział się chłopak, z którym
dorastałam. Wygląda tak dojrzale, na gotowego na swoją przyszłość, wcale nie

tak jak dzieciak, który bał się wyjść nocą na zewnątrz. Nie, teraz jest... sama nie
wiem, dorosły.

Pamiętam dzień sprzed kilku miesięcy, kiedy nasi rodzice powiadomili nas

o   swoim   planie.   Jak   unia   prezydenta   i   dowódcy   podbuduje   wiarę   obywateli
Ameryki w nasz system. Law przytakiwał, jakby plan był idealny. Dla niego
była to tylko kolejna pozycja na liście jego zobowiązań. Kariera – jest. Żona –
jest. Od zawsze byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, więc znał mnie, czuł się przy
mnie   komfortowo.   Ale   dla   mnie   było   to   wbrew   wszystkiemu,   czego   mnie
nauczono o byciu Agentem. Nauczono nas myśleć indywidualnie, być kowalem

własnego losu.

Jak tata mógł nie widzieć ironii w uczeniu mnie myślenia samej, a potem

pozbawieniu mnie jednej z najważniejszych decyzji w moim życiu? To był złe.

Nieprawidłowe. A ja nie mogę nic na to poradzić.

Rozluźnia uścisk, kiedy stoję już na nogach, pozwalając naszym palcom

splątać się. Ma w sobie tą naturalność, której nie mogę się oprzeć.

Law   rzuca   mi   pytające   spojrzenie   właśnie,   kiedy   dzwoni   mój   telefon,

ratując mnie przed wyjaśnieniami. Dotykam ekranu i pojawia się wiadomość.

Przyjdź do mnie po szkole.

- Świetnie.- Mówię, kiedy blokuję telefon i wsadzam go z powrotem do

tylnej kieszeni.

- Co się stało?- Law pyta.
Podnoszę na niego oczy, kręcąc głową.- Tata. Chce, bym przyszła do jego

gabinetu.- Zabieram swoje rzeczy i ruszam w stronę odległego, prawego zbocza
wzgórza, a Law podąża obok mnie. U podnóża biegnie ścieżka, kierująca do
auto-chodnika   przed   szkołą.   Blisko   podnóża   jest   schodek   i   mam   zamiar   po
prostu przeskoczyć na ziemię, kiedy Law zatrzymuje mnie swoją ręką.

-   Proszę,   pozwól   mi   sobie   pomóc.-   Oznajmia.   Łatwo   pokonuje

przewyższenie   swoimi   długimi   nogami   i   odwraca   się,   wyciągając   do   mnie
ramiona.

Śmieję   się.   Jestem   na   treningu   Przed-Agenta   i   uczę   się   od   samego

dowódcy.   Poradzę   sobie   z   idiotycznym   skokiem.   Otwieram   usta,   by   to   mu
powiedzieć, ale wtedy zauważam powagę w jego oczach i zdaję sobie sprawę, że
nie uważa, że sobie nie poradzę – po prostu pragnie, bym na niego polegała. 

Dla mnie dziwną rzeczą jest posiadanie kogoś, kto nie jest moją mamą, a

chcącego się mną zaopiekować. Większość zakłada, że jestem na tyle twarda, by

background image

samej sobie poradzić i tak jest, ale wciąż to całkiem miłe. 

Zmuszam się do posłania mu uśmiechu i mówię.- Dzięki.- Chwytam jego

wyciągniętą rękę i opieram się na nim. Łapie mnie w talii i stawia delikatnie na
ziemi, wciąż trzymając dłońmi moje biodra. Mój oddech więźnie mi w gardle,
kiedy nasze ciała przyciskają się do siebie. Chwilkę zajmuje mi spotkanie jego
wzroku   i   kiedy   tak   się   dzieje,   łapię   się   na   rumienieniu.   Jestem   tak
zdezorientowana. 

Po prostu chcę, by sprawy miały się tak, jak zazwyczaj. 
Żadnego   Pradawnego   Jacksona.   Żadnego   męża   Lawrence'a.   Żadnych

komplikacji. Wmawiam sobie, że się polepszy. Musi się polepszyć.

Law   odchrząkuje,   puszczając   mnie.-   Może   mógłbym   zostać   u   ciebie   w

domu podczas przemówienia.- Mówi.- Nie masz nic przeciwko?

Podnoszę oczy, zmieszana.- Zrywasz się z dzisiejszego?- Przemówienie jest

transmitowanym przez telewizję spotkaniem czterech światowych przywódców
z   Zeusem,   przywódcą   Pradawnych.   Rozmawiają   o   traktacie,   jakichkolwiek
problemach,   kończąc   na   przypomnieniu   naszych   obowiązków.   Praktycznie   co
miesiąc to spotkanie wygląda tak samo, a Law zawsze w nim uczestniczy.

-   No,   mama   chce,   bym   obserwował   język   ciała.   Powiedziała,   że   więcej

nauczę się na t-ekranie. I skoro twoi rodzice będą na przemówieniu jak moi,
pomyślałem sobie, że możemy zobaczyć go razem. Wiesz, sami.

Proszę bardzo – słowo, którego obawiałam się najbardziej. 
Zmuszam   się   do   ponownego   uśmiechnięcia,   mimo   tego   że   w   głowie

przechodzę przez mały atak paniki. 

Docieramy do tronu i rozdzielamy się, dając mi bardzo potrzebną okazję

na   przemyślenie,   jak   się   z   tego   wywinę.   Law   wsiada   na   pokład   tronu   na
południe, ja na północnego, w stronę gabinetu taty. Tron czeka jeszcze na kilku
ludzi.   Sięgam   do   torby   po   mój   tablet   i   niemal   przegapiam   Jacksona

wślizgującego się na miejsce za mną. Zamieram w połowie ruchu. Ma tupet,
wsiadając na ten tron. 

Ciśnienie   mi   się   podnosi.   Zastanawiam   się   czy   jego   też   poprosili   na

wcześniejszy  trening   Przed-Agenta.   Jego  testy  i  umiejętności  w   walce  wręcz
potwierdzałyby   to.  Ale   wtedy   tato   miałby   w   ekipie   Pradawnego.   Nie   mogę
pozwolić, by to się stało.

Tron ogłasza następny przystanek, a potem wszystkie drzwi zamykają się.

Mijamy pola uprawne, znane też jak Life Park, pełne owocowych i warzywnych
grządek,   które   przez   cały   rok   są   zielona,   tak   jak   sady.   Ponownie   dzięki
Pradawnym.   Większość   uważa,   że   Pradawni   są   po   części   rośliną   czy   czymś

podobnym i dlatego też posiadają umiejętność podróżowania między planetami
poprzez drzewa, zamiast po prostu-

- Wiesz.- Jackson szepcze.- Naprawdę nie powinnaś się gapić. To niemiłe.
- Co? Nie patrzę na ciebie. Patrzę na pola. Nie żeby to coś miało z tobą

background image

wspólnego.

- Tak, ale tam żyją ludzie. 

Biedni

 ludzie. Nie chciałabyś zostać przyłapana

na osądzaniu ich.

- Co ty-?
- Tak czy inaczej, więc co jest z tobą i Panem Prezydentem?
Kręcę   głową,   zaciskając   zęby,   by   nie   wrzeszczeć.   Jak   ten   arogancki

chłopak jest tą samą osobą, która dała małej dziewczynce jabłko albo mnie t-
długopis tyle lat temu?

Wybucha śmiechem, głębokim i czystym. To taki dźwięk, który sprawiłby,

że się uśmiechnę, gdyby był kimkolwiek innym i gdybym w tej chwili nie chciała
wydłubać mu oczu. Zaczynam odpowiadać, kiedy przez interkom ogłaszany jest
nasz przystanek w Business Park. Wysiadam z tronu na auto-chodnik, biegnący
przy drodze, ignorując chłopaka podążającego za mną.

W   zasięgu   wzroku   nie   ma   ani   jednego   drzewa   –   przynajmniej   nie

prawdziwego. Zamiast tego stworzone drzewa urozmaicają otwartą przestrzeń.
Ale realistyczny wygląd nie był celem. Drzewa są tu po to, by złagodzić to, co
uważane   jest   za   najstraszniejsze   miejsce   w   mieście.   Oprócz   Chemików,
Inżynierów i Parlamentarzystów – Trójcy – przychodzi tu tylko kilku obywateli. 

Inżynierzy nie są wcale tak źli. Choć chyba jestem stronnicza. Wkrótce

zostanę   jedną   z   nich.   Są   odpowiedzialni   za   porządek   w   społeczeństwie,
planowanie   wydawania   jedzenia   i   zasobów   w   kraju   i   upewnienie   się,   że

Pradawni dotrzymują swojej części porozumienia. Chemicy... cóż, większość ich
nienawidzi. Mają za zadanie usprawnić nasz świat albo, jak mówi mama, po
części kraść nasze ukochane rzeczy. To dziwna rzecz do powiedzenia, zważając
że jest jedną z nich. 

Parlamentarzyści wielbią Chemików, ale oni- oni tworzą rząd. Co robią

oprócz   rządzenia   wszystkim   wokoło,   nie   wiem,   choć   wiem,   że   podejmują
wszystkie decyzje, złe czy dobre. Parlament jest jedyną organizacją, w której

władza jest przekazywana z pokolenia na pokolenie w jednej tylko rodzinie – u
Cartierów – a Lawrence jest następny w kolejce.

W   zasięgu   wzroku   pojawia   się   budynek   Inżynierów,   za   nim   olbrzymi

Parlament, za którym znajduje się budynek Chemików. Tutaj developerzy nie
kłopotali się sztucznymi drzewami. Tylko te trzy gmachy otaczają Fontannę
Dumy – wielką fontannę, z której tryska holograficzna woda. Zbudowana jest
na kształt grupki żołnierzy trzymającą powiewającą flagę Ameryki. Lecz to nie
to jest niepokojące. Jeśli spojrzysz w głąb fontanny, ujrzysz przebłyski ludzi
uwięzionych pod powierzchnią. Parlament twierdzi, że ci ludzie reprezentują

naszych wrogów z przeszłości, ale każdy wie lepiej. 

Oni

 wcale nie są ludźmi. To

Pradawni.

Skupiam się z powrotem na gmachu Inżynierów, mając nadzieję pozbyć

się winy formującej się w moim brzuchu. Nienawidzę ukrywać coś przed tatą.
Zakładam kosmyk włosów za ucho, a Jackson podąża pieszo za mną.

background image

- Do tego jest auto-chodnik.- Mówię zirytowana.
Uśmiecha się.- Wolę samemu kontrolować szybkość.
Odwracam się do niego, rozstępując nogi, by się nie przewrócić.- Co ty tu

robisz?

- Mam spotkanie.
- Z kim?
- A z kim myślisz?
Zasysam sapnięcie. Tata. Nie, to niemożliwe. Tata nie widzi się z Przed-

Agentem,   nie   ma   mowy,   chyba   że   jednak   mam   rację   i   wyznaczono   mu
wcześniejszy trening. Jestem rozdarta między strachem, a zazdrością.- Jeszcze
nie.-   Mówię.-   Najpierw   musimy   porozmawiać.   Muszę   wiedzieć,   co   ty
wyprawiasz.   Co   ty  

wyprawiasz

?-   Ściszam   głos   i   rozglądam   się   wokoło,   by

upewnić się, że jesteśmy sami.

Jackson nie odwraca wzroku.- Ari, wiele się dzieje. Teraz nie mogę tego

wyjaśnić, nie tutaj. Ale dzisiaj w nocy. Proszę, po prostu mi zaufaj.

- Zaufać ci? Masz zamiar zobaczyć się z moim tatą, Jackson. Dlaczego?

Czemu się nim bawisz? Zostaw go w spokoju. Zostaw nas w spokoju. Wróć tam,
skąd przyszedłeś.

- Nie mogę tego zrobić.
- Więc nie spodziewaj się, że ci zaufam i nie spodziewaj się, że zachowam

to w sekrecie. Nie mogę. Muszę mu powiedzieć.- Ruszam do przodu, schodząc z
chodnika,   kiedy   Jackson   chwyta   moją   rękę.   Widzę   przebłysk   i   znajduję   się
pośrodku pola. Ziemia jest wypalona na czarno, a niebo jest pomarańczowe. Nie
ma niczego, żadnego dźwięku, żadnego poruszenia... nikogo.

Jackson   puszcza   mnie   i   staram   się   nie   chwiać   na   nogach,   kiedy

rzeczywistość do mnie powraca. Zasysam urywany oddech.- Co to było?- Nikt
nigdy nie wspominał o tym, że Pradawni mogą stworzyć obraz lub cokolwiek, co

to było.

- Nie rozumiesz. To nie żadna gra. Musisz mi zaufać albo każdy, kogo

znasz, zginie.

Potykam się.- Nie możesz-
- To nie ja, a to już się dzieje, już się zaczęło. Wszystko się dzisiaj zmieni.

Nie mogę tego powstrzymać.- Spogląda za moje plecy i odwracam się, by ujrzeć
strażnika przed gmachem Inżynierów przyglądającemu się nam. Jackson posyła
mu uśmiech.- Dziewczyny.- Wzrusza ramionami.- Zapomniała czegoś ze szkoły.

Strażnik oddaje jego uśmiech.
Nie mogę oddychać. Walczę, by trzymać rękę nieruchomo, kiedy podnoszę

moją kartę dostępy, by strażnik ją przeskanował. Macha, bym weszła i zapach
maszyn wypełnia mój nos. Każdego innego dnia dywagowałabym o tym, nad
czym aktualnie pracują, co nowego wynaleźli, ale dzisiaj czuję się zbyt źle, by

background image

myśleć o czymkolwiek innym.

Wchodzę   do   windy   i   wciskam   przycisk   trzeciego   piętra,   ale   Jackson

dosięga mnie, zatrzymując zamykające się drzwi. Robię grymas.

- Przepraszam, ale musiałem to zrobić. Musiałaś zobaczyć, co może się

stać. Wiem, że mi nie ufasz i nie winię cię, ale przynajmniej poczekaj, aż będę
mógł   ci   to   wyjaśnić.-   Schyla   się   tak,   że   jest   nasz   oczy   są   na   tym   samym

poziomie.- Mogę liczyć, że utrzymasz to w sekrecie? Po prostu, proszę-

- No dobrze.- Oznajmiam, wiedząc że przemawia przeze mnie strach, ale

czuję się, że doszłam już za daleko, by teraz się zatrzymać.

Opiera się o ścianę windy.- Dziękuję ci.
Drzwi   wydają  

bip

  i   głos   wita   nas   na   piętrze   gabinetów   podwładnych.

Wypadam   przez   drzwi   i   ruszam   korytarzem   do   biura   taty,   kiedy   dźwięki
miękkich kroków podążają za mną.

Wciskam brzęczyk przy drzwiach taty.- Tu Ari.
- Wejdź.- Tata mówi.
Wyprężam się, wchodząc do jego gabinetu. Coś w moim tacie sprawia, że

czuję się tak nieodpowiednia w każdym calu. To tak jak gdybym umiała stać
prosto   i   zachowywać   się   jak   osoba   dorosła,   być   może   tak   właśnie   o   mnie

pomyśli.

- Sir.- Jackson odzywa się zza moich pleców.
Wzrok taty przesuwa się na niego, a postawą ukazuje swój niesmak, który

odczuwa do przeważnie każdego.

- W czym ci mogę pomóc, synu?
Jackson odchrząkuje.- Tak sir. Jestem Jackson Locke. Wierzę, że prosił

mnie pan o spotkanie?

I   wtedy   staje   się   coś   niemożliwego.   Tata   zdejmuje   okulary,   podchodzi

pewnym krokiem do Jacksona i ściska jego rękę.- Tak, w rzeczy samej. Twój
ostatni   esej   ze   statystyki   był   genialny.   Poprosiłem,   by   przeniesiono   cię   do
mojego sektora na wcześniejszy trening.

Szarpię głową z niego na Jacksona i z powrotem. To niemożliwe! To ja

mam być przeniesiona na wcześniejszy trening. To teraz Pradawny Chłoptaś to
jeszcze geniusz? Po prostu świetnie.

- Cybil.- Tata woła.
Dźwięk łączenia wypełnia pokój, a potem odzywa się głos.- Tak, sir?
- Możesz już przyjść.- Tato odpowiada.
Drobna kobieta z błyszczącymi, czarnymi włosami wchodzi do gabinetu.

Znam wszystkich Inżynierów i Agentów, a jednak tej kobiety nigdy jeszcze nie
widziałam. Przenoszę wzrok z niej na tatę, zdezorientowana, ale wiem lepiej,

żeby nie odzywać się nieproszoną, zwłaszcza przed jego pracownikami.

background image

- Ari, poznaj Cybil, twojego nowego osobistego trenera.
Szczęka mi opada.- Osobisty? Myślałam, że teraz będę trenować z Przed-

Agentami.

-   Otrzymasz   prywatne   lekcje.-   Tato   oznajmia.-   Nie   jesteś   gotowa   na

trening na Agenta. Jeszcze nie.

Serce   mi   opada.   Oczywiście,   że   zlekceważy   prośbę   trenera   Sandersa.

Rzucam okiem na Jacksona, ciało mam całe odrętwiałe z zażenowania, ale on
nie   spogląda   na   mnie.   Tato   wyprowadza   go   z   gabinetu,   nawet   na   mnie   nie
patrząc.

Cybil odchrząkuje i uśmiecha się do mnie.
- Jesteś nowa?- Pytam.
- Ja? Nie, wiele lat byłam asystentką i dopiero co dostałam awans, kiedy

twój tata przydzielił mnie do twojego szkolenia.

Krzywię się.- Przykro mi.
-   Nonsens.   Cieszę   się,   że   cię   szkolę.-   Mówi,   uśmiechając   się.-  A  teraz

pozwól się oprowadzić.

Podążam za nią z powrotem do głównego korytarza, chcąc jej powiedzieć,

że widziałam już większość gmachu inżynierów, ale jednocześnie nie chcąc ujść
przed   nią   za   niewychowaną.   Spodziewam   się,   że   zatrzyma   się   przed   windą,

jednak ona idzie do końca korytarza i do długiego od podłogi do sufitu obrazu
Prezydenta Randolfa Cartiera, dziadka Lawrence’a, który umarł kilka lat temu.
Dotyka dłonią ścianę za prawą stroną ramy i wciągu sekundy, obraz otwiera się,
ukazując ukryte wejście.

Cybil   macha   mi,   bym   szła   najpierw   i   kiedy   już   jesteśmy   w   środku,

odwraca się do mnie.- Twój ojciec skłamała w gabinecie.- Oznajmia, a ton ma
obojętny.  Zaczynam  zadawać  pytanie,  o  co  jej chodzi,   ale  podnosi   rękę.-  Nie

otrzymujesz   osobistego   treningu   na  Agenta.   Powiedział   tak   tylko   z   powodu
Locke'a. Twój ojciec pragnie, byś dowiedziała się więcej niż zwykły Agent. Chce,

byś naucza się jego pracy, pracy dowódcy. Będziemy spotykać się codziennie po
szkole.

Gęsia   skórka   pojawia   się   na   moim   ciele.-   Więc   mówiąc,   że   byłaś

asystentką, chodziło ci...

- Asystent do Zadań Specjalnych, podległy dowódcy. Kontroluję osiągnięcia

Inżynierów, badania, rozwój, tego typu rzeczy. Również monitoruję śledzenie.

- Czego śledzenie?
Cybil wydaje z siebie oschły śmiech.- Zobaczysz. Chodź za mną.
Rusza długim korytarzem, który bardziej wygląda jakby należał do tronu,

a nie budynku – rażące, metalowe  ściany z  niczym oprócz klamek czarnych
drzwi, przełamujących wszechobecną szarość. Korytarz oświetlony jest lampami
podłogowymi i tymi na suficie. Nikogo innego tutaj nie ma i żaden dźwięk nie
dochodzi   zza   drzwi.   Wypuszczam   oddech   i   widzę   obłok   pary   unoszący   się   z

background image

moich ust.

Cybil   dociera   do   piątych   drzwi   i   przesuwa   swoją   kartą   dostępu   przez

skaner po ich prawej stronie. W środku tylną ścianę przykrywa tysiąc małych t-
ekranów. Zbyt wiele, by móc je policzyć. Zbyt wiele, by skupić na nich wzrok.  A
wszystkie ukazują urywki z życia ludzi. Pracujących. Jedzących. Uprawiających
seks. Fuj. Dobrze, więc Inżynierzy szpiegują nas. Nie mogę powiedzieć, że mnie
to   dziwi.   Cybil   podchodzi   do   lewej   części   ściany,   gdzie   przebywa   asystent   o
rudych włosach i piegach, ubrany w czarny mundur Inżyniera. Wskazuje na
mnie, a on kiwa głową, jakby moja obecność wszystko wyjaśniała.

-  Widzisz tę kobietę?-  Cybil  pyta, kiedy kilka na  ekran  i wskazuje  na

blondynkę,   wsiadającą   do   tronu.-   Podejrzewamy,   że   to   Tajniak,   wyjęty   spod
prawa   Pradawny,   ukryty   w   naszym   świecie.   Jak   już   wiesz,   Pradawni   mogą
przebywać   na   Ziemi   tylko   podczas   Zawładnięcia.   A   to,   że   są   tutaj,   łamie
postanowienia traktatu.

- Wyjęty spod prawa Pradawny? Skąd wiesz?
- To skomplikowane.- Mówi.- Większość ludzi ich nie dostrzega. Koniec

końców mnóstwo na świcie jest ładnych buziek. To ludzie z pozoru bez żadnych
niedoskonałości, żyjąc tak tutaj już od lat, ukryci pośród naszych piękności.-
Skupia z powrotem uwagę na ekranie, powiększając obraz placami na każdym
centymetrze   wyglądu   kobiety.-   Ale   oni   nie   są   jak   my.   Jeśli   przyjrzysz   się
uważniej, ujrzysz, że ich skóra nie jest ani biała, ani brązowa, ani jasna, ani
ciemna. Popatrz.- Mówi, stukając w ekrany poniżej i powyżej tego z kobietą. Na

górnym pojawia się starszy pan, a na dolnym młoda kobieta. Cybil powiększa
obraz na ich oczy. Muszę zdusić sapnięcie. Wszyscy, cała trójka, ma te same oczy

co   Jackson.   Dziwna  mieszanka   błękitu   i  zieleni,   przeobrażając  się  być  może
zgodnie z ich ubiorem, kolorem nieba, ich nastrojem, kto wie.

- Ich oczy są...
- Takie same. Wiemy.- Cybil oświadcza.- Ale to dla nas niewystarczający

powód,   by   zabrać   kogoś   na   przesłuchanie.   Musimy   być   pewni.   Rozpoznanie
Pradawnego to rozpoznanie, że wszystko w nim lub w niej nie da się łatwo

zakwalifikować.   Wszystko   za   wyjątkiem   poruszania   się,   który   zawsze   jest
przemyślane. Nie dostrzegamy Pradawnych, ponieważ oni tego nie chcą. I to
właśnie sprawia, że są tacy niebezpieczni.

- Ale powiedziałaś, że to wyjęci spod prawa Pradawni. Czemu po prostu

nie skontaktujecie się z Zeusem w sprawie tego?

-   Zrobiliśmy   to,   a   jednak   liczba   Tajniaków   wciąż   wzrasta.   Jesteś

przyszłym   dowódcą.   Zastanów   się   nad   tym.   Uważasz,   że   co   to   sugeruje?-
Krzyżuje ręce, czekając.

W naszym świecie żyją Pradawni, podając się za ludzi. Oczywiście, już o

tym   wiedziałam,   dzięki   Jacksonowi,   ale   nie   miałam   pojęcia,   że   jest   ich   tak
wielu. Zeus nie zignorowałby naszych podejrzeń, chyba że...

- Zeus wysłał ich, by nas szpiegowali.- Mówię. Jackson powiedział, że to

background image

już się dzieje. To chyba musi być to, co miał na myśli. A ten pokój ukazuje
tysiące   Pradawnych,   ale   musi   ich   być   jeszcze   więcej,   jeszcze   nieodkrytych,

takich jak Jackson. Moje największe lęki z tego poranka mogą jednak okazać się
prawdziwe – oni nas obserwują. Ale dlaczego i co zaplanowali, nie mam pojęcia.
Dosyć już czekania – muszę przepytać Jacksona. Im szybciej dotrę do domu,
tym szybciej otrzymam odpowiedzi.

Cybil   odsyła   mnie   z   zadaniem,   by   zwracać   większą   uwagę   na   swoje

otoczenie,   ale   kiedy   wchodzę   do   tronu,   łapię   się   na   gapieniu   przez   okno,
unikając   wszystkich.   Nie   chcę   zacząć   wlepiać   wzrok   z   osoby   na   osobę,
sprawdzając   ich   kolor   oczu,   strasząc   wszystkich.   Zamiast   tego   staram   się
wymyślić, jak dostali się tutaj Tajniacy. Mogli zostać po Zawładnięciu, chyba,

ale   bardziej   prawdopodobne   jest   to,   że   dotarli   tutaj   przez   jedno   z
międzyplanetarnych portów. Na świecie jest ich dziesięć, dwa tutaj, w Ameryce,
a każde połączone jest z Loge – rodzimą planetą Pradawnych. Kontrolują je
Pradawni, co ułatwiłoby łatwy dostęp do nich dużej ich ilości, ale z pewnością
ziemscy przywódcy monitorują porty.

Skupiam wzrok za oknem, starając się to wszystko ogarnąć, kiedy moje

oczy zauważają las za rzędem domów. Drzewa. Drzewa to niby nadprzestrzenie

4

między Logem a Ziemią, łącząc ze sobą te dwie planety, by Pradawni z łatwością
mogli między nimi podróżować. Więc technicznie mogą przybyć tu w każdym
momencie.  Ale   na   pewno   monitorujemy   ich   na   jakimś   poziomie,   jednak   jak
jesteśmy   w   stanie   kontrolować   każde   pojedyncze   drzewo?   Nie   da   się.   Jeśli
potrafią przenieść się na Ziemię przez jakiekolwiek drzewo, w każdej chwili,
może ich już tu być setki tysięcy. Na tą myśl dreszcze przebiega mi po plecach.

Tron   zatrzymuje   się   w   Landings   Park.   W   dół   ulicy   stoją   rzędy   nowo

wybudowanych   mieszkań   ze   stali,   ale   tutaj,   w   starej,   zaniedbanej   części
Landings budynki zaczynają już podupadać i śmierdzi tutaj spalonym drewnem.
Oczywiście   w   Process   nigdy   byś   nie   ujrzał   domu   z   drewna.   Dla   mnie   i   tak
wydaje się dziwne używać drewna jako budulca, kiedy jest takie łatwopalne.
Chyba Chemicy też tak uważali i zakazali używania do tego drewna dekadę
temu.

Patrzę przez szybę na grupkę ludzi skuloną przy piecykach. Zastanawiam

się,   co   robią,   a   potem   już   rozumiem   –   gotują.   W   Landings   żyje   się   na
suplementach, co oznacza, że ktoś znalazł, ukradł albo zakupił za miesięczną
wypłatę kawał mięsa. Jeszcze kilku ludzi podchodzi, potem kilka dzieciaków, a
żadne z nich nie ma więcej niż pięć czy sześć lat. Niesmak pojawia się na ich
małych   twarzach.   Już   wcześniej   widziałam   taką   minę,   zwłaszcza   podczas
deserów.

Zaczynam odwracać wzrok, zasmucona tym, na jaką biedotę pozwala nasz

rząd, kiedy coś przykuwa mój wzrok. W pobliżu grupki ludzi stoi kilka drzew, a

4

Ang.  

hyperspaces

, wg fantastyki naukowej to rodzaj alternatywnej przestrzeni, w której

możliwe są podróże w próżni, w naszym wszechświecie, z prędkością większą niż prędkość
światła. Teorii, mówiących o sposobach umożliwiających taką podróż, jest kilka. Więcej o
tym można przeczytać, np. w Focusie lub oglądając „Gwiezdne Wojny”. 

background image

jakiś   mężczyzna   przywiera   do   grubej   gałęzi.   Jego   złota   skóra   kontrastuje   z
brązowym korą. Jego brązowe włosy powiewają na wietrze. Minę ma skupioną,

zbyt skupioną. Na ułamek sekundy przygląda się ludziom, a potem jest już przy
nich, rzucając dzieci na ulicę i biorąc w Zawładnięcie każde po kolei. Walę w
okno. Każdy na tronie skacze na nogi i biegnie do szyb, wskazując palcem i
krzycząc,   czując   przerażenie.   Oczami   rzucam   na   koniec   alejki,   a   potem   z
powrotem skupiam wzrok na napaści. Sapię. Każdy człowiek leży nieżywy na
ziemi – mężczyźni, kobiety i dzieci. Nie ma żadnej krwi. Pradawny ograbił ich z
życia.

Wszystko się dzisiaj zmieni

, tak powiedział Jackson. Wiedział.

Pędzę na początek tronu.- Otwórzcie drzwi!- Wrzeszczę na pilota, ale on

tylko patrzy się na mnie, zdezorientowany. Kilku pasażerów dołącza do mnie i
wszyscy krzyczy na niego, by coś zrobił. W końcu dzwoni po pomoc w chwili,
kiedy eksplozja dochodzi do naszych uszu z miejsca ataku. Każdy cofa się do
prawej   strony   tronu,   ale   widzimy   tylko   chmurę   dymu.   Tron   ponownie
uruchamia   się   i   mamy   nakaz   usiąść   na   miejsca,   choć   nikt   tego   nie   robi.

Wreszcie docieramy do Process i każdy wybiega z tronu. Kilku z nas już wisi na
telefonie, powtarzając to, co się zdarzyło, a ja robię to samo. Najpierw wybieram
numer taty, a potem mamy, pisząc: 

Atak w Landings, dzwoń po pomoc. Ze mną

w porządku. Już jestem prawie w domu.

Dziesięć   minut   później   docieram   do   domu.   Przesuwam   swoją   kartę

dostępu przed skanerem na drzwiach, aktywując system bezpieczeństwa taty.
Czerwony   laser   skanuje   mnie   dwukrotnie,   a   potem   światło   na   urządzeniu

zamienia się w zielone.- Ari Alexander, witaj w domu.- Oznajmia głos. Wpadam
do środka, rozpaczliwie szukając oczami rodziców.

- Mamo? Tato?- Wrzeszczę.
- Nie ma ich jeszcze.- Oznajmia Lawrence, wychodząc z kuchni. Wystarczy

mu jeden rzut oka na mnie i przytula mnie.- Nic ci nie jest? Właśnie usłyszałem
o ataku.- Rozluźnia swój uścisk i wskazuje na t-ekran w wypoczynkowej części
naszej kuchni.

Przykrywam usta dłońmi. Pokazują napaść, a potem coś, co przypomina

zrzucenie bomby, po którym następuje dym. Kiedy dym rozwiewa się, ziemia
jest sczerniała, a drzew już nie ma. Nie wiem, czemu budynki jeszcze stoją, ale
są osmolone.

Telefon wibruje mi w dłoni i klikam na wiadomość od mamy.  

Nic ci nie

jest? Jesteś w domu?

Odpisuję, że tak i wrzucam telefon do kieszeni. Lawrence przyciska mnie

do siebie mocniej, a jego ciepło jak koc okrywa moje zziębnięte ciało. Zaczyna

pytać   o   więcej   szczegółów,   kiedy   na   ekranie   pojawia   się   przemowa.   Oboje
siedzimy w ciszy w salonie przed t-ekranem, czekając, co powiedzą na temat

ataku.

Prezydent Cartier, mama Lawrence'a, siedzi pośrodku długiego stołu. Po

jej prawej i lewej siedzą inni trzej światowi przywódcy, a na końcu stołu zasiadł

background image

Zeus Castello – jedyny przywódca Pradawnych.

Z całej piątki najmniejsza jest Prezydent Cartier, tak drobna, że wygląda

jak dziecko w fotelu dorosłego. Jej brązowe włosy kręcą się w idealne fale, tak
jak   u   Lawrence'a.   Jej   oliwkowa   skóra   ukazuje   jej   wiek,   na   twarzy   widać
zmarszczki, a wokół oczu jest ich najwięcej. Po jej prawej siedzi Alaster Krane,
prezydent Europy, znany ze swojego oszałamiającego wzrostu i przytłaczającego
podejścia.   Skórę,   oczy   i   włosy   ma   czarne   jak   noc.   Dalej   po   lewej   stronie
Prezydent Cartier siedzą przywódcy Afryki i Azji. Drugą kobietą pośród nich
jest prezydent Afryki, a skórę ma tak jasną jak ja, ale kiedy ja mam włosy
niemalże w kolorze smoły, jej są ogniście czerwone. Przywódca Azji siedzi cicho.
Zawsze   taki   jest,   jakby   wolał   więcej   myśleć   niż   odzywać   się,   zaletę,   której

życzyłabym   u   innych   przywódców.   Jego   wygląd   jest   idealnie   symetryczny   i
wyobrażam sobie, że w czasach swojej młodości musiał być bardzo urodziwy.

Potem   zwracam   spojrzenie   na   Zeusa,   a   oddech   więźnie   mi   w   gardle.

Wpatruje się wprost w kamerę, złowrogo i władczo, jakby wiedział o wiele więcej
niż inni. Nigdy go nie poznałam i modlę się, by tak pozostało. Badam go, jakbym

widziała po raz pierwszy. Długie, białe włosy, które muszą sięgać mu do talii.
Oczy jak drapieżca. Wygląda jak człowiek, jak Jackson i inni Pradawni-Tajniacy,
ale teraz, kiedy przyglądam mu się uważniej, zdaję sobie sprawę, że nie ma w
nim niczego ciepłego. Od jego miny, poprzez twarz, do jego postawy. Wszystko w
Zeusie wysyła jeden komunikat: niebezpieczeństwo. Odchrząkuję, by odepchnąć
od siebie strach.

Zaczynają od zwykłych rzeczy – praw traktatu, dyskusji nad poprawkami

(nigdy żadnej nie było) i przypomnieniu nam, ludziom, naszych obowiązków.
Niemal krzyczę do nich, by doszli do ataku. Law wygląda na tak spiętego, jak

sama się czuję.

W końcu Prezydent Cartier skupia wzrok na głównej kamerze, a minę ma

poważną.- Dzisiaj na świecie nastąpiły cztery ataki, jedno w każdym z czterech
terytoriów   rządu.   Wierzymy,   że   prowokatorami   jest   grupa   Pradawnych
mścicieli

5

. Wszyscy zostali pojmani, a nasz świat powrócił na normalne tory.-

Zwraca się do Zeusa.- Panie Castello, czy może pan zagwarantować, że nie ma
już innych groźnych grup, a co więcej, czy zgadza się pan, by zachować naszą
pokojową   separację,   póki   koegzystencja   nie   będzie   mogła   bezpiecznie   się
rozpocząć?

- Pradawni mściciele?- Law pyta, ale jestem zbyt zszokowana, by odrzec.

Ponieważ Zeus Castello właśnie zszedł ze sceny.

Przywódcy skaczą na nogi. Któryś za nim krzyczy.
Ekran zamienia się w czerń.

5

Ang.  

a vigilante

  - osoba, która bierze prawo w swoje ręce, w oczach policji stając się tym

samym przestępcą.

background image

Rozdział 5

Godziny później jestem sama w swoim pokoju, pozostawiona na pastwę

własnych   paranoicznych   myśli.   Tata   i   mama   przybyli   do   domu   od   razu   po
zakończeniu   przemowy   i   oboje   wyglądali   na   zdruzgotanych   ze   zmartwienia.
Tato poszedł od razu do swojego gabinetu, a mama, po pytaniu mnie z milion

razy, czy nic mi nie jest i sprawdzaniu u mnie oznak stresu, poszła prosto do
łóżka. Przez chwilkę starałam się przysłuchiwać temu, co dzieje się w gabinecie
taty,   mając   nadzieję,   że   coś   powie,   cokolwiek,   co   mogłoby   nadać   temu
wszystkiemu sens, ale wtedy wypadł jak burza przez drzwi, niemal wpadając na
mnie i kazał mi iść do łóżka.

Włączam swój t-ekran i czekam, aż zalogują się Gretchen albo Law. Może

oni coś słyszeli. Kilka wiadomości pojawia się od profesorów. Zadania do domu
od   trenera   Sandersa.   Każda   z   nich   ukazana   jest   jako   wirtualna   koperta,   a
potem   znika,   kiedy   już   ją   przeczytam.   Mamy   archiwizować   wszystko,   co

przychodzi ze szkoły czy z Trójcy, ale dzisiaj jestem zbyt zmęczona, by o to dbać.

Spoglądam na zegar. 23:50. Muszę się przygotować. Sięgam palcem, by

wyłączyć urządzenie w chwili, kiedy na ekranie pojawia się wiadomość. Siadam

z powrotem na krześle, patrząc jak zamienia się ona z żółtej na zieloną, na
okrągło. Na liście napisano dane nadawcy – Jackson Locke.

Ociągam się z otworzeniem go, ale mówię.- Otwórz.- Okienko rozwija się i

widać zawartość wiadomości.

Zapomniałem ci powiedzieć – postaraj się nie krzyczeć. 

J

Gapię   się   na   nią,   próbując   je   przeanalizować,   jakby   coś   jeszcze   miała

oznaczać. Nie mam pojęcie, o co mu chodzi. Klikam przycisk 

usuń

, lecz waham

się i zamiast tego klikam 

zachowaj

.

Odzywa   się   mój   budzik.   23:59.   Kładę   się,   nie   przejmując   się   swoją

nakładką. Nawet nie zaglądam, czy jest, tak jak to było wcześniej. Teraz to już
nie ma sensu.

Skaner   przy   oknie   brzęczy   i   zmuszam   się   do   wciągnięcia   długiego,

głębokiego oddechu.  

Spokojnie-spokojnie-spokojnie.

  Na okrągła powtarzam to

jak mantrę, mając nadzieję, że słowo to wtłoczy się w moją podświadomość,
ponieważ   w   środku   jestem   roztrzęsiona.   Coś   mi   mówi,   że   dzisiejsza   noc
wszystko zmieni.

Wiatr wpada do mojej sypialni przez teraz już otwarte okno, przynosząc ze

sobą   zapach   sosny   i   wiciokrzewu.   Moja   skóra   przykrywa   się   gęsią   skórką.
Czekam, aż Jackson zacznie proces Zawładnięcia, ale ciepło nie nadchodzi.

- Ari.
Uchylam powieki, by ujrzeć, jak siedzi przy mnie. Wygląda tak pewnie.

Zawsze tak wygląda, jakby nic ani nikt nie mogło go poruszyć. Chciałabym taka

background image

być.

- Co ty robisz?- Pytam.
- Najpierw musimy porozmawiać.
Siadam,   przyciągając   kolana   do   klatki   piersiowej   i   mocno   owijam   je

rękoma.- W porządku, mów. Zacznijmy od ataku. Wiedziałeś, co nie? Czemu

tego nie powstrzymałeś? Ci ludzie... dzieci.- Spoglądam na bok, by powstrzymać
oczy przed zalaniem łzami.

- Tak, wiedziałem.- Jego głowa opada.- I już ci powiedziałem – nie mogę

tego powstrzymać. Atak to nic. To był tylko przedsmak tego, co się stanie, jeśli
Parlament wciąż będzie odmawiał koegzystencji.

- Odmawiał? To od zawsze było częścią porozumienia. Myślałam-
- Nie. Wszystko, co ci powiedziano, jest kłamstwem.
Jego   słowa   uderzając   mnie   niczym   policzek   w   twarz   i   kręcę   w

niedowierzaniu  głową.  To  niemożliwe. Ale  spotkanie....  Zeus  zszedł  ze  sceny.
Jednak tato by mnie nie okłamał.

- Zrobiłby to i już to robi. Wszyscy najwyżsi przywódcy wiedzą.
Podskakuję. Nie powiedziałam niczego na głos.- Przestań to robić. A jak w

ogóle to robisz?

Jackson wzrusza ramionami, wciąż wyglądając jak luzak.- Przepraszam,

nie umiem tego kontrolować. Zazwyczaj lepiej wychodzić mi ukrywanie tego.
Wszyscy   PSi   są   w   to   wyposażeni.   To   urządzenie   wszczepione   w   nasz   układ
słuchowy.   Czyta   on   smutek   i   stres   z   twojego   tonu   i   wyboru   słów,   a   potem
zmienia je w informacje.

- Więc słyszysz moje myśli?
-   Nie.   To   coś   bardziej   w   stylu   wyuczonego   zgadywania   na   podstawie

czytania   twojego   zdenerwowania.   Po   prostu   wychodzi   mi   to   lepiej   niż

większości.

Zamieram.   Ręce   opadają   mi   na   boki   jak   makaron.-   Większości?

Powiedziałeś „większość”? Wyjęci spod prawa Pradawni. Oni nie są wyjęci spod
prawa, prawda? Zeus wysłał ich, tak jak wysłał ciebie. To nie może się dziać.

- Ari...
- Nie, przestań. Po prostu przestań.- Krążę po sypialni, a w głowie miesza

mi się od myśli jak puzzle, których nie mogę ułożyć na miejsce. Kłębi się tam
więcej pytań, bym mogła skupić się na tyle, by je zadać, ale jedno jest silniejsze
od całej reszty. Muszę wiedzieć. Zatrzymuję się przed nim, bliżej niż zazwyczaj
staję obok kogokolwiek, ale chcę być pewna, że usłyszę jego odpowiedź.- Czego
ode mnie chcesz?

Po raz pierwszy odwraca wzrok. Drapie się po podbródku i przebiega ręką

po włosach. A potem w następnej sekundzie jest przy mnie. Chwyta moją dłoń i
jestem   zassana   przez   tunel.   Nie   umiem   oddychać.   Nie   mogę   oddychać.-

background image

Jackson!- Wrzeszczę. Ręka zaciska się na moich ustach.

- Prosiłem się, byś nie krzyczała.- Szepcze.
Ucisk więzi moją klatkę i płuca. Czuję, jakby oczy mi zaraz miały wypaść

z   orbit.   Gryzę   jego   dłoń,   ale   mocno   trzyma.  A  potem   ucisk   znika   i   stoję   w
gabinecie,   w   gabinecie,   który   rozpoznaję.   Tato   mówi   komuś,   by   wszedł.
Prezydent   Cartier   wchodzi,   a   za   nią   Zeus   Castello.   Wyglądają   na

rozgniewanych, ale tato, jak Jackson, nigdy nie wygląda na poruszonego.

Tata kreśli notatkę, a potem zerka na nich.- Dziękuję za przyjście.- Mówi.-

Przejrzałem informacje, które pan mi udzielił, panie Castello. Na nieszczęście

nasi   Chemicy   nie   zgadzają   się.   Nie   nadszedł   jeszcze   czas   na   koegzystencję.
Zawiadomimy   was,   kiedy   zasoby   żywności   będą   mogły   wystarczą   obu
gatunkom.

- Zasoby żywności!- Zeus chwycił się swojego fotela.-

 My

 dostarczamy wam

jedzenie. My dotrzymaliśmy swojej części porozumienia.- Głos mu się trzęsie i
wyjękuję.- P-p-porozumienie – kompromis opinii, działań lub charakterów.- Jego
twarz odpręża się i bierze głęboki oddech, nim mówi dalej.- Nasz rodzaj, sir, dwa
miesiące temu zaaklimatyzował się kompletnie, a jednak wciąż odmawiacie. W
co pan pogrywa, dowódco?

Rzucam tacie nerwowe spojrzenie, ale nim mogę usłyszeć jego odpowiedź,

jestem szarpnięta z powrotem, a ciśnienie wydusza z moich płuc całe powietrze.
Żółć pnie się w górę mojego gardła. Łzy ciekną z moich oczu. A potem potykam

się do tyłu na podłogę mojej sypialni.

Mija kilka sekund, nim otwieram oczy. Jackson zwinął się w kulkę na

podłodze, biały jak ściana i pokryty potem. Jego ciało drga. Biegnę do niego i
sprawdzam jego puls,  który jest bardzo szybki.  Pędem ruszam do łazienki  i
namaczam ręcznik zimną wodą. Kiedy wracam, Jackson siedzi. Klękam przy
nim i przyciskam chłodny ręcznik do jego czoła i karku.- Nic ci nie jest?- Pytam,
a potem zdając sobie sprawę, co robię – albo raczej komu to robię – rzucam
ręcznik w jego rękę.

Tak bardzo przypomina człowieka, że mój instynkt pomocy tym, którzy są

w   potrzebie,   sprawił,   że   się   ruszyłam,   nim   mogłam   pomyśleć.-   Po   prostu...

potrzebuję... chwilki.- Szepcze. Żadne z nas nie odzywa się przez jakieś dwie
minuty. Jackson otwiera oczy i wwierca je w moje.- Dziękuję ci za to.- Mówi,
unosząc ręcznik w swojej ręce.

Odsuwam się, ale zostaję na podłodze.- Co mi zrobiłeś?
Bierze oddech.- Transmisja wspomnień. Pokazałem ci wspomnienie, które

pokazano   mi.   Wiedziałem,   że   tylko   tak   mi   uwierzysz.   Nigdy   wcześniej   nie

robiłem tego z człowiekiem... cóż, przynajmniej od ostatniego razu.- Ponownie
się uśmiecha.- To wyczerpujące. Wasze umysły są bardziej sceptyczne niż nasze.

Wymaga to więcej energii, by zasadzić w nim wspomnienie.

Wracam do tego, co ujrzałam.- Więc zaaklimatyzowaliście się na Ziemi?
- Tak. Teraz nasze ciała funkcjonują już całkiem jak wasze. Nasz poziom

background image

antyciał jest wysoki. Jesteśmy gotowi.

- A my odmawiamy wam stałego tutaj zamieszkania.
-   Tak.   Wspomnienie,   które   tobie   transmitowałem,   pochodziło   sprzed

czterech   miesięcy.   Powiedziano   nam,   byśmy   kontynuowali   Zawładnięcia   do
czasu,   kiedy   koegzystencja   zostanie   uzgodniona.   Ale   jak   już   zobaczyłaś,
negocjacje nie poszły dobrze.

- Ale zgodnie z traktatem, niezastosowanie się do koegzystencji wywoła-
-   Wojnę.   Tak.   Jesteśmy   pokojowym   gatunkiem,  Ari,   mimo   tego,   co   ci

powiedziano. Nawet Zeus nie pragnie wojny, ale widzę, że to go hartuje. Wysłał
oficjalne ultimatum, które przyszło bez odpowiedzi. Dzisiejszy atak był niczym.
To   ostrzeżenie.   Wysłał   miesiąc   temu   dodatkowych   PSów.   Stacjonujemy   w
różnych   dzielnicach,   a   wszystkim   przyświeca   jeden   cel   –   dowiedzieć   się   ich
strategii.

- A PSi to...?
- Państwowy Szpieg.
Szpieg.   Więc   miałam   rację.   To   wyjaśnia   sprawę   z  Agentem.   Jest   już

Agentem... tylko że nie dla ludzkości i pragnie mojej pomocy.

Przybliża się do mnie.- Zrozum, nie chcemy wojny. Chcemy żyć w pokoju.

Tutaj. W koegzystencji. Tak jak obiecano nam, kiedy pierwszy raz podpisaliśmy
porozumienie. Potrzebujemy informacji na temat strategii, którymi można by

zmusić   waszych   przywódców   do   ustąpienia.   Ale   samemu   nie   dam   rady.
Potrzebuję twojej pomocy.

- Czemu ja?
- Co mogę rzec? Lubię cię.- Uśmiecha się.
Przewracam oczami.- Bądź poważny.
Jackson   przebiega   ręką   po   włosach,   ukazując   swój  dyskomfort.-   Jesteś

mądra, silna i mogę powiedzieć, że nie ze wszystkim tutaj się zgadzasz.

- Zrozum, nie znasz mnie. Nie wiesz, co myślę ani co czuję, więc nie-
- Nie? Znam cie od siedmiu lat, Ari. Znam cię. Być może lepiej niż znasz

siebie sama. I potrzebuję twojej pomocy. Proszę cię, błagam. Pomóż mi zapobiec
tej wojnie.

- Wkładam głowę między ręce. Muszę pomyśleć.- Pozwól upewnić mi się,

że   zrozumiałam   –   chcesz,   bym   okłamywała   swojego   ojca,   zdradziła   swój
gatunek,   moich   ludzi?-   Spoglądam   poprzez   palce.-   Z   pewnością   wiesz,   jak
szalenie to brzmi. Jestem przyszłym dowódcą, Jackson. Naprawdę spodziewasz
się, że przełożę swoje zaufanie do własnej rodziny nad tym do Pradawnego?

- Nie, ale mam nadzieję, że mnie zaskoczysz.

background image

Rozdział 6

Następnego ranka siedzę na podłodze w sypialni Gretchen, kiedy sama

przebiega przez suknie na swoim t-ekranie w związku z nadchodzącym Balem
Maskowy Trójcy. To ogromna przeprawa, świętująca odrodzenie Ziemi po IV WŚ.
Każdy tam będzie, włączając wszystkich przywódców rządów usytuowanych na

całym świecie. Po tym jak podpisaliśmy traktat, ówcześni przywódcy szybko się
spotkali   i   uzgodnili   między   sobą,   że   część   tego,   co   w   naszej   przeszłości
wywoływała   wojny,   to   kwestia   różnych   rządów.   Powołali   do   życia   Trójcę   i
ustanowili każdą w pięciu regionach – w Azji, Afryce, Australii, Europie i w
Ameryce.   Australijska   Trójca   została   rozwiązana   dzięki   ostatniemu   ich
przywódcy,   który   był  bezpłodny   i   nie   był  w   stanie   kontynuować  dziedzictwa
australijskich   założycieli.   Teraz   ten   region   jest   kontrolowany   przez   Trójcę
Afryki.

Sam  w  sobie   bal   jest  zazwyczaj sprawą   towarzyską,  jednak  muszę  się

zastanawiać, z tym wszystkim, co dzieje się z Pradawnymi, nie jest pretekstem
do zebrania się wspólnie przywódców.

Gretchen, Lawrence i ja przeważnie wybieramy się na niego razem, ale w

tym roku spodziewa się po mnie i Lawrence'ie pójścia jako pary. Na początku
czułam   się   niedobrze,   wiedząc   że   będę   musiała   powiedzieć   Gretchen,   że   nie

będzie mogła iść z nami, że spotkamy się na miejscu. Wspomnienie tej rozmowy
wciąż sprawia, że mnie mdli. Ale z tym wszystkim, czego dowiedziałam się w
ciągu ostatniej doby, nie mam już psychicznie sił, by martwić się jeszcze czymś
innym.

Wciąż   nie   rozumiem,   czemu   Jackson   żąda   mojej   pomocy.   Z   pewnością

Lawrence – przyszły prezydent – byłby lepszym wyborem. Mimo tego poprosił i
teraz muszę zdecydować – pomóc Jacksonowi i zapobiec wojnie albo wydać go

tacie i prawdopodobnie asystować eksterminacji ludzkiego gatunku. Myślenie o
tym   w   taki   sposób   sprawia,   że   decyzja   wydaje   się   taka   łatwa,   jak   np.   czy

oddychać albo jeść, takie podstawowe rzeczy.

Ale to nie jest łatwe. To niemożliwe.
Gretchen   selekcjonuje   kolejną   kategorię   sukienek.   Program   ukazuje

wirtualny   obraz   jej   ciała,   dobiera   idealny   kolor   sukni,   jej   długość   i   kształt,
upewniając się, że nie powiela przy tym niczego sprzed dwóch lat, a potem daje
jej pięćdziesiąt opcji. Każda sukienka pojawia się na wirtualnej Gretchen i w
ciągu paru sekund klika w następną.

Już nie pozwala mi wybierać samej i zamiast tego wybiera za mnie i tylko

woła mnie na końcu, bym zaaprobowała efekt. Każdego innego dnia mogłabym
zaprotestować albo przynajmniej odczuwać irytację, że muszę siedzieć, kiedy
sama   kupuje,   ale   teraz   jestem   po   prostu   wdzięczna,   że   przebywam   pośród
normalnych   ludzi   z   normalnymi   zmartwieniami.   Tak   bardzo   chcę   się   jej
zwierzyć.

Mój trening rano został odwołany. Rodzice znikli, kiedy się obudziłam,

background image

zajmując się skutkami wczorajszej przemowy. W wiadomościach już pojawiły się
komunikaty   o   protestach   w   całym   mieście.   Prezydent   Cartier   ma   dzisiaj

wygłosić mowę, by zapewnić nas – po raz kolejny – że wszystko jest w porządku.

Ale wcale tak nie jest.
- Hej, nic ci nie jest?- Gretchen pyta, będąc w swojej szafie, teraz ubrana

w swój piaty strój do szkoły.

- Tia.- Gryzę wargę.- Tylko myślę. Co wczoraj stało się Zeusowi?
- Nie mam pojęcia. Pewnie się wściekł z jakiegoś powodu. Jestem pewna,

że już to załatwili.

Waham się. Chcę jej wszystko powiedzieć, powiedzieć jej, że to wcale nie

zostało załatwione. Chcę poprosić ją o radę. Chcę, by to ktoś wymyślił odpowiedź
na to, co robić. Ale nie mogę. Jestem pozostawiona sama sobie.- Ta, pewnie masz
rację.- Mówię i Gretchen wraca do wyboru butów.

Myślę   o   niej,   o   najlepszej   przyjaciółce   od   wieków,   kompletnie

udobruchanej zapewnieniom Prezydent Cartier, że nic nam teraz nie grozi. Nie
wie, co się wydarzy, jeśli nie będę mogła lub nie pomogę Jacksonowi. Ale nie
mogę mu pomóc.

Tato by się mnie wyrzekł. Jackson musi to zrozumieć.
Kolejna   seria   wymówek   przewija   mi   się   przez   myśli,   a   potem

wspomnienie   wypalonej   ziemi   i   pomarańczowego   nieba   znajduje   drogę   na

wierzch i odczuwam mdłości i winę po raz kolejny. Za każdym razem, kiedy
myślę   o   tym,   dlaczego   nie   mogę   mu   pomóc,   widzę   atak   Pradawnych   albo
wrzeszczącego na tatę Zeusa. To mnie strasznie przerasta. To nie moja walka,
nie ja mam przewidywać działania taty.

Tak   podpowiada   mi   moja   logika,   kiedy   z  Gretchen   wchodzę   do   szkoły.

Zastanawiam   się,   czy   Jackson   będzie   czekał   przy   mojej   szafce   na   moją
odpowiedź. Myślałam o tym przez całą drogę do szkoły. Nie mogę mu pomóc.

Gotuję się,  by mu to właśnie  rzec,  kiedy wychodzę zza rogu,  idąc do swojej
szafki,   ale   jego   tu   nie   ma.   Oddycham   z   ulgą,   otwieram   szafkę   i   niemal

przegapiam list, wypadający z jej środka. Jest papierowy, taki prawdziwy list.
Dzisiaj już prawie nikt nie używa papieru. Pochylam się nad listem i czytam:

Jeśli się zgadzasz, spotkaj się ze mną przed wejściem dla służby w gmachu

Parlamentu. 20:00.

Weź latarkę.

J

Pod   wiadomością   narysowana   jest   strzałka   wskazująca   w   prawo.

Obracam   list   na   drugą   stronę   i   niemal   spada   mi   na   ziemię.   To   kopia   listu
podpisanego przez Zeusa. Na górze znajdują się słowa „Główne Cele”, a pod
spodem   lista   dziesięciu   nazwisk.   Pierwszym   z   nich   jest   Grexic   Alexander.
Zasysam sapnięcie. Tato jest ich najważniejszym celem. To za wiele. Nie mogę...

- Hej, co to?- Gretchen pyta, sięgając za mnie po list. 

background image

Szarpnięciem odsuwam się do tyłu, wpycham list do szafki i trzaskam nią.

Na   szczęście   nie   może   jej   otworzyć   bez   mojej   karty   dostępu.   Rzucam   jej

najniewinniejszy uśmiech, na jaki mnie stać.- Tylko liścik od taty. Ściśle tajny.
Wiesz przecież, jaki jest.- Wstrzymuję oddech, kiedy czekam na jej odpowiedź.
To właśnie jest do bani u najlepszych przyjaciół – wiedzą, kiedy kłamiesz.

Zaczyna   drążyć,   kiedy   czuję   mrowiącą   świadomość   na   moim   karku.

Jackson zatrzymuje się przy mnie. Stoi blisko, zbyt blisko. Na tyle, by odciągnąć
uwagę Gretchen z listu na niego.

- Hej.- Zwraca się do mnie, a w jego oczach błyszczy zmartwienie.
- Hej.- Mówię, walcząc, by mówić spokojnie.
- Będziesz tam?
Spoglądam w jego oczy, a w myślach powtarzam wszystko, co stało się w

ostatniej   dobie.   Nie   chcę   mu   wierzyć,   ale   istnieje   zbyt   wiele   dowodów.
Zwiększająca się liczba Tajniaków. Ataki. Zeus schodzący ze sceny. A będzie już
tylko   gorzej.   Instynkt   mi   to   podpowiada,   odczuwam   to   okropne   uczucie,   z
którym   wszyscy   się   zaprogramowaliśmy.   Ostrzega   nas   i   właśnie   teraz   mój
krzyczy  na  mnie,  bym  coś   zrobiła.  Nie  mogę  po  prostu  mieć  nadzieję,   że   to
odejdzie.   Musimy   to   powstrzymać,   nim  na   dobre   się  zacznie.  Nie   wiem,  czy
Jackson przecenia Pradawnych, czy nie docenia nas, ale wiem to, że posiadają
umiejętności   i   zaawansowaną   technologię   będącą   daleko   poza   wszystkim,   o
czym przyszło nam do głowy. Jackson powiedział, że to nie będzie wojna – to

będzie całkowita eksterminacja ludzkości. Nie pozwolę, by to się stało.

-   Wchodzę   w   to.-   Oznajmiam.   Potem   odwracam   się   do   Gretchen,

odpowiadając   na   jej   niezadane   pytanie.-   Takie   tam   rzeczy   z   wcześniejszym
treningiem na Agenta. Jacksona też wcześniej przeniesiono.

- To świetnie.- Mówi i wiem, że szczerze. Gretchen nigdy nie kłamie. 
Obserwuję, jak Jackson odchodzi i czuję, jakby kamień spadł mi z serca.

Podjęłam decyzję i wiem, swoim instynktem, że tak właśnie trzeba postąpić.

Teraz muszę tylko wrócić do domu, nim zrobią to moi rodzice, wkraść się do
gabinetu taty i ukraść jego uniwersalny klucz dostęp do gmachu Parlamentu.

***

Dokładnie trzy godziny przemierzam dom, podskakując na najmniejszy

dźwięk.   Potrzebuję   uniwersalnego   klucza   do   Parlamentu.   Wiem   dokładnie,
gdzie tata trzyma go w swoim gabinecie – muszę po prostu przestań grać na
zwłokę i mieć to już za sobą. Ale jeśli zostanę przyłapana, śmierć będzie łagodną
karą.

Sprawdzam swój telefon po raz setny. Dochodzi już 17: 30, co oznacza, że

background image

rodzice są w drodze do domu. Okrążam schody, kierując się w stronę drzwi,
które   prowadzą   do   naszej  sali   treningowej.   Gabinet   taty   jest   tuż   przy   nich,

niewidzialne dla zwykłego widza. Zaprojektował je tak, by zlewały się ze ścianą,
więc tylko ci, którym ufa najbardziej, są w stanie je przekroczyć.

Zaufanie... jestem jedną z tych, którym ufa. I mam zamiar go zdradzić.

Myślami wracam do jego imienia na liście celów. Nie mam wyboru. Pomogę
Jacksonowi znaleźć sposób, by to powstrzymać.

Przebiegam ręką po lewej stronie miejsca, w którym wiem, że znajdują się

drzwi. Mija sekunda, a potem drzwi otwierają się. Przy przeciwnej ścianie stoi
olbrzymie biurko i ulubiony fotel taty za nim. Poza biurkiem, półki pokrywają

prawą ścianę, a na lewej znajduje się kartoteka, pełna starych dokumentów
Inżynierów.   Wydaje się oczywistością trzymać uniwersalny klucz w kartotece,
ale to gabinet taty, co oznacza, że nic nie jest tak, jak się wydaje.

Podchodzę do półki na książki najbliższej jego biurka i wyciągam pierwszą

książkę   w   trzecim   rzędzie.   W   środku   znajduje   się   maleńka   klawiatura.
Wystukuję kod: 

5-12-12-14

, kombinację moich i mamy urodzin. Następuję seria

dźwięków, powiadamiających mnie, że wszystkie szuflady i gablotki kartoteki są
otwarte.

Już   zaczęłam   przekopywać   trzecią   gablotkę   po   prawej,   kiedy   frontowe

drzwi ogłaszają powrót moich rodziców. Spieszę na przód i otwieram gablotkę,
ale nie mogę przypomnieć sobie, który klucz dostępu jest tym do Parlamentu. To
złoty czy jednak zielony? Powtarzam w głowie słowa taty. „Inżynierzy produkują

czerwień, Chemicy rosną na zielono, a Parlament kontrolują...”. Ściągam złotą
kartę   z   haczyka,   zamykam   drzwi   gablotki   i   wkładam   na   powrót   sekretną

książkę taty na jej miejsce na półce.

Mam zamiar wyśliznąć się za drzwi, kiedy mama woła mnie. Kulę się.

Słychać, jakby była w kuchni. Ale co z tatą? Zerkam przez drzwi. Tato jest w
foyer, czytając wiadomość lub coś innego na swoim telefonie. Podnosi głowę i
odsuwam się z widoku, a ciało mi tężeje.

Nasłuchuję jakiegokolwiek ruchu. Po kilku bolesnych sekundach, słyszę

ciężkie kroki taty kierujące się z foyer do kuchni. Wypuszczam długi oddech,
ponownie zbliżam się do drzwi i zerkam na zewnątrz. Czysto. Tak! Wyślizguję
się. Drzwi automatycznie zamykają się za mną.

Na   paluszkach   odsuwam   się   od   drzwi   i   okrążam   balustradę   schodów,

prawie mdlejąc.

Zrobiłam to. Ja-
- Co ty robisz?- Pyta tata.
Powoli się obracam, nim stoję do niego twarzą.- Nic. A czemu pytasz?
- Skąd się wzięłaś? Wcześniej cię tu nie widziałem. Widziałaś ją, Claire?
Mama dołącza do taty w otwartym wejściu do kuchni.- Tu jesteś.- Mówi.-

Wołaliśmy   cię.   Obiad   gotowy.-   Spogląda   to   na   tatę,   to   na   mnie.-   Grexic...
przestań. Nie stara się wymknąć. Przecież jest dzień. Dzieciaki o tej porze się

background image

nie wymykają. A teraz chodźcie już usiąść, nim jedzenie ostygnie.

Ramiona taty relaksują się, ale wciąż mogę ujrzeć pytanie w jego oczach.

Uważa, że mam zamiar coś zrobić. Jak zawsze spostrzegawczy. Na szczęście
włożyłam kartę dostępu do kieszeni, nim opuściłam jego gabinet.

Ocieram   się   o   niego,   mijając   go   i   wchodzę   do   kuchni.   Mama   zrobiła

pieczeń, co jest ulubionym daniem taty, więc może się rozpogodzi. Siadam przy

stole,   mama   przy   mnie,   a   tata   naprzeciwko   nas.   Chcę   zapytać   o   atak   albo
Zeusa, schodzącego ze sceny. Potem przypominam sobie, że Prezydent Cartier
ma dzisiaj przemówić i mam nadzieję, że to ułatwi rozmowę.- Nie zamierzacie
włączyć t-ekranu?- Pytam.

- A czemu miałbym?- Pyta tata, nadziewając kawałek mięsa na widelec.-

Już wiem, co zamierza powiedzieć i szczerze zmęczyło mnie wysłuchiwanie tego.
Wolałbym   raczej   pomówić   o   twoim   szkoleniu.   Cybil   wydaje   się   być   tobą
zadowolona.

- Cóż, spotkałam się z nią dopiero jeden raz. Nasz trening dzisiaj został

odwołany.- Wpatruję się w niego, zdezorientowana. Powinien był wiedzieć, że
mój dzisiejszy trening z Cybil nie odbył się.

- Oczywiście.- Oznajmia, ale wyczuwam, że jest coś, czego mi nie mówi.
Przez resztę obiadu przysłuchujemy się mamie, mówiącej o jej ostatnim

badaniu – jakaś wariacja z leczniczym żelem. Staram się nadążać, ale za bardzo

skupiam się na czasie, który coraz bardziej zbliża się do godziny, kiedy będę
musiała wyjść. 

W końcu tato przeprasza, udając się do swojego gabinetu, dając mi tym

samym okazję.- Pomyślałam sobie, że mogłabym na chwilę pójść do Gretchen.-
Mówię do mamy, kiedy wychodzi z kuchni.- Mogę?

Podchodzi i składa całusa na moim policzku.- Oczywiście, że tak. Ale wróć

za godzinę. Masz jutro zajęcia.

Wychodzę   z   domu   i   skręcam   w   lewo,   jakbym   wybierała   się   do   domu

Gretchen, znajdującego się na końcu mojej ulicy, ale zamiast tego przechodzę

przez  główną   ulicę  i  wracam  chodnikiem  w   przeciwnym  kierunku,  w  stronę
tronu. Wyciągam telefon z kurtki i wysyłam Gretchen wiadomość:  

Jestem u

ciebie,   dobrze?

  Wiem,   że   będzie   mnie   kryła.   Muszę   tylko   wymyślić   jakąś

wymówkę, którą później jej wcisnę. Więc mając już to załatwione, zakładam na
głowę kaptur kurtki i wsiadam na pierwsze miejsce najbliższe drzwi.

O   tej   godzinie   na   pokładzie   tronu   nie   ma   prawie   nikogo   –   kilku

pracowników   magazynów   i   tyle.   Czekam   na   przystanek   w   Business   Park,

czując, jak serce wali mi w piersi.

Staram   się   oczyścić   umysł,   kiedy   mijam   Fontannę   Dumy,   gmach

Inżynierów i idę w dół alei do siedziby Parlamentu. Jest tu bardziej niż ciemno.
Nie widać żadnych drzwi czy wejść.

Zwykła osoba mogłaby pomyśleć, że alejka kończy się ślepym zaułkiem.

Koniec końców na końcu nie ma niczego poza wielką betonową ścianą, łączącą

background image

oba budynki. Ale wiem lepiej. Betonowa ściana kryje w sobie podziemny auto-
chodnik,   spajający   gmachy.   W   ten   sposób   Chemicy,   Inżynierzy   i

Parlamentarzyści mogą poruszać się między budynki, nie będąc przez nikogo
zauważonym. Nigdy nie byłam na tym auto-chodniku i z tego co wiem, mogą z
niego korzystać tylko główny personel. Dzisiaj nie będę go potrzebowała.

Dochodzę   do   końca   alejki   i   znajduję   wejście,   którego   szukałam.   W

ciemności nocy wydaje się być znikąd, ale do niego prowadzi kilka schodków.
Wyciągam zabraną przez siebie latarkę, włączam ją i kieruję światło na wejście,
po to tylko, by potknąć się do tyłu, kiedy latarka oświetla osobę, stojącą przy
drzwiach.- Co ty robisz?- Szepczę.- Masz szczęście, że nie krzyknęłam, rujnując
to, nim zaczęliśmy.

Jackson zaśmiewa się.- Niee. Zaufałem ci.
- Cóż, odsuń się. Mam klucz.
- Uniwersalny klucz?
- Ta, wzięłam go z gabinetu taty. Jak inaczej mielibyśmy wejść?
Jackson   kręci   głową,   będąc   najwyraźniej   zaskoczony.-   Myślałem,   że

zrobimy to jak normalni ludzie – włamiemy się. Ale to też zadziała.- Mówi,
kiedy przesuwam kartą przed skanerem i otwieram dla niego drzwi, by wszedł.-
Na pewno zadziała.

Wkradamy się na korytarz, a Jackson, za jego usilnym zdaniem, idzie

pierwszy,   póki   nie   docieramy   do   drzwi   dla   służby   na   końcu   hallu.   Skaner

wystaje ze ściany obok drzwi. Przesuwam kartą, mając nadzieję, że uniwersalny
klucz działa na każdy czytnik w gmachu i od razu drzwi otwierają się. Chyba
mam rację.

W środku Jackson wyciąga tablet i zaczyna szukać w nim czegoś, czego

nie mogę dojrzeć. Pochylam się bliżej, póki moje ramię dotyka jego, a nasze
twarze dzielą centymetry.- Co to?- Szepczę, niepewna, czy musimy cały czas
zachowywać się jak szpiedzy.

Odwraca się i czuję, jak jego oddech owiewa mój policzek. Ciężko przełyka

ślinę.- To mapa poziomu ochrony. Mamy skopiować wideo chip.

Winda   wydaje  

ping

,   otwierając   się,   nim   mogę   zapytać   o   coś   więcej.

Wchodzimy w ciemny korytarz.

- Latarka?- Pyta Jackson.
Włączam   ją,   oświetlając   hall   małym   strumieniem   światła.   Rusza   na

przód, ale chwytam jego ramię.- Czekaj, kamery ochrony.- Wskazuję na małe,
srebrne urządzenie na suficie.

Uśmiecha się.- Za grosz zaufania, co? Mam kogoś, kto już o to zadbał.

Przez następny kwadrans jesteśmy niewidzialni.

- Jak...?
- Nie martw się o to. Biblioteka wideo jest dalej.- Wskazuje na prawo i

podążam za nim. Mijamy kolejne drzwi. Zastanawiam się, co znajduje się za

background image

tymi ścianami? Prawda  o Pradawnych? Prawda  o naszej historii? Czuję  się,
jakbym szła przez kostnicę tajemnic, tak samo ohydne i rozkładające się jak

ciała w tej prawdziwej.

Jackson zatrzymuje się przed podwójnymi drzwiami i wyciąga rękę po

kartę dostępu. Waham się. Kradzież to jedna rzecz, ale danie jej Pradawnemu to
zbrodnia   całkiem   innego   kalibru.   Musiał   przeczytać   moje   myśli,   ponieważ
odsuwa się, dając mi miejsce, bym sama przesunęła ją przez skaner.

Chłodna bryza wydostaje się z pomieszczenia. Wślizgujemy się do środka,

a drzwi zamykają się za nami. Serce wali mi w piersi. Jesteśmy. Naprawdę to
robię.

Zginam palce, by powstrzymać swoje dłonie przed drżeniem. W pokoju

znajdują się wysokie do sufitu gabloty, z tysiącami różnych szuflad i jeden t-
ekran. Każda szuflada podpisana jest numerem i serią liter, które dla mnie nie
mają żadnego sensu, ale Jackson podchodzi prosto do tej, podpisanej, jako CIV3.
Popycha szufladę, która powinna wyskoczyć do przodu, ale ani drgnie. Odciąga
ją i wsuwa swoją kartę dostępu, by ją podważyć, a twarz mu coraz bardziej
czerwienieje.   Rozglądam   się,   zastanawiając,   czy   biblioteka   posiada   system
zamykania podobny do tego w gabinecie taty.

Ruszam w stronę centrum pomieszczenia i rozglądam się. Gdzie mogliby

schować   klawiaturę?   Nie,   nie   użyliby   tutaj   klawiatury.   Skorzystaliby   ze
skanera.  Badam pokój, ściany, światła,  każdą  z gablotek.  Potem to do mnie
dociera.   Odwracam   się   z   powrotem   do   drzwi.   Nikt   nie   wpadłby   na   to,   by

korzystać ze skanera na zewnątrz, kiedy jest się już 

w środku

.- Tutaj.- Mówię.-

Tak lepiej. Teraz, możesz mi powiedzieć, czego szukamy?

Jackson   prostuje   się,   kręcąc   głową.-   Genialne,   Alexander.   Naprawdę

genialne.-   Otwiera   szufladę,   ukazując   trzy   rzędy   maleńkich   kwadratów.-   To
wideo chip. C to Chemicy, co oznacza budynek. IV to poziom, a 3 to numer
laboratorium. Więc ta szuflada zawiera nagranie z tego laboratorium. Twój tato
wziął mnie wczoraj do laboratorium Chemików. Ten z numerem 3 odgrodzony, a
szyba w drzwiach została przykryta, by nikt nie mógł zajrzeć do środka. Czemu?
Musimy być jakiś powód. Myślę, że ma to związek z wojenną strategią,  np.

Chemicy coś wymyślają. Nie wiem jednak co. Ale mam nadzieję, że ten chip.-
Wyciąga go do mnie.- Coś nam powie.

- Ale czemu-
- Wyjaśnię ci później – zostało nam już tylko kilka minut.- Załadowuje

pierwszy chip w t-ekran. Laboratorium. Wchodzący i wychodzący Chemicy. Ale
nic niezwykłego. Wkłada następny chip i kolejny, przewijając może z dziesięć
albo więcej, a każde nudne tak samo jak pierwsze. Zaczynam myśleć, że nie ma
tam   niczego,   kiedy   Jackson   ładuje   przedostatni   chip.   Na   ekranie   widać

laboratorium, ale to różni się od reszty. Wygląda, jakby wybuchła tam bomba.
Oboje pochylamy się nad ekranem.

- Czy ty-
- Cicho.- Mówi.- Usłyszałaś to?

background image

Nasłuchuję, ale nic nie słyszę. Kręcę głową, a puls mi szaleje. Wkłada

kolejny   chip   i   wystukuje   serię   komend,   których   nie   poznaję.  

KOPIOWANIE

pojawia się na ekranie.

- Dalej, dalej.- Szepcze. W końcu oba chipy wyskakują. Jackson wkłada je

z powrotem do szuflady, chwyta moją rękę i wyciąga z pomieszczenia. Mija róg i
wciska  się   w   ścianę.   Mija   kilka  sekund.   Nie   ma   niczego.   Żadnego   dźwięku.
Żadnego   światła.  A  potem   delikatne  

klik...   klik...   klik

  dochodzi   z   korytarza

prostopadłego do nas. Dźwięki są coraz głośniejsze, póki jestem pewna, że ktoś
lub coś może usłyszeć mój oddech albo wyczuć mój strach.

Ciągnę za ramię Jacksona, ale on kręci głową. Nie możemy tak tu po

prostu   stać!   Spoglądam   w   głąb   korytarza   i   z   powrotem   na   niego,   a   wtedy
dźwięki cichną.

- Ruszaj.- Jackson popycha mnie do tyłu.
- Gdzie mam ruszać?- Szepczę, rozglądając się po korytarzu za swoimi

plecami. Na samym końcu znajduje się klatka schodowa do ewakuacji, ale nie
dotrzemy tam bez bycia nakrytym. Ponownie dochodzi do nas klikanie.

-   No   już!-   Mówi.   Biegnę   do   drzwi,   wpadam  przez  nie   i   pokonuję   dwie

kondygnacje schodów, nim zatrzymuję się, by ujrzeć, gdzie podział się Jackson.
Spoglądam   w   górę,   serce   mi   wali,   by   zobaczyć   go   na   górnych   schodach,
obserwującego drzwi. Na szczęście jesteśmy tylko na trzecim piętrze, więc ten,
na którym jestem powinien posiadać wyjście ewakuacyjne. Rozglądam się po

otwartej klatce schodowej i no jasne, po mojej lewej znajduje się znak 

WYJŚCIE

nad   drzwiami.   Rzucam   okiem   z   powrotem   na   Jacksona,   niepewna,   czy

powinnam pobiec do nich, czy czekać na niego. Odchyla głowę, nasłuchując, a ja
robię to samo. Czekamy w ciszy chyba z wieczność, a potem Jackson zeskakuje z
schodów na trzecim poziomie na podłogę na poziomie, na którym jestem ja, a
jego twarz błyszczy podekscytowaniem.

- Zrobiliśmy to!- Podnosi mnie do góry.- To było szalone. Niesamowite. Nie

mogę uwierzyć, że nas nie złapano. Nie mogę uwierzyć, że przyszłaś. To było
takie-

- Ej! Postaw mnie!- Wykręcam się z jego uścisku, a potem słyszę ruch na

górze schodów, a moja krew zamienia się w lód.

Jackson rozgląda się, stawiając mnie za sobą.
- Hmp, musiałeś być naprawdę zestresowany, że tuliłeś człowieka.- Głos

odzywa się z trzeciego piętra, gdzie Jackson stał jeszcze kilka sekund temu.

Chwilę   mi   zabiera,   by   rozpoznać   głos   jako   ten   należący   do   Mackenzie

Story i że właśnie nazwała mnie człowiekiem, co oznacza, że musi być...

-   Cholera,   Kenzie,   a   gdzie   ostrzeżenie?-   Mówi   Jackson.-   Myślałem,   że

jesteś strażnikiem czy coś.- Otwiera drzwi ewakuacyjne.

- Czas się skończył.- Oznajmia Mackenzie.- Rodzice Ari szukają jej. Musi

już wracać.- Mimo tego, że wymówiła moje imię, nie spojrzała na mnie.

background image

Jackson   kiwa   głową.-   Ari,   powiedz   im,   że   nie   czułaś   się   za   dobrze.

Przeproś-

- Za co?
Rzuca   mi   zirytowane   spojrzenie.-   Ludzie   nie   zadają   pytań,   kiedy

przyznajesz się do błędu, nim muszą ci go wytknąć.

- Ale co z chipem?
Jackson   wychodzi   na   alejkę,   wskazując   Mackenzie,   by   szła   za   nim.-

Zjawię się u ciebie, o zwykłej godzinie, z chipem w ręku. Może być?

Spoglądam na godzinę na telefonie i kulę się.- W porządku. Do zobaczenia

później.-   I   odwracam   się   i   biegnę   aleją,   wskakując   na   pierwszy   tron,   który
wpada mi w oko, a moimi myślami rządzi strach.

Tato mnie zabije.

background image

Rozdział 7

Pomału okrążam tył swojego domu, mając nadzieję, że jeśli wejdę tylnymi

drzwiami, to moi rodzice nie zdadzą sobie sprawy, że już wróciłam. Wspinam się
po  schodach  na  moje  tylne  patio, przesuwam przed  skanerem swoją  kartę i
czekam,   aż   otworzą   się   drzwi.   Nic   się   nie   dzieje.   Ponownie   skanuję   kartę   i

czekam. Wciąż nic. Już mam zacząć panikować, kiedy  drzwi otwierają się z
drugiej strony. Cała zamieniam się w kamień.

Zaczynam   w   głowie   przewijać   swoje   wymówki.   Tato   mi   nie   przepuści,

chyba,   że   mam   świetne   wytłumaczenie   bycia   spóźnionym,   ale   nie   umiem
wymyślić   nawet   kiepskiego.   Zastanawiam   się   nad   udaniem   chorej,   kiedy
zauważam mamę, stojącą po drugiej stronie. Przyciska palec do ust i pospiesza
mnie, bym weszła.

- Ari Elizabeth Alexander.- Szepcze, a ton głosu ma surowy.- Rano o tym

porozmawiamy, ale jako że nie chcę być na nogach połowę nocy, słuchając jak się
kłócisz   z   tatą,   proponuję,   byś   poszła   do   łóżka.   On   już   śpi.   Powiem   mu,   że
przyszłaś wcześniej. Ponownie go nie okłamię. Rozumiesz?

Kiwam głową, czując się źle całym swoim jestestwem. Nigdy nie chciałam,

by dla mnie kłamała. Od teraz będę musiała być bardziej ostrożna. Nie mogę ją

w to zaangażować. Właściwie to nikogo.

Obchodzi schody i skręca w prawo, wprost do jej i taty sypialni. Czekam,

aż usłyszę, jak ich drzwi się zamykają, a potem wpadam jak burza do gabinetu
taty, odkładam jego uniwersalny klucz do Parlamentu i biorąc po dwa schodki,
ruszam na górę, by jak najszybciej uciec ze strefy zero.

Wślizguje się do swojej sypialni, potrząsając dłońmi, by powstrzymać je od

drżenia i ruszam do łazienki, by rozebrać się ze swoich ubrań, które w jakiś
sposób czuję, jakby były brudne, mimo tego, że ledwo, co je założyłam. Myję

twarz wodą i spinam włosy w niechlujny kok na czubku głowy.

Moje nerwy już się uspokajają, ale wciąż jestem nazbyt pobudzona.
Rozciągam ręce nad głową, zamykam oczy i wyginam plecy, wychodząc z

łazienki,   by   wziąć   z   szafy   jakąś   piżamę.   Właśnie   wchodzę   do   pokoju,   kiedy
słyszę, jak firanki poruszają się przy otwartym oknie.

- Cześć, przyszedłem wcześniej.- Jackson mówi, kiedy wsuwa się przez

moje okno i obraca się. Oboje zamieramy.- Ja – ty-

-  Wypad!-  Pędem wracam  do  łazienki,  ale nie  ma  w  niej  niczego  poza

ręcznikiem do rąk, a swoje stare ubrania wrzuciłam już do zsypu na pranie. To
się   nie   dzieje.   On   właśnie   nie   zobaczył   mnie...   Odchrząkuję   i   biorę   głęboki
oddech,   zmuszając   się   do   uspokojenia.   Wysuwam   z   łazienki   swoją   głowę.-
Potrzebuję jakiś ubrań. Mógłbyś...?- Wskazuję na swoją szafę.

Jackson wygląda na tak samo jak ja zdenerwowanego, ale udaje mu się

dostać do mojej garderoby i wyciąga jakąś niedopasowaną do siebie piżamę.

background image

Zamyka   oczy   i   podaje   mi   czerwoną   bokserkę   i   jadowicie   zielone,   jedwabne
spodenki.- Przepraszam, nie miałem pojęcia. Nic nie widziałem. No cóż, może

trochę, ale-

- Uch! Po prostu się przymknij! Za chwilę wyjdę.- Opieram się o drzwi

łazienki.   Za   chwilę   padnę   trupem.   Właśnie   teraz.   Umrę.   Ubieram   ciuchy   i
wypadam jak burza z łazienki, trzymając ręce na biodrach.- Nigdy o tym nie
wspomnimy, kapujesz? Nic nie widziałeś. Nic.

Uśmiech krzywi jego usta.- Nic.
Przechodzę przez pokój, by zasiąść przed t-ekranem.- Gdzie chip? Chyba

dlatego przyszedłeś wcześniej, prawda?

-   Uhm,   no.   Racja.-   Siada   obok   mnie   i   oboje   sztywniejemy.   Jego   ramię

ociera się o moje, jego udo przyciska się do mojego. Muszę sobie przypomnieć, by
oddychać, ponieważ mogę myśleć tylko o tym, że dopiero, co zobaczył mnie nagą.
Przebiegam dłońmi po twarzy i staram się wyrzucić tą myśl z głowy, bardziej niż
kiedykolwiek potrzebując zmiany tematu.

- Nie wstydź się.- Oznajmia, przyglądając się mojej twarzy.
- Nie wstydzę.
Jackson   przewraca   oczami.-   Wiesz,   nikt   nie   umie   cały   czas   być

twardzielem. Nikt. Nawet ty. To w porządku pokazać trochę słabości. To nie

czyni cię-

-   Dzięki,   ale   nie   potrzebuję   gadki   podnoszącej   na   duchu.  A  mówiąc   o

słabościach, czemu płaczesz podczas Zawładnięcia?- Pytam.- Czy każdy płacze?-
Wiem, że brzmię na  nieczułą,  ale nie  mogę znieść całej uwagi skupionej na
mnie. Nie potrzebuję, by oceniał moje psychiczne samopoczucie. Nic mi nie jest.
Przynajmniej przed tym całym szaleństwem nic mi nie było.

Jego brwi zbiegają się ze sobą.- Płaczę? Co u...?
- No, widziałam tego pierwszego razu, jak płakałeś. Dlatego otworzyłam

oczy – spadła na mnie łza.

Kręci głową, śmiejąc się.- Nie wiem, co myślisz, że widziałaś, ale my nie

płaczemy.

- Nie bądź takim macho. Płakałeś. To w porządku. Jestem tylko ciekawa,

czy każdy to robi, czy tylko ty?

- Nie słuchasz mnie? My nie- oooch. Xylem

6

.

- Co?
-   To   był   xylem.-   Jackson   oświadcza.-   Praktycznie   to   jak   woda   w   ciele

człowieka, ale co czyni nas Pradawnymi, a nie ludźmi. Xylem w naszych ciałach
aktywuje   się   podczas   Zawładnięcia,   byśmy   byli   w   stanie   pobrać   potrzebne
antyciała z was. Porusza się w naszych ciałach, więc tak myślę, że właśnie to
poczułaś. Xylem. To nasza płynna ewolucja.

6 Z   gr.  

ksylos

  -   drewno;   w   biologii   ksylem   to   tkanka   roślinna,   mająca   za   zadanie

rozprowadzanie wody i soli mineralnych po całej roślinie.

background image

Staram się to ogarnąć.- Co masz na myśli, mówiąc "płynna ewolucja"?
Wypuszcza głęboki oddech, spowodowany albo zastanawianiem się, jak to

wyjaśnić, albo decyzją, czy chce to zrobić.- Nie zawsze wyglądaliśmy jak wy, Ari.
Jak ludzie. My nie jesteśmy ludźmi. Ale xylem sprawia, że wyglądamy jak wy –
pomaga nam duplikować waszą formę, byśmy mogli przetrwać. Jest w naszym
wnętrzu, ale jest też nami samymi. Czy to ma sens?

Kręcę   głową,   zagubiona.-   Nie.   Więc   naprawdę   nie   jesteście...   stali?

Wyglądasz na takiego.- Sięgam, by dotknąć jego ręki, ale odsuwam się, a moje
policzki płoną.- Więc nie jesteś cały czas na Ziemi?- Pytam, odchrząkując.

- Nie, teraz jesteśmy z pewnością stali. Nie jesteśmy ludźmi, ale nasze

ciała są bardzo ludzkie, dzięki Zawładnięciu – dzięki wam. Ale xyelm wciąż w
nas płynie. I zostaję tutaj przez większą część czasu, ale w domu mam rodzinę i
przyjaciół. Wracam tam, jak najczęściej mogę.

Wzmianka o Loge sprowadza na powierzchnie moich myśli powtarzające

się pytanie.- Jackson... jaki jest prawdziwy powód tego, że wasz gatunek chce tu
przybyć? Znaczy się, wiem, co nam mówią, ale czy to prawda?

Jackson   wydaje   się   myśleć   nad   tym,   jak   wiele   mi   powiedzieć.-   Nasza

wersja historii różni się od waszej. Mimo tego że nasze ciała są stworzone z
xylemu, wciąż potrzebujemy wody, a zasoby wody na Loge z każdym wiekiem
ubywa. Kiedy IV WŚ zniszczyła Ziemię, wasi ówcześni przywódcy skontaktowali
się z nami, jak robili to od początku czasu. Pradawni zrewitalizowali Ziemię po

każdej   większej   katastrofie,   terraformując   waszą   planetę   z   powrotem   do
zdrowego   stanu.   Ale   tym   razem   potrzebowaliśmy   czegoś   w   zamian   –

potrzebowaliśmy   nowej   planety.  Ale   nigdy   nie   zaatakowaliśmy.   Przybyliśmy
tutaj pokojowo i zapytaliśmy, czy moglibyśmy koegzystować, kiedy nasze ciała
zaaklimatyzują   się,   po   tym   jak   odnowimy   planetę.   Twoi   przywódcy   wyrazili
zgodę i tak podpisano traktat. Oczywiście teraz wszystko uległo zmianie.

- Ponieważ nie dotrzymujemy swojej części porozumienia. Zastanawiam

się czemu.

- Nie wiem. Ale liczba nas na Ziemi wzrasta. W końcu stanie się coś złego.

Mam tylko nadzieję, że będziemy mogli to powstrzymać, nim to się wydarzy.

- Mówiąc o waszej liczbie, co z Mackenzie? Ona też jest Pradawną?
- Tak. Wysłano ją, by mi pomagała.
- Jak sprawienie nas niewidzialnymi dzisiejszego wieczoru.
Uśmiecha się.- Coś w tym stylu.
Spoglądam w dół, bawiąc się tasiemką spodenek.- A wasza dwójka jest...

zaangażowana czy coś?

Jego brwi wystrzeliwują w górę.- Co? Kenzie i ja? Nieeee. To przyjaciółka.

Reszta jest tylko częścią roli, która pomaga nam wtopić się w tłum.

-   Racja.-   Odchrząkuję,   zawstydzona,   że   w   ogóle   o   to   zapytałam.   To

nieważne czy są razem, czy nie.

background image

Siedzimy   cicho   przez   kilka   sekund,   a   potem   spoglądam   na   niego,   a

pytanie wydostaje się z moich ust, nim mogę je przemyśleć.- Jackson, czemu to

robisz? Czemu cię to obchodzi? Po prostu nie rozumiem.

Odchyla   plecy,   a   wzrok   wwierca   w   moje   oczy.-   Jak   może   mnie   to   nie

obchodzić? Jeden gatunek nie powinien żyć kosztem drugiego. Czemu śmierć
musi być rozwiązaniem? Nie taki jestem, Ari.   Rozkazy czy nie, nie mogę po
prostu siedzieć i pozwolić, by to się stało. Nigdy nie byłbym w stanie żyć ze sobą,
gdybym nic nie zrobił. Zeus mówi, że strategia zapobiegnie wojnie i nie planuję
zaprzestania działań, póki jej nie znajdę.

Wypuszczam oddech, który nie wiedziałam, że wstrzymuję.- Masz chip?-

Wyciągam po niego rękę.

Sięga   do   kieszeni   i   wydostaje   go   stamtąd,   wkładając   do   t-ekranu.

Czekamy, aż zacznie się wideo. Zniszczone laboratorium wypełnia ekran. Ale nie
wygląda, jakby wybuchła w nim bomba, tak jak sądziłam wcześniej – wygląda
to jak zaplanowana konstrukcja budowlana. Ogromny, nierówny otwór robi za
tylną   ścianę.   Na   ścianach   wiszą   jakieś   płachty   przezroczystego   materiału,
podłoga też jest nimi usłana. Są wszędzie. Nie wiem, co to za materiał, ale kilka
z nich ma zawinięte rogi. Więc ma przejrzystość szkła, lecz giętkość plastiku. Z
pewnością wynalazek Chemików.

- Coś budują.- Odzywa się Jackson.
-   Ta,   wygląda   na   to,   że   rozbudowują   pomieszczenie,   ale   co   to   za

przejrzyste rzeczy?- Wskazuję na nie.

Kręci głową.- Nie wiem.
Oglądamy   resztę   wideo,   ale   nic   się   nie   zmienia   i  nikt   nie   wchodzi   do

laboratorium. Odchylam plecy, podnosząc na siedzenie lewą nogę.- Co teraz?

- Teraz szkolisz się pod okiem Cybil, prawda?- Pyta.
- Tak, ale-
- Myślisz, że dałabyś radę wkraść się do tego laboratorium Chemików?
Zaczynam się śmiać, ale mówi poważnie. Chce, bym zakradła się do tego

pomieszczenia   Chemików,   najbardziej   strzeżonej   części   w   Sydii.   Waham   się
sekundę, a potem mówię.- Zobaczę, co da się zrobić. Cybil wydaje się całkiem
spoko. Powinnam chyba być w stanie wyciągnąć z niej trochę informacji.

-   Jak   tam   będę,   też   będę   się   przyglądał.   Może   nasz   dwójka   da   radę-

Wyciąga   szybko   chip   z   t-ekranu   i   odwraca   się,   oczy   trzymając   wlepione   w
drzwi.- Usłyszałaś to?- Szepcze.

Kręcę   głową,   a   strach   powraca   do   moich   myśli.   Co   jeśli   ktoś   nas

podsłuchiwał? Co jeśli któreś z 

nich

 nas usłyszało? Mija kilka sekund, a potem

Jackson skacze na nogi i wskazuje na moje łóżko.- Ustaw. Się.- Mówi bezgłośnie.

Ruszam   do   łóżka,   jak   najciszej   umiem   i   kładę   się.   Spoglądam   na

Jacksona, by ujrzeć, że pokazuje na swoje oczy i wskazuje placem na mój stolik
nocny. Sięgam do niego i wyciągam nakładkę z etui, a srebro odbija promienie

background image

światła płynące z lampki przy łóżku. Wygląda tak niewinnie w mojej ręce. Kładę
ją na moje oczy i zasysa się na moich skroniach, pokrywając moje powieki, niby

wchłaniając się w skórę.

I   wtedy   ciemności   mnie   otacza.   Moje   wizja,   mój   umysł,   moje   ciało   –

wszystko spowite nicością. Nic nie czuję, nic nie słyszę ani nic nie wyczuwam.
Moje   płuca   na   ułamek   sekundy   przestają   działać   i   wygląda   to   tak,   jakbym
wstrzymywała oddech. Nie, to jakby ktoś odebrał mi dech. Muszę walczyć z
naturalnym   instynktem   mojego   ciała,   by   zacząć   panikować   z   powodu   braku
tlenu,   ale   wtedy   po   kolei   powracają   moje   zdolności   do   oddychania,   czucia,
słyszenia, wąchania.

Jackson już jest nade mną. Wyczuwam jego zapach, centymetry od mojego

ciała. Ale nim mam czas o nim pomyśleć, słyszę, jak ktoś cicho szura nogami
pod   moimi   drzwiami   -   ledwo   to   słychać   -   upodabniając   się   tym   samym   do
wiatru.

Ktoś tam jest. Nie ruszając się, nie wchodząc – przysłuchując się.

background image

Rozdział 8

Dowlekam się następnego ranka do naszej sali treningowej o piątej, już

ubrana w odpowiedni strój, przygotowana na mękę, bym mogła pokonać dzisiaj
tatę.   Czuję   się   jak   trup,   wyglądam   gorzej   i   nie   chcę   niczego   więcej,   niż   z
powrotem położyć się do łóżka i wrócić do mojego snu z ostatniej nocy, który

mógł lub nie zawierać w sobie pewnego chłopaka z innej planety.

Rozglądam się po sali, ale jest pusta. Taty jeszcze tu nie ma. To się nigdy

nie zdarzyło. Wchodzę głębiej do pomieszczenia i potem decyduję się, by wrócić
na górę. Może odwołał dzisiejszy trening, potwierdzając to, że modlitwy bywają
wysłuchiwane.

Winda otwiera się na kompletnie cichy dom, taki jak wcześniej. Idę do

kuchni. Pusta.- Mamo?- Wołam. Żadnej odpowiedzi. Hmm. Chyba oboje poszli
wcześniej do pracy. Wracam na schody, wciąż czując się nieswojo, kiedy słyszę,

jak mój telefon wibruje na górze. Biegnę do pokoju i wyciągam go z nocnego
stolika.

Wypadek w pracy. Wrócimy wieczorem. Kocham, mama.

W porządku... więc dzisiaj żadnego treningu. Ostatnio taty często nie ma.

Rozważam   udanie   się   do   Gretchen,   ale   nie   mam   nastroju   na   kolejny   pokaz
mody. Dodatkowo i tak jest za wcześnie. Właśnie postanowiłam wrócić do łóżka,
kiedy   słyszę   delikatne   pukanie   w   moje   okno.   Podchodzę   do   niej   i   odsuwam
zasłony. Na zewnątrz wciąż jest ciemno, a pierwszych oznak świtu jeszcze nie
widać. Zerkam w mrok, a potem bum, pięść styka się ze szkłem tuż przy mojej
twarzy. Szybko się odsuwam, serce mi wali i widzę wpatrującą się we mnie
Mackenzie.

- Nie wiedziałam, że jesteś taka strachliwa.- Mówi.
Opada mi szczęka i nie wiem, co powiedzieć.- Co...?
- Co ja tu robię? Przyszłam dostarczyć ci wiadomość. Możesz myśleć, że to

jakaś dziecinna zabawa, ale jest wiele do stracenia, jeśli nie dotrzymasz swojej
części umowy. Nie ma czasu na uczucia, tylko działanie. Łapiesz?- Spojrzała na
mnie, jakbym była dzieckiem, które dopiero co zastało przyłapane na czymś
złym.

Kręcę głową, zupełnie zagubiona.- Nie wiem, o co ci chodzi, ale czuj się

swobodnie, wychodząc z mojego domu.

- Ta, jasne, że nie. Myślę, że dzisiaj będę miała dla ciebie mały prezent.

Nie spóźnij się.- I wtedy wraca z powrotem między drzewa i znika.

Schodzę z pokładu tronu na auto-chodnik przed szkołą, zamyślona, póki

nie wyczuwam czyjejś obecności za plecami. Rzucam okiem, by ujrzeć Jacksona
stojącego niecały metr za mną.

-   Och,   cześć.-   Mówię.   Przez   większość   nocy   o   nim   rozmyślałam.   Jakoś

wszystko, co uważałam, że o nim wiem, zmienia się. Od lat go znam, jednak

background image

czuję, jakbym dopiero go poznawała – prawdziwego Jacksona.

- Jak poszedł poranny trening?- Pyta.
- Był- czekaj, skąd wiedziałeś, że rano trenuję?
Uśmiecha   się   łagodnie,   bez   żadnej   oznaki   arogancji,   do   której   jestem

bardzo przyzwyczajona.- Zgadłem.

Odwracam   się,   czując   przedziwne   łaskotki   w   brzuchu   i   spieszę   się   do

drzwi, odmawiając spojrzenia do tyłu.

W końcu odważam się zerknąć za swoje ramię i wpadam w kogoś.- Och!
- Cześć.- Mówi Law.- Wszystko w porządku?- Odsuwa się ode mnie, a oczy

ma pełne zmartwienia.

Spinam   się.-   Nie,  znaczy   się,   tak.  Tak,   nic   mi   nie   jest.-  Biorę   oddech,

czekając, czy ujrzę, że widział mnie z Jacksonem. Całuje mój policzek i owija
rękę   wokół   moich   ramion,   kierując   mnie  w   stronę   naszych   szafek.   Po  kilku
sekundach, jestem w stanie się zrelaksować.

Kiedy   do   nich   docieramy,   znajdujemy   Gretchen,   skaczącą   z

podekscytowaniem.

- Więęęęc....- Gretchen zaczyna.- Co myślisz?
- O czym?
- O swojej sukni na bal. Moją dzisiaj dostarczono. Jest taka doskonała.

Nie mogę się doczekać, aż ją zobaczysz. Twoja jeszcze nie przyszła?

Sięgam do szafki, by wyciągnąć tablet na notatki.- Nie, jeszcze jej nie

zamówiłyśmy, pamiętasz?

Gryzie wargę, jakby starała się powstrzymać siebie od wybuchu.
Odsuwam się od szafki i wwiercam w nią spojrzenie.- Nie zrobiłaś tego.
- Musiałam. Oprócz tego miałam twoje wymiary i jest taka jak ty, idealna

dla ciebie. Obiecuję. Pokochasz ją i mnie za zamówienie jej.

Wzdycham, patrząc na korytarz, by ujrzeć, że co kilka metrów uczniowie

zbili   się   w   grupki,   szepcząc   i   rozglądając   się   nerwowo.-   Co   się   tam   dzieje?-
Wskazuję na nich głową.

-   Roznoszą   wiadomość   o   miejscu   jesiennej   imprezy,   którą   organizują.-

Oznajmia Law.- Pamiętasz przecież. Słyszałem nawet, jak ktoś mówi, że w tym
roku myślą serio o wyprawieniu jej w lesie. Możesz w to uwierzyć?

Nie mogę. Pradawni przychodzą z drzew, co oznacza, że większość ludzi

odczuwa straszny lęk do lasów, otaczających Sydię. Nikt w nie nie wchodzi.
Zawsze ktoś mówi o obłąkanych Pradawnych, którzy zostali na Ziemi na stałe,
grasując po lasach, czekając, aż wkroczy tam człowiek, by móc odebrać im życie.
Nie mogę uwierzyć, że ktoś jest na tyle szalony, by urządzić tam imprezę.

Nie że wierzę w bajeczki.
Przesuwam wzrok w głąb korytarza i przyłapuję Jacksona, stojącego przy

background image

swojej   szafce   i   przyglądającego   się   nam   z   dziwną   miną,   ale   wtedy   grupka
uczniów zasłania go przed moimi oczami.

-   Co   ty   robisz?-   Pyta   Gretchen,   zerkając   za   siebie,   by   ujrzeć,   co

przyciągnęło moją uwagę.

Wzruszam ramionami, a ona zaczyna mówić o tym, jakie ubierze buty na

bal i uśmiecham się do niej, wdzięczna za zmianę tematu. Ale potem mój wzrok

pada   na   Law'a.   Unosi   głowę,   a   brwi   ma   ściągnięte.   Odchrząkuje.-   Cóż,
powinienem   się   już   brać.   Do   zobaczenia   wieczorem.-   Ponownie   całuje   mój
policzek, a potem go nie ma.

Ostrzegawczy dzwonek wybrzmiewa na korytarzu. Jeszcze jedna minuta i

zamkną   się   przed   nami   drzwi   sal.   Z   Gretchen   pędzimy   na   nasze   zajęcia   z
literatury światowej i właśnie wychodzimy zza rogu, kiedy czuję ucisk w moim
brzuchu. Jackson stoi twarzą w twarz z Mackenzie. Jej blond włosy opadają jej
na plecy. Uśmiechają się do siebie mdląco tak jak świeże pary. Zaczynam ich
mijać, kiedy jego oczy odnajdują moje.

-   Na   co   się   gapisz,   snobko?-   Odzywa   się   Mackenzie.   Chyba   to   był   jej

prezent. Dzięki.

Gretchen udaje, że się śmieje.- No dalej. Wyzywam cię.
Pociągam Gretchen do klasy, nim jej zadziorność wygra z jej rozumem.

Wkrótce będziemy przechodzić przez testy na Agentów i nie może sobie pozwolić

na żadną negatywną uwagę. Rzuca mi zmartwione spojrzenie, kiedy siadam
obok   niej   i   rozkładam   moje   tablety:   do   notatek   i   ten   z   podręcznikami   oraz

długopisy lub cokolwiek innego, co mogłoby mnie rozproszyć. Czemu to mnie tak
poruszyło? Jest dla mnie niczym. To nieważne, co robi. Wypuszczam głęboki
oddech, zdezorientowana dziwnym uczuciem w mojej piersi. Jak gniew – albo
ból. Ale to przecież jest niedorzeczne.

- Dobrze, co się dzieje, Ari?- Pyta.- Najpierw to coś przy szafce, a teraz to.

Co jest z tobą i Jacksonem? I nie mów, że nic.

- Serio, nic. Jesteśmy tylko przyjaciółmi... tak jakby.
Zaczyna drążyć, kiedy drzwi do klasy rozsuwają się i wchodzi przez nie

Jackson. Nie chodzi na zajęcia z literatury światowej z profesor Kington. Ma
inne zajęcia trzy klasy dalej.

Mówi coś do Kington, a nauczycielka macha ręką na tył klasy. Wpatruję

się w swoje biurko i bawię się lampą do czytania, przyczepionej z boku mebla.
Ma starszą wersję włączania. Przesuwam włącznikiem miedzy palcami, ale nie
mogę go uruchomić. Właśnie wtedy Jackson mija mnie i przesuwa swoją ręką

nad   moją,   sprawiając,   że   lampa   oświeca   się.   Siada   za   mną,   pochyla   się   do
przodu   i   szepcze   nisko.-   Przepraszam,   musiałem   zdusić   szerzące   się   o   nas

plotki.

O nas. Co? Czy ma na myśli mnie i siebie samego? To śmieszne. Nie,

musiał   mieć   na   myśli   siebie   i   Mackenzie.   Tak   czy   siak,   to   nieważne.-
Cokolwiek.- Mówię.- Nic mnie to nie obchodzi.

background image

- Racja.- Szepcze i słyszę, jak odchyla się na krześle.
Motyle w moim brzuchu powracają i kręcę głową, starając się je zdusić.

Garbię się na miejscu i staram się ignorować każdego wokół siebie. Gretchen
rzuca mi pytające spojrzenia co kilka minut. Jackson wierci się na krześle za
moimi plecami. To za wiele. Więc kiedy dzwonek oznajmia koniec lekcji, skaczę
na nogi i wypadam z klasy, jak najszybciej mogę.

- Czekaj.- Jackson woła, nim wychodzę zza rogu. Kulę się. Szczerze nie

chcę teraz z nim o niczym dyskutować i jestem gotowa mu to powiedzieć, kiedy
wtrąca się ktoś inny.

- Na co?- Law odzywa się.
Okręcam się na pięcie, by ujrzeć, że stoi od Jacksona o jakiś metr z groźną

miną.- Law...- Zaczynam.

- Nie mówiłem do ciebie.- Zwraca się do mnie, ale oczy ma wwiercone w

Jacksona.- O czym musisz z nią porozmawiać?

- To coś miedzy nią a jej Bogiem i jestem całkiem pewny, że to nie ty,

koleżko.- Jackson odchodzi, mamrocząc.- Ale założę się, że chciałbyś nim być.-
Law rusza naprzód, ale powstrzymuję go.

- Odpuść.- Mówię.- Wiesz, jaki jest.
- Czemu tak nagle się tobą zainteresował?
Wzruszam ramionami.- Nie mam pojęcia. Idziesz na historię?- Idę dalej

korytarzem i macham do niego, by podążył za mną.

- Co? Och, nie, to dlatego przystanąłem. Mam wcześniejsze spotkanie, ale

czy chciałabyś zjeść ze mną kolację po swoim dzisiejszym szkoleniu?- Docieramy
do skrzyżowania korytarzy. Teraz każdy nas może zobaczyć. Law sięga po moją
rękę. Spogląda za moje ramię i wtedy mnie całuje. To całus, lekki jak wiatr, ale
wpływ jest natychmiastowy.

Z   szarpnięciem   wściekła   odsuwam   głowę.-   Lepiej?   Nie   jestem   jakimś

drzewem, który musisz oznaczyć.- Nie mówiąc nic więcej, odchodzę jak burza.
Law woła za mną, ale nie odwracam się. Nie mogę w to uwierzyć. Może i moi
rodzice przypisali mnie do niego, ale ja nigdy się na to nie zgodziłam. Nie jestem
jego   własnością.   Nie   ma   prawa   od   tak   sobie   mnie   całować,   tylko   po   to,   by
udowodnić, że może.

Resztę lekcji i podróż do biura taty spędzam pogrążona w myślach i nie

każda z nich związana jest ze strategią i potencjalną wojną.

Wchodzę   do   gmachu   Inżynierów   i   udaję   się   do   gabinetu   Cybil,   wciąż

zamyślona, tak rozproszona, że zauważam ją dopiero jak rzuca na biurko stos
książek. Podsuwa mi krzesło i ustawia woluminy. Spoglądam na tytuły, a każda
z   nich   mówi   o   bohaterach   wojennych,   planach   militarnych   i   wojnie
psychologicznej.

- Czemu to przeglądamy?- Pytam.
Otwiera jedną z książek i podaje mi. To zdjęcie świata przed IV WŚ.- Jaki

background image

był powód wybuchu wojny, Ari? Wiesz?

Wracam   myślami   do   zeszłorocznej   lekcji   historii   o   IV   WŚ.   Grupka

radykałów żądała władzy nad światem. Najpierw większość państw zignorowała
ich. Koniec końców zapewnili wielu tym krajom redukcję zadłużenia. W końcu
mała grupka przerodziła się w olbrzymią armię, pełną geniuszy, naukowców i
ekspertów   wojennych   z   całego   świata,   nieujawnionych,   lecz   czekających   na
sygnał do ataku. Teraz wiemy, że plan ten narodził się wiele dekad przed rzezią
i   oczywiście   następowały   znaki.   Tajemniczy   politycy   rośli   w   siłę.   O   takiej
osobowości,   którą   należy   zawsze   trzymać   zamkniętą   pod   kluczem,   a   teraz
rządzący największymi krajami na świecie. Strach zaczął wsączać się w umysły
przywódców   tych   mniejszych   państw.   Wtedy   spadły   bomby   atomowe,

zamieniając w proch i w pył miasto za miastem.

Wkrótce  radykalni  liderzy  -  znani   jako   Ósemka  –  zaczęli  kłócić  się  ze

sobą, kto powinien rządzić po tym, jak opadnie już kurz. Chwila ich słabości
dała podwaliny do narodzin Rebeliantów, grupie mścicieli, która szybko stała się
nadzieją,   której   ludzkość   potrzebowała.   Po   kolei   Ósemka   padła   i   powróciła

wolność, choć wtedy już większość świata uległa zniszczeniu. Pozostało niewiele
pól   uprawnych,   żadnej   elektryczności   i   żadnej   możliwości   zdobycia
czegokolwiek.   Wtedy   to   zaczęliśmy   liczyć   na   mniejsze   cywilizacje,   które   od
wieków egzystowały na żywności, przez siebie wyhodowanej lub upolowanej.

Ludzkość   odzyskała   swą   siłę,   ale   dostaliśmy   nauczkę   i   stworzyliśmy

cztery światowe regiony, które mamy dzisiaj.

Skupiam   się   z   powrotem   na   Cybil,   powtarzając   jej   pytanie,   czemu

wybuchła IV WŚ.- Władza.- Oświadczam.

- Zgadza się.- Okrąża biurko i wskazuje na zdjęcie ludzi, skaczących z

radości po upadku Ósemki.- I jak to się skończyło?

- Rebelianci przechytrzyli Ósemkę, likwidując ich po jednym.
-   Prawda  i  to  sprowadza   nas   do   naszej  dzisiejszej  lekcji.   My   jesteśmy

Rebeliantami, Ari. Ludzie. Teraz musimy tylko wpaść na plan przechytrzenia

naszej Ósemki.

-   Naszej   Ósemki.   Masz   na   myśli...?-   Wiercę   się   na   swoim   krześle,

upewniając się, że jestem w stanie zobaczyć i usłyszeć, co powie.

Na jej twarzy pojawia się szatański uśmieszek, a jej oczy błyszczą się.-

Dokładnie to mam na myśli. Od teraz nasze szkolenie będzie zawierało badania
o Pradawnych. Co myślimy, że do czego są zdolni, co o nich wiemy - wszystko.

Teraz   wszystko   ma   sens   –   odmowa   współżycia,   skupienie   na   treningu

walki.   My   nie   tylko   tworzymy   przeciw   nim   broń   –   my   planujemy   ich
unicestwić.- Więc mówisz, że mamy zbuntować się przeciw Pradawnym? Jak?-

Pytam, mając nadzieję, że nie zabrzmiałam na zbyt oczywistą.

Ponownie się uśmiecha, pukając się w głowę.- Nasi Chemicy to geniusze,

Ari. Zaufaj mi, znajdziemy sposób.

Przez resztę lekcji pogrążyłyśmy się w rozmowie o wojnach na Ziemi z

background image

przeszłości   –   wojnach   rzymskich,   rewolucjach,   wojnach   domowych,   wojnach
przeciwko  państwom. Jest  ich  tak wiele,  że  cały trening  zajmuje  nam  tylko

wypisanie ich oraz ich chronologii.

- Świetna robota.- Mówi Cybil, kiedy zegar wybija siedemnastą.- A teraz

czas   na   zabawę.   Mam   nadzieję,   że   nie   będziesz   miała   nic   przeciwko,   że
dzisiejszy trening troszkę przedłużymy. Chodź za mną.- Wychodzi ze swojego
gabinetu   i   rusza   korytarzem   do   windy   Chemików.   Wpatruję   się   w   nią,   a
mieszanka   zdenerwowania   i   podniecenia   burzy   się   we   mnie.   Cybil   skanuje
swoją kartę przed małym czytnikiem na ścianie, który z czerwonego zamienia
się na zielony i naszym oczom ukazują się stalowe drzwi windy. Przesuwa kartą
prze kolejny skaner i wskazuje, bym zrobiła to samo. Skaner żąda ode mnie

kodu dostępu, który wystukuje z pamięci. Chwilę później wchodzimy do środka
windy   i   ruszamy   kilka   pięter   w   dół,   nim   w   końcu   się   zatrzymuje.   Drzwi
otwierają się na długi korytarz z auto-chodnikiem. Po kilku metrach docieramy
do   grubych,   podwójnych   drzwi,   przy   których   Cybil   ponownie   skanuje   swoją
kartę dostępu.

Za drzwiami znajduje się dziesięć laboratoriów, a każde z nich oznaczone

jest   dużym,   czarnym   numerem.   Podchodzę   bliżej,   mijając   dwa   pierwsze   i
zatrzymuję się przed tym z numerem trzecim, a puls mi szaleje. Laboratorium
trzecie. Dowiem się, co tam się dzieje, sprawiając, że zbliżymy się do poznania
strategii. Cybil sięga do klamki. To właśnie ta chwila.

Chyba...   że   nie.   Pomieszczenie   przypomina   każde   inne   laboratorium,

które   kiedykolwiek   widziałam.   Śnieżnobiałe   ściany,   podłogi   i   sufit.   Nic   nie

wydaje się niezwykłe. Mam już powrócić na korytarz, by jeszcze raz sprawdzić
numer laboratorium, kiedy Cybil wklepuje kod w klawiaturę na ścianie, na co

tylna ściana  rozsuwa się. Opada  mi szczęka.  Skryta za główną  znajduje  się
gruba ściana ze szkła. Podchodzę bliżej i zaglądam przez nią na dwa pokoje z
takimi   samymi   białymi   ścianami,   podłogą   i   sufitem   jak   w   laboratorium.   W
środku niczego nie ma.- Co to?- Pytam, a w moim głosie pobrzmiewała groza.

-   To   komory   testowe.-   Oznajmia   Cybil.-   Ściany   i   sufit   są   odporne   na

wysoką temperaturę. Jest całkowicie hermetyczna. Nic tam nie wejdzie... ani
nie wyjdzie.- Uśmiecha się.

- Wyjdzie? Co chciałoby stamtąd wyjść?
- Zobaczysz na naszym następnym spotkaniu. Na dzisiaj to wystarczy.-

Wstukuje inny kod  i tylna ściana zamyka się, skrywając komory. Zaczynam
wychodzić z pomieszczenia, lecz Cybil woła mnie.- Tędy.- Wskazuje głową na
dalekie przejście po lewej stronie.

Korytarz spowija mrok, który przełamuje tylko słabe, niebieskie światło

na   samym   końcu,   by   nas   kierować.   Potykam   się   o   własne   stopy   i   chwytam

ścianę, by się oprzeć. Wtedy to zdaję sobie sprawę, że korytarz ma szerokość
około   sążnia   i   nie   jest   wyższy   niż   same   drzwi.   Nagle   powietrze   wydaje   się

ciężkie i zaczynam szybciej oddychać. Nienawidzę ciasnych przestrzeni.

- To straszne, prawda?- Mówi.

background image

Gardło mi się zaciska.- Tak. Czemu nie możemy iść którędy indziej?
- Tylko tędy można tak się tu dostać. Oprócz tego, jesteśmy tutaj tylko

my.- Opuszcza korytarz, wkraczając w koszmar. Zamknięte komory pełne wody.
W środku znajdują się Pradawni, wszyscy mają złotą skórę i idealne rysy. Ale w
pomieszczeniach nie są tylko ciała. Niektóre trzymają w sobie ręce, inne mózgi.
Części   ciała   Pradawnych,   jestem   tego   pewna.   Dwadzieścia   lub   więcej
przewodów   przytwierdzonych   do   każdego   ciała   lub   jego   części.   Całe
pomieszczenie jest jak jakiś chory projekt naukowy.

Podchodzę bliżej do jednej z komór, pełnej ciał. Z bliska skóra wydaje się

bardziej szara, martwa i bez życia. Jej włosy pływają wokół jej twarzy, a jej oczy

są   zamknięte.   Jest   stara,   może   to   babcia,   choć   nie   wiem,   jak   postępuje   ich
starzenie się. Zagryzam wargę, by trzymać się w kupie. Co myśmy jej zrobili?
Już mam odwrócić wzrok, kiedy jej powieki rozwierają się i potykam się do tyłu.

- Ona- ona właśnie otworzyła oczy!- Wskazuję na komorę.
Cybil zaśmiewa się.- Oczywiście, że tak. Ciała są utrzymywane żywe do

badań.

- Ale... więc ona nie jest...
-   Technicznie   jest   martwa.-   Oznajmia.-   To   po   prostu   zastrzyk,   który

pozwala   ciałom   funkcjonować   po   śmierci.   Nie   martw   się.   Ona   nie   może   cię
zobaczyć. Jej oczy działają, ale nie transmitują informacji do mózgu. Twój ojciec

zażądał, byśmy zaczęły tu nasze badania.

Zabiera mi wszystkie siły, by mówić spokojnie.- Jakiego rodzaju badania?
- Och, głównie szukanie zmian i analizowanie wyników. Nic fajnego, póki

nie dostaniemy żywych obiektów.

- Więc tamte komory do badań...
-   Są  przeznaczone   dla   żywych   Pradawnych,   zgadza   się.   Jak   inaczej

mielibyśmy odkryć, jak ich zabić?

background image

Rozdział 9

Dwie   godziny   później   pukam   do   drzwi   Law'a.   Ceglana   rezydencja   ma

powierzchnię   trzy   razy   większą   niż   mój   dom,   a   każdą   jej   część   zbudowano
według   upodobania   Cartierów.   Jego   dom   jest   oddzielony   od   reszty   dzielnicy
długim podjazdem z bramą i grubym, o skomplikowanym wzorze metalowym

płocie,  odgradzającym całą  posiadłość.  Zwykli  goście muszą  zaanonsować  się
przed   bramą   i   jedna   osoba   z   ochrony   wyda   pozwolenie   lub   go   odmówi.   Z
Gretchen jesteśmy wyjątkami. Dorastając, cały czas tu przychodziłyśmy, więc
Law   nauczył   nas,   jak   przekraść   się   przez   bramę,   nie   kłopocząc   przy   tym
ochrony.

Oczywiście   wcześniej   dzwoniłyśmy   do   niego,   dając   mu   znać,   że

przychodzimy. Ale teraz nie mam miejsca w głowie, by się tym przejmować.
Muszę z nim porozmawiać, z kimś, a Jackson wypada teraz z gry. Oprócz tego
Law jest naszym następnym prezydentem. Chciałby wiedzieć, co robimy. Wtedy

przychodzi mi do głowy coś strasznego – może już wie.

Alarm   przy   jego   drzwiach   zdążył   już   mnie   zaanonsować   trzy   razy,   a

jednak nikt nadal nie otworzył drzwi, mimo tego, że jego dom jest pełen służby.

Pukam ponownie, tym razem nieco mocniej. Już mam iść na tyły rezydencji,
kiedy drzwi otwierają się.

- Czego - Ari?- Law odzywa się, a jego mina zmienia się z wkurzonej na

zmartwioną.- Nic ci nie jest? Co ty tu robisz?

- Potrzebuję twojej pomocy.- Wyrzucam z siebie.- Oni są...- Wgapiam się w

niego, nie mrugając, żałując, że tego nie przemyślałam. Chcę mu się zwierzyć.
Wiem, że by mnie wysłuchał  i jestem całkiem pewna,  że  nikomu o tym nie
powie. Ale co jeśli jednak by to zrobił? Waham się zbyt długo, cisza staje się

niezręczna i nie do przełknięcia i wtedy w końcu zmieniam temat i mówię.-
Czemu ty otwierasz drzwi? Gdzie są wszyscy?

Podnosi brwi.- Są na niższym piętrze, przygotowując wszystko na bal. A

teraz twoja kolej. Z czym potrzebujesz mojej pomocy? Czy to...?- Przechyla głowę
i przeczuwam, że wie coś, może to samo, co wiem ja. Nie mogę być pewna.

Biorę głęboki oddech, ponownie zwlekając. Cóż mogę rzecz, co nie zabrzmi

jak szaleństwo? Nawet nie wiem, ile mogę mu wyznać. Tato nie dzieli się swoimi
teoriami z Prezydent Cartier, póki nie upewni się, że są prawdziwe. Tyle to ja
wiem.

- Ari?- Lawrence mówi, sprowadzając mnie do rzeczywistości.
Decyduję się zacząć od prawdy.- Dzisiaj miałam ciężki trening. Musiałam

po prostu się z kimś zobaczyć. Przepraszam, że przyszłam niezapowiedzianie.

Zamyka za sobą drzwi i prowadzi mnie na schody.- Nic nie szkodzi. No

proszę cię, nie mówisz mi wszystkiego. Wydajesz się roztrzęsiona. Nie istnieje
taki trening, który mógłby tobą tak wstrząsnąć, więc, o co tak naprawdę chodzi?

background image

Wpatruję się w niego i wszystkie moje postanowienia trafiają do kosza.

Nie jest na to gotowy. Dla Law'a życie wciąż ma idealny porządek. Nie chcę być

tą osobą, która wykolei je, przynajmniej nie teraz.

Uśmiecham się do niego, mając nadzieję rozchmurzyć atmosferę.- Chodzi

o moją nową instruktorkę. O Cybil. Nie jest łatwa. Chyba po prostu troszkę
mnie to przytłoczyło. Ale teraz już jest w porządku.

Przygląda   się   mojej   twarzy   i   wiem,   że   mi   nie   wierzy.-   Cóż,   pozwól

odprowadzić się do domu.- Słońce zaczęło właśnie kryć się za koronami drzew,
barwiąc   szare   niebo   pomarańczem   i   żółcią.   Law   bierze   mnie   za   rękę,   kiedy
przechodzimy przez jego bramę, wychodząc na główny chodnik. Całą drogę się

nie odzywa, jakby cieszył się spokojem i nie chce skomplikować spraw, gadając.
Docieramy do mojego domu i mam zamiar odwrócić się do niego, by podziękować
mu, kiedy czuję, jak jego dłoń napina się w mojej.

- Nic ci nie jest?- Pytam, a potem, słysząc jak ktoś woła mnie za mną,

odwracam   się.   Gretchen   stoi   kilka   metrów   dalej.   Przez   chwilkę   wydaje   się
oszołomiona,   oczami   krąży   między   mną,   a   Law'em,   a   potem   uśmiecha   się
szeroko i wskazuje na moje frontowe drzwi.

-   Cześć,   pisałam   do   ciebie   wcześniej.-   Mówi.-   Przyszła   twoja   suknia!-

Odciąga mnie od Law'a w stronę mojego domu.

-   Do   zobaczenia   jutro.-   Odzywa   się   do   mnie.-   Narka,   Gretchen.-   Nie

spogląda na nią, mówiąc do niej i jest już w połowie drogi, nie dając mi szansy

zapytania go, czemu tak dziwnie się zachowuje.

- W porządku, spójrz.- Mówi Gretchen.- Wiem, że jutro mamy testy na

Agentów, ale obiecaj mi, że teraz ją przymierzysz i napiszesz do mnie, co o niej
sądzisz.- Klaszcze w dłonie, jakby krążyły w niej fajerwerki.

-   Dobrze.-   Podnoszę   pudło   i   spieszę   do   środka,   mając   nadzieję,   że   nie

poprosi   mnie,   by   mogła   też   wejść.   Muszę   pomyśleć   bez   nikogo   w   pobliżu.
Wchodzę do siebie, odwracam i niemal wydaje z siebie wrzask.

- Cóż, no dalej, przymierz.- Jackson odzywa się, opierając się o ścianę przy

oknie,   mając   założone   ręce.-   Nie   będę   podglądał.   Za   bardzo.-   Rzuca   mi

uśmieszek,   który   szybko   znika,   kiedy   zauważa   moją   minę.   Widok   Jacksona
sprowadza   do   mnie   wszystko,   co   zdarzyło   się   podczas   szkolenia.   Czuję   się
okropnie. Smutno mi. Każda emocja wiruje we mnie i jakoś tylko ten chłopak
wydaje się być jedynym, który to zrozumie.

Pozwalam na to, by nasze oczy się spotkały.- Nie powinieneś być bardziej

czujny? Zwłaszcza po wczorajszej nocy? I możesz już skończyć się zachowywać
jak dupek. Wiem, że taki nie jesteś.

Wpatruje   się   we   mnie   przez   sekundę.-   Już   się   tym   zająłem.   Albo

powinienem rzec: ona się zajęła. I nie jestem... Co się stało?- Pyta.

- Ona? Kto.. Mackenzie?- Powinnam była zgadnąć, że to ona była przed

moim pokojem, podsłuchując.

- Zapomnij o Kenzie. Co się stało?

background image

- Dowiedziałam się, co stało się w laboratorium trzecim.- Mówię, kiedy

kładę   pudło   z   suknią   na   podłodze.   W   skrócie   zdaję   mu   moje   popołudnie,

włączając w to staruszkę, która z pewnością tygodniami będzie nawiedzać mnie
w koszmarach. 

Jackson   podchodzi   z   rozdartą   miną,   lecz   zatrzymuje   się   i   wraca   pod

ścianę, zakładając ręce.- Wymyślimy coś, Ari.- Mówi.

Spuszczam wzrok.- To było straszne. Co robimy...
- Hej...- Otwiera usta, by powiedzieć coś więcej, ale słów mu brakuje, gdy

widzi moją minę. Muszę wyglądać okropnie.

Odchrząkuje i spogląda w bok.- Zauważyłaś coś? Może coś, co powie nam,

co zamierzają robić w tych komorach?

Kręcę głową – całe moje ciało jest drętwe i puste.- Nie, nic.- Podchodzę do

łóżka   i   siadam   na   nie,   zauważając,   że   jeszcze   nie   czas   na   Zawładnięcie   i
zastanawiając się, co Jackson planuje robić przez następną godzinę. 

-   Wiem,   że   jest   wcześnie.   Pomyślałem   sobie,   że   moglibyśmy...

porozmawiać.   Mogę   zostać?-   Pyta,   a   głos   ma   wrażliwszy,   niż   się   do   tego
przyzwyczaiłam.

Przyglądam   się   mu.-   Chyba   tak.-   Mówię,   bawiąc   się   nitkami

wychodzącymi z mojej koszulki.

Jackson waha się, wyczuwając mój dyskomfort,  ale w końcu opada na

miejsce obok mnie, opierając plecy o zagłówek.

Przez kilka sekund siedzimy w ciszy, nim wreszcie się odzywam.- Możesz

mi opowiedzieć o Loge? Zawsze zastanawiałam się, jaki jest. Czy jest inny? Czy
taki sam?

Spogląda na mnie, uśmiechając się na wzmiankę o Loge'u.- Cały rok jest

tam pięknie. Niebo jest purpurowo niebieskie, z trawa zawsze soczyście zielona.

Nie mamy zanieczyszczeń czy śmieci. A Logianie...- Przerywa na chwilę, jakby
wspomnienie o nich zadaje mu ból.- W każdym calu są czyści. Logianie z natury

nie są jak Zeus. Cóż, nie tacy jak Zeus jest teraz.

- A co z twoją rodziną i przyjaciółmi? Tęsknią za tobą, kiedy cię nie ma?

Czy ty za nimi tęsknisz?

-   Każdego   dnia   tęsknie   za   moimi   przyjaciółmi,   za   jednymi   bardziej.-

Szczerzy się.- Co do mojej rodziny...- Kontynuuje, choć ton jego głosu zmienił
się.- Kocham ich. Staram się im przypodobać... ale potrafią być trudni.

Kiwam głową, rozumiejąc. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek uda mi się

przypodobać tacie.- Jacy są twoi rodzice?

Odchrząkuje,   oczy   wlepiając   w   przeciwną   do   nas   ścianę.-   Nie   mam

rodziców. Tato umarł, nim się urodziłem, a mama... ona nie... nie byłem... nie
mogła mnie zatrzymać.

- Nie  mogła cię zatrzymać? To straszne.  Czemu?- Moje policzki palą z

powodu mojej impertynencji.- Przepraszam. Nie powinnam była pytać. Pewnie

background image

to coś osobistego.

Jackson sięga za mnie, by sprawdzić godzinę. Jego mina staje się psotna.-

Czas na to, bym się tobą pożywił.

Przewracam   oczami,   ale   nie   mogę   przestać   się   szczerzyć.-   Ha-ha.

Naprawdę jesteś dupkiem, wiesz o tym?

Pochyla się nade mną.- Ach tak?
Otwieram   usta,   by   mu   się   odciąć,   ale   zamykam   je.   Szczerze   to   nie

uważam go za dupka. Jest pewny siebie, to na pewno, mądry i niedorzecznie

dobry na wszystkich naszych treningach. Ale jest coś więcej. Jackson dba. Od
czasu   do   czasu   widzę   to   w   nim,   lecz   tylko   na   chwilę.   A   mina,   kiedy
powiedziałam mu o staruszce – wydawał się tak samo jak ja tym poruszony. To
jakby przywdziewał maskę, coś, co znam zbyt dobrze.

Szczerze... Pradawny czy nie, zaczynam myśleć, że z Jacksonem jesteśmy

do siebie bardziej podobni, niż kiedykolwiek mogłam sądzić.

background image

Rozdział 10

Następnego  dnia  stoję   przy  swojej  szafce,  czując  niepokój.  To  pierwszy

dzień testów na Agentów. Składa się z czterech części, tak jak podczas szkolenia
– walka, ograniczenia, pomysłowość i obchodzenie się z bronią. Nikt nie zna
kolejności testów albo przez ile sprawdzianów będziemy dziennie przechodzić.

Koordynatorzy Inżynierowie mogę rozdzielić je na każdy dzień lub wszystkie
będziemy mieli jednego dnia.

Gretchen podchodzi, cicha i powściągliwa, a twarz ma zieloną.- Nic ci nie

jest?- Pytam.

- Ta, po prostu się denerwuję.
Pocieram   jej   ramię.-   Od   lat   się   na   to   przygotowywałaś.   My   wszyscy.

Pójdzie ci świetnie.

- Łatwo ci mówić.- Mamrocze, kiedy wchodzimy do sali gimnastycznej.
Klasie   zajmuje   chwila,   by   się   uspokoić,   wszyscy   albo   skaczemy   z

podekscytowania, albo nerwów. Trener Sanders podsuwa t-ekran. Przechodzi z
nami przez warunki testów, które praktycznie mówią o tym, że nie możemy

pozwać   szkoły,   Parlamentu   lub   Inżynierów   za   jakiekolwiek   kontuzje.   Nasi
rodzice   musieli   podpisać   odpowiednie   dokumenty,   choć   nie   wysłano   ich   do
mojego taty. Moja rola była znana od urodzenia.

Kiedy   już   przez   nie   przechodzimy,   kilka   w   niebieskie   pudełko   na   t-

ekranie. Natychmiast stanowiska testowe podnoszą się z podłogi na dalekim
lewym końcu sali gimnastycznej. Transformacja pomieszczenie dobiega końca,
ukazując dziesięć różnych stacji, a każdą otaczają wielkie ściany, zakrywając to,

co   jest   w   środku.   W   klasie   jest   nas   około   dwadzieścia   pięć   osób,   lecz   tylko
dziesięć stanowisk. Dziwne. Trener kilka w inną ikonkę i pojawiają się numery

od   jeden   do   dziesięć,   a   pod   każdym   są   przydzielona   nazwiska.   Oczami
przebiegam po numerach, póki nie znajduje swoje imię. Stanowisko dziewiąte.
Gretchen przypisano do dwójki, a Jacksona do piątki.

- Ujrzycie swoje nazwiska pod waszą przypisaną stacją.- Mówi trener.-

Jeśli nie ma was na listach, to przykro mi powiedzieć, że wasze wyniki nie
kwalifikowały was do dalszego uczestniczenia w szkoleniu na Agentów. Możecie
odejść.

Seria   westchnień   rozbrzmiewa   echem   w   pomieszczeniu.   Nie   mają

możliwości   przystępowania   do   testów?   Wow.   Staram   się   nie   gapić,   kiedy
wychodzą, kilku wścieka się, a jedna dziewczyna płacze. To okrutne nie dać im
szansy, ale Agenci nie są znani ze swojej życzliwości, a dowodem jest mój tata.

Rozkazano nam udania się na swoje stacje. Stoję przed dziewiątą, ręce mi

się trzęsą, ale wiem, że wezmę się w garść, kiedy wejdę już do środka. Mama
zaproponowała mi rano tabletkę na uspokojenie, ale nie mogłam zmusić się do
zabrania   jej.   Wielu   Agentów   je   zażywa,   nawet   niektórzy   instruktorzy,   ale

skutkiem   jest   to,   że   nigdy   tak   naprawdę   nie   jesteś   panem   własnego   ciała  i

background image

umysłu. Prawdziwa walka raczej nie zdarzy się wtedy, gdy się jej spodziewamy.
Brak umiejętności panowania nad strachem skutkuje śmiercią. Mogę usłyszeć,

jak tato powtarza mi to podczas naszych pierwszych treningów. Tato nauczył
mnie, by poznać swoje słabości i stawić im czoła.

Drzwi z numerem dziewiątym otwierają się i kobieta zaprasza mnie do

środka. Nosi odznakę Prowadzącego Agenta, ale jej nie poznaję. Jestem pewna,
że zrobiono tak specjalnie. Jej czarne włosy są ściągnięte w ciasny kok, na co jej
oczy stają się wyłupiaste. Nie uśmiecha się, nie macha ani nie posyła żadnego
gestu grzeczności.

- Dzisiejszy test to ograniczenia. Wasz zestaw słuchawkowy znajduje się

tam.- Mówi, wskazując na krzesło oparte o przeciwną do niej ścianę.- Możecie
siedzieć   lub   stać   podczas   testu,   choć   ostrzegam   was,   w   końcu   okaże   się,   że
stoicie.   Proponuję   wam   stanąć   lub   usiąść   na   środku   pokoju.   W   ten   sposób
unikniecie większych kontuzji.

Podchodzę do krzesła, chwytam słuchawki i cofam się na środek pokoju.
Kiwa   na   mnie   głową,   bym   zaczęła   i   kiedy   już   zakładam   urządzenie,

blokując jej widok, słyszę jak mówi.- Twój test jest wyjątkowy, Ari. Pamiętaj o
tym.

Staram się wymyślić to, o co jej chodziło i potem to do mnie dociera –

Cybil. I jeśli miała cokolwiek dopowiedzenia w moim teście, to może to oznaczać
tylko   jedno.   Pradawni.   Biorę   uspokajający   oddech,   odpycham   jakiekolwiek

wątpliwości i otwieram oczy.

Jestem sama w opuszczonym magazynie. Przypomina mi te, w których

przetwarza się żywność, lecz starszy, kruszący się. Przez sześć okien wpada do
środka   jasne   pomarańczowe   światło,   jednak   nie   docierając   do   mnie.   W
powietrzu wiruje kurz. Ptaki odzywają się w oddali. Zawiasy magazynowych
drzwi skrzypią, poruszając się w tył i przód, tak na okrągło. Popycham drzwi i
wychodzę   na   zewnątrz,   rozglądając   się.   Nie   ma   niczego   i   nikogo.   Samotny
magazyn otoczony wielkim, wyrośniętym lasem.

Coś   pcha   mnie   do   przodu,   coś   podobnego   do   ciekawości   albo   potrzeby.

Wychodzę na  otwartą przestrzeń  i  obracam  się w około, obserwując drzewa,

jednak, po co, to nie wiem.

Wtedy ją zauważam.
Spoza drzew wychodzi drobna kobieta. Jest szczupła i chyża, co od razu

wprowadza mnie w stan defensywy. Czekam tam, gdzie stoję, jakoś pewna, że
ona przyjdzie do mnie. To, czego się nie spodziewam, to grube ramię, oplatające
się na mojej szyi zza moich pleców, odcinając mój dopływ powietrza. Staję na

palcach, a potem szybko przysiadam, zrzucając z siebie napastnika na ziemię
przede mną i dając mu posmakować mojej pięści. Podrywam wzrok w miejsce,

gdzie stała wcześniej kobieta, lecz teraz jest ich troje, pięcioro, dziesięciu, po
kolei wychodzą z głębi puszczy. Robię to, co umiem – odwracam się i biegnę,
wpadając w przerośnięte drzewa z kolcami przeciwne do nich, zdesperowana
dystansu, bym mogła wymyślić plan.

background image

Weszłam już w głąb lasu, a ciemność zamyka się nad moją głową. Wiatr

jest silniejszy, niosąc z liśćmi szepty. Zatrzymuję się na otwartym polanie, mając

nadzieję,   że   rozprawię   się   z   jednym   naraz,   ale   raczej   tak   atak   nie   działa.
Wszyscy mnie zaatakują. Czekam kilka sekund, stając szerzej i przygotowując
się myślami, że mogę oblać ten test, kiedy słyszę dziwny dźwięk dobiegający z
wielkiego dębu po mojej prawej. Najpierw jest to drapanie, a potem coś, co mogę
opisać   tylko,   jako   coś   rosnącego   w   zbyt   małej   przestrzeni.   Odsuwam   się   od
drzewa, robiąc wielkie oczy, kiedy pojawia się najpierw ręka, noga, a potem z
pnia drzewa wydostaje się całe ciało, jakby roślina wypluwała z siebie osobę –
Pradawnego.

Krzyczę,   kiedy   ktoś   szarpie   mnie   do   tyłu,   sprawiając,   że   słuchawki

spadają na podłogę. Przez chwilę jestem zdezorientowana, uwięziona między
stymulacją a rzeczywistością, lecz wtedy powraca moje skupienie i zdaję sobie
sprawę,   że   ktoś   ciągnie   mnie   z   pokoju.   Kopię   i   szarpię   się   z   napastnikiem,
walcząc z nim, by odzyskać kontrolę, a potem okręcam się, gotowa zadać cios,
kiedy widzę Jacksona, a jego twarz obrazuje pilność.- Co...?

- Musimy się stąd wydostać. Teraz.- Chwyta moją rękę i wyciąga przez

drzwi   stanowiska   dziewiątego   w   chmurę   dymu.   Najpierw   sądzę,   że   to   część
stymulacji, ale wtedy dym dostaje się do moich płuc i kaszlę, przyciskając dłoń
do ust.- Nastąpiła eksplozja.- Oznajmia.- Nie wiem gdzie. Musimy iść.

Docieramy  do  wyjścia   z sali,   nim  jestem  w  stanie  wydostać  się  z  jego

uścisku.- Nie mogę zostawić Gretchen.

- Była w dwójce. No chodź.- Biegniemy przez dym, ledwo omijając ludzi po

drodze. Jak Jackson znajduje stanowisko drugie, nigdy się nie dowiem, ale już

otwiera drzwi i wyciąga z pokoju Gretchen, ze słuchawkami wciąż założonymi
na głowie. Krzyczy i walczy z nim, póki nie zszarpuję urządzenia i zmuszam ją
do spojrzenia na mnie.

-   Musimy  iść!-   Mówię  i  ciągnę   ją   do   drzwi.   Odsuwa  się,   ale  wtedy  jej

spojrzenie pada za moje plecy, a jej oczy robią się wielkie. Kiwa, nie odzywając
się.   Jak   tylko   wychodzimy   z   jej   stacji,   zdaję   sobie   sprawę,   że   nie   możemy
zostawić reszty. Jackson musiał wyczuć, gdzie krążą moje myśli i biegnie od

stacji   do   stacji,   otwierając   drzwi   i   rozkazując   każdemu   uciekać.   Większość
wydaje się zdezorientowana tak samo jak Gretchen, ale w końcu dym pobudza
pierwotne instynkty do przejęcia działania.

Głos wybrzmiewający z głośników instruuje uczniów, by według protokołu

przedostawali   się   do   ukrytych   wyjść   ewakuacyjnych   i   schronów   na   terenie
szkoły. Wpojono nam je, jako przygotowanie do wojny. W sali gimnastycznej
zapanowuje   chaos,   kiedy   do   głosu   dochodzi   strach   i   przerażenie.   Ludzie
zaczynają się spychać z drogi, zdesperowani wydostania się. To wygląda jak
wojna.

Wskazuję   na   wyjście   ewakuacyjne   z   sali,   skąd   dochodzą   do   nas

karmazynowe   światła,   wskazujące   nam   bezpieczną   drogę   wyjścia.   Gretchen
wygląda,   jakby   się   wahała   –   po   drodze   jest   mnóstwo   drzwi,   a   główne,
prowadzące na korytarz szkolny są najbliżej.- Nie, chodźmy tędy.- Przekrzykuje

background image

alarm o wysokim natężeniu, rozbrzmiewający echem po budynku. 

Kręcę głową i wskazuję jeszcze raz na wyjście ewakuacyjne.- Te prowadzą

prosto   na   zewnątrz.   No   chodź,   nie   mamy   czasu   się   kłócić.-   Kiedy   już   mam
pociągnąć ją ze sobą, sufit zaczyna pękać, a jego kawałki spadać na podłogę.
Kulę się, chroniąc głowę swoimi rękoma i kiedy staję, już jej nie ma.- Gretchen!-
Okręcam się.- Gdzie jesteś? Gretchen!- Nic. Panika zaczyna przejmować nade
mną kontrolę.- Jackson?

-   Jestem   tutaj.   Uciekła   –   jednak   nie   wiem,   dokąd.   Musimy   się   stąd

wydostać.- Chwyta moją rękę i kieruje mnie do wyjścia ewakuacyjnego, ale to
ślepy zaułek. Gruz całkowicie zablokował dojście do drzwi.

- Tędy.- Ciągnę go na lewo, w stronę gabinetu trenera Sandersa, który

według   mojej   wiedzy   posiada   osobne   wyjście   na   zewnątrz.   Biegniemy
korytarzem,   mijamy   drzwi   do   jego   biura,   a   świat   zatrzymuje   się   jak   w
zwolnionym tempie.

Dym unosi się wraz z powietrzem, jest ciężki, duszący, gryzący, o wiele

gorszy niż ten w sali gimnastycznej. Rzucam oczami na lewo i prawo. Zewsząd
odzywają się chóry kaszlu. Wszyscy uciekają. Chłopak upada na ziemię. Sięgam
ku   niemu,   ale   Jackson   dociera   do   niego   pierwszy,   pociągając   go   na   nogi   i
pokazując mu drogę do najbliższego wyjścia. Chłopak idzie naprzód, potykając
się i boję się, że ponownie upadnie, a nas i nikogo innego nie będzie, by mu
pomóc.- Nie możemy po prostu- Wtedy rozglądam się. Jest ich za dużo, by móc
ich policzyć. Dziewczyny i chłopcy kaszlą i wypluwają śluz na podłogę, niektórzy

płaczą,   lecz   wszystkich   zmogło   przerażenie.   Biegnę   do   drobnej   dziewczynki,
skulonej w kącie po mojej lewej i pokazuję Jacksonowi, by pomógł innej metr

dalej.   Nie   wyjdę   stąd,   póki   wszyscy   ci   ludzie   wciąż   tu   są.   Prowadzimy
dziewczyny do głównego wyjścia i odwracamy się, by wydostać innych, ale tym
razem trzydziestka lub więcej uczniów, przebywająca na zewnątrz wbiega za
nami,   pomagając   tylu,   ilu   się   da.   W   końcu   przybywają   służby   ratunkowe   i
wypędzają nas na zewnątrz. Przedzieram się przez tłum, szukając Gretchen,
kiedy niewyobrażalny ból jak szpikulec wwierca się w moją głowę i upadam na
ziemię, krzycząc.

- Ari!- Jackson sięga do mnie.- Co się dzieje? Co się stało?- Pulsuje mi pod

czaszką i przyciskam do niej ręce, jakby umiała odpędzić ból. Jackson zabiera
mnie w swoje ramiona i zaczyna odbiegać od tłumu. Chcę zapytać go, dokąd
mnie zabiera, ale każda sekunda niesie ze sobą kolejną falę bólu. Ulga-ból-ulga-
ból. Gryzę wargę, niemal natychmiast smakując krwi i pewna, że za chwilę
zemdleję.

- Co się jej stało?- Ktoś woła. A za głos podążają szybkie kroki.- Dokąd ją

zabierasz?

Lawrence? Ale nie ważę się otworzyć oczu, ponieważ wciąż mogę usłyszę

przeszywające wrzaski moich kolegów z klasy i nauczycieli, w środku budynku i

na zewnątrz niego. Wrzaski, tyle krzyków.

Nim się orientuję, docieramy w jakieś ustronne miejsce, które wydaje się

background image

wilgotne   i   miękkie.   Uchylam   powieki.   Jackson   i   Lawrence   klęczą   u   moich
boków. Mówią za szybko, bym za nimi nadążyła. Świat obraca się przed moimi

powiekami w mieszaninie bólu, mdłości i zawrotów głowy. Staram się trzymać
oczy otwarte, ale ból zamyka je.

- Po prostu to zrób!- Rozkazuje Law.
Zastanawiam się, na kogo się tak wścieka, kiedy Jackson odwrzaskuje.-

To nie takie proste! To ją narazi. Nie mogę-

Zaczynam odpływać, nieświadoma tego, gdzie jestem, z kim lub tego, co

się dzieje.

- Rób to teraz. Proszę, spójrz na nią.- Law mówi, a głos mu drży.
Sekundę później, czuję intensywne ciepło, a potem lód wlewa się do mojej

głowy, ruszając w dół mojego karku na moje ciało. Biorę oddechy i z każdym
kolejnym ból wydaje się zanikać. Coraz więcej zimna wlewa się do mojego ciała,
póki nie czuję się, jakbym unosiła się na łagodnej fali. Moje ciało jest nieważkie,
tylko bijące serce pośród pustej skorupy. Jestem pewna, że teraz mogę otworzyć
oczy, ale nie robię tego. Pragnę każdej kropli tego lodowatego płynu. Nie chcę,
by odchodziło. Może mogę zostać tu, w tym królewskim strumieniu, lekkim i
eterycznym, bez smutków... bez krzyków.

background image

Rozdział 11

Kiedy się budzę, spodziewam się ujrzeć krew, ciała albo jeszcze gorzej –

zupełnie nic. Jestem tak przerażona, że waham się, oczy mam zamknięte, kiedy
mój umysł przyswaja się do otoczenia. Słyszę jakąś kłótnię, potem zamykanie
się drzwi, tłumiących krzyki. Siadam, kiedy mama podchodzi do mnie z tacą

pełną jedzenia.

-   Tak   się   cieszę,   że   się   obudziłaś.-   Oznajmia,   kładąc   tacę   na   nocnym

stoliku.- Jak się czujesz?- Przebiega ręką po moim czole i przez włosy, nim lekko
poklepuje moje plecy, jakbym ponownie była małą dziewczynką.

- Czuję się... dobrze. A co z innymi? Co się stało?
Wypuszcza to długie westchnienie,  które oznacza,  że pragnęła  uniknąć

tego   pytania.-   W   twojej   szkole   wybuchł   pożar   instalacji   elektrycznej.   Co

pamiętasz?

Pamiętam   Jacksona   i   Lawrence'a   i...-   Gdzie   Gretchen?-   Ledwo

przypominam   sobie   wydostanie   się   ze   szkoły,   ale   gdzieś   głęboko   w   moim

uszkodzonym   umyśle   pamiętam,   że   nie   wiedziałam,   gdzie   poszła   Gretchen  i
martwiłam się, czy udało jej się wyjść.

- Jest w szpitalu, ale nic jej nie będzie.- Mówi mama.- Rozmawiałam z jej

mamą.   Powiedziała,   że   Gretchen   miała   załamanie.   Coś   związanego   ze   zbyt
szybkim   odciągnięciem   od   stymulacji.   Teraz   jest   z   nią   ciężko,   ale   jej   mama
zapewniła mnie, że nic jej nie będzie i bym ci o tym powiedziała.

Opadam na poduszki, pełna ulgi. Pamiętam rozdzierający ból, tuż przed

tym jak zemdlałam. To musiało być moje załamanie, ale wtedy... wtedy nadeszło

zimno. Ale nie bolesne, lecz kojące, niemal jak picie czegoś chłodnego w gorący
dzień. Pamiętam taplanie się w nim i ochotę, by to nigdy nie odeszło.

- Złotko.- Odzywa się mama.- Masz kilku gości. Trzymałam ich z daleka,

kiedy spałaś.- Kręci głową w widocznym zirytowaniu.- Odmawiają odejścia, póki
cię nie zobaczą.- Otwiera drzwi mojej sypialni, a Jackson i Lawrence walczą ze
sobą   o   pierwszeństwo   wejścia   do   pokoju.   Mama   przewraca   oczami.-   Macie
dziesięć minut. Potrzebuje odpoczynku.

Czekam ze swoimi pytaniami, aż słyszę, jak schodzi po schodach.- Czemu

jesteście tutaj razem?- Pytam.

- My-ja-Jackson?- Law rzuca mu spojrzenie.
- W szkole podłożono bombę.- Oświadcza.
- Bombę? Mama powiedziała, że to był pożar.
Jackson wpatruje się we mnie, niemal rozczarowany, jakby spodziewał się

po mnie czegoś lepszego, że od tak sobie przyjmę za prawdę słowa innej osoby.-

Nie. I kończy się nam czas.- Przemierza sypialnię, przebiegając ręką po włosach
i   drapiąc   się   po   podbródku.-   Zeus   robi   się   niecierpliwy   i   nie   jest   takim

przywódcą, którego obchodzi, kogo zabije. Sądzę... obawiam się...

background image

-   Ludobójstwa.-   Wcina   się   Law.   Słowo   wybrzmiewa   w   pokoju,   niczym

groźna chmura nad naszymi głowami.- Co oznacza, czemu musiałem pomóc.

Jestem następnym prezydentem. Oprócz tego Jackson uważa, że wkrótce zabiją
naszą mamę, jeśli nie będzie współpracowała. Tyle mi powiedział. Podszedł do
mnie, jak tylko się o tym dowiedział. Muszę przyznać,- Mówi, spoglądając na
Jacksona.-   że   trochę   mi   zajęło   uwierzeniu   mu,   ale   istnieje   na   to   za   dużo
dowodów. Dodatkowo-

- Czekaj.- Przerywam mu, zdezorientowana machając ręką w powietrzu.-

Co masz na myśli, mówiąc 

nasza

 mama? Jaka

 nasza

?

Oczami spogląda to na mnie, to na Jacksona.- Serio? Nie mogłeś być z nią

szczery nawet na ten temat?

- Jesteście... braćmi?- Pytam, wszystko układając w całość. Przykrywam

twarz   dłońmi,   pragnąc   nie   być   tak   zmęczona,   by   myśleć.-   Wyjdźcie.-
Oznajmiam.- Oboje. Chcę być sama.

Jackson   zaczyna   wyjaśniać,   ale   pokazuję   na   drzwi,   nim   może

kontynuować.-   Powiedziałam   wynocha!-   Aż   mnie   mdli   od   tych   wszystkich
tajemnic.

Mama wbiega, słysząc moje krzyki.- Co się stało?- Zwraca się do mnie.
- Jestem zmęczona.
Patrzy między dwójką chłopaków i przytakuje.- W porządku, chłopcy, już

ma dość.

Kiedy już ich nie ma, jestem w stanie przemyśleć to, co powiedzieli i co to

oznacza. W środku czuję się ohydnie. Law cały czas całujący mnie publicznie,
jakby   oznaczał   swoje   terytorium.   Jackson   tężejący   za   każdym   razem,   kiedy
widział nas razem. Nie mogę uwierzyć, że mi nie powiedzieli. Nie, nie mogę
uwierzyć, że  

on  

mi tego nie powiedział, ponieważ wiem, że za tym wszystkim

stoi Jackson. Mógł mi wyznać w każdej chwili, że Law jest jego bratem. Czemu
tego nie zrobił? Czemu nie był szczery? Opadam na łóżko, mocno owijając się

przykryciem. Wyczerpanie ogarnia mnie i nim zdaję sobie z tego sprawę, już
śpię.

Kiedy   się   budzę,   na   zewnątrz   panuje   już   mrok,   a   budzik   pokazuje

pierwszą w nocy. Wydostaję się spod kołdry, pocierając oczy i zamieram, kiedy
moja stopa styka się z czymś twardym.

-   Cieszę   się,   że   się   obudziłaś.-   Odsuwam   ręce,   by   znaleźć   Jacksona

siedzącego u stóp mojego łóżka.- Przepraszam, przestraszyłem cię?

Waham się, rozdarta między kazaniem mu odejść a pragnieniem poznania

więcej.- Czemu mi nie powiedziałeś?- Pytam, a głos ma nieustępliwy.

Obchodzi  łóżko  i  siada   obok   mnie.-   Przepraszam.   To  było   samolubne   i

okrutne.  Ja tylko.... chciałem, byś zaufała mi z mojego powodu, a nie jego.- Jego
mina staje się gorzka i orientuję się, że mu zazdrości.

-   Wiesz,   to   szczerość   buduje   zaufanie,   a   nie   ukrywanie   prawdy.   I   już

background image

zaczynałam ci ufać, ale teraz... sama nie wiem.- Odchylam się, patrząc na niego
całego.

- Przepraszam.- Powtarza.
Wpatruję się we wnętrze swojego pokoju, chcąc pozostać wściekłą, ale nie

umiem powstrzymać swojej ciekawości.- Więc opowiedz mi, jak to wygląda. Jak
wasza dwójka może być braćmi?

Prostuje się.- Nie jesteśmy braćmi. Może i dzielimy tą samą krew, ale on

nie jest moim bratem. Nie znam go, w ogóle. Moja rodzina znajduje się na Loge.
Dla Cartierów byłem po prostu pomyłką.- Odsuwa się, twarz mu czerwienieje,

ale nie z powodu wstydu, lecz wściekłości.- Wiedziałaś, że wcześniej nakładki
nie było?

- Nie, nie wiedziałam.
-   No,   wiele   lat   temu   nic   nie   powstrzymywało   ludzi   od   ujrzenia

Pradawnych. Możesz zgadnąć, co się działo – hormony przejmowały kontrolę,
przyciąganie wygrywało z rozumem i na świat przyszło kilka osobników-hybryd.
Sandra   Cartier,   moja   biologiczna   matka,   miała   dwadzieścia   dwa   lata,   kiedy
mnie urodziła. Myślę, że dbała o mojego tatę, a on o nią, ale nic z tego nie miało
znaczenia. Przyszli po mnie moi dziadkowie. Zrozum, pół-człowiek czy nie, kiedy
już xylem wejdzie w kontakt z naszymi ciałami, rozmnaża się. Będąc w połowie
Pradawnym, niewiele zajęło xylemowi rozprzestrzenienie się. Trzy miesiące po
narodzinach   stałem   się   całkowicie   Pradawnym.   Nigdy   nie   widziałem   swojej

matki, a nawet nie wiedziałam, kim była, póki tu nie przybyłem. Dziadek bał
się,   że   odczuję   do   niej   jakąś   więź   albo   będę   jej   szukał,   więc   powiedział   mi

wszystko.   Zgodziłem   się,   by   w   ogóle   z   nią   nie   rozmawiać   i   dotrzymywałem
słowa.  Ale  kiedy  dowiedziałem  się,   że  grozi  jej niebezpieczeństwo,   musiałem
powiedzieć Lawrence'owi... Niezależnie od tego, co się stało, nie pragnę wojny.

- To straszne.- Oznajmiam.
Podrywa wzrok.- Wiem. Chyba moi dziadkowie założyli, że znienawidzę ją

za zostawienie mnie. Powinienem tak się czuć, ale tak nie jest.

Wydaje się taki smutny i załamany, że moje ciało porusza się, nim mogę

sobie przypomnieć, że powinnam być zła. Pochylam się, tuląc go do siebie, na co
przez moje ciało przepływa powódź ciepła. Powoli się odsuwam, tak wolno, że
czuję jak oddycha w moją szyję, policzek, usta.

Jackson rozdziela nas i czuję się, jakby cało ciepło uciekło wraz z nim.

Uśmiecha się niezręcznie i drapie po podbródku.- Myślałem, że jesteś na mnie
wkurzona.

Spoglądam w dół.- Jestem albo byłam. Chyba rozumiem, czemu niczego

nie powiedziałeś, ale to nie sprawia, że wszystko jest w najlepszym porządku.

Jeśli chcesz, bym ci zaufała, musisz być ze mną szczery. Od teraz, kapujesz? I ty
też musisz mi zaufać. To nie wypali, jeśli nie będziemy ze sobą szczerzy.

Przechyla głowę, jakby nad czymś się zastanawiał i w końcu mówi.- Ufam

ci i udowodnię ci to. Chodź gdzieś ze mną.

background image

- A gdzie?
- Zobaczysz.
Jackson otwiera okno, wpuszczając do środka łagodny wiaterek. Sięgam

za   swoje   plecy   po   sweter   i   zakładam   jakieś   buty.-   Dobrze,   jestem   gotowa.-
Mówię, lecz wtedy zatrzymuję się.- Czekaj, a co z Zawładnięciem?- Ostatnio
większość   z   jego   Zawładnięć   była   krótka,   ale   i   tak   nie   zrezygnował   z   ani

jednego.

-   Niee,   dzisiaj   nie.   Dopiero,   co   zdrowiejesz.   Nie   chcę   ryzykować

osłabieniem cię.

Jackson wyślizguje się z mojego okna na jego drewniany parapet i czeka,

bym za nim podążyła. Parapet sięga do ogromnego dębu za moim domem –
drzewo Pradawnych przypisane do mojej rodziny. Rozglądam się na boki, widząc
jedynie   kolejne   drzewa,   każde  podobne   do  tego  jednego   i   każde   pozwalające
wejść Pradawnym do domów na mojej ulicy. Stąd to widok surrealistyczny. Od
zawsze wiedziałam, jak wygląda proces Zawładnięcia, jak to w wieku dziesięciu
lat przypisuje się Pradawnego do każdego człowieka, ale nigdy nie byłam w
takim   stopniu   świadkiem,   że   ten   rząd   drzew   sprawia,   jak   bardzo   jesteśmy
połączeni z Pradawnymi. Nie mogę uwierzyć, że nigdy wcześniej nie wyszłam na
ten parapet.

-   Jesteśmy   dosyć   wysoko,   więc   uważaj,   gdzie   stawiasz   kroki.-   Jackson

oznajmia, kiedy przesuwa się pod jedną z gałęzi. Zamieram. Naprawdę jesteśmy

wysoko. Serce zaczyna mi walić i wtedy Jackson zaczyna poruszać się z gracją
po konarach, a jego ciało kurczy się i wygina wokół drzewa, jakby był jednym z

gimnastyków, pokazywanych na naszych tabletach do ćwiczeń. Patrzę na niego
wniebowzięta.   Potem   pewna   myśl   do   mnie   dociera.   Potrafię   to   zrobić?
Oczywiście, że nie, ale coś we mnie wrzeszczy na mnie, że jednak tak.

Jackson dociera do ziemi i podnosi wzrok.- Możesz zeskoczyć. Złapię cię.
- Zeskoczyć?!- Szepczę z pasją.- Nie skaczę.- Taksuję gałęzie przede mną,

zawiłe i poskręcane, i chwilę potem jestem już na nich, zsuwając się z jednej na

drugą   tak   samo   jak   Jackson,   nim   w   końcu   ląduję   na   ziemi   w   triumfalnym
uśmiechem   na   twarzy.-   Widziałeś   to?   Ja   właśnie...   um...   no   cóż,   cokolwiek

zrobiłeś, ja też to zrobiłam! Czyż to nie wspaniałe?

Ale   jego   mina   wydaje   się   zmartwiona,   nawet   przestraszona.-   Ee,   ta,

wspaniałe. Chodźmy.

Waham   się,   zastanawiając,   czemu   zmienił   mu   się   humor,   ale   wtedy

skupiam się na leśnej ścieżce. Pojawia się u mnie gęsia skórka. Las nie jest
tylko   mroczny,   lecz   smoliście   czarny,   zarośnięty   i   pełen  cierni.-   Oni   nas   nie

wyczują?

- Oni?- Rzuca mi uśmieszek.
- Zapomnij. Ruszajmy.
- Nie, nie, nie. Kto to są „oni”?

background image

Wzdycham, kręcąc głową.- Znasz bajeczki. Dzicy Pradawni, którzy żyją w

lesie jak zwierzęta i chcą żywić się naszymi duszami.

Rzucam na niego okiem, by ujrzeć, że walczy ze śmiechem.- Zaufaj mi,

poza nami nie ma nikogo w  lesie. I oprócz tego czy wyczuwam  strach? Czy
przyszły dowódca naprawdę 

się boi

?

- Nie, jasne, że nie.- Wpatruję się w grube gałęzie i liście, próbując znaleźć

szwendające się oczy lub ostre jak brzytwa zęby.- No dobrze, no to chodźmy.

Jackson prowadzi, rozrywając pajęczyny i depcząc chaszcze. Weszliśmy w

las   już   na   kilkanaście   metrów,   będąc   poza   zasięgiem   czyjegokolwiek   słuchu,

kiedy coś świta mi w głowie.

- Hej.- Odzywam się, odwracając się do niego.- Moja nakładka. Zgubiłam

ją w tę noc, kiedy poprosiłeś mnie o pomoc, a następnego dnia po prostu się
pojawiła. Czy ty-

-   Tak.   Wziąłem   ją   i   zwróciłem   w   chwili,   kiedy   powiedziałem   ci,   byś

zamknęła oczy. Bałem się, że mi nie uwierzysz, gdybym ci po prostu powiedział,
czym jestem. Jesteś na to zbyt sceptyczna. Musiałem ci się pokazać.

- Więc, zawsze byłeś do mnie przypisany czy był ktoś inny wcześniej?
- Nie, wszyscy przywódcy mają przypisanych do siebie PS-a, a jako że

jesteś przyszłym dowódcą, przypisano do ciebie – ee – wytrenowanego PS-a.-

Spogląda w bok, jakby coś ukrywał.

Zatrzymuję się.- Czego mi nie mówisz?
- Niczego. Spójrz, już jesteśmy.- Pokazuje na coś obok nas i wyginam szyję,

by   spojrzeć   na   największe   drzewo,   jakie   kiedykolwiek   widziały   moje   oczy.
Wygląda jakby ktoś wziął jedno zwykłe drzewo i dokleił do niego kilka innych.
Guzowate gałęzie sterczą w różnych dziwnych kierunkach, jakby po coś sięgały,
ale nie to jest najbardziej nietypowe. Pośrodku pnia, niczym wycięty w korze,
widnieje mroczny otwór w kształcie trójkąta, który musi mieć wysokość ponad

stu osiemdziesięciu centymetrów. Prawa część otworu pochyla się ku ziemi w
prawie cierpiętniczy sposób i zastanawiam się, czy to drzewo umie czuć, bo jeśli

tak, to wydaje się przeżywać męki.- Co to jest?- Pytam.

-  To  nasze pierwotne przejście,  nazwane  Drzewem Jedności. To jedyny

port niemonitorowany przez Kontynent.

- Co masz na myśli, mówiąc monitorowany?
- Stworzyliśmy i kontrolujemy wszystkie przejścia na Ziemi, by przywódcy

twojego   świata   mogli   w   razie   potrzeby   podróżować   do   naszego   świata.-
Oznajmia.- Ale ludzie wciąż je monitorują. Lecz nie to drzewo.- Wskazuje na

Drzewo Jedności.- Widoczne jest tylko wtedy, kiedy wiesz, gdzie się znajduje.
Pomyślałem sobie, że to mogłoby być, no wiesz, nasze miejsce. By dzielić się
informacjami i takie tam.- Spogląda w górę, wydając się poddenerwowany.

Podchodzę   bliżej,   wyciągając   dłoń,   by   dotknąć   drzewo,   kiedy   Jackson

delikatnie bierze ją w swoją rękę, zaskakując mnie.

background image

- To portal, pamiętaj.- Mówi.
-   Och,   racja.-   Biorę  krok  w   tył,  wyciągając   rękę  z  jego  uścisku.  Chłód

puszczy przedostaje się przez moje ubrania i owijam się ramionami.

- Jackson?- Pytam.
- Tak?
- Muszę wiedzieć, co stało się w szkole.
- Tak właśnie myślałem.- Mówi, podchodząc do najbliższego drzewa, by się

o nie oprzeć.- Choć nie za wiele wiem. Zeus wydał rozkaz w ostatniej chwili.
Dowiedziałem się sekundy przed wybuchem bomby.

- Ale czemu szkoła? Nie wiedział, że ty z Mackenzie jesteście w niej? Czy

on nie-

Jackson   odpycha   się   od   drzewa,   rzucając   na   ziemię   gałązkę,   którą   się

bawił.-   Och,   wiedział   –   po   prostu   go   to   nie   obchodziło.   Zeus   zmienił   się,
stwardniał. Nie obchodzi go, kogo zrani, a najmniej dba o mnie. Wskazówki
zegara tykają i każdy uważa, że zbliżają się na korzyść jego decyzji, lecz w
rzeczywistości   tak   chce.   Coraz   bliżej   jest   granicy   i   zaufaj   mi,   kiedy   ją
przekroczy,   nic   ani   nikt   nie   zostanie,   by   móc   za   to   walczyć.   Dlatego   też
potrzebujemy teraz tej strategii. Jest przekonany, że jeśli pozna ją, uda mu się
ją powstrzymać i wynegocjować koegzystencję. Ta odrobina informacji mogła

uchronić dzisiejszy atak na szkołę, ale nie mogłem jej znaleźć.- Kopie kamień,
który wpada na kupkę liści.- Próbowałem wszystkiego, co przychodziło mi do

głowy. Zaangażowałem każdego, kto mógł być użyteczny, ale i tak nie mogłem
tego powstrzymać. Nie mogłem dzisiaj pomóc tym ludziom. Ja-

- Przestań.- Odzywam się.- To nie twoja wina. Robisz wszystko, co możesz.

To nie ty jesteś w stanie tego powstrzymać, bo zrobić to mam ja.

***

Tej nocy śnię, że biegnę przez puszczę, wykrzykując imię Jacksona, lecz on

nie odpowiada. Śmiech odbija się od liści, ostry jak wiatr przed burzą. Kpi, bym
parła naprzód, choć nie umiem wyodrębnić słów. Zatrzymuję się przed Drzewem
Jedności. Lecz kiedy wcześniej spowijał je mrok, teraz jego środek rozświetla
niby płomyk świecy. Idę w stronę światła, wyciągając dłoń, by dotknąć ciepła i
wtedy znajduję się w środku drzewa, a iskrzący się wodospad spada na moją
głowę i znika pośród korzeni pod moimi stopami. Błyszczy na zielono i żółto, z
odrobiną różu, niczym brokat. Chyba jestem tam sama, chłonąc to zjawiskowe
miejsce, nim scena zmienia się i stoję na kamienny klifie, patrząc na jezioro, z
Jacksonem u swojego boku.

Prowadzi mnie ścieżką do mniejszego stawu, gdzie kilku Pradawnych stoi

background image

na   łodziach,   wyglądających   na   zrobione   z   bambusu,   a   jeden   z   nich,   starszy
wiekiem obserwuje mnie. Światło wypełnia niebo i wtedy mężczyzna stoi przede

mną. Wydaje z siebie harmonijny śmiech i schyla się, póki jego twarz dotyka
mojej.- Niebezpieczeństwo tkwi w tych, którzy ignorują znaki.- Odsuwam się, by
na niego spojrzeć, słowa mnie opuszczają, ale nie mówi już nic więcej. Zamiast
tego spogląda na Jacksona i tylko jedno słowo może opisać jego minę – 

strach

.

background image

Rozdział 12

Bang! Bang! Bang!

Rozbudzona, szybko siadam na łóżku i wgapiam się w drzwi. Co u-?

Bang! Bang! Bang!

Resztki snu znikają z mojego umysłu i idę do szafy, wyciągając broń, którą

tata dał mi na ostatnie urodziny i kierując się do drzwi, nim kolejna runda
walenia rozpocznie się. Przyklejam się do ściany obok drzwi, wciskam przycisk
otwórz i okręcam się, by skrócić o głowę napastnika, tylko po to by krzyczeć
wraz z Gretchen, która stoi po drugiej stronie, pięść wciąż trzymając w górze i
wykrzywiając twarz w szoku.

-   Poważnie?-   Mówi,   kiedy   spycha   broń   ze   swojej   twarzy   i   wchodzi   do

mojego   pokoju.-   Musisz   zainwestować   w   jakieś   naprawdę   dobre   tabletki   na
uspokojenie.   Np.   te,   które   zażywają   emerytowani   Agenci,   by   móc   zasnąć.
Naprawdę mocne rzeczy. Tego właśnie chorzy ludzie jak ty potrzebują.

Wzdycham ciężko, kiedy wkładam z powrotem broń do gablotki w mojej

szafie. Może i moja reakcja była nieco nazbyt przesadzona, ale po wczorajszym

ataku, nie wiem, czego się spodziewać.- Co ty tu robisz?- Pytam.

- Widziałaś wiadomości?
- Nie, a co się dzieje?
- Szaleństwo.- Dotyka mojego t-ekranu, by się uruchomił, klika w przycisk

wybierz i surfuje przez kanały, póki nie dociera do tego z wiadomościami. I ma

rację – to straszne. W całym kraju wybuchły protesty, a może nawet na całym
świecie. Niektórzy z protestujących pali swoje nakładki, inni rąbią przypisane

drzewa   do   swoich   domów.   To   największy   pokaz   rebelii,   jaki   kiedykolwiek
widziałam   i   mogę   sobie   tylko   wyobrazić,   jakie   koszmary   ich   nawiedziły.   Ich
pasja jest godna podziwu, jest jednak daremna. Wciąż uważają, że to my mamy
kontrolę, kiedy sama zaczynam się zastanawiać, czy kiedykolwiek ją mieliśmy.
Coś mi w tym nie pasuje. Jackson twierdzi, że Zeus pragnie strategii, by można
przeprowadzić negocjacje przed wybuchem wojny, ale wygląda na to, że wojna
już się zaczęła – a przynajmniej jej zalążki. Nie jestem pewna, czy dostarczenie
Zeusowi   strategii   powstrzyma   ataki,   ale   wiedza,   co   zaplanowaliśmy,   jest
decydująca, by dowiedzieć się, jak zatrzymać rosnące napięcia. Nie mogę rzec,
co zrobi Zeus – nawet nie potrafię zgadnąć – jedyne, co mogę zrobić, to zaufać
Jacksonowi.

-   Halo,   jest   tam,   kto?-   Pyta   Gretchen,   pstrykając   palcami   przed   moją

twarzą.- Zapytałam cię, czy mogę otworzyć wiadomość.- Wskazuje na ekran, na
którym na czerwono pali się notka z Parlamentu.

Sięgam za nią, klikam w wiadomość i strzelam kośćmi w palcach, kiedy

list wypełnia ekran. Przez głośniki odzywa się mechaniczny głos, czytający nam

list ogłuszającym tonem.

background image

-   Dzisiaj,   15   października   2140   roku,   Parlament   ogłasza   obowiązkowy

dzień szkoły. Wszyscy uczniowie mają stawić się do przydzielonych do siebie

placówek. Żadne usprawiedliwienia nie będą uznawane. Każdy student, który
nie   stawi   się   w   szkole,   będzie   poddany   przesłuchaniu.   Doceniamy   waszą
współpracę.

Potem   list   zamyka   się,   znikając   tak   samo   szybko,   jak   się   pojawił.   Z

Gretchen   wpatrujemy   się   w   ekran.   Obowiązkowy   dzień   szkoły.   To   nigdy
wcześniej się nie zdarzył – nigdy. Nie mogę sobie wyobrazić, że tato zgodził się
na to, ale być może jednak to zrobił. Może to był jego pomysł. Jedyny powód, dla
którego mieliby to zrobić, to pokazanie Pradawnym, że nie da się nas groźbami
przymusić do koegzystencji. Wszystko dzieje się szybciej, niż myślałam.

Gretchen   sięga,   by   wyłączyć   mój   t-ekran,   kiedy   pojawia   się   kolejna

wiadomość   od   trenera   Sandersa   –   Testy   na   Agentów   będą   dzisiaj
kontynuowane.

***

Z Gretchen ostrożnie wchodzimy do szkoły. Każdy wygląda nerwowo jak

my,   nawet   nauczyciele.   Chemicy   musieli   wysłać   swoją   ekipę   naprawczą,   by
pracowali przez noc, ponieważ wszystko wygląda na swoim miejscu, jakby nic
się nie wydarzyło. Jakby Pradawni dobę temu wcale nie próbowali zmienić w
proch   naszej   szkoły.   Jasne,   nikt   nie   umarł,   ale   wielu   uczniów   i   nauczycieli
doznało   obrażeń.     Zmuszanie   nas   do   wrócenia   tak   szybko   jest   męką.   Chcą
odzyskać twarz przed Pradawnymi, ale robiąc to, karzą nas. Tak nie można. I co
jest bardziej szokujące, że dzisiaj mamy kolejną rundę testów na Agentów, co
oznacza,   że   Parlament   pragnie   jak   najszybciej   to   możliwe   dobrze

zorganizowanej armii.

Korytarze   są   ciche,   uczniowie   przypominają   duchy   –   oszołomieni   i   o

pustych twarzach. Law czeka przy naszych szafkach, kiedy z Gretchen docieram
do nich.- Nic wam nie jest?- Pyta, oczami przebiegając między nami dwiema,
lecz na dłużej zatrzymując się na niej. Spoglądam na nich. Policzki Gretchen są
zarumienione, a oczy kierują wszędzie, tylko nie na mnie. Hmm, dziwne.

Zaczynam   już   pytać,   co   się   dzieje,   kiedy   zauważam   Jackson   pośrodku

korytarza. Mackenzie podchodzi do niego i coś szepcze. On prostuje się, a potem

przyciąga ją do siebie, owijając wokół niej swoje ramiona. Spoglądam w bok.

- Hej, wszystko w porządku?- Law pyta i mogę usłyszeć rezerwę w jego

głosie. Martwi się, że jestem na niego wściekła, ponieważ nie powiedział mi o
tym,   że   są  braćmi.   I   może   powinnam   być,   ale   wiem,   że   to   nie   wina   Law'a.
Oprócz tego, na podstawie tego, co mi powiedzieli, wygląda na to, że też wie o
tym od niedawna.

background image

- Ta, w porządku.- Wyginam szyję, aż zatrzeszczy i wrzucam tablet do

notatek   do   szafki.   I   tak   dzisiaj   nie   będzie   mi   potrzebny   przy   testach.-

Powinnyśmy już iść na testy. Do zobaczenia, Law.- Mówię.

Gretchen podchodzi do mnie i bierze mnie pod ramię.- Co się dzieje, Ari?

Możesz mi powiedzieć. Czy to... Jackson? Wiem, że powiedziałaś, że tylko się
przyjaźnicie, ale wygląda to trochę jakby-

-  Mówiłam ci, między  nami nic nie ma.-  Kręcę głową,  ale nie potrafię

spojrzeć jej w oczy. Nie rozumiem, jak się w to wpakowałam. Nie mogę żywić do
Jacksona żadnych uczuć. Nie mogę.

Na   jej   twarzy   pojawia   się   ból.-   Jestem   twoją   najlepszą   przyjaciółką.

Możesz mi zaufać, wiesz o tym?

Zatrzymuję się przed drzwiami do sali WT, walcząc z przytłaczającymi

uczuciami, wirującymi we mnie.- Nie wiem. W porządku? Taka jest prawda. To
jakby grawitacja znikała, kiedy jest w pobliżu i jestem zagubiona, już niczego
pewna. Myślę... nie wiem.. Jest po prostu inny, niż się spodziewałam.- Bawię się
kucykiem swoich włosów, kręcąc kosmyki między palcami. Nie mogę zebrać się
w sobie, by przyznać, że coś do niego czuję, nawet przed Gretchen.

Przekrzywia głowę, a na jej twarzy maluje się głębokie zmartwienie.- Czy

on czuje to samo?

Kręcę głową.- Nie wiem.
- Nie wiesz, czego?- Znajomy głos odzywa się zza naszych pleców.
Wzdrygam się i obracam.

background image

Rozdział 13

Jackson otwiera drzwi do sali WT, przytrzymując je dla nas. Gretchen

rzuca mi podekscytowane spojrzenie, a potem kiwa w jego kierunku.- Idę... eee...
dalej.- Oznajmia.- Do zobaczenia potem, Ari.

 Podążam za nią, lecz Jackson chwyta moje ramię.- Czekaj.
- Tak?
- Co się stało?
- Nic.- Mówię.
- Wcale na to nie wygląda.
Nim możemy powiedzieć coś więcej, trener Sanders zapala lampy, a potem

wrzeszczy   z   tylnych   drzwi.-   Dzisiaj   testy   mają   miejsce   na   zewnątrz.   Już
wszystko zostało przygotowane.

Kiedy   jesteśmy   już   na   zewnątrz,   trener   staje   przed   gigantycznym,

metalowym torem przeszkód. Słyszałam, że używa się dokładnie takich samych

w prawdziwych treningach Agentów, by zmusić ich do szybkiego samodzielnego
myślenia. Nie mam pojęcia, co nas czeka w środku, ale wiem jedno, że cokolwiek
to jest, z pewnością zawiera w sobie jakąkolwiek odpowiednią dla nas formę
stymulacji czy wynalazków, które wymyślili Chemicy.

- Jak wiecie.- Zaczyna trener.- Wszyscy przeszliście pomyślnie przez test

dotyczący ograniczeń i dotarliście do jakże istotnego elementu testów. Dzisiaj
zostaniecie   ocenieni   na   podstawie   waszej   pomysłowości   i   umiejętności

obchodzenia się z nietypowymi broniami. Nie mogę wam powiedzieć, co czeka
was   na   torze   przeszkód,   ale   mogę   wam   doradzić,   byście   spodziewali   się

wszystkiego   i   nikomu   nie   ufali.   Wasze   zadanie   polega   na   przejściu   go   do
dziesięciu minut. Każdy, kto dotrze na jego koniec po upływie wyznaczonego
czasu, zostanie zdyskwalifikowany.

- Czy wszyscy wchodzimy tam jednocześnie?- Pyta Marcus Wilde, wysoki,

smukły chłopak – kolejny spadkobierca Inżynierów. Jego ojciec jest przywódcą
Agentów i ma reputację bycia tak surowym jak mój tata, więc wyobrażam sobie,
że pyta, by zapobiec jakiemukolwiek mętlikowi, który mógłby trafić do uszu jego
ojca. Chyba nie wie, że zadawanie tego typu pytań wskazuje na słabość.

Co jasne trener rzuca mu ciężkie spojrzenie.- Dowiesz się.
- Ale.- Zaczyna Lexis.- Jak mamy niby-
- Zaczynajcie!- Wrzeszczy trener.
Każdy jednocześnie wpada do środka – każdy oprócz mnie. Czekam, aż

inni znikną, a potem wchodzę, nie chcąc, by ktokolwiek zobaczył, którędy pójdę.

Jak   tylko   znajduję   się   w   środku,   głośny   huk,   za   którym   podążył   dźwięk
klikania, dobiegł zza moich pleców, więc obracam się, by ujrzeć metalowe drzwi

w miejscu wejścia, które chwilę temu stało otworem.

background image

Z tego miejsca rozbiegają się tylko dwie ścieżki – na prawo i lewo. Nie

mam   pojęcia,   którą   wybrać,   więc   idę   w   prawo,   mając   nadzieję,   że   instynkt

dobrze mi podpowiada. Biorę głęboki oddech, by się uspokoić.

Przyciskam ręce do metalowych ścian i popycham, tylko po to by ujrzeć, co

się stanie. Nic się nie dzieje. To jednocześnie dobrze i źle. Dobrze, ponieważ w
ten sposób nie pokazały się żadne inne ścieżki, co prawdopodobnie sprawiłoby,
że bardziej zagłębiłabym się w torze przeszkód. Jednak złą stroną jest to, że
czeka mnie róg i wszystko w moim ciele mówi mi, że coś niebezpiecznego za nim
czyha.

Nie mogę zawrócić. A wokół jest tylko metal. Więc nie mam wyjścia, tylko

przeć naprzód i zmierzyć się z tym, co czeka.

Zerkam zza róg na otwartą przestrzeń i zauważam Agenta, siedzącego, na

rozwidleniu   dwóch   dróg.   Natychmiast   go   rozpoznaję.   Lane   jakiś   tam.   To
praktykant,   podlegający   mojemu   tacie   i   zawsze   ma   przyklejony   do   twarzy
zadowolony z siebie uśmieszek. Nazywa mnie-

- Z rozkoszą cię tu widzę, księżniczko.- Odzywa się Lane. Wychodzę zza

rogu, a oczy mam wlepione do dwóch dróg za jego plecami. Jeśli go znokautuję,
nie będę wiedziała, którędy mam iść, co oznacza, że muszę sprytnie go wyrzucić
z   gry.   Szybko   rozglądam   się   po   otwartej   przestrzeni.   Nie   ma   nic   oprócz
sztucznych   krzaków.   Co   mam   zrobić   z-   ah-ha!   Obserwuje   niewielką   srebrną
masę po lewej stronie, nie większą niż scyzoryk. Nie mam pojęcia, co to jest, ale
z jakiegoś powodu się to tu znajduje. Rzucam się po to jednocześnie co Lane,

ledwo biorąc to w garść, nim popycha mnie na ziemię. Podrywam się na nogi i
staję szerzej. Szczerzy się, a minę ma ironiczną. Wie, co to jest i wie, że ja nie

mam pojęcia.

Prostuje się.- Jesteś twardsza, niż na to wyglądasz, muszę ci to przyznać.-

Przybiera pozycję. Mam mniej niż pięć sekund, by skapnąć się, co ta rzecz robi,
nim   Lane   zaatakuje.   Rzucam   na   to   okiem.   Na   dole   jest   wgłębienie.   Może...
wsuwam palec do wcięcia i przyciskam. Iskra, a za nim bzyczenie. To sens-taser.
Niemożliwe! Myślałam, że to mit. Większość paralizatorów odcina kontrolę nad
mięśniami. Te cudeńka odcinają wszystkie zmysły, więc ofiara nie może widzieć,

słyszeć, czy czuć. 

Posyłam   mu   uśmiech.-   Jeszcze   nie   wiesz   jak.-   Biegnę   naprzód,   robię

fikołek   i   ląduję   przed   nim.   Wali   mnie   w   splot   słoneczny,   na   co   paralizator
wylatuje mi z garści. Potykam się po niego, ale Lane jest szybko i szarpie mnie
w górę za włosy, ciągnąc mnie do tyłu. Kopię i rzucam się w jego uścisku i udaje
się mi się wyrwać, posyłając swoją pięść w jego twarz. Krew tryska z jego nosa i
po raz pierwszy ten jego uśmiech znika.

Wiem, że to jedyna szansa, która mi się nadarzy, więc kopię do w pierś, na

co potyka się do tyłu i rzucam się po paralizator. Jestem blisko, tak blisko, ale
potem czuję szarpnięcie i zdaję sobie sprawę, że ciągnie mnie za nogi do tyłu.

Ryję   palcami   głęboko   w   podłoże,   a   małe   paznokcie,   które   mam,   łamią   się
nieprzyjemnie.   Końce   moich   palców   drapią   po   metalu,   a   potem   dosięgają
paralizatora. Odwracam się w chwili, kiedy Lane ma zamiar skoczyć na mnie i

background image

przyciskam taser do jego klaty. Jego ciało drga i trzęsie się, kiedy prąd płynie
przez niego.- Którędy?- Rozkazuję. Każda kolejna fala prądu będzie mocniejsza

od   poprzedniej,   póki   nie   zemdleje.   Pierwsze   uderzenie   powinno   trwać   tylko
kilka sekund, a potem po kolei wrócą wszystkie zmysły. Teraz umie mówić, lecz
nie   może   się   poruszyć.-   Którędy?-   Krzyczę   i   ciągnę   jego   ramię   do   siebie,
przybliżając paralizator do jego skóry. Krzywi się.- Raz, dwa-

-   Dobrze,   dobrze!   Idź   na   lewo.   Znajdziesz   kolejne   trzy   odnogi.   Musisz

wybrać tą pośrodku. Kiedy już ją przejdziesz, idź potem na lewo, w prawo i
ponownie   w   lewo.   Dojdziesz   do   kolejnego   rozwidlenia.   Ścieżka   po   prawej
zaprowadzi cię na zewnątrz.

Puszczam jego rękę.- Dzięki.
Jego   twarz   poważnieje.-   Powodzenia.   Jesteś   takim   typem   wojownika,

którego będziemy potrzebowali, by ich pokonać.

Moje oczy robią się wielki. 

Ich.

- Pospiesz się, zostało ci tylko siedem minut.
- Jeszcze raz dzięki.- Biegnę lewą drogą, zdając sobie sprawę, że kiedy

weszłam do toru przeszkód, słońce jasno świeciło, teraz ścieżki są mroczne i
pełne cieni. W myślach powtarzam w kółku wskazówki Lane'a, by moje ciało
działało   podświadomie.   Nie   mogę   teraz   ufać   oczom,   by   dobrze   mnie
zaprowadziły, a myśli tylko spowalniają naturalną umiejętność naszego ciała do

przetrwania. Tato nauczył mnie tego. Ale nie nauczył, jak sobie z tym poradzić.

Zatrzymuję   się   szybko   przed   grupką   dzieci,   po   ich   twarzach   daję   im

dziesięć   lat,   ale   są   maleńcy,   wielkości   niemowlaka.   Siedzą   na   ziemi   przed
środkową ścieżką. Pozostałe dwie nie są zablokowane, ale Lane kazał iść tą
pośrodku.   Cofam   się,   zamierzając   pobiec   i   przeskoczyć   je,   kiedy   coś   słyszę.
Szepty. Szepczą do mnie, przyzywają.

- Pójdź za światłem... pójdź za światłem.- W kółko powtarzają.
Jakie   światło?   Oczami   wędruję   z   jednej   drogi   na   drugą   i   po   dużej

przestrzeni. Nie ma niczego innego, jedynie dziwne dzieci i ja.

Grzmoty huczą z nieba. Dzieci wstają i wskazują, a głowy mają pochylone

do tyłu. Czarne chmury wiszą nad naszymi głowami, oświetlają je błyskawice, a
dzieci zawodzą. Ich oczy odzwierciedlają niebo – mroczne, bez uczuć. Na ich
twarzach   pojawiają   się   diaboliczne   uśmiechy,   a   łzy   wciąż   płyną   z   ich   oczu,
zmywając ciemność. Kręcą głowami, jakby były zdezorientowane i ruszają w
moją stronę, wołając moje imię, przyzywając mnie do światła.

Biorę urywany oddech. 

To tylko część testu.

 Przeszukuję oczami sztuczną

zieleń na ścianach. Nic poza liśćmi i gałązkami. Jeśli pierwszy test zawierał w

sobie bronie, to może w tym chodzi o pomysłowość. Grzmoty ponownie dudnią.
Głowy   dzieci   odchylają   się   do   tyłu.   Przyglądam   się   im   z   zaciekawieniem,
przyciskając się do ściany po swojej prawej stronie. Uderzają błyskawice, a ich
niebieskie, zielone i brązowe oczy stają się czarne, jakby malarz pomalował ich
tęczówki. Dzieci łkają, a czerń znika. Wyśpiewują moje imię, ale tym razem,

background image

jakby  mnie  nie  widziały.  Mijają   sekundy  i  wszystkie  odwracają  się   do  mnie
twarzą, błagając, by podeszła do nich. Badam ich twarze, ich oczy, układając

wszystko w swojej głowie. Błyskawice – zagubienie. Płacz – oczyszczenie. Więc
jeśli mam rację, w jakiś sposób błyskawice oślepiają je.

Czekam   na   kolejny   grzmot   i   gotuję   się,   by   przetestować   swoją   teorię.

Dzieci   zbijają   się   w   grupkę   po   zachodniej   części   wyjścia.   Jeśli   dokładnie
wymierzę czas – jeśli mi się poszczęści – kiedy błyskawice uderzą, nie zobaczą,
jak   przekradnę   się   obok   nich.   Grzmot   zamiera.   Błyskawica   uderza   z
ogłuszającym   łoskotem!   Biegnę   obok   nich,   wpadam   w   środkowe   wejście   i
upadam na ręce i kolana. Okręcam się, gotowa do walki, ale dzieci nie patrzą na
mnie, wołając moje imię, nieświadome niczego oprócz burzy.

Dreszcz biegnie w dół mojego kręgosłupa, który szybko z siebie strącam.

Nie mam czasu na strach.

Podążam za wskazówkami Lane'a, idąc w lewo, w prawo i jeszcze raz w

lewo, nim zatrzymuję się. Są dwie drogi. Ale to, co blokuje wyjście na zewnątrz,
nie   jest  Agentem   jak   Lane   czy   stymulacją,   jak   dzieci.   Blokuje   mi   drogę   na
zewnątrz Pradawny. Stoi nad dwoma ciałami. Z tego miejsca nie mogę rzec, czy
jeszcze żyją. Uśmiecha się do mnie szeroko, zakładając ręce.- Dobrze cię widzieć,
Ari. U nas, w domu, twoje imię stało się już popularne.

Zerkam na prawą ścieżkę za jego plecami. Wyjście jest blisko, najwyżej

dziewięć metrów. Jeśli uda mi się go minąć, jestem pewna, że wyjdę, zanim
mnie chwyci. Zauważa moje spojrzenie i zaśmiewa się.- Jaka szkoda.- I rusza po

mnie. Uskakuję mu, biegnąc do wyjścia i kiedy już docieram do progu, Jackson
wychodzi z wyjścia. Jego oczy robią się wielkie z przerażenia, kiedy Pradawny

uderza mnie z tyłu. Opadam naprzód, ale potem coś we mnie ożywa. Moje żyły
pulsują, mięśnie drgają, a zmysły wyostrzają się. Pradawny chwyta moje ramię,
a ja okręcam się, drugą ręką uderzając jego skroń. To praktycznie uderzenie
pozbawiające świadomości, ale on wydaje się tylko wytrącony z równowagi.

Cofam rękę, by uderzyć ponownie, kiedy Jackson ląduje między nami.-

Idź.- Mówi do mnie.

- Ja-
- No już!- Choć raz nie kłócę się. Wychodzę i odwracam, spodziewając się

zobaczyć   kolejnego   Pradawnego   lub   usłyszeć   alarm,   coś   co   powie   mi,   że
rozpoczął się tryb reakcji. Ale nie ma nikogo innego na torze przeszkód. Przez
chwilę   rozważam   wrócenie.   Co   jeśli   są   tam   inni   Pradawni?   Co   jeśli   zranili
Gretchen albo resztę? Rzucam okiem na Jacksona, serce mi się zaciska, kiedy
okrąża Pradawnego, który mówi coś, czego nie słyszę.

- Kto wydał rozkaz?- Domaga się Jackson. Pradawny wybucha śmiechem,

biegnie do wyjścia, mija mnie i wpada między rząd drzew za wyjściem z toru.
Znika.

Trener Sanders głośno bije brawo, kiedy nas zauważa.- Świetna robota!
- Nie wie.- Szepcze Jackson.- Nikt nie wie.

background image

- Ale co? Że Pradawny naruszył test?
- Tak. Myślę, że rozkazano im zamącić w testach na Agentów.- Zerka zza

swoje plecy, by upewnić się, że w około nikogo nie ma.- Uważam, że chcą osłabić
armię. Boję się-

Mój telefon odzywa się, a na ekranie wyświetla się nowa wiadomość od

mamy. 

Natychmiast wracaj do domu. To pilne.

background image

Rozdział 14

Mama stoi blisko t-ekranu, dłonią przykrywając usta i oczy wlepiając w

transmisję   na   żywo   ataków:   w   śródmieściu,   w   sąsiednich   miastach   i   nim
potrafię wszystko ogarnąć, ekran dzieli się na dziesięć mniejszych okienek.

Dziesięć   ataków,   wszystkie   z   dzisiaj,   wszystkie   rozgrywające   się

jednocześnie.

Mama   sięga   do   mnie   i   ściskamy   sobie   ręce.   W   ciszy   przyglądamy   się

atakom. Więcej niż pięćdziesiąt ludzi zmarło w przeciągu dziesięciu minut. W
miejscu   każdego   ataku   Agenci   wychodzą   z   ciężarówek   Inżynierów.   Z   tego
miejsca wyglądają tak młodo, bo są młodzi, mają nie więcej niż dwadzieścia pięć
lat. Nigdy nie rozumiałam, czemu wysyłamy nasze dzieci w wir walki, ale tak
zawsze było i tak zawsze będzie... jeśli to przeżyjemy.

Wystrzały, eksplozje i krzyki szybko odrywają mnie od moich myśli. Serce

mi zamiera, kiedy czekamy aż kurz opadnie, czekamy, by ujrzeć ile ciał leży
nieruchomo na ulicy – czekamy, czy to nasi, czy oni. Ale nie dostajemy szansy. T-
ekran staje się czarny i pojawia się komunikat, że utracono połączenie.

Frontowe drzwi anonsują tatę i obie biegniemy, by zobaczyć, co ma do

powiedzenia o tych atakach. W chwili, kiedy się zbliża, jego telefon odzywa się,
ale zamiast wyjść z pokoju jak zazwyczaj, szybko przykłada go do ucha. Kilka
razy kiwa głową, przemierzając pokój, a potem wkłada go z powrotem na swoje
miejsce.

-   Zbombardowali   nasze   przygraniczne   laboratorium.   Wszystkie   nasze

badania... skąd wiedzieli?- Nie zwraca się do kogoś w szczególności.

- Jakie badania?- Pyta mama.
Jego   głowa   unosi   się.-   Sztuczna   egzystencja   roślin.   Produkuje   tlen,

absorbując  tlenek węgla. Byliśmy gotowi rozpocząć ostateczne testy. Jak się o
tym dowiedzieli?

Sztuczna   egzystencja   roślin.

  Więc   plotki   są   prawdziwe.   Pradawni   nie

tylko przychodzą z drzew – oni je tworzą. To tłumaczy pola uprawne, nawet
podczas   głębokiej   zimy.   Jedno   jest   pewne   –   kontrolują   o   wiele   więcej,   niż
wcześniej sądziłam.

Alarm przy drzwiach ponownie się odzywa i Law wpada do salonu, twarz

ma bladą i pustą.

- Wszystko w porządku?- Pytam.
- Ta, ale czy możemy...- Wskazuje na tylne patio.
- Tylko minuta, Ari.- Mama oznajmia, zauważając, że wychodzimy.- I nie

odchodź za daleko domu.

Kiwam głową i zamykam za nami drzwi na taras. Kiedy się okręcamy,

przed nami stoją Jackson i Mackenzie. Law naskakuje na nich, nim mogę ich

background image

powstrzymać.- Co wy tu robicie?

Jackson odsuwa się.- Staramy się pomóc, Law. Przecież wiesz.
-   Już   nic   więcej   nie   wiem.-  Law   opada   na   krzesło.-   Para   Pradawnych

przyszła do mojego domu, czekając i czając się przy frontowych drzwiach. Mama
anie razu się nie pokazała, ale co gdyby było inaczej?

Jackson kręci głową.- Nie martw się, to było tylko na pokaz. Chcą pokazać

wszystkim, na co ich stać. Mogą dorwać każdego, nawet prezydenta. To taktyka
oparta na strachu.

- Cóż, działa.- Mówię.- Jak mamy to powstrzymać?
- My nic na to nie poradzimy, lecz on tak.- Law rzuca wściekłe spojrzenie

Jacksonowi.- Wydaj rozkaz. Wiesz, że cię posłuchają.

- Mnie? Nie jestem Zeusem. Ten rozkaz wydała góra. Nie istnieje żadna

kontr-rozkaz.   Jedyne,   co   możemy   zrobić,   to   odpowiedzieć.   Potrzebujemy
informacji, danych statystycznych. Potrzebuję-

- Widziałeś wiadomości?- Law pyta.- Czemu z Ari mielibyśmy próbować

powstrzymać

  ataki   przeciw   Pradawnym?   Mnie   się   wydaje,   że   powinniśmy

popierać rebelię, a nie stać im na drodze.

Jackson rzuca na mnie okiem, ale nie mogę mu odpowiedzieć. Zgadzam

się z Law'em – nie możemy pozwolić im powybijać naszych ludzi. Oboje mamy
obowiązki.   Jesteśmy   przyszłymi   przywódcami.   Może   i   ludzie   są   słabszym

gatunkiem, ale nie poddamy się bez walki. Krzyżuję ręce, gotując się odezwać,
kiedy przerywa mi Jackson.

-   Nie   rozumiecie,   żadne   z   was.   To   drobnostka.   I   czas   nam   ucieka.

Potrzebujemy tej strategii. Teraz.

Podchodzę   do   krawędzi   lasu,   potrzebując   odległości,   by   pomyśleć.   Coś

tutaj nie gra. Albo Jackson nie zna całej sytuacji, albo nam jej nie mówi. Chcę

mu zaufać – ufam mu. Ale nie ufam Zeusowi, który właśnie wydaje Jacksonowi
rozkazy. Wypuszczam głęboki oddech, kiedy słyszę czyjeś zbliżające się kroki.

Law podchodzi do mnie i przytula mnie do siebie, spoglądając za ramię, nim
głębiej   wprowadza   mnie   w   las   i   poza   zasięg   jakiegokolwiek   słuchu.-   Jeśli
odmówimy im naszej pomocy, to zgadzamy się na wojnę. Nie mogę tego zrobić,
Law.

- Nie wiem, czy to takie proste. I nie jestem przekonany, że danie im naszą

strategię coś wskóra, poza tym, że jeszcze bardziej nas osłabi.

- Wiem. Zaczynam się zastanawiać...
Kolejne kroki. To Jackson.- Nad czym?- Wyrzuca z siebie.
Okręcam się na pięcie, a frustracja przejmuje nade mną kontrolę.- Nic z

tego nie ma sensu! Czemu mielibyśmy dać wam strategię? Co dobrego z tego
przyjdzie? Naprawdę myślisz, że powstrzymamy walki, teraz, kiedy zabiliście
naszych ludzi? Nie. Nie poddamy się od razu i pozwolimy wam nas rozjechać.

Widzę przez chwilę zranioną minę Jacksona, ale nie cofam swoich słów.

background image

Nie mogę.

- Macie wybór między przetrwaniem lub całkowitą eksterminacją waszego

gatunku. Jak możecie tego nie zauważać? To nie żaden sprawiedliwy bój. Nie.
Dacie. Rady. Wygrać.

Zaczynam wchodzić głębiej między drzewa, tak by nic oprócz nich i wiatru

nas nie otaczało.- Może nie.- Mówię.- Ale nigdy wcześniej nie zgodziliśmy się

współpracować z wrogiem

7

.

- Powariowałaś?- Jackson unosi się.- Twój gatunek

 zawsze

 współpracował

z wrogiem. Zrobili, co trzeba było, by przetrwać. O to właśnie chodzi, Ari. O

przetrwanie.   Nie   o   to,   kto   wydaje   się   najsilniejszy   lub   kto   ma   największą
władzę. Staram się pomóc wam przeżyć.

- I skąd wiesz, że Zeus zrobi to, co mówi? Skąd wiesz, że powstrzyma

ataki, kiedy już pozna naszą strategię?

- Ponieważ zawsze robi to, co mówi, czy to złe, czy dobre. Przynajmniej nie

jest gołosłowny.

 Law staje przede mną, schylając się, byśmy byli na tym samym poziomie

oczu.-   Nienawidzę   tego   przyznać,   ale   myślę,   że   ma   rację,  Ari.   Według   mnie
jeszcze nadejdzie dla nas czas, by walczyć. Po prostu nie wiem, czy to właśnie
teraz. Uważam, że musimy udobruchać Zeusa, dać mu to, co chce, by zaprzestał
działań.   Wtedy   będziemy   mogli   przemyśleć,   co   robić   dalej.   Oprócz   tego,   co

innego mamy do wyboru? To powzięcie ryzyka, a on dotrzymuje swoich obietnic
albo nie zrobienie nic i skazanie się na mękę.

Chciałbym   krzyczeć.   Nienawidzę   tego.   Nienawidzę   tego   planu.   Jest

sprzeczny   z   całym   mym   jestestwem,   sprawia,   że   czuję   się   jakbym   się
poddawała,   kiedy   powinnam   organizować   szyki   wojsk.   Wyszkolono   nas,   by
ofiarować   swoje   życie,   ale   jak   rzucasz   się   w   wir   walki,   kiedy   jesteś   już   na
straconej pozycji? Jak wysyłasz ludzi do boju, kiedy są już martwi?

Wzdycham, długo i ciężko.
Odwracam   się   twarzą   do   nich,   rezygnując   ze   swojej   decyzji,   bo

przynajmniej nie jestem taką osobą, która cofa swoje wcześniejsze słowa. Jest
za  dużo   rzeczy   do   rozważenia,   za   wielu   ludzi   na   szali,   by   zrobić   cokolwiek,
oprócz parcia naprzód, mając nadzieję, że to dla większego dobra.

- Czego ode mnie żądasz?- Mówię.
Jackson   podnosi   wzrok,   a   cały   jego   gniew   i   frustracja   znikają,   kiedy

zauważa   moją   minę.-   Zrób   to,   co   od   początku   mieliśmy   zrobić.   Znajdź   tę
strategię.

Kiwam głową, nagle odczuwając  cel, którego  dotąd jeszcze nie czułam.

Ponieważ w środku nie byłam wcale pewna, czy postąpiłam dobrze, pomagając
Jacksonowi. Teraz wiem, że tu nie chodzi o to, czy decyzja jest słuszna, ale jej
potrzeba i zrozumienie, że w jakiś sposób różnica między tymi dwoma pojęciami

7 Ktoś tu zapomniał o II WŚ i tym kolaborancie Quislingu.

background image

uwolniła mnie. Odzyskałam kontrolę. I jestem gotowa na wszystko, co może
ochronić mój gatunek.

Spojrzenia moje i Jacksona spotykają się.- Zrobione.
Law   podchodzi   i   mocno   mnie   przytula.-   Dasz   radę.-   Oświadcza,   nim

odchodzi, by sprawdzić, co z jego mamą. Przyglądam się jego oddalającym się
plecom, zadowolona, że zna prawdę, że ma jakiegoś człowieka po swojej stronie.

- Idziesz?- Mackenzie zwraca się do Jacksona.
Kręci głową, ani razu nie patrząc na nią i czuję, jak grube mury wokół

mnie zaczynają się lekko kruszyć. Nie wiem, czemu ma na mnie taki wpływ.
Oczy wlepiam w ziemię i kopię grudkę gleby, i oboje wyglądamy jak dzieci, które
bawią się w to, kto pierwszy pęknie.

Mackenzie   zaczyna   ruszać   w   moją   stronę,   a   na   jej   twarzy   widnieje

pretensja.- To nie żadna zabawa, człowieku. Każda ma swą część do zrobienia.
Nasi ludzie – twoi ludzie – wszyscy oni liczą na nas, by nam się udało. Nie ma
czasy na to-to-

- O co ci chodzi?- Niemal wrzeszczę.
- Spójrz na niego!- Wskazuje placem na Jacksona.- Nie widzisz, co mu

robisz? Nie obchodzi cię to?

Moja głowa drga, a słowa mnie opuszczają. Wtedy to Jackson staje między

nami, na co Mackenzie robi krok do tyłu.- Nic mi nie jest, Kenzie. Wracaj do

reszty. Złóż raport o tym, czego się dowiedzieliśmy.

- Ale-
- Po prostu idź. Proszę.
Ból   zastępuje   jej   gniewną   minę   i   jednym   wielkim   susem,   jest   już   w

najbliższym drzewie, znikając nam z oczu.

Jesteśmy sami, Jackson i ja, spoglądając na siebie nawzajem, a każde z

nas nie wie, co rzec. Wracam do domu, wiedząc że nie mam za dużo czasu, nim
mama zawoła mnie do środka i siadam na naszej huśtawce na tylnym patio.

Jackson zatrzymuje się przede mną, na tyle blisko, że kiedy huśtam się w

przód, nasze kolana stykają się.- Co się dzisiaj stało? Ostatniej nocy wszystko
było w porządku. Co się stało? To z powodu ataków? Czujesz, że ja...- Przebiega
ręką przez włosy.

Spoglądam na niego całego.- Nie. To nie o to chodzi. To... nie wiem. Po

prostu czuję się taka niepewna.

- Poznamy tą strategię, Ari. Nie martw się tym. Dostaniemy ją w swoje

ręce.

Odchrząkuję i odsuwam wzrok.- Nie tego jestem niepewna.
Wydaje się, że przez chwilę to rozważa, a potem klęka przede mną, byśmy

spoglądali sobie w oczy.- Pamiętam, kiedy to się zdarzyło.- Mówi, głaszcząc dużą

bliznę   na   moim   lewym   kolanie.-   Miałaś   dziesięć   lat   i   beztrosko   stąpałaś   w

background image

skarpetkach   po   krawędzi   swojego   łóżka.   Potknęłaś   się   i   rozcięłaś   skórę   na
kolanie o narożnik.

- Skąd wiesz...?
- Jak dobrze pamiętam, skończyło się na pięciu szwach.- Podnosi brwi.
-  Ale   były   bezużyteczne,   ponieważ   następnego   ranka   rana   się   zagoiła.

Powiedziałam swojej mamie, że mam supermoce. Pozwalała mi leczyć ją przez
resztę   tygodnia.-   Uśmiecham   się   na   to   wspomnienie,a   potem   to   do   mnie
dociera.- To byłeś ty, prawda?

-  A  ta.-   Mówi,   wskazując   na   malutką   bliznę   na   moim   łokciu.-   Jest   z

zeszłego roku. Ta mnie zmartwiła. Co ty w ogóle robiłaś na dachu? Potknęłaś się
i spadłaś na ten wielki dąb. Mogłaś coś złamać, ale zamiast tego skończyło się
na dużej ranie na twojej ręce.

- Czemu to zrobiłeś? Uleczyłeś mnie, znaczy się.
- Zawsze się tobą opiekowałem.
Przez   kilka   długich   sekund   wpatrujemy   się   w   siebie,   nie   wiedząc,   co

jeszcze powiedzieć. Wojna napiera na nas, wiążąc nas ze sobą, jedyną dwójkę
ludzi, która może ją powstrzymać.

background image

Rozdział 15

Tej nocy czekam przy oknie na Jacksona. Tato ustalił spotkanie z Zeusem

na   pojutrze.   Zeus   zgodził   się   zaprzestać   ataków   w   zamian   za   komunikację,
której najwyraźniej Parlament dotychczas odmawiał. Z gabinetu taty w głębię
nocy wychodzą głosy, cichnąc chwilę przed północą. Jestem zaskoczona, że wciąż
zgadzamy   się   na   Zawładnięcia   –   ostatecznie   wzmacniamy   tylko   grupę   osób,
która stara się nas zabić. Ale chyba nie zgodzenie się zagwarantowałoby kolejną
serię ataków. Wyobrażam sobie, jakie przerażenie odczuwają ludzie dzisiejszej
nocy.   Cały   dzień   przyglądali   się   atakom,   oglądali,   jak   ludzie   giną   z   rąk
Pradawnych, a teraz muszą ubrać swoje nakładki i leżeć nieruchomo, kiedy te
kreatury   wspinają   się   przez   ich   okna   i   unoszą   się   nad   nimi,   zasysając   ich
antyciała.   Nie  ma   żadnej  gwarancji,   że  Pradawni   nie   przekroczą  umówionej
ilości. Zastanawiam się, jak wielu ludzi dzisiaj zginie, jeśli nie z tego powodu, to
ze strachu.

Ale dobrze po północy zdaję sobie sprawę, że mój Pradawny nie nadejdzie

i   jak   reszta   świata   więzi   mnie   strach,   lecz   nie   przed   śmiercią.   Boję   się,   że
odszedł. Że wojna już się zaczęła.

Wpatruję się w to, co jest za moim oknem, szukając jakiegoś poruszenia,

czegokolwiek, ale kiedy nikt nie nadchodzi, wyślizguję się na zewnątrz, wciąż
mając na sobie piżamę i nie zauważając chłodu. Zsuwam się po naszym drzewie
Zawładnięcia,   upewniając  się,   by   nie   dać   się   złapać   i  wchodzę  w   las,   mając
nadzieję, że przynajmniej znajdę go tam, gdzie obiecał zawsze być.

Oczywiście,   kiedy   docieram   do   Drzewa   Jedności,   już   tam   jest,   klęcząc

przed rośliną, jakby się modlił.- Wiedziałem, że przyjdziesz.- Mówi. Okrążam go
tak, by stać przed jego twarzą. Podnosi na mnie oczy, złamany, zmartwiony...
pełen lęku.

- Czy coś się jeszcze stało?- Szepczę, klękając, by móc widzieć jego twarz.

- Nie, tylko, że wielu niezawinionych ludzi dzisiaj zginęło. Tak bardzo się

staram, by to powstrzymać, ale to na nic. Najpierw w szkole, a teraz to.- Kręci
głową i widzę, jak ból w nim płynie.

- Jackson...- Ale brakuje mi słów.

Spogląda na mnie i unosi dłoń do mej twarzy, głaszcząc moją szczękę.

Koniuszki   jego   palców   wahają   się   przy   moich   ustach,   a   jego   wzrok   opada.
Wciągam oddech, a potem jego wargi dotykają moich. To eksplozja doznań –
najpierw ciepło, potem satysfakcja, a na końcu strach, mnóstwo strachu. Przed
tym, co to może oznaczać, przed tym, czy nam się uda, przed winą, która grozi

background image

przejęciem   nad   nami   kontroli.   I   z   powodu   tego,   że   jest   tyle   rzeczy,   które
powinniśmy teraz robić, kiedy tyle ludzi zginęło, tak nie może być.

Nie tak.

Jackson odsuwa się, spoczywając swoje czoło na moim, jakby nie zniósł

większej między nami odległości.- Przykro mi.

- Wiem.

Przytulam   go   do   siebie   i   siedzimy   tak   długi   czas,   przysłuchując   się

niesamowitej   ciszy   puszczy.   Jestem   pewna,   że   wraz   z   wiatrem   wychwytuję
tańczące   w   powietrzu   szepty,   ale   choć   raz   nie   ulegam   swojej   ciekawości.
Nieważne, co wydarzy się w tej wojnie, w tym momencie rozumiem, że zależy mi
na Jacksonie. Dłużej już nie mogę temu zaprzeczać. Zrobię możliwie wszystko,
by to powstrzymać, dla mojej rodziny, dla przyjaciół, dla tych niewinnych osób,
które nie zasługują na śmierć. Ale zrobię to też dla niego, bo jeśli jestem pewna
tej jednej rzeczy, nieważne czy to Pradawny czy nie, ufam Jacksonowi. I jeśli
mówi, że ta strategia zapobiegnie wojnie, wierzę mu.

Muszę...

***

Wspinam się z powrotem do swojego pokoju, czuję się wykończona, więc

kładę się do łóżka. Słyszę, jak mój oddech normuje się, jest pewny i głęboki.
Wtedy to sen zaczyna się. Idę przez las, a oni tam są – Pradawni. Setki, może
nawet tysiące, a wszyscy wpatrują się we mnie. Lgną do drzew, szydząc bym
podeszła bliżej.

Docieram do Drzewa Jedności, a mężczyzna wychodzi z jego mrocznego

środka. Obserwuje mnie, a ja rzucam mu te same pytające spojrzenie. Już go
wcześniej   widziałam,   lecz   nie   umiem   go   sobie   przypomnieć.   Pomarszczony,
wpływowy i całkowicie Pradawny. Jego długie, białe włosy unoszą się do tyłu na
wietrze,   kiedy   podchodzi   do   mnie   bliżej   i   kłania   się   nisko.   Potem   jedno   za
drugim   reszta   Pradawnych   dołącza   do   niego.   Na   jego   twarzy   widnieje
uśmieszek, który mówi, że ten ruch jest bardziej dla ich niż dla mojego pożytku.

- Co wy robicie?- Pytam.

- Kłaniamy się.- Oznajmia. Potem na jego twarzy pojawia się grymas.- To

zginać się w przód lub w dół.

background image

Na mojej skórze pojawia się gęsia skórka.- Komu?

- Naszej królowej.

background image

Rozdział 16

Budzę się, zlana zimnym potem. Zeus. Tym starcem był Zeus – jestem

tego pewna. Zrywam z siebie kołdrę, potykając się, wpadam do łazienki i kilka
razy ocieram twarz zimną wodą. Spoglądam w lustro i marszczę czoło. Dopiero,
co się obudziłam, jeszcze z koszmaru, a jednak wyglądam... zdrowo, ożywczo.
Moje ciemne włosy są lśniące, wpadają niemal w czerń. Moja skóra – jaśnieje.
Badam swoje odbicie, mając nadzieję wpaść na to, co wywołało tą zmianę, ale
kiedy nic nie przychodzi mi do głowy, pozwalam swoim myślom odpłynąć ku
koszmarowi.   Strach   wszczepia   się   we   mnie,   kiedy   przypominam   sobie   minę
Zeusa, to jak wydawał się znać mnie. Pojawia się u mnie gęsie skórka, mimo
tego, że moja koszulka jest przepocona. Zeus Castello śnił mi się.

Kiedy wracam do pokoju, zauważam nową wiadomość, która wyświetla się

na moim t-ekranie. Klikam w nią i moim oczom ukazuje się srebrno-złoty zwój,
na którym napisane jest BAL MASKOWY TRÓJCY ROKU 2140. Szczęka mi
opada   i   nie   mogę   uwierzyć,   że   nie   odwołali   balu.   Przywódcy   Chemików,
Inżynierów i członkowie Parlamentu z każdego regionu świata będą na nim
obecni. To szaleństwo, w dodatku niebezpieczne.

Sięgam po telefon, by zadzwonić do Lawrence'a, ale stawiam go na swoje

miejsce. Telefony są monitorowane. Muszę poczekać z pytaniem do niego, aż
znajdziemy   się   w   szkole.   Już   mam   zamiar   wyłączyć   t-ekran,   kiedy   kolejna
wiadomość   od   trenera   Sandersa  pojawia   się.   Testy   na  Agentów   będą   dzisiaj
kontynuowane.

Opuszczam swój pokój i zbiegam ze schodów, mijam róg, idąc do kuchni, a

w powietrzu unosi się zapach cynamonu i imbiru. Mama uśmiecha się do mnie
szeroko,   kiedy   mnie   zauważa,   w   jej   ciemnobrązowych   włosach   znajduje   się
mąka, a kremowa skóra jej rąk obryzgana jest kropkami ciasta.

- Ten mikser ma swój własny rozum.- Oznajmia, w odpowiedzi na moje

podniesione brwi.

Zaśmiewam się i siadam na krześle przy ladzie.- Mówiłaś tak o ostatnim.

Mam rację, mówiąc, że to już twój szósty mikser?

Zwiesza głowę.- Siódmy. Ale nie mów swojemu tacie.

Czekam,   aż   wyjaśni   mi,   czemu   jest   w   domu,   przygotowując   naleśniki

(moje ulubione), po tym, co zdarzyło się wczorajszego dnia. Coś mi mówi, że to
łapówka. Ale po kilku długich sekundach wciąż się nie odzywa.- Mamo...

- Tak.- Mówi, odmawiając podniesienia wzroku.

- O, co tu chodzi? W tygodniu nie robisz naleśników. I nie powinnaś być w

background image

laboratorium, zwłaszcza po wczorajszym? Słyszałam, jak tata wychodził godziny
temu.

Powoli  stawia   na  ladzie  szpatułkę   i  zerka  na   mnie.- Dzisiaj  zostaję   w

domu i chciałabym, żebyś zrobiła to samo.

Zaczynam protestować, ale przerywa mi.

- Wiem, że odbywają się testy na Agentów i wiem, ile to dla ciebie znaczy,

ale sprawy zaczynają przyjmować zły obrót. Nie mogę ryzykować...- Podnosi do
ust drżącą dłoń.-  Twój ojciec nie rozumie. Uważa, że sama się obronisz, w końcu
cię   wytrenował,   ale   to   nie   żadna   jego   lekcja.   To   rzeczywistość,   gdzie   giną
prawdziwi ludzie. Znam cię wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie mogę cię
zmusić,   zwłaszcza,   kiedy   twój   ojciec   nie   przystaje   na   to,   ale   daję   ci   wybór.
Proszę, zostań dzisiaj w domu. Wyślę usprawiedliwienie. Proszę.- Podaje mi stos
naleśników z małymi uśmiechami zrobionymi z czekolady. Spoglądam na talerz,
a potem na nią.

- Mamo, ja...

- Pomyślałam sobie, że możesz się nie zgodzić, więc weź to.- Podaje mi

małe srebrne coś, mające może pięć centymetrów.- Zmusiłam twojego ojca, by
dał ci pozwolenie na zabranie do szkoły broni. Skanery nie wyłapią cię. Trzymaj
go przy sobie cały czas.

- Co to?- Podnoszę tę rzecz i okręcam ją w rękach.

- Świeżo wynaleziony scyzoryk.- Przyciska guzik, na co wyskakuje ostrze.-

Ale   te   ostrze   ma   na   końcu   truciznę.   Wciąż   się   go   bada,   ale   kiedy   trucizna
wejdzie   w   kontakt   ze   skóra,   obezwładnia   ona   twojego   napastnika.   Mam
nadzieję, że nie będzie ci on potrzebny, ale skoro jesteś tak samo uparta jak twój
ojciec, muszę wiedzieć, że jesteś w stanie się obronić.- Podaje mi go z powrotem,
a minę ma śmiertelnie poważną.- I spodziewam się ciebie w domu od razu po
lekcjach. Dzisiaj żadnego szkolenia, rozumiemy się?

***

Godzinę później wsuwam się na miejsce na tronie, piętą wystukuję rytm o

stalową podłogę pokładu, na co scyzoryk obija mi się o kostkę. Małym frazesem
wydaje się wsadzenie go do buta, ale nie mamy kieszeń w naszym stroju do
treningu.   Z   jakiegoś   powodu   posiadanie   przy   sobie   noża   wprawia   mnie   w

background image

zdenerwowanie,   ale   nie,   dlatego,   że   nie   wiem,   jak   go   użyć,   lecz   dlatego   że
sugeruje to, że mama wie więcej, niż daje mi znać i cokolwiek wie, daje jej
powód, by kwestionować moje bezpieczeństwo. Bez względu na to nie mogę nie
przyjść   na   testy   na   Agentów.   Nie   ma   mowy,   by   tato   mi   na   to   pozwolił.
Bezpieczna czy nie, moja przyszła praca polega na chronieniu innych. Nie mogę
ukrywać się przed niebezpieczeństwem – to po prostu część życia Agenta. Choć
prawdą jest, że każdy z testów został przerwany przez atak.

W ostatnich dwóch testach chodziło o ograniczenia, broń i pomysłowość.

Więc ten będzie dotyczył walki wręcz. Chrupię kłykciami i wpatruję się w obraz
za oknem. Nie sądzę, by inny uczeń stawił czoła Pradawnemu w swojej części
labiryntu, a Jackson wciąż pytał, kto wydał ten rozkaz, co oznacza, że atak ten
skierowany był tylko i wyłącznie we mnie. Jeśli teraz Pradawni stawiają sobie
mnie za cel, może to czas, by porozmawiała z tatą. Jackson wydaje się myśleć,
że potrafi mnie ochronić, ale on nie zawsze-

- Widzę więcej, niż sądzisz.- Jackson szepcze, wsuwając się na miejsce

obok mnie, a na nosie ma okulary przeciwsłoneczne. Jak na jesień, mamy ciepły
dzień, więc ma na sobie tylko brązowe spodnie i białą koszulkę, powszechny
ubiór   dla   biedaków,   kiedy   na   dworze   jest   ładna   pogoda.   Odchylam   się   na
siedzeniu, badając jego twarz.

Nie   wygląda   idealnie,   nie   całkiem.   Począwszy   od   jego   niechlujnych

włosów,   po   jego   niezawiązane   buty,   wszystko   w   nim   krzyczy   beztroską   i
łatwizną.   Ale   w   tym   samym   czasie....   jest   zjawiskowy.   Jego   złota   skóra
kontrastuje z białą koszulką, sprawiając, że wygląda zdrowo i pełen energii.
Jego mięśnie napinają materiał T-shirta, ukazując jego siłę. Przypomina on niby
wynik zmieszania ze sobą chaosu i perfekcji. Kąciki jego ust drgają, a wtedy
tron zatrzymuje się, a Jackson miesza się w tłum ludzi.

Skaczę na nogi, niemal krzycząc za nim, by na mnie poczekał, lecz wtedy,

po głębszym przemyśleniu, staję w kolejce kilka osób za nim, zmuszając się do
nie patrzenia na niego.

Kiedy wchodzimy do szkoły czeka na nas wiadomość, mówiąca, że każdy

uczeń szkolący się na Agenta ma stawić się w sali do WT. Gretchen podchodzi do
mnie i wymieniamy między sobą zmartwione spojrzenia. To ostatni test. Pod
koniec   zajęć   albo   będziemy   nowymi  Agentami,   albo   zostaniemy   wywaleni   z
programu.

Gretchen otwiera drzwi sali gimnastycznej, ukazując smolistą ciemność.-

Powinno być tak ciemno?- Pyta.

- Nie wiem...- Ruszam naprzód, lecz ktoś szarpie mnie w tył.

- Zostaw to mnie.- Oznajmia Jackson, stając przed nami. Znika w mroku,

background image

mijają sekundy i słychać nagle szybkie kroki, głośny trzask i huk.

Gretchen   cofa   się,   przypadkiem   zamykając   drzwi,   pozostawiając   mnie

samą w ciemności. Podnoszę pięści, gotując się by w razie potrzeby uderzyć, lecz
nic się nie dzieje, więc co jakiś czas posuwam się do przodu o metr. Wciąż nic.
Nie mogę nawet ujrzeć swoich własnych rąk. Moja stopa zderza się z czymś
twardym i sięgam do nogi, by wyciągnąć scyzoryk, lecz potem zastanawiam się
nad tym. Jeśli to część testu, nie chcę kogoś zranić na stałe.

- Jackson?- Szepczę w mrok. Potem ręce owijają się wokół moich barków i

rzucają   mnie   na   ziemię.   Staram   się   skoczyć   w   górę,   lecz   coraz   więcej   dłoni
przypiera mnie do podłogi. Biorę oddech, mając nadzieję uspokoić siebie, zanim
zacznę panikować, kiedy iskra rozpala się we mnie. Adrenalina wpompuje się w
moje naczynia krwionośne, jakby ktoś przekręcił zawór i nagle potrafię widzieć.
Moje   mięśnie   reagują,   kurcząc   i   rozkurczając   się,   napinając,   a   wtedy...   ręce
znikają. Jestem na nogach, wsłuchując się w perkusję uderzeń serc. Jest ich
pięć. Pięciu ludzi, tego jestem pewna, lecz skąd, to nie wiem. Czekam, aż ktoś
zaatakuje, po jego zapachu zakładam, że facet. Rusza na mnie w chwili, kiedy
się okręcam, kopiąc go w twarz. Upada na podłogę. Na chwilę ogarnia mnie
małe poczucie winy, lecz wtedy dwójka atakuje jednocześnie i mój umysł ogarnia
mgła, a sama kopię i uderzam, nie potrzebując już dłużej ani zastanowienia się
czy oczu, by dobrze zadać cios. Słyszę stęknięcia i głuche odgłosy, kiedy po kolei
napastnicy upadają na podłogę.

Nareszcie   zatrzymuję   się   i   wsłuchuję.   Słyszę   ich   bicie   serca,   to   jak

oddychają,   ale   to   przecież   niemożliwe.   Obniżam   pięści   do   swoich   boków.
Jaśniejąca skóra,  zdrowa  i  jędrna.  Myślami  wracam do obrazu  Jacksona na
tronie do mnie z tego ranka. Ale to jest nie- nie, niemożliwe.

W pomieszczeniu wybrzmiewa głośny gwizd, z szarpnięciem kierując mnie

do rzeczywistości. Światła zostają zapalone. Rozglądam się i podnoszę rękę do
ust. Wokół mnie leży pięć Agentów, a wszyscy nieprzytomni. Gretchen stoi nie
tal daleko mnie, wyglądając na tak ogłuszoną, jak czuję się sama. Moje oczy
zauważają   drobną   czarnowłosą   kobietę.   Cybil.   Niemal   się   zaśmiewam.
Znokautowałam Cybil.

Na północnym krańcu sali gimnastycznej rozbrzmiewa aplauz.- Gratuluję,

wasza czwórka awansowała na szkolenie na Agenta.

Co?   To   było   właśnie   to?   Uśmiecham   się   szeroko,   szukając   wzrokiem

pozostałej trójki, z którą będę ćwiczyła. Gretchen bierze mnie w niedźwiedzi
uścisk.- Udało nam się!- Krzyczy. Marcus Wilde leży na ziemi, wymęczony, lecz
szczerzący zęby. Więc ostatnim jest... Moje oczy lądują na Jacksonie, lecz on
wcale nie wygląda na szczęśliwego. Na jego twarzy maluje się troska. Kręci

background image

głową, a usta ma otwarte.

Poinstruowano nas, byśmy poszli korytarzem do głównej biblioteki, gdzie

wita nas wielki baner, na którym już widnieją nasze imiona. Jest i tłum, który
wybucha oklaskami, kiedy wchodzimy. Tata Gretchen, Oliver O'Neil, spieszy do
niej, biorąc ją w swoje ramiona. Tata Marcusa znajduje swojego syna i robi to
samo.   Rozglądam   się,   zastanawiając   się,   czy   mój   tata   się   pokaże,   lecz   po
przebadaniu dwukrotnie tłumu ludzi, zdaję sobie sprawę, że głupotą było nawet
mieć nadzieję. Zamiast tego Cybil, już przytomna, podchodzi zza moich pleców i
przytula mnie.- Twój ojciec kazał ci przekazać, że jest z ciebie dumny.- Mówi.- I
byś przyszła zobaczyć się ze mną po szkole.

Kiwam głową.- Ee, przykro mi z powodu...- Wskazuję na jej opuchnięte

oko.

- Nie musisz przepraszać. To, co zrobiłaś, było niesamowite. Twój ojciec nie

jestem jedynym, który odczuwa dumę.- Ponownie przytula mnie do siebie.- A
teraz, pamiętaj, być u mnie w gabinecie najszybciej jak to tylko możliwe. Mamy
wiele do przegadania.- Mówiąc to, opuszcza bibliotekę, wpuszczając do środka
rój uczniów. Kilku gratuluje mi, lecz większość spieszy do stołów z jedzeniem na
tyłach pomieszczenia. Sięgają do nich gołymi rękoma, napychając usta jedynym
prawdziwym jedzeniem, oprócz owoców, które dostaną w tym miesiącu.

Okręcam się na pięcie, nienawidząc tego widoku. Kiedy zostanę dowódcą,

zmuszę   Parlament,   by   zmienił   politykę   żywnościową.   Tak   się   stanie,   jeśli
zostanę dowódcą. Ponieważ wojna może zmienić wszystko.

Mam   zamiar   szukać   Jacksona   -   z   jakiegoś   powodu   chcę   go   przy   sobie

bardziej niż kiedykolwiek - lecz Lawrence podchodzi, zatrzymując mnie, nim
mogę się ruszyć.

- Gratuluję.- Oznajmia, przytulając mnie. Podnoszę na niego wzrok, lecz

on nie patrzy na mnie, jego oczy skierowane są na inną osobę po przeciwnej
stronie biblioteki – na Gretchen. Patrzę to na niego, to na nią. Uśmiecha się
lekko,   kiedy   zauważa   go,   a   potem   spogląda   na   mnie   i   kieruje   uwagę   gdzie
indziej. Wow, nawet nie brałam pod uwagę... Wow. Zaciskam usta, by się nie
szczerzyć.

- Więc, dostałeś zaproszenie na dzisiejszy wieczór?- Zapytałam go.

- Ta, myślę, że chyba mamy iść razem. Spotkamy się u mnie?

Skinęłam głową, starając się być opanowaną. Gretchen i Lawrence. Nie

mogę   uwierzyć,   że   wcześniej   tego   nie   zauważyłam.   Oczywiście,   że   były
wskazówki. Myślę nad wyjawieniem mu tego, ale on nigdy by się do tego nie
przyznał, zwłaszcza mi. Jemu zawsze będzie chodziło o oczekiwania i tak długo,

background image

jak jest uwiązany do mnie, nigdy publicznie nie wykonałby ruchu do Gretchen.
Ta myśl sprawia, że chcę mu powiedzieć o mnie i Jacksonie, dać mu wolność,
której potrzebuje, by byś szczęśliwym. Choć może już wie.

Spogląda   na   mnie,   minę   ma   poważną,   potem   patrzy   na   Gretchen   i   z

powrotem na mnie.- Ja... muszę iść. Mam się stawić w gabinecie mamy.- Całuje
mój   policzek   i   wychodzi,   nim   mam   okazję   mu   odpowiedzieć.   Chcę   mu
powiedzieć, by nie czuł się winny, że nie mam nic przeciwko ich byciu razem, ale
nie   mogę.   Okręcam   się   i   znajduję   Gretchen   na   patrzeniu   się   na   mnie.
Podchodzi,   kiedy   Lawrence'a   już   nie   ma   i   obie   tylko   gapimy   się   na   siebie,
niepewne, co ta druga wie i co można jej wyznać.

- Wiesz, że nie mam nic przeciwko.- W końcu oznajmiam.

Wzdycha, parskając ironicznie śmiechem.- Żałuję, że to nie takie proste.

On- Obniża głos.- On nie... po prostu powiedzmy, że nie jest tak pewny, jak ja.

Nie wiem, co rzec, by poprawić jej humor, więc sięgam po jej dłoń, lecz ona

odsuwa się.

- Nic mi nie jest.- I wychodzi tak szybko jak Lawrence.

Czuję gulę w gardle, kiedy idę do klasy, zmęczona imprezą i tym, co to

oznacza,   zmęczona   byciem   sobą   w   dzisiejszym   dniu.   Wchodzę   na   zajęcia   z
literatury światowej, niespokojna by ujrzeć Jacksona, ale kiedy tam docieram,
jego krzesło jest puste. Gretchen nachyla się do mnie.- Przepraszam za tamto.
Nie powinnam... to nie twoja wina.

- Mimo tego ostatnią rzeczą, której pragnę, to twoje nieszczęście. Zrobię

wszystko, co umiem, by to naprawić. Tak mi przykro.

Wzrusza ramionami i końcowy dzwonek wybrzmiewa, nim możemy rzec

coś jeszcze. Gdzie jest Jackson? Rozglądam się po pomieszczeniu, by upewnić
się,   że   nie   usiadł   dzisiaj   gdzieś   indziej,   lecz   nie   znajduję   go.   Zaczynam   się
martwić. Może wojna się zaczyna, więc wezwano go z powrotem na Loge.

Reszta   klasy   uspokaja   się.   Profesor   Kington   pisze   słowa   w   powietrzu,

które zostają przetransportowane na nasze tablety. Żuję wargę, rozmyślając nad
możliwymi powodami, przez których Jacksona nie ma na zajęciach, kiedy drzwi
się rozsuwają i on przez nie wchodzi, dając coś nauczycielce. Pokazuje mu, by
usiadł na swoim miejscu za mną.

Krzyżuję ramiona, by się nie wiercić.

- Ari.- Szepcze.- Musimy porozmawiać.

- Ja-

- Dosyć rozmów!- Rzuca profesor Kington.

background image

Rozsiadam się na siedzeniu, a strach oblewa mnie zimnym potem. Sny.

Nienaturalna   szybkość   i   siła.   Nie   mogę   już   dłużej   temu   zaprzeczać.   Coś   na
pewno się ze mną dzieje. Mogę mieć tylko nadzieję, że to nie to, co mam na
myśli.

background image

Rozdział 17

Wchodzę do gabinetu Cybil, niepewna tego, czego się spodziewać. Mama

zimno odpowiedziała na moją odpowiedź, co 

mówi

 mi, że z tatą dostaniemy do

słuchu, kiedy wrócimy. Musi jednak zrozumieć, że to moja praca, ale mimo tego,
że   jest   żoną   dowódcy,   nigdy   nie   kibicowała   rygorystycznemu   postępowaniu

Inżynierów.

Cybil pokazuje mi, bym weszła głębiej i zamyka za mną drzwi.- Dzisiaj

ponownie   udamy   się   do   laboratorium,   ale   wpierw   musimy   porozmawiać.
Otrzymałaś swoje zaproszenie na bal?

- Tak, byłam trochę zaskoczona, że wciąż jest organizowany.
- Nieprzypadkowo. Bal maskowy jest tylko zasłoną dymną, dającą czterem

przywódcom światowym okazję do spotkania się i przedyskutowania dalszego

postępowania. Ataki nie pozostaną bez echa. Już od tygodni w testach pracują
razem   Chemicy   i   Inżynierzy.   To   spotkanie   ostatecznie   rozstrzygnie   sprawę
naszej strategii.

- Strategii dyplomatycznej?
Cybil wybucha śmiechem.- Naszej strategii ataku. Przygotowujemy się do

wzniecenia   rebelii   przeciw   Pradawnym,   ale   nie   w   tradycyjny   sposób.   Do
jutrzejszej   północy   zostanie   podjęta   decyzja.   Istnieje...   ryzyko   przy
podejmowaniu planów  napaści.  Kluczowi liderzy często stają  się kluczowymi
celami. Nie chcę cię przerazić, ale twój ojciec, jak wierzymy, jest śledzony.

Myślami wracam do listu, który pokazał mi Jackson, do imienia taty na

samym początku listy.- Ale nie, dlatego powinniśmy najpierw negocjować, nim

przystąpimy do ataku? Wszyscy w jakiś sposób są udoskonaleni. Nie możemy w
ogóle-

- Ari, naprawdę nie rozumiesz, do czego jesteśmy zdolni. Nie przegramy.

Nie ma mowy, nie masz się, o co martwić. Mówię ci to tylko po to, by wyjaśnić
to, gdzie cię zabieram.

Odebrało mi mowę. Naprawdę wierzy w to, co mówi – wszyscy tak mają.

Wszyscy sądzą, że pójdzie jak z płatka. Nie dziwota, że Jackson szukał u mnie
pomocy   w   znalezieniu   strategii   i   nalegał,   abym   zachowała   sekret.   Wiedział
wtedy, co ja wiem teraz – nigdy nie zakwestionowaliby naszej wyższości nad
Pradawnymi i ta arogancja zagwarantowałaby eksterminację rodzaju ludzkiego.
Jakiekolwiek   wcześniejsze   wątpliwości   znikły.   Nie   pozwolę,   by   ignorancja
zamordowała ludzi, których kocham. Będę walczyć za pokojową koegzystencję.

Spoglądam na Cybil, a wszystko we mnie skupia się na strategii.- No

dobrze, no to, na co czekamy? Chodźmy.

Chwilę   później   jesteśmy   ponownie   w   laboratorium   trzecim,   lecz   tym

razem   aż   gwarno   tu   od   ludzi   –   i   nie   tylko   od   Chemików,   lecz   również   i

Inżynierów. Chcę podsłuchać ich planów, lecz Cybil zapędza mnie do wąskiego

background image

korytarza,   w   którym   czuję   się,   jakby   ściany   na   mnie   napierały   i   potem   do
pomieszczenia pełnego Pradawnych i ich części ciał. Sala ta zmieniła się od

chwili, kiedy byłam tu poprzednio. Teraz tylna ściana zmieniła się w t-ekran, a
przeciwna do niej to kolekcja Pradawnych zanurzonych w komorach z wodą.

Cybil podchodzi do t-ekranu, wpisuje serię kodów i czeka, aż pojawia się

zdjęcie   z   danymi.   Wskazuje   palcem   za   siebie   na   pierwszego   w   kolejce
Pradawnego   –   mężczyznę,   młodego,   lecz   starszego   od   Jacksona,   może   ma
dwadzieścia   lat.   Nie   porusza   się   w   swojej   komorze,   więc   zakładam,   że
technicznie jest martwy, lecz jego ciało jest świadome, tak jak u tej staruszki z
poprzedniego razu (której nie ma już w komorze). Usiłuję nie myśleć o tym,
gdzie może teraz przebywać, co mogli jej zrobić lub z jej ciałem.

-   Spójrz   na   ilość   płynów   w   jego   ciele.-   Odzywa   się   Cybil,   kilkoma

kliknięciami powiększając widok na dane.- Zauważasz coś?

Przeglądam informacje i zatrzymuję się na xylemie.- Czy to możliwe?
- Ludzkie ciało jest z sześćdziesięciu procent złożone z wody. Nasza krew z

dziewięćdziesięciu dwóch. A Pradawni? Woda buduje ich tylko w dwudziestu
pięciu   procentach,   jednak   podobnie   do   naszej   krwi,   xylem   składa   się   z
dziewięćdziesięciu procent wody. Lecz to, co jest wodą w xylemie ledwo można
nazwać wodą. Odbierz człowiekowi wodę i co w końcu nastąpi?

- Śmierć.
- Prawda, lecz tak nie stałoby się z Pradawnymi, ponieważ xylem roznosi

wodę w ich ciele nieprzerwanie, niemal poddając jej recyklingowi. Mówią, że

chcą tu przybyć, ponieważ zasoby wody na Loge ubożeją. No i? Oni technicznie
nie   potrzebują   wody.   I   dlatego   właśnie   wiemy,   że   nigdy   nie   zachowaliby
pokojowej koegzystencji. Ich powody zbudowane są na kłamstwie, więc czemu
mielibyśmy wierzyć w to, co mówią? Nie możemy i nie zrobimy tego.

Walczę z impulsem, by zakwestionować jej słowa. Jackson powiedział mi,

że potrzebują wody, ale jeśli to, co mówi Cybil, jest prawdą, nie widzę, dlaczego.
Może potrzebują ją do celów higienicznych – nie wiem. Ale coś tu nie gra.

Cybil zamyka okno ekranu i otwiera kolejne, zatytułowane Analizy ran.-

Spójrz na to.- Okręca się, krzyżując ręce. Obserwuję pierwszą komorę, lecz nic
się nie dzieje. Zakładam, że to coś, co dla nie tak wprawionego oka jak moje jest
niewidoczne, lecz wtedy powieki mężczyzny otwierają się, a oczy powiększają w
przerażeniu, kiedy ciemny płyn pokrywa jego lewą rękę.

-   Myślałam,   że   oni   nie   żyją.-   Niemal   wrzeszczę,   lecz   zmuszam   się   do

zachowania opanowania.

- Ci? Nie, to Tajniacy, zesłani tutaj, by nas szpiegowali. I oni... śpią.- Cybil

mówi obojętnie.- Dopiero, co wydałam rozkaz, by dźgnięto go w ramię. To krew,

którą widzisz. To swego rodzaju symulacja, ale reakcja fizyczna jest prawdziwa.-
Wskazuje na ciemny płyn, który teraz unosi się w wodzie.- Teraz obserwuj. To
fascynujące.-   Zaciąga   mnie   bliżej   do   komory   i   puka   w   miejsce,   gdzie   ręka
mężczyzny jest zraniona. Patrzymy się na to kilka sekund i tak szybko jak się

background image

pojawiła, rana znika.

- Jak to...? To xylem.- Wiedziałam, że rana się zagoiła, lecz nie miałam

pojęcia, że aż tak szybko.

- Właśnie. Więc cokolwiek zrobimy, ma to za zadanie zwolnić zdolność

xylemu do leczenia się. To jedyny sposób na ich zabicie.

- Więc strategia to powstrzymanie xylemu? Jak nam się to uda?
Patrzy na mnie, jak na amatora.- Badamy już kilka rozwiązań. Jak już

wspomniałam,   dzisiejsze   spotkanie   zadecyduje,   którędy   się   udamy.   Nie   ma

drugiej szansy. Cokolwiek zrobimy, musi wypalić i to szybko. Inaczej-

- Jesteśmy martwi.
-   Cóż,   to   nieco   dramatyczne.   Mamy   to   pod   kontrolą,   lecz   musisz   to

zobaczyć, by wiedzieć, jak odczytywać dane. Coś powinno się zdarzyć... cóż, tylko
czwórka ludzi ma dostęp do tego pomieszczenia i do tych danych. Prezydent
Cartier, twój ojciec, ja.- Podaje mi złotą kartę dostępu.- I teraz też ty. Choć
wierzę, że Lawrence Cartier również otrzyma dostęp. To strefa z ograniczonym
wstępem.  Nie mogę przekonać cię wystarczająco dobrze, jak ważne  jest, byś
trzymała w sekrecie to pomieszczenie i ten klucz. Trzymaj go tam, gdzie tylko tu
ją znajdziesz, ponieważ ta karta daje dostęp nie tylko do tego pomieszczenia. To
uniwersalny   klucz.   W   nieodpowiednich   rękach   może   stać   się   bardzo
niebezpieczna.

Kiwam   głową,   chcąc,   by   węzeł   w   moich   brzuchu   znikł,   lecz   z   każdym

dniem czuję, że coraz bardziej zbliżam się do krawędzi. Tato nie daje mi tej
karty   po   to,   bym   się   uczyła.   To   nie   część   mojego   treningu.   Przekazuję   mi
spuściznę, w razie sytuacji, gdyby jego nie było w pobliżu. Jednak nie wie, że
nigdy nie zgodziłabym się z mordowaniem Pradawnych. Tak nie można.

Wsuwam   kartę   do   buta,   obok   scyzoryka   i   wychodzę   z   budynku

Inżynierów.   Wskakuję   na   pierwszy   tron,   którego   widzę   i   czekam   na   swój
przystanek, lecz trzy przystanki później stoję w centrum Landings Park, przez

rzędami mieszkań, wszystkich ze stali i rozciągniętych do samego nieba. Nie
mam   pojęcia,   w   którą   teraz   stronę   ruszyć.   Myślę   nad   zadzwonieniem   do

Gretchen, by sprawdziła adres Jacksona, lecz zadaje za dużo pytań. Kiedy już
mam się odwrócić, zauważam, że każdy wieżowiec ma wygrawerowaną literą.
Stoję przy budynkach od 

H

 do 

J

. Po drugiej stronie ulicy stoją identyczne bloki –

K

L

 i 

M

. Porządek należy zostawić Parlamentowi.

Czekam   na   zewnątrz   głównego   wejścia,   zastanawiając   się,   czy   wyjdzie

strażnik   albo   czy   potrzebuję   specjalnego   klucza,   lecz   po   minucie   czy   dwóch,
podchodzę bliżej i niemal odskakuję z powrotem, zaskoczona, że się otworzyło.

Dziwne.   Nigdy   nie   byłam   w   budynku,   który   otwiera   się   bez   karty   dostępu.
Wnętrze wieżowca jest całkowicie formalne, żadnych sztucznych dywanów czy

ozdób. Podłoga wydaje się być zrobiona z betonu, ściany są całe ze stali, a widna
niczym się nie różni. Wchodzę do środka i wpatruję się jak idiotka w numery
pięter, niepewna, jak mam go znaleźć i decyduję się, że nie mam wyboru, jak po
prostu zapytać Gretchen. Wysyłam do niej wiadomość i czekam, a drzwi windy

background image

rozsuwają się, co kilka sekund i zasuwają z powrotem, jakby żądając ode mnie,
bym się w końcu zdecydowała. Wreszcie odzywa się mój telefon – 

To, co robisz,

to szaleństwo. 5C. Nie daj się przyłapać.

Wkładam telefon do kieszeni kurtki, wciskam piątkę i czekam, aż drzwi

windy   rozsuną   się   na   piątym   piętrze.   Kiedy   już   na   nim   jestem,   ruszam
korytarzem, jestem kłębkiem nerwów i pukam do drzwi z numerem 5C.

Drzwi się otwierają, a moje serce zatrzymuje. Jackson wkłada koszulkę,

lecz mięśnie jego brzucha wciąż są widoczne, a wtedy jego głowa wsuwa się w
odpowiednią   dziurę   i   jego   oczy   spotykają   moje.-   Okey,   nie   ciebie   się
spodziewałem.-   Schodzi   z   drogi   i   pokazuje   mi,   bym   weszła   dalej.   Wszystkie

myśli uciekają mi z głowy i mogę tylko obserwować jak prostuje T-shirt.

- Wszystko w porządku?- Pyta.
- Ta, ja-cóż, nie, ale...- Odwracam się od niego, by móc pomyśleć i wolno

rozglądam   się   po   maleńkim   mieszkaniu.   Przynajmniej   tutaj   wykorzystano
sztuczną podłogę, choć nie całkiem wiem, co ma ona przypominać. To nie dywan
– wygląda bardziej twardo niż dywan, lecz jego tekstura nie jest podobna do
sztucznej podłogi z drewna czy płytek. Ciemnobrązowa kanapa stoi pod tylną
ścianą, a po jej prawej znajduje się mały t-ekran. W głównym pokoju jest tylko
jedno okno, w ścianie przeciwnej do miejsca, w którym stoję, a Jackson zasłonił
żaluzje, blokując widok na zewnątrz. Przed oknem stoi mały stolik, a po lewej
znajduje się otwarta kuchnia, która zmieściłaby się w spiżarni w moim domu. W
prawej   ścianie   znajdują   się   drzwi,   która   jak   mniemam   prowadzą   do   jego

sypialni.

Sypialnia.
Rumieniec wspina się w górę mojej szyi i zastanawiam się, czy dokonałam

głupiej   decyzji,   przychodząc   tutaj.   Wydaje   się,   że   nie   myślę   trzeźwo.
Odchrząkuję i odwracam się z powrotem do Jacksona.

- Dzisiejszy bal jest organizowany tylko po to, by przywódcy mogli się

spotkać. Mają w planach zadecydować dzisiaj, co robić. Och i poddają badaniom

xylem. Na cokolwiek się zdecydują, chcą się upewnić, że xylem tego nie wyleczy.-
Jackson kiwa głową, kiedy opowiadam dalej, co powiedziała mi Cybil, nawet tą

część o tym, jak pewna jest wygranej ludzi. Kiedy kończę, podnosi ręce i wiąże je
na karku. Zauważyłam, że robi to, kiedy jest pogrążony w myślach i nie mogę
oprzeć się zastanawianiu nad tym, co mu chodzi po głowie i jak wiele z tego,
jeśli w ogóle, planuje się podzielić ze mną.

Przez długi czas nic nie mówi, w końcu jednak prostuje się, wskazując na

zegar przy jego t-ekranie.- Musisz iść do domu. Jestem pewien, że każdy już na
ciebie czeka.

- Chwila, nie zamierzasz niczego powiedzieć?
- Nie wiem, co powiedzieć. Muszę to przemyśleć. Wiedziałem, że bal to

tylko pretekst dla ich spotkania, lecz jeszcze nie wymyśliłem, jak mamy się im
przysłuchać.   Ale   wieczorem   będę   miał   już   plan.   Lecz   nie   pomożesz,   jeśli

background image

utkniesz w domu. Więc- Wskazuje na drzwi.- do zobaczenia wieczorem.- Stoi
prosto i nie mogę oprzeć się poczuciu lekkiego zranienia.

Nie jestem pewna, czego się spodziewałam, lecz nie znoszę jego zakrytych

emocji, tak oczywistych, jednak nie na tyle szczegółowych, by je ujawnić.

Podchodzę   do   drzwi,   usiłując   wyglądać   nie   tak   żałośnie,   jak   się   czuję.

Jackson chwyta moją rękę, nim wychodzę.- Nie martw się. Wiem, że to duży

ciężar do udźwignięcia, ale uda nam się.

Potakuję, nim wychodzę. Mam nadzieję, że się nie myli.

background image

Rozdział 18

Kiedy docieram do domu, mama czeka na mnie na naszym ganku, a minę

ma śmiertelnie poważną. Jestem rozdarta między potrzebą przeproszenia jej, a
zachowaniem,   jakbym   nie   zrobiła   niczego   złego.   Wstaje,   kiedy   wchodzę   na
schodki i bez słowa wskazuje mi, bym weszła do domu. Jest źle.

Tato już jest w domu i wygląda na tak spiętego, jak sama się czuję.
Jak tylko drzwi zamykają się za mamą, okręca się na pięcie, pokazując

palcem to na mnie, to na tatę.- Wiem, że oboje uważacie się za nieśmiertelnych,
będąc w stanie przeżyć, kiedy inni nie dają rady, ale mam wam teraz zamiar
powiedzieć, że kiedy każę Ari przyjść do domu od razu po szkole, to tak ma być,
nie spóźniając się nawet ani o sekundę. Zapomnijcie o szkoleniu. Ona wciąż jest
niepełnoletnia i nie pozwolę wam na myślenie, że ma to samo doświadczenie, co
ludzie,   którzy   siedzą   w   tym   już   od   lat!  A  teraz   za   trzy   kwadranse   wszyscy

wyjdziemy z tego domu, jako rodzina.- Omija nas, nie zaszczycając nas kolejnym
spojrzeniem.

Wypuszczam długi oddech i odwracam się do taty, który tylko wzrusza

ramionami i podąża za mamą do ich sypialni, by się przygotować.

Po jak się wydaje godzinach układania włosów, pielęgnowania paznokci i

zaciskania zębów, by móc zmieścić się w sukni, stoję w domu Cartierów, sącząc
musujący   drink,   który   smakuje   jednocześnie   słodko   i   kwaśno.   Bąbelki
lawendowego   drinka   wznoszą   się   po   ściankach   kieliszka,   wybuchając   na
powierzchni,   rozprzestrzeniając   alkohol.   To   sprytny   sposób   na   racjonowanie
alkoholu w oparciu na wiek pijącego. W lampkach innych gości bąbelki tryskają
non stop, kiedy w moim dzieje się to bardzo rzadko.

Wchodzę do foyer, które jest wielkością małej sali balowej. Znajduje się

tutaj olbrzymi, kryształowy żyrandol i prawdziwa marmurowa podłoga – nie jak

u reszty z nas sztuczna – ukazując tym samym majestat, którym reprezentują
sobą   Cartierzy.   Kiedy   wpatruję   się   w   migotliwy   żyrandol,   słyszę,   jak   ktoś
wchodzi,   uśmiechając  się   jak   Lawrence   i  będąc   ubranym  w   biały   smoking  i
prostą, złotą maskę, i kłania mi się. Żałuję, że nie wiem, czy Gretchen obserwuje
mnie. Nie chcę, by widziała, jak ma się on przy mnie zachowywać i myśleć, że
tak jest naprawdę. Uczucie Lawrence'a do mnie są jedynie wynikiem oczekiwań,
ale z pierwszej ręki wiem, jak bolą działania, celowe czy nie.

- Jesteś...- Bierze moją dłoń i składa na niej pocałunek.- Warta grzechu.
Spuszczam   wzrok   na   swoją   suknię   i   uśmiecham   się   lekko.   Jest

spektakularna.   W   kolorze   brudnego   złota,   bez   ramiączek,   wciętą   w   talii.
Materiał kaskadami opada do moich kolan. Moje włosy ułożono luźno w miękkie
loki, makijaż mam prosty, acz uroczy, a oczy okrywa maska z czarnej skóry,
przyozdobiona kamieniami.- Idealne połączenie niewinności i pokusy.- Rzekła
Gretchen, kiedy stworzyła suknię.

Schyla się, by delikatnie jak piórko pocałować mój policzek, ratując mnie

background image

od wymyślania sposobów jak wykręcić się od całusa. To czas, by udzielić się w
formalnej   części   balu.   Stajemy   w   kolejce   do   wind,   kolejny   bonus   Cartierów,

które   doprowadzają   nas   do   sali   balowej   na   niższym   piętrze.   Tam   będziemy
cieszyć się większą ilością drinków, udzielając się w towarzystwie.

Law zaprowadza mnie do windy na lewo, na samym końcu. Zamyka się,

nim   może   wejść   ktoś   inny.   Otaczają   nas   lustra,   więc   po   raz   pierwszy   tego
wieczora jestem w stanie naprawdę ujrzeć Law'a. Jego ciemnobrązowe włosy,
gęste i kręcone opadają na jego czoło i uszy w idealny sposób. Przyłapuje mnie
na gapieniu się i posyła mi uśmiech, a jego perłowo białe zęby odznaczają się na
tle jego oliwkowej skóry.

- No, co?
-   Nic.-   Spuszczam   oczy.   Chcę   go   wybadać   w   sprawie   Gretchen,   lecz

zastanawiam   się,   czy   sama,   by   tego   chciała.   Może   jeszcze   nie   wypracowali
swoich uczuć do siebie i nie chcę, bym to ja była sprawczynią ich napiętej relacji.
Więc,  niepewna,  co rzec,  tylko  się  w niego  wpatruję,  pamiętając jak  to było
kiedyś   –   prosto   i   bezproblemowo.   Nawet   teraz   czuję   się   przy   nim   bardzo
zwyczajnie. Tylko ja. Zastanawiam się, czy on, tak jak Jackson, wyczuwa we
mnie   zmiany.   Unikałam   tego   tematu   u   Jacksona.   Nie   jestem   gotowa,   by
rozmawiać o tym, co się ze mną dzieje lub o tym, co mogą sugerować zmiany. Na
razie mam już wystarczająco dużo zmartwień.

Drzwi windy rozsuwają się i eskortowani jesteśmy do atrium. Ma kształt

ośmiokąta,   z   na   przemian   srebrnymi   i   złotymi   ścianami,   na   których   wiszą

podobizny   dawnych   prezydentów   Ameryki.   Z   atrium   wychodzą   olbrzymie,
marmurowe schody, prowadzące do głównej sali balowej, gdzie wokół parkietu

postawiono   setki   okrągłych   stołów,   przykrytych   najdroższymi   obrusami   i
srebrną zastawą stołową. Stąd widać wszystkich gości i cały ten splendor. Już
wcześniej   bywałam   na   takich   przyjęciach,   lecz   tamte   nie   umywają   się   do
dzisiejszego   balu.   Z   orkiestrą   wygrywającą   melodie   w   tle   i   tyloma   oczami
wlepionymi w nas przez chwilę czuję się jak królowa, jakby nic złego się ze mną
nie działo.

Law posyła gapiom uśmiech, kiedy schodzimy po schodach. Biorę ostatni

krok w dół i żałuję, że nie mogę się odwrócić. Przede mną stoją moi rodzice,
razem z Alasterem Krene'm, prezydentem Europy, a jego prawej strony trzyma
się   jego   ohydny   syn,   Brighton.   Jest   najgorszym   typem   faceta.   Na
ubiegłorocznym balu upił się, wyrzucił z siebie, że jestem zbyt ładna, by zostać
dowódcą i dał mi klapsa w tyłek. Nie spodziewał się tego, co nastąpiło potem –
cios w twarz.

Podchodzę   do   Prezydenta   Krane'a,   celowo   ignorując   Brightona,   który

wydaje się uparty na wgapianiu się we mnie, póki nie zaszczycę go spojrzeniem.
Rodzice jeszcze mnie nie zauważyli, lecz zaraz wszyscy odwracają się i posyłają

mi i Lawrence'owi szerokie uśmiechy.

- Och, tu jesteś.- Oznajmia tata.- Jestem pewien, że pamiętasz Prezydenta

Krane'a i Brightona.

background image

Kiwam im obu głową. Brighton z pewnością jest przystojny, ma ciemną

skórę i tak samo ciemne włosy. Szkoda, że jest takim palantem. Chciałabym, by

nastręczał   się   przyszłej   prezydent   Afryki,   która   wydaje   się   doceniać   jego
śmiałość i by zostawił mnie w spokoju. Szukam jej oczami, ciekawa, czy jest
tutaj   i   znajduję   ją,   rozmawiającą   z   Owenem,   przyszłym   prezydentem  Azji.
Byliby ładną parą... gdyby międzynarodowe małżeństwa byłyby dozwolone.

Z Law'em stoimy przez kilka minut w naszej grupce, nim prezydent i

Brighton ruszają do innych gości. Na ich odejście wypuszczam długi oddech.
Ostatnią rzeczą, której chce dzisiaj, to tkwić przy Brightonie. Czekam, aż nas
nie usłyszą i nachylam się do Law'a.- Gdzie reszta?

- Nie wiem – czas coś zjeść.
Światła zostają przyciemnione i zasiadamy na naszych miejscach. Law

kończy przy prezydenckim stole, kiedy ja dołączam do rodziców przy jednym z
dziesięciu stołów dla Inżynierów. W sali zaczynają wybrzmiewać ciche rozmowy.
Pradawni. Ataki. Co planujemy robić. W końcu Prezydent Cartier podnosi się ze
swojego miejsca i rusza na środek pomieszczenia, zamierzając przemówić do
gości.

-   Dziękuję   wam-   Oznajmia,   kiedy   wszyscy   cichną.-   za   ponowne

przyłączenie się do nas na uroczystość jedzenia i tańca w ten jakże ważny dzień.
Potrzebne   jest,   byśmy   pamiętali   nasz   powód   do   świętowania.   Pamiętajcie,
drodzy przyjaciele, że pokój nie jest pewny, a rodzaj ludzki zawsze musi rozwijać
się. Nie bacząc na koszty.- Wszystkie oczy skupiają się na Prezydent Cartier, a

jakiekolwiek poruszenia czy hałasy zamierają. Dzikim wzrokiem wpatruje się w
tłum i nagle na jej twarzy pojawia się szeroki uśmiech.- A teraz jedzmy!

Tato odchrząkuje obok mnie, ignorując spojrzenia zebranych przy naszym

stole   gości.   Każdy   tutaj   nie   przegapia   tego,   co   chciała   swoją   przemową
przekazać Prezydent Cartier – tata to wie. Przenoszę swoją uwagę na mamę,
której dłonie drżą, złożone na kolanach. Nie jest dobrze.

Przeszukuję   tłum,   ciekawa,   czy   Jacksona   zaproszona   na   bal,   jako

przyszłego  Agenta   i   znajduję   go   trzy   stoły   Inżynierów   za   moim.   Jego   oczy

wywiercają dziury w Prezydent Cartier. To pewnie trudne dla niego znajdować
się w tym samym pomieszczeniu, co własna matka, wiedząc, że się do niego nie
odezwie, wiedząc, że pewnie w ogóle go nie rozpozna.

Spuszczam oczy na swój talerz i podnoszę je tylko, kiedy się odzywam. Nie

tylko mnie zahipnotyzowało jedzenie. Jest tak samo wyborne jak sala balowa.
Zupa   z   kabaczków   z   dodatkiem   pieczonych   małż.   Prażona   kukurydza
przyprawiona kolendrą i ciasto krabowe z smażonym na maśle porem. Pieczone
buraczane carpaccio z dodatkiem kremowego sera koziego i octu balsamicznego.
Grillowany   wołowy   stek   z   karmelizowanymi   czerwonymi   szalotkami,

ziemniaczane rösti i białe szparagi. Wszystko smakuje wyśmienicie i gdybym
nie skupiała się na niewymiotowaniu, pewnie bym się tym rozkoszowała. W

końcu, kiedy nie wepchnę ani kęsa więcej, zostanie przyniesiony deser.

Zamiatam do buzi ostatni kęs dokładnie, kiedy lampy rozświetlają się.

background image

Służba wychodzi, by posprzątać ze stołów i eskortować starszych gości na niższe
piętro. To ta chwila. Przywódcy będą mieli doskonałą okazję do wymknięcia się

na spotkanie, nie będąc przez nikogo zauważonym. 

Oczami szukam Law'a, a potem Jacksona, lecz obaj zniknęli. Spotkanie za

chwilę się zacznie i będzie dla mnie po ptokach, kiedy dotrę na nie po podjęciu
przez   nich   decyzji.   Lawiruję   między   tłumem   ludzi,   mając   na   wszystko   oko.
Światła   gasną,   a   zespół   muzyków   rozstawia   się   na   środku   sali.   Wyglądają
posępniej   niż   zazwyczaj.   Cali   w   skórze   –   no   dobrze,   w   sztucznej   skórze,   z
fioletowo-czarnymi włosami i mieszanką złotych i srebrnych tatuaży. 

Powietrze   wypełnia   perkusja,   a   lampy   niemal   całkowicie   gasną,

pozostawiając   nas   w   ciemności.   Zapalają   się   kolorowe   reflektory   i   prawie
wszyscy ruszają pędem na parkiet, a ruszając się do rytmu muzyki, sprawiają,
że ich cienie tańczą na ścianach. Z trudem rozglądam się wokół, bojąc się, że
Jackson i Law udali się na spotkanie beze mnie, kiedy czuję, jak ktoś dotyka
mojego ramienia. Okręcam się na pięcie i widzę Jacksona, z palcem na ustach.
Wskazuje na schody i pokazuje mi, by poszła w lewo, a on w prawo. 

Omijam tłum, kierując się na schody, krótko spoglądając za siebie, nim

ruszam na górę. Kiedy tam docieram, Law i Jackson stoją blisko siebie, a ich
głosy są twarde, jakby się kłócili. Zamykają się, kiedy mnie widzą.- Następnym
razem   postarajcie   się   być   mniej   oczywiści.-   Odzywam   się.-   Zechcecie   się
podzielić ze mną tym, o czym rozmawialiście?

Law przyciska guzik windy.- Wyjaśnimy ci to później, co nie Jack?
Jackson rzuca mu ostre spojrzenie  i  oznajmia zza zaciśniętych zębów.-

Oczywiście.

Nie ma czasu, bym drążyła ten temat, ponieważ już wychodzimy z windy

na   piętro   z   mieszkaniem   Law'a.   Macha   do   strażnika   na   zewnątrz   windy   i
pokazuje nam, byśmy udali się na  górę, po schodach,  jakbyśmy szli do jego
pokoju, ale jak tylko znajdujemy się poza zasięgiem oczu, Law skręca w lewo,
kierując nas do drzwi na końcu korytarza. Przesuwa przed skanerem swoim
kluczem i drzwi ukazują nam kolejne schody. Wślizgujemy się tuż za drzwi i

czekamy, aż się zamkną. Klatka schodowa jest wąska, ledwo dając możliwość
stania obok siebie dwóch osób. Opadają w dół o jedno piętro i pojawia się taki
sam pokoik jak wcześniej, z dwoma  drzwiami, po prawej i po lewej stronie.
Zakładam, że prowadzą na główne piętro, lecz znajdują się tutaj kolejne schody
w dół, a gdzie prowadzą, nie mam pojęcia.

-   Dobrze.-   Szepcze  Law.-   Ktoś   powinien   zostać   tu,  jako   strażnik   –  lub

strażniczka, jeśli chodzi o ciebie, Ari.- Szczerzy zęby, jakby podzielił się z nami
najlepszy we wszechświecie żart.

Przewracam oczami.- Ale się ubawiłam. No to, kto zostaje?
- Cóż, chyba ty, co nie, Law?- Pyta Jackson.- Patrząc na to, że to ty masz

dostęp do klatki schodowej.

- Pomyślałem o tym, ale jeśli zostaniemy tam na dole przyłapani, to lepiej,

background image

by to była Ari albo ja, a nie ty.

Widzę, że Jackson widzi w tym logikę i w końcu wzdycha.- W porządku,

ale jakie jest nasze hasło ostrzegawcze?

Law posyła mu uśmieszek.- Co powiesz na szczerość. Krzycz szczerość i

będziemy wiedzieć, że ktoś nadchodzi.

Jackson   wygląda,   jakby   zaraz   miał   mu   przyłożyć,   lecz   zamiast   tego

zaciska zęby.- No to idźcie. Pospieszcie się.

Mijamy drugą klatkę schodową i ruszamy w dół kolejnymi schodami, nim

ciągnę Law'a za rękaw, zatrzymując go.- O co wam chodziło?- Szepczę.

- Zapytaj jego.- A potem przyciska palec do ust.- Już prawie jesteśmy.
Law   na  paluszkach   dociera  do  ostatnich  schodów,  które  kończą  się  na

kolejnym półpiętrze. Są tutaj troje drzwi, pojedyncze po prawej i lewej stronie, a
podwójne na wprost nas. Przesunął swoją kartę przed skanerem tych ostatnich,
a potem każe mi wejść do prywatnego gabinetu Prezydent Cartier. W pokoju
jest ciemno, poza kilkoma światełkami we wnękach i mimo tego, że jesteśmy
tam tylko my, nie mogę powstrzymać dreszczy, biegnących po moim kręgosłupie.
Bardzo ryzykujemy.

Jej gabinet przypomina mi ten taty – półki na książki zajmują trzy ściany,

a okna czwartą. Olbrzymie biurko z mahoniu stoi przed oknami, a przy nim

dopasowane   mahoniowe   krzesło.   Poza   biurkiem   nie   ma   tu   żadnych   innych
mebli.

Mijamy biurko, idąc do kolejnych podwójnych drzwi, będących naprzeciw

od tych, przez które weszliśmy, kiedy słyszę głos, który zatrzymuje mnie – głos
taty, grzmiący i wściekły, dobiegający do nas zza ściany.- Sytuacja nie nadaje się
już do negocjacji.- Oznajmia.- Głosuję za natychmiastowym atakiem, jak tylko
zostaną przeprowadzone ostatnie badania.

- Lecz jak precyzyjne są twoje informacje?- Odzywa się ktoś, którego głosu

nie rozpoznaję, lecz jego akcent sugeruje, że pracuje dla Prezydenta Krane'a.-
Czy  zdajesz  sobie  sprawę  z  konsekwencji,  ciążących   na   życiu  ludzi,  jeśli  się

mylisz? Możemy zginąć wraz z nimi! Potrzebujemy więcej testów. Poślijcie do
naszych   laboratoriów   wyniki   waszych   badań.   Pozwólcie   nam   przetestować
waszą   teorię.-   Jego   ton   sugeruje,   że   według   niego   laboratoria   w   Europie   są
lepiej wykwalifikowane niż nasze, coś, co wiem, że nie ujdzie uwadze tacie. 

Moje i Law'a oczy spotykają się. Wie, że tata nie pozwoli, by rozmowa

utknęła   w   martwym   punkcie,   lecz   nim   tato   może   się   spierać,   wtrąca   się
prezydent Afryki, mówi spokojniej, niż wcześniejsi przedmówcy.- Wolałbym pójść

na ugodę z panem Castello. Jesteście pewni, że negocjacje są niemożliwe?

Wszyscy zaczynają gadać jeden przez drugiego, póki w końcu nie ucisza

ich Prezydent Cartier.- Obawiam się, że tak, Ninkini. Nasze próby nie powiodły
się. I oczywiście wszystkie wyniki badań będą znane przez każde, cztery główne
laboratoria   Chemików.   A   teraz,   proszę,   pamiętajcie,   musimy   pozostać
zjednoczeni,   jeśli   mamy   nadzieję   odnieść   sukces.  Ataki   będą   się   powtarzać

background image

codziennie – nie mamy wyboru, jak tylko odpowiedzieć. Czy wszyscy zgadzamy
się, że strategia ataku droga powietrzną jest najlepsza?

Z drugiego pokoju dochodzą do nas ciche oznaki zgody, a potem dźwięk

otwierania podwójnych drzwi sprawia, że pędem z Law'em wracamy na klatkę
schodową i na półpiętro do Jacksona. Law popycha nas przez główne drzwi, a
potem zwalnia chód, a oddech ma tak ciężki jak ja.- Więc wygląda na to, że
podjęli decyzję.- Law mówi do Jacksona.- Atak drogą powietrzną.

- Hmm.- Odzywa się Jackson.- Myślisz, że chodzi im o pociski rakietowe

sterowane satelitą?

Law kręci głową.- Nie mogę odpowiedzieć, na 100%, choć wiem, że już

wcześniej o tym dyskutowali.

- Nie sądzę.- Mówię.- Cybil mówiła, że strategia będzie opierała się na

xylemie,   coś,   co   przeszkodzi   uzdrawianiu.   Dostałeś   złotą   kartę   dostępu   do
laboratorium?- Pytam Law'a, a on potakuje.

- Ta, tamte badania podpowiadają mi, że nie będzie to konwencjonalny

atak. To coś bardziej kreatywnego. Nie sądzę, by planowali użyć rakiet. Myślę,
że użyją broni biologicznej.

Przez kilka minut stoimy w ciszy, starając się znaleźć odpowiedzi, kiedy w

końcu   odzywa   się   Law.-   To   szaleństwo.   Dzisiaj   już   niczego   nie   wymyślimy.
Lepiej   wróćmy   na   przyjęciem,   nim   ktoś   zauważy   naszą   nieobecność,   a   jutro

zaczniemy z czystą głową. Pasuje wszystkim?

Jackson waha się, lecz w końcu ustępuje. Wracamy na przyjęcie osobno,

by nie dać się przyłapać. Kiedy następuje moja kolej, lawiruję przez tłum ludzi
przed zespołem, a każdy podskakuje i śpiewa wraz z muzykami. Decyduję się
trzymać z dala od Law'a i Jackson przez jakiś czas, a nie wiedząc, co zrobić,
ruszam do baru po wodę. 

Oblega   go   mnóstwo   ludzi,   więc   stoję   na   boku,   czekając   aż   zostanę

obsłużona,   kiedy   jakaś   ręka   szarpie   mnie   do   tyłu.   Potykam   się,   kiedy   ktoś

wlecze mnie na tyły. Nareszcie okręcam się na pięcie i widzę Brightona, który
wygląda jakby ukradkiem napił się kilku drinków dla dorosłych. Szarpnięciem

zbliża mnie do siebie i mocno mnie całuje, nim jestem w stanie się mu wywinąć i
uderzyć go w twarz. 

Pociera   szczękę   i   szczerzy   zęby.-   Słodko   –   uderz   mnie   jeszcze   raz.-

Odsuwam się, lecz on podąża za mną. Muzyka jest zbyt głośna, by ktoś nas
usłyszał.   Oczami   krążę   po   bezludnym   korytarzu,   szukając   drzwi,   wyjścia,
czegokolwiek i nie znajduję niczego. Przewyższa mnie o 45 kilogramów. Jednak
nie ma tak dobrego refleksu jak ja.

- Spójrz.- Odzywam się, mając nadzieję przemówić mu do rozumu.- Nie

wiem, co wyprawiasz. Ale ja wracam na bal. Dobrze?- Nic nie mówi. Odsuwam
się, okręcając, by pobiec, kiedy chwyta za moje włosy, zaciągając mnie w głąb
korytarza.   Wypuszczam   z   siebie   krzyk,   a   wtedy   gorąco   rozpala   się   w   mojej
piersi, rozprzestrzeniając się po całym ciele, jakby ktoś rozpalił w mojej duszy

background image

ogień. 

Przewracam go i uderzam w jego potylicę. Potyka się w przód, lecz dla

mnie to za mało. Kopię go ponownie, raz po razie. 

Ktoś krzyczy w drzwiach. A potem czuję owijające się wokół mnie ręce.-

Ari, co ty robisz?- Jackson odciąga mnie od Brightona i wynosi przez wyjście,
którego   wcześniej   nie   zauważyłam.   Jesteśmy   w   pokoju,   na   którego   środku

znajduje się łóżko.

- Odpowiedz mi.- Jackson rzuca.
- Ale co?- Pytam.
- Co ty tam robiłaś?
- O czym ty mówisz? Chciałam się uwolnić od Brightona i wtedy ty mnie

znalazłeś. O co ci chodzi?

Przygląda mi się, a potem jego ramiona rozluźniają się.- Nic. Musiałem...

nie wiem. Myślałem...- Przysiada na krawędzi łóżka i patrzy na mnie, jakby
widział po raz pierwszy w życiu.

- Co mi się dzieje, Jackson?- Pytam bez tchu, czując zmęczenie.- I choć raz

możesz mówić bez ogródek?

Ignoruje   pytanie   i   podchodzi   do   drzwi.-   Powinniśmy   wrócić   na   bal.

Zatańczyć czy coś.

- Nigdzie nie idę, póki nie powiesz mi, co się dzieje.
Okręca się, a spojrzenie ma dzikie.- Nie wiem, co się dzieje dobrze? Nic z

tego nie powinno się dziać. Nic.- Kręci głową, jakby walczył ze sobą, by nie
mówić nic więcej.

- Nic?- Czuję, jak ciężar jego słów uderza mnie w pierś.- Masz na myśli

nas, prawda? Ale z ciebie hipokryta! Chcesz, bym ci zaufała, a potem mówisz, że
nie   mogę.   Zachowujesz   się,   jakby   ci   zależało,   a   potem   mnie   odpychasz.   Nie

jestem taka! Nie mogę od tak sobie wyłączać swoich uczuć.

- Cóż, a powinnaś! Zaufaj swoim instynktom, Ari. Co ci mówią? By mi

zaufać? Założę się, że jest odwrotnie. Nie można mi ufać.

Moje policzki płoną od gniewu i frustracji.- O co tu tak naprawdę chodzi?

Mówisz, że nie mogę ci ufać. Ja jednak uważam, że problem tkwi w tym, że sam
sobie nie ufasz. Czemu? Czemu tak bardzo siebie nienawidzisz?

- Ponieważ należę do nich. Czemu tego nie dostrzegasz? To, czego pragnę,

jest   nieważne   i   im   szybciej   się   ode   mnie   odsuniesz,   tym   będziesz
bezpieczniejsza.

- Nie obchodzi mnie to.- Oświadczam, a głos mam ledwo słyszalny.- Wiem,

że się martwisz. Ja też się martwię. Ale nie mogę temu zaradzić. Zależy mi na
tobie. Widzisz, powiedziałam to. Zależy mi.

Jackson unosi głowę, a minę ma tak zimną, że czuję dreszcze na plecach.

background image

Rozdział 19

Teraz, kiedy przeszłam pomyślnie testy na Agenta, tato na stałe odwołał

nasze poranne sesje, co normalnie przyjęłabym z ulgą, lecz tego ranka chciałam
spalić coś z mojej frustracji... i gniewu.

Płaczem utuliłam się do snu, czekając na przyjście Jacksona. Nigdy nie

przyszedł.   Myślałam   nad   ponownym   pójściem   do   Drzewa   Jedności,   lecz   nie
mogłam pozwolić swojej godności upaść tak nisko. Wyznałam mu swoje uczucia.
Nic więcej nie mogę zrobić. A teraz, kiedy żałość tak mocno wtopiła się w moje
serce, jej miejsce zajął gniew.

Wchodzę na główny korytarz szkoły, oczy trzymam na wprost siebie, nie

patrząc na nic w szczególności. Nie chcę go widzieć. Wrócimy do wcześniejszego
stanu rzeczy. Tylko interesy. Tylko złośliwość i sarkazm. A ja będę udawała, że
nie czuję się, jakby strzelił mi kulą prosto w serce.

Znajduje mnie Gretchen i bierze pod ramię.- Zgadnij, co?- Pyta, niemalże

promieniejąc.

- Co?- Słowa ledwo wychodzi z moich ust.
- Czekaj, co się stało?- Przygląda mi się zmartwiona.
- Nic.
Gretchen już chce naciskać na mnie po więcej informacji, kiedy Jackson

wychodzi   zza   rogu.   Zatrzymuje   się.   Docieram   do   swojej   szafki   jak   robot
pozbawiony emocji.

- Ari...- Gretchen szepcze.- Jackson się na ciebie gapi. Nie, chwila, idzie

tutaj. Idzie tutaj!- Piszczy, potrząsając moim ramieniem.

W ciągu sekund czuję jego obecność przy sobie. Zamykam szafkę, ciężko

przełykam ślinę i odwracam się, udając obojętność.- Tak?

- Możemy porozmawiać?- Pyta.
-   Sądzę,   że   powiedziałeś   już   wystarczająco   dużo.-   Odwracam   się   z

powrotem do szafki, bojąc się, że jeśli dalej będę stała do niego twarzą, albo się
rozpłaczę, albo go uderzę.

Przysuwa się bliżej, tak, blisko, że czuję jego ciało przy moich plecach i

jego oddech na moim karku.- Proszę. Porozmawiajmy.

- Nie trzeba już nic więcej mówić.
-   Ari,   proszę...-   Próbuje   mnie   odwrócić,   lecz   mój   gniew   budzi   się   i

wyszarpuję się mu, a emocje przejmują nade mną kontrolę.

-   Czego   ode   mnie   chcesz,   no?   Powiedziałam   ci,   co   czuję.   Ty   nie

odwzajemniasz moich uczuć. W porządku. Zapomnijmy o tym.

Jackson rozgląda się na boki, potem patrzy na mnie, zniżając głos.- Nie

dałaś mi szansy, bym skończył. Odeszłaś jak burza. A wtedy nie byłem pewien,

background image

czy ty- to- zrozum, przepraszam. Przesadziłem. Byłem idiotą, tchórzem... lecz to
nie znaczy, że nie czuję tego samego.

Otwieram usta, by się z nim nie zgodzić, a potem szybko je zamykam.- Co

powiedziałeś?

Delikatnie odsuwa włosy z mojej twarzy i nim mogę rzec coś więcej, całuje

mnie, nie zważając na tłum uczniów na korytarzu. Chcę się zatracić w tym

momencie,  lecz  obecność   wszystkich  wokół  nas  nie   daje  mi  tej  możliwości  –
luzacy,   którzy   wielbią   Jacksona,   głupiutkie   dziewczyny   goniące   za   nim,
Gretchen... Law. Och nie, Lawrence. Odsuwam się i patrzę na niego. Minę ma
poważną, nieczytelną.

Jackson napina się i staje między nami ułamek sekundy później.- Nawet

się nie waż.- Oświadcza, kręcąc głową na Law'a.

-   Uważam,   że  Ari   i   ja   powinniśmy   dzisiejszego   ranka   odbyć   rozmowę.

Wiesz, prawda. Próbowałeś kiedyś tego?- Law uśmiecha się. Nienawidzę tego
uśmiechu. Jest zagadkowy i okrutny, dwie rzeczy bardzo rzadkie u Law'a, że
teraz niemożliwie jest ich nie rozpoznać.

Jackson burzy się, a jego mina staje się nerwowa. Każdy na korytarzu

zamiera, czując niepokój i czekając na to, co dwaj najpopularniejsi chłopcy z
dwóch różnych światów zrobią.

- Pomyśl o  tych, których  zranisz. Czy  tego  naprawdę pragniesz?- Pyta

Jackson.

Law   spogląda   na   mnie,   a   twarz   ma   zbolałą.-   Ari,   proszę,   po   prostu

zastanów się nad tym, co robisz. Dla mnie.

Zaczynam   już   pytać,   o   czym   mówią,   lecz   wtrąca   się   Gretchen,   mocno

zaciskając pięści.- Mówisz poważnie?- Krzyczy na Lawrence'a, popychając go w
klatę.- A co z- jestem tylko- Kręci głową i zastanawiam się, czy zamierza go
uderzyć, czy wybuchnie płaczem.- Ona cię nie chce. Nie widzisz tego? A ty nie
chcesz jej. Wiem to i głęboko w środku sam wiesz, że mam rację. Czemu nie

możesz po prostu dać jej żyć?

Law   wygląda,   jakby   walnęła   go   w   jaja,   mimo   tego,   że   wcale   się   nie

poruszyła.   Patrzy   to   na   nią,   to   na   mnie   i   znów   na   nią.-   Ja...   nie   wiem.-   I
odchodzi, trzymając ręce w kieszeniach.

Gretchen opiera się o nasze szafki.
- Gretch...- Odzywam się.- Tak mi przykro. Co mogę zrobić?
Jej mina tężeje.- Nic. To jego decyzja. Tu już swoją podjęłaś.
Jackson przygląda się jej z dziwaczną ciekawością i mówi.- On czuje to

samo.

Podnosi oczy, a wzrok ma sceptyczny, lecz jawi się w nim trochę nadziei.-

Co? Nie, nie jest pewien.

Jackson wybucha śmiechem.- Och, jest całkowicie pewien.

background image

Gretchen wzrusza ramionami, lecz wiem, że czuje się lepiej. Idziemy na

zajęcia, mając nadzieję na zduszenie plotek w zarodku, nim się rozprzestrzenią,

lecz to nie pomaga. Pogłoski krążą po całej szkole, niektóre twierdzą, że nasza
czwórka zaangażowana jest w jakiś szalony romans, lecz większość zdaje się
skupiać   na   Jacksonie   i   na   mnie,   i   mojej   decyzji,   by   być   z   nim,   a   nie   z
Lawrence'm. Nauczyciele gapią się tak samo jak uczniowie, przyglądając się
nam   z   nowym   zainteresowaniem.   Uprzywilejowani,   jak   ja,   zazwyczaj   nie
mieszają się z niższymi klasami. Więc mimo tego, że Jackson jest boski, to szok,
że wybrałam kogoś, kto przez wielu widziany jest, jako gorszy ode mnie.

Wychodzę ze szkoły, kiedy z bólem dociera do mnie rzeczywistość.  

Tata

.

Nie wybiegałam myślami tak daleko, a teraz mam sucho w gardle, a w brzuchu

galaretkę. Moja przyszłość jest z góry zaplanowana, nie przez prawo czy coś
innego, lecz i tak może być. Tata się wścieknie. I mama. Kocha Lawrence'a.
Nagle   pocałunek   na   korytarzu   wydaje   się   być   bezmyślny,   egoistyczny,   bez
znaczenia. A ponadto Jackson to Pradawny. Jeśli tata wiedziałby, że zakochałam
się w jednym z nich... cóż, mogę dobrze nie mieć przyszłości.

Idę w stronę sadów na tyłach szkoły, przeciągając chwilę i mając nadzieję,

że wpadnę na coś, co powiem tacie. Mama jest odrobinę bardziej romantyczna.

Może

 zrozumie. Tatę obchodzi tylko powinność. Będzie widział tę decyzję, jako

moje wykroczenie, jakbym była jedną z jego pracownic, a nie rodzoną córką.

Dzisiejszy   dzień   jest   pogodny,   błękitne   niebo   z   niewielkim

zachmurzeniem,   co   sprawia,   że   wszystko   wydaje   się   błogie.   Czuję   zazdrość.
Chcę, by chmury napłynęły nad moje smutki, spowiły białym puchem, by już

dłużej mi na tym nie zależało albo bym przynajmniej się nad nimi nie głowiła.
Wszystko związane z Jacksonem dało mi chwilę namysłu, by pomyśleć o czymś

innym, niż ataki czy ryzyko wojny, lecz wkrótce będę z powrotem wraz z Cybil w
laboratorium, twarzą w twarz z horrorem.

Staram się o tym nie myśleć. Jedna rzecz na raz. Oprócz tego, jeśli tata

mnie zabije, nic więcej już począć nie będę w stanie.

Gretchen zauważa mnie ze wzgórza i szeroko się uśmiecha, co uważam za

znak,   że   ona   i   Lawrence   porozmawiali.-   Hej!-   Poklepuje   ziemie   obok   siebie,

pokazując mi, bym do niej przyszła, by niewątpliwie przedyskutować to, czego
wcześniej nie mogłyśmy. Wypuszczam długi, pełen ulgi oddech, czując zawroty
głowy.

-   Więęęęc?-   Odzywa   się,   nim   docieram   do   niej.   Rozglądam   się.   Super,

jesteśmy same.

Myślę nad tym, czy uda mi się wywinąć - 

po prostu się stało

. Pewnie nie,

więc zaczynam od powiedzenia prawdy.- Na początku nic nie było. Kilka tygodni
wcześniej zaczął pracować dla mojego taty. Najpierw mnie wkurzał, lecz powoli

sprawy... miały się inaczej.- Uśmiecham się, przypominając sobie, jak wściekła
byłam, widząc go po raz pierwszy w biurze taty. A teraz czas na kłamstwa.

Wzdycham,   chcąc   po   prostu   wyznać   całą   prawdę   Gretchen.-   Tato   częściej
zapraszał   go   na   szczegółowe   spotkania   do   domu.   Zostawał   na   kolację,
przychodził w weekendy. Nim mogłam zorientować się, co się dzieje, zakochałam

background image

się w nim. Nigdy nie myślałam, że będzie czuł to samo, póki nie zatańczyliśmy
na balu.- Nerwowo na nią spoglądam, lecz ona posyła mi szeroki uśmiech, w

ogóle nie wychwytując kłamstwa.

Gretchen   nie   pozwala   mi   się   tu   zatrzymać.   Żąda  

szczegółów

,   a   każde

następne pytanie sprawia, że moje policzki coraz bardziej płoną. Jak pachnie.
Jak całuje. Jak wygląda nago.

-   Co?!   Nie   wiem.-   Wrzeszczę,   lecz   oczami   szukam   Jacksona   między

drzewami owocowymi i znajduję go, jak się na mnie gapi z wielkim uśmiechem
na twarzy. Nie mogę się oprzeć, a również uśmiechnąć.

Mackenzie   sprintem   pokonuje   pole,   a   jej   złota   skóra   i   włosy   lśnią   w

słońcu. Jackson zauważa ją o sekundę za późno. Odwraca się w chwili, kiedy
wskakuje mu w ramiona, owijając swoje nogi o jego talię i całując go. Serce mi
się zaciska. Odsuwa ją od siebie, sam biorąc krok w tył, a jego ręce szybko się
poruszają, kiedy jej tłumaczy coś niezrozumiałego dla mnie. Ona też coś krzyczy,
a potem pędem dociera do głównej bramy, biegnąc po wzgórzu, z Jacksonem
depczącym jej po piętach. Dociera do mnie, a jej mina to kombinacja gniewu i
cierpienia.

- Ty.- Mówi.
Wstaję,   przygotowując   się   na   obronę,   jeśli   zajdzie   taka   potrzeba,   lesz

Jackson staje między nami.

- Odpuść, Mackenzie.- Oświadcza.
- Odpuścić? Odpuścić! Jesteś wszystkim, co mam i rzucasz mnie dla tego?-

Pokazuje na mnie. Otwieram usta, by odpowiedzieć jej czymś równie wrednym,
lecz   zamykam   je.   Zaczyna   płakać,   a   potem   szlochać.-   Ja...   ty...   proszę.-   Jej
okrągłe, niebieskie oczy, tonące we łzach, błagają go, by zmienił zdanie.

- Przykro mi.- Oznajmia Jackson, a ostateczność w jego głosie sprawia, że

ciężej patrzeć na tą sytuację. Myślałam, że ich związek jest tylko na pokaz, lecz
może dla niej był prawdziwy, być może i dla niego w którymś momencie.

Oczy Mackenzie krążą między mną, a  Jacksonem, a  uśmieszek powoli

wstępuje na jej twarz w wypiekami.- Hmmm. No to cóż. Sądzę, że to czas, by
twoja rodzina się o tym dowiedziała.

- Nie zrobiłabyś tego.- Szepcze.
Mackenzie wybucha śmiechem i jej uwaga z powrotem skupiona jest na

mnie.-   Czas   poznać   rodziców.   Lub   powinnam   raczej   powiedzieć  

dziadków

.

Powodzenia. Będziesz go potrzebowała.- I już jej nie ma.

Odwracam   się   do   Jacksona.-   O   co   jej   chodziło?   Czemu   jest   taka

zdenerwowana?-   Potem   przypominam   sobie,   gdzie   jesteśmy   i   zaciskam
sfrustrowana zęby. Pragnę odpowiedzi, lecz nie mogę pytać o nic więcej z tymi
wszystkimi ludźmi wokoło.

- Później?- Pytam go.
Wypuszcza głęboki oddech i pociera rękoma twarz.- Ta... później.

background image

Godzinę potem siedzę z Jacksonem w lobby przed gabinetem taty. Cybil

wysłała mi wiadomość, że dzisiejszy trening będzie ciężki, tym samym budząc

mdłości w moim brzuchu. W kółko sobie wmawiam, że nieważne, co zobaczę,
dam   radę.   Muszę   dać.   Potrzebujemy   informacji,   by   powstrzymać   wojnę   i
zamierzam zrobić to dzisiaj. Oczywiście to zależy od tego, czy będę na szkoleniu,
kiedy tata już dowie się o mnie i Jacksonie. Wiem, że muszę mu powiedzieć. Nie
mogę ryzykować, że dowie się tego od jednego z moich nauczycieli, lecz jednak i
tak żałuję, że po prostu nie mogłabym tego zachować w sekrecie. Przynajmniej
na krótką chwilę.

Jackson kładzie rękę na moim kolanie.- Wszystko w porządku?
- Ta, po prostu myślę.- Opieram podbródek na dłoni, wspierając się na

podłokietniku.   Lobby   wydaje   się   być   zimne   i   martwe.   Podłoga   to   sztuczny,
brązowy dywan, który jako jedyny wnosi trochę życia do tego pokoju. Sekretne
drzwi i korytarze kryją się w sztucznych, drewnianych ścianach. Mogę sobie
tylko  wyobrażać, co za  nimi jest.  Na  tym  piętrze  znajdują  się trzy  windy –
główna, prowadząca do budynku Chemików i do budynku Parlamentu.

Dociera do mnie, że za rok będę tu pracować. Trening na Agenta zaczyna

się   od   razu   po   zakończeniu   szkoły,   a   potem   będę   przydzielona   do   pracy.
Zazwyczaj   dla   kogoś   takiego   jak   ja   przydziela   się   stanowisko   badacza,   coś
podobnego do pracy Cybil, lecz istnieje szansa, że zostanę wysłana do sektora
wojskowego,   zwłaszcza   teraz.   Kiedyś   te   powołania   były   rzadkie   –   by   tłumić
zamieszki w regionach przemysłowych, by patrolować granice albo pracować w
roli policjanta. Lecz wszystko uległo zmianie i bez względu na to, co się dzieje,

życie na Ziemi już nigdy nie będzie takie same.

Nie   chcę   już   więcej   o   tym   myśleć.   Teraz   to   technicznie   później,   więc

decyduję się poruszyć sprawę z Mackenzie.- Czemu Mackenzie wcześniej się tak
wkurzyła? Myślałam, że sprawy między waszą dwójką były tylko na pokaz.

Odchyla   głowę   do   tyły,   jakby   chwilkę   potrzebował   namyśleć   się,   co

odpowiedzieć.-   Jest   starą   przyjaciółką,   która   nigdy   właściwie   nie   przebolała
tego, że jesteśmy  

tylko

  przyjaciółmi. Widzi cię, człowieka, jak coś gorszego od

niej. Porozmawiam z nią.

- Więc, o co chodziło w jej komentarzu traktującym o twoich dziadkach?
- Pamiętasz, jak powiedziałem ci, że została wysłana, jako moja pomoc?-

Zapytał.- Cóż, moja rodzina ją wysłała. Grozi, że powie im o tobie, ale mam to
gdzieś.   Jestem   już   zmęczony   robieniem   wszystkiego   dokładnie   według   ich
zachcianek. To moje życie.

Zaczynam już pytać o więcej, kiedy otwiera się winda Chemików.
Tata rozgryza nas wcześniej, niż się spodziewałam. Patrzy z Jacksona na

mnie, a potem, jakby mając w oczach obiektyw aparatu, skupia się na naszych

złączonych dłoniach.- 

Tłumacz się

.

Puszczam   rękę   Jacksona   i   wstaję,   ciężko   połykając   ślinę.-   Tato...   eee,

widzisz... jesteśmy-

background image

- Jesteście, co?- Mówi tata, patrząc na Jacksona.
Jackson staje obok mnie.
- Jackson i ja jesteśmy... razem, tato.- Udaje mi się w końcu powiedzieć.
Jego   twarz   czerwienieje,   nie   dowierza   i   krzywi   się.-   Niemożliwe.   Nie

możesz- Zaciska zęby i wiem, że zdusił w sobie to, co chciał powiedzieć.- Masz

wyjść   za   Lawrence'a.   Wiesz   o   tym.   Plan   się   nie   zmieni.   Zapomnij   o   tym,
cokolwiek   to   jest.-   Oświadcza,   pokazując   między   nami.-   Niewolno   ci  

być   z

kimkolwiek innym oprócz Lawrence'a Cartiera.- A potem odwraca się, by odejść.

- Nie.- Krzyczę za nim.
Zamiera i okręca się na pięcie.- Nie?
Podchodzę do niego. Chcę, by widział moją twarz.- Wyszkoliłeś mnie, bym

myślała   za   siebie.   Działała   we   własnym   imieniu.   Dla   dobra   kraju.   Zawsze
zachowywałam się według twojego życzenia. Nigdy się nie sprzeciwiałam. Lecz
teraz tego nie zrobię.

Jego   pierś   wznosi   się   i   opada,   a   jego   oczy   wwiercają   we   mnie   dziury.

Spogląda za moje ramię na Jacksona.- Masz dokładnie trzy sekundy, by opuścić
mój budynek. Nie wracaj, póki nie zdecyduję się, co z tobą zrobić.

Jackson rusza naprzód.- Proszę pana-
Tato rzuca mu śmiertelne spojrzenie i omija mnie, podchodząc do niego.

Staram   się   zastąpić   mu   drogę,   lecz   przerasta   mnie   o   głowę   i   ani   razu   nie
spuszcza z oczu Jacksona.

- Mojej córce najwyraźniej na tobie zależy. A tobie na niej?
- Tak, proszę pana.- Oznajmia.- Zależy mi na niej.
Spojrzenie taty zmienia się w śmiertelnie poważne.- Udowodnij to. Jej

przyszłość jest ustalona z góry. Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś w
stanie dać jej tego samego, co Lawrence. Jeśli ci na niej zależy, naprawdę zależy,

to odejdź.

Moje ciało staje się nieczułe, kiedy podnoszę wzrok na Jacksona i widzę,

jak dochodzi do niego jego głos rozsądku.

Potem tata odwraca się do mnie.- Cybil wkrótce przyjedzie, by zabrać cię

na   dzisiejszą   sesję   szkoleniową.   Masz   z  nią   iść.   Masz   się   słuchać.   Masz   się
zachowywać tak, jak cię wychowałem. Zrozumiano? Zużyłem na tą sprawę taką
ilość czasu, jaką mogłem dać.- Rzuca Jacksonowie kolejne znaczące spojrzenie,
nim odwraca się z powrotem w stronę swojego gabinetu.- Spodziewam się, że
zaraz wyjdziesz z mojego budynku, panie Locke. Ze skutkiem natychmiastowym
nie jesteś już częścią moje programu.- I drzwi jego gabinetu zamykają się za
nim, nim któreś z nas ma szansę coś powiedzieć.

Oboje stoimy, patrząc się na siebie. Wiedziałam, że pójdzie ciężko, ale nie,

że katastrofalnie. Cybil wypada ze swojego gabinetu, a jej mina zmienia się z
zmartwionej na zszokowaną, kiedy spogląda na naszą dwójkę.

background image

- Ari...- Cybil kręci głową na tyle, by dać mi znać, że dzieje się coś złego –

coś bardzo złego. A potem prostuje się i zwraca się do Agenta, który przybył, by

odeskortować Jacksona.- Usuń go z budynku. Natychmiast.

Szczęka mi opada i czuję się, jakby mi coś umykało. Nie mogą wiedzieć, że

Jackson jest Pradawnym. Aresztują go, zrobią mu... nie wiem, co. Lecz widząc,
jak   się   zachowują,   wygląda   na   to,   jakby   znali   prawdę   lub   jakby   coś
podejrzewali. Nie, na pewno by go po prostu nie puścili wolno.

 Jackson kiwa do mnie głową, posyłając słaby uśmiech, nim wychodzi bez

słowa. 

background image

Rozdział 20

Cybil pokazuje mi, bym za nią podążyła, lecz waham się, wpatrując się w

punkt,   gdzie   przed   chwilą   stał   jeszcze   Jackson.   Gdyby   nie   zależało   nam   na
strategii, odeszłabym wraz z nim, lecz nie mogę zaryzykować utratą jedynej
szansy na powstrzymanie tego wszystkiego.

Staram się oczyścić myśli i przygotować się na jakikolwiek horror, który

czeka mnie dziś za rogiem. Cybil zauważa naszą odległość i okręca się.- Nic ci
nie jest? Musisz być dzisiaj skupiona, więc jeśli tak nie jest, powiedz mi o tym, a
jutro nadgonimy.

- Nie, nic mi nie jest, naprawdę.- Oznajmiam, mając nadzieję, że brzmię

pewniej, niż się czuję.

Uśmiecha   się   szeroko.-   Świetnie,   ponieważ   pierwszym   dzisiejszym

przystankiem jest sala szkoleniowa.

Podnoszę głowę.- Sala szkoleniowa dla Agentów?
- Aha. Chyba jeszcze w niej nie byłaś?
Podążam za nią korytarzem do głównej windy. Czekam, aż naciśnie guzik,

lecz   odwraca   się   twarzą   do   tylnej   ściany.   Płasko   kładzie   swoją   dłoń   na   jej
powierzchni, na co wyskakuje srebrny skaner, przed którym przesuwa swoją
kartą   dostępu.   Tylna   ściana   rozsuwa   się   jak   podwójne   drzwi   w   windach
szpitalnych. Cybil pokazuje mi, bym poszła przodem, a jej zachowanie zmienia
się z beztroskiego na nieugięte.

Winda wypuszcza nas na półpiętro z  parą schodów, biegnące w dół po

lewej   i   prawej   stronie.   Z   półpiętra   rozciąga   się   widok   na   olbrzymie
pomieszczenie, podzielone na cztery sekcje, na których końcach w każdej kolejce

stoi około tuzina mężczyzn i kobiet, a żadne nie ma ponad dwadzieścia pięć lat –
wiek graniczny dla Agentów – a większość wygląda na młodszą, mając może
osiemnaście lat.

Cybil rusza w dół po prawych schodach.- Jak widzisz sala szkoleniowa

podzielona jest na cztery sekcje. Walka wręcz, broń, pomysłowość i ograniczenia.
Tradycyjnie   sekcje   te   mają   za   zadanie   badać   zwinność   i   siłę,   lecz   dziś
eksperymentujemy.-   Zatrzymuje   się   przed   pierwszą   po   lewej   sekcją,   gdzie
grupka dziesięciu mężczyzn i kobiet okrąża faceta z zestawem słuchawkowym
stojącego po środku. Zakładam, że ulega symulacji, lecz wtedy jego ciało zaczyna
drgać   i   mężczyzna   upada   na   podłogę.  Agent   dowódca   podbiega   do   niego,   z
szarpnięciem zdejmuje z niego słuchawki i zaczyna krzyczeć na niego, że opór to
klucz do przetrwania.

Cybil   wydaje   syk.-   Tą   sama   stworzyłam.   Miałam   nadzieję,   że   do   tego

czasu lepiej będą na nią reagowali.

- To symulacja, prawda? Co widzą?- Pytam.
Uśmiecha się z dumą.- Program symuluje Zawładnięcie. Uczestnicy czują

background image

się,   jakby   proces   Zawładnięcia   odbierał   im   życie,   lecz   nim   zaaprobowałam
program, zrobiłam szeroko zakrojone badania. Ich funkcje życiowe nie ulegają

zmianie. To kwestia psychiki, co właśnie bada testy o ograniczeniach. Musimy
działać na przekór strachu, nigdy się mu nie poddając.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w jej słowach wybrzmiewa echo słów

taty. To coś, co sam by powiedział, z pewnością, co już powiedział. Zerkam na
chłopaka, kiedy wraca do kolejki. Na jego twarzy maluje się rozczarowanie i z
tej odległości widzę, że się trzęsie. Chciałabym mu powiedzieć, jak bezsensowna
jest bojaźń. Jeśli Pradawny chce go martwego, to już jest martwy. Żaden trening
temu nie zapobiegnie i pewnie, dlatego tata zawsze wmawiał mi, że mamy tylko
mniej niż minutę, by zorientować się, jak zabić wroga. Cały czas myślałam, że to

ma mnie przestraszyć, bym pracowała ciężej. Teraz wiem, że po prostu starał się
mnie przygotować.

Z Cybil przenoszę się na następną sekcję, co zakładam ma być tą od walki

wręcz, lecz zamiast dwóch ludzi pośrodku maty, jest na niej tylko jedna i wydaje
się   walczyć   sama   ze   sobą.-   Co   ona   robi?-   Pytam   po   kilku   sekundach

przypatrywania się jej.

-   Wierzymy,   że   Pradawni   posiadają   technologię   związaną   z   polem

siłowym,   którą   mogą   użyć   w   wojnie.-   Oznajmia   Cybil.-   Tutaj   posiadamy
niewielki pole siłowe – nieruchome - które posyła mały impuls, kiedy uczestnik
je przekroczy. By wyjść poza matę, musi ona polegać na reszcie swoich zmysłów,
by wyzwolić się spod władzy pola siłowego, niczym w labiryncie. Zbyt mocno
polegamy na wzroku, co, jak wierzę, jest naszą największą słabością.

Teraz jestem pewna, że słyszę słowa taty. Jest jak jego młodsza i żeńska

wersja. Ta myśl posyła dreszcze po moich plecach. Jeden osobnik pokroju taty
wystarczy.

Cybil przenosi się na sekcje z bronią, gdzie Agenci testują pistolety i noże,

których nigdy wcześniej nie widziałam. Każde obserwuję z zaciekawieniem. Już
mam zapytać o jeden scyzoryk, który bada drobna dziewczyna, kiedy wyskakuje
z jej dłoni i leci w naszą stronę. Łapię nóż sekundę, przed tym jak ma szansę
zagłębić się w twarzy Cybil, przerzucam go do drugiej ręki i rzucam w tarczę

oddaloną ode mnie o dziewięć metrów.

- Strzał w dziesiątkę.- Mówię niewzruszona.
Cybil wwierca we mnie swoje spojrzenie.- Co to było?- Pyta, a w jej głosie

słychać dziwaczne podekscytowanie. Lecz nim mogę odpowiedzieć, jej telefon
odzywa się, a sama uśmiecha się szeroko.- Skończyłyśmy tutaj. Czas na główną
część naszego szkolenia.

Kilka minut później Cybil i ja stoimy przez trzecim laboratorium. Moje

serce   wali   w   oczekiwaniu.   Nie   mam   pojęcia,   co   zobaczę   w   środku,   lecz   po
zachowaniu Cybil mogę rzec, że to coś wielkiego.

- Zanim wjedziemy.- Odzywa się Cybil.- To ważne, że powtarzam, iż ta

informacja jest ściśle tajna. Nikt nie może wiedzieć, co zaraz zobaczysz.

background image

- Oczywiście.
Przesuwa   kartą   dostępu   przed   skanerem   przy   drzwiach,   a   potem

przyciska   wsuwa   swój   kciuk   w   galaretowaty   czytnik   przy   urządzeniu.   Jej
zdjęcie   pokazuje   się   na   ekranie,   a   za   nim   słowa:   WSTĘP   DLA   OFICERA
AGENTA.

- Gotowa czy nie, to, co za chwilę zobaczysz, może zmienić twój sposób

myślenia.

- Mój sposób myślenia w sprawie, czego?- Pytam.
- W sprawie wszystkiego.
W laboratorium wybrzmiewa alarm, sygnalizując koniec zmiany. Musi być

już   siedemnasta.   Zduszam   dreszcz,   biegnący   po   moich   plecach   i   ucisk   w
żołądku. Wyprężam się, gotując się na wszystko, co zamierzają mi pokazać.

Wchodzimy do pomieszczenia pełnego Chemików w białych kitlach. Pokój

różni się od poprzedniego razu, kiedy tu byłam. Na lewej ścianie wisi dziesięć
dużych   t-ekranów,   przy   każdym   stoi   Chemik,   przyglądając   się   informacją,
których nie rozumiem. Obrazy na ekranach wciąż się zmieniają, a potem jeden z
nich   ukazuje   twarz,   potem   następny   inną   twarz   i   nie   mija   za   wiele,   kiedy
wszystkie pokazują twarz Pradawnego, każde inne i każde w różnym wieku.
Cybil kiwa głową, bym za nią podążyła.

- Marique.- Zwraca się do Chemiczki na końcu, kobiety z rudymi włosami

i jasną  skórą.- To Ari. Dzisiaj będziemy obserwować.  Możesz  pokazać jej, co

badasz?

Marique mierzy mnie wzrokiem, uśmiechając się łagodnie.- Wiem, kim

jesteś. Miło mi cię poznać.- Stuka w swój ekran, wchodząc w opcje informacji,
które   widziałam   wcześniej,   a   potem   klika   w   POZIOMY   XYLEMU.   Wykres
ukazuje   się   na   ekranie,   przypominając   mi   te   na   urządzeniach   szpitalnych.
Skacze w górę i w dół, tak na przemian.

- Zmienia się.- Mówię, zaskoczona.- Jak to możliwe?
Marique   odwraca  się  do  mnie.-  Wierzymy,  że   xylem  zachowuje   się  jak

organ.   Porusza   się   i   ma   puls,   którego   wcześniej   nigdzie   nie   spostrzegliśmy.
Wcześniej   porównywaliśmy   go   do   wody   w   ludzkim   ciele,   lecz   w   niczym   nie
przypomina wody. Jest niemal...- Spogląda na Cybil, jakby była zażenowana
tym,   co   ma   zamiar   za   chwilę   powiedzieć   i   w   końcu   oznajmia   szeptem.-
Magiczne.

Cybil śmieje się lakonicznie.- Wy, Chemicy, wszystko byście koloryzowali.

To wcale nie jest magiczne. Jest zabójcze. Ta płynna ewolucja nie pozwala nam
ich zabić.  Pamiętaj o  naszym celu,  Marique.-  A potem  odsuwa  mnie,  kręcąc

głową.- Nie mogę ich winić za bycie zafascynowanym – na tym właśnie polega
ich praca - ale jako Inżynier nie doceniamy mocy tego – szukamy słabości. Co
sprowadza nas do tego miejsca.- Wskazuje ręką na podzieloną tylną ścianę, całą
oszkloną i dającą widok na komory do testów, które pokazała mi, kiedy byłam tu
pierwszy raz. Ale kiedy podchodzę do szyby, zdaję sobie sprawę, że komory te

background image

bardziej wyglądają na dostosowane do tortur, niż do badań.

Chemicy wpatrują się w nie intensywnie, a potem jeden z nich, niski facet

z czarnymi włosami i oliwkową skórą, przyciska guzik zza szyby i przemawia do
mikrofonu.-   Pierwszy   obiekt.-   Obserwuję,   jak   dwóch   Agentów   wprowadza
Pradawnego. Poza materiałem, przykrywającym jego intymne części, nie ma na
sobie nic, a jego ciało wygląda nędznie i krucho. Pięciu Chemików, otaczających
mnie,   zaczyna   robić   notatki   na   swoich   tabletach.   Ten   sam   Chemik,   który
przemówił do mikrofonu, podchodzi do klawiatury po prawej stronie. Drzwi w
komorze   zamykają   się   za   Agentami,   a   Pradawny   stoi   sam   w   dużym
pomieszczeniu, drżąc. Kręci nerwowo głową, a potem śmiga od jednej ściany do
kolejnej,   w   każdą   uderzając,   nim   wpada   na   szybę,   na   którą   patrzymy   jak

zaklęci. Przechyla głowę na bok i wydaje wrzask, lecz dźwięk do nas nie dociera.

Cybil   staje   przy   mnie.-   Poznaj   Ryden'a.   Długo   już   sprzyja   sprawie

Chemików. Ignorancja to nasza największa słabość, której musimy się pozbyć,
jeśli mamy nadzieję odnieść sukces.

- Odnieść sukces, w czym?- Pytam, dając jej szansę, by powiedziała mi to,

co muszę wiedzieć, lecz cały czas wpatruję się w Ryden'a. Wcale nie wygląda jak
szpieg, ale Cybil mówiła, że każdy ich obiekt do badań to Tajniak. Ten facet
wygląda jakby powinien znajdować się na polu, pracując w rolnictwie, a nie
ryzykować życie, by zdobyć informacje na temat ludzkości. Coś mi tu nie gra.

- W zniszczeniu ich, rzecz jasna.- Oznajmia Cybil.
-   Oczywiście,   ale   jaki   jest   plan,   strategia?-   Mam   nadzieję,   że   nie

zabrzmiałam na tak zdesperowaną, jak się czuję.

Szczerzy   zęby.-   Podoba   mi   się,   dokąd   wybiegasz   myślami,   lecz   jeszcze

ostatecznie nie zdecydowaliśmy. Mogę ci za to wyznać, że wszystko zależy do
wyników badań.

- O wilku mowa, skąd go wytrzasnęliście?
Odwraca wzrok, nieswoja, zbyt długo unikając pytania, by odpowiedzieć

zgodnie   z   prawdą.   Zapomina,   kto   mnie   szkolił.-   Mówiłam   ci,   to   Tajniacy.-
Oświadcza.

Oczami podążam na chemika przy klawiaturze. Wystukuje serię kodów, a

potem wraca na miejsce, podgryzając paznokcie.

- Co oni robią?- Pytam Cybil.
- Leczenie prądem.- Odpowiada.
W tym momencie w komorze odzywa się alarm. Pradawny drga i szarpie

się, jego ciało skacze w górę, jakby jego organy chciały się wydostać. Ponownie

słychać alarm i jego ciało uspokaja się. Opada na podłogę. Chemicy obok mnie
piszą jeszcze szybciej na tabletach i patrząc na ich miny, wyniki ich cieszą.

Cybil   odsuwa   mnie   od   szyby.-   To   laboratorium   skupia   swoje   siły   na

strategii,   opartej   na   zdolnościach   przenoszenia   droga   powietrzną   czegoś,   co
zrani tylko Pradawnych. Celem jest skonstruowanie broni, mogącej uderzyć w

background image

nich bez ich wiedzy. Więc kiedy docierają na Ziemię, następuję bum!- Uderza
pięścią w swoją dłoń.- I już po nich. Problem tkwi w tym, że xylem uzdrawia ich

w ciągu kilku sekund. Więc nasza strategia ma za zadanie wymyślenie czegoś,
co wejdzie w kontakt z xylemem, zmieniając go.

Kiwam głową, zastanawiając się,  czy zadać pytanie, które  nie opuściło

mnie od chwili, kiedy to wszystko się zaczęło.- Cybil.- Odzywam się niepewnie.-
Myślałam,   że   chcą   do   nas   dołączyć,   kiedy   nabiorą   wystarczająco   dużo   sił.
Myślałam, że pragną pokojowej koegzystencji. Więc to, nad czym się głowie, to
dlaczego staramy się ich zabić?

-   Dwa   tak   od   siebie   różne   gatunki   nie   mogą   żyć   wspólnie   na   jednej

planecie. Przetrwa najsilniejszy, a my musimy przetrwać.

Odchodzi, a ja podążam za nią, kiedy dziura rozrasta się w mojej piersi.

Wszystko,   co   uczono   nas   o   Pradawnych,   sprowadza   nas   do   tej   chwili.   Chcą
napełnić nas strachem, byśmy nie żałowali gatunku, który planujemy zniszczyć.
Spoglądam   za   szybę.  Ryden   kuli  się  w   rogu,   oczami   podążając   od   jednej  do
drugiej osoby, nim kieruje wzrok na mnie. Przygląda mi się, a potem bezgłośnie
mówi – 

pomocy

.

background image

Rozdział 21

Przedzieram   się   przez   puszcze   za   moim   domem,   przeskakując   nad

korzeniami   i   omijając   pajęczyny.   Napisałam   do   Jacksona   tuż   po   tym,   jak
zakończyłam trening, mając nadzieje, że uzbierałam na tyle dużo informacji, by
zadowolić Zeusa. Ale nawet, jeśli tak jest, czy tata po prostu nie wymyśli nowej

taktyki? Kompletnie nie mam pojęcia. 

Kiedy docieram do Drzewa Jedności, słońce już zaszło, a las pogrążony

jest   w   mroku.   Wiatr   szumi   pośród   drzew,   porywając   w   górę   opadłe   liście.
Klękam przed drzewem i wpatruję się w pusty środek, świerzbi mnie, by podejść
jeszcze bliżej, czując jakbym należała do tamtego miejsca, nie do tego.

Wyciągam drżącą dłoń. Moje place znikając w trójkątnym wejściu, a ciepło

wspina się po nich, po ręce, w górę mojego ramienia. Szarpię się w tył, lecz
wspomnienie tego uczucia wciąż lepi się do mojej skóry. Serce wali mi w piersi.

Wtedy słyszę coś pośród drzew. Wstaję powoli, kiedy szepty echem odbijają się
od pni. Wołają mnie, jakby mnie znały, jakbym była jedną z nich. Zamykam
oczy,   pozwalając,   by   szepty   zbliżyły   się,   kotłując   w   kniei.   Nie   rozumiem,   co
mówią, lecz czuję sercem pasję ich słów i nie pragnę niczego więcej, niż do nich

dołączyć.

Szepty mieszają się ze skrzypieniem gałęzi, a każdy dźwięk oddala mnie

coraz bardziej od rzeczywistości. Moje ręce czepiają się dębu za moimi plecami,
wtulając się w pień i w ciągu kilku sekund docieram na jego koronę, zerkając w
dół, nim mogę, choć raz odetchnąć. Szepty i puls wciąż wzrastają, układając się
w harmonijny takt, a potem las zamiera, a niebo uspokaja się. Jeszcze nigdy
wcześniej nie czułam takiego spokoju i przynależenia. Spoglądam w dół w leśne
poszycie i z powrotem na niebo. Oddychając jeszcze raz, podnoszę ręce do góry i
nurkuję w dół. W uszach szumi mi od zimnego, lecz kuszącego pędu. Powinnam

czuć przerażenie, ale jestem rozanielona, a zamiast krwi w mych żyłach płynie
prąd. Robię fikołka i ląduję z łatwością na nogi. Śmiech wydostaje się z moich

ust.

- Ari...- Ktoś odzywa się za mną. Zamieram kuląc się, odwracając się by

ujrzeć   Gretchen,   z   szeroko   otwartą   buzią   i   oczami   okrągłymi   ze   strachu.-
Widziałam, jak tu szłaś... przyszłam sprawdzić, co się stało. Ja-ja...

- Gretch, stój.- Mówię, kiedy się cofa.- To nie jest... nie jestem..- Wpatruję

się w nią, a ona we mnie, lecz nie jak moja najlepsza przyjaciółka – wpatruje się
we mnie, jakby widziała mnie po raz pierwszy. Łzy wypełniają moje oczy i nim
się   orientuję,   łkam   niekontrolowanie.   Waga   tego,   co   właśnie   zrobiłam,
przyłapanie   przez   Gretchen,   Ryden,   wojenna   taktyka,   Jackson,   wszystko   to
kłębi mi się w głowie i nie dam rady udźwignąć już nic więcej. Czuję, jakby lata,
nie,   dekady   minęły,   od   kiedy,   moje   życie   miało   pozór   normalności.   Pragnę
normalnego życia. Pragnę być normalna.

Lecz   wiem,   że   nie   jestem.   Czuję   to   instynktownie,   jednak   nie   mam

pojęcia, co się ze mną dzieje. Czy staję się jedną z nich czy już nią jestem? Nie

background image

wiem. Niczego nie wiem. Jestem niczym. Wszystko w moim życiu wydaje się
teraz być daremne. Jeśli jestem każdym po trochu z dwóch gatunków, nie mogę

wybrać,   która   część   mnie   jest   prawdziwa,   która   ma   przeżyć.   To   zbyt   wiele.
Wybucham kolejnym szlochem i czuję, jak dłoń dotyka moich pleców.

- Ari, porozmawiaj ze mną.- Odzywa się Gretchen.- Nie będę cię oceniała.

Obiecuję. Porozmawiaj ze mną.

Podnoszę na nią wzrok, oczy mnie pieką od łez i opieram się plecami o

ogromny dębowy pień, z którego dopiero, co zeskoczyłam. Gretchen siada przede
mną, a jej twarz w ogóle nie odbija potępienia czy litości. Mogę jej zaufać –
jestem   tego   pewna.   Wciągam   urywany   oddech   i   wypuszczam   go,   a   słowa

wylewają się ze mnie.- Chyba wszystko zaczęło się od Jacksona.- I wyznaję jej
wszystko. O tym, że jest Pradawnym. O wojennej strategii. O tym, co zrobiłam,
co   zamierzam   zrobić,   o   tym,   gdzie   zmierzają   moje   myśli   o   siebie   samej.
Przysłuchuje się zaciekawiona, ani razu nie przerywając mi. Kiedy w końcu
milknę, spoglądam na nią.- Więc... co o tym myślisz?

- Myślę, że jestem chorobliwie zazdrosna, że masz okazję do całowania się

z kimś tak przepysznym, jak Jackson i dajesz radę zeskoczysz z cholernego
drzewo, nie zabijając się przy tym.- Obie wybuchamy śmiechem. Już nastała
ciemność, a księżyc spogląda na nas z góry. Gretchen milknie i martwię się, że
za chwilę ucieknie z krzykiem, lecz przytula mnie mocno.- Jesteś moją najlepszą
przyjaciółką, nieważne co. Wszystko się ułoży. Pomogę, jeśli będę mogła, dobrze?

Potakuję.- Starczy już o mnie. Przyszłaś, bo mnie szukałaś. Czy wszystko

jest w porządku?- Odchyla się, celując w drzewo za sobą, lecz osuwa się na
opadłe   liście.   Łapię   ją,   nim   jej   głowa   ma   szansę   uderzyć   w   drzewo.   Obie

zamieramy. 

- Jak ty to...?- Zaczyna Gretchen.
- Nie wiem.
- A umiesz coś jeszcze?
Wzruszam ramionami, lecz na jej twarzy pojawia się chytry uśmieszek.
-   Dowiedzmy   się.-   Podskakuje   z   podekscytowaniem,   lecz   nie   jestem   w

nastroju, by testować jakąkolwiek dziwaczność, która drzemie we mnie.

Podnosi   kamień   i   podrzuca   go   do   góry,   potem   mierzy   mnie   wzrokiem,

gotując się rzucić go za mnie. Nie wiem, czemu się poruszam, ale coś we mnie
pragnie   udowodnić,   że   jestem   w   stanie   złapać   kamień,   nim   ten   spadnie   na
ziemię. W jednej sekundzie kamień opuszcza jej rękę, a w następnej jest już w
mojej. Poruszyłam się, czułam, jak moja ręką wyciągała się, jednak mój refleks

zareagował szybciej, nim mogłam w ogóle pomyśleć, co zrobić, jakby był to tik.
Wpatruję   się   w   kamień,   czując   jeszcze   większe   niż   dotąd   zdezorientowanie.

Jestem szybsza niż wcześniej, mam błyskawiczny refleks, lecz zastanawiam się,
czy dam radę zrobić jedną rzecz, która dzieli ludzi od Pradawnych.

Okręcam kamień w swojej ręce, póki nie znajduję ostrą krawędź, a potem

tnę nim skórę na moim ramieniu. Krew spływa w dół ręki.

background image

- Ari, co, u licha?
- Po prostu poczekaj.- Mówię, wpatrując się w ranę, lecz nic się nie dzieje.

Wciąż krwawi i to coraz mocniej, w ogóle się nie lecząc, jak to zrobił Pradawny
w komorze z wodą. Rozczarowanie spływa na mnie. Nie wiem, czemu miałam
nadzieję, że to wypali, lecz chyba wolałam być jednym gatunkiem w całości, niż
każdym w połowie. Muszę mieć w sobie niewiele xylemu, bo inaczej rana by się
zasklepiła.

Gretchen odciąga moje ramię ode mnie i owija wokół niego kurtkę.- No

dalej, musisz pójść do domu i nałożyć na to trochę leczniczej maści.

Wzdycham.- Dzięki. I dzięki za nie myślenie, że jestem dziwadłem.
- A kto powiedział, że tak nie myślę?- Odpowiada, uśmiechając się i biorąc

mnie pod drugie ramię.- Lepiej zaprowadźmy cię do domu. Nie chcę ryzykować,
byś stała się swoją pierwszą ofiarą czy coś.

Kilka minut później, wślizguję się do swojego domu, nastawiając uszu na

obecność któregoś z rodziców, lecz dociera do mnie jedynie niesamowity szum
ciszy. Zastanawiam się  nad  zawołaniem  ich,  ale  zamiast  tego  kieruję  się  do
swojego   pokoju,   wdzięczna   za   spokój.     Moje   ciało   jest   w   każdym   calu
wyczerpane, a twarz mam nadal opuchniętą od płaczu. Dużo czasu minęło, od
kiedy pozwoliłam sobie wyrzucić wszystko z siebie i teraz chcę tylko wdrapać się
do łóżka i zapomnieć o wszystkim, choć na jedną noc.

W moim pokoju jest ciemno, kiedy wchodzę, jednak jakoś jestem w stanie

zobaczyć lub przynajmniej wyczuć obecność wszystkiego wokół mnie. Wmawiam

sobie, że to dlatego, że to mój pokój, lecz głęboko w środku nie mogę oprzeć się
myśleniu, czy to kolejna zmiana. Docieram do łazienki, czyszczę ranę, a potem
smaruję je leczniczą maścią, łapiąc w lustrze swoje odbicie. Nachylam się bliżej,
póki   refleks   moich   oczu   nie   oddaje   ich   błysku,   a   ich   poprzedni   kolor,
szmaragdowa  zieleń  oczu  mojej  mamy, zastąpiona  jest  przez  głęboki  turkus.
Niezwykłe.   Wchodzę   z   powrotem   do   swojego   pokoju,   czując   się   jednocześnie
niepewnie i bosko.

- Ari?- Jackson woła z mojego okna, zaskakując mnie.
- Cześć.- Mówię.
Podchodzi do mnie, bierze za rękę, a twarz ma skrzywioną od martwienia

się.- Co się stało?

- Och, nic takiego. Po prostu się wygłupiłam. Myślałam, że mogłam... to

było głupie.- Waham się, a potem dodaję.- Czekałam na ciebie.

- Wiem – przepraszam.- Oznajmia, siadając obok mnie na łóżku.- Kazano

mi wrócić na Loge. Czy wszystko w porządku?

Spuszczam   oczy.-   Nie,   nie   za   bardzo.   Planują   wykorzystać   strategię,

opartą na zdolności przenoszenia broni droga powietrzną, coś, co powstrzyma
xylem od leczenia się. Był tam też i Pradawny – nazywali go Ryden'em. Prosił
mnie o pomoc. To, dlatego do ciebie zadzwoniłam.- Skupiam wzrok na nim.-
Chcę tam wrócić i uwolnić go.

background image

- Ryden nie żyje.
Serce mi się ściska. Zabili go. Nie, to ja  

pozwoliłam

, by umarł. Połykam

swój smutek, a gniew przesłania wszystkie inne uczucia.- Musimy coś zrobić.
Dosyć   już   gadania.   Czas   na   działanie.-  Dokładnie   opisuję   mu   każdą   chwilę,
którą   spędziłam   w   tym   laboratorium   i   czekam,   aż   Jackson   wszystko   sobie
poukłada. Opiera się o zagłówek i owija kark ręką.

- To wszystko?- Pyta.
Wciągam głęboki oddech. Nie mogę mu wspomnieć o Gretchen, choć być

może   już   wie.-   Nie,   to   nie   wszystko.   Wspięłam   się   na   koronę   dębu   i

zanurkowałam   w   dół.-   Spodziewam   się   po   nim,   że   podskoczy   lub   będzie
zaskoczony, lecz zamiast tego tylko kiwa głową.- Powiedz mi, co się ze mną
dzieje.- Żądam.

- To, co się z tobą dzieje, to moja sprawka. To ja ci to zrobiłem. Rozumiem,

jeśli mnie teraz znienawidzisz, jeśli już nigdy więcej nie będziesz chciała mnie
widzieć. Nie jestem dumny ze swoich czynów. Nie mogłem... byłaś... tak bardzo
przepraszam.- Jego oczy błagają mnie, bym mu wybaczyła.

- A co zrobiłeś?
- To był dzień, kiedy w szkole nastąpiła eksplozja. Krzyczałaś. Tak bardzo

cierpiałaś. Ja... Lawrence powiedział... Nie, to była moja decyzja-

- Po prostu mi powiedz.
- Uleczyłem cię i to nie tak, jak przy twoich małych zranieniach, kiedy

byłaś   mała   i   które   nie   miały   konsekwencji.   Całkowicie   cię   uleczyłem.   I
pamiętasz, co ci mówiłem o xylemie?

- Że się mnoży.- Oznajmiam szeptem. Wpatruję się w przestrzeń mojego

pokoju, nic nie widząc, będąc zagubiona w myślach. Przez kilka minut siedzimy
w ciszy, Jackson przytłoczony wyrzutami sumienia, a ja strachem.

- Powinienem już iść.- Zaczyna wstawać, lecz chwytam jego ramię, a nasze

oczy   się   spotykają.   Musi   wyczuć,   o   czym   myślę.   Nie   chcę   się   już   dłużej

zamartwiać. Kładzie się  przy mnie,  a  nasze  twarze  dzielą  centymetry.-  Albo
zostanę.- Całuje moje usta, policzki i szyję, napełniają moje ciało ciepłem.

Ruszam   się,   by   znaleźć   się   nad   nim.   Moje   ciało   przejmuje   kontrolę,

wszystkie hamulce puściły, a wszystkie myśli, niedotyczące nas, znikły z mojej
głowy. Jego ręce ruszają do moich włosów, na plecy, jeszcze dalej. Wsuwam dłoń
pod jego koszulkę, śledząc linie mięśni jego brzucha i zdejmuję mu ją. Robi tak
samo ze mną, więc nasze klatki są nagie, a oddechy ciężkie. Wtedy nagle siada,
popychając mnie w tył, póki nie siedzę okrakiem na jego talii.- Miałaś ciężki
dzień. Nie powinniśmy...- Grzebie się na łóżku, sięga po koszulki i wręcza mi

moją. Ubieram ją, lecz oczy wlepiam w niego.

- Co się stało?- Pytam.
Przebiega ręką po włosach i podnosi na mnie oczy, wydając się rozdarty, a

potem mówi.- Chodź ze mną na spacer.

background image

- Teraz?
Zsuwa się z łóżka i wyciąga do mnie dłoń.- Mam dla ciebie niespodziankę.
Minutę   później   jesteśmy   już   w   lesie,   przedzierając   się   ścieżką,   mając

księżyc za przewodnika. Jest pełny i żółty – nierealistyczny i tak wielki, że chcę
po   niego   sięgnąć.   Jackson   bierze   moją   rękę   i   zwalnia   swoje   tempo.   To
elektryzujące uczucie – bycie tu z nim, ukryci przed jakimkolwiek wzrokiem.

Przyciąga   mnie   do   siebie.   Resztę   drogi   do   Drzewa   Jedności   idziemy

razem, owinięci w ramiona drugiej osoby. Czuję się pocięta wpół, rozdarta przez
winę. Moja lojalność stoi po stronie mojego taty, mojej rodziny, mojego ludu.

Taka   właśnie   jestem,   taką   osobą   pragnę   być.   Rozczarowana   mina   taty
przemyka   mi   przez   myśli.   Ujawniłam   informacje   wrogowi,   informacje,   które
mogą powstrzymać wojnę.

W   ciszy   docieramy   do   Drzewa   Jedności.   Jackson   z   pewnością   usłyszał

moje   myśli,   lecz   nie   odzywa   się.   Obchodzi   drzewo   i   przynosi   ze   sobą   duży
koszyk. Przyglądam się temu.- Co to?

Szczerzy zęby.- To kosz piknikowy. Pomyślałem, że przyda ci się odmiana.
- Jaki kosz?
- Piknikowy. Nie słyszałaś o piknikach?- Otwiera go, wyciąga niewielki

koc i rozkłada go na trawie przed drzewem. Mierze koc  wzrokiem, a potem

kładę się na nim. Wybucha histerycznym śmiechem, odbijającym się echem od
gałęzi.- Nie masz na nim leżeć. Na nim się siedzi i je.

-   Chcesz,   bym   w   środku   nocy   jadła   na   tym-   Spoglądam   na   koc.-

kraciastym kocu.

Ponownie się śmieje, tym razem walcząc, by móc odetchnąć.- To koc w

kratę. A to wszystko to ludzkie czynności, które powinnaś znać.

- Nieważne. Znasz moich rodziców?- Mówię ironicznie.- Już widzę, jaka

tata siedzi na ziemi, jedząc- A gdzie to jedzenie, o którym mówisz?

- Tutaj.- Pokazuje na kosz i wyciąga z niego wszystkie rodzaje jedzenia.-

Podoba ci się? Znaczy się, nie musimy jeść. Po prostu pomyślałem...

- Nie, jest idealnie. Uwielbiam pikniki, cały czas je urządzam. Jedzmy.
Ponownie się uśmiecha i wszystko układa.
Jasnoczerwona truskawka wpada mi w oko i podnoszę ją, by wziąć gryza.
- Skąd o tym wszystkim wiesz?- Pytam.
- Wymaga się od nas, by poznać waszą historię. U mnie jest inaczej niż u

reszty. Wypalana jest ona w moim umyśle każdego dnia. Co się stało, kiedy i
dlaczego. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak frustrujące jest spodziewanie się po
tobie poznania tyle wiedzy w tak krótkim czasie.

Podnoszę brew.- A poznałeś mojego ojca?
- Cofam poprzednie stwierdzenie. Lepiej porozmawiajmy o czymś innym.-

Mówi, odchylając szklankę, by wziąć łyk.

background image

- Tak, opowiedz mi o swojej rodzinie.
Jackson dławi się i kaszle.
- Nic ci nie jest?
-  Nie,  przepraszam...-  Odsuwa  kosmyk włosów  z mojej  twarzy i  całuje

mnie. Owijam nogi wokół jego talii i spoglądam na niego.

- Czy mogę... cię dotknąć?- Pytam.
- Dotknąć mnie? A gdzie?- Szczerzy zęby.
Udaję, że uderzam go w klatę.- Nie tak. Chcę tylko..- Przebiegam palcami

po   jego   twarzy,   policzkach,   w   dół   po   szyi,   głaszcząc   jego   barki   i   ramiona.
Odchyla   się   na   łokciach,   a   ja   rozpinam   jego   koszulkę,   ukazując   linie   jego
smukłej   piersi.   Jest   taki   doskonały   –   to   niemożliwe,   że   ktoś   może   być   taki
idealny.

Zbliżam się do niego i całuję go, pozwalając by jego ciało ogrzało moje. Żar

rośnie między nami i zastanawiam się, kiedy się odsunie, lecz tak się nie dzieje.

Kładzie mnie na kocu, dociska swoje ciało do mojego, a jego usta badają

moje z taką pasję, że po całym moim ciele przebiegają mrówki.- Zostaniesz ze
mną dzisiejszej nocy? Tutaj?- Pyta, odsuwając się, by na mnie spojrzeć.

Kiwam głową, a Jackson kładzie się, jesteśmy na kocu bok przy boku.

Ponownie mnie całuje, a potem zamyka oczy. Oddech ma ciężki, lecz wkrótce

zwalnia on w ten spokojny rytm. Zamyka oczy, odpływając.

Wtedy nawiedza mnie sen.
Jestem   sama   w   trzecim   laboratorium,   obserwując,   jak   ciało   Ryden'a

szarpie się i drga. Nikt nie dowie się, jeśli go wypuszczę. Dam radę. Mogę go
uratować. Lecz nie robię tego. Zamiast tego przyglądam się, jak powoli umiera.
A potem w oko wpada mi moje odbicie w stalowej ścianie. Moja skóra jest złota,
jakby słońce prześwitywało przez moją skórę, opalona i piękna... wtedy strach
wwierca się w mój umysł. Jestem Pradawną. Jak tylko te słowa pojawiają się w
mojej głowie, drzwi za mną otwierają się i wchodzi przez nie tata, trzymając w
ręku broń. Kreci głową, zaciska wargi i strzela mi w głowę. 

background image

Rozdział 22

Wślizguję się do domu o czwartej nad ranem, kompletnie padnięta. Mama

to ranny ptaszek, więc wiedziałam, że jeśli zabawię zbyt długo, to zaryzykuję
wpadnięciem na nią... i zostanie więźniem w swoim pokoju do końca moich dni.
Kiedyś, gdy byłam mała, wchodziła do mnie, by po prostu zobaczyć, jak śpię.

Budziłam się, by znaleźć ją, siedzącą przy mnie na łóżku, lecz kiedy pytałam ją,
czemu   przyszła,   to   zawsze   odpowiadała   po   to,   by   się   upewnić.   Nigdy   nie
wiedziałam, co miała na myśli, ale teraz zastanawiam się, czy nie upewniała
się, że przeżyję noc.

Nie mam pojęcia, o której Jackson i ja zasnęliśmy, lecz wiem, że koszmary

porwały   moje   sny.   Musi   myśleć,   że   nie   umiem   spokojnie   spać.   Choć   i   sam
pewnie   spałby   okropnie,   gdyby   tata   postrzelił   go   w   głowę.   Wyrzucam   ten
obrazek z myśli i kładę się do łóżka, pozwalając sobie na kilka minut snu, nim
będę musiała iść.

Duży błąd.
Budzę się dwadzieścia minut później, przegapiając pierwszy tron. Mama

wpada   do   mojego   pokoju   w   chwili,   kiedy   kładę   budzik   na   stoliku   nocnym.-
Dobrze się czujesz? Masz dzisiaj trening. Musisz już się zbierać.

- Trening. Chodzi ci o ten popołudniowy?
- Nie.- Oznajmia.- Nie czytałaś swojej wiadomości wczorajszego wieczoru?

Twój tata autoryzował wcześniejsze szkolenie na Agenta. Miałaś być na miejscu
o ósmej rano.

Wyskakuję z łóżka i biegnę do łazienki.- Możesz wyciągnąć mój strój?
- Jasne, lecz mogę napisać do twojego ojca.
- Nie, nie, nie! Wyrobię się w dziesięć minut.
Piętnaście minut później, jestem na zewnątrz i biegnę do tronu. Wsuwam

się do niego sekundy przed zamknięciem drzwi i opadam na miejsce, a serce mi
wali.   Nie   mogę   spóźnić   się   na   swój   pierwszy   trening.   To   niewiarygodne.
Strzelam   kostkami   palców,   jedno   po   drugim,   a   mój   umysł   odpływa.
Zastanawiam się, czy Jackson wie, że trzeba się pokazać – albo czy w ogóle go
poproszą  po  tym,  co   stało   się  z tatą.  Zastanawiam  się,  czy  Gretchen  będzie
zachowywała   się   dziwnie.   Zastanawiam   się,   czy   sobie   poradzę,   czy   będzie
uważała, że to z powodu tego, ze jestem w połowie Pradawną. I może miałaby
rację.

Tron   zatrzymuje   się   W   Business   Park,   więc   wysiadam,   biegnąc   auto-

chodnikiem, nie zastanawiając się już dłużej. Przy drzwiach szybko przesuwam
kartą dostępu, lecz w środku zatrzymuję się. Nie mam pojęcia, w którą stronę
iść. Do sali szkoleniowej można dostać się tylko przez kartę dostępu.  A moja nie
jest jeszcze zakodowana... albo jest? Wchodzę do windy i przyciskam guzik z

trójką. Kiedy winda zatrzymuje się, odwracam się i przesuwam kartą przed

background image

skanerem na tylnej ścianie. Od razu otwierają się drzwi i po raz kolejny mam
widok na salę szkoleniową.

- Alexander.- Woła Agent oficer.- Spóźniłaś się! Zejdź, nim wyrzucę cię z

programu.

Staję w kolejce, mając obok Gretchen, Jacksona po jej lewej i Marcusa

obok niego. Reszta ludzi, około trzydziestu, jest mi obca. Zapomniałam, że nie

będziemy trenować  sami. Uczestnicy wybierani  są z całego kraju. Wszystkie
szkoły oferują program WT, choć większość nie ma potrzebnych do tego środków.
Nie   jestem   najmniejszą   dziewczyną,   lecz   z   pewnością   nie   największą.   W
zależności od tego, co dziś będziemy trenować, mogę wyjść stąd posiniaczona i

krwawiąca.

Sala szkoleniowa nie przypomina mi tej, w której byłam poprzednio. Nie

ma już czterech dużych stacji. Zamiast tego większość pomieszczenia zajmuje
jedno   olbrzymie   stanowisko,   odgrodzone   czterema   stalowymi   belkami,   a   z
każdej do kolejnej biegła lina. Po przeciwnej stronie stanowiska stał wielki t-
ekran.

Agent wskazuje na ekran, a potem na tablety przy stacji. Na każdym z

sześciu stołów położone zostały duże, czarne pudła.- Możecie mówić do mnie
Terrence. Dzisiaj nauczycie się, jak strzelać z każdej znanej ludzkości i legalnej
broni... i z kilku, które jeszcze legalne nie są. T-ekran umożliwia wam natarcie z
nieruchomego   celu   na   ten   w   ruchu.   Spodziewam   się   po   was,   że   wszyscy
doprowadzicie do perfekcji tą umiejętność, by zapobiec martwym ciałom. Czy to

jasne?

Martwe ciała. Zastanawiam się, czy ma na myśli nas czy innych ludzi.

Tak   czy   inaczej   nie   brzmi   to   dobrze.   Terrence   podchodzi   do   każdego   stołu,
otwierając pudła. Z tego miejsca widzę tylko dwa pierwsze stoły. W każdym
upakowano pistolety. Wszystkie ćwiczebne spluwy mają przycisk, zmieniający je
z niegroźnych na zabójcze. I po to jest t-ekran. Pierwszy tryb korzysta z laserów.
Drugi wykorzystuje lasery tylko jak namierzenie celu, a by zabić korzysta z
tradycyjnej amunicji – z takiej, która przystosowana jest pod tego typu broń.

- Jest was trzydziestu pięciu.- Mówi Terrence.- T-ekran za wami podzieli

was na siedem sekcji. Macie ustawić się w pięć rzędów po siedem osób. Pierwsza
osoba w każdej kolejce weźmie do ręki broń z pierwszego stołu, będzie strzelać,
dopóki nie trafi w poruszający się cel, a potem uda się na koniec kolejki, kiedy
zaświeci się t-ekran. Pamiętajcie, jeśli słabo celujecie, zirytujecie tych, co stoją
za wami. Więc sugeruję, byście szybko coś wymyślili. Wszyscy musicie użyć z
sukcesem   każdej   z   broni,   nim   będziecie   mogli   dzisiaj   odejść.   Zaczynajcie!-
Odmaszerowuje do krzesła przy lewej ścianie, szczerząc się. Chyba widział już
wszystko podczas takiego treningu i niecierpliwi się widokiem tego z nas, który
zrobi z siebie idiotę.

Na szczęście jestem dobrze obeznana z większością broni. Po raz pierwszy

użyłam pistoletu, kiedy miałam dziesięć lat. Pamiętam, jak ciężki wydawał się
być  w  mojej  drobnej dłoni,  jak  tata  naciskał  na   mnie,  bym  strzelała  raz  za
razem, aż ramiona bolały mnie z utrzymywania pozycji strzeleckiej. Zajęły mi

background image

tygodnie   kilkugodzinnych   codziennych   ćwiczeń,   bym   strzeliła   do   celu.   Wciąż
mam   tą   spluwę,   schowaną   w   mojej   szafce   na   broń.   Coś   w   opanowaniu

mistrzowsko swojej pierwszej broni jest niczym ceremoniał przejścia, więc tata
pozwolił   mi   ją   zatrzymać.   Tego   dnia   byłam   taka   dumna,   póki   nie   przyniósł
następnej   i   jeszcze   kolejnej   broni,   a   każda   była   bardziej   skomplikowana   od
poprzedniej. Ten trening trwał latami, jednak został po nim nienaganny cel.
Pradawna czy nie powinno mi dzisiaj pójść świetnie.

Nasza   czwórka   z   mojej   szkoły   stoi,   jako   pierwsza   w   kolejce,   razem   z

wysokim facetem z długimi, czarnymi włosami obok mnie. Rzuca na mnie okiem
i uśmiecha się.- Alexander, co? Córka dowódcy. Zobaczymy, czy ta spuścizna na
coś   się   dzisiaj  przyda.-   Podchodzi  do  stołu   i   chwyta   spluwę.   Robię   to   samo,

ignorując   jego   przytyk.   Rozstawiam   nogi,   czując   wagę   broni   w   swojej   ręce   i
czekam, aż zaświeci się t-ekran. Pojawia się siatka z celem na środku. Liczę do
pięciu, pociągam za spust i strzelam. Ślad pojawia się na środku celu. Obraz
zamienia się na osobę idącą ulicą i z celem nad głową. Strzelam ponownie, a na
ekranie pojawia się lecący ptak z absurdalną prędkością, jak na to zwierzę. Lata
w poprzek ekranu i z powrotem. Przyglądam mu się, odliczam jego lot, a potem

strzelam sekundę,  nim  ptak wraca.  T-ekran pokazuje,  by podeszła następna
osoba, więc idę na koniec kolejki.

Jackson już skończył i posyła mi uśmiech.- Świetna robota.- Oznajmia.
- Jak i u ciebie.- Mówię, uśmiechając się.
Gretchen idzie na koniec kolejki, podskakując z podekscytowaniem. Jest

dobrym strzelcem, więc wiedziałam, że nieźle jej pójdzie. Chwilę później Marcus
i czarnowłosy facet również skończyli. Myślałam, że nasze czasy były wolne,

póki nie zaczyna druga grupa. Żadne z nich nie umie strzelić do poruszającego
się celu.

- Locke.- Woła Terrence.- Zademonstruj to, póki wszyscy tu nie pośniemy.
-   Tak,   proszę   pana.-   Odpowiada   Jackson,   idąc   na   początek   kolejki.

Najpierw pokazuje im, jak należy stać, potem, jak trzymać broń, jak wycelować
(z i bez lasera). W ciągu kilku minut wszyscy to zrobili. Spodziewam się, że

wróci   na  swoje   miejsce   w  kolejce,   lecz   zamiast   tego   zostaje   tam,   pomagając
następnym grupom, póki nie nadchodzi ponownie nasza kolej.

Gretchen podchodzi do mnie.- Nic ci nie jest?
-   Czuję   się  o  wiele  lepiej,  dzięki  tobie.-   Uśmiecham   się  do  niej,  mając

nadzieję,   że   wie,   ile   to   dla   mnie   znaczy,   że   wczoraj   w   nocy   nie   uciekła.
Spodziewałam się po niej, że będzie się zachowywała przy Jacksonie dziwacznie,
lecz dotąd jest normalna. Powiedziałabym, że stoi za tym nasza przyjaźń, lecz
raczej przemawia za tym jej umiejętności Agenta. Jest w stanie ukrywać swoje

emocje lepiej niż ktokolwiek mi znany. Mam tylko nadzieję, że przede mną nie
ukrywa swoich prawdziwych uczuć. Jestem pewna, że zauważyłabym to. Oprócz

tego   nawet,   jeśli   jest   zmartwiona   lub   boi   się,   nie   ryzykowałaby   moim
bezpieczeństwem, mówiąc o tym komuś.

Następna   godzina   mija   szybciej   niż   pierwsza.   Zmieniamy   pistolety   na

background image

karabiny   szturmowe,   karabiny   snajperskie   i   na   jeszcze   inne,   które   istnieją.
Terrence podchodzi do nas, kiedy docieramy do ostatniego stołu.- Znajdują się

tutaj nowa, eksperymentalna broń. To ściśle tajne. Jeśli ktokolwiek ujawni o
tym   informację...   cóż,   wyobraźcie   sobie,   co   się   zdarzy.   Pierwsza   grupa.-
Rozkazuje.

Zbliżamy   się   do   pudła   i   wyciągamy   srebrne   bronie,   przypominające

karabiny,   choć   są   mniejsze   i   z   pewnością   lżejsze.   Ważę   ją   w   swojej   ręce,
odczuwając jej ciężar i podchodzę do mojego miejsca. Pistolet jest lekki, lecz
musi posiadać moc. Przypominam sobie lekcję taty o Newtonie kilka lat temu –
każda akcja wywołuje równą jej i przeciwnie skierowaną reakcję. Jakakolwiek
siła   wyjdzie   z   tej   broni   rykoszetem   wróci   do   mnie,   a   ja   nie   chciałabym   się

zawstydzić wrzaskiem lub upadkiem na tyłek.

Czekam,   aż   ktoś   inny   strzeli   pierwszy.   Strzela   Jackson   –   pojawia   się

czerwona   plama   i   błysk   na   t-ekranie.   Szepty   budzą   się   w   sali.   Każda   broń
wystrzeliwuje amunicję szybko, lecz ta jest całkiem inna. Laserowy pistolet –
żadnej   amunicji.   To   coś   korzysta   z   niewidzialnej   prędkości,   bez   wątpliwości

zrobiona przeciw Pradawnym.

Rozstawiam   nogi   na   szerokość   swoich   ramion   i   troszkę   zginam   je   w

kolanach. Zawijam palce na spuście i bam! Odrzut sprawia, że potykam się, lecz
nie to każe mi patrzeć na broń z bojaźnią. Moje ręce mrowią, jakby dopiero, co
przeszedł przez nie prąd. Inni też to wyczuwają i jak ja wpatrują się w pistolety.
Jackson wciąż strzela. Wydaje się zdeterminowany, zły. Trafia w kolejne cele, a
potem spuszcza ramię, a broń zwisa mu przy boku. Rzuca pistolet z powrotem

do pudełka i odmaszerowuje na koniec kolejki. Terrence podchodzi do niego i coś
mówi, a potem Jackson wychodzi z sali.

Odwracam   się   do   mojego   t-ekranu   i   strzelam   raz   za   razem,   póki   nie

trafiam   we   wszystkie   cele.   Pod   koniec   opuszki   moich   palców   wydają   się
porażone   prądem.   Terrence   podchodzi   do   mnie,   kiedy   już   zwróciłam   broń.-
Świetnie ci poszło, Alexander. Twój ojciec byłby dumny. Możesz wrócić do szkoły.

Chyba   to   samo   powiedział   Jacksonowi.   Wychodzę   z   sali   szkoleniowej   i

znajduje go, jak opiera się o ścianę.- Wiesz, co oni robią, prawda?- Pyta.

-   Tak.-   Mówię.   Parlament   wie,   że   Pradawni   zaatakują.   Wcześniejszy

trening   może   tylko   oznaczać,   że   chcą   być   przygotowani.   Każdy   w   tamtym
pomieszczeniu ma po siedemnaście lat, tak jak ja, a mają nas wysłać na wojnę.
Żołnierze. Tym właśnie jesteśmy.

- Jestem zmęczona.- Oznajmiam, opierając się o niego.
- Przed twoim treningiem z Cybil zostało kilka godzin.- Mówi Jackson.-

Chcesz iść na wagary? I tak zostały tylko dwie lekcje.

Dziesięć   minut   później   jesteśmy   na   tronie,   zmierzając   na   Dzielnicowy

Rynek, jedyne miejsce w Sydii, gdzie rzeczy można kupić. Jest tam osobliwie,
lecz   niektóre   najlepsze   wspomnienia   mojego   dzieciństwa   miały   tam   miejsce.
Law,  Gretchen i  ja  szwendaliśmy się  po Rynku,  zaczynając  od  sprzedawców
cukierków i zabawek.

background image

Jackson bierze mnie za rękę, kiedy wychodzi z tronu i natychmiast moje

myśli uspokajają się. Dzięki niemu czuję się silna, jakbym była kimś więcej niż

córką dowódcy Alexandra. Życie w cieniu taty nie jest proste. Nigdy nie będę
wystarczająco   dobra   w   czymkolwiek,   co   będę   robiła.   Nigdy   nie   będę
postrzegana, jako jedna jednostka, zdolna do własnej wielkości. Wszystko, co
będę robiła przez resztę swojego życia, będzie oceniane i zestawiane z tym, czego
dokonał mój tata.

Docieramy do rogu Ryku, a twarz Jacksona blednieje. Pociąga mnie do

ściany   Dekadenckich   Deserów   –   mojej   ulubionej   piekarni   –   właśnie,   kiedy
Prezydent Cartier i jej świta mijają nas. Jackson opada na sztuczną ścianę z
cegieł, zsuwając się centymetr po centymetrze, póki nie siada na ziemi.

- Nic ci nie jest?
- Ta, a czemu miałoby nie być?
-   Och,   sama   nie   wiem.   Twoja   mama   dopiero,   co   przeszła   obok.   Nie

przywitała się ani nie zapytała, jak ma się twój tata, ani nawet nie spojrzała na
ciebie. W porządku jest przejmowanie się tym.

- A czemu miałbym się tym przejmować?- Skacze na nogi.- Odesłała mnie,

porzuciła.   Co   mam   o   tym   niby   myśleć?   To   nie   miłość,   na   pewno   nie   miłość
pochodzi od Cartierów.- Kopie ścianę, na co wysuwa się cegła, a potem podnosi
ją i rzuca ją w boczną alejkę.

- Hej.- Ciągnę go za rękaw, zmuszając, by na mnie spojrzał.- Może żałuje,

że cię nie zna. Może została zmuszona do tego, by się z tobą nie kontaktować.

Może to nie była jej decyzja. Nie wiesz, czy cię nie porzuciła. Nie wiesz, czy cię
nie kocha.

- Nieważne, nie obchodzi mnie to. I tak nie mogę się z nią widywać.
- A kto tam mówi?
- Ludzie, którzy rządzą moim losem, właśnie oni.- Oznajmia, ciągnąc za

włosy.- Porozmawiajmy o czymś innym.

-  Mam lepszy  pomysł.-  Mówię.-  Pochodźmy  po  sklepach  i kupmy jakiś

słodyczy. Chcesz?

Kilka minut później przechadzamy się ulicą w stronę parku, mając w ręku

lody w rożku. Oczywiście w ogóle nie są prawdziwe. To syntetyczna słodycz, lecz
smakują niemal jak prawdziwe lody, że tak naprawdę nie mogę ich odróżnić.
Jadłam   je   miliony   razy.   Mama   jest   uzależniona   od   słodyczy.   Lecz   Jackson
wciąga lody tak szybko, że mogę tylko zakładać, że jeszcze nigdy ich nie jadł.
Chcę go o to zapytać, lecz czułabym się źle, uwydatniając coś, co mogłoby go
ponownie   zasmucić.   Law   na   pewno   jadł   lody,   te   sztuczne  

i

  prawdziwe.

Doświadczył tego wszystkiego i miał przy sobie mamę. Jacksonowi musi być
ciężko, nieważne czy się do tego przyznaje czy nie.

W parku pełno jest drzew, tych prawdziwych, a liście zabarwione są na

pomarańczowo, czerwono i żółto. Kocham jesień. Kocham, jak świat wokół mnie
barwnie się przeistacza, niczym świat wymyślony.

background image

- To drobnostka. Powinnaś zobaczyć Loge.
- Tam jest jak tutaj?
- Pełno tam kolorów i życia cały rok. Spodobałoby ci się, tak sądzę.
- Nawet mi nie mów.
Jackson rozpiera się na ławce, uciekając myślami.- Jest nas tam mniej niż

was na Ziemi. Mamy jednak system edukacyjny jak wy i system pracy, lecz
Logianie mogą wybierać swój przyszły zawód. Nie zmuszamy ich do tego, jak wy
robicie to tutaj.

Mój instynkt każe mi kłócić się z nim. To nie tak, że zmuszamy do jakiejś

pracy, raczej dzielimy według umiejętności i potrzeby w danej chwili, lecz wiem,
że   to   słowa   taty   wpojone   we   mnie,   a   nie   moje   własne,   więc   siedzę   cicho,
zastanawiając się, czy naprawdę jesteśmy tak źli, jakimi widzi nas Jackson, czy
to raczej powód tego, że swoi też przeprogramowali umysł Jacksona, jak to robią
moi.

-   Większość-   Ciągnie   dalej.-   wybiera   naukę   lub   rolnictwo.   Rząd   jest

bardziej skomplikowany, a że jesteśmy z natury gatunkiem pokojowym, nikt nie
chce wstępować w szeregi armii. Zeus narzeka na to cały czas. 

Przechylam głowę.- A co z twoją rodziną?
Sztywnieje.- A co chciałabyś wiedzieć?
- Cóż, na początek, jaki mają zawód? Czy są w wojsku, jak ty? Zgaduję, że

PS-y można uważać za wojsko.

Myśli   nad   tym   pytaniem   przez   długi   czas.-   Chyba   można   rzec,   że   to

mieszanka całej czwórki.- Potem stuka w zegarek.- Już niemal czas na trening.
Lepiej chodźmy.

- Więc czy to oznacza, że tata poprosił cię o powrót? Martwiłam się, że nie

pojawisz się na treningu na Agenta, że wyrzuci cię całkowicie z programu.

- Nie, dostałem tą samą wiadomość, co ty, o wcześniejszym treningu, więc

się pojawiłem. Co do dzisiaj sam nie wiem. Można rzec, że mnie wezwał. Choć
nie jestem pewien, czego chce.

Wzdycham.  To   może  zwiastować   coś   dobrego  lub   naprawdę  coś   bardzo

złego.   Idziemy   z   powrotem   przez   park   i   niemal   docieram   na   tron,   kiedy
odwracam się do niego, zatrzymując go, nim bierze następny krok.

-   Wiesz.-   Mówię,   a   mój   głos   ocieka   słodkością.-   Nie   wywiniesz   mi   się.

Dowiem się wszystkiego o twojej rodzinie, czy ci się to podoba czy nie.

background image

Rozdział 23

Jackson prawie w ogóle nie nawiązuje rozmowy przez całą jazdę powrotną

do gabinetu taty. Komentuje pogodę, tron, cokolwiek, by uniknąć tematu jego
rodziny. Coś mi mówi, że jakikolwiek sekret, dotyczący jego rodziny, musi być
zły. Może jednak nie chcę tego wiedzieć.

Drzwi windy rozsuwają się, ukazując czekającą już na mnie w atrium

Cybil.

-   Spóźniłaś   się.-  Odzywa   się  i   stuka   w   zegarek.  A  przychodzę  dziesięć

minut wcześniej.- Przez cały trening oczekuję punktualności. A ty.- Spogląda na
Jacksona.- Czeka na ciebie w swoim gabinecie.

Jej ton, zwłaszcza jak na Cybil, wydaje się oficjalny. Podążam za nią do

windy Chemików, posyłając Jacksonowi swój najbardziej wspierający uśmiech,

kiedy go mijam. Staram się nie przejmować tym, czego chce tata albo, co mógłby
powiedzieć, lecz i tak serce mi się ściska i wiem, że nie uspokoi się, póki nie
zobaczę Jacksona i będę pewna, że wszystko jest w porządku.

Drzwi windy zamykają się i Cybil odwraca się do mnie, podekscytowana.-

Poczekaj, aż ujrzysz nasze ostatnie osiągnięcie.

Dobrze... nie ma to jak zmiana humoru.- Co to takiego?
-   Och,   zobaczysz,   ale   nikomu   o   tym   nie   mów.   Twój   tata   nie   chce,   by

informacja o tym gdzieś wyciekła.

W żołądku mi się przekręca. To ta chwila. Czuję to w kościach. Do głowy

przychodzi mi obraz nas, w sali, silnych, lecz takich młodych, idących na wojnę

przeciw   gatunkowi,   któremu   nie   sprostali   nawet   nasi   najlepiej   wytrenowani
ludzie. Nie mogę na to pozwolić.

Docieramy   do   drzwi   Chemików,   a   Cybil   wystukuje   kod.   Już   po   piątej.

Korytarze giną w mroku, który rozświetlają tylko światła wnękowe, wskazujące
nam drogę. Dzisiaj trzecie laboratorium jest ponownie rozświetlone, lecz kiedy
się do niego zbliżamy, zdaję sobie sprawę, że w dwóch pozostałych również jest
jasno.   Trzydziestu   lub   więcej   Chemików   ciężko   pracuje   w   każdym
pomieszczeniu, a wszyscy obserwują szklane pokoje, podobne do tych w trójce.
Cybil nazywa je 

komorami testowymi

. Chyba tak brzmią bardziej profesjonalnie

i mniej barbarzyńsko, niż nazywanie ich tym, czym są – klatkami. 

Cybil przesuwa kartą przed skanerem pierwszego laboratorium. Marique

stoi twarzą przed jedynym w tym pokoju t-ekranem. Usytuowano go po prawej
stronie komory, więc wciąż przesuwa głową, patrząc to na ekran, to na komorę.-
Jak tam?- Mówi do mnie, kiedy zbliżamy się.- Słyszałam, że przetrwałaś swój
pierwszy dzień szkolenia na Agenta. Potrafi być ciężki, przynajmniej tak mi
mówili.- W jej głosie słychać nutkę tęsknoty, przez co zastanawiam się, czy w
szkole nie była Przed - Agentem, lecz nie zdała egzaminów. Słyszałam, że wiele
takich osób zostaje Chemikami, skoro pracujemy tak blisko.

background image

Wzruszam   ramionami.-   Było   w   porządku.   Byłam   przygotowana,   więc

było...   dobrze.-   Nie   wspominam,   dlaczego   myślę,   że   zostaliśmy   wcześniej

wdrożeni w program. Nie chcę, by myślała, ze się boję, ponieważ nie boję się –
przynajmniej nie w ten tradycji sposób. Nie boję się walki. Walka to łatwizna.
Boję się, że jej nie zapobiegnę i wszystko to – wcześniejszy nabór, dzisiejsze
testy – tylko dowodzą, że przegrywam tę bitwę.

- Więc co to takiego?- Pytam ją, wskazując na ekran, na którym powoli

ukazują się wyniki.

- Spójrz tam.- Wskazuje na szybę.- To monitoruje jego poziom xylemu.

Zauważyłaś, jak wzrasta? Mamy właśnie zobaczyć, jak wysoko zajdzie.- Klika w

ikonkę   dźwięku   na   ekranie,   dzięki   czemu   powietrze   wypełnia   delikatnie
pikanie.

Drzwi do komory rozsuwają się i wkracza Agent. Od razu go rozpoznaję –

to Lane, ten sam, przeciw któremu walczyłam w labiryncie. To silny żołnierz,
lecz   nie   przeżyje   w   starciu   z   Pradawnym.   Lane   ustawia   się   na   pozycji,   ale
Pradawny w komorze, mężczyzna wyższy do Lane'a przynajmniej o 30 cm, nie
rusza się. Za to uśmiecha się, a potem kiwa głową na szybę.- Tylko na tyle was
stać?- Wtedy rzuca się na Lane'a, rzucając go na podłogę. Zaciąga z powrotem
jego ciało na środek komory.- Wstawaj, człowieku. Zobaczmy, co potrafisz.

Pikanie staje się częstsze, głośniejsze. Marique wyjaśnia.- Cybil, spójrz na

to!- Mocno stuka w ekran, a poziom xylemu wciąż wzrasta.- To niesamowite. I
rzuć okiem na jego funkcje życiowe. Rosną. Xylem oprócz uzdrawiania, również

napędza   jego   siły.   To   zupełnie   jak   zastrzyk   energii   wprost   w   jego   mięśnie.
Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam czegoś-

- Wydostańcie go stamtąd!- Wrzeszczy Cybil.
Oczy wszystkich wracają na komorę, gdzie Pradawny raz za razem uderza

Lane'a.   Jego   szybkość,   refleks,   wszystko   to   za   wiele,   by   Lane   mógł   temu
sprostać. Drzwi do komory rozsuwają się i trzech Agentów wpada tam w chwili,
kiedy ciało Lane'a opada na podłogę.

- Żadnych więcej starć jeden na jednego. Rozumiesz mnie?- Cybil rzuca do

Chemika obok niej.- Jeśli on zginie, to będzie twoja wina.

Gniewnie wychodzi z laboratorium, a ja podążam za nią, niepewna, co

powiedzieć   czy   zrobić.   Zakładam,   że   na   dzisiaj   skończyłyśmy,   lecz   wtedy
przesuwa   kartą   przed   skanerem   innego   laboratorium   i   uderza   nas   gryzący
zapach, przypominający spalone ciało.

- Więcej elektryczności?- Szepczę do niej.
-   Och,   nie.   Wpadliśmy   na   jeszcze   lepszy   pomysł.-   Macha   na   kilku

Chemików,   by   zeszli   nam   z   drogi,   byśmy   mogły   spojrzeć   na   szklaną,   tylną

ścianę. W środku komory znajduje się pięciu Pradawnych – dwóch mężczyzn i
trzy kobiety. Wszyscy są nadzy, a ich skórę pokrywają ciemne znaki, z których
sączy się gęsta, żółta maź.

- Co się im stało?

background image

- Słyszałaś kiedykolwiek o samozapłonie?- Uśmiech wykrzywia jej twarz.

Zaciskam   zęby,   by   powstrzymać   się   przed   krzyczeniem   na   nią,   by   przestała

zachowywać się, jakby to była zabawa. To nie zabawa. To koszmar w każdym
calu.

Biorę oddech, by ujarzmić swój gniew i odpowiadam.- Oczywiście. A co to

ma z tym wspólnego?

- Wszystko.- Oznajmia.- Popatrz, w powietrze wypuszczamy substancję,

która raz zmieszana z xylemem, sprawia, że Pradawni dosłownie wybuchają od
środka. Genialne, prawda?- Wtedy właśnie wielki stoper ścienny po naszej lewej
dociera do zera, mija jedna sekunda i następuje  

bum

! Pradawni wybuchają w

komorze – członki i narządy pryskają na ściany.

Rzucam się w tył, dłońmi zakrywając usta. Dopiero co pięć żyć zniknęło

przed moimi oczami. To się nie dzieje. Walczę, by pozostać spokojną. Nie mogę
się zdenerwować, nie teraz, nie kiedy jestem tak blisko poznania strategii.

- To nam się nie przyda.- Cybil zwraca się do Chemiczki przy t-ekranie po

naszej prawej stronie, dziewczyny o wiele młodszej od Marique, która wydaje się
być tak samo jak ja poruszona tym, co się właśnie wydarzyło.- Posprzątajcie to i
zarejestrujcie   problem.   Wprowadźcie   poprawki.   Potrzebujemy   więcej   żywych
obiektów.

- Żywe obiekty.- Mówię, nie będąc w stanie się powstrzymać.- Myślałam,

że oni byli Tajniakami.

- Większość tak.
- A reszta?
- Pozyskano. Czy to ważne?
-   Ważne,   ponieważ   to   może   być   powodem,   dla   którego   wciąż   jesteśmy

atakowani. Porwaliśmy niektórych z ich gatunku. Nikomu nigdy nie przyszło do
głowy,   że   mogliby   chcieć   odzyskać   ich   walką?-   Wiem,   że   moje   słowa   można

uznać za zdradę, lecz teraz nie umiem się już powstrzymać.- Wszystko to mogło
zostać powstrzymane, a jednak stoisz tutaj, żądając jeszcze kilku. Powinniśmy

po prostu zadzwonić teraz do Zeusa i zaplanować kolejny atak.

- Dość tego.- Oświadcza Cybil, łapiąc mnie mocno za ramię i wyciągając

mnie   z   laboratorium.-   Zaatakowali,   ponieważ   są   niecierpliwi   i   chciwi.
Pradawnych nie obchodzi, czy ludzkość przetrwa czy zginie – zależy im tylko na
zaludnieniu Ziemi i według nich ten czas właśnie nadszedł. A ty będziesz robiła,
co do ciebie należy, ponieważ jesteś tu gościem i twoje czyny odzwierciedlają
twojego ojca. Masz obserwować. Bezgłośnie. Rozumiesz to?

Kiwam głową, gryząc mocno wargę, by powstrzymać siebie od kłótni.
- Dobrze, w porządku. A teraz do trzeciego laboratorium.- Mówi Cybil.
Cybil wchodzi do pomieszczenia z wysoko podniesioną  głową.  Pewnego

dnia będzie świetnym Agentem Dowódcą, nieczuła i z autorytetem. Zmuszam
się do zatrzymania przy jej boku i zajrzenia do komory numer trzy. Na początku

background image

myślę,   że   z   moim   rozumem   wszystko   gra,   że   nie   ma   tam   nikogo.   Potem
wybrzmiewa   syrena   i   grupa   dziesięciu   mężczyzn,   kobiet   i   dzieci   wchodzi   do

komory. Opada mi szczęka.

- Chwila, tam są dzieci.- Rzucam do Cybil, a mój głos ocieka strachem.
- Oczywiście, że tak. Musimy się upewnić, że broń działa na wszystkie

pokolenia Pradawnych. Niektórzy twierdzą, że ci młodsi są silniejsi, bardziej

zdolni do przeciwstawienia się. Musimy zagwarantować całkowite pozbycie się.

Całkowite pozbycie się.

 Muszę teraz znaleźć Jacksona, nim-

Ścienny stoper dociera do zera. Moje oczy z powrotem skierowane są na

komorę.   Nic   się   nie   dzieje.   Pradawni   zbijają   się   w   grupkę,   chroniąc   jeden
drugiego,   a   wszyscy   zauważalnie   drżą.   Mijają   sekundy,   a   za   nimi   minuty.
Spoglądam na swój zegarek. Minęło dziesięć minut.

- Nic się nie dzieje.- Szepczę do Cybil, ale to Chemik mi odpowiada. Jest

młodszy niż większość, ma ciemną skórę i włosy.

- Poczekaj.- Mówi.- To prawdziwa magia, Cybil.
Cybil rzuca na niego okiem, lecz nasz uwaga jest całkowicie skierowana

na   komorę.-   To   badanie-   Zwraca   się   do   mnie.-   jest   subtelne.   Uwalniamy   do
powietrza   neurotoksynę,   która   raz   zmieszana   z   xylemem   powoli   i
systematycznie zatruwa ich.

Pragnęli broni roznoszonej drogą powietrzną, zmieszaną z xylemem. To

właśnie   to  –   strategia.   Neurotoksyna,   według   najprostszej  definicji,   zatruwa
nas, uderzając w nasz układ nerwowy. To coś, co od lat zwiastowali Chemicy w
branży ekologicznej, twierdząc, że IV WŚ zabiła wielu dzięki konsekwencjom
neurotoksyn, uwolnionych przez bomby atomowe. Jak bardzo musimy uważać
się za mądrych, że tak samo chcemy zaatakować Pradawnych.

Lecz tym razem toksyna nie będzie miała szansy nikogo zabić. Wystukuję

rytm stopą o podłogę, chcąc już by to dobiegło końca, bym mogła powiadomić o

tym   Jacksona   i   powstrzymać   całe   to   szaleństwo.   Wpatruję   się   w   komorę,
czekając, aż coś się wydarzy, ale Pradawni wciąż wyglądają na całych. Hmm,

może to nie działa przeciw nim albo ich ciała nie poddają się toksynie.

I wtedy to się dzieje.
Wysoki   mężczyzna   z   długimi,   brązowymi   włosami   zaczyna   kaszleć.

Kobieta obok niego – drobna i wspaniała – spogląda na niego, zmartwiona i
wtedy wymiotuje na nią, brudząc jej blond loki pomarańczowym płynem.

Kobieta sapie – jej ręce zamierają w połowie drogi do włosów. Krzyczy na

innego mężczyznę, by pomógł, lecz nim on może się ruszyć, opada na podłogę,

wszędzie wydzielając rzygi.

U   zgromadzonych   wokół   mnie   Chemików   następuje   poruszenie,   robią

notatki   i   wiercą   się,   ciesząc   się   sceną   rozgrywającą   się   na   naszych   oczach.
Chwytam ramię Cybil, przygotowana, by poprosić ją o zatrzymanie tego, kiedy
moje oczy padają na dzieci, zebrane w rogu, wszystkie wrzeszczące i płaczące.

background image

Słowa więzną mi w gardle. Zastanawiam się, czy ci dorośli to ich rodzice, czy to
właśnie rodzinę torturujemy. Ale Cybil miała rację – dzieci wydają się odporne-

Wtedy   moje   myśli   są   przerwane   przez   najmłodsze   dziecko   o   idealnie

okrągłej twarzyczce i wielkich zielono-niebieskich oczach. Klęka na podłodze,
drżąc i płacząc, a wtedy perłowy płyn wydziela się z jego buzi. Natychmiast go
rozpoznaję – to xylem. Jakby wymiotował krwią. Każdy Pradawny opada na
ziemię, jak w dominie, jedno, drugie, a wreszcie cała dziesiątka drga i szarpie
się, wymiotując xylemem. W końcu znajdują ukojenie w śmierci.

Wybiegam z laboratorium, pędząc każdą uncją swojej siły do windy, która

zaprowadzi mnie do gabinetu taty i kilka razy waląc w przycisk, by drzwi się

zamknęły. Kiedy się rozsuwają wysiadam i opadam na ścianę w pobliżu windy,
próbując oddychać przez płacz.

Drzwi windy ponownie się otwierają i wychodzi przez nie Cybil.
- Nic ci nie jest?- Pyta się mnie.- Wiem, że nasze szkolenie może być...

trudne   dla   twojego   żołądka.   Powinnaś   wcześniej   mi   powiedzieć,   że   jesteś
wrażliwa. Mogłam dać ci coś na mdłości.

Jestem   oniemiała.   Myśli,   że   wybiegłam,   ponieważ   zrobiło   mi   się

niedobrze

! Co jest nie tak z tymi ludźmi?

Cybil wygląda na zmartwioną.- Jeśli potrzebujesz iść wcześniej do domu,

Ari, to w porządku.  Jutro będę miała potrzebne leki.- Kieruje się  do windy,

wracając do trzeciego laboratorium, by zanalizować ich sukces. W głowie mi się
kręci – obrazy wirują przed moimi oczami.

Udaje   mi   się   wydostać   z   budynku.   Jak   we   mgle   niemal   wpadam   na

Jacksona, kiedy otwieram drzwi, by wyjść na zewnątrz. Jego ramiona są już
otwarte, bym się w nich skryła. Nie rozumiem, skąd to wie, lecz wpadam w nie,
a   łzy   płyną   po   moich   policzkach.   Nigdy   nie   zapomnę   tego,   czego   byłam
świadkiem. Już nigdy więcej nie zaznam spokojnego snu.

- O-o-o-oni... wszyscy... musisz pomóc.- Udaje mi się wykrztusić.
- Wiem, ale jest już za późno.
- Nie, pomóż im. proszę, pomóż. Nie mogłam...- Potem podnoszę wzrok.-

Czekaj, ty wiesz?

-  Ari,   muszę   ci   coś   powiedzieć   -   Lecz   drzwi   za   nami   otwierają   się   i

wychodzi przez nie Agent. Milczymy, póki nie znika z zasięgu słuchu.

- Chodźmy.- Trzyma moją rękę, kierując mnie na tron i z dala od tego

strasznego miejsca, gdzie właśnie zamordowano rodzinę Pradawnych.

Jestem   wykończona   na   każdy   możliwy   sposób,   jednak   wiem,   że   nie

zmrużę oka. W ciszy lecimy tronem. Jackson głaszczę mnie po głowie i od czasu
do czasu szepcze uspokajające słowa. Prowadzi mnie ulicą do mojego domu, lecz
gwałtownie zatrzymuje się kilka domów przed nim.

- Co się dzieje?- Pytam, podążając za jego wzrokiem, lecz wszystko wydaje

się być w należytym porządku.

background image

- Nic. Posłuchaj, wejdź do środka. Zobaczymy się później, dobrze?- Nie

patrzy mi w oczy.

- Jackson-
Jego głowa szybko obraca się w moją stronę, a minę ma zaciekłą.- Proszę,

choć raz zrób to, o co cię proszę.

Cofam   się,   a   gniew   i   strach   wsączają   się   w   moje   myśli.-  Ale   musimy

porozmawiać.   Czy   to   wszystko   zatrzyma?   To   neurotoksyna.   To   ich   taktyka.
Powiedziałeś, że strategia wszystko zatrzyma. Proszę, po prostu-

- Zajmę się tym. Teraz, proszę, wejdź do środka.- Zaciskam mocno pięści,

lecz   opieram   się   pokusie   wyciągnięcia   z   niego   więcej   informacji   i   biegnę   do
domu. Patrzę przez przednie okna, by ujrzeć, że stoi jak przyklejony w tym
samym   miejscu,   wpatrując   się   w   moją   ulicę.   Dreszcz   przebiega   po   moim
kręgosłupie, kiedy zdaję sobie sprawę, czemu zmusił mnie do wejścia do domu –
ktoś lub coś jest na zewnątrz, czekając.

***

Jest pierwsza w nocy, a Jacksona nie ma. Sprawdzam telefon i t-ekran,

mając nadzieję, że tam będzie wiadomość. Nie ma jej. Zakładam, że dotąd Zeus
wie już o neurotoksynie i wszystko będzie w porządku, ale w takim razie gdzie
jest Jackson? Coś musi tu nie grać i to bardzo. Myślę nad udaniem się pod
Drzewo   Jedności.   Może   jest   tam,   lecz   coś   mi   mówi,   że   nie   chciałby,   bym
ryzykowała. Jednak nie ma pojęcia, czym ryzykuję. Nie cierpię tego uczucia –
zagubienia i dezorientacji, żadnego celu czy przeczucia, co mogło pójść nie tak.

Leżę w łóżku, lecz nerwy każą mi kręcić się i rzucać na posłaniu całą noc.

Wtedy zaczynają się koszmary.

Stoję na balkonie, mając widok na armię, moją armię. Jestem dowódcą.

Mogę to powiedzieć po tym, jak słuchają tego, co mówię, jakby każde słowo było
ważne. Jackson staje u mojego boku, a Zeus robi to samo po drugiej stronie.
Mówią o naszym stworzeniu, lecz nie mam pojęcia, o co im chodzi, dopóki w oko
nie wpada mi jeden z żołnierzy. To Lane, ale wydaje się być... inny. Próbuję
wpaść na to, co się zmieniło, kiedy to do mnie dociera  – nie jest już dłużej
człowiekiem.  Żaden  z nich  nie jest. Wpatruję się w  morze ludzi…. w morze
mieszańców.

background image

Rozdział 24

Krzyki budzą mnie gwałtownie ze snu. Wychodzę z łóżka i wyglądam zza

drzwi mojej sypialni. Głos taty dociera do mnie z dołu.

- Nie, nie będziesz jej przesłuchiwał.- Mówi.
- Musi odpowiedzieć.- Ripostuje mężczyzna. W żołądku mi się przewraca,

kiedy   rozpoznaję   ten   głos.   To   jeden   z   podległych   tacie  Agentów   Dowódców,
Oliver O'Neil, który również jest tatą Gretchen.- Musisz przestrzegać protokołu.

- Nie wspominaj mi o protokole. Ja go napisałem!
Cofam się do swojego pokoju, a pięści przyciskam do piersi. W sypialni

nadal panuje ciemno. Nie nastał jeszcze świt, może jest szósta rano. Patrząc
kątem oka, zauważam ciągłe żółte mruganie z mojego t-ekranu. Kiedy dotykam

ekranu, pojawia się wiadomość od Gretchen.

Przepraszam.

Więcej  krzyków   dociera   do   mnie   z   dołu,   lecz   nie   to,   co   ze   sobą   niosą.

Gretchen jest przykro. Jej ojciec jest w moim domu i kłóci się z moim tatą.

Istnieje tylko jedna rzecz, którą mogła mi wyrządzić i za która wymagałaby
przeprosin.

Opadam   na   łóżko,   wpatrując   się   w   wiadomość.   Gretchen   przeprasza,

Jackson znika i wygląda na to, że w moim salonie dzieje się wojna, co wszystko
musi oznaczać-

-   Ari.-   Tato   mówi,   wpadając   do   mojego   pokoju.-   Muszę   z   tobą

porozmawiać.- Spogląda na moją piżamę, a potem pokazuje na szafę.- Włóż coś
odpowiedniego. Mamy gości.- Wypada stąd tak szybko, jak przed chwilą wszedł.

Nie jest dobrze. Nie spieszę się, myjąc i ubierając się. Nie chcę stawić

czoła jakiemukolwiek towarzystwu, które czeka na mnie na dole z pytaniami.
Nie mam pojęcia, jak dużo wyjawiła Gretchen i ostatnią rzeczą, którą chcę, to
pogorszyć swoją sytuację.

Wchodzę do salonu, nieufna tego, co w nim znajdę. Spodziewam się załogi

Inżynierów,   lecz   zamiast   tego   napotykam   się   tylko   na   dwoje   –   na   Olivera
O'Neila  i  Gretchen.   Wlepia   wzrok   w   swoje   stopy,   bawiąc   się   palcami,   jakby
patrzenie na mnie to dla niej za dużo. Mam taką nadzieję. Mam nadzieję, że
czuje się strasznie po tym, co zrobiła. Wpatruję się w nią, krzyżuję ręce i kieruję
uwagę na tatę.

- Wszystko w porządku?- Pytam.
-   Nie.-   Odpowiada.-   Nie   wszystko   jest   w   porządku.   Ostatniej   nocy

odkryliśmy,   że   nasze   biuro   było   infiltrowane   przez   szpiegowską   siatkę
Pradawnych, dowodzonych przez wnuka Zeusa Castello. Masz ochotę zgadnąć,

kto to może być?

Patrzę na niego zdezorientowana, a wtedy zimna jasność dociera do mnie.

background image

Wychowali   go   jego   dziadkowie,   jednak   odmówił   mówienia   o   nich   lub
wymówienia ich imion. Powiedział, że kontrolują go na płaszczyznach, których

nigdy bym nie zrozumiała. Powiedział, że nie można mu ufać. I chyba miał
rację. Ależ ze mnie idiotka.

-   Cóż,   pozwól   mi   to   wyjaśnić.-   Mówi   surowo   tata.-   Jackson   Locke   nie

istnieje. Nazywa się Jackson Castello, jedyny wnuk Zeusa Castello i przyszły
przywódca   Pradawnych.   Od   miesięcy   go   tropiliśmy,   podejrzewając,   że   jest
Tajniakiem. Dlaczego sądzisz, że poprosiłem o jego wcześniejsze przeniesienie?
Nigdy nie kwestionowałaś tego, że tak dużo czasu spędzam z nastolatkiem? Z
dzieckiem? Albo kompletnie pozwoliłaś wygrać uczuciom ze swoim rozumem?

Chwytam się ściany, by nie upaść.
- Potem odkryliśmy jego prawdziwą tożsamość, przypadkowo tego samego

dnia, na który wybrałaś sobie, aby wyznać swoje uczucie do niego. Zażądałem,
by   wrócił   do   mojego   gabinetu,   by   potwierdzić   hipotezy,   a   szczerze   nie
spodziewałem   się   jego   powrotu.-   Przerywa,   jakby   nawet   teraz   nie   mógł
zrozumieć, czemu Jackson wrócił do jego gabinetu. Lecz ja rozumiem. Jackson
jest nieustraszony. Nigdy nie zrezygnowałby ze swojej misji. Zginąłby, próbując
odkryć taktykę, gdybym odmówiła mu pomocy. Tylko, że nic z tego nie było
potrzebne, ponieważ wręczyłam mu ją – wraz z mym sercem.

Zamyka oczy, chcąc wrócić do łóżka, obudzić się z tego koszmaru.
-   Został   do   ciebie   przypisany,   jak   środek   zdobycia   informacji   na   mój

temat.- Kontynuuje tata.- Wiedziałaś o tym? Wiedziałaś, że jego specjalnością
jest   podstępna   praca?   Wiedziałaś,   że   osobiście   wyszkolił   każdą   osobę

odpowiedzialną   za   ataki   na   nas?-   Wyciągam   rękę,   by   go   powstrzymać,   lecz
drąży   dalej.-   Wszystko   w   tym   chłopcu   to   trucizna,   a   ty   pozwoliłaś   mu
przeniknąć   mu   do   swojego   życia.   Wytrenowałem   cię,   byś   wiedziała   lepiej.
Zamiast tego dałaś władzę wrogowi.

Żółć wspina się w górę mojego przełyku, kiedy pokój zaczyna się kręcić.

Został do mnie przypisany. Do mnie, jako zadanie. Każdy nerw w moim ciele
wydaje się naraz obumierać, paraliżując mnie. To nie może być prawda, nie

zrobiłby... Lecz głęboko w środku wiem, że tak jest.

Mój   wzrok   przesuwa   się   na   Gretchen   i   tym   razem   patrzy   na   mnie,

błagając mnie oczami. Nie wiem, co rzec. Jestem rozdarta między gniewem z
powodu jej zdrady i potrzebą wsparcia z jej strony. Dziura tworzy się w mojej
piersi, lecz odmawiam płaczu. Uroniłam już wystarczająco dużo łez.

Wstaje pan O'Neil.- Proszę pana, musi zostać przesłuchana.
- To moja córka.- Odpowiada tata.- Zajmę się tym. Ty i Gretchen możecie

już iść.

Jak   tylko   tata   zamyka   frontowe   drzwi,   odwraca   się   do   mnie,

przemierzając na okrągło foyer, jakby nie mógł usiedzieć.- Ja-ty- jak mogłaś to
zrobić? Rozumiałaś, co mogłoby stać się innym?

Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam taty tak zaniedbanego i myśl, że to

background image

ja na niego to sprowadziłam, sprawia, że łzy napływają mi do oczu.- Proszę,
pozwól mi wyjaśnić.

- Nie, to koniec. Zakładam, że włamali się do naszego biura, by ukraść

neurotoksynę, lecz niczego nie znaleźli. Ostatniej nocy wydałem zielone światło.
Właśnie teraz toksyna krąży w naszym powietrzu.

Sapię, a dłońmi przykrywam usta.- Nie. Nie mogłeś. Powiedz mi, że nie

zrobiłeś tego.

- Jak już rzekłem, stało się. Pozwól im zaatakować nas teraz. Toksyna

zatruje ich w ciągu kilku minut. Przegrali. Więc jak widzisz nieważne jest, co ci

powiedział.   Nie   mam   czasu   na   kłamców.  A  teraz   idź   się   przygotuj.   Dzisiaj
będziesz punktualnie na trening na Agentów. Zrozumiano?

- Czekaj. Nie rozumiesz. Zeus powiedział-
Zamiera.- Rozmawiałaś z Zeusem?
- Cóż, nie, ale-
- Tak właśnie myślałem.
- Ale tato-
- Nie, dość tego. Masz się przygotować. Natychmiast.
Kontrargumenty rozbijają się po mojej głowie, jedno za drugim, lecz w

końcu   opuszczam   ręce   do   boków   i   wzdycham,   pokonana.   Jackson   odszedł.
Neurotoksyna   została   wypuszczona.   To   koniec.-   A   co   z   panem   O'Neilem?-
Szepczę.

- Nie przejmuj się Oliverem. Prezydent Cartier i ja dzisiejszego ranka

przedyskutowaliśmy, jak mamy zająć się tobą i Lawrence'm. Sądziłaś, że nie
wiem,   że   również   wplątany   jest   w   ten   kabaret?   To   już   nieważne.   Jesteście
dziećmi   i   macie   prawdo   do   błędów.   Nie   pozwolę,   by   to   zrujnowało   twoją

przyszłość.

Spuszczam głowę, nie będąc w stanie dłużej na niego patrzeć.- Tylko to się

liczy, prawda? Moja przyszłość i jak to wyda się inny,. Nie obchodzi cię, czemu
trzymałam to przed tobą w sekrecie? Nie chcesz znać mojej motywacji?- Mam to
na końcu języka, a gniew wyrzuca słowa na powierzchnię. Jestem przygotowana
wrzeszczeć na niego, że jestem w połowie Pradawną, kiedy determinacja taty
słabnie.

Jego  wzrok  łagodnieje.-  Nie, Ari.  Nie chcę  wiedzieć,  czemu  przełożyłaś

jednego z nich nade mnie. Nie chcę wiedzieć, czemu to nie we mnie znalazłaś
schronienie. Nie chcę wiedzieć, czemu zaufałaś z tym młodej dziewczynie, a nie
własnemu ojcu. Nie chcę już nic więcej słyszeć. To, co usłyszałem, wystarczy mi.-
I wychodzi z pokoju bez słowa.

Opieram się o ścianę, zsuwając się w dół, póki nie dotykam podłogi i kładę

głowę między ręce. Myślałam, że sama dam sobie radę. Myślałam, że w końcu
wyjdę z cienia taty i udowodnię, że jestem gotowa. Nigdy wyobrażałam sobie, że
tata będzie czuł się zdradzony, jako ojciec. Jest dowódcą w pracy, w domu, w

background image

każdy   sposób.   Myślałam   jedynie   nad   jego   reakcją,   jako   dowódcy,   nigdy   nie
zastanawiając się nad tym, jak to jest, gdy zdradza go córka. Zawsze był dla

mnie surowy, ale być może, dlatego, że wierzył we mnie. A teraz zawiodłam go.

Moje   myśl   z   taty   przenoszą   się   do   Gretchen,   neurotoksyny,   zwiastuna

wojny, a potem lądują na Jacksonie i jestem pewna, że moje serce przepadło,
pozostawiając   po   sobie   ciemną   dziurę,   która   nigdy   nie   zostanie   zapełniona.
Wszystko to to zbyt dużo.

Mama znajduje mnie, zwiniętą w kłębek na kanapie w naszym salonie.

Nic nie mówi, lecz nie musi. Dla niej jestem tylko jej córką. Głaszcze mnie po
włosach i ściska mocno.- Kocha cię, wiesz o tym, prawda?- Pyta. Kiwam głową,

bo wiem, że tata mnie kocha, nawet, jeśli już nigdy więcej mi nie zaufa.- A teraz
musisz   iść   się   ubrać.   Jestem   pewna,   że   pójście   na   dzisiejszy   trening   będzie
ciężkie,   ale   na   tym   polega   bycie   dorosłym,   kochanie.   Z   podniesionym   głową
musimy stawiać czoło rzeczom, które nas przerażają. Będę tutaj, kiedy wrócisz,
jeśli będziesz mnie potrzebowała.

Potakuję.- Dzięki, mamo. Pójdę.
Wydaje rozkaz włączenia się t-ekranu.- Chcesz kawy?
Rusza z powrotem do kuchni, by dać mi kubek kawy. Rzucam okiem na t-

ekran, niepewna, czy naprawdę chcę zobaczyć dziennik. Reporter powtarza to, o
czym pewnie mówi się cały ranek. Inżynierzy, za zgodą międzynarodowej unii
Inżynierów, wypuścili w powietrze neurotoksynę, która, jak się mówi, ma zatruć

Pradawnych, docierających na Ziemię. Decyzja ta podjęta została wczoraj po
tym,   jak   Dowódca  Alexander   odkrył   obecność   szpiegów   Pradawnych   pośród

społeczeństwa. Potem kamera przenosi się do wywiadu na żywo z tatą.

-  Kiedy już odkryliśmy obecność Pradawnych  pośród  nas,-  Mówi  tata.-

wiedzieliśmy,   że   musimy   szybko   działać.   Na   szczęście   Chemicy   wynaleźli
przeróżne   bronie   w   ciągu   ostatnich   kilku   dekad,   dając   nam   okazję   do
natychmiastowej reakcji.

Mama  przytula  mnie  do  siebie  ramieniem  i daje   kubek  kawy.-  Idź  się

ubrać, serduszko.

Dwadzieścia   minut   później   jestem   na   tronie,   mając   nadzieję,   że

przetrwam ten dzień. Przez chwilę martwię się, że toksyna też może mnie zabić.
Koniec końców xylem płynie we mnie. Lecz nie uleczyłam się, więc muszę go
mieć   niewystarczająco   dużo.   Dodatkowo   neurotoksyna   już   by   na   mnie
zadziałała.

Każdy wydaje się być podekscytowany, jakby olbrzymi ciężar spadł im z

ramion. Większość obawiała się Pradawnych, nienawidząc goszczenia ich. Wielu

czuło, że jesteśmy niewolnikami. Więc dla nich dzisiaj to dzień niepodległości,
naszego wyzwolenia spod jarzma kontrolującej nas siły.

Wyglądam za okno i widzę, jak każdy tron zatrzymuje się przez ludzi,

świętujących na zewnątrz. Zamykam oczy. Nie mam nic do świętowania, żadna
radość   nie   pochodzi   od   tej   niepodległości,   a   Pradawni   odpowiedzą.   Mam

background image

nadzieję, że nasi genialni Chemicy zastanowili się nad możliwymi kontratakami
albo każdy, kogo kocham, może w tej wojnie zginąć.

Tron dociera do Business Park i wychodzę na auto-chodnik, idąc samej,

niż   pozwalając   się   przenieść.   W   środku   budynku   Inżynierów   każdy   jest
podekscytowany   tak   samo   jak   ludzie   na   zewnątrz.   Jestem   pierwsza   w   sali
szkoleniowej i mogę tylko myśleć o Jacksonie i o tym, jak ostatni raz byłam
tutaj, a on był ze mną. Przełykam łzy po raz drugi dzisiejszego dnia. Żałuję, że
nie mogłam z nim porozmawiać ten ostatni raz. Może wtedy wszystko stałoby
się dla mnie jasne. Lecz zamiast tego zostawił mnie z resztkami ukrytych prawd
i bez wiedzy, jak odróżnić rzeczywistość od kłamstwa.

Gretchen wchodzi przez główne drzwi i zatrzymuje się, kiedy mnie widzi.-

Ari...

- Jak mogłaś?- Pytam.
-   Proszę,   wiem,   jak   to   wygląda.-   Mówi.-  Ale   to   nie   była   moja   wina.

Lawrence   przyszedł   do   mojego   domu,   martwiąc   się   tym,   że   inaczej   się
zachowujesz. Powiedział na tyle dużo, że byłam pewna, że wie, więc ja też mu
się zwierzyłam. Tata musiał podsłuchać tą część o Jacksonie, ponieważ minutę
później wpadł do mojego pokoju, zmuszając Lawrence'a i mnie do powiedzenia
mu o wszystkim. Przyrzekam, że nie chciałam.

- Cóż, to wyjaśnia, czemu tata wiedział o Law.- Odpowiadam.
Wypuszcza oddech, waha się, a potem biegnie, by  mnie uściskać.- Tak

bardzo przepraszam.

Chcę   już   powiedzieć,   że   wszystko   gra,   kiedy   obezwładniające   gorąco

uderza we mnie i wybucham kaszlem, nie będąc w stanie wziąć się w garść
przez kilka sekund. Pokój wiruje, ciemniejąc i jaśniejąc, kiedy pot zbiera się na
moim czole.

Gretchen prostuje mnie, chwytając moje ramię.- Nic ci nie jest?
- Nic, w porządku, po prostu się cieszę.
Wciąż   wygląda   na   zmartwioną,   lecz   reszta   klasy   wchodzi   do   sali,   a

Terrence za nimi.

- Nastąpiła zmiana w naszym planie szkolenia.- Mówi.- Spodziewam się,

że wszyscy pojawicie się dzisiejszego popołudnia, by ćwiczyć z każdą bronią,
której używaliście wczoraj. Lecz tego ranka podzielimy się na grupy. Pierwsza
połowa będzie ćwiczyła walkę  wręcz, a druga ograniczenia,  a potem nastąpi
zmiana.   Po   tym   wszyscy   możecie   udać   się   na   świętowanie   na   Rynku.   To
pamiętny dzień!

Zmierzam na matę w chwili, kiedy wybucham kolejnym kaszlem. W piersi

czuję ucisk, a ogień przejmuje nade mną kontrolę. Ciężko mi przełknąć, staram
się przezwyciężyć kaszel, lecz z każdym branym wdechem rośnie w siłę, aż leżę
na ziemi, z trudem łapiąc powietrze. Gretchen przybiega do mnie i stara się
pomóc mi wstać.- Trenerze, mogę wziąć ją do łazienki?

background image

Terrence musiał się zgodzić, ponieważ Gretchen pomaga mi dostać się na

korytarz,   prowadząc   do   damskiej   ubikacji.   Jak   tylko   przekraczamy   próg,

opadam na podłogę, a moim ciałem wstrząsają dreszcze.

- Co mogę zrobić? Zadzwonię do twojego taty.
Szarpię   głową   z   boku   na   bok.   Tata   nie   może   wiedzieć,   co   się   ze   mną

dzieje.- W-wody.

Podbiega do umywalki i moczy wodą kilka ręczników, przynosząc mi je po

kolei,   lecz   to   na   nic.   Nie   umiem   się   uspokoić.   Ogień   rośnie   w   mojej   piersi,
kierując się w górę szyi, ogarniając ciało, choć jest mi przeraźliwie zimno. Biorę

oddech i wymiotuję na siebie, podłogę i Gretchen. Potem wstrząsy zaczynają się
ponownie i cała trzęsę się, a zęby mi szczękają. Gretchen wyciera moją buzię i
chłodzi wodą twarz. Moje czoło wydaje się być lepkie i rozpalone. Rozlega się
delikatne pukanie we drzwi.

- To ja.- Odzywa się głos.- Mogę wejść?
- Tak, szybko.- Odpowiada Gretchen i zauważam, że jej twarz jest mokra

od łez.

Law zamiera, kiedy wchodzi do ubikacji, jakby potrzebował chwili, by się

zebrać w sobie.- Powinniśmy wziąć ją do domu, zanim ktoś zauważy.- Mówi.-
Ari, dasz radę iść?

- Nie wiem.- Odzywam się szeptem. Law bierze mnie na ręce i pokazuje

Gretchen, by poszła do drzwi. Rozgląda się w obie strony korytarza i wychodzi.

- Co zauważy?- Pyta Gretchen.
- Myśl, Gretchen. Czemu Ari miałaby się pochorować?
-   Nie.-   Mówię.-   To   tylko...-   Urywam,   wiedząc   że   nie   ma   innego

wyjaśnienia.   Law   ma   rację.  Ani   razu   podczas   tej   całej   gadki   o   xylemie   nie
sądziłam,   że   mam   go   wystarczająco   dużo   w   sobie,   by   stało   się   coś   złego.

Myślałam, że skoro się nie uleczyłam, oznaczało to, że mam go w sobie śladowe
ilości, nic, co mogłabym brać pod uwagę. Po prostu zakładałam... A teraz...

Nikt   się   nie   odzywa   przez   całą   drogę   do   tronu.   Law   musi   męczyć   się

noszeniem mnie, lecz nie  puszcza mnie. Siadamy w drugim rzędzie z tyłu i
czekamy, aż reszta pasażerów wejdzie na pokład. Tron jest niemal pełny, kiedy
starsza   pani   zaczyna   wchodzić,   lecz   cofa   się.   Jej   twarz   blednieje   i   wtedy
wymiotuje na chodnik.

Law nachyla się i krzywi.- Nie jest dobrze. Może nie jesteś jedyną...
Odwracam się do niego twarzą, a gęsia skórka pojawia się na moim ciele.-

Jedyną?

Nie odpowiada. Z każdą mijającą sekundą cisza staje się coraz bardziej

namacalna.   Odchylam   się   na   siedzeniu,   przeszukując   w   głowie   odpowiedzi.
Wtedy to pojawia się myśl tak dziwaczna, że aż niemożliwa. To nie może być...
Niewiarygodne. Myśli i wspomnienia chaotycznie przewijając się przed moimi
oczami,   jedne   za   drugim   –   sny,   zmiany.   Jackson   powiedział,   że   xylem

background image

zwielokrotnia się. Zakładałam, że jestem w połowie Pradawną, może w jednej
trzeciej.   Koniec   końców   nie   uleczyłam   się   po   rozcięciu   ręki,   a   tak   zrobiłby

Pradawny. Lecz jeśli jestem tak chora, musi to oznaczać...

Law wynosi mnie z tronu, w stronę mojego domu. Gretchen wpada do

środka frontowymi drzwiami, wołając moją mamę. Law pomaga mi usiąść w
salonie,   daje   mi   wodę   i   usadawia   się   przede   mną,   wyglądając   na   bardziej
zdenerwowanego i przerażonego niż kiedykolwiek wcześniej.- Poradzę sobie z
tym.- Mówię.

Kiwa głową.- Wiem.
- Więc w czym problem?
- Nie mogę.- Gryzie wargę i potem pociera podbródek.- To wszystko moja

wina.

- Twoja wina?
- Dzień eksplozji.- Mówi.- Pamiętasz go?
- Trochę.- Jack- Urywam.- Powiedział mi, że mnie uleczył. To nie była

twoja wina.

- Ależ tak. Wrzeszczałaś. Bałem się, że umierasz. Więc ubłagałem go, by to

zrobił.   Nie   chciał.   Zmusiłem   go   do   tego   i   teraz...-   Sięga   po   moją   dłoń.-   Coś

wymyślimy – nie przejmuj się.

Wymyślimy   coś?   Nie   ma   niczego   takiego.   Jestem   po   części   Pradawną,

może nawet w połowie. Xylem krąży w moim ciele, z każdą sekundą mnożąc się.
Neurotoksyna   unosi   się   w   powietrzu,   który   teraz   wdycham,   co   wszystko
prowadzi do ciężkiej prawdy – umrę. Pytaniem jest jak dużo czasu mi pozostało?

background image

Rozdział 25

Do  czasu,   kiedy  z  pracy  do  domu   dociera  mama,   choroba  obezwładnia

mnie. Gretchen i Law przenoszą mnie do mojego pokoju, zostając, by pomóc mi
krążyć w tę i z powrotem do łazienki i pytając mnie, co kilka minut, czy mogą
zadzwonić do moich rodziców. Myślałam, że sama dam sobie radę. Sądziłam, że

może mi  się polepszy  albo  przyzwyczaję  się  do strasznego  wyczerpania,  lecz
każda następna sekunda staje się cięższa od poprzedniej i teraz pragnę tylko, by
mama naprawiła mnie.

Gretchen przyprowadza ją do mnie i od razu mogę powiedzieć, że jest

przerażona. W mieście problem staje się coraz poważniejszy – Agenci zostali
wysłani,   by   ochraniać   obwód,   wszyscy   postawieni   na   alarm,   wszystkim
powiedziano, by strzelać do kogokolwiek, kto wygląda podejrzanie. Nie jestem
pewna, kogo lub czego starają się dopaść – armię Pradawnych, tak zakładam, co
mówi   mi,   że   pomimo   obecności   neurotoksyny   boją   się,   że   Pradawni   znajdą

sposób na atak.

Lecz jeśli Pradawni wciąż znajdują się w mieście nie widziałam żadnego

po nich znaku lub przynajmniej znaku po jednym z nich... Staram się ignorować

ból w piersi na myśl o nim. Nie miałam szansy się z nim pożegnać. Pożegnanie.
Wcześniej nad tym nie myślałam, lecz teraz, kiedy jestem zainfekowana, a on

odszedł,   nie   mam   żadnego   powodu,   by   wierzyć,   że   kiedykolwiek   jeszcze   go
zobaczę.

Wpatruję się w swój pokój, ignorując zmartwione spojrzenie mojej mamy.

Przesuwa dłonią po moim czole i sprawdza moje policzki.- Jesteś taka blada.-
Mówi,   a   jej   ton   ocieka   troską.-   Kiedy   zaczęłaś   chorować?   To   przez   coś,   co
zjadłaś? Czy ty-

- Jestem po części Pradawną, mamo, może nawet w połowie. Nie jesteśmy

pewni.

Jej głowa zwraca się w moją stronę.- Co? To niemożliwe. Bądź poważna.

Co ci się stało?

- Mówi poważnie, pani Alexander.- Oznajmia Lawrence.
Mama   rzuca   na   niego   okiem,   potem   na   Gretchen,   która   kiwa   głową,

potwierdzając.- Nie, nie jesteś. Mówię ci, że to niemożliwe.

Każdy   jest   cicho   przez   długą   sekundę,   nie   będąc   pewnym,   jak   ją

przekonać,  a  potem zdaję  sobie  sprawę,  co  muszę  zrobić i  przyciągam  ją  do
siebie.-   Mamo,   tak   jest.   Spójrz   na   moje   oczy.   Powinny   być   tak   samo
szmaragdowe jak twoje, lecz zamiast tego...

Mama unosi drżącą dłoń, by zakryć usta, a łzy napływają jej do oczu.- Nie

rozumiem. Jak ci się to stało?

- Przepraszam. Ja- Gorąco wspina się w górę mojej szyi i wtedy biegnę do

swojej łazienki, mając nadzieję, że zdążę. Mama podąża za mną, zbierając moje

background image

włosy na karku i szepcząc do siebie, kiedy wymiotuję raz za razem. Wreszcie
moje ciało opada na podłogę łazienki, a chłód sztucznych kafelek przynosi ulgę

mojej rozpalonego twarzy.

Gretchen wbiega do łazienki ze szklanką wody, pomagając mi brać małe

łyczki.   Wciągam   długi   oddech,   a   potem   kolejny   i   zamykam   oczy.   Po   kilku
sekundach   mama   pomaga   mi   wstać   i   kładzie   z   powrotem   do   łóżka.-   Zaraz
wrócę.-   Mówi.-   Mam   coś,   co   może   pomóc.   Możesz   ją   przypilnować?-   Pyta
Gretchen, mierząc wzrokiem ją i Law'a.

Jak   tylko   wychodzi,   Gretchen   staje   przy   moim   boku.-   Jak   dużo   ma

wiedzieć?

-   Teraz   to   już   nieważne.-   Sięgam   po   wodę,   zatrzymując   się   w   połowie

drogi, bo moja dłoń za bardzo drży, by dać radę utrzymać szklankę.- Jestem
taka zmęczona.

-   Pozwól   mi.-   Gretchen   unosi   ją   do   moich   ust.   Kiedy   indziej   byłabym

zażenowana otrzymaniem takiej pomocy, lecz teraz nie mam siły ani chęci, by
robić cokolwiek samej. Nienawidzę tego. Nienawidzę tego, jak słaba jestem, jak
mizernie wyglądam i najbardziej ze wszystkiego nienawidzę, że zgodziłabym się
chorować  przez  resztę  mojego  życia,   gdybym  tylko  mogła  zobaczyć  Jacksona
jeszcze raz i zapytać go, czy to wszystko naprawdę było kłamstwem.

Opadam na poduszkę, pozwalając powiekom zamknąć się. Wydaje mi się

łatwiej myśleć o nim, kiedy inni nie widzą moich oczu, nędzy, która w nich gości.

Zastanawiam się, czy tata miał rację we wszystkim. Może Jackson wykorzystał
mnie,   by   zdobyć   informacje.   Jeśli   tak   było   to   chyba   się   udało.   Jednak...

przebłyski   wspomnień   migają   mi   przed   oczami,   jedne   za   drugim,   a   każde
następne boleśniejsze od poprzedniego.

Wydawały się być prawdziwe.
Mama   wraca   do   mojego   pokoju,   niosąc   metalowe   pudełko,   wielkości

tabletu do notatek, a jej postawa Chemika przejmuje kontrolę. Otwiera wieko,
uwalniając chmurę zimnego powietrza i ukazując dwadzieścia lub mniej małych

ampułek z płynem. Grzebie w środku, wyciąga fiolkę z niebieskim płynem i
rozpakowuje   nową   strzykawkę,   próbując   ją.-   Najpierw   postaram   się

przeciwdziałać   wymiotom,   a   potem   pomyślimy,   jak   zastopować   truciznę.-
Obmacuje okolice mojego łokcia i wkłuwa igłę do żyły. Czuję ukłucie, pieczenie,
a potem mdłości uspokajają się i spływa na mnie uczucie ulgi.

- Jak długo to potrwa?- Pytam ją.
- Może godzinę, zależy to od siły trucizny.- Pociera oczy.- Powiedz mi, jak

to się stało.

- Ee, powinniśmy się zbierać.- Mówi Law, pociągając Gretchen za rękę.
-   Ta,   wrócimy   za   jakąś   godzinę.   Zdrowiej,  Ari.-  A  potem   nie   ma   ich   i

zostawiona jestem w pełnej grozy ciszy mojego pokoju, kiedy mama czeka na
opowieść o tym, jak zachorowałam. Nie wiem, gdzie zacząć, więc zaczynam od
prawdy.

background image

-   Zakochałam   się   w   nieodpowiednim   facecie.-   Oświadczam,   a   potem

wtajemniczam ją we wszystko – Jacksona, bombę w szkole, jego uleczenie mnie,

taktykę,   co   zrobiłam   by   pomóc,   co   widziałam.   Mówię,   póki   nie   jestem   zbyt
zmęczona,   by   kontynuować.   Zamykam   oczy   i   mama   trzyma   mnie   za   rękę,
głaszcząc ją delikatnie, a potem nawiedza mnie sen.

Otwieram oczy na mglisty, acz wspaniały świat pełen kolorów. Błękitne

niebo jest w niezwykłym odcieniu purpury, z olbrzymimi chmurami i złotym
sercem. Zagłębiam się bardziej w tą krainę i po raz kolejny patrzę na jezioro z
poprzedniego snu. Spodziewam się ujrzeć ludzi na bambusowych łodziach, lecz
zamiast tego słyszę swoje imię, wykrzyczane z dołu.

- No i? Idziesz?- Pyta się Jackson z wielkim uśmiechem na twarzy. Tapla

się w wodzie, nurkując i pływając, ciesząc się ciepłym dniem.

Waham się, a potem nurkuję za nim, lecz kiedy docieram na powierzchnię

jeziora, jego już tam nie ma. Wołam go i pływam w około, szukając go. Nurkuję,
skanując dno. Gdzie się podział? W końcu zauważam go na brzegu. Macha do
mnie, nim odchodzi. Krzyczę za nim, błagając by wrócił.

A potem siła zanurza mnie na dno. Woda zalewa moje usta i nos. Walczę i

szarpię się, by pozostać na powierzchni, lecz to na nic. Tonę... a Jackson mnie
zostawił.

background image

Rozdział 26

-  Mamo?-  Wołam  z  łazienki  na  dole, wymiotując  więcej  razy niż  mogę

zliczyć.   Zastrzyki   na   mdłości,   które   wczoraj   pomagały,   teraz   przynoszą   ulgę
tylko   na   kilka   minut,   czasem   nawet   kilka   sekund.   Mama   próbowała   kilka
różnych mikstur, lecz dotychczas nic nie zadziałało i wciąż nie jesteśmy bliżej

znalezienia czegoś, co powstrzyma neurotoksynę od zniszczenia mojego ciała od
środka.

- Więcej wody?- Pyta mama z drzwi.
- Nie, pomożesz mi dojść do salonu?
- Jasne.- Mówi w chwili, kiedy alarm oznajmia przyjście Gretchen i Law'a.

Idą do salonu, a Law wydaje rozkaz włączenia t-ekranu, nim któreś z nas ma
szansę się odezwać.

-   Co   się   dzieje?-   Pyta   mama,   lecz   przerywa   jej   dziennik.   Zakażenie

Pradawnym.   Tak   to   nazywają.   Choroba   przenoszona   na   ludzi,   dzięki   ich
ciągłemu wystawieniu się na Pradawnych. Oczy robią mi się coraz większe z

każdą,   nową   informacją,   a   wszystkie   są   spekulacjami   lub   kłamstwami.
Parlament odmawia przyznania się, że są odpowiedzialni za naszą epidemię,

wskutek   wypuszczenia   neurotoksyny.   Zamiast   tego   zachowują   się,   jakby
zakażenia i neurotoksyna to dwa inne  tematy, ani razu nie  wspominają ich
razem   w   jednym   przekazie   wiadomości.   To   takie   niedorzeczne.   Nigdy   nie
wyobrażali sobie, że ludzie mogą być uleczeni przez Pradawnych i pomimo tego
wydają się być nieświadomi albo niechętni zaakceptować, że to uzdrowienie jest
temu winne, że te chore osoby są właściwie po części Pradawnymi. Chemicy
biorą próbki krwi od kilku zakażonych, a wszystko po to, by dowiedzieć się, co
się stało. Problem tkwi w tym, że żaden człowiek nie przyzna się, że został

uleczony przez Pradawnego.

- Ścisz głośność.- Mówi mama.- Muszę zadzwonić.- I wychodzi z pokoju,

wyglądając na jeszcze bardziej zatroskaną.

Law czeka, aż mama go nie usłyszy i mówi.- To nawet nie połowa. Godzinę

temu wszystkie centra badawcze rozrosły się. Każdy ma być przetestowany. Na
tego,   kto   nie   będzie   zbadany   w   ciągu   doby,   zostanie   wydany   nakaz
aresztowania.   Dodatkowo...-   Spogląda   na   Gretchen,   która   obgryza   paznokieć
swojego kciuka, jakby tylko to powstrzymywało ją od płaczu.

- Powiedz mi.- Żądam.
- Tylko podsłuchałem- to może być nic. Znaczy się, oni nie mogą. To-
- Mów.- Powtarzam, nie zdejmując z niego oczu.
-   Bazy   egzekucji.   Mówią   o   przyprowadzeniu   każdego   zarażonego   do

jednego   miejsca,   by-   Ciężko   przełyka   ślinę.-  

się   ich   pozbyć

.   Słyszałem,   jaka

mama mówi, że wysłanie Agentów do wydawania serum R1 jest zbyt kosztowne

i nie byli pewni, co począć z ciałami, jeśli zrobią to w centrach. Więc wybrano

background image

jedno miejsce, gdzie jeden wybuch zabije każdego i spopieli tym samym ciała.

- Co?- Wrzeszczy mama, kiedy jej telefon z hukiem spada na ziemię.
-   Nie   zostało   to   jeszcze   zatwierdzone,   Claire.-   Tata   oznajmia   zza   jej

pleców, wchodząc do salonu. Wszyscy czekamy z niepokojem, co ma jeszcze do
powiedzenia.- Lecz badania zostały już ogłoszone i planują dokonać aresztowań.
Musiałem   wziąć   posiłki.-   Zamyka   oczy   i   po   raz   pierwszy   orientuję   się,   jak

trudne   to   musi   być   dla   niego.   Trudno   mu   było   uwierzyć,   kiedy   mama
opowiedziała mu o mnie, póki mnie nie ujrzał i potem pytał mnie na okrągło, aż
w końcu mina mu zrzedła i wyszedł z mojego pokoju bez słowa. Jeszcze nigdy
nie widziałam go takiego... załamanego i nawet myśląc o tym teraz do oczu

płyną mi łzy. Nigdy nie chciałam zranić tak swoich rodziców, choć zgaduję, że
stanie   się   Pradawną   nie   było   moim   wyborem.   Jednak...   czuję,   że   tak   jest,
jakbym sama to na siebie ściągnęła i teraz nie mogę tego cofnąć.

- Poprosiłem o domowe badanie, jak większość z naszej dzielnicy.- Mówi.-

Oczywiście się zgodzili. Nasze spotkanie wypada na jutro. Tylko tyle mogłem
zrobić.- Opada na fotel naprzeciw mnie. Law siada obok mnie na kanapie.

- Jak się czujesz?- Pyta Gretchen, jej pierwsze słowa skierowane do mnie

po jej przybyciu i to samo mówi mi więcej, niż cokolwiek innego, co mogła rzec.
Nie tylko się martwi, boi się, coś, czego nigdy wcześniej o niej nie powiedziałam
i to olśnienie, zsumowane z posępną miną taty, wystarczy, bym chciała krzyczeć.
Mogę umrzeć, lecz nie pozwolę, by inni cierpieli z tego powodu, kiedy jeszcze tu
jestem i oddycham.

Myślę nad wymówieniem swoich myśli, lecz nie mogę zdobyć się na bycie

szorstką.- W porządku, chyba.- Odpowiadam, wzruszając.

W porządku

?- Pyta mama.- Z tobą nie jest w porządku. Jesteś zakażona i

umierasz,   a   ja   jestem   twoją   matką   i   nic   nie   mogę   na   to   począć.   Nic.
Próbowałam.   Nie   mogę   tego   rozwikłać.   Nie   wiem,   co   zrobić.   Niech   mi   ktoś
powie, co mam zrobić. Nie mam cię przeżyć. Ja... nie mogę... przeżyć swojej
córki...-   Wybucha   płaczem.   Sięgam   do   niej,   lecz   tata   znajduje   się   przy   niej
pierwszy, kładąc jej głowę na swoim ramieniu.

- Co jeśli mam rozwiązanie? Nie jest doskonałe, lecz jeśli to uratowałoby

Ari, zgodzilibyście się?- Pyta Lawrence.

- Co to takiego?- Wszyscy odzywamy się naraz.
- Cóż, nie chcę wzbudzać niczyich nadziei, więc co wy na to- wrócę dzisiaj

wieczorem, miejmy nadzieję, że z rozwiązaniem.- Schyla się i całuje moje czoło,
nim udaje się do drzwi.

Reszta popołudnia ciągnie się. Z każdą chwilą pogarsza mi się, moje ciało

rozpada się, lecz umysł odmawia zamknięcia się.  Jeśli mogłabym zasnąć, to

może wtedy nie czułabym się tak strasznie... i tak beznadziejnie. Wiadomości są
nie do zniesienia. Ludzie umierają na całym świecie, nie tylko tutaj. Tak wielu
zarażonych.   Giną,   idąc   ulicą,   lecąc   tronem,   kiedy   czekają   w   kolejce   na
przebadanie.   Parlament   nazywa   to   pierwszą   epidemią   w   dziejach

background image

współczesnych. Chemicy – którzy stworzyli neurotoksynę – wydaję się nie być w
stanie znaleźć antidotum. Zdumiewa mnie to, że Parlament wydał zgodę na

rozpuszczenie  jej,  nie   znając   sposobu   na  odwrócenie   jej  skutków.   Czy  ludzie
naprawdę są tak głupi? Wyrzucamy substancję w naszą atmosferę bez wiedzy,
jak może zadziałać to na nas, na ludziach? Niewiarygodne.

Moja   skóra   nie   jest   już   dłużej   porcelanowa.   Przypomina   wyglądam

bardziej niebo tuż przed deszczem. Szara i mizerna. Moje ciało chce umrzeć.
Czuję, jak zamyka się w sobie, błagając mój umysł, by się poddał. Lecz nie mogę.
Mama wciąż daje mi zastrzyki, każde mające przeciwdziałać innym skutkom
ubocznym,   a   wszystkie   działają   tylko   kilka   minut,   nim   trucizna   je   wypala.
Zastanawiam   się,   czy   tak   właśnie   czują   się   starsi   tuż   przed   śmiercią.   Nasz

społeczność   daje   wybór   –   naturalna   śmierć   lub   zastrzyk   R1,   serum,   które
powoduje natychmiastową, bezbolesną śmierć. Większość decyduje się umrzeć
naturalnie   i   teraz   rozumiem   dlaczego.   Cierpienie,   choć   okropne,   wciąż
pozostawia ślad nadziei. Może zastrzyki pomogą. Może jedna z mikstur mamy
zadziała. Może, może, może.

Spoglądam   na   t-ekran   i   widzę   kolejne   wydanie   dziennika.-   Pogłośnij.-

Dźwięk   powraca   w   chwili,   kiedy   prezenter   mówi.-   Obowiązkowe
zatrzymywania.-   Każdy   zarażony   będzie   zatrzymany,   by   zagwarantować
przetrwanie rodzaju ludzkiego. Otwieram buzię, kiedy to, co mówią – lub raczej
to, czego nie mówią – dociera do mnie. Bazy egzekucyjne. Planują nas zebrać, by
zabić. To się nie dzieje. Nie może się dziać. Mój oddech przyspiesza, a panika
zwycięża.

Wchodzi   mama   pyta,   czy   czegoś   potrzebuję,   lecz   moja   mina   każe   jej

przybiegnąć   do   mnie.-   Co   jest?-   Chce   wiedzieć,   kładąc   dłoń   na   moim   czole,

potem policzku.

Wskazuję na ekran.- Zamierzają nas zabić, mamo. Nie dają nam szansy.

Nawet nie poczekają, by zobaczyć, czy Chemicy to odwrócą.

Ciężko przełyka ślinę i wiem, że próbuje z mojego powodu trzymać się w

kupie, by złagodzić mój strach swoją siłą. Bierze moją rękę i trzyma ją blisko
siebie.   Obu   nam   brakuje   słów,   by   rzec   coś   więcej.   To   kwestia   czasu,   tak

przynajmniej uważam. Każdy zginie. Po prostu na mnie przyszedł czas szybciej.

Już mam wydać polecenie wyłączenia t-ekranu, kiedy obraz zmienia się i

pojawia się ktoś inny, ktoś niespodziewany. Zeus.

- Pogłośnij, pogłośnij!- Krzyczę.
- Dobry wieczór, panie i panowie.- Zaczyna.- Właśnie się dowiedzieliście,

wasz rząd wydał polecenie obowiązkowych zatrzymań wszystkich zarażonych
członków  populacji.-  Jego głowa  drga, a  potem  wyrzuca z siebie.- Populacja:

całkowita ilość obywateli danego regionu czy obszaru.- Jego twarz uspokaja się i
kontynuuje, jakby nie wydarzyło się żadne wtrącenie.- Oczywiste jest, że dotąd

zrozumieliście, co mają na myśl poprzez  

zatrzymanie

. Tak właśnie wasz rząd

dba   o   swoich   ludzi.   Oferuję   wam   inne   wyjście.   O   siedemnastej,   dzisiaj,
otworzymy   wszystkie   porty   na   Loge.   Każdy   zarażony,   który   wybierze

background image

uzdrowienie, może przyłączyć się do nas na naszej planecie. Witamy was. Mam
tylko jedno zastrzeżenie – wybór udania się na Loge oznacza, że zdradzacie

rodzaj ludzki.  

Zaatakujemy

  Ziemię. I  

wygramy

. Wybór dołączenia się do nas

oznacza wybór życia. Nie ma hańby w przeżyciu. Porty zamkną się godzinę od
ich otwarcia. Na razie przesyłam wam wyrazy powodzenia i mam nadzieję, że
wkrótce wielu z was ujrzę.

T-ekran czarnieje, a potem pojawia się obraz z Landings Park. Ludzie na

ulicach   skandują.-   Nie   wspieramy   zabijania!   Powiedz   nie!   Nie   wspieramy
zabijania! Nie pójdziemy!- W kółko powtarzają słowa. Potem t-ekran ponownie
czarnieje. Zeus nie mógł lepiej wstrzelić się w chwilę. Ludzie są źli i przerażeni.
A on właśnie zagwarantował im przeżycie. Jedyną rzeczą, którą muszą zrobić,

to wyrzec się rządu, który planuje ich zabić. To tak proste, że aż śmieszne.

-   Wyłącz.-   Wydaje   polecenie   mama.   Siedzimy   przez   jakiś   czas,   nic   nie

mówiąc. Potem mama kładzie się przy mnie na końcu kanapy, kładąc moje nogi
na swoich kolanach.- Pamiętasz opowieści, które opowiadała babcia Bea?

Po   raz   pierwszy   tego   dnia   uśmiecham   się.   Babcia   Bea   –   mama   mojej

mamy – opowiadała nam niestworzone historie ze swojej przeszłości.

-   Pewnego   razu,-   Zaczyna   mama.-   powiedziała   mi,   że   kiedyś   żyli

nurkowie, którzy zanurzali się głęboko w ocean, tylko po to, by ujrzeć, co w nim
jest. Powiedziała, że ocean był pełen barw, miał ich więcej niż sama tęcza. Wcale
nie wyglądał jak ten z naszych tabletów.

- Wierzyłaś w jej opowieści?
- Nie wiem, lecz jedno ci mogę obiecać.- Jej oczy błyszczą łzami.- Jeśli to

przetrwamy, jeśli ty to przetrwasz, pójdziemy.

Siadam mimo słabości.- Do oceanu?
- Wszędzie. Udamy się wszędzie. Pokażę ci góry, ocean, pustynię. Pokażę

ci   wszystko   to,   czego   wcześnie   bałam   ci   się   pokazać.   I   przepraszam   za   to.
Przepraszam, że nie byłam wystarczająco silna, by twoje życie nabrało głębi.-

Łzy strugami płyną po jej policzkach. Chwytam jej rękę, lecz samej sobie nie
pozwalam się rozpłakać. Nie teraz. Nie chcę, by przez chwilę uważała, że zrobiła

coś złego mnie lub w moim życiu. Miałam życie, wspaniałe życie, dzięki niej.

Już mam jej to powiedzieć, kiedy do pokoju wchodzi Law. Obie z mamą

unosimy się. Na jego twarzy widać oznaki troski... i ślady potu.- Hej.- Mówi,
siadając   na   stoliku   przede   mną.-   Wszystko   jest   zrobione.   Teraz   czas   na
czekanie.

- Ale, na co czekamy?- Pyta mama.- Czy widziałeś, co twoja mama właśnie

wprowadziła?

Spuszcza oczy.- Wiem. Nie było mnie tam, kiedy podejmowała tą decyzję.

Nie to żeby mnie posłuchała. Nikomu nie mówiłem o Ari.- Mówi.- Nie mógłbym-

Mama unosi dłoń.- Dosyć. Proszę, powiedz nam, co robisz. Jaki jest twój

plan?

background image

Law   gryzie   wargę,   wahając   się.   Potem   wzdycha.-   Cóż,   dzisiejsza

wiadomość Zeusa ułatwiła mój plan. Wysłałem na Loge prośbę, by Ari mogła

tam   żyć.   Teraz   musimy   tylko   zabrać   ją   do   portu,   nim   minie   siedemnasta.
Jestem   pewien,   że   będą   zatłoczone   i   w   Sydii   mamy   tylko   jeden.   Lecz   oni
posiadają uzdrowicieli. Będzie-

- Co?- Wrzeszczy mama.- Ona się tam nie wybiera. Jak mogłeś podjąć taką

decyzję,   bez   uprzedniego   skonsultowania   się   z   nami?   To   my   jesteśmy   jej
rodzicami!

Zaczyna   jej   odpowiadać,   lecz   milknie.   Po   jego   minie   wiem,   co   chce

powiedzieć. Nie zrobił tego bez skonsultowania się z moimi rodzicami. Tata zna

jego plan. 

Mama   kręci   głową,   rozgniewana,   a   potem   nagle   zamiera,   a   twarz   ma

jakby wykutą z kamienia.- Lawrence, skąd wiedziałeś, jak skontaktować się z
Loge?

Jego oczy wędrują między mną, a moją mamą, nie będąc pewnym, co ona

może wiedzieć i ile chcę przed nią ukryć. Kiwam głową. To czas, byśmy oddali
mamie należyty jej szacunek.- Eee, cóż- Zaczyna, lecz wtrącam się ja.

To ja powinnam to powiedzieć.- Mamo, Jackson technicznie jest tylko w

połowie Pradawnym.

Szczęka jej opada.- W połowie Pradawnym?
- Tak.- Odpowiada Lawrence.- Jego matka jest człowiekiem.
- I jak ty...?- Pyta mama.
Lawrence skupia się na niej.- Ponieważ jest moim bratem.
Wtedy mama zaczyna przepytywać go z jego przeszłości. Czemu też nie

jest w połowie Pradawnym? Co jest proste. Jego ojcem jest człowiek. Czemu jego
mama   odesłała   Jacksona?   Potem   nadeszło   więcej   pytań   o   Loge,   a   ostatnie

wreszcie o to, czym kiedykolwiek był na nim. Spodziewam się, że powie nie, lecz
on milknie przed odpowiedzią, a mój wzrok spada na niego.

- Do wczorajszego dnia nie.- Mówi.
- Jak tam jest?- Mówię, nie będąc w stanie się powstrzymać.
Ponownie   milknie,   zbierając   myśli.-   Jak   marzenie...   tylko   lepiej.

Przyłapałem  się  na  żałowaniu...-  Zniża  głowę.-  Cóż,  na  żałowaniu,  że  to  nie
mnie, zamiast Jacksona, tam wysłano.

Już mam mu odpowiedzieć, kiedy naraz ktoś wali w prywatne wejście

taty, co wytrąca nas z rozmowy. Mama i Law wstają, kiedy do pokoju wbiega
tata.- Przyszli wcześniej. Są tutaj. Starałem się dotrzeć tu pierwszy.

Udręka i strach  wiszą w powietrzu. Chemicy przyszli w poszukiwaniu

choroby, lecz nie będą mnie musieli nawet badać – gołym okiem widać, że jestem
zakażona. Wcześniej się nie bałam, lecz teraz, kiedy śmierć dosłownie puka do
mych drzwi, pragnę więcej czasu. Potrzebuję więcej czasu. Rzucam okiem na
tylne patio. Może uda mi się uciec. Próbuję wstać i spadam z powrotem, bo moje

background image

nogi nie są już dłużej w stanie mnie utrzymać.

Law bierze mnie w ramiona.- Wyniosę cię na zewnątrz. Powiedzcie im, że

jej tu nie ma – będą musieli wrócić, by ją zbadać. Jesteś dowódcą. Nie będą się
kłócili.

Tata chowa głowę w rękach.- Pogorszy się jej na zewnątrz. Powietrze tam

jest groźniejsze. Może...

- A jaki mamy wybór, Grexic?- Pyta mama i kiwa na Lawrence'a.
Law nachyla się i szepcze w moje ucho.- Staraj się nie oddychać. Jesteś

silna – pamiętaj o tym.

Zamykam oczy i zasysam oddech. Słyszę, jak drzwi na patio rozsuwają się

i czuję, jak powietrze mnie otacza. To jak natychmiastowe zatrucie pokarmowe.
W   żołądku   mi   się   przewraca,   a   moim   ciałem   wstrząsa   dreszcz.   Rozważam
otwarcie oczu, lecz z nimi zamkniętymi przynajmniej Law nie będzie widział,
jak ze mną źle.

Schodzi   powoli  po  schodkach   i   idzie  do   lasu,   skrywając  nas   z  widoku.

Myślę   nad   tym   wszystkimi   razami,   kiedy   wkraczałam   w   te   drzewa   z
Jacksonem, zawsze bojąc się ich, a teraz one chronią mnie. To niesamowite, jak
ironiczne potrafi być życie. Wciągam kolejny słaby oddech, starając się nabrać
powietrza jak najmniej to możliwe, lecz ten drugi wdech pokonuje mnie. Nie
przetrwam tego.

Moja   głowa   opada   na   pierś   i   czuję,   że   tracę   przytomność   i   zaraz   ją

odzyskuję. Widzę swoją rodzinę, Lawrence'a, Gretchen – Jacksona. Widzę swoje
życie przed nim i jak skomplikowane stało się po nim. Chciałabym zapytać go
dlaczego. Lecz na to jest już za późno. 

Dlaczego

 już nie jest istotne. Czuję, jak

Law porusza się i próbuję otworzyć oczy, by zobaczyć, co się dzieje. Nadstawiam
uszu, lecz słyszę tylko delikatne mruczenie. Powietrze zmienia się wokół mnie.
Jesteśmy   z   powrotem   w   moim   domu,   gdzie   łatwiej   oddychać,   jednak
niezauważalnie. Kładzie mnie na kanapie.

-   Dziecinko.-   Odzywa   się   mama,   ujmując   moją   twarz   w   swoje   dłonie.-

Słyszysz mnie?

Mówi dalej, a jej słowa to zbliżają się, to oddalają, jakby znajdowała się

daleko   stąd.-   Słyszę.-   Odpowiadam,   choć   nie   wiem   czy   na   głos,   czy   tylko   w
swoich   myślach.   Coś   mokrego   spada   na   mój   policzek.   Ona   płacze.   Chcę   jej
powiedzieć, by przestała i że wszystko się ułoży. Mrugam powiekami – moja
głowa staje się cięższa. Już dłużej nie chcę tej męczarni.

- Ari, mów do mnie.- Każe.- Proszę, mów.- Potrząsa mną, a potem mówi

coś do taty i czuję, jak odchodzi ode mnie. Wraca kilka sekund później i szepcze,
czy do mnie, czy do siebie, nie wiem.- Proszę, niech to zadziała.- I czuję ukłucie

oraz pieczenie kolejnego zastrzyku.

Nic   się   nie   dzieje   przez   chwilę,   która   wydaje   się   wiecznością.   Mogę

słyszeć,  lecz nie  umiem mówić ani  otworzyć oczu.  Nikt  się nie  odzywa,  lecz
wiem, że wszyscy tam są, czekając, obserwując moją reakcję. Wtedy... wtedy

background image

czuję, jakby świeże powietrze dostało się do pokoju, do moich płuc, pomagając
mi oddychać. Biorę długi, satysfakcjonujący wdech i otwieram oczy. Kiedy się

rozglądam,   zdaję   sobie   sprawę,   że   jest   tu   Gretchen,   co   oznacza,   że   byłam
nieprzytomna jakiś czas.

Mama wraca do pokoju w chwili, kiedy się rozglądam i podbiega do mnie,

a łzy ciekną z jej oczu.- Dzięki Bogu.- Zaczyna się śmiać i myślę, że ma zwidy,
póki nie patrzę wokoło i widzę tatę, białego jak śnieg i Law'a z wielkimi oczami.
Musieli myśleć, że umarłam.

- Mogę dostać coś do jedzenia?- Pytam, orientując się, że umieram z głodu.
Po tym jak mama daje mi coś do przegryzienia i do picia, każdy uspokaja

się.   Czuję   się   o   wiele   lepiej,   że   boję   się   temu   stanowi   zaufać,   czekając,   aż
choroba wróci, lecz po półgodzinie jestem silniejsza i w końcu staję o własnych
siłach.

- Co mi dałaś?- Pytam mamę.
-Tak się bałam.- Mówi.- Jeszcze nigdy nie był przetestowany. Nie miałam

pojęcia,   co   się   stanie   i   kiedy   się   nie   obudziłaś,   myślałam...   myślałam.-
Odchrząkuje.- To serum lecznicze, podobne do maści leczniczej, lecz o większej
mocy.   To,   o   którym   ci   opowiadałam.   Od   miesięcy   nad   nim   pracowałam.   Nie
jestem pewna, ile to potrwa.

Potakuję, a strach przesącza się w moje myśli. To może być tymczasowe.

Podchodzę do okna, dającego widok na ulicę i wyglądam przez szybę, kochając
obraz słońca i żałując, że nie mogę wyjść na zewnątrz, lecz boję się. Już mam

odejść, kiedy coś wpada mi w oko. Przy każdym domostwie stacjonują Agenci, a
wszyscy   są   uzbrojeni.-   Co   oni...?-   Potem   głośny   pisk   dochodzi   z   rzymskiej
rezydencji naprzeciw nas. Straż wynosi z domu dziesięcioletnią dziewczynkę, a
jej mama wrzeszczy i bije przez całą drogę Agenta, póki kolejny na schodach nie
blokuje jej drogi. Każdy w moim domu podbiega do okna, rozsuwając zasłony, by
ukazać cały obraz tego, co się dzieje, tego horroru.

Ciężarówka   Inżynierów   czeka   na   końcu   ulicy   z   otwartymi   tylnymi

drzwiami. Ulicą coraz więcej Agentów wyciąga lub wypędza ludzi z ich własnych
domów – niektórzy są młodzi, niektórzy starzy, lecz wszyscy przerażeni. Nie

mija dużo czasu, kiedy zarażeni ustawiają się w kolejce po obu stronach drogi i
trzymani   na   muszce   maszerują   do   wozu.   Rodziny   i   przyjaciele   wrzeszczą   z
każdego domu, lecz Agenci zatrzymują ich przed dalszymi działaniami. Ruszam
do drzwi, lecz Law odciąga mnie.- Nie, nie możesz tam wyjść. Dowiedzą się.

- Nie obchodzi mnie to. Nie możemy tu stać i nic nie robić.
- On ma rację, Ari.- Odzywa się tata.- Nie możesz tam wyjść.
Ruszam na niego, a gniew przejmuje kontrolę nade mną.- Ty to zrobiłeś,

prawda? Wyraziłeś na to zgodę. Jak mogłeś?

- Nie.- Mówi.- To rozkaz z samej góry.- Jego głowa opada i idzie do swojego

gabinetu, zatrzaskując za sobą drzwi.

Prezydent Cartier. Moje ciało drży z wściekłości i frustracji, kiedy widzę,

background image

jak Agenci zapędzają chorych do ciężarówki. Tylne drzwi zamykają się i formuje
się   kolumna   Agentów,   zatrzymując   każdego   przed   podążeniem.   Malutki

chłopczyk biegnie ulicą, raz za razem wołając swojego tatę. Chwyta go Agent,
szorstko   zarzucając   go   sobie   na   ramię.   Chłopczyk   krzyczy   z   bólu,   a   potem
przestaje płakać, ruszać się.

- Mamo.- Mówię, nie zdejmując oczu z zewnątrz.
- Jestem tu.- Odpowiada.
- Możesz dać mi więcej serum leczniczego?
Podnosi brew, zdezorientowana.- Tak, jasne, że tak, ale dlaczego?
- Muszę go mieć, kiedy włamie się do bazy egzekucji.

background image

Rozdział 27

Zajęło   mi   półgodziny   przekonanie   ich,   że   nie   zwariowałam.   Nawet

Gretchen,   która   zazwyczaj   ufa   moim   pomysłom,   nie   zgodziła   się,   póki   w
wiadomościach nie pokazali uczennicy z naszej szkoły, eskortowanej do bazy
przez Agentów. Ona pierwsza się poddała, potem Law i w końcu moja mama,

największa niespodzianka ze wszystkich. Zdecydowaliśmy, że następną godzinę
spędzimy   na   wykonaniu   planu   i   przygotowywaniu   się,   częściowo,   dlatego   że
wciąż nie wiedzieliśmy, gdzie zlokalizowana jest baza egzekucyjna, lecz też z
powodu   leczniczego   serum,   którego   działanie   skończyło   się   godzinę   po
zastrzyku.   Potrzebowałam   czasu   na   odpoczynek,   skoro   nie   chciałam   by   tyle
serum zużywało się na mnie. Lecz z otwarciem się portów o siedemnastej, a że
teraz był kwadrans po czternastej, jakikolwiek plan musiał zostać szybko przez
nas wymyślony.

Law  wyszedł  znaleźć  lokalizację,   a za  to  Gretchen po  broń  ze  swojego

domu i mama po więcej serum leczniczego do laboratorium Chemików. Nie mam
pojęcia, jak dużo będziemy go potrzebować, lecz chyba na tyle, by podzielić go na
kilka setek ludzi. Kiedy ich nie ma, moją pracą jest rozbudowanie planu, co jest
prawie   rzeczą   niemożliwą,   skoro   co   chwilę   robi   mi   się   niedobrze.   Mama

zostawiła   mi   trzy   ampułki   serum,   gdyby   nastąpiła   taka   potrzeba   i
zdecydowałam sobie zaaplikować jedną, wiedząc, że bez niej nigdy nie uda mi

się wymyślić niezawodnego planu przed ich powrotem.

Serum łączy się z moim krwiobiegiem, polepszając moje samopoczucie i

tak jak wcześniej czuję się lepiej po kilu minutach. To niesamowite i po raz
pierwszy tego dnia doceniam, jakim geniuszem jest mama za stworzenie tego.

Nie chcę marnować czasu, więc zabieram tablet do notatek i zaczynam

spisywać każdą możliwą lokalizację i jakiekolwiek przeszkody, które możemy

napotkać po drodze. Komora w środku budynku Chemików, podobna do komór
testowych Pradawnych, z kamerami, strażami i bez możliwości ucieczki byłaby

najgorsza, według mnie, lecz nie sądzę, by byli w stanie wybudować na tyle
dużą, by pomieścić kilka setek ludzi. Nie, kiedy wokół znajdują się laboratoria.
Spisuję to wszystko, ale im więcej o tym myślę, tym bardziej przechylam się w
stronę   lokalizacji   zewnętrznej,   gdzie   przestrzeń   nie   jest   problemem.   A   to
nasuwa   mi   pola   uprawne.  Akry   ziemi   i   las   po   jednej   stronie,   ciągnący   się
milami. To może być idealne miejsce, lecz tam uprawia się całe nasze jedzenie,
co oznacza mnóstwo rolników za świadków. Większość przymknie na to oko, lecz
niektórzy mogą walczyć. Nie, parlament nie chce publiczności.

Na   zgadywaniu   marnuję   czas.   To,   czego   potrzebuję,   to   mapa   Sydii.

Wspinam się po schodach, dostając małej zadyszki i wchodzę do swojego pokoju.

Mój t-ekran błyska, pokazując że mam wiadomości. Waham się, chcąc je

zignorować, lecz ciekawość zwycięża i klikam w pierwszą, tylko po to, by cofnąć
się z zaskoczeniem.

background image

Idę po ciebie.

J

P.S.: Proszę, nie umieraj.

Kilka minut wgapiam się w słowa, w kółko przekonywając siebie, że nie

mogą   być   od   niego,   lecz   kto   inny   wiedziałby,   że   jestem   chora?   On   wie.

Oczywiście, że wie. Lecz jak byłby w stanie wysłać mi wiadomość? Nie mógłby.
Ale   wtedy...kręcę   głową,   by   zmusić   się   do   skupienia   na   rzeczywistości.   To
nieważne, czy wysłał tą wiadomość, czy nie. Nie rozbudzę swojej nadziei jego
powrotem, ponieważ wtedy nie będę miała siły, by zrobić to, co mam zamiar. A

muszę to zrobić. Muszę uratować tych ludzi.

Notatka zamyka się i zapisuje w folderze z wiadomościami, kryjąc się z

ekranu. Nie pozwolę sobie nawet spojrzeć tam. Nie mogę ryzykować straceniem
czasu i wiem, że jeśli się temu poddam, będę czytała tą wiadomość setki razy,
pragnąc znalezienie odpowiedzi, której tam nie ma. Zamiast tego przeszukuję
moje foldery z pracami domowymi, szukając mapy Sydii, bo na pewno mam
jedną z lekcji historii- taaak!

Mapa wypełnia ekran.- Powiększ.- Nakazuję i widzę, jak obraz powiększa

się, by widać było wszystkie regiony. Nigdy nie zdawałam sobie sprawę, jak o
wiele większe jest Process od Landings, choć nas jest o połowę mniej. Parlament
zawsze traktował ludzi z Landings, jakby byli jednorazowego użytku, więc nie
jestem   pewna,   czemu   zaskoczyło   mnie   to,   że   wydali   zielone   światło   bazie

egzekucyjnej.

Zaczynam   od   pól   uprawnych.   Powiększając   każdą   sekcję,   staram   się

wypatrzeć cokolwiek odizolowanego, lecz mapa pokazuje tylko pola za polem.
Parlament musiałby odciąć duży obszar pól, by zbudować bazę, a nie ma na to
czasu.   Business   Park   nie   pokazuje   niczego   ciekawego,   tylko   Wieże   Trójcy   i
sklepy na Rynku. Nie ma tam dużej ilości ziemi i nie mogę sobie wyobrazić, by
zeszli pod ziemię. Tu też jest za mało czasu, by to zrobić.

Process ma podobne problemy i już mam zamknąć mapę, kiedy coś tuż za

granicą wpada mi w oko. Nie jest opisane, lecz znajduje się tuż za granicami
miasta, za Process Park, z pojedynczym znakiem – poduszkowiec. Nigdy nie

latałam, więc nigdy nie byłam na lotnisku i często o tym zapominałam. Głównie
wykorzystywany   jest   w   celach   biznesowych,   lecz   otoczony   jest   ziemią   i
odizolowany od potencjalnych włóczęgów. Jedynym problemem jest to, że nie
wiem, jak dużo przestrzeni oddziela lotnisko. Sięgam po swój tablet do notatek i
orientuję   się,   że   zostawiłam   go   na   dole,   otwieram   szufladę   w   biurku   po
wyciągnąć   inny   i   zauważam   dwie   rzeczy,   o   których   nie   mogę   uwierzyć,   że
zapomniałam   –   zatruty   scyzoryk,   który   dała   mi   mama   i   złotą   uniwersalną
kartę-klucz. Wzdycham z ulgą, czując się jakoś lepiej, bo wiem, że mam coś przy

sobie   od   każdego   z   rodziców.   Wsuwam   je   w   swój   prawy   but,   kiedy   słyszę
otwieranie   i   zamykanie   frontowych   drzwi.   Wypadam   ze   swojego   pokoju,

niecierpliwa zobaczyć, kto wrócił i z jakimi informacjami.

Gretchen stoi w foyer, utrzymując w rękach dwie skrzynki.- Jeśli masz

background image

siły, może mi pomożesz?

- Och, tak, jasne.- Mówię, zeskakując ze schodów i chwytam od jednej

jedną skrzynkę.- Co to?

- Powiedziałaś, że chcesz broni, więc przyniosła tyle, ile mogłam, bez bycia

zauważoną. Gdzie ją chcesz?

Kiwam w stronę drzwi transferowych i czekam, aż Gretchen wsiądzie do

windy, z zaskoczoną miną. Nigdy nie była w naszej sali treningowej. Rozkaz
taty. Lecz dzisiaj chyba może być wyjątkiem.

Jak   tylko   drzwi   rozsuwają   się,   zapalają   się   światła,   ukazując   nasz

wypasiony i naszpikowany nowinkami technicznymi pokój do ćwiczeń. Już kilka
tygodni mnie tu nie było i widząc, jak Gretchen opada szczęka, przypomina mi
się, jak niesamowite jest to pomieszczenie i jakie miałam szczęście, trenując tu.
Pokazuję   jej,   by   położyła   skrzynię   z   bronią   na   odpowiedniej   półce   i   idę   z
powrotem do drzwi, kiedy Gretchen gwiżdże.- Mogę... znaczy się, będziesz miała
coś przeciwko, jeśli ja... wypróbuję kilka?

Nie mogę oprzeć się uśmiechowi. Mimo tego, co się dzieje, Gretchen wciąż

jest sobą. To ulga, kiedy teraz tylu rzeczy jestem niepewna.- Oczywiście, że tak.-
Odpowiadam i opieram się o ścianę, kiedy wyciąga kilka broni z ich miejsc –
scyzoryk, który umie zmieniać swój rozmiar, kilka różnych pistoletów i potem
granat z przełącznikiem, zmieniającym jego funkcję.

Znikąd obie się uśmiechamy, po raz pierwszy tego dnia czując radość, lecz

całe wesele odpływa, kiedy wracamy na dół i znajdujemy Law'a z grymasem na

twarzy.-   Nie   będzie   łatwo.-   Mówi,   stukając   o   siebie   palcami.-   Może   nawet
niemożliwe. Baza to wolnostojąca, metalowa konstrukcja, która jest bardziej
klatką niż budynkiem. Kontrolują ją z zewnątrz, a lokalizacja nie mogłaby być
gorsza. Nigdy nie zgadniecie.

-  To  lotnisko.-   Odpowiadam.-  Wiem. Ale  to  nieważne.  Musimy  się tam

dostać, a czas nam ucieka.

Law kiwa głową – zna mnie zbyt dobrze, by wszczynać kłótnię.- Tron tam

dociera, lecz tak odkrylibyśmy się. Pozostaje nam tylko iść przez las.

- Przez las?- Pyta Gretchen.
- Ta, lotnisko znajduje się po drugiej stronie tej puszczy. Pewnie to wiesz.
- Nie, nie wiedziałam.- Mówię.- Ale to zbyt daleko, by dostać się tam na

piechotę. Będziemy musieli zabrać się tronem.

Wszyscy zgadzamy się i rozwijamy naszą taktykę, czekając na mamę, by

wróciła   do   domu   z   serum.   Najlepszym   wyborem   jest   zabranie   się   na   tron   i

zwyczajne   zachowywanie   się.   Nigdy   nie   latałam,   lecz   Law   mnóstwo   razy   i
jestem pewien, że uda mu się minąć straże. Ja nie jestem tak przekonana, lecz
spakowałam   wsparcie,   jeśli   jakiś   problem   wyniknie   przy   bramie.   Kiedy   już
znajdziemy się w środku, wszystko powinno pójść jak z płatka. Cóż, póki nie
dostaniemy się do bazy, a wtedy sytuacja stanie się niebezpieczna. Mój plan to
Law   idąc   do   głównej   załogi   i   twierdzący,   że   dostarcza   wiadomość   od   swojej

background image

mamy, że musi nastąpić zmiana warty. Nie będą się z tym spierać, chyba że są
idiotami. Ja bym się nie kłóciła. Ale nie potrzebujemy, by zmienili swoje miejsce,

potrzebujemy tylko ich  rozproszyć, kiedy ja  i Gretchen  znajdziemy drogę do
wnętrza bazy, by uleczyć i uwolnić zakażonych.

Jedyny, niepewny element to czy alarm włączy się, kiedy uwolnimy już

wszystkich.   Jeśli   tak   się   stanie,   już   po   nas.   Wkrótce   będziemy   otoczeni   ich
przewagą   liczebną   i   wyszkoleniem.   Więc   w   razie   potrzeby   pakuję   kilka
granatów do dywersji. Musimy się dostać do środka, uwolnić chorych i wyjść,
mając nadzieję bez rannych. Ale i tak przygotowuję się na to mentalnie.  Mogę
kogoś   zranić   lub   nawet   zabić,   kogoś,   kto   pracuje   dla   mojego   taty,   w   celu
uratowania tych ludzi.

W Sydii jest tylko jeden port, tuż na północ od lotniska. Będzie tam kilka

strażników i może być zatłoczony, dzięki ofercie Zeusa. Nie wiem, jak dużo ludzi
może przejść przez portal jednocześnie. Mam nadzieję, że dużo. Ale jeśli nie, ci
ludzie mogą zginąć, czekając na ratunek. Staram się o tym nie myśleć.

Mama wraca tylnymi drzwiami, niosąc dwie, duże torby termiczne.- Mam

sto pięć ampułek. Tylko tyle mogłam zdobyć.- Opada na kanapę i sięgam do niej,
by ją uściskać.

- Dziękuję. Wiem, czym ryzykowałaś. Dziękuję.- Mówię.
Podnosi wzrok i wzrusza.- Nie mogę wspierać tego, co robią. Żałuję, że nie

mogę pójść z wami, lecz nie jestem wyszkolona. Tylko proszę, proszę, proszę,

bądź ostrożna. Błagam, wróć do domu. Dobrze?

Nie chcę jej tego obiecać, więc tylko kiwam głową, mając nadzieję, że mój

uśmiech przekona ją, mimo tego, że sama nie jestem przekonana.

Następne dwadzieścia minut spędzamy na ubraniu strojów ćwiczebnych,

wsuwając pistolety do kabur i pakując nasze wsparcie z dodatkową bronią –
głównie   spluwy,   lecz   także   granaty,   scyzoryki   i   latarki,   ponieważ   nigdy   nie
wiadomo. Potem Gretchen i ja wkładamy torby termiczne do naszych plecaków,
zapinamy   je   i   sprawdzamy   na   naszych   plecach.   Są   ciężkie,   lecz   nie   nie   do

zniesienia. Wstrzykuję sobie dwa serum lecznicze, by dać mi potrzebną siłę,
wsuwam   dodatkowe   do   mojego   prawego   buta,   obok   scyzoryka   i   klucza

uniwersalnego, a potem spoglądam na pozostałych.- Już czas.

background image

Rozdział 28

Kiedy wchodzimy na tron, nie mogę oprzeć zastanawianiu się, czy swoim

wyglądem   nie   wzbudzamy   podejrzeń.   Wielkie   plecaki   na   plecach,   ćwiczebne
stroje. Nie wyobrażam sobie, że wyglądamy normalnie, lecz nikt nic nie mówi –
właściwie nikt nie zwraca na nas uwagi. Rozglądam się po poważnych twarzach

i   pustych   minach.   Wielu   z   tych   ludzi   straciło   dzisiaj   członka   rodziny   lub
przyjaciela albo sąsiada.

To smutny dzień dla Ameryki, dla świata.
Jedziemy w ciszy, bojąc się mówić, by nie wyjawić czegokolwiek z naszego

planu.   Na   szczęście   podróż   jest   krótka   i   wychodzimy   na   auto-chodnik,
prowadzący   na   lotnisko,   a   nasza   trójka   jest   na   nim   jedyna.   Jesteśmy   tak
odkryci. Chcę się schować,  lecz moja tożsamość, tak jak Law'a,  jest tym, co
wpuści nas do środka.

Naszym   oczom   ukazuje   się   budka   strażnicza   po   lewej   stronie   auto-

chodnika  i  wychodzi   strażnik,   mierząc   nas   podejrzliwie,   póki   nie   rozpoznaje
Lawrence'a.- Witam, panie Cartier.- Mówi.- Kolejna dzisiaj wizyta?

- Nie, tylko przywożę trochę zapasów i sprawdzam dostępne poduszkowce.

Mama może jutro polecieć do Europy.

Strażnik potakuje, lecz w środku krzyczę na Law'a, by wymyślił lepsze

kłamstwo.   Prezydent   Cartier   mogła   polecić   swojemu   asystentowi,   by   przez
telefon sprawdził dostępne loty lub sama mogła zrobić to na swoim t-ekranie.
Nie ma mowy, by strażnik to kupił, lecz jak tylko moje wątpliwości pojawiają
się,   brama   otwiera   się   i   macha   nam,   byśmy   ruszali.   Staram   się   zachować
poważną minę, kiedy podróżujemy dalej auto-chodnikiem w głąb lotniska. Jest

inny   niż   to   sobie   wyobrażałam.   Olbrzymi,   samotny   budynek   rozpościera   się
przed   nami.   Cały   z   metalu   z   kilkoma   oknami   i   parą   podwójnych   drzwi   po

środku, gdzie kończy się auto-chodnik. Po prawej i lewej stronie budynku stoją
w rzędach przeróżne lotniskowce. Widziałam, jak szybowały nad moim domem
miliony   razy,   lecz   to   nic   w   porównaniu   z   ich   widokiem   z   tak   bliska.   Są
gigantyczne, mają lśniącą, czarną obudowę i okna, które kryją ich wnętrze, a
same są przerażające jak pająki.

- Hej, słyszałaś mnie?- Law szepcze, a ja potrząsam sobą, by się skupić.
- Przepraszam, co?
-   Musimy   wejść   do   środka.-   Mówi.-   Straż   będzie   patrzała,   czy   tak   się

stanie. W środku sprawy się pokomplikują. Mówię, byś z Gretchen skryła się w
cieniach, jak tylko wejdziemy. Udajcie się na tyły budynku. Po środku są kolejne
podwójne   drzwi,   lecz   daleko   na   lewo   znajdują   się   pojedyncze   drzwi,   które
używają technicy, by wydostać się na zewnątrz. Idźcie tymi. Zgaduję, że baza
będzie   z   tyłu.   Pójdę   porozmawiać   z   ekipą   zgodnie   z   naszym   planem,   mając
nadzieję dając wam na tyle czasu, byście niezauważone wyszły.

Gretchen zaczyna protestować, lecz drzwi otwierają się i Law rusza na

background image

prawo, pokazując głową, bym poszła na lewo. „Lotnisko” jest niczym innym, jak
magazynem z zapasami. Pojemniki z złomem rozsypane są wokoło, dając mi

doskonałą zasłonę, dzięki której przedostaję się do tylnych drzwi. Są już niemal
w zasięgu wzroku, kiedy Gretchen potyka się za mną, wpadając na stos pudeł i
powodując,   że   rozsypują   się   na   podłogę   z   wielkim   hukiem.   Spieszne   kroki
zbliżają się do nas, a jedyna rzecz, dzieląca ich od nas, to stos pudeł szeroki i
wysoki   na   prawie   dwa   metry.   Jeśli   zajrzą   za   pudła,   zostałyśmy   przyłapane.
Jestem rozdarta między pobiegnięciem do drzwi, pozostaniem w miejscu albo
zanurkowaniem do czegoś naprzeciwko mnie, co wygląda jak biuro, ale co jeśli
ktoś tam jest? Biorę wdech i czekam, nasłuchując i mając nadzieję, że będę
wiedziała, z której strony się zbliżają. Po najdłuższej sekundzie mojego życia
kroki zatrzymują się i jakiś mężczyzna wydziera się.- Sprowadź tu Alexa, by to

posprzątał.- Potem kroki wycofują się i wypuszczam oddech, bo szczęście jest
dzisiaj po mojej stronie.

Kiedy wyszłyśmy już przez boczne drzwi, za nimi znajdują się schody w

dół, lecz, do czego prowadzące, tego nie wiem. Rozglądam się wokoło. Nikogo nie
widzę.   Biegnę   na   schody,   zeskakując   z   pierwszego   piętra   na   następny   i   na

płaską,   metalową   powierzchnię   długą   i   szeroką   jak   dwa   moje   domy.   Za
metalową platformą nie ma niczego oprócz lasu, a po prawej i lewej stronie nie
ma niczego ani nikogo. Badam platformę, chcąc wpaść na to, czym jest, kiedy
dociera   do   mnie   Gretchen,   ciężko   oddychając.-   Może   ostrzeżesz   mnie,   kiedy
zdecydujesz   się   użyć   swoich   przerażających   zdolności?   Nie   wszyscy   możemy
zeskakiwać całą klatkę schodową.- Wyrzuca z siebie.

Krzywię  się.-   Przepraszam.-   Mówię,  a   potem  pokazuję  na  ziemię.-  Jak

myślisz, co to? Raczej nie baza. Chyba, że jest pod ziemią, wtedy...

- Stałybyśmy na dachu.- Mówi.
I jakby baza nas usłyszała, zaczyna się trząść i bębnić, na co potykając się

cofamy. Szeroka na metr dwadzieścia i wysoka na dwa metry czterdzieści stacja
wysuwa się na prawo od nas i wychodzi strażnik, wgryzając się w jabłko i nie
zdając sobie z naszej obecności, póki nie walę go w brzuch i zadaję mu prawy
sierpowy, mając nadzieję znokautować go, lecz nim mogę to sprawdzić, drzwi z
powrotem opadają. Krzyczę do Gretchen.- Obserwuj. Wrócę za dziesięć minut.
Jeśli nie.. jeśli nie-

-Przestań. Nawet o tym nie myśl. Po prostu się pospiesz.
Nurkuję w wejście chwilę przed tym, jak się zamyka, lecz spotyka mnie

ciemność. Moje oczy usiłują znaleźć błysk światła i wtedy,- Jest tu kto?- woła
ktoś.   Moje   pozostałe   zmysły   wyostrzają   się   i   choć   nie   widzę   nic   centymetry
przed swoimi oczami, wiem, że są tam ludzie. Słyszę ich bicie serc, ich oddechy.
Czuję ich pot, ich wymiociny, ich mocz. Ale najgorsze ze wszystkiego czuję ich
strach. To przytłaczające wyczuwać tak dużo od tak wielu jednocześnie.

Grzebię   w   plecaku,   szukając   latarki,   którą   wsunęłam   w   zewnętrzną

kieszeń i włączam ją, po to by potem tego żałować. Jeden długi korytarz biegnie
środkiem bazy, zaczynając się na platformie, na której stoję i kończąc się na
przeciwnej ścianie. Po obu stronach znajdują się cztery klatki z ludźmi, którzy

background image

są w nich tak upchani, że pręty spływają krwią, gdyż metal wcina się w ich
skórę. Lecz ci wyglądają na zadowolonych w porównaniu z tymi z tyłu. Wielu

hiperwentyluje, a reszta zanosi się płaczem. Dla tych ludzi najgorszy koszmar
się urzeczywistnił. Muszę ich wydostać.

- Witam.- Mówię, mając nadzieję zwrócić ich uwagę. Lecz kiedy nikt nie

odpowiada, wzmacniam głos i wołam.- Jestem tu, by was uwolnić, lecz będę
potrzebowała waszej pomocy.- To ich pobudza i kilku woła do mnie, błagając
mnie, bym ich pierwszych wypuściła. 

Wtedy staruszka, w drugiej klatce od tyłu po mojej prawej stronie, mówi.-

Co możemy zrobić?

Podbiegam do niej, orientując się, że może być jedyną zdrową na umyśle

osobą w tym towarzystwie.- Muszę wiedzieć, jak otworzyć te klatki. Masz jakiś
pomysł? Kartą-kluczem? To system bezpieczeństwa?

Stara się poruszyć, lecz nie jest w stanie drgnąć.- Wciąż idą pod schody,

lecz nie wiem, co tam jest.

- Dziękuję.- Mówię i pędzę z powrotem na schody. Pod schodami znajduje

się maleńki pokój, nie większy od szafy i wypełniony sprzętem i t-ekranem, na
którym co kilka sekund pojawiają się dane, lecz czego, nie wiem.  

Myśl, Ari

,

mówię do siebie.

Klikam w t-ekran i próbuję złamać hasło, myśląc, że może klatki mają

skomputeryzowane zamki, lecz nawet nie udaje mi się dostać do systemu, by się
tego dowiedzieć. Skupiam światło latarki na każdym centymetrze maleńkiego

pokoju, mając nadzieję znaleźć cokolwiek, co nasunie mi odpowiedź i kiedy mam
już wrzeszczeć, światło pada na skaner. Oczywiście. Wszystko w naszym świecie
działa na skaner, lecz nie mogliby... Sięgam do buta i wyciągam złotą kartę-
klucz,   waham   się   i   potem   przesuwam   ją   przed   skanerem.   Natychmiast   na
ekranie   pojawiają   się   słowa   DOSTĘP  RĘCZNY:   PRZYZNANY   i   potem   dwie
rzeczy ukazują się naraz. Stoper nastawiony na dwadzieścia pięć sekund i lista
osób,   które   muszą   znajdować   się   w   klatkach   przede   mną.   Walczę   z   pokusą
przebiegnięcia   wzrokiem   po   liście,   zastanawiając   się,   czy   rozpoznam

jakiekolwiek nazwisko. Zamykam oba okna i szukam czegokolwiek związanego
z zamkami, kiedy wracam myślami do systemu archiwizującego w Parlamencie,
z  którego   z  Jacksonem   ukradłam   wideo   z  trzeciego   laboratorium.   Musiałam
przeskanować klucz uniwersalny, by dostać się do pomieszczenia i jeszcze raz,
by otworzyć pliki. Może tym razem będzie podobnie.

Skanuję   kartę,   spodziewając   się,   że   albo   drzwi   klatek   otworzą   się   lub

niczego   w   ogóle,   lecz   zamiast   tego   inne   okienko   pojawia   się   na   t-ekranie,
żądając siedmiocyfrowego hasła. Nie mam pojęcia, co to może być, a czas ucieka.
Wychodzę   zza   schodów   i   ponownie   zwracam   się   do   grupy.-   Żąda

siedmiocyfrowego hasła.  Jakieś  pomysły albo sugestie? Może  mnie  zamknąć,
jeśli wpiszę zły.

Delikatny głos odzywa się z ostatniej klatki po lewej stronie, tak słaby, że

ledwo go słyszę.

background image

- Co?- Pytam, zbliżając się.- Nie słyszę cię.
Oświecam latarką klatkę i potykając, cofam się, mocno uderzając tyłkiem

o ziemię.- Nie. Jak u licha...?

- Powiedziałam, spróbuj:  

Wolność

8

.- Oznajmia Cybil

9

, głosem silnym i z

podniesioną głową. Nawet teraz jest Agentką, zawsze żyje pracą.

Cybil. Ze wszystkich ludzi. Nigdy bym nie zgadła.
Rusza ramionami, co według mnie ma być wzruszeniem, lecz jej ciało nie

może na tyle się poruszyć, by wykonać cały ruch.- Co mogę rzec? Stałam się

ciekawa.-   Wybucha   kaszlem,   nim   mówi   dalej.-   W   pracy   mieliśmy   mnóstwo
dawek xylemu. Chciałam tylko zobaczyć... i teraz, cóż, czyż to nie 

ironiczne

.

Podnoszę brew. Tak na pewno nie brzmi Cybil, którą znam. Zaczynam już

pytać ją o więcej, kiedy sufit drży, a moje podążają do przebłysku światła na
górze schodów.

Ktoś idzie, co oznacza, że coś stało się Gretchen.
Wyłączam latarkę i zbliżam się do boku ostatniej klatki, wciskając się

między nią, a ścianę i koncentrując się na oddychaniu. Wdech i wydech, wdech,
wydech, krótkie, pewne oddechy, mając nadzieję pozostać nieruchomo i cicho jak
to tylko możliwe.

Drzwi   otwierają   się   bardziej,   a   z   klatek   najbliższych   drzwi   dochodzą

wrzaski,   na   co   zastanawiam   się,   czy   ci   ludzie   są   torturowani.   Światło

przedostaje   się   na   początek   bazy,   kiedy   ktoś   schodzi   po   schodach,   powoli   i
niespiesznie. Ktokolwiek tu jest, cieszy się tym – wiem to po spokojnym biciu
jego serca i tym jak jego kroki ociekają arogancją. Całą sobą wstrzymuję się
przed zaatakowaniem go, lecz przy otwartych drzwiach, boję się, że ktoś usłyszy
jego krzyki.

Stuka butami o podłogę przejścia  między klatkami, ciągnąc  coś po ich

kratach i wydając tym samym brzdęki. Zaciskam zęby i przyciskam się bardziej

do klatki, mając nadzieję, że nikomu nie sprawiam ból, lecz wiedząc, że jeśli nie
znieruchomieję, wystawię się na pastwę psychopaty. Dociera do ostatniej klatki,

odwraca się i wraca z tą samą beztroską. Słyszę jak idzie za schody i klika w t-
ekran, a wtedy wszystko się psuje.

- Co u...?- Odzywa się.
Zdaję   sobie   sprawę,   że   na   ekranie   wciąż   widać   okno   systemu

bezpieczeństwa,  żądające  hasła  dostępu,  a  on  musi  wiedzieć, że  tylko Agent
Oficer lub ktoś z Parlamentu miałby do tego dostęp. Waham się, nie wiedząc, co
zrobić, a potem ruszam naprzód w chwili, kiedy ma zamiar wejść na schody.
Okręca się na pięcie, lecz ja jestem szybsza, mam lepszy refleks. Robię wykop i

uderzam go stopą w twarz. Jest dużym facetem, więc wiem, że to nie wystarczy.

8

 Mamy szczęście, że słowa 

wolność

 i

 freedom

 mają po siedem liter; gdyby było inaczej, byłoby

kiepsko :]

9

  Ha, życie potrafi być takie ironiczne!! A po angielsku:  

life's a Bitch.  

Zapamiętajcie to, moi

drodzy!

background image

Odsuwam się, by uderzyć go ponownie, kiedy budzi się we mnie iskra i jestem
na nim, a ciepło roztacza się po moim ciele. Zamieram, a serce mi wali, kiedy

zdaję sobie sprawę, co właśnie zrobiłam – Zawładnęłam nim, zabijając go.

Płacz wydostaje się ze mnie, nim mogę go powstrzymać. Właśnie kogoś

zabiłam, używając tej broni, której używali na nas podczas ataków Pradawni.
Jest mi źle. Ja jestem zła.

- Ari, kod.- Krzyczy Cybil.
Ciężko   przełykam,   zmuszając   się   odegnać   z   myśli   to,   co   zrobiłam,

pozostawić na inną chwilę - jeśli z tego wyjdę.

T-ekran wciąż jest aktywny, pokazując okienko systemu bezpieczeństwa,

lecz inny ekran wpada mi w oko i nagle ogarnia mnie przerażenie. Zegar z
odliczaniem błyska, co oznacza, że cokolwiek zaplanował Parlament, zaczęło się.
Modlę się bezgłośnie i wpisuję W-O-L-N-O-Ś-Ć. Wszystkie drzwi otwierają się i
wszyscy starają się wydostać jednocześnie, na co dzieci i starsi krzyczą.

- Stać!- Wrzeszczę.- Każdy potrzebuje zastrzyku. Chwila, nie pchajcie się.-

Mówię, kiedy powódź ludzi mija mnie.- Chwila! Mam coś, co zatrzyma chorobę!-
Niektórzy odwracają się, lecz wielu już nie ma, uciekając resztkami sił. Chyba
nie mogę ich winić, ale to na próżno. Powietrze po prostu zatruje ich, jak tylko
wezmą je do płuc, sprawiając, że jakiekolwiek objawy pogorszą się i wszyscy ci
ludzie wkrótce będą martwi.

Wzdycham, żałując, że najpierw nie dałam im serum, lecz teraz jest już na

to   zbyt   późno,   więc   zaczynam   rozdawać   fiolki   wszystkim   po   lewej   stronie,

mówiąc im, by kierowali się do portu. Nie mija dużo czasu, kiedy torba opróżnia
się i zostaje mi tylko wpatrywać się w pełne nadziei twarze, nie mając nic im do
dania. Wtedy Gretchen zbiega po schodach, mając koszulkę usmarowaną krwią
i  ściąga  plecak,   podając   pozostałe   fiolki   serum.   Na   jej  widok   napełnia   mnie
poczucie ulgi. Sięga do torby po kolejną ampułkę i podaje ją staruszce, która
naprowadziła mnie na pokój pod schodami.

- Portal jest tuż na północ od lotniska.- Mówię do niej.- Wie pani, jak się

tam dostać? Da pani radę tam dotrzeć?

- Nie idę do portalu. Idę do domu.
- Ale, proszę. Serum będzie działać tylko godzinę. Umrze pani, jeśli tam

nie pójdzie.

- Słodziutka.- Mówi, biorąc mnie za rękę.- Mnóstwa szarości znajduje się

między   życiem   a   śmiercią.   Życie   nie   warte   jest   życia,   jeśli   nie   żyjesz   z
ukochanymi. Idę do domu, do mojego Henry'ego. Wiem, że nie pożyję długo i

niech tak będzie, ale przynajmniej będę mogła zobaczyć go ten ostatni raz.

Patrzę na nią pełna szacunku, kiedy utykając, wspina się do wyjścia i w

stronę   zatrutego   powietrza.   Z   Gretchen   mamy   już   za   nią   podążyć,   kiedy
zauważam malutką dziewczynkę, może ośmioletnią, kulącą się w rogu klatki.

-   Już   dobrze.   Jesteś   bezpieczna.-   Oznajmiam.-   Gretchen,   potrzebuję

ampułki.-  Wyciągam  dłoń,  lecz  kiedy  nic  na  nią  nie  spada,  zerkam  na  nią.-

background image

Masz?

Kręci głową.- Skończyły mi się.
Patrzę   z   niej   na   dziewczynkę,   która   drży   niekontrolowanie.-   Możesz

jeszcze   raz   sprawdzić?-   Wyciągam   swoją   torbę   termiczną   i   przetrząsam   ją,
mając nadzieję, że wypadnie z niej fiolka serum, lecz tak się nie dzieje. Wtedy to
wybrzmiewa alarm, czy to w bazie, czy na zewnątrz, nie wiem.

- Musimy iść, Ari, teraz.- Nalega Gretchen.
- Nie możemy jej tak zostawić.- Schylam się, by ją podnieść i czuję coś

zimnego,   dociskającego   się   do   mojej   kostki.   Zapomniałam,   że   wsunęłam
dodatkową   ampułkę   do   buta.   Wyciągam   ją   i   daję   dziewczynce.-   Wypij   to   –
poczujesz się lepiej. Obiecuję.

Nieufnie   wyciąga   drżącą   rękę,   ale   przechyla   fiolkę   do   ust.   Kiedy   już

połknęła serum, biorę ją na ręce i biegnę do wyjścia, lecz szybko się zatrzymuję.
Alarm   dobiega   z   lotniska,   kiedy   rozkazy   dochodzą   ze   wszystkich   stron.
Jesteśmy otoczeni.

Jesteśmy otoczone.

background image

Rozdział 29

Wszędzie chaos. Strzały z obu stron, dźwięki syren z lotniska, a jedynym

azylem jest puszcza przed nami, do którego biegnie już połowa zarażonych. Nie
waham się i podążam za nimi, mając nadzieję, że Gretchen jest za mną. Kiedy
jestem już dobrze pośród drzew, zatrzymuję się, kładę dziewczynkę na ziemi i

rozglądam się za Gretchen, która dociera do drzew kilka sekund za mną.

- Musisz przestać to robić.- Mówi zirytowana.
- Co? Nie mogłam nieść was obie. Gdzie Lawrence?
- Tutaj.- Woła zza Gretchen.- Próbowałem ich powstrzymać. Próbowałem

wszystkiego.

-   To   nic.   Lepiej   podzielmy   się   bronią.-   Patrzę   na   około   trzydziestu

zarażonych, którzy dotarli do lasu, nie pozwalając sobie spojrzeć na metalową
platformę, na martwe ciała tych, którym się nie udało lub którzy umarli, nim
serum   zadziałało.   Podajemy   broń   tym   najbliżej   nas,   dając   im   krótkie
wskazówki, jak ich używać. Ostrzał wciąż dochodzi z otwartej przestrzeni, lecz

tą bronią nas nie dosięgną, a nie mogą wysłać w las rakietę, nie kiedy lotnisko
znajduje się tak blisko. To daje mi poczucie spokoju. Drzewo Jedności rośnie

pośród tych drzew, lecz nie mam pojęcia, jak dostać się do niego z tego miejsca, a
serum lecznicze nie będzie działało na tyle długo, by dać nam czas na dostanie
się   tam.   Jedyną   opcją   na   przedarcie   się   do   portalu   jest   walka,   a   czas   do
zamknięcia go nam ucieka. A wtedy wszystko to pójdzie na marne, ponieważ i
tak wszyscy zginęliśmy.

Na palcach dochodzę do krawędzi drzew, by mieć widok na Agentów, a

większość z nich jest z mojej klasy treningowej, co oznacza, że żadne z nich nie

ma więcej niż osiemnaście lat i wielu z nich to słabi żołnierze. Będą musieli tu
przyjść,   by   z   nami   wygrać.   Coś   mi   mówi,   że   to   raczej   nam   niż   im   będzie

sprzyjała ta knieja. Mimo tego, że mają nad nami przewagę liczebną, mamy
szansę.

Robię krok do tyłu, dwa i - 

bam

 – wpadam na kogoś i każda część mojego

ciała   mówi   mi,   że   mam   kłopoty.   Okręcam   się   na   pięcie   w   chwili,   kiedy   on
wyciąga broń. Byłam tak rozkojarzona patrzeniem na wroga, że nie rozważałam
tego,   że   mogą   nadejść   z   tyłu.   Przesuwa   głowę   na   bok   i   uśmiecha   się,   nim
pociąga za spust. Wszystko zwalnia, kula zbliża się do mnie i w błysku jestem
na ziemi, wyciągając scyzoryk z buta i dźgając go nim w nogę. Wygląda na
zszokowanego, potem tężeje, nim opada na ściółkę.

Wrzaski  docierają   do  mnie ze wszystkich stron,  wywołując szaleństwo,

kiedy połowa zarażonych biegnie przez las, ani razu nie oglądając się za siebie,
a reszta z nas gramoli się, by znaleźć jakąś osłonę. Zewsząd dobiegają strzały.
Nie mogę rozróżnić tych oddawanych przez wrogów od tych oddawanych przez
nas. Nurkuję za olbrzymi dąb, opierając na nim jedną rękę i wyciągam spluwę z
kabury,   lecz   to,   co   dzieje   się   po   chwili   przeraża   mnie   jak   nic,   co   dzisiaj
przeżyłam.

background image

Moje oczy przesuwają się do ręki, która znikła w pniu dębu, a mrowiące

uczucie przesuwa się w górę tego ramienia i już dłużej nie czuję swojej dłoni.

Szarpię ją do siebie, potrząsając nią, by wiedzieć, że jest tam naprawdę. Muszę
zając się walką, lecz mogę tylko wpatrywać się w drzewo i potem na swoją rękę,
chcąc  sprawdzić  ją   jeszcze   raz,   ale   obawiam   się,   że   tym  razem   nie   wyjdzie,
zniknie w drzewie albo coś w środku wciągnie mnie. Sama nie wiem. Wiem, że
Pradawni przedostają się tutaj poprzez drzewa, lecz zawsze zakładałam, że jest
w tym więcej nauki niż to. I jeśli potrafimy wejść w każde drzewo i skończyć na
Loge, to wszystko gra. Mogę zwołać wszystkich i powiedzieć każdemu, by po
prostu dotknął pnia. Lecz nie mogę tak ryzykować. Jeszcze tyle nie wiem.

Zamykam   oczy,   wymawiam   krótką   modlitwę   i   wypadam   zza   drzewa,

wznosząc oba pistolety. I jest strasznie, okropnie. W czasie, w którym byłam za
dębem, wszędzie w lesie znajdują się Agenci, walcząc i strzelając – zabijając. Nie
znam   naszej   liczebności,   lecz   nie   może   być   dobrze.   Zaczynam   od   pierwszej
grupki,   która   wpada   mi   w   oczy,   od   dwóch  Agentów,   pochylających   się   nad
starcem, który, nie wiem czemu, został. Już mam strzelać, kiedy starzec skacze
w powietrze – jego zdolność od Pradawnych, która teraz wygląda, jakby się z nią

urodził, a która przychodzi mu z pomocą. W mgnieniu oka dwóch Agentów leży
na ściółce, potykając się, cofają. Mężczyzna podnosi rękę, powstrzymując mnie
od pomagania mu i dumna posyłam mu uśmiech, a wtedy ktoś strzela do niego
w tył głowy, na co krew oblewa Agentów przed nim.

-   Nie!-   Krzyczę,   biegnąc,   by   go   złapać,   lecz  Agenci   już   się   podnieśli,

stawiając mi czoła i gotując się do ataku. Gniew płonie mi w piersi i nim mogę
się zastanowić, obu strzelam w głowę. Nie ma czasu na poczucie winy, mimo

tego,  że  czuję,  jak  wspina   się  ona   w  górę  mojego   żołądka   i  wiem,  że  gdyby
kolejnych   pięciu   nie   biegło   w   moją   stronę,   zwymiotowałabym.   Zamiast   tego

biegnę   im   na   spotkanie,   przygotowana   zrobić   wszystko,   co   będę   musiała,
gdybym tylko mogła widzieć bez mgły albo dzwonienie w uszach skończyłoby
się. Pozwalam reszcie moich zmysłów przejąć kontrolę, pozwalam sobie czuć to,
co odbierają. Otaczają mnie, po równo chłopców i dziewcząt, a wszyscy są z
mojej klasy treningowej.

- Nie musicie tego robić.- Mówię.- Jestem człowiekiem, dokładnie jak wy.

Nie musicie słuchać tego, co wam wmawiają. Posłuchajcie mnie. Nie musicie
dzisiaj ginąć. Możecie wrócić teraz do domu i nikt się o tym nie dowie.

- Dosyć.- Chłopak z czarnymi włosami i tak samo czarnymi oczami odzywa

się.- Brzydzę się tobą. Nazywasz siebie człowiekiem. Jesteś wybrykiem natury.
Nie strzelajcie. Ona jest moja.

Kręcę   głową.-   Ostrzegałam   cię.-   I   wtedy   jestem   na   nim,   jego   spluwa

wylatuje z jego uściska, a ja uderzam go raz za razem. Nie chcę zabić tych ludzi,
tych dzieciaków. Może będę mogła tylko – 

bang, bang, bang!

Biorę wdech, kiedy Law staje na prawo w moim polu widzenia. Jak udało

mu się tak strzelić, nigdy się tego nie dowiem, lecz jedno wiem, że wyraz jego

twarzy   w   tej   chwili   wypali   się   w   mojej   pamięci   do   końca   moich   dni.   Szok,
poczucie winy. Nie jest zabójcą. Gretchen i ja zostałyśmy do tego wytrenowane,

background image

lecz nie on.

- Law.- Mówię, biegnąc do niego, ponieważ wygląda jakby za chwilę miał

osunąć się na ziemię.

Lekko kręci głową i jego moment słabości znika, zastąpiony przez zamysł.-

W porządku. Idą tu.- Pokazuje za mną, kiedy pozostała czwórka Agentów zbliża
się.

-   Zajmę   się   tym.   Idź   znaleźć   Gretchen.-   Oświadczam,   nie   spuszczając

Agentów z oczu i zmuszając umysł do spoglądania na nich, nie takimi jakimi są,
lecz takimi, co zrobią, jeśli ich nie powstrzymam. Sięgam na dół i wyciągam

laserową   spluwę,   którą   zabrałam   z   prywatnego   zbioru   taty,   z   naszej   sali
treningowej.   Widzą   broń   –   może   nawet   rozpoznają   ją   z   naszego   pierwszego
treningu.  Dwoje  zamiera,  chłopak  i dziewczyna,  którzy,  jak  pamiętam,  mieli
tragicznego cela.- Ruchy!- Krzyczę do nich, a oni uciekają, pozostawiając dwóch
członków swojej drużyny z tyłu. Innym razem nazwałabym ich tchórzami, lecz
wtedy byłabym ignorantką, która nie rozumiała, że w wojnie chodzi o coś więcej
niż   odwaga.   Chodzi   w   niej   o   to,   co   jest   słuszne,   oddzielone   od   oczekiwać   i
rozkazów.

Ostatnia dwójka stoi ponad dwa i pół metra ode mnie, kiedy mówię.- Nie

róbcie tego.- Lecz pierwszy już zdążył wyciągnąć broń, a druga sięga po swoją,
więc strzelam, trafiając ich oboje w pierś. Z ich twarzy odpływa krew, ich szczęki
opadają zszokowane, a potem ich ciała osuwają się na ziemię, kładąc się pośród
liści.

Wypuszczam oddech, który nie zdawałam sobie sprawy, że wstrzymuję i

okręcam się na pięcie, by zbadać sytuację, lecz to, co widzę między drzewami na
metalowym   suficie   bazy   egzekucyjnej,   wystarczałoby   mi,   bym   pędziła   przez
puszczę, krzycząc. Pięciu zarażonych i Gretchen klęczy przed czwórką Agentów,
Law metr dalej, związany, błagając Agentów, by się zatrzymali. Nie zabiją go –
nie mogą, bo jestem następnym prezydentem. Słyszę pierwszy strzał i chory
uderza o metalową powierzchnię, a krew spływa na srebro. Prę do przodu, lecz
ktoś dociera do mnie pierwszy, odciągając mnie.

- Cicho.- Szepcze Cybil.- Musimy ich ominąć.
-   Nie.-   Odszeptuję.-   Mam   laserowy   pistolet.   Trafię   w   nich   z   krawędzi

drzew.

- Trafisz jednego, nie wszystkich.
Wiem, że ma rację, lecz kiedy my tutaj dyskutujemy, kolejna osoba za

chwilę zginie.- W porządku, co proponujesz?- Rozglądam się po lesie, a moje
oczy   robią   się   wielkie,   kiedy   dwóch,   czterech,   nie,   dziesięciu   zarażonych

wychodzi zza drzew. Poradziliśmy sobie lepiej, niż sądziłam, a niektórzy zdołali
uciec, więc może to jednak było tego warte.

Podchodzą   bliżej,   by   usłyszeć   Cybil.-   Zostańcie   na   krawędzi   lasu,   ale

połowa nas na prawo, druga na lewo od nich. Ari, zastrzel jednego, trzymającego
Law'a – tym sposobem wszyscy rozejrzą się, a wtedy ruszymy, kompletnie ich

background image

zaskoczymy.

Już mam jej powiedzieć, że musimy rozłożyć osoby na przeciwników, by

nie marnować strzałów, kiedy kaszel grozi mi uwolnieniem się i chwytam się za
pierś, połykając go. Och, nie.

- Wszystko w porządku?- Pyta, a jej twarz marszczy się z troski.
- Ta, w porządku.- Nie mam serca powiedzieć jej, że moje serum przestaje

działaś, a jeśli nie ruszymy się, sama nie będę w stanie ruszać się, a co dopiero
strzelać. Wskazuję na każdą osobę w naszej grupie, przydzielając cel, a potem
kiwam na Cybil.- Pójdę na prawo – ty idź na lewo.

Rozdzielamy się, a nasze kroki lekko stykają się z liśćmi, ani razu nie

wydając dźwięku. Docieram do prawej strony, przyglądając się plecom dwóch
Agentów w chwili, kiedy jeden z nich zaczyna wydzierać się na tych, klęczących
przed nim, by wyjawili, kto dostał się do bazy. Wciąż wrzeszczy. Chyba zdali
sobie sprawę, że to była robota wewnętrzna. Moje spojrzenie spotyka się z tym
od Cybil, a ona kiwa głową, więc strzelam do Agenta, stojącego nad Law'em.
Upada do tyłu i wtedy wybiegamy z lasu, strzelając. Gretchen wstaje, wyciąga
scyzoryk   z   buta   i   dźga   nim   Agenta   przed   sobą   w   pierś.   Pędzi   do   Law'a,
uwalniając go z jego więzów i ich dwójka dołącza do walki, lecz ze wszystkich
stron   dociera   coraz   więcej   Agentów,   a   nas   zostało   tylko   dziesiątka.   Tylko
dziesiątka.

Pokazuję swojej grupce, by zaniosła chorych w leśne schronienie. Zewsząd

dobiegają strzały. Ja też strzelam, celując w każdego po kolei, lecz to na nic,
coraz więcej Agentów wybiega z lotniska, ze wszystkich stron.

I wtedy zostaję trafiona.
Moje   oczy   zachodzą   mgłą,   a   wszystko   zwalnia.   Zauważam   drobną

dziewczynkę, którą ocaliłam, tą, której dałam swoją ostatnią ampułkę z serum,
kryjącą się przy lotnisku. Przykrywa uszy rękoma, jej kolana drżą, kiedy łzy
powoli   płyną   strugami   po   jej   twarzy,   jakby   ktoś   nie   zakręcił   kranu.   Chcę
krzyknąć   do   niej,   by   uciekała.   Samej   chcę   ją   uratować.   Lecz   nagle   kaszel

wydostaje się z moich ust i wypluwam krew zmieszaną z żółcią. Biorę oddech,
już dłużej niczego nie słysząc. Agent oddaje strzał, zabijając zarażonego. Chory

strzela, zabijając Agenta. Tyle śmierci. Moje oczy znajdują dziewczynkę i obie
wpatrujemy się w siebie, nie będąc w stanie odwrócić wzroku. Widzę jej łzy i to
jakby były one moimi – to moje łzy. Lecz ja nie mogę płakać. Nie mogę oddychać.
Nie mogę się ruszyć. Biorę kolejny wdech i czuję, jakby trucizna zżerała moje
mięśnie, doprowadzając moją krew do wrzenia.

Wtedy   słyszę   wykrzykiwane   na   okrągło   swoje   imię.   Agentka,   którą

rozpoznaję,   lecz   której   imienia   nie   pamiętam,   też   to   słyszy   i   podnosi   broń,

prężąc ramiona, by oddać strzał.

- Nie!- Krzyk, głos, który rozpoznaję. Agentka upada, krew wylewa się z

niej, a potem jest przede mną, prztykając przed moją twarzą, bym na niego
spojrzała, błagając mnie, by na niego popatrzyła. Jackson trzyma moją twarz,
kryjąc ją w swojej, lecz nie mogę się odezwać.

background image

-   Nie   umieraj   mi   tu.   No   dalej,   zostań   ze   mną.   Proszę...-   Biorę   krótki

oddech, a moje kolana uginają się, kiedy Jackson bierze mnie na ręce.- Trzymaj

się. Proszę, po prostu wytrzymaj.- Mówi, a głos mu drży. Na okrągło woła moje
imię,   lecz   brzmi   jakby   z   daleka,   jak   kakofonia   naprzeciw   błogiego   chóru,
przypominającego śpiew ptaków, kołyszący mnie do snu. Staram się walczyć z
tym dźwiękiem, zwalczyć ciężkość powiek, lecz ten dźwięk jest zbyt wspaniały, a
sen zbyt spokojny. Moje ciało poddaje się, ulegając pieśni ptaków. Uśmiecham
się.

I wtedy wszystko znika.

background image

Rozdział 30

W moim umyśle przewijają się bezsensowne sceny. Pomarszczona kobieta

pochylająca się nade mną. Jackson obok mnie, trzymający mnie za rękę. Echo
krzyków w tle. Powraca kobieta, szarpi do tyłu moją głowę i wciska coś ciepłego
do mojej ust, co smakuje jak ugotowany papier albo wyschnięte liście. Próbuję

to wypluć, lecz zatrzaskuje mi buzię.

- Żuj, człowieku. Teraz.- Każe.
Walczę z jej ręką, więc otwiera mi usta, wlewając w nie lodowatą ciecz tak

szybko, że nie mam wyjścia, tylko połknąć to lub się tym zakrztusić.

Połykam.
Gruda mazi szybko schodzi w dół mojego gardła, po drodze przypiekając

jego ścianki. Chce mi się rzygać – i chyba to zrobię. Potem dociera do mojego
żołądka,   rozpalając   mnie.   Każda   część   mojego   ciała   staje   w   ogniu,   pali   się,
płonie. Zastanawiam się, czy tak właśnie Pradawny czuje samoczynny wybuch,
ponieważ   wiem,   że   za   chwilę   moje   wnętrze   pęknie   z   powodu   ciśnienia.   Pot

zbiera się na moim czole, biegnąc strugami w dół mojej twarzy, zbiera się pod
moim pachami, pod kolanami... wszędzie. Na zewnątrz jest mokra, w środku

płonę. Zamknięte inferno.

Wtedy tak szybko, jak pojawił się ogień, lód zastępuję płomień, mrożąc

całe ciało, póki nie czuję ulgi, po której nadchodzi strach. Całe moje ciało jest
nieczułe.   Próbuję   oddychać,   lecz   powietrze   zasysam   w   krótkich   oddechach.
Zaczynam  panikować   i  w  środku   wrzeszczeć,  bo  na   zewnątrz  nie   mogę  rzec
niczego. Kobieta ponownie się nade mną pojawia, unosząc moje powieki z ich
połowicznego otumanienia.

- Widzisz, człowieku?- Pyta.
Kiwam głową.
- Czujesz?
Kręcę głową – przynajmniej w swoim umyślę kręcę – i mamrocze coś, nim

wraca z małym kubkiem ceramicznym.- Wypij to – polepszy się.- Mówi, pchając
kubeczek do moich ust. Rozdzielam wargi, lecz niewystarczająco, więc wścibia
go w małe otwarcie i przechyla go. Krzywię się na gorzki smak. Mieszanka
czarnej kawy  i  cytryny  burzy  się na  moich  kubkach  smakowych.   Moje  ciało
szarpie się, czy to z powodu działania mikstury czy z powodu ohydnego smaku,
nie wiem. Potem nagle czuję się doskonale, obojętnie i nieco na haju, jakbym
wypiła za dużo drinków, lecz nie na tyle, by tego żałować.

- Tak?- Pyta.
Potakuję, walcząc z głupim uśmiechem pojawiającym się na mojej twarzy,

lecz nie daję rady. Tak długo czułam się okropnie źle.- Więcej.- Udaje mi się

powiedzieć.

Wybucha śmiechem, poklepując moją rękę.- Z tobą teraz dobrze, dziecko.

background image

Śpij.

I tak robię.
Budzę   się   później   –   czy   minęły   godziny,   czy   minuty,   nie   wiem.   Ktoś

podchodzi, zwabiony moim ruchem. Być może kobieta z moich snów albo to było
prawdą.

- Jak się czujesz?
Otwieram oczy i Jackson przysuwa się bliżej mnie.- Tak się martwiłem.

Dłużej zajęło ci obudzenie się... myślałem, że już nigdy do mnie nie wrócisz.-

Głaszcze moją twarz, a ja szarpię się w tył, rozdarta między Jacksonem, którego
myślałam, że znam, a Jacksonem, którym naprawdę jest – Jacksonem Castello,
wnukiem Zeusa.

Zwilżam usta. Są wyschnięte i popękane.- Jak długo tu jestem?- Pytam i

zdaję sobie sprawę, że nie to powinno być pierwszym pytanie.- Gdzie jestem?

Błysk bólu pojawia się na jego twarzy, nim odpowiada.- Na Loge, w naszej

wersji szpitala. Nazywamy go Panac

10

 i jesteś tu już od trzech dni.

- Nie, to nie- nie.- Mój oddech przyspiesza, kiedy gorące łzy napływają mi

do   oczu.-   Co   się   stało   zresztą?   Czy   ich   zostawiliśmy?   Czy   wszyscy   umarli?
Czekaj, nie.- Płacz grzęźnie mi w gardle.- Moi rodzice, Jackson. Gdzie oni są?

-   W   Sydii.   Tak   mi   przykro.-   Oznajmia,   smutny   zaciskając   usta,   a

ostateczność w jego głosie sprawia, że się rozpadam pod naporem wszystkiego.

Całe   to   planowanie,   śmierć   i   teraz...   Moja   klatka   piersiowa   unosi   się
gwałtownym szlochem i to wszystko, co przeżyłam i czego już nigdy nie zobaczę
ponownie, napływa do mnie. Ponownie myślę nad wszystkimi moimi decyzjami.
Powinnam była pożegnać się z mamą, nim odeszłam. Powinnam była bardziej
się   ubezpieczyć,   zachowywać   się   bardziej   jak  Agent,   kiedy   włamałam   się   do
bazy. Pojawia się więcej żalów, niż mogę wytrzymać.

Jackson próbuje przygarnąć mnie do swojej piersi, lecz odpycham go, a

gniew   miesza   się   ze   łzami.   Cały   czas   mnie   okłamywał,   a   teraz   wszystkich,
których kochałam, już nie ma. Chcę mu zadać pytania, ale nie jestem gotowa

wysłuchać jego odpowiedzi. Wiedziałam, że to by się stało, że bym tu przybyła,
lecz myślałam, że będę miała czas powiedzieć żegnaj – nie to, że jedno słowo
może   to   ułatwić.   Mogę   tylko   myśleć   o   minie   mamy,   kiedy   Gretchen   i   Law
powiedzą   jej,   że   odeszłam.   To   niesprawiedliwe   wobec   niej.   Przez   wieczność
będzie odczuwać smutek, a nie mogę nic na to poradzić.

Uwalnia się kolejna runda szlochu, a głowa Jacksona opada, jego twarz

przecina   ból.   Sięga   po   moją   dłoń,   lecz   zatrzymuje   się   w   połowie   z   powodu

spojrzenia, które mu posyłam. Nie chcę, by mnie dotykał. Może powinnam być
silniejsza.   Lub   przynajmniej   taką   udać,   lecz   nie   potrafię.   Smutek   jest

przytłaczający. Nie mam pojęcia, w jakim świecie ich pozostawiłam lub jakie
horrory na nich czekają, ponieważ przyszli mi z pomocą. Dla mnie zaryzykowali

10

Bogini greckiej mitologii, uosobienie uzdrawiania za pomocą ziół i lek na wszystkie choroby
(panaceum).

background image

wszystkim, a potem zniknęłam, zostawiając ich, by sprzątnęli bałagan.

Wiem, że Jackson umie wyczuć moje myśli, lecz nie odzywa się, zamiast

tego po prostu pozwala mi płakać w ciszy, tak długo jak tego potrzebuję, nie
odchodząc ode mnie. Po płaczu, który wydaje się trwać z godzinę, podnoszę się
na posłaniu, pierwszy raz przyglądając się swojemu otoczeniu. Jest inne niż to
sobie wyobrażałam. Ściany i sufit są drewniane, lecz nieobrobione, jakby ktoś
budował pokój bez odpowiednich narzędzi. Dwa okna na zewnętrznej ścianie
pozwalają światłu wpadać do środka i choć w pokoju zmieściłoby się dziesięć
łóżek, moje jest tu jedynym, posłane z brązowego materiału i zrobione tylko z
drewnianych belek. Na ścianie przeciwnej do tej z oknami znajdują się drzwi z
zasłoną,   z   tego   samego   materiału,   co   posłanie   na   moim   łóżku.   Co   jest   za

kurtyną, mogę sobie tylko wyobrażać, lecz do tej pory nie widziałam nikogo
mijającego   drzwi   do   pokoju   ani   nie   słyszałam   jakiegokolwiek   dźwięku   na
zewnątrz.

Milion myśli przewija mi się w głowie i nie wiem, gdzie zacząć.
- Wiem, że to dużo do ogarnięcia.- Mówi Jackson.- Ale poradzimy sobie...

razem, jeśli mi pozwolisz.

- Powiedz mi, co się z nimi stało.- Każę, ignorując jego wzrok.
Poprawia się przy mnie, kupując sobie czas.- Nie powinienem był brać cię,

zanim się nie pożegnałaś. I przepraszam za to. Nie wiedziałem, co innego zrobić.
Ty...-   Odwraca   wzrok,   biorąc   głęboki   oddech.-   Umierałaś.   Zgarnąłem   cię   i

pobiegłem   do   najbliższego   drzewa,   teleportując   nas   tutaj,   nim   mogłem
przemyśleć swoją decyzję.

Potakuję.- Po prostu chciałabym...- Urywki wspomnień pojawiają się w

mojej  głowie,   a   każde   pozostawia   po   sobie   ból   w   mojej   piersi.-  Teraz   to   już
nieistotne.

Nachyla się, zniżając głos.- To nie będzie trwało wieczność, Ari. Jeszcze ich

zobaczysz. Obiecuję ci, że tak długo, jak będą żyli, upewnię się, że spotkasz ich
ponownie.

- Więc czy to oznacza, że wszystko z nimi okay?
Wzrusza ramionami, ponownie wyglądając na nieswojego.- Wierzę, że tak.

Wczoraj miałem wiadomość od Law'a.

- Chwila.- Gwałtownie podnoszę się na łóżku, na co ostry ból promieniuje

z mojej głowy na kark. Krzywię się, lecz odpycham go do siebie, zbyt chętna
wysłuchać więcej informacji.- Powiedziałeś, że miałeś wiadomość od Law'a? Czy
to oznacza, że możemy się z nimi komunikować?

Jego uśmiech poszerza się.- Oczywiście.
Łzy   ponownie   pojawiają   się   w   moim   oczach,   lecz   tym   razem   będąc

wynikiem szczęścia i ulgi. Jeszcze porozmawiam z moimi rodzicami. Mogę im
powiedzieć, że ze mną wszystko gra. Mogę się upewnić, że z nimi jest wszystko
w porządku.- Ale jeśli możemy się z nimi komunikować, to czemu tak długo
zajęło   ci   wysłanie   mi   wiadomości?   Myślałam...   Tata   powiedział   mi,   kim

background image

naprawdę   jesteś.   Powiedział   mi,   że   zostałeś   wysłany,   by   mnie   szpiegować.
Powiedział, że to była dla ciebie tylko praca.- Mówię, a ból zastępuje gniew.

Jackson   odwraca   się,   by   być   do   mnie   twarzą,   a   minę   ma   poważną.-

Wysłano mnie, bym zdobył informacje i jestem wnukiem Zeusa, lecz to niczego
między nami nie zmienia. Wiem, że zrobiłem wiele, byś we mnie zwątpiła, więc
zrozumiem, jeśli-

Pomarszczona   kobieta   z   wcześniej   wraca   i   wydaje  

hmpf

  na   naszą

bliskość.-   Masz   wypoczywać.   Daj   jej   wypocząć,   młodzieńcze.-   Zwraca   się   do
Jacksona.

- A to jest Emmy.- Mówi do mnie Jackson.- Zaopiekuje się tobą podczas

twojego pobytu.- Odsuwa się, mówiąc, że musi się stawić na spotkanie i że wróci
później.

- Jakie spotkanie?- Pytam, na co Emmy sztywnieje.
- Nie twój interes, dziecko. On jest-
Jackson ucisza ją jednym spojrzeniem.- To nic. Takie tam interesy.
Patrzę   się   na   niego,   mając   nadzieję,   że   wyczuje   moje   pytania   i

zmartwienia, krążące mi po głowie, lecz nie odpowiada.

Wychodzi i nagle zdaję sobie sprawę, że z dala od niego, jestem tu sama.

Sama   z   chłopakiem,   który   nawet   teraz   odmawia   bycia   ze   mną   szczerym.
Obserwuję   Emmy,   kiedy   sprawdza   mój   puls   i   bicie   serca.   Jest   w   tej   pracy

systematyczna, bez uczuć czy troski, w ogóle nie jak medycy w domu. Dom.
Odpycham tą myśl od siebie, jak tylko się pojawia. Płacz przed Jacksonem to
jedno, lecz nie chcę zmięknąć przed Emmy. Bierze ciepłą gąbkę z cynowej misy
obok łóżka, obmywając nią moją twarz, ramiona i nogi.

- Mogę to zrobić.- Oświadczam.
- Lepiej nie przesadzać.
- Dziękuję ci.
Zamiera w połowie ruchu, ważąc moje słowa. Jestem pewna, że za chwilę

na mnie napadnie, lecz zamiast tego uśmiecha się.- Teraz jesteś jedną z nas.
Wybrał cię dawno temu.

- Dawno temu? Ale my dopiero-
- Nie. Nic przypadkowo.
Próbuję zrozumieć jej słowa, lecz to wariactwo. Nie mógłby... Nie.- Jackson

tego nie planował - nie mógłby.- Z sekundą w pokoju robi się gorąco. Nie może
jej chodzić... nie, nie, nie.

Strach miga na jej twarzy i nachyla się tak blisko, że nasze twarze niemal

się stykają.- Nie młodzieniec. Starzec.

Starzec? O kogo jej...? Szczęka mi opada, a zrozumienie objawia się w

mojej głowie.

Zeus

.