background image
background image
background image

Najszlachetniejszym zwycięzcą nie jest ten, kto  
tysiąckroć zwycięży tysiące ludzi na polu bitwy,  
lecz ten, kto zwycięży samego siebie

.

Budda*

Nauka Buddy, tłum. Wiesław Kurpiewski, Wydawnictwo A, Kraków 

2004.

background image

Główne postacie

Addai Aggai — biskup Kościoła nestoriańskiego w Dunhuangu. 
Buddhabadra — przełożony Klasztoru Jedynej Dharmy w Peszawarze

(Indie), przywódca buddyjskiej szkoły Małego Wozu; wyruszył

w tajemniczą podróż do Samye (Tybet) i zaginął.

 Czysta Uroda — pierwsza konkubina cesarska,  usunięta przez

Wu Zhao. 

Czystość Pustki — przełożony Klasztoru Wdzięczności za Cesarskie

Dobrodziejstwa w Luoyangu (Chiny), głowa buddyjskiej szkoły
Wielkiego Wozu.

 Diakonos — zaufany Addaia Aggaia, odpowiedzialny za 
nielegalnątkalnię. 

Gaozong — zwany Li Zhi, gdy był następcą tronu, syn Taizonga,

cesarza Chin. 

Golea — zwana „Górą", opiekunka Umary.
 Klejnot Doktryny — mnich rywalizujący z Orężem Prawa. 
Kłębek Kurzu — chiński sierota, przyjaciel Umary. 
Kosz na Ofiary — mnich odpowiedzialny za słonie w klasztorze

w Peszawarze. 

Lama Gampo — przełożony klasztoru buddyjskiego Samye (Tybet),

niewidomy. 

Lama Tö Ling — sekretarz wielebnego lamy Gampo.

background image

Li Hong — syn Wu Zhao i Gaozonga, ustanowiony księciem następcą

tronu na miejsce Li Zhonga. 

Li Jingye — prefekt, Wielki Cenzor Cesarski.

 Li Zhong — syn Czystej Urody i Gaozonga. 
Madiib — herszt bandy perskich rozbójników. 
Manakunda — młoda mniszka z klasztoru Samye, zmarła przy

wydawaniu na świat Niebiańskich Bliźniąt. 

Manipa — wędrowny mnich, przyjaciel Pięciu Zakazów. 
Napełniony Spokojem — zwany Mistrzem Doskonałym, zwierzchnik

Kościoła manichejskiego w Turfanie. 

Nefrytowy Księżyc — chińska robotnica ze Świątyni Nieskończonego

Przędziwa, kochanka Świetlistego Punktu. 

Niebiańskie Bliźnięta — dziewczynka i chłopiec wydani na świat

przez Manakundę. Dziewczynka ma owłosioną połowę twarzy. 

Niemowa — niewolnik Wu Zhao turecko-mongolskiego pochodzenia. 
Oręż Prawa — prawa ręka Buddhabadry, wyruszył na poszukiwanie

mistrza. 

Ormul — uczeń z Kościoła manichejskiego w Turfanie. 
Pani Wang — pierwsza oficjalna małżonka Gaozonga, usunięta na

rzecz Wu Zhao. 

Pierwsze z Czterech Słońc Oświetlających Ziemię — mnich z Luo-

yangu. 

Pięć Zakazów — mnich z Klasztoru Wdzięczności za Cesarskie

Dobrodziejstwa w Luoyangu (Chiny), wysłany przez swego przeło-
żonego do Samye (Tybet), odpowiedzialny za los Niebiańskich

Bliźniąt. 

Skuteczność Pozorów — minister jedwabiu.
Szalony Obłok — hinduski wyznawca tantryzmu, narkoman i morderca. 
Szybki Pędzelek — kaligraf i malarz, Chińczyk, członek Siatki

Czerwonego Kordonka. 

Skupienie Powagi — przełożony Klasztoru Zbawienia i Miłosierdzia

(Dunhuang).

 Świetlisty Punkt — uczeń z Kościoła manichejskiego w Turfanie,

odpowiedzialny za nielegalną hodowlę jedwabników, kochanek
Nefrytowego Księżyca.

background image

Taizong — ojciec Gaozonga, cesarz Chin.
Torlak  — zwany Zielonym  Kolcem, młody Ujgur  nawrócony na 

manicheizm, odpowiedzialny za Siatkę Czerwonego Kordonka.

Ulik — Pers z bandy rozbójników madżiba.
Umara — córka biskupa nestoriańskiego Addaia Aggaia.
Wu Zhao  — piąta nałożnica cesarska, później oficjalna małżonka 

cesarza Gaozonga.

Zhangsun Wuji — stryj Gaozonga, generał, najwyższy wódz armii, 

były premier.

Żywy Karmin — właściciel sklepu Pod Jedwabnym Motylem, sprze-

dający jedwab z przemytu.

background image

Prolog

Klasztor Samye, Tybet

Mała Manakunda wreszcie dotarła do celu!
Ogarnął ją lęk, gdy szczupłymi drżącymi palcami musnęła 

masywną, skręconą spiralnie rączkę z brązu, na której obu 
końcach widniały głowy demonów o wykrzywionych pasz-
czach.

Biedna młoda mniszka omal nie zemdlała ze strachu na 

widok potworów, do których nigdy dotąd nie podchodziła tak 
blisko.

Lęk, jaki ją ogarnął, był tak silny, że nie czuła nawet potu 

spływającego po czole, w chwili gdy niezdarnym  ruchem 
uniosła klucz do zamka.

Tak  mocno   ściskała   cienki   pręcik   z   brązu,   zakończony 

maleńkim wianuszkiem czterech złączonych ludzkich czaszek, 
nie większych niż ziarnka grochu, że jej palce, zazwyczaj białe 
niby kość słoniowa, zaczęły pokrywać się fioletowymi żyłkami.

Pewna, że czyni dobrze, Manakunda gorączkowo starała 

się trafić kluczem do dziurki wielkiego zamka, myśląc tylko 
o   tym,   czy  zdoła   wśliznąć   się   do   tego   przypominającego 
warownię pomieszczenia, nie zwracając uwagi innych mni-
chów z klasztoru.

background image

Zazwyczaj  gdy o świcie i późnym  popołudniem dozorca 

popychał   te   szerokie   cedrowe   listwy   połączone   ćwiekami 
błyszczącymi niczym oczy Czerwonej Dakini, straszliwej bogini 
o wystających kłach, pod sklepienie długiego korytarza unosiło 
się okropne skrzypienie, aby rozejść się po całym budynku, tak 
że nikt w Samye nie mógł go nie słyszeć w chwili otwierania 
i zamykania drzwi.

Choć więc Manakunda wmawiała sobie, że to tylko drzwi, 

nie mogła pozbyć się wrażenia, że dochodzi ją niepokojące 
syczenie   nieznanej   bestii,   kryjącej   się   w   mroku   biblioteki, 
straszliwego potwora, gotowego połknąć ją jednym kłapnięciem 
szczęk.

Zawsze zresztą, gdy idąc korytarzem wyłożonym płytami 

z łupku, mijała drzwi ze strasznymi ćwiekami, miała ochotę 
uciec, bojąc się, że te potwory ją pogryzą.

Aby  podnieść   się   na   duchu,   mniszka   wykonywała   nieco 

śmieszny  gest:   poprawiała   tunikę,   jakby  dla   ochrony  przed 
nieczystymi duchami, zapinała pas o jedną dziurkę dalej,  a 
potem przyspieszała kroku, nie odwracając głowy,  by czym 
prędzej odetchnąć świeżym powietrzem.

I to przeważnie wystarczało, żeby się uspokoiła.
Teraz jednak zamierzała sama otworzyć drzwi, za którymi 

mógł się przecież kryć potwór. Kto wie?

Czy to, co zamierzała uczynić wilgotnymi od potu dłońmi, nie 

było   szaleństwem?   Czy   młoda,   zaledwie   szesnastoletnia 
nowicjuszka,   która   miała   za   zadanie   jedynie   opiekę   nad 
liturgicznymi  sprzętami klasztoru Samye, nie narażała się na 
zbyt   wielkie  niebezpieczeństwo?   Czy   nie   sprowadzała   na 
siebie zguby?

Tylko ona wiedziała, skąd czerpie siłę, która kazała jej złamać 

regułę, i porywając się na czyn zakazany, spróbować dostać się 
do tego najświętszego miejsca, nie będąc nawet pewną, czy ma 
dobry klucz!

W pośpiechu sięgnęła tego ranka po pierwszy lepszy z pęku 

kluczy lamy Tö Linga, który niczego nie zauważył, gdyż spał 
jak zabity.

background image

Był to więc poniekąd klucz przypadkowy. A zarazem, jeśli 

wziąć pod uwagę okoliczności, był to bez żadnej przesady 
klucz, który w tym momencie znaczył dla niej wszystko!

Serce Manakundy zabiło więc żywiej, gdy zdołała w końcu 

włożyć go do zamka. Nie trzeba było wiele czasu, aby doszła 
do wniosku, że niestety nie wybrała dobrze. Trzon klucza był 
o wiele za krótki i obracał się swobodnie w szerokiej dziurce, 
do której mogła wsunąć dwa palce!

Czemu, na demony, nie wzięła z pęku największego klucza, 

zakończonego   głową   potwora,   na   którego   widok   aż   się 
skrzywiła  i   którego   za   nic   na   świecie   nie   ośmieliłaby   się 
dotknąć?   Klucz  do   składu   ksiąg,   do   drzwi   najlepiej 
pilnowanego   pomieszczenia   w   klasztorze,   musiał   być 
największy i najbardziej przerażający, tak jak zamek!

Młoda mniszka Manakunda była tak przygnębiona i zarazem 

zdenerwowana,   że   czuła   to   złość,   to   znów   coś   w   rodzaju 
zniechęcenia.

A może to sam Miłosierny Budda wolał nie dopuścić do 

niewybaczalnego uchybienia klasztornej regule, do czego właś-
nie się szykowała?

Absolutny  zakaz   wchodzenia   do   biblioteki,   obok   wielu 

innych, na przykład spożywania mięsa i alkoholu albo spoglą-
dania prosto w oczy mnichom płci odmiennej, a nawet ocierania 
się o ich szaty, figurował wśród przepisów, które srogi lama 
Gampo, przełożony klasztoru Samye, wpajał co tydzień młodym 
mniszkom nowicjuszkom.

Manakunda bardzo szybko pojęła, że pierwszy z tych zaka-

zów dotyczy tylko kobiet, ponieważ nowicjuszom płci męskiej 
powierzano sortowanie albo porządkowanie tysięcy zwojów 
z papieru i jedwabiu, które były chlubą składnicy ksiąg najstar-
szego klasztoru w Tybecie. Tego rodzaju nierówność dziwiła 
ją, a nawet drażniła. Ale co mogła zrobić młodziutka mniszka 
powierzona klasztorowi przez rodzinę, szczęśliwą, że pozbyła 
się   gęby  do   wykarmienia?   Pozostawało   milczeć   i   ukrywać 
uczucia, jakie budziła taka niesprawiedliwość.

background image

W tej chwili Manakundę przepełniała złość, że nie może 

dopełnić aktu skruchy i oczyszczenia, który wyznaczył jej lama 
Gampo, gdy dwa dni temu, zebrawszy wszystkie siły, drżącym 
ze strachu głosem odważyła się zapytać go w samym środku 
wykładu na temat medytacji transcendentalnej:

—Błogosławiony mistrzu Gampo, mam na imię Manakun-
da.   Oto   moje   pytanie:   jaki   akt   mógłby   oczyścić 
największego z grzeszników?
—Czemu to młoda  Manakunda odczuwa potrzebę posta-
wienia   takiego   pytania?   —   zapytał   łagodnym   i 
stanowczym, niemożliwym do naśladowania, wychodzącym 
z głębi gardła głosem zwierzchnik tej wielkiej społeczności 
trzech   tysięcy   mnichów   i   dwóch   tysięcy   mniszek, 
wyznawców buddyzmu tantrycznego * praktykowanego w 
kraju Bod, jak nazywano Tybet w języku chińskim.
Wówczas, nie zważając na rozbawione szepty pozostałych 

uczniów, z ową mieszaniną arogancji i strachu charakterystyczną 
dla dzieci, które za wszelką cenę pragną otrzymać odpowiedź 
jak osoba dorosła, uznała za stosowne ponowić pytanie do tego 
człowieka o ogolonej czaszce, którego twarzy nigdy dotąd nie 
widziała, tak jak i inne nowicjuszki z drugiego roku.

Teraz, gdy ośmieliła się zwrócić do mistrza, widziała suro-

wość owej twarzy, a przede wszystkim jej doskonale owalny 
kontur, który, gdy się patrzyło pod światło, odcinał się na 
jedynej oświetlonej ścianie przestronnego mrocznego pomiesz-
czenia, w którym nowicjusze uczyli się pod ścisłym nadzorem 
tajników medytacji.

Manakunda była daleka od tego, aby zapomnieć słowa, jakie 

stary, mądry i doświadczony lama wypowiedział wesołym niemal 
tonem, niewątpliwie dlatego, że pytanie wydało mu się dziwne.

Czyżby szesnastoletnia mniszka, zachowująca się aż dotąd 

bez zarzutu, której pilność i staranność przy ustawianiu czarek

* Na końcu książki znajduje się słowniczek, w którym objaśnione są 

terminy związane z buddyzmem i nie tylko.

background image

na ofiary, wygładzaniu kosmyków fryzur mnichów biorących 
udział w obrzędach i podawaniu mnichom herbaty z masłem, 
mlekiem i solą budziły podziw wszystkich, mogła poznać 
grzech? Odpowiedź lamy wyryła się w sercu Manakundy.

—Takiej grzesznicy jak ty wystarczy —jako że z uwagi na 
twój   młody   wiek   grzech   nie   mógł   być   bardzo  ciężki   — 
opisać  okoliczności   twego   błędu   na   pierwszej   stronicy 
jakiejś sutry, przy czym, ma się rozumieć, powinnaś dać tam 
wyraz   wyrzutom  sumienia.   Niezmierzone   miłosierdzie 
Oświeconego dokona reszty! Ponieważ każdy czytelnik tej 
sutry, w odruchu współczucia, które powinno go ożywiać, 
wstawi   się   za   grzesznikiem  wyznającym   w   ten   sposób 
swoją winę!
—Jeśli dobrze zrozumiałam, grzesznik może wypisać swoje 
wyznanie na tytułowej stronicy jakiejś sutry? — zapytała 
z niedowierzaniem, tak prosty wydał się jej sposób mistrza 
Gampo.

Potem, widząc grymas niezadowolenia na jego twarzy, za-

chowała milczenie, nie pokazując po sobie, że poczuła ulgę.

Tego samego wieczoru, na wąskim i twardym  jak deska 

posłaniu,   które   dzieliła   z   inną   nowicjuszką,   Manakunda 
przyrzekła   sobie   zrobić   to,   co   zalecił   jej   czcigodny  lama 
Gampo.

W ciągu zaledwie dwóch lat od wstąpienia do Samye poznała 

wystarczającą liczbę znaków tybetańskiego pisma, aby skreślić 
kilka linijek.

Lecz by zmazać splamienie, jakim okryła się jej dusza i ciało, 

i nie dopuścić, by jej karma sprawiła, że odrodzi się na przykład 
jako mysz w środku wsi pełnej kotów albo owad u stóp drzewa, 
na którym siedzi stado kosów, musiała popełnić następny, z 
pewnością wybaczamy grzech: złamać zakaz wstępu do składu 
ksiąg. Mimo iż młoda i niedoświadczona w rzeczach świętych, 
Manakunda była przekonana, że gra warta jest świeczki i że akt 
skruchy jest znacznie ważniejszy niż naruszenie jednej z klasz-
tornych reguł.

background image

Ale jak ma wejść do biblioteki, jeśli jej drzwi są zamknięte?
Oszalała z niepokoju, oglądając ze strachem i niezadowole-

niem za mały klucz trzymany w otwartej dłoni, widziała, jak 
nikną wszelkie szanse przerwania straszliwych następstw jej 
grzesznego uczynku.

Waliły się wszystkie jej plany.
W przypływie złości kopnęła grube cedrowe listwy, omal nie 

wydając bolesnego krzyku, gdy palcem prawej stopy zawadziła 
o ćwiek.

W tej samej chwili uświadomiła sobie ze zdumieniem, że 

jedno ze skrzydeł drzwi ustąpiło.

Szybko wcisnęła rękę w szczelinę, która utworzyła się między 

skrzydłami.

Drzwi nie były zamknięte na klucz!
Mógł   to   być   tylko   nieoceniony   dar   dla   Manakundy   od 

Błogosławionego Buddy!

Teraz mogła już wśliznąć się do najświętszego ze świętych 

miejsc,   gdzie   składano  sutry,   i   uwolnić   się   od  wspomnień 
mącących   jej   sen   i   od   myśli,   jakie   przez   większość   czasu 
prześladowały ją od tamtego posępnego dnia, kiedy to wstrząsu 
doznała zarówno jej dusza, jak i ciało.

Bardzo ostrożnie pchnęła ciężkie skrzydło, tak aby zawiasy 

nie wydały drażniącego ucho skrzypienia. Jakimś cudem nie 
rozległ się żaden hałas.

Manakunda poczuła, że teraz chroni ją łaska bodhisattwy 

Awalokiteśwary. Zachęcano wiernych, aby się do niego modlili, 
ponieważ wierzono, że wysłuchuje on pokornych i służy za 
pośrednika u Błogosławionego, pod jednym warunkiem — że 
robią to szczerze.

Droga była wolna.

Pozostało tylko wkraść się do pomieszczenia z księgami.

Łukowato   sklepiona   sala   była   wystarczająco   oświetlona 

księżycową  poświatą, aby dziewczyna  mogła  dostrzec trzy 
długie, ustawione na środku stoły do czytania i pisania, przy 
których mnisi studiowali rękopisy, a kopiści je przepisywali.

background image

Na regałach leżały tysiące tomów zawierających nauki Oświe-
conego i niezliczone komentarze do nich.

Na środku największego stołu, między dwiema jedwabnymi 

poduszkami, leżał rękopis grubszy od innych.

Manakunda zbliżyła się do niego, jakby popychana jakąś siłą.
Leżący obok futerału z powleczonego laką bambusa wyłożo-

nego czerwonym jedwabiem rękopis był częściowo rozłożony, 
bez wątpienia gotowy do odczytania przez któregoś z dziewięciu 
klasztornych pisarzy. Całymi dniami ślęczeli oni przy długich 
stołach, wachlowani przez nowicjuszy, gdy panował nieznośny 
upał, i przekładali na język tybetański albo chiński sanskryckie 
teksty świętych pism buddyzmu, których oryginalne rękopisy 
przybywały z Indii, kraju Buddy.

Miała świadomość, że musi się spieszyć, gdyż inaczej może 

stanąć twarzą w twarz z którymś z mnichów obchodzących 
korytarze podczas nocnej warty.

Otwarta sutra zdawała się ją przyciągać.
To tu, na nieskalanym, gładkim jak kość słoniowa papierze, 

umieści swoje wyznanie, tuż obok miejsca przeznaczonego na 
tytuł i nazwisko autora.

Cóż za ulga dotrzeć do celu!
Wystarczy tylko wypisać te trzy linijki nasyconym atramen-

tem pędzelkiem, który ukryła w rękawie, aby dokonać aktu 
skruchy.

Będzie mogła wrócić na prostą drogę miłosierdzia Buddy po 

chwilowym zbłądzeniu, którego wspomnienia nie mogła od-
pędzić, bo zawsze gotowe było dać o sobie znać, niczym piętno 
pozostawione na ciele przez rozżarzone żelazo.

Gdy sięgała po wielki zapisany zwój, aby ułożyć go płasko 

na krawędzi stołu, poczuła mrowienie w brzuchu zapowiadające 
wstrząs, którego doznawała zawsze wtedy, gdy rozmyślała o 
tym, co jej się przydarzyło.

Uświadomiła sobie, że sutra ma tę samą grubość i jest tylko 

trochę   dłuższa,   choć   o  prawie   takim  samym   kształcie,   jak 
umięśniony kołek, który tamten mężczyzna wyjął ze spodni,

background image

żeby   wcisnąć   go   w   wąską   szczelinę,   otwierającą   się   pod 
delikatnym meszkiem między jej udami.

Wciąż pamiętała tę chwilę ekstazy, gdy po jego pieszczotach, 

od których niemal oszalała z rozkoszy, wcisnął w nią ten swój 
trzonek,   szepcąc   jej   do   ucha,   aby  przyjęła   boskie   posłanie 
Oświeconego.

Poczuła wtedy upojenie, które wbrew jej woli zawładnęło 

nią tak silnie, że omal nie straciła przytomności, a wstręt, jaki 
odczuwała do tego człowieka, nagle się ulotnił.

Teraz wszystko powróciło wraz z łaskotaniem w dole brzucha. 

Znowu poczuła to samo dziwne mrowienie.

Upłynęło nieco więcej niż dwa miesiące, a dokładnie sześć-

dziesiąt pięć dni, które gorączkowo liczyła, od chwili gdy to 
dziwne połączenie z ciałem tamtego mężczyzny przemieniło 
ją, otwierając przed nią nieskończone widnokręgi rozkoszy, ale 
także nieznośną niechęć do samej siebie, ponieważ ów męż-
czyzna posiadł ją, choć tego nie chciała.

Aż do tamtego pamiętnego nocnego obrzędu Manakunda 

nigdy nie widziała męskiego organu w momencie wzwodu.

Nie bez obaw odkryła ten oręż o łagodnych kształtach, tę 

pięść, której zaokrąglony czubek, gładki i różowy, podniósł się 
na jej oczach niczym kobra naga, gdy zaczyna kołysać się przy 
dźwiękach fletu zaklinacza.

Zamknęła ze strachu oczy, podczas gdy do głowy uderzał jej 

wypełniający powietrze zapach kadzideł, pozbawiając ją po-
czucia czasu i przestrzeni.

Wtedy coś ciepłego musnęło jej brzuch.
Zrozumiała, że to owa muskularna pięść, którą mężczyzna 

trzymał w ręku, poruszając nią niczym rylcem do pisania.

I tak właśnie było, mięsista pałeczka znaczyła na jej brzuchu 

litery sanskrytu. Manakunda próbowała je sobie wyobrazić, 
śledząc ich zawijasy, i uświadomiła sobie, że mężczyzna napisał 
na jej brzuchu słowo bodhi.

background image

Oświecenie! Przebudzenie!

Czyż nie był to stan dostępny jedynie bodhisattwom, czyli 

tym, których od świętości dzielił tylko krok? Tak niewiele było 
już potrzeba, aby przemienili się w buddów, ludzi Przebudzo-
nych, gotowych osiągnąć nirwanę, trwanie, w którym nie ma 
już cierpienia.

Bodhi, tak brzmiało cudowne słowo, które owa pięść wypisała 

na   jej   ciele   ognistymi   literami,   jeśli   sądzić   po   dreszczach, 
wywołujących falowanie jej brzucha. Ten mężczyzna chciał 
więc przemienić ją w bodhisattwę! Dla młodej mniszki był to 
niesłychany zaszczyt i niebywała szansa.

Była pewna, że mogło to być jedynie niewysłowionę błogo-

sławieństwo płynące z dobrych uczynków tysięcy istot, które 
żyły przed nią, a ona stała się ich szczęśliwą beneficjentką.

Napój, jaki mężczyzna (czy nie była to nieczysta sprawka?) 

dał jej do wypicia, ciepły, słodkawy i gęsty jak krew, do tego 
stopnia zamglił jej umysł, że w chwili, gdy ów kawałek mięsa 
zdawał się docierać do głębin jej brzucha, naprawdę wierzyła, 
że to palec samego Błogosławionego Buddy napełnia ją roz-
koszą!

Nie   od   razu   uzmysłowiła   sobie   zależność   między   tymi 

wizjami  i płynem,  który mężczyzna  kazał jej wypić,  przy-
stawiając do jej ust połówkę ludzkiej czaszki osadzonej na 
małym, krętym wężu ze srebra.

Nie   potrafiła   zrozumieć   gestów   tego   osobnika,   którego 

wytrzeszczone oczy nie zamknęły się aż do świtu. Zdawał się 
wypełniać jakiś rytuał, recytując chrapliwym głosem dziwaczne 
formułki i wymieniając nieznane sanskryckie imiona, przez cały 
czas wchodząc i wychodząc z jej ciała niczym dzika bestia, póki 
wyczerpany nie zwalił się na nią i nie zasnął głęboko.

Targana mdłościami, wyrwała się z jego ramion i pobiegła 

ścieżką schodzącą do niskiej stupy, wznoszącej się kilkaset 
metrów poniżej klasztoru, w samym środku piarżyska.

I tam, nareszcie sama, i tak mała w obliczu niebosiężnych, 

okrytych śniegiem szczytów, biedna Manakunda zwymiotowała.

background image

Odzyskawszy zmysły, śmiertelnie przerażona i wstrząśnięta 

tym, co ów mięsisty pal wyczyniał w jej ciele, z ogromnym 
trudem, potykając się tysiąc razy, pokonała skalne rumowisko, 
oddzielające klasztor od miejsca obrzędów, w którym została 
zgwałcona.

Dopiero wchodząc przez klasztorną bramę, otwartą od świtu, 

aby mogli znaleźć schronienie zgłodniali i biedni, doszła do 
przekonania, że została wykorzystana. Błogosławieństwo, któ-
rego miała dostąpić, w istocie było jedynie plugawą nieczys-
tością, którą mężczyzna, ujarzmiwszy jej duszę, wlał w nią pod 
przymusem po tym, gdy kazał jej wdychać i pić odurzające 
substancje.

Niestety, nie miała nikogo, komu mogłaby opowiedzieć o tym 

przerażającym doświadczeniu.

W klasztorze Samye każdy był samotny, nawet jeśli wciąż 

przebywał wśród ludzi. W tym miejscu, w którym wszyscy, od 
starego, prawie stuletniego mnicha po młodych  nowicjuszy, 
którzy dopiero co opuścili rodzinę, wyłącznie modlili się, jedli 
i spali, a narzekanie było surowo zakazane.

A zresztą, na co można było się skarżyć, skoro głoszono tu 

wyrzeczenie się siebie i odrzucenie wszelkich pragnień, co 
miało być drogą do pokonania cierpień ducha i ciała.

Manakunda, tak jak i inne nowicjuszki, nigdy nie zwierzała 

się nikomu z kłopotów i niepokojów, choć życie młodej dziew-
czyny, oddanej do klasztoru, gdzie przez sześć miesięcy w roku 
było tak zimno, że woda zamarzała w stągwiach, z pewnością 
nie było łatwe.

Komu więc miała opowiedzieć o tym, co właśnie przeszła? 

Bała się, że zostanie wydalona z klasztoru i rzucona na zamarz-
nięte drogi jak żebraczka.

Jedyną współczującą osobą, która zdawała się rozumieć spra-

wy tego świata, był łagodny lama Tö Ling. Był on jednocześnie 
opiekunem sali modlitw i sekretarzem wielebnego lamy Gampo.

Miała szczęście, że umieszczono ją w izbie obok izby tego 

mnicha o rozumiejącym spojrzeniu, który wypowiadał się

background image

zawsze   z   największą   łagodnością.   To   on   cierpliwie   uczył 
Manakundę, jak porządkować i układać liturgiczne sprzęty i 
ozdoby w wielkich szafach w pomieszczeniu przy ogromnej 
sali modlitewnej.

Odnosili się do siebie ze zrozumieniem,  ale od tego, by 

wszystko mu opowiedzieć, dzielił ją krok, którego nigdy nie 
ośmieliłaby się zrobić.

Tak więc młoda  mniszka  nic nie powiedziała lamie  Tö 

Lingowi i wolała rzucić się do stóp wielkiego drewnianego 
posągu   współczującego   bodhisattwy   Awalokiteśwary,   tego, 
który był najbliżej ludzi, który wyciągał rękę do cierpiących 
i którego można było poprosić o wszystko, na przykład o to, 
aby zesłał deszcz na pola pszenicy albo pomógł owcom urodzić 
jagnięta, bez obawy, że wywoła się jego gniew.

Czuła się tak mała i zhańbiona pod wyniosłą figurą z ced-

rowego drewna, której podłużne oczy inkrustowane lapis-lazuli, 
o powiekach ze srebra, wydawały się mimo wszystko spoglądać 
na nią z uśmiechem. Wstydziła się straszliwie tego gwałtownego 
i nieodpartego pożądania, jakiemu poddała się mimo począt-
kowej   odrazy,   żeby   odwzajemnić   szalone   uściski   tamtego 
mężczyzny, leżąc na ziemi w spowitym dymem pomieszczeniu, 
pośród woskowych świec, które zapalił wokół nich, odwołując 
się do „magicznego" obrzędu, mającego stworzyć „doskonałe 
kosmiczne koło", w którym ich głowy, jak twierdził, są „niewy-
słowionym środkiem", a ich członki „boskimi promieniami".

Wstyd ogarniał ją co noc, gdy uświadamiała sobie, że na 

samą  myśl  o tym  mięsistym  kołku odczuwa tę samą  falę 
rozkoszy, której siła tak bardzo poruszyła ją tamtej nocy.

Podobieństwo między świętą sutrą, po którą sięgnęła, i in-

strumentem owej grzesznej radości wywołało w niej znowu, 
w tym zakazanym miejscu, zmysłowe upojenie.

Omal nie upadła, i żeby utrzymać się na nogach, chwyciła 

się regału. Kilką cennych ksiąg spadło na podłogę.

background image

Zebrawszy je pospiesznie, starając się robić jak najmniej 

hałasu, próbowała odzyskać równowagę zmysłów.

Starannie rozwinęła na szerokość trzech dłoni święty zwój, 

żeby wpisać w najmniej widocznym miejscu zdanie zawierające 
wyznanie grzechu.

Dzięki podstawom sanskrytu, którego uczyła się codziennie, 

mogła odcyfrować tytuł sutry mającej pomieścić jej zwierzenie: 
koło subtelnej miniatury przedstawiającej bodhisattwę przy-
szłości,   Błogosławionego   Maitreję,   wspaniale 
przystrojonego  w   tiarę,   z   kolczykami   w   uszach,   było 
wypisane wielkimi literami: Sutra o logice Czystej Pustki.

Widoczne tuż obok szeregi znaków, które przywodziły jej na 

myśl chińskie pismo, musiały stanowić tłumaczenie. Nie po-
trafiła ich odczytać, gdyż nie miała dotąd okazji nauczenia się 
tego języka, w którym liczba znaków, jak powiadano, prze-
kraczała dziesięć tysięcy!

Pozostało jej tylko zebrać się na odwagę.

Skupiona, pochylona jak starzec nad czystą jeszcze prze-

strzenią między tytułem dzieła i pierwszymi zdaniami tekstu, 
zaczęła starannie wpisywać jedenaście wyrazów swej spowiedzi, 
starając się nie przekręcić imienia mężczyzny, którego mięsisty 
kołek sprawił, że została zhańbiona.

Po chwili stwierdziła z radością, że jej serce się uspokaja.
Fale podstępnej rozkoszy, które pozostawiały ją zawsze w 

pąsach i z poczuciem winy, zaczęły odpływać.

Widziała teraz jasno czystość tej niezmierzonej Pustki, tej 

wielkiej, pocieszającej i zbawczej próżni, o jakiej mówił tytuł 
leżącej przed nią, cudownej świętej księgi, którą jakiś artysta 
ozdobił postaciami buddów i bodhisattwów.

Cóż za nadzwyczajny dar! Oto współczujący bodhisattwa 

położył przed nią dokładnie taką sutrę, jakiej potrzebowała!

Manakunda miała wrażenie, że budzi się z koszmaru i wresz-

cie, po straszliwych tygodniach cierpień, odzyskuje zmysły.

Dzięki temu aktowi ogniste litery, które ów mężczyzna 

wypisał na jej brzuchu, z całą pewnością zostaną wymazane.

background image

Niebawem rzekomo magiczna ceremonia, połączona z ponurym 
gwałtem, będzie już tylko złym wspomnieniem.

Gdy Manakunda wychodziła na palcach z biblioteki klasztoru 

Samye, nie domyślała się nawet, że nie uwolniła się bynajmniej 
od obrazu mięsistego kołka.

Biedna mała mniszka, którą rodzice oddali, żeby się jej 

pozbyć, do największego i najbardziej czcigodnego buddyj-
skiego klasztoru w Tybecie, nie wiedziała, że już od przeszło 
dwóch miesięcy jest w ciąży.

background image

1

Cesarski pałac w Chang'anie, stolicy dynastii Tang, Chiny, 
12 grudnia 655 roku

W ogromnej sali audiencyjnej cesarskiego pałacu wybiło 

południe.

Pełne łez oczy Wu Zhao zamknęły się z ukontentowania 

dokładnie w chwili, gdy słońce, emanacja pierwiastka  yang, 
znalazło   się   w  zenicie,   zalewając   swoim  światłem   leżący 
przed nią wewnętrzny dziedziniec, przeniknięty pierwiast-
kiem yin.

Gdy wszedł cesarz, rozwinęły się chorągwie z symbolami 

czterech stron świata, Czarnym Żółwiem dla północy, Zielonym 
Smokiem dla wschodu, Białym Tygrysem dla zachodu i Czer-
wonym Ptakiem dla południa.

Piąty kierunek, środek, którego symbolem był kolor żółty, 

nie potrzebował sztandaru, gdyż przeniknął do wnętrza sali 
wraz ze złotawobrązowym odcieniem jedwabi, w jakie spowity 
był cesarz Chin, kroczący tuż za tą, która miała zostać jego 
oficjalną małżonką.

Kolor żółty był  ponadto barwą Ziemi,  podległej władcy, 

zwanemu też „Synem Niebios".

Wu Zhao wreszcie osiągnęła cel.

background image

Usiadła obok cesarza Gaozonga, na tronie tylko nieco mniej-

szym od jego tronu.

Na obszernej jedwabnej szacie, którą nosić mógł tylko cesarz, 

wyhaftowano Dwanaście Symboli: kruk o trzech łapach przed-
stawiał Słońce; zając, rozcierający proszek nieśmiertelności, 
symbolizował   Księżyc;   girlanda   okręgów   —   konstelacje 
gwiazd; góry, w których mieszkali bogowie i mędrcy,  sym-
bolizowały   krainę   nieśmiertelności;   smok,   bażant   i   feniks, 
zwierzęta będące symbolami władzy cesarskiej, oznaczały, że 
władca jest zręczny i nieugięty, ale była też alga mądrości, 
płomienie cnoty, ziarna żywiących zbóż, topór władzy, by nie 
zapomnieć o tajemniczym znaku  ya,  którego sensu nikt nie 
znał, ale którego nikt nie ośmieliłby się pominąć, gdyż przywo-
ływał on epokę pierwszych legendarnych władców Chin.

Gdy   tylko   Gaozong   usiadł,   skinieniem   głowy   dał   znak 

mistrzowi ceremonii, że uroczystość może się rozpocząć.

— Chwała Wu Zhao, nowej małżonce cesarza Gaozonga! —

wykrzyknął  herold z wielkim mieczem u pasa, a tłum pod
chwycił chórem te słowa.

Aby nie zdradzić emocji, jakie nią targały, Wu Zhao opuś-

ciła wzrok, gdy wielki szambelan cesarski, ubrany w szatę z 
czerwonego jedwabiu, włożył na jej głowę cesarską koronę.

Była to korona ze złota, której jubiler nadał kształt splątanych 

gałązek   z   siedzącymi   na   nich   feniksami   o   emaliowanych 
dziobach i skrzydłach ozdobionych drogimi kamieniami. Ptaki 
wykonane były tak subtelnie, że zdawały się wzlatywać w po-
wietrze.

— Pokłon i uwielbienie! — wykrzyknął herold.

Na te słowa cały dwór, pośród szelestu jedwabi, padł na 

kolana, aby oddać cześć tej, która poślubiając cesarza Chin, 
stawała się nową władczynią kraju.

W   pierwszym   rzędzie   zgromadzonych   z   tej   okazji   gości 

znajdowali się wszyscy ci, których dwór w Chang'anie mógł 
zaliczyć do ludzi szlachetnych i wpływowych. Przybyli wraz 
ze służbą, trzymającą kolorowe proporce z herbami.

background image

W oczach większości tych książąt, generałów i wielkich 

panów, odzianych w złoto i srebro, a także książęcych rodzin, 
wstąpienie tej kobiety na tron było skandalem.

Tych spośród szlachty, którzy akceptowali dokonany przez 

cesarza wybór, można było policzyć na palcach jednej ręki.

Wszyscy inni, uśmiechający się do nowej cesarzowej, wy-

krzykujący głośno gratulacje, wiedzieli swoje. Wu Zhao nie 
była naiwna i z przyjemnością smakowała upokorzenie, jakiego 
doznali za jej sprawą wszyscy ci dworacy szlachetnego po-
chodzenia, zmuszeni w tym dniu, który przeklinali, ugiąć przed 
nią kolana.

Zaraz za szlachtą dostrzegała wysokich urzędników cesar-

stwa, szambelanów, sekretarzy i innych dygnitarzy adminis-
tracji cesarskiej, rozpoznawanych po czarnych szatach z gro-
nostajowymi kołnierzami i złotych spinkach na piersi, których 
liczba świadczyła o pozycji w piramidzie urzędniczych sta-
nowisk.

W trzecim rzędzie stali eunuchowie, przedstawiciele trzeciej 

płci, odgrywający ważną rolę w państwie. To oni pociągali za 
sznurki za kulisami sceny, na której nigdy się nie pojawiali.

Stojąc w sabotach ze złoconymi obcasami, sprawiających, iż 

lekko się kołysali, przewyższali o dobrą głowę dwa pierwsze 
rzędy, na tyle, aby mimo oddalenia, Wu Zhao mogła z roz-
bawieniem przyglądać się mimice ich uszminkowanych twarzy. 
Była w raczej dobrych stosunkach z tymi bezpłciowymi osob-
nikami, którzy podobnie jak ona wywodzili się z biednych 
warstw społecznych. Często byli sprzedawani przez rodziców 
za kilka taeli z brązu, po czym kastrowano ich w szpitalu dla 
eunuchów, skąd wychodzili ze swymi „dwoma skarbami" w 
skórzanym   woreczku,   które   musieli   przechowywać   aż   do 
śmierci, aby można ich było pochować „w całości", z należnym 
szacunkiem.

Żeby stać się eunuchem w czasach dynastii Tang, nie wystar-

czyło   zostać   sprzedanym   przez   rodziców,   a   potem  znieść 
fizycznie i psychicznie operację wykonywaną bez znieczulenia,

background image

trzeba było jeszcze wyróżniać się inteligencją, a nawet nie-
przeciętnymi zaletami umysłu.

Ludzie ci, świadomi, że od tego zależy ich egzystencja, 

stawiali   sobie   za   punkt   honoru   wybieranie   w   dorocznym 
konkursie   młodych,   szczególnie   błyskotliwych   chłopców, 
którym zapewniano doskonałe wykształcenie, zarówno w za-
kresie   nauk   humanistycznych,   jak   i   kaligrafii,   prawa   oraz 
podatków.

Zajmując wreszcie miejsce na najwyższym szczeblu władzy, 

Wu Zhao doskonale pojmowała, że nie należy ich lekceważyć, 
ponieważ swe znaczenie zawdzięczają przede wszystkim temu, 
że mają dostęp do najbardziej intymnych miejsc cesarskiego 
pałacu.

Nowa władczyni  dobrze wiedziała, że musi  mieć  w nich 

sojuszników.

Można by rzec, że wkroczyła  do najświętszego miejsca 

Chin, wkładając stopę w szparę drzwi prowadzących do sypialni 
cesarza. A ponieważ droga ta wiodła przez łóżko, w którym jej 
talenty błyszczały szczególnie, ta ambitna młoda osóbka zreali-
zowała   swoje   cele   dzięki   podstępom   i   niezaprzeczalnemu 
czarowi. Bez wątpienia jednak sukces zawdzięczała również 
inteligencji i bystrości, których dowody dawała w najrozmait-
szych sytuacjach, a także wrodzonej intuicji.

Jednak nie było to zwycięstwo łatwe.

Miesiąc   wcześniej   cesarz   Gaozong   zezwolił   wreszcie   na 

wydanie dekretu, na mocy którego jego prawowita małżonka, 
Pani Wang, a także pierwsza cesarska nałożnica o imieniu 
Czysta Uroda, zostały pozbawione swej pozycji oraz przywile-
jów z nią związanych, z powodu próby otrucia cesarza.

Dzięki temu zgrabnemu podwójnemu uderzeniu młoda ko-

bieta o anielskim obliczu, której mały zadarty nosek i pełne 
wargi opromieniało dwoje migdałowych oczu o szmaragdowym 
blasku, wzięła odwet na losie, który aż do tej chwili bynajmniej 
jej nie rozpieszczał.

Przebyła daleką drogę!

background image

Nie zawahała się jednak zapłacić wysokiej ceny za swój 

awans.

Teraz, gdy damy dworu z najszlachetniejszych rodów schy-

lały się do jej stóp, żeby ułożyć fałdy i wstążki obszernego 
jedwabnego płaszcza haftowanego w barwne  motyle,  przed 
oczami stanęły jej najważniejsze momenty jej krótkiego życia.

Nie objawiając najmniejszego wzruszenia, uświadomiła so-

bie, że wypukłości srebrnego berła, które włożono w jej dłoń 
i   które   ściskała,   nie   bacząc   na   ból   palców,   do   złudzenia 
przypominają wystające, teraz już niewyczuwalne, żebra małej 
dziewczynki, jaką była jeszcze przed dwoma laty, gdy spoczęło 
na niej oko Gaozonga.

Nic nie było dla niej straszniejsze od przeżywania wciąż na 

nowo okrutnego czynu, który popełniła, a który miał być czymś 
w rodzaju nieuchronnego i koniecznego poświęcenia wynoszą-
cego ją na szczyty.

W tamtych czasach była zaledwie nałożnicą piątej kategorii, 

niewiele więcej niż niewolnicą, którą cesarz wzywał od czasu 
do czasu, gdy miał na to ochotę.

W roku 653 urodziła mu chłopczyka, Li Honga, ale to nie 

zmieniło jej położenia, ponieważ Czysta Uroda, jedna z najulu-
bieńszych nałożnic Gaozonga, starsza od Wu Zhao, urodziła 
już cesarzowi syna. Nazywał się Li Zhong i z czasem otrzymał 
tytuł następcy tronu. Wu Zhao, która marzyła, aby tytuł ten 
przypadł jej synowi, szybko doszła do wniosku, że mogłaby 
stać się osobą naprawdę wpływową tylko wtedy, gdyby zasiadła 
na miejscu zajmowanym przez cesarzową Wang.

Półśrodki nie wchodziły w grę: albo zdoła usunąć Panią 

Wang, albo skończy jak wszystkie nałożnice, starzejąc się w 
kobiecej części pałacu, samotna i zgorzkniała, zdziecinniała na 
zawsze jako luksusowa niewolnica.

Miesiącami szukała sposobu na zdyskredytowanie w sercu 

Gaozonga jego prawowitej małżonki, która była bezpłodna.

background image

Gdy kilka zaledwie godzin po urodzeniu drugiego dziecka 

stwierdziła, że to dziewczynka, co przekreślało wszelkie plany 
związane z dziedziczeniem, Wu Zhao postanowiła poświęcić ją 
dla racji stanu, która zajmowała wszystkie jej myśli.

Nie rozważała długo wszystkich za i przeciw, nie chciała 

wziąć w ramiona  noworodka, by nie poczuć najmniejszego 
choćby przywiązania.

Gdy było po wszystkim, zdumiała ją determinacja, jakiej 

dała dowód, chociaż uwielbiała dzieci.

Tak więc wspomnienie tego mordu, dokładnie w chwili gdy 

otrzymała sowitą zapłatę za swój nikczemny postępek, sprawiło, 
że na nowo rozjątrzyła ranę w swym sercu. Poczuła w głębi 
brzucha jakby ognistą kulę, a jednocześnie aksamitne obrzeże 
jej cesarskiej korony zwilżyły krople potu.

Coraz bardziej niespokojna, siedząc przed tymi nienawidzą-

cymi jej ludźmi, którzy oczywiście niczego się nie domyślali, 
doszła do wniosku, że jedynym sposobem, aby to przetrzymać, 
będzie wmówić sobie, jak zawsze, że postąpiła tak, ponieważ 
powodowała nią siła wyższa.

Jeśli człowiek popełnił podobny uczynek, to zapewne po-

pchnęło go do tego przeznaczenie, którego był jedynie narzę-
dziem. Jeśli więc ona dysponowała siłą otwierającą jej drogę 
do najwyższej władzy, to tylko dlatego, że tak postanowił Ten, 
którego ona była zaledwie berłem.

Siddharta Gautama, Błogosławiony i Przebudzony, którego 

była oddaną wyznawczynią!

Budda, którego doktrynę pragnęła uczynić oficjalną religią 

najludniejszego imperium świata!

W drogocennej tiarze, siedząc na cesarskim tronie, przed 

którym stawali, rzucając niepewne spojrzenia, czołowi przedsta-
wiciele szlachetnych rodzin, aby okazać szacunek, ze ściśniętym 
z   niepokoju   sercem   oglądała   na   nowo,   z   najdrobniejszymi 
szczegółami, straszliwe dzieciobójstwo, jakiego się dopuściła.

Wykorzystała wizytę Pani Wang, która przyszła, żeby zapy-

tać, jak się czuje młoda położnica.

background image

Wybrała ten właśnie moment na popełnienie zbrodni i rzuce-

nie zaraz potem kłamliwych oskarżeń. Wciąż jeszcze słyszała 
niewyraźny chrzęst, gdy ze wszystkich sił ścisnęła szyję swego 
dziecka. Nadal czuła w rękach jego maleńkie ciepłe ciałko, 
bezwładne już i miękkie jak gałganek. Widziała siebie, zrywa-
jącą się na krzyk cesarza Gaozonga, gdy pochylając się nad 
kołyską stwierdził, że dziecko jest martwe.

—Twoje dziecko się nie rusza! Trzeba natychmiast wezwać 
lekarza! — wołał.
—Moja mała córeczka nie żyje! Co za nieszczęście na mnie 
spada! — zaczęła jęczeć Wu Zhao, na oczach wciąż jeszcze 
przerażonego   makabrycznym   odkryciem   cesarza.   Lekarz, 
który nadbiegł natychmiast, mógł tylko stwierdzić zgon.
To, co miała zrobić potem, było dziecinnie proste.
Wystarczyło udawać, że nowo narodzone dziecko było zupeł-

nie zdrowe, gdy zostawiła je, żeby ufryzować sobie włosy, że 
ostatnią osobą, która weszła do pokoju, była cesarzowa Wang, 
i nie trzeba było długo czekać, aby podejrzenia padły właśnie 
na nią.

Wszystko przemawiało przeciwko niej: jej bezpłodność, ale 

przede wszystkim zazdrość, którą zawsze żywiła względem 
Czystej Urody. Brakowało tylko jednego kroku, aby ujrzała 
w Wu Zhao młodszą i ładniejszą rywalkę, mającą zastąpić 
Czystą Urodę.

Teraz, gdy Wu Zhao dopięła swego, po raz pierwszy od 

miesięcy poczuła do siebie niesmak.  Bez wątpienia Błogo-
sławiony nie wahał się w doborze środków, aby urzeczywistnić 
swoje zamiary!

Albowiem zamordowanie córeczki nie było dla Wu Zhao 

końcem trudów.

Oczywiście Pani Wang nie poddała się bez walki. Korzystając 

ze wsparcia licznych osób, jakim cieszyła się na dworze,  a 
zwłaszcza członków jej rodu, którzy piastowali bardzo wysokie 
stanowiska   polityczne   i   administracyjne,   nie   przestawała 
powoływać się na swoją dobrą wolę, dowodząc, że nie miała

background image

żadnych powodów, aby popełniać przerażający mord na dziecku 
nałożnicy, której opinia już zalatywała piekielną siarką.

Cesarz   Gaozong,   który   nie   cierpiał   rozsądzania   sporów, 

zwłaszcza   między   kobietami   ze   swojego   otoczenia,   uległ. 
Odmówił oskarżenia swej oficjalnej żony, utrzymując stan, 
który stawał się coraz bardziej nieznośny dla Wu Zhao, nadal 
rzucającej oskarżenia przeciwko Pani Wang.

Jednak dwie kobiety nie stały się rywalkami.
Pani Wang umieściła nawet Wu Zhao w żeńskich komnatach 

pałacu, gdy ta została oddalona na zawsze po śmierci cesarza 
Taizonga, przy którym pełniła rolę jednej z jego najmłodszych 
kochanek.

W tamtym okresie Wu Zhao broniła się przed powrotem do 

pierwszego kręgu kobiet cesarza. Ponieważ nieco wcześniej 
dokonała odkrycia, które miało odmienić jej życie.

Objawiła jej się Prawda Buddy, którego stała się żarliwą 

wyznawczynią.

Ponieważ poprzedni cesarz, Taizong, na starość przeszedł na 

buddyzm, wszystkie nałożnice zmarłego cesarza, po jego śmier-
ci dziesiątego lipca 649 roku, przeniesiono do buddyjskiego 
klasztoru Ganye, aby zostały mniszkami.

Wu Zhao długo pamiętała szok, jakim było dla niej odkrycie 

tej religii, gdy znalazła się wraz z zapłakanymi współtowarzysz-
kami w surowym budynku, położonym o dzień marszu od stolicy.

Ganye, w którym przebywało prawie dziesięć tysięcy mni-

chów i mniszek, był jednym z najbardziej szanowanych klasz-
torów buddyjskich cesarstwa chińskiego. Został wzniesiony 
trzy wieki wcześniej, w epoce, w której buddyzm zaczynał 
zyskiwać sobie w Chinach prawo obywatelstwa, dzięki włada-
jącym dwoma językami oświeconym mnichom, Hindusom czy 
też   „ludziom   Han",   którzy  przetłumaczyli   na   język   chiński 
sanskryckie sutry Błogosławionego Buddy.

Ci mnisi-tłumacze, wzorujący się na pochodzącym z Kuczy 

Kumaradżiwie,   wykształconym   w   Kaszmirze   i   Kaszgarze, 
zamieszkali w Chang'anie pod koniec IV stulecia.

background image

Dzięki   wiedzy  i   niezrównanej   mądrości   owi   świątobliwi 

mężowie, przetłumaczywszy dobrą setkę sutr, zdołali przekonać 
władców z późniejszej dynastii Qin do oparcia się na religii 
buddyjskiej.

Znalazłszy się w klasztorze, czarująca kurtyzana, zaprawio-

na   od  młodych   lat   w   przyjmowaniu   lubieżnych   póz,   które 
uwydatniały   jej   intymne   zalety,   diablica   zdolna   zwykłym 
poruszeniem języka albo muśnięciem jednego paluszka wznie-
cić miłosne ognie w starzejącym się cesarzu, musiała ogolić 
sobie głowę, posypać ją popiołem i wdziać szatę z białoszarej 
grubej wełny.

Gruba mniszka z rzadką brodą rzuciła ją do stóp ogromnego, 

poczerniałego od dymu  świec kamiennego posągu, którego 
piękne oblicze o współczującym uśmiechu przedstawiało bod-
hisattwę   Awalokiteśwarę.   Potem,   nim   zamknęła   ją   w   sali 
modlitewnej, powiedziała z surową miną:

— Teraz masz się pomodlić! Przy całym złu, jakie czyniłaś, 

z pewnością nie odpokutowałaś za swoje złe uczynki...

Gdy mała Wu Zhao została sama, zalała się gorzkimi łzami.
Mówiąc oględnie, śmierć cesarza Taizonga zachwiała jej 

egzystencją.

Ten wybitny wojskowy strateg był znawcą kobiet, których 

uroki   potrafił   docenić,  raz   tylko   rzuciwszy na  nie  okiem. 
Dostrzegł też niezwykłą urodę Wu Zhao.

Była ona drugą córką skromnego urzędnika, pełniącego szare 

obowiązki rachmistrza podatkowego. Od bardzo młodych lat 
objawiał on pasję do koni i talent do konnej jazdy, co pozwoliło 
mu zorganizować kobiecą drużynę polo, którą wzywano każ-
dego roku, w dzień Święta Wiosny, przed oblicze Taizonga, 
żeby go zabawiła.

Jako kapitan drużyny, Wu Zhao przejechała kilka razy przed 

staruszkiem, dosiadając małego karego konika o błyszczącej 
sierści.

Olśniona jej wdziękiem i śmiałością widownia nie odrywała 

od niej oczu.

background image

Poruszony niezwykłą urodą młodej dziewczyny, której wdzię-

ki pod nieco rozpiętą tuniką promieniały w pełnym świetle 
dnia, stary mężczyzna natychmiast kazał umieścić ją w kobie-
cych komnatach z tytułem „piątej nałożnicy cesarskiej".

W  ramach  ściśle  określonej  hierarchii  nałożnice  piątego 

stopnia miały obowiązek zanosić cesarzowej bieliznę, a także 
pościel   z   wyhaftowanymi   inicjałami,   w   odpowiednim   dla 
pory roku kolorze, którą naczelnik służby bieliźnianej trzymał 
w   szafach   skropionych   esencją   z   melisy,   chroniącą   przed 
molami.

Było  to  w roku  638.  Następne  jedenaście  lat  Wu  Zhao 

spędziła na męczącym wyczekiwaniu w części dla kobiet pałacu 
w Chang'anie.

To   tam,   dzięki   zmysłowi   obserwacji   i   nieprzeciętnej   in-

teligencji, zrozumiała, na czym  polega komedia  władzy,  ta 
teatralna sztuka, w której jeśli chciało się przeżyć, należało 
grać tylko główne role, co w jej przypadku polegało na przejściu 
od statusu nałożnicy do statusu faworyty.

Prędko pojęła, że nadzieje na spełnienie tego marzenia daje 

tylko jeden sposób.

Będzie musiała sprawić, by cesarz ją zauważył, zrobić coś, 

by raczył w końcu na nią spojrzeć i by na dłużej zatrzymał 
swoje spojrzenie. A potem, jeszcze tego samego dnia, trzeba 
będzie wyciągnąć z tego wszelkie możliwe korzyści, zanim 
cesarz zdąży zainteresować się inną!

Był to jedyny sposób na zmianę położenia i wspięcie się 

wyżej  na drabinie poważania i honorów. O takim awansie 
marzyły wszystkie młode kobiety, którymi cesarz dysponował 
wedle swej woli.

Wszystkie  one płaciły wysoką  cenę za zbliżenie się do 

cesarza, te setki nałożnic, jedna bardziej uwodzicielska od 
drugiej, równe niewolnicom, nawet jeśli niczego im nie bra-
kowało.

Jedwabie, z których szyto ich szaty, nie należały do nich, tak 

samo klejnoty, którymi przyozdabiały czoła, gdy w grupach po

background image

pięć prezentowano je cesarzowi między dwiema audiencjami, 
na wypadek gdyby zapragnął spędzić z którąś z nich noc.

Cesarskie nałożnice traktowano jak cenne przedmioty czy 

drogie   kamienie,   które   kładziono   ostrożnie   na   jedwabnych 
poduszkach przed znudzonym kolekcjonerem, oprawione w zło-
to lub srebro.

Kobieca część pałacu nie była niczym innym, jak luksu-

sowym   więzieniem,   z   którego  udawało  się   wydostać   tylko 
nielicznym.

Podczas gdy większość młodych dziewcząt tam przebywają-

cych zastanawiała się, jak sprawić, by cesarz je zauważył, mała 
mistrzyni gry w polo przysięgła sobie, że zrobi wszystko, aby 
uniknąć losu nałożnic, których smutna egzystencja mijała na 
oczekiwaniu, aż cesarz wezwie je na noc. Aby nadal cieszyć się 
łaskami władcy, musiały zachodzić w ciążę. Potem, gdy za-
czynały tyć, pozostawała im nadzieja, że będzie to chłopiec, bo 
w   przeciwnym   razie   taka   położnica,   jeśli   nie   dysponowała 
nadzwyczajnymi atutami, natychmiast znowu popadała w za-
pomnienie.

Młoda Wu Zhao zrozumiała, że potrzeba dużo szczęścia, aby 

otrzymać  od starego cesarza Taizonga coś więcej niż tylko 
spojrzenie albo lekkie klepnięcie po pupie, jedyne gratyfikacje, 
jakich staruszek chętnie udzielał, gdy przygotowywała się, 
żeby przedefilować przed nim, wyprostowana niczym tancerka.

Zagięła więc parol na następcę tronu, Li Zhi, jednego  z 

licznych synów potężnego monarchy, którego siły opuszczały z 
każdym dniem.

I los się do niej uśmiechnął.
Weszła do grona nielicznych uprzywilejowanych, które po-

magały   przyszłemu   cesarzowi   Gaozongowi   myć   ręce,   jak 
wymagała   tego   etykieta,   gdy  udawał   się   do   pałacu,   żeby 
zobaczyć się z ojcem.

Niezaprzeczalny wdzięk młodej nałożnicy piątego stopnia, 

blask jej zielonych oczu i zadziorność, czająca się w małym 
zadartym nosku i drżących czubkach piersi, które ukrywała pod

background image

jedwabną bluzką z głębokim wycięciem, sprawiły, że Li Zhi 
oszalał z pożądania.

Piękna panna rozmyślnie nie reagowała na znaczące spojrze-

nia, którymi książę miał zwyczaj ją obrzucać. A ponieważ ciągle 
było mu mało tych ceremonialnych wizyt, Li Zhi bezustannie 
zaglądał do cesarskiego pałacu, żeby myć ręce w miedzianej 
misie przytrzymywanej z takim wdziękiem przez młodą kobietę.

Pewnego dnia, gdy ochlapał ją wodą, zanurzając zbyt ener-

gicznie ręce w miednicy opartej na jej kolanach, uznała za 
stosowne   odpowiedzieć   słodkim   głosikiem   na   przeprosiny 
następcy tronu:

—To nic wielkiego! Jestem jak roślinka, woda dobrze mi 
robi.
—Gdybym mógł skropić cię któregoś dnia moją rosą! — 
szepnął jej na ucho syn Taizonga, marząc o tym, by wziąć 
ją w ramiona.

Niestety, nagła śmierć cesarza przerwała tę idyllę, gdy Wu 

Zhao, wraz z innymi kobietami, została przeniesiona do klasz-
toru Ganye.

Tak więc to rozpacz wycisnęła z jej oczu strugi łez przed 

kamiennym  posągiem bodhisattwy Awalokiteśwary,  gdy po 
odejściu   grubej   brodatej   mniszki   została   sama   przed   jego 
współczującym obliczem.

Rozwiały się wszystkie nadzieje, jakie pokładała w zdobyciu 

serca cesarskiego syna.

Z rodzącego się światła wpadła w nieprzeniknioną ciemność.
Zmęczona płaczem, zasnęła u stóp poczerniałego posągu.

Obudził ją lekki dotyk dłoni na głowie. Otworzyła oczy i 

ujrzała   pochyloną   tuż   nad   sobą   pomarszczoną   twarz.   Na-
znaczone wiekiem oczy promieniowały nieskończoną dobrocią.

— Czy dobrze spałaś, siostrzyczko?

Nie wiedząc, czy to sen, czy jawa, uniosła głowę. Poorana 

zmarszczkami twarz należała do bardzo starej mniszki w nie-
bieskiej szacie. Trzymała w ręku malę i przesuwała palcami jej 
bursztynowe paciorki.

background image

Stara zakonnica uśmiechnęła się do młodszej koleżanki, 

która miała głowę ogoloną tak samo jak ona.

— Czy mogłabym wiedzieć, czyj to posąg? — spytała Wu

Zhao, siadając wyprostowana.

Wskazała   kamienną   postać,   której   opiekuńczy   cień   ry-

sował   się   niczym   ogromny   liść   bananowca   na   posadzce 
świątyni,   zalanej   promieniami   słońca   wpadającymi   przez 
wysokie okna.

—Jego indyjskie imię brzmi Awalokiteśwara. Jest to bod-
hisattwa, pośrednik dostępny biedakom, jakimi jesteśmy,  a 
Buddą.   Po   chińsku   nazywa   się   Guanyin.   W   Indiach 
przedstawia   się  go   pod   postacią   mężczyzny,   ale   u   nas 
wygląda jak kobieta.
—Czy to pomocna bogini? Bo ja nigdy nie słyszałam o 
nikim innym oprócz Buddy!
—Pamiętaj o Guanyin, ona zawsze ci pomoże, o ile będziesz 
umiała znaleźć słowa i gesty, żeby ją ubłagać.

Wu Zhao znowu popatrzyła w oczy kamiennego posągu. 

Choć były poczerniałe, zdawały się spoglądać na nią z życzliwą 
łagodnością. Także subtelne cienkie usta na szerokiej i pełnej 
twarzy uśmiechały się do niej. Współczująca Guanyin zdawała 
się nawet szeptać jej miłe słowa.

I nagle Wu Zhao poczuła się jak mała dziewczynka.
Ogarnęła ją błogość i wewnętrzny spokój, jakiego nigdy nie 

zaznałaby jako kurtyzana, której zależało na tym, żeby błyszczeć 
i być dostrzeganą.

W ten sposób zaczęło się jej nawrócenie, poprzez owo dziwne 

ugaszenie pożaru, jaki szalał w jej sercu. Kiedy wstała z pomocą 
starej mniszki, poczuła, że zalewa ją fala światła bijącego z 
oczu Awalokiteśwary, Guanyin.

Była pewna, że ten bodhisattwa może stać się jej najważniej-

szym sprzymierzeńcem, niczym bezstronny opiekuńczy ojciec, 
który pragnie tylko jej dobra.

Po raz pierwszy od czasu, gdy Taizong nakazał umieścić ją 

pośród swych nałożnic, poczuła niezmącony spokój i pogodę 
ducha.

background image

Być może nie wszystko jeszcze stracone!

Czyż modlitwa, skrucha i dobre uczynki nie są szansą na 

ucieczkę  od nieuchronnego cyklu  odradzania się wciąż na 
nowo, od ziemskiego życia, które czyni ludzi nieszczęśliwymi 
z powodu ich nienasyconego pożądania rzeczy materialnych, 
upodabniając ich do spragnionych zwierząt osuszających kałuże 
i w końcu umierających z pragnienia w straszliwych męczar-
niach?

Wychodząc ze świątyni, gdzie przez całą noc czuwała pod 

pięknym uśmiechem współczującego bodhisattwy, wracając do 
maleńkiej celi dzielonej z inną dawną nałożnicą, Wu Zhao 
doznała objawienia pod postacią błyskawicy, która przeszyła 
jej duszę: poczuła, że zalewają Światło Błogosławionego i jego 
Święta Prawda!

Była tego tak pewna, że stała się najpobożniejszą i najbardziej 

żarliwą ze wszystkich nowicjuszek klasztoru Ganye.

Pragnąc być sumienną, według wskazań starej mniszki mała 

nałożnica piątego stopnia zjawiała się pierwsza na modlitwach 
i opuszczała świątynię jako ostatnia.

Potrafiła przesiedzieć nieruchomo długie godziny w pozycji 

lotosu przed posągiem, przed którym doznała oświecenia. Ulaty-
wała z niej dusza, a ona śniła, że staje się lekka niczym chmurka. 
Wyobrażała sobie, że szybuje nad światem ludzi, którym przy-
rzekła, iż obdarzy ich całym swoim współczuciem. W takich 
chwilach umiałaby, jak sam Błogosławiony Budda w trakcie 
jednego ze swych niezliczonych poprzednich wcieleń, oddać swe 
piękne szmaragdowe oczy pierwszemu napotkanemu ślepcowi, 
gdyby nieszczęśnik ją o nie poprosił. Nic dziwnego, że Gautama, 
który uczynił ten gest, sam zamienił je po śmierci obdarowanego 
we wspaniałe kamienie szlachetne, które z kolei rodzina zmarłe-
go sprzedała, aby przekazać całą uzyskaną sumę potrzebującym!

Tak więc, z radosnym sercem i głową pełną budujących 

historii,   których   pragnęła   stać   się   bohaterką,   przepełniona 
radością, że spłynęła na nią łaska Błogosławionego, Wu Zhao 
rozmyślała o pójściu drogą świętości prowadzącą do nirwany,

background image

gdzie ludzie przestają odczuwać ból, ponieważ osiągnęli tę 
błogą nicośćj w której nie ma już żadnych pragnień.

A ponieważ nie tolerowała najmniejszego śladu włosów na 

swej głowie i często pościła, Wu Zhao, którą mniszki nazywały 
już „małą świętą", nabrała nieco bezpłciowego wyglądu, co ją 
odmłodziło i uczyniło jeszcze bardziej czarującą.

Niestety, życie gorliwej mniszki, w którym znajdowała tak 

wielkie upodobanie, miało zakończyć się po kilku miesiącach.

Pewnego ranka klasztorny fryzjer,  do którego Wu Zhao 

chodziła golić sobie głowę, odmówił jej tej przysługi.

—Mam polecenie, żeby pozwolić ci na zapuszczanie wło-
sów!   —   odparł,   gdy   zapytała   go   o   powód   odmowy.   — 
Rozkaz  najwyższej władzy! — dodał znacząco, gdy zrobiła 
minę, jakby chciała się sprzeciwić.
—Nie muszę słuchać takich poleceń. Jestem buddystką i 
tylko to się liczy!

Upór był daremny. Golibroda nie ustąpił. Po dwóch miesią-

cach króciutkie włosy pięknej Wu Zhao tworzyły przejrzyste 
sklepienie nad jej anielską buzią.

— Jakaś ty zachwycająca! Cudownie ci z tymi  krótkimi

włosami!

Taki to okrzyk  samej  Pani Wang przerwał poranną sesję 

medytacji młodej mniszki. Cesarzowa wkroczyła nagle do jej 
izby w towarzystwie swego sekretarza.

—Musisz się przygotować, moje drogie dziecko, na powrót 
do   cesarskiego   pałacu   —   oznajmiła   z   afektowanym 
uśmiechem,  rozsiewając   zapach   jaśminu,   który  wypełnił 
maleńką izbę.
—Ale tutaj znalazłam moje powołanie, w światłości Naj-
świętszego   Błogosławionego!   —   zaprotestowała 
dziewczyna.
—O   ile   mi   wiadomo,   nadal   jesteś   cesarską   nałożnicą! 
Piątego stopnia! I z tego tytułu wciąż należysz do cesarza! 
— syknęła Pani Wang ostrym jak klinga miecza głosem, w 
którym pobrzmiewała wrogość.
Następnie dała znak sekretarzowi, który zgiął się wpół w 

niskim ukłonie i wyciągnął z szerokiego rękawa zwój papieru.

background image

— Oto cesarski dekret nakazujący ci powrót do pałacu! —

wyjaśniła nonszalancko.

Wstrząśnięta i gotowa wybuchnąć płaczem, zaciskając gniew-

nie pięści, Wu Zhao uświadomiła sobie, że nienawidzi zgryź-
liwej   cesarzowej,   której   spojrzenie   wyrażało   niezmierzoną 
pogardę, do jakiej dawało jej prawo szlachetne pochodzenie.

Nie wiedziała jeszcze, że władczyni ukartowała jej powrót 

do Chang'anu, aby posłużyć się nią w walce z Czystą Urodą, 
swoją rywalką i pierwszą nałożnicą cesarza Gaozonga, której 
wpływy wciąż rosły.

Oto dlaczego poleciła kilka tygodni wcześniej zakazać dziew-

czynie golenia głowy.

W taki to sposób, ósmego lutego 650 roku, gdy szykowała 

się do rozpoczęcia dwudziestej piątej wiosny życia, Wu Zhao 
na   cesarski   rozkaz   została   zabrana   z   klasztoru,   w   którym 
postanowiła spędzić resztę życia na modlitwie i medytacji.

Dzięki zabiegom Pani Wang, której pilno było pozbyć się 

Czystej Urody, Wu Zhao już w wieczór swego przybycia trafiła 
do łóżka tego, który po śmierci swego ojca został kolejnym 
władcą Chin pod imieniem Gaozong.

— Wu Zhao, mówiono mi, że z tą nową fryzurą przypomi

nasz   małą   łanię,   ale   jesteś   jeszcze   bardziej   czarująca,   niż
mogłem sobie wyobrazić! — wykrzyknął upojony szczęściem
Gaozong, obejmując ją w talii, gdy tylko przed nim stanęła.

Przygnębiona obrotem wydarzeń dziewczyna przytuliła się 

niechętnie do owłosionej piersi tego, któremu tak długo poma-
gała myć ręce, kołysząc przy tym biodrami i starając się, żeby 
dojrzał w wycięciu sukni łagodną krągłość jej piersi. Na tych 
właśnie skarbach, wreszcie w zasięgu ręki, spoczęły teraz dłonie 
młodego mężczyzny, który wyciągnął się na łożu, gorączkowo 
odpinając jej bluzkę.

Podczas gdy on z zapałem przyciskał wargi do jej brzucha, 

Wu Zhao zaczęła się zastanawiać.

Miała do wyboru dwie postawy: zbuntować się albo być uległą.
Odrzucenie awansów cesarza sugerowałoby, że jest zdolna

background image

oprzeć mu się fizycznie. Ale siły, gdyby doszło do walki, były 
nierówne. Gaozong, którego przyspieszony chrapliwy oddech 
czuła na szyi, był mężczyzną rosłym i atletycznie zbudowanym.

Czy potrafi przeciwstawić się takiej masie mięśni?
Czyż nie lepiej powiedzieć sobie, że jest jak gałązka drzewa, 

unoszona wartkim nurtem rzeki? Że ta rzeka niesie ją ku jej 
przeznaczeniu, i że koniec końców zdumiewające, a nawet 
przykre wydarzenia, jakie dopiero co były jej udziałem, mogą 
stanowić jedynie przejaw woli Błogosławionego?

Ostatecznie, czy nie byłoby arogancją widzieć siebie w przy-

szłości jedynie w roli zwykłej mniszki?

Czy to pragnienie poświęcenia reszty życia dobrym uczyn-

kom, które poprawiłyby jej karmę, nie było oznaką niezmierzo-
nej pychy,  niezbyt  zgodnej z tym,  czego wymagał  od niej 
Błogosławiony?

Czy rzeczywiście można było spodziewać się osiągnięcia 

stanu łaski tylko dzięki temu, że przebywa się w miejscu, w 
którym można mieć pewność jej osiągnięcia?

Czy   droga   do   Oświecenia   nie   wiedzie   bardziej   krętymi 

ścieżkami i czy rezygnacja z własnych ambicji i poddanie się 
próbom nie prowadzą do zrobienia tego zawsze nieoczekiwa-
nego kroku, za którym otwiera się przedsionek nirwany?

Podczas gdy jaspisowy klejnot Gaozonga nurzał się w szma-

ragdowej grocie Wu Zhao, analizowała ona na nowo to, czego 
nauczyła się w Ganye.

A nauki te skłaniały ją do poddania się tej nowej próbie, 

która przybrała postać mężczyzny wydającego właśnie długi 
chrapliwy jęk i obficie zraszającego jej wnętrze.

Czy nie lepiej przyjąć wszystkie te dary losu?
Czy dając się unieść potężnej rzece życia, istota ludzka nie 

staje się ulubionym narzędziem Błogosławionego?

Z pewnością nie ona decyduje o tym, czy ma być tu, czy tam, 

nie bardziej teraz niż przedtem. Mimo to, im więcej o tym 
myślała, tym głębszy widziała związek pomiędzy wszystkim, 
co jej się przydarzyło od czasu owego pamiętnego meczu polo.

background image

Jej krokami, od urodzenia i bez jej wiedzy, musiał niewątp-

liwie kierować sam Budda.

Podczas gdy Gaozong, niczym syty dziki zwierz, chrapał 

głośno, Wu, wzmocniona tą myślą, która prędko zamieniła się 
w niewzruszoną pewność, postanowiła poddać się woli Błogo-
sławionego.

Nie dokona więc żywota jako mniszka, ponieważ taka jest 

wola Buddy.

Jej udziałem stanie się to, o czym marzyła jako dziecko: 

będzie władczynią samej siebie, a potem, czemu nie, prawdziwą 
władczynią Państwa Środka.

A zresztą spełniała tylko proroctwo świętego ślepca, który 

na pytanie Taizonga odpowiedział, że pewnego dnia nad chiń-
skim cesarstwem zapanuje kobieta zwana Wu i przyjmie tytuł 
cesarzowej. Zapomniała o tej przepowiedni, z której wówczas 
wszyscy się podśmiewali, choć znalazło się też wielu takich, 
którzy rzucając ukradkowe uśmieszki, powtarzali jej do znu-
dzenia zupełnie co innego.

— Ten jasnowidz dobrze mówi! Kobieta, cesarzowa Chin 

zwana Wu, tu może chodzić tylko o ciebie! — wykrzykiwali 
w jej obecności, żeby ją ośmieszyć i onieśmielić.

Teraz, gdy wszystko zaczęło się wyjaśniać, zada kłam ich 

szyderstwom.

Cesarzowa Chin, oto kim będzie!
Była pewna, że nią zostanie.

Tak chce Błogosławiony.
Ostatecznie, czy to nie najlepszy sposób, by nakłonić miesz-

kańców imperium do respektowania wskazówek, jakich Budda 
udzielił ludziom, zanim opuścił ziemię, żeby rozpłynąć się 
w nirwanie?

Wydawało jej się to oczywiste.
Wyciągnięta u boku śpiącego Gaozonga, widziała się już 

władczynią swojego ludu, faworyzującą klasztory, nakazującą 
wznoszenie pagód we wszystkich zakątkach ziemi. Zaprowa-
dzała zgodę między rodami i dekretowała pokój z innymi

background image

religiami,   których   wyznawcy   nie   przestawali   się   mnożyć: 
najpierw z taoizmem, pierwszą religią Chin, opartą na pier-
wiastkach  yin  i  yang,  której zainteresowanie alchemią i nie-
śmiertelnością ją fascynowało; z pewnością także z konfu-
cjanizmem, tą oficjalną społeczną moralnością, która religią 
była tylko z nazwy i wykazywała mniejszą siłę przyciągania 
z powodu zbyt wielkiego respektu dla zastanego porządku, 
za którym opowiadali się jej zwolennicy, wywodzący się ze 
środowisk szlacheckich i naukowych. Ale były też wierzenia 
przybywające z Azji Środkowej z karawanami kupców, któ-
rzy przywozili zarówno kosztowne towary, jak i wywrotowe 
idee: nestorianizm i manicheizm, dziwaczne zachodnie kulty, 
o których mówiono coraz więcej, choć w nieco zawoalowa-
ny  sposób.   Nie   należało   pomijać   mazdaizmu   i   jego   boga 
Zaratustry, o którym chodziły słuchy, że jego sanktuarium w 
Chang'anie,   otwarte   przez   dziwacznego   maga,   wciąż   jest 
wypełnione ludźmi.

Ustanowiwszy buddyzm religią oficjalną, mogłaby wreszcie 

zażądać od wszystkich tych bogatych kupców, aroganckich i 
dumnych, jak i od arystokratycznych rodzin, które posiadały 
ogromne połacie ziemi uprawianej przez niewolników, aby 
oddali pewne sumy na rzecz biedaków...

Jednak Wu Zhao nie zachowała bynajmniej przyjemnego 

wspomnienia o tej pierwszej nocy z Gaozongiem, kiedy to 
zdecydowała o swoim losie...

Syn   Taizonga   poczynał   sobie   tak   gwałtownie,   że   miała 

poobcieraną skórę, jakby jego jaspisowy trzonek był lemieszem 
pługa.   By   nie   obudzić   jego   gniewu,   pocieszona   śmiałymi 
pomysłami, które zadomowiły się już na dobre w jej głowie, 
pozwoliła mu na wszystko, a nawet starała się udawać zadowo-
lenie w momentach, w których należało to robić.

Mijały miesiące i lata, w ciągu których nadal pieściła to 

samo szalone marzenie, aby zająć najgodniejsze miejsce. Na 
razie skończyło  się na tym,  że urodziła Gaozongawi syna, 
jego ukochanego Li Honga.

background image

Niestety, musiała pogodzić się z tym, że horyzont przesłania 

Pani Wang.

Konieczne stało się więc podjęcie jakichś działań, aby ją 

usunąć. Obmyślała subtelne podstępy, lecz nic nie wskórała. 
Trzeba było wykoncypować coś znacznie bardziej radykalnego, 
ryzykując nawet niepowodzenie w tej grze o wszystko.

Wu Zhao postanowiła, że zamorduje swoje dziecko i o popeł-

nienie tej zbrodni oskarży Panią Wang.

To jednak nie wystarczyło, aby wyeliminować znienawidzoną 

cesarzową. Musiała wymyślić coś straszniejszego.

Wtedy to przypadek sprawił, że matka Pani Wang popełniła 

niewiarygodny błąd, żądając od pewnego czarownika, żeby 
rzucił zły urok na Czystą Urodę, odwieczną rywalkę cesarzowej.

Mimo   oporu   wysokich   urzędników   cesarstwa,   bez   reszty 

oddanych Pani Wang, Gaozong musiał wydać dekret, którym 
usuwał   ją   z   tronu.   Aby   sprawiedliwości   stało   się   zadość, 
dobre dusze, które nadal potajemnie wspierały odsuniętą wład-
czynię, zasugerowały cesarzowi, żeby za jednym zamachem 
pozbył się też Czystej Urody. Dzięki temu nikt nie mógłby 
go podejrzewać o stronniczość, jako że jednocześnie wyeli-
minowałby swoją małżonkę i pierwszą nałożnicę, które, jak 
wiedzieli wszyscy na dworze i poza nim, od niepamiętnych 
czasów ze sobą rywalizowały.

To właśnie był powód, dla którego próba otrucia cesarza — 

czyn zasługujący na karę śmierci — podany został w uzasadnie-
niu cesarskiego dekretu, pozbawiającego obie kobiety ich pozycji.

Ledwo wysechł czerwony atrament ogromnej pieczęci Gao-

zonga, widniejącej na dole dokumentu, gdy żołnierze ruszyli na 
poszukiwanie obu kobiet, aby zamknąć je w pomieszczeniu 
znajdującym się na parterze części cesarskiego pałacu prze-
znaczonej dla eunuchów.

Wu Zhao, która nie miała nic wspólnego z tym podwójnym 

upadkiem, była już pewna: to Błogosławiony osobiście umie-
ścił ją na pierwszej, jakże korzystnej, pozycji w tej towa-
rzyskiej grze.

background image

Wreszcie cesarz postanowił uczynić ją swą małżonką.
I w ten sposób, po nieudanej próbie pozostania do końca 

życia  w  klasztorze  Ganye,   nisko  urodzona,  piąta  nałożnica 
zmarłego cesarza Taizonga, jako małżonka cesarza Gaozonga 
z dynastii Tang otrzymała tytuł cesarzowej.

Niezrównany blask piękności nowej władczyni kazał zamilk-

nąć tym, którzy po cichu jej się sprzeciwiali.

Tylko jeden człowiek, i to nie z tych najmniej ważnych, miał 

bardziej kwaśną minę niż inni.

Na próżno protestował przeciwko awansowi kobiety, którą 

uważał za uzurpatorkę.

A przecież był osobą niezwykle wpływową.

Naczelny wódz armii, Zhangsun Wuji, był wujem cesarza 

Gaozonga. Siostra generała Zhangsuna poślubiła cesarza Taizon-
ga, i ten chętnie powierzał szwagrowi wojskowe misje, w których 
spisywał się on mężnie, co usprawiedliwiło jego błyskawiczną 
karierę, a w końcu nominację  na pierwszego ministra. Ten 
przestrzegający etykiety, surowy generał i tradycjonalista spoglą-
dał złym okiem na adopcję syna Czystej Urody przez cesarzową 
Wang, a także wyznaczenie go na następcę tronu.

Podejmując  próbę pozyskania  nieufnego wuja, Wu Zhao 

przekonała Gaozonga, żeby razem z nią złożył mu wizytę.

— Jak to miło mieć tak szlachetne pochodzenie! — szepnęła,

stając przed licznym potomstwem generała.

Następnie Gaozong, nakazawszy swym gwardzistom złożyć 

u   stóp   wuja   tuzin   koszy   wypełnionych   po   brzegi   cennymi 
jedwabiami i klejnotami, wykrzyknął:

—Drogi wuju Zhang, biorąc Wu Zhao za oficjalną małżon-
kę, pragnę tylko jednego: dokonać tego co ty i mieć tak 
piękne dzieci! Gdyby Pani Wang mogła rodzić potomstwo, 
bez wątpienia nadal byłaby cesarzową!
—Mój siostrzeńcu, masz szczęście być cesarzem Chin, bo 
inaczej   nigdy   nie   pochwalałbym   twojego   postępowania! 
Jest  ono niezgodne z kodeksem honoru, jak go definiuje 
Zhouli, kodeks rytuałów twoich czcigodnych przodków z 
cesarskiej

background image

dynastii Zhou! — odparł oschłe stary wojak, nie racząc nawet 
spojrzeć na Wu Zhao.

Urażona do głębi Wu Zhao pociągnęła za sobą przyszłego 

małżonka i oboje wyszli, zostawiając przed koszami pękającymi 
od prezentów sztywnego i upartego wuja, co do którego miała 
pewność, że jest jej nieprzejednanym wrogiem. Od tego dnia 
wiedziała, iż żaden pokój między nimi nie jest możliwy.

Nie   miała   innego   wyjścia,   jak   tylko   znaleźć   sposób   na 

pozbycie się go.

Sprawa była jasna: ona albo on.
Spodziewając się po nim takiego zachowania, nie ukrywała 

zadowolenia na widok wykrzywionej niechęcią twarzy starego 
Zhanga. Pomimo wspaniałości jego stroju naczelnego dowódcy 
armii cesarskiej, pokrytego odznakami i szamerowanego złotem, 
który włożył w dniu koronacji, generał odcinał się wyraźnie od 
tysięcy dworzan z przylepionymi uśmiechami, którzy spoglądali 
na nią z respektem i lękiem, jak na jakąś boską istotę.

Ilu było między nimi ludzi szczerych, a ilu przywdziało tę 

maskę z wyrachowania lub ze strachu?

Wu Zhao nie była naiwna.

Władzę można było zdobyć i utrzymać tylko siłą.
Począwszy od tego dnia, nie miała już prawa do popełnienia 

żadnego błędu.

Jeśli w grę wchodzi władza, niczego nie zdobywa się na zawsze.

Ona, uboga dziewczyna, która jako jedyne bogactwo odzie-

dziczyła siłę charakteru i odwagę, nigdy już nie będzie mogła 
stracić   czujności,   a   przede   wszystkim,   nic   nie   zostanie   jej 
wybaczone.

Ale walka nie napełniała strachem tej walecznej kobiety.
Młoda cesarzowa miała trzydzieści lat, ale nie wyglądała 

nawet na dwadzieścia, ponieważ jej twarz jaśniała blaskiem 
wielkiej radości z tego, że w końcu dotarła do celu.

background image

2

Klasztor Jedynej Dharmy, Peszawar, Indie

— Buddhabadra wraca! Buddhabadra wraca!
Najpierw rozeszła się wieść.

Potem ze wszystkich stron zaczęły dobiegać radosne okrzyki:

— Powitajmy i oddajmy cześć Nieocenionemu Buddhabad-

rze! Chwała naszemu Nieocenionemu Przełożonemu!

Oręż Prawa, prawa ręka Buddhabadry, z zadowoloną miną 

wpatrywał się w żółte góry na horyzoncie, których poszarpane 
szczyty odcinały się na tle błękitnego nieba.

Poczuł ulgę i pomyślał, że nie miał racji, niepokojąc się.
Jego   przełożony   był   z   pewnością   człowiekiem   dotrzy-

mującym   słowa   i   wracał   wtedy,   kiedy   zapowiedział,   że 
wróci.

Czyż przed wyruszeniem w podróż nie zaznaczył, że zrobi 

wszystko, aby wrócić i poprowadzić Małą Pielgrzymkę?

A powinna się ona zacząć, jak każdego roku, na początku 

przyszłego miesiąca, to znaczy dokładnie za cztery tygodnie.

Tak więc wszystko toczyło się jak zwykle, zgodnie z ustale-

niami.

Powitalna wrzawa biegła wzdłuż mrocznych korytarzy Klasz-

toru Jedynej Dharmy, niczym długi modlitewny dywan, roz-

background image

wijany pod gołymi stopami tego, do którego ją kierowano, jak 
do prawdziwego boga.

Nie trzeba było wiele czasu, aby z izb wyszedł dobry tysiąc 

mnichów,  jeden za drugim,  ubranych w szafranowe szaty. 
Wszyscy   spieszyli   na   ścieżkę   wieńczącą   klasztorne 
mury.     .

Z tego miejsca nic nie zasłaniało widoku na drogę, która 

schodziła w kierunku klasztoru z górskiej przełęczy.

I rzeczywiście, wydawało się, że można rozróżnić odcinające 

się w świetle płynącym z zaróżowionego łagodnym zmierzchem 
nieba sylwetki dwóch nieustraszonych ludzi, którzy powinni 
pojawić się już dobre trzy tygodnie temu.

Z rosnącym niepokojem wyczekiwano przybycia Nieocenio-

nego Przełożonego, który w dodatku nie wyruszył samotnie.

Po raz pierwszy zabrał ze sobą żywy skarb klasztoru: białego 

słonia, bezcenne święte zwierzę.

Upłynęło już sześć miesięcy, odkąd wyruszył ze słoniem i 

jego opiekunem pod koniec lata, przed pierwszymi śniegami, 
które mogłyby utrudnić poruszanie się ogromnemu zwierzęciu.

Opiekun był biednym analfabetą, z trudem porozumiewają-

cym się w sanskrycie, i z pewnością okazywał więcej zręczności 
w zajmowaniu się słoniem niż w recytowaniu modlitewnych 
wersetów czy w odcyfrowywaniu  mudr,  owych układów rąk 
Błogosławionego,   precyzyjnych   jak  mowa,   które   rzeźbiarze 
uwieczniali na ścianach świątyń i grot.

Aby udać się do Krainy Śniegów, jak Hindusi nazywali 

Tybet, trzeba było przebić się przez łańcuch Himalajów, ob-
chodząc   ich   najwyższe   szczyty,   których   oblodzone   zbocza 
wznosiły się tak wysoko, że przypominały zapuszczającym się 
w   nie   podróżnikom   górę   Sumeru,   Górę   Skarbu   czy   Góry 
Kosmiczne, najwyższe w świecie.

Przejście było tyleż trudne, co długie.
Niejeden nieustraszony wędrowiec zostawił palce albo nos 

na drogach, na których przez całą zimę hulały lodowate wichry, 
a tuż obok otwierały się przepaście tak głębokie, że trzeba by 
w nie runąć, żeby zobaczyć ich dno.

background image

Aby wyjść cało z tej wysokogórskiej wędrówki, trzeba było 

mieć w sobie choć odrobinę świętości.

Krążyło tysiące opowieści o czyhających tam demonach i 

podstępnych   upiorach   napastujących   wędrowców,   i   tylko 
bogobojność tych, którzy w imię swojej wiary śmieli zanurzać 
się w to lodowate piekło, mogła im nakazać, żeby się cofnęły.

W   porównaniu  z  nimi  zupełnie  niegroźne   były  śnieżne 

pantery, niedźwiedzie, a także wilki przemykające tymi niegoś-
cinnymi szlakami.

Nikt nie pokonywał bez potrzeby tej gigantycznej naturalnej 

bariery, która dzieliła tak niepodobne do siebie światy, jak 
Chiny i Indie.

Był najwyższy czas, aby Buddhabadra wrócił!

Skończyła   się   chłodna   wiosna,   a   krótkie   lato  na   dużej 

wysokości mijało bardzo prędko.

Woda w rytualnych miednicach Klasztoru Jedynej Dharmy 

znowu zamarzała wczesnym rankiem, zapowiadając nadejście 
zimy.

Każdy mijający dzień czynił mniej prawdopodobnym powrót 

otoczonego   szacunkiem   przełożonego,   którego   mnisi   wciąż 
uważali za swego duchowego ojca. Wszyscy czuli teraz ulgę 
i radość, wpatrując się w horyzont niczym strażnicy strzegący 
murów.

Co dziwne, ich wychudzone ciała i ogolone głowy sprawiały, 

że   byli   do  siebie   podobni,   mimo   różnego  wieku,   jako  że 
niektórzy zbliżali się do setki, podczas gdy najmłodsi nowi-
cjusze   nie   mieli   jeszcze   czternastu   lat.   Ich   złożone   dłonie, 
obejmujące czubek nosa, czyniły dziękczynny gest na intencję 
oczekiwanego powrotu nauczyciela.

Jeśli nawet wielu bało się Buddhabadry,  jako że nie był 

pobłażliwy dla nowicjuszy, to każdy podziwiał wiedzę i surową 
obowiązkowość tego człowieka o mizernej posturze, dobiegające-
go pięćdziesiątki, o ciele wychudzonym przez posty i umartwie-
nia, czarnych brwiach nad oczami płonącymi  jak węgle, ze 
srebrnym pierścieniem zwisającym z lewego ucha.

background image

Wybrany dwadzieścia lat temu na Wielkiego Nieocenionego 

Przełożonego, przybył do klasztoru w dziesiątym roku życia. 
Pochodzący z wysokiego rodu zamieszkałego w Gandharze, 
gdzie praktykowano buddyzm uchodzący za najbardziej „czys-
ty" i „ortodoksyjny", Buddhabadra cudownie ucieleśniał wolę 
swego rodu, aby nie zaprzepaścić tradycji wywodzącej się od 
pierwszych uczniów Błogosławionego.

Zaledwie wdrożył  się do obowiązków przełożonego gan-

dharskiej wspólnoty buddyjskiej, której centrum był Klasztor 
Jedynej Dharmy, kazał podnieść do trzynastu lat minimalny 
wiek, w którym dzieci mogły wstąpić do nowicjatu.

W ten sposób pozostał na zawsze najmłodszym adeptem, 

tym, który najwcześniej przyswoił sobie tysiące stronic tekstów 
składających się na buddyjski kanon, ten zbiór reguł, przepisów 
i   komentarzy   filozoficznych,   które   uczniowie   Oświeconego 
zaczęli spisywać, a potem opracowywać po tym, jak Budda 
opuścił ziemski padół pod koniec VI wieku przed naszą erą.

Znał też tysiące tekstów zwanych jatakami, owych cudow-

nych historii, opisujących ze szczegółami wcześniejsze egzys-
tencje   Błogosławionego.   Budda   żył   więc   pod   różnymi   po-
staciami: był pogromcą króla smoka Gopali, zostawiając na 
ścianach jaskini ślad swojego cienia; leśnym pustelnikiem, 
który zgodził się paść od strzał okrutnego króla w obronie 
swoich starych rodziców; księciem pod postacią Wiśwantary, 
mającym białego słonia, potrafiącego sprowadzić deszcz.

Buddhabadra, jako człowiek dumny z tego, iż jest buddystą, 

potrafił   godzinami   opowiadać   zauroczonym   dzieciom   bajki 
wymyślane po to, by lepiej poznały Błogosławionego, a przede 
wszystkim, by jeszcze bardziej go pokochały.

Był przekonany, że jego klasztor jest pierwszym ośrodkiem 

nauczającym prawdziwej doktryny buddyjskiej, a siebie samego 
uważał za największy skarbiec pamięci, a także za głównego 
gwaranta doktrynalnej czystości.

Budził więc strach i szacunek mnichów, swoich uczniów, na 

których miał ogromny wpływ. Nie wahał się zmuszać ich do

background image

postów i spędzania długich godzin na kolanach, przed obliczami 
buddów i bodhisattwów, pamiątce w kamieniu pozostawionej 
przez buddyjskich rzeźbiarzy greckiego pochodzenia.

Cel jego ostatniej wyprawy do Krainy Śniegów, podobnie 

jak i poprzedniej, był owiany tajemnicą i przełożony Klasztoru 
Jedynej Dharmy nie wyjawił nikomu nawet miejsca, do którego 
się udaje.

Jego prawa ręka, Oręż Prawa, cieszył się najwyższym szacun-

kiem, tak z powodu znajomości kanonu buddyjskiego, jak i 
umiejętności   posługiwania   się   językiem   perskim,   którego 
nauczył się w dzieciństwie, a także chińskim, a nawet tybetańskim.

Dzięki temu mógł przyjmować licznych pielgrzymów, którzy 

przybywali   ze   wschodnich   krajów   do   najświętszych   miejsc 
buddyzmu,  i obowiązkowo odwiedzali klasztor położony na 
drodze z północnych Indii.

Oręż Prawa był też mnichem posłusznym i lojalnym.

Nigdy nie ośmieliłby się dać Buddhabadrze do zrozumienia, 

że nie podoba mu się tajemniczość owych wypraw, nie próbował 
też dopatrywać się w tym niepojętego braku zaufania względem 
siebie. Mówił sobie, że musi  istnieć wystarczająco ważny 
powód, dla którego Buddhabadra uznał za słuszne takie właśnie 
postępowanie, zarówno wobec niego, jak i innych członków 
wspólnoty Jedynej Dharmy.

Gdy nowicjusze, nieco śmielsi niż starsi mnisi, pytali Bud-

dhabadrę, do jakiej części Tybetu zamierza się udać, udzielał 
zawsze tej samej wymijającej odpowiedzi:

— Wyruszam, żeby objechać Dach Świata. To podróż du-

chowa!

Dach Świata! Tylko tyle!

Buddhabadra umyślnie używał tego określenia zamiast „Kra-

ina Śniegów", jakby chciał podkreślić i potwierdzić tajemnicę 
otaczającą jego wyprawy.

Milczenie wielebnego przełożonego wzmogło tylko zanie-

pokojenie osieroconej wspólnoty, gdy stwierdzono, że powrót 
Buddhabadry z dalekich stron się opóźnia.

background image

— Czyż  Dach Świata nie jest istnym  piekłem?  Czy nie

powiadają, że najgorszym z piekieł jest dotkliwe zimno?

Ileż to razy przerażeni nowicjusze stawiali takie pytania 

Orężowi Prawa!

—Musimy  ufać   naszemu   mistrzowi   Buddhabadrze.   Jeśli 
nie wróci, będzie to oznaczać, że Błogosławiony postanowił 
przyjąć go do siebie, roztopić w nirwanie! — odpowiadał 
z niezachwianą pewnością.
—Czym dokładnie jest nirwana? Czy to raj, czy też ni-
cość? — pytali go wówczas mnisi.
—To   stan,   w   którym   świadomość   człowieka   świętego 
rozpływa   się   w   pokoju   wygaśnięcia,   kładąc   kres 
tragicznemu  łańcuchowi reinkarnacji, który zmusza każde 
stworzenie   do  życia   w   cierpieniu,   do   niezliczonych 
powrotów pod najróżniejszymi postaciami. W przypadku złej 
karmy odradza się ono na przykład w ciele mrówki, na którą 
może się wypróżnić słoń, albo dzikiej świni, będącej ofiarą 
tygrysów!
—Co trzeba robić, żeby zostać świętym człowiekiem?
—Trzeba zacząć od tego, żeby być dobrym nowicjuszem! — 
odpowiadał ze śmiechem Oręż Prawa, który chętnie dawał 
dowody swego poczucia humoru.

W rzeczywistości ani na chwilę nie dopuszczał myśli, że 

Błogosławiony Budda mógł położyć  kres wędrówce przeło-
żonego.  Zbyt   dobrze  znał  ostrożność  i inteligencję  swego 
mistrza.   Odkąd   pełnił   służbę   u   jego   boku,   już   trzy   razy 
widział, jak Buddhabadra wyrusza i wraca, zawsze w ter-
minie.

Sześć miesięcy temu, na kilka dni przed wyruszeniem w dro-

gę po raz czwarty, przełożony uchylił nieco rąbka tajemnicy.

— Udaję się w podróż, by bronić interesów naszej drogi

Małego Wozu na Dachu Świata, w Tybecie, czy też w Krainie
Śniegów, jak go tu nazywają. Jeśli wziąć pod uwagę rzeczy,
jakich się niedawno dowiedziałem, to wierz mi, nie będzie to
prosta sprawa, przede wszystkim z uwagi na coraz to nowe
wymagania moich przyjaciół!

background image

— O jakich przyjaciołach mówisz, mistrzu?

Wobec braku odpowiedzi Oręż Prawa zadał następne pytanie:

—Po co chodzić tak daleko? I co zagraża naszym interesom? 
Może „przyjaciele", o których wspomniałeś?
—Tak myślisz? — rzucił nieco rozdrażniony Buddhabadra.
—Byłby to więc Wielki Wóz?

Określenie Mały Wóz, czyli hinajana, było nieco pogardliwą 

nazwą, jaką nadali buddyzmowi indyjskiemu chińscy buddyści, 
wyznawcy Wielkiego Wozu — mahajany.

Mahajaniści chińscy uważali praktyki pierwotnego buddyzmu 

indyjskiego za formę mniej szlachetną i mniej pojemną.

Zamiast przyznawać prawo do oświecenia tylko mnichom 

i mniszkom, którzy złożyli śluby, jak to precyzowała hinajana, 
opierając się na wskazówkach Błogosławionego, wyznawcy 
chińskiej mahajany przyjmowali podejście bardziej pragmatycz-
ne, u którego podstaw leżał ogromny społeczny sukces tej 
religii w Chinach. Po niezliczonych sporach teologicznych, 
które otworzyły drogę wszelkiego rodzaju egzegezom nauk 
Buddy,  przyjęli, że ludzie świeccy,  jeśli tylko przestrzegają 
nakazów Błogosławionego, także mogą oczekiwać oświecenia.

Dzięki  temu  ich „wóz   dostępu  do  oświecenia" był,   jak 

twierdzili, „większy"  niż Mały Wóz wyznawców hinajany, 
którzy woleli trzymać  się dogmatu pierwotnego buddyzmu, 
mówiącego, że oświecenie jest dostępne wyłącznie tym, którzy 
zgodzili się złożyć śluby zakonne.

Dlatego też rywalizacja między tymi  dwoma buddyjskimi 

szkołami miała rzeczywisty wymiar i Oręż Prawa doskonale 
rozumiał,   do   czego   odnosiły  się   enigmatyczne   aluzje   Bud-
dhabadry na temat  konkurencyjnej szkoły,  zyskującej coraz 
więcej wyznawców, co zaczynało zagrażać interesom Małego 
Wozu.

Oręż Prawa miał za to mgliste pojęcie o miejscu, w którym 

Buddhabadra zamierzał bronić ich sprawy.

— Powiedziałeś   mi   już   dużo,   ale   gdybym   przynajmniej

wiedział, dokąd się udajesz, mógłbym ci pomóc! — wykrzyknął.

background image

— Mój drogi Orężu Prawa, ludzie przysięgają zwykle, że nie

wyjawią tajemnicy nikomu prócz równych sobie. Nie nalegaj!
Nie mogę dodać nic więcej. Jeśli idę tak daleko, oznacza to, że
mam po temu ważne powody. Choćby nawet drogo mnie to
kosztowało, bo nie mam sił na wspinaczkę i lodowate noce...

Oręż Prawa, zbity z tropu nieustępliwością przełożonego, 

przeprosił go za swą ciekawość.

Od tej chwili nie zadawał Buddhabadrze żadnych pytań.
Aby  powściągnąć   swoje   wścibstwo,   wyobrażał   sobie,   że 

interesy Małego Wozu są identyczne z interesami Klasztoru 
Jedynej Dharmy i jego społeczności i że nikt nie obroni ich 
lepiej niż przełożony.

A zresztą, jako zdyscyplinowany współpracownik, postanowił 

pokazać mistrzowi, że szanuje jego polecenia i że nie będzie 
zadawał  żadnych  pytań,   dopóki   go nie  ujrzy,  co powinno 
nastąpić już wkrótce.

— Chwała   Buddhabadrze,   Nieocenionemu   Przełożonemu

Jedynej Dharmy!

Wokół Oręża Prawa, który pospieszył na ścieżkę strażników, 

żeby oglądać przybycie przełożonego, narastał gwar.

Wszędzie rozlegały się okrzyki szczerej radości z powrotu 

tego   pobożnego   i   nieustraszonego   buddysty,   prawdziwego 
bohatera, który nie wahał się odważnie wspinać po najwyższych 
w świecie górskich zboczach, tak wysokich, że sięgały samej 
nirwany!

Skąpane w ciemnoczerwonym świetle zmierzchu poszarpane 

górskie granie wznosiły się nad Peszawarem niczym opiekuńcze 
skrzydła ogromnego ptaka.

Klasztor Jedynej Dharmy został wzniesiony jakieś jedenaście 

wieków temu, nieco na uboczu, w pobliżu miasta rojącego się 
od   kupców   i   pielgrzymów,   aby   dać   schronienie   słynnemu 
relikwiarzowi kuszańskiego władcy Kaniszki, najcenniejszemu 
skarbowi buddyzmu indyjskiego.

background image

Gdy królewskie miasto Peszawar było jeszcze w czasach 

swej świetności stolicą gandharskiego, grecko-baktryjskiego 
imperium Kuszanów, liczyło nie mniej niż tysiąc klasztorów.

Straszliwie zniszczone przez plemiona Hunów Heftalitów 

około roku 530, teraz było już tylko własnym cieniem.

Po tysiącach stup, wznoszących się tu wcześniej na każdym 

rogu ulicy, zostały tylko rumowiska kamieni, którymi dzieci 
strzelały z procy do wróbli.

W drzwiach niezrównanych z ziemią sanktuariów spotykało 

się jeszcze oblicza buddów i bodhisattwów, promieniejących 
wdziękiem, rzeźbionych przez artystów, którzy stworzyli w Pe-
szawarze jeden z najsławniejszych ośrodków sztuki.

Większość tych cudownych posągów, których łagodne kon-

tury uwydatniały godną podziwu elegancję klasycznej rzeźby 
greckiej i duchowość, jakiej wymagało przedstawienie Błogo-
sławionego, wyrwali z ziemi albo porozbijali wojownicy pogań-
skich plemion.

Pośród tego rumowiska tkwiła nadal imponująca i dumna 

sylwetka ogromnego Klasztoru Jedynej Dharmy, którego wy-
sokie mury, wzniesione w połowie stoku wzgórza, widoczne 
były z tak daleka, że pielgrzymi nie musieli pytać o drogę.

Najświętszy Klasztor Jedynej Dharmy w czasach władców 

kuszańskich liczył około piętnastu tysięcy mnichów.

Było to prawdziwe miasto, ze szkołami, piekarniami, pla-

cami   zabaw   dla   najmłodszych   mnichów,   zbiornikami,   do 
których kierowano źródlaną wodę z gór, a nawet ogrodami. 
Nabrzmiałe słońcem owoce piętrzyły się na tacach ofiarnych, 
składane przez pielgrzymów u stóp tak im drogiego Relik-
wiarza Kaniszki.

Król   Kaniszka,   rządzący   państwem   Kuszanów,   wielkim 

imperium, które jednoczyło część północnych Indii, Baktrię 
i dolinę rzeki Tarym,  kazał zbudować ten relikwiarz około 
setnego roku po Chrystusie, u schyłku tego iście czarodziej-
skiego epizodu dziejów.

Od doliny Gangesu po szczyty Pamiru rozciągały się wtedy

background image

terytoria, które zdołali podbić i zjednoczyć waleczni rycerze 
dynastii kuszańskich władców.

Kiedyś, w czasie polowania, biały zając zaprowadził w tajem-

niczy sposób indo-scytyjskiego suwerena Kaniszkę do młodego 
pasterza, pasącego swoją trzodę na zielonej łące.

—Jesteś królem Kaniszką! — powitał zdumionego władcę 
młodzieniec.
—Skąd znasz moje imię?
—Powtarzam   tylko   przepowiednię   Najświętszego   Buddy: 
„Czterysta   lat   po   mojej   śmierci   będzie   rządził   tymi 
ziemiami  król   o   imieniu   Kaniszką"   —   wyjaśnił   z 
uśmiechem pasterz.
—Począwszy od tego błogosławionego dnia, będę się trzy-
mał   zaleceń   Oświeconego!   —   wykrzyknął   król,   który 
żwawo  zeskoczył   z   konia,   żeby   skłonić   się   przed 
chłopcem.

Po powrocie do Peszawaru rozkazał wznieść w miejscu, w 

którym   usłyszał   proroctwo,   ogromną   stupę.   Potem,   u   -naj-
sławniejszego   złotnika   tego   regionu,   Greka   Agesilasa,   za-
mówił niezwykłą stupę — relikwiarz, który miał odtąd nosić 
jego imię.

Według starożytnych tekstów, stupa owa została zbudowana 

z drewna sandałowego inkrustowanego srebrem, a na jej szczy-
cie złotnik umieścił pamiątkowy posążek Błogosławionego z 
litego złota, ozdobiony rzadkimi drogimi kamieniami.

Tradycja mówiła, że dwa diamenty o niezrównanym blasku, 

przedstawiające jego oczy,  miały być  darem króla dla tego 
wizerunku Buddy.

Opowiadano, iż wybrane z tysiąca innych, pochodzących 

z wojennych łupów, bliźniacze kamienie były tak wielkie i 
czyste,   że   poeci   nigdy   nie   przestali   opiewać   ich   blasku. 
Epopeja sławnego Kaniszki głosiła, że upamiętniają one sławny 
epizod z przeszłych wcieleń Buddy, kiedy to poświęcił on 
swoje oczy, oddając je biednemu ślepcowi, który dzięki nim 
odzyskał wzrok.

Gdy relikwiarz był  gotowy,  władca kazał wmurować  go 

wysoko, przeszło pięćdziesiąt metrów nad ziemią, w niszę

background image

u szczytu jednej z wież, której piętra oddzielone były wykutymi 
w kamieniu apsarami. Te skrzydlate rusałki strzegły nieocenio-
nego skarbu, którego można było dosięgnąć tylko z rusztowania, 
tak więc nikt nie mógł go ukraść.

Ten sam Kaniszka, jako buddysta ożywiany gorącą wiarą 

neofity, zwołał w Pendżabie radę, której celem było wspieranie 
ekspansji  buddyzmu  w kierunku oaz Azji  Środkowej,  skąd 
następnie dosięgnął on Chin.

Posąg ze złota i diamentów przetrwał przez wieki ukryty 

przed światem w ogromnym relikwiarzu, dopóki nie ukradli go 
Hunowie.

Uratowane resztki relikwii umieszczono w złotej skrzyni 

w kształcie piramidy, zamkniętej tak dobrze, iż żaden mnich 
nie śmiał  jej otworzyć.  Wydobywano  ją z zamurowanego 
schowka   co   pięć   lat,   z   okazji   Wielkiej   Pielgrzymki,   która 
gromadziła ogromne tłumy, przybywające z całych północnych 
Indii, aby oddać jej cześć.

Relikwiarz Kaniszki był jednym z najsławniejszych sank-

tuariów buddyzmu.

Wierzono, że każde z głównych miejsc kultu przechowuje 

jedną ze świętych relikwii Błogosławionego. Według dawnych 
przekazów w Klasztorze Jedynej Dharmy w Peszawarze miały 
się znajdować Oczy Buddy.

Sława   tego   miejsca   przyciągała   pielgrzymów   chińskich, 

tybetańskich, kuczańskich, turfańskich i sogdyjskich.

Ci śmiali podróżnicy przybywali przeważnie z kwitnących 

oaz, będących miejscem postoju wędrowców przemierzających 
niegościnne pustynie.  Nosiły one nazwy:  Kaszgar, Jarkend, 
Chotan, Kucza, Turfan, Hami i Dunhuang.

Na szlakach pielgrzymek prowadzących z Chin do miejsc, 

w   których   przebywał   Budda,   spotykało   się   tylko   wiernych 
wyznawców i buddyjskich mnichów.

Tymi wyłożonymi kamieniem drogami, omiatanymi palącymi 

albo lodowatymi wichrami, podróżował towar cenniejszy niż 
złoto.

background image

Doceniali go już Rzymianie, którzy, by go zdobyć, gotowi 

byli zapłacić każdą cenę. Był przedmiotem marzeń, najbardziej 
zazdrośnie   strzeżonym   przez   właścicieli   karawan,   które   go 
przewoziły. Małe pakunki, owinięte szarawym płótnem i umo-
cowane na grzbietach wielbłądów i koni, nie wyglądały za-
chęcająco, choć zawierały tkaninę o niezrównanej miękkości 
i mieniących się kolorach, którą kobiety, gdy tylko znalazła się 
w ich rękach, lubiły ozdabiać haftami wykonanymi złotą albo 
srebrną nicią.

To jemu droga zawdzięczała nazwę: Jedwabny Szlak.
Jeden z jego ostatnich odcinków otwierał się na wysokości 

przełęczy, w kierunku której zwracało się wciąż tysiąc par 
oczu,   pragnących   ujrzeć,   jak   na   górskiej   grani   odcina   się 
sylwetka   ich   Nieocenionego   Przełożonego,   siedzącego   na 
grzbiecie świętego białego słonia.

Gdy  Buddhabadra   wyruszał,   tym   razem  z   gruboskórnym 

zwierzęciem o czerwonych oczach, które miało prawie pięć-
dziesiąt lat i którego maść, jedyna w swoim rodzaju, budziła 
podziw   wszystkich   pielgrzymów,   wiele   mówiono   o   wadze 
podróży, jaką miał odbyć.

Decyzja o podjęciu wyprawy stała się nawet przedmiotem 

krótkiej wymiany zdań między Orężem Prawa i jego prze-
łożonym.

Oręż Prawa wiedział, że niemożliwe jest przekonanie Bud-

dhabadry, by nie zabierał ze sobą na drogi Krainy Śniegów, 
w obliczu nadchodzącej, wyjątkowo srogiej zimy,  żywego 
skarbu klasztoru. Klasztor Jedynej Dharmy miał sześć innych 
słoni, dużo młodszych i bardziej żwawych od starego świętego 
słonia, którego nowicjusze codziennie myli i przystrajali przed 
karmieniem świeżymi  owocami  i ciastkami  przyniesionymi 
przez pielgrzymów.

Czczone niemal jak bóstwo, zwierzę to miało dwa wielkie 

przywileje.

Z   okazji   dorocznej   Małej   Pielgrzymki   przystrojony 

złotem i srebrem słoń obnosił wewnątrz murów klasztoru małą 
szkatuł-

background image

kę, w której zamknięta była Święta Rzęsa Błogosławionego, 
a którą przełożony klasztoru trzymał przez resztę roku w okutej 
szafie w swojej izbie.

Ale przede wszystkim tylko to święte zwierzę miało prawo 

przenosić na swoim grzbiecie, podczas obchodzonego co pięć 
lat święta Kaniszki, Wielkiej Pielgrzymki, mały relikwiarz ze 
szczerego złota, w kształcie piramidy, mieszczący najcenniejszą 
relikwię Klasztoru Jedynej Dharmy, Oczy Buddy.

Z największą ostrożnością umieszczano spiczastą szczero-

złotą szkatułę w lektyce umocowanej na grzbiecie białego 
słonia. Potem ta góra mięsa, jeszcze bielsza dzięki mące, którą 
ją posypywano, o umalowanych oczach nadających jej wygląd 
starej kurtyzany i członkach obwieszonych naszyjnikami z dro-
gich kamieni, rozpoczynała powolną wędrówkę na czele tłumu 
mnichów i wiernych wznoszących okrzyki. Słoń udawał się 
majestatycznym   krokiem   do   głównego   budynku   klasztoru, 
stojącego w głębi długiej alei wysadzanej cyprysami.

I choćby nawet owa relikwia była największym skarbem, 

słoń kroczył tak, jakby to dla niego przeznaczone były hołdy 
setek tysięcy trwających w ekstazie wiernych.

Tak więc Oręż Prawa niecierpliwie wyglądał powrotu do 

Peszawaru starego białego słonia.

Był bardzo szczęśliwy, że znowu go widzi, i mówił sobie, że 

mylił się, kwestionując decyzję przełożonego o zabraniu zwie-
rzęcia w tę podróż.

Niestety, radość Oręża Prawa nie trwała długo.

Spoglądając na zbocze, z którego, jak sądzono, schodził teraz 

Buddhabadra w kierunku północnej bramy klasztoru warowni, 
Oręż Prawa prędko pojął, że dzieje się coś niedobrego.

Krępa sylwetka przybliżająca się krętą ścieżką, mogła należeć 

tylko do opiekuna słonia, małego tłuścioszka, którego szerokość 
dorównywała   wysokości,   a   nie   do   Buddhabadry,   mającego 
ascetyczną posturę.

background image

Na dodatek, w przeciwieństwie do tego, co mu się wydawało 

z powodu optycznego złudzenia wywołanego żarem, jaki pro-
mieniował ze skał w pobliżu przełęczy, człowiek ów szedł sam.

To, co Oręż Prawa wziął za świętego słonia, było w rzeczy-

wistości wielką nieruchomą skałą.

Niestety, nie było co do tego żadnych wątpliwości.

Wracał tylko kornak, opiekun słonia.
Tego dnia z Krainy Śniegów nie powrócił ani Buddhabadra, 

ani święty biały słoń.

background image

3

Klasztor Wdzięczności za Cesarskie Dobrodziejstwa,  
Luoyang, Chiny

— Pięć Zakazów, czy mógłbyś mi  wyjaśnić, jaki był  na

prawdę Błogosławiony Gautama Budda, którego przykazań nie
przestajesz nam czytać, żebyśmy nauczyli się ich na pamięć?
Mówią, że był łagodny, ale jeśli wierzyć temu, co nam opowia
dałeś, żąda od nowicjuszy, żeby odrzucili wszystko co dobre!

Pytanie to zadał uroczy chłopczyk siedzący w pierwszym 

rzędzie. Miał nieco ponad pięć lat i był to wiek, w którym 
rodzice   mogli   przyprowadzić   swoje   dziecko   do   nowicjatu 
wspólnoty chińskiego Wielkiego Wozu.

Jego mali koledzy w liczbie dwudziestu, wszyscy urodzeni 

w tym samym roku, bawili się na dziedzińcu buddyjskiej szkoły, 
wrzucając grudy wyschniętej ziemi do sali lekcyjnej.

— Uważajcie! Pięć Zakazów jest silny jak tygrys! Spuści

wam lanie! — wykrzyknął jeden z młodych uczniów, na którego
ogolonej głowie rozbiła się kulka ziemi.

Dzieci rozpierzchły się ze śmiechem, niczym chmara wróbli, 

żeby pochować się za kolumnami  otaczającego plac zabaw 
ogromnego   krużganka,   ozdobionego   malowidłami   przedsta-
wiającymi najbardziej budujące epizody z życia Buddy.

background image

Któż by pomyślał, obserwując ich równie żywiołowe, co 

lekkomyślne zachowanie, że te dzieci, a przynajmniej najzdol-
niejsze z nich, staną się kiedyś mistrzami dhyany.

Medytować przed gładką i pustą ścianą! Medytować bez-

ustannie i wciąż od nowa, najlepiej z twarzą zwróconą w stronę 
przepierzenia pozbawionego jakichkolwiek rysunków, wypuk-
łości czy czegokolwiek, co mogłoby odwrócić uwagę... Po-
zwolić, by umysł wypełniła pustka, i dojść do stanu, w którym 
nie pojawia się już najulotniejsza nawet myśl. Powrócić do 
stanu rośliny albo kamienia i czekać, aż nagłe oświecenie 
spłynie niczym morska fala...

Taka była niezawodna recepta, dużo bardziej skuteczna niż 

męczące recytowanie  sutr, aby osiągnąć przebudzenie, stan 
absolutnej świadomości prawdy, do jakiego doszedł sam Budda 
pod świętym figowcem pipal w okolicy Waranasi, po odbyciu 
Czterech Stadiów Medytacji.

Lecz aby osiągnąć taki stopień koncentracji, potrzebna była 

długa praktyka, ponieważ chodziło w pewnym sensie o to, aby 
oduczyć się myślenia i zapomnieć o wszystkim, co ma się w 
głowie. Wymagało to ogromnego wysiłku, zwłaszcza w przy-
padku beztroskich dzieci, bardziej skłonnych do zabawy niż do 
poszukiwania pustki, jak te nieco roztrzepane, rozdokazywa-
ne dzieciaki, przed którymi  Pięć Zakazów stawał po każdej 
przerwie.

Jak każdy nauczyciel, młody mnich Pięć Zakazów siedział 

za stołem ustawionym na podwyższeniu.

Pochylony nad tybetańskim rękopisem, który odczytywał 

z wielkim trudem, nawet nie usłyszał wybuchów śmiechu. 
Jeden z uczniów właśnie wypuścił uwiązanego na nitce chrabą-
szcza, wywołując niemałą wrzawę.

Istniało jednak ryzyko, że w każdej chwili do klasy wejdzie 

wychowawca uzbrojony w karzącą rózgę. Albowiem oględnie 
mówiąc, w Klasztorze Wdzięczności za Cesarskie Dobrodziej-
stwa w Luoyangu do kwestii dyscypliny podchodzono nie-
zwykle poważnie.

background image

To majestatyczne miasto wzniesione na zalesionych wzgó-

rzach, położone o jakieś trzy dni podróży łodzią w kierunku 
wschodnim z Chang'anu, stolicy dynastii Tang, z którą było 
połączone kanałem, stało się głównym ośrodkiem kształcenia 
mistrzów chan, jak nazywano w Chinach nauczycieli dhyany.

Spędzające całe dnie i noce na siedząco, w pozycji lotosu, 

żeby  medytować   o   puszczeniu   przez   Buddę   w   ruch   Koła 
Prawa, to znaczy o kwintesencji oświecenia, ci ludzie, opętani 
pragnieniem   wiedzy,   byli   zbrojnym   ramieniem   armii   kaz-, 
nodziejów   wyruszających   już   od   kilku   wieków   na   podbój 
taoistycznych   i   konfucjańskich   Chin,   które   szybko   zalała 
ogromna fala religijnego żywiołu przybyłego z Indii i z Azji 
Środkowej.

Nauczywszy się na pamięć setek sutr koniecznych do po-

znania boskich słów Gautamy, mistrzowie dhyany opowiadali 
słuchaczom o niezliczonych wcześniejszych wcieleniach Buddy 
i o cudownych wydarzeniach, które potwierdzały jego dobre 
uczynki i wagę jego nauki.

Musieli być ludźmi obdarzonymi szczególnym darem prze-

konywania. I w istocie, nie można było zadowalać się przyję-
ciem doktryny na poziomie intelektualnym. Przykład tego dał 
sam Budda: należało dostosować się do niej całkowicie, tak 
w poszczególnych uczynkach, jak i w postawie życiowej.

Aby żyć jak prawdziwy buddysta, należało zacząć od przyję-

cia  i podporządkowania  się dwustu pięćdziesięciu zakazom 
figurującym w Vinaji, kodeksie dobrego postępowania, prowa-
dzącym ku pierwszemu stadium przebudzenia, nazywanemu 
sanskryckim słowem bodhi.

Dopiero wtedy,  czerpiąc siłę z właściwej postawy,  adept 

poznawał w końcu Świętą Prawdę, która prowadziła do unices-
twienia cierpienia, tego absolutnego zła, które trapiło ludzi. 
Święta Prawda oczekiwała u kresu Szlachetnej Ośmiorakiej 
Ścieżki,   na   którą   składały  się:   właściwa   postawa   umysłu, 
właściwa mowa,' właściwe działanie, właściwy sposób utrzy-
mywania się, właściwy wysiłek, właściwa koncentracja i właś-

background image

ciwe samadhi. Każdy sumienny mnich powinien praktykować 
te   cnoty   i   przestrzegać   podanych   przez   Oświeconego 
zaleceń.

Chłopcy, których młody mnich Pięć Zakazów nauczał tych 

punktów doktryny, byli starannie dobrani pod względem byst-
rości   i   inteligencji,   ale   także   pod   względem   umiejętności 
intuicyjnego wybierania spośród różnych naczyń o jednakowym 
kształcie, ustawionych w przypadkowym porządku na stole, tac 
do jałmużny, pełnych kwiatów, owoców i ciastek, które wierni 
umieszczali przed pomnikami w pagodach.

Był to znak, że w przyszłości staną się mistrzami chan.

Wybierano ich spośród tysięcy dzieci, które biedne rodziny, 

często przybywające z bardzo daleka, przywoziły co miesiąc 
do  klasztoru w  nadziei,  że  pozwoli  im  to  na  lepsze  życie, 
ograniczając zarazem liczbę gąb do wykarmienia. Ale przede 
wszystkim dzieci te mogły mieć pewność, że osiągną nirwanę, 
jako że Budda powiedział przecież: tylko mnisi, którzy pod-
porządkują całe swoje życie temu celowi, mogą spodziewać 
się, że osiągną oświecenie.

Ponieważ mistrz nie odpowiedział na pytanie, dziecko, które 

uśmiechało   się,   otwierając   szeroko   małą   szczerbatą   buzię, 
podeszło do niego. A potem, pociągając za rękaw jego szaty 
w kolorze szafranu, zapytało znowu:

— Czy Budda był łagodnym człowiekiem?

Mnich Pięć Zakazów podniósł wreszcie głowę znad tekstu, 

nad którym się pochylał, i wrzawa w klasie natychmiast ucichła. 
Słychać było tylko chrabąszcza z nitką przy nóżce, który latał 
z głośnym buczeniem.

Pięć Zakazów był młodzieńcem o pięknej pociągłej twarzy, 

rozjaśnionej   wielkimi   i   czarnymi,   lekko   skośnymi   oczami 
promieniującymi energią.

Przybywszy do klasztoru w tym samym wieku co chłopiec, 

który zadał mu pytanie, szybko został dostrzeżony przez prze-
łożonego o imieniu Czystość Pustki.

background image

Dwa lata temu, gdy skończył dwadzieścia lat, został wyświę-

cony na mnicha i przyjął imię Pięć Zakazów. Oznaczało to, że nie 
popełni nigdy pięciu złych uczynków sprawiających, że nie-
szczęśliwe ludzkie istoty, które popełniły je świadomie, odradza-
ły się w piekle. Tymi uczynkami były: ojcobójstwo i matkobój-
stwo,   zabicie   świątobliwego  arhata,  cielesne   zranienie 
buddy   i   doprowadzenie   do   rozłamu   w   łonie   klasztornej 
wspólnoty.

Pięć Zakazów miał atletyczną budowę i zwinność typową 

dla mnichów dbających o utrzymanie fizycznej formy dla tych 
samych powodów, co formy umysłowej. Opanowawszy sztukę 
walki,   potrafił   jednym   uderzeniem   dłoni   roztrzaskać   grubą 
drewnianą deskę, albo, wyłącznie siłą ramion,  zgiąć klingę 
stalowego miecza. Wystarczał mu prosty ruch przegubu dłoni, 
aby powalić na ziemię pozornie dużo silniejszego przeciwnika. 
Potrafił wydać też paraliżujący okrzyk, który z miejsca unie-
ruchamiał tego, kto rzucał się na niego uzbrojony w sztylet albo 
włócznię, zupełnie jakby został uderzony w brzuch. Był tak 
zwinny, że siedząc w pozycji lotosu, mógł bez trudu założyć 
sobie nogi na szyję niczym pałąk koszyka.

Dzięki zaletom ciała i umysłu Pięć Zakazów był podziwiany 

przez wszystkich małych nowicjuszy, którzy marzyli o tym, 
żeby   obrócić   w   powietrzu   trzema   zaprawionymi   w   walce 
przeciwnikami, jak to czynił ich nauczyciel podczas pokazów.

—Budda był kimś więcej niż tylko łagodnym człowiekiem, 
to był wielki arhat! Wyjątkowy mistrz dhyany, jakim i ty 
zostaniesz,   chłopcze,   jeśli   będziesz   ciężko   pracował   — 
odparł z uśmiechem.
—Czy był silny i umiał jak ty rozłupać łokciem pięć cegieł 
leżących jedna na drugiej?
—Jeszcze silniejszy, o wiele silniejszy! Siła i promieniowa-
nie Błogosławionego Gautamy Buddy, kiedy jeszcze żył, 
szły z jego głowy. My w porównaniu z nim jesteśmy tylko 
mrówkami, które starają się zamienić w słonie! Zapewniam 
cię, że musielibyśmy przejść długą drogę — i ja też — żeby 
dorosnąć  mu   do   pięt!   —   dorzucił,   wywołując   śmiechy   i 
radosne okrzyki.

background image

Pięć  Zakazów nie  miał  sobie  równych  w  przekazywaniu 

złożonej  surowości  buddyjskiej   reguły  tym   malcom,   niepo-
trafiącym jeszcze czytać ani pisać. Swoim opowieściom chętnie 
nadawał formę bajek.

Niełatwo było objaśniać doktrynę tak małym dzieciom.
Nauczał więc, że światem doczesnym, w którym wszystko 

jest niestałe i pozbawione  atmana,  rządzi  dukha,  czyli cier-
pienie.

Aby osiągnąć oświecenie, to znaczy uciec od powtarzającego 

się cyklu reinkarnacji i ostatecznie opuścić świat cierpienia, 
trzeba przyjąć zalecany przez Buddę sposób postępowania.

Dzięki temu, praktykując dobre uczynki, człowiek zbliża się 

do oświecenia.

Biada tym, którzy nie uznawali tych nakazów, kary, na jakie 

się narażali, były straszliwe!

Opisując dzieciom piekła, do jakich strącani są grzesznicy, 

Pięć Zakazów wywoływał  nieuchronnie łzy i okrzyki prze-
rażenia.

Tortury zadawane potępionym, winnym ciężkich grzechów, 

były   przerażające;   niektórych   zaprzęgano   do   ciężkich 
wozów  i   musieli   chodzić   po   rozżarzonych   węglach;   inni 
rzucali się głową w dół do kotła z wrzątkiem albo do ognistej 
rzeki, gdzie  piekli się jak połcie mięsa; jeszcze inni, zwani 
„głodnymi   duchami",   nawiedzali   ziemię   i   przestrzenie 
dzielące światy, dręczeni przez głód i pragnienie, a usta mieli 
nie większe niż ucho igły, co zmuszało ich do żywienia się 
drobnym plugastwem. Istniało nie mniej niż osiem gorących i 
osiem   zimnych  piekieł,   przeplatających   się,   żeby   było 
sprawiedliwie,

 

otoczonych

 

jeszcze

 

czterema 

„przedpieklami".

W jednym z gorących i najokrutniejszych piekieł potępieńcy 

wyszarpywali sobie nawzajem ciało małymi żelaznymi szpo-
nami; w innym były żelazne słonie, które tratowały swoje ofiary.

W jednym z mroźnych piekieł ciała potępieńców kruszyły 

się i pokrywały ranami, podczas gdy w innym usta pokutujących 
zamarzały i pękały, uniemożliwiając jedzenie.

background image

Ale najstraszliwsze ze wszystkich było piekło Żelaznego 

Kotła; trzeba było nie mniej niż trzydziestu lat, żeby dotrzeć do 
jego dna. A to, co czekało na samym dole, było tak potworne, 
że w żaden sposób nie da się opisać.

Jednak na szczęście dla wiernych, a zwłaszcza dla młodych 

uczniów Pięciu Zakazów, epizody z życia Błogosławionego, 
ale także jego tysięcznych wcześniejszych wcieleń, były cudow-
nymi bajkami, które nie nużyły słuchaczy.

—Ale jeśli on był taki silny i wspaniały, to dlaczego umarł?
—On nie umarł.  Tathagata,  „ten, który udał się ku Praw-
dzie",   zasnął   u   stóp   drzewa,   w   lasku,   nieopodal   domu 
kowala Czundy, u którego posilił się po raz ostatni. Zgasł i 
osiągnął  najwyższy   spokój   nirwany   —   odparł   nieco 
rozdrażniony dociekliwością chłopca Pięć Zakazów.
—A ten kowal Czunda, czy on też był  taki łagodny jak 
Błogosławiony   Budda?   Przecież   kowal   kuje   miecze!   Jak 
ktoś, kto kuje miecze, może być łagodny?

Słysząc tak niestosowne pytanie, Pięć Zakazów wzniósł oczy 

do nieba, ale w tej samej chwili w drzwiach klasy ukazała się 
głowa zadziwiająco tłuściutkiego, mimo obowiązkowych po-
stów, mnicha.

—O, Pięć Zakazów, nasz czcigodny przełożony życzy sobie 
natychmiast z tobą rozmawiać!
—Natychmiast?
—Przed   chwilą   u   niego   byłem.   Czystość   Pustki   nie   ma 
zwyczaju żartować... — odparł mnich tonem, w którym po-
brzmiewał niepokój.
Pięć Zakazów poczuł w sercu lekkie ukłucie.
Przełknął ślinę i zaczął zwijać sutrę, która leżała przed nim 

na stoliku.

Mistrz Czystość Pustki bardzo rzadko wzywał nauczyciela, 

który dopełnił wszystkich obowiązków i właśnie prowadził 
lekcję.

Musiał istnieć po temu jakiś poważny powód.
Pięć Zakazów powierzył klasę tłuścioszkowi i nie tracąc ani

background image

chwili, pospieszył do przełożonego Klasztoru Wdzięczności za 
Cesarskie Dobrodziejstwa.

Aby tam dotrzeć, trzeba było przejść przez cały klasztor, 

przebiec zadaszone galerie z namalowanymi piekłami i niebami, 
przeciąć trzy żwirowe dziedzińce, na których mnisi ćwiczyli 
sztuki walki, wejść po stopniach do głównej pagody i wspiąć 
się po drewnianych schodach prowadzących na trzecie piętro, 
skąd rozpościerał się widok na Luoyang, na niebieskie morze 
dachów z malowanych dachówek o wdzięcznych krzywiznach, 
łączonych na Jaskółczy ogon".

To tam, z maleńkiej celki, gdzie za umeblowanie służył 

prosty stół i taboret, o dwa kroki od sali modlitewnej dla 
mistrzów  chan,  przełożony Czystość Pustki kierował swoim 
klasztorem.

Z powodu pewnej wyniosłości i obojętnego spojrzenia mistrz 

ów wywierał silne wrażenie na tych, którzy mieli okazję się do 
niego zbliżyć.

Gości onieśmielało przede wszystkim jego oblicze.

Był chudy jak szkielet. Miał ogromne uszy, odstające i opa-

dające niczym dwa żagle, oraz twarz o skórze przezroczystej 
i cienkiej.

Każdy szczegół wyglądu Czystości Pustki podkreślał jego 

ascetyzm i niewzruszoną buddyjską wiarę, tak jakby całe jego 
ciało było żywym hymnem na chwałę Prawdy Oświeconego. 
Kościste chude ramiona wystawały z rękawów szaty uszytej 
z grubej rudobrązowej wełny, a długie i guzowate jak winne 
odrośle dłonie nieustannie przesuwały sto osiem paciorków 
bursztynowej  mali,  które  pomagały  mu   liczyć   mantry,   po-
wtarzane tysiące razy dziennie. Ale tym, co go wyróżniało, 
była przede wszystkim pełna rezerwy postawa, oszczędność 
gestów i dystans, jaki utrzymywał między sobą i otoczeniem, 
zupełnie jakby przebywał na tym świecie już tylko w połowie, 
zwrócony   ku   jednemu   celowi:   umożliwieniu   buddyzmowi 
odniesienia   triumfu,   a   dzięki   temu   uchronieniu  ludzi   przed 
tragicznym losem.

background image

Czas zdawał się nie mieć wpływu na tego człowieka, będą-

cego niekwestionowaną głową chińskiej szkoły Wielkiego 
Wozu. Ascetyczny żywot chronił go od wszelkich szkodliwych 
wpływów,   od   chorób   i   kalectwa,   jakie   dopadają   ludzi   po 
przekroczeniu pewnej granicy wieku.

Garść kleistego ryżu dziennie i kilka suszonych owoców, 

popijanych zieloną herbatą, wystarczały do utrzymania jego 
ciała w dobrym zdrowiu, toteż wszyscy ci, którzy znali go jako 
młodzieńca, przysięgali, że w ogóle się nie zmienił.

Upłynęło już jednak przeszło czterdzieści lat, odkąd Czystość 

Pustki zaczął kierować życiem wspólnoty dziesięciu tysięcy 
mnichów, mianowany jeszcze za dynastii Sui, Chińczyków 
czystej krwi, którzy zdołali podporządkować sobie i zjednoczyć 
istniejące wcześniej, po części barbarzyńskie królestwa, a któ-
rych w roku 618 zastąpili władcy z dynastii Tang.

Z tej racji był on jednym z głównych sprawców wędrówki 

buddyzmu do Chin i jego ogromnego powodzenia, zwłaszcza 
wśród   prostego   ludu.   Ukierunkowany   na   stworzenie   religii 
wszechogarniającej, niezależnej i wolnej w swych poczyna-
niach, buddyzm chiński, bajecznie bogaty dzięki intensywnemu 
napływowi ziemskich donacji, zaczął w końcu budzić nieufność 
władz. Z uwagi na to Czystość Pustki starał się utrzymywać 
dobre stosunki z dworem w Chang'anie, gdzie potężna wspól-
nota konfucjanistów usiłowała powstrzymać rosnące wpływy 
buddyzmu.

Pięć Zakazów zapukał do drzwi ciemnej izby, w której 

Czystość Pustki spędzał dni, medytując i pisząc.

— Wejdź, muszę z tobą pomówić! — zabrzmiał ostry głos

czcigodnego przełożonego.

Pięć Zakazów ukląkł przed nim na znak szacunku.

— Jestem waszym pokornym sługą, mistrzu!
Powtarzało się to zawsze, gdy stawał przed Czystością Pustki:

młody mnich, zwykle tak niewzruszony, nagle stracił całą 
pewność siebie.

Prawda, że czcigodny przełożony onieśmielał najmłodszych

background image

członków swojej wspólnoty, którzy dostrzegali w nim istotę 
o boskiej esencji, traktowali jak kogoś w rodzaju bodhisat-
twy,   a   w   każdym   razie   świętego  arhata,  nawet   jeśli   nie 
posądzali go jeszcze o to, że potrafi latać albo chodzić po 
wodzie.

— Jak twoje postępy na Drodze Prawdy?

Czystość Pustki, troszcząc się o swoich uczniów, zawsze 

w ten sposób rozpoczynał rozmowy z nimi.

Nie   bez   powodu   wszyscy   chińscy   mnisi   uważali   go   za 

głównego gwaranta ortodoksyjnej czystości buddyzmu  chan, 
czyli Wielkiego Wozu.

Dzięki dogłębnej znajomości wygłaszanych przez Buddę 

kazań i umiejętności uwypuklania ich duchowych fundamentów 
należał do tych, którzy sprawili, iż buddyzm stał się religią 
otwartą dla wszystkich mężczyzn i kobiet, pod warunkiem że 
wykażą się oni dobrą wolą.

Czystość Pustki cieszył się uznaniem i szacunkiem, a za-

wdzięczał   to   ciężkiej   pracy.   Przez   wiele   lat   z   oddaniem 
wypełniał   swoją   trudną   misję:   zbierał,   selekcjonował,   ko-
mentował i porządkował całą buddyjską doktrynę, tworząc 
coś   w   rodzaju   encyklopedii   przeznaczonej   dla   przyszłych 
pokoleń.

— Pracuję codziennie między lekcjami, jakie prowadzę,

nad zgłębieniem sensu  Sutry o doskonałości mądrości\  Ale
skłamałbym,  zapewniając, że rozumiem wszystkie subtelnoś
ci... — odparł skromnie młody mnich.

Duchowa  summa  zawarta w dwudziestu pięciu tysiącach 

strof sławnej Sutry o doskonałości mądrości — w sanskrycie 
Pradżniaparamita sutra — służyła za pomost między buddyz-
mem indyjskim i chińskim.

—Jest   to   tekst   złożony   i   subtelny.   To   dlatego   zawsze 
pragnąłem, aby moi najwaleczniejsi duchowi żołnierze, do 
których należysz, poznali każdy jej szczegół.
—Robię   wszystko,   żeby   wzmocnić   mój   umysł   tak,   jak 
wzmacniam ciało, ćwicząc sztuki walki.

background image

— Będziemy potrzebowali twojej siły moralnej i duchowej!

Wielki Wóz powinien wyprzedzić inne buddyjskie szkoły... —
mruknął Czystość Pustki, jakby mówił do siebie.

Upłynęło już prawie tysiąc lat od czasu, gdy zgasł Błogo-

sławiony i zaczęły powstawać zręby buddyzmu. Liczne pery-
petie stopniowo przekształciły go w niejednorodny zespół 
wierzeń i praktyk, z którego wyłoniły się trzy wielkie nurty i 
oddały zaciekłej rywalizacji.

Z jednej strony była ściśle przestrzegająca rytuału indyjska 

droga Małego Wozu, szkoły w zasadzie zastrzeżonej dla mni-
chów; z drugiej istniał nurt moralny, filozoficzny i duchowy 
chińskiego Wielkiego Wozu. Różniło je wszystko prócz tego, 
że ich wyznawcy czcili tego samego Buddę. Do stworzenia 
tych rywalizujących nurtów nie doprowadziła schizma w trady-
cyjnym rozumieniu tego słowa, ale raczej nowe oceny teologicz-
ne   i   trwające   całe   stulecia   aklimatyzowanie   się   w   nowych 
środowiskach kulturalnych,  takich jak chińskie, bardzo od-
mienne od indyjskiego.

—Ależ  mistrzu,   wspomnieliście   o trzech szkołach,  a   ja 
znam   tylko   dwie,   naszą   mahajanę   i   hinajanę!   — 
zaprotestował nieśmiało Pięć Zakazów.
—Czyżbym nie mówił ci o odłamie magicznym i ezoterycz-
nym? — rzucił, udając zdziwienie, Czystość Pustki, który 
doskonale wiedział, że nigdy nie objawił swemu uczniowi 
trzeciej   postaci   buddyzmu,   o   której   wspominano   tylko 
zawoa-lowanymi aluzjami.
—Zupełnie sobie tego nie przypominam!
—Chodzi   o   buddyzm   krainy  Bod.   O   lamaizm.   Wkrótce 
będziesz miał okazję poznać go lepiej...
Między pierwotnym buddyzmem indyjskim, jaki praktyko-

wano w Klasztorze Jedynej Dharmy w Peszawarze, a buddyz-
mem   chińskim,   którego   głównym   ośrodkiem   był   Klasztor 
Wdzięczności za Cesarskie Dobrodziejstwa w Luoyangu, roz-
wijał się inny,  także pochodzący z Indii, ale dużo bardziej 
tajemniczy nurt, który nazywano lamaizmem tybetańskim.

background image

Nie brakowało w nim elementów magii i ezoteryzmu, co 

wyjaśniało, dlaczego niełatwo było się do niego zbliżyć. Nale-
żało udać się do kraju Bod, aby odkryć, obok tradycyjnego 
panteonu buddyjskiego, bóstwa wykrzywione i rogate, o strasz-
liwych kłach, z girlandami czaszek i kościotrupów na szyi, 
jakże niepodobne do spokojnych przedstawień autorstwa indyj-
skich rzeźbiarzy i chińskich malarzy.

Ich wyznawcy oddawali się zagadkowym dziwacznym prak-

tykom. Były one dostępne wyłącznie wtajemniczonym i wyda-
wały się bardzo dalekie od tego, co zalecał rytuał indyjski i 
chiński.

—Czy mam się udać na Dach Świata? — zaniepokoił się 
Pięć   Zakazów,   którego   odpowiedź   przełożonego   zbiła   z 
tropu.
—Chodzi o pokój między trzema buddyjskimi nurtami — 
rzekł tajemniczo Czystość Pustki.
Każdy z tych trzech głównych nurtów od bardzo dawna 

dążył do zdobycia przewagi nad pozostałymi. Skądinąd, czyż 
ludzi głęboko przekonanych do własnych idei nie kusi, aby 
wznieść się ponad innych?

Ale Budda odrzucał przemoc i sięganie po oręż, nauczał też, 

że cel nigdy nie uświęca środków.

Tak więc buddyści stosowali się do tego zalecenia, które 

wyznawcy innych religii, zwłaszcza monoteistycznych, mimo 
obowiązku   miłości   bliźniego,   akceptowali   z   największym 
trudem.

W tych trwających wieki pokojowych zmaganiach dozwo-

lone były wszystkie chwyty, pod warunkiem że nie będzie to 
przemoc.

Orężem w tej walce była ogromna liczba tekstów, a filozoficz-

ne popisy jednych wywoływały wściekłość drugich. Doktrynal-
ne kontrowersje przypominały czasami tytaniczne zmagania. 
Na przykład rzucano sobie w twarz zdanie wyjęte z kazania 
w sanskrycie, którego tłumaczenie na język palijski nie było 
zbyt  wierne, lub też notatkę sporządzoną przez chińskiego 
mnicha, fałszywie interpretującą sens odpowiadającej jej wersji

background image

sanskryckiej. I to zwykle  indyjscy hinąjaniści, bardziej dla 
obrony niż jako strażnicy pierwotnego buddyzmu, wyrzucali 
tłumaczom kuszańskim, turfańskim czy chińskim deformowanie 
sensu niektórych stwierdzeń Błogosławionego.

Mimo to od jakiegoś czasu między trzema szkołami doszło 

do czegoś w rodzaju rozejmu.

Wszyscy powstrzymywali się od mówienia źle o pozostałych, 

oczerniania, a nawet wdzierania się na terytorium sąsiada.

Sprawy biegły tak, jakby duchowi przywódcy poszczegól-

nych szkół zawarli pakt o nieagresji, zachęcając się nawzajem 
do życia w zgodzie.

—A więc pokój między trzema szkołami jest zagrożony? 
Czemuż nie wtrąci się do tego sam Budda?! — wykrzyknął 
naiwnie Pięć Zakazów.
—Nie lekceważ tych spraw. Nasz obóz jest obozem maha-
jany! Na szczęście od czterech stuleci wciąż się rozwija, ale 
powinniśmy   mieć   nadzieję,   że   tak   samo   będzie   przez 
następne   wieki.   Bronimy   właściwych   wartości,   Pięć 
Zakazów! — rzucił poirytowany Czystość Pustki.
Najskromniej mówiąc, ogromna  praca nad kompilacjami, 

przekładami i egzegezą, jakiej duchowy przywódca chińskich 
buddystów poświęcił życie, zaczynała wydawać owoce.

Od czasu pojawienia się w tym  kraju, Wielki Wóz  nie 

przestawał rozszerzać swoich wpływów.

Mnisi zawędrowali nawet na północ, do koreańskiego króles-

twa   Silla,   gdzie   dokonali   wielkiego   wyczynu,   wzbudzając 
zainteresowanie koreańskiej rodziny królewskiej — dynastii 
krwawych wojowników — dla religii, która zalecała przecież 
pokój i współczucie! Inni mnisi przekroczyli Morze Chińskie, 
żeby upowszechnić w Japonii doktrynę medytacji i poszukiwa-
nia   pustki,   dwóch   filarów   buddyzmu   zen,   które   doskonale 
odpowiadały japońskiej mentalności.

Dzięki wytrwałości takich mnichów i teologów jak Czystość 

Pustki,   powoli,   ale   pewnie   nurt   Wielkiego   Wozu   wszędzie 
wyprzedzał swojego rywala. Mały Wóz zaczynał tracić wpływy

background image

nawet w Indiach, ustępując przed ofensywą tradycyjnych in-
dyjskich kultów, wspierany przez niezliczony i jakże skuteczny 
orszak dobroczynnych lub straszliwych bogów, takich jak Indra, 
Siwa, Wisznu i inne emanacje Brahmy, by nie wspomnieć o 
pierwszych atakach ekspansywnego islamu, które dawały się 
już odczuć, wypierając w północnych Indiach to, co zostało 
jeszcze z pierwotnego buddyzmu.

—Proszę  mi  wybaczyć,   niezręcznie  się  wyraziłem.  Mam 
tylko   jedną  rodzinę,  tę  Wielkiego Wozu!   —  bąknął  młody 
mnich.
—Mój drogi Pięć Zakazów, nigdy się nie zmienisz. Gdy 
wchodzisz   do   mojej   izby,   zawsze   masz   tę   samą 
przestraszoną  minę!   Nie   do   wiary,   mój   niezawodny 
pomocnik   spodziewa   się  reprymendy!   —   wykrzyknął 
rozbawiony  Czystość   Pustki,   po  czym   przyjaźnie   klepnął 
ucznia po ramieniu, jakby chciał, żeby ten w końcu poczuł 
się swobodnie.
—To prawda, mistrzu, że przed waszym obliczem czuję się 
jak mały robaczek!
—Jeśli już o tym mowa, zawieziesz te owadzie jajeczka — 
podjął   mistrz,   pokazując   mu   małe   pudełko   wypełnione 
maleńkimi ciemnymi kuleczkami.
—Owadzie jaja? Nigdy czegoś takiego nie widziałem!
—To dlatego, że są to jajeczka jedwabnika morwowego! 
Można je zdobyć tylko w hodowlach państwowych. Handel 
nimi   jest   surowo   zabroniony,   na   wytwarzanie   jedwabiu 
istnieje  bowiem   monopol.   A   to   jest   sadzonka   drzewka 
morwowego!

Wskazał małą roślinkę, rosnącą w dużym dzbanie wypeł-

nionym ziemią.

—Nasz klasztor potrafi już tkać jedwab na chorągwie? — 
zapytał młody mnich, czując się nieco pewniej.
—Nie. Ale potrafią to w innym klasztorze... Weź jedną z 
tych kulek. W mojej rodzinie mówiono, że jaja jedwabnika 
rozpuszczone w herbacie są świetnym środkiem na wzmoc-
nienie.   Chyba   będziesz   go   potrzebował   —   rzucił 
zagadkowo.
—Jestem tylko   skromnym   pomocnikiem.  Do  was należy 
rozkazywanie, do mnie bycie posłusznym!

background image

—Twoja skromność i rozwaga przynoszą ci chlubę. Jednak 
jeśli kazałem ci dzisiaj do siebie przyjść,  to dlatego, iż 
wiem o twoich licznych talentach. To, o co zamierzam cię 
poprosić,  nie jest proste! — oświadczył  Czystość Pustki, 
nagle   poważniejąc,   po   czym   zaczął   chodzić   tam   i   z 
powrotem po izbie, przesuwając paciorki mali.
—Jestem gotów służyć wam w miarę moich możliwości, 
rozumie się także wtedy, gdybym  miał się udać do kraju 
Bod!

Pięć Zakazów, który usiadł, zaproszony ruchem ręki przez 

Czystość   Pustki,   wpatrywał   się   teraz   z   uwagą   w   oblicze 
mistrza.

Miał przed sobą policzki starego ascety, obciągnięte skórą 

koloru kości słoniowej, niczym  wypolerowane  kamyki  gór-
skiego potoku, i jego nieskończenie łagodne oczy, mówiące 
o niezłomności i ogromnej sile.

—Chciałbym cię prosić, mój drogi Pięć Zakazów, o wielką 
przysługę — rzekł powoli czcigodny przełożony.
—Słucham was z najwyższą uwagą, mistrzu! — odparł 
Pięć Zakazów tonem, w którym pobrzmiewała duma.
—Aby wypełnić misję, którą chcę ci powierzyć, będziesz 
musiał   obudzić   w   sobie   tyle   samo   sił   fizycznych   co 
moralnych, wykazać się dyskrecją, ale także odwagą.

Mistrz zaczął szybciej przemierzać izbę.

—Dużo rozmyślałem od mojego powrotu z klasztoru Samye, 
tam, w Tybecie... — rzekł z nieco zakłopotaną miną mistrz 
dhyany do swego ucznia.
—To mnie nie dziwi, czcigodny mistrzu. Spędzacie większą 
część dnia w pozycji lotosu, żeby medytować nad słodkimi 
słowami Błogosławionego!
—Nie   o   to   chodzi!   Chodzi   o   coś...   mam!   O   coś   dużo 
przykrzejszego...
Pięć Zakazów utkwił wzrok w twarzy mistrza. Nigdy dotąd 

nie widział go tak zaniepokojonego.

— W gruncie rzeczy chodzi o to, że utraciłem zaufanie

do... — podjął tamten stłumionym głosem.

background image

— Do kogo, mój czcigodny mistrzu? Mówicie o kimś, kogo

spotkaliście podczas waszej ostatniej podróży do kraju Bod? —
zaniepokoił się Pięć Zakazów.

Czystość Pustki milczał. Najwidoczniej nie zamierzał po-

wiedzieć nic więcej.

— Przejdźmy   do   tego   co   najważniejsze   —   podjął   po

chwili. — Wyruszysz do Samye i odbierzesz stamtąd egzemp
larz Sutry o logice Czystej Pustki, który tam zostawiłem.

Pięć Zakazów nie śmiał zapytać przełożonego, dlaczego nie 

przywiózł wówczas z powrotem owego cennego zwoju.

Jakby z przyzwyczajenia, i mimo podeszłego wieku, Czystość 

Pustki udał się ostatnio do Krainy Śniegów jedynie w towarzys-
twie wielkiego ogiera o imieniu Wprost Przed Siebie, żeby 
wziąć udział, jak tajemniczo oznajmił wspólnocie, w „ważnym 
spotkaniu,  które  odbywa   się  raz  na  pięć  lat  i ma   na  celu 
utrzymanie zgody między buddystami". Wrócił przed sześcioma 
miesiącami, milczący i posępny.

Pięć Zakazów, jak wszyscy młodzi mnisi, był zbyt nieśmiały 

i uległy wobec przełożonego, aby próbować dowiedzieć się 
czegoś   na   temat   owych   wędrówek,   które   Czystość   Pustki 
odbywał co pięć lat i których powód zdawali się znać starsi 
mnisi, choć odmawiali jego wyjawienia.

Od jego wyruszenia na ostatnią wyprawę nikt w klasztorze 

nie próbował dociekać, dlaczego Czystość Pustki zabrał eg-
zemplarz Sutry o logice Czystej Pustki, ozdobiony wspaniałymi 
miniaturami, na którym ledwo zdążył wyschnąć tusz.

Ostatecznie, czy było coś bardziej naturalnego niż to, że 

autor dzieła dysponował nim według swego uznania, nawet 
jeśli była to księga, która wymagała całych dwóch lat trudu 
kopisty i iluminatora?

Czystość Pustki uważał ten tekst za dzieło swego życia, a 

pod pewnymi względami także za swój duchowy testament.

Napisał tę sutrę po latach studiów i rozmyślań, opierając się 

na tysiącach oryginalnych tekstów sanskryckich z klasztornej

background image

biblioteki w Dunhuangu, gdzie mahajaniści zgromadzili swoje 
pisma religijne. Wykazując wyższość postępowania opartego 
na medytacji nad pustką w celu osiągnięcia oświecenia, zebrał 
wszystkie argumenty, które jego zdaniem czyniły z Wielkiego 
Wozu wyznanie odnoszące się z najwyższym respektem do 
ducha doktryny Błogosławionego.

—Mistrzu Czystość Pustki, czy to jedyny egzemplarz wa-
szego dzieła? — odważył się zapytać Pięć Zakazów, czując 
wagę misji, jaką powierzał mu przełożony.
—Na początku zredagowałem tylko jeden egzemplarz, ale 
bardzo prędko poprosiły mnie o niego setki bibliotekarzy 
głównych klasztorów mahajanistycznych w Chinach. Wobec 
takiego zapotrzebowania zezwoliłem na sporządzenie trzech 
kopii.   Nie   więcej,   albowiem   dobrze   jest,   gdy   decyzję   o 
przepisaniu jakiejś sutry podejmują ci właśnie, którzy niosą 
dobre  słowo Błogosławionego. To o wiele skuteczniejsze! 
Najważniejsze jest dochowanie wierności oryginałowi.
—A   gdzie   znajduje   się   oryginał   waszej   sutry,   mistrzu 
Czystość Pustki?
—W   Dunhuangu.   W   miejscu,   które   jest   pilnie   strzeżoną 
tajemnicą.
—Na Jedwabnym Szlaku?! — wykrzyknął młody mnich.
—Dokładnie   tam.   Zwróciłem   się   do   Skupienia   Powagi, 
czcigodnego   przełożonego   Klasztoru   Zbawienia   i 
Miłosierdzia, żeby ukrył go w zbiorach rękopisów.
—Ale po co było wywozić go tak daleko stąd, aż do oazy 
na Jedwabnym Szlaku, mistrzu Czystość Pustki?
—Dla   bezpieczeństwa!   Najcenniejsze   rękopisy   biblioteki 
tego klasztoru położonego na pustyni przechowywane są w 
sekretnym   schowku,   który   został   wydrążony   w 
niedostępnym  urwisku.   Wierz   mi,   że   aby   znaleźć   to 
miejsce, trzeba wiedzieć o jego istnieniu... i być doskonałym 
wspinaczem! Jeżeli o mnie chodzi, jestem już za stary, żeby 
ryzykować   drapanie   się   po  sznurowej   drabince,   która 
pozwala   tam   wejść!   Oryginał   jest  dobrze   ukryty,   aby 
mogły korzystać z niego przyszłe pokole-

background image

nia... — oznajmił  Czystość   Pustki kategorycznym  tonem, 
którego używał niezmiernie rzadko.

—Oaza Dunhuang słynie ze skalnych urwisk. Mówią, że 
wiszą nad nią niby przestronny taras. Czy to prawda,  że 
mnisi wydrążyli tam tysiące grot ozdobionych malowidłami 
i rzeźbami?
—Tak,   to   prawda,   Dunhuang   jest   prawdziwym   cudem! 
Nazywają   go  też   „Oazą   Tysiąca   Grot   Dziesięciu  Tysięcy 
Buddów"! — odrzekł z uśmiechem Czystość Pustki.
—Mówiliście o trzech kopiach...
—Dwie pierwsze znalazły się w rękach świątobliwych ludzi, 
którzy głoszą drogę oświecenia, jeden na południu Chin, 
w   krainie   małp,   a   drugi   na   wyspach   japońskich,   gdzie 
Święta  Prawda  niebawem zostanie objawiona tamtejszym 
mieszkańcom.   Świątobliwemu   człowiekowi   pozostanie 
tylko   przełożyć   ją   na   miejscowy   język.   W   ten   sposób 
nawrócimy   na   wyznanie  Wielkiego   Wozu   ludność   tego 
ogromnego archipelagu grzeszników i wojowników.
—A więc powierzacie mi zadanie odzyskania w kraju Bod 
trzeciej kopii, mistrzu Czystość Pustki?
—Właśnie   tak.   Zostawiłem  ją   w  depozycie   w   klasztorze 
Samye.  Ale jak się dobrze zastanowić... ech!... Była to z 
mojej strony nieostrożność. Potrzebuję jak najprędzej tego 
trzeciego egzemplarza.
—Czyżby znalazł się w niepowołanych rękach?
—Jeszcze nie. Taką mam przynajmniej nadzieję! — odparł 
stary mnich, a w jego głosie słychać było niepokój.

Z trzech kopii Sutry o logice Czystej Pustki tę właśnie, z 

pewnością najwspanialej zdobioną, Czystość Pustki zostawił 
w dalekim klasztorze.

Miała on postać długiego zwoju nieskalanie białego ryżowego 

papieru naklejonego na jedwab. Czystość Pustki dyktował tekst 
kaligrafowi wyspecjalizowanemu w pisaniu w stylu „kancelaryj-
nym" czyli lishu, używanym przez administrację w urzędowych 
dokumentach i łatwym do odcyfrowania dla niewykształconych.

background image

Aby uchronić tak cenny dokument przed zniszczeniem podczas 
długiej i niebezpiecznej podróży, klasztorny stolarz umieścił go 
w długim futerale, sporządzonym z kawałka wydrążonego, a 
potem rozciętego na pół bambusa,  którego wnętrze zostało 
wyłożone jedwabiem.

Cenny rulon został umieszczony w tym solidnym futerale, 

a potem przytroczony niby pochwa miecza do siodła ogiera 
Wprost Przed Siebie.

—A gdy już dotrę do klasztoru Samye, to jak, czcigodny 
mistrzu, odnajdę ten święty zwój?
—Gdy odjeżdżałem, umieszczono go w klasztornej biblio-
tece. Jest tam, przynajmniej taką mam nadzieję...
—Ale jak go znajdę pośród tylu innych zwojów?
—Łatwo   go   rozpoznać   po   bambusowym   futerale.   Jak 
wiesz, zwoje trzyma się raczej w małych szkatułkach albo 
w woreczkach z jedwabiu. Kazałem wysłać wnętrze czer-
wonym   jedwabiem   nadzwyczajnego   gatunku, 
haftowanym w feniksy...
—Cesarskim   jedwabiem!   —   wykrzyknął   Pięć   Zakazów, 
który wiedział, że feniksy zastrzeżone są dla władcy Chin.
—Pochodzi   on   z   kuponu,   który   cesarz   Taizong   w   swej 
nieskończonej szczodrobliwości podarował klasztorowi tuż 
przed   śmiercią.   Z   zewnątrz   futerał   powleczony  jest   laką. 
Żaden  inny tak nie wygląda. Rozpoznasz go z łatwością. 
Zanim go zabierzesz, musisz sprawdzić, czy nie jest pusty 
— zaznaczył Czystość Pustki.

W głowie Pięciu Zakazów kłębiły się pytania.

Co skłania Czystość Pustki do takich zabiegów? Do cze-

go, czy może do kogo uczynił aluzję, wspominając o zaufa-
niu, które stracił? Co się stało, że zmienił zdanie? Na czym 
dokładnie polegała jego misja, gdy udawał się do dalekiego 
kraju Bod z ostatnim egzemplarzem swego duchowego tes-
tamentu?

Uczeń, ujęty zaufaniem okazanym mu przez mistrza, ale 

także trochę niespokojny w obliczu tylu zagadek, zadawał

background image

sobie pytanie, czy młody mnich, który nigdy nie oddalał się 
zbytnio od klasztoru, podoła tak trudnemu zadaniu?

Dach Świata. Samye!
Ileż to razy Pięć Zakazów słyszał o tym mitycznym klasz-

torze, położonym o kilka dni marszu od Lhasy, stolicy królestwa, 
o którym opowiadano niezwykłe historie. Podobno jego miesz-
kańcy piją zimą dziwny napitek — czarną herbatę doprawioną 
zjełczałym masłem!

Dotarcie z Luoyangu do Lhasy nie było prostą sprawą.
Trzeba było ruszyć Jedwabnym Szlakiem w kierunku za-

chodnim i posuwać się nim przez przeszło dwa tysiące  //*, 
potem,   na   wysokości   oazy   Chotan,   znanej   z   nefrytów, 
zboczyć  na południe, kierując się prosto w stronę masywu 
Himalajów coraz bardziej krętym  i stromym  szlakiem wio-
dącym w jego głąb.

Wtedy rozpoczynała się droga, która z powodu trudności 

przypominała rytuał inicjacji. Biegła wzdłuż rzek i bystrych 
strumieni,   przekraczała   pustynne   płaskowyże,   nad   którymi 
krążyły nieprzyjazne sępy, prowadziła przez niezliczone góry, 
a czasami nad burzliwymi potokami z mostami zawieszonymi 
na sznurach, grożącymi zerwaniem.

Lecz przede wszystkim należało być przygotowanym na to, 

iż w czasie wielu, wielu dni nie spotka się żywej duszy.

Już pięć razy Czystość Pustki udawał się do kraju Bod, 

dzięki czemu dobrze poznał zagrożenia i niespodzianki tej 
drogi.

Trzeba było zwykle nie mniej niż czterech miesięcy, a czasa-

mi, gdy spadło dużo śniegu, nawet więcej, aby zakończyć tę 
dziwną pielgrzymkę, która była podróżą tak w przestrzeni, jak 
i w czasie, ponieważ miało się wrażenie, iż w miarę oddalania 
się od środkowych Chin, wraca się do czasów mitycznych.

* Jeden li — ok. 576 metrów.

background image

Podczas ostatniej wyprawy Czystość Pustki czuł się szcze-

gólnie samotny.

Już po kilku dniach dotarł do kosmopolitycznego Chang'anu, 

który w porównaniu ze spokojnym Luoyangiem wydał mu się 
jeszcze bardziej rozpasany niż kiedyś.

To ogromne bogate miasto, gdzie mieszały się wszystkie 

rasy całego świata i gdzie słyszało się  mnóstwo  dziwnych 
języków, stało się największym ośrodkiem handlowym planety. 
Przybywali tu niezliczeni kupcy, sprzedawali i kupowali, nie 
zważając na polityczne waśnie.

Wspaniałość   ulic   i   sklepów   rywalizowała   z   przepychem 

budynków publicznych, będących symbolem potęgi cesarskiej 
administracji Chin.

Ale tym, co nieodmiennie zaskakiwało Czystość Pustki, była 

nadzwyczajna mieszanina zapachów unosząca się w powietrzu.

W Chang'anie wrażenia zapachowe były o wiele silniejsze 

niż gdzie indziej. Mieszały się tu wszelkiego rodzaju wonie, 
od wyjątkowo odrażających, płynących z dzielnic garbarzy, 
do najbardziej subtelnych i zachwycających zapachów kwia-
tów sprzedawanych na targowiskach, by nie wspomnieć o fa-
scynujących   aromatach   perfum,   jakie   oferowali   niezliczeni 
sprzedawcy.

Gdy Czystość  Pustki  przejeżdżał  przez  miasto  ostatnim 

razem, przyszło mu do głowy,  że jest tu wszystko, dzięki 
czemu za pomocą samego nosa można odtworzyć geografię 
świata!

Mieszkańcy Chang'anu, ci wyrafinowani i bogaci, zużywali 

chyba więcej kadzideł niż świątynie buddyjskie, konfucjańskie 
i taoistyczne razem wzięte. Kurtyzany przed miłosnymi zma-
ganiami i ludzie uczeni namaszczali ciała wonnymi olejkami, 
lekarze podsuwali chorym pod nos opary wonnych leków, a 
przede   wszystkim   odpędzali   nimi   złe   duchy.   Także   kupcy 
nasycali zapachami towary, aby przydać im atrakcyjności.

Czystość   Pustki   zatrzymywał   się   w   Chang'anie,   aby 

wybrać  i   zamówić   u   stałego  dostawcy  kadzidła   i   olejki   na 
następny rok.

background image

W ich skład wchodziły rośliny chińskie, takie jak cynamon, 

kamfora, melisa, nard, pistacja terpentynowa i gardenia. Inne 
zapachy pochodziły z Arabii; piżmo przywożono z Tybetu, z 
Sogdiany i z Gansu;  onychia,  małże  o rozsiewających woń 
morza muszlach, łowiono przy brzegach Morza Chińskiego. 
Jeśli chodzi o szarą ambrę z kaszalota, jeden z najdroższych 
produktów,   którą   nazywano   „smoczą   śliną",   dostarczali   ją 
indyjscy rybacy i przewozili statkami do środkowych Chin.

Gdy  Czystość   Pustki   po  raz   ostatni   opuszczał   pachnącą 

stolicę, aby udać się do Lanzhou drogą prowadzącą zboczami 
wąskiej doliny Rzeki Żółtej, uderzyło go wrażenie przechodze-
nia od rozpasanego luksusu do najsurowszej prostoty, ale także 
powrotu   do   dawnych   wieków,   po   zakosztowaniu   rozkoszy 
współczesności.

Nad paskiem ziemi, którym sunęły karawany, unosił się 

zapach stad owiec i kóz, spotykało się też szczególnie ostrą 
woń żywicznych drzew rosnących na terenach, które zamieniły 
się nagle w jałową pustynię, gdyż drzewa ścinano, aby rozpalać 
obozowe ogniska.

Aromaty kadzideł, jakimi  oddychało się na każdym  rogu 

zarówno w Chang'anie, jak i w Luoyangu, bo tak liczne były tam 
pagody, odnajdywał tylko w buddyjskich sanktuariach, niczym 
paciorki mali wytyczających drogę na Jedwabnym Szlaku, jako 
że to dzięki niemu buddyzm dotarł aż do środkowych Chin.

Im dalej, tym głębiej języki pustyni wcinały się w regiony 

pasterskie, a klimat stawał się bardziej zróżnicowany, niezwykle 
chłodny zimą i gorący latem.

Daleko   za   Lanzhou   otwierał   się   sławny   Korytarz   Hexi, 

graniczący od wschodu z łańcuchem gór Wushaoling, a od 
zachodu z pustynią Gobi. Na długości przeszło dwóch tysięcy 
li szlak karawan wiódł prostą wstęgą ubitego piasku, wytyczony 
oazami, z których pierwszą był Dunhuang.

Poganiany energicznie przez jeźdźca, ogier Wprost Przed 

Siebie galopował jeszcze żwawiej, Czystość Pustki dotarł więc 
do Dunhuangu dwa dni wcześniej niż zwykle.

background image

Po przybyciu do tego małego miasta, którego gwarne tar-

gowiska były otwarte przez całą noc, mnich nie zatrzymał się, 
dopóki nie dotarł do Klasztoru Zbawienia i Miłosierdzia, aby 
pozdrowić swego przyjaciela Skupienie Powagi.

Wydrążony  w  urwisku  odgradzającym  pustynię,  o  około 

dziesięć  li  od   centrum   miasta,   klasztor   ten   był   bezspornie 
największym  z trzydziestu trzech jaskiniowych  sanktuariów 
znajdujących się w oazie.

Przełożony Klasztoru Wdzięczności za Cesarskie Dobrodziej-

stwa w Luoyangu chciał upewnić się, czy egzemplarz Sutry 
o logice Czystej Pustki 
wciąż znajduje się na swoim miejscu, na 
półce „groty ksiąg".

—Nie martw się. Kazałem zamurować wejście do groty 
gliną zmieszaną z sieczką, więc nawet doświadczony rabuś 
nie  domyśli się, że za tą ścianą znajduje się schowek! — 
zapewnił  Skupienie Powagi, gdy Czystość Pustki zapytał 
go o swój duchowy testament.
—Mam  nadzieję,  że   się  nie  pomyliłem,   wybierając  twój 
klasztor,  żeby powierzyć  mu  oryginał.  Nie  zapominaj,   iż 
wahałem się między sześcioma klasztorami!
—Zaraz tam pójdziemy,  to cię uspokoi — zaproponował 
Skupienie Powagi.

Gdy udali się do stóp urwiska, w którym wydrążono schowek, 

mnich Skupienie Powagi kazał Czystości Pustki wdrapać się po 
sznurowej drabince na skalną platformę, gdzie znajdowało się 
wejście do jamy zwanej Grotą Klasztornych Ksiąg.

I tam stary asceta stwierdził, że jego przyjaciel mówił prawdę: 

widać było tylko skałę.

Skupienie Powagi wytłumaczył mu szczegółowo, jak mur 

z cegieł z wysuszonej gliny połączonych zaprawą został pokryty 
powłoką w kolorze kamienia, którą robotnicy, wyposażeni w 
małe kielnie, upodobnili do skał urwiska. Zaprawa wykonana 
przez pustynnych  murarzy,  którzy dodawali do niej wapna, 
twardniała na kamień i opierała się zarówno porywistym wiat-
rom, jak i ulewnym deszczom, często nawiedzającym te strony.

background image

—Ale jak mogę sprawdzić, że moja sutra tam jest, jeżeli 
wszystko   zostało   zamurowane?   —   zapytał   trochę 
zdenerwowany Czystość Pustki.
—Popatrz, jakie to proste!

Wystarczyło, że Skupienie Powagi uderzył kilka razy młot-

kiem, aby otworzyła się dziura, przez którą łatwo mógł wśliznąć 
się człowiek.

Upewniwszy się, że oryginalny egzemplarz  Sutry o logice 

Czystej Pustki znajduje się na miejscu, w prostym drewnianym 
pudełku, Czystość Pustki zaczął zbierać się do drogi.

—Dokąd   tak   się   spieszysz?!   —   wykrzyknął   zdziwiony 
Skupienie Powagi.
—Do kraju Bod!
—Czyżby   nadszedł   czas   „spotkania   co   pięć   lat   dla   pod-
trzymania zgody"? — zapytał Skupienie Powagi.
—Zgadłeś! Pięć lat minęło tak szybko! — odparł zdawkowo 
autor cennej sutry,  po czym uściskał przyjaciela i ruszył w 
drogę.

W Dunhuangu dwie główne nitki Jedwabnego Szlaku roz-

dzielały się.

Aby dotrzeć w okolice masywu  tybetańskiego, należało 

ruszyć odnogą południową, biegnącą wzdłuż południowej gra-
nicy pustyni Takla Makan, gdzie straszliwe burze piaskowe 
zaskakiwały często podróżników, którzy śmieli zapuszczać się 
aż tutaj i z których niewielu uchodziło z życiem.

Także Czystość Pustki musiał stanąć twarzą w twarz z tą 

zwodniczą pustynią, której wzgórza o łagodnych i regularnych 
stokach ciągnęły się w nieskończoność po obu stronach szlaku 
i nawet ktoś najbardziej doświadczony mógł stracić orientację. 
Niejeden  wędrowiec,   wyruszywszy   na   poszukiwanie   wody, 
skonał z pragnienia, wystawiony na silne podmuchy gorących 
wiatrów, a śmierć w męczarniach poprzedzały halucynacje. 
Zdawało mu się, iż kąpie się w jeziorze, podczas gdy z wolna 
pogrążał się w piaskowym grobie.

Dotarłszy w okolice oazy Chotan, rejonu bogatego w nefryty, 

trzeba było porzucić Jedwabny Szlak i ruszyć prosto na południe.

background image

Tam przed podróżnikiem otwierał się świat głębokich dolin, 

w których wiły się potoki, spadające do gigantycznego leja, 
który tysiąc  li dalej na północ tworzył basen Tarymu. Był to 
świat zjawiskowy, gdzie wąskimi ścieżkami wiodącymi  nad 
przepaścistymi wąwozami, wzdłuż zamarzniętych jezior o nie-
bieskawej, gładkiej jak lustro tafli, wchodziło się na wysokie 
płaskowyże bocznych himalajskich łańcuchów.

Na skraju tych ogromnych naturalnych tarasów można było 

zobaczyć zwieńczone wiecznymi śniegami pierwsze szczyty 
łańcucha Dachu Świata.

Widok ten wywoływał w Czystości Pustki zawsze ten sam 

wstrząs, tak bliski temu, co odczuwało się pod koniec medy-
tacji.

Wstrząs oświecenia!
Teraz można już było rozpocząć odkrywanie niebotycznych 

gór.

Jak okiem sięgnąć, na łąkach, których nie odwiedzały dzikie 

zwierzęta, pasterze wypasali jaki, krowy i dzo, zwierzę powstałe 
ze skrzyżowania tych dwóch pierwszych gatunków.

Tu i tam wznosiły się stupy, małe, białe plamki na zielonych 

zboczach, a na ich dachach trzepotały wielobarwne chorągiewki 
modlitewne.

Tylko popiskiwania świstaków i szum skrzydeł drapieżnych 

ptaków, spadających z nieba na te gryzonie o jedwabistej sierści, 
mąciły ciszę panującą na tych wysokościach, gdzie człowiek 
czuł się mały i bez znaczenia.

Majestat gór, ich nieskończoność, a także osamotnienie, w 

jakim   nagle   pogrążał   się   podróżny,   sprawiało,   że   zaczynał 
patrzeć inaczej na otaczający go świat natury — wyobrażał 
sobie, że wokół krążą dobre duchy i mściwe demony, a w za-
skakującym   kształcie   skały   dopatrywał   się   dotknięcia   ręki 
jakiegoś bodhisattwy, który przybył tu w trakcie któregoś z 
tysięcy swoich duchowych istnień. Orzeł zaś był reinkarnacją 
stworzenia, którego karma musiała być dobra, ponieważ teraz 
odrodził się on jako myśliwy, a nie ofiara...

background image

W czasie poprzedniej wędrówki, w miarę  wspinania się 

coraz wyżej z coraz krótszym oddechem, prowadząc Wprost 
Przed   Siebie   za   uzdę,   żeby   go   niepotrzebnie   nie   męczyć, 
Czystość  Pustki miał  dziwne wrażenie, że przybliża się do 
Błogosławionego Buddy.

Trzeba było mieć hart przełożonego Klasztoru Wdzięczności 

za Cesarskie Dobrodziejstwa, żeby nie poddać się zwątpieniu, 
gdy szczyty, które wydawały się blisko, jak na wyciągnięcie 
ręki,   zdawały   się   oddalać!   Trzeba   było   pokonywać   jedną 
przełęcz za drugą, przekraczać coraz to nowe doliny, zanim 
dotarło się w końcu do podnóża pobielonych śniegiem gór.

Nie był to jednak kres wędrówki, bo choć cel znajdował się 

za ośnieżonym szczytem, trochę wyższym od innych, aby go 
osiągnąć, należało ów szczyt okrążyć.

A okrążenie najmniejszej góry w kraju Bod zabierało ty-

godnie.

W końcu, po pokonaniu ostatniej wysokiej przełęczy, nagle, 

niczym wielkie klejnoty leżące na poduszce ze szmaragdowego 
aksamitu, ukazywały się dachy klasztoru Samye pokryte płat-
kami złota.

Gdy   zobaczył   wreszcie   klasztor,   Czystość   Pustki   poczuł 

głęboką ulgę. Spotkanie, na które zdążał, było tak ważne, że 
nieuczestniczenie w nim mogło oznaczać katastrofę.

Mimo iż na miejsce dotarł bez przeszkód, to, co wydarzyło 

się w klasztorze Samye, ogromnie go rozczarowało.

Przemierzył szmat drogi, narażał się na liczne niebezpieczeń-

stwa, i wszystko na nic...

Teraz więc Czystość Pustki uznał, że skoro nie ma już sił na 

tak długą podróż, zastąpić go musi młody Pięć Zakazów.

Nie wątpił, że silny i doświadczony w jeździe konnej mnich 

nie straci więcej czasu niż on, żeby tam dotrzeć.

— Będziesz w Samye za jakieś cztery miesiące. A za nie 

więcej niż osiem wrócisz do nas! — rzekł uczniowi.

background image

—Potrzebuję tylko dobrej mapy, żeby się nie zgubić, mistrzu 
Czystość Pustki. Jedwabny Szlak znam tylko z nazwy.
—To jest rysunek trasy, na którym zaznaczone są miasta, 
wsie, oazy i skrzyżowania dróg — powiedział stary asceta, 
podając mu książeczkę, której złożone w harmonijkę kartki 
zabezpieczone były dwiema drewnianymi deszczułkami.

Potem potrząsnął miedzianym dzwonkiem z rączką z łodygi 

bambusa.

W chwilę potem w drzwiach pojawiła się głowa mnicha 

Pierwsze z Czterech Słońc Rozjaśniających Ziemię.

—Przygotujesz  dla Pięciu Zakazów ogiera  Wprost Przed 
Siebie! — polecił przełożony.
—Będzie gotowy — odparł mnich, pochylając się z sza-
cunkiem.
—Ten koń przebył już trzy razy drogę do kraju Bod. Mknie 
jak   błyskawica,   pewnym   krokiem,   nawet   po   najbardziej 
krętych  ścieżkach!   Zawsze   miałem   wrażenie,   że   w   tym 
zwierzęciu odrodził się jakiś wielki odkrywca... — dorzucił 
żartobliwie Czystość Pustki.
—Jestem wam wdzięczny za pożyczenie mi Wprost Przed 
Siebie, mistrzu. Zapewniam, że dobrze się spiszę! — rzekł 
cicho Pięć Zakazów.
—Wiem!   Mam  do ciebie  zaufanie.   Uważaj  na   kobiety. 
Jesteś przystojnym młodzieńcem...
—Mistrzu, złożyłem śluby czystości!
— Żartowałem — uśmiechnął się Czystość Pustki.
Pięć Zakazów wybuchnął głośnym śmiechem.

Po raz pierwszy usłyszał z ust Czystości Pustki podobną 

uwagę. Uznał jąza bezcenną oznakę zaufania ze strony mistrza, 
tak samo ważną, jak oddanie mu do dyspozycji Wprost Przed 
Siebie, ogiera o lśniącej sierści.

—Troszcz się o konia  — dodał Czystość  Pustki,  jakby 
czytał w jego myślach.
—Nie niepokójcie się, będę doglądał Wprost Przed Siebie, 
jakby chodziło o mojego ojca czy matkę!

background image

Lśniący, jakby natarto go olejkami, rumak był prezentem dla 

buddyjskiej wspólnoty od samego cesarza Taizonga, który chciał 
uczcić w ten sposób jedno ze swych niezliczonych zwycięstw 
nad barbarzyńskimi ludami, mieszkającymi na rubieżach cesar-
stwa chińskiego i podbijanymi stopniowo, w miarę jak Chiny 
rozszerzały swe wpływy w kierunku Azji Środkowej.

Był to wierzchowiec czcigodnego przełożonego, który nie 

pozwalał nikomu galopować na nim po okalających klasztor 
wzgórzach.

Nic dziwnego, że młody mnich, który nigdy nie opuszczał 

środkowych Chin, był pewny, że potężny rumak dowiezie go 
do kraju Bod i pozwoli mu odkryć ten tajemniczy świat, o 
którym krążyło tyle legend.

— Twoja znajomość sztuk walki na pewno ci się przyda... —

dorzucił Czystość Pustki, który podniósł się i znowu zaczął
spacerować po swojej małej izbie.

Uwaga przełożonego wyrwała młodego mnicha z zamyślenia.
—A jeśli w Samye odmówią mi wydania zwoju? — zapytał 
nieśmiało.
—No   właśnie!   Nie   sądzę,   byś   musiał   prosić   ich   o   po-
zwolenie...
—Czcigodny mistrzu, zapewniam was, że dokonam rzeczy 
niemożliwych, aby go zdobyć, choćby przyszło mi nawet 
powalić na ziemię dziesięciu mnichów naraz.
—Wierzę w ciebie. Ta sutra jest mi absolutnie niezbędna! — 
podsumował poważnym tonem mistrz dhyany.

Oczy Pięciu Zakazów błysnęły wojowniczo.
Był gotowy na wszystko, łącznie z użyciem siły i podstępu, 

żeby wykonać zadanie, jakie powierzył mu czcigodny prze-
łożony.

Wobec tak szczerego entuzjazmu stary mistrz przestał chodzić 

wzdłuż izby, i tylko energia, z jaką przesuwał bursztynowe 
paciorki mali, świadczyła o jego podekscytowaniu.

Niewiele brakowało, a chwyciłby dłonie Pięciu Zakazów, 

żeby ścisnąć je z całej siły.

background image

Przez chwilę kusiło go nawet, aby powiedzieć swemu ucznio-

wi trochę więcej o prawdziwym powodzie przywiezienia sutry 
do Luoyangu, jednak wydało mu się to zbyt niebezpieczne i dla 
Pięciu Zakazów, i dla niego samego.

Lepiej było, żeby młody mnich wyruszył w drogę, mając umysł 

całkowicie wolny, i aby nie czuł zbyt wielkiego ciężaru odpowie-
dzialności, jaki złożył na jego barkach czcigodny przełożony.

A więc ani słowa więcej.
Gdyby jednak mistrz naprawdę pragnął uchronić Pięć Zaka-

zów od rozmaitych zagrożeń, powinien zapoznać go z czwartą 
szkołą buddyzmu, dużo bardziej tajemniczą i skomplikowaną 
niż lamaizm, mahajana i hinajana.

Była to religia szczególna, o której mówiono ogólnikowo 

i ze znaczącą miną, pozostawiając miejsce na domysły.

Rytuały wymagały ponoć, aby wyznawcy odbywali ze sobą 

stosunki cielesne!

Wywodzący swą nazwę od sanskryckiego słowa tantra, które 

oznacza „rozciągnięcie" albo „łańcuch ducha", tantryzm zmie-
rzał do zapanowania nad siłami duchowymi i cielesnymi, które 
połączone, stawały się niewyczerpanym źródłem energii.

Tak więc, zamiast zakazywać ziemskich rozkoszy, oddawano 

im się z ochotą, przywiązując ogromną wagę do połączenia 
mężczyzny i kobiety, którego intensywność pozwalała osiągnąć 
poziom świadomości bliski stanowi przebudzenia, które stało 
się udziałem samego Buddy.

Ów, nieco demoniczny w oczach moralistów, związek między 

absolutem i seksem, odkryty został w Indiach przed powstaniem 
buddyzmu, a kilka wieków potem wpłynął na doktrynę samego 
Gautamy i przybrał formę buddyzmu tantrycznego, religii o 
aspektach   ezoterycznych,   której   praktyki,   wolne   jednak   od 
panseksualizmu tantryzmu indyjskiego, zostały opisane z nad-
zwyczajnym bogactwem szczegółów w  Sutrze Lotosu,  która 
stała się jej tekstem symbolicznym.

Czystość Pustki, starając się, jak zawsze, powiedzieć moż-

liwie jak najmniej, dobrze się pilnował, aby nie wspomnieć

background image

Pięciu Zakazom o pewnej dziwnej postaci, wyznawcy tantryz-
mu, który był przyczyną wysłania w drogę młodego mnicha.

Wzorem wszystkich ludzi sprawujących władzę, jako je-

den z największych egzegetow swoich czasów i najwyższy 
zwierzchnik chińskiej wspólnoty buddyjskiej, przełożony Klasz-
toru Wdzięczności za Cesarskie Dobrodziejstwa w Luoyangu 
nie ufał nikomu.

Nie rozumiał, że prawdziwa mądrość dostępna jest tym, 

którzy nigdy nie kupczą swoim zaufaniem.

background image

4

Oaza Dunhuang, Jedwabny Szlak

— Umaro, moja droga, gdzieś ty się schowała? Mówiłam ci

już sto razy, że o zmroku trzeba wracać do domu!

Jednak popołudnie dopiero się zaczynało, a uliczki i ogródki 

oazy zalewało jaskrawe słońce kończącego się lata.

— Umaro, bądź tak dobra i natychmiast wracaj! Jeżeli mnie

nie posłuchasz, będę musiała powiedzieć o tym twojemu ojcu!

Głos był donośny i zdradzał zdenerwowanie. Słychać go 

było prawie od godziny.

A dziewczyna o imieniu Umara udawała, że nie słyszy.
Im była starsza, z tym większym zniecierpliwieniem znosiła 

nieustanną obecność swojej opiekunki.

Ledwo znikała jej z oczu, a ta kobieta o imieniu Golea, 

której tusza sprawiała, że przypominała beczkę na wino, za-
czynała ją wołać.

Zwykle Umara, skromna i posłuszna, bez zwłoki odpowiadała 

na wezwanie.

Tym razem jednak postanowiła milczeć.
Znajdowała się tuż koło grubego muru z wysuszonej gliny 

otaczającego sad, w którym w równiutkich rzędach rosły

background image

figowce   i   brzoskwinie,   każde   z   tych   drzew   w   zagłębieniu 
wydrążonym w piasku, żeby zapewnić skuteczne nawadnianie.

Jeśli Umara zwlekała z pokazaniem się, to dlatego że nie 

była w ogrodzie sama.

Właśnie odbyła bardzo interesujące spotkanie.
I choć była dzieckiem chronionym przed światem, przywyk-

łym do bawienia się samotnie w wielkim ogrodzie, gdy nie 
spędzała czasu na uczeniu się alfabetu syryjskiego i sanskryc-
kiego, a także chińskich znaków, uznała to wydarzenie za 
ważne na tyle, aby nie zdradzić się z niczym przed opiekunką.

Biegnąc za piłką, zaskoczyła siedzącego na gałęzi drzewa 

chłopaka,   który   pałaszował   jedną   z   pachnących   brzoskwiń, 
przedmiot  dumy ogrodnika jej ojca, krągłych  i rumianych 
niczym policzki urodzonego zimą noworodka.

— Co   ty  tu   robisz,   urwisie?   —   rzuciła   do   małego   zło

dziejaszka.

Był tak umorusany, że z trudem mogła dojrzeć rysy jego 

twarzy,  jeśli nie liczyć  śmiejących się ust, które odsłaniały 
ociekające sokiem, białe zęby. Miał sztywną, poszarzałą od 
kurzu czuprynę, a jego ubranie było nędzne i podarte.

Z pewnością musiał być jednym z tych opuszczonych dzieci, 

które włóczyły się po uliczkach Dunhuangu w poszukiwaniu 
garstki ryżu albo pszenicznego podpłomyka, i można je było 
spotkać przede wszystkim przed drzwiami trzydziestu trzech 
buddyjskich klasztorów, jakie znajdowały się w oazie. Ich 
rodzice na próżno próbowali umieścić je w nowicjacie; wolnych 
miejsc było zawsze dużo mniej niż chętnych.

—Jak masz na imię? Ja nazywam się Umara! — zagadnęła 
dziewczyna,   zachęcona   promiennym   uśmiechem   chłopca, 
który ssał właśnie pestkę brzoskwini.
—Tak naprawdę to nie mam imienia. W oazie wołają na 
mnie Kłębek Kurzu!
—Kłębek Kurzu! Jakie ładne chińskie imię!
—Pewnie, że ładne, bez wątpienia, ale nie tak ładne jak ty! 
Ile masz lat?

background image

Komplement zabrzmiał tak miło, że dziewczyna się zaru-

mieniła.

—Niedługo skończę siedemnaście! A ty?
—W zeszłym roku skończyłem trzynaście. Jesteś śliczna, 
Umaro!   I   doskonale   mówisz   po   chińsku   —   dodał   bez 
skrępowania chłopak.

Umara rzeczywiście była śliczną dziewczyną!

Dużo ładniejszą niż wszystkie dziewczyny,  jakie widział 

dotąd Kłębek Kurzu.

A nie brakowało tu dziewcząt wszelkich ras i wszelakiej 

postury, od bardzo wątłych do bardzo silnych, od smagłych, 
mających czarne jak heban włosy, do rudych o płomienistych 
grzywach,   od żółtych,  spoglądających   oczami  wąskimi  jak 
szparki, do zupełnie białych, o oczach niebieskich jak niebo. 
Na Jedwabnym Szlaku i na targowiskach oaz większość z nich 
rodziny sprzedawały bogatym kupcom, albo wojowniczy wo-
dzowie, przetrzymujący je jako branki, wystawiali je na licy-
tacjach, aby pozbywszy się łupu, móc szybciej przenosić się 
z miejsca na miejsce.

Tym, co najbardziej uderzyło chłopca, gdy spojrzał z bliska 

na tę piękną buzię o gładkiej i jasnej cerze, karminowych, 
pełnych jak miąższ owocu ustach i zdumiewających włosach, 
czarnych i lśniących, przypominających kręconą wełnę jagniąt, 
były oczy Umary.

Z lewego, które było błękitne jak wody jeziora, emanowała 

wielka słodycz, podczas gdy w prawym można było dostrzec 
ogromną energię, a nawet pasję. Jego piwną tęczówkę rozjaś-
niały złotawe promienie biegnące od źrenicy.

Kłębek Kurzu, który po raz pierwszy w życiu widział kogoś, 

kto miał każde oko inne, był tym bardzo poruszony.

Już   się   szykował,   żeby   powiedzieć   dziewczynie   kolejny 

komplement,   gdy   powstrzymały   go   przeraźliwe   krzyki   do-
chodzące z głębi ogrodu.

— Umaro! Umaro! Przestań się chować! Zaraz przyjdzie

nauczyciel chińskiego i spóźnisz się na lekcję!

background image

Zbliżającą się osobą była Golea.
Umara dostrzegła jej potężną sylwetkę na końcu długiej alei 

między rzędami owocowych drzew.

— Dowiedziałeś się przynajmniej, dlaczego mówię po chiń

sku! Mój ojciec życzy sobie, abym uczyła się miejscowych
języków, chińskiego, ale także sanskrytu.

Chłopiec gwizdnął z uznaniem.

—Chiński   to   mój   język,   ale   sanskryt!?   Czy  on  nie   jest 
całkiem niezrozumiały? — mruknął.
—No, mój kochany Kłębku Kurzu, zejdź już lepiej na dół, 
bo inaczej poszczują cię psami, które obszarpią ci portki!
— Ale ja nie mam dokąd iść! — poskarżył się chłopiec.
Umara nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć. Pod strzechą

szarawych sztywnych włosów oczy Kłębka Kurzu napełniły się 
nagle bezbrzeżnym smutkiem.

—Przyjdź tu jutro o tej samej porze. Pogramy w piłkę! — 
szepnęła,   po   czym   puściła   się   biegiem   w   kierunku 
opiekunki.
—Umaro, okropnie mnie przestraszyłaś. Już myślałam, że 
porwali cię jacyś bandyci. Wyobrażałam sobie, że zanoszę 
twojemu   ojcu   tę   okropną   nowinę!   Jeszcze   trochę,   a 
nauczyciel  musiałby   czekać   i   poszedłby   do   niego   ze 
skargą.
—Nie   mam   już   pięciu   lat!   Kiedy   wyruszamy   na   konną 
przejażdżkę, galopuję przed ojcem i on mi na to pozwala. 
Bawiłam się pod drzewem, to wszystko! — jęknęła Umara, 
odpychając   ogromną   kobietę,   która   ściskała   ją,   jakby 
chciała udusić.
—Zapewniam cię, że nic nie powiem twojemu ojcu!
—Nie boję się! Niedługo będę dorosła i zacznę sama o sobie 
decydować!
—Umaro, młoda dziewczyna powinna szanować swojego 
ojca!

Ojciec tej pięknej dziewczyny o ciemnych lokach, białej jak 

kość słoniowa cerze i dwukolorowych oczach, która mówiła 
płynnie językami tak od siebie różnymi, jak chiński, syryjski 
czy sanskryt, i dosiadała konia niczym doświadczony jeździec,

background image

Addai Aggai, był biskupem, duchowym zwierzchnikiem maleń-
kiej wspólnoty chrześcijańskiej, która kilka lat temu okazała 
niesłychaną śmiałość i zamieszkała w tej oazie, położonej tak 
blisko środkowych Chin.

Jakim sposobem, czy raczej cudem, wyznawcy tego chrześ-

cijańskiego nieortodoksyjnego Kościoła wschodniego znaleźli 
się tak daleko od swojego kraju, w ostatniej oazie Jedwabnego 
Szlaku, w miejscu, w którym opuszczał on Azję Środkową?

Kościół nestoriański został założony nieco ponad trzy wieki 

wcześniej przez konstantynopolskiego patriarchę Nestoriusza, 
zaprzeczającego podwójnej naturze Chrystusa jako człowieka 
i Boga.

Według niego Maria Dziewica, która zgodnie z Pismem była 

zwykłą kobietą, w żadnym razie nie mogła urodzić Boga.

Kwestia ta zajmowała w owym czasie wielu teologów, ale od 

czasu synodu nicejskiego, na którym potwierdzono, że Maria 
była „Matką Bożą", nie była już przedmiotem poważnych debat.

Nestoriusz, odrzucający podwójną, zarazem ludzką i boską 

naturę Chrystusa, uparcie nazywał ją „matką Chrystusa", a nie 
„Matką Bożą".

Ostatecznie jego teoria doczekała się w roku 431 oficjalnego 

potępienia przez synod w Efezie. Po długich dyskusjach przy-
jęto kompromisową tezę patriarchy Aleksandrii, Cyryla. Miała 
ona tę zaletę, że godziła wszystkich: w przeciwieństwie do 
zapewnień Nestoriusza, Chrystus posiadał naturę i ludzką, i 
boską, ale obie zjednoczyły się w jednej osobie, czyli w unii 
hipostatycznej.

Nestorianie ponieśli ostateczną porażkę i wrzucono ich w 

otchłań herezji.

Prześladowana wspólnota'nestorianów, którzy uważali siebie 

za chrześcijan, nie miała wyboru i musiała uciec do Mezo-
potamii, do Persji Sasanidów, gdzie została życzliwie przyjęta 
przez żydowskie kolonie, zadomowione tam od lat.

background image

Jej   językiem   liturgicznym   był   syryjski,   odmiana   języka 

aramejskiego, język samego Jezusa, a jego przyswojenie było 
niezwykle trudne.

Ale pomimo rozkwitu nestorianizm nigdy nie zdołał uzyskać 

u Sasanidów statusu religii państwowej.

W regionie perskim dominowały dwie religie, manicheizm 

i zaratustryzm. To drugie wyznanie, którego kapłanami byli 
magowie pozostający pod władzą Najwyższego Maga, zwanego 
Mobedem Mobedów, zorganizowało się skutecznie, aby ogra-
niczyć wpływy nestorianów. Ci ostatni zrozumieli wówczas, że 
najlepiej   opuścić   Persję   i   osiąść   w   Azji   Środkowej,   gdzie 
współistniały obok siebie wszystkie religie świata, na teryto-
riach,   na   których   polityczne   władze,   mało   obeznane   z   ich 
subtelnościami, okazywały tolerancję.

Tak więc, pod koniec piątego stulecia, nestorianie osiedli 

w Baktrii, aby stopniowo, dzięki Jedwabnemu Szlakowi, dotrzeć 
do rubieży Chin.

Podczas tej długiej drogi, zaplanowanej na kilka wieków, 

pragnęli dzielić się z innymi wyznawaną prawdą, postanowili 
więc, zanim dotrą do środkowych Chin, osiedlić się w Dun-
huangu.

Biskup   Addai   Aggai   został   mianowany   przez   patriarchę 

Katolikosa, biskupa Nisibis, małego perskiego miasta, które 
Kościół nestoriański obrał na swoją siedzibę.

Katolikos powierzył mu zadanie stworzenia w oazie klasztoru 

pod protektoratem i na prawie chińskim, a on wywiązał się z 
niego doskonale.

Już w kilka miesięcy po przybyciu do Dunhuangu ukończono 

fundamenty pod klasztor i pierwsi chińscy nestorianie zaczęli 
składać śluby w budynku, którego mury dopiero co wyrosły 
ponad ziemię. Dzięki temu, zanim wzniesiono kościół, wspól-
nota nestoriańska liczyła już kilku członków.

Biskup bardzo sprytnie zwerbował robotników pracujących 

na budowie — sowita zapłata usunęła wszelkie skrupuły zwią-
zane z porzuceniem ich pierwotnych wierzeń. Wieść o hojnym

background image

biskupie biegła z ust do ust, a srebrne monety, na jego polecenie 
dzwoniące każdego ranka o kamienie budowli, przyciągały co 
dzień chętnych do przyjęcia nowej wiary.

Rozmiłowany w językach obcych i obdarzony niezwykłym 

do nich talentem, który odziedziczyła po nim córka, biskup 
Addai poświęcił się studiowaniu chińskiego i sanskrytu.

W ten sposób opanował języki dwóch skrajnych biegunów 

tego niezwykłego łańcucha kulturalnego, społecznego, religij-
nego i gospodarczego, łączącego ludy różnych ras i wierzeń, 
jakim był Jedwabny Szlak.

Jeśli chodzi o nowych wyznawców, z których większość 

była  mieszkańcami  regionu, gdzie mówiło się po chińsku, 
biskup postawił sobie za punkt honoru nauczyć ich podstaw 
języka syryjskiego, po to tylko, aby mogli powtarzać za nim 
słowa liturgii.

To wystarczyło, aby nabożeństwa w jego małym  kościele 

zaczęła cechować niezwykła żarliwość. Addai Aggai odprawiał 
długie rytuały ku czci Jedynego Boga i Chrystusa, jego ludz-
kiego syna,  pośrednika  między nim i ludźmi.  Podczas tych 
obrzędów biskup, świadom, że będzie to dodatkowa zachęta 
przysparzająca nowych wyznawców, rozdawał swoim owiecz-
kom przaśne chleby, nadziewane jagnięcina pieczoną w ziołach, 
za którymi przepadali.

Klasztor liczył więc już przeszło trzystu mnichów, gdy biskup 

Addai został wdowcem, kilka zaledwie dni po przyjściu na 
świat Umary, której matka nie wytrzymała trudów porodu.

Wychowaniem i opieką nad nowo narodzonym dzieckiem 

zajęła się Golea, opiekunka przybyła z Persji wraz biskupem 
i jego żoną. Była tak potężnej tuszy, że urwisy z Dunhuangu 
przezywały ją „Góra", gdy toczyła się po zastawionych straga-
nami uliczkach dzielnicy, w której nestorianie zbudowali swój 
kościół.

W regionie  nawiedzanym  przez  susze  i głód wiele  osób 

przypisywało tej matronie niezwykłe cechy, ponieważ jej ob-
wisłe piersi dziwnie przypominały bliźniacze garby wielbłąda.

background image

Niektórzy mówili, że dotknięcie Góry dodaje sił, inni — że 
potrafi ona sprowadzić deszcz. W Dunhuangu otyli ludzie byli 
rzadkością i dlatego czasami sogdyjscy kupcy i niektórzy perscy 
przewodnicy karawan odsuwali się, gdy natykali się na nią w 
tłumie pasterzy i wieśniaków, przybyłych, by sprzedać owce na 
targu,   a   których   mizerny   wygląd   sprawiał   przykrość   pa-
trzącemu, podobnie jak chudość buddyjskich mnichów, żeb-
rzących o odrobinę jedzenia.

Nestoriański biskup, niepocieszony po śmierci małżonki, był 

zbyt pochłonięty sprawami swego Kościoła, którego wpływy 
pragnął rozciągnąć w kierunku Chin, i nie ożenił się powtórnie. 
Jedyną jego pociechą był najcenniejszy skarb, Umara.

Z tego powodu Golea traktowała siedemnastoletnią dziew-

czynę   jak  małą   sierotkę,   tym   bardziej   że   biskup  kazał   jej 
przysiąc, iż będzie się nią zajmowała jak własną córką i strzegła 
jak źrenicy oka.

Obdarzona niezwykłą i niepokojącą urodą dziewczyna, ku 

wielkiemu zadowoleniu biskupa, bardzo przypominała matkę.

Jednak osoba mająca tak dużo wdzięku mogła łatwo stać się 

celem ataku tych, którzy nie darzyli Addaia Aggaia sympatią.

Biskup często budził się w środku nocy zlany potem i biegł 

do jej izby, by sprawdzić, czy córka śpi w swoim łóżku: śniło 
mu się często, że porywa ją jakaś banda, która weszła przez 
wyłom w murze na teren nestoriańskiego kościoła.

Nestorianie w tych oazach Jedwabnego Szlaku, w których 

otworzyli kościoły, mieli samych przyjaciół, jednak podczas 
mszy każdy mógł zobaczyć sprzęty liturgiczne ze złota i srebra, 
a także ozdoby z cennych haftowanych tkanin. A na Jedwabnym 
Szlaku wszystko, co błyszczało, było przedmiotem pożądania.

Wszelkiego rodzaju bandyci, oszuści i złodzieje ściągali tu 

w poszukiwaniu łatwego zarobku.

Nie wahali się też porywać dla okupu, co było znacznie 

mniej   ryzykowne   niż   napad   na   karawanę   bogatego   kupca, 
zwłaszcza wtedy, gdy miała ona eskortę uzbrojonych straż-
ników, rekrutujących się spośród najemnych żołnierzy. Tak

background image

więc sprawcy podobnych napadów kończyli często w kałuży 
krwi.

Ale oprócz przepychu nestoriańskich obrządków Addai Aggai 

miał dużo ważniejszy powód, aby obawiać się o życie swej 
ukochanej córki, powód, którego nie zdradziłby jej za nic w 
świecie, z obawy, że ją wystraszy.

Przez wszystkie dni, którymi obdarował go jego Jedyny i 

Niewidzialny   Bóg,   biskup   powtarzał   sobie,   że   naraża   na 
wielkie ryzyko nie tylko siebie, ale przede wszystkim Umarę, 
nie mówiąc o wspólnocie, którą się opiekował, poświęcając się 
działalności z pewnością bardzo zyskownej, ale mogącej spro-
wadzić na niego prześladowania administracji Tangów, gdyby 
została odkryta.

O   działalności   tej   nie   mówił   nikomu,   nawet   Skupieniu 

Powagi, zwierzchnikowi wspólnoty buddyjskiej w Dunhuangu, 
z którym utrzymywał dobrosąsiedzkie stosunki. Spotykali się 
co miesiąc, aby opowiadać sobie, co dzieje się w ich wspólno-
tach, i usuwać ewentualne trudności, jakie mogły się wyłonić, 
jako że egzystowały obok siebie dwa tak różne wyznania.

Jednak całkowite wstrzymanie  tej działalności, jak tego 

czasami pragnął, gdy ogarniał go zbyt wielki niepokój, było 
absolutnie niemożliwe, ponieważ oznaczałoby ruinę jego małe-
go zgromadzenia.

Upłynęło już sporo czasu, odkąd Nisibis przestało przesyłać 

pieniądze do Dunhuangu.

Tuż po wzniesieniu klasztoru wszelkie wsparcie ze strony 

głowy Kościoła nestoriańskiego ustało.

Addai Aggai musiał więc radzić sobie sam i wykazać się 

wyobraźnią i sprytem, aby zapobiec popadnięciu w nędzę.

Biskup dobrze wiedział, że ów brak wsparcia oznacza ustanie 

napływu   nowych   wyznawców,   niemożność   wyruszenia   do 
środkowych Chin, a może nawet żałosny odwrót do Persji.

To oznaczałoby klęskę misji, jaką Katolikos obarczył  go 

piętnaście lat temu, gdy powierzył mu zadanie zaniesienia do 
Azji nauki Nestoriusza.

background image

Dlatego biskup z Dunhuangu trzymał w tajemnicy to, co 

robił i z kim się zadawał, by nie ściągnąć najstraszliwszej kary 
na siebie i swoich bliskich.

Tym, czego obawiał się najbardziej, była zdrada któregoś 

z mnichów, który za parę srebrnych monet mógł wyjawić jego 
tajemnicę   chińskim władzom.  Tak  więc  niezwykle   uważnie 
dobierał ludzi, którzy mieli do niej dostęp.

Addai Aggai tak bardzo niepokoił się o uwielbianą córkę, że 

kilka razy dziennie pytał Goleę, czy wszystko w porządku.

Umara, rozpieszczona jedynaczka, czuła się samotna, a także 

nieco przytłoczona nadmierną ojcowską troską. Czasem miała 
wrażenie, że od najmłodszych lat zamknięta jest w wiezieniu.

— Byłaś sama? Wydawało mi się, że z kimś rozmawiałaś...

Wiesz, że ojciec zabronił ci zadawać się z nieznajomymi! —
syknęła z podejrzliwą miną opiekunka, biorąc ją za rękę.

Była to godzina, w której w ogrodzie biskupstwa unosiły się 

najsłodsze wonie.

— Gdzie kogoś widziałaś czy słyszałaś? W tym ogrodzie

nikogo nie ma!

Serce dziewczyny waliło jak młotem.
Po raz pierwszy skłamała swojej opiekunce.
Ileż to razy mówiono jej, że kłamstwo jest jednym z najcięż-

szych grzechów... i oto właśnie go popełniła!

Zrobiła to bez chwili wahania.

Nigdy, ale to przenigdy, nie wydałaby tego chłopaka o szara-

wych   włosach   i   ujmującym   uśmiechu,   który  zasmucił   ją, 
wyznając, że nie wie nawet, gdzie będzie spał.

Co najważniejsze, już było jej pilno zobaczyć go znowu. 

Z pewnością będzie doskonałym i wesołym partnerem do gry 
w piłkę.

Następnego dnia, o umówionej porze, chłopak siedział na tej 

samej gałęzi brzoskwini, co poprzedniego dnia.

— Cześć, Kłębku Kurzu! Jakiś ty punktualny!

background image

Umara była uszczęśliwiona, że dotrzymał słowa.

—Dzień dobry, Umaro... Mam nadzieję, że wczoraj wie-
czorem twoja opiekunka nie była dla ciebie zbyt sroga!
—Mam ojca, który boi się, że coś mi się stanie! — powie-
działa cicho Umara.
—Ja nie mam rodziców... — westchnął smutno Kłębek Kurzu.
—Jesteś sierotą?
—Zostałem porzucony. Nauczyłem się radzić sobie sam. 
Na   targowiskach   Dunhuangu   można   znaleźć   mnóstwo 
rzeczy   do   jedzenia.   Wystarczy   pomagać   handlarzom, 
układać towary  na straganie albo pilnować kramu, kiedy 
idą za potrzebą!
—Gdy tylko cię zobaczyłam, od razu wiedziałam, że sprytny 
z ciebie chłopak.
—W co chcesz się bawić, Umaro?

Okrągłą   i   płaską   twarz   Kłębka   Kurzu,   jeszcze   bardziej 

umorusaną niż wczoraj, rozjaśnił szeroki uśmiech.

W odpowiedzi Umara wyjęła z kieszonki małą skórzaną 

piłkę wypchaną gałgankami i rzuciła ją z całej siły w niebo, 
najwyżej jak się dało. Piłka zatoczyła łuk i poleciała za mur, 
przez który prędko przeleźli, bo chłopak zrobił dla dziewczyny 
drabinkę ze swoich rąk.

W ten sposób Umara po raz pierwszy przeszła przez mur 

otaczający ogród i znalazła się poza obrębem biskupstwa, wbrew 
zakazom ojca.

Doświadczała rozkosznej mieszaniny satysfakcji i strachu, 

który zamienił się w euforię. Poznawała cudowne uczucie, 
jakie niesie ze sobą naruszenie zakazu, gdy ktoś z natury 
posłuszny i pełen szacunku dla przepisów ośmiela się w końcu 
okazać nieposłuszeństwo.

—Nigdy nie przechodziłam przez ten mur! — wykrzyknęła.
—Mam nadzieję, że nie narazisz się na kłopoty — mruknął 
ze znudzoną miną Kłębek Kurzu.

Zamiast odpowiedzi dziewczyna ruszyła biegiem w kierunku 

północnej części miasta. Pędziła aleją jak źrebak, który wyrwał 
się ze stajni, upojony wolnością.

background image

Kłębek Kurzu zaczął gonić ją między straganami.
Na oczach zdumionych kupców, handlujących cennymi to-

warami, takimi jak kupony jedwabiu, migdały, nefryty, zielony 
siarczan sodu w proszku, purpurowy barwnik otrzymywany 
z wydzieliny morskiego ślimaka rozkolca, indygo i pachnące 
narcyzy, mające stać się talizmanami, wręczanymi w Chinach 
na Nowy Rok, pędzili, śmiejąc się głośno, i nikt nie odważył 
się przywołać ich do porządku.

Stojące tu i tam miedziane czarki z kadzidłem wypełniały 

powietrze   przyjemną   wonią.   Aby   otrzymać   choć   szczyptę 
pachnidła, trzeba było dać kupcowi co najmniej dwa piękne 
jagniątka.

Omal nie przewrócili handlarza amiantem, pochodzącej z 

Persji materii, utkanej jak wełna, która wywoływała podziw 
poganiaczy osłów.

—Z jakiego zwierzęcia jest ta wełna? — pytali, patrząc na 
dziwny materiał.
—To   skóra   salamandry!   Jeżeli   uszyjesz   z   niej   tunikę, 
będziesz mógł przejść bez szwanku przez ścianę ognia! — 
wyjaśnił perski kupiec doskonałym chińskim.

Tysiąc razy omal nie wywrócili piramid arbuzów, brzoskwiń 

i rodzynek, ale także ułożonych na ziemi dyń, buraków i ogór-
ków. Ludzie zaczęli pomstować na dwa szalone stworzenia, 
które pędziły, śmiejąc się i potrącając wszystko na swojej 
drodze.

Wydawało się, że wolność dodała Umarze skrzydeł.

Biegła tak prędko, że mimo znajomości uliczek i placyków 

Dunhuangu, Kłębek Kurzu nie mógł jej złapać.

Na końcu uliczki, przy której stały jeden przy drugim domy 

wypełnione wołaniami dzieci i zapachem kuchni, wpadli w sta-
do kóz. Wystraszone zwierzęta zaczęły beczeć, a ogromne psy 
o płowej sierści nie pozwalały im się rozpierzchnąć.

— Uważaj, Umaro! Jeżeli nie chcesz się przewrócić, musisz

przez nie przeskakiwać! — krzyknął wesoło chłopiec.

I przesadzając małe kózki, pokazał jej, jak to się robi. Umara,

background image

mniej od niego sprawna, wylądowała na czworakach na środku 
zbitego stadka.

Kłębek Kurzu rzucił  się, żeby pomóc  jej  wstać, a  ona, 

wciśnięta między dwie kozy, które zaczęły ją lizać, skręcała się 
ze śmiechu.

— Nic ci się nie stało? — zapytał.
Nie zadając sobie trudu, żeby odpowiedzieć, dziewczyna 

zerwała się jednym susem i popędziła dalej.

— Łap mnie! — krzyknęła, nieco go wyprzedziwszy.
Gnając jak szaleni, nawet nie zauważyli, że minęli ostatnie

zabudowania   przedmieść.   Przebiegli   przez   małe   kamieniste 
wzniesienie i znaleźli się u stóp urwiska. Zatrzymali się bez 
tchu. Nie mieli siły biec dalej.

—Złapałem cię! — wysapał Kłębek Kurzu, muskając ustami 
jej rękę.
—Gdybym była jaszczurką, nie udałoby ci się, już byłabym 
na górze!

Wskazała skalną ścianę, której cofnięty w głąb szczyt nie był 

widoczny z ziemi.

— Nie jestem jaszczurką, ale widzę, że mamy tu coś, co

powinno nam pomóc!

Tuż nad ich głowami zwisała sznurowa drabinka. Wydawało 

się, że można się po niej dostać na skalny taras, na którym 
można było dojrzeć rzeźbioną drewnianą poręcz.

— Patrzcie no, jakie rzeźby! Tam na górze, za tym ślicznym

tarasem, musi być skarb! Spróbuj wdrapać się tak prędko, jak
ja! — wykrzyknął  chłopiec, chwytając drobnymi  brudnymi
dłońmi pierwszy szczebel drabinki.

Zwinny jak kot, Kłębek Kurzu podciągnął się, złapał równo-

wagę i w mgnieniu oka znalazł się na drabince.

— Jak widzisz, to nietrudne. Chodź!

Podał rękę dziewczynie i pomógł jej dostać się na górę.

Za balustradą, którą z łatwością przeskoczyli, znajdował się 

skalny taras o szerokości nie mniejszej niż cztery stopy. Biegł 
wzdłuż krawędzi urwiska i był długi na jakieś dwadzieścia

background image

stóp. W ścianie nie było żadnych drzwi ani okien, jakby taras 
ten   służył   tylko   do   podziwiania   falujących   wydm   pustyni, 
ciągnących się aż po horyzont. Pod nogami chrzęściły kamyki, 
wymieszane z szarawymi grudkami przypominającymi zaprawę 
murarską.

—Nigdy nie oglądałam pustyni z tak wysoka! Wydmy jak 
okiem sięgnąć! Jakie to piękne! — westchnęła zachwycona 
Umara.
—Pochodzę stamtąd, hen, z daleka. Urodziłem się w Tur-
fanie, ale mówiono mi, że miałem chińskich rodziców. To 
taka  oaza.   Jeszcze   większa   niż   Dunhuang.   Znajduje   się 
miesiąc marszu stąd, na zachód. Odkąd straciłem rodziców, 
co dzień  mam do czynienia z piaszczystymi wydmami — 
powiedział chłopak, nagle popadłszy w zadumę.
—Kłębek Kurzu... z Turfanu...
—Oddano mnie pewnemu szlifierzowi nefrytów, ale uciek-
łem, kiedy miałem sześć lat. Bił mnie.
—Nauczyłeś się ciąć nefryty?
—Widziałem, jak gładzono je na kole za pomocą ścierniwa. 
Szlifowanie   kamieni   nieśmiertelności   to   bardzo   żmudna 
praca!
—Mój ojciec powtarza ciągle, że nieśmiertelny jest tylko 
Jedyny Bóg!

— Cieszę się, że jestem tu z tobą!
Uśmiechnął się.
—Jak można żyć tak całkiem samemu, kiedy jest się małym 
sześcioletnim chłopcem? — spytała Umara.
—Można przeżyć! Zimą śpi się w stajniach, w cieple bydła. 
Rano, po przebudzeniu, człowiek jest cały spocony, tak jest 
gorąco! Latem wystarczy położyć się pod drzewem i zasypia 
się  pod   okryciem   z   gwiazd...   —   odpowiedział   pogodnie 
chłopiec.

Umara pomyślała, że ten mały Kłębek Kurzu, mimo mizer-

nego wyglądu, jest zahartowany jak prawdziwy wojownik.

— Domyślam się, że trzeba by tysięcy wydm, żeby zgasić

radość życia i energię dzielnego Kłębka Kurzu!

Komplement był ładny.

background image

Tak ładny, jak karminowe usta dziewczyny,  która przed 

chwilą go wypowiedziała i którą Kłębek Kurzu chętnie by 
objął, jak to robili na ulicach i targowiskach młodzi mężczyźni, 
tylko trochę starsi od niego, z młodymi dziewczynami.

—No dobrze. A skoro już jesteśmy na tym tarasie, to co 
dalej? Gdzie on jest, ten sławny skarb, o którym mówiłeś? 
—  zapytała   wesoło   Umara,   jakby   chciała   się   nieco 
podroczyć.
—Bądź cierpliwa, jestem pewny, że nie wdrapaliśmy się tu 
na darmo.
—Co do skarbu, to widzę tylko płaską skałę usłaną kamie-
niami...
—Te kamienie i zaprawa, którą widać na ziemi, oznaczają, 
że ktoś zamurował wejście.

Na oczach zdziwionej Umary Kłębek Kurzu zaczął opukiwać 

wskazującym palcem skalną ścianę, najpierw od góry do dołu, 
potem wzdłuż i wszerz, na całej powierzchni, jakby chciał 
sprawdzić wytrzymałość jakichś wielkich drzwi.

—Umaro, mogę cię zapewnić, że w tym miejscu postawiono 
sztuczną skałę. Tuż za nią powinna się znajdować kryjówka! 
— wykrzyknął triumfalnie.
—Skąd wiesz?
—To, w co uderzam, to nie jest kamień, ale glina wysuszona i 
pomalowana dla zmylenia oczu, żeby udawała skałę. Dobrze 
posłuchaj! — Chłopiec postukał w ścianę palcem.

I rzeczywiście, jego lekkie uderzenia brzmiały jak uderzenia 

w bębenek.

— Znam się na tym. Nieraz zbierałem jabłka u chłopa, który

tak zamurowywał na czas zimy wejście do piwnicy wydrążonej
w skale! Ponieważ część tej glinianej ściany daje taki odgłos,
jakby za nią było pusto, oznacza to, że jest cienka jak deseczka.
Spójrz na te kamienie i resztki zaprawy na ziemi. Ktoś musiał
niedawno zamurować wejście, dokładnie tutaj! — dodał, biorąc
zamach nogą.

Jednym silnym kopnięciem roztrzaskał fałszywą skałę w 

miejscu, w którym stykała się z powierzchnią tarasu.

background image

Tam, gdzie glina udawała kamień, ukazał się otwór.

— Zdumiewasz mnie! — wykrzyknęła Umara, klaszcząc

z radości.

Powiększywszy otwór, co okazało się bardzo łatwe, tak 

cienka była  w tym  miejscu warstwa  gliny pomieszanej ze 
słomianą sieczką, Kłębek Kurzu wśliznął się do środka, a zaraz 
za nim płonąca z ciekawości Umara.

Ich oczom ukazał się zaskakujący widok.

—Niewiarygodne! Można powiedzieć, że to biblioteka! — 
wysapał oszołomiony chłopiec.
—Masz rację... Jakie to dziwne! — szepnęła tuż za jego 
plecami Umara.

W półmroku pomieszczenia, oświetlonego tylko promieniami 

słońca wpadającymi przez otwór, ujrzeli niezliczone, ułożone 
jeden na drugim, pożółkłe zwoje.

Znajdowały się tu zwoje wszelkiego rodzaju, wielkie i małe, 

bardzo grube i bardzo cienkie, ściśnięte jak wiązki drewna na 
rozpałkę.

Kłębek Kurzu z trudem wyciągnął ich małe naręcze i wysunął 

się z nimi na taras, po czym położył je na ziemi. Umara także 
wyszła.

Leżały przed nimi cztery zwoje.
W świetle słońca zobaczyli, że trzy z nich są białe niby 

kość słoniowa, a ostatni, bardziej zniszczony, pożółkły jak 
stary róg.

—To   rękopisy!   —   wykrzyknęła   Umara,   znająca   zwoje 
syryjskich   tekstów,   które   ojciec   kazał   jej   czytać   i 
objaśniać  i które trzech mnichów kopistów z biskupstwa 
przekładało na  chiński,   żeby  ułatwić   szerzenie   doktryny 
Nestoriusza.
—Natrafiliśmy na tajną bibliotekę! Czy to nie piękny skarb, 
Umaro? — zapytał młody Chińczyk, który właśnie wyniósł 
kolejne naręcze rękopisów.

Niektóre   przewiązane   były   jedwabnymi   taśmami,   a   inne, 

zdobione malunkami, zostały troskliwie umieszczone w bam-
busowych cylindrach.

background image

Było tego tyle, że nie wiedzieli, od czego zacząć.

Umara rozwinęła wspaniałą malowaną chorągiew, na której 

widniała jakaś bogini w białej, ułożonej w fałdy szacie, na 
karminowym tle, a całość przyozdobiona została trzema czar-
nymi chmurami obwiedzionymi złotem.

—Najwidoczniej to święte teksty buddyjskie. Ojciec kiedyś 
mi je pokazywał — wyjaśniła dziewczyna.
—Do kogo mogą należeć?
—Nie   mam   pojęcia!   Być   może   to   sekretna   biblioteka 
klasztoru   mieszczącego   się   w   jaskiniach,   trochę   dalej   na 
pustyni.  Nazywa się Klasztor Miłosierdzia, mój ojciec zna 
jego   przełożonego.   Mówił   mi,   że   większość   buddyjskich 
klasztorów   na  Jedwabnym   Szlaku   ma   jakąś   skrytkę,   w 
której trzymane są skarby dla ochrony przed rabusiami.
—Ale tu znajdują się tylko rękopisy!  Nie ma  złota ani 
srebra!
—Nie słyszałeś, że boskie słowa Świętego Buddy są dla 
buddysty   czymś   najcenniejszym?   —   szepnęła   Umara   w 
zamyśleniu.
—To prawda! W domu mojego mistrza, szlifierza nefrytów, 
w niszy wydrążonej  w  ścianie  izby  stał  posążek  Buddy, 
przed  którym  paliła się w dzień i w nocy mała  lampka 
oliwna.

Umara ostrożnie włożyła zwój do futerału.

— Nigdy nie widziałam czegoś tak pięknego... ale myślę, że

czas wracać. Moja opiekunka i ojciec zastanawiają się na
pewno, gdzie jestem!

I rzeczywiście, spoglądające z wysoka słońce przebyło już 

znaczną część swej drogi. Trzeba było jak najprędzej wracać 
do Dunhuangu. Umara dobrze wiedziała, że w domu bardzo się 
o nią niepokoją.

Upłynęły już prawie trzy godziny od chwili, gdy przeszła 

z Kłębkiem Kurzu przez ogrodowy mur.

Chłopak wśliznął się do groty, żeby odłożyć na miejsce 

cenne rękopisy. Potem przetoczył jeden z leżących na tarasie 
wielkich kamieni, żeby zamaskować otwór, przez który weszli.

background image

Wróciwszy pod mur ogrodu, wyczerpani po szaleńczym biegu 
do miasta, rozstali się w wypełniającym  powietrze zapachu 
obsypanych owocami brzoskwiniowych drzew.

—Dzięki tobie odkryłam Dunhuang i pustynię... — powie-
dział Umara, biorąc chłopca za rękę.
—Podobała ci się nasza wyprawa?
—Przede wszystkim podobało mi się twoje towarzystwo, 
Kłębuszku Kurzu! — odparła, spuszczając oczy.

Ciemne oczy w umorusanej twarzy chłopca błysnęły z zado-

wolenia.

—A teraz przyrzeknij mi, że nie powiesz nikomu o grocie 
z rękopisami — poprosiła dziewczyna.
—To będzie nasza wielka tajemnica. Przysięgam, Umaro! 
Na śmierć i życie! — wykrzyknął chłopak w uniesieniu.

Wilgotne i gorące wargi Umary musnęły jego usta.
Jakież były słodkie i rozkoszne!
Po raz pierwszy,  nie wiedząc jeszcze, czym  są cielesne 

rozkosze,  poczuł  dziwne   łaskotanie  między  nogami,  a  jego 
klejnocik nieco stwardniał.

Z żalem pomógł Umarze przejść przez mur ogrodu.

Kiedy stanęła przed ojcem, nie miała zbyt wesołej miny. 
Gruba Golea rzuciła się z płaczem do jej nóg i zaczęła ją 
obmacywać, sprawdzając, czy podopieczna jest cała i zdrowa.

—Gdzieś ty była?! — zagrzmiał surowo Addai Aggai.
—Pobiegłam   za   piłką.   Upadła   po   drugiej   stronie   muru. 
Poszłam jej szukać. Jestem już prawie dorosła. Wiem, jak 
mam  się   zachowywać!   Przestańcie   wreszcie   traktować 
mnie jak dziecko! — wybąkała z upartą miną.

Ubrany   w   wełnianą   tunikę,   na   której   wyhaftowany   był 

nestoriański krzyż, z przecinającymi go w poprzek alfą i omegą, 
literami aramejskiego alfabetu, Addai Aggai, którego twarz 
była równie biała jak jego szata, wybuchnął:

— Wiedz, że narażasz się na wielkie niebezpieczeństwo,

background image

wychodząc bez mojej wiedzy poza teren biskupstwa! — krzy-
czał, łapiąc ją za ramię.

— Nie wiem, gdzie ma się kryć to zagrożenie! Nie jestem

już małą dziewczynką! — wykrzyknęła Umara, uwalniając
rękę, na której został czerwony ślad po palcach ojca.

Czuła się niezależną młodą panną, której towarzystwo Kłębka 

Kurzu objawiło smak wolności i pokazało, że wyrwawszy się 
po raz pierwszy z pozłacanej klatki, wcale nie naraziła się na 
niebezpieczeństwa, jakimi ją straszono.

—To boli — jęknęła.
—Umaro, jeśli twój ojciec niepokoi się o ciebie, to dlatego, 
że ma po temu ważne powody! Nie powinnaś się tak więcej 
zachowywać! — napominała ją Golea.
—O jakich powodach mówisz? — zapytała ze łzami  w 
oczach dziewczyna.

W chwili gdy opiekunka otwierała usta, żeby odpowiedzieć, 

Addai Aggai nakazał jej gestem milczenie.

Za nic w świecie nie zdradziłby ukochanej córce, czym się 

w sekrecie zajmuje.

Zrobił krok w stronę Umary i delikatnie położył dłoń na jej 

głowie, a potem mocno ją przytulił.

— Niech cię ochrania Jedyny Bóg, ukochana córeczko —

szepnął. — Niech syn Maryi, Chrystus, służy ci za przykład!

Umara poczuła, że w jego objęciach staje się znowu małą 

dziewczynką,  jaką była  dotąd, i tak naprawdę jeszcze nie 
przestała nią być.

— Gdybyś wiedziała, moja droga, ile dla mnie znaczysz!

Nie powinnaś tak postępować. Przez ciebie umierałem z niepo
koju! — mówił biskup, który odczuwał teraz ulgę równie
wielką, jak przedtem strach.

Umara milczała.

Zamknęła   piękne   oczy   i   ukryła   twarz   w   haftowanej 

złotem i srebrem szacie ojca, czując ciepło jego ciała. Marzyła 
o wydmach na pustyni ciągnącej się w nieskończoność, której 
widokiem nie zdążyła się nasycić podczas wyprawy z Kłębkiem 
Kurzu.

background image

Co mogło się znajdować dalej, za pustynią?

Inne oazy i inne światy, inne ogrody, z pewnością jeszcze 

rozleglejsze niż ten, który znała.

Myślała o wszystkich tych księgach, złożonych jedna na 

drugiej w ciemności, czekających, aż przeczytają je czyjeś 
oczy.   Co   też   mogło   być   napisane   i   namalowane   na   tych 
buddyjskich   zwojach?   O   jakich   opowiadały   historiach?   O 
jakich   krajobrazach?   Jakie   horyzonty   mogły   otworzyć   tym, 
którzy by się nad nimi pochylili?

Kryły z pewnością bajeczne legendy,  mówiły o światach 

jeszcze bardziej odległych i cudowniej szych niż te położone po 
drugiej stronie pustyni!

Dość było przyjrzeć się delikatnej, wykwintnej kaligrafii i 

przepięknym malunkom!

Teraz to one stały się jej tajemniczym ogrodem!

Gdy ojciec łagodnie odsunął ją od siebie, żeby iść do kościoła 

i odprawić nabożeństwo, stwierdziła z zadowoleniem, że łatwo 
jej przyszło niewyjawienie mu sekretu bajecznej groty z ręko-
pisami, którą odkryli z Kłębkiem Kurzu.

Nie była już małą zahukaną dziewczynką, posłuszną ojcu 

i opiekunce. Była już dorosła i pragnęła, jak wszystkie dziew-
częta w jej wieku, sama decydować o swoim życiu.

background image

Kaszgar/^

^

s

N

s

t)unhuang        Luoyang

V

^^0

0000

'^

Chang'an

v

f

GÓRY KRAINY ŚNIEGÓW • 

Peszawar

• Lhasa * 

Klasztor

Samye

5

Pałac cesarski w Changanie, Chiny, 8 
stycznia 656 roku

Spotkanie, na jakie cesarzowa Wu Zhao zaprosiła Czystość 

Pustki, miało dla niej ogromne znaczenie, nawet gdyby wypadło 
jak najgorzej.

Obudziwszy się, poczuła dotkliwy ból głowy, który prześlado-

wał ją co najmniej raz w tygodniu i często wywoływał wymioty.

Były to iście piekielne kleszcze, ściskające jej skronie tak, że 

miała   ochotę   krzyczeć.   Cierpienie   mogło   trwać   kilka   dni, 
zmuszając ją do leżenia w łóżku, nieruchomo jak posąg,  w 
zupełnych ciemnościach. Podczas nawiedzających ją majaków 
zadawała   sobie   pytanie,   czy   jeszcze   żyje,   czy   też   jest   już 
martwa lub, co gorsza, czy nie pogrzebano jej żywej w ziemi...

Tego ranka, mimo  wypicia czarki gorącej herbaty Ośmiu 

Skarbów, która zwykle ją uspokajała, nadal miała wrażenie, że 
jej głowa zaraz pęknie.

Cesarzowa cierpiała na migreny i nawet namiętne noce nie 

przynosiły ulgi w chorobie, która prześladowała ją od dzieciństwa.

— Niemowo, postaw tego owada poza zasięgiem mojego 

background image

słuchu. Mam wrażenie, jakby piłował mi mózg! — poleciła, 
przymykając oczy.

background image

Niemy służący spełnił jej życzenie i szybko sięgnął po małą 

klatkę, żeby wynieść ją do ogródka.

Od czasu gdy została oficjalną małżonką Gaozonga, Wu Zhao 

nie   ruszała   się   nigdzie   bez   ulubionego   świerszcza.   Owad 
zamknięty był w małej kulistej klatce, splecionej z bambusowych 
prętów, którą nosił za cesarzową zaufany służący, niemowa.

Ten potężnie zbudowany mężczyzna z ogonkiem na czubku 

ogolonej głowy był Turko-Mongołem, mającym prawie dwa 
metry wzrostu. Pod dopasowaną tuniką rysowały się imponujące 
mięśnie.

Osobistemu strażnikowi cesarzowej obcięto język, kiedy 

dostał się do niewoli podczas jednego z wybuchających od 
czasu do czasu konfliktów między cesarską armią Tangów i 
wojowniczym plemieniem, które oblegało granice cesarstwa 
i na wszelkie sposoby usiłowało przekroczyć Wielki Mur.

Wu Zhao dostrzegła go, kiedy Gaozong zabrał ją na pokaz 

wojennych zdobyczy przywiezionych do Chang'anu przez armię 
zachodnią.

Zdobyte w zażartej walce łupy złożono na głównym pod-

worcu koszar, aby cesarz jako pierwszy mógł wybrać to, co 
najbardziej   mu   się   spodoba   spośród   nagromadzonej   broni, 
garnków wypełnionych złotymi i srebrnymi monetami, a także 
cennych przedmiotów, rozłożonych na kobiercu z wełny i jed-
wabiu. Przed ogromnym bębnem z brązu, z którego po stopieniu 
można było odlać dziesiątki tysięcy grotów strzał, stał skuty 
łańcuchami łysy osiłek. Wydawało się, że jego obwisłe wąsy, 
zakręcone i natarte olejkiem, gotowe są ukąsić niczym dwa 
węże każdego, kto ośmieliłby się podejść bliżej.

—Chcesz wybrać jakiś klejnot czy tiarę? — spytał cesarz 
żonę, obejmując ją w talii.
—Jedyna rzecz, jaka mnie interesuje, to on! — odparła Wu 
Zhao,   wskazując   Turko-Mongoła,   który   przewyższał 
cesarza przynajmniej o trzy głowy.
—Ależ Wasza Wysokość, ten potwór trzema cięciami szabli 
zmasakrował   dziewięciu   naszych   żołnierzy!   — 
zaprotestował

background image

dowódca armii. — Mogliśmy go zabić, ale spodobała nam się 
jego siła. Za karę obcięliśmy mu język. Przynajmniej przestał 
ciskać wyzwiska. Ostrzegam, że jest niezwykle groźny. Proszę 
spojrzeć na jego mięśnie. Dlatego przywiązaliśmy go do bębna. 
Jest tak niebezpieczny, że waham się, czy pozostawić go przy 
życiu! Odradzam każdemu zbliżanie się do niego w pojedyn-
kę! — dodał szeptem.

Wskazał potężne ramiona olbrzyma, usiane tatuażami i bliz-

nami, grube jak pień drzewa, które wyłaniały się z bufiastych 
rękawów koszuli, jaką miał na sobie pod kamizelką ze stalowej 
siatki z szerokim wycięciem na szyję.

Cesarzowa ograniczyła się do rzucenia małżonkowi omdle-

wającego spojrzenia i wydęcia warg, co czyniła zawsze, gdy 
chciała osiągnąć cel. Wysunęła też koniuszek języka, budząc 
pewne, bardzo konkretne wspomnienia u zainteresowanego.

Sztuczka wywołała spodziewany skutek: cesarzowa otrzy-

mała to, co chciała.

Poprzedniej nocy ten sam spiczasty i różowy języczek pięknej 

Wu obdarował jaspisową pałeczkę Gaozonga wieloma celnie 
wymierzonymi  ukłuciami i innymi  pieszczotami, od których 
cesarz krzyczał z rozkoszy. Gdy usta Wu objęły ją, żeby zebrać 
białawy płyn o nieokreślonym smaku, a potem szepnęły, żeby 
mu się przypochlebić i ostatecznie go zdobyć, że smakowało 
wyśmienicie, o mało nie stracił przytomności.

Nic dziwnego, że cesarz, wierząc w szczerość tego hołdu, 

był dumny jak paw. A potem, wciąż upojony rozkoszą i chcąc 
dostać to, co nazwał ze śmiechem i minoderią  „głównym 
daniem",  nie zrobił przerwy,  ale zabrał się do przesuwania 
członkiem po pączku piwonii szlachetnej bramy Wu Zhao, 
żeby przywrócić mu twardość i uhonorować żonę wejściem od 
tyłu, które od dawna już wolał od wejścia zwykłą drogą.

Tak robił każdej nocy, jaką małżonka mu poświęcała.
Zdając sobie sprawę, że w jej interesie leży, aby wciąż jej 

pożądał, kategorycznie odmówiła dzielenia z Gaozongiem łoża 
co noc, żeby nie poczuł przesytu.

background image

Doskonale rozumiała, że pieszczoty, na które cesarz był tak 

łasy, są dla niego tym cenniejsze, że nie jest nimi obdarzany na 
każde życzenie.

Należało więc kazać mu czekać i dać się prosić, co zresztą 

Gaozong czynił z ogromnym zapałem.

Opuszczając   łoże,   cesarz   namawiał   swą   młodą   żonę   na 

kolejne spotkanie i błagał, żeby nastąpiło ono już nazajutrz.

— Niebawem prześlę ci wiadomość! — odpowiadała kokie

teryjnie, po czym wypychała go z komnaty.

Aby podsycić jego żądzę, starała się wprawiać go bezustannie 

w dobry nastrój, wysuwając język w trakcie ukradkowego 
uścisku albo muskając nim jego kark. Atakowała go niespo-
dziewanie, bez względu na porę dnia, aby przypomnieć mu, na 
wypadek gdyby zapomniał, otchłanie rozkoszy, w jakich umiała 
go pogrążyć.

Tak więc, gdy Gaozong dostrzegł czubek instrumentu, jakim 

posłużyła się tak zręcznie kilka godzin temu, poczuł, że jego 
członek twardnieje, po czym  unosi się niby wąż  naga  pod 
jedwabną bielizną.

Wydało mu się, że dostrzega w wymownym  mrugnięciu 

okiem, jakie mu posłała, potwierdzenie, że jeśli podaruje jej 
tego giganta, dostanie wszystko, czego zapragnie.

— Dziś życzenia cesarzowej są rozkazami! Człowiek bez

języka należy do niej! — rzucił stanowczo zgiętemu w ukłonie
dowódcy armii zachodniej.

W ten sposób Niemowa został służącym Wu Zhao, unikając 

smutnego losu, jaki przeznaczyli mu wojskowi. Od tej chwili 
nie oddalał się od swej pani nawet na krok.

Wu Zhao szybko dostrzegła korzyści, jakie płyną z posiadania 

tego giganta: nikt nie zwracał na niego uwagi, wszyscy sądzili, 
że z powodu braku języka nie będzie mógł powtórzyć swej pani 
tego, co o niej mówiono.

Cesarzowa nauczyła go jednak podstaw chińskiego i wymyś-

liła kod, który umożliwił im porozumiewanie się. Po kilku 
miesiącach dziwnych ćwiczeń, złożonych głównie z gestów,

background image

zaczęli się rozumieć i mogli rozmawiać bez obawy, że to, o 
czym mówią, dotrze do niepowołanych uszu.

A ponieważ Niemowa nie był głuchy, Wu Zhao mogła się 

niejednego dowiedzieć o swoich potencjalnych wrogach, wy-
starczyło, że zostawiła ich w jego towarzystwie. W ten sposób 
do jej worka wpadło wiele sekretów, z których mogła czerpać 
ogromne korzyści.

Cesarzowa miała na dworze w Chang'anie nieprzeliczonych 

wrogów, przede wszystkim wśród ludzi szlachetnie urodzonych, 
którzy wyrzucali jej, iż usunęła w cień ich przedstawicielkę, 
cesarzową Wang. Dzięki Niemowie miała dokładną ich listę 
i wiedziała, co mówią za jej plecami.

Jeśli tego ranka poleciła Niemowie wynieść świerszcza na 

dwór, zrobiła to dlatego, że odgłos, jaki wydawał owad, w połą-
czeniu z bólem głowy, przypominał jej straszliwe koszmary, 
często nawiedzające ją w nocy, od czasu gdy włożyła na głowę 
koronę cesarzowej Chin.

Sen zawsze był taki sam.

Odrodzona w ciele maleńkiej myszki, z powodu karmy pogor-

szonej czynami, dzięki którym pozbawiła wpływów swojąrywal-
kę, uciekała we śnie przed olbrzymim kocurem ze ślepiami 
dziwnie przypominającymi oczy byłej cesarzowej. W chwili gdy 
ostre pazury zwierzęcia już miały zanurzyć się w jej drobnym ciele, 
Wu Zhao budziła się spocona jak mysz, krzycząc z przerażenia.

Ponieważ   koszmar   prześladował   ją   także   podczas   nocy 

spędzanych z Gaozongiem, obudzony jej wrzaskiem cesarz 
pytał ją, co się stało, a ona uparcie odmawiała odpowiedzi. 
Zwierzyła się tylko Niemowie.

Ostatnio przerażający koszmar dręczył ją już od ośmiu nocy, 

kiedy to dzięki rozmowom zasłyszanym przez Niemowę do-
wiedziała się, że Pani Wang nadal mieszka w cesarskim pałacu, 
kilka   kroków   od  niej,   z   nałożnicą   Czystą   Urodą.   Pomimo 
potępienia i upadku, dwie kobiety nadal przebywały blisko 
niej. Odniosła przykre wrażenie, że ją zlekceważono, i nie-
zmiernie ją to zirytowało.

background image

Wahała się jednak, czy porozmawiać o tym z małżonkiem, 

ponieważ nie była pewna, czy stało się tak z jego polecenia.

Jej   pozycja   pozwalała   lepiej   niż   komukolwiek   innemu 

poznać niezdecydowanie cesarza, który odmawiając mieszania 
się   w   sprawy   innych,   z   ogromnym   bólem   godził   się   na 
odsunięcie swej pierwszej prawowitej żony,  a także dawnej 
faworyty.

Nie dopuszczając myśli, że nadal będzie przeżywała kosz-

mary z goniącym ją kocurem, postanowiła położyć kres tej 
niezręcznej sytuacji. Jeśli te dwie kobiety nadal będą z niej 
drwiły o dwa kroki od jej sypialni, przeklęty kot nigdy nie 
zniknie z jej snów.

Postanowiła jednak poradzić się najpierw kogoś, kto wie-

dział najwięcej o karmie —- Czystości Pustki, czcigodnego 
przełożonego   Klasztoru   Wdzięczności   za   Cesarskie   Dobro-
dziejstwa — toteż poleciła mu jak najspieszniej przybyć  z 
Luoyangu.

Liczyła na to, że czcigodny mnich wyjaśni jej, jaki wpływ na 

jej  karmę  będzie  miał   czyn,  który zamierza  popełnić,  aby 
pozbyć  się  okropnych  nocnych  wizji   i  ostatecznie  odsunąć 
rywalkę.

Czystość Pustki czekał na nią w części cesarskiego pałacu 

zwanej Wielkim Wnętrzem, zastrzeżonej tylko dla znamienitych 
gości.   Cesarzowa   wkroczyła   do   komnaty   udręczona 
migreną, z oczami tak zaczerwienionymi z bólu, jakby dopiero 
co płakała gorącymi łzami.

Widząc ją, przełożony klasztoru, siedzący przy niskim stoliku, 

na którym rozłożone były Cztery Skarby Eleganckiej Rozrywki, 
czyli lutnia, przybrane wstążkami, pięknie kaligrafowane zwoje, 
książeczki z pędzelkami oraz szachownica, wstał. Miał na 
sobie szarą wełnianą szatę, której szerokie fałdy zebrane były 
na biodrach pasem z czarnej skóry.

— Dawno już wasza sława wielkiego znawcy mahajany 

wyszła poza Luoyang. Tak więc pozwoliłam sobie poprosić 
was, żebyście mnie odwiedzili, ponieważ chciałam zasięgnąć

background image

rady w niezwykle delikatnej kwestii! — powiedziała uprzejmie 
cesarzowa.

—Jeśli   będę   mógł   pomóc   Waszej  Wysokości,   chętnie  to 
uczynię—odparł   stary   mnich,   a   jego   wysoka,   szczupła 
sylwetka  rysowała   się   wyraźnie   na   tle   okna,   za   którym 
widać   było  marmurowy   basen   z   wielkimi   czerwonymi 
karpiami w czarne i białe cętki.
—Chodzi o moją karmę — wyjaśniła cesarzowa.
—Wielki   Wóz   jest   sprzymierzeńcem   cesarstwa   Chin   — 
zapewnił mnich. — Z tego powodu moja obecność tutaj jest 
rzeczą naturalną! Nie wiem jednak, czy zadowolę Waszą 
Wysokość, zwłaszcza w kwestiach dotyczących karmy!

Spokój, z jakim wypowiedział te słowa, wywarł duże wraże-

nie na Wu Zhao. Ze ściśniętym gardłem zdecydowała się w 
końcu zadać pytanie, które paliło jej wargi.

— Mistrzu Czystość Pustki, co się dzieje z karmą kogoś, kto

musi popełnić zło w imię wyższej sprawy?

Mistrz, który przyglądał się z uwagą cesarzowej, odpowie-

dział dopiero po dłuższej chwili:

—- Buddyzm chan nie potępia paradoksów. Drogi do oświe-

cenia bywają kręte. Znałem bardzo starego mnicha, który nie 
wahał się mówić, że aby je osiągnąć, trzeba „całkowicie wyrzec 
się Buddy"!

— Wasze słowa podnoszą mnie na duchu — skłoniła się

cesarzowa.

Wielki mistrz odchrząknął, nie spuszczając z niej wzroku. 

Pomyślał, że z tymi  niewinnymi  oczami  wygląda  jak mała 
dziewczynka.

W   komnacie   zapadła   cisza,   zmącona   jedynie   stukaniem 

paciorków  mali,  które wielki mistrz  dhyany  przesuwał pal-
cami.

Robił tak zawsze, gdy chciał, jak powiadał, „zmusić prawdę 

do wyjścia z ust rozmówcy". Zostawiał ich samych sobie  i 
czekał, aż milczenie stanie się na tyle niezręczne, że każe im 
porzucić chłodną powściągliwość.

background image

W przypadku Wu Zhao nie trwało to długo.
— Pragnę osiągnąć oświecenie! — wykrzyknęła.
Czystość Pustki nadal obojętnie świdrował ją wzrokiem.
— Nigdy nie umiałam wybrać między tymi, którzy chcieliby,

żeby oświecenie spadło na nich natychmiast, i innymi, którzy
zalecają ćwiczenia mające na celu doprowadzenie do niego
duszy krok po kroku!  — dodała niepewnie, jakby dla pod
trzymania  rozmowy,  czyniąc  aluzję do słynnej  dysputy na
temat tego, co nazywano subityzmem i gradualizmem, a co
odpowiadało w istocie dwóm przeciwstawnym formom religij
nej praktyki.

Pierwsza z nich oparta była na medytacji transcendentalnej, 

a   jej   ostatecznym   celem   było   stworzenie   pustki   w   umyśle 
medytującego, aby wzniecić w nim iskrę, która nagle otwierała 
mu drogi wiedzy, co wyglądało trochę tak, jakby przed jego 
oczami rozstąpiła się mgła. Druga droga, podobna do tej, jaką 
uprawiali hinduscy jogini, polegała na odpowiednich ćwicze-
niach w przyjmowaniu właściwych postaw i na wypełnianiu 
precyzyjnie opisanych rytuałów, jedynych, jak uważano, które 
mogły stopniowo (stąd termin „gradualizm") doprowadzić duszę 
do przebudzenia.

—Oświecenie spada zawsze jak burza na morze, w momen-
cie gdy się jej nie oczekuje, i zdaje się przychodzić znikąd... 
Mój przyjaciel, mnich Huineng, napisał bardzo piękny tekst 
na   ten   temat!   —   odparł   rozdrażniony   przełożony   z 
Luoyangu, nie wiedząc, jaki jest cel tej rozmowy.
—O jaki tekst chodzi?
—O wielką  Sutrą Podwyższenia.  Opisuje ona Cztery Szla-
chetne Bramy otwierające duszę!
—To   nadzwyczajne!   Jakżebym   chciała,   żeby   ktoś   mi   ją 
przeczytał!
—Inspiracją dla Huinenga były moje teksty — dodał skrom-
nie Czystość Pustki.
—Ale co robić, żeby otworzyć te Cztery Bramy, czcigodny 
mistrzu?

background image

— Trzeba stworzyć w sobie pustką. Lekko licząc, potrzeba

dwudziestu lat, aby pozbyć się całego śmiecia, które zagraca
duszę! — opowiedział cicho, jakby do siebie.

Był rozczarowany, że cesarzowa Chin prawie nic nie wie 

o „natychmiastowym" przebudzeniu, o którym nauczano w Kla-
sztorze Wdzięczności za Cesarskie Dobrodziejstwa.

Oznaczało   to,   że   podstawowa   teza,   z   takim   wysiłkiem 

broniona przez niego w Sutrze logiki Czystej Pustki, nie była 
tak znana, jak na to zasługiwała! Postanowił, że musi temu 
zaradzić.

Sama Wu Zhao, która obnosiła się ze swoją buddyjską wiarą, 

aby nikt, na żadnym skrzyżowaniu dróg ani w żadnym zakątku 
cesarstwa nie wątpił w jej żarliwość, najwyraźniej nie prze-
czytała ani linijki tego tekstu.

—Jestem w przeddzień dokonania w imię słusznej sprawy 
czynu   godnego   potępienia!   Czy   to   dobrze?   —   zapytała, 
wracając do głównego tematu rozmowy.
—O jaki dokładnie czyn chodzi? — zapytał ostro czcigodny 
przełożony, aby zmusić rozmówczynię do dokładniejszych 
wyjaśnień.

Cesarzowa nie wyjawiłaby mu tego za nic w świecie. Nie 
chciała wyznać, iż zamierza polecić Niemowie zamor-
dowanie Pani Wang i Czystej Urody.

—Powiedzmy,  że chodzi o działania narzucane mi  przez 
wyższy interes... Coś, co dotyczy i was, i mnie! — rzekła 
niepewnie.
—Czy mogę wiedzieć, co to za sprawa albo wyższy interes, 
który nas łączy? Wasza Wysokość panuje nad wielkim im-
perium,   podczas   gdy   ja   jestem   tylko   skromnym   władcą 
sumienia! — wyszeptał mnich.
—Z pewnością nie wyraziłam się jasno... A więc chodzi o 
wyższy interes specjalnego rodzaju! O sprawę, która dotyczy 
waszej   cesarzowej,   jej   przyszłości,   ale   także   milionów 
sumień, którymi wy się zajmujecie!

Cesarzowa robiła uniki, co niezmiernie irytowało mnicha.

background image

—Chodzi więc o rzecz podstawowej wagi? — upewnił się.
—Dotyczącą także waszego wyznania, któremu pozostanę 
bezwarunkowo wierna, bez względu na okoliczności.
—To   szczęście,   że   cesarzowa   Chin   nie   chowa   swojej 
wiary w Szlachetną Prawdę  Buddy pod jedwabną  chus-
teczką.
—I dlatego karma cesarzowej nie może zostać splamiona 
przez czyn, o którym mówimy!
—Jeśli dobrze rozumiem, Wasza Wysokość pragnie, żebym 
został kimś w rodzaju jej orędownika?
—Dobrze zrozumieliście — przyznała chłodno.
—Nie możecie nie wiedzieć, że każdy jest odpowiedzialny 
za swoje czyny!
—Chciałabym   mieć   pewność,   że   idę   Drogą   Prawdy!   — 
wykrzyknęła Wu Zhao, a w jej oczach błysnęły łzy.
—Jeśli oceniacie, że wasz ostateczny cel jest szczytny  i 
wpisuje się w Drogę Prawdy, to to, co popełnicie i co będzie 
miało   taki   pozytywny   skutek,   nie   splami   waszej   karmy! 
Tego uczy nas teoria dojrzewania czynów! — oświadczył z 
nieco urażoną miną mistrz dhyany.

Słysząc te słowa, Wu Zhao wydała głośne westchnienie ulgi.
Czystość Pustki powiedział to, co chciała usłyszeć.
Było jasne, że usunięcie rywalki, która w każdym momencie 

mogła wrócić do łask, jest szlachetną misją!

Teoria dojrzewania czynów ujmowała to tak: u źródła każ-

dego czynu leży intencja, ale każdy czyn jest też oceniany 
według swego skutku.

Zatem zamordowanie Pani Wang, jako że ostatecznie prowa-

dziło do triumfu Czterech Szlachetnych Prawd objawionych 
przez Buddę, było zbrodnią tylko z nazwy.

Przepełniona radością cesarzowa zaczęła żałować, że kazała 

przybyć z tak daleka — stolicę wschodniego regionu, Luoyang, 
dzieliło przecież od Chang'anu osiemset // — mistrzowi Wiel-
kiego Wozu, aby zadać mu pytanie, na które odpowiedź była 
tak oczywista!

background image

Czystość Pustki ze swej strony zastanawiał się, po co właś-

ciwie małżonka Gaozonga poleciła mu tak niezwłocznie się 
stawić.

— Chciałabym uczynić ofiarę na rzecz waszego klasztoru,

mistrzu! Żeby wasza podróż nie była daremna. Otrzymacie to,
czego zażądacie! — zwróciła się do mnicha, chcąc wynagrodzić
mu trudy, na jakie go naraziła.

Dynastia Tang miała zwyczaj składania ofiar na rzecz bud-

dystów, którym nie szczędziła wsparcia.

Mimo wściekłych ataków konfucjanistów na buddyzm i jego 

klasztorny system, mistrzowie Wielkiego Wozu bardzo dobrze 
rozumieli korzyści, jakie mogli odnieść, pozostając w dobrych 
stosunkach ze świecką władzą cesarską.

Na próżno konfucjaniści starali się zahamować nieubłagany 

wzrost ich potęgi w społeczeństwie chińskim.

Niewiele brakowało, aby w roku 626, z inicjatywy niejakiego 

Fu Yi, gorliwego konfucjanisty, cesarz Li Yuan wydał dekret 
nakazujący zawarcie małżeństw stu tysiącom mnichów i mni-
szek, zamieszkujących  wielkie chińskie klasztory mahajany, 
jednak buddyści, mający już spore wpływy w sferach rządo-
wych, zdołali temu zapobiec.

Duchowe promieniowanie Wielkiego Wozu wspierały datki 

napływające od coraz liczniejszych i bogatszych zwolenników, 
których klasztory skupiały wokół siebie. Urzędnicy państwowi 
obawiali się, iż buddyści, oprócz władzy duchowej, zagarną 
także władzę świecką.

W tej subtelnej próbie sił między państwem chińskim i bud-

dyzmem cesarstwo za władzę nad buddystami płaciło bardzo 
wysoką cenę. Tangowie przekazywali klasztorom coraz więcej 
ziemi i ruchomości.

— To bardzo uprzejma propozycja. Istotnie, brakuje nam

jedwabiu na chorągwie. Moim mnichom nie udało się zdobyć
na targowiskach Luoyangu ani jednej beli! — odparł z uśmie
chem czcigodny przełożony, który poczuł ulgę, że rozmowa
zeszła na bardziej praktyczne kwestie.

background image

— Otrzymacie go w następnym miesiącu! Macie na to słowo

cesarzowej Chin — przyrzekła Wu Zhao, po czym pożegnała
gościa.

Wracając   do   swoich   apartamentów,   przysięgła   sobie,   że 

zdobędzie trzy razy więcej jedwabiu, niż potrzebował Czystość 
Pustki.

Gdyby sądzić po uśmiechu starego mnicha, ofiara ta była 

dobrym sposobem na zapewnienie sobie wsparcia duchowego 
przywódcy buddystów chińskiego Wielkiego Wozu. Wu Zhao 
nie wątpiła, że w odpowiedniej chwili okaże się on cennym 
sprzymierzeńcem.

Natychmiast po powrocie do swej komnaty poleciła Niemo-

wie, aby udał się do jej dawnych rywalek i udusił je sznurem 
z różowego jedwabiu, który mu wręczyła.

Niemowa wysłuchał tego rozkazu, jakby chodziło o udanie 

się na zakupy.

— Kiedy  wykonasz   tę  robotę,   nie   chcę   widzieć   w  tym

pałacu ani jednego kota, także w pomieszczeniach rządowych
i w części przeznaczonej na audiencje publiczne. Powiedziałam,
Niemowo, ani jednego kota! — zaznaczyła nerwowo, ponieważ
chciała mieć pewność, że ostatecznie usunęła Panią Wang i że
nie odrodzi się ona w postaci domowego zwierzaka.

Niemowa, którego szeroki uśmiech odsłonił nieskazitelne 

uzębienie, pokazał wymownym gestem, że jednym uderzeniem 
potrafi ukręcić łeb każdemu zwierzęciu, i się oddalił.

Wu Zhao popatrzyła za nim z wdzięcznością.
Miała w nim zaufanego poddanego, który nigdy nie okazywał 

niezadowolenia i był posłuszny i wierny jak pies.

Wyciągnęła się na ogromnym łożu, starając się o niczym nie 

myśleć. Ból głowy, zamiast ustawać, nasilał się.

Po chwili usiadła w pozycji lotosu i zaczęła wpatrywać się 

w pustą ścianę przed sobą, próbując wyobrazić sobie nicość, 
i pogrążyła się w modlitwie do Błogosławionego.

background image

Po raz pierwszy zwracała się do niego w ten sposób.
Prosiła go, żeby zechciał w swoim nieskończonym miłosier-

dziu wziąć pod uwagę powód, który popchnął ją do tego czynu.

Ona albo Pani Wang, Błogosławiony musi przecież zdawać 

sobie z tego sprawę!

A bez niej — czym stałby się buddyzm w Państwie Środka, 

w którym taoizm i konfucjanizm cieszyły się takim wsparciem?

Ten głupiec Gaozong, próbujący bronić religii  chan  przed 

nieustannymi atakami konfucjanistów, niczego nie wskóra.

Podjęła działanie na rzecz Błogosławionego Buddy, w którym 

pokładała bezgraniczne zaufanie.

Błagała go więc ze wszystkich sił, żeby nie brał jej za złe 

zbrodni, którą właśnie popełniła, i wziął pod uwagę wyłącznie 
wyższą rację.

Popatrzyła na swoje ręce, jakby chciała się upewnić, że nie 

plami ich krew, i nie poczuła żadnych obaw, a przeciwnie, 
ufność i spokój.

A zresztą, jeśli Czystość Pustki zrozumiał dobrą stronę tego 

czynu, to czyż Błogosławiony nie postąpi tak samo?

Zamknęła  oczy i oddała się  rozkoszom medytacji, jakby 

unoszona nurtem potężnej rzeki ku czekającemu ją przezna-
czeniu.

To był jej sposób na stworzenie pustki.

Gdy wieczorem zjawił się u niej cesarz, nadal medytowała. 

Był w nastroju do miłosnych igraszek, na które dała mu nadzieję.

— Chciałabym prosić Waszą Wysokość, ażeby dał mi sto

zwojów jedwabiu... — powiedziała z uśmiechem, patrząc na
niego zalotnie, zanim jeszcze zdążył otworzyć usta, czy choćby
musnąć jej ramię.

Radosna twarz Gaozonga zasępiła się.

— Ależ to ogromna ilość! Musisz, pani, wiedzieć, że cesar

stwo odczuwa niedostatek jedwabiu. Zagraniczny popyt jest
tak wielki, że nasze zapasy uległy wyczerpaniu. Dopiero co

background image

minister   jedwabiu   dostarczył   mi   raport   w   tej   sprawie!   — 
powiedział zmartwiony, że Wu nie rozchyla przed nim ud.

—Nie rozumiem, jak może mu brakować jedwabiu, skoro 
w tysiącach gospodarstw hoduje się jedwabniki. Wystarczy 
rozwinąć jeden kokon, żeby otrzymać nić, którą dałoby się 
zmierzyć odległość, jaka dzieli pałac zimowy od letniego... 
— mruknęła, przeciągając palcem po jego ustach.
—Moja droga, wezwij ministra jedwabiu, a przekonasz się, 
że nie przesadzam! — odparł Gaozong, wbijając oczy w jej 
piersi, które właśnie błysnęły pod rozpiętą szatą.
—Przecież   tysiące,   ale   to  tysiące   kobiet   ma   kaczki,   pod 
którymi   wystarczy   umieścić   jaja   złożone   przez   tego 
robaka,  żeby się wykluły! — dorzuciła, wsuwając dłoń w 
jego spodnie, co sprawiło, że zaczął skręcać się jak robak 
w dziobie ptaka.
—Widzę,  pani,  żeś  stała  się  prawdziwym  ekspertem!   — 
szepnął, nie dając jej jednak do zrozumienia, czy mówi o 
hodowli   jedwabników,   czy   też   o   czynności,   jakiej 
oddawała się jej doświadczona ręka.
—...a nasze ogromne lasy morwowe czekają tylko na to, 
żeby   ich   liście   zaczęły   żywić   maleńkie   larwy,   które 
przekształcają się w gąsienice, tkające kokon swoją śliną!

Na wspomnienie śliny Gaozong uniósł oczy do nieba i zrobił 

minę, która nie pozostawiała żadnych wątpliwości, o czym 
właśnie myśli.

Miał zwyczaj żartować w chwili, gdy przelewał w nią swe 

płyny, że chce ją zalać swoją „smoczą śliną".

— Przyrzeknij, panie, że dasz mi ten jedwab!

Ale cesarz nie odpowiedział, tylko przylgnął ustami do piersi 

małżonki, która pozwalała na to, nawet jeśli błądziła myślami 
gdzie indziej.

— To dziwne, ale nie czuję rosy na twoim pączku piwo

nii! — wymruczał, pieszcząc jej łono, coraz bliższy celu, który
chciał osiągnąć.

Gaozong zwracał się per „ty" do swoich żon i nałożnic tylko 

w łożu.

background image

—Wasza   Wysokość,   to   dlatego,   że   od   paru   tygodni   źle 
sypiam...   —   szepnęła   mu   do   ucha,   rozkładając   szeroko 
nogi.
—Nie chcesz chyba powiedzieć, że sprawa jedwabiu prze-
szkadza ci w miłości! Zapewniam cię, że użyję wszelkich 
sposobów, żeby ci go dostarczyć! — głos cesarza Chin rwał 
się z podniecenia.
Nie ulegało wątpliwości, że wszystkie kobiety są takie same: 

lekkomyślne jak ważki i zupełnie niebiorące pod uwagę ekono-
micznych realiów.

Jednak Gaozong, pochłonięty wsuwaniem się i wysuwa-

niem z Wu Zhao, wiedział, że trudno mu będzie spełnić jej 
żądanie.

Wszedł w nią głęboko i czuł, jak w dole jego brzucha rodzą 

się pierwsze fale rozkoszy, rosną i przechodzą w mrowienie 
zapowiadające eksplozję, która wyrywała z niego ryk podobny 
do dźwięku trąby.

W takich momentach krzyk władcy przedzierał się przez 

grube ściany sypialni jego żony i rozchodził po korytarzach 
wewnętrznego pałacu.

Dzięki temu wszyscy wiedzieli, że Gaozong otrzymał swoją 

porcję rozkoszy, a Wu Zhao była pewna, że mu ją dała.

—A na co chcesz go użyć? — zapytał na krawędzi ekstazy, 
głosem nabrzmiałym podnieceniem.
—Chciałabym odwdzięczyć  się klasztorowi w Luoyangu. 
Mówiono mi, że tam oddaje się największą cześć Najświęt-
szemu   Buddzie...   Powiadają,   iż   jego   przełożony,   mistrz 
Czystość Pustki, zna na pamięć wszystkie sutry Wielkiego 
Wozu.
—Cieszy mnie twoja pobożność! Ale nie zapominaj, moja 
mała Wu, że nie jesteś już mniszką, a cesarzową Chin — 
zażartował cesarz.
—Czy to, że jesteś władcą, panie, upoważnia cię do wąt-
pienia w istnienie Błogosławionego i w dobro, jakim otacza 
swoich wiernych? — zapytała.

Za całą odpowiedź wystarczyć jej musiało przeciągłe rzęże-

nie, głośne jak dźwięki rogu zwanego „nogą", zrobionego

background image

z ludzkiej kości udowej, którego donośność zwiększał miedzia-
ny roztrąb w kształcie muszli. Słyszała, jak na takim rogu grali 
lamowie z tybetańskiej pagody w Luoyangu, gdzie udawała się 
kilkakrotnie, żeby złożyć kwiat lotosu przed brązową statuą 
Guanyin.

Nie mogła pohamować pogardy dla tego mężczyzny o wydat-

nym brzuchu, który leżał u jej boku z głową zaplątaną w nie-
skalane jedwabie prześcieradeł jej łoża. Odczuła do niego wstręt, 
ponieważ był wobec niej tak zaborczy, nie okazując przy tym 
należnych jej względów.

Czego jeszcze powinna od niego zażądać, żeby zapłacił za 

swoje zachowanie? Żeby trwał w nieustannym napięciu?

Była pewna, że tylko w ten sposób zdoła nad nim zapanować, 

podporządkować go sobie i doprowadzić tam, gdzie jest miejsce 
tego małego człowieczka, który rządził tak wielkim krajem.

Dzięki śmierci rywalek mogła poczuć się jeszcze silniejsza, 

zrobić kolejny krok ku najwyższej władzy, już nie z cudzego 
upoważnienia, jak teraz, ale jako rzeczywista władczyni Chin.

Czy nie był to w istocie idealny moment, żeby zażądać od 

Gaozonga mianowania jej syna, Li Honga, następcą tronu, w 
miejsce Li Zhonga, dziecka jej okrytej hańbą rywalki Czystej 
Urody?   Czy   nie   byłby   to   najlepszy   sposób   na   zamknięcie 
pierwszego rozdziału historii, który napisała i który kończył się 
usunięciem dwóch kobiet tak zawzięcie zagradzających jej drogę?

Rozmyślając o tym, czuła do siebie lekki niesmak.
Do czego będzie gotowa się posunąć, żeby osiągnąć cel?
Czy nie popełnia podłych czynów, które mogą rzucić ją do 

piekła najokropniejszych reinkarnacji, najbardziej ośmieszają-
cych, a przede wszystkim upokarzających, w których osiąg-
nięcie nirwany jest niemożliwe? Na przykład robaków albo 
owadów padających ofiarą gryzoni, lub nawet szczurów piż-
mowych, ulubionej zdobyczy kobry królewskiej?

Wbiła wzrok w sufit, by nie patrzeć na wielkie otwarte usta 

chrapiącego jak smok Gaozonga, który przypominał jej wiel-
kiego karpia, i poczuła, że ogarnia ją fala smutku.

background image

Czy  droga,   na   którą   popchnęła   ją   nienasycona   ambicja, 

irracjonalna wiara i szaleństwo, nie okaże się zbyt niebezpieczna?

Aby dodać sobie odwagi, pomyślała o proroctwie, jakie 

boski ślepiec objawił wielkiemu cesarzowi Taizongowi — czło-
wiekowi   zupełnie   innemu   niż   jej   gruby   małżonek   — 
zgodnie z którym pewnego dnia nad Chinami miała zapanować 
kobieta, a jej imię zaczynało się od sylaby Wu...

Uspokoiło ją przeświadczenie, że jeśli jej przyjście zapowie-

dział prorok Taizonga, to z pewnością jest na dobrej drodze. 
Potem, odparłszy atak zdyszanego małżonka, który znów pró-
bował jej dosiąść, usnęła wyczerpana.

Późnym popołudniem następnego dnia do Wu Zhao dotarła 

pogłoska, że znaleziono trupy Pani Wang i Czystej Urody, 
skąpane we krwi.

Na   tę   wieść   zamknęła   oczy,   siedząc   przed   pustą   ścianą 

naprzeciwko   łoża.   Jej   plan   został   zrealizowany.   Niemowa 
dowiódł, że jest godny zaufania.

Gdy zjawił się z ponurą miną Gaozong, żeby przekazać jej tę 

wiadomość, zaczęła łkać, załamując ręce.

Była doskonałą aktorką.
Jęczała i mówiła, że boi się o swoje życie.

— O mój  ukochany Gaozongu, zamordowane  w samym

środku pałacu! Nawet tutaj nie można czuć się bezpiecznie!

Skonsternowany cesarz, pragnąc ją pocieszyć, ofiarował jej 

wspaniały komplet biżuterii z nefrytu, który kazał natychmiast 
wyjąć z cesarskiego skarbca.

—Pani, nie podobają ci się te klejnoty? — zapytał, widząc, 
że Wu Zhao nadal się smuci.
—Po co mi biżuteria!?
—Czego zatem chcesz, kochana?
—Pragnęłabym,   żeby   nasz   mały   Li   Hong   został   twoim 
następcą,   panie!   —   szepnęła,   przedzielając   słowa 
szlochnięcia-mi.   Nie   zapomniała   też,   żeby   się   do   męża 
przytulić.

background image

A on, bez zastanowienia, zgodził sią zaspokoić jej życzenie. 

Wu Zhao doczekała sią wreszcie, że syn, którego mu urodziła, 
zastąpił Li Zhonga, syna, którego dała mu inna.

Natychmiast rzuciła sią, żeby rozpiąć cesarzowi spodnie i 

obdarować go tym, czego pragnął, ale o co nie śmiał poprosić 
z uwagi na okoliczności.

Kiedy zasiadłszy w lektyce, ruszyła do miasta, by poznać 

świeższe nowiny, cały Chang'an trząsł się na wieść o straszliwej 
zbrodni popełnionej w pałacu cesarza. Mówiono, że zabójca 
dwóch kobiet odciął im nosy i stopy.

Gdy wróciła do swej komnaty, stanąła przy oknie, by po-

słuchać grania świerszcza, które tym razem nie przyprawiło jej 
o ból głowy. Pomyślała, że być może Niemowa posunął się 
trochę za daleko.

Ale co w takim razie przyszło do głowy temu osiłkowi bez 

języka?

Nie przypominała sobie, żeby zachęcała go do okaleczenia 

ofiar! Poleciła mu przecież, żeby użył tylko jedwabnego sznura!

background image

6

Klasztor Samye, Tybet

Pięć Zakazów był już blisko celu wędrówki.
Dobrze widział wzgórze, o którym opowiadał mu Czystość 

Pustki.

Dostrzegał nawet posępne sylwetki bliźniaczych stup, które 

odcinały  się   na   tle   nieba,   mówiąc   podróżnikowi,   że   jego 
wędrówka dobiega końca.

O tej późnej godzinie, w zapadającym mroku, Pięć Zakazów 

widział tylko rozmazane plamy,  ale doskonale słyszał łopot 
modlitewnych chorągwi targanych gwałtownym wiatrem, co 
zapowiadało, że klasztor jest już blisko.

Zwykle wzdłuż dróg spotykało się tylko lungta, „konie wiatru".

Te prostokątne wielobarwne chorągiewki, wiszące rzędem 

na   sznurach,   pokryte   mantrami   i   znakami   astrologicznymi 
malowanymi za pomocą szablonów, wydawały westchnienia 
wypełniające powietrze mantrami.

Za to w pobliżu stup albo ważniejszych świątyń widać było 

majestatyczne imponujące darczoki, zdające się ulatywać z dłu-
gich chorągwi umocowanych do masztów, pokrytych strofami 
Sutry Szczytu Chorągwi Zwycięstwa.

background image

Sądząc po rosnącej ich liczbie, bez wątpienia ta wspinająca 

się i kręta droga, połyskująca w świetle księżyca, który wyłonił 
się zza poszarpanej grani, powinna niedługo doprowadzić Pięć 
Zakazów do kresu jego podróży.

Przy odrobinie szczęścia dotrze do klasztoru Samye,  nim 

zajdzie gwiazda wieczorna.

Był już na szczycie wzgórza, skąd rozciągał się niezakłócony 

niczym widok na najważniejszy klasztor Tybetu.

Stał między dwiema małymi  stupami, które zdawały się 

strzec przejścia  i sterczały ku niebu „klejnotami  szczytu", 
owymi   dziwnymi   kamiennymi   guzami,   stanowiącymi   ich 
zwieńczenie  i  symbolizującymi   urzeczywistnienie   wszelkich 
pragnień wiernych.

Wokół   bliźniaczych   stup   widać   było   małe   stosy  białych 

kamieni,   symbolizujących   wojownicze   bóstwa   gór.   Pragnąc 
zjednać sobie ich przychylność, pielgrzymi kładli na nich całe 
głowy jaków i koźląt, które wiatr powoli mumifikował.

Jadąc obok tego cmentarzyska, Pięć Zakazów nie odczuwał 

strachu, gdyż zastanawiał się gorączkowo, co powinien zrobić, 
żeby dostarczyć do Luoyangu sutrę swego mistrza.

Minąwszy stupy i okrążywszy wielką skałę, dostrzegł wresz-

cie   w   zimnym   świetle   gwiazdy  wieczornej   blade   iskrzenie 
złoconych dachów klasztoru.

Ileż to niebezpieczeństw pokonał w drodze z Luoyangu, ile 

krętych ścieżek nad urwiskami, ile razy wspinał się na strome 
zbocza, przekraczał  potoki  i uchylał  się  przed spadającymi 
kamieniami, o których mistrz Czystość Pustki nie powiedział 
słowa zapewne dlatego, żeby go nie straszyć.

Zostało mu już tylko jedno z jajeczek jedwabników podaro-

wanych   przez   przełożonego,   który  polecił   gotować   je   we 
wrzątku i pić wywar, mający działanie wzmacniające. Trzy dni 
temu wypił ostatnią kroplę tego napoju, który dodawał mu 
odwagi, odpędzał znużenie.

Dopiero teraz, docierając do celu, młody mnich zdał sobie 

sprawę, jakiego wyczynu dokonał.

background image

Minęło nie mniej niż sto dwa dni od czasu, gdy opuścił 

Klasztor Wdzięczności za Cesarskie Dobrodziejstwa, z czego 
dwie trzecie spędził zupełnie sam.

Jedynymi  ludźmi, jakich spotykał, odkąd wjechał na wy-

sokie płaskowyże, byli tybetańscy pasterze, którzy przed nim 
uciekali.

Na tych wysokościach, gdzie nie rosły już jęczmień ani 

gryka, jedynymi śladami życia były jaki, dzo, dzikie konie, 
w   większej   części   kulany   rasy  eąuus   jiang,  nad   którymi 
krążyły zawsze orły i sępy.

Jeśli chodzi o niezliczone świstaki, żywiące się pięciornikiem, 

jedyną rośliną jadalną rosnącą na zielonych zboczach, której 
utarte mączne korzenie próbował jeść za radą Czystości Pustki, 
słychać było tylko ich świst. Czując obecność człowieka, biegły 
ukryć się w norach.

Ale jak każdy mnich Wielkiego Wozu, przestrzegający zakazu 

jedzenia mięsa zabitego przez siebie zwierzęcia, pomimo często 
doskwierającego   głodu   Pięć   Zakazów   powstrzymał   się   od 
złapania najmniejszego choćby świstaka, żeby go upiec, jak to 
na jego oczach robili pasterze.

Tym,   co  najbardziej   go  zadziwiło  —   oprócz   zawrotnie 

wysokich gór, wśród których, według Tybetańczyków, mieszkał 
„biały lew o turkusowej grzywie", namalowany na ich propor-
cach — była zmienność krajobrazów: dość było zrobić parę 
kroków, przejść z jednej doliny do drugiej, i już otwierał się 
nowy widok.

Niezauważalnie bujna zieleń zamieniała się w jałową pustkę, 

a błękit doskonale przejrzystego nieba zasnuwał wilgotny opar 
mgieł.

Na tych wysokościach chmury pędziły po niebie niczym 

rumaki, błyskawicznie pogrążając wędrowca w mroku i deszczu, 
tak że zaczynał drżeć z zimna, choć jeszcze przed chwilą paliło 
go bezlitosne słońce.

Pięć Zakazów nigdy dotąd nie widział tak zmiennego świata.
Człowiek czuł się tu osamotniony niczym któryś z owych

background image

mnichów pustelników, spędzających życie na medytacji w sza-
łasach zagubionych w środku gór, tak daleko od świata, że 
ludzie zapominali o ich istnieniu.

Dzięki temu przemierzenie Tybetu podobne było inicjacji, 

z której nikt nie wychodził bez szwanku.

Na szczęście dla Pięciu Zakazów, ogier Wprost Przed Siebie 

był niezawodny.

Niezmordowany i dzielny koń, którego kopyta wydawały się 

stworzone do wspinania na strome zbocza, okazał się nieza-
stąpionym towarzyszem podróży.

Siedząc na jego lśniącym grzbiecie, po przebyciu prastarych 

borów położonych na południe od rzeki Tsangpo, Pięć Zakazów 
ruszył  wzdłuż górnego biegu Żółtej Rzeki, objechał wielkie 
jezioro Kokonor i przebył „równinę północną", ogromny ka-
mienisty obszar, poznaczony słonymi  jeziorami  i porośnięty 
soczystą roślinnością, będącą przysmakiem jaków.

Aby dotrzeć do doliny Jarlung, trzeba było pokonać nie-

zliczone wzgórza, aż do ostatniej przełęczy, z której dojrzał 
zachwycony złote dachy klasztoru Samye, zwieńczone gigan-
tycznym   złoconym   Kołem  Dharmy,   symbolizującym   naukę 
Buddy.

Podtrzymywane przez dwie zwrócone ku sobie łanie, ryso-

wało się w samym środku krawędzi dachu głównego budynku.

Jego osiem promieni symbolizowało Szlachetną Ośmioraką 

Ścieżkę: właściwy pogląd, właściwą postawę umysłu, właściwą 
mowę i działanie, właściwy sposób utrzymywania się, wysiłek, 
koncentrację i samadhi. Co do łań przytrzymujących Szlachetne 
Koło, jakby chciały uniemożliwić jego obracanie się, przypo-
minały  one   wiernym   i   gościom  klasztoru  o  Lasku  Gazeli 
nieopodal Benares, w którym Błogosławiony wygłosił swoją 
pierwszą naukę poświęconą Czterem Szlachetnym Prawdom: 
o cierpieniu, jego przyczynach, o tym, jak położyć mu kres, i 
wreszcie o oświeceniu.

Wspaniałość Samye, najświętszego ze wszystkich buddyj-

skich klasztorów w kraju Bod, świadczyła o ogromnym od-

background image

dźwięku, z jakim nauka Buddy spotkała się w kraju, którego 
pierwotną religią było bon, zwane też „religią ludzi", w przeci-
wieństwie do buddyzmu, nazywanego „religią bogów". Te pier-
wotne, bliskie szamanizmowi wierzenia, były bardzo dalekie od 
nakazów współczucia, tolerancji i pokuty, jakie głosił buddyzm.

Według wyznawców bon, świat został stworzony z Pierwotne-

go Jaja, którego zewnętrzna skorupa dała początek Białej Skale 
„bogów na wysokości", białko przekształciło się w Białe Jezioro 
żeńskiej pochwy, podczas gdy z żółtka wykluło się osiemnaście 
jaj, które dały życie wszystkim istotom.

Pierwotny tybetański panteon został w ten sposób zapełniony 

dziwnymi bogami, którzy nawiedzali ziemię całego kraju.

Jeden z nich miał głowę wołu, koziorożca albo barana, inni 

byli jeszcze bardziej przerażający, jak ten o głowie rogatego 
demona, z płomieniami buchającymi z ust.

Z bogami tymi można było porozumieć się, tylko będąc w 

transie, podczas tańców trwających czasami dwa dni i pro-
wadzących wiernych o ustach splamionych krwią poświęconych 
zwierząt na skraj szaleństwa.

Przybyły z Indii buddyzm tantryczny stopniowo wyparł te 

praktyki, wśród których było także składanie ofiar z ludzi.

Buddyzm ten, odwołując się do zwyczajów prymitywnych 

regionów indyjskich, opierał się na nierozerwalnej więzi między 
bóstwem i człowiekiem, które ten ostatni starał się obłaskawić, 
odprawiając trzy rytuały, odnoszące się do wody, ognia i ducha.

Przystosowanie tantryzmu do religii buddyjskiej przyniosło 

nader osobliwą mieszaninę, której doktryna zawarta została 
w słynnej Sutrze Lotosu, pieczołowicie przechowywanej przez 
wielkie klasztory Tybetu.

Uważany na początku przez Wielki Wóz za sektę zrzeszającą 

zbłąkanych wyznawców — a nawet świętokradców — buddyzm 
tantryczny znalazł w pierwotnej religii tybetańskiej nieoczeki-
wanego sprzymierzeńca, który pozwolił mu stać się po kilku 
stuleciach uprzywilejowanym partnerem mahajany w tej części 
świata.

background image

Pięć Zakazów wiedział, gdyż usłyszał to z ust Czystości 

Pustki, że Samye jest jednym z największych sanktuariów tej 
tybetańskiej postaci buddyzmu, pamiętał jednak także, że jego 
przełożony nie przysłał go tu na pielgrzymkę, tylko po cenny 
rękopis.

Lepiej było przybyć niezauważonym do tego miejsca, w któ-

rym nie oczekiwano go z otwartymi ramionami.

Postanowił więc zaczekać do następnego ranka i wmieszać 

się w rzeszę wiernych, którzy z całą pewnością tłoczą się w 
bramie   wejściowej,   obładowani   wszelkiego   rodzaju   darami: 
owocami,   kwaśnym   mlekiem,   kwiatami   lotosu,   pałeczkami 
kadzidła lub też, w przypadku najbogatszych, drogimi tkanina-
mi, a nawet brzęczącą monetą, gdyż aby uczestniczyć w ob-
rządku i otrzymać błogosławieństwo mnichów, konieczne było 
złożenie   daru   przeznaczonego   na   zapewnienie   wspólnocie 
przeżycia.

Tymczasem podszedł nieco bliżej klasztoru, by się rozejrzeć.
Zbliżywszy się do ogrodzenia, zeskoczył z konia.
Uwiązał Wprost Przed Siebie do pnia kolczastego drzewa 

i   zszedł   ostrożnie   wąską   ścieżką,   prowadzącą,   jak   mu   się 
wydawało, do wejściowego przedsionka.

Obok obramowania, na którym reliefy przedstawiały splątane 

ciała i ogony kamiennych potworów, widać było potężne drzwi. 
Ich nabite ćwiekami skrzydła ozdobione były maskami demo-
nów o złych oczach i ustach pełnych zębów tak ostrych, że nikt 
nie śmiałby włożyć do nich dłoni.

Mnich dotknął jednej z desek, stwierdzając z ulgą, że nie śni 

i że w końcu dotarł do celu. Naraz ujrzał ze zdumieniem, że 
okazałe odrzwia z morderczymi demonami są uchylone.

Musnął je końcami palców i w tej samej chwili dochodzący 

jakby z zaświatów głos przyprawił go o gęsią skórkę.

— Witaj w Samye! Jak się nazywasz?
Przemówiły do niego niewidzialne usta, przyczajone w pół-

mroku tuż za drzwiami. Młodzieniec poczuł, że krew ścina mu 
się w żyłach. Upewniwszy się, że nie odezwała się do niego

background image

żadna z masek z brązu, dojrzał pod światło, tuż za drzwiami, 
w cieniu kolumny, postać mężczyzny.

Nieznajomy, jeśli sądzić po cieniu, jaki rysował się u jego 

stóp, miał na głowie kapelusz horpa o szerokim rondzie, taki 
sam, jakie nosili pasterze, których Pięć Zakazów spotykał po 
drodze.

Ta dziwna zjawa przywiodła mu na myśl demony nawiedza-

jące kraj Bod, o których niektórzy nowicjusze, przybyli z po-
granicza Chin i Tybetu, opowiadali mu w Klasztorze Wdzięcz-
ności za Cesarskie Dobrodziejstwa.

Gdyby im wierzyć, ten tak daleki i tajemniczy kraj trwał 

w szponach pierwotnej dzikości, był odizolowanym obszarem, 
gdzie niektórzy mieszkańcy praktykowali jeszcze składanie 
ofiar z ludzi. Dlatego też grasowały tu wszelkiego rodzaju 
upiory i lepiej było nie pokazywać się bez wsparcia Buddy.

Nie zwrócił wtedy uwagi na tego rodzaju niedorzeczności, 

ale teraz, stojąc przed czymś, co wyglądało jak zjawa, przypo-
mniały mu się opowiastki nowicjusza przybyłego z okolic 
Dachu Świata. W sercu tych niedostępnych dolin i gór, tak 
wysokich, że ledwo można było dojrzeć ich szczyty, powlekano 
złotem oblicza zmarłych, żeby spodobały się bogom, władców 
grzebano w ziemi  z pięcioma  albo sześcioma  przyjaciółmi, 
nazywając to „wspólnym losem", jako że składali oni swemu 
panu przysięgę „na śmierć i życie".

Pięć Zakazów, który aż dotąd nie zaznał w tej podróży 

strachu, poczuł rosnący niepokój i pomyślał, że istotnie, kraj 
Bod nie jest schronieniem dla ludzi słabego ducha.

Jak mógł, wiedząc o tym wszystkim, podejść tak blisko, na 

otwartej przestrzeni, do tej przeklętej bramy?

Nie miał jednak czasu na stawianie sobie pytań, ponieważ 

postać już wychynęła z cienia i zrobiła kilka kroków w jego 
kierunku. Ujrzawszy, że zdejmuje powoli kapelusz, odsłaniając 
ogoloną głowę mnicha, Pięć Zakazów westchnął z ulgą.

To nie demon!

— Witaj! Jak się nazywasz?

background image

Nieznajomy miał łagodny głos i ton raczej przyjazny.
— Jestem tripitaką Pięć Zakazów! — odparł bez namysłu

młody mnich, i zaraz potem pożałował, że  zdradził  nieznajo
memu swoje imię, tylko dlatego że ten ostatni nie był diabłem
ani upiorem, ani nawet żadnym z tych wojowniczych bóstw,
kryjących się w stosach białych kamieni, które Tybetańczycy
wznoszą   na   przełęczach,   nazywając  je  cänkhar,  „zamkami
wojowników".

Użył terminu tripitaką, czyli „Trzy Kosze", którym określali 

się chętnie mnisi Wielkiego Wozu, kiedy spotykali zwolenników 
innych buddyjskich szkół.

Był na siebie wściekły za tę skwapliwość.
Przeklinając swoją głupotę, uświadomił sobie, że nieznajomy 

odezwał się po chińsku. To właśnie sprawiło, że Pięć Zakazów 
dał się zaskoczyć.

Czyżby wpadł w pułapkę? Czy nie zaczął się cieszyć trochę 

za wcześnie? Niepokój znowu zajął miejsce ulgi.

— Z jakiego jesteś klasztoru? Założę się, że przybywasz

z jakiegoś wielkiego klasztoru chińskiego, jednego z tych,
gdzie tysiące mnichów wyznają doktrynę Wielkiego Wozu,
z Chang'anu... albo raczej z Luoyangu... — powiedział mnich,
wskazując z uśmiechem gan, relikwiarz, jaki mnisi mahajany
mieli zwyczaj nosić na piersi.

Pięć Zakazów spuścił wzrok i dostrzegł połyskujący na 

koszuli   tamtego,   zawieszony   na   łańcuszku   srebrny   amulet 
przedstawiający medytującego bodhisattwę.

Skrzywił się niechętnie.

Napotkanie tak bystrego osobnika mówiło mu, że wejście 

w posiadanie sutry Czystości Pustki nie będzie łatwym za-
daniem.

Znów popatrzył na nieznajomego i stwierdził, że trzyma on 

w ręku przedmiot z brązu o dziwnym kształcie, przypominający 
splecione szpony orła.

— Nie bój się! To wadżra-dordże lub, jeśli wolisz, klejnot-

-błyskawica. Nazywamy go „władcą kamieni", ponieważ sym-

background image

bolizuje  niezniszczalność   i  objawienie.   Gdy  ściska  się   go 
mocno, pomaga wejść w stan medytacji...

Mężczyzna odszedł na chwilę i wrócił, trzymając w ręku 

małę.

—Ja się nie boję! Jeżeli dobrze rozumiem, jesteście mni-
chem jak i ja... — wybąkał Pięć Zakazów, który przyglądał 
się  teraz  mali.  Na   każdym   paciorku   z   kryształu 
wygrawerowana była trupia czaszka.
—Zgadłeś. Nazywam się Tö Ling i jestem lamą. Wyglądasz, 
jakbyś się bał!
—Chodzi o to... te przedmioty nie są zbyt zachęcające! — 
powiedział   nieco   onieśmielony   Pięć   Zakazów,   wskazując 
klej-not-błyskawicę i malę.
Nie mógł przecież powiedzieć temu lamie, że omal nie wziął 

go za demona. Obraziłby go.

—Nie powinieneś się dziwić. Na pierwszy rzut oka nasze 
przedmioty   rytualne   wydają   się   przerażające,   ale   nasze 
obrządki mają pokojowy charakter! Kiedy zobaczysz tasaki 
kartrika, używane do siekania członków złych duchów, nie 
powinieneś  się   ich  bać!   Ani   nawet   trójzęba  tribula  czy 
miecza khadga.
—Ale czy nie są to, mimo wszystko, przedmioty kłujące i 
ostre?   —   zauważył   Pięć   Zakazów,   coraz   mniej   pewny 
siebie.
—Broń w naszym kulcie odgrywa symboliczną rolę. Rąbie-
my nią zło i dźgamy złe duchy. O ile wiem, nie masz nic 
wspólnego ani z jednym, ani z drugim! Ale nie powiedziałeś 
mi jeszcze, z jakiego jesteś klasztoru!
—Wymówiłeś nazwę miasta Luoyang. Zgadłeś! — odrzekł 
Pięć Zakazów.
—Powiedziałbym nawet, że chodzi o Klasztor Wdzięczności 
za   Cesarskie   Dobrodziejstwa!   —   dodał   z   zadowoleniem 
mnich,  którego   twarz   ukazała   się   w   końcu   w   świetle 
księżyca.
Pięć   Zakazów   podskoczył.   Skąd   ten   mnich,   obwieszony 

budzącymi grozę przedmiotami, wie tyle rzeczy?

Starał się zrobić butną minę, patrząc na niego z góry, jako że 

był od niego dużo wyższy.

background image

Lama nie miał jednak złośliwej miny, a jego inteligentne i 

łagodne spojrzenie było dobrotliwe.

—Jak odgadłeś to wszystko? — ośmielił się spytać Pięć 
Zakazów, czując, że chyba niczego przed nim nie ukryje.
—Kieruję się intuicją, to wszystko!

Udzieliwszy tej lakonicznej odpowiedzi, mnich dał znak 

Pięciu Zakazom, żeby wszedł na ogromny dziedziniec otoczony 
ceglanym murem, na którym widać było imponujące reliefy 
z brązu przedstawiające Osiem Symboli Dobrej Wróżby: prawo-
skrętną muszlę, która symbolizowała dźwięk Dharmy; chorą-
giew zwycięstwa Dharmy nad siłami zła; parasol przeznaczony 
do chronienia istot; złotą rybę negującą strach przed zanurze-
niem się w oceanie cierpienia; złote koło nauki Buddy; węzeł 
bez końca, symbol unii mądrości i współczucia; lotos sym-
bolizujący  wyzwolenie   ciała   i   duszy,   i   w   końcu   wazę   ze 
skarbami, wypełnioną dobrem i pięknem.

— Znam nawet cel twojej wizyty. Jestem prawą ręką naszego

czcigodnego  przełożonego  lamy   Gampo!   —  dodał   mnich,
kładąc rękę na prawym ramieniu Pięciu Zakazów, żeby wskazać
mu kierunek, w którym należało iść.

Zdumiony wysłannik Czystości Pustki miał wrażenie, iż 

żwir, którym był wysypany dziedziniec, zapada się pod jego 
stopami, a symbole Dobrej Wróżby, których osiem przedstawień 
wydało mu się nagle potwornymi maskami, szydzą z niego, 
gdy koło nich przechodził.

W jaki sposób ten lama, którego imienia nie sposób było 

wymówić, mógł znać powód jego obecności w Samye?

Dręczyła  go myśl,  że pragnął przybyć  do tego klasztoru 

niezauważony, a przyjęto go tak, jakby był od dawna oczekiwany!

Coraz bardziej oszołomiony, Pięć Zakazów gubił się w do-

mysłach.

Kto mógł uprzedzić tybetańskiego mnicha o jego podróży do 

kraju Bod?

I tak mógł czuć się szczęśliwy, że ten kapłan miał współ-

czujące spojrzenie, które dodało mu odwagi!

background image

Ale może tylko udawał dobroduszność, żeby go podejść? 

Równie dobrze mógł być reinkarnacją jakiegoś bandziora.

W   jaką   wpadł   pułapkę?   Czy   Czystość   Pustki   naprawdę 

powiedział mu wszystko na temat misji i jej prawdziwej istoty? 
Młody mnich ani przez chwilę nie podejrzewał, że jego czcigod-
ny przełożony zwabił go w pułapkę ani że uprzedził przełożo-
nego Samye  o jego wizycie.  Byłoby to sprzeczne z naturą 
powierzonej mu misji.

Biedny Pięć Zakazów, targany zwątpieniem, spoglądał ze 

strachem na ostry sztylet, który lama miał za pasem. Jego 
rękojeść ozdobiona była  połączonymi  paszczami  trzech po-
tworów...

Młody  mnich   nie   wiedział,   że   wszyscy   lamowie   noszą 

rytualne sztylety phurbu, używane do przeszywania złośliwych 
upiorów,   przeszkadzających   osiągnąć   przebudzenie,   których 
zniszczenie było równoznaczne z odkupieniem i oczyszczeniem 
„poskromionych duchów".

Lama Tö Ling poprowadził go do wysokich drzwi na drugim 

krańcu dziedzińca, po bokach których widać było rzeźbione 
smoki, trzymające w paszczach miedziane kółka z młynkami 
modlitewnymi, a potem labiryntem wąskich korytarzy o ścia-
nach poczerniałych od dymu, przesyconych wonią kadzideł.

Pięć Zakazów słyszał stłumione pomruki recytacji sutr, które 

mimo bardzo grubych ścian dochodziły z sal modlitewnych. Od 
czasu do czasu mruczenie to przerywało uderzenie w bęben. Nie 
rozumiał ani słowa, docierały do niego tylko przyciszone i głuche, 
dochodzące jakby z zaświatów głosy, które powodowały, że drżał. 
Miał wrażenie, iż jest dzieckiem wepchniętym do ciemnej izby.

Poczuł się niepewnie, gdy na końcu wąskiego korytarza 

lama pociągnął za bawełnianą zasłonę, zatłuszczoną i o nie-
określonym kolorze.

Za nią znajdowało się maleńkie pomieszczenie, w którym 

stało tylko proste łóżko.

Serce   mnicha   zabiło   szybciej   na   widok   bębna  damaru, 

wykonanego z dwóch połączonych i obciągniętych skórą poło-

background image

wek ludzkiej czaszki, stojącego na małym stoliku u wezgło-
wia łóżka. Najwyżej cenione damaru sporządzano z połówek 
czaszki młodego chłopca i młodej dziewczyny. Złączenie takich 
części,   męskiej   i   żeńskiej,   przydawało   doskonałości   temu 
przedmiotowi, używanemu w trakcie tajemnych obrządków 
przy recytowaniu tekstów czó, odmiany medytacji indyjskiego 
pochodzenia, zwanej „odcinającą", której celem było zerwanie 
więzi ze świadomością własnego ,ja".

— Prześpisz się tutaj — powiedział lama, rzucając mu derkę.
Nim Pięć Zakazów zdążył zapytać Tö Linga o przerażający 

przedmiot, lama zniknął za zasłoną.

Mnich został sam.

Nagle przypomniał sobie o ogierze Wprost Przed Siebie, 

którego przywiązał do kolczastego drzewa.

Jak   mógł   rozstać   się   z   tym   koniem,   chlubą   Klasztoru 

Wdzięczności za Cesarskie Dobrodziejstwa?

Pozostawienie go tam w środku nocy było takie nierozsądne!
Głupia decyzja, żeby podejść i rzucić okiem na klasztor, 

pociągnęła za sobą lawinę błędów i niezręczności. Nie dość że 
dał się podejść lamie, który tak łatwo go przejrzał, to jeszcze 
zapomniał o swoim koniu, skazując go na zamarznięcie!

Czy ma wyjść i znaleźć zwierzęciu jakąś osłonę przed zimnem? 

To niemożliwe! Lama zamknął na cztery spusty co najmniej troje 
drzwi   na   trasie,   jaką   przebyli   od   krużganka   do   tej   małej 
izby.

Poczuł się jak w pułapce, wściekły, że aż tak wiele wyjawił 

temu Tö Lingowi, pozbawiając się jakiejkolwiek szansy na 
wypełnienie misji.

Jak wytłumaczy się przed Czystością Pustki, któremu pozo-

stanie tylko wyrzucać sobie, że zaufał takiemu głupcowi, gdy 
dowie się, że stracił ogiera Wprost Przed Siebie?

W  jego głowie kłębiły się najczarniejsze  myśli.  Był  tak 

przygnębiony i zmęczony, iż rzucił się na posłanie i zapadł 
w głęboki sen, zakłócany koszmarami. Śniło mu się, że odrodził 
się jako ważka, którą hipnotyzowała zielona żmija szykująca 
się do ataku.

background image

Siedząc na liściu nenufaru, Pięć Zakazów daremnie usiłował 

wzlecieć i uciec, gdy nagle obudziło go energiczne szarpnięcie.

Nie była to żmija, lecz ręka lamy Tö Linga, który spoglądał 

na niego łagodnie.

— Śnił mi się straszliwy koszmar! Byłem ważką, którą chciał

pożreć wąż! — wybąkał Pięć Zakazów, próbując oprzytomnieć.

Spojrzał przez wąskie okienko,  lecz zobaczył  tylko  nie-

przeniknioną ciemność.

—To   widać!   Spociłeś   się   jak   mysz!   Musisz   wstawać. 
Spałeś prawie trzy godziny, to ci powinno wystarczyć! — 
oświadczył lama.
—Obrządki zaczynają się tak wcześnie?
—Nie   zamierzam   prowadzić   cię   na   modlitwy.   Musimy 
porozmawiać...

Pięć Zakazów poczuł, że do jego duszy wkrada się strach.

Mógł się spodziewać tylko najgorszego, może nawet ukazania 

się strażników Czterech Stron Świata, nazywanych też Czterema 
Bogami Królami Lokapala. Uzbrojeni po zęby, stali na rogach 
góry Sumeru. Rozpoznał ich na malowidłach w korytarzach 
i galeriach, przez które przechodzili. Biorąc pod uwagę okolicz-
ności, był pewny, że nie zawahaliby się zejść, a potem rzucić 
się na niego i cisnąć go do lochu, gdzie pod groźbą tortur 
zmusiliby go do mówienia.

— Usiądziemy w miejscu, w którym nikt nie będzie nas

słyszał. Mam dla ciebie propozycję — powiedział lama Tö 
Ling, dając mu znak, żeby szedł za nim.

Znowu ruszyli labiryntem szerokich i wąskich korytarzy, 

w górę i w dół po schodach, przebyli wielki, wysypany żwirem 
dziedziniec, potem jeszcze jeden z ubitą ziemią, wreszcie dotarli 
do sali modlitewnej, której przepiękne zdobienia wyrwały z 
piersi Pięciu Zakazów westchnienie zachwytu. Lama zapalił 
wielką lampę z brązu.

W głębi sali, której podłoga wysłana była poduszkami  z 

jedwabiu haftowanego srebrnymi i złotymi nićmi, na szerokim 
podwyższeniu stał monumentalny tron.

background image

Był on częściowo obity jedwabnym brokatem, zdobionym 

podwójnym „diamentem" zwanym wadżra, symbolem nieznisz-
czalności, nad którym  wyhaftowana  była  swastyka,  symbol 
wieczności.

Na ciemnym drewnie oparcia, które wystawało z fałd brokatu 

niczym pień drzewa z ziemi, wyrzeźbionych było sześć para-
mita, 
czyli cnót transcendentnych, które wierni winni byli starać 
się posiąść i praktykować. Były one przedstawione pod postacią 
symbolizujących je zwierząt: mitycznego Garudy dla szczod-
rości  (dhand);  geniusza wód Nagi dla etyki  (śila);  wodnego 
potwora Nakary dla cierpliwości (kśanti);  małego gnoma dla 
wysiłku  (wirja);  lwa dla wiedzy  (pradżnia)  oraz słonia dla 
medytacji (dhyana).

—Kto  zasiada  na   tym   tronie?   — zapytał  Pięć   Zakazów, 
olśniony jego wspaniałością.
—Jedynym,   który  ma   prawo   na   nim   zasiadać,   jest   nasz 
czcigodny   przełożony   lama   Gampo,   jeden   z   trzech 
najwyższych zwierzchników tybetańskich buddystów.

Wielka sala modlitewna klasztoru Samye była dużo bogaciej 

zdobiona niż te, w których recytował sutry w Luoyangu.

— Ale nie przyprowadziłem cię tutaj, żeby olśniewać tymi

wspaniałościami.   —   Lama   nagle   spoważniał.   —   Musimy
o czymś pomówić. — Odwrócił się do Pięciu Zakazów, wycią
gając otwartą dłoń.

Młody mnich zobaczył w niej mały kluczyk z brązu, połys-

kujący refleksami światła oliwnej lampy, którą lama trzymał 
w drugiej ręce.

Na czubku trzonka dojrzał głowę demona, tego samego, 

który tak przeraził małą mniszkę Manakundę.

— To jest klucz od biblioteki tego klasztoru. Sutra o logice

Czystej   Pustki  leży   na   pierwszym   stole,   zaraz   koło   drzwi
wejściowych.

Pięć Zakazów stał bez słowa.

— Co   uczyniłem,   że   otwierasz   mi   drogę...   —   wyjąkał

w końcu ze ściśniętym gardłem.

background image

— Jestem pewny, że Czystość Pustki przysłał cię tu po

nią! — odparł krótko lama.

Blednąc, Pięć Zakazów zadawał sobie pytanie, jakim sposo-
bem Tö Ling z taką łatwością czytał w jego sercu. Lama dał 
mu znak, żeby się zbliżył.

—Możesz ją zabrać. W zamian poproszę cię tylko o przy-
sługę.
—Jaką?
—Zabierzesz pewien pakunek!
—A co w nim jest?
—Jego   zawartość   jest   równie   cenna,   jak   sutra   twojego 
mistrza — wyjaśnił tajemniczo lama, przybliżając usta do 
ucha  młodego mnicha, jakby powierzał mu przerażający 
sekret.

Widać było, że Tö Linga także ogarnia niepokój. Można go 

było wyczuć w pośpiechu, z jakim mówił, szybko i na jednym 
oddechu, jakby dobicie targu kosztowało go niezmiernie dużo, 
ale nie mógł się od tego uchylić.

—Cóż to za cenna zawartość? Mam nadzieję, że to, co mi 
proponujesz,   nie   jest   niczym   zakazanym...   —   wyszeptał 
Pięć Zakazów drżącym głosem.
—Nie   mogę   ci   powiedzieć.   Otworzysz   go,   gdy  już   stąd 
odejdziesz! W środku nie ma niczego niebezpiecznego.
—Muszę wiedzieć dokładnie...
—Nie nalegaj, na nic się to nie zda. Możesz albo go wziąć, 
albo   nie!   Ale   zdecyduj   natychmiast.   Jeśli   odmówisz, 
wrócisz do Luoyangu z pustymi rękami.

W głosie lamy słychać było niezłomną stanowczość, a su-

rowość jego oblicza świadczyła  o tym,  iż decyzja  jest nie-
odwołalna.

Pięć Zakazów bez słowa wziął klucz leżący na jego otwartej 

dłoni.

— Byłem pewny, że się zgodzisz. Wierz mi, Pięć Zakazów,

nie zrobisz złego interesu. Z jednej strony wypełnisz swoją
misję, z drugiej, wyświadczając mi tę przysługę, spełnisz dobry
uczynek, który z pewnością poprawi twoją karmę.

background image

Kiedy doszli do ciężkich drzwi biblioteki i Pięć Zakazów 

otworzył je bez trudu kluczem z głową demona, lama zapytał:

— Przy okazji chciałbym się dowiedzieć, jak zamierzałeś tu

wejść, nie mając klucza?

Młody mnich, który powoli dochodził do siebie, odparł bez 

namysłu:

— Pozwól, że zachowam moje tajemnice.

Tak naprawdę nie miał pojęcia, w jaki sposób wszedłby w 

posiadanie   sutry   Czystości   Pustki,   gdyby   lama   nie   dał   mu 
klucza.

Postanowił, że o to samo zapyta swego mistrza  dhyany, 

który   musiał   mieć   ważne   powody,   aby   wysyłać   go   z   tą 
delikatną misją! Nie sądził chyba, że Pięć Zakazów obdarzo-
ny jest umysłowymi i fizycznymi zaletami, które pozwolą mu 
dostać się do zamkniętej na cztery spusty biblioteki klasztoru, 
zawładnąć jedną z najcenniejszych ksiąg, nie wiedząc nawet, 
gdzie   jej   szukać   wśród   tysięcy  złożonych   tu  rękopisów,   i 
opuścić   klasztor   tak   samo   potajemnie,   jak   się   do   niego 
dostał!

— Leży tam, na stole. Możesz ją zabrać! — powiedział

lama, wskazując pokryty laką bambusowy futerał.

Pięć Zakazów otworzył go, żeby sprawdzić, czy jest wyłożo-

ny czerwonym jedwabiem. Odwinąwszy nieco zwój i upew-
niwszy się, że to naprawdę dzieło jego czcigodnego przełożo-
nego, nie mógł powstrzymać westchnienia ulgi.

Nie wróci zatem do Luoyangu z pustymi rękami i Czystość 

Pustki będzie z niego dumny.

—Chodź za mną! Teraz, kiedy masz już sutrę, pozostaje mi 
tylko   powierzyć   ci   pakunek,   o   którym   mówiłem. 
Zobaczysz, nie jest ciężki.
—Chwała   Błogosławionemu!   —   rzucił   żartem   młody 
mnich.

— Przynajmniej na razie — dodał tajemniczo lama.
Oddaliwszy się na chwilę, wrócił z koszem przykrytym

płótnem z symbolami klasztoru.

background image

Wręczył go Pięciu Zakazom, a on złapał śmiało rączkę, 

jakby już niczego się nie obawiał.

Wiklinowy kosz, podobny do tych, w jakich trzymano jedze-

nie i zawieszano na belce pod sufitem, rzeczywiście nie był 
zbyt ciężki.

Co też zawiera?
Młody mnich znowu spojrzał na lamę.

W  głęboko osadzonych   mrocznych  oczach  Tö  Linga   nie 

dostrzegał już śladu niepokoju czy skrywanej niecierpliwości, 
lecz tę samą łagodność i współczucie, jakie uderzyły go kilka 
godzin temu, gdy lama powitał go u wejścia do klasztoru.

Przypomniało mu się zdanie, które Czystość  Pustki lubił 

powtarzać swoim nowicjuszom:

„Wyobraźcie sobie współczucie i łagodność, z jaką Błogo-

sławiony Budda spoglądał na istoty ludzkie, a potem czyńcie 
tak jak on. Pewnego dnia wy także będziecie mogli stać się 
Buddą!".

Pięć Zakazów był teraz pewny: lama Tö Ling jest dobrym 

człowiekiem, a jeśli pozwalał mu wyjść z biblioteki z cenną 
Sutrą o logice Czystej Pustki, był to oczywisty znak doniosłości 
przysługi, o jaką poprosił go w zamian.

Ściskając w lewej ręce futerał ze świętym zwojem, a w prawej 

koszyk, poczuł, że powierzono mu ważne zadanie, choć nie 
miał pojęcia, dokąd go ono zaprowadzi.

Dokładnie w chwili, gdy zamierzał wyjść przez klasztorną 

bramę, lama dał mu znak, żeby zaczekał.

Kiedy   wrócił,   ku   Wielkiemu   zdumieniu   Pięciu   Zakazów 

prowadził na smyczy ogromnego płowego psa, dorównującego 
rozmiarami małemu cielęciu. W jego otwartym pysku błysz-
czały potężne kły.

—Myślisz, że to zwierzę może mi się przydać? — spytał 
zaskoczony Pięć Zakazów.
—To pasterska suka Lapika. Jest wytresowana, żeby pil-
nować   stada   jaków.   Nic   jej   nie   przerazi;   wilk   ani 
niedźwiedź, ani nawet śnieżny lampart.

background image

—Ale ona...
—Wierz mi, przyda ci się. Prawda, Lapiko? — rzucił lama, 
głaszcząc psa, który zamerdał wesoło ogonem.
—Dzięki nieskończone, litościwy lamo! Z Lapiką podróż 
powrotna   będzie   dużo   łatwiejsza!   Niech   Budda   ześle   ci 
swoje błogosławieństwo!

Kłaniając się nisko i rozpływając w podziękowaniach i pożeg-

naniach, uczeń Czystości Pustki zadawał sobie pytanie, dlaczego 
lama powierzył mu wraz z koszykiem tego ogromnego psa.

Kiedy zmierzał do Samye, nie brakowało mu niczego.
Czyż przyroda, nawet na dużych wysokościach, nie była 

dla   zadowalającego   się   korzonkami   buddysty   jedną   wielką 
spiżarnią?

Czemuż  to droga powrotna miałaby być  inna? Dlaczego 

miałoby być więcej niedźwiedzi, lampartów śnieżnych i wilków 
na drodze z Samye do Luoyangu niż z Luoyangu do Samye?

— Niech   Budda   obdarzy   cię   tym   samym.   Będziesz   po

trzebował jego ochraniającego światła! Ale jestem pewny, że
dotrzesz do celu! — powiedział tak cicho, że Pięć Zakazów
ledwo go słyszał.

W chwili gdy lama Tö Ling zamykał za nim ciężkie odrzwia 

klasztoru, Pięć Zmysłów nie podejrzewał nawet, ile niespo-
dzianek będzie na niego czekać w drodze powrotnej, zarówno 
dobrych, jak i złych.

background image

7

Oaza Turfan, Jedwabny Szlak

— O Błogosławieni Synowie Prawa, powstańcie, aby oddać 

cześć Najświętszemu Prorokowi Maniemu!

Na te słowa ucichły nagle dźwięki orkiestry złożonej z harf, 

lutni, cytar i fletów. •

Pośrodku poprzecznej nawy, przed Stołem Błogosławionych, 

owalnym marmurowym ołtarzem, na którym postawiono talerze 
pełne   pszenicznych   podpłomyków   i   dzbany   z   winem,   stał 
zwierzchnik Kościoła manichejskiego w Turfanie, Napełniony 
Spokojem, który tymi słowami zapraszał wiernych, żeby zgro-
madzili się wokół wielkiej świecy zapalonej przez ministranta 
o imieniu Świetlisty Punkt.

Zgromadzenie, na którym wszyscy ubrani byli w nieskalanie 

białe szaty, szykowało się do odprawienia sakramentu rytual-
nego posiłku, dostępnego Wybranym.

Ponieważ byli tylko Uczniami, a ci nie zostali upoważnieni 

do uczestniczenia w boskim posiłku Wybranych, Napełniony 
Spokojem odprawił trzech mężczyzn, którzy złożyli  u stóp 
ołtarza tace z ofiarami.

Przyniesione przez nich jaja, suszone warzywa, pomarańcze 

i daktyle oznaczały półtora miesiąca wyrzeczeń ze strony rodzin,

background image

które je ofiarowały. Mimo to ich ofiary nie pozwalały im wejść 
do Świętego Świętych, tam gdzie odbywała się najważniejsza 
część   ceremonii,   do   której   odprawienia   przygotowywał   się 
Napełniony Spokojem.

Albowiem w Kościele manichejskim tylko osoby wyświęcone 

mogły uczestniczyć w ceremoniach. Należały one do dwóch 
kategorii.

Na szczycie piramidy znajdowali się Wybrani, których nazy-

wano także Świętymi. Poniżej Wybranych stali Uczniowie, 
tacy jak młody Świetlisty Punkt, którzy byli kimś w rodzaju 
pomocników   i   mieli   prawo,   gdy   nadszedł   czas,   wejść   do 
wąskiego kręgu Wybranych.

Zawsze ubrani na biało i oddzieleni od świata, ci ostatni 

godzili   się   poświęcić   życie   tej   dziwnej   religii,   stworzonej 
przez Babilończyka Maniego około roku 250 po narodzeniu 
Chrystusa.

Z tego tytułu Wybrani musieli stosować się do zasady Trzech 

Pieczęci: pieczęć ust nakazywała całkowite powstrzymanie się 
od spożywania mięsa, krwi i wina, jak i wszystkich innych 
napojów powstałych  drogą fermentacji, oprócz tych,  które 
służyły do obrzędów; pieczęć dłoni zabraniała wszelkich działań 
mogących zaszkodzić Krzyżowi Światłości Kościoła; wreszcie 
pieczęć łona zmuszała do powstrzymywania się od stosunków 
płciowych i wykluczała posiadanie potomstwa.

Istniało wiele stopni Wybranych w łonie Kościoła Światłości, 

jako że tak właśnie nazywano Kościół manichejski.

Do trzech najwyższych  stopni należeli członkowie kleru: 

księża, biskupi i mistrzowie, których najwyższy zwierzchnik, 
Mistrz Mistrzów, sprawujący władzę nad wszystkimi pozo-
stałymi, zasiadał w Babilonie, tam gdzie żył prorok Mani.

Mani, tak jak Chrystus, po życiu wypełnionym modlitwami 

i licznymi objawieniami, które przekazał swoim uczniom, zmarł 
w okrutnych męczarniach.

Objawienie spłynęło na niego w świątyni w Ktezyfoncie, 

gdy miał zaledwie cztery lata. Z czasem zdołał sprawić, że jego

background image

młoda  religia  była  bez  przeszkód wyznawana  w imperium 
perskim.

Jednak władza, wobec powodzenia jego kazań i ekstazy 

tłumów,   które   za   nim   podążały,   postanowiła   w   końcu   po-
wstrzymać proroka, wygłaszającego coraz bardziej buntownicze 
mowy,   i   po   zainscenizowanym   procesie   doprowadzono   do 
skazania go na śmierć. Mani miał wtedy sześćdziesiąt lat, a 
jego religię wyznawano już w całym imperium partyjskim.

Męka człowieka, zwanego też Objawiającym, trwała dwa-

dzieścia sześć dni. Umarł z wycieńczenia w więzieniu, w którym 
zamknięto go zakutego w łańcuchy. Potem ścięto mu głowę, 
a jego biedne okaleczone ciało zawieszono na miejskiej bramie 
w Belafacie, w księstwie Elamu. Wierni zebrali litościwie 
szczątki pierwszego męczennika własnej religii.

Tak więc Mani stał się, za sprawą swoich zwolenników, 

prawdziwą Pieczęcią Proroków, mającym zaszczyt zamykać 
listę, na której można było znaleźć w porządku chronologicz-
nym takie postacie jak Adam, Zaratustra, Budda i Jezus.

W hierarchii wyznawców tej religii, która zyskiwała coraz 

większe znaczenie, albowiem wierzono, iż tylko ona zawiera 
całą Prawdę, najbardziej pożądany był stopień Doskonałego, to 
znaczy członka społeczności istot odrodzonych, odłączonych 
od ziemskiego świata. Wszyscy ci, którzy nie dostąpili zaszczytu 
bycia Doskonałymi, zwani byli Słabymi.

Manicheizm opierał się na zasadzie dualizmu dobra i zła, 

światła i nocy, północy (dobro) i południa (zło). Zło materializo-
wało się w ziemskiej egzystencji, w której wszystkie ludzkie 
nieszczęścia pochodziły od straszliwego Księcia Ciemności. Gdy 
dusza ludzka oddzielała się od Boga, spadała na ziemię, wiążąc 
się nieuchronnie ze złem. Tylko Bóg, Zbawca Zbawiony, miał 
władzę zawrócenia jej na drogę dobra. Aby połączyć się z Bo-
giem, ludzie musieli otrzymać Pierwotne Światło, takie samo, 
jakie objawiło się prorokowi Maniemu, który zawarł później 
swoje nauki w kanonie złożonym z siedmiu ksiąg, z których 
najsławniejszymi były Księga Olbrzymów Listy Maniego.

background image

Napełniony Spokojem przygotowywał się właśnie do złama-

nia chleba i rozdzielenia wina między Wybranych, lecz z trudem 
udawało mu się skupić uwagę na małym talerzyku z pszenicz-
nymi  podpłomykami  i na wysadzanym drogimi kamieniami 
kielichu, który podawał mu młody Uczeń, Świetlisty Punkt.

Jego twarz spochmurniała jeszcze bardziej, gdy zaczął nale-

wać rubinowe wino do czarek rozstawionych na ołtarzu, a potem 
błogosławił i zapraszał innych Wybranych, żeby zgromadzili 
się wokół niego i przyjęli je z jego rąk.

Mistrz Doskonały był niespokojny, a nawet rozdrażniony 

nowinami,   jakie  dotarły do  niego  tuż   przed rozpoczęciem 
obrządku. Wykonywał rytualne gesty, starając się nie zdradzić 
swego poruszenia.

Gdy podniósł do góry relikwiarz z kości słoniowej, w którym 

przechowywano kawałeczek skóry z lewego palca wskazujące-
go Maniego, wszyscy Doskonali padli na ziemię, aby oddać 
cześć świętej relikwii, powtarzając sto razy imię Maniego, aż 
echo ich jęków rozpłynęło się pod kopułą świątyni.

Napełniony Spokojem był tak zdenerwowany, że zapomniał 

paść,   co   wywołało   zdumione   spojrzenia   niektórych   braci, 
śmielszych niż inni.

Po powrocie do zakrystii przywołał jednego z pomocników, 

małego Sogdyjczyka o ogorzałej twarzy i czarnych kręconych 
włosach, który zapytał go naiwnie, ale grzecznie, czy nic się 
nie stało.

— Mój biedny Ormulu, gdybyś tylko wiedział! Świetlisty 

Punkt i ja mamy ochotę rwać sobie włosy z głowy! Ta epidemia 
w hodowli jedwabników to prawdziwa klęska. Nie wiem, co 
mam powiedzieć wysłannikowi biskupa Addaia Aggaia, który 
na mnie czeka!

Wielki Doskonały Napełniony Spokojem wydawał się jeszcze 

bledszy i bardziej wychudzony niż zwykle, jako że długie 
posty, do których się zmuszał — manichejczycy nazywali je 
„duszeniem lwa", ponieważ ich zdaniem przez powstrzymanie 
się od jedzenia należało „poskromić" to zwierzę, drzemiące

background image

wewnątrz ciała — i tak sprawiały, że wyglądał jak uschnięte 
drzewo, którego korzeniami były stopy, a czubkami martwych 
gałęzi dłonie.

Jego ginące w głębokich oczodołach żarzące się oczy prze-

wiercały na wylot każdego, kto śmiał w nie spojrzeć.

Za rok miało minąć dziesięć lat, od czasu gdy Napełniony 

Spokojem położył pierwszy kamień pod manichejski kościół 
w Turfanie.

Jego energię i gospodarność widać było w przepychu budow-

li,   która   stała   się   miejscem   kultu  i   siedzibą   biskupa   małej 
społeczności Doskonałych i Wybranych.

Budynek na planie ośmiokąta, wzniesiony z ciosanego czer-

wonego wapienia przywiezionego z Gór Płomienistych, które 
wielu podróżnych zwykło brać za ścianę ognia, tak silnie 
odbijały promienie słoneczne, miał kształt odwróconego kieli-
cha, a strzelające ku niebu ściany poznaczone były ogromnymi 
oknami w kształcie oczu wołu, przez które wpadało światło.

Dokładnie na środku wznosiła się kopuła wsparta na rzędach 

spiralnych kolumn z porfiru.

Tu właśnie, pod tym  okazałym  sklepieniem o subtelnej 

pajęczej konstrukcji, Wielki Doskonały Napełniony Spokojem 
dokonywał obrządków Kościoła Światłości.

Wirydarze i kolumnady po bokach ośmiokąta łączyły pawi-

lony   służące   za   sypialnie,   sale   wykładowe   i   refektarz   dla 
Doskonałych.

W środku starannie utrzymanego,  obsadzonego różanymi 

krzewami   ogródka,   przylegającego   do  muru   oddzielającego 
wspólnotę manichejczyków od miasta, wznosił się pałacyk z 
różowych cegieł z gankiem zdobionym fryzem przedstawiają-
cym taniec zwany Pięć Lwów, jaki praktykowano jeszcze dalej 
na zachód, w oazie Kucza, na obrzeżach dorzecza rzeki Tarym.

Turfan utrzymywał z oazą ożywione kontakty handlowe i 

podobnie jak ona, również był ważnym ogniwem Jedwabnego 
Szlaku, gdy przybyli tu manichejczycy prowadzeni przez Napeł-
nionego Spokojem.

background image

W roku 626 król oazy, który nosił wówczas tytuł  jabgu, 

wysłał   na   dwór   cesarski   Tangów   w   Chang'anie   złoty   pas 
ozdobiony przeszło dziesięcioma tysiącami kamieni szlachet-
nych.

W  następnym   roku ten  sam  jabgu  podarował  cesarzowi 

Państwa Środka zachwycającą matę do modlitwy, wykonaną 
z plecionej kości słoniowej. Opowiadano, że pocięcie na pa-
seczki cieńsze od trzciny trzech kłów słonia zajęło rzemieśl-
nikowi trzy lata.

Nazywana „Wspaniałą Perłą Pustyni" oaza Turfan, położona 

prawie dziewięćset  li na północny zachód od Dunhuangu, na 
północnej odnodze Jedwabnego Szlaku, zawsze była pod protek-
toratem chińskim.

Handlowano tu głównie bawełną, ałunem i solą. Tylko na 

kilku spośród licznych straganów kupcy sprzedawali wytwa-
rzane  na  Zachodzie  przedmioty ze  szkła,  które  Chińczycy 
nazywali  liuli.  Wymieniano   je   wyłącznie   za   bele   cennego 
jedwabiu.

Dzięki tym  ludziom,  wymieniającym  rzymskie  szkło na 

chiński jedwab, stykały się dwa krańce handlowego łańcucha, 
który przez wiele stuleci łączył dwa światy, Zachód i Wschód.

W różańcu oaz, gdzie przechodziło się od jednej cywilizacji 

do drugiej, Turfan dzielnie bronił prawa do swego przydomka.

„Perła Pustyni" była jednym z punktów służących kupcom 

za miejsce postoju, ale słynęła też z Jeziora Księżycowego, 
położonego o dwa dni drogi od miasta, akwenu słonej wody, 
który fascynował podróżników z powodu skorupy soli, jaka 
okalała jego brzegi niby lodowa zamarzlina.

Dla zmęczonego podróżnika, który przybywał tu po przebyciu 

niezmierzonych piasków i wydm, oaza" Turfan była prawdziwym 
podarunkiem zarówno dla oczu, jak i dla podniebienia.

Bogaci kupcy i buddyjscy mnisi, mimo iż była to pustynia, 

wznieśli tu wspaniałe budowle, uważane za świadectwo ich 
ekonomicznego i duchowego znaczenia i czyniące z miasta 
prawdziwą perłę architektury sakralnej.

background image

Pośrodku tego bogactwa stał czerwonawy ośmiokąt Kościoła 

Światłości, a słońce nadawało jego murom barwę rozżarzonych 
węgli.

Kupcy z dzielnicy handlowej rozkładali w drzwiach swych 

domostw kobierce z jedwabiu i wełny, kolorowe niczym szla-
chetne kamienie.

Przed   buddyjskimi   klasztorami   wystawiano   w   srebrnych 

wazach w kształcie kwiatu lotosu kwiaty i owoce przeznaczone 
na ofiarę.

Na uliczkach miasta można było usłyszeć język sogdyjski, 

tocharski, tybetański, sanskryt i oczywiście chiński.

Obok ogromnych gajów palmowych ciągnęły się winnice 

i sady.  Ich nawadnianie przysparzało poważnych zmartwień 
miejscowym władzom, które ostatecznie udoskonaliły system 
studni karez. Zbierały one wodę z topniejących górskich lodow-
ców położonych o setki  li  od oazy, do której kierowano ją 
podziemnymi kanałami wydrążonymi przez niewolników. Dzię-
ki wytrwałej pracy mieszkańcy Turfanu wykradali każdego 
dnia skrawek pustyni, przekształcając ją w ogrody.

Na początku każdej jesieni karawany przewoziły aż na dwór 

Tangów pierwsze kiście mięsistych winogron bez pestek, zwa-
nych „kobylimi wymionami".

Za tymi winogronami, złocącymi się jak bursztyn i słodkimi 

jak miód, przepadała cesarzowa Wu Zhao.

Ale z Turfanu pochodziły nie tylko owoce i warzywa.
„Perła Pustyni" była też źródłem dużo cenniejszego towaru, 

lecz nie wiedział o tym żaden z mieszkańców miasta, z wyjąt-
kiem kilku Doskonałych z Kościoła Maniego i młodego ucznia, 
Świetlistego Punktu. A to dlatego, że zgodnie z chińskim 
prawem, obowiązującym również w Turfanie, który był jednym 
z protektoratów chińskich, towar ten mógł być produkowany 
tylko w cesarskich manufakturach.

Był to wytwór maleńkiej czarnej gąsienicy, nie grubszej od 

nici. W ciągu miesiąca gąsienica powiększała swój ciężar 
dziesięć tysięcy razy, aż do kilkukrotnej zmiany powłoki, która

background image

stawała się szarawa. Umieszczona na małych kupkach słomy 
i   karmiona   obficie   liśćmi   morwy,   mogła   rozpocząć   swoje 
cztery linienia. W końcu stawała się maleńką larwą snującą 
oprzęd, której gruczoły wydzielały włóknistą substancję po-
krytą kleistą serycyną, nazywaną piaskiem, służącą do wy-
tworzenia kokonu. Po zakończeniu przędzenia gąsienica prze-
obrażała się ostatecznie w poczwarkę. I wtedy, gdy zostawiało 
się poczwarce czas na wytworzenie płynu, który zmiękczał ów 
„piasek", opuszczała kokon jako motyl, a ten przystępował 
niezwłocznie do parzenia się z osobnikiem swojego gatunku, 
a   zniszczona   przędza   była   bezużyteczna.   Gdy   jednak 
poczwarkę   sparzono   wrzątkiem,   umierała   w   kokonie, 
pozostawiając   nienaruszoną   cudowną   substancję   oprzędu, 
który po rozwinięciu mógł osiągnąć długość przeszło kilo-
metra.

Jedwabną przędzę uzyskiwano więc za cenę poświęcenia 

poczwarek. Część z nich utrzymywano przy życiu, po to, by 
motyle mogły się rozmnożyć i wytworzyć nowe gąsienice.

Był to jedwab niezrównanej jakości. Napełniony Spokojem 

nauczył się go prząść po długich miesiącach wytrwałych prób.

Cieńsza od włosa przędza, biała jak lód, z którego woda 

płynęła  do studni  karez,  i  bardziej  błyszcząca   niż  światło 
księżyca,  stała się dla manichejskiego Mistrza Doskonałego 
narzędziem w jego świętej wojnie.

Pomysł założenia hodowli jedwabników i nielegalnej przę-

dzalni przyszedł mu do głowy,  gdy dowiedział się o astro-
nomicznych sumach, jakich chińska administracja żądała od 
kupców pragnących zaopatrzyć się w ten towar, równie cenny 
jak złoto, szmaragdy i diamenty.

Rzymski historyk Pliniusz pisał, że otrzymuje się go, „zbie-

rając meszek z liści, dzięki skrapianiu ich wodą"; filozof Seneka 
nie odmówił sobie uczczenia tej nadzwyczajnej materii, unosząc 
się nad przejrzystością „szklistych tóg" i zwiewnych jedwab-
nych sukien, dostępnych bardzo bogatym kobietom, „o których 
nie można było Uczciwie powiedzieć, że nie są nagie...".

background image

Upłynęło już prawie osiem stuleci, od czasu gdy jedwab 

rozniecił gorączkę i sprawił, że wzdłuż szlaku, który zawdzięcza 
mu swą nazwę, kwitł dochodowy handel.

Gdy Napełniony Spokojem obmyślał sposób, w jaki Kościół 

Światłości mógłby czerpać zyski z tego ogromnego strumienia 
bogactwa, przebywał w Turfanie już od przeszło ośmiu lat.

Zaczynał wówczas obliczać środki konieczne do wzniesienia 

budowli godnych potęgi jego Kościoła. Sumy przysyłane raz 
do roku z Babilonu ledwie wystarczały na wyżywienie Wy-
branych.

Musiał więc coś wymyślić.

Nielegalne wytwarzanie jedwabnej przędzy dawało mu pew-

ność, że będzie mógł wznieść świątynię, która ukaże potęgę 
manicheizmu. W tej epoce najbardziej ekspansywną religią był 
buddyzm,  który manichejczycy uznali za wulgarną odmianę 
nauki objawionej przez wielkiego Maniego, choć w swym 
proroku widzieli sukcesora Buddy.

Na Jedwabnym Szlaku wierzenia i religie rywalizowały ze 

sobą, każda próbowała przesunąć dalej swoje pionki.

Aby wygrać, trzeba było mieć więcej sił niż inni, liczyła się 

też demonstracja potęgi. W tym współzawodnictwie przewagę 
zdobywał ten, kto był bogatszy i mógł zaoferować nawróconym 
dostatek, a nade wszystko ten, kto mógł wznieść najwspanialsze 
budowle poświęcone bogom.

Od dwóch lat jedwab stanowił więc dla Kościoła Światłości 

cenny skarb, który pozwolił zbudować wspaniałą świątynię 
z czerwonego kamienia.

Aby nauczyć się sztuki hodowania jedwabników i wykorzys-

tywania ich kokonów, Napełniony Spokojem powierzył ucznio-
wi o imieniu Świetlisty Punkt sekretną misję, wysyłając go do 
Chang'anu, żeby przyjrzał się, jak robią to przędzalnie cesarskie.

Ujmująca powierzchowność młodego Ucznia o przenikliwych 

błękitnych oczach i czarnych, związanych w węzeł na karku 
włosach, błyszczących niczym jedwab, nie dorównywała jego 
inteligencji, gdyby można je było mierzyć tą samą miarą.

background image

Pochodzący   z   Kuczy   Świetlisty   Punkt,   którego   rodzina 

przyjęła dwa pokolenia wcześniej manicheizm, mówił przynaj-
mniej dziesięcioma językami Azji Środkowej, nieźle też po-
sługiwał się, jak większość jego rodaków z małego kuczań-
skiego królestwa, sanskrytem i chińskim, a nawet tybetańskim.

Nie przerażały go dalekie podróże, służył  też Wielkiemu 

Doskonałemu za tłumacza.

Nie ukrywał więc zadowolenia, gdy Napełniony Spokojem 

wysłał go do środkowych Chin.

Znalazłszy się tam, sprytny uczeń błyskawicznie poszerzył 

znajomość podstaw chińskiego, po czym zdołał wśliznąć się do 
Świątyni   Nieskończonego Przędziwa,   która  była   największą 
cesarską przędzalnią w stolicy Tangów. Następnie, mając na 
uwadze nader szlachetny i dyskretny cel swej misji, przystojny 
młodzian  uwiódł  młodą   robotnicę,  która  nosiła  piękne  imię 
Nefrytowy Księżyc. Ta zaś, zakochana w nim bez pamięci, po 
kilku gorących nocach spędzonych w jego ramionach, dostar-
czyła   mu   wszelkich   potrzebnych   informacji:   jak   zanurzać 
kokony we wrzącej wodzie, żeby uśmiercić poczwarki, a potem 
sortować je i moczyć w odpowiedniej temperaturze, aby wyciąg-
nąć z nich nić, nie niszcząc jej.

Tak  więc   Świetlisty  Punkt   wrócił   do   Turfanu  z   dwoma 

kokonami, a także z trzema żarłocznymi gąsienicami jedwab-
nika morwowego (Bombyx mori), uczepionymi trzech małych 
krzewów   morwy,   a   przede   wszystkim   z   zapasem   jaj.   Ich 
przewożenie nie było ryzykowne, gdyż znajdowały się jeszcze 
w okresie spoczynku, który trwał przez dziesięć miesięcy od 
złożenia.

Przywiózł też wiedzę o tym, jak wytwarza się ten kosztowny 

towar, który doprowadzał kobiety do szaleństwa.

Jedwab! Najcenniejsza ze wszystkich materii. Droższa od 

złota, ponieważ była dużo rzadsza niż żółty metal, a nawet od 
przypraw z roślin, które można było hodować, a gdy rosły w 
stanie dzikim, zbierać.

Tkanina tym bardziej tajemnicza, że trudno ją było wy-

background image

tworzyć. Kto by uwierzył, że zwykłe gąsienice mogą zamienić 
się w zdolne i zręczne robotnice, potrafiące snuć tak nie-
słychanie długą nić?

Nade wszystko jednak jedwab był tak miękki w dotyku i tak 

się mienił, iż w kraju jego wynalezienia, w środkowych Chinach, 
opowiadano, że to sam mityczny Żółty Cesarz, wynalazłszy 
tysiące lat wcześniej pismo i matematykę, a także medycynę 
i pałeczki do jedzenia, obdarzył ludzi wspaniałym darem sztuki 
jego wytwarzania.

Jedwab, miększy niż skóra kobiety, był więc skarbem, dla 

którego właśnie kobiety traciły głowę.

Krążyły niezliczone opowieści o księżniczkach sogdyjskich 

czy baktriańskich, gotowych przyjąć zaloty chińskich kupców, 
grubiańskich i śmierdzących jak capy, za kupon tak przez nie 
pożądanej materii, a także o królowych partyjskich, równie 
chciwych,  co pozbawionych  skrupułów, potrafiących  oddać 
własną córkę wrogiemu królestwu, byle tylko wejść w posiada-
nie choć kawałka jedwabiu.

Świetlisty Punkt nie zadowolił się zresztą przywiezieniem 

do Turfanu składników i przepisów tej szczególnej kuchni.

Wrócił z głową pełną rozkosznych wspomnień, o których nie 

mógł  jednak opowiedzieć nikomu,  a na pewno nie Napeł-
nionemu Spokojem.

Była to tajemnica tak intymna, że nie wyjawił jej nikomu 

z Kościoła Światłości. Był przecież Uczniem, który miał zostać 
Doskonałym. Musiał żyć cnotliwie i unikać zadawania się z 
kobietami, a już zdecydowanie nie powinien ich dotykać.

Gdy Doskonały wypytywał go, jak zdobył kokony, jajeczka 

i krzewy morwowe, nie pisnął słowa o Nefrytowym Księżycu.

—Nadarzyła   się   okazja,   to  wszystko.   Wspomagał   mnie 
Mani.   Spotkałem   tam   tylko   dobro,   nie   było   zła!   — 
odpowiedział krótko.
—Spisałeś  się  doskonale!  Niech Wielki  Mani  otacza  cię 
swym   boskim   światłem!   —wykrzyknął   Napełniony 
Spokojem,  gdy   Świetlisty   Punkt   zakończył   opowieść   o 
pobycie w stolicy

background image

Tangów i wyjaśnił, z mnóstwem szczegółów, wszystkie etapy, 
podczas których jajeczko przemienia się w poczwarkę.

— W Chang'anie rozwijaniem kokonów zajmują się wyłącz

nie kobiety — mówił. — Chińczycy utrzymują, że aby zrobić
to dobrze, potrzebna jest pierwotna esencja yin.

Tutaj, z wyjątkiem głównej świątyni, żadnej kobiecie nie 

było wolno wchodzić na teren należący do Kościoła Światłości. 
Świetlisty Punkt miał jednak nadzieję, że być może uda mu 
się przywieźć do Turfanu piękną Chinkę, którą musiał po-
rzucić.

— Ręce  Doskonałego mają   być   gorsze  od  rąk kobiety?

Wskażę ci trzech Doskonałych, do których mam pełne zaufanie
i którzy poradzą sobie z tym zadaniem! — odparł z surową
miną Mistrz Doskonały.

Napełniony Spokojem był człowiekiem stanowczym i nigdy 

nie pozwoliłby sobą kierować, zwłaszcza w tak dla niego 
ważnej   sprawie.   Chodziło   przecież   o  przyszłość   wyznania, 
któremu poświęcił się bez reszty.

Po rozważeniu wszystkich za i przeciw postanowił, że Kościół 

Światłości w Turfanie zajmie się hodowlą i rozwijaniem koko-
nów   na   jedwabną   przędzę,   pozostawiając   innym,   bardziej 
znającym się na rzeczy, troskę o urządzenie tkalni.

Wymagało to zbudowania warsztatów tkackich, wanien do 

farbowania i pomieszczeń do suszenia, a na wszystko potrzeba 
było dużo miejsca. Urządzeń tych nie można niezauważenie 
ustawić w szklarniach, jakie Kościół Światłości miał w Turfanie, 
o rzut kamieniem od świątyni, w których zamierzano założyć 
hodowlę jedwabników.

Musiał więc znaleźć kogoś do przędzenia jedwabnej nici i 

zawrzeć umowę z kimś godnym zaufania, kto wziąłby na 
siebie farbowanie gotowych wyrobów.

Pierwszą fazę jego planu dało się łatwo wprowadzić w życie 

dzięki skuteczności Świetlistego Punktu, jednak druga okazała 
się trudniejsza, ponieważ niełatwo było znaleźć kogoś znającego 
się na tkactwie, a zarazem uczciwego.

background image

Gdyby  ten ktoś okazał  się zdrajcą i  sprawa  potajemnej 

produkcji   by   się   wydała,   zagroziłoby  to   istnieniu   Kościoła 
Światłości w Turfanie.

Napełniony   Spokojem   musiał   więc   wykazać   się   wielką 

czujnością.

Po dokładnym rozważeniu tej kwestii doszedł do wniosku, 

że jeszcze ważniejsze jest znalezienie człowieka, dla którego 
tkanie i zbyt jedwabiu miałoby taką samą wagę jak dla niego; 
aby dla obu była to kwestia trwania i aby związali swoje 
losy z tą sprawą na śmierć i życie.

Ów człowiek powinien znajdować się w sytuacji podobnej 

do sytuacji Kościoła Światłości, który we wrogim środowisku 
walczyć musiał o przeżycie i poświęcać się całym sercem w 
szerzeniu swej wiary.

Czy nie należało więc zwrócić się na wschód, ku Kościołom 

misyjnym, którym udało się zadomowić w oazach Hami lub 
Dunhuang?

Stamtąd byłoby niewątpliwie łatwiej przewozić towar do 

Chin, do samego serca handlu jedwabiem.

Dowiózłszy go tam, wystarczało zadbać, aby na przemyco-

nych kuponach znalazły się pieczęcie oficjalnej administracji 
jedwabniczej, i towar mógłby wyruszyć w odwrotnym kierunku, 
na Jedwabny Szlak. W ten sposób nikt nie wpadłby na to, że 
jego pochodzenie jest podejrzane.

Napełniony Spokojem, popytawszy tu i tam, stwierdził, że 

idealnym wspólnikiem byłby nestoriański biskup z Dunhuangu, 
Addai Aggai.

Układając się z nestorianinem, manichejczyk z pewnością 

nie będzie mógł otwarcie rywalizować z Kościołem syryjskim, 
który również spoglądał w kierunku Chin.

Babilon pragnął gorąco, aby w tym marszu w głąb Chin 

Napełniony Spokojem wyprzedził nestoriańskiego rywala, któ-
rego mnisi buddyjscy, mało obeznani z tymi religiami, mylili 
często z Kościołem manichejskim.

Ale nie miał wyboru.

background image

W Babilonie nie znano rzeczywistych potrzeb tych, którzy 

byli na pierwszej linii i których pozostawiano, w mniejszym 
lub większym stopniu, własnemu losowi.

Sam zatem, nie racząc nawet zapytać o zdanie zwierzch-

ników, zdecydował, że pojedzie do Addaia Aggaia.

Czy nie lepiej było zawrzeć porozumienie z nestorianami, 

uniknąć konkurencji, nie marnować sił, ale zachować je na 
chwilę, w której manichejczycy staną się wystarczająco potężni, 
aby otrzymać od cesarskich władz chińskich pozwolenie na 
oficjalne   wprowadzenie   ich   świątyni   do   Chang'anu   lub   do 
Luoyangu, stolicy regionu wschodniego?

Addai Aggai odniósł się nieufnie do Napełnionego Spokojem, 

gdy ten przybył do Dunhuangu, by zaproponować mu porozu-
mienie.

—Ta propozycja jest dowodem mojej dobrej woli! Otoczeni 
morzem buddyzmu, wciąż jeszcze jesteśmy tylko małymi 
jeziorkami! — przekonywał Napełniony Spokojem.
—A więc proponujesz mi, żebyśmy przebyli kawałek drogi 
razem... — mruknął zamyślony nestorianin.
—Nasze Kościoły mogą wyciągnąć z tego jedynie korzyść! 
Dzięki   pieniądzom  z   jedwabiu   i   wy,   i   my   zyskamy   kilka 
cennych lat...
—Jakie mogłyby być warunki takiej umowy?

Słysząc te słowa, Napełniony Spokojem pojął, że wygrał tę 

partię.

— Proponuję,   żebyśmy   dzielili   się   po  połowie,   zarówno

kosztami, jak i korzyściami! — odparł.

Szybko okazało się, że manichejczycy i nestorianie doskonale 

się uzupełniają.

Nielegalnie wytwarzany jedwab był tak wysokiej jakości, że 

wobec braku tego towaru nie było żadnych problemów.z pod-
biciem   chińskiego   rynku.   Szlachetna   materia   docierała   do 
Chang'anu ukryta w belach bawełnianej surówki i tam, dzięki 
wieściom przekazywanym z ust do ust, a także pokusie dużego 
zysku, szybko znajdowała drogę na półki kupców z dzielnicy

background image

jedwabnej. Pieniądze płynęły szerokim strumieniem i szły w 
równych  częściach do Dunhuangu i Turfanu, ku wielkiemu 
zadowoleniu Addaia Aggaia i Napełnionego Spokojem.

Oznaczało   to,   że   zaraza,   która   przeszkodziła   gąsienicom 

przekształcać się w poczwarki, była wielkim nieszczęściem dla 
chwilowych sprzymierzeńców.

Już od dwóch miesięcy w Turfanie nie można było uzyskać 

nawet odrobiny jedwabnej przędzy.  Zapasy Addaia Aggaia, 
wobec braku nowych dostaw, były na wyczerpaniu. Wkrótce 
pojawi się ryzyko, że sekret wyjdzie na jaw.

— Niech tu przyjdzie Świetlisty Punkt. Chcę, żeby był przy

mojej  rozmowie  z wysłannikiem Addaia Aggaia — polecił
Napełniony Spokojem Ormulowi, gdy ten posprzątał już za
krystię.

Mistrz Doskonały był wyjątkowo poirytowany i niespokojny, 

gdy wszedł do komnaty, w której czekał na niego młody uczeń 
Świetlisty Punkt, w towarzystwie wysłannika nestorianów. Aby 
zabić czas, dwaj mężczyźni sprawdzali jakość czystej jedwabnej 
nici nawiniętej na szpulę, po którą Świetlisty Punkt poszedł do 
przędzalni.

— Diakonosie,  jak się  miewa   biskup Addai  Aggai?  —

zapytał z udawaną uprzejmością Napełniony Spokojem.

Z elegancją, którą odznaczał się każdy jego gest, podszedł, 

by musnąć oba nadgarstki Diakonosa, niskiego mężczyzny o 
skórze   ogorzałej   od   słońca,   z   nestoriańskim   krzyżem   na 
pożółkłym od pyłu płaszczu. Gość zgiął przed nim kolano na 
znak poważania i respektu.

—Dzięki Bogu, Addai Aggai jest w wyśmienitym zdrowiu. 
Przesyła   wam   pozdrowienia   i   życzy   pomyślności 
Kościołowi Światłości. Jest jednak zatroskany, a powód jego 
niepokoju nie powinien was dziwić! — odparł Diakonos, od 
razu przechodząc do rzeczy.
—Niech   zaświadczy   o   tym   Świetlisty   Punkt.   Biada!   Po 
trzykroć   biada!   Zaraza,   która   dotknęła   nasze   jedwabniki, 
okazała się tak samo niespodziewana, jak groźna. Owady 
wysychają

background image

i   czernieją,   zamiast   zamieniać   się   w   ładne   białe   robaczki, 
wydzielające cenną substancję, której tak potrzebujemy... Od 
piętnastu dni nie odwinęliśmy ani jednego kokonu! — rzekł 
cicho Mistrz Doskonały, nie starając się ukryć przed Diakono-
sem, iż jest głęboko zatroskany.

—Domyślaliśmy się, że dzieje się coś bardzo niedobrego! 
Ale żeby zaraz taka katastrofa! — wyjąkał Diakonos.
—Ostatni jedwabnik zdechł dziś rano i nie mam już po-
czwarek gotowych przemienić się w motyle, które złożyłyby 
zapłodnione   jaja   —   dorzucił   drżącym   głosem   Świetlisty 
Punkt, opuszczając głowę.

Młody  kuczanin  nie   śmiał   nawet   spojrzeć  Napełnionemu 

Spokojem w oczy.

—To prawdziwa tragedia! A ja myślałem, że zawsze bę-
dziemy   mieli   przynajmniej   kilka   kokonów,   zachowanych 
specjalnie   do   rozmnażania!   —   jęknął   Napełniony 
Spokojem.
—Stwierdziłem,   niestety,   że   te   ostatnie   poczwarki   nie 
okazały   się   bardziej   odporne   od   innych   —   mruknął 
Świetlisty Punkt.
—Czy to oznacza, że wszystkie nasze wysiłki  pójdą na 
marne, i do wielkiego imperium Tangów nie dotrze już naj-
mniejszy   skrawek   jedwabiu   wytworzonego   w   Turfanie   i 
utkanego w Dunhuangu? — zapytał z emfazą Diakonos.
—Jeśli nie mamy gąsienic, obawiam się, że trzeba będzie 
odczekać   co   najmniej   dziesięć   miesięcy,   zanim   znowu 
będziemy  dysponowali przędzą, a nie możemy  sprawdzić, 
czy jajeczka są w dobrym stanie. Nie będziemy mogli się o 
tym   przekonać,   dopóki   nie   wyklują   się   poczwarki,   po 
lekkim podgrzaniu — wyjaśnił Napełniony Spokojem.
—Mistrzu Doskonały, sprawy mają się tak, że od dzisiej-
szego ranka nie jest to już sprawa jakości jajeczek!
—Co   chcesz   przez   to   powiedzieć?!   —   wykrzyknął   Do-
skonały.
—Prawda jest taka, że... w całej hodowli nie ma już ani 
jednego   żywego   jedwabnika.   Gąsienice   stwardniały   jak 
strąki

background image

fasoli, larwy się nie ruszają, a jajeczka przypominają sczer-
niałe ziarnka piasku, podczas gdy zwykle, zaraz po złożeniu, 
zmieniają barwę z żółtej na szarą i pozostają takie przez cały 
okres   spoczynku!   —   powiedział   Uczeń   bezbarwnym 
głosem.

— Jeśli dobrze rozumiem, martwe są także i jajeczka! —

szepnął przygnębiony Diakonos.

Mistrz Doskonały, zwykle oszczędny w gestach i nieruchomy 

jak   figury  na   reliefach   ozdabiających   jego   kościół,   był   tak 
zrozpaczony, że zaczął załamywać ręce niczym Uczeń, któremu 
przez pomyłkę zalecono czterdziestodniowy post, zastrzeżony 
dla doświadczonych Wybranych.

—Biskup   Addai   Aggai   liczył   na   poważne   wpływy   pod 
koniec   roku!   Nasze   zapasy   przędzy   pozwolą   nam 
przetrwać  trzy miesiące, nie więcej! A to nie wystarczy, 
żebyśmy mogli  ustanowić nową nestoriańską placówkę — 
westchnął Diakonos.
—Nowa   placówka   Kościoła   nestoriańskiego!   Widzę,   że 
Addai Aggai nie traci czasu! A w jakim to miejscu twój 
niecierpliwy   biskup   pragnie   się   ulokować?   —   zapytał   z 
przekąsem Napełniony Spokojem.
—Tuż przed Nefrytową Bramą.
Yumenguan,   Nefrytowa   Brama,   położona   na   wschód   od 

Dunhuangu,  na  drodze  do  Chang'anu,  jak wskazywała  jej 
nazwa, wiodła do imperium chińskiego.

To idealnie usytuowane w pobliżu Wielkiego Muru przejście, 

które przekraczali ludzie, religie, idee, jedwab, wyroby szklane, 
cenne kobierce i przyprawy, pełniło od czasów dynastii Han*, 
rolę oficjalnej granicznej placówki Państwa Środka.

Była to istna forteca, otoczona murem z blankami i wysokimi 

wieżami, a uważnym oczom strażników, stojących tam w dzień 
i w nocy, nie mogła ujść żadna kropla, choćby najmniejsza, 
strumienia zwierząt, ludzi i kupców płynącego z Jedwabnego 
Szlaku.

* Okres od 206 roku p.n.e do 220 n.e.

background image

Warownia zagradzała przejście utworzone przez Korytarz 

Hexi, który w tej okolicy zwężał się w sposób szczególny. 
Znajdowały   się   tu   duże   oddziały   celników,   zajmujące   się 
przeszukiwaniem karawan,  które  w każdym   wypadku  i  bez 
względu na kierunek marszu musiały zapłacić myto.

Jeśli   ktoś  chciał   uniknąć   przechodzenia   przez   Nefrytową 

Bramę, jak to z oczywistych powodów działo się z konwojami 
z jedwabiem Napełnionego Spokojem i Addaia Aggaia, musiał 
dużo wcześniej skręcić na północ i posuwać się wzdłuż górskie-
go masywu Mazong, Końskiej Grzywy, którego zbocza z niebie-
skawego łupku stawały się tak śliskie w czasie deszczu, że trzeba 
było czekać na powrót słońca, żeby móc iść dalej, nie łamiąc 
karku.

Oprócz   pewnego   przybliżenia   nestorianizmu   do   ośrodka 

chińskiej władzy Addai Aggai spodziewał się, i słusznie, że 
nestoriański kościół wybudowany na Jedwabnym Szlaku, tuż 
przed placówką graniczną, ułatwi te niebezpieczne wyprawy, 
i przekroczenie masywu Mazong stanie się mniej niebezpieczne.

Po dobrych dwóch dniach marszu kamienistą ścieżką do-

chodziło się do innego odcinka Wielkiego Muru, który w tym 
miejscu był  niskim wałem z wysuszonej  gliny,  nieco tylko 
wyższym   od   człowieka.   Jego   boczne   ściany   poorane   były 
szczelinami, po to, jak sądzono, żeby sprawiał wrażenie, iż 
zbudowany jest z ciosanych kamieni.

Z   jednej   i   z   drugiej   strony   tego   muru-granicy,   bardziej 

symbolicznego niż użytecznego na tym pustkowiu, ponieważ 
rozdzielał tylko kamienie i piasek, pasły się stada owiec i kóz, 
a jedyną widoczną ludzką działalnością było pasterstwo.

Ale to właśnie pasterze żyjący na pograniczu swobodnie 

przekraczali go, jeśli mieli taką potrzebę, nic więc dziwnego, że 
przejście to służyło także przemytnikom. Liczni bandyci, nie 
zważając z racji swej chciwości na groźne demony, które, jak 
powiadano, przywiewał wiatr z pustyni Gobi, włóczyli się po 
tych niegościnnych górach, czyhając na przemytnicze konwoje.

Tak więc grupka nestorianów, którzy przewozili aż do śród-

background image

kowych Chin jedwab wytwarzany przez manichejczyków, była 
zawsze uzbrojona po zęby.

Dotarłszy do muru z fałszywych kamieni, co oznaczało, że 

udało im się ominąć Nefrytową Bramę, ludzie ci wydawali 
pierwsze westchnienie ulgi.

Ale nie był to koniec ich trudów.
Trzeba było iść jeszcze trzy dni, starannie unikając chińskich 

patroli ścigających szmuglerów, aby wrócić na Jedwabny Szlak 
i dołączyć do strumienia karawan, których w miarę zbliżania 
się do stolicy Tangów było coraz więcej.

—Tuż  przed Nefrytową  Bramą... — rzekł w zamyśleniu 
Napełniony   Spokojem,   po   czym   dodał:   —   Rzeczywiście, 
Addai Aggai wpadł na niezły pomysł.
—Zgodzicie się więc, że i na nas w Dunhuangu, jak i na 
was w Turfanie, śmiertelna zaraza jedwabników spada w 
najgorszym momencie! — westchnął Diakonos.
—Na   nieszczęście,   nie   znam   sposobu,   jak   zażegnać   tę 
klęskę!  — wyznał  Doskonały,   z  coraz  bardziej  zasępioną 
miną.

Gdyby nie udało się przywrócić w krótkim czasie lukratyw-

nego handlu, oznaczałoby to dla obu Kościołów stracone lata, 
zmniejszenie napływu nowych wyznawców, a przede wszystkim 
niemożliwość kontynuowania ekspansji. Nie należało też zapo-
minać o reakcji zwierzchników na wieść o niepowodzeniu 
misji, jaka została im powierzona.

Nielegalny handel jedwabiem pozostawał nadal nieodzow-

nym fundamentem powodzenia Kościoła zarówno dla Napeł-
nionego Spokojem, jak i Addaia Aggaia.

— Powiesz swemu przełożonemu, że w imię samego proroka

Maniego  uczynię   co  w   mojej   mocy,   aby  zaradzić   naszym
kłopotom! — odrzekł Napełniony Spokojem do wysłannika
biskupa nestorianów. — Ale, byłbym zapomniał! — wykrzyk
nął. — Przygotowałem wino mszalne, jakie zwykle posyłam
twojemu biskupowi.

Wskazał beczułkę z lśniącego drewna, której korek zalany 

był woskiem.

background image

— Świetlisty Punkcie — zwrócił się do swego ucznia —

bądź łaskaw pomóc Diakonosowi wynieść baryłkę, jest bardzo
ciężka.

Kiedy młodzieniec wrócił do komnaty Wielkiego Doskona-

łego, ten chodził tam i z powrotem, gryząc gęsie pióro.

—Mój   drogi,   widzę   tylko   jedno   wyjście!   Pojedziesz   do 
Chang'anu, żeby zdobyć garść kokonów i gąsienic.
—Już raz przebyłem tę drogę, niczego się nie lękam! Znam 
miejsce, gdzie bez trudu znajdę to, czego potrzebujemy — 
zapewnił Świetlisty Punkt.

Spoglądając na promieniejącą twarz Świetlistego Punktu, 

Napełniony Spokojem podziękował Stwórcy, że ma u swego 
boku tak odważnego i pełnego zapału ucznia. Wydawało się, że 
niebezpieczne zadanie zdobycia cennych owadów nie tylko go 
nie przeraża, ale niezwykle raduje.

—Kiedy mam wyruszyć? Czy nie byłoby najlepiej zrobić 
to natychmiast?
—Najprędzej jak to możliwe.
—Będę gotowy jutro!
—Dowiedz się dyskretnie, w jaki sposób nasi przyjaciele 
nestorianie wprowadzają nasz jedwab na miejscowy rynek. 
Od  dawna   próbuję   się   tego   dowiedzieć!   —   dodał 
Napełniony Spokojem.
—Czego się obawiacie? Że nie są wobec nas uczciwi?
—Chang'an jest tak daleko stąd!
—Więc Addai Aggai nie wyjaśnił wam nigdy, w jaki sposób 
pozbywa się towaru?

Doskonały nakazał  uczniowi  podejść  bliżej,  jakby  chciał 

powierzyć mu jakiś sekret.

—Wysłałem tam moich ludzi, żeby go pilnowali.
—Więc wasze zaufanie do Addaia Aggaia...
—Zaufanie nie powinno usypiać czujności! My, manichej-
czycy, wciąż pamiętamy, że dobro i zło zawsze i wszędzie 
walczą ze sobą niby dwaj giganci!

—- Obawiacie się, że spróbują was oszukać?

background image

—Wszystko jest możliwe. Chodzi o fortunę. Postanowiłem 
więc, że za kilka miesięcy sprawdzę, czy nasz wspólnik nie 
przedstawia   nam   fałszywych   rachunków   i   zaniżonych 
zysków!
—Wysłaliście więc do Chang'anu człowieka, który...
—To jedyny sposób, by się upewnić, czy wszystko przebiega 
właściwie!   To   także   dobry   sposób   na   wybadanie,   czy 
handlowa  sieć, jaką stworzył  tam Addai Aggai, nie jest 
obserwowana przez chińskich szpiegów! Jeśli tak, to będę z 
pewnością  pierwszym,   który  ostrzeże   przed   nimi   mojego 
nestoriańskiego przyjaciela.
—Gdyby więc prowadził podwójną grę, zostalibyście o tym 
uprzedzeni!
—Zwykle jego rachmistrz przekazuje mi wiadomości trzy 
razy do roku. Czekam na nie od miesiąca.
—I to was niepokoi...
—To do niego niepodobne...
—Pragniecie   więc,   żebym   dowiedział   się   czegoś   o   tym 
rachmistrzu?
—Będziesz musiał działać nadzwyczaj ostrożnie. Obawiam 
się,   że   władze   mogą   posłużyć   się   tym   chłopakiem   jako 
przynętą,  i   w   żadnym   razie   nie   chciałbym,   żebyś   i   ty 
ucierpiał. To by była katastrofa!
—Jak on się nazywa?
—Lepiej, żebyś nie wiedział!
—W takim razie jak go rozpoznam?
Napełniony Spokojem wyjął z kieszeni czerwoną jedwabną 

nić i zawiązał ją wokół nadgarstka lewej ręki Ucznia.

—To jest znak rozpoznawczy moich ludzi w Chang'anie. 
Jeśli   nie   uda   ci   się   ich   odszukać,   będzie   bardzo 
prawdopodobne, że wpadli w tarapaty...
—Można powiedzieć, że to talizman! — stwierdził naiwnie 
młody kuczanin.
—Tylko   Światłość   wielkiego   proroka   Maniego   przynosi 
nam szczęście! — odparł nieco rozdrażniony Napełniony 
Spokojem, który nie lubił żartów na pewne tematy.

background image

—Możecie   mi   ufać   —   zapewnił   pospiesznie   Świetlisty 
Punkt. — Zdwoję czujność!
—Mój drogi, nieufności nigdy za wiele! Pamiętaj, manichej-
czyk   powinien   ufać   tylko   manichejczykowi.   Będę   się 
codziennie  modlił,   żeby   Mani   zechciał   cię   wspierać!   — 
zakończył Doskonały, wyciągając ręce, żeby go uścisnąć.

Uczeń rzucił się z radością w ramiona przełożonego. Nie-

oczekiwanie dzień jego wielkiej szansy wreszcie nadszedł.

Od miesięcy Świetlisty Punkt szukał sposobu, żeby opuścić 

Turfan i wrócić do kochanki, którą dwa lata temu zostawił w 
Świątyni Nieskończonego Przędziwa.

Daremnie próbował zapomnieć o zręcznym języczku młodej 

robotnicy, który wędrował po jego ciele, ale nic nie pomagało, 
ani post, ani zapasy z równie jak on walecznymi Uczniami, ani 
nawet  godziny  spędzone  na  leżeniu  na  chłodnych   płytach 
świątyni Kościoła Światłości, wypełnione błaganiem Maniego, 
aby uwolnił go od wspomnień.

Im   więcej   mijało   czasu,   tym   bardziej   brakowało   mu   jej 

delikatnych pieszczot i tym więcej kosztowały go bezsenne 
noce, podczas których skręcał się na wąskim posłaniu, wyob-
rażając sobie, że do niej wrócił.

Nie mógł żyć bez Nefrytowego Księżyca!
Zrobił wszystko, żeby zapomnieć imię dziewczyny pachnącej 

miętą i kwiatem pomarańczy, którymi to esencjami skrapiała 
swój starannie wydepilowany zakątek rozkoszy. Znała najbar-
dziej   lubieżne   i   zdumiewające   pozycje,   dzięki   czemu   ich 
miłosne zapasy prowadziły do coraz większych uniesień. Wy-
starczało, że wcześnie rano przeciągnęła zwinnymi palcami po 
jego brzuchu, aby obudzić zmysły, nawet wtedy, gdy kochali 
się przez całą noc.

Świetlisty Punkt był bliską śmierci rośliną, której nie zwilża 

nawet kropla rosy.

I to pragnienie, krok po kroku, pomogło mu pokonać strach

background image

przed pogwałceniem reguł, jakie narzucał Uczniom Kościół 
Światłości.

Kilka miesięcy temu, gdy słał błagalne prośby do Maniego 

pod kopułą ogromnej ośmiokątnej świątyni, przeraził się, że 
już nigdy nie wróci do ukochanej.

Nagle uświadomił sobie, że życie jest krótkie i że nic nie 

zastąpi uniesień, jakie dają cielesne rozkosze, gdy dwie istoty 
stapiają się w jedną. Nie mógł zrozumieć, dlaczego manichej-
czycy tak nieufnie podchodzą do miłości.

Nigdy nie czuł się tak dobrze, nie był tak spokojny i tak 

radosny, jak w ramionach Nefrytowego Księżyca, po nocach, 
podczas których każde dawało drugiemu to, co miało najlepszego!

Tak więc, wyszedłszy z ośmiokątnej budowli, udał się do 

szklarni z morwami. Wystarczyło położyć jedwabniki blisko 
lampy, jedne po drugich, aby wyschły i zrobiły się twarde jak 
ziarna fasoli.

W ciągu kilku tygodni uśmiercił wszystkie.
Za tajemniczą zarazą kryło się więc przemyślane działanie 

młodego kuczanina. Dzięki temu wyruszy w drogę do dziew-
czyny, bez której nie mógł żyć. Nie wątpił ani przez chwilę, że 
Nefrytowy Księżyc wciąż na niego czeka.

Gdy następnego ranka opuścił Turfan, pewny siebie i z nadzie-

jami na przyszłość, kłusując ku swemu przeznaczeniu, nie mogąc 
się doczekać, kiedy rzuci się w ramiona Nefrytowego Księżyca, 
Świetlisty Punkt zupełnie zapomniał o dziwnym epizodzie, do 
jakiego doszło po jego rozmowie z Napełnionym Spokojem, gdy 
wyszedł z jego komnaty z czerwoną nitką na nadgarstku.

Doszło do niego przed szklarnią z morwami, dokąd się udał, 

by rozpocząć przygotowania do wyjazdu.

Wychodząc, potrącił niechcący nieznajomego mężczyznę, 

który upadł na ziemię i rozciął sobie łuk brwiowy. Świetlisty 
Punkt zaprosił go do szklarni, żeby przemyć mu ranę, która 
obficie krwawiła.

background image

Osobnik ten, o wychudzonej ogorzałej twarzy, ze srebrnym 

kółkiem w lewym uchu, wyglądał na hinduskiego ascetę.

Wyjawił  Świetlistemu  Punktowi swoje imię:  nazywał  się 

Buddhabadra i był Hindusem z Peszawaru. Świetlisty Punkt, 
którego myśli krążyły wokół rychłego powrotu do Nefrytowego 
Księżyca, słuchał go jednym uchem.

Buddhabadra długo i szeroko rozwodził się na temat chorób 

jedwabników, i Świetlisty Punkt, bez cienia nieufności, pragnąc 
wynagrodzić mu krzywdę, jakiej doznał wskutek potrącenia, 
opowiedział mu dokładnie o sposobach hodowania tych owa-
dów, jak odkłada się je, żeby uprzędły kokony, a potem zanurza 
we wrzącej wodzie, i tak dalej i dalej, aż w końcu tamten 
wypowiedział zagadkowe zdanie, na które Świetlisty Punkt nie 
zwrócił uwagi.

— Wrócę za kilka tygodni, kiedy twoje owady wyzdrowieją. 

A wtedy zobaczysz, nie pożałujesz naszego spotkania... Oczy-
wiście pod warunkiem że nikomu o nim nie powiesz!

Nie powiedział nikomu o tym spotkaniu, ale nie dlatego, 

żeby spełnić życzenie tego człowieka, a z tej prostej przyczyny, 
że natychmiast o nim zapomniał.

background image

8

W górach Krainy Śniegów

— Więc to mała małpka?

Osobnik, który zadał to pytanie Pięciu Zakazom, mówił 

bardzo źle po chińsku, ale wystarczająco zrozumiale, aby mnich 
wzniósł oczy do nieba.

Gdy przed chwilą ujrzał, jak ten człowiek o dziwnym wy-

glądzie łamie na samym środku drogi grubą gałąź na swojej 
piersi, potem zgina trzcinowy kij, opierając go na brzuchu 
napiętym jak skóra na bębnie, a w końcu robi szpagat, wspiera-
jąc się na rękojeściach dwóch sztyletów wbitych w ziemię, 
najwyraźniej po to, aby zrobić na nim wrażenie, Pięć Zakazów 
zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z jednym z ludzi zwanych 
manipa.

Owi   manipowie,   jak   wyjaśnił   mu   Czystość   Pustki,   gdy 

wprowadzał nowicjuszy w arkana buddyzmu praktykowanego 
w kraju Bod, mieli za zadanie chodzić po drogach, recytując 
słynną mantrę współczującego bodhisattwy Awalokiteśwary: 
Om mani peme hung, która znaczyła: „Klejnot jest w lotosie!". 
Była to formuła o tak dobroczynnym działaniu, że już w Upa-

background image

niszadach, świętych tekstach napisanych około 700 roku przed 
Chrystusem, uznano ją za „łodygę, na którą nawleczone są 
wszystkie liście".

Aby oddać wagę owego Om, najświętszej sylaby dawnych 

Indii, mówiono, że jest ona zarazem łukiem — który wypu-
szcza strzałę "ja", atmana lub duszy, w kierunku absolutnego 
brahmana, duszy świata —- i głosem milczącego absolutu.

Ten boski dźwięk był sumą czterech połączonych i stopionych 

„ćwierci": dwie pierwsze, zawarte w „O" z owego Om, przed-
stawiały unoszenie się promienistego, powszechnego ognia, 
a także kosmicznych wód; trzecia, czyli „M", była symbolem 
twórczego stopienia, które buddyści przejęli na swój użytek, 
czwarta, reprezentowana przez kropkę, czyli bindu, koronowała 
całą sylabę, symbolizując absolut, czyli brahmana.

Buddyści sięgnęli po Om, aby uczynić z niego święte zawo-

łanie, którym zwykle rozpoczynano mantry.

Mantry zaś były to święte formuły, także przejęte ze staro-

żytnych wierzeń Indii. Sądzono, iż posiadają moc tłumaczenia 
twórczych  wibracji wszechświata, zawartych  w kosmicznej, 
boskiej   potędze,   czyli  śakti.  Według  buddystów  te  boskie 
dźwięki były wymawiane przez samego Buddę, tworzyły słowną 
postać   jego   Prawdy.   Ich   nieustanne   powtarzanie   pozwalało 
adeptom zbliżać się drobnymi krokami do oświecenia.

Manipowie chodzili więc od wioski do wioski, nie osiedlając 

się  nigdy i  recytując  Om   mani  peme   hung,  dzięki   czemu 
zdobywali przychylność ludności, objawiającą się drobnymi 
datkami, umożliwiającymi utrzymanie się przy życiu.

Owo „Klejnot jest w lotosie" przedstawiało cztery niezmie-

rzone  uczucia, jakich dowody dawał Awalokiteśwara, bod-
hisattwa pośredniczący między ludźmi i Buddą: miłości, współ-
czucia, radości i równowagi ducha.

Awalokiteśwara był bogiem, do którego zalecano zwracać 

się w pierwszej kolejności, po to, aby suma dobrych uczynków 
przyniosła jak największą nagrodę. Zasada ta umożliwiała

background image

reinkarnację — czyli odrodzenie się duszy — w sześciu „moż-
liwych   potencjalnych   stanach",   jakie   figurowały   na   przed-
stawieniu Koła Świata, od najprzyjemniejszych bogów, boskich 
gigantów, poprzez  ludzi, aż do najstraszliwszych:  zwierząt, 
głodnych duchów i demonów.

Dlatego wielu manipów stawało na drogach, aby recytować 

święte mantry, bezustannie wizualizować bogów z czterema 
ramionami, z nogami skrzyżowanymi  w pozycji  wadżra,  tej 
właśnie, w której jednoczyły się miłosierdzie i pustka, ze skórą 
łani zarzuconą na ramiona, na pamiątkę owego zwierzęcia o 
legendarnej dobroci, którego towarzystwo tak lubił Budda.

Po targowiskach i drogach Tybetu krążyło wielu manipów, 

wynagradzanych po kryjomu przez klasztory, aby opowiadali 
o karach, jakim poddawano ich w piekle, zanim się odrodzili, 
a   wszystko   po   to,   aby   dać   ludziom   do   zrozumienia,   że 
powinni zostać buddystami, jeżeli nie chcą, żeby i ich spotkał 
straszliwy los.

Słuchacze szeroko otwierali przerażone oczy, gdy manipowie 

z detalami opisywali bogów, już to groźnych, już to łaskawych, 
których można było spotkać w stanie bardo, tym niebezpiecz-
nym czasie między śmiercią i następnym wcieleniem.

To podczas bardo objawiała się największa potrzeba współ-

czucia i wsparcia Awalokiteśwary Wspomagającego.

W tym przejściowym okresie umarły wchodził w stan nad-

zwyczaj  niepewny,  z którego mógł  powędrować w stronę 
boskości,   albo   przeciwnie,   ku   straszliwym   ogniom   piekieł. 
Rodzice i krewni takiej duszy winni byli otoczyć ją jak najczul-
szą opieką, modląc się i składając ofiary według ściśle okreś-
lonych   zasad,   które   tybetański   tantryzm   przepoił   licznymi 
aspektami hinduskiego siwaizmu i jogi, aby Koło Świata mogło 
zatrzymać się w odpowiednim punkcie.

Na szczęście czuwali nad tym manipowie!
Aby bardziej uwydatnić swe nadnaturalne moce, manipowie 

z zapałem uprawiali ćwiczenia wzmacniające i kontrolowanie 
bólu, wywodzące się z hinduskiej jogi, takie właśnie, jakie

background image

umorusany i rozczochrany osobnik zademonstrował zdumione-
mu mnichowi Pięć Zakazów.

Manipa, na którego natknął się za zakrętem wąskiej drogi, 

wiodącej przez lodowce i nad niezgłębionymi  przepaściami, 
zademonstrował szczególną sztukę: pozdrawiając Pięć Zakazów, 
przebił sobie policzki  długą  żelazną igłą. Mnich omal  nie 
parsknął śmiechem.

— Jesteś manipą? — zapytał, gdy dziwny osobnik wyciągnął

igłę z policzków.

Jego długie potargane włosy, mimo czerwonej wstążki, którą 

obwiązał sobie czoło, mieszały się z zatłuszczoną sierścią skóry 
jaka na jego ramionach. Miał na sobie spodnie tak sztywne od 
błota, że przypominały cholewy skórzanych butów.

Pod zmierzwioną grzywą błyszczały zielone kocie oczy, 

jakby z nefrytu, a uśmiech ukazywał poczerniałe zęby, zepsute 
od żucia łodyg lukrecji.

— Sam   powiedziałeś,   jestem   manipą!  Om   mani   peme

hung! — odparł z nieco złośliwą miną.

Następnie zbliżył się do koszyka przywiązanego na grzbiecie 

Wprost Przed Siebie.

Lapika wyszczerzyła kły i rzuciła się na niego z głośnym 

szczekaniem. Ale wystarczyło, że manipa przesunął dłoń nad 
jej otwartym pyskiem, a zaskomlała, jakby oberwała kijem, i 
z podwiniętym ogonem położyła się na ziemi.

— Wiem, jak się poskramia psy! — rzekł groźnie manipa

i  pochylił  się  nad  wiklinowym   koszykiem,   ale   natychmiast
odskoczył.

Wtedy właśnie zapytał Pięć Zakazów, czy to stworzenie jest 

małpką.

— Nie, to nie małpka! To mała dziewczynka. A koło niej

mały   chłopczyk.   To   nie   zwierzęta!   —   odparł   pospiesznie
wysłannik Czystości Pustki.

Po raz pierwszy od dwóch dni, kiedy to opuścił klasztor 
Samye, spotkał na swej drodze żywą duszę. Aż dotąd, żeby 
jak najszybciej dostarczyć Czystości Pustki

background image

jego cenną sutrę, jechał szybko, przyrzekając sobie nie zsiadać 
z ogiera Wprost Przed Siebie od świtu do zmierzchu.

Zatrzymywał się tylko po to, żeby przystawić dwa niemow-

laki, gdy płakały z głodu, do sutek płowej suki, która od 
pierwszego dnia odnosiła się do nich z wielką miłością, jakby 
to były jej szczenięta.

Nagłe pojawienie się manipy o kocich oczach zdziwiło Pięć 

Zakazów tak samo, jak odkrycie zawartości koszyka.

Jedno z dzieci istotnie było trochę podobne do małpki.
Zaledwie Pięć Zakazów opuścił klasztor, z koszykiem na 

jednym ramieniu, futerałem ze świętą księgą pod drugim  i 
drepcącą   obok   Lapiką,   która   wcale   nie   wyglądała   na   wy-
straszoną, Pięć Zakazów popędził do kolczastego drzewa, przy 
którym zostawił konia.

Wprost Przed Siebie stał w tym samym miejscu, jak gdyby 

nigdy nic.

Pięć Zakazów poczuł wielką radość i ulgę, że nie stracił z 

powodu braku rozwagi tak cennej własności klasztoru.

Koń, jeśli sądzić po sposobie, w jaki unosił i pochylał łeb, 

zdawał się podzielać jego zadowolenie. Obecność Lapiki w naj-
mniejszym stopniu nie zaniepokoiła płochliwego rumaka, który 
parsknął dopiero wtedy, gdy ta podbiegła, żeby go obwąchać.

Pięć Zakazów podszedł do konia i, chcąc pogłaskać go po 

szyi, energicznie postawił na ziemi koszyk.

W tym momencie usłyszał kwilenie, na dźwięk którego aż 

podskoczył.

W pierwszej chwili pomyślał, że to jakieś ukryte w mroku 

zwierzę szykuje się, żeby na niego skoczyć.

Obszedł na palcach niespokojnego konia, który zaczął strzyc 

uszami.

Nie było wątpliwości: kwilenie dochodziło z wiklinowego 

koszyka, który dał mu lama. Lapika nie wydała jednak najcich-
szego nawet warknięcia.

background image

Pięć Zakazów poczuł strach, ręka trzęsła mu się jak liść 

klonu na jesiennym wietrze, gdy ostrożnie unosił jedwabną 
chustę zakrywającą koszyk.

W środku leżało dwoje maleńkich dzieci, owiniętych od stóp 

do głów, tak że widać było tylko ich główki. Gdy go zobaczyły, 
zaczęły wrzeszczeć ile sił w płucach.

Pięć Zakazów był tak zaszokowany, że omal nie potknął się 

o przednią nogę Wprost Przed Siebie.

A więc to powierzył mu lama Tö Ling: dwoje dzieci, które 

wyglądały tak, jakby miały nie więcej niż kilka dni!

Młody mnich, który nigdy dotąd nie dotykał niemowlęcia, 

nie czuł szczególnego powołania do niańczenia dzieci, w dodat-
ku tak małych.

Patrzył na koszyk u swoich stóp niczym kura, która znalazła 

indycze jajo.

Tymczasem Lapika, korzystając z nieuwagi nowego pana, 

rzuciła się do koszyka i zaczęła lizać dzieci po małych noskach 
i je uspokajać. Musiały ją rozpoznać, bo natychmiast przestały 
płakać.

Opanowawszy się nieco, Pięć Zakazów pojął, dlaczego mnich 

tak nalegał, żeby towarzyszyła mu suka: niemowlaki znały to 
wielkie psisko!

Przez dobrą chwilę stał załamany, zastanawiając się nad 

swoim nowym położeniem.

Miał to, po co wysłał go Czystość Pustki, ale przy okazji 

powierzono mu dwoje małych dzieci, i nie wiedział, co z nimi 
począć.

Jego pierwszą reakcją była myśl, że powinien odnieść je do 

klasztoru i zostawić przed bramą.

Odwrócił się nawet, żeby zobaczyć, czy brama do klasztoru 

Samye nadal jest otwarta.

Była jednak zamknięta.
Czy miałby odwagę porzucić dzieci na dworze, pod klasztor-

nym murem, gdzie mogły paść ofiarą włóczących się psów?

Ta myśl sprawiła, że młody mnich skrzywił się niechętnie.

background image

Jak mógłby porzucić dwa niemowlaki, które nie zrobiły mu nic 
złego i nie były niczemu winne.

Poczuł niesmak, że w ogóle przyszło mu do głowy coś tak 

niezgodnego z powinnością współczucia wszystkim żywym 
istotom.

Jeśli dobrze się zastanowić, opieka nad tym zdumiewającym 

podarunkiem nie miała być niczym innym,  tylko zapłatą za 
wyniesienie bez przeszkód z biblioteki klasztoru Samye Sutry 
o logice Czystej Pustki.

Musiał istnieć jakiś ważny powód, który zmusił lamę Tö

 Linga do powierzenia mu tych dzieci.

Co do suki, to z całą pewnością dał mu ją, żeby karmiła 

niemowlęta własnym mlekiem!

Pięć Zakazów doszedł do wniosku, że nie ma wyboru i musi 

zabrać maleństwa ze sobą. Czuł, że powierzono mu coś bardzo 
cennego i że to niezwykle ważna misja.

Domyślił się, iż lama musiał tak postąpić, i że tych dwoje 

dzieci z jakiegoś powodu nie mogło pozostać w klasztorze.

Skąd one się wzięły? Kim są ich rodzice? Jak znalazły się 

w klasztorze, gdzie mniszki i mnisi składają śluby czystości, 
a   stosunki   płciowe   między   jego  mieszkańcami   są   surowo 
zakazane i zalicza się je do najcięższych grzechów, a ci, którzy 
się ich dopuszczają, mogą zostać wygnani? Dlaczego Tö Ling 
powierzył maleństwa jemu, osobie, którą poznał zaledwie parę 
godzin wcześniej? Skąd wiedział, że Pięć Zakazów przybył do 
Samye po sutrę, pozostawioną tam przez Czystość Pustki?

W głowie mnicha kłębiły się pytania i domysły.

Stojąc przed ogierem Wprost Przed Siebie, z koszykiem u 

stóp,   w   którym   niemowlęta,   dzięki   skutecznym   zabiegom 
Lapiki, znowu usnęły, Pięć Zakazów odniósł niemiłe wrażenie, 
że tej zagadki nie potrafi rozwikłać.

Świadom, że nie ma wyboru, nie tracił dłużej czasu. Podjął 

decyzję.

Postanowił wrócić do Luoyangu z sutrą i dodatkiem w postaci 

niemowląt, a tam czcigodny Czystość Pustki zdecyduje o ich

background image

losie. Miał nadzieję, że dzieci będą mogły wstąpić do klasztoru 
i   że   tak   młody   wiek   nowicjuszy   nie   będzie   zniewagą   dla 
Błogosławionego.

Jako niepoprawny optymista, pomyślał, że wszystko obróci 

się w końcu na dobre.

W tej sytuacji nie pozostawało mu nic innego, tylko przy-

wiązać koszyk do grzbietu Wprost Przed Siebie, futerał z sutrą 
do siodła i ruszyć w drogę.

Wysłannik Czystości Pustki był tak zaabsorbowany swoimi 

myślami, że pokonał wzgórze z dwoma stupami, nie zwracając 
nawet uwagi na „konie wiatru", turkoczące dużo głośniej niż 
dzień wcześniej, z powodu podmuchów wichury.

Wkrótce z koszyka znowu dobiegło kwilenie.
Dzieci musiały być głodne.
Lapika skomlała cicho, biegnąc obok konia.

Pięć Zakazów zatrzymał wierzchowca, zeskoczył na ziemię 

i dotknął jej sutków, które były nabrzmiałe od mleka, a następnie 
zdjął koszyk z końskiego grzbietu i postawił go delikatnie na 
trawie.

Niezręcznie, bojąc się, że zrobi dzieciom krzywdę, odwinął 

je z kołderek i położył przed brzuchem leżącej na ziemi suki, 
która zaczęła wydawać ciche pomruki zadowolenia, gdy przy-
ssały się chciwie do jej sutków.

Pięć Zakazów przyglądał się tej rozczulającej scenie i nie 

zauważył w wyglądzie dzieci niczego dziwnego.

Dopiero gdy odbierał je suce, zorientował się, że są to 

chłopczyk i dziewczynka, i odkrył z przestrachem, że twarz 
dziewczynki wygląda bardzo dziwnie.

Jedna połowa była  jasna i gładka, ale druga była jedną 

wielką czerwoną plamą, pokrytą lekkim puszkiem, który za-
czynał się na czubku brody i dochodził aż do linii włosów.

Jeśli patrzyło się na nią z boku, od zdrowej strony, buzia była 

zachwycająca; za to owłosiona i czerwona część przywodziła 
na myśl małpkę jakiejś nieznanej rasy.

Na szczęście pulchne i różowe ciałko dziewczynki, wciąż

background image

jeszcze pomarszczone jak u noworodków, nie zdradzało żadnych 
anomalii.

Otrzymał w podarunku dzieci, z których jedno z całą pew-

nością było potworkiem!

Panował taki ziąb, że Pięć Zakazów musiał czym prędzej 

okryć dzieci i nie mógł dłużej przyglądać się temu wybrykowi 
natury, którego widok odebrał mu mowę.

Jednak gdy minęło pierwsze zaskoczenie, mnich zdał sobie 

sprawę, że nie czuje odrazy do tej małej, dziwnej i zarazem 
ślicznej buzi, której nadzwyczajna odmienność upodobniała ją 
do dwubarwnych czerwono-białych masek, jakie w świąteczne 
dni nosili uliczni aktorzy w Luoyangu.

Niezwykłe owłosienie, pod którym buzia miała barwę doj-

rzałej maliny, ani trochę nie deformowało rysów twarzy dziecka, 
odznaczających się wyjątkową delikatnością.

Z całą pewnością można było stwierdzić, że maleństwo jest 

urocze.

Dziewczynka miała śliczny, lekko zadarty nosek nad pięknie 

zarysowanymi ustami, a jej wesołe oczka, okrągłe jak koraliki, 
wpatrywały się uważnie w Pięć Zakazów, gdy wziął ją na ręce.

Przyglądając się dzieciom, leżącym w koszyku niczym dwa 

susły w norce, Pięć Zakazów stwierdził, że zaczyna je traktować 
jak własne.

Uświadomił też sobie, że teraz będzie potrzebował więcej 

czasu na powrót do Luoyangu niż na podróż do Samye.

Aby dzieci nie były głodne, należało stawać mniej więcej co 

cztery godziny.

To właśnie musiał teraz zrobić na oczach manipy, ponieważ 

dzieci zaczęły domagać się mleka.

— Suka została karmicielką, nene, Niebiańskich Bliźniąt! — 

mruknął manipa, zdumiony widokiem ogromnego psiska leżą-
cego   na   ziemi,   do   którego   sutek   Pięć   Zakazów   przystawił 
chłopczyka i dziewczynkę.

background image

Słowa  nene  używano w Tybecie na określenie stryjenki, 

która zastępowała matkę, gdy ta nie mogła karmić  swoich 
dzieci.

Gdy karmienie dobiegło końca, Pięć Zakazów odjął bliźnięta 

od sutek „stryjenki" o długiej płowej sierści, a ta z zapałem 
zabrała się do lizania stóp wędrownego mnicha.

Pięć Zakazów ocenił, że to dobry znak.
Zachowanie psa było dowodem na to, że ten, który dopiero 

co wziął za małpkę małą dziewczynkę o owłosionej i zaczer-
wienionej połowie buzi, nie ma złych zamiarów.

—To są co najmniej półboskie istoty! Masz wielkie szczęś-
cie, że posiadasz taki skarb! — rzucił.
—Zauważyłem,  że nazwałeś je Niebiańskimi Bliźniętami. 
Dlaczego?   —   zapytał   Pięć   Zakazów,   odwiązując   Wprost 
Przed  Siebie,   żeby   ten   mógł   poskubać   pachnące   zioła 
rosnące po drugiej stronie drogi.
—Nie wyglądasz na kogoś, kto by dobrze znał pochodzenie 
Tybetańczyków! — wykrzyknął manipa, wniósłszy oczy do 
nieba.
—Więc mi o nim opowiedz! — Pięć Zakazów z trudem 
krył irytację.

Znał trochę język tybetański, dzięki czemu mógł rozmawiać 

z wędrownym mnichem, nie znał jednak legend ludu miesz-
kającego na Dachu Świata.

Manipa dał mu znak, żeby usiadł obok niego na małym 

skalnym wzniesieniu, skąd rozpościerał się widok na śnieżne 
piramidy, tak wysokie, że zdawały się sięgać nieba.

I tam, w obliczu tych świętych gór, zaczął snuć, pomagając 

sobie gestami i mimiką, opowieść o pierwszych ludziach w 
kraju Bod.

— Nasz pierwszy przodek narodził się z Małpy i Górskiego

Demona. Było to w lasach Wielkiego Południa, tam gdzie
drzewa rosną tak gęsto, że promienie słońca nigdy nie docierają
do  ziemi.   Ich  dzieci   miały  czerwone,   owłosione,   kosmate
twarze, dokładnie takie, jak ta mała dziewczynka! Bodhisattwa

background image

Awalokiteśwara, zdjęty litością, zamienił je w mężczyzn i ko-
biety   o   normalnym   wyglądzie,   i   dał   tym   istotom,   bo 
umierały z głodu i z pragnienia latem, a z chłodu zimą, pięć 
różnych ziaren: gorczycy, gryki, sezamu, ryżu i grochu. W ten 
sposób  wyrosły   pokolenia,   z   których   wywodzimy   się   my, 
mieszkańcy kraju Bod!

W   tym   momencie   trzykrotnie   skłonił   się   przed   dziećmi, 

przykładając do czoła złożone dłonie.

—A więc, jeśli wierzyć twoim słowom, w tych dzieciach 
odrodziła się ta pierwotna para? — zapytał Pięć Zakazów, 
nieco zakłopotany tym pomysłem.
—Dokładnie!   Tak   to   właśnie   wygląda!   Tam   leży   mała 
dziewczynka, która wygląda jak małpka, a mały chłopiec 
jak człowiek! To jest dowód, że obróciło się Koło Prawa! Te 
dzieci muszą być inkarnacją naszych pierwotnych półbogów! 
— odparł wędrowny mnich z triumfującą miną, ukazując w 
uśmiechu zepsute zęby.
Coraz bardziej zbity z tropu, Pięć Zakazów próbował przy-

pomnieć sobie jeden ze świętych tekstów mahajany,  co do 
którego miał niejasne przeczucie, że mógł opisywać tę wyjąt-
kową cechę, jaką odznaczała się dziewczynka.

Gdy przyglądał się górskim szczytom, których nieskalana 

biel kojarzyła mu się z nirwaną, przed oczami stanęła mu 
nagle mała małpka, poszcząca jak asceta i zmarła z głodu na 
brzegu   Gangesu,   za   rządów   króla-poety  Harszy,   kilka   lat 
przed   narodzinami   Buddy,   w   świętym   miejscu   o   nazwie 
Prayaga.

Budującą legendę o tym zwierzęciu opowiadali wszyscy 

mnisi Wielkiego Wozu wracający z pielgrzymki śladami Buddy: 
sympatyczna   małpka   zachowywała   się   jak   najpobożniejszy 
wierny i oddawano jej szczególny hołd, który zwracał uwagę 
wszystkich podróżnych, jacy przechodzili przez Prayagę. Wier-
ni, którzy chcieli uczcić duszę małpki, musieli na znak swej 
pobożności oprzeć się stopą i ramieniem o wielką tykę wbitą 
w dno rzeki, a potem wyciągnąć ciało poziomo, jak chorągiew

background image

przyczepioną do drzewca, śledząc pilnie bieg słońca na niebie, 
od świtu do zachodu.

Z pewnością mała dziewczynka mogła być reinkarnacją tej 

małpki-ascety, której zachowanie zapowiadało pojawienie się 
na ziemi Buddy.

Jednak Pięć Zakazów przypomniał sobie również inną histo-

rię, małej rudej małpki, która przyszła do Buddy niedaleko 
Mathury, żeby ofiarować mu czarkę miodu dzikich pszczół. 
Gdy Błogosławiony przyjął podarunek, uradowane zwierzątko 
zaczęło skakać jak szalone i zabiło się, uderzając głową w ka-
mień. Zdjęty litością Błogosławiony czuwał, aby szlachetnego 
zwierzaka spotkał dobry los; małpka natychmiast odrodziła się 
w ciele świętego.

Ale   w   trakcie   niezliczonych   poprzednich   wcieleń   Błogo-

sławionego było wiele momentów, w których pojawiały się 
małpy.   Pewnego   razu  na   przykład   zabrały  mu   naczynie   na 
jałmużnę, a po kilku chwilach oddały, wypełnione po brzegi 
miodem.

Na historię związków Buddy z małpami składało się wiele 

epizodów.

Siedząc   na   kamieniu   obok   wędrownego   mnicha,   Pięć 

Zakazów, w miarę przypominania sobie tych opowieści, nie 
mógł pozbyć  się rosnącego niepokoju o maleństwa. Spały 
teraz, syte i spokojne, z buziami pod kołderką, w koszyku, 
obok którego wyciągnęła się Lapika, jakby chciała dać do 
zrozumienia,   że   tym   małym   istotkom   nie   wolno   zrobić 
krzywdy.

—Chyba będę musiał ruszać — powiedział w końcu Pięć 
Zakazów. — Mam przed sobą długą drogę!
Om! A dokąd chcesz dojść? Powinieneś być świadom, że 
w   osobach   tych   Niebiańskich   Bliźniąt   wieziesz 
reinkarnację pary założycieli tego kraju!  Om mani peme  
hung! 
— rzekł manipa, rzucając się na kolana, w chwili gdy 
młody   mnich  umocowywał   cenny   kosz   na   końskim 
grzbiecie.
—Muszę zawieźć te dzieci do środkowych Chin. Będę się

background image

o nie troszczył, nie martw się! — dodał uspokajająco Pięć 
Zakazów, starając się jak najlepiej umocować koszyk.

— Droga jest niebezpieczna! A nawet bardzo niebezpieczna!

Pełno na niej rozbójników. Najgorsi z nich ucinają palce swoim
ofiarom, żeby robić z nich naszyjniki! — uprzedził wędrowny
mnich.

Jego wytrzeszczone oczy świadczyły o trwodze, jaka prze-

szyła go na wspomnienie „przeklętych wieńców", noszonych 
przez członków krwiożerczych band, przemierzających drogi 
kraju Bod.

Pięć Zakazów nie miał pojęcia, o czym mówi jego rozmówca. 

Czystość   Pustki  nie  wspomniał  mu   o  tego rodzaju niebez-
pieczeństwie ani słowem.

—Jesteś pewny, że nie mylisz tych zbójców z hinduskimi 
ascetami,   którzy   chodzą   po   drogach   całkiem   nadzy   — 
mówi się, że są ubrani w powietrze — i zawieszają sobie 
na   szyi   różańce   z   czaszek?   —   zapytał.   —   Czczą   boga 
zdolnego   zarówno   do   najgorszych,   jak   i   najlepszych 
czynów, którego nazywają Siwa!
—Co do tych nagich ludzi z Indii, to nigdy ich tutaj nie 
widziałem!  Tym,  o których mówię, lepiej nie wchodzić w 
drogę, kiedy przemierza się samemu kraj Bod! Wierz mi!
—Mówisz o rozbójnikach z innych stron włóczących się 
po tych górach w poszukiwaniu łatwej zdobyczy?
Om!  Właśnie   tak!   Tybetańczycy   nigdy   nie   porywają 
podróżnych,   żeby   trzymać   ich   jako   zakładników.   Jeżeli 
chodzi o nas, to odznaczamy się łagodnością i pokojowym 
nastawieniem! — zapewnił manipa, poprawiając spodnie.
—Jestem tylko skromnym uczniem Wielkiego Wozu, jednak 
nieobce mi są sztuki walki!
—Uważaj   na   siebie,   to   wszystko.   Tych   dwoje   małych 
półbogów   nie   zasługuje   na   to,   żeby   skończyć   na   targu 
niewolników!
—Masz może jakąś mantrę albo talizman, który uchroniłby 
mnie przed takim spotkaniem?

background image

Twarz manipy rozjaśniła się.

— Czy znasz różnicę między dwiema prawdami? — za

pytał.

Pięć Zakazów zaprzeczył ruchem głowy.

— Jest coś, co nazywamy prawdą absolutną. Jest dostępna

wtajemniczonym, którzy potrafią uprawiać „głęboką doktrynę".
Jest też prawda względna. Mogą ją poznać wszyscy pozostali.
W jakim obszarze Prawdy się poruszasz? — zapytał manipa,
którego mina stała się trochę podejrzliwa.

Gotowy do drogi Wprost Przed Siebie zarżał i Pięć Zakazów 

ściągnął mu cugle, żeby go uciszyć.

— Nigdy nie praktykowałem waszej „głębokiej doktryny".

Znam tylko podstawy, których uczył mnie mój mistrz w trak
cie nowicjatu. Nie umiałbym  nawet rozpoznać w waszych
salach modlitewnych czwartej części boskich istot namalowa
nych na ścianach. Wszystkie te demony wyglądają tak, jakby
przechadzały się po piekle! — odrzekł Pięć Zakazów.

Nie wymieniając nazwy miejsca, w którym był niedawno, 

napomknął tylko o tym, co widział w Samye, gdy lama Tö Ling 
prowadził go labiryntem korytarzy do małej celki.

Stanęły mu przed oczami wszystkie te maszkary o wielu 

ramionach i nogach, podobne do słońc ziejących ogniem ze 
straszliwych gardzieli, z łańcuchami ludzkich czaszek na szy-
jach, by nie wspomnieć o  Lokapala,  Czterech Strażnikach 
Stron Świata, których przerażające, dzikie twarze mignęły mu, 
gdy wystraszony przemierzał z lamą korytarze.

—Nasze   rytuały   są   skomplikowane,   ale   przybliżają   do 
prawdy — zapewnił wędrowny mnich.
—Jestem tylko skromnym uczniem dhyany, gałęzi buddyz-
mu, który nazywamy w Chinach chan, opartej na medytacji 
transcendentalnej.
—W takim razie nie jest ci dostępna prawda absolutna! — 
stwierdził z kpiącą miną manipa.
—My,  wyznawcy mahajany,  zadowalamy się poszukiwa-
niem   pustki!   —   powiedział   nieco   rozdrażniony   Pięć 
Zakazów,

background image

po czym dodał: — Chętnie porozmawiałbym z tobą dłużej, ale 
czas nagli. Muszę ruszać w drogę!

— Pozostaje mi więc życzyć  wam szczęśliwej podróży,

tobie i Niebiańskim Bliźniętom! Mnie też wzywają obowiązki.
Mam   do  spełnienia   pewną   misję!   —  wykrzyknął   manipa,
wykręcił przed zdumionym młodzieńcem dziwaczny piruet
i puścił się biegiem, jakby przed czymś uciekał.

Wysłannik Czystości Pustki śledził go wzrokiem przez dłuż-

szą chwilę, przytrzymując za szyję płową sukę, która na moment 
przestała pilnować koszyka i szarpnęła się wściekle, jakby 
chciała rzucić się w pogoń za tym rozczochranym osobnikiem, 
wyglądającym z daleka niczym pół jak, pół człowiek.

Dziwak zatrzymał się nagle i odwrócił. Mimo oddalenia Pięć 

Zakazów usłyszał jego słowa:

—Opiekuj się Niebiańskimi Bliźniętami! One poznają Prawdę 
Absolutną! Uważaj na bandytów! Om mani peme hung!
—Dziękuję   za   radę!   Jeśli   nas   napadną,   będę   umiał   się 
obronić!   Do   widzenia,   manipo!   —   odkrzyknął   Pięć 
Zakazów, złożywszy dłonie w trąbkę, żeby głos lepiej się 
niósł.

Ledwo skończył, gdy zdumiony spostrzegł, że manipa, za-

miast się oddalać, pospiesznie wraca.

Poczuł strach.
Dlaczego ten dziwny człowiek biegnie z powrotem? Czy 

chodzi mu o dzieci? O jakiej misji wspomniał przed odejściem?

Na  wszelki wypadek  sprawdził, czy podwójne węzły na 

sznurze mocującym kosz do siodła są dobrze zaciśnięte. Potem 
upewnił się, czy sztylet znajduje się na swoim miejscu, za 
pasem.

Mnich był już całkiem blisko. Można było wyczuć kwaśny 

odór okrywającej go zatłuszczonej skóry jaka.

Ale Pięć Zakazów, z dłonią na rękojeści sztyletu, stwierdził 

z ulgą, że manipa szczerzy w uśmiechu zęby.

— Zapomniałem powiedzieć coś, co pomoże ci w dalszej

podróży: czemu nie oddać tych dzieci-bogów pod boską ochronę
Szlachetnego Talizmanu? Jego zalety są niezrównane!

background image

—Wróciłeś, żeby mi to powiedzieć? Co to za talizman?
Om mani peme hung! Do widzenia! Pomyśl o tym, żeby 
poprosić Szlachetny Talizman o ochronę, a nie zawiedziesz 
się.

Po czym wędrowny mnich, wciąż wykrzykując mantrę, ruszył 

znowu swoją drogą, aby tym razem zniknąć na dobre, a echo 
jego głosu rozpłynęło się w nieskończonych otchłaniach nie-
skalanej bieli gór, których szczyty sięgały nieba.

background image

_________Kaszgar 

 

 /  

^^N^Dunhuang        Luoyang

V

_^00

0000000

^

Chang'an

GÓRY KRAł NY ŚNIEGÓW

• Peazawar

_y\

^|   • Lhasa

• Klasztor

Samye

9

W górach Krainy Śniegów

Boski Błogosławiony okazał mu w końcu łaskę!

Niech mu będzie chwała!
Pomógł odnaleźć drogę!
W taki sposób Buddhabadra okazywał wdzięczność temu, 

który   wreszcie   się   objawił   i   którego   wsparcia   tak   bardzo 
potrzebował: Błogosławionemu Buddzie.

Czas był po temu najwyższy, gdyż lewa kostka bolała go tak 

bardzo, że z trudem chodził.

Chętnie wziąłby w objęcia ten ociosany kamień, służący za 

słup przydrożny,  na którym  wyryta  była  strzałka i nazwa 
„Samye", wskazująca podróżnemu drogę do klasztoru.

Już od tygodni przełożony Klasztoru Jedynej Dharmy z Pe-

szawaru błąkał się po górach, nie mogąc  znaleźć drogi do 
najczcigodniejszego klasztoru Krainy Śniegów.

Pojawienie się tego kamienia w miejscu, w którym krzyżo-

wały   się   co   najmniej   trzy   ścieżki,   oznaczało   koniec   trzy-
miesięcznego   błądzenia,   podczas   którego   omal   nie   stracił 
życia.

background image

Zabłądził już wkrótce po opuszczeniu Samye, gdy musiał 

porzucić białego słonia w zamieci śnieżnej, wysławszy przedtem

background image

kornaka   do   najbliższej   oberży,   żeby   zamówił   miejsce   dla 
słonia i zaczekał tam na niego.

I od tej pory, niestety, nic nie szło tak, jak sobie życzył!
Mimo  to Buddhabadra, przyglądając  się z zadowoleniem 

słupowi, mówił sobie w duchu, że nie ma najmniejszego powodu 
żałować przygód, które mu się przydarzyły.

Doszedł  nawet  do wniosku,  że  oszczędzone  mu   zostały 

poważne kłopoty, jakie pojawiły się, gdy po okresie stabilizacji 
i spokoju w rywalizacji buddyjskich szkół otwierał się nowy 
rozdział.

Pomyśleć tylko, że dzięki niewiarygodnemu zbiegowi oko-

liczności Buddhabadra odkrył, iż targ, jakiego dobił z Czystością 
Pustki, zwierzchnikiem Klasztoru Wdzięczności za Cesarskie 
Dobrodziejstwa, był oszustwem.

Od czasu, gdy kilka miesięcy temu poczynił w Peszawarze 

katastrofalne dla wiarygodności tego klasztoru odkrycie, sprawy 
szły coraz gorzej.

Jedynym wyjściem było więc odwrócenie sytuacji na swoją 

korzyść,   zło   zamieniając   w   dobro.   Niektórzy  nazywali   to 
„zamienianiem   starego   w   nowe",   inni,   mistrzowie   sztuk 
walki,   „kierowaniem   sił   przeciwnika   przeciwko   niemu   sa-
memu"!

Wciąż stojąc przed kamieniem, bardzo z siebie zadowolony 

Buddhabadra, mając obolałą nogę, ale radość w sercu, mógł 
sobie powiedzieć, że nie poszło mu tak źle.

Wrócił przecież z bardzo dalekiej podróży!

To, co opowiedział mu, przytaczając niepodważalne dowody, 

mały człowieczek ze śródmieścia Peszawaru, do którego udał 
się po radę, było tak straszne, że nie znalazł w sobie odwagi, 
żeby wyjawić to komukolwiek.

Był pewny, że dobrze robi, udając się do tego człowieka. 

Zasięgnął na jego temat języka i otrzymał zapewnienie, że jest 
on jednym z najlepszych w swoim fachu!

To, co poczuł po powrocie z krótkiej wyprawy do miasta, 

gdy zamknął się na cztery spusty w swej celi, kryjąc się przed

background image

niedyskretnymi spojrzeniami, nie było jedynie chęcią okazania 
sprzeciwu. Był  zrozpaczony i zagubiony.  W końcu zaczął 
gorzko żałować, że poznał prawdę.

Podczas gdy jego rozmówca był przekonany, że rozwiewa 

wątpliwości, w sercu przełożonego z Peszawaru rozpętała się 
prawdziwa nawałnica.

Przez trzy dni i trzy noce, dręczony niepokojem, rozważał 

problem z każdej strony, aby dojść do oczywistego wniosku: 
nie mógł zrobić nic innego, tylko zachowywać się tak, by nikt 
z Klasztoru Jedynej Dharmy nie dowiedział się o tym, o czym 
on się dowiedział.

Samotny i zawstydzony, że wszystkich okłamuje, stwierdził, 

że musi wyruszyć do Samye, jak gdyby nigdy nic, pamiętając 
o tym, żeby zabrać ze sobą białego słonia.

Aby uniknąć kłopotów, gdyby przypadkiem lama Gampo 

i Czystość Pustki odkryli jego tajemnicę, postanowił zabrać ze 
sobą Świętą Rzęsę Buddy, zamkniętą w małym sercu z san-
dałowego drewna, kryjącym również to, do okazania czego 
został niestety zmuszony.

Przygotowując się do podróży,  pomyślał, że ten maleńki 

włosek, który dopiero po dobrej chwili udawało się dostrzec 
w pachnącym relikwiarzu, mógłby mu się przydać, gdyby 
prawda wyszła na jaw.

Było mu przykro, że pozbawił swój klasztor relikwii ob-

noszonej podczas Małej Pielgrzymki rozpoczynającej się już 
za kilka dni.

Mimo wszystko wierzył, że sprytny i zręczny Oręż Prawa 

znajdzie sposób, żeby uchronić wspólnotę przed skutkami 
braku relikwii, toteż nie wahał się ani chwili, wiedząc, o co 
walczy.

A walczył o przyszłość Klasztoru Jedynej Dharmy!
Buddhabarda był więc przekonany, że nie ma wyboru.
Dość wspomnieć, że to, co zdarzyło się po tej straszliwej 

historii, której skutki mogły być niezwykle tragiczne, potwier-
dziło jego obawy.

background image

Nad wszystkim świeciła zła gwiazda, począwszy od nieuda-

nego spotkania w Samye,  na które przybyło ich trzech, on, 
Czystość Pustki i lama Gampo, podczas gdy powinno być 
czterech!

Nieobecność czwartego mnicha, jedynego, który w tej spra-

wie nie był jednocześnie sędzią i stroną, gdyż wziął na siebie 
rolę świadka i poręczyciela, spowodowała, że spotkanie niczego 
nie przyniosło.

Tak więc na nic się zdało przybycie Buddhabadry do Samye. 

Na darmo naraził się na tyle niebezpieczeństw, pokonał nie-
zliczone przełęcze i przez trzy miesiące brnął w zawieruchach 
i śnieżycach wyboistymi drogami Krainy Śniegów.

Gdy po nieudanym spotkaniu siedzieli nad czarkami herbaty 

na jednym z ogromnych dziedzińców, wokół których wznosiły 
się budynki klasztoru, niezobowiązująca z początku pogawędka 
nagle dotknęła bardziej zasadniczych kwestii.

—Szukam   sposobu,   aby   zdobyć   fundusze   dla   Klasztoru 
Jedynej Dharmy! — powiedział Buddhabadra do Czystości 
Pustki, wtedy jeszcze nie zdając sobie sprawy, jak naiwne 
było to wyznanie.
—Nie wystarczają wam datki pielgrzymów? Mówi się, że 
odwiedzają was tysiące wiernych.
—Dochody z  darowizn  ledwo  pokrywają   nasze   wydatki, 
ponieważ przybyło nam mnichów. Władze Indii w ogóle 
nas nie wspomagają!
—W Chinach władze dają dowód swej szczodrości w po-
staci jedwabiu.
—Powiadają, że jedwab jest bardzo drogi.
—Ale podatki coraz wyższe!

Zatopiony w myślach pośrodku dziedzińca, patrząc na no-

wicjuszy stojących w równym szeregu, by rozpocząć modły, 
Buddhabadra wpadł na pomysł, jak rozwiązać problemy, które 
wyłoniły   się   po   tragicznym   odkryciu   poczynionym   w   Pe-
szawarze.

Pełen ufności, podzielił się nim z Czystością Pustki:

background image

—Gdybyśmy znaleźli sposób, jak tkać w Peszawarze jed-
wab, nasze kłopoty by się skończyły!
—Aby wytwarzać jedwabną przędzę, wystarczy mieć jed-
wabniki i morwy, no i dobrego rzemieślnika — zauważył 
Czystość Pustki. — Możesz mi wierzyć, to łatwiejsze, niż 
się wydaje!
—Gdzie można się w to wszystko zaopatrzyć?
—Chińskie prawo karze śmiercią tych, którzy zajmują się 
nielegalnym  handlem nie tylko jedwabiem,  ale i tym,  co 
służy   do   jego   produkcji!   Sprzedaż   sadzonek   morwy   i 
jedwabników  jest   ściśle   kontrolowana   przez   specjalną 
policję,   utworzoną  przez   administrację   do   spraw 
jedwabiu.
— Nie zechciałbyś dostarczyć mi tych rzeczy?
Czystość Pustki aż podskoczył na te słowa.

— Musiałeś pomyśleć, że jestem niezwykle zuchwały! —

rzucił pospiesznie Buddhabadra, świadom, że być może posunął
się trochę za daleko.

Ku   jego   wielkiemu   zaskoczeniu,   Czystość   Pustki,   wcale 

nierozgniewany, odparł:

—O wszystkim decyduje cena. Co dasz mi w zamian?
—Zaproponuj coś!
—Żądasz ode mnie ni mniej, ni więcej, tylko tego, żebym 
pogwałcił prawo mojego kraju i popełnił czyn, który, gdyby 
dowiedziały  się   o  nim   władze,   wpędziłby  Wielki   Wóz   w 
wielkie  kłopoty.   Powinieneś   sam   się   domyślić,   czego 
zażądam w zamian! — zakończył Czystość Pustki.

Zamienić stare w nowe!
Obrócić siły przeciwnika przeciwko niemu samemu!
Nazywając rzecz po imieniu, był to istny cud!
Bo oto po spotkaniu, które zakończyło się, nim się na dobre 

zaczęło, Czystość Pustki, i to z własnej woli, podsunął Bud-
dhabadrze sposób na wybrnięcie z kłopotów!

— Wiem, o czym myślisz. Jestem gotów dać ci to, jeśli

zdobędziesz dla mnie jajeczka i rośliny — odparł drżącym
głosem Buddhabadra, czując wielki wstyd, że kłamie.

background image

Gdyby Czystość Pustki odkrył intrygę, bez wątpienia uznałby 

mnicha z Peszawaru za spryciarza i kłamcę. I miałby rację.

Lecz wstyd nie powstrzymał Buddhabadry.

A zresztą, nie odczuwał już żadnych wyrzutów sumienia, 

gdy odkrył, że przełożony klasztoru Wdzięczności za Cesarskie 
Dobrodziejstwa także go oszukał.

Wszystko to dowodziło, że obaj działali, mając na względzie 

jedynie dobro swoich wspólnot, i walczyli o nie, nie przebierając 
w środkach.

Ale gdy tak siedział z mnichem Wielkiego Wozu na kamien-

nej ławie głównego dziedzińca Klasztoru Samye, Buddhabadra 
nie domyślał się, że Czystość Pustki nim manipuluje. Nie mógł 
więc powstrzymać się od objęcia go i wyrażenia radości.

Nagle poczuł w sercu ostatnie ukłucie żalu.
—A jeśli zaproponuję ci w zamian Świętą Rzęsę? Łatwo ją 
przewieźć, nie rzuca się w oczy... — powiedział, starając 
się, aby zabrzmiało to pogodnie.
—Nie zwraca uwagi, bez wątpienia. Ale, jak by to powie-
dzieć... banalna! — parsknął Czystość Pustki.

Buddhabadra jednak nadal się wahał, nie mogąc zapomnieć 

o skrupułach.

—Wystarczy, żebyś w ciągu trzech miesięcy dostarczył tę 
rzecz do Luoyangu! To da ci czas na spokojne zastano-
wienie się.
—A jeśli nie dotrzymam słowa? — wybąkał Buddhabadra, 
zaskoczony   i   zbity   nieco   z   tropu   taką 
wspaniałomyślnością.
—Jestem gotów zostawić tu w depozycie moją Sutrę o logice 
Czystej Pustki 
i obarczyć cię dostarczeniem mi jej. W ten 
sposób   będziesz   musiał   przyjechać   do   Luoyangu!   — 
zaproponował Czystość Pustki.

Na te słowa skrupuły mnicha z Peszawaru rozwiały się jak 

dym. Dobili targu.

— Mam do ciebie zaufanie. Trzy miesiące to dość czasu na

zdobycie tego, co ci obiecałem. Od razu uprzedzę o wszystkim
lamę Gampo! — dodał zadowolony Czystość Pustki.

background image

— Jesteśmy złączeni, jak nigdy dotąd! — wykrzyknął Bud-

dhabadra.

Jajeczka jedwabników i sadzonki morwy!

Czystość Pustki zobowiązał się dostarczyć mu je w zamian 

za   to,   co   zawsze   spoczywało   w   małej   szkatułce   z   drewna 
sandałowego w kształcie serca, którą miał w kieszeni.

Zawarłszy tę niespodziewaną ugodę, Buddhabadra nie musiał 

robić nic więcej, tylko  wmówić  temu głupcowi koniakowi, 
nadającemu się wyłącznie do podcierania słoniom tyłków, że 
wracają do Peszawaru.

Choć nie wiadomo, ile razy przeżywał ten smutny epizod, 

wciąż ze ściśniętym sercem wspominał chwilę, w której musiał 
zostawić białego słonia na rozwidleniu drogi prowadzącej do 
Kaszgaru, wysławszy przodem kornaka, rzekomo po to, żeby 
zapowiedział ich przybycie do oberży.

Zwierzę, które miało na nogach straszliwe rany, posuwało 

się z coraz większym trudem.

Buddhabadra był tym bardzo zmartwiony i wmawiał sobie, 

że zostawia świętego słonia, do którego był tak przywiązany, 
jego własnemu losowi, w środku zamieci śnieżnej, kierując się 
interesem całej wspólnoty.

— Trzeba, żebyś wytłumaczył właścicielowi zajazdu, że

słoń musi mieć miejsce pod dachem. Jeśli nie zobaczysz mnie
w ciągu dwóch dni po przybyciu do zajazdu, będzie to znak, że
burza śnieżna opóźniła moje przyjście. Zapłacisz z góry za
miejsce dla słonia w stajni i udasz się do Peszawaru, gdzie
zjawisz się przede mną, co powinno uspokoić oczekujących
mnie braci, którzy pewnie martwią się, że tak długo nie wracam.
Wyjaśnisz im, że tylko trochę się spóźnię — polecił pogania
czowi słoni, stojąc na lodowatym wichrze, na skrzyżowaniu, na
którym droga z Samye  łączyła się ze szlakiem na szczyty
Pamiru.

Wiedział, że ściągnie na swoją wspólnotę strapienie i trwogę, 

gdy po powrocie kornaka mnisi na próżno będą wyglądać i jego 
powrotu. Był jednak przekonany, że podjął słuszną decyzję.

background image

Jedynym sposobem na uniknięcie straszliwych następstw 

tego, co odkrył w Peszawarze, było wcielenie w życie nieocze-
kiwanej ugody zawartej z Czystością Pustki, w wyniku której 
w cudowny sposób rozwiałyby się problemy, jakie od miesięcy 
nie dawały mu spać.

Lecz aby to zrealizować, Buddhabadra musiał zostać sam, 

całkowicie   wolny   w   swoich   poczynaniach,   odpowiedzialny 
jedynie przed samym sobą.

Tak więc, pomimo żalu, nawet się nie obejrzał, gdy porzucał 

w zaśnieżonych górach, które omal nie stały się jego grobem, 
to wspaniałe zwierzę. Przybył z nim do Samye tylko po to, by 
zachować pozory.

Przysiągł sobie zresztą, że po powrocie do Peszawaru każe 

urządzić nagonkę w lasach północnych Indii, żeby znaleźć 
innego dorosłego białego słonia, tak samo wspaniałego i pełnego 
życia jak to biedne zwierzę, które wbrew sobie skazał na śmierć.

Gdy musiał się zatrzymać w pierwszej napotkanej oberży, 

żeby schronić się przed wzmagającą się burzą, był już wolny.

Znalazłszy się w bezpiecznym miejscu, pomyślał, że lepiej 

byłoby udać się do Samye, żeby tam poczekać na koniec zimy.

Bez   przysparzającego   kłopotów   słonia,   nienawykłego   do 

zaśnieżonych stoków, w mniej niż osiem dni byłby u czcigod-
nego mistrza Gampo.

A kiedy już poczułby się lepiej, mógłby wyruszyć do Luoyan-

gu, uzbrojony w sutrę Czystości Pustki.

Jakże pilno mu było doprowadzić do uzgodnionej wymiany!
Wyobrażał już sobie, że trzyma w dłoniach terakotową donicę 

z cenną rośliną. Wyobrażał sobie rozłożone na półkach lśniące 
liście i pożywiające się na nich gąsienice wyklute z jajeczek, 
które   dałby  mu   Czystość   Pustki.   W   zamian   pozbyłby   się 
ślicznego małego serca z sandałowego drewna, odwracając 
w ten sposób bolesną stronicę, która otworzyła się kilka miesięcy 
wcześniej.

background image

Wówczas, dzięki tej kruchej roślinie i jajeczkom o wiele 

mniejszym od ziarenek pieprzu, miałby w końcu środki, które 
pozwoliłyby uniknąć jego klasztorowi równie straszliwej, co 
nieuchronnej katastrofy.

Mimo godnego pożałowania kroku, jakim było porzucenie 

świętego słonia, wszystko mogłoby iść jak najlepiej, gdyby nie 
zadymka, niosąca tumany śniegu, które sprawiały, że błądził 
każdy, kto okazał się na tyle szalony, żeby wyruszać w drogę 
w taką pogodę.

Bo zmartwienia zaczęły się właśnie wtedy,  gdy pragnąc 

znaleźć się w Samye, Buddhabadra pomyślał, że zawierucha 
może się uspokoi, i wyszedł z oberży, aby wyruszyć znowu 
w drogę przez góry.

Wkrótce miał się przekonać, że w środku zadymki, gdy 

słońce   i   góry  stawały  się   niewidoczne,   zupełnie   traciło  się 
orientację.

Istniała jedna szansa na dwie, że weźmie się północ za 

południe.

A to właśnie przydarzyło się biednemu Buddhabadrze.

Nie tylko zgubił drogę do Samye, ale także porzucił połu-

dniową odnogę Jedwabnego Szlaku. Skierował się prosto na 
północ, w kierunku Kuczy, zamiast iść na południe, do Tybetu, 
gdzie znajdował się klasztor.

Nie zdając sobie z tego sprawy, oszołomiony zmęczeniem 

i padającym nieustannie śniegiem, utraciwszy wraz z poczuciem 
kierunku poczucie czasu, oddalał się stopniowo od masywu 
Himalajów, aby znaleźć się w połowie drogi między Chotanem 
i południową granicą koryta rzeki Tarym, w zimnie, z którym 
prowadził wyczerpującą i daremną walkę.

Po ośmiu dniach posuwania się po omacku, wciąż przekona-

ny, że w końcu trafi na sławetny kamień wskazujący drogę do 
Samye, stwierdził, że kończą mu się zapasy żywności. Jego 
odrętwiałe ciało z trudem parło do przodu, był tak zmęczony, 
że nie czuł nawet palenia lodowatego wiatru na twarzy osłoniętej 
kapturem.

background image

W końcu zapadł się po pas w śnieg.

Mimo wszystko od tej chwili sprawy zaczęły toczyć się 

pomyślnie.

Gdyby nie grupa wędrownych komediantów, którzy znaleźli 

go prawie martwego z zimna tuż obok opuszczonego szałasu, 
gdzie próbował się schronić, bez wątpienia jego wędrówka 
skończyłaby   się   tam,   pod   grubym   płaszczem  śniegu,   który 
zaczynał pokrywać jego ciało.

Kiedy się ocknął, był owinięty w derkę zalatującą jakiem, 

a jakaś młoda kobieta próbowała zmusić go do wypicia czarki 
gorącej zupy. Z początku myślał, że odrodził się w innym ciele.

— Gdzie jestem? — wymamrotał, przełknąwszy z trudem 

kilka łyków zupy.

Nieznajoma nie znała sanskrytu. Przyglądała mu się tylko 

z uśmiechem, dając na migi do zrozumienia, że został uratowa-
ny. Po chwili zrozumiał, co mu się przydarzyło. Gdy wręczyła 
mu lustro z polerowanego brązu, zobaczył wychudzoną, wy-
smaganą  mrozem twarz i zsiniały odmrożony czubek nosa. 
Zrozumiał, że w ostatniej chwili umknął śmierci.

Po chwili podszedł do niego starszy mężczyzna.
Oszołomiony Buddhabadra nie rozumiał ani jednego słowa 

tego śmiejącego się głośno człowieka o zaczerwienionej twarzy, 
który najwidoczniej stał na czele trupy aktorów. Obmacał on 
całe ciało przełożonego z Peszawaru, poklepał go po policzkach 
i nie krył radości z jego powrotu do sił.

Mimo skrajnego wyczerpania, gdy został sam, Buddhabadra 

sprawdził, czy w leżącym obok niego tobołku jest szkatułka 
w kształcie serca.

Na szczęście także to, co kryła, wciąż w niej było. Naj-

widoczniej  wędrowni  komedianci  byli  uczciwymi   ludźmi, 
którzy nie uznali za właściwe grzebać w jego rzeczach.

Buddhabadrze bardzo się spieszyło, by wrócić do Samye, ale 

prędko pojął, że grupa kieruje się na północ, w stronę oazy Turfan, 
gdzie komedianci mieli zwyczaj prezentować przed królem swoje 
przedstawienie na początku każdej wiosny.

background image

Był za bardzo wyczerpany, aby opuścić nowych towarzyszy 

podróży,   tak   grzecznych,   opiekuńczych   i   okazujących   mu 
sympatię.

Przez półtora miesiąca Buddhabadra dzielił więc życie z lino-

skoczkami   i   aktorami,   rozweselającymi   serca   mieszkańców 
wiosek marionetkami, teatrzykiem cieni i innymi sztuczkami 
za odrobinę żywności i ugoszczenie w cieple, w kącie stodoły.

Jednak w Turfanie wyrzuty sumienia, które nie przestawały 

trapić przełożonego Klasztoru Jedynej Dharmy z Peszawaru, 
skłoniły go do porzucenia nowych przyjaciół.

W miarę jak odzyskiwał siły, nie przestawał zastanawiać się 

nad skutkami swojego spóźnienia.

Za kilka dni w Luoyangu, w Klasztorze Wdzięczności za 

Cesarskie Dobrodziejstwa, Czystość Pustki zacznie się o niego 
niepokoić, jako że minęły dobre trzy miesiące od ich rozstania 
w Samye.

Próbował sobie wyobrazić, niezależnie od rozczarowania i 

niepokoju, jakie musiał odczuwać zwierzchnik mahajany, do 
jakiego stopnia jego nieobecność może zaszkodzić spełnieniu 
warunków ich ugody.

Jak każda umowa, także i ta musiała opierać się na zaufaniu.
Co się stanie, jeśli Czystość Pustki dojdzie do przekonania, 

że Buddhabadra nie dotrzymał słowa?

Jeśli chciał uniknąć wstydu, powinien jak najprędzej zadecy-

dować, co należy zrobić, żeby uratować umowę, zawartą kilka 
tygodni wcześniej na kamiennej ławie głównego dziedzińca 
Samye.

Czy  powinien  wrócić   do  klasztoru  po  cenną   sutrę,   żeby 

dostarczyć ją Czystości Pustki, czy też przeciwnie, skorzystać 
z tego, że jest już w Turfanie i udać się prosto do Luoyangu?

Dowiedział się, że potrzeba dwudziestu dni marszu, aby 

dotrzeć do oazy Hami, i dalszych dziesięciu — pod warunkiem 
że będzie się szło bez ociągania — aby dojść do Oazy Tysiąca 
Grot. Z miejsca, w którym się znajdował, potrzebował w sumie 
dwóch dobrych miesięcy, żeby dotrzeć do Luoyangu.

background image

Za to gdyby wrócił do Samye i wybrał południową odnogę 

Jedwabnego Szlaku, musiałby poświęcić na to prawie dwa razy 
tyle czasu.

Siedem miesięcy zamiast trzech! Było to bez wątpienia o 

wiele  za  dużo dla  Czystości  Pustki,  który miałby  wszelkie 
prawo poczuć się zwolnionym z danego słowa.

Buddhabadra uświadomił sobie, że to węzeł nie do rozsup-

łania.

Nie zadowalało go ani jedno, ani drugie wyjście.

I w istocie, w obu wypadkach stałby się w oczach Czystości 

Pustki człowiekiem niezdolnym do wywiązania się z umowy.

Wmawiał sobie, że temu ostatniemu zależy na zawartości 

szkatułki, ale nie wyobrażał sobie, że może stanąć przed nim 
bez cennej sutry, do której tamten przywiązywał taką wagę!

Podejrzliwy Czystość Pustki nie omieszkałby poprosić go, 

żeby się wytłumaczył i podał okoliczności, które przeszkodziły 
mu w dotrzymaniu słowa.

Buddhabadra musiałby więc w mig wrócić do Samye, potem 

ruszyć czym prędzej w kierunku Luoyangu, błagając Błogo-
sławionego, żeby Czystość Pustki nie zmienił zdania!

Perspektywa   tak  długiej   drogi   wcale   go  nie   zachwycała, 

zwłaszcza po straszliwej przygodzie, jaką dopiero co przeżył, 
nawet jeśli zima wkrótce miała się skończyć, zamieniając śnieg 
w błoto i w potoki wody w górach, które trzeba byłoby jakoś 
pokonać.

Nie miał jednak innego wyjścia.

Marzył o zbawiennym jedwabiu, choć nadal był osłabiony 

i ledwo się ruszał. Podskakując na dwukołowym wózku węd-
rownej trupy, myślał o tym, że nie wyobraża sobie przyszłości 
bez jedwabników i morwowych drzewek.

Mając jedwab, dysponowałby wszystkim, co trzeba, żeby 

Jedyna Dharma, dorównując bogactwem wielkiemu królestwu, 
stała się ośrodkiem, który pozwoliłby Małemu Wozowi odzys-
kać wysoką pozycję. Dostarczyłby decydującego impulsu mni-
chom, których można by było posyłać tysiącami na drogi Indii,

background image

aby odzyskać teren, jaki jego doktryna traciła z każdym dniem 
na rzecz dawnej religii indyjskiej.

Stojąc przed kamieniem, jakby to była figura, przed którą 

należało się pomodlić, przełożony Jedynej Dharmy myślał o 
jedynej szansie, jaką miał po tylu strasznych przeżyciach.

Albowiem niepotrzebnie wysilał umysł, zastanawiając się, 

czy musi, czy też nie wstąpić do Samye. Zdecydował o tym 
przypadek albo los, chyba że to sam Błogosławiony dokonał za 
niego wyboru.

Gyby było inaczej, to jakim sposobem wpadłby nagle w Tur-

fanie na człowieka odpowiedzialnego za nielegalną hodowlę 
jedwabników i nawiązał z nim znajomość?

Przez długi czas nie mógł wyjść ze zdumienia, jakim napeł-

niała go rozmowa z tym młodym człowiekiem o ujmującej 
twarzy, który potrącił go tak mocno, wychodząc z kościoła, że 
przewrócił go na ziemię, co skończyło się rozcięciem łuku 
brwiowego.

Niezręczny młodzieniec rozpływał się w przeprosinach, a 

potem zaprosił go do szopy,  żeby przemyć  mu  ranę, która 
obficie krwawiła.

—Można powiedzieć, że to cieplarnia! — zauważył Bud-
dłiabadra.
—To hodowla jedwabników — odparł z uśmiechem młody 
człowiek,   który   na   tyle   dobrze   znał   sanskryt,   że   mógł 
porozumieć się z czcigodnym przełożonym.
—A ja myślałem, że tylko Chińczycy wytwarzają jedwab! 
— wykrzyknął zdumiony Buddhabadra.
—Wszystko, co trzeba, znajduje się w Turfanie!
—Jak się nazywasz, młody człowieku?
—Mam   na   imię   Świetlisty  Punkt,   a   co   się   tyczy   moich 
jedwabników, to bardzo chorują!

Świetlisty Punkt podał Buddhabadrze dość szczegółów, aby 

go przekonać, że jego umowa zawarta z Czystością Pustki była 
paktem bezwartościowym i oszukańczym. Buddhabadra zadał 
sobie nawet pytanie, czy przełożony Klasztoru Wdzięczności

background image

za Cesarskie Dobrodziejstwa nie próbował z niego zakpić, gdy 
utrzymywał, że jedwabiu nie wytwarza się nigdzie indziej, 
tylko w Chinach.

W każdym razie naprawdę nie trzeba było podróżować aż do 

środkowych Chin, żeby zdobyć rzeczy potrzebne do produkcji 
jedwabiu.   Wystarczyło   wrócić   do   uprzejmego   Świetlistego 
Punktu, gdy jego jedwabniki wyzdrowieją!

Taką propozycję złożył zresztą pospiesznie młodemu czło-

wiekowi, który, ku jego wielkiemu zadowoleniu, nie odmówił.

Czcigodny  przełożony  był   przekonany,   że   gdy  nadejdzie 

odpowiedni moment, młodzieniec przekaże mu, w zamian za 
dźwięczącą monetę, jajeczka i drzewka morwowe.

Opuściwszy szopę z jedwabnikami, którą młody człowiek 

o   uśmiechu   tak   harmonizującym   z   przyjemnym   imieniem 
Świetlisty Punkt pozwolił mu obejrzeć, aby uzyskać wybaczenie 
za przecięcie łuku brwiowego, Buddhabadra odzyskał dobry 
humor.

Gdyby nie zabłądził i nie trafił do Turfanu, gdzie za sprawą 

cudu spotkał tego młodzieńca, poszedłby szukać na końcu 
świata tego, co mógł zdobyć tu, na miejscu!

W tej niepozornej szopie było w istocie wszystko, co służyło 

wytwarzaniu cennego jedwabiu.

Naprzeciwko okien zapewniających im najlepsze nasłonecz-

nienie, w setkach doniczek z terakoty rosły krzaczki morwy, 
z których zrywało się liście, żeby rozkładać je na półkach, by 
żywiły się nimi gąsienice jedwabników.

Część   szopy   przeznaczona   była   na   składanie   kokonów, 

troskliwie ułożonych na regałach. W sąsiednim pomieszczeniu 
znajdowały się wielkie garnki ustawione na wysokich trój-
nogach  z  brązu,  pod  którymi,   sądząc  po  obecności  górek 
popiołu, rozpalano ogień.

Świetlisty Punkt wyjaśnił mu, nie dając się prosić, w jaki 

sposób sparzano w nich kokony, zanim przystępowano do ich 
odwijania.

Buddhabadra w mgnieniu oka zrozumiał cały ten skom-

background image

plikowany proces, prowadzący od jajeczka do jedwabnej przę-
dzy, którą wystarczało już tylko utkać. A jednocześnie uświa-
domił sobie, że Mały Wóz w ogóle nie potrzebuje Wielkiego.

Jedwab! A nade wszystko pieniądze płynące z jego sprze-

daży!

Przełożony z Peszawaru nie posiadał się z radości.
Oto sprzyjające okoliczności pozwalają mu uwolnić się od 

jarzma układów, które jemu i jego braciom przynoszą więcej 
-kłopotów niż korzyści!

Od tylu lat, mimo pozornego rozejmu, którego zawarcia 

gorzko teraz żałował, nie mógł doliczyć się krzywd, jakie 
Wielki Wóz zadał Małemu, zręcznie zabiegając o wsparcie ze 
strony bogatych ludzi.

Łagodząc rygory swojej doktryny i otwierając tym samym 

Drogę Oświecenia ludziom świeckim, zamiast zastrzegać ją 
dla mnichów,  mahajana  nie przestawała sprawiać kłopotów 
hinajanie.

Buddhabadra, wolny już dzięki pewności, że będzie dys-

ponował jedwabiem, mógłby wreszcie kazać im drogo zapłacić 
za lata oszustw.

Owładnięty marzeniem o zemście na wszystkich tych, których 

wiara tak osłabła, że nie wiedzieli już, komu wierzą ani do 
kogo się modlą, opuszczając Turfan poczuł niemal, że powie-
rzono mu boską misję.

Czyż po okresie podporządkowania i milczenia nie powinien 

czym prędzej zbuntować się i przejść do ofensywy przeciwko 
mahajanistom, tym grabarzom pierwotnego buddyzmu?

Lecz aby zrealizować to ambitne zadanie, trzeba było użyć 

takich samych metod ekonomicznych i doktrynalnych jak te, 
które zapewniły olśniewający sukces mahajany w Chinach. 
Skłonili się w końcu przed nią cesarze z dynastii Tang, mówiono 
nawet, że stała się ona ich oficjalną religią.

Tę wielką ekspansję Wielki Wóz zawdzięczał księgom i pis-

mom, których nie przestawał kopiować w wielu egzemplarzach 
i rozpowszechniać na całym terytorium Państwa Środka.

background image

Buddhabadra postanowił więc, że wróci do Samye po Sutrę 

o logice Czystej Pustki.  Biorąc pod uwagę wskazówki, jakie 
Czystość  Pustki  zostawił  lamie  Gampo,  nie  powinien mieć 
żadnych kłopotów z jej zabraniem.

Był to jeszcze jeden znak, że Mały Wóz nie musi już czynić 

żadnych ustępstw na rzecz Wielkiego! Buddhabadra zaplanował, 
że po powrocie do Peszawaru poleci przetłumaczyć sutrę na 
sanskryt, zmieniając najbardziej dyskusyjne ustępy, a potem 
upowszechni ją w całych Indiach, nie zapominając o obróceniu 
tego   na   swoją   korzyść,   dzięki   czemu   stałby   się   uznanym 
myślicielem.

Rozmarzył się, wyobrażając sobie swój powrót do Peszawaru.
Zostanie powitany jak bohater, wyposażony w broń, która 

pozwoli Małemu Wozowi odzyskać dawną świetność, utraconą 
z powodu szalonej ekspansji Wielkiego Wozu: z jednej strony 
w pieniądze ze sprzedaży jedwabiu, z drugiej w doktrynę 
bardziej tolerancyjną wobec świeckich, dzięki wielkiemu dziełu 
Czystości Pustki.

Stojąc przed tym skalnym znakiem potwierdzającym, że jest 

na dobrej drodze, był bardzo z siebie zadowolony.

Według napisu wyrytego w dolnej części kamiennego słupa, 

klasztor Samye znajdował się nie dalej niż o sześć dni marszu 
„dobrego piechura".

Znowu zaczął sypać gęsty śnieg, a słońce znikło nagle za 

białymi   grzbietami,   zapowiadając   rychłe   nadejście   zmroku. 
Wkrótce temperatura mogła spaść jeszcze bardziej, a w takich 
warunkach   nawet   zahartowany   organizm   musi   dokonywać 
rozpaczliwych wysiłków, żeby przeżyć.

W tym momencie Buddhabadra dostrzegł w połowie zbocza, 

tuż nad ścieżką, którą szedł, plamę przypominającą wejście do 
groty.

Doszedł do wniosku, że lepiej będzie się tu zatrzymać, a 

jeśli w grocie znajdzie się miejsce, skulić się pod okryciem 
z włochatej skóry jaka, aby dać odpocząć obolałej kostce.

background image

Ostrożnie zajrzał do środka, żeby sprawdzić, czy nie schowało 

się tam jakieś zwierzę, i wyczuł zapach grzyba na ociekających 
wilgocią ścianach. Był to znak, że w środku nie jest zbyt zimno.

Wyczerpany całodziennym marszem i szczęśliwy, że jest tak 

blisko celu, Buddhabadra natychmiast zasnął.

Gdy obudził się następnego ranka, kostka bolała go tak, że 

omal nie zawył przy pierwszej próbie zrobienia kroku.

Słońce było już wysoko i wystarczająco oświetlało wnętrze 

groty, aby mógł dojrzeć tuż obok siebie siedzącego przy ścianie 
człowieka, który spoglądał na niego drwiąco. Jego twarz wydała 
mu się znajoma.

Buddhabadra rozpoznał ze zdumieniem tego, którego nie-

obecność w Samye skłoniła go do zaproponowania Czystości 
Pustki owej fatalnej ugody.

— Szalony Obłok! Co tu robisz? Czekaliśmy na ciebie, ja

i Czystość Pustki! Gdzie byłeś? — dopytywał się z przejęciem.

Wygląd człowieka o imieniu Szalony Obłok doskonale paso-

wał do jego imienia i zawsze niepokoił tych, którzy spotykali 
go po raz pierwszy.

Nie można było nie zdumieć się na widok ogromnych kółek 

z brązu, zwisających mu z uszu, wydłużających je ponad miarę, 
i przydających jego wynędzniałej kościstej twarzy, nad którą 
górowała ogolona czaszka, wyglądu wazy z dwoma uchwytami.

Indywiduum to, rozpoznawalne wśród tysiąca innych, ema-

nowało tłumioną, niemal namacalną agresją i energią.

—Na dworze było zimno. Schroniłem się tu jak i ty, na noc!
—Pytałem cię, dlaczego nie stawiłeś się w umówionym 
dniu! — zapytał ostro przełożony z Peszawaru.
—Ach, tak! Spotkanie! Musiałem... zabłądzić. Albo raczej... 
zupełnie się zgubić! Kiedy się zorientowałem, było już za 
późno.  Dotarłem do  Samye,  gdy  was,   Czystości   Pustki   i 
ciebie,  już   nie   było...   Zauważ,   ciągle   mam   przy   sobie 
mandalę! — wyjąkał z zakłopotaną miną Szalony Obłok.

background image

Wyciągnął z kieszeni kwadratowy kawałek czarnego jed-

wabiu obszyty czerwoną tasiemką, z jednej strony ozdobiony 
malunkami, i pomachał nim przed nosem Buddhabadry.

—Czekaliśmy na ciebie trzy dni! Ale w końcu musieliśmy 
opuścić tamto miejsce. Zdarzyło się to po raz pierwszy od 
trzydziestu lat! — powiedział oschle Buddhabadra.
—Przykro mi... Gdybyście zaczekali jeszcze trochę, spot-
kanie   mogłoby   się   odbyć!   —  odparował   Szalony  Obłok, 
który   wpatrywał   się   w   przestrzeń,   jakby   był   myślami 
zupełnie gdzie indziej.
—Mówisz tak, jakbyśmy nie mieli nic innego do roboty! 
Złamałeś nasz pakt, Szalony Obłoku, zdajesz sobie z tego 
sprawę?   Mimo   to   nadal   ci   ufamy!   —   mówił   przełożony 
Jedynej Dharmy, z trudem hamując gniew.

Oparty o ścianę Szalony Obłok wydawał się przejęty tą ostrą 

reprymendą.

Musiał czuć się winny, bo jeśli nie, to czemu wyglądał jak 

zbity pies? Mógł przecież podnieść głos, a nawet rękę przeciwko 
temu, który zwracał mu uwagę.

Nagle wydłubał z maleńkiego pudełeczka ciemną pigułkę 

i połknął ją.

— Powiedz mi, Buddhabadro — odezwał się po chwili —

co właściwie robisz na drodze do Samye? Przecież powiedziałeś
mi, że wyszedłeś z klasztoru wraz z Czystością Pustki?

Zakłopotany Buddhabadra głaskał nerwowo jacze futro okry-

wające mu nogi.

Za nic w świecie nie zdradziłby Szalonemu Obłokowi, że 

zgubiwszy drogę, zawędrował do Turfanu, gdzie poznał sym-
patycznego hodowcę jedwabników, z którym zamierzał robić 
interesy, po czym ruszył z powrotem do Samye, żeby przejąć 
cenną sutrę Czystości Pustki.

—Zapomniałem o pewnym rękopisie! Ale obawiam się, 
że nie zdołam się tam wdrapać, tak boli mnie kostka! — 
poskarżył się.
—O jakim rękopisie mówisz? Wychodzisz, wracasz! Nic

background image

z tego nie rozumiem! — zagrzmiał Szalony Obłok, który zrobił 
się nagle agresywny, najwyraźniej pod wpływem tajemniczej 
pigułki.

Jego zaczerwienione oczy błyszczały niezdrowo, a w kąciku 

ust pojawiła się odrobina śliny.

—Rzeczywiście, Szalony Obłoku, skąd możesz wiedzieć, 
że Czystość Pustki próbował nas nabrać — mruknął Bud-
dhabadra z ironią.
—To mnie zbytnio nie dziwi. W końcu to mnich Wielkiego 
Wozu!   Jest   wystarczająco   przebiegły,   żeby   sprowadzać 
ludzi na manowce.

Buddhabadra, trochę uspokojony tym, że mimo dziwacz-

nego zachowania Szalony Obłok mówi rozsądnie, zapytał go 
znienacka:

—Jaka buddyjska szkoła jest ci najbliższa?
—Przede wszystkim hinajana, a potem lamaizm tybetański!
—A mahajana?
—Dużo mniej! Oni nie doceniają rytuałów! Dość im pome-
dytować, i sprawa załatwiona! Jeśli chodzi o ich fascynację 
pustką, to mnie ona zdumiewa! To nie jest mój sposób na 
dobre i właściwe praktykowanie religii.

Szczerość   odpowiedzi   kazała   przełożonemu   z   Peszawaru 

pomyśleć,   że  Szalony Obłok  mógłby odsłonić   się  jeszcze 
bardziej.

—Co   byś   powiedział,   gdybyśmy   zawarli   porozumienie? 
Czystość Pustki i lama Gampo nikogo nie potrzebują... — 
powiedział prosto z mostu.
—To by mogło zadziałać! Co proponujesz?
—Tak naprawdę, idę do Samye, żeby zabrać Sutrę o logice 
Czystej   Pustki,  
którą   Czystość   Pustki   tam   zostawił. 
Opóźnia mnie tylko ta kostka...
—Więc już nie wierzysz w nasze spotkania?
—Po   zawieszeniu   broni   zawsze   przychodzi   wojna!   — 
wykrzyknął śmiało Buddhabadra, ale zaraz skrzywił się z 
bólu, bo nieostrożnie poruszył nogą.

background image

—Nie boisz się, że mistrz Gampo nabierze podejrzeń, kiedy 
wrócisz do Samye, żeby upomnieć się o rękopis Czystości 
Pustki? Zawsze podejrzewałem, że ci dwaj porozumieli się 
już między sobą!
—Lama Gampo wie, że mam przyjść po tę sutrę.
—Rozumiem...
—Oczekuje też, chcę cię o tym uprzedzić, że oddasz mu to, 
co ci powierzył. Być może mógłbyś za jednym zamachem 
zrobić dwie rzeczy: zanieść mu to, co do niego należy,  i 
wziąć   dla   mnie   sutrę   Czystości   Pustki   —   odrzekł 
Buddhabadra   bardziej   stanowczym   tonem,   wskazując 
obrębiony   na   czerwono  kwadratowy   kawałek   jedwabiu, 
który   Szalony   Obłok   złożył   i   umieścił   na   swoim 
podróżnym worku.
—Nigdy mu tego nie oddam. To, co mam, powinno zostać u 
mnie! Nie ma mowy, żebym drapał się na górę! — wyrwało 
się   Szalonemu   Obłokowi,   który   zaraz   potem   połknął 
kolejną pigułkę.

Usłyszawszy tak nieprzyjemną odpowiedź, Buddhabadra 

wstał energicznie.

— Dobrze! W takim razie muszę tam iść!
Krzyknął z bólu, próbując się wyprostować.
— Weź tę pigułkę, łagodzi ból! — zaproponował Szalony

Obłok i podał mu małą czarną kuleczkę, którą Buddhabadra
włożył posłusznie do ust.

Miała gorzki smak i piekła, ale sprawiła, że poczuł się 

dziwnie spokojny.

Po chwili odniósł nawet wrażenie, że ufa temu osobnikowi, 

którego wcześniej traktował z taką podejrzliwością.

— Jeśli chcemy osłabić mahajanę, musimy położyć najpierw

rękę na wszystkich jej doktrynalnych, symbolicznych tekstach,
które   dzięki   powielaniu   w   wielu   egzemplarzach   służą   jej
rozprzestrzenianiu się. A sutra Czystości Pustki ma w tym swój
udział! Gdy tylko znajdzie się w moich rękach, dopilnuję, żeby
ją spalono! Jestem wobec ciebie całkowicie szczery, Szalony
Obłoku! Co mnie smuci, to to, że moja chora kostka może mi

background image

przeszkodzić w dotarciu do Samye! — wysapał, połykając 
resztki pigułki.

Substancja, która była zapewne narkotykiem, sprawiła, że 

Buddhabadra był gotów wyjawić wszystko, gdyby tamten tylko 
tego zażądał!

Ale Szalonemu Obłokowi najwidoczniej na tym nie zależało. 

Zaczął patrzeć na drogę.

— Nie trać ducha, Buddhabadro. Widzę, że idzie do nas 

ktoś,  kto przy odrobinie  szczęścia  i  dzięki   paru  monetom 
powinien pomóc nam załatwić tę sprawę! — zapewnił, a na 
jego ustach znowu pojawił się drwiący uśmieszek.

Co do przełożonego z Peszawaru, to szybował on w obłokach 

i nie czuł już prawie bólu w kostce. Ściany groty okryły się 
różową poświatą, sufit nagle zrobił się niebieski, a z twarzy 
Szalonego Obłoku zniknęły wszystkie niepokojące rysy i cienie.

Biedny Buddhabadra utracił jasność myśli i nie zdawał sobie 

sprawy, że rzuca się prosto w paszczę wilka!

background image

Kaszgar /

^'^y^unhuang        Luoyang 

 

\

^0*

00000

'^

Chang'an

V

^^

y

GÓRY KRAJNY ŚNIEGÓW • 

Peszawar

• Lhasa • 

Klasztor  

Samye

10

Cesarski pałac w  
Chang'anie, Chiny, 18 
lutego 656 roku

— Wasza Wysokość, to przerażające, nie 

tylko

 

brakuje

 

nam

jedwabiu,   ale   ponadto   jestem   przekonany, 
że

 

niektórzy

 

korzys

tają   z   tego,   żeby   prowadzić   za   waszymi 
dostojnymi

 

plecami

nielegalny   handel!   —   jęknął   minister 
jedwabiu

 

Skuteczność

Pozorów.

Śmiertelnie   pobladły,   stał   zgięty   wpół 

przed   cesarzem   Gao-zongiem,   drżąc   ze 
strachu.

Prawa brew cesarza uniosła się lekko.
Był to znak, dobrze znany wszystkim, że 

władca pragnie dowiedzieć się więcej.

Minister   jedwabiu   odchrząknął, 

background image

przełknął   trzy   razy   ślinę,  a   potem,   z 
gardłem ściśniętym bardziej, niż gdyby miał 
na szyi konopny sznur, jakim wiązano nogi 
więźniom,   zbliżył   się  niezgrabnie   do 
władcy. Siedzący na fotelu z czarnego jak 
heban  drewna  wumu,  przed którym  sługa 
ustawił   trójnóg   wypełniony  po   brzegi 
orzeszkami   pistacjowymi   i   nasionami 
słonecznika,  cesarz   Chin   czekał   na 
szczegółowe   wyjaśnienie,   z   jakiego 
powodu   minister   poprosił   go   o   pilną 
audiencję.

— A w... więc! Och! W... Wasza 
Wysokość...

background image

— Prędzej! Do rzeczy, mój dzielny Skuteczność Pozorów,

do rzeczy! Mówże! Przyjąłem cię, ponieważ zapewniano mnie,
że powód jest tego wart, ale ostrzegam cię, nie mam zamiaru
tracić czasu! — rzucił cesarz, włożywszy do ust orzeszek.

Jego prawa stopa uderzała rytmicznie o podnóżek fotela, co 

oznaczało, że cesarska irytacja zaczyna rosnąć.

Skuteczność Pozorów zamierzał odchrząknąć jeszcze raz, 

a potem zebrać się na odwagę i wyrecytować oświadczenie, 
którego nauczył się na pamięć, gdy powietrze gabinetu wypełnił 
nagle delikatny zapach kwiatu pomarańczy. Jednocześnie dało 
się słyszeć przeraźliwe cykanie świerszcza.

— Moja   śliczna!   Tak   wcześnie   rano?   Co   za 

niespodzianka
i radość! — wykrzyknął Gaozong.

Była to Wu Zhao, która niespodziewanie zjawiła się w kom-

nacie swego małżonka. Za nią kroczył Niemowa, trzymając 
w ręku bambusową klatkę ze świerszczem.

Kilka kroków za nimi podążała niańka, niosąc w ramionach 

uśpionego Li Honga, drobne ciałko opatulone w różowe jed-
wabie. Cesarzowa urodziła syna trzy lata temu, gdy była jeszcze 
tylko nałożnicą Gaozonga.

—Czy nie przeszkadzam, mój drogi małżonku? — zapytała, 
przyjmując godną pozę.
—Ależ skądże!
—Nie zabawię długo. Obiecałam Li Hongowi, że zabiorę 
go   do   miasta   na   targ   ptaków,   i   przechodząc   obok   tej 
komnaty, chciałam tylko pozdrowić Waszą Wysokość.
—Rozmawiam ze Skutecznością Pozorów na temat, który 
jest ci drogi, moja słodka Wu Zhao. Chodzi o fatałaszki... 
z jedwabiu! — zażartował cesarz, dumny z udanego dow-
cipu, po czym dał jej znak, żeby usiadła na kanapie koło 
jego fotela.
—Jedwab jest największym bogactwem chińskiego cesar-
stwa. To niebiańska materia, która cieszy się też ogromnym 
powodzeniem   za   górami   i   za   morzami!   —   odparła 
grzecznie Wu Zhao, spuszczając skromnie oczy.

background image

— Chodzi o to... Wasza Wysokość, że sytuacja jest

t

 bardzo

poważna...   Myślę,   że   w   cesarstwie   dochodzi   do   handlu   fał
szywym jedwabiem! — odważył się wreszcie wyjąkać minister,
po   czym   skulił   się   na   niskim   krześle,   które   cesarz   kazał
podsuwać   gościom,   żeby   móc   obserwować   minikę   swoich
rozmówców.

Skuteczność Pozorów, spocony, ściskał kurczowo kawałek 

jedwabiu, nie mając odwagi rozwinąć go przed władcą, który 
nawet go nie dostrzegł.

— Chcesz   powiedzieć,   że   ktoś   znalazł   sposób   na  tkanie

jedwabiu bez korzystania z tej ładnej gąsieniczki, żywiącej się
liśćmi morwy?  — spytał rozbawiony Gaozong, rzucając spoj-
rzenie żonie.

Pogardzał ministrem, tą strachliwą, wiecznie spoconą krea-

turą,   która   nie   umiała   otworzyć   ust,   nie   narażając   się   na 
śmieszność.

— Niezupełnie, Wasza Wysokość. Zostałem źle zrozumia

ny.   Zdobyliśmy   pewność,   że   gdzieś   znajduje   się   nielegalna
tkalnia   jedwabiu!   —   zdołał   wybąkać   minister,   pojękując   co
chwila.

Ten biedny Skuteczność Pozorów jest zdecydowanie głupszy, 

niż na to wygląda! — pomyślał Gaozong.

— Ależ to niemożliwe! — powiedział głośno. - Adminis

tracja   ma   na   to   monopol,   potwierdzany   dekretem,   który
ogłasza   się   co   jakiś   czas,   żeby   wszyscy   o   tym   wiedzieli.
Nie   dalej   jak   w   zeszłym   miesiącu   przystawiłem   na   nim
moją   pieczęć!   Naprawdę,   Skuteczność   Pozorów,   powinieneś
się   wstydzić,   że   zawracasz   głowę   cesarzowi   Chin   opowia
daniem   takich   niedorzeczności!   Masz   szczęście,   że   jest   tu
cesarzowa,   bo   inaczej   zostałbyś   przepędzony     razami   bam
busowej laski!

Już chciał kiwnąć na szambelana, żeby wyprowadził  tego 

idiotę, kiedy odezwała się Wu Zhao.

— Wasza Wysokość, minister zdaje się mieć jakieś argumen

ty na poparcie swoich twierdzeń! — szepnęła do męża, wska-

background image

zując oczami kawałek jedwabiu, który minister gorączkowo 
miął w rękach. Zrobiła zmartwioną i zarazem wyczekującą 
minę.

— Wasza Wysokość, żałuję, ale muszę poinformować, że

pogwałcono   monopol   cesarstwa.   Oto   dowód!   —   wyszeptał
minister i rozwinął jedwab, który zafalował niczym chmurka.

Karminowy materiał błyszczał jak porcelana, gdy minister 

rozpostarł go na blacie stołu z drewna „żółtego kwiatu gruszy" 
huanghuali,  inkrustowanego purpurowym drewnem sandało-
wym zitan.

— Wasza Wysokość, oto nasza ostatnia zdobycz! Ten mate

riał   nie   ma   ani   numeru   identyfikacyjnego,   ani   pieczęci   ad
ministracji! To okropne!

Cesarz zrobił gniewną minę i sięgnął po karminową tkaninę, 

a potem z ciekawością uniósł ją do nosa.

Nie mogło być żadnych wątpliwości, to na pewno jedwab. 

I to najlepszego gatunku: zwiewna jedwabna mora, czerwona 
jak zachodzące słońce, zdobiona stylizowanymi feniksami ze 
skręconej złotej nici, cieńszej od włosa.

—Wspaniała   materia!   Godna   tego,   co   wytwarza   manu-
faktura Świątyni Nieskończonego Przędziwa — wyrwało 
się Wu Zhao.
—To właśnie ogromnie mnie niepokoi! To straszne, co nam 
się   przydarza!   Co   za   klęska!   —   jęczał   coraz   bledszy 
Skuteczność   Pozorów,   który   obawiał   się,   że   gniew 
Gaozonga spadnie na niego jak grom.
—„To   straszne!   To   straszne!".   Nie   masz   nic   więcej   do 
powiedzenia?   Powiedz   mi   raczej,   jak   ten   kupon   trafił   w 
twoje ręce — zażądał cesarz.
—Skonfiskował   go   u   kupca   z   miasta   jeden   z   naszych 
inspektorów.   Co   jakiś   czas   sprawdzamy   zapasy   kupców 
jedwabnych.   Wziąwszy   pod   uwagę   obecne   braki,   jego 
mały  sklepik, w którym ciągle był dostatek towaru, wydał 
nam się podejrzany. Kiedy nasi ludzie pytali go, skąd ma 
jedwab   bez  oficjalnej   pieczęci,   zaczął   plątać   się   w 
zeznaniach...

background image

—Jak on się nazywa? Czy ma jeszcze inne kupony z niele-
galnej tkalni?! — ryknął Gaozong, kipiąc ze złości.
—Moi   ludzie  skonfiskowali   pierwszy  zwój,  jaki   u niego 
znaleźli. Nie zdążyłem zapisać sobie jego nazwiska i innych 
danych.   Wiem   tylko,   że   sklep   znajduje   się   przy   ulicy 
Nocnych   Ptaków,   w   Dzielnicy   Jedwabnej.   Ale,   Wasza 
Wysokość,   jeśli   sobie   życzycie,   mogę   zapytać   o   jego 
dokładny adres i przesłać go wam, gdy wrócę do biura...
—To kupiec chiński czy jakiś przybysz?
—Według tego, co mówili moi ludzie, ma chińskie imię. 
Jest naszym rodakiem! To naprawdę okropne! — bełkotał 
Skuteczność  Pozorów,  bojąc  się,  że  za  chwilę  straci  nad 
sobą panowanie.

Nie   tylko   nie   umiał   kłamać   ani   niczego   ubarwiać,   żeby 

przedstawić się w korzystnym świetle, ale pogorszył jeszcze 
swoje położenie, ujawniając nieudolność służb ministerstwa.

Zaczął   gorzko   żałować   swej   głupiej   szczerości,   która 

byłaby   na   miejscu   u   lojalnego   urzędnika   bez   poważnych 
obowiązków, jakim był przedtem, nim powołano go na urząd 
ministra.

—Co o tej godnej pożałowania sprawie myśli cesarzowa 
Wu Zhao? — zapytał Gaozong, odwróciwszy się do mał-
żonki.
—Wasza   Wysokość,   trudno   w   to   uwierzyć.   Można   by 
oczekiwać, że policja tego kraju pilnuje przynajmniej, żeby 
przestrzegano prawa, a o ile mi wiadomo, monopol na jed-
wab jest częścią prawnego porządku! — wykrzyknęła wład-
czyni.
—Moja małżonka ma rację! Jeśli przemyt jedwabiu wzroś-
nie, stanie się wielkim zagrożeniem i dowiedzie głębokiej 
degeneracji   urzędów   kontroli   porządku   publicznego!   — 
rzekł poirytowany władca, bębniąc palcami prawej dłoni po 
błyszczącym blacie stołu.
—Gdy tylko przyniesiono mi ten podejrzany zwój, zacząłem 
zabiegać   o   audiencję   u   Waszej   Wysokości!   Nikogo   z 
podległych

background image

mi służb nie można podejrzewać o to, że próbował zatuszować 
całą sprawę... — wyjąkał Skuteczność Pozorów, który pragnął, 
by cesarz nie zwątpił w jego lojalność.

—Moi współpracownicy rzeczywiście bardzo uważali, żeby 
nie powiadamiać mnie o tym, o czym teraz mi powiedziałeś! 
— wykrzyknął Gaozong!
—Zawsze tak jest! Nikt nie chce przynosić złych wieści — 
wtrąciła   spokojnie   cesarzowa,   której   Skuteczność 
Pozorów rzucił spojrzenie pełne wdzięczności.
—Trzeba natychmiast rozpocząć śledztwo! Chcę wiedzieć 
wszystko, i to jak najszybciej! — zagrzmiał cesarz, waląc 
pięścią w blat z „żółtego kwiatu gruszy".
—Jeśli Wasza Wysokość pozwoli, ja się tym zajmę. Wydaje 
mi się, że jest to sprawa najwyższej wagi... — wtrąciła 
Wu  Zhao   ku   zdumieniu   ministra   jedwabiu,   posyłając 
małżonkowi uspokajający uśmiech.

Podeszła do Gaozonga i musnęła lekko jego warkocz, nie 

krępując się obecnością poddanego.

Minister jedwabiu z trudem ukrył wrażenie, jakie zrobiła na 

nim   propozycja   cesarzowej,   zwłaszcza   że   wbrew   wszelkim 
oczekiwaniom,  Gaozong miał minę, jakby zamierzał na nią 
przystać.

Nigdy,  jak daleko sięgał pamięcią Skuteczność Pozorów, 

małżonka cesarza nie śmiała mieszać się do tak drażliwych 
spraw, jak praca administracji krajowej czy policji.

Zdawanie raportów ze śledztw należało do setki starannie 

dobranych agentów Wielkiego Cesarskiego Cenzoratu, których 
mógł odwołać tylko cesarz, gdyż składali mu oni specjalną 
przysięgę.

Wielkim Cenzoratem, bezpośrednio zależnym od kance-

larii,   kierował   od   bardzo   dawna   podejrzliwy   prefekt   Li 
Jingye,   budzący   grozę   wśród   wszystkich   urzędników   ce-
sarstwa.

Biednemu ministrowi jedwabiu, który miał coraz bardziej 

przygnębioną minę, wydało się rzeczą pod każdym względem

background image

niebywałą, że władca Chin mógłby powierzyć tak delikatne 
śledztwo kobiecie, choćby nawet była to jego oficjalna małżon-
ka. Ale mówiono już wiele o tym, że piękna Wu Zhao ma na 
niego wielki wpływ.

Skuteczność Pozorów wyobrażał już sobie rozczarowanie 

Wielkiego Cenzora, który uważał siebie za ostatecznego gwa-
ranta niczym niezakłóconego działania cesarskiej administracji, 
gdy dotrze do niego ta zdumiewająca nowina.

—Potrzebuję   wnikliwego   śledztwa   w   tej   tak   delikatnej 
sprawie. Tu chodzi o wiarygodność państwa! Rozkazuję, 
aby   poprowadziła   je   cesarzowa   —   oświadczył   cesarz, 
patrząc ministrowi w oczy.
—Wasza   Wysokość,   nieskończenie   dziękuję   za   zaufanie, 
jakim mnie obdarzasz. Jeśli będzie trzeba, poruszę niebo i 
ziemię, żeby wyjaśnić tę dziwną sprawę! — wykrzyknęła 
Wu  Zhao,   która   zdążyła   sięgnąć   po   kupon   jedwabiu   i 
udrapować materiał na swoich ramionach.
—Skuteczność   Pozorów,   zażądasz   od   kancelarii,   żeby 
przygotowała edykt, w którym powierzę to śledztwo cesa-
rzowej.
—Tak się stanie, Czcigodny Władco! Natychmiast! — rzekł 
cicho minister jedwabiu, a potem kłaniając się zgodnie z 
etykietą, opuścił gabinet cesarza Chin.

Był tak wstrząśnięty, że natychmiast pospieszył do Cesar-

skiego Cenzoratu.

Cenzorat zajmował całe pierwsze piętro Zachodniej Bramy 

cesarskiego pałacu w Chang'anie, przez którą mogli wcho-
dzić do cesarza, poza oficjalnymi audiencjami, ci, którzy nie 
mieli dostępu do ściśle zastrzeżonych komnat Syna Nieba, 
części   nazywanej   pałacem   wewnętrznym   albo   „Wielkim 
Wnętrzem".

Mijając niezliczone brukowane dziedzińce, na które prowa-

dziły   monumentalne   schody   ze   słupkami   z   białego 
marmuru,

background image

zwieńczonymi smoczymi paszczami ziejącymi ogniem, Sku-
teczność Pozorów czuł się nieswojo.

Był tak zamyślony, że pośrodku zewnętrznego dziedzińca 

Sali Ocalonej Harmonii o mało nie przewrócił jednego z czte-
rech dzbanów przedstawiających strony świata, w których 
rosły stuletnie mandarynki, doglądane przez trzech ogrod-
ników.

— Panie ministrze, niechże pan uważa, jak pan chodzi! To

drzewko   jest   skarbem   narodowym!   —   wykrzyknął   jeden
z nich.

Gdyby ten mały krzaczek, nie wyższy od karłowatej piwonii, 

o owocach wielkości kociego oka, będący jedną z najcenniej-
szych zdobyczy w wojnie prowadzonej w prowincjach zaanek-
towanych na południu przez prapradziadka cesarza Gaozonga, 
został   choć   trochę   uszkodzony,   Skuteczność   Pozorów   bez 
wątpienia straciłby stopy.

— Przepraszam,   ale   bardzo   mi   się   spieszy!   A   zresztą

tylko  musnąłem ten dzban!  — krzyknął  minister,  biegnąc
dalej.

Aby dojść z wewnętrznego pałacu do Bramy Zachodniej, 

dokąd dochodził gwar ulic ogromnego miasta, gdzie gęsty tłum 
przeszkadzał nosicielom lektyk posuwać się do przodu i zmuszał 
ich do wrzasków, trzeba było  minąć dwanaście budynków. 
Najbardziej   okazałe,   Pałac   Niebiańskiej   Czystości, 
Qianqing, i Pałac Ziemskiego Spokoju, Kunning, były w dzień 
i w nocy  pilnowane przez uzbrojonych ludzi, którzy strzegli 
cennych przedmiotów i mebli zgromadzonych w salach, gdzie 
cesarz  Chin przyjmował  hołdy delegacji krajów, narodów i 
miast, zabiegających o protekcję sławnej dynastii Tang.

Zdyszany Skuteczność Pozorów dotarł w końcu do dwóch 

ciężkich kadzi z brązu, w których płonął ogień, a które stały po 
obu stronach portalu imponującego budynku. Miał on kształt 
ośmiokąta   i   mieścił   świątynię   Fengxian,   przeznaczoną   do 
kultowych obrządków, służąc zarazem jako westybul pałacu, 
nazywany przez mieszkańców Chang'anu „Wielką i Czcigodną

background image

Bramą Zachodnią". Tam minister Skuteczność Pozorów został 
brutalnie potraktowany przez strażników, którzy nie  chcieli 
wpuścić go na wyższe piętro, gdzie znajdowała się siedziba 
Cesarskiego Cenzoratu.

—Prefekt   Li   Jingye   wydał   rozkazy:   nikomu   nie   wolno 
wchodzić   na   piętro   bez   wyraźnego   pozwolenia!   — 
wykrzyknął  wartownik,   chwytając   ministra   w   pasie,   w 
chwili gdy ten wchodził na schody.
—Ale  ja  jestem  ministrem  jedwabiu!   Odkąd  to  członek 
rządu   potrzebuje   specjalnego   zezwolenia,   żeby   wejść   do 
siedziby  Wielkiego   Cenzoratu?   —   wykrzyknął,   szarpiąc 
się ze strażnikiem, zirytowany tak wielką gorliwością.
—Muszę wykonywać rozkazy! Nie moją rzeczą jest z tobą 
dyskutować. To są rozkazy prefekta Li! — rzucił strażnik, 
dając znak kolegom, żeby podeszli i mu pomogli.
—Co to za awantury? — zahuczał głos dochodzący z mar-
murowej   galeryjki,   uwydatniającej   architektoniczny 
przepych wnętrza.

W tej samej chwili za ażurową balustradą ukazała się im-

ponująca   sylwetka   prefekta   i   Wielkiego   Cenzora   Li,   w 
szacie z czarnej jedwabnej mory. Przerażeni strażnicy stanęli 
na baczność.

— Skuteczność Pozorów! Co ty tu robisz? Masz szczęście,

że jestem! Powinienem przebywać na prowincji! — zagrzmiał
prefekt. — Pozwólcie ministrowi jedwabiu wejść!

Skuteczność Pozorów zawsze czuł się onieśmielony,  gdy 

przekraczał progi tego urzędu.

Długa   czarna   szata   zapięta   pod   szyją,   jaką   prefekt   Li 

zwykł   nosić,   przybrana   w   zimie   sobolowym   kołnierzem, 
pozbawiona równie migotliwych co bezużytecznych orderów, 
za którymi przepadali zwykle wysocy urzędnicy jego rangi, 
pasowała do jego charakteru i opinii człowieka surowego i 
nieubłaganego.

Znajdujący się pod bezpośrednim nadzorem władcy i wspie-

rający się jego autorytetem, upoważniony do nadzorowania

background image

wszystkiego, co działo się w imperium Tangów, stojący na 
czele   Cenzoratu,   był   wysokim   urzędnikiem,   przed   którym 
wszyscy drżeli.

Skuteczność Pozorów bezdźwięcznym niemal głosem zrela-

cjonował rozmowę, jaką dopiero co przeprowadził z Gaozon-
giem, w obecności cesarzowej. Cenzor słuchał, bawiąc się 
gałką z kości słoniowej na końcu swojej laski.

—To   niewiarygodne,   co   opowiadasz!   Jesteś   pewny,   że 
cesarz nie żartował? Powierzyć śledztwo o takiej wadze tej 
ulicznicy? To niesłychane! — syknął.
—Niestety,   to   prawda!   Nasz   cesarz   nie   umie   odmówić 
niczego swojej nowej żonie! Polecił mi nawet, żebym kazał 
Wysokiej Kancelarii Cesarskiej przygotować edykt...
—To skandal! Zniewaga nie do zniesienia, nie tylko  dla 
Wielkiego   Cenzoratu,   ale   także   dla   całej   cesarskiej 
administracji!   O   ile   mi   wiadomo,   cesarzowa   nie   piastuje 
żadnego   urzędu!  Jakim   prawem   ta   ladacznica   mogłaby 
kierować   śledztwem   i   je  nadzorować?   —   wykrzyknął 
Wielki Cenzor, uderzając laską o dłoń.
—Podzielam twoje zgorszenie, ale cóż możemy uczynić? 
Czyż cesarz nie jest zwierzchnikiem nas wszystkich? To on 
rozkazuje służbom tego państwa! W każdym razie czuję 
się tak samo poniżony jak ty! — jęknął minister jedwabiu z 
niewyraźną miną.
—Ja nie mam sobie nic do wyrzucenia w związku z prze-
mytem jedwabiu, który nie jest dla mnie niczym nowym! 
Przeciwnie!   Spełniłeś   obowiązek,   zdając   z   tego   sprawę 
cesarzowi! — odrzekł prefekt Li.
—Nie wydaje  się, żebyś  był  zaskoczony istnieniem tego 
nielegalnego   rynku   —   wycedził   Skuteczność   Pozorów, 
który znowu poczuł ucisk w gardle i spoglądał lękliwie na 
Wielkiego Cenzora.
—To prawda. Jak wiesz, mam szpiegów. Człowiekowi na 
moim stanowisku płaci się poniekąd za to, żeby wiedział 
wszystko... — Cenzor uśmiechnął się zagadkowo.

background image

—Co do mnie, robię, co tylko mogę! Kontroluję wszystkie 
przychody   i   rozchody   głównych   surowców.   Każę 
przeprowadzać   codzienne   inspekcje   w   cesarskich 
manufakturach. To  straszne! — Minister kręcił bezradnie 
głową.
—Jeszcze   jak!   Wielki   Cenzorat   będzie   mógł   to   nawet 
potwierdzić   w   odpowiednim   momencie,   gdy   należycie 
skontroluje twoje służby.
—Ta   podejrzliwość   bardzo   mnie   niepokoi.   Jeśli   Wielki 
Cenzorat ma do mnie tylko tyle zaufania, to to oznacza mój 
koniec! — wyszeptał słabym głosem biedny Skuteczność 
Pozorów.
—Bądź   moim   sprzymierzeńcem,   a   wtedy   oszczędzę   ci 
śledztwa Wielkiego Cenzoratu.
—Czy   moja   obecność   tutaj   nie   jest   dowodem   mojego 
szacunku   do   ciebie,   panie?!   —   wykrzyknął   Skuteczność 
Pozorów.
—Doceniam to. Musisz wiedzieć, że jesteś mi potrzebny. 
Sam nigdy nie zdołałbym ocalić państwa przed kłopotami, 
w jakie wpędza nas Gaozong pod złym wpływem Wu Zhao. 
Konfucjusz   napisał:  Każdy   człowiek,   który   nie   potrafi 
przewidywać, w krótkim czasie osiądzie na mieliźnie.
—Czy będzie arogancją z mojej strony, jeśli zapytam cię, 
na czyją pomoc liczysz?

Jak przystało wyznawcy konfucjanizmu, Skuteczność Pozo-

rów   miał   się   na   baczności   wobec   podejrzliwego   prefekta. 
Skrzyżował ręce na piersi, kryjąc je w rękawach i starając się 
przybrać jak najgodniejszą pozę.

—Dobre dusze nazywają nas „starą gwardią"! Z początku 
tylko niewielu z nas, z dawnym pierwszym ministrem, gene-
rałem Zhangiem, niepokoiło się wstąpieniem na tron tej 
uzurpatorki.. Ale z każdym dniem przybywa nam zwolen-
ników.   Ludzi   takich   jak   ty!   Wielkie   zamiary   może 
realizować tylko wielu ludzi, takie jest życie — westchnął 
cynicznie prefekt Li.
—Możesz liczyć, panie, na moją gorliwość i oddanie.

background image

I oczywiście na moją dyskrecją! — rzekł cicho minister jed-
wabiu.

Starał się na wszelkie sposoby uniknąć śledztwa Wielkiego 

Cenzoratu. Prócz tego, że równi mu urzędnicy uważali je za 
hańbę, taki krok oznaczałby nieuchronnie koniec jego mini-
sterialnej kariery.

W każdym razie, przekonany, że ujawnienie przemytu je-

dwabiu już i tak potężnie go skompromitowało, uważał, że 
ma niewiele do stracenia, jeśli stanie pod sztandarem Wiel-
kiego Cesarskiego Cenzora, który nie wahał się krytykować 
cesarzowej.

— Jeśli chodzi o tę kreaturę, którą nasz cesarz wziął za

żonę, być może znajdziemy sposób na to, aby przeszkodzić jej
w   czynieniu   szkód!   —   rzucił   prefekt   Li,   uderzając   laską
w posadzkę z białego marmuru.

Jego kwadratowa twarz, w której zwracały uwagę krzaczaste 

brwi, była w tej chwili nieruchoma jak maska z brązu i promie-
niowała nienawiścią. Ten zahartowany jak żelazo człowiek 
patrzył na wszystko przez pryzmat nauk Konfucjusza. Pogardzał 
buddystami i oskarżał ich, że defraudują publiczne pieniądze, 
zabiegając o ofiary cesarza. Nigdy nie ukrywał przed Gaozon-
giem swego potępienia, gdy ten odtrącił Panią Wang, aby 
umieścić u swego boku „tę małą awanturnicę".

Cesarz starał się pozyskać prefekta Li, jedną z najważniej-

szych   osobistości   w   państwie,   zwolennika   konfucjanizmu, 
wiernopoddańczego i czującego respekt dla ustalonego porząd-
ku, na których to wartościach mimo wszystko nadal mogła 
wesprzeć   się   piramida   stosunków   społecznych   w   Państwie 
Środka.

Cenzor   był   jednak   nieprzejednany   w   swej   wrogości   do 

cesarzowej, a jej największą wadą była w jego oczach godna 
pożałowania  uległość  wobec Wielkiego Wozu,  którego wy-
znawcom nie przestawała okazywać życzliwości.

— Na razie mogę zrobić tylko to, co polecił mi Gaozong,

a więc iść do kancelarii i nakazać zredagowanie edyktu,

background image

w którym  Jego Wysokość  powierza  Wu  Zhao prowadzenie 
śledztwa w sprawie przemytu jedwabiu. Gdybym nie posłuchał, 
wkrótce zabrakłoby mi nóg do chodzenia... — mruknął nie-
śmiało Skuteczność Pozorów.

—I nosa do oddychania! Najwyższy czas, abym poinfor-
mował moich przyjaciół o tym, co się knuje w tym kraju, a 
z powodu czego całe imperium może stracić swego ducha. 
Gdyby   cesarz   Taizong   zobaczył,   jak   niektórzy   obracają 
wniwecz  jego dzieło, nie mógłby spoczywać spokojnie w 
grobie! — wykrzyknął ze złością Wielki Cenzor.
—Ale   czy   nie   jesteśmy   winni   posłuszeństwa   naszemu 
władcy?   Co   z   konfucjańską   przysięgą   wierności,   jaką 
składamy  cesarzowi,   w   chwili   gdy   obejmujemy   nasze 
urzędy? — ośmielił się zapytać minister.
—Jak widzisz, siedzę na fotelu z różanego drewna! Musimy 
być wobec niego lojalni, chyba że straci głowę i będą na to 
wyraźne dowody! Ale wierz mi, że jeżeli Wielki Cenzor nie 
zapewni państwu równowagi i porządku, nie zostanie nic ze 
wspaniałego   gmachu   zbudowanego   z   krwi   żołnierzy, 
których  wielki Taizong umiał poprowadzić do zwycięstwa! 
Jego niegodny następca będzie gotów sprzedać na licytacji, 
jeśli ta kobieta go o to poprosi, skórę lwa, którego książę 
Samarkandy przysłał w prezencie jego ojcu!
—Prawdziwego lwa? — wyszeptał zdumiony Skuteczność 
Pozorów.
—No, pewnie, że nie papierowego! Jeszcze słyszę ryki tego 
zwierzęcia o płomienistej grzywie, którego cesarz Taizong 
kazał   zamknąć   w   klatce   na   Dziedzińcu   Spokoju   i 
Równowagi.  Jego porykiwania niosły się daleko, i możesz 
być pewny, że ludzie drżeli ze strachu! Bali się, że jeśli ta 
dzika   bestia   się  wyrwie,   to   ich   pożre.   A   jeśli   chcesz 
wiedzieć, co o tym myślę, to w tamtych czasach cesarskie 
rozkazy   były   bardziej   respektowane   niż   dzisiaj!   Wtedy 
dumny   cesarz   Chin   to   było   coś!   —  zapewnił prefekt Li, 
dzwoniąc o posadzkę okutym końcem laski.
—Kiedy zdechł ten lew z Samarkandy?

background image

— Zaraz po śmierci Taizonga. Jacyś  głupcy rzucili mu 

zatrute mięso! I tego dnia zrozumiałem, że Gaozong nie jest 
ulepiony z tej samej gliny, co jego dostojny ojciec!

Gdy   minister   Skuteczność   Pozorów   opuścił   ośmiokątny 

Pawilon Bramy Zachodniej, był  tak zbity z tropu tym,  co 
usłyszał od prefekta Li, i tym, że zgodził się stanąć pod jego 
sztandarem, że nie zauważył śledzącej go postaci, ukrytej w 
cieniu kolumnady. W cesarskim pałacu w Chang'anie zaufanie 
nie było najwyższą wartością.

background image

Kaszgar f

^""""N^Dunhuang        Luoyang

\

^

000

0*

00

"

0

^

Chang'an

GÓRY KRAINY ŚNIEGÓW • 

Peszawar

• Lhaaa

/l/*

-

"

• Klasztor   t-> 

Samye

11

Klasztor Samye, Tybet

—Czy   klasztor   pozwoliłby   mi 
uprzejmie   przespać   się   w   środku?   Na 
dworze jest tak zimno!
—Kto   tam?   Kto   stuka   do   drzwi? 
Otwieram   tylko   tym,   którzy   podają 
swoje imię!

Lama   Tö  Ling  był   jedynym   mnichem, 

oczywiście   z   wyjątkiem   przełożonego, 
czcigodnego   mistrza   Gampo,   który   miał 
klucz od bramy klasztoru Samye.

Prośba, z jaką zwrócił się manipa, była 

tylko pretekstem, by dostać się do środka.

Wędrowny mnich, owinięty od stóp do 

głów   skórą   jaka,  dzięki   ciepłu   własnego 
oddechu   potrafił   wytrzymać   dużo   niższią 
temperaturę   od   tej,   jaką   zapowiadało 
ciemniejące bezchmurne  niebo, na którym 
zaczynały migotać gwiazdy.

Nie   zjawił   się   tu   jako   zwykły   wierny, 

background image

pielgrzymujący   do  klasztoru,   jak   to   robił 
raz czy dwa razy do roku, gdy wędrówki po 
drogach   Tybetu   przybliżały   go   do   tego 
czcigodnego miejsca.

-— Zaczyna  się zadymka,  przyszedłem 

więc poprosić o gościnę! Jeśli zostanę na 
dworze, to do rana mogę zamienić  się w 
posąg   z   brązu...   Jestem   tylko 
nieszkodliwym biednym manipą!

background image

Lama Tö Ling, ubrany w grubą tunikę, na próżno usiłował 

przez kratę w oknie dojrzeć twarz osobnika, który przemawiał 
piskliwym głosem i nie wahał się żartować mimo wyjątkowo 
lodowatej nocy.

Głos wydawał się dziwny, jakby dochodził z zaświatów.
A jeśli to podstęp?

Zazwyczaj spokojny lama stwierdził z niesmakiem, że za-

czyna się bać, choć przecież demony nigdy nie były mu straszne. 
Ani te z buddyjskiego tantryzmu, które zapełniały piekło, ani 
dużo   bardziej   okrutne,   z   wierzeń  bön.  Mimo   to   nie   miał 
najmniejszej ochoty patrzeć, jak z mroku wyłania się któraś 
z tych maszkar o smoczej paszczy, zdolna jednym kłapnięciem 
połknąć dziecko.

Prawdziwym strachem napełniał Tö Linga tylko jeden demon. 

Nie był ani najgroźniejszy, ani najbardziej przerażający, nie 
z tych, które miały najdłuższe języki, najbardziej wyłupiaste 
oczy czy najostrzejsze zęby. Był to „ptak, który rodzi małe", 
nieduży demon — nietoperz.

Od najmłodszych lat, gdy patrzył przerażony, jak setkami 

krążą tuż nad jego głową w stajni, gdzie kazali mu sypiać 
rodzice, żeby pilnował stada jaków, Tö Ling panicznie bał się 
nietoperzy.

Będąc dzieckiem, ukuł własną teorię na temat tych latających 

ssaków: okryte  miękkim futerkiem,  były reinkarnacją złoś-
liwego demona,  który nie wahał się wysysać  krwi z  szyj 
uśpionych małych dzieci!

I mimo długich lat praktykowania buddyzmu tantrycznego 

nadal wierzył w istnienie owego demona. Usłyszał więc w grobo-
wym brzmieniu głosu z zaświatów, zabarwionego w dodatku 
makabrycznym szyderstwem, znak, że na pewno chodzi o małe-
go demona, który ukrył się w szczelinie krużganka i gotów jest 
skoczyć mu na kark, a potem zatopić ostre kły w szyi, by wyssać 
krew równie zręcznie, jak to robiły łasice kurczętom.

Przeszukał kieszenie, żeby sprawdzić, czy nie został mu 

jeden z małych sucharków, którymi ciskano w posągi demonów.

background image

Jak na nieszczęście, zjadł chyba ostatni z tych „bojowych 

placuszków", bo jego drżące palce znalazły w wewnętrznej 
kieszonce same okruchy.

Czuł się więc wyjątkowo bezbronny, gdy doprowadzony do 

ostateczności,   drwiącym   głosem  zwrócił   się   do  nietoperza 
demona, czyhającego w cieniu zewnętrznego krużganka:

—Jeśli się nie pokażesz, nie otworzę ci! Będzie to twoja 
wina,   jeżeli   znajdą   cię   rano   z   odmrożonym   nosem   i 
palcami.
—A   jeśli   ci   powiem,   że   cztery  dni   temu   spotkałem   na 
drodze złodzieja, który zabrał z tego klasztoru jeden z jego 
największych skarbów!
—Nie rozumiem... — wybąkał Tö Ling.
—Dwoje dzieci, jedno wygląda jak małpka... Nic ci to nie 
mówi?   Koszyk,   w   którym   leżały,   nie   tylko   miał   znak 
waszego klasztoru, ale i specjalny kształt otwartego kwiatu 
lotosu, jak koszyki, do których zbiera się datki najhojniejszych 
wiernych. Są ponumerowane po to, by datki nie wyparowały, 
zanim dotrą do  świątyni. Ten, jeśli dobrze pamiętam, miał 
numer siedemnasty...
—Nie wiem, o czym gadasz! —rzekł spiesznie lama, który 
czuł, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa.
—A więc jeśli mi nie otworzysz, będę zmuszony odejść i 
powiedzieć   o   tym   gdzie   indziej.   Może   nawet   zuchom   w 
oberży,  gdzie moje słowa nie wpadną do ucha głuchemu 
ani słabeuszowi. Ten mnich, mahajanista, który wiezie dzieci, 
wygląda  na tęgiego chłopa, ale co będzie mógł zrobić, gdy 
napadnie   go  pięciu   czy   sześciu   dobrze   uzbrojonych 
opryszków?

Tak rozsądne słowa w żadnym razie nie mogły wydobyć się 

z pyszczka nietoperza demona.

To musiał być człowiek, który spotkał mnicha Pięć Zakazów.
I z pewnością wiedział na tyle dużo, że mógłby spełnić 

swoją groźbę, gdyby nie otrzymał tego, o co prosił.

Tak więc Tö Ling, który odetchnął z ulgą, choć nadal był 

nieco zaniepokojony,  otworzył ciężkie klasztorne odrzwia, 
w  chwili   gdy nieznajomy,  pewny,   że   będzie  mógł  wejść, 
wynurzył się z cienia.

background image

— Chciałbym, żeby mnie przyjął czcigodny przełożony tego

klasztoru... — odezwał się.

Tak mocno cuchnął kozłem, że Tö Ling nie mógł powstrzy-

mać się od zrobienia kroku w tył.

—Ależ to jest pora, w której czcigodny Gampo śpi snem 
sprawiedliwego   —   wysapał.   —   Tuż   przed   wschodem 
słońca  uda   się   do   świątyni.   Mam   polecenie,   żeby   go 
wcześniej nie budzić, chyba żeby coś się stało! A zresztą 
taki   manipa   jak   ty  powinien   znać   reguły   wielkiego 
klasztoru!
—Domagam   się   widzenia   z   wielebnym   Gampo!   Natych-
miast! Potrafię bardzo głośno krzyczeć! Zrobię awanturę!

Wcielając swoją groźbę w czyn, manipa uderzył trzy razy 

w bęben modlitewny, majaczący tuż przed nim na pierwszym 
podwórcu klasztoru.

— Mam rąbnąć znowu? — zapytał, łapiąc Tö Linga za rękę,

gdy  ten  próbował   chwycić   rączkę  zakrzywionego   młotka,
którym uderzano w bęben.

Manipa nacisnął mocniej i zmusił lamę, żeby ugiął kolano 

z bolesnym grymasem.

—Znam chwyty blokujące ręce i nogi, chwyty,  które po-
wstrzymują największy rozpęd i paraliżują przeciwnika! — 
syknął lamie do ucha, a ten poczuł na twarzy chmurę jego 
smrodliwego oddechu.
—Lamo Tö Ling, potrzebujecie pomocy?  — odezwał się 
gruby głos w głębi dziedzińca.

Przed dwoma mężczyznami zamajaczyła wysoka sylwetka 

wielebnego lamy Gampo.

Przełożony klasztoru Samye miał na sobie długą szatę w 

kolorze dojrzałej śliwy,  przepasaną szerokim żółtym  pasem, 
przydającym dostojeństwa jego wyprostowanej sylwetce, za-
dziwiająco młodzieńczej mimo podeszłego wieku.

Wzrost mistrza Gampo wykraczał poza przeciętność. Musiał 

on pochylać się we wszystkich drzwiach. Na krętych i długich 
korytarzach ogromnego klasztoru szeptano — albowiem lama 
Gampo nie lubił, gdy mówiono o tym w jego obecności — że

background image

jest to niezaprzeczalny znak boskości czcigodnego przełożone-
go.   Ale   tym,   co   uderzało   i   zdumiewało   rozmówców,   gdy 
spojrzeli w jego twarz, były fosforyzujące oczy, zdające się 
patrzeć, choć niczego nie widziały, gdyż nie miały źrenicy ani 
tęczówki i były białe jak mleko jaka.

Lama Gampo od urodzenia był niewidomy.
Przemieszczał się przeto z ręką opartą na ramieniu małego 

chłopca.

Ten ostatni, ubrany w szatę tego samego koloru co szata 

mistrza, tak stapiał się z jego sylwetką, że manipa go nie 
zauważył.   Więc   gdy  dziecko   kichnęło   i   wędrowny  mnich 
dostrzegł jego małą rozczochraną główkę na tle fałd szaty 
Gampo, podskoczył, a jego ręka znów uderzyła w bęben.

Om!  Czcigodny mistrzu, pozwolicie mi ucałować rąbek 
waszej szaty? Byłby to dla mnie ogromny zaszczyt. Wieść 
o  waszej   mądrości   i   świątobliwości   rozeszła   się   szeroko 
poza murami waszego klasztoru! Om mani peme hung! — 
odezwał  się,   kładąc   dłoń   na   bębnie,   by   stłumić   jego 
huczenie.
—Ten, kto stoi przede mną, nie może być nikim innym, 
tylko   manipą!   A   nawet   manipą   grającym   na   bębnie!   — 
odparł przełożony.
—Skąd możecie to wiedzieć?
Om mani peme hung. Jak można nie rozpoznać wędrow-
nego   mnicha,   kiedy   słyszy   się   to   proste   zdanie?   A   po 
zapachu domyślam się też, że musi on być okryty płaszczem 
ze   skóry  jaka...   —   ciągnął   przełożony,   jakby   widział 
gościa.

Pomimo chłodu, tak przejmującego, że zdawał się namacal-

ny, mimo gęstego nocnego mroku, który zda się, można było 
ciąć nożem, a także wściekle wyjącego północnego wichru, 
fetor kożucha manipy wystarczał, aby stary niewidomy lama 
mógł domyślić się, z kim ma do czynienia.

— Dziecinko, może poprowadzisz nas do środka? Tu jest

tak zimno! — poprosił łagodnie lama Gampo.

Chwilę   potem  trzem   mężczyznom,   siedzącym   wygodnie 

wokół kosza z rozżarzonymi węglami w izbie czcigodnego

background image

przełożonego, chłopiec podał czarki z gorącą herbatą, do której 
Tö Ling dodał po małej łyżeczce masła z mleka jaka.

Po drugiej stronie izby widać było na niskim stole „ofiarę 

dobrej wróżby"; na wyprawionej skórze śnieżnego lamparta 
stał srebrny talerz, a na nim zboże, z kłosami i przyozdobioną 
łodygą, a także dwie wazy i dwie czarki wypełnione po brzegi 
piwem z wianuszkiem piany.

— Nim tu przybyłem, spotkałem chińskiego mnicha, który

musiał być w waszym klasztorze kilka dni temu! — zaczął
manipa.

Sądził, że nada w ten sposób pożądany kierunek rozmowie, 

a że nie miał pojęcia, jak nawiązać do kwestii cennej sutry, o 
zdobycie której prosili go dwaj napotkani ludzie, zwrócił się 
wprost do mistrza Gampo, nie zdając sobie sprawy,  że to 
wielce niestosowne i stawia lamę Tö Linga w niezręcznej 
sytuacji.

Serce lamy biło jak szalone. Nie przypuszczał, choćby przez 

chwilę, że może znaleźć się w takim położeniu.

Nagłe przybycie tego manipy, któremu spieszno było zdać 

relację ze spotkania z Pięcioma Zakazami, pomieszało mu 
szyki.

Nic nie powiedział przełożonemu Samye o niemowlętach 

ani też o wizycie Pięciu Zakazów.

Znał wystarczająco dobrze inteligencję i przenikliwość lamy 

Gampo, aby natychmiast dojść do wniosku, że najprościej 
byłoby wszystko mu wyznać. Nie uważał jednak, że powinien 
wyjawić tę tajemnicę, jakby to była zbrodnia.

Zebrał się więc na odwagę i zaczął:
—Czcigodny   mistrzu,   przede   wszystkim   trzeba,   abyście 
wiedzieli, że wysłannik Czystości Pustki, tripitaka Pięć Za-
kazów,  zabrał   z  Samye   nie   tylko  zwój   z  Sutrą o  logice 
Czystej  Pustki,  
który mistrz  dhyany  z Luoyangu zostawił 
tu w depozycie!
—A skąd wiesz, że go tu zostawił? — zapytał przełożony, 
nie kryjąc zdziwienia.

background image

— Stałem za wami, czcigodny mistrzu, gdy wam to powie

dział — wyjaśnił szeptem lama, odciągając go na bok, żeby
manipa nie mógł słyszeć, o czym mówi.

Ten ostatni cuchnął zresztą tak bardzo, że lepiej było trzymać 

się od niego z daleka.

— Co więc jeszcze ze sobą zabrał? Sądziłem, że wysłannik

Czystości Pustki zadowolił się odebraniem egzemplarza sutry
swojego mistrza!

Aby wybłagać go o przebaczenie za ukrycie tego, o czym 

teraz musiał mu powiedzieć, lama położył wielką otwartą dłoń 
mistrza na swojej głowie.

—Mistrzu,   powierzyłem   wysłannikowi   Czystości   Pustki 
maleńkie bliźnięta. Chłopczyka i dziewczynkę. Tak kazało 
mi   uczynić   sumienie.   To   dobry   uczynek   zalecany   przez 
Błogosławionego, służący polepszeniu karmy! Nie miałem 
wyboru. Musiałem tak zrobić dla dobra tych dzieci. I tylko 
jednej rzeczy żałuję z głębi serca: że nie powiedziałem wam 
o tym  wcześniej! Ale przysięgam na Szlachetną Prawdę 
Błogosławionego,   że   gdybym   miał   po   temu   okazję, 
zrobiłbym to bez wahania!
—Mówisz o małych istotach ludzkich? — zapytał cichym, 
niskim głosem lama Gampo.
—Tak! Właśnie tak! O dwojgu niemowląt, mój czcigodny 
mistrzu! O dzieciach, które miały zaledwie kilka dni!
—Ależ,   o   ile   mi   wiadomo,   w   Samye   nie   było   żadnych 
niemowląt! Wszyscy mnisi i wszystkie mniszki sumiennie 
przestrzegają Pięciu Zakazów i pozostają czyści!
—Wszyscy   prócz   jednej   mniszki,   czcigodny   mistrzu!   — 
wyznał lama.

Podczas tej rozmowy manipa opychał się plackami z mąki 

kukurydzianej, posmarowanymi ciemnym miodem podobnym 
do laki, który spływał teraz z kącików jego ust, podczas gdy 
chłopiec napełniał jego czarkę herbatą z masłem.

— Co to znaczy, wszystkie oprócz jednej?! — zagrzmiał

lama Gampo.

background image

—Właśnie, mój czcigodny mistrzu! Chodzi o pewną nowi-
cjuszkę,   biedną   Manakundę!   Ale   nie   trzeba   jej   potępiać. 
Została zgwałcona.
—Manakunda?   Zgwałcona   w   Samye?   Lamo   Tö   Lingu, 
mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z powagi twoich 
słów!
—Mała   nowicjuszka,   której   powierzono   porządkowanie 
liturgicznych przedmiotów, zaszła w ciążę. Biedaczka padła 
ofiarą gwałtu!

Manipa, który skończył zajadanie placków, zastrzygł uchem.

— Zabierz tego wędrownego mnicha do kuchni i poczęstuj

go gorącą zupą! — rozkazał nowicjuszowi przełożony.

Manipa, który tylko częściowo zaspokoił głód, nie dał się 

prosić i ruszył za chłopcem.

—Będziemy   mogli   spokojnie   porozmawiać   na   ten   tak 
drażliwy   temat...   Teraz   rozumiem,   dlaczego   ta   młoda 
kobieta  prosiła   mnie,   żebym   opisał   jej   rytuał 
przebaczenia! — dodał w zamyśleniu przełożony.
—Rytuał   przebaczenia,   czcigodny   mistrzu?   —   zapytał 
zakłopotany Tö Ling.
—Tak! A zresztą, jeśli wziąć pod uwagę, co mi tu opowia-
dasz, to, co jej wtedy rzekłem, nie odpowiadało powadze jej 
problemu.   Aby   zmazać   taki   grzech,   będzie   musiała, 
biedaczka,  zrobić   dużo  więcej.   Jutro o  świcie   każesz   jej 
przyjść   do   mnie.  Będę   musiał   wszcząć   procedurę 
wykluczenia jej z naszej wspólnoty!
—Chodzi o to, czcigodny mistrzu, że biedna Manakunda 
umarła,   wydając   na   świat   bliźnięta,   które   z   tego   właśnie 
powodu musiałem powierzyć tripitace Pięć Zakazów.

Lama Gampo wydawał się ogromnie poruszony.

— Ależ to straszne! Dlaczego mi nie powiedziałeś? Spro

wadzilibyśmy położną, a do tego któregoś z naszych mnichów,
którzy umieją leczyć rany i zwichnięcia za pomocą masaży
i maści! Co uczyniłeś, kierując się współczuciem, jakie wszyscy
buddyści winni okazywać bliźniemu, choćby był największym
grzesznikiem na świecie?

background image

Niewidomy przełożony Samye był szczerze strapiony i Tö 

Li

ng, widząc, że potrafi on wyjść poza twarde reguły klasztornej 
wspólnoty,   aby   w   takiej   sytuacji   okazać   współczucie  i 
tolerancję, pożałował, że wcześniej nie otworzył  przed nim 
serca.

—Zrobiłem wszystko, co mogłem, mistrzu, w imię współ-
czucia,   jakie   według   mnie   winien   byłem   okazać 
Manakundzie.  Ta   młoda   kobieta   znalazła   schronienie   w 
jednej z klasztornych  owczarni, tej, która znajduje się tuż 
poniżej   przełęczy.   Za   żadne   skarby   nie   chciała,   żeby 
dowiedziano się o jej stanie.
—Ale ty wiedziałeś o wszystkim?
—Byłem jedynym,  któremu to wyjawiła. Kilka dni temu, 
gdy wypytywałem ją, czemu jest taka blada i z trudem się 
porusza, rzuciła mi się w ramiona, szlochając i nie potrafiąc 
wytłumaczyć przyczyny swych łez. Nalegałem i w końcu 
wszystko   mi   powiedziała.   Nie   musiała   wiele   tłumaczyć! 
Kiedy,  płacząc,   przywarła   do   mnie,   poznałem   po   jej 
brzuchu, wielkim  i twardym jak dynia, że jest brzemienna. 
To   wtedy   zaproponowałem,   żeby   ukryła   się   w   tym 
pasterskim szałasie, poza wspólnotą, gdzie będzie mogła w 
spokoju urodzić dziecko. Dziesięć  dni później wydała na 
świat chłopczyka i dziewczynkę.
—Dobrze postąpiłeś. Na twoim miejscu zrobiłbym to samo, z 
tą tylko różnicą, że opowiedziałbym o wszystkim mojemu 
przełożonemu.
—W   dniu,   w   którym   zległa   w   połogu,   tuż   przed   utratą 
przytomności, kazała mi przysiąc, że gdyby przydarzyło jej 
się  coś złego,  oddam jej  dziecko w  dobre  ręce,  a  przede 
wszystkim nie powiem o jej nieszczęściu żadnemu innemu 
mnichowi. W rzeczy samej, biedną małą przerażała myśl, 
że ktoś tu, w Samye, dowie się, iż złamała jeden z naszych 
Świętych  Zakazów.   Chciała   przenieść   się   gdzie   indziej. 
Oddalić się stąd. Wyruszyć do Chin, by tam, jak mówiła, 
zacząć nowe życie.

background image

—Do środkowych Chin?
—Tak,   do   Luoyangu!   Opisywała   mi   to   miasto   jako   na-
gromadzenie   cudowności   i   bogactw!   Zadawałem   sobie 
pytanie,

background image

dlaczego właśnie tam? Musiała bez wątpienia słuchać opowieści 
podróżników, którzy stamtąd przybywali.

—To prawda, Luoyang jest świętym miejscem, w którym 
Wielki Wóz ma klasztor większy od miasta!
—Wiem o tym, czcigodny mistrzu. To Klasztor Wdzięcz-
ności za Cesarskie Dobrodziejstwa, ten sam, którego nieoce-
nionym przełożonym jest Czystość Pustki!
—Mimo wszystko to nie był  wystarczający powód, abyś 
powierzał dzieci jego wysłannikowi.
—Nie miałem wyboru. Czas naglił. Niespodziewane przy-
bycie Pięciu Zakazów stworzyło okazję, którą postanowiłem 
wykorzystać.   Z   tego   mnicha   emanowała   dobroć   i 
inteligencja. Gdy tylko go ujrzałem, jego spojrzenie napełniło 
mnie   ufnością!  Oceniłem,   że   oddanie   mu   dzieci   będzie 
dobrym sposobem na dotrzymanie słowa.
—Żałuję, że nie przywitałem osobiście tego Pięć Zakazów, 
gdy był u nas. Zabrał zatem ze sobą sutrę, a na dodatek 
maleństwa?
—Mniej więcej tak to wyglądało. Dobiłem z nim targu: 
dostał sutrę, ale w zamian za to musiał wziąć koszyk z bliź-
niętami.
—Nie brakuje ci śmiałości! Ta cenna sutra była własnością 
Czystości   Pustki.   Zostawił   ją   u   nas   na   przechowanie! 
Ponieważ nie zjawił się po nią Buddhabadra, Pięć Zakazów 
miał   prawo  jej   od   nas   żądać.   Wystarczyłoby,   gdyby 
przyszedł do mnie. Zadałbym mu kilka pytań dotyczących 
doktryny Wielkiego Wozu, które pozwoliłyby mi upewnić 
się,   że   istotnie   jest   on  wysłannikiem   Czystości   Pustki,   a 
potem, bez najmniejszego wahania, otworzyłbym przed nim 
drzwi biblioteki!
—Tak, rzeczywiście, czcigodny mistrzu!
—W   takim   razie,   dlaczego   nie   uprzedziłeś   mnie   o   jego 
przybyciu?
—Macie prawo się temu dziwić. Moglibyście też słusznie 
gniewać   się   na   mnie,   czcigodny   mistrzu,   gdyby   nie   te 
dzieci.  Nie   miałem   wyboru   i   musiałem   znaleźć   jakieś 
wyjście! Spę-

background image

dziłem okropny tydzień na bieganiu między klasztorem i ow-
czarnią, gdzie maleństwom było za zimno!

—Rozchorowały się więc?
—Nie całkiem. Ale skłamałbym, gdybym wam nie powie-
dział, że tworzyły najbardziej zdumiewającą parę!
—Co masz na myśli?
—No właśnie! Gdy Manakunda zaczęła rodzić, pokazało 
się   pierwsze   dziecko,   które   zawinąłem   w   pieluchę. 
Wyglądało wspaniale. Otwierało oczka i uśmiechało się do 
nieba. Myślałem, że na tym koniec. Ledwie skończyłem je 
wycierać,   gdy  pokazała   się   główka,   co   dało   mi   do 
zrozumienia,   że   w   drodze  jest   drugie!   Gdy   osuszyłem   i 
zawinąłem drugiego noworodka,  pochyliłem się nad bladą 
twarzą   Manakundy.   I   w   tym   momencie  zobaczyłem,   że 
przestała oddychać.
—No   tak,   rozumiem   doskonale,   że   po   śmierci   biednej 
grzesznicy chciałeś czym prędzej pozbyć się dzieci...
—To jeszcze nie wszystko, mistrzu!

W głosie lamy Tö Linga słychać było wielkie przejęcie.

—Co jeszcze się okazało?
—O ile pierwsze dziecko, chłopczyk, wyglądało normalnie, 
to   drugie,   dziewczynka,   miało   połowę   twarzy   pokrytą 
włosami, jak u małej małpki!
—Nigdy nie słyszałem o czymś takim!
—Sam byłem tak zadziwiony, że o mało nie krzyknąłem. 
Pomyślałem,   czcigodny  mistrzu,   że   mam   przed   sobą   dwa 
boskie  wcielenia! Padłem na kolana przed dziećmi i nisko 
się im pokłoniłem.
—Jakie bóstwa miałeś na myśli?
—Dwoje   założycieli   kraju   Bod,   bodhisattwę   Awalokiteś-
warę   Litościwego   i   groźną   boginię   Tarę!   Natychmiast 
uświadomiłem sobie, że na poły ludzka, na poły zwierzęca 
twarz  dziewczynki   jest   tego   dowodem...   —   dokończył 
szeptem   lama,  którego   twarz   zaczerwieniła   się   z 
podniecenia.

— Jesteś pewny,  że nie chodziło o zwykłą deformację,

będącą sprawą natury? W moim przypadku jest to ślepota.

background image

—Czcigodny mistrzu, dałbym sobie uciąć rękę, że Mana-
kunda urodziła dwa stworzenia napełnione boską esencją! 
— zapewnił lama Tö Ling.
—Ale dobrze wiesz, że groźna bogini Tara nie należy do 
naszych   bóstw!   Jest   to   postać   z   „religii   ludzi",   zwanej 
bönpo,  wyznawanej   przez   tych,   którzy   nie   mieli   okazji 
posłuchać   nauk  naszych  łamów!  — zaznaczył  przełożony, 
którego te chaotyczne zapewnienia nie przekonały.
—Zdajecie się wątpić w moje słowa, i to mnie smuci! A jak 
wyjaśnicie fakt, że jedno z tych dzieci miało małpią połowę 
twarzy?   Przysięgam   wam,   najczcigodniejszy   mistrzu 
Gampo,   mimo   najbardziej   subtelnych   rysów   połowa   buzi 
dziewczynki przypominała pyszczek małpki! — nie dawał za 
wygraną lama, podnosząc nieco głos.
—Z   całą   pewnością!   Słowo   manipy!   On   mówi   prawdę. 
Połowa   twarzy   dziewczynki   przypomina   pyszczek 
prawdziwej leśnej małpki.  Widziałem to na własne  oczy! 
Om! — wykrzyknął z triumfującą miną wędrowny mnich.

Wróciwszy po cichu wraz z nowicjuszem z kuchni, nie 

stracił ani słowa z ostatniej tyrady lamy Tö Linga.

Trzymał w ręku talerz placuszków z czarnym miodem i z 

zapałem oblizywał błyszczące od tłuszczu palce.

Tuż za nim młody mnich wniósł czarkę z piwem na „ofiarę 

dobrej wróżby", na które wędrowny mnich rzucił się, gdy tylko 
przełknął placki.

Ta krótka przerwa pozwoliła Tö Lingowi zebrać myśli.
Teraz, gdy wyjawił już wszystko czcigodnemu lamie Gampo, 

mógł zamknąć gębę temu gadatliwemu cudakowi.

—Ten mnich spotkał Pięć Zakazów na górskiej ścieżce, a teraz 
grozi, że powiadomi zbójców o świętym bagażu! — zwrócił się 
do mistrza Gampo, po czym spojrzał w oczy manipy.
—Co za niegodziwy postępek! Ten, kto by się go dopuścił, z 
całą pewnością odrodzi się jako jedna z tych gąsienic, które 
nie   spędzają   nawet   godziny   na   liściu   drzewa,   bo   tak 
smakują wróblom! — stwierdził surowo lama Gampo.

background image

— Ale...   ale   to   nie   tak!   Gdyby   mi   przyszło   bić   się

w   obronie   tych   dzieci-bogów,   włożyłbym   w   to   wszystkie
moje   siły!   —   wyjąkał   drżącym   głosem   wędrowny  mnich,
którego słowa przełożonego poraziły jak uderzenie pioruna.

Jednym haustem dopił piwo i od razu dostał czkawki.

Białe   oczy   czcigodnego   przełożonego   klasztoru   Samye 

zdawały się spoglądać na niego z wyrzutem. Pochyliwszy się 
nad nim tak, że ich nosy się zetknęły, lama Gampo wycedził 
powoli:

—No dobrze, manipo, trzymam cię za słowo!
—Najczcigodniejszy,   najwielebniejszy   mistrzu,   uczynię 
wszystko, co mistrz rozkaże, jakby to był rozkaz mojego 
własnego ojca!
—Dopędzisz tego mnicha z bliźniętami. A gdy już się przy 
nim znajdziesz, zrobisz wszystko co w twojej mocy, żeby 
mu  pomóc, i odprowadzisz go aż do Luoyangu. Gdy tam 
dotrzesz,  złożysz   wizytę   mojemu   bratu   Czystości   Pustki, 
przełożonemu   wielkiego   Klasztoru   Wdzięczności   za 
Cesarskie Dobrodziejstwa. Przekażesz mu ukłony od lamy 
Gampo i zapowiesz, że niebawem go odwiedzę! — huknął 
przełożony.
—Zamierzacie   udać   się   do   Luoyangu?!   —   wykrzyknął 
zaskoczony Tö Ling.

Po raz  pierwszy  przełożony  Samye  wspominał   o  takim 

pomyśle.

Z powodu ślepoty prawie nie podróżował, a jeśli już wy-

bierał się w drogę, co zdarzało się rzadko, to nigdy poza 
granice kraju Bod.

—Czy   posłuszne   spełnienie   waszego   świętego   polecenia 
przybliży   mnie   do   nieba?   —   zapytał   z   chytrą   miną 
manipa.
—Bez wątpienia. Tak samo skutecznie, jak gdybyś  przez 
wiele lat kręcił młynkami modlitewnymi albo przez stulecia 
wyprawiał te swoje błazeństwa na drogach Tybetu!

Pomimo   uszczypliwej  uwagi  ociemniałego  przełożonego, 

który cieszył się opinią człowieka mądrego i świątobliwego, 
poważny i surowy ton jego głosu mógł tylko upewnić wędrow-

background image

nego mnicha o dobrodziejstwach, jakie na niego spłyną, jeśli 
postąpi zgodnie z nakazem.

—Naprawdę?   Osiągnę   wreszcie   niebo   bodhisattwów?   — 
ośmielił się jeszcze zapytać, tym razem zwracając się do Tö 
Linga.

—Myślisz,   że   czcigodny  przełożony  mógłby  kłamać?   — 
wykrzyknął z oburzeniem lama.
—Och, manipo, zrób, co ci każę, i wierz mi, zostaniesz za 
to wynagrodzony! — dorzucił mistrz Gampo.

Ostatnie zdanie wymówił z niewysłowioną łagodnością, choć 

był to przecież rozkaz, od którego nie było odwołania.

Manipa dobrze to zrozumiał, bo rzucił się do stóp mistrza, 

żeby ucałować rąbek jego szaty.

— Czcigodny mistrzu, zrobię to wszystko  i nie zboczę

z drogi ani na krok!

Lama Gampo najwyraźniej zdołał obłaskawić wędrownego 

mnicha.

—Czas spać. Noc jeszcze się nie skończyła! Zaprowadzisz 
tego   mnicha   do   sypialni.   Na   dworze   jest   z   pewnością 
trzaskający  mróz.   Spanie   na   powietrzu   byłoby   czystym 
szaleństwem — stwierdził przełożony i ziewnął.
—Chodź ze mną! — rzucił Tö Ling.

Poprowadził manipę do ogromnego pomieszczenia, w którym 

powietrze było przegrzane i czuć było silny kozi odór. Wskazał 
mu wąskie posłanie.

Mimo iż w sypialni panowały ciemności, głośne chrapanie, 

zwielokrotnione echem odbijającym się od wysokiego sklepie-
nia, świadczyło o obecności innych podróżnych, którym klasztor 
Samye udzielił na tę noc gościny.

—To sypialnia pielgrzymów. Jest prawie pusta, spodziewa-
my się następnej grupy jutro. Ci, co śpią dzisiaj, nie będą ci 
zbytnio przeszkadzali. Życzę ci dobrej nocy!
—Chcę, żebyś wiedział, nim mnie tu zostawisz, że przy-
szedłem tu głównie po cenną sutrę, która ma tytuł  Sutra o 
logice Czystej Pustki! 
— wyznał nieśmiało manipa.

background image

Wciąż jeszcze pod wrażeniem słów niewidomego przełożo-

nego, postanowił raz na zawsze, z zapałem neofity,  że nie 
będzie więcej kłamał.

— Tej sutry już tu nie ma. Jeżeli po nią przyszedłeś, na-

chodziłeś się na darmo! — odpowiedział Tö Ling, po czym 
zatrzasnął drzwi.

Co manipa powie dwóm ludziom, którzy przysłali go do 

Samye,   obiecując   mu   za   to   spore   pieniądze,   i   którzy   nie 
wyglądali na dowcipnisiów...

Czy uwierzą mu, gdy wróci i powie, że cenną sutrę zabrał 

ktoś inny?

A czy on sam powinien wierzyć stanowczym zapewnieniom 

lamy, że ów dokument opuścił klasztor?

Zaczął żałować, że nie może zamienić się w  apsarą,  to 

niezwykłe stworzenie umiejące, jak mówiono, latać i przenikać 
przez najgrubsze kamienne mury!

Tylko   latająca  apsara  mogłaby  tej   nocy  zakraść   się   do 

klasztornej biblioteki i sprawdzić, czy sławetna Sutra o logice 
Czystej Pustki 
tam jest, czy nie.

Jego umiejętności wędrownego manipy okazały się zupełnie 

bezużyteczne.

Leżąc w izbie, którą piecyki wypełnione po brzegi żarzącymi 

się węglami zamieniły w łaźnię, spływając potem na wąskim 
łóżku, w otoczeniu obojętnie chrapiących ludzi, manipa poczuł 
narastający niepokój.

Pozostało mu tylko życzyć sobie, aby odrętwienie, w jakie 

popadł, pozwoliło mu zasnąć, w nadziei, że noc przyniesie 
dobrą radę.

Zapadając w kamienny sen, miał świadomość, że czekają go 

kłopoty, gdy wróci z pustymi rękami.

Nie zdziwił się więc zbytnio, słysząc swój krzyk, gdy zlany 

potem zerwał się w środku nocy z powodu okropnego sennego 
koszmaru, jaki go nawiedził: ten bardziej brutalny z dwóch ludzi 
najpierw wysmagał go batem, a potem wyciągnął zza pasa sztylet 
i szykował się, żeby zatopić w jego brzuchu lśniące ostrze.

background image

— Cicho tam! Nie pozwalasz innym spać!
Musiał swoim krzykiem obudzić śpiących.
Obawiając się, że go okradziono, pomacał kieszeń.
Srebrne monety, które dali mu zleceniodawcy, wciąż w niej

były. Nigdy nie miał ich aż tyle naraz. Z pewnością mógłby 
ucztować za nie przez tydzień od rana do wieczora w dobrej 
oberży.

To z ich powodu dał się złapać w pułapkę i nie wiedział, jak 

się z niej wydostać.

Co pomyślą o nim ci ludzie, gdy nie dostarczy im sutry? 

Z pewnością dojdą do wniosku, że ich oszukał.

A jak zareaguje okrutniejszy z nich, ten, który spoglądał tak 

groźnie, gdy nagle wyskoczył z groty i go zawołał?

— Tu, w grocie, jest człowiek, którego bardzo boli noga.

Taki litościwy manipa jak ty potrafi przynieść ulgę w cierpie
niu. Jeżeli się zgodzisz, nie będziesz żałował! Om! — krzyknął
do   niego   dziwny   nieznajomy   w   języku,   który  przypominał
tybetański.

Tłumiąc nieufność, manipa wszedł do groty.
Pod  przykryciem  ze  skóry  jaka  leżał  człowiek  z zaczer-

wienioną, opuchniętą i obolałą kostką. Manipa obmacał ją 
szybko.

— Przynosisz mi ulgę, dziękuję! — mruknął mężczyzna,

który wydawał się wyczerpany.

Od słowa do słowa dwaj nieznajomi powiedzieli mu, że są 

zwierzchnikami buddyjskich klasztorów.

Ten ze zwichniętą kostką nazywał się Buddhabadra i twier-

dził, że jest duchowym przywódcą buddyjskiej szkoły Małego 
Wozu i przełożonym Klasztoru Jedynej Dharmy w indyjskim 
mieście   Peszawar.   Jego   towarzysz   przedstawił   się 
tajemniczo i nie bez pewnego napuszenia, jako „Szalony Obłok, 
poręczyciel pokoju między buddyjskimi szkołami".

Wędrowny   mnich   nie   śmiał   zapytać   o   powody   ich   co 

najmniej   zaskakującej   obecności   w   tej   grocie,   w   samym 
sercu gór.

background image

Jeśli idzie o całą resztę, to do przyjęcia nieprawdopodobnej 

propozycji, jaką uczynił mu Szalony Obłok, skłoniła go jedynie 
chęć zarobku.

Zaraz potem ten, który nazywał się Buddhabadra i był nieco 

łagodniejszy, zadzwonił przed nosem osłupiałego manipy garś-
cią srebrnych monet.

Było ich tak dużo!
W każdym razie więcej, niż biedny manipa widział w całym 

swoim życiu.

Koniec końców nie prosili go o nic wielkiego: wystarczało, 

że   pójdzie   do   Samye   po   sutrę,   która   nosiła   dziwny   tytuł 
Sutra o logice Czystej Pustki.

Gdy tam dotrze, wyjaśni  tylko mnichom,  że przysyła  go 

Buddhabadra, a władze klasztoru wydadzą mu rękopis. Tak 
przynajmniej mówił Szalony Obłok.

Mimo dziwaczności ich propozycji przyjął ją bez wahania. 

Dzięki niej mógł stać się bogatym człowiekiem.

Teraz miał wrażenie, że monety rozpalone są do białości i 

parzą go w palce.

Jakże okazał się naiwny!
Gorzko żałował, że dał się w to wciągnąć z czystej chęci zysku, 

zupełnie jak wędrowny handlarz, w sposób niegodny manipy.

Nagle ujrzał w ciemnościach otoczoną aureolą twarz Błogo-

sławionego Buddy.

— I co mam teraz zrobić, czcigodny Gautamo? — zapytał 

błagalnie.

Budda uśmiechnął się do niego słodko i dobrotliwie.
Manipa ponowił pytanie.
Oczy Buddy spoglądały na niego ze współczuciem, ale jego 

usta pozostawały zamknięte.

Manipa przypomniał sobie wtedy rozkaz lamy Gampo.

Prędko   dokonał   wyboru   między   dobrym   uczynkiem,   do 

spełnienia którego zachęcał go niewidomy przełożony, a po-
wrotem przed oblicza dwóch mężczyzn, żeby się usprawied-
liwić.

background image

Biada mu, jeśli zleceniodawcy dojrzą w nim zdrajcę i oszusta, 

a zwłaszcza ten o oczach krwiożerczego szaleńca. Znajdą 
sposób, aby na jego głowę spadły wszelkiego rodzaju kary i 
przekleństwa.

Na szczęście czuwał nad nim Błogosławiony Budda.

To za jego sprawą manipa spotkał na swej drodze niebiańskie 

bliźnięta, ku którym pospieszy teraz, żeby im służyć.

Świadom, że najgorsze ma już za sobą, zasnął wyczerpany.

background image

12

Świątynia Nieskończonego Przędziwa, 
Chang'an, Chiny

Gdy tylko dziewczyna o imieniu Nefrytowy Księżyc ujrzała 

oblicze Świetlistego Punktu, jak zawsze rozjaśnione ujmującym 
uśmiechem, była tak zaskoczona i szczęśliwa, że mimo suro-
wego spojrzenia nadzorczym nie wytrzymała i pobiegła, by 
rzucić się w jego ramiona.

W największej cesarskiej przędzalni jedwabiu w Chang'anie, 

zwanej Świątynią Nieskończonego Przędziwa, była pora przer-
wy w połowie dnia, jedyna chwila, kiedy robotnice mogły 
posilić się zupą z ryżu i jarzyn, którą dowożono im na wózkach 
z garkuchni.

Przędzalnia zajmowała tak wielki teren, że trzeba było nie 

mniej niż dobrych dwóch godzin, aby mogli go obejść ciekaw-
scy, którzy odważyliby się na to, ponieważ zwiedzanie nie było 
zalecane.

Położona poza obrębem stolicy Tangów fabryka zatrudniała 

prawie dziesięć tysięcy robotników, przeważnie kobiet.

Tylko bowiem smukłe i zwinne kobiece palce mogły podołać 

zadaniu przekształcenia delikatnej jedwabnej nici, uzyskiwanej 
z rozwijanych kokonów, w zwoje wspaniałej drogiej tkaniny,

background image

którą, z racji jej mieniących się barw i nadzwyczajnej połysk-
liwości, niezwykle  ceniły od czasów Aleksandra Wielkiego 
elegantki z zachodnich krajów, gdzie mówiono, że wytwarzają 
lud Seres, którego łacińska i grecka nazwa wiązała się z jed-
wabiem.

Z powodu wyjątkowego znaczenia tego materiału Świątynia 

Nieskończonego Przędziwa, oprócz cesarskiego pałacu Gaozon-
ga, należała do najlepiej strzeżonych obiektów stolicy Tangów.

Prowadziło do niej jedno wejście, przed którym uzbrojeni 

strażnicy   kontrolowali   robotnice   i   skrupulatnie   sprawdzali 
zawartość wchodzących i wychodzących transportów, opatrując 
je etykietą z odpowiednim numerem porządkowym, a kanceliści 
trzeciego stopnia zapisywali go w wielkich rejestrach. Dzięki 
temu zajmująca się jedwabiem cesarska administracja znała 
niemal co do sztuki liczbę pudeł z kokonami jedwabników, 
jakie danego dnia wjeżdżały do fabryki, oraz liczbę zwojów 
tkaniny, które z niej wyjeżdżały, gotowe do rozprowadzenia na 
rynku.

Równie drobiazgowo kontrolowano poszczególne etapy po-

wstawania jedwabiu.

Mimo   to   Świetlisty   Punkt   bez   trudu   dostał   się   do   tego 

najświętszego ze świętych miejsc.

— Świetlisty Punkcie, jak miło cię widzieć po tak długim 

czasie!

Wystarczyło, że młody manichejczyk stanął przed urzęd-

nikiem nadzorującym rejestry, by ten, przyjrzawszy mu się, 
powitał go z otwartymi ramionami i wydał polecenie trzem 
stojącym w wejściu strażnikom, aby wpuścili go do Świątyni 
Nieskończonego Przędziwa.

Niezwykła fabryka mieściła się w ogromnych halach, po-

dzielonych na sektory, w których przeprowadzano kolejne etapy 
obróbki surowca. Nefrytowy Księżyc zajmowała się farbowa-
niem jedwabiu.

Znajdowały się tu wykopane w ziemi ogromne baseny, wypeł-

nione połyskującymi płynami o różnych kolorach, od złocistej

background image

żółci, karminowej czerwieni, turkusowego błękitu, szmaragdowej 
zieleni, aż po nieskalaną biel i kruczą czerń. Robotnice zanurzały 
w nich motki przędzy, zawieszone na końcach długich tyczek.

Pod ścianą, w głębi hali, stały na regałach dzbany z barw-

nikami: węglem drzewnym do czerni, bielą ołowianą do barwy 
białej, azurytem albo indygo do błękitu, malachitem do zieleni, 
ochrą albo trój siarczkiem arsenu do żółci, cynobrem do czer-
wieni, który dla wywarcia większego wrażenia zwano też,,krwią 
gibbona xingxing".

Aby   uzyskać   karminowy   odcień,   można   było   też   dodać 

„purpurowej rudy" lub „smoczej krwi", która w rzeczywistości 
była wydzieliną nadrzewnego owada lac, bądź też purpury z 
rozkolca, cennego śródziemnomorskiego małża, która dzięki 
Jedwabnemu Szlakowi docierała do Chin, choć w niewielkich 
ilościach i była bardzo droga.

Posadzka tej farbiarskiej hali mieniła się miriadami różno-

kolorowych kropelek, którymi ociekały motki przewożone na 
wózkach do suszarni.

Świetlisty   Punkt   nie   musiał   długo   szukać   Nefrytowego 

Księżyca.

Przez dwa lata, które minęły od ich rozstania, w ogóle się nie 

zmieniła.

Zanim popędziła mu na spotkanie, wciąż tak samo piękna 

i pełna wdzięku, szykowała się właśnie do zanurzenia jedwab-
nego motka w kadzi wypełnionej cynobrem.

—Już myślałam,  że cię więcej nie zobaczę! — szepnęła 
zdyszana   do   ucha   młodzieńca,   który   poczuł,   ledwo 
musnęła  jego szyję, to samo podniecenie, jakie odczuwał 
dwa   lata   temu,  gdy   tuliła   się   do   niego   po   miłosnych 
zapasach.
—Przeklinałaś mnie pewnie! Zachowałem się wobec ciebie 
jak prawdziwy drań!
—Wyjechałeś, nawet się ze mną nie pożegnawszy!
—Nie mogłem inaczej. Gdybyś wiedziała, jak cierpiałem 
z   tego   powodu!   A   zresztą,   gdyby   mi   tak   na   tobie   nie 
zależało, nie wróciłbym... — odparł, bliski płaczu.

background image

—Tu nie da się rozmawiać! — Dziewczyna wskazała spoglą-
dającą surowo nadzorczynię,  która coraz groźniej ściągała 
brwi.
—Tak bardzo chciałem cię zobaczyć, że przyszedłem tu od 
razu, nie czekając, aż skończysz pracę.
—Przez   cały   ten   czas,   gdy   tylko   przypomniałam   sobie 
twoje ręce na mojej pupie, czułam dreszcze! — szepnęła z 
tą  zdumiewającą   śmiałością   i   swobodą,   jakiej   dawała 
dowody, gdy tylko zaczynała mówić o miłości.
—A ja, ileż razy śniłem, że jestem w twoich ramionach! Po 
przebudzeniu mój wisiorek był tak twardy, że aż mnie bolał! 
Gdybyś wiedziała, jak pilno mi znaleźć się z tobą sam na 
sam!
—Będę musiała ci przebaczyć...
—Jestem gotów zrobić wszystko, żeby na nowo podbić 
twoje serce!
—Twoje słowa sprawiają, że moja dolina róż aż wibruje z 
podniecenia!
Daleka od okazywania urazy, śliczna młoda robotnica była 

zachwycona,   że   tak   niespodziewanie   zjawił   się   przed   nią 
kochanek,   który   dwa   lata   temu   swoim   zachowaniem, 
gestami i słowami przenosił jej ciało do nieba rozkoszy.

Wydawała się stworzona do miłości, miała w tej dziedzinie 

wiedzę i doświadczenie, którymi nie omieszkała podzielić się 
ze Świetlistym Punktem.

Uwielbiała tę wszechogarniającą rozkosz, która rodziła się 

gdzieś w okolicy brzucha i wywoływała zrazu napięcie, a potem 
drżenie jak pod kroplami deszczu, aż do owej niewysłowionej 
chwili, w której czuła strumień zraszający wnętrze jej złocistej 
groty. Lubiła też długie pieszczoty okolic, które do niej prowa-
dziły...

Świetlisty   Punkt,   wyczuwający   pod   lekką   koszulką   jej 

twardniejące sutki, nie mógł powstrzymać się od przywołania 
wspomnień spotkań z młodą kobietą, które tak przypadły mu 
do gustu, że powrót do Turfanu i biskupa po wypełnieniu misji 
był dla niego prawdziwą tragedią.

Niewiele brakowało, a wmówiłby sobie, że z pewnością zasłuży

background image

na piekielne ognie, jeśli będzie ciągnął tę rozkoszną miłość, 
z powodu której miał tak zbolałe serce, gdy opuszczał Chang'an.

Gdyby posłuchał wówczas głosu zmysłów, bez wątpienia 

zostałby z dziewczyną, której ciało reagowało cudownie i bez 
żadnych zahamowań na wszystkie pieszczoty, jakich go nau-
czyła, nawet te najbardziej wymyślne.

Albowiem  to  dziewczyna  o  imieniu   Nefrytowy  Księżyc 

odkryła przed nim czarodziejską krainę, do której prowadziły 
miłosne uściski, z ich wyrafinowaniem i bogactwem, wzmagają-
cymi odczuwaną rozkosz i pożądanie, aż do punktu, w którym 
ciała mężczyzny i kobiety stawały się dwoma doskonale zestrojo-
nymi instrumentami, grającymi niebiańsko harmonijną muzykę.

Znajomość sztuki miłosnej zawdzięczała temu, co spotkało 

ją w życiu.

Urodziła się przed dwudziestu laty w biednej rodzinie w małej 

wiosce na północy Chin, położonej w prowincji niedawno 
podbitej przez Tangów, której cała ludność została przeniesiona 
do Chang'anu jako zdobycz wojenna.

Swej zręczności zawdzięczała to, że w wieku dwunastu lat 

zabrano ją rodzinie i umieszczono w Świątyni Nieskończonego 
Przędziwa.

Na młodą dziewczynę o powabnych kształtach, dobrze wi-

docznych  pod przezroczystymi  koszulkami,  jakie  robotnice 
nosiły  z   powodu  temperatury  panującej   w   halach,   zaczęli 
polować mężczyźni zatrudnieni w przędzalni.

Obiekt ich pożądania prędko zrozumiał, na co się narazi, 

jeśli odrzuci ich zaloty, nie mając przy sobie matki ani ojca.

Jedynym sposobem na przeżycie było wyjść im naprzeciw 

bez względu na cenę, i ulec najlepiej wychowanym adoratorom, 
aby uchronić się od okrucieństwa tych najbardziej prostackich.

Z konieczności więc została mistrzynią miłosnych zmagań, 

o której każdy wiedział, że lepiej się do niej nie zbliżać, jeśli 
nie okazywało się należnego szacunku.

background image

Pewnego   dnia,   wychodząc   ze   Świątyni   Nieskończonego 

Przędziwa, ujrzała oblicze Świetlistego Punktu w tłumie męż-
czyzn, którzy codziennie czatowali na robotnice, rzucając im 
pożądliwe spojrzenia. Od razu uwiodła go swoim czarem.

Zachwyciła ją niewinność i inteligencja jego oczu, o tyle 

bardziej   podniecająca   od   lubieżnych   porozumiewawczych 
uśmieszków innych mężczyzn.

Manichejczyk okazał się niewinny jak dziecko, wolny od 

wszelkich niecnych myśli, gdy po raz pierwszy, w alkowie 
w jego małym mieszkanku, zajęła się jego jaspisowym wisior-
kiem, i zwilżywszy go śliną, długo pieściła językiem.

Świetlisty Punkt nie miał w tej dziedzinie żadnego doświadcze-

nia, toteż po tak rozkosznej przystawce całkowicie zdał się na 
dziewczynę, której biegłość w miłosnej gimnastyce, bardzo prędko 
przez niego przyswojona, okazała się porażająco skuteczna.

W mig zdobyła go i do siebie przywiązała.

Dała mu posmakować uroków tego, co nazywała „trzema 

szlachetnymi  furtkami":  ust, złotej groty i tylnego wejścia, 
wywołując u kochanka spazmy rozkoszy.

Gdy opuścił Chang'an i wrócił do Turfanu, nie było mu obce 

żadne hasło z bogatej encyklopedii cielesnych rozkoszy, jakich 
nauczyła go Nefrytowy Księżyc wytrwałymi ćwiczeniami, w trak-
cie których doprowadzała jego zmysły do takiej gorączki, że mógł 
kochać się z nią całymi nocami, ani razu nie sprawiając jej zawodu.

Doświadczył przeto największego bólu, gdy po wyjeździe 

zbrakło mu słodkich kształtów kochanki, wilgotnych gorących 
zakątków i owych furtek, które otwierał z tak wielką przyjem-
nością.

Jak każdy Uczeń, który miał w przyszłości zostać Doskona-

łym, musiał znowu poddać się regule bezwzględnej czystości.

Pozbawiony miłości przez tak długie miesiące, Świetlisty 

Punkt łapczywie i nie bez pewnego rozgorączkowania wdychał 
teraz podniecającą woń włosów Nefrytowego Księżyca.

background image

Jakże rozkoszna była myśl, że niebawem wynagrodzi sobie 

długi post, na jaki skazał swe zmysły, pędząc surowy żywot 
Ucznia!

Czuł już, że odżywa w ramionach Nefrytowego Księżyca i 

staje się innym człowiekiem.

Znowu był sobą, prawdziwym Świetlistym Punktem, gdy 

poczuł tak blisko ciało młodej Chinki i przytulił je, szepcąc 
czułe   słówka   i   nie   zwracając   uwagi   na   porozumiewawcze 
spojrzenia robotnic i coraz bardziej gniewny wzrok nadzorczym.

—Gdybyś  wiedziała, jak za tobą tęskniłem!  Już na sam 
twój   widok   czuję   świerzbienie   w   czubku   mojego 
jaspisowego trzonka! — szepnął, a potem pociągnął ją w kąt 
hali i chciwie przyssał się do jej ust.
—Tak bardzo dłużył mi się czas bez ciebie... Tak naprawdę 
wcale ci na mnie nie zależało!
—Mój mały Nefrytowy Księżycu, wyjaśnię ci potem, dla-
czego   musiałem   jak   najprędzej   zawieźć   kokony 
jedwabników tam, skąd przyjechałem! — jęknął Świetlisty 
Punkt.
—Powinieneś był zabrać mnie ze sobą! Moglibyśmy kochać 
się nadal! Dwa lata to długo... Mogłeś mnie zdradzić, a ja 
mogłam o tobie zapomnieć.
—To było niemożliwe. Bo tam, chyba ci o tym opowiada-
łem, żyję jak mnich. Reguła mojego Kościoła zabrania mi 
patrzeć na kobiety, a co dopiero ich dotykać! — wyjaśnił z 
przejęciem Świetlisty Punkt.
—Więc  co tu robi ten, który złożył  śluby czystości?  — 
zapytała Nefrytowy Księżyc z zasępioną miną.
—Nie zostałem jeszcze wyświęcony na Doskonałego.  W 
każdej chwili mogę wrócić do stanu świeckiego. Tak mi cię 
brakowało,   że   myślałem   tylko   o   tym,   żeby   znaleźć   się 
przy tobie!
—Nie wierzę ci! Musi być jakiś inny powód, dla którego tu 
przyjechałeś!
—Młoda panno, czas, żebyś wróciła do pracy! — rozległ 
się szorstki głos nadzorczym.

background image

—Kochana, zaczekam przy wyjściu... Chciałbym jak naj-
prędzej znaleźć się z tobą w łóżku... — szepnął Świetlisty 
Punkt.
—Skąd   mój   mnich   cudzoziemiec   wie,   że   nadal   jestem 
wolna   po   tak   długim   czasie?   —   zapytała   wesoło 
dziewczyna.
—Nic nie mówi mi tego lepiej niż czubki twoich piersi, mój 
mały Księżycu. Znam je na pamięć. Czułem je pod palcami, 
są  twarde jak kamyki...  To daje mi  nadzieję, że jeśli mi 
przebaczysz,   znowu   będą   moje!   —   rzucił,   napotkawszy 
piorunujący wzrok nadzorczym, która najwyraźniej doszła 
do wniosku, iż żarty się skończyły.

Po pracy zobaczył ją na schodach Świątyni Nieskończonego 

Przędziwa, w długim szeregu robotnic, które strażnicy rewido-
wali i otwierali ich sakiewki, żeby się upewnić, czy nie wynoszą 
na zewnątrz choćby odrobiny jedwabnej przędzy.

Jego najdroższej nadskakiwało gorliwie dwóch mężczyzn.

—Widzę, że nadal ich podbijasz — zauważył.
—Co  wieczór   to  samo...   Uganiają   się   za   mną   wszyscy 
chłopcy z przędzalni!
—Prawda, że wyglądasz jeszcze bardziej uwodzicielsko!
—Nauczyłam się w nich przebierać! Starsi nie ośmielają 
się już do mnie zbliżyć! Gdybym zatrudniła się w domu 
publicznym, byłabym bogatą kobietą — zażartowała.
—Nigdy bym ci tego nie wybaczył! Naraziłem się na wielkie 
niebezpieczeństwo, żeby do ciebie wrócić!
—Mężczyzna   zawsze   mówi   kobiecie   takie   rzeczy,   kiedy 
szuka u niej przebaczenia!
—Zniszczyłem   hodowlę   jedwabników   prowadzoną   przez 
moich zwierzchników. Wysłano mnie tutaj po to samo, co 
przed dwoma laty.
—Chcesz powiedzieć, że znów mnie porzucisz i wyjedziesz 
bez   uprzedzenia?   Jeśli   tak,   przyznaj   to   od   razu,   i   nie 
zaczynajmy od początku!

background image

—Przysięgam, że to się nie powtórzy. Tym razem zamie-
rzam zabrać cię ze sobą!
—A jeśli odmówię?
—Kocham cię! Teraz, kiedy znów jestem przy tobie, wiem, 
jak   głupio   postąpiłem,   zostawiając   cię   w   imię 
posłuszeństwa regule mojej religii.

Młoda kobieta milczała.

Ulica wokół nich opustoszała. Przed wejściem do fabryki nie 

było już ani jednego robotnika ni robotnicy.

—Co bym tam robiła? Nie mam najmniejszej ochoty skoń-
czyć jako mniszka! — oświadczyła w końcu.
—W Kościele Światłości nie ma mniszek, a tym bardziej 
kapłanek.
—Całe szczęście! Nie czuję też powołania, żeby być służącą 
kapłana.
—Ależ my się pobierzemy, Nefrytowy Księżycu. Zostaniesz 
moją żoną.
—Jeżeli nalegasz... -— powiedziała zamyślona. — Poroz-
mawiamy o tym później!
—Dokąd mnie zabierzesz? — zapytał rozradowany mnich, 
kładąc rękę na jej talii.
—Mam pokój nad sklepem z jedwabiem, przy ulicy Noc-
nych Ptaków. Właściciel wynajmuje mi go za drobne usługi, 
jakie   mu   wyświadczam.   Mieszkania   w   Chang'anie   są 
bardzo  drogie.   Każdego   wieczoru   porządkuję   zapasy 
jedwabiu w sklepie tego kupca,  który nazywa  się  Żywy 
Karmin. Starannie zwijam kupony jedwabiu i układam je 
na półkach.
—Tanio zaokrągla swoje comiesięczne zyski!
—Nie brakuje mu pieniędzy. Od jakiegoś czasu jego interesy 
idą dobrze, lepiej niż na początku, gdy zgodził się wynająć 
mi  pokój.   Kazał   nawet   położyć   w   nim   ładną   posadzkę. 
Zobaczysz, jest mały, ale wygodny.
—Pójdę za tobą, kochana, dokąd tylko zechcesz!
—W takim razie obiecaj mi, że już nigdy mnie nie porzucisz.
—Przysięgam ci to w imię proroka Maniego! — wykrzyknął

background image

młodzieniec i wyciągnął ku niej ramiona, a ona przytuliła się 
skwapliwie.

Jak zawsze, bruk ożywionych uliczek handlowej dzielnicy 

Chang'anu był lśniący i gładki niczym jedwab, wypolerowany 
stopami tysięcy przechodniów i kupujących, którzy tłoczyli się 
do późnej nocy i przystawali przed sklepami. Wystawy, oświet-
lone papierowymi lampionami, były jasne jak w dzień.

Świetlisty Punkt z przyjemnością chłonął nastrój tych za-

tłoczonych zaułków, których mrok łagodnie rozświetlały kolo-
rowe lampiony  caideng,  malowane  w pagody,  krajobrazy, 
smoki, a nawet owoce cedratu, zawdzięczające swą nazwę, 
„ręka Buddy" albo  foshougan,  palczastym wyrostkom, które 
upodabniały je do dłoni wyciągającej się po pieniądze.

Ówczesna stolica dynastii Tang przerastała wspaniałością 

wszystkie metropolie świata.

Zajmowała też pierwsze miejsce z uwagi na rozmach handlu.
W   Chang'anie   można   było   kupić   lub   sprzedać   prawie 

wszystko.

Wystarczyło temu miastu kilka dziesięcioleci, aby stało się 

rynkiem zbytu cennych i rzadkich produktów, jakie wytwarzała 
cała planeta.

Po dwóch latach nieobecności Świetlisty Punkt stwierdził, 

że wszystko jest tu jeszcze bogatsze i bardziej wystawne.

Przepływała przez to miasto rzeka pieniędzy, niczym woda 

w potoku w czasie wiosennych roztopów.

Na jego zdumionych oczach za chińskie, tybetańskie, indyj-

skie,   sogdyjskie,  a   nawet   perskie   monety kupowano  kość 
słoniową, kadzidło, ambrę, szmaragdy, rubiny, no i jedwab, 
którego braku nie dawało się jeszcze odczuć w sklepach.

Kochankowie mijali niezwykłe stragany z mnóstwem eg-

zotycznych towarów.

W pozornym chaosie, w którym orientował się tylko kupiec 

o książęcej posturze, dumny, że wystawia wszystko, co najcen-
niejsze na świecie, przyciągały wzrok skorupy morskich żółwi, 
dzbany wina, róg nosorożca, kły i skóra słonia pochodzącego

background image

z Czampy, kły lamparta i tygrysa, futra świstaków himalajskich, 
białego tygrysa z Syberii, niedźwiedzia śnieżnego, a wszystko 
to można było kupić, płacąc złotem o co najmniej takiej samej 
wadze.

Gdyby Świetlisty Punkt miał pieniądze, mógłby się tu zaopa-

trzyć w korzenie i wszelkiego rodzaju wonne przyprawy, a także 
w kadzidło przywożone z Indii, gdzie nazywano je gandhi i do-
dawano do prezentów wręczanych ludziom potężnym i szlachet-
nie urodzonym, a którego zapach wypełniał sale modlitewne 
klasztorów.

Można tu było kupić także aloes przywożony z Malezji, pod 

nazwą agar, którego aromatyczny ekstrakt był bardzo modny, 
by   nie   wspomnieć   o   kamforze,   służącej   do   wyrobu   maści 
łagodzącej bóle reumatyczne.

Nieco dalej wyczulone nozdrza młodego kuczanina rozpo-

znały woń żywicznej esencji, potem mirry, styraksu, proszku 
czosnkowego, olejku jaśminowego i paczuli, którym Nefrytowy 
Księżyc lubiła nacierać sobie brzuch, ale także esencji różanej 
i, jeszcze dziwniejszej i rzadszej, szarej ambry kaszalota, długo 
moczonej w alkoholu.

—   W   moim   Kościele   jedynymi   dozwolonymi   lekami   są 

modlitwy! — zażartował młody manichejczyk, gdy przechodzili 
obok długiego stołu, na którym kupiec rozłożył maleńkie czarki 
ze   środkiem   przeciwko   jadowi   węża,   sproszkowanym   kar-
damonem,   korzeniem  szafranu  indyjskiego,   owocem  chleba 
świętojańskiego, suszonymi  jądrami  bobra, korzeniem żeń--
szenia i płetwą rekina pociętą na paski.

Wśród tego bogactwa stała flaszka wypełniona żółtawym 

płynem,   z   etykietką   „Żółć   pytona".   Kupiec   z   ożywieniem 
zachwalał niezliczone zalety tej niezmiernie rzadkiej i bezcennej 
substancji, a słuchał go podniecony tłumek mężczyzn w sile 
wieku, wyraźnie pragnących podnieść swój seksualny wigor.

Sklepiki dla medyków i alchemików, które zajmowały w 

Chang'anie   całą   dzielnicę,   zaraz   za   Dzielnicą   Jedwabną, 
oferowały wszystko, co tylko znała ówczesna farmacja.

background image

Oczom Świetlistego Punktu i Nefrytowego Księżyca uka-

zała się teraz ulica jubilerów i szlifierzy kamieni szlachet-
nych. Olśnił ich blask klejnotów, wyłożonych na ogromnych 
tacach z brązu, obok których krzątali się sprzedawcy z mały-
mi wagami.

—Mój jaspis jest najtwardszy!  Mam piękniejsze nefryty! 
Przyniosą   wam   dziesięć   tysięcy   lat   szczęścia!   Mam 
diamenty  czyste   jak   „tchnienie  qi"\  —   słychać   było 
wołania.
—Chodźcie skosztować moich nefrytowych owoców! Po-
chodzą   prosto   z   drzew   rosnących   na   Wyspach 
Nieśmiertelnych! — krzyczał bezzębny starzec.
—Nigdy nie słyszałem o takich wyspach! — wyznał Świet-
listy Punkt.
—Opowiadają, że unoszą się na oceanie, wsparte na grzbie-
tach   trzech   olbrzymich   żółwi.   Drzewa,   które   tam   rosną, 
rodzą nefrytowe owoce. Wystarczy je schrupać, żeby żyć 
dziesięć tysięcy lat! — wyjaśniła Nefrytowy Księżyc.
—Zabierzesz mnie tam?
—Czemu nie, jeśli na to zasłużysz!
—A tu mam zalążki rudy żelaza i kamienia księżycowe-
go! — odezwał się inny kupiec, pokazujący z dumą bryłki 
lapis--lazuli   i   opalu,   które   trzeba   było   tylko   pociąć   i 
oszlifować,   aby   zamieniły   się   w   kosztowne   naszyjniki   i 
bransolety, rozchwytywane przez damy.
—Ten kryształ  górski,  gdy padnie  nań promień słońca, 
zapala wszystko, co się pod nim umieści! Widziałam już, 
jak działa... — opowiadała Nefrytowy Księżyc Świetlistemu 
Punktowi, który ważył w dłoni bryłę kryształu.
—Pochodzi   z   Kaszmiru!   Z   Indii   Buddy   Śiakjamuniego! 
Nazywają go tam agnimani, co znaczy „ognisty klejnot"! — 
dodał   kupiec,   którego   bardzo   ciemna   cera   i   orli   nos 
świadczyły o hinduskim pochodzeniu.
—Odnoszę   wrażenie,   że   jest   tu   jeszcze   więcej   rzadkich 
przedmiotów,   niż   widziałem   podczas   mojego   pierwszego 
pobytu — westchnął Świetlisty Punkt.

background image

— W Chang'anie można dostać wszystko, trzeba tylko mieć

pieniądze! Wszystko co dobre, ale też wszystko co złe... —
szepnęła młoda robotnica, nagle poważniejąc.

Dotarli w końcu na ulicę Nocnych Ptaków.

Wokół nich, na straganach i w sklepach, spływały w świetle 

lampionów kaskady barwnych jedwabi, widać było szerokie 
brązowozłociste wstęgi, mieszały się ze sobą zwoje mory i gęstej 
prążkowanej tkaniny jedwabnej, przetykanej iskrzącą się złotą 
nicią.

—Jakie to piękne! Musisz być szczęśliwa, że tu mieszkasz!
—Gdyby nie obecne niedobory, zobaczyłbyś dziesięć razy 
tyle!

— O jakich niedoborach mówisz, Nefrytowy Księżycu?
Dziewczyna wybuchnęła śmiechem.
—Widać, że dopiero co przyjechałeś! W Chang'anie nie 
mówi się o niczym innym!
—W Chinach miałoby brakować jedwabiu?
—Mówią, że w zachodnich krajach chcą kupować tak dużo, 
że   produkcja   cesarskich   manufaktur   ledwie   nadąża! 
Dyrektor Świątyni Nieskończonego Przędziwa wyjaśniał to 
mgliście

 naszym   brygadzistom...   Podobno,   tak 

przynajmniej   szepcą  w   fabryce,   chcą,   abyśmy   dłużej   i 
szybciej pracowali!

Świetlisty Punkt, którego podniecenie rosło w miarę zbliżania 

się do pokoiku Nefrytowego Księżyca, przyglądał się jej lśnią-
cym  bielą, drobnym  ząbkom,  które odsłaniała, wybuchając 
śmiechem albo otwierając buzię ze zdziwienia.

Niebawem jego język  będzie muskał  ten sznur perełek, 

zdobiący usta ukochanej.

Doszedłszy   do   sklepu,   którego   szyld   z   kutego   żelaza 

przedstawiał motyla, dała mu znak, żeby wszedł za nią do 
wnętrza.

—Przede   wszystkim   zachowuj   się   jak   gdyby   nigdy   nic. 
Kupiec   jest   wyjątkowo   podejrzliwy   —   szepnęła   mu   do 
ucha.
—Przyjemnie minął dzionek Nefrytowemu Księżycowi? — 
zapytał   niski   otyły   mężczyzna,   który   wyłonił   się   zza 
kontuaru.

background image

Miał na sobie jedwabną tunikę, uszytą z kwadratowych 

próbek, które pozwalały klientom jednym rzutem oka ocenić 
różnorodność i bogactwo zasobów jego sklepu.

Świetlisty Punkt zauważył, że okrągła jak dynia i rumiana 

twarz mężczyzny pobladła nagle, gdy zobaczył, że jego lokator-
ka nie jest sama.

—Mogę zapytać o imię tego młodzieńca? — Jego ton był 
zdecydowanie mniej uprzejmy.
—Och! To mój daleki kuzyn, który właśnie przyjechał ze 
wsi. Nie ma gdzie spać. Myślę, że przenocuję go w moim 
pokoju przez dzień lub dwa, nie więcej! Nazywa się Wole 
Oko — odparła pewnym głosem młoda Chinka.
—Dzień dobry, Wole Oko! Witaj w sklepie Pod Jedwabnym 
Motylem!   Z   jakiej   prowincji   pochodzisz?   Co   robią   twoi 
rodzice?
—Och! Pochodzę z zachodu. I tyle! — wybąkał Świetlisty 
Punkt.
—Jego rodzice hodują owce w Gansu. Tam się urodził! — 
dodała spiesznie Nefrytowy Księżyc.
—To dziwne, że nadali mu imię Wole Oko, skoro hodują 
owce!   —   zauważył   kupiec,   który   coraz   bardziej 
podejrzliwie lustrował młodzieńca od stóp do głów.
—Jego dziadek miał   stado krów,  to dlatego!   — odparła 
dziewczyna, nie chcąc, aby ciekawski kupiec ciągnął w nie-
skończoność to wypytywanie.
—Rozumiem! — mruknął kupiec, po czym dodał z szerokim 
uśmiechem,   mrugając   porozumiewawczo   do   Świetlistego 
Punktu: — Jesteś tu mile widziany, Wole Oko! Jeśli będziesz 
chciał zostać dłużej, proszę bardzo!
Kupiec dostrzegł cienki kordonek z czerwonego jedwabiu na 

lewym nadgarstku Świetlistego Punktu, który ten otrzymał od 
Napełnionego Spokojem, i to sprawiło, że nagle zmienił ton.

— Dziękuję, panie, to naprawdę miło z waszej strony! —

powiedział niepewnie chłopak, ruszając za ukochaną do jej
pokoiku.

Kiedy znaleźli się w maleńkim pomieszczeniu, w którym

background image

ledwie mieściło się wąskie łóżko, Nefrytowy Księżyc starannie 
zamknęła za sobą drzwi, przekręcając klucz dwa razy.

—Nareszcie sami!  — wykrzyknął  Świetlisty Punkt, pod-
niecony tym, że za moment zamieni się w pozwalającą na 
wszystko zdobycz kochanki.
—Nie gniewaj się za to Wole Oko! Ale to pierwsze imię, 
jakie mi przyszło do głowy — szepnęła, rzucając mu się 
na szyję. Objął ją delikatnie.
—A jak się nazywa ten nieufny grubasek, wystrojony jak 
papuga?
—Żywy Karmin! To jego chiński przydomek. Jego sklep 
jest   znany   w   całym   Chang'anie.   Można   u   niego   kupić 
najpiękniejszą jedwabną morę w kolorze „krew gibona". Z 
powodu  skrzeczącego wysokiego głosu niektórzy mają go 
za eunucha!
—Wygląda na takiego!
—Zapewniam cię, że nim nie jest! Pewnego wieczoru upił 
się i musiałam odtrącić jego zaloty.
—Widziałem lubieżne błyski w jego oczach, kiedy na ciebie 
patrzył!
—W dzielnicy jedwabnej Żywy Karmin znany jest wszyst-
kim z zamiłowania do młodych dziewczyn!
—Na początku wydawał mi się odpychający! Zauważyłaś, 
jak nagle zmienił nastawienie? Dziwne! Przyglądał mi się, 
jakbym był zwierzęciem na targu, a potem nagle powitał 
mnie  z   otwartymi   ramionami   jak   starego   przyjaciela! 
Zacząłem   się  zastanawiać,   czy   nie   ma   mnie   chętki!   — 
powiedział z nieco zdegustowaną miną Świetlisty Punkt.
—Teraz to już moja rzecz, przyjąć cię z otwartymi ramio-
nami   —   odparła   dziewczyna   i   zakołysała   się   lekko   w 
lubieżnym

 tańcu,   jakim   postanowiła   obdarować 

młodzieńca, zrzucając z siebie odzienie.

Jakże była piękna, pląsając tak przed nim prawie naga! Anioł 

i   demon   w   jednej   osobie.   Jej   oczy  o   zielonym   odcieniu, 
przejrzyste jak wody jeziora, wydawały się niewinne i naiwne, 
podczas gdy czerwone i pełne usta były zachłanne i pożądliwe!

background image

Jej twarz o regularnych rysach, przywodząca na myśl boginię, 

doskonale   pasowała   do   posągowej   sylwetki   o   doskonałych 
kształtach i gładkiej jak jedwab skóry. Ale kiedy dziewczyna 
zaczynała się poruszać, wszystko się w niej zmieniało i bogini 
stawała się demonem, a niewinność ustępowała miejsca wyuz-
daniu.

—Jesteś jeszcze piękniejsza, niż cię zapamiętałem! Pozwól, 
że popieszczę twoje uda... Są tak gładkie, można by rzec... 
z jedwabiu!
—W głębi mojej doliny róż znajdziesz coś jeszcze słodszego i 
gorętszego! Tak, najdroższy! Także i tam, gdzie właśnie 
włożyłeś palce! Och! Jak mi dobrze!
—Obawiam się, iż Żywy Karmin słyszy wszystko, co tu 
wyprawiamy! — wysapał Świetlisty Punkt.
—Masz rację! Będziemy się więc kochali, nie krzycząc z 
rozkoszy.
Nefrytowy Księżyc dała ukochanemu znak, żeby położył się 

na łóżku. Zacisnęła usta, by stłumić jęki i westchnienia, usiadła 
okrakiem na jego brzuchu i rozpięła mu  spodnie. Zwinny 
czubek jej języka podjął wędrówkę po jego piersi i brzuchu, 
niczym pędzelek kaligrafa po papierze.

To odnajdywanie się na nowo zajęło im dużą część nocy.
Akrobatyczna zwinność Nefrytowego Księżyca pozwalała 

jej przyjmować najbardziej wyzywające i lubieżne pozy, wzma-
gające zarówno jej własne doznania, jak i doznania kochanka, 
któremu nie pozostało nic innego, jak tylko pozwolić oplatać 
się jej nogom i ramionom.

Uniosła się nad nim tak, żeby mógł sięgnąć językiem różo-

wego, nagiego jak mały jedwabnik, wrażliwego pączka tuż na 
krawędzi jej słodkiej intymnej furteczki, a jednocześnie gorącz-
kowo wessała się w jego jaspisowy trzonek.

Coraz   bardziej   pijany   pożądaniem   Świetlisty   Punkt,   po-

wstrzymując  się od krzyków,  żeby nie obudzić ciekawości 
grubego sklepikarza, nie wiedział, gdzie wcisnąć głowę.

Próbował dosięgnąć ukochanej w jednym miejscu, a ona

background image

zaskakiwała go, podsuwając mu usta, albo po prostu palec, w 
innym!

Kazała mu znowu rozciągnąć się na plecach i zaczęła delikat-

nie   uciskać   nasadę   sterczącego  członka,   to  rozluźniając,   to 
zaciskając chwyt, aż w końcu poczuła, że jej partner za chwilę 
osiągnie szczyt rozkoszy.

Jej ostatnia sztuczka doprowadziła go do skrajnego pod-

niecenia. Musiała położyć mu dłoń na ustach, żeby stłumić 
krzyk, gdy zaczęły wstrząsać nim spazmy, zapowiedź eksplozji. 
Uciskiem zręcznych palców zdołała pohamować ją w ostatniej 
chwili.

— Umieram   z   pożądania!   Pozwól   mi   w   siebie   wejść!

Wszystko jedno którędy... — zdołał wykrztusić, z nosem w jej
jedwabiście gładkiej dolinie róż.

Położyła  się na brzuchu i uniosła na czworakach, pozo-

stawiając mu wybór intymnej furtki.

Nie mogąc  wybrać  między jednakowo rozkosznymi  spo-

sobami, z przyjemnością zagłębiał się to w jednej, to w drugiej 
studni. Wreszcie osunął się na kochankę, całkowicie zaspo-
kojony.

—Zaczyna  się od pożądania, potem przychodzi  przyjem-
ność, a na koniec żal! — szepnęła, a jej brzuch falował jak 
żagiel w powiewach świeżej bryzy.
—Dlaczego mówisz, że kończy się na żalu?
—A jak jest twoim zdaniem?
—Wyjaśnij mi to dokładniej, kochana!
—Nie lubię, kiedy cię nie ma. Byłam bardzo nieszczęśliwa 
przez te dwa lata! — skuliła się w jego ramionach jak małe 
zwierzątko.
—Nie zapominaj, że z miłości do ciebie, moja mała nefrytowa 
gwiazdko, stałem się sabotażystą, i to najgorszego rodzaju!
—Co byś wybrał, swój Kościół czy mnie?
—Nie wystarcza ci, że tutaj jestem?

Odwrócił się twarzą do niej i wziął ją za ręce. Po miłosnych 

zmaganiach wydała mu się jeszcze piękniejsza.

background image

—W chwili, w której przysięgałeś, że mnie nie opuścisz, 
powołałeś się na Maniego. Powiedz mi coś o tym bogu — 
poprosiła poważnym głosem.
—Mani   nie  jest   bogiem.   Jest  wielkim prorokiem mojej 
religii.   Religii   Kościoła   Światłości.   Żył   dawno   temu,   w 
mieście, które wówczas zwało się Babilon.
—A jak Mani ma się do Błogosławionego Buddy? Jest nad 
nim, pod nim czy obok niego? Budda to jedyne imię, które 
przychodzi   mi   na   myśl,   kiedy   mówi   się   o   istocie   ani 
boskiej, ani ludzkiej!
—Dobrze mówisz, Nefrytowy Księżycu. Naszym wyznaw-
com,   którzy   przybywają   z   Chin,   opisujemy   proroka 
Maniego   jako   „Buddę   Światłości".   Mój   mistrz   nauczył 
mnie,   że   Budda  Śiakjamuni,   zwany   Błogosławionym, 
którego relikwie czci się  w tylu świątyniach środkowych 
Chin, tak jak i czcigodny Lao-Cy, który wykazał istnienie 
Wielkiej Drogi Tao, byli  prekursorami,  albo jeśli  wolisz, 
awatarami naszego proroka  Maniego, który zadowolił się 
pójściem ich śladem...
—A Konfucjusz?
—Znasz   Konfucjusza?   —   zapytał   zdziwiony   Świetlisty 
Punkt.
—A   czemuż   to   młoda   robotnica   ze   Świątyni   Nieskoń-
czonego Przędziwa miałaby nie znać filozofii Konfucjusza? 
—   Dziewczyna   była   dotknięta   do   żywego.   —   Dyrektor 
fabryki co tydzień zbiera pracowników, żeby im mówić o 
konfucjańskiej moralności.
—Wybacz mi, to zmęczenie tak mnie rozprasza... — wyją-
kał, zdając sobie sprawę, że obraził ukochaną.
—Jak twój Mani sytuuje się względem Konfucjusza, którego 
kult uprawia się niedaleko stąd, w ogromnej świątyni, gdzie 
chodzą   tylko   ludzie   wykształceni   i   urzędnicy?   —   zapytała 
kpiąco.
—Jak wszystkich innych proroków, arhatów, bodhisattwów i 
dobroczyńców   ludzkości,   uważamy   Konfucjusza   za 
prekursora  wielkiego Maniego. Religia Światłości obejmuje 
wszystkie inne, niczym matka swoje dzieci.

background image

Nefrytowy Księżyc zamilkła. Spoważniała nagle, uspokoiła 

się i zaczęła patrzeć z czułością na ukochanego. Uważała go 
już   za   utraconego,   a   on   przybył   z   tak   daleka,   żeby   ją 
odnaleźć  i opowiedzieć jej o proroku, który usunął w cień 
wszystkich innych, nie bacząc na ich nadzwyczajne zasługi...

Każda religia zachwalała zatem swoje podwórko, a kiedy 

zamierzała gdzieś się zakorzenić, jej zwolennicy nie wahali się 
przywłaszczać sobie bogów innych wyznań, tak jakby religijny 
podbój był zawsze bardziej sprawą perswazji, a nawet przekup-
stwa, niż otwartej walki.

—A czy ja też mogłabym któregoś dnia nauczyć się czcić 
wielkiego   Maniego   i   jego   świetlistą   religię?   —   zapytała, 
wyraźnie rozbawiona zapędami kochanka, który recytował 
lekcję  nauczoną   od   Napełnionego   Spokojem,   pragnąc 
dowieść, że  manicheizm leży u źródeł wszystkich innych 
wierzeń.
—Ramiona   Maniego   sięgają   daleko   i   gotowe   są   objąć 
wszystkich   tych,   którzy   chcą   go   poznać!   Dla   Maniego 
istnieje tylko dobro i zło.
—Według Konfucjusza należy zawsze odrzucać skrajności. 
Wszystko   jest   sprawą   wyważenia   i   „złotego   środka",   tak 
przynajmniej  słyszałam z ust naszego dyrektora. On sam 
czyta na zmianę dzieła Konfucjusza i Wiosny i jesienie Lü 
Buweia. To taka antologia głównych myślicieli chińskich 
— wyjaśniła.
—Widzę,  że  wykształcenie  robotników  jest  tu niezwykle 
ważne!
—Nasze   władze   starają   się,   by   robotnicy   jedwabni   byli 
uczciwi. Bez wątpienia ze strachu przed marnotrawstwem... 
Poza tym nasz dyrektor był uczonym, ale zmienił zajęcie.
—Jeśli już chcesz wiedzieć, to według pism manichejskich 
ten   twój   „złoty   środek"   między   dwiema   skrajnościami   nie 
istnieje.  My wierzymy  w dobro i zło,  w ogień i  lód, w 
piekło i niebo.
—Trudno się z tym zgodzić. Paleta barw nie ogranicza się 
do czerni i bieli!
—A jednak tak jest z waszym yin yang...

— Yin yang to nie to samo co dobro i zło!

background image

—Jak byś je zdefiniowała?
—Ty jesteś yang, a ja yin. Uzupełniamy się, a nasz związek 
jest źródłem pełni. Jesteś zadowolony?
Świetlisty Punkt, zdumiony trafnością sądów swej ukochanej, 

świadczącą o jej dojrzałości i kulturze, nie mógł odmówić 
sobie  popieszczenia   wciąż   jeszcze   nabrzmiałych  sutków  jej 
jędrnych piersi.

O   ileż   wyraźniej   niż   przedtem   uświadamiał   sobie,   że   ta 

dziewczyna obdarzona jest zarówno urodą, jak i inteligencją. 
Była  jedynym  w swoim rodzaju kwiatem,  nad którym  miał 
szczęście pochylić się pewnego dnia, gdy stanął na jej drodze, 
jako nieświadomy niczego młodzieniec.

Pomyśleć, że dwa lata temu porzucił ją, nawet się z nią nie 

pożegnawszy!

Trzeba być głupcem, aby natrafiwszy na tego rodzaju rzad-

kość, nie pochwycić tak niebywałego szczęścia.

— Nefrytowy Księżycu! Kocham cię! Nigdy więcej cię nie

porzucę! — wyszeptał młody kuczanin.

Przysięgając jej miłość w pokoiku nad sklepem, Świetlisty 

Punkt nie przeczuwał, dokąd go to zaprowadzi.

background image

_________Kaspar 

 

 /  

^S

s

Dunhuang        Luoyang

V

^^t

00

*

0

^

Chang'an

GÓRY KRAINY ŚNIEGÓW • 

Peszawar

• Lhasa * 

Klasztor  

Samye

13

Oaza Dunhuang, Jedwabny Szlak

Ukryta za kolumną Umara przyglądała im się, skamieniała 

ze strachu.

Po raz pierwszy oglądała tak dziwną scenę. Przypominała jej 

rozmowę głuchych.

Siedząc na rzeźbionym kamieniu przedstawiającym Błogo-

sławionego pod Drzewem Przebudzenia, Buddhabadra spog-
lądał w zadumie na niebieskawe plamy nieba, malujące się 
niczym emaliowane płytki osadzone w kamieniu, w dziurach 
na poły zawalonego sklepienia budynku, do którego zaciągnął 
go wbrew jego woli Szalony Obłok.

Kostka nie bolała go już od ośmiu dni i Buddhabadra miał 

nadzieję pozbyć się wreszcie człowieka, który nie odstępował 
go na krok, odkąd spotkali się parę tygodni temu, a w końcu 
zaczął się zachowywać jak więzienny strażnik.

Zawlókł go brutalnie do tej zrujnowanej pagody, wzniesio-

nej na wzgórzu górującym  nad Jedwabnym  Szlakiem,  ale 
nieco na uboczu, nieopodal oazy Dunhuang. Z tego miejsca 
było już widać, za pofalowanymi  przez wiatry wydmami, 

background image

zielone plamy ogrodów warzywnych, które rozciągały się na 
przedmieściach.

background image

Dunhuang!

Gdy ból kostki nie był już tak dokuczliwy, opuścili razem 

grotę i po zaledwie dwudziestu ośmiu dniach dotarli właśnie 
tutaj.

Co oznacza, że była to bardzo krótka podróż.
Szalony Obłok wynegocjował ulgową opłatę u właściciela 

karawany, który przewoził konopne powrozy na zamówienie 
hurtownika z Chang'anu.

Przełożony z Peszawaru jechał, spoczywając na dość wygod-

nym, ale kołyszącym się wozie, zaprzężonym w dwa silne 
konie, podczas gdy Szalony Obłok niezmordowanie szedł obok 
niego,   pokrzepiając   się   przez   cały   dzień   małymi   czarnymi 
pigułkami.

Gdy zatrzymali się w Turfanie, w miejscu, w którym Bud-

dhabadrze wystarczyłoby odwiedzić młodego kuczanina o imie-
niu Świetlisty Punkt, aby zaopatrzyć się w rzeczy potrzebne do 
wytwarzania jedwabiu, kostka nie pozwoliła mu zrobić kroku. 
Mimo   nalegań,   jego   towarzysz   kategorycznie   odmówił   po-
rzucenia karawany i pozostania w tej małej osadzie.

—W Turfanie nie ma niczego ciekawego. Musimy dojść do 
Dunhuangu.   Powiadają,   że   mnisi   wydrążyli   tam   w 
urwiskach tysiąc grot! Jesteśmy razem i razem dotrzemy do 
celu   —   zapewnił   tajemniczo   Szalony   Obłok,   gdy 
Buddhabadra sugerował, żeby się zatrzymali.
—Dlaczego tak nalegasz, żebyśmy dotarli do Dunhuan-
gu? — zapytał nieśmiało przełożony z Peszawaru.
—Mam swoje powody — odparł Szalony Obłok tonem, 
który nie dopuszczał dyskusji.

Buddhabadra w żadnym razie nie mógł wyjawić Szalonemu 

Obłokowi powodów, dla których tak bardzo pragnął zatrzymać 
się w Turfanie.

Szalony Obłok był nieprzewidywalny, mógł w kilka sekund 

przemienić się ze spokojnie medytującego ascety w gwałtow-
nego dzikusa, spragnionego krwi. Buddhabadra coraz bardziej 
się go obawiał.

background image

To popadanie w skrajne nastroje powodowały głównie czarne 

pigułki, które Szalony Obłok połykał natychmiast, gdy poja-
wiały  się   jakiekolwiek   kłopoty.   Buddhabadra   zdawał   sobie 
sprawę, że środki te nie sprzyjają jasności sądów i mącą wolę, 
toteż odmówił dalszego ich brania.

Żałował gorzko, że pozwolił sobie na zwierzenia, na pod-

stawie których jego nieobliczalny towarzysz najwyraźniej do-
szedł do wniosku, że mają wspólne interesy.

W stronę jakich skrajności popychał go ten dziwaczny osobnik?

Dokładnie takie pytanie postawił sobie Buddhabadra, gdy 

Szalony Obłok oznajmił  niespodziewanie,  że czas porzucić 
karawanę z belami konopi.

— Dunhuang jest niedaleko. Zapłaciłem właścicielowi ka

rawany, co mu się należało. Teraz, kiedy możesz już chodzić,
dokończymy drogi na piechotę. Złaź z wózka, i to szybko! —
rzekł groźnym tonem, trzymając w ręku skórzany kuferek,
z którym podróżował.

Buddhabadra posłuchał polecenia.
Tak naprawdę nie miał wyboru. Jego kostka ledwo wydob-

rzała, więc gdyby próbował uciekać, nie dotarłby daleko.

A zresztą co mógł zrobić przy tym osobniku o twardym 

spojrzeniu, który nie przestawał go pilnować, jakby mu nie ufał?

Ledwo zdążył złapać swą cenną torbę, Szalony Obłok pociąg-

nął go na wzgórze, tam gdzie wznosiła się zrujnowana pagoda. 
Buddahadabra został wepchnięty do środka, a boląca kostka 
zmusiła go do przycupnięcia  na rzeźbionym  kamieniu, na 
którym widać było Buddę pod Drzewem Bodhi.

—Musimy porozmawiać!  — wykrzyknął  Szalony Obłok, 
połknąwszy kolejną pigułkę. — Powiedz mi prawdę. Co się 
właściwie   stało   po   tym   spotkaniu,   które   nie   mogło   się 
odbyć? To, co mi powiedziałeś, nie wydaje mi się jasne...
—Już ci to wyjaśniałem tyle razy! Wyszedłem z Samye w 
tym samym momencie co Czystość Pustki. Potem odprowa-
dziłem   kornaka   aż   do   głównej   drogi,   która   wiedzie   na 
płaskowyż Pamiru, i pozwoliłem mu odejść.

background image

—A słoń?
—Porzuciłem słonia, bo miał na nogach tak głębokie rany, 
że można było włożyć w nie rękę, i poszedłem dalej. To 
wszystko.   Czy   to   nie   jest   jasne?   —   odparł   trochę 
zaniepokojony  Buddhabadra,   zadając   sobie   pytanie,   czy 
Szalony Obłok nie dowiedział się o jego opatrznościowej 
przygodzie,   która   zaprowadziła   go   do   szklarni   z 
jedwabnikami w Turfanie.
Po raz pierwszy Szalony Obłok wydawał się poruszony 

tym,   co   powiedział   mu   Buddhabadra.   Można   pomyśleć,   że 
wcześniej   znajdował   się   w   stanie,   który  nie   pozwolił   mu 
zrozumieć tego, co przełożony z Peszawaru opowiadał przecież 
już kilka razy.

—Jeśli o mnie chodzi, to nigdy nie poświęciłbym, tak jak 
ty, świętego białego słonia, choćbym nawet miał po temu 
równie   ważny   powód!   —   zagrzmiał   ku   wielkiemu 
zdumieniu Buddhabadry.
—Zapewniam cię, Szalony Obłoku, że codziennie modlę 
się   do   Błogosławionego   o   przebaczenie.   Płakałem, 
zostawiając  to   zwierzę   w   śnieżnej   burzy.   Myślę,   że 
zamarzł lub zdechł z głodu. Przynajmniej nie cierpiał!
—Ale   czy  pomyślałeś  o  duszy,   która  wcieliła   się   w  to 
zwierzę?

Jeszcze   przed   chwilą   wydawało   się,   że   Szalony  Obłok 

wybuchnie, lecz teraz wyglądał na szczerze zmartwionego.

—I to nie raz! Dlatego zwierzę to zostało poświęcone  w 
szlachetnym celu! Odrodzi się we wcieleniu, które zbliży je 
do zostania bodhisattwą — zapewnił Buddhabadra.
—Oby tak było! Mimo wszystko powinieneś był zostawić 
białego słonia pod opieką kornaka, a nie porzucać go w 
śnieżycy! — upierał się Szalony Obłok.
—Powtarzam ci, nie mógł  ani dnia dłużej iść po oblo-
dzonych   drogach   z   powodu   tych   strasznych   pęknięć   na 
podeszwach stóp.
—Co   pomyślą   tam,   w   Peszawarze,   gdy  zobaczą,   że   nie 
wróciłeś z komakiem?

background image

Dlaczego jego towarzysza martwiło, co pomyśli wspólnota 

Jedynej Dharmy? Bez wątpienia Szalony Obłok chciał spraw-
dzić głębię jego wiary.

Buddhabadra postanowił więc odpowiedzieć ostrożnie: na 

pewno wszyscy myślą, że umarł, i wkrótce przestaną czekać 
na jego powrót, a potem dodał, że tak jest dużo lepiej, nie 
zdając sobie sprawy,  że mówiąc  tak, przedstawia się jako 
człowiek cyniczny, pozbawiony skrupułów, choć tak przecież 
nie było.

—Oczekiwanie   jest   zawsze   nie   do   zniesienia!   —   pod-
sumował ze znaczącą miną Szalony Obłok.
—Dzięki   temu   wykorzystamy   cały   czas,   jaki   mamy   do 
dyspozycji.   A   gdy   tam   wrócę,   będą   tym   bardziej 
uszczęśliwieni na mój widok.
—To prawda... Lepiej niech uważają cię za zmarłego! — 
mruknął   Szalony   Obłok   tonem,   który   przyprawił 
Buddhabadrę  o  dreszcz.   — Jesteś pewny,   że   twój   biały 
słoń nie  żyje?  —  podjął z ożywieniem.  — Słyszałem w 
Indiach, że te zwierzęta mają nadzwyczajną pamięć, a ten' 
gatunek słoni potrafi się  mścić, przede wszystkim na tych, 
którzy   wyrządzili   im   krzywdę!  Nie   sądzę,   żeby   Ganes, 
Usuwający   Przeszkody,   który   ma   głowę  słonia,   był 
zachwycony twoim postępkiem...
—Co ma do tego Ganes? — zaniepokoił się hinajanista. 
Dla   niego   bóg   z   głową   słonia   był   postacią   z   tandetnego 
hinduistycznego panteonu.
—Pan   Usuwający   Przeszkody   ma   w   zanadrzu   niejedną 
sztuczkę! Nie zdziwiłbym się, gdyby zdołał pomóc temu 
zwierzęciu.
—Starałem się uświadomić  kornakowi, że do pierwszego 
zajazdu   przed   Przełęczą   Żelaznych   Bram   jest,   skromnie 
licząc,  dziesięć   dni   marszu.   Tłumaczyłem,   że   niektóre 
przełęcze   trudno

 jest   pokonać   ze   słoniem 

nieprzyzwyczajonym do zimna, który może w każdej chwili 
ześliznąć się albo wpaść do szczeliny.  Chciałem, żeby w 
Peszawarze nie mieli żadnych wątpliwości,  że przydarzyło 
nam się jakieś nieszczęście! Wierz mi, kiedy on

background image

opowie to wszystko, wspólnota pomyśli, że nie mogłem wyjść 
z tego cało. Będą mnie uważali za świętego męczennika. A jeśli 
wrócę, pomyślą, że to przywidzenie!

Buddhabadra doskonale zdawał sobie sprawę, jak niestosow-

na była ta przemowa i jak bardzo do niego nie pasowała.

Do czego doprowadza człowieka strach, pomyślał, wiedząc, 

jak bardzo sam sobie zaszkodził.

—Jesteś jeszcze większym bezwstydnikiem, niż myślałem! 
Nie boisz się, że wszystkie te kłamstwa rzucą cię w sam 
środek piekielnych ogni?
—Czy nie mam prawa oczekiwać od sprzymierzeńca czegoś 
innego niż wymówki? Przecież wyznałem ci, że ręka drżała 
mi  ze   wstydu,   gdy   przywiązywałem   tego   nieszczęsnego 
białego  słonia   do   pnia   jodły,   jakbym   poświęcał   go 
Błogosławionemu? — wyjąkał głucho.
—Wolę już to! — rzucił Szalony Obłok, czując, że trafił 
w sedno, a potem dodał: — Nie możesz nie wiedzieć, że 
Błogosławiony zabronił mnichom skazywania zwierząt na 
śmierć.   A   nie   mówię   o   świętych   słoniach,   na   których 
grzbietach w czasie procesji wozi się święte relikwie!

Buddhabadra, którego twarz spływała potem, wydawał się 

coraz bardziej załamany zarzutami Szalonego Obłoku. Poczuł, 
że powinien położyć kres temu przesłuchaniu, które w każdej 
chwili mogło zamienić się w coś znacznie gorszego.

—Żałuję, Szalony Obłoku, ale teraz ja muszę  cię o coś 
zapytać. Dlaczego nie stawiłeś się na spotkanie w Samye?
—Miałem swoje powody!
—Uniemożliwiłeś nam spotkanie, jako że lama Gampo nie 
dysponował swoim rytualnym zastawem, a teraz, kiedy za-
proponowałeś mi, żebym poszedł z tobą, wymawiasz mi, że 
skazałem   na   pewną   śmierć   słonia,   podczas   gdy   ja   nie 
mogłem zrobić nic innego! Gdzie tu logika?
Gniewne spojrzenie Szalonego Obłoku świadczyło o tym, 

że zirytowały go tak trafnie dobrane słowa wyznawcy Małego 
Wozu.

background image

—Uwielbiam białe słonie! Uważam je za niebiańskie zwie-
rzęta! Ten słoń, jeżeli przeżył, może się na tobie zemścić! 
— zagrzmiał.
—No cóż, jeśli będzie trzeba, powiem mu, że poświęcenie 
go było konieczne, z uwagi na najwyższy interes hinajany 
i indyjskiego tantryzmu! — mruknął Buddhabadra.

Czuł się bardzo zmęczony i cierpiał z powodu wyrzutów 

sumienia, na wspomnienie słonia konającego w śniegu.

—Posłuchaj lepiej, Buddhabadro: biały słoń przeżyje! Wi-
dzę,   jak   jego   wielkie   białe   cielsko   odrywa   się   od   pnia 
drzewa   i   sunie,   żeby   znaleźć   schronienie   w   grocie   — 
powiedział  z zamkniętymi oczami Szalony Obłok, niczym 
wróżbiarz przepowiadający przyszłość.
—Myślę nawet, że pewnego dnia będziesz miał szczęście 
go spotkać — dodał Buddhabadra, który nie wierzył w ani 
jedno swoje słowo, ale chciał udobruchać towarzysza.
—Byłbym najszczęśliwszym z ludzi! Tego dnia stałbym się 
równy bogom!

Szalony Obłok otworzył oczy, połknął następną pigułkę i 

nagle wyprostował się jak sprężyna.

—Co się tak wyprężasz, jak wąż naga przed swoją ofiarą?! 
— wykrzyknął Buddhabadra, rozglądając się, jakby obawiał 
się, że do zrujnowanej pagody wkroczy jakiś intruz.
—Uważam tantryzm za świętą doktrynę, wyższą od wszyst-
kich   pozostałych.   Powinna   istnieć   tylko   ta   jedna, 
tantryczna  w swej istocie religia buddyjska, i żadna inna! 
Powiedz mi, Buddhabadro, co myślisz o tantryzmie! —rzucił 
Szalony Obłok.

Buddhabadra z przerażeniem patrzył na pianę, która pojawiła 

się w kącikach jego ust.

—Nie odpowiadasz!
—Po co mam mówić to samo co ty, ale na temat hinajany, 
która   jest   moją   religią?   Każdy   z   nas,   opierając   się  na 
własnych przekonaniach, zobowiązany jest bronić swoje-
go wyznania! — rzekł znużonym głosem przełożony z Pe-
szawaru.

background image

—Wciąż słyszę o rzekomych postępach Wielkiego Wozu, 
któremu,   jak   mówią,   środkowe   Chiny   całkiem   już   się 
poddały. Co wiesz na ten temat?
—Mnisi Wielkiego Wozu prą nieustannie na wschód. Mó-
wią, że koreańska Silla i wyspy japońskie gotowe są paść 
w ramiona Guanyin, Dostarczycielki Dzieci.
—Za kilka lat, jeśli hinajana nadal będzie tak pasywna, 
stanie się małą sektą, niczym więcej! — mruknął Szalony 
Obłok, po czym usiadł na kamieniu.
Znowu zamknął  oczy,  a Buddhabadra był  coraz bardziej 

zakłopotany i niespokojny z powodu jego dziwacznego za-
chowania.

— Jutro pokonam na białej chmurze Niebiańskie Tarasy

i znajdę się na ogromnych chińskich terytoriach. Zamierzam
osobiście  rozpocząć  ich  podbój  — rozmarzył  się  Szalony
Obłok. — Mówią, że cesarzowa Chin jest żarliwą buddystką...
Kto wie, być może pewnego dnia zostanie moją sojuszniczką?

Mówiąc o Niebiańskich Tarasach, pogrążony w marzeniu 

o duchowym podboju chińskiego terytorium wyznawca tant-
ryzmu miał ma myśli góry Tiantai, wznoszące się w południowej 
części kraju, w tym samym regionie, w którym buddyjska sekta 
o tej samej nazwie, utworzona sto lat wcześniej przez mnicha 
Zhiyi, zaczęła szerzyć transcendentalną doktrynę osobistego 
wyzwolenia, otwartą dla wszystkich, nie tylko dla mnichów, 
według której „w każdym  ziarnku piasku zawarty jest cały 
wszechświat". Kwintesencję tej doktryny stanowiła słynna Sutra 
Lotosu Dobrego Prawa,  
najważniejszy tekst mahajany, którą 
Czystość Pustki postanowił pobić, pisząc Sutrę o Logice Czystej  
Pustki.

Buddhabadra wytrzeszczył oczy. Miał wrażenie, że w chwili 

gdy Szalony Obłok wypowiadał te słowa, jego ciało niedo-
strzegalnie uniosło się nad ziemią.

Uszczypnął się w ramię. Nie, ten człowiek nie pływał  w 

powietrzu. Była to iluzja, ale zarazem dowód, że ten mnich 
posiada nadzwyczajny dar przekonywania.

background image

— Wyglądasz na kogoś, kto dobrze zna doktrynę mahaja-

ny!   —  rzekł  tylko  Buddhabadra,  który miał   już  dosyć   tej
rozmowy.

Ale Szalony Obłok zignorował ten komplement.

—Nasze   przymierze   zaczęło   się   od   prostackiego   oszus-
twa... — oświadczył groźnie.
—Dlaczego   tak   mówisz?   —   zapytał   cicho   Buddhabadra, 
dzwoniąc zębami ze strachu.
—Jestem  niespokojny,   bo   ten   przeklęty  manipa   nie   daje 
znaku   życia,   a   ty   zapewniałeś   mnie,   że   wywiąże   się   z 
zadania...

Obłędna   nieufność   Szalonego   Obłoku   kazała   mu   niemal 

podejrzewać przełożonego z Peszawaru o to, że zwąchał się 
z rozczochranym wędrownym mnichem, podczas gdy to on 
sam zaproponował, żeby się z nim porozumieć!

—Byłem tym tak samo zawiedziony jak ty. Ten manipa 
miał fałszywą lisią minę. Bez wątpienia, obaj zgrzeszyliśmy 
naiwnością!   Na   szczęście   nie   zrobił   nam   nic   złego   — 
wyjąkał teraz już zielony ze strachu Buddhabadra.
—Ale to i tak nie ma żadnego znaczenia! Jeżeli wszystko 
pójdzie   po   mojej   myśli,   jutro   będziemy   mogli   przejąć 
oryginał tego dzieła.

Zdumiony Buddhabadra pojął wreszcie, w jakim celu Szalony 

Obłok przyciągnął go aż tutaj.

Wiele razy, w trakcie ich sławetnych spotkań, Czystość Pustki 

wspominał o schowku na księgi Klasztoru Zbawienia i Miłosier-
dzia, wydrążonym w urwisku, w którym złożył pierwszy rękopis 
Sutry o logice Czystej Pustki.

Buddhabadra nie miał pojęcia, dlaczego jego nieobliczalny 

towarzysz pragnie wejść w posiadanie oryginalnego egzem-
plarza sutry.

—Jeżeli dobrze rozumiem, zamierzasz pójść do przełożo-
nego   i   poprosić,   żeby   ci   go   dał?   —   zapytał   z 
przestrachem.
—To ty do niego pójdziesz! Sprzymierzeńcy powinni się 
wspierać!

background image

Buddhabadra nie miał pojęcia, czy Szalony Obłok żartuje, 

czy mówi poważnie. Wbił przygnębione spojrzenie w czubki 
swoich stóp.

Przyszło mu do głowy, że Szalony Obłok nie bez kozery nosi 

takie imię!

Rozdrażnienie tamtego jeszcze wzrosło.
Chodził nerwowo tam i z powrotem, wykonując nieskoor-

dynowane ruchy.

Buddhabadra postanowił, że jeszcze raz spróbuje go udob-

ruchać   i   odwieść   od   wysyłania   go   z   misją   skazaną   na 
porażkę.

—Podziwiam twój optymizm... i muszę ci podziękować za 
zaufanie,   jakim   mnie   obdarzasz...   ale   wątpię,   czy   ten 
przełożony  tak   łatwo   pozbędzie   się   depozytu   Czystości 
Pustki!
—W takim razie trzeba będzie obejść się bez jego zgody!
—Nie zdziwiłbym się, gdyby schowek na księgi Klasztoru 
Zbawienia i Miłosierdzia był strzeżony jak więzienie.
—Wiedziałem, że będziesz się bał tam iść!

Szalony  Obłok  wyglądał   jak zwierz  na  czatach,  a jego 

zaciśnięte pięści świadczyły o tym, że gdy trzeba będzie użyć 
siły, nie zawaha się.

—Niestety! — jęknął ze łzami w oczach Buddhabadra — 
nie   potrafię   zmienić   się   w   istotę   przechodzącą   przez 
mury!
—Popełniasz błąd, odmawiając brania moich pigułek. Dzięki 
nim byłbyś trochę większym optymistą.
Im usilniej przełożony Klasztoru Jedynej Dharmy próbował 

przemówić swemu rozmówcy do rozsądku, tym bardziej tamten 
robił się wściekły.

Należało go powstrzymać, a przede wszystkim uwolnić się 

od jego towarzystwa.

Nie tak łatwo jednak było wprowadzić ten zamiar w życie, 

w miejscu tak odludnym, sam na sam z osobnikiem, który 
okazał się podstępny, a w dodatku zwinny jak kot.

Buddhabadra poczuł, że dał się złapać w pułapkę, stając się 

zabawką w rękach kogoś, kto najwyraźniej stracił rozum.

background image

Ma wołać o pomoc?
Kto go usłyszy w tej opuszczonej pagodzie pośrodku pustyni?

Jednak ani Buddhabadra, ani Szalony Obłok nie zdawali 

sobie sprawy, że nie są sami.

Młoda nestoriańska chrześcijanka Umara, jedyna i uwielbiana 

córka biskupa Addaia Aggaia, ukryta za kolumną sali mod-
litewnej z dziurawym sklepieniem, nie uroniła ani słówka z 
rozmowy dwóch mężczyzn,  którzy bez wątpienia byli  Hin-
dusami, gdyż rozmawiali w sanskrycie.

Jakże żałowała, że zapędziła się aż tutaj!

Po co wróciła do porzuconej pagody, do której Kłębek Kurzu 

przyprowadził ją poprzedniego dnia, żeby pokazać jej zaciera-
jące się postacie  apsar,  którymi  jakiś malarz, niewątpliwie 
świetny kolorysta, ozdobił niegdyś ściany?

Co jej przyszło do głowy, żeby odwiedzać samotnie opusz-

czone miejsce?

Na szczęście mężczyźni byli tak zajęci rozmową, że jej nie 

zauważyli!

Schowała się, gdy tylko weszli do świątyni.

Ten, który nosił imię Szalony Obłok, opierał się teraz  o 

kolumnę   z   coraz   bardziej   wściekłym   i   groźnym   wyrazem 
twarzy,   jakby   szykował   się   do   skoku   na   tego   drugiego. 
Nagle rozwiązał kok, żeby przeczesać włosy grzebykiem z 
brązu   o   dwóch   ostrych   końcach,   błyszczących   jak   grot 
strzały.

Zafascynowana widokiem tych dziwnych ludzi Umara za-

uważyła, jak bardzo się od siebie różnią.

Charakter Szalonego Obłoku, który był wyższy i właśnie 

zdjął koszulę, odpowiadał jego dziwnemu imieniu.

Był też bardziej wychudzony. Płatki jego uszu, wydłużone 

pod ciężarem grubych pierścieni z brązu, przypominały ucha 
wazy. W skórę na piersi miał wpiętą brązową zapinkę, ozdo-
bioną miniaturowymi lwimi głowami.

background image

Jego kości przeświecały przez skórę, naznaczoną głębokimi 

bliznami po rytualnych nacięciach.

Zauważywszy ciemne plamy na brunatnej skórze Szalonego 

Obłoku, Umara nie dostrzegła z początku, że to napis. Dopiero 
po chwili, przyjrzawszy się tym dziwnym znakom, ku swemu 
wielkiemu zdumieniu odkryła na brzuchu osobnika sanskryckie 
słowo „tantra".

Nie wierząc własnym oczom, przetarła je i jeszcze raz przyj-

rzała się literom, które tym razem, lepiej oświetlone, ukazały się 
wyraźniej, układając się w słowo, którego znaczenia nie znała.

W odróżnieniu od swego towarzysza mężczyzna z napisem 

na brzuchu nie miał ogolonej czaszki, ale nosił na jej czubku 
kępkę bardzo długich włosów, które właśnie związywał znowu 
w ciasny kok, napinając przy tym skórę, co uwydatniło ostrość 
rysów   jego   twarzy.   Jego   nozdrza   drgały  jak   u   indyjskich 
joginów, gdy ćwiczyli oddech, a potem, jak gdyby nigdy nic, 
przebijali sobie język lub robili nacięcia na brzuchu.

Z Szalonego Obłoku emanowała potężna negatywna ener-

gia, co napawało młodą chrześcijankę jeszcze większym prze-
rażeniem.

W przeciwieństwie do niego Buddhabadra nie budził w niej 

strachu.

Niższego wzrostu, miał o wiele jaśniejszą cerę, a na jego 

torsie, częściowo widocznym pod tuniką, nie było żadnych 
śladów rytualnych przypaleń ani nacięć.

Musiał wyznawać jakąś bardziej cywilizowaną religię niż 

jego towarzysz.

O ile Buddhabadra wydawał się człowiekiem statecznym i 

rozważnym, to Szalony Obłok miał gwałtowny i nieobliczalny 
charakter, zdawał się nawet tkwić w szponach jakichś strasz-
liwych,   niezdrowych,   a   kto   wie,   może   nawet   morderczych 
popędów!

— Proszę cię, zakończmy tę rozmowę i zawrzyjmy pokój. 

Cel, jaki nam przyświeca, wart jest dojrzałego i przemyślanego 
działania. Zastanowimy się na tym jutro. Nie chcesz, żebyśmy

background image

poszli odpocząć do jakiejś oberży? — zapytał Buddhabadra, 
zdecydowany jeszcze tego samego wieczoru pozbyć się Szalo-
nego Obłoku.

Szalony Obłok nie odpowiedział. Znowu był dziwnie spo-

kojny.

—Powiedz mi, Buddhabadro, jak zamierzasz wykorzystać 
Najcenniejszą   z   Wszystkich   Rzeczy?   Przypuszczam,   że 
masz ją przy sobie... — rzekł obojętnym tonem.
—Dlaczego miałbym ją mieć przy sobie? — spytał zanie-
pokojony Buddhabadra.
—Ponieważ jesteś istotą łagodną i uległą! — stwierdził 
jego rozmówca z drapieżnym uśmieszkiem.

Słowa te były dla Buddhabadry jeszcze jedną wskazówką, co 

kłębi się w głowie Szalonego Obłoku.

Cel, do jakiego zmierzał wyznawca tantryzmu, był jasny: 

chciał zawładnąć zawartością małej szkatułki z cennego drewna, 
w kształcie serca, którą Buddhabadra trzymał w sakwie.

Trupio blady skonstatował, iż Szalony Obłok odznacza się 

doskonałą pamięcią i intuicją...

Bo jeśli nie, to jak się domyślił, że Buddhabadra ma przy 

sobie Najcenniejszą z Wszystkich Rzeczy, jak nazywano ją 
niekiedy w Peszawarze? Jak mógłby wymienić  nazwę tego 
obiektu pożądania, który był powodem wszystkich zmartwień 
Buddhabadry?

Czy nie było jasne, że oprócz Sutry o logice Czystej Pustki 

Szalony Obłok chce wejść w posiadanie także i tego przed-
miotu? Jeśli takie były jego plany, należało mu za wszelką cenę 
przeszkodzić.

Szkatułka w żadnym wypadku nie mogła znaleźć się w jego 

rękach. Buddhabadra już nigdy by jej nie zobaczył.

— Och... Jak by to powiedzieć... — zająknął się przełożony

z   Peszawaru.   —  Wierz   mi,   zupełnie   nie   wiem,   co  zrobię
z Najcenniejszą z Wszystkich Rzeczy. Musimy o tym poroz
mawiać! Nie mogę decydować sam. Pomówimy o tym jutro!
Umieram z głodu! Nie uważasz, że czas na obiad?

background image

Chciał zyskać na czasie i zakończyć rozmowę na ten temat.

Szalony Obłok odwiązał od pasa mały woreczek i zaczął nim 

wymachiwać niczym kadzielnicą przed oczami przygnębionego 
towarzysza.

—Oto, czego oczekuje od miesięcy wielebny lama Gampo, 
ale tego nie dostanie! — wykrzyknął.
—Rzeczywiście! — szepnął zgnębiony Buddhabadra.
—No to dawaj mi tę Najcenniejszą z Wszystkich Rzeczy! — 
rzucił ostro Szalony Obłok.
—Co chcesz z nią zrobić? Jestem tylko jej depozytariuszem. 
Nie   mogę   nikomu   jej   oddać!   A   zresztą,   nie   mógłbym 
nawet mieć jej przy sobie!
—Dasz mi ją, i to natychmiast. Marzę o dopełnieniu rytuału, 
który   połączy   symbole   trzech   buddyjskich   szkół. 
Nazwałbym  go   Rytuałem   Połączenia   i   Pojednania!   — 
oświadczył tantrysta, przyjmując teatralną pozę.
Nie pytając o zgodę Buddhabadry, którego twarz wykrzywił 

grymas sprzeciwu, Szalony Obłok zanurzył rękę w sakwie, 
którą tamten przyciskał do piersi, i wyciągnął z triumfującą 
miną serce z sandałowego drewna, nie większe od dwóch dłoni.

Umara zobaczyła, że wyjmuje z woreczka, który miał przed-

tem u pasa, kwadrat z jedwabiu i rozkłada go na ziemi.

—Widzę, że szkatułka jest jak nowa — zauważył Szalony 
Obłok. — Masz do niej klucz?
—Musiałem go zgubić!
—Kłamiesz!  — wrzasnął Szalony Obłok, wyciągnął  zza 
pasa   sztylet   i   zaczął   nim   wygrażać   zlanemu   potem 
Buddhabad-rze, który wręczył mu klucz.
—Uważaj! Serce zawiera też Świętą Rzęsę Błogosławione-
go!   Jest   tak   mała,   że   jeśli   gwałtownie   otworzysz 
szkatułkę, może wypaść i zaginąć na zawsze — wyjąkał.
—Zapominasz, że miałem już w ręku tę Świętą Rzęsę! — 
odparł Szalony Obłok.

Skulona za kolumną Umara była zbyt daleko i nie mogła 

dojrzeć, do czego się odnosi pełne uznania gwizdnięcie czło-

background image

wieka „z tantrą na brzuchu", który pochylił się nad szkatułką 
i włożywszy kluczyk do zamka, uniósł jej wieczko, nie za-
chowując szczególnej ostrożności.

—One są rzeczywiście tak piękne, jak powiadają! Co do 
Świętej Rzęsy, nie widzę jej!
—Musiałeś   otwierać   tak,   że   wypadła!   Wystarczy   jedno 
chuchnięcie! Co za nieszczęście! — jęknął Buddhabadra.

Szalony Obłok, niezbyt przejęty utratą Rzęsy Błogosławio-

nego, owinął Najcenniejszą z Wszystkich Rzeczy w jedwab, po 
czym włożył wszystko do szkatułki.

—Oto, co pieczętuje nasze niezłomne przymierze! — po-
wiedział. — Będziemy nieśli to pudełko na zmianę, jeden 
dzień ty, jeden ja!
—Nie zgadzam się! Zgubiłeś już Świętą Rzęsę, relikwię, 
która od wieków należy do naszego klasztoru i której oddają 
cześć miliony pielgrzymów przybywających z całych Indii! 
— wykrzyknął oburzony Buddhabadra, podczas gdy Szalony 
Obłok, głuchy na jego protesty, wsunął serce do skórzanej 
sakwy, która leżała na ziemi.
—Jeśli ta Święta Rzęsa jest niezastąpiona w twojej Małej 
Pielgrzymce, to co zrobisz, jeżeli ci jej zabraknie? — odciął 
się z drwiącą miną Szalony Obłok.

Buddhabadra nie odpowiedział. Za nic w świecie nie zdradził-

by mu, że gdyby nie dysponował Świętą Rzęsą, mając przed 
sobą Małą Pielgrzymkę do Peszawaru, to przyciśnięty potrzebą, 
wyrwałby sobie rzęsę i umieścił ją w szkatułce...

Szalony Obłok, na oczach oszołomionego towarzysza, który 

nie śmiał się temu sprzeciwić, wyrwał sobie brew, a potem 
teatralnym gestem włożył ją do pudełka.

Umara nie rozumiała tej dziwnej sceny, nie rozumiała też 

sensu rozmowy dwóch mężczyzn ani tym bardziej subtelnych 
aluzji, jakie czynili.

Ale to, co nastąpiło, było jeszcze bardziej nieprawdopodobne.
Siłą   zmusiwszy   Buddhabadrę   do   zażycia   dwóch   małych 

pigułek, Szalony Obłok złapał go za kołnierz tuniki, a potem,

background image

grożąc mu sztyletem, zalał go potokiem słów, które brzmiały 
jak obelgi.

— Chcesz mnie n-nawrócić na tantryzm! Jak m-mógłbym

odrzucić taką p-propozycję ze strony m-mojego sprzymierzeń
ca? — wystękał w końcu Buddłiabadra. Szalony Obłok potrząsał
nim tak mocno, że biedak przypominał drzewo, z którego wiatr
strąca owoce.

Umara wyczuwała, co kryje się za tą pozorną zgodą. Niczym 

przerażone koźlątko w obliczu tygrysa  gotowego je pożreć, 
Buddłiabadra poczuł, że dał się złapać w pułapkę, z której nie 
umiał się wydostać.

Na oczach oszołomionej młodej chrześcijanki mężczyzna 

z kokiem i długimi uszami wyjął z zanadrza fiolkę z brązu, 
podsunął ją powoli pod nos Buddhabadry, a potem bezceremo-
nialnie przytknął szyjkę do jego ust.

—Ale mnie się nie chce pić! Popijemy sobie później, w 
oberży! — protestował Buddhabadra.
—Pij, mówię ci! Prędzej!

Zakleszczywszy szyję przełożonego z Peszawaru w zgięciu 

ramienia, bez trudu zmusił go do wypicia sporego łyku.

Umara nie wątpiła, że Szalony Obłok chce w ten sposób 

osłabić Buddhabadrę, który z trudem przełykał sang, mieszaninę 
mleka i wywaru z maku i konopi. Tantrysta nauczył się sporzą-
dzać go w Tybecie, gdzie napój ten przepisywano adeptom 
sztuki walki, żeby mogli prowadzić swoje zmagania na wysoko-
ściach, na których brak tlenu wywoływał częste omdlenia.

—To gorzkie! Czuję ogień w żołądku! Dlaczegoś mi  to 
zrobił? — jęczał Buddhabadra.
—Zobaczysz, niedługo wzlecisz w powietrze. Nie będziesz 
czuł ciała. A wtedy będę mógł rozpocząć rytuał.
Umara poznała po zachowaniu Buddhabadry, który padł na 

kolana, że musi już odczuwać efekty działania tajemniczego 
płynu.

Zupełnie spokojny,  pozwalał Szalonemu Obłokowi, który 

zaśmiewał się coraz głośniej, wlewać sobie do ust haust za

background image

haustem płyn, który spływał mu po brodzie jak górskie strumyki 
w czasie roztopów.

—Tracę zmysły!  Co ty mi  dajesz? — krztusił się Bud-
dhabadra.
—To   tylko   wywar   z   roślin   przepisanych   przez  Księgą 
Wielkiego   Słońca.  
Jedyny   sposób   na   to,   żeby   dać   się 
całkowicie  posiąść   boskiemu   duchowi   i   dostąpić 
niezrównanej, uświęcającej awesa.
—Więc... zamierzasz... zrobić ze mnie... medium? — zdołał 
wyjąkać Buddhabadra, z trudem wstając.

Umara przyglądała się ze zgrozą oczom mnicha, będącym 

teraz wąskimi szparkami. Nieszczęśnik był o krok od utraty 
przytomności.

—Niebawem będziesz miał wrażenie, że odrywasz się od 
ziemi... Wejdziesz w stan lewitacji laghiman.
—Nie wiem, czy tak będzie, ale już teraz kręci mi się  w 
głowie! To kara za utracenie Świętej Rzęsy! — wyjęczał 
mnich   Małego   Wozu,   który   uwiesił   się   szyi   Szalonego 
Obłoku, żeby nie upaść.

Biedny Buddhabadra! Przełknął taką ilość halucynogennej 

substancji, że był już tylko jedną nogą na tym świecie. Nic 
dziwnego, że stał się potulnym, niemal bezwolnym obiektem 
barbarzyńskiego rytuału.

Umara   mogła   się   tylko   bezsilnie   przyglądać.   Na   długo 

została jej w pamięci straszliwa ceremonia, zakończona prze-
laniem krwi.

Na początek Szalony Obłok złapał ciężko dyszącą ofiarę i 

rzucił brutalnie na ziemię, a potem zaczął dusić, wykrzykując, 
że to bardzo pomaga unieść się nad ziemią!

Umara od razu pojęła, że w tej niewiarygodnej walce nie ma 

nic ze zmagań, jakie widywało się w Dunhuangu w świąteczne 
dni, gdy przeciwko sobie stawali najbardziej czupurni miesz-
kańcy wsi położonych w pobliżu oazy.

Zsiniała i opuchnięta twarz Buddhabadry budziła litość, ale 

jego kat zdawał się tym zupełnie nie przejmować.

background image

Szalony Obłok, ze świecącymi jak rubiny, nabiegłymi krwią 

oczami, zaczął kopać Buddhabadrę w głowę.

Twarz i szyja udręczonego mnicha spuchły tak, że Umara nie 

rozpoznawała już jego rysów. Poczuła, że żołądek podchodzi 
jej   do   gardła.   Żałowała,   iż   nie   posłuchała   ojcowskiego 
zakazu  i wymknęła się tego popołudnia z biskupstwa, żeby 
odkrywać  sekrety   świata.   Cena   tej   odrobiny   wolności 
wydawała jej się teraz zbyt wysoka.

Już   od   dobrych   dwóch   godzin   tkwiła   skulona   w   cieniu 

kolumnady zrujnowanej świątyni.

Nagle ugryzła się w język, żeby nie krzyknąć.
Usiadłszy okrakiem na brzuchu Buddhabadry, Szalony Obłok 

zadał potężny cios pięścią w górną szczękę nieszczęśnika, z 
którego otwartych ust posypały się zęby.

Ponieważ był  nieprzytomny,  szaleniec złapał go pewnym 

ruchem za pas, uniósł nad głowę jak worek ryżu i zaczął 
obracać się wraz z nim w dziwnym powolnym tańcu, którego 
tempo uległo nagle przyspieszeniu, aż dwaj mężczyźni zamienili 
się w wirującą plamę. Opadające poły tuniki indyjskiego mnicha 
wirowały, przypominając płatki kwiatu.

— Mam wrażenie, że widzę, jak lecisz! Rytuał się wypełnia! 

Przygotuj się, Buddhabadro, niedługo nastąpi wyzwolenie! — 
wrzeszczał Szalony Obłok.

Nagle   rzucił   bezwładne   ciało  mnicha   na   ziemię,   niczym 

marionetkę.

Oszołomiona Umara przyglądała się szaleńcowi, który naj-

wyraźniej był w transie.

Jego ciałem zaczęły wstrząsać konwulsje. W pewnej chwili 

wyprężył się i nadepnął na stopy ofiary z taką siłą, że Umara 
myślała już tylko o tym, jak uciec. Była pewna, że ten potwór 
zabije i ją, jeśli tylko ją zauważy.

Uciec jak najdalej stąd! Tylko ta myśl kołatała się w jej głowie.
Jak najprędzej opuścić to przeklęte miejsce, wrócić do domu, 

rzucić się w ramiona ojca i spróbować zapomnieć na zawsze 
o tym, co widziała!

background image

Pragnąc ocenić odległość, jaka dzieli ją od drzwi świątyni, 

dziewczyna obejrzała się ostrożnie i stwierdziła, że wystarczy 
kilka susów, żeby pokonać przedsionek pagody i wypaść na 
zewnątrz.

Niestety, czekała ją przykra niespodzianka.
W chwili gdy już miała rzucić się biegiem, szalony morderca, 

którego siły zdawały się dziesięciokrotnie pomnożone przez 
trans, ryknął jak lew, a na Umarę posypał się grad kamieni. 
Uchyliła się i czmychnęła w kąt.

Z początku myślała, że w pagodę trafił piorun. Dopiero po 

chwili zrozumiała, co się stało.

Chwyciwszy po raz ostatni ofiarę, szaleniec rzucił nią o jedną 

z   drewnianych   kolumn   podtrzymujących   ogromny   cedrowy 
architraw, na którym wspierało się sklepienie pagody.

Kolumna  złamała  się, a zaraz po niej główna belka, co 

sprawiło, że oderwały się nagle wielkie kamienne płyty, z któ-
rych zrobiony był sufit, i zwaliły na ziemię.

Zrujnowaną pagodę wypełniła gęsta chmura kurzu.
Gdy kurz opadł, Umara stwierdziła z przerażeniem, że wejście 

do świątyni zatarasowane jest ogromnym stosem kamieni.

Aby wydostać  się  z pułapki,  musiałaby przemknąć  obok 

Szalonego Obłoku, który nadal maltretował Buddhabadrę. Tylko 
okno dawało nadzieję na ucieczkę.

Wyglądało jednak na to, że dotarcie do niego będzie bardzo 

niebezpieczne, jako że szaleniec torturował mnicha z Peszawaru, 
najwyraźniej nie kłopocząc się tym, że sufit może zwalić mu 
się na głowę. Pochłaniało go wyłącznie łamanie z chorobliwą 
drobiazgowością kości ofiary.

— Pozostaje ci tylko dopełnić ofiary ognia  homa  i to już 

będzie koniec! Pójdziesz prosto do nieba! — ryczał, a z jego 
ust spływała piana, gdy pochylał się nad Buddhabadrą, z całą 
pewnością już martwym.

Umara musiała oprzeć się o ścianę, żeby nie zemdleć.
Myślała, że biedak nie żyje, ale usłyszała dochodzące z jego 

ust przerażające mamrotanie, przypominające lament:

background image

— Chyba nie spalisz moich szat!

Mimo straszliwych ran, które lżej mu było znieść dzięki 

narkotykowi, biedny przełożony z Peszawaru miał jeszcze dość 
siły,  by wyrazić  obawę, że zostanie poddany tantrycznemu 
rytuałowi oczyszczenia przez ogień.

— Niczego nie poczujesz! Nie bój się! Będziesz miał wra

żenie, że niczym apsara szybujesz w powietrzu! — zapewnił
Szalony Obłok, opróżniając jednym haustem fiolkę z napojem.

Ten szaleniec o ciele pokrytym bliznami, które przypominały 

napisy, o naciągniętej skórze czaszki, przez co wyglądał jak 
drapieżny  ptak,  znowu  zaczął  wymachiwać   sztyletem  nad 
piersią ofiary.

Nóż opadł gwałtownie, przecinając powietrze.
Raz, potem drugi.
Dziewczyna nie mogła się powstrzymać od liczenia uderzeń 

zadawanych przez Szalony Obłok.

— Satkarmani! Satkarmani!  — wykrzykiwał ekstatycznie,

gdy nóż trafiał w pierś Buddhabadry. Sześć razy.

Gdy kończył, mistrzowi hinajany pozostało jeszcze tyle sił, 

że mimo krwi płynącej mu z ust, wyszeptał tuż przed śmiercią:

— Umieram! Bądź przeklęty, Szalony Obłoku! Złamałeś

nasz pakt, i do tego zgubiłeś Rzęsę Błogosławionego! Niech te
czyny zniweczą twoje oświecenie! Obyś odrodził się w naj
straszliwszym z lodowatych piekieł!

Umara nie wiedziała, że słowem satkarmani określano Sześć 

Magicznych   Działań:   zaczarować,   uspokoić,   unieruchomić, 
zabić, wykrwawić i oczyścić. Stanowiły one podstawę tantrycz-
nego rytuału krura, którego Szalony Obłok właśnie dopełnił.

— Kundalini  będzie   wreszcie   mogła   przeniknąć   siedem

dziesiąt dwa tysiące ośrodków mojego lotnego ciała! — wy
krzyknął tantryjski morderca, którego szał osiągnął apogeum,
zamieniając się w ekstazę. — Będę mógł wreszcie chwycić
obiema rękami kundalini Buddhabadry! Dzięki temu okaże się,
że tantryzm jest wspanialszy od hinajany! — dodał ochrypłym
głosem.

background image

Sztyletem otworzył klatkę piersiową Buddhabadry, wyszarp-

nął z niej serce i triumfalnie podniósł je do ust, jakby żywotny 
organ przełożonego Klasztoru Jedynej Dharmy z Peszawaru 
był gąbką nasiąkniętą krwią, którą chciał je zwilżyć.

Umara poczuła, że zbiera jej się na wymioty.
Musiała   się   jednak   powstrzymać,   ponieważ   bała   się,   że 

krwiożerczy tantrysta może ją dostrzec.

Jakże pragnęła zapaść się pod ziemię i nie oglądać tej sceny!
Wyjść stąd jak najprędzej! Oddalić się od tego przeklętego 

miejsca!

Jedyna droga, którą mogła uciec z tego piekła, prowadziła 

przez otwarte okienko w ścianie znajdującej się naprzeciwko 
jej kryjówki.

Poniżej   otworu,   przez   który   widać   było   pomarańczowe 

przedwieczorne niebo, leżał trup porzucony w końcu przez 
tantrystę. Szalony Obłok padł przy na pół zwalonej ścianie, pod 
wąskim okienkiem, znajdującym się zbyt wysoko, by dosięgnąć 
do niego nawet z usypiska powstałego po zawaleniu się sufitu.

Aby się przez nie wydostać, dziewczyna musiałaby przejść 

obok mordercy, którego wytrzeszczone oczy spoglądały nieru-
chomo w jej stronę.

Czyżby się w nią wpatrywał?
Wydało jej się, że słowo „tantra" na jego brzuchu połyskuje 

ogniście.

Zlana potem dziewczyna wyobrażała sobie, że Szalony Obłok 

daje jej znak, przywołuje do siebie. Lada chwila zerwie się i 
rzuci na nią. Potem wyobraziła sobie swoją ucieczkę. Gdyby 
tak potknęła się o jakiś kamień, a morderca dogonił ją, powalił 
na ziemię i potraktował tak samo jak tego biednego Bud-
dhabadrę, którego klatka piersiowa była teraz straszliwą krwa-
wą jamą?

Nad trupem latały trzy wielkie brzęczące muchy, zdające się 

walczyć   wściekle,   aby   w   końcu   się   pogodzić   i   usiąść   na 
poprzecinanych tętnicach, z których kapała krzepnąca krew.

Z odrętwienia wyrwał Umarę dziwny dźwięk.

background image

Było to chrapanie Szalonego Obłoku.
Zrobiła krok do przodu, czekając na reakcję śpiącego, jednak 

nie drgnęła mu nawet powieka.

To kazało Umarze przypuszczać, że morderca Buddhabadry 

rzeczywiście musiał zasnąć.

Wystarczą trzy susy, aby przemknąć obok niego. Potem 

trzeba tylko wspiąć się po kopcu z gruzów do okienka.

Ciężko dysząc, Umara ruszyła na palcach, żeby robić jak 

najmniej hałasu.

Z bliska trup Buddhabadry był jeszcze bardziej przerażający. 

Jego na pół obnażone cało, pokryte siniakami, przypominało 
buddów, z których, z powodu długiego postu, została tylko 
skóra i kości, jak ich przedstawiali na płaskorzeźbach rzeźbiarze 
z Gandhary.

Szkliste oczy zdawały się wpatrywać z uwagą w dziurawe 

sklepienie pagody. Dziewczyna drgnęła. Tuż obok nogi trupa 
przemknął wielki czarny skorpion, a chmara brzęczących niebies-
kich much obsiadła z głośnym brzęczeniem trzewia Buddhabadry.

Zrobiła następne trzy kroki.
Chrapanie, które nadal wydobywało się z szeroko otwartych 

ust Szalonego Obłoku, nie uspokajało jej.

Z pewnością potrafi udawać. Może za chwilę otworzy oczy 

i rzuci się na nią?

Ze ściśniętym żołądkiem ruszyła ostrożnie po usypisku pod 

ścianą.

Gdy dotarła do jego szczytu, stwierdziła z przerażeniem, że 

brakuje jej kilkunastu centymetrów, żeby złapać się krawędzi 
okienka.

Z bijącym sercem patrzyła, jak u jej stóp unosi się i opada 

w rytm chrapania czubek koka Szalonego Obłoku.

W tym momencie pośrodku pomieszczenia dostrzegła skó-

rzany kuferek.

Jeśli na nim stanie, na pewno dosięgnie krawędzi okna.
Zeszła ostrożnie jak kot, lecz gdy chwyciła za rączkę na 

wieku, usłyszała okropny hałas.

background image

Myśląc, że to znowu osypują się kamienie, zamknęła oczy.
Dopiero po chwili ośmieliła się spojrzeć przed siebie.

Zorientowała się, że sama spowodowała ten hałas, bo gdy 

złapała rączkę, kuferek się otworzył i wypadła z niego mała 
szkatułka w kształcie serca.

Zatrwożona Umara spojrzała w stronę Szalonego Obłoku.
Przestał chrapać. Stojąc bez ruchu, czekała, kiedy morderca 

otworzy najpierw jedno, potem drugie oko, aż wreszcie obudzi 
się na dobre, skoczy jej do gardła jak dzikie zwierzę i udusi.

Chwila, gdy wypatrywała najmniejszego ruchu tego strasz-

nego człowieka, wydała jej się wiekiem.

Powoli sięgnęła po szkatułkę i wsunęła ją za haftowany 

pasek, a potem podniosła kuferek i ukryła się za kolumną.

Musiał się zdarzyć cud, bo Szalony Obłok znowu zdawał się 

spać, zaciskając pięści.

Teraz albo nigdy.
Z bijącym sercem, uważając, by nie narobić hałasu, Umara 

wzięła głęboki oddech i ruszyła w kierunku usypiska.

Dotarłszy na szczyt, postawiła kuferek, stanęła na nim i pod-

ciągnęła się z wysiłkiem do krawędzi okienka. Niechcący ode-
pchnęła stopami kuferek, który stoczył się z hałasem po pochyło-
ści, sprawiając tym razem, że Szalony Obłok drgnął i się obudził.

Dziewczyna nie miała czasu do stracenia. Półprzytomny 

mnich próbował zorientować się, co się dzieje, uniósł się z 
trudem i pochylił nad otwartym kuferkiem.

Umara zamknęła oczy i skoczyła.
Ku swemu zdumieniu, wylądowała na czymś miękkim i 

ciepłym.

Pustynny piasek, naniesiony przez wichury pod ścianę pago-

dy, złagodził upadek. Umara była uratowana.

Puściła się pędem niczym zwierzę ścigane przez myśliwych.
Piasek spowalniał jej kroki.

Nad postrzępionym i rozmigotanym pustynnym widnokrę-

giem wisiało słońce, a jego promienie oświetlały grzbiety wydm 
pustyni Gobi.

background image

Niebawem zrujnowana pagoda została daleko za plecami 

Umary, a ona dostrzegła pierwsze gliniane chaty Dunhuangu, 
wokół których w tej przedwieczornej porze kozy i owce czekały 
na obrządek.

Trzy uliczki dalej musiała skręcić w prawo, żeby dotrzeć do 

skupiska domów, pośrodku których wznosiły się budynki nes-
toriańskiego biskupstwa.

Wiedząc, że jest bezpieczna, zatrzymała się zadyszana pod 

arkadami krużganka.

Bolało ją lewe kolano, bo uderzyła nim o framugę okienka. 

Jej ubranie było brudne i podarte.

W tym stanie nie mogła pokazać się w domu.
Otrzepała się z kurzu, a poprawiając pasek, dotknęła szka-

tułki. Niemal zdążyła już o niej zapomnieć.

Wyjęła ją ostrożnie i położyła na kolanach.
Poczuła zapach sandałowego drewna.

Zamknięcia i ozdobne okucia z brązu lśniły, jakby jakieś 

troskliwe ręce bezustannie je polerowały.

Potrząsnęła pudełkiem, próbując domyślić się, co też może 

zawierać.

Usłyszała ciche grzechotanie.
Zaczęła się już podnosić, żeby jak najprędzej wrócić do 

domu. Ojciec i Golea muszą się niepokoić. Jednak za sprawą 
niepojętego impulsu najpierw postanowiła otworzyć szkatułkę.

Pamiętała,   że   Szalony   Obłok   włożył   ją   do   kuferka,   nie 

zamknąwszy na klucz. Wieczko trzymało się dzięki pręcikowi 
z brązu, przechodzącemu przez dwa oczka.

Rozpoznała   kawałek   jedwabnej   tkaniny,   w   którą   zostało 

owinięte   to,   co  obaj   mężczyźni   nazywali   Najcenniejszą   z 
Wszystkich Rzeczy.

Odwinęła ją ostrożnie.
To, co ujrzała, było tak dziwne, niemal magiczne, że pospiesznie 

włożyła wszystko z powrotem do środka i zamknęła pokrywkę.

Bez wątpienia miała w rękach wielki skarb, wystarczająco 

cenny, aby doprowadzić do śmierci człowieka...

background image

Uświadomiła sobie, że przez przypadek weszła w posiadanie 

rzeczy kryjącej straszliwą tajemnicę. Gubiła się w domysłach, 
gdy znalazła się wreszcie w drzwiach biskupstwa, w których 
czekała na nią zapłakana opiekunka.

—Umaro! Coś ty robiła? Szukamy cię od rana! Myślałam, 
że oszaleję z niepokoju! — wykrzyknęła, rzucając się ku 
dziewczynie.
—Nic się nie stało, byłam na spacerze i zabłądziłam... na 
pustyni. Postanowiłam zdrzemnąć się trochę pod palmą... 
No i jestem!
—Na szczęście nie musiałam tłumaczyć się twojemu ojcu... 
Dwa dni temu pojechał na polowanie. Gdybyś spóźniła się 
jeszcze trochę, musiałabym powiedzieć mu o tym po jego 
powrocie, i to by go zmartwiło!
—Jestem cała i zdrowa, moja dobra, kochana Goleo! Czy 
to nie jest najważniejsze?
—Wyglądasz   na   zmęczoną!   Nie   posłużyło   ci   pustynne 
słońce!

Umara postanowiła nic nie mówić o przygodzie, która mogła 

źle się skończyć, a przede wszystkim o nadzwyczajnej zawar-
tości pudełka. Ojciec na pewno zapytałby, skąd je ma.

Wydarzenia, które rozegrały się na jej oczach, były tak 

straszne, że nie wyobrażała sobie, aby mogła opowiedzieć o 
nich ojcu.

Jako   córka   nestoriańskiego   dostojnika,   Umara   lepiej   niż 

ktokolwiek umiała  trzymać  język  za zębami. Jej współwy-
znawcy,  przywykli   do  prześladowań,   od  dziecka  uczyli   się 
dochowywać tajemnicy.

Zakazane było nawet wymawianie przy niewiernych prostych 

rytualnych formułek w języku syryjskim, recytowanych ściszo-
nym głosem podczas niekończących się obrzędów, odprawia-
nych   w gęstej  chmurze  kadzideł.  Nie  wolno było  również 
wyjawiać komukolwiek, że wyznawcy uważają się za „Asyryj-
czyków", ani nawiązywać do subtelnego pojęcia „unii hipo-
statycznej Chrystusa", w której stapiały się jego dwie natury,

background image

boska i ludzka. Były one od siebie niezależne, i to właśnie 
stanowiło fundament tej religii „dwoistości Bożej", potępionej 
jako herezja, ponieważ według niej Maria Panna nie mogła 
zostać uznana za Theotokos, matkę Boga, lecz tylko za Chris-
totokos 
— matkę Chrystusa.

Młoda chrześcijanka okazała się więc godną córką swego 

ojca, gdy postanowiła zachować milczenie nawet przed nim.

Czy nie było to zresztą najlepsze, co mogła zrobić dla jego 

dobra?

Gdy wieczorem została sama w swojej komnacie, otworzyła 

szkatułkę   przy  świetle   świecy  i   znowu   poraziło   ją   to,   co 
zobaczyła.

Niewątpliwie była jeszcze za młoda i za mało wykształcona, 

aby pojąć znaczenie tego, co leżało przed nią na kwadratowym 
kawałku jedwabnej wzorzystej tkaniny. Mimo półmroku ka-
mienie olśniewały blaskiem.

Jedyną osobą, przed którą mogła otworzyć serce, był Kłębek 

Kurzu. Z racji wspólnych wypraw mieli małe sekrety, których 
nie wyjawiliby nikomu.

Mogła zaufać tylko jemu.
Czy pewnego dnia odkryje tajemnicę tego skarbu?
Na razie zadawała sobie pytanie, gdzie ukryć szkatułkę z tak 

zadziwiającą zawartością.

background image

14

W górach Krainy Śniegów

Powiązano ich sznurami.
Była to pierwsza noc, jaką spędzili w niewoli.

Ogromne ognisko nie mogło rozgrzać ich serc. Niewielką 

pociechą było to, że dzieci spały z zaciśniętymi piąstkami w 
koszyku. Obok leżała Lapika, dysząc głośno, z opuszczonymi 
uszami i zmierzwioną sierścią.

Ani Pięć Zakazów, ani manipa nie przeczuwali nawet, że 

może   im   się   przydarzyć   takie   nieszczęście.   Nie   zauważyli 
zbliżających się ludzi. Wszystko odbyło się błyskawicznie. 
Wpadli w zasadzkę.

Szli wolno pod górę, gdy tuż za zakrętem drogi, w pobliżu 

gęstego jodłowego lasku, skoczył na nich z wrzaskiem mały 
oddział konnych.

Pięć Zakazów, starający się osłaniać dzieci, których napad 

nawet nie obudził, został nagle otoczony, a potem rzucony 
wraz z manipą na ziemię. Trzymał z całych sił koszyk i nie 
miał szansy, aby wykorzystać swą umiejętność walki, ataku 
i obrony, które zwykle pozwalały mu stawić czoło nawet trzem 
napastnikom naraz.

Lapika rzuciła się na pierwszego z jeźdźców, ściągnęła go na

background image

ziemię, a jego koniowi przegryzła gardło. Od zwierzęcia musiało 
ją odrywać trzech ludzi. Walczyła zajadle, najwyraźniej uważa-
jąc dzieci za swoje szczenięta.

Kręcone włosy i ciemna cera rozbójników wskazywały, że 

pochodzą oni z zachodu.

Ich herszt nie mówił ani po chińsku, ani po tybetańsku.
Wydawało się, że przybyli z tych dalekich okolic, ku którym 

prowadził ostatni odcinek Jedwabnego Szlaku. Wielu podróż-
ników  stamtąd  wracających   nazywało  je  „równiną  tysiąca 
źródeł"   albo   „krainą   gołębi",   z   powodu   ptaków   z   terakoty 
zdobiących kalenice domów.

Z tych mitycznych krain, położonych hen, na zachodzie, 

na temat których krążyły legendy, kupcy przywozili brzosk-
winie i winogrona w cukrze, ulubione smakołyki dzieci i ku-
rtyzan, a także filc tak twardy,  iż żołnierze robili z niego 
poręczne i mocne tarcze, doskonale chroniące przed grotami 
strzał.

Mężczyzna o kręconych włosach i smagłej cerze kazał im 

stanąć obok wielkiej skały, na której szczyt wdrapał się jeden 
ze zbójników, żeby trzymać straż.

Potem   mówiący   po   chińsku   chłopak   poinformował   Pięć 

Zakazów i manipę, że będzie ich tłumaczem.

Dowiedzieli się od niego, że porwał ich wódz z plemienia 

Persów o imieniu Madżib.

Pięć Zakazów nie wiedział nic o Persach, których pięknych 

kobierców, docierających do środkowych Chin, gdzie kupcy 
sprzedawali je bardzo bogatym ludziom, nie spotykało się w 
klasztorach buddyjskich.

Nie miał pojęcia, w jaki sposób mała banda perskich rozbój-

ników mogła znaleźć się tak daleko od swojego kraju, w masy-
wie Himalajów.

Sądząc po rozradowanych minach brodatych mężczyzn, jeńcy 

byli nie lada zdobyczą.

Pięć Zakazów dowiedział się o tym od tłumacza, który nie 

okazał się zbyt rozmowny.

background image

—Madżib jest zadowolony,  że was pojmał. Już od mie-
siąca błądzimy w zimnie, zabijając ptaki, żeby mieć co jeść! 
Wszystkie   górskie   drogi   są   tak   do   siebie   podobne...   — 
westchnął.
—Powiedz Madżibowi, że czujemy się zaszczyceni, mo-
gąc go poznać! — odparł ponuro Pięć Zakazów, podczas 
gdy  tamten,   po   dokładnym   przejrzeniu   ich   bagaży, 
zatrzymał   się  przy   koszyku,   w   którym   wierciły   się 
niemowlęta, zbudzone hałasem.
—Madżib pyta, czy mała dziewczynka i mały chłopiec są 
rodzeństwem?
—Tak. To bliźnięta. — Młody mnich Wielkiego Wozu nie 
rozumiał, dlaczego herszt o to pyta ani dlaczego wydaje się 
tak zadowolony z odpowiedzi Pięciu Zakazów, że aż na jego 
twarzy zagościł wyraz zadowolenia.

Ci zbójcy z całą pewnością się zgubili, tłumaczył sobie Pięć 

Zakazów. Jego domysły potwierdziły słowa, z jakimi Madżib 
zwrócił się do niego za pośrednictwem tłumacza:

—Madżib mówi, że jeśli pomożecie nam znaleźć Jedwabny 
Szlak, daruje wam życie!
—Odpowiedz mu, że wiemy, jak do niego dotrzeć! — odparł 
spiesznie Pięć Zakazów.

Maszerowali aż do zmroku, powiązani sznurem jak niewol-

nicy. Bandyci, nie zważając na wyczerpanie jeńców, kazali im 
rozpalić ognisko.

Tłumacz usnął, mogli więc po cichu rozmawiać.

—Uważasz, że byli gotowi nas zabić? — zapytał manipa.
—Potrzebują nas, żeby wyjść z kraju Bod. Dzięki temu być 
może   ujdziemy   z   życiem.   Spojrzenie   tego   Madżiba   nie 
wróży  niczego dobrego. Wygląda na człowieka okrutnego i 
bez serca...
—Zauważyłeś   jego   uśmiech,   kiedy   podniósł   przykrywkę 
koszyka  i zobaczył  dzieci?  Wyglądał  jak żarłok,  któremu 
trafił się smaczny kąsek!
—Na szczęście nie wpadło im do łbów, żeby zabić Lapikę, 
kiedy rzuciła się na nich, gotowa gryźć i szarpać! Dobrze, 
że

background image

dzieci wzbudziły takie zaintersowanie Madżiba; może dlatego 
rozkazał swoim ludziom, żeby nie robili nic złego suce! — 
mruknął Pięć Zakazów, popychając stopą grubą gałąź, żeby 
podsycić ogień.

—Ale nie mógł przecież wiedzieć, że to ich karmicielka. 
Popatrz   tylko   na   te   skarby,   jakie   one   maleńkie!   Śpią 
przytulone do siebie jak susły. Szczęśliwe dzieciny!
—Miałeś rację, manipo, przestrzegając mnie przed zbójami 
na gościńcach, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy! — 
przyznał   Pięć   Zakazów,   spoglądając   smutno   na 
wędrownego mnicha.
—Jestem pewny, że wyjdziemy z tego cało. Od rana modlę 
się   do   Błogosławionego,   żeby   wziął   nas   pod   opiekę 
Szlachetnego Talizmanu! — rzekł niemal pogodnym tonem 
manipa,  odsłaniając   w  uśmiechu   poczerniałe   zęby,   jakby 
chciał dodać odwagi Pięciu Zakazom, któremu towarzyszył 
już prawie od dwóch miesięcy.
Od czasu gdy wędrowny mnich dołączył powtórnie do Pięciu 

Zakazów, okazywał mu przywiązanie i bardzo go szanował.

A jednak, gdyby uwzględnić okoliczności, jakie poprzedziły 

ich spotkanie, wszystko mogło się bardzo źle skończyć.

Gdy tylko manipa pożegnał Tö Linga i lamę Gampo, po-

spieszył wypełnić polecenie czcigodnego przełożonego i towa-
rzyszyć Pięciu Zakazom aż do Luoyangu. Chciał w ten sposób 
spełnić dobry uczynek i tym samym zasłużyć na odrodzenie się 
w doskonalszej postaci.

Postępując według rozkazów mistrza Gampo, miał szansę 

w krótkim czasie — zaledwie dziesięciu kolejnych wcieleń 
zamiast   wielu   tysięcy   —   dotrzeć   do   bram   raju,   osiągnąć 
nirwanę, czyli stan, w którym byt roztapia się w nicości, wolny 
od bólu doczesnego świata!

Jeśli dobrze się zastanowić, było to coś więcej niż okazja, 

może nawet niezasłużona szansa, z całą pewnością dana osobiś-

background image

cie przez Buddę. Należało ją chwycić obiema rękami, a nade 
wszystko nie pozwolić, by uciekła!

Co do dwóch nieznajomych, którzy chcieli wejść w po-

siadanie  Sutry o logice Czystej Pustki,  perspektywa  tłuma-
czenia się przed nimi wcale go nie pociągała i garść monet, 
jakie   od   nich   dostał,   oddał   pierwszemu   napotkanemu   że-
brakowi.

Poczuł   nagle,   że   jego   dusza   wolna   jest   od   wszelkich 

ciężarów, i ruszył żwawo, żeby dopędzić Pięć Zakazów.

Szedł bardzo szybko, prosząc Buddę, żeby udzielił mu łaski 

dołączenia do dwojga półboskich dzieci. Miał nadzieję, że 
młody mnich nie wybrał jednego z niezliczonych skrótów, w 
które   zapuszczali   się   podróżnicy   źle   znający   góry   i   które 
najczęściej prowadziły ich prosto na dno przepaści.

Na szczęście po dwóch dniach wytężonego marszu, niemal 

biegu,   dostrzegł   na   zaśnieżonej   drodze,   nad   którą   górował 
gigantyczny lodowiec, ślady pozostawione przez Pięć Zakazów 
i jego ogiera.

Znalezienie odcisków stóp człowieka i końskich kopyt o tej 

porze roku i w tym miejscu, pośrodku lodowej pustyni, gdzie 
nie widywano żadnych ludzkich śladów, podniosło go na duchu: 
to mógł być tylko mnich wiozący Niebiańskie Bliźnięta.

Poprzedniej   nocy  śniło   mu   się,   że   opowiada   Szalonemu 

Obłokowi i Buddhabadrze o swej nieszczęsnej eskapadzie i 
tłumaczy im, że w żaden sposób nie mógł wynieść z klasztornej 
biblioteki Sutry o logice Czystej Pustki.

Wciąż miał w pamięci spojrzenie przekrwionych, chmurnych 

i pełnych nienawiści oczu rzekomego tantrysty,  który nadal 
dręczył go po nocach i mruczał mu do ucha pogardliwe słowa, 
nazywając niezdarą zasługującym co najwyżej na odrodzenie 
w postaci owada.

Bo tak naprawdę manipa bał się głównie tego, że pod postacią 

Szalonego Obłoku mógł się ukrywać jakiś szaman.

Szamani, których wędrowni mnisi bali się jak zarazy, od-

grywali w „religii ludzi" tę samą rolę, co manipa w religii

background image

Buddy. Spotykano ich często na drogach, bo przenosili się z 
miejsca na miejsce, podobnie jak wędrowni mnisi.

Wielu  uważało  ich  za   czarowników  obdarzonych   boską 

esencją, a tylko nieliczni widzieli w nich zwyczajnych szar-
latanów.   Opowiadano,   że   potrafią   zamieniać   się   w   dzikie 
bestie albo w małpy, rzucać linę do nieba i wspinać się po niej, 
jakby zwisała  z  drzewa,  a  także  chodzić  po rozżarzonych 
węglach.

Wieśniacy wzywali ich często, żeby uleczyli chore dziecko 

albo starca, pomogli ocielić się krowie lub po prostu sprowadzili 
deszcz po wyjątkowo długiej suszy, która zamieniała pastwiska 
w kamieniste pustkowia.

Aby zyskać przychylność szamana bon, trzeba było dać mu 

drobną monetę, podczas gdy manipa udzielał błogosławieństwa 
i recytował mantrę Awalokiteśwary  Om mani peme hung  za 
miskę ryżu.

Ta rywalizacja była odbiciem gwałtownej walki, jaką w kraju 

Bod toczył buddyzm, religia z zewnątrz, z religią bon, którą 
jego mieszkańcy wciąż praktykowali, nawet po przyjęciu wy-
znania Szlachetnej Prawdy Gautamy Buddy.

W latach dzieciństwa manipy lama, który nauczył go czytać 

i pisać, nie przestawał opowiadać straszliwych historii o sza-
manach, którzy zawracali adeptów buddyzmu z Drogi Szlachet-
nej Prawdy,  wkradając się w ich łaski pod nieszkodliwymi 
postaciami.

Gdy manipa dopędził wreszcie Pięć Zakazów, poczuł ogrom-

ną ulgę. Wciąż jeszcze mając w pamięci dręczące go koszmary, 
stwierdził, że Szalony Obłok nie uniemożliwił mu realizacji 
zamiarów.

Co dziwne, miał nawet powody, żeby być wdzięcznym Pięciu 

Zakazom.

— Nie poznajesz mnie? Przyszedłem ci pomóc! — wy-

krzyknął na widok młodego mahajanisty, maszerującego przed 
ogierem Wprost Przed Siebie, który niósł na grzbiecie koszyk 
z Niebiańskimi Bliźniętami.

background image

Jednak Pięć Zakazów zdawał się nie słyszeć krzyków manipy 

i szedł bardzo skupiony, jako że z powodu silnych mrozów lód 
był dużo twardszy i niezwykle śliski.

Mały konwój, wydostawszy się z wielkich śniegów, szy-

kował się do pokonania wąskiego przejścia tuż koło szczeli-
ny, której sina krawędź świadczyła o jej niezmierzonej głę-
bokości.

— Pięć   Zakazów,   posłuchaj   mnie!   Uważaj   na   lód!   To

bardzo   niebezpieczne   przejście!   —   wykrzykiwał   zdyszany
manipa.

Mnich, zaskoczony wołaniem, wreszcie się obejrzał.

Spiesząc się, żeby do niego dołączyć, manipa zrobił o jeden 

krok za dużo i pośliznął się na twardym jak kamień płacie 
śniegu. Zachwiał się i trzeba było kociej zręczności i zwinności, 
ale także siły doświadczonego adepta sztuk walki, aby złapać 
go za kołnierz kożucha i nie dopuścić, żeby spadł do szczeliny 
ziejącej pod jego stopami.

Myśląc, że wpada w przepaść, wędrowny mnich krzyknął 

tak przeraźliwie, że drapieżne ptaki, krążące tuż nad ośnieżonym 
zboczem, wzbiły się w górę niczym liście uniesione gwałtow-
nym podmuchem wiatru.

—Co ty tu robisz, manipo? Wyobrażałem sobie, że jesteś 
daleko stąd! — wykrzyknął zdziwiony Pięć Zakazów, kiedy 
uświadomił sobie, kogo uratował od niechybnej śmierci.
—Uratowałeś mi życie! Gdyby nie ty, przepadłbym w tym 
lodowym grobie...
—Mówią, że lód konserwuje... — zażartował Pięć Zakazów.
—Wolę, żeby konserwowało mnie życie!
—Nie odpowiedziałeś na moje pytanie! Co tu robisz?
—Pomyślałem, że nie będziesz taki samotny, jeżeli przejdę 
kawałek   razem   z   tobą.   Drogi   bywają   niebezpieczne   i 
kręte. Znam dobrze te, które prowadzą na równinę. Święte 
dzieci  mogą   budzić   niezdrowe   zainteresowanie.   Chcę   ci 
pomóc ze wszystkich moich sił!

Ton głosu manipy świadczył o jego szczerości.

background image

—Jeżeli   chcesz   iść   ze   mną,   będziesz   musiał   mi   pomóc 
nieść koszyk z dziećmi. Biedny Wprost Przed Siebie ugina 
się  pod   ciężarem   bagaży,   a   kiedy   idzie   po   stromym   i 
oblodzonym  zboczu, może w każdej chwili skręcić kark! 
— powiedział mnich.
—Jeśli się zgodzisz, sprawisz mi wielką przyjemność! Znam 
takich   manipów,   którzy   potrafią   wyrecytować   dziesięć 
tysięcy razy Om mani peme hung. Ale tak naprawdę, żeby 
dokonać  tego   wyczynu,   nadużywają   oni   aż   do   utraty 
zmysłów korzeni pewnych drzew, dzięki którym nie ogarnia 
ich   senność...   Co  rzekłszy,   jestem   gotów   zrobić   to   dla 
ciebie, jeżeli sobie życzysz — powiedział, jakby na swoje 
usprawiedliwienie, wędrowny mnich.

Bardzo chciał pozyskać względy Pięciu Zakazów i nie zostać 

odepchniętym.

Tak więc, gdy Pięć Zakazów odpowiedział mu grzecznie: 

„Czemu nie! Przynajmniej będzie nas dwóch do zajmowania 
się niemowlakami, które uważasz za Niebiańskie Bliźnięta", 
nie ukrywał radości. Jako manipa musiał znosić tak wiele kpin 
ze strony żołnierzy czy pijanych włóczęgów, wyznawców bon, 
w oczach których buddyzm — z jego buddami i bodhisattwami, 
tak licznymi, że nie pamiętano nawet ich imion — był tylko 
zbiorem przesądów, że nie zwracał uwagi na podziękowania ze 
strony szczerych wyznawców, którzy naprawdę wierzyli w dob-
rodziejstwa jego mantry.

—Idę prosto z Samye,  gdzie zachęcano mnie,  żeby cię 
dogonić   i   zaoferować   ci   pomoc!   —   wyznał,   gdy   tylko 
podjęli marsz.
—Mówisz o lamie Tö Lingu?
—Raczej   o   jego   przełożonym,   mistrzu   Gampo.   Życzył 
sobie, żebym ci pomógł dowieźć Niebiańskie Bliźnięta do 
celu!
—Odnoszę wrażenie, że dobrze znasz ten klasztor. Często 
tam bywasz?
—Po prawdzie byłem tam trzy czy cztery razy. Za pierw-
szym razem po to, żeby odprawić ofiarę okadzenia sang.

background image

—Nic mi nie wiadomo o tym rytuale!
—Polega   on   na   spaleniu   przed   posągiem   miłosiernego 
bodhisattwy   Awalokiteśwary   suchych   gałązek   jałowca, 
pociętych koniecznie lewą ręką, tą po stronie serca. Raz do 
roku, na początku wiosny, wszystkich manipów zaprasza się 
do Samye, żeby wzięli udział w ceremonii „lotu na linie", na 
której skaczą  jak małpy. Spleciona z rzemieni lina nazywa 
się  mu  albo „liną  do   wspinania   się   do  nieba",   inna   jest 
rozciągnięta między szczytem najwyższej wieży klasztoru i 
słupem wbitym w ziemię. A manipowie, „niczym jaskółki 
latające nad lustrem jeziora", jak mówią bardowie, schodzą 
po   niej   głową   w   dół,   osłaniając   sobie   piersi   drewnianą 
deską, a także się na nią wspinają z zawrotną szybkością...
—Widzę, że w Samye dzieją się nadzwyczajne rzeczy! — 
zażartował   Pięć   Zakazów,   rozbawiony   opowiadaniem 
wędrownego   mnicha,   który   tak   bardzo   pragnął   mu   się 
przypodobać.
—To nie wszystko. Piętnastego dnia pierwszego miesiąca 
roku mnisi z Samye wznoszą kilkupiętrowe rusztowania, na 
których zawieszają tysiące małych lampek. Potem ustawia 
się  figurki   z   mąki   i   masła   jaka,   przedstawiające   słynne 
postacie,  smoki,   ptaki   i   różne   czworonogi.   Kiedy   tam 
jestem, proszą mnie czasami, żebym je pomalował na różne 
kolory! — dodał  manipa, zadowolony,  że może  pokazać 
się z jak najlepszej strony.
—Jesteś   wędrownym   mnichem   obdarzonym   wieloma   ta-
lentami!
—Nie   należę   jeszcze   do   tych,   którzy  widzieli   Śnieżnego 
Lwa... ale być może przyjdzie czas i na to! Tu mówią, że 
Biały  Lew,   boskie   zwierzę,   które   widnieje   na   naszych 
proporcach,  pokazuje się w Samye co dziesięć lat! Mam 
nadzieję, że któregoś dnia będę mógł podziwiać to bajeczne 
zwierzę i jego samicę, białą lwicę o niebieskawej grzywie, 
której   „mleko   jest   turkusową   wodą   z   lodowców  naszych 
gór". Zapewniają, że te dwa opiekuńcze zwierzęta kraju Bod 
dają szczęście tym, którzy potrafią się do nich zwracać!

background image

—Myślisz, że będziemy tego potrzebowali?
—Czemu nie mielibyśmy skorzystać ze wszystkich sposo-
bów,   które   mogłyby   nam   pomóc   dowieźć   na   miejsce 
Niebiańskie Bliźnięta?

Taka prostoduszność i wiara zdołały przełamać lody między 

nim i Pięcioma Zakazami, który w końcu poczuł ulgę, że 
będzie miał sprzymierzeńca w trudnej i niebezpiecznej po-
dróży.

Manipa dowiódł wkrótce, że Pięć Zakazów dobrze zrobił, 

przystając na jego towarzystwo.

Rano wstawał pierwszy,  kładł się ostatni, wpełzając do 

namiotu dopiero wtedy, gdy ogień już wygasł. Postawił sobie 
za punkt honoru dać się poznać jako idealny towarzysz, zawsze 
do dyspozycji, skuteczny i pomocny.

Jako znawca górskiej flory, spędzał długie godziny na zbie-

raniu jadalnych korzeni i roślin, które uważano za dobry środek 
przeciwko odmrożeniom i pęknięciom skóry. Przy okazji zbierał 
jaja bażantów, a potem smażył je w maśle jaka z suszonymi i 
utartymi  czarnymi  jagodami, sprawiając wielką przyjemność 
podniebieniu Pięciu Zakazów.

Świadom, że Pięć Zakazów jest kopalnią informacji na temat 

wszelkich   odmian   buddyzmu,   wypytywał   go   niczym   uczeń 
pragnący pogłębić wiedzę nie tylko na temat Wielkiego Wozu, 
ale i Małego, nie zapominając o indyjskim tantryzmie.

— Znam trochę doktrynę hinajany... Słyszałem, że jej nau

czanie było zastrzeżone dla bardzo wykształconych mnichów.
Czy to prawda?

I Pięć Zakazów, na stromych drogach kraju Bod, w obliczu 

górskich szczytów, których zawrotna wysokość zachęcała do 
medytacji, nie odmawiał mu wyjaśniania szczególnie trudnych 
punktów doktryny, na przykład pojęcia pustki, na temat której 
hinajana i mahajana prowadziły ostre spory.

Po kilku dniach ich mozolny marsz po oblodzonych ścieżkach 

zamienił się w interesujący dialog, pełen pytań, jakimi manipa 
zasypywał Pięć Zakazów.

background image

— Om! Jaka jest różnica między tantryzmem indyjskim a 

buddyjskim?

I w trakcie wędrówki, przerywanej postojami, podczas któ-

rych trzeba było nakarmić bliźnięta, przystawiając je do sutków 
Lapiki, Pięć Zakazów wyjaśniał, na czym polegają różnice 
między pierwotnym tantryzmem indyjskim i sposobem, w jaki 
rytualne   praktyki,   oparte   na   kontroli   ciała   i   duszy,   zostały 
zasymilowane przez pewnych wyznawców buddyzmu, którzy 
stworzyli kierunek, wtedy już zwany tantryzmem buddyjskim!

Towarzystwo   tak   mądrego   mnicha   sprawiło,   że   manipa 

przechodził błyskawiczną metamorfozę.

Nie było to już rozczochrane stworzenie, ćwiczące się w kug-

larskich sztuczkach i cyrkowych figurach, żeby zabawić wi-
dzów. Codziennie przycinał sobie zarost, co było dość skom-
plikowane, gdy przebywało się na wysokości przeszło czterech 
tysięcy metrów, spało na świeżym powietrzu albo w skalnych 
załomach i myło wyłącznie w lodowatej wodzie strumieni.

Fizyczna przemiana, która sprawiła, że wyglądał nieco bar-

dziej cywilizowanie, świadczyła o przemianie mentalnej, do 
jakiej zachęciła go ta nowa znajomość.  Ku jego wielkiemu 
zadowoleniu podróż, zmieniająca się stopniowo w inicjację, 
pomagała mu wykuć ów sławetny klucz, otwierający drogę do 
mądrości Błogosławionego, klucz, o którym mówiło wielu, ale 
nikt jak dotąd nie pomógł manipie go znaleźć.

Tak więc nie miał już przemierzać niestrudzenie górskich 

ścieżek, powtarzając mantrę w zamian za miskę ryżu,  ani 
narażać się na docinki pasterzy, niewahających się szczuć go 
wielkimi psami o ostrych kłach. Nie będzie już wędrownym 
mnichem, z powodu zimna i głodu zaczynającym wątpić w 
istnienie   swego   bodhisattwy,   którego   miłosierdzie   było   tak 
nikłe, że wydawało się odnosić jedynie do przeszłości albo 
przyszłości, ale nigdy do chwili obecnej...

Codziennie błogosławił Buddę, że postawił na jego drodze 

Pięć Zakazów i tych dwoje świętych dzieci, z których jedno 
było tak bardzo podobne do małpki.

background image

—Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć za obdarowanie mnie 
tymi skarbami wiedzy! — powiedział któregoś ranka.
—Jeżeli nadal będziesz uczył się tak szybko, to nim doj-
dziemy   do   Luoyangu,   staniesz   się   dużo   mądrzejszy   ode 
mnie!
—Jedwabny   Szlak   nie   jest   wystarczająco   długi,   żebym 
zdołał dorosnąć ci do pięt... — zaoponował manipa, który 
bezgranicznie podziwiał Pięć Zakazów.
Innym razem Pięć Zakazów, stwierdzając, jak bardzo węd-

rowny mnich jest mu oddany, i nie chcąc nadużywać wpływu, 
jaki na niego ma, próbował dać mu do zrozumienia, że nie 
powinien być aż tak uniżony.

—W dniu, w którym dojdziesz do wniosku, że wygodniej ci 
będzie   mnie   opuścić,   bo   lepiej   czujesz   się   w   Tybecie, 
pomagając biednym znaleźć drogę do oświecenia, powiedz 
mi to bez wahania. Nie będę miał ci tego za złe.
—Pięć   Zakazów,   moim   jedynym   celem   jest   pomóc   ci 
dowieźć do Luoyangu te boskie dzieci! Chyba że mnie już 
nie chcesz! — odpowiedział ze łzami w oczach manipa.

Któregoś dnia Pięć Zakazów nie miał ochoty wyjaśniać 

sensu pewnych szczególnie trudnych buddyjskich sutr. Roz-
mowa zeszła na Jedwabny Szlak.

—Wymienia się dzięki niemu towary, księgi, idee i wierze-
nia. Usiany jest targowiskami i świątyniami — opowiadał 
Pięć Zakazów.
—Świątyniami buddyjskimi?
—Innymi też! W niektórych z nich czci się Jedynego Boga 
zwanego Chrystusem! W innych uprawia się kult proroka 
o   imieniu   Mani,   w   którego   ciele,   zdaniem   jego 
zwolenników, odrodził się Chrystus!
—Czy  ten  Chrystus   był   lamą,   czczącym   jakiegoś   okreś-
lonego bodhisattwę?
—Według mojego mistrza Czystości Pustki Chrystus, którego 
zwą też Jezusem, był szczególnym wcieleniem miłosiernego 
bodhisattwy Awalokiteśwary, tego samego, który wstawia się 
za  dobrymi duszami i do którego kierujesz bezustannie boską 
mantrę!

background image

Om\ To nie do wiary!
—Gdy szedłem w tamtą stronę, słyszałem w Chotanie, na 
targowisku,   jak  jakiś   dziwny  mnich,   który  nosił   na   piersi 
krzyż, opowiadał o życiu Chrystusa, posuwając się nawet do 
stwierdzenia,   że   umarł   on   na   krzyżu,   mając   do   niego 
przybite ręce i nogi.

Manipa spojrzał z zakłopotaniem na Pięć Zakazów.

Nigdy nie słyszał, żeby mówiono o czymś takim nawet w 

strasznym piekle Awici. Nie zniósłby tego żaden z wyznaw-
ców indyjskiej jogi, zahartowany na skutek umartwiania się.

—Ponadto — dodał  Pięć  Zakazów  —  według słów tego 
mnicha,   Chrystus   nie   poddał   się   ukrzyżowaniu 
dobrowolnie, ale była to kara!
—Dwa   lata   temu   niedaleko   Lhasy  widziałem   ascetę   po-
trafiącego przebić się szablą po wypiciu napoju ze szczyptą 
proszku, który wsypywał do kielicha z brązu.
—Wszędzie   pełno   jest   niebezpiecznych   szaleńców!   Na 
szczęście   Gautama   uczył   swoich   zwolenników,   że 
umartwianie się jest bezużyteczne...
—Mądrze mówisz! Ten człowiek twierdził, że nazywa się 
Czerwony Obłok. Miał tak długie włosy,  że zakrywały mu 
twarz.  Gdy   tylko   wymieszał   napój,   wypił   go   jednym 
haustem. Wtedy wszystkie jego mięśnie naprężyły się tak, że 
zrobiły   się   twardsze  od   deski   i   zupełnie   niewrażliwe! 
Zapewniam   cię!   Wreszcie,  usiadłszy   w   pozycji   lotosu, 
chwycił sztylet i pociął sobie dół  brzucha! Widziałem, jak 
krew perliła się na jego smagłej skórze,  na której pojawiły 
się, jak na stronicy księgi, dziwne znaki!
—To straszne! —wykrzyknął Pięć Zakazów. Zaniepokojona 
Lapika podbiegła, żeby go obwąchać.

Nie zważając na to, manipa ciągnął swoją opowieść, nie 

domyślając się nawet, że mówi o Szalonym Obłoku, którego 
imienia  nie  przestawali  wykrzykiwać  wędrowcy,   a  którego 
twarzy nie mógł tamtego dnia zobaczyć, jako że rozwiązał on 
swój kok... Dlatego manipa nie rozpoznał go, gdy ten zawołał 
go na drodze do Samye, przy wejściu do groty.

background image

— Niektórzy gapie twierdzili nawet, że ten Czerwony Obłok

wypisał sobie słowo „tantra" na brzuchu, brunatnymi literami,
które występowały na skórze, jakby krew jakimś cudem skrzep
ła, zamiast się rozlać!

Pięć Zakazów postanowił zrobić postój, żeby Lapika mogła 

nakarmić dzieci, które zaczęły płakać z głodu.

— Powiadają, że hinduscy jogini uczą się sposobów opa

nowywania bólu i wiedzą, jak zatrzymać krew w ciele, mimo
głębokich ran... Siły ducha są niezmierzone! Nigdy nie zapom
nę ciała tego ascety, twardego jak deska, kiedy zaczął lewito-
wać. Wydawało się, że jego podeszwy nie dotykają ziemi,
podczas gdy w rzeczywistości, jeżeli się pochyliłeś i przesu
nąłeś pod nimi palec, mogłeś stwierdzić, że on mimo wszystko
stoi   twardo   na   ziemi!   —   Manipa   tak   się   podniecił   swoim
opowiadaniem,  że  nie  zauważył,  iż  jego towarzysz  się  za
trzymał.

Po tygodniu dwaj mężczyźni mieli wrażenie, że znają się od 

niepamiętnych czasów. Z każdym dniem manipa gratulował 
sobie, że posłuchał lamy Gampo, podczas gdy Pięć Zakazów 
dziękował Buddzie, że postawił na jego drodze tak cennego 
towarzysza podróży.

Zasadzka, w jaką wpadli, była więc pierwszą chmurą na 

błękitnym niebie.

Przeżyli chwile wielkiego strachu, zwłaszcza podczas za-

mieszania, jakie zapanowało po ataku suki, która broniła kosza 
z niemowlętami.

Gdy zbójcy odpędzili Lapikę, zrobiło się spokojniej. Pięć 

Zakazów skorzystał z pierwszego postoju, żeby dodać odwagi 
psu, który biegł daleko za nimi, a teraz, usłyszawszy gwizd-
nięcie,  pojawił się jak gdyby  nigdy nic, żeby polizać mu 
ręce i dać się pogłaskać.

Tego wieczoru herszt rozbójników kazał rozbić obóz nieco 

dalej od drogi, pod wysoką skalną ścianą.

background image

I to u jej stóp, przy gasnącym ognisku, rozmawiali teraz 

ściszonymi głosami.

— Pięć Zakazów, nie wyjawiłem ci wszystkiego — wyszep

tał manipa.

Mnich milczał, jakby nie chciał go ponaglać.

—Kiedy spotkałem cię po raz pierwszy, szedłem do Samye, 
gdzie wysłało mnie dwóch ludzi, abym przyniósł im cenny 
rękopis.
—Kim byli ci ludzie?
—Dwóch indyjskich kapłanów. Pierwszy nazywał się Bud-
dhabadra i twierdził, że jest mnichem Małego Wozu. Dragi 
nazywał się Szalony Obłok. Miał czerwone oczy!
—Jego imię przypomina imię jogina, o którym mi opowia-
dałeś.   Tego,   który   robił   sobie   nacięcia   na   ciele...   — 
zauważył Pięć Zakazów.
—Nie pomyślałem o tym! Teraz, kiedy zwróciłeś mi na to 
uwagę, przypomniałem sobie, że był podobnego wzrostu i 
tak  samo   chudy   —   mruknął   w   zamyśleniu   wędrowny 
mnich.
—Powiedz mi lepiej, jak ci poszło w Samye.
—Dotarłszy na górę, zorientowałem się, że księgi już tam 
nie ma.
—Jaki był jej tytuł?
—Jakiś taki skomplikowany, była w nim mowa o czystej 
pustce albo o czymś podobnym.
—No i co?
—Wielebny przełożony,  lama Gampo, dowiedziawszy się, 
że cię spotkałem, dał mi do zrozumienia, że spełnię dobry 
uczynek, jeśli cię dogonię.
—Dopędziłeś mnie, żeby spełnić dobry uczynek? Jakie to 
miłe! —- wykrzyknął rozbawiony Pięć Zakazów.
—Tak właśnie było!
—Bardzo się z tego cieszę.
—Cała przyjemność po mojej stronie.
—Skończmy z tymi grzecznościami, mój drogi manipo — 
powiedział Pięć Zakazów, obejmując towarzysza.

background image

—Musiałem opowiedzieć ci to wszystko. Tak to się odbyło. 
Teraz, kiedy musimy stanąć razem przed nową próbą, po-
stanowiłem   nie   ukrywać   tego   przed   tobą!   Za   bardzo   cię 
szanuję!
—Wyobraź sobie, że ja mam ten rękopis! Czystość Pustki 
wysłał mnie do Samye właśnie po to, żebym go odzyskał... 
— wyznał Pięć Zakazów, wskazując manipie długi futerał, 
umocowany do siodła Wprost Przed Siebie.

Teraz, gdy powiedzieli sobie wszystko przy dogasającym 

ognisku, młody mnich mahajany zwrócił się do manipy:

—Powiedz mi coś na temat tego Szlachetnego Talizmanu, 
o którym wspominałeś, kiedyśmy się spotkali.
—Użyłem   określenia,   które   słyszałem   wiele   razy  z   ust 
lamy Gampo, przełożonego klasztoru Samye, podczas jego 
kazań,   żeby   wywrzeć   na   tobie   większe   wrażenie.   Bez 
przerwy  mówił   o   Szlachetnym   Talizmanie,   a   nawet   o 
Najcenniejszej z Wszystkich Rzeczy...
—Co mógł mieć na myśli?
—Niestety nie wiem na ten temat niczego pewnego, ponie-
waż   tylko   w   połowie   pojmowałem   niejasne   słowa 
przełożonego z Samye, które odnosiły się do Najcenniejszej 
z Wszystkich Rzeczy.
— Wszystko to wygląda bardzo tajemniczo...
Zapadła ciemna noc i ognisko wygasło.

—Pomodlę się do Błogosławionego, żeby uwolnił nas z rąk 
bandytów. Życzę ci dobrej nocy! Om!
—Manipo, jesteś dla mnie prawdziwym darem Błogosła-
wionego.   Nie   wiem,   jak   poradziłbym   sobie   bez   ciebie   z 
dziećmi. Jestem pewny, że we dwóch wybrniemy jakoś z 
kłopotów,  i zależało mi na tym, żeby ci to powiedzieć! — 
dokończył Pięć Zakazów niezwykle poważnie.
—Na przekór wszystkim bandytom, wszystkim złodziejskim 
targowiskom i kościołom, w których uprawia się dziwaczne 
kulty, o jakich mi mówiłeś, i mimo że wieziemy tak cenny 
ładunek,   Jedwabny  Szlak   nie   budzi   we   mnie   strachu   od 
chwili, w której zaczęliśmy się wspierać! Om!

background image

Pięć Zakazów padał ze zmęczenia, zdołał więc zasnąć w zim-

nie, przytulony do manipy, z jedną ręką na koszyku, żeby mieć 
pewność, że nikt nie zrobi krzywdy Niebiańskim Bliźniętom. 
Choć został więźniem bandy perskich rozbójników, których 
zamiarów nie znał, czuł się podniesiony na duchu: w swoim 
nieszczęściu znalazł przyjaciela.

A to nie była rzecz bez znaczenia.

background image

15

Klasztor Jedynej Dharmy, Peszawar, Indie

Oręż Prawa szykował się do spędzenia na wąskim posłaniu 

kolejnej bezsennej nocy.

Zmęczyło go już uspokajanie mnichów i nowicjuszy klasz-

toru, którzy przez cały dzień biadali nad nieobecnością Nieoce-
nionego Przełożonego.

— On już nie wróci z Dachu Świata! To pewne! Nasz 

czcigodny przełożony Buddhabadra znalazł się tam, na górze, 
tak blisko nirwany, że Budda w swym nieskończonym miłosier-
dziu zabrał go, żeby mieć go przy sobie! — mówili, lejąc łzy.

Jeden z mnichów, obdarzony wyjątkowym darem przekony-

wania, biadolił i roztaczał najczarniejsze wizje, czym przyczynił 
się do tego, że wszyscy upadli na duchu.

Nosił imię Klejnot Doktryny i od czasu gdy Buddhabadra 

wybrał na swoją prawą rękę Oręż Prawa, nienawidził rywala, 
zajmującego, jego zdaniem bezprawnie, miejsce, które należało 
się jemu.

Klejnot Doktryny ze złośliwą przyjemnością rozsiewał więc 

plotki,   żeby  zatrwożyć   mnichów,   których   niepokój,   wobec 
przedłużającej się nieobecności przełożonego, nie przestawał 
rosnąć.

background image

Na próżno Oręż Prawa tłumaczył im, że to tylko opóźnienie 

z powodu zimowej niepogody. Coraz trudniej przychodziło mu 
uspokoić mnichów, a przede wszystkim młodych nowicjuszy 
Klasztoru Jedynej Dharmy, dla których Buddhabadra był jak 
ojciec.

Im więcej mijało dni, tym oczekiwanie stawało się bardziej 

nieznośne.

Po trzech tygodniach do klasztoru wrócił kornak.
Przybył bez świętego zwierzęcia, a przecież w żadnym wypad-

ku nie wolno mu go było porzucić. Oręż Prawa gubił się w 
domysłach, co się stało ze słoniem, ale nie mógł się nimi z nikim 
podzielić, ponieważ bał się, że jeszcze bardziej zasmuci mnichów.

Co tak naprawdę wydarzyło się w drodze powrotnej? Dla-

czego kornak przestał opiekować się słoniem? A przede wszyst-
kim, co się stało z biednym Buddhabadra? Czy został ranny, 
a może umarł? Czy leży na dnie przepaści lub na łożu boleści? 
Czy nie został więźniem bandy złoczyńców, którzy zamierzali 
zażądać za niego okupu?

Nic w tej najwyraźniej nieudanej podróży nie zgadzało się 

z charakterem Buddhabadry i jego zamiłowaniem do doskonało-
ści, jakie objawiał we wszystkich swoich poczynaniach.

Przełożony z Peszawaru, zaprawiony w górskich wędrówkach, 

dobrze znał pułapki na drodze wiodącej przez Krainę Śniegów.

Na próżno Oręż Prawa godzinami wypytywał kornaka. Ten 

odpowiadał niechętnie, że jego przełożony kazał mu iść przo-
dem i zaczekać w najbliższym  zajeździe, że dotarł tam po 
wyczerpującym, trwającym wiele dni marszu, ale nie doczekał 
się ani Buddhabadry, ani słonia!

— Święty słoń pochłonąć góry! Święty słoń pochłonąć góry! 

Śnieżna zadymka połknąć Buddhabadra... Ja zasłużyć na naj-
większa kara! — powtarzał biedak.

Przygnębiony utratą zwierzęcia, którym się opiekował, mówił 

tylko  o zagładzie, tak jakby góry były potworem,  któremu 
wystarczyło raz otworzyć paszczę, żeby wchłonąć i zwierzę, 
i człowieka.

background image

— Ale dlaczego zostawiłeś pośród śniegów samotnego Bud-

dhabadrę z białym słoniem?

Na to pytanie, stawiane sto razy, kornak odpowiadał nie-

zmiennie, pochylając głowę i szlochając:

— Kazać mi iść przodem! Ja niepotrzebnie go słuchać!

Nigdy nie zostawiać święte zwierzę! Moja wina! Ja zasługiwać
wielka kara! Moja wina dziesięć tysięcy razy! Góry niedobre!
Góry połykać wszystko!

A wtedy, rezygnując z dalszego badania okoliczności, w ja-

kich rozeszły się drogi Buddhabadry i kornaka, Oręż Prawa 
spróbował dowiedzieć się przynajmniej, dokąd jego przełożony 
się udał, gdyż na ten temat nie wiedział zupełnie nic.

— Ja   nie   wiedzieć!   Ja   nie   rozumieć   nazwy   miast!   Ja

zajmować się tylko białym słoniem! Ja przewinić dziesięć
tysięcy razy!

Tak więc każda rozmowa z tępym koniakiem kończyła się 

łzami i nie można było dowiedzieć się niczego.

Oręż Prawa znalazł się w trudnym położeniu, a jego serce 

przepełniała trwoga.

Dla Klasztoru Jedynej Dharmy utrata świętego zwierzęcia 

o białawej sierści z różowymi cętkami i o czerwonych oczach, 
budzących podziw wszystkich, którzy po raz pierwszy oglądali 
słonia albinosa, była katastrofą.

Te wyjątkowe zwierzęta, białe słonie, były rzadkością.

Niewiele z nich osiągało wiek dojrzały, a tylko zwierzęta 

dorosłe godne były tego, by nieść na swoim grzbiecie święte 
relikwie. Tymczasem nie było wiadomo,  czy dwa słoniątka 
albinosy z Klasztoru Jedynej Dharmy, z których starsze nie 
miało jeszcze dziesięciu lat, zdążą dorosnąć, co pozwoli im 
osiągnąć status boskich zwierząt.

W tej niepewnej sytuacji utrata dorosłego białego słonia była 

dla wspólnoty prawdziwą tragedią.

Udręczony nieszczęściami, które nie dawały mu zasnąć, 

Oręż Prawa wbił oczy w sufit i zaczął gorzko żałować, że 
pozwolił Buddhabadrze wyruszyć w podróż ze świętym słoniem.

background image

Coraz bardziej prawdopodobne stawało się ich zaginięcie, 

a wróżyło to klasztorowi nader ponurą przyszłość, zwłaszcza 
w obliczu nadchodzącego Roku Świętego.

Za niecały rok miała się odbyć procesja Wielkiej Pielgrzymki, 

otwierająca powtarzane co pięć lat obchody, trwające nie mniej 
niż dwanaście miesięcy, dzięki czemu Klasztor Jedynej Dharmy 
stawał się na cały rok jednym z najważniejszych miejsc indyj-
skiego buddyzmu.

Co by się stało, gdyby nie można było obnieść przed tłumem 

pielgrzymów   przybyłych   z   całych   północnych   Indii   małego 
relikwiarza z czystego złota w kształcie piramidy, mieszczącego 
relikwię, czczoną przez wszystkich jako Oczy Buddy, który 
murarze,   przy   zachowaniu   wszelkich   środków   ostrożności, 
odmurowywali i wydobywali co pięć lat z wnęki na szczycie 
ogromnej stupy?

Jak zareagowaliby wierni, których setki tysięcy wędrowały 

całymi dniami, by dotrzeć do Peszawaru, gdyby zobaczyli, że 
ich trud na nic się nie zdał i że nie będzie procesji, która trwała 
od rana do wieczora przez cały tydzień i pozwalała tłumowi 
uczcić Szlachetny Talizman, czy też Najcenniejszą z Wszystkich 
Rzeczy, jak ją nazywali niektórzy pielgrzymi?

Co zrobi on sam pod nieobecność Buddhabadry? Czy znajdzie 

słowa zdolne ugasić wściekłość tłumu?

Albowiem  było   wykluczone,   aby  relikwię   poniosło  inne 

zwierzę niż święty biały słoń.

Bez białego słonia nie mogła się odbyć procesja z relik-

wiarzem zawierającym relikwię Buddy! A bez procesji nie 
mogło być mowy o Wielkiej Pielgrzymce! A gdyby do niej nie 
doszło, pod znakiem zapytania stawał cały Rok Święty.

Rok Święty, który równie dobrze można by nazwać „Rokiem 

Obfitości", gdyż ofiary składane w czasie jego trwania przez 
miliony   wiernych   pozwalały   Klasztorowi   Jedynej   Dharmy 
napełnić skrzynie na pięć lat.

Wierni, żyjący często w skrajnej nędzy, ale ożywiani żarliwą 

wiarą, przeznaczali wszystkie swoje oszczędności na spełnienie

background image

dobrego uczynku, czyli odbycie pielgrzymki do Relikwiarza 
Kaniszki.

Co Oręż Prawa musiałby wymyślić, żeby wytłumaczyć im, 

iż święta relikwia, złożona w piramidzie z czystego złota, musi 
tym   razem   pozostać   w   ogromnej   stupie,   ukryta   przed   ich 
wzrokiem?

Ich rozczarowanie byłoby tak samo wielkie, jak ich żarliwość, 

i nikt nie potrafiłby przewidzieć siły i gwałtowności reakcji 
tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci na wieść o tym, że święty 
obrządek się nie odbędzie i przybyli tu na darmo!

Pielgrzymki były dla buddystów okazją do nawiązania du-

chowej łączności ze Szlachetną Prawdą Błogosławionego, której 
sensu często nie pojmowali. Takie pojęcia, jak zakaz używania 
przemocy, powszechne cierpienie czy nietrwałość rzeczy i istot 
żywych, pozostawały w pewnym sensie w sprzeczności z ich 
mentalnością.

Niektórzy szli do groty Nagarahara, na ścianie której Budda, 

po pokonaniu króla smoka Gopali, zostawił ślad swojego cienia. 
Inni udawali się do najświętszych miejsc buddyzmu: Kapilawas-
tu, gdzie urodził się Gautama, Bodh Gaji, gdzie doznał przebu-
dzenia   pod   świętym   figowcem,   i   Kuśinagary,   gdzie   zgasł, 
osiągając parinirwanę.

Leżąc bezsennie, Oręż Prawa wyobrażał sobie skandal, jaki 

mógłby wybuchnąć,  gdyby po całych  północnych  Indiach 
rozeszła się jak chmura  kurzu wieść, że Klasztor Jedynej 
Dharmy   nie   potrafi   zorganizować   obchodów   Wielkiej   Piel-
grzymki do Relikwiarza Kaniszki, którym się opiekował.

Byłby to straszliwy cios dla reputacji wspólnoty, który prędko 

odbiłby się na ilości składanych na jej rzecz ofiar. A bez nich 
mnisi nie mogliby nadal oddawać się swemu powołaniu.

Zlany   potem,   Oręż   Prawa   wyobrażał   już   sobie,   że   jest 

świadkiem nieodwołalnego upadku  klasztoru,  uważanego  za 
jeden z najważniejszych w Indiach.

background image

Miał żal do Buddhabadry. Przełożony swoim zaginięciem 

przysporzył mu takich kłopotów! Że też nie pomyślał o skutkach 
nieobecności świętego zwierzęcia podczas Wielkiej Pielgrzym-
ki. To przechodziło ludzkie pojęcie.

Oręż Prawa pamiętał doskonale: przed udaniem się do Krainy 

Śniegów Buddhabadra zapewnił go, że jego podróż nie potrwa 
dłużej niż pięć księżyców.

Niebawem miał się skończyć szósty.

Gubiąc się w rozmyślaniach na temat Wielkiej Pielgrzymki, 

która zaczynała się za trzynaście miesięcy, zdołał zasnąć, jakby 
to odległe jeszcze zmartwienie wreszcie go ukołysało.

Wydawało mu się, że słyszy pełen słodyczy głos, należący 

bez wątpienia do Buddhabadry. Szykował się już, żeby za-
cząć robić mu  wymówki,  gdy usłyszał  jego szept: „Wielka 
Pielgrzymka zacznie się za trochę ponad rok... Trochę ponad 
rok... Trochę ponad...". Nagle wyprostował się na łóżku jak 
sprężyna.

Mała Pielgrzymka!

Przytłoczony perspektywą Wielkiej Pielgrzymki i otwarcia 

Roku Świętego, zapomniał o Małej!

Zapalił świecę i zaczął przeglądać kalendarz. Rzeczywiście, 

Mała Pielgrzymka zaczynała się za niecałe trzydzieści dni!

Biedna Mała Pielgrzymka, jeśli Buddhabadra nie wróci na 

czas, żeby stanąć na jej czele!

W przeciwieństwie do Wielkiej, która odbywała się co pięć 

lat i poza murami klasztoru, Małą Pielgrzymkę organizowano 
w ich obrębie, na początku każdej wiosny.

Przez trzy dni święty biały słoń, poprzedzany przez mnichów, 

wachlujących go wielkimi miotełkami z piór i rozwijających 
pod jego ogromnymi  nogami dywany ze szlachetnej wełny, 
niósł w procesji wokół głównej świątyni  Klasztoru Jedynej 
Dharmy małą szkatułkę z sandałowego drewna w kształcie 
serca, w której znajdowała się Święta Rzęsa.

Ponieważ został już tylko miesiąc, było za późno na od-

wołanie uroczystości.

background image

Już za jakieś piętnaście dni kolorowy, radosny tłum wiernych, 

szykujących się do świętowania przez trzy dni i trzy noce, 
zacznie  napływać  w pobliże  klasztoru  i rozbijać  namioty. 
Wkrótce okoliczne wzgórza zamienią się w olbrzymią wioskę 
małych płóciennych domków, gdzie będą biwakowali i święto-
wali pielgrzymi.

Oręż Prawa, którego wychudzone ciało zlane było potem, 

musiał   zacząć   działać   jak   najprędzej,   jeśli   chciał   uniknąć 
katastrofy. Był prawą ręką przełożonego i z tego tytułu na nim 
spoczywało dbanie o interesy Klasztoru Jedynej Dharmy.

Usiadł na łóżku w pozycji lotosu, żeby opanować nieznośny 

niepokój, spływający z jego wzburzonego umysłu do duszy 
niczym wody rwącego strumienia.

Skoncentrował się i po chwili poczuł, że w jego głowie 

rysuje się początek planu, mogącego przynieść zadowalające 
wszystkich rozwiązanie.

Organizacja Małej Pielgrzymki była prostsza niż Wielkiej.

Należało zacząć od znalezienia czegoś, co zastąpiłoby świę-

tego słonia; znaleźć wytłumaczenie jego nieobecności; wymyś-
lić inny sposób na niesienie Rzęsy Buddy. Krótko mówiąc, 
obmyślić strategię, dzięki której udałoby się zapanować nad 
wściekłością, jaka może ogarnąć tłum, gdy stwierdzi on brak 
legendarnego słonia, za którym przepadały szczególnie dzieci, 
przybywające w wielkiej liczbie na procesję.

Postanowił,   że   osobiście   poniesie   szkatułkę.   Ostatecznie 

rytuały rządzące przebiegiem Małej Pielgrzymki nie narzucały 
bezwzględnej obecności białego samca, więc byłoby to jakieś 
rozwiązanie...

Ubrany w najpiękniejszy strój, bufiaste spodnie i szkarłatną 

kamizelkę, z ciężkimi bransoletami ze złota na kostkach nóg 
i przegubach rąk, z oczami pomalowanymi czarną farbą, która 
wzmacniała ich blask, i wysadzaną szmaragdami tiarą na głowie, 
czyż nie wyglądałby szlachetnie i godnie?

Aby przywrócić wiernym dobry nastrój, opowie jakąś ładną 

historyjkę: biały słoń wyruszył w podróż do Krainy Śniegów,

background image

żeby, powiedzmy, jeszcze bardziej wybielić sobie skórę. A obo-
wiązek prowadzenia obrzędu spadł na niego pod nieobecność 
Buddhabadry, który czuł się zobligowany, żeby towarzyszyć 
świętemu zwierzęciu w wysokich górach, tak bliskich nirwanie, 
że opuszczając je, odczuwa się ogromny żal.

Poczuł ulgę i zadowolenie, że znalazł rozwiązanie. Pozostało 

mu tylko upewnić się, że serce z sandałowego drewna znajduje 
się w schowku w pokoju wielebnego przełożonego Jedynej 
Dharmy. Zajmie się tym jutro rano.

Znowu się położył.
Dręczyła go jednak nieustannie podstępna wątpliwość, niepo-

zwalająca uspokoić się jego duszy. Uświadomił sobie, że jeśli 
nie sprawdzi, czy szkatułka jest na swoim miejscu, nie zmruży 
oka przez całą noc.

Wstał, wyszedł z izby i upewniwszy się, że na korytarzu nie 

ma nikogo, skierował się do izby Buddhabadry.

Drzwi do izby Nieocenionego Przełożonego nigdy nie były 

zamknięte. Oręż Prawa rozpoznał unoszący się w niej specyficz-
ny zapach — mieszaninę kadzideł, które Buddhabadra palił na 
małym piecyku z brązu, modląc się i medytując.

Orężowi Prawa spieszyło się, żeby wrócić do łóżka, skierował 

się więc prosto do okutej szafy, mebla masywnego jak słoniątko.

Nie udało mu się włożyć zapasowego klucza do pięknego 

zamka w kształcie zwróconych ku sobie węży  naga,  które 
łączyły skrzydła drzwi szafy. Daremnie kręcił nim na wszystkie 
strony, wydawało się, że nie pasuje do zamka.

Buddhabadra opuścił klasztor, zostawiając szafę zamkniętą 

na cztery spusty!

Trzeba jednak, i to jak najprędzej, ją otworzyć!

Coraz bardziej zdenerwowany, Oręż Prawa pobiegł poszukać 

w składzie narzędzi jednego z tych ciężkich wielkich młotów, 
za pomocą których mnisi tłukli kamienie do naprawy drogi 
prowadzącej do klasztoru.

Wziął zamach i uderzył młotkiem w zamek, którego połowa 

odpadła, umożliwiając uchylenie obu skrzydeł drzwi.

background image

Omal nie przewrócił się z przerażenia.
Półka była pusta!
Ani śladu po szkatułce z sandałowego drewna!
Blady Oręż Prawa miał wrażenie, że podłoga rozstępuje się 

pod jego stopami. Zrozumiał, iż Buddhabadra wyruszył  do 
Krainy Śniegów ni mniej, ni więcej, tylko ze Świętą Rzęsą 
Buddy...

Rano, po nocy spędzonej na analizowaniu wszelkich moż-

liwych hipotez, Oręż Prawa podjął decyzję: musi bez zwłoki 
wyruszyć z koniakiem na poszukiwanie białego słonia i Bud-
dhabadry.

Co do Małej Pielgrzymki, był tylko jeden sposób. Należało 

niezwłocznie polecić mistrzowi stolarskiemu z Peszawaru, by 
sporządził kopię szkatułki. Następnie umieści się w niej jakąś 
rzęsę. Najlepiej własną.

Nie  było   to specjalnie  chwalebne,  ale  czy  istniało  inne 

wyjście?

Oręż Prawa nie miał wątpliwości, że Buddhabadra postąpiłby 

dokładnie tak samo. Bez tej relikwii Mała Pielgrzymka  nie 
mogłaby dojść do skutku.

Oręż Prawa, godny uczeń swego mistrza, musiał działać 

szybko i w największej tajemnicy,  bo w przeciwnym razie 
Klejnot Doktryny, który śledził każdy jego krok, nie omiesz-
kałby zrobić z niego zwykłego fałszerza.

Po południu Oręż Prawa udał się do Peszawaru, do dzielnicy 

stolarzy.

Uliczki pokryte były trocinami, wszędzie leżały deski i kłody, 

wokół których kręcili się ludzie z siekierami, rylcami i dłutami.

—Ile czasu potrzebujesz, żeby wyrzeźbić w drewnie san-
dałowym serce wielkości mojej dłoni? — zapytał starego 
rzemieślnika, który wykańczał właśnie ozdobną szkatułkę.
—Wszystko zależy od tego, ile gotowy jesteś zapłacić!
—Cena nie gra roli!

background image

—W takim razie będzie gotowe jutro wieczorem!
—Trzeba postarzyć drewno. Nie chcę, żeby wyglądało jak 
nowe — zaznaczył Oręż Prawa.

Następnego dnia postawił na półce w szafie Buddhabadry 

idealną kopię serca z sandałowego drewna. Potem za pomocą 
szczypczyków wyrwał sobie rzęsę i włożył ją do środka, po 
czym poszedł rozejrzeć się za Klejnotem Doktryny, żeby mu 
powiedzieć, iż wyrusza na poszukiwanie Buddhabadry i świę-
tego słonia.

—A   Mała   Pielgrzymka?   Kto   ją   zorganizuje?   —   zapytał 
Klejnot Doktryny.
—Myślę,   że   do   tego   czasu   wrócimy!   Gdyby   z   powodu 
jakiegoś   nieszczęścia   tak   się   nie   stało,   jeden   z   mnichów 
będzie musiał obnieść wśród tłumu pielgrzymów relikwię 
Świętej  Rzęsy.   Jak   ci   z   pewnością   wiadomo,   obecność 
białego słonia nie jest konieczna! — odparł Oręż Prawa i 
odwrócił się, gdyż pilno mu było ruszyć w drogę.

Opiekun słoni spał jeszcze, gdy Oręż Prawa przyszedł o świ-

cie i potrząsnął nim, żeby go obudzić.

—Wstawaj, kornaku! Ruszamy do Krainy Śniegów, szukać 
białego słonia! Pójdziemy dokładnie tą samą drogą, którą 
tu przyszedłeś!
—Ale   nadchodzić   bardzo   surowa   zima!   Bardzo   niebez-
pieczne! Góry bardzo okrutne!
—Jak   możesz   dopuścić   do   tego,   żeby   zwierzę,   którym 
masz się opiekować, umarło z zimna?
—Być może my też zginąć! — oponował na próżno kornak, 
ale w końcu zgodził się wyruszyć w drogę.
—Taki opiekun słoni jak ty powinien być szczęśliwy, że 
idzie szukać świętego słonia, który zaginął w śniegach!

Na wspomnienie tego dramatu kornak zaczął najpierw po-

stękiwać, a potem popłakiwać coraz głośniej, aż w końcu Oręż 
Prawa musiał go ofuknąć.

— Robisz za dużo hałasu! Nie zapominaj, że wokół nas jest

prawie dziesięć tysięcy śpiących mnichów i nowicjuszy! —

background image

gderał, zdenerwowany trudnościami, na które nie był przygoto-
wany, choć należał do ludzi życzliwych i zgodnych.

Bez zbędnych ceregieli popchnął biednego kornaka w stronę 

szopy dla słoni.

Budynek, rozpoznawalny po wysokich drzwiach, które po-

zwalały słoniom wychodzić nawet z koszem na grzbiecie, stał 
na przestronnym podwórzu, na którym najpilniejsi nowicjusze 
zaczynali już poranną rozgrzewkę i ćwiczenia oddechowe.

Gdy weszli do środka, posługacze właśnie czyścili i karmili 

zwierzęta,   przygotowując   je   do   przenoszenia   kłód   drewna, 
kamiennych bloków i innych ciężkich ładunków.

Oręż Prawa wskazał jednemu z nich najmłodsze zwierzę. 

Było to śliczne słoniątko o wesołych oczach.

—Czcigodny Orężu Prawa, Sing-sing jest bardzo niesforny 
— szepnął stajenny,  który opiekował się zwierzęciem i 
właśnie go karmił.
—To słoń, który ma najlepsze nogi do chodzenia po górach. 
Potrzebuję   go,   żeby   przeprawić   się   na   drugą   stronę 
przełęczy  po kadzidła na Małą Pielgrzymkę. Za dwa dni 
będę   z   powrotem!   —   oświadczył   zdecydowanie   Oręż 
Prawa.
—Sing-sing musi iść do medyka!  Już od tygodni całymi 
nocami drapie się trąbą po grzbiecie. Kiedy ostatnim razem 
zdarzyło się to jednemu z naszych słoni, zwierzę dostało 
ataku  szału   i   pognało,   żeby   złamać   sobie   kark   na   dnie 
przepaści! — rozległ się czyjś zrzędliwy głos.

Oręż Prawa odwrócił się.
Był to mnich Kosz na Ofiary, odpowiedzialny za słonie, 

osobnik raczej nieprzyjemny, którego nikt nie darzył sympatią.

—To   prawda,   że   Sing-sing   ma   gorącą   krew.   Jeżeli   jest 
poirytowany,   zawsze   źle   się   to   kończy   —   zgodził   się 
stajenny,  unosząc koszulę i odsłaniając bliznę przecinającą 
jego piersi. Widać było też blizny na bokach.
—Sing-sing może zrobić się dziki jak tygrys! Ten człowiek 
coś o tym wie! — nie ustępował, popierając to złośliwym 
uśmieszkiem, Kosz na Ofiary.

background image

— Mała Pielgrzymka rozpoczyna się za niecały tydzień,

a my nie mamy nawet połowy potrzebnych kadzideł i świec.
Wiesz, o ile mogą się zmniejszyć dochody Jedynej Dharmy,
jeśli nie dostarczymy wiernym tego, czego potrzebują, żeby
odprawić rytuały? — odciął się Oręż Prawa. Na te słowa Kosz
na Ofiary odwrócił się na pięcie i odszedł.

Sing-sing bez oporu pozwolił założyć sobie uprząż. Kornak 

znał doskonale specjalny język gestów i pochrząkiwań, dzięki 
któremu mógł zmusić słonie do posłuszeństwa.

Ośnieżone górskie szczyty zalane były łagodnym różowym 

światłem pierwszego brzasku, gdy wyruszyli  z Peszawaru, 
siedząc na grzbiecie Sing-singa — kornak na jego szyi, a Oręż 
Prawa w koszu.

—Musimy przejść te same przełęcze i wędrować dokładnie 
tymi samymi drogami co Buddhabadra ze świętym słoniem! 
— powiedział Oręż Prawa.
—Ja   pamiętać   najmniejsze   skały!   Chcieć   zmazać   moja 
wina! — zapewnił kornak.
—Przede wszystkim chcę dojść jak najprędzej do zajazdu, w 
którym Buddhabadra kazał ci czekać na siebie, kiedy zo-
stawiłeś go z białym słoniem.
—Ja   nie   decydować   zostawić   Buddhabadrę   i   słonia!   On 
kazać mi iść do przodu!
—Mam nadzieję, że rozpoznasz to miejsce. Im prędzej tam 
dotrzemy, tym lepiej.

Wypowiadając te słowa, Oręż Prawa zdawał sobie sprawę 

z trudności, jakim obaj będą musieli stawić czoło, nim dotrą do 
tego miejsca. Wydawało się, że Pan Zimowych Zadymek rzucił 
całą   armię   sił   natury,   aby  postawiły  przed   nimi   wszelkie 
możliwe przeszkody.

Oręża Prawa poczuł, że coś ściska go za serce, gdy mijali 

urwiska Bamiyan za przełęczą Shibar, w których wyrzeźbiono 
dwie ogromne sylwetki Błogosławionego Buddy.

Wyższa z nich, pomalowana na żywe kolory, widoczna była 

z daleka tak dokładnie, że dawało się dostrzec nawet jej łagodny

background image

uśmiech. Druga musiała zostać niedawno ukończona, bo rusz-
towania dla rzeźbiarzy i malarzy nie zostały jeszcze rozebrane.

Nie chcąc tracić czasu, ale także by nie wzbudzić najmniej-

szych  podejrzeń, Oręż Prawa z przykrością postanowił nie 
składać   wizyty   małej   społeczności,   której   Klasztor   Jedynej 
Dharmy zapewniał opiekę, a która przeszło trzy wieki wcześniej 
zobowiązała się ozdobić to wyjątkowe urwisko, co udało się 
tak dobrze, że stało się ono jednym z najczęściej odwiedzanych 
sanktuariów regionu.

W miarę jak posuwali się do przodu, pomarańczowe i pal-

mowe gaje ustępowały miejsca polom ryżowym i plantacjom 
trzciny cukrowej, potem pszenicy i jęczmienia, wreszcie nie-
użytkom, na których mogły paść się tylko kozy.

A potem krajobraz zmienił się nagle, jakby przyroda po-

stanowiła skryć się przed okiem wędrowców.

Himalajskie zbocza omiatane były lodowatymi  wichrami, 

zamieniającymi skały w krystaliczne klejnoty, a drzewa w oszro-
nione posągi.

Biedny  słoń   Sing-sing,   którego   stromizny   zazwyczaj   nie 

przerażały,  posuwał się z trudem po oblodzonych krętych 
perciach, wznoszących się serpentynami na wysokość prawie 
pięciu tysięcy metrów ku płaskowyżowi Pamiru.

Aby ułatwić mu zadanie, kornak zdjął z jego przednich nóg 

ciężki łańcuch z brązu.

Mimo to zwierzę z trudem pokonało pierwszą przełęcz. Po 

jej   przejściu   nie   widać   już   było   równiny,   pośrodku   której 
zbudowano Peszawar; wędrowiec wkraczał we wrogie góry, 
przemierzał płaskowyże i przełęcze, posuwał się po wąskich 
dróżkach nad przepaściami.

Rosły tu tylko karłowate cierniste krzewy, ustępujące w końcu 

kępkom ostrych, kłujących traw, i tylko tu i ówdzie widać było 
barwne plamy górskich jaskrów.

Po dotarciu na taką wysokość posuwanie się do przodu było 

trudne dla kogoś, kto tak jak Oręż Prawa, nie był przyzwycza-
jony do oddychania rozrzedzonym powietrzem.

background image

Postój   w  Kaszgarze  okazał  się   dobroczynną  przerwą  na 

początku tak wyczerpującej podróży.

Miasto było jednym z najważniejszych ośrodków handlowych 

Jedwabnego Szlaku, właściwie jego centrum, położonym na 
granicy wpływów Wschodu i Zachodu. Zamieszkiwali je Uj-
gurzy, wywodzące się od Turków, przybyłe wiek wcześniej z 
gór Ałtaju plemię, którego legenda mówiła, iż jego przodkowie 
zrodzili się ze związku wilczycy i chłopca.

Kwitnące miasto, wzniesione pośród ogrodów warzywnych 

i winnic, chronionych od zimna grzejącym niemal bezustannie 
słońcem, otoczone było grubym wałem z wyschniętego błota, 
nadającym mu wygląd fortecy.

Kilka lat wcześniej Kaszgar, nazywany przez Chińczyków 

Kashi, zwrócił się o ochronę do cesarza z dynastii Tang, a ten 
udzielił jej chętnie z powodu biegłości Ujgurów w ujeżdżaniu 
koni.  Byli  oni  rzeczywiście  doskonałymi  treserami  małych, 
wyjątkowo żwawych koników stepowych, które stanowiły siłę 
cesarskiej kawalerii. Uważano, że te „konie-smoki" pochodzą 
ze   skrzyżowania   smoków   kryjących   się   w   wysokogórskich 
jeziorach i dzikich klaczy. Chińczycy bardzo je cenili.

Oręż Prawa i kornak odzyskali siły w zajeździe ze stajnią, do 

której można było wprowadzić Sing-singa. Przez całe trzy dni 
spali  w cieple, objadali się  kluskami  z ostro przyprawioną 
baraniną, ulubionym daniem Ujgurów, które popijali gorącą 
miętową herbatą.

Gdy  po   kilku   rozkosznych   dniach  spędzonych   w   kącie 

przy palenisku przyszło im znowu piąć się w górę, zima od 
razu o sobie przypomniała, szczypiąc ich twarze siarczystym 
mrozem.

Mając za przewodnika kornaka, który mimo wielkich zasp 

rozpoznawał drogę, Oręż Prawa myślał tylko o tym, by jak 
najprędzej   dotrzeć  do  miejsca,   gdzie   Buddhabadra   rozstał 
się z opiekunem słonia.

Co dziwne, mając świadomość, że najmniejszy fałszywy 

krok może spowodować ześliźnięcie się w przepaść, Oręż Prawa

background image

był pełen nadziei i niemal pewny, że znajdzie Buddhabadrę i 
słonia żywych, ukrytych w jakiejś grocie.

Ogromne zmęczenie sprawiło, że stracił poczucie czasu, 

ale jednocześnie rozpierała go dziwna euforia. Nie odpowia-
dała   ona   zbytnio   ich   obecnej   sytuacji,   gdy   jedyną   dobrą 
stroną zimy było to, że wszyscy rozbójnicy przenieśli się ze 
ścieżek   na   bardziej   uczęszczane   drogi   prowadzące   przez 
równiny.

Innymi  niebezpieczeństwami,  czyhającymi  w nocy,  gdy 

wokół ogniska, które trzeba było bezustannie podsycać, krążyły 
wilki i śnieżne lamparty, Oręż Prawa zupełnie się nie przej-
mował. Był przekonany, że poszukując swego przełożonego 
i świętego zwierzęcia, spełnia dobry uczynek, co miało ogromne 
znaczenie dla tak pobożnego mnicha.

Za to Sing-sing, którego duże wysokości zdawały się po-

zbawiać całej energii, robił się coraz bardziej lękliwy.

Znany z kaprysów, uderzeń kłami i straszliwych wierzgnięć, 

posuwał się z najwyższym trudem, popędzany ukłuciami haka, 
za   który  kornak  musiał   bezustannie  pociągać.  Pasza,   jaką 
dostawał, najwyraźniej mu nie wystarczała, a zapas owsa malał 
z każdym dniem. Konieczne okazało się uzupełnianie pożywie-
nia trawą i korzeniami, których zbieranie wymagało kopania 
w śniegu.

Po trzech tygodniach wyczerpującego marszu, gdy po coraz 

krótszych i pochmurnych dniach przychodziły noce, które jeden 
z nich spędzał zawsze na czuwaniu, zdołali, ledwo trzymając 
się na nogach, dotrzeć do miejsca, skąd widać już było przełęcz, 
gdzie znajdował się zajazd.

—To tam, zaraz za przełęczą! Zajazd, gdzie ja czekać, a 
przełożony nie przyjść!
—Chciałbym znaleźć się tam jak najprędzej, żeby wprowa-
dzić Sing-singa pod dach! — westchnął Oręż Prawa.

Obwisła   pomarszczona   skóra   zwierzęcia,   przypominająca 

twarze starych tybetańczyków, wyglądała tak, jakby nosił za 
duże ubranie.

background image

Oręż Prawa najpierw dojrzał szyld zajazdu, zrobiony z kocioł-

ka do zupy, zwisającego na łańcuchu ze słupa. Wyłaniał się 
niczym dziwaczne zwierzę ze śnieżnej zaspy, stał na zboczu, 
z którym prawie się stapiał.

W miarę jak się zbliżali, coraz wyraźniej rysowały się wąskie 

okna i niskie drzwi.

Oręż Prawa zapukał.
Gospodarz, który ukazał się w wejściu, nie krył zaskoczenia 

widokiem słonia.

—Ze słoniem trzeba zajść od tyłu! — rzucił w łamanym 
indyjskim.
—Czy kornak będzie mógł spać razem z nim? — zapytał 
Oręż Prawa.
—Oczywiście! Jest tam też siano. Sprzedaję je po sztuce 
srebra   za   miarkę.   Taki   duży   słoń   jak   twój   potrzebuje 
przynajmniej  czterech porcji na jeden posiłek! — odparł 
mężczyzna.  Jego   mina   świadczyła   o   tym,   że   nawet   na 
granicy   Himalajów,  na   wysokości   prawie   pięciu   tysięcy 
metrów, musiał mieć niezłe dochody.
—Niech będzie. Trzeba go tylko będzie postawić w kącie 
stajni.   Ten   słoń   może   być   niebezpieczny,   kiedy   się 
zdenerwuje.
—W środku są trzy konie. Żeby tylko nie zrobił im nic 
złego. Co powiedzą klienci?
—Kornak   będzie   spał   razem   z   nim   —   powtórzył   Oręż 
Prawa, wsuwając jednocześnie dwie srebrne monety w dłoń 
właściciela zajazdu.

Potem, posiliwszy się miską gorącej zupy, wyczerpany rzucił 

się na twarde posłanie we wspólnej sypialni i natychmiast 
chwyciły go mdłości, wywołane chorobą wysokościową. W 
końcu zasnął i nic mu się nie śniło.

Następnego ranka, odświeżony i wypoczęty, pospieszył od-

wiedzić kornaka, który czekał na niego z markotną miną na 
progu stajni.

background image

— Czy Sing-sing był w nocy spokojny? — zapytał Oręż

Prawa.

Ale już w chwili gdy zadawał to pytanie, wiedział, że stało 

się coś złego.

— Słoń nie spać, płakać całą noc. Sing-sing chory, mieć

rany na nogach! — westchnął kornak.

Zaniepokojony mnich ruszył w głąb stajni.

Słoń leżał w kącie na słomie.

Oręż Prawa zobaczył na jego przednich nogach spowodowane 

mrozem pęknięcia, które zostały zainfekowane i zamieniły się 
w dwie krwawiące i ropiejące bruzdy.

Na widok mężczyzn biedne zwierzę próbowało się podnieść, 

ale ryknęło tylko z bólu i zwaliło się ciężko na ziemię, kołysząc 
głową.

—Potrzebna  maść!   Bo  jak nie,  to  słoń  nie  iść  dalej!  — 
powiedział kornak roztrzęsionym głosem.
—A skąd mam niby wziąć maść? — mruknął gderliwie 
Oręż Prawa.

Okazało się, że nikt w zajeździe nie ma maści potrzebnej do 

wyleczenia ran Sing-singa.

— Słoń może umrzeć. Gdzie mógłbym kupić ten środek? —

zapytał Oręż Prawa właściciela.

Odpowiedź nie była zachęcająca.
Aby dostać zbawczą maść, musiałby iść po lecznicze zioła 

aż na targowisko w Cłiotanie, głównym miejscu postojów na 
Jedwabnym Szlaku, którego kopalnie nefrytu przyciągały ty-
siące   robotników  i   kupców.   Trzeba   było   zejść   ze   zboczy 
Himalajów ku północy i pomaszerować w kierunku pustyń 
Azji   Środkowej,   sięgających   w  tym   miejscu   południowego 
odgałęzienia Szlaku.

Miejscowy szaman, umiejący leczyć jaki i dzo, choć z pew-

nością nigdy nie widział słonia, mieszkał w wiosce położonej 
o przeszło sześć dni drogi.

Oręż Prawa szybko doszedł do wniosku, że najrozsądniej 

będzie zaczekać na miejscu, aż rany zwierzęcia same się zagoją.

i

background image

Myślał,   że   to   kwestia   kilku   dni,   i   nie   przypuszczał,   że 

oczekiwanie okaże się znacznie dłuższe, jakby Sing--singowi 
sprawiało uciechę uniemożliwienie dalszej wędrówki.

Rany nie chciały się zabliźnić.

Coraz bardziej rozgorączkowany,  Oręż Prawa wypytywał 

podróżnych, kupców, awanturników i innych włóczęgów, którzy 
co dzień stukali do drzwi zajazdu, przygnani przez zimę:

— Nie   spotkaliście   przypadkiem   w   okolicach   przełęczy

żywego albo martwego białego słonia? Nie widzieliście czło
wieka, który towarzyszył temu zwierzęciu? Ma smagłą cerę
i srebrny kolczyk w lewym uchu?

Odpowiedzi brzmiały niezmiennie tak samo:

— Nikogo takiego nie widzieliśmy!

W okolicach tego przeklętego zajazdu nie było nawet śladu 

świętego słonia Buddhabadry.

Oręż Prawa, wcale tym nie zniechęcony, tylko coraz bardziej 

zniecierpliwiony, czekał, aż Sing-sing będzie w końcu mógł 
ruszyć w drogę.

Pewnego ranka, po okropnej nocy z księżycem w pełni, 

kiedy mróz był taki, że uszy marzły, gdy ktoś odważył się 
wyjść na dwór bez czapki, żeby się wypróżnić, Oręż Prawa 
poszedł sprawdzić, jak goją się rany Sing-singa.

Po uśmiechu kornaka poznał, że sprawy mają się lepiej.

Udało im się, przy zachowaniu wszelkich środków ostrożno-

ści, zachęcić zwierzę do opuszczenia stajni. Sing-sing mógł już 
chodzić, kulejąc. Nie potykał się jednak i widać było, że nie 
czuje bólu.

—Będziemy  mogli   wyruszyć   za   parę   dni,   gdy  Sing-sing 
przestanie kuleć — rzekł z zadowoloną miną Oręż Prawa.
—Sing-sing   jeszcze   niewyleczony!   —   westchnął   jego 
opiekun.

Zirytowany jego uporem, mnich z trudem powstrzymał się, 

by go nie uderzyć.

Siedzieli tu już od dwudziestu dni, przyglądając się padają-

cemu śniegowi.

background image

Kornak dał mu znak, żeby podszedł przyjrzeć się ranom, 

które   z   pewnością   mniej   ropiały,   lecz   wciąż   były   bardzo 
głębokie.

Gdyby musieli spędzić tu jeszcze trochę czasu, Oręż Prawa 

nie miałby już czym płacić za paszę, którą właściciel zajazdu 
sprzedawał po niezwykle wysokiej cenie!

Mnich nie wiedział, że przybycie dwa dni później dziwnych 

podróżników nie tylko rozwiąże problem ran zwierzęcia, ale 
też   zamieni   wędrówkę   w   przedsięwzięcie   o   wiele   bardziej 
niebezpieczne, niż to sobie wyobrażał. Ale jakże niezwykłe...

background image

Kaszgar 

 

 /  

^"N^^nunhuang       Luoyang

V

^^

M

*

000

"^

Chang"an

V

^—

^

GÓRY KRAJNY ŚNIEGÓW • 

Peszawar

• Lhasa • 

Klasztor  

Samye

16

Dzielnica Jedwabna, Changan, Chiny

Na  ulicy Nocnych  Ptaków,  wypełnionej 

mimo   wczesnej   pory  klientami,   wozami   i 
rikszami, przybycie Niemowy nie pozostało 
niezauważone.

Ogromny opiekun świerszcza cesarzowej 

Wu Zhao, niczym okręt tnący dziobem fale 
oceanu,   o   dobry   łokieć   górował   nad 
tłumem. Przechodnie usuwali się przed nim, 
kuląc się ze strachu. Na jego widok cichły 
śmiechy i przekleństwa.

Niemowy nie trzeba było w Chang'anie 

przedstawiać, krążyły  o  nim  zatrważające 
opowieści.

Okoliczności,   w   jakich   Wu   Zhao 

zapewniła sobie usługi  jeńca, znanego ze 
swej siły, okrucieństwa i bitewnego zapału, 
stały się legendą.

W   oczach   jej   wrogów   był   tylko 

background image

odrażającym   wspólnikiem,  pomagającym 
jej   w   najpodlejszych   uczynkach, 
zwłaszcza  w   usunięciu   Pani   Wang.   Dla 
innych,   a   szczególnie   dla   większości 
kupców   z   ulicy   Nocnych   Ptaków,   jego 
obecność była zapowiedzią kłopotów.

Tak   więc,   gdy   Żywy   Karmin   ujrzał 

giganta   przed   drzwiami  swojego   sklepu, 
uśmiechnął się, jak to czyni każdy dobry

background image

kupiec na widok klienta, nawet jeśli w tym przypadku był to 
uśmiech wymuszony.

Na szczęście został uprzedzony o wizycie Niemowy przez 

chłopaka, który pół godziny wcześniej wpadł do sklepiku.

Jak co rano Żywy Karmin pobłogosławił swój sklep od 

podłogi po sufit, wypowiadając buddyjskie, konfucjańskie i 
taoistyczne formułki, jako że nigdy i niczego nie można było 
być pewnym. Pomagał w tym sobie małą jedwabną chorągiew-
ką, na której wypisany został przynoszący powodzenie chiński 
znak  fu.  Przeciągnął nią po wszystkich kątach jak szmatką. 
Potem spalił trochę kadzidła, żeby uhonorować w ten sposób 
pierwszego w tym dniu klienta.

Pod ścianami sklepu, ułożone równiutko poprzedniego wie-

czoru według kolorów i grubości przez Nefrytowy Księżyc, 
leżały na półkach z drogiego drewna bele jedwabiu, prezentując 
wszystkie odcienie tęczy i sprawiając, że sklepik Żywego 
Karminu wyglądał jak szkatułka z klejnotami.

—Mój ojciec zawiadamia cię, że osobisty ochroniarz cesa-
rzowej  Wu  przeprowadza   inspekcję   wszystkich   sklepików 
przy  ulicy   Nocnych   Ptaków!   —   wykrzyknął   zdyszany 
chłopak,   o   mało   nie   strącając   tacy,   na   której   kupiec 
postawił imbryk  z herbatą i czarki dla pierwszego klienta. 
Uważano, że taki poczęstunek sprawi, iż cały dzień będzie 
pomyślny.
—Był u twojego ojca?
—Zatrzymał  się, żeby przejrzeć wszystkie  nasze towary! 
Interesują go urzędowe pieczęcie. Ojciec kazał mi powie-
dzieć,   że   ten   człowiek   zachowuje   się   jak   prawdziwy 
inspektor policji!
—Podziękuj pięknie ojcu — szepnął Żywy Karmin,  gdy 
chłopak wybiegał pędem na ulicę.
Kupiec miał więc tylko tyle czasu, żeby wskoczyć na stołek 

i zdjąć leżący na półce stos wspaniałych zwojów jedwabiu 
w kolorze cynobrowym.

Potem, z bijącym sercem, schował je prędko pod stół.
W chwili gdy Żywy Karmin zaczął wmawiać sobie, że nie

background image

ma się czego obawiać, ponieważ usunął z półek nielegalny 
towar, w drzwiach pojawiła się nagle wysoka jak szafa postać, 
prawie całkowicie zasłaniając światło.

Starając się zachować zimną krew, Żywy Karmin zaprosił 

gościa na filiżankę herbaty.

Mężczyzna z obciętym językiem wykonał odmowny ruch 

ręką, a potem zabrał się do przeglądania kuponów barwnego 
jedwabiu leżących na półkach.

Robił to metodycznie, rozpoczynając od rozwinięcia każdego 

zwoju, żeby sprawdzić, czy ma umocowaną w rogu, na końcu 
specjalnej nitki, maleńką pieczęć urzędu kontrolującego produk-
cję  jedwabiu.  Ten mały,  opatrzony odpowiednim numerem 
krążek potwierdzał, że towar został sprawdzony przez urząd 
kontroli, gwarantujący jego jakość, a przede wszystkim po-
chodzenie, jako że obowiązkowo musiała na nim figurować 
nazwa fabryki, w której jedwab utkano.

Skończywszy, Niemowa zabrał się do przenoszenia zwojów 

jedwabiu na regał pod przeciwległą ścianą.

Kontrola zbliżała się do końca i kupiec odetchnął z ulgą, gdy 

naraz rozległ się jakiś hałas.

To Nefrytowy Księżyc, zaśmiewając się do rozpuku, pojawiła 

się na schodach prowadzących z jej pokoiku. Za nią szedł 
Świetlisty Punkt.

Młoda kobieta zawadziła o stolik i przewróciła go, odsłaniając 

cynobrową plamę jedwabnych kuponów z przemytu, leżących 
na podłodze. Kupiec krzyknął przeraźliwie, podczas gdy dwoje 
młodych zaczęło go gorąco przepraszać.

—Żywy Karminie, och, jak mi przykro! Nie zrobiłam tego 
umyślnie. Jestem już spóźniona. Jeżeli trzeba będzie coś po-
układać,   zrobię   to   wieczorem,   gdy   wrócę!   —   obiecała 
dziewczyna.
—To moja wina! Ja tak ją rozśmieszyłem! Żywy Karminie, 
mam   nadzieję,   że   się   na   mnie   nie   gniewasz!   —   dodał 
Świetlisty Punkt, a potem wziął ukochaną za rękę i wyszli na 
ulicę, gdzie wchłonął ich tłum.

background image

Biedny kupiec nie okazał nawet tyle przytomności umysłu, 

aby mu odpowiedzieć, tak zaniepokoiły go podejrzliwe spoj-
rzenia kolosa, który jednym ruchem ręki postawił przewrócony 
stół, a potem zaczął podnosić i układać na nim jeden po drugim 
zwoje czerwonego jedwabiu.

Oczywiście żadna z tkanin nie miała krążka z pieczęcią.
„Niedobrze! Niedobrze!", odczytał Żywy Karmin z pobur-

kiwań dobywających się z ust Niemowy.

Olbrzym skrzywił się z zadowoleniem, które nie pozostawiało 

żadnych wątpliwości co do jego zamiarów.

Dobrze wiedział, skąd pochodzi ten jedwab.
Parę chwil później Niemowa wypchnął kupca ze sklepu Pod 

Jedwabnym Motylem, a potem kazał mu wsiąść do lektyki i 
zatrzasnął jej drzwiczki.

Uwięziony   w   ciasnym   pudle,   przerażony   Żywy   Karmin 

podskakiwał z powodu szybkiego marszu tragarzy, wsłuchując 
się w trzaskanie bicza Niemowy na ich karkach i zadając sobie 
pytanie, ku jakiemu okrutnemu losowi zmierza.

Jakże żałował, że przyjął kiedyś propozycję pewnego czło-

wieka, odstępującego mu za połowę urzędowej ceny zwoje 
przemyconego jedwabiu wyjątkowej jakości.

Od tej chwili zyski Jedwabnego Motyla poszły gwałtownie 

w górę, i kupiec doszedł do wniosku, że gra naprawdę warta 
jest tak dużego ryzyka.

Pewności siebie dodała mu tajemniczość, jaką otaczali się 

członkowie siatki dostarczającej towar. Dostawca, który nie 
wyglądał na człowieka narodowości Han, ale doskonale mó-
wił po chińsku, nie zdradził mu  nawet swego imienia. Ten 
„handlowiec" był nadzorowany przez innego osobnika, który 
nosił na przegubie dłoni czerwoną jedwabną nitkę, podobną 
do tej, jaką miał młodzieniec dzielący pokój z Nefrytowym 
Księżycem.

A zresztą, to właśnie nadzieja, że dowie się czegoś więcej 

o tej tajnej organizacji, a nade wszystko o pochodzeniu bajecz-
nego jedwabiu, kazała Żywemu Karminowi przyjąć chłopaka

background image

o imieniu Świetlisty Punkt. Wiedział, że jego pojawienie się nie 
było przypadkowe.

Podczas   gdy   lektyka   sunęła   zatłoczonymi   uliczkami 

Chang'anu   w   kierunku   czegoś,   co   na   pewno   musiało   być 
szafotem,  Żywy Karmin  przypomniał  sobie, jakby to było 
wczoraj, okoliczności, w jakich zawarł umowę z nieznajomym.

Dwa lata temu, pewnego wieczoru, gdy szykował się do 

zamknięcia sklepu, pojawił się człowiek z płócienną torbą, z 
której wyjął próbkę cynobrowej jedwabnej mory.

—Ile masz tego towaru?! — wykrzyknął kupiec na widok 
tak wspaniałej tkaniny.
—Mogę ci dostarczyć  tyle, ile sobie życzysz. Jest także 
żółty...
—Ale ten jedwab nie ma pieczęci! — stwierdził zaskoczony 
Żywy Karmin, rozłożywszy próbkę na ladzie.
—Dwa kupony za złotego taela! Bierz albo nie! — rzucił 
nieznajomy.
—Czy to jedwab z przemytu?
—A   jak   ci   się   zdaje?   —   odparł   tamten   z   ironicznym 
uśmieszkiem.
—Jeśli   jedwabnicza   administracja   odkryje,   że   sprzedaję 
przemycony towar, narażę się na utratę nóg, nie licząc nie-
odwołalnego zamknięcia mojego sklepu!
—Zdajesz sobie zapewne sprawę, że wkrótce jedwab wy-
twarzany   przez   cesarskie   manufaktury   będzie   dostępny 
tylko  w wielkich sklepach państwowych. Nie możesz nie 
wiedzieć, że w przyszłym roku nie przyjdzie do ciebie żaden 
klient z tego prostego powodu, że nie będziesz miał w sklepie 
nawet kawałka jedwabiu!
—Gdybyś  wiedział, jak mnie to martwi! — jęknął Żywy 
Karmin,   który   spędził   właśnie   kolejny   dzień   na 
przekonywaniu   swoich   klientów,   żeby   decydowali   się   na 
kolory i tkaniny, jakie najwyraźniej im nie odpowiadały.

background image

Żywy Karmin, nieco zbity z tropu siłą przekonywania dziw-

nego sprzedawcy, nadal przyglądał się tkaninie. Po raz pierwszy 
miał  w ręku kawałek szmuglowanego jedwabiu, o którym 
krążyły tu i ówdzie plotki. Dowodził on wiarygodnie umiejęt-
ności tych, którzy go utkali, i dorównywał jedwabiowi z naj-
większych cesarskich tkalni. Żywy Karmin miał duże doświad-
czenie, więc od razu zauważył delikatność faktury i wysoką 
jakość przędzy, gdy tylko rozwinął tkaninę na sklepowej ladzie. 
Takiego materiału nie można już było dostać w Chang'anie. 
Niedostatek jedwabiu zaczynał doskwierać takim kupcom jak 
on,   a   zapasy   wciąż   malały.   Brakowało   pewnych   kolorów 
spośród tych najbardziej poszukiwanych, zwłaszcza czerwonego 
i żółtego, które łączono z Południem i Środkiem, z ogniem i 
ziemią, z płucami i sercem, z tym co gorzkie i co słodkie, a za 
którymi szalały elegantki.

Kolor żółty był też kolorem cesarstwa, toteż wszyscy, którzy 

chcieli spodobać się Gaozongowi, starali się, unikając skrajno-
ści, jaką byłoby oznaczające brak szacunku ubranie się od stóp 
do głów na żółto, wkładać na oficjalne przyjęcia szarfę albo pas 
w złocistym odcieniu.

I właśnie mory, jedwabnej połyskliwej tkaniny, przypomina-

jącej powierzchnię jeziora skąpanego w promieniach słońca, 
najbardziej brakowało Żywemu Karminowi. Wszyscy się o nią 
dopominali, ale żaden z drobnych kupców jedwabnych nie 
mógł zaoferować choćby najmniejszego kawałka.

Sytuacja była rozpaczliwa.
Gdyby miała trwać nadal, nie pozostałoby nic innego, jak 

tylko zamknąć sklep.

Tak  więc,  gdy  nieznajomy,  pozostawiwszy  mu   czas  na 

dokładne sprawdzenie towaru, zapytał:

—I co o tym myślisz? — Mógł tylko odpowiedzieć:
—To prawda, ten jedwab jest najwyższej jakości!
 — To szansa dla drobnych sklepikarzy, jeżeli chcą uniknąć 

zduszenia przez wielkie sklepy państwowe! Zostawiam ci ten 
kupon. Mam do ciebie zaufanie. Wrócę jutro. Będziesz miał

background image

czas na zastanowienie się! Jeżeli nie ubijemy interesu, nie będę 
żądał jego zwrotu. Pozwoli mi to uszczęśliwić jeszcze jednego 
człowieka! — oświadczył nieznajomy, po czym się ulotnił.

Widać było, że nauczono go posługiwania się argumentami, 

które mogły skutecznie przekonać kupców.

Ten zaś spędził noc na rozważaniu wszystkich za i przeciw.
Szybko uświadomił sobie, że stoi przed prostym dylematem: 

albo   podejmie   ryzyko,   albo   będzie   musiał   zamknąć   sklep. 
Porównanie ceny szmuglowanego jedwabiu z tym, ile mógł za 
niego wziąć, przekonało go ostatecznie, iż powinien postawić 
wszystko na jedną kartę.

Był nieco przestraszony, potem jednak gratulował sobie, gdy 

zrozumiał, że przemycana mora może w ciągu zaledwie trzech 
miesięcy przynieść zyski, jakie osiągał przez cały rok. Wystar-
czyło, by zachował ostrożność. A zresztą większość klientów 
kupowała towar, nie przejmując się brakiem pieczęci.

Dał sobie słowo, że gdy już się wzbogaci, zamknie sklepik, 

żeby nie narażać się na niepotrzebne ryzyko.

Dochody przeszły jego najśmielsze oczekiwania.

Co piętnaście dni tajemniczy człowiek zjawiał się, żeby 

przyjąć zamówienie i dostarczyć kupony, jakich życzył sobie 
Żywy Karmin, który sprzedawał jedwab po urzędowych cenach 
klientom, przyciąganym dyskretną „szeptaną" reklamą.

Od czasu do czasu składał mu wizytę inny mężczyzna, z 

bransoletką z czerwonej nitki, żeby się upewnić, jak mawiał, 
czy „ustalona cena jest dobra". Robił wrażenie kontrolera, 
którego rolą było zapewnienie dobrego funkcjonowania pod-
ziemnej sieci handlu jedwabiem. Uspokajało to sklepikarza, 
a skórzana sakiewka, zawsze wisząca u jego pasa, co wieczór 
wypełniona była po brzegi taelami z brązu, srebra i złota.

Sklep Pod Jedwabnym  Motylem sprzedawał  zwoje  mory 

zarówno elegantom, jak i bigotom, którzy opłacali nimi modlit-
wy w klasztorach.

Tak więc gdy Niemowa przyszedł na inspekcję, Żywy Karmin 

miał tylko cztery kupony tej materii. Wszystkie inne, żółte

background image

i oliwkowoziełone, zostały wykupione już dawno temu i skle-
pikarz niecierpliwie czekał na nową dostawę, przewidzianą na 
dzień następny.

Miał więc prawo myśleć, że padł ofiarą pecha, gdy Nefrytowy 

Księżyc wtargnęła tak nieszczęśliwie ze swym kuzynem z bran-
soletką z czerwonego kordonka. Nie uważał go już, nie bez 
powodu, za członka potajemnej siatki.

Zamknięty w lektyce Żywy Karmin przeklinał swoje zamiło-

wanie do pieniędzy, które skłoniło go do złamania prawa. Nagle 
silny wstrząs i głuche uderzenie dały mu do zrozumienia, że 
niosący go tragarze zatrzymali się i postawili lektykę na ziemi.

Drzwi otworzyły się z trzaskiem i po przerażonego sklepika-

rza sięgnęła ogromna łapa Niemowy.

Mimo oślepienia słonecznym światłem zorientował się, że 

stoi na środku dziedzińca Ziemskiego Spokoju, Kunning, cesar-
skiego pałacu Gaozonga, otoczony uzbrojonymi strażnikami. 
Wydawało się, że ich halabardy, zwrócone w jego stronę, zaraz 
go dosięgną.

Był pewny, że zawloką go na szafot, a oni przynieśli go do 

cesarskiego pałacu!

Nie śmiał zapytać Niemowy, co zamierza z nim zrobić. Ten 

zaś poprowadził go labiryntem korytarzy do majestatycznych 
drzwi, które zamknęły się za nimi z głuchym trzaskiem.

Kolos rzucił kupca na podłogę.
Biedny Żywy Karmin, bliski omdlenia, pewny, że nadeszła 

jego ostatnia godzina i niebawem spadnie na niego miecz kata, 
wziął głęboki oddech i zamknął oczy.

Po kilku chwilach, stwierdziwszy, że żadne ostre narzędzie 

nie dobrało się do jego szyi, odzyskał nadzieję.

Otworzył oczy i zorientował się, że jego nos tonie w wełnistej 

miękkości wspaniałego perskiego kobierca, na którym spoczy-
wało coś, co przypominało czubki dwóch wytwornych trzewicz-
ków z jedwabiu haftowanego złotą nicią.

background image

Najwyraźniej Niemowa rzucił go do stóp kobiety!
Ostrożnie uniósł głowę i jego wzrok powędrował po bogato 

zdobionej sukni zwisającej nad haftowanymi  trzewiczkami. 
Była to suknia elegantki, uszyta z mięsistej prążkowanej tkaniny 
jedwabnej w kolorze pomarańczowym,  ozdobionej winnymi 
gronami — gałązki i liście wyhaftowano barwnymi nićmi, zaś 
owocami były naszyte perły. Trochę wyżej dostrzegł sprzączkę 
paska ze szmaragdem wielkości gołębiego jajka, po czym jego 
wzrok zatrzymał się na staniku, w którego wycięciu widać było 
jędrne i krągłe piersi. Nie mógł oderwać od nich oczu.

Gdy wreszcie spojrzał na twarz kobiety, do której należał ten 

równie doskonały, co obfity biust, podniósł się gwałtownie, 
osłupiały, drżąc jak galareta, świadom, że popełnia zuchwałość, 
wpatrując się tak bezwstydnie w oblicze Pierwszej Damy Chin.

Ale co dziwne, cesarzowa Wu Zhao uśmiechnęła się do 

niego. Oglądana z bliska, była jeszcze piękniejsza, niż opowia-
dały krążące na jej temat legendy.

Mimo wysiłku Żywy Karmin miał trudności z oderwaniem 

wzroku od jej piersi budzących pożądanie, doskonale widocz-
nych pod tiulowym woalem stanika. W ich zagłębieniu błyszczał 
wisiorek ze szczerego złota w kształcie feniksa, wysadzanego 
drobniutkimi szmaragdami, cesarskiego symbolu, którym ba-
wiły się jej białe ręce o palcach smukłych jak piórka.

Oszołomiony tym widokiem, gotów zapomnieć, dlaczego się 

tutaj znalazł, kupiec mógł zrobić tylko jedno: opuścić głowę, 
dając tym wyraz szacunku.

Gdy na jej prośbę ją uniósł, stwierdził, że Niemowa zniknął. 

Byli sami w komnacie, stojąc naprzeciwko siebie.

Poczuł aromat perfum władczyni, subtelną mieszaninę piep-

rzu i jaśminu, którą poleciła sprowadzić z Persji i której nie 
miał prawa używać nikt inny.

Gdy wdychało się go po raz pierwszy, uderzał do głowy i 

pozostawiał niezatarty ślad, niczym podpis pod poematem ku 
chwale tej kobiety.  Tak więc, gdy drobiny przyprawionego 
pieprzem jaśminu unosiły się w pałacowych ogrodach, każdy,

background image

czy był dworzaninem, eunuchem czy ministrem, wiedział, że 
Wu Zhao jest niedaleko i że pozostaje mu tylko przystanąć i 
oddać się do jej dyspozycji.

Władczyni usiadła na sofie.
Gdy zakładała nogę na nogę, spoglądając pięknymi szmarag-

dowymi oczami prosto w jego oczy, Żywy Karmin dostrzegł 
w mgnieniu, przelotnym  jak błyskawica, na samym  końcu 
długiego rozcięcia jej pomarańczowej sukni, doskonale wyde-
pilowany pączek piwonii, wieńczący dolinę róż!

Nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Przyszło mu do głowy, że jeśli nie krępuje jej jego obecność, 

może to być znak, iż niedługo umrze, aby nie mógł opowiedzieć 
nikomu o zepsuciu tej kobiety, która pokazała mu kwintesencję 
swej intymności.

Pod tym względem reputacja Wu Zhao nie była przesadzona!

Biedny kupiec nie był pewny, czy wyjdzie żywy z cesarskiego 

pałacu. Omal  się nie przewrócił, gdy usłyszał,  jak piękna 
władczyni pyta go bez ogródek:

— Zgodziłbyś  się  dostarczyć  mi   trzydzieści   zwojów  jed

wabiu z przemytu? Żółtego i czerwonego? Takiej samej jakości
jak ten tutaj.

Na niskim stoliku z czarnej laki leżały cztery zwoje pozo-

stawione przez ministra jedwabiu Skuteczność Pozorów, iden-
tyczne z tymi, które Żywy Karmin sprzedawał potajemnie aż 
do tego ranka.

Pomyślał, że to pułapka.
Było oczywiste, że groźna Wu Zhao chce go upokorzyć!

— W...w...wasza Wysokość! Ależ to przestępstwo karane

śmiercią! Jestem tylko biednym człowiekiem wyjętym  spod
prawa, który zbłądził i gorzko żałuje swoich postępków. Pokor
nie wyznaję moje grzechy przed Waszą Najjaśniejszą Wiel-
możnością.   Jeśli   Wasza   Wysokość   zechce   mi   przebaczyć,
przysięgam, że więcej tego nie uczynię! — wyjąkał, rzuciwszy
się do jej stóp.

Dół sukni Wu Zhao przesycony był zapachem jaśminu

background image

z   pieprzem.   Unosząc   nos,   nie   mógł   powstrzymać   się   od 
myśli  o pączku, który musiał pulsować tuż pod jej rozciętą 
suknią, ale prędko odpędził od siebie ten obraz.

Naprawdę nie powinien oddawać się marzeniom, gdy być 

może miał jeszcze czas, żeby uratować skórę. Coś mu mówiło, 
że ta kobieta kazała przyprowadzić go do samego serca cesar-
skiego pałacu nie po to, aby go skazać na szafot.

W takim razie o co jej chodzi?

Być może ta władczyni o uwodzicielskich wdziękach prag-

nęła tylko uzyskać od niego informacje na temat siatki handlu 
jedwabiem, stosując maksymę: „Wyznana zbrodnia jest w po-
łowie wybaczona!".

Wymiar sprawiedliwości Tangów stosował tę metodę, każąc 

przyjmować raz w miesiącu, przed Bramą Zachodnią cesar-
skiego pałacu w Chang'anie, zbiorowe wyznania przewinień 
przeciwko państwu. Tłum cisnął się tym chętniej, że chodziło 
zawsze o szlachetnie urodzone, potężne osoby, nienawykłe do 
publicznego upokarzania się, które oskarżano o nikczemności, 
jakich przeważnie nie popełniły, i posyłano na szafot albo pod 
pręgierz, a które myślały, że wyznając winę, unikną śmierci.

Nieszczęsny Żywy Karmin był świadom, że wpadł w poważ-

ne tarapaty, i teraz czuł na przemian to strach, to nadzieję.

Odpowiedź Wu Zhao rozwiała jego wątpliwości.

— Biedny głuptas! Jeszcze nie pojąłeś, że mówię najpoważ-

niej w świecie? Jak myślisz, w jakim celu kazałam przy-
prowadzić cię przed moje oblicze? Żeby cię zadenuncjować, 
gdy sama potrzebuję twojego jedwabiu? — rzuciła, wybuchając 
śmiechem.

Żywy Karmin uszczypnął  się, żeby zyskać pewność, czy 

przypadkiem nie śni. Myśl, że groźna cesarzowa Chin gotowa 
jest kupić jedwab z przemytu od takiego nic nieznaczącego 
kupca jak on, niczym pierwsza lepsza klientka potrzebująca 
czerwonej   albo   żółtej   mory,   była,   szczerze   mówiąc,   oszo-
łamiająca!

Migdałowe oczy władczyni uśmiechały się do niego. Jej

background image

życzliwość nie wydawała się udawana. W owalu jej twarzy 
o doskonale harmonijnych rysach, obramowanym kolczykami 
ze złota, na których jubiler umieścił dwa ptaszki gotowe do 
lotu, dobrane do ptaka z wisiorka spoczywającego w zagłębieniu 
jej piersi, Żywy Karmin nie dostrzegał śladu dwulicowości, 
a przeciwnie, coś w rodzaju satysfakcji.

Piękna Wu Zhao była z pewnością jego sprzymierzeńcem, 

a jeśli to pułapka, to, jak mówił wiersz, musiała być bardziej 
nieuchwytna niż ślad pozostawiony przez ważkę na płatku róży!

—Wasza Wysokość, jestem na jej rozkazy! W przyszłym 
tygodniu   będę   mógł   dostarczyć   Waszej   Wysokości 
czerwoną  i   żółtą   morę!   Oczywiście   pod   warunkiem,   że 
zostanę   uwolniony  i   będę   mógł   swobodnie   zająć   się 
interesami. Bo inaczej nie  wiem, jak mógłbym to zrobić! 
—jęknął.
—Cóż za głuptas z ciebie! Oczywiście, że wyjdziesz stąd 
wolny! A nawet zapłacę ci z góry! Wkrótce nie będziesz 
potrzebował żadnego innego klienta prócz mnie! — dodała, 
rzucając mu skórzaną sakiewkę, którą skwapliwie złapał.

Była ciężka i musiała być wypełniona złotymi i srebrnymi 

taelami.

—A w jaki sposób będę mógł przekazać Waszej Wysokości 
ten cenny towar? — zapytał uniżonym kupieckim tonem.
—Niemowo! Mój świerszcz! Chcę posłuchać śpiewu mojego 
świerszcza!  —  wykrzyknęła   Wu  Zhao,  a   potem poleciła 
olbrzymowi,   który wszedł  do  komnaty,  żeby  postawił  na 
stole klatkę z bambusowych pręcików.

Powtarzało się to zawsze wtedy, gdy zaczynały ją dręczyć 

bóle głowy: potrzebowała śpiewu tego owada.

Świerszcz, jak dobry dworzanin, natychmiast wydał charak-

terystyczny odgłos skrobania.

Znużonym gestem Wu Zhao dała znak Niemowie, żeby 

podał jej szklankę wody. Wsypała do niej szczyptę proszku ze 
srebrnej tacki, którą jej podsunął.

— Tylko ten owad i ten proszek potrafią złagodzić moje

bóle głowy! — powiedziała tonem usprawiedliwienia.

background image

—Śliczny świerszczyk! Wydaje tak harmonijne tony! Ale 
przed   chwilą   zapytałem   Waszą   Wysokość,   za   czyim 
pośrednictwem...   —   ośmielił   się   przypomnieć   Żywy 
Karmin, którego swoboda władczyni napełniła ufnością.
—Odebranie towaru weźmie na siebie Niemowa! — rzuciła 
mu sucho.

Obcując z Wu Zhao, nikt nie mógł zmusić jej do wymiany 

jakichkolwiek grzeczności. Inicjatywa należała zawsze do niej 
i było wielu, którzy uważali, że wygrali partię, ale musieli 
spuścić z tonu, gdy zręczna mistrzyni nagle ukazywała inne 
oblicze.

background image

17

W górach Krainy Śniegów

— Nie   dosłyszałem   nazwy   kraju,   z   którego   pochodzi

herszt!   —   mruknął   Pięć   Zakazów   do   młodego   Persa   tłu
macza.

Mnich siedział w pozycji lotosu, mając ogromną Lapikę o 

potarganej sierści u swoich stóp. Obok stał kosz z niemow-
lakami,   trzaskał   ogień  podsycany   przez   młodego   strażnika. 
Wszyscy inni, z manipą włącznie, spali jak zabici.

Herszt kazał rozdzielić manipą i Pięć Zakazów, przywiązując 

tego ostatniego do tłumacza. Minęło już przeszło dziesięć dni, 
jak podróżowali w ten sposób, związani powrozem,  dzięki 
któremu byli niczym papużki nierozłączki.

Pięć Zakazów zdołał zdobyć zaufanie tego chłopca o ujmu-

jącej twarzy, który musiał być mniej więcej w tym wieku co on 
i miał na imię Ulik.

Był jedynym członkiem bandy, z którym mógł porozmawiać, 

ponieważ nikt oprócz niego nie mówił po chińsku.

— Przybyliśmy z Persji, skąd muzułmanie niedawno wygnali

Sasanidów, ludzi takich jak my. Madżib być może na to nie
wygląda, ale pochodzi z królewskiego rodu. Kilka lat temu
jego stryj, Jazdegerd, dawny władca kraju, musiał opuścić

background image

stolicę z żołnierzami, którzy pozostali mu wierni, i schronił się 
na pustyni. Madżib był jednym z jego dowódców.

W tym momencie Pers, śpiący nieopodal z otwartymi ustami, 

zamruczał przez sen, jakby za chwilę miał się zbudzić.

Pięć Zakazów dał znak tłumaczowi, żeby mówił ciszej.
—Co ci „muzułmanie" zarzucali twojemu królowi, że aż go 
wygonili? — zapytał, głaszcząc Lapikę po płowej sierści.
—Postępowali   według   wskazań   ich   proroka   Mahometa, 
każącego im nawracać wszystkich ludzi na religię Jedynego 
Boga!  Persowie,  których  władcy tolerowali  zawsze  wiele 
wyznań, przestali cieszyć się łaskami we własnym kraju!
—O  jakich  wyznaniach  mówisz,   Uliku?   — zapytał  Pięć 
Zakazów,   a   jego   sympatyczne   żywe   oczy   błysnęły   z 
zaciekawieniem.
—W Szirazie ocierają się o siebie wszelkiego rodzaju kulty: 
wiara   w   Jednego   Boga,   nestorianie   i   jakobici,   do   tego 
uczniowie  świętego   Marona,   by   nie   wspomnieć   o 
czcicielach niejakiego  Jezusa z Nazaretu, a także proroka 
Maniego. Są też wyznawcy Zurwana, patrona sekty czcicieli 
ognia, którzy spędzają dni na pieczeniu mięsa. Najliczniejsi, 
których nazywają mazdaistami, a należy do nich mój herszt i 
ja,   są   uczniami   przyjaznego   ludziom  Zaratustry,   dzięki 
któremu ustała bezlitosna wojna między Ormuzdem, bogiem 
światła na górze, i Arymanem, bogiem  ciemności na dole. 
Madżib   jest   zresztą   także   zdolnym   magiem.  Takiego 
człowieka nazywa się w języku perskim magumart.

Pięć Zakazów nigdy nie słyszał o magumartach ani o magu-

patich, którzy stali na czele duchownych sasanidzkiej religii.

—Jaką władzę mają ci magowie?
Magumart  ma   dużo   uprawnień.   Może   spełniać   ofiarę 
ognia  warhan,  tę najwyższego stopnia, na ołtarzu, którego 
nogi  mają   kształt   łap   lwa.   Wie,   jak   zabijać   za   pomocą 
ofiarnego noża z zakrzywionym ostrzem byki i woły, osły 
i świnie.  Najlepiej wykształceni  magumartowie  umieją też 
wydobywać wodę z ziemi, potrafią sprawić, że pojawia się 
nowe   źródło,   albo   zwiększyć   strumień   już   tryskającej 
wody!

background image

—Madżib jest więc jednym z nich?
—Tak.   Osiągnął   najwyższy   stopień   w  hierarchii,   mistrza 
magów.   Gdyby   więc   zaszła   taka   potrzeba,   może   kazać 
wodzie wytrysnąć z ziemi!
—My,   zwyczajni   buddyjscy   mnisi,   nie   posiadamy   takiej 
mocy! — westchnął Pięć Zakazów.
—To dlatego Madżib nie kłamie, kiedy zapewnia, że „ma 
w worku niejedną niespodziankę"! — dodał z uśmiechem 
młody Pers.
—Pierwszy raz słyszę o religii, którą nazywasz mazdaiz-
raem! Nauczyciel, który uczył mnie porównywania różnych 
wyznań, musiał nie wiedzieć o jej istnieniu! — stwierdził 
Pięć Zakazów, zaintrygowany opowieściami.

Podczas nowicjatu w Luoyangu uczono dzieci, żeby strzegły 

się jak zarazy magicznych praktyk, eliksirów długowieczności, 
chiromantów, astrologów i geomantów, a także taoizmu, w któ-
rym buddyści widzieli poważniejszego i groźniejszego konkuren-
ta niż konfucjanizm, propagujący bliższą ich własnej moralność.

—Nasze bóstwa odpowiadają miesiącom roku. Stworzona 
przez   Ormuzda   Łaskawego   pierwsza   para   o   ludzkich 
kształtach,  Maszja   i   Maszjoi,   urodziła   bliźnięta.   Ale   zły 
Aryman   nakłonił  rodziców,   żeby   pożarli   swoje   dzieci, 
urządzając to tak, aby smakowało im ich mięso. Tak więc 
Maszja zjadł chłopca,  a Maszjoi dziewczynkę. W końcu 
Bóg Wielkiej Światłości  sprawił, że potomstwo przestało 
im smakować. Nie chciał, żeby żarłoczni rodzice znowu je 
schrupali!
—Och, Uliku, to okropne!
—To   tylko   walka   dobra   ze   złem,   która   rządzi   naszym 
światem!
—Słyszę,  że  dzieci zaczynają  się wiercić. Twoje  ponure 
historyjki   musiały   napędzić   im   strachu!   —   powiedział 
żartobliwym tonem Pięć Zakazów.

Z koszyka zaczęło dochodzić rozkoszne gaworzenie. Mnich 
dał Ulikowi znak, żeby poszedł za nim, ponieważ łączący 
ich powróz nie pozwalał mu się ruszyć bez niego.

background image

Pochylili się nad dziećmi w towarzystwie nieodłącznej Lapi-

ki, która nasłuchiwała najcichszego kwilenia swych podopiecz-
nych. Mnich zaczął lekko kołysać koszem, a potem zaśpiewał 
kołysankę, która natychmiast uśpiła dzieci.

—Jeśli dobrze rozumiem twoją religię, uznaje ona boga 
dobra i boga zła... — szepnął Pięć Zakazów, gdy wrócili 
na swoje miejsca przy ognisku.
—Najbardziej nieprzyjemne jest to, że zły Aryman niszczy 
bezustannie   wszystkie   dobrodziejstwa   Ormuzda!   To   on 
sprawił, że człowiek stał się śmiertelny! — odszepnął Ulik.
—To, co jest najlepsze w człowieku, niszczy to, co najgor-
sze.   Ale   do   popełniania   najbardziej   zgubnych   czynów 
popycha go głównie niewiedza...

Pięć Zakazów, który doszedł do swego rozumienia świata, 

studiując słowa Buddy, miał kłopot ze zrozumieniem, jak Ulik 
może wierzyć w tę bezlitosną walkę między bogami dobra i 
zła,   którzy   zachowywali   się   tak,   jakby   ludzkie   istoty   były 
zabawkami pozbawionymi wolnej woli.

—Jakżebym chciał, żeby to, co mówisz, było prawdą — 
westchnął Ulik.
—Ale co wy robicie tak daleko od Persji, na drogach Dachu 
Świata, zamiast pomagać stryjowi twojego herszta odzyskać 
władzę w Szirazie?
—Madżib   kazał   nam  przysiąc,   że   zachowamy   to  w   naj-
większym sekrecie!
—Więc cel waszej obecności miałby pozostać tajemnicą 
nie do wyjawienia?
—Dobrze,   powiem  ci.  Działamy  na   rzecz  syna  dawnego 
władcy pozbawionego tronu. Stary król Jazdegerd umarł na 
wygnaniu trzy lata temu. Gdy Arabowie zajęli stolicę, dwór 
schronił się w maleńkiej oazie nad rzeką Arnu, na skraju 
pustyni, gdzie słońce potrafi w ciągu paru godzin zabić nie-
ostrożnego wędrowca!
—A co robią ci, którzy pozostali z jego dworu?
—Czekają na lepsze czasy. Miejsce to jest tak biedne

background image

i jałowe, że nikt nas stamtąd nie wyrzuci. Ale następcy tronu 
Firuzowi,   który   jest   naszym   naczelnym   wodzem,   brakuje 
wszystkiego, a jego armia to garstka ludzi. Dość powiedzieć, że 
z powodu braku pieniędzy nie może podjąć żadnych skutecz-
nych działań...

—To znaczy, że chcecie zgromadzić wojska, żeby książę 
Firuz mógł odzyskać władzę? -— zapytał Pięć Zakazów, 
który ciągle nie mógł pojąć, z jakiego powodu Madżib ich 
uwięził.
—Dobrze zrozumiałeś. Żeby wyrzucić z Persji Arabów, 
nasz następca tronu potrzebuje mnóstwa pieniędzy. To jest 
powód, dla którego chcemy położyć rękę na Jedwabnym 
Szlaku!   Trzy  krosna   do   tkania   kobierców,   uratowane   w 
trakcie   ucieczki   króla   Jazdegerda,   czekają   w   szopie   na 
uruchomienie.   Przed   wzięciem   Szirazu   sprzedaż 
jedwabnych kobierców bogaciła miasto. Najlepszy tkacz 
Persji mieszka obecnie z księciem Firuzem i niecierpliwie 
czeka na nasz powrót!
—Jeśli chodzi o jedwab, to znam tylko tkaniny. Nie wie-
działem, że robi się z niego także kobierce! Potrzeba do 
tego wielkiej zręczności...
—Rzemieślnika, o którym mówię, i który ma nadzieję, że 
nie wrócimy z pustymi rękami, nazywają u nas „człowie-
kiem o złotych palcach". Madżib twierdzi, że każdy z jego 
kobierców będzie wart tyle złota, ile zmieści się w dużym 
garnku wypełnionym po brzegi, a to oznacza napełnienie 
skarbca. Dzięki temu syn Jazdegerda będzie mógł wreszcie 
pomścić ojca!
—Ale ja nie słyszałem,  żeby w kraju Bod można  było 
znaleźć jedwab! Chyba że poprosicie waszego „człowieka 
o złotych palcach", jak go nazywasz, żeby tkał kobierce z 
sierści jaka! — rzekł mnich, wybuchając śmiechem.
—Widziałem  kilka   tych   zwierząt   w   górskich   zagrodach. 
Wątpię,   aby   były   wiele   warte!   —   odparł   Pers,   a   potem 
zamilkł, jakby zawstydzony.

background image

Żart Pięciu Zakazów wyraźnie się nie udał. Milczenie prze-

ciągało się, zakłócane chrapaniem Lapiki.

—Rzeczywiście, nie powinniśmy byli tu trafić. Jeżeli zna-
leźliśmy się w okolicach Dachu Świata, to po prostu dlatego, 
że zabłądziliśmy! — przyznał niechętnie tłumacz.
—Chyba   bierzesz   mnie   za   głupca!   —   wykrzyknął   Pięć 
Zakazów.
—Niestety, nie żartuję!
—Madżib nie zna tutejszych dróg?
—Od Kaszgaru, a dokładnie od rozwidlenia dróg w Chota-
nie,   kwitnącej   oazie,   w   której   według   poetów   z   Szirazu 
rośnie  nefrytowy kamień, jak roślina w łożysku strumienia, 
skręciliśmy w prawo, zamiast jechać prosto na wschód!
—Nie do wiary!
—Madżib chciał przemykać niezauważony, nie pytał więc 
o drogę, no i zmusił nas w ten sposób do drapania się na 
pierwsze   stoki   gór   Kunlun,   a   kiedy   zapadła   noc, 
zgubiliśmy  się...   Od   tego   czasu   błąkamy   się   po   tych 
górach.
—A co na to Madżib?
—Nie   ma   najłatwiejszego   charakteru.   Upiera   się   i   lubi 
podnosić   głos.   Jak   dotąd   żaden   z   nas   nie   śmiał 
wypowiedzieć się na temat drogi, którą nas prowadzi.

— I nagle wpadliście na nas!
Teraz z kolei roześmiał się tłumacz.

—Żeby zdobyć jedwabną przędzę, trzeba koniecznie poje-
chać do środkowych Chin — tłumaczył Pięć Zakazów. — 
W Luoyangu, mieście, w którym stoi mój klasztor, znajduje 
się  nie   mniej   niż   osiem   cesarskich   manufaktur 
wytwarzających  jedwab,   nawija   się   nici   z   kokonów   na 
szpule,   a   te   z   kolei   układa   w   stosy   w   ogromnych 
magazynach, strzeżonych przez uzbrojonych żołnierzy. Nikt 
nie   może   kupić   tej   przędzy,   jeżeli   nie  zaopatrzy   się   w 
specjalnie upoważnienie. Jak Madżib chce ją zdobyć?
—Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że nie musimy jechać aż 
do   środkowych   Chin!   Madżib   nas   o   tym   zapewnił.   To 
jedyne,

background image

co nam wyjawił. Robi tylko niejasne aluzje na temat miejsca, 
do którego zamierza się udać, jakby za wszelką cenę chciał 
ukryć przed nami jego nazwę! A zresztą także przy wyjeździe 
z oazy nad rzeką Amu nasi zleceniodawcy odmówili podania 
miejsca, do którego nas wysłali, zupełnie jakby chodziło o taje-
mnicę państwową! — poskarżył się Ulik.

—W takim razie dlaczego Madżib nas trzyma,  skoro nie 
jesteśmy mu do niczego potrzebni?
—Byliście łatwą zdobyczą i swego rodzaju okazją, pierw-
szymi ludźmi, jakich spotkaliśmy na drogach, po których 
błądzimy od wielu, wielu dni. Muł wiozący nasze zapasy 
spadł w przepaść i byliśmy bardzo głodni!
—Ale my nie mamy prawie nic do jedzenia, nie mówiąc o 
pieniądzach!
—Madżib musiał ocenić to inaczej!
—Jakich   korzyści   spodziewa   się   po   manipie   i   mnichu 
Wielkiego Wozu? Dlaczego nas nie uwolni? Niechby sobie 
zabrał   wartościowe   rzeczy,   które   mam   przy   sobie,   na 
przykład sztylet i siodło, a potem wrócił na drogę, z której 
nie powinien był  zboczyć!  A ja podjąłbym  wtedy moją 
podróż z dziećmi i z manipą. Te pęta zaczynają mi prze-
szkadzać.

Pięć Zakazów wskazał Persowi, który znowu pogrążył się 

w milczeniu, łączący ich powróz.

Ulik zaczął energicznie przegarniać ogień. Trzaskanie iskier 

obudziło manipę, który był przywiązany do drzewa dość długim 
sznurem, dzięki czemu mógł do nich podejść.

—Nie śpicie? — zapytał, ziewając.
—Rozmawiamy o tym i o owym — mruknął Ulik.
—Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że on ma chętkę na 
ogiera Wprost Przed Siebie? — zapytał zaniepokojony Pięć 
Zakazów,   któremu   wyjaśnienia   Ulika   nie   trafiły   do 
przekonania.
—Nie o to chodzi!
—Mów jaśniej, Uliku. Nie widzę niczego innego, co Madżib 
mógłby mi zabrać!

background image

—To one go interesują! — rzucił tłumacz drżącym głosem i 
wskazał koszyk, w którym spały niemowlaki.
—Dzieci?   Czego   on   może   chcieć   od   moich   dzieci?   — 
zapytał zaskoczony Pięć Zakazów.

Młody Pers zawahał się, czy powiedzieć prawdę, i coraz 

bardziej zakłopotany wpatrywał się w trzaskający ogień.

— Chcę wiedzieć! Za dużo mi powiedziałeś! Czego on chce

od moich dzieci? — powtórzył mnich Wielkiego Wozu.

Ulik,  który poczuł   się   nieswojo,   dał   mu   znak,   żeby  się 

przysunął.

Ucho Pięciu Zakazów owionął jego gorący oddech.

— Niektórzy kapłani z plemienia Madżiba uważają, że ze

związku brata i siostry, tak jak z dzieci Maszja i Maszjoi, od
których wywodzi się cały rodzaj ludzki, rodzą się półbogowie...
U nas, w Persji, jest dużo rodzeństw, zwłaszcza bliźniaków,
które pobierają się na polecenie rodziców!

Na nieprzeniknionej zwykle twarzy Pięciu Zakazów pojawił 

się wyraz zaskoczenia.

—Ty... nie chcesz chyba powiedzieć, że Madżib zamierza 
ożenić tych dwoje dzieci?
—To   jest   jedyny   powód,   który   powstrzymuje   go   przed 
obcięciem wam głów!
—Nikczemnik!
—Ten mały chłopczyk i dziewczynka o twarzy owłosionej 
jak u małpki mają dla niego nieocenioną wartość! Madżib 
jest przekonany, że ta para da boskie potomstwo! Już teraz są 
warte majątek... — dokończył spiesznie Ulik, który poczuł 
ulgę, że w końcu uwolnił się od ciążącego mu sekretu.

Widząc zbolałą minę Pięciu Zakazów, manipa zapytał, co go 

tak poruszyło.

— W Tybecie te dzieci uważa się za półbogów. Jeśli Madżib

dotknie choćby jednego włosa z ich głowy, zemsta ich matki,
wszechpotężnej i demonicznej Władczyni Skał, będzie strasz
na! — wykrzyknął nieprzytomny ze złości manipa, kiedy Pięć
Zakazów powiedział mu o wszystkim.

background image

Gdyby wędrowny mnich nie był przywiązany powrozem do 

drzewa, nie zawahałby się uderzyć Ulika, na którego już raz 
podniósł rękę.

— Uspokój się, manipo! Jestem tylko tłumaczem i nikim 

więcej. Jeżeli chcesz grozić, to groź Madżibowi, kiedy się 
obudzi! Nie jest taki łagodny, na jakiego wygląda. Kiedy trzeba, 
potrafi być twardy. A gdy wbije sobie coś do głowy, rzadko 
zmienia   zdanie.   Ale   nigdy  nie   wiadomo!   —   poirytowanie 
tłumacza było coraz większe i Pięć Zakazów dał znak wędrow-
nemu   mnichowi,   żeby   zamilkł.   Teraz   rozumiał 
dociekliwość,  z   jaką   perski   herszt   upewniał   się   zaraz   po 
napadzie, że tych dwoje dzieci to brat i siostra.

Tłumaczyło to także zupełny brak zainteresowania Madżiba 

futerałem, w którym znajdował się egzemplarz Sutry o logice 
Czystej Pustki.

Dodatkowym dowodem była uwaga, jaką Madżib poświęcił 

dzieciom na pierwszym postoju, kiedy to dokładnie je obejrzał.

To, co w swej naiwności Pięć Zakazów wziął za ciekawość, 

obudzoną niezwykłym owłosieniem twarzy dziewczynki,  a 
nawet  za przejaw życzliwości  wobec dwóch bezbronnych 
istot, pasowało do tego, co na temat zamiarów herszta po-
wiedział Ulik.

Madżib zamierzał zawieźć dzieci do swojej oazy, a potem 

sprzedać za dobrą cenę jakiemuś wyznawcy mazdaizmu, który 
po kilku latach zrobiłby z nich małżeństwo!

Wzburzyła go myśl, że te niewinne stworzenia mogłyby z 

powodu   jakichś  barbarzyńskich   wierzeń   utworzyć   potworną 
parę, po to tylko, żeby dać potomstwo.

Pięć Zakazów nie przywiązywał wagi do ich rzekomo bos-

kiego pochodzenia. W przeciwieństwie do manipy, który nazy-
wał je Niebiańskimi Bliźniętami, widział w nich tylko małe 
ludzkie istoty.

Zresztą w Chinach zabraniano małżeństw między rodzeń-

stwem i uważano takie związki za kazirodcze. Pięć Zakazów 
nie znał żadnego buddyjskiego tekstu, który by je tolerował.

background image

Poruszony do głębi wyznawca mahajany ze smutkiem spog-

lądał na czerwone odblaski ognia, którego trzaskanie słabło — 
znak, że niebawem zgaśnie.

Przypominały mu się ognie Awici, najstraszliwszego z piekieł, 

jako że było ósme i ostatnie, z którego nie mogła powrócić 
żadna dusza. Piekło, na które z pewnością zasłużyłby Madżib, 
gdyby udało mu się zrealizować ohydny plan. Na szczęście 
Ulik wyjawił go w ostatniej chwili.

Gdy tylko minęło jego oburzenie, Pięć Zakazów zaczął się 

zastanawiać, co robić, by uniemożliwić realizację tak strasznego 
projektu.

Doszedł do wniosku, że jedynym rozwiązaniem jest ucieczka, 

i to jak najszybsza.

Wymagało to jednak obmyślenia jakiegoś planu, gdyż zarów-

no on, jak i manipa, mieli w dzień i w nocy związane nogi i 
znajdowali się pod czujną strażą Persów.

— Dzięki za szczerość, Uliku! — rzucił tłumaczowi, życząc

mu dobrej nocy.

Manipa położył głowę przy jego głowie, żeby mogli roz-

mawiać   po   tybetańsku,   nie   przeszkadzając   nikomu   ani   nie 
obawiając się, że tłumacz ich podsłucha.

—Nie wierzę ani jednemu słowu z tej historii o małżeń-
stwach między braćmi i siostrami. Ten Ulik nas oszukuje! — 
szepnął.
—Nie widzę powodu, dla którego miałby kłamać... Biorąc 
pod   uwagę   całą   tę   sytuację,   wydaje   mi   się,   że   musimy 
wymyślić, jak uciec! — odszepnął Pięć Zakazów.
—Jeżeli o to idzie, zgadzam się z tobą! Co radzisz?
—Taki manipa jak ty na pewno znajdzie sposób!
—Gdyby   gdzieś   tu   znalazła   się   mandala   bodhisattwy 
Mandżuśriego,   który   rozprasza   ciemności,   skupiłbym   się 
przed jego boskim obrazem i to pomogłoby mi podsunąć ci 
rozwiązanie...
—Dobranoc! — rzucił nagle Pięć Zakazów, słysząc jakiś 
hałas.

background image

W chwilę potem poczuł na karku cuchnący oddech Madżiba, 

który przyszedł sprawdzić, czy więźniowie są związani. Rzucił 
też okiem na koszyk z bliźniętami.

Z pewnością wyrwanie się ze szponów tak podejrzliwego 

człowieka nie będzie łatwym zadaniem.

Następnego  dnia,   korzystając   z   nieuwagi   herszta,   który 

poszedł zbesztać kilku członków bandy, i to ostro, jeśli sądzić 
po tonie jego głosu, Pięć Zakazów odciągnął manipę na stronę.

—Wczoraj wieczorem nie mogliśmy spokojnie porozma-
wiać. Jeżeli dobrze zrozumiałem, byłbyś gotów iść ze mną, 
gdybym zdecydował się na ucieczkę?
—Jasne!   Ale  muszą   przestać   nas  pilnować   dzień i  noc! 
Popatrz tylko na powróz, który nas pęta. Nie mamy nawet 
czym go przeciąć.
—Madżib nie pozwoli nam się wymknąć, szczególnie  z 
dziećmi, które postanowił pożenić! Ale to nic, musimy uciec!
—Wykorzystując najbliższą sposobność...
—Cieszę się, że jesteśmy co do tego zgodni.
—Gdybyśmy niczego nie zrobili, skazalibyśmy na okrutny 
los te niewinne maleństwa! To byłby bardzo zły uczynek.
—Popatrz tylko! Od wczoraj herszt nie spuszcza oka z ko-
szyka. Umieścił go nawet na grzbiecie swojego muła! — 
gderał Pięć Zakazów.
Na rozkaz Madżiba, któremu nie podobało się, że więźniowie 

rozmawiają, podeszło do nich dwóch Persów, żeby ich uciszyć.

Maszerowali oddzielnie, i w następnych dniach, widząc, że 

Madżib rzuca im nieufne i chłodne spojrzenia, nie rozmawiali 
ze sobą, żeby nie budzić podejrzeń.

Poufnym naradom nie sprzyjała też pogoda.

Z kłębowiska chmur przepływających nad krajem Bod za-

czął w końcu padać coraz gęstszy śnieg.

Już tydzień ludzie i zwierzęta z opuszczonymi  głowami 

brnęli we mgle i zawiei. Nie było nic widać dalej niż na trzy

background image

łokcie. Każdy z trudem oddychał, czując bolesny ucisk w skro-
niach z powodu wysokości. Sunęli noga za nogą, starając się 
oszczędzać siły. Nawet Lapika, przywykła do śniegu i lodu, 
męczyła się tak jak ludzie.

Ósmego dnia zaczął wiać porywisty lodowaty wiatr i przegnał 

zakrywające niebo wełniste chmury.

Młody mnich, zauroczony, przyglądał się poszczerbionym 

lodowym szczytom górskiego łańcucha, którego kolejne stopnie 
pięły się ku Dachowi Świata.

Wyczerpani   tyloma   dniami   walki   z   wiatrem   i   śniegiem 

wędrowcy czuli, że muszą poszukać jakiegoś schronienia. Za 
zakrętem drogi czekała miła niespodzianka.

Ich oczom ukazał się zajazd, który zapowiadał szyld w kształ-

cie kotła.

Jego kontury odcinały się od sięgającej dachu śnieżnej zaspy, 

radując wędrowców, spragnionych odpoczynku w prawdziwym 
łóżku.

—Madżib kazał wam powiedzieć, że zostajemy tu na noc. 
Podoba mu się ten zajazd — oznajmił więźniom Ulik.
—Wreszcie będę mógł ogolić sobie głowę, mocząc ją w 
ciepłej wodzie! — roześmiał się manipa.
—Masz rację! Wezmę z ciebie przykład. Już od tygodni 
golę się, korzystając z zimnej wody, i ciągle kaleczę sobie 
skórę! — dodał Pięć Zakazów.

Madżib   kazał   swoim   ludziom   zdjąć   krępujące   więźniów 

powrozy.

—Nie chce budzić podejrzeń! To dlatego uwalnia nas  z 
pęt! — szepnął manipa do Pięciu Zakazów. Potwierdził to 
Ulik,   gdy   młody   mnich   zapytał   go   o   powody   takiej 
łaskawości.
—Dzięki za szczerość, Uliku! — szepnął mu Pięć Zakazów.
—Bo   widzisz,   ja   też   dobrze   rozważyłem   sprawę:   jestem 
przeciwny pomysłowi małżeństw między braćmi i siostrami! 
— mruknął z porozumiewawczą miną młody Pers.
—Byłbyś gotów pomóc nam w ucieczce? — zapytał pełen 
nadziei mnich.

background image

— Czemu nie!

Mogąc wreszcie swobodnie się poruszać, zadowolony, że 

zrobił pierwszy krok w kierunku pozyskania sojusznika, Pięć 
Zakazów otrzepał się ze śniegu i poszedł pogłaskać po szyi ogiera 
Wprost Przed Siebie, którego Madżib uwiązał do pnia drzewa.

Wielki czarny koń, szczęśliwy, że znowu ogląda swojego 

pana, zarżał przeciągle, a potem zaczął kiwać głową „na znak 
szacunku i oddania", jak powiadano w Chinach.

—Ulik jest naszym sprzymierzeńcem. Trzeba skorzystać z 
okazji i uciec z tego zajazdu, gdy Persowie będą spali! — 
szepnął   Pięć   Zakazów   do   manipy,   po   czym   dał   mu 
dyskretnie znak, żeby milczał. Zobaczył bowiem, że idzie 
ku nim blady tłumacz. Wyglądał na bardzo zmartwionego.
—Obawiam się,  że   Madżib  coś podejrzewa.  Kazał  wam 
powiedzieć,   że   gdybyście   próbowali   uciec,   zabije   was 
własnymi  rękami. Zapewniam, że nie żartował — jęknął 
Pers.
—Powiedz mu, że nie jestem szaleńcem! Idź! To ważne! — 
odparł   z   naciskiem   Pięć   Zakazów,   widząc,   że   Ulik   nie 
kwapi się z odejściem.
—Dobrze, już idę! — mruknął w końcu.

Stojący przed drzwiami gospodarz zaczął dopytywać się z 

kwaśną   miną,   czy   nędznie   wyglądający   przybysze,   którzy 
wydawali się tak przemarznięci, jakby wyszli z lodowego piekła, 
mają pieniądze, żeby mu zapłacić.

— To nie jest buddyjski klasztor, gdzie rozdają jedzenie

pielgrzymom, ale zajazd, tu za wszystko się płaci. Na wszelki
wypadek wolę ostrzec o tym podróżnych, którzy się u mnie
zjawiają! Macie pieniądze?

Ulik przetłumaczył jego słowa Madżibowi, który rzucił kilka 

krótkich zdań.

— Madżib prosi cię, żebyś wytargował dobrą cenę u właś

ciciela, który tak się troszczy o swoje pieniądze! — powiedział
nieśmiało Ulik, zwracając się do Pięciu Zakazów.

Mnich podszedł do mężczyzny o niemiłym spojrzeniu, który 

najwyraźniej gotów był zatrzasnąć im drzwi przed nosem.

background image

—Człowieku małej wiary, wiesz, że tak postępując, ryzy-
kujesz pójście do piekła? Dlaczego tak źle wyrażasz się o 
buddyjskich klasztorach? Obyś nigdy nie potrzebował błagać 
w nich o gościnę! — rzekł surowo.
—Nie   widzę   powodu,   żeby   tak   się   unosić!   —   mruknął 
gospodarz, nieco zaniepokojony.
—Buddysta zawsze jest gościnny! Nie mówi źle, tak jak ty, o 
współczuciu okazywanym przez mnichów. Chyba że jesteś 
niedowiarkiem?
—Dwa razy do roku zapalam świece w Klasztorze Przebu-
dzenia w Chotanie — wyjąkał mężczyzna.
—W takim razie powinieneś inaczej traktować podróżnych, 
którzy   proszą   cię   o   schronienie   po   wielu   dniach 
wyczerpującego marszu.
—A kimże ty jesteś, że tak się do mnie zwracasz? — zapytał 
cichym głosem właściciel zajazdu.
—Jestem tripitaka Pięć Zakazów, prawa ręka przełożonego 
największego klasztoru mahajany w Chinach!

Pięć   Zakazów   zatopił   spojrzenie   w   oczach   mężczyzny, 

pragnąc dać mu do zrozumienia, że mówi najpoważniej w 
świecie.

— Zapomnij o tym, co powiedziałem! Nie zrobiłem tego

umyślnie!  Ile  jesteście gotowi zapłacić?  Zawsze można  się
dogadać!

Mnich opróżnił kieszenie i dał mu dwa ostatnie taele.

—To wszystko, co mam. Jeżeli się okaże, że to za  mało, 
będziesz   musiał   pokazać,   że   jesteś   miłosiernym   czło-
wiekiem!
—Dobrze, dobrze! —jęknął właściciel zajazdu.
—Możesz powiedzieć Madżibowi, że ten człowiek zgadza 
się nas przyjąć po bardzo ulgowej cenie! — zwrócił się 
zadowolony Pięć Zakazów do Ulika.
—Mam nadzieję, że to ogromne psisko nie napędza strachu 
słoniom! — odezwał się szynkarz, wskazując Lapikę, która 
trzymała   się   kilka   kroków   za   swoim   panem,   gotowa   do 
skoku,

ian

background image

zupełnie jakby chciała go ochronić przed niegodziwością właś-
ciciela zajazdu.

— Nie  ma  powodu  do obaw.   Lapika   reaguje   na  każde

skinienie mojego palca. Będzie spała przy moich nogach —
powiedział uspokajająco Pięć Zakazów. Przemknęło mu przez
myśl, że gospodarza trzymają się jakieś dziwne żarty, skoro
opowiada o słoniach w środku zimy, w kraju Bod, w miejscu
położonym tak wysoko i smaganym przez lodowate wiatry!

— Przez ile dni zgadza się nas gościć? — zapytał Madżib.
Pięć Zakazów powtórzył pytanie.

Gospodarz  tylko  się  skrzywił.   Widząc  to,  Pięć  Zakazów 

odwrócił się do Ulika i powiedział nie całkiem zgodnie / 
prawdą:

— Może nas gościć przez trzy noce i dwa dni.
Pomyślał, że będzie to wystarczający czas na przygotowanie

ucieczki.

—Madżib mówi, że jesteś dobrym i zdolnym człowiekiem! 
Jest z ciebie zadowolony! — mruknął tłumacz.
—Mamy dwa dni i trzy noce! — szepnął Pięć Zakazów do 
nianipy, ruszając z koszykiem z bliźniakami, który Madżib 
mu   podał,   po   drewnianych   schodach   prowadzących   do 
sypialni na piętrze.
—To mało! — odszepnął manipa.
— Ale zawsze coś! — fuknął poirytowany Pięć Zakazów.
Ułożyli bliźnięta w kącie sypialni przy sutkach Lapiki,

a potem, gdy już były nakarmione, przewinięte i ułożone w 
koszyku, rozebrali się.

—Jestem   tak   zmęczony,   że   nawet   nie   czuję   głodu!   — 
westchnął manipa, rzucając się na siennik wielkiej pryczy, 
ciągnącej się przez całą długość izby.
—Ja też! Muszę się wreszcie porządnie wyspać — dodał, 
ziewając, młody mnich i po chwili spał z ręką na koszyku.

Ledwo przyśniło mu się piękne oblicze Błogosławionego 

Buddy i jego oświecenie pod świętym drzewem, obudziło go 
lekkie dotknięcie w szyję.

background image

W pierwszej chwili pomyślał, że to jakieś natrętne zwierzę, i 
wyprostował się jak sprężyna. To był Ulik.

— Madżib kazał ci powiedzieć, że ogier Wprost Przed Siebie

nie chce wejść do stajni! Każe ci zejść na dół!

Mimo słodkiego rozmarzenia, w jakim pogrążył  go sen, 

mnich ubrał się szybko i zszedł za Ulikiem, żeby zobaczyć, co 
się dzieje.

Przed stajnią stał na zarytych  głęboko w śnieg, szeroko 

rozstawionych nogach czarny ogier Klasztoru Wdzięczności za 
Cesarskie Dobrodziejstwa, nie chcąc ruszyć się z miejsca.

O gwałtowności i sile zwierzęcia świadczyły potrzaskane 

uderzeniami jego kopyt drzwi stajni. Kilku przerażonych Persów 
daremnie usiłowało okiełznać spienionego rumaka.

Pięć Zakazów dostrzegł koło nich dwóch innych mężczyzn, 

bardziej śniadych. Musieli to być Hindusi, ponieważ rozmawiali 
przyciszonymi głosami w sanskrycie. Jeden z nich miał na 
sobie długą pomarańczową szatę buddyjskich mnichów Małego 
Wozu, na którą z powodu zimna narzucił gruby szal z brunatnej 
wełny.

— Koń bać się słonia! Ja prowadzić go do drzwi, on stawać

dęba i wierzgać! Nigdy nie wejść do środka! Słoń wściekać się
i denerwować! Mój Sing-sing znowu się zranić! — wykrzyknął
w stronę Madżiba jeden z nich, ten, który nie miał na sobie
pomarańczowej szaty.

Pięć Zakazów zobaczył u pasa jego skórzanej tuniki hak z 

ostrym bolcem, jakim posługiwali się poganiacze słoni.

Ten drugi, mnich, musiał znać kilka perskich słów, bo zwrócił 

się bezpośrednio do herszta rozbójników.

—Powiedział Madżibowi, że jego słoń może  być  bardzo 
groźny,  jeżeli się zdenerwuje! — wyjaśnił Pięciu Zakazom 
Ulik.
—Jak to się stało, że nauczyłeś się mówić ich językiem? — 
zapytał Pięć Zakazów mnicha.

Zaintrygowany mężczyzna w pomarańczowej szacie spojrzał 

na niego i odparł:

background image

— Nauczyłem   się   go,   gdy  byłem   dzieckiem.   Pochodzę

z prowincji Indii, która kiedyś została najechana przez Persów!
W  mojej  rodzinie  zwykłą  rzeczą  było   uczenie  się  obcych
języków.

Mężczyzna  natychmiast  odgadł po wyglądzie, skośnych 

oczach i jasnej cerze Pięciu Zakazów jego chińskie pochodzenie. 
Swym zachowaniem dawał dowody wielkiego opanowania. 
W jego łagodnych oczach widać było uśmiech.

Wszystko to zachęciło młodego mnicha, żeby poznać go 

bliżej.

—Jak się nazywasz?
—Oręż Prawa! A ty?
—Pięć Zakazów. Należę do Wielkiego Wozu, ale szanuję 
Mały!

Rozmowę przerwał głośny hałas dochodzący ze stajni.

Pięć Zakazów ostrożnie zajrzał do środka. W głębi zobaczył 

słonia stojącego z zadartą trąbą, co oznaczało, że jest zły i 
przyjmuje   pozycję   obronną.   Wydawał   przy   tym   groźnie 
pomruki.

— Sing-sing jest coraz bardziej zdenerwowany! Jeżeli wpad

nie we wściekłość, gotów rozwalić stajnię! Musisz koniecznie
uspokoić swojego konia! — zawołał po chińsku, a potem po
persku Oręż Prawa.

Pięć Zakazów podszedł do ogiera, który strzygł uszami, 
wytrzeszczał oczy i rozdymał chrapy. Położył rękę na czole 
zwierzęcia.

— Zostawcie go mnie! — powiedział, dając znak dwóm

rozbójnikom,  którzy mocno trzymali  wędzidło, żeby się od
dalili.

Głaszcząc zwierzę po szyi, pochylił się do jego ucha i po-

wtórzył kilka razy łagodnym tonem:

— Wprost Przed Siebie, mój drogi, uspokój się! Wszystko

będzie dobrze! Jestem tutaj!

Ogier parsknął i natychmiast stał się spokojny jak jagniątko, 

szczęśliwy, że widzi swojego pana. Jednak dochodzące ze

background image

stajni odgłosy wskazywały, że słoń nadal nie zgadza się na to, 
co się wokół niego dzieje.

— Ten mnich, prócz innych umiejętności, potrafi rozmawiać 

z końmi! — rzucił manipa do Ulika, oczekując, że ten prze-
tłumaczy jego słowa.

Wędrowny mnich chciał w ten sposób wywrzeć wrażenie 

na   obecnych,   a   także   okazać   dumę   i   szczery   podziw   dla 
młodego wyznawcy mahajany, którego wiedza i talenty były 
ogromne.

Wśród Persów, zdumionych łatwością, z jaką Pięć Zakazów 

uspokoił rozwścieczonego ogiera, rozległy się pomruki ap-
robaty.

Na oczach wyraźnie zakłopotanego Madżiba Pięć Zakazów 

chwycił   za   cugle   Wprost   Przed   Siebie   i   wprowadził   go 
powoli do stajni, do zagrody, gdzie kołysał się groźnie Sing-
sing.

Ogromny zwierz, którego bliskość konia doprowadzała do 

szału, zwrócił w jego stronę ostre kły.

Stojący naprzeciwko niego Wprost Przed Siebie nie zamierzał 

dać za wygraną. Jego drgające nozdrza i pysk świadczyły o 
tym, że chętnie rzuciłby się na wroga.

Przygotowany na każdą ewentualność kornak, przeczuwa-

jąc śmiertelne starcie, wpadł do środka uzbrojony w hak. Bał 
się, że strach może zamienić zwierzęta w bestie nie do po-
skromienia.

W tym momencie Pięć Zakazów zaczął recytować powoli 

w klasycznym języku chińskim początkowe zdania Sutry Uspo-
kojenia, 
tekstu, którego Czystość Pustki kazał mu się nauczyć 
na pamięć i który czytano ludziom bardzo chorym,  kiedy 
gorączka powodowała, iż majaczyli:  Uspokój swoje serce i 
swoją duszę, a poczujesz wewnętrzną harmonię...

A   potem,   z   półprzymkniętymi   oczami,   powtarzając   nie-

strudzenie i coraz szybciej trzy pierwsze ustępy świętego tekstu, 
ujął ostrożnie trąbę Sing-singa i zbliżył ją do grzywy Wprost 
Przed Siebie, aż się zetknęły.

background image

Gdy tylko oba zwierzęta otarły się o siebie, przeszło je nagłe 

drżenie, a potem uspokoiły się, jakby ten bezpośredni kontakt 
stłumił w nich cały strach i agresję.

Chwilę potem popędliwy Sing-sing pozwolił się pogłaskać 

Pięciu Zakazom, pomachał nawet uszami na znak zadowo-
lenia.

W stajni zapanowała cisza.

—Ten  mnich   rozmawia   z  końmi,   potrafi   też   poskramiać 
słonie! — zaszemrali rozbójnicy.
—Widzę,  że  masz  wiele  talentów.  Może  nawet  będziesz 
umiał pomóc temu słoniowi, który jest chory i nie może 
ozdrowieć! — wykrzyknął Oręż Prawa, wskazując Pięciu 
Zakazom poranione nogi biednego zwierzęcia.
—Zobaczę, co da się zrobić, ale ostrzegam cię, nie jestem 
medykiem!   —   odparł   mnich,   po   czym   zabrał   się   do 
oględzin przednich nóg Sing-singa. Głębokim, posiniałym 
ranom na podeszwach daleko było do zabliźnienia się.
—Słoń bardzo cierpieć! Śnieg i lód niedobre! — odważył 
się odezwać kornak.
—Co o tym myślisz? Czy może w tym stanie ruszyć w 
drogę? — zapytał Oręż Prawa.
—Moim zdaniem,  te rany otworzą się jeszcze bardziej, 
jeżeli   zwierzę   wyjdzie   na   mróz!   Grozi   mu   nawet 
zakażenie i śmiertelna gorączka.
—Mógłbyś   go   wyleczyć,   Pięć   Zakazów?   Wyglądasz   na 
wielkiego znawcę zwierząt! Już od przeszło trzech tygodni 
siedzimy w tej przeklętej gospodzie i nie możemy ruszyć 
dalej!
—Mam przy sobie maść, która skutecznie goi takie rany. 
Mój przełożony dał mi jej mały garnuszek... Możemy spró-
bować posmarować nią rany, a potem je obandażować. Co 
ty na to?
—Myślę,   że   to   świetny   pomysł.   Ludzie   mają   bardziej 
delikatną skórę niż słonie, ale i jedna, i druga to cielesne 
powłoki odrodzonych dusz...

background image

Pięć Zakazów pobiegł do swojej izby i po chwili wrócił z 

małym dzbanuszkiem zamkniętym drewnianą pokrywką. Gdy 
go otworzył, rozszedł się silny zapach kamfory i cynamonu.

—Posmarujemy rany, a gdy miną dwie noce, zobaczymy, 
czy się zabliźniły. Jeżeli tak, twój słoń będzie mógł chodzić! 
— wyjaśnił.
—Nie wiem, jak ci dziękować! — szepnął Oręż Prawa, gdy 
jakiś   czas   potem   położyli   się   obok   siebie   na   długim 
poddaszu o niskiej powale.

Persowie zostali w jadalni przy obfitym posiłku. 
Lapika pilnowała kosza z bliźniętami.

—Jesteś buddyjskim mnichem, tak jak i ja, nawet jeśli nie 
należymy   do   tej   samej   szkoły.   Rozpoznaje   się   nas   po 
ogolonych głowach i szatach z grubej wełny. Jako ludzie z 
tej samej wspólnoty musimy sobie pomagać! — powiedział 
Pięć Zakazów.
—To   prawda,   że   niezależnie   od   różnic   między   naszymi 
szkołami   czcimy   tego   samego   Buddę   i   wierzymy   w   jego 
Świętą Drogę! Wyświadczyłeś mi wielką przysługę.
—Nasz mistrz  dhyany  i tłumacz wielu sutr, kuczanin Ku-
maradżiwa, który założył Wielki Wóz, sam był wcześniej 
wyznawcą Małego.
—Do mojego klasztoru w Indiach przychodzi wielu mni-
chów Wielkiego Wozu, którzy pielgrzymują śladami Buddy! 
— zapewnił Oręż Prawa.
—Pewnego   dnia   może   ugościsz   także   i   mnie?   Jak   się 
nazywa twój klasztor? — chciał wiedzieć Chińczyk.
—Klasztor Jedynej Dharmy. Moja wspólnota jest strażniczką 
wielkiego Relikwiarza Kaniszki, w którym przechowuje się 
Najświętsze Oczy Buddy.

—A ja pochodzę z Klasztoru Wdzięczności za Cesarskie 
Dobrodziejstwa w Luoyangu, w środkowych Chinach.
—Mówią,   że   to   największy   chiński   klasztor.   Jesteście 
zwolennikami   stopniowego   czy   nagłego   dochodzenia   do 
przebudzenia?

background image

— Nasz czcigodny przełożony, Czystość Pustki, jest wielkim

zwolennikiem nagłego oświecenia, takiego, które nie daje się
wytłumaczyć.   Jego   poszukiwanie   jest   zresztą   nieskuteczne,
ponieważ przychodzi samo, dzięki sile, jaka płynie z oderwania
się od ziemskich spraw i medytacji, gdy głowa wolna jest od
wszelkich myśli!

Dwaj mnisi pogrążyli się w milczeniu.

—Orężu Prawa — odezwał się po chwili Pięć Zakazów — 
czy   mógłbym   cię   prosić   o   przysługę?   Ale   chcę   cię 
uspokoić: w żadnym razie nie chodzi o odwdzięczenie się za 
to, co zrobiłem dla Sing-singa. Jeśli odmówisz, nie wezmę 
ci tego za złe!
—Zrobiłbym   dla   ciebie   wszystko,   co   leży  w  granicach 
moich   skromnych   możliwości.   Usunąłeś   ogromny   cierń   z 
mojej nogi, a raczej z nóg mojego słonia!
—Chodzi o pomoc w ucieczce. Perski herszt napadł na 
mnie   i   na   manipę   na   drodze   i   zrobił   z   nas   jeńców   — 
zwierzył się szeptem Pięć Zakazów.
—On nie wygląda na porządnego człowieka... Zbóje z goś-
cińca! Zazwyczaj zadowalają się rabowaniem podróżnych. 
Dlaczego was uwięził?
—To żołnierz przegranej armii, stara się zdobyć pieniądze 
dla   stryja,   perskiego   władcy,   który   chce   zebrać   wojsko, 
żeby odzyskać władzę!
—Nie widzę związku między jego planami a pojmaniem 
was!
— Powinienem ci powiedzieć o łupie, na jaki liczy.
Pięć Zakazów wskazał koszyk z dziećmi.
— Poproszono mnie o dostarczenie tych dzieci do Luoyan-

gu. — Uniósł kołderkę, pod którą spały maleństwa.

Oręż Prawa zdumiał się na widok owłosionej buzi dziew-

czynki.

—Cokolwiek sobie myślisz, ta mała nie jest koczkodanem, 
ma po prostu owłosioną plamę na połowie twarzy.
—Nigdy nie widziałem czegoś takiego! Mimo wszystko aż 
dziw bierze, że jest taka ładna! — mruknął Hindus.

background image

—Chłopczyk,   który   śpi   koło   niej,   to   jej   brat.   Są   bliź-
niakami...
—Wielu   ludzi   u   nas   powiedziałoby,   że   ta   dziecina   jest 
potomkiem   małpy  Hanumana,   oddanego sługi   Ramy!   U 
nas  takie dziecko trafiłoby do świątyni i byłoby czczone 
jak bóg.
—Indyjskiego   Hanumana   czy   tybetańskiej   Władczyni 
Skał, lub po prostu połączenia mężczyzny i kobiety. Mało 
ważne, jakie ma pochodzenie! Co pewne, to to, że muszę 
teraz uchronić te dzieci przed zakusami perskiego herszta, 
który chce sprzedać je na targu w Persji komuś, kto je ze 
sobą ożeni!
—Ależ to haniebne! Słyszałem, że w dawnych czasach u 
Persów zachęcano do małżeństw między rodzeństwem, dla 
uczczenia   pierwszych   rodziców,   ale   nie   sądziłem,   że   ten 
zwyczaj przetrwał do dziś...
—Nie ulega wątpliwości, że Madżib zamierza dobrze na 
nich   zarobić.   Uważa   też   z   pewnością,   że   owłosienie 
dziewczynki podwaja jej wartość...
—Teraz rozumiem twoje pragnienie, żeby się wyrwać z 
jego łap!
—To człowiek wyjątkowo nieufny. Każe nam się poruszać 
ze spętanymi nogami. Zdjął nam powrozy dopiero tutaj, gdy 
dotarliśmy do oberży, żeby nie budzić podejrzeń. Przez cały 
czas mnie obserwuje...
—Ale co ci poszukiwacze szczęścia robią na pustkowiu, na 
tybetańskim płaskowyżu?
—Zagubili się na górskich ścieżkach. Według tego, co mi 
mówił   ich   tłumacz,   szukają   jedwabnej   przędzy,   dzięki 
której mogliby wrócić do tkania kobierców, które są bardzo 
cenne!
—Faktem   jest,   że   jedwabne   kobierce   z   Szirazu   i   z   Is-
fahanu   warte   są   góry  złota!   Nie   uwierzyłbyś,   ile   płacił 
Klasztor   Jedynej   Dharmy   za   tkaniny,   jakimi   przed 
przytroczeniem koszy okrywa się grzbiety świętych słoni 
przenoszących relikwie!

background image

— A więc Ulik mnie nie okłamał. Ten ich tłumacz wydał mi

się zresztą kimś, do kogo można mieć zaufanie — szepnął Pięć
Zakazów, dając znak manipie i Orężowi Prawa, żeby na razie
zamilkli.

Ze schodów prowadzących do sypialni dobiegły hałasy.
Byli to Persowie, którzy pogwizdując i czkając, szli na górę, 

żeby się położyć.

Na końcu pojawiła się potężna sylwetka Madżiba.

Zanim poszedł spać, policzył swoich ludzi, potem sprawdził, 

czy niemowlęta śpią w koszyku, rzucił też spojrzenie Pięciu 
Zakazom, potwierdzając tym swoją do niego nieufność.

— Popatrzcie tylko, ten Pers zdaje się pilnować małych jak

największego skarbu! —jęknął manipa.

Po chwili usłyszeli głośne chrapanie herszta na drugim końcu 

pryczy, podjęli więc cichą rozmowę.

—Ucieczka z dwojgiem takich małych dzieci wymaga do-
kładnego przygotowania i może okazać się bardzo trudna! 
— szepnął zatroskany Oręż Prawa.
—Nie mam innego wyjścia. Nie mogę dopuścić, żeby jakiś 
Pers sprzedał je jak niewolników z myślą o tym, że urodzą 
potomstwo! Te niewinne istotki godne są lepszego losu! — 
odparł wzburzony Pięć Zakazów.
—Podzielam twoje obawy. Pomagając im, poprawisz swoją 
karmę i zbliżysz się do stanu bodhisattwy!
—Nie o to mi chodzi. Staram się być sprawiedliwy i do-
trzymać słowa. Przyrzekłem tybetańskiemu lamie, który mi 
je powierzył, że dowiozę te dzieci do Luoyangu!
—Madżib każe tym, co rozmawiają tam w kącie, żeby się 
uciszyli!   Nie   dają   mu   spać!   —   odezwał   się   nieśmiało 
Ulik.
—Bez wątpienia, mamy przed sobą bardzo trudne zadanie! 
Ten   człowiek   nigdy   nie   da   nam   spokoju!   —   mruknął 
manipa, spoglądając w stronę herszta.

Przed   zaśnięciem   Pięć   Zakazów   wykonał   kilka   ćwiczeń 

oddechowych, po czym wbił wzrok w sufit.

Starając się nie myśleć o belkach i podporach podłogi

background image

składziku nad sypialnią, w którym  oberżysta  przechowywał 
zapasy paszy na zimę, próbował pogrążyć się w medytacji.

Zwykle stworzenie w sobie poczucia pustki przychodziło mu 

z pewnym trudem i wolał poświęcać się ćwiczeniom w sztukach 
walki, żeby osiągnąć odpowiedni stan świadomości, pozwala-
jący umysłowi na koncentrację.

Lecz oto stał się cud!
Poczuł, że wchodzi w medytację bez najmniejszego wysiłku!

To, co widział, było już tylko czarną powierzchnią, doskonale 

gładką, rodzajem niezgłębionej i nieuchwytnej nicości, którą 
jego umysł z przyjemnością penetrował.

Po raz pierwszy Pięć Zakazów poczuł, że przywoływanie 

pustki sprowadza na niego spokój, o którym mówił mu często 
wielki mistrz dhyany, ale którego, aż do tej chwili, Pięć Zakazów 
nie doświadczył tak intensywnie.

Jego   umysł   płynął   teraz   w   przestrzeni,   świadomy   swej 

egzystencji, wolny od wszelkich przyziemnych trosk, niewie-
rzący już w nic, nawet w Buddę.

Młody mnich nie myślał już o niczym, a jego oczy niczego 

nie widziały.

Rozumiał teraz lepiej, co chciał powiedzieć mistrz Czys-

tość Pustki, kiedy próbował mu wyjaśnić, że medytacja chan 
jest tak skuteczna, iż może doprowadzić niektórych jej zwo-
lenników  nawet   do  zaprzeczenia   istnieniu  samego   Buddy. 
Działo   się   to   za   sprawą   oczyszczającej   pustki,   która   po-
zwalała ludzkiemu umysłowi uwolnić się od cierpienia, w 
jakim   zamknął   ją   nieskończony   cykl   odradzania   się   i 
umierania.

Z zadowoleniem smakował czystość tej pustki, to subtelne 

i   odurzające   zanikanie   wszystkiego,   co   tak   dobrze   opisał 
jego mistrz w sutrze ukrytej w długim futerale leżącym u 
jego stóp.

Mógł wreszcie dotknąć pojęcia anatmana, „nie-ja", o którym 

Błogosławiony Budda mówił swoim pierwszym uczniom i z któ-
rego zrozumieniem Pięć Zakazów miał kłopoty aż do tej chwili,

background image

ponieważ trudno mu było zgodzić się z tym, że nic we wszech-
świecie nie jest trwałe ani nie posiada ,ja".

Czuł się więc tego wieczoru szczęśliwy, zasypiając otulony 

pustką jak niemowlę kołderką.

Gdy obudził się następnego ranka, Oręż Prawa i manipa 

kończyli jeść kapuśniak, podczas gdy Persowie, którzy musieli 
już być po śniadaniu, zabawiali się na podwórzu oberży rzuca-
niem strzałkami do tarczy.

—Dzień dobry, Pięć Zakazów! Dobrze spałeś? — powitał 
go Oręż Prawa.
—Od dwóch miesięcy nie spałem tak długo!
—Przemyślałem to, co mi powiedziałeś wczoraj wieczorem. 
Mogę ci pomóc tylko w jeden sposób: pojadę z wami. To 
pozwoli nam zaczekać na odpowiedni moment. Ucieczka 
w sercu gór byłaby czystym szaleństwem! Madżib pilnuje 
cię   jak   orzeł   świstaka,   gdy   ten   wychodzi   z   nory,   żeby 
pobarasz-kować w trawie...
—Ale czy nie będzie to dla ciebie zbyt duże poświęcenie, 
jeżeli zmienisz trasę, tracąc cenny czas?
—Gdyby nie ty, słoń Sing-sing zdechłby z powodu zakaże-
nia. A co do trasy mojej podróży, to ja właściwie nie mam 
celu! Równie dobrze mogę jechać tam gdzie ty!
—Chyba   nie   chcesz   mi   powiedzieć,   że   zabłądziłeś?   Jak 
można   tu   trafić,   podróżując   bez   celu?   —   zapytał 
zdziwiony Pięć Zakazów.
—Szukam mojego nieocenionego przełożonego Buddhabad-
ry i jego białego słonia. Przeszło dwa miesiące temu mieli 
spotkać się koniakiem w tym zajeździe. Czekałem na nich 
w   Peszawarze,   ale   kornak   wrócił   sam.   Więc 
przywędrowałem  tutaj.   Ale   obawiam   się,   że   wrócę   z 
pustymi rękami!
—Współczuję ci! Myślisz, że i jeden, i drugi zaginęli w 
śniegach?
—Nie mam pojęcia. Tylko Błogosławiony może wiedzieć,

background image

gdzie oni są i co naprawę się wydarzyło! — szepnął mnich 
Małego Wozu ze łzami w oczach.

—Tak bardzo mi ciebie żal! Tobie też przypadł los nie do 
pozazdroszczenia, nie lepszy niż mój... — rzekł cicho Pięć 
Zakazów.
—Może   Buddhabadra   udał   się   na   wschód?   Z   tego,   co 
zrozumiałem   z   rozmowy   przy   śniadaniu,   dzięki 
znajomości paru perskich słów, to właśnie w tym kierunku 
zamierzają jechać twoi porywacze...
—Ulik zapewnił mnie, że nie jadą do Chin, ale niestety nie 
umiał określić celu ich podróży.
—Nic dziwnego... Zauważyłem,  że herszt powstrzymuje 
się od wymieniania nazwy tego miasta, mówi tylko o „oazie 
na pustyni".
—A jakie oazy znajdują się na wschodnim odcinku Jed-
wabnego Szlaku? — zapytał Oręż Prawa.
—Jest ich bardzo dużo. Jadąc z Chang'anu, dociera się za 
Nefrytową Bramą do Dunhuangu, potem, na północnym od-
gałęzieniu, do Hami, Turfanu i Kuczy, natomiast na połu-
dniowym   do   Ruoqiangu,   Yutianu   i   Chotanu.   Oba 
odgałęzienia   łączą   się   w   Kaszgarze,   który   po   chińsku 
nazywa się Kashi.
—I jak tu odgadnąć, do którego z tych miejsc udaje się 
Pers? — jęknął manipa, gdy Pięć Zakazów przetłumaczył 
mu pytanie Oręża Prawa i swoją odpowiedź.
—To mało ważne! Uda nam się! Wystarczy zaczekać! On 
sam   doprowadzi   nas   do   szczęśliwego   końca!   A   przy 
pierwszej   okazji   uciekniemy!   —   zapewnił   pełen   nadziei 
Pięć Zakazów.

Mimo iż jego wyprawa była bezowocna, Oręż Prawa, prze-

konany, że podejmuje słuszną decyzję, wyglądał na zadowolo-
nego. Doszedł do wniosku, że dwóch mnichów, choćby nawet 
z różnych buddyjskich szkół, energiczniej stawi czoło przeciw-
nościom niż jeden.

Spędził tyle dni na daremnym oczekiwaniu, uwięziony w tej

background image

małej górskiej gospodzie, w towarzystwie kornaka, który nie 
potrafił wymówić bez błędów trzech słów, iż zaczynało go 
nawiedzać  przykre  poczucie  zniechęcenia  i  daremności   po-
szukiwań białego słonia i Buddhabadry w bezkresnym białym 
pustkowiu masywu Dachu Świata. Dręczyły go coraz silniejsze 
wyrzuty sumienia, że zostawił mnichów w chwili, gdy powinna 
się   zaczynać   Mała   Pielgrzymka.   Zapomniał   jednak   o   tym 
wszystkim za sprawą Pięciu Zakazów.

Wytchnienie i uspokojenie, jakie odczuł, rozmawiając  z 

tym   mnichem,   który   przywrócił   zdrowie   jego   słoniowi, 
sprawiły, iż doszedł do przekonania, że uzupełniają się na-
wzajem.

Podziwiał łagodność i współczucie, jakich dowody dawał 

w każdej chwili Pięć Zakazów. Potrzebował takiego przyjaciela. 
Przeczuwał, że będzie to przyjaźń niezwykle głęboka.

Przeczuwał też, że poszukiwanie Buddhabadry będzie długie 

i mozolne.

Poczucie zagrożenia, nieprzewidywalności wydarzeń, jakie 

towarzyszyły   mu   od  początku   wyprawy,   było   z   pewnością 
znakiem,   że   jego  nieoceniony  przełożony  ukrył   przed  nim 
mnóstwo spraw, które teraz komplikowały zadanie, jakie sobie 
postawił.

Tracił   kolejne   punkty  oparcia   i   bardzo   potrzebował   zro-

zumienia ze strony innej osoby, zwłaszcza gdy osoba ta była 
tak miła i inteligentna jak młody mnich Wielkiego Wozu.

Jeśli więc droga Pięciu Zakazów skrzyżowała się tutaj z jego 

drogą,   to   Oręż   Prawa,   który  nie   wierzył   w   przypadki,   był 
przekonany, że ta nagła poprawa musiała przyjść z nieba, od 
życzliwego mu bodhisattwy lub chroniącej go apsary, a nawet, 
kto wie, od samego Buddy.

— Orężu Prawa, dziękuję ci za to, co dla mnie robisz! Nie 

zapomnę ci tego! — zapewnił Pięć Zakazów.

Dwaj mnisi podnieśli się jednocześnie, a potem ukłonili, 

dotykając się czołami.

Spojrzeli na siebie i zaczęli recytować rytualne formuły,

background image

którymi zwyczajowo rozpoczynano dzień dobrej woli Błogo-
sławionego, błagając go, by odsunął wszelkie pokusy, jakie 
osaczają człowieka, pogrążając go w nieznośnym bólu niespeł-
nionych pragnień.

Podniesieni na duchu dobrocią i zrozumieniem, jakie każdy 

z nich dostrzegał w spojrzeniu drugiego, mówili sobie w myśli, 
że mimo wszystko buddyjscy mnisi to jedna wielka rodzina.

Jeśli wziąć pod uwagę to, co gotowała im przyszłość, tego 

rodzaju porozumienie było jak najbardziej wskazane!

background image

KasiEgar/^

^^^Ss^punhuang        Luoyang

V

^^

0

0**

0

^

Chang'an

V

-^

)\

GÓRY KRAINY ŚNIEGÓW

• Peszawar

• Lhaaa • 

Klasztor  

Samye

18

Pałac generała Zhanga, Changan, Chiny, 5 
kwietnia 656 roku

Dwaj mężczyźni siedzący naprzeciwko siebie w pięknych 

hebanowych fotelach nosili atrybuty swych wysokich stanowisk: 
jeden długi zakrzywiony miecz o rękojeści z nefrytu, znak, że 
jest generałem imperium, a drugi krótszy miecz, z gardą z brązu 
przyozdobioną szmaragdem, oznakę prefekta.

—Niech pan sobie wyobrazi, panie generale, że ta Wu Zhao 
leżała   naga   na   łóżku,   kiedy  Niemowa,   z   tym   irytującym 
świerszczem w ręku, wprowadził mnie do jej buduaru! — 
zagrzmiał  prefekt Li, którego prawa dłoń drżała nerwowo 
na rękojeści mieczyka.
—Tej zdzirze nie brak tupetu! Ośmieliła się przyjąć wyso-
kiego   urzędnika   w   takim   stroju?   —   wykrzyknął   z 
oburzeniem  stary   generał   Zhang,   chrupiąc   prażone 
migdały.
W oczach Wielkiego Cenzora pojawił się lubieżny błysk.
—Tak to się odbyło! Ta diablica potrafi wykorzystywać 
swoje   piekielne   wdzięki!   Gdybym   był   o   dwadzieścia   lat 
młodszy... — westchnął.
—Wpadłby pan w jej szpony! Niech pan to przyzna! A także i 

background image

to, że ma pan nie najgorsze zdanie na temat jej piersi! — 
rzucił generał z chytrym uśmieszkiem.

background image

Generał Zhangsun Wuji, który dowodził wieloma zwycięs-

kimi kampaniami, został wybrany przez cesarza Taizonga na 
stanowisko pierwszego ministra i pełnił tę funkcję przez długie 
lata, dopóki nie odsunął go Gaozong. Dotknięty tym generał 
stanął na czele bezkompromisowych przeciwników Wu Zhao, 
chroniony ogromnym  prestiżem,  jakim cieszył  się w całym 
imperium z uwagi na swe bohaterskie czyny.

—To prawda, że sutki cesarzowej były różowe jak macica 
perłowa!   Ta   kobieta   musi   być   z   pewnością   tak   samo 
okrutna,  jak   piękna!   Miała   na   sobie   jedwabną   tunikę, 
rozciętą   od   dołu  do   samej   góry,   więc   kiedy   usiadła 
naprzeciwko mnie i założyła nogę na nogę, zrobiła to tak, że 
mogłem patrzeć na jej dolinę  róż, jak na żwirową aleję w 
wewnętrznym   ogrodzie   buddyjskiej  świątyni,   z   której 
usunięto   najdrobniejsze   trawki!   —   opisywał

 z 

nieukrywanym   zapałem   prefekt   Li,   albowiem   widok 
pąsowego pączka Wu Zhao pozostawił w jego sercu, mimo 
nienawiści do niej, niezatarte wspomnienie.
—Jeżeli o mnie chodzi, to nigdy nie miałem takiej okazji — 
wyznał generał. — Prawda, że cesarzowa nie cierpi mnie tak 
samo,  jak ja nią pogardzam.  Nie  ufa  mi!  Chodzą słuchy, 
jakoby cesarz Gaozong uważał, iż jej cycki są słodkie jak 
maliny! A co  do jej doliny róż, to on z pewnością i tam 
wetknął swój język!  Nie brakuje też plotek, że ta kobieta 
nie ma sobie równych w graniu na jego jaspisowym fleciku, 
a także  w przyjmowaniu  go drugim wejściem!   Haniebna 
praktyka! Eunuchy gadają, że Gaozongowi wcale się to nie 
nudzi!   Faktem   jest,   że   biedny  cesarz   jest   na   jej   łasce   i 
niełasce.   Przedsiębiorcza   żonka   urządzi  go   tak,   że   ten 
chłopak   na   pewno   niczego   nie   osiągnie!   Co   za  głupiec! 
Wkrótce   ta   kobieta   zamiast   niego   zacznie   rządzić   całym 
imperium!   Jeżeli   nieboszczyk,   wielki   Taizong   widzi   to   z 
miejsca,   w   którym   się   znalazł,   może   go   tylko   dławić 
wściekłość!   Jego   tak  piękne   dziedzictwo   zostanie   prędko 
roztrwonione!   —   zrzędził   były   pierwszy   minister 
największego   cesarza   dynastii   Tang,  który   nadał   swym 
rządom blask równy blaskowi rządów pierwszego cesarza, 
Qin Shi Huangdiego, osiem wieków wcześniej.

background image

—Trzeba przyznać, że cesarzowa ma wspaniałe ciało! Broń, 
za pomocą której panuje nad swoim mężem, jest doprawdy 
przerażająca... — dodał prefekt Li, którego barwny opis łask 
udzielanych Gaozongowi przez Wu Zhao wprawiał w coraz 
lepszy humor.
—Jesteśmy tu, żeby rozmawiać o tym, co ona panu powie-
działa, a nie o wdziękach ukrytych między jej udami! — 
przypomniał stary generał.
—To prawda, drogi generale. Muszę powiedzieć, że nasza 
rozmowa od razu przyjęła dziwny obrót. Cesarzowa mówiła 
tylko   o   przemycie   jedwabiu,   jedynie   to   ją   interesowało. 
Starała  się pociągnąć mnie za język.  A w istocie chciała 
wiedzieć wszystko, co ja wiem o tej sprawie, ale ani razu nie 
wymieniła  nazwiska   ministra   jedwabiu,   Skuteczności 
Pozorów.
—Musiała pana zapytać, czy do Biura Pogłosek Wielkiego 
Cenzoratu nie doszły słuchy o nadużyciach.
—W samej rzeczy. A ja dałem jej do zrozumienia, że mnie 
to zdumiewa. Ryzykując nawet, że weźmie mnie za idiotę, 
nie zdradziłem jej nic z tego, co wiemy już od miesięcy, a 
jeszcze  mniej   o   krokach,   jakie   podjąłem   niedawno,   żeby 
zdemaskować  ludzi   trudniących   się   tym   nielegalnym 
handlem,  o którym  mówi  całe miasto! A zresztą, gdyby 
mógł pan zobaczyć jej zachwyconą minę, kiedy doszła do 
wniosku,   że   mnie   to   naprawdę   zaskoczyło,   to   było 
niezwykle budujące!
—Powtarzam panu, ta kobieta boi się, że Wielki Cenzorat 
nie   omieszka   wściubić   nosa   w   ten   przemyt   i   znaleźć 
winnych! To mówi samo za siebie! Dałbym sobie uciąć rękę, 
że cesarzowa ma konszachty z przemytnikami jedwabiu! — 
oznajmił z triumfującą miną generał.

Wydawało mu się, że wreszcie wie, jak obalić uzurpatorkę.

— Co do mnie, drogi generale, to jeszcze nie jestem tego

pewny.  Mam natomiast  pewność, że przemyt  jej nie prze
szkadza. Z jakiego powodu, tego jak dotąd nie wiem. Ale
dzięki śledztwu przeprowadzonemu przez Wielki Cenzorat
mogę się tego dowiedzieć — odparł ostrożnie prefekt Li.

background image

Jako wysoki  funkcjonariusz w służbie czynnej, nie mógł 

wypowiadać   się   swobodnie,   a   przede   wszystkim,   pragnąc 
kontynuować błyskotliwą karierę urzędniczą, nie chciał suge-
rować generałowi, że mógłby okazać się stronniczy.

— Czy Wielki Cenzorat złapał jakiś trop?
Na twarzy prefekta Li pojawiło się zakłopotanie.
—Od   kilku   tygodni   dyskretnie   obserwujemy   osobników 
noszących   na   przegubach  cienki   kordonek  z  czerwonego 
jedwabiu   —   odpowiedział.   —   Sklepikarze,   do   których 
zaglądają, mają najprawdopodobniej jedwab z przemytu.
—Chodzi   o   ludzi,   którzy   uprawiają   ten   niedozwolony 
proceder?
—Za wcześnie, żeby coś powiedzieć. Zdaniem niektórych 
moich agentów tworzą oni siatkę, inni mówią, że tylko ją 
nadzorują...
—Cała ta sprawa wydaje się niezwykle skomplikowana... — 
mruknął generał.
—W   istocie.   Śledztwo   wymaga   ostrożności,   ponieważ 
członkowie   siatki,   jeśli   takowa   istnieje,   są   wyjątkowo 
podejrzliwi.
—Czy minister jedwabiu wie o tym równoległym rynku?
—Sam   do   mnie   przyszedł,   żeby   mi   o   tym   powiedzieć, 
wystraszony   jak   dziecko,   prosto  od  Gaozonga,   z   którym 
rozmawiał   oczywiście   w   obecności   Wu   Zhao.   Nie   mógł 
zrobić nic  innego, tylko wyjawić  cesarzowi fakt istnienia 
równoległego rynku. Uznał, że byłoby rzeczą bardzo groźną 
dla jego głowy,  gdyby nie powiedział niczego o aferze, 
która   przybrała   już  takie   rozmiary.   Prędzej   czy   później 
cesarz i tak by się o niej dowiedział.
—To jest zjawisko, o którym mówi się w stolicy od lat — 
zauważył generał.
—Zawsze   pokątnie   handlowano   jedwabiem.   Ale   nie   na 
taką skalę!
—Bez   wątpienia   Gaozong   będzie   zawsze   ostatnią   osobą 
powiadamianą   o   tym,   co   dzieje   się   pod   samym   jego 
nosem!

background image

Jeśli chodzi o tego głupca Skuteczność Pozorów, który poszedł 
opowiadać w tak szacownym miejscu o swoich małych zmar-
twieniach, zrobiłby lepiej, gdyby zaczął nadzorować dziedzinę, 
którą mu powierzono! Zaprawdę, ten człowiek jest najgorszym 
ministrem jedwabiu, jakiego mieliśmy od nastania dynastii 
Tang! — zagrzmiał stary wojak.

—A do tego nieostrożnym, drogi generale! Wu Zhao z całą 
pewnością kazała go śledzić aż do drzwi mojego biura! Bo 
jeśli  nie, to jak wytłumaczyć  fakt, że cesarzowa wezwała 
mnie do siebie następnego dnia, choć ja nie miałem do niej 
żadnej sprawy?
—Ta kobieta ma swoich szpiegów, to pewne! Nie zdziwi 
mnie żadne jej posunięcie.
—Niestety, prawdopodobnie ma pan rację, drogi generale.
—W takim razie, czy Wielki Cenzorat nie powinien zastawić 
pułapki w samym środku tej siatki czerwonego kordonka? 
Wielki Taizong mawiał, że sukces ofensywy zawsze polega 
na działaniu z zaskoczenia.
—Gdy tylko wyszedłem z buduaru cesarzowej, poleciłem 
moim   najlepszym   ludziom,   żeby   podjęli   działania 
wywiadowcze w dzielnicy kupców jedwabnych i dokładnie 
przeczesali   wszystkie   sklepy   —   zapewnił   prefekt   Li, 
odganiając wielką muchę, która kręciła się koło jego twarzy, 
po   czym   odkaszlnął  do   wielkiej   miedzianej   spluwaczki, 
przyniesionej przez służącego.
Na drewnianej, pokrytej laką tacy podano im seledynową 

porcelanową czarkę, w której ułożone były skórki pomarań-
czowe smażone w imbirze.

Wiekowy   generał,   wielki   łakomczuch,   poczęstował   nimi 

gościa, który nie dał się prosić i sięgnął po smakowite delicje.

—Proszę, mój  drogi Wielki Cenzorze, to dobrze robi na 
gardło!
—Nieskończone dzięki, drogi generale! Widzę, że zna pan 
moje słabości! — mruknął zadowolony prefekt Li.
—I co ciekawego odkryliście w Dzielnicy Jedwabnej?

background image

—Trupa!   —   wykrztusił   prefekt,   który   właśnie   połykał 
wielką smażoną skórkę i z ust kapał mu słodki syrop.
—Już?   —   podchwycił   nieco   ironicznym   tonem   bohater 
wojen   wielkiego   cesarza   Taizonga,   który   cenił   czarny 
humor.
—Chodzi o osobnika o imieniu Żywy Karmin, właściciela 
małego sklepu z jedwabiem z motylem na szyldzie. Moi 
ludzie znaleźli go z rozprutym brzuchem tuż za drzwiami 
sklepiku!
—Jaki związek może mieć trup tego człowieka z nielegal-
nym handlem jedwabiem?
—Prawie połowa zwojów znajdujących się w jego sklepie 
nie   miała   urzędowej   pieczęci.   Ten   drobny   sklepikarz 
prowadził  nielegalny   handel   na   wielką   skalę!   Niech   pan 
pomyśli, drogi  generale, w jego sklepie była nawet mora 
cynobrowa i żółta.
—Cynobrowa   i   żółta!   To  nie   do   wiary!   Moje   córki   od 
trzech miesięcy suszą mi o nią głowę, a ja nie mogę znaleźć 
na rynku ani kawałka!
—Nie muszę mówić nic więcej, drogi generale! Jak powiada 
przysłowie: niepozorne małe pomarańcze są czasami dużo 
bardziej soczyste niż wielkie!
—Morderstwo przez rozprucie brzucha to rzecz niezwyczaj-
na!   —   pokręcił   głową   stary   generał,   dając   znak 
służącemu,  żeby   przyniósł   następną   porcję   smażonych 
skórek.
—Odarte z ubrania ciało leżało w kałuży krwi. Morderca 
działał z nadzwyczajnym okrucieństwem, prawdopodobnie 
posłużył   się   szablą.   Moi   ludzie   mówili,   że   wnętrzności 
ofiary  rozrzucone   były   po   podłodze   sklepu   —   wyjaśnił 
prefekt i znów odkaszlnął do spluwaczki.
—Co za bestialstwo! — podsumował generał.
—Moi ludzie jeszcze nie otrząsnęli się z szoku.
—A   co   przyniosły   ich   działania?   Wyobrażam   sobie,   że 
pańscy ludzie przeszukali też inne sklepy!
—Mamy tylko jeden ślad, ale nie bez znaczenia: według 
świadków, których zeznania zostały potwierdzone, na kilka 
dni przed morderstwem rzeczony Żywy Karmin gościł tego 
osiłka

background image

Niemowę, który po dokładnym przeszukaniu sklepu kazał mu 
wsiąść do lektyki i zawiózł w nieznanym kierunku...

— Myśli pan, że ów osobnik został przyjęty osobiście przez

tę ulicznicę Wu Zhao?

Dawny pierwszy minister imperium Tangów zerwał się z 

fotela.   Nie   posiadał   się   z   radości,   niczym   dziecko,   które 
dostało upragnioną zabawkę.

—Nie   mogę   tego   potwierdzić!   Kompetencje   Wielkiego 
Cenzoratu   kończą   się   przed   drzwiami   cesarskiego   pałacu, 
nawet jeśli jego biura znajdują się na pierwszym piętrze nad 
główną bramą! — powiedział z nutą żalu prefekt Li.
—Niestety! Po trzykroć niestety! — zagrzmiał staruszek.
—Ale   nie   tracę   nadziei,   że   dojdę   prawdy.   Oczekuję,   że 
przyłapiemy na gorącym  uczynku, w mieście albo poza 
nim,  w trakcie bójki albo gdy pogwałci godzinę policyjną, 
jakiegoś sługę z pałacu, który zacznie śpiewać, kiedy mu 
wyjaśnię, że jestem gotów przymknąć oczy na jego winę, 
jeśli zezna co  trzeba. Śmieszna sprawa, ale denuncjacje w 
zamian za  darowanie kary są naprawdę skuteczną metodą 
zdobywania informacji!  Oczywiście pod warunkiem że się 
jej nie nadużywa — zaznaczył z chytrą miną prefekt Li, 
który także się podniósł i podszedł do starego generała.
—Wszystko  wskazuje  na to,  że  sprawy mogą  się  skom-
plikować. Gdyby się okazało, że Wu Zhao, nierada, że łączy 
się  ją   z   procederem   przemytu   jedwabiu,   była   też 
inspiratorką tej ohydnej zbrodni, byłaby to oczywiście bardzo 
poważna okoliczność...  Posiadacz  takiego sekretu  mógłby 
się   obawiać   o   swoje  życie!   —   szepnął   generał   i   zaczął 
przemierzać komnatę wzdłuż i wszerz.
—Myśli pan? — mruknął prefekt, a jego twarz pobladła.
—Mój drogi, nie dostaje się bezkarnie takich prezentów od 
nieba!   Albowiem   wszyscy   ci,   którzy   pragną   jak 
najszybszego końca tej żałosnej komedii walki o władzę, 
odebraliby   to   jako  złą   wróżbę   dla   niebiańskiego 
posłannictwa Gaozonga. A to byłoby dla niego groźne, o ile 
nie pozbyłby się tej kobiety! Ale

background image

cesarzowa ma w zanadrzu niejedną sztuczkę... Nie zdziwiłbym 
się, gdyby ta uzurpatorka sięgnęła po wszelkie możliwe środki, 
żeby uniknąć takiego końca! — wykrzyknął generał, po czym 
usiadł.

—Co w tej sytuacji powinienem zrobić, drogi generale?
—Kontynuować śledztwo i mieć się na baczności. Wzmóc 
czujność, ale iść do końca! — rzucił były premier i dodał: 
—  Wielki   Cenzor,   który   uwolniłby   cesarstwo   od   tej 
ulicznicy,  znalazłby   się   o   krok   od   nominacji   na   urząd 
ministra wysokiej  rangi,   może   nawet   pierwszego  pośród 
wszystkich.
—Więc   sam   pan   rozumie,   drogi   generale,   dlaczego   nie 
wolno mi wstrzymać tego śledztwa. — Prefekt Li był pod-
budowany słowami przyjaciela.
—Proszę   informować   mnie   na   bieżąco   o   swoich   działa-
niach, i niech pan pamięta, że przyszłość należy do pana! — 
podkreślił stary generał, gdy Wielki Cenzor zaczął zbierać 
się do wyjścia.

Przekonany, że godzina zemsty wybiła, upojony szczęś-

ciem staruszek wyobrażał sobie, jaką minę zrobi Gaozong, 
gdy usłyszy,  że jego małżonkę podejrzewa się o udział w 
zdradzie stanu.

Byłby to koniec nieznośnej uzurpacji, jaką było wybranie 

Wu Zhao na oficjalną małżonkę cesarza Chin, nieakceptowaną 
przez członków „szlachetnych rodzin", których generał Zhang, 
mimo podeszłego wieku, był niezmordowanym rzecznikiem.

Sprawa była tak poważna, że mogła nawet postawić pod 

znakiem zapytania rzetelność mandatu, jakiego niebo udzieliło 
swemu synowi, czyli chińskiemu cesarzowi.

Jako dobry konfucjanista generał Zhang mawiał, że jeśli 

niebo udzieliło władcy swego mandatu, równie dobrze może 
cofnąć go pewnego dnia, jeśli obdarowany okaże się go nie-
godny.

— Czy pomyślał pan o tym, żeby mieć na oku ten sklep, na

wypadek gdyby mordercy kupca wrócili na miejsce zbrodni? —
zapytał generał.

background image

— Kazałem postawić przed wejściem dwóch agentów prze-

branych za wędrownych handlarzy! — odparł prefekt Li i po-
żegnał generała.

Aby wrócić z domu dawnego premiera Zhanga do biura 

Wielkiego Cenzoratu w pałacu cesarskim, trzeba było przejść 
przez część Chang'anu, już wtedy nazywaną Dzielnicą Niebiań-
skiej Nieskazitelności, w której pośród ogrodów pełnych rzad-
kich roślin stały domy bogaczy.

Zamknięty w lektyce prefekt Li nawet nie rzucił okiem na 

piękne pałace, na otoczone murami  ogrody,  kipiące bujną 
zielenią, zamieszkane przez wszystkich tych, których stolica 
Tangów zaliczała do arystokracji i do warstwy wysokich urzęd-
ników.

Rozmyślał o rozmowie, jaką odbył ze starym rozgoryczonym 

wojskowym.

Ledwo opuścił jego dom, opadły go wątpliwości. Był zado-

wolony, ale zarazem dręczył go nieokreślony niepokój.

Z pewnością każdy wysoki urzędnik marzył o tym, żeby 

zostać wielkim ministrem. Sugerując mu, że to marzenie nie 
jest   nieosiągalne,   były   pierwszy  minister   cesarza   Taizonga 
poruszył czułą strunę.

Mimo wszystko, czy wplątując go w ten sposób w atak na 

Wu Zhao, nie zachęcał do gry o zbyt wysoką stawkę?

Czy było rzeczą rozsądną mieszanie się w sprawy arystokracji 

cesarstwa, której przywileje sięgały niepamiętnych czasów, 
a pilnowali ich rekrutowani drogą egzaminów wysocy urzęd-
nicy, tworzący w państwie potężną kastę?

Czy generała Zhanga nie zaślepiała nienawiść, gdy widział 

w cesarzowej jedynie pozbawioną wszelkich skrupułów prostac-
ką uzurpatorkę, podczas gdy w oczach zwykłych ludzi, a przede 
wszystkim coraz liczniejszych buddystów, młoda dziewczyna, 
dawna mniszka, która wyszła z klasztoru Ganye dzięki łasce 
samego cesarza, wydawała się wzorem do naśladowania?

background image

Dotarłszy do swego biura, Wielki Cenzor zobaczył, że przed 

jego   drzwiami   czeka   z   zafrasowaną   miną   dowódca   brygad 
specjalnych, a wraz z nim trzech zmartwionych mężczyzn.

—Co się dzieje? — zapytał prefekt. — Wyglądacie, jakby 
niebo zwaliło wam się na głowy.
—Panie prefekcie, zgubiliśmy trop młodej dziewczyny  i 
młodego   mężczyzny,   których   zamordowany   kupiec 
jedwabny  gościł   na   pięterku   swojego   sklepu   —   wyznał 
dowódca.
—Wydałem przecież ścisłe rozkazy,  żeby prowadzić nie-
ustającą obserwację sklepu Pod Jedwabnym Motylem! — 
huknął Wielki Cenzor.
—Prowadziliśmy ją, panie prefekcie! Ale te dwie turkawki 
ulotniły się, zanim się zorientowaliśmy. Od wczorajszego 
wieczoru nie pojawili się w sklepie! Niech mnie natychmiast 
pożre smok, jeśli to moja wina!
—Jesteście do niczego! Macie węch, w porównaniu z któ-
rym ziarnko gorczycy jest ogromną górą, nad którą panuje 
boski Władca Błękitnych Chmur!  Niech smok pożre was 
wszystkich!   Kieruję   do   sprawy   tego   morderstwa   ośmiu 
ludzi z moich dwóch najlepszych  brygad specjalnych,  a 
oni nie  potrafią przypilnować jak należy dwojga ważnych 
podejrzanych! Jeśli ci ludzie się nie pokazali, to oczywisty 
znak,   że  uczestniczą   w   przemycie   jedwabiu,   a   przede 
wszystkim że  uprzedzono  ich  o  tym,   iż   są   śledzeni!   — 
utyskiwał   Wielki  Cenzor, chodząc tam i z powrotem po 
biurze. Szpiedzy prężyli  się na baczność, a ich spuszczone 
oczy świadczyły o tym, że się wstydzą.
—To pewne, panie prefekcie! Musiał ich ostrzec ktoś, kto 
chce   ich   chronić!   —   odważył   się   odezwać   dowódca, 
pochylający głowę niżej niż pozostali.
—Powiedz   no,   do  czego  ty  się   właściwie   nadajesz!?   — 
krzyczał prefekt.

Atletycznie zbudowany dowódca na myśl o czekającej go 
karze trząsł się jak listek. Jego ludzie też mieli bardzo 
niepewne miny.

background image

Prefekt Li słynął z nieprzejednania, ale także z okrucieństwa, 

które to cechy usprawiedliwiały jego nominację na to stanowis-
ko. W dobrze poinformowanych kołach Chang'anu szeptano, 
że „ten Li" pełni też rolę „oczu i uszu" cesarza Gaozonga.

Wielki Cenzorat funkcjonował jak prawdziwa tajna policja 

na usługach cesarza.

Jego skuteczność opierała się na lojalności agentów, którym 

nie wolno było ujawniać państwowych sekretów, jakie po-
znawali dzięki prowadzonym przez siebie śledztwom.

Dowódca tej armii cieni, groźny prefekt Li, kierował nią 

głównie za pomocą terroru.

Jej członkowie obawiali się więc kar, jakie nakładał na tych, 

których przyłapano na niewywiązywaniu się z obowiązków. 
Najlżejszą karą było obcięcie stopy. Pociągała ona za sobą to, 
że ofiarę skreślano z listy funkcjonariuszy tej elitarnej służby. 
A wtedy biedakowi pozostawała tylko nadzieja, że zwolni się 
jakieś miejsce dozorcy albo odźwiernego w cesarskim pałacu, 
gdyż aby mieć pewność, że nie opuszczą oni swoich stanowisk, 
cesarscy dozorcy i stróże byli  wybierani  spośród żołnierzy, 
których wojna pozbawiła jednej albo obu nóg, lub spomiędzy 
skazanych na amputację.

—Co   tak   naprawdę   wiadomo   o   tych   dwojgu   młodych 
ludziach,   którzy   zniknęli?!   —   zagrzmiał   Wielki   Cenzor, 
rzucając  w gniewie na środek biurka miecz, który zostawił 
długą rysę na jego nieskazitelnej powierzchni.
—O chłopaku nie wiemy prawie nic. Nie mieszkał tam długo. 
Jego obecność nie została nam wcześniej zasygnalizowana. 
Dzielnicowy policjant nie miał czasu dowiedzieć się kto to 
taki.
—A dziewczyna?
—Nazywa   się   Nefrytowy   Księżyc   i   pracuje   w   Świątyni 
Nieskończonego   Przędziwa.   Tak   przynajmniej   twierdzi 
dzielnicowy — zdołał wyjąkać dowódca.
—I   co,   czekacie,   aż   wam   urosną   paznokcie   dłuższe   od 
pazurów tygrysa, żeby wysłać ludzi do fabryki jedwabiu? 
— zagrzmiał Cenzor.

background image

— Panie prefekcie, dziś rano wysłałem do cesarskiej ma

nufaktury   trzech   ludzi,   żeby   przepytali   dziewczynę!   Gdy
tylko wrócą, przyjdę  złożyć  panu sprawozdanie! Chyba  że
chce pan mieć pisemny raport, na który trzeba doliczyć pół
dnia więcej!

W istocie, wszystkie raporty na bardziej delikatne tematy 

musiały być, zgodnie z wewnętrznym regulaminem Wielkiego 
Cenzoratu,   sporządzone   na   piśmie.   Dzięki   temu   każdy  był 
odpowiedzialny za to, co przedstawiał, i biada tym, którzy 
zrobili jakiś fałszywy krok, grożący ośmieszeniem aparatu 
władzy.

— Mam w nosie pisemne raporty! Chcę jak najszybciej

mieć informację o tej dziewczynie!

Wytchnienie, na jakie dowódca liczył po tak ciężkich prze-

życiach, trwało krótko.

Ledwo uszedł trzy kroki korytarzem, usłyszał wołanie pre-

fekta:

— Postanowiłem udać się z tobą. Pojedziemy zobaczyć, co

robią twoi ludzie w Świątyni Nieskończonego Przędziwa. Sami
przepytamy tę młodą robotnicę!

Dowódca   o  mało  nie  zemdlał.  Miał  wrażenie,  że  ziemia 

rozstępuje się pod jego nogami.

Nigdy dotąd Wielki Cenzor Cesarski, jeden z najwyższych 

funkcjonariuszy w administracyjnej hierarchii, nie brał udziału 
w inspekcjach w terenie, zwłaszcza w takim miejscu jak fabryka 
jedwabiu!

Co kryło się za tą decyzją, jeśli nie wyjątkowa nieufność, nie 

tylko wobec niego, ale także wobec jego ludzi?

Podejrzewając, że afera z przemytem jedwabiu może osiągnąć 

rozmiary skandalu na skalę państwową, przeczuwał koniec 
swojej kariery. Oczami wyobraźni widział, jak przegnany z 
brygad   specjalnych   ląduje   w   najlepszym   razie   na   jakimś 
podrzędnym stanowisku w Wielkim Cenzoracie, a w najgorszym 
poza nim, wyrzucony bez skrupułów za drzwi za niekompeten-
cję, skazany na hańbę!

background image

Ludzie z brygady specjalnej, którzy rozsiedli się w jadalni 

nad kociołkiem dymiącej zupy, najspokojniej w świecie grając 
w warcaby, nie wierzyli własnym oczom, gdy wkroczył ich 
dowódca w towarzystwie prefekta Li.

Na widok wysokiego urzędnika wszyscy zamilkli, spiesznie 

odstawili pionki i wsadzili nosy w talerze.

— Wy trzej, włożyć opaski! Idziemy z panem prefektem 

dołączyć do waszych kolegów w Świątyni Nieskończonego 
Przędziwa! — polecił dowódca, z trudem opanowując drżenie 
głosu.

Trzej agenci podeszli do szafy, żeby poszukać białych płó-

ciennych  opasek,   na  których   wykaligrafowane   były  znaki 
„wielki" i „biuro", symbolizujące ich służbę.

Taka opaska napełniała ludzi przerażeniem.

Służyła nie tylko jako przepustka, umożliwiająca agentom 

tajnej policji pokonanie strzeżonych wejść, ale przede wszyst-
kim zwalniała ich od stania w kolejkach, podczas gdy zwykłym 
obywatelom pedantyczna i zawsze złakniona dochodów ad-
ministracja kazała czekać godzinami, żeby wydusić z nich 
opłatę za prawo przejścia.

Wystarczyło mieć na ręku taką opaskę, aby tłum wypełniający 

bezustannie ulice Chang'anu trwożliwie się rozstąpił.

Tego dnia, pośrodku ludzkiego morza, lektyka prefekta Li, 

rozpoznawalna   między   innymi   dzięki   tym   samym   znakom 
„wielkie" i „biuro", odcinającym się złoceniami na polakiero-
wanych na czarno drzwiczkach, okazała się jeszcze skutecz-
niejszym taranem niż opaski agentów, którzy eskortowali ją, 
biegnąc obok.

Na jej widok ulica pustoszała, bo przechodnie znikali w bra-

mach, żeby nie zwracać na siebie uwagi.

Wystarczyła zaledwie godzina, choć zwykle trzeba było na 

to trzy razy tyle  czasu, aby dotarli do ogromnej  wytwórni 
jedwabiu, chociaż znajdowała się ona na drugim końcu miasta.

Prefekt wyskoczył  z lektyki i odepchnął bez ceregieli in-

spektora straży i kontrolerów, którzy sprawdzali zarówno

background image

dokumenty personelu, jak i etykiety towarów wjeżdżających 
do środka i wyjeżdżających na zewnątrz.

—Prefekt  Li  z  Wielkiego  Cenzoratu!  —  mruknął  do in-
spektora.
—A ja jestem mistrz Konfucjusz! — odparł tamten, nie 
zdając sobie sprawy, że istotnie ma do czynienia z wysokim 
funkcjonariuszem.

Co gorsza, chciał nawet zatrzymać prefekta, biorąc go za 

intruza i oszusta. Czyżby groźny prefekt Li nie miał nic innego 
do roboty niż tracenie czasu na wizyty w fabryce jedwabiu?!

— Co za arogant! Będzie cię to drogo kosztowało! — rzucił

prefekt Li, dając oczami znak swoim ludziom, żeby usunęli
z drogi biednego inspektora.

W   chwilę   potem   pobity   nieszczęśnik   leżał   na   schodach 

prowadzących do wielkich drzwi fabryki, a skonsternowany 
dyrektor przędzalni załamywał ręce, rozpływając się w prze-
prosinach. Strażnicy, mający za zadanie kontrolować towary 
i   pracowników,   drżąc   ze   strachu,   ustępowali   na   bok,   aby 
umożliwić wejście ludziom z opaskami.

Szli szybko uliczkami tego małego miasteczka, które było 

największą z cesarskich manufaktur jedwabiu, znaną we wszyst-
kich chińskich prowincjach z doskonałej jakości produktów.

Świątynia Nieskończonego Przędziwa — istne sanktuarium 

wytwarzające   różne   odmiany   mory,   gęstego   prążkowanego 
płótna, brokatów i satyn, tak miękkich w dotyku, że wywoły-
wały gęsią skórkę u tych, którzy się w nie ubierali — za-
sługiwała w pełni na swoją nazwę.

Perspektywę  uliczek oddzielających  wydziały,  w  których 

odbywało się rozwijanie kokonów, farbowanie, przędzenie i 
tkanie cennej materii, wydłużały jeszcze głębokie równoległe 
koleiny, wyżłobione przez wózki o kółkach z brązu, popychane 
przez farbiarki, tkaczy i prządki. Potęgowały one wrażenie 
ogromu, jakiego doświadczali goście zwiedzający to dziwaczne 
robotnicze mrowisko, wytwarzające rzadki towar, rozchwyty-
wany chciwie od Europy po Japonię.

background image

W części, w której rozwijano kokony, stały ogromne budynki 

spowite kłębami pary. Unosiła się ona nad wrzątkiem, w którym 
robotnice zanurzały kokony, żeby uniemożliwić owadom ich 
przebicie, co nieodwołalnie zniszczyłoby przędzę.

Nieco dalej, w strefie farbowania, przez niskie okna widać 

było czerwonawe odblaski ognia z pieców, przed którymi 
suszono przędzę po wyjęciu jej z wanien z barwnikami.

Z   pracowni   dobiegały  ogłuszające   hałasy,   po  uliczkach 

krążyli robotnicy, załadowywano, wyładowywano i przetaczano 
wózki. Gorączkowa krzątanina i harmider przyprawiały o zawrót 
głowy gości, którzy, jak prefekt Li, po raz pierwszy oglądali 
Świątynię Nieskończonego Przędziwa.

—Wiesz,   gdzie   pracuje   Nefrytowy   Księżyc?   —   zapytał 
prefekt dowódcę, pragnąc jak najszybciej porozmawiać z tą 
młodą kobietą.
—Niestety nie. Dowiem się u podmajstra! — odparł za-
pytany.

Dostrzegł jakiegoś osobnika, który niczym podoficer prowa-

dził równym krokiem małą drużynę robotników i robotnic.

—Nie widziałeś przypadkiem ludzi z takimi opaskami jak 
moja?
—Poszli do drugiego bloku,  w którym  znajduje się far-
biarnia.
—Czy nie tam pracuje Nefrytowy Księżyc?! — wykrzyknął 
prefekt Li, dokładnie w chwili, w której pokazali się trzej 
agenci, zajęci ożywioną rozmową z młodą robotnicą.
—Powiedz   swoim   ludziom,   żeby  skończyli   te   zaloty  — 
polecił   Wielki   Cenzor   dowódcy,   który   popędził   w   ich 
kierunku,  żeby   zapytać,   czy   udało   im   się   zatrzymać 
poszukiwaną młodą Chinkę.
—Panie Wielki Cenzorze, moi  ludzie zapewnili mnie, że 
Nefrytowy Księżyc znajduje się na swoim stanowisku pracy! 
— zameldował z ulgą.
— No to przyprowadźcie ją tu, tylko szybko!
Popędzili ile sił w nogach do jednej z hal, gdzie robotnice

background image

wykonywały   delikatne   operacje,   które   nadawały   barwnym 
tkaninom niewiarygodne mieniące się odcienie.

Gdy prefekt Li wpadł do środka, jakby szykował się do 

straszliwej walki, cofnął się odruchowo przed ciężkimi obło-
kami gryzących oparów, dobywających się z kadzi, w których 
warzyły się niczym dziwna zupa mieszaniny roślin, mięczaków 
i minerałów. Od tysiącleci mistrzowie farbiarscy zachowywali 
dla   siebie   receptury   barwników,   które   żyjący   w   dawnych 
czasach Żółty Cesarz przekazał w swej niezmierzonej dobroci 
ludziom.

W głębi hali widać było nadzorcę. Właśnie obcinał sobie 

paznokcie, siedząc przy małym  stoliku, na którym nie było 
żadnych dokumentów, za to królowała fajka, niezbędne narzę-
dzie do zabijania nudy.

Gdy tylko kobieta kierująca farbiarnią odwracała się plecami, 

przedrzeźniał ją, po czym ze spłoszonym wzrokiem i posmut-
niałą miną wracał do swego zajęcia, które tylko z nazwy było 
nadzorowaniem pracowników.

— Szukam Nefrytowego Księżyca. Gdzie ona jest? Lepiej

mi powiedz, bo jak nie, to biada ci! — zwrócił się do niego
prefekt Li.

Nadzorca, który zajął się właśnie czyszczeniem fajki, spojrzał 

ponuro na nieznajomego, który z pewnością też musiał poczuć 
słabość do młodej kobiety, o którą pytało go wielu szalejących 
za nią mężczyzn. Prosili go nawet, żeby im powiedział, jak ją 
zdobyć, jakby mógł to wiedzieć!

—Coś mi się zdaje, że serduszko Nefrytowego Księżyca 
jest już zajęte! — westchnął.
—Nędzniku!   Czy   nie   wyraziłem   się   jasno?   Pytam   cię, 
gdzie jest Nefrytowy Księżyc! Pokaż mi ją! Jeżeli nie od-
powiesz Wielkiemu Cenzorowi Cesarskiemu, biada twoim 
stopom! — warknął prefekt, wykonując ręką ruch przypo-
minający piłowanie.
—Skąd mam mieć pewność, że zwracam się do tak ważnej 
osobistości? — spytał butnie nadzorca.

background image

— Nieszczęśniku, w twoim interesie jest odpowiedzieć, bo

jak  nie,   możesz   mieć   bardzo  poważne   kłopoty!   Pomyśleć
tylko, że czytam wam Konfucjusza, żeby wbić wam do głów
parę elementarnych  zasad! — zagrzmiał  jakiś głos za jego
plecami.

Słysząc te słowa, nadzorca odwrócił się. Głos należał do 
dyrektora fabryki, który podszedł do grupy agentów.

—Jestem prefektem Wielkiego Cenzoratu! — oznajmił Li, 
poleciwszy   uprzednio   swoim   ludziom,   żeby   pokazali 
wszystkim pracownikom opaski.
—Panie,   tysięczne   przeprosiny!   Nie   sądziłem,   że   będę 
miał   okazję   spotkać   w   tej   hali   osobę   pańskiej   rangi!   — 
wybełkotał nadzorca, świadom niezręczności, która mogła 
go   zaprowadzić   prosto   na   stanowisko   dozorcy  w   jakimś 
państwowym budynku.
Trzęsąc się jak liść, wstał spiesznie, okrążył  swój mały 

stolik i stanął przed prefektem na baczność, niezgrabny i za-
wstydzony.

—Gdzie   jest   Nefrytowy   Księżyc?   Powiedziano   mi,   że 
pracuje pod twoim nadzorem właśnie tu, w farbiarni — po-
wtórzył siny ze złości prefekt.
—Chodzi o to, że... dziwnym trafem, nie zjawiła się dziś 
rano na apelu! — jęknął nadzorca, na którego czole perliły 
się wielkie krople potu.
—Nefrytowy   Księżyc   zniknęła!   To   niemożliwe!   Była   tu 
wczoraj? — ryknął prefekt.
—Tak! Ta młoda dziewczyna ma  złote ręce, to jedna z 
najlepszych  pracownic. Zawsze jest na apelu. Odkąd tu 
pracuje, nigdy nie chorowała! — odparła jedna z farbiarek, 
trochę starsza od innych.

Jej grube nagie ramiona, zaczerwienione od cynobrowej 

farby, robiły wrażenie, jakby były okryte morą. Była zadowolo-
na z zakłopotania, w jakie jej odpowiedź wprawiła nadzorcę 
wydziału.

background image

— Sprawa się komplikuje! Najwyraźniej mamy do czynienia 

z dobrze zorganizowaną siatką, która sobie z nas drwi! Trzeba 
złapać tych dwoje młodych ludzi. Przejmuję śledztwo! — fuknął 
wściekle Wielki Cenzor i odwrócił się, by wyjść.

Twarz dowódcy brygady specjalnej, który nie mógł znieść 

afrontu, jaki spotkał go w obecności jego ludzi, była blada jak 
u nieboszczyka. Został nim zresztą następnego dnia. Znaleziono 
go wiszącego na gałęzi drzewa.

background image

19

Oaza Dunhuang, Jedwabny Szlak

Umara przyglądała się żwawym ruchom jaszczurki biegającej 

po suficie.

Była szczęśliwa.
Plan, jaki obmyśliła, miał na celu utrzymanie w tajemnicy 

morderstwa, którego była świadkiem, i tego, że weszła w po-
siadanie szkatułki z sandałowego drewna.

Leżąc na wąskim łóżku w swojej izbie o pobielonych wapnem 

ścianach, dziewczyna rozmyślała o tym, co niedawno przeżyła.

Była szczęśliwa, podekscytowana, ale także niespokojna.

Wiedziała, że jeśli chodzi o nieujawnianie sekretów, dorów-

nuje swemu ojcu, co trochę ją pocieszało, albowiem aż do tej 
chwili nie miała przed nim tajemnic.

Nie zdawała sobie natomiast sprawy z tego, że spotkało ją 

coś, co miało zadecydować o całym jej życiu.

Zaczęło się od tego, że nie powiedziała nikomu, iż wraz z 

Kłębkiem   Kurzu   odkryła   schowek   wydrążony   w   uskoku 
urwiska, zawierający księgi z Klasztoru Miłosierdzia.

Jak zresztą mogła opowiadać o wyprawie, podczas której 

o mało nie skręciła karku?

background image

Jeszcze   mniej   powodów   miała,   by   mówić   o   straszliwym 

morderstwie, którego była świadkiem. Wiedziała, że Addai 
Aggai byłby wstrząśnięty.

Tak więc podjęła decyzję, że będzie milczała, choćby przez 

kilka dni, dopóki nie znajdzie odpowiednich  słów, by opowie-
dzieć o tym, co przeżyła.

Ich znalezienie okazało się jednak trudne, i jak to bywa ze 

wszystkimi  tajemnicami,  których nie wyjawia  się od razu, 
dziewczyna odkryła, że staje się niewolnicą swego sekretu.

Nie powiedziała więc ojcu o szkatułce z sandałowego drewna.
Gdy po powrocie do Dunhuangu uniosła jej wieczko, zoba-

czyła coś tak niezwykłego, że nie śmiała tego nawet dotknąć.

Oszołomiona, przyjrzała się temu czemuś dokładnie, po czym 

zamknęła pudełeczko.

Postąpiła   tak   nie   tyle   z   obawy,   że   da   ojcu   powody  do 

niepokoju, rozczarowania, a nawet gniewu, gdyby odkrył, że 
jego córka uciekła opiekunce, ile raczej pod wpływem głębo-
kiego i zagadkowego przeczucia, które kazało jej milczeć.

Pragnąc rozwiązać zagadkę szkatułki, spędziła mnóstwo 

czasu na wertowaniu ksiąg znajdujących się w biskupstwie.

Na próżno. Żadna nie wspominała o tym, co znajdowało się 

w szkatułce.

Po kilku dniach postanowiła otworzyć się tylko przed Kłęb-

kiem Kurzu i powiedzieć mu, co przyniosła ze zrujnowanej 
pagody ozdobionej apsarami.

Młody Chińczyk nalegał tak bardzo, że Umara zgodziła się 

pokazać mu zawartość szkatułki.

—To   jest   warte   majątek!   —   wykrzyknął   zachwycony 
chłopiec.
—Przysięgnij, że nikomu nie powiesz!
—Musimy to ukryć w grocie z księgami — orzekł, nie 
mogąc otrząsnąć się ze zdumienia.

Aż do tej chwili wydawało jej się, że wystarczy schować 

szkatułkę pod łóżkiem.

1 O A

background image

— Masz racją—przyznała. — Jutro wdrapiemy się na urwisko

i włożymy ją do groty. Tam przynajmniej nikt nie będzie jej szukał.

Idąc tam nazajutrz, rozglądali się w obawie, że ktoś może ich 

śledzić.

—Włóż to tutaj, pod ten stos. Nie ma mowy, żeby któryś z 
mnichów z Klasztoru Zbawienia i Miłosierdzia na to natrafił, 
nawet   gdyby   przyszło   mu   do   głowy   sporządzać   spis 
zgromadzonych zwojów! — zapewnił Kłębek Kurzu. — Ci 
mnisi mają tyle pieniędzy, że byliby gotowi dużo zapłacić za 
zawartość  serca,   jestem   tego   pewny!   —   dodał   ze 
śmiechem.
—Skąd o tym wiesz?
—Żaden buddyjski kupiec po zrobieniu dobrych interesów 
na   rynku   w   Dunhuangu   nie   zapomina   zanieść   grosika 
Skupieniu   Powagi,   przełożonemu   tego   klasztoru.   Gdy 
przypadkiem znajdę się w tym momencie na jego drodze, 
nierzadko i ja dostaję jakąś monetę! — wyznał ze znaczącą 
miną   chłopak,   wsuwając  serce   za   rząd   zwojów,   w 
niedostępnym   miejscu,   daleko   od  otworu,   przez   który 
wchodziło się do kryjówki.

Jednym słowem wyprowadził Umarę w pole, żeby wejść 

w posiadanie szkatułki.

Gdy serce z sandałowego drewna znalazło się w grocie z 

księgami, z każdym dniem było coraz mniej prawdopodobne, 
że Umara wyjawi wszystko ojcu. Dziewczyna z trudem znosiła 
tę sytuację.

Gdy odkryła, że Addai Aggai potajemnie wytwarza jedwabne 

tkaniny,  jej poczucie winy znacznie się zmniejszyło,  a ich 
rachunki się wyrównały.

Biskup postępował ostrożnie, i mając na uwadze bezpieczeń-

stwo córki, wolał jej nie tłumaczyć, jak dzięki tkaniu jedwabnej 
przędzy dostarczanej przez manichejczyków z Turfanu, nes-
torianie z Dunhuangu zdobywają pieniądze.

background image

Spośród osób z jego otoczenia wiedziała o tym tylko Golea, 

której kazał przysiąc, że nic nikomu nie powie, oraz oczywiście 
Diakonos, nestoriański diakon, który kierował nielegalną tkalnią.

Addai Aggai uruchomił prawdziwą fabrykę, gdzie zamieniano 

w połyskujące tkaniny szpule przędzy przybywające z Turfanu 
na wielbłądzich grzbietach, ukryte w słomie.

Biskup i diakon podjęli wszelkie środki ostrożności, aby nikt 

nie dowiedział się o wytwarzaniu cennego materiału. Gotowy 
jedwab przewożono do środkowych Chin w pakunkach owinię-
tych surowym płótnem.

Addai Aggai urządził tkalnię na środku pustyni, o dobry 

dzień marszu z oazy Dunhuang.

Żeby tam dotrzeć, trzeba było ruszyć na zachód Jedwabnym 

Szlakiem, po czym skręcić w prawo, ku północy, tuż za kępą 
ciernistych krzewów. Żeby jej nie przegapić, umieszczono przed 
nią mały stos kamieni.

Stamtąd należało skierować się ku imponującym skalistym 

wzgórzom na horyzoncie.

Aby dotrzeć do ich łagodnych stoków, trzeba było pokonać 

jałową, usianą kamieniami równinę, na której rosły tylko rzadkie 
kępki szarych, ostrych jak szpilki traw. Po przekroczeniu wzgórz 
dochodziło się w końcu do tkalni. Urządzono ją w głębi małego 
wąwozu, gdzie między dwiema skałami biło nigdy niewysy-
chające źródło.

Trudno było dostrzec tę małą budowlę.

Niskie ściany tak wtapiały się w skalisty wąwóz, że trzeba 

było wiedzieć o jej istnieniu, żeby ją zauważyć.

Tuż za wąwozem, trochę niżej niż tkalnia, na pasie ziemi 

zraszanej wodą ze strumyka, uprawiano warzywa i hodowano 
kury, aby mnisi robotnicy mieli co jeść.

Ta samowystarczalność pozwalała tkaczom przeżyć w środku 

pustyni, bez uzależniania się od dostaw, które mogłyby wzbu-
dzić podejrzenia.

Aby zabezpieczyć się na wszelkie sposoby i zapewnić sobie 

milczenie pracowników, biskup wymógł na nich przysięgę, że

background image

dochowają tajemnicy, a ponadto kazał im złożyć śluby pustel-
nicze. Zobowiązali się, że nigdy nie opuszczą małego wąwozu 
na   pustyni.   Biskup   zdołał   im   nawet   wmówić,   że   łamiąc 
przysięgę,   popełnią   śmiertelny   grzech   i   trafią   do   piekła, 
podczas gdy jej  dotrzymanie,  zważywszy na cel,  jakiemu 
służyli, zaprowadzi ich prosto do raju, bez wstępowania po 
drodze do czyśćca.

Gdy mnich zgodził się pracować w tkalni Addaia Aggaia, to 

niczym syryjski pustelnik Szymon Słupnik, który spędził życie 
na kamiennej kolumnie, wychodził stąd tylko martwy, o czym 
świadczyły groby — kamienne kopce rozrzucone tu i tam na 
wzgórzach otaczających fabrykę.

Udając się do tkalni, biskup starał się nie budzić najmniej-

szych podejrzeń. Gdy opuszczał Jedwabny Szlak w miejscu, 
w którym rosła kępa ciernistych krzewów, żeby zagłębić się 
w kamienistą pustynię, upewniał się zawsze, czy nikt go nie 
śledzi. Zwykle wyjeżdżał na dwa dni pod pozorem polowania 
z sokołem, jedynej przyjemności, na jaką sobie pozwalał. Tak 
więc, udając się konno mniej  więcej raz w miesiącu, żeby 
sprawdzić, jak przebiega produkcja jedwabiu, ojciec Umary 
miał zawsze przy sobie zakapturzonego, uwiązanego na łań-
cuszku ptaka, który czepiał się szponami skórzanego rękawa na 
jego ręce.

Wśród dwudziestu zakonników, uwijających się od rana do 

wieczora pod okiem Diakonosa, było trzech nestorianów przy-
byłych z tkackiej dzielnicy Szirazu. Ich umiejętności, przeka-
zywane z ojca na syna, pozwalały tej maleńkiej tkalni wytwarzać 
jedwab o jakości porównywalnej z produktami największych 
wytwórni w środkowych Chinach.

Do najbardziej skomplikowanych  czynności  należało bez 

wątpienia jednolite i równomierne farbowanie tkanin.

Od tego zależał blask jedwabi, które w żadnym wypadku nie 

mogły ustępować jedwabiom chińskim.

Aby osiągnąć taką doskonałość, Addai Aggai musiał stać się 

mistrzem farbiarstwa.

background image

Zaczął od wyciągnięcia od kupców jedwabnych sekretów 

wytwarzania tej tkaniny.

Potem nauczył się kupować na targu w Dunhuangu właściwe 

składniki pochodzenia roślinnego albo mineralnego, z których 
wytwarzano najmodniejsze w Chinach barwniki: cynober, za 
którym szalały kurtyzany, żółcień, symbolizujący cesarstwo, 
czerń, która cudownie uwydatniała złote i srebrne hafty, nef-
rytową zieleń — symbol nieśmiertelności.

Po licznych próbach, w których pomagał mu Diakonos, i 

dzięki swemu uporowi, biskup zdołał obłaskawić kolorystyczną 
potęgę tych surowców. Aby otrzymać właściwy barwnik, w 
którym zanurzano jedwab, trzeba było je rozdrabniać, mieszać, 
a często także gotować lub długo moczyć w wodzie.

Wszystkie   te   operacje,   od   przędzenia   do   tkania   poprzez 

farbowanie, wymagały ogromnych ilości wody.

Bez źródła wytwarzanie jedwabiu byłoby nie do pomyślenia.
Addai Aggai nie przestawał więc dziękować swemu Niewi-

dzialnemu Bogu, że obdarował go tym źródłem, z którego 
woda tryskała tak obficie, a które biło na pustyni, w szczerbie 
małego wąwozu spalonego słońcem.

Mimo to tego ranka, wyruszając na „polowanie z sokołem", 

biskup był niespokojny.

Jeśli Umara zdołała przeniknąć tajemnicę ojca, stało się to 

dlatego, że wbrew swym zwyczajom postanowił wrócić do 
tkalni już tydzień po poprzedniej wizycie, z powodu dziwnego 
zmniejszenia się wydajności fabryczki.

Kilka dni przed ostatnią wizytą biskupa Diakonos, który co 

rano chodził do źródła, żeby się umyć, zobaczył z przerażeniem, 
że zamiast obfitego strumienia cieknie z niego cienka strużka.

Następnego   dnia   zauważył,   że   struga   wody   jeszcze   się 

zmniejszyła. W końcu, po kilku dniach, zrobiła się tak cienka, 
że woda przestała docierać do fabryki wydrążonym w tym celu 
wąskim kanałem.

Na razie dramatyczne konsekwencje zmniejszenia produkcji 

niwelował niedostatek jedwabnej przędzy, spowodowany epi-

background image

demią, która zdziesiątkowała jedwabniki u manichejczyków 
z Turfanu, co spowodowało zmniejszenie ilości przędzy, w jaką 
zaopatrywano nestoriańską tkalnię. Nie ulegało jednak wątpli-
wości, że gdyby produkcja wróciła do normalnego poziomu, 
brak wody mógł katastrofalnie wpłynąć na jakość wytwarzanej 
tkaniny, zwłaszcza na jej farbowanie.

Roztrzęsiony  Diakonos  pospieszył   opowiedzieć   wszystko 

biskupowi, który natychmiast udał się do kotlinki.

Od chwili gdy usłyszał tę złą nowinę, biskup bezustannie 

myślał o wodzie, bez której nie można było wytworzyć nawet 
łokcia jedwabnej materii.

Wierzył gorąco, że to chwilowe i że źródło wkrótce będzie 

biło jak dawniej.

Po powrocie do domu rozmyślał przez całą noc, rozważając 

skutki, jakie pociągnęłoby za sobą zamknięcie tkalni.

Następnego dnia kazał zapalić nie mniej niż trzydzieści 

świec, polecił też diakonom, nie podając im powodu, żeby 
modlili się do Niewidzialnego Boga.

Postanowił, że sam będzie odprawiał mszę rano i wieczorem 

na intencję przywrócenia źródłu jego poprzedniej wydajności.

Po tygodniu zapragnął dowiedzieć się, czy jego modlitwy 

zostały wysłuchane.

I tego właśnie ranka, dopełniwszy rytuałów początku dnia, 

ojciec Umary postanowił czym prędzej udać się do tkalni.

Nagły wyjazd na polowanie zaintrygował jego córkę.
Korzystając z zamieszania, jakie zapanowało w stajniach 

biskupstwa, gdy ojciec gniewnie wypominał masztalerzom brak 
pilności, dosiadła małego dziarskiego konika i pojechała jego 
śladem, starając się, oczywiście, pozostać niezauważoną.

Ze  sposobu,  w jaki  Addai Aggai  zacinał  batem rumaka, 

wywnioskowała, że coś się święci.

Biskup tak się zmartwił wysychaniem źródła, że podczas 

jazdy zapomniał na śmierć o zakapturzonym sokole. Po dwóch

background image

godzinach ptak, rozdrażniony tym, że jego pan nie wypuszcza 
go jak zwykle w powietrze, zaczął szarpać się na łańcuszku i 
przeraźliwie skrzeczeć.

Umara przyglądała się temu zdziwiona.
Aby jak najszybciej uspokoić ptaka, biskup uniósł rękę, a 

sokół wzleciał w powietrze i zaraz potem spadł jak kamień 
na małe stadko drozdów. Zmasakrował dziesięć z nich uderze-
niami dzioba i pazurów, wzbijając skłębioną chmurę piór, a 
potem,   wrzeszcząc   z   radości,   wydziobał   ptaszkom   oczy   i 
wnętrzności.

Dziewczyna   przystanęła   z   bijącym   sercem,   gdyż   ojciec 

mógł w każdej chwili się obejrzeć. Powiedziałaby mu wów-
czas, że jedzie za nim, ponieważ zaniepokoiło ją jego za-
chowanie.

Polowanie skończyło się, gdy tylko drapieżny ptak wrócił na 

swoje miejsce, po czym biskup popędził ile sił Jedwabnym 
Szlakiem, nie oglądając się za siebie ani razu, skręcił w prawo, 
po czym ruszył przez kamienistą pustynię.

Niebawem Umara, przycupnąwszy za wysoką skałką, za 

którą było też miejsce dla konia, odkryła ojcowską tajem-
nicę.

Dostrzegła budynek tkalni, a wytężając wzrok, zobaczyła 

Diakonosa, który wybiegł, żeby powitać Addaia Aggaia.

Żeby lepiej widzieć, wspięła się na skałę.
Witając biskupa na progu tkalni, Diakonos miał przygnę-

bioną minę.

—Wasza wielebność, wszystko idzie coraz gorzej! Mani-
chejczycy nie mają już kokonów, a my nie mamy ani kropli 
wody!   Źródło   bije   już   tylko   rano   i   wieczorem,   i   to   o 
różnych porach. W dzień wysycha. To katastrofa! Farba w 
kadziach zamienia się w skorupę!
—Na jak długo wystarczy ci jedwabnej przędzy? — zapytał 
biskup.
—Na dwa tygodnie! Ale ilość przędzy nie ma już znaczenia, 
tkalnia stanęła z braku bieżącej wody!

background image

Umara zobaczyła, że ojciec się krzywi.

—Zakonnicy są przygnębieni, odkąd źródło zaczęło wysy-
chać!   Uważają,   że   to  kara   boska.   Najmłodsi   płaczą.   Nie 
wiem,  co mam im mówić! Dobrze, że wasza wielebność 
postanowił dziś się zjawić! —jęczał Diakonos.
—Jak mam ich uspokoić? Nie mogę kazać źródłu bić! — 
rzekł Addai Aggai zrezygnowany.
—Niebawem wyschną warzywa w ogródku, a jeśli chodzi o 
kury, to połowa już zdechła... Jeśli nadal tak będzie, będę 
musiał przenieść mnichów z tkalni do biskupstwa! — dodał 
Diakonos bliski płaczu.
—Chodźmy zobaczyć tę katastrofę! — westchnął z rozpaczą 
Addai Aggai.

Umara, której serce biło jak oszalałe, ruszyła za ojcem, 

kryjąc się za skałami. Szli w stronę dwóch wielkich głazów, 
między którymi tryskało źródło.

— To tragedia! Nasze źródło już nawet nie pluje wodą!

Znikło na dobre! — wykrzyknął biskup, gdy stwierdził, że po
wywierzysku został tylko otwór, w którym zwykle pojawiała
się jak za sprawą  cudu woda, znikąd, pośrodku kamiennej
pustyni.

Umara zobaczyła, że ojciec kuca i patrzy w otwór, a potem 

wkłada rękę do wilgotnej dziury,  jakby od pociągnięcia za 
niewidzialny sznurek zależało, czy woda znowu tryśnie.

Wyprostował się zagniewany i przygnębiony.

—Diakonosie, w głębi tej dziury nie ma  już ani kropli 
wody!   Ale   wierz   mi,   powodem   nie   jest   to,   że   się   nie 
modlimy.  Od trzech dni kościół rozbrzmiewa błagalnymi 
śpiewami. Prosimy Boga, żeby przywrócił nam wodę!
—Wasza wielebność, przysięgam, wczoraj ciurkał jeszcze 
z tego otworu cienki strumyczek...
—Obawiam się, że nie mamy wyboru. Wracam do Dun-
huangu.   Tylko   tam   znajdę   szamana,   który   potrafi 
wydobyć z ziemi wodę! — wykrzyknął biskup, chodząc tam 
i z powrotem przed diakonem.

background image

—Wasza wielebność, o ile mi wiadomo, szamani potrafią 
jedynie sprowadzać deszcz i chmury... — powiedział cicho 
diakon.
—Jeżeli wątpisz w skuteczność szamanów różdżkarzy, to 
co proponujesz? Myślę, że z tej opresji nie wybawi nas nic 
innego, tylko szamańska magia!
—Czy Kościół nestoriański nie zakazuje magii, jako szatań-
skiej herezji?

Biedny Diakonos wydawał się coraz bardziej niespokojny.

— Mój drogi Diakonosie, są chwile, w których trzeba umieć,

jak   to   mówią,   nie   przebierać   w   środkach.   Jeśli   produkcja
jedwabiu ustanie, nie wróżę przyszłości naszemu Kościołowi
w jego długim marszu do środkowych Chin! Buddyści połkną
nas jednym kłapnięciem, mogą nas nawet spotkać prześlado
wania.

Te słowa podziałały na zakonnika jak uderzenie bata.
Umara była tak samo jak Diakonos poruszona słowami ojca, 

który zatrzymał się przed nim, stanął więc, wyłamując nerwowo 
palce.

Przeraziła ją jego przygnębiona mina, gdy szybkim krokiem, 

ze spuszczoną głową ruszył na górę, w kierunku wejścia do 
tkalni, gdzie czekał koń z ciemną sierścią wciąż pokrytą pręgami 
szarawej piany po galopie przez pustynię.

Addai Aggai dosiadł go bez słowa, z sokołem na ręku.

— Wasza wielebność, nie zechcielibyście pozdrowić przed

odjazdem zakonników? To by ich uspokoiło i podniosło nieco
na duchu... — zwrócił się do niego Diakonos.

— Nie mam czasu! Powiesz im, że wracam do Dunhuangu,

żeby znaleźć sposób na przywrócenie życia temu choremu
źródłu! — odparł oschle biskup i ruszył galopem.

Znając powrotną drogę do Dunhuangu, Umara pozwoliła 
ojcu wysforować się do przodu. Nietrudno jej było 
wyobrazić sobie, jak jest strapiony. A więc ojciec wytwarzał 
jedwab, i to w sercu pustyni! Wydawało się jej to zupełnie 
nierealne.

background image

Nie znała wartości tej tkaniny i nie rozumiała ani powodów, 

które popchnęły ojca do podjęcia takiej działalności, ani dla-
czego trzymał wszystko w tajemnicy.

Kiedy otrząsnęła się z szoku, stwierdziła, że nie dręczą jej 

wyrzuty sumienia spowodowane ukrywaniem przed ojcem tego, 
co przeżyła w ostatnich dniach.

Addai Aggai czuł zaś, że ogarnia go zwątpienie.

Znalezienie szamana od źródeł nie było prostą sprawą.
Przede wszystkim nie znał ani jednego z owych  fangshi, 

jak  ich   nazywano   w   środkowych   Chinach.   Powiadano,   że 
potrafią przemówić do wiatru i wezwać tchnienie qi, a potem 
sprawić,  że bawolica ocieli się jak należy albo noworodkowi 
minie atak gorączki.

Poza tym trudno mu było wyobrazić sobie, że chodzi po 

targowisku w Dunhuangu z dłońmi zwiniętymi w trąbkę i pyta, 
czy nie ma tu człowieka, który potrafi wydobyć wodę z ziemi!

Nie pozwalała na to jego pozycja.
Addai Aggai był zresztą zdania, że szamanizm jest najbardziej 

zdeprawowaną postacią pogaństwa, z którym walczył od czasu, 
gdy wprowadził swój Kościół do Dunhuangu.

Obawiał się także, że sam zostanie uznany za szarlatana, 

jeśli tylko  zacznie zadawać się z jakimś podejrzanym  za-
klinaczem sił przyrody.

Ponadto,   gdyby   jednak   podjął   ryzyko,   powinien   znaleźć 

szamana,   który  byłby   wystarczająco  dyskretny   i   nie   zaczął 
rozgłaszać,  gdy  woda  znów tryśnie,  że  widział  nielegalną 
tkalnię!

Tyle spraw należało przemyśleć!
Zamęt w głowie kazał mu zmusić konia, by zwolnił.
Umara nie chciała porzucać ojca w tak trudnych dla niego 

chwilach.

W momencie gdy jej konik, spragniony wody i powrotu do 

stajni, znalazł się znowu na Jedwabnym Szlaku, po którym 
jedna   za   drugą   sunęły   karawany,   zdołała   wyprzedzić   ojca, 
przejeżdżając za jednym z pobliskich wzgórków.

background image

Za następnym zakrętem wyłoniła się przed ojcem, jakby 

przyjechała galopem z Dunhuangu.

Zatopiony  w   posępnych   rozmyślaniach   Addai   Aggai   nie 

zauważył córki.

—Ojcze! Myślałam, że polujesz z sokołem! — wykrzyknęła 
dziewczyna.
—Umaro, co ty tu robisz? Sama na koniu na Jedwabnym 
Szlaku! Chyba śnię! — wykrzyknął biskup tak zdumiony, 
że nawet jej nie złajał za nieposłuszeństwo.
—Chciałam się tylko przejechać! Miałam ochotę pogalo-
pować!
—Umaro, to wielka nieostrożność z twojej strony! Tutaj...
—Ojcze! Czy coś się stało, że tak wcześnie wracasz z polo-
wania? — zapytała z niewinną minką.

Miała nadzieję, że zmieniając temat, zachęci go do zwierzeń. 
Biskup nie zdążył odpowiedzieć, gdyż od grupy stojącej 
przed nimi na drodze odłączył się jakiś człowiek i zawołał:

— Dzień dobry! Daleko jeszcze do oazy Dunhuang?
Twarz mężczyzny w perskim turbanie z brokatu wydawała

się sympatyczna.

— Dotrzecie tam przed zachodem słońca. Wystarczy trzymać

się drogi, biegnie prosto do miasta! — odpowiedział Addai
Aggai.

Za mężczyzną widać było dwóch osobników przywiązanych 

długim powrozem do jeźdźca na koniu. Kręcił się koło nich 
ogromny płowy pies, taki, jakie bronią stad przed wilkami i 
niedźwiedziami. Trochę dalej czekali pozostali jeźdźcy. Wszy-
scy mieli na głowach turbany. Jeden z nich, sądząc po wyglądzie 
i rozmiarach jego bułata, musiał być ich dowódcą. W środku 
uzbrojonej grupy stał mężczyzna z ogoloną głową, ubrany w 
żółtą szatę buddyjskich mnichów.

Ale tym, co zwróciło uwagę zarówno zdumionej Umary, jak 

i biskupa, był słoń, którego imponująca jak gigantyczny posąg 
sylwetka otwierała ten zabawny orszak.

Jego zaaferowany opiekun opatrywał mu stopy.

background image

Umara widziała słonia po raz pierwszy w życiu. Nie mogła 

się powstrzymać, żeby nie podjechać i nie przyjrzeć się z ot-
wartymi ustami tak dziwnemu stworowi.

Potężny zwierz wydał jej się zarazem sympatyczny i dzi-

waczny.   Miał   szarą   pomarszczoną   skórę,   przypominającą 
pikowaną   kołdrę,   wywinięte   rzęsy,   przywodzące   na   myśl 
powleczone ciemnym pudrem oczy żon kupców przybywają-
cych   z   zachodu,   i   gładkie   żółtawe   kły,   sterczące   niczym 
szable po obu stronach jego niewiarygodnego nosa, długiego 
i giętkiego, którym to zwierzę, jak zauważyła, posługiwało się 
jak ręką!

—Jak on się nazywa? — zapytała zachwycona najpierw 
po chińsku, potem po syryjsku, a na koniec w języku san-
skryckim.
—Sing-sing! — odparł opiekun słonia.

Wracając do ojca, Umara obrzuciła ukradkowym spojrzeniem 

dwóch młodych mężczyzn, przywiązanych powrozem za nogi.

Jeden   z   nich   uśmiechnął   się   do   niej.   Było   w   nim   coś 

nieokreślonego i pociągającego.

Upewniwszy   się,   że   ojciec   nie   patrzy  w   jej   stronę,   od-

powiedziała mężczyźnie najbardziej czarującym uśmiechem, 
choć   wiedziała,   że   taka   wymiana   grzeczności   nie   przystoi 
młodemu mężczyźnie i młodej dziewczynie, którzy nie zostali 
sobie przedstawieni.

Nie mogła oderwać wzroku od oczu przystojnego nieznajo-

mego, aż w końcu dozorca na koniu postanowił położyć kres 
tej rozmowie bez słów, pociągając za powróz, którym młodzie-
niec był związany.

—Znacie, panie, miejsce, w którym  moglibyśmy  się za-
trzymać,   a   przede   wszystkim,   gdzie   przyjęliby   słonia,   z 
którym  podróżujemy?   —   zwrócił   się   do   Addaia   Aggaia 
młody jeździec  w turbanie, tłumacząc  pytanie człowieka 
na bułacie.
—W   starej   dzielnicy   miasta   jest   mały   zajazd.   Jedyny, 
którego   właściciel   przyjmuje   wielbłądy.   Nie   widzę 
powodu, dla którego nie miałby przyjąć waszego słonia!

background image

—Mógłbyś,  panie, powiedzieć, gdzie dokładnie ten przy-
bytek się znajduje?
—Nazywa się Zajazd Podróżników. Stoi w samym środku 
miasta,   w   starej   dzielnicy   z   wielkim   zadaszonym 
targowiskiem.  Możecie   powiedzieć   właścicielowi,   że 
przysyła was biskup nestorianów z Dunhuangu! Gdybyście 
zechcieli jechać trochę prędzej, mógłbym wam towarzyszyć! 
— zaproponował uprzejmie ojciec Umary.

Jadąc   obok   córki   na   czele   grupy,   biskup   nawiązał   roz-

mowę z jej przywódcą, którego perski dialekt miał wystar-
czająco wiele wspólnego z jego językiem, aby mogli zamie-
nić parę słów.

Przedstawili  się  sobie,  dzięki  czemu   Madżib  pozbył  się 

zwykłej nieufności.

Biskup zorientował się natychmiast, jakie korzyści może mu 

przynieść to nieoczekiwane spotkanie.

Okazało się, że Madżib jest ni mniej, ni więcej tylko magu-

marteml

Czegóż to nie opowiadano biskupowi, gdy był dzieckiem, 

o nadzwyczajnych umiejętnościach tych niezwykłych zaratust-
riańskich wróżbitów!

Mówiono, że potrafią rozpalać ogień samym  tylko spoj-

rzeniem i porywać dzieci, przenosząc je w powietrzu, jak to 
robią orły, gdy chwytają szponami jagnięta i koźlęta.

—Czy jako wyznawca mazdaizmu i mag, nie masz przypad-
kiem mocy nakazywania wodzie, żeby wytrysnęła z ziemi? 
— zapytał go z obojętną miną, wypytawszy przedtem Persa 
o pochodzenie.
—Uczyłem się tego trochę w młodych latach. Ale upłynęło 
dużo czasu i nie wiem, czy jeszcze potrafię! — odparł perski 
herszt. Indagacje biskupa sprawiły, że znów zrobił się podej-
rzliwy.

Umara była  zdumiona; jej ojciec dopiero co poznał tego 

Madżiba, a już prosił go o pomoc, wyjawiając mu sekret, który 
ona niedawno odkryła.

background image

—Zgodziłbyś się pomóc mi w kłopocie? Mam fabryczkę, 
w której źródło wody zdaje się wysychać, uniemożliwiając 
wszelką pracę. Jeśli uda ci się przywrócić to źródło do 
życia,   dobrze   zapłacę...   —   zaznaczył   biskup,   wbijając 
wzrok w Persa.
—Co wytwarza twoja fabryczka?
—Przysięgnij, że nikomu nie powiesz!
—Przysięgam...
—Tkamy jedwab! A bez wody nie możemy nic zrobić! — 
odparł biskup, nie zdając sobie sprawy, jak ważne były dla 
cudzoziemca jego słowa.

Oczy Madżiba zalśniły, co nie uszło uwagi Umary.

Wieczorem powiedziała ojcu „dobranoc" i poszła do swojej 

izby. Nie wiedziała, że za sprawą przedziwnego zbiegu oko-
liczności Madżib dowiedział się tego, co jego perscy zlecenio-
dawcy chcieli wiedzieć od lat: nazwy oazy na Jedwabnym 
Szlaku, której mieszkańcy okazali dość sprytu i odwagi, aby 
rzucić wyzwanie potężnym Chinom i tkać jedwab dorównujący 
jakością   tkaninom   z   najsławniejszych   manufaktur   Państwa 
Środka.

Próbki   pochodzące   z   tego   nielegalnego   warsztatu,   jakie 

niezwykle rzadko docierały do Persji, potwierdzały wyjątkowe 
umiejętności jego rzemieślników.

Odkrycie,  którego dokonał Madżib, było  powodem jego 

radości.

Zgodnie z obietnicą, biskup i Umara odprowadzili Persów 

do Zajazdu Podróżników.

Ich przybycie do Dunhuangu, z powodu obecności słonia, 

nie pozostało niezauważone. Kiedy kroczyli uliczkami starego 
miasta, zwierzę otoczyła chmara dzieci.

W chwili gdy ojciec z córką zostawiali przybyszów, żeby 

mogli   ulokować   się   w   zajeździe,   przystojny   młodzieniec, 
któremu Madżib w przypływie dobrego humoru kazał zdjąć 
pęta,  pospieszył   w  kierunku Umary,  żeby  się  z  nią  przy-
witać.

background image

Chętnie by z nim porozmawiała, ale nie śmiała tego uczynić. 

A zresztą nie było na to czasu, gdyż podbiegł do niego młody 
tłumacz   i   pociągnął   go   za   rękaw,   polecając,   żeby   pomógł 
rozładować bagaże. Młodzieniec podszedł do koszyka umoco-
wanego na grzbiecie dziarskiego czarnego konia, zdjął go, po 
czym bardzo ostrożnie wniósł do zajazdu.

—Dobranoc, tatusiu! Będziesz musiał powiedzieć mi któ-
regoś dnia, dlaczego tkasz jedwab na środku pustyni!  — 
szepnęła   Umara   do   ojca,   muskając   ustami   jego   czoło   i 
życząc mu dobrej nocy.
—Dla   dobrej   sprawy,   moja   droga.   Później   wszystko   ci 
wyjaśnię. A teraz muszę iść, żeby odprawić ostatni obrzęd. 
Na  pewno czekają już na mnie w kościele! — westchnął 
biskup, wyczerpany przeżyciami  dnia,  który właśnie  się 
kończył.

Umara wpatrywała się w małą jaszczurkę siedzącą na suficie.
Dlaczego ojciec powiedział wszystko temu Persowi, którego 

przecież nie znał? Na szczęście miała już gotowy plan, żeby 
mu  pomóc.  Kochała go, nawet jeśli nie zawsze rozumiała, 
dlaczego czasem nie zachowuje się jak głowa Kościoła, a jak 
wojskowy dowódca.

Zamknęła oczy.
Nagle ukazało jej się piękne oblicze młodego więźnia,  z 

którym wymieniła spojrzenia i który się do niej uśmiechnął.

Kim był?
Wyglądał na Chińczyka.
Ale w takim razie co robił w środku tej perskiej bandy?

Czy był ich niewolnikiem?
Poczuła, że ogarniają dziwny spokój.
Z pewnością to spotkanie było najwspanialszym wydarze-

niem tego dnia.

Czy zobaczy znowu przystojnego Chińczyka, którego oczy 

tyle jej już powiedziały? Pragnęła tego tak gorąco, że przed 
zaśnięciem zaczęła błagać o to swojego Boga.

background image

Natomiast biedny Addai Aggai klęczał otoczony mnichami, 

wierząc głęboko, że spotkanie magumarta, potrafiącego ożywiać 
wyschnięte źródła, jest wielkim szczęściem. Nie domyślał się 
nawet, że wyjawiając Persowi swój sekret, wyświadczył mu 
ogromną przysługę.

background image

20

Oaza Turfan, Jedwabny Szlak

Od tygodnia zachowanie Napełnionego Spokojem zupełnie 

nie odpowiadało jego imieniu.

Manichejski Doskonały z najwyższym trudem ukrywał zde-

nerwowanie przed otoczeniem, bo jego zmęczona twarz świad-
czyła o bezsennych nocach.

Musiał wstawać o świcie, aby odprawić pierwsze obrzędy 

dnia   i   w  towarzystwie   innych   Doskonałych,   odzianych  w 
nieskazitelnie   białe   szaty,   zaintonować  Hymn   do   Światła 
przed malowidłem w absydzie, przedstawiającym  wielkiego 
proroka Maniego, stojącego przed kolegium Objaśniających 
Pismo. Potem wszyscy spożywali kilka poświęconych dak-
tyli i popijali je poświęconą wodą, którą zakrystian czerpał 
srebrną chochlą z ogromnej kadzi z brązu stojącej w baptys-
terium.

Już od dobrych  siedmiu dni i siedmiu nocy zwierzchnik 

Kościoła Światłości z Turfanu oczekiwał dyskretnej wizyty 
gościa, który jednak, rzecz dziwna, dotąd się nie pojawił, choć 
przybywał regularnie co pół roku.

Takie spóźnienie zdarzyło mu się po raz pierwszy.
W ustalonym dniu, zazwyczaj głęboką nocą, przybywał na

background image

grzbiecie   wielbłąda,   przebrany   za   wędrownego   chińskiego 
handlarza medykamentami. Nosił imię Zielony Kolec.

Fałszywy sprzedawca ziół zsiadał z wielbłąda, ukrywając 

twarz pod cienką chustą chroniącą przed pustynnym piaskiem, 
i pod pozorem udzielania porady medycznej zamykał się z 
Napełnionym Spokojem w jego komnacie.

Tam, nie obawiając się niedyskretnych spojrzeń, dwaj męż-

czyźni wymieniali bez świadków swoje sekrety.

Aby podnieść swą wiarygodność i łatwiej zwieść otoczenie, 

wędrowny aptekarz przybywał z mułem obładowanym wiąz-
kami suszonych ziół i korzeni, jaszczurczymi ogonami, utartą 
na proszek wątrobą morskiego żółwia, jądrami tygrysa moczo-
nymi w occie, wędzonymi łapami niedźwiedzia czy skórą żmii 
piaskowej, jednym słowem wszystkim tym, co chińska medy-
cyna miała do zaoferowania pod postacią skutecznych reme-
diów, środków leczniczych i wzmacniających,  zarówno po-
chodzenia roślinnego, jak i zwierzęcego, które dzięki Jedwab-
nemu Szlakowi docierały do najdalszych zakątków Azji.

Przebranie to pozwalało kupcowi minąć niepostrzeżenie pięć 

punktów, w których pobierano myto, umieszczonych między 
stolicą   Chang'anem   i   ostatnią   wielką   oazą   objętą   jeszcze 
chińskim protektoratem.

Albowiem Zielony Kolec, którego imię także było fałszywe, 

był takim sprzedawcą leczniczych ziół, jak Napełniony Spoko-
jem buddyjskim mnichem.

Człowiek, z powodu spóźnienia którego Napełniony Spoko-

jem odchodził od zmysłów, był młodym Ujgurem o imieniu 
Torlak, kilka lat wcześniej zmuszonym przez nędzę do przejścia 
na manicheizm.

Był wdzięczny Napełnionemu Spokojem za to, że go przygar-

nął, gdy niemal martwy z pragnienia zapukał do drzwi kościoła 
w Turfanie. Wówczas była to jeszcze drewniana kaplica, w 
której   garstka   wiernych   oddawała   cześć   Maniemu.   Z   racji 
jego wierności i poświęcenia Mistrz Doskonały wybrał Torlaka 
na tajnego agenta Kościoła Światłości w Chang'anie.

background image

Ujgur miał ponadto szczęście, ponieważ tak jak jego po-

bratymcy, pochodzący ze stepowego ludu, których Chińczycy 
uczynili swoimi wasalami, mówił doskonale językiem koloni-
zatorów.

I właśnie Zielonego Kolca Napełniony Spokojem wysłał do 

stolicy środkowych Chin w momencie, gdy Świetlisty Punkt 
wrócił ze swej pierwszej podróży.

Dzięki ruchliwości, sprytowi, a nawet przebiegłości Zielony 

Kolec, któremu twarz o skośnych oczach pozwalała ponadto 
pozostać niezauważonym, stał się główną figurą w strategicz-
nych planach Napełnionego Spokojem — planach wprowadze-
nia manicheizmu do środkowych Chin.

Lecz obecność młodego Ujgura w Chang'anie miała też 

powody dalekie od kwestii intelektualnych i religijnych.

Bo chociaż Zielony Kolec w pierwszej chwili położył nacisk 

na apostolską misję w środkowych Chinach, Napełniony Spo-
kojem bardzo prędko powierzył mu delikatną sprawę wybada-
nia, w jaki sposób nestorianie rozprowadzają cenny towar, 
tkany przez nich w Dunhuangu.

Jak to ustalili Napełniony Spokojem i Addai Aggai, wyłączną 

odpowiedzialność za handel i rozprowadzanie przemycanego 
jedwabiu   na   wewnętrznym   rynku   chińskim   brał   na   siebie 
Kościół nestorianów.

Świadom faktu, że bezpośredni kontakt z rynkiem i klientami 

nadawał jego partnerowi dużo większe znaczenie, niemal prawo 
do decydowania o losach całej produkcji jedwabnej przędzy, 
Napełniony Spokojem chciał mieć informacje, i to dokładne 
i ciągle uzupełniane, czy Addai Aggai jest lojalnym partnerem, 
zarówno pod względem przejrzystości marż, jakie pobierał za 
odsprzedany towar, jak i zachowywania absolutnej tajemnicy 
jego pochodzenia.

Tajny agent manichejczyków miał więc za zadanie spraw-

dzać, czy administracja chińska nadal nic nie wie o nielegalnym 
handlu, którego aktorzy, od jednego do drugiego końca łań-
cucha, w każdej chwili ryzykowali życie.

background image

Ta zdecydowanie świecka część misji Zielonego Kolca miała 

kryptonim „Czerwony Kordonek".

Od kilku miesięcy wypełniała ona cały jego czas.

Na żądanie Doskonałego Ujgur rzucił się w wir mrówczej 

pracy, która polegała na rekrutowaniu opłacanych przez niego 
mężczyzn i kobiet i tworzeniu hierarchicznej, uszczelnionej na 
każdym  piętrze struktury,  gwarantującej anonimowość osób 
odpowiedzialnych za poszczególne poziomy, i to tak dobrze, że 
tylko Zielony Kolec znał tożsamość wszystkich, pozostawał 
też   końcowym   i   jedynym   adresatem   wszelkich   informacji 
zebranych przez szpiegowską siatkę.

Zielony Kolec opłacał agentów Siatki Czerwonego Kordonka 

dźwięczącą monetą, w którą zaopatrywał go Napełniony Spo-
kojem.

Zadania, ustalane bardzo dokładnie, przekazywał im łącznik, 

zwierzchnik, którego prawdziwej tożsamości nie znali.

Jedynym znakiem rozpoznawczym członków siatki był ów 

kordonek z czerwonego jedwabiu, noszony na przegubie jak 
bransoletka, tak cienki i dyskretny, że umykał oczom tych, 
którzy nie wiedzieli, czego jest symbolem.

Z powodu sumiennego opłacania agentów Siatka Czerwonego 

Kordonka drogo kosztowała Napełnionego Spokojem, ale miał 
on świadomość, że jest to cena, jaką musi zapłacić, jeżeli nadal 
chce wytwarzać nielegalnie jedwab, nie ryzykując kar, które 
mogłyby się okazać katastrofalne dla Kościoła Światłości.

Co sześć miesięcy, gdy Ujgur wracał do Turfanu, żeby zdać 

zwierzchnikowi sprawę z wyników nadzorowania nestorianów 
i upewnić go, że dysponuje siatką pewnych agentów, odbierał 
od Napełnionego Spokojem sporą sumkę, potrzebną na wypłaty 
w następnym półroczu.

Przy każdej wizycie Zielonego Kolca Napełniony Spokojem 

konstatował z przestrachem, że suma ta się powiększa, i to 
w takim tempie, że stanowiła już sporą część dużych dochodów 
ze sprzedaży jedwabnej przędzy.

Ale była to cena bezpieczeństwa Kościoła Światłości, a nade

background image

wszystko sposób na zachowanie niezależności od nestoriań-
skiego rywala w sytuacji czasowego zawieszenia broni, które 
zapanowało dzięki  taktycznemu  przymierzu  obu religijnych 
przywódców.

Kruchej równowadze między dwoma Kościołami zagrażał 

teraz tragiczny problem choroby jedwabników.

Wszystko to wyjaśniało, dlaczego spóźnienie młodego Ujgura 

tak zaniepokoiło Mistrza Doskonałego.

Gdyby Siatka Czerwonego Kordonka zaczęła źle funkcjono-

wać, a może nawet została zdekonspirowana, oznaczałoby to 
całkowitą   katastrofę   Kościoła   manichejskiego.   Nie   byłoby 
wiadomo, co dzieje się z przemycanym jedwabiem, który na 
rynek chiński dostarczali nestorianie.

Tak   więc,   gdy   jeden   z   braciszków   zakonnych   przybiegł 

powiadomić wielkiego Doskonałego o przybyciu człowieka, 
na którego czekał tak niecierpliwie, Napełniony Spokojem 
mocno   uścisnął   młodzieńca,   zdumionego   tym   przypływem 
serdeczności.

Zwierzchnik Kościoła manichej skiego wyszedł spiesznie na 

honorowy dziedziniec, żeby powitać gościa, uczniowie roz-
ładowywali   już   bagaże   przywiezione   na   grzbietach   dwóch 
wielbłądów fałszywego wędrownego medyka.

Zielony Kolec wydawał się zmęczony podróżą. Jego po-

zbawiona zarostu twarz o niezwykle skośnych oczach nosiła 
ślady wyczerpania.

Mistrz Doskonały natychmiast dojrzał w jego zwykle roze-

śmianym spojrzeniu, że coś idzie nie tak, jak należy.

—Zielony Kolcu, skąd ta zwłoka? Myślałem, że umrę  z 
niepokoju.   Czekam   na   ciebie   od   dobrego   tygodnia!   — 
powiedział, gdy weszli do komnaty.
—Sytuacja w stolicy Tangów jest złożona. Wieść o handlu 
nielegalnie   wytwarzanym   jedwabiem   doszła   do   uszu 
władz. Sam cesarz Gaozong wie już o wszystkim i zarządził 
śledztwo. Starałem się przybyć najszybciej, jak mogłem, ale 
musiałem  wzmóc czujność, żeby uniknąć podejrzeń... — 
odparł Ujgur.

background image

Wyczerpany długą podróżą na grzbiecie wielbłąda, zagłębił 

się w fotelu naprzeciwko Napełnionego Spokojem.

—A jak się trzyma Siatka Czerwonego Kordonka? Mów, 
czy nie grozi jej rozpad? — spytał zatrwożony Mistrz Do-
skonały.
—Na razie działa jak należy. Nasza organizacja, jakkolwiek 
bardzo kosztowna, jest niezwykle skuteczna z racji swej nie-
przenikalności.   Żadne   ogniwo   nie   zna   pozostałych,   więc 
gdyby pękło jedno z nich, siatka działałaby nadal tak, jakby 
nic się nie stało.
—Wszystko spoczywa wyłącznie na twoich barkach, drogi 
Torlaku! Jestem pewny, że wysyłając cię tam, postąpiłem 
słusznie.   Ale   musisz   być   jeszcze   ostrożniejszy   — 
westchnął z ulgą Napełniony Spokojem.
—Staram się najlepiej, jak potrafię...
—Wiem, wiem. I mam do ciebie zaufanie.

Młody Ujgur siedział w milczeniu z nieprzeniknioną twarzą.

—Czy trzeba powiedzieć nestorianom, jaka jest sytuacja?
—Jeśli jeszcze o niej nie wiedzą, dowiedzą się wkrótce!
—Zauważ, Torlaku, że ten brak jedwabnej przędzy nastąpił 
w   odpowiednim   momencie.   Jeśli   przemycany   towar   nie 
będzie płynął przez kilka miesięcy, władze pomyślą może, że 
udało im się położyć kres temu handlowi, dzięki czemu, gdy 
nadejdzie  właściwa   chwila,   wrócimy   do   niego,   unikając 
tropienia — dodał Napełniony Spokojem, próbując podnieść 
się na duchu wobec takiej lawiny złych wieści.

Lekko   rozdrażniony  Ujgur   umoczył   usta   w   kubku   wody 

pachnącej kwiatem pomarańczy, którą na polecenie Doskona-
łego przyniósł jeden z diakonów.

—Nic nie mówisz! Masz jeszcze jakieś niedobre wieści? — 
zapytał nerwowo Napełniony Spokojem.
—Do Chang'anu przybył Świetlisty Punkt. Mogliście mnie 
uprzedzić! Dowiedziałem się o tym przez moją siatkę. Na 
szczęście   działa   jak   należy...   —   rzekł   z   posępną   miną 
Ujgur.
—Postanowiłem wysłać go tam już po twoich ostatnich

background image

odwiedzinach! Jak miałem cię zawiadomić? Ma tylko przywieźć 
gąsienice i sadzonki morwy! — wyjaśnił nieśmiało Doskonały.

— Oszalał na punkcie pewnej młodej robotnicy z cesarskiej

tkalni! Dziewczyny o imieniu Nefrytowy Księżyc. Zakochali
się w sobie bez pamięci! — powiedział niechętnie Zielony
Kolec.

Napełniony Spokojem zerwał się na te słowa z krzesła. Na 

jego twarzy pojawił się wyraz potępienia i zaskoczenia.

—Ależ ten chłopak całkiem stracił głowę! Może narazić 
nas   wszystkich   na   niebezpieczeństwo!   —   wykrzyknął,   a 
potem  dodał, pobladły z wściekłości: — Uczeń Kościoła 
Światłości w żadnym razie nie ma prawa dotykać kobiety! 
Świetlisty Punkt igra z ogniami piekieł!
—Jest to przede wszystkim groźne dla poufności naszych 
działań.   W   końcu   wszystko   się   rozniesie   po   cesarskiej 
tkalni.
—Uważasz, że ten głupek wygada się przed dziewczyną? 
Oczywiście   nic   mu   nie   mówiłem   ani   o   tobie,   ani   tym 
bardziej o tym, co robisz.
—Mimo to nosi na nadgarstku czerwony kordonek. Zapewnił 
mnie o tym mój donosiciel. Myślał nawet, że to jeden z 
naszych...
—Wiem o tym. Uważam, że dobrze zrobiłem, każąc mu go 
nosić.   Pomyślałem,   że   to   oszczędzi   mu   kłopotów.   Musi 
wrócić  cały i zdrowy...  Gdybym  wiedział, nie zrobiłbym 
tego!   Jakże  się   pomyliłem,   mając   zaufanie   do   tego 
chłopaka!
—Gdyby   przedłużył   pobyt,   mógłby   wyrządzić   poważne 
szkody... — mruknął Zielony Kolec.
—Widziałeś go? Rozmawiałeś z nim?  Jak mu się przed-
stawiłeś?   Najważniejsze,   żeby   nie   odgadł,   czym   się 
zajmujesz!  Tutaj   wszyscy   myślą,   że   kręcisz   się   tam   i   z 
powrotem   po  Jedwabnym   Szlaku,   żeby   sprzedawać   i 
kupować   medykamenty!   —   wykrzyknął   coraz   bardziej 
niespokojny Napełniony Spokojem.
—Wystrzegałem się wszelkich kontaktów z nim. Zgodnie z 
waszymi poleceniami, i tam, i gdzie indziej działam wyłącznie

background image

przez pośredników. Jego obecność w Chang'anie została mi 
zasygnalizowana   przez   jednego   z   moich   agentów,   którego 
znajomy jest właścicielem sklepu Pod Jedwabnym Motylem. 
Dzięki tej informacji kazałem śledzić waszego ucznia przez 
Siatkę Czerwonego Kordonka! Mam nadzieję, że dobrze po-
stąpiłem! — wyjaśnił Zielony Kolec, bardzo z siebie zado-
wolony.

—Na twoim miejscu zrobiłbym  dokładnie to samo!  Wy-
słałem tego chłopaka po kokony z żywymi jedwabnikami. 
Naszą   hodowlę   zdziesiątkowała   epidemia.   Niestety,   nie 
może stąd wyjść już ani piędź jedwabnej przędzy! A co do 
skandalicznego   zachowania   tego   młodego   Ucznia,   to 
sprawia   mi   wielki   zawód.   Naraża   Kościół   na 
niebezpieczeństwo!   —   powtórzył   Doskonały,   który 
wyrzucał sobie, że tak nierozważnie  obdarzył  młodzieńca 
zaufaniem.
—Ta dziewczyna, Nefrytowy Księżyc, mieszkała w pokoju, 
który znajduje się nad sklepem znajomego mojego agenta! 
Sklepem,   który   w   dodatku   nestorianie   zaopatrują   w 
jedwabie z przemytu. Ale co najgorsze, wszystko to było 
wynikiem zbiegu okoliczności!
—Zbieg   okoliczności,   zaiste,   dość   przerażający!   Ale   po-
słuchaj,   Torlaku,   mówisz   o   tym   wszystkim   w   czasie 
przeszłym. Czy wydarzyło się jakieś nieszczęście? — jęknął 
Napełniony Spokojem.
—Ten sklepikarz o imieniu Żywy Karmin jest z pewnością 
zdrajcą, który wyjawił istnienie nielegalnej tkalni chińskim 
władzom. Pewnego dnia olbrzym turecko-mongolskiego po-
chodzenia, z obciętym językiem, znany jako wierny sługa 
cesarzowej Wu Zhao, zjawił się u niego, żeby uprowadzić 
go  siłą do cesarskiego pałacu, po dokładnym przeszukaniu 
sklepu.  Ten szczwany typek wyszedł z tego żywy i tego 
samego wieczoru wrócił do sklepu, jak gdyby nigdy nic...
—Myślisz, że go przekabacili? — zapytał drżącym głosem 
Napełniony Spokojem.
—Nie wychodzi się żywym z cesarskiego pałacu w stolicy

background image

środkowych Chin, kiedy najwyższa władza kogoś tam wzywa,' 
przyłapawszy go na gorącym uczynku, w trakcie łamania prawa! 
Ten kupiec mógł uratować życie tylko dzięki wyjawieniu...

—No i musiałeś go usunąć...
—Nie miałem wyboru!  Mówiliście mi  zawsze, że trzeba 
pozbywać się ogniw Czerwonego Kordonka, zanim pojawią 
się podejrzenia, że mogą stać się słabe...
—Jak to zrobiłeś?
—W Chang'anie jest mnóstwo oberży, w których wystarczy 
wsunąć srebrnego taela w łapę byle oprychowi, z imieniem 
i   adresem   ofiary,   żeby   zlecenie   zostało   wykonane 
następnego  dnia. W tym  wypadku  sięgnąłem po taela ze 
złota,   żeby   mieć  pewność,   że   robota   będzie   dobrze 
wykonana.
—Rozumiem...   A   co   zrobiłeś,   żeby   zapewnić   ochronę 
Świetlistemu   Punktowi   i   tej   dziewczynie?   Nie   wpadli   w 
wilczą paszczę?
—Po usunięciu Żywego Karminu jego sklep zaczęły obser-
wować   tajne   służby   Wielkiego   Cenzoratu.   Musiałem   ich 
ostrzec  przed niebezpieczeństwem, a potem ukryłem oboje 
w domu członka Siatki Czerwonego Kordonka, z wyraźnym 
zakazem  wypuszczania  ich,  dopóki nie dam na  to zgody. 
Dlatego opóźnił się mój wyjazd z Chang'anu.
—Jak dobrześ to urządził! W rzeczy samej,  okoliczności 
wymagają,   żeby   przedsiębrać   wszelkie   środki 
ostrożności...  Ten   narwaniec,   Świetlisty   Punkt,   mógłby 
doprowadzić do wykrycia naszej organizacji, gdyby strzeliło 
mu do głowy pokazywać się w mieście. Chińska policja z 
pewnością depcze mu po piętach! Ale powiedz mi, Torlaku, 
czy   człowiek,   który  przyjął   pod   swój   dach   jego   i   tę 
dziewczynę, jest godny zaufania?
—To malarz i kaligraf, Chińczyk. Ponieważ nie jest człon-
kiem Cesarskiej Akademii Malarstwa i Kaligrafii, to mimo 
swych talentów ledwo wiąże koniec z końcem. Dzięki temu 
to człowiek pewny. Dochody, jakie czerpie ze współpracy z 
nami, przeznacza na wyżywienie licznej rodziny.

— Jak się nazywa?

background image

—W  Chang'anie  znają  głównie  jego przydomek  malarza 
kaligrafa,   Szybki   Pędzelek.   Nie   ma   sobie   równych   w 
zapełnianiu białej karty starożytnym poematem! Z równym 
mistrzostwem maluje kwiaty i konie — wyjaśnił Zielony 
Kolec, na którym  kunszt Szybkiego Pędzelka najwyraźniej 
wywarł duże wrażenie.
—Mam nadzieję, że ten twój Szybki  Pędzelek okaże się 
pewniejszy   od   naszego   Świetlistego   Punktu...   —   rzekł, 
bynajmniej nie żartem, Napełniony Spokojem, spoglądając 
posępnie na swego rozmówcę.
—Szybki Pędzelek jest wielkim artystą. Godzinami ślęczy 
nad   arkuszami   białego   papieru,   kopiując   starożytne 
poetyckie  strofy,   które   ozdabia   małymi   scenkami   i 
krajobrazami. Nie widzę powodu, by miał zdradzać nasze 
sekrety,   gdyż   dzięki   nam   może   spokojnie   oddawać   się 
swej pasji!
—Jakże bym pragnął, żebyś się nie mylił... — westchnął 
Doskonały,   po   czym   dodał:   —   Ale   co   Świetlisty   Punkt 
zobaczył  w tym  Nefrytowym  Księżycu, że złamał śluby 
czystości?
—Nie wiem, ale doszedłem do wniosku, że zakochał się po 
same   uszy.   Dwa   gołąbki   poznały   się   podczas   pierwszego 
pobytu chłopaka w Chang'anie. Według Szybkiego Pędzelka 
on   bez  przerwy   powtarza,   że   wrócił   tam,   ponieważ   ją 
kocha!
—Nicpoń nic mi nie powiedział, że pokochał Chinkę, kiedy 
poprosiłem   go,   żeby   wyruszył   tam   znowu!   Nie   miałem 
pojęcia, jaka to dla niego była gratka!
—Mówią o niej, że jest równie piękna, co przedsiębiorcza!
—Wyobrażam sobie! Musi to być jedna z tych diablic, co to 
mogą być tancerkami, śpiewaczkami, akrobatkami, a nawet 
kurtyzanami!
—W Świątyni Nieskończonego Przędziwa mówi się, że jest 
to   osóbka   lekkich   obyczajów...   —   sprecyzował   nie   bez 
goryczy Zielony Kolec.
—Zważywszy na to wszystko, najlepiej będzie, jeśli nie-
zwłocznie   tam   wrócisz.   Ile   pieniędzy   potrzebujesz   tym 
razem?
—Żeby pokryć wszystkie wydatki, jakie będę miał w przy-

background image

szłym   półroczu,   potrzeba   mi   co   najmniej   dwóch   miar 
srebrnych

background image

monet. Utrzymanie tych dwojga u kaligrafa Szybkiego Pędzelka 
kosztuje taela dziennie! To niemało!

Sprawdziwszy,  czy drzwi komnaty są dobrze zamknięte, 

Mistrz   Doskonały   otworzył   stojącą   pod   ścianą   masywną 
szafę.

Stwierdził ze smutkiem, że zapasy gotówki Kościoła Świat-

łości od czasu dramatycznego spadku produkcji przędzy poważ-
nie się zmniejszyły.

—Po odliczeniu tego, co ci dam, nie zostanie mi prawie nic. 
Musimy   natychmiast   podjąć   wytwarzanie   przędzy!   — 
mruknął, sięgając po stojącą na półce kasetkę pełną złotych i 
srebrnych monet.
—Wiem,   że   proszę   o   dużo   pieniędzy,   i   z   góry   za   to 
przepraszam!
—Nie musisz przepraszać. Nie czas na oszczędności. Siatka 
Czerwonego   Kordonka   musi   nadal   doskonale   działać,   bo 
jeśli nie, to będziemy w biedzie.
—Macie rację. Nie jest to dobra chwila na zrywanie łań-
cucha, który z takim trudem stworzyliśmy.
—Jeśli o tym  mowa,  to czy możemy liczyć  na lojalność 
nestorianów?   Czy  nie   odtrącą   nas  dla   ratowania   własnej 
skóry? — zapytał Doskonały, odstawiając do szafy niemal 
pustą kasetkę.
—Nigdy nie można być  niczego pewnym.  Wiadomo,  że 
kiedy  sprawy  przybierają   zły obrót,  każdy myśli   tylko   o 
sobie.

Napełniony Spokojem popatrzył  z uwagą na swego roz-

mówcę.

Po zdradzie Świetlistego Punktu wszystko spoczywało na 

barkach tego Ujgura. Gratulował sobie intuicji, która kazała mu 
wysłać go do Chang'anu jako tajnego agenta. Gdyby nie on, 
chińskie władze na pewno wykryłyby system przemytu jed-
wabiu.

— Zjesz ze mną kolację? Kucharz przygotował pszeniczne

podpłomyki i doskonałą zupę jarzynową—zapytał Napełniony
Spokojem.

background image

—Dziękuję wam bardzo, mistrzu, ale zważywszy na sytua-
cję, wolę ruszyć od razu w drogę powrotną!
—Zwykle   gdy   mnie   odwiedzałeś,   spożywaliśmy   razem 
wieczorny   posiłek,   po   ostatnim   nabożeństwie.   Twoja 
obecność  u mego boku przed ołtarzem Czystej Światłości 
pomagała mi  błagać Maniego, żeby opiekował się swoim 
uczniem! — rzekł zwierzchnik manichejczyków.
—Obiecuję wam, że następnym razem, za sześć miesięcy, 
przełamiemy   się   chlebem   i   zostanę   na   wieczornym 
nabożeństwie!
—Pozwól mi przynajmniej namaścić twoje czoło odrobiną 
świętego   oleju,   żeby   cię   chronił   w   podróży!   Kościół 
Światłości

 będzie   cię   potrzebował   bardziej   niż 

kiedykolwiek! — szepnął Napełniony Spokojem.

Ujgur przymknął oczy i przyklęknął przed Mistrzem Dosko-

nałym, który zwilżył palec kroplą oleju ze szklanej fiolki i zrobił 
nim znak krzyża na jego czole.

—Torlaku, w imię krzyża, na którym cierpiał i umarł prorok 
Mani, przyjmij błogosławieństwo Napełnionego Spokojem.
—Co mam zrobić ze Świetlistym Punktem i Nefrytowym 
Księżycem?   —   zapytał   Torlak,   w   chwili   gdy   mistrz 
zamykał dokładnie buteleczkę ze świętym olejem.
—Muszą   przestać   się   widywać.   Odnajdziesz   Świetlisty 
Punkt i przekażesz mu ode mnie, że jego zachowanie jest 
nie  do przyjęcia i że powinien jak najprędzej wrócić do 
Turfanu z jajeczkami i kokonami jedwabników!
—Czy zamierzacie mu wybaczyć? — zapytał Ujgur.
—Nie mając kokonów i gąsienic, Kościół Światłości znalazł 
się w niebezpieczeństwie. Powiedz mu, że jeśli przywiezie 
mi to, co przyrzekł, weźmiemy pod uwagę przebaczenie!
—A   dziewczyna?   —   drążył   Torlak,   który  wydawał   się 
nieco   zawiedziony   nieoczekiwaną   łaskawością 
Napełnionego Spokojem.
—Wyjaśnij   mu,   że   każdego   Ucznia   można   zwolnić   ze 
ślubów   czystości.   Powiedz,   że   jestem   gotów   ich   pożenić 
według

background image

rytuału Światłości. Świetlisty Punkt musi tu wrócić z kokona-
mi! — odrzekł gorączkowo Wielki Doskonały, gotów na wszel-
kie ustępstwa, byle  tylko odzyskać  maleńkie  gąsienice, po-
trafiące zamienić liść morwy w cenny kokon.

— A gdyby okazał się nieposłuszny i dla pięknych oczu

swej kochanki postanowił zostać w Chang'anie, czy stanie się
słabym ogniwem naszej sieci? — mruknął Zielony Kolec.

Twarz Napełnionego Spokojem nagle stężała.

— Nie możemy dopuszczać żadnych wyjątków. Mam na

dzieję, że nie będziesz musiał uciekać się do takich środków —
rzekł zasmucony.

Ton jego głosu nie pozostawiał żadnych wątpliwości: Dos-

konały z Turfanu otwarcie upoważnił Ujgura do usunięcia w 
razie   potrzeby   młodych   kochanków,   którzy   stanowili   za-
grożenie dla Siatki Czerwonego Kordonka.

Pożegnawszy  Doskonałego,   fałszywy   chiński   uzdrowiciel 

wrócił z zadowoloną miną na dziedziniec, żeby ruszyć  ze 
swymi wielbłądami w drogę.

Życząc Ujgurowi Torlakowi, aby łaska Proroka towarzyszyła 

mu w podróży, Napełniony Spokojem otarł łzę, która spłynęła, 
gdy przyglądał się, jak tamten odjeżdża, a potem wrócił do 
Świątyni Światłości i pogrążył się w gorącej modlitwie i in-
wokacjach do miłosiernego Maniego.

Gdyby   zbyt   łatwowierny   Wielki   Doskonały   wiedział,   że 

powodem   pośpiesznego   powrotu   Zielonego   Kolca   do 
Chang'anu,   a   także   zwłoki   w   przybyciu   do   Turfanu,   była 
dziewczyna o imieniu Nefrytowy Księżyc, której pożądał, bez 
wątpienia nie poświęciłby aż tylu litanii w intencji takiego 
obwiesia!

Albowiem młody Ujgur nie bez powodu zapomniał powie-

dzieć swemu mocodawcy, iż miał okazję podziwiać zupełnie 
nagą kochankę Świetlistego Punktu przez przepierzenie dys-
kretnego buduaru, w którym niepoprawny podglądacz, Szybki

background image

Pędzelek, umieszczał młode kobiety, wynajmowane przez niego 
do pozowania. Zostawiał je tam same, dając im przedtem do 
wypicia napój pozbawiający je wszelkiej powściągliwości w 
miłosnych   porywach,   do   których   wciągał   je   młodzieniec, 
wpuszczany przez malarza do alkowy. Czasami umieszczał 
nawet dwie albo trzy dziewczyny i przyglądał się z ukrycia ich 
igraszkom.

Dzięki temu Szybki Pędzelek wielokrotnie oglądał przeróżne 

śmiałe miłosne układy, z których czerpał inspirację.

I to w tym sekretnym pokoiku, w którym wszystko zachęcało 

do miłości, od zmysłowych kształtów wysłanych aksamitem 
ławeczek, aż po malowidła na suficie, gdzie wokół mitycznego 
ptaka Biyiniao, który mógł latać wyłącznie w parze, ponieważ 
samiec  i samiczka  mieli  tylko  po jednym  skrzydle,  przed-
stawione były parzące się na wszystkie sposoby zwierzęta, 
okryte piórami, sierścią i łuskami, Zielony Kolec kazał umieścić 
młodych kochanków.

Ci zaś nie wiedzieli oczywiście, że baraszkują na oczach 

widzów.

Gdy pewnego wieczoru Torlak odwiedził Szybkiego Pędzel-

ka, żeby sprawdzić, czy wszystko idzie dobrze, malarz kaligraf, 
którego oczy błyszczały lubieżnie, umieścił go za przepierze-
niem, skąd mógł podziwiać nie bez przyjemności miłosne 
zapasy.

—Jak to się dzieje, że widać ich, jakby byli tuż obok? — 
pytał zdumiony Ujgur.
—Jeżeli zbliżysz się do tej ściany, zobaczysz, że zrobiona 
jest z ciemnego oleistego materiału, w którym są tysiące 
maleńkich   otworków.   Po   drugiej   stronie   materiał   jest 
pomalowany i przedstawia pejzaż z górami i rzekami, mojej 
kompozycji... no i zainteresowani nie zdają sobie sprawy, 
że  można ich podglądać! — wyjaśnił z triumfującą miną 
Szybki Pędzelek.

Pejzaż, jaki roztoczył się przed oczami Zielonego Kolca, był 

oszałamiający i młody Ujgur nie mógł go zapomnieć, ponieważ

background image

chodziło o Nefrytowy Księżyc w trakcie miłosnych zmagań ze 
Świetlistym Punktem.

Zdumiony i podekscytowany Ujgur stwierdził, że Świetlisty 

Punkt wykorzystuje bez umiarkowania wspaniałe ciało ko-
chanki,   której   niewiarygodna   zręczność   była   bez   wątpienia 
jednym z jej niepodważalnych atutów.

Te fascynujące i jakże urzekające obrazy prześladowały go 

bezustannie, nawet we śnie.

Zmysły Zielonego Kolca doznały wstrząsu na widok unie-

sienia   i   pasji   Nefrytowego   Księżyca;   akrobatyczne   figury 
pozwalały jej mieć w sobie jaspisowy trzonek partnera, który 
jednocześnie pieścił językiem jej dolinę róż!

Co do Szybkiego Pędzelka, to widok ich złączonych ciał tak 

go podniecił, że bez najmniejszego wstydu, w obecności Zielo-
nego Kolca, oddawał się rozkoszom samotników.

Tajny agent Napełnionego Spokojem zmuszał się do cielesnej 

czystości, odkąd złożył, podobnie jak Świetlisty Punkt, pierwsze 
śluby   Ucznia.   Teraz   wmawiał   sobie,   że   jest   zgorszony   tą 
nieprzyzwoitą sceną.

Próbował nawet okazywać coś w rodzaju niesmaku dla tej 

zdumiewającej   erotycznej   gimnastyki,   której   towarzyszyły 
głośne jęki i miłosne wyznania kochanków, całkowicie po-
chłoniętych obdarowywaniem się rozkoszą i zupełnie niezdają-
cych sobie sprawy, iż są obserwowani.

Jednak bardzo prędko Torlak musiał dać za wygraną i przy-

znać, że podnieca go to co najmniej tak samo, jak Szybkiego 
Pędzelka.

Wpatrującego się w splecione ciała Ujgura, którego członek 

stwardniał boleśnie, zalała nagle fala przyjemności tak silnej, 
że nie był w stanie się jej przeciwstawić.

Długo pamiętał ślad po tej jakże słodkiej rozkoszy, która 

rosła w nim od dołu brzucha do czubka jaspisowego trzonka, 
aż   ten  ostatni   drgnął  spazmatycznie  i   trysnął   gwałtownym 
ciepłym strumieniem intymnego płynu, który mu został w 
dłoni!

background image

Gdy młodzi wreszcie skończyli, zasnęli, splatając się ramio-

nami, na jednej z wymyślnych sof buduaru.

Im dłużej Torlak wpatrywał  się w młodą  robotnicę, tym 

szlachetniejsze   wydawało   mu   się   jej   ciało,   od   czubków 
palców drobnych stóp po jedwabiste włosy, poprzez uroczy 
pępuszek, przyozdobiony oryginalną małą obrączką ze złota, 
nie   zapominając   o   intymnej   szparce,   jaka   otwierała   się 
między jej smukłymi udami, gładkimi jak policzki niemow-
lęcia!

Nefrytowy Księżyc  była  niewątpliwie niezwykle  piękna. 

Ujgur nie mógł pojąć, dlaczego prawo do niej ma mieć Świet-
listy Punkt, a nie on.

W   nagłym  przypływie   szaleństwa   zaczął   codziennie   od-

wiedzać kaligrafa, powodowany zawiścią i trawiony niesłab-
nącym pożądaniem.

Ten chorobliwy stan trwał przez cały tydzień, w czasie 

którego przyglądał się figlom, jakim oddawali się kochankowie, 
przekonani, że ukrywają się przed światem.

Co do nienasyconego Szybkiego Pędzelka, to podglądanie 

dawało mu jedyną w swoim rodzaju okazję do zapełniania 
całych zeszytów erotycznymi rysunkami, obok których kalig-
rafował jeszcze śmielsze wierszyki.

—Nigdy   nie   widziałem   tak   zmyślnej   dziewczyny!   Twój 
kolega z pewnością się nie nudzi! Chętnie zająłbym jego 
miejsce!   —   westchnął   pewnego   wieczoru   Szybki 
Pędzelek, gdy Nefrytowy Księżyc, siedząc okrakiem na torsie 
Świetlistego

 Punktu,   przyjęła   jeszcze   bardziej 

skomplikowaną pozycję, która  pozwalała temu ostatniemu 
wśliznąć   się   językiem   do   różanej   doliny   i   wskazującym 
palcem   do   tylnego   wejścia,   a   zarazem   oddać   jaspisowy 
trzonek na pastwę nienasyconego języka dziewczyny.
—Ja też! — przyznał Ujgur.
—Ona zachowuje się jak wojownik! Grzech i cnota stapiają 
się w jedno! — dodał malarz podglądacz, który szykował 
się, żeby sobie poużywać.

background image

Dość   powiedzieć,   że   z   tych   niedyskretnych   codziennych 

seansów Zielony Kolec nie wyszedł bez szwanku.

Był do tego stopnia zafascynowany elastycznym i zmys-

łowym ciałem Nefrytowego Księżyca, jej słodką figurą, zdolną 
do przyjmowania najśmielszych póz, podobną smukłemu i gład-
kiemu dojrzałemu owocowi mango,  który Świetlisty Punkt 
jadał   z   wielką   przyjemnością,   że   Ujgur   poczuł   nieodpartą 
zazdrość o kuczanina i stał się jego zagorzałym rywalem.

Młoda kobieta nawiedzała go w snach. Budził się w środku 

nocy   pewny,   że   trzyma   ją   w   ramionach,   i   ze   złością, 
zraniony  i zawstydzony, łapał się na tym, że zamiast kibici 
kochanki  Świetlistego Punktu ściska wałek służący mu  za 
poduszkę!

Mieć Nefrytowy Księżyc tylko dla siebie!

Posiąść ją w końcu i wgryźć się w ten zakazany owoc, to 

słodkie mango o niezwykłym aromacie, którego smak musi być 
niezrównany!

Zielonego Kolca interesowało tylko to, i z tego powodu tak 

bardzo opóźnił swój wyjazd do Turfanu, gdzie tymczasem 
czekał na niego Napełniony Spokojem.

Albowiem trawiony namiętnością Ujgur zaczął wymyślać 

wybiegi,   które   umożliwiłyby   mu   wreszcie   zbliżenie   się   do 
sprawczyni jego udręki.

Myślał tylko o tym,  by dotknąć jej giętkiego ciała, ob-

darzonego dziką zmysłowością.

Pragnął tylko jednego — chciał zająć miejsce Świetlistego 

Punktu i kochać się z tą piękną dziewczyną.

W tym celu postanowił przekupić Szybkiego Pędzelka, który 

potrzebował dużo pieniędzy na płacenie pozującym mu młodym 
kobietom.

Proponując temu ostatniemu podwojenie opłaty za goszczenie 

dwojga młodych ludzi, Zielony Kolec liczył, że kaligraf zgodzi 
się ich rozdzielić i odda Nefrytowy Księżyc choćby na jedną 
noc tylko do jego dyspozycji, w buduarze z przepierzeniem do 
podglądania.

A wtedy nie zostałoby mu nic innego, jak tylko wśliznąć się

background image

ukradkiem i skorzystać z rozlicznych wdzięków, jakimi młoda 
kobieta obdarzała swego kochanka.

Zaślepiony tym równie szalonym, co naiwnym marzeniem, 

miał  nadzieję posiąść  tej nocy Nefrytowy Księżyc,  tak jak 
Świetlisty Punkt robił to od tygodni.

Widział już, jak się nią rozkoszuje, jak orze jej dolinę róż 

jaspisowym trzonkiem, nie zadowalając się, jak dotąd, samym 
jej widokiem.

Dotknie jej skóry i będzie miał ją tylko dla siebie.
I weźmie odwet na rywalu.

Nie zapomniał poprosić Szybkiego Pędzelka, żeby pokazał 

mu rysunki i szkice gorących zabaw z młodą kobietą, jakie 
malarz podglądacz zdążył już wykonać, dając upust swej pasji.

To dlatego Zielony Kolec zażądał od Napełnionego Spokojem 

tak dużej sumy pieniędzy. Wiedział bowiem, że Szybki Pędzelek 
zażąda za swoje rysunki wysokiej ceny.

Pewny,  że dopnie swego, Zielony Kolec kołysał  się na 

grzbiecie wielbłąda, popędzając go bezustannie, i rozmyślał 
o Nefrytowym Księżycu, już w zasięgu jego ręki.

Niebawem miał się zemścić na Świetlistym Punkcie, który 

spędzał czas w ramionach kochanki, podczas gdy jego dni, o 
ileż   mniej   przyjemne,   dłużyły   się   niby   wieczność   na   tym 
niekończącym się Jedwabnym Szlaku, szczególnie od czasu, 
gdy zaczął wiać wiatr niosący piasek, nie dając podróżnemu 
wytchnienia.

Jakże był naiwny!
Teraz, czując na twarzy ukłucia rozpalonych ziarenek, gna-

nych przez omiatające pustynię gorące podmuchy, Ujgur zaczął 
nienawidzić rywala, którego Napełniony Spokojem posłał po 
kokony do Chang'anu, a który miast zająć się ich szukaniem, 
złamał śluby i smakował wdzięki młodej kobiety, podczas gdy 
on   klepał   biedę,   starając   się   z   narażeniem   życia   utrzymać 
szpiegowską siatkę.

background image

Im dłużej o tym myślał, tym większy czuł żal do Napeł-

nionego Spokojem za ten dowód braku rozsądku wobec kuczani-
na, który korzystał właśnie z uroków życia, kpiąc sobie z reguł 
Kościoła Światłości.

Na szczęście niebawem niesprawiedliwość zostanie napra-

wiona.

Za kilka dni role zostaną rozdzielone znacznie lepiej, bo 

Nefrytowy Księżyc na zawsze będzie należała do niego.

A co do Świetlistego Punktu, to w stosownej chwili zostanie 

uznany  za   jedno  ze   słabych   ogniw  Czerwonego   Kordonka. 
Manichejski Mistrz Napełniony Spokojem upoważnił przecież 
Ujgura do sięgnięcia w razie potrzeby po ostateczny środek.

background image

21

Oaza Dunhuang, Jedwabny Szlak

Na bezkresnej pustyni czuli się, jakby byli sami na świecie. 

A   jeśli   sądzić   po  smaku,   jaki   został   obojgu  w   ustach   po 
pierwszym długim pocałunku, było rzeczą oczywistą: są dla 
siebie stworzeni!

—Kocham cię! — szepnęła Umara.
—Ja też cię kocham — odpowiedział Pięć Zakazów. 
Powiedzieli już sobie wszystko.

I teraz próbowali zrozumieć ten niewiarygodny traf, który 

sprawił, że ich drogi się skrzyżowały.

Mogło się wydawać, że nie ma niczego, co mogłoby połączyć 

tych młodych ludzi.

Ona   była   chrześcijanką   i   Syryjką,   on   buddyjskim 

mnichem i Chińczykiem. Aż dotąd przebywali o tysiące li 
jedno od  drugiego i prowadzili żywoty tak odmienne, że ich 
spotkanie  kilka dni temu na Jedwabnym Szlaku w żadnym 
razie nie mogło być przypadkowe.

Stało się to za sprawą Opatrzności, Przeznaczenia czy opieki 

Buddy?

Bez wątpienia wszystkiego po trochu.
Zaledwie stanęli twarzą w twarz na tej skalnej półce, utwo-

background image

rzonej przez uskok urwiska, skąd jak z balkonu otwierał się 
widok na pustynię i falujące jak okiem sięgnąć wydmy, zako-
chali się w sobie bez pamięci.

W   tym   momencie   na   całym   świecie   był   tylko   on,   Pięć 

Zakazów, a naprzeciwko niego ona, Umara.

Zdumiony mnich natychmiast rozpoznał w niej czarującą 

młodą dziewczynę, której wzrok skrzyżował się z jego spoj-
rzeniem, gdy stał przywiązany do manipy na drodze, na krótko 
przed przybyciem z Persami do Dunhuangu.

Dopiero teraz, znalazłszy się tak blisko niej, dostrzegł osob-

liwe   zabarwienie   jej   oczu.   Mimo   iż   obie   tęczówki   miały 
złocistobrązowy odcień, co upodobniało je do małych słońc, 
w jednej migotały zielone, a w drugiej niebieskie błyski.

Parę dni temu stali zbyt daleko od siebie, by można było 

uchwycić tę subtelność, którą natura obdarzyła Umarę.

Stwierdził zachwycony, że jej oczy kontrastują i zarazem 

uzupełniają się, niczym  yin  i  yang. A  stopienie  yin  i  yang 
prowadziło   do   Wielkiej   Harmonii,   jaką   wychwalał   taoizm, 
pierwotna   chińska   religia,   której   buddyści   nader   rozsądnie 
postanowili nie wypowiadać wojny.

Oczy Umary, wpatrzone w oczy Pięciu Zakazów, wyrażały 

zdumienie i ani cienia strachu.

Dziewczyna   stwierdziła,   że   mnich   z   bliska   jest   jeszcze 

przystojniejszy, niż wydał jej się trzy dni temu na Jedwabnym 
Szlaku, gdy był spętany jak niewolnik, a mimo to posłał jej tak 
uprzejmy uśmiech.

Oboje doświadczyli wówczas owego nieokreślonego uczucia, 

jakie   ogarnia   dwie   istoty  stworzone   dla   siebie,   które   nagle 
uświadamiają sobie ten fakt, a przyciągająca je siła okazuje się 
tak potężna, że bezwiednie wpadają w sidła miłości.

Gdy odkryli powód swego wewnętrznego poruszenia, zaczął 

ogarniać ich strach, że robią coś, co może zostać ocenione 
przez innych jako czyste szaleństwo.

Ale istnieje miłość od pierwszego wejrzenia, która uderza 

niby grom z jasnego nieba i chwyta za gardło swoje ofiary!

background image

A one, szczęśliwe, godząc się na wszelkie tego konsekwencje, 
rzucają wyzwanie nieznanym zagrożeniom, zrywają więzy ze 
wszystkimi, którzy stoją im na drodze, choćby byli to najbliżsi, 
i łamią reguły.

Tak więc ci, których dopadła taka miłość, szukają wolności 

we dwoje.

Ponieważ jest to dla nich kwestia życia i śmierci.
Umarę  i Pięć Zakazów trafił potężny grom,  uderzył  bez 

ostrzeżenia i miał wszystko zmienić.

Gdy na skalnym balkonie wzrok Pięciu Zakazów napotkał 

spojrzenie młodej dziewczyny, młodzieniec poczuł lekkie mro-
wienie gdzieś w okolicy serca, które rozeszło się po jego ciele 
aż po czubki palców, napełniając go radosnym podnieceniem.

Dziewczyna, spotkana niespodziewanie na obrzeżach Dun-

huangu,   dziś   wydała   mu   się   jeszcze   piękniejsza,   jej   włosy 
bujniejsze, a cera bielsza.

Obok niej marmurowe posągi Guanyin, żeńskiego odpowied-

nika bodhisattwy Awalokiteśwary, jakie stały na użytek wier-
nych w modlitewnych salach Klasztoru Wdzięczności za Cesar-
skie Dobrodziejstwa, były po prostu banalne.

Był tak blisko jej piersi, że czuł ich zapach, w którym jaśmin 

mieszał się z wiciokrzewem.

Odkrywając po raz pierwszy, czym jest pociąg do kobiety, 

młody mnich Wielkiego Wozu stwierdził zaskoczony, że jego 
członek stwardniał, jak mu się to już przydarzało parę razy o 
wschodzie słońca, gdy wychowawca nowicjuszy z klasztoru w 
Luoyangu wylewał mu kubek zimnej wody na głowę, żeby go 
zbudzić   na   pierwszą   medytację,   od   jakiej   niezmiennie 
rozpoczynał się dzień uczniów w Klasztorze Wdzięczności za 
Cesarskie Dobrodziejstwa.

Ale przede wszystkim, głęboko zaniepokojony, lepiej rozu-

miał słowa mistrza Czystości Pustki, które wydawały mu się 
aż dotąd tak niejasne, kiedy tłumaczył  uczniom,  na czym 
polega oświecenie, ku któremu powinna prowadzić medyta-
cja chan.

background image

„Bądźcie lekcy, bądźcie puści. Wyobraźcie sobie, że jesteście 

gałązkami, które spadły z drzewa na drogę, i zrywa się wiatr. 
Stańcie się tymi gałązkami. Pozwólcie się unieść podmuchom. 
Bądźcie lekcy! Wasze umysły powinny uwolnić się od wszelkich 
myśli, od wszelkiej chęci, żeby dokądś iść, żeby wyruszyć tu 
czy tam, oczekiwać na coś, zrobić to czy tamto.' Ponieważ to 
nie wy wyjdziecie naprzeciw oświeceniu, ale to ono przyjdzie 
do was, zaskoczy was i uniesie! To ono decyduje, nie wy!" — 
mówił stary asceta.

Słuchając tych słów, Pięć Zakazów musiał przyznać, że 

niczego nie rozumie.

Jak można było negować aż do tego stopnia skuteczność 

ćwiczeń koncentracji i medytacji, zmuszając jednocześnie do 
spędzania na niej godzin i wymierzając uderzenia linijką w 
ramię za najmniejsze osłabienie uwagi?

Słowa Czystości Pustki wydawały mu się zawsze zagadkowe, 

czasami wywołując nawet zniechęcenie, kiedy jego ramiona 
były tak obolałe, że gdy nadchodził wieczór, trudno mu było 
usnąć na wąskim posłaniu, jakie dzielił z innym nowicjuszem 
w przepełnionej sypialni w Luoyangu.

I oto słowa wielkiego mistrza  dhyany  odzyskały nagle  w 

oczach Pięciu Zakazów cały sens, gdy stanął przed tą młodą 
kobietą.

Odkrył, co to znaczy „dać się zaskoczyć".

Nie szukał tego, co go spotkało.

Dał się zaskoczyć niewymownej piękności tej istoty, która 

wyłoniła się znikąd i zdawała się czekać na niego od zawsze na 
tym skalnym tarasie na końcu sznurowej drabinki, po której 
zaczął się wspinać, przekonany, że na górze otworzy się widok 
na pustynię Gobi.

W chwili gdy jego wyćwiczone w sztukach walki, atletyczne 

ciało łapało równowagę  na  uskoku  urwiska,  przeżył  nagłe 
olśnienie urokiem i pięknością tej promieniejącej twarzy.

Gdy kilka godzin wcześniej namówił Oręż Prawa, żeby udał 

się z nim do Klasztoru Zbawienia i Miłosierdzia, Pięć Zakazów

background image

nie wyobrażał sobie, że przeżyje tu spotkanie, które odmieni 
jego egzystencję.

Jeśli chodzi o Umarę, to kiedy wyruszała tego ranka, by 

pogalopować po pustyni na małym koniku, na którym siedział 
też Kłębek Kurzu przyklejony do jej pleców, wiedziała dosko-
nale, że ta przejażdżka zakończy się przy urwisku z tajemniczym 
schowkiem.

Miejsce to stało się jej obsesją i sekretem, którym nigdy nie 

podzieliłaby się z ojcem.

Jedyny towarzysz jej zabaw, kilkunastoletni Kłębek Kurzu, 

choć go uwielbiała, był o wiele za młody, aby obudzić w niej 
coś więcej niż tylko czułą przyjaźń.

Kiedy przystojny nieznajomy powiedział, że ma na imię 

Pięć Zakazów, tak ją to poruszyło, że aż lekko ścisnęło w żo-
łądku.

Ale nie poczuła skrępowania, ani tym bardziej bólu.

Przeciwnie, było to coś miłego i intensywnego, a nawet 

bardzo przyjemnego, co przeszyło jej piersi, usta i podbrzusze 
i po raz pierwszy obudziło w niej świadomość własnego ciała, 
ciała młodej dziewczyny o rozwiniętych już kształtach. Było 
to dziwne uczucie, w którym później rozpoznała pożądanie, 
a także ową pełnię, jakiej się doświadcza w ramionach uko-
chanego.

Ale   przede   wszystkim   pozwoliło   jej   to   uspokoić   się   po 

dramatycznych wydarzeniach, które przeżyła niedawno, a które 
następowały jedno po drugim, niczym paciorki złowróżbnego 
różańca.

Miała niewytłumaczalne wrażenie, że od zawsze zna tego 

młodzieńca o ogolonej głowie, przydającej mu młodzieńczego 
wyglądu.

Tak bardzo pragnęła go poczuć i dotknąć, iż zapomniała o 

tym, że ojciec uczył ją powściągliwości, i rzuciła się w jego 
kierunku.

Czuła, że pociąga ją nieodparcie sprężyste ciało tego mnicha, 

niewidoczne pod obszerną szatą z szorstkiej wełny, spod której

background image

wystawał tylko jeden gładki bark i muskularne ramię. Nie 
mając doświadczenia w miłości, przeczuła jednak wszystko to, 
co Pięć Zakazów może  jej dać, gdyby tylko pozwoliła na 
pieszczotę jego rąk i pocałunek jego pożądliwych ust.

Poruszona, podała mu tylko rękę, pokonując skalny stopień, 

żeby dotrzeć na skraj kamiennego balkonu, skąd otwierał się 
niczym niezmącony widok na bezkresne piaski.

Pięć Zakazów przedstawił się jej, a potem zapytał, jak ma 

na imię.

— Umara! — odparła z uśmiechem.

Słysząc te trzy sylaby, słodkie jak dźwięki muzyki, która na 

zawsze wyryła się w jego sercu, teraz Pięć Zakazów poczuł 
nieznany niepokój.

— Czym się zajmujesz? — zapytała urocza dziewczyna,

a on nie mógł oderwać spojrzenia od jej oczu.

Zaskoczony, opowiedział pokrótce o swoich zajęciach, mono-

tonnym głosem, jak go uczono:

—Jestem buddyjskich mnichem, pomocnikiem mistrza Czy-
stości   Pustki,   przełożonego   Klasztoru   Wdzięczności   z 
Cesarskie  Dobrodziejstwa   w   Luoyangu,   ze   szkoły 
Wielkiego Wozu...
—Nie wyglądasz na mnicha! Zauważyłam na Jedwabnym 
Szlaku, że miałeś pęta na nogach!
—Zostałem uwięziony! —przyznał niechętnie, obawiając się, 
że zaniepokoi ją, opowiadając o swoich przygodach.

Uśmiechnęła się. Miała prześliczne ząbki.

—Co tu robisz? — zapytał, żeby uniknąć mówienia o sobie.
—Nic specjalnego... chciałam tylko popatrzeć. Bardzo lubię 
to miejsce. Nic nie przesłania widoku pustyni. Bardzo mi się 
podobasz! — rzuciła nagle, co zaskoczyło Pięć Zakazów, bo 
dziewczyna wyglądała na skromną.

I to ona, mała nestorianka, którą ojciec nauczył, że nigdy nie 

należy patrzeć mężczyźnie w twarz, zrobiła pierwszy krok, 
w naturalny, jakby odruchowy sposób.

On zaś ugiął się przed tym nieodpartym i niespodziewanym 

miłosnym atakiem.

background image

Rzuciła się na niego, przywarła ustami do jego ust, potem 

wsunęła w nie język, a on rozchylił usta bez wahania i z rozkoszą.

I młody mnich, któremu zakazano nawet ocierania się o ciało 

kobiety, stwierdził, że potrafi je objąć.

Szalona miłość spadła na nich jak błyskawica.

Dla niego było to oświecenie, takie samo, jakiego doznał 

Budda pod świętym drzewem figowym  pipal,  przed którym 
korzą się codziennie tysiące wiernych.

Dla niej było to objawienie, jakie spłynęło na Chrystusa w 

Ogrójcu, kiedy apostołowie usnęli.

Każde z nich wierzyło w co innego, ale chodziło o tę samą 

miłość.

Miłość odwzajemnioną.
Miłość prawdziwą.
Po prostu miłość!
Spleceni i sami na świecie, niczym nieskrępowani w swych 

poczynaniach, Umara i Pięć Zakazów uświadomili sobie, że 
tworzą jedność.

Los chciał, że znaleźli się sami na urwisku, lecz i jedno, i 

drugie przybyło tu w towarzystwie.

U stóp skały, z której zwisała sznurowa drabinka, Oręż 

Prawa i manipa w najlepsze grali w kości, czekając na Pięć 
Zakazów, który postanowił wejść na górę, wyczuwając, że 
widok wart będzie zachodu.

Kłębek Kurzu, który towarzyszył Umarze, sunął po szczycie 

pagórka, szukając olbrzymich świerszczy.

Nikt nie wiedział, że tych dwoje spotkało się przed schow-

kiem na księgi Klasztoru Zbawienia i Miłosierdzia.

—Dobrze spaliście? — zapytał uprzejmie Ulik, gdy Oręż 
Prawa   i   Pięć   Zakazów   wchodzili   do   jadalni   małego 
zajazdu w starej dzielnicy, w którym dwa dni temu Madżib 
za radą Addaia Aggaia zatrzymał się ze swoją bandą.
—On bardzo źle! Przez całą noc miał mdłości. Boli go

background image

brzuch. Potrzebuje lekarstw. Możemy iść na rynek, żeby je ku-
pić? — zapytał Pięć Zakazów, wskazując brzuch Oręża Prawa, 
któremu dzięki odpowiednim ćwiczeniom oddechowym udało 
się nadąć go jak bukłak.

Był to plan, jaki obmyślili wspólnie: wyjść pod pretekstem 

zakupu  lekarstw,   a   następnie   spróbować   zapukać   do  drzwi 
Skupienia Powagi, przełożonego Klasztoru Zbawienia i Miło-
sierdzia, i poprosić, powołując się na Czystość Pustki, żeby 
pomógł im pozbyć się towarzystwa Persów.

Perski tłumacz przełożył prośbę Pięciu Zakazów Madżibowi, 

który   kończył   pałaszować   podpłomyk   z   jęczmiennej   mąki, 
nadziewany słodkim przecierem z fasoli.

Ku zadowoleniu dwóch przyjaciół Pers się zgodził.

—Madżib pozwala wam iść. Ale przypomina ci, że jeśli 
chcesz   odnaleźć   dzieci   w   dobrym   zdrowiu,   masz   wrócić 
przed zachodem słońca!
—Będziemy, oczywiście, przed zapadnięciem nocy — za-
pewnił młody mnich.
—Mogę iść z wami? — zapytał manipa, który bał się  o 
życie Pięciu Zakazów i za nic w świecie nie chciał zostawić 
go samego.

Pięć Zakazów zwrócił się do Madżiba, który z wesołą miną 

przystał i na to. Najwyraźniej niczego nie podejrzewał.

Zadowolony, że wybieg się udał, Pięć Zakazów pociągnął 

swego towarzysza do wyjścia, nie zapominając pouczyć jednej 
ze służących, jak ma ułożyć dzieci, gdy będą głodne, przy 
sutkach Lapiki.

Pospiesznie osiodłali konie, żeby jak najprędzej wydostać 

się na wolność. Nozdrza ogiera Wprost Przed Siebie drżały 
z zadowolenia, że znowu dosiada go jego pan.

Promienie słońca, zalewające bruk uliczek, na których za-

czynali rozstawiać swoje stragany wędrowni handlarze sprze-
dający suszone i smażone w cukrze owoce, rozgrzały serce 
młodego mnicha. Udany początek dnia napełnił go nadzieją, że 
wszystko się uda.

background image

Nie ulegało wątpliwości, że Skupienie Powagi, który stał na 

czele doskonale prosperującego klasztoru, dysponuje odpowied-
nimi środkami, by pomóc im wyrwać się ze szponów Madżiba.

—Ten perski herszt to nikczemnik! To naprawdę oburzające, 
grozić, że zrobi krzywdę dzieciom! — rzucił manipa, gdy 
wydostawszy   się   z   głównej   dzielnicy   Dunhuangu,   mogli 
puścić konie lekkim kłusem.
—Ten człowiek bierze mnie chyba za głupca! Jeżeli chce je 
sprzedać po powrocie do Persji, to wierz mi, nie odważy się 
tknąć   ich   jednego   włoska!   —   wykrzyknął   młody 
mahajanista.
—Oby trafił do lodowatego piekła, nie znajdując się ani 
minuty w stanie bardo! — odparł Tybetańczyk.
—Nie bój się. Jego karma poprowadzi go prosto tam... — 
podsumował beztrosko Pięć Zakazów, pewny, że uwolni 
się z rąk porywaczy.
—Całkowicie się z tobą zgadzam! Ten Pers odrodzi się w 
najstraszliwszym piekle Awici! — dodał Oręż Prawa, którego 
brzuch   skurczył   się,   gdy  tylko   znaleźli   się   na   gwarnych 
uliczkach starej dzielnicy miasta-oazy.
—Co myślisz o moim planie? — zapytał go Pięć Zakazów, 
zrównując się z nim.
—Kiedy przedstawisz sytuację Skupieniu Powagi, będzie 
musiał   ci   pomóc.   U   nas   w   Indiach   żadnemu   mnichowi 
Małego Wozu nie wolno zostawić innego mnicha, gdy ma 
kłopoty. Przypuszczam, że tak samo jest w Chinach, wśród 
mnichów Wielkiego Wozu!
Podniesiony   na   duchu   jego   słowami,   Pięć   Zakazów   nie 

przestawał dziękować bodhisattwie, pośredniczce Guanyin, że 
prócz manipy postawiła na jego drodze także Oręż Prawa!

Widział w tym rękę samego Błogosławionego i znak, że 

misja, jaką powierzył mu Czystość Pustki, nie pozostawiała 
Buddy obojętnym.

Dla dwóch, a teraz nawet trzech mężczyzn, zadanie polega-

jące na dowiezieniu Niebiańskich Bliźniąt do Luoyangu stawało 
się dziecinnie proste.

background image

Podniesiony   na   duchu,   trącając   lekko   łydkami   lśniący 

brzuch Wprost Przed Siebie, który gotów był pomknąć jak 
strzała, wyczuwał rosnące upojenie wolnością, jakiej po  tak 
długim uwięzieniu pozwolił mu posmakować ten ukradziony 
Persom dzień spędzany w towarzystwie nowych przyjaciół.

Ani przez chwilę nie wątpił, że Skupienie Powagi okaże 

zrozumienie.

Wyjaśni mu, że wysłany do Samye przez Czystość Pustki 

z zadaniem odzyskania Sutry o logice Czystej Pustki, natknął 
się   na   lamę,   który   w   zamian   za   oddanie   świętego   tekstu 
powierzył mu dwoje dzieci, z których jedno miało na połowie 
twarzy owłosienie, świadczące o jego półboskim pochodzeniu. 
Potem opowie mu o okolicznościach, w jakich został więźniem 
Persów, których herszt zamierzał sprzedać dzieci, żeby w przy-
szłości stały się mężem i żoną.

— Dobra kobieto, nie wiecie, gdzie znajduje się wielki

klasztor   buddyjski?   —   zapytał   grzecznie   staruszkę,   pomar
szczoną jak suszona śliwka.

Sprzedawała   pączki   na   rogu małego  placyku,   na   którym 

rozciągał się barwny dywan warzywnego targowiska.

—Który? Jest ich tu przeszło trzydzieści, a do tego dwóch 
szkół, łaskawy panie, Małego i Wielkiego Wozu!
—Szukam klasztoru Wielkiego Wozu, który ma bibliotekę 
wydrążoną w skale! Powinien znajdować się koło jakiegoś 
urwiska. Nie sądzę, żeby było wiele takich klasztorów! — 
wyjaśnił grzecznie Pięć Zakazów, dając znak kobiecie, żeby 
zapakowała mu kilka pączków.
—Klasztor   Wielkiego   Wozu   koło   urwiska?   Rzeczywiście 
jest tylko jeden, niedaleko! Łatwo go znaleźć. Trzeba jechać 
tą  drogą.   Gdy   miniecie   przedmieścia,   pojedziecie   prosto 
przez  pustynię.   Klasztor   Zbawienia   i   Miłosierdzia   jest 
wydrążony  w   wysokim   urwisku   z   różowego   piaskowca, 
które zasłania tam widnokrąg!

Staruszka, której twarz rozjaśniła się nagle, rozpoznała, z kim

background image

ma do czynienia, po kolorze i charakterystycznym kroju weł-
nianej szaty Pięciu Zakazów.

Mrugnąwszy porozumiewawczo, podała mu paczuszkę z trze-

ma pączkami, po jednym dla każdego.

—Ile płacę, dobra kobieto?
—Nic. Widzę, że jesteś mnichem. Masz prawo prosić  o 
jałmużnę. Wyciągnij swoją czarkę na datki.
—A   gdybym   chciał   wam   zapłacić?   Nie   wygląda   na   to, 
żebyście mieli wielu klientów!
—Co warte są trzy pączki wobec faktu, że ten dobry uczynek 
pozwoli   mi   zrobić   dodatkowy   krok   w   kierunku   raju! 
Przyrzeknij mi tylko, że się za mnie pomodlisz...

Czyż te smakowite pączki, które w mig spałaszowali, także 

nie były znakiem, że czeka ich dobry dzień?

Także wszystko inne w tym nadzwyczajnym dniu poszło 

Pięciu Zakazom jak po maśle, aż do spotkania miłości jego 
życia.

Zgodnie ze słowami staruszki, ledwo minęli ostatnie dom-

ki Dunhuangu, ukazało się przesłaniające widnokrąg, wyso-
kie urwisko z różowego piaskowca, oświetlone promieniami 
porannego słońca, podobne wielkiemu smokowi, który spo-
kojnie ułożył  się w tym  miejscu, grzejąc pokryte  łuskami 
cielsko.

—Nie miałem jeszcze okazji odwiedzić środkowych Chin, 
ale przypuszczam, że Wielki Mur, który je opasuje, jest co 
najmniej   tak   samo   wysoki!   —   westchnął   zachwycony 
widokiem Oręż Prawa.
—Mylisz  się!  Wielki Mur zawsze  sprawia  zawód, kiedy 
widzi się go po raz pierwszy. Daleko mu do tego, żeby stał 
się nie do pokonania. Aby go wznieść, pierwszy cesarz Qin 
Shi  Huangdi   poświęcił   milion   niewolników.   Ale   ludziom 
nigdy nie  uda się prześcignąć przyrody... — odparł Pięć 
Zakazów.
Przed nimi rozciągała się teraz płaska jak jezioro, kamienista 

pustynia. Tu i tam wystawały z niej, niczym opiekuńcze bóstwa, 
którym powierzono żywienie wyczerpanych podróżnych, kar-

background image

łowate   palmy  daktylowe,  pozostałości   po dawnych   oazach, 
porzuconych przed setkami lat, po powstaniu Dunhuangu.

Jakby przeczuwając, że wzywa go Umara, Pięć Zakazów 

zachęcił towarzyszy, żeby ostro poganiali swoje konie.

Puścili się galopem, lecz Oręż Prawa, niezbyt zaprawiony 

w   konnej   jeździe,   poprosił   w   końcu   Pięć   Zakazów,   żeby 
przystanęli.

Mnich nie miał nic przeciwko temu, zwłaszcza że wierz-

chowce okryły się pianą. Zatrzymali się pod samotną palmą, 
która uchowała się pośród kolczastych krzewów.

U   stóp   tego   drzewa,   którego   owoce   pozwalały   przeżyć 

podróżnemu, leżało kilka daktyli. Nadzwyczajnym trafem nie 
zjadły ich pustynne  gryzonie, padające ofiarą żmij  i skor-
pionów na tej ziemi, na której rośliny i zwierzęta walczą  o 
przeżycie. Były tak słodkie i dojrzałe w słonecznym żarze, 
że ich czarna skórka zaczynała odpadać. Podzielili się nimi z 
końmi.

— Wyglądasz, jakbyś się zmęczył! Weź to. Nasze przysłowie

mówi: „Zaprawionemu w trudach podróżnemu wystarczą trzy
daktyle i łyk wody". Jestem pewny, że wystarczą i tobie —
powiedział Pięć Zakazów, podając owoc Orężowi Prawa.

Ten usiadł, opierając się plecami o pień palmy, i zaczął go 

smakować jak cukierek na miodzie.

—Ależ   ty   galopujesz!   Nie   jestem   tak   sprawny   jak   ty. 
Większość   czasu   w   Peszawarze   spędzam   na   modlitwie! 
Moje jedyne ćwiczenia polegają na tym, że idę z mojej izby 
do   sali,  gdzie   uczę   nowicjuszy   podstaw   chińskiego   i 
perskiego, a potem  z sali nauki do sali modlitewnej! Od 
dobrych   dwóch   lat   nie   siedziałem   na   koniu.   Pod   tym 
względem daleko mi do ciebie!
—Nie martw się! Ani ty, ani ja nie żywimy się mięsem, nie 
mamy więc tłuszczu i jesteśmy sprężyści. Nie trzeba nam 
wiele,   żeby   nabrać   trochę   mięśni.   Jestem   pewny,   że   po 
jakimś czasie będziesz galopował tak prędko jak ja.
—Jesteśmy ascetami  i powinniśmy wzmacniać zarówno 
siłę fizyczną, jak i duchową.

background image

—Słusznie. Budda zdobył  żonę, wygrywając  zawody w 
strzelaniu z łuku!
—Wiem   o   tym!   Ta   scena   jest   nawet   przedstawiona   na 
jednym   z   najpiękniejszych   kamiennych   reliefów,   jakie 
zdobią główny dziedziniec mojego klasztoru w Peszawarze. 
Widać   na  nim Siddhartę, który wystroił  się we wspaniałe 
szaty  kszatrijów,  tej   kasty   wojowników,   żeby   walczyć   o 
rękę pięknej Jaśiodary z innymi młodzieńcami, a wśród nich 
ponurym zdrajcą Dewa-dattą.
—Jeśli już o tym mowa, to zawsze zadawałem sobie pytanie, 
jak Błogosławiony mógł  opuścić tak piękną żonę, która 
dała mu przecież syna? A jednak postanowił rzucić rodzinę 
i udać się na poszukiwanie Prawdy — wtrącił Pięć Zakazów, 
ośmielając się po raz pierwszy wyrazić głośno pytanie, które 
aż dotąd zachowywał dla siebie.
—Przez długi czas też się nad tym zastanawiałem.
—Moim zdaniem, to już na zawsze pozostanie zagadką.
—Z pewnością Gautama musiał mieć po temu dobre powo-
dy,   prócz   tego,   że   pragnął   objawić   ludziom   Cztery 
Szlachetne  Prawdy,  które pozwalają uciec od ziemskich 
cierpień!
—Nie mogę uwierzyć, Orężu Prawa, że naszym światem 
rządzi  tylko  dukha!  Kiedy przyglądałem  się  w  kraju  Bod 
orłowi,  krążącemu   majestatycznie   nad   roziskrzonym   w 
słońcu lodowcem, czułem się człowiekiem szczęśliwym.
—Zastanawiałem się nad tym i przypuszczam, że Gautama 
był już wdowcem, kiedy postanowił odejść od swoich — 
rzekł  cicho   Oręż   Prawa,   który   także   po   raz   pierwszy 
dzielił się z innymi tym przekonaniem.
—Myślisz więc, że biednej Jaśiodary nie było już na świecie, 
kiedy Gautama odszedł z rodzinnego domu?
—Błogosławiony tak kochał swoją żonę, że nigdy by jej nie 
zostawił!
—Są na to dowody?
—Niejeden. Wszystkie opowieści z Vinaji odnoszące się do 
jego   życia   mówią   o   Wielkim   Odejściu,   przed 
Przebudzeniem,

background image

nie wspominając ani słowem o tym, co stało się z jego żoną, 
gdy opuścił dwór w Kapilawastu. Pomyślisz może, że pozwalam 
sobie na zbyt wiele, ale trudno mi wyobrazić sobie Buddę jako 
czystego ducha albo eteryczną istotę!

—   Masz   niewątpliwie   rację.   Błogosławiony   musiał   być 

bardzo wrażliwym człowiekiem. Gdyby nie był zakochany w 
Jaśiodarze, na pewno by się z nią nie ożenił. Posunąłbyś się do 
tego,   żeby   łączyć   jego   Wielkie   Odejście   z   ogromnym 
smutkiem wywołanym śmiercią żony? — zapytał Pięć Zakazów, 
którego   osobowość   Buddy   nie   przestawała   intrygować   od 
chwili, gdy wstąpił do nowicjatu.

Kim był ten Hindus, który wyszedł z kasty wojowników, aby 

wkrótce potem głosić, że nie należy zadawać gwałtu, i który 
miał  odwagę   nauczać   idei  tak różnych   od tego,   do czego 
przywykli współcześni?

Kim był człowiek, który przeszło tysiąc lat temu odważył się 

postawić pytania o przyczyny cierpień ludzi?

Z pewnością taka osobowość to zagadka.
Był to więc człowiek wyjątkowy, który pociągnął za sobą 

licznych uczniów, przekonanych o prawdziwości jego słów. 
A oni niebawem stworzyli sanghę, wspólnotę mnichów i mni-
szek,   która   po   śmierci   Błogosławionego   wzięła   na   siebie 
poniesienie w świat jego Słowa.

To odpowiadało temu, czego poszukują ludzie, ponieważ 

rozprzestrzeniło się w Chinach, tworząc ogromną szkołę Wiel-
kiego Wozu, skupiającą miliony wiernych i mnichów, która 
miała stać się oficjalną religią imperium.

Jak doszło do tego, że w ciągu kilku wieków Wielki Wóz stał 

się prawdziwą instytucją z licznymi mnichami i znacznymi 
dobrami, stanowiącymi potęgę, z którą należało się liczyć?

Pięć Zakazów często stawiał sobie to pytanie, nie znajdując 

jednak odpowiedzi. Doszedł tylko do wniosku, że jeśli na 
początku pojawiają się potężniejsze od innych siły duchowe, to 
w końcu stają się one doczesną potęgą, a to prowadzi do ich 
spospolitowania, a nawet do utraty znaczenia.

background image

Z zamyślenia wyrwał go Oręż Prawa.

— Pięć Zakazów, popatrz!

Przed nimi, w samym środku kamienistego pustkowia, wyszła 

z nory mangusta z trojgiem małych. Polujący na kobry i żmije 
drapieżnik zamierzał szukać pod płaskimi nagrzanymi kamie-
niami żmij rogatych, które mogły leżeć tam w odrętwieniu, 
zwinięte w kłębek.

—Pomyślmy o duszach odrodzonych w tych zwierzątkach! 
Mój   przełożony,   nieoceniony   Buddhabadra,   mawiał   tak 
zawsze, gdy zobaczył szczura albo mysz.
—Często o nim myślisz!
—Bardzo bym   chciał   trafić  na   jego  ślad!  —  westchnął 
smutno mnich z Peszawaru.
—To Błogosławiony decyduje o wszystkim.
—Dziwna rzecz, ale chociaż nasze szkoły się zwalczają, 
porozumieliśmy się natychmiast, a ja poczułem, że mogę 
ci  ufać. Może nie powinienem tak mówić, ale to prawda: 
jestem pewny, że przyniesiesz mi szczęście! —powiedział 
cicho Oręż Prawa.

Stojąc obok koni, które próbowały wyrwać pustyni ostatnie 

źdźbła kłujących traw, jakie wzeszły po ostatnim deszczu, dwaj 
młodzi mnisi padli sobie w ramiona, a potem ruszyli dalej 
wąską,   zasypaną   kamieniami   dróżką,   która   prowadziła   do 
podnóża urwiska.

—Nigdy nie widziałem białego słonia! Ten, którego straci-
łeś, musiał być wyjątkowym zwierzęciem! — wykrzyknął 
manipa,   któremu   Pięć   Zakazów   uprzejmie   streścił   słowa 
Oręża Prawa.
—W rzeczywistości to mój przełożony, nieoceniony Bud-
dhabadra, wyruszył w podróż do Tybetu na białym słoniu i 
nie  wrócił! Podczas naszych Wielkich Pielgrzymek  tylko 
święty biały słoń miał prawo przenosić na swoim grzbiecie 
relikwie, którymi opiekował się Klasztor Jedynej Dharmy.
—Rozumiem,   że   jesteś   niespokojny   —   powiedział   Pięć 
Zakazów.

background image

—Zniknięcie   świętego   słonia   jest   tragedią   dla   mojego 
klasztoru.   Od   razu   postanowiłem   wyruszyć   na   jego 
poszukiwanie. Dlatego jestem tu z wami! Teraz wiecie już 
wszystko! — dokończył z uśmiechem mnich.
—Mówisz o tym w czasie przeszłym. Czyżby święte relik-
wie   znikły   razem   z   tym   bajecznym   zwierzęciem?   — 
zapytał Pięć Zakazów.
Tripitaka  Pięć Zakazów ma naprawdę wyjątkowo bystry 
umysł. Niewiele mu trzeba, żeby odnalazł związki między 
różnymi sprawami! — mruknął z podziwem Oręż Prawa, 
ale nie dodał nic więcej.
—Nie bój się. Przyrzekam ci: nikomu nic nie powiem! Nie 
mam   najmniejszego   zamiaru   narażać   dobrego   imienia 
twojego klasztoru.

Wsiedli znowu na konie i ruszyli truchtem obok siebie.

—W tej chwili kończy się u nas to, co nazywamy Małą 
Pielgrzymką! — westchnął Oręż Prawa.
—I jak oni sobie radzą, jeśli nie mają ani relikwii, ani słonia?
—Na   szczęście   klasztor   ma   inne   słonie   przyuczone   do 
noszenia na grzbiecie relikwii, chociaż mają  szarą skórę. 
Nie  mogą jednak wychodzić poza mury klasztoru. Co do 
relikwii  potrzebnej   do   Małej   Pielgrzymki,   to   była   ona 
zamknięta w małym sercu z sandałowego drewna. Kazałem 
wykonać jego kopię!  Nie było to zbyt chwalebne, ale nie 
miałem wyboru.
—Chcesz powiedzieć, że twoi bracia zadowolą się pokaza-
niem   wiernym   fałszywego   relikwiarza,   w   dodatku 
pustego?
—Mój   drogi   przyjacielu,   w   razie   potrzeby   konieczność 
staje się prawem! Jestem przekonany, że na moim miejscu 
zrobiłbyś to samo.
—Ale to pachnie oszustwem!
—Jak   wyjaśnić   tysiącom   wiernych,   którzy   przybywają 
często   z   bardzo   daleka   i   tłoczą   się   na   klasztornych 
dziedzińcach  Jedynej   Dharmy,   zirytowani   i   zmęczeni 
oczekiwaniem, że nie  mogą dotknąć choćby ogona słonia 
czczonego   jak   świętość,   bo  znikła   relikwia   Małej 
Pielgrzymki?

background image

—Dobrze to rozumiem. Bardzo możliwe, że ze smutkiem 
w sercu i wielkim wstydem postąpiłbym tak samo.
—Przysięgnij   mi,   tu,   natychmiast,   że   nie   zdradzisz   tego 
nigdy   i   nikomu!   —   poprosił   Oręż   Prawa,   patrząc 
błagalnie.
—Jeżeli  to podniesie cię  na duchu,  to ja też  zdradzę ci 
tajemnicę:   miałem   możność   wielokrotnie   czytać  Sutrę   o 
logice Czystej Pustki, 
po którą mój przełożony posłał mnie do 
Samye, ale nic z tego tekstu nie rozumiem!
—Buddhabadra wyjaśniał nam w Peszawarze, że filozoficz-
no-religijne   kompendia,   pisane   przez   wielkich   mistrzów 
dhyany, były zawsze tak skomplikowane, że trzeba było mieć 
niezwykle wyćwiczony umysł, żeby pojąć ich sens!
—Mogę ci wyjawić, że chodzi o tekst o takiej głębi i złożo-
ności,   że   jego   sens   zupełnie   mi   umyka.   Musiałem 
wielokrotnie  kłamać Czystości Pustki, kiedy z kijkiem w 
ręku wypytywał mnie o to, gotów w każdej chwili rąbnąć w 
ramię biednego ucznia.
—Nie jesteś ani pierwszym,  ani ostatnim mnichem bud-
dyjskim, któremu to się przydarzyło. Żeby cię pocieszyć, 
powiem   ci,   że   niektóre   kazania   z  Sutta-nipata,  zbioru 
kazań   dla   nowicjuszy,   wydały   mi   się   całkowicie 
niedostępne.   Mimo   to,   zastanawiając   się   nad   nimi, 
nauczyłem się ich na pamięć.
—Mistrz Czystość Pustki twierdzi, że trzeba co najmniej 
dwudziestu   lat,   żeby   pojąć   wszystkie   subtelności 
najważniejszych   sutr.   On   sam   poświęcił   nie   mniej   niż 
osiem lat na  napisanie tego, co uważa za swój duchowy 
testament.

Byli już wystarczająco blisko urwiska z różowego piaskowca, 

żeby stwierdzić, że składa się ono z dwóch części.

Jedna, położona nieco na lewo, mogłaby się wydać zupełnie 

gładką ścianą, gdyby nie miała uskoku, przecinającego ją od 
jednego brzegu do drugiego i tworzącego naturalny taras.

Druga, dużo potężniejsza, nieco za pierwszą, oddzielona 

była od niej płaską skałą i miała kształt gigantycznych skalnych 
schodów, po których trzeba było się wspiąć, żeby dostać się na

background image

górę,   gdzie   rosły   krzaki   wawrzynu,   dowodzące   obecności 
źródełek czy strumyków.

Piętrząca się ściana drugiego urwiska, na które można się 

było wdrapać po płaskiej skale, podziurawiona była, niczym 
wysłużona koszula, licznymi otworami.

—Orężu Prawa, popatrz na te okna i drzwi wydrążone we 
wnętrzu   góry.   Klasztor   Zbawienia   i   Miłosierdzia 
przypomina smoczą jamę! Szczęśliwi mnisi! Na pewno nie 
mają za  zimno zimą ani za gorąco latem! — wykrzyknął 
Pięć Zakazów, oszołomiony widokiem skalnego gmachu, 
który cieszył  się już wielką sławą i mieścił nie mniej niż 
trzy tysiące mnichów.
—Z tego naturalnego balkonu musi być wspaniały widok 
na   pustynię   Gobi!   —   mruknął   Oręż   Prawa,   a   potem 
odwrócił się i zatopił spojrzenie w morzu piasków, którego 
wydmy,  niczym   morskie   fale,   ciągnęły   się   jak   okiem 
sięgnąć.
—Moglibyśmy tam wejść, zanim zapukamy do drzwi klasz-
toru Skupienia Powagi — zaproponował Pięć Zakazów. — 
Mamy mnóstwo czasu. Słońce jest jeszcze całkiem nisko.

Nie domyślał się nawet, że to proste zdanie miało zdecydować 

o jego dalszych losach.

— Idź sam! Ja boję się wysokości! W Peszawarze jestem

zwolniony   ze   wspinania   się   do   wysokiej   niszy   z   Relik
wiarzem Kaniszki! — odparł z uśmiechem pomocnik Bud-
dhabadry.

Manipa zaproponował uprzejmie, że zostanie i pogra z nim 

w kości u stóp urwiska, na którego szczycie chwilę potem Pięć 
Zakazów wpadł na młodą nestoriankę.

Umarę także ciąg zdarzeń zaprowadził tego dnia na urwisko.

— Umaro, masz smutną minę! Mówią, że młode dziewczyny

są zwykle wesołe, a jeśli są smutne, to znaczy, że są zakocha
ne! — rzucił Kłębek Kurzu, kiedy spotkali się jak zwykle zaraz
po wschodzie słońca w ogrodzie biskupstwa.

background image

—Dziś mam wakacje! Moi nauczyciele chińskiego i san-
skrytu są na nabożeństwie. Co byś powiedział, gdybyśmy 
pogalopowali po wydmach?
—A co na to twój ojciec?
—Od kilku dni pozwala mi wychodzić bez nadzoru. Myś-
lami jest zupełnie gdzie indziej. Poza tym parę dni temu, 
kiedy  spotkaliśmy   się   pod   Dunhuangiem,   stwierdził,   że 
nieźle sobie radzę na koniu!
—A Golea? Nie będzie się martwiła?
—Jestem już dorosła. Tata mówi, że w moim wieku nie 
muszę tłumaczyć się nikomu oprócz niego. Gdybyśmy nie 
mieszkali w Dunhuangu, miałabym już męża i dzieci!
—Ale jesteśmy w Dunhuangu! A ja jestem jedynym chło-
pakiem w tej oazie, który może się w tobie zakochać! — 
zażartował Kłębek Kurzu.
—Myślisz, że to, co jest w tym małym sercu z sandałowego 
drewna, warte jest dużo pieniędzy? — spytała nagle dziew-
czyna.
—Na pewno! Nawet tyle, że tu w Dunhuangu może tylko 
wielki   buddyjski   Klasztor   Zbawienia   i   Miłosierdzia 
zdołałby zebrać taką sumę! — odparł z pewną siebie miną 
młody  Chińczyk,   pragnąc   zabłysnąć   w   oczach   młodej 
dziewczyny,  której uroda i wdzięki pozostawiały go coraz 
mniej obojętnym.
—Nie mów mi o tym klasztorze!
—Dlaczego?
—Dlatego! — mruknęła z pochmurną miną, a potem dodała, 
zmuszając się do uśmiechu: — Uprzedziłam Goleę, że będę 
jeździła aż do śniadania. Stań na najbliższym rozdrożu, to 
wezmę cię na konia. Jesteś zwinny, a także niezbyt ciężki!

Puścili się galopem w kierunku wydm, z rozwianymi włosa-

mi, wrzeszcząc z radości.

Jak za każdym razem, zatrzymali się u podnóża urwiska ze 

schowkiem na księgi, które było ich ulubionym miejscem.

Właśnie mieli się wspiąć po sznurowej drabince, kiedy 

Kłębek Kurzu wykrzyknął:

background image

—Umaro, nie pogniewasz się, jeżeli pójdę zapolować na 
wielkie świerszcze, tam dalej, na pagórkach? Widzę stąd, 
jak skaczą!
—Ależ Kłębku Kurzu, po co ci one?
—Upiekę je sobie. Strasznie lubię ich chrupiące mięso!
—Nie cierpię pieczonych świerszczy. A zresztą wszystkiego, 
skorpionów   i   innych   owadów,   którymi   raczą   się   chińscy 
kupcy w garkuchniach!
—Pożyczysz mi konia?
—Oczywiście, Kłębuszku. Jeszcze trochę, a będzie z ciebie 
jeździec na schwał.

Wspięła się więc sama ku swemu przeznaczeniu, i znalazła 

się na górze trochę wcześniej niż Pięć Zakazów.

Było tak, jakby dwa strumienie, dotąd płynące oddzielnie, 

nagle połączyły się w jedną wartką rzekę!

I   teraz,   w   miarę   jak   ich   pocałunki   stawały   się   coraz 

dłuższe i bardziej namiętne, pogrążali się w ekstazie.

W chwili gdy Pięć Zakazów wkładał delikatnie rękę w roz-

cięcie jej koszulki, doszedł go ledwo słyszalny stłumiony głos 
manipy, który wołał go z dołu.

—Muszę już iść. Moi towarzysze, tam na dole, w końcu się 
zniecierpliwią... — szepnął.
—Nie chcę, żebyś odchodził! Tak nam tu dobrze, tylko we 
dwoje!
—Przyszłaś tu sama?
—Z młodym chłopakiem, który poszedł łapać świerszcze. 
To mój jedyny przyjaciel!

Wskazała kamienisty pagórek, na którym Pięć Zakazów dojrzał 

drobną sylwetkę Kłębka Kurzu.

—Gdzie mieszkasz, Umaro? — zapytał po ostatnim poca-
łunku Pięć Zakazów.
—Biskupstwo   nestorianów   znajduje   się   o   trzy   ulice   od 
zajazdu, który wskazał wam mój ojciec.
—Chciałbym znowu cię zobaczyć! Przyrzeknij mi, Umaro, 
że się spotkamy!

background image

— Przyrzekam, Pięć Zakazów! Zapewniam cię, chcę tego

tak samo jak ty! Znajdziesz mnie dziś wieczorem przed murem
naszego ogrodu, gdy wstanie księżyc.

—Przyrzeknij mi, że pewnego dnia nic nas nie rozłączy! 
Dziewczyna milczała przez chwilę, a potem szepnęła:
—Ja też, tak jak ty, będę czekała tylko na ten dzień! 
Kiedy się rozstali i Pięć Zakazów zszedł po drabince, 
żeby

dołączyć do przyjaciół, wiedzieli oboje, że przysięga zostanie 
dotrzymana.

—Pięć Zakazów, gdzieś ty był tyle czasu? Zaczynałem się 
niepokoić! — powitał go Oręż Prawa.
—Widok z góry jest tak piękny, że nie mogłem się od niego 
oderwać!
—Robi się późno. Myślisz, że zdążymy zastukać do drzwi 
Klasztoru   Zbawienia   i   Miłosierdzia?   —   zapytał   Oręż 
Prawa.
—Masz niespecjalnie zachęcającą minę.
—Pięć Zakazów, nie śmiałem ci tego powiedzieć, ale na 
twoim miejscu nie chodziłbym tam! Nie zapominaj, że nie 
znasz go, tego Skupienia Powagi. Nie jestem pewny, czy on 
zrozumie, co ci się przydarzyło. Twoja historia jest tak nie-
zwykła,   że   może   mu   się   wydać   podejrzana:   Niebiańskie 
Bliźnięta,   zasadzka   Persów,   nie   licząc   sutry   Czystości 
Pustki. Za dużo tego naraz... — powiedział zaniepokojony 
Oręż Prawa.
—Zgadzam się z tobą. Może mnie wziąć za oszusta! — 
szepnął   Pięć   Zakazów,   który   nie   wyobrażał   sobie,   że 
mógłby   opowiedzieć   Skupieniu   Powagi   co   innego   niż 
prawdę.   Żaden   mnich   mahajany   nie   mógł   zachować   się 
inaczej   wobec   przełożonego   klasztoru,   choćby   nawet 
innego niż jego własny.

Wydało mu się niemożliwe, aby nie powiedział o spotkaniu 

z Umarą.

Bał się jednak, żeby jego gadulstwo nie zaszkodziło dziew-

czynie, postanowił więc, że na razie będzie milczał.

— Doszedłem do wniosku, że lepiej zaczekać z pójściem

tam.

Wszystko stało się tak szybko. Musi dać sobie trochę czasu,

background image

żeby się zastanowić, co dalej. Małe pobożne kłamstewko nic 
go zresztą nie kosztowało.

— Wydaje mi się, że to mądra decyzja! Teraz, kiedy znamy

już drogę, zawsze będzie czas, by tu wrócić, gdybyś zmienił
zdanie! — wykrzyknął z ulgą Oręż Prawa.

Mnich z Peszawaru wydawał się zachwycony jego postano-

wieniem.

— Przynajmniej wrócimy do zajazdu przed czasem,  nie

ryzykując obudzenia najmniejszych podejrzeń — dodał Pięć
Zakazów, śmiejąc się głośno, żeby dodać sobie odwagi, ale
także i dlatego, że spotkanie na górze niezmiernie go uszczęś
liwiło.

Tylko jak wyjaśnić przyjacielowi Czystości Pustki, że za-

mierza uciec z Dunhuangu nie tylko z dwojgiem dzieci, ale 
także z córką nestoriańskiego biskupa?

Gdyż było już dla niego sprawą oczywistą: uciekłby porywa-

czom tylko dla Umary.

Mimo iż był buddyjskim mnichem, który winien poświęcać 

każde, najdrobniejsze nawet uczynki Błogosławionemu Bud-
dzie, nie wiedział, jak będzie bez niej żył.

Tak więc, gdy popędzał Wprost Przed Siebie, by czym prędzej 

spotkać się z nią przed ogrodem biskupstwa, nie uważał, że 
myśląc tak, kogokolwiek zdradza.

Czy to, co czuł do Umary, nie było oświeceniem, objawie-

niem miłości?

Po raz pierwszy pozwolił mówić swojemu sercu, jak Gautama 

Budda, gdy zakochał się w pięknej Jaśiodarze, dla której spisał 
się tak dzielnie w strzelaniu z łuku, pokonując wszystkich 
pretendentów do jej ręki, i to mimo iż, ku wielkiemu zmar-
twieniu ojca, aż do tego czasu był kiepskim łucznikiem!

Miłość dodaje skrzydeł nawet tym, którzy nie nauczyli się 

latać!

Uświadomił sobie, że aż do spotkania z Umarą uczuciem, 

które   przejawiało   się   we   wszystkich   jego   uczynkach,   było 
współczucie.

background image

Teraz jego postępowaniem kierowało już tylko serce, jego 

najgłębsza istota.

Święta Ścieżka Wyzwolenia biegła w sposób dużo bardziej 

zaskakujący, niż się mogło wydawać!

Albowiem miłość, jaką zapłonął do Umary, nie tylko nie 

przeszkadzała mu w wypełnieniu zadania, ale dodawała odwagi 
i energii, jakich nigdy dotąd w sobie nie czuł.

Bardziej niż kiedykolwiek przedtem pragnął spełnić obietnicę 

daną Czystości Pustki i dowieźć do Luoyangu jego cenną sutrę.

Bardziej  niż  kiedykolwiek  pragnął  tego,  o co  prosił  go 

lama Gampo, i w żadnym wypadku nie zamierzał pozostawiać 
Niebiańskich   Bliźniąt   smutnemu   losowi,   jaki   gotował   im 
Madżib.

A tymczasem spieszyło mu się, żeby spotkać się z Umarą, 

gdy tylko wzejdzie księżyc, aby znowu wziąć w ramiona tę, 
która w jednej chwili stała się kobietą jego życia.

Był szczęśliwy zupełnie tak samo jak ona.

background image

Słowniczek

Anatman — bezosobowość, nie-ja.
Arhat (sanskr.) — dosł. „wartościowy człowiek", „czcigodny" — naj-

wyższy stan osiągany przez buddystów hinąjany; ktoś, kto jest wolny 
od wszystkich pragnień i przez to od konieczności odradzania się.

Atman — w hinduizmie najgłębsza istota osobowości ludzkiej, jaźń 

niezmieniąjąca się w cyklu reinkarnacji.

Awici (sanskr.) — dosł. bezlitosne, nieprzerwane — zwane również 

Piekłem Bezlitosnym, najstraszliwsze z piekieł.

Bardo (sanskr.) — stan pośredni między śmiercią a kolejnymi naro-

dzinami trwający 49 dni, kiedy w „świadomej zasadzie" zmarłego 
ukazują się piękne bądź straszne wizje, będące odbiciem jego karmy.

Bodhi (sanskr.) — oświecenie, przebudzenie.
Brahman (sanskr.) — w hinduizmie i filozofii indyjskiej moc przeni-

kająca wszystko, skoncentrowana w czynnościach i słowach sakral-
nych oraz w ludziach mających do czynienia z sacrum — kapłanach 
i braminach.

Cztery Szlachetne Prawdy — tworzą ramy nauk Buddy. W skrócie 

można je ująć tak: Istnieje cierpienie. Cierpienie ma przyczynę. 
Cierpienie ma koniec. Istnieje droga prowadząca do końca 
cierpienia.

background image

Dharma (sanskr.) „prawda" — nauka udzielona przez Oświeconego 

(Buddę). Na jej kanon składają się trzy rodzaje nauk: Sutry (nauki 
wygłoszone przez samego Buddę), Vinaja  (zasady dyscypliny 
podane przez Buddę) i Abhidharma (komentarz i dyskusje dotyczące 
Sutr i Vinaji autorstwa późniejszych uczonych). Te trzy rodzaje 
nauk noszą nazwę Tripitaka.

Dhyana (sanskr.) — głęboka medytacja.
Dukha (sanskr.) — cierpienie.
Gandhara — prowincja w starożytnych Indiach; obecnie należy w 

większej   części   do   Pakistanu,   w   mniejszej   do   Afganistanu 
(Kandahar);   po   podbiciu   przez   Aleksandra   Wielkiego   stała   się 
kwitnącym ośrodkiem kulturalnym i stolicą państwa hellenistycz-
nego; od I wieku w państwie Kuszanów, ośrodek sztuki łączącej 
wpływy helleńskie i buddyjskie.

Han, ludzie Han (chin.) — Chińczycy.
Hinajana  (sanskr.),  Mały Wóz  — nurt  buddyzmu;  w hinajanie 

wzorem do naśladowania jest jedynie Budda. Postuluje się zajęcie 
w   pierwszej   kolejności   własnym   wyzwoleniem   i   dążeniem   do 
osiągnięcia stanu arhata („godnego"). Takim podejściem hinajana 
różni się zdecydowanie od mahajany, gdzie współczucie i pomoc 
innym   czującym   istotom   stawia   się   wyżej   niż   indywidualne 
oświecenie.

Hipostatyczna unia  — w teologii chrześcijańskiej jedność bóstwa 

(boskiej natury) i człowieczeństwa w osobie Jezusa (Boga-człowie-
ka), która dokonała się w chwili Jego poczęcia.

Kaniszka — władca indyjski z plemienia Kuszanów, protektor bud-

dyzmu, mecenas naukowców i artystów; na jego dworze przebywali 
słynni filozofowie buddyjscy — Aśwaghosza i Nagardżuna.

Karma  (sanskr.) właśc. karman — pierwotnie słowo to oznaczało 

„czynny", później jednak, w powiązaniu z teorią przyczynowości, 
zaczęło oznaczać swego rodzaju siłę, która powstaje w rezultacie 
każdego czynu popełnionego w przeszłości. Każde z naszych 
działań, pociągając za sobą dobro bądź zło, stanowi siłę (karman), 
która wpływa na naszą przyszłość. Każdy uczynek posiada wartość 
moralną pozytywną, negatywną lub obojętną i prowadzi do od-

background image

rodzenia się człowieka jako istoty mniej lub bardziej oddalonej od 
stanu Buddy.

Kościół nestoriański — czyli Święty Apostolski Katolicki Asyryjski 

Kościół Wschodni lub Kościół Wschodni — kościół działający 
pierwotnie na terenach na wschód od Cesarstwa Rzymskiego. Przez 
wiele stuleci w Europie zupełnie nieznany.

Książki tybetańskie — nie mają one na ogół formy zwoju ani nie 

przypominają znanych nam książek; są to luźne podłużne kartki, 
ułożone jedna na drugiej pomiędzy zazwyczaj drewnianymi okład-
kami. Całość owinięta jest kawałkiem tkaniny, np. jedwabiu.

Kszatrija (sanskr.) — dosł. wojownik, rycerz od kszatra — posiad-

łość — członek dawnej wyższej kasty rycerskiej w Indiach.

Kucza i Kaszgar  — oazy położone na południowym odgałęzieniu 

Jedwabnego Szlaku.

Kundalini  (sanskr.) dosł. „zwinięty"  — w indyjskiej tradycji  jogi 

mistyczna siła życiowa lub energia duchowa spoczywająca w 
uśpieniu   pod   ostatnim   kręgiem   lędźwiowym   do   chwili,   aż 
zbudzi ją praktyka jogi.

Lishu — chińskie pismo kancelaryjne, powstało na rozkaz cesarza 

Qin w 213 roku p.n.e. w wyniku uproszczenia pisma już istniejącego. 
W prawie niezmienionej postaci jest w dzisiejszych Chinach pismem 
urzędowym.

Mahajana (sanskr.), Wielki Wóz — nurt buddyzmu, który wyodrębnił 

się w I wieku p.n.e. Jego charakterystyczną cechą jest wiara w 
bodhisattwów, czyli ludzi, którzy mimo iż osiągnęli oświecenie, 
zdecydowali się świadomie odradzać po śmierci.

Manicheizm — od imienia twórcy Mani, Manes, Manicheusz; dualis-

tyczny system religijno-filozoficzny, powstały w III w. w Persji, 
rozprzestrzeniony w Imperium Rzymskim, a później w środkowej 
i wschodniej  Azji, głoszący kosmiczny konflikt dobra (duch, 
światło) i zła (materia, ciemność).

Mantra (sanskr.) — mana — „umysł", tra — „wyzwolenie" — w 

buddyzmie   i   hinduizmie   formuła,   werset   lub   sylaba,   której 
powtarzanie ma pomóc w oczyszczeniu umysłu, co jest niezbędnym 
warunkiem uzyskania wyzwolenia i oświecenia.

background image

Om mani peme hung (sanskr.) — to tybetańska wersja najsłynniejszej 

mantry buddyjskiej, która w sanskrycie brzmi: Om mani padme  
hum. Om 
symbolizuje mądrość stanu Buddy; mani — „klejnot", 
w domyśle „klejnot spełniający życzenia" — klejnotem tym jest 
oświecona i otwarta na potrzeby innych postawa; peme — „trzy-
mający lotos" — lotos, którego piękne kwiaty wyrastają z bagna, 
symbolizuje przekształcenie tego, co nieszlachetne, w najwyższą 
jakość; hung symbolizuje aktywność stanu Buddy. W wersji chiń-
skiej mantra ta brzmi: Weng ma ni bei mi hong.

Państwo   Kuszanów  —   obecnie   są   to   północne   Indie,   Pakistan, 

Afganistan, Uzbekistan, Tadżykistan  oraz autonomiczny rejon 
chiński Xinjiang.

Parinirwana (sanskr.) — całkowite wygaśnięcie, powrót do pierwotnej 

czystości Natury Buddy.

Samadhi  (sanskr.) — błogostan powstający ze skupionego stanu 

umysłu.

Sangha  (sanskr.) — wspólnota buddyjskich mnichów i mniszek, 

obecnie również wspólnota buddystów.

Stupa (sanskr.) — „kopiec", „szczyt" — najprostszy typ buddyjskiej 

budowli sakralnej, bywa mała jak kapliczka lub wielka jak dom.

Sutra (sanskr.) dosł. „sznurek" — zapis nauk Buddy. W buddyzmie 

oznacza kompendium rozległego zakresu studiów z dziedziny religii 
czy nauki.

Tantra — w buddyzmie i hinduizmie system rozwoju oparty o filozofię 

niedualistyczną, uznający, że wszystko, co istnieje, stanowi manifes-
tację   jednego   bytu.   W   buddyzmie   tybetańskim   jest   to   jedność 
świadomości i pustki. Adepci tantry stosują różnego rodzaju prak-
tyki, zawierające elementy jogi, medytacji czy magii, uznając, że 
wszystko to, umiejętnie użyte, może prowadzić do oświecenia.

background image