background image

MICHAEL PASTOREAU 

 

 

 

 

Życie codzienne we Francji i 

Anglii 

w czasach rycerzy Okrągłego 

Stołu 

background image

 

Rozdział pierwszy 

 

1. Rytm życia 

 

Jak się zdaje, człowiek XII wieku dość obojętnie odnosił się do czasu. Liczenie godzin i dni, 

wyznaczanie  świąt  ruchomych  i  problemy  kalendarzowe  to  domena  wyłącznie  duchowień-

stwa.  Jedynie  obowiązujące  obrzędy  religijne  podkreślają  doniosłość  pewnych  momentów 

życia, którym towarzyszą. Czas należy do Kościoła. Ani rycerze, ani chłopi nie rządzą rytmem 

swojego życia. Biernie obserwują bieg czasu. Są bezsilnymi świadkami przepływu dni i lat, 

które ich nieubłaganie posuwają ku starości i nieustannie wyznaczają każdej rzeczy własne 

miejsce.  Stąd  zapewne  wynika  rezygnacja,  która  sprawia,  że  ludzie  bardziej  się  troszczą  o 

pogodę niż o przemijający czas. 

 

Zaludnienie Francji i Anglii 

 

Interesujący nas okres mieści się w długiej fazie rozkwitu demograficznego, ciągnącej 

się od początku XI do ostatnich dziesięcioleci XII wieku. Zjawisko to miało takie rozmiary i 

tak było doniosłe dla historii Europy Zachodniej, że historycy mówią o “rewolucji demogra-

ficznej".  Przyczyn  tego  rozkwitu  można  wymienić  wiele:  rozszerzenie  się  pokoju  i  wzrost 

bezpieczeństwa, wzmocnienie władz publicznych, ożywienie ruchu handlowego, a zwłaszcza 

zwiększone zasoby płodów rolnych, dzięki postępom techniki i objęciu większych obszarów 

ziemi  pod uprawę. Oblicza się, że między  rokiem  1000 i  1300 ludność  Europy  Zachodniej 

potroiła się. 

W  tej  długotrwałej  fazie  lata  1160-1220  stanowią  okres  szczególnie  intensywnego 

rozkwitu. Nie sposób zmierzyć bezpośrednio tego przyspieszenia wzrostu, lecz świadczą o nim 

liczne wskaźniki: powiększenie się obszaru upraw, zwyżka ceny ziemi, podział wielkich ma-

jątków ziemskich, powstawanie nowych wiosek, parafii, klasztorów, przeobrażanie się małych 

wsi w miasteczka, rozrost miast, które, dusząc się w starych murach, zmuszone są - jak Paryż w 

latach 1190-1213 - budować sobie nowe, otaczające większy obszar. 

Oczywiście,  nie  da  się  ustalić  dokładnie  liczby  ludności  angielskiej  i  francuskiej  w 

każdym  momencie  tego  okresu.  Można  wszakże  przyjąć  przybliżone  dane,  zaczerpnięte  w 

większości z pracy amerykańskiego historyka J. C. Russela. Około roku 1200 liczba ludności 

Europy  wynosiła  około  60  milionów,  a  cały  świat  miał  350-400  milionów  mieszkańców. 

Francja była najludniejszym  królestwem  Europy Zachodniej: w jej ówczesnych granicach  - 

background image

 

około  420  000  km2  -  żyło  co  najmniej  7  milionów  ludzi.  Znaczy  to,  że  na  jej  dzisiejszym 

obszarze,  551  000  km2,  liczba  ludności  przekroczyłaby  10  milionów.  Uboższe  pod  tym 

względem były Wyspy Brytyjskie, liczące tylko 2,8 miliona mieszkańców, z czego 1,9 miliona 

na  terenie  samej  Anglii.  Jednakże  różnica  w  gęstości  zaludnienia  obu  królestw  była  nie-

znaczna: 16 mieszkańców na 1 km2 we Francji, 14 - w Anglii. 

Dla  porównania  przytoczmy  jeszcze  kilka  liczb:  na  początku  XIII  wieku  Półwysep 

Pirenejski (królestwa chrześcijańskie łącznie z terytoriami opanowanymi przez islam) liczył 

przypuszczalnie  8  milionów  mieszkańców;  Italia  nieco  mniej;  kraje  germańskie  (Niemcy, 

Austria i Szwajcaria) łącznie 7 milionów, Węgry 2 miliony, Polska 1,2 miliona, a Cesarstwo 

Bizantyńskie 10-12 milionów. 

Około  1200  roku  Paryż  miał  mniej  więcej  25  000  mieszkańców,  rozmieszczonych 

bardzo nierównomiernie na 253 hektarach, objętych nowymi murami, wzniesionymi za Filipa 

Augusta. Tyleż, a może nawet nieco więcej ludzi mieszkało w Londynie. Inne “duże" miasta 

Francji, Rouen i Tuluza, nie dosięgają nawet połowy ludności Paryża. W Anglii Londyn (już 

wtedy!) stanowi wyjątkowe zjawisko urbanistyczne, gdyż pozostałe ważniejsze miasta (York, 

Norwich, Lincoln i Bristol) nie przekraczają liczby 5000 mieszkańców. 

Ale  Paryż  i  Londyn  nie  były  wcale  największymi  miastami  chrześcijaństwa.  W 

pierwszej  połowie  XIII  wieku  Rzym  i  Kolonia  mogły  się  poszczycić  co  najmniej  30  000 

mieszkańców,  Wenecja  i  Bolonia  miały  ich  po  40  000,  a  Mediolan  i  Florencja  po  70  000. 

Największym miastem chrześcijańskim pozostawał Konstantynopol, gdyż w momencie zdo-

bycia tego miasta przez krzyżowców w 1204 roku żyło tam 150 000 - 200 000 ludzi. 

Liczby te nie mogą jednak zamaskować luk istniejących w naszej wiedzy, dotyczących 

takich  zagadnień,  jak  liczbowy  stosunek  ludności  osiadłej  w  miastach  do  całej  ludności  w 

kraju. Nie sposób też przedstawić na mapie gęstości zaludnienia, gdyż była ona niezmiernie 

zróżnicowana na obszarze każdego regionu.  Nie sposób  nade wszystko  wyciągać ogólnych 

wniosków na podstawie poszczególnych przypadków. Demografia końca XII wieku składa się 

z mnóstwa kontrastów: między strefami, gdzie ludzie skupiają się gromadnie, a innymi, cał-

kowicie  bezludnymi;  między  rodzinami  licznymi  a  małżeństwami  bezdzietnymi;  między 

wysokim wskaźnikiem śmiertelności niemowląt a znaczną liczbą osób dożywających sędziwej 

starości. 

 

 

 

background image

 

Narodziny i chrzest 

 

Ludzie XII  wieku mieli  zaufanie do życia i  przestrzegali biblijnego nakazu, aby  się 

rozmnażali. Stopa narodzin wynosiła rocznie około 35 promile. Regułą we wszystkich war-

stwach społecznych była rodzina liczna. Zresztą pary królewskie starają się pod tym względem 

świecić przykładem: Ludwik VI i Alicja Sabaudzka, Henryk II i Alienor Akwitańska, Ludwik 

VIII i Blanka Kastylijska - wszyscy ci koronowani małżonkowie spłodzili po ośmioro dzieci. 

Przez  cały  czas  tego  okresu  płodność,  jak  się  zdaje,  wzrasta:  badania  pozwoliły 

stwierdzić, że w Pikardii w środowisku arystokratycznym rodziny liczne (to znaczy mające 

8-15 dzieci) stanowiły w 1150 roku 12 procent, w 1180 roku - 33 procent, a w 1210 roku - 42 

procent. Mamy więc do czynienia ze znacznym wzrostem. 

Na przekór temu, co przez długi czas sądzili historycy, kobiety w XII i XIII wieku nie 

różniły się od dzisiejszych długością okresu płodności. Jeśli przypuszczano, że był on wów-

czas krótszy, to dlatego że nie brano pod uwagę częstych wtedy śmierci kobiet przy porodach i 

wczesnej  utraty  mężów,  zwykle  dużo  starszych  od  swoich  żon.  Poza  środowiskiem  arysto-

kracji młode wdowy rzadko bowiem wychodziły powtórnie za mąż. Pierwsze dziecko przy-

chodziło na świat, jak się zdaje, stosunkowo późno, toteż odstęp lat między pokoleniami był 

dość duży, lecz mniej jaskrawy niż w naszej dobie, z powodu często znacznej różnicy wieku 

dwojga małżonków, a także między ich pierwszym i ostatnim dzieckiem. 

Znamiennym  przykładem  jest  Alienor  Akwitańska.  Urodzona  w  1122,3  mając  pięt-

naście  lat  zaślubiła  (1137  r.)  dziedzica  tronu  Francji,  późniejszego  Ludwika  VII,  któremu 

urodziła dwie córki: Marię w 1145 roku i Alicję w 1150. Odtrącona przez męża po piętnastu 

latach pożycia wkrótce zaślubiła Henryka Plantageneta, młodszego  od niej o dziesięć lat. Z 

tego  drugiego  związku  przyszło  na  świat  ośmioro  dzieci:  Wilhelm  (1153  r.),                        

Henryk (1155 r.), Matylda (1156 r.), Ryszard (1157 r.), Gotfryd (1158 r.), Alienor (1161 r.), 

Joanna (1165 r.) i Jan (1167 r.). Kolejne macierzyństwa przypadają więc na jej wiek 23 i 28 lat, 

a w drugim małżeństwie - 31, 33, 34, 35, 36, 39, 43 i 45 lat. Narodziny pierwszego i ostatniego 

dziecka dzieli okres 22 lat. 

A oto drugi, bardzo wymowny przykład: Wilhelm zwany Marszałkiem, hrabia Pem-

broke, regent Anglii w latach 1216-1219, ożenił się dopiero osiągnąwszy 45 lat i wybrał bogatą 

dziedziczkę Izabelę de Clare, 0 30 lat młodszą od niego. Mimo różnicy wieku małżonkowie 

zdążyli  spłodzić  dziewięcioro  dzieci.  Przy  czym  w  obu  przykładach  liczymy  tylko  dzieci, 

których istnienie potwierdzają dokumenty, a przecież zmarłych w niemowlęctwie nie notują 

zazwyczaj żadne akta ani kroniki. 

background image

 

Śmiertelność była wśród dzieci ogromna. Na troje tylko jedno przekraczało wiek 5 lat, 

zaś  co  najmniej  10  procent  niemowląt  umierało  w  pierwszym  miesiącu  życia.  Dlatego 

chrzczono je bardzo wcześnie, zwykle nazajutrz po przyjściu na świat. Z tej okazji odbywał się 

w kościele parafialnym obrzęd nie różniący się od dzisiejszej ceremonii. W XII wieku prawie 

powszechnie już zaniechano zwyczaju zanurzania nagiego noworodka w chrzcielnicy. Chrzest 

odbywał  się  przez  polewanie.  Kapłan  trzykrotnie  polewał  wodą  święconą  czoło  dziecka, 

znacząc je znakiem krzyża i wymawiając formułę: “Ego te baptiso in nomine Patris et Filii et 

Spiritus Sancti." 

Zwyczaj każe zapraszać kilka par rodziców chrzestnych. Ponieważ nie ma urzędu stanu 

cywilnego, warto się postarać, aby wiele osób zachowało to wydarzenie w pamięci. Wiemy, że 

Filip August został ochrzczony 22 sierpnia 1165 roku, nazajutrz po narodzinach, przez biskupa 

Paryża  Maurycego  de  Sully  (tego  samego,  który  w  1163  roku  zadecydował  o  przebudowie 

katedry Notre-Dame) i  że miał  trzy pary  rodziców chrzestnych,  a byli to Hugon, proboszcz 

kościoła Saint-Germain-des-Pres, Herve, proboszcz kościoła Saint-Victor, Odon (Eudes), były 

proboszcz kościoła Sainte-Genevieve, ciotka noworodka Konstancja, małżonka hrabiego Tu-

luzy, oraz dwie wdowy zamieszkałe w Paryżu. 

Dziecko  otrzymywało  na  chrzcie  tylko  imię  chrzestne,  nie  było  to  wszakże  imię  w 

dzisiejszym rozumieniu, lecz jedynie jego imię prawdziwe, które miało mu służyć przez całe 

życie. To zaś, co dziś uważamy za nazwisko, było wówczas przydomkiem - nazwą miejsco-

wości,  określeniem  zawodu czy  przezwiskiem  -  po prostu  dodatkiem  wiążącym się tylko  z 

danym  osobnikiem,  nie  z  całą  jego  rodziną.  Co  prawda  za  panowania  Filipa  Augusta 

(1180-1223  r.)  przydomki  te  w  niektórych  regionach  (Normandia,  Ile-de-France)  zaczynają 

być  dziedziczone,  lecz  proces  ten  rozwijał  się  powoli.  W  ówczesnych  tekstach  oznacza  się 

poszczególne osoby zazwyczaj  imieniem  chrzestnym,  dodając miejsce pochodzenia czy za-

mieszkania, piastowaną funkcję lub rangę. 

Na ogół dawano dziecku imię jednego z rodziców chrzestnych. Wskutek tego moda na 

imiona  niewiele  się  zmieniała.  Najbardziej  rozpowszechnione,  zarówno  we  Francji,  jak  w 

Anglii, imiona męskie to Jan i Wilhelm. Później pojawiają się w Anglii coraz częściej imiona: 

Robert, Ryszard, Tomasz, Gotfryd, Hugon i Stefan, a we Francji Piotr, Filip, Henryk, Robert i 

Karol. Pewne imiona cieszą się powodzeniem w poszczególnych prowincjach, a więc: Bald-

win we Flandrii, Tybald w Szampanii, Ryszard i Raul w Normandii, Alan w Bretanii, Odon w 

Burgundii; niekiedy wiąże się to z kultem pewnych świętych patronów, rozpowszechnionym 

na bardziej ograniczonym terenie, a więc św. Remi w okolicy Reims, św. Medard w okolicy 

Noyon, św. Martial w okolicy Limoges; a w Anglii najwięcej Gilbertów spotykało się w die-

background image

 

cezji Lincoln. 

Trudniej jest ustalić statystykę imion żeńskich. W obu królestwach najpopularniejsze 

były imiona Maria i Joanna; następne na liście były, jak się zdaje, Alicja, Blanka, Klementyna, 

Konstancja,  Izabela,  Małgorzata,  Matylda  i  Petronela  (Perrine).  Forma  może  się  zmieniać 

zależnie od prowincji (Elisabeth w Artois, lecz Isabelle w Poitou; Mahaut we Flandrii, lecz 

Mathilde w Normandii, a Maud w Langwedocji) lub zależnie od warstwy społecznej: Perrine, 

Perrette i Pernelle to zazwyczaj plebejuszki, podczas gdy bardziej uczona forma, Petronille, 

przystoi kobietom z arystokracji. Podobna relacja zachodzi między formami Jacquine, Jacqu-

ette i Jacquotte a wykwintniejszą Jacqueline. 

Dziecko przez sześć, siedem pierwszych lat życia pozostawało pod opieką kobiet. Czas 

wypełniały mu zabawki i gry. Były to: kulki, klocki, kostki, drewniane koniki, piłki ze szmat 

lub ze skóry, lalki rzeźbione z drewna, ze zginającymi się kończynami, miniaturowe naczynia 

stołowe i gliniane garnuszki, gra w chowanego, w ślepą babkę itp. Jak się zdaje, dorośli ludzie 

dość obojętnie odnosili się do małych dzieci. Mało jest tekstów i dzieł sztuki z tej epoki, które 

by przedstawiały rodziców zachwyconych, rozczulonych lub zaniepokojonych jakimś gestem 

swego potomka w wieku, gdy nie pora jeszcze na jego edukację. 

 

Małżeństwo 

 

Małżeństwo ma doniosłe znaczenie, zarazem rodzinne, rodowe i ekonomiczne. Jako 

związek dwóch rodzin lub dwóch gałęzi rodu przyczynia się niekiedy do zakończenia dawnych 

waśni.  Oznacza  też  połączenie  dwóch  majątków,  dwóch  potęg.  Toteż  trzeba  wybierać 

współmałżonka rozważnie. Jak wiemy, Wilhelm zwany Marszałkiem  czekał  do ukończenia 

czterdziestu  pięciu  lat,  zanim  się  ożenił  z  Izabelą  de  Clare;  małżeństwo  to  uczyniło  nieza-

możnego młodszego syna jednym z najbogatszych ludzi Anglii. Możny pan przed ożenieniem 

syna lub wydaniem za mąż córki zasięgał rady nie tylko u najdalszych nawet krewnych, lecz 

również u swoich wasali; poza tym prawo feudalne wymaga, żeby prosił o radę i zezwolenie 

swojego suzerena. Suzeren ze swej strony obowiązany jest dołożyć starań, aby jak najprędzej i 

jak najkorzystniej wydać za mąż córkę zmarłego wasala. 

Przede  wszystkim  wszakże  małżeństwo  jest  sakramentem.  Polega  na  wymianie  zo-

bowiązań w obecności księdza. Władze świeckie pozostawiają Kościołowi ustalanie prawnych 

przepisów  małżeństwa.  Miejscowy  obyczaj  nie  ma  wpływu  na  te  przepisy,  które  są  mniej 

więcej  identyczne  we  wszystkich  krajach  Europy  Zachodniej.  Kościół  za  istotny  element 

małżeństwa uznaje zgodę obojga małżonków. Zgoda rodziców nie jest konieczna i teoretycz-

background image

 

nie zabrania im się wywierania przymusu na dzieci, aby wbrew własnej woli zawarły związek 

małżeński.  Jednakże  literatura  epicka  dostarcza  mnóstwa  przykładów  łamania  tego  zakazu, 

przedstawia dziewczęta zmuszane wbrew swojej woli przez ojców, opiekunów lub suzerenów 

do małżeństwa z bogatym, możnym starcem. Rozamunda, bohaterka Chanson d'Elie de Sa-

int-Gilles otwarcie wyraża swój wstręt: 

“Nie chcę starucha z pomarszczoną skórą (...J Ta skóra tylko z pozoru jest zdrowa, od środka 

zżera ją robactwo i nie zniosłabym tego zwiędłego ciała, wolałabym uciec jak branka z niewoli 

[...]"  

Przepisy wymieniają kilka przeszkód uniemożliwiających zawarcie związku małżeń-

skiego:  wiek  poniżej  lat  12  dla  dziewcząt,  poniżej  14  dla  chłopców;  otrzymanie  wyższych 

święceń;  pokrewieństwo  zbyt  bliskie,  a  za  takie  na  ogół  uważano  pokrewieństwo  -poniżej 

siódmego stopnia (to znaczy wspólny pradziad dziadków). Można było jednak uzyskać dys-

pensę od tego ostatniego warunku. 

Małżeństwo  jest  nierozerwalne  od  chwili,  gdy  zostało  dopełnione.  Nie  wolno  żony 

odtrącić, rozwód nie istnieje. Jedyny sposób, żeby związek zerwać, to unieważnienie, a można 

je uzyskać powołując się na impotencję lub bezpłodność jednego ze współmałżonków albo też 

udowadniając pokrewieństwo, o którym nie wiedziano w chwili ślubu. Nie jest to więc ze-

rwanie małżeństwa, lecz po prostu stwierdzenie, że legalne jego zawarcie było niemożliwe, a 

zatem  ono  nie  istnieje.  Kościół  wykazywał  w  tej  dziedzinie  niekiedy  wielką  ustępliwość. 

Wiadomo, że w marcu 1152 roku zostało anulowane przez synod w Beaugency małżeństwo 

Ludwika VII z Alienor. Za pretekst posłużył fakt, że Hugo Capet, pradziad dziada Ludwika, 

był żonaty z siostrą pra-pra-pradziadka Alienor. W rzeczywistości związek rozpadł się z po-

wodu niezgody między małżonkami (chociaż kronikarze niewątpliwie przesadzili przypisując 

królowej różne przygody), a nade wszystko dlatego, że w ciągu piętnastu lat pożycia Alienor 

obdarzyła króla tylko dwiema córkami. 

Filip  August  w  podobnej  sprawie  miał  mniej  szczęścia  niż  jego  ojciec.  Po  śmierci 

(1192 r.) pierwszej żony, Izabeli z Hainaut, zaślubił 14 sierpnia 1193 roku Ingeborgę, siostrę 

króla duńskiego. Z przyczyn, których historykom nigdy się nie udało dociec, już nazajutrz po 

ślubie poczuł nieprzezwyciężony wstręt do nowej małżonki i zaczął starania, aby się jej po-

zbyć, pod pretekstem, że jest ona kuzynką jego pierwszej żony. Na żądanie króla zgromadze-

nie  prałatów  i  baronów  unieważniło  więc  to  małżeństwo.  Lecz  zamknięta  w  jakimś  fla-

mandzkim opactwie królowa zdołała wysłać skargę do papieża, który z kolei anulował unie-

ważnienie. Filip August nie przyjął do wiadomości decyzji papieskiej i szukał sobie następnej 

żony. Napotkał wszakże niemałe trudności: wszyscy królowie i książęta Europy odmawiali mu 

background image

 

ręki  swej  siostry  lub  córki.  Znalazł  w  końcu  w  dalekim  Tyrolu  córkę  skromnego  wasala, 

księcia Bawarii, Agnieszkę z Meranu. klub odbył się 14 czerwca 1196 roku. Wtedy konflikt 

jego z papieżem jeszcze się zaostrzył. W styczniu 1200 roku Innocenty III zwołał do Wiednia 

synod biskupów, który obłożył interdyktem królestwo Filipa. Nie wolno było tam odprawiać 

nabożeństw ani  udzielać sakramentów. Kara wymierzona władcy zaciążyła nad całym  jego 

ludem, a była tak dotkliwa, że król musiał się ugiąć. (Tymczasem ślub jego syna, późniejszego 

Ludwika VIII, z Blanką Kastylijską trzeba było 23 maja 1200 roku przenieść do Port-Mort, 

pod Andelys, na terytorium króla angielskiego.) Król pod koniec roku odesłał więc Agnieszkę 

i przyjął z powrotem Ingeborgę, ale dopiero w 1212 roku przywrócono jej ostatecznie w pełni 

prawa królowej. 

•  Nie  wolno  też  udzielać  ślubów  w  pewnych  okresach  roku:  od  pierwszej  niedzieli 

adwentu do oktawy po Trzech Królach; od trzeciej niedzieli przed Wielkim Postem do Nie-

dzieli Przewodniej; od poniedziałku przed Wniebowstąpieniem do oktawy Zielonych Świąt. 

Ceremonia ślubna, zazwyczaj  odbywająca się w  soboty, niewiele się różniła od dzisiejszej. 

Państwo młodzi nie występowali w specjalnych ubiorach, lecz po prostu w swoich najpięk-

niejszych strojach, w welonie czy też w koronie na głowie. Wymieniali ślubowania i obrączki 

w  kruchcie  -  gdzie  także  odbywały  się  chrzty  i  zrękowiny  -  gesty  i  formułki  po  dziś  dzień 

prawie  nie  zmienione.  Potem  dopiero  wchodzili  do  kościoła,  aby  uczestniczyć  we  mszy 

świętej, a po wyjściu z kościoła udawali się zgodnie ze zwyczajem na cmentarz, na chwilę 

medytacji. Wreszcie następowało wesele, trwające z reguły kilka dni, i to nie tylko w domach 

bogatych baronów, lecz także w chatach chłopskich. W pierwszym przypadku gromadzili się 

na te uroczystości wszyscy okoliczni arystokraci, w drugim - sąsiedzi z całej wioski. Najdłużej 

trwało wesele, najwspanialsze podarki otrzymywali nowożeńcy i najobfitsze były uczty, gdy 

któryś z możnych panów żenił pierworodnego syna. 

 

Starość i śmierć 

 

Średniowiecze nie znało starości w tym sensie, jaki teraz nadajemy temu słowu; nikt się 

“nie wycofywał" z czynnego życia, chyba że wstępował do klasztoru. Każdy aż do śmierci 

pozostawał  człowiekiem  dorosłym  i  jeżeli  nie  zniedołężniał  całkowicie,  spełniał  swoje  po-

winności. Mężczyzna siedemdziesięcio- czy osiemdziesięcioletni brał udział w robotach po-

lnych, regularnych bitwach i dalekich pielgrzymkach, nie rezygnował z władzy politycznej. 

Ludzie tej epoki nie umierali też tak młodo, jak mogłoby się nam wydawać. Przeciętna 

długość życia wynosiła 30-35 lat (niewiele mniej niż w pierwszej połowie XIX wieku), ale 

background image

 

trzeba pamiętać, że na tę przeciętną wpływała ogromna śmiertelność wśród dzieci; co trzeci 

noworodek nie przekraczał pięciu lat życia. W ten sposób dokonywała się naturalna selekcja i 

ci, którzy przeżyli, mieli szansę osiągnąć wiek stosunkowo podeszły. Ocenia się, że w Anglii 

XIII stulecia na 1000 dzieci urodzonych w danym roku tylko 650 osiągało wiek 10 lat, 550 

dożywało trzydziestki, 300 - pięćdziesiątki, a 75 - siedemdziesiątki. 

Bardziej  wyraziście  można  to  przedstawić  na  konkretnych  przykładach.  Niestety 

wszystkie są wybrane z kręgu władców lub książąt Kościoła, ponieważ znamy daty urodzenia i 

zgonu jedynie takich dostojnych osobistości. W XII wieku wielu ludzi nie wiedziało dokład-

nie,  ile  mają  lat,  nie  znając  daty  własnego  urodzenia.  Nawet  Wilhelm  zwany  Marszałkiem 

uważał się za starszego, niż był rzeczywiście, i w 1216 roku, obejmując regenęję królestwa 

angielskiego,  mówił,  że  ma  “z  górą  osiemdziesiąt  lat",  chociaż  można  z  całą  pewnością 

stwierdzić, że urodził się pomiędzy 1144 a 1146 rokiem. 

Ludwik VII umarł mając 60 lat. Filip August przeżył lat 58, Ingeborga duńska - 60; 

Ludwik VIII żył tylko 39 lat, lecz jego żona Blanka Kastylijska - 65; cesarz Fryderyk Barba-

rossa umierając miał lat 68, Wilhelm Lew, król Szkocji - 71, Henryk II Plantagenet - 56, jego 

synowie, Ryszard Lwie Serce i Jan Bez Ziemi, dożyli tylko do 42 i 49 lat, natomiast ich matka 

Alienor doczekała osiemdziesiątego trzeciego roku życia i przeżyła ośmioro ze swoich dzie-

sięciorga dzieci. 

Częściej niż inni osiągali dostojny wiek duchowni: święty Bernard przeżył lat 63; tyleż 

co Abelard, mimo swoich nieszczęść; Wilhelm o Białych Rękach, arcybiskup Reims, żył lat 

67, Hugues z Puiset, biskup Durham - 70; Robert Wielkogłowy, biskup Lincolnu - 78; Gilbert 

Foliot, biskup Londynu - 79, papież Grzegorz VIII - 87, a następca jego następcy, Celestyn III 

-  92  lata.  Wiek  XII  pozostawił  nam  pamięć  o  pewnym  stulatku:  był  nim  święty  Gilbert  z 

Sempringham, założyciel zakonu gilbertynów, urodzony w 1083, zmarły w 1189 roku! 

Jak widać, w kręgach arystokratycznych ludzie nierzadko przekraczali sześćdziesiątkę, 

a życie po siedemdziesiątce nie uchodziło za zjawisko wyjątkowe. Dlatego zapewne anoni-

mowy autor opowieści o śmierci króla Artura - La mort le roi Artu - chcąc podkreślić sędziwy 

wiek swego bohatera, przypisuje mu nie 70 ani 75, lecz 92 lata. 

Trzeba wszakże przyznać, że długowieczność jest przywilejem pewnych warstw spo-

łecznych. Wśród pospólstwa szansa przeżycia zmniejsza się wskutek klęsk głodowych i po-

morów, a w niektórych okolicach wskutek chorób endemicznych. Wielu poetów, jak między 

innymi Helinant de Froidmont, zastanawia się nad krótkością dni człowieka na ziemskim pa-

dole: 

 

background image

 

O, Śmierci, co znienacka chwyta tych, co długo żyć myśleli [...] 

O, Śmierci, której nigdy się nie sprzykrzy ściągać z wysokości [...]  

Często syna przed ojcem zabierasz i kwiat zrywasz, 

A pozostawiasz owoc [...] 

W dwudziestym ósmym czy trzydziestym roku, w pełni młodości  

Porywasz tego, kto mniemał, że właśnie rozkwita [...] 

 

2 Rytm czasu 

 

Człowiek świecki nie był zdolny ocenić dokładnie czasu. Rzeczy odległe (na przykład 

data własnego urodzenia) zacierały się w jego pamięci, nie potrafił też sięgać w przyszłość, by 

ją  wykorzystać  w  swoich  planach.  Wyruszając  na  pielgrzymkę  albo  w  dłuższą  podróż  nie 

umiał przewidzieć, kiedy wróci i co będzie robił po powrocie. Bohaterowie Okrągłego Stołu 

często tak właśnie wyruszali na poszukiwanie przygód, nie wspominając o terminie czy za-

miarze powrotu. Z nielicznymi wyjątkami kronikarze i powieściopisarze nie dbają o ścisłość 

dat  i  chronologii,  poprzestając  na  takich  mglistych  formułkach,  jak  “za  króla  Henryka  II", 

“około Zielonych Świątek", “gdy się dni wydłużać zaczynały", albo też po prostu przyjmują za 

punkt  odniesienia  jakieś  zdarzenie  niezwykłe,  wyróżniające  się  w  potoku  dni.  W  praktyce 

określa się datę zdarzenia w odniesieniu do uroczystych świąt lub do innych zdarzeń, które ze 

względu na swoją doniosłość utkwiły w pamięci. 

Średniowieczna  umysłowość  zdaje  się  szczególnie  uczulona  na  regularny  cykl  dni, 

świąt, pór roku, wieczne oczekiwanie i wieczne rozpoczynanie od początku, a jednocześnie 

powolne, nieubłagane starzenie się. Wszystko jest v, ruchu i zarazem w zawieszeniu. Stąd w 

literaturze i sztuce takie tematy jak “pochwała minionego czasu" (świat się starzeje, nie jest już 

tym, czym był niegdyś; gdzie się podziały niegdysiejsze radości, cnoty i bogactwa lub “koło 

Fortuny"  (wszystko  zawsze  wraca  na  swoje  miejsc,  każdy  z  nas  widzi,  jak  jego  los  opada, 

wznosi się i znowu opada po cóż się wysilać aby zmienić bieg rzeczy?). 

Ta tradycyjna rezygnacja prawdopodobnie wynika z tego, że człowiek średniowiecza - 

rycerz czy chłop - zna pojęcie czasu jedynie z konkretnego doświadczenia. Refleksja intelek-

tualna i ścisłe obliczenia stanowią wyłączny przywilej garstki duchownych. Inni, wszyscy inni, 

wiedzą tylko, że dni się przeplatają z nocami, zima z latem. Żyją czasem przyrody, któremu 

rytm nadają coroczne roboty w polu, terminy danin i opłat należnych seniorowi. Na portalach 

wielkich katedr w Amiens, Chartres, Paryżu, Reims, Saint-Denis, Senlis, a w Anglii zwłaszcza 

background image

 

na chrzcielnicach - rzeźbiarze często przedstawiali kalendarz życia wiejskiego; każdy miesiąc 

jest zilustrowany charakterystyczną dla niego scenką, a więc styczeń to czas świąt i uciech 

stołu, luty przynosi odpoczynek przy domowym ognisku, marzec wymaga wznowienia pracy 

na roli, przekopywania ziemi i przycinania winorośli; kwiecień jest najpiękniejszym miesią-

cem roku, porą odnowy, i bywa przedstawiany w postaci dziewczyny z naręczem kwiatów; 

maj to miesiąc wielkiego pana, który wtedy na wspaniałym koniu rusza na polowanie lub na 

wojnę; czerwiec to czas sianokosów, a lipiec - żniw; sierpień - młócki, wrzesień i październik - 

winobrania,  a  pod  koniec  tego  okresu  także  siewów;  w  listopadzie  przygotowuje  się  zapas 

drew na zimę i prowadzi się do dąbrowy wieprzka, aby się utuczył żołędziami, zanim będzie 

zarżnięty w grudniu, przed styczniowymi ucztami. 

 

Czas krótki: dzień 

 

Rytm dnia zależy przede wszystkim od słońca, dni są w lecie długie, a zimą krótkie. W 

osiedlach ułatwiają rachubę czasu dzwony klasztoru wzywające mniej więcej co trzy godziny 

na modlitwy: o północy na jutrznię, około trzeciej na laudes, około szóstej na prymę, około 

dziewiątej na tercję, a w południe na sekstę, około piętnastej na nonę, około siedemnastej na 

nieszpory i około dwudziestej pierwszej - na kompletę. Co prawda, nie wszystkie te godziny 

kanoniczne są równej długości, wahają się, zależnie od szerokości geograficznej, pory roku i 

skrupulatności dzwonnika. Zwłaszcza godzina nieszporów była niestała, w Anglii zaś dzwo-

niono wcześniej niż na kontynencie na tercję, sekstę i nonę (i to tak, że w końcu noon w języku 

angielskim oznacza południe). 

Jak mierzono upływ czasu? W niektórych klasztorach były zegary wodne, podobne do 

starożytnych klepsydr, złożone z dwóch pionowo zestawionych naczyń,  przy  czym  woda z 

górnego kapie kropla po kropli do dolnego; dana ilość płynu wymaga zawsze tego samego 

czasu, aby przelać się z  jednego naczynia do drugiego. Ale ten przyrząd, delikatny i  skom-

plikowany, nie był bardzo rozpowszechniony. Chętniej posługiwano się zegarem słonecznym, 

a do mierzenia krótszych okresów czasu piaskowym, podobnym, mimo różnicy w rozmiarach, 

do prostego przyrządu, którego po dziś  dzień używają gospodynie  w swoich kuchniach. W 

nocy  zakonnik  pełniący  obowiązki  dzwonnika  orientował  się  według  pozycji  gwiazd  albo 

długości wypalonej świeczki. Z tekstów wiemy, że w ciągu nocy zużywały się trzy świece, 

dzielono więc noc na trzy części, nazywając je pierwszą, drugą i trzecią świeczką. Dzwonnik 

mógł  też  z  grubsza  liczyć  godziny  według  liczby  przeczytanych  stronic,  odmówionych  pa-

cierzy lub psalmów. 

background image

 

Sposób spędzania dnia jest oczywiście różny, zależnie od regionu, pory roku i pozycji 

społecznej. Można wszakże zauważyć pewne wspólne reguły. Wstawano na ogół wcześnie, bo 

wraz ze świtem rozpoczynały się codzienne czynności, a trzeba było przedtem umyć się, ubrać, 

odmówić pacierz lub wysłuchać mszy świętej. Mało kto zaraz po wstaniu z łóżka zasiadał do 

stołu,  gdyż  praktyki  religijne  wymagały,  by  je  wypełniać  na  czczo.  Śniadanie,  pierwszy  z 

trzech  codziennych  posiłków,  jadano  więc  stosunkowo  późno,  w  porze  tercji;  dzielił  on 

przedpołudnie na dwie mniej więcej równe części. Drugi, bardziej obfity posiłek, obiad, wy-

padał  między sekstą a noną. Po nim następowała chwila odpoczynku, drzemka lub  lektura, 

przechadzka lub jakieś gry. W porze, którą my określilibyśmy jako połowę popołudnia, każdy 

wracał do swoich obowiązków i zajmował się nimi do zachodu słońca. Zimą ta część dnia była 

stosunkowo  krótka.  Do  kolacji  siadano  między  nieszporami  a  kompletą  i  ten  posiłek  trwał 

dłużej niż dwa poprzednie. Potem niekiedy czuwano jeszcze przez czas jakiś, lecz - z wyjąt-

kiem wigilii Bożego Narodzenia - niezbyt długo. W XII wieku ludzie wcześnie chodzili spać. 

Oświetlenie - świeca łojowa lub woskowa, lampka oliwna - kosztowało drogo i nie było bez-

pieczne, a noc zawsze budziła mniejsze lub większe niepokoje: to w nocy wybuchały pożary, 

czyhały  zdrady  i  nadprzyrodzone  strachy.  Przepisy  prawne  wszędzie  zakazywały  jakiejkol-

wiek pracy po zapadnięciu ciemności i surowo karały za przestępstwa czy wykroczenia po-

pełniane między zachodem a wschodem słońca. 

 

Czas długi: rok i kalendarz 

 

Z datami było tak samo jak z godzinami: wszyscy słuchali dyktanda Kościoła. Cykl 

roku wynikał z kalendarza liturgicznego, w którym główne akcenty padały na adwent, Wielki 

Post i najważniejsze święta: Boże Narodzenie, Wielkanoc, Wniebowstąpienie, Zielone Świątki 

i dzień Wszystkich Świętych. Wniebowzięcie Matki Boskiej (15 sierpnia) zaczęto świętować 

dopiero w połowie XIII wieku. Datę Bożego Narodzenia wyznaczył ostatecznie na dzień 25 

grudnia sobór nicejski w 325 roku, a dopiero w  VII  wieku ustalono 1 listopada jako dzień 

Wszystkich  Świętych.  Trzy  pozostałe  wielkie  święta  są  ruchome.  Pierwszym  zadaniem 

rachmistrzów było obliczenie daty Wielkanocy, którą od VI wieku postanowiono obchodzić w 

pierwszą niedzielę po pełni księżyca następującej po 21 marca (w praktyce zasada ta wahała 

się nieco aż do końca VIII wieku). Tak też oblicza się ją po dziś dzień. Podobnie jak w śre-

dniowieczu,  Wielkanoc  w  naszych  czasach  może  więc  przypaść  najwcześniej  22  marca,  a 

najpóźniej 25 kwietnia. Wniebowstąpienie święci się w czterdzieści, a Zesłanie Ducha Świę-

tego w pięćdziesiąt dni po Zmartwychwstaniu. 

background image

 

Rok kościelny zaczyna się w pierwszą niedzielę adwentu, lecz z rokiem świeckim było 

i jest inaczej. Zrazu ta data była w różnych krajach różna. W Anglii za początek roku przyj-

mowano dzień 25 grudnia, później jednak kancelaria episkopalna i królewska przesunęły go 

stopniowo aż do 25 marca, na święto Zwiastowania, i ten zwyczaj przeważał od końca XIII 

wieku aż do 1751 roku. We Francji zwyczaje różniły się w poszczególnych jednostkach ad-

ministracyjnych.  Nawet  w  miastach  dość  blisko  siebie  położonych  rok  zaczynał  się  kiedy 

indziej, a więc w Beauvais 25 grudnia, w Reims 25 marca, w Paryżu w Niedzielę Wielkanocną, 

w Meaux 22 lipca (dzień świętej Marii Magdaleny). Nie wdając się w szczegóły powiedzmy, 

że najczęściej za początek roku uznawano Boże Narodzenie (regiony zachodnie i południowe), 

Zwiastowanie (Normandia, Poitou, część środkowej i wschodniej Francji), Wielkanoc (Flan-

dria, Artois, domena królewska). 

Ta ostatnia data, że względu na swoją ruchomość, była szczególnie niedogodna. Dla 

kancelarii królów Francji rok zaczynał się w Niedzielę Wielkanocną, toteż w pewnych latach 

zawarte w nim były prawie pełne dwa kwietnie, gdy w innych latach miesiąc ten skracał się do 

połowy. Na przykład 1209 rok zaczął się 29 marca, a skończył niemal w trzynaście miesięcy 

potem,  17  kwietnia,  czyli  że  kwiecień  w  tym  roku  liczył  47  dni  w  dwóch  częściach,  30  w 

pierwszej i 17 w drugiej, natomiast w roku 1213, zaczętym 14 kwietnia i zakończonym 29 

marca, zmieściło się zaledwie szesnaście dni kwietnia. 

W aktach i kronikach nie zawsze oznaczano rok licząc od narodzenia Chrystusa. Nie-

kiedy wybierano raczej takie formuły jak: “w tym a tym roku panowania naszego króla (na-

szego hrabiego) (...) albo: gdy nasz król (nasz hrabia) panował od tylu a tylu lat." Poza tym, 

chociaż nazwy miesięcy brzmiały tak samo jak dzisiaj, dni oznaczano rozmaicie: weźmy dla 

przykładu 28 września. Czasem pisano: “dwudziestego ósmego dnia września", czasem “na 

trzy dni przed końcem września" lub “trzeciego dnia od końca września", a czasem “na cztery 

dni przed kalendami października", lecz najczęściej: “w wigilię świętego Michała". 

Dla  ogromnej  bowiem  większości  ludzi  święta  liturgiczne  i  dni  świętych  patronów 

stanowiły jedyne punkty orientacyjne roku. Wynikały z tego niekiedy nieporozumienia. Mogło 

się zdarzyć, że w dwóch sąsiadujących ze sobą diecezjach daty świąt tych samych patronów 

były różne. Niektórzy zaś święci powszechnie czczeni mieli nie jeden, lecz kilka swoich dni w 

roku.  Obchodzono  rocznicę  ich  urodzin,  nawrócenia,  męczeństwa,  znalezienia  lub  przenie-

sienia relikwii. Na przykład świętego Marcina czczono co najmniej trzy razy w roku: 4 lipca 

(święty Marcin  letni)  - na pamiątkę jego święceń kapłańskich, 11 listopada (święty Marcin 

zimowy) - dzień jego pogrzebu i 13 grudnia - w rocznicę przeniesienia jego relikwii z Auxerre 

do Tours. Inne zwyczaje jeszcze dobitniej świadczą o wpływie życia religijnego na kalendarz: 

background image

 

w pewnych porach roku dni tygodnia określano według tematu ewangelii czytanej tego dnia w 

kościele,  a  więc  czwartek  w  drugim  tygodniu  postu  nazywano  “złym  bogaczem",  piątek  - 

“robotnikami winnicy", a sobotę “jawnogrzesznicą". 

Lecz te problemy kalendarza należą do duchownych. Możni panowie i rycerze, chłopi 

wolni i niewolni, mieszkańcy miasteczek i miast wcale się na tym nie znają. Bardziej ich in-

teresują  terminy  sesji  sądowych  i  zgromadzeń  feudalnych,  uroczystych  pasowań  i  innych 

rycerskich  ceremonii  (Wielkanoc,  Zielone  Świątki),  a  także  płacenia  danin  (Wszystkich 

Świętych,  Matki  Boskiej  Gromnicznej),  otwarcia  jarmarków  czy  targów.  Odczuwają  rytm 

niedziel i niezliczonych świętowanych dni, powracających regularnie wielkich świąt religij-

nych i związanych z nimi uciech, lecz bardziej jeszcze są wrażliwi na cykl pór roku, na czas 

przyrody: dla wszystkich są dni piękne i dni brzydkie. 

background image

 

Rozdział drugi 

Społeczeństwo feudalne i społeczeństwo rycerskie 

 

Nie sposób w kilku zdaniach opisać struktur społecznych w wieku XII i w początkach 

wieku  XIII.  Jest  to  temat  ogromny,  a  niektóre  jego  aspekty,  na  przykład  stosunek  między 

szlachtą a rycerstwem, należą do najbardziej kontrowersyjnych dziedzin dzisiejszych studiów 

nad historią średniowiecza. Pierwsza połowa XII wieku to rzeczywiście zenit tego, co nazy-

wamy społeczeństwem feudalnym, lecz w ostatnich dekadach tego stulecia i pierwszych na-

stępnego zaznacza się już jego powolny, ale nieubłagany zmierzch. Pomiędzy dwiema datami, 

które  wybraliśmy  jako  punkty  graniczne  tematu  tej  książki,  obserwujemy  przyspieszenie 

zmian społecznych decydujących o dalszych losach Europy Zachodniej, lecz nie tu miejsce na 

szersze ich omawianie. Spróbujmy po prostu naszkicować zarysy różnych kategorii społecz-

nych, uwzględniając szczególnie te czynniki, które z ekonomicznego i społeczno-prawnego 

punktu widzenia wywarły największy wpływ na życie codzienne. 

Chodzi jedynie o to, żeby ułatwić zrozumienie następnych rozdziałów, toteż świadomie 

nadajemy temu wykładowi formę bardzo zwięzłą, nie kusząc się o wyczerpanie tematu ani też 

o uwzględnienie wszystkich subtelności, zwłaszcza w przedstawieniu różnic między Francją a 

Anglią. 

 

Ogólna charakterystyka społeczeństwa 

 

Społeczeństwo XII wieku jest przede wszystkim chrześcijańskie. Aby do niego nale-

żeć, choćby tylko formalnie, trzeba być chrześcijaninem. Poganie, żydzi i muzułmanie są z 

niego wykluczeni, nawet jeśli się ich toleruje. Europa Zachodnia żyje rytmem wspólnej wiary. 

Dobra  wielmożów,  miasta,  każda  jednostka  polityczna  stanowi  raczej  cząstkę  świata  chrze-

ścijańskiego niż określonego królestwa. Z tego wynika intensywność wymiany, elastyczność 

granic, brak sprecyzowanego pojęcia narodu i brak nacjonalizmu; z tego też wynika uniwer-

salny charakter nie tylko obyczajów i kultury, lecz również struktur, a nawet instytucji społecz-

nych. Nie istnieją odrębne społeczeństwa: francuskie i angielskie. W Burgundii czy w Korn-

walii, w Yorkshire czy w Andegawenii życie toczy się tak samo, tacy sami są ludzie i takie 

same sprawy. Jeśli zachodzą jakieś istotne różnice, to tylko te, które dyktuje położenie geo-

graficzne i warunki klimatyczne. 

Społeczeństwo  to  jest  zhierarchizowane.  Pod  pewnymi  względami  wydaje  się  anar-

background image

 

chiczne (nie ma pojęcia państwa; prawa i pełnomocnictwa. tak jak na przykład prawa do bicia 

monety, wymierzania sprawiedliwości, utrzymywania armii są rozproszone na liczne ośrodki 

władzy),  lecz  jest  zorganizowane  wyraźnie  wokół  dwóch  porządkujących  je  podstaw  ładu: 

króla i piramidy feudalnej. W epoce, która nas interesuje, król zyskuje pewną przewagę nad 

hierarchią feudalną. Tak było w Anglii od wstąpienia na tron Henryka II, a we Francji pod 

koniec panowania Filipa Augusta. 

Poza  tym  społeczeństwo  we  wszystkich  swoich  warstwach  przejawia  tendencję  do 

tworzenia grup i zrzeszeń, czy to gildii miejskich, czy cechów rzemieślniczych, lig baronów 

czy gmin wiejskich. Jednostki rzadko działają we własnym imieniu, nigdy ich się nie wyod-

rębnia z ich grupy. Ludzie jeszcze się nie dzielą naprawdę na stany, lecz już są w znacznym 

stopniu zorganizowani w swoich warstwach społecznych. 

Jest to już pod wielu względami społeczeństwo prawie klasowe, chociaż te klasy nie 

grają jeszcze wielkiej roli w organizacji polityczne-prawnej ani w rozdziale praw i obowiąz-

ków. Są to klasy bardzo płynne i otwarte (czyż Wilhelm z Owernii, biskup Paryża, nie był 

synem niewolnego chłopa?), jednakże mamy do czynienia ze społeczeństwem klasowym. W 

życiu codziennym linie podziału nie biegną między duchowieństwem, szlachtą i ludem, lecz 

między możnym bogaczem i biedakiem pozbawionym jakiejkolwiek władzy. 

 

Seniorowie i wasale 

 

Europa feudalna to świat wiejski, w którym o bogactwie decyduje posiadanie ziemi. 

Nad  społeczeństwem  dominują  właściciele  ziemscy,  rozporządzający  zarazem  siłą  ekono-

miczną i polityczną. Są to możni panowie. Feudalizm to przede wszystkim system określający 

wzajemne zależności między nimi. System opiera się na dwóch podstawowych elementach, na 

zobowiązaniach wasalnych i na nadawaniu lenna. 

Wasal to pan mniej lub bardziej słaby, który na skutek zobowiązań lub we własnym 

interesie związał się z możniejszym od siebie panem i przyrzekł mu wierność. Związek ten jest 

przedmiotem  kontraktu  ustalającego  wzajemne  zobowiązania  obu  stron.  Senior  przyrzeka 

wasalowi opiekę i utrzymanie, obronę od wrogów, poparcie w sądach, światłe rady oraz dary i 

“szczodrość"; zapewnia mu byt na swoim dworze lub co częstsze - nadaje mu ziemię, która 

wyżywi go wraz z rodziną, to jest lenno. W zamian za to wasal zobowiązuje się wobec swego 

seniora do służby wojskowej (której formę określa kontrakt), uczestniczenia w jego działal-

ności  politycznej  (narady,  poselstwa)  oraz  pomocy  jurystycznej  (pomoc  w  wymierzaniu 

sprawiedliwości, zasiadanie w sądach senioralnych); niekiedy zobowiązuje się do usług oso-

background image

 

bistych, zawsze do okazywania panu należnego szacunku, a w niektórych przypadkach także 

do  świadczeń  pieniężnych.  We  Francji  świadczeń  tych  wymaga  się  od  wasala  w  czterech 

przypadkach,  mianowicie  gdy  chodzi  o  zapłacenie  okupu,  o  wyprawę  krzyżową,  o  zamąż-

pójście najstarszej córki i o pasowanie na rycerza najstarszego syna. 

Tylko  najwięksi  możnowładcy  zawierają  kontrakty  ze  swymi  wasalami  na  piśmie. 

Zawsze jednak towarzyszy tej umowie ceremoniał, niemal identyczny we wszystkich regio-

nach. Najpierw wasal na klęczkach wypowiada formułę hołdowniczą: “Staję się odtąd twoim 

człowiekiem...", potem, już stojąc, z ręką na Ewangelii lub na relikwiarzu, przysięga swojemu 

panu wierność, wreszcie pan nadaje mu lenno, wręczając przedmiot, który jest symbolem tej 

łaski  (gałązkę,  ziele,  grudkę  ziemi)  lub  też  symbolem  użyczonej  władzy  (berło,  pierścień, 

laskę,  rękawicę,  sztandar,  włócznię).  Przyklękanie,  wymiana  pocałunków,  liturgiczne  gesty 

składają się na uroczysty obrzęd, jednorazowy lub też powtarzany w ustalonych terminach. 

Pierwotnie lenno nadawane było danej osobie i tylko dożywotnio, stopniowo wszakże 

przyjmowała się zasada dziedziczności, która w końcu XII wieku stała się już regułą, zarówno 

we Francji, jak w Anglii. Gdy lenno przechodziło w inne ręce, senior zadowalał się pobiera-

niem opłaty (relief). Często lenna nie przejmował jeden najstarszy syn, lecz dzielono je między 

kilku synów i w ten sposób pierwotne włości ulegały rozdrobnieniu, a wasale ubożeli. 

Wasal bowiem na swoim lennie rozporządza prawami politycznymi i ekonomicznymi 

tak, jakby był rzeczywistym właścicielem tych dóbr. Senior zachowuje tylko prawo skonfi-

skowania lenna, jeżeli wasal nie dotrzymuje swoich zobowiązań. Wasal ze swej strony, jeśli 

się czuje skrzywdzony przez swego seniora, może, nie oddając nadanej ziemi, wymówić mu 

wierność i odwołać się do suzerena; nazywało się to wyzwaniem (defi). 

System feudalny był zbudowany rzeczywiście jak piramida, w której każdy senior był 

wasalem  innego,  potężniejszego  seniora.  Miejsce  na  szczycie  zajmował  król,  który  zresztą 

starał się wydobyć poza ten system. Na dole znajdowali się najmniejsi wasale, zwani wasalami 

niższego stopnia (vavasseurs); ich właśnie poematy rycerskie przedstawiają jako wzór wier-

ności, dobrych manier i mądrości. Pomiędzy szczytem a podstawą mieściła się cała hierarchia 

większych i mniejszych baronów, od książąt i hrabiów aż do właścicieli najskromniejszych 

zamków. O potędze seniora decyduje rozległość jego ziemskich włości, liczba wasali i roz-

miary posiadanych przez niego zamków lub zamku. 

 

 

Włości seniora, ramy życia codziennego 

 

background image

 

Na włości seniora składa się całość dóbr ziemskich, w których przysługują mu prawa 

właściciela i suwerena. Jest to podstawowa polityczna i gospodarcza jednostka społeczeństwa, 

niemal  wyłącznie  podówczas  wiejskiego.  Wśród  pańskich  włości,  rozmaitych  rozmiarów  i 

form,  typowa  była  kasztelania,  zwykle  niewielka,  dość  jednak  duża,  by  obejmować  kilka 

wiosek  i  posiadać  zamek  obronny  oraz  lenna  niezbędne,  by  dostarczyć  zamkowi  załogi. 

Księstwa,  hrabstwa  i  wielkie  lenna  kościelne  były  podzielone  na  pewną  liczbę  kasztelanii. 

Geografię feudalną cechuje ogromne rozczłonkowanie ziemi, gdyż włości pańskie rzadko były 

scalone  w  jednym  kawałku.  Wynikało  to  z  tego,  że  właściciel  dochodził do  majątku  ziem-

skiego rozmaitymi drogami (spadek, kupno, dary, zdobycz wojenna), i z tego, że każda taka 

posiadłość musiała sama produkować niemal wszystko, czego potrzebowała. Wojny prywatne 

często wybuchały dlatego, że któryś z panów pragnął połączyć w całość dwie swoje ziemie 

rozdzielone włościami sąsiada. 

Pomijając  małe  lenna,  które  pan  nadawał  swoim  żołnierzom,  włości  dzieliły  się  na 

dwie  części:  gospodarstwa  chłopskie  i  rezerwę  pańską.  Gospodarstwa  chłopskie  to  małe 

działki  ziemi,  wydzierżawione  przez  pana  chłopom  w  zamian  za  część  plonów  (zapłata  w 

naturze lub  w pieniądzach, zależnie od zwyczajów niezmiernie zróżnicowanych w  różnych 

regionach) i za odrobek na ziemiach pańskich; robocizny polegały na przymusowej pracy przy 

sianokosach, winobraniu, szarwarkach. Rezerwą pańską nazywa się część włości eksploato-

wana bezpośrednio przez pana. Należą do niej:  zamek wraz z przyległościami, ziemie orne 

uprawiane przez niewolną ludność lub przez chłopów zobowiązanych do świadczenia robo-

cizny oraz pastwiska, lasy i rzeki, z których wszyscy mieszkańcy włości mają prawo czerpać 

mniejsze lub większe pożytki. 

Na całym obszarze swoich włości, zarówno na części wydzierżawionej czynszowni-

kom,  jak  na  rezerwie  pańskiej,  pan  reprezentuje  władzę  publiczną:  sprawuje  sądy,  pilnuje 

porządku i zapewnia obronę militarną. Z tą władzą zarządzania łączy, jako właściciel, władzę 

gospodarczą, pobiera opłaty od wszelkiej działalności handlowej (za przejazd drogą lub mo-

stem, za transakcje dokonywane na targowiskach i jarmarkach); poza tym jest właścicielem 

różnych warsztatów i środków produkcji (kuźnia, młyn, tłocznia do wina, piec piekarski), z 

których  mieszkańcy  włości  obowiązani  są  korzystać  za  określoną  zapłatą.  Ten  monopol, 

zwany banalite, rozciąga się także na zwierzęta: niektórzy panowie wymagają, żeby chłopi pod 

groźbą ciężkiej grzywny przyprowadzali swoje krowy i maciory do pańskiego byka czy knura. 

Chłopi niewolni i wolni 

 

Chłopi uprawiający wydzierżawioną im przez pana ziemię dzielili się na dwie grupy 

background image

 

mające różny status prawny, na chłopów wolnych i niewolnych. 

Pierwsi cieszyli się całkowitą wolnością osobistą; politycznie byli zależni od pana, lecz 

mieli swobodę poruszania się, mogli mieszkać, gdzie chcieli, a nawet niekiedy zmieniać pana. 

Drudzy,  przeciwnie,  byli  przywiązani  na  stale  do  swojej  działki,  ograniczeni  w  prawach  i 

obciążeni  powinnościami.  Płacili  większe podatki  niż chłopi wolni,  nie mogli świadczyć w 

sądzie w sprawach wolnych ludzi, wstępować do stanu duchownego, korzystać w pełni z dóbr 

wspólnych. Status niewolnego chłopa nie ma jednak nic wspólnego z niewolnictwem panu-

jącym w świecie starożytnym. Średniowieczny chłop niewolny ma w pewnym stopniu osobo-

wość prawną, może posiadać jakąś własność dziedziczną. Pan winien mu jest sprawiedliwość i 

obronę, nie może go bić ani zabić, ani też sprzedać. 

Niewolni  chłopi  byli  rzadkością  w  niektórych  regionach  (Bretania,  Normandia,  An-

degawenia),  bardzo  natomiast  często  spotykamy  ich  w  innych,  gdzie  niemal  cała  ludność 

chłopska należała do tej kategorii (Szampania, Nivernais). Warunki ludności niewolnej bardzo 

się też różniły w poszczególnych lennach i włościach. Na ogół pod koniec XII wieku różnica 

między wolnymi a niewolnymi chłopami była niewielka. Jedni i drudzy żyli na co dzień tak 

samo; zaznacza się tendencja do łączenia obu grup w jedną kategorię społeczną ludzi, którym 

się narzuca ograniczenia i powinności obowiązujące początkowo tylko niewolnych: podatek, 

zwany przedślubnym, płacony przez chłopa, jeśli bierze za żonę poddankę innego pana; opłata 

“martwej ręki", obowiązująca przy obejmowaniu dzierżawy w spadku po rodzicach. Różnice 

wynikały raczej z sytuacji ekonomicznej niż ze statusu społecznego. Chłopstwo nie dzieliło się 

w praktyce na wolnych i niewolnych, lecz raczej na zamożnych rolników, posiadających in-

wentarz żywy  i  narzędzia pracy, i  na hołyszów,  którym  za  cały majątek  muszą wystarczyć 

dwie ręce i  odwaga. Wszędzie też spotykało  się wolnych  chłopów cierpiących nędzę i  nie-

wolnych cieszących się względnym dostatkiem. 

Klasa chłopska ma bowiem już wtedy swoich notablów, którzy służąc panu stają się 

jego “ministeriałami", czyli urzędnikami, a także innych, którzy wbrew pańskiemu despoty-

zmowi  kierują  wspólnotą  wiejską.  Ta  wspólnota,  złożona  z  ogółu  ojców  rodzin,  odgrywa 

ważną rolę w życiu wsi: zarządza ziemią i stadem należącym do gminy, rozstrzyga o płodo-

zmianie,  rozkłada  na  poszczególnych  chłopów  ciężar  podatku,  zwanego  taille,  ściąganego 

przez pana od wszystkich mieszkańców włości należących do niższego stanu. 

 

Ludność miejska 

 

Miasta często  były po prostu wielkimi wsiami. Jednakże od  wieku XI można zaob-

background image

 

serwować w całej Europie Zachodniej niewątpliwy rozkwit urbanistyczny, związany z oży-

wieniem  ruchu  handlowego,  rozwojem  rzemiosł,  a  nawet  pewnych  form  przemysłu,  oraz 

mnożeniem  się  stowarzyszeń  zawodowych  i  municypalnych.  Miasta  przyciągają  nową  lud-

ność,  rosną  i  poszerzają  swoje  mury.  Mieszkańcy  miast  coraz  bardziej  niechętnie  znoszą 

władzę panów i swoją zależność od nich. Niezadowolenie to prowadzi do buntów, określanych 

jako  “ruchy  komunalne";  ich  przebieg  i  forma  bywały  w  różnych  miastach  różne,  zawsze 

jednak chodziło o to samo, o uzyskanie przemocą lub w drodze ugody przywilejów, swobód, 

praw  do  samorządu,  spisanych  w  karcie  praw  komunalnych  (charte  de  commune).  Toteż 

miasta coraz wyraźniej odcinają się od tła całego kraju. Dzięki uzyskanym swobodom wyła-

mują się z systemu feudalnego. W organizacji i  statutach miast widać nieskończoną różno-

rodność, lecz gdy sytuacja polityczna rozwija się rozmaicie, ewolucja społeczna jest wszędzie 

niemal identyczna. 

Kupcy  i  rzemieślnicy  zrzeszają  się  we  wspólnotach  zawodowych  (późniejszych  ce-

chach),  które  wywierają  coraz  silniejszy  wpływ  na  życie  miasta.  Ustanawiając  monopole, 

wyznaczając  płace  i  godziny  pracy  oraz  warunki  przyjmowania  do  zawodu,  tłumiąc  bunty, 

kontrolując jakość towarów, surowo karząc oszustwa i złą robotę, zrzeszenia te w końcu nie 

tylko całkowicie kierują handlem i produkcją, lecz ujmują w swoje ręce administrację miejską. 

I  tak  samo  jak  na  wsi,  hierarchia  nie  opiera  się  tu  na  statusie  prawnym,  lecz  na  kryteriach 

ekonomicznych: są bogaci i są biedni. Z jednej strony patrycjat, majętni kupcy, mistrzowie rze-

miosł,  właściciele  rent  dzierżą  władzę  polityczną,  wyznaczają  i  zbierają  podatki,  posiadają 

domy i ziemie, z których czerpią dochody pobierając czynsze; z drugiej strony pospólstwo, 

drobni rzemieślnicy, robotnicy, terminatorzy, czeladnicy, biedacy różnego autoramentu, któ-

rzy,  jak  tkaczki  wyzwolone  przez  Iwena  w  romansie  Chretiena  de  Troyes  Rycerz  z  lwem, 

skarżą się na swój los: 

 

“Zawsze tkać będziemy jedwabie, lecz same nigdy nie będziemy lepiej przyodziane. Zawsze 

będziemy biedne i nagie, zawsze nas będzie dręczył głód i pragnienie. Nigdy nie będzie nas 

stać na lepszą strawę [...) Kto zarabia dwadzieścia su tygodniowo, nigdy się nie wydobędzie z 

nędzy  [...),  a  gdy  my  cierpimy  niedostatek,  ten,  dla  którego  pracujemy,  bogaci  się  naszym 

trudem [...)” 

 

Duchowieństwo 

 

Środowisko duchownych było niezmiernie zróżnicowane, a granice spomiędzy nim a 

background image

 

światem ludzi świeckich niekiedy się zacierały. Duchownym nazywano każdego mężczyznę, 

który otrzymał już pierwsze z niższych święceń, miał wystrzyżoną tonsurę i nosił długie szaty, 

wyróżniające duchownych. Był  to  status  dość elastyczny i  liczne pośrednie stopnie dzieliły 

ludzi  świeckich  od  członków  prawdziwego  duchowieństwa.  Status  duchownego  zdawał  się 

bardzo pożądany, przynosił bowiem wiele poważnych przywilejów. Duchowny podlegał wy-

łącznie sądom kościelnym, łagodniejszym od sądownictwa świeckiego. Stan duchowny zwal-

niał od służby wojskowej i od większości podatków ściąganych przez seniorów. Osoby du-

chowne oraz ich mienie cieszyły się specjalną opieką, o beneficja kościelne były zastrzeżone 

tylko dla nich. W zamian za to nie wolno im się było mieszać do spraw świeckich, a zwłaszcza 

parać się handlem. Ci, którzy otrzymali wyższe święcenia, nie mieli prawa się żenić, a jeśli 

złożyli zakonne śluby ubóstwa, tracili prawa do spuścizny po rodzicach. 

Duchowni piastujący urząd kościelny korzystali ze związanych z nim dóbr i mieli się 

utrzymywać z płynących stąd dochodów: były to beneficja.  Odróżniano beneficja mniejsze 

(probostwa, przeorstwa, kanonikaty) od beneficjów większych (arcybiskupstwa, biskupstwa, 

opactwa).  Zarówno  we  Francji,  jak  w  Anglii  Kościół  należał  do  najbogatszych  właścicieli 

ziemskich królestwa i nadawał część swoich dóbr tym, którzy mu służyli. Wielkość benefi-

cjum zależała od wagi pełnionych funkcji. 

Biskupa zazwyczaj wybierali księża należący do kapituły kościoła katedralnego, czyli 

kanonicy. Niekiedy zasięgano opinii wiernych, często wszakże któryś z możnych panów, król 

albo  papież,  narzucał  swojego  kandydata.  Pod  koniec  XII  wieku  biskupi  stawali  się  coraz 

bardziej zależni od Stolicy Apostolskiej, która dążyła do ograniczenia ich władzy sądowniczej 

i  kontrolowała  sposób,  w  jaki  zarządzali  swoimi  diecezjami.  Innocenty  III  zwykł  nawet 

wzywać każdego biskupa do Rzymu co najmniej raz na cztery lata. 

Arcybiskupowi  podlegało  biskupstwo  metropolitalne.  We  Francji  ówczesnej  było 

osiem takich archidiecezji (Rouen, Reims, Sens, Tours, Bordeaux, Bourges, Narbonne i Auch), 

w Anglii tylko dwie (Canterbury i York). Arcybiskup był ważną osobistością, którą zarówno 

papież,  jak  król,  każdy  na  swoją  rękę,  usiłował  jak  najściślej  kontrolować.  Dlatego  często 

dochodziło do konfliktów z okazji nominacji takiego księcia Kościoła, jak na przykład trwa-

jący sześć lat (1207-1213) konflikt między Janem Bez Ziemi a Innocentym III, gdy papież ten 

mianował  arcybiskupem  Canterbury,  a  tym  samym  prymasem  Anglii,  swojego  przyjaciela 

Stephena Langtona zamiast królewskiego kandydata. 

W obrębie swojej diecezji biskup sam rozstrzygał o przydziale mniejszych beneficjów. 

Jednakże panowie zachowali prawa do wysuwania kandydatów na proboszczów w kościołach 

przez siebie fundowanych. Jeżeli kandydat  odpowiadał  warunkom  kanonicznym,  biskup  go 

background image

 

zazwyczaj zatwierdzał, lecz i w takich sprawach zdarzały się konflikty i nadużycia. 

Olbrzymią większość duchowieństwa stanowili księża obsługujący parafie wiejskie. Byli to na 

ogół ludzie miejscowi, lecz nie zawsze nieskazitelni. Z reguły ksiądz miał się utrzymywać z 

dochodów,  jakie  dawało  mu  jego  beneficjum,  obowiązany  był  bezpłatnie  odprawiać  nabo-

żeństwa i udzielać sakramentów. Wszędzie wszakże pleniła się symonia; opłaty za chrzty i 

pogrzeby  były  niemal  uznaną  praktyką.  Ponadto  nie  zawsze  przestrzegano  obowiązującego 

celibatu.  W  niektórych  parafiach  proboszczowie  jawnie  żyli  z  konkubinami  lub  legalnymi 

żonami, jeśli się godzi tak je nazwać. Nie należy jednak mówiąc o tych praktykach przesadzać; 

w wielu okolicach zaniechano ich pod wpływem reformatorskiej działalności wyższego du-

chowieństwa.  Wprawdzie  literatura  roi  się  od  przykładów  księży  chciwych,  wyniosłych  i 

rozpustnych, wprawdzie nurt antyklerykalizmu płynie przez całe średniowiecze i nabiera coraz 

większej agresywności, lecz wcale nie jest dowiedzione, że złych księży było więcej niż do-

brych. 

 

Rycerstwo 

 

Instytucja  rycerstwa  zaszczepiona  została  na  pniu  systemu  feudalnego  około  roku 

1000. Formalnie rycerzem  jest każdy mężczyzna parający się wojennym  rzemiosłem, który 

przeszedł specjalną ceremonię wtajemniczenia, zwaną pasowaniem. Jednakże to nie wystar-

czało: należało poza tym przestrzegać pewnych reguł i prowadzić określony tryb życia. Ry-

cerze  nie  tworzyli  więc  prawnie  zdefiniowanej  klasy,  lecz  kategorię  społeczną,  skupiającą 

ludzi wyspecjalizowanych w walce konnej - w jedynym aż do końca XIII wieku skutecznym 

sposobie  walki  -  i  posiadających  dostateczne  środki,  aby  prowadzić  szczególny  tryb  życia 

obowiązujący rycerzy. 

Teoretycznie może należeć do rycerstwa każdy mężczyzna ochrzczony; każdy rycerz 

ma bowiem prawo pasować na rycerza człowieka, którego uznał za godnego tego zaszczytu, 

bez względu na pochodzenie i pozycję społeczną. Epickie poematy - chansons de geste - do-

starczają przykładów pasowania na rycerzy mężczyzn pochodzących z ludu (chłopa, drwala, 

świniopasa, kupca, żonglera, kucharza, odźwiernego itp.)

4

  w  nagrodę  za  wyświadczone  bo-

haterowi przysługi. Niekiedy zaszczyt ten spotyka nawet ludzi niewolnych. Tak więc w po-

emacie Ami et Amile dwaj słudzy, którzy dochowali wierności swojemu panu dotkniętemu trą-

dem, otrzymują z jego rąk godność rycerską. 

“Hrabia Ami [...] nie zapomniał wówczas o swoich dwóch dobrych sługach i obu pa-

sował na rycerzy tego samego dnia, w którym został uzdrowiony." 

background image

 

W rzeczywistości wyglądało to inaczej niż w literaturze. Od połowy XII wieku rycer-

stwo rekrutuje się niemal wyłącznie spośród synów rycerzy i tworzy tym sposobem warstwę 

dziedziczną. Pasowania ludzi Z gminu stały się zdarzeniami wyjątkowymi, a może całkowicie 

zniknęły.  Złożyły  się  na  to  dwie  przyczyny.  Po  pierwsze,  procedura  kooptacji  prowadziła 

nieuchronnie  do  opanowania  przez  jedną  klasę,  a  mianowicie  arystokrację  ziemiańską,  tej 

instytucji, której nie określały żadne przepisy prawa. Druga i zapewne ważniejsza przyczyna 

łączy się z imperatywami społeczno-ekonomicznymi: koń, rynsztunek wojenny, ceremonia pa-

sowania  i  towarzyszące  jej  festyny  kosztowały  drogo.  Żeby  sobie  pozwolić  na  życie  bez-

czynne, wypełnione rozrywkami, rycerz musiał mieć odpowiedni majątek, a w tych czasach 

mógł  to  być  tylko  majątek  ziemski.  Zawód  rycerski  przynosił  jedynie  chwałę  i  zaszczyty, 

wypadało więc żyć albo ze szczodrobliwości bogatego i możnego pana (o co było łatwo w 

początkach XII wieku, lecz dużo trudniej w sto lat potem), albo z dochodów przynoszonych 

przez  dziedziczne  dobra.  Wielu  oczywiście  wolało  choćby  najskromniejsze  lenno  niż  stałą 

zależność od łaski pańskiej i mieszkanie pod pańskim dachem. 

Około roku 1200 rycerze rekrutowali się przeważnie z warstwy ludzi szlachetnie uro-

dzonych  i  ich  potomstwa.  We  Francji  zjawisko  to  występuje  tak  wyraźnie  w  ciągu  całego 

wieku XIII, że stopniowo przynależność do rycerstwa przestaje uchodzić za osiągnięcie jed-

nostki, lecz zmienia się w dziedziczny przywilej zastrzeżony dla warstw szlachetnie urodzo-

nych. Rycerstwo i możni złączyli się w jedną kategorię. 

 

Życie rycerskie 

 

Rycerstwo  było  przede  wszystkim  określonym  sposobem  życia.  Wymagało  to  spe-

cjalnego przygotowania, uroczystej inicjacji, oddawania się innym zajęciom niż ludzie spoza 

tego kręgu. Literatura epicka i dworska odmalowuje obraz rycerstwa szczegółowo, lecz za-

pewne  złudnie,  ze  względu  na  swój  charakter  ideologicznie  tradycjonalny,  trzeba  więc  ten 

wizerunek  korygować,  sięgając  do  pamiętników,  dokumentów  dyplomatycznych  i  odkryć 

archeologicznych. 

Życie przyszłego rycerza zaczynało się od długiego i trudnego terminowania, najpierw 

w ojcowskim zamku, potem, od dziesiątego czy dwunastego roku życia, pod okiem bogatego 

ojca  chrzestnego  lub  możnego  protektora.  W  pierwszym  okresie  wychowania  rodzinnego  i 

indywidualnego  trzeba  było  sobie  przyswoić  podstawowe  umiejętności  jazdy  konnej,  polo-

wania i władania bronią. W drugim okresie, dłuższym i zmierzającym do większego wyspe-

cjalizowania, dokonywało się prawdziwe wtajemniczenie zawodowe, przeznaczone tylko dla 

background image

 

rycerzy. Na tym  etapie nauka odbywała się zbiorowo. Na wszystkich bowiem  stopniach pi-

ramidy  feudalnej  każdy  dwór  pański  był  niejako  szkołą  rycerską,  w  której  synowie  wasali, 

protegowanych i uboższych krewnych uczyli się wojennego rzemiosła i cnót rycerskich. Im 

pan  bogatszy  i  możniejszy,  tym  więcej  gromadzi  się  wokół  niego  uczniów.

 

Aż  do  wieku  wahającego  się  między  szesnastym  a  dwudziestym  trzecim  rokiem, 

młodzieniec pełni u protektora zarazem służbę domową i wojskową. Usługując panu przy stole 

i uczestnicząc w jego polowaniach i innych zabawach nabiera światowej ogłady. Zajmując się 

jego końmi i  czyszcząc  zbroję, a później towarzysząc mu  na turnieje i  pole bitwy, poznaje 

arkana sztuki wojennej. Od dnia, gdy dopuszczono go do tych funkcji, aż do dnia pasowania 

młodzieniec nosi miano giermka; niektórzy nigdy nie posuną się w hierarchii wyżej, jeśli im 

zabraknie  majątku,  zasług  lub  okazji.  Dopiero  bowiem  po  ceremonii  pasowania  wolno  się 

mienić rycerzem. 

Rytuał tej ceremonii ustalił się dopiero później. W epoce, która nas interesuje, formy te 

były bardzo zróżnicowane, zarówno w rzeczywistości, jak w literaturze. Szczególnie różnił się 

obrzęd  pasowania  w  czasie  wojny  i  w  czasie  pokoju.  W  pierwszym  przypadku  pasowanie 

odbywało  się  na  polu  bitwy,  przed  starciem  lub  po  zwycięstwie,  i  te  pasowania  były  naj-

wspanialsze, pomimo że gesty i formuły redukowano wówczas do surowej prostoty, wyraża-

jącej istotny ich sens, na ogół do wręczania miecza i do colee. W czasie pokoju pasowanie 

zazwyczaj łączono z uroczystościami wielkich świąt religijnych (Wielkanoc, Zielone Świątki, 

Wniebowstąpienie) lub  festynów świeckich (narodziny lub  wesele księcia, zawarcie pokoju 

między  dwoma  suwerenami).  Były  to  widowiska  na  pół  liturgiczne,  rozgrywające  się  na 

dziedzińcu zamkowym, w przedsionku kościoła, na placu miejskim lub na błoniach. Kandydat 

musiał się uroczyście przygotować (spowiedź i komunia święta), spędzał poprzednią noc na 

medytacji w kościele lub kaplicy. Po ceremonii przez kilka następnych dni trwały uczty, tur-

nieje i zabawy. 

Sama ceremonia miała charakter sakralny. Zaczynała się od poświęcenia rynsztunku, 

potem zaś ojciec chrzestny podawał swemu chrześniakowi kolejno miecz i ostrogi, kolczugę i 

hełm,  wreszcie  włócznię  i  tarczę.  Giermek  przywdziewał  zbroję,  recytując  modlitwy  i  wy-

mawiając przysięgę, która zobowiązywała go do przestrzegania zwyczajów i powinności stanu 

rycerskiego.  Na  zakończenie  następowała  colee  -  symboliczny  gest,  którego  pochodzenie  i 

sens pozostały nie wyjaśnione i który przybierał rozmaite formy; najczęściej celebrujący ten 

obrzęd, stojąc, uderzał klęczącego przed nim giermka otwartą dłonią w ramię lub w kark, i to 

mocno. W niektórych hrabstwach Anglii  i  w kilku regionach zachodniej Francji poprzesta-

wano  na  uściskaniu  przyszłego  rycerza  (accolade)  albo  po  prostu  na  mocnym  uścisku  jego 

background image

 

dłoni. W wieku XIV gest co1ee wykonywano już nie dłonią, lecz płazem miecza i wymawiano 

przy tym rytualną formułę: “W imię Boga, świętego Michała i świętego Jerzego pasuję cię na 

rycerza." Proponowano rozmaite wyjaśnienia, ostatnio jednak przeważa pogląd, że praktyka ta 

jest reliktem dawnego zwyczaju germańskiego, polegającego na przekazywaniu młodzieńcom 

przez starszych cnót i godności wojownika. 

Pasowanie, chociaż stanowiło doniosły moment w karierze rycerza, nie zmieniało w 

niczym jego życia codziennego, które w dalszym ciągu wypełniały konne przejażdżki, bitwy, 

polowania  i  turnieje.  Rej  wiedli  w  tym  wszystkim  najzamożniejsi  panowie,  wasale  mający 

skromne lenna musieli się zadowalać okruszynami chwały, przyjemności i łupów. Do wyjąt-

ków prawdopodobnie należał los Wilhelma zwanego Marszałkiem, który, jako młodszy syn 

swego  rodu,  był  niezamożny,  lecz  przy  padł  mu  zaszczyt  pasowania  na  rycerza  Henryka 

Młodego, najstarszego syna Henryka II Plantageneta. 

“W dniu  owym  Bóg obdarzył  Marszałka niezwykłym  szczęściem:  w obecności hra-

biów, baronów i wielu panów z najznamienitszych rodów on, który nie posiadał najmniejszego 

nawet  skrawka lenna i  nie miał  nic prócz miana rycerza, podał  miecz synowi króla angiel-

skiego. Wielu zapałało wtedy zazdrością, nikt wszakże nie ośmielił się jawnie jej okazać." 

Równi wobec prawa, rycerze nie byli jednak równi w rzeczywistości. Istniało coś w 

rodzaju “rycerskiego proletariatu", zawdzięczającego uposażenie, konie, nawet zbroję hojno-

ści możnego protektora (króla, hrabiego, barona) i wiszącego u pańskich klamek. Ci ubodzy 

rycerze, bogaci  w świetne nadzieje, lecz niezasobni  w lenna, rekrutowali się często  spośród 

młodzieńców czekających na dziedzictwo po ojcu; wskutek braku własnego majątku skazani 

byli na służbę u wielkich panów. Pod wodzą książęcego syna lub hrabiego tworzyli hałaśliwe 

bandy, szukali szczęścia ofiarowując swoje służby bogaczom, uganiali się z turnieju na turniej, 

z wojny na wojnę. Oni to pierwsi zgłaszali się do udziału w krucjacie lub dalekiej wyprawie, 

tym  bardziej nęcącej,  im większe się z nią wiązało  ryzyko. Starali się, jak Wilhelm zwany 

Marszałkiem, zdobyć serce posażnej dziedziczki, aby przez bogaty ożenek uzyskać majątek, 

którego im urodzenie ani popisy męstwa nie przyniosły. Dlatego żenili się z reguły późno, lecz 

nie wszyscy w tych matrymonialnych łowach mieli takie szczęście jak przyszły regent Anglii. 

Dla  tych  odbiorców,  dla  rzeszy  młodych  rycerzy,  chciwych  miłosnych  i  wojennych 

tryumfów, przeznaczone były zapewne poematy rycerskie i dworska literatura. W utworach 

tych  znajdowali  obraz  społeczeństwa  nie  istniejącego  w  rzeczywistości,  lecz  upragnionego, 

społeczeństwa, w którym zalety, obyczaje i aspiracje rycerstwa byłyby jedynym dopuszczal-

nym ideałem. 

 

background image

 

Ideał i cnoty rycerskie 

 

Rycerstwo to nie tylko styl życia, lecz także określony etos. Można uznać za fakt hi-

storyczny i niewątpliwy, że młody giermek podczas ceremonii pasowania na rycerza podej-

mował  pewne  zobowiązania  moralne,  lecz  o  istnieniu  konkretnego  kodeksu  rycerstwa  nie 

świadczą żadne inne dowody prócz literatury. A wiadomo, jak wielki dystans dzielił niekiedy 

w XII wieku wzorzec literacki od codziennej rzeczywistości. Przy tym przepisy tego kodeksu 

są w różnych utworach różne, a duch ich zmienia się wyraźnie w ciągu stulecia. Chretien de 

Troyes opiewa inne ideały niż Pieśń o Rolandzie. Posłuchajmy, jak Gornemant z Goort poucza 

młodego Parsifala o powinnościach rycerza. 

“Drogi bracie, jeśli ci się przydarzy potykać z rycerzem, pomnij moje słowa: jeżeli go 

pokonasz [...] i jeśli będzie musiał cię prosić o litość, nie zabijaj go bezmyślnie, lecz okaż mu 

miłosierdzie. Poza tym nie bądź zbyt gadatliwy ani ciekawy [...] Kto za wiele gada, grzeszy, 

wystrzegaj się więc gadulstwa. A gdy spotkasz damę albo pannę w ciężkiej opresji, proszę cię, 

zrób wszystko, co w twojej mocy, aby ją wybawić. Na koniec dam ci radę, którą nie godzi się 

pogardzić: zachodź często do kościoła i módl się, aby Stwórca wszelkich rzeczy zmiłował się 

nad twoją duszą i wśród tego ziemskiego świata zachował ciebie jako swego chrześcijanina." 

W ogólnych zarysach kodeks rycerski da się sprowadzić do trzech głównych zasad: wierność 

danemu słowu i lojalność wobec każdego; hojność, opieka i pomoc każdemu, kto jest w po-

trzebie; posłuszeństwo Kościołowi, obrona jego kapłanów i jego mienia. 

Pod koniec XII wieku ideałem doskonałego rycerza nie był jeszcze z pewnością Par-

sifal ani sir Galahad, którzy pojawili się dopiero około roku 1220, wraz z Queste del Saint 

Graal  (Opowieść  o  świętym  Graalu).  Nie  mógł  też  być  takim  ideałem  Lancelot,  gdyż  jego 

romans  z  Ginewrą  nie  da  się  pogodzić  z  wymaganiami  moralnymi  stawianymi  rycerzom. 

“Słońcem wszystkiego rycerstwa" jest siostrzeniec króla Artura, Gawen, który wśród swych 

towarzyszy  zasiadających  wokół  Okrągłego  Stołu  odznacza  się  najwyższym  stopniem  cnót 

wymaganych  od  rycerza:  szczerością,  dobrocią,  szlachetnością  serca;  bogobojnością  i 

wstrzemięźliwością; męstwem i urodą; pogardą dla trudów, cierpienia i śmierci; świadomością 

własnej wartości, dumą z należenia do znakomitego rodu i ze służby wielkiemu panu; wier-

nością złożonej przysiędze; wreszcie i nade wszystko cnotami, które w starej francuszczyźnie 

nazywały się largesse i courtoisie, a dla których w języku współczesnym brak adekwatnych 

wyrazów Largesse to hojność, wielkoduszność i rozrzutność zarazem. Tę cnotę może posiadać 

tylko  człowiek bogaty. Przeciwieństwem  jej jest chciwość, pogoń za zyskiem  - cechy przy-

pisywane kupcom i rajcom miejskim, zawsze ośmieszanym przez Chretiena de Troyes i jego 

background image

 

naśladowców. W społeczeństwie, w którym większość rycerzy żyje ubogo z tego, co raczą im 

podarować lub użyczyć protektorzy, zrozumiałe, że literatura sławi podarunki, wydatki, roz-

rzutność i wszelkie przejawy zbytku. 

Courtoisie  to  pojęcie  jeszcze  trudniejsze  do  zdefiniowania.  Składają  się  na  nie 

wszystkie cechy poprzednio wymienione, ale z dodatkiem jeszcze kilku, a mianowicie takich 

jak uroda, elegancja i chęć podobania się wszystkim, łagodność, świeżość ducha, delikatność 

serca i manier; humor, inteligencja, wytworna grzeczność, a także  - by niczego nie zataić - 

trochę snobizmu. Aby tę “kurtuazję" osiągnąć, trzeba być młodym i niczym nie skrępowanym, 

w każdej chwili gotowym wyruszyć na wojnę, wziąć udział w jakiejś zabawie, szukać przy-

gody lub pędzić życie próżniacze. Przeciwieństwem tej cechy jest vilainie - przywara prosta-

ków, gburów, ludzi nisko urodzonych, a zwłaszcza źle wychowanych. Aby zasłużyć bowiem 

na miano człowieka “kurtuazyjnego", dwornego, nie wystarcza dobre urodzenie; przyrodzone 

dary  muszą  być  rozwinięte  przez  odpowiednią  edukację  i  utrwalone  przez  codzienne  ich 

praktykowanie na pańskim dworze. Dwór Artura jest wzorem takiego środowiska. Tam można 

było poznać najpiękniejsze damy, najmężniejszych rycerzy i najgładsze maniery. 

background image

 

Rozdział trzeci  

Krajobraz. Od ziemi gaste do kwitnącego sadu. 

 

W końcu wieku XII krajobraz Europy Zachodniej już się przedstawiał inaczej niż w 

roku  1000  -  gdy  był  to  ogromny  obszar  landów  i  puszczy,  z  rzadka  rozjaśniony  polanami, 

skupiającymi ludzi, uprawne pola i cywilizację. Dzięki wielkiemu pędowi do wycinania lasów, 

społeczeństwo  chrześcijańskie  powiększyło  swoje włości  w granicach własnej  domeny, a w 

wielu okolicach krajobraz wiejski uległ głębokim przeobrażeniom: polany się rozrosły, wody 

cofnęły, równiny się otwarły aż do wzgórz i bagnisk. Główną przyczyną tego był gwałtowny 

wzrost  demograficzny:  żeby  wyżywić  zwiększoną  liczbę  ludności,  trzeba  było  zwiększyć 

powierzchnię ziemi uprawnej, skoro nie znano sposobów podniesienia jej wydajności. 

 

Karczowanie lasów  

 

Zjawisko to, trwające od końca X aż do końca XIII wieku, mimo swego doniosłego 

znaczenia, mało jest dotychczas znane historykom. Trudno je opisać w sposób wyczerpujący, 

gdyż przybierało różnorodne formy: karczowano lasy, walczono z krzewiącymi się uparcie 

zaroślami i cierniem, przygotowywano karczowiska pod uprawę, osuszano bagna, wydzierano 

ziemię  morzu.  Jedno  jest  pewne:  ten  pęd  do  zdobywania  i  zagarniania  pod  uprawę  coraz 

większych terenów przejawiał się najsilniej właśnie w XII wieku, chociaż z różnym natęże-

niem, zależnie od regionu: najpotężniej w Burgundii, Owernii i Bretanii, słabiej w Normandii, 

Artois oraz w centrum i na południu Anglii. Wypada wszakże skorygować tradycyjny obraz 

mnichów karczujących lasy i rąbiących pnie, aby powiększyć uprawne pola swojego klasztoru: 

ogromną większość tej roboty wykonywali chłopi na rozkaz pana, a najtrudniejszym do po-

konania przeciwnikiem były nie drzewa, lecz zarośla, ciernie i poszycie leśne. 

W okresie wojny stuletniej ugory z powrotem zapanowały na części tej zdobytej już 

przez ludzi ziemi, ale w ogólnych zarysach krajobraz wiejski północnej i zachodniej Francji 

ukształtował się w XII i XIII wieku taki, jaki z nieznacznymi zmianami pozostał aż do połowy 

wieku XVIII. Krajobraz landów i lasów, łąk i pól uprawnych, ogrodów i sadów, harmonijnie 

poprzecinany  przez  bieżące  i  stojące  wody.  Pejzaż  ten,  pomimo  różnic  geograficznych, 

przedstawiał się wszędzie podobnie, z powodu stosowanych powszechnie tych samych metod 

agrarnych,  polegających  na  intensywnej  hodowli  i  powszechnej  uprawie  roślin  jadalnych, 

głównie  zbóż.  W  leśnej  krainie  pojawiają  się  rozproszone  osiedla  ludzkie,  nie  znane  w 

background image

 

pierwszym tysiącleciu, a nawet w XI wieku. Odosobnione gospodarstwa wyrastają pomiędzy 

dawnymi  skupiskami  ludzkimi  i  świeżo  wykarczowanymi  terenami,  gdzie  powstają  nowe 

wioski. W ten sposób rodzi się pewna forma indywidualnego rolnictwa na użytkach nie roz-

drobnionych  i  nie  podlegających  nakazom  dawnej  gospodarki  zespołowej.  Wioski  w  Nor-

mandii, Poitou i Bretanii dotychczas noszą nazwy od imion tych pionierów, którzy uzyskali od 

seniorów prawo do osiedlenia się na swoich karczowiskach:  La Rogerie, La Martinerie, La 

Richardais, La Thomassais, La Thibaudiere, La Guichardiere, Chez-Foucher, Chez-Garnier. 

 

Lądy i mokradła 

 

Lądy  zajmowały  jeszcze  więcej  terenów  niż  lasy.  To  właśnie  była  ziemia  gaste 

(opuszczona),  opisywana  w  rycerskich  poematach,  gdzie  gubią  się  ścieżki,  a  zaczyna  przy-

goda, niepewność i niebezpieczeństwo. Rzeczywistość była mniej barwna: chodziło po prostu 

o ziemie nie uprawiane, raz na zawsze oddane na pastwę cierni i zarośli, lub też chwilowo le-

żące ugorem  (jak tego  wymagał  system  trójpolówki), albo  też ugór, po którym  mogli swo-

bodnie chodzić ludzie i zwierzęta. Ich granice z obsianymi polami były nie zawsze wyraźne, 

toteż często wybuchały spory między rolnikami i pasterzami z powodu szkód wyrządzanych 

przez stada. 

Bagna i mokradła grały też niemałą rolę w życiu wsi. Wszędzie obfitowały w zwie-

rzynę i ryby. Z zalewów morskich wydobywano sól; rzeczne dostarczały trzciny, sitowia, a 

zwłaszcza  torfu  -  cennego  paliwa,  którego  eksploatacja  była  ograniczona  przepisami.  Po 

zdrenowaniu i osuszeniu, na przykład na wybrzeżach Flandrii, Bretanii i Poitou oraz na wy-

brzeżach angielskich, przemieniały się w poldery lub służyły początkowo za pastwiska, a z 

czasem szły pod uprawę. 

Rzeki stanowiły naturalne granice, a zarazem drogi wodne, ułatwiające nie tylko ruch 

osobowy i towarowy, lecz także przenikanie idei i postępu. Były to jedyne naprawdę linearne 

granice pomiędzy włościami dwóch panów, dwoma księstwami, dwiema krainami, ale jedno-

cześnie granice świata czarów w literaturze, na której kartach przygoda zwykle czeka na dru-

gim brzegu brodu lub na drugim końcu mostu. 

 

Las  

 

Przygoda czeka też w lesie, który jest nie tylko gaste jak landy, ale w dodatku soltaine - bez-

ludny - jak morze i ocean. Literacki las nie ma nic wspólnego z umiłowaniem przyrody. Au-

background image

 

torzy  czynią  zeń  miejsce  niedostępne,  schronienie  pustelników,  kryjówkę  ściganych  prze-

stępców  lub  nieszczęśliwych  kochanków,  jak  w  historii  Tristana  i  Izoldy.  Las  sprzyja  za-

sadzkom, łatwo o groźne spotkanie w tym świecie pełnym grozy i posępnych przeczuć, gdzie 

bardzo  płynna  granica  dzieli  rzeczywiste  niebezpieczeństwa  od  nadprzyrodzonych.  Dosko-

nałym wzorcem jest las Broceliande, w sercu Bretanii armorykańskiej, gdzie dzikie zwierzęta 

sąsiadują  z  poczwarami,  a  zbójcy  z  czarodziejami,  gdzie  rycerze  Okrągłego  Stołu  (między 

innymi mężny Calogrenant) przybywają w poszukiwaniu przygód, spotkań z tajemnicą, cu-

dami i wróżkami. 

“Zdarzyło  się  to  z  górą  siedem  lat  temu.  Sam  jeden  wędrowałem  w  poszukiwaniu 

przygód, uzbrojony od stóp do głów, jak przystało rycerzowi. Przypadek zawiódł mnie w głąb 

gęstego lasu, gdzie na ścieżkach zarośniętych cierniem i kolczastymi krzewami czyhały nie-

zliczone niebezpieczeństwa. Nie bez trudu i szwanku posuwałem się taką dróżką. Cwałowałem 

przez dzień cały, zanim w końcu wydostałem się z lasu. A był to las Broceliande [...]" 

Szablony poetyckie nie oddają rzeczywistości. W wieku XIII las już nie wyglądał tak 

jak w epoce Karolingów. Poprzecinany był ścieżkami, pracowali w nim ludzie, pasły się stada. 

Pustelnicy i wyrzutki społeczeństwa, zamiast się kryć w najciemniejszych ostępach, osiedlali 

się na polanach i po brzegach puszczy. Ani we Francji, ani nawet w Anglii (bardziej podów-

czas zalesionej) nie było już wielkich, całkowicie dziewiczych puszcz. Większość lasów nie 

jest już niedostępna i  nie zieje grozą, lecz stoi otworem  dla ludzi  czerpiących z nich wiele 

różnych pożytków. Dzięki  temu właśnie lasy mają podstawowe znaczenie dla życia  gospo-

darczego.  Przede  wszystkim  dają  drewno,  główne  bogactwo  zachodniej  Europy  i  najważ-

niejsze tworzywo ówczesnej cywilizacji, zastępujące często kamień, żelazo i węgiel; drzewem 

ogrzewa się domy, z niego robi się tyczki  do winnicy i  słupy do podpierania podziemnych 

korytarzy,  a  także  sprzęty  domowe,  narzędzia  i  wszelkie  rodzaje  instrumentów;  z  drzewa 

sporządza się meble, buduje domy, drogi, palisady, statki, taczki i wozy. Kora służy do gar-

bowania skór, żywica do wyrobu kleju, świec i pochodni; leśne rośliny dostarczają leków i 

barwników. Las dostarcza też żywności, takich produktów, jak miód, grzyby, zioła, jagody, a 

wszystko to, zwłaszcza dla chłopów, stanowiło coś więcej niż dodatek i przyprawę. W lesie 

wreszcie żyje zwierzyna, potrójnie cenna, bo dostarcza mięsa, skór i futer, lecz polowanie było 

ograniczone przepisami i zastrzeżone dla możnych. 

Ponadto las stanowił olbrzymi obszar pastwisk dla stada pańskiego i całej gminy. Ko-

nie, krowy, owce i kozy skubały trawę pod drzewami i liście z krzewów; nierogaciznę przy-

prowadzano pod buki i dęby, aby się tuczyła bukwiami i żołędziami, a zwyczaj ten był tak 

zakorzeniony w życiu wsi, że niemal we wszystkich regionach Anglii oceniano wielkość za-

background image

 

lesionego  obszaru  według  liczby  świń,  które  można  tam  wypaść  w  ciągu  roku.  Tak  więc 

wiemy, że las Pakenham (obecnie w Suffolk) mógł wyżywić pod koniec XI wieku 100 świń, 

lecz zaledwie połowę tej liczby w roku 1217. 

Las, bogaty w rozliczne i niezbędne produkty, był wszędzie podporządkowany zwy-

czajowym ścisłym przepisom, ograniczającym prawa chłopów do drewna, zwierzyny i owo-

ców. Kłusownictwo i potajemne zbieranie runa leśnego było często jedynym sposobem, aby 

obejść  ustawodawstwo  krzywdzące  chłopa  na  rzecz  pana  i  jednostkę  na  rzecz  gminy.  Na 

wszystkich  poziomach  stosunków  feudalnych,  z  najwyższym  włącznie,  dochodziło  do  nie-

zliczonych waśni i konfliktów z powodu przywilejów leśnych. Do tego stopnia, że król Anglii, 

Jan Bez Ziemi, właściciel prawie wszystkich lasów w królestwie, musiał w roku 1216 przyznać 

swoim  zbuntowanym  baronom  Kartę  Leśną,  na  wzór  sławnej  Wielkiej  Karty  z  roku  1215, 

zgadzając się na zmniejszenie obszaru własnych dóbr leśnych i ograniczenie swoich praw do 

polowania w nich. 

 

Ogrody zamkowe  

 

Ziemiom  gastes,  landom  i  lasom  przeciwstawić  można  ucywilizowaną  przyrodę 

ogrodów. Tym mianem - verger - określano pańskie ogrody, zakładane w cieniu zamku, poza 

obronnym murem, lecz w pobliżu donżonu. Wchodziło się tam przez furtę i kładkę przerzu-

coną nad fosą. W utworach literackich jest to miejsce przechadzek, wypoczynku, rozrywek 

arystokracji  i  spotkań  kochanków.  Strumienie,  zielone  trawniki,  drzewa  rzadkich  odmian  i 

melodyjny świergot rozmaitego ptactwa w ich gałęziach - wszystka to składa się na istny raj 

ziemski, gdzie kochankowie znajdują bezpieczne i piękne schronienie, a pan zamku wraz ze 

swoją świtą może się napawać urokami przyrody z dala od tłumu i jego pospolitych rozrywek. 

Rzeczywistość była bardziej prozaiczna. Ogród z pewnością sprzyjał spacerom i lekkiej rozmowie, lecz 

przede wszystkim dostarczał mieszkańcom zamku owoców, warzyw, wina, świeżej wody, aromatycznych ziół, 

roślin na włókna i leczniczych. Co prawda, z braku szczegółowych opisów i realistycznej ikonografii niewiele 

nam  wiadomo  o  XII-  i  XIII-wiecznych  ogrodach.  W  końcu  średniowiecza  były  to  w  najbogatszych  włościach 

parki  skomponowane  z  trawników  i  symetrycznych  masywów  zieleni,  poprzecinane  prostokątną  siecią  alei, 

zraszane wodą ze źródeł i basenów, ozdobione motywami architektonicznymi. Znajdowały się w nich cieplarnie i 

szpalery,  a  także  ptaszarnie,  niekiedy  zwierzyniec;  przyjemne  górowało  nad  pożytecznym.  Możliwe,  że  przy 

książęcych rezydencjach już w XIII wieku urządzano takie ogrody. W skromniejszych zamkach jednak ogród 

pełnił głównie funkcję użytkową. Ogród pański, tak samo jak chłopski, był przede wszystkim warzywnikiem, 

uszlachetnionym, ładnie ogrodzonym, z mnóstwem drzew owocowych, z altaną porośniętą winem, ze studnią lub 

źródłem dostarczającym wody, niekiedy z kwietnikami (róże, lilie, fiołki), ale jednak warzywnikiem. Jarzyny i 

owoce były ważniejsze niż trawniki i kwiaty. Były to miejsca wcale nie podobne do ogrodów z literatury dwor-

background image

 

skiej z ich idyllicznym pejzażem, czarodziejską florą i egzotyczną fauną, jak ogród olbrzyma Maboagrena opi-

sany przez Chretiena de Troyes w zakończeniu romansu o Eryku i Enidzie: 

“Ogród ten nie był otoczony murem ani płotem, lecz tylko warstwą powietrza, które wokół 

niego tworzyło magiczną zaporę. Było w niej jedno tylko wejście, a w ten sposób ogród był tak 

dobrze zamknięty, jakby go opasywała żelazna ściana. Zimą i latem kwitły tu kwiaty i doj-

rzewały owoce; owoce tak zaczarowane, że każdy mógł ich skosztować w obrębie ogrodu, lecz 

nie mógł ich wynieść i zjeść poza nim, a kto by tego spróbował, nie znalazłby wyjścia, póki by 

owoców nie odniósł na miejsce, z którego je wziął. Żyły tam wszystkie ptaki, jakie latają po 

niebie, a śpiew ich rozweselał i zachwycał ludzi, i każdy gatunek był licznie reprezentowany. 

W ogrodzie tym  rosły też w wielkiej obfitości wszystkie aromatyczne korzenie i  wszystkie 

rośliny lecznicze, jakie można spotkać ' w różnych najdalszych krajach [...]" 

background image

 

Rozdział czwarty  

Jaki pan taki dom: Zamek i otoczenie 

 

Na okres, o którym w tej książce mowa, przypada apogeum klasycznego feudalnego 

zamku romańskiego, zbudowanego wokół donżonu i otoczonego kilkoma pierścieniami mu-

rów obronnych. 

Pierwsze zamki pojawiły się w epoce Karolingów i były to po prostu budowle drew-

niane na wzgórzu, otoczone pojedynczą lub podwójną palisadą oraz fosą. Lecz od końca X 

wieku  systemy  fortyfikacyjne  stale  udoskonalano:  mury  piętrzyły  się  coraz  wyżej,  fosy  się 

pogłębiały;  na narożnikach powstawały wysunięte umocnienia, a przede wszystkim  kamień 

stopniowo wypierał  drewno, najpierw przy budowie donżonu, potem we wszystkich umoc-

nieniach flankowych i kurtynach. Arcydziełem fortyfikacji romańskiej jest Chateau-Gaillard, 

zamek zbudowany przez Ryszarda  Lwie Serce w meandrach Sekwany między 1196 a 1198 

rokiem. W pierwszych dekadach następnego stulecia zarysowuje się nowy etap wraz z poja-

wieniem  się  zamków  typu  gotyckiego,  który  charakteryzuje  się  zmniejszonym  obwodem 

pierścienia obronnego, większą liczbą wież i umocnień flankowych, bogatszym krenelażem i 

bardziej  niespokojną  sylwetą  ogólną;  donżon  traci  na  znaczeniu  i  rozmiarach,  jego  funkcję 

militarną przejmuje potężna narożna baszta, a rolę mieszkalną  - lepiej do tego celu przysto-

sowany zamek mieszkalny. 

Opiszemy tutaj typowy zamek z końca XII wieku. Zakładamy, że jest on zbudowany z 

kamienia, chociaż w tym czasie najbardziej rozpowszechnione były ufortyfikowane budowle 

drewniane lub na pół z drewna, a na pół z kamienia, zwłaszcza w Anglii, gdzie postęp w tej 

dziedzinie dokonywał się wolniej niż we Francji. Kamień na ogół uchodził za materiał luk-

susowy, zastrzeżony dla najmożniejszych panów, dla królów, książąt i hrabiów. Mało kto z ich 

wasali mógł się szczycić, że odziedziczywszy po ojcu dom drewniany, zostawił swemu synowi 

murowany. W opisie, mimo że z konieczności schematycznym, dążyć będziemy do jak naj-

ściślejszej  wierności.  Zamki  ówczesne,  niezależnie  od  różnic  położenia,  indywidualności 

budowniczych i  przeznaczenia, były wszędzie bardzo do siebie podobne, a to  z dwóch po-

wodów: po pierwsze technika oblężnicza wszystkich armii była identyczna (przy tym znacznie 

opóźniona w stosunku do techniki fortyfikacji), a po drugie istniały rygorystyczne przepisy 

normatywne (dotyczące miejsca, kształtu, rozmiarów), narzucane przez Kościół lub suwere-

nów. 

 

background image

 

Zamek: mury zewnętrzne 

 

Pierwszy pierścień obronny zamku był chroniony przez umocnienie zewnętrzne, mające osłabiać zbyt 

gwałtowny impet napastnika: żywopłoty, rzędy kołków wkopane w ziemię, wały, palisady, wysunięte forty, jak 

na przykład tradycyjny barbakan - mały fort drewniany osłaniający wejście na most zwodzony. Fosa była moż-

liwie najgłębsza u stóp muru (niekiedy sięgała ponad 10 m, na przykład w Trematon i w Lassay) i z reguły bardzo 

szeroka: 10 m w Loches, 12 w Dourdan, 15 w Tremworth, 22 w Coucy; rzadko wypełniona wodą, zwykle sucha, 

częściej  o przekroju  w  kształcie  litery V  niż  U. Jeśli  fosa  znajdowała się  w dostatecznej odległości  od muru, 

skarpę jej wieńczyła palisada (braie), osłaniająca drogę, która okrążała twierdzę po zewnętrznym kole i służyła 

patrolom. Ten pas ziemi zwano szrankami (lices). Właściwy pierścień obronny tworzą grube, ciągły mury, zwane 

kurtynami,  oraz  rozmaite  umocnienia  flanków,  objęte  ogólną  nazwą  wież  (tours).  Pierścień  murów  zazwyczaj 

wznosi się tuż nad fosą; jego fundamenty wpuszczone są głęboko w ziemię, a dolną część wzmacniają przypory, 

które utrudniały oblegającym podkopy i odbijały pociski miotane z wysokości szańca. Zarys murów obronnych 

bywa rozmaity, zależnie od właściwości terenu, zawsze jednak otaczają one znaczny obszar. W Coucy mury są 

wzniesione na planie trapezu o bokach długości 285 m; w Freteval mają kształt koła o średnicy przeszło 140 m; w 

Gisors tworzą wielokąt o 24 bokach i obwodzie ponad 1 km. 

 

Warowny zamek nie przypominał w niczym zwykłego domu mieszkalnego. Wysokość 

kurtyn waha się od 6 do 10 m, a grubość od 1,5 do 3 m; jednakże w niektórych warowniach, jak 

na przykład w Chateau - Gaillard, grubość muru miejscami przekracza 4,5 m. Wieże, najczę-

ściej  koliste,  niekiedy  czworo-  lub  wieloboczne,  są  na  ogół  o  piętro  wyższe  niż  kurtyny. 

Średnica ich bywa różna (od 6 do 20 m), zależnie od miejsca, w którym je ulokowano; naj-

potężniejsze stawiano w wysuniętych narożnikach i przy bramie. W środku są puste, podzie-

lone  na  kondygnacje  drewnianymi  podłogami,  w  których  pośrodku  lub  z  boku  zostawiono 

otwory, aby przez nie na linie wciągać aż na najwyższą platformę pociski, potrzebne do obrony 

fortecy. Schody natomiast biegły ukryte w grubości muru. Każda kondygnacja stanowiła więc 

izbę  obsadzoną  przez  zbrojną  załogę.  Komin,  wpuszczony  w  mur,  umożliwiał  rozpalenie 

ognia. Nie ma okien lecz strzelnice - wąskie wysokie prześwity, wyraźnie poszerzające się ku 

wnętrzu. Na przykład w Freteval strzelnice mają 1 m wysokości i 30 cm szerokości po stronie 

zewnętrznej,  a  1,3  m  po  wewnętrznej;  utrudniało  to  przedostanie  się  strzał  napastnika, 

obrońcom zaś umożliwiało strzelanie w różnych kierunkach. 

Po szczycie obronnego muru biegła aleoir - ścieżka dla patroli, chroniona od zewnątrz 

blankowanym  parapetem. Służyła wartownikom, a także do komunikacji między wieżami  i 

jako miejsce, z którego broniono fortecy. Przerwy pomiędzy zębami blankowania osłaniano 

niekiedy grubą drewnianą klapą, odchyloną w osi poziomej; za tą klapą mógł kryć się kusznik, 

gdy nabijał broń. Podczas wojny ścieżkę poszerzano niekiedy w kierunku zewnętrznym muru, 

montując rodzaj ruchomego drewnianego ganku, wysuniętego poza parapet. Te konstrukcje o 

background image

 

różnorodnych  formach  nazwano  hurdycjami.  W  podłodze  ganku  były  otwory  pozwalające 

obrońcom na rzucanie pionowo w dół pocisków na napastników znajdujących się u stóp muru. 

Od końca XII wieku, zwłaszcza w południowych regionach Francji, zaczęto drewniane hur-

dycje, niezbyt mocne i łatwo zapalne, zastępować przez stałe kamienne konstrukcje, budowane 

łącznie z parapetem i nazwane machikułami. Pełniły one te same funkcje co hurdycje, lecz 

miały nad nimi tę przewagę, że były solidniejsze i umożliwiały miotanie pionowo pocisków, 

które się odbijały od skarp kurtyny. 

W pierścieniu murów było zwykle kilka furt, tak wąskich, że mógł przez nie przejść 

tylko pieszy człowiek, i tylko jedna wielka brama, ufortyfikowana ze szczególnym staraniem, 

ponieważ na niej z reguły skupiała się siła nieprzyjacielskiego natarcia. Po obu stronach bramy 

wznoszono  wieże,  na  których  czuwały  straże,  a  dostępu  broniła  fosa  i  wysunięty  przed  nią 

barbakan. Skrzydła bramy, zrobione z twardych desek i okute żelazem, podpierano dodatkowo 

w  czasie  natarcia  olbrzymimi  belkami,  aby  brama  mogła  wytrzymać  ciosy  taranów.  Przed 

bramą opuszczano bronę  - kratę z drewnianych  drążków wzmocnioną żelaznymi okuciami. 

Bronę  nakrywała  ruchoma  część  mostu  zwodzonego,  gdy  był  on  podniesiony.  W  latach,  o 

których mowa, nie była to jeszcze skomplikowana konstrukcja, lecz po prostu kładka opusz-

czana pionowo za pomocą łańcuchów i kołowrotu. Pomimo tych środków obronnych, główna 

brama była najsłabszym punktem fortecy i przez nią nieprzyjaciel jeśli miał dość sił - mógł się 

wedrzeć do zamku. 

 

Zamek: mury wewnętrzne 

 

Tak się przedstawiał pierwszy pierścień obronny. Każdy godny uwagi zamek posiadał 

co  najmniej  jeszcze  dwa  pierścienie,  mniejsze,  lecz  zbudowane  według  tych  samych  zasad 

sztuki fortyfikacji (fosy, palisady, kurtyny, wieże, parapety, bramy i mosty). Odległość między 

nimi była znaczna, toteż zespół zamkowy stanowił małe warowne miasto. 

Wróćmy  do  przykładu  Freteval,  gdzie  mury  są  doskonale  koncentryczne:  średnica 

pierwszego  pierścienia  mierzy  140  m,  drugiego  70,  a  trzeciego  30.  Ten  ostatni,  nazywany 

“koszulą", znajduje się z reguły tuż obok donżonu, broniąc do niego dostępu. 

Przestrzeń  między  pierwszym  a  drugim  pierścieniem  murów  zajmował  dziedziniec 

gospodarczy, czyli baille (“szaflik"). Tu mieściła się prawdziwa osada, a w niej domy chłopów 

pracujących na pańskiej rezerwie, warsztaty i mieszkania nadwornych rzemieślników (kowali, 

cieśli, murarzy, krawców, stelmachów), spichlerze, stajnie, piekarnia, młyn, tłocznia, studnia, 

źródło, niekiedy rybna sadzawka, pralnia i kramy kupców. Układ uliczek i zabudowy był, jak 

background image

 

w innych ówczesnych miasteczkach, chaotyczny, ale pod koniec panowania Filipa Augusta, 

gdy zespoły zamkowe planuje się bardziej metodycznie, pojawia się tendencja do odsuwania 

tej zabudowy podgrodzia pod wewnętrzne ściany kurtyn, aby usprawnić ruch. Stopniowo też 

to przyzamkowe miasteczko przenosi się poza fosę, a jego mieszkańcy, podobnie zresztą jak 

cała ludność pańskich włości, chroni się za mury tylko w razie poważnego zagrożenia. 

Między  drugim  a  trzecim  pierścieniem  obronnym  znajduje  się  wyższy  dziedziniec, 

również  zabudowany;  tu  bowiem  ma  swoje  kwatery  załoga,  tu  stoi  pańska  kaplica,  pańska 

stajnia, psiarnie, gołębniki i sokolarnie, składy żywności, kuchnie i cysterny. 

Stojący za  “koszulą" donżon, rzadko umieszczony pośrodku, zazwyczaj  w głębi,  na 

najbardziej niedostępnym miejscu, służył za mieszkanie pana i zarazem był militarnym jądrem 

fortecy; góruje nad całością, przekraczając często wysokość 25 m: w Etampes wynosi ona 27, 

w Gisors 28, w Houdan, Dourdan i Freteval 30, w Chateaudun 31, w Tonquedec 35, w Loches 

40,  w  Provins  45.  Bywa  zbudowany  na  planie  kwadratu  (Tower  w  Londynie),  prostokąta  - 

(Loches),  sześciokąta  (Tournoel),  ośmiokąta  (Gisors),  lub  jest  czteroczęściowy  (Etampes). 

Najczęściej jednak ma kształt cylindryczny o średnicy od 15 do 20 m i murach grubości 3 do 4 

m. 

Podobnie jak wieże, donżon był podzielony na kondygnacje drewnianymi podłogami. 

Ze  względów  bezpieczeństwa  donżon  miał  tylko  jedne  drzwi  wejściowe  na  wysokości 

pierwszego piętra, czyli co najmniej 5 m ponad ziemią. Wchodziło się po drabinie, po rusz-

towaniu  czy też po kładce przerzuconej  z  przedpiersia najbliższego muru. W każdym  razie 

było to urządzenie, które dawało się łatwo i szybko usunąć w razie napaści. Na pierwszym 

piętrze znajdowała się wielka sala, niekiedy sklepiona, stanowiąca ośrodek domowego życia. 

Tam  pan  zasiadał  do  stołu,  przyjmował  gości  i  wasali,  a  nawet  zimą  sprawował  sądy.  Na 

wyższym piętrze mieściły się sypialnie pana i jego żony; prowadzą do nich wąskie schody, 

wpuszczone w grubość muru. Na trzecim piętrze były zbiorowe sypialnie pańskich synów i 

córek, sług i domowników. Tam także mogli nocować goście. Szczyt donżonu podobny jest do 

szczytów murów obronnych, osłonięty parapetem, z gankiem, hurdycjami lub machikułami. 

Wznosi się nad nim wieżyczka, z której wartownik nieustannie przepatruje okolicę. Parter pod 

wielką salą jest ciemny, bez okien i bez drzwi, tak że nikt nie mógł  wejść tam z zewnątrz. 

Jednakże  nie  pełnił  on  funkcji  więzienia  czy  lochu,  jak  mniemali  niektórzy  dziewiętnasto-

wieczni archeologowie, lecz służył za magazyn, gdzie trzymano wino, drwa, ziarno i broń. W 

niektórych  donżonach  tę  samą  rolę  grała  podziemna  komora;  niekiedy  znajdowała  się  tam 

studnia i łaźnia, niekiedy zamaskowane wejście do tunelu prowadzącego z zamku daleko na 

równinę, lecz taki tunel należał do rzadkości, a jeśli nawet w którymś zamku istniał, służył 

background image

 

raczej do przechowywania w chłodzie prowiantu dla wojska niż jako tajemna droga ucieczki, 

romantycznej lub rozpaczliwej. 

 

Donżon: dekoracje wnętrza i umeblowanie  

 

Żeby  opisać  wnętrze  wielkopańskiego  mieszkania,  wystarczy  wymienić  jego  trzy 

charakterystyczne cechy: prostota rozplanowania, skromność ozdób, niewielka liczba mebli. 

Mówiliśmy już, jaki był rozkład izb we wnętrzu donżonu. Wypada dodać, że nie inaczej wy-

glądało wielkopańskie mieszkanie w miejskim pałacu (książęcym lub biskupim) lub też w nie 

ufortyfikowanych rezydencjach, które się rozpowszechniły w południowej Anglii już w po-

czątkach XIII wieku: budynek stawiano na planie wydłużonego prostokąta, nie zaś kwadratu 

lub  koła,  lecz  główna  sala  w  dalszym  ciągu  znajdowała  się  na  pierwszym  piętrze;  z  ze-

wnętrznym otoczeniem łączą ją kamienne schody, a z kaplicą i innymi częściami mieszkania 

(na tym samym lub wyższym piętrze) liczne korytarze. Parter, sklepiony i słabo oświetlony, 

służył za skład lub pomieszczenie dla straży. 

Wróćmy wszakże do donżonu i jego wielkiej sali. Chociaż bardzo wysoka (7 do 12 m) 

i  przestronna  (50 do 150 m

2

), jest to zawsze jedna izba. Niekiedy dzielono ją zasłonami na 

mniejsze  izby,  ale  było  to  urządzenie  prowizoryczne,  stosowane  w  określonych  okoliczno-

ściach.  Trapezoidalne  framugi  okien  i  głębokie  wnęki  w  ścianach  mogą  po  odgrodzeniu 

stworzyć małe pomieszczenia. Okna to  wnęki,  bardziej wysokie niż szerokie, sklepione po-

środku, wycięte w grubości muru niczym strzelnice i wyposażone w kamienną ławę, na której 

można siedzieć rozmawiając lub wyglądając na dwór. Okno rzadko było oszklone; na szkło, 

bardzo kosztowne, pozwalały sobie tylko kościoły. W pańskiej rezydencji wstawiano w otwór 

okienny kratę trzcinową czy metalową, przesłaniano go woskowanym płótnem albo nasyco-

nym oliwą pergaminem, rozpiętym na osobnej ramie, a dodatkowo zabezpieczano okiennicą 

drewnianą, częściej wewnętrzną niż zewnętrzną, którą zresztą nie zawsze zamykano na noc, 

jeśli w wielkiej sali nikt nie spał. Okna te, mimo że nieliczne i stosunkowo niewielkie, prze-

puszczały dostateczną ilość światła, by rozjaśnić salę w dni letnie. Wieczorami i zimą oświe-

tlenie to uzupełniano nie tylko ogniem na kominku, lecz także smolnym łuczywem, łojowymi 

świeczkami i lampami oliwnymi zawieszonymi u sufitu i na ścianach. Tak więc oświetlenie 

wnętrza było zarazem źródłem ciepła i dymu, nie mogło wszakże zwalczyć wilgoci, tej plagi 

średniowiecznych  mieszkań.  Podobnie  jak  szyby,  świece  woskowe  były  przywilejem  tylko 

najbogatszych domów i kościołów. 

Podłogi,  czy  to  drewnianej,  czy  z  ubitej  ziemi,  czy  -  co  rzadsze  z  płyt  kamiennych, 

background image

 

nigdy nie pozostawiano nagiej. W zimie zaściełano ją słomą, posiekaną na sieczkę lub sple-

cioną  w  grube  maty.  Wiosną  i  latem  słomę  zastępowało  sitowie,  gałązki  lub  kwiaty  (lilie, 

mieczyki, kaczeńce). Pod ścianami rozkładano pachnące zioła i aromatyczne rośliny, jak mięta 

czy  werwena.  Wełniane  kobierce  i  haftowane  makaty,  którymi  okrywano  ławy,  na  ogół 

znajdowały się tylko w sypialniach, w wielkiej sali rozkładano na podłodze skóry zwierzęce i 

futra. 

Sufit, stanowiący jednocześnie podłogę górnej kondygnacji, zostawiano zazwyczaj w 

stanie surowym, ale w XIII wieku zaczęto go niekiedy malować, wykorzystując belki i kase-

tony, by stworzyć geometryczny deseń, fryz heraldyczny czy też dekoracje z rozsianymi mo-

tywami  zwierzęcymi.  Podobne  motywy  stosowano  również  na  ścianach,  lecz  te  najczęściej 

malowano na jednolity kolor (ze szczególnym upodobaniem do żółtej i czerwonej ochry) albo 

zdobiono deseniem linearnym, naśladującym mur z kamienia ciosanego, lub kwadratami na 

wzór szachownicy. Jednakże w domach książęcych nie należały do rzadkości freski, przed-

stawiające  sceny  alegoryczne  i  historyczne,  zaczerpnięte  z  legend,  Biblii  lub  współczesnej 

literatury. Wiemy, na przykład, że król Anglii Henryk III lubił sypiać w pokoju, którego ściany 

ozdobione  były  epizodami  z  życia  Aleksandra  Wielkiego,  bohatera  szczególnie  w  średnio-

wieczu podziwianego. Ale był to luksus dostępny monarsze. Wasal niższego stopnia w swoim 

drewnianym  donżonie  musiał  się  zadowolić  ścianą  prostą  i  nagą,  a  chcąc  ją  przyozdobić 

wieszał na niej włócznię i tarczę. 

Tkaniny,  podobnie  jak  malowane  ściany,  najczęściej  były  jednobarwne,  niekiedy 

zdobione deseniem geometrycznym, roślinnym lub scenami figuralnymi. Nie były to jeszcze 

prawdziwe  makaty  (na  ogół  sprowadzane  ze  wschodu),  lecz  hafty  wyszywane  na  grubym 

płótnie,  jak  słynna  “tkanina  królowej  Matyldy",  przechowywana  po  dziś  dzień  w  Bayeux. 

Służyły do rozmaitych celów: aby zamaskować jakieś drzwi lub okno, podzielić wielką salę na 

kilka “sypialni". Toteż często używano wyrazu chambre nie jako nazwy pokoju sypialnego, 

lecz dla określenia zbioru tych makat, haftów i tkanin, którymi zdobiono wnętrza, nadając im 

przez to indywidualne znamię, i które zabierano ze sobą wyruszając w podróż. Był to pod-

stawowy element dekoracji i wyposażenia wielkopańskich mieszkań. 

Meble robiono w XII wieku wyłącznie z drewna. Przesuwano je ustawicznie z miejsca 

na miejsce, gdyż - z wyjątkiem łóżka - żaden z nich nie miał określonej i tylko jednej funkcji: 

tak więc skrzynia, zasadniczy ówczesny mebel, mogła służyć za szafę, za stół i za ławę, przy 

czym w tym ostatnim przypadku dodawano do niej niekiedy oparcie lub nawet poręcze. 

Lecz skrzynia pełniła funkcję ławy tylko przygodnie, meblami przeznaczonymi spe-

cjalnie  do  siedzenia  były  wieloosobowe  ławy,  nieraz  podzielone  na  stalle,  i  jednoosobowe 

background image

 

stołki  bez  oparcia  (sellettes).  Fotel  był  zastrzeżony  dla  pana  domu  lub  najdostojniejszego 

gościa.  Giermkowie  i  panny  siadywali  na  snopkach  słomy,  niekiedy  nakrytych  haftowaną 

tkaniną, albo wprost na podłodze, podobnie jak służące i służący. Kilka desek położonych na 

kozłach zastępowało stół, ustawiany pośrodku wielkiej sali w godzinach posiłków. Stół ten był 

długi, wąski i wyższy niż nasze dzisiejsze stoły. Biesiadnicy zasiadali po jednej tylko stronie, 

druga pozostawała wolna, aby usługujący mieli swobodę ruchów. Prócz skrzyń, w które się 

wrzucało byle jak zastawę stołową, naczynia, odzież, srebro i mapy, bardzo mało było mebli 

do przechowywania rzeczy: czasem jakaś szafa, jakiś kredens, rzadziej pomocnik z nadstawą 

otwartych  półek,  na  których  zamożni  mogli  z  dumą  wystawiać  cenną  porcelanę  lub  dzieła 

kunsztu złotniczego. Często rolę mebli pełniły nisze w murach, zasłonięte kawałkiem tkaniny 

lub  okiennicą.  Odzieży  nie  układano  płasko,  lecz  zwijano  w  rulon  i  przesypywano  aroma-

tycznymi ziołami. W rulon zwijano też mapy sporządzane na pergaminie, a potem wsuwano je 

do płóciennych worków, które spełniały niejako funkcje kasy ogniotrwałej i zawierały prócz 

map kilka skórzanych sakiewek. 

Jeśli do tej listy dodamy kilka szkatułek, kilka bibelotów, kilka przedmiotów związa-

nych  z  praktykami  religijnymi  (relikwiarz,  kropielnica),  będziemy  mieli  mniej  więcej  pełny 

obraz sprzętów zdobiących wielką salę donżonu. Jak widać, nie było to bogate umeblowanie, 

ale jeszcze skromniej przedstawiały się sypialnie: łóżko i skrzynia w pokoju mężczyzny, łóżko 

i coś w rodzaju toalety w pokoju kobiety. Nie było tam ani ław, ani foteli, siadało się na wy-

pełnionych słomą płóciennych workach, na podłodze albo na łóżku. Łóżko było olbrzymie, 

kwadratowe, niekiedy  bardziej szerokie niż długie;  nie było  w zwyczaju  sypianie samotnie. 

Nawet jeśli właściciel zamku i jego małżonka mieli osobne sypialnie, dzielili na ogół wspólne 

łoże. W sypialniach ich synów, córek, sług i gości łoża również były zbiorowe. Kładziono się 

do nich po dwie, po cztery czy nawet po sześć osób razem. 

Łóżko  możnego  pana  stało  na  wzniesieniu,  głowami  do  ściany,  nogami  w  kierunku 

kominka. Drewniana konstrukcja tworzyła rodzaj baldachimu, z którego zwisały kotary, od-

gradzające śpiących. Pościel niewiele się różniła od naszej dzisiejszej. Na siennik lub materac 

kładziono puchowy piernat i okrywano go prześcieradłem. Drugie prześcieradło, podłożone 

pod  przykrycie,  zwisało  luźno,  nie  obtykano  go  po  bokach.  Wszystko  to  nakrywano  kapą 

bawełnianą lub puchową, pikowaną jak nasze kołdry puchowe. Wałek i poduszki, obciągnięte 

powłoczkami,  przypominały  te,  które  dziś  są  w  użyciu.  Bielizna  pościelowa,  lniana  lub  je-

dwabna, zdobiona była haftami, kołdra wełniana podbita futrem gronostajów lub popielic. U 

mniej zamożnych jedwab zastępowano zgrzebnym płótnem, a wełnę - szerszą (serge). 

W tym miękkim i przestronnym łożu (tak szerokim, że przy prześciełaniu trzeba się 

background image

 

było  posługiwać  kijkiem)  sypiali  ludzie  zazwyczaj  nago,  głowę  tylko  osłaniając  czepkiem. 

Przed położeniem się rozwieszano odzież na wieszaku, utworzonym  z pręta sterczącego ze 

ściany pośrodku sypialni równolegle do łóżka. Ale koszulę zdejmowano dopiero później, już w 

łóżku, i wsuwano ją zwiniętą pod poduszkę, aby natychmiast po przebudzeniu o świcie włożyć 

ją przed wstaniem. 

Na kominku w sypialni ogień nie palił się stale. Rozpalano go tylko w te wieczory, gdy 

zamierzano czuwać do późna i zabawiać się w rodzinnym gronie w tym pokoju, przytulniej-

szym  od  wielkiej  sali.  Tam  bowiem  kominek  był  olbrzymi,  palenisko  przystosowane  do 

wielkich kłód, a stojące przy nim ławy mogły pomieścić kilkanaście czy nawet dwadzieścia 

osób. Stożkowaty okap i wysunięte z węgarów wsporniki tworzyły jak gdyby chatę we wnę-

trzu sali. Ogromnej nadstawy komina nie ozdabiano niczym, dopiero w początkach XIV wieku 

przyjmie  się  zwyczaj  umieszczania  na  niej  rodzinnych  herbów.  Niektóre  sale,  szczególnie 

wielkich rozmiarów, miały aż dwa (a czasem nawet trzy) kominki, ulokowane nie przy dwóch 

odległych od siebie ścianach, lecz oba przy tej samej. W Anglii, w najskromniejszych don-

żonach kominek nie wspierał się o ścianę, lecz znajdował się pośrodku sali: duży płaski kamień 

służył za palenisko, a piramida z cegieł i drewna tworzyła prymitywny okap. 

 

Życie codzienne na zamku  

 

Życie w obrębie zamku znamionowała monotonia. Twierdza ożywiała się tylko w kilku 

dniach,  rozproszonych  pomiędzy  Wielkanocą  a  Zaduszkami,  gdy  pełniła  swoją  funkcję 

ośrodka militarnego, politycznego i ekonomicznego, a więc z okazji jarmarku lub święta, po 

żniwach  i  winobraniu  albo  gdy  nadchodził  termin  płacenia  daniny,  zwołania  wyprawy  wo-

jennej (ost) albo sesji sądowej. Okazje te były nieczęste, większość dni upływała smutno i bez 

wydarzeń. Mężczyźni  nudzili  się, spędzali więc jak najwięcej  czasu poza domem, na polo-

waniach, turniejach czy w polu. Wyładowywali energię w nieustannych kłótniach z sąsiadami, 

w oczekiwaniu na daleką wyprawę, która otworzyłaby im nowe, cudowne horyzonty. Kobiety 

czekały  na  powrót  mężczyzn  w  niewygodnej  sali  donżonu,  zabijając  czas  haftem  lub  przy 

kądzieli. 

Wobec jednostajności codziennego życia łatwo zrozumieć, że każdego gościa witano z 

radością, czy był to pielgrzym, który opowieściami o swoich wędrówkach pobudzał do ma-

rzeń, czy żongler zabawiający widzów akrobatycznymi sztuczkami, czy trubadur, który za-

chwycał słuchaczy poematami o przygodach króla Artura i jego rycerzy, a tym bardziej, gdy 

się  trafił  gość  dostojny,  godny  noclegu  w  najokazalszej  sypialni,  przytykającej  do  sypialni 

background image

 

właściciela zamku i ozdobionej tym wszystkim, czym gospodarz szczyci się w swoim dobytku. 

Wiek XII znał cnotę gościnności. Na zamku czy w chłopskiej chacie każdy gość znajdował 

miłe przyjęcie. Posłuchajmy opowieści Chretiena de Troyes o tym, jak przyjęto Lancelota i 

dwóch jego towarzyszy w domu pewnego wasala niższego stopnia: 

 “Wyjechawszy z lasu zobaczyli dwór rycerski. Pani domu siedząca przed wejściem wydawała 

się bardzo przyjazna. Na widok przybyszów zerwała się z miejsca, wybiegła na ich spotkanie, 

przywitała z radością i rzekła: «Witajcie! Chętnie was przyjmę w swoim domu. Zsiądźcie z ko-

ni, znajdziecie u nas gościnę.» «Dziękujemy ci, o, pani. Skoro taka twoja wola, zsiądziemy z 

koni i spędzimy tę noc u ciebie w gościnie.» 

Zeskoczyli z siodeł, pani zaś, mając licznych domowników. kazała odprowadzić konie 

do  stajni.  Przywołała  synów  i  córki;  wszyscy  przybiegli  natychmiast:  rycerze,  dworki, 

uprzejmi  panicze,  prześliczne  panny.  Pani  nakazała  synom,  żeby  rozsiodłali  wierzchowce  i 

zajęli się nimi troskliwie, co też chętnie zaraz uczynili. Córkom zaś poleciła, aby odebrały od 

gości broń, co też niezwłocznie uczyniły, po czym każdemu z nich podały krótki kaftan do 

włożenia  przez  głowę.  Zaprowadzono  ich  do  domu,  pięknie  urządzonego.  Pana  nie  zastali, 

gdyż polował  wraz z dwoma synami w lasach, lecz wkrótce potem powrócił. Jak przystało 

dobrze wychowanym dzieciom, wszystkie wyszły witać ojca i odebrać od niego upolowaną 

zwierzynę.  Powiedziały  mu  też:  «Panie  ojcze,  masz  w  domu  gości,  dwóch  rycerzy.  «Bogu 

niech będą za to dzięki!» - odparł. 

Podczas gdy ojciec i dwaj synowie witali się z gośćmi, reszta domowników krzątała się 

żwawo. Każdy miał wyznaczoną część pracy przy przygotowaniach do posiłku; jedni zapalali 

łojówki, drudzy podawali ręczniki i miski do mycia rąk, a przyniósłszy wodę nie szczędzili jej 

i nalewali hojnie. Wszyscy się obmyli, zanim siedli do stołu. Prawdziwie niczego nie brako-

wało w tym domu i wszystko tam było bardzo miłe." 

 

 

 

Dom chłopski 

 

Dom chłopski to najczęściej nędzna chata, mniej więcej taka sama we wszystkich re-

gionach. Jedynie w materiale, jakim się posługiwano, występowały pewne różnice, zależne od 

lokalnych warunków. Ściany były albo całe z drewna, albo z łat, tworzących jak gdyby pry-

mitywną konstrukcję strychulcową, i z polepy, sporządzonej z mieszaniny gliniastej ziemi i 

sieczki. W środkowej i południowej Francji polepę zastępowała często zwykła ubita ziemia. 

background image

 

Dach,  z  otworem  dającym  ujście  dymowi,  kryto  zwykle  strzechą,  rzadziej  gontem  lub  da-

chówką.  Otwory  w  ścianach  nieliczne  i  małe,  zazwyczaj  jedne  tylko  drzwi  i  jedno  okno  z 

drewnianą okiennicą zamykaną od wewnątrz. 

Mieszkanie  składało  się  z  jednej  izby,  z  wnękami  na  łóżka  i  prymitywną  kuchnią, 

ściany były nagie, sufit niski, a podłogę stanowiło klepisko przysypane trocinami lub sianem. 

Tam  chłopska  rodzina  pracowała,  przyjmowała  gości,  gotowała  posiłki,  jadała  i  sypiała. 

Umeblowanie  było  równie  liche  i  niewygodne  jak  budynek:  wielka  dzieża  -  jej  rozmiary 

świadczą o zasobności rodziny - jedna czy dwie ławy, kilka stołków, jedno lub kilka łóżek, na 

których sypiało od dwóch do ośmiu osób. Stół, jeśli w ogóle był, składał się ze starych drzwi 

położonych na kozłach. Ale sprzęty te, chociaż toporne, wyciosane z dębowych desek siekierą, 

były bardzo mocne i przekazywano je z pokolenia na pokolenie. 

Dom rzadko podpiwniczano, częściej do jednej z jego ścian zewnętrznych przytykała 

płytka, na pół w ziemi zagłębiona piwnica, natomiast nad izbą z reguły był strych, na .który 

wchodziło się po drabinie z zewnątrz. Tam rolnik przechowywał to, co miał najcenniejszego: 

ziarno.  Liczba  i  rozmiary  zabudowań  gospodarczych  otaczających  chatę  bywały  różne,  po-

dobnie jak rozmiary dzieży, zależnie od zamożności właściciela. Zamożny rolnik, pierwszy w 

swojej wsi, miał stodołę na zboże, słomę i siano, szopę, gdzie przechowywał pług i inne na-

rzędzia, oborę, owczarnię, chlew lub kilka chlewów, niekiedy także stajnię. Prosty wyrobnik 

nie miał nic takiego, a skąpy zbiór siana, kilka narzędzi, kilka kur trzymał w tej samej izbie, w 

której jadał, sypiał i żył z całą rodziną. Tak samo różniły się cottiers - małe ogródki za chatami. 

Najbiedniejsi poprzestawali na grządce rzepy i ziół, zamożniejsi hodowali piękne warzywa, 

owoce, winorośl i rośliny włókiennicze. 

Chłop, tak samo jak właściciel zamku, nie spędzał wiele czasu w domu. Latem i zimą 

przebywał najczęściej w polu, w ogrodzie, na rzece, w młynie, na targu czy w drodze. Chłop, 

podobnie jak pan, nie był zbytnio do swojego domu przywiązany i nie starał się go upiększyć 

ani  urządzić  wygodniej.  Zresztą  zdobywanie  nowych  gruntów  pod  uprawę  i  konieczność 

stosowania systemu trójpolowego zmuszały rolnika do niemal wędrownego trybu życia. Na-

wet w obrębie włości swojego seniora czynszownik często zmieniał działkę i w związku z tym 

miejsce zamieszkania. 

background image

 

Rozdział Piąty 

Pora siadać do stołu 

 

O tym, jak się ludzie średniowiecza odżywiali, wiemy niewiele, gdyż znamy niemal 

wyłącznie  jadłospisy  wspaniałych  książęcych  uczt  z  XIV  wieku  oraz  malownicze  przepisy 

kulinarne,  zawarte  w  licznych  rozprawach  i  przeznaczone  dla  bogatych  mieszczan,  nie 

wcześniejsze jednak niż z połowy XIII wieku. Prawie nic nam nie wiadomo o sposobach od-

żywiania się  w latach poprzedzających tę datę,  zwłaszcza jeśli  chodzi o chłopstwo. Wobec 

braku  źródeł  dotyczących  specjalnie  tych  zagadnień,  trzeba  je  studiować  pośrednio,  wycią-

gając wnioski z danych o metodach rolniczych i o wymianie handlowej. Nawet wtedy, gdy 

chcemy  się  dowiedzieć  czegoś  o  sposobie  życia  arystokracji,  badania  aspektów  ekono-

micznych systemu feudalnego okazują się bardziej pouczające niż ściśle techniczne informacje 

zawarte w tekstach narracyjnych i literackich. Poematy dworskie, tak bogate w opisy rytuałów 

związanych  z  posiłkami,  skąpią  szczegółów  co  do  podawanych  dań  i  sposobu  ich  przyrzą-

dzania. Jakaś niepojęta literacka pruderia powstrzymuje często autorów od opowiadania, czym 

ich bohaterowie się posilali. Wiemy tylko, że “jedli obficie i smacznie". Oto charakterystyczny 

przykład: 

“Służba ustawiła stół i przygotowała, co trzeba, do posiłku. Umywszy ręce trzej biesiadnicy 

nie zwlekając siedli za stołem. Znudziłbym was wszakże wyliczaniem mięsiwa, które im po-

dawano. Lepiej więc uczynię pomijając to milczeniem. Oszczędzę słuchaczom nudy, a sobie 

niepotrzebnego  trudu.  Nie  skłamię  wszakże,  jeśli  wam  powiem,  że  mięsiwa  było  w  bród,  a 

przednich win tyle, ile kto zapragnął."  

Powściągliwość autorów jest tym bardziej godna ubolewania, że na omawiany okres 

przypada przełom w sposobie odżywiania się, spowodowany postępem  rolnictwa, wprowa-

dzeniem nowych upraw i wzrostem wydajności; rozwój hodowli umożliwia większe spożycie 

mięsa; produkty zbożowe przestają być jedynym pożywieniem klas niższych; obsesyjny lęk 

przed  głodem słabnie, ożywia się cyrkulacja produktów, zmieniają się  gusta, wysubtelniają 

obowiązujące przy stole obyczaje. 

Mimo luk w dokumentacji można odtworzyć niemal kompletny obraz tego, co się po-

jawiało na stołach pańskich i chłopskich pod koniec XII wieku. Najmniej wiemy nie o rodzaju 

spożywanych  produktów,  lecz  o  sposobie  ich  przyrządzania  (literatura  często  na  ten  temat 

fantazjuje), a zwłaszcza o ilościach spożywanych przy każdym posiłku; nie chodzi nam o dni 

obżarstwa i ucztowania, lecz o rzeczywistość dni powszednich. 

background image

 

Pożywienie chłopów 

 

Podstawą  pożywienia  chłopów,  zarówno  wolnych,  jak  niewolnych,  były  produkty 

zbożowe, nie zawsze spożywane w postaci chleba; nie wszystkie zresztą do tego się nadają. 

Najczęściej  gotowano  z  nich  polewki  lub  pieczono  podpłomyki.  Najbardziej  rozpowszech-

nione były żyto, jęczmień i pszenica, często siane i zbierane razem, tak by otrzymać mieszankę 

na ciemny, szarawy  chleb. W okolicach  górskich uprawiano orkisz, a  w  prowincjach połu-

dniowych różne odmiany prosa. Owies używany był głównie jako składnik zupy, obok sie-

mienia  konopnego,  jarzyn  ogrodowych  (bób,  groch,  purchawki,  kapusta)  i  owoców  drzew 

rosnących dziko (kasztany, żołędzie). Dopiero w końcu średniowiecza zaczęto pewne odmiany 

zbóż przeznaczać na paszę dla zwierząt. 

Jednakże  już  w  XII  wieku  poprawa  warunków  bytu  i  względny  wzrost  zamożności 

pozwalały  chłopu  żywić się nie tylko  chlebem,  podpłomykami i  polewkami. Duży pożytek 

dawał  drób,  dostarczając  jaj  (które  spożywano  w  dużych  ilościach)  oraz  mięsa  (kurczaki, 

kapłony, gęsi); umożliwiało to płacenie w naturze należnych panu świadczeń. Wyrabiano też 

sery,  ostre  lub  łagodne,  przyprawiane  ziołami  lub  nie,  przeważnie  nie  z  krowiego,  lecz  z 

owczego mleka. Ryby kupowano solone albo  wędzone (głównie śledzie) czy też łowiono  - 

zwykle potajemnie w najbliższej rzece lub w jeziorze. Oprócz jarzyn już wyżej wymienionych, 

uprawiano w skromnych ogródkach za chatą soczewicę, fasolę, cebulę, czosnek, rzepę i pory. 

Nie  tylko  sady,  lecz  również  żywopłoty,  łąki  i  lasy  dostarczały  mnóstwa  owoców,  jabłek  i 

gruszek, a także morw, śliwek, niespliku, jarzębin, orzechów włoskich i laskowych, borówek i 

przeróżnych jagód. Warto zwrócić uwagę na pewną zabawną ciekawostkę: gdy w tekście jest 

mowa o owocu bez podania bliższej nazwy, oznaczało to we Francji jabłko, lecz w Anglii - 

gruszkę. Wreszcie, oprócz drobiu i drobnej zwierzyny, zdobywanej kłusowniczymi sposoba-

mi, jadano wieprzowinę. Świniobicie odbywało się w grudniu, ale mięso solono, aby się nim 

żywić przez czas możliwie jak najdłuższy. 

Zarówno do potraw zbożowych, jak do mięsa i ryb ówczesna kuchnia chłopska stosuje 

mnóstwo przypraw i ziół aromatycznych (czosnek, gorczyca, mięta, pietruszka, macierzanka 

itp.). Potrawy smażone, pieczone lub z rożna, należały do rzadkości, najczęściej występowały 

w postaci pośrednie j między zupą a potrawką, mocno przyprawione, w sosach robionych z 

miąższu chleba, soku zielonych winogron, cebuli i orzechów; niekiedy dodawano też ziarnko 

pieprzu lub odrobinę cynamonu, kupowane na wagę złota u kupców korzennych. 

Oczywiście  na  takie  dania  mógł  sobie  pozwolić  tylko  zamożny  rolnik.  Dla  rzeszy 

wolnych i niewolnych chłopów podstawowym pożywieniem był chleb i polewka, a inne wy-

background image

 

mienione wyżej produkty stanowiły dodatek lub też pożywienie odświętne. Lud w XII wieku 

żył wciąż jeszcze w lęku przed nieurodzajem zbóż. Z powodu niskiej wydajności rolnictwa i 

nieznajomości  lepszych  sposobów  przechowywania  produktów  nie  mógł  się  zaopatrzyć  w 

zapasy  większe  niż  na  jeden  rok,  toteż  zawsze  był  zdany  na  łaskę  lub  niełaskę  warunków 

klimatycznych. Niedostatek i głód, chociaż mniej dotkliwe niż w XI, a nawet w XIV wieku, 

zdarzały się wszędzie dość często. Mimo pewnych postępów, lęk przed głodem i obsesyjna 

troska o żywność nie zniknęły. Świadczą o tym chłopskie baśnie, w których zazwyczaj mły-

narz występuje jako zdrajca gnębiący lud głodem, rzeźnik jest postacią urzekającą, a rozmaite 

wersje opowieści o rozmnożeniu chleba zajmują wiele miejsca. W folklorze i w literaturze roi 

się od historyjek o kradzieży produktów żywnościowych, ., od scen obżarstwa lub legend o 

przemienianiu  różnych  najpospolitszych  substancji  w  cudowne  jadło.  Tak  na  przykład  w 

Roman de renart (Opowieści o lisie) głód jest głównym bodźcem pobudzającym lisa do wy-

stępków, a większość jego przygód zaczyna się od stwierdzenia pustek w spiżarni. 

“Było to w porze, kiedy lato się kończy, a zima już nadchodzi. Lis doznał gorzkiego zawodu, 

kiedy stwierdził, że zapasy w jego domu już się wyczerpały. Nie miał nic, czym by się poży-

wić, i ani grosza żeby kupić prowiant, nic, czym by mógł pokrzepić siły. Z konieczności więc 

wyruszył w drogę..." 

 

Pożywienie panów 

 

Pożywienie panów, tak samo jak chłopów, bardziej zależało od stanu majątkowego niż 

od okolicy, w której mieszkali. Pan na skromnym zamku w Maine lub w Poitou żywił się nie 

inaczej niż niezamożny rycerz w Kent. U jednych i drugich trzy zasadnicze posiłki codzienne 

podobniejsze były do posiłków dostatniego rolnika niż do tego, co podawano na stołach ich 

suzerena, króla Anglii. 

Nie trzeba jednak przesadzać, jak często czynią autorzy rycerskich poematów epickich, 

w opisach wspaniałości  królewskich uczt  w interesującym  ras okresie. Tak bywało  dopiero 

później. Najstarsze, niepodważalne świadectwo historyczne, zawierające opis wielkiego ban-

kietu wydanego przez króla Francji, przekazał nam Joinville, opowiadając, jak Ludwik Święty 

podejmował  swojego  brata  Alfonsa  z  Poitiers  w  murach  miasta  Saumur  w  1241  roku. 

Wprawdzie zbytkowne jadło było już. “pierwszym z luksusów"  - jak to pięknie wyraził Ja-

cques Le Goff  lecz w omawianej tu epoce nie istniał jeszcze snobizm każący' się prze ścigać w 

kulinarnym  wyrafinowaniu.  Oczywiście,  grzechy  obżarstwa  i  łakomstwa  mnożyły  się  na 

wszystkich szczeblach arystokratycznego środowiska, które przynajmniej raz na tydzień (albo 

background image

 

i  dwa  razy)  oddawało  się  uciechom  stołu,  lecz  prawdziwa  sztuka  gastronomiczna  nie  grała 

wielkiej roli. Rozkwitnie dopiero w drugiej połowie XIII wieku w związku ze wzrostem zna-

czenia bogatego mieszczaństwa, które wcześniej niż szlachetnie urodzeni zaczęło traktować 

wyszukaną kuchnię jako dowód społecznego awansu, a nawet swoistej etyki. Możni panowie 

XII  wieku  nie  komplikowali  uciech  stołu  subtelnościami  ani  motywami  ideologicznymi.  Z 

równą łatwością poprzestają na najskromniejszym posiłku, jak objadają się, gdy los tak zdarzy. 

Rycerze Okrągłego Stołu na przemian to ucztowali na dworze króla Artura, to wędrowali o 

pustym żołądku w poszukiwaniu przygód i wdzięcznie przyjmowali kromkę chleba i kubek 

wody od gościnnego pustelnika. To są jednak literackie skrajności. Co naprawdę jadał zacny 

pan i jego świta w wielkiej sali donżonu, który nie był ani zamkiem Camelot, ani chatą ana-

chorety? 

W porównaniu  z chłopskim, pożywienie panów  różni  się przede wszystkim  tym,  że 

podstawą jego nie są produkty zbożowe, lecz mięso. Panowie nie żywią się więc polewkami 

ani podpłomykami, jadają niewiele chleba, za to mnóstwo rozmaitego mięsa. Ponieważ do nich 

należy  przywilej  polowania,  mają  pod  dostatkiem  zwierzyny:  jelenie,  sarny,  daniele,  dziki, 

zające,  przepiórki,  kuropatwy,  bażanty;  w  niektórych  regionach  także  kormorany,  głuszce, 

koziorożce, a nawet niedźwiedzie. Poza tym drób specjalnie hodowany w tym celu: gęsi, ka-

płony, kurczęta, gołębie, ale także pawie, łabędzie, siewki, czaple, żurawie, bąki podawane od 

wielkiego  święta  (do  kaczek  odnoszono  się  pogardliwie).  Wreszcie  było  mięso  zwierząt 

rzeźnych, przede wszystkim wieprzowe. Koniny nie jadano nigdy, a woły aż do połowy XIII 

wieku hodowano głównie do pracy w polu, owce zaś na wełnę. 

Nie brak też na pańskim stole ryb. Jada się je świeże, jeśli pochodzą z wód słodkich 

(specjalnie ceniono łososia, węgorza, minoga i szczupaka) lub, mniej chętnie, suszone, solone i 

wędzone, jeśli pochodzą z morza. Natomiast raczono się mięsem niektórych waleni (wielo-

ryby, morświnie), a nawet rekinów - rzadko, ze względu na ich zły smak. Z wyjątkiem ostryg 

(gotowanych) spożywano niewiele mięczaków, podobnie jak i skorupiaków. Ryby i mięso - 

czy  to  smażone,  gotowane  czy  przerobione  na  pasztet  -  podaje  się  zawsze  w  sosie  lub  na-

dziewane farszem, komponowanym z mnóstwa przypraw korzennych i aromatycznych, czy to 

uprawianych w ogrodach (cebula, czosnek, pietruszka, koper, szczaw, trybula), czy rosnących 

dziko  (tymianek,  mięta,  majeranek,  rozmaryn,  grzyby)  lub  sprowadzanych  ze  Wschodu 

(pieprz, cynamon, kminek, goździki). Głównymi składnikami wszystkich sosów był pieprz, 

mięta i wino zaprawione miodem. 

“Ziele" (herbes, jak nazywano wszystkie warzywa), którego wiele odmian uprawiano 

w ogrodach, nie cieszyło się powodzeniem w dni mięsne. Jadano je za to w dni postne lub jako 

background image

 

lekkie  dietetyczne  danie.  Do  mięsa  nie  podawano  zazwyczaj  nic  prócz  kilku  listków  sałaty 

(zwłaszcza  sałaty  liściastej  i  rzeżuchy)  lub  gotowane  owoce  (gruszki,  morele,  śliwki).  Po 

serach, które niezależnie od regionu były takie same (wszędzie wyrabiano zarówno ostre, jak 

łagodne, aromatyzowane lub nie), wiele miejsca w jadłospisie zajmowały desery, przeważnie 

słodkie ciasta (placki, torty, pączki, pierniki) lub smakołyki z miodu, migdałów i miąższu owo-

cowego. Najbogatsi sprowadzali z Ziemi Świętej cukier trzcinowy i wyśmienite egzotyczne 

owoce:  brzoskwinie,  melony,  daktyle,  pomarańcze,  figi.  Inni  poprzestawali  na  jabłkach, 

gruszkach, wiśniach, porzeczkach i malinach (poziomki nie były cenione), orzechach włoskich 

i  laskowych.  Na  ogół  jednak  krajowe  surowe  owoce  jadano  raczej  między  posiłkami,  na 

przechadzce, w ogrodzie lub w lesie. 

 

Napoje i wino 

 

Co do napojów, to różnice społeczne odzwierciedlają się raczej w ich jakości niż w 

rodzaju.  Szlachetnie  urodzeni  i  pospólstwo  upijają  się  tym  samym  trunkiem,  a  mianowicie 

winem, podstawowym napojem średniowiecznej Europy Zachodniej. 

Piwo  było  rozpowszechnione  tylko  w  pewnych  regionach:  we  Flandrii,  Artois, 

Szampanii, w południowej i środkowej Anglii; w innych, gdzie go nie produkowano, nie cie-

szyło  się  uznaniem.  W  Andegawenii,  Saintonge,  Burgundii,  a  nawet  w  Paryżu  picie  piwa 

uważano za pokutę: Co prawda nie nadawało się do dłuższego przechowywania i źle znosiło 

transport, przeznaczone więc było do natychmiastowego spożycia na miejscu. Uchodziło za 

napój  stosowny  dla  kobiet,  a  mężczyźni  sięgali  po  nie  tylko  wtedy,  gdy  brakowało  wina. 

Warzono je nie tylko z przetworzonego na słód jęczmienia, lecz także z pszenicy, owsa lub 

orkiszu. Aż do XV wieku nie było w zwyczaju przyprawianie piwa chmielem, toteż przypo-

minało raczej napój starożytnych Galów, zwany cervoise, niż to piwo, które dzisiaj znamy. 

Były  jednakże  rozmaite  gatunki  piwa:  mocne  lub  słabe,  słodzone  miodem  lub  zaprawiane 

korzeniami albo nawet miętą. 

Jabłecznik,  niegodny  wybredniejszego  podniebienia,  pozostawiano  najuboższym 

chłopom  ze  wschodniej  Francji.  Nieco  mniej  kwaśne  wino  z  gruszek  bardziej  było  rozpo-

wszechnione; rozcieńczone wodą dawano je dzieciom w wielu wioskach. Dzieci do siedmiu, 

ośmiu lat pijały również mleko. Dorosły człowiek nie brał  go do ust,  chyba w stanie krań-

cowego osłabienia czy też przytępienia umysłu. Bardziej popularny był miód pitny, podawany 

na zakończenie posiłków, czysty lub zmieszany z winem. Używano go też w kuchni do za-

prawiania  wielu  różnych  potraw  i  sosów.  Z  owoców  drzew  i  krzewów  rosnących  dziko  - 

background image

 

morwa, tarnina, orzechy - wyrabiano lekko sfermentowane wina, silnie aromatyzowane, które, 

przede wszystkim dla chłopów, spełniały rolę naszych likierów. Wódki z owoców nie znano, 

lecz pędzono ją z ziarna zbożowego, zwłaszcza jęczmienia. Wytwarzanego alkoholu używano 

raczej jako lekarstwa niż jako “środka przyspieszającego trawienie". Wreszcie przed położe-

niem się do snu pijano napar z ziół (mięta, werbena, rozmaryn, niekiedy z dodatkiem korzeni i 

miodu). 

Ale głównym napojem, który się piło przy każdej okazji i o każdej porze dnia, było 

wino, uważane za eliksir zdrowia, radość życia, dar natury, zasługujący na religijny niemal 

szacunek. Toteż wszędzie uprawiano winorośl. Od roku 1000 jej uprawa rozszerza się coraz 

bardziej  wzdłuż  biegu  rzek,  na  przedmieściach,  wokół  klasztorów  i  zamków.  Winnice  roz-

rastały się raczej kosztem pól uprawnych niż na nowych karczowiskach, co stwarzało niemało 

problemów, tym bardziej że każdy, od najbogatszego pana do najbiedniejszego chłopa, chciał 

mieć chociaż piędź własnej winnicy i wierzył, że jego wino jest najlepsze w świecie. Uprawa 

winorośli sięgała wówczas daleko poza dzisiejsze swoje granice klimatyczne, aż do Fryzji i 

Skanii. W Anglii winnice skupiały się głównie w Kent, Suffolk i w hrabstwie Gloucester, lecz 

aż po Lincoln i York nie spotykało się katedry ani opactwa, które nie hodowałyby własnego 

wina na potrzeby kultu. We Francji tereny rodzące winorośl były bardziej rozproszone. Trzy 

ogromne winnice to: Auxerrois-Tonnerrois,  dostarczające znaczną część  wina spożywanego 

przez Paryż; Aunis i Saintonge, które przez port La Rochelle eksportowało wino do Anglii; 

wreszcie  region  Beaune,  którego  rozkwit  przypada  na  czas  panowania  Ludwika  Świętego. 

Były  wszakże  inne  regiony,  nie  tak  rozległe,  lecz  nie  mniej  sławne  i  ważne  dla  życia  go-

spodarczego: na północy Laonnois, Szampania, dolna część doliny Sekwany, okolice Paryża i 

Beauvais. Nad Loarą okolice Nevers, Sancerre, Orleanu, Tours, a zwłaszcza Angers. Dalej na 

południu okolice Issoudun, Sant-Pouręain, Clermont i Cahors. Wokół Bordeaux uprawa wi-

norośli rozwinęła się nieco później. Stało się to dopiero za króla Henryka III, gdy jego kon-

tynentalne  posiadłości  skurczyły  się  do  jednego  księstwa  Guyenne,  co  przyczyniło  się  do 

zniknięcia winnic angielskich. 

Większość tych terenów specjalizowała się już wówczas w poszczególnych gatunkach 

win. Na północy dominowało lekkie wino białe, w Burgundii - czerwone, ciężkie i mocne. Na 

stołach arystokracji te pierwsze cieszyły się większą estymą aż do połowy XIII wieku. Później, 

może  pod  wpływem  zamożnego  mieszczaństwa,  gusta  się  zmienią  i  w  wyższej  cenie  będą 

cięższe  wina  z  Beaune,  wina  likierowe  z  Langwedocji,  Katalonii  i  z  Bliskiego  Wschodu. 

Oprócz  różnic  wynikłych  z  warunków  geograficznych  wchodziły  w  grę  różnice  społeczne. 

Kościół, książęta i bogaci mieszczanie dbali o jakość swoich win, chłopom zależało przede 

background image

 

wszystkim na ilości. 

Podobnie jak piwo, wino ówczesne nie nadawało się do dłuższego przechowywania. 

Należało  je  pić  w  ciągu  roku,  najpóźniej  w  następnym  roku  po  wyprodukowaniu.  Metody 

uprawy winorośli były już dość wysoko rozwinięte (niewiele się zmieniły aż do XIX wieku), 

lecz technika wytwarzania win dość prymitywna. Stare mogło być tylko wino dojrzałe. Pito go 

zresztą sporo, tak samo jak win zaprawionych ziołami, korzennych, pikantnych, z domieszką 

miodu, aromatyzowanych. Można by sądzić, że czyste, naturalne wino nie miało dość wyra-

zistego smaku. W każdym razie tylko kobiety, dzieci i chorzy rozcieńczali je wodą. Oto, jakich 

rad udziela Guivret swemu powracającemu do zdrowia przyjacielowi Erykowi: 

“Będziesz pił wino, do którego dolano wody. Mam wprawdzie siedem beczek pełnych naj-

zacniejszego wina, ale czyste zaszkodziłoby ci, dopóki rany całkiem się nie zagoją."  

I rozważny Eryk przestrzega tych zaleceń. 

Chociaż nieurodzaje i klęski głodu powtarzały się periodycznie, ludzie XII i XIII wieku 

byli  nie  tyle  niedożywieni,  ile  niewłaściwie  odżywiani:  w  chłopskiej  diecie  było  za  mało 

składników  białkowych,  a  szlachetnie  urodzeni  jadali  za  tłusto  i  nadużywali  pikantnych 

przypraw. Toteż ograniczenia nakazujące powściągliwość w tej dziedzinie miały niewątpliwie 

znaczenie dietetyczne (czy zdawano sobie z tego sprawę, czy też nie). 

Kościół narzucał wiernym mnóstwo dni postnych. Liczba ich wzrosła jeszcze po re-

formie gregoriańskiej: dwa dni w tygodniu (środa i piątek) w czasie zwykłym, trzy albo cztery 

w tygodniach adwentu i wszystkie dni oprócz niedziel w okresie Wielkiego Postu; poza tym w 

wigilię każdego ważniejszego święta. Do tych postów, obowiązujących wszystkich wiernych, 

dodać należy posty i półposty nakazywane z różnych okazji przez poszczególnych biskupów. 

W sumie należało pościć przez co najmniej trzecią część dni w roku. W praktyce jednak działo 

się inaczej. Tym bardziej, że posty były nie tylko liczne, lecz obwarowane bardzo surowymi 

wymaganiami. W dzień postny dozwolony był tylko jeden posiłek, wieczorem po nieszporach, 

i to bez wina, mięsa, słoniny, zwierzyny, jaj, ciast i wszelkich produktów pochodzenia zwie-

rzęcego, z wyjątkiem ryb. Każdy pościł na miarę swoich możliwości: najbiedniejszy musiał 

poprzestawać na chlebie, wodzie i jarzynach, najbogatszy korzystał z pretekstu, by się raczyć 

łososiem,  węgorzem,  szczupakiem  i  serami  (jedynym  dopuszczalnym  rodzajem  nabiału),  i 

rzadkimi owocami. Ale nakazy wstrzemięźliwości dotyczyły nie tylko jedzenia. Należało się 

powstrzymać również od zabaw, polowań i wszelkich uciech, oddawać się w skupieniu me-

dytacji  i  modlitwie,  oszczędności  zaś  poczynione  na  rozrywkach  i  ucztach  przeznaczać  na 

jałmużnę. 

Oczywiście wszystkie te ograniczenia pozostawały najczęściej teorią. Trzeba by mieć 

background image

 

cnoty  Ludwika  Świętego,  żeby  skrupulatnie  wykonywać  te  przepisy  Kościoła.  W  praktyce 

więc każdy pościł na swój sposób. Starano się na ogół unikać przesady. Najmniej uprzywile-

jowani najbardziej narzekali na posty i najdotkliwiej je odczuwali: 

“Kto tego doświadczył, ten wie, że Wielki Post, ten niecnota, nie przynosi nic prócz smutku i 

przykrości. Nienawidzą go biedacy, brzydzi się nim ubogi lud."  

Tak  mówi  anonimowy  autor  osobliwego  poematu  z  pierwszej  połowy  XIII  wieku 

Bitwa Postu z Mięsopustem. Ten satyryczny tekst opisuje z epicką weną walkę dwóch ale-

gorycznych  postaci:  Postu,  który  jest  uosobieniem  ascezy  i  powściągliwości,  i  Mięsopusta, 

który ucieleśnia obfitość i rozkosze życia. Pierwszy ma armię złożoną z ryb, warzyw i owo-

ców, w szeregach drugiego walczy zwierzyna, drób, ciasta i wszelkie tłuste potrawy. Po ho-

meryckich bojach i ostatniej bitwie “srogiej, okrutnej i podstępnej" zwyciężony Post uchodzi, 

skazany na wieczne wygnanie, i będzie mu wolno powracać tylko raz w roku na około sześć 

tygodni od Środy Popielcowej do Wielkiej Soboty. 

 

Maniery przy arystokratycznym stole 

 

O zwyczajach i konwenansach związanych z posiłkiem więcej mamy wiadomości niż o 

samym jadłospisie. Mimo to nie znamy ich dokładnie. Literatura wprawdzie nie skąpi w tej 

dziedzinie szczegółów, lecz często operuje stereotypami, autorzy zaś bardziej się troszczą o 

swój  kunszt  niż  o  realizm  opisów.  Przy  tym  zajmują  się  tylko  arystokracją.  Dokumentacja 

ikonograficzna  niestety  nie  pomaga  w  wypełnieniu  tej  luki  i  poznaniu  obyczajów  innych 

warstw społecznych. Zarówno obrazy, jak opowieści przedstawiają wyłącznie świat wielkich 

panów, chłop pojawia się w nim bardzo rzadko. 

Nie jest to jeszcze epoka wyrafinowanej sztuki kulinarnej i nie istnieje też w ostatnich 

dekadach XII i pierwszych XIII wieku ścisła etykieta przy stole. W tym zakresie, podobnie jak 

w  dziedzinie  ubiorów,  przełom  dokonał  się  we  Francji  za  panowania  Filipa  III  Śmiałego 

(1270-1285). Jednakże nie są to już prostackie czasy pierwszego wieku feudalnego, a dworskie 

poematy,  które,  być  może,  wyprzedzają  rzeczywistość,  dają  świadectwo  wielkiej  ogładzie 

panujących manier. Gościa przyjmowano zawsze z zachowaniem tego samego ceremoniału. 

Właściciel zamku wychodził na jego spotkanie przed swoją siedzibę, prosił, aby zsiadł z konia, 

polecał odebrać od niego broń, zaopiekować się wierzchowcem; jedna z jego córek podawała 

przybyszowi płaszcz. Głosem rogu zwoływano biesiadników, zapraszano gościa, żeby sobie 

umył ręce w umywalni, albo też przynoszono mu do wielkiej sali wspaniałą misę z wodą i ręcz-

nik - toaille - aby je mógł starannie wytrzeć. Wszyscy podchodzili do stołu, nakrytego śnież-

background image

 

nobiałym  obrusem  i  zastawionego  srebrnymi  i  złotymi  naczyniami.  Pan  domu  wskazywał 

gościowi miejsce po swej prawej ręce, zachęcał, aby jadł z nim razem z jednej miski i pił z 

jednego kubka. Dania były liczne, obfite i smaczne, wina wyśmienite. Uczta trwała długo, lecz 

głośne czytanie, pieśni i widowiska pozwalały biesiadnikom zapomnieć o upływie czasu. W 

końcu wstawano od stołu z pełnym żołądkiem i wesołym umysłem. Służba zdejmowała obrus i 

nakrycia, wszyscy znowu myli ręce, zanim przeszli do innej komnaty, aby się zabawiać rozmo-

wą, lub też do ogrodu, zażyć spaceru. 

Takich opisów jest wiele i tak się mało między sobą różnią, że budzą się podejrzenia, 

czy  autorzy  starali  się  naprawdę  odtworzyć  rzeczywistość.  Gdzie  się  tu  kończy  poetycka 

konwencja? Gdzie się zaczyna świadectwo obserwatora? 

Powitalne  grzeczności  nie  są  literackim  szablonem.  Społeczeństwo  średniowieczne 

było niezmiernie ruchliwe, a ludzie przebywający chwilowo w domu zawsze bardzo chętnie 

przyjmowali podróżnych. Przy stołach bogaczy zawsze było miejsce dla licznych gości. Ob-

rządku mycia rąk przed i po jedzeniu także nie zmyślili autorzy. Z zasady czy z konieczności 

arystokracja ówczesna dbała o czystość i zachowała te zwyczaje aż do XVI wieku. Literatura 

przesadza nie tyle w opisie zachowania się ludzi, ile w obrazie ich otoczenia. Już mówiliśmy, 

jak naprawdę wyglądał stół w wielkiej sali donżonu: kilka desek opartych na kozłach, sprzęt 

wcale nieokazały. Cała wytworność polegała na bieli obrusa, używanego tylko od wielkiego 

święta. Serwetek jeszcze nie znano. Srebrne i złote naczynia, jeśli je ktoś posiadał, paradowały 

na kredensie, nie na stole. Nawet książęta zadowalali się naczyniami z cyny lub z wypalonej 

gliny. Nie używano widelców, łyżek było niewiele, a jeden nóż zwykle służył dwóm osobom. 

Napoje i potrawy na pół płynne służba podawała w misach opatrzonych uchwytami i  - po-

dobnie jak nożem - jedną taką miską dzielili się dwaj biesiadnicy, pijąc z niej kolejno. Ryby, 

mięsiwa i inne produkty w stanie stałym podawano na dużych kromkach chleba, tranchoirs, 

które  nasiąkały  sokiem  lub  sosem.  Kromkę  krajano  nożem  na  spore  kęsy,  które  w  palcach 

podnoszono  do  ust.  Wino  pito  z  czaszy,  napełnianej  przed  posiłkiem  i  służącej  dwóm  czy 

nawet kilku biesiadnikom,. albo z kubka, dla każdego osobnego, który podczaszy na życzenie 

gościa napełniał z beczki. Potrawy przynoszono z kuchni, zanim goście rozsiedli się przy stole, 

okryte  płachtą,  którą  zdejmowano  dopiero  w  ostatniej  chwili.  Autorzy  tekstów  literackich 

komentując ten zwyczaj twierdzą, że chodziło nie tylko o to, by dania nie ostygły, lecz również 

by zapobiec jakimś zakusom trucicielskim; wprowadzają na scenę zaufanego sługę, którego 

obowiązkiem  jest  kosztowanie  potraw,  nim  inni  biesiadnicy  wezmą  je  do  ust;  opisują  też 

czarodziejskie sposoby badania każdej potrawy za pomocą rogu jednorożca lub zęba węża, co 

miało nieomylnie wykrywać zawartą w niej truciznę. 

background image

 

Brak nam informacji o przebiegu uczty i kolejności spożywanych dań. Teksty nie są w 

tej kwestii zgodne. Wynika z nich, że niekiedy zaczynano od zupy, a niekiedy od ciast, serów 

lub  nawet  owoców.  Zdarzało  się,  że  owoce,  wraz  z  ciastami  i  słodyczami  pozostawiano  na 

zakończenie,  lecz  nie  było  to  wcale  powszechnym  zwyczajem.  W  niektórych  przypadkach 

ostatnim daniem były pasztety. Na miniaturach widzimy stoły zastawione mnóstwem różnych 

dań,  gorących i  zimnych, płynnych i  stałych, słonych i  słodkich. Może kosztowano wielu z 

nich jednocześnie? To pewne, że z dań mięsnych podawano najpierw dziczyznę, potem drób, a 

w końcu rozmaite ryby. Po jedzeniu zazwyczaj raczono się likierami, czyli gęstym i słodkim 

winem - a więc odmiennym od tych, które pito przy jedzeniu - lub też naparami z ziół, mocno 

zaprawionymi korzeniami. 

Nie wiemy też nic pewnego o tym, jak długo trwały te posiłki; z pewnością długo, lecz 

chyba nie przez pięć, sześć czy nawet  osiem godzin, jak nam wmawiają rycerskie poematy 

epickie. Może najtrafniej byłoby przyjąć jakąś średnią miarę, przypuśćmy półtorej godziny na 

obiad, dwie i pół na wieczerzę, niewątpliwie dłuższą niż południowy posiłek. Przy wieczor-

nym  bowiem,  bardziej  obfitym,  zabawiali  biesiadników  żonglerzy,  popisując  się  swymi 

sztuczkami, trubadurzy śpiewając pieśni, a pielgrzymi opowiadając o swoich podróżach. 

background image

 

Rozdział szósty  

W dążeniu do zewnętrznej okazałości: ubiory, barwy, godła

.  

 

Kultura średniowieczna to kultura znaków. Słowa, gesty, zwyczaje wszystko ma prócz 

zewnętrznego sens ukryty. Podobnie jak mieszkanie i pożywienie, a może nawet w większym 

jeszcze stopniu, ubiór wiąże się z pozycją społeczną. Ludzie ubierają się stosownie do swego 

stanu lub zamożności. Liczba różnych części garderoby, jakość tkanin, rozmaitość akcesoriów 

i ozdób może świadczyć o miejscu danej osoby w łonie swojej grupy i o miejscu tej grupy w 

społeczeństwie. Ubieranie się bardziej bogato lub też skromniej, niż to jest przyjęte w danym 

środowisku, uchodzi albo za grzech pychy, albo za oznakę upadku. Zwłaszcza arystokracja, 

której siła ekonomiczna maleje na rzecz bogacącego się mieszczaństwa, dbać musi o podkre-

ślanie  różnic  i  przywilejów  należnych  szlachetnie  urodzonym  przedstawicielom  najwyższej 

kasty. 

Zależność ubioru od szczebla w hierarchii społecznej, podkreślana dodatkowo przez 

używanie  godeł  i  insygniów  godności,  nie  wyklucza  jednak  regularnych  zmian  w  sposobie 

ubierania się, a nawet pojawiania się różnych mód, rozsądnych lub dziwacznych, przelotnych 

lub trwałych. 

 

Narodziny mody 

 

W XII wieku obserwujemy zjawisko, które można by nazwać narodzinami mody. Co 

prawda już wcześniej ubiór mieszkańców zachodniej Europy uległ od czasów inwazji barba-

rzyńców  przeobrażeniu,  lecz  była  to  raczej  powolna  ewolucja  niż  seria  głębokich  zmian. 

Niekiedy zapalano się przelotnie do jakiegoś szczegółu stroju, lecz przypadki takie zdarzały się 

tylko sporadycznie i nie powtarzały się tak często, jak w drugiej połowie XII wieku. Wraz z 

rozpowszechnieniem się ideałów dworskich zbudziła się w kręgach arystokratycznych więk-

sza dbałość o wygląd. Ogłada manier wymagała także elegancji ubioru, który nabierał coraz 

większego  znaczenia  w  życiu  ekonomicznym  i  towarzyskim;  należał  do  zbytkownych 

przedmiotów, które sprowadzano niekiedy z odległych krajów, ofiarowywano w prezencie, a 

nawet używano jako środka płatniczego. Utrwala się reguła osądzania ludzi według ich stroju; 

świadczy  o  tym  literatura  dworska,  poświęcająca  wiele  miejsca  opisom  ubiorów  i  toalet, 

strojąca swoich bohaterów tak wspaniale, że aż się stają wskutek tego nierealni. Na przykład, 

królowa Ginewra obdarza Enidę, córkę ubogiego wasala, “przepięknym płaszczem, uszytym z 

background image

 

doskonałego  materiału;  kołnierz  był  z  dwóch  sobolowych  skórek,  z  zapinką  ozdobioną  po 

jednej stronie hiacyntem, po drugiej zaś rubinem, błyszczącymi jaśniej niż diamenty. Płaszcz 

był podbity białymi gronostajami i nikt w świecie nie widział nic piękniejszego ani delikat-

niejszego. Rąbek mienił się kolorami haftów, błękitem, czerwienią, fioletem, bielą, zielenią, 

turkusem i złotem..." 

Studiowany przez nas okres mieści się pomiędzy dwiema dekadami, które w dziedzinie 

ubiorów przyniosły zasadnicze zmiany, czyli pomiędzy latami czterdziestymi XII i dwudzie-

stymi XIII wieku. W pierwszym z wymienionych dziesięcioleci zaszła w sposobie ubierania 

się istna rewolucja. Około bowiem 1140 znikły ostatnie relikty ubioru germańskiego, przy-

niesionego w V wieku przez barbarzyńskich najeźdźców i zachowanego bez większych zmian 

w  ciągu  panowania  Merowingów  i  Karolingów.  Ku  wielkiemu  zgorszeniu  Kościoła,  który 

dopatruje się w nowej modzie nieprzyzwoitości i oznak zniewieścienia, mężczyźni zaczynają 

wzorem kobiet nosić długie stroje. Na dobitkę przestają strzyc się krótko i golić twarze, za-

puszczają brody i długie włosy, które fryzują żelazkiem. Wszyscy, niezależnie od płci, ubierają 

się teraz w długie 'aż do ziemi bliaud (rodzaj kaftana) i w płaszcze z szerokimi u dołu rękawami 

opadającymi aż na dłonie; obuwają się zaś dziwacznie w trzewiki z wydłużonymi i zawinię-

tymi do góry spiczastymi nosami, zwanymi pigaches; moda na nie utrzyma się aż do końca 

panowania Ludwika VII Szerzy się też powszechne upodobanie do dodatków, do miękkich i 

jedwabistych tkanin, do żywych kolorów i do kroju uwydatniającego kształty ciała. Myśli o 

wyszukanych  strojach  zaprzątają  możnych  natrętnie,  pomimo  gromów  rzucanych  z  ambon 

przez  kaznodziejów,  między  innymi  przez  świętego  Bernarda,  oburzonego  tym  zbytnim 

przywiązaniem do światowych marności i frywolnością graniczącą z rozpustą. 

Około roku 1220, a może jeszcze wcześniej, w południowych regio nach kraju doko-

nała się inna doniosła zmiana: zniknął kaftan (bliaud), a na jego miejscu pojawił się surcot, 

rodzaj kamizeli bez rękawów, noszonej na szacie lub na tunice (cotte). Ubiór dla wszystkich 

jednakowy  ustępuje  bardziej  zindywidualizowanemu.  Powrócimy  jeszcze  do  tej  sprawy. 

Zmianie  tej  towarzyszą  nowe  mody:  dla  kobiet  -  obcisłe  staniki,  piersi  wysoko  osadzone  i 

małe, włosy zakryte; dla mężczyzn - głowy krótko ostrzyżone, twarze bez zarostu, grzywki na 

czole, włosy kunsztownie ułożone w pukle na skroniach  y zwinięte w  rurki  na karku. Wo-

jownicy pozbywają się nadmiaru owłosienia, ponieważ od czasu bitwy pod Bouvines przyjęły 

się wielkie hełmy zamknięte przyłbicami. 

W XII i XIII wieku, podobnie jak w naszych czasach, moda wiąże się raczej z chro-

nologią niż z geografią. Jeśli pominąć konieczności narzucane przez klimat, ludzie ubierali się 

mniej więcej tak samo w Londynie jak w Paryżu, w Yorku czy w Bordeaux. Różnice regio-

background image

 

nalne, jeśli, w ogóle istniały, dotyczyły koloru i faktury tkanin, lecz nie zasadniczego kroju 

ubiorów. Nie było też w sposobie ubierania się różnic zależnych od wieku; z wyjątkiem nie-

mowląt, okręconych w powijaki tak szczelnie, że wystawała tylko twarz, dzieci nosiły iden-

tyczne stroje jak dorośli. Ubiór różnił się jedynie w zależności od płci, ale i to nieznacznie. 

Zajmiemy  się  wszakże  osobno  męskimi  i  kobiecymi  ubiorami,  ograniczając  się  zresztą  do 

strojów arystokracji, gdyż chłopska odzież nie nadaje się do szczegółowych studiów, nie tylko 

z powodu braku dokumentacji, lecz także dlatego, że lud na sposób uproszczony i zgrzebny 

starał się pod tym względem naśladować szlachetnie urodzonych. 

 

Tkaniny i kolor 

 

O  społecznym  znaczeniu  odzieży  świadczy  liczba  związanych  z  nią  rodzajów  dzia-

łalności ludzkiej oraz wielka różnorodność tkanin. W ich wytwarzaniu znaczny udział miały 

kobiety.  To  one  w  środowisku  chłopskim  zbierały  len,  strzygły  owce,  czesały  i  farbowały 

wełnę, a w środowisku rycerskim wypełniały nadmiar wolnego czasu przędzeniem, tkaniem i 

haftem. 

Najbardziej  rozpowszechnione  były  tkaniny  z  włókien  rodzimych,  wytwarzane  na 

miejscu: cainsil - cienkie płótno lniane na koszule i bieliznę pościelową; coutil, czyli drelich - 

grube płótno konopne na podbicia i odzież roboczą; futaine, czyli barchan - tkanina o osnowie 

lnianej i wątku bawełnianym (bawełnę sprowadzano z Egiptu lub z Włoch) na odzież i obicia 

mebli.  Natomiast  sukiennictwo  i  produkcja  innych  tkanin  wełnianych  skupiała  się  w  kilku 

ośrodkach (Flandria, Szampania, Normandia i środkowo-wschodnia Anglia), a różnorodność 

gatunków była ogromna, zaczynając od zwykłego sukna tkanego różnymi splotami (serge lub 

tiralaine)  do  wysoko  cenionego  stanfortu  -  sukna  wyrabianego  w  Stanford  -  i  wspaniałego 

kamlotu z miękkiej wełny, zbliżonej do wielbłądziej. Każde miasto specjalizowało się w in-

nych tkaninach, kolorach i ornamencie. Mogły one być jednobarwne, z połyskliwą apreturą, 

wzorzyste, a więc tkane w kwiaty i gałązki, w pasy lub nakrapiane. 

Równie wielką różnorodność spotykamy w tkaninach jedwabnych, sprowadzanych ze 

Wschodu, z Egiptu lub z Sycylii, na które popyt wzrósł gwałtownie w Europie Zachodniej w 

XII  wieku.  Są  więc  diasporowe  (różnokolorowe)  adamaszki,  fioletowe  osterliny,  siglaton 

wyrabiany na Cykladach, bofu z Bizancjum, baudequin z Bagdadu. Najbardziej poszukiwany 

był samit - gruba luksusowa tkanina; a także paile, broszowana wzorzysta tkanina z Aleksan-

drii, i cendal zbliżony do naszej tafty. 

Moda na futra, tak samo jak popyt na jedwabie, łączyła się z rozwojem handlu. Naj-

background image

 

bardziej kosztowne skóry sprowadzano z Syberii, Armenii, Norwegii i z Niemiec: kuny, bobry, 

sobole,  niedźwiedzie,  gronostaje  i  popielice.  Zwłaszcza  cenione  były  dwa  ostatnie  gatunki 

futer.  Na  białych  gronostajach  naszywano  czarne  kosmyki,  zdobiące  końce  ogonów  tych 

zwierzątek, a skórki popielic układano na przemian, szaroniebieskawe z grzbietów i białe z 

brzuchów popielatych wiewiórek. Z obu tych futer robiono kołnierze i podbicia do strojów 

paradnych. Mniej cenione skóry zwierząt krajowych (wydry, borsuki, kuny, lisy, zające, kró-

liki)  wszywano  w  rękawy  lub  pod  podszewkę  płaszczy.  Najpospolitsze  z  nich,  jak  futerka 

królicze, farbowano na czerwono, aby nimi lamować mankiety i brzegi bliaud. 

Moda  bowiem  ma  w  tej  dziedzinie  swoje  wymagania,  a  wyborem  kolorów  kierują 

względy hierarchiczne: największym szacunkiem cieszy się czerwień - kolor nad kolorami - 

produkowana  w  niezliczonych  odcieniach,  czy  to  za  pomocą  barwników  roślinnych  (ma-

rzanna), czy też zwierzęcych (koszenila). Poza tym na ubrania używano chętnie kolorów bia-

łego i zielonego. Żółty nie różni się od złota i nie stosuje się go na dużych powierzchniach. 

Niebieski  dopiero  za  panowania  Ludwika  Świętego  zyskał  uznanie  w  wytwornym  świecie, 

przedtem uważano, że nadaje się jedynie na skromną codzienną odzież, podobnie jak szary i 

brązowy. 

Na ogół średniowiecze wykazuje bardziej rozwiniętą wrażliwość na barwy niż epoka 

starożytna  i  nowoczesna.  Oceniano  je  zależnie  od  stopnia  ich  świetlistości.  Największym 

powodzeniem cieszyły się te, które emanują najwięcej światła (czerwony, zielony, biały, żół-

ty), najmniej lubiono te, którym nie umiano, z braku wiedzy technicznej, nadać blasku. Do-

wodów dostarczają studia semantyczne, wykazując, że ludność średniowiecznej Francji wi-

działa w kolorze niebieskim nade wszystko nijaką bladość, w szarym - coś brudnego lub za-

mazanego,  w  brązowym  barwę  bardzo  ciemną,  a  w  czarnym  -  matowy,  niepokojący  brak 

światła.' 

 

Ubiór męski 

 

Możny pan ubierając się kładł na siebie kolejno braies (rodzaj kalesonów), koszulę, 

nogawice, trzewiki,  kamizelę i  bliaud. Jeśli zamierzał  wyjść na dwór, zarzucał  płaszcz, na-

krywał głowę i wzuwał buty. Jeśli czekała go walka, wkładał na zwykłe ubranie swój bojowy 

rynsztunek. 

Braies to jedyna część garderoby używana wyłącznie przez mężczyzn. Były to kale-

sony z cienkiego płótna, z prostymi nogawkami, bufiastymi lub marszczonymi, sięgającymi 

prawie  do  kostek.  Bardzo  dawny  zwyczaj  farbowania  ich  na  kolor  czerwony  zanikł  w  XII 

background image

 

wieku, gdy przyjęła się moda szycia ich z jedwabiu lub ze skóry. Z wyjątkiem skórzanych, 

braies  były  odtąd  białe,  nawet  jeżeli  ktoś  w  dalszym  ciągu  poprzestawał  na  płóciennych. 

Przytrzymywano je w talii pasem z materiału lub ze skóry, u pasa zaś zawieszano sakiewkę i 

klucze;  niekiedy  noszono  rodzaj  szelek,  na  których  umocowywano  nogawice.  Najczęściej 

wszakże  nogawice,  u  góry  wsunięte  za  kalesony,  trzymały  się  na  okrągłych  podwiązkach, 

służących również do podwijania nogawek. Nogawice podobne były do pończoch i sięgały do 

połowy ud. Elastyczne, obciskające łydki, zrobione były z płótna, dzianej włóczki lub nawet z 

jedwabiu, niekiedy zakończone stopą. Zazwyczaj noszono ciemne (brązowe, karminowe, zie-

lone), a tylko do bardzo uroczystego stroju w poziome, różnokolorowe pasy. 

Koszula, noszona na gołe ciało, miała krój tuniki zapiętej pod szyją, w dole rozciętej z 

przodu i z tyłu, opadającej do pół łydki i nakrywającej braies i nogawice, z długimi rękawami, 

przewiązanymi na przegubach rąk. Koszula bywała biała lub kremowa, chłopska ze zgrzeb-

nego płótna, a zakonna - z włosiennicy, aby umartwiać grzeszne ciało. Dla osób zaś ze stanu 

rycerskiego  szyto  ją  z  cienkiego  lnianego  płótna  lub  z  jedwabiu;  najpiękniejsze  ozdabiano 

haftem - wokół wycięcia szyi i napięstków, w miejscach widocznych spod kaftana (bliaud) - 

oraz marszczeniami na gorsie. W XIII wieku koszule z lnianego płótna, rozpowszechniającego 

się coraz szerzej, skraca się i dopasowuje bardziej do kształtu ciała. Zazwyczaj zdejmowano ją 

kładąc się do snu, a zmieniano raz na tydzień lub co dwa tygodnie. Zimą pomiędzy koszulą a 

kaftanem noszono coś w rodzaju długiej kamizeli bez rękawów, nazywanej pelisson; była to 

odzież luksusowa, ciepła i wygodna, sporządzona z futra wszytego pomiędzy dwie warstwy 

tkaniny. Dzięki haftom złotymi nićmi i futru wysuwającemu się wokół szyi i przegubów rąk, 

kamizela  ta  wyglądała  elegancko  i  wypadało  występować  w  niej  na  intymnych  zebraniach 

towarzyskich. 

Bliaud, najważniejsza część ubioru, to  wełniana lub  jedwabna szata wkładana przez 

głowę,  szeroko  pod  szyją  wycięta,  z  półdługimi,  bardzo  szerokimi  rękawami,  u  dołu  suto 

sfałdowana, rozcięta z przodu i z tyłu. Ubiór ten w talii przewiązywano pasem, tak że tworzyła 

się opadająca nań bluza. Pod koniec XIII wieku, za Filipa Augusta, bliaud zaczyna ustępować 

miejsca szacie wełnianej innego kroju,  zwanej  cotte (rodzaj  tuniki), krótszej,  bardziej dopa-

sowanej,  z  długimi,  wąskimi  rękawami.  Wychodząc  z  domu  wkładano  surcot,  podobnego 

kroju jak cotte, lecz bez rękawów i sięgający tylko do kolan. Tę zwierzchnią część garderoby 

szyto z luksusowych tkanin (paile, cendal, samit) w żywym kolorze kontrastującym z kolorem 

cotte.Podobnie  jak  bliaud,  płaszcz  był  noszony  wyłącznie  przez  możnych.  Fasony  bywały 

rozmaite, lecz najczęściej była to jakby peleryna, skrojona kloszowo, niemal z pełnego koła, 

półdługa, bez rękawów, zwykle z boku rozcięta, zarzucana na prawe ramię i spięta klamrą albo 

background image

 

zawiązana  tasiemką.  Płaszcz  taki  był  uszyty  z  sukna,  podbity  futrem,  zdobny  we  frędzle  i 

hafty. W podróży i w dni dżdżyste zamiast płaszcza służyła chape, obfita peleryna bez roz-

cięcia, z kapturem, wkładana przez głowę jak ornat, sporządzona z nieodtłuszczonej wełny. 

Obuwie, pomimo wielkiej różnorodności, można z grubsza podzielić na dwie katego-

rie: pantofle i trzewiki wysokie. Pierwsze, zrobione z tkaniny lub skóry, niewiele się różniły od 

naszych, a noszono je tylko w domu lub też wzuwano na nie buty. Drugie, z grubej hiszpań-

skiej  skóry,  przypominają  nasze  buty  narciarskie;  ich  cholewka  obciskała  nogę  w  kostce  i 

zapinała się na mnóstwo sprzączek lub też wiązano ją sznurowadłami. Rycerze jednak woleli 

nosić buty z cholewkami (heusses), nieprzemakalne, z miękkiej skóry, czerwonej lub czarnej. 

Mężczyźni  przywiązywali  wielką  wagę  do  wytworności  obuwia.  W  tej  właśnie  dziedzinie 

można  zaobserwować  najwięcej  dziwactw  i  kaprysów  mody.  Na  ogół  za  piękne  uchodziły 

stopy  małe.  Noszono  więc  obuwie  dopasowane,  bez  obcasów,  niezwykle  bogato  zdobione 

(hafty, żywe kolory, desenie układane ze skór różnobarwnych) i z mnóstwem dodatków, takich 

jak kordonki, guziki, patki, wiązadła. Nie mniej różnorodne były nakrycia głowy. Na pierw-

szym  miejscu  wypada  wymienić  małą  czapeczkę  z  włóczki  lub  płótna,  używaną  po  domu, 

przypominającą  czepek  pływacki  i  nazywaną  cale.  Zimą  wkładano  na  nią  grubą  czapkę 

kształtu stożka z zawiniętym czubkiem lub kwadratową z nausznikami. Latem używano czapki 

bawełnianej, podobnej do beretu, lub kapelusza filcowego z szerokim opuszczonym rondem. 

Od święta opasywano głowę szeroką wstążką z kosztownej materii, ozdobioną złotymi galo-

nami, perłami, kwiatami albo pawimi piórami. Powszechnie przyjęte uzupełnienie stroju sta-

nowiły rękawice. Rycerze używali rękawic włóczkowych, skórkowych albo futrzanych. Ob-

ciskały one dłoń, lecz powyżej nadgarstka rozszerzały się i okrywały znaczną część przedra-

mienia.  Często  ofiarowywano  je  w  podarunku  i  nadawano  im  wartość  symbolu:  wręczając 

panu swoją rękawicę rycerz składał mu hołd, natomiast rzucając ją komuś pod nogi wyzywał 

go do walki. Podobnie dziś zwyczaj każe zdejmować rękawiczki przy wejściu do kościoła i 

przed  podaniem  komuś  ręki.  Myśliwi  używali  skórzanych  mitenek,  rzemieślnicy  rękawic  z 

grubego płótna, chłopi rękawic z jednym palcem, sporządzonych z grubej skóry chroniącej od 

ukłuć przy wyrywaniu kolczastych krzaków. 

 

Ubiór kobiecy 

 

Prawie  wszystkie  części  garderoby  składające  się  na  ubiór  kobiecy  niczym  się  nie 

różniły  w  swej  istocie  i  kroju  od  męskich.  Można  wszakże  zauważyć  większą  rozmaitość 

tkanin i kolorów oraz mnogość dodatków i ozdób. 

background image

 

Kobiety nie nosiły braies, za to niekiedy spowijały tors muślinowym welonem, peł-

niącym funkcje stanika. Na to wkładały fałdzistą koszulę sięgającą do kostek; koszula, czy to 

płócienna, czy jedwabna, była z reguły biała i tak samo jak męska ozdobiona haftem wokół 

szyi i nadgarstków oraz wzdłuż zapięcia, to znaczy w miejscach widocznych spod sukni lub 

kaftana (bliaud). Jeśli po ukończeniu toalety dama pozostaje w swojej komnacie, narzuca coś 

w rodzaju peniuaru czy naszego szlafroka, obszerniejszego niż koszula, lecz uszytego z tego 

samego materiału, a nazywanego chainse. Zimą na ten intymny strój kładła pelisson, kamizelę-

-narzutkę z gronostajów, podobną do męskiej, ale dłuższą i bogaciej ozdobioną. 

Na koszuli noszono suknię-kaftan, przy czym wypada rozróżnić dwie odmiany: zwy-

kłą, prostą tunikę opadającą do połowy łydek, i bardziej wymyślną, która pojawiła się około 

roku 1180 i była złożona z mocno obcisłego stanika, szerokiej szarfy uwydatniającej talię i 

długiej spódnicy rozciętej po bokach. Ten ubiór wysmuklał sylwetkę, obciskając tors, brzuch i 

biodra.  W  obu  odmianach  wycięcie  było  szerokie  i  krągłe,  a  długie  rękawy  rozszerzały  się 

poniżej  łokcia.  Ale  w  dziedzinie  rękawów  moda  wydaje  się  szczególnie  zmienna  w  latach 

1185-1190.  Końce  rękawów  przybierają  formę  jak  gdyby  olbrzymiego  lejka,  niemal  zamia-

tającego  ziemię.  W  początkach  XIII  wieku  obserwujemy  przesadę  w  odwrotnym  kierunku: 

rękawy tak ciasno przylegają do przedramion, że trzeba je sznurować albo też nawet zaszywać 

po włożeniu. Najpiękniejsze bliauds szyto z paile albo samitu, ze stanikiem z przodu marsz-

czonym, z dołem spódnicy sfałdowanym, lamowanym złotymi galonami i haftami, z których 

najcenniejsze sprowadzano z Anglii lub z Cypru. Niekiedy zamiast bliaud noszono suknię z 

cendalu czy kamlotu, nie tak ściśle do ciała dopasowaną i opatrzoną trenem (co Kościół ganił 

jako modę bezwstydną); krój takiej sukni, mniej ujednolicony, pozwalał na uwydatnienie indy-

widualnych cech figury. Podobnie jak cotte w stroju męskim, suknia w połączeniu z surcot z 

wolna wypiera dawniejszy bliaud i ostatecznie zwycięża w latach panowania Ludwika Świę-

tego. W każdym razie dama, czy jest ubrana w bliaud, czy w suknię, jeśli chce wyglądać ele-

gancko, musi okręcać się niezmiernie długim paskiem (z plecionych rzemyków, z jedwabnego 

czy też lnianego sznura), i to według ściśle ustalonych, kunsztownych reguł: paskiem otacza 

się  talię,  zawiązuje  go  z  tyłu  na  plecach,  potem  zaś  opasuje  się  biodra,  zasupłując  pasek  z 

przodu i puszczając luźno w dół dwa końce równej długości aż do ziemi. 

Kobiece chausses (pończochy bez stopek) różnią się od męskich tylko tym, że są umocowane 

zawsze podwiązkami, skoro niewiasta nie nosi braies (długich majtek). Trzewiki mają fasony 

bardzo  rozmaite;  z  cholewką  lub  bez  niej,  zamknięte  lub  otwarte,  z  języczkiem  lub  bez,  a 

sporządza się je ze skóry, z filcu lub  z sukna i  niekiedy  wyścieła  futrem.  Moda faworyzuje 

stopę jak najmniejszą, obcasy nieco podwyższone i chód kołyszący się, starannie wyćwiczony. 

background image

 

Płaszcz kobiecy ma formę kloszowej peleryny, zapinanej nie tak jak męski na prawym 

ramieniu, lecz z przodu na rozmaite agrafy i zapinki, do których wytworności przywiązuje się 

wielką wagę. O wartości bowiem płaszcza rozstrzyga panne (futro, którym jest on podbity) 

oraz właśnie attaches, czyli zapinki. W ubraniach z miękkich tkanin stosuje się również szpilki, 

podobne do naszych, lecz znacznie większe, albo guziki, które weszły w szersze użycie pod 

koniec XII wieku w postaci złączonych par przesuwanych przez dwie dziurki. Guziki bywają 

kuliste lub płaskie, a robi się je ze skóry, z tkaniny, z kości, z rogu, z kości słoniowej lub z me-

talu. 

Zwyczaj każe wszystkim niewiastom zapuszczać włosy jak najdłuższe, lecz uczesanie 

zmieniało się w zależności od wieku. Dziewczęta i młode kobiety rozdzielały włosy pośrodku 

i splatały w dwa warkocze, które spadały im na piersi; jeśli wierzyć dokumentom ikonogra-

ficznym, warkocze te często sięgały do kolan. Można je było też przedłużać przyczepiając na 

końcach wisiorki. Panie, którym natura poskąpiła włosów, sztukowały je zręcznie treskami. Po 

roku 1200 zanika moda  na wspaniałe warkocze,  a pojawiają się włosy krótsze, sczesane do 

tyłu, podtrzymywane opaską na czole i spływające swobodnie na kark i plecy. Wychodząc z 

domu lub wchodząc do kościoła niewiasty nakrywały głowy woalem z lnianego lub jedwab-

nego  muślinu.  Starsze  panie  zwijały  włosy  w  duży  kok  (w  razie  potrzeby  wypychając  go 

sztucznie  do  pożądanych  rozmiarów)  i  spowijały  go  tak  zwanym  couvre-chef  -  podwójnie 

złożoną chustą, zawiązaną pod brodą i przytrzymywaną opaską na czole. Wdowy i zakonnice 

nosiły guimpe, duży kwef z lekkiej tkaniny, zasłaniający całkowicie włosy, skronie, szyję, a 

nawet górną część torsu. 

 

Herby 

 

Ubiór  nie  był  jedynym  środkiem  uzewnętrznienia  osobowości  i  określenia  miejsca 

zajmowanego w społeczeństwie. Temu celowi służyły liczne akcesoria, emblematy i insygnia, 

a wśród nich szczególnie na uwagę zasługują tarcze herbowe, które pojawiły się w XII wieku i 

które są dla historyka jednym z najwierniejszych zwierciadeł średniowiecznej mentalności. 

Wszyscy wiedzą, czym były herby: barwnymi emblematami, związanymi z określoną 

osobą, rodziną lub społecznością, podległymi w swej kompozycji ścisłym regułom i na ogół 

przedstawianymi na tarczy. Mniej wszakże rozpowszechniona jest wiedza, że herby nigdy nie 

były wyłącznym przywilejem szlachty, że całkowicie różniły się od godeł używanych w sta-

rożytności, że nie miały, można by rzec, nic wspólnego z tajemniczym światem symboli i że 

ich pojawienie się wcale nie wiąże się z wyprawami krzyżowymi. Pierwszym posiadaczem 

background image

 

tarczy herbowej - sześć złotych lwów na lazurowym polu - był Gotfryd Plantagenet, późniejszy 

hrabia Andegawenii, a otrzymał ją rzekomo, według kwestionowanej dzisiaj tradycji, w roku 

1127 z rąk teścia, króla Anglii Henryka I z okazji swego ślubu z królewną Matyldą, wdową po 

cesarzu  Henryku  V.  Niezależnie  od  tego,  czy  ta  informacja  jest  ścisła,  czy  nie,  stwierdzić 

można, że w drugiej ćwierci wieku XII herby pojawiły się w różnych regionach Europy Za-

chodniej, w Andegawenii, Normandii, Pikardii, Ile-de-France, w południowej Anglii i w do-

linie Renu. Po roku 1150 zwyczaj używania herbów rozszerzył się nie tylko w sensie geogra-

ficznym, lecz również społecznym. Początkowo służyły tylko przywódcom wojennym, póź-

niej zaczęli je przyjmować wasale wodzów i wasale wasalów, tak że w początkach XIII wieku 

posiadała je zarówno średnia, jak i drobna szlachta. Zwyczaj rozpowszechnił się i wkrótce już 

prawo do herbu nie było zastrzeżone tylko dla wojowników. 

Przybierają więc takie godła kobiety (przed 1156 r.), miasta (od 1190 r.), duchowni 

(około 1200 r.), mieszczanie (ok. 1225 r.), a nawet chłopi (po 1234 r.). Sytuacja ta trwała do 

XV wieku. Nigdy bowiem w średniowieczu posiadanie herbu nie było ograniczone do jednej, 

określonej kategorii społecznej. 

Nie  pochodził  też  ten  zwyczaj  ze  Wschodu  ani  też  nie  wiązał  się  ze  szczególnym 

wtajemniczeniem, lecz był wynikiem ewolucji rynsztunku wojennego, a zwłaszcza przyjęcia 

przez  rycerzy  zamkniętych  przyłbicą  hełmów.  W  początkach  XII  wieku  odziani  w  zbroję 

wojownicy  stali  się  nierozpoznawalni,  zaczęli  więc  nosić  malowane  na  dużej  płaskiej  po-

wierzchni tarcz znaki rozpoznawcze, zrazu nie stałe, zmieniane zależnie od fantazji, z czasem 

coraz częściej utrzymywane w ustalonej formie. Dopiero z chwilą, gdy dana osoba posługuje 

się  stale  tym  samym  znakiem,  można  go  nazwać  jej  herbem.  Forma  pochodziła  z  różnych 

źródeł: kolor i  podział na pola zaczerpnięto  z chorągwi, repertuar  figur  (zwierzęta, rośliny, 

przedmioty)  oraz  charakter  dziedziczny  -  z  pieczęci;  wreszcie  kształt  trójkątny  oraz  ogólny 

układ - z tarczy. Herby nie zrodziły się więc spontanicznie, lecz powstawały z połączenia w 

pewien system różnych wcześniej już istniejących elementów. Nie dokonało się to nagle i za 

jednym zamachem, lecz w drodze stopniowego rozwoju. Na przykład, zasada dziedziczności 

kształtowała się bardzo  powoli.  Jeszcze za panowania  Ludwika Świętego liczne były przy-

padki, że synowie używali zupełnie innej tarczy herbowej niż ich ojcowie. Podobnie też reguły 

kompozycji  utrwaliły  się  na  dobre  dopiero  w  połowie  XIII  wieku.  Jednej  wszakże  zasady 

przestrzegano  od  początku  (prawdopodobnie  przejęto  ją  z  chorągwi),  tej  samej,  która  obo-

wiązywała w emalierstwie i zakazywała zestawiania obok siebie pewnych metali i kolorów. 

Metale te to złoto (żółty) i srebro (biały), a barwy to czarna (sable), czerwona (gueules), błę-

kitna (l'azur), zielona (sinople), a później także brunatnofioletowa (pourpre). Reguła nie po-

background image

 

zwala  więc  umieszczać  złota  obok  srebra,  czerwieni  obok  błękitu,  czerni  obok  zieleni  itd. 

Terminologia heraldyczna rozwinęła się stopniowo na gruncie języka ogólnego. Jeszcze w XII 

i  XIII  wieku  nazywano  zieleń  po  prostu  zielenią,  zanim  się  przyjął  klasyczny  w  heraldyce 

termin sinople. 

Ale te aspekty techniczne nie są w herbach najważniejsze. Dla historyka najbardziej 

interesujące jest dociekanie motywów, którymi kierował się dany osobnik lub dany ród wy-

bierając sobie takie, a nie inne godło. Mogły to być względy polityczne: przyjmowano nie-

kiedy figury heraldyczne używane przez seniora lub przywódcę stronnictwa, do którego się 

należało. Liczne tego przykłady widzimy we Flandrii, gdzie rodziny flamandzkie umieszczały 

w swoich herbach lwy, na wzór herbów poszczególnych hrabstw. Niekiedy figury herbowe 

nawiązują do jakiejś paranteli lub do wydarzenia historycznego, pochodzenia geograficznego 

czy też zawodu. Murarz malował więc na swej tarczy kielnię, rzeźnik wołu, rybak - rybę, a 

rycerz,  który  uczestniczył  w  krucjacie,  zachowywał  w  herbie  krzyż,  inny  zaś  pragnął  upa-

miętnić miasto, z którego pochodził, umieszczając na swojej tarczy przedmiot kojarzący się z 

tym  miejscem  rodzinnym.  Bardzo  często  herby  zawierały  aluzje  do  patronimicum,  imienia 

chrzestnego lub przydomka. Tak więc Jehan Lecocq miał w herbie koguta, a Wilhelm Legoupil 

- lisa. Od połowy XII wieku znakomity ród Lucy, posiadający włości zarówno w Anglii, jak na 

kontynencie, przybrał jako swe godło szczupaka, ponieważ w starej francuszczyźnie ryba ta 

nazywała się lus.  Figury w herbie mogły też być po prostu kwestią gustu, a niekiedy przy-

wiązywano do nich jakieś mniej lub bardziej symboliczne znaczenie. Lecz symbolika heral-

dyczna, jeśli w ogóle wchodzi w grę, jest zawsze zupełnie prosta: lew oznacza siłę, baranek -

niewinność, dzik - odwagę, krzyż - chrześcijanina itp. 

Repertuar figur, początkowo ograniczony do kilku zwierząt (lew, orzeł,  niedźwiedź, 

jeleń, dzik, wilk, kruk) i kilku podziałów geometrycznych, różnicuje się, w miarę jak zwyczaj 

używania herbów rozszerza się na drobną szlachtę i ludzi nie trudniących się wojennym rze-

miosłem, a jednocześnie znaki herbowe zaczyna się umieszczać nie tylko na rynsztunku wo-

jennym (tarcze, hełmy, pancerze, czapraki końskie), lecz także na rozmaitych sprzętach, me-

blach, odzieży i przedmiotach codziennego użytku, na pieczęciach, monetach, odważnikach, 

rękopisach,  witrażach,  nagrobkach,  kaflach,  szatach,  rękawicach,  płaszczach,  narzędziach  i 

rozmaitych przyborach. Inwazja ta nie ominęła też literatury. Od początku XIII wieku boha-

terowie  eposów  chlubią  się  tarczami  herbowymi  skopiowanymi  z  rzeczywistych.  Autorzy 

przypisują królowi Arturowi “trzy pasy czerwone na srebrnym polu", jego krewniak Bohort 

ma tarczę podobną, lecz z polem gronostajowym (naśladującym szczerby na tarczy), a szla-

background image

 

chetny Galahad, pierwszy poszukiwacz Graala, “na srebrnym polu czerwony krzyż" - godło 

chrześcijańskich rycerzy wyruszających do Ziemi Świętej. 

background image

 

Rozdział siódmy  

Czas wojny, czas pokoju

 

 

Racją bytu rycerza jest walka. Oczywiście z chwilą pasowania stawał się żołnierzem 

Boga, co go zobowiązywało do poskramiania wojowniczych zapałów i podporządkowania ich 

nakazom religii. Ale ten zapał, namiętne upodobanie do wojaczki tkwiło w jego sercu. Pod-

sycała je zresztą literatura, gdy wysławiała i opisywała heroiczne boje, wspaniałych rycerzy w 

lśniących zbrojach, niezliczone wyczyny ich męstwa i w końcu chwalebną śmierć albo naj-

świetniejsze  zwycięstwa.  Była  to  literatura  wojownicza,  mówiąca  o  sprawiedliwej  wojnie  i 

wspaniałomyślnym  pokoju,  opiewająca  szlachetną  odwagę  tych,  którzy  walczą  c  słuszną 

sprawę swojego seniora, bronią duchowieństwa i dóbr Kościoła, spieszą na ratunek wszystkim 

słabym i nieszczęśliwym potrzebującym pomocy. 

Rzeczywistość  wszakże  wyglądała  zupełnie  inaczej.  Niewielu  spotykało  się  w  niej 

mężnych Gawenów czy  Lancelotów bez skazy.  Nie było  kolczug, których żadne ostrze nie 

mogło  przebić,  hełmów  wysadzanych  drogimi  kamieniami  ani  zaczarowanych  mieczy  za-

pewniających niezawodne zwycięstwo swoim właścicielom. Wojny nie były chwalebne, lecz 

prowadzono  je  dla  interesu,  a  pokój  był  nie  wspaniałomyślny,  lecz  upokarzający  i  często 

zrywany.  Rzadko  staczano  wielkie  bitwy  i  nie  by?y  one  zbyt  mordercze,  śmierć  nie  miała 

aureoli  wzniosłości.  Raz  jeszcze  blask  marzeń  okazuje  się  bardzo  daleki  od  pospolitej  sza-

rzyzny codziennego życia. 

 

Wojny prywatne i pokój boży  

 

W  połowie  XIII  wieku  każdemu  jeszcze  przysługiwało  prawo  do  prowadzenia  pry-

watnej wojny. Człowiek miał poza wojną jeden tylko sposób, żeby dochodzić swoich praw, a 

mianowicie mógł się odwołać do sądu swego seniora. Przysługiwał mu niejako wybór między 

drogą faktów dokonanych a drogą prawa. Pojęcie prywatnej wojny, odziedziczone po staro-

żytnej  faida  (germańskim  prawie  zemsty),  w  praktyce  zanikało  w  latach  panowania  Karola 

Wielkiego, lecz w X wieku, wraz z upadkiem władzy centralnej, pojawiło się znowu i prze-

trwało aż do początku XIII wieku jako jedna z podstawowych cech społeczeństwa feudalnego. 

Wojna  prywatna  rozgrywała  się  według  własnych  reguł,  wymagających  formalnego  wypo-

wiedzenia,  a  toczono  ją  aż  do  zawarcia  rozejmu  lub  paktu  pokojowego.  Rozciągała  się  na 

wszystkich  krewnych  walczących  stron,  zazwyczaj  aż  do  stopnia,  w  którym  dozwolone  są 

background image

 

związki  małżeńskie  bez  dyspensy.  W  praktyce  jednak  nie  każdy  mógł  na  własną  rękę 

wszczynać wojnę, gdyż na to trzeba pewnej siły, zarówno finansowej, jak politycznej. Toteż 

wojowali  głównie  posiadacze  włości  lennych,  i  to  wielkich,  walcząc  w  obronie  własnych 

interesów, rzadziej - interesów swoich . wasali. 

Z wyjątkiem wypraw krzyżowych, o których będziemy szerzej mówili na następnych 

stronicach, nie było wojen między narodami. Były tylko walki między seniorem a jego wasa-

lem, rywalizacje dwóch lenn lub dwóch rodów. Na przykład nieustanne spory króla Francji z 

królem Anglii nie były konfliktem między ich krajami, lecz prywatną wojną między potężnym 

wasalem  a  jego  suzerenem,  przy  czym  każdy  z  nich  używał  wojny  jako  uznanego  prawem 

środka, by wymusić poszanowanie dla swoich słusznych - jak sądził - roszczeń. Gdy w 1214 

roku Filip August wyruszał do północnych krain Francji na chlubną kampanię wojenną, która 

miała się zakończyć bitwą pod Bouvines, nie tyle zamierzał stawiać czoło koalicji między-

narodowej  (chociaż  na  jej  czele  stał  cesarz  i  król  Niemiec,  Otton  brunszwicki),  ile  chciał 

ukarać niewiernego wasala i spustoszyć włości człowieka nie dopełniającego swych feudal-

nych zobowiązań, Ferdynanda, hrabiego Flandrii. 

Oczywiście, nie był to jedyny aspekt wojny; będąc legalnym środkiem utwierdzenia 

własnych praw, wojna była również (należałoby może napisać: przede wszystkim) skutecznym 

sposobem  powiększenia  swoich  posiadłości  i  swojej  potęgi.  W  XII  wieku  wojny  zawsze 

zmierzały do zdobyczy. Ze strony możnych panów, którzy wojny prowadzili, nie był to prze-

jaw pospolitej chciwości, lecz konieczność: potrzebowali zdobyczy, żeby opłacić najemników, 

ufortyfikować zamki, wynagrodzić wasali, którzy przyczynili się do zwycięstwa, i zapewnić 

sobie ich wierną pomoc w następnych wojennych okazjach. Było to tym bardziej ważne, że 

według  wszelkiego  prawdopodobieństwa  następna  okazja  będzie  miała  charakter  wojny 

obronnej, gdyż zwycięstwo odniesione przez jedną z walczących stron wywoływało z reguły 

odwetową reakcję pokonanego przeciwnika. Rycerze walczący u boku swego pana traktowali 

zdobycze  jako  należne  odszkodowanie  za  udział  w  wojnie,  gdyż,  jak  zobaczymy,  zbrojna 

pomoc, do której zobowiązywały ich instytucje feudalne, kosztowała nie tylko dużo czasu, lecz 

również dużo pieniędzy, każdy bowiem musiał ekwipować się własnym sumptem. Wszystkim 

też - arystokratom czy ludowi, wasalom czy wojownikom - nieobca była chęć zysku i łupów, a 

zapewne ta chęć stanowiła główny bodziec do walki, skoro był im obojętny przedmiot walki 

podjętej w imię spraw nie mających wiele wspólnego z ich osobistymi interesami. 

Tak więc wojna miała na celu pokonanie, zabicie lub wzięcie do niewoli przeciwnika, 

ograbienie go i ściągnięcie z niego okupu. Rzadko podejmowano działania na większą skalę, 

wielkie  rozstrzygające  bitwy  nieczęsto  się  zdarzały,  wojna  polegała  głównie  na  wypadach, 

background image

 

zasadzkach, oblężeniach, grabieżach i podpalaniach. Wlokła się długo, przerywana nietrwa-

łymi rozejmami, wybuchała na nowo co roku, tocząc się od końca marca do początku listopada 

i właściwie nigdy niczego nie załatwiała. 

Toteż ludzie, którzy chcieli osiągnąć jakiś określony cel polityczny lub prawny, chęt-

niej niż do wojny uciekali się do negocjacji. Przybierały one różne formy: spotkania dwóch 

przeciwników na granicy lub na neutralnym terenie czy w czasie pielgrzymki; wymiana po-

słów,  osobistości  duchownych  lub  świeckich  wysokiej  rangi,  korzystających  z  przywileju 

nietykalności, otoczonych liczną świtą, wyposażonych w listy uwierzytelniające i wiozących 

ze sobą podarki, wręczane z reguły bardzo uroczyście; mniej oficjalni wysłannicy, najczęściej 

duchowni, wyposażeni w pełnomocnictwa do rokowań; niekiedy odwoływano się do arbitrażu 

lub  do  pośrednictwa  czy  to  jakiejś  cieszącej  się  autorytetem  osobistości  (jak  papież,  repre-

zentowany  przez  któregoś  ze  swoich  legatów),  czy  to  możnego  pana  skoligaconego  z  obu 

spierającymi się stronami, jak na przykład hrabia Flandrii Filip alzacki, który w ciągu całego 

swego “panowania" (1168-1191) pragnął być “wielkim mediatorem Zachodu", czy wreszcie 

zespołu arbitrów wyznaczonych w drodze porozumienia. Często zawierano traktaty i starano 

się  je  zagwarantować  różnymi  sposobami:  przez  zaprzysiężenie  na  Biblię  lub  na  relikwie, 

przez mianowanie zakładników, to znaczy wasali, którzy mieli być uwięzieni w razie, gdyby 

ich senior nie dotrzymał zobowiązań przyjętych  w traktacie; wreszcie przez groźbę sankcji 

religijnych  (ekskomunika)  lub  prawnych  (unieważnienie  związku  feudalnego  i  odebranie 

lenna). Mimo to traktaty bywały niezbyt skuteczne. 

Prywatne wojny, czy to między skromnymi wasalami, czy to między wielkimi feuda-

łami,  wlokły  się  bez  końca,  niszcząc  kraj  i  wyradzając  się  niekiedy  w  bandycki  proceder. 

Kościół pierwszy wystąpił do walki z tą plagą. Prócz wezwań na krucjatę i stworzenia stanu 

rycerskiego - dwóch instytucji, “które miały skierować wojownicze zapały na służbę Bożą" - 

Kościół w XI wieku podejmował rozmaite kroki zmierzające do złagodzenia okrutnych kon-

sekwencji tych wojen. W połowie XII wieku można już te środki sprowadzić do dwóch pod-

stawowych  zasad:  pokój  Boży  i  rozejm  Boży.  Pokój  Boży  miał  chronić  ludzi  nie  uczest-

niczących  w  walce  (duchownych,  kobiety,  dzieci,  rolników,  pielgrzymów  i  kupców)  oraz 

pewne dobra użyteczności publicznej (kościoły, młyny, płody rolne, inwentarz żywy gospo-

darstw rolnych), obejmując je pokojem Bożym, aby nie było wolno ich niszczyć i napastować. 

Rozejm Boży zakazywał działań wojennych w pewnych okresach roku (adwent, Wielki Post, 

Wielkanoc) lub w określone dni tygodnia (od piątku wieczorem do poniedziałku rano), które 

powinny być poświęcone bardziej intensywnemu życiu religijnemu. Pogwałcenie pokoju lub 

rozejmu Bożego uważano za wyjątkowo ciężkie przestępstwo, karane ekskomuniką i osądzane 

background image

 

przez “sąd pokoju", składający się z możnych panów i dostojników Kościoła. Sankcje stoso-

wane przez ten sąd były zawsze niezwykle surowe. 

Zasady  te,  początkowo  szanowane  i  skuteczne,  stopniowo  traciły  znaczenie,  gdyż 

Kościół  w  początkach  XIII  wieku  nadmiernie  rozszerzył  zwłaszcza  rozejm  Boży,  próbując 

objąć nim wszystkie dni od środy wieczór do poniedziałku rano każdego tygodnia. Przy tej 

okazji warto odnotować znamienny fakt: bitwa pod Bouvines (27 lipca 1214 r.), w której starły 

się siły najpotężniejszych książąt Europy Zachodniej, rozegrała się w niedzielę. 

Jednakże  władze  świeckie,  a  w  szczególności  władcy  przejęli  od  Kościoła  misję 

ograniczania  wojen  prywatnych.  Pierwszy  Filip  August  zakazał  prowadzenia  takich  wojen 

pospólstwu. Poza tym ustanowił różne zmierzające do tego celu prawa, naśladowane później w 

różnych formach w sąsiednich królestwach: słynna “kwarantanna królewska", która zabraniała 

napadać na krewnych przeciwnika w ciągu czterdziestu dni po wypowiedzeniu wojny (miało 

to  zapobiegać  częstym  wówczas  napadom  zaskakującym  ludzi  nie  przygotowanych);  kró-

lewski list żelazny, zapewniający nietykalność danej osobie, grupie lub instytucji, otoczonych 

specjalną opieką monarchy; kto by tego przywileju nie uszanował, winien był przestępstwa 

napaści  na samego króla;  wreszcie “królewska rękojmia", poręczająca pakt  o nieagresji za-

warty przez możnego pana z określona społecznością. 

Około lat 1220-1230 wojny stały się więc mniej częste. Do ograniczeń wynikających z 

pór roku (nie toczy się walki w zimie), warunków atmosferycznych (przerywa się bitwę, jeśli 

pada deszcz), pory dnia (nie ma zwyczaju bić się w ciemnościach nocnych) i dawnych ko-

ścielnych zakazów (pokój i rozejm Boży) przybyły teraz restrykcje nałożone przez coraz sil-

niejszą władzę suwerena. Odtąd głównym  polem działania staje się dla rycerzy już nie plac 

boju, lecz szranki turniejów. 

 

Feudalna służba wojskowa 

 

W drugiej połowie XII wieku obserwujemy pewną dekadencję instytucji wojskowych. 

Bardzo surowym zasadom feudalnym przeciwstawiają się praktyki o wiele bardziej elastyczne, 

dające sile pieniądza z każdym dniem większą przewagę nad zobowiązaniami wasalnymi. 

Wasal  w  zamian  za  otrzymaną  w  lenno  ziemię  był  wobec  swego  pana  między  innymi  po-

winnościami  zobowiązany  do  służby  wojskowej.  Może  ona  przybierać  trojaką  formę:  wy-

prawy wojennej (ost), krótkiego wypadu konnego (chevauchee) i stróży (garde). Pierwszej z 

wymienionych form służby mógł od swoich wasali żądać tylko pan postawiony na szczycie 

piramidy feudalnej, a więc król, książę lub hrabia. Chodziło tu bowiem o wyprawę ofensywną, 

background image

 

daleką, na którą można powołać wasala nie częściej niż raz do roku i na czas nie dłuższy niż 

czterdzieści dni; każdy wasal musi stawić się z określoną liczbą swoich wasali (proporcjonalną 

do wielkości posiadanego lenna) i wyekwipować się własnym sumptem (oręż, prowiant, ko-

nie). Po upływie czterdziestu dni senior może służbę na wyprawie wojennej przedłużyć, lecz 

wówczas  przejmuje  na  siebie  koszta  uzbrojenia  i  zaprowiantowania,  a  na  dodatek  wypłaca 

odszkodowanie tym,  którzy się zgodzą służyć dłużej.  Druga forma  - krótki  wypad konny  - 

stawiała mniejsze wymagania zarówno w czasie (na ogół trwała tydzień), jak i w przestrzeni 

(odległość dająca się pokonać w ciągu jednego dnia marszu). Takiej służby żądano najczęściej, 

gdyż  potrzebna  była  podczas  wojen  z  sąsiadami,  polegających  na  szybkich  wypadach  do 

włości  przeciwnika  i  próbach  zdobycia  jego  zamku.  Panu  wolno  wzywać  wasala  na  krótki 

wypad, ilekroć mu się spodoba. Wreszcie trzecia forma służby, stróża, dostarczała dowódców 

załogi  w  zamku  seniora;  ta  służba,  z  natury  defensywna,  przypadała  wasalom  podeszłego 

wieku, inwalidom lub mężczyznom chwilowo niezdolnym do uczestnictwa w wojnie. 

Wszystkie  te  formy  służby  dotyczą  jedynie  ludzi,  którym  nadano  dobra  ziemskie. 

Trudniej  jest  ustalić  powinności  wojskowe  ludu  (roturiers),  gdyż  różniły  się  one  znacznie, 

zależnie od regionu. W północnej Francji chłopi byli zobowiązani tylko do służby obronnej w 

załodze zamku lub w obronie włości pana, w razie najazdu. Często zresztą wykupywali się od 

pierwszego z tych obowiązków płacąc pewną sumę pieniędzy na utrzymanie w załodze zamku 

swego zastępcy, profesjonalisty. W obronie włości pana grali jedynie rolę pomocniczą (czaty, 

roboty ziemne, konwoje). Król Francji wszakże w swojej osobistej domenie wymagał niekiedy 

usług wojskowych od ludu; każda jednostka administracyjna (obszar zarządzany przez pre-

wota, gmina, opactwo królewskie) dostarczać miała kontyngentu piechurów proporcjonalnego 

do liczby dymów, jaką obejmuje. Wszyscy mieszkańcy danej jednostki musieli płacić składkę 

na wojskowy ekwipunek dla tych, którzy się zgłoszą do służby na ochotnika lub zostaną do niej 

przez los wyznaczeni. Prócz tych zwykłych form świadczeń wojskowych król i wielcy pano-

wie  feudalni  mogli  w  sytuacji  szczególnego  zagrożenia  powoływać  pod  broń  wszystkich 

swoich poddanych, zarówno wasali, jak chłopów, i to na czas nieograniczony: było to pospo-

lite  ruszenie,  pozostałość  dawnej  służby  publicznej,  obowiązującej  każdego  wolnego  czło-

wieka w okresie Karolingów. Jednakże w XII wieku pospolite ruszenie ogłoszono we Francji 

tylko raz, za Ludwika VI, gdy w sierpniu 1124 roku cesarz Henryk V próbował, zresztą bez 

skutku, zagarnąć Szampanię. 

Cała ta organizacja pozostała jednak niemal całkowicie teoretyczna. W praktyce feu-

dalna służba wojskowa funkcjonowała dość słabo. Ludzie ze wszystkich szczebli wykręcali się 

od tej powinności. Wzywani na wyprawę wojenną drobni wasale niechętnie oddalali się od 

background image

 

własnych  posiadłości  ziemskich  i  często  odmawiali  udziału  w  walkach  poza  granicami  do-

meny  swojego  seniora.  Wielcy  panowie  zawsze  z  reguły  ociągali  się  z  dopełnieniem  obo-

wiązku wyprawy wojennej ogłoszonej przez suzerena. W Anglii wielu z nich wręcz odma-

wiało uczestnictwa w wyprawach wojennych króla na kontynent. We Francji Ludwik VII, a 

później Filip August także mogli liczyć tylko na pomoc kilku spośród swoich możnych wasali, 

a uzyskiwali ją dopiero po trudnych pertraktacjach, w których stosować musieli na przemian 

obietnice i groźby. Na ogół służbę wyprawy wojennej pełnili jedynie ci, którzy mieszkali w 

pobliżu terenu działań wojennych. 

Słabość tej organizacji potęgowały jeszcze opieszałość, brak dyscypliny i załamywanie 

się szeregów w momencie bitwy oraz szczupłość armii. Każdy bowiem z lenników przypro-

wadzał tylko garstkę swoich wasali, których sam z kolei musiał mozolnie do udziału w wojnie 

przekonywać, obiecując nagrody i grożąc karami. Podobnie działo się na wszystkich stopniach 

piramidy feudalnej. Na przykład Filip August w początkach XIII wieku rozporządzał armią 

złożoną zaledwie z 3000 ludzi, w tym 2000 piechurów dostarczonych przez domeny królew-

skie,  300  najemników  brabanckich  i  200  kuszników.  Nawet  podczas  wojny  rzadko  mu  się 

udało  zgromadzić  więcej  niż  350-400  rycerzy.  Z  dokumentu  Miles  regni  Francie  (Rycerze 

królestwa francuskiego) dowiadujemy się, że w roku 1216, czyli w dwa lata po wielkim zwy-

cięstwie  pod  Bouvines,  armia  królewska  liczyła  zaledwie  436  rycerzy,  wszystkich  pocho-

dzących z północnej części Francji. Tak więc książę Bretanii, Piotr I Mauclerc, przywiódł ze 

sobą tylko 36 rycerzy, chociaż mógł ich skupić dziesięćkroć tylu powołując własnych wasali 

obowiązanych wobec niego do służby na wyprawę wojenną. Hrabia Flandrii dostarczył 46, a 

najpotężniejsze z księstw chrześcijaństwa, księstwo Normandii, zaledwie 60 rycerzy. 

 

Najemnicy  

 

Niedostatki  wasalnej  służby  wojskowej  spowodowały  wprowadzenie  żołdu.  Stop-

niowo prawdziwym “motorem" wojny stał się pieniądz. Bardzo wcześnie przyjął się zwyczaj, 

że  pomniejsi  wasale,  starzy,  chorzy  lub  nieobecni  (na  przykład  odbywający  właśnie  piel-

grzymkę), mogli wnieść określoną opłatę na wynajęcie swego zastępcy. Z biegiem czasu ta 

praktyka  rozpowszechniła  się  tak,  że  w  Anglii  od  połowy  XII  wieku  każdy  wasal  mógł  się 

wykupić  od  obowiązku  stawienia  się  na  wyprawę  wojenną;  pojawiła  się  nawet  tendencja 

ściągania od wszystkich wolnych mężczyzn podatku na koszty utrzymania armii królewskiej. 

We Franeji nieco później Filip August wprowadził “lenna pieniężne", nadając zamiast ziemi 

rentę,  w  zamian  za  którą  korzystający  z  tego  beneficjum  zobowiązywał  się  do  służby  woj-

background image

 

skowej, często jako łucznik lub kusznik. Praktyki te pozwoliły obu monarchom lepiej wyna-

gradzać  ludzi  zgadzających  się  walczyć  u  ich  boku,  werbować  prawdziwych  zawodowców 

wojny i tym sposobem położyć podwaliny pod stałą armię. 

Wprawdzie można wskazać przykłady rycerzy, którzy sprzedawali swoje usługi więcej 

płacącemu, w zasadzie wszakże najemnicy nie rekrutowali się spośród szlachty. W większości 

byli  to  plebejusze  z  najbiedniejszych  i  najgęściej  zaludnionych  krain  Europy  Zachodniej 

(Walia,  Brabant,  Flandria,  Aragonia,  Nawarra).  Nazywano  ich  od  kraju  pochodzenia  (Ara-

gończykami, Brabantczykami itp.) albo określano terminami ogólniejszymi: najemnicy, wę-

drowni  żołdacy  (routiers,  cottereaux).  W  początkach  XII  wieku  było  ich  niewielu,  lecz  po 

1160-1170 bardzo się rozplenili i stali się istną plagą całego Zachodu. Dokonali przewrotu w 

ówczesnej  sztuce  wojennej  używając  nowych  rodzajów  broni,  które  zabijały  zamiast,  jak 

wcześniejsze,  tylko  obezwładniać  (noże,  kusze,  haki),  a  co  gorsza,  tworzyli  groźne  bandy, 

niemal niemożliwe do pokonania. Z ich przywódcami, gotowymi działać na własny rachunek, 

trzeba się nieustannie targować i rokować. Jak się zdaje, byli bardziej jeszcze niebezpieczni w 

czasie pokoju niż podczas wojny, gdyż w oczekiwaniu na akcję zbrojną żyli na koszt okolicy, 

dopuszczając się nadużyć i różnych rodzajów świętokradztwa. Od czasu do czasu urządzano 

na nich obławy, istne krucjaty, lecz mimo surowości stosowanych kar (w 1182 r. Ryszard Lwie 

Serce kazał uśmiercić połowę bandy Brabantczyków, którą zdołał ująć, resztę zaś wypuścić na 

wolność wyłupiwszy im przedtem oczy), Europa Zachodnia aż do połowy XV wieku nękana 

była przez bandy tego żołdactwa. 

 

Ekwipunek wojenny 

 

O  ekwipunku  wojowników  mamy  stosunkowo  dokładne  wiadomości.  Wprawdzie 

niewiele się z niego zachowało do naszych czasów, gdyż ze względu na rzadkość surowców, 

zwłaszcza żelaza, zniszczone lub uszkodzone części uzbrojenia przekuwano lub przetapiano 

na  nowo,  ale  rozporządzamy  obfitym  materiałem  ikonograficznym  (miniatury,  a  zwłaszcza 

pieczęcie)  oraz  opisami  literackimi  (epopeje  i  poematy  rycerskie).  Nade  wszystko  zwraca 

uwagę wielka różnorodność broni i ubrań, zarówno tych, którzy walczyli konno, jak i tych, 

którzy wojowali pieszo. Jedni byli ubrani tak jak wojownicy przedstawieni na sławnej tkaninie 

królowej Matyldy, zabytku przechowywanym  w Bayeux, inni mieli już ekwipunek taki, ja-

kiego używał Ludwik Święty i jego towarzysze. Główną przyczyną. tej różnorodności był fakt, 

że każdy musiał uzbroić się własnym sumptem, a kosztowało to bardzo drogo. Mało kto mógł 

sobie pozwolić na kompletne wyposażenie wojenne. Jak już mówiliśmy, niektórzy kandydaci 

background image

 

do stanu rycerskiego musieli odraczać datę pasowania, gdyż majątek ich lub majątek ich ojców 

nie wystarczał na opłacenie odpowiedniego ekwipunku. Musiał on dla rycerza obejmować co 

najmniej  kolczugę,  hełm,  tarczę,  miecz  i  włócznię;  żołnierz  konny  musiał  mieć  krótką  kol-

czugę albo gambison wzmocniony, żelazny kapelusz, miecz lub oszczep, łuk lub kuszę. Pieszy 

zaś miał kurtę ze skóry (broigne) albo skórzany kaftan, nakrycie głowy z żelaza lub twardej 

skóry,  łuk  lub  kuszę  i  rozmaite  bronie  ofensywne,  takie  jak  proca,  maczuga,  kij,  nóż,  haki 

wszelkich odmian. Przyjrzyjmy się dokładniej poszczególnym elementom tego rynsztunku. 

Kolczuga, czyli zbroja kolcza, stanowiła najważniejszą obronę rycerza. Był to rodzaj 

metalowej  tuniki,  sporządzonej  z  żelaznych  lub  stalowych  pierścieni  (wkłada  się  ją  przez 

głowę jak koszulę, ściska w talii pasem), sięgającej do kolan, a przeciętej z przodu i z tyłu, by 

umożliwić dosiadanie konia, przedłużonej u góry kapturem osłaniającym szyję, kark i brodę. 

Rękawy początkowo sięgały nieco poniżej łokci, później przedłużyły się tak, że około roku 

1200 zakrywały dłonie jak rękawica bez palców. Kolczuga ukształtowała się z dawnej broigne 

- kurty ze skóry lub grubego płótna noszonej przez wojowników w X i XI wieku, którą z cza-

sem zaczęto naszywać metalowymi pierścieniami. Właściwa kolczuga narodziła się, gdy ktoś 

wpadł na pomysł, żeby pierścienie przewlekać jeden przez drugi, tworząc jak gdyby metalową 

tkaninę, która już nie wymaga płóciennej czy skórzanej podszewki. W końcu XII wieku so-

lidna  kolczuga  składała  się  z  około  30  000  pierścieni  i  ważyła  od  10  do  12  kilogramów. 

Przybrała bardziej jeszcze na wadze w następnym stuleciu, gdy niektóre jej części lub nawet 

całość zaczęto sporządzać z podwójnej lub nawet potrójnej warstwy pierścieni, a w niektórych 

miejscach (na ramionach, łokciach i kolanach) wzmacniano siatkę płytkami z żelaza lub mo-

siądzu nakładanymi bezpośrednio na kółka. W ten sposób kolczuga stała się mocniejsza, ale 

mniej elastyczna. Pierścienie powlekano lakierem w różnych kolorach, najczęściej zielonym; 

wielcy panowie niekiedy kazali je dla siebie posrebrzać lub pozłacać, a także ozdabiać brzegi 

rękawów i rąbek tuniki haftami. Chretien de Troyes obdarza swego bohatera Eryka kolczugą 

ze szczerego srebra, uplecioną z potrójnych maleńkich pierścionków, których nie imała się 

rdza; kolczuga ta wydawała się lżejsza i miększa od jedwabnego płaszcza. 

W rzeczywistości takie wspaniałości nie istniały. Zwykła kolczuga była tak droga, że 

tylko nieliczni bogaci rycerze mogli ją sobie zafundować. Inni musieli poprzestawać na krót-

kiej kolczudze, czyli koszuli z metalowej siatki z krótkimi rękawami, niekiedy nawet zredu-

kowanej do napierśnika. Dla ochrony stóp i łydek rycerz nosił nogawice z takiej samej meta-

lowej siatki, nazywane chausses. Od wciągania tych nogawic zaczynał też mozolne ubieranie 

się w strój bojowy. Trzymały się one dzięki sznurowadłom zawiązywanym wysoko wokół ud. 

Pod kolczugą rycerz miał na sobie zwykłą “cywilną" odzież (kalesony - braies, koszulę, 

background image

 

kaftan - bliaud, opisane w poprzednim rozdziale), niekiedy także rodzaj odzienia ze skóry lub 

płótna, podbitego przędzą lub pakułami i pikowanego jak nasze puchowe kołdry: był to gam-

bison, służący do łagodzenia ciosów czy zadraśnięć i w tym celu spowijający często ramiona 

oraz uda.  Żołnierze konni  zamiast  kolczugi  nosili taki właśnie  gambison, niekiedy wzmoc-

niony kawałkami skóry albo płytkami metalu. 

W końcu XII wieku pojawiła się cotte d'armes - suta tunika z lnianego płótna lub je-

dwabiu, którą rycerz wkładał na kolczugę, by ją osłonić od słońca i deszczu. Początkowo była 

jednolita albo fantazyjnie barwiona, ale już w pierwszych latach XIII wieku zaczęto na niej 

umieszczać znaki herbowe. 

Dwa pozostałe zasadnicze elementy ekwipunku obronnego to hełm i tarcza. Hełm w 

omawianym okresie uległ znacznej ewolucji. Około połowy XII stulecia był jeszcze po prostu 

żelaznym  kaskiem  w  kształcie  półkulistym  lub  stożkowatym,  wzmocnionym  na  obwodzie 

szeroką  obręczą,  od  której  zwisał  nosal  -  prostokątna  żelazna  sztabka  chroniąca  nos.  Stop-

niowo kask ten wydłużał się z tyłu na kark, a jednocześnie nosal rozszerzał się, by osłonić 

także  policzki.  Około  1210-1220  całość  przybrała  już  formę  walcowatą,  dzięki  dodaniu 

bocznych płytek okrywających uszy i skronie. Tak wyglądał klasyczny hełm w XIII wieku, 

całkowicie  zamknięty,  z  otworami  na  oczy  i  kilku  dziurkami  wentylacyjnymi.  Był  ciężki  i 

niewygodny,  toteż  rycerz  kładł  go  tylko  do  walki,  poza  tym  wolał  małą  żelazną  osłonę, 

okrywającą tylko górną część czaszki, zwaną chapel. 

Hełm,  chociaż  od  spodu  wyściełany,  noszono  nie  bezpośrednio  na  głowie,  lecz  na 

kapturze kolczugi, do którego przymocowywano go za pomocą kilkunastu skórzanych sznu-

rowadeł, przewlekanych przez oka metalowej siatki. Często pomiędzy kaptur a hełm wkładano 

dodatkowo  coś  w  rodzaju  czepka  z  płótna  lub  włóczki,  zwanego  coiffe  i  amortyzującego 

wstrząsy. Niekiedy hełmy malowano, podobnie jak kolczugę, najczęściej na kolor zielony, jak 

się zdaje szczególnie lubiany. Niektóre części --szczyt, nosal, obręcz wzmacniającą obwód - 

rzeźbiono  mniej  lub  bar  dziej  bogato  albo  wysadzano  kolorowymi  szkiełkami,  które  w  po-

ematach rycerskich przeobraziły się we wspaniałe drogie kamienie lub brylanty, rozświetlające 

swoim blaskiem ciemności. 

Tarcza miała kształt ogromnego migdała zagiętego wzdłuż osi pionowej i zakończo-

nego szpicem, aby można było wbić tarczę w ziemię i skryć się za nią. Rozmiary jej były dość 

imponujące: około 1,5 metra wysokości, od 50 do 70 centymetrów szerokości; mogła całko-

wicie zasłonić walczącego mężczyznę od stóp pod brodę, a po bitwie służyła za nosze. Spo-

rządzano  ją  z  deszczułek,  połączonych  i  wzmocnionych  podwójnym  metalowym  okuciem, 

które ściskało środek, tworząc jak gdyby ośmioramienną gwiazdę. Tarcza była od spodu wy-

background image

 

ścielona,  z  wierzchu  zaś  obita  futrem,  płótnem,  albo  skórą,  przymocowanymi  za  pomocą 

gwoździ. W miejscu, gdzie tarcza jest najbardziej wypukła, uwydatniano tę wypukłość cień-

szym lub grubszym metalowym okuciem, zwanym boucle (stąd nazwa tarczy bouclier - pu-

klerz),  delikatnie  rzeźbionym,  niekiedy  wysadzonym  szkiełkami  albo  drobnymi  kamykami. 

Rycerz, gdy nie walczył, mógł tarczę przewiesić przez ramię lub na szyi za pomocą rzemienia, 

skracanego lub przedłużanego, zależnie od potrzeby, i zwanego guiche. W czasie bitwy mógł 

wsunąć  rękę  trzymającą  wodze  wierzchowca  między  skrzyżowane  pod  tarczą  krótsze  rze-

mienie i  w ten sposób  trzymać ją na przedramieniu  lub  nadgarstku. Posługiwanie się tarczą 

było trudną sztuką, która wymagała długiej nauki, jeśli wierzyć tekstom z tamtych czasów. 

Jeśli tarcza była obita płótnem albo skórą, malowano na jej zewnętrznej powierzchni 

motywy  roślinne,  zwierzęce  lub  geometryczne,  które  -  jak  to  już  mówiliśmy  -  stopniowo 

przeobrażały się w prawdziwe znaki heraldyczne. W miarę jak kolczuga wzmacniała się me-

talowymi  płytkami  (zwłaszcza  skrzydłami  osłaniającymi  ramiona),  tarcza  traciła  funkcje 

ochronne  i  służyła  w  coraz  większym  stopniu  tylko  do  noszenia  godła.  Toteż  w  pierwszej 

ćwierci XIII wieku zmalała, przybrała kształt równoboczny i pozbyła się boucle. 

Oprócz  takiej  tarczy  o  kształcie  migdała,  istniały  również  inne.  Nie  wyszła  jeszcze 

całkowicie  z  użycia  w  XII  wieku  dawna  okrągła  tarcza  jeźdźców  karolińskich.  Rzadko 

wszakże  posługują  się  nią  rycerze,  częściej  żołnierze  konni  i  piesi.  Tyle  o  uzbrojeniu 

ochronnym. Przyjrzyjmy się z kolei broni ofensywnej. 

Najważniejszym rycerskim orężem był miecz. Składał się z trzech części: klingi, rę-

kojeści i gałki. Rozmiary i kształt bywały rozmaite, lecz najczęściej używano miecza “nor-

mandzkiego", długości  metra i  wagi  2 kg. Klinga była szeroka (7-9 cm) z mocnej  stali, z , 

jednym lub dwoma żłobieniami na obu płazach, co ją czyniło nieco lżejszą, niekiedy zdobiona 

na modłę damasceńską, obosieczna, z ostrymi, twardymi brzegami. Miecz służył do sieczenia 

raczej niż do kłucia; chodziło bardziej o ogłuszenie przeciwnika niż o zadanie mu śmierci. Jeśli 

używano końca ostrza, to tylko do rozpruwania kolczugi. Najbogaciej zdobioną częścią miecza 

jest rękojeść, wąska i długa - gdyż często trzymano ją oburącz - osłonięta dwoma ramionami 

krzyżowego jelca, prostymi albo wygiętymi kabłąkowato w stronę klingi. Gałka miała kształt 

opływowy o średnicy 6-10 cm, niekiedy robiono ją ze szlachetnych metali i mogła służyć za 

relikwiarz - tak przynajmniej czytamy w rycerskich epopejach. Miecz Rolanda, “Durendal", 

opatrzony był złotą głowicą, która zawierała liczne relikwie: 

 

Zęby Piotrowe i krew Bazylego,  

I włosy święte u Dyjonizego, 

background image

 

I nitkę z szaty samej Marii Świętej... 

 

Miecz był bowiem przedmiotem specjalnej liturgii. Uchodził za najszlachetniejszą z 

wszystkich broni, symbol sprawiedliwości i władzy. Każdy rycerz starał się zachować swój 

miecz  jak  najdłużej,  aby  w  końcu  przekazać  w  spuściźnie  synowi  lub  młodzieńcowi  przez 

siebie pasowanemu. 

Miecze  bohaterów  literackich  mają  własne  imiona:  miecz  króla  Artura  nazywał  się 

“Escalibour", miecz Karola Wlielkiego - “Joyeuse", miecz Oliviera - “Hauteclaire", a Ogiera 

Duńczyka  -  “Courtain".  Pochwa  zwisała  od  pasa  na  rapciach  u  lewego  boku;  robiono  ją  z 

drewna obitego skórą czy  też mniej  lub  bardziej kosztownym  suknem.  Jeżeli rycerz używa 

dwóch mieczy - jednego do walki konnej, a drugiego do walki pieszej - ten drugi nie ma po-

chwy, jest dłuższy i cięższy, i powierza się go do noszenia giermkowi. Ostrze ma też węższe, 

bo walka piesza jest bardzo niebezpieczna. Trzeba możliwie jak najprędzej zranić przeciwnika 

dosięgając go tym drugim mieczem przez otwór w hełmie osłaniający oczy albo ugodzić w 

pachwinę pomiędzy kolczugą a nogawicami (chausses). 

Włócznia  należy  do  broni  drzewcowych.  Jej  długość  (ok.  3  m)  i  waga  (2-5  kg)  nie 

pozwalały jej używać jako dzirytu. Drzewce malowano, a wybierano na nie gatunki drewna 

twarde,  odporne  na  ciosy,  najczęściej  jesionowe,  rzadziej  grabowe,  jabłoniowe  albo  świer-

kowe.  Na  jednym  końcu  opatrzona  była  żelaznym  kolcem,  aby  wojownik  mógł  ją  wbić  w 

ziemię  (podczas  boju  gest  ten  oznaczał  gotowość  do  parlamentowania);  na  drugim  końcu 

nasadzony był grot, krótki, ostro zakończony, w formie stożka, rombu lub liścia. W miejscu 

gdzie jeździec ujmował drzewce, było ono nacięte, a niekiedy pokryte skórą; w takim przy-

padku nazywano je quamois. W drodze jeździec trzymał włócznię pionowo, w boju pochylał ją 

poziomo (na ramieniu lub spod pachy; na wysokości głowy albo bioder) albo ukośnie; w tym 

ostatnim przypadku drzewce było zaklinowane przez filcowy wałek umieszczony na przednim 

łęku siodła. Chodziło o to, żeby jeździec mógł stawić opór w starciu i wykorzystując impet 

szarży wysadzić z siodła przeciwnika, przebić jego tarczę i rozedrzeć kolczugę. 

Wysoko na drzewcu, tuż pod grotem, przybijano za pomocą gwoździ różne kawałki 

tkaniny pełniące funkcje godła. W pierwszej połowie XII wieku był to gonfanon, mały pro-

stokątny proporczyk wycięty na brzegu w kilka zębów. Około roku 1150 na miejscu propor-

czyka pojawia się chorągiew, płat materiału również w formie prostokąta, lecz przybity tak, że 

główna oś była równoległa do drzewca. Sztandar taki stanozvił przywilej dowódców, którzy na 

wyprawę wojenną (ost) przyprowadzali zastęp mniejszych wasali; przysługiwał im tytuł ry-

cerzy  “chorągwianych".  Na  chorągwi  widniały  emblematy  dowódcy,  aby  się  mogła  stać  w 

background image

 

wirze bitwy znakiem, wokół którego skupiali się podkomendni. Poszczególni, szeregowi ry-

cerze nie używali chorągwi, poprzestając na skromnym trójkątnym proporczyku z dwustronnej 

tkaniny w barwach domeny swojego suwerena. 

Uzbrojenie  zaczepne  konnicy  i  piechurów  było  znacznie  bardziej  różnorodne  od  ry-

cerskiego.  Wśród  broni  ręcznych  trzeba  na  pierwszym  miejscu  wymienić  topór,  jako  naj-

powszechniej używany; nazywano go danoise - duńskim toporem (złożony z drzewca długości 

1 m i żeleźca o powierzchni 30 X 15 cm). Prócz topora, bicz bez trzonka - pęk rzemieni; ma-

czuga - gruba pałka z głowicą zjeżoną kolcami; nóż - broń szczególnie groźna w walce wręcz; 

rozmaite pałki, w które się zbroją najbiedniejsi chłopi i prostacy; zamiast włóczni - piki lub 

prymitywne oszczepy, o długim drzewcu z szerokim ostrym hakiem na końcu, niekiedy po-

dwójnym lub potrójnym, służącym do powalania wierzchowców i ściągania z siodeł jeźdźców. 

Z broni miotających były w użyciu proce, złożone z drzewca, mieszka i dwóch rze-

myków, oraz łuk i kusza. Łuki sporządzano ze sprężystego drewna (najczęściej cisowego lub 

jesionowego), rzadziej z metalu lub rogu; rozmiary wahały się od jednego do dwóch metrów, 

lecz, jak się zdaje, lepszą sławą cieszyły się krótsze. Strzałą długości około 90 cm można było 

z takiego łuku dosięgnąć celu odległego 0 200 metrów; strzałę, podobnie jak włócznię, opa-

trywano  niekiedy  proporczykiem.  Kusza,  chociaż  znana  w  Europie  Zachodniej  od  najdaw-

niejszych czasów, weszła naprawdę w użycie dopiero w drugiej połowie XII wieku. Uchodziła 

za broń nikczemną, zbyt morderczą, niegodną chrześcijanina, toteż Kościół przez długi czas 

zakazywał używania jej. Jeszcze w 1139 r. sobór laterański zezwolił na posługiwanie się kuszą 

jedynie w walce z niewiernymi. Ale wojownicy zachodniej Europy zlekceważyli te zakazy, a 

za Henryka II armia angielska liczyła w swoich szeregach stały oddział kuszników. Później 

Ryszard Lwie Serce powiększył ich liczbę (los zrządził, że zginął potem od śmiertelnej rany 

zadanej  bełtem  wystrzelonym  z  kuszy).  Przykład  ten  we  Francji  naśladował  Filip  August, 

który utworzył nawet kompanię kuszników konnych. 

Dwunastowieczna kusza składała się z małego sztywnego łuku osadzonego poprzecz-

nie na drewnianej podporze. Z kuszy miotało się bełty, grubsze i krótsze niż strzały z łuku. 

Zarówno kuszę, jak łuk opatrywano niekiedy strzemieniem, w które żołnierz wsuwał stopę, by 

ułatwić sobie naciągnięcie cięciwy; naciągał ją oburącz i aż do momentu wypuszczenia bełtu 

pozostawała naciągnięta, zaczepiona w specjalnym nacięciu łoża, dzięki czemu kusza góro-

wała nad łukiem,  gdyż człowiek po naciągnięciu cięciwy nie musiał już wysilać mięśni ra-

mienia  i  mógł  staranniej  celować.  Jednakże  nie  miała  większego  zasięgu  ani  większej  siły 

rażenia  niż  łuk,  a  manipulacje  przy  jej  obsłudze  trwały  dłużej:  w  tym  samym  czasie,  gdy 

kusznik wypuszczał dwa bełty, łucznik mógł wypuścić dziesięć, dwanaście lub nawet piętna-

background image

 

ście strzał. 

 

Konie 

 

Koń oczywiście grał ważną rolę w wojennych działaniach rycerskich. W przeciwieństwie do 

dworskich romansów, epopeje rycerskie przedstawiają konia jako najważniejszego towarzysza 

bohatera i obdarzają go osobowością, nadając każdemu jakieś imię. Tak więc wierzchowiec 

Karola  Wielkiego  nazywał  się  “Tencedor",  koń  Rolanda  -  “Veil  lantif",  a  Ganelona  -  “Ta-

chebrun"; Wilhelm Drański dosiadał “Beaucenta", Renaud de Montauban - “Bayarda", a Ogier 

Duńczyk - “Broie forta", wzruszającego konia, który płakał z radości, gdy po siedmiolet niej 

rozłące ujrzał znów swojego pana. 

Drobiazgowi kazuiści, ówcześni  autorzy, rozróżniają odmiany koni zależnie od wy-

znaczonych im funkcji: palefroi to koń arystokratyczny, rumak, służy damom i dostojnikom 

Kościoła przy wszelkich okazjach, panom zaś tylko na wielkie uroczystości; destrier to koń 

bojowy, rycerz dosiada go dopiero w chwili, gdy ma rozpocząć walkę; w podróży konia tego 

prowadzi luzem giermek, sam jadąc na krzepkim koniu roboczym, używanym w czas pokoju 

do pracy w polu albo w zaprzęgu i nazywanym roncin; wreszcie jest też sommier - koń juczny 

dźwigający bagaże i sprzęt, gdy rycerz podróżuje. 

W rzeczywistości, jak się zdaje, nie istniały tak subtelne rozróżnienia. Studiując ma-

teriał  ikonograficzny  zachowany  na  pieczęciach  obrazowych,  przedstawiających  jeźdźców, 

można zauważyć, że w ciągu XII i XIII wieku za wierzchowce bojowe służyły konie różnego 

typu. Wydaje się jednak, że rycerz należycie wyekwipowany musiał posiadać co najmniej trzy 

albo cztery konie: jednego do podróży, jednego jucznego do dźwigania zbroi i sprzętu i jed-

nego lub dwa konie zarezerwowane wyłącznie do bitwy. Warto zanotować, że klacze ucho-

dziły za niezdatne do bojowego użytku. 

Poeci i powieściopisarze opisują też bardzo dokładnie maść występujących w tekstach 

koni. Najwyżej ceniono konie jednolicie białe albo kare; następne w hierarchii były bułanki, 

jakiejkolwiek  maści,  byle  z  licznymi  białymi  plamami.  Potem  siwe,  na  rozmaite  sposoby 

jabłkowite. 

Mniejszym  uznaniem  cieszyły  się  gniade  i  kasztany  o  sierści  brunatnej  czy  płowej. 

Rzędy  końskie  uległy  w  drugiej  połowie  XII  wieku  znacznym  zmianom.  Łęki  siodła  pod-

wyższono, zwłaszcza tylny łęk tak się rozrósł, że można by go niemal nazwać oparciem dla 

pleców  jeźdźca.  Siodło  w  tekstach  literackich,  zawsze  bogato  zdobione  i  kunsztownie  wy-

kończone,  leży  na  prostokątnym  czapraku,  niekiedy  haftowanym  w  heraldyczne  znaki.  Z 

background image

 

końcem  stulecia  czaprak  ten  rozrasta  się  w  kapę  chroniącą  szyję,  tułów  i  nogi  zwierzęcia. 

Dostosowując  się  do  płaszcza  okrywającego  rycerza,  kapa  bywa  także  znaczona  godłami 

heraldycznymi,  które  widnieją  również  na  naczółku  -  wąskim  pasie  ze  skóry  lub  metalu 

ochraniającym łeb konia. Strzemiona półkoliste, takie, jakie można oglądać na tkaninie kró-

lowej Matyldy w Bayeux, ustępują miejsca trójkątnym. Strzemiona wiszą na szerokich rze-

miennych puśliskach, wsuniętych pod czaprak lub kapę po obu bokach konia, blisko przednich 

kończyn. Dlatego ostrogi  musiały być bardzo długie i  miały  formę metalowego bodźca za-

kończonego stożkowatym  kolcem.  Inne ostrogi,  zakończone ruchomym  kółkiem,  mniej  bo-

lesne  dla  zwierzęcia,  pojawiły  się  już  w  początkach  XIII  wieku,  lecz  wchodziły  w  użycie 

bardzo powoli. 

Wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu, ostrogi nigdy nie były wyłącznym przywi-

lejem stanu rycerskiego. Miały jednak pewne symboliczne znaczenie, gdyż wręczano je - zaraz 

po mieczu - młodemu rycerzowi w dniu jego pasowania; odbierano je też na ostatku, jeśli ktoś 

stał  się  niegodny  miana  rycerza,  popełniwszy  jakieś  ciężkie  przestępstwo  (zdradę  przede 

wszystkim); rozrąbywano je wówczas toporem i miażdżono wkopując w ziemię. 

 

Oblężenie  

 

Wojny w XII wieku nie rozwijały się w pełni, działania wojenne polegały głównie - a 

często wyłącznie - na pustoszeniu ziemi sąsiada i na próbach zdobycia jego zamku. Podobnie 

jak  wielkie  bitwy,  wielkie  oblężenia  zdarzały  się  rzadko,  lecz  sztuka  zdobywania  grodów, 

chociaż  kapryśna,  stanowiła  ważną  część  techniki  bojowej  i  grała  dużą  rolę  w  życiu  co-

dziennym armii i na wszystkich szczeblach feudalnych sporów. 

Przystępując do oblężenia wiedziano z góry, że potrwa ono długo, z reguły kilka ty-

godni, a niekiedy kilka lat. Sławny Chateau-Gaillard opierał się wojskom Filipa Augusta przez 

osiem miesięcy (od września 1203 do kwietnia 1204 r.), Akra zaś poddała się krzyżowcom 

dopiero po niespełna dwóch latach (od października 1189 do lipca 1191 r.). Tym się tłumaczy 

liczba  i  różnorodność  budowli  wznoszonych  przez  oblegających  wokół  obleganej  fortecy: 

stawiano namioty, szopy, baraki mieszkalne dla ludzi i zwierząt, składy na prowiant i wszelaki 

sprzęt; prowadzono też roboty ziemne, kopano fosy i budowano ostrokoły, by zagrodzić drogę 

ewentualnym posiłkom, które by mogły przybyć na odsiecz oblężonym; sporządzano drabiny, 

budowano wieże i galerie na kołach, aby ułatwić sobie podejście do murów. 

Mury  te  musiały  stawić  opór  nie  tylko  ludziom,  lecz  także  pociskom,  niemal  tak 

groźnym  jak  prawdziwy  ostrzał  artyleryjski.  Dzięki  bowiem  doświadczeniom  nabytym  w 

background image

 

wyprawach krzyżowych udoskonalono machiny wojenne, wzorując się na wynalazkach sto-

sowanych przez Arabów i Bizantyjczyków. Mimo wielkiej różnorodności można te machiny z 

grubsza podzielić na dwie kategorie: machiny sprężynowe i machiny wahadłowe. Pierwsze to 

olbrzymie katapulty, których ze względu na rozmiary i złożoną konstrukcję nie można mon-

tować  na  miejscu,  lecz  trzeba  je  transportować  już  zmontowane  ze  składów.  Najbardziej 

rozpowszechniony był typ katapulty podobnej do gigantycznej kuszy, zdolnej miotać dziryty, 

belki i pociski zapalające. Prostszą machiną była balista, przypominająca broń używaną już w 

starożytności.  Montowali  ją  na  miejscu  cieśle  pod  kierunkiem  fachowców  i  miotano  z  niej 

ogromne  kamienie  lub  odłamki  skalne,  a  także  pociski  wzniecające  pożary  i  duszące  (np. 

siarkę) albo nawet padlinę, żeby szerzyć zarazę w oblężonej fortecy. Najczęściej używany był 

trebuchet,  rodzaj  olbrzymiej  procy,  wyrzucającej  pociski  wagi  20-30  kg  na  odległość  200 

metrów z górą. 

Bombardowanie to nie miało na celu zburzenia murów ani tym bardziej miażdżenia 

obrońców, lecz stanowiło osłonę dla żołnierzy oblegającej armii, którzy działali pod murami. 

 

Nie celowano do jakiegoś ściśle określonego punktu, lecz koncentrowano ostrzał na 

wybranym odcinku umocnień, aby tam obezwładnić przeciwnika. Tymczasem robotnicy ziem-

ni  zasypywali  fosy,  a  saperzy,  pod  osłoną  dachu  galerii  na  kołach,  zbliżali  się  do  samych 

podnóży muru i próbowali wyrywać z niego kamienie. Niekiedy woleli pracować w koryta-

rzach  podziemnych,  drążąc  olbrzymie  jamy  w  fundamentach  fortecy  i  podkładając  pod  nie 

ogień. Takie podkopy i roboty saperskie w większym stopniu niż machiny wojenne przyczy-

niały się do kruszenia murów i czyniły w nich wyłomy, przez które napastnicy mogli wtargnąć 

do fortecy. Niekiedy zresztą dostawali się do niej po prostu przez bramę, jeśli ta załamała się 

pod  ciosami  taranów  -  potężnych  belek  z  twardego  drewna  (opatrzonych  często  metalową 

głowicą),  długich  na  6-10  m,  zawieszonych  za  pomocą  lin  na  specjalnym  rusztowaniu  i 

wprawianych  w  ruch  wahadłowy  przez  kilkunastu  mężczyzn.  Bywało  też,  że  oblegający 

wdzierali się na mury po przystawionych drabinach i staczali walkę wręcz z ich obrońcami. 

Wiele  takich  scen  batalistycznych  oglądamy  na  ówczesnych  miniaturach,  lecz  w  rze-

czywistości, jak się zdaje, rzadko stosowano ten sposób zdobywania zamków. 

Oblężeni  bowiem  także  rozporządzali  skutecznymi  środkami,  by  odpierać  napastni-

ków. Służyły im w tym celu nie tylko haki i cebry wrzątku, którym oblewali wspinających się 

po drabinach na mury nieprzyjaciół, nie tylko budowane naprędce drewniane wieże, z których 

łucznicy i kusznicy górowali nad nacierającymi, ale, co ważniejsze, mieli katapulty i balisty, 

nie  gorsze  od  machin  armii  oblegającej  zamek.  Oblegani  starali  się  przede  wszystkim  jak 

najprędzej zniszczyć za pomocą własnych machin machiny przeciwnika. Bombardowanie jest 

background image

 

więc obustronne, podobnie jak będzie się to odbywało w następnych wiekach, gdy już wejdzie 

w użycie prawdziwa ciężka broń palna. 

Podczas oblężenia Tuluzy z 1218 roku sławny Szymon IV de Montfort, jeden z wo-

dzów krucjaty przeciw albigensom, padł od kuli wystrzelonej przez obrońców miasta z tre-

buchet, chociaż znajdował się w owym momencie o 200 metrów od murów grodu. 

Wszystkie te machiny, mimo groźnych pozorów, nie były zbyt skuteczne w działaniu. 

Ładowanie ich wymagało długiego czasu i niemałego trudu, na przykład z trebuchet nie można 

było wystrzelać pocisków częściej niż co dwie, trzy godziny. Przy tym podczas przeciętnego 

oblężenia rzadko używano więcej niż jednej takiej machiny. Dodać wypada, że zapał bojowy 

oblegających rzadko zasługiwał na gloryfikację, jakiej im nie szczędzą rycerskie romanse. Jak 

się zdaje, większą rolę niż męstwo odgrywała cierpliwość, trzeba bowiem stwierdzić, że w XII 

wieku fortece rzadko bywały zdobywane szturmem, częściej do kapitulacji zmuszały je takie 

przyczyny, jak zmęczenie, głód, zaraza lub zdrada. 

 

Bitwa  

 

Aż do XIV wieku wojna i bitwa to dwa pojęcia z dziedziny militarnej zasadniczo różne. 

W wydanej niedawno książce George Duby dobitnie wykazał, że wojna kończyła się z chwilą, 

gdy się zaczynała bitwa, która stanowiła “procedurę pokojową", była prawdziwym “sądem Bo-

żym", czyli “ordaliami". Wyzywać do bitwy lub przyjmować bitwę, to znaczy okazać wolę 

zakończenia konfliktu, który się przewleka i wyrodnieje z czasem, znaczy to także ryzykować 

utratę  w  ciągu  kilku  godzin  skąpych  korzyści  uzyskanych  w  ciągu  miesięcy,  czy  nawet  lat 

starań; wreszcie znaczy to wnieść sprawę przed sąd Boży, od którego wyroków nie ma ape-

lacji. W tym sensie bitwa ma charakter sakralny, posiada własny, niemal liturgiczny rytuał, 

który każe wybrać odpowiedni, rozległy i płaski teren i przygotować się do rozprawy bardzo 

uroczyście (przemówienia wodzów, spowiedź i komunia święta wojowników). W obu obo-

zach duchowni przez cały czas trwania walki zagrzewają do boju śpiewem i modłami. Cał-

kowita klęska jednej ze stron przekonuje świat o niepodważalnej słuszności praw zwycięzcy. 

Zwycięstwo bowiem uświęca wszystko, cokolwiek się działo przed bitwą i cokolwiek po niej 

nastąpi. 

W okresie, którym się w tej książce zajmujemy, wielkie bitwy między chrześcijańskimi 

władcami były rzadkie, bardzo rzadkie. Można by nawet rzec, iż rozegrała się jedna tylko taka 

bitwa, mianowicie pod Bouvines, w niedzielę 27 lipca 1214 roku. Warto przy tym podkreślić, 

że była to pierwsza naprawdę doniosła bitwa, wydana przez króla Francji od bez mała stu lat, 

background image

 

od dnia klęski pod Bremule w 1119 roku, kiedy to król Anglii Henryk I Beauclerc pobił na 

głowę Ludwika VI. Ten stan rzeczy znajduje odzwierciedlenie w rycerskich poematach: ich 

autorzy, a między nimi Chretien de Troyes, wolą opisywać pojedynki, turnieje, potyczki ma-

łych oddziałów niż wielkie masowe batalie. Dopiero około roku 1230 powstał poemat La mort 

le  roi  Artu  (Śmierć  króla  Artura),  zawierający  szczegółowy  opis  starcia  dwóch  potężnych 

armii, bitwy pod Salisbury. Warto było wszakże czekać tak długo na tę relację, gdyż mówi ona 

o  tytanicznych  zaiste  zmaganiach,  jakich  nigdy  przedtem  świat  nie  widział,  o  bitwie,  która 

położyła  kres  przygodom  króla  Artura  i  jego  rycerzy,  powodując  unicestwienie  królestwa 

Okrągłego Stołu. 

Ale  to  jest  literatura.  Przyjrzyjmy  się  raczej,  jak  się  rozgrywała  rzeczywista  bitwa. 

Taktyka była stosunkowo prosta. Każda armia przed bitwą ustawiała się w trzy szeregi.  W 

pierwszym ustawiali się piesi pikownicy z oszczepami i hakami, opisywanymi już wyżej, w 

drugim stali łucznicy i kusznicy; w trzecim konni, przy czym ci, którzy nosili ciężkie uzbro-

jenie  (rycerze),  skupiali  się  pośrodku,  zaś  lżej  zbrojni  na  skrzydłach.  Konnym,  i  tylko  im, 

przypadała rola zaczepna. Posuwając się pojedynczą linią, mieli nękać nieprzyjaciela kolej-

nymi natarciami, wymijając od flanków własną piechotę i wracając pod jej osłonę po każdym 

natarciu, które nie przyniosło ostatecznego rozstrzygnięcia. Łucznicy i pikownicy nie opusz-

czali swego miejsca; ich zadanie polegało na wstrzymywaniu impetu nieprzyjacielskiej jazdy i 

osłanianiu  własnej.  Jeśli  wykonywali  jakiś  manewr,  to  tylko  po  to,  by  rozszerzyć  skrzydła 

(niekiedy  aż  do  utworzenia  zamkniętego  pierścienia),  gdy  jeźdźcom  groziło  niebezpieczeń-

stwo z kilku stron. 

Po kilku manewrach jazdy obu stron wywiązywała się ogólna walka i wśród zamętu 

wyradzała się w serię pojedynków lub utarczek między małymi grupami, przy czym każdy 

wasal i każdy giermek starał się trzymać w pobliżu chorągwi swojego pana i walczyć u jego 

boku. Nie zawsze było to łatwe. Bywało, że już w pierwszym starciu przeciwnik obalił lub 

zniszczył znaki rozpoznawcze (chorągwie, tarcze i płaszcze znaczone herbami). Często więc 

zdarzały  się  pomyłki.  Trzeba  było  używać  okrzyków  wojennych,  które  ponadto  miały  siać 

postrach wśród nieprzyjaciół, a zarazem pobudzać wśród swoich męstwo i skupiać ich, jeśli się 

rozpierzchli w zamęcie walki. Okrzyki te miały niekiedy sens haseł politycznych lub religij-

nych, jak na przykład sławne zawołanie krzyżowców Diex aie (“Boże wspomóż"). Niekiedy 

były to po prostu nazwy lenn, nie zawsze nawet uzupełnione jakimś określeniem. Tak więc 

podwładni  hrabiego  z  Hainaut  wykrzykiwali  z  dumą:  “Szlachetne  Hainaut!",  podczas  gdy 

przywódcy  flamandzcy  wrzeszczeli:  “Flandria  w  imię  lwa!",  nawiązując  do  heraldycznego 

znaku swojego pana. 

background image

 

Nawet  wówczas,  gdy  zamęt  bitewny  sięgał  szczytu,  każdy  rycerz  miał  prawo  spo-

dziewać się, że będzie walczył tylko z pojedynczym rycerzem przeciwnego obozu. Nie działo 

się  tak  na  mocy  reguł  rycerskiego  honoru,  gdyż  nic  podobnego  nie  istniało,  lecz  z  niskich 

pobudek materialnych: chodziło o wzięcie jeńców, aby ściągnąć z nich okup, czyli o możliwie 

największe wzbogacenie się na wojnie. Nie zabijano przeciwnika, brano go żywcem do nie-

woli, po czym zaczynały się przetargi. Toteż nawet w momentach zaciętych zmagań wręcz 

toczyły się rozmaite pertraktacje; jeniec, z chwilą gdy dał słowo, że zapłaci okup, odzyskiwał 

wolność i co prędzej rzucał się znów w wir walki z nadzieją, że teraz jemu z kolei uda się 

pojmać kogoś w niewolę i ściągnąć okup, aby sobie powetować stratę. W dodatku zbyt zacięte 

walki były niebezpieczne dla najsolidniejszych nawet sojuszów i w ogniu bitwy chwiała się 

niejedna  zaprzysiężona  wierność.  Kiedy  więc  bój  zanadto  się  rozpalał,  a  szale  zwycięstwa 

przechylały  się  na  stronę  przeciwną,  każdy  senior  musiał  zabiegać  o  lojalność  swoich  po-

mocników. I w tym przypadku także pieniądz okazywał się ważnym elementem bitwy. Rze-

czywistość wojenna nie znała bezinteresownego bohaterstwa Gawena, Lancelota i ich towa-

rzyszy. Oczywiście nie brakowało męstwa (zresztą kolczuga zabezpieczała na ogół od ran), 

lecz nieustraszona odwaga nie należała jeszcze wówczas do najwyżej cenionych cnót. Rycerz 

starał się wyjść z bitwy bez uszczerbku na ciele i majątku, uniknąć bełtów, pocisków z kusz 

(jedynych naprawdę morderczych), nie dać się wysadzić z siodła piechurowi, którego rola w 

bitwie polegała na obalaniu koni i ściąganiu z nich jeźdźców na ziemię. Nawet ówcześni kro-

nikarze mówią o wielkiej ostrożności (czytaj: lękliwości) rycerzy, którzy usiłowali się chronić 

za plecami towarzyszy. 

W tak prowadzonych bitwach najczęstszymi ofiarami byli piechurzy, kaleczeni przez 

jeźdźców, tratowani przez konie, dobijani w zamęcie odwrotu. Łucznik lub pikownik wzięty 

do  niewoli  przez  piechura  z  nieprzyjacielskiej  armii  nie  mógł  ratować  się  przyrzeczeniem 

okupu; zwycięzca mordował go i obdzierał z rynsztunku. Wśród rycerzy było po bitwie wielu 

rannych,  lecz  bardzo  nieliczni  zabici.  Jeśli  wierzyć  pewnemu  kronikarzowi,  w  bitwie  pod 

Bouvines poległ tylko jeden rycerz. W każdym razie według najbardziej wiarygodnego sza-

cunku zginęło w tej bitwie mniej niż 2 na 100 spośród jej uczestników. Co prawda bitwa trwała 

tylko  dwie  godziny,  a  liczba  walczących  była  stosunkowo  niewielka:  według  najnowszych 

badań, armia Filipa Augusta liczyła 1300. rycerzy, 1200 lekkiej jazdy i około 5000 pieszych, 

armia  zaś  koalicji  angielsko-cesarskiej,  prowadzona  przez  Ottona  brunszwickiego,  obejmo-

wała tyleż samo jeźdźców i o 1000 lub 2000 więcej piechurów. Liczby skromne, jeśli zważyć, 

że mowa o największej bitwie tego okresu. Rzeczywistość daleka od tego, co według Wace'a 

rozgrywało się na równinie Salisbury o zmierzchu królestwa rycerzy Okrągłego Stołu, gdy do 

background image

 

walki miało stanąć przeszło 100 000 wojowników i gdy - jeśli wierzyć anonimowemu autorowi 

relacji o śmierci króla Artura - po całym dniu bratobójczej walki zginęło niemal całe Arturowe 

rycerstwo. 

background image

 

Rozdział ósmy  

Szlachetne rozrywki

  

 

Społeczeństwo średniowieczne, pędząc życie uregulowane i monotonne, miało jednak 

swoje święta i zabawy. Jedno szło w parze z drugim i dla wszystkich, nawet stojących najniżej 

w hierarchii społecznej, był czas pracy i czas rozrywki. Rozrywce poświęcano chwile wcze-

snego  popołudnia  i  kilka  godzin  wieczornych,  a  także  całe  niedziele,  gdy  obowiązywało 

wstrzymanie się od wszelkiej pracy. Poza tym każdej ważniejszej uroczystości towarzyszyły 

zabawy zbiorowe, jednoczące rycerzy i lud, ludzi z miast i ludzi ze wsi. Literatura maluje te 

sceny  nieco  zbyt  sielankowo,  daje  nam  wszakże  dość  dobre  wyobrażenie  o  festynach  urzą-

dzanych w XII wieku z okazji zaślubin Eryka i Enidy: 

“[...] zebrali się na dworze króla Artura wszyscy minstrele z okolicy i wszyscy ludzie biegli w 

sztuce  zabawiania  innych.  W  wielkiej  sali  panował  nastrój  weselny.  Każdy  się  popisywał 

swoimi  talentami.  Ten skakał,  ów fikał  koziołki, inny pokazywał  sztuczki  kuglarskie; jeden 

gwizdał, drugi śpiewał, trzeci grał na fujarce, czwarty na flecie lub na guigne czy też na wioli. 

Dziewczęta pląsały w tanecznym korowodzie. Wszyscy uczestniczyli w powszechnej radości. 

Nie brakowało niczego, co mogło pobudzić wesele [...] Bramy i furty stały przez cały dzień 

otworem zarówno dla bogatych, jak dla ubogich. Król Artur okazał się szczodry. Kazał swoim 

kucharzom,  piekarzom  i  podczaszym,  aby  rozdawali  chleb,  wino  i  dziczyznę,  każdemu,  ile 

zapragnie. Nikomu więc nie odmawiano tego, czego sobie życzył. A wszystko było w wielkiej 

obfitości (...]"  

Większość  rozrywek  -  przechadzki,  widowiska  (teatr,  popisy  żonglerów,  tresowane 

zwierzęta), taniec, który był, jak się zdaje, najbardziej lubianą w średniowieczu zabawą, gry 

hazardowe i towarzyskie - była wspólna, niezależnie od pozycji społecznej. Nie będziemy tych 

zabaw szerzej omawiali, gdyż są dobrze znane. Istniały wszakże inne rozrywki, zastrzeżone 

dla arystokracji i nie zawsze przez historyków prawdziwie rozumiane. Trzy formy rozrywek 

średniowiecznej elity wypada więc nam omówić. 

 

Turnieje  

 

Turnieje stanowiły główną rozrywkę rycerza. W większym stopniu niż wojna, podczas 

której  zresztą  rzadko  dochodziło  do  bezpośredniego  starcia,  turnieje  wypełniały  życie  wo-

jownika  i  dostarczały  mu  najlepszych  sposobności  do  zdobycia  sławy  oraz  majątku.  Toteż 

background image

 

poematy rycerskie, a zwłaszcza opowieści o rycerzach Okrągłego Stołu, poświęcają turniejom 

co  najmniej  połowę  tekstu.  Pochodzenie  turnieju  nie  jest  jasne,  prawdopodobnie  sięga  on 

daleko w przeszłość i wiąże się z tradycjami starożytnych germańskich wojowników. W swej 

średniowiecznej formie turnieje przyjęły się między Loarą a Mozelą już w drugiej połowie XI 

wieku, co potwierdzają dokumenty. Od tej daty rozpowszechniają się coraz szerzej, pomimo 

wielokrotnych  zakazów  ze  strony  Kościoła  i  niektórych  władców.  W  regionach,  z  których 

pokój Boży wyrugował wojny prywatne, turnieje stały się rzeczywiście dla rycerstwa jedynym 

sposobem wyładowania nadmiaru agresywnych popędów i jedną z rzadkich okazji do opusz-

czenia zamku i wyrwania się z nudy bezczynnego monotonnego życia. Jednakże w XII i XIII 

wieku Kościół nieustannie potępiał te czcze spotkania towarzyskie, na których mężczyźni ba-

wią się walką, hazardową grą o sławę i pieniądze, w której nieraz stawką jest życie człowieka i 

która rodzi najbardziej zawzięte urazy i bezużytecznie trwoni siły chrześcijańskiego rycerstwa, 

zamiast je oszczędzać dla jedynej godnej sprawy, obrony Ziemi Świętej. Wszystkie zakazy by-

ły  jednak  bezskuteczne.  Co  prawda,  nieliczni  tylko  królowie  -  jak  Henryk  II  Plantagenet  i 

Ludwik  Święty  -  sami  stawali  w  szranki;  większość  monarchów  tolerowała  turnieje,  nawet 

jeśli nie pochwalali ich, jak na przykład Ludwik VII lub Filip August. Ich wielcy wasale byli 

przecież inicjatorami, organizatorami, a niekiedy też uczestnikami turniejów. W drugiej po-

łowie XII wieku właśnie Francja, jej północna i zachodnia część, stała się rajem dla miłośni-

ków tych rycerskich zawodów. 

Kim byli ci miłośnicy? Przede wszystkim to młodzi, świeżo pasowani rycerze, jeszcze 

nieżonaci, włóczący się hałaśliwymi bandami po kraju w poszukiwaniu przygód i bogatego 

ożenku. Mówiliśmy już o nich. Pod przewodem książęcego lub hrabiowskiego syna jeździli z 

turnieju na turniej przez pięć, dziesięć, piętnaście lat, zanim się ustatkowali i osiedli na ro-

dzinnym lennie. Taki Wilhelm zwany Marszałkiem przedłużył sobie pełną podróży i sportową 

“młodość" o całe ćwierć wieku. 

Turniej można istotnie uznać za grę sportową, a przy tym grę zespołową, gdyż poje-

dynki, w których współzawodniczyli tylko dwaj rycerze, weszły w zwyczaj dopiero w XIV 

wieku.  W  wieku  XII  turniej  polegał  na  walkach  dwóch  drużyn,  złożonych  z  uzbrojonych 

mężczyzn, zarówno konnych, jak pieszych; wzorowy porządek, panujący w momencie roz-

poczynania zawodów, zmieniał się szybko w ogólną bezładną walkę, przy czym, podobnie jak 

na polach bitew, ścierały się ze sobą małe grupki wojowników, orientujące się według znaków 

rozpoznawczych.  Turnieje  z  pewnością  bardziej  niż  wojny  przyczyniły  się  w  XII  wieku  do 

rozpowszechnienia zwyczaju używania herbów wśród szlachetnie urodzonych. 

Ten sport zespołowy był jednocześnie grą o stawkę pieniężną. Pojawili się prawdziwi 

background image

 

zawodowcy,  którzy  na  turniejach  sprzedawali  swoje  usługi  grupie  gotowej  zapłacić  wyższą 

cenę. Niektórzy z nich tworzyli wraz z jednym lub dwoma wspólnikami ekipę wyspecjalizo-

waną w określonym typie walki; cieszyli się oni wielkim wzięciem. Ale nie tylko dla płatnych 

najemników turniej był źródłem zysku, i to obfitszego zapewne niż wojna. Uczestniczący w 

turnieju rycerz starał się bowiem wziąć przeciwnika do niewoli, ściągnąć z niego okup, ode-

brać mu zbroję i konia wraz z rzędem. Toteż liczne negocjacje i wymiany obietnic dokonywały 

się zarówno już w toku walk, jak i po ich zakończeniu. Można było tym sposobem zdobyć 

fortunę. Z historii Wilhelma zwanego Marszałkiem dowiadujemy się, że ten późniejszy regent 

Anglii,  objeżdżając  turnieje,  wraz  z  groźnym  towarzyszem,  Flamandem  Rogerem  z  Gangi, 

zgarnął w ciągu dziesięciu miesięcy okup od 103 pokonanych rycerzy. Co prawda wyczyny te 

łączyły się z poważnym ryzykiem. Turniej należał do sportów niebezpiecznych. Bywało wielu 

rannych,  a  nierzadko  zdarzały  się  ofiary  śmiertelne,  którym  Kościół  niekiedy  odmawiał 

chrześcijańskiego pogrzebu. Z wielkim opóźnieniem wszedł w użycie oręż “kurtuazyjny" ze 

stępionym ostrzem czy wręcz z drewna. Dopiero w połowie XIII wieku uzbrojenie turniejowe 

zaczęło się różnić od wojennego, jakim się posługiwano w prawdziwych bitwach. 

A jednak turniej, chociaż podobny do wojny, był czymś innym niż ona, był bowiem wyda-

rzeniem radosnym. Z wyjątkiem okresu Wielkiego Postu i adwentu, urządzano te zabawy co 

dwa tygodnie, od lutego do listopada, na obszarze tej samej prowincji, nie w dużych miastach, 

lecz  gdzieś  w  pobliżu  odosobnionej  fortecy,  na  granicy  dwóch  ziem  lennych  czy  dwóch 

księstw.  Turniej  nie  rozgrywał  się  na  placu  miejskim  ani  też  w  szrankach  zamku,  lecz  na 

otwartym polu, na landach albo na łące, w otwartej przestrzeni. Turnieju nie improwizowano. 

Możny pan, który mu patronował, musiał na kilka tygodni wcześniej ogłosić w całej okolicy, w 

jakim terminie i gdzie odbędą się zawody. Powinien też był wyprawić posłów z tą wieścią do 

sąsiednich prowincji, przygotować kwatery dla uczestników turnieju (zjeżdżało ich niekiedy 

kilkuset)  i  dla  towarzyszących  im  osób,  zgromadzić  zapasy  żywności,  zbudować  trybuny, 

namioty i stajnie, zorganizować rozrywki dla szlachetnie urodzonych i zabawy dla ludu. Tur-

niej bowiem przyciągał zawsze tłumy. W walkach uczestniczyli tylko rycerze, lecz widzowie 

rekrutowali się ze wszystkich warstw społeczeństwa. Ten wielki festyn był zarazem jarmar-

kiem  i  zapewniał  byt  rzeszom  żonglerów,  kucharzy,  kupców,  kuglarzy,  żebraków  i  rzezi-

mieszków. 

Turniej trwał co najmniej trzy dni, niekiedy dłużej. Walka rozpoczynała się o świcie, 

po mszy świętej i ciągnęła się bez przerwy do nieszporów. Różne grupy, związane wspólnotą 

pochodzenia  geograficznego lub  przynależności feudalnej, zmagały się ze sobą, z początku 

kolejno, potem wszystkie naraz. Zamęt był  taki, że heroldowie musieli wobec publiczności 

background image

 

odgrywać rolę dzisiejszych sprawozdawców sportowych: opisywali najwspanialsze wyczyny i 

wykrzykiwali imiona bohaterów. Wieczór spędzano na opatrywaniu ran, na ucztach, muzyce i 

tańcach,  a  także  na  miłosnych  igraszkach.  Nazajutrz  wszystko  to  powtarzało  się  na  nowo. 

Wieczorem ostatniego dnia, gdy każdy obliczał swoje zyski i straty, najdostojniejsza z obec-

nych dam wręczała symboliczną nagrodę rycerzowi; który okazał się najmężniejszy w walce i 

najdworniejszy.  W  utworach  literackich  nagrodę  stanowi  często  szczupak,  gdyż  tej  rybie 

przypisywano wartość talizmanu. Jeżeli w turnieju brał udział Lancelot, on zawsze zwyciężał 

wszystkich rywali. W nieobecności Lancelota nagrodę otrzymuje jego krewniak Bohort, rza-

dziej Gawen. Na ogół literatura arturiańska zdaje się wyprzedzać rzeczywistość: już pod ko-

niec XII wieku opisuje pojedynki i wysławia męstwo poszczególnych rycerzy walczących sam 

na sam z przeciwnikiem, przyznaje kobietom prawo decydowania o postępowaniu wojowni-

ków. W rzeczywistości dopiero w sto lat później turnieje nabiorą takiego dworskiego poloru, 

blasku i wykwintu. 

 

Polowanie  

 

W przeciwieństwie do wojen i turniejów, polowania odbywały się o każdej porze roku. 

Dla tej rozrywki wielu rycerzy nie wahało się narażać na srogie chłody, deszcze i wichry, a 

nawet na najgorsze niebezpieczeństwa. Wielu bowiem ówczesnych mężczyzn rozmiłowanych 

było w polowaniu, uczestnicząc w nim z namiętnością graniczącą z szaleństwem. Na przykład 

Filip August - którego niemal wszystkie inne rozrywki nudziły - lubił polować prawie co dzień 

po obiedzie, zarówno podczas wojny, jak w czasie pokoju, we Francji czy poza jej granicami, 

nawet w Ziemi Świętej. 

Ale polowanie było nie tylko pasją, było też koniecznością życiową. Chodziło o do-

starczenie  na  pański  stół  zwierzyny  i  ptactwa,  produktów  niezbędnych,  skoro  żywiono  się 

głównie mięsem. Toteż istniały w tej dziedzinie ścisłe przepisy. Tylko właściciel dóbr miał 

prawo polować na grubego zwierza w lasach i na króliki i zające w obrębie określonych te-

renów. Lud, dla którego zwierzyna stanowiła tylko uzupełnienie wiktu, mógł zastawiać sidła 

jedynie  w  szczerym  polu  albo  na  skrajach  lasu.  Jednakże  celem  polowań  nie  zawsze  było 

zdobycie  mięsa.  Niekiedy  polowano,  żeby  wytępić  drapieżniki  niebezpieczne  dla  plonów, 

drobiu czy nawet dla ludzi (lisy, wilki, niedźwiedzie). W takich przypadkach polowanie na-

bierało w pełni charakteru dzikiego i groźnego sportu. 

Na szczególną uwagę zasługuje polowanie z sokołem. Wprowadzono je na zachodzie 

Europy w początkach XI wieku i wkrótce stało się ono ulubioną rozrywką arystokracji. A była 

background image

 

to zaiste szlachetna zabawa, okrutna i wykwintna zarazem, tak że nie gardziły nią nawet damy. 

Jednocześnie była to trudna sztuka. Młodzieniec przygotowujący się do rycerskiego zawodu 

musiał poświęcić wiele czasu, aby opanować wszystkie jej arkana. Musiał wiedzieć, jak się 

ptaka łowi, karmi, hoduje, uczy posłuszeństwa gestom i głosowi myśliwego, ćwiczy w roz-

poznawaniu  i  ściganiu  zwierzyny.  Była  to  wiedza  subtelna,  bardziej  wyrafinowana  niż 

wszystkie inne, należące do edukacji młodego rycerza, a czerpać ją mógł z licznych rozpraw 

poświęconych temu przedmiotowi, kompilowanych przeważnie na Sycylii i do dziś w więk-

szości zachowanych. Znajdujemy w nich dokładny przepis, jak powinno przebiegać układanie, 

czyli tresura sokoła do polowania. Ptaka należy wziąć z gniazda możliwie jak najwcześniej po 

jego wykluciu się z jaja; gdy się opierzy, trzeba mu przyciąć szpony, uwiązać u nogi dzwo-

neczek (aby łatwo było go odnaleźć, jeśli się zgubi) i zaszyć powieki, bo dobrze wytresować da 

się tylko ślepy sokół. Dopiero wtedy zaczyna się właściwa tresura: przyzwyczajanie ptaka do 

trzymania się na grzędzie, siadania na pięści myśliwego, rozróżniania różnych tonów gwizdu, 

któremu  ma  być  posłuszny.  Potem  trzeba  go  z  powrotem  oswoić  ze  światłem,  rozpruwszy 

powieki,  i  wyćwiczyć  w  łowach,  używając  w  tym  celu  sztucznych  przynęt.  Ta  nauka  trwa 

niemal cały rok. Wreszcie można wziąć ptaka na pierwsze polowanie. Myśliwy sadza go sobie 

na pięści i zakrywa mu głowę kapturem, który zdejmuje, gdy pojawia się zwierzyna. Sokół 

wzlatuje wówczas w powietrze, wypatruje ofiarę, rzuca się na nią, wbija w nią szpony i szarpie, 

dopóki gwizdek nie przywoła go z powrotem na rękę pana. 

Rycerze w XII wieku kochali swoje sokoły bardziej niż konie i psy. Ptak ten uchodził 

za  najszlachetniejsze  ze  stworzeń.  Chłopu  nie  wolno  było  go  posiadać.  Zresztą  kosztował 

bardzo  drogo,  a  ofiarowanie  sokoła  w  podarunku  uważano  za  gest  książęcy.  Śmierć  sokoła 

była dla właściciela dotkliwą stratą. Toteż traktaty  o sztuce sokolniczej zawierają mnóstwo 

rad, jak postępować z ptakiem,  aby żył  długo. Rady te wszakże wydają  się znacznie mniej 

poważne niż instrukcje dotyczące tresury, a w dodatku mistrzowie nie są między sobą zgodni. 

Oto trzy zalecane sposoby kuracji na wypadek, gdyby sokół się przeziębił. 

Pierwszy brzmi niemal rozsądnie: 

“Weź  grzane  wino,  przyprawione  zmielonym  pieprzem,  wlej  mu  do  gardła  i  trzymaj  dziób 

zamknięty, dopóki ptak nie przełknie leku. To go uzdrowi."  

Drugi zaleca bardziej mięsną dietę: 

“Zmieszaj ciepłą wodę z popiołem winorośli. Wlej mu do gardła, a kiedy przełknie, daj mu do 

zjedzenia jaszczurkę. Będzie zdrów." Wreszcie trzeci przepisuje dłuższą kurację: 

“Weź cztery kęsy słoniny namoczone w miodzie i posypane opiłkami żelaza, wetknij je so-

kołowi do gardła. Tak czyń przez trzy dni, nie dając mu nic innego do jedzenia. Czwartego 

background image

 

dnia przymuś, żeby połknął małe kurczę, które przedtem napoisz obficie winem. Potem roz-

grzejesz sokołowi pierś przy ogniu, skropiwszy ją gorącym mlekiem. Przez następne dni bę-

dziesz go karmił wróblami albo innym drobnym ptactwem. Wyzdrowieje niezawodnie." 

 

Szachy 

 

Ze wszystkich niezliczonych gier towarzyskich największą popularnością cieszyło się 

rzucanie  kości.  Pełniły  one  tę  funkcję,  którą  później  przejęły  karty.  Grano  w  kości  we 

wszystkich  środowiskach  społecznych,  w  wiejskiej  chacie  i  na  zamku,  w  gospodzie  i  w 

klasztorze, i to z tak zgubnym zapamiętaniem, że nikt nie słuchał gniewnych napomnień z ust 

królów  czy  też  dążących  do  naprawy  moralnej  duchownych.  Grano  o  pieniądze,  o  części 

garderoby, o konia czy o dom. Niejeden, a między innymi późniejszy poeta Rutebeuf skarżył 

się, że grając w kości utracił cały dobytek. Pomimo że kostki wyrzucano z rogowego kubka, 

często  zdarzały  się  oszustwa,  głównie  przez  wprowadzanie  do  gry  spreparowanych  kostek: 

longnez, czyli z namagnesowaną jedną ścianką; nompers z dwiema ściankami oznaczonymi tą 

samą  wysoką  liczbą  punktów;  plommez  -  obciążone  z  jednej  strony  ołowiem.  Dlatego  też 

wybuchało  wiele  kłótni,  niekiedy  tak  zaciekłych,  że  doprowadzały  w  końcu  do  wojen  pry-

watnych. 

Bardziej  niewinna  była  marelle,  gra  niehazardowa,  lecz  wymagająca  uwagi  i  zasta-

nowienia: zwyciężał ten, kto pierwszy ustawił trzy pionki (niekiedy pięć pionków) na planie 

figury geometrycznej, utworzonej z linii prostopadłych i ukośnych. Nie było to zbyt trudne. 

Bardziej wyszukana i zagadkowa wydaje się gra zwana tables, którą wysławia ówczesna li-

teratura, lecz której reguł dobrze dziś nie znamy; było to coś w rodzaju trik-traka, rozgrywa-

nego przez dwie, cztery lub więcej osób, przy użyciu kilku kostek i mnóstwa żetonów. Nie-

kiedy tą samą nazwą określano po prostu grę w warcaby, w której obowiązywały już w XII 

wieku te same reguły co dzisiaj. 

Lecz żadna gra nie mogła się równać z szachami; literatura jest niestrudzona w sła-

wieniu tej gry. Wbrew temu, co się często słyszy, we Francji szachy nie były jeszcze znane za 

Karola Wielkiego, lecz pojawiły się dopiero w XI wieku i wkrótce stały się ulubioną rozrywką 

arystokracji.  Nauka  gry  w  szachy  była  ważną  częścią  rycerskiej  edukacji.  Według  poematu 

Chanson de Gui de Nanteuil (Pieśń o Gwidonie z Nanteuil), aby nabrać biegłości w tej sztuce, 

trzeba sobie przyswoić jej zasady już w wieku sześciu lat. Tak wcześnie zapewne rozpoczął 

naukę konetabl króla Artura, Bedoier, którego wszystkie poematy Okrągłego Stołu zgodnie 

wychwalają jako najdoskonalszego szachistę epoki. 

background image

 

Literatura bowiem poświęca wiele miejsca rozgrywkom szachowym. Ich opisy służą 

autorom nie tylko do urozmaicenia tekstu anegdotą, ale również jako element dramatycznej 

akcji. Stawką w grze mogą być ważne sprawy: los kobiety, jeńca, armii, a nawet całego kró-

lestwa. Pokonany, rozgniewany poniesioną klęską, nieraz ranił lub zabijał zwycięzcę. 

W  Chevalerie  Ogier  syn  Karola  Wielkiego,  Charlot,  zwyciężony  przez  syna  Ogiera 

Duńczyka, Baudineta, chwyta oburącz szachownicę i ciska nią w głowę zwycięzcy tak gwał-

townie, że mózg tryska z rozłupanej czaszki. Rzeczywistość była mniej brutalna. Nie grano o 

życie ludzkie ani o królestwo, ani nawet o pieniądze. Zresztą Kościół tego zakazywał. Panie i 

panny nie wzbraniały się siadać do szachownicy i nieraz okazywały się nie gorsze od męż-

czyzn. Jak głosi legenda, Alienor zwyciężała w szachach najznakomitszych książąt Francji i 

Anglii. 

Ale jak grano? Jak wyglądały bierki? Czym się różniła ówczesna gra od dzisiejszej?  

Szachownica,  drewniana  lub  metalowa,  była  przedmiotem  zbytkownym,  który  właściciel 

pokazywał  z  dumą,  nawet  jeżeli  nie  umiał  się  nią  posługiwać.  Była  duża,  często  stanowiła 

wieko bogato zdobionej szkatuł w której wnętrzu mieściły się przybory do gry w trik-traka 

(tables), a na odwrotnej stronie - pole do gry w marelle. Aż do końca XII wieku szachownicy 

nie  pokrywały  na  przemian  kwadraty  czarne  i  białe.  Była  jednobarwna  (najczęściej  biała), 

podzielona na sześćdziesiąt cztery pola żłobionymi liniami (niekiedy pomalowanymi dodat-

kowo czerwoną  farbą).  Postać, w jakiej  ją obecnie znamy, przybrała dopiero w początkach 

panowania Filipa Augusta. Nie miało to wpływu na reguły gry - wszak nawet dziś można bez 

trudu  grać  na  jednobarwnej  szachownicy  -  lecz  ułatwiało  ogarnięcie  wzrokiem  sytuacji  i 

sprawdzanie posunięć. Różniły się one znacznie od dzisiejszych, ponieważ figury były inne i 

przysługiwały im inne ruchy. Przede wszystkim nie było figury królowej, którą zastępował 

hetman  (nazywany  fierce,  od  perskiego  słowa  oznaczającego  wezyra),  nie  mający  prawa 

przesuwać się we wszystkich kierunkach, lecz tylko ukośnie i tylko o jedno pole na raz. Figura 

ta nie miała więc w grze większego znaczenia. Podobnie alfin, odpowiednik naszego gońca, 

mniej był od niego ważny, chociaż posuwał się ukośnie po dwa pola na raz i mógł przeska-

kiwać przez inne figury. Za to król i wieże (nazywane roc), skoczek (wyobrażany jako rycerz) 

i pionki miały te same ruchy co w naszych czasach, jeśli pominąć kilka szczegółów, na przy-

kład ten, że królowi i wieżom wolno było wykonywać roszadę w każdej pozycji, pionki zaś nie 

mogły wysuwać się w pierwszym ruchu dalej niż o jedno pole ani zabierać po drodze pionków 

przeciwnika. Cel gry, tak jak dziś, polegał na zadaniu mata królowi przeciwnika i tak samo 

mówiono “szach królowi", gdy był on bezpośrednio zagrożony. 

Bierki miały formy rozmaite, zależnie od regionu i od gatunku. W szachach zwykłych 

background image

 

istniały  już  bierki  mocno  stylizowane,  rzeźbione  z  kawałka  kości  lub  drewna,  lecz,  jak  się 

zdaje,  wytwarzaniem  ich  nie  rządziły  żadne  reguły.  Szachy  paradne  wyrabiano  z  kości  sło-

niowej, hebanu, bursztynu lub jaspisu, w kształcie figurek. Trzy z nich miały postać ustaloną i 

prawie  niezmienną:  król  zawsze  nosił  koronę,  skoczka  wyobrażał  rycerz  na  koniu,  pionki 

miały  postać  piechurów  w  lekkim  uzbrojeniu.  Co  do  innych  figur  panowała  dowolność  i 

rozmaitość. Hetmana mógł wyobrażać siedzący mężczyzna, podobny do króla, lecz bez ko-

rony, albo też - pod wpływem kultury dworskiej - przemieniał się w damę. Goniec w Anglii i 

zachodniej Francji przybierał postać biskupa, a we Flandrii i krajach nadreńskich - hrabiego, w 

innych stronach pojawiał się jako starzec, drzewo, zwierzę. Wieża mogła niekiedy przybierać 

postać pieszego żołnierza w pełnym uzbrojeniu, zwierzęcia dźwigającego wieżę na grzbiecie, a 

jeszcze częściej całej scenki, w której występują dwie postacie: Adam i Ewa, święty Michał 

zabijający  smoka, dwie  zmagające się ze sobą bestie, dwóch rycerzy walczących na kopie. 

Każdy z graczy dysponował szesnastu bierkami, które przystępując do gry rozstawiał w po-

dobny sposób jak szachiści w naszych czasach. Ale jeśli jeden gracz miał bierki białe, drugi 

zamiast czarnych, jak to jest dzisiaj, miał czerwone. W szachach, tak samo jak w całym świecie 

symboli, zachodnioeuropejska mentalność aż do XIV wieku bieli przeciwstawiała nie czerń - 

która jest też brakiem koloru - lecz czerwień, najbardziej intensywną z wszystkich barw. 

background image

 

Rozdział dziewiąty 

Dworna miłość i rzeczywiste uczucia  

 

W pierwszym rozdziale tej książki mówiliśmy o małżeństwie, o jego swoistym zna-

czeniu religijnym i ponadto ekonomicznym oraz prawnym. Świadomie nie wspomnieliśmy o 

miłości. W czasach romansów Okrągłego Stołu, jak w każdej innej epoce, pożycie małżeńskie 

i porywy serca to dwa różne zjawiska, niekiedy doskonale ze sobą zharmonizowane, niekiedy 

skłócone. 

Nie nożna mówić o miłości w końcu XII wieku, nie mówiąc o miłości dwornej, o tym 

nowym stylu miłości, pod wielu względami niezwykle nowoczesnym, opiewanym przez tru-

badurów i truwerów, przedstawianym w romansach. Literatura ofiarowuje historykowi obraz 

życia uczuciowego najpełniejszy i najbardziej uroczy. Ale czy jest to wizerunek wierny? 

 

Zjawisko literackie 

 

Autorzy średniowieczni nie używali wyrażenia: dworna miłość; woleli inne terminy, 

jak:  miłość  dobra  (bone  amor),  prawdziwa  (vraie  amor),  a  zwłaszcza  subtelna  (  fin'  amor). 

“Miłość  dworna"  jest  wynalazkiem  nowoczesnych  krytyków,  pojęciem  trudnym  do  zdefi-

niowania,  tym  bardziej  że  obejmujemy  nim  kilka  różnych  zjawisk.  Godząc  się  na  znaczne 

uproszczenie, można by powiedzieć, że termin ten oznacza miłość opartą na sublimacji ko-

biety, na jej idealizacji, odzwierciedlonej w poezji lirycznej i romansach z XII i XIII wieku. 

Ale problem literacki jest, oczywiście, o wiele bardziej skomplikowany. Trzeba bowiem wziąć 

pod uwagę i różne epoki, środowiska i rodzaje literackie, uwzględnić skalę talentów i zamie-

rzeń autorskich, a przede wszystkim spod powierzchni utartych formułek i banałów wyłuskać 

teorię mieniącą się subtelnymi odcieniami, zmienną i wielopostaciową. 

Nie znamy jeszcze dokładnie odległych źródeł tej teorii, ale to pewne, że jej pierwsze 

przejawy w literaturze na samym początku XII wieku były reakcją przeciw moralności naka-

zywanej  przez  religię  i  wyrazem  dążeń  do  zmiany  obyczajów,  a  może  także  wrażliwości. 

Kościół  uważał  miłość  za  uczucie,  którego  należy  się  wystrzegać,  gdyż  kusi  ono  do  cu-

dzołóstwa,  zagraża  świętości  sakramentu  małżeństwa  i  zbawieniu  dusz;  nawet  między 

współmałżonkami zaleca się jak największą rozwagę i powściągliwość. Kościół w XII wieku 

podzielał przekonanie świętego Bernarda, który za dewizę przyjął sławny cytat z pism świę-

tego Hieronima: “Wszelka miłość do cudzej żony jest haniebna; a w miłości do własnej żony 

background image

 

należy zachować umiar; cudzołoży, kto zbyt gorąco kocha swoją małżonkę." 

Pierwsi zbuntowali się przeciw tym naukom poeci używający języka d'oc, z południa 

Francji. W ich oczach miłość nie była szaleństwem, lecz mądrością. Nie może istoty ludzkiej 

zhańbić, przeciwnie, potęguje wszystkie zalety jej serca i umysłu. Od roku 1100 do około 1280 

sześć  pokoleń  trubadurów  opiewało  miłość  jako  pierwiastek  życiodajny,  źródło  wszelkich 

cnót,  uczucie  czyniące  człowieka  delikatnym  i  wspaniałomyślnym,  pokornym  i  zarazem 

zdobywczym, szczerym i radosnym. 

Miłość  fin'  amor  trubadurów,  chociaż  wcale  nie  platoniczna,  wymaga  doskonałego 

panowania nad żądzą. Kochanek, całkowicie uległy damie swego serca, musi jej służyć długo i 

bez zastrzeżeń, nie mając pewności, czy zostanie w końcu wynagrodzony. Dla tej niepewnej 

nagrody  musi  poświęcić  wszystkie  swoje  siły  życiowe,  doskonali  się  moralnie,  narzucając 

sobie  powściągliwość  i  walcząc  z  przeszkodami  spiętrzonymi  na  drodze  do  celu.  Tę  etykę 

usprawiedliwiają i uzasadniają jedynie zalety damy, zawsze wysławianej jako najpiękniejsza i 

najszlachetniejsza. Niektórzy  poeci  przypisują jej wręcz transcendentalne  znamiona;  wielbi-

ciel  popada  w  stan  bliski  religijnej  kontemplacji,  jest  zakochany  w  swoim  zakochaniu;  w 

przypadkach krańcowych zadowala go samo pragnienie i niczego poza nim nie pragnie. Inni 

kochankowie zatracają wolę i całą osobowość, stają się dzieckiem, z którego uwielbiana ko-

bieta może uczynić, co zechce: 

 

Przez nią się stanę kłamcą albo szczerym, 

Wiernym albo zdradzieckim,  

Prostackim albo dwornym,  

Pracowitym albo próżniakiem, 

Albowiem ona ma nade mną moc, 

Aby mnie podnieśli lub poniżyć 

 

Romansopisarze  z  północnej  Francji  przedstawiali  dworną  miłość  w  mniej  odciele-

śnionej  postaci.  Rozkosz zmysłowa,  chociaż nie  zawsze stanowi jej najbardziej istotny  ele-

ment, odgrywa większą  rolę. Nieco anemiczna zmysłowość poetów lirycznych nabiera pod 

piórem epików rumieńców życia. Ponadto studium psychologiczne wysubtelnia się i pogłębia, 

zwłaszcza w odniesieniu do postaci kobiecych, charaktery bohaterów i bohaterek zarysowują 

się bardziej wyraziście. Trubadurzy wynaleźli nowy styl miłości, lecz zasługą pisarzy z Pół-

nocy jest podniesienie rangi kobiety w literaturze. 

Jednakże miłość opisywana w poematach rycerskich zachowuje wiele podobieństwa 

background image

 

do tej, którą opiewają poeci z Południa. Jest także źródłem radości, cnót i męstwa. Nie zawsze 

wchodzi w konflikt z małżeństwem (Eryk lub Iwen Chretiena de Troyes), lecz często bywa 

cudzołożna. Rzadko się wielbi to,  co się posiada. W romansach, tak samo jak w liryce, ko-

chanek  gotów  jest  do  bezgranicznych  poświęceń  dla  damy  swego  serca.  W  późniejszych 

utworach często przeciwstawia się doskonałego kochanka Lancelota, który nie opuści Ginewry 

nawet  w  pohańbieniu;  niestałemu  Gawenowi,  galantowi  i  uwodzicielowi,  który  przeżywa 

niezliczone miłosne przygody. Wreszcie, podobnie jak miłość prowansalska miłość rycerska 

rozpłomienia się tym żywiej, im więcej spotyka na swojej drodze przeszkód, gdy ukochana jest 

zamężna, jej małżonek zazdrosny, gdy wielbiciela dzieli od niej różnica rangi społecznej (przy 

czym z reguły mężczyzna stoi niżej w hierarchii niż kobieta) i odległość w przestrzeni, gdy 

trzeba zwalczać obmowę złośliwców i nie znajduje się zrozumienia nawet u przyjaciół. _ 

Ale moda na ten styl miłości w literaturze trwała stosunkowo krótko. Już. w pierwszej połowie 

XIII wieku zaczyna przemijać. Romance skłaniają się do realizmu, aby zadowolić nową pu-

bliczność, o mentalności bardziej mieszczańskiej, ceniącej sobie, jak się zdaje, wyżej domowe 

cnoty pracowitej małżonki niż mgliste uroki kapryśnej, niedostępnej kochanki. 

 

Pociąg fizyczny i kryteria urody 

 

Dama ubóstwiana przez trubadurów to istota zwiewna, wyidealizowana i uwznioślona, 

natomiast  bohaterka  romansów  z  północnej  Francji  zamsze  jest  kobietą  z  krwi  i  kości.  Jej 

cielesna piękność czaruje rycerza co najmniej równie mocno jak przymioty jej ducha. Miłość 

rodzi się najpierw z pociągu fizycznego. Nawet Gawen, słońce wszystkiego rycerstwa, woli, 

jak się zdaje, ładną buzię od pięknej duszy. Co prawda w drugiej połowie XII wieku większość 

autorów, a zapewne także większa część publiczności, wierzy w tożsamość Piękna i Dobra. 

Piękna powierzchowność odzwierciedla z pewnością głębokie wewnętrzne zalety. Dopiero po 

1220 czy 1230 roku ta idea, na wskroś platońska, znika z romansów dworskich. Pojawia się na 

jej  miejscu  coś  wręcz  przeciwnego,  co  można  by  nazwać  motywem  piękności  diabelskiej. 

Odtąd  uwodzicielski  czar  idzie  w  parze  z  występkiem  i  obłudą.  W  Lancelot  en  prose,  na 

przykład, wspaniali rycerze postępują tchórzliwie lub przewrotnie, a prześliczne panny oka-

zują  się  “diabelskimi  dziwkami";  pół  wieku  wcześniej  takie  połączenia  były  niemożliwe? 

Zmiana ta prawdopodobnie miała związek z odrodzeniem się monastycznego antyfeminizmu i 

z  rozwojem  kultu  Dziewicy-Marii.  Ideał  kobiecy  nabiera  cech  mistycznych,  wyzbywa  się 

cielesności. Jednocześnie, w miarę postępów teologii małżeństwa, romansopisarze, przedtem 

odnoszący się z czułą pobłażliwością do wiarołomnej kobiety, zaczynają traktować ją z cno-

background image

 

tliwą surowością. 

Ale to zaprowadziło nas daleko, w późniejsze dekady XIII wieku. Wróćmy do naszych 

czasów, gdy na ogół piękność kojarzy się z dobrocią, w sposób zresztą nieco zwodniczy dla 

historyka.  Autorzy  bowiem  malują  portrety  swoich  postaci  bardzo  konwencjonalnie.  Pu-

bliczność ówczesna nie wymagała dokładnych opisów, aby wyobrażać sobie urodę rycerzy i 

dam z tych romansów. Postacie budzą sympatię, skoro są piękne, a są piękne, jeśli odpowia-

dają ukształtowanym przez modę stereotypom. Bohaterki dworskich romansów z reguły mają 

jasną cerę, twarz owalną, włosy blond, usta małe, oczy niebieskie i brwi wyraźnie zarysowane. 

Oto  jak  Marie  de  France  przedstawia  w  jednej  ze  swoich  lais  najpiękniejszą  pod  słońcem 

dziewczynę: 

“Figurę ma zgrabną, biodra wąskie, a szyję bielszą niźli okiść śniegu na gałęzi. Jej oczy są 

szaroniebieskie, lica bardzo jasne, usta miłe, a nos regularny. Brwi ma ciemne, czoło wysokie, 

włosy kędzierzawe, jasnoblond. W dziennym świetle od tych jej włosów bije blask mocniejszy 

niż od złotych nici."  

Podobne  opisy,  złożone  wyłącznie  z  samych  szablonów,  spotyka  się  w  utworach 

Chretiena de Troyes i jego naśladowców. Nasuwa się pytanie, w jakim stopniu banały te od-

zwierciedlają gust epoki. Jeżeli - jak można przypuszczać - są z tym gustem zgodne, to znów 

powstaje wątpliwość, czy obowiązujące w rzeczywistości kryteria wywarły wpływ na litera-

turę, czy też przeciwnie, literatura podyktowała taką modę. Oczywiście bardzo trudno odpo-

wiedzieć na te pytania. Poeci i romansopisarze zawsze są twórcami i świadkami jednocześnie. 

O innych wdziękach kobiety, poza twarzą, rzadko spotykamy wzmianki. Autorzy wolą 

dyskretnie  pomijać  wszystko,  co  się  znajduje  poniżej  szyi.  Z  nielicznych  wyjątków  od  tej 

reguły można wszakże wnioskować, że mężczyznom tamtej epoki podobały się kobiety smu-

kłe, cienkie w pasie, o długich nogach i małych, wysoko osadzonych piersiach. Ale romanse z 

następnego  stulecia,  które  nam  dostarczają  więcej  i  bardziej  realistycznych  szczegółów, 

świadczą  już  o  zmianie  gustu:  wyżej  się  ceni  obfitsze  kształty,  “bardziej  zdatne  do  uciech 

łoża". 

Jeszcze trudniej ustalić kanony męskiej urody. Rycerz z romansu dworskiego nie jest 

już  bohaterem  epopei,  zasługującym  na  podziw  wyłącznie  siłą  fizyczną,  pogardą  cierpień  i 

śmierci.  Gawen  i  Lancelot  niewiele  mają  wspólnego  z  Rolandem  i  Wilhelmem.  Urodę  za-

wdzięczają nie wspaniale wyrobionym mięśniom, ale wdziękowi młodości i elegancji stroju. 

Zamiast opisywać ich krzepę fizyczną, autor zachwala wytworność ich ubiorów. Rycerz, aby 

podbijać serca, musi być młody, grzeczny, pełen wdzięku i wspaniale przyodziany. Niczego 

więcej o jego powierzchowności nie dowiadujemy się z tekstu. 

background image

 

Lecz autorzy tak rzadko opisujący realistycznie piękność, hojnie szafują niebanalnymi 

i dosadnymi szczegółami, gdy chcą odmalować brzydotę. Najczęściej w ten sposób portretują 

ludzi  niskiego  stanu.  Tak  więc,  chociaż  nie  znamy  dokładnie  norm  estetycznych,  według 

których oceniano wówczas urodę ludzką, wiemy, jakich wad cielesnych nie mógł mieć rycerz, 

jeśli chciał się podobać damom: wielkiej głowy, odstających uszu, rudych lub bardzo czarnych 

włosów, krzaczastych brwi, bujnego zarostu na całej twarzy, oczu zapadniętych, nosa krót-

kiego  i  płaskiego,  dużych  nozdrzy,  ust  od  ucha  do  ucha,  warg  grubych,  zębów  żółtych  i 

krzywych,  szyi  grubej  i  krótkiej,  pleców  zgarbionych,  brzucha  wydętego,  ramion  krótkich, 

łydek chudych, palców szponiastych i nóg opuchniętych. Nie są to zresztą cechy wyłącznie 

męskiej  brzydoty.  Chretien  w  swojej  opowieści  o  Graalu  (Conte  du  Graal)  opisuje  pannę 

najszpetniejszą pod słońcem: 

“Jej szyja i ręce czarniejsze były od najciemniejszego metalu [...] Oczy niby szparki, małe jak 

ślepia kocura. Nos zarazem małpi i koci, uszy trochę jak u osła, a trochę jak u wołu. Zęby miały 

kolor żółtka w jaju, a dolną szczękę zdobiła kitka włosów niby kozia bródka. Na jej piersiach 

sterczał garb, a jego bliźniego brata nosiła na plecach. Biodra i barki doprawdy miała w sam 

raz do tańca w pierwszej parze!"  

 

Rozkosze zmysłowe 

 

Miłość  dworna,  rodząca  się  z  pociągu  fizycznego,  nie  mogła  być  czysto  duchowa  i 

platoniczna. Wspólnotę dusz powinno uwieńczyć zespolenie ciał. Dwie wydane ostatnio prace 

naukowe  wykazały,  że  nawet  w  najbardziej  eterycznej  liryce  trubadurów  wielbiciel,  służąc 

ubóstwianej, dążył do cielesnego z nią zbliżenia. Niektórzy poeci, jak Bernard de Ventadour, 

wcale zresztą tego nie ukrywają: 

 

“Gdybyż tylko była dość śmiała, 

By mnie pewnej nocy zaprosić do komnatki,  

Gdzie się rozdziewa, 

I w tym miejscu tajemnym  

Zarzucić mi ramiona na szyję." 

 

Inni bardziej dyskretnie mówią o upragnionej nagrodzie. Peire de Valeria śpiewa o tym. bardzo 

ładnie: 

 

background image

 

“Skoro ją oczy moje podziwiały, 

Oby mi Bóg dał doczekać tej chwili,  

Gdy będę służył jej pięknemu ciału."  

 

Inaczej wyrażona, nadzieja jest w obu przypadkach ta sama. Jednakże oryginalność - a 

zarazem trudność - poetów prowansalskich na tym polega, że przywiązują oni, jak się zdaje, 

większą wagę do samego pragnienia niż do jego realizacji. Jak gdyby woleli marzyć o roz-

koszy niż ją przeżywać. Stosując zręczną i zbijającą z tropu dialektykę, niektórzy teoretycy 

posuwają się do tego, że akceptują wszystkie zmysłowe uciechy miłosne z wyjątkiem osta-

tecznego spełnienia, gdyż nie dałoby się ono pogodzić z prawdziwie subtelną miłością - fin' 

amor. 

Autorzy z Północy nie rozumują tak wykrętnie. Truwer Conon de Bethune otwarcie 

wyznaje, że jego ciało “zawsze pragnie grzeszyć". Romansopisarze nie boją się częstych aluzji 

do  cielesnego  nasycenia  namiętności,  które  opisują.  Co  prawda  większość  poprzestaje  na 

opisie pocałunków wymienianych przez pary kochanków i wstydliwie albo ironicznie prze-

milcza dalszy ciąg. Autor romansu Joufrois udaje niewiedzę: po wprowadzeniu królowej An-

glii do łoża swego bohatera, z tymi słowy zwraca się do słuchaczy: 

 

“Nic wam nie powiem o tym,  

Co hrabia czynił ze swą miłą. 

Nie byłem pod łóżkiem ani w jego pobliżu 

I nic nie słyszałem."  

 

 

Są wszakże inni, zwłaszcza w XIII wieku, którzy się nie wzdragają przed konkretnymi 

szczegółami scen erotycznych w swoich utworach. Za przykład niech posłuży fragment z Livre 

d'Artus (Księgi Artura), lecz przyzwoitość nie pozwala mi tłumaczyć tekstu z języka d'oc na 

współczesny: 

 

“Il li met la main sor le piz et sor les mameles et sor le ventre, et li manoie la charqu' elle avoit 

tendre et blanche."  

 

Jest to wszakże przykład wyjątkowy. W romansach dworskich autorzy rzadko naru-

szają granice przyzwoitości. Rozkosze zmysłowe, chociaż często się o nich wspomina, nigdy 

background image

 

nie są wulgarne, rozwiązłe lub dwuznaczne. Tym bardziej że prawie zawsze zbliżenie cielesne 

jest uwieńczeniem związku dwóch serc. 

 

Rzeczywiste uczucia  

 

Dworna miłość to temat literacki, przeznaczony dla ograniczonego kręgu odbiorców. 

Jest też, według oświadczeń samych poetów, wyrazem uczuciowości zastrzeżonej dla elity. 

Trudno więc się zgodzić z opinią, którą się niekiedy słyszy, że ludzie ówcześni tak właśnie 

przeżywali  miłość.  Nawet  w  środowisku  arystokratycznym  była  to  jedynie  gra  towarzyska. 

Toteż historyk nie może uznać literatury dworskiej za źródło, z którego bezpośrednio można 

czerpać  materiał  do  studiów  nad  rzeczywistym  stosunkiem  do  miłości  ludzi  z  końca  XII  i 

początków  XIII  wieku.  W  literaturze  tej  bowiem  wyobraźnia  dominuje  nad  świadectwem. 

Trzeba  więc  obraz  uzupełniać  i  korygować,  sięgając  do  innych  źródeł,  takich  jak  kroniki, 

fabliaux, akta publiczne i prywatne, teksty prawnicze i teologiczne, dzieła sztuki, dokumenty 

demograficzne  itp.  Studia  nad  tymi  materiałami  dadzą  nam  pewne  pojęcie  o  zewnętrznych 

przejawach  życia  miłosnego,  nie  powiedzą  nam  jednak  prawie  nic  o  prawdzie  uczuć.  Jak 

zawsze, gdy historyk chce poznać prawdę dusz i serc, dokumenty nic mu o tym nie mówią. W 

tej dziedzinie cenniejszym źródłem jest literatura, gdyż podsuwa przynajmniej pewne hipo-

tezy, chociaż niestety są to tylko hipotezy. 

Pozostaje wiele realiów nieuchwytnych. Nie dowiemy się, jaka była w rzeczywistości 

więź  uczuciowa  między  małżonkami.  Z  jednej  bowiem  strony  liczne  wskazówki  zdają  się 

świadczyć, że nie łączyło ich wcale wzajemne przywiązanie, skoro o doborze pary decydowali 

rodzice, w kontrakcie ślubnym  główną rolę odgrywały pieniądze,  dziećmi zrodzonymi z ta-

kiego związku mało się rodzice interesowali, a wdowcy i wdowy prawie zawsze zawierali po 

raz drugi, czy nawet trzeci nowe małżeństwa. 

Z drugiej wszakże strony dokumenty świadczą, że wszędzie było bardzo wiele mał-

żeństw potajemnych, zawieranych bez zgody rodziców, krewnych lub seniora. Z tego właśnie 

powodu w 1215 roku czwarty sobór laterański nakazał ogłaszanie zapowiedzi przed ceremonią 

ślubną. A więc żeniono się i wychodzono za mąż nie tylko dla interesu, ale również z miłości. 

Czemuż więc nie mielibyśmy uznać, że w XII wieku, tak samo jak w naszych czasach, mał-

żeństwa bywały różne; że istniały rodziny, które stanowiły sztucznie utworzone grupy eko-

nomiczne lub prawne, a także inne, zespolone więzią prawdziwych uczuć. Czemuż w tych dru-

gich nie miałyby panować między małżonkami takie same stosunki jak zawsze i wszędzie? 

Ludowe bajki i fabliaux często szydzą z małżeństw chłopskich, w których albo mąż traktuje 

background image

 

żonę jak zwierzę robocze, albo też żona wszystkim w domu despotycznie rządzi. Oczywiście 

trzeba się wystrzegać anachronizmów, brać w rachubę odmienne warunki materialne, krótkość 

życia ówczesnych ludzi, szczególną ich mentalność, lecz nie ma powodu, by sądzić, że w XII 

wieku pożycie małżeńskie i uczucia małżonków były inne niż we wszystkich epokach i kra-

jach, że nie istniała namiętność lub chłód, czułość lub obojętność, miłość albo pogarda. 

Obyczaje, o których wiemy więcej niż o porywach serc, składają się na obraz życia 

erotycznego  niezbyt  zgodny  z  moralnością  głoszoną  przez  świętego  Hieronima.  Wbrew  na-

pomnieniom  Kościoła,  zasada  wierności  małżeńskiej  nie  była,  jak  się  zdaje,  powszechnie 

przestrzegana.  We  wszystkich  środowiskach  społecznych  mamy  niezliczone  przykłady  cu-

dzołóstwa.  W  związku  z  tym  przychodziły  na  świat  niezliczone  rzesze  bastardów,  którym 

wszakże społeczeństwo odmawiało miejsca w swoim łonie. Rodzina opierała się wyłącznie na 

małżeństwie, toteż dzieci poza nimi zrodzone nie należały de jure do żadnej rodziny, żadnego 

rodu, żadnego stanu (na przykład nieprawy syn poddanki był człowiekiem wolnym). W teorii 

takie potomstwo nie miało prawa do dziedziczenia po rodzicach, nie mogło wstąpić do stanu 

duchownego ani zajmować urzędów. W niektórych krajach obyczaj zabrania mu też przeka-

zywać swoim dzieciom nabytego przez siebie mienia. W praktyce jednak sytuacja bastardów 

zależała od ich pochodzenia. Bastard królewski nie był traktowany tak jak chłopski, a w ro-

dzinach książęcych często miał pozycję nie gorszą niż dzieci z prawego łoża. Nie odmawia mu 

się  nawet  takich  samych  honorów:  Wilhelm  Długi  Miecz,  domniemany  syn  Henryka  II 

[Plantageneta] i jego oficjalnej kochanki, pięknej i zagadkowej Rozamundy Clifford, został 

hrabią Salisbury i jednym z najmożniejszych baronów Anglii; Piotr Charlot,  syn Filipa Au-

gusta i pewnej panny z Arras, otrzymał biskupstwo Noyon, zaliczane do najważniejszych w 

królestwie. 

Wstrzemięźliwość nie była więc cnotą powszechnie praktykowaną. Nikt jej nie lubił, 

wbrew naukom Kościoła. Mimo reformy gregoriańskiej, nieliczni tylko, jak się zdaje, świeccy 

duchowni dotrzymywali ślubów czystości. Jeszcze w końcu XII wieku z podziwem cytuje się 

przykłady księży, którzy do śmierci wytrwali nie zadając się z kobietą. Ale nikt dotychczas nie 

zbadał jeszcze problemów tej powszechnej swobody obyczajów, jej przyczyn i konsekwencji, 

zakresu i granic. W czułości trubadurów, zmysłowości romansów rycerskich, sprośnościach 

goliardów, a z drugiej strony w gniewie kaznodziejów i pogróżkach teologów zbyt wiele jest 

komunałów, aby historyk mógł na ich podstawie stworzyć sobie dokładny obraz. Mamy już 

możność rozpoczęcia badań nad praktykami antykoncepcyjnymi i przerywaniem ciąży w XIV 

i  XV wieku, lecz okres omawiany w naszej  książce jest pod tym  względem  całkowicie nie 

znany. Podobnie też nikt nie przestudiował poważnie zjawiska homoseksualizmu, uznawanego 

background image

 

przez  prawo  kanoniczne  za  grzech  śmiertelny.  Spotyka  się  w  ówczesnej  literaturze  pewne 

aluzje na ten temat,  lecz wydaje się, że homoseksualizm  nie był  szerzej  rozpowszechniony. 

Byłoby jednak ciekawe dowiedzieć się, dlaczego. Czy z powodu struktur rodzinnych? Czy tak 

silnie  działały  zakazy  religijne?  W  każdym  razie,  chociaż  był  to  w  oczach  teologów  naj-

okropniejszy występek, nie da się zaprzeczyć, że nigdy nie zastosowano żadnych sankcji w 

stosunku do książąt znanych z homoseksualnych skłonności i praktyk, jak na przykład królo-

wie  Anglii  Wilhelm  Rudy,  a  prawdopodobnie  także  Ryszard  Lwie  Serce.  Obojętność  czy 

nietykalność uprzywilejowanych? 

background image

 

Rozdział dziesiąty  

Marzenia  

 

Mężczyźni XII wieku, zarówno duchowni, jak rycerze czy chłopi, rzadko czuli się ze swego 

trybu  życia  zadowoleni.  Powszednia  rzeczywistość  była  posępna,  czcza,  niewdzięczna  i 

zwodnicza. Świat, który ich otaczał, nie spełniał oczekiwań. Wszyscy łaknęli jakiegoś innego 

świata, nowego królestwa, w którym człowiek nie podlegałby kaprysom przyrody ani przy-

musom wynikającym z pozycji społecznej; tęsknili do nowej ziemskiej Jeruzalem, gdzie pokój 

i  bezpieczeństwo  byłyby  zapewnione  na  tysiąc  lat,  do  jakiejś  dalekiej,  sielankowej  krainy, 

gdzie  słowa,  istoty  ludzkie  i  rzeczy  odzyskałyby  prawdziwe  znaczenie,  oczyściwszy  się  z 

fałszu, który do nich przylgnął na tym padole. 

Każdy na swój sposób odczuwa tę potrzebę prawdy, chęć zapomnienia, tęsknotę do 

złotego  wieku.  Nie  brak  możliwości  ucieczki  od  monotonii  dnia  powszedniego.  Zarówno 

literatura  tworzona  przez  autorów  wykształconych,  jak  i  legendy  ludowe  opowiadają  o  cu-

downych krajach,  gdzie  żyją dziwne zwierzęta i  bajeczne istoty,  gdzie każdy może zdobyć 

bogactwa  i  władzę,  a  jeśli  zechce,  stanie  się  bohaterem,  cesarzem  lub  cudotwórcą.  Zresztą 

czarodzieje  i  czarownicy  istnieją  nie  tylko  w  literaturze;  przeróżni  szarlatani,  kacerze  i  na-

wiedzeni  przebiegają  Europę  Zachodnią,  ofiarowując  chłopom,  mnichom  i  panom  eliksiry, 

relikwie, idee i marzenia. Społeczeństwo w swej masie gotowe jest uwierzyć każdemu, kto je 

potrafi wzruszyć. Wszyscy, od szczytu aż po najniższy szczebel drabiny społecznej, szukają 

drogi ucieczki od zakłamanej rzeczywistości, aby szukać poza nią ukrytego sensu własnego 

życia. 

 

Przenosiny i podróże 

 

Pierwsze miejsce wśród marzeń zajmują podróże, zarazem najłatwiejsze do urzeczy-

wistnienia w społeczeństwie, które jeszcze nie osiadło na dobre. Bardzo by się mylił, kto by 

sobie wyobrażał, że ludzie XII wieku byli przykuci do swoich działek ziemi, wiosek i zamków. 

Wszyscy  ustawicznie  przenoszą  się  z  miejsca  na  miejsce.  Największymi  podróżnikami  w 

Europie  Zachodniej  byli  podówczas  monarchowie.  Panowanie  każdego  króla  było  długą, 

bardzo  długą  wędrówką  po  własnej  domenie,  włościach  swoich  wielkich  feudałów,  po  są-

siednich  królestwach,  a  niekiedy  dalej  jeszcze,  poza  granicami  chrześcijaństwa.  Pod  tym 

względem  najwymowniejszym  przykładem  może być Ryszard  Lwie Serce:  panowanie jego 

background image

 

trwało 117 miesięcy (od 6 lipca 1189 do 6 kwietnia 1199 r.), z czego 6 spędził w Anglii, 7 na 

Sycylii, 1 na Cyprze, 3 na różnych morzach, 15 w Ziemi Świętej, 16 w więzieniach Austrii i 

Niemiec,  a  69  we  Francji  -  z  tego  61  we  własnych  domenach  lennych.  Dwór  angielski  nie 

znajdował się więc w Londynie czy w Yorku, lecz tam, gdzie właśnie przebywał król, czy to w 

Bordeaux, w  Lincoln, w Canterbury czy  w Rouen. W literaturze królestwo arturiańskie nie 

stanowi wyjątku od tej wędrowniczej reguły. Artur i jego rycerze nieustannie podróżują po 

królestwie Logres, przenoszą się z Carlion do Winchesteru, z Carduel do Escalot, z Tintagel do 

Camalot. 

Ale nie tylko królowie tak się błąkają od miasta do miasta, od zamku do zamku. Wielcy 

feudałowie towarzyszą suzerenowi albo go naśladują, a z kolei ich wasale przemierzają teren 

własnego lenna lub włości swojego pana. W obrębie tych włości chłopi też nie są raz na zawsze 

przykuci do przydzielonej im dzierżawy, mogą ją zmieniać, przenosić się na świeże karczo-

wisko lub do nowej wioski, a niekiedy nawet do domeny innego pana. Ruchliwość ta nie wy-

nikała  z  fantazji  poszczególnych  osób,  lecz  z  wymagań  działalności  gospodarczej  lub  poli-

tycznej  w  systemie,  w  którym  na  wszystkich  stopniach  feudalnej  hierarchii  dobra  ziemskie 

pozostawały własnością potężniejszego pana, nadawaną tylko podwładnym na określony czas. 

Do tych przenosin na nowe miejsca zamieszkania, przedzielonych dłuższymi okresami 

czasu, doliczyć wypada ruch codzienny. Drogi i trakty, chociaż w złym stanie, były bardzo 

uczęszczane i widziało się na nich wciąż pojazdy książęce, urzędników i posłańców, wodzów 

na  czele  zbrojnych  oddziałów,  rycerzy  goniących  za  przygodą,  chłopów  w  poszukiwaniu 

nowych  pól  do  uprawy,  karawany  kupieckie,  gromadki  rzemieślników,  murarzy,  cieśli,  ro-

botników rolnych, drwali, studentów, zakonników i kleryków, którzy opuścili swoje klasztory 

czy kościoły, włóczęgów i zbójów, trędowatych, żebraków, wyrzutków społeczeństwa i wy-

kolejeńców  rozmaitego  autoramentu,  a  wszyscy  ci  ludzie  nieustannie  przemierzali  obszary 

świata  chrześcijańskiego  to  w  tę,  to  w  przeciwną  stronę.  Niedbale  wyznaczone  granice  nie 

stanowiły  dla  nich  przeszkody,  rzadko  bowiem  ciągnęły  się  nieprzerwaną  wyraźną  linią 

wzdłuż biegu rzeki; najczęściej były to otwarte strefy, w których zasięgi władzy dwóch krain 

przeplatały się ze sobą. Niekiedy w ogóle nie można było określić granic, z powodu mnóstwa 

enklaw i zawiłych współzależności feudalno-wasalnych, jak na przykład pomiędzy księstwem 

i hrabstwem Burgundii. Niekiedy granice się zmieniały wraz z przeobrażeniem środowiska na-

turalnego, a więc wskutek wykarczowania lasu, osuszenia stawów, wykopania kanałów. Na 

dobitkę  granice  królestwa  nie  zawsze  się  zgadzały  z  podziałem  na  prowincje  kościelne,  a 

zwłaszcza  na  ziemie  lenne  i  domeny  pańskie.  Na  przykład  hrabiowie  Flandrii  i  Szampanii 

posiadali włości zarówno we Francji, jak w Cesarstwie. 

background image

 

Zachodnia Europa tworzyła jedną rozległą całość, której wewnętrzne granice nie sta-

wiały przeszkód ruchowi ludzi, towarów czy też idei. Prawdziwa przygoda zaczynała się do-

piero poza granicami chrześcijańskiego świata. 

Trudności wszakże zaczynały się wcześniej: wszędzie, pomimo wielkiej ruchliwości 

ludzi,  warunki  komunikacji  były  bardzo  uciążliwe.  Podróż  zmieniała  się  często  w  pasmo 

kłopotów, niebezpieczeństw i przeciwności. Sieć dróg, niedostatecznie rozwinięta, nie mogła 

sprostać  potrzebom  ożywionego  ruchu,  chociaż  pod  koniec  XII  wieku  nieco  się  poprawia, 

zwłaszcza dzięki budowie licznych kamiennych mostów. We Francji świetne drogi rzymskie, 

już pod koniec pierwszego tysiąclecia w większości zaniedbane, zastąpiono drogami powsta-

łymi dla potrzeb religijnych, handlowych lub feudalnych, rozbiegającymi się na kształt wa-

chlarza z Paryża, a nie jak przedtem z Lyonu. Były to przeważnie ścieżki lub polne drogi, bez 

żadnej nawierzchni, nieprzejezdne zimą, źle zaplanowane, wąskie, kręte i niewyraźne. Były 

wszakże i lepsze drogi, szerokie, prostsze, na pewnych odcinkach brukowane - gościńce, które 

powstały w czasie wznoszenia wielkich katedr, służące do transportu budulca z kamienioło-

mów, odległych o 20, 30 lub nawet 50 km od miejsca budowy: lecz były to drogi nieliczne i 

wymagały nieustannych napraw, ściągano więc na koszty ich utrzymania wysokie opłaty od 

użytkowników    W  Anglii,  gdzie  sieć  rzymskich  traktów  zachowała  się  w  lepszym  stanie, 

brakowało mniejszych dróg i podróżni musieli się posuwać na chybił trafił przez łąki, wrzo-

sowiska lub lasy. 

Prócz złego stanu dróg dokuczały podróżnym czyhające na nich niebezpieczeństwa i 

niezliczone opłaty drogowe. Żądano ich przy każdej okazji, za przeprawę przez rzekę brodem 

czy po moście, na przełęczy, na granicy włości pańskich, u wejścia w dolinę, do miasta lub 

nawet do lasu. Tym się tłumaczy rozmaitość i zawiłość marszruty: starano się omijać drogi, na 

których .obowiązywały zbyt wygórowane opłaty, haracze narzucane przez mniej lub bardziej 

chciwego pana, lub gdzie grasowały bandy zbójów. Dla bezpieczeństwa podróżowano tylko za 

dnia, gromadkami, klucząc i zbaczając często z traktu. Ludzie wędrowali piechotą lub konno, 

towary  transportowano  na  grzbietach  jucznych  zwierząt  lub  na  wozach.  Między  XI  a  XII 

wiekiem weszły w powszechne użycie chomąta i podkowy oraz wozy na czterech kołach, a to 

nie tyle przyspieszyło transport, ile pozwoliło na przewóz większych ciężarów na raz. 

Tam, gdzie umożliwiały to warunki geograficzne i jeśli klimat temu sprzyjał, starano 

się maksymalnie wykorzystywać drogi wodne, pewniejsze i tańsze od lądowych. Większe i 

mniejsze  rzeki  stały  się  więc  najważniejszymi  szlakami  handlowymi  do  przewozu  najcięż-

szych produktów, jak zboże, sól, wino, budulec, wełna. Przy transporcie tego rodzaju towarów 

droga  lądowa  służyła  jedynie  jako  połączenie  między  dwiema  rzekami,  a  i  tę  funkcję  we 

background image

 

Flandrii  pełniły  kanały.  W  miarę  możliwości  używało  się  też  dróg  morskich,  mających  tę 

zaletę,  że  nikt  na  nich  nie  pobierał  myta.  Po  kanale  La  Manche  i  Morzu  Północnym  statki 

kursowały  tam  i  z  powrotem  swobodnie,  lecz  na  innych  wodach,  bardziej  niebezpiecznych, 

uprawiano tylko żeglugę przybrzeżną, nawet na dużych dystansach. Dopóki około roku 1220 

nie pojawiły się duże, płaskodenne fryzyjskie kogi, rozporządzano statkami o małym tonażu, 

czy były to żaglowce spotykane na Kanale La Manche i Atlantyku, czy galery na żagle i wio-

sła, pływające po Morzu Śródziemnym. 

Tak więc panował ruch osobowy i towarowy bardzo ożywiony, lecz zarazem bardzo 

powolny. Drogą lądową konwój mógł przebyć 25-40 km dziennie, zależnie od rodzaju terenu i 

napotykanych przeszkód. Z dokumentu pochodzącego z końca XII wieku dowiadujemy się, że 

pewien przewoźnik na transport towarów z Troyes do Montpellier potrzebował 23 dni. Szyb-

szy od konwoju samotny goniec mógł pokonywać dziennie 60-70 km. Wiemy też, że w 1197 

roku konny posłaniec Filipa Augusta w ciągu jednego dnia przejechał z Paryża do Orleanu, ale 

to było wyjątkowe osiągnięcie. Około 1200 roku normalnie podróż z Paryża do Rouen trwała 

co najmniej 3 dni, z Paryża do Londynu - około 10 dni, do Bordeaux - około 14 dni, do Tuluzy 

- z górą dni 20; z Yorku do Londynu - około tygodnia, z Londynu do Rzymu więcej niż mie-

siąc; a drogą morską z Wenecji do Ziemi Świętej 20-50 dni, zależnie od mniej lub bardziej 

przychylnych wiatrów. Jednakże nie ostudzało to zapału podróżnych. Ludzie XII i XIII wieku 

nigdzie się na ogół nie spieszyli, a jeśli naprawdę im zależało na pośpiechu, mieli sposoby, 

żeby skrócić czas podróży. Trzeba zresztą zauważyć, że przeciętny czas trwania tych podróży 

niewiele się zmienił aż do połowy XVII wieku. 

 

Pielgrzymki i kult relikwii 

 

Pielgrzymka to najlepszy pretekst, by wyruszyć w drogę, opuścić codzienny widnokrąg 

i  na  innym,  mniej  lub  bardziej  odległym,  szukać  ziszczenia  marzeń,  których  nie  zaspokoi 

rodzinna wioska czy zamek. Rzadko wszakże wyjawiano ten skryty motyw. Częściej mówiono 

o pokutnym niż rozrywkowym charakterze tej wędrówki. Człowiek średniowieczny wybierał 

się bowiem na pielgrzymkę przede wszystkim w intencji pokutnej, nie w celu nasycenia głodu 

wrażeń. Nawet jeśli nie nakazał mu tego żaden sąd, powodował się mniej lub bardziej jawną 

chęcią zadośćuczynienia za jakieś winy, obawiając się o zbawienie swej duszy. Im dalej się 

pielgrzymuje, tym większe można zyskać korzyści duchowe. Do sanktuariów znajdujących się 

w  pobliżu miejsca  zamieszkania  wędruje  się  na  ogół  tylko  po  to,  żeby  zjednać  sobie  przy-

chylność  jakiegoś  świętego  dla  zamierzonego  przedsięwzięcia,  uprosić  cudowny  ratunek  w 

background image

 

sytuacji bez wyjścia. 

Kształtująca  się  stopniowo  sieć  pielgrzymich  szlaków  pokrywała  w  XII  wieku  cały 

świat chrześcijański. We Francji najtłumniej nawiedzane były sanktuaria Najświętszej Panny i 

patronów  cieszących  się  szczególną  czcią:  Święty  Marcin  z  Tours,  Sainte-Foy  z  Conques, 

Matka Boska z Puy, święta Magdalena z Vezelay, Madonna z Rocamadour, święty Michał z 

Mont-Saint-Michel, święty Hilary z Poitiers, święty Martial z Limoges, święty Sernin z Tu-

luzy.  W  Anglii  pielgrzymi  najliczniej  nawiedzają  grób  świętego  Cuthberta  w  Durham, 

Edwarda Wyznawcy w Westminsterze, Tomasza Becketa - po jego kanonizacji w 1173 roku - 

w Canterbury. Pod koniec stulecia przybyło nowe miejsce przyciągające wiernych: opactwo 

Glastonbury, na pograniczu Walii, gdzie w 1191 roku odkryto rzekome groby króla Artura i 

królowej Ginewry. 

Oprócz tych sławnych sanktuariów istniały niezliczone mniejsze, przyciągające piel-

grzymów z danego regionu lub najbliższej okolicy. Dla rzesz ludu kult świętych stanowił, jak 

się zdaje, istotny element życia religijnego. W każdej diecezji największe uroczystości urzą-

dzano z okazji przeniesienia relikwii. Wszystkie kościoły zabiegają o relikwie i nie przebierają 

w środkach, gdy chodzi o ich zdobycie, co im zarzucali już niektórzy współcześni. Po złupie-

niu przez krzyżowców Konstantynopola w 1204 roku chrześcijanie osiedleni na Wschodzie 

przysyłają regularnie na Zachód przeróżne relikwie mocno podejrzanej autentyczności. Cesarz 

Baldwin  I,  na  przykład,  ofiarował  Filipowi  Augustowi  drzazgę  z  Krzyża,  pukiel  włosów 

Chrystusa, strzępek płótna z pieluszek Dzieciątka oraz ząb i żebro świętego Filipa. 

Wiadomo też, że Baldwin II w 1239 roku sprzedał Ludwikowi Świętemu za 20 000 

liwrów  w  srebrze  “prawdziwą"  koronę  cierniową,  podczas  gdy  dwa  inne  egzemplarze  tej 

pseudorelikwii przechowywano już pod Paryżem, jedną w Saint-Germain-des-Pres, a drugą w 

Saint-Denis.  Jeśli  wierzyć  Rigordowi,  ten  drugi  egzemplarz  był  dobrze  znany  paryżanom, 

gdyż za panowania Filipa Augusta posłużono się nim przy bardzo osobliwej ceremonii: 

“W miesiąc później, 23 lipca [1191], syn króla Francji Ludwik zapadł na ciężką chorobę, którą 

uczeni  nazywali  dyzenterią.  Gdy  już  nie  było  żadnej  nadziei,  oto  do  jakich  ucieczono  się 

sposobów. Mnisi z Saint-Denis po długich modłach i poście wzięli gwóźdź i koronę cierniową 

Pana Naszego, a także ramię świętego Symeona i wyruszyli boso, z płaczem, na czele tłumnej 

procesji duchownych i wiernych do kościoła Świętego Łazarza, znajdującego się pod Paryżem. 

Tam odprawili nabożeństwo i pobłogosławili zgromadzony lud. Po czym zebrali się wszyscy 

paryscy  zakonnicy,  z  biskupem  Maurycym,  duchowieństwem,  kanonikami  i  mieszkańcami 

miasta,  którzy  przybiegli,  także  boso  i  z  płaczem,  niosąc  ciała  lub  szczątki  wielu  różnych 

świętych.  Wszyscy  się  połączyli  w  jedną  ogromną  procesję  i  na  przemian  to  śpiewając,  to 

background image

 

lamentując przybyli do pałacu królewskiego, gdzie Ludwik dogorywał. Lud wysłuchał kazania 

i począł się modlić lejąc łzy obfite, by uprosić u Boga uzdrowienie młodego książęcia. Po-

dawano dziecku do dotknięcia  gwóźdź, koronę cierniową i ramię świętego Symeona, prze-

żegnano mu tymi relikwiami brzuch. Tak chory książę został prędko uratowany od grożącego 

mu  niebezpieczeństwa.  Co  jeszcze  osobliwsze,  ojciec  jego,  król  Filip,  będący  wówczas  w 

Ziemi Świętej, tegoż dnia i o tejże godzinie wyzdrowiał z tej samej choroby."  

Lecz prawdziwa pielgrzymka to ta, która wymaga bardzo niekiedy bolesnych, hero-

icznych  wyrzeczeń,  a  prowadzi  daleko,  bardzo  daleko,  do  Rzymu,  do  Composteli  albo  do 

Ziemi Świętej. Niektórzy teologowie twierdzili, że każdy, kto chce być godny miana chrze-

ścijanina, powinien dołożyć starań, aby przynajmniej raz w życiu odbyć taką drogę. W wielu 

przypadkach  sądy  nakazywały  przestępcom  w  ten  sposób  pokutować  za  ciężkie  zbrodnie. 

Compostela, gdzie w X wieku znaleziono szczątki świętego Jakuba Starszego, była najbardziej 

uczęszczanym  miejscem  kultu,  gdyż  wszystko  tam  doskonale  w  tym  celu  zorganizowano. 

Rzym  także  przyciągał  wielu  wędrowców  pragnących  pomodlić  się  u  grobu  świętych  apo-

stołów Piotra i Pawła oraz pierwszych chrześcijańskich męczenników. 

Pielgrzymi wędrowali w małych grupach. Można ich było rozpoznać po dużych fil-

cowych  kapeluszach,  sakwach  na  chleb  przerzuconych  przez  ramię  i  wysokich  laskach  za-

kończonych gałkami, do podpierania się w marszu. Przed wyruszeniem w drogę zgłaszali się 

do kapana, żeby pobłogosławił ich strój pielgrzymi, uzupełniony naszytym na kapturze i ka-

peluszu znakiem z sukna lub z metalu, przedstawiającym krzyż, muszlę albo jakiś drogi ich 

sercu  przedmiot,  który  zamierzali  otrzeć  o  święte  relikwie  u  celu  swej  podróży.  W  drodze 

przyjmowano ich bezpłatnie w klasztorach i hospicjach rozsianych wzdłuż szlaku. Nierzadko 

gościnny  pan  zamku  udzielał  im  noclegu  prosząc,  aby  urozmaicili  wieczorne  zebranie  ro-

dzinne  opowieściami  o  krajach,  które  w  podróży  poznali,  i  o  niebezpiecznych  przygodach, 

które ich spotykały. Chociaż bowiem ich osoby i mienie są pod Bożą opieką, pielgrzymi, tak 

samo jak wszyscy podróżni, narażeni byli na czyhające w drodze niebezpieczeństwa. Spotykali 

więc złych ludzi i zdarzały im się różne przypadki, tym częstsze, że do ich gromadki przyłą-

czali się zwykle awanturnicy różnego autoramentu, zaczynając od nieszkodliwych wagabun-

dów, klerków i niedoszłych zakonników zbiegłych z klasztoru, a kończąc na groźnych zbój-

cach grasujących po gościńcach? 

Najniebezpieczniejszą,  lecz  zarazem  “najskuteczniejszą"  z  wszystkich  pielgrzymek 

jest wędrówka do Jerozolimy. Wymaga wszakże czasu, pieniędzy i środków ochrony, a nie 

każdego  na  to  wszystko  stać.  Toteż  do  Ziemi  Świętej  pielgrzymowali  głównie  arystokraci, 

chociaż w Anglii i Francji, a zwłaszcza we Włoszech istniały już instytucje podejmujące się 

background image

 

wysyłania do Ziemi Świętej pielgrzymów wszelkiego stanu. Takie pielgrzymki, podejmowane 

indywidualnie lub w małych grupach, zaprowadziły w ciągu XII wieku większą liczbę rycerzy 

do  Ziemi  Świętej  niż  właściwe  wyprawy  krzyżowe.  W  tej  dalekiej  zamorskiej,  tajemniczej 

krainie spodziewali się spełnić swoje przeznaczenie, znaleźć sens własnego życia, opromie-

nionego w marzeniach blaskiem, którego nie mogła im dać monotonna powszednia egzysten-

cja w rodzinnych stronach. Idea krucjat uległa już skarleniu, wielkie wyprawy wojenne pod 

wodzą królów i książąt nie przyniosły niczego prócz sromotnych porażek, lecz Wschód nie 

przestał fascynować rycerstwa, wywołując niemal zbiorową psychozę. 

 

Uroki wschodu i cuda geografii  

 

Fascynacji tej ulegali również ci, którzy nie mogli odbyć wielkiej podróży. Odzwier-

ciedla się ona we wszystkich dziedzinach twórczości literackiej i artystycznej, folklorze i w 

dziełach  naukowych.  Pod  jej  wpływem  ukształtowało  się  ówczesne  wyobrażenie  o  ziemi. 

Zachowało się po dziś dzień kilka map świata, sporządzonych w Europie Zachodniej i przed-

stawiających ziemię w kształcie koła z Jeruzalem pośrodku. U góry, tam gdzie my umiesz-

czamy biegun północny, według średniowiecznych geografów znajdowało się miejsce, skąd 

promieniuje światło, wschód wyobrażony jako wysoka góra, na której szczycie leży ziemski 

raj. Świat w tej wizji jest, podobnie jak społeczeństwo, trójdzielny. Mamy więc trzy kontynety: 

Europę, Afrykę i Azję, przy czym ta ostatnia jest większa od dwóch pozostałych części świata 

razem wziętych. Mamy też trzy wielkie obszary wód: Morze Śródziemne w centrum, Ocean 

Indyjski  pomiędzy  Azją  i  Afryką,  oraz  ocean  “kolisty",  opływający  planetę  ziemską  ze 

wszystkich stron. Oczywiście jako tako poprawnie zarysowane są na tek mapie jedynie kon-

tury Europy Zachodniej i basenu śródziemnomorskiego. 

Zwłaszcza literatura geograficzna o charakterze popularyzatorskim, jak liczne Obrazy 

świata kompilowane w XII i XIII wieku, świadczy o zakresie tej wiedzy. Wszystko, co się 

znajduje poza Danią z jednej strony, Saharą z drugiej i Kaukazem oraz Morzem Kaspijskim z 

trzeciej, jest światem nieznanym, dającym autorom sposobność do najbardziej fantastycznych 

opisów  i  nieprawdopodobnych  legend.  Upodobanie  czytelników  do  cudowności  sprzyja 

ignorancji  i  łatwowierności  tych  pisarzy,  pobudzając  ich  do  ciągłego  rozbudowywania  nie-

zwykłych opowieści, zmyślonych przez poprzedników. 

Z wszystkich dalekich krajów do najbardziej dziwacznych pomysłów kuszą wyobraź-

nię tajemnicze Indie. Jest to kraina, gdzie dwa razy do roku powraca lato i zima. Lasy są tam 

tak  strzeliste,  że  sięgają  obłoków,  a  rosną  w  nich  zdumiewające  drzewa:  jedne  mają  liście 

background image

 

większe niż domy, drugie rodzą olbrzymie, wspaniałe owoce, w środku wszakże wypełnione 

popiołem; trzecie dostarczają węgla, który raz zapalony nie wygasa przez cały rok. Orzechy są 

tam  wielkości  ludzkiej  głowy,  a  grona  winne  tak  ogromne,  że  więcej  niż  jednego  na  raz 

człowiek nie może udźwignąć. Węże mają oczy z drogich kamieni. Rzeki wszystkie toczą w 

swoich wodach grudki złota, z wyjątkiem Gangesu, w którym za to łowi się węgorze na trzysta 

stóp (ok. 100 m) długie. W Indiach mieszkają rozmaite ludy, a jeden od drugiego dziwniejszy. 

Są wśród nich ludożercy zjadający własnych rodziców, gdy się zbytnio postarzeją; są inni, o-

włosieni na całym ciele, żywiący się wyłącznie surowymi rybami i pijący słoną wodę; jeszcze 

inni, aby się utrzymać przy życiu, muszą bez przerwy wdychać zapach jabłek. Są tam ludzie, 

którzy mają jedno tylko oko pośrodku czoła, inni zaś mają po sześć palców u nóg, jeszcze inni 

usta na piersi, a uszy na ramionach; są wreszcie tacy, którzy mają tylko jedną stopę, ale tak 

wielką, że może im służyć za tarczę albo za parasol. 

Etiopia,  którą  większość  autorów  umieszcza  w  południowej  Azji, między  Indiami  a 

Egiptem (należącym do kontynentu azjatyckiego), zamieszkana jest przez nie mniej osobliwe 

stworzenia. Zwierzęta tamtejsze są pozbawione uszu, a niekiedy także oczu; drogie kamienie 

znajdują  się  nie  w  oczach  wężów,  lecz  w  mózgach  smoków,  które  wszakże  bardzo  trudno 

złowić.  Ludzie  żywią  się  mięsem  lwów  i  panter,  wskutek  czego  pomrukują  jak  drapieżne 

bestie; chodzą całkiem nago i nic nie robią. Niektórzy za króla mają psa, inni olbrzymiego 

cyklopa. Ci zaś, co mieszkają na pustyni, w pobliżu antypodów, nie jedzą nic prócz suszonej 

szarańczy, dlatego żaden nie żyje dłużej niż 40 lat. 

Bardziej  rozpowszechnione  od  tych  dydaktycznych  kompilacji,  przeznaczonych  dla 

odbiorców mniej lub więcej wykształconych, były legendy osnute na mitach geograficznych, 

lecz ubarwione i przeobrażone przez ludową kulturę. Na przykład legenda o księdzu Janie - o 

której  pierwsze  wzmianki  pojawiają  się  w  połowie  XI,I  wieku.  Według  niej  gdzieś  w  Azji 

centralnej znajduje się bajeczny kraj, rządzony przez króla-kapłana imieniem Jan, chrześcija-

nina obrządku nestoriańskiego, zawziętego wroga islamu; król ten mógłby więc się stać cen-

nym sojusznikiem w wojnach o odzyskanie Grobu Pańskiego. W XIII wieku władcy zachod-

niej Europy wyprawili kilka poselstw na poszukiwanie tego nie istniejącego królestwa, a po-

nieważ nie udało się go znaleźć w Azji, wyobraźnia przeniosła je w następnym stuleciu do 

Afryki. 

Inna, bardzo rozpowszechniona legenda, pokutująca w tradycjach geograficznych aż 

do  końca  średniowiecza,  opowiada  o  świętym  Brendanie.  Nie  dotyczy  dalekiej  Azji,  lecz 

bierze  początek  z  folkloru  celtycko-chrześcijańskiego  pierwotnej  Irlandii.  Święty  Brendan, 

opat irlandzkiego klasztoru, w VI wieku wyruszył wraz z czternastoma zakonnymi braćmi w 

background image

 

podróż, aby znaleźć za morzami ziemski raj. Przez siedem lat żeglował na wątłym statku bez 

steru i podczas tej swojej Odysei zaznał wielu przygód cudowniejszych niż przygody samego 

Ulissesa. Kiedyś na przykład spotkał olbrzymiego wieloryba, a myśląc, że to wyspa, wylądo-

wał  ze  swymi  towarzyszami  na  jego  grzbiecie,  aby  tam  w  niedzielę  wielkanocną  odprawić 

uroczystą mszę świętą. W końcu odkrył Wyspę Szczęścia w tej części świata, gdzie słońce 

nigdy  nie  zachodzi,  wtedy  jednak  ukazał  mu  się  anioł  i  kazał  zawrócić,  popłynąć  znów  do 

rodzinnego kraju i opowiedzieć tamtejszym ludziom o wszystkich dziwach, jakie w podróży 

oglądał. La Navigation de saint Brendan (Podróże morskie świętego Brendana) była z pew-

nością najpopularniejszą książką podróżniczą średniowiecza. Łaciński tekst skomponowany w 

X wieku przetłumaczono z biegiem czasu na wszystkie języki używane w Europie Zachodniej. 

 

Zwierzęta i zwierzyńce 

 

Prócz  cudów  geografii  istniały  dziwy  świata  zwierzęcego,  pobudzające  w  różnych 

formach wyobraźnię wszystkich warstw społecznych. Ten świat znakomicie nadawał się, by w 

nim pomieścić bez ryzyka przeróżne wierzenia, nadzieje i fantastyczne wizje ludzi, którym 

potrzebne były marzenia. 

A przecież człowiek XII wieku codziennie i z bliska stykał  się ze zwierzętami,  a w 

otaczającej go faunie nie było nic fantastycznego. Ówczesne zwierzęta domowe niewiele się 

różniły  od  dzisiejszych.  Koty  rzadko  trzymano  w  mieszkaniach,  lecz  do  tępienia  myszy  i 

szczurów wykorzystywano niekiedy łasice, mniej lub bardziej oswojone. Oswajano też kruki, 

wrony i kawki, tak jak później papugi. Aż do połowy XIII wieku, jak się zdaje, pies nie był 

obiektem  przyjaznych  uczuć,  nie  wpuszczano  go  do  domów  i  często  wyznaczano  mu  nie-

chlubną rolę w okrutnych egzekucjach, przyjętych w ówczesnej obyczajowości. Suger opowia-

da,  że  zabójcę  hrabiego  Flandrii  Karola  Dobrego  przywiązano  do  pręgierza  razem  z  psem, 

którego torturowano, żeby wściekły z bólu rozszarpywał twarz skazańca. Najwyżej ceniono 

konia i sokoła, a najlepiej znanym z naukowego punktu widzenia zwierzęciem była świnia; 

ponieważ Kościół zakazywał sekcji zwłok ludzkich, lekarze studiowali anatomię na świniach, 

uważanych za zwierzęta najbardziej do człowieka podobne. Dzikie zwierzęta nie były też obce 

doświadczeniu ludzi. W Anglii wprawdzie w X wieku wytępiono wilki, lecz na kontynencie 

nie brakowało ich nawet w najbliższym sąsiedztwie miast. Podobnie też pełno było w lasach 

Europy niedźwiedzi i dzików. Znano również wielkie drapieżne zwierzęta egzotyczne. Władcy 

utrzymywali  menażerie,  do  których  sprowadzano  okazy  z  Azji  i  Afryki,  a  w  dni  festynów 

każdy  mógł  je  tam  podziwiać.  Największą  sławą  cieszyły  się  zwierzyńce  królów  Anglii  w 

background image

 

Caen i Filipa Augusta w Vincennes. Chodzili też od wsi do wsi ludzie pokazujący za opłatą 

gepardy, małpy, węże i egzotyczne ptaki. 

Tak  konkretna  znajomość  fauny  nie  umniejszała  jednak  bardzo  żywego  i  szeroko 

rozpowszechnionego upodobania do dzieł zoologicznych, w których więcej było cudowności 

niż realizmu, do gatunku literackiego “bestiariuszy". Są to rozprawy, w których pod pretek-

stem opisów zwyczajów różnych swojskich lub egzotycznych zwierząt autorzy wysnuwają z 

badań przyrody symbole religijne i nauki moralne. Mimo braku oryginalności - gdyż większą 

część wiadomości czerpali autorzy z pism starożytnych i swoich poprzedników z wczesnego 

średniowiecza - dzieła te cieszyły się ogromnym powodzeniem i wywarły wpływ zarówno na 

najwyszukańsze formy twórczości artystycznej, jak i na bardzo naiwną mitologię ludową. O 

każdym bowiem zwierzęciu opowiadają historie zdolne oszołomić chłopa, zachwycić rycerza, 

oczarować artystę i natchnąć kaznodzieję. 

Oto  kwiatki  wybrane  z  traktatu:  De  bestiis  (O  zwierzętach)  Hugona  z  Saint-Victor  i 

Hugona z Fouilloy, z powieści zwierzęcych Filipa z Thaun, Wilhelma le Clerc, Piotra z Be-

auvais i z Liber de proprietatibus rerum Barthelemy'ego Anglika. 

Zacznijmy od wilka, najokrutniejszego i  najprzebieglejszego ze zwierząt  - w oczach 

ludzi średniowiecza. Wilk zawsze posuwa się nie pod wiatr, lecz z wiatrem, aby ścigające psy 

nie mogły go zwęszyć; gdy wyje, osłania pysk łapą, aby słyszącym zdawało się, że to głos całej 

hordy wilków. Rany od jego ukąszeń są tym bardziej niebezpieczne, że wilk żywi się jado-

witymi ropuchami, a w dodatku, tak samo jak pies, bywa wściekły. To stwór tak szatański, że 

trawa  raz  przez  niego  zdeptana  nigdy  nie  odrasta.  Jednakże  człowiek  ma  szansę  ocaleć  ze 

spotkania z nim pod warunkiem, że pierwszy go spostrzeże: wilk wtedy traci swą napastliwość 

i ucieka. Jeśli wszakże wilk pierwszy spostrzeże człowieka, sparaliżuje go spojrzeniem i pożre 

niechybnie. Kto by jakimś niezwykłym przypadkiem wyszedł żywy z takiej przygody, pozo-

stanie już do końca dni swoich niemową.  

Z kolei niedźwiedź, jeden z dobrze przecież znanych ssaków. Ten ogromny zwierz całą 

swą  siłę  ma  skupioną  w  łapach.  Samica  jest  mocniejsza  od  samca  i  prawie  nie  sposób  jej 

złowić, a na dobitkę cuchnie okropnie. Samca natomiast da się oswoić, ale trzeba mu wykłuć 

oczy i karmić go obficie miodem. Im więcej go bić, tym więcej nabierze sadła i krzepy, nadaje 

się wtedy nawet jako zwierzę pociągowe. Kiedy zdechnie, warto wyciąć mu sadło i smarować 

nim głowę, bo to najlepsze lekarstwo przeciw łysieniu. Ciąża u niedźwiedzicy trwa tylko trzy 

miesiące, toteż młode rodzą się nieżywe, mniejsze niż szczury, ślepe i  bez sierści.  Dopiero 

matka przywraca je do życia, nadaje im należyty wzrost i wygląd, wylizując je energicznie i 

bez ustanku przez kilka dni. 

background image

 

To  wskrzeszenie  miało  niewątpliwie  znaczenie  symbolu  chrystologicznego.  Odnaj-

dujemy je w podobnej wersji w rozdziałach o lwie i o pelikanie. Lwica budzi z martwych nowo 

narodzone lwięta własnym tchnieniem, a samica pelikana wskrzesza zabite przez samca pi-

sklęta rozdzierając sobie dziobem piersi i skrapiając małe własną krwią. 

Ale najczęściej symbol Chrystusa upatrywano w jeleniu. Jeleń nienawidzi węży, które 

są stworami demona, toteż tropi je i zjada. Jest wtedy skazany na niechybną śmierć, jeżeli w 

ciągu trzech godzin po przełknięciu jadowitego węża nie wykąpie się w źródlanej wodzie. Jeśli 

uda mu się to zrobić, nie umrze, lecz przeciwnie, odmłodnieje. Tym się tłumaczy jego dłu-

gowieczność.  Wszyscy  autorzy  przypisują  jeleniowi  bardzo  długie  życie,  lecz  różnią  się 

między sobą co do liczby lat tego życia: Hugon z Saint-Victor, najhojniejszy, przyznaje mu aż 

dziewięćset. Jeleń nigdy też nie choruje i nigdy nie miewa gorączki, a więc człowiek, który 

zjada codziennie kawałek jeleniego mięsa, zyskuje taką samą odporność na wszelkie choroby. 

Zwierz ten bardzo lubi muzykę. Można go obłaskawić i schwytać gwiżdżąc melodyjnie. Ale 

sposób ten jest skuteczny jedynie wtedy, gdy jeleń nastawia uszu, bo gdy je opuści, głuchnie 

całkowicie. Osaczony przez myśliwych nie broni się, lecz płacze rzęsistymi łzami i temu nieraz 

zawdzięcza ocalenie. 

Spośród zwierząt egzotycznych najbardziej niezwykły jest niewątpliwie kameleon. Ma 

tułów  jaszczurki,  łuski  i  grzbiet  ryby,  głowę  małpy  i  łapy  sokoła.  Z  wielkiej  bojaźliwości 

często zmienia barwę, a umie przybrać każdą, oprócz białej i czerwonej. Nie je ani nie pije nic, 

żywi się samym powietrzem. Toteż w ciele jego nie ma ani kropli krwi. Żołądek jego odznacza 

się magicznymi właściwościami, wystarczy go spalić, żeby spowodować deszcz albo burzę. 

Krokodylowi,  lepiej  znanemu,  przypisują  autorzy  osobliwe  stany  psychice.  Jest  to 

wielki żółty wąż wyposażony w cztery olbrzymie łapy, pozbawiony natomiast języka. Cha-

rakter ma dziwaczny, pełen sprzeczności. Gdy je, nie może powściągnąć łakomstwa i obżera 

się  tak,  że  potem  choruje.  Zwala  się  wtedy  na  piasek  i  leży  bez  ruchu,  dopóki  nie  strawi 

wszystkiego, co połknął, a trwa to nieraz kilka dni. Podobnie też na widok człowieka nie umie 

się opanować, chwyta ofiarę i pożera, chociaż poza tym jest dobrym i czułym stworzeniem. 

Dlatego ukończywszy tę ponurą ucztę żałuje swego nikczemnego postępku i przez kilka go-

dzin płacze. 

Bestiariusze opisują nie tylko zwierzęta istniejące w rzeczywistości. Poświęcają długie 

rozdziały potworom i istotom chimerycznym. Pominiemy smoka, gryfa, bazyliszka i syreny, 

których  fantastyczne  wyobrażenia  już  się  w  XIII  wieku  nieco  spospolitowały.  Wymienimy 

natomiast na zakończenie kilka innych, mniej znanych, lecz równie cudacznych stworzeń. 

Najbardziej krwiożercza ze wszystkich bestii  jest mantykora, co widać nawet  po jej 

background image

 

czerwonym jak krew ubarwieniu. Ma tors lwa, ogon skorpiona, a głowę człowieka. Każda z jej 

szczęk uzbrojona jest trzema rzędami zębów. Żadne stworzenie na ziemi przed nią nie uciek-

nie, bo mantykora biega od wszystkich szybciej. Jeden tylko lew jej się nie boi. Za to lęka się 

ona leontofona, najmniejszego z gryzoni, który największego zwierza może uśmiercić samym 

smrodem  swojego  moczu.  Mniej  groźna  jest  taranda,  wielki  wół  z  głową  jelenia  i  skórą 

niedźwiedzia. Zamieszkuje strefę zimną i jest bardzo płochliwa, toteż podobnie jak kameleon 

często zmienia kolor. Leonkrokita pochodzi ze skrzyżowania lwicy z wilko-jeleniem, co nie 

przeszkadza jej mieć tułowia osła, nóg jelenia, grzywy lwa, głowy wielbłąda i niekiedy czło-

wieczego  głosu.  Najosobliwszy  ze  wszystkich  monstrów  jest  ponad  wszelką  wątpliwość 

morski mnich, bestia czyhająca u wybrzeży Norwegii; ma bowiem tułów ryby, a głowę czło-

wieka z wygoloną tonsurą, na karku jej zaś zwisa kaptur podobny do tego, jaki noszą zakon-

nicy. 

 

Cudowności bretońskie i świat graala 

 

W przeciwieństwie do bestiariuszy i dzieł dydaktycznych, literatura powieściowa jest 

bardziej feeryczna niż fantastyczna. Potworność ustępuje tu miejsca cudowności. Przenosi nas 

ona w świat częściowo tylko obcy. Tajemnicze istoty i nadprzyrodzone zjawiska raczej urze-

kają, niż niepokoją, bo mimo swej niezwykłości zachowują z reguły pewne pozory realizmu. 

Przy tym wkraczając często w codzienne ludzkie życie, nie czynią tego nigdy bez powodu: są 

to znaki, przestrogi i wieści przysyłane z innego świata. Średniowieczna mentalność kazała 

bowiem ludziom wierzyć w istnienie pośredników między światem Boga a naszym padołem; 

są nimi dusze zmarłych, aniołowie i demony, geniusze i wróżki, objawiają się zaś znakami 

mającymi  zawsze  znaczenie  wróżebne.  Dlatego  kronikarze  i  historycy  średniowieczni  nie 

omieszkali nigdy wspomnieć o poprzedzających wielkie wydarzenia zjawiskach sprzecznych 

ze zwykłym porządkiem rzeczy, o cudach, snach, zjawach, kometach i zaćmieniach słońca. Na 

przykład: 

 

“Roku  od  Wcielenia  Pańskiego  1187,  dnia  4  września  słońce  zaćmiło  się,  wchodząc  w 

osiemnasty stopień znaku Panny, na całe dwie godziny. Nazajutrz zaś, w sobotę 5 września o 

godzinie jedenastej przed południem, urodził się Ludwik, syn Filipa Augusta, przesławnego 

króla francuskiego."  

 

W dziełach literackich interpretację znaków wróżebnych pozostawia się specjalistom. 

background image

 

Wśród  nich  autorzy  skrupulatnie  odróżniają  czarodziejów,  takich  jak  Merlin  używających 

swego  daru  tylko  do  najszlachetniejszych  celów,  od  czarowników  i  wiedźm,  zaprzedanych 

diabłu i starających się zawsze szkodzić człowiekowi. Jedni i drudzy są mistrzami nie. tylko 

astrologii,  lecz  także  wiedzy  lekarskiej;  znają  przymioty  różnych  ziół  i umieją  przyrządzać 

czarodziejskie  napoje.  Podobnie  jak  Thesalla,  sprawna  i  oddana  piastunka  Fenicji,  zgłębili 

arkana nigromancji (magii) i mogą o sobie powiedzieć: 

 

“Potrafię  leczyć  puchlinę  wodną  i  podagrę,  astmę  i  zapalenie  gardła;  umiem  rozpoznawać 

chorobę po urynie i mierzyć. tętno. Znam też sposoby zamawiania i formuły zaklęć, o których 

skuteczności nie można wątpić. Nawet sama Medea nie znała lepszych [...]" 

 

Ale romanse Okrągłego Stołu nie poprzestają na tej formie cudowności, dość w gruncie 

rzeczy banalnej i spotykanej w bardzo wielu utworach literackich. Zawierają szczególny, sobie 

tylko właściwy rodzaj niezwykłości, zaczerpnięty głównie z celtyckich baśni Irlandii i Walii. Z 

połączenia  tych  różnych  elementów  powstała  cudowność  cyklu  bretońskich  romansów,  ich 

niezwykła, wieloznaczna i fascynująca atmosfera, która nadaje literaturze arturiańskiej urok 

niezrównany  i  w  swoim  rodzaju  jedyny.  Mało  w  niej  superlatywów,  wiele  zaś  półtonów  i 

znaków zapytania. To, co się w niej przemilcza, zdaje się ważniejsze od tego, co zostało po-

wiedziane. Nie chodzi o to, by wzbudzić podziw słuchacza; lecz by zachęcić jego wyobraźnię 

do  swobodnych  wędrówek.  Nie  trzeba.  podróżować  do  odległych  Indii,  żeby  spotkać  nie-

zwykłe istoty; w tych opowieściach świat umarłych sąsiaduje ze światem żywych, a dzieląca 

je. granica nie jest wcale niemożliwa do przekroczenia. Wystarczy, że błędny rycerz przebę-

dzie wrzosowisko, rzekę czy las, aby niepostrzeżenie. wkroczył do królestwa bóstw i wróżek. 

Wystarczy,  żeby  wszedł  na  pokład  opuszczonego  statku,  a  poniesie  go  on  do  tajemniczej 

krainy, gdzie. czeka przeznaczenie. Na drodze przygód spotka przewrotne, swarliwe karły albo 

szpetne,  despotyczne  olbrzymy,  z  którymi  będzie  się  musiał  bić,  żeby  wyzwolić  młodą 

dziewczynę, lubieżną zresztą i kapryśną, jak się później okaże. Rycerz zatrzymuje się w na-

wiedzonym zamku i spędza tam noc na walce z magicznymi mieczami, które o świcie znikają, 

jedzie. przez las, gdzie zwierzęta do niego przemawiają, nakłaniając, by wyznał swoje grze-

chy;  potem  natrafia  na  cmentarz  i  widzi  już  dla  siebie  wykopany  grób,  a  na  kamieniu  na-

grobnym odczytuje opowieść o czekające j go w przyszłości śmierci. 

Urok tej literatury płynie zarówno z jej niedomówień, jak i ze sprzeczności. Autorzy 

czerpią z legend irlandzkich i walijskich tematy i motywy należące do celtyckiej mitologii i 

najoczywiściej sami ich nie rozumieją. Pragnąc je upiększyć lub usiłując je wyjaśnić, znie-

background image

 

kształcają  i  okaleczają  te  mity,  lecz  jednocześnie  zdobią  aureolą  tajemnicy  i  są  nią  sami 

urzeczeni nie mniej niż ówcześni słuchacze i niż my, dzisiejsi ich czytelnicy. Niekiedy wydaje 

się, że twory ich własnej wyobraźni przerosły autorów, którzy są przez nie zafascynowani tak 

samo jak ich publiczność. 

Najlepszym przykładem jest Opowieść o Graalu, rozpoczęta przez Chretiena de Troyes 

na prośbę hrabiego Flandrii Filipa z Alzacji i nie ukończona, gdyż śmierć przerwała poecie 

pracę. Czytając pewne fragmenty mamy wrażenie, że Chretien był olśniony, oślepiony tym 

dziwnym,  wspaniałym  tematem,  który  podjął  nie  z  własnego  wyboru  i  którego  wszystkich 

blasków nie może opanować. Tym bardziej nie mogli temu podołać liczni naśladowcy i kon-

tynuatorzy Chretiena, próbujący przerabiać lub ciągnąć dalej nie ukończoną opowieść, której 

tajemniczość niepokoiła w najwyższym stopniu samego autora. 

Po śmierci Chretiena de Troyes cała społeczność rycerska była jak gdyby urzeczona 

tematem Graala, który, chociaż wciąż na nowo podejmowany, przystosowywany i przetwa-

rzany  przez  kilka  pokoleń  postów  i  romansopisarzy,  nigdy  nie  wyjawił  wszystkich  swoich 

tajemnic. Ich punktem wyjścia jest główna scena romansu Chretiena. Młody, dopiero co pa-

sowany na rycerza Parsifal przybywa pewnego wieczora do zamku, gdzie przyjmuje go pan 

szlachetnie  urodzony  i  dwornych  manier,  lecz  ułomny.  Gdy  w  oczekiwaniu  na  wieczerzę 

rozmawiają, przez wielką salę przeciąga dziwny orszak: 

“Do komnaty wszedł młodzieniec trzymając w połowie drzewca wspaniałą włócznię. Posuwał 

się między kominkiem a łożem, na którym siedzieli biesiadnicy. Wszyscy obecni zobaczyli, że 

kropla krwi ścieka z żelaznego grotu po drzewcu aż na rękę chłopca [...) Potem zjawili się dwaj 

inni młodzieńcy, bardzo piękni, a każdy niósł złoty, bogato zdobiony świecznik z dwunastu 

płonącymi świecami. Potem panna szlachetna, prześliczna i wspaniale ubrana, wniosła Graala. 

Kiedy weszła z tym Graalem, w sali zrobiło się tak jasno, że wszystkie świece przygasły jak 

księżyc i gwiazdy, gdy słońce wstanie. Za pierwszą kroczyła druga panna ze srebrną płytą do 

dzielenia mięsa. Graal niesiony przez pierwszą pannę był z najszczerszego złota, wysadzany 

drogimi  kamieniami,  najcenniejszymi  i  najrozmaitszymi,  jakie  znajdują  się  na  ziemi  czy  w 

głębi mórz. Potem włócznia, Graal i srebrna płyta, przesunąwszy się przed łożem, zniknęły w 

przyległej komnacie."  

Ten niezwykły widok wzbudził wielką ciekawość w młodym Parsifalu. Miał ochotę 

zagadnąć gospodarza i poprosić, by mu wyjaśnił, co znaczy brocząca krwią włócznia i komu 

zaniesiono  Graala  wraz  z  jego  zawartością.  Ale  nie  ośmielił  się  pytać:  zacny  Gornemant  z 

Goort, pod którego opieką przez czas jakiś przebywał, nauczył go bowiem, że rycerz dosko-

nały  nie  zadaje  nigdy  niedyskretnych  pytań.  Tak  więc  Parsifal  zmilczał  i  wcale  sobie  nie 

background image

 

zdawał sprawy, że ominął nadarzającą się niezrównaną przygodę, najcudowniejszą, jaką kie-

dykolwiek ofiarowano młodemu rycerzowi. Gdyby był zadał pytanie, które mu się cisnęło na 

usta, gospodarz zamku zostałby uzdrowiony, kraj cały wyzwolony z okropnych nieszczęść, on 

zaś sam otrzymałby najwspanialszą nagrodę. Ale o tym wszystkim miał się dowiedzieć do-

piero poniewczasie, podobnie jak o tym, że ułomny pan zamku nazywa się Królem Rybakiem 

(przezwano go tak, gdyż z powodu kalectwa nie mógł zażywać innych rozrywek niż łowienie 

ryb), że w Graalu nie znajdowało się nic prócz hostii, jedynego pokarmu utrzymującego przy 

życiu starca, rodzonego ojca Króla Rybaka. 

Chretien nic więcej o Graalu nie napisał, lecz zostawił potomnym coś więcej niż nie 

dokończoną opowieść: nieskazitelny mit, wokół którego będą się krystalizowały marzenia i 

aspiracje wielu pokoleń znacznej części zachodnioeuropejskiego społeczeństwa. Narodzi się 

cała literatura wyjaśniająca, w jaki sposób Król Rybak stał się kaleką, kim był jego sędziwy 

ojciec, dlaczego włócznia krwawiła i co oznaczał Graal. W tekście Chretiena jest to po prostu 

talerz, lecz w innych utworach Graal przeobrazi się kolejno w wazę, puchar, cyborium, talerz, z 

którego Jezus jadł podczas wielkoczwartkowej wieczerzy, misę, w którą nazajutrz po Męce 

Józef z Arymatei zebrał krew płynącą z ran Ukrzyżowanego, a nawet  według niemieckiego 

poety Wolframa von Eschenbach - w drogocenny kamień, darzący mocą i bogactwem i chro-

niący od śmierci. 

Z  zawrotnej  pustki,  którą  pozostawiło  milczenie  Parsifala,  poeci  i  autorzy  średnio-

wiecznych  romansów  będą  mogli  wyczarowywać  własne  wizje  świata  i  społeczeństwa,  a 

czytelnicy i słuchacze pozwolą rozkwitać swoim nadziejom i złudzeniom. Gdyby młody ry-

cerz odezwał się wówczas, gdyby był postawił pytanie przesądzające o jego losie, literatura 

średniowieczna  straciłaby  swoją  najgłębiej  poruszającą  legendę,  a  literatura  światowa 

wszystkich czasów - najbardziej poetyczne i najprzedziwniejsze swoje tematy. Parsifal owego 

dnia został wezwany na schadzkę z przeznaczeniem, lecz geniusz autora sprawił, że do tego 

spotkania nie doszło.