background image

Autor: JACEK INGLOT

Tytul: powrót Robinsona 

Z "NF" 10

Planeta nosiła katalogową nazwę H347PU, ale David, podobnie jak inni 
Robinsonowie, wolał nazywać ją Oceanem. Patrząc na bezkresny, błękitnozielony 
przestwór, pomarszczoną taflą ciągnący się po horyzont nie znajdował  lepszej nazwy. 
Ze swego miejsca skarpy widział wyciągnięty ku wschodowi skalisty cypel wyspy 
Readera; stary pewnie też wyszedł na brzeg i sprawdzał czerpaki. Na południowym 
wschodzie, dwa rumby na lewo od cypla, pokazały się  trzy żagle. Potem łodzie zrobiły 
zwrot i wnet znikły za wyspą - pewnie Sehanowie wypłynęli na połów. 

Westchnął i zszedł na brzeg, aby zobaczyć, co jest w koszach. W nocy trochę wiało,  
mogło je zerwać, szczęśliwie pławy pozostały na miejscu. Chwycił za pierwszą linkę. 
Wyraźny opór, tak jakby złapała się całkiem spora sztuka. Ciągnął ostrożnie, nawijając 
linkę na wrzeciono utworzone z kciuka i łokcia, gotów zapętlić ją o wkopany w ziemię 
pachołek, gdyby tylko wyczuł opór zdobyczy. Ale ta, choć ciężka opierała się 
niemrawo, po chwili wyciągnął kosz na brzeg. 

Łypało na Davida ze środka stworzenie niewiele mające wspólnego z rybą. Składało 
się z trojga wyłupiastych oczu, płetwy grzbietowej i wachlarzowatego, podwójnego 
ogona;   mięsa prawie nie było, za to całość pyszniła się wspaniałą purpurą. Stwór 
wyglądał na kolejny eksperyment kapryśnej ewolucji Oceanu; projektowanie 
podwodnej fauny przerwano w połowie, poprzestając na kilkunastu rafowych rybach 
ozdobnych, skorupiakach i kałamarnicach,  bardzo malowniczych, ale prawie 
niejadalnych; tylko  Sehanowie potrafili coś z nich wypichcić. Gdyby nie Standish, 
jeden z pierwszych Robinsonów, który wpuścił do morza tuńczyka i mintaja, oprócz 
sałatki z wodorostów praktycznie nie mieliby co jeść. David podniósł kosz i wytrząsnął 
purpurowe dziwadło do wody. Niech dalej ewoluuje. 

W drugim koszu nie znalazł nic, w trzecim kilka drobnych błękitnych rybek, 
przypominających skalary, i coś, co pierwotnie mogło być mątwą, a skończyło jako  
wielooczna kupa galarety, zupełnie nieapetyczna. Czyli nic, co nadawałoby się na 
ruszt, i wyglądało na to, że będzie musiał sięgnąć do zamrażarki; pech, a tak lubił zjeść 
na śniadanie płat świeżego, pachnącego morzem mięsa.  W południe znów trzeba 
będzie wypłynąć i spróbować szczęścia z wędką. Może odwiedzi Readera i dowie się, 
co słychać: chłop bardzo się postarzał i chyba dojrzał już do Powrotu. Warto by się 

background image

przedtem pożegnać - odchodzącego Robinsona zawsze żegnał ten, który zostawał. 

Dopiero, gdy położył na katapulcie trzeci kosz, gotując się do wystrzelenia go w 
morze, zauważył ślady na brzegu. Biegły tuż przy linii brzegowej, częściowo rozmyte 
przez fale, dlatego ich wcześniej nie zauważył. Z obserwacją na Oceanie było kiepsko, 
ze względu na podwójne cienie - Beta Mitreis wschodziła niecałe pół godziny po Alfie, 
prawie cały dzień na niebie Oceanu stały dwa słońca. W ciągu dnia odległość kątowa 
między nimi rosła w tempie ćwierci stopnia na godzinę, a cienie rozwierały się powoli 
niczym osobliwe nożyce. To utrudniało obserwację i czyniło wszystko na Oceanie 
względnym, niedookreślonym. Ale David nie miał o ten poznawczy relatywizm 
pretensji ani do losu, ani do gwiazd; zabawne, podobnie jak inni Robinsonowie 
przestał cenić pewność. Pewny mógł być tylko Powrót.  

Ś

lady stóp drobnych i bosych biegły rozmytym szlakiem ku zwartej grupie skał, 

położonej pół mili od płytkiej zatoczki, w której zainstalował czerpaki. David 
przyglądał się podejrzliwie odciskom, nie wiedząc, co o tym sądzić. Zbyt małe jak na 
któregoś z Robinsonów - chłop w chłopa byli to faceci nabici, najmniej dwustufuntowi, 
dobrze wytrenowani w grawitacyjnych wirówkach -  pasowały raczej do dziecka lub 
małego chłopca. A najmłodszym znanym Davidowi Robinsonem był on sam. 

Zaciekawiony, ruszył  ku skałom, wrzynającym się gładko w morze wąskim garbatym 
klinem. Tajemniczy ktoś biegł niezbyt szybko, na co wskazywały głębiej od pięt 
odciśnięte palce. Przejęty rolą tropiciela ani się obejrzał, gdy znalazł się tuż przy 
skałach. Ślady urywały się przy płaskim kamieniu, obok większego rumowiska, jakby 
biegacz wskoczył nań i zaczął się wspinać. David uśmiechnął się: jeśli uciekał przed 
nim, to nadaremnie. Nasunął na oczy bryle i przestawił skan na kwarc - teraz widział 
każdą drobinę piasku leżącą na skałach. Widział też zarys stóp przybysza, odciski 
oznaczone paskiem plaży. Trop wiódł w górę, ku grzbietowi największej skały, którą 
nazywał "wielorybem" ze względu na podługowaty, obły kształt; przypominała 
wyrzuconego na brzeg walenia. Lubił się na nią wspinać i patrzeć stamtąd na morze, w 
stronę wyspy Larsena - teraz bezludnej, gdyż sam Larsen powrócił trzy lata temu. 

Dobrnął do ogona "wieloryba" i zabierał się do dalszej wspinaczki. Nagle usłyszał 
stukot kamieni; poderwał głowę i wtedy ją zobaczył. 

Mogła mieć najwyżej szesnaście, siedemnaście lat.  Przycupnęła na  skalnej półce, 
wyrżniętej w prawym boku "wieloryba", i obserwowała go wielkimi oczyma. Była 
naga, jeśli nie liczyć przepaski biodrowej z glonów morskich. Miała długie, 
zmierzwione kruczoczarne włosy i śniadą cerę, jak każdy z Sehanów. David zamarł w 
bezruchu, bojąc się ją spłoszyć, Sehanowie zwykle trzymali się z daleka od 
Robinsonów. Jeden Reader umiał się z nimi kontaktować, znał parę zwrotów z ich 
narzecza i uprawiał nawet coś w rodzaju handlu, wymieniając zużyty sprzęt 
elektroniczny na ich produkty. Sehanowie suszyli i impregnowali glony wykonując z 
nich koce, ubrania, liny i żagle; ze starych procesorów robili ozdoby. David spostrzegł, 

ż

e mała dzikuska ma naszyjnik z muszli, pośród których   błyszczał procesor z rodziny 

celebrixów. Dziewczyna, wciąż w niego wpatrzona, bezwiednie dotknęła złotej płytki; 

background image

odebrał to jako  chęć kontaktu, ale mimo rozpaczliwych wysiłków, nie był w stanie 
przypomnieć sobie żadnego ze zwrotów przytaczanych przez Readera. Stary Robinson 
twierdził, że język Sehanów wywodzi się z sanskrytu, ale David był zbyt leniwy, aby 
sprawdzić to w Logonecie, zresztą, dzicy zawsze uciekali na jego widok. Ale 
dziewczyna  przyczajona na skale najwyraźniej się nie bała. Miała wcale przyjemną, 
lekko pucołowatą twarz o zadartym nosie i szeroko rozstawionych, ciemnych 
ciekawskich oczach. Przypominała mu... kogoś, o kim nie chciał myśleć.  

Uśmiechnął się przyjaźnie i podnosił do góry otwartą dłoń, gdy wtem zza jego pleców 
dobiegł przenikliwy, zgrzytliwy dźwięk. Skulona na skale dziewczyna skoczyła na 
równe nogi, odwróciła się i niczym małpa wdrapała po stromej ścianie na grzbiet 
"wieloryba", tam przystanęła  rzucając mu krótkie, przestraszone spojrzenie, po czym 
zniknęła. Musiała mieć po drugiej stronie ukrytą łódź. 

David spojrzał w niebo - doskonale znał ten dźwięk. Bryle automatycznie emulowały 
filtr przeciwsłoneczny, jednocześnie powiększając obraz dziesięciokrotnie. Skaner 
natychmiast wyłapał obiekt znajdujący się trzy odległości kątowe od Bety, pięćdziesiąt 
stopni nad horyzontem. Ostre zejście, zbyt ostre. Pilot widocznie lubił ryzyko lub też 
ufał grawimetrycznym stabilizatorom. Przez chwilę David żywił nadzieję, że to tylko 
nowy Robinson, szukający dla siebie wyspy. Ale położenie promu nie ulegało zmianie, 
wchodził coraz głębiej w atmosferę, obniżając wysokość: bryle ekstrapolowały 
parametry lotu i David pozbył się wątpliwości. Przybysz, wciąż odległy o pięćset mil, 
zmierzał w jego stronę. 

Od morza dobiegł charakterystyczny mlaszczący odgłos, wydawany przez glonowe 
płótno Sehanów - dziewczyna siedziała w małym, dwuosobowym kecie, usiłując złapać 
boczny wiatr w dziesięciostopowy grot; płaskodenna łódka kołysała się śmiesznie i 

ś

lizgała na grzbietach fal. Wiało niemal bez przerwy, do żeglugi na Oceanie wystarczał 

byle kawałek płótna. Nim dzikuska wykręciła na zachód, rzuciła mu pożegnalne 
spojrzenie. Pomachał jej. Dziewczyna płynęła szybko lewym halsem, sprawnie  
manewrując żaglem. Jak każdy Sehan żeglarstwo miała we krwi; Reader twierdził, że 
słowo "sehan" w ich narzeczu znaczy "człowiek oceanu". David domyślił się, że po 
ominięciu wyspy Larsena skręci na północ, w kierunku Wielkiego Archipelagu, 
zamieszkałego przez tubylców. Mały Archipelag, złożony z kilkudziesięciu niewielkich 
skalistych wysp, mocą niepisanej umowy przypadł Robinsonom. 

David był wściekły na nieznanego pilota; zjawił się w nieodpowiednim momencie. 
Mała Sehanka  najwyraźniej szukała kontaktu, a dotąd jej plemię unikało obcych, poza 
może Readerem. Stary opowiadał, że dwadzieścia lat temu próbowała dokonać tej 
sztuczki grupa antropologów z Ziemi, ale Sehanowie okazali się odporni na naukowe 
procedury. Tyle jedynie zdołano się dowiedzieć, że przybyli po tym, jak 
zbankrutowana korporacja New Worlds Corp. odstąpiła od dokończenia 
terraformowania H347PU, zostawiając rozgrzebaną robotę. Planeta nie posiadała 
księżyca - dlatego oceaniczne pływy okazywały się dość łagodne, ułatwiając żeglugę, 
niemniej jednak nocą na nieboskłonie można było podziwiać chmary gigantycznych  
statków terraformacyjnych, porzuconych na orbicie. Przesuwały się co noc 

background image

majestatycznie ze wschodu na zachód - świadectwo  marności potęgi kredytowej. A 
planeta, dobrze nawodniona, gdyż zaprojektowana jako ośrodek sportów wodnych, 
stała się przytuliskiem dla takich jak on Robinsonów. No i Sehanów. Antropolodzy 
przypuszczali, że to przedstawiciele jednej z hinduskich sekt, dawno już zanikłych na 
Ziemi - to by tłumaczyło sanskryt. Reader stawiał raczej na potomków pierwszych 
budowniczych, korporacja miała wszak siedzibę w New Delhi. Dlaczego ci akurat nie 
wrócili z innymi, nie wiedział nikt.  

Do domu miał dość daleko, na drugą stronę wyspy - zeskoczył z ogona "wieloryba" i 
poszedł wysoką granią wzdłuż urwistego brzegu. Mógłby skrócić drogę, ale w tym 
celu musiał przejść przez głęboką kotlinkę, porośniętą gęstymi krzewami i  
rachitycznymi drzewkami. Zwykle je błogosławił, stanowiły jedyne na wyspie źródło 
drewna, ale przebijanie się przez gąszcz zajęłoby Davidowi przeszło kwadrans. 
Wreszcie wyszedł na ścieżkę prowadzącą ku chacie, którą sobie wybudował na 
wschodnim krańcu wyspy, na niewielkiej wyżynie, osłoniętej od morza blokiem 
przysadzistych bazaltowych skał, przypominających grupę  zakapturzonych mnichów. 
Dom zbudował wykorzystując tę najwyższą, zwał ją pieszczotliwie "przeorem", 
stanowiła tylną  ścianę skromnej jednoizbowej siedziby. Resztę  postawił z 
bazaltowych odłamków, spajanych wapienną zaprawą, którą uzyskiwał starodawną 
metodą, paląc morskie muszle. 

Na progu jego chaty, nieforemnie wyciosanym z przyniesionego przez fale pniaka, 
siedział jasnowłosy facet o wydatnej, końskiej szczęce, w błękitnym kombinezonie 
funkcjonariusza Patrolu  - gadał akurat do naręcznego komunikatora. David zrazu nie 
zauważył promu, którym przybył, ale po chwili dostrzegł jego podwójny, obły cień. 
Wisiał u góry, zawieszony na grawitacyjnym holu miał nowy aerodynamiczny profil. 
Nie znał tego modelu, pojazd kształtem przypominał wydłużoną kroplę rtęci.  Dlatego 
pilot tak ostro wchodził w atmosferę. 

Facet na progu przestał nadawać do komunikatora, spojrzał bystro na Davida i 
uśmiechnął się szeroko. 

- David Charvet, jeśli się nie mylę... 

Ten Niselhoff potrafił nawijać, dlatego go  przysłali; dodatkowym argumentem było 
pewnie to, że znali się z Akademii. David, co prawda, nigdy go specjalnie nie lubił; 
siedzieli w jednej grupie na zajęciach z astrobiologii, gdzie Niselhoff twardo odstawiał 
prymusa i kujona. Rozmawiali może trzy razy, kiedyś wpadli razem na piwo. Ambitny i
wygadany, takim go zapamiętał.  

Gęba mu się nie zamykała i teraz; wszystkim był zachwycony. Najbardziej podziwiał 
ruszt, który David zrobił z tytanowych szprych wyciągniętych ze stabilizatorów, 
podłączonych do fotoogniwa. Urządzenie zawsze działało, w tym regionie Oceanu 
właściwie nie było chmur, deszcze padały dwa, trzy razy w roku. Z zaciekawieniem 
oglądał też aparat do łapania wody z nocnej mgły; Reader podejrzał to u Sehanów - 

background image

wielką matę, plecioną z włókien morskich glonów, tak  spreparowanych, że działały 
jak najlepsze higroskopijne tworzywo. Nocą, gdy znad morza przychodziły tumany 
mgły, mata nasiąkała wilgocią, wystarczyło podstawić pod dolny kraniec rynienkę i 
pojemnik - w ciągu nocy potrafiło się zebrać nawet dwa galony. Dzięki temu 
urządzeniu oszczędzał filtry w odsalarce; na wyspie nie było źródła.   

- Już się napatrzyłeś? - spytał ostro. Wcale nie zamierzał być grzeczny. -  Po cholerę tu 
przyleciałeś, Niselhoff? 

Przybysz, zaskoczony, podrapał się w brodę i nerwowo zerknął na wiszący w górze 
lądownik. 

- Oni chcą, żebyś wrócił - powiedział w końcu cicho i bez przekonania. 

David nawet się tego spodziewał. Reader mówił, że  co roku miewał podobne wizyty. 
Potem, gdy wciąż  pozostawał głuchy na namowy, przestali się zjawiać. Radził to 
samo, wodę w usta i udawanie Greka.  Ale David, w nadziei, że szybciej skończą, 
postanowił odegrać twardego desperado. 

- Wiesz, jak wracają Robinsonowie? - zapytał, a Niselhoff wzruszył bezradnie 
ramionami. - Gdy przychodzi czas, Robinson wypływa łodzią w kierunku bieguna 
północnego, zabierając żarcia i wody na tydzień. Tam za czterdziestym stopniem jest 
strefa wielkich, wirowych prądów. Są tam otchłanie, które połknęłyby statki o 
wyporności "Titanica", z żaglówką radzą sobie błyskawicznie. Nazywamy to 
Powrotem. Tam nas szukajcie. 

Niselhoff tylko się skrzywił.

- Uważasz, że to chore? - uśmiechał się David. Jeśli facet weźmie go za świra, to 
szybciej się odczepi. - Obyczaj ten pochodzi od pierwszego Robinsona, Rona 
Puttemansa. Twierdził, że tak postępowali emerytowani wikingowie. Nie podoba ci 
się? Wiesz, tu nie ma domów szczęśliwej starości... 

- Przyszła odpowiedź - odparł przybysz, ignorując zaczepki. David drgnął; poczuł, że 
musi usiąść. Cholera, mógł się tego domyśleć. To dlatego go przysłali. 

- Z Chmury Strzelca? - spytał niepotrzebnie; Niselhoff skinął głową. - Kiedy? 

- Rok temu. Zaraz potem mnie wysłali. Stwierdzili, że lepiej pogadać z tobą osobiście 
niż przez Logonet... mógłbyś w ogóle nie chcieć rozmawiać. 

Nie mylili się, dawno zablokował kanał komunikacyjny. Tak robili wszyscy 
Robinsonowie. Dla pewności. 

- Co było w komunikacie? 

- Trwają prace dekodujące, to obrazy i symbole. Jedno wiemy na pewno: to przekaz 
od Obcych. Mam go na chipie, chcesz przejrzeć? 

background image

David odruchowo wyciągnął rękę, ale opuścił ją, zawstydzony. Nie powinien wracać 
do przeszłości. Nie po to uciekał. Zacisnął dłoń i uderzył się w udo. Najważniejsze to 
zachować zimną krew. Ten człowiek przyleciał, aby go skusić. 

- Powiedziałeś swoje, możesz wracać - odwrócił się, odgarnął zasłonę w drzwiach i 
zamierzał wejść do środka. 

- Oni chcą, abyś stanął na czele wyprawy - wystrzelił Niselhoff do jego pleców. - 
Modernizują "Ptolemeusza", twój statek. Gdy ze mną wrócisz, będzie już gotowy. 

Zamarł z ręką na ościeżnicy; zacisnął kurczowo palce, zdzierając paznokieć o ostrą 
krawędź bazaltu. Kusiciel miał  dobrze opracowaną ofertę. 

- To ty powinieneś poprowadzić wyprawę. W końcu znalazłeś ich artefakt na piątej 
Meraka. Gdyby nie to, nigdy by nie doszło do wymiany komunikatów... 

David przestał słuchać. Doskonale pamiętał ten dzień, gdy penetrowali niewielki 
księżyc obiegający piątą Meraka, lodową planetę przypominającą Europę. Na 
skalistym okruchu znaleźli roztrzaskane resztki automatycznej sondy; wśród 
metalowych strzępów poniewierała się plakieta w kształcie dysku, z wygrawerowanym 
ideogramem wskazującym na kilka  gwiezdnych obiektów w najbliższym sąsiedztwie 
Meraka. Jeden odcinek,  o wiele dłuższy, wskazywał na Chmurę Strzelca: adres 
domowy. Ten dzień był dniem jego chwały, serwisy Logonetu zachłystywały się jego 
nazwiskiem, chrzcząc go Davidem Odkrywcą, drugim Kolumbem i Armstrongiem. 
Trzy dni potem zginęła Niki.  

- Nie jestem im potrzebny - powiedział. - "Ptolemeuszem" może dowodzić 
ktokolwiek. 

Niselhoff pokręcił przecząco głową. 

- Uważają inaczej. Na pierwszą wyprawę powinni polecieć najlepsi z najlepszych. A ty 
jesteś najlepszym, bo... 

- Bo poświęciłem kobietę, by ratować statek i załogę - rzucił z wściekłością i oderwał 
dłoń od ościeżnicy. Spod paznokcia pociekła krew, to dobrze, niech boli. - Tylko ja...  

- To nie tak - głos tamtego przybrał ton łagodnej perswazji. - Po prostu nie możemy 
popełnić błędu. Potrzebny jest więc David Charvet, który nigdy go nie popełnił. 

Odwrócił się i popatrzył uważnie na Niselhoffa. Gość stał w skwarze,  mrużąc oczy od 
oślepiającego blasku i zdawał się mówić z całkowitym przekonaniem. Nie założył 
gogli, pewnie tak kazali: miał wzbudzać zaufanie szczerą, odkrytą twarzą. David bez 
słowa wskazał altanę przyklejoną do południowej ściany chaty. Pod daszkiem krytym 
wodorostami ustawił stół zbity z wyrzuconych przez morze ułomków drzewa, które 
sam pociął na deszczułki, i dwa kamienne zydle. Tutaj gościł przypływających w 
odwiedziny Robinsonów. 

background image

- Czy mogę prosić o szklankę wody? - sapnął Niselhoff siadając i ocierając pot z czoła. 
- Strasznie gorąco. 

- A czego się spodziewać po dwóch słońcach? - odburknął niezbyt uprzejmie. Wziął z 
chaty całą butelkę i dwa kubki. Chyba trochę to potrwa. 

- Całkiem smaczna - pochwalił Niselhoff. - To z tego urządzenia do łapania mgły? 

David skinął zdawkowo głową. Myślał o Nicole. O tamtym dniu, gdy popełnił błąd.  

Gość przełknął ostatni łyk i odstawił kubek; chwilę podziwiał prosty, paciorkowaty 
wzorek zdobiący polewę: kubki wyrabiali Sehanowie, posiadający na swoich wyspach 
złoża gliny. Do Davida trafiły za pośrednictwem Readera, kosztowały go stary 
komunikator, który pewnie ktoś z plemiennej starszyzny obnosił w charakterze 
ozdobnej bransolety. 

- Nie popełniłeś błędu  - kontynuował przybysz. - Sam robiłem symulacje wszystkich 
wariantów. Merak to gwiazda niestabilna, wiemy to teraz. Wtedy nie było żadnych 
przesłanek, to pierwsza znana nam  gwiazda, w którą trafiła mikrodziura. Do tej pory 
znaliśmy tylko gwiazdy pożerane przez sąsiadujące z nimi czarne dziury. A to 
cholerstwo siedzi w środku Meraka i zjada go powoli, ale systematycznie, okresowo 
destabilizując chromosferę. Gwiazda rozbłyskuje w cyklu trzyletnim, a wyście ją badali 
od dwóch miesięcy. Przed rozbłyskiem nie sposób było cokolwiek przewidzieć. 

Gadał mądrze i logicznie, tak samo jak goście z komisji, która oczyściła Davida z 
zarzutów. Tyle, że jemu ta przeklęta gwiazda nie podobała się od początku, coś było z 
nią nie tak, czuł to, mimo że wszystkie parametry wydawały się w normie, jak to dla 
gwiazdy typu G2 V. Niki chciała koniecznie lecieć i pobrać próbki korony; nie 
powinien na to pozwolić, należało wysłać próbnik automatyczny. Ale ona tak lubiła 
zaglądać gwiazdom do gardła... Przecież nic nie mogło się stać, rutynowa procedura, 
jakich wiele przeszli. I stało się, w trzeciej godzinie, piętnastej minucie i trzydziestej 
ósmej sekundzie lotu. 

- Takich rzeczy nie sposób przewidzieć - mówił Niselhoff, niby do siebie. - 
Destabilizacja Meraka była skokowa, żadnych objawów wstępnych. Chromosfera po 
prostu wybuchła, jakby ją ktoś zdetonował. 

Mógł tak gadać do świtu, David wiedział swoje. Wybuch miał dwie fazy, wstępną, 
kiedy  jedynie trzepnęło sondą, osmaliło pancerz i zmiotło czujniki.  Ale sam statek 
jeszcze istniał, temperatura zewnętrznego płaszcza chromosfery nie przekraczała 
dziesięciu tysięcy, pancerz wytrzymywał do piętnastu. Gdyby wtedy ruszył 
"Ptolemeusza"... 

- To było zbyt wielkie ryzyko - mówił facet, jakby słyszał myśli Davida. - Po 
pierwszym wybuchu sonda straciła silniki i całkiem oślepła, trzeba by ją ściągnąć z 
orbity "Ptolemeusza". To się nie mogło udać, w drugiej fazie wybuchu Merak plunął 

background image

gwiezdną materią, plazmą o temperaturze setek tysięcy stopni. Powłoki ochronne 
"Ptolemeusza" zostałyby przebite  jak papier... Nie mogłeś wiedzieć, że nastąpi to 
dopiero po czterdziestu ośmiu minutach. Nikt nie mógł. 

To było czterdzieści osiem minut umierania Nicole, zamkniętej w podsmażonej 
skorupie sondy. I jego czterdzieści osiem minut na mostku kapitańskim "Ptolemeusza". 
Na skutek podwyższonej radiacji skanery oszalały, nie mógł sporządzić pożądanej 
symulacji akcji ratunkowej. Wiedział, że jeśli poleci po Niki, a gwiazda wybuchnie, 
zginą wszyscy. Niki, on i dwudziestu trzech członków załogi. Mógł tylko czekać i 
liczyć upływające minuty. A Merak wciąż nie wybuchał. Po trzydziestu minutach 
dotarło do niego, że zabił Nicole. Przerwa w erupcji trwała czterdzieści osiem minut: 
zdążyliby dolecieć do sondy, wciągnąć ją na pokład i uciec na bezpieczną orbitę. 

- Nie popełniłeś błędu, gdyż zadaniem dowódcy jest opieranie się na faktach i 
racjonalnych przesłankach, a nie zdawanie się  na wariackie ryzyko. Zrobiłeś to, co 
każdy powinien zrobić na twoim miejscu. Nie wolno narażać wyprawy dla jednego 
człowieka. A poza tym... miałeś na pokładzie artefakt. Jedyny, jaki udało się znaleźć. 

Powinien powiedzieć to Niki. Wyobrażał sobie, jak czeka, zmartwiała z przerażenia, 
pośród oniemiałych urządzeń pokładowych - była dobrym astrofizykiem i wiedziała, że 
lada moment może ją dobić kolejna protuberancja. Czterdzieści osiem minut to dużo 
sekund. Aby umrzeć, wystarczy nanosekunda. Czy myślała o nim? Modliła się do 
niego czy go przeklinała? Był jej jedyną nadzieją, tylko rozkaz Davida mógł ruszyć 
"Ptolemeusza" z orbity. A on go nie wydał. 

- Pięknie mówisz - zauważył. - Odrobiłeś lekcję. Przełożeni mogą być z ciebie dumni. 

- Nie wolno ryzykować całej wyprawy dla jednego człowieka - powtórzył Niselhoff. - 
Nawet jeśli jest to kobieta, którą się kocha. 

Sukinsyn miał rację, to zdecydowało, procedura nie pozostawiała wątpliwości. Nie 
ruszył "Ptolemeusza" i patrzył, jak Merak puchnie, wzdęty gwiezdnymi gazami, jak 
rzyga w przestrzeń rozpaloną plazmą. I jak z ekranów znika iskierka, oznaczająca 
sondę Niki. Werdykt komisji był właściwy, zachował się jak bohater, ocalił załogę i 
przywiózł artefakt. Chcieli mu dać medal za dzielność, ale nie przyjął. Tydzień potem 
złożył dymisję i poleciał na Ocean.

Nadchodziło południe, oba słońca zbliżały się do zenitów. David przypomniał sobie, że 
nie jadł śniadania; najpierw nieudany połów, potem dziewczyna, teraz wysłannik. 
Zerwał się i zniknął we wnętrzu chaty. W chłodni trzymał zapas filetów,  starczyłoby 
na kilka miesięcy. Wyciągnął dwa kawałki tuńczyka, wyniósł przed chatę i niedbale 
cisnął na ruszt, włączając panel słoneczny. Druty rozżarzyły się błyskawicznie i mięso 
zaskwierczało, puszczając wonny tłuszcz. Niselhoff stanął za nim i łapczywie wciągał 
powietrze. David właściwie nie miał ochoty się dzielić, z drugiej strony...  facet 

background image

wykonywał tylko swoją robotę.  Tak jak David pięć lat temu. 

- W chacie są talerze - powiedział. - Na półce przy drzwiach. 

Gość zniknął za zasłoną i nie było go odrobinę dłużej, w końcu zjawił się, z dwoma nie 
tyle talerzami, co płytko wydrążonymi tacami z drewna. Kiedyś morze wyrzuciło na 
brzeg resztki łodzi Sehanów, a istotę bycia Robinsonem stanowiło przerabianie rzeczy 
przypadkowych i bezużytecznych na użyteczne i celowe. 

Tuńczyk smakował przybyszowi, wymiótł wszystko i oblizywał palce.  Davidowi głód 
szybko minął, pochłonięty myślami dziobał rybę bez entuzjazmu. Ten człowiek 
przywiózł ze sobą rachunki, które, jak sądził, już dawno zostały rozliczone. Przywiózł 
coś jeszcze, tęsknotę... Ale on nie chciał już tęsknić. 

- Im naprawdę zależy, abyś poprowadził tę wyprawę - podjął Niselhoff. - Przygotują 
dla ciebie nagrodę, dość... specjalną, jeśli  się zgodzisz. Nie jesteś ciekaw, jaką? 

Nie był. Człowiekowi, który nie ma żadnych pragnień, niczego nie można zaoferować.  
Gdyby czegokolwiek pożądał, nie siedziałby na Oceanie. 

- Szarpnęli się na niezły numer, bez dwóch zdań - Niselhoff znów sięgnął po kubek i 
napełnił go wodą.  - Wiesz, że Sto Czterdziesta Druga Poprawka zabrania klonowania 
ludzi? 

Wzruszył ramionami, każdy o tym wiedział. Klonowano tylko fragmenty organów 
potrzebne do przeszczepów. 

- Postanowili ją dla ciebie złamać. Wyciągnęli rezerwę Nicole z banku tkanki i... 

Drgnął, tknięty straszliwym podejrzeniem. Złapał Niselhoffa za nadgarstek, tamten 
upuścił kubek i cofnął się gwałtownie. Woda rozlała się po drewnie. 

- Oszalałeś! - syknął przybysz rozgniewany, rozcierając obolały nadgarstek. - Nie mam 
z tym nic wspólnego, decyzje zapadały dużo wyżej. 

Nigdy nikt z niczym nie miał nic wspólnego, wszyscy to jedynie Hermesi, posłańcy 
bogów przynoszący dobre wieści.  A więc zdecydowali się na wskrzeszenie Niki? 
Zaiste, podarunek godny bogów. 

- Coś już zrobili? - spytał. 

- Nic nieodwracalnego, czekają na ciebie, ale są w gotowości, przygotowali zygotę i 
zamrozili  - Niselhoff rozcierał nadgarstek i zginał palce, sprawdzając, czy David nie 
uszkodził mu ręki. - Wszystko dopięte na ostatni guzik i jeśli się zgodzisz... gdy 
"Ptolemeusz" wróci ze Strzelca, będzie czekała na ciebie Niki, młoda i piękna. 
Wyprawa potrwa dwadzieścia lat, jest dość czasu, aby... dorosła. 

Sukinsynom naprawdę zależało. Łamanie Sto Czterdziestej Drugiej Poprawki 
stanowiło poważne przestępstwo, dostawało się za to dożywocie.  Chyba że wysoko 

background image

postawione siły uzyskiwały dyspensę... słyszał, że to możliwe w szczególnych 
przypadkach. Wszystko dla człowieka, który uśmiercił swoją kobietę, by przywieźć 
artefakt Obcych. 

- Gdyby to było takie proste, sam bym to zrobił - powiedział. - Tu nie chodzi tylko o 
ciało, które można powielić, Niki... 

- Miała osobowość - wtrącił Niselhoff - jak każdy. Gdyby chodziło o ciało, dawno byś 
się pocieszył... O tym też pomyśleli. 

Sięgnął do górnej kieszeni kombinezonu i wyciągnął plastykową tuleję. Odetkał 
wieczko, wytrząsając na dłoń srebrną szpilkę. 

- Pracowało nad tym czternastu psychologów, same sławy, stworzyli chyba 
najdoskonalszy program symulujący osobowość. Dowiedzieli się o niej wszystkiego, 
co można się było dowiedzieć, wbili to w samouczący program... twoja Niki po 
powrocie będzie dokładnie taka, uwarunkują ją. - Podał mu chipa. - Sam zobacz. 

Powinien wbić mu tę szpilę w mózg. Ale popatrzył na srebrną drzazgę i zrozumiał, że 
nie potrafi się oprzeć. Zobaczyć, choć na chwilę... nawet gdy będzie to jedynie 
wirtualnym oszustwem. 

Wziął chipa i nie mówiąc nic wszedł do chaty. Komp stał na odsuniętym pod ścianę 
biurku, dawno już nie używany. Zgodnie z radą Readera przestał wchodzić do 
Logonetu i to mu pomogło. Trzeba nauczyć się  żyć tylko Oceanem. Ale nie dzisiaj. 
Dzisiaj pragnął wrócić. 

Zdmuchnął kurz z gogli, pstryknął w wyłącznik i wsunął chip do czytnika. 

Ktoś nieźle wymyślił to wejście - David musiał przecież pamiętać ogrodową aleję, 
poziom wypoczynkowy orbitalnej bazy na Tolimanie III. Tam się spotkali, Nicole 
Egert robiła dyplom, on był kosmicznym młodym wilkiem, nowo mianowanym 
dowódcą chluby Patrolu, okrętu zwiadowczego "Ptolemeusz". Powtarzała się 
sytuacja: spacerował niespiesznie aleją wysadzaną drzewkami cytrusowymi, a ona 
przycupnęła na wąskiej ławeczce za zakrętem, gdzie cytrusy zastępowały bananowce. 
Skurwiele wiedzieli naprawdę dużo: Niki miała na sobie tę samą skromną letnią 
sukienkę, na kolanach rozłożony laptop, pisała rysikiem na konsoli, dyskutując 
przyciszonym głosem z komputerem. Była po studencku niewinna i zarazem tak 
kobieco urocza i zaaferowana, że przystanął i chwilę pasł oczy jej widokiem. 

Ś

miesznie wykrzywiała usta, gryząc koniec rysika i słuchając mentorskiego głosu 

komputera; raz nawet pokazała mu język. Nie wytrzymał, parskając śmiechem. Niki 
podskoczyła jak oparzona, zatrzaskując laptopa. Spiorunowała go gniewnym 
spojrzeniem i wtedy zobaczył jej oczy... zielone i przejrzyste. Jak tonie Oceanu. 

Ta wirtualna wyglądała tak samo. Zgadzały się piegi  i lekko zadarty nos, nadający jej 
twarzy wyraz dziecinnego, naiwnego zdziwienia, z którego czasem pokpiwał. Bardzo 

background image

się wtedy złościła, a on uwielbiał uspokajać ją pocałunkami. Wytykała mu w zamian 
nazbyt wystające kości policzkowe, spadek po ormiańskim przodku. Krytykowali i 
inne szczegóły swych anatomii, po czym lądowali w łóżku, aby dokonać analizy 
porównawczej. Szło im tak dobrze, że gdy Niki obroniła dyplom, postarał się o 
włączenie jej do ekipy badawczej "Ptolemeusza". Zaczęli nawet rozmawiać o 
kontrakcie małżeńskim.  

Wirtual cofnął ich w czasie: Niki znowu kłóciła się z komputerem, a on jak wtedy 
podglądał ją, przysłonięty gałęzią bananowca. A Heraklit twierdził, że nie da się dwa 
razy wkroczyć do tej samej rzeki. W Logonecie można kopiować rzeczywistość tyle 
razy, ile dusza zapragnie. Roześmiał się głośno  i już nie kryjąc podszedł do ławki. Niki 
poderwała głowę, udając zaskoczoną. 

- Dobrze, że wreszcie jesteś - powiedziała miękko, uśmiechając się dziecinnie i 
łobuzersko. Poczuł, jak sztywnieją mu wargi; lubił ten uśmiech. Wiedzieli i pamiętali o 
wszystkim, także o charakterystycznym geście, z jakim odrzucała do tyłu długie, lekko 
kręcone włosy. Każdy gest fantoma natychmiast przypominał mu to, co go w Niki 
zachwycało.

- Witaj - powiedział po prostu i usiadł obok, spoglądając w zielone oczy. - Dobrze 
wyglądasz. 

- Ty też - odparła, uśmiechając się filuternie. - Jaki jesteś opalony! 

- Dużo przebywam na słońcu - mruknął. Dawniej mógł słuchać jej głosu w 
nieskończoność. Mogła mówić cokolwiek, a i tak z lekka chropawy timbre jej głosu 
dawał mu radosną pewność, że do końca życia nie chce słuchać niczego innego. Był 
zakochany.  - A co u ciebie? 

- To, co zawsze, uczę się... dyplom za miesiąc. 

Dlaczego teraz rozmowa się nie kleiła? O czym właściwie miałby rozmawiać? 
Konwersował z programem, algorytmem o wysokim stopniu złożoności, z 
wypracowaną symulacją znającą wszystkie  warianty odpowiedzi. Jedyną wartością 
była tu doskonałość złudzenia, pozwalająca oszukać nagle obudzoną tęsknotę. 
Tęsknota tkwiła w nim niczym robak, na zawsze pogrzebana. Ktoś jednak na górze 
zaryzykował, że będzie to żywa rana,  jątrząca się w skwarze podwójnego słońca. 
Najpierw ją rozdrapią, a potem wspaniałomyślnie ofiarują antidotum. 

- Tak dawno cię nie było - powiedziała. - A ja czekałam... Już mnie nie kochasz? 

Realność symulacji porażała. Przełknął sucho, usiłując pokonać skurcz gardła. Co 
powiedziałaby prawdziwa Niki? Możliwe, że to samo.  

- Nigdy nie przestałem cię kochać - wyszeptał. - Wierz mi, gdybym mógł odwrócić 
bieg dni i... 

- Proszę, nie mów o tym - uniosła palec do ust i patrzyła na niego, nagle spoważniała i 

background image

smutna. - Mów mi o miłości. 

Ale nie chciał mówić o miłości, tylko o winie i karze,  o tym, jak za nią tęskni i jak  
bardzo pragnie przebaczenia.  Po odejściu Nicole zdał sobie sprawę, że miłość to w 
istocie nieustanne wypełnianie braku, sycenie głodu, którego nasycić się nie da - ale on 
karmił się nią i był szczęśliwy. A potem, po Meraku, zostało tylko dławiące odczucie 
suchej, męczącej czczości. Tutaj wypełniła ją pustka Oceanu. 

- O czym myślisz? - spytała, spoglądając z troską. 

- O tobie - odparł. - O tym, jak bardzo mi ciebie brakuje. 

Uśmiechnęła się melancholijnie. 

- Kochany, tak być nie musi - szepnęła, pochylając się. Wprost czuł jej oddech na 
policzkach. Musnął ustami czoło Nicole, ale tym razem nie poczuł nic - przed 
przybyciem na Ocean kazał sobie usunąć implant, a jego gogle nie miały 
sensorycznego interfesju. - Możemy być razem, gdybyś tylko się zgodził... 

Koniec złudzeń, o to chodziło od początku. Ta Niki była  cudem fałszywym, 
wirtualnym mamidłem, które miało go skusić do powrotu. Jedyny cud, na jaki mógł 
liczyć, był cudem niepamięci. Musi zostawić ją po raz drugi. 

- (egnaj, Nicole - powiedział, przywołał panel sterowania i wylogował się. 

Niselhoff stał na podwórzu w rozwidlonym cieniu rzucanym przez lądownik i oglądał 
coś przez gogle, pogadując ściszonym głosem do wiszącej u ust nitki mikrofonu.  Być 
może zdawał relację swoim szefom, jeśli nie transmitował całych rozmów, David miał 
to gdzieś. Wyminął go bez słowa i zaczął wspinać się na wzgórze, osłaniające dom od 
strony morza. Starał się codziennie dołożyć przynajmniej jeden kamień. Po drodze 
wziął z przygotowanego wcześniej stosu dwa skalne ułamki. Szedł nie oglądając się, 
ale Niselhoff ruszył za nim, krzycząc niezrozumiale. W końcu  go dogonił. 

- Jak randka? - spytał, lekko zdyszany. - Naprawdę się postarali, co? To koronkowa 
robota. 

Zignorował go, podszedł do podstawy postumentu i chwilę deliberował, co począć z 
przyniesionymi kamieniami. Wreszcie znalazł  poziomą szczelinę, która mogła osłabić 
spoistość konstrukcji. Wsunął tam kamienie i przybił je obcasem; później przyjdzie i 
dorzuci zaprawy. Niselhoff z zadartą głową gapił się na budowlę z głupią miną. 

- A więc to jest jeden z tych waszych postumów? - wykrzyknął. - Tam do kata, 
przecież to lądownik! - wskazał na wystający spod kamieni kołnierz dyszy. 

- Owszem - powiedział David. - Wykorzystałem go w charakterze rdzenia. Na coś się 
w końcu przydał. 

background image

Niselhoff cofnął się parę kroków i z namysłem patrzył na konstrukcję, usiłując 
odgadnąć jej finalny kształt. 

- Ręka? - spytał. 

Wsporniki pocięte palnikiem, pospajane w rodzaj długich klinów i wygięte w kształt 
smukłych szponów, wyciągały się ku niebu, błagając lub wygrażając. Do wykończenia 
został tylko kciuk i sama dłoń, wyrastająca z obłożonego kamieniami lądownika, 
nieforemnego nadgarstka. 

- Długo to tak budujesz? - pytał zdziwiony Niselhoff patrząc na palce rozczapierzone 
na podobieństwo czaszy radaru. Metalowe krawędzie, cięte podmuchami ostrej bryzy, 
wydawały z siebie przenikliwy, jękliwy dźwięk. Cała wyciągnięta ku niebu ręka 
wydawała się płakać. Milczeli, słuchając urywanego, dławionego szlochu. 

- No i jak, zdecydowałeś się? - nie wytrzymał Niselhoff. - Powinienem zawieźć 
odpowiedź. 

David popatrzył na ocean; przy dobrej widoczności dało się daleko na południu 
zauważyć niedużą plamkę tuż nad linią horyzontu. To czubek wygasłego wulkanu na 
wyspie Rewoltha. Odwiedził go przed dwoma laty, płynęło się tam cały dzień. Rewolth 
dwadzieścia lat budował olbrzymią kulę, lepiąc ją z morskiego piasku mieszanego z 
wapienną zaprawą. David nie pytał, dlaczego akurat kula. Robinsonowie nie pytali o 
cudze tajemnice. 

- Nigdy żaden nie wrócił - powiedział, odwracając się do Niselhoffa. - Żaden. Ani 
Reader, bohater wyprawy do gromady Perseusza, gdzie zostawił połowę załogi, ani 
Larsen, pierwszy człowiek, który z bliska oglądał błękitne piekło Vegi i o mało od tego 
nie oszalał. Nie wrócił też jedyny ocalały z układu Arktura, Tri Quang. Nie wrócił 
Mermoz, który pierwszy zbadał gazowe olbrzymy okrążające Regulusa... Dlaczego 
sądzisz, że ja chciałbym wrócić? 

Niselhoff zerkał niepewnie to na postument, to na Davida. 

- Bo myślę, że chciałbyś wiedzieć... tak, jak chcą wiedzieć wszyscy. Nasza cywilizacja 
czeka na odpowiedź, którą mam przywieźć, a także na tę, którą ty przywieziesz ze 
Strzelca. 

David przyglądał mu się spod oka. Patos tak dobrze zrobiony, że chyba aż szczery. 

- Powiedz mi, Niselhoff, czy ty też masz lecieć? 

Gość stropił się i uciekł ze wzrokiem w bok. Trafiony w czuły punkt? 

- Czyżby uzależnili twój udział od przekonania mnie? 

Tamten skinął głową, ciągle unikając wzroku Davida. 

- Dlaczego ty? Nawet się dobrze nie znaliśmy, tyle co z uczelni... Dlaczego nie 

background image

przyleciał Esterhazy? 

- Esterhazy zginął dwa lata temu, kolaps grawitacyjny... próbowali dotrzeć do 
Achernara II. Wiem, że był twoim przyjacielem. 

Zapadło kłopotliwe milczenie.  David patrzył na postument, na wyciągnięte ku niebu 
szpony. To nawet lepiej, że Esterhazy... Lepiej nikogo już nie mieć. Mniej boli.   

- Co ci obiecali? - spytał. 

- Stanowisko twojego zastępcy... jeśli się zdecydujesz. 

Wiatr przybrał na sile i stalowe szpony zawyły przeciągle w upiornej jękliwej skardze. 

- To chyba zostaniesz w domu, bo ja nigdzie się nie wybieram. Gdy przyjdzie mój czas,
może po skończeniu postumentu, może wiele lat później, zepchnę łódź i popłynę na 
północ. To będzie mój Powrót, jak każdego Robinsona. 

- A Nicole? - nie rezygnował Niselhoff. Walczył o wyprawę swego życia, karierę. 
David sam kiedyś był taki.  

- Niki odeszła... po raz drugi. Powiedz im, że się nie udało. 

Niselhoff  nadal zwlekał. David widział, że rozpaczliwie szuka ostatnich argumentów i 
desperacko naciska na spust jak strzelec, nie mogący uwierzyć, że skończyła się 
amunicja. Nie mógł jednak odejść bez ostatniego strzału. 

- Powiedz mi, ale szczerze... Naprawdę nie chcesz wiedzieć, co jest tam, w Chmurze 
Strzelca, i dalej?...  

David pokręcił głową z bezradnym rozbawieniem; ten człowiek niczego nie zrozumiał. 

- Ja już wszystko wiem. Wszystko, co trzeba. 

Przed odlotem, tuż przed wejściem do spuszczonej z lądownika windy grawitacyjnej, 
Niselhoff powiedział na pożegnanie: "Wiem, przysłali mnie za wcześnie. Świat ci 
wybaczył, wybaczyła ci nawet Nicole... ale ty sobie nie wybaczyłeś. Ale kiedyś  
wreszcie będziesz musiał to zrobić, a wtedy..." David kordialnie poklepał go po 
plecach i łagodnie wepchnął na podest, przerywając rozmowę; doskonale wiedział, że 
"Ptolemeusz" nie może czekać. Po prostu uruchomią numer dwa na liście i polecą. A 
on zostanie na Oceanie wraz z innymi Robinsonami. Zburzyli tylko spokój, który z 
takim trudem od lat w sobie budował. 

 Zapadał zmierzch, bardzo widowiskowy. Najpierw zachodziła Alfa; jej cienie 
wydłużały się i rozpraszały, kontrastując z wciąż spoistymi cieniami Bety. Potem 
błękitnobiała Alfa pogrążała się w morzu i na niebie pozostawało drugie słońce, żółte, 
przypominające ziemskie, tylko mniejsze. Gdy zostawały tylko pojedyncze cienie, 
Ocean niczym właściwie nie różnił się od Ziemi; wtedy David  zazwyczaj wychodził na 

background image

brzeg i obserwował zachód Bety, myśląc o tym, co będzie robił nazajutrz. 

Potem, gdy było już ciemno, wracał do chaty; mógł jeszcze pooglądać gwiazdy, ale 
prawie nigdy nie miał na to ochoty. Może dlatego, że niebo wypełnione porzuconym 
sprzętem terraformatorów wcale nie przypominało ziemskiego. Dziś jednak nie mógł 
się zebrać, jakby na coś jeszcze czekał. Po zachodzie Bety mrok zapadał szybko, dzień 
gasł w ostatnich krwistych błyskach rzucanych zza horyzontu. Głęboko odetchnął, 
wchłaniając w siebie mokrą, słoną woń Oceanu, jego wielkość i spokój. I wtedy 
zauważył odległy, pełgający  ogień. 

Płonął na grzbiecie "wieloryba": nieduże ognisko, przytłumiane ostrymi porywami 
wiatru. Zbliżała się pora wielkich huraganów, które czyniły niemożliwą żeglugę, 
oceaniczny odpowiednik zimy; zapowiadały je nocne wichury, pierwsze ostre 
podmuchy czuł już na twarzy. Ognisko to gasło, to rozbłyskiwało, wydało mu się, że 
ktoś przy nim siedzi. Zostawił bryle w chacie, nie mógł się dokładniej przyjrzeć, ale 
chyba wiedział, kto to może być. Dlaczego znowu przypłynęła? 

Przypomniał sobie rozmowę z Readerem zaraz po przylocie na Ocean - odwiedził go 
wtedy jako nestora rozproszonego po wyspach bractwa byłych kosmicznych wilków. 
Stary twierdził, że każdy Robinson musi zawrzeć z planetą własne przymierze, aby 
zostać dopuszczonym do wspólnoty z  jej "duszą", jak się wyraził, nadto może 
górnolotnie. Ocean musi zaakceptować Robinsona, dopiero wtedy przyjdzie 
prawdziwy spokój, uwolnienie od męki nieposłusznej pamięci. Czy dla Davida miało to 
być dzisiaj? 

Wdarcie się na wierzchołek skały zajęło mu trochę czasu. Gdy wreszcie stanął na 
grzbiecie "wieloryba", zobaczył  dziewczynę dokładającą do ognia. Ostrożnie, starając 
się nie wykonywać gwałtownych ruchów, podszedł bliżej. Wcale się nie bała, zdawała 
nie zwracać na niego uwagi. Spostrzegł, że obłożyła palenisko płaskimi kamieniami, na 
których poukładała  owoce morza: małe rybki, kraby i perłopławy. Przypiekane małże 
pękały z chrzęstem, ukazując białą, parującą zawartość. Dziewczyna wskazała mu 
miejsce obok siebie. Usiadł, czekając, co będzie dalej. Podniosła otwartą muszlę i 
podała mu ją ze swobodą i wdziękiem. Biorąc  od niej skorupę, dotknął na chwilę jej 
palców. Nie uciekła z dłonią, nie unikała kontaktu. 

- Dziękuję, Piętaszku - powiedział, podnosząc do ust  ciepłą muszlę. 

A potem długo w noc siedzieli, milcząc, patrząc w ogień i słuchając głuchego pomruku 
oceanu. Na gwiazdy nie spojrzał ani razu. Wcale za nimi nie tęsknił. Nareszcie.

Jacek Inglot 

JACEK INGLOT

Urodził się 5 czerwca 1962 r. w Trzebnicy. Wrocławianin od czwartego roku życia, 
absolwent uniwersytetu (filologia polska), uczy polskiego licealną młodzież, pisze 
podręczniki i popularne artykuły o nauce języka. Pisarz i krytyk SF, także animator 

background image

ruchu fanów - współorganizator kilku Letnich Obozów Fantastyki pod Wrocławiem. 
W prestiżowej "Odrze" prowadzi felieton "Książki pokupne", pisuje ambitne recenzje i 
szkice w "Nowej Fantastyce", co nie przeszkadza mu publikować michałków w 
fanzinach, a także wypowiadać się w różnych mediach i w różnych kulturowych 
porządkach. Jego twórczość nowelistyczna i powieściowa również jest rozdarta. 
Kibicuje Inglot kulturze wysokiej; jest przeciwnikiem amerykanizacji, tandety, niskich 
gustów zbiorowych, a jednocześnie był liderem grupy autorów wrocławskich 
preferujących prostą  fantastykę rozrywkową. Świadectwem tego rozdarcia są: 
powtarzająca się w jego twórczości figura diabła-kusiciela, zmienny charakter 
głoszonych kulturowych proroctw (od czarnego i hałaśliwego pesymizmu do nadziei), 
także zainteresowanie ścieraniem się cywilizacyjnych  impulsów i wielkimi 
przemianami (na przykład historią Rzymu i chrześcijaństwa).

Debiutował w "Fenixie" (2/86) opowiadaniem "Dira necessitas" (space opera), w 
"Fantastyce" (6/89) opublikował m.in. przejmujące opowiadanie o diabelskim kuszeniu 
młodego inteligenta w schyłkowym okresie PRL, "Sanctus Kobylarius Magister". 
Nowelę "Inquisitor" ("Nowa Fantastyka" 7/93) i jej kontynuację ("NF" 10/95) 
rozbudował Inglot w książkę pod tym samym tytułem. Powieść "Inquisitor" (Rebis 
1996) to zręczny socjologiczny wizerunek współczesnej szkoły, a zarazem barwny 
diaboliczny horror, fikcja teologiczna z elementami rzeczywistości wirtualnej. W 
nominowanej do nagrody Zajdla drugiej powieści, "Quietus" (Zysk i S-ka 1997), daje 
Inglot alternatywną wizję historii Rzymu i chrześcijaństwa. W proponowanym obecnie 
"Powrocie Robinsona" wraca do starych (ale jarych?), także swoiście kontestowanych 
wątków klasycznej fantastyki Lemowskiej, co niedawno uczynił również Oramus. 
Znak czasu!?

Oprócz wymienionych tytułów znajdziemy prozę i publicystykę Inglota także w 
"Playboyu", "Życiu Warszawy", "Perspektywach". Z ostatniej chwili: po dziesięciu 
latach belferki definitywnie rozstaje się Jacek ze szkolnictwem i idzie w redaktory.

(mp)