background image

 

Emilie Rose 

 

Podniebna miłość 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

 

Znowu ta sama zabawa. 

Lauren Lynch przemaszerowała przez hol krokiem szturmowym i dźgnęła przycisk 

windy tak mocno, że zabolał ją palec. Za każdym razem, kiedy przyrodni brat dzwonił z 

poleceniem, żeby  stawiła  się  w jego  biurze,  czuła się  jak  uczennica,  którą  wezwano na 

dywanik do dyrektora szkoły. 

Trent nie życzył sobie jej obecności w firmie i okazywał jej to bez najmniejszego 

skrępowania. Nie mógł jej wyrzucić, bo Lauren została zatrudniona jako pilot w Highto-

wer Aviation Management Corporation na wyraźne życzenie ich matki. A ponieważ Ja-

cqueline  Hightower  była  prezesem  zarządu  i  głównym  udziałowcem,  jej  życzenie  było 

dla  Trenta  rozkazem.  Znosił  więc  obecność przyrodniej  siostry,  lecz  jednocześnie  robił 

wszystko, żeby zamienić jej życie zawodowe w piekło, licząc na to, że odejdzie z pracy 

lub popełni błąd, który ją zdyskwalifikuje. Od długich sześciu tygodni Lauren dwoiła się 

i  troiła,  żeby  spełnić  wymagania  najbardziej  kapryśnych  klientów  Hightower  Aviation, 

dokonywała  cudów  zręczności,  lądując  na  małych,  niespełniających  standardów  lotni-

skach, i testowała swoją wytrzymałość, dyżurując w kokpicie po kilkanaście godzin. 

Mogła się założyć, że dzisiejsza wizyta w biurze Trenta zapowiada następną porcję 

tego typu atrakcji. Obserwując, jak winda mija kolejne piętra, wspinając się płynnie ku 

królującemu na najwyższej kondygnacji gabinetowi szefa, wyrównała oddech i nakazała 

sobie  spokój.  Nie  da  przyrodniemu  bratu  satysfakcji,  pozwalając,  by  wyprowadził  ją  z 

równowagi. Przeciwnie, udowodni mu, że potrafi poradzić sobie z każdym wyzwaniem, 

które jej rzuci. Nawet jeśli tym razem każe jej oddzielać ziarnka maku od piasku lub ro-

bić coś równie absurdalnego, okaże wyłącznie profesjonalne opanowanie. Nie ucieknie z 

podkulonym ogonem, nie zniknie z życia Hightowerów, spełniając w ten sposób marze-

nie Trenta i dwojga z trójki jego rodzeństwa. 

W  gruncie  rzeczy,  niespecjalnie  się  dziwiła  Hightowerom.  Dlaczego  mieliby  być 

do niej pozytywnie nastawieni? Stanowiła przecież żywy dowód cudzołóstwa popełnio-

nego  dwadzieścia  sześć  lat  temu  przez  Jacqueline  Hightower.  Dzieciom  Jacqueline  nie 

mogło  być  miło,  kiedy  się  dowiedziały,  że  ich matka przez  lata  wplątana była  w  poza-

T L

 R

background image

małżeński romans z pilotem z Daytony, a teraz, gdy jej kochanek nie żył, wpadła na po-

mysł,  żeby  wprowadzić do  rodziny  córkę  z  nieprawego  łoża,  o  której  istnieniu  żadne  z 

nich dotąd nie słyszało. 

Cóż,  antypatia była  obustronna.  Zdaniem  Lauren  Hightowerowie, może za  wyjąt-

kiem najmłodszej siostry Trenta, Nicole, byli cynicznymi bogaczami, tak bardzo zajęty-

mi liczeniem pieniędzy, że nie stać ich było na zwyczajne, ludzkie odruchy. Gdyby tylko 

miała  wybór,  jeszcze  w  tej  samej  chwili  zatrzymałaby  windę,  zjechała  na  parter  i  nie 

oglądając się za siebie, wróciła na ukochaną Florydę. Niestety, nie było to możliwe. Ist-

niał bardzo ważny powód, dla którego musiała uczynić zadość życzeniu matki i ułożyć 

stosunki z nową rodziną tak poprawnie, jak to tylko możliwe. Tylko Jacqueline bowiem 

mogła wyjaśnić tajemnicę śmierci jej ojca. Czy samolot, który oblatywał, rozbił się przez 

przypadek,  czy...  ojciec  popełnił  samobójstwo?  Jacqueline  była  ostatnią  osobą,  z  którą 

rozmawiał tamtego fatalnego dnia, zanim usiadł za sterami samolotu i odbył swój ostatni, 

tragiczny lot. Jeśli planował desperacki krok, nie zdołałby ukryć tego przed kobietą, któ-

ra była matką jego córki i miłością jego życia. 

Praca w Hightower Aviation, rodzinnej firmie Hightowerów, stanowiła okazję, by 

wypytać matkę o ostatnie chwile spędzone z ojcem. Dlatego Lauren bez wahania ją przy-

jęła. Niestety, minęło już sześć tygodni, a Jacqueline wciąż wykręcała się od rozmowy z 

córką. Lauren nie pozostawało nic innego, jak starać się utrzymać na stanowisku, mimo 

że  przyrodni brat  rzucał  jej  kłody  pod  nogi, i  wykorzystywać  każdą  okazję,  by  dowie-

dzieć się czegoś od matki. Śledztwo Komisji Bezpieczeństwa Transportu Lotniczego cią-

gnęło  się  w  nieskończoność i  Lauren  zaczynała  tracić cierpliwość.  Nie  wierzyła,  by  oj-

ciec mógł się targnąć na własne życie, ale alternatywne wyjaśnienie nie było nawet odro-

binę bardziej kojące. Ojciec zginął, oblatując samolot, przy którym wcześniej razem pra-

cowali. Lauren osobiście dokonała kilku interesujących modyfikacji w mechanice silni-

ków.  Jeśli  wypadek  był  spowodowany  awarią  sprzętu,  ponosiła  odpowiedzialność  za 

śmierć ojca. 

Gorzki,  nieznośny  ból  przeniknął  ją  obezwładniającą  falą,  jak  zawsze,  kiedy  na 

nowo uświadamiała sobie, że straciła najbliższego człowieka. Człowieka, który samotnie 

ją wychował i nauczył robić to, co kochała ponad wszystko - latać. 

T L

 R

background image

-  Dla  ciebie,  tato  -  wyszeptała,  kiedy  winda  zatrzymała  się  na  piętrze  dyrekcji.  - 

Dla ciebie, wujka Lou i Falcon Air. 

Wepchnęła ochronne rękawice do kasku motocyklowego, głęboko nabrała powie-

trza, jak przed skokiem do lodowatej wody, i zdecydowanie ruszyła w stronę biurka oso-

bistej sekretarki Trenta Hightowera. Grube podeszwy jej czarnych, skórzanych butów do 

kostek zapadały się w kremowym, puszystym dywanie, który zdobił marmurową podłogę 

holu. Lauren jak zwykle poczuła się nieswojo. Przepych, którym otaczali się Hightowe-

rowie,  stanowczo  nie  był  w  jej  guście.  Ona  czuła  się  w  swoim  żywiole  w  pachnących 

benzyną i smarem, wybetonowanych hangarach, za sterami samolotu albo w siodle swo-

jego harleya.  Tutaj,  w  wymuskanym  wieżowcu  ze szkła i marmuru, miała  wrażenie,  że 

się dusi. 

Nie zamierzała jednak pokazać po sobie tremy  - nie wobec kobiety-sfinksa, która 

strzegła wejścia do gabinetu Trenta. Powiedziała sobie twardo, że skoro potrafi bez lęku 

stawić  czoło  nawałnicy,  siedząc  za  sterami samolotu, poradzi  sobie  również  z  przyrod-

nim bratem i jego sekretarką. Rozciągając usta w imponująco szerokim uśmiechu, spoj-

rzała w pozbawione wyrazu oczy. 

- Witaj, Becky. Szef chciał mnie widzieć. Mówił, że to pilne. 

- Może pani wejść, panno Lynch - odezwała się sekretarka idealnie bezosobowym 

tonem.  -  Zawiadomię prezesa,  że  wreszcie się  pani  zjawiła  -  dodała,  ostentacyjnie  spo-

glądając na zegarek. 

- Dziękuję. - Lauren uśmiechnęła się szerzej, choć w duchu klęła jak szewc.  

Jeszcze parę tygodni treningu pod okiem Becky, a tak dobrze nauczy się ukrywać 

emocje, że będzie mogła podreperować swoją sytuację finansową, grając w pokera. Nie 

wdając  się  w  dalsze  dysputy,  pchnęła  ciężkie,  mahoniowe  drzwi  prowadzące  do  „sali 

tronowej". 

Trent królował za ogromnym biurkiem, rozparty w fotelu wyłożonym czarną skórą. 

Gdy weszła, podniósł głowę i obdarzył ją spojrzeniem, w którym wyższość mieszała się 

z niechęcią. 

- Próbowałeś się ze mną skontaktować? - rzuciła Lauren, rozpinając skórzaną kurt-

kę. 

T L

 R

background image

Pytanie było retoryczne. Odebrała wiadomość, kiedy była w trakcie rajdu motocy-

klem po okolicach Knoxville. Nie sądziła, by jej przyrodni brat był w stanie zrozumieć, 

jaką frajdę sprawiała jej szybka jazda mało uczęszczanymi drogami, wijącymi się wśród 

łagodnych wzgórz. Dla dziewczyny, która wychowała się w płaskiej jak naleśnik Dayto-

nie, to był raj na ziemi. 

Nie odpowiedział. Marszcząc brwi, zmierzył jej czarny, obcisły strój motocyklistki 

spojrzeniem, które wyrażało dezaprobatę dobitniej niż słowa. Lauren nie spuściła wzro-

ku. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, który można było uznać za słodki i naiwny, jeśli się 

nie zauważyło bezczelnego błysku w jej oczach. Właśnie się miała rozsiąść w fotelu na-

przeciwko Trenta, kiedy poczuła mrowienie na karku, jakby ktoś intensywnie się w nią 

wpatrywał. 

Zaskoczona,  obróciła  się  błyskawicznie  i  spojrzała  prosto  w  skupione,  ciemne 

oczy.  Mężczyzna  o  pociągłej  twarzy  i  gęstej  czuprynie,  tak  czarnej  jak  pióra  gawrona, 

podniósł się z fotela stojącego w głębi gabinetu. Niespiesznie przesunął wzrokiem po jej 

sylwetce. Niemal poczuła, jak zatrzymuje spojrzenie na jej niespecjalnie eleganckiej fry-

zurze - nie upięła włosów, kiedy zdjęła kask, więc teraz okrywały jej szczupłe ramiona 

lekko wzburzoną, ciemnozłotą kaskadą. Potem przyjrzał się jej krótkiej kurtce i obcisłym 

spodniom, które w żaden sposób nie maskowały figury. Lauren nie wątpiła, że podobnie 

jak Trent, ciemnowłosy nieznajomy przywykł do towarzystwa kobiet, które nosiły stroje 

od najsłynniejszych kreatorów mody, a nie skóry i ciężkie buty na wibramowych pode-

szwach, ale nie dbała o to. 

Uniosła  wyżej  głowę  i  odrzuciła  włosy  na  plecy,  odpowiadając  nieznajomemu 

równie  bezpośrednim,  uważnym  spojrzeniem.  Elegancki,  antracytowy  garnitur  leżał  na 

nim lepiej niż na niejednym męskim modelu, i nic dziwnego, bo był fantastycznie zbudo-

wany. Miał szerokie ramiona, wąskie biodra i mocne, długie nogi. Był ponadprzeciętnie 

wysoki. Zmarszczki w kącikach oczu zdradzały, że musiał zbliżać się już do czterdziest-

ki,  a  zdecydowanie  zarysowana  szczęka  świadczyła  o  stanowczości  i  pewności  siebie. 

Jeśli miał zostać jej nowym klientem, szła o zakład, że charakter miał równie paskudny, 

jak wszyscy biznesmeni, których dotąd obsługiwała. 

T L

 R

background image

- Lauren Lynch - przedstawiła się, robiąc krok w stronę nieznajomego i wyciągając 

rękę. - Miło mi pana poznać, panie... 

- Gage Faulkner. - Dłoń miał przyjemnie ciepłą, uścisk krzepki.  

Lauren poczuła nagle, że brak jej tchu, zupełnie jakby nieznajomy ścisnął jej serce, 

a nie rękę. Zaskoczona, odruchowo chciała się cofnąć, ale on nie puścił jej dłoni. W jego 

ciemnych oczach nie było sympatii, kiedy spojrzał na Trenta ponad jej ramieniem. 

- Mam wrażenie, że panna Lynch jest o wiele za młoda, by być zawodowym pilo-

tem. 

-  Nie  sądzisz  chyba,  że  mógłbym  ci  zaproponować  usługi  pracownika,  który  nie 

posiada odpowiednich kwalifikacji - odparł Trent sztywno. 

Lauren  nie  była  przyzwyczajona  do  tego,  by  w  jej  obecności  rozmawiano  o  niej 

tak, jakby była sprzętem nieposiadającym świadomości ani tym bardziej godności osobi-

stej. 

-  Mam  dwadzieścia  pięć  lat.  -  Gwałtownie  skręcając  nadgarstek,  uwolniła  dłoń  z 

uścisku Faulknera, tak jak nauczył ją tego pewien ochroniarz pracujący dla Falcon Air. - 

I od dnia moich szesnastych urodzin posiadam licencję pilota. Mam za sobą sześć lat do-

świadczenia zawodowego. Jako pilot samolotów i śmigłowców czarterowych wylatałam 

ponad dziesięć tysięcy godzin. 

Gage  przeniósł  na  nią  chłodne  spojrzenie  i  uśmiechnął  się  lekko.  Zauważyła,  że 

miał piękne usta, jakby wyrzeźbione przez utalentowanego, romantycznego artystę. Usta, 

które cudownie byłoby całować... 

To jest klient Hightower Aviation. Czerwone, ostrzegawcze światła rozbłysły w jej 

głowie, sygnalizując, że ten pas startowy jest zamknięty. Jakiekolwiek relacje z klientem 

wykraczające  poza  sferę  zawodową  oznaczały  natychmiastową  utratę  pracy.  Czyżby 

Trent  wpadł  na  genialny  pomysł,  by  zastawić  na  nią  pułapkę,  jako  przynęty  używając 

klienta o zniewalającym uroku? Niewykluczone. Skoro dotąd jego knowania nie przynio-

sły pożądanych rezultatów, mógł się chwycić tak desperackiego sposobu. Siadając w fo-

telu, spojrzała spod rzęs na przyrodniego brata i omal nie zaczęła chichotać. Czy ten buc 

naprawdę sądzi, że nie będzie się umiała oprzeć męskim wdziękom? Jeśli tak, to się prze-

liczy. Lauren miała na kim ćwiczyć asertywność. Odkąd pamiętała, otaczał ją wianuszek 

T L

 R

background image

facetów. Nie była żadną miss piękności, nic z tych rzeczy, ale obracała się w środowisku, 

gdzie kobiety były jak rodzynki w cieście. Małe lotniska roiły się od młodych, wolnych i 

często  bardzo  energicznych  mężczyzn.  Lauren  odebrała  od  życia  kilka  dobrych  lekcji  i 

nauczyła się stawiać granice w sposób niewzbudzający żadnych wątpliwości. 

Trent posłał jej spojrzenie zdolne zamrozić gejzer w momencie erupcji. 

- Gage, wybacz, proszę, nieodpowiedni strój Lauren. Zapewniam cię, że w High-

tower Aviation mamy kodeks dotyczący stroju, który nasi pracownicy są obowiązani re-

spektować. 

- Kiedy ostatnio sprawdzałam, w kodeksie nie było wzmianki o obowiązku nosze-

nia uniformu w dni wolne od pracy - rzuciła Lauren, zakładając nogę na nogę. - Przyje-

chałam natychmiast po otrzymaniu wezwania, choć dziś nie jestem w grafiku. Sądziłam, 

że bardziej zależy ci na oszczędności czasu klienta niż na pozorach. Teraz jednak sama 

nie wiem, czy jestem tu w sprawie pracy, czy na musztrze. 

-  Licz  się  ze  słowami,  Lauren  -  warknął  Trent.  -  Jesteś  tu,  żeby  poznać  pana 

Faulknera. Będzie korzystał z usług naszej firmy. Obsłużysz jego loty. 

I  to  wszystko?  Skoro  chodziło  o  normalne  zlecenie,  dlaczego  miała  poczucie,  że 

przyrodni brat właśnie odbezpieczył granat, który za chwilę rzuci jej pod nogi? 

- Dokąd polecę? - spytała, podejrzewając, że diabeł tkwi w szczegółach. - I czym? 

Zaraz  z  pewnością  usłyszy,  że  Faulkner  planuje  wysłać  nieogrzewany  samolot 

transportowy na Syberię lub małą awionetkę do nękanego huraganami, pełnego żarłocz-

nych moskitów kraiku, posiadającego lotnisko z jednym błotnistym pasem startowym. 

- Pan Faulkner będzie czarterował różne samoloty, w zależności od długości trasy i 

liczby  osób  towarzyszących.  Będziesz  latała  głównie  średniej  wielkości  odrzutowcami, 

czasem helikopterem albo cessną. 

To brzmiało stanowczo zbyt pięknie. Hightower Aviation miała w hangarach kilka 

prawdziwych cacek, których dotąd nie wolno jej było nawet tknąć. Czyżby dziś był dzień 

dobroci dla przyrodnich siostrzyczek? 

-  Przydzielam  cię  Gage'owi  na  cały  czas  trwania  jego  kontraktu  z  Hightower 

Aviation. Będziesz dyspozycyjna dwadzieścia cztery godziny na dobę, począwszy od ju-

tra, piąta rano. 

T L

 R

background image

- Wycofujesz mnie z grafiku? - A więc tak wyglądała druga strona medalu.  

Lauren przygryzła wargę, starając się opanować narastającą wściekłość. Wycofanie 

z grafiku było jak szlaban. Nie dość, że pilot musiał tkwić przy telefonie non stop, by się 

stawić na każde skinienie klienta, to jeszcze w rzeczywistości latał mniej niż w przypad-

ku normalnej rotacji, a przez to i mniej zarabiał. Lauren nie zrobiła nic złego, a czuła się 

tak, jakby ją postawiono w kącie. W dodatku nie mogła protestować ani nawet zażądać 

wyjaśnień,  bo  rozmowa  odbywała  się  w  obecności  klienta.  Jej  matka  nigdy  by  nie  po-

zwoliła... 

Nie. Nie pobiegnie na skargę do mamusi. Nie miała zwyczaju chować się za czyjąś 

spódnicą.  I  z  całą  pewnością nie  chciała  zmuszać  Jacqueline, by  wybierała,  czy  ma  się 

opowiedzieć po stronie syna, czy córki. Ta sprawa była między nią a Trentem. I Lauren 

nie zamierzała pozwolić mu wygrać. 

Nie daj się wytrącić z równowagi. On tylko na to czeka, powiedziała sobie. 

-  Becky  poda  ci informacje  dotyczące najbliższego  lotu  -  uciął  Trent,  nie  zadając 

sobie trudu, by odpowiedzieć na jej pytanie, po czym podniósł się z fotela i odprawił ją 

iście królewskim skinieniem głowy. 

Faulkner wstał również. 

-  Cieszę  się,  że  będziemy  współpracować,  Lauren  -  powiedział  z  uprzejmym 

uśmiechem, ale jego oczy pozostały zimne i czujne.  

Odpowiedziała mu podobnie chłodnym spojrzeniem. 

- Ja także, panie Faulkner. 

Obróciła  się  na  pięcie  i  wyszła  z  gabinetu,  stawiając  zamaszyste  kroki  w  swoich 

ciężkich buciorach, świadoma, że odprowadzają ją dwie pary niechętnych oczu. Dlacze-

go  Trent  życzył  sobie,  żeby  to  właśnie  ona  obsługiwała  Faulknera,  skoro  najwyraźniej 

nastawił go do niej negatywnie? Dziwna, pokrętna logika. 

Nie dotarła jeszcze do biurka kobiety-sfinksa, kiedy dogonił ją Trent. 

- Gage jest moim bliskim przyjacielem - powiedział, kładąc rękę na jej ramieniu i 

ściszając głos, tak by tylko ona go słyszała. - Nie schrzań tego zlecenia, jeśli zależy ci na 

pracy. 

T L

 R

background image

Lauren znieruchomiała w pół kroku. Tak jak przeczuwała, Trent miał w zanadrzu 

granat i właśnie rzucił go jej pod nogi. A więc będzie latać z przyjacielem rodziny. In-

nymi słowy, ze szpiegiem. Sprytna zagrywka. Trent na pewno poprosi Faulknera, by śle-

dził każdy krok Lauren i o wszystkim mu donosił. W ten sposób spodziewał się znaleźć 

pretekst, by ją zwolnić. 

Kolejny  wzruszający  przejaw  zaufania  i  braterskiej  miłości.  Czy  Trent  naprawdę 

ma ją za idiotkę, która da się przyłapać na błędzie? Była na to o wiele za dobra. Dopóki 

nie  uzyska  informacji,  po  którą  tu  przyjechała,  będzie  chodzić  jak  w  zegarku.  Nie  po-

zwoli nawet, by jej czapka od munduru przekrzywiła się bardziej niż to dopuszczalne w 

regulaminie. Ale gdy tylko matka zdecyduje się w końcu zdradzić jej treść swojej ostat-

niej rozmowy z ojcem, powie przyrodniemu bratu kilka słów gorzkiej prawdy. 

- Niczego nie schrzanię, braciszku. - Uśmiechnęła się i beztrosko poklepała go po 

ręce,  którą  wciąż  trzymał  na  jej  ramieniu.  -  Będę  latać  tak  ostrożnie,  jakbym  miała  na 

pokładzie ładunek zgniłych jaj, a nie twojego kumpla. 

Zauważyła,  że  Trent  gniewnie  zacisnął  szczęki.  Jeden  zero  dla  przyrodniej  sio-

strzyczki, pomyślała z uciechą. Ale walka się jeszcze nie skończyła. 

 

Anioł czy diablica? 

Gage odprowadził spojrzeniem Lauren Lynch, kiedy maszerowała do wyjścia z ga-

binetu. Ta dziewczyna była ucieleśnionym paradoksem. Miała ogromne, świetliste oczy 

w ciepłym odcieniu mocnego piwa, pełne, bladoróżowe wargi i drobną twarz o jasnozło-

tej cerze w obramowaniu gęstych, prostych włosów w kolorze ciemnego miodu. Można 

by ją uznać za słodką laleczkę, gdyby nie jej bystre spojrzenie, cięty język i czarny, skó-

rzany  strój  o  zadziornej  linii,  który  w  niezwykle  interesujący  sposób  podkreślał  dziew-

częcą smukłość jej wysokiej sylwetki i bardzo ponętne, kobiece krągłości umiejscowione 

dokładnie tam, gdzie trzeba. 

Potrząsnął  głową,  przywołując  się  do  porządku.  Wdzięki  tej  pilotki  były  ostatnią 

rzeczą, która powinna zaprzątać jego uwagę w tej chwili. Trent zaprosił go tu, mówiąc, 

że potrzebuje pomocy, a Gage wiele mu zawdzięczał. Jeśli nadarzała się okazja, by wy-

T L

 R

background image

świadczyć przysługę przyjacielowi i spłacić honorowy dług, który zaciągnął przed laty, 

powinien maksymalnie ją wykorzystać. 

- Twoja przyrodnia siostra nie wydaje się szczególnie uległym podwładnym - zaga-

ił, kiedy przyjaciel wrócił do gabinetu i zamknął za sobą drzwi. 

- To prawdziwe półdiablę. - Trent uniósł ręce w geście bezradności. - Ale spryciara 

świetnie wie, jak grać, żeby nie przeciągnąć struny. Nie mam pojęcia, jak to zrobiła, ale 

udało jej się owinąć mamę wokół palca, a ta uparła się, żebyśmy ją zatrudnili jako pilota. 

-  Jesteś  pewien,  że  Lauren  manipuluje  waszą  matką?  -  Gage  zmarszczył  brwi.  - 

Jacqueline  zawsze  sprawiała  na  mnie  wrażenie  osoby,  która  nie  daje  sobie  dmuchać  w 

kaszę. W końcu to ona utrzymała 

Hightower Aviation na powierzchni, kiedy jej ojciec zmarł, a mąż... trochę za bar-

dzo rozsmakował się w hazardzie. 

- Niestety, wszystko wskazuje na to, że tym razem trafiła na kogoś, komu udało się 

zmanipulować ją i wykorzystać do własnych celów. Posłuchaj tylko jakieś półtora roku 

temu  mama  znikła  z  radaru  na  pewien  czas.  Od  tamtej  pory  zaczęła  regularnie  podej-

mować duże sumy pieniędzy, po kilkadziesiąt tysięcy dolarów za każdym razem. Poszpe-

rałem trochę i dowiedziałem się, że pojechała wtedy do Daytony. Ostatnio bywa tam co 

parę miesięcy. 

- Jacqueline podejmuje firmowe pieniądze? - Niepokój spowodował, że Gage pod-

niósł się z fotela.  

Nikt nie wiedział lepiej od niego, co się dzieje, gdy jeden z decydentów w rodzin-

nym biznesie wbije sobie do głowy, że może rozporządzać kapitałem firmy według wła-

snego widzimisię. Jego ojciec postąpił dokładnie tak samo, dał się oszukać zawodowym 

naciągaczom i stracił wszystko, do ostatniego grosza. Gage miał wtedy tylko dziesięć lat, 

ale  dobrze  pamiętał  długie  miesiące,  które  przemieszkał  z  rodzicami  w  zdezelowanej 

półciężarówce,  żywiąc  się  w  schroniskach  dla  bezdomnych  i  ubierając  na  kiermaszach 

Armii Zbawienia. 

- Nie, na razie przepuszcza swój prywatny majątek. - Trent stanął obok niego. - Ale 

jej księgowy zaniepokoił się na tyle, by dyskretnie dać mi cynk. Jeśli ktoś robi z mamy 

T L

 R

background image

swoją dojną krowę, a ona z upływem lat staje się naiwna, trzeba usunąć ją z zarządu Hi-

ghtower Aviation, zanim doprowadzi do katastrofy. 

-  Będziesz potrzebował  czegoś  więcej niż  mglistych  podejrzeń,  żeby  pozbawić  ją 

stanowiska. 

- Wiem. Dodałem dwa do dwóch i zauważyłem interesującą prawidłowość. Mama 

zaczęła szastać pieniędzmi po wizycie w Daytonie, a tak się przypadkiem składa, że na-

sza droga Lauren pochodzi z tego uroczego miasteczka. Potem mama zaczęła regularnie 

tam  jeździć,  a  po  jakimś  czasie  jej  zbłąkana  córeczka  zawitała  w  Knoxville.  Niestety, 

sprawa wydaje się prosta: Lauren odkryła, że jej rodzicielka jest nadziana, i zdecydowała 

się wzbudzić w niej macierzyńskie uczucia, a potem urządzić się wygodnie za jej pienią-

dze. 

Gage wbił ręce w kieszenie i podszedł do wielkiego okna, za którym rozpościerał 

się widok na miasto. 

- Lauren nie pasuje mi na naciągaczkę - powiedział z namysłem. 

- Nie daj się nabrać tym jej wielkim, niewinnym oczom. Gdybym nie miał poważ-

nych powodów, by podejrzewać, że ostrzy sobie ząbki na majątek Hightowerów, nie pro-

siłbym cię o pomoc. 

- Próbowałeś po prostu spytać Jacqueline, na co wydaje pieniądze? 

- Oczywiście. Skutek był taki, że nabrała wody w usta. Jeśli chodzi o sekrety, ma-

ma jest jak Fort Knox. Nic z niej nie wyciągniesz. Najwyraźniej w tej sprawie ma coś do 

ukrycia przed rodziną. 

- A co z Lauren? Pytałeś ją, dlaczego zdecydowała się przenieść do Knoxville? 

- Pytałem. - Trent wykrzywił usta, jakby właśnie przełknął coś wyjątkowo paskud-

nego. - Opowiedziała mi bajeczkę o tym, jak to jej ojciec życzył sobie żeby poznała przy-

rodnie rodzeństwo. Spełnia podobno życzenie taty. Twierdzi, że od matki nie wzięła ani 

centa.  

- Nie sądzisz, że to może być prawda? Jeśli Jacqueline miała ochotę odgrywać rolę 

hojnej mateczki, dlaczego nie zaczęła wcześniej pompować pieniędzy w Lauren? 

- Skąd wiesz, że tego nie robiła? O ile miała wcześniej kontakt z córką, mogła jej 

od czasu do czasu dawać kieszonkowe. Jeśli to były mniejsze sumy, nikt się nie zorien-

T L

 R

background image

tował. Mnie jednak niepokoi to, że ani ja, ani żadne z rodzeństwa nie słyszało o błędzie 

młodości  naszej  matki,  dopóki  ów  błąd  nie  pojawił  się na  progu  Hightower  Aviation  z 

referencjami, jakich nie powstydziłby się pilot Air Force. One, i z przeświadczeniem, że 

wszyscy tylko czekamy, żeby zaoferować jej pracę marzeń. Cóż, proces rekrutacji w na-

szej firmie wygląda zazwyczaj nieco inaczej. 

- Lauren nie spełnia wymagań stawianych pilotom przez Hightower Aviation? 

- Spełnia śpiewająco. - Grymas na twarzy Trenta pogłębił się. - Jedyną plamą na jej 

życiorysie  jest  fakt,  że  nie  skończyła  studiów.  CV,  które  nam  przedstawiła,  jest  moim 

skromnym zdaniem o wiele zbyt piękne by mogło być prawdziwe. Nie jestem jednak w 

stanie  udowodnić  jej  kłamstwa.  Falcon  Air,  firma  założona  przez  jej  ojca,  potwierdza 

wszystko, co dziewczyna wymyśli. - Przerwał i potrząsnął głową, zaciskając usta w wą-

ską linię. - Znasz mnie i wiesz, że nie jestem specjalnie łatwowierny - podjął po chwili, 

ruszając na niespokojny spacer do drzwi gabinetu i z powrotem. - Więc zanim posadzi-

łem pannę Lynch za sterami jednego z moich samolotów, przemaglowałem ją naprawdę 

gruntownie.  Poddałem  ją  zupełnie  nieludzkiej  baterii  testów.  Sprawdziłem  jej  wiedzę 

techniczną i nawigacyjną, orientację przestrzenną, inteligencję, zdolność logicznego my-

ślenia,  szybkość  reakcji,  sprawność  i  wytrzymałość  fizyczną.  Przećwiczyłem  ją  jak  re-

kruta  Legii  Cudzoziemskiej.  Na  koniec  zorganizowałem  jej  szesnastogodzinną  sesję  z 

symulatorem lotów. Szczerze mówiąc, liczyłem na to, że mała albo zrejteruje, albo umo-

czy. Tymczasem ta diablica rozwaliła wszystkie testy niemal bezbłędnie, a na sali trenin-

gowej osiągnęła takie wyniki, że zacząłem się zastanawiać, czy nie jest androidem. 

Gage uśmiechnął się, słysząc uznanie w głosie przyjaciela. Trent mógł robić srogie 

miny, ale nie byłby sobą, gdyby nie docenił dobrego pilota. 

-  Skoro  tak,  dlaczego  sądzisz,  że  to  podstępna  kłamczucha?  Może  po  prostu  jest 

dobrym pilotem? - podsunął. 

- Nikt nie jest tak dobry w wieku dwudziestu pięciu lat - uciął Trent. - To po prostu 

niemożliwe. 

- Ty byłeś. 

Trent spędził wiele lat, starając się zapomnieć o lataniu. Myślał, że rana już się za-

bliźniła,  i  ani  drgnął,  kiedy  na  wzmiankę  o  utraconej  przeszłości  przeniknął  go  palący 

T L

 R

background image

ból, jakby go dźgnięto w samo serce rozżarzonym do czerwoności żelazem. Gage zoba-

czył,  jak  przyjaciel  kuli  ramiona  i  w duchu posłał się  do  wszystkich diabłów. Wiedział 

przecież,  że  Trent  praktycznie  wychował  się  w  kokpicie.  Zanim  jeszcze  porządnie  na-

uczył się chodzić, już latał, siedząc na kolanach zaprzyjaźnionych pilotów. Jako nastola-

tek  miał  tylko  jedno  marzenie:  zaciągnąć  się  do  Sił  Powietrznych.  I  właśnie  w  chwili, 

gdy  z  dyplomem  ukończenia  studiów  w  ręku  miał  rozpocząć  przygodę  życia,  byt  jego 

rodziny zawisł na włosku. Ojciec przez lata ukrywał uzależnienie od hazardu, ale kiedy 

zupełnie się spłukał, sięgnął po finanse firmy i narobił długów. Trent musiał się pożegnać 

z marzeniami o karierze wojskowej i zabrać się za sprzątanie bałaganu, którego narobił 

tata. Kiedy wreszcie z pomocą matki, udało mu się wyprowadzić Hightower Aviation na 

prostą, firma była jego całym życiem. Nie wyobrażał sobie odejścia. 

- Wybacz, stary. Nie powinienem był tego mówić. 

- Daj spokój, to stare dzieje. - Trent zmusił się, by zignorować ból. - Wracając do 

rzeczy, fakty są takie, że mama urodziła Lauren w tajemnicy, dziecko zostało adoptowa-

ne przez biologicznego ojca. Jacqueline wolała opuścić córkę, niż przyznać się mężowi, 

że zaliczyła wpadkę z kochankiem. Nic dziwnego, że ma teraz poczucie winy wobec ma-

łej, a ta spryciara dobrze wie, jak to wykorzystać. 

Gage znał przyjaciela zbyt dobrze, by lekceważyć jego niepokój, ale w całej tej sy-

tuacji coś mu się nie zgadzało. 

- Lauren nie zrobiła na mnie wrażenia uzależnionej od luksusu pannicy. Nie pacy-

kuje się i nie obwiesza błyskotkami. Na moje oko to nie jest typ, który sępi prezenty od 

bogatej mamuśki. 

Trent zatrzymał się przed Gage'em i posłał mu zimne spojrzenie. 

-  Lauren jeździ motocyklem za dwadzieścia tysięcy dolców i wozem wartym trzy 

razy  tyle,  a  w  hangarze  ma  własny  samolot,  cacko,  które  wyceniłbym  na  jakieś  ćwierć 

miliona - wycedził. - Jak sądzisz, o czym to świadczy? 

Gage zacisnął szczęki. 

- To świadczy o tym, że nie tylko ja dałem się nabrać na jej wielkie, niewinne oczy 

- wycedził. - Trzeba przyznać, że ta mała pijawka nieźle się maskuje. A teraz powiedz mi 

wreszcie, co to wszystko ma wspólnego ze mną. 

T L

 R

background image

- Potrzebuję kogoś, kto by utrzymał Lauren z dala od matki, dopóki nie uda mi się 

zatamować wycieku pieniędzy - powiedział Trent cicho. 

- Od naszej rozmowy przez telefon cały czas zachodzę w głowę, co miałeś na my-

śli,  mówiąc,  że  wyświadczę  ci  przysługę,  jeśli  w  najbliższym  czasie  będę  korzystać  z 

usług Hightower Aviation. Teraz zaczynam rozumieć. Ale nie ma mowy, żebym latał za 

darmo, jak proponowałeś. 

- Ależ będziesz latał za darmo. Nigdy się nie zgodzę, żebyś pomagał mi rozwiązać 

rodzinny kryzys i jeszcze za to płacił. 

- Trent, dobrze wiesz, że stać mnie na wyczarterowanie samolotu. I to dzięki tobie. 

Zapomniałeś już, że w czasie, kiedy nie miałem grosza przy duszy, pomogłeś mi stanąć 

na nogi? Ja nie zapomniałem. Dziś Faulkner Consulting praktycznie nie ma konkurencji 

na rynku, a wielomilionowe inwestycje przynoszą mi regularne i całkiem przyzwoite zy-

ski, ale do niczego bym nie doszedł, gdyby nie to, że ty i Jacqueline zdecydowaliście się 

mi  pomóc,  kiedy  tego  potrzebowałem.  Teraz  moja  kolej.  To  ja  się  nie  zgadzam,  żebyś 

poniósł straty.  W  najbliższym  czasie planuję  naprawdę  sporo podróży.  Możesz  być  pe-

wien, że Lauren nie będzie miała czasu widywać i urabiać Jacqueline, ale nie ma mowy, 

żebyś to ty finansował moje loty. 

-  Posłuchaj,  uparciuchu,  jeśli  przez  najbliższe  miesiące  utrzymasz  naszą  małą  pi-

jawkę z dala od mamy, to z mojego punktu widzenia korzyści znacznie przewyższą po-

niesione  koszty,  nawet  jeśli byś  latał  rakietą.  Kto  wie, czy  Jacqueline nie zamierza się-

gnąć do kont firmy jak kiedyś ojciec? Nie wezmę od ciebie ani grosza. 

Gage zacisnął mocno szczęki. Czasy, kiedy przyjmował jałmużnę, dawno się skoń-

czyły. 

- Trent, nie mogę... 

- Stary, naprawdę potrzebuję twojej pomocy. Chcesz, żebym cię błagał? 

-  Nie.  Ale  zrobimy  to  po  mojemu.  Spisz  krótkoterminowy  kontrakt.  Jeśli  obaj 

uznamy, że ten układ się sprawdza, ustalisz cenę, biorąc pod uwagę moją godność i wła-

sne skrupulanctwo. A jeśli z jakiegoś powodu pomysł nie wypali, przynajmniej nie wpę-

dzę cię w koszty. 

T L

 R

background image

Trent stanął na szeroko rozstawionych nogach i spojrzał na przyjaciela spode łba, 

jakby  zamierzał  rozwiązać  konflikt  za pomocą paru  rund  bokserskiego  sparringu. Gage 

nie mógł się nie uśmiechnąć na wspomnienie starych, dobrych czasów, kiedy mieszkali 

razem w akademiku. 

- Nie wkurzaj mnie. - Trent zacisnął dłonie w pięści, a potem z widocznym wysił-

kiem rozluźnił palce. - Nie potrzebuję... 

- Ale ja potrzebuję. - Gage posłał przyjacielowi stanowcze spojrzenie. 

- Dobra, w porządku - poddał się tamten. - Jak chcesz. Jeśli uda ci się przy okazji 

wyciągnąć z Lauren, jakie ma plany, będę naprawdę wdzięczny. 

Gage zmrużył oczy. Istniały granice, których nie był gotów przekroczyć, nawet je-

śli chodziło o przysługę dla najlepszego przyjaciela. 

-  Mogę  mieć  oko na  Lauren  -  powiedział  ostrożnie  -  ale nie  będę jej  szpiegował, 

Trent. 

- Przecież cię nie proszę, żebyś ją uwiódł i zawlókł do łóżka w celu wyciągnięcia 

informacji!  Spędzicie  razem  sporo czasu.  Może  powie coś,  z  czego uda  ci się wywnio-

skować, jak długo jeszcze zamierza zaszczycać nas swoim towarzystwem. 

- Mogę ci obiecać, że przyjrzę się Lauren. Jeśli naprawdę jest zimną suką, za jaką 

ją uważasz, zdobędę informacje, które pozwolą ci zabezpieczyć rodzinę przed jej zaku-

sami. Ale o więcej mnie nie proś. 

- Wspaniale. - Trent wyciągnął dłoń do przyjaciela. - Umowa stoi. 

T L

 R

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

 

Lauren  podniosła  oczy  znad  ekranu  nawigacyjnego,  zmarszczyła  brwi  i  rzuciła 

groźne spojrzenie Gage'owi, który przeciskał się właśnie przez niskie drzwi prowadzące 

z kabiny pasażerskiej do kokpitu. Po co się tu pakuje, zamiast spokojnie drzemać w wy-

godnym, rozkładanym fotelu? Nie potrzebowała towarzystwa, a już na pewno nie życzy-

ła sobie, by jej przeszkadzano w chwili, gdy wprowadzała parametry lotu do komputera 

pokładowego. 

- Panie Faulkner, niedługo startujemy - powiedziała sucho. - Prosiłabym, żeby zajął 

pan miejsce w kabinie i zapiął pas. 

- Mów mi Gage. - Srogi ton, za pomocą którego potrafiła usadzić nawet najbardziej 

rozhukanych klientów, urządzających suto zakrapiane imprezy na pokładzie wynajętego 

samolotu, nie zrobił żadnego wrażenia na Faulknerze. -  Lubię siedzieć z przodu. Skoro 

lecimy bez drugiego pilota, pomyślałem, że zajmę jego miejsce - oświadczył, siadając w 

fotelu po jej prawej stronie i wyciągając przed siebie długie nogi. 

-  Wolałabym,  żeby  w  czasie  lotu  przebywał  pan  w  kabinie  pasażerskiej.  -  Wbiła 

wzrok z powrotem w ekran. Nie mogła dopuścić do tego, żeby kaprysy klienta wytrąciły 

ją z równowagi. W pracy pilota chwila dekoncentracji mogła mieć tragiczne następstwa. 

Bolesna ironia chciała, że tę regułę wpoił jej ojciec. 

Gage musiał chyba tego dnia mieć kłopoty ze słuchem, bo w ogóle nie zareagował 

na tę wyraźną sugestię. Niespiesznie zapiął pas bezpieczeństwa, a dźwięk zatrzaskującej 

się klamry rozległ się w uszach Lauren głośno niczym wystrzał. 

-  Masz  coś  do  ukrycia?  A  może  się  boisz,  że  zauważę,  jak  traktujesz  po  łebkach 

przygotowania do startu? - rzucił swobodnie. 

Lauren gwałtownie zacisnęła zęby. 

- Kiedy siedzę za sterami, niczego nie traktuję po łebkach. 

- Dobrze wiedzieć - ucieszył się. - Masz tu gdzieś zapasowy zestaw słuchawek? 

Policzyła w myślach do pięciu, oddychając głęboko i powoli. Odezwała się dopie-

ro, gdy była pewna, że jej głos nie będzie drżał ze złości. 

T L

 R

background image

- Panie Faulkner... Gage, naprawdę zachęcam cię, żebyś wrócił do kabiny pasażer-

skiej.  Są  tam  o  wiele  wygodniejsze  fotele,  hałas  nie  przeszkadza  pracować  lub  wypo-

czywać, a jeśli chodzi o widok, kabina ma sześć całkiem sporych okien, z których pod-

czas dzisiejszego lotu będzie widać dokładnie to samo, co stąd, czyli chmury. Niebo jest 

zasnute. 

- Dzięki za troskę - Gage poprawił się w fotelu - ale jest mi tu całkiem wygodnie, 

nie jestem  zmęczony  i nie  mam  nic  pilnego do  zrobienia.  Uważam,  że praca pilota jest 

fascynująca. Kiedy tylko mam okazję, wpraszam się do kokpitu, żeby obserwować. 

Lauren posłała mu nieufne spojrzenie. Może by i uwierzyła w tę bajeczkę, gdyby 

nie fakt, że Gage był szpiegiem Trenta. Jej słodki przyrodni braciszek z pewnością kazał 

mu śledzić każdy jej ruch i składać szczegółowe raporty. 

-  Regulamin  Hightower  Aviation  nie  dopuszcza,  by  pasażerowie  przebywali  w 

kokpicie podczas lotu - powiedziała sztywno. 

- Zadzwoń do brata i spytaj, czy nie mogłabyś zrobić dla mnie wyjątku. 

- Po pierwsze, to jest mój brat przyrodni, a po drugie, nie mogę do niego zadzwo-

nić, bo od samego rana jest na zebraniu zarządu. 

- Skoro tak, to jesteś skazana na moje towarzystwo. - Gage błysnął białymi zębami 

w  uśmiechu,  który  był  trochę  zbyt  drapieżny  jak  na  to,  by  świadczyć  o  dobrych  inten-

cjach. 

Lauren westchnęła z rezygnacją. Nie miała czasu na użeranie się z klientem. Jeśli 

nie  wystartują  punktualnie,  odpowiedzialność  za  spowodowanie  opóźnienia  spadnie  na 

nią, a taki wpis wyglądał naprawdę paskudnie w świadectwie pracy pilota. Z pewnością 

kosztowałoby ją to utratę stanowiska, a może i oszczędności, w wypadku gdyby bezczel-

ny  klient  wystąpił  o  odszkodowanie.  Musi  znieść  towarzystwo  Faulknera  w  kokpicie, 

trudno. Postanowiła, że będzie po prostu robić swoje, nie zwracając na niego uwagi. 

-  Zestaw  słuchawek  masz  pod  siedzeniem  -  odezwała  się,  nie  patrząc  na  niego.  - 

Kiedy  je  włożysz,  będziemy  mogli  swobodnie  rozmawiać.  Przynajmniej  w  teorii,  bo  w 

praktyce rozmawiać nie będziemy. Aż do chwili, kiedy skończę kontaktować się z wieżą 

i wyprowadzę samolot na docelową wysokość, nie wolno ci się odzywać. Nie jestem tu 

po to, żeby uprzyjemniać ci czas opowiadaniem ploteczek. 

T L

 R

background image

Jeśli myślała, że Gage poczuje się urażony jej brakiem uprzejmości i wróci na swo-

je  miejsce  w  kabinie,  przeliczyła  się.  Usłyszała  jego  cichy  śmiech,  tak  spontaniczny  i 

ciepły, że omal nie uśmiechnęła się w odpowiedzi. 

- Tak jest, generale - wyskandował, po czym opadł na oparcie fotela i pogrążył się 

w milczeniu. 

Lauren włożyła słuchawki na uszy i sprawdziła działanie mikrofonu, wbiła wzrok 

w  skomplikowane  przyrządy  na  konsoli  i  świat  przestał  dla  niej  istnieć.  Skończyła 

wprowadzać parametry  lotu  do  komputera  pokładowego,  poprosiła  wieżę  o  pozwolenie 

na start, a gdy je otrzymała, poprowadziła cessnę na pas startowy, manewrując samolo-

tem z taką łatwością, jakby to była zabawka. Kiedy rozpędziła maszynę i pewnym, pre-

cyzyjnym ruchem poderwała ją w powietrze, Gage zobaczył w jej oczach błysk euforii. 

Pochyliła się lekko nad sterami i rozchyliła usta, skupiona, prowadząc samolot płynnymi, 

niemal  czułymi  ruchami  dłoni,  jak  kobieta  pieszcząca  kochanka.  Wpatrywała  się  roz-

iskrzonym wzrokiem w niebo przed nimi, kiedy wznosili się, kołując, a na jej ustach błą-

kał się bezwiedny uśmiech czystego zachwytu. 

Gage nie mógł oderwać spojrzenia od Lauren Lynch. Jej entuzjazm był niekłama-

ny,  jej  koncentracja na  zadaniu  -  stuprocentowa,  a biegłość  w  posługiwaniu się  sterami 

robiła wrażenie. Nawet jeśli ta dziewczyna była bezduszną pijawką, znała się na swojej 

robocie. A oglądanie jej przy pracy stanowiło prawdziwą ucztę dla męskich oczu. Gage 

rozsiadł się wygodniej, rozprostował nogi i oddał się kontemplacji. 

Podrywanie samolotu w niebo zawsze było dla Lauren mocnym przeżyciem. Tym 

razem jednak  nie  mogła  cieszyć  się  tą chwilą  tak  swobodnie  jak  zazwyczaj.  Ze  złością 

odnotowała fakt, że jej serce szybko, głucho tłucze się w piersi, a dłonie są wilgotne od 

potu. Choć wpatrywała się w przyrządy i ogromniejący w oczach, przechylony to w jed-

ną,  to  w drugą stronę  łuk  horyzontu,  wyraźnie  czuła utkwione  w sobie spojrzenie  czuj-

nych, ciemnych oczu mężczyzny siedzącego o wiele bliżej niej, niżby sobie życzyła. W 

samolocie  zawsze  czuła się pewnie,  koncentracja przychodziła  jej naturalnie,  jej  ciało  i 

dusza zlewały się w jedno z maszyną. Lauren była mózgiem samolotu, a jego moc była 

jej siłą. O lataniu wiedziała wszystko, ale kiedy siedziała za sterami, pozwalała, by kie-

rował nią instynkt. 

T L

 R

background image

Dziś  jednak  było  to  niemożliwe.  Wzrok  Gage'a  krępował  ją  jak  łańcuch,  nie  po-

zwalał  rozwinąć  skrzydeł.  Walcząc  o  spokój,  skupiona  na  przyrządach,  wykonywała 

każdy ruch dokładnie tak, jak uczyły podręczniki. Gardło miała zaciśnięte, a w ustach zu-

pełnie  sucho.  Najgorsze  było  to,  że  pod  jego  spojrzeniem  nie  czuła  się  jak  pilot,  tylko 

jak...  kobieta.  Nagle  zaczął jej przeszkadzać fakt, że włosy ma ściągnięte w prozaiczny 

koński ogon, jasne rzęsy nietknięte mascarą, a usta blade, pociągnięte jedynie bezbarw-

nym  błyszczykiem.  Z  frustracji  przygryzła  wargę.  Nigdy  dotąd  nie histeryzowała  z  po-

wodu braku makijażu. Naprawdę nie chciała, żeby to się zmieniło. 

- Teraz możesz mówić - odezwała się, kiedy zakończyła wznoszenie i skierowała 

samolot  na  właściwy  kurs.  -  Jeśli  musisz.  Pamiętaj,  żeby  nie  krzyczeć,  jeśli  nie  chcesz 

mnie ogłuszyć. Słuchawki, które mamy, są idealnie dostrojone i bardzo dobrze przewo-

dzą dźwięki. 

Gage nie dał się długo prosić. 

- Dlaczego zostałaś pilotem? - wypalił, gdy tylko otrzymał pozwolenie na zabranie 

głosu. 

Nie raz już słyszała to pytanie. 

-  Właściwie  wychowałam  się  na  lotnisku.  -  Wzruszyła  ramionami.  -  Nigdy  nie 

chciałam robić niczego innego. 

- Dużo latałaś, zanim zaczęłaś pracować w Hightower Aviation? 

Lauren  zacisnęła  dłonie  na  sterach.  Trent  musiał  nie  tylko  kazać  Faulknerowi  ją 

śledzić, ale też wziąć w krzyżowy ogień pytań. Dopóki indagacja dotyczyła kariery za-

wodowej, nie przeszkadzało jej to. Nie miała nic do ukrycia. 

- Sporo latałam. - Uśmiechnęła się. - Od paru lat jestem instruktorem lotnictwa i pi-

lotuję samoloty czarterowe dla Falcon Air. 

- Falcon Air? Co to za firma? 

- Lotnicza firma przewozowa założona przez mojego ojca. 

- Tata nie ma ci za złe, że zostawiłaś go samego na gospodarstwie i przeniosłaś się 

do konkurencji? 

Przeszył ją bezlitosny ból, jakby dostała nożem pod żebro. Odruchowo skuliła ra-

miona. 

T L

 R

background image

- Mój ojciec... nie żyje - powiedziała z trudem. - Zmarł pół roku temu. Teraz firmą 

kieruje stryj. 

- Przykro mi z powodu twojej straty. 

Lauren  zamknęła  oczy,  starając się  powstrzymać  łzy.  Czy  Faulkner  naprawdę  są-

dził, że ta wyświechtana formułka, wygłoszona bezosobowym tonem, może przynieść jej 

ulgę? 

- Na czym dokładnie polega twoja praca, Gage? - spytała szybko, siląc się na lekki 

ton.  

Zawodowe  sukcesy  Faulknera  interesowały  ją  średnio,  ale  nie  chciała  dłużej  roz-

mawiać o swoich rodzinnych sprawach. Gdyby powiedziała za dużo, gdyby dopuściła do 

tego,  by  wyszło  na  jaw  podejrzenie,  że  ojciec  mógł  popełnić  samobójstwo,  Falcon  Air 

byłaby  skończona.  Nikt  o  zdrowych  zmysłach  nie  zdecydowałby  się  wsiąść  na  pokład 

samolotu,  którego  pilot,  idąc  za  przykładem  właściciela  firmy,  mógłby  zakończyć  lot, 

pikując w sam środek moczarów Everglades. 

-  Jestem  doradcą  biznesowym.  Kiedy  jakieś  przedsiębiorstwo  popada  w  kłopoty, 

zarząd  zwraca  się  do  mnie  o  pomoc,  a  ja  im  dobrze  radzę,  żeby  poradzili  sobie  sami  - 

błysnął dowcipem Gage. - Więc kiedy  twój ojciec umarł, postanowiłaś odszukać biolo-

giczną matkę? 

Lauren  milczała  przez  chwilę,  patrząc  wprost  przed  siebie  i  usiłując  stłumić  fru-

strację. Wyraźnie dała mu do zrozumienia, że nie chce rozwijać tego tematu, on jednak 

ostentacyjnie do niego wrócił. 

- Nie, to matka pojawiła się u mnie - powiedziała niechętnie. 

- To musiało być duże przeżycie, spotkać matkę po raz pierwszy w dorosłym wie-

ku. 

-  Po  raz  pierwszy?  -  parsknęła.  -  Nie  wiem,  co  Trent  ci naopowiadał,  ale  prawda 

jest taka, że znałam Jacqui od dziecka. Nie miałam pojęcia, kim jest tajemnicza dama, na 

której punkcie szalał mój tata, choć widywał ją zaledwie parę dni w roku. Pojawiała się u 

nas bez zapowiedzi i na jej widok tata zapominał o bożym świecie. A potem znikała na 

długie miesiące. Przyjechała kolejny raz w dniu moich osiemnastych urodzin i wtedy ro-

dzice zdecydowali się wyznać mi prawdę. O tym, że moja matka jest mężatką i ma ro-

T L

 R

background image

dzinę w Knoxville, dowiedziałam się dopiero po pogrzebie ojca. Powiedziała mi, że tata 

życzył sobie, żebym poznała moje przyrodnie rodzeństwo. 

Gage milczał chwilę, zastanawiając się nad tym, co usłyszał. 

- Znałaś Jacqueline od dawna? - upewnił się, spoglądając na Lauren spod zmrużo-

nych powiek. 

- Znałam - przytaknęła. 

- Jaką była matką? - indagował. - Na pewno bardzo hojną? 

Lauren przewróciła oczami. Kolejna osoba uznała, że ma prawo podejrzewać ją o 

pazerność  i  wyrachowanie,  przypierać  do  muru  i  zmuszać,  żeby  udowadniała,  że  jest 

niewinna. W dodatku była pewna, że jeśli powie prawdę, Faulkner i tak jej nie uwierzy. 

- Powiedziałam ci przed chwilą, że Jacqui w ogóle nie była dla mnie matką - od-

parła z rezygnacją. - Jeśli sobie wyobrażasz, że obsypywała mnie drogimi prezentami, to 

się mylisz. Mój ojciec nie pozwoliłby na to. A ja nie zgodziłabym się ich przyjąć. 

Raczej ze smutkiem niż ze złością odnotowała wyraz niedowierzania na jego twa-

rzy.  Czego  się  mogła  spodziewać?  Jasne,  że  Faulkner miał  o niej jak najgorsze  zdanie, 

Trent już o to zadbał. To przykre, że przyrodni brat rozgłaszał nieprawdziwe plotki na jej 

temat nie tylko wśród pracowników Hightower Aviation, ale nawet wśród klientów. 

-  To  Jacqueline  namówiła  cię,  żebyś  przyjechała  do  Knoxville  i  podjęła  pracę  w 

Hightower Aviation? - padło następne pytanie. 

- Tak, ale Jacqui świetnie wie, że mój pobyt tutaj nie potrwa dłużej niż parę mie-

sięcy. Muszę wrócić do Falcon Air. - Zapatrzyła się na majestatyczne, przestrzenne for-

macje obłoków i wprowadziła samolot pomiędzy dwa wypiętrzone słupy cumulusów.  

- Co ci da te parę miesięcy? - spytał szybko Gage. 

- A co ci da zabawa ze mną w dwadzieścia pytań? - odcięła się. 

- Nic, po prostu jestem ciekawy - odparł obronnie. - Większość ludzi, jeśli miałaby 

szansę zbliżyć się do rodziny Hightowerów i móc korzystać z otaczającego ich dobroby-

tu i luksusu, nie odeszłaby ot, tak sobie, po paru miesiącach. 

- Widocznie nie jestem taka jak większość ludzi, panie Faulkner - powiedziała Lau-

ren zimno, nie patrząc na niego. - Nie jestem też jedną z Hightowerów. Jeśli mamy pra-

cować razem, lepiej by było, gdyby pan się z tym pogodził i przestał drążyć. Zgaduję, że 

T L

 R

background image

to Trent postawił pana w krępującej sytuacji, skłaniając, by poddał mnie pan przesłucha-

niu. Proszę mu przekazać, że jeśli chce zadać mi jakieś pytania, może to zrobić osobiście. 

Gage intuicyjnie wyczuwał, że Lauren coś ukrywa. A intuicja nie myliła go nigdy. 

Przed siedmioma godzinami idealnie gładko wylądowali w Baton Rouge, i Lauren 

uprzejmie  życzyła  mu  powodzenia  w  pracy,  wyraźnie  nie  mogąc  się  doczekać,  kiedy 

wreszcie sobie pójdzie i zostawi ją samą. Gage poczuł się dziwnie. Był przyzwyczajony 

do tego, że kobiety narzucały mu się, otwarcie okazując adorację. Nie przywiązywał do 

tego wagi, bo był świadom, że większość z nich adoruje głównie jego kartę kredytową, 

ale tak czy owak, obojętność i niechęć ze strony dziewczyny była zupełnie nowym i nie-

zbyt miłym doświadczeniem. 

Lauren Lynch stanowiła intrygującą zagadkę. Gage zrozumiał, że chce ją lepiej po-

znać. Oczywiście po to, by wybawić swojego przyjaciela z ewentualnego kłopotu... 

Natychmiast po skończonym spotkaniu wrócił na lotnisko. Cessna stała przed han-

garem,  lśniąco  biała  w  złotym  blasku  ciepłego,  jesiennego  popołudnia.  Gage  ruszył 

szybkim  krokiem  w  stronę  samolotu.  Trap  był  opuszczony,  a  drzwi  do  kabiny  szeroko 

otwarte. Lauren musiała być w środku, a on nagle poczuł, że nie może się doczekać, kie-

dy znów ją zobaczy. 

Gdy wszedł na pokład, lekka cessna zakołysała się pod jego ciężarem. Lauren, sie-

dząca  po  turecku  w  jednym  z  przepastnych  pasażerskich  foteli,  drgnęła  gwałtownie  i 

szybkim  ruchem  zamknęła  laptop.  Gage  oparł  się  o  zaokrąglone  obramowanie  drzwi  i 

patrzył, jak dziewczyna spuszcza zgrabne nogi na podłogę, po omacku szukając bosymi 

stopami czółenek na niskim obcasie, pasujących do wąskiej, granatowej spódnicy mun-

duru pilotki. Jednocześnie jej drobne dłonie o smukłych palcach pofrunęły ku rozchylo-

nej  pod  szyją  białej  koszuli  i  błyskawicznie  zapięły  dwa  najwyższe  guziki,  ukrywając 

gładką, złocistą skórę i miękki zarys krągłych piersi. 

- Och, już jesteś. - Posłała mu spłoszone spojrzenie, zrywając się na równe nogi. - 

Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie. 

- Latanie wyczarterowanym samolotem ma tę dobrą stronę, że nie traci się czasu na 

formalności w hali odlotów - uśmiechnął się Gage. - Zaoszczędziłem w ten sposób ponad 

T L

 R

background image

godzinę. Przeszkodziłem ci w czymś? - Popatrzył na rozłożony blat, gdzie przed chwilą 

odstawiła laptop. 

- Nie... - Potrząsnęła głową. - Nie robiłam niczego ważnego. 

Rozpuszczone włosy zatańczyły wokół  jej ramion, zalśniły w promieniach zacho-

dzącego  słońca  ciemnozłotą,  miodową  barwą.  Gage  wpatrywał  się  w  jej  jasną  twarz  i 

uroczy rumieniec na policzkach... 

Dlaczego się rumieniła? Dlaczego oddychała szybko i przypatrywała mu się czuj-

nie, niczym schwytane w potrzask zwierzątko? Czyżby coś ukrywała? 

-  Jacqui  prosiła,  żebym  przekazała  ci  pozdrowienia.  -  Unikając  wzroku  Gage'a, 

Lauren włożyła laptop do skórzanej torby i zamknęła ją w schowku na bagaż. 

- Kontaktowałaś się z Jacqueline przez internet? - W głowie Gage'a rozdzwonił się 

alarm. On i Trent popełnili strategiczny błąd, zakładając, że wystarczy trzymać Lauren z 

dala od Knoxville, żeby zażegnać niebezpieczeństwo wycieku pieniędzy. Nie pomyśleli, 

że panna Lynch znajdzie inny sposób, by wywierać naciski na matkę. Jeśli chciał pomóc 

przyjacielowi, musiał opracować nowy plan działania. 

- Tak. - Lauren skrzywiła się lekko. - Spędziłam dobrą godzinę, rozmawiając z nią 

przez komunikator. 

- Jacqueline potrafi obsłużyć komputer? 

- Bez najmniejszego problemu. Od paru lat jest zakochana w elektronicznych gad-

żetach. 

Gage patrzył, jak Lauren zdecydowanym ruchem odrzuca włosy na plecy, zbiera je 

z tyłu głowy i spina gumką, a potem wciska na głowę czapkę od munduru. Jeszcze tylko 

sięgnęła po wiszącą na oparciu fotela marynarkę, przybrała skupiony wyraz twarzy i ru-

szyła  do  kokpitu,  gotowa  do  pracy.  W  milczeniu  zajął  sąsiedni  fotel,  popatrując  na  nią 

spode łba, kiedy przygotowywała cessnę do lotu, sprawdzając oprzyrządowanie szybki-

mi, precyzyjnymi ruchami. 

- Wieża daje nam pozwolenie na start dopiero za czterdzieści minut. - Lauren zdję-

ła słuchawki i opadła na oparcie fotela. 

- Nic nie szkodzi - pospieszył z zapewnieniem Gage, który właśnie wpadł na po-

mysł,  jak  zmodyfikować  strategię  postępowania  wobec  Lauren.  -  Nie  spieszy  nam  się 

T L

 R

background image

chyba  aż  tak  bardzo.  Co  ty  na  to,  żebyśmy  skorzystali  z  pięknej  pogody  i  zjedli  obiad 

przed podróżą? Po drodze z miasta zauważyłem całkiem przyjemną knajpkę ze stolikami 

w ogródku. Podobno podają tam steki z prawdziwej argentyńskiej wołowiny. 

- Obiad? - Perspektywa zatopienia zębów w soczystym mięsie musiała jej się wy-

dać nęcąca, bo oblizała wargi czubkiem różowego języka.  

Gage wpatrywał się w jej usta jak zahipnotyzowany, czując wyraźnie, że podska-

kuje mu ciśnienie. Z wysiłkiem odwrócił wzrok, w duchu przywołując się do porządku. 

Lauren mogła  wyglądać  ponętnie, świeżo  i słodko  jak dziewczyna  z  sąsiedztwa,  ale jej 

bystre, czujne spojrzenie i spokojna pewność, z jaką panowała nad maszyną wartą milion 

dolarów, świadczyły o tym, że była kimś o wiele bardziej skomplikowanym. I, być może, 

niebezpiecznym.  Zdecydował  się nawiązać  z  nią  bliższą  relację,  ale  nie  dlatego,  że  był 

nią zauroczony, tylko w celu wyeliminowania zagrożenia, jakie mogła stanowić dla ro-

dziny przyjaciela. 

Tym bardziej nie mógł sobie pozwolić na to, żeby stracić dla niej głowę. Kto wie, 

co  ukrywała  pod  powierzchownością,  która  każdego  zdrowego  mężczyznę  musiała  do-

prowadzać do szaleństwa? 

- Niestety. - Lauren pokręciła głową i zacisnęła usta. - Regulamin Hightower Avia-

tion nie dopuszcza żadnych osobistych relacji pomiędzy pracownikiem a klientem. Dzię-

kuję za zaproszenie, panie Faulkner, jednak lepiej będzie, jeśli zostanę w samolocie i do-

kończę przygotowania, podczas gdy pan zje obiad. 

- A ty, jadłaś coś dzisiaj? 

- Tak. - Zamrugała, wyraźnie zdziwiona jego troską. Miała złociste, gęste i cudow-

nie  długie  rzęsy.  Gage  zupełnie  nie  rozumiał,  jak  mógł  wcześniej  przeoczyć  ten  fakt.  - 

Jadłam kanapkę. Podręczna samolotowa lodówka jest zaopatrywana przed każdym lotem 

w całkiem smaczne przekąski. 

- To świetnie. Wobec tego i ja posilę się na pokładzie - oświadczył. 

Czy mu się zdawało, czy naprawdę po jej twarzy przemknął grymas niezadowole-

nia? 

T L

 R

background image

Z jakiegoś powodu Lauren nie życzyła  sobie jego towarzystwa, czuł to wyraźnie. 

Nie wiedział tylko dlaczego. Z natury nie był namolny, ale w tym przypadku nie zamie-

rzał ustąpić. Zagadka, jaką stanowiła panna Lynch, intrygowała go o wiele za bardzo. 

Zapadał zmierzch i firmowy parking tonął w półmroku. Lauren grzebała w torebce 

w poszukiwaniu kluczyków do samochodu, kiedy usłyszała za sobą szybkie, ciche kroki. 

Dziewczyna,  która  tak  jak  ona  była  samodzielna  od  szesnastego  roku  życia  i  spędzała 

wolny  czas,  włócząc  się  po  malowniczych  drogach  Ameryki,  w  takiej  sytuacji  działała 

instynktownie. I błyskawicznie. 

Wyrwała klucze z torebki i chwyciła je w zaciśniętą pięść jak kastet, płynnym ru-

chem obracając się ku napastnikowi. Jeśli jakiś rzezimieszek myślał, że trafił na ofiarę, 

której łatwo będzie wyrwać torebkę, to bardzo się pomylił. 

Zebrała się w sobie, gotowa zadać cios, i stanęła oko w oko z Trentem. 

Powstrzymała  się,  by  nie  przywalić  pięścią  w  jego  marsowe  oblicze,  choć  mogła 

przecież udawać, że była tak przestraszona, że najpierw uderzyła, a dopiero potem zoba-

czyła, kto idzie. Przez moment wahała się, czy po prostu nie wsiąść do samochodu, igno-

rując przyrodniego brata, ale i z tego zrezygnowała. Nie była typem osoby, która unika 

konfrontacji, salwując się ucieczką. 

- Powinieneś zadbać o lepsze oświetlenie parkingu - rzuciła bez wstępów. - Gdy-

bym była bardziej impulsywna, właśnie rósłby ci spory guz na ciemieniu. 

Trent spojrzał na jej wciąż zaciśniętą pięść i kluczyki złowrogo sterczące spomię-

dzy palców. 

- Przekażę tę uwagę ochronie - mruknął, zatrzymując się w bezpiecznej odległości 

od niej. 

- Czym mogę ci służyć, Trent? - Nie uśmiechnęła się.  

Czubek jej pantofla zaczął wybijać na asfalcie niecierpliwy rytm. 

-  Lauren,  jeśli  Gage  wyraża  życzenie,  żeby  ci  towarzyszyć  w  kokpicie,  nie  rób 

trudności. Jeżeli zaprasza cię na obiad, przyjmij zaproszenie - odezwał się przyrodni brat 

tonem  nieznoszącym  sprzeciwu.  -  Jesteś  pracownikiem  Hightower  Aviation,  więc  po-

winno ci zależeć na tym, by tak ważny klient jak Gage Faulkner był w pełni usatysfak-

cjonowany naszymi usługami. 

T L

 R

background image

Lauren odsłoniła zęby w uśmiechu, którego nawet największy optymista nie mógł-

by uznać za słodki i uległy. 

- Dokładnie jak daleko mam się twoim zdaniem posunąć, spełniając życzenia pana 

Faulknera? - wycedziła. 

- Nikt nie wymaga od ciebie, żebyś robiła cokolwiek nielegalnego ani niemoralne-

go - zniecierpliwił się Trent. 

- To wspaniale. Ale ty wyraźnie oczekujesz ode mnie, że będę postępować wbrew 

regulaminowi Hightower Aviation. Jeśli mam nagiąć choć jedną zasadę, potrzebuję two-

jej zgody na piśmie. Najchętniej w formie oficjalnego dokumentu. 

- Nie ufasz mi, siostrzyczko? 

-  Jestem  twoją  przyrodnią  siostrą  -  poprawiła  chłodno.  -  I  nie,  nie  ufam  ci.  Już 

pierwszego  dnia  jasno  dałeś  mi  do  zrozumienia,  że  nie  życzysz  sobie  mojej  obecności 

tutaj. Nie zamierzam wręczyć ci czeku in blanco, na którym mógłbyś spokojnie wypisać 

moje dyscyplinarne zwolnienie. 

- A może ja bym ci wypisał czek, Lauren? - powiedział Trent powoli. - Jaka suma 

skłoniłaby cię do tego, by odejść w pokoju? 

Przez chwilę  nie  wierzyła  własnym  uszom.  A  potem  oburzenie  zawrzało  w  niej  i 

przesłoniło wzrok czerwoną mgłą. 

- Ty dupku! - Chciała krzyczeć, ale z jej gardła wydobył się tylko zduszony szept. - 

Czy  dałam  ci  jakikolwiek  pretekst,  żebyś  mógł  sądzić,  że  możesz  mnie  kupić?  Rozu-

miem, że możesz mnie nie lubić, ale nie mam pojęcia, dlaczego uparłeś się podejrzewać 

mnie o pazerność i wyrachowanie! Ile razy mam ci powtarzać, że jestem tu tylko dlatego, 

że tego życzyli sobie moi rodzice? Przez trzydzieści lat ty i twoje rodzeństwo mieliście 

matkę na własność. Nie sądzisz, że ja też mam prawo się nią nacieszyć? Nie bój się, nie 

ukradnę wam jej. 

-  Utrzymujesz  podobno,  że  znałaś  matkę  od  dzieciństwa.  -  Nawet  nie  próbował 

ukrywać oskarżycielskiego tonu. 

- Domyślam się, że twój szpieg zdążył już złożyć raport - parsknęła. 

T L

 R

background image

- Przepraszam bardzo. - Z półmroku za Trentem wynurzyła się wysoka, męska po-

stać. Lauren stłumiła westchnienie. Czy Gage naprawdę musiał się pojawić akurat w tym 

momencie? - Nie mówiłaś, że mam utrzymać naszą rozmowę w dyskrecji, więc... 

- Proszę się nie wysilać, panie Faulkner. Nie jestem naiwna i bez trudu się domyśli-

łam, po czyjej stronie leży pańska lojalność. 

Przez  chwilę  stali  naprzeciwko  siebie  w  milczeniu  i  mierzyli  się  wzrokiem:  po-

stawny  mężczyzna  o  szerokich  ramionach  i  smukła,  wysoka  kobieta.  Jeśli  zechcieliby 

rozwiązać konflikt za pomocą rękoczynów, nie wiadomo, kto uzyskałby przewagę. Obo-

je wyglądali groźnie. 

Trent  musiał  dojść  do  podobnych  wniosków,  bo  zdecydowanie  wkroczył  między 

Lauren a Gage'a. 

- Skoro znałaś matkę od czasów dzieciństwa, możesz nam wyjaśnić, dlaczego do-

piero teraz dowiedzieliśmy się o twoim istnieniu? 

- To chyba jasne. Nasza matka z jakiegoś powodu chciała utrzymać wszystkich w 

niewiedzy. Wyobraź sobie, że mnie z kolei nie powiedziała o twoim istnieniu. - Lauren 

zarzuciła torebkę na ramię i zrobiła krok w stronę samochodu, ale nagle obróciła się na 

pięcie.  -  À  propos,  wiedziałeś,  że  mój  ojciec  był  jednym  z  założycieli  Hightower 

Aviation? - powiedziała tonem pogawędki i z satysfakcją odnotowała, że obaj mężczyźni 

zastygli w bezruchu, jakby rzuciła im pod nogi odbezpieczony granat. 

Trent potrzebował zaledwie sekundy, żeby się opanować i przybrać swój zwykły, 

nieprzystępny wyraz twarzy. 

- Możesz to udowodnić? 

- Mogę. Kiedy porządkowałam papiery taty po... pogrzebie, znalazłam stare doku-

menty  i  zdjęcia.  Okazuje  się,  że  nasi  ojcowie  służyli  razem  w  Siłach  Powietrznych,  a 

kiedy zakończyli służbę, wspólnie założyli lotniczą firmę czarterową. Cienko przędli, bo 

mieli dużo zapału, ale niewiele pieniędzy do zainwestowania, i wtedy na horyzoncie po-

jawił się Bernard Waterman, ojciec Jacqueline. Zaoferował wniesienie znacznego kapita-

łu w zamian za jedną trzecią udziałów. Nie wiem, jaką rolę w całym układzie odegrała 

nasza matka... 

- Będę musiał sprawdzić prawdziwość tej historyjki. 

T L

 R

background image

- Życzę powodzenia. Jedyną osobą, która może potwierdzić moje słowa, jest Jacqu-

i, a ją ciężko zmusić do mówienia. - Lauren nie miała pojęcia, dlaczego matka otacza hi-

storię rodziny tajemnicą. Ani dlaczego ojciec nigdy jej nie opowiedział o swoich związ-

kach z Hightowerami. - Jednak nie musisz czuć się zagrożony, szefie. Nie planuję zażą-

dać mojej części udziałów, bo nie odziedziczyłam ich po tacie. Mama odkupiła je od nie-

go, kiedy była ze mną w ciąży, oferując mu bardzo przyzwoitą stawkę. Za te pieniądze 

tata założył  Falcon  Air,  a jego  wspólnikiem został  wujek  Lou,  który  wcześniej też  pra-

cował w Hightower Aviation. 

- Wujek? - Trent posłał jej zaniepokojone spojrzenie. 

- Bez obaw. - Lauren uśmiechnęła się krzywo. - Jest z tatą tylko spowinowacony. I 

na  pewno  nie  pojawi  się  jutro  w  twoim  gabinecie,  oświadczając,  że  również  należy  do 

rodziny i oczekuje, że zapewnisz mu ciepłą posadkę. 

Gage stanął obok Trenta i wsunął ręce w kieszenie. 

- Właśnie wybieraliśmy się na drinka -  powiedział swobodnie. - Może chciałabyś 

dołączyć do nas, żebyśmy mogli porozmawiać przy kieliszku wina? 

W  oczach  Trenta  błysnęło  zdziwienie.  Wyraźnie  zmieszany,  przestąpił  z  nogi  na 

nogę. 

-  Dzięki  za  propozycję,  ale  naprawdę  muszę  iść  do  domu  i  odpocząć.  -  Lauren 

cofnęła się o krok. - Jestem na nogach od czwartej rano, a jutro muszę się zameldować na 

lotnisku o tej samej porze, żeby przygotować samolot na lot do Lancaster. 

- Dobranoc, Lauren - podchwycił Trent szybko. - Nie będziemy ci dłużej przeszka-

dzać. 

- Nie czekaj na mnie, Trent. - Gage spojrzał na przyjaciela wymownie. - Dołączę 

do ciebie w restauracji. 

Po  chwili  wahania  Trent  ruszył  bez  słowa  do  samochodu,  zostawiając  Gage'a  i 

Lauren samych, stojących naprzeciwko siebie bez słowa w gęstniejącym mroku. 

Nie wiedziała, dlaczego nie może przestać patrzeć w jego oczy. Czy to wrodzona 

czujność kazała jej obserwować potencjalne źródło zagrożenia? Czy została zniewolona 

siłą jego spojrzenia? Nie zauważyła, kiedy podszedł do niej, zmniejszając odległość mię-

T L

 R

background image

dzy nimi do kilku centymetrów. Wciąż wpatrzona w niego, rozchyliła usta, ale nie była w 

stanie nabrać tchu. 

- Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz, Lauren. - Jego niski, głęboki głos nie miał w sobie 

ciepła. - Nie prosiłem Trenta, żeby stręczył mi ciebie. Zaproponowałem, żebyśmy zjedli 

razem obiad tylko dlatego, że nie lubię jadać sam. Nie musisz się obawiać, że będę na-

stawał na twoją cnotę. Nie jesteś w moim typie. 

- To się świetnie składa, bo ty nie jesteś w moim - wypaliła bez zastanowienia. Je-

go słowa zabolały ją bardziej, niż była gotowa przyznać. 

- Wspaniale. - Gage cofnął się o krok. - A więc, do zobaczenia jutro rano. 

Odprowadziła wzrokiem jego wysoką postać, gdy zmierzał pewnym, szybkim kro-

kiem do swojego samochodu. 

Jakie kobiety były w typie Gage'a? 

Co cię to obchodzi? Zajmij się swoimi sprawami. 

Zdecydowanie nie powinna zaprzątać sobie głowy upodobaniami Faulknera. Miała 

ważniejsze problemy.  Nie  potrafiła jednak  zapomnieć  o tym  mężczyźnie. Jego  głęboki, 

chłodny głos wciąż rozbrzmiewał w jej uszach. A kiedy zacisnęła powieki, widziała wpa-

trzone w siebie ciemne oczy. 

T L

 R

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

 

Lauren przestąpiła z nogi na nogę, wpatrując się w wysokie na cztery metry, ma-

honiowe  odrzwia.  Zawsze,  kiedy  składała  wizytę  w  rezydencji  Hightowerów,  czuła  się 

jak  prostaczka,  którą  nieoczekiwanie  wpuszczono  do  królewskiego  pałacu.  Domiszcze 

onieśmielało ją swoim ogromem i bogactwem, ostentacyjnie widocznym w każdym, naj-

drobniejszym elemencie wystroju. 

Po trudnym dniu marzyła tylko tym, żeby wrócić do swojego przytulnego miesz-

kanka nad garażem, które wynajmowała od sympatycznej starszej damy, i skulić się na 

kanapie  z  kubkiem  herbaty  miętowej  i  książką.  Ale  skoro  Trent  planował  spędzić  wie-

czór  poza  domem,  nadarzała  się  sposobność,  by  przeprowadzić  decydującą  rozmowę  z 

matką. Lauren była zdecydowana wykorzystać tę szansę. 

Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem, które przywiodło jej na myśl wizg upiora. 

- Dobry wieczór, panienko. - Lokaj Hightowerów, wysoki i ascetycznie chudy star-

szy dżentelmen, ubrany w nieskazitelną czerń, zgiął się w sztywnym ukłonie. 

- Witaj, Fritz. 

- Pani czeka w salonie. - Lokaj ruszył przodem, a Lauren posłusznie podreptała za 

nim.  

Stukot jej obcasów o marmurową posadzkę rozlegał się echem w wysokim na trzy 

kondygnacje holu. Ugięła kolana, starając się stąpać na palcach, żeby nie zakłócać dys-

tyngowanej  ciszy  panującej  w  tym  przybytku,  który  jej  zdaniem  bardziej  przypominał 

muzeum niż dom mieszkalny. 

W drzwiach do salonu Fritz skłonił się ponownie i dyskretnie wycofał, znikając w 

jednym z licznych korytarzy. Lauren przestąpiła próg i zawahała się. 

- Widzę, że przyszłaś prosto z pracy. - Jacqui siedziała w masywnym fotelu o fan-

tazyjnie  wywiniętym  oparciu  i  rzeźbionych  podłokietnikach,  ustawionym  przed  komin-

kiem z jasnego kamienia.  

Wyglądała  po  królewsku  w  popielatym,  jedwabnym  komplecie  ze  spodniami,  w 

szpilkach z krokodylej skóry i grubym naszyjniku z kilku splecionych ze sobą sznurów 

czarnych pereł. Fizyczne podobieństwo między matką a córką było tak wyraźne, że Lau-

T L

 R

background image

ren zachodziła w głowę, jakim cudem nie domyśliła się wcześniej, kim jest Jacqui. Może 

stało  się  tak  dlatego,  że  matka  prezentowała  zupełnie  inny  styl  niż  córka.  Zawsze  była 

perfekcyjnie i dość mocno umalowana, a na misternie ułożonych włosach miała eleganc-

ki, platynowopopielaty balejaż. Lauren natomiast praktycznie nie używała innych kosme-

tyków niż mydła, szamponu i kremu z filtrem przeciwsłonecznym. Nie miała czasu ani 

cierpliwości na to, żeby sterczeć przed lustrem. 

- Muszę przyznać, że jest ci bardzo do twarzy w mundurze Hightower Aviation. - 

Jacqui  przyjrzała się  córce  z  zadowoleniem.  -  Cieszę  się,  że  udało  mi się przeforsować 

stworzenie damskiej wersji munduru pilota z wąską, ołówkową spódnicą. 

-  Eee  -  zająknęła  się  Lauren,  zbita  z  tropu.  -  Dzięki,  że  znalazłaś  dla  mnie  czas, 

mamo. 

- Ależ oczywiście. Zawsze jesteś tu mile widziana.  

Błogosławieni,  którzy  nie  widzieli,  a  uwierzyli  -  pomyślała  Lauren  z  przekąsem. 

Jacqui bynajmniej nie promieniowała matczyną serdecznością. Miała w sobie tyle ciepła, 

co góra lodowa dryfująca po arktycznym oceanie. Nie podniosła się z fotela, nie wzięła 

córki w objęcia. Kiedy Lauren pochyliła się nad nią, matka musnęła jej policzek gładki-

mi, chłodnymi wargami. 

-  Siadaj,  proszę.  -  Majestatycznym  gestem  wskazała  sofę  z  brokatowym  obiciem 

stojącą naprzeciwko. - Z czym przychodzisz? 

- Chciałabym porozmawiać o ojcu. - Lauren przycupnęła na skraju zbyt miękkiej, 

jak na jej gust, poduszki. 

-  Przecież  wiesz  -  Jacqui  skrzywiła  usta  w  grymasie bólu  -  że  nie potrafię  o  nim 

rozmawiać.  Jeszcze  nie  teraz.  Ten  temat  wciąż  jest  dla  mnie  zbyt  bolesny.  Tak  bardzo 

tęsknię za Kirkiem... 

- Ja też za nim tęsknię. - Choć emocje matki wydawały się szczere, Lauren nie za-

mierzała ustąpić. Od długich dwóch miesięcy Jacqui zbywała wszystkie jej pytania doty-

czące ojca. - Ja też tęsknię, mamo. I właśnie dlatego muszę zrozumieć, co się wydarzyło 

podczas jego ostatniego lotu. W jakim był stanie ducha, kiedy tamtego dnia usiadł za ste-

rami samolotu? 

T L

 R

background image

Jacqui wstała i podeszła do mahoniowego barku, wystukując obcasami niespokoj-

ny rytm na kamiennej posadzce. Dłoń drżała jej lekko, kiedy nalewała sobie szklaneczkę 

brandy. 

- Skąd miałabym wiedzieć, o czym myślał twój ojciec podczas tamtego lotu? 

- Byłaś ostatnią osobą, która z nim rozmawiała przed startem. Czy wydawał ci się 

zestresowany, rozkojarzony albo przybity? 

- Zestresowany? Przybity? Nie mam pojęcia, o czym mówisz. 

Lauren  odetchnęła  głęboko.  Niektórzy  przyjaciele  ojca  słyszeli,  jak  Kirk  Lynch 

mówił bardzo niepokojące rzeczy w ostatnich miesiącach życia, kiedy to okazało się, że 

jego ukochana Falcon Air popadła w długi. Te plotki przeraziły Lauren. Dotąd poza wuj-

kiem Lou z nikim o nich nie rozmawiała. 

- Wśród przyjaciół taty jest kilku, którzy sądzą, że jego śmierć to nie był wypadek. 

Słyszeli  podobno, jak mówił,  że  gdyby  zginął, pieniądze  z jego ubezpieczenia  na życie 

wystarczyłyby na spłatę długów Falcon Air. 

Jacqui drgnęła, omal nie rozlewając brandy. 

- Nie - wyrzuciła z siebie. Mimo makijażu widać było, że gwałtownie pobladła. - 

Kirk nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Nie zostawiłby mnie... ani ciebie. - Szybko po-

deszła do Lauren, usiadła obok niej na sofie i dotknęła jej ramienia niepewnym gestem. - 

Od chwili, gdy powiedziałam Kirkowi, że noszę jego dziecko, stałaś się dla niego całym 

życiem. Byłaś jego największą radością. Zawsze myślał przede wszystkim o tobie. 

Gorące wzruszenie chwyciło Lauren za gardło i wycisnęło łzy. 

-  Też  uważam,  że  tata  nie  mógł  popełnić  samobójstwa.  Gdyby  planował  tak  dra-

styczny krok... musiałabym coś przeczuwać. Ostatni rok był dla nas trudny i ojciec nie-

pokoił  się  wieloma  rzeczami,  ale  nie  był  nieszczęśliwy  -  powiedziała  zdławionym  gło-

sem. Ileż razy próbowała przekonać samą siebie, że właśnie tak wyglądała prawda? Zaw-

sze jednak pojawiał się lęk, że być może ojciec próbował jej coś przekazać, a ona tego 

nie zauważyła. - Towarzystwo ubezpieczeniowe odmawia wypłacenia pieniędzy z polisy, 

dopóki nie skończy własnego śledztwa mającego na celu wykluczenie samobójstwa. 

- Potrzebujesz pieniędzy? - Jacqui podniosła się, sięgnęła po leżącą obok barku to-

rebkę. - Powiedz ile. Zaraz wypiszę czek. 

T L

 R

background image

- Dziękuję, mamo, ale już ci mówiłam, że nie chcę od ciebie żadnych pieniędzy. - 

Lauren starała się nie pokazać po sobie zniecierpliwienia. - Mam tylko jedną prośbę. Po-

wiedz mi, o czym rozmawiałaś z tatą tamtego dnia. To musiała być ważna rozmowa, bo 

zaraz po niej wyjechałaś, po raz kolejny znikając z naszego życia, a on wsiadł do samolo-

tu i... rozbił się na moczarach. 

Jacqui  milczała  długo,  a  po  jej  gładko  upudrowanych  policzkach  spływały  ciche 

łzy. 

-  Winisz  mnie  za  to,  co  się  stało?  Sądzisz,  że  w  jakiś  sposób  doprowadziłam  do 

śmierci Kirka? - wyszeptała drżącymi wargami. 

-  Skąd  mam  wiedzieć,  jak  było,  skoro  nie  chcesz  mi  powiedzieć  prawdy?  -  Głos 

Lauren pozostał chłodny. Jacqui była zawsze doskonale opanowaną, wręcz beznamiętną 

osobą. Nagły wybuch emocji nie musiał być szczery. 

-  Naprawdę... nie  jestem  w  stanie  o  tym  rozmawiać.  -  Jacqui  z uporem pokręciła 

głową. 

- Mamo... 

- Lauren, wiem, że mi nie uwierzysz, ale ja kochałam Kirka. - Jakby się poddając, 

matka podeszła do swojego fotela i ciężko usiadła. Przez chwilę milczała, kuląc ramiona 

i zaciskając na torebce palce splecionych dłoni. - Był jedynym mężczyzną, którego kie-

dykolwiek kochałam. Myśl, że już nigdy go nie zobaczę... 

Bezgłośny, gwałtowny szloch wstrząsnął szczupłymi ramionami Jacqui. Gdy unio-

sła dłoń i przycisnęła ją do ust, na serdecznym palcu błysnął ogromny brylant w platy-

nowej oprawie. 

Lauren stłumiła  w sobie  odruch  współczucia.  Jacqui  wydawała się  szczerze  opła-

kiwać Kirka, ale podczas rozmowy ani razu nie spojrzała jej w oczy. Było coś śliskiego 

w sposobie, w jaki uciekała wzrokiem na boki. Zupełnie jakby coś ukrywała. 

- Tata był jedynym mężczyzną, jakiego kochałaś? - spytała z naciskiem, pochylając 

się ku matce. - Przecież wyszłaś za mąż za innego. 

-  To  było  zaaranżowane  małżeństwo.  Ojciec  obiecał  zainwestować  ogromne  pie-

niądze w Hightower Aviation natychmiast po moim ślubie z Williamem Hightowerem. 

- Zgodziłaś się na taki układ? 

T L

 R

background image

- Między mną a ojcem relacje były... napięte. On był apodyktyczny, a ja zbuntowa-

na. Nie miałam zamiaru spełniać jego oczekiwań, zachowywać się jak panienka z dobre-

go domu. Posuwałam się do coraz poważniejszych wybryków. Ojciec desperacko szukał 

sposobu, żeby mnie zmusić do ustatkowania się. Popadłam w duże kłopoty i wtedy po-

stawił mi ultimatum: albo zastosuję się do jego życzenia i zostanę panią Hightower, albo 

będę musiała poradzić sobie sama, bez pieniędzy na kaucję i dobrych prawników. 

- Więc wyszłaś za mąż za Williama. 

-  Tak.  Był  przystojnym,  energicznym  mężczyzną,  który  dobrze  wiedział,  czego 

chce w życiu. Mój ojciec liczył na to, że William Hightower poradzi sobie z jego rozbry-

kaną córeczką. A ja... byłam pod wrażeniem jego ambicji. I sądziłam, że z czasem go po-

kocham. Niestety, myliłam się. 

Lauren  zmarszczyła  brwi.  Dlaczego  Jacqui nigdy  nie  rozwiodła  się  z  Williamem, 

skoro kochała innego mężczyznę? 

- A co z moim ojcem? - spytała cicho. - Jak znalazł się w tym trójkącie? 

-  William  kochał  w  życiu  tylko  dwie  rzeczy:  samoloty  i  hazard.  Bardzo  szybko 

obarczył mnie wszystkimi obowiązkami związanymi z zarządzaniem firmą. Nie miałam 

doświadczenia, a mąż był zbyt zajęty swoimi... rozrywkami, żeby mi pomóc. Wtedy za-

przyjaźniłam się z Kirkiem. Wspierał mnie w ciężkich chwilach. Nasza przyjaźń szybko 

przerodziła się w coś więcej. Wiedziałam, że postępuję źle, ale zakochałam się w nim. A 

on we mnie. 

Lauren poczuła  się nagle bardzo niezręcznie.  Trudno  jej się  było  pogodzić  z  fak-

tem, że ojciec świadomie nawiązał romans z mężatką. 

- Kiedy zaszłam w ciążę z tobą, Kirk kazał mi wybierać: albo rozwiodę się z Wil-

liamem  i  założymy  prawdziwą  rodzinę,  albo  zakończy  nasz  związek.  Nie  chciał  dłużej 

być sekretnym kochankiem. Nie, kiedy miał mieć ze mną dziecko. Tymczasem ja... nie 

mogłam wystąpić o rozwód. Ojciec zapisał w testamencie, że jeśli odejdę od męża, zo-

stanę  wydziedziczona.  Straciłabym  wszystko:  fundusz  powierniczy,  spadek,  udziały  w 

Hightower Aviation. Musiałam też myśleć o dzieciach, które miałam z Williamem. Nie 

zostawiłabym ich z tym... z ich ojcem. 

- Ale mnie zostawiłaś bez wahania. 

T L

 R

background image

- Skąd wiesz, że bez wahania? - Jacqueline zamrugała, walcząc ze łzami. - Kiedy 

William dowiedział  się  o  wszystkim,  kazał  mi  oddać  cię do adopcji,  gdy  tylko  się uro-

dzisz. Kirk zażądał, żebym oficjalnie uznała go za twojego ojca. Gdybym tego nie zrobi-

ła, wobec prawa byłabyś córką Williama. Miałaś się nigdy nie dowiedzieć, kim była two-

ja matka. Kirk uważał, że tak będzie lepiej. Zgodziłam się na jego warunki. Wiedziałam, 

że będzie znakomitym tatą. W zamian prosiłam tylko, żeby pozwolił mi was odwiedzać. 

-  Skoro  kochałaś  ojca,  jak  mogło  ci  wystarczyć  widywanie  go  tylko  raz  w  roku, 

przez tydzień? 

- William nigdy nie był wzorem cnót małżeńskich, ale nie zgodziłby się na to, żeby 

żona otwarcie go zdradzała. Jeden tygodniowy wyjazd w roku był wszystkim, na co mi 

pozwolił. Czekanie na te dni utrzymywało mnie przy życiu. 

Lauren stłumiła westchnienie. Jej ojciec żył tylko dla tego jednego tygodnia, który 

mógł spędzić z Jacqui. Może i postawił kochance ultimatum, grożąc zerwaniem, jeśli nie 

odejdzie od męża, ale nie umiał być konsekwentny. Nie wobec niej. Kiedy przyjeżdżała, 

szalał z radości, a kiedy znikała, popadał w ponure odrętwienie i choć Lauren starała się 

jak mogła, nie była w stanie go pocieszyć. 

- Faktycznie, musiało ci być ciężko - powiedziała gorzko, szerokim gestem wska-

zując  ściany  salonu  wyłożone  rzeźbioną  boazerią,  zabytkowe  obrazy  i  antyczne  meble 

sprowadzane z Europy. - Dobrze, że miałaś przynajmniej luksusową rezydencję i armię 

służących na każde skinienie. Może to choć trochę koiło twoje złamane serce. 

Jacqui zgarbiła się, jakby cierpka ironia w głosie Lauren sprawiła jej fizyczny ból. 

-  Gdybym  mogła  zostawić  to  wszystko  i  żyć  z  Kirkiem,  wierz  mi,  zrobiłabym  to 

bez wahania. 

- Dobry wieczór, mamo. Nie wiedziałem, że planujesz przyjmować dziś gości. - Od 

drzwi salonu dobiegł mocny, męski głos. Lauren zdrętwiała. Nie musiała się odwracać, 

żeby wiedzieć, kto stoi w progu. Po tonie głosu poznała, że Trent nie jest zachwycony, że 

ją tu zastał. 

-  Lauren  nie  jest  żadnym  gościem.  -  Jacqui  podniosła  głowę  i  uśmiechnęła  się 

chłodno. - Należy do rodziny. 

T L

 R

background image

Trent nie odpowiedział, tylko popatrzył czujnie na Lauren i na matkę, która wciąż 

zaciskała dłonie na torebce. 

- Właśnie miałam wychodzić. - Lauren zerwała się z miejsca. - Dobranoc wszyst-

kim. 

Szansa  na  wyciągnięcie  od  Jacqui  informacji  przepadła.  Nie  mogła  kontynuować 

rozmowy  w  obecności  Trenta. Gdyby  przyrodni  brat  zaczął się domyślać, że śmierć jej 

ojca mogła nie być nieszczęśliwym wypadkiem, dostałby do ręki broń mogącą zniszczyć 

Falcon Air i Lauren nie wątpiła, że by z niej skorzystał. W biznesie czarterowych prze-

wozów lotniczych konkurencja była duża, a walka o klienta - bezpardonowa. 

Lauren poruszyła się niespokojnie, jakby fotel pasażera w wynajętym samochodzie 

był pułapką, która zatrzasnęła się, więżąc ją wbrew jej woli. Gęsta jak mleko mgła, która 

pojawiła  się  znikąd  i  zasnuła  całą  okolicę,  ograniczając  widoczność  do  kilku  metrów, 

spowodowała wstrzymanie ruchu lotniczego, ona i Gage ugrzęźli w miasteczku, do któ-

rego przylecieli tego ranka. Może gdyby  Faulkner nie przedłużył pracy o całe dwie go-

dziny, zdążyliby wystartować przed załamaniem pogody, ale kiedy wreszcie pojawił się 

na lotnisku, mogli już tylko czekać. Tkwili w samolocie aż do zmroku w nadziei, że mgła 

opadnie i dostaną pozwolenie na start, ale daremnie. Według prognoz, pogoda miała się 

poprawić dopiero następnego ranka. Jeśli Lauren nie chciała spędzić kolejnych dwunastu 

godzin  w  samolocie, bez porządnego posiłku, prysznica i  łóżka,  musiała przyjąć  zapro-

szenie Gage'a, który wynajął samochód i zamierzał zabrać ją do restauracji, a potem do 

jednego z miejskich hoteli, gdzie już zarezerwował pokoje dla nich obojga. 

Kiedy  z  mglistego  półmroku  wynurzył  się  rzęsiście  oświetlony  budynek  luksuso-

wej restauracji, Lauren stłumiła pełne frustracji warknięcie. 

Dlaczego  los  pokarał  ją  towarzystwem kolejnego  faceta,  który  z  uporem  godnym 

lepszej  sprawy  usiłował  jej  udowodnić,  że  nie  należy  do  jego  sfery?  Dobrze  przecież 

wiedziała, że w świecie wielkich pieniędzy i blichtru nie ma dla niej miejsca. Whit, jej 

długoletni  kochanek  i  prawie narzeczony,  uzmysłowił  jej  to  niezwykle  wyraziście.  Do-

póki młoda pilotka i motocyklistka stanowiła dla zamożnego, młodego biznesmena jedy-

nie  „odpoczynek  wojownika",  wszystko  było  w  porządku.  Jednak  gdy  mieli  wspólnie 

pokazać  się  w  towarzystwie,  Lauren  musiała  wysłuchiwać  nauk  na  temat  tego,  jak  po-

T L

 R

background image

winna  się  ubrać  i  jak  zachowywać.  Zupełnie  jakby  była  nieokrzesaną  dzikuską,  której 

każdy krok należało kontrolować, żeby nie popełniła gafy. W imię łączącej ich miłości, 

w którą święcie wierzyła, znosiła to traktowanie z pokorą. Aż do dnia, w którym na ho-

ryzoncie pojawiła się idealna kandydatka na żonę dla White'a, i tenże z dnia na dzień za-

pomniał, że Lauren Lynch w ogóle istniała. 

I  dobrze,  powiedziała  sobie,  odpędzając  gorzkie  wspomnienia.  Gdyby  wyszła  za 

mąż za White'a, do końca życia byłaby dziewczyną znikąd, która złapała Pana Boga za 

nogi. Przyglądano by się jej podejrzliwie, szeptano by, że upolowała bogatego męża, lecz 

choćby nie wiadomo, jak się starała, i tak nie zaakceptowano by jej w jego rodzinie ani 

wśród znajomych. Podobnie jak nie akceptowano jej w rodzinie Hightowerów. Od tam-

tego czasu wiedziała jedno - bogatych facetów należało omijać szerokim łukiem. Lauren 

Lynch zawsze będzie dla nich tylko pilotką, stojącą na baczność w sztywnym mundurze i 

czekającą na polecenia. Ich świat nigdy nie stanie się jej światem. 

Nie była  więc  zachwycona,  że  właśnie jeden  z nich  wiózł ją do  restauracji,  gdzie 

głupia przystawka musiała kosztować tyle co paliwo na międzynarodowy lot. 

- Posłuchaj, czy nie moglibyśmy pójść do jakiejś knajpki mniej... - Lauren nerwo-

wo przygładziła spódnicę od munduru. 

- Mniej co? 

- Mniej wykwintnej. Rozumiem, że od zawsze stołowałeś się w tego typu przybyt-

kach,  ale ja  po  prostu  chcę dobrze  zjeść,  a  nie  siedzieć nad  wielkimi talerzami, na  któ-

rych artystycznie ułożono porcje wielkości naparstka, i rozwiązywać łamigłówki, jakim 

sztućcem należy spożywać którą z potraw - wyrzuciła z siebie. - Poza tym nie mam od-

powiedniego stroju. 

Gage  zwolnił,  szukając  miejsca  do  zaparkowania.  Przed  maską  ich  samochodu 

przedefilowała para zmierzająca ku wejściu. Szpakowaty mężczyzna ubrany był w smo-

king z jedwabnymi wyłogami, a dobre dwadzieścia lat młodsza od niego blondwłosa ko-

bieta, chwiejnie stąpająca na absurdalnie wysokich obcasach, miała na sobie futro z nie-

skazitelnie białych karakułów i brylantową kolię, która musiała ważyć co najmniej dzie-

sięć kilo. 

Lauren jęknęła głucho. 

T L

 R

background image

-  Skąd pomysł,  że  od zawsze stołowałem  się  w tego  typu przybytkach?  -  Widząc 

autentycznie przerażoną minę Lauren, Gage omal nie parsknął śmiechem. 

Zrobiła  dłonią  szeroki  gest,  pokazując  jego  garnitur,  białą  koszulę  zapinaną  na 

srebrne spinki i szwajcarski zegarek na grubej, ciężkiej bransolecie. 

- Jesteś kumplem Trenta, więc nietrudno się domyślić, że podobnie jak on urodzi-

łeś  się  ze srebrną  łyżeczką  w  buzi.  A ponieważ  w pałacu  czekał  szwadron  francuskich 

guwernantek, żeby ci usługiwać, nawet tej łyżeczki nie musiałeś zbyt długo nosić sam. 

Gage spojrzał na nią szczerze rozbawiony. Lauren chciała coś jeszcze powiedzieć, 

ale głos uwiązł jej w gardle. Faulkner patrzył na nią z bliska, a w jego oczach, ciemnych 

jak dwa agaty, lśniły iskierki humoru. Kiedy się uśmiechnął, w twarzy o oliwkowej cerze 

błysnęły równe, białe zęby. Och, jaka szkoda, że Gage Faulkner był klientem Hightower 

Aviation, przyjacielem Trenta, a na dodatek bogatym skurczybykiem. 

Jaka szkoda, że nie była w jego typie. 

-  Nie  urodziłem  się  w  żadnym  pałacu,  Lauren  -  powiedział  Gage,  poważniejąc.  - 

Moi  rodzice  nigdy  nie  byli  bogaci,  a  w  pewnym  momencie stracili  wszystko,  co  mieli. 

Mama nie wytrzymała tej sytuacji i po prostu z dnia na dzień zniknęła. Sypiałem w pika-

pie taty, dopóki nie zainteresowała się mną opieka społeczna i nie przeniosła do pogoto-

wia opiekuńczego. Wierz mi, ani w jadłodajni Armii Zbawienia, ani w domu dziecka nie 

jadało się po królewsku. 

- Nie pochodzisz z bogatej rodziny? - Przyjrzała mu się uważnie, ale w jego oczach 

zobaczyła tylko szczerość. Nie wyglądało na to, by wymyślił tę bajeczkę na jej użytek. 

Lauren  wolałaby,  żeby  kłamał.  Nie  chciała  wyobrażać sobie Gage'a  jako  małego, 

głodnego chłopca, porzuconego przez matkę. Wolała wierzyć, że jest zepsutym, zadufa-

nym w sobie bogaczem jak Trent, Brent i Beth, trójka jej przyrodniego rodzeństwa. 

- Tak się składa, że nie pochodzę z bogatej rodziny - odpowiedział spokojnie, nie 

unikając jej wzroku. - Na wszystko, co teraz mam, ciężko pracowałem. Ale to nie zna-

czy, że nie potrafię docenić mistrzowskiej kuchni i sprawnej obsługi. 

- Jak to się stało, że wylądowałeś na renomowanym uniwersytecie razem z Tren-

tem? 

T L

 R

background image

- Wywalczyłem stypendium, dostałem pomoc finansową od państwa, a nocami ty-

rałem jako wykidajło w niezwykle urokliwych spelunkach, zupełnie niepodobnych do tej 

restauracji dla nudnych bogaczy. 

Lauren spojrzała na ogromne okna, po których łagodnymi falami spływała woda i 

egzotyczne  rośliny  podświetlone  kolorowymi  lampami.  We  wnętrzu  panował  subtelny 

półmrok, rozjaśniony punktowymi reflektorami. Kelnerzy w białych frakach przemykali 

między stolikami płynnie jak duchy. 

- Gage, proszę cię - wyjąkała. - Jestem zmęczona, a tutaj na pewno nie poczuję się 

swobodnie. Moglibyśmy...? 

-  W  porządku.  -  Uśmiechnął  się.  -  Znajdziemy  jakąś...  mniej  wykwintną  knajpkę 

po drodze do hotelu. 

-  Dzięki.  -  Odetchnęła  z  ulgą,  kiedy  Gage  wrzucił  wsteczny  bieg  i  wycofał  się  z 

parkingu dla klientów. 

Przez chwilę jechali w milczeniu. 

- Jeśli chodzi o to, co powiedziałeś wcześniej, o swoim dzieciństwie... - odezwała 

się wreszcie Lauren, spuszczając wzrok - przykro mi, że musiałeś przez coś takiego prze-

chodzić. Naprawdę bardzo mi przykro. 

- Nie potrzebuję litości. - Gage pokręcił głową i zacisnął usta, jakby żałował, że za 

bardzo się odsłonił. - Chciałem tylko, żebyś wiedziała, kim jestem. Uważam, że człowiek 

nie zasługuje na nic ponad to, co sam wypracuje. 

-  Zgadzam  się  z  tobą  -  przytaknęła  skwapliwie.  -  Ja  też  ciężko  pracowałam  na 

wszystko, co mam. 

- Czyżby? - Posłał jej spojrzenie pełne niedowierzania. 

Lauren  zacisnęła  zęby.  Dlaczego  ten  człowiek  uparł  się,  żeby  widzieć  ją  w  złym 

świetle  i  oskarżać  o  rzeczy,  na  które  nie  miał  dowodów?  Czy  nigdy  nie  słyszał  o  do-

mniemaniu niewinności? 

-  Kiedy  byłam  jeszcze  w  podstawówce,  po  szkole  pędziłam  od  razu  na  lotnisko. 

Żeby zarobić na lekcje pilotażu, szorowałam podłogi, czyściłam i woskowałam samoloty. 

Tata uważał, że człowiek docenia tylko to, co nie przychodzi łatwo, więc w niczym mnie 

nie  wyręczał,  nie  stosował  taryfy  ulgowej.  Wręcz  przeciwnie,  mówił  zawsze,  że  jeśli 

T L

 R

background image

spartaczę robotę, zła opinia obciąży nas oboje. Kiedy skończyłam szesnaście lat i zaczę-

łam się starać o papiery instruktorskie, zatrudniłam się w gastronomii. Wiem, że poda-

wanie steków z frytkami nie jest szczytem ambicji, ale nauczyłam się pracować z klien-

tem i oszczędnie gospodarować pieniędzmi. 

- Nie skończyłaś studiów - rzucił swobodnie.  

W jego tonie nie było dezaprobaty ani nadmiernej ciekawości, ale Lauren poczuła 

się dotknięta. 

-  Czy  Trent  naprawdę  musi  się  dzielić  z  każdym  wiedzą  zaczerpniętą  z  mojego 

CV? - syknęła. 

Ta  szuja,  jej  przyrodni  brat,  nie  wiedział,  że  gdyby  to  zależało  tylko  od  niej,  już 

miałaby w kieszeni dyplom magistra. Studiowała zaocznie na Uniwersytecie Centralnej 

Florydy i naprawdę niewiele dzieliło ją od osiągnięcia upragnionego celu, kiedy na dro-

dze stanął jej brak pieniędzy. Po śmierci ojca okazało się, że Falcon Air jest zadłużona, 

więc zrezygnowała z większości uposażenia i teraz nie było jej stać na czesne za ostatni 

rok. Tylko wypłata z polisy ubezpieczeniowej Kirka pozwoliłaby jej skończyć studia. 

Ale  nie zamierzała  zwierzać się ze swoich  finansowych  problemów  Faulknerowi. 

Była pewna, że powtórzyłby wszystko swojemu kumplowi Trentowi, a on nie potrzebo-

wał dodatkowych przesłanek, by uważać ją za hienę czającą się, żeby urwać część ma-

jątku Hightowerów. 

Właśnie miała powiedzieć Faulknerowi, że poziom jej wykształcenia nie powinien 

go interesować, o ile nie wpływa na zdolność pilotowania statków powietrznych, ale w 

tym  momencie  przed  nimi  ukazał  się  neon  włoskiej  pizzerii.  Lauren  głośno  przełknęła 

ślinę i chrząknęła, bezskutecznie próbując zagłuszyć donośne burczenie w żołądku. Od 

południa, kiedy zjadła na lunch kanapkę, nie miała nic w ustach. Duża pizza z podwój-

nym serem to było właśnie to, czego potrzebowała po ciężkim dniu pracy. 

Gage, jakby czytając w jej myślach, zaparkował przed niewielką knajpką. Po chwi-

li siedzieli już przy drewnianym stoliku, na którym, zatknięta w szyjkę pękatej butelki z 

zielonego szkła, paliła się zwykła, biała świeca. Lauren z rozkoszą odchyliła się na opar-

cie  masywnego  krzesła  i  zaciągnęła  upojną  wonią,  w  której  można  było  wyczuć  nuty 

oregano, pomidorów i świeżego ciasta. 

T L

 R

background image

-  Gdyby  nie ta  mgła, bylibyśmy  już  w Knoxville,  a jutro  miałabyś  wolny  dzień  - 

odezwał się Gage, kiedy złożyli zamówienia. - Jak byś go spędziła? 

- Wstałabym przed świtem. - Lauren, rozluźniona i uszczęśliwiona perspektywą za-

topienia zębów w dużej pizzy z podwójnym serem, pieczarkami i tuńczykiem, uśmiech-

nęła się do marzeń. - Zapakowałabym do plecaka termos z kawą i coś do przegryzienia, a 

potem  wskoczyłabym  na  motor  i  pojechała  na  najwyższe  wzgórze  nad  Knoxville.  Ze 

szczytu  oglądałabym  wschód  słońca,  popijając  kawę.  Pewnie  wypuściłabym  się  gdzieś 

dalej po tych malowniczych, krętych drogach. Uwielbiam jesień, rześkie poranki, rdzawe 

drzewa na wzgórzach... i cierpki zapach opadłych liści. 

Zamilkła  i  splotła  palce,  nagle  speszona.  Gage'a  na  pewno  nie  interesowało  jej 

hobby. Pytał z grzeczności, a ona rozgadała się jak głupia. 

Pojawienie się uśmiechniętej kelnerki o mocnej posturze i burzy kręconych, czar-

nych włosów przerwało niezręczną ciszę. Kobieta postawiła przed nimi talerze z gorącą 

pizzą i dwie butelki lokalnego piwa. 

- Mam pomysł. - Gage pociągnął długi łyk prosto z oszronionej butelki. - Jutro ra-

no wynajmiemy motocykle i zrobimy sobie wycieczkę po okolicy. Chyba nic się nie sta-

nie, jeżeli do Knoxville wrócimy dopiero wieczorem? 

Lauren  podniosła  wzrok  znad  pizzy.  Podekscytowanie  wybuchło  w  niej  jasnym 

płomieniem, ale zmusiła się, by je zdusić. 

- Wolałabym nie wydawać pieniędzy na wynajmowanie harleya. 

-  Ja  stawiam.  Ostatecznie,  to  ja  się  dziś  spóźniłem  i  przeze  mnie  tracisz  wolny 

dzień. Pozwól, że ci to wynagrodzę. 

Posłała mu nieufne spojrzenie. 

- Żeby wynająć motocykl, musisz mieć stempel w prawie jazdy zaświadczający, że 

zdałeś egzamin na kategorię A. 

- Mam taki stempel. 

Powoli odłożyła nóż, którym właśnie miała zamierzyć się na pizzę, i zmarszczyła 

brwi.  Gage  Faulkner,  który  nawet  po  osiemnastu  godzinach  na  nogach  wyglądał  jak  z 

żurnala, w idealnie skrojonym, klasycznym garniturze i z włosami ułożonymi z iście pa-

T L

 R

background image

trycjuszowską elegancją zupełnie nie wyglądał na kogoś, kto by się splamił ciągotami do 

jeżdżenia na wielkim, warczącym motorze po błotnistych, wiejskich drogach. 

- Nie wierzę ci. 

- Kiedy byłem studentem, nie mogłem sobie pozwolić na samochód, więc kupiłem 

stary motocykl. Proszę, sprawdź sama. - Podał jej prawo jazdy. 

Szybko  zerknęła  na  dokument.  Istotnie,  Gage  Faulkner  posiadał  prawo  jazdy  na 

motor. Zdążyła też zauważyć jego datę urodzenia - miał trzydzieści pięć lat. Sądziła, że 

jest  starszy,  może  przez  mocno  zarysowane  bruzdy  po  obu  stronach  ust,  znamionujące 

upór, i głębokie zmarszczki pomiędzy brwiami. 

- Wiem, gdzie jest ulica, na której mieszkasz - powiedziała zdziwiona, oddając mu 

dokument. - Znam tę okolicę. Nie jest przesadnie... wykwintna. 

- Ano, nie jest - uśmiechnął się Gage. - Nie mam w zwyczaju wydawać pieniędzy 

na zbyteczne luksusy. 

- Takie jak latanie wyczarterowanymi samolotami? - podsunęła. 

Gage milczał tak długo, że zaczęła się czuć niezręcznie. Marszcząc brwi, schował 

prawo jazdy z powrotem do portfela i utkwił w niej nieprzeniknione spojrzenie. 

- Zanim Trent zaproponował mi usługi swojej firmy, latałem rejsowymi samolota-

mi - odezwał się wreszcie, cedząc słowa. - Ale teraz mam bardzo dużo zleceń i muszę się 

często przemieszczać po kraju. Dzięki Hightower Aviation nie tracę czasu na odprawy na 

lotniskach, a to jest dla mnie cenne, bo sprzedaję między innymi mój czas. 

- Wybacz - szepnęła, speszona. - Zagalopowałam się. To chyba dlatego, że przera-

ża  mnie  ostentacyjnie  rozrzutny  tryb  życia  Hightowerów.  Wydają  nieprawdopodobne 

sumy pieniędzy na zupełnie niepotrzebne, ekstrawaganckie gadżety. 

- A ty nie? - spytał szybko Gage. 

- Ja? - parsknęła. - Bynajmniej. Jestem obrzydliwym dusigroszem. 

- Ach tak? - Zmrużył oczy. - A ja myślałem, że jesteś dumną posiadaczką bardzo 

drogiego motocykla i jeszcze droższego wozu z napędem na cztery koła, nie mówiąc o 

samolocie, który jest naprawdę kosztownym cackiem. 

-  Widzę,  że  braciszek  nie  pominął  mojego  stanu  majątkowego,  kiedy  zdradzał  ci 

poufne informacje na mój temat. - Lauren wykrzywiła usta w grymasie, który tylko nie-

T L

 R

background image

znacznie przypominał uśmiech. - Po pierwsze, nawet gdybym posiadała prom kosmicz-

ny, to nie byłaby twoja sprawa. A po drugie, możesz zaprotokołować, że mój samochód 

wykupiłam  za  grosze ze stacji demontażu.  Z tatą i  wujkiem  Lou  odwaliliśmy  przy  nim 

kawał roboty. Teraz lśni i jeździ jak marzenie, więc Trent na pewno wyobraził sobie, że 

to nówka z salonu. Prawda jest taka, że potrzebuję do pracy samochodu z potężnym sil-

nikiem, bo czasem muszę holować mniejsze samoloty. Ale że ten wóz pali jak smok, za-

częłam szukać bardziej ekonomicznego środka transportu. Harley wydawał się świetnym 

pomysłem, bo łączył przyjemne z pożytecznym. Kupiłam go za pół ceny, a resztę spłaci-

łam  darmowymi  lekcjami  pilotażu.  Samolot  też  nie  kosztował  mnie  tyle,  ile  jest  wart. 

Kiedy człowiek całe życie spędza na lotnisku, słyszy o różnych okazjach. Pewnego dnia 

dowiedziałam się, że właściciel pięknego i prawie nowego cimasa pilnie potrzebuje go-

tówki i jest gotów znacznie obniżyć cenę. Wzięłam kredyt na rozwój działalności gospo-

darczej i kupiłam go. Nie była to z mojej strony rozrzutność ani kaprys. Ten samolot to 

moje miejsce pracy - podkreśliła swoje słowa, dźgając widelcem kawałek pizzy. 

Gage nie odpowiedział od razu. Przez chwilę patrzył na nią z uwagą, a w jego zaw-

sze  czujnych,  ciemnych  oczach  zaczął się  rodzić uśmiech.  Nie zdawkowy  odruch  czło-

wieka uprzejmego, lecz szczery, ciepły uśmiech. Przeznaczony dla niej. Lauren wypros-

towała się gwałtownie i zamrugała zaskoczona. Dziwne łaskotanie gdzieś w głębi jej cia-

ła, które poczuła, kiedy jego pięknie wyrzeźbione, seksowne wargi wygięły się w uśmie-

chu, a w oczach błysnęło autentyczne, życzliwe zainteresowanie, to musiał być głód. Nic 

innego. Żołądek dopominał się po prostu solidnej porcji pizzy. 

- Jesteś kobietą pełną tajemnic, Lauren Lynch - usłyszała jego głęboki głos i prze-

stała sobie wmawiać, że za reakcję jej ciała odpowiedzialna jest pustka w brzuchu. - Wy-

bacz, że zbyt pochopnie cię oceniłem. 

Lauren poczuła ulgę, jakby jakaś boleśnie zaciśnięta pętla opadła z niej nagle, po-

zwalając odetchnąć. Nawet nie wiedziała, jak bardzo była dotąd spięta, choć tłumaczyła 

sobie, że opinie innych nie mają dla niej znaczenia. Choć nieświadomie, musiała bardzo 

tęsknić do tego, żeby usłyszeć kilka miłych słów i zobaczyć w czyimś wzroku akcepta-

cję, a nie potępienie. Popatrzyła w bystre, ciemne oczy Gage'a i pomyślała, że mogłaby 

go polubić. 

T L

 R

background image

Szpieg Trenta. Bogaty koleś. Nie twoja liga, przypomniała sobie. 

- W porządku, Faulkner - powiedziała chłodno, starając się, by nie wyczytał w to-

nie jej  głosu  żadnych emocji.  -  Wchodzę  w to. Jutro  zrobimy  sobie  mały  rajd.  Ale  pod 

jednym warunkiem: ja poprowadzę. Na drodze obowiązuje zasada, że bardziej doświad-

czony motocyklista przewodzi grupie. Jeżeli nie dasz rady się podporządkować, powiedz 

mi to teraz. 

W  jego  oczach  wyczytała,  że przyjął  wyzwanie.  Kącik  jego  ust drgnął  w porozu-

miewawczym uśmiechu. 

- Poradzę sobie ze wszystkim, co mi zafundujesz, Lynch. Spokojna głowa. 

Gage Faulkner wyglądał dobrze w stroju motocyklisty. Nadspodziewanie dobrze i 

bardzo,  bardzo  seksownie.  Dopasowana  kurtka  z czarnej skóry  podkreślała  szerokie  ra-

miona i muskularną pierś, a solidne ochraniacze przyciągały wzrok ku wąskim biodrom i 

smukłym, mocnym nogom odzianym w denim. Całość stanowiła wyjątkowo przyjemny 

widok dla damskiego oka. 

Manewrując  wypożyczoną  maszyną,  Lauren  posłała  mu  kolejne  ukradkowe  spoj-

rzenie. Miał naprawdę piękną, męską linię barków i idealnie proste plecy. Włożył kask i 

rękawice,  a  potem  dosiadł  motoru  swobodnym,  wprawnym  ruchem.  Stopy  obute  w  za-

wadiackie kowbojki ustawił pewnie po obu stronach maszyny. 

- Gotów? - rzuciła, ale jej głos nie zabrzmiał tak dziarsko, jakby sobie tego życzyła. 

- Gotów. - Gage leniwie przesunął wzrokiem po sylwetce Lauren.  

W jego oczach błysnęło męskie, nieco drapieżne uznanie. 

Pod jego spojrzeniem zapłonęła jak żagiew. Fala gorąca przetoczyła się przez nią, 

kumulując się w podbrzuszu. Serce zadudniło głucho w piersi, a nogi zrobiły się całkiem 

miękkie.  Ogromnym  wysiłkiem  woli  zmusiła  się,  żeby  spuścić  oczy.  Nie  mogła  w  tej 

chwili pozwolić sobie na słabość. Chwila jej dekoncentracji mogła drogo kosztować ich 

oboje. Nakazując sobie skupienie, dwa razy sprawdziła dane trasy wprowadzone do na-

wigatora  GPS,  a  potem  mocno  ujęła  kierownicę  i  zdecydowanym  kopnięciem  złożyła 

podpórkę. 

- Jedź za mną, utrzymując bezpieczny dystans. Zmiany kierunku jazdy będę sygna-

lizować lewą dłonią. Nie przeocz... 

T L

 R

background image

- W porządku - powiedział spokojnie. - Po prostu jedź, Lauren. Poradzę sobie. 

Bez wątpienia potrafił sobie poradzić z potężną maszyną, którą miał między udami. 

Jego postawa emanowała pewnością siebie. W siodle harleya wyglądał dobrze. Zbyt do-

brze jak na to, by mogła patrzeć na niego, nie tracąc równowagi ducha. Lauren odwróciła 

się  gwałtownie, spuściła  wizjer  kasku i  szarpnęła  dźwignię  rozrusznika.  Motor  warknął 

głucho i potoczył się po asfalcie, nabierając rozpędu. 

T L

 R

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

 

Gage  miał  wrażenie,  że  w jego  żyłach krąży  czysta  adrenalina, pompując  energię 

do  mięśni  i  wyostrzając  zmysły.  Stłumiony  ryk  potężnej  bestii,  której  dosiadał,  i  świst 

wiatru w szczelinach kasku wypełniały jego uszy dziką, upojną muzyką. Wibracje moto-

ru przenikały jego ciało niczym uderzenia mocarnego, sześciocylindrowego serca. 

Jadąca  parę  metrów  przed  nim  Lauren  płynnie  weszła  w  zakręt,  po  mistrzowsku 

kontrolując przechył motocykla. Jej smukłe ciało, odziane w czarny, obcisły strój, poru-

szało się w doskonałej harmonii z lśniącą maszyną. 

Zrobił to samo, rozkoszując się uległością idealnie wyważonego harleya. Pierwsza 

godzina nie była łatwa. Tak dawno nie siedział na motocyklu, że mięśnie miał spięte, a 

ruchy niepewne. Lauren musiała to przewidzieć, bo zaczęła od niezbyt szybkiej, łagodnej 

jazdy. Teraz, kiedy oswoił się już z maszyną, instynktownie przyjął właściwą pozycję i 

bez  wysiłku  kierował harleyem  ruchami,  które  jego  podświadomość  zapamiętała  lepiej, 

niż się spodziewał.  

Kiedy Lauren zwiększyła tempo, wybierając trudniejszą trasę i atakując ostrzejsze 

zakręty, był gotów dotrzymać jej kroku. Nie pamiętał, by kiedykolwiek jazda sprawiała 

mu taką przyjemność. Przecinali chłodne, jesienne powietrze jak dwa rozpędzone poci-

ski,  idealnie  zgrani,  a  srebrzyste  bestie,  których  dosiadali,  były  posłuszne  najlżejszemu 

poruszeniu ich dłoni. Na kolejnym zakręcie pogłębili przechył, niemal kładąc się na zie-

mi, która umykała spod kół z zawrotną prędkością. Krew tętniła Gage'owi w skroniach, a 

każdy  oddech  wypełniał  go  euforycznym  poczuciem  mocy  i  wolności.  Przyłapał  się na 

tym, że śmieje się jak głupi. 

Zazwyczaj nie lubił sytuacji, w których ktoś inny dowodził, a on zmuszony był się 

podporządkować.  Musiał  jednak  przyznać,  że  w  tym  konkretnym  przypadku  podążanie 

za  liderem  było  całkiem  ciekawe  -  ponieważ pośladki  owego  lidera,  opięte  skórzanymi 

spodniami, wyglądały bardzo, ale to bardzo apetycznie. Wciąż uśmiechając się do siebie, 

oddał się kontemplacji tego miłego widoku. 

Kim naprawdę jest Lauren Lynch? 

T L

 R

background image

Szybka,  wręcz  agresywna  jazda  sprawiała  jej  widoczną  przyjemność.  Prowadziła 

motor pewnie, bez najmniejszego lęku czy wahania, ale w jej stylu nie było nawet cienia 

brawury.  Jechali  przez  wiejską  okolicę,  gdzie  jak  okiem sięgnąć  rozciągały  się  zaorane 

pola, a stada owiec i kóz pasły się na trawiastych pagórkach. Ona zaś rozglądała się wo-

kół  ze  szczerym  entuzjazmem,  jakby  nigdy  nie  widziała  piękniejszego  miejsca.  Kiedy 

przejeżdżali  obok  farmerskich  zabudowań,  zwalniała  i  unosiła  wizjer  kasku,  widział 

więc, jak uśmiecha się do dzieci i psów, obserwujących ich zza płotów. Nic w jej zacho-

waniu nie zdawało się potwierdzać opinii, jaką miał o niej Trent. Czy rzeczywiście była 

chciwą i wyrachowaną łajdaczką, spragnioną łatwego zysku? Gage coraz mniej w to wie-

rzył. Z drugiej strony, już raz miał okazję się przekonać, że lepiej nie lekceważyć prze-

stróg przyjaciela. Gdyby dziesięć lat temu go posłuchał, uniknąłby kosztownego rozwo-

du zaledwie sześć miesięcy po ślubie. Piękna i wyrafinowana Angela, dokładnie tak jak 

przewidział  Trent,  owinęła  go  sobie  wokół  palca,  a  kiedy  została  panią  Faulkner,  na-

tychmiast  pokazała  prawdziwe  oblicze.  Nie  mieli  spisanej  intercyzy,  więc  jej  prawnik 

bez większych trudności wywalczył dla niej sporą część majątku, który już wtedy opie-

wał na przyjemną, siedmiocyfrową kwotę. 

Czy  Trent  tym  razem  się  mylił?  Wątpliwe.  Raczej  mylił  się  on,  Gage,  któremu 

uroda panny Lynch wyraźnie odbierała jasność myślenia. Powinien wziąć się w garść. 

Lauren zasygnalizowała skręt w lewo i wjechała na mały parking urządzony przy 

punkcie  widokowym.  Zahamowała  i  poderwała  do  góry  przednie  koło,  wykonując  na 

tylnym zgrabny piruet, a potem osadziła motocykl w miejscu. Gage zatrzymał się obok 

niej, nie próbując powtórzyć sztuczki. 

Wyłączyli  silniki  i  cisza  wiejskiej  okolicy,  przetykana  świergotem  ptaków,  za-

mknęła się wokół nich niczym czysta woda. 

- Może odpoczniemy chwilę? - Lauren lekko zeskoczyła z siodełka i zdjęła kask, a 

jej włosy spłynęły na plecy ciemnozłotą, wzburzoną rzeką. 

- Świetny pomysł. - Patrząc, jak odrzuca głowę w tył i z lubością wciąga w płuca 

głęboki haust rześkiego powietrza, zsiadł z motocykla i ściągnął rękawice.  

Zrobił kilka kroków po miękkiej trawie, wciąż jeszcze mokrej od porannej rosy, i 

poczuł,  że  coś  się  zmieniło.  Przez  chwilę  nie  wiedział,  na  czym  polega  ta  zmiana,  ale 

T L

 R

background image

kiedy  sam  głęboko  odetchnął,  ciesząc  się  intensywnym  zapachem  wilgotnej  ziemi  i  je-

siennych  liści,  zrozumiał.  Zniknęło  gdzieś  napięcie,  które  od  długich  miesięcy  usztyw-

niało mu barki, powodując tępy, ćmiący ból z tyłu głowy. Uśmiechnął się i zrobił kolej-

ny, głęboki wdech. Czuł się... wspaniale. Rozpiął suwak kurtki, wystawiając tors na na-

tarczywe pieszczoty mocnego, chłodnego wiatru. Dobrze było być tutaj, teraz, z Lauren. 

- Ależ tu jest pięknie. - Rozpostarła ramiona i obróciła się powoli dookoła, jakby 

chciała objąć bezkres jasnobłękitnego nieba. Jej ogromne, świetliste, oczy lśniły czystym 

szczęściem. 

To ona była piękna - piękna jak samo życie. Zapomniała o postawie obronnej, któ-

rą przybierała zazwyczaj w jego obecności. Teraz promieniała radością i witalną energią. 

Bezwiednie postąpił krok w jej stronę, pchany przemożną chęcią, by jej dotknąć, objąć, 

przycisnąć do siebie. Potrzebował tego, co ona zdawała się posiadać w nadmiarze. W je-

go życiu bardzo brakowało radości, spontaniczności i entuzjazmu. 

Brakowało czasu i chęci, żeby cieszyć się urodą tego świata. 

Nagle znalazł się tak blisko Lauren, że czubki ich butów się zetknęły. Przez chwilę 

patrzył na nią pociemniałymi oczami, a potem powoli uniósł dłoń i dotknął jej policzka. 

Nie cofnęła się, nawet nie drgnęła. Podniosła na niego oczy, jeszcze przed chwilą roze-

śmiane, a teraz skupione i czujne jak przy podchodzeniu do lądowania podczas nawałni-

cy. 

Otoczył go jej zapach, delikatna woń kwiatów koniczyny połączona z cierpką nutą 

skóry, z której uszyto jej motocyklowy strój. Zaciągnął się chciwie tym zapachem, jedy-

ną w swoim rodzaju wonią słodkiej kobiecości i nieujarzmionej energii, a ona odnalazła 

drogę do głębi jego duszy, budząc w nim pierwotny, męski głód. Usta Lauren, wrażliwe, 

lekko rozchylone, przyciągały go z siłą, której nie był w stanie się oprzeć. Próbował so-

bie powiedzieć, że nie powinien, że to zły pomysł... i już pochylał się nad nią, a ona uno-

siła ku niemu twarz. 

Zobaczył jeszcze, jak jej oczy kryją się w cieniu złocistych rzęs, i dotknął wargami 

jej warg. Przez chwilę, krótką i oślepiającą jak błyskawica, zniknął świat, zatrzymał się 

czas.  Istniały  tylko  jej  usta,  aksamitnie  miękkie  i  jędrne  jak  soczysty  owoc.  Pragnął 

skosztować  ich  smaku.  Delikatnie  musnął  językiem  jej  dolną  wargę,  a  ona  westchnęła 

T L

 R

background image

drżąco. Ciepło jej oddechu przeniknęło go i wypełniło żarem. Smakowała jabłkową po-

madką i... czymś upajającym i nienazwanym. Sobą. 

Otoczył ją ramionami i przyciągnął bliżej. Jego dłonie rozpoczęły niecierpliwą wę-

drówkę w dół jej pleców, obrysowały wąską talię i łuk bioder, chciwie sięgnęły ku krą-

głościom pośladków... Nie zdążył pogłębić pocałunku, bo Lauren nagle drgnęła i uniosła 

powieki, jak obudzona ze snu. W jej oczach mignął popłoch. Błyskawicznym gestem po-

łożyła dłonie na jego piersi i pchnęła go tak mocno, że omal nie upadł na wznak. 

Kiedy odwróciła się na pięcie i pobiegła w stronę swojego motocykla, pomyślał, że 

zamierza  po  prostu  odjechać.  Ale  musiała  w  ostatniej  chwili  zmienić  zdanie, bo  oparła 

się o maszynę i splotła ramiona na piersi. Podszedł do niej powoli, a ona spuściła głowę, 

pozwalając, by włosy przesłoniły jej twarz. Cisza między nimi była ciężka jak ołów. 

- Gage. - Lauren podniosła głowę ruchem pełnym determinacji. - Chcę, żebyś po-

prosił o zmianę pilota. 

- Dlaczego? - rzucił, choć wiedział, co usłyszy. 

- Bo to, co się właśnie stało, nie może się powtórzyć. - Głos zadrżał jej lekko, ale 

nie spuściła wzroku. 

- Jeśli nie zechcesz, to się na pewno nie powtórzy - powiedział cicho, nie odrywa-

jąc spojrzenia od jej ust. 

Jakby w odpowiedzi na pieszczotę jego oczu, przygryzła dolną wargę. 

- Proszę, powiedz Trentowi, żeby ci przydzielił kogoś innego. Zrobiłabym to sama, 

ale mnie nie posłucha. 

Długo patrzył na nią bez słowa. 

- Ja też cię nie posłucham, Lauren - powiedział wreszcie. - Jesteś moja, dopóki nie 

wygaśnie kontrakt. Pogódź się z tym. 

Nie  odpowiedziała.  Gwałtownym  ruchem  włożyła  kask,  wciągnęła  rękawice  i 

wskoczyła na siodełko. Uważał, że należała do niego, dopóki płacił Hightower Aviation? 

Więc niech spróbuje ją dogonić! 

T L

 R

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

 

Odłączenie internetu w samolocie było dziecinnie prostym manewrem. Wystarczy-

ło powiedzieć Trentowi, że Lauren w wolnym czasie używa komunikatora, by kontakto-

wać się z matką, a ten o wszystko zadbał. Kiedy Gage następnego ranka wszedł na po-

kład, wyraźnie dostrzegł zaniepokojenie Lauren, która przygotowała już samolot do star-

tu, i teraz, siedząc nad swoim laptopem, bezskutecznie próbowała nawiązać połączenie. 

Powiedziała mu o awarii i zaproponowała zmianę samolotu, ale kategorycznie stwierdził, 

że nie ma takiej potrzeby. Nie zamierzał korzystać z internetu podczas lotu, a do pilotażu 

służyła  łączność  radiowa,  która  działała  bez  zarzutu.  Lauren,  choć  niechętnie,  musiała 

przyznać mu rację. 

O wiele trudniej było znaleźć hotel, który nie dysponował stałym łączem interne-

towym  dostępnym  dla  gości,  ale  i  to  się  Gage'owi  udało.  Firma,  która  zamówiła  jego 

ekspertyzę, mieściła się w San Francisco, i Gage podejrzewał, że zebranie koniecznych 

danych  zajmie  mu  co  najmniej  dwa  dni.  Musiał  zadbać,  by  Lauren  przez  ten  czas  nie 

miała  dostępu  do  komunikatora.  Słodką  Tajemnicę,  pensjonacik  położony  w  malowni-

czej dzielnicy San Francisco, polecił mu dawny klient, zachwycony urokiem tego miej-

sca. Nie było tu basenu, siłowni ani kortu tenisowego, pokoje nie miały zapewnionej na-

wet osobnej linii telefonicznej, nie mówiąc już o innych nowoczesnych udogodnieniach. 

Za to o wikt i opierunek kilkorga gości dbała osobiście właścicielka, emerytowana diwa 

operowa  o  wdzięcznym  imieniu  Esmeralda.  Jej  upodobanie  do  pastelowych  barw,  z 

przewagą  różu  i  lawendy,  a  także  do  misternych,  koronkowych  zdobień  i  gromadzenia 

wszelkiego  rodzaju  bibelotów,  wyraźnie  widoczne  było  w  wystroju  zabytkowej  willi. 

Gage musiał przyznać, że choć pensjonacik w niczym nie przypomina hoteli, w których 

zwykł się zatrzymywać, nie można mu odmówić specyficznego uroku. 

-  Jeszcze  wina,  mój  drogi?  -  zaćwierkała  Esmé.  -  Próbował  już  pan  awokado  z 

krewetkami?  Tak?  To  teraz  proszę  zjeść  grejpfrut  nadziewany  mięsem  kraba.  Zawsze 

powiadam, że lunch powinien być lekkostrawny, ale sycący. A zwłaszcza dzisiaj, kiedy 

obiad  będzie  wyjątkowo  późno.  Moje  pozostałe  gołąbki  nie  wrócą  do  gniazdka  przed 

dziewiątą wieczór. 

T L

 R

background image

Leon, energiczny narzeczony Esmé, rumiany i siwobrody niczym Święty Mikołaj, 

napełnił mu kieliszek trunkiem własnej roboty. Gage'owi nie pozostawało nic innego, jak 

ogłosić  kapitulację.  Kiedy  pół  godziny  wcześniej  wrócił  do  pensjonatu,  planował  na-

tychmiast zabrać się do pracy. Przyniósł ze sobą i ogromną ilość dokumentów, których 

przeanalizowanie  stanowiło  pierwszy  etap  wykonania  ekspertyzy,  i  chciał  się  oddać  tej 

czynności w zaciszu gabinetu przylegającego do sypialni w jego małym apartamencie na 

piętrze. Niczego nie podejrzewając, wkroczył na werandę i wpadł prosto w pułapkę za-

stawioną przez starszych  państwa.  Leon  zaatakował  z  zaskoczenia,  wręczając mu  kieli-

szek schłodzonego rosé. Esmeralda wykonała manewr oskrzydlający i podstępem zmusi-

ła, by zasiadł przy stole zastawionym smakowitymi przekąskami. Nie dano mu możliwo-

ści odmowy, więc jadł i pił, a gospodarze zabawiali go rozmową, która w najmniejszym 

stopniu  nie  przypominała  przesłuchania,  lecz  tak  naprawdę  właśnie  nim  była.  Dobro-

duszne uśmiechy,  życzliwe  zainteresowanie  i  wyborne, domowe  jedzenie  sprawiały,  że 

przepytywany bez oporu zaczynał opowiadać o sobie więcej, niż miał w zwyczaju. Tajni 

agenci kontrwywiadu wiele mogliby się nauczyć od Esmé i Leona, którzy przecież upra-

wiali ów proceder zupełnie bezinteresownie. 

Gage  nie  sądził,  by  prowadzenie  pensjonatu  przynosiło  Esmé  jakiekolwiek  mate-

rialne  korzyści.  Przyjmowała  nie  więcej  niż  dziesięcioro  gości  naraz  i  niemożliwie  ich 

rozpieszczała,  a  cena  pokoju  była  tak  niska,  że  z  początku  był  pewien,  że  gospodyni 

omyłkowo  zapomniała  dodać  zero  na  końcu  sumy.  Najwyraźniej  jednak  emerytowana 

śpiewaczka  nie  potrzebowała  pomnażać  majątku.  Choć  na  powitanie  Gage'a  wyszła  z 

kuchni, gdzie przygotowywała wieczorny posiłek, miała na sobie biżuterię wartą więcej 

niż nieruchomość w luksusowej dzielnicy. Gage miał nadzieję, że starsza dama pomyśla-

ła o ubezpieczeniu swoich świecidełek. 

Sytuacja finansowa Esmé nie była jednak jego głównym problemem. O wiele bar-

dziej niepokoił go fakt, że nie zastał w pensjonacie Lauren. Gospodarze chętnie mu do-

nieśli, że panna Lynch wyszła do miasta zaraz po tym, jak on wybrał się do pracy. Gdzie, 

u licha, podziewała się do tej pory? 

- Nasza dziewczynka wraca - ucieszył się Leon, patrząc z okna werandy na uliczkę 

wiodącą ku leżącemu poniżej centrum miasta. 

T L

 R

background image

Gage, zaciekawiony, również wyjrzał przez okno i aż drgnął ze zdumienia. „Nasza 

dziewczynka"  to  była  Lauren.  Leon  mówił  coś jeszcze,  ale Gage przestał  słuchać. Całą 

uwagę skupił na szczupłej postaci wędrującej pod górę stromą, brukowaną uliczką. Wiatr 

bawił się kosmykami jej rozpuszczonych, prostych włosów. Miała na sobie białą koszulę 

od munduru, ale wąską spódnicę zmieniła na zwykłe dżinsy, a pantofle na sandały z na-

turalnej  skóry.  Wyglądała  świeżo,  słodko  i  radośnie,  gdy  tak  szła  tanecznym  krokiem, 

nieświadoma,  że  jest  obserwowana.  Jej  usta  poruszały  się  i  Gage  pożałował,  że  jest  za 

daleko, by usłyszeć, co też ona wyśpiewuje. Najwyraźniej była w znakomitym nastroju. 

On również nagle poczuł przypływ werwy. Jak Lauren to robiła, że sam jej widok 

potrafił  człowieka  rozweselić,  dodać  optymizmu  i  energii  jak  łyk  esencjonalnej  kawy? 

Jej  nieodparty  urok  za  nic  miał  wszelkie  bariery,  którymi  próbował  się  obwarować  w 

swoim cynizmie. 

Lauren weszła na werandę, a Esmé i Leon zerwali się, witając ją pełnymi entuzja-

zmu  okrzykami,  jakby  była  ich  dawno  niewidzianą  wnuczką.  Po  chwili  starsza  dama 

bezceremonialnie objęła ją w talii, zaprowadziła do stołu i posadziła obok Gage'a. 

- Znalazłaś kafejkę internetową, o której ci mówiłam? - dopytywała się, podsuwa-

jąc Lauren przekąski. - Udało ci się skończyć pracę? 

Gage zmarszczył brwi. Z jego planu trzymania jej z daleka od internetu znów nic 

nie wyszło. Lauren była widocznie bardziej zdeterminowana, niż sądził. 

- Jaką pracą się zajmowałaś? - rzucił lekkim tonem. 

Lauren zesztywniała. Serdeczny uśmiech zamarł na jej wargach. 

-  Miałam  do  napisania  pracę  z  ekonomii.  Dzięki  wskazówkom  Esmé  znalazłam 

miejsce  z  dostępem  do  internetu,  gdzie  mogłam  sprawdzić  potrzebne  informacje,  osta-

tecznie zredagować tekst i wysłać go profesorowi - powiedziała sucho. 

- Chodzisz na jakiś kurs? - indagował, niezrażony jej wyraźną niechęcią. 

Milczała chwilę, jakby się wahała, czy  powiedzieć mu prawdę... albo jakie kłam-

stwo wymyślić. 

- Studiuję zaocznie na Uniwersytecie Centralnej Florydy - powiedziała wreszcie. - 

Termin oddania pracy semestralnej z ekonomii upływa jutro, więc zdążyłam w samą po-

rę. 

T L

 R

background image

- Spróbuj domowego winka - wtrącił się Leon, napełniając jej kieliszek. 

Gage zobaczył, jak Lauren ostrożnie wypija łyczek przejrzystego trunku w kolorze 

malin i oblizuje usta. Na jej twarzy odmalowało się najpierw skupienie, potem pozytyw-

ne zaskoczenie i wreszcie błogi uśmiech. Podobnie jak on, najwyraźniej doceniła orygi-

nalny, rześki smak napoju z wyraźną owocową nutą. 

- Co studiujesz? - zadał kolejne pytanie, salutując jej kieliszkiem. 

- Zarządzanie. Kończę czwarty rok.  

Esmé poklepała Lauren po ramieniu. 

- Bystra dziewczynka. W dzisiejszych czasach dobrze jest mieć jakiegoś asa w rę-

kawie.  Z  dyplomem  magistra  masz  dużo  więcej  możliwości  zatrudnienia.  Czy  udało  ci 

się też skontaktować z mamą, jak planowałaś? 

Lauren ukryła grymas zakłopotania za kieliszkiem. Pytanie Esmé wyraźnie nie by-

ło jej na rękę. 

- Tak, ale napisała, że nie może teraz rozmawiać - powiedziała z ociąganiem. - Po 

lunchu chyba wrócę do kafejki i spróbuję jeszcze raz ją złapać. 

Na pewno nie spróbujesz, pomyślał Gage. Już moja w tym głowa. Póki Lauren sie-

działa przy stole, musiał wymyślić, w jaki sposób zajmie jej popołudnie. Nie mógł dopu-

ścić, by znów zaczęła urabiać matkę. 

- Często kontaktujesz się z Jacqueline - rzucił tonem pogawędki. - Jakieś konkretne 

sprawy? 

- Nie. Po prostu rozmawiamy. - Uśmiechnęła się, ale nie spojrzała mu w oczy. 

Ukrywała coś, widział to wyraźnie. Tylko co? I w jaki sposób mógł odkryć jej se-

kret? 

- Skoro studiujesz zarządzanie, mam dla ciebie ciekawą propozycję na to popołu-

dnie. 

Kiedy po lunchu poszli na piętro, Gage zastąpił Lauren drogę, zanim zdążyła wejść 

do swojego pokoju. Zatrzymała się i przestąpiła z nogi na nogę. 

- Tak? - rzuciła, posyłając mu podejrzliwe spojrzenie spod zmarszczonych brwi. 

-  Mam  przy  sobie  sprawozdania  finansowe  tutejszej  firmy  komputerowej,  która 

ostatnio popadła w kłopoty. Zamówili u mnie program wprowadzenia usprawnień mają-

T L

 R

background image

cych  na  celu  zwiększenie  rentowności.  Zaraz  zabieram  się  do  przeprowadzania  wstęp-

nych analiz i zapraszam cię do współpracy. 

Lauren  poczuła  dreszcz  podekscytowania.  Perspektywa  towarzyszenia  Gage'owi 

przy pracy była równie ciekawa, co niepokojąca. Z jednej strony, Faulkner był znakomi-

tym  specjalistą i  z pewnością  warto  było  podpatrzyć  jego  metody  działania. Chociażby 

po to, żeby zastosować je później przy rozwiązywaniu problemów Falcon Air. Jednak z 

drugiej  strony...  spędzenie  całego  popołudnia  z  tym  mężczyzną  w  jego  pokoju  hotelo-

wym nie było najrozsądniejszym pomysłem. I Lauren nie miała zamiaru zgadzać się tyl-

ko dlatego, że rzucił taką propozycję. 

- Dzięki, ale nie wiem, czy to dobry pomysł - powiedziała ostrożnie. 

-  Proponuję  ci  doświadczenie,  które  jest  o  wiele  więcej  warte  niż  ślęczenie  nad 

podręcznikami.  -  Gage splótł  ramiona na piersi.  -  Jeżeli nie  jesteś  pewna,  czy  to  dobry 

pomysł, to znaczy, że nie zależy ci tak naprawdę na zdobywaniu wiedzy.  

Lauren zjeżyła się, słysząc w jego głosie wyraźną nutę potępienia. 

- Co insynuujesz? 

- Że być może zabijasz czas, bawiąc się w studentkę, i czekasz, aż na horyzoncie 

pojawi się jakaś bardziej intratna okazja. 

- Jaka znowu intratna okazja? - nie zrozumiała. 

- Zastanówmy się... Może na przykład dobra praca otrzymana po znajomości, bo-

gata mamusia albo zamożny kochanek? - powiedział Gage powoli, nie spuszczając z niej 

wzroku. 

Lauren żachnęła się. Nabrała tchu, żeby coś powiedzieć, ale tylko pokręciła głową. 

Kiedy zamknęła oczy, Gage domyślił się, że liczy do dziesięciu, żeby opanować irytację. 

-  Nie  masz prawa  wtrącać  się  w moje życie  osobiste,  Faulkner  -  odezwała  się  po 

chwili,  akcentując  każde  słowo.  -  Dopóki  moje  postępowanie  nie  wpływa  na  zdolność 

bezpiecznego prowadzenia samolotów, nie życzę sobie uwag na ten temat. A tak w ogó-

le, to strzeliłeś kulą w płot. Nie trzymam się pazurami posady w Hightower Aviation. Je-

stem  cholernie  dobrym  pilotem  i  nie  potrzebuję  protekcji,  żeby  znaleźć  pracę.  Zresztą, 

nie szukam jej. Falcon Air... jest teraz w połowie moja. Kiedy wrócę do Daytony, będę 

T L

 R

background image

odpowiedzialna  za  firmę  na  równi  ze  wspólnikiem  mojego  ojca.  To  chyba  dostateczna 

motywacja, żeby chcieć zdobywać wiedzę z dziedziny zarządzania, nie sądzisz? 

- Nie wiem, co mam sądzić. Daję ci okazję skonfrontowania książkowej wiedzy z 

praktyką, a ty kręcisz nosem. 

- Czego mogłabym się nauczyć, siedząc i patrząc, jak czytasz sprawozdania? - spy-

tała buntowniczo. 

- Wielu rzeczy. Jestem najlepszy w moim fachu. 

- Nie grzeszysz skromnością - parsknęła. 

- Och, ty też nie. - Uśmiechnął się w odpowiedzi. 

Lauren spojrzała na stertę faktur, którą Gage bezceremonialnie zwalił przed nią na 

biurko, i przewróciła oczami. A więc tak według niego miała wyglądać jej wielka szansa 

na  poznanie  tajników  pracy  geniusza?  Kiedy  tylko  zgodziła  się  na  jego  propozycję 

wspólnej  pracy,  zabrał  ją  do  gabinetu,  posadził  przy  biurku  i  obarczył  wykonaniem 

najżmudniejszego etapu ekspertyzy. Katalogowanie faktur było zajęciem, z którym pora-

dziłby sobie w miarę bystry dziesięciolatek; cztery lata studiów nie były do tego potrzeb-

ne.  Lauren  miała  jednak  zbyt  wiele  dumy,  żeby  kręcić  nosem.  Nie  pozostawało  jej  nic 

innego, jak uporać się z tą mrówczą robotą jak najprędzej. Liczyła na to, że kolejne za-

danie, jakie przydzieli jej Gage, będzie wymagało używania szarych komórek. 

Skoncentrowała się więc na pracy. Sortowała dokumenty i zestawiała dane w tabe-

lach, a żeby nie zanudzić się na śmierć, notowała spostrzeżenia i komentarze na żółtych, 

samoprzylepnych  karteczkach  i  oznaczała  nimi  starannie  uporządkowane  pliki  faktur. 

Podniosła  głowę  dopiero,  kiedy  ostatni  dokument  został  przejrzany,  wszystkie  dane 

wprowadzone do programu, opisane i zsumowane. 

Zajęło jej to dwie godziny - sto dwadzieścia minut cennego czasu, który mogłaby 

poświęcić  na przykład  na  zwiedzanie San  Francisco.  Albo  na  cokolwiek innego,  co nie 

wymagało siedzenia w czterech ścianach z nosem w papierach. 

- Zrobione - rzuciła, odchylając się na oparcie krzesła. 

- Już skończyłaś? - Gage podniósł się z fotela i odstawił laptop, na którym przeglą-

dał raporty finansowe. - Tak prędko? 

T L

 R

background image

Marszcząc  brwi  w  grymasie  niedowierzania,  podszedł  do  niej  i  długo  przyglądał 

się równo ułożonym i starannie pospinanym plikom papierów. 

- Spójrzmy na to - wymruczał, sięgając po pierwszy z brzegu plik. 

Podniosła  się  z  krzesła  trochę  gwałtowniej,  niż  zamierzała.  Kiedy  stanął  nad  nią, 

niepokojąco wysoki i poważny w swoim ciemnym garniturze, zabrakło jej tchu, zupełnie 

jakby w gabinecie było za mało powietrza dla nich dwojga. Walcząc z falą nieznośnego 

gorąca, która pobudziła jej serce do gwałtownego kołatania, przeszła przez gabinet. 

Dlaczego  Gage?  Dlaczego  właśnie  on  spośród  wszystkich  mężczyzn  samą  swoją 

bliskością  powodował  instynktowną  reakcję  jej  organizmu,  niepokojące  połączenie  po-

płochu i podekscytowania? Dlaczego nie potrafiła się przed tym obronić? 

Podeszła do małej lodówki zaopatrzonej przez Esmeraldę w napoje chłodzące dla 

gości i otworzyła puszkę coli. Pierwszy łyk zimnego, musującego napoju przyjemnie za-

szczypał ją w język i spłynął w głąb gardła orzeźwiającą falą. Uchwyciła się tego uczu-

cia, choć nie łudziła się, że pozwoli jej ono choć na chwilę zapomnieć o Faulknerze. 

- Ty zrobiłaś te notatki? - Gage podniósł głowę znad papierów i spojrzał na nią z 

autentycznym zainteresowaniem. 

- Tak - powiedziała niepewnie. - Są na samoprzylepnych karteczkach, więc można 

je po prostu wyrzucić... 

- Z całą pewnością ich nie wyrzucimy. - Gage powoli przeglądał pozostałe pliki. - 

Twoje  spostrzeżenia  są  bardzo  trafne.  Zauważyłaś,  że  firma  chaotycznie  wybiera  do-

stawców zamiast nawiązać stałą współpracę z wybranymi przedsiębiorstwami. 

- Takie podejście nie pozwala prognozować wydatków na dłuższą metę, a poza tym 

firma  nie  korzysta  z  programów  lojalnościowych,  które  mogłyby  jej  przynieść  znaczne 

korzyści  -  wpadła  mu  w  słowo.  -  Stały  klient  ma  większą  możliwość  negocjacji  cen  i 

wymagania jakości niż klient przypadkowy. 

- Dokładnie. - Skinął głową, po czym sięgnął do teczki i wyjął kolejny, tym razem 

o wiele cieńszy plik dokumentów. - Mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie, może trochę 

ciekawsze niż poprzednie... 

Lauren bez słowa wzięła od niego folder. Zabawa zaczynała jej się podobać. 

- Firma ma portfolio inwestycyjne? - Zmarszczyła brwi, przeglądając dokumenty. 

T L

 R

background image

- Przejrzyj je i oceń, które inwestycje powinni zatrzymać, a których się pozbyć. 

- Gage, skoro oni mają problemy z płynnością finansową, moim zdaniem powinni 

zawiesić wszelkie inwestycje. - Pokręciła głową. - Firma, jako taka, nie idzie na emerytu-

rę, więc jej priorytetem nie jest odkładanie pieniędzy na przyszłość. A te inwestycje... - 

przez  chwilę  w  milczeniu  przewracała  strony  folderu  -  nie  przynoszą  wysokich  dywi-

dend. Większość z nich ostatnio generuje straty. 

Nie odpowiedział od razu. Niepewna, jak ocenia jej opinię, spojrzała mu w oczy i 

zobaczyła  w  nich  szczere  uznanie.  Zniknęła  niechęć,  podejrzliwość  i  nieufność,  które 

zbyt wiele razy widziała w jego wzroku.  

- Dobrze powiedziane - uśmiechnął się szczerze. 

Nie docenił jej. 

Gdy postanowił zająć Lauren popołudnie, żeby nie miała okazji konferować z Ja-

cqueline, nastawił się na  to,  że  przeżyje  kilka trudnych  godzin.  Podejrzewał,  że  Lauren 

okaże się wyjątkowo marnym pomocnikiem - niedouczonym i mało pojętnym, a na do-

miar  złego  upartym  i  pełnym  roszczeń.  Bardzo  go  zaskoczyła.  Zwalił  na  nią  nie-

wdzięczną,  żmudną  robotę  w  przekonaniu,  że  przekopanie  się  przez  faktury  zajmie  jej 

całe popołudnie. Założył oczywiście, że później będzie musiał sam zrobić to jeszcze raz, 

bo zestawienie Lauren będzie się roić od błędów. 

Tymczasem  ona  zabrała  się  do  pracy  bez  słowa  protestu.  Spoglądał  na  nią  spod 

oka, kiedy pewnymi, oszczędnymi gestami porządkowała dokumenty, kiedy błyskawicz-

nymi,  lekkimi  uderzeniami palców  w  klawiaturę  wpisywała  dane do  komputera.  Syste-

matycznie, w rekordowym tempie skatalogowała dokumenty i zestawiła potrzebne dane, 

oszczędzając mu dobrych dwóch godzin roboty. W dodatku poczyniła ciekawe spostrze-

żenia, które z pewnością przydadzą mu się na dalszym etapie opracowywania programu. 

Lauren Lynch była pełna niespodzianek. Nie podejrzewał, że jest aż tak bystra. 

- Pokaż mi swoją pracę z ekonomii - powiedział nagle, wiedziony impulsem. Nig-

dy by nie uwierzył, że kiedykolwiek będzie chciał czytać studenckie prace dla rozrywki, 

jednak był naprawdę ciekaw, co tam napisała. 

- Dlaczego? - Lauren pociągnęła kolejny łyk z puszki. - Nie wierzysz, że studiuję? 

T L

 R

background image

- Wierzę. - Pokiwał głową. Zasłużył na jej sarkazm. - Masz wiedzę i umiejętności, 

których  mógłby  ci  pozazdrościć  niejeden  właściciel  dyplomu.  Dlatego  chciałem  zoba-

czyć, co napisałaś. Z czystej ciekawości. 

Milczała chwilę, obracając w palcach puszkę. 

-  Czemu nie?  -  zdecydowała  wreszcie. -  Może  kiedy  przeczytasz moją pracę, bę-

dziesz  mógł  powiedzieć  swojemu  kumplowi  Trentowi,  że  nie  jestem  idiotką,  za  którą 

mnie uważa. 

-  Trent  nigdy  nie  powiedział,  że  uważa  cię  za  idiotkę.  -  Gage  ostrożnie  dobierał 

słowa. - I wierz mi lub nie, ale nie lecę do niego ze wszystkim, co od ciebie usłyszę. To, 

co się dzieje między nami, jest naszą sprawą, o ile nie dotyczy bezpośrednio Trenta. 

- Dobrze wiesz, jakie zdanie o mnie ma Trent. Moje przyrodnie rodzeństwo uważa 

mnie za głupią gęś, której jedyny pomysł na życie to uwieszenie się na bogatej mamusi. 

Gage przezornie milczał. 

- Nie rozumiem, dlaczego do nich nie dociera, że całą tę ich forsę mam gdzieś?  - 

Lauren  zaczęła  niespokojnie  przechadzać  się  po  pokoju.  -  Przecież  gdybym  naprawdę 

ostrzyła sobie pazury na majątek Hightowerów i planowała nadużyć hojności mojej mat-

ki,  już  dawno  skorzystałabym  z  jej  zaproszenia  i  wprowadziła  się  do  rezydencji.  Nie 

dość, że pławiłabym się w luksusie, którego podobno tak pożądam, to jeszcze miałabym 

tysiąc okazji, żeby sięgnąć do maminej kieszeni. 

Gage zmarszczył brwi. Kolejny kawałek układanki, której na imię Lauren, zupełnie 

nie pasował do wzoru, jaki przedstawił mu przyjaciel. 

- Dlaczego nie wprowadziłaś się do rezydencji Hightowerów, skoro Jacqueline cię 

zapraszała? - spytał, szczerze zdumiony. 

- Żartujesz? - prychnęła. - Z całym szacunkiem, ale to domiszcze o wiele za bardzo 

przypomina muzeum jak na mój gust. A na dodatek pełno tam służących, którzy bezgło-

śnie  przemykają  po  dywanach,  śledzą  każdy  twój  krok  i  wyręczają  cię  we  wszystkim, 

jakbyś był dzieckiem, które nie umie samo powiesić płaszcza na wieszaku albo nalać so-

bie herbaty. To mnie przeraża. Stanowczo wolę moje wynajęte mieszkanko, choć nie ma 

tam antyków, a zmywać muszę sama. 

T L

 R

background image

-  Rozumiem  twój  punkt  widzenia.  -  Gage  nie  mógł  się nie  uśmiechnąć.  -  To  co? 

Dasz mi przeczytać pracę z ekonomii? 

- Mam ją u siebie, w laptopie. - Ruszyła do drzwi. - Poczekaj, zaraz przyniosę... 

- Nie trzeba. - Kiedy wyszła na korytarz, zrównał z nią krok. - Przeczytam ją u cie-

bie. 

Lauren otworzyła drzwi do swojego pokoju i stanęła w progu, spoglądając na Ga-

ge'a z wyraźnym wahaniem. Po chwili podjęła decyzję, zaczerpnęła tchu jak przed sko-

kiem na głęboką wodę i cofnęła się, wpuszczając go do środka. 

Wnętrze było niewielkie i wyglądało jak po wybuchu w fabryce koronek. Ogromne 

łoże przykryte koronkową narzutą kryło się w cieniu koronkowego baldachimu, a koron-

kowa firanka filtrowała światło wpadające przez wysokie okno. Przy oknie stał nieduży 

stolik przykryty, oczywiście, koronkową serwetką, a obok niego wygodny fotel z koron-

kowym  obiciem.  Wszystko  utrzymane  było  w  nieskazitelnej  bieli,  co  w  połączeniu  z 

ciemnym drewnem podłogi i mebli dawało lekko zwariowany, ale całkiem ładny efekt. 

Lauren podeszła do stolika, usiadła i włączyła laptop, a potem otworzyła plik tek-

stowy. Gage zrobił kilka niepewnych kroków i zatrzymał się na środku pokoju. W tym 

bardzo  kobiecym  wnętrzu  czuł  się  zagubiony.  Czy  podobnie  czuli  się  kawalerowie  z 

dawnych czasów, zakradając się do panieńskich buduarów? 

-  Proszę,  możesz  czytać.  -  Lauren  podniosła  się  z  fotela,  ale  zatrzymał  ją,  kładąc 

dłoń na jej ramieniu. 

- Nie wstawaj. Stąd widzę tekst zupełnie dobrze.  

Widziałby, gdyby patrzył na ekran komputera. On jednak nie mógł oderwać wzro-

ku  od  delikatnego  karku  siedzącej  przed  nim  dziewczyny.  Zanim  zabrała  się  do  pracy, 

zwinęła włosy i upięła je z tyłu głowy, używając do tego celu ołówka. Ponad kołnierzem 

jej białej koszuli, tuż pod linią włosów, zauważył niewielkie znamię w kształcie podko-

wy, dokładnie takie jak u Trenta. Skórę na karku miała delikatną, pokrytą złotym mesz-

kiem. Pragnienie, żeby jej dotknąć, pocałować, zaciągnąć się jej słodkim zapachem prze-

szyło go nagle, gwałtowne niczym dźgnięcie ostrogą. Była tak blisko... 

T L

 R

background image

Jakby  czytając  w  jego  myślach,  Lauren  poruszyła  się  niespokojnie  i  szybkim  ge-

stem  wyciągnęła  ołówek  z  włosów.  Ciemnozłota  kurtyna  opadła,  przesłaniając kuszący 

widok jej odsłoniętej skóry. 

Nie zabrał dłoni z jej ramienia. Poczuł, jak napina mięśnie, ale nie zaprotestowała, 

więc  przysunął  się  bliżej,  stając  tuż  za  jej  krzesłem.  Otoczył  go  subtelny  miodowy  za-

pach kwiatów koniczyny unoszący się z jej włosów. Skupienie wzroku na ekranie lapto-

pa zajęło mu dobrą chwilę. 

Dziesięć minut później kończył czytać ostatnią stronę pracy. 

-  Bardzo  ciekawa  rzecz,  przekonująco  wyłożona  -  powiedział,  zamykając  doku-

ment. - Sama wymyśliłaś temat czy został zadany przez profesora? 

- To był mój pomysł. - Lauren umknęła spod jego dłoni i podniosła się z fotela. - 

Uwielbiam kawę. Miałam w Daytonie kilka ulubionych kafejek, zawsze wpadałam przed 

pracą do jednej z nich. Aż nagle te kafejki, jedna po drugiej, zaczęły plajtować. Zauwa-

żyłam,  że  ma  to  związek  ze  zmianą  charakteru  przestrzeni  miejskiej  i  postanowiłam 

przyjrzeć się bliżej temu zjawisku... Ale tobie pewnie moje wnioski wydają się banalne. 

- Wręcz przeciwnie. - Jej niepewność poruszyła go. Kiedy przysłoniła oczy rzęsami 

i przygryzła wargę, poczuł, że oszaleje, jeśli zaraz nie weźmie jej w ramiona. W rozpiętej 

pod  szyją  białej  koszuli,  z  rękawami  podwiniętymi  powyżej  łokci,  wyglądała  świeżo  i 

uroczo.  Młodziutka, bystra i niezwykle  seksowna  analityczka.  -  Twoje ujęcie problemu 

jest oryginalne. Nie myślisz schematami, tylko twórczo poszukujesz rozwiązań. 

Uśmiechnęła się, a on zapatrzył się na jej usta. Nagle przypomniało mu się, jak ca-

łował jej miękkie, ciepłe wargi i zalała go fala żaru. Zbyt dobrze pamiętał ich smak, by 

nie tęsknić za nim jak wariat. 

- Jesteś fascynującą kobietą, Lauren Lynch - wymruczał, pochylając się nad nią. - 

Gdybyś  nie  była  cholernie  dobrym  pilotem,  namawiałbym  cię,  żebyś  została  doradcą 

biznesowym. Masz wiele talentów. 

Oczy jej zogromniały, gdy uniosła ku niemu twarz.  

- Gage - wyszeptała. 

Zignorował  rozedrganą  niepewność  w  jej  głosie  i  dotknął  wargami  jej  warg  w 

chwili, kiedy wypowiadała jego imię. Szybkim, zaborczym gestem otoczył ramionami jej 

T L

 R

background image

talię. Zesztywniała, ale nie odepchnęła go od siebie, więc nie zwolnił uścisku, pieszcząc 

wargami jej chłodne, wciąż jakby zdrętwiałe usta. Minęła chwila, odmierzona szybkimi, 

mocnymi uderzeniami ich serc, szumem krwi pulsującej w skroniach. Wargi Lauren roz-

chyliły się w niemym westchnieniu, a jej ciało zmiękło niczym jedwabna wstęga, dopa-

sowując  się  idealnie  do  jego  objęć.  Z  dreszczem  zachwytu  zrozumiał,  że  trzyma  w  ra-

mionach  tajemnicę,  której  nawet  jeszcze  nie  zaczął  pojmować.  Lauren...  była  ob-

jawieniem. Choć nigdy, w najśmielszych snach nie przeczuwał, że dane mu będzie spo-

tkać taką kobietę, od zawsze tęsknił za nią w głębi duszy. 

Przesunął  czubkiem  języka  po  jej  dolnej  wardze,  a  kiedy  poczuł  jej  upajający 

smak,  pożądanie  wybuchło  w  nim  i  zmąciło  myśli.  Przyciągnął  ją  do  siebie  bliżej,  tak 

blisko,  że  czubki  jej  piersi  musnęły  jego  tors,  a  biodra  oparły  się  o  jego  uda.  Lauren 

przymknęła oczy, uniosła ramiona. Poczuł, jak wplata palce w jego włosy, przyciąga je-

go głowę bliżej, by pogłębić pocałunek. 

Całowała  tak,  jak  pilotowała  samolot  i  jak  jeździła  motocyklem.  Stuprocentowo 

skupiona na zadaniu, całkowicie pochłonięta pasją, pełna entuzjazmu. 

Ręce drżały mu jak nastolatkowi na pierwszej randce, kiedy sięgnął do zapięcia jej 

koszuli. Niecierpliwie rozpiął jeden guzik, drugi, trzeci... Unieruchomiła jego nadgarstki, 

przykrywając je dłońmi. Podniosła na niego oczy pociemniałe od intensywnego, drapież-

nego pragnienia i szybkim ruchem przesunęła jego ręce na swoje piersi. Jędrne i cudow-

nie krągłe wypełniły mu dłonie niczym słodkie, dojrzałe brzoskwinie. Lauren westchnęła 

drżąco i odrzuciła głowę w tył. Jego ciało stanęło w ogniu. Przywarł ustami do delikat-

nej, kremowej skóry jej szyi, uniósł w dłoniach ciężkie krągłości jej piersi, przesłonięte 

biała koronką stanika, i odnalazł opuszkami kciuków ich twarde, naprężone sutki. Lauren 

powiodła  palcami  w  dół  jego  karku  i  wbiła  krótko  przycięte  paznokcie  w  mięśnie  ple-

ców, budząc dreszcze w głębi trzewi. 

Obrócił ją tyłem do łóżka. Chciał ją pchnąć, by padła na wznak na materac, zedrzeć 

z niej ubranie i posiąść ją. Płonął i tylko jej nagość mogła ugasić jego żar. 

Gdzieś z bardzo daleka dobiegł ich dźwięk dzwonka. 

- Obiad - szepnęła Lauren z ustami tuż przy jego ustach. - Esmé wzywa wszystkich 

do jadalni. 

T L

 R

background image

- Chrzanić obiad - wychrypiał, atakując kolejny guzik jej koszuli. 

Zaśmiała się, łapiąc oddech i wymykając się jego rękom. 

- Złamałbyś Esmé serce, gdybyś pogardził jej kulinarnymi arcydziełami. 

Nie bardzo rozumiał, co mówiła. Widział tylko, że stoi przed nim zarumieniona, z 

ustami wilgotnymi od pocałunków. Jej prosta, biała koszula rozpięta do pasa ukazywała 

jasnozłotą skórę i strome wzgórza piersi okryte ażurową koronką. 

Tłumiąc jęk frustracji, postąpił krok w jej stronę. 

- Nie. - Cofnęła się, ostrzegawczo unosząc dłoń. 

- Lauren... 

- Nie, Gage. Nie możemy posunąć się dalej. - Spoważniała. - Gdyby to dotarło do 

Trenta, straciłabym pracę. 

Nie chciał teraz myśleć o przyjacielu ani o swoim długu wobec niego. 

- Pragniesz mnie tak samo jak ja ciebie - powiedział z uporem, patrząc jej w oczy. 

- To prawda. - Nie spuściła wzroku. - Ale ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie mo-

gę sobie pozwolić na spełnienie wszystkich pragnień. 

T L

 R

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

 

Przy dużym okrągłym stole zajmującym centralną część jadalni siedziały już cztery 

osoby.  Lauren  zatrzymała  się  w  progu,  odruchowo  przygładzając  włosy  i  rzucając  ner-

wowe spojrzenie na zapięcie koszuli. 

- Dobry wieczór wszystkim. - Szeroki uśmiech zamarł na jej wargach, kiedy usły-

szała  własny  głos,  o  wiele  zbyt  dziarski  i  wesoły,  by  brzmieć  naturalnie.  Przestraszyła 

się, że wszyscy bez trudu odgadną powód ich spóźnienia. 

-  Lauren!  Gage!  Nareszcie  jesteście!  -  Esmé,  przepasana  falbaniastym  fartuchem, 

wychynęła z kuchni niby zza kulis teatru. - Nie mogliśmy się was dowołać. Już miałam 

wysłać Leona, żeby was szukał... 

Lauren poczuła, że płoną jej policzki. Usta wciąż jeszcze miała obrzmiałe od poca-

łunków Gage'a. Musiała przyznać, że facet był dobry w te klocki. Wystarczyła pieszczota 

jego warg, by rozbudzić w niej namiętność, której siła zachwyciła ją i przeraziła jedno-

cześnie. Jeszcze nigdy nie przeżyła czegoś takiego. Na pewno nie z White'em, choć byli 

ze sobą przez kilka lat, a ona łudziła się, że łączy ich miłość aż po grób. 

-  Poznajcie  naszych  pozostałych  gości  -  podjęła  Esmé.  -  Sue  i  Ron  przyjechali  z 

Utah, a Tracy i Jack z okolic Austin. 

Choć drobna, uśmiechnięta Sue o twarzy rumianej jak jabłko, błękitnych oczach i 

burzy marchewkowo-rudych loków, podobnie jak jej wysoki, szpakowaty towarzysz do-

biegali już  czterdziestki,  podczas  gdy  zwiewna platynowa  blondynka  o imieniu  Tracy  i 

opalony na brąz, krótko ostrzyżony Jack musieli niedawno skończyć liceum, na pierwszy 

rzut oka było widać, że obydwie pary są w podróży poślubnej. Nowożeńcy posyłali sobie 

miłosne spojrzenia, głaskali się po rękach i chylili ku sobie, jakby z trudem znosili stan 

fizycznego rozdzielenia. 

Leon zapraszającym gestem wskazał dwa wolne krzesła. Ustawiono je o wiele za 

blisko siebie jak na to, by Lauren mogła poczuć się swobodnie podczas posiłku. Omijając 

wzrokiem Gage'a i starając się nie pokazać po sobie popłochu, podeszła do stołu. Gage 

ze swobodnym uśmiechem odsunął dla niej krzesło, po czym zajął sąsiednie miejsce. Ich 

ramiona musnęły się lekko, a Lauren drgnęła, jakby poraził ją prąd. 

T L

 R

background image

Esmé  wniosła  tacę  zastawioną  wysokimi  szklankami,  których  oszronione  krawę-

dzie zdobiły plastry limonki, a wewnątrz, pomiędzy kostkami lodu migotały głęboką zie-

lenią liście mięty. 

-  Zacznijmy  od  mojito.  -  Uśmiechnęła  się.  -  Jestem  pewna,  że  przyda  się  wam 

wszystkim... coś na orzeźwienie. 

Tracy  i  Sue zachichotały,  a  ich mężowie  posłali  im bardzo  wymowne  spojrzenia. 

Kiedy nowożeńcy pochylili się ku sobie, bez skrępowania wymieniając pocałunki, Lau-

ren  sięgnęła  po  szklankę  i  wlała  w  siebie  potężny  haust  zimnego  napoju.  Patrzenie  na 

dwie pary gołąbeczków, radośnie oddające się zajęciu, którego ona z najwyższym trudem 

sobie odmówiła, było wymyślną torturą. 

Po pewnym czasie na stole pojawił się wniesiony przez Leona imponujący zestaw 

do fondue mięsnego po burgundzku. W żeliwnym rondlu z podgrzewaczem wrzała naj-

przedniejsza oliwa, a delikatna wołowina marynowana w ziołach aż się prosiła o to, by ją 

nabić  na  długie,  stalowe  szpadki  i  usmażyć  na  rumiano.  Przed  każdym  z  gości  stanął 

wielki  talerz  z  dodatkami  do  mięsa  -  kruchą  sałatą,  pomidorami  i  cienkimi  strączkami 

zielonej fasolki szparagowej. Esmeralda podała jeszcze cztery sosy - andaluzyjski z ba-

kłażanem  i  papryką,  francuski  pachnący  octem  balsamicznym  i  musztardą  z  Dijon,  ła-

godny holenderski i pikantny aioli. 

- Częstujcie się, kochani. - Gospodyni zmierzyła suto zastawiony stół spojrzeniem 

pełnym  dumy,  podczas  gdy  Leon  krzątał  się,  napełniając  kieliszki  gości  wytrawnym 

czerwonym winem. Lauren zdecydowanie poprosiła o wodę. Jeśli chciała przetrwać ten 

wieczór, nie popełniając życiowego błędu, musiała zachować trzeźwy umysł. 

- Skąd pochodzisz, Lauren?  - Tracy, młodziutka blondynka z Teksasu, posłała jej 

życzliwy uśmiech ponad żeliwnym rondlem, w którym wszyscy smażyli swoje kawałki 

mięsa. 

- Z Daytony, na Florydzie. 

- Masz tam rodzinę? 

Niespodziewana fala tępego, obezwładniającego bólu na chwilę pozbawiła Lauren 

tchu. Czy to już zawsze tak będzie, pomyślała, rozciągając usta w sztucznym uśmiechu. 

Słyszała przecież, że czas leczy rany... 

T L

 R

background image

- Mój tata... niedawno zmarł. 

- Och, tak mi przykro. - Tracy zakasłała speszona, jednak zaraz odzyskała rezon. - 

Ale masz jeszcze mamę, prawda? 

- Nie. Wychowywał mnie tata i jego partner. 

- Twój tata był gejem? - wypaliła blondynka, przyglądając się Lauren z nieskrywa-

nym zainteresowaniem. Jej mąż, wyraźnie zakłopotany, dał jej lekkiego kuksańca w ra-

mię, lecz ona nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. 

Lauren  omal  nie  parsknęła  śmiechem  na  myśl  o  ojcu i  wujku  Lou  jako  parze ko-

chanków. 

- Miałam na myśli jego partnera w interesach. Razem prowadzili firmę i byli przy-

jaciółmi, ale nic więcej. 

- Ach, dwóch wolnych biznesmenów. - Tracy mrugnęła porozumiewawczo do Lau-

ren. - Założę się, że kobiety ustawiały się do nich w kolejce. Zawsze była na podorędziu 

jakaś sympatyczna ciocia, która bawiła się z tobą albo zabierała cię na spacer, mam ra-

cję?  

Lauren potrząsnęła głową. Blondynka była niemożliwie wścibska, ale jej oczy lśni-

ły szczerą życzliwością. Nie sposób było się na nią denerwować. 

- Mój ojciec kochał w życiu tylko jedną kobietę, moją matkę - powiedziała cicho, 

bardziej do siebie niż do rozmówczyni. - A ponieważ nie mógł z nią być, wybrał samot-

ność. 

- A dlaczego nie mógł z nią być? - chciała wiedzieć Tracy. - Och... ona pewnie też 

umarła! Przy twoim porodzie! 

- Kochanie, proszę cię, daj spokój. - Ciemnooki Jack posłał swojej żonie błagalne 

spojrzenie, a potem popatrzył przepraszająco na Lauren. 

- Proszę wybaczyć Tracy, ona już taka jest. Interesuje się ludźmi i nie może nic na 

to poradzić... 

-  Nie  ma  problemu  -  uśmiechnęła  się  Lauren.  -  Widzisz,  Tracy,  moja  matka  nie 

mogła być z moim ojcem i ze mną, bo była, i nadal jest, żoną innego mężczyzny. Ale nie 

martw się. Niczego mi nie brakowało. 

T L

 R

background image

Nie była to do końca prawda. Jako mała dziewczynka Lauren nie mogła zrozumieć, 

dlaczego inne dzieci mają mamy, a ona nie. Później, kiedy podrosła, zachodziła w głowę, 

dlaczego ojciec nie chce jej zdradzić, kim była kobieta, która wydała ją na świat. W dniu 

osiemnastych  urodzin  dowiedziała  się  prawdy,  ale  nigdy  nie  zapytała  Jacqui,  dlaczego 

zdecydowała się ją opuścić i wybrać swoją drugą rodzinę. Ta niewiedza bolała ją czasem 

jak drzazga od dawna tkwiąca w jej ciele. 

- Och, dajmy spokój tym rodzinnym perypetiom. - Rudowłosa Sue posłała Lauren 

spojrzenie pełne zrozumienia i współczucia. - Opowiedz nam lepiej, jak poznałaś Gage'a. 

Od dawna jesteście parą? 

- Nie jesteśmy parą - odpowiedzieli jednocześnie. 

-  Nie?  To  interesujące...  -  Błękitne,  inteligentne  oczy  Sue  zalśniły.  -  Wobec  tego 

pozwól, że spytam, czym się zajmujesz, Lauren? 

- Jestem pilotem. Gage jest klientem firmy, dla której... - Coś dotknęło jej kolana. 

Urwała zaskoczona, a kiedy zrozumiała, że to Gage głaszcze ją pod stołem, zgubiła wą-

tek. - ...dla której pracuję - dokończyła z trudem i posłała Faulknerowi groźne spojrzenie, 

ale on wydawał się całkowicie pochłonięty obsmażaniem kolejnego kawałka mięsa. Tyl-

ko że drugą rękę trzymał pod stołem, a długi, zwieszający się prawie do ziemi obrus po-

zwalał mu zaczepiać ją zupełnie bezkarnie. 

- Jesteś pilotem! - wykrzyknęła Tracy. - To fantastycznie! 

Palce  Gage'a  przesunęły  się  wyżej.  Teraz  leniwie  kreśliły  zawiłe  linie  po  we-

wnętrznej stronie jej uda. Lauren zamarła, jakby wszystkie mięśnie jej ciała poraził nagły 

skurcz. Dotyk Gage'a był jak muśnięcia otwartego płomienia, a ona w każdej chwili mo-

gła stanąć w ogniu niczym wiązka chrustu. 

-  Tak...  właśnie...  jestem  pilotem  -  wydukała,  próbując  złapać  oddech.  Gage  nie 

przestawał błądzić palcami po jej udzie, coraz leniwiej, coraz wyżej... Powoli, nieubłaga-

nie pożar ogarniał jej ciało. - Latam samolotami, helikopterami... i... 

Brawo,  Lauren.  Bardzo  inteligentna  wypowiedź.  Jak  jeszcze  mogłabyś  latać?  Na 

miotle? 

Przygryzła  wargę  aż  do  bólu.  Musiała  coś  zrobić,  zanim  Gage  doprowadzi  ją  do 

obłędu. A najlepszą obroną był atak. 

T L

 R

background image

-  Zajęcie  Gage'a  jest  o  wiele  ciekawsze  -  oświadczyła,  starając  się  panować  nad 

twarzą. - Jest jak Zorro świata biznesu, ratuje z opresji firmy, które dopadł kryzys. Wio-

dące czasopisma biznesowe przyznały mu tytuł najskuteczniejszego doradcy finansowe-

go w ostatnim roku. Jest człowiekiem, którego warto mieć po swojej stronie w ciężkich 

czasach. 

Oczy wszystkich zwróciły się na Gage'a. Lauren stłumiła westchnienie ulgi, kiedy 

jego dłoń pod stołem znieruchomiała i cofnęła się. 

- Jestem po prostu konsultantem - zaczął z ociąganiem, wobec autentycznego zain-

teresowania  w  oczach  gości.  Lauren  uśmiechnęła  się  niewinnie,  zanurzyła  strączek  fa-

solki w sosie winegret i schrupała ze smakiem. Jej lewa ręka dyskretnie zanurkowała pod 

obrus. Nie tylko Gage potrafił niegrzecznie się bawić. 

- Możesz coś powiedzieć o swojej strategii? - spytał mąż Sue zaciekawiony. 

Lauren położyła  dłoń  na udzie Gage'a,  powoli, po  kociemu naprężyła  palce. Jego 

mięsień stwardniał jak granit, kiedy wbiła w niego paznokcie. 

- Najpierw. Oceniam. Co. Przynosi. Przedsiębiorcy. Największe. Straty - wydukał 

Gage, z wyraźnym trudem dobierając słowa. 

Tryumfalny uśmieszek zamarł na wargach Lauren, kiedy dłoń Gage'a odnalazła jej 

rękę pod stołem. 

Unieruchomił ją, splatając palce z jej palcami i przyciskając ją mocniej do swojego 

twardego uda. 

Tym razem nie miała zamiaru pozwolić, by ją zdeprymował. Krew zaszumiała jej 

w skroniach, adrenalina zamrowiła w opuszkach palców. Chciał walki, to będzie ją miał. 

- Och, Gage jest naprawdę dobry w tym, co robi - powiedziała, wachlując się rzę-

sami. - Dziś przed obiadem miałam okazję być świadkiem jego... pracy... i muszę powie-

dzieć, że wciąż jestem pod wrażeniem. 

Spod  opuszczonych  rzęs  rzuciła  mu  wymowne  spojrzenie.  W  ciemnych  oczach 

Gage'a zamigotały iskry. 

- Co tam ja. - Machnął lekceważąco ręką. - Lauren, to dopiero jest fenomen. Nie do 

wiary, ile rozlicznych talentów ma ta dziewczyna. Nigdy nie spotkałem tak pełnej entu-

T L

 R

background image

zjazmu i pasji... współpracownicy Wierzcie mi, z niecierpliwością czekam, aż pokaże mi, 

co jeszcze ukrywa w zanadrzu. 

- Gage, bo się zarumienię. - Chichocząc, nadziała na szpadkę kawałek pieczarki i 

zanurzyła  go  we  wrzącej  oliwie.  -  Jednak  cieszę się,  że  odpowiada  ci  mój styl... pracy. 

Już  podczas  naszej  pierwszej  rozmowy  nie  ukrywałam,  że  moją  pasją  są...  nowe  do-

świadczenia. Uwielbiam podrywać do lotu potężne maszyny Im mocniejszy silnik i bar-

dziej wytrzymały sprzęt, tym lepiej, bo jestem dość wymagającą... pilotką. 

Zanurzyła pieczarkę w sosie, włożyła ją sobie do ust i powoli oblizała wargi. 

Nozdrza  Gage'a  zadrgały.  Jak  drapieżnik  czający  się  do  skoku  nie  odrywał  po-

ciemniałego, skupionego spojrzenia od jej ust. Nie spuściła wzroku. W jej złotych oczach 

płonął ogień. Wpatrywali się w siebie, obojętni na wszystko wokół, nieświadomi upływu 

czasu. 

Lauren  oprzytomniała  pierwsza,  przywołana  do  rzeczywistości  głuchą  ciszą,  jaka 

zapanowała przy stole. Wszyscy patrzyli na nich z widocznym przejęciem. Kobiety, włą-

czając w to Esmé, miały rumieńce na twarzach. Mężczyźni oddychali ciężko. 

- Zaraz podam flan. - Esmé zerwała się z miejsca. 

- My z Tracy... chyba podziękujemy za deser. - Jack rzucił młodziutkiej żonie wy-

mowne spojrzenie i szybko się podniósł. - Flan jest z pewnością znakomity, ale myślę, że 

musimy teraz... odpocząć. Mamy za sobą długi dzień. 

- O, tak - podchwyciła blondynka. - Esmé, Leon, dzięki za wszystko, ale my z Jac-

kiem naprawdę musimy już pójść do łóżka... - urwała i przykryła dłonią usta, czerwieniąc 

się jak piwonia. 

- My też pójdziemy już na górę. - Sue uśmiechnęła się, kiedy mąż znacząco poło-

żył rękę na jej dłoni. 

 - Dziękujemy za wspaniały obiad, Esmé. 

 -  Ach,  ci  nowożeńcy.  -  Leon  pokręcił  głową,  kiedy  obydwie  pary  zniknęły  za 

drzwiami. - Zawsze ta sama zabawa: najpierw nie sposób się doprosić, żeby przyszli na 

obiad, a potem znikają, zanim skończą posiłek, tak im się spieszy do sypialni. Esmé wes-

tchnęła z rezygnacją. 

T L

 R

background image

- Zostawię flan w lodówce, a wazę z ponczem na kredensie. Nasze gołąbeczki na 

pewno jeszcze przed północą zgłodnieją. Dobranoc, moi drodzy - zwróciła się do Lauren 

i Gage'a, wciąż jeszcze siedzących przy stole. 

- Dobranoc, Esmé - odpowiedzieli chórem. - Dzięki za obiad. Był wyśmienity. 

-  Lubisz igrać z ogniem - wymruczał Gage z ustami tuż przy uchu Lauren, kiedy 

gospodarze zniknęli w swoim prywatnym apartamencie za kuchnią. 

- Och, wydaje mi się, że ty również. - Pochyliła ku niemu głowę, a jej włosy spły-

nęły  mu  na  twarz.  Jedwabista,  wonna  pieszczota  wypełniła  go  żarem.  Zaciągnął  się  jej 

słodkim, kobiecym zapachem, a potem zdecydowanym gestem ujął Lauren za ramiona i 

zmusił, by spojrzała mu w oczy. 

- Ja mam już dosyć gierek - powiedział gardłowo. - Będę wobec ciebie szczery: je-

śli teraz pójdziemy razem na górę, rozbiorę cię do naga, wezmę do łóżka i nie wypuszczę 

przed jutrzejszym porankiem. 

T L

 R

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

 

Lauren miała serce w gardle. Waliło jak młotem, dławiąc ją, uniemożliwiając od-

dychanie. Podobnie czuła się tylko raz w życiu - kiedy stała w otwartych drzwiach samo-

lotu lecącego na wysokości dziesięciu tysięcy metrów i przygotowywała się do swojego 

pierwszego skoku ze spadochronem. Wtedy też, podobnie jak teraz, była przerażona. A 

zarazem całkowicie pewna, że zrobi dokładnie to, na co się zdecydowała. 

Tylko najlepsi piloci mogli sobie pozwolić na to, by podczas lotu słuchać instynk-

tu, niezależnie od wskazówek przyrządów. Ona należała do tej uprzywilejowanej grupy. 

Jej szósty zmysł nigdy jej nie zawiódł, a teraz mówił jej wyraźnie, że na przekór zdro-

wemu rozsądkowi powinna podjąć ryzyko. I Lauren tak właśnie zamierzała postąpić. 

Nie  mogła  zignorować  fal  skoncentrowanej  energii,  które  uderzały  ją  za  każdym 

razem,  kiedy  spojrzała  w  ciemne  oczy  Faulknera.  Nie  mogła  udawać,  że  jego  głęboki 

głos nie wprawia jej w drżenie, a najlżejszy dotyk nie przeszywa dreszczem. Nie mogła 

nie zauważyć, że między nią a tym mężczyzną, którego jeszcze nie tak dawno szczerze 

nie cierpiała, działo się coś niezwykłego. Musiał być jakiś powód, dla którego los posta-

wił go na jej drodze właśnie teraz, kiedy czuła się tak bardzo rozbita i samotna po śmierci 

ojca. Chciała odkryć ten powód. Postanowiła pójść za głosem instynktu. 

Uniosła szklankę z wodą do ust i ponad jej krawędzią spojrzała na mężczyznę sie-

dzącego obok niej. 

Był szpiegiem jej brata. Nieprzyjacielem. Mimo to nie mogła się doczekać, kiedy 

zostanie jej kochankiem. 

-  Wiesz, tak  się  składa,  że  ja też nie  mam  ochoty  na  deser  -  powiedziała  powoli, 

świadoma, że wkracza na drogę, z której nie ma odwrotu. 

Zobaczyła,  jak  w  jego  oczach  wybucha  płomień.  Przez  chwilę  patrzył  na  nią  bez 

słowa, a potem spokojnym, zdecydowanym ruchem podniósł się z krzesła i wyciągnął do 

niej rękę. 

Podała  mu  dłoń,  a  on  splótł  palce  z  jej  palcami.  Wstała  i  omal  nie  upadła.  Nogi 

miała  zupełnie  miękkie.  Zrobiła  jeden  chwiejny  krok  i  poczuła,  jak  jego  silne  ramię 

obejmuje ją w talii. 

T L

 R

background image

Poprowadził ją ku wyjściu z jadalni, a potem schodami na górę. Szła powoli, roz-

glądając się dookoła. Wszystko zdawało jej się trochę nierzeczywiste, jak we śnie. Głowę 

miała dziwnie lekką, a ciało nieważkie. Czy naprawdę zamierzała pójść do łóżka z czło-

wiekiem, którego prawie nie znała? A jeśli... popełni fatalny błąd? Chętnie podejmowała 

ryzyko, gdy chodziło o sprawy zawodowe, ale w życiu prywatnym zawsze była ostrożna. 

Dość powiedzieć, że odkąd półtora roku temu rozstała się z White'em, w jej życiu nie by-

ło żadnego mężczyzny. Przygodny seks po prostu nie był w jej stylu. 

Kiedy  zatrzymali  się  przed  jej  pokojem,  gwałtownie  wróciła  do  rzeczywistości. 

Podjęła  decyzję  i  nie  zamierzała  zmieniać  zdania.  Wyjęła  klucz  z  torebki  i  otworzyła 

drzwi. 

-  Jesteś  tego  pewna?  -  Gage  opuścił  ramię,  którym  obejmował  ją  w  talii,  i  zrobił 

mały krok w tył, widocznie nie chcąc wywierać na nią najmniejszego nacisku.  

Gotów był się usunąć, jeśli Lauren zmieni zdanie. 

Czekał na jej decyzję, dając jej szansę, gdyby w ostatniej chwili zechciała się wy-

cofać. Spojrzała na niego z uznaniem. Podejrzewała, że większość mężczyzn w sytuacji, 

gdy  udało  im  się  doprowadzić  kobietę  do  progu  sypialni,  darowałaby  sobie  podobne 

skrupuły. A więc nie myliła się co do niego - nie mógłby jej skrzywdzić. 

- Jestem pewna. Jeśli to pozostanie między mną a tobą - powiedziała cicho. - Nie 

wmieszasz Trenta w nasze sprawy? 

- Nie mam najmniejszego zamiaru. 

- Więc chodź. - Weszła do tonącej w półmroku sypialni i rzuciła mu przez ramię 

spojrzenie pełne obietnic. - Chodź tu i kochaj mnie, Gage'u Faulknerze. 

O niczym innym nie marzył. Starannie zamknął za sobą drzwi i ruszył w jej stronę, 

a ona wyszła mu naprzeciw. Gdy dzielił ich jeden krok, zamarli, wpatrzeni w siebie, jak-

by  chcieli  się  nauczyć  na  pamięć  rysów  swoich  twarzy  i  linii  ciał,  zanim  wyciągną  do 

siebie ręce niemal boleśnie spragnione dotyku. W następnej sekundzie rzucili się na sie-

bie jak para szaleńców. Lauren oplotła szyję Gage'a ramionami. Jego niecierpliwe dłonie 

gorączkowo błądziły po jej plecach, objęły jej pośladki i przycisnęły jej biodra do twar-

dych, męskich ud. Wspięła się na palce, z jękiem odnalazła wargami jego wargi i wpiła 

się  w  nie  zachłannie.  Smakował  skupioną,  zmysłową  energię  i  zapowiedź  szaleństwa. 

T L

 R

background image

Jego korzenny, męski zapach upajał, budził w niej siłę. I śmiałość. Gage był tak blisko 

niej... ale jeszcze nie dość blisko. Chciała czuć dotyk jego nagiej skóry. Chciała opleść 

jego  biodra  nogami,  pozwolić,  by  jego  gorąca,  twarda  męskość  wypełniła  jej  wnętrze 

pulsujące oczekiwaniem. 

Pozwolił, by zerwała z niego marynarkę, i w następnej chwili sięgnął do guzików 

jej  koszuli.  Zmagał  się  z  nimi,  podczas  gdy  ona  drżącymi  palcami  rozwiązywała  mu 

krawat. Kiedy jedwab ześliznął się na ziemię w ślad za marynarką, gwałtownie szarpnęła 

poły  jego  koszuli,  jednym  ruchem  obnażając  szeroki  tors.  Żadne  z  nich  nie  zwróciło 

uwagi na stukot spadających na podłogę guzików, bo w tym momencie on zerwał koszu-

lę z jej ramion. Ręce im się splątały, kiedy sięgnęli do pasków od spodni. Ciszę przery-

wały tylko ich gorączkowe oddechy i szelest materiału. 

- Pragnę cię, Gage. Pragnę - szeptała żarliwie Lauren, mocując się z zapięciem jego 

spodni. 

- A ja ciebie - wychrypiał, zsuwając dżinsy w dół jej bioder.  

Zrzuciła je razem z butami jednym zamaszystym kopnięciem. Kiedy została tylko 

w staniku i białych, bawełnianych majteczkach, Gage cofnął się o krok i objął jej smukłe 

ciało spojrzeniem pełnym żaru. Zdawało jej się, że potrafi wyczuć pieszczotę jego oczu 

na nagiej skórze - gorące dotknięcia, od których zakończenia nerwowe w jej ciele stawa-

ły  w  ogniu.  Zrobiła  krok  w jego  stronę  i zatrzymała  się  nagle,  czując  chłodny, niespo-

dziewany  dreszcz  tremy  na  plecach.  Gage  z  pewnością  był  przyzwyczajony  do  towa-

rzystwa bardziej efektownych kobiet. Ona co prawda dużo ćwiczyła i była w  miarę za-

dowolona ze swojego ciała, ale... nie chodziła na solarium, nie powiększyła sobie biustu, 

a jej prosta, bawełniana bielizna nie wyglądała prowokująco, kosztownie ani luksusowo. 

W jego wzroku nie było jednak nawet cienia krytyki, tylko czysty zachwyt. Poczu-

ła się lekka, wyzwolona od lęku, a jej serce zaczęło śpiewać radosną, dziką pieśń. Wy-

ciągnęła do niego ręce. Chciała go rozebrać do końca. Zobaczyć. Dotknąć. 

Złapał ją za nadgarstki. Zabrakło jej tchu, kiedy delikatnie, ale stanowczo unieru-

chomił  jej  ręce  za  plecami.  Nagle  znalazła  się  w  jego  mocy,  całkowicie  bezbronna. 

Dziwne uczucie - nie była przyzwyczajona do sytuacji, w których musiała skapitulować, 

oddać inicjatywę. Niepokój spiął jej mięśnie, ale zaraz przemienił się w wibrujące, słod-

T L

 R

background image

kie podekscytowanie. Nie mogła zrobić niczego innego, jak tylko smakować to uczucie, 

kiedy Gage pochylił się i pocałował jej szyję, tuż poniżej linii szczęki. Zadrżała pod do-

tknięciem jego gorących warg, lecz on nie przestał jej całować. 

Niespiesznie  sycił  się  gładkością  jej  skóry,  delikatną  smukłością  szyi.  Przesunął 

usta na jej krągłe ramię, a mocny, sprężysty mięsień zadrgał pod jej skórą. Była wspania-

le zbudowana - szczupła, ale silna jak driada. Każda linia jej ciała emanowała śmiałym, 

naturalnym  pięknem  i  witalną  energią.  Kiedy  jego  wargi  dotarły  do  miejsca,  gdzie  tuż 

ponad  koronką  stanika  wzbierały  miękkie  wzgórza  jej  piersi,  zadygotała  i  z  westchnie-

niem wygięła się, prosząc go bez słów, by posunął się dalej. 

Poruszając  się  płynnie,  jakby  wykonywał  figurę  powolnego  tańca,  ujął  jej  nad-

garstki jedną dłonią i obrócił ją tyłem do siebie. Oparła się plecami o jego szeroki, twar-

dy  tors,  a  ciepło  jego  ciała  przeniknęło  ją  do  głębi jak  słońce  w  upalne  południe.  Dłoń 

Gage'a spoczęła na jej płaskim brzuchu. Spięła mięśnie, a jej piersi zafalowały, uniesione 

gwałtownym,  urywanym  oddechem.  Powoli,  nieznośnie  powoli  wsunął  palec  pod  ela-

styczny materiał jej stanika. Jęknęła, kiedy odnalazł wrażliwą aureolę piersi i zaczął deli-

katnie pobudzać naprężony sutek. Zaszamotała się, chcąc uwolnić dłonie, odpłacić doty-

kiem za dotyk. 

Nie puścił jej. Kiedy wzmocnił pieszczotę, poczuła gwałtowny zawrót głowy, a w 

głębi jej ciała zaczęło tętnić sekretne, gorące źródło. Zręcznie, szybko uwolnił jej piersi 

ze stanika i obrócił ją znów ku sobie, półnagą i drżącą. Rozchyliła usta, czekając na po-

całunek, ale on odsunął ją na odległość ramienia i schylił głowę. Pod gorącym muśnię-

ciem  jego  oddechu  wrażliwa  skóra  jej  piersi  zamrowiła  w  oczekiwaniu.  Wreszcie  za-

mknął  usta  na  jej  twardym  sutku,  posyłając  potężne  wyładowanie  elektryczne  przez 

wszystkie nerwy jej ciała. 

Nie mogła czekać dłużej. Wyrwała ręce z jego chwytu i wplotła mu palce we wło-

sy. Zadrżała znowu, czując, jak jego gorące dłonie obrysowują jej talię i łuk bioder, jak 

docierają do skraju majteczek. Bielizna zsunęła się w dół jej nóg jedwabistą pieszczotą, a 

jego palce powędrowały w górę po wewnętrznej, wrażliwej stronie jej ud. Napięcie nara-

stało w niej nieubłaganą, potężną falą. 

- Gage - jęknęła. - Proszę... 

T L

 R

background image

- Muszę poczuć, jak smakujesz. - Jego gardłowy głos był jak intymny dotyk.  

Posadził ją na łóżku i pchnął lekko, a ona opadła na miękki materac, znowu czując 

chłodny  dreszcz  tremy.  Leżała  przed  nim  naga,  z  biodrami  na  skraju  materaca,  wysta-

wiona na pełną żaru pieszczotę jego oczu, a on górował nad nią, wysoki, męski i niemal 

groźny. Kiedy uklęknął przed nią i rozchylił jej uda, wczepiła się palcami w koronkową 

narzutę. 

Wstrzymała oddech, gdy dotknął wargami wilgotnych płatków jej kobiecości, od-

najdując najczulsze miejsce. Zacisnęła powieki. Świat zniknął, jej świadomość skoncen-

trowała się na tym jednym punkcie, gdzie gorąca, coraz intensywniejsza pieszczota jego 

języka wzniecała płomień, który ogarniał ją całą. 

Kiedy do języka dołączyły palce i rozchyliły nabrzmiałe płatki jej kwiatu, wnikając 

głęboko w jej wnętrze, jej ciało zamieniło się w słup ognia. Krzyknęła cicho, zaskoczona, 

bezradna wobec rozkoszy, której intensywność przerastała pojmowanie jej zmysłów. W 

odpowiedzi wzmocnił pieszczotę, bezbłędnie odnajdując rytm, prowadząc ją poprzez ko-

lejne  wybuchy  spełnienia.  Dopiero  kiedy  zwiotczała,  a  głowa  opadła  jej  na  bok,  uniósł 

twarz. 

- Cudownie smakujesz - wymruczał. 

Patrzyła, niezdolna się poruszyć, jak pozbywa się spodni, skarpetek i butów. Kiedy 

położył  się  obok  niej  na  łóżku,  zauważyła,  że  trzyma  w  dłoni  małą  paczuszkę.  A  więc 

zaplanował  wszystko  już  wcześniej,  pomyślała  przelotnie.  Jednak  jedno  spojrzenie  na 

niego  wystarczyło,  żeby  przestała  myśleć  o  czymkolwiek  innym,  poza  jego  bliskością. 

Tak  dawno nie była  z  mężczyzną, tak długo  czekała na tego  właściwego...  że  teraz  nie 

zamierzała się spieszyć. Przeturlała się na bok i uniosła na kolana. Położyła dłonie na je-

go piersi i pchnęła go na poduszki. Nie zaprotestował. Pozwolił jej przejąć inicjatywę, a 

w jego oczach błysnęło wyzwanie. Podjęła je, pochylając się nad nim, osłaniając go złotą 

burzą włosów, muskając jego twarz ustami, a potem koniuszkami piersi. Przesunęła się 

niżej, znacząc szlakiem pocałunków jego szeroki tors ¡ i twardy brzuch. Syciła się cięż-

kim, korzennym zapachem i słonawym, wytrawnym smakiem jego skóry, rozkoszowała 

się sprężystością mięśni. Sięgnęła do gumki jego bokserek i zsunęła je z niego. 

T L

 R

background image

Zachwyt spłynął jej dreszczem po plecach. Był... wspaniały. Opadła na pięty, wpa-

trzona w niego, i powoli położyła dłoń na jego lędźwiach. Gage jęknął chrapliwie, a ona 

poczuła  się  tak,  jakby  trzymała  stery  potężnego  samolotu. Jego  moc  była  w  jej  rękach. 

Upojona  tą  świadomością,  powiodła  opuszkami  palców  po  jego  imponującej  długości, 

ciesząc się jedwabistym dotykiem i gorącą, stalową twardością. A potem schyliła głowę i 

objęła  wargami  wrażliwy  koniuszek.  Poczuła,  jak  Gage  spina  wszystkie  mięśnie,  i  zu-

chwale  pogłębiła  pieszczotę,  przyjmując  w  usta  jego  pulsującą,  naprężoną  męskość. 

Omiotła  leciutkimi  muśnięciami  języka  jej  czubek,  a  wtedy  poderwał  się  z  głuchym 

warknięciem i zacisnął dłonie na jej biodrach. W następnej chwili znalazła się pod nim, 

przygnieciona do miękkiego materaca ciężarem jego ciała. 

Kiedy błyskawicznie się zabezpieczył, zacisnęła zęby, spodziewając się, że wedrze 

się  w  nią  gwałtownie,  ale  on zastygł  w  bezruchu.  Zniecierpliwiona,  wbiła paznokcie  w 

jego plecy i mocno oplotła jego biodra nogami. Poczuła, jak dotyka koniuszkiem członka 

jej pulsującej kobiecości, jak kładzie go na niej niczym gorącą pieczęć, przesuwa się, de-

likatnie drażniąc ją tam, gdzie była najwrażliwsza na dotyk. Wstrzymywał się tak długo, 

aż z jękiem wygięła się, naglącymi ruchami bioder domagając się, by ją posiadł. Odpo-

wiedział  wreszcie  na  jej  niemy  zew,  wchodząc  w  nią  głęboko,  powolnym,  płynnym 

pchnięciem. Każdy nerw jej ciała zawibrował ekstazą, kiedy wypełnił ją swoją skupioną 

mocą. 

- Jesteś cudowna - wychrypiał. 

- To ty... jesteś... niesamowity - wyszeptała bez tchu. 

Wycofał się równie powoli, jak w nią wszedł. Wypchnęła biodra w górę, a jej nogi 

zwarły  się  wokół  niego  jak  klamra.  Pociągnęła  go  ku  sobie  zachłannie,  niecierpliwie  i 

wbiła zęby w jego ramię. Jej gwałtowna pieszczota wyzwoliła w nim wstrzymywaną do-

tąd pasję. Dźgnął ją mocno, i jeszcze raz, i jeszcze. Narzucił tempo, coraz szybsze, coraz 

bardziej szalone. 

- Tak! Tak! - wykrzyczała, chwytając się wezgłowia łóżka, podejmując rytm. 

Szybko.  Mocno.  Tego  właśnie  potrzebowała.  Szaleństwo  narastało  w  nich  z  każ-

dym pchnięciem, potęgowało się, brało ich we władanie. Aż wreszcie rzucili się w prze-

paść spełnienia, a rozkosz szarpnęła ich nagle jak otwierająca się czasza spadochronu. 

T L

 R

background image

Spleceni ze sobą, półprzytomni, powoli opadali na ziemię. 

Lauren  nie  wiedziała,  ile  czasu  leżała  jak  nieprzytomna,  z  trudem  łapiąc  oddech, 

zanim  odzyskała  czucie  w  członkach,  a  świat  wokół  wynurzył  się  ze  zmysłowej  mgły. 

Gage zsunął się z niej, ale jego głowa wciąż spoczywała bezwładnie na jej piersiach. Ob-

jęła go ramionami i wtuliła twarz w jego włosy. Chłonęła błogie uczucie bliskości, wsłu-

chując się w zgodny rytm ich ciężkich oddechów. Gdyby mogła, zatrzymałaby teraz czas 

- kiedy tak leżeli razem, zjednoczeni rozkosznym wyczerpaniem. Wiedziała, że rzeczy-

wistość zbyt szybko upomni się o swoje prawa i iluzja harmonii pryśnie. Byli sobie obcy. 

Dlaczego to akurat Gage rozwiał jej dziewczęce złudzenia? Dotąd zawsze myślała, 

że  tylko  miłość  i  głębokie  zaangażowanie  mogą  sprawić,  by  seks  stał  się  magicznym, 

wszechogarniającym doświadczeniem. Tymczasem... mężczyzna, który odkrył przed nią 

głębię namiętności,  jakiej  istnienia  nawet  nie podejrzewała,  w  żaden sposób nie  był  jej 

bliski. Przypominali dwa statki, mijające się nocą na oceanie. Nie była w nim zakochana 

i ani przez chwilę nie rozważała związania się z nim na stałe. Zbyt dobrze wiedziała, że 

taka możliwość nie istnieje. 

Gage zaciągnął się jeszcze raz zmysłowym zapachem ich rozgrzanych ciał i szalo-

nego  seksu,  a  potem  przekręcił  na  plecy,  porzucając  nieopisanie  rozkoszną  miękkość 

piersi Lauren. 

Gdzieś  w  jego  wnętrzu nieubłaganie  narastało  poczucie,  że popełnił  błąd.  Lauren 

była przyrodnią siostrą jego przyjaciela i nie powinien był jej tknąć. Ale przy niej działo 

się  z  nim coś, czego  nie umiał  wyjaśnić.  Była  dla  niego  powietrzem,  światłem,  wolno-

ścią. Nic innego się nie liczyło. 

Kiedy jego dłoń musnęła jej rękę, poczuł nagłą chęć, żeby spleść palce z jej palca-

mi. Zdusił to pragnienie, zdziwiony, zaniepokojony wręcz jego siłą. Nie był typem face-

ta, który potrzebuje, by trzymać go za rączkę. 

Skupił wzrok na suficie, starając się wzbudzić w sobie żal i postanowienie popra-

wy.  Bezskutecznie.  Może  kiedy  jego  oddech  odzyska  normalny  rytm...  kiedy  będzie  w 

stanie się poruszyć... znajdzie dość siły na samokrytykę. 

Przekręcił głowę, by znowu popatrzeć na Lauren. Przeciągnęła się rozkosznie jak 

kotka,  a  jej  strome  piersi  wyprężyły  się,  gdy  napięła  mięśnie  ramion.  Gage  nawet  nie 

T L

 R

background image

próbował już wzbudzić w sobie wyrzutów sumienia. Po prostu cieszył oczy widokiem jej 

jasnozłotego  ciała,  głębokiego  wcięcia talii, hojnego  łuku bioder  i  małej  kępki kędzior-

ków w złączeniu jędrnych ud. Miała cudownie długie nogi, smukłe i subtelnie umięśnio-

ne. 

Jej ciężkie powieki uniosły się powoli, a spod gęstych rzęs błysnęły złociste oczy. 

- To było... - wymruczała, z trudem poruszając wargami obrzmiałymi od pocałun-

ków. 

- ...niesamowite - dokończył z przekonaniem.  

Nie pamiętał, by kiedykolwiek doświadczył czegoś tak intensywnego i magiczne-

go, jak te chwile uniesienia w jej ramionach. 

Uśmiech zaigrał na ustach Lauren, ale zdusiła go, przygryzając wargę. 

-  Powinniśmy  jak  najszybciej  zapomnieć,  że  to  się  w  ogóle  zdarzyło.  -  Zdecydo-

wanie sięgnęła po róg białej, koronkowej narzuty i okryła się nią. Chciała skromnie za-

słonić swoją nagość i może osiągnęłaby efekt, gdyby tkanina nie była ażurowa. Gage'owi 

zaschło w gardle, a jego ciało gwałtownie wróciło w stan gotowości jak wstrząśnięte de-

fibrylatorem. Tym bardziej frustrujące były jej słowa. 

- Spróbuj zapomnieć - wymruczał gardłowo, prowokująco. 

- Słucham? - zdumiała się. 

Przekręcił się ku niej, tak że tylko milimetry dzieliły ich ciała. 

- Wyzywam cię, byś spróbowała wyrzucić z pamięci to, co przed chwilą przeżyli-

śmy. 

Jej policzki zaróżowiły się wyraźnie. 

- Posłuchaj, Gage. Nie będzie nam łatwo ukryć przed Trentem, że połączyło nas... 

intymne przeżycie. Mój przyrodni brat to patentowany dupek, ale jest inteligentny i by-

stry. A ja nie mogę sobie pozwolić na to, by wylał mnie z pracy... 

Niech to cholera. Gage nigdy nie okłamywał przyjaciela i nie miał zamiaru zacząć 

teraz. 

-  Jak  długo  jeszcze  zamierzasz  pracować  dla  Hightower  Aviation?  -  zapytał, 

marszcząc brwi. 

T L

 R

background image

Nie to, żeby planował poważny związek z Lauren Lynch. Po prostu... nie był jesz-

cze gotów o niej zapomnieć. Dopóki nie odkryje jej tajemnic, dopóki nie zrozumie, dla-

czego sam jej widok wzbudzał w nim żądzę potężną jak zimowa nawałnica, nie mógł po-

zwolić jej odejść. 

- Nie wiem... - zawahała się. - Nie wiem, kiedy będę mogła odejść, bo... 

- Bo co? - ponaglił. 

- Moja matka ma coś, czego potrzebuję. 

- Pieniądze? - rzucił ostro, czując ukłucie rozczarowania.  

Nie chciał teraz myśleć o podejrzeniach Trenta wobec Lauren. 

Drgnęła, jakby ją spoliczkował. Spojrzała mu w oczy zimno, wyzywająco. 

- Powiedziałam ci już, że nie chcę pieniędzy Hightowerów - wycedziła. - Nie wzię-

łabym od nich ani grosza, nawet gdyby podawali mi swój majątek na srebrnej tacy. Jeżeli 

nadal mi nie wierzysz, to twoja sprawa. Ja nie będę więcej strzępić sobie języka. 

Zobaczył  iskry  gniewu  w  jej  oczach,  tak  samo  prawdziwe  jak  niedawna  rozkosz. 

Nie miał wątpliwości, że mówi prawdę. 

Im  lepiej  poznawał  Lauren,  tym  silniej  był  przekonany,  że  Trent  myli  się  co  do 

niej. 

- Wierzę ci - powiedział cicho, serdecznie.  

Wiedział już, że nie musi bronić Trenta przed zakusami Lauren. Od tej chwili po-

stanowił zrobić wszystko, żeby udowodnić przyjacielowi, że jego przyrodnia siostra jest 

niewinna. 

Lauren oparła brodę na dłoniach i posłała siedzącemu naprzeciwko niej Gage'owi 

roześmiane, szczęśliwe spojrzenie. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie czuła się tak lekko i 

beztrosko.  Po  części  sprawił  to  dzień  spędzony  nad  oceanem,  leniwe  włóczenie  się  po 

deptakach,  wystawianie  twarzy  do  słońca  i  wdychanie  rześkiego,  morskiego  powietrza, 

po części bezwstydnie smakowity posiłek, którym właśnie się raczyli, ale głównie - Gage 

Faulkner.  Zniknął  gdzieś  skupiony,  poważny,  prawie  srogi  grymas  jego  ust.  Zniknęła 

uporczywa  potrzeba  kontrolowania  wszystkiego  wokół,  odciskająca  się  na  jego  czole 

głębokimi bruzdami. Zrelaksowany, roześmiany, wysmagany ciepłym wiatrem wyglądał 

na  bardzo  zadowolonego  z  życia  i  okazał  się  świetnym  kompanem.  Lauren  nie  mogła 

T L

 R

background image

uwierzyć,  że  to  ten  sam  człowiek,  którego  przed  dwoma  tygodniami  spotkała  po  raz 

pierwszy w gabinecie Trenta i uznała za odpychającego sztywniaka. Teraz była nim to-

talnie, z kretesem zauroczona. 

Gage  odłożył  na  talerz  skorupkę  wielkiej  różowej  krewetki  i  spojrzał  na  Lauren 

spod  grzywy  ciemnych  włosów  zawadiacko  i  zupełnie  nieelegancko  potarganych  wia-

trem. 

- Byłem w San Francisco chyba ze dwadzieścia razy i na biznesowe kolacje zawsze 

chadzałem na nadmorski bulwar. Dziwne, że nigdy nawet nie zauważyłem tej knajpki. 

Lauren  rozejrzała  się  po  skromnym  wnętrzu  wyłożonym  surowymi,  jakby  wyło-

wionymi  z  morza  deskami.  Jedyną  ozdobę  stanowiły  tu  rybackie  sieci  pełne  wielkich 

muszli, w kuchni uwijał się brodaty właściciel lokalu i jego żona, a trzy córki obsługiwa-

ły gości. Fakt, że ani Gage, ani jego nawykli do ostentacyjnego luksusu kontrahenci nie 

zwrócili uwagi na skromny lokal, nie wydawał jej się ani trochę dziwny. 

-  Może  dlatego,  że  wielkie  restauracje  o  wiele  bardziej  rzucają  się  w  oczy.  - 

Uśmiechnęła  się,  zgrabnie  rozchylając  skorupkę  małża  i  zanurzając  delikatne  mięso  w 

esencjonalnym sosie koktajlowym. 

- Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby zapytać miejscowych, który lokal podaje 

najlepsze owoce morza - wyznał Gage, wyciskając cytrynę na ogonek kolejnej krewetki. 

-  Miałaś  naprawdę  świetny  pomysł.  To  jest  najlepsza  rzecz,  jaką  kiedykolwiek  jadłem, 

słowo skauta. - Zasalutował jej kieliszkiem białego wina. 

Lauren w odpowiedzi uniosła swój kieliszek i spojrzała przez okno, za którym roz-

ciągał się widok na kolorowy, pełen życia rybacki port. 

- Tata mnie nauczył, żeby chodzić tam, gdzie jadają mieszkańcy, a nie do wystaw-

nych  lokali,  mających  przyciągnąć  turystów.  Tradycyjne,  rodzinne  knajpki  stawiają  na 

smak potraw, zamiast tracić energię na marketing. 

- Właśnie się o tym przekonuję. - Roześmiał się i nagle spoważniał.  

Podobnie  jak  podczas  przejażdżki  motocyklem  parę  dni  temu  sprawiał  wrażenie 

zaskoczonego własnym dobrym nastrojem. Zafrapowało ją to. 

- Gage, co robisz, kiedy masz wolny czas?  - spytała, choć przeczuwała, co odpo-

wie. 

T L

 R

background image

- Ja... właściwie nie miewam wolnego czasu - powiedział szybko, potwierdzając jej 

diagnozę. 

- Nie pracujesz chyba dwadzieścia cztery godziny na dobę? - drążyła. 

- Zdarza się, że prawie tyle. Rozwijam firmę, a to wymaga stuprocentowego zaan-

gażowania. - W jego głosie pojawił się dobrze jej znany, sztywny ton. 

- Jaki jest sens zarabiania na życie, skoro nie ma się życia? - Zmrużyła oczy. 

-  Świadomość,  że  mam  za  co  przeżyć  kolejny  miesiąc,  potrafi  nadać  wiele  sensu 

temu, co robię. - Uśmiechnął się niewesoło. - Idealizm jeszcze nikomu nie zapewnił da-

chu nad głową ani miski strawy. W życiu nie wystarczy gonić za marzeniami. 

- Ale każdy zasługuje na to, żeby mieć marzenia i je spełniać - zaprotestowała żar-

liwie. 

- Zgadzam się z tobą. - Przykrył ręką jej dłoń. Nie musiał dodawać nic więcej, jego 

pociemniałe oczy powiedziały jej, o czym teraz marzy. Wypuściła widelec z nagle drżą-

cych palców, a jej usta rozchyliły się, odpowiadając bez słów, że i ona marzy o tym sa-

mym. 

Nagle zaczęło im się bardzo spieszyć. W milczeniu, prowadząc gorący dialog spoj-

rzeń, podnieśli się z miejsc. Po chwili byli już na ulicy i ruszyli w stronę pensjonatu. 

Lauren miała wrażenie, że ziemia tańczy jej pod nogami. Niecierpliwość buzowała 

w niej, doprowadzając krew do wrzenia. Przez półtora roku celibat nie był dla niej pro-

blemem,  a  teraz  zdawało  jej  się,  że  zginie,  jeśli  zaraz,  natychmiast  nie  znajdzie  się  z 

Gage'em  w  łóżku.  Była  głodna,  strasznie  głodna  jego  dotyku,  smaku,  ciężaru  gorącego 

ciała... Właściwie miałaby chęć przebiec sprintem te trzy kilometry, które dzieliły ich od 

przytulnej sypialni u Esmé. 

Popatrzyła spod rzęs na idącego obok niej mężczyznę. On też wyglądał tak, jakby 

miał ochotę puścić się pędem po nadbrzeżnym deptaku. 

Ktoś powinien nauczyć go czerpać radość z życia, póki jeszcze nie jest za późno, 

pomyślała nagle, i już wiedziała, kto to zrobi. Była idealną kandydatką na nauczycielkę. 

Miała szczęście być wychowaną przez człowieka, który nauczył ją, że w życiu nie chodzi 

tylko o to, żeby dotrzeć do celu, lecz równie ważna jest sama podróż - im piękniejsza i 

bardziej malownicza, tym lepiej. Nikt nie mógł być szczęśliwy, żyjąc tylko dla pracy. 

T L

 R

background image

Gdy  przyglądała  się Gage'owi,  który  mimo  wielomilionowego  majątku był  nowi-

cjuszem, jeśli chodziło o korzystanie z uroków życia, nie mogła nie przyznać ojcu racji. 

 

ROZDZIAŁ ÓSMY 

 

Saldo kredytu: 0.00 

Lauren zmarszczyła brwi i jeszcze raz sprawdziła wpisane do komputera dane. Nie 

pomyliła się w adresie strony internetowej banku, numer konta był właściwy. Tylko su-

ma, która pozostała do spłacenia, zupełnie się nie zgadzała - Lauren była winna bankowi 

jeszcze prawie dwieście tysięcy dolarów i właśnie szykowała się do wysłania przelewem 

kolejnej, miesięcznej raty kredytu. 

Co oznaczało to zero? Błąd w systemie? 

Zaniepokojona,  wyjęła  telefon  z  torebki  i  wystukała  numer  obsługi  klienta.  W 

oczekiwaniu na połączenie,  wysłuchując  absurdalnie  wesołej melodyjki,  wyjrzała  przez 

okno samolotu. Na lotnisku ruch był o tej porze niewielki. Gage z samego rana poszedł 

na spotkanie z zarządem firmy, a ona przyjechała wprost na lotnisko, żeby przygotować 

samolot do  powrotnego  lotu do  Knoxville.  Westchnęła  cicho.  Nie  było  jej  łatwo  zosta-

wiać za sobą tego miasta, w którym spędziła dwie najcudowniejsze noce swojego życia. 

W Knoxville, pod okiem Trenta, jej i Gage'owi trudno będzie kraść chwile dla siebie... o 

ile, oczywiście, w ogóle się na to zdecydują. 

-  Dzień  dobry.  W  czym  mogę  pomóc?  -  Dziarski  głos  konsultantki  przerwał  jej 

rozmyślania. 

-  Chciałabym  przelać  ratę  kredytu,  ale  mam  wrażenie,  że  na  stronie  internetowej 

banku jest jakaś awaria. Pojawia się informacja, że saldo kredytu wynosi zero. - Lauren 

podyktowała swoje dane. 

- Proszę chwileczkę poczekać. - W słuchawce rozległ się stukot klawiszy. - Zgadza 

się, proszę pani. Saldo wynosi zero. 

-  Niemożliwe  -  upierała  się  Lauren.  -  Jestem  jeszcze  winna  bankowi...  mnóstwo 

pieniędzy. 

T L

 R

background image

-  Ależ  nie,  proszę  pani.  -  Głos  asystentki  w  dalszym  ciągu  był  profesjonalnie, 

uprzejmie  obojętny.  -  Całość  należności  została  wpłacona  na  nasze  konto  wczoraj.  W 

ciągu pięciu dni roboczych bank przyśle pani pełną dokumentację dotyczącą historii ra-

chunku. Czy ma pani jeszcze jakieś pytania, panno Lynch? 

- Jak to...? Przecież ja nie miałam takich pieniędzy... - wydukała Lauren bezradnie i 

nagle zrozumienie spłynęło na nią jak lodowaty prysznic. 

Wiedziała, kto miał takie pieniądze. Kto spłacił jej kredyt. 

- Dziękuję pani - powiedziała szybko i rozłączyła się. Ręka jej drżała, kiedy wybie-

rała numer komórki Jacqui. 

-  Witaj,  moja  droga.  -  Matka  odebrała  po  dziewięciu  sygnałach,  w  chwili,  kiedy 

Lauren nabrała pewności, że jej telefon zostanie zignorowany. - Co słychać? 

Chłodny,  idealnie  spokojny  ton  Jacqui  zdumiał  Lauren.  Jak  matka  mogła  zacho-

wywać  się jakby  nigdy  nic,  skoro  właśnie  przelała  na  jej  konto  sumę przyprawiającą  o 

zawrót głowy? W dodatku zrobiła to pomimo jej licznych zapewnień, że nie potrzebuje i 

nie przyjmie pieniędzy Hightowerów. 

- Jacqui, czy zapłaciłaś mój kredyt? - spytała szybko, starając się opanować drżenie 

głosu. 

W słuchawce zaległa cisza. I trwała, a sekundy mijały wolno jak wieki. 

- Chciałam pomóc... - wyszemrała wreszcie Jacqui. 

Frustracja zakotłowała się w piersi Lauren, pozbawiając ją tchu. Zacisnęła dłoń na 

telefonie tak mocno, że zatrzeszczały jej stawy. 

-  Jacqui,  rozmawiałyśmy  już  nie  raz  o  pieniądzach  -  odezwała  się  cicho,  prawie 

szeptem. Wiedziała, że jeśli pozwoli sobie podnieść głos, zacznie krzyczeć. - Mówiłam 

ci,  że  ich  nie  chcę.  Jeśli  czujesz  potrzebę  świadczenia  dobroczynności,  znajdź  inny 

obiekt. 

- Ale, kochanie... 

- Nie jestem twoim kochaniem! - Gorycz, którą przez lata ukrywała na dnie serca, 

wybiła nagle na powierzchnię, wykrzywiła jej usta i zatruła bólem słowa. - Oddałaś mnie 

zaraz  po  urodzeniu.  Zachowaj  pieniądze  dla  twoich  prawdziwych  dzieci,  Jacqui.  Dla 

tych, których się nie wyparłaś. 

T L

 R

background image

-  Lauren. - Głos matki drżał. - Jesteś moim dzieckiem tak samo jak Trent, Brent, 

Beth i Nicole. Ale oni mają wszystko, o czym mogą tylko zamarzyć, a ty walczysz, żeby 

związać koniec z końcem. Jak mogłabym ci nie pomóc? 

- Ojciec nauczył mnie, że jeśli czegoś w życiu pragnę, muszę na to zapracować, a 

nie dopraszać się jałmużny - przerwała jej. Słowa matki wywoływały ból silniejszy, niż 

potrafiła znieść. - Kiedy tylko wrócę, wezmę kolejny kredyt i oddam ci całą sumę co do 

grosza. 

- Nie rób tego. Nie przyjmę od ciebie pieniędzy. 

- Do licha, Jacqui. - Lauren podniosła się z fotela i zaczęła niespokojną wędrówkę 

po ciasnym wnętrzu kabiny. - Ile razy jeszcze będziemy przerabiać ten temat?  Straciłaś 

szansę, żeby być moją matką. 

-  Wiem  -  powiedziała  Jacqui  cicho.  Jej  zazwyczaj  starannie  wymodulowany  głos 

był  pęknięty,  jakby  przegrywała  walkę  ze  wzbierającym  w  gardle szlochem.  -  I  nie ma 

dnia, w którym nie żałowałabym, że nie było mnie przy tobie... 

Serce Lauren ścisnęło się z bólu. Czy matka nie rozumiała, że żadne słowa nie wy-

starczą,  żeby  uleczyć  ranę  w  jej sercu?  Zwłaszcza słowa  wypowiedziane  o  wiele  lat  za 

późno. 

- Jest jedna rzecz, którą mogłabyś mi dać - powiedziała gwałtownie. Myśl, że mat-

ka  wciąż  ukrywa  przed  nią  okoliczności  śmierci  ojca,  wywołała  frustrację,  którą  aż  za 

dobrze było słychać w tonie jej głosu. - Świetnie wiesz, o czym mówię. Ty jednak tego 

akurat mi odmawiasz. Ale ostrzegam cię, że jeżeli nie uzyskam tego od ciebie, wyjadę i 

nigdy więcej mnie nie zobaczysz. 

„Ostrzegam cię, że jeżeli nie uzyskam tego od ciebie, wyjadę i nigdy więcej mnie 

nie zobaczysz". 

Gage  właśnie  miał  wejść  po  trapie  na  pokład  samolotu,  kiedy  dobiegły  go  słowa 

wypowiedziane  przez  Lauren.  Znieruchomiał.  Jeszcze  nigdy  nie  słyszał  tak  ogromnego 

ładunku emocji w jej głosie. Miał wrażenie, że przemawia przez nią złość, wręcz wro-

gość, a w dosłyszanym zdaniu czai się groźba. Z kim rozmawiała? I dlaczego poczuł się 

nagle osamotniony i przybity, kiedy powiedziała, że wyjedzie? Mieli co prawda za sobą 

dwie noce nieziemskiego seksu, ale przecież nie planowali związku. Lauren nie musiała 

T L

 R

background image

konsultować z nim swoich planów. Nawet sobie tego nie życzył. Od czasu rozwodu wy-

strzegał się zaangażowania emocjonalnego jak morowej zarazy. 

A  jednak...  kiedy  wykrzyczała  prawie, że  wyjedzie, poczuł się tak,  jakby  to jemu 

groziła. W głowie Gage'a Faulknera rozdzwonił się alarm. Choć tego nie planował, Lau-

ren stała się  ważną  częścią  jego  życia. Tak  ważną,  że jego  wypracowana samokontrola 

była poważnie zagrożona. 

Znał  Lauren  Lynch  zaledwie  dwa tygodnie,  ale  już  wiedział  z całą pewnością,  że 

nigdy  żadna  kobieta  nie  zachwyci  go  bardziej  -  bo  żadna  nie  marszczyła  brwi  tak  jak 

Lauren, kiedy pochylała się, stuprocentowo skoncentrowana, nad sterami samolotu. Żad-

na nie jeździła na motocyklu jak sam diabeł i nie potrafiła okazać anielskiej cierpliwości, 

przekopując  się  przez  stosy  dokumentów.  Podziwiał  jej  ostry  jak  brzytwa,  analityczny 

umysł i uwielbiał podpatrywać ją przy pracy. A dziecięcy entuzjazm, z jakim oddawała 

się zabawie, zachwycał go. 

Wszedł na pokład samolotu i zobaczył, jak Lauren gwałtownym, gniewnym gestem 

chowa telefon do torebki. Rysy twarzy miała ściągnięte, usta jej drżały. 

- Coś się stało? - spytał z troską. 

- Nic ważnego. - Odwróciła wzrok, ale zauważył, że oczy ma zgaszone, pozbawio-

ne  blasku,  który  tak  uwielbiał.  -  Jesteśmy  gotowi  do  startu  -  powiedziała  suchym,  rze-

czowym  tonem,  który  dobrze  zapamiętał  z  ich  pierwszego  wspólnego  lotu.  -  Możesz 

usiąść i zapiąć pas. 

Nie pytając o zgodę, poszedł za nią do kokpitu i bez słowa zajął wolny fotel. Lau-

ren nie zaprotestowała. Zagubiona w myślach, zamknięta w sobie, zdawała się go nie do-

strzegać. Chciał coś powiedzieć, ale nie znalazł słów. Patrzył, jak w skupieniu sprawdza 

ustawienia przyrządów, przygryzając lekko dolną wargę. Zawsze tak robiła, kiedy chcia-

ła ukryć niepewność... Poczuł, że coś ściska go w piersi. Odetchnął głęboko raz i drugi, 

ale dziwne uczucie nie minęło. 

Co się z nim, u licha ciężkiego, dzieje? Jest chory? 

Spojrzał znów na Lauren i nagle zrozumiał, co mu dolega. Był w niej beznadziej-

nie, śmiertelnie zakochany. 

T L

 R

background image

Ból chwycił Lauren za gardło dławiącym uściskiem i zatopił pazury w jej wnętrz-

nościach. Z głuchym jękiem zgięła się wpół i opadła ciężko na sofę. 

Zadrukowane kartki wysunęły się z nagle zdrętwiałych palców, spłynęły na podło-

gę i rozsypały się po jej malutkim pokoju. Nie schyliła się po nie. Przeczytała tekst tylko 

raz,  ale  miała  wrażenie,  że  każde  słowo  zostało  wyryte  w  żywej  tkance  jej  serca.  Spe-

cjalistyczny raport dotyczący katastrofy samolotu, w której zgiął Kirk Lynch, stwierdzał 

z całą pewnością, że śmierć pilota nie była samobójstwem. Wypadek nastąpił w wyniku 

wadliwego działania konstrukcji skrzydeł samolotu. 

Samolotu, który zbudowała razem z ojcem. 

Ukryła twarz w dłoniach, a potem gwałtownym gestem wplotła palce we włosy. 

Tyle razy rozbierali i składali z powrotem ten samolot, dopracowywali każdą, naj-

mniejszą  część...  Jak  mogła  nie  zauważyć,  że  w  konstrukcji  jest  usterka?  Jak  mógł  nie 

zauważyć tego tak doświadczony lotnik jak Kirk? 

Może gdyby ojciec pozwolił jej wykonać choć jeden próbny lot, zauważyłaby, że 

coś jest nie tak? Miała prawdziwy szósty zmysł, jeśli chodziło o wychwytywanie szcze-

gółów, jak zmniejszona zwrotność, minimalna nieregularność w pracy silnika czy niepo-

kojące drgania skrzydeł. Ale tata, z dziwną u niego stanowczością, zabronił jej latać swo-

ją ukochaną, eksperymentalną zabawką. 

Poczucie  absurdalnej  straty  i  okrutnej  niesprawiedliwości  losu  zaatakowało  ją  ze 

zdwojoną  siłą.  Myśl,  że  możliwość  uratowania  ojca  miała  prawdopodobnie  w  zasięgu 

ręki, była nie do zniesienia. Musiała z kimś porozmawiać, wyżalić się. Może gdyby mo-

gła spojrzeć na całą sytuację oczami kogoś z zewnątrz, kogoś, kto był mądry, obiektyw-

ny i życzliwy... 

Gage. To do niego chciała teraz pobiec, wtulić się w jego ramiona, ukryć twarz na 

jego  piersi.  On  wiedziałby,  co  jej  powiedzieć,  jak  ją  pocieszyć.  Nie  mogła  jednak  tego 

zrobić. Nawet nie znała jego adresu. Odkąd parę godzin wcześniej rozstali się na lotni-

sku, Gage nie odezwał się do niej. Widocznie miał inne plany na ten wieczór. 

Nie, nie będzie szukać towarzystwa Gage'a. Ma co innego do zrobienia - musi po-

wiedzieć  matce  o  wyniku  ekspertyzy.  Jej  osobisty  żal  do  Jacqui  nie  ma  teraz  żadnego 

T L

 R

background image

znaczenia.  Ojciec  kochał  Jacqueline  Hightower  i  choćby  z  tego  powodu  miała  prawo 

wiedzieć, co napisano w raporcie o jego śmiertelnym wypadku. 

Lauren zgarnęła ze stolika kluczyki i wybiegła na dwór. Mroźne powietrze jesien-

nej  nocy  przeniknęło  ją  na  wskroś,  ale  nawet  nie  zauważyła,  że  nie  wzięła  płaszcza. 

Drżąc  z  zimna,  wsiadła  do  samochodu,  przekręciła  kluczyk  w  stacyjce  i  ruszyła  z  pi-

skiem opon. 

-  Dobry  wieczór,  panno  Lynch.  -  Fritz,  w  swoim  odwiecznym,  sztywnym  stroju, 

skłonił się lekko na jej widok. 

- Wiem, że jest późno, a ja przyszłam bez zapowiedzi - powiedziała szybko. - Ale 

czy mogłabym... 

- Pani jest w salonie. Śmiało, panienko. - Na pełnym godności obliczu starego lo-

kaja pojawił się cień uśmiechu. 

- Czy Trent jest w domu? - odważyła się zapytać. 

-  Młody  pan  jeszcze  nie  wrócił  -  usłyszała  w  odpowiedzi  i  stłumiła  westchnienie 

ulgi. 

- Dziękuję, Fritz. 

Matka siedziała w swoim ulubionym fotelu przy kominku. Tego wieczoru miała na 

sobie wąską, długą do kostek sukienkę z kaszmiru. Piaskowy kolor stroju podkreślał jej 

alabastrową cerę i złociste oczy. 

- Lauren, cóż za niespodzianka. - Jacqui majestatycznie podniosła się z fotela. 

- Przepraszam, że nie zadzwoniłam. 

- Nie musiałaś. Zawsze możesz przyjść do mnie, przecież wiesz. 

Miłe słowa, pomyślała Lauren z nagłym żalem. Szkoda, że nie usłyszała ich od Ja-

cqui jakieś dwadzieścia lat wcześniej. 

-  Dzisiaj...  dostałam  raport  ekspertów  określający  przyczyny  katastrofy  samolotu 

ojca - wyrecytowała szybko, głusząc w sobie ból. Chciała mieć już tę rozmowę za sobą. - 

Śmierć taty nie była samobójstwem. 

- Mówiłam ci, że Kirk nie targnął się na własne życie. - Jacqui zacisnęła usta. 

T L

 R

background image

-  Ale  nigdy  mi  nie  powiedziałaś,  dlaczego  tata  natychmiast  po  twoim  wyjeździe 

wsiadł do samolotu.  Nie  wpisał  nic  do księgi startów,  nikogo  nie poinformował,  dokąd 

leci ani na jak długo. Nigdy tak nie robił, więc domyślam się, że musiał być wzburzony. 

- Co jest napisane w raporcie? - Jacqui splotła palce tak mocno, że pobielały. 

- Stwierdzono, że konstrukcja samolotu była wadliwa. Przy przekroczeniu krytycz-

nego kąta natarcia skrzydła samolot stracił sterowność. Wszystko było w porządku, do-

póki tata nie próbował robić manewrów przy maksymalnej prędkości. Jedno ze skrzydeł 

wpadło w zbyt silne drgania i wciągnęło samolot w korkociąg... Tacie nie udało się wy-

równać lotu i uderzył w ziemię. Zginął na miejscu. 

Jacqui ukryła twarz w dłoniach. Jej szczupłe ramiona zadrgały, wstrząsane bezgło-

śnym szlochem. Lauren zamrugała, czując, że pod powiekami wzbierają jej zbyt długo 

tamowane, piekące łzy. „Piloci nie płaczą" - usłyszała w głowie wyraźny głos ojca. Za-

wsze jej to powtarzał, kiedy była małą dziewczynką i rozpaczała z jakiegoś powodu. „Pi-

loci nie płaczą. Piloci analizują fakty i wyciągają wnioski". 

-  Powinnam się była  zorientować, że skrzydła  są  wadliwe  i  nie  wytrzymają prze-

ciągnięcia - powiedziała gorzko. - Gdybym tylko była bardziej uważna... tata by nie zgi-

nął. 

Jacqui wyprostowała się gwałtownie. Usta jej drżały, a twarz w jednej chwili zrobi-

ła się kredowobiała. 

- Nie waż się myśleć, że śmierć ojca jest twoją winą - powiedziała ostro. W jej peł-

nym napięcia głosie była determinacja. - Tylko ja mogłam go powstrzymać. I nie zrobi-

łam tego. 

Lauren, wpatrzona w matkę, postąpiła krok w tył i ciężko usiadła na jednym z fote-

li. 

- O czym ty mówisz? - spytała słabo. 

- Gdybym nie dała mu tych pieniędzy... - zaczęła Jacqueline i urwała.  

Po jej bladych policzkach popłynęły łzy. Szloch zdławił jej słowa. 

- Jakich pieniędzy? - Lauren poczuła dreszcz na plecach. 

- Kirk nic ci nie powiedział? - Matka spojrzała na nią bezradnie oczami zaczerwie-

nionymi od płaczu. 

T L

 R

background image

- O czym miał mi powiedzieć? 

-  Wszystko  zaczęło  się  przed  twoimi  osiemnastymi  urodzinami.  -  Jacqui  usiadła 

sztywno  i  położyła  dłonie  na  kolanach.  -  Kirk  zaczął  pracować  nad  planami  nowego, 

eksperymentalnego modelu samolotu. Miał być wyjątkowo lekki i zwrotny, tak by umoż-

liwiać wykonywanie bardzo skomplikowanych, precyzyjnych akrobacji. Kirk był bardzo 

podekscytowany.  Chciał  opatentować  konstrukcję,  a  potem  sprzedać  prawa  do  patentu. 

Miało mu to przynieść wielkie pieniądze. 

Lauren słuchała w napięciu. Tak jak sądziła, między jej rodzicami coś się wydarzy-

ło. Przez dwa długie miesiące myślała, że poznanie prawdy przyniesie jej ulgę. Teraz za-

czynała się obawiać, że będzie odwrotnie. 

-  Żeby  kontynuować  pracę  i  zmontować  pierwszy,  próbny  egzemplarz,  Kirk  po-

trzebował  kapitału  -  mówiła  dalej  Jacqui.  -  Poprosił  mnie  o  pożyczkę  na  poczet  przy-

szłych zysków ze sprzedaży patentu. Powiedziałam, że sfinansuję wykonanie samolotu, 

ale  postawiłam  jeden  warunek.  Chciałam  wreszcie  móc  ci  powiedzieć,  że  jesteś  moją 

córką.  Kirk  odmówił.  Uważał,  że będzie  lepiej dla  ciebie,  jeśli nigdy  się nie  dowiesz... 

ale  ja nie  mogłam dłużej ukrywać  przed  tobą prawdy.  Nalegałam  tak  długo,  aż  ustąpił. 

Zaraz po twoich osiemnastych urodzinach zaczęłam finansować montaż samolotu. Prace 

ciągnęły się ładnych parę lat, a kiedy prototyp był gotów, twój ojciec odkrył, że w kon-

strukcji skrzydeł jest usterka. Na jego prośbę opłaciłam kilka niezależnych ekspertyz in-

żynierskich, ale werdykt był jednoznaczny: usterki nie da się naprawić, nie pogarszając 

parametrów  samolotu.  Twój  ojciec nie chciał  o tym  słyszeć.  Ten nowatorski, ultralekki 

samolot to było jego marzenie. Wierzył, że jak będzie wystarczająco długo szukał, znaj-

dzie sposób, żeby obejść problem. Namawiał mnie, żebym dalej finansowała jego prace. 

Wiedziałam, że nie powinnam, ale zgodziłam się. Nie miałam serca pogrzebać jego na-

dziei. 

Jacqui przerwała, nalała sobie wody ze stojącej na niskim stoliku kryształowej ka-

rafki. Piła chciwie, jakby w nadziei, że woda zmyje gorycz wspomnień. 

- Tamtego fatalnego dnia... doszło między mną a twoim ojcem do ostrej wymiany 

zdań. Błagałam Kirka, żeby wreszcie dał sobie spokój z tym samolotem. Oblatywał go z 

uporem maniaka, lekceważąc niebezpieczeństwo. Miałam przeczucie, że to się może źle 

T L

 R

background image

skończyć.  Ale  sama  wiesz,  jaki  był  twój  ojciec.  Nie  potrafił  się  przyznać  do  porażki. 

Wykrzyczał, że nie stać go na to, by porzucić tak zaawansowany projekt. Był zdecydo-

wany prowadzić dalsze eksperymenty. Wciąż liczył na to, że sprzeda patent i spłaci dług, 

choć mówiłam mu, żeby pieniądze ode mnie traktował jak darowiznę. 

Lauren kurczowo wczepiła się palcami w poręcze fotela. Okropna, mdląca słabość 

ścisnęła jej żołądek, przed oczami zamigotały czarne plamy. 

A  więc  ojciec  wiedział,  że samolot  jest  wadliwie skonstruowany.  Od samego po-

czątku miał świadomość niebezpieczeństwa, na jakie się naraża, a mimo to oblatywał go, 

testując różne pomysły na naprawienie usterki. Rozmyślnie ryzykował życie. I zginął, a 

wszystkiemu  winne  były  przeklęte  pieniądze.  Gdyby  nie  zaciągnął  długów,  nie  czułby 

honorowego przymusu, by je spłacić... i żyłby do dziś. 

-  Dlaczego  nie  powiedziałaś  mi  wcześniej  o  tym  wszystkim?  -  spytała,  z  trudem 

poruszając wargami. 

- Nie mogłam. - Głos Jacqui się załamał. Zaczerpnęła tchu gwałtownie, rozpaczli-

wie, jak człowiek, który się dusi. - Gdybym nie finansowała jego prac... gdybym go nie 

zachęcała... twój ojciec by nie zginął. Proszę, Lauren, musisz zrozumieć, że robiłam to z 

miłości do niego. Chciałam, żeby był szczęśliwy. 

Lauren nie miała siły na to, by próbować wzbudzić w sobie współczucie dla Jacqu-

i. W tej chwili czuła tylko zaciekły, rozpaczliwy bunt. 

-  Sfinansowałaś  jego  samobójczą  misję  -  wybuchła.  -  To  dość  oryginalny  sposób 

okazywania miłości. 

T L

 R

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

 

„Piloci nie płaczą". 

Słowa  ojca  kołatały  się  w  głowie  Lauren  niemilknącym  echem.  Ponure,  czarne 

nocne godziny zdawały się wlec bez końca. Gdyby ktoś ją spytał, co w tym czasie robiła, 

miałaby  trudności  z  odpowiedzią.  Pamiętała,  jak  oślepiona  łzami,  ścigana  bezradnym 

wołaniem  matki  wybiegła  z  rezydencji  Hightowerów.  Pamiętała,  że  wsiadła  do  samo-

chodu i ruszyła przez opustoszałe o tej porze ulice miasta. Ale nie wiedziała, jak długo 

jeździła bez celu. Nie była w stanie wrócić do swojego mieszkania i położyć się do łóżka. 

Sen  był  ostatnią  rzeczą,  o  której  myślała,  kiedy  emocje  rozrywały  jej  duszę  na  strzępy 

niczym  sfora  wściekłych  psów.  Żal  do  ojca,  że  ukrywał  przed  nią  prawdę.  Teraz  rozu-

miała, dlaczego zakazał jej latać tym nieszczęsnym samolotem. Chronił ją. Ale o tym, że 

ona miała prawo chronić jego, już nie pomyślał. Odmówił jej tego prawa. Żal do matki, 

która  mogła  użyć  swoich  wpływów,  by  powstrzymać  Kirka.  Żal  do  Lou,  który  musiał 

przecież wiedzieć o umowie między jej rodzicami, ale nie zdradził się przed nią ani sło-

wem. I wreszcie niepewność co do przyszłości Falcon Air - firma była zadłużona, bo oj-

ciec wypompowywał z niej pieniądze, żeby opłacać swój projekt. Widocznie sumy, które 

dostawał od Jacqui, nie wystarczały. Jeśli towarzystwo ubezpieczeniowe odkryje, że Kirk 

Lynch  wiedział  o  wadzie  konstrukcyjnej  samolotu,  może  odmówić  wypłaty  odszkodo-

wania. Lauren nie sądziła, by Falcon mogła się podnieść po takim ciosie. Czeka ich ogło-

szenie bankructwa i upokarzająca licytacja... 

Gdzieś w labiryncie podmiejskich uliczek, wśród uśpionych domów z ogródkami, 

ostatecznie się poddała. Zgasiła silnik, oparła głowę na kierownicy i wybuchła gwałtow-

nym, gorzkim płaczem. Szloch bez końca wstrząsał jej ciałem, nagle tak słabym, jakby 

była śmiertelnie chora. 

Ocknęła  się  o  świcie,  skostniała  z  zimna,  zdrętwiała  od  drzemki  w  niewygodnej 

pozycji.  Pod  powiekami  miała  piasek,  a  głowa  pękała  jej  z  bólu,  ale  emocje  trochę  się 

wyciszyły. 

T L

 R

background image

Musiała zobaczyć się z Gage'em, opowiedzieć mu o wszystkim. Miał prawo wie-

dzieć, że jej życie wali się w gruzy. Zresztą, nie udałoby jej się ukrywać tego przed nim, 

nawet gdyby chciała. 

Zamknęła oczy i przywołała w pamięci obraz jego pięknej twarzy, uważnych, mą-

drych oczu pod śmiałymi łukami brwi, zmysłowych ust, które tak często zaciskał w gry-

masie pełnym uporu. Teraz, kiedy cierpiała, potrzebowała jego bliskości jak powietrza. 

Instynktownie czuła, że jemu właśnie chce zaufać, zwierzyć się ze wszystkiego, co 

ją gnębiło. 

Jej serce wypełniła żarliwa, prawie bolesna tęsknota za bezpiecznym schronieniem 

jego silnych ramion. Odrzuciła głowę na oparcie fotela i niespodziewanie dla samej sie-

bie wybuchła szalonym śmiechem. 

Była zakochana w Gage'u Faulknerze. Jak mogła dotąd się nie zorientować? 

- Przepraszam, że przeszkadzam, ale muszę z tobą o czymś porozmawiać. To pilne. 

Gage  podniósł  głowę  znad  ekranu  komputera,  uśmiechając  się  szeroko,  zupełnie 

jakby głos Lauren miał magiczną moc wzbudzania w nim radości. Było wcześnie rano i 

jej wizyta w biurze stanowiła całkowitą niespodziankę. Bardzo miłą niespodziankę. Kie-

dy poprzedniego dnia wrócili do Knoxville, postanowił, że poczeka aż ona zrobi pierw-

szy krok - miała dużo do stracenia, jeśli ktokolwiek dowiedziałby się o namiętności, któ-

ra ich połączyła. Dlatego uważał, że Lauren powinna ustalić zasady ich relacji. Jemu zaś 

nie pozostawało nic innego, jak się podporządkować. 

Wstał  na  jej  powitanie,  a  ona  ruszyła  ku  niemu  przez  gabinet,  niemal  biegnąc. 

Zmarszczył brwi. Coś było nie tak. Lauren miała chorobliwie bladą twarz i podkrążone 

oczy, jakby ostatniej nocy w ogóle nie spała. Jej włosy były potargane, a ubranie zmięte. 

Palce kurczowo zaciskała na kluczykach samochodu. 

- Usiądź, proszę. - Kiedy opadła na fotel, podszedł do ekspresu do kawy, nalał pe-

łen kubek gorącego napoju i włożył go w jej lodowate dłonie. - Powiedz mi, co się stało. 

- Najpierw obiecaj, że wysłuchasz mnie do końca, zanim mnie osądzisz - zaczęła z 

wahaniem.  

Trema  chwyciła  ją  za  gardło.  Musiała  powiedzieć  Gage'owi  o  tym,  że  Jacqui  od 

dawna pompowała pieniądze w projekt realizowany przez jej ojca. A więc Trent, podej-

T L

 R

background image

rzewając Lauren o zakusy na majątek Hightowerów, w sumie niewiele się pomylił. Choć 

ona nie miała z tym nic wspólnego, Kirk przyczynił się walnie do uszczuplenia kont Ja-

cqueline Hightower. 

Tato, jak mogłeś mi to zrobić? 

- Od co najmniej siedmiu lat Jacqueline regularnie wspomagała finansowo działal-

ność mojego ojca - wypaliła, zamykając oczy. 

Gage  poczuł  się  tak, jakby  dostał  cios w  żołądek.  Wszystkiego  mógł  się  spodzie-

wać, ale nie tego, że Lauren będzie chciała rozmawiać z nim o rodzinnych pieniądzach. I 

że potwierdzi podejrzenia Trenta - sumy, które wypływały z kont Jacqueline, trafiały w 

ręce rodziny Lynchów. Córka musiała przecież wiedzieć, co knuł ojciec. 

- O jakich sumach mówisz? - spytał sucho. 

- Nie wiem. Nie chciała powiedzieć. - Lauren urwała, wzięła głęboki oddech. - W 

dodatku wczoraj spłaciła kredyt, który zaciągnęłam, żeby kupić mojego cirrusa. 

Gage'owi zrobiło się zimno. Tajemnica niedawnych wypłat z konta Jacqueline też 

się  wyjaśniła.  Matka  Trenta  i  Lauren,  nie  chcąc  zwrócić  uwagi  księgowego  jednorazo-

wym przelewem opiewającym na tak dużą kwotę, stopniowo wyciągała pieniądze i gro-

madziła je na specjalnym koncie, które założyła w tajemnicy. Miała pecha, bo księgowy 

Hightowerów okazał się bardzo podejrzliwy i przejrzał jej manewr. Dotąd jednak nikt nie 

wiedział, jakie było przeznaczenie pieniędzy. 

„Ostrzegam cię, że jeżeli nie uzyskam tego od ciebie, wyjadę i nigdy więcej mnie 

nie zobaczysz". - Gniewne słowa Lauren wyraźnie rozbrzmiały w głowie Gage'a. Dobrze 

pamiętał złość, a nawet groźbę, która czaiła się w jej głosie. Cóż, najwyraźniej uzyskała 

to, czego się tak gwałtownie domagała... 

- Nie prosiłam jej o te pieniądze. 

Potrząsnął głową w milczeniu. Jej oczy były tak pełne szczerego żaru, że byłby jej 

uwierzył,  gdyby  na  własne  uszy  nie  usłyszał  fragmentu  rozmowy,  która  poprzedniego 

dnia odbyła z matką przez telefon. 

- Tysiąc razy mówiłam jej, że nie chcę od niej pieniędzy. Nigdy nie chciałam. Na 

urodziny  zawsze  dawała  mi  drogie,  okazałe  prezenty...  balowe  suknie,  biżuterię...  a  j a  

marzyłam o tym, żeby po prostu była przy mnie, kiedy dorastałam, opatrywała stłuczone 

T L

 R

background image

kolana, uczyła malować rzęsy i ostrzegała przed zakusami chłopaków... Przyjechałam do 

Knoxville,  że  by  uzyskać  od  niej  odpowiedzi  na  ważne  dla  mnie  pytania,  ale  Jacqui 

wciąż się wydawało, że może mnie zbyć, dając mi kasę... 

Bez ruchu, porażony bólem promieniującym z miejsca, gdzie jego serce uderzało z 

wysiłkiem, słuchał potoku słów, którym go zalewała. Mówiła zbyt szybko, zbyt dużo. I 

nie patrzyła mu w oczy. Dość długo chodził po tym świecie, by wiedzieć, że tak właśnie 

zachowują się ludzie, którzy mają coś do ukrycia. I bezczelnie kłamią. 

- Mam zamiar wziąć kredyt, żeby oddać matce pieniądze. Ale... 

- Ale co, Lauren? 

Rzuciła mu spojrzenie, w którym było nieme błaganie. 

-  Falcon  Air  ma  poważne  kłopoty  finansowe.  Jeśli  towarzystwo  ubezpieczeniowe 

nie wypłaci odszkodowania z polisy ojca, grozi nam bankructwo. Chyba że zechcesz mi 

pomóc. 

Lauren schyliła głowę i zacisnęła palce na kubku z gorącą kawą. W ustach miała 

zupełnie sucho, ale wiedziała, że nie przełknie ani łyka. Emocje dławiły ją w gardle. Od 

tego,  jak  Gage  zareaguje  na  jej  prośbę,  zależało  wszystko.  Był  jedynym  człowiekiem, 

który mógł uratować Falcon. Jego praca polegała na znajdowaniu dróg ratunku dla upa-

dających  firm.  Lauren nie  wątpiła,  że  gdyby  tylko  zechciał  zająć  się  Falcon  Air,  doko-

nałby  cudu  i  postawił  firmę  na  nogi.  Kiedy  zebrała  się  na  odwagę  i  spojrzała  znów  na 

Gage'a, zrozumiała, że przegrała. Cud, na który liczyła, nie miał się wydarzyć. 

- Mam ci pomóc? - wycedził Gage, mrużąc oczy.  

Nienawiść i pogarda w jego wzroku zmiażdżyły ją, pozbawiły tchu.  

- Przez lata razem z ojcem doiliście Jacqueline, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia, 

prawda? Więc postanowiłaś dobrać się do mojej kieszeni.  

Pobladła gwałtownie, otworzyła usta. 

- Nie - wyszeptała samymi wargami, bez dźwięku.  

Musiał przyznać, że była świetną aktorką. Może nawet lepszą niż jego była żona. 

Mało  brakowało,  a  i  jej  bajeczkę  by  kupił.  Czuł  się  jak  ostatni  idiota.  Kiedy  kłamstwa 

Angeli wyszły na jaw, przysiągł sobie, że już nigdy nie da się omotać kobiecie. Ale wy-

starczyło, by Lauren zechciała obdarzyć go wdziękami, a kompletnie zgłupiał. 

T L

 R

background image

-  Nie  myślałam  o  pieniądzach.  -  Głos  się  jej  łamał.  -  Chciałam  cię  prosić,  żebyś 

zrobił dla Falcon Air ekspertyzę, taką jak robisz dla innych firm, które wyciągasz z kło-

potów. 

-  Zamierzasz  wynająć  usługi  Faulkner  Consultants?  -  Uśmiechnął  się  zimno.  - 

Chyba powinienem cię ostrzec, że nie jestem tani. 

- Oczywiście, że nie stać mnie na ciebie - powiedziała szybko, spuszczając wzrok. 

- Ale myślałam... że jakoś to załatwimy. 

- Ach, tak? Rozumiem, że chciałaś płacić mi w naturze. 

- Jak możesz tak mówić? - Kolor wrócił na jej policzki.  

Zerwała się z miejsca, omal nie rozlewając kawy. 

- Przecież to oczywiste. Ja mam coś, czego ty potrzebujesz. A kto nie ma srebra ani 

miedzi, ten płaci tym, na czym siedzi... 

Cofnęła się, a na jej twarzy odmalował się szok. Zamrugała, jakby nie mogąc uwie-

rzyć w to, co słyszy. 

- Chciałam ci zaproponować darmową obsługę wszystkich twoich lotów. Nie jako 

klientowi Hightower Aviation, tylko w ramach umowy na wymianę usług między mną a 

tobą. Gage...  nie  planowałam  wyłudzić od  ciebie pieniędzy.  Musisz  mi uwierzyć.  Prze-

cież... ja cię kocham. 

Jej słowa eksplodowały w jego piersi przeszywającym bólem. Jakaś naiwna cząst-

ka  jego  duszy  pragnęła,  żarliwie  pragnęła  uwierzyć,  że  uczucia  Lauren  są  szczere. 

Wzdrygnął się, głęboko zniesmaczony własną słabością. Wiedział przecież aż za dobrze, 

że kobiety potrafią powiedzieć wszystko, żeby tylko uzyskać to, na czym im zależy. 

- Nic z tego - warknął. - Radź sobie sama. Nie potrzebuję już twoich usług. Żegnaj, 

Lauren. Mam nadzieję, że wiesz, gdzie są drzwi. 

Odstawiła nietknięty kubek kawy na blat biurka, tak ostrożnie, jakby to była tyka-

jąca bomba zegarowa. Dolna warga jej drżała; przygryzła ją, a potem spojrzała na Gage'a 

oczami, w których była pustka. Stała nieruchomo przez kilka sekund, jakby na coś czeka-

jąc, wreszcie gwałtownie odwróciła się i wyszła. 

T L

 R

background image

Stłumił  w  sobie  dziwaczną  chęć,  żeby  za  nią pobiec i  wszystko  odwołać.  Potrzą-

snął  głową,  zniecierpliwiony.  Powinien  raczej  gratulować  sobie  przytomności  umysłu. 

Właśnie wywinął się z sideł kolejnej przebiegłej łowczyni fortun. 

Dlaczego więc nie czuł najmniejszej satysfakcji? 

 

Lauren  jeszcze  raz przesunęła  palcem po  czeku  wystawionym  przez  towarzystwo 

ubezpieczeniowe i przeliczyła zera w wypisanej na nim sumie. 

- Zdaje się, że ciągle nie możesz uwierzyć w to, co widzisz - zaśmiał się Lou. - Na-

sze kłopoty się skończyły, dziecino. 

Alleluja,  pomyślała  Lauren.  Powinna  czuć  ulgę.  Powinna  skakać  z  radości.  Dla-

czego więc było jej źle. jakby trawiła ją nieuleczalna choroba? 

- Dziecino, skończ wreszcie z tą chandrą. Zabieram cię na piwo. Wyraźnie potrze-

bujesz czegoś na podniesienie morale, a tak się składa, że dziś mamy co opić. 

- Nie mam żadnej chandry - zaprotestowała, urażona. 

- Nie? - Lou wykrzywił usta w złośliwym grymasie, ale jego bystre oczy pełne by-

ły szczerej troski. - Odkąd wróciłaś z Knoxville, masz taką długa, minę, że jeszcze tro-

chę, a będzie można używać jej zamiast lądowiska. Coś mi się zdaje, że zostawiłaś tam 

niedokończone sprawy. I nie mówię tu o twojej matce. 

- Źle ci się zdaje. - Lauren wbiła ręce w kieszenie dżinsów i podeszła do okna, skąd 

roztaczał się widok na hangary należące do Falcon Air. - Bez wzajemnego zaufania nie 

ma niczego. Niczego więc nie zostawiłam w Knoxville. 

Szkoda,  że  jej  głupie  serce  nie  chciało  przyjąć  do  wiadomości  zdroworozsądko-

wych argumentów. Bolało tak, jakby rozszarpano je na strzępy. 

-  Lou,  chętnie  bym  się  wybrała  z  tobą  na  piwo,  ale  za  dziesięć  minut  zaczynam 

lekcję pilotażu. Muszę iść, przygotować cirrusa. - Zabrała torbę ze sprzętem i ruszyła do 

wyjścia.  

Wuj zastąpił jej drogę. 

- Dziecinko, nie mogę patrzeć na to, co się z tobą dzieje - wyrzucił z siebie, porzu-

cając swój zwykły, ironiczny ton. - Przez te trzy tygodnie schudłaś chyba z dziesięć kilo. 

Marniejesz w oczach. Jeśli jest cokolwiek, co mógłbym zrobić... 

T L

 R

background image

Wzruszenie wezbrało w jej piersi gorącą falą. Lou był naprawdę kochany. Dobrze 

było być znowu w domu. Ten stary przyjaciel i Falcon Air to wszystko, co miała na tym 

świecie. 

- Nie przejmuj się, wujku. - Posłała mu nienaturalnie dziarski uśmiech. - Ta moja 

przypadłość... jest jak katar. Pomęczy i minie. 

Poklepała Lou po ramieniu serdecznym gestem, obróciła się na pięcie i pomasze-

rowała w stronę hangaru. Łzy znów piekły ja pod powiekami. Musiała się chyba nabawić 

alergii na jakieś cholerne pyłki. Życie jest piękne, tłumaczyła sobie, przygotowując cirru-

sa  do  lotu.  Nie  była  nic  winna  Hightowerom  -  właśnie  dostała  nowy  kredyt  i  wysłała 

Trentowi czek na dwieście tysięcy dolarów. Była pewna, że przyrodni brat nie podziela 

skrupułów matki i dopilnuje, żeby pieniądze wróciły na właściwe konto. Falcon Air była 

wolna  od  długów  dzięki pieniądzom z polisy  ojca.  Został  jej  tylko  do  spłacenia  kredyt, 

ale to nie stanowiło problemu - Lauren nie bała się ciężkiej pracy. Tak, życie naprawdę 

było piękne. 

Dlaczego więc nie potrafiła się nim cieszyć? 

 

Samolot  gładko  wylądował,  wytracił  prędkość  i  zatrzymał  się.  Gage  rozpiął  pas, 

wstał  i podziękował  pilotowi  za  wspólny  lot.  Pilot  był  szpakowaty,  miał  pięćdziesiątkę 

na karku i wydatny brzuch. W najmniejszym stopniu nie przypominał... Lauren. 

Odpędzając obsesyjne myśli o tej dziewczynie, która tak bardzo go zawiodła, wło-

żył płaszcz, wziął aktówkę i zaczął schodzić po trapie. Im szybciej wróci do biura i weź-

mie się do pracy, tym lepiej. 

Zauważył Trenta dopiero, kiedy omal na niego nie wpadł. Przyjaciel stał, milczący 

i  nieruchomy,  u  stóp  trapu.  Rysy  twarzy  miał  ściągnięte,  jakby  z  trudem  panował  nad 

wzburzeniem. W odpowiedzi na pytający wzrok Gage'a wyciągnął dłoń. Trzymał w niej 

sztywną kartkę papieru zadrukowaną ozdobnym pismem. 

Gage bez słowa wziął od niego dokument. Miał nadzieję, że nie stało się nic bardzo 

złego. Nie miał głowy do kolejnych dramatów z członkami rodziny Hightowerów w roli 

głównej. Jeden rzut oka na kartkę wystarczył, by skoczyło mu ciśnienie. 

T L

 R

background image

Patrzył na czek bankowy wystawiony na nazwisko Trenta Hightowera, opiewający 

na kwotę dwustu tysięcy dolarów. Przeczucie graniczące z pewnością przeszyło go gwał-

townym,  nieprzyjemnym  dreszczem,  kiedy  spojrzał  na  nazwisko  wystawcy.  Nie  mylił 

się: Lauren Lynch. Kiedy te dwa słowa utworzyły w jego mózgu obraz szczupłej dziew-

czyny o bladej twarzy i oczach pełnych bólu, poczuł, jak jego barki przygniata ogromny 

ciężar. 

-  Właśnie  to dostałem  -  odezwał  się  Trent  grobowo.  -  Razem  z  listem,  w  którym 

Lauren wyjaśnia, że matka nie chciała przyjąć od niej zwrotu pieniędzy. Dlatego wysłała 

czek  mnie,  żebym  zrobił  z tą  sumą to, co  uważam za słuszne.  Dodatkowo  zobowiązała 

się uiszczać co miesiąc kwotę tysiąca dolarów, zwracając w ten sposób pieniądze, które 

Jacqueline  przekazywała  Kirkowi  Lynchowi  w  akcie  darowizny  przez  ostatnie  siedem 

lat. 

Gage jęknął głucho. 

- Co z tobą? - zaniepokoił się Trent, który sam miał bardzo nietęgą minę. 

- Bałem się jej zaufać. Bałem się uczuć, które we mnie obudziła - wyrzucił z siebie 

Gage, stając na środku pasa startowego. Nie starał się mówić cicho, więc trzech mecha-

ników, przechodzących akurat obok, spojrzało na niego z rozbawieniem. - Wyrzuciłem ją 

z  biura,  kiedy  przyszła  prosić  mnie  o  pomoc.  Wyrzuciłem  ją  z  mojego  życia,  bo  sobie 

ubzdurałem, że jest taką samą kłamliwą, chciwą zdzirą jak Angela. Skrzywdziłem ją. Nie 

wiem, czy istnieje sposób, w jaki można przeprosić za taką krzywdę. 

- Zaraz, chwileczkę. - Trent zmarszczył brwi i przyjrzał się przyjacielowi z uwagą. 

- Ty i Lauren? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? 

- Było jeszcze za wcześnie, żeby cokolwiek mówić - skrzywił się Gage. - A teraz 

już jest po wszystkim. Potraktowałem ją... jak ostatni łajdak. 

- No to witaj w klubie - stęknął Trent. - Od początku byłem wobec niej niesprawie-

dliwy. Wyobraziłem sobie, że pojawiła się w Knoxville, ponieważ zwąchała łatwy zysk, i 

byłem  święcie  przekonany,  że  mam  rację.  Żeby  się  jej  pozbyć,  zwalałem  na  nią  naj-

cięższe,  najbardziej  niewdzięczne  zadania.  Latała  marnymi  samolotami,  użerała  się  z 

chamskimi pasażerami, dostawała najgorsze godziny lotów. Jestem pewien, że każdy in-

ny pracownik na jej miejscu oskarżyłby mnie o mobbing i wygrał sprawę w sądzie. Dzi-

T L

 R

background image

siaj  rano,  kiedy  tylko  dostałem  ten  nieszczęsny  czek,  poleciałem  pokazać  go  matce. 

Wszystko mi opowiedziała. 

-  Kocham  ją  -  oświadczył  nagle  Gage  z  wielką  pewnością.  -  Lauren,  a  nie  twoją 

matkę - dodał szybko, widząc osłupienie na twarzy przyjaciela. 

- Uf, co za ulga. - Trent skrzywił się komicznie, ale zaraz spoważniał. - Do licha, 

Gage, powinieneś był mi powiedzieć. Do głowy mi nie przyszło... 

- Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby to naprawić. - Gage ruszył tak szybko w stronę 

parkingu, że Trent ledwo za nim nadążał. - Mogę jeszcze to naprawić - mówił gorączko-

wo. - Przecież ja właśnie tym się zajmuję. Opracowuję strategie wyjścia z sytuacji bez-

nadziejnych. I jestem w tym naprawdę dobry. 

Trent złapał Gage'a za ramię. 

- Stój, dokąd tak pędzisz? Moim odrzutowcem dotrzesz do Daytony o wiele szyb-

ciej niż samochodem. 

Oczy Gage'a zapłonęły. 

- To jest myśl. Każ przygotować najszybszą maszynę z twojej floty. 

T L

 R

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

 

Lauren siedziała w fotelu drugiego pilota, czekając, aż jej siedemnastoletni uczeń 

mozolnie wypełni dziennik pokładowy. Z okna kokpitu widać było ruch przed hangarami 

Falcon Air, przylegającymi do lotniska w Daytonie. Jak to dobrze, że firmie nie groziło 

już  bankructwo.  Nie  mieli  może  tak  luksusowych  samolotów  jak  Hightower  Aviation, 

ale... 

Wątek jej myśli urwał się, kiedy zobaczyła samolot, który nie miał prawa znajdo-

wać się przed jej własnym hangarem, na ziemi należącej do jej firmy.  

Przetarła  oczy,  ale  wizja  nie  zniknęła  -  od  strony  lotniska  majestatycznie  nadjeż-

dżał Sino Swearingen SJ30-2. Najlepszy samolot we flocie Trenta. 

Zakręciło jej się w głowie, zupełnie jakby właśnie wykonywała podwójną pętlę od-

rzutowcem.  

Trent Hightower dokonał inwazji na terytorium Falcon Air. Czego tu szukał? 

Samolot  zatrzymał  się na  sąsiednim polu postojowym.  Lauren  schowała  głowę  w 

ramiona. Nie chciała widzieć Trenta. 

Chyba że przyjechał, żeby ją przeprosić. Jeśli planował czołgać się u jej stóp i wy-

znawać swoje winy, mogła okazać mu łaskę i udzielić krótkiej audiencji. Wyobraziła so-

bie tę scenę ze szczegółami i parsknęła śmiechem, a uczeń spojrzał na nią, zdumiony. 

-  Sprawdźmy,  czy  nie  pominęliśmy  żadnego  etapu  kontroli  samolotu  po  wylądo-

waniu - powiedziała, koncentrując się na lekcji. Jeśli Trent ma do niej jakąś sprawę, bę-

dzie musiał poczekać. Tak jak ona wielokrotnie czekała przed jego gabinetem. 

Kiedy wszystkie parametry zostały dwukrotnie sprawdzone, chłopak rzucił Lauren 

zdawkowe  „do  widzenia,  psze  pani"  i  z  hukiem  zbiegł  po  trapie.  Popatrzyła  za  nim  z 

uśmiechem. Dobrze pamiętała, jak to było, kiedy miała siedemnaście lat. 

Jeszcze  dobrych  pięć  minut  kręciła  się  po  samolocie,  wynajdując  sobie  coraz  to 

nowe  zajęcia.  W  końcu  jednak  musiała  opuścić  bezpieczne  schronienie  kabiny  cirrusa. 

Odetchnęła głęboko, trzema susami zbiegła po trapie... i stanęła oko w oko z Gage'em. 

Zaskoczenie zdławiło jej oddech, zmroziło krew, poraziło wszystkie nerwy jej cia-

ła. Zamarła w bezruchu. Jej myśli rozpierzchły się jak spłoszone wróble. Pustkę wypełni-

T L

 R

background image

ła instynktowna, nagła radość. Był tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Nie mogła uwierzyć, 

że  naprawdę  go  widzi.  Kiedy  jej  serce  znowu  zaczęło  bić,  wspomnienie  ich  ostatniej 

rozmowy  przyniosło  ból.  Niesprawiedliwe  słowa,  które  rzucił  jej  w  twarz,  głęboko  ją 

zraniły. Ofiarowała mu serce, a on potraktował ją kopniakiem jak naprzykrzającego się 

kundla. 

Po co przyjechał? Nie dość już ją skrzywdził? 

- Witaj, Lauren. - Gage postąpił krok w jej stronę. 

- Witaj, Gage. - Nie poruszyła się.  

Patrzyła  na  niego  czujnie,  jakby  był  jadowitym  wężem,  na  którego  omal  nie  na-

depnęła przez nieuwagę. 

- Musimy porozmawiać - powiedział z wysiłkiem.  

Strach, że nie uda mu się jej odzyskać, zamienił jego żołądek w bryłę lodu. 

- Jestem zajęta. - Osłoniła się dużą skórzaną torbą niczym tarczą. 

- Powiedz, kiedy będziesz mogła poświęcić mi chwilę. 

-  Wiesz,  chyba  nigdy.  -  Z  chłodnym  uśmiechem  wyminęła  go,  ruszając  w  stronę 

niewielkiego  budynku  opatrzonego  godłem  Falcon  Air.  -  Wracaj  do  domu, Gage.  Tutaj 

tracisz tylko czas. 

- Najpierw muszę ci coś przekazać. - Zrównał z nią krok. W dłoni trzymał kopertę 

z nagłówkiem Hightower Aviation. - To od Trenta. 

Zaskoczona, wzięła od niego papier. Odeszła z pracy w Hightower Aviation z dnia 

na  dzień  i  nie  sądziła,  by  przyrodni  brat  ronił  łzy  z  powodu  jej  zniknięcia.  Co  mógł 

chcieć jej przesyłać? 

Otworzyła  kopertę  i  zatrzymała  się  w  pół  kroku.  Ze  środka  wysunął  się  czek  na 

dwieście tysięcy dolarów. Podpisany przez nią poprzedniego dnia. 

- To nie należy do mnie. - Drżącymi palcami wepchnęła dokument z powrotem do 

koperty.  

Kiedy próbowała wcisnąć ją Gage'owi, ten odsunął się tylko. 

- Trent nalegał, żebym ci to wręczył. Prosi, żebyś spłaciła zaciągnięty kredyt. Jeśli 

nie zgodzisz się przyjąć czeku z powrotem, mam go podrzeć na twoich oczach. On nie 

ma zamiaru go realizować ani przyjąć pieniędzy od ciebie. 

T L

 R

background image

- Trent nie może mi tego zrobić. 

-  Trent  może  zrobić  właściwie  wszystko,  co  mu  się  podoba.  -  Kąciki  ust  Gage'a 

uniosły się w uśmiechu. - Jego rodzeństwo także. Powinnaś zacząć się do tego przyzwy-

czajać, bo teraz jesteś jedną z nich. 

- Akurat - prychnęła. - Co z tobą, Gage? Zostałeś chłopcem na posyłki Trenta? Czy 

chociaż godziwie ci płaci za fatygę? 

- Nie jestem niczyim chłopcem na posyłki. Zgodziłem się dostarczyć czek, bo i tak 

planowałem przyjechać do ciebie. 

- Niepotrzebnie. - Usta jej zadrżały. - Bo ja nie chcę cię widzieć. 

- Popełniłem błąd - powiedział żarliwie, zastępując jej drogę, zmuszając, żeby się 

zatrzymała. - Pozwól, żebym ci pomógł wyprowadzić Falcon Air z kryzysu. Jestem go-

tów zainwestować w twoją firmę tyle, ile będzie trzeba, żeby postawić ją na nogi. 

- Dziękuję za propozycję. - Przechyliła głowę, przyglądając mu się uważnie, jakby 

się nie mogła zdecydować, czy ma mu uwierzyć. - Ale twoja pomoc już nie będzie po-

trzebna. Dzięki wypłacie z polisy ubezpieczeniowej ojca wyszliśmy na prostą. 

- W takim razie, może ty mogłabyś mi pomóc? 

- W czym? - zdumiała się.  

Nie miała pojęcia, co kombinował. 

- Planuję zakup nieruchomości w tej okolicy, a jestem tu nowy i nie wiem, co i jak. 

Potrzebuję porady. 

- Szukasz czegoś na wakacje? - Zmarszczyła brwi. 

- Nie. Jestem zainteresowany sporym lokalem biurowym, bo zamierzam przenieść 

siedzibę Faulkner Consulting do Daytony. Chcę kupić też dom mieszkalny, koniecznie z 

dużym garażem. Moje mieszkanie w Knoxville wystawiłem już na sprzedaż. 

Przez  jedną szaloną  chwilę  pozwoliła  sobie na  złudną  nadzieję,  ale  zaraz  wróciła 

do rzeczywistości. Nie miała zamiaru pozwolić, by Gage bawił się jej kosztem. 

- Rozumiem - powiedziała chłodno. - Paskudny klimat Knoxville każdemu w koń-

cu da w kość. 

T L

 R

background image

- To też - odnalazł spojrzeniem jej oczy. - Ale główny powód jest inny. Zakocha-

łem się na śmierć i życie w pewnej pilotce z Daytony, która w wolnym czasie jeździ na 

harleyu. Przeprowadzam się tutaj, bo nie mogę bez niej żyć. 

Lauren zmyliła krok, nogi się jej splątały. Byłaby upadła, gdyby Gage nie otoczył 

jej ramieniem. Kiedy odzyskała równowagę, nie puścił jej. Poczuł, jak sztywnieje w jego 

objęciach, ale nie zrobiła najmniejszego gestu, żeby się uwolnić. 

-  Byłem  ślepy  i  głupi  i  skrzywdziłem  ją,  a  ona  odeszła  -  mówił  dalej.  -  I  wtedy 

moje życie zamieniło się w piekło. Nie śpię, nie jem, nie mogę się skoncentrować na pra-

cy. Nawet w domu przestałem już nocować, od trzech tygodni koczuję w samolocie, któ-

rym z nią latałem. Wykończę się, jak tak dalej pójdzie. Chyba że uda mi się ubłagać ją, 

żeby mi wybaczyła. 

Serce Lauren biło tak mocno, że ledwo słyszała słowa Gage'a. Wzięła głęboki od-

dech. 

- Jeżeli wydaje ci się, że to jest zabawne, Faulkner, to masz dziwne poczucie hu-

moru. 

- Nie ma nic zabawnego w tym, że przez własne tchórzostwo sprawiłem ból kobie-

cie, którą kocham - powiedział cicho, zaglądając jej w oczy.  

W jego wzroku był szczery żal i niewypowiedziane błaganie. 

- Teraz muszę udowodnić jej, że zrozumiałem mój błąd. Muszę ją jakoś nakłonić, 

żeby mi wybaczyła. Ona jest całym moim życiem. 

- Jak... zamierzasz to zrobić? - spytała bez tchu. 

- Nie mam pojęcia - powiedział ze smutkiem. - Ale będę próbował różnych sposo-

bów przez najbliższych pięćdziesiąt lat. Jak myślisz, uda mi się w końcu? 

Nie odpowiedziała. Poczuła coś gorącego na policzkach, dotknęła dłonią twarzy i 

ze zdziwieniem odkryła, że płacze. Gage uniósł jej dłoń do ust i pocałował palce, mokre i 

słone od łez. 

- Lauren, wiem, że znamy się od niedawna i że popełniłem niewybaczalne błędy - 

powiedział poważnie. - Jestem gotów czekać na twoją decyzję tak długo, jak będzie trze-

ba.  Ale  ja  moją  już  podjąłem.  Kocham  cię  i  chcę  spędzić  z  tobą  resztę  życia.  Proszę, 

obiecaj, że dasz mi szansę. 

T L

 R

background image

Wzruszenie wybuchło w niej niczym pożar, w jednej chwili trawiąc cały żal i smu-

tek, który przygniatał ją przez ostatnie tygodnie. Znowu mogła odetchnąć pełną piersią. 

Znowu czuła, że żyje. 

Odwinęła się i dała Gage'owi potężnego kuksańca w bok. 

- Gdybyś podjął tę swoją decyzję trochę szybciej, oszczędziłbyś mi trzech tygodni 

piekła - powiedziała groźnie, ale jej złote oczy pełne były czułości. 

Spojrzał na nią zdumiony, a potem odrzucił głowę w tył i śmiał się długo, radośnie. 

-  Mam  nadzieję,  że  nasze  dzieci  będą  miały  równie  zadziorny  charakter,  jak  ich 

mama. 

- Dzieci? - Usta jej zadrżały, po czym rozchyliły się w uśmiechu. Z oczu znów po-

płynęły  łzy.  -  Widzę,  że  opracowałeś  już  cały  biznes  plan.  Można  wiedzieć,  ile  dzieci 

przewidujesz? 

- Najlepiej cały hangar. 

Kiedy  się  roześmiała,  zobaczył  w  jej  oczach  przebaczenie.  Nie  czekał  ani  chwili 

dłużej.  Porwał  ją  w  ramiona,  przycisnął  do  siebie  i  odnalazł  ustami  jej  usta.  Odpowie-

działa  mu  pocałunkiem,  pieszczotą  dłoni,  miłością  w  oczach.  Zatracił  się  w  niej.  Była 

gorąca jak radość życia, smakowała obietnicą szczęścia. 

- Ja też cię kocham, Gage - wyszeptała wprost w jego usta. - I mam zamiar spędzić 

z tobą resztę życia. Tylko spróbuj odwieść mnie od tego zamiaru! 

 

 

T L

 R


Document Outline