background image

 

background image

Harris Charlaine   

 

Aurora Teagarden 03   

 

Trzy sypialnie, jeden trup 

 
 
 
 
 

Aurora Teagarden – sympatyczna okularnica i była 

bibliotekarka z niewielkiego miasteczka Lawrenceton w stanie 

Georgia – właśnie próbuje swoich sił w handlu 

nieruchomościami. Jej debiut w branży spokojnie można 

nazwać spektakularnym: kiedy oprowadza klientów swojej 

matki po zjawiskowym domu Andertonów, w jednej z trzech 

mieszczących się na piętrze sypialni odkrywa półnagie zwłoki 

kobiety. W kręgu podejrzanych o morderstwo nagle znajdują 

się wszyscy pośrednicy w Lawrenceton... i nie tylko. 

Roe ma także inne zmartwienia na głowie. Usiłuje sprzedać 

odziedziczony po starszej koleżance dom, który – bo przecież 

nie mogłoby być inaczej! – znajduje się vis a vis mieszkania 

byłego faceta Roe, i znaleźć sobie lokum jak najdalej od 

Arthura, jego żony i córki. Do tego, choć Aurora od kilku 

miesięcy spotyka się z Aubreyem, nagle traci grunt pod 

nogami, gdy jej oczy napotykają brązowe spojrzenie nowego 

klienta matki, niejakiego Martina... 

background image

Rozdział 
 
Moja kariera w branży obrotu nieruchomościami była krótka i 

nieoficjalna, ale nie można jej nazwać spokojną. Zaczęła się w 
lobby  Eastern  National  Bank  o  dziewiątej  trzydzieści,  w 
zwykły  dzień,  w  towarzystwie  mojej  matki  zerkającej  na  jej 
maleńki, drogi, złoty zegarek. 

— Nie wytrzymam — powiedziała z kontrolowaną irytacją. 
W ocenie mojej matki osoby, które spóźniały się na spotkania 

z  nią,  były  indolentne,  a  zderzenie  się  z  takim  brakiem 
szacunku  —  niemal  nie  do  zniesienia.  Oczywiście  obecna 
sytuacja nie była jej winą. 

—  To  ci  Thompsonowie!  —  rzuciła  z  furią.  —  Zawsze  się 

spóźniają! Powinni tu być czterdzieści pięć minut temu! Żeby 
się spóźniać na sfinalizowanie sprzedaży własnego domu! 

Popatrzyła na ten swój malutki, elegancki zegarek, jakby siłą 

woli mogła przestawić wskazówki. Jej szczu- 

 

background image

płe  nogi  podrygiwały  ze  zniecierpliwienia,  a  stopa  obuta  w 

granatowe  czółenko  postukiwała  w  podłogę.  Gdy  wstanie,  w 
podróbce  orientalnego  dywanu  leżącego  w  banku  pewnie 
będzie widniała dziura. 

Siedziałam  obok  niej  w  fotelu,  który  zwolniłabym  dla  pani 

Thompson, kiedy — i jeśli w ogóle  — by się pojawiła. Para, 
która  spóźniała  się  na  spotkanie  z  Aidą  Brattie 
Teagarden-Queensland  w sprawie  sprzedaży własnego domu, 
była  po  prostu  niesamowita.  Thompsonowie  albo  mieli  masę 
brawury, albo tyle pieniędzy, że dawały im one niezniszczalną 
zbroję pewności siebie. 

—  Gdzie  się  spóźnisz?  —  Z  zazdrością  patrzyłam  na  jej 

skrzyżowane  nogi.  Moje  nigdy nie  będą  na tyle  długie,  żeby 
wyglądać  elegancko.  Właściwie  to  siedząc,  nawet  nie 
dotykałam  stopami  podłogi.  Zanim  matka  odpowiedziała  na 
moje pytanie, pomachałam do dwojga znajomych. Takie było 
Lawrenceton.  Całe  życie  mieszkałam  w  tym  małym 
miasteczku w Georgii i pewnie zostanę tu na zawsze. Prędzej 
czy  później  dołączę  do  moich  pradziadków  na  cmentarzu 
Shady Rest. 

Większość  dni  pozostawiała  po  sobie  ciepłe,  łagodne 

wspomnienia; to część tej starej, południowej rzeki życia. 

Czasami doprowadzało mnie to do szału. 
— Do Bartellów. On jest inżynierem rolnictwa, przyjechał z 

Illinnois do pracy w Pan-Am Agra. Szu- 

 
 
 
 
 
 
 

background image

kają „naprawdę miłego domku". Mieliśmy się spotkać, żeby 

obejrzeć dom Andertonów. Właściwie oni już tam byli, albo on 
tam był, nie znam szczegółów. Od trzech miesięcy mieszka w 
motelu  i  załatwia  swoje  sprawy  z  Pan-Am  Agra,  a  teraz  ma 
czas,  żeby  spokojnie  poszukać  domu.  Rozpytywał  o 
najlepszego  pośrednika  w  mieście...  i  wczoraj  wieczorem 
zadzwonił  do  mnie.  Pięknie  przeprosił  za  to,  że  dzwoni  na 
prywatny  numer,  ale  nie  sądzę,  żeby  choć  trochę  się  tym 
przejmował.  Wiem,  że  w  Greenhouses  byli  pewni,  że  go 
dostaną, skoro kuzynka Donniego jest jego sekretarką. A ja się 
spóźnię. 

— Och — westchnęłam, teraz pojmując głębię rozgoryczenia 

mojej  matki.  Miała  wspaniałe  propozycje  dla  wspaniałego 
klienta,  a  spóźnić  się  na  przedstawienie  jednych  drugiemu 
oznaczało zawodową katastrofę. 

Dom Andertonów był niezłą gratką w tym małym miasteczku, 

w  którym  praktycznie  nie  istniał  zwyczaj  zgłaszania 
nieruchomości  do  kilku  agencji.  Jeśli  matce  udałoby  się  go 
szybko sprzedać, byłby to kolejny liść do jej laurowego wieńca 
chwały (jakby jej wieniec potrzebował dodatkowych ozdób) i 
oczywiście  dobra  prowizja.  Dom  Andertonów  spokojnie 
można by nazwać posiadłością Andertonów. Mandy Anderton, 
obecnie  mężatka  mieszkająca  w  Los  Angeles,  była  moją 
koleżanką z dzieciństwa, i byłam u niej 

 

background image

na kilku przyjęciach. Pamiętam, jak starałam się nie otwierać 

ust, żeby nie wyglądać na tak bardzo oszołomioną. 

— Posłuchaj — powiedziała matka, nagle podejmując jakąś 

decyzję. — Pojedziesz za mnie na spotkanie z Bartellami. 

— Co? 
Obrzuciła  mnie  spojrzeniem  raczej  biznesowym  niż 

matczynym. 

—  To  ładna  sukienka;  ten  rdzawy  kolor  ci  pasuje.  Twoje 

włosy wyglądają dobrze, nowe okulary również prezentują się 
świetnie. I masz piękny żakiet. Masz tu teczkę z danymi i jedź 
tam. Auroro... proszę. 

Ten  przymilny  ton  nie  pasował  do  mojej  matki,  która 

wyglądała  jak  Lauren  Bacall  i  zawsze  zachowywała  się 
stosownie do swojej  pozycji pośredniczki  odnoszącej wielkie 
sukcesy w handlu nieruchomościami. 

— Mam ich po prostu oprowadzić? — spytałam, z wahaniem 

biorąc teczkę i ześlizgując się z fotela obitego niebieską skórą. 
Moje olśniewające, całkiem nowe, rdzawo-brązowe zamszowe 
czółenka wreszcie dotknęły podłogi. Byłam ubrana tak hmm... 
dyskretnie,  ponieważ  dziś  był  trzeci  dzień,  jak  chodziłam  za 
moją  matką,  aby  uczyć  się  zawodu,  podczas  gdy  nocami 
uczyłam  się  do  egzaminu  na  licencję  pośrednika  w  handlu 
nieruchomościami. Właściwie 

 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

to  spędzałam  ten  czas,  śniąc  na  jawie.  O  wiele  bardziej 

wolałabym  szukać  domu  dla  siebie.  Ale  matka  wykazała 
sprytnie,  że  jeśli  będę  w  biurze,  jako  pierwsza  dowiem  się 
praktycznie o każdym domu, który pojawi się na rynku. 

Spotkanie  z  Bartellami  mogło  być  znacznie  ciekawsze  niż 

obserwowanie, jak matka i jakiś bankier przedzierają się przez 
nieskończoną  liczbę  papierów  dokumentujących  sprzedaż 
domu. 

— Tylko do mojego przyjazdu — zaznaczyła matka. — Nie 

masz licencji agenta, więc nie możesz pokazać  im domu. Po 
prostu otworzysz drzwi i będziesz miła, dopóki nie przyjadę. 
Wyjaśnij im, proszę, sytuację, tyle tylko, żeby wiedzieli, że to 
nie moja wina, że mnie tam nie ma. Tu masz klucz. Wczoraj 
ten dom pokazywało Greenhouse Realty, ale dziś rano ktoś od 
nich  musiał  oddać  klucz  Patty,  bo  gdy  sprawdzałam,  był  na 
tablicy. 

— Okay — powiedziałam zgodnie. Niepokazywanie bogatej 

parze pięknego domu 

jawiło mi się jako znacznie bardziej interesujące niż siedzenie 

w bankowym lobby. 

Wepchnęłam  papiery  do  torebki,  wzięłam  klucz  do  domu 

Andertonów i mocno chwyciłam teczkę z dokumentami. 

— Dzięki — znienacka rzuciła matka. 
— Jasne. 
 

background image

—  Jesteś  naprawdę  śliczna  —  stwierdziła  niespodziewanie. 

— A te wszystkie nowe ubrania są znacznie lepsze niż twoja 
stara garderoba. 

— No... dzięki. 
— Odkąd pojawił się ten film z Mary Elizabeth Mastrantonio, 

twoje  włosy  wydają  się  ludziom  raczej  modne  niż 
rozczochrane.  I  —  kontynuowała  ten  bezprecedensowy  ciąg 
pochwał — zawsze zazdrościłam ci piersi. 

Uśmiechnęłam się do niej. 
— Nie wyglądamy jak matka i córka, no nie? 
—  Wyglądasz  jak  moja  matka,  nie  jak  ja.  Była  wspaniałą 

kobietą. 

Moja  matka  zadziwiła  mnie  dwa  razy  w  ciągu  jednego 

poranka.  Ona  po  prostu  nie  mówiła  o  przeszłości.  Żyła  tu  i 
teraz. 

— Dobrze się czujesz? — spytałam nerwowo. 
—  Tak,  spokojnie.  Po  prostu  dziś  rano  zauważyłam  więcej 

siwych włosów. 

— Porozmawiamy później. Lepiej już pojadę. 
— Rany boskie, tak! Zabieraj się tam! Matka znów popatrzyła 

na zegarek. 

♦ ♦ ♦ 
Na  szczęście  umówiłam  się  z  matką  w  banku,  a  nie  w  jej 

biurze, więc miałam swój samochód. Dotarłam do Andertonów 
na tyle wcześnie, żeby zaparkować 

 
 
 
 
 
 
 

background image

mój praktyczny, mały samochodzik na krawężniku tak, by nie 

psuł widoku. 

Dwa  miesiące  temu,  gdy  zmarł  stary  pan  Anderton,  Mandy 

Anderton Morley (jego jedyna spadkobierczyni) przyleciała z 
Los Angeles na pogrzeb, a następnego dnia wystawiła dom na 
sprzedaż. Pozbyła się ubrań ojca z głównej sypialni, opróżniła 
wszystkie  szafy,  ich  zawartość  zapakowała  w  pudła,  które 
wysłała do swojego domu, po czym wróciła do swojego boga-
tego męża. Meble zostały na miejscu, a Mandy poleciła mojej 
matce, by negocjowała z kupcami nabycie całości bądź części 
umeblowania. Mandy nigdy nie była sentymentalna. 

Kiedy  więc  otworzyłam  podwójne  drzwi  frontowe  i 

sięgnęłam do włącznika światła w chłodnym, wysokim na dwa 
piętra  holu,  dom  wyglądał  tak  niesamowicie  jak  wtedy,  gdy 
byłam dzieckiem. Zostawiłam drzwi otwarte, żeby się trochę 
przewietrzyło i stałam tuż za progiem, spoglądając w górę na 
żyrandol,  który tak  mnie  urzekał,  gdy  miałam  jedenaście  lat. 
Byłam pewna, że od tego czasu wymieniono dywan, ale miał 
chyba  taki  sam  kremowy  kolor,  który  sprawiał,  że  byłam 
strasznie  świadoma  każdego  pyłku  na  swoich  butach.  Na 
marmurowym  stole  naprzeciwko  drzwi  błyszczały  jaskrawe 
kwiaty z jedwabiu. Gdy obeszło się ten stół, dochodziło się do 
szerokiej  klatki  schodowej,  która  prowadziła  do  rozległego 
podestu z podwójnymi 

 

background image

drzwiami  będącymi  odbiciem  drzwi  frontowych  poniżej. 

Pobiegłam,  żeby  włączyć  ogrzewanie,  by  dom  nie  był  tak 
wyziębiony,  w  czasie  gdy  będę  go  pokazywać,  i  wróciłam, 
żeby  zamknąć  drzwi  frontowe.  Pstryknęłam  włącznikiem  i 
zapaliłam żyrandol. 

Miałam dość pieniędzy, by kupić ten dom. 
Ta  myśl  wywołała  u  mnie  dreszcz  przyjemności. 

Wyprostowałam kręgosłup. 

Oczywiście  wkrótce  po  zakupie  poszłabym  z  torbami  — 

podatki, elektryczność itd. — ale faktycznie mogłam zapłacić 
żądaną sumę. 

Moja  przyjaciółka  —  cóż,  tak  naprawdę,  miła  znajoma  — 

Jane Engle, stara, bezdzietna kobieta, zostawiła mi  wszystkie 
swoje pieniądze, ruchomości i nieruchomości. Zmęczona pracą 
w  bibliotece  w  Lawrenceton,  rzuciłam  ją;  zmęczona 
mieszkaniem  w  szeregu  domów  należących  do  mojej  matki, 
którymi zarządzałam, zdecydowałam się na kupno własnego. 
Dom Jane, który obecnie był moją własnością, po prostu nie 
był  tym,  czego  potrzebowałam.  Po  pierwsze,  nie  było  tam 
wystarczająco  dużo  miejsca  na  nasze  połączone  zbiory 
literackie dotyczące prawdziwych i fikcyjnych przestępstw. Po 
drugie,  po  przeciwnej  stronie  ulicy  mieszkał  mój  były 
kochanek,  detektyw  Arthur  Smith,  wraz  ze  swoją  niedawno 
poślubioną małżonką Lynn i ich córką Lorną. 

 
 
 
 
 
 
 

background image

Tak  więc  szukałam  domu  dla  siebie,  miejsca,  które  byłoby 

tylko  moje,  z  którym  nie  wiązałyby  się  wspomnienia  ani 
szarpiący nerwy sąsiedzi. 

Parsknęłam śmiechem, gdy wyobraziłam sobie, jak w jadalni 

Andertonów jem tuńczyka z puszki i krakersy serowe. 

Usłyszałam,  że  na  wysypany  żwirem,  półokrągły  podjazd 

wtacza  się  jakiś  samochód.  Bartellowie  przyjechali 
nieskazitelnie  czystym,  białym  mercedesem.  Wyszłam  na 
wielki  ganek  frontowy  (o  ile  budowlę  z  kamiennymi 
kolumnami  można  nazwać  gankiem)  i  powitałam  ich 
uśmiechem. Przejmująco wiało, więc szczelniej owinęłam się 
swoim  cudownym,  nowym,  puszystym  żakietem.  Poczułam, 
jak wiatr szarpie mi włosy i zdmuchuje je na twarz. Stałam u 
szczytu frontowych schodów, patrząc, jak pan Bartell pomaga 
żonie wysiąść z samochodu. Potem popatrzył na mnie. 

Nasze oczy się spotkały. Po elektryzującej chwili zamrugałam 

i pozbierałam się. 

— Jestem Aurora Teagarden — oznajmiłam i zaczekałam na 

nieuniknione. Oczywiście, elegancka, ciemna pani Bartell nie 
powstrzymała chichotu. — Moją matkę coś zatrzymało, za co 
bardzo  przeprasza  i  poprosiła  mnie,  żebym  się  z  państwem 
spotkała i wstępnie pokazała dom. Jest tu wiele do oglądania. 

Proszę, matka byłaby ze mnie dumna. 
 

background image

Pan  Bartell  mógł  mieć  około  czterdziestu  pięciu  lat, 

przedwcześnie  pobielałe  włosy  i  mocną,  interesującą  twarz. 
Miał na sobie garnitur, który — nawet ja mogłam to poznać — 
kosztował  majątek.  Jego  oczy,  których  bardzo  starałam  się 
unikać,  były  w  najjaśniejszym  odcieniu  brązu,  jaki 
kiedykolwiek widziałam. 

—  Panno  Teagarden,  jestem  Martin  Bartell  —  powiedział 

głosem człowieka nawykłego do wydawania poleceń. — A to 
moja siostra, Barbara Lampton. 

—  Barby  —  z  dziewczęcym  uśmiechem  oznajmiła  Barbara 

Lampton. 

Pani Lampton miała może ze czterdzieści lat, była szeroka w 

biodrach, ale bardzo umiejętnie to maskowała, i nie wyglądała 
na szczególnie uszczęśliwioną faktem, że jest w Lawrenceton 
w  Georgii,  z  populacją  na  poziomie  piętnastu  tysięcy 
mieszkańców. 

Prawie  w  ogóle  nie  uniosłam  brwi  (w  końcu  moja  matka 

chciała sprzedać ten dom). Barby, która śmiała się z Aurory? I 
mimo wszystko nie była panią Bartell... Czy to naprawdę jego 
siostra? 

—  Miło  mi  państwa  poznać  —  stwierdziłam  neutralnie.  — 

Dobrze...  tak  naprawdę  nie  będę  państwu  pokazywać  tego 
domu, nie jestem licencjonowaną pośredniczką, ale mam przy 
sobie opis, gdyby mieli państwo jakieś pytania, i znam układ 
oraz historię tego miejsca. 

 
 
 
 
 
 

background image

Mówiąc  to,  odwróciłam  się  i  ruszyłam  przed  panem 

Bartellem,  zanim  mógł  zadać  pytanie,  czym  przedstawiona 
przeze mnie perspektywa różni się od pokazywania domu. 

„Barby"  zrobiła  uwagę  na  temat  marmurowego  stołu  i 

jedwabnych kwiatów, a ja wyjaśniłam kwestię mebli. 

Po  prawej  stronie  holu,  za  drzwiami,  znajdował  się  bardzo 

przestronny, formalny salon i mała jadalnia oficjalna, po lewej 
ta sama przestrzeń była podzielona na dwa duże pokoje, „pokój 
rodzinny"  i  pokój  dowolnego  przeznaczenia.  Martin  Bartell 
oglądał  wszystko  bardzo  uważnie  i  zadał  kilka  pytań.  Na 
większość nie byłam w stanie udzielić odpowiedzi. 

Za  każdym  razem,  gdy  mnie  o  coś  pytał,  bardzo  starannie 

wpatrywałam się w dokumenty. 

— Mógłbyś wstawić do tego pokoju swój sprzęt do ćwiczeń 

— zauważyła Barby. 

.. .więc to stąd wzięły się ten ruch sportowca i mięśnie. 
Przeszli dalej na tyły i zajrzeli do kuchni z jej nieoficjalnym 

kącikiem  jadalnym,  a  potem  do  oficjalnej  jadalni,  która 
mieściła się pomiędzy kuchnią a salonem. 

Czyjego  siostra  będzie  z  nim  mieszkać?  Co  miałby  robić  w 

takim wielkim domu? Z pewnością będzie 

 

background image

potrzebował  gosposi.  Zaczęłam  myśleć,  kto  mógłby  znać 

jakąś godną zaufania osobę. Starałam się nie wyobrażać sobie 
siebie  w  jednym  z  tych  kostiumów  „francuskiej  pokojówki" 
reklamowanych 

na 

tylnych 

stronach 

tych 

dziwnych 

magazynów  z  wyznaniami.  (Kiedyś  taką  gazetę  zostawiła  w 
bibliotece jakaś gimnazjalistka). 

Przez  cały  czas,  gdy  chodziliśmy  i  oglądaliśmy,  trzymałam 

się  przed  nim,  za  nim,  gdziekolwiek,  byle  nie  patrzeć  mu  w 
twarz. 

Zamiast  po  schodach  kuchennych  poprowadziłam  Martina 

Bartella  i  Barby  z  powrotem  do  głównej  klatki  schodowej. 
Zawsze szalenie mi się podobała. Zerknęłam na zegarek. Gdzie 
była moja matka? Piętro było wisienką na torcie tego domu, a 
przynajmniej  ja  tak  zawsze  uważałam,  i  to  ona  powinna  je 
pokazać.  Pan  Bartell  jak  dotąd  wydawał  się  ze  mnie 
zadowolony, ale w porównaniu z matką byłam jak hamburger 
przy obiecanym steku. 

Chociaż  miałam  bardzo  mocne  wrażenie,  że  Martin  Bartell 

tak nie uważał. 

Poranek robił się coraz bardziej skomplikowany. 
Ten  mężczyzna  był  ode  mnie  przynajmniej  piętnaście  lat 

starszy i należał do świata, o którym nie miałam najbledszego 
pojęcia.  Milcząco  skierował  moją  uwagę  na  fakt,  że  od 
jakiegoś czasu spotykałam się z pastorem, który nie wierzył w 
seks przedmałżeński. 

 
 
 
 
 
 
 

background image

A przed ojcem Aubreyem Scottem nigdy nie spotykałam się z 

nikim przez tyle czasu. 

Cóż, nie mogłam pozwolić, by potencjalni klienci mojej matki 

stali w holu, podczas gdy ja rozmyślałam 

o  swoim  życiu  seksualnym  (czy  też  jego  braku).  Mentalnie 

poskromiłam  swoje  hormony  i  powiedziałam  sobie,  że 
prawdopodobnie  tylko  sobie  wyobraziłam  te  fale 
zainteresowania, które mnie obmywały. 

— Na górze znajdują się najładniejsze pokoje w tym domu — 

oznajmiłam z determinacją. — Główna sypialnia. 

Spojrzałam na podbródek pana Bartella, omijając jego oczy. 

Ruszyłam w górę, a oni posłusznie podążyli moim śladem. Gdy 
wspinałam  się  po  schodach,  był  tuż  za  mną.  Kilka  razy 
odetchnęłam  głęboko  i  spróbowałam  się  opanować.  No 
naprawdę, to było zbyt głupie. 

— W tym domu są tylko trzy sypialnie — wyjaśniłam — ale 

wszystkie  są  cudowne,  właściwie  to  prawie  apartamenty.  W 
każdej jest przebieralnia, garderoba 

i prywatna łazienka. 
—  Och,  to  brzmi  cudownie  —  powiedziała  Barby.  Może 

naprawdę byli rodzeństwem? 

— Główna sypialnia, która znajduje się za tymi podwójnymi 

drzwiami  na  szczycie  schodów,  wyposażona  jest  w  dwie 
garderoby. Sypialnia niebieska jest po prawej stronie podestu, 
a  różowa  po  lewej.  Te  drzwi  po  lewej  prowadzą  do  małego 
pomieszczenia, które 

 

background image

Andertonowie  wykorzystywali  jako  pokój,  w  którym  dzieci 

odrabiały  lekcje  i  oglądały  telewizję.  Może  służyć  za  biuro, 
pokój do szycia, albo... — urwałam. Ten pokój się przydawał, 
okay?  A  dla  sprzętu  sportowego  Martina  Bartella  będzie 
znacznie bardziej odpowiedni niż ten łatwo dostępny pokój na 
dole. —- Te dodatkowe drzwi po prawej prowadzą na schody 
kuchenne. 

Drzwi do wszystkich sypialni były zamknięte, co wydawało 

się nieco dziwne. 

Z  drugiej  strony,  ta  sytuacja  pozwalała  mi  na  wytworzenie 

większego  dramatyzmu.  Jednocześnie  przekręciłam  obie 
klamki,  gładko  otworzyłam  drzwi  do  głównej  sypialni  i 
natychmiast przesunęłam się na bok, żeby klienci matki mieli 
swobodny  widok,  podczas  gdy  sama  patrzyłam  w  tył  na  ich 
reakcje.  —  O  mój  Boże!  —  jęknęła  Barby.  Nie  tego  się 
spodziewałam. Martin Bartell nie wyglądał na zachwyconego. 
Powoli  i  niechętnie  odwróciłam  się,  żeby  zobaczyć,  co 
wzbudziło taką reakcję. 

Na  środku  ogromnego  łoża,  opierając  się  o  zagłówek, 

siedziała kobieta. Białe, jedwabne prześcieradła okrywały ją do 
pasa. W oczy rzucały się najpierw jej nagie piersi, potem twarz, 
ciemna  i  opuchnięta.  Rozczochrane,  czarne  włosy  zostały 
odgarnięte  do  tyłu,  bardzo  naturalnie.  Na  nadgarstkach, 
ułożonych po bokach, znajdowały się rzemienie. 

 
 
 
 
 
 
 

background image

—  To  Tonia  Lee  Greenhouse  —  zza  pleców  klientów 

odezwała się moja matka. — Auroro, upewnij się, proszę, czy 
Tonia Lee nie żyje. 

Oto moja matka. Zawsze mówi „proszę", nawet gdy chodzi o 

sprawdzenie  oznak  życia  ewidentnych  zwłok.  Już  dotykałam 
martwego  człowieka,  ale  nie  było  to  doświadczenie,  które 
chciałabym  powtórzyć.  Tym  niemniej  zrobiłam  krok  do 
przodu, ale na moim nadgarstku zamknęła się silna dłoń. 

— Ja to zrobię — nieoczekiwanie powiedział Martin Bartell. 

—  Już  widywałem  martwych  ludzi.  Barby,  zejdź  na  dół  i 
usiądź w tym dużym pokoju na froncie. 

Barby bez słowa zrobiła to, co powiedział. Ten rozkazujący 

ton  działał  nawet  na  jego  siostrę.  Pan  Bartell,  ze  sztywnymi 
ramionami,  przeszedł  po  brzoskwiniowym  dywanie  do 
wielkiego łóżka i przyłożył palce do szyi bardzo martwej Tonii 
Lee Greenhouse. 

— Cóż, z całą pewnością nie żyje i to już od dłuższego czasu 

— stwierdził pan Bartell dość spokojnym tonem. Zmarszczył 
nos  i  wiedziałam,  że  znacznie  wyraźniej  ode  mnie  poczuł 
nieprzyjemny  zapach  unoszący  się  z  łóżka.  —  Czy  telefony 
działają? 

— Sprawdzę — krótko odpowiedziała moja matka. — Zejdę 

do tego na dole. 

Powiedziała to tak, jakby to był po prostu jej kaprys, ale gdy 

się  na  nią  obejrzałam,  wyraźnie  dostrzegłam,  że  twarz  miała 
kompletnie białą. Odwróciła się z wielką 

 

background image

godnością,  ale  gdy  ruszyła  w  dół  schodów,  zaczęła  się 

wyraźnie trząść — jakby schodami wstrząsało trzęsienie ziemi, 
które czuła tylko ona. 

Wydawało mi się, że wrosłam w gruby dywan. Choć bardzo 

chciałam być gdzie indziej, najwyraźniej brakowało mi energii, 
żeby się tam dostać. 

—  Kim  była  ta  kobieta?  —  spytał  pan  Bartell,  wciąż 

pochylając się nad łóżkiem, ale ręce trzymając za plecami. Z 
niejakim zainteresowaniem oglądał jej szyję. 

— To Tonia Lee Greenhouse, współwłaścicielka Greenhouse 

Realty  —  wyjaśniłam.  Dziwnie  mi  się  słuchało  własnego 
głosu. — Wczoraj pokazywała ten dom. Musiała wziąć klucz z 
biura mojej matki, ale dziś rano był na miejscu. 

— To bardzo... znaczące — powiedział chłodno pan Bartell. 
Z pewnością. 
Stałam  tam  jak  wrośnięta,  myśląc  o  tym,  jak  nietypowo 

wszyscy  się  zachowują.  Postawiłabym  pieniądze  na  to,  że 
Barby  Lampton  zacznie  krzyczeć  histerycznie,  a  tymczasem 
poza  tym  pierwszym  okrzykiem  nawet  nie  pisnęła.  Martin 
Bartell nie wpadł w gniew, że pokazujmy mu dom, w którym 
znajduje  się  trup.  Moja  matka  nie  kazała  mi  zejść  na  dół 
wezwać policję, tylko  zrobiła to sama. A ja, zamiast znaleźć 
sobie samotny kącik i rozmyślać, stałam jak słup, patrząc, jak 
biznesmen w średnim wieku ogląda nagie zwłoki. Bardzo 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

chciałam zakryć czymś piersi Tonii Lee. Popatrzyłam na jej 

ubrania, ułożone na końcu łóżka. Czerwona sukienka i czarna 
halka były złożone tak starannie, tak dziwnie, w małe, idealne 
trójkąty. Dumałam nad tym przez kilka chwil. Przysięgłabym, 
że  Tonia  Lee  była  raczej  dominująca  niż  uległa,  a  każda 
sukienka,  którą  tak  potraktowano,  byłaby  po  rozłożeniu 
okropnie pognieciona. 

— Czy ta pani była mężatką? Kiwnęłam głową. 
—  Ciekawe,  czy  jej  mąż  zgłosił  wczoraj  zaginięcie  — 

powiedział  pan  Bartell  tak,  jakby  tylko  odpowiedź  na  to 
pytanie była interesująca, i nic poza tym. 

Wyprostował się i podszedł z powrotem do mnie tak, jakby 

zabijał  czas  przed  jakimś  spotkaniem,  ręce  trzymając  w 
kieszeniach. 

Mój mózg nie działał zbyt szybko. Wreszcie dotarło do mnie, 

że stara się nie dotknąć niczego w tym pokoju. 

—  Pewnie  nie  powinniśmy  jej  przykrywać  —  rzuciłam 

smętnie. 

Po  raz  pierwszy  żałowałam,  że  czytałam  o  prawdziwych  i 

wymyślonych  zbrodniach  tak  dużo,  żeby  wiedzieć,  że  nie 
powinnam dotykać ciała. 

Martin  Bartell  spojrzał  na  mnie  bardzo  uważnie  tymi 

jasnobrązowymi oczami. Miały złoty połysk, jak oczy tygrysa. 

 

background image

— Panno Teagarden. 
— Panie Bartell...? 
Wyjął rękę z kieszeni i podszedł. Zesztywniałam, jakby miał 

mnie  porazić  prąd.  Zapomniałam,  że  mam  patrzeć  na  jego 
podbródek  i  spojrzałam  mu  prosto  w  twarz.  Miał  zamiar 
dotknąć mojego policzka. 

—  To  tutaj  jest  to  ciało?  —  spytała  detektyw  Lynn 

Liggett-Smith z odległości może trzech stóp. 

♦ ♦ ♦ 
Na  dole,  mniej  więcej  pół  godziny  później,  odzyskałam 

panowanie  nad  sobą.  Nie  czułam  się  już  tak,  jakby  oblewał 
mnie żar i jakbym lada chwila miała zedrzeć ubranie z Martina 
Bartella. Nie miałam już odczucia, jakby ze wszystkich ludzi 
na  świecie  właśnie  on  był  w  stanie  przejrzeć  wszystkie 
warstwy mojej osobowości i zobaczyć po prostu kobietę, która 
od bardzo dawna była samotna w ten jeden, szczególny sposób. 

W  „pokoju  rodzinnym",  z  matką  i  Barby  Lampton  w 

charakterze przyzwoitek, zdołałam pozbierać wszystkie swoje 
małe dziwactwa i upchnąć je między siebie i Martina Bartella. 

Moja matka czuła się w obowiązku, by prowadzić ze swoimi 

klientami  uprzejmą  rozmowę. Przedstawiła się  oficjalnie, nie 
okazała  zaskoczenia  odkryciem,  że  panu  Bartellowi 
towarzyszy jego siostra, a nie żona, i ustaliła, że podczas tych 
paru tygodni, które Martin 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Bartell  tu  spędził,  Lawrenceton  zrobiło  na  nim  dobre 

wrażenie. 

—  Po  Chicago  tutejszy  spokój  to  bardzo  miła  odmiana  — 

powiedział, chyba szczerze. — Barby i ja wychowaliśmy się na 
farmie w Ohio. 

Barby nie wydawała się cieszyć z tego wspomnienia. 
Wyjaśnił  mojej  matce,  urodzonej  menedżerce,  co  nieco 

kwestii  związanych  z  reorganizacją  miejscowego  oddziału 
Pan-Am Agra, a ja usilnie na niego nie patrzyłam. 

Wydawało  się,  że  bardzo  długo  czekamy  na  policję. 

Słyszałam  na  schodach  znajome  głosy.  Spotykałam  się  z 
mężem Lynn Liggett, Arthurem Smithem (oczywiście, zanim 
się  pobrali),  a  podczas  tego  „związku"  poznałam  wszystkich 
detektywów  i  większość  mundurowych  z  małych  sił 
Lawrenceton. Przeciągły, schrypnięty głos detektywa Henske, 
lekki alt Lynn, piskliwy głos Paula Allisona... a potem rozległ 
się głos, który mną wstrząsnął. 

Sierżant Jack Burns. 
Odwróciłam  się  w  fotelu,  żeby  schować  się  dla  ochrony  w 

grupce  pozostałych  trzech  osób.  O  czym  teraz  rozmawiali? 
Martin Bartell powiedział, że przez te trzy miesiące spędzone 
w Lawrenceton pracował każdego dnia i poprosił matkę, żeby 
opowiedziała  mu  o  mieście.  Nie  mógł  znaleźć  nikogo  lepiej 
poinfor- 

 

background image

mowanego,  być  może  z  wyjątkiem  przewodniczącego  Izby 

Handlowej,  samotnego  faceta,  który  ciężko  pracował,  żeby 
przekonać  resztę  świata,  że  Lawrenceton  ma  mnóstwo 
nieuchwytnych zalet. 

Raz jeszcze wysłuchałam znajomej litanii. 
— Cztery banki — wyliczała matka — country club, dealerzy 

wszystkich  głównych  marek  samochodowych.  ..  choć  co  do 
mercedesa, obawiam się, że najbliższy serwis jest w Atlancie. 

Usłyszałam, jak Jack Burns woła w dół schodów. Chciał, żeby 

człowiek  od  zdejmowania  odcisków  palców  „natychmiast 
ruszył dupę". 

—  Lawrenceton  to  już  właściwie  przedmieścia  Atlanty  — 

powiedziała Barby Lampton, zarabiając tym twarde spojrzenie 
mojej matki. 

Większość  mieszkańców  nie  była  szczególnie  zachwycona 

zbliżającymi się do nich granicami Atlanty, która była bliska 
wchłonięcia Lawrenceton. 

—  A  system  szkolnictwa  jest  znakomity  —  kontynuowała 

matka, leciutko wzruszając ramionami. — Chociaż nie wiem, 
czy to akurat państwa interesuje...? 

— Nie, mój syn właśnie skończył college — mruknął Martin 

Bartell. — A córka Barby jest na pierwszym roku w Kent State. 

— Aurora to moje jedyne dziecko — oznajmiła moja matka w 

dość  naturalny  sposób.  —  Pracowała  w  tutejszej  bibliotece 
przez... Roe, jakieś sześć lat? 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Kiwnęłam głową. 
— Bibliotekarka — powiedział z namysłem. 
Dlaczego  bibliotekarki  kojarzyły  się  z  takimi  pruderyjnymi 

istotami?  Przy  tych  wszystkich  informacjach  zawartych  w 
książkach,  które  były  na  wyciągnięcie  ręki,  bibliotekarki 
mogły  być  najlepiej  wykształconymi  ludźmi  w  okolicy.  W 
dowolnej dziedzinie. 

—  Teraz  myśli  o  tym,  by  zająć  się  nieruchomościami,  a 

jednocześnie szuka domu dla siebie. 

— Sądzi pani, że spodoba się pani sprzedawanie domów? 
—  Zaczynam  myśleć,  że  to  chyba  jednak  nie  dla  mnie  — 

przyznałam, a moja matka wyglądała na zawiedzioną. 

—  Kochanie,  wiem,  że  dzisiejszy  poranek  był  okropnym 

doświadczeniem... Biedna Tonia Lee... Ale wiesz, że to nie jest 
coś, co zdarza się każdego dnia. Zaczynam się zastanawiać nad 
tym, czy nie będę musiała stworzyć jakiegoś systemu ochrony 
moich agentek, gdy wychodzą pokazać dom klientowi, którego 
nie  znamy.  Auroro,  może  to  Aubreyowi  nie  podoba  się,  że 
miałabyś zajmować się sprzedażą nieruchomości? Moja córka 
od  kilku  miesięcy  spotyka  się  z  naszym  pastorem 
episkopalnym  —  wyjaśniła  swoim  klientom  z  niemal 
przekonującą swobodą. 

— Członkowie kościoła episkopalnego mają reputację raczej 

liberalnych — zauważył Martin Bartell. 

 

background image

—  Owszem,  ale  Aubrey  jest  wyjątkiem,  o  ile  to  w  ogóle 

prawda  —  powiedziała  matka,  a  moje  serce  zamarło.  —  To 
wspaniały człowiek. Poznałam go, gdy udzielał ślubu mnie i 
mojemu  obecnemu  małżonkowi,  który  jest  bardzo 
zaangażowany  w  życie  kościoła.  Aubrey  jest  bardzo 
konserwatywny. 

Poczułam, jak w tym zimnym pokoju policzki oblewają mi się 

czerwienią. Nerwowo sięgnęłam dłonią do włosów na karku, 
uwalniając  kosmyki,  które  utknęły  pod  kołnierzem  żakietu,  i 
nieco odchyliłam głowę, żeby się ułożyły. 

Wolałam już myśleć o Tonii Lee Greenhouse, niż czuć się jak 

papużka, na którą poluje kot. 

Pomyślałam  o  obrzydliwym  sposobie,  w  jaki  Tonia  została 

ułożona, o parodii uwodzenia. Pomyślałam 

0  skórzanych  paskach  na  jej  nadgarstkach.  Czy  została 

przywiązana  do  rzeźbionego,  drewnianego  zagłówka?  Starzy 
państwo  Andertonowie  musieli  się  przewracać  w  grobach. 
Pomyślałam  o  Tonii  Lee  za  życia  —  wysokiej,  szczupłej,  z 
kuszącymi, ciemnymi włosami 

1 mocnym makijażem, o kobiecie, która  (jak głosiły plotki) 

często  bywała  niewierna  swojemu  mężowi,  Donniemu. 
Zastanawiałam się, czy Donnie po prostu miał dość wyskoków 
Tonii  Lee, czy poszedł  za  nią  na  spotkanie  i  zajął  się  nią  po 
wyjściu klienta. Zastanawiałam się, czy Tonia dała się porwać 
namiętności do swojego klienta i posiadła go w zapraszająco 
luksuso- 

 
 
 
 
 
 

background image

wej głównej sypialni, czy też może była to schadzka z kimś, z 

kim widywała się od jakiegoś czasu. Być może pokazywanie 
domu  było  fikcyjną  przykrywką  dla  igraszek  w  jednym  z 
najładniejszych domów w Lawrenceton. 

—  Wczoraj  Mackie  zawiózł  jej  klucz  —  powiedziałam 

znienacka. 

—  Co?  —  spytała  moja  matka  z  przyganą  w  głosie.  Nie 

miałam pojęcia, o czym rozmawiali. 

— Wczoraj, koło piątej, gdy czekałam na ciebie w recepcji, 

zadzwoniła Tonia Lee i poprosiła o klucz. Powiedziała, że to 
pilne,  że  jeśli  ktoś  wychodzi  z  pracy,  to  byłaby  naprawdę 
zobowiązana,  gdyby  go  tu  podrzucił.  Miała  tutaj  czekać. 
Przekazałam  słuchawkę  Mackieemu  Knightowi.  Właśnie 
wychodził i powiedział, że to załatwi. 

— Będziemy musieli powiedzieć o tym policji. Może Mackie 

ostatni widział ją żywą... a może widział człowieka, któremu 
miała pokazać dom! 

Potem w drzwiach pojawił się Jack Burns, a ja westchnęłam. 
Detektyw sierżant Jack Burns był przerażającym człowiekiem 

i szczerze mnie nie znosił. Gdyby tylko mógł mnie aresztować 
pod  jakimkolwiek  pretekstem,  zrobiłby  to  z  rozkoszą.  Na 
szczęście  dla  mnie  jestem  bardzo  praworządna,  a  odkąd 
poznałam Jacka Burnsa, pilnuję, żeby mój samochód zawsze 
miał aktualny 

 

background image

przegląd, parkuję idealnie i nawet nie przechodzę przez ulicę 

na czerwonym świetle. 

—  Czyż  to  nie  Aurora  Teagarden?  —  powiedział  z 

przerażającą  słodyczą.  —  Młoda  kobieto,  przysięgam,  za 
każdym razem, gdy cię widzę, jesteś ładniejsza. A widuję cię 
zawsze, gdy jestem wzywany na miejsce morderstwa, zgadza 
się? 

—  Witaj,  Jack  —  przywitała  go  moja  matka  z  wyraźnym 

chłodem w głosie. 

— Pani Teagarden... nie, teraz pani Queensland, prawda? Nie 

widziałem pani od czasu wesela; moje gratulacje. A to muszą 
być nasi nowi mieszkańcy? Mam nadzieję, że po dzisiejszym 
dniu  nie  uciekniecie  na  północ.  Lawrenceton  było  niegdyś 
takim spokojnym miejscem... Ale sięga po nas miasto i pewnie 
za  kilka  lat  będziemy  tu  mieli  przestępczość  na  takim 
poziomie, jak w Atlancie. 

Matka przedstawiła swoich klientów. 
— Pewnie po tym dniu już nie zechcą państwo tego domu — 

błyskotliwie  oświadczył  Jack  Burns.  —  Stara  Tonia  Lee 
wygląda naprawdę kiepsko. Jest mi niewymownie przykro, że 
się państwo natknęli na coś takiego, zwłaszcza że są tutaj nowi 
i w ogóle. 

— To mogło się zdarzyć wszędzie — powiedział Martin. — 

Zaczynam  dochodzić  do  wniosku,  że  praca  agenta  obrotu 
nieruchomościami  to  niebezpieczny  zawód,  jak  zawód 
sprzedawcy w sklepie nocnym. 

 
 
 
 
 
 
 

background image

— Z pewnością na to wygląda — zgodził się Jack Burns. 
Miał na sobie okropny garnitur, ale oddam mu jedno — nie 

sądzę, żeby choć trochę przejmował się tym, co nosi, ani co o 
tym myśleli ludzie. 

— Dobrze, panie Bartell, zakładam, że dotykał pan zmarłej? 

— kontynuował. 

— Tak, podszedłem, żeby się upewnić, że nie żyje. 
— Czy dotykał pan czegoś na łóżku? 
— Nie. 
— Na stoliku przy łóżku? 
—  Niczego  w  sypialni  —  zdecydowanie  powiedział  Martin 

— poza szyją tej kobiety. 

— Zauważył pan, że była posiniaczona? 
— Tak. 
— Wie pan, że została uduszona? 
— Tak mi się wydawało. 
— Ma pan doświadczenie w takich sprawach? 
—  Byłem  w  Wietnamie.  Mam  sporo  doświadczenia,  jeśli 

chodzi  o  rany.  Ale  raz  widziałem  przypadek  uduszenia,  a  to 
wyglądało podobnie. 

— A co z panią, pani Lampton? Weszła pani do pokoju? 
—  Nie  —  cicho  odpowiedziała  Barby.  —  Zostałam  w 

korytarzu. Gdy panna Teagarden otworzyła drzwi, oczywiście 
natychmiast  zobaczyłam  tę  biedną  kobietę.  Potem  brat 
powiedział, żebym poszła na dół. Wie, że 

 

background image

nie mam mocnego żołądka. Oczywiście było lepiej dla mnie, 

żebym sobie poszła. 

— A pani, pani... Queensland? 
— Weszłam na górę tuż po tym, jak Aurora otworzyła drzwi 

do sypialni. Właściwie widziałam już z dołu, jak je otwiera. 

Matka wyjaśniła sprawę z Thompsonami i że wydelegowała 

mnie do otwarcia domu dla Bartellów. Przepraszam, dla pana 
Bartella i pani Lampton. 

—  Pani  jest  jego  siostrą  —  powiedział  Jack  Burns,  jakby 

chciał rozwiać wszelkie wątpliwości w tej kwestii. Przesunął 
groźnym spojrzeniem po biednej Barby Lampton. 

—  Tak,  jestem  —  potwierdziła  gniewnie,  oburzona 

powątpiewaniem  w  jego  głosie.  —  Właśnie  się  rozwiodłam, 
moje  jedyne  dziecko  jest  w  college'u,  w  ramach  ustaleń 
rozwodowych  sprzedałam  własne  mieszkanie,  a  mój  brat  z 
czystej uprzejmości poprosił mnie, żebym pomogła mu szukać 
domu. 

—  Oczywiście,  rozumiem  —  odparł  Jack  Burns  z 

niedowierzaniem wypisanym w każdej zmarszczce na ciężkich 
policzkach. 

Włosy  Martina  Bartella  mogły  być  białe,  ale  brwi  wciąż 

pozostały ciemne. Teraz ściągnął je złowrogo. 

—  Roe,  kiedy  ostatni  raz  widziałaś  panią  Greenhouse?  — 

Jack Burns nagle przerzucił się na mnie. 

— Nie widziałam jej od tygodni. Kiedy spotkały- 
 
 
 
 
 
 
 

background image

śmy  się  ostatnio,  wymieniłyśmy  parę  zdań  w  salonie 

piękności. 

Tonia Lee farbowała i podcinała włosy, ja (co rzadko mi się 

zdarza)  akurat  także  byłam  u  fryzjera.  Przez  cały  czas 
próbowała wybadać, ile pieniędzy zostawiła mi Jane Engle. 

— Panie Bartell, czy kontaktował się pan z panią Greenhouse 

w sprawie oglądania jakichś domów? 

Jack Burns strzelił pytaniem w menedżera Pan-Am Agra tak, 

jakby  najchętniej  wytłukł  z  niego  odpowiedź.  Cóż  za  uroczy 
człowiek. 

Widziałam, jak Martin bierze głęboki wdech. 
—  Obecna  tu  pani  Queensland  jest  jedyną  agentką,  z  którą 

kontaktowałem się w Lawrenceton — powiedział stanowczo. 
— A teraz, jeśli mi pan wybaczy, sierżancie, moja siostra ma 
dość jak na jeden poranek, a i ja także. Muszę wracać do pracy. 

Nie czekając na odpowiedź, wstał i objął ramieniem siostrę, 

która podniosła się jeszcze szybciej. 

—  Oczywiście  —  gładko  odparł  Burns.  —  Bardzo 

przepraszam,  że  tak  długo  państwa  przetrzymałem! 
Oczywiście,  mogą  państwo  jechać.  Proszę  was  jednak, 
żebyście zatrzymali dla siebie wszystko, co tu widzieliście. To 
nam bardzo pomoże. 

—  My  chyba  także  już  pojedziemy  —  zimno  oświadczyła 

moja matka. — Gdybyś nas potrzebował, to wiesz, gdzie nas 
szukać. 

 

background image

Jack Burns tylko skinął głową, przeciągnął wielką dłonią po 

bezbarwnych  włosach  i  stał,  zwężonymi  oczami  obserwując 
nasze wyjście. 

— Pani Queensland! — zawołał, gdy matka była już prawie 

za drzwiami. — Co z kluczami do tego domu? 

— Ach, tak, zapomniałam... 
I matka wróciła, żeby opowiedzieć mu o Mackieem Knighcie 

i kluczu. Ja wyszłam w świeży chłód poranka, odsuwając się 
od sypialni na górze i strachu przed Jackiem Burnsem. 

Prosto na Martina Bartella. 
Nad  jego  ramieniem  zobaczyłam,  że  Barby  siedzi  na 

przednim siedzeniu mercedesa i zapięła już pasy. Chusteczką 
dotykała oczu. Czekała ze łzami, aż znajdzie się na zewnątrz; 
podziwiałam  jej  samokontrolę.  Poczułam,  jak  po  twarzy 
spływa mi łza współczucia. Tak czy inaczej, ten poranek był 
okropny. 

Patrzyłam na jedwabny krawat w kolorze złotawej oliwki, w 

drobne białe i czerwonawe prążki. 

Chusteczką  starł  mi  łzę  z  policzka,  uważając,  żeby  nie 

dotknąć mnie palcami. 

— Czy ja to sobie wyobrażam? — spytał mnie cicho. 
Pokręciłam głową, nadal nie patrząc mu w oczy. 
— Musimy później porozmawiać. 
Raz w życiu nie byłam w stanie nic powiedzieć. 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Byłam przerażona na myśl, że miałabym go jeszcze spotkać; 

już raczej wolałabym ogolić głowę... byle tylko się z nim znów 
nie zobaczyć. 

— Ile masz lat? Jesteś taka mała. 
—  Trzydzieści  —  odpowiedziałam.  I  wreszcie  na  niego 

popatrzyłam. 

Milczał przez chwilę. 
— Zadzwonię do ciebie — powiedział w końcu. Kiwnęłam 

głową, szybko podeszłam do swojego 

samochodu  i  wsiadłam.  Musiałam  chwilę  poczekać,  żeby 

przestać  drżeć.  Jakimś  sposobem  trzymałam  w  dłoni  jego 
chusteczkę.  Och,  po  prostu  wspaniale!  Może  miał  starą 
skórzaną  kurtkę  z  godłem  szkoły  średniej,  którą  mogłabym 
nosić?  Moje  hormony  szalały.  Byłam  przybita  okropną 
śmiercią  Tonii  Lee  Greenhouse  i  przerażona  moją  własną 
perfidią wobec Aubreya Scotta. 

Stukanie w okno sprawiło, że podskoczyłam. 
Przy  samochodzie  stała  moja  matka,  gestem  wskazując, 

żebym otworzyła okno. 

—  Nigdy  wcześniej  nie  spotkałam  Jacka  Burnsa  podczas 

wykonywania  czynności  służbowych  —  rzuciła  z  furią  —  i 
modlę  się,  żebym  nie  spotkała  go  nigdy  więcej.  Auroro, 
mówiłaś  mi,  że  taki  jest,  ale  nie  mogłam  w  to  uwierzyć! 
Dlaczego? Gdy sprzedawałam dom jemu i jego żonie, był taki 
uprzejmy i miły! 

— Mamo, jadę do siebie. 
 

background image

—  A,  tak,  jasne.  Dobrze  się  czujesz?  A  biedny  Donnie 

Greenhouse... ciekawe, czy już go powiadomili. 

—  Mamo,  teraz  powinnaś  się  martwić  tylko  o  to,  w  jaki 

sposób  ten  klucz  wrócił  na  tablicę.  Powiesił  go  tam  ktoś  z 
Select Realty. Zanim się obejrzysz, w twoim biurze zjawi się 
policja i zacznie zadawać pytania. 

— Z pewnością masz dryg do przestępstw — z dezaprobatą 

stwierdziła  moja  matka,  ale  myślała  szybko.  —  To  pewnie 
przez ten klub, do którego należałaś. 

—  Nie.  Należałam  do  Prawdziwych  Morderstw  właśnie 

dlatego,  że  myślę  w  taki  sposób,  a  nie:  myślę  tak,  ponieważ 
byłam w klubie — wyjaśniłam łagodnie. 

Ale ona nie słuchała. 
— Zanim wrócę... — podjęła nagle — zastanawiam się, czy 

nie  powinnam  zaprosić  Martina  Bartella  i  jego  siostry...  nie 
mogę uwierzyć, że kobieta w tym wieku każe zwracać się do 
siebie „Barby"... — i to powiedziała kobieta o imieniu Aida! — 
na  kolację  do  nas,  jutro  wieczorem.  Może  przyszlibyście  z 
Aubreyem? 

—  Och  —  powiedziałam  słabo,  przerażona  tą  wizją.  Jak 

miałam się wykręcić? — Mamo, jeśli znów spotkam się z tym 
facetem, możemy skończyć na podłodze. 

Moja  matka,  zazwyczaj  tak  bystra,  nie  zrozumiała  mojego 

niepokoju. Oczywiście, miała na głowie parę innych rzeczy. 

 
 
 
 
 
 
 

background image

— Wiem, że najpierw musisz spytać Aubreya, więc po prostu 

do  mnie  zadzwoń.  Naprawdę  uważam,  że  powinnam  zrobić 
jakiś gest, żeby spróbować im to wynagrodzić... 

— Wynagrodzić pokazanie im domu z martwą pośredniczką 

w środku? 

— Właśnie. 
Nagle  do  mojej  matki  dotarło,  że  teraz  dom  Ander-tonów 

będzie  nie  do  ruszenia,  przynajmniej  przez  jakiś  czas,  i 
zamknęła oczy. Widziałam to na jej twarzy, mogłam odczytać 
w jej myślach. 

—  Prędzej  czy  później  się  sprzeda  —  spróbowałam  ją 

uspokoić. — Dla pana Bartella i tak był za duży. 

— Prawda — powiedziała słabo. — Ten dom na Ivy Avenue 

byłby  bardziej  odpowiedni.  Ale  jeśli  ma  z  nim  zamieszkać 
siostra, przydałyby się osobne sypialnie. 

— Do zobaczenia później — rzuciłam, zapalając silnik. 
— Zadzwonię do ciebie. 
Nie miałam wątpliwości, że to zrobi. 

background image

Rozdział 
 
Gdy godzinę później znalazłam się w domu, zaczęłam wracać 

do siebie. Usiadłam, owijając się w pled, z kocicą Madeleine 
mruczącą na moich kolanach (znakomity środek uspokajający) 
i  oglądałam 

CNN

,

 

żeby  przez  jakiś  czas  zająć  myśli  czymś 

nieosobistym.  Siedziałam  w  swoim  ulubionym,  zamszowym 
fotelu, pod ręką miałam coś do picia, było mi wygodnie i już 
prawie się uspokoiłam. Oczywiście Madeleine zostawiła sierść 
na  całym  kocu  i  mojej  ślicznej, nowej  sukience;  oparłam  się 
impulsowi, by po powrocie do domu przebrać się w niebieskie 
jeansy.  Wciąż  miałam  wrażenie,  że  te  moje  nowe  ubrania  to 
kostiumy, które powinnam zrzucić, żeby naprawdę być sobą. 

Gdy wydałam ostatniego kociaka Madeleine, zdecydowałam 

się  ją  wysterylizować.  Spod  sierści  na  jej  brzuszku  wciąż 
przebijał ślad po zabiegu. Szybko przywykła do przebywania 
w moim domu, a nie u Jane, 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

ale nadal się złościła o to, że nie wypuszczam jej na zewnątrz. 
—  Dopóki  nie  znajdę  domu  z  ogrodem,  będzie  musiała  ci 

wystarczyć  kuweta  —  powiedziałam  jej,  a  ona  spojrzała  na 
mnie nienawistnie. 

Uspokoiłam  się  na  tyle,  żeby  móc  pomyśleć.  Pilotem 

wyłączyłam telewizor. 

Byłam przerażona tym, co stało się z Tonia Lee i bardzo się 

starałam nie wyobrażać sobie, jak wtedy wyglądała. Znacznie 
lepiej było pamiętać ją w jej normalnym otoczeniu, w salonie 
piękności, w którym ostatnio rozmawiałyśmy — pamiętać jej 
ciemne,  błyszczące  włosy,  poddawane  przez  fryzjerkę 
działaniu  lokówki,  długie,  owalne  paznokcie,  idealnie 
wypolerowane  przez  manikiurzystkę,  mózg,  który  starał  się 
nadać  pozór  uprzejmości  nieuprzejmym  pytaniom,  jej 
niezadowoloną  twarz,  gdy  uświadomiła  sobie,  że  nie 
wyciągnie  ze  mnie  żadnych  informacji.  Było  mi  przykro,  że 
skończyła w tak okropny sposób, ale to, co wiedziałam o Tonii 
Lee Greenhouse, nigdy mi się nie podobało. 

Pomijając fakt, że byłam pośrednio związana z jej paskudną 

śmiercią...  Bez  wątpienia  pojawiły  się  dziś  jeszcze 
zawirowania  natury  osobistej.  Co  się  wydarzyło  —  i  co 
mogłoby  się  wydarzyć  —  pomiędzy  mną  a  Martinem 
Bartellem? 

Powinnam  zadzwonić  do  Aminy,  mojej  najlepszej 

przyjaciółki. Choć obecnie mieszkała w Houston 

 

background image

warto  by  było  wykosztować  się  na  rozmowę  zamiejscową. 

Zerknęłam  na  kalendarz  wiszący  przy  telefonie  w  kuchni. 
Dzisiaj był czwartek. Wesele odbyło się pięć tygodni temu... 
Tak, już dwa tygodnie temu powinni wrócić z rejsu, a Amina 
wraca do pracy dopiero w poniedziałek. 

Ale jeśli zadzwonię do Aminy, to by było jak potwierdzenie 

mojego hm... uczucia. 

Więc co to było za uczucie? Miłość od pierwszego wejrzenia? 

Nie  wydawało  się  to  koncentrować  wokół  mojego  serca,  ale 
gdzieś wyraźnie niżej. 

Niesamowite, ale on też to poczuł. 
To  właśnie  było  takie  szokujące  —  że  to  było  wzajemne. 

Przez  całe  życie  zastanawiałam  się  i  analizowałam,  a  tu 
pojawiło się poważne niebezpieczeństwo, że porwie mnie coś, 
czego nie jestem w stanie kontrolować. 

Och  —  oczywiście,  że  jestem!  Lekko  uderzyłam  się  w 

policzek.  Po  prostu  nigdy  więcej  nie  wolno  mi  zobaczyć 
Martina Bartella. 

To  będzie  honorowe  rozwiązanie.  Spotykałam  się  z 

Aubreyem  Scottem,  dobrym  i  przystojnym  mężczyzną. 
Powinnam się uważać za szczęściarę. 

Te  rozważania  doprowadziły  do  ponuro  znajomego  ciągu 

myśli. 

Dokąd  zmierzała  moja  znajomość  z  Aubreyem? 

Spotykaliśmy się od kilku miesięcy i byłam pewna, 

 
 
 
 
 
 
 

background image

że jego kongregacja (w tym moja matka i jej mąż) spodziewali 

się wielkich rzeczy. Oczywiście ktoś opowiedział Aubreyowi o 
moim  zaangażowaniu  w  zgony  związane  z  Prawdziwymi 
Morderstwami  —  przez  moją  przynależność  do  klubu 
zajmującego  się  omawianiem  starych  morderstw  mój 
przyrodni brat Phillip i ja o mało nie zginęliśmy — i trochę o 
tym  rozmawialiśmy.  Ale  ogólnie  rzecz  ujmując,  inni  ludzie 
wydawali się uważać nasz związek za odpowiedni i na miejscu. 

Byliśmy dla siebie atrakcyjni, oboje byliśmy chrześcijanami 

(choć  ja  z  pewnością  niezbyt  dobrym),  żadne  z  nas  nie  piło 
więcej  niż  okazjonalny  kieliszek  wina  i  oboje  lubiliśmy 
czytanie, popcorn i wizyty w kinie. On lubił mnie całować; ja 
lubiłam,  jak  mnie  całuje.  Lubiliśmy  się  i  szanowaliśmy 
nawzajem. 

Ale byłabym okropną żoną pastora, jeśli nawet nie jawnie, to 

wewnętrznie. Do tej pory musiał się już zorientować. A on nie 
byłby  odpowiedni  dla  mnie  nawet,  gdyby  był,  powiedzmy, 
bibliotekarzem. 

Jednak  nie  chciałam  robić  żadnych  pospiesznych  ani 

drastycznych  ruchów.  Audrey  zasługiwał  na  coś  lepszego. 
Moje przejmujące uczucie do Martina Bartella mogło zniknąć 
tak nagle, jak  się  pojawiło. Przynajmniej  połowa mnie miała 
gorączkową  nadzieję,  że  zniknie.  Było  w  tym  coś 
poniżającego. 

A także coś okropnie podniecającego, jak przyznawała druga 

połowa. 

 

background image

Telefon  odezwał  się  w  chwili,  gdy  właśnie  miałam  przejść 

ponownie przez cały ten cykl. 

—  Roe,  dobrze  się  czujesz?  —  Aubrey  był  tak  przejęty,  że 

mnie to zabolało. 

— Tak, Aubrey, wszystko w porządku. Pewnie moja matka 

do ciebie zadzwoniła? 

— Owszem. Była bardzo przybita biedną panią Greenhouse i 

martwiła się o ciebie. 

Może moja matka niezupełnie czuła coś takiego, ale Aubrey 

interpretował wszystko w możliwie najmilszy sposób. Choć z 
pewnością nie był naiwny. 

— Nic mi nie jest — wymamrotałam ze znużeniem. — To był 

po prostu ciężki poranek. 

— Mam nadzieję, że policji uda się złapać tego, kto to zrobił, i 

to  szybko  —  powiedział  Aubrey  —  skoro  ktoś  poluje  na 
samotne kobiety. Jesteś pewna, że chcesz się zajmować tymi 
nieruchomościami? 

— Nie, oczywiście, że nie jestem pewna — odparłam. — Ale 

nie ze względu na Tonię Lee Greenhouse. Aubrey, moja matka 
przez cały czas ma przy sobie kalkulator. 

— Och...? 
— Musi cały czas być na bieżąco z obecnymi wskaźnikami 

rynkowymi, musi być w stanie określić, za ile ktoś powinien 
sprzedać  dom,  żeby  mógł  kupić  kolejny,  który  kosztuje 
dwadzieścia tysięcy dolarów więcej niż dom, który ma... 

 
 
 
 
 
 

background image

— Nie zdawałaś sobie sprawy, że sprzedawanie domów łączy 

się  z  czymś  takim?  —  Aubrey  bardzo  się  starał  zachować 
neutralny ton. 

—  Owszem,  zdawałam  sobie  sprawę  —  powiedziałam, 

równie  mocno  starając  się  nie  warczeć.  —  Ale  więcej 
myślałam  o  tej  części  związanej  z  pokazywaniem  domów. 
Lubię chodzić do domów innych ludzi i po prostu patrzeć. 

I głównie o to chodziło. 
— Ale nie lubisz wszystkich tych przyziemnych szczegółów 

— podpowiedział Aubrey, przypuszczalnie starając się ustalić, 
czy byłam wścibska, dziecinna, czy po prostu dziwna. 

—  Więc  może  to  jednak  nie  dla  mnie  —  podsumowałam, 

zostawiając to jego osądowi. 

— Masz czas, żeby się nad tym zastanowić. Wiem, że chcesz 

coś robić... prawda? 

To,  że  cieszyłam  się  całkowitą  swobodą  (pomijając 

nominalny  obowiązek  wysłuchiwania  wszelkich  skarg,  które 
mogli  mieć  mieszkańcy  kompleksu  domów  należących  do 
mojej matki) sprawiało, że Aubrey czuł się bardzo niepewnie. 
Singielki pracowały na pełen etat. I nie dla swoich matek. 

— Jasne. — Nie tylko jemu koncepcja niepracującej kobiety 

wydawała się niepokojąca. 

—  Matka  wspominała  ci  o  swoich  planach  na  jutrzejszy 

wieczór? 

 

background image

O, cholera. 
— Ta kolacja u niej? 
— Właśnie. Chcesz iść? Pewnie moglibyśmy jej powiedzieć, 

że już mamy inne plany. 

Ale  Aubrey  najwyraźniej  miał  ochotę  pójść.  Uwielbiał 

jedzenie z firmy cateringowej, z której usług korzystała moja 
matka. „Catering" był fikuśnym określeniem Lucindy Esther, 
majestatycznej,  czarnej  kobiety,  która  żyła  wygodnie  „z 
gotowania  dla  ludzi,  którzy  są  na  to  zbyt  leniwi",  jak  to 
ujmowała.  Lucinda  miała  też  dodatkową  zaletę  w  postaci 
„charakteru" — czynnika, którego była w pełni świadoma. 

O rany, to będzie koszmar. Ale może w jakiś sposób oczyści 

atmosferę. 

—- Dobrze, no to pójdziemy. 
—  W  porządku,  kochanie.  Przyjadę  po  ciebie  koło 

osiemnastej trzydzieści. 

— Do zobaczenia — powiedziałam nieobecnym głosem. 
— Pa. 
Pożegnałam  się  i  rozłączyłam,  choć  słuchawka  cały  czas 

tkwiła w mojej dłoni. 

Kochanie'?  Audrey  nigdy  dotąd  nie  zwracał  się  do  mnie 

czułymi słówkami. Dla mnie to zabrzmiało tak, jakby coś się z 
nim działo... ale może po prostu poczuł przypływ sentymentu, 
ponieważ dziś rano miałam bardzo kiepskie przeżycia? 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Przed oczami stanęła mi Tonia Lee Greenhouse, taka, jaką ją 

ujrzałam  na  tym  ogromnym  łożu. Zobaczyłam  te  eleganckie, 
idealnie  dopasowane  stoliczki  przy  nim.  Widziałam  dziwny 
kolor  ciała  Tonii  Lee  na  tle  białych  prześcieradeł,  czerwień 
sukienki  w  tak  szczególny  sposób  złożonej  w  nogach  łóżka. 
Zastanawiałam się, gdzie były jej buty — pod łóżkiem? 

A  skoro  już  mowa  o  zaginionych  rzeczach  —  gdzieś  na 

obrzeżach  umysłu  tłukła  mi  się  myśl  tak  intensywna,  że 
próbując  ją  uchwycić,  straciłam  ostrość  widzenia.  Brakujące 
rzeczy.  Albo  przynajmniej  coś,  co  nie  pasowało  do  mojego 
wspomnienia  o  łóżku  i  podłodze  wokół  niego.  Te  nocne 
stoliki... 

O właśnie. Stoliki. Moja mentalna kamera zrobiła najazd na 

ich  blaty.  Podniosłam  słuchawkę  i  wybrałam  siedem 
znajomych cyfr. 

— Select Realty — odezwał się głos Patty Cloud. 
— Patty, mówi Roe. Połącz mnie, proszę, z matką, jeśli gdzieś 

tam jest. 

— Jasne, Roe — powiedziała Patty ciepło. — Rozmawia na 

drugiej linii... Czekaj, skończyła. Już cię łączę. 

— Aida Queensland — odezwała się moja matka. Jej nowe 

nazwisko wciąż mnie zaskakiwało. 

—  Pamiętasz,  jak  pierwszy  raz byłaś  w  domu Andertonów, 

gdy  Mandy  zdecydowała  się  go  sprzedać?  —  zaczęłam  bez 
wstępów. — Przypomnij sobie, jak razem wchodziłyście do tej 
sypialni. 

 

background image

— Okay, mam to przed oczami — mruknęła po chwili. 
— Popatrz na stoliki nocne. Kilka sekund ciszy. 
— Och — powiedziała powoli. — Och, rozumiem, co masz 

na myśli. Tak, zaraz zadzwonię do detektyw Liggett. Nie ma 
waz. 

—  Niech  sprawdzi  też  w  oficjalnej  jadalni.  Była  tam 

kryształowa misa z kryształowym owocem, były warte fortunę. 

—  Już  do  niej  dzwonię.  Rozłączyłyśmy  się  w  tym  samym 

momencie. Lata minęły, odkąd byłam w domu Andertonów, 

ale wciąż pamiętam, jakie wrażenie zrobiło na mnie to, że na 

stolikach  nocnych  rodzice  Mandy,  zamiast  chusteczek  czy 
lampek, mieli chińskie wazy. W swój czarujący sposób Mandy 
napomknęła, ile kosztowały oraz że nigdy ich nie lubiła. Więc 
gdy uświadomiłam sobie, że zniknęły, nawet przez myśl mi nie 
przeszło,  że  je  spakowała  i  wysłała  do  Los  Angeles. 
Zostawiłaby je, żeby przypodobać się potencjalnemu kupcowi. 
Ktoś, kto miałby tyle pieniędzy, żeby kupić dom jej rodziców, 
nie kradłby waz, prawda? 

Zrzuciłam z kolan oburzoną Madeleine i zaczęłam chodzić po 

pokoju. 

Stałam przy oknie, spoglądając na swoje patio i myśląc, że w 

następny weekend muszę schować do 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

piwnicy  stół  i  krzesła  ogrodowe,  gdy  zadzwonił  telefon. 

Sięgnęłam po słuchawkę. 

— To znowu ja — powiedziała moja matka. — Dziś o drugiej 

jest zebranie załogi. Ty też powinnaś przyjść. 

— Czy policja rozmawiała z Mackieem? 
— Zabrali go na komendę. 
— O nie. 
—  Okazuje  się,  że  detektyw  Liggett...  to  znaczy,  detektyw 

Smith... już tu była, gdy z tobą rozmawiałam. Jestem pewna, że 
to  wszystko  jest  wynikiem  tego,  co  powiedziałam  Jackowi 
Burnsowi:  że  Mackie  zawiózł  klucz  Tonii  Lee.  Zanim  sobie 
uświadomiłam,  że  mogą  go  uznać  za  podejrzanego,  już  go 
zabrali. Było za późno. 

— A myślisz, że to dlatego, że on...? 
— Och, nie chcę nawet o tym myśleć. Mam nadzieję, że nasza 

policja nie jest taka. Ale wiesz... to, że jest czarnoskóry, może 
zadziałać  na  jego  korzyść.  Tonia  Lee  nigdy  nie  poszłaby  z 
Mackieem do łóżka. Ciemnoskórzy w ogóle jej nie pociągali. 

—  Mogą  powiedzieć,  że  po  prostu  ją  zgwałcił.  Nastąpiła 

długa chwila ciszy, gdy matka trawiła tę 

opcję. 
— Wiesz, to jakoś nie... no, nie potrafię powiedzieć dlaczego. 

Widziałam to tylko przez sekundę... ale to nie wyglądało jak 
gwałt, prawda? 

Teraz to ja zamilkłam. Tonia całkowicie rozebrana, 
 

background image

prześcieradła ściągnięte tak, jakby dwoje ludzi razem weszło 

do łóżka... Matka miała rację, to wyglądało na uwiedzenie, a 
nie  brutalny gwałt,  nawet  jeśli  te  skórzane  bransoletki  mogły 
wskazywać  na  przemoc.  Moja  pierwsza  myśl  dotyczyła 
perwersyjnego  seksu.  Ale  może  i  ja,  i  moja  matka 
kierowałyśmy  się  reputacją  Tonii  Lee  jako  niewiernej  żony. 
Gdy zasugerowałam to matce, zgodziła się ze mną. 

— W każdym razie jestem pewna, że Mackie nie miał z tym 

nic wspólnego — powiedziała lojalnie. — Bardzo go lubię, to 
sumienny pracownik. Jest z nami rok i od samego początku był 
uczciwy.  Poza  tym...  on  jest  zbyt  bystry,  żeby  odwiesić  ten 
klucz. 

Gdy  się  rozłączyłyśmy,  zaczęłam  się  nad  tym  zastanawiać. 

Dlaczego klucz do domu Andertonów w tak tajemniczy sposób 
wrócił  na  swój  haczyk?  Ten  klucz  pozwolił  nam  wejść  do 
środka i odkryć ciało. 

Pomyślałam  o  ilości  interesujących  pytań  związanych  z  tą 

zagadką. 

Spotkanie załogi powinno być stymulujące. 
Zjadłam  jabłko  i  resztki  piersi  kurczaka,  jednocześnie 

przerzucając strony należącej do Jane Engle kopii Kto jest kim 
w  świecie  morderców.  
Przeczytałam  wstępy  do  swoich 
ulubionych  spraw  i  zaczęłam  się  zastanawiać,  czy  w 
zaktualizowanym  wydaniu  pojawi  się  nasz  miejscowy 
morderczy  duet,  którego  koszmarną,  choć  krótką  karierę 
podsumowały (krzycząc nagłów- 

 
 
 
 
 
 

background image

kami)  gazety  ogólnokrajowe.  A  może  naszym  jedynym 

przyczynkiem do sławy będzie zniknięcie całej rodziny z domu 
kawałek za Lawrenceton? To było... moment... pięć lub sześć 
lat temu. 

To, że byłam zaznajomiona ze starymi sprawami dotyczącymi 

morderstw,  doprowadzało  moją  matkę  do  rozpaczy.  Teraz, 
odkąd  klub  Prawdziwe  Morderstwa  został  rozwiązany,  nie 
miałam  z  kim  o  tym  rozmawiać.  Westchnęłam  i  zapłakałam 
nad rozlanym mlekiem. 

Włożyłam naczynia do zmywarki, a potem ponuro wdrapałam 

się  na  schody,  żeby  przygotować  się  na  spotkanie.  Przede 
wszystkim musiałam się pozbyć kociej sierści ze spódnicy. 

♦ ♦ ♦ 
Budynek, w którym mieści się biuro mojej matki, ze swoimi 

kojącymi,  popielatymi  ścianami  i  błękitnymi  dywanami, 
tchnącymi  spokojem  obrazami  i  wygodnymi  fotelami, 
emanował łagodną ciszą i rentownością. To była istota mojej 
matki,  a  architektowi  wnętrz  udało  się  ją  uchwycić,  gdy 
remontowano  ten  budynek.  Matka  nalegała  na  pokój 
konferencyjny  na  spotkania  pracowników.  Co  poniedziałek 
każdy  agent,  który  dla  niej  pracował,  musiał  się  stawić  na 
takim  zebraniu.  Mimo  że  i  tak  planowała  rozwój,  to 
pomieszczenie wciąż było bardziej niż wystarczająco duże dla 
całej załogi. 

 

background image

Z zainteresowaniem zauważyłam, że na czas tego spotkania 

do  odbierania  telefonów  zaangażowano  jedną  z  synowych 
Johna Queenslanda. Synów mojego ojczyma i ich żony znałam 
tylko przelotnie. Gdy kiwnęłam głową Melindzie Queensland, 
spróbowałam  ustalić,  jakie  łączą  mnie  z  nią  związki 
pokrewieństwa czy powinowactwa. Przyrodnia bratowa? Coś 
mi się wydawało, że za parę miesięcy mogę zostać przyrodnią 
ciotką,  ale  Melinda  kilkakrotnie  poroniła,  więc  nie  miałam 
zamiaru pytać. 

Melinda siedziała przy biurku Patty Cloud, które oczywiście 

nie  było  po  prostu  posprzątane,  ale  także  udekorowane 
schludną  roślinką  i  zdjęciem  w  drogiej  ramce.  Biurko  Patty 
stało frontem do wejścia. Stanowisko jej podwładnej, Debbie 
Lincoln,  znajdowało  się  po  prawej.  Takie  ułożenie  dawało 
efekt punktu startowego do korytarza prowadzącego do pokoju 
konferencyjnego  oraz  biur  Idelli  i  Mackiego.  W  kwadracie 
stworzonym  przez  dwie  ściany  i  biurka,  za  plecami  Patty, 
wisiała mocno przykręcona do ściany tablica z haczykami na 
klucze.  Bardziej  popularne  litery  alfabetu  miały  po  dwa  lub 
trzy haczyki. Nawet osoba pozbawiona szczególnej inteligencji 
byłaby  w  stanie  rozgryźć  ten  system  w  kilka  sekund,  a  coś 
podobnego znajdowało się w każdej agencji w mieście. 

Przerwałam  swoje  rozmyślania  nad  tablicą  z  kluczami  i 

zauważyłam, że Melinda czeka, czyją poznam, 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

a  jej  uśmiech,  w  miarę,  jak  gapiłam  się  w  ścianę  za  jej 

plecami, stawał się coraz bardziej wymuszony. Pozdrowiłam ją 
krótko  i  poszłam  do  sali  konferencyjnej.  Przyszłam  w  samą 
porę,  żeby  usiąść  po  lewej  stronie  mojej  matki,  na  krześle, 
które  -  jak  założyłam  -  czekało  właśnie  na  mnie.  Wszyscy 
agenci spodziewali się, że przejmę tę firmę od matki, a moją 
obecność w biurze w tym tygodniu uznali za pierwszy krok na 
drodze do stania się zastępczynią szefowej. 

To  było  dalekie  od  prawdy.  Swoją  pracę  w  bibliotece 

rzuciłam pod wpływem impulsu, i już żałowałam tego bardziej, 
niż kiedykolwiek uznałabym za możliwe. (Oczywiście, nawet 
umiarkowany  żal  to  było  więcej,  niż  bym  się  kiedykolwiek 
spodziewała). 

Idella  Yates,  słabowicie  wyglądająca,  blada  kobieta  pod 

czterdziestkę,  rozwódka  z  dwójką  dzieci,  wślizgnęła  się  na 
krzesło  przy  końcu  stołu  i  położyła  na  nim  swoją  aktówkę, 
jakby  budowała  barierę  między  sobą  a  pomieszczeniem.  Jej 
krótkie,  proste  włosy  miały  odcień  martwej,  zimowej  trawy. 
Eileen Norris wpadła do środka, niosąc wielką stertę papierów 
i  wyglądając  na  rozkojarzoną.  Eileen  była  druga  po  mojej 
matce  w  łańcuchu  dowodzenia.  Była  pierwszą  pośredniczką, 
którą  matka  zatrudniła  po  tym,  jak  założyła  własną  firmę. 
Eileen  była  duża,  pewna  siebie,  głośna  i  wesoła;  pod  tymi 
pozorami 

kryła 

się 

barakuda. 

Patty 

Cloud, 

recepcjonistka-sekretarka, gotowa do robienia notatek, 

 

background image

usiadła  wygodnie  na  krześle  obok  Idelli.  Patty,  która  miała 

może  ze  dwadzieścia  cztery  lata,  zbijała  mnie  z  tropu  i 
irytowała  znacznie  bardziej,  niż  powinna.  Patty  ciężko 
pracowała nad byciem idealną i była cholernie bliska sukcesu. 
Przez telefon zawsze była  pomocna, doskonale wywiązywała 
się ze swoich obowiązków, nigdy o niczym nie zapominała i 
nigdy, przenigdy nie przyszła do pracy w niczym niemodnym, 
pozbawionym stylu bądź choćby pogniecionym. Już się uczyła 
do  egzaminu  na  pośrednika  w  handlu  nieruchomościami. 
Pewnie zda z jedną z najwyższych lokat w grupie. 

Podwładna  Patty,  Debbie  Lincoln,  była  raczej  nieśmiałą  i 

zahukaną  dziewczyną  prosto  po  szkole.  Dziś  była  cała  na 
czarno,  włosy  zaś  miała  pozaplatane  w  kunsztowne 
warkoczyki  i  ozdobione  koralikami.  Debbie  była  cicha, 
punktualna i bardzo dobrze pisała na maszynie. Poza tym nie 
wiedziałam o niej nic. W tej chwili siedziała obok Patty, wzrok 
wbijając w dłonie. I nie rozmawiała jak inni. 

Eileen  wreszcie się  usadowiła  i  wyczekująco  popatrzyliśmy 

na moją matkę. Ledwie otworzyła usta, do sali konferencyjnej 
wszedł Mackie Knight. 

Jego  ciemna,  okrągła  twarz  była  napięta  i  zmęczona,  a  na 

nasze  okrzyki  zareagował  machaniem  ręką.  Z  wyraźną  ulgą 
opadł na krzesło obok Eileen, automatycznie poprawił krawat i 
przeciągnął dłonią po króciutkich włosach. 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

—  Mackie,  myślałam,  że  żeby  cię  wyciągnąć  z  komendy, 

będę musiała wysłać tam prawnika! 

—  Dzięki,  pani  Queensland.  W  razie  czego  zadzwoniłbym 

właśnie  do  pani  —  powiedział.  —  Ale  chyba  wierzą, 
przynajmniej na ten moment, że ja tego nie zrobiłem. 

—  Co  się  wczoraj  stało?  —  spytała  Eileen.  Wszyscy  się 

pochyliliśmy, żeby nie uronić ani 

słowa. 
—  No...  —  Mackie  niechętnie  zaczął  opowiadać  historię, 

którą  ewidentnie  przytoczył  już  kilka  razy  —  pięć  minut  po 
tym, jak Patty poszła do domu, zadzwonił telefon, a ja stałem 
przy recepcji, rozmawiając z Roe, więc odebrałem. 

Patty  wyglądała  na  zmartwioną,  że  tego  dnia  nie  miała 

nadgodzin. 

— To była pani Greenhouse. Powiedziała, że ma spotkanie z 

klientem, który chce zobaczyć dom Andertonów. Zapomniała 
przyjechać  wcześniej  po  klucz.  „Jeśli  ktoś  będzie  niedługo 
wychodził z biura, to czy mógłby go przywieźć?". Bardzo się 
martwiła,  że  jeśli  zostawi  swojego  klienta,  żeby  do  nas 
przyjechać, to go straci. 

— Nie wymieniła nazwiska tego klienta? — zapytała matka. 
— Nie  — stanowczo powiedział  Mackie.  — Jestem prawie 

pewien, że powiedziała „on". 

 

background image

Idella  Yates  zadrżała  i  objęła  się  ramionami,  jakby  poczuła 

chłód. Chyba wszyscy go poczuliśmy; Tonia Lee umawiająca 
się na spotkanie z własną śmiercią... 

— W każdym razie właśnie z tą częścią policja ma największy 

kłopot — ciągnął Mackie. — Bo zamiast podjechać, zostawić 
ten klucz i wrócić do domu... najpierw pojechałem do domu, 
przebrałem  się  w  rzeczy  do  joggingu  i  poszedłem  pobiegać. 
Klucze  wsadziłem  do  kieszeni  spodenek,  zatrzymałem  się  po 
drodze  i  przekazałem  je  pani  Greenhouse.  To  tylko  jakieś 
siedem,  dziesięć  minut  różnicy  w  stosunku  do  czasu,  gdy 
faktycznie  się  tam  znalazłem,  i  tak  bardziej  mi  pasowało. 
Szczerze mówiąc, nie byłem szczególnie zachwycony, że robię 
jej  robotę,  nikt  tutaj  nie  byłby  zachwycony.  Gdy  się  tam 
znalazłem,  była  sama  w  domu.  Jeśli  znajdował  się  tam  ktoś 
jeszcze, to go nie widziałem. Stał tam tylko jej samochód. Był 
zaparkowany  na  tyłach,  za  kuchnią,  więc  wszedłem  właśnie 
tamtymi drzwiami. 

— Dlaczego policja widzi w tym coś niezwykłego? — spytała 

matka. — Dla mnie nie na w tym niczego dziwnego. 

—  Chyba  sądzą,  że  przybiegłem,  zamiast  przyjechać 

samochodem, żeby później nikt nie rozpoznał mojego auta na 
podjeździe.  Powiedzieli,  że  kobieta,  która  mieszka 
naprzeciwko domu Andertonów, czekała na córkę, która miała 
wrócić po tygodniu spę- 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

dzonym w mieście, więc przez prawie dwie godziny siedziała 

we  frontowym  pokoju,  wyglądając  przez  okno  i  czytając 
książkę...  Córka,  jak  się  okazało,  złapała  gumę  na 
międzystanowej.  Ta  kobieta  mogłaby  przeoczyć  kogoś 
pieszego, ale nie samochód. 

— A co z tymi tylnymi drzwiami? — zadała pytanie Eileen. 
—  Ludzie,  którzy  mieszkają  za  Andertonami,  oglądali 

telewizję i nie mieli zaciągniętych zasłon, więc wiedzą, że w 
domu  Andertonów  nikogo  nie  było.  Powiedzieli  policji,  że 
widzieli, jak zajeżdża tam Tonia Lee, i że było jeszcze jasno, 
ale  szybko  się  ściemniało.  Z  samochodu  wysiadła  jedna 
kobieta.  Siedzieli  przed  telewizorem  i  jedli  kolację,  i  nie 
pojawiło  się  tam  żadne  inne  auto.  Uznali,  że  ktoś  jeszcze 
musiał wejść przez drzwi frontowe. Widzieli, jak po zmroku, 
bardzo  po  zmroku,  samochód  Tonii  Lee  wyjeżdża,  ale 
oczywiście  nie  widzieli,  kto  siedział  w  środku.  Byli  dość 
zaciekawieni tym, że ktoś tak długo  przebywał w tym domu; 
pomyśleli, że ktoś naprawdę poważnie myślał o kupnie. 

Przez minutę wszyscy nad tym rozmyślaliśmy. 
— Zastanawiam się, dlaczego policja powiedziała ci tak dużo 

— odezwała się Patty. 

Mackie pokręcił głową. 
— Pewnie pomyśleli, że jak będą naciskać, to się do czegoś 

przyznam. Gdybym był winny, to mogłoby zadziałać. 

 

background image

— Biegasz co wieczór, zawsze nam to mówiłeś, i często cię 

widuję.  To  nie  jest  podejrzane  w  najmniejszym  stopniu  — 
lojalnie oznajmiła moja matka. 

Wszyscy wymruczeliśmy potwierdzenie, nawet Patty Cloud, 

która  (jak  zauważyłam)  niezbyt  chętnie  pracowała  dla 
czarnoskórego mężczyzny. Choć to, że Debbie pracowała dla 
niej, 
najwyraźniej nie stanowiło problemu. 

— Wieczorami wielu ludzi biega albo jeździ na rowerach — 

znienacka powiedziała Idella. — W tym Donnie Greenhouse... 
i Franklin Farrell. 

Franklin  Farrell  był  jeszcze  jednym  miejscowym 

pośrednikiem. 

—  Założę  się,  że  to  był  Donnie  —  bezceremonialnie 

oświadczyła Eileen. — Nie mógł już wytrzymać tego, że Tonia 
Lee się puszcza. 

— Eileen! — ostrzegawczo rzuciła moja matka. 
— To prawda i wszyscy o tym wiemy — odparła Eileen. 
— Jestem pewna, że po prostu umówiła się z kimś, kto podał 

fałszywe  nazwisko,  i  ten  człowiek  ją  zabił  —  powiedziała 
Idella tak cichym głosem, że musieliśmy się wysilić, żeby ją 
usłyszeć. — To mogło się przydarzyć każdemu z nas. 

Przez chwilę wszyscy siedzieliśmy w ciszy, wpatrując się w 

nią. 

— Oczywiście z wyjątkiem Mackiego — ener- 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

gicznie  powiedziała  Eileen  i  wszyscy  wybuchnęliśmy 

śmiechem. 

—  Nie,  po  prostu  ktoś  mnie  wrabia  —  mruknął  Mackie  po 

tym, jak umilkły ostatnie chichoty. 

Znów byliśmy poważni. 
— Myślę, że to był Łowca Domów — oznajmiła nagle Patty. 
— Och — mruknęła z powątpiewaniem moja matka. — Daj 

spokój, Patty. 

— Łowca Domów — powiedziała z namysłem Eileen. — To 

możliwe. 

— Kto to taki? — spytałam. 
Najwyraźniej byłam jedyną osobą, która tego nie wiedziała. 
— Łowcą Domów — łagodnie zaczęła Idella — pośrednicy w 

mieście  nazywają  Jimmiego  Huntera*,  właściciela  sklepu 
żelaznego. Tego na Main, kojarzysz? 

—  Męża  Susu?  —  spytałam.  W  Lawrenceton  było  kilka 

kobiet  o  imieniu  Sally,  więc  większość  posługiwała  się 
przydomkami  dla  rozróżnienia.  —  Byłam  na  ich  weselu  — 
powiedziałam, jakby dzięki temu Jimmy Hunter nie mógł być 
nikim osobliwym. 

— Wszyscy go znamy — rzuciła sucho matka. — 
 
 
 
 
 
 
 
 
*  Gra  słów:  hunter  (ang.)  —  łowca,  myśliwy.  W  języku 

angielskim  poszukiwanie  odpowiedniego  domu  do  kupienia 
określa się jako house hunting, dosłownie: polowanie na dom. 

 

background image

A  ochrzciliśmy  go  Łowcą  Domów,  bo  po  prostu  uwielbia 

oglądać domy. Bez Sally. Zawsze twierdzi, że ma zamiar kupić 
jej dom na urodziny albo coś takiego. A że faktycznie ma na to 
pieniądze...  Cóż,  to  jedyny  powód,  dla  którego  się  nim 
zajmujemy. 

— Więc on tak naprawdę nie chce niczego kupić? 
—  Ale  skąd  —  huknęła  Eileen.  —  Zostaną  w  tym  starym 

domu odziedziczonym po rodzicach Susu aż do końca świata. 
On ma tylko takie łagodne zboczenie. Po prostu lubi oglądać 
domy od środka. 

— Z kobietami — dodała Idella. 
—  Tak,  gdy  wysłaliśmy  z  nim  Mackiego,  nie  odzywał  się 

miesiącami — powiedziała matka. 

—  Czyli  z  Franklinem  również  się  nie  umówił  —  dodała 

Idella. — Tylko z tą Terry Sternholtz, która z nim pracuje. 

Eileen roześmiała się na tę myśl i wszyscy spojrzeliśmy na nią 

z ciekawością. 

—  Może  zamiast  tego  zadzwonił  do  Greenhouse  Realty  — 

powiedział cicho Mackie. 

—  A  skoro  Greenhouse'owie    są  spłukani,  Donnie  posłał  z 

nim Tonię Lee. Po prostu żeby nie stracić szansy, że naprawdę 
coś by kupił — spekulowała Eileen. 

—  Zaraz,  niech  to  ogarnę.  On  się  nie  przystawia?  — 

zapytałam. 

— Nie. — Matka potrząsnęła głową. — Gdyby tak 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

było, nikt z nas nie pokazałby mu nawet budy dla psa. On po 

prostu lubi zaglądać do domów innych ludzi i lubi mieć przy 
tym obok siebie kobietę, która nie jest jego żoną. Kto wie, co 
mu się roi w głowie? 

— Od jak dawna Jimmy to  robi?  — Byłam zafascynowana 

dziwacznym zachowaniem męża mojej koleżanki. — Czy Susu 
o tym wie? 

—  Nie  mam  bladego  pojęcia.  Jak  mielibyśmy  jej  o  tym 

powiedzieć? Z drugiej strony, wydaje się dziwne, że nie dotarła 
do niej żadna plotka o tym, że jej mąż ogląda domy. O ile mi 
wiadomo, nigdy słowem nie zająknęła się na ten temat. Roe, w 
szkole średniej byłyście blisko, prawda? 

Kiwnęłam głową. 
— Ale obecnie nie widujemy się zbyt często. Powstrzymałam 

się od dodania, że to dlatego, że 

Susu zawsze wiezie gdzieś swoje dzieci albo angażuje się w 

jakieś działania na rzecz komitetu rodzicielskiego. Trudno mi 
było  wyobrazić  sobie  krzepkiego  Jimmiego  Huntera,  o 
grubych  rysach  i  wciąż  szerokich  ramionach  (jak  za czasów, 
gdy  grał  w  football),  a  obecnie  będącego  zdecydowanie  po 
stronie wagi ciężkiej, snującego się w rozmarzeniu po domach, 
których nie chciał kupić. 

— Jeżeli to nie Łowca Domów — podsunęła Patty — to może 

zamordowanie  Tonii  Lee  ma  coś  wspólnego  z  tymi 
kradzieżami. 

 

background image

To spowodowało jeszcze większe poruszenie niż jej pierwsza 

sugestia.  Ale  ta  reakcja  była  inna.  Martwa  cisza.  Wszyscy 
wyglądali  na  zdenerwowanych.  Siedząca  obok  mnie  Idella 
pocierała dłonie, a jej jasnoniebieskie oczy lśniły od łez. 

—  Okay  —  powiedziałam  wreszcie.  —  Może  byście  mnie 

oświecili. Handel nieruchomościami w tym mieście wydaje się 
ostatnio bardzo tajemniczym zajęciem. 

Matka westchnęła. 
— To poważny problem... Nie coś w rodzaju Łowcy Domów, 

którego  wszyscy  w  mniejszym  lub  większym  stopniu 
traktujemy jak żartownisia. 

Zamilkła, rozważając, jak ująć to, co miała powiedzieć. 
— Przez ostatnie dwa lata z domów na sprzedaż ginęły różne 

rzeczy — powiedziała krótko Eileen. 

Nawet  Debbie  Lincoln  była  tym  poruszona.  Spojrzała  na 

Eileen. 

—  Z  domów  będących  na  listach  wszystkich  pośredników? 

Czy  z  domów,  które  pokazywał  tylko  jeden?  —  spytałam 
niecierpliwie. 

—  I w  tym właśnie problem — powiedziała matka. — To 

nie tak, że... powiedzmy... z każdego domu, który pokazywała 
Tonia Lee, znikała lodówka. To by było jasne i czytelne. 

—  To  małe  rzeczy  —  powiedział  Mackie.  —  Ale  cenne. 

Jednak nie aż tak małe, żeby klient, któremu 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

pokazuje się dom, mógł je wsunąć do kieszeni. A nawet, jeśli 

nieruchomość  była  zgłoszona  tylko  do  jednego  pośrednika, 
oczywiście pozwalamy, żeby pokazywali ją też inni; w mieście 
tej  wielkości  nie  da  się  inaczej.  Wszyscy  musimy 
współpracować.  Wszyscy  zostawiamy  wizytówki,  gdy 
pokazujemy  dom,  nieważne,  kto  go  ma  na  liście...  Znasz 
procedurę.  Gdybyśmy  tylko  mieli  system,  w  którym  oferta 
trafia do wszystkich pośredników, moglibyśmy skorzystać ze 
skrytek  bankowych.  Wtedy  nie  dochodziłoby  do  czegoś 
takiego. 

Miał na myśli to, że nie musiałby składać zeznań na policji, 

ponieważ nie musiałby zabierać klucza do domu Andertonów. 
Tonia  Lee  przypuszczalnie  byłaby  tak  samo  martwa.  Matka 
chciała  wprowadzić  taki  system,  używany  w  większości 
miejscowości w okolicach Atlanty, ale mniejsi pośrednicy — 
zwłaszcza Greenhouse'owie    — sprzeciwiali się temu. 

— I nigdy nie byli to ci sami ludzie. Nigdy tak, żeby dało się 

to  wyjaśnić  czymś  innym,  niż  zbiegiem  okoliczności  — 
mówiła  matka.  —  Nie  wydaje  mi  się,  żeby  te  domy 
pokazywała  jedna  osoba  —  albo  tej  samej  osobie  —  przed 
zniknięciem przedmiotów, w każdym przypadku. 

—  Wszyscy w tę  i z  powrotem pożyczacie  sobie  klucze  — 

powiedziałam. 

Pośrednicy pokiwali głowami. 
 

background image

— Więc każdy mógł je dorobić i używać na własną rękę. 
Znów ponure kiwanie głowami. 
—  Dlaczego  nie  przeczytałam  o  tym  w  gazecie?  Posłali  mi 

spojrzenia wyraźnie pełne poczucia winy. 

— Zebraliśmy się wszyscy — zaczęła Eileen. — My, Select 

Realty;  Donnie  i  Tonia  Lee,  Greenhouse  Realty;  Franklin 
Farrell  i  Terry  Sternholtz,  Today  s  Homes;  nawet  agencja, 
która w przeważającej większości zajmuje się farmami, Russel 
& Dietrich, ponieważ pokazywaliśmy niektóre gospodarstwa. 

—  Ludzie  z  miasta,  którzy  chcą  się  chwalić,  że  mają 

posiadłość  na  wsi  —  powiedziała  matka,  drwiąco  unosząc 
brwi. 

—  I  co  się  stało  podczas  tego  spotkania?  —  spytałam 

zgromadzonych. 

Jakoś nikt nie spieszył z odpowiedzią. 
—  Niczego  nie  ustaliliśmy  —  wymamrotała  Idella.  Eileen 

parsknęła. 

— Delikatnie rzecz ujmując. 
—  Mnóstwo  wzajemnych  oskarżeń  i  ogólne  wylewanie 

dawnych żali — powiedziała matka. — Ale ostatecznie, żeby 
to  nie  trafiło  do  gazet,  zdecydowaliśmy  się  zapłacić 
właścicielom  domów  za  wszystko,  co  zginęło,  gdy  były 
wystawione na sprzedaż. 

— To dość szerokie pojęcie. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

— No, nie mogło być żadnych śladów włamania. 
— I nigdy nie było? 
— Och, raz czy dwa się zdarzyło i najpierw przyjechała tam 

policja.  Ten  cały  detektyw  Smith  —  rzuciła  moja  matka  z 
niesmakiem. 

Trwała w niewzruszonym przekonaniu, że Arthur Smith źle 

mnie  potraktował,  i  że  Lynn  Liggett  w  jakiś  sposób  mi  go 
ukradła,  pomijając  fakt,  że  Arthur  i  ja  zerwaliśmy,  zanim 
zaczął spotykać się z Lynn. No, może z tydzień wcześniej, to 
prawda.  A  ja  zerwałam  z  Arthurem  może  na  dwadzieścia 
sekund  przed  tym,  jak  on  miał  zamiar  zerwać  ze  mną,  więc 
ocaliłam nieco godności. Do diabła... było, minęło. 

— I co ustalił? 
—  Ustalił  —  ostrożnie  powiedziała  matka  —  że  w  jego 

fachowej  opinii  włamania  zostały  zaaranżowane,  żeby  ukryć 
fakt, iż złodziej posłużył się kluczem. A później już nawet nie 
udawał, że się włamał. 

—  Ale  nie  było  kogo  oskarżyć  —  powiedział  Mac-kie.  — 

Każde  z  nas  mogło  być  winne  lub  niewinne.  Jak  zwykle, 
najpierw sprawdzili mnie. 

Nie ukrywał rozgoryczenia. 
— Nikt nie okazał oznak nagłego wzbogacenia się. Nikt nie 

zaczął często jeździć do Atlanty, żeby pozbyć się kradzionych 
przedmiotów,  przynajmniej  z  tego,  co  nam  wiadomo. 
Oczywiście wszyscy często bywamy 

 

background image

w  Atlancie  —  powiedziała  Eileen.  —  A  policja  w  Law-

renceton  nie  ma  aż  tylu  ludzi,  żeby  jeździć  za  każdym 
tutejszym pośrednikiem. 

Czy  Arthur  powiedziałby  mi  coś  więcej?  Ciekawe.  Czy 

(przykładowo)  obserwowałby  dom,  który  mógł  zostać 
obrabowany?  Czy  miał  jakieś  podejrzenia,  których  nie  mógł 
udowodnić? 

—  Z  tego,  co  nam  wiadomo,  dochodzenie  jest  w  toku  — 

podsumowała moja matka z wyraźną niewiarą. — To wciąż się 
zdarza  i  trwa  już  od  dawna,  od  zbyt  dawna.  Mamy  już 
serdecznie dosyć uważania na każdy swój ruch w obawie, że 
zostanie opacznie zinterpretowany. Przynajmniej nie mówi się 
o tym na tyle szeroko, żeby ludzie bali się wystawiać domy na 
sprzedaż, ale może dojść i do tego. 

—  To  byłby  naprawdę  poważny  cios  dla  interesów  — 

powiedziała Eileen. 

Zapadła pełna powagi cisza. 
— A więc — powiedziałam, przechodząc do najważniejszego 

pytania — kto powiesił ten klucz z powrotem na tablicy? 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Rozdział 3 
 
To  pytanie  musiało  zostać  zadane,  a  odpowiedź  na  nie 

powinna się znaleźć raczej prędzej niż później. Nie mogłam się 
doczekać,  żeby  je  zadać,  ponieważ  byłam  żywo 
zainteresowana odpowiedzią. 

Można  by  pomyśleć,  że  byłam  policjantem  negocjującym  z 

wariatem,  jednym  z  tych,  którzy  trzymają  jako  zakładników 
własne dzieci. 

—  Musimy  się  dowiedzieć  —  powiedziała  moja  matka.  — 

Ktoś z tego biura zabrał klucz, a potem odwiesił go na tablicę. 
Nikt  tu  nie  wiedział,  że  dziś  rano  miałam  pokazywać  dom 
Andertonów.  Aż  do  wczorajszego  wieczoru,  gdy  pan  Bartell 
zadzwonił do mojego domu, sama o tym nie wiedziałam. Więc 
to ciało nie zostałoby znalezione przez długi czas; jak często 
pokazujemy  dom  Andertonów?  Może  jednego  klienta  na 
dziesięciu stać na taki dom. 

Debbie Lincoln po raz pierwszy otworzyła usta. 
 

background image

— Ktoś — powiedziała łagodnie  — mógł  wejść  do środka, 

gdy w recepcji nie było ani Patty, ani mnie. 

Patty spojrzała na nią ostro. 
—  Któraś  z  nas  zawsze  powinna  tam  być.  Ale  tego  ranka 

rzeczywiście był moment, może pięć minut, gdy obu nas tam 
nie  było  —  przyznała.  —  Gdy  Debbie  była  na  tyłach  i 
kserowała  dokumenty  dotyczące  domu  Blandingów,  ja 
musiałam wyjść do toalety. 

—  Przechodziłam  tam  wtedy,  gdy  nikogo  nie  było  — 

natychmiast powiedziała Eileen. — I nie widziałam, żeby ktoś 
tam wchodził z zewnątrz. 

— Czyli to zawęża czas, w którym ktoś mógł wejść, do kilku 

sekund — zauważyłam. 

— To musiał być ktoś, kto zna nasz system i bardzo szybko 

mógł znaleźć właściwy haczyk — powiedziała moja matka. 

—  Każdy  pośrednik  w  tym  mieście  wie,  gdzie  znajduje  się 

nasza  tablica  na  klucze  i  że  haczyki  mamy  oznaczone 
alfabetycznie — wytknął Mackie. 

— Mówisz więc, że ktokolwiek oddał ten klucz, jest innym 

pośrednikiem  albo  jednym  z  was  —  stwierdziłam.  —  Sądzę 
jednak,  że  każdy,  kto  by  wszedł  do  tego  biura,  organizację 
tablicy  zrozumiałby  w  kilka  sekund.  Ale  to,  że  zwrócił  go 
pośrednik, ma więcej sensu: łatwo można się domyślić, że brak 
klucza  na  tablicy  zaalarmowałby  nas  prędzej  niż  jego 
obecność. Ten ktoś, kto zabił Tonię Lee, po prostu miał pecha, 
że Martin 

 
 
 
 
 

background image

Bartell  chciał  tego  ranka  oglądać  jakieś  duże  domy,  i  że 

wczoraj wieczorem zadzwonił do mojej matki do domu, już po 
zamknięciu biura. 

Znów  uświadomiłam  sobie,  że  pośród  ludzi,  którzy  właśnie 

zrozumieli,  że  ktoś  ich  wrabia,  nie  cieszę  się  dużą 
popularnością. 

—  W  porządku  —  powiedziała  Patty  defensywnie  i 

nielogicznie.  —  A  gdzie  jest  samochód  Tonii Lee? Dlaczego 
dziś rano nie było go pod domem Andertonów? 

To  było  kolejne  interesujące  pytanie.  A  ja  o  nim  nie 

pomyślałam... ani też nikt inny w tym pomieszczeniu. 

—  Stoi  na  parkingu  za  Greenhouse  Realty  —  odezwał  się 

nowy głos od drzwi. — A odciski palców są wytarte do czysta. 

Moja  stara  kumpelka  Lynn  Liggett-Smith  zrobiła  swoje 

kolejne ciche wejście. 

—  Pani  synowa  powiedziała  mi,  żebym  tu  przyszła  — 

powiedziała  mojej  matce,  która  miała  w  oku  szczególnie 
nieprzyjemny błysk. 

Melinda  chyba  już  nigdy  nie  zostanie  poproszona  o 

odbieranie telefonów. 

Lynn  była  wysoką,  szczupłą  kobietą  z  bardzo  atrakcyjnie 

ułożonymi  krótkimi,  brązowymi  włosami.  Nie  malowała  się 
prawie wcale, zawsze zakładała czółenka lub buty na płaskiej 
podeszwie  i  proste  spodniumy,  w  stonowanych  barwach,  z 
jasnymi bluzkami. Lynn 

 

background image

była odważna i bystra, i czasami żałowałam, że ze względu na 

Arthura nigdy nie będziemy dobrymi koleżankami. Lynn była 
także  jedynym  detektywem  w  departamencie  policji  w 
Lawrenceton,  który  zajmował  się  konkretnie  zabójstwami. 
Zanim przyjęła to, co wydawało jej się mniej stresującą pracą, 
służyła  w  policji  w  Atlancie.  Nie  liczyła,  że  natknie  się  na 
kogoś pokroju detektywa sierżanta Jacka Burnsa. 

—  Kiedy  znaleźliście  jej  samochód?  —  matka  starała  się 

odzyskać panowanie nad sobą. 

— Dziś po południu. Pan Greenhouse widział, że stał tam już 

rano,  ale  nie  pomyślał,  że  to  mogło  być  ważne,  ponieważ 
sądził,  że  pani  Greenhouse  pojechała  samochodem  kogoś 
innego. Po prostu nie wiedział, gdzie była, a gdy nie wróciła na 
noc  do  domu,  pomyślał,  że  spędza  tę  noc  z  kimś  innym.  Jak 
zrozumiałam, powszechnie wiadomo, że jej się to zdarzało. 

Lynn leciutko uśmiechnęła się do mnie. 
— Dziś jednak pan Knight powiedział nam, że samochód pani 

Greenhouse  był  wczoraj  wieczorem  na  podjeździe  do  domu 
Andertonów,  więc  dotarła  tam  sama.  Ktoś,  przypuszczalnie 
morderca, odprowadził ten samochód do Greenhouse Realty i 
zostawił go tak, żeby nie było go widać z ulicy. 

Lynn uniosła głowę i przyjrzała się naszym twarzom. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Donnie Greenhouse zauważyłby brak samochodu, tak jak w 

naszym  biurze  ktoś,  prędzej  czy  później,  zauważyłby  brak 
klucza. 

Ale morderca miał pecha, bez wątpienia. 
— A więc — kontynuowała Lynn — kto odwiesił ten klucz? 
— Moja córka też zadała to pytanie — gładko odpowiedziała 

matka.  —  Doszliśmy  do  tego,  że  dziś,  wcześnie  rano,  był 
moment, gdy ktoś mógł niezauważenie wejść do recepcji. 

— Ile trwałby ten moment? 
—  Pięć  minut.  Albo  mniej  —  niechętnie  powiedziała  Patty 

Cloud. 

— I zapewne nikt nie chciałby się przyznać? — zachęcająco 

zapytała Lynn. 

Cisza. 
—  Cóż,  będę  musiała  porozmawiać  z  wami  wszystkimi  po 

kolei  —  powiedziała.  —  Jeśli  skończyliście  już  spotkanie, to 
może  mogłabym  tu  zostać?  Zacznę  od  pani,  pani  Tea...  nie, 
pani Queensland. Dobrze? 

— Oczywiście — odparła matka. — Wracajcie do pracy. Ale 

nie  wychodźcie,  dopóki  pani  detektyw  z  wami  nie 
porozmawia. Poprzesuwajcie swoje spotkania. 

Idella  obok  mnie  westchnęła.  Wzięła  swoją  aktówkę  i 

odepchnęła się na krześle. Odwróciłam się, żeby coś 

 

background image

powiedzieć, i  nagle zauważyłam, że Idella płacze  cicho. To 

coś,  czego  nigdy  nie  opanowałam.  Gdy  ocierała  policzki 
chusteczką, złapałam jej spojrzenie. 

— Głupia ja — powiedziała gorzko. 
Z niejakim zdziwieniem patrzyłam, jak wychodzi z sali. Jeśli 

Idella i  Tonia Lee były przyjaciółkami, to  bardzo by mnie to 
zdumiało.  Reakcja  Idelli  tak  czy  inaczej  wydawała  się  nieco 
ekstremalna. 

Wyszłam  sama,  zastanawiając  się,  gdzie  mam  zaczekać  na 

swoją  kolej  na  rozmowę  z  Lynn.  W  biurze  mojej  matki, 
zdecydowałam, i ruszyłam w dół korytarza. 

W recepcji stała młoda kobieta. Gdy skręciłam w korytarz po 

lewej,  prowadzący  do  biura  matki,  wydała  mi  się  niejasno 
znajoma. 

— Panna Teagarden? — spytała z wahaniem. Odwróciłam się 

i uśmiechnęłam z lekką niepewnością. 

—  Zdaje  się,  że  w  zeszłym  tygodniu  spotkałyśmy  się  w 

kościele — powiedziała, wyciągając szczupłą dłoń. 

Przekopywałam pamięć. 
— Och, oczywiście — powiedziałam w samą porę. — Pani 

Kaye. 

— Emily — poprawiła z uśmiechem. 
— Aurora — odparłam. Jej uśmiech niemal się nie zmienił; 

niech jej to zostanie policzone na plus. 

— Pracujesz tutaj? — zapytała. — W Select Realty? 
 
 
 
 
 
 

background image

—  Niezupełnie  —  przyznałam  się.  —  To  agencja  mojej 

matki, a ja próbuje się dowiedzieć czegoś więcej o działaniu 
tego biznesu. 

To było wystarczająco bliskie prawdy. 
Emily Kaye była przynajmniej o pięć cali wyższa ode mnie, 

co  nie  było  wielkim  wyczynem.  Była  szczupła,  miała  mały 
biust,  a  na  sobie  idealny  podmiejski  sweter  i  spódnicę,  a  do 
tego buty na niskich obcasach... torebkę też miała dopasowaną. 
Jej  biżuteria  była  mała,  dyskretna,  ale  prawdziwa. 
Złotobrązowe,  nieźle  ostrzyżone  włosy  ładnie  okalały  jej 
twarz. 

— Podobało ci się w kościele? — spytałam. 
—  Och  tak,  a  ojciec  Scott  jest  taki  miły...  —  powiedziała 

żarliwie. 

Hm? 
—  Tak  dobrze  radzi  sobie  z  dziećmi  —  ciągnęła.  —  Moja 

córeczka  Elizabeth  po  prostu  go  uwielbia.  Obiecał  jej,  że 
niedługo zabierze ją do parku. 

Co takiego? 
Wszystkie moje zmysły podniosły alarm. 
— Szczęściara z ciebie — powiedziała. 
Moje spojrzenie musiało zdradzać niejaką nerwowość. 
—  Że  się  z  nim  spotykasz  —  dodała  pospiesznie.  Czyli 

zrobiła małe rozpoznanie terenu. Myślałam 

o wielu rzeczach, tak wielu, że potrzebowałabym dużo czasu, 

żeby ukończyć każdą myśl. 

 

background image

Aubrey  uwielbiał  dzieci?  Aubrey  zdążył  już  złożyć  wizytę 

swojej nowej parafiance i zaprosić jej córeczkę do parku? 

—  Grasz  na  organach,  zgadza  się?  —  powiedziałam  z 

namysłem. 

— O tak. No, niezbyt dobrze. —- Byłam pewna, że kłamała. 

— Grywałam w kościele w Macon. 

Miałam rację. 
— Jesteś... przepraszam, jesteś wdową? 
—  Tak  —  powiedziała  krótko,  żeby  szybko  mieć  za  sobą 

bolesny  temat.  —  Ken  zginął  w  zeszłym  roku  w  wypadku 
samochodowym, a po tym trudno mi było mieszkać w Macon. 
Nie mam tam żadnej rodziny, byliśmy tam ze względu na jego 
pracę... ale tutaj, w Lawrenceton, mam ciotkę, Cilę Vernon, a 
ona  usłyszała,  że  w  tutejszym  żłobku  szukają  nauczycielki  i 
udało  mi  się  zdobyć  tę  pracę.  Więc  teraz  szukam  małego 
domku dla Elizabeth i dla siebie. 

—  Cóż,  wobec  tego  trafiłaś  do  właściwego  pośrednika  — 

powiedziałam, próbując ożywić konwersację i nie poddać się 
podejrzeniom. 

Miałam wrażenie, że jeśli spojrzę nad ramieniem Emily Kaye, 

to zobaczę na ścianie opis mojego związku z ojcem Aubreyem 
Scottem. 

— Tak, pani Yates jest bardzo miła. Poważnie zastanawiam 

się nad takim małym domkiem na Honor, przy liceum. To tylko 
kilka przecznic od żłobka, 

 
 
 
 
 
 

background image

a  w  pobliżu  jest  też  przedszkole  dla  mojej  dziewczynki. 

Oczywiście wolałabym zrezygnować z pracy i zostać w domu z 
Elizabeth — powiedziała tęsknie. 

Napis  na  ścianie  robił  się  coraz ciemniejszy.  Pewnie,  że by 

wolała. 

A  do  tego  wszystkiego  to  był  mój  dom,  dom,  który 

odziedziczyłam po Jane Engle. Właśnie o jego kupnie myślała. 

Mieszkałaby  dokładnie  naprzeciwko  Lynn,  Arthura  i  ich 

dziecka. 

Aubrey mnie rzuci i zakocha się w tej grającej na organach 

wdówce z uroczą, małą córeczką. 

Nie, popadałam w paranoję. 
Nie, byłam realistką. 
— Pani Kaye — w samą porę odezwał się słodki głos Idelli. 

— Bardzo mi przykro, ale musimy przełożyć nasze spotkanie i 
obejrzeć dom w innym terminie. 

— Och, a ja poprosiłam moją ciotkę, żeby zajęła się Elizabeth 

właśnie po to, żeby obejrzeć ten dom! — wykrzyknęła Emily 
Kaye, a w jej głosie mieszało się rozczarowanie i oskarżenie. 

Miotałam  się  między  wściekłością  a  żalem  nad  sobą. 

Przewalały  się  przeze  mnie  z  mocą  monsunu.  Wolałabym 
umrzeć, niż dać Emily Kaye poznać, że coś jest ze mną nie tak. 

— Może zapytaj detektyw Smith, czy mogłabyś wyskoczyć 

na pół godziny, żeby pokazać pani Kaye ten 

 

background image

dom? — podsunęłam Idelli, która spoglądała zakłopotana na 

swoją rozczarowaną klientkę. 

Mój  własny  głos  w  moich  uszach  zabrzmiał  trochę  głucho. 

Czułam,  że  mina,  jaką  zrobiłam,  nie  pasuje  do  rozsądnych 
słów, ale starałam się, jak mogłam. 

— Zaraz to zrobię — wyrzuciła z siebie Idella, podejmując 

niezwykłą decyzję. — Przepraszam na sekundę. 

— Och, dziękuję — powiedziała do mnie Emily tak ciepło i 

szczerze,  że  zachciało  mi  się  wymiotować.  —  Było  mi 
strasznie głupio prosić ciotkę Cilę o opiekę nad Elizabeth. Nie 
chcę, żeby sobie pomyślała, że przeprowadzam się tu tylko po 
to, żeby mieć darmową opiekunkę! 

— Nie ma sprawy — rzuciłam równie szczerze. 
Tak bardzo chciałam się wydostać z tego pomieszczenia, że 

mrowiły mnie stopy. Jeszcze trochę, a wyleję smołę na Emily 
Kaye. 

I  dlaczego?  Skinęłam  głową  i  przemknęłam  do  biura  mojej 

matki. Ponieważ, odpowiedziałam sobie gniewnie, Emily Kaye 
wyjdzie za mąż, wyjdzie za Aubreya, a nawet jeśli ja sama nie 
chciałam  za  niego  wyjść,  to  oznacza  to,  że  znów  zostanę 
porzucona. Wiedziałam, że to było dziecinne, wiedziałam, że 
w moich uczuciach nie było za grosz logiki, ale nic nie mogłam 
na to poradzić. To nie był mój najlepszy dzień. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Nadszedł czas na jedną z moich przemów motywujących. 
Lepiej  nie  wychodzić  za  mąż,  niż  wyjść  za  mąż  i  być 

nieszczęśliwą. 

Kobiety  nie  muszą  wychodzić  za  mąż,  żeby  mieć  bogate, 

spełnione życie. 

I tak nie chciałam wyjść za Aubreya, a gdyby Arthur Smith 

poprosił  mnie  o  rękę,  pewnie  nie  przyjęłabym  jego 
oświadczyn. (No dobrze, przyjęłabym, ale to byłby błąd). 

Dopóki nie trafisz na właściwego człowieka, żaden związek 

nie będzie udany. To nieuniknione. 

Rozpad związku, który miał się skończyć małżeństwem, nie 

oznacza, że nie jesteś wartościowa i atrakcyjna. 

Powiedziałam sobie to wszystko, a potem wyrecytowałam tę 

listę jeszcze raz. 

Zanim matka wróciła do swojego biura, zdążyłam wszystko 

powtórzyć  trzy  razy.  Matka  też  nie  była  w  najlepszym 
humorze. Narzekała na zamieszanie w biurze, na to, że znów ją 
przesłuchiwano, na tupet Tonii Lee i na to, że zepsuła Select 
Realty pokaz. Oczywiście nie użyła takich słów, ale taka była 
istota jej diatryby. 

— Och, posłuchaj tylko! — wykrzyknęła nagle. — Nie mogę 

uwierzyć,  że  tak  się  zachowuję,  podczas  gdy  kobieta,  którą 
znam, prawdopodobnie leży gdzieś na 

 

background image

stole  i  czeka  na  sekcję.  —  Pokręciła  głową  nad  własnym 

brakiem  empatii.  —  Będziemy  musieli  po  prostu  się  z  tym 
uporać.  Bóg  wie,  że  nie  byłam  fanką  Tonii  Lee,  ale  nikt  nie 
powinien przechodzić przez to, co ona. 

— Powiedziałaś Lynn o tych kradzieżach? 
— Tak. Pozwoliłam, żeby sama wyciągnęła wnioski. Już jej 

mówiłam o tych wazach, które zniknęły z domu Andertonów. 
Więc pociągnęłam temat dalej i powiedziałam jej o tym, że to 
zdarza  się  regularnie.  Oczywiście  to  coś  więcej  niż  drobne 
kradzieże.  Ktoś  w  naszej  grupie  pośredników  jest  naprawdę 
nieuczciwy. 

— Mamo, a pomyślałaś, że może Tonia Lee dowiedziała się, 

kto jest tym złodziejem? Że to może właśnie dlatego zginęła? 

—  Tak,  oczywiście,  ale  mam  nadzieję,  że  te  kradzieże  nie 

mają nic wspólnego z tym morderstwem. 

— To by oznaczało, że zabójcą jest któryś pośrednik. 
—  Tak...  Zostawmy ten temat. Niczego  nie  wiemy.  Pewnie 

zrobiła to jedna ze zdobyczy Tonii Lee. 

—  Pewnie  tak.  Cóż,  jadę  do  domu,  gdy  tylko  Lynn  mnie 

zwolni. 

— Nie masz zacięcia do tego biznesu, prawda? — niechętnie 

spytała matka. 

— Chyba nie — odparłam z takim samym żalem. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Wyciągnęła  dłoń  nad  biurkiem  i  poklepała  mnie  po  ręce, 

zaskakując  mnie  już  drugi  raz  tego  samego  dnia.  Raczej 
nieczęsto się dotykamy. 

— Przepraszam — od drzwi odezwała się Debbie Lincoln. — 

Panno Teagarden, ta pani detektyw panią prosi. 

— Dzięki — powiedziałam. Podniosłam torebkę z podłogi i 

palcami pomachałam do matki. — Mamo, jeśli nie zobaczymy 
się wcześniej, to do jutra wieczorem. 

— W porządku, Auroro. 
♦ ♦ ♦ 
Tego wieczora, gdy już wzięłam prysznic i owinęłam się w 

ciepły szlafrok, to coś, co majaczyło mi gdzieś na obrzeżach 
świadomości, wreszcie się do niej przebiło. 

W  małej  książce  telefonicznej  Lawrenceton  wyszukałam 

numer i zadzwoniłam. 

— Halo? 
— Gerald, tu Roe Teagarden. 
— Dobry Boże, dziecko. Nie widziałem cię chyba z rok! 
— Jak się miewasz, Geraldzie? 
— Och, całkiem nieźle. Wiesz, że znów się ożeniłem? 
 

background image

— Tak słyszałam. Gratulacje. 
— Kuzynka Mamie, Marietta, przyjechała, żeby pomóc mi z 

rzeczami  po  tym,  jak  Mamie...  umarła,  no  i  po  prostu 
przypadliśmy sobie do serca. 

— Bardzo się cieszę. 
— Co mogę dla ciebie zrobić? 
—  Posłuchaj,  usłyszałam  dziś  nazwisko,  które  usiłuję 

przypasować do jakiejś sprawy. Mógłbyś mi pomóc? 

— Na pewno spróbuję. Wiele czasu minęło, odkąd  ostatnio 

czytałem  o  jakiejś  prawdziwej  zbrodni.  Zabójstwo  Mamie  w 
jakiś sposób osłabiło moje zainteresowanie. .. 

— Jasne. Strasznie głupio zrobiłam, dzwoniąc do ciebie. 
—  ..  .ale  ostatnio  zacząłem  myśleć,  żeby  znów  się  za  to 

zabrać. Więc o co chcesz zapytać? 

—  Zawsze  byłeś  chodzącą  encyklopedią  Prawdziwych 

Morderstw. Więc oto moje pytanie. Emily Kaye? 

—  Emily  Kaye...  hmmmm.  Ofiara,  nie  zabój  czyni,  o  ile 

dobrze pamiętam. 

— Okay. Amerykanka? 
—  Nie,  nie.  Angielka...  początek  tego  wieku,  chyba  lata 

dwudzieste. 

Milczałam  z  szacunkiem,  podczas  gdy  Gerald  przekopywał 

się przez swój mentalny strych starych morderstw. Biorąc pod 
uwagę, że sprzedawał ubezpie- 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

czenia,  jego  zainteresowanie  podejrzanymi  zgonami  zawsze 

wydawało się raczej naturalne. 

—  Mam!  —  powiedział  triumfalnie.  —  Patrick  Mahoń! 

Żonaty  facet,  który  zabił  i  pokroił  swoją  kochankę,  Emily 
Kaye.  Kawałki  jej  ciała  były  porozrzucane  po  całym  domku 
letniskowym,  który  wynajęli;  próbował  różnych  sposobów, 
żeby pozbyć się ciała. Zanim przyjechał do tego domku, kupił 
nóż i piłę, więc przysięgli nie uwierzyli mu, gdy tłumaczył, że 
Emily zginęła przypadkowo. Roe, niech no zerknę do książki... 
Okay...  jego  żona,  która  domyślała  się,  że  jest  oszukiwana, 
znalazła kwit z przechowalni bagażu na dworcu kolejowym. W 
torbie były zakrwawione, damskie ubrania. Zdaje się, że poszła 
z  tym  na  policję.  Wyśledzili  Mahona  i  znaleźli  części  ciała. 
Tego właśnie chciałaś się dowiedzieć? 

— Tak, Geraldzie, bardzo ci dziękuję za pomoc. 
— To żaden problem. 
Pierwsza Emily Kaye z pewnością bardzo się różniła od tej, z 

którą  miałam  do  czynienia.  Jakoś  nie  potrafiłam  sobie 
wyobrazić,  żeby  ta  Emily,  którą  znałam,  wyjechała  na  tajne 
wakacje z żonatym mężczyzną. 

Więc mała zagwozdka została rozwiązana. Wiedziałam, skąd 

znałam to nazwisko. 

Ale  nie  miałam  nikogo,  z  kim  mogłabym  się  podzielić  tą 

fascynującą informacją, nikogo, kto by ją 

 

background image

docenił.  Już  drugi  raz  dzisiaj  pożałowałam,  że  Prawdziwe 

Morderstwa  zostały  rozwiązane.  Nazwijcie  nas  upiorami, 
nazwijcie  ludźmi  specyficznymi,  ale  dobrze  się  bawiliśmy, 
uprawiając to nasze w istocie dziwaczne hobby. 

Co  się  stało  z  członkami  naszego  małego  klubu?  Z 

dwanaściorga  jedno  wkrótce  będzie  sądzone  za  wielokrotne 
morderstwo,  kolejne  popełniło  samobójstwo,  jedno  zostało 
zamordowane,  jedno  owdowiało,  jedno  zmarło  z  przyczyn 
naturalnych,  jedno  zostało  aresztowane  za  sprzedaż 
narkotyków (niezwykły styl życia Gifforda w końcu zwrócił na 
siebie uwagę), jedno znalazło się w szpitalu psychiatrycznym... 
z  drugiej  strony,  LeMaster  wciąż  był  bardzo  zajęty  dobrze 
prosperującą  siecią  pralni  chemicznych,  przynajmniej  tak 
sądziłam, bo nie widziałam go od pogrzebu Jane Engle. John 
Queensland poślubił moją matkę. Gerald ożenił się ponownie. 
Arthur Smith się ożenił. A ja... 

Wyglądało  na  to,  że  przez  tych  osiemnaście  miesięcy  od 

ostatniego spotkania Prawdziwych Morderstw nie zmieniło się 
szczególnie tylko życie moje i LeMastera Canea. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Rozdział 4 
 
W  piątkowy  poranek  obudziłam  się  z  tym  nieokreślonym 

uczuciem, które mnie ostatnio nawiedzało. Nic konkretnego do 
zrobienia,  nigdzie  nie  trzeba  iść.  Nikt  mnie  nigdzie  nie 
oczekiwał. 

Pomimo  cięć  w  funduszach  biblioteki,  które  oznaczały,  że 

pracowałam  tylko  na  część  etatu,  do  tej  pory  tydzień  był 
podporządkowany  moim  godzinom  pracy.  Miałam  coraz 
silniejsze przekonanie, że nie będę pracować wraz z matką w 
Select Realty, więc nie było sensu uczyć się do egzaminu na 
pośrednika. 

Senne leżenie w łóżku nie było już taką przyjemnością, skoro 

nie  było  naganne,  nawet  z  ciepłym  ciałem  Madeleine 
zwiniętym  przy  mojej  nodze.  Wcześniej  ten  czas 
wykorzystywałam na zaplanowanie swojego dnia. Teraz czas 
rozciągał się przede mną jak pustynia. Nie chciałam myśleć o 
dzisiejszej kolacji, nie chciałam 

 

background image

znów na zmianę odczuwać lęku i pociągu, które wzbudzał we 

mnie Martin Bartell. 

Wygrzebałam się więc z łóżka, zeszłam na dół i po tym, jak 

już  napełniłam  dzbanek  kawą,  wsunęłam  do  magnetowidu 
kasetę  z  ćwiczeniami.  Rozciągałam  się,  pochylałam  i 
podskakiwałam  posłusznie,  przeklinając  każdą  minutę. 
Madeleine  z  lękliwą  fascynacją  obserwowała  tę  nową  część 
mojej  porannej  rutyny.  Teraz,  gdy  miałam  trzydzieści  lat, 
kalorie już nie spalały się same tak łatwo, jak wcześniej. Moja 
matka  trzy  razy w  tygodniu  wbijała  się  w  olśniewający  strój 
treningowy  i  jechała  do  nowo  otwartego  Athletic  Center  na 
aerobik.  Mackie  Knight,  Franklin  Farrel,  Donnie  Greenhouse 
oraz większość mieszkańców Lawrenceton co wieczór biegała 
lub  jeździła  na  rowerze.  Widziałam  przyboczną  Franklina, 
Terry  Sternholtz,  jak  wraz  z  Eileen  uprawia  chód  sportowy. 
Nowy  mąż  mojej  matki  był  golfistą.  Prawie  każdy,  kogo 
znałam, robił coś, żeby rozruszać mięśnie i zachować właściwą 
sylwetkę.  Sama  więc  poddałam  się  tej  konieczności,  ale  bez 
szczególnego wdzięku i z mniejszym entuzjazmem. 

Wreszcie  poczułam,  że  zasłużyłam  na  moją  kawę  i  tosta,  a 

późniejszy  prysznic  był  prawdziwą  przyjemnością.  Gdy 
suszyłam  włosy,  zdecydowałam,  że  dziś  już  na  poważnie 
zabiorę  się  za  szukanie  domu  dla  siebie.  Potrzebowałam 
jakiegoś planu dnia, a poszu- 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

kiwanie domu, który naprawdę by mi się spodobał, brzmiało 

jak  plan.  Książki  Jane  i  tych  kilka  rzeczy  z  jej  domu,  które 
zatrzymałam,  były  poupychane  w  różnych  miejscach  i 
zaczynałam  się  czuć  klaustrofobicznie.  Matka  wyraźnie  dała 
mi do zrozumienia, że meble z jadalni Jane tylko przez krótki 
czas mogą zajmować jej trzecią sypialnię. 

Oczywiście będę musiała powierzyć to zadanie Select Realty, 

ale chyba nie było potrzeby, żeby to moja matka pokazywała 
mi domy. Eileen, Idella czy Mackie? Stojąc pochylona, żeby 
wysuszyć  włosy  u  nasady,  uznałam,  że  Mackie  mógłby 
skorzystać na takim wotum zaufania. Ale choć nic przeciwko 
niemu nie miałam, nigdy też specjalnie za nim nie przepada-
łam. Chyba nie chodziło o to, że był czarnoskóry ani o to, że 
był mężczyzną. Po prostu nie czułam się przy nim swobodnie. 
Z drugiej strony... Eileen była inteligentna i chwilami zabawna, 
ale  zbyt  się  rządziła.  Idella  była  słodka  i  potrafiła  zostawić 
człowieka  samego,  gdy  musiał  się  zastanowić,  ale  nie  była 
zabawna w najmniejszym stopniu. 

Po  chwilowym  namyśle  wybrałam  Eileen. Zadzwoniłam  do 

biura. 

Patty powiedziała, że jej nie ma. 
Znalazłam  domowy  numer  Eileen  i  wybrałam  go 

niecierpliwie. 

— Halo? 
 

background image

— Czy mogę rozmawiać z Eileen? 
— A mogę wiedzieć, kto dzwoni? 
— Roe Teagarden. 
Kto to był, do diabła? Domowa sekretarka Eileen? W sumie, 

to nie był mój interes. Eileen wreszcie wzięła słuchawkę. 

—  Cześć,  Eileen.  Zdecydowałam  się  wreszcie  poszukać 

domu  dla  siebie.  Możesz  mi  jakieś  pokazać  w  najbliższym 
czasie? 

— Jasne! Co cię interesuje? 
Och.  No,  cztery  ściany  i  dach...  Zaczęłam  mówić,  myśląc 

jednocześnie: 

—  Przynajmniej  trzy  sypialnie,  bo  potrzebuję  miejsca  na 

biblioteczkę.  Chcę,  żeby  w  kuchni  było  dużo  blatów.  — 
Kuchnia w moim obecnym domu miała ich zdecydowanie za 
mało. — Dużą główną sypialnię z bardzo dużą garderobą. — 
Na  wszystkie  te  moje  nowe  ubrania.  —  Przynajmniej  dwie 
łazienki. — Czemu nie? Zawsze mogą się przydać dla gości. — 
I  żeby  nie  było  tam  dużego  ruchu.  —  Ze  względu  na 
Madeleine, która ocierała mi się o kostki, mrucząc gardłowo. 

— Jaki możesz określić zakres cenowy? 
Wciąż rozmawiałam z doradcą inwestycyjnym o tym, ile będę 

mogła  przeznaczyć  na  życie,  jeśli  nie  skorzystałabym  z 
kapitału Jane. Jednak mogłam kupić dom za gotówkę, a resztę 
zainwestować, albo za pieniądze ze sprzedaży domu Jane kupić 
coś innego... 

 
 
 
 
 
 
 

background image

Pozwoliłam,  żeby  to  wszystko  wirowało  mi  w  głowie,  aż 

odpowiedź pojawiła się sama. 

—  Okay  —  powiedziała  Eileen.  —  Siedemdziesiąt  pięć  do 

dziewięćdziesięciu  pięciu  tysięcy  daje  nam  niejakie  pole 
manewru.  Jest  do  wzięcia  kilka  domów  w  tym  przedziale, 
odkąd Golfwhite zamknął swoją fabrykę. 

Golfwhite  —  który,  na  logikę,  produkował  piłki  do  golfa  i 

inne golfowe akcesoria — zamknął jakiś czas temu fabrykę w 
Lawrenceton  i  wszystkich  ludzi,  którzy  wyrazili  taką  wolę, 
przeniósł do większej fabryki na Florydzie. 

— Nie potrzebuję niczego okropnie dużego i wywierającego 

Bóg  wie  jakie  wrażenie  —  powiedziałam  Eileen,  nękana 
nagłymi wątpliwościami. 

—  Nie  martw  się,  Roe.  Jeśli  ci się  nie  spodoba,  nie  musisz 

kupować  —  odparła  sucho.  — Zacznijmy  jutro  po  południu. 
Zobaczę, co uda mi się znaleźć do tego czasu. 

♦ ♦ ♦ 
Po  tym,  jak  ubrałam  się  w  limonkowo-zieloną  bluzkę, 

granatowe spodnie i sweter, nie miałam do roboty nic lepszego, 
niż wpaść do mojej starej znajomej, Susu Saxby-Hunter. Dom, 
który  odziedziczyła  po  rodzicach,  stał  w  najstarszej  części 
Lawrenceton.  Został  zbudowany  pod  koniec  dziewiętnastego 
wieku, miał 

 

background image

cudowne, wysokie sufity i wielkie  okna, niewarte wzmianki 

garderoby i przestronne korytarze: coś, co z pewnego powodu 
szczególnie mi się podobało. Szerokie korytarze to wspaniałe 
miejsce  na  regały  z  książkami,  a  w  mojej  opinii  Susu 
marnowała  masę  pierwszorzędnej  przestrzeni.  Oczywiście 
miała  inne  rzeczy  na  głowie,  czego  dowiedziałam  się  tego 
ranka.  W  tak  wiekowym  domu  rachunki  za  ogrzewanie  i 
chłodzenie były ogromne, usterki nieuniknione, zasłony trzeba 
było szyć na zamówienie, bo nic tam nie było w standardowym 
rozmiarze,  a  ostatnio  trzeba  było  wymienić  całą  instalację 
elektryczną.  Nie  mówiąc  już  o  starych  jak  świat  toaletach  i 
łazienkach, które Susu niedawno wyremontowała. 

—  Ale  ty  kochasz  ten  dom,  prawda?  —  powiedziałam, 

siadając  naprzeciwko  Susu  przy  jej  sosnowym  stole 
kuchennym w stylu country. 

Kuchnia Susu była tak bardzo „country"; łącznie ze skrytką na 

ciasta  w  rogu  (pięknie  odrestaurowaną  i  niezawierającą 
żadnego ciasta), że człowiek spodziewał się, że do środka zaraz 
wejdzie gąska z niebieską kokardą na szyi. 

—  Tak  —  przyznała,  zapalając  trzeciego  papierosa.  — 

Zbudowali  go  moi  pradziadkowie,  gdy  się  pobrali,  potem 
odziedziczyli  go  moi  rodzie,  a  potem  ja,  no  i  teraz  go 
remontuję.  Pewnie  zawsze  będę.  Całe  szczęście,  że  Jimmy 
prowadzi sklep żelazny! Byłoby 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

jeszcze  lepiej,  gdyby  był  elektrykiem  albo  miał  sklep  z 

tkaninami. Chcesz jeszcze kawy? 

—  Jasne  —  powiedziałam,  reflektując  się,  że  w  takim 

wypadku zaraz będę musiała obejrzeć odnowione łazienki. — 
Jak miewa się Jimmy? 

Teraz Susu nie wyglądała na tak szczęśliwą, jak wtedy, gdy 

opowiadała o domu. 

— Roe, ponieważ od dawna się przyjaźnimy, to ci powiem... 

Nie  jestem  pewna,  jak  się  miewa  Jimmy.  Chodzi  do  roboty i 
ciężko  pracuje.  Naprawdę  rozbudowuje  firmę.  Chodzi  do 
Rotarian,  chodzi  do  kościoła,  tego  lata  trenuje  drużynę 
baseballową  Małego  Jima.  I  chodzi  na  recitale  fortepianowe 
Bethany. Ale czasem mam takie zabawne uczucie... — jej głos 
ucichł niepewnie, a ona popatrzyła na tlącego się papierosa. 

— Jakie, Susu? — spytałam cicho, czując nagły nawrót mojej 

licealnej sympatii do tej blondwłosej, pulchnej, przestraszonej 
kobiety. 

— Nie wkłada w to serca — powiedziała po prostu, a potem 

zaśmiała się krótko. — Wiem, że to brzmi głupio... 

Właściwie to było dość przenikliwe, czego nigdy bym się nie 

spodziewała. 

—  Może  po  prostu  przechodzi  coś  w  rodzaju  wczesnego 

kryzysu wieku średniego? — zasugerowałam łagodnie. 

— Jasne, pewnie masz rację — powiedziała Susu, 
 

background image

wyraźnie zakłopotana własną szczerością. — Chodź, pokażę 

ci, jak urządziłam pokój Bethany! Zanim się zorientuję, będzie 
już nastolatką. Roe, spodziewam się, że lada dzień przyjdzie i 
powie mi, że zaczęła miesiączkować! 

- Ojej! 
Po  drodze  na  piętro  wydawałyśmy  ochy  i  achy.  Pokój 

Bethany był śliczny jak z obrazka. Wciąż były w nim dziecięce 
akcenty, jak ulubione lalki — ale obok nich wisiały plakaty z 
ponurymi,  młodymi  mężczyznami  w  skórach.  Potem 
obejrzałyśmy  pokój  Małego  Jima,  z  tapetą  w  polowanie  na 
kaczki  i  męską,  szkocką  kratą.  Zdaje  się,  że  ten,  kto 
projektował  te  „samcze"  dekoracje,  uważał,  że  męskie  DNA 
zawiera gen wymagający strzelania do kaczek. 

Potem  przeszłyśmy  do  pokoju  Sally  i  Jima,  olśniewającego 

perkalem i haftami w ramkach, bardzo starą, cedrową szafą i 
marszczonymi  poduszkami  na  łóżku.  Przy  toaletce  Sally 
wisiało zdjęcie z jej ślubu. Był bardzo starannie zaplanowany. 

— Roe, jesteś tutaj, druga od lewej! Czy to nie był wspaniały 

dzień? — Różowy paznokieć Susu wylądował na mojej bardzo 
młodej  twarzy.  Doskonale  pamiętałam,  jak  bardzo  mi  nie 
pasowała okropna, marszczona, lawendowa suknia druhny. Na 
moich  nieposkromionych  włosach  spoczywał  kapelusik 
trzymający się na dopasowanej do całości, lawendo- 

 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

wej  wstążce.  Moja  przyjaciółka  Amina,  która  także  była 

wtedy  druhną,  wyglądała  w  tym  stroju  znacznie  lepiej  ze 
względu na swój wzrost i dłuższą szyję, a jej uśmiech nie był 
wymuszony. Sama Susu, promienna, w białej sukni, na którą w 
pełni zasługiwała, była cudowna; powiedziałam jej to teraz. 

—  To  było  wesele  roku  —  powiedziałam,  uśmiechając  się 

lekko.  —  Wyszłaś  za  mąż  jako  pierwsza.  Ależ  ci 
zazdrościłyśmy! 

Wspomnienie tej zazdrości, dreszcz związany z tym, że była 

pierwsza, natychmiast ociepliły twarz Susu. 

— Jimmy był taki przystojny — powiedziała cicho. Owszem, 

był. 

—  Kotku,  wróciłem  na  lunch  —  zagrzmiał  głos  z  dołu. 

Pulchna twarz Susu znów się postarzała. 

— Jimmy, nie uwierzysz, kto do nas przyjechał! — zawołała 

pogodnie. 

I zeszłyśmy na dół, zamknięte w dziurze czasowej pomiędzy 

tym  zdjęciem  z  wesela,  a  rzeczywistością  dwojga  dzieci  i 
domu. 

Jimmy  Hunter  szybko  sprowadził  mnie  na  ziemię.  Minęło 

wiele  czasu,  odkąd  widziałam  go  z  bliska.  Postarzał  się  i 
stwardniał.  Dobroduszność,  która  zawsze  była  cechą  jego 
charakteru, wydawała się już nie istnieć, zastąpiona przez coś 
jakby zagubienie z dodatkiem zastanawiającej urazy. Jak życie 
Jimmiego 

 

background image

Huntera  mogło  nie  być  idyllą?  Czego  tu  mogło  brakować? 

Zawsze  go  uważałam  za  nieskomplikowanego  mięśniaka. 
Zrozumiałam,  że  będę  musiała  zrewidować  swoją  ocenę 
Jimmiego tak, jak musiałam zmienić opinię o jego żonie. 

— Roe, świetnie wyglądasz — powiedział serdecznie Jimmy. 
— Dzięki, Jimmy. Jak tam interesy? 
— No, wystarcza na chleb z masłem i jakieś przyjemności — 

powiedział  swobodnie.  —  A  jak  rynek  nieruchomości  w 
Lawrenceton? 

Oczywiście już wszyscy w mieście wiedzieli, że odeszłam z 

biblioteki, i słyszeli lub spekulowali o spadku po Jane Engle. 

— Obecnie dość niespokojny. 
—  Masz  na  myśli  Tonię  Lee?  Ta  dziewucha  po  prostu  nie 

wiedziała, kiedy przestać. 

— Och, Jimmy — zaprotestowała Susu. 
— Kotku, wiesz równie dobrze, jak ja, że Tonia Lee zdradzała 

swojego męża przy każdej okazji. Po prostu zrobiła to o raz za 
dużo, z niewłaściwym facetem, w niewłaściwym czasie. 

Choć mógł mieć rację, powiedział to w bardzo nieprzyjemny 

sposób.  Aż  miałam  ochotę  bronić  Tonii  Lee  Greenhouse. 
Jimmy  był  facetem,  który  powiedziałby,  że  kobieta  sama  się 
prosiła, żeby ją zgwałcić, bo miała na sobie bluzkę z dekoltem i 
obcisłą spódnicę. 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

— Była niemądra — zaczęłam łagodząco — ale nie zasłużyła 

na to, żeby ją zamordowano. Nikt nie zasługuje na to, żeby go 
zabić, bo popełnił kilka błędów. 

—-  Masz  rację  —  powiedział  Jimmy,  natychmiast  się 

wycofując, choć ewidentnie nie zmienił swojej opinii. — Cóż, 
pewnie macie wiele do obgadania, więc pójdę popracować w 
szopie  z  narzędziami.  Susu,  zawołaj  mnie,  gdy  lunch  będzie 
gotowy. 

— Okay — odpowiedziała ciepło. 
Gdy wyszedł na zewnątrz, jej twarz jakby się zapadła. 
— Och, Roe, on ciągle siedzi w tej szopie! Przebudował ją na 

warsztat,  spędza  w  niej  całe  godziny  i  zajmuje  się  jakimiś 
pierdołami.  Jest  dobrym  i  troskliwym  mężem,  kocha  nasze 
dzieci, ale mam wrażenie, że przybywa tu tylko ciałem. 

Zaskoczona,  nie  wiedziałam,  co  powiedzieć.  Niepewnie 

poklepałam ją po ramieniu, czując się niezręcznie, jak zawsze, 
gdy kogoś dotykałam. 

— Wiesz, co on robi? — spytała Susu, przekopując się przez 

lodówkę i wyciągając jakieś resztki. — Chodzi i ogląda domy! 
Kiedy  mamy  ten  cudowny  dom,  którego  za  nic  nie  oddam! 
Umawia  się  i  ogląda  domy!  —  Wrzuciła  naczynia  do 
mikrofalówki  i  włączyła  timer.  —  Nie  wiem,  jak  tłumaczy 
pośrednikom, że nigdy mnie z nim nie ma. Jestem pewna, że 
spodziewają się, że przyjdzie z żoną, skoro na poważnie 

 

background image

rozgląda się za domem. Zdarzało się, że ludzie, których domy 

były na sprzedaż, pytali, jak się Jimmiemu podobały, a ja nic o 
tym  nie  wiedziałam!  —  Susu  wyciągnęła  chusteczkę  z 
pojemnika  ozdobionego  szydełkową  serwetką  i  gwałtownie 
otarła oczy. — To takie upokarzające. 

—  Och,  Susu  —  powiedziałam  mocno  zmartwiona.  —  Nie 

mam pojęcia, dlaczego Jimmy to robi. 

Mikrofalówka  zapiszczała,  a  Susu  zaczęła  wyciągać  z  niej 

jedzenie. Z kredensu wzięła dwa talerze. 

—  Ale  założę  się,  że  o  tym  słyszałaś,  co?  —  Odpowiedź 

miałam  wypisaną  na  twarzy.  —  Wszyscy  słyszeli.  Nawet 
Bethany przyszła ze szkoły i zapytała, czy to prawda, że tata 
jest dziwny. 

—  Może  to  dlatego,  że  ten  dom  jest  tak  bardzo  twój  — 

powiedziałam ostrożnie. 

Wiedziałam, że nie powinnam była otwierać ust, ale i tak to 

zrobiłam. 

—  Oczywiście,  że  jest  mój  —  ponuro  odparła  Susu.  — 

Należał do mojej rodziny, jest na moje nazwisko, kocham go i 
to się nie zmieni. 

Chyba  nie  było  już  nic  więcej  do  powiedzenia.  Susu 

wyznaczyła  stanowisko,  a  jej  mąż  szukał  ulgi  w  swoim 
specyficznym  hobby,  które  było  dziwacznym  symptomem 
głębokiego niezadowolenia. 

A przynajmniej tak to widziałam. (Jestem równie kiepska w 

amatorskiej psychologii, jak każdy). 

 
 
 
 
 
 
 

background image

Spróbowałam podnieść się i wyjść, dziękując za zaproszenie, 

bym  zjadła  z  nimi,  ale  Susu  zagadywała  mnie  z  uporem,  aż 
lunch  był  gotowy.  Chciała,  żebyśmy  porozmawiały  o 
pozostałych druhnach. Te wspomnienia chyba dawały jej coś, 
czego  potrzebowała.  Oczywiście  wszystkie,  poza  mną,  były 
mężatkami; niektóre brały ślub więcej niż raz. Albo dwa. 

—  Słyszałam,  że  spotykasz  się  z  Aubreyem  Scottem  — 

zachęcająco powiedziała Susu. 

— No, od kilku miesięcy. 
— Jak to jest, spotykać się pastorem? Chce się całować i tak 

dalej? 

— Całować się chce; co do reszty, to nie wiem. Ma hormony, 

jak każdy inny. 

Nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu. 
—  O  rany  —  kręcąc  głową,  powiedziała  Susu,  z  udawaną 

zgrozą.  —  Roe,  może  i  nie  wyszłaś  za  mąż,  ale  chodziłaś  z 
tyloma interesującymi ludźmi, co żadna z nas. 

— Na przykład z kim? 
— Choćby ten policjant. I ten pisarz. A teraz pastor. Czy w 

kościele  episkopalnym  to  jest  ksiądz,  jak  u  katolików?  A 
pamiętasz, jak byłaś w liceum, spotykałaś się... 

Zrozumiałam,  że  Susu  chciała  poprawić  mi  humor,  ale  jej 

starania  przyniosły  dokładnie  odwrotny  efekt.  To  było  jak 
patrzenie do mojej szafy, w której wisiały 

 

background image

suknie druhen. Gdy tylko wydało mi się to możliwe, zaczęłam 

się  zbierać.  Kiedy  szłyśmy  do  mojego  samochodu,  możliwie 
neutralnym tonem zadałam pytanie. 

—  Czy  Mały  Jim  gra  w  baseball  w  środy  wieczorem? 

Wydawało mi się, że widziałam waszego vana zaparkowanego 
przy boisku Youth Club. 

— O której? 
— Och, chyba jakoś koło wpół do szóstej. 
— Niech no pomyślę. Nie, nie, w środę wieczorem Bethany 

jest na zbiórce skautów, a Mały Jim w tym samym czasie ma 
trening taekwondo, więc Jimmy musi go zawieźć, podczas gdy 
ja odstawiam Bethany na zbiórkę. Środowe popołudnia Jimmy 
i  tak  ma  wolne  —  wtedy  sklep  jest  zamknięty,  bo  działa  w 
soboty. W środę wieczorem mecz mają chyba planowo starsi 
chłopcy. Jest wiele vanów takich jak nasz. 

—  Mały  Jim  ma  taekwondo  w  tym  budynku  w  centrum 

handlowym na Czwartej Ulicy? 

— Tak, tuż obok tego sklepu z dywanami. 
— Czy Jimmy zostaje na zajęciach Małego Jima? 
—  Nie,  trener  nie  pozwala  rodzicom  się  przyglądać,  poza 

szczególnymi  okazjami.  Mówi,  że  to  rozprasza  chłopców, 
zwłaszcza tych małych. Ale zajęcia trwają tylko pół godziny, 
góra czterdzieści pięć minut, więc Jimmy bierze książkę i czyta 
w samochodzie albo jeździ po okolicy. No i to jest tuż przed 
kolacją o piątej, więc na środę muszę mieć jakieś resztki... albo 
gnać 

 
 
 
 
 
 
 

background image

do domu od skautów, żeby wrzucić coś do mikrofalówki. 
Susu  nie  wydawała  się  uważać,  że  moje  zainteresowanie 

rozkładem dnia jej rodziny było dziwne. To było coś, co lubiła 
opisywać z detalami. Jak każdy specjalista, chciała pochwalić 
się swoją wiedzą. 

Gdy  wreszcie  udało  mi  się  pożegnać  i  odjechać,  myślałam 

sobie, że jeśli to Jimmy Hunter zabił Tonię Lee, miał bardzo 
wąski  margines  czasowy.  Susu  nie  powiedziała  jasno,  że  jej 
mąż w środę wieczorem zjadł kolację wraz z rodziną, ale też 
nie  wspomniała,  żeby  ten  środowy  wieczór  różnił  się  od 
innych. Musiałam więc uznać, że to nie było rozstrzygające. Za 
niewinnością Jimmiego Huntera przemawiały różne drobiazgi. 
Wyglądało  na  to,  że  w  czasie,  gdy  zginęła  Tonia  Lee 
Greenhouse, ulubiony podejrzany Patty Cloud siedział pod salą 
taekwondo z gazetą lub książką albo był w domu i jadł kolację 
z rodziną. 

background image

Rozdział 5 
 
Na mojej automatycznej sekretarce mrugało światełko. 
Pierwsza  wiadomość  pochodziła  od  mojej  matki.  „Jeśli  nie 

zamierzasz  brać  czegokolwiek  do  Donniego  Greenhousea,  to 
wiedz,  że  raczej  powinnaś.  Dziś  rano  zrobiłam  casserole  z 
kurczaka,  Franklin  Farrell  powiedział,  że  przyniesie  jakąś 
sałatkę  owocową,  a  Mark  Russel  z  Russel  &  Dietrich 
zadeklarował, że jego żona robi casserole z brokułów. Ale nikt 
nie  przygotował  deseru.  Wiem,  że  członkowie  kościoła  jej 
matki przyniosą mnóstwo jedzenia, ale gdybyś upiekła ciasto, 
to by znaczyło, że pośrednicy zapewnili pełny posiłek. Okay?". 

„Upiec  ciasto",  zapisałam  w  notesie.  Prawdę  mówiąc,  nie 

byłam pośrednikiem, a Eileen albo Idella pewnie wiedziały, jak 
zrobić ciasto. Mackie raczej też. Ale cóż... 

„Mówi Martin Bartell", zaczynała się druga wiadomość. „Do 

zobaczenia dziś u twojej matki". 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Przysięgam, że dźwięk jego  głosu wzbudził we mnie jakieś 

wibracje.  I  to  potężne,  nie  dało  się  zaprzeczyć.  To  było 
uczucie, na które nie mogłam nic poradzić, coś jak postępująca 
wścieklizna, jak uznałam. Tyle że na wściekliznę są sposoby... 
na  przykład  szczepionki.  Żałowałam,  że  nie  mogę  przyjąć 
zastrzyku  na  to  coś  z  Martinem  Bartellem.  Aubrey  też  był 
seksowny  i  o  wiele  bezpieczniejszy;  może  pomimo  moich 
wątpliwości ten związek był realny? Z wysiłkiem pozbyłam się 
Martina  z  myśli  i  zaczęłam  grzebać  w  lodówce,  żeby 
sprawdzić, czy mam dość orzechów pekanowych na ciasto. 

Nie  miałam.  Za  mało  kokosa  na  niemieckie  ciasto 

czekoladowe.  Ani  odrobiny  twarogu  na  sernik.  Zaczęłam 
sprawdzać w szafkach. Ha! Miałam puszkę dyni, która musiała 
pochodzić  z  zapasów  Jane.  Zrobię  ciasto  dyniowe.  Zdjęłam 
granatowy sweter i nałożyłam stary, czerwony fartuszek. Gdy 
związałam na karku włosy, które miały tendencje do wpadania 
do  ciasta,  zabrałam  się  do  pracy.  Po  tym, jak  posprzątałam i 
zjadłam  lunch  —  musli,  jogurt  i  jakiś  owoc  —  ciasto  było 
gotowe, żeby zanieść je do Donniego Greenhousea. 

Skromny  dom  Tonii  Lee  i  Donniego  otoczony  był 

samochodami. Poznałam lincolna Franklina Farrella, który stał 
na samym froncie, także kilka innych samochodów wyglądało 
znajomo, chociaż nie jestem za dobra w zapamiętywaniu aut. 
Wóz Franklina Farrella 

 

background image

był jedynym pudrowoniebieskim lincolnem w Lawrenceton i 

odkąd go kupił, bez przerwy go komentowano. 

Donnie Greenhouse stał tuż za drzwiami. Był blady, sprawiał 

wrażenie  ogłuszonego,  ale  także  w  jakiś  sposób 
uszczęśliwionego.  Ujął  moją  dłoń,  tę,  w  której  nie  miałam 
ciasta, i uściskał ją obiema swoimi. 

— Roe, tak miło z twojej strony, że przyszłaś — powiedział 

ze smętną przyjemnością. — Proszę, wpisz się do księgi gości. 

Siedemnaście  lat  temu,  gdy  Tonia  Lee  za  niego  wyszła, 

Donnie  był  przystojny.  Pamiętam,  jak  uciekli  razem,  całe 
miasto o tym mówiło. Ucieczka w noc po rozdaniu dyplomów 
szkoły  średniej  była  „taka  romantyczna"  według  niezbyt 
mądrej  matki  Tonii  Lee  i  „cholernie  głupia",  zgodnie  ze 
słowami  bardziej  realistycznego  ojca  Donniego,  który  był 
szkolnym  trenerem  footballowym.  Tonia  Lee  najwyraźniej 
mocno  odchudziła  Donniego.  Gdy  się  pobrali,  był  potężnym 
footballistą; teraz był kościsty i wyglądał na niedożywionego 
pod każdym względem. Okropna śmierć żony dała Donniemu 
rangę,  której  nie  miał  od  dawna,  ale  to  nie  był  przyjemny 
widok.  Z  ulgą  cofnęłam  dłoń,  wymamrotałam  kondolencje  i 
uciekłam wraz z ciastem do kuchni, w której już było więcej 
domowego jedzenia, niż — mogłabym się założyć — Donnie 
zjadł przez ostatnich sześć miesięcy. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Skromna,  mała  kuchnia,  która  przypuszczalnie  była  idealna 

dla  Tonii  Lee,  minimalistycznej  kucharki,  była  teraz  pełna 
koleżanek  jej  mamy  z  kościoła,  w  większości  rozłożystych 
dam  w  poliestrowych  sukienkach.  Na  próżno  wypatrywałam 
samej  pani  Purdy.  Zapytałam  o  nią  kilka  pań,  które 
zasugerowały łazienkę. 

To wydawało się trochę dziwne, ale przepchnęłam się przez 

tłum  do  wskazanego  pomieszczenia.  Drzwi  były  otwarte,  a 
Helen  Purdy  siedziała  na  (zamkniętej)  muszli  klozetowej, 
zalewając się łzami. Pocieszały ją dwie kobiety. 

— Pani Purdy? — spytałam niepewnie. 
—  Och,  Roe,  wejdź  —  powiedziała  większa  z  dwóch 

pomocnic.  Teraz  poznałam  Lillian  Schmidt,  z  którą 
pracowałam  w  bibliotece.  —  Helen  tak  bardzo  płakała,  że 
dostała mdłości, więc na wszelki wypadek przyszłyśmy tutaj. 

Och,  wspaniale.  Przybrałam  współczujący  wyraz  twarzy  i 

nerwowo podeszłam do pani Purdy. 

— Widziałaś ją — żałośnie zaszlochała Helen, z bladą twarzą, 

wykrzywioną żalem. — Auroro, jak ona wyglądała? 

Przez głowę przemknął mi obraz obscenicznie nagich piersi 

Tonii Lee. 

— Wyglądała bardzo — zamilkłam, szukając natchnienia — 

spokojnie. 

—  Znów  wstrząsnęło  mną  wspomnienie 

wybałuszonych oczu martwej kobiety, 

 

background image

patrzących ślepo z jej upozowanego ciała. — Jakby spała — 

powiedziałam i współczująco ukłoniłam się pani Purdy 

—  Mam  nadzieję,  że  poszła  do  Jezusa  —  załkała  Helen  i 

znów zaczęła płakać. 

—  Ja  też  mam  taką  nadzieję  —  wyszeptałam  od  serca, 

ignorując falę wątpliwości, która zalała mi umysł. 

— Nie mogła znaleźć spokoju na ziemi, więc może znajdzie 

go w niebie. 

Wtedy  Helen  chyba  zemdlała,  a  ja  pospiesznie  wyszłam  z 

małej  łazienki,  żeby  Lillian  i  jej  towarzyszka  mogły  się  nią 
zająć. 

Zobaczyłam  jedną  z  miejscowych  pielęgniarek  i 

powiedziałam jej cicho, że Helen straciła przytomność. Poszła 
szybko  do  łazienki,  a  ja,  czując,  że  zrobiłam,  co  się  dało, 
rozejrzałam  się  za  kimś,  z  kim  mogłabym  normalnie 
porozmawiać. Nie mogłam jeszcze wyjść — mój wewnętrzny 
zegar towarzyski mówił, że jest na to za wcześnie. 

Nad  głowami  wypełniającymi  pokój  wypatrzyłam  szarą, 

gęstą  czuprynę  Franklina  Farrella  i,  przepraszając  mijanych 
ludzi, dotarłam do niego. Franklin, mocno opalony i przystojny 
mężczyzna,  zajmował  się  sprzedażą  nieruchomości,  odkąd 
zamieszkał w Lawrenceton, czyli od jakichś trzydziestu lat. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

— Roe Teagarden  — powiedział z  wyraźną przyjemnością, 

gdy stanęłam u jego boku.  — Cieszę się, że cię widzę, choć 
żałuję, że przy takiej okazji. 

—  Ja  także  żałuję  —  wymamrotałam  ponuro.  Pokręcił 

przystojną głową. 

—  Zawsze  była  strasznie  zapatrzona  w  Tonię  Lee  — 

stwierdził. — Wiesz, była jedynym dzieckiem Helen. 

— I jedyną żoną Donniego. Wyglądał na zaskoczonego. 
— Cóż, to prawda, ale jak wszyscy doskonale wiemy... 
Potem  uświadomił  sobie,  że  wyciąganie  niewierności  Tonii 

Lee byłoby raczej niestosowne. 

— Wiem. 
—  Przyniosłem  sałatkę  owocową  z  sosem  Jezabel  — 

powiedział, żeby zmienić temat. 

Franklin był jednym z  nielicznych  nieżonatych mężczyzn w 

mieście,  którzy  przyznawali  się,  że  gotują  dla  siebie.  Co 
więcej,  robił  to  naprawdę  dobrze,  a  jego  dom  był  pięknie 
urządzony.  Pomimo  jego  drygu  do  wnętrzarstwa  i 
wykraczającego poza grillowanie zamiłowania do gotowania, 
nikt nigdy nie oskarżał Franklina o zniewieściałość. W pobliżu 
jego domu nocami parkowało za dużo znanych samochodów. 

— Ja przyniosłam ciasto z dyni. 
— Terry przynosi marynowane grzyby. 
 

background image

Starałam  się  nie  parsknąć.  Próbowałam  sobie  wyobrazić 

Donniego  i  Helen  Purdy  zajadających  się  marynowanymi 
grzybami. 

— Terry nie ma szczególnego wyczucia okazji — powiedział 

Franklin, rozbawiony moją miną. 

Franklin i Terry Sternholtz z pewnością stanowili dziwną parę 

w  społeczności  pośredników  w  Lawrenceton.  Franklin  był 
wyrafinowany,  spokojny  i  czarujący.  Wszystko  w  nim  było 
zaplanowane, nieskazitelne, kontrolowane i przyjemne. A oto 
weszła Terry, w ręce trzymając zakryty talerz. Na głowie miała 
rudy,  modny  nieład;  jej  włosy  sięgały  podbródka.  Terry 
Sternholtz wypowiadała wszystko, co przyszło jej do głowy, a 
ponieważ  była  oczytana,  mówiła  bardzo  dużo.  Kiwnęła 
szefowi  głową,  uśmiechnęła  się  do  mnie  i  samymi  ustami 
przekazała: „Tylko zaniosę to do kuchni", zanim pochłonął ją 
tłum. Terry miała piegi i otwartą, bardzo amerykańską twarz. 

Złapałam  się  na  tym,  że  wpatruję  się  w  zdjęcie  Tonii  Lee, 

które wisiało nad kominkiem. To był ostry kontrast dla Terry. 
Zrobiono  je  w  jednym  z  tych  studiów  fotograficznych,  które 
znajdują się w podmiejskich centrach handlowych. Tonia była 
starannie  umalowana,  włosy  miała  seksownie  rozczochrane. 
Wyglądała łagodniej niż zwykle. Na szyi miała czarne boa, a 
jej  ciemne  oczy  płonęły.  To  było  niezłe  zdjęcie,  a  fakt,  że 
wisiało nad kominkiem, gdzie można było na 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

nie patrzeć bez przerwy, oznaczało, że Tonia Lee była z niego 

bardzo zadowolona. 

— Cóż to była za kobieta — powiedział Franklin, podążając 

za 

moim 

spojrzeniem. 

— 

Beznadziejna 

agentka 

nieruchomości, ale bardzo się starała, żeby jej życie osobiste 
było warte zapamiętania. 

To było dziwne, ale odpowiednie epitafium dla nieszczęsnej 

Tonii Lee Greenhouse, z domu Purdy. 

— Codziennie biegasz zaraz po pracy, prawda? — spytałam 

go. 

— Tak, prawie zawsze, chyba że pada albo jest duży mróz — 

powiedział Franklin. — A co? 

— Czyli w środę wieczorem też musiałeś biegać. 
—  Pewnie  tak.  Tak,  w  tym  tygodniu  nie  padało,  więc  na 

pewno biegałem. 

— Widziałeś Mackiego Knighta? Zastanowił się. 
—  Bardzo  często  widuję  ludzi,  którzy  ćwiczą  o  tej  samej 

porze co ja, i nie jestem pewien, czy tego wieczoru widziałem 
Mackiego, czy nie. Nie zawsze go widuję, bo biegam różnymi 
trasami.  Mam  dwie,  które  lubię  i  biegam  nimi  na  zmianę. 
Mackie chyba wybiera trasę dość przypadkowo. Pamiętam, że 
w środę widziałem Terry i Eileen; prawie co wieczór chodzą 
razem.  Ale  pamiętam  to  tylko  dlatego,  że  Terry  znów  mi 
pogratulowała sprzedaży, którą sfinalizowałem tamtego dnia. 
Widziałem Donniego na rowerze, tym 

 

background image

nowym z dziesięcioma biegami... Przykro mi, Roe, po prostu 

Mackiego akurat nie pamiętam. Dlaczego pytasz? 

Powiedziałam  mu,  że  Mackie  był  przesłuchiwany  przez 

policję. 

—  Nie  mogę  uwierzyć,  że  są  tacy  pewni,  że  nie  było  tam 

innego  samochodu!  —  Franklin  był  bardzo  sceptyczny.  — 
Ktoś musiał zamknąć oczy na minutę czy dwie: albo ta kobieta 
po drugiej stronie ulicy, albo ta para za domem Andertonów. I 
wydaje mi się bardzo dziwne, że jedne i drugie drzwi akurat tej 
nocy były obserwowane. 

Wzruszyłam  ramionami.  Ale  pomyślałam  o  tym,  co  musiał 

zrobić  zabójca  —  odprowadzić  samochód  Tonii  Lee  na  tyły 
Greenhouse  Realty,  a  potem  na  piechotę  wrócić  do  domu. 
Jeżeli  jego  samochód  też  stał  pod  domem,  musiałby  pójść  z 
powrotem  do  domu  Andertonów,  żeby  go  zabrać,  albo 
najpierw odstawić własny samochód, a potem przyjść po auto 
Tonii Lee. Ktoś prawie na pewno zauważyłby drugi samochód. 

Myślałam o zabójcy jako o mężczyźnie, ze względu na nagość 

Tonii Lee. 

Kiedy  Terry  Sternholtz  wróciła,  jeszcze  się  nad  tym 

zastanawiałam. 

— Roe, wyglądasz bardzo posępnie — powiedziała. 
— Biorąc pod uwagę okazję... 
— Jasne, jasne. To okropne, co się przydarzyło 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Tonii  Lee.  Teraz  wszystkie  kobiety  będą  musiały  bardziej 

uważać. Prawda, Eileen? 

Eileen  właśnie  pojawiła  się  przy  Terry.  Wyglądała 

imponująco w czarno-białym spodniumie i wielkich, czarnych 
kolczykach. 

— Cieszę się, że zrobiłyśmy kurs samoobrony — powiedziała 

Eileen. 

— Kiedy? — spytałam. 
— Och, jakiś rok temu. Pojechałyśmy na niego do Atlanty. I 

ćwiczymy  ruchy,  których  nas  nauczyła  ta  instruktorka.  Ale 
podejrzewam, że skoro Tonia pozwoliła się tak związać i tak 
nie miałaby szansy. — Terry pokręciła głową. 

Franklin wyglądał na zaskoczonego. Najwyraźniej nie słyszał 

o tym ekscytującym szczególe. Co gorsza, blisko, plecami do 
nas  stał  Donnie  Greenhouse,  rozmawiając  z  kobietą,  której 
włosy  i  oprawki  okularów  miały  dokładnie  ten  sam, 
szaroniebieski  kolor.  Ale  Donnie  się  nie  odwrócił,  więc 
najwyraźniej  nie  usłyszał  Terry.  Ona  także  go  zauważyła  i 
zrobiła przerażoną minę, gdy uświadomiła sobie swój nietakt. 
Eileen  rzuciła  jej  karcące  spojrzenie,  jak  spogląda  się  na 
bliskiego  przyjaciela.  Takie  spojrzenie,  które  mówi  „Ty 
tumanie, znów to zrobiłeś, ale i tak cię kocham". 

Eileen i Terry najwyraźniej były sobie bliższe, niż sądziłam. 

Teraz,  gdy  się  nad  tym  zastanowiłam,  doszło  do  mnie,  że  to 
chyba Terry odebrała telefon, gdy dziś 

 

background image

rano  dzwoniłam  do  Eileen.  Eileen  była  od  niej  co  najmniej 

dziesięć  lat  starsza,  ale  najwyraźniej  miały  wiele  wspólnego. 
Pracowały  dla  konkurencyjnych  firm,  jednak  pośród  agentek 
obrotu  nieruchomościami  w  Lawrenceton  były  jedynymi 
singielkami. No, była jeszcze Idella, ale ona rozwiodła się dość 
niedawno. 

Zawsze  zakładałam  (tak  jak  wszyscy  w  Lawrenceton),  że 

Terry  i  Franklin  byli  kochankami,  przynajmniej  od  czasu  do 
czasu, bo biorąc pod uwagę reputację Franklina, trudno  było 
uwierzyć,  że  mógłby  dzielić  biuro  z  jakąś  kobietą  i  nie 
próbować  jej  uwieść.  W  Lawrenceton  zakładano  (robiła  to 
zwłaszcza  męska  część  populacji),  że  prawie  wszystkie  jego 
próby uwodzenia kończyły się sukcesem. Ale to, jak Franklin i 
Terry  stali  obok  siebie,  jak  się  do  siebie  odzywali,  nie 
wskazywało na relację intymną. Jeśli już miałabym w naszej 
małej grupie wskazać parę kochanków, to byłyby to Eileen i 
Terry. 

To była rzecz, do której musiałam przywyknąć. Nie miałam z 

tym problemu. Po prostu musiałam przywyknąć. 

Do naszego niewielkiego kółka dołączył Donnie Greenhouse, 

a  ja  zwróciłam  uwagę  na  jego  pełną  żalu  twarz  i  dziwnie 
rozradowane  oczy.  Gdzieś  za  tymi  bladymi,  zaciśniętymi 
wargami .czaił się triumfalny uśmiech. Uświadomiłam sobie, 
że  wolałabym  raczej  rozsmarować  mu  to  dyniowe  ciasto  na 
twarzy, niż dać 

 
 
 
 
 
 
 

background image

mu  je  do  zjedzenia  i  natychmiast  przeniosłam  tę  myśl  do 

przegródki  „pomyśleć  o  tym  później".  Ta  przegródka 
zapełniała  się  dziś  bardzo  szybko.  Donnie  położył  rękę  na 
ramieniu Franklina. 

—  Bardzo  dziękuję,  że  przyszliście  —  powiedział  świeży 

wdowiec. — Wspaniale jest wiedzieć, że nasi... moi... koledzy 
z branży okazują takie wsparcie. 

Zakłopotani wymamrotaliśmy stosowne frazy. 
— Tonia Lee byłaby bardzo uszczęśliwiona, widząc tutaj was 

wszystkich. Dziś rano była tu pani Queensland, przyszli Mark 
Russel i Jamie Dietrich, a widzę, że idzie też Idella... to wiele 
znaczy dla mnie i dla mamy Tonii Lee. Musiała się położyć w 
gościnnej sypialni. 

— Wiesz, kiedy będzie pogrzeb? — spytała Eileen. 
—  Nie  mam  pewności...  przypuszczalnie  w  przyszłym 

tygodniu.  Do  tego  czasu  pewnie  dostanę  już  z  powrotem... 
szczątki Tonii Lee po sekcji. Terry... przyjdź na pogrzeb. 

Terry wyglądała na wyraźnie zaskoczoną. 
— Oczywiście, Donnie, przyjdę. 
Wszyscy  kręciliśmy  się  dookoła,  próbując  wymyślić,  co 

powiedzieć, gdy Donnie nagle wybuchł. 

— Wiem, że wszyscy będziecie mnie bronić przed policją i 

powiecie  im,  że  nie  mógłbym  skrzywdzić  Tonii  Lee!  Ta 
detektyw  chyba  uważa,  że  mogłem  ją  zabić,  ale  coś  wam 
powiem!  —  Nagle  zaczął  bardzo  szybko  oddychać,  a  ludzie 
zaczęli odwracać się w naszą 

 

background image

stronę.  —  Gdybym  miał  zamiar  to  zrobić,  zrobiłbym  to  już 

dawno! 

to mogłam uwierzyć. 
W pokoju podniósł się szum i wszyscy odwracali oczy. Jakby 

powodowani  jednym  impulsem,  wszyscy  spojrzeliśmy  w 
niedorzecznie szykowne zdjęcie, powiększone do maksimum i 
umieszczone nad kominkiem. Wpatrywały się w nas płonące 
oczy Tonii Lee. Wdowiec po niej zaczął łkać. 

To  z  pewnością  była  scena,  która  na  zawsze  wejdzie  do 

folkloru Lawrenceton, ale opowiadana po roku będzie znacznie 
zabawniejsza  niż  w  chwili,  gdy  się  działa.  Wszyscy  tęsknie 
spojrzeliśmy  na  drzwi  frontowe.  Gdy  tylko  pozwoliła  na  to 
przyzwoitość,  tłum  zaczął  się  wylewać,  porywając  ze  sobą 
małą  grupkę pośredników. Donnie uspokoił się na  tyle, żeby 
ściskać dłonie wychodzących. 

Zauważyłam, że wielu z nich dyskretnie wycierało potem ręce 

o ubranie. 

Wiem, że ja też to zrobiłam. 
♦ ♦ ♦ 
Godzinka lektury najnowszej Joan  Hess pozwoliła  mi  dojść 

do siebie. Chyba się trochę zdrzemnęłam, bo gdy spojrzałam na 
zegar, stwierdziłam, że mam już bardzo mało czasu, żeby się 
przygotować  do  kolacji  u  matki.  Pobiegłam  po  schodach  na 
górę, wzięłam bardzo 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

szybki prysznic, żeby się odświeżyć, i stanęłam przed otwartą 

szafą,  mierząc  się  z  odzieżowym  dylematem.  Musiałam 
wyglądać  ładnie  dla  Aubreya,  jednocześnie  nie  sprawiając 
wrażenia, że postarałam się dla Martina Bartella. Cóż, to nie 
było łatwe. Ale co bym włożyła, gdybym nie poznała Martina? 
Gdyby to była po prostu kolacja powitalna dla kogoś nowego w 
mieście? 

Włożę  moją  niebieską  sukienkę  i  dopasowane  do  niej 

czółenka,  a  do  tego  kolczyki  z  perłami.  Zbyt  strojnie?  Może 
powinnam  założyć  jakieś  ładne  spodnie  i  bluzkę? 
Zadzwoniłam  do  matki,  żeby  się  dowiedzieć,  jak  ona  się 
ubiera.  „W  sukienkę",  powiedziała  mi  stanowczo.  Ale  ta 
niebieska  nagle  wydała  mi  się  nudna  —  z  wysokim 
kołnierzykiem,  prawie  wojskowa  z  tym  podwójnym  rzędem 
guzików  z  przodu.  Potem  złapałam  się  na  tym,  że  myślę  o 
Martinie  i  rozsądnie  wciągnęłam  przez  głowę  niebieską 
sukienkę. Włosy mi trzeszczały, gdy sczesywałam je do tyłu, a 
górną  warstwę  zabezpieczyłam  na  boku  modną  spinką. 
Wpięłam  perłowe  kolczyki,  skropiłam  się  perfumami  i 
zrobiłam  makijaż.  Rozległ  się  dzwonek  do  drzwi.  Zanim 
zeszłam,  żeby  wpuścić  Aubreya,  obejrzałam  się  w  dużym 
lustrze,  które  odziedziczyłam  po  Jane.  Tysięczny  raz 
pożałowałam,  że  nie  jestem  w  stanie  nosić  soczewek 
kontaktowych, które wreszcie w zeszłym miesiącu kupiłam na 
próbę.  Skrzywiłam  się  lekko.  Oto  ja,  niska,  biuściasta,  z 
okrągłymi, 

 

background image

brązowymi oczami i masą pofalowanych włosów. I okrągłymi 

okularami  w  szylkretowej  oprawce  oraz  krótkimi,  jasnymi 
paznokciami z pozadzieranymi skórkami. 

Dotarło do mnie, że w moim życiu wszystko było możliwe. 
♦ ♦ ♦ 
Aubrey  dziś  wieczorem  wyglądał  po  kapłańsku  —  cały  w 

czerni,  z  koloratką.  I  prezentował  się  cudownie.  Już  widział 
moją sukienkę, ale znów ją komplementował. 

—  To  twój  kolor  —  pochwalił,  całując  mnie  w  czoło.  — 

Gotowa?  Wiesz,  jak  uwielbiam  kolacje  u  twojej  matki. 
Zatrudniła panią Esther? 

—  Tak,  Aubrey  —  powiedziałam  w  przewidywaniu  pasma 

cierpień.  —  Tylko  pójdę  po  płaszcz  i  możemy  jechać 
zaspokoić twój apetyt. 

— Jest naprawdę zimno — ostrzegł mnie. 
Płaszcze trzymałam w szafie pod schodami. Patrzyłam na nie 

przez  sekundę,  zanim  wyciągnęłam  nowy,  czarny.  Był 
wspaniale  skrojony  i  miał  wysoki  kołnierz.  Podałam  go 
Aubreyowi. 

Uwielbiał 

takie 

drobne 

gesty, 

jak 

przytrzymywanie  mi  płaszcza,  gdy  się  ubierałam,  choć 
przecież  miałam  w  tym  mnóstwo  doświadczenia  przy  moich 
trzydziestu  latach.  Wsunęłam  ręce  w  rękawy,  a  potem  on 
delikatnie  zebrał  moje  włosy,  wyciągnął  je  spod  kołnierza  i 
rozsypał na moich 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

ramionach.  Tę  część  lubił  najbardziej.  Pochylił  się,  żeby 

pocałować mnie w ucho, a ja uśmiechnęłam się do niego. 

— Widziałeś ostatnio swoją nową parafiankę? — zapytałam. 
— Emily, tę z małą córeczką? 
W jego głosie pojawiło się coś odmiennego. Wiedziałam to. 
— Tak. Wczoraj była w biurze. Myśli o kupnie domu, który 

odziedziczyłam po Jane. 

Dowiedziałam  się,  że  Aubrey  zainteresował  się  mną,  tego 

samego dnia, kiedy odkryłam, że Jane zostawiła mi swój dom, 
pieniądze  i  swoją  tajemnicę,  o  której  nigdy  mu  nie 
powiedziałam... ani  nikomu  innemu.  Aubrey zawsze  czuł  się 
trochę niezręcznie ze spadkiem po Jane, ponieważ jego czuła 
pastorska  antena  mówiła  mu,  że  ludzie  dużo  mówili  o  tej 
dziwnej spuściźnie. 

—  To  ładny,  mały  dom.  Dobre  miejsce  na  wychowywanie 

dziecka. 

Aubreyowi to dziecko nie wychodziło z głowy. Z żoną, która 

zmarła na raka, nie mieli dzieci. 

— Nie wiedziałam, że lubisz dzieci — powiedziałam bardzo 

ostrożnie. 

Westchnął. 
— Roe, nigdy nie będzie dobrego momentu na taką rozmowę, 

więc powiem ci o tym teraz. 

 

background image

Odwróciłam się, żeby na niego spojrzeć. Dłoń miałam już na 

klamce. Wiem, że musiałam wyglądać na zaalarmowaną. 

— Nie mogę mieć dzieci. 
Po mojej minie widział, że nie wiedziałam, co powiedzieć. 
— Gdy moja żona zaczęła chorować, zanim dowiedzieliśmy 

się,  co  jest  nie  tak,  próbowaliśmy,  a  ja  poddałem  się  testom 
jako  pierwszy.  Dowiedziałem  się,  że  jestem  bezpłodny...  i 
dowiedzieliśmy się, że ona ma raka. 

Zamknęłam  oczy  i  na  chwilę  oparłam  się  o  drzwi.  Potem 

podeszłam do Aubreya, objęłam go ramionami i oparłam mu 
głowę na piersi. 

— Och, słońce — powiedziałam łagodnie. — Tak mi przykro. 
Ręką pogładziłam go po plecach. 
—  Czy  to  ci  robi  różnicę?  —  spytał  mnie  miękko.  Nie 

uniosłam głowy. 

—  Nie  wiem  —  powiedziałam  smutno.  —  Ale  tobie  chyba 

robi. 

Wtedy  odwróciłam  twarz,  a  on  mnie  pocałował.  Pomimo 

wyznawanych  przez  niego  zasad,  byliśmy  bardzo  blisko 
przekroczenia granic, wtedy, pod koniec naszego związku. W 
naszym  dotyku  było  więcej  emocji,  niż  kiedykolwiek 
przedtem. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

— Lepiej już chodźmy — powiedziałam. 
— Tak — zgodził się z żalem. 
Milczeliśmy  przez  całą  drogę  do  domu  mojej  matki  na 

Plantation Drive. Chyba obojgu nam było trochę smutno. 

background image

Rozdział 6 
 
Przed  domem  mojej  matki  stał  już  mercedes  Martina.  Gdy 

wysiadałam  z  przedniego  siedzenia  samochodu  Aubreya, 
wzięłam głęboki wdech i wypuściłam go w chłodne powietrze. 
Aybrey  wyciągnął  dłoń  i  pomógł  mi  wstać.  Wciąż  trzymając 
się za ręce, weszliśmy po długich schodach prowadzących do 
drzwi  frontowych.  Przez  szklane  drzwi  widać  było  kominek, 
ciepły  i  zapraszający,  a  John  Queensland,  nowy  mąż  mojej 
matki, stał przed nim z kieliszkiem wina. Zobaczył, że idziemy, 
i otworzył nam drzwi. 

— Wchodźcie, wchodźcie, chłodno dziś na dworze! Zima jest 

chyba tuż-tuż — powiedział genialnie John. 

Uświadomiłam  sobie,  że  teraz  czuł  się  w  tym  domu  jak  u 

siebie, że był gospodarzem. Dlatego ja muszę być gościem. 

Ten wieczór zaczął się od kilku ostrych nut. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Moja  matka  wychyliła  się  z  kuchni.  Mogła  sobie  pozwolić 

nawet na wąskie sukienki. 

— Aubrey! Aurora! Ogrzejcie się i wypijcie kieliszek wina z 

naszymi gośćmi — powiedziała, cmokając mnie w policzek i 
poklepując Aubreya po ramieniu. 

Siedział na sofie, plecami do mnie. Nie miałam dużo czasu, 

żeby  się  uzbroić.  Mocniej  chwyciłam  dłoń  Aubreya. 
Obeszliśmy  kanapę  i  dołączyliśmy  do  małej  „grupy 
konwersacyjnej" przed kominkiem. 

— Doszłaś już do siebie po tym wczorajszym wstrząsie? — 

spytała Barby Lamton. 

Miała  na  sobie  niestosowną  sukienkę  w  kolorach  ciemnej 

zieleni i musztardy. 

— Tak — odpowiedziałam krótko. — A ty? 
Aubrey  zdjął  ze  mnie  płaszcz.  Delikatnie  przygładził  moje 

włosy, zanim oddał okrycie Johnowi. Wreszcie spojrzałam na 
Martina  Bartella.  Twarz  miał  pozbawioną  wyrazu.  Oczy 
gorące. 

— Chyba tak — odparła Barby, śmiejąc się lekko. — Nigdy 

wcześniej  nie  przeżyłam  czegoś  takiego,  ale  kobieta,  którą 
poznałam  w  tutejszej  bibliotece,  powiedziała,  że  ty  masz 
ekscytujące życie. 

— Wyrobiłaś sobie kartę biblioteczną? — spytałam po chwili. 
—  Och,  nie  —  powiedziała  Barby,  znów  się  śmiejąc.  — 

Chciałam zerknąć do „New York Timesa" na 

 

background image

ogłoszenia o wyprzedażach. Chyba przed powrotem do domu 

polecę do Nowego Jorku. 

Po małżeństwie musiał jej zostać spory majątek. 
—  Już  chcesz  wracać?  —  szybko  spytał  John.  Aubrey  i  ja 

usiedliśmy na jednej z sof flankujących 

kanapę. Znów wziął mnie za rękę. 
— Przepraszam. Bardzo lubię wiejskie życie — powiedziała 

Barby dość radośnie. — To takie urocze, małe miasteczko, a 
ludzie tutaj są tacy... rozmowni. — Spojrzała na mnie. — Ale 
tęsknię za Chicago bardziej, niż bym się spodziewała. Muszę 
wracać  i  zacząć  szukać  mieszkania.  Martin  chyba  miał 
nadzieję, że zajmę się jego domem, ale nie jestem na to gotowa. 

Uśmiechnęła się do nas znacząco. 
— Zdaje się, że kilka lat temu miałaś jakiś okropny wypadek? 

— ciągnęła Barby, nieświadoma, że moja matka zesztywniała, 
a twarz Johna przybrała ponury wyraz. 

Martin  z  ciekawością  przenosił  wzrok  z  jednej  twarzy  na 

drugą. 

—  Nic  poważnego  —  powiedziałam  wreszcie.  —  Miałam 

złamany obojczyk i dwa żebra. 

Audrey uważnie wpatrywał się w swój kieliszek z winem. To, 

że  otarłam  się  o  śmierć,  zawsze  wydawało  mu  się  lekko 
szokujące. 

— O mój Boże! To musiało boleć! 
— Tak. Bolało. 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

— Jak to się stało? 
Bok  zaczął  mnie  boleć,  jak  zawsze,  gdy  myślałam  o  tamtej 

koszmarnej nocy. Słyszałam swój krzyk i znów czułam ból. 

—  To  stare  dzieje  —  skwitowałam.  Barby  znów  otworzyła 

usta. 

— Aido, słyszałem, że masz wspaniałą kucharkę  — gładko 

wtrącił Martin. 

Barby  spojrzała  na  niego  z  zaskoczeniem,  a  matka  z 

wdzięcznością. 

— Tak — potwierdziła natychmiast — ale pani Esther nie jest 

moją kucharką. Zajmuje się cateringiem. Jeśli zna cię dobrze, 
to przyjdzie do twojego domu i będzie dla ciebie gotować. Jeśli 
nie, to przygotuje wszystko u siebie i zostawi ci to w kuchni, 
wraz  z  odpowiednimi  instrukcjami.  Na  szczęście  mnie  zna 
dobrze.  Przygotowuje  własne  menu,  a  następnego  dnia 
wszyscy rozprawiają o tym, co pani Esther ugotowała dla pani 
Queensland, pana Bartella czy kogoś jeszcze innego. Wszyscy 
próbowaliśmy zgadnąć, według jakiego klucza dobiera swoje 
potrawy, ale nikomu nie udało się znaleźć wzorca. 

W  Lawrenceton  kuchnia  i  charakter  pani  Esther  dostarczały 

więcej  pożywki  dla  konwersacji  na  przyjęciach,  niż 
jakikolwiek inny temat. Martin gładko przeszedł od pani Esther 
do  katastrof  cateringowych  na  przyjęciach,  w  których  brał 
udział, i wszyscy gło- 

 

background image

śno się śmialiśmy, gdy oto w drzwiach pojawiła się sama pani 

Esther w nieskazitelnym, białym uniformie i ogłosiła, że czas 
siadać do stołu. Była wysoką, mocno zbudowaną, ciemnoskórą 
kobietą. Włosy zawsze miała zaplecione w warkoczyki, a w jej 
uszach tkwiły duże, złote kółka. Pani Esther — nikt nigdy nie 
nazywał  jej  Lucindą  —  była  poważną  kobietą.  Jeśli  miała 
poczucie humoru, to ukrywała je przed klientami. Była także 
tajemnicza. W naszej gazecie młodzi Estherowie zawsze byli 
wymieniani  w  kolumnie  z  pochwałami  i  najwyraźniej  byli 
równie małomówni, jak ich matka. 

Wszyscy  w  nastroju  oczekiwania  przeszliśmy  do  jadalni 

mojej  matki.  Pani  Esther  czasami  gotowała  na  modłę 
francuską,  czasami  były  to  tradycyjne  potrawy  z  południa 
Stanów,  raz  czy  dwa  nawet  niemieckie  czy  kreolskie. 
Najczęściej  było  to  po  prostu  dobrze  przygotowane  i 
znakomicie  podane  jedzenie  amerykańskie.  Dziś  mieliśmy 
pieczoną  szynkę,  casserole  ze  słodkich  ziemniaków,  zielony 
groszek  z  maleńkimi,  młodymi  kartoflami,  domowe  roladki, 
sałatkę  Waldorfa,  a  na  deser  tort  ananasowo-bananowy  z 
orzechami  pekanowymi.  Matka  i  John  oczywiście  usiedli  u 
szczytów stołu, a Aubrey i ja siedzieliśmy naprzeciwko Barby i 
Martina. 

Spojrzałam  na  Martina  w  chwili,  gdy  wydawało  mi  się,  że 

rozkłada  swoją  serwetkę.  Natychmiast  podniósł  wzrok  i 
patrzyliśmy na siebie. Jego dłonie zamarły. 

 
 
 
 
 
 
 

background image

Rany, to było po prostu okropne. Oddałabym wszystko, żeby 

znaleźć się jak najdalej stąd, ale nie istniała żadna wymówka, 
która pozwoliłaby mi wyjść. Odwróciłam wzrok, kierując do 
Aubreya jakąś przypadkową uwagę, a potem przez co najmniej 
sześćdziesiąt sekund trzymałam oczy spuszczone. 

Pani  Esther  nie  podawała  do  stołu,  choć  zostawała  na  tyle 

długo,  żeby  pozmywać.  W  związku  z  tym  przez  kilka  minut 
byliśmy  zajęci,  podsuwając  sobie  półmiski  i  talerze.  Potem 
matka poprosiła Aubreya, żeby odmówił modlitwę, zrobił to ze 
szczerym zapałem. Dłubałam widelcem w talerzu, przez kilka 
minut nie będąc w stanie rozkoszować się jedzeniem. Złapałam 
szybkie spojrzenie z drugiej strony stołu. Był świeżo ogolony; 
założyłabym się, że to dla niego konieczność, przypuszczalnie 
miał mocny zarost. Zanim posiwiał, musiał mieć czarne włosy. 
Brwi nadal miał ciemne i uderzające, podbródek zaokrąglony, 
a usta pełne. Pragnęłam Martina Bartella tak bardzo, że aż było 
mi  niedobrze.  To  było  niebezpieczne  uczucie.  Zawsze  byłam 
ostrożna z niebezpiecznymi uczuciami. 

Odwróciłam się do Aubreya, który wybrał akurat ten wieczór, 

żeby  mi  powiedzieć  o  swojej  bezpłodności.  Żeby  mi 
powiedzieć, jaka urocza jest córeczka Emily Kaye. Żeby mnie 
ostrzec,  że  chciał  mieć  dzieci  i  nie  będzie  mógł  mieć  ich  ze 
mną, podczas gdy Emily miała już dziecko, które mogło być 
jego we wszystkim, 

 

background image

z  wyjątkiem  nazwiska.  Teoretycznie  zawsze  chciałam  mieć 

własne  dziecko,  ale  —  jak  teraz  pomyślałam  —  gdybym 
kochała  Aubreya  dosyć  mocno,  mogłabym  zrezygnować  z 
posiadania  własnych  dzieci.  Gdyby  on  kochał  mnie  dosyć 
mocno. 

Ale  to  nie  miało  się  wydarzyć.  Aubrey  nie  miał  być  moją 

kotwicą,  która  mogłaby  uchronić  mnie  przed  nie-
bezpieczeństwem  niesionym  przez  Martina  Bartella.  Zostawi 
mnie na pastwę fal, pomyślałam melodramatycznie. Wzięłam 
kawałek  roladki.  Martin  popatrzył  na  mnie,  a  ja  się 
uśmiechnęłam. To było lepsze, niż wbijanie w niego palącego 
spojrzenia. Uśmiechnął się w odpowiedzi, a ja uświadomiłam 
sobie, że po raz pierwszy widzę go szczęśliwego. Moja matka 
zerknęła na nas, a ja ugryzłam kolejny kawałek roladki. 

Godzinę  później  wszyscy  narzekaliśmy,  jacy  jesteśmy 

objedzeni, i że tort nas dobił. Odsunęliśmy krzesła. Wszyscy 
się  podnieśli;  moja  matka  popłynęła  do  kuchni 
komplementować panią Esther, Barby przeprosiła i poszła do 
toalety, a ja wróciłam do salonu. Martin stanął obok mnie. Za 
nami Aubrey i John rozmawiali o golfie. 

— Jutro wieczorem — cicho powiedział Martin. — Zjedzmy 

jutro kolację w Atlancie. 

— Tylko my? 
Nie chciałam zabrzmieć głupio, ale nie chciałam się niemile 

zdziwić, gdyby przyszedł z siostrą. 

 
 
 
 
 
 
 

background image

—  Tak,  tylko  my.  Przyjadę  po  ciebie  o  siódmej.  Pogładził 

moje palce. 

Po  jakichś  trzydziestu  czy  czterdziestu  minutach  uprzejmej 

rozmowy to małe przyjęcie się skończyło. 

Aubrey i ja poszliśmy do jego samochodu po tym, jak Martin i 

Barby zdążyli odjechać. Rozmawialiśmy o tym, jak było zimno 
i że niedługo znów będzie Święto Dziękczynienia. Rozmowa o 
jedzeniu trwała aż do mojego domu, gdzie Aubrey grzecznie 
wysiadł i odprowadził mnie do drzwi. Tak zazwyczaj kończyły 
się nasze randki; Aubrey nie dawał sobie szansy, by porwała go 
namiętność.  Dziś  pocałował  mnie  w  policzek,  a  nie  w  usta. 
Poczułam ukłucie żalu. 

— Dobranoc, Aubrey — powiedziałam cichutko. — Żegnaj. 
— Żegnaj, serduszko — powiedział ze smutkiem. Pocałował 

mnie raz jeszcze i odjechał. 

Niemal  wczołgałam  się  po  schodach  do  swojej  sypialni  i 

rozebrałam.  Poruszałam  się  wolno,  tak  wyczerpana,  jakbym 
wzięła  jakiś  lek.  Gdy  obmyłam  twarz  i  naciągnęłam  koszulę 
nocną,  opadłam  na  łóżko.  Zasnęłam,  gdy  tylko  położyłam 
głowę na poduszce. 

♦ ♦ ♦ 
Następnego dnia wolno wracałam do rzeczywistości. Drzewo 

rosnące  na  moim  trawniku  postukiwało  w  okno  nagimi 
gałęziami. Dziś po południu mia- 

 

background image

łam oglądać domy, a wieczorem miałam randkę: to doprawdy 

miał  być  bardzo  zajęty  dzień  według  moich  ostatnich 
(niepracujących)  standardów.  Założyłam  stare  jeansy  i 
koszulkę,  grube  skarpety  i  tenisówki,  i  przygotowałam  sobie 
solidne śniadanie: biszkopty, kiełbaska, jajka. 

Do przyjazdu Eileen miałam trzy godziny. Zamiast kręcić się 

bezcelowo i rozmyślać o Martinie, zabrałam się za sprzątanie. 
Zaczęłam  od  parteru.  Układałam,  szorowałam,  czyściłam  i 
odkurzałam.  Gdy  skończyłam,  ku  swemu  zadowoleniu 
zabrałam  się  za  górę.  W  gościnnej  sypialni  pełno  było 
kartonów z rzeczami Jane, które zdecydowałam się zatrzymać, 
a oparta o ścianę stała rama drugiego łóżka; sprzątanie tutaj nie 
miałoby większego sensu. Ale w swojej sypialni naprawdę się 
wyżyłam. Zmieniłam pościel, idealnie zasłałam łóżko, łazienka 
lśniła  czystością,  ręczniki  były  świeże,  a  wszystkie  moje 
przybory do makijażu wylądowały w odpowiedniej szufladzie, 
zamiast  walać  się  po  toaletce.  Nawet  ułożyłam  na  nowo 
wszystkie rzeczy w komodzie. 

Potem uznałam, że  przygotuję sobie  ubranie  na wieczór, na 

wypadek,  gdybym  miała  dziś  wiele  domów  do  obejrzenia  i 
późno  wróciła. Co należało założyć, idąc do przypuszczalnie 
eleganckiej  restauracji  ze  światowym,  starszym  panem,  na 
którego było się napalonym? 

 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Niedawno w mieście odkryłam sklep z ubraniami dla małych 

kobiet.  Pochodziły  stamtąd  moje  najlepsze  zakupy,  jako  że 
Great  Day,  sklep  mamy  mojej  przyjaciółki  Aminy,  po  prostu 
nie sprowadzał wielu rzeczy w tak małych rozmiarach. Teraz, 
kiedy miałam pieniądze, mogłam kupować ciuchy nawet, gdy 
ich aktualnie nie potrzebowałam. Miałam jedną sukienkę, którą 
trzymałam  na  specjalną  okazję,  o  ile  starczy  mi  jaj,  żeby  ją 
założyć.  Była  turkusowa  i  błyszcząca,  bardzo  dopasowana; 
sięgała nieco ponad kolano i miała niski dekolt. Wyciągnęłam 
ją z szafy i przyjrzałam się jej nerwowo. Nie była wyzywająca, 
ale z całą pewnością podkreślała moją figurę. 

Teraz przyszła chwila na coś nieprzyzwoitego. Tego samego 

dnia kupiłam niesamowity stanik z czarnej koronki i pasujący 
do niego pas do pończoch. Jak na moje zwykłe zakupy, to było 
naprawdę niegrzeczne. Przy kasie byłam wręcz zażenowana. Z 
poczuciem,  że  pozbywam  się  wszystkich  środków 
bezpieczeństwa,  położyłam  te  szmatki  na  łóżku,  wraz  z 
gładkimi,  czarnymi  pończochami  i  czarnymi  czółenkami  na 
wysokim obcasie. Miałam nadzieję, że się nie zbłaźnię i w nich 
nie przewrócę. Nie byłam przekonana, czy mam wystarczająco 
dużo  pewności  siebie,  żeby  założyć  ten  zestaw,  ale  jeśli  nie 
teraz, to kiedy? Będę do tego dążyć, a jeśli w ciągu dnia moja 
pewność sie- 

 

background image

bie wyparuje i założę jakąś bardziej hm... zwyczajną bieliznę, 

to tylko ja będę wiedziała, że stchórzyłam. 

Dochodziła  godzina,  na  którą  umówiłam  się  z  Eileen  i 

przeszłam przez cały dom, sprawdzając szczegóły. Wszystko 
było  czyste  i  uporządkowane.  Miałam  tylko  nadzieję,  że  nie 
wpadnę teraz na Martina. Obecnie nie wyglądałam najlepiej. 

Dzwonek  do  drzwi  rozległ  się  dokładnie  o  pierwszej.  Gdy 

otworzyłam,  trzymając  torebkę  i  wciągając  płaszcz,  z  ulgą 
zobaczyłam, że Eileen nie miała na sobie żadnego ze swoich 
„mundurków" pośredniczki, tylko zwykłe spodnie i bluzkę, a 
do tego fuksjową kurtkę i tenisówki. 

— Cześć, Roe! Gotowa na oglądanie? 
— Jasne, Eileen. Mocno wieje? 
— Mocno. I zimno jest jak w psiarni. Przynajmniej nie padał 

deszcz ani śnieg. Jednak 

gdy  spojrzałam  na  ołowiane  niebo  i  kołyszące  się  drzewa, 

poczułam, że niedługo zacznie. 

— Miałam wrażenie, że nie do końca wiesz, czego naprawdę 

chcesz  —  zaczęła  Eileen,  gdy  już  się  usadowiłyśmy  w 
samochodzie  —  więc  wykonałam  parę  telefonów  i 
sprawdziłam,  co  mogłabym  ci  dziś  pokazać.  Oczywiście  w 
określonym przez ciebie rozmiarze i zakresie cenowym. Mamy 
do obejrzenia pięć domów. 

— Och, to nieźle. 
— Tak, lepiej niż się spodziewałam przy tak krót- 
 
 
 
 
 
 

background image

kim  czasie.  Pierwszy  jest  na  Rosemary.  Tu  masz  papiery... 

trzy  sypialnie,  dwie  łazienki,  duża  kuchnia  i  bawialnią, 
oficjalny salon, mały ogród i wszystko na prąd... 

Dom na Rosemary potrzebował nowych wykładzin i nowego 

dachu. To nie było nie do pokonania, jednak nie spodobała mi 
się  wąska  działka.  Moi  sąsiedzi  mogliby  mi  zaglądać  do 
sypialni  i  podać  mi  rękę,  gdyby  się  wychylili.  Coś  takiego 
miałam od lat u siebie. Jeśli  miałam kupić dom, to chciałam 
nabyć też trochę prywatności. 

W następnym domu były cztery sypialnie, co mi się podobało, 

i ciasna kuchnia bez żadnej spiżarni. To mi się nie spodobało. 

Trzeci  dom,  dwupiętrowy,  położony  raczej  w  dolnej  części 

Lawrenceton, był najbardziej atrakcyjny. Potrzebował małego 
remontu,  ale  za  to  mogłam  zapłacić.  Byłam  zachwycona 
główną sypialnią i kącikiem śniadaniowym, wychodzącym na 
ogród.  Ale  sąsiedni  budynek  był  podzielony  na  mieszkania  i 
niezbyt podobała mi się myśl o tych wszystkich wjeżdżających 
i wyjeżdżających samochodach — tego też miałam dosyć. 

Czwarty dom wchodził w rachubę. Był mniejszy i w bardzo 

miłej części miasta, co oznaczało, że kosztował tyle samo, co 
większy  dom  gdzie  indziej.  Ale  miał  tylko  dziesięć  lat, 
wspaniałą bryłę, pięknie zagospo- 

 

background image

darowany  ogródek,  który  nie  wymagał  wiele  zachodu,  i 

mnóstwo  szaf.  A  także  wielką  wannę  z  jacuzzi,  którą 
obejrzałam z zainteresowaniem. Przekraczał mój limit cenowy, 
ale niezbyt dramatycznie. 

Do  czasu,  gdy  zatrzymałyśmy  się  przed  piątym  domem, 

Eileen  i  ja  wiele  się  o  sobie  dowiedziałyśmy.  Eileen  była 
inteligentna, skrupulatna, notowała każde najmniejsze pytanie, 
jakie  zadawałam,  żeby  poszukać  odpowiedzi,  starała  się  nie 
wchodzić  mi  w  drogę,  gdy  zastanawiałam  się  nad 
poszczególnymi  nieruchomościami,  i  generalnie  była 
wspaniałą  pośredniczką.  Przynajmniej  udawała,  że  klient, 
który niedokładnie wie, czego chce, to coś normalnego. 

Próbowałam nie zauważać rzeczy, z którymi mogłabym coś 

zrobić,  gdybym  była  naprawdę  zainteresowana  domem,  a 
zamiast tego skoncentrować się na tym, co całkowicie ten dom 
dyskwalifikowało.  To  jednak  mogły  być  rzeczy  dość 
nieokreślone, a ja czułam się zobligowana, by podawać Eileen 
konkretne powody. 

Piąty dom był... okropny. Niby nie było w nim nic złego. Miał 

trzy sypialnie i śliczny ogród, małą, ale odpowiednią kuchnię i 
normalną liczbę szaf. Z pewnością był wystarczająco duży dla 
jednej osoby. Jeśli zabawki były wskazówką, to był za mały dla 
pary  z  kilkorgiem  dzieci.  Był  bardzo  podobny  do  sąsiednich 
domów... elewacja była jedną z trzech czy czterech 

 
 
 
 
 
 
 

background image

standardowych dla tego typu budownictwa. Byłam pewna, że 

żaden sąsiad nie miałby problemów, żeby w cudzym domu na 
tej ulicy trafić do konkretnego pokoju lub szafy. 

— Nie podoba mi się ten dom — oświadczyłam. Eileen lekko 

postukiwała paznokciem w imitujący 

kloc drewna blat kuchenny z formiki. 
— Powiedz mi, co tak bardzo ci się nie podoba, żebym nie 

traciła naszego czasu na pokazywanie ci czegoś innego, co by 
się tym cechowało. 

Rozsądna prośba. 
—  Za  bardzo  przypomina  inne  domy  na  tej  ulicy.  I  chyba 

wszyscy sąsiedzi mają małe dzieci. Nie czułabym się częścią 
społeczności. 

Eileen  oswajała się  z  faktem,  że  to  nie  będzie  najłatwiejsza 

sprzedaż w jej życiu. 

—  To  dopiero  pierwszy  dzień  —  powiedziała filozoficznie. 

— Zobaczymy więcej. No i nic cię nie goni. 

Przytaknęłam.  Eileen  odwiozła  mnie  do  domu,  cały  czas 

myśląc na głos, jakie domy mogłaby mi pokazać w przyszłym 
tygodniu. Słuchałam nieuważnie, myśląc o wieczornej randce. 
Starałam się niczego sobie nie wyobrażać: żadnych scen z tego 
wieczoru, nie snuć żadnych domysłów co do jego zakończenia. 

Oczywiście, gdy przyjechałam do domu, nadal miałam sporo 

czasu  do  zabicia,  a  skoro  było  posprzątane,  i  wybrałam  już 
ciuchy, nie miałam co robić. 

 

background image

Włączyłam więc telewizor, a gdy to zawiodło, spróbowałam 

się skupić na starej Catherine Aird, licząc, że jej niezawodna 
mieszanka  humoru  i  dedukcji  pozwoli  mi  przetrwać  kilka 
godzin.  Po  dziesięciu  minutach  walki  o  koncentrację  Aird 
zadziałała,  jak  zawsze.  Nawet  zapomniałam  spoglądać  na 
zegarek. 

Potem przypomniałam sobie, że dziś rano nie ćwiczyłam przy 

kasecie.  Madeleine  przyszła,  żeby  popatrzeć  na  mnie  ze 
zwyczajowym  zdumieniem,  a  ja  ćwiczyłam,  aż  oblałam  się 
potem i poczułam się bardzo doskonała. 

Wreszcie naprawdę nadszedł czas na prysznic. 
Nie skrobałam się tak starannie od czasu balu absolwentów. 

Każdy  atom  mojej  skóry  i  każdy  cal  włosów  był  absolutnie 
czysty, każdy włosek z moich nóg usunięty, a gdy wyłoniłam 
się  z  kabiny,  wysmarowałam  się  wszystkim,  co  miałam, 
nałożyłam krem nawet na wysuszone skórki przy paznokciach. 
Wyskubałam  brwi.  Makijaż  nałożyłam  ze  starannością  i 
rozmysłem modelki z wybiegów, wysuszyłam każdy kosmyk 
włosów,  i  przeczesałam  je  co  najmniej  pięćdziesiąt  razy. 
Wyczyściłam nawet okulary. 

Wślizgnęłam  się  w  moją  niewiarygodną  bieliznę.  Nie 

spojrzałam  w  lustro,  przynajmniej  dopóki  nie  wciągnęłam 
przez głowę czarnej haleczki. Potem bardzo ostrożnie wbiłam 
się w turkusową sukienkę, którą zapięłam z niejakim trudem. 
Przepakowałam torebkę, 

 
 
 
 
 
 
 

background image

nałożyłam  buty  na  wysokich  obcasach  i  przejrzałam  się  w 

lustrze Jane. 

Wyglądałam tak dobrze, jak to tylko było możliwe, a jeśli to 

nie było wystarczająco dobrze... mówi się trudno. 

Zeszłam na dół i czekałam. 

background image

Rozdział 7 
 
Dzwonek do drzwi zabrzmiał dokładnie o czasie. 
Martin  miał  na  sobie  olśniewający,  popielaty  garnitur.  Po 

chwili cofnęłam się, żeby mógł wejść, a on się rozejrzał. 

Nagle  oboje  zdaliśmy  sobie  sprawę  z  sytuacji  i  zaczęliśmy 

mówić  jednocześnie.  Ja  wyrzuciłam  z  siebie  „Jak  się 
miewasz?",  a  on  powiedział  „Ładne  mieszkanie".  Oboje 
drgnęliśmy  nerwowo  i  uśmiechnęliśmy  się  do  siebie  z 
zakłopotaniem. 

—  Zarezerwowałem  stolik  w  restauracji,  do  której  zabrali 

mnie członkowie rady nadzorczej po tym, jak zdecydowali się 
mnie  tutaj  zatrudnić  —  powiedział  Martin.  —  To  francuska 
restauracja i uznałem, że jest bardzo dobra. Lubisz francuską 
kuchnię? 

Nie zrozumiałabym menu. 
— Tak — odpowiedziałam. — Będziesz musiał zamówić coś 

dla  mnie.  Nie  próbowałam  mówić  po  francusku  od  czasów 
liceum. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

—  Będziemy  musieli  zdać  się  na  kelnera  —  powiedział 

Martin. — Znam hiszpański i dogadam się po wietnamsku, ale 
po francusku mówię bardzo słabo. 

Mieliśmy coś wspólnego. 
Z szafy wyjęłam swój czarny płaszcz. Włożyłam go sama, nie 

byłam gotowa na to, żeby mnie dotknął. Wyjęłam włosy spod 
kołnierza i wypuściłam je na plecy, boleśnie świadoma tego, że 
on obserwuje każdy mój ruch. Pomyślałam, że będzie cudem, 
jeśli  uda  nam  się  wyjść  z  domu,  więc  zachowywałam 
odległość;  a  gdy  otworzył  przede  mną  drzwi  i  puścił  mnie 
przodem, wyszłam tak szybko, jak mogłam. Od lat nie czułam 
się taka krucha. 

Jego  samochód  był  wspaniały  —  prawdziwa  skóra  i 

imponująca tablica rozdzielcza. W życiu nie jechałam czymś 
tak luksusowym. Poczułam się bardzo rozpieszczana. 

Po 

królewsku 

przemknęliśmy 

przez 

Lawrenceton, 

przyciągając (miałam nadzieję) dużo  uwagi i  wyskoczyliśmy 
na  krótki  odcinek  międzystanowej  do  Atlanty.  Nasza 
zdawkowa rozmowa była... cóż, bardzo zdawkowa. Powietrze 
w samochodzie trzeszczało od napięcia. 

— Zawsze tu mieszkałaś? 
—  Tak.  Wyjechałam  tylko  do  college'u,  i  potem  chwilę 

popracowałam.  Ale  później  wróciłam  i  od  tego  czasu  tu 
mieszkam. A ty skąd pochodzisz? 

 

background image

—  Cóż,  wychowałem  się  na  rolniczych  terenach  Ohio,  jak 

wspomniałem wczoraj. 

Nie  byłam  w  stanie  wyobrazić  go  sobie  jako  rolnika  w 

żadnym punkcie jego życia i powiedziałam to. 

—  Całe  życie  staram  się  to  wykorzenić  —  powiedział  z 

przebłyskiem  humoru.  —  Przez  chwilę  służyłem  w  Marines, 
byłem w Wietnamie, już pod koniec, a gdy wróciłem, podjąłem 
pracę  dla  Pan-Am  Agra.  Wieczorowo  skończyłem  college,  a 
Pan-Am  Agra  tak  bardzo  potrzebowała  ludzi,  którzy  znali 
hiszpański,  że  nauczyłem  się  płynnie  mówić  w  tym  języku. 
Opłaciło się. Zacząłem iść w górę... Ten samochód to pierwsza 
rzecz,  jaką  kupiłem,  która  otwarcie  mówi,  że  jestem  na 
szczycie, i bardzo o niego dbam. 

Pewnie wielki dom w Lawrenceton będzie kolejną zdobyczą, 

pokazującą, że wspiął się na sam szczyt drabiny. 

— Masz... trzydzieści lat? — zapytał znienacka. 
— Tak. 
— Ja mam czterdzieści pięć. Nie przeszkadza ci to? 
— A powinno? 
Oboje  jednocześnie  spojrzeliśmy  na  podświetlony  szyld 

motelu przy międzystanowej. Zjazd był milę dalej. 

Pomyślałam, że poddam się impulsowi — nareszcie. 
— Hm... Auroro... 
— Roe. 
 
 
 
 
 
 
 

background image

— Nie chcę, żebyś myślała, że nie chcę wydawać na ciebie 

pieniędzy. Nie chcę, żebyś myślała, że nie chcę, by mnie z tobą 
widziano. Ale dzisiaj... 

— Zjedź na bok. 
— Co takiego? 
— Zjedź na bok. 
Z międzystanowej zjechaliśmy z prędkością, która wydawała 

mi  się  ogromna.  Nagle  staliśmy  przed  jasno  oświetloną 
recepcją  motelu.  Nie  zapamiętałam  jego  nazwy,  położenia, 
niczego. 

Martin gwałtownie wysiadł z samochodu, a ja patrzyłam, jak 

się melduje. W trakcie tego procesu starannie unikał patrzenia 
za siebie. 

Potem,  z  kluczem  w  dłoni,  wślizgnął  się  z  powrotem  do 

samochodu. 

Odwróciłam się do niego. 
—  Mam  nadzieję,  że  ten  pokój  jest  na  parterze  — 

powiedziałam przez zaciśnięte zęby. 

Był. 
♦ ♦ ♦ 
Całą  noc  padało. Za  oknami szalały błyskawice i  słyszałam 

lejącą  się  na  chodnik  wodę.  Martin  spał;  przebudził  się 
odrobinę, gdy drgnęłam na uderzenie pioruna. 

—  Jesteś  bezpieczna  —  powiedział,  przygarniając  mnie  do 

siebie. — Bezpieczna. 

 

background image

Złożył pocałunek na moich włosach i znów zasnął. 
Zastanawiałam się, czy faktycznie byłam. Praktycznie rzecz 

ujmując, tak; nie byliśmy głupi; zabezpieczyliśmy się. Ale w 
sercu nie czułam ani odrobiny bezpieczeństwa. 

♦ ♦ ♦ 
Poranek nie należał do tych, które zwykle wprawiają mnie w 

radosny nastrój. Było zimno, szaro, a na parkingu pod motelem 
stały kałuże błotnistej wody. Czułam się jednak na tyle dobrze, 
że  przeszłam  do  porządku  dziennego  nad  niechęcią  do 
zakładania na siebie wczorajszych ubrań. Zjedliśmy śniadanie 
w motelowej kawiarni. Oboje byliśmy bardzo głodni. 

—  Nie  wiem,  co  zapoczątkowaliśmy  —  nagle  powiedział 

Martin,  gdy  wstał,  żeby  zapłacić  nasz  rachunek  —  ale  chcę, 
żebyś wiedziała, że w życiu nie czułem się taki wyżęty. 

— Zrelaksowany — poprawiłam z uśmiechem. — Ja jestem 

zrelaksowana. 

— Wobec tego — powiedział, unosząc brwi — nie starałaś się 

wystarczająco mocno. 

Uśmiechnęliśmy się do siebie. 
—  Zależy,  kogo  zapytać  —  powiedziałam,  nieco 

zaszokowana sama sobą. 

—  Po  prostu  będziemy  musieli  próbować  dalej,  aż  oboje 

będziemy zadowoleni — wymruczał Martin. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

— Co za los. 
— Dzisiaj? — zapytał. 
— Jutro. Daj mi szansę, żebym się mogła zrehabilitować. 
Znów uśmiechnęliśmy się do siebie. 
Gdy jechaliśmy z powrotem, spojrzał na zegarek. 
— W niedziele zwykle  pracuję w zakładzie sam, ale  dziś o 

dwunastej trzydzieści mamy zebranie specjalne, a potem lunch 
z  kierownictwem.  To  tak  na  rozpoczęcie  następnej  fazy 
produkcji. 

— A co powiedzą, jeśli się spóźnisz kilka minut? — spytałam 

go  miękko,  gdy  w  drzwiach  mojego  domu  całował  mnie  na 
pożegnanie. 

— Nic — odparł. — To ja jestem szefem. 
♦ ♦ ♦ 
Po raz pierwszy od długiego czasu miałam zamiar nie iść do 

kościoła. Wspięłam się po schodach i zdjęłam z siebie ubrania, 
naciągnęłam  koszulę  nocną,  wyciszyłam  dzwonek  telefonu  i 
wpełzłam do łóżka, żeby odpocząć. Zaczęłam się zastanawiać i 
z  wysiłkiem  zamknęłam  strumień  myśli,  jakbym  zakręcała 
kran.  Byłam  obolała,  wykończona  i  upojona.  Wkrótce 
zasnęłam. 

♦ ♦ ♦ 
O jedenastej, zaraz po powrocie z kościoła, zadzwoniła moja 

matka. W kościele episkopalnym w Lawrenceton 

 

background image

msza  była  o  dziewiątej  trzydzieści,  ponieważ  Aubrey  zaraz 

potem jechał czterdzieści mil odprawić nabożeństwo w innym, 
mniejszym  kościele.  Wierciłam  się  w  łóżku  i  myślałam,  co 
zrobić  z  pozostałą  częścią  dnia,  tłumacząc  sobie,  że  nie 
powinnam  dzwonić  do  Martina.  Czułam  się  tak  spokojna  i 
wyzuta z sił, że mogłabym ześlizgnąć się z łóżka i przesączyć 
się  wzdłuż  dywanu  do  szafy.  Ledwie  słyszałam,  że  na  dole 
dzwoni telefon. 

—  Witaj,  Auroro  —  dziarsko  powiedziała  moja  matka.  — 

Brakowało nam cię w kościele. Co dziś robiłaś? 

Uśmiechnęłam się błogo do sufitu. 
— Nic szczególnego — powiedziałam. 
—  Dzwonię,  żeby  się  dowiedzieć,  co  z  tym  dorocznym 

bankietem  pośredników  —  powiedziała.  —  Chcielibyście 
przyjść z Aubreyem? To impreza także dla członków rodzin, 
wiesz, i mogłoby się wam spodobać, bo wszystkich znacie. 

Matka co roku próbowała mnie tam zaciągnąć, a w zeszłym 

się  złamałam  i  poszłam.  Doroczny  bankiet  pośredników  był 
jednym z tych dziwnych wydarzeń, których nikt nie lubił, ale 
wszyscy  musieli  w  nim  uczestniczyć.  Był  to  miejscowy 
zwyczaj  zapoczątkowany  piętnaście  lat  temu,  gdy  pewien 
pośrednik (który dawno zdążył już wyjechać z Lawrenceton) 
uznał, że dobrze by było, gdyby wszyscy profesjonalni agenci z 
miasta oraz ich goście spotkali się raz 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

do roku, wypili masę koktajli, zjedli ciężkostrawny posiłek, a 

potem posiedzieli w osłupieniu, słuchając jakiegoś mówcy. 

— Czy w tym roku data nie jest nieco niefortunna? Myślałam 

o Tonii Lee. 

—  Cóż,  owszem,  ale  zrobiliśmy  rezerwację  i  wybraliśmy 

menu,  i  wszyscy  już  wieki  temu  zarezerwowali  sobie  ten 
wieczór. Więc równie dobrze możemy przez to przejść. Mam 
wpisać ciebie i Aubreya? To ostateczna lista gości. Cieszę się, 
że w przyszłym roku zajmie się tym Franklin. 

Wszystkie  agencje  w  Lawrenceton  po  kolei  zajmowały  się 

organizacją. 

—  Większość  przygotowań  zostawi  Terry  Sternholtz,  tak 

samo jak ty zostawiłaś je Patty — powiedziałam. 

—  Przynajmniej  to  nie  nasza  agencja  będzie  się  musiała 

tłumaczyć, gdyby coś źle poszło. 

— Wszystko będzie dobrze. Wiesz, jaka skuteczna jest Patty. 
— Na Boga, tak. — Moja matka westchnęła. — Auroro, mam 

wrażenie, że mnie zbywasz. 

—  Tak,  właściwie  to  tak.  Po  prostu  mam  ci  jakby  coś  do 

powiedzenia... 

— Jakby? 
— Próbuję mieć to już za sobą. 
 

background image

— No to dalej. Szybko. 
— Już nie spotykam się z Aubreyem. Głęboki wdech. 
—  Ja  po  prostu...  Chyba...  Spotykam  się  z  Martinem 

Bartellem. 

Długa cisza. 
— Auroro, czy między wami były jakieś niesnaski? Czy John 

i  ja  powinniśmy  przez  kilka  tygodni  nie  pojawiać  się  w 
kościele? Aubrey wydawał się dziś trochę ponury, ale nie aż 
tak, żebym się nad tym zastanawiała. Aż do teraz. 

— Nie, żadnych niesnasek. 
—  W  porządku.  Będziesz  mi  musiała  kiedyś  wszystko 

opowiedzieć. 

— Jasne. Tak, cóż, Martin i ja przyjdziemy, tak myślę... może. 

— Poczułam nagły atak niepewności. — To w następną sobotę, 
tak? 

—  Tak.  A  pogrzeb  Tonii  Lee  jest  we  wtorek.  Dzwonił 

Donnie.  Msza  jest  w...  —  spojrzała  do  swoich  notatek  —  w 
Kościele  Ognistego  Miecza  Biblijnego  Boga  —  dokończyła 
kwaśnym głosem. 

— O rany. To tuż przy autostradzie, zgadza się? 
— Tak, obok Pine Needle Trailer Park. Ton matki był suchy 

jak Sahara. 

— O której? 
— O dziesiątej. 
— Okay. Przyjadę. 
 
 
 
 
 
 
 

background image

—  Auroro.  Wszystko  w  porządku?  Z  tą  wymianą 

absztyfikantów? 

— Tak. Dla Aubreya też. I dla Martina. 
— Wobec tego dobrze. Widzimy się we wtorek rano, jeśli nie 

wcześniej. Eileen chyba wspomniała coś, że ma ci jakieś domy 
do  pokazania  dziś  po  południu;  pewnie  będzie  do  ciebie 
niedługo dzwonić. 

— Okay. Do zobaczenia. 
Wzięłam szybki prysznic, włożyłam sweter w zielone, rdzawe 

i brązowe paski, pasujące do niego rdzawe spodnie i brązowe 
buty.  Rzut  oka  przez  okno  powiedział  mi,  że  dzień  się  nie 
rozjaśnił, że nadal jest przejmująco zimno, wietrznie i mokro. 

Na  dole  zobaczyłam,  że  mruga  moja  automatyczna 

sekretarka.  Dziś  rano  byłam  tak  zmęczona,  że  tego  nie 
zauważyłam. 

„Roe,  mówi  Eileen,  dzwonię  w  sobotę  wieczór.  Mam  ci  do 

pokazania dwa domy, może w niedzielę po południu, jeśli ci to 
pasuje? Daj mi znać". 

Chwila ciszy między wiadomościami. 
„Roe, słoneczko, śpisz?" 
Gdy usłyszałam głos Martina, oblałam się rumieńcem. Musiał 

zadzwonić, gdy byłam pod prysznicem. 

„Dzwonię  z  pracy.  Nie  mogę  się  doczekać  jutra.  Nie  będę 

mógł pojechać wieczorem do Atlanty, bo we wtorek wcześnie 
rano  mam  spotkanie,  ale  moglibyśmy  przynajmniej  pójść  do 
Powozowni". 

 

background image

To była najlepsza restauracja w Lawrenceton. 
„Chcę cię znów zobaczyć", powiedział po prostu. „Sprawiłaś, 

że jestem bardzo szczęśliwy". 

Ja też byłam cholernie szczęśliwa. 
Oddzwoniłam do Eileen, żeby umówić się z nią na drugą, a 

potem  zdecydowałam,  że  pojadę  gdzieś  na  lunch.  Pod 
wpływem  impulsu  zadzwoniłam  do  mojej  koleżanki, 
dziennikarki Sally Allison, i umówiłyśmy się wBeef 'N More. 

Trzydzieści  minut  później,  gdy  już  udało  nam  się  pokonać 

tłum ludzi, który wyszedł z kościoła, usiadłyśmy naprzeciwko 
siebie.  Sally  pracowała  nad  hamburgerem  i  sałatką,  a  ja 
cnotliwie poprzestałam na barze sałatkowym; to, co się w nim 
znajdowało, z pewnością mogło dostarczyć mi wystarczająco 
dużo kalorii. 

Sally  była  ode  mnie  starsza  o  ponad  dwanaście  lat,  ale 

byłyśmy  dobrymi  znajomymi.  Była  taką  Sally,  która  nie 
tolerowałaby  przydomku.  Miała  brązowe  włosy,  zawsze 
idealnie uczesane, i kupowała drogie ubrania, które nosiła do 
upadłego. Miała na sobie czarne spodnium, które widziałam na 
niej niezliczoną ilość razy. Wciąż wyglądało dobrze. Chociaż 
raz  miała  jakieś  własne  wieści,  zanim  zaczęła  kopać  w 
poszukiwaniu innych. 

— Paul jest dziś w pracy. Pobraliśmy się w zeszły weekend 

—  powiedziała  swobodnie,  a  celofanowe  opakowanie 
krakersów,  które  próbowałam  otworzyć,  eksplodowało. 
Pospiesznie zaczęłam zgarniać okruchy. 

 
 
 
 
 
 
 

background image

— Wyszłaś za brata swojego pierwszego męża? 
— Wiesz, że spotykaliśmy się od dawna. 
—  No,  tak,  ale  nie  wiedziałam,  że  to  się  skończy 

małżeństwem! 

— On jest wspaniały! 
Paplałyśmy dalej. Umierałam z ciekawości, co pierwszy pan 

Allison myślał o tej sytuacji, ale wiedziałam, że nie wolno mi 
zapytać. 

Gdy Sally po raz trzeci zaczęła mi opowiadać, jaki cudowny 

jest  Paul  (wiedziała,  że  gdy  spotykałam  się  z  Arthurem 
Smithem,  słyszałam,  że  koledzy  niezbyt  za  nim  przepadają), 
byłam już mocno znudzona i zaczęłam się rozglądać dookoła. 
Ku  swemu  zaskoczeniu  zauważyłam  Donniego  Greenhousea 
jedzącego lunch z Idellą. Siedzieli w jednym z niewielu miejsc 
w restauracji, w których można było rozmawiać bez ryzyka, że 
ktoś podsłucha. Donnie pochylał się nad stołem, mówiąc coś 
żarliwie  i  pospiesznie  do  Idelli,  na  której  bladej  twarzy  pod 
wpływem  stresu  zaczęły  się  pojawiać  plamy.  Idella  kręciła 
głową przecząco. 

Co  za  dziwaczna  para!  Trochę  dziwnie  było  widzieć 

Donniego w miejscu publicznym. Zganiłam się za małostkową 
reakcję. Ale... z Idellą? 

—  Z  pewnością  wyglądają,  jakby  ze  sobą  sypiali  — 

powiedziała  Sally.  Podążyła  za  moim  spojrzeniem.  —  Nie 
wygląda na pogrążonego w żałobie wdowca, co? 

Dla mnie w ich postawie i sposobie, w jaki na siebie 
 

background image

patrzyli, nie było nic, co wskazywałoby, że byli kochankami. 

Idella  nagle  się  poderwała,  złapała  swoją  torebkę  i 
pomaszerowała  do  damskiej  toalety.  Donnie  coś  za  nią 
krzyknął.  Miałam  wrażenie,  że  Idella  płakała.  Sally  i  ja 
spojrzałyśmy po sobie. 

—  Chyba  lepiej  pójdę  sprawdzić  —  powiedziałam.  — 

Między  okazywaniem  troski  a  wtrącaniem  się  w  nie  swoje 
sprawy jest duża różnica, a ta sytuacja znajduje się dokładnie 
pośrodku. 

W  łososiowo-brązowej  toalecie  były  dwie  kabiny.  Idella 

zamknęła się w jednej z nich i faktycznie płakała. 

—  Idella...?  —  powiedziałam  łagodnie.  —  To  ja,  Roe. 

Przytrzymam drzwi, żeby nikt nie wszedł. 

I oparłam się o nie plecami. 
— Dzięki — chlipnęła. — Zaraz się pozbieram. 
I  faktycznie,  zanim  udało  mi  się  odcyfrować  napisy 

przebijające  spod  warstwy  świeżej  farby,  uspokoiła  się  i 
wyszła  z  kabiny.  Wyglądała  na  wymęczoną.  Zmoczyła 
papierowy ręcznik w zimnej wodzie i przyłożyła go sobie do 
oczu. 

— To mi zrujnuje makijaż — stwierdziła — ale przynajmniej 

nie będę miała takich spuchniętych powiek. 

Dziwnie było z nią rozmawiać, gdy miała tak zakryte oczy, w 

tym  ponurym  pomieszczeniu,  w  którym  panował  drażniący 
zapach przemysłowych środków dezynfekcyjnych. 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

— Idello, wszystko w porządku? 
—  Och...  tak,  nic  mi  nie  będzie.  —  Nie  miała  szczególnie 

pewnego  głosu.  —  Donnie  uczepił  się  jednego  wariackiego 
pomysłu, nie chce sobie odpuścić i mnie nim dręczy. 

Milczałam wyczekująco. Byłam tak ciekawa, że w końcu się 

odezwałam. 

—  Chyba  nie  sądzi,  że  miałaś  coś  wspólnego  ze  śmiercią 

Tonii Lee? 

—  Uważa,  że  wiem,  kto  to  zrobił  —  ze  znużeniem 

powiedziała Idella. — To oczywiście bzdura. 

Gapiła  się  nieprzytomnie  w  lustro;  w  tym  nieprzyjemnym 

świetle wyglądała na jeszcze bardziej umęczoną. Szare włosy 
zwisały bezładnie wokół jej bladej twarzy. 

—  Mówi,  że  tej  nocy,  gdy  zabito  Tonię  Lee,  widział  mój 

samochód wyjeżdżający z parkingu pod Greenhouse Realty. 

— A skąd wziął ten pomysł? 
Ale  Idella  nie  miała  zamiaru  powiedzieć  nic  więcej,  a  gdy 

ktoś  naparł  na  drzwi  na  tyle  mocno,  że  trochę  się  uchyliły, 
skorzystała z okazji, by wrócić do stolika. 

— Dzięki — powiedziała szybko. — Do zobaczenia później. 
Odsunęłam się od drzwi, żeby ją wypuścić, a ona przepchnęła 

się  obok  osoby,  która  próbowała  wejść  do  środka.  To  była 
Terry Sternholtz. 

 

background image

Spojrzała  na  nas  dziwnie;  wiedziała,  że  trzymałam  drzwi. 

Ciekawe, czy cały czas tam była. 

—  Idella  wyglądała  na  zdenerwowaną  —  powiedziała 

swobodnie Terry, wchodząc do jednej z kabin. Wyglądała dziś 
bardzo  promiennie,  a  jej  lśniące,  rude  włosy  kontrastowały 
ładnie z zielonym garniturem. 

—  Miała  swoje  powody  —  powiedziałam  wymijająco  i 

wróciłam do swojego stolika. 

Sally czekała, a gdy wsunęłam się na swoje miejsce, pytająco 

uniosła brwi. 

— Nie wiem — odpowiedziałam na niezadane pytanie. — W 

sumie nie powiedziała. 

Nie  chciałam  powtarzać  tej  rozmowy.  Było  jasne,  że  Idella 

ma jakieś kłopoty, a że zawsze była dla mnie bardzo miła, nie 
chciałam ich pogarszać, rozsiewając plotki. Sally spojrzała na 
mnie spod oka, żeby mi pokazać, że wiedziała, że ją zbywałam. 

—  Nie  wiem,  dlaczego  uważasz,  że  mówię  wszystkim  o 

wszystkim — rzuciła z wyraźną urazą w głosie. 

Chyba zanosiło się na jedną z naszych małych kłótni. 
Właśnie  wtedy  do  środka  weszła  grupa  menedżerów  z 

Pan-Am  Agra,  a  pośród  nich  Martin.  To  było  jak  zobaczyć 
chłopca, z którym dzień wcześniej całowało się pierwszy raz w 
życiu.  Zupełnie,  jakbym  włączyła  jakąś  syrenę,  Martin 
natychmiast  się  odwrócił  i  przesunął  wzrokiem  po  tłumie, 
szybko mnie odnajdując. 

 
 
 
 
 
 

background image

Przeprosił  swoich  towarzyszy  i  wyszedł  z  kolejki,  żeby  do 

mnie podejść. Oblałam się rumieńcem. Sally siedziała tyłem do 
niego. 

—  Roe,  wyglądasz,  jakbyś  właśnie  połknęła  muchę  — 

mówiła, gdy Martin podszedł, pochylił się i pocałował mnie na 
tyle krótko, żeby nie wyglądało to wulgarnie. 

Potem rozpromieniliśmy się na swój widok. 
— Martin, to moja przyjaciółka, Sally Allison — oznajmiłam 

gwałtownie,  nagle  uświadamiając  sobie  zainteresowanie  na 
twarzy Sally. 

—  Dzień  dobry  —  powiedział  grzecznie  i  potrząsnął  jej 

wyciągniętą dłonią. 

— Nie jest pan nowym dyrektorem fabryki Pan-Am Agra? — 

zapytała. — Zdaje się, że Jack Forrest zamieścił o panu artykuł 
w dziale biznesowym. 

— Widziałem go. Był dobrze napisany — powiedział Martin. 

— A to więcej, niż mogę powiedzieć o niektórych artykułach 
na mój temat. Roe, co z jutrzejszym wieczorem? 

— O siódmej? — powiedziałam na chybił trafił. 
— Będę o siódmej. 
Pocałował mnie szybko i wrócił do swoich znajomych, którzy 

obserwowali nas z wielką uwagą. 

—  Nie  ma  co,  zostałaś  publicznie  ometkowana  —  sucho 

powiedziała Sally. 

— Hm? — Patrzyłam w swój talerz. 
 

background image

— Własność Martina Bartella. Nie dotykać. 
— Sally, nie chcę, żeby wyglądało, że o nim rozmawiamy — 

syknęłam i spojrzałam na nią ostro. — Po prostu przez chwilę 
porozmawiajmy o czymś innym. 

— Okay — powiedziała zgodnie. — Zaprosi cię na bal? 
— Sally! 
— Och, już dobrze. Donnie wyszedł, gdy tylko Idella wróciła 

z  toalety  i  prawie  wybiegła  na  zewnątrz.  Był  wkurzony... 
Wyglądał dość posępnie. Co ci powiedziała? 

— Że Donnie uważa... och, Sally! 
— Ciekawość, tylko ciekawość! Od kiedy ty i Martin Bartell 

jesteście razem? 

— Od bardzo niedawna. Dajmy na to, od zeszłej nocy. 
—  Cóż,  czyż  życie  nie  jest  pełne  upadków  i  wzlotów?  Ja 

wyszłam za mąż, a ty masz misiaczka. 

Wywróciłam oczami. Martin Bartell miał tyle z misiaczka, co 

mercedes z furmanki. 

— Był w Wietnamie, prawda? — spytała Sally. 
— Tak. 
—  Chyba  przywiózł  parę  medali.  Nie  opowiadał  o  tym 

Jackowi,  ale  jeden  z  menedżerów  w  Pan-Am  Agra  mu 
powiedział, że Bartell wrócił z wojny w blasku chwały. 

— Kiedy ukazał się ten artykuł? 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Nie widziałam go. 
— Niedługo po tym, jak tu przyjechał, jakieś sześć tygodni 

temu. 

— Mogłabyś mi przysłać kopię? 
— Pewnie. Poszukam jej, gdy jutro będę w biurze. 
Zostawiłyśmy  napiwek  i  wzięłyśmy  torebki.  Czułam 

mrowienie na karku i spojrzałam za siebie. Martin, otoczony 
swoimi  pracownikami,  siedział  przy  jednym  z  większych, 
okrągłych stołów, i patrzył na mnie, lekko się uśmiechając. 

Wyglądał na głodnego. Poszłam do swojego samochodu. 

background image

Rozdział 8 
 
Umówiłam  się  z  Eileen  w  biurze  i  już  powinnam  była  się 

zbierać. Na parkingu stało kilka samochodów; w Select Realty 
niedziela często była pracowita. 

Pierwszą  osobą,  którą  zobaczyłam,  była  Idella.  Powiedziała 

„Cześć,  Roe!"  tak  pogodnie,  jakbym  nie  widziała  jej 
zapłakanej  w  damskiej  toalecie  w  restauracji  raptem 
czterdzieści pięć minut wcześniej. 

— Dzień dobry, Idello — odpowiedziałam uprzejmie. 
— Właśnie dostałam ofertę na twój dom na Honor. Pani Kaye 

proponuje trzy tysiące mniej, niż twoja cena, plus chce, żeby 
została mikrofalówka i inne sprzęty gospodarstwa domowego. 

Poszłyśmy do małego biura Idelli, udekorowanego wyłącznie 

zdjęciami jej dwojga dzieci, razem i pojedynczo, mniej więcej 
dziesięcioletniego  chłopca,  bardzo  ciężkiej  budowy,  i  może 
siedmioletniej,  szczupłej  dziewczynki  o  gładkich,  jasnych 
włosach. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

—  Powiedz  jej,  że  spuszczę  cenę  o  dwa  tysiące  i  może 

zatrzymać wszystko oprócz pralki i suszarki. 

Moje były na wyposażeniu domu, a będę potrzebowała takich 

sprzętów, gdy się przeprowadzę. 

—  A  co  z  zamrażarką  w  składziku  pod  wiatą?  —  spytała 

Idella. — Nie mówi konkretnie, czy zalicza ją do sprzętu AGD, 
czy nie. 

— Nie zależy mi szczególnie na zamrażarce. Jeśli ją chce, to 

niech ją sobie zatrzyma. 

—  Okay.  Zaraz  podjadę  do  jej  ciotki  i  przedstawię  twoją 

propozycję. 

Idella wyraźnie nie chciała wracać do sceny, która rozegrała 

się  w  Beef  'N  More.  Oczywiście,  chciałam  wiedzieć,  o  co 
chodziło, ale przyzwoitość nakazywała czekać, aż sama będzie 
mi się chciała zwierzyć. 

—  Jestem  naprawdę  zadowolona  z  tej  oferty  — 

powiedziałam, a ona się uśmiechnęła. 

—  To  szybka  transakcja,  właściwa  osoba  we  właściwym 

czasie — stwierdziła wymijająco. — Ona potrzebuje małego, 
porządnego domu, a ty masz mały, porządny dom; lokalizacja 
w ślepym zaułku i cena są w porządku. 

Gdy  Idella  zbierała  papiery,  zadzwonił  telefon.  Odebrała 

jedną  ręką,  podczas  gdy  drugą  cały  czas  porządkowała 
dokumenty. 

— Idella Yates — powiedziała miło. 
Pierwsze słowa jej rozmówcy dramatycznie zmie- 
 

background image

niły  jej  zachowanie.  Jej  wolna  dłoń  zamarła.  Cała  się 

wyprostowała, a uśmiech zniknął z jej twarzy. 

— Musimy porozmawiać później — powiedziała szybko. — 

Tak, muszę się z tobą zobaczyć... cóż... — zamknęła oczy w 
namyśle. — Okay — odparła wreszcie. 

Odłożyła  słuchawkę  i  przez  chwilę  siedziała  całkowicie 

nieruchomo.  Pogoda  ducha  i  energia  natychmiast  z  niej 
uciekły. Nie wiedziałam, czy powinnam coś powiedzieć, czy 
nie,  więc  siedziałam  i  wyglądałam  na  zatroskaną. 
Rzeczywiście byłam zaniepokojona. 

Idella zdecydowała się nie dawać nic po sobie poznać. 
—  Chyba  mam  tutaj  wszystko  —  powiedziała  w  okropnej 

parodii swojej poprzedniej, pogodnej skuteczności. 

— Gdybyś potrzebowała pomocy, wiesz, że możesz liczyć na 

mnie i na moją matkę — powiedziałam jej i poszłam do Eileen. 

Gdy  tylko  Eileen  podniosła  się  do  wyjścia,  odebrała 

niespodziewany telefon od klienta spoza miasta. Zdecydował 
się złożyć ofertę na dom, który oglądał tydzień wcześniej. Dom 
był  zgłoszony  do  Todays  Homes,  ale  klient  był  przypisany 
konkretnie  do  Eileen,  więc  pokazała  mu  ten  dom  wraz  z 
innymi, zgłoszonymi do Select Realty. Dojście z klientem do 
porozumienia zajęło jej trochę czasu. Zapewniła go, że 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

natychmiast  zadzwoni  do  Today's  Homes,  a  potem  się 

rozłączyła  i  natychmiast  wybrała  numer.  Kilka  minut 
wcześniej  wyłowiłam  z  torebki  książkę  i  czytałam, 
zadowolona. 

—  Franklin?  Tu  Eileen.  Słuchaj,  właśnie  dzwonili  państwo 

McCann,  w  zeszłym  tygodniu  pokazywałam  im  dom 
Nordstromów...  Tak,  chcą  złożyć  ofertę...  wiem,  wiem,  ale 
wiesz, jak jest... 

Gdy  Eileen  przekazywała  ofertę  Franklinowi,  mnie 

pochłaniała lektura. Prawie już skończyłam Catherine Aird. 

Wreszcie  Eileen  była  gotowa  do  wyjścia.  Gdy  szłyśmy  do 

samochodu, powiedziałam jej, że mam dobre wieści odnośnie 
do sprzedaży mojego własnego domu. 

—  Jak  myślisz,  czy  z  Idellą  ostatnio  jest  wszystko  w 

porządku? — spytałam ostrożnie. 

— Ostatnio? Nie. 
— Chyba coś jest nie tak. 
— Co? Możemy z tym coś zrobić? 
— No... nie. 
— Skoro nic nie wiemy, a ona nie prosi o pomoc, to chyba nie 

powinniśmy  się  mieszać  —  stwierdziła  Eileen,  patrząc  na 
mnie. 

Przytaknęłam niechętnie. 
Gdy zatrzymałyśmy się  przy krawężniku pierwszego domu, 

jego  właściciele  właśnie  wychodzili.  Eileen  oczywiście 
wcześniej ustaliła z nimi porę 

 

background image

pokazu.  Poszła  z  nimi  porozmawiać,  podczas  gdy  ja 

rozglądałam  się  po  ogródku,  który  bardzo  potrzebował 
wygrabienia. 

—  Jak  się  miewacie?  —  spytała  Eileen  swoim  grzmiącym 

głosem. — Ben, kiedy wreszcie mnie gdzieś zabierzesz? 

—  Gdy  tylko  Leda  spuści  mnie  z  łańcucha  —  z  równie 

dobrym  humorem  odparł  mężczyzna.  —  Lepiej  wyciągnij 
swoje buty do tańca. 

— Eileen, nie znalazłaś jeszcze właściwego mężczyzny? — 

zapytała kobieta. 

—  Nie,  słonko.  Nadal  nie  znalazłam  nikogo,  kto  byłby  dla 

mnie dostatecznie męski! 

Chichotali,  prowadząc  ten  lekko  sprośny  dialog,  a  potem 

tamci  wsiedli  do  samochodu  i  odjechali,  a  Eileen  otworzyła 
drzwi. 

— Co? — spytała ostro. 
Nie wiedziałam, że coś po mnie widać. 
—  Eileen,  dlaczego  to  robisz?  —  zapytałam  tak  neutralnie, 

jak mogłam. — Czy to naprawdę ty? 

— Nie, oczywiście, że nie  — odpowiedziała zgryźliwie. — 

Ale ile domów sprzedam w tym małym mieście, jeśli Terry i ja 
zaczniemy publicznie trzymać się za rączki? Jak miałybyśmy 
tutaj  żyć?  W  pewien  sposób  dla  Terry  jest  to  łatwiejsze... 
Franklin tak naprawdę potrzebuje kogoś, kto jest niewrażliwy 
na jego urok. Nie chciał wylądować w łóżku z pracownicą. Ale 

 
 
 
 
 
 

background image

nadal,  gdyby  wszyscy  wiedzieli...  a  ludzie,  którzy  wiedzą, 

muszą  być  w  stanie  udawać,  że  nie  wiedzą.  Rozumiałam  ją, 
choć to było przygnębiające. 

—  Oto  więc  dom  Mayów  —  powiedziała  Eileen,  znów 

wchodząc  w rolę  pośredniczki.  —  Mamy  tu... trzy  sypialnie, 
dwie łazienki, bawialnię, mały salon... hmm... dużą garderobę 
w głównej sypialni... 

I  szłyśmy  przez  dom  Mayów,  który  był  ciemny  i  ponury, 

nawet w kuchni. Już po dwóch minutach mogłam powiedzieć, 
że  nie  kupię  tego  domu,  ale  to  najwyraźniej  był  dzień 
udawania.  Ja  udawałam,  że  może  kupię,  Eileen  udawała,  że 
wcześniejsza wymiana zdań nie miała miejsca. Idella udawała, 
że ten telefon do biura nie wytrącił jej z równowagi. 

W  sypialni,  którą  obejrzałam  z  obowiązku,  zaczął  mi  się 

dawać  we  znaki  brak  snu.  Otworzyłam  szafę  na  pościel  i 
ziewnęłam  do  niej,  zauważając  ohydne  ręczniki,  które 
Mayowie rozsądnie odłożyli. 

— Roe, tu ziemia. 
— Co? Och, przepraszam, nie spałam dziś za dobrze. 
— Chcesz w ogóle zobaczyć ten drugi dom? 
— Tak, obiecuję, że będę uważać. Eileen, ten po prostu mi się 

nie podoba. 

— Trzeba było od razu mówić. Nie ma sensu tracić czasu na 

dom, którego nie chcesz. 

Przytaknęłam posłusznie. 
 

background image

Po drodze do następnego domu nie rozmawiałyśmy za dużo. 

Pogrążona  w  snach  na  jawie  ledwie  zauważyłam,  że  Eileen 
wyjeżdża z miasta. 

Jakąś milę na wschód od Lawrenceton zatrzymałyśmy się pod 

domem stojącym niemal na środku ugoru. Miał długi, żwirowy 
podjazd.  Dom  był  piętrowy,  ceglany,  a  cegła  została 
pomalowana  na  biało,  żeby  podkreślić  zielone  okiennice  i 
drzwi  frontowe.  Były  chronione  przez  ganek.  Piętro  było 
mniejsze  od  parteru.  Po  lewej  stronie  znajdował  się  osobny 
garaż  na  dwa  samochody,  z  zadaszonym  przejściem  prowa-
dzącym  od  drzwi  w  jego  bocznej  ścianie  do  domu.  Nad 
garażem było pięterko, na które prowadziły kryte schody. 

Nad polami zaczęło opadać słońce. Było znacznie później, niż 

sądziłam. 

—  Eileen  —  powiedziałam  ze  zdumieniem.  —  Czy  to  nie 

jest... 

— Dom Juliusów — dokończyła. 
— Jest na sprzedaż? 
— Od lat. 
— A ty mi go pokazujesz? Uśmiechnęła się. 
— Może ci się spodobać. 
Odetchnęłam  głęboko  i  wysiadłam  z  samochodu.  Zimowe 

pola  dookoła  były  nagie,  a  ogród  —  wyblakły  i  martwy. 
Wielkie krzewy, które wyznaczały granice 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

działki,  wciąż  były  ciemnozielone,  a  ostrokrzew  przy 

budynku potrzebował przycięcia. 

—  Spadkobiercy  go  zatrzymali  —  powiedziałam  ze 

zdumieniem. 

—  Tylko  jedna  spadkobierczyni.  Matka  pani  Julius. 

Oczywiście chciała, żeby odłączyć prąd, ale dom by po prostu 
zgnił.  Ze  względu  na  jego  reputację  było  tu  zaskakująco 
niewiele aktów wandalizmu. 

— No cóż. Wejdźmy do środka. 
Nagle  ten  dzień  okazał  się  niespodziewanie  zaskakujący. 

Eileen,  z  kluczami  w  dłoni,  poprowadziła  nas  po  schodach 
frontowych z kutą, żelazną balustradą pomalowaną na czarno, 
bardzo  już  potrzebującą  odświeżenia.  Weszłyśmy  na  ganek i 
stanęłyśmy przed drzwiami. 

— Eileen, jaki stary jest ten dom? 
—  Czterdzieści  lat  —  powiedziała.  —  Co  najmniej.  Ale 

Juliusowie, zanim zniknęli, wymienili całą elektrykę... położyli 
nowy  dach...  zainstalowali  nowy  piec.  To  było...  niech  no 
zerknę... tak, sześć lat temu. 

— I dobudowali pięterko nad garażem? 
— Tak, to było mieszkanie teściowej. Mieszkała tam matka 

pani Julius. Ale to pewnie pamiętasz. 

Zniknięcie  rodziny  Juliusów  było  w  Lawrenceton  sensacją 

dekady.  Choć  mieli  jakąś  rodzinę  w  mieście,  niewielu  ludzi 
miało  okazję  ich  poznać,  więc  prawie  wszyscy  mogli  się 
rozkoszować niekłamanym dresz- 

 

background image

czem  zagadki  i  dramatu  po  ich  zniknięciu.  T.C.  oraz  Hope 

Juliusów,  obojga  tuż  po  czterdziestce,  i  Charity  Julius, 
piętnastolatki,  nie  było  w  domu,  gdy  któregoś  sobotniego 
poranka  matka  pani  Julius  przyszła  na  śniadanie,  co  było  jej 
niezmiennym  zwyczajem.  Starsza  pani  najpierw  nawoływała 
przez  chwilę,  a  potem  przeszukała  dom.  Po  godzinie 
oczekiwania,  kiedy  wreszcie  sprawdziła,  że  ich  samochody 
były na miejscu, zadzwoniła na policję. Policjanci oczywiście 
początkowo byli sceptyczni. 

Ale gdy dzień mijał, samochody, rodzinny van i pickup, wciąż 

stały  w  garażu,  a  żaden  członek  rodziny  Juliusów  nie 
zadzwonił  ani  nie  wrócił,  policja  zrobiła  się  tak  samo 
niespokojna, jak matka  pani  Julius.  Rodzina  nie pojechała na 
wycieczkę rowerową ani nie poszła na spacer, nie przyjęła też 
zaproszenia od nikogo innego. 

Nigdy nie wrócili i nikt ich nigdy nie znalazł. 
Eileen otworzyła drzwi i weszłam do środka. 
Nie  wiem,  czego  się  spodziewałam,  ale  w  domu  nie  było 

niczego  niesamowitego.  Przez  okno  sączyło  się  chłodne 
światło  słoneczne,  a  ja  nie  czułam  upiornej  obecności 
zaginionej rodziny Juliusów, tylko spokój. 

— Na dole jest jedna sypialnia — czytała Eileen — na górze 

dwie, a także pokój do wykorzystania jako biuro albo pokój do 
szycia... oczywiście można tam też urządzić sypialnię. Jest tu 
także strych z drewnianą 

 
 
 
 
 
 
 

background image

podłogą,  bardzo  mały.  Wejście  przez  właz  sufitowy  z 

korytarza na górze. 

Byłyśmy w bawialni, dużym pokoju z wieloma oknami. Jasny 

dywan  wydzielał  nieokreślony  zapach.  Podwójne  drzwi  do 
jadalni  były  przeszklone.  Jadalnia  miała  drewnianą  podłogę, 
wbudowany kominek oraz duże okno wychodzące na ogród z 
tyłu i garaż. Potem przyszedł czas na kuchnię, w której było 
odpowiednio dużo miejsca na jedzenie i (również) dużo, dużo 
szafek.  Mnóstwo  miejsca  na  blatach.  Linoleum  na  podłodze 
było pomarańczowe, a tapeta kremowa z małym wzorkiem pod 
kolor  podłogi,  zasłony  zaś  kremowe  z  pomarańczowymi 
fałdami. Była tam spiżarnia, wyraźnie przerobiona z pralni. 

Byłam zachwycona. 
Nad  łazienką  na  dole  trzeba  by  popracować.  Nowe  płytki, 

uszczelki, nowe lustro. 

W sypialni na dole byłaby świetna biblioteka. 
Schody  były  strome,  ale  nie  przerażająco.  Balustrada 

wyglądała na dość solidną. 

Największa sypialnia na górze była bardzo miła. Tapeta nie 

podobała mi się za bardzo, ale to można było łatwo zmienić. 
Łazienka na górze, do której wchodziło się z korytarza, także 
wymagała nieco pracy. Drugą sypialnię trzeba by odmalować, 
tak samo jak mały pokoik, ten na składzik czy pomieszczenie 
do szycia. 

 

background image

Mogłam  to  zrobić.  Albo  nawet  lepiej,  mogłam  to  komuś 

zlecić. 

— Wyglądasz na uszczęśliwioną — zauważyła Eileen. 
Zapomniałam, że nie byłam tam sama. 
— Ty naprawdę rozważasz kupno tego domu — powiedziała 

powoli. 

— Jest cudowny — odparłam oszołomiona. 
— Nieco odizolowany. 
— Cichy. 
— Trochę zniszczony. 
— Spokojny. 
—  Hmmm...  biorąc  pod  uwagę  cenę,  to  okazja...  no  i 

oczywiście jest to małe mieszkanie nad garażem, które można 
komuś wynająć... to pomogłoby w kwestii odizolowania. 

— Zobaczmy to mieszkanie. 
Zeszłyśmy więc na  dół i  wyszłyśmy przez drzwi  kuchenne. 

Schody  prowadzące  na  to  małe  pięterko  wydawały  się  dość 
solidne; oczywiście, ta dobudówka miała tylko sześć lat. Szłam 
za Eileen, która otworzyła szklane drzwi. 

Tak  naprawdę  był  to  jeden  przestronny,  otwarty  pokój, 

jedynie łazienka na końcu była zamknięta. Był w niej prysznic, 
nie wanna. Kuchnia była wystarczająca dla jednej osoby, która 
od  czasu  do  czasu  coś  sobie  podgrzewała;  matka  pani  Julius 
większość posiłków 

 
 
 
 
 
 
 

background image

zjadała w domu. Były tam wbudowane ładne, otwarte półki, a 

także dwie szafy. W oknie znajdował się klimatyzator, ale nie 
potrafiłam zgadnąć, jak to pomieszczenie było ogrzewane. 

— Podejrzewam, że grzałką naftową — powiedziała Eileen. 

— Przy takiej powierzchni nie powinno być z tym problemów. 

Być  może  mogłabym  wynająć  to  mieszkanko  studentowi 

naszego małego college'u biblijnego albo jakiejś nauczycielce. 
Komuś cichemu i nienarzucającemu się. 

— Naprawdę mi się to podoba — niepotrzebnie oznajmiłam 

Eileen. 

— Widzę. 
— Ale oczywiście będę się musiała zastanowić. 
— Oczywiście. 
— Stać mnie na niego i na naprawy, i mogę zapłacić gotówką. 

Ale  jest  poza  miastem,  a  ja  muszę  zdecydować,  czy  to  mi 
przeszkadza.  Z  drugiej  strony,  praktycznie  widać  stąd  dom 
mojej  matki.  I  byłabym  wdzięczna,  gdybyś  mogła  się 
dowiedzieć, kto jest właścicielem tego pola. Nie chciałabym tu 
zamieszkać, a potem odkryć, że ktoś postawił mi pod oknem 
centrum handlowe. Albo kurnik przemysłowy. 

Eileen zapisała to sobie. 
Powiedziałam sobie cicho, że jeśli coś mi się ostatecznie nie 

spodoba, to zawsze mogę wynająć archi- 

 

background image

tekta i postawić dom podobny do tego, budowany od podstaw. 
— No, a ja też będę dalej szukać — powiedziałam Eileen. — 

Po prostu nie chcę żyć w ciasnocie. 

— Okay, ty jesteś szefem — zgodziła się Eileen. Zrobiło się 

na tyle ciemno, że wyjeżdżając spod 

garażu na długi podjazd, włączyła światła. 
W  ciszy  wracałyśmy  do  miasta.  Eileen  wyraźnie 

powstrzymywała  się  przed  udzieleniem  mi  dobrej  rady,  ja 
byłam głęboko zamyślona. Ten dom naprawdę mi się podobał. 

—  Chwila  —  ostrym  głosem  odezwała  się  Eileen. 

Otrząsnęłam się z marzeń. 

— Patrz, to samochód Idelli. Ale dziś nie miała pokazywać 

domu  Westleyów.  Mój  Boże,  zobacz,  która  godzina!  Za 
godzinę pokazuję go parze, która przez cały weekend pracuje 
na różnych zmianach. Będę potrzebować klucza. 

Eileen  była  poważnie  zirytowana.  Gdybym  była  zwykłą 

klientką, najpierw odwiozłaby mnie do biura, a potem wróciła, 
ale  ponieważ  należałam  do  rodziny  pośredników,  czuła  się 
swobodnie,  dając  przy  mnie  upust  swoim  uczuciom.  Eileen 
zaparkowała  na  podjeździe  i  wysiadła  z  wytrenowaną 
łatwością. Ja też wyszłam z samochodu. Może Idella miała już 
odpowiedź Emily Kaye na moją kontrpropozycję. 

Stało tam tylko auto Idelli. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

—  Westleyowie  wyprowadzili  się  w  zeszłym  tygodniu  — 

powiedziała Eileen i bez pukania otworzyła drzwi frontowe. — 
Idella! — huknęła. — Kobieto, za godzinę będę potrzebować 
tego klucza! 

Nic. W środku była tylko ciemność. Weszłyśmy powoli. 
Choć raz Eileen wyglądała na zaniepokojoną. 
Znów  zawołała,  coraz  mniej  spodziewając  się  odpowiedzi. 

Rolety i zasłony były podniesione, wpuszczały trochę światła z 
latarni  na  ulicy.  Eileen  spróbowała  włączyć  lampę,  ale 
elektryczność była odcięta. 

W domu było bardzo zimno i ciaśniej otuliłam się płaszczem. 
—  Powinnyśmy  wyjść  i  wezwać  policję  —  powiedziałam 

wreszcie. 

— A co, jeśli jest ranna? 
— Och, Eileen! Wiesz... — nie mogłam dokończyć zdania. — 

W porządku — powiedziałam, poddając się  nieuniknionemu. 
— Masz w samochodzie latarkę? 

—  Tak.  Nie  wiem,  gdzie  ja  mam  głowę!  —  wykrzyknęła 

Eileen, wyraźnie zła na siebie. 

Poszła  po  latarkę  i  omiotła  jej  szerokim  promieniem 

bawialnię. Nic, poza kurzem na dywanie. Poszłam za nią i za 
światłem do kuchni... nic. Przeszłyśmy z powrotem koło drzwi 
wejściowych i korytarzem do sypialni. W pierwszej po lewej 
nic. W łazience nic. Po twarzy Eileen spływały łzy i widziałam, 
że dzwoni zębami. 

 

background image

W drugiej sypialni nic. 
Nic w bieliźniarce w korytarzu. 
Idella  znajdowała  się  w  ostatniej  sypialni.  Strumień  światła 

przesunął  się  po  jej  jasnych  włosach,  po  czym  niechętnie 
zatrzymał. 

Leżała wciśnięta w kąt, jak zdarta z łóżka poszewka.  Tonia 

Lee została ułożona, ale Idellą po prostu rzucono. Żaden żywy 
człowiek nie mógł leżeć w taki sposób. 

Zmusiłam się, żeby podejść i dotknąć nadgarstka Idelli. Był 

ledwie ciepły. Nie czułam tętna. Podstawiłam dłoń pod jej nos. 
Brak oddechu. Dotknęłam nasady szyi. Nic. 

Z  ludźmi  nigdy  nic  nie  wiadomo.  Usłyszałam  wilgotny 

dźwięk, a światło latarki zatańczyło dziko po ścianach. Eileen 
Norris w głębokim omdleniu osunęła się na podłogę. 

♦ ♦ ♦ 
Oczywiście  w  domu  Westleyów  nie  było  telefonu.  Nagle 

poczułam się, jakbym znajdowała się na bezludnej wyspie. Nie 
chciałam zostawiać Eileen samej w ciemności i ciszy z ciałem 
Idelli,  ale  musiałam  sprowadzić  pomoc.  Przed  domem  po 
prawej  stronie  stał  samochód,  widoczny  w  świetle  latarki. 
Zapukałam do drzwi. 

Na dźwięk pukania pojawiło się małe dziecko 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

w  czerwonej  koszulce  i  kombinezonie.  Nie  potrafiłam 

określić, czy to chłopiec, czy dziewczynka. 

— Mogę rozmawiać z twoją mamusią? — powiedziałam. 
Dziecko kiwnęło głową i podreptało w głąb, a po chwili do 

drzwi podeszła młoda kobieta z głową owiniętą ręcznikiem. 

—  Przepraszam,  mówiłam  Jeffreyowi,  żeby  nie  podchodził 

do  drzwi,  ale  jeśli  nie  słyszę  dzwonka,  to  się  wymyka  — 
powiedziała,  wyraźnie  dając  do  zrozumienia,  że  uważa 
JefFreya za spryciarza. — Co mogę dla pani zrobić? 

— Jestem Aurora Teagarden — zaczęłam, a jej twarz drgnęła, 

zanim  znów  ułożyła  się  w  uprzejmy  wyraz.  —  Chciałabym, 
żeby pani wezwała policję. W domu Westleyów zdarzył się... 
wypadek. 

— Mówi pani poważnie? — powiedziała z powątpiewaniem. 

— Nikogo nie powinno tam być, ten dom jest na sprzedaż. 

— Daję słowo, że mówię poważnie. Proszę wezwać policję. 
—  Dobrze,  zaraz  to  zrobię.  A  pani  dobrze  się  czuje?  — 

spytała, przerażona, że mogłabym chcieć wejść do jej domu. 

— Nic mi nie jest. Jeśli pani zadzwoni, to tam wrócę. 
 

background image

Miałam  nieprzyjemne  uczucie,  że  raczej  wróci  do  mycia 

włosów i zapomni, że pukałam. 

— Już dzwonię — powiedziała z nagłym zdecydowaniem. 
Wróciłam więc do zimnego, ciemnego domu obok. Eileen się 

ruszała,  ale  nadal  była  nieprzytomna.  Złapałam  kurczowo 
latarkę,  przysiadłam  obok  niej  na  paskudnym,  brązowym 
dywanie  i  czekając  na  policję,  gapiłam  się  bezmyślnie  na 
martwego chrząszcza. 

♦ ♦ ♦ 
Przynajmniej  nie  przyjechał  Jack  Burns.  W  tej  chwili 

wolałabym się zamknąć w jednym pomieszczeniu z pitbullem, 
niż  stanąć  przed  sierżantem  Burnsem.  Od  czasu  naszego 
spotkania  w  trakcie  śledztwa  w  sprawie  Prawdziwych 
Morderstw traktował mnie z nienawistnym brakiem zaufania. 
Najwyraźniej  uważał  mnie  za  Calamity  Jane  Lawrenceton, 
twierdził,  że  śmierć  ciągnie  się  za  mną  jak  jakiś  paskudny 
zapach.  Gdybym  była  Jonaszem,  bez  namysłu  rzuciłby  mnie 
wielorybowi. 

Lynn 

Liggett-Smith 

moją  obecność  wydawała  się 

przyjmować  jako  coś  naturalnego.  To  było  niemal  tak  samo 
irytujące. 

Eileen ocknęła się z omdlenia, powiedziałyśmy wszystko, co 

nam  było  wiadomo  —  nie  było  tego  dużo  —  a  potem 
odwiozłam roztrzęsioną Eileen 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

do  biura.  Policjanci  zadzwonili  już  do  mojej  matki,  więc 

czekała  tam  na  nas.  Eileen  poszła  do  jej  biura  w  chwiejnej 
parodii  swojego  normalnego,  energicznego  kroku.  W 
korytarzu paliło się światło. Usiadłam na krześle dla klientów 
w biurze Mackiego Knighta. Mackie z wyraźnym zdziwieniem 
odłożył dokumenty, którymi się zajmował. 

— Roe, co się dzieje? 
— Mackie, byłeś tutaj przez całe popołudnie? Do teraz? 
Na zegarze na ścianie biura zobaczyłam, że była już prawie 

siódma. 

— Nie. Właśnie przyszedłem. Całe popołudnie spędziłem w 

kościele  i  na  kolacji  u  moich  rodziców.  Ledwie  mama 
postawiła przede mną bezę cytrynową, przypomniałem sobie, 
że nie przygotowałem wszystkich dokumentów do jutrzejszego 
sfinalizowania sprzedaży domu Feifferów. 

Na  rogu  jego  biurka  leżał  papierowy  talerzyk  i  plastikowy 

widelec, wysmarowane bezą cytrynową. 

— Był tam ktoś poza twoimi rodzicami? 
— Tak, mój pastor. O co ci chodzi? 
— Idella właśnie została zamordowana. 
—  O  nie.  —  Mackie  wyglądał,  jakby  zrobiło  mu  się 

niedobrze. — Gdzie? 

— W pustym domu Westleyów. 
— Jak? 
 

background image

— Nie wiem. — Nie widziałam broni, ale Idella miała płaszcz 

naciągnięty  na  szyję.  W  słabym  świetle  nie  było  za  dobrze 
widać, ale uznałam, że jej twarz miała ten sam dziwny odcień, 
co twarz Tonii Lee. — Może uduszenie. 

— Biedna kobieta. Kto powiedział jej dzieciom? 
— Chyba policja. Albo ten ktoś, z kim je zostawiała, idąc do 

pracy. 

— A ja nie mógłbym tego zrobić!  — Wreszcie to do niego 

dotarło. — Ani przez chwilę nie byłem sam, z wyjątkiem jazdy 
tutaj od moich rodziców. 

—  Może  to  nie  zostało  zaplanowane  tak  dobrze,  jak 

zamordowanie Tonii Lee. 

—  Myślisz,  że  Tonia  Lee  została  zamordowana  w 

konkretnym czasie i miejscu, ponieważ było wielu możliwych 
podejrzanych? 

— Jasne, a ty nie? 
— Nie myślałem o tym w taki sposób — powiedział powoli 

—  ale  to  brzmi  bardzo  sensownie.  Biedna  Idella.  —  Mackie 
pokręcił głową z niedowierzaniem. — Faktycznie dziwnie się 
ostatnio  zachowywała,  prawie  przepraszająco,  za  każdym 
razem, gdy z nią rozmawiałem. 

— Mackie, ona wiedziała, że nie zabiłeś Tonii Lee. Sądzę, że 

wiedziała, kto to zrobił, albo to podejrzewała. 

Oboje przez chwilę siedzieliśmy i myśleliśmy, 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

a  potem  w  drzwiach  pojawiła  się  moja  matka  i  spytała 

delikatnie, czy mogłaby ze mną porozmawiać. 

— Mackie — powiedziała, gdy podniosłam się do wyjścia — 

pojechałeś do kościoła po wyjściu Idelli czy przedtem? 

—  Przedtem.  Gdy  szedłem  do  drzwi,  wciąż  była  w  swoim 

biurze. Pożegnałem się z nią. 

— Och, dzięki Bogu. Wobec tego jesteś czysty. 
— Tak, chyba tak. 
Mackie  walczył  z  przeciwstawnymi  emocjami.  W  biurze 

matki czekała Lynn. 

— Słyszałam, że w Beef 'N More odbyłaś ciekawą rozmowę z 

Idellą — powiedziała. 

Pomyślałam,  że  Lynn  blefuje,  ale  i  tak  miałam  zamiar 

powiedzieć  jej,  co  powiedziała  Idella,  choć  było  to  dość 
niejasne.  Jedyną  osobą,  która  mogła  powiedzieć  Lynn,  że 
rozmawiałam z Idellą, była Sally Allison, a Sally nie wiedziała, 
co  zdradziła  mi  Idella.  Nie,  nie  byłam  sprawiedliwa  wobec 
Sally... była jeszcze Terry Sternholtz. 

Opowiedziałam  Lynn  o  moim  małym  spotkaniu  z  Idellą  w 

toalecie. Wałkowałyśmy to w kółko, podczas gdy moja matka 
słuchała  albo  pracowała  cicho.  Zastanawiałam  się,  dlaczego 
siedzę  tutaj,  zamiast  na  komendzie.  Opowiedziałam  Lynn  o 
każdym,  najmniejszym  niuansie  ewidentnej  kłótni  Idelli  i 
Donniego Green 

 

background image

housea,  jej  ucieczce  do  toalety,  moich  dość  szczerych 

wysiłkach, żeby jej pomóc, kilku uwagach, które wygłosiła, i 
jej wyjściu z restauracji. Potem o spotkaniu w biurze, naszej 
krótkiej rozmowie, wymianie zdań z niewiadomą osobą, która 
do niej zadzwoniła, i jej oświadczeniu, że pojedzie do Emily 
Kaye w sprawie mojej kontrpropozycji. A potem znalazłam ją 
w tym pustym domu. 

Zanim  Lynn  uznała,  że  wyciągnęła  ze  mnie  wszystko,  co 

mogła,  szczerze  żałowałam,  że  w  restauracji  rozmawiałam  z 
Idellą. Czasem dobre odruchy odbijają się czkawką. 

—  Jedźcie  pogadać  z  Donnieem  Greenhousem  — 

powiedziałam z irytacją. — To on ją zdenerwował, nie ja. 

— Och, zrobimy to — zapewniła mnie Lynn. — W gruncie 

rzeczy ktoś z nim właśnie rozmawia. 

♦ ♦ ♦ 
Ale  Donnie  Greenhouse,  który  tak  długo  pozwalał,  żeby 

Tonia  Lee  wchodziła  mu  na  głowę,  nie  ustąpił  policji  ani  na 
cal.  Wciąż  byłam  w  biurze,  gdy  zadzwonił  do  mojej  matki  i 
powiedział  triumfalnie,  że  nie  dał  się  wrobić  Paulowi 
Allisonowi. 

—  Powiedział  Paulowi,  że  nieważne,  co  według  Roe 

Teagarden powiedziała Idella. On i Idella omawiali wyłącznie 
kwestie biznesowe oraz pogrzeb Tonii Lee. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Słynne brwi mojej matki wygięły się bardzo sceptycznie. 
— Równie dobrze mógłby chodzić z transparentem „Wiem za 

dużo, proszę mnie zabić" — stwierdziłam. 

— Donnie jest za głupi, żeby się schować przed deszczem... 

ale  chyba  nie  jest  aż  tak  głupi  —  odparła  matka.  —  Ale 
dlaczego to robi, zamiast powiedzieć policji wszystko, co wie? 
Nie mam pojęcia. 

— Sam chce pomścić Tonię Lee? 
— Bóg wie dlaczego. Wszyscy wiedzą, że zmieniła jego życie 

w piekło. 

— Może zawsze ją kochał. 
Obie się nad tym zastanawiałyśmy. 
—  Osobiście  uważam,  że  racjonalnie  myślący  człowiek, 

mający instynkt samozachowawczy, nie mógłby ciągle kochać, 
będąc tak znieważanym — oświadczyła moja matka. 

Ciekawe, czy miała rację. 
—  Czyli  Donnie  nie  myśli  racjonalnie  i  nie  ma  instynktu 

samozachowawczego — powiedziałam. — A co z Idellą? Do 
biura ewidentnie dzwoniła osoba, którą podejrzewała o to, że 
może  być  zabójcą.  A  jednak  zgodziła  się  z  nią  spotkać  w 
pustym domu. Czy to nie pozwala przypuszczać, że kochała tę 
osobę? 

—  Ja  po  prostu  nie  kocham  w  taki  sposób  —  wydusiła 

wreszcie matka. — Kochałam twojego ojca, dopóki 

 

background image

nie  dopuścił  się  niewierności.  —  Pierwszy  raz  w  życiu 

usłyszałam  od  niej  choć  słowo  o  jej  małżeństwie  z  moim 
ojcem. — Kochałam go, w mojej opinii, bardzo głęboko. Ale 
gdy  tak  bardzo  mnie  zranił,  a  sprawy  tak  czy  inaczej  nie 
układały się za dobrze, to po prostu zabiło miłość. Jak można 
wciąż kochać kogoś, kto cię okłamuje? 

Naprawdę nie potrafiła tego zrozumieć. 
Przy  swoim  ograniczonym  doświadczeniu  nie  wiedziałam, 

czy  to  moja  matka  ma  tak  niezwykle  silny  instynkt 
samozachowawczy,  czy  też  świat  pełen  jest  nieracjonalnych 
ludzi. 

—  Z  tego,  co  czytałam  i  widziałam  —  powiedziałam  z 

wahaniem  —  wielu  ludzi  tak  nie  postępuje.  Kochają  bez 
względu na ból czy cenę. 

—  Żadnego  szacunku  do  siebie.  Tak  uważam  —  szorstko 

oznajmiła matka. Przez chwilę wyglądała przez okno, na nagie 
gałęzie  dębu,  które  tworzyły  blady,  abstrakcyjny  wzór  na 
szarym niebie. — Biedna Idella — westchnęła, a po policzku 
spłynęła  jej  łza.  —  Była  warta  dziesięciu  takich  Toni  Lee,  i 
miała  dzieci.  Tyle  dla  siebie  zrobiła,  odkąd  mąż  ją  zostawił. 
Bardzo ją polubiłam, nawet nie będąc z nią szczególnie blisko. 

Matka znów spojrzała na mnie. 
—  Tak  bardzo  musiała  się  bać.  —  Potem  sama  się 

wzdrygnęła.  —  Kochanie,  poproszę  Eileen,  żeby  zadzwoniła 
do Emily Kaye i dowiedziała się, czy Idella 

 
 
 
 
 
 

background image

była  tam  przekazać  twoją  propozycję.  Policja  niedługo 

powinna  oddać  nam  papiery  z  jej  samochodu.  Zajmiemy  się 
sprzedażą tego domu, Eileen bądź ja. Dam ci znać. 

O to nie martwiłam się w najmniejszym stopniu. 
— Dzięki — wymamrotałam, starając się wyglądać na pełną 

ulgi. — Chyba pojadę już do domu. 

Odwróciłam się jednak od drzwi. 
— Wiesz co, założę się, że Donnie tak naprawdę nic nie wie. 

Jeżeli zostanie zabity, to zupełnie na darmo. 

Naprawdę  się  cieszyłam,  że  nie  umówiłam  się  na  dziś  z 

Martinem. Potrzebowałam trochę czasu, żeby otrząsnąć się z 
tego koszmaru. Jadąc do domu, poczułam impuls, żeby i tak do 
niego zadzwonić. Ale  potrząsnęłam głową. Nie wiadomo, co 
robił.  Wciąż  próbował  zainspirować  menedżerów  Pan-Am 
Agra, jadł kolację z klientem, pracował w motelu nad ważnymi 
dokumentami. Bardzo nie chciałam, żeby się dowiedział, jaka 
byłam samotna, jak szybko. 

Wciąż myślałam o Idelli, jej dzieciach, jej śmierci z miłości. 

background image

Rozdział 9 
 
Następnego  dnia  zadzwoniła  moja  najlepsza  przyjaciółka, 

Amina Day — obecnie Amina Day-Price. Właśnie naciągałam 
swoje niebieskie jeansy, więc padłam na brzuch na łóżko, żeby 
odebrać telefon. 

— Cześć, to ja! 
—  Amina!  —  wykrzyknęłam  radośnie,  czując,  jak  na  usta 

wypływa mi uśmiech. — Co u ciebie? 

— Kotku, jestem w ciąży! 
— Omójboże! 
—  Tak!  Serio-serio.  Dziś  rano  kreseczka  zmieniła  kolor  i 

zwymiotowałam śniadanie. Więc jestem w domu i leżę. 

— Amina, nie mogę w to uwierzyć. A co na to Hugh? 
—  Jest  bardzo  przejęty.  Już  chce  lecieć  kupować  fotelik 

samochodowy i kołyskę. Powiedziałam, żebyśmy lepiej chwilę 
zaczekali, moja mama zawsze 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

mówiła, że nie powinno się zaczynać przygotowań za szybko, 

bo to przynosi pecha. 

— Byłaś już u lekarza? 
—  Nie,  w  przyszłym  tygodniu  mam  wizytę  u  doktorka,  do 

którego chodzą żony wszystkich partnerów Hugh. 

Hugh jest pnącym się w górę prawnikiem w Houston. 
— Bardzo się cieszę — powiedziałam szczerze. 
Rozmawiałyśmy przez chwilę... czy raczej ja słuchałam, jak 

Amina mówiła o dziecku, i czego chciała, a czego nie chciała 
dla spodziewanego potomka. 

— A co nowego u ciebie? — zapytała wreszcie. 
— No... spotykam się z kimś. 
— Nie z pastorem? 
—  Nie,  już  nie.  Ten  mężczyzna...  Martin...  jest  nowym 

dyrektorem zakładu w Pan-Am Agra. 

— Ho ho. Ile ma lat? 
— Starszy. 
— Bogaty? 
— Bogaty. 
— Oczywiście to teraz bez różnicy, skoro odziedziczyłaś całą 

tę forsę. 

— Nie, ale to i tak miłe. Lubi mieć pieniądze. 
— Opowiedz mi o wszystkim! 
—  No,  nazywa  się  Martin  Bartell,  ma  czterdzieści  pięć  lat, 

białe włosy, ale czarne brwi... 

 

background image

— Sexy! 
— Tak, bardzo... Jest twardy, silny, inteligentny i... hmmm, 

bezwzględny. Nie chciałabyś próbować wcisnąć mu kitu. 

— To raczej nie są atrybuty wzorowego harcerza. 
— Wiesz, masz rację — powiedziałam z namysłem. — To z 

pewnością  nie  jest  facet  w  typie  harcerza.  Raczej  ulicznego 
wojownika. 

— Mam nadzieję, że nie jest dla ciebie za twardy. 
— Nieważne, jaki jest — wyznałam. — To najgorsze, co mi 

się  w  życiu  zdarzyło.  Jestem  przerażona  na  śmierć.  Nie 
mogłabym się trzymać od niego z daleka, nawet gdyby był w 
środku pożaru. 

— Och, wow. Nieźle cię wzięło. Mam nadzieję, że jest tego 

wart. To brzmi jak miłość od pierwszego wejrzenia. 

— Tak, pierwszy raz w życiu mi się to przydarzyło. I mam 

nadzieję, że ostatni. To okropne. 

— Nigdy nie czułam czegoś takiego — powiedziała Amina. 

— Więc co jeszcze się dzieje? 

Zmiana takiego tematu nie była podobna do Aminy. Czyżby 

była odrobinę zazdrosna? 

Ale  opowiedziałam  jej  o  zamordowaniu  Tonii  Lee  i 

wywołanym przez to zamieszaniu. Potem opowiedziałam jej o 
mężu Susu Hunter i jego dziwnej, sekretnej osobowości Łowcy 
Domów. 

 
 
 
 
 
 
 

background image

—  Och,  ja  mam  to  samo,  choć  w  mniejszym  stopniu  — 

natychmiast  powiedziała  Amina.  —  To  nie  takie  znowu 
dziwaczne. 

— Po prostu oglądasz domy? 
—  Pewnie,  a  ty  nie?  Mam  dreszcz  w  dole  kręgosłupa,  gdy 

wchodzę do domu, który nie jest mój i mogę zajrzeć wszędzie, 
gdzie  chcę.  Lubię  wejść  na  chwilę  w  cudze  życie.  Możesz 
otwierać szafy i dowiedzieć się, ile ludzie płacą za prąd, i ile 
mają  ubrań,  i  jak  czyste  są  ich  meble...  Odkąd  Hugh  i  ja 
zaczęliśmy szukać domu, bawię się jak nigdy w życiu. Żałuję, 
że nie mogę oglądać domów przez cały czas. W gruncie rzeczy 
myślałam  o  tym,  żeby  zostać  pośredniczką,  zamiast 
sekretarzem  prawnym,  dopóki  do  mnie  nie  dotarło,  że 
musiałabym  pracować  na  zewnątrz  niezależnie  od  pogody  i 
użerać się z palantami, którzy nie wiedzą, czego chcą... sama 
wiesz. 

—  To  ciekawe  —  mruknęłam.  Mówiłam  absolutnie 

poważnie. 

— Oczywiście teraz rozglądamy się za większymi domami — 

dodała i znów byłyśmy przy jej chwilowo ulubionym temacie. 

Zanim skończyłyśmy rozmawiać, zgodziłam się zostać matką 

chrzestną dziecka, a Amina kazała mi się pospieszyć i wyjść za 
Martina, skoro i tak mieliśmy to zrobić, żeby mogła być druhną 
honorową, zanim jej brzuch będzie za duży. 

Po prostu się roześmiałam i pożegnałam. Zestawie- 
 

background image

nie Martina i małżeństwa w jednym zdaniu sprawiło, że się 

zdenerwowałam,  jakby  to  był  zły  omen.  Skończyłam  się 
ubierać,  próbując  nie  użalać  się  nad  sobą,  tylko  cieszyć  ze 
względu na Aminę i Hugh. 

Zaczęłam się zastanawiać, czy Jimmy Hunter był kochankiem 

Idelli. To by idealnie pasowało, biorąc pod uwagę jego małą 
aberrację: wziąć sobie pośredniczkę za kochankę. Ale jak by 
się to miało do rzeczy ginących z domów, którymi zajmowali 
się  miejscowi  pośrednicy?  Jimmy  chyba  nie  zabierałby  ich 
podczas  pokazów?  Nie  mógłby,  nie  bez  zwracania  na  siebie 
uwagi  pośrednika.  I  nie  zawsze  oprowadzała  go  Idella.  Czy 
podczas  spotkania  w  Select  Realty  ktoś  nie  powiedział,  że 
Greenhouse'owie    zawsze  wysyłali  z  nim  Tonię?  Czy  coś  w 
ostrej naturze Tonii Lee przekłuło balon fantazji Jimmiego i tak 
go wyprowadziło z równowagi, że ją za to zabił? 

Jimmy  Hunter  jeździł  niebieskim  fordem  escortem,  tak  jak 

Idella. Może to samochód Jimmiego widział Donnie w środę 
wieczorem.  A  skoro  już  o  tym  mowa,  to  co  tam  robił  sam 
Donnie? To musiało być już po przypuszczalnym czasie zgonu 
Tonii Lee, który musiał mieć miejsce, zanim sąsiedzi na tyłach 
Andertonów  zauważyli,  że  samochód  zniknął.  W  okolicach 
chwili zgonu Tonii Lee Jimmy parkował przy sali taekwondo, 
czekając na syna. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Pokręciłam  głową,  patrząc  w  lustro  i  nakładając  makijaż. 

Miałam  już  tego  dość.  Nie  będę  spekulować  o 
przygnębiających  rzeczach.  Pojadę  na  zakupy,  żeby  zdobyć 
sukienkę  na  wieczór.  I  dowiem  się,  czy  Emily  Kaye 
zaakceptowała moją propozycję co do domu na Honor Street. 
Byłoby  miło  zamknąć  ten  mały  rozdział  mojego  życia: 
sprzedać  dom  Jane  i  przygotować  wszystkie  moje  rzeczy  do 
przeprowadzki  do  mojego  własnego  domu.  Znowu 
pomyślałam o domu Juliusów: słońcu wpadającym przez okna, 
ciepłej kuchni, ganku. 

—  Spodobałby  ci  się  —  powiedziałam  Madeleine,  która 

powątpiewająco spoglądała na mnie z plamy słońca w sypialni. 
Przekręciła się na grzbiet, wskazując mi, że mam ją podrapać 
po brzuszku, a ja zrobiłam to posłusznie. Razem zeszłyśmy na 
dół, żeby zmienić jej wodę i ją nakarmić. 

Zanim  wyruszyłam  do  Atlanty,  do  mojego  sklepu  z 

sukienkami  dla  małych  kobiet,  zadzwoniłam  do  biura  mojej 
matki. Eileen powiedziała, że policja przekazała jej podpisaną 
przez Emily Kaye umowę  na  mój  dom. Była  w samochodzie 
Idelli. Zmiany, których chciałam, zostały tam dopisane. Sama 
Emily dzwoniła dziś rano, gdy tylko dowiedziała się o śmierci 
Idelli, żeby potwierdzić, że zgodziła się na moją cenę i wyrazić 
chęć zatrzymania pralki i suszarki. Po drodze zatrzymałam się 
zatem w biurze i też złożyłam swój podpis. Tak oto dom 

 

background image

Jane  znalazł  się  na  najlepszej  drodze,  by  stać  się  domem 

Emily Kaye, nigdy tak naprawdę nie będąc moim. 

Wolałam pojechać do miasta, niż pójść do Great Day, sklepu 

mamy  Aminy,  ponieważ  potrzebowałam  czegoś,  co  Amina 
nazywała  sukienką  „Później,  kotku".  Amina  zawsze  była 
specjalistką od randek, osobą, która dobierała ubrania równie 
starannie, jak makijaż. Twierdziła, że ubranie zawsze coś mówi 
osobie, z którą się umawiasz, a jej kariera randkowa była tak 
długa,  zróżnicowana  i  pełna  sukcesów,  że  zakładałam,  że 
wiedziała, co mówi. 

—  Musi  być  na  tyle  skromna,  żebyś  mogła  się  bez 

zażenowania pokazać w niej swojej matce — radziła. — Ale u 
twojego partnera musi wywołać jęk „Później, kotku!" 

W  sklepie  Short  'n  Sweet  (hej,  to  nie  ja  to  wymyśliłam) 

niewiele  się  działo,  i  sprzedawczyni,  która  pomogła  mi 
poprzednio,  ucieszyła  się  na  mój  widok.  Byłam  zbyt 
zażenowana,  żeby  jasno  powiedzieć,  o  co  mi  chodziło,  ale 
wreszcie coś znalazłam. To był sukienkowy sweter, miękki i 
beżowy,  bezkształtny,  ale  przylegający,  z  dużym  kołnierzem 
przypominającym  kaptur,  który  prawie  spadał  z  ramion. 
Musiałam kupić do tego stanik bez ramiączek, i wielkie, złote 
kolczyki,  a  potem  jakieś  buty,  więc  sprawiłam,  że  dla  pani 
sprzedawczyni było to bardzo udane popołudnie. Spora zmiana 
dla kogoś, kto przez dziesięć lat nosił swoje ciuchy z college'u i 
szkoły średniej. 

Zjadłam  lunch  w  mieście  i  zajrzałam  do  swojej  ulubionej 

księgarni, więc do Lawrenceton wróciłam dość obładowana   

 
 
 
 
 
 

background image

dobrymi rzeczami. 
Gdy zjechałam z międzystanowej, włączyłam lokalną stację 

radiową. Był czas wiadomości. 

„Policja 

przesłuchuje 

człowieka 

podejrzanego 

zamordowanie  pośrednika  w  handlu  nieruchomościami  w 
Lawrenceton",  tonem  pogawędki  powiedziała  reporterka.  „W 
zeszłym  tygodniu  w  pustym  domu  znaleziono  zwłoki  Tonii 
Lee  Greenhouse.  Kobieta  została  uduszona.  Dziś  na 
przesłuchanie  w  sprawie  jej  śmierci  wezwano  wpływowego 
lokalnego biznesmena. Choć policja odmówiła komentarza, od 
anonimowego  informatora  wiemy,  że  James  Hunter  zostanie 
przesłuchany także na okoliczność śmierci Idelli Yates, której 
ciało znaleziono wczoraj". 

Wstrzymałam  oddech.  Jimmy  Hunter.  Biedna  Susu!  Biedne 

dzieciaki!  Byłam  ciekawa,  jaki  nowy  dowód  wskazujący  na 
Jimmiego  znalazła  Lynn.  Pomyślałam,  że  może  policja 
znalazła u Jimmiego jakieś kradzione rzeczy. A może... ale nie 
było sensu spekulować. 

♦ ♦ ♦ 
Martin był dziesięć minut przed czasem. 
Z aprobatą przyjął sukienkę. 
— Muszę tylko uczesać włosy — wyciągnęłam ręce, żeby go 

przytrzymać na odległość. 

 

background image

— Pozwól, że ja to zrobię  — zaproponował, a ja poczułam 

rumieniec, który zaczynał się od samych stóp. 

—  Nigdy  stąd  nie  wyjdziemy,  jeśli  ci  pozwolę  — 

powiedziałam z uśmiechem i odskoczyłam na schody, zanim 
zdążył mnie złapać. 

—  Jeden  buziak  —  powiedział,  gdy  dziesięć  minut  później 

zeszłam na dół. 

Patrzyli na siebie nieufnie z Madeleine. 
— Jeden — powiedziałam stanowczo. Początkowo ów buziak 

był bardzo słodki, ale potem 

temperatura zaczęła rosnąć. 
— Okulary mi parują — wymamrotałam. Roześmiał się. 
— Okay, idziemy. 
Minęło  jeszcze  kilka  minut,  zanim  weszliśmy  do  jego 

samochodu. Szybko dotarliśmy do Powozowni, której nazwa 
związana była z dawną funkcją tego miejsca. Była  to jedyna 
elegancka restauracja w Lawrenceton i mieli tam bardzo dobrą 
obsługę  oraz  jedzenie.  Była  mała, ciemna i  droga.  Na  tyłach 
dodano  dużą  salę,  w  której  odbywały  się  większe  spotkania. 
Wskazano nam stolik w rogu i usiedliśmy obok siebie. 

Przebywanie tak blisko Martina poważnie wpływało na moją 

możliwość  skupienia  się  na  czymś  innym,  ale  postanowiłam 
sobie, że zaliczymy normalną randkę. Rozmawialiśmy o tym, 
co zamówić do 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

picia,  kiedy  wybrałam  sobie  jedzenie,  to  on  rozmawiał  z 

kelnerem. Przyniesiono wino. 

—  Przesłuchują  Jimmiego  Huntera  w  związku  ze  śmiercią 

kobiety, której ciało znaleźliśmy — powiedziałam mu. 

—  Coś  słyszałem.  Znasz  tego  człowieka?  Opowiedziałam 

więc Martinowi o Jimmym i Susu, 

i małym dziwactwie Jimmiego. 
—  Lubi  oglądać  domy  w  towarzystwie  pośredniczek?  To 

dosyć... zboczone. 

— Ale nigdy nic nikomu nie zrobił — wskazałam uczciwie. 

— I, szczerze mówiąc, mam nadzieję, że policja ma na niego 
coś więcej niż to. Przynajmniej tak zakładam, bo bardzo trudno 
mi uwierzyć, żeby Jimmy to zrobił. 

Nie  wiedziałam,  co  czułam,  dopóki  nie  powiedziałam  tego 

głośno. 

— I nie oskarżyli go o zamordowanie Tonii Lee ani Idelli, a 

na pewno zabił je ten sam człowiek. 

Martin  nie  słyszał  jednak  o  tym,  że  znalazłam  ciało  Idelli  i 

teraz  musiałam  mu  o  tym  opowiedzieć.  Jasno-brązowymi 
oczami wpatrywał się w moją twarz. 

—  Żałuję,  że  do  mnie  nie  zadzwoniłaś,  gdy  byłaś 

zdenerwowana — powiedział. 

Miałam niejasne uczucie, że mógł być na mnie trochę zły. 
— Myślałam o tobie. Oczywiście. Rzecz w tym, 
 

background image

że... naprawdę, przy tych wszystkich emocjach, które w sobie 

wzbudzamy, tak naprawdę nie znamy się za dobrze. A ty jesteś 
dyrektorem  fabryki,  masz  obowiązki  i  powinności,  o  których 
nie mam najmniejszego pojęcia. Nawet w niedzielę wieczór po 
prostu bardzo nie chciałam ci przeszkadzać. 

Aż zbyt wyraziście potrafiłam sobie wyobrazić, jak odrywam 

go od jakichś ważnych dokumentów, żeby odebrał telefon od 
swojej przygody na jedną noc. 

—  Posłuchaj  —  szepnął  z  naciskiem.  —  Nie  myśl  tak. 

Niewiele  o  sobie  wiemy,  ale  to  nie  jest  tylko  kwestia  łóżka. 
Mam nadzieję. Przynajmniej dla mnie i myślę, że dla ciebie też 
nie. 

Jeszcze nie wiedziałam. Dotknął moich włosów. 
— Jeśli będziesz mnie potrzebowała, przyjadę. Tak to działa. 

Mamy  czas,  żeby  się  poznać.  Ale  jeśli  coś  cię  zmartwi  albo 
zdenerwuje, zadzwoń do mnie. 

— Okay — odparłam wreszcie z obawą. Przyniesiono nasze 

sałatki i zaczęliśmy jeść, bardzo 

świadomi siebie nawzajem. 
— Martin, będziesz mi musiał opowiedzieć o swojej firmie — 

powiedziałam. — Mam tylko bardzo ogólne pojęcie o tym, co 
robi Pan-Am Agra. 

—  Aranżujemy  wymianę  dobrych,  używanych  maszyn 

rolniczych  dla  producentów  z  niektórych  krajów  Ameryki 
Południowej — wyjaśnił. — Ponadto 

 
 
 
 
 
 
 

background image

zajmujemy  się  produkcją  rolniczą  i  spożywczą  przy  użyciu 

bazowych  składników  z  Ameryki  Północnej  i  Południowej, 
czym zajmujemy się w tutejszej fabryce. Mamy też ziemię w 
Ameryce  Południowej,  gdzie  próbujemy  wykorzystywać 
metody uprawy z Ameryki Północnej, żeby uzyskiwać lepsze 
plony.  To  są  główne  pola  działania  Pan-Am  Agra,  choć  nie 
wszystkie. 

— Co produkujecie? 
—  Mieszanki  owocowe,  produkty  zawierające  kawę,  trochę 

nawozów. 

— Często musisz podróżować do Ameryki Południowej? 
—  Gdy  byłem  w  głównej  siedzibie  firmy  w  Chicago,  to 

musiałem często, przynajmniej raz w miesiącu. Teraz nie ma 
potrzeby, żebym tyle tam latał. Ale będę musiał pojawiać się w 
innych fabrykach. 

— Czy rząd jest mocno zaangażowany w wasze działania? 
— Jako czynnik regulujący tak, aż za bardzo. Ciągle myślą, że 

szmuglujemy do kraju narkotyki, a z kraju broń, świadomie lub 
nie, i nasze ładunki są przeszukiwane niemal za każdym razem. 

Pomyślałam o przeszukiwaniu nawozów i zmarszczyłam nos. 
— Dokładnie — powiedział Martin. 
— Więc co taki pirat jak ty robi w przedsiębiorstwie rolnym? 
 

background image

—  Właśnie  tak  mnie  postrzegasz?  Jako  pirata?  —  parsknął 

śmiechem.  —  Co  taka  cicha,  nieco  nieśmiała,  zamknięta  w 
sobie  bibliotekarka  robi z  takim piratem  jak  ja? Twoje życie 
ostatnio bardzo się  zmieniło, jeśli to, co mówisz mi  ty i  inni 
ludzie jest prawdą. 

Zauważyłam, że nie odpowiedział na moje pytanie. 
—  Moje  życie  faktycznie  się  zmieniło  —  powiedziałam  w 

zamyśleniu. — Chyba ja też się zmieniłam. — Zabawne, nigdy 
nie  pomyślałam  o  tym,  że  sama  się  zmieniłam,  jedynie 
okoliczności. — To chyba zaczęło się... och, prawie dwa lata 
temu — wyznałam mu — kiedy w wieczór, gdy miałam odczyt 
dla Prawdziwych Morderstw, zabito Mamie Wright. 

Zabrano talerze po sałatkach i przyniesiono danie główne, a ja 

opowiadałam  Martinowi  o  Prawdziwych  Morderstwach  i  o 
tym, co się wydarzyło tamtej wiosny. 

— Po tym, co usłyszałeś, z pewnością nie będziesz mnie już 

uważał za cichą — powiedziałam smutno. — Lepiej opowiedz 
mi, jak dorastałeś. 

— Nie lubię dużo o tym myśleć — zaczął po chwili. — Gdy 

miałem  sześć  lat,  ojciec  zginął  w  wypadku  na  farmie... 
przygniótł  go  traktor.  Gdy  miałem  dziesięć  lat,  matka 
ponownie wyszła za mąż. To był twardy człowiek. Wciąż jest. 
Nie tolerował żadnych nonsensów, a definicję nonsensu miał 
szeroką.  Początkowo  nic  do  niego  nie  miałem.  Ale  po  kilku 
latach nie mogłem go znieść. 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

— A co z twoją mamą? 
—  Była  wspaniała  —  powiedział  natychmiast  z  naj-

cieplejszym  uśmiechem,  jaki  widziałam.  —  Można  jej  było 
powiedzieć  o  wszystkim.  Przez  cały  czas  gotowała, 
zachowywała się jak te matki, które teraz ogląda się w starych 
sitcomach.  Nosiła  fartuszki,  chodziła  do  kościoła  i 
przychodziła  na  każdy  mecz,  w  którym  grałem  —  baseball, 
koszykówka, football. Dla Barbary robiła to samo. 

— Mówiłeś, że też wychowałeś się w małym miasteczku? 
—  Tak.  Właściwie  to  kilka  mil  od  miasteczka.  Więc  gdy 

dostałem szansę pracy tutaj, nie byłem zmartwiony. Chciałem 
zobaczyć,  jak  to  będzie:  znowu  mieszkać  w  małym  mieście. 
Choć... Lawrenceton to praktycznie obrzeża Atlanty. 

— Twoja mama jeszcze żyje? 
— Nie, zmarła, gdy byłem w szkole średniej. Miała tętniaka 

mózgu, to się stało bardzo... bardzo nagle. Ojczym wciąż żyje, 
wciąż na farmie, ale nie widziałem się z nim, odkąd wróciłem z 
wojny.  Barbara  od  czasu  do  czasu  wraca  do  naszego 
miasteczka,  chyba  głównie  po  to,  żeby  pokazać,  jak  bardzo 
oddaliła się od tego miejsca... Też się z nim nie widuje. 

— Był między wami rozdźwięk? 
— On nie sprzeda farmy. 
To chyba nie była odpowiedź na moje pytanie. 
 

background image

— Matka zostawiła mu farmę na dożywocie, a nam odrobinę 

gotówki.  Oczywiście  nie  miała  wiele.  Ale  w  razie,  gdyby 
sprzedał  farmę,  mieliśmy  dostać  jedną  trzecią  zysku,  bądź 
ziemię,  gdyby  umarł,  nie  sprzedając  jej.  Po  jej  śmierci 
chcieliśmy, żeby ją sprzedał, żebyśmy mogli się przenieść do 
miasta.  Ale  tego  nie  zrobił,  powodowany  jakimś  głupim 
uporem.  Teraz  sytuacja  małych  farm  jest  jeszcze  gorsza,  o 
czym na pewno wiesz. 

Kiwnęłam trzeźwo głową. 
— Tak więc farma się wali, stodoła ma dziurawy dach, on od 

lat nie ma zysków i całe to miejsce ledwie się trzyma. W każdej 
chwili  mógłby  to  sprzedać  naszemu  najbliższemu  sąsiadowi, 
ale nie zrobi tego z czystej złośliwości. 

Martin  widelcem  dźgał  swój  stek.  Przez  chwilę  jedliśmy  w 

milczeniu. Myślałam o tym, co mi powiedział. 

— Hm... ile razy byłeś żonaty? — spytałam pełna obaw. 
— Raz. 
— Rozwiodłeś się? 
—  Tak.  Byliśmy  małżeństwem  przez  dziesięć  lat...  mamy 

syna, Barretta. Obecnie ma dwadzieścia trzy lata... i chce być 
aktorem. 

— Niepewny zawód. 
Pomyślałam o moim przyjacielu, pisarzu Robinie 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Crusoe, który teraz mieszkał w Kalifornii i pisał scenariusz na 

podstawie swojej najnowszej książki. Byłam ciekawa, jak mu 
szło. 

— Też mu to powiedziałem. Zabawne: „on już o tym wie!" — 

kwaśno  powiedział  Martin.  —  Ale  tak  bardzo  chciał 
spróbować,  że  dałem  mu  pieniądze  na  start.  Jeśli  mu  się  nie 
uda, to przynajmniej powinien wiedzieć, że zrobił wszystko, co 
się dało. 

—  To  brzmi,  jakbyś  sam  w  którymś  momencie  nie  dostał 

wystarczającej zachęty. 

Przez chwilę wyglądał na zaskoczonego. 
— Chyba to prawda. Choć w sumie trudno mi powiedzieć, co 

naprawdę  chciałem  robić.  Nie  wiem,  czy  kiedykolwiek  to 
sformułowałem.  Coś  dużego  —  rękami  zatoczył  koło  w 
powietrzu.  Roześmialiśmy  się.  —  To  musiało  być  coś,  dla 
czego mógłbym wyjechać z mojego rodzinnego miasta. 

— Ja nigdy nie chciałam z niego wyjechać — powiedziałam. 
— A zrobiłabyś to? 
— Nigdy nie miałam powodu. Nie wiem. Próbowałam sobie 

przypomnieć, jak to było, gdy 

poszłam  do  college'u  i  nikogo  nie  znałam,  nie  wiedziałam, 

gdzie co jest, pierwsze dwa tygodnie niepewności. 

W tej chwili podszedł do nas kelner, żeby spytać, czy czegoś 

sobie życzymy. 

— Czy zjedzą państwo deser? 
 

background image

Martin spojrzał na mnie pytająco. Pokręciłam głową. 
—  Nie  —  powiedział  kelnerowi.  —  Sami  zajmiemy  się 

deserem. 

Uśmiechnął  się  do  mnie,  a  ja  poczułam  dreszcz  wzdłuż 

kręgosłupa. 

Martin  uregulował  rachunek  i  uświadomiłam  sobie,  że  nie 

wspomniał  ani  słowem  o  tym,  że  to  moja  kolej.  Coś  w  nim 
zniechęcało do złożenia takiej propozycji. Będziemy musieli o 
tym porozmawiać. 

Ale nie w tej chwili. 
Gdy dotarliśmy do mnie, byliśmy już gotowi na deser. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Rozdział 10 
 
— Martin — powiedziałam później w nocy — pójdziesz ze 

mną w sobotę wieczorem na bankiet pośredników? 

— Jasne — odparł sennie. Wokół palca owinął sobie kosmyk 

moich  włosów.  —  Nosisz  je  czasem  zaczesane  do  góry?  — 
spytał. 

— Och, czasami. 
Przekręciłam się, żeby otoczyły twarz jak kurtyna. 
— A mogłabyś się tak uczesać na sobotę? 
— Chyba tak — powiedziałam niepewnie. 
—  Uwielbiam  twoje  uszy  —  powiedział  i  dał  wyraz  temu 

uczuciu. 

— W takim razie — powiedziałam — tak zrobię. Tętent łap 

obok łóżka sprawił, że Martin podskoczył. 

—  To  Madeleine  —  wyjaśniłam  pospiesznie.  Czułam,  jak 

znów się odpręża. 

 

background image

— Będę musiał przywyknąć do kota? 
—  Obawiam  się,  że  tak.  Jest  stara  —  powiedziałam 

pocieszająco. — No, w sumie w średnim wieku. 

— Jak ja, hm? 
— Och tak, ty praktycznie jesteś już jedną nogą w grobie — 

zachichotałam. 

— Ooo... zrób to jeszcze raz. Więc zrobiłam. 
♦ ♦ ♦ 
—  Dziś  po  południu  będę  musiał  wyjechać  z  miasta  — 

powiedział Martin następnego ranka, jedząc tosta. 

W  samochodzie  miał  ubranie  na  zmianę  i  przybory  do 

golenia, więc był gotowy do pracy. 

— Dokąd? 
Starałam  się  nie  czuć  rozczarowania.  Ten  związek  był  tak 

nowy, ryzykowny i  kruchy, i wciąż  tak  bardzo się  bałam, że 
Martin nie czuje tego, co ja... Tak często uświadamiałam sobie 
różnicę wieku, naszych doświadczeń i celów. 

—  Z  powrotem  do  Chicago,  żeby  zdać  zarządowi  raport  z 

reorganizacji  tutejszego  zakładu.  Ograniczam  koszty, 
znajdując słabe punkty w zarządzaniu fabryką. Właśnie po to 
mnie tu sprowadzono. 

— Niezbyt popularna praca. 
— Nie. Wkurzyłem paru ludzi — oznajmił spokojnie. — Ale 

dzięki temu na dłuższą metę fabryka będzie bardziej wydajna. 

— Jak długo cię nie będzie? 
 
 
 
 
 
 
 

background image

—  Tyko  w  środę  i  czwartek.  Wracam  w  piątek  rano.  Ale 

zjedzmy  dzisiaj  razem  lunch.  Spotkajmy  się  o  dwunastej 
trzydzieści  w  Athletic  Club  i  pojedziemy  stamtąd,  jeśli  nie 
koliduje to z twoimi planami. 

— Okay. Ale proszę, pozwól, że tym razem to ja zabiorę cię 

na lunch. 

Trzeba  było  zobaczyć  wyraz  jego  twarzy.  Niewiarygodny. 

Zaczęłam chichotać. 

—  Wiesz  co  —  powiedział  wreszcie  —  właśnie  po  raz 

pierwszy  w  życiu  kobieta  zaproponowała,  że  mnie  gdzieś 
zabierze.  Znajomi  mówili  mi,  że  im  się  to  zdarza.  Ale  mnie 
nigdy. Pierwszy raz. 

Bardzo się starał nie  rozglądać po moim mieszkaniu, o tyle 

skromniejszym od każdego miejsca, w którym mieszkał, odkąd 
zaczął się wspinać po drabinie kariery. 

—  Nie  musimy  iść  do  McDonalds  —  powiedziałam 

delikatnie. 

— Skarbie, nie masz pracy... 
—  Martin,  ja  jestem  bogata.  —  Rany,  to  słowo  wciąż 

wywoływało u mnie dreszcz. — Może nie tak, jak ty myślisz o 
bogactwie, ale nadal mam mnóstwo pieniędzy. 

— Odziedziczonych? — zapytał. 
 

background image

— Aha. Po uroczej, starszej pani, która po prostu chciała mi je 

dać. 

— Nie z rodziny? 
— Nie. 
—  No  to  szczęściara  z  ciebie  —  powiedział  Martin  i 

natychmiast  zabrał  się  do  pokazywania,  jakie  miałam 
szczęście. 

— Pognieciesz sobie garnitur! — rzuciłam po chwili. 
— Do diabła z garniturem... 
—  Mówiłeś,  że  o  ósmej  trzydzieści  masz  spotkanie.  Puścił 

mnie niechętnie. 

—  Do  zobaczenia  później  —  powiedział.  Pocałowałam  go 

lekko w policzek. 

— O dwunastej trzydzieści — odparłam. 
♦ ♦ ♦ 
Tamtego  poranka  musiałam  się  zmierzyć  z  nieprzyjemnym 

zadaniem.  Zdecydowałam,  że  pojadę  zobaczyć  się  z  Susu. 
Wszyscy  ludzie  piszący  do  kącików  porad  w  czasopismach 
skarżyli się, że gdy ktoś z rodziny miał poważne problemy z 
prawem albo trafił do więzienia, czuli się opuszczeni, bo ludzie 
próbowali się zachowywać, jakby nigdy nic albo trzymali się z 
daleka.  Choć  Jimmy  w  sumie  nie  został  aresztowany,  nie 
chciałam, żeby Susu uznała, że jestem jej przyjaciółką tylko w 
dobrych momentach, choć czas 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

i okoliczności z pewnością nas od siebie oddaliły. Włożyłam 

jasny  sweter,  czarne  spodnie  i  czerwone  buty  (pasujące  do 
swetra). Pogodnie, zwyczajnie — jakby na rodzinę Hunterów 
katastrofy spadały każdego dnia. 

Gdy Susu podeszła do drzwi, ledwie ją poznałam. Jej pogodna 

maska zniknęła, a Susu tak bardzo na niej polegała! Ramiona 
jej obwisły, oczy były zaczerwienione, ubranie wyglądało na 
rozmyślnie  obszarpane  i  stare.  Wyglądała  tak,  jakby 
wyciągnęła  z  dna  szafy  ciuchy  przeznaczone  do  malowania 
garażu. W zlewie piętrzyły się brudne naczynia. Susu nie tylko 
była  kobietą  w  kryzysie,  ale  także  zachowywała  się  odpo-
wiednio do tej roli. 

— Gdzie są dzieci? — spytałam ostrożnie. 
— Wysłałam je do mojej siostry w Atlancie. Zupełnie, jakby 

wsadziła je do pudła i nadała na 

poczcie. 
— Jesteś z tym całkiem sama? 
— Nie zajrzał tu pies ze złamaną nogą. Przyszedł tylko nasz 

pastor. 

— A gdzie jest Jimmy? 
—  W  biurze  naszego  prawnika.  Wczoraj  trzymali  go  tam 

przez cały dzień. Sądzę, że dziś może zostać aresztowany. 

— Susu, ty myślisz, że on to zrobił! 
— A co innego mogę myśleć? 
 

background image

— No, ja nie uważam, żeby to zrobił. 
— Nie? — Susu była zdumiona. 
— Susu! Oczywiście, że nie! 
— W domu Andertonów były jego odciski palców. 
— No i? Nie wydaje ci się, że istnieje kilka sposobów, żeby 

się tam znalazły, pomimo że nie zabił Tonii Lee? 

— Na przykład jakich? 
—  Może  któryś  inny  pośrednik  pokazywał  mu  dom.  Może 

była to Tonia Lee, a po jego wyjściu pojawił się jej absztyfikant 
i ją zabił? 

— Roe, Jimmy musiał mieć z nią romans. Potem zagroziła, że 

powie  mi  albo  dzieciom,  a  on  ją  zabił.  Musiał  stracić 
panowanie nad sobą. 

—  Susu  Hunter,  zaraz  cię  kopnę  w  tyłek.  Wmawiasz  sobie 

rzeczy,  których  w  żaden  sposób  nie  możesz  wiedzieć. 
Natychmiast idź i weź prysznic, ubierz się porządnie, pomaluj, 
pojedź do biura tego waszego prawnika i sama go zapytaj. 

Przypuszczalnie robiłam coś, czego zdecydowanie robić nie 

powinnam. Możliwe, że Susu tam pojedzie, a Jimmy odpowie 
„Tak, zrobiłem to. I miałem z nią romans". 

Święta  Aurora,  powiedziałam  do  siebie  sardonicznie.  Ale 

Susu  naprawdę  zastosowała  się  do  rady.  Poszła  na  górę 
krokiem nieco żwawszym, niż to wcześniejsze 

powłóczenie nogami. Niepewnie poklepywała się po włosach, 

oceniając skalę zniszczeń. 

 
 
 
 
 
 
 

background image

Umyłam naczynia. Zostawiłam je na suszarce, żeby irytowały 

Susu i zmusiły ją, by je pochowała. 

Po  pół  godziny  zeszła  na  dół,  bardziej  już  przypominając 

siebie. 

— Kiedy rzekomo miałby ją zabić? — spytałam. 
— No, w środę wieczorem. 
— Ale tego wieczoru zawiózł waszego syna na zajęcia karate 

czy czegoś tam, prawda? A do tego czasu był w pracy, tak? A 
po treningu przyjechał do domu na kolację? 

— Tak. 
I tyle w temacie samochodu Jimmiego, który widział Donnie. 
—  Więc  kiedy  znalazł  czas,  żeby  pojechać  do  domu 

Andertonów,  przelecieć  Tonię  Lee,  a  potem  ją  zabić?  — 
zadałam pytanie. 

—  To  prawda  —  powiedziała  powoli.  —  Chyba  tak  łatwo 

uwierzyłam,  że  to  zrobił,  bo  ostatnio  tak  dziwnie  się 
zachowywał. 

—  Susu,  może  przechodzi  jakiś  trudny  okres.  Może  nawet 

potrzebować terapii czy czegoś. Ale naprawdę nie sądzę, żeby 
Jimmy kiedykolwiek kogoś zabił. 

— Lepiej tam pojadę. Roe, dzięki, że wpadłaś. Trochę się już 

poddałam. 

 

background image

— Nie ma sprawy — powiedziałam, ani trochę nie czując się 

jednostką szlachetną. 

— Oczywiście, jeśli to zrobił, nie chcę cię więcej widzieć — 

powiedziała z krzywym uśmiechem. 

— Wiem. 
Nigdy nie była taka głupia, jak lubiła sprawiać wrażenie. 
♦ ♦ ♦ 
Wracałam  do  swojego  samochodu,  gdy  nagle  sobie 

uświadomiłam,  że  to  był  dzień  pogrzebu  Tonii  Lee.  Kolejne 
nieprzyjemne  zadanie.  Spojrzałam  na  zegarek.  Miałam  pół 
godziny.  Pognałam  z  powrotem  do  domu,  wbiegłam  po 
schodach,  zdarłam  z  siebie  ubranie  i  wciągnęłam  zimową, 
czarną sukienkę, luźną i długą, z obniżonym stanem. Nie było 
czasu,  żeby  zawracać  sobie  głowę  halką;  nie  było  czasu  na 
założenie  pasa  do  pończoch.  Przekopałam  się  przez  szafę  i 
wyciągnęłam czarne botki. Do tej sukienki dobrze było mieć 
naszyjnik  albo  szarfę,  cokolwiek,  ale  po  prostu  nie  miałam 
czasu  i  musiały  wystarczyć  kolczyki.  Złapałam  płaszcz  i 
pobiegłam do samochodu. 

Kościół 

Ognistego 

Miecza 

Biblijnego 

Boga 

był 

prostokątnym, cementowym klockiem pomalowanym na biało, 
z zakurzonym i wyboistym parkingiem. Gdy wysiadłam z auta, 
miałam  wrażenie,  że  zimny  wiatr  przewiał  mnie  na  wylot. 
Ciaśniej owinęłam się płasz- 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

czem i ręką przytrzymałam włosy. Wsunęłam się do małego 

kościółka  wraz  z  podmuchem  przejmującego  chłodu.  Na 
parkingu było mnóstwo samochodów, a kościół był zatłoczony 
do granic. Na zewnątrz widziałam furgonetkę telewizyjną, a w 
świątyni  była  ekipa  z  kamerą.  Mogłabym  się  założyć,  że  to 
sprawka Donniego. Nie było miejsca, żeby usiąść; każda ławka 
była wypakowana porządnymi mieszkańcami Lawrenceton w 
ich  zimowych  okryciach.  Skuliłam  się  z  tyłu,  próbując 
schować  w  ciemnym  kącie.  Bazyliszkowe  spojrzenie  mojej 
matki i tak mnie znalazło. Oczywiście, ona przyjechała na czas, 
i  siedziała  ostentacyjnie  na  środku  kościoła,  wraz  z 
pozostałymi  pracownikami  Select  Realty.  Byli  tam  wszyscy, 
poza  Debbie  Lincoln,  która  pewnie  została  w  biurze,  żeby 
odbierać telefony. 

Przez  chwilę  rozglądałam  się  za  Idellą,  ale  potem  sobie 

przypomniałam. 

Trumna była umiejscowiona na przodzie. Na szczęście była 

zamknięta.  Nie  było  organów,  tylko  pianista  grający  coś 
łagodnego i rzewnego, może „Bliżej do Ciebie, Panie". Z drzwi 
obok  ołtarza  wyszedł  pastor.  Był  to  zwyczajny  mężczyzna  z 
twarzą poznaczoną bliznami po trądziku, z brwiami i rzęsami 
tak jasnymi, że prawie niewidocznymi. Ściskał Biblię, a ubrany 
był w tani, ciemny garnitur, białą koszulę i czarny krawat. We 
wszystkich  twardych  ławkach  zaczęło  się  poruszenie.  Na 
froncie rozpoznałam panią Purdy w granacie 

 

background image

i perłach. Obok niej nad czarnym garniturem unosiła się biała 

twarz Donniego. 

— Pochylmy głowy w modlitwie — zaintonował pastor. 
Głos  miał  niespodziewanie  głęboki.  Zastosowałam  się  do 

wezwania, niejasno świadoma, że członek ekipy telewizyjnej 
przypatruje mi się z namysłem. Zaczęłam się wycofywać tak 
nieznacznie,  jak  tylko  mogłam.  Bałam  się,  że  mnie 
rozpoznano. Już wcześniej znalazłam się przed kamerami przy 
okazji  ciągu  zabójstw  związanych  z  Prawdziwymi 
Morderstwami.  Do  końca  nabożeństwa  z  pewnością  nikt  do 
mnie nie podejdzie. Kamerzysta szturchnął reporterkę, bardzo 
młodą  kobietę,  którą  kojarzyłam  słabo  z  tych  kilku  przypad-
ków, gdy znalazła się na antenie. Coś wyszeptał jej do ucha, a 
ona  spojrzała  w  moim  kierunku.  Dzięki  Bogu,  z  tego,  co 
wiedziałam,  moje  nazwisko  nie  pojawiło  się  w  gazetach  w 
związku ze śmiercią Tonii Lee. 

Trudno mi było skoncentrować się na ceremonii, która z tych 

skrawków,  jakie  złapałam,  wyglądała  na  kombinację  „teraz 
spoczywa  w  pokoju,  jakie  by  nie  było  jej  życie  i  jej  ostatnie 
chwile"  oraz  „musimy  wybaczyć  omylnym  ludziom,  którzy 
błądzą  daleko  od  Boga...  pomsta  jest  moja,  rzekł  Pan". 
Kongregacja początkowo wydawała się przyjmować tę ideę z 
niejakim  oporem,  ale  gdy  pastor  zbliżał  się  do  końca,  głowy 
pochylały się z aprobatą. Nie usłyszałam nazwiska tego 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

człowieka,  ale  jako  pastor  najwyraźniej  miał  dar  prze-

konywania. 

Całe  nabożeństwo  wydawało  się  dość  krótkie.  Pojawiły  się 

osoby niosące trumnę. Kiwając głowami i pomrukując, unieśli 
ją i ustabilizowali. Wszyscy wstali, a pianista znów zaczął grać 
żałobną melodię. Tonia Lee po raz ostatni wychodziła z domu 
żywych. Ekipa telewizyjna wszystko filmowała, a mnie udało 
się  przepchnąć  między  ławkami,  aż  znalazłam  się  przy  tej, 
którą zajmował zespół Select Realty. Gdy załadowano trumnę 
do  karawanu,  który  podjechał  do  drzwi  frontowych,  pastor 
odmówił ostatnią modlitwę, smutną i żarliwą, po czym zebrani 
zaczęli wychodzić do swoich samochodów. Szepnęłam matce, 
że  kamerzysta  mnie  rozpoznał,  a  załoga  Select  Realty 
zamknęła się wokół mnie. Udało mi się w ten zakamuflowany 
sposób dotrzeć do samochodu matki i wcisnąć do środka wraz 
z  nią,  Eileen,  Patty  i  Mackieem,  który  stał  na  zewnątrz 
Kościoła Ognistego Miecza Biblijnego Boga jak czekoladowy 
kleks na torcie weselnym. 

Nie miałam zamiaru jechać na cmentarz, ale wyszło na to, że 

będę musiała. 

Po  drodze  na  Shady  Rest  nikt  z  nas  nie  mówił  za  dużo. 

Myślałam o tym, że niedługo znów czeka nas takie spotkanie w 
związku z pogrzebem Idelli. Eileen wciąż była przygaszona i 
roztrzęsiona  po  naszym  niedzielnym  przeżyciu.  Mackie  na 
spotkaniach spo- 

 

background image

łeczności zawsze był cichy, przynajmniej na tych, w których 

udział  brali  biali.  Z  tego,  co  wiedziałam,  w  swoim  kościele 
Episkopalnych Metodystów Afrykańskich był solistą w chórze. 

Matka  była  zirytowana  obecnością  telewizji.  Patty  była 

przygnębiona samym pogrzebem. 

— Nigdy wcześniej na żadnym nie byłam — wyjaśniła, a ja 

zastanowiłam się, czy przyszła na  ten tylko dlatego, że moja 
matka założyła, że to zrobi. 

Rozejrzałam  się  po  tłumie  na  cmentarzu.  Pod  zielonym 

namiotem, w pierwszym rzędzie składanych krzeseł, siedzieli 
pani  Purdy  i  Donnie,  a  także  kobieta  z  wąskimi  wargami,  w 
której rozpoznałam starszą siostrę Donniego. Za nimi siedziała 
ciotka Tonii Lee i jej kuzynostwo. 

Żałobników chłostał zimny wiatr, podrywając ściany namiotu 

i czerwone sukno, którym okryta była trumna. Wyciskał łzy z 
oczu tych, którzy inaczej nie uroniliby ani jednej. Z tyłu stał 
Franklin Farrell, choć raz potargany. Sprawiał wrażenie nieco 
znudzonego.  Była  tam  też  Sally  Allison  w  schludnym, 
ciemnopopielatym 

spodniumie, 

brązowymi 

oczami 

przeszukując 

zgromadzenie. 

Lillian, 

moja 

dawna 

współpracownica,  skończyła,  stojąc  twarzą  pod  wiatr, 
mrugając wściekle i dygocząc. Lynn Liggett-Smith, otulona w 
ciężki,  brązowy  płaszcz,  ostrym  wzrokiem  skanowała  zgro-
madzonych. 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Przynajmniej ceremonia na cmentarzu była krótka. Pomogło, 

że Donnie postanowił odegrać pełnego godności wdowca, a nie 
odgrywać histerię. Zadowolił się rzuceniem na trumnę jednej, 
czerwonej  róży. Pani Purdy na ten  romantyczny gest zaczęła 
szlochać  i  przez  pozostałą  część  pogrzebu  trzeba  ją  było 
poklepywać i tulić. Pomyślałam, że chyba była jedyną osobą, 
która szczerze żałowała śmierci Tonii Lee. 

Gdy  przygaszeni  wracaliśmy  do  kościoła,  żebym  mogła 

zabrać  swój  samochód,  zastanawiałam  się,  co  u  Susu  i 
Jimmiego. 

Zerknęłam na zegarek. Dochodziła godzina, o której miałam 

się  spotkać  z  Martinem.  Wyglądałam  okropnie.  Stanie  na 
zimnie  pozbawiło  moją  twarz  kolorów,  a  włosy  miałam  tak 
poplątane, że wyglądały jak długi, zakurzony mop. W lusterku 
wstecznym  wyglądałam  na  co  najmniej  pięć  lat  starszą. 
Wyciągnęłam z torebki jakąś szminkę i nałożyłam ją na wargi. 
Miałam przy sobie szczotkę, więc podjęłam próbę ogarnięcia 
włosów. Gdy zajechałam na miejsce, nie wyglądałam jednak 
znacznie lepiej. 

Athletic  Club  był  stosunkowo  nowym  przedsięwzięciem  w 

Lawrenceton.  Zbudowano  go  kilka  lat  temu,  oferował 
członkostwo firmom i osobom prywatnym. Były tam siłownie, 
sale  do  zajęć  ruchowych,  korty  do  squasha,  a  także  sauna  i 
jacuzzi.  Moja  matka  chodziła  tam  na  aerobik.  Oznajmiłam 
przerażająco chudej 

 

background image

kobiecie  w  recepcji  —  ubranej  w  pomarańczowo--różową 

lycrę i z włosami związanymi w kucyk — że jestem umówiona 
z  Martinem  Bartellem.  Powiedziała,  że  gra  w  squasha  na 
drugim korcie. 

—  Jeśli  wejdzie  pani  na  tamte  schody,  będzie  pani  mogła 

popatrzeć  —  powiedziała  pomocnie,  wskazując  trudne  do 
przeoczenia  schody,  znajdujące  się  pięć  stóp  po  jej  lewej 
stronie. 

Faktycznie,  bok  schodów  wychodzący  na  korty  był 

zabudowany  plexiglasem.  Po  drugiej  stronie,  w  zwyczajnym 
murze  znajdowały  się  zwyczajne  drzwi.  Zza  jednych  z  nich 
usłyszałam wykrzykiwane instrukcje („Okay! Teraz 

SKŁON

!"),

 

W 

tle słychać było głębokie basy. Na pierwszym korcie nikogo 

nie było, ale z drugiego słychać było ciężkie oddechy i dźwięk 
piłki odbijającej się mocno od ścian. Martin grał jak morderca z 
człowiekiem  jakieś  dziesięć  lat  młodszym  od  niego.  Grał  ze 
skupieniem  i  determinacją,  które  sprawiły,  że  zastygłam  w 
miejscu. W ciągu pięciu czy sześciu minut, gdy grał, wiele się o 
nim  dowiedziałam.  Był  bezlitosny, tak  jak  wyczuwałam.  Oto 
człowiek, który potrafił rozciągnąć pojęcie fair play, będąc tuż 
przy granicy dobrej strony. Był odrobinę przerażający. 

Czy to możliwe, że ten człowiek, ten pirat, był zadowolony ze 

stanowiska  dyrektora  w  firmie  produkcji  rolnej?  W  Martinie 
była  ledwie  poskromiona  dzikość,  która  była  podniecająca  i 
niepokojąca.  Wiedziałam  już,  że  był  kompetentnym, 
władczym i zdecydowanym człowiekiem, człowiekiem, który 
szybko podejmował decyzje i się ich trzymał. Teraz wydawał 
się bardziej skomplikowany. 

 
 
 
 

background image

Mecz  wreszcie  się  skończył.  Martin  wyraźnie  pokonał 

młodszego  przeciwnika,  który  ponuro  kręcił  głową.  Obaj 
ociekali  potem.  Usłyszałam,  że  ktoś  ciężko  wchodzi  po 
schodach, a potem wyczułam czyjąś obecność po lewej stronie. 
Ktoś jeszcze stał tam i patrzył na kort. Gdy spojrzałam w bok, 
zobaczyłam blondyna po czterdziestce, tęgiego i  ubranego w 
zbyt ciasny garnitur. Patrzył na Martina takim wzrokiem, że aż 
mnie to zaalarmowało. 

Znów  spojrzałam  w  dół.  Martin  mnie  zauważył  i 

zasygnalizował, że będzie za dziesięć minut. Kiwnęłam głową 
i  spróbowałam  się  uśmiechnąć.  Wyglądał  na  zaskoczonego. 
Potem spojrzał na mężczyznę, który stał obok mnie i wyraźnie 
się  zirytował.  Krótko  kiwnął  mu  głową,  ale  potem  na  jego 
twarzy  pojawił  się  gniew,  a  gdy  obejrzałam  się  na  tamtego 
blondyna,  zrozumiałam  dlaczego.  Mężczyzna,  teraz  stojący 
ledwie trzy stopy dalej, patrzył na mnie — nie z nienawiścią, z 
jaką spoglądał na Martina, ale ze złośliwym wyrachowaniem. 

Byłam aż nadto świadoma, że hol jest pusty. Nikt nigdy tak na 

mnie nie patrzył. To było okropne. Zasta- 

 

background image

nawiałam  się,  czy  powinnam  zacząć  krzyczeć  —  nie  było 

możliwości,  żeby  ludzie  z  aerobiku  usłyszeli  mnie  w  inny 
sposób — gdy usłyszałam kolejne kroki na schodach. 

— Sam, chciałeś ze mną porozmawiać? — spytał Martin, cały 

spocony. 

W dłoni trzymał rakietę, a choć głos miał spokojny, to sam 

spokojny nie był. Ani trochę. 

—  To  twoja  mała  lalunia,  Bartell?  —  spytał  blondyn 

obraźliwym tonem. 

Mała lalunia? 
Ten facet jeszcze nie podjął decyzji, co zrobi; widać to było 

po  pozycji  jego  ramion.  Gdybym  przeszła  obok  niego  do 
Martina,  moglibyśmy  po  prostu  wyjść.  Przynajmniej  taką 
miałam nadzieję. Ale ten przysadzisty facet, który w pasie miał 
chyba ze dwadzieścia funtów za dużo, blokował mi przejście. 
Umyślnie. Teraz za Martinem pojawił się jego partner z kortu, 
a ja niejasno poznałam w nim jednego z menedżerów Pan-Am 
Agra,  który  w  poniedziałek  był  z  Martinem  w  restauracji. 
Wyglądał na podekscytowanego i zaciekawionego; to było jak 
strzelanina na Dzikim Zachodzie. 

Przez chwilę wszyscy staliśmy nieruchomo. 
To był jakiś absurd. 
—  Przepraszam  —  powiedziałam  nagle  wyraźnie  i  bardzo 

głośno. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 
Wszyscy podskoczyli. Blondyn odwrócił się częściowo, żeby 

na mnie spojrzeć, a ja przeszłam tuż obok niego, wystarczająco 
blisko,  żeby  powiedzieć,  że  pił.  I  to  w  środku  dnia!  — 
zauważyło moje purytańskie wychowanie. 

—  Martin,  chodźmy  na  lunch,  umieram  z  głodu  — 

powiedziałam  do  mojego  nowego  faceta  i  mocno  chwyciłam 
go  za  łokieć.  Ponieważ  się  nie  zatrzymałam,  musiał  się 
odwrócić,  a  tamten  młodszy  mężczyzna  zejść  po  schodach 
przed nami. Nie patrzyłam na Martina i nie spojrzałam przez 
ramię. 

—  Weź  prysznic,  a  ja  zaczekam  tutaj  —  powiedziałam  na 

dole schodów. 

Blondyn nie zszedł za nami. Zanim usiadłam w bezpiecznej 

bliskości  recepcji  i  niewiarygodnej  dziewczyny  w  lycrze, 
zaczekałam,  aż  Martin  i  jego  przeciwnik  wejdą  do  męskiej 
szatni. 

Po  chwili  ze  schodów  ciężko  zszedł  tamten  blondyn,  znów 

spojrzał na mnie przeciągle i wyszedł. 

— Wie pani, kto to był? —- spytałam recepcjonistkę. 
Oderwała się od książki — Danielle Steel, jak zauważyłam. 
— Przychodził tutaj w ramach członkostwa Pan-Am Agra — 

powiedziała.  —  Nazywa  się  chyba  Sam  Ulrich.  W  zeszłym 
tygodniu go zwolnili. 

— Więc dlaczego pozwoliła mu pani wejść? 
 

background image

— Wszedł za szybko. — Wzruszyła ramionami. — Poza tym 

jeden z chłopaków w męskiej szatni zobaczyłby, że nie ma go 
na liście i kazałby mu wyjść. 

Ochrona  w  Athletic  Club  była  naprawdę  na  wysokim 

poziomie. 

Gapiłam się niewidzącym wzrokiem w stare czasopisma, aż 

wreszcie pokazał się Martin, choć raz ubrany swobodnie. 

Wyciągnął  rękę,  a  ja  ujęłam  ją  i  wstałam,  świadoma 

spojrzenia recepcjonistki. Włożyła to pomarańczowo--różowe, 
pasiaste  wdzianko  wyłącznie  dla  Martina.  Ale  on  nie  był  w 
nastroju. 

— Zadzwonię dziś do kierownika — powiedział do niej przez 

ramię,  gdy  wychodziliśmy.  —  Powinna  mnie  pani 
poinformować, że Sam Ulrich jest w klubie, wyprowadziłbym 
go na zewnątrz. 

Zanim zamknęły się za nami drzwi, zdążyłam zerknąć na jej 

rozzłoszczoną twarz. 

— Dobrze się czujesz? — spytał. 
Otoczył mnie ramionami. Przyjemnie było się o niego oprzeć 

przez chwilę. 

— Tak. Jednak trochę mną to wstrząsnęło — przyznałam. — 

Kto to był? 

— Niedawno zwolniony pracownik. Jedna z oszczędności, do 

znalezienia których mnie wynajęto. Bardzo źle to przyjął. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

— Tak, dało się zauważyć — powiedziałam sucho. 
— Przykro mi, że cię to spotkało. Jeżeli znów go zobaczysz, 

zaraz do mnie zadzwoń, dobrze? 

—  Myślisz,  że  mógłby  mnie  skrzywdzić,  żeby  dotrzeć  do 

ciebie? — spytałam Martina. 

— Tylko jeśli jest większym idiotą, niż sądzę. 
To naprawdę nie była najlepsza odpowiedź. Ale skąd Martin 

mógłby wiedzieć, co ktoś zrobi? 

— Sam naprawdę cię niepokoi? — spytał. — Bo jeśli tak, to 

mogę odwołać wyjazd i zostać tutaj. 

Pomyślałam przez chwilę. 
—  Nie,  niespecjalnie  mnie  niepokoi,  choć  faktycznie  mnie 

zdenerwował.  Martin...  to  po  prostu  był  kiepski  poranek. 
Pojechałam  zobaczyć  się  z  Susu  Hunter  i  to  było 
przygnębiające. A potem byłam na pogrzebie Tonii Lee. 

—  Mówiłaś  mi,  kiedy  to,  a  ja  zapomniałem.  Byłem  zbyt 

zajęty przygotowaniami do wyjazdu. 

— Nie oczekiwałam, że pójdziesz. Było dość ponuro i bardzo 

zimno. 

—  Dokąd  pojedziemy  na  lunch?  —  zapytał.  —  Trzeba  ci 

czegoś na rozgrzewkę. 

Przypomniałam sobie o obowiązkach gospodyni. 
— Byłeś w Michelles? W karcie mają mnóstwo warzyw. 
—  Mieszkając  przez  trzy  miesiące  w  tutejszym  hotelu, 

odwiedziłem  każdą  restaurację  w  Lawrenceton  przynajmniej 
dziesięć razy. 

 

background image

—  Nie  pomyślałam  o  tym.  Niedługo  będę  musiała  coś  ci 

ugotować. 

— Potrafisz gotować? 
— Mam dość ograniczony repertuar — przyznałam. — Ale da 

się zjeść. 

— Lubię coś ugotować od czasu do czasu — powiedział. 
Rozmawialiśmy  o  gotowaniu,  aż  dotarliśmy  do  Michelles, 

gdzie napełniliśmy talerze i stanęliśmy w kolejce. Zobaczyłam, 
że Martin starannie wybrał jedzenie i uświadomiłam sobie, że 
nie  tylko  uprawiał  sport,  ale  także  uważał  na  wagę  i  dbał  o 
zdrowie. Usiedliśmy obok siebie i nawet wówczas, w tak pro-
zaicznych okolicznościach, jego bliskość mnie rozpraszała. 

To  był  nieprzyjemny  poranek,  a  do  tego  Martin  wyjeżdżał. 

Śmieszne,  ale  miałam  ochotę  się  rozpłakać.  Musiałam  się 
pozbierać.  Ta  intensywność  mnie  przerażała.  Siedziałam, 
ściskając widelec w dłoni, patrząc prosto przed siebie, starając 
się powstrzymać łzy. 

—  Mam  nie  zwracać  uwagi?  —  wymruczał  Martin. 

Gwałtownie kiwnęłam głową. 

Więc nie odzywał się i jadł. 
Wreszcie  uspokoiłam  się  i  włożyłam  do  ust  kawałek 

kalafiora, zmuszając się do żucia i przełykania. 

Będę musiała znaleźć sobie mnóstwo zajęć, gdy Martina nie 

będzie. 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

— Więc wyjeżdżasz dziś po południu? — powiedziałam po 

chwili. 

—  Koło  piątej.  Jutro  wcześnie  rano  mam  spotkanie,  które 

może  potrwać  cały  dzień.  Potem  w  czwartek  spotykam  się  z 
kolejną  grupą.  Zostanę  na  noc  i  złapię  pierwszy  samolot  w 
piątek rano. Ugotujesz mi coś wieczorem? 

— Tak — odparłam i uśmiechnęłam się. 
— A w sobotę wieczorem jest ta impreza pośredników? 
— Tak, doroczny bankiet. Mamy rezerwację w Powozowni, 

więc  przynajmniej  jedzenie  będzie  dobre.  Będzie 
przemówienie... i koktajle. Nic nadzwyczajnego. 

—  Ta  sytuacja  w  Athletic  Club...  poradziłaś  z  nią  sobie  z 

naprawdę  zimną  krwią  —  powiedział  nagle.  —  Byłem  pod 
wielkim wrażeniem. 

— Hm. Uznałam, że tym razem zdołam uratować się sama. 
—  Następnym  razem  pozwól,  że  ja  to  zrobię.  Moja  kolej, 

dobrze? 

—  Okay  —  odparłam  i  roześmiałam  się.  Odwiózł  mnie  do 

Athletic Club, żebym zabrała 

swój samochód i rozstaliśmy się na tamtejszym parkingu. Dał 

mi  numer  do  swojego  hotelu  i  kazał  obiecać,  że  zadzwonię, 
gdybym znów zobaczyła Sama Ulricha. Potem mnie pocałował 
i odjechał. 

 

background image

Rozdział 11 
 
Na  następny  poranek  Madeleine  miała  zaplanowaną 

kontrolną  wizytę  u  weterynarza.  Wyciągnęłam  solidną, 
metalową klatkę, którą zostawiła mi Jane, i otworzyłam małe 
drzwiczki. Włożyłam do środka jedną z zabawek Madeleine. 
Klatkę z otwartymi drzwiami postawiłam na kuchennym stole. 
Założyłam rękawice ogrodowe. 

Nie ma to jak doświadczenie. 
Madeleine  natychmiast  usłyszała,  że  wyciągam  klatkę. 

Potrafiła  schować  się  w  takich  miejscach,  że  trudno  było 
uwierzyć,  żeby  mógł  się  tam  wcisnąć  gruby,  stary  kot. 
Najpierw, gdy Madeleine wylegiwała się na kanapie, po cichu 
weszłam na schody i pozamykałam wszystkie drzwi, a potem 
nawet salon i łazienkę na dole. Ale Madeleine i tak zniknęła. 

Jęknęłam i zaczęłam jej szukać. 
Tym razem wepchnęła się pod stolik na telewizor. 
—  No  chodź,  staruszko  —  wabiłam,  wiedząc,  że 

niepotrzebnie marnuję oddech. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Bitwa  trwała  blisko  dwadzieścia  minut.  Madeleine  i  ja 

przeklinałyśmy się wzajemnie i niemal się opluwałyśmy. Ale 
po tych dwudziestu minutach kocica była w klatce, patrząc na 
zewnątrz  z  tą  nawiedzoną  miną  więźnia  politycznego 
filmowanego przez Amnesty International. 

Najgorsze zadrapania posmarowałam maścią antybiotykową i 

włożyłam  płaszcz.  Przygotowywałam  się  wewnętrznie  do 
zbliżającej się ciężkiej próby. 

Madeleine  zawodziła  przez  całą  drogę  do  gabinetu  doktora 

Jamersona. Non stop. 

—  O,  świetnie,  Madeleine  jest  dokładnie  na  czas  —  z 

wyraźnym 

brakiem 

entuzjazmu 

powiedziała 

miła 

recepcjonistka weterynarza. 

Odwzajemniłam ponury ukłon. 
—  Zobaczmy.  Czego  dziś  potrzeba  Madeleine?  Cholernie 

dobrze wiedziała. 

— Jej wszystkich zastrzyków. 
—  Charlie  poszedł  po  swoje  rękawice  —  powiedziała  ze 

zrezygnowanym westchnieniem. — Zaraz do pani przyjdzie. 

Charlie 

pomagał 

doktorowi 

Jamersonowi 

przy 

najtrudniejszych  zwierzętach.  Był  wielkim,  pogodnym, 
młodym człowiekiem i pracował w gabinecie weterynaryjnym, 
żeby zebrać pieniądze na college. 

—  Czy  już  przyszła?  —  usłyszałam  pełen  obaw  głos 

Charliego. 

 

background image

Zaraz potem on sam wsunął głowę do poczekalni. 
— Dokładnie na czas, jak zawsze, panno Teagarden! Jak się 

dziś miewa pani koteczka? 

Madeleine  zawyła.  Labrador  po  drugiej  stronie  poczekalni 

zaczął skomleć i przycisnął się do nogi właściciela. Charlie się 
skrzywił. 

—  Lepiej  proszę  ją  wziąć  do  gabinetu  —  powiedział  z 

fałszywą pewnością. — Pan doktor czeka. 

Uniosłam  ciężki  transporter,  wiedząc,  że  będę  musiała 

dźwignąć  go  sama,  ponieważ  Madeleine  ostatnim  razem 
odkryła,  że  może  drapać  przez  jego  siatkowe  drzwiczki. 
Doktor Jamerson miał już przygotowane wszystkie strzykawki, 
a  do  tego  spory  zapas  bawełnianych  wacików  i  środek 
odkażający.  Miał  zaciśnięte  zęby  i  uśmiechnął  się  do  mnie 
ponuro. 

—  Panno  Teagarden,  proszę  ją  wyciągnąć.  Daliśmy  radę  ją 

wysterylizować,  to  teraz  damy  radę  ją  zaszczepić.  Całe 
szczęście, że to zdrowy kot. 

To dało mi do myślenia. Skoro Madeleine zachowywała się w 

taki sposób, gdy czuła się dobrze... 

—  O  rany  —  powiedziałam.  Znów  nałożyłam  swoje 

rękawice. 

— Gotowi? 
—  Do  roboty  —  powiedział  doktor  Jamerson  do  mnie  i  do 

Charliego, i wszyscy jednocześnie kiwnęliśmy głowami. 

Odblokowałam i otworzyłam drzwiczki klatki. 
 
 
 
 
 

background image

Piętnaście minut później wyszłam z gabinetu, niosąc klatkę z 

wydzierającym się triumfalnie kotem. Dostała swoje zastrzyki. 
My też nieźle oberwaliśmy. 

—  Mamo,  nie  krwawił  za  bardzo  —  powiedziałam 

uspokajająco,  gdy  zadzwoniła  spytać,  jak  sobie  poradził 
weterynarz. 

—  Sprzedałam  mu  dom.  To  bardzo  miły  człowiek  — 

westchnęła. — Szkoda, że nie poszłaś z tym kotem do doktora 
Caitlina. On zgłosił się do Today s Homes. 

— Nie chciał mieć z nią do czynienia — powiedziałam. 
— Och. 
— O której w tę sobotę? — zapytałam. — Mam na myśli ten 

bankiet. 

— Co zrobiłaś ze swoim zaproszeniem? 
— Zgubiłam czy coś. 
— Potrzebujesz jakiejś tablicy i pinezek. 
— Tak, wiem. O której mamy tam być? 
— O szóstej trzydzieści podajemy drinki, kolacja o siódmej. 
— Okay. 
— Wiesz, będę mu pokazywać kolejne domy. 
— Och... nie, nie rozmawialiśmy o tym. 
— Nic tak imponującego, jak dom Andertonów, ale wszystkie 

w  zakresie  około  dwustu  tysięcy.  Chyba  planuje  wydawać 
mnóstwo przyjęć. 

 

background image

— Jest tutaj szefem. Pewnie tak. 
—  Ale  to  jednak  samotny  mężczyzna...  po  co  mu  tyle 

miejsca? 

— Nie wiem. 
Ponieważ wychował się na biednej farmie w sercu Ameryki? 

Nie miałam pojęcia. 

— Cóż, mam nadzieję, że wiesz, co robisz. 
— Ja też — powiedziałam łagodnie. 
—  Och,  Roe,  jest  aż  tak  źle?  —  spytała  z  nagłym 

zaniepokojeniem. 

— Tak — odparłam i zamknęłam oczy. 
— O rany. 
—  Do  zobaczenia  w  sobotę  wieczorem  —  rzuciłam 

pospiesznie. — Pa, mamo. 

— Pa, dziecko. 
Moja matka się martwiła. 
♦ ♦ ♦ 
Wypożyczyłam sobie film na wieczór, a gdy siedziałam przed 

telewizorem  owinięta  kocem,  jedząc  krakersy  z  masłem 
orzechowym,  zadzwonił  Martin.  Po  prostu  chciał  sprawdzić, 
czy  u  mnie  wszystko  dobrze  po  tym  porannym  incydencie  z 
Samem Ulrichem. Powiedział, że czuje się samotny w hotelu. 

Gdy rozłączyłam się, pomyślałam o jego sprzęcie sportowym, 

jego  bieganiu  i  jego  squashu.  Zamknęłam  słoik  z  masłem 
orzechowym. 

 
 
 
 
 
 

background image

Zanim  poszłam  do  łóżka,  pomyślałam  jeszcze  o  Samie 

Ulrichu — oraz Idelli i Tonii Lee — i dwa razy sprawdziłam 
wszystkie okna i drzwi. 

♦ ♦ ♦ 
Następnego  ranka  właśnie  wciągnęłam  jeansy  i  sweter,  gdy 

odezwał się dzwonek telefonu. 

— Roe — powiedział ciepły głos po drugiej stronie linii. — 

Jak się dziś miewasz? 

— O, cześć, Franklin. — Poczułam lekkie zaciekawienie. — 

Znakomicie. 

— Te koszmarne przeżycia nie wstrząsnęły tobą za bardzo? 
— Mówisz o znalezieniu Idelli? Franklin, to było okropne, ale 

nie rozwodzę się nad tym. 

Tak...  rozwodziłam  się  nad  czymś  innym.  Poczułam,  że  się 

uśmiecham i zrobiło mi się wstyd. 

— To dobrze. Życie toczy się dalej — rzucił bez namysłu. — 

Dzwonię  do  ciebie,  żeby  spytać,  czy  może  nie  poszłabyś  ze 
mną na ten bankiet pośredników? 

No,  no.  Legendarny  Franklin  Farrell  zapraszał  małą,  starą 

mnie na randkę. Umawiał się już chyba z każdą inną kobietą w 
Lawrenceton. 

— To bardzo miłe, że pytasz. Pochlebia mi to... Ale mam już 

plany na ten wieczór. 

— Och, to szkoda. Cóż, może kiedy indziej. 
— Dziękuję za telefon. 
 

background image

Gdyby  ktoś  był  ze  mną,  uniosłabym  brwi  ze  zdumieniem. 

Franklin  Farrell  nie  ma  z  kim  iść  na  bankiet?  Coś  musiało 
pokrzyżować jego pierwotne plany. Czy to oznaczało, że ktoś 
wystawił Franklina? To faktycznie byłaby nowość. 

Bębniłam palcami o ladę kuchenną. 
Następnie wzięłam telefon i poprosiłam Patty, żeby połączyła 

mnie z Eileen. 

—  Jak  się  masz,  kotku?  —  spytała  Eileen,  ale  bez  swojej 

normalnej energii. 

— W porządku. A ty? 
—  Nadal  kiepsko.  Cały  czas  mam  przed  oczami  Idellę, 

rzuconą jak worek ze śmieciami. 

— Eileen, to musiało się stać szybko. Może nawet niczego nie 

zauważyła. 

W  gazecie  napisano,  że  zgodnie  z  oświadczeniem  Lynn 

policja uważa, że Idella, tak jak Tonia Lee, została uduszona, 
ale  potwierdzą  to  dopiero  wyniki  autopsji.  Miałam  szczerą 
nadzieję,  że  odbyło  się  to  szybko,  ale  byłam  przekonana,  że 
Idella dokładnie wiedziała, kto ją zabija, i że jest mordowana. 
Tak  bardzo  starałam  się  sobie  tego  nie  wyobrażać,  że  aż 
zagryzłam wargę. 

—  Mam  taką  nadzieję  —  Eileen  westchnęła.  —  Posłuchaj, 

Roe,  nie  żebym  cię  zbywała,  ale  chyba  muszę  się  zabrać  do 
pracy.  Wczoraj  wzięłam  dzień  wolny.  Chcesz  dziś  oglądać 
jakieś domy? 

 
 
 
 
 
 
 

background image

— Raczej nie. Jakoś straciłam do tego zapał, przynajmniej na 

jakiś czas. Dom Juliusów podobał mi się znacznie bardziej, niż 
wszystkie  inne,  które  widziałam,  ale  muszę  się  naprawdę 
poważnie  zastanowić,  czy  będę  w  stanie  mieszkać  poza 
miastem i nie mieć stracha co noc. 

—  Wierz  mi,  jestem  w  stanie  to  zrozumieć.  Gdy  się 

zdecydujesz, po prostu do mnie zadzwoń. 

—  Eileen...  posłuchaj...  Nie  wiesz,  czy  Idella  się  z  kimś 

spotykała? 

— Jeśli nawet, to nic mi o tym nie mówiła. Ale ostatnio była 

w  bardzo  dobrym  nastroju,  staranniej  się  ubierała,  była 
radosna,  miała  błyszczące  oczy  i  tak  dalej.  Ale  nie  zwykła 
rozmawiać o swoim życiu osobistym. Pracowałam z nią cały 
miesiąc, zanim się dowiedziałam, że miała dzieci! 

—  Była  bardzo  dyskretna  —  powiedziałam,  będąc  pod 

wrażeniem. — Zastanawiam się jedynie, czy nie spotykała się z 
Franklinem Farrellem. 

—  Byłabym  naprawdę  bardzo  zaskoczona  —  natychmiast 

odpowiedziała Eileen. — Wiesz, że on ma reputację flirciarza. 
Idella była bardzo nieśmiała. 

Byłaby prawdziwym wyzwaniem dla Franklina Farrella. 
—  Słyszałaś,  że  Jimmy  Hunter  był  przesłuchiwany?  — 

powiedziała nagle Eileen. 

— Tak, ale nie wierzę, żeby był winny. 
 

background image

— Ale ktoś to musiał zrobić — praktycznie zauważyła Eileen. 

—  Słyszałam  jednak,  że  ma  mocne  alibi  na  czas,  gdy 
zamordowano Idellę. 

—  Więc  w  Lawrenceton  jest  dwóch  dusicieli,  atakujących 

agentki obrotu nieruchomościami? 

— Przecież słyszałaś o naśladownictwie morderstw. Może to 

właśnie taki przypadek. 

— A co z kradzieżami? 
—  Nie  jestem  z  policji  —  z  irytacją  rzuciła  Eileen.  —  Po 

prostu mam nadzieję, że już po wszystkim i mogę wrócić do 
pracy, i nie umierać ze strachu za każdym razem, gdy mam się 
z kimś spotkać w pustym domu. 

— Jasne — powiedziałam z nagłą skruchą. — Przyjaźnię się z 

Susu, a przynajmniej tak było w szkole średniej. 

— Nie da się tego załatwić tak, żeby wszyscy byli szczęśliwi. 
— Pewnie, że nie. O której ty i Terry chodzicie wieczorami? 
—  Zimą  zwykle  o  piątej,  latem  koło  siódmej  wieczorem. 

Chciałabyś się do nas przyłączyć? 

—  Och,  to  miłe  z  twojej  strony!  Nie,  tylko  bym  was 

spowalniała.  Myślałam,  żeby  spróbować,  ale  lepiej  na 
początku pochodzę sama. 

— Uważaj na siebie. 
— Okay. Do zobaczenia w sobotę wieczorem. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

— Pa. 
Właściwie to odrobinę żałowałam, że nie zobaczę Franklina 

w akcji. Amina mi mówiła, że randka z Franklinem była jak 
ciepła, kojąca kąpiel w pianie. Czułaś się dopieszczona, wręcz 
rozpieszczana i delikatna. I oczywiście chciałaś, żeby to trwało 
i trwało, więc randka bardzo łatwo przenosiła się do łóżka. Na 
dzień  czy  dwa,  a  może  nawet  na  cały  miesiąc.  A  potem 
Franklin  przestawał  dzwonić  i  trzeba  było  wrócić  do 
prawdziwego świata. 

Gdybym  nie  poznała  Martina,  z  pewnością  przyjęłabym 

zaproszenie,  choćby  po  to,  żeby  przeżyć  coś  takiego.  Nie 
dopuściłabym do łóżka, powiedziałam sobie stanowczo. 

Nałożyłam  Madeleine  jedzenie  i  nalałam  świeżej  wody. 

Kocica  wciąż  ukrywała  się  gdzieś  w  domu,  dąsając  się  z 
powodu upokorzenia, którego doznała u weterynarza. 

Znów zadzwonił telefon. Tym razem była to Sally Allison. 
—  Policja  przeszukała  dom  Hunterów  i  nic  nie  znalazła  — 

powiedziała bez wstępów. 

— Och, dzięki Bogu. Czyli że Jimmy nie jest już podejrzany? 
— Raczej nie. Tego popołudnia, kiedy zginęła Idella Yates, 

cały czas był w swoim sklepie, a w tamtym momencie widziały 
go przynajmniej trzy osoby. 

 

background image

I mówi, że oglądał dom Andertonów z Tonia Lee, ale innego 

dnia. Stąd na nocnym stoliku wzięły się jego odciski. 

— Nie będziesz miała kłopotów przez to, że mi 
o tym mówisz? 
— O ile nikomu nie powiesz. Inaczej Paul urwie mi głowę. 
— Rozumiem. 
— Wiem, że przyjaźnisz się z Susu, więc po prostu chciałam, 

żebyś o tym wiedziała. 

—  Dzięki,  Sally.  Posłuchaj,  umawiałaś  się  kiedyś  z 

Franklinem Farrellem? 

— Nie — powiedziała i parsknęła śmiechem. — Nie chciałam 

być  jedną z  wielu.  Próbuje  się  z  tobą  umówić,  gdy  sądzi,  że 
jesteś  szczególnie  samotna,  albo  skończyłaś  związek,  albo 
jesteś trochę głupia. Rozumiem, że zanim zrobi Wielki Ruch, 
to cię nakarmi i napoi, ale gdy do mnie zadzwonił, za bardzo 
się bałam, że dołączę do szeregu, i odmówiłam. 

— Po prostu byłam ciekawa. 
— Aha, dostałaś ten artykuł, który ci wysłałam? 
—  A  niech  to.  Zapomniałam  sprawdzić  wczoraj  pocztę. 

Założę się, że tam jest. Pójdę zobaczyć. 

—  Okay.  Jeśli  go  nie  będzie,  to  do  mnie  zadzwoń. 

Niecierpliwie zajrzałam do skrzynki i wyciągnęłam 

naręcze  korespondencji.  Tak,  był  tam  artykuł,  który  Sally 

obiecała mi przysłać. Ze zdjęciem Martina... 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Westchnęłam  absurdalnie.  Martin,  przeczytałam,  miał 

doświadczenie w rolnictwie (uznałam, że zapewne wynikające 
z  tego,  że  wychował  się  na  farmie);  nienaganny  przebieg 
służby wojskowej, w tym dwa purpurowe serca (co wyjaśniało, 
skąd miał blizny, o które jeszcze go nie pytałam) i długi staż 
pracy dla Pan-Am Agra... Tu następowała krótka kronika jego 
wspinania się w górę... Potem ogólne oświadczenie Martina w 
sprawie jego planów odnośnie do fabryki. 

W sumie nie było tam za dużo, ale z jakiegoś powodu bardzo 

przyjemnie  było  czytać  o  moim...  no,  kimś  tam...  w  gazecie. 
Więc przeczytałam artykuł raz jeszcze. I jeszcze. 

— Czy to nie dziwne? — spytałam na głos. 
Martin wspominał, że odszedł z wojska w 1971 roku. Według 

tego artykułu pracę dla Pan-Am Agra podjął w 1973. 

Ciekawe, co Martin robił przez te dwa lata? 

background image

Rozdział 12 
 
Pozostałą  część  dnia  zajęły  mi  różne  drobiazgi.  Musiałam 

pojechać do pralni chemicznej i zajść do sklepu spożywczego z 
listą składników potrzebnych do przygotowania kolacji, którą 
następnego wieczora miałam ugotować dla Martina. Zrobiłam 
pranie i trochę poprasowałam. Wysłałam do Aminy i jej męża 
kartkę  z  gratulacjami  i  słynną  książkę  o  opiece  nad  dziećmi 
Doktora Spocka. 

I  poszłam  do  biblioteki.  Za  każdym  razem,  gdy  szłam  do 

mojego  dawnego  miejsca  pracy,  czułam  ukłucie  żalu. 
Brakowało  mi  tylu rzeczy związanych z  pracą tutaj: tego, że 
jako pierwsza widziałam wszystkie nowe książki (i mogłam je 
przejrzeć  za  darmo),  możliwości  spotkania  i  poznania  tylu 
ludzi,  na  których  inaczej  bym  się  nie  natknęła,  koleżeństwa 
łączącego bibliotekarzy, samego przebywania pośród tak wielu 
książek. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Ale  towarzystwa  Lillian  Schmidt  mi  nie  brakowało,  więc 

oczywiście to Lillian dziś była w recepcji. Zadałam uprzejme 
pytanie  o  matkę  Tonii  Lee  i  dostałam  szczegółowy  opis 
załamania pani Purdy po pogrzebie i jej niemijającej depresji, 
ulgi,  jaką  poczuła  pani  Purdy  na  wieść,  że  miało  miejsce 
aresztowanie,  przerażenia  i  niewiary  pani  Purdy,  gdy 
dowiedziała  się,  kto  był  przesłuchiwany,  zdumienia  pani 
Purdy, gdy okazało się, że przeciwko Jimmiemu Hunterowi nie 
było jednoznacznego dowodu. 

— Och, to wspaniale! — powiedziałam mimowolnie. 
Lillian  była  urażona.  Jej  nader  obfita  klatka  piersiowa 

falowała pod pasiastym, poliestrowym okryciem. 

—  Moim  zdaniem  to  jakaś  kwestia  techniczna  — 

oświadczyła.  —  Założę  się,  że  pożałują,  gdy kolejna  kobieta 
zostanie zabita we własnym łóżku. 

Darowałam  sobie  uwagę,  że  łóżko,  w  którym  zabito  Tonię 

Lee, niezupełnie było jej. 

—  Jeśli  umrze  ktoś  jeszcze,  to  nie  dlatego,  że  Jimmy  nie 

został  aresztowany  —  oznajmiłam  tyleż  stanowczo,  co 
niejasno, i zabrałam swoje książki. 

Zanim wróciłam do domu i rozładowałam samochód, było już 

po czwartej. Zaczęło się robić ciemno i zimno. Mniej więcej o 
tej  porze  zabito  Tonię  Lee.  Skoro  na  podjeździe  nie  było 
żadnego innego samo- 

 

background image

chodu, policja uznała, że mógł być w to zamieszany Mackie, 

który  biegał  każdego  wieczoru  o  tej  porze.  Uznałam,  że  ta 
teoria miała sens, nawet jeśli podejrzewali niewłaściwą osobę. 
Dziś sama się przespaceruję. Tylko po to, żeby sprawdzić, co 
można zobaczyć. 

Dwadzieścia minut później kręciłam głową i mamrotałam do 

siebie.  Na  ulicach  było  pełno  chodziarzy  i  biegaczy.  Nie 
miałam  pojęcia,  że  gdy  ja  zaszywam  się  w  domu  i 
przygotowuję  kolację,  w  Lawrenceton  tyle  się  dzieje.  Co 
chwila  mijałam  kolejnego  spacerowicza,  biegacza  albo 
rowerzystę. Czasami dwóch. Na ulice wylegli chyba wszyscy 
mieszkańcy miasta! Machające energicznie ramiona, skupieni 
chodziarze, drogie buty do biegania uderzające o chodniki... to 
było niesamowite. 

Oczywiście zmierzałam w stronę domu Andertonów, idąc tak 

szybko, jak byłam w stanie. Minęłam Mackiego, biegnącego w 
bluzie  od  dresu  i  szortach  gimnastycznych,  pocącego  się  na 
zimnym  powietrzu;  skinął  mi  głową,  co  najwyraźniej  było 
wszystkim,  czego  oczekiwano  od  biegaczy.  Następnie 
zobaczyłam Franklina Farrella, utrzymującego formę dla tych 
wszystkich  dam,  biegnącego  bardziej  spokojnie,  pre-
zentującego długie, szczupłe i umięśnione nogi. Nic dziwnego, 
że wyglądał na mniej lat, niż wiedziałam, że ma. Zgodnie ze 
swoją naturą, pomimo wysilonego oddechu, uśmiechnął się do 
mnie  ciepło.  Eileen  i  Terry  maszerowały  razem,  z 
obciążnikami na kostkach 

 
 
 
 
 

background image

i  nadgarstkach,  poruszając  się  równo,  nie  rozmawiając  i 

utrzymując  tempo,  które  wykończyłoby  mnie  w  ciągu  kilku 
minut. 

To  było  znacznie  bardziej  interesujące  niż  moja  kaseta  z 

ćwiczeniami.  Wszyscy  ci  ludzie,  łącznie  z  połową 
pośredników  z  tego  miasta,  wszyscy  chodzili  po  ulicach  w 
czasie, gdy w domu Andertonów pojawił się morderca. Koło 
mnie przemknął nawet Mark Russel, zajmujący się sprzedażą 
gospodarstw rolnych, ubrany w drogie dresy ze Sports Kitter. I 
doskonała  Patty  Cloud  w  jeszcze  droższym,  bladoróżowym 
stroju  do  biegania,  z  włosami  zaczesanymi  w  kucyk  i  przy-
trzymanymi  pasującą  do  stroju  różową  opaską.  Patty  nawet 
biegała we właściwy sposób. 

A  oto  nadjeżdżał  Jimmy  Hunter  na  bardzo  nowoczesnym 

rowerze. 

—  Jimmy!  —  powiedziałam  radośnie.  Zatrzymał  się  i 

uścisnął mi rękę. 

—  Susu  powiedziała,  że  przyjechałaś  do  nas  wczoraj,  gdy 

wszyscy  trzymali  się  z  daleka  —  powiedział  szorstko.  — 
Dzięki. 

—  Dobrze  się  czujesz?  —  spytałam  nieadekwatnie.  Przeżył 

takie ciężkie chwile. 

—  Będzie  dobrze  —  odparł,  lekko  kręcąc  głową,  jakby 

odganiał muchę. — Trudno będzie poradzić sobie z uczuciem, 
że  wszyscy  byli  przeciwko  mnie,  że  z  miejsca  wszyscy 
uwierzyli, że to zrobiłem. 

 

background image

— Z Susu wszystko dobrze? 
—  Jest  zmęczona,  ale  się  pozbiera.  Mamy  dużo  do 

omówienia.  Chyba  jeszcze  na  jakiś  czas  zostawimy  dzieci  u 
wujostwa. 

—  Mam  nadzieję,  że  wszystko...  —  zaplątałam  się.  — 

Naprawdę  się  cieszę,  że  wróciłeś  do  domu  —  powiedziałam 
wreszcie. 

— Jeszcze raz dzięki, Roe — rzucił i pojechał dalej. Chwilę 

potem znalazłam się pod domem Andertonów. Tablica Select 
Realty wciąż stała samotnie na trawniku, skazana na pokrycie 
się  lodem  i  śniegiem  zimą,  wiosną  zarastana  przez  trawę,  a 
latem przez chwasty. Byłam tego pewna. 

Nie sądziłam, żeby dom Andertonów czy ten mały domek, w 

którym znaleziono Idellę, udało się szybko sprzedać. 

Mimo  wszystko  te  zgony  nie  wyglądały  na  robotę 

przypadkowego  zabójcy,  uderzającego  tam,  gdzie  trafiał  na 
samotną kobietę. 

Zastanawiałam  się,  czy  pod  domem,  w  którym  znaleziono 

Idellę, ktoś widział samochód. 

Klient,  który  przyszedł  piechotą,  byłby  czymś  niezwykłym, 

nawet  niepokojącym,  zwłaszcza  dla  Idelli,  która  już  była 
podenerwowana  śmiercią  Tonii  Lee  i  słyszała,  że  policja 
podejrzewa, że ktoś dotarł do domu Andertonów na własnych 
nogach...  Z  pewnością  natychmiast  z  krzykiem  uciekłaby  z 
tego domu? 

 
 
 
 
 
 
 

background image

Tak,  jeśli  to  byłby  przypadkowy  klient,  który  telefonicznie 

umówił się na spotkanie. 

Ale nie, jeśli to był ktoś, kogo znała, kto powiedział być może 

„Będę  biegał  (albo  jeździł  na  rowerze)  w  tej  okolicy,  więc 
spotkajmy się w domu Westleyów", albo coś w tym rodzaju. A 
czy można zabić w miejscu bardziej bezosobowym niż cudzy, 
pusty dom? Można zostawić ciało tam, gdzie upadło. Zabójca 
nie miał możliwości odwrócenia od siebie podejrzeń, nie mógł 
przestawić  gdzieś  samochodu  Idelli;  skoro,  gdy  ją 
zamordowano, zapadał zmrok, a nie było ciemno, nie dałoby 
się  prowadzić  jej  samochodu  tak,  żeby  kierowca  nie  został 
zauważony.  Idella  musiała  zostać  szybko  uciszona  albo 
powiedziałaby,  co  wiedziała...  a  Donnie  Greenhouse  uważał, 
że wiedziała, kto zabił jego żonę. 

No  właśnie...  Przed  moimi  oczami  pojawił  się  Donnie  we 

własnej osobie. Na zmianę maszerował i biegł, ubrany w stary, 
ciemnoniebieski dres. Ledwie było go widać w gęstniejącym 
mroku. Z trudem go rozpoznałam. 

—  Roe  Teagarden  —  powiedział  na  powitanie.  —  Co  tu 

robisz po nocy? 

— Spaceruję, jak wszyscy inni w Lawrenceton. Zaśmiał się 

bez humoru. 

—  A  więc  zdecydowałaś  się  dołączyć  do  tłumu,  hm? 

Przychodzę tutaj co wieczór — powiedział, nagle 

 

background image

zmieniając  ton.  —  Przychodzę  postać  tu  chwilę  podczas 

biegania.  Myślę  o  Tonii  Lee,  o  tym,  jaka  była.  To  było 
dziwaczne. 

Przejechał  samochód,  blaskiem  świateł  podkreślając  nagle 

zapadłą  ciemność.  Do  domu  miałam  dość  daleko.  Zaczęłam 
niepewnie przestępować z nogi na nogę. 

— Roe, cóż to była za kobieta. Ale tyją znałaś! Była jedyna w 

swoim rodzaju... 

To  zdecydowanie  była  prawda.  Zdołałam  współczująco 

pokiwać głową. 

— Wszyscy jej pragnęli, nie tylko mężczyźni; ale była moją 

żoną — powiedział mi z dumą. 

Jego słowa brzmiały jak mantra, którą wciąż sobie powtarzał. 
Zaczęła mnie mrowić skóra na głowie. 
— Już nigdy z nikim mnie nie zdradzi — z niejaką satysfakcją 

oświadczył Donnie. 

—  Hm...  Donnie?  Myślisz,  że  dobrze  robisz,  wciąż  tu 

przychodząc? 

Odwrócił  się  do  mnie,  ale  było  za  ciemno,  żebym  widziała 

wyraz jego twarzy. 

— Może i nie. Uważasz, że powinienem oprzeć się pokusie? 

— W jego głosie brzmiała kpina. 

— Tak — powiedziałam poważnie. — Tak uważam. Donnie, 

dlaczego nie powiedziałeś policji, o czym rozmawiałeś z Idellą 
wtedy, w restauracji? 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

— Ach, to stąd wiedzieli. Rozmawiałyście z Idellą w toalecie. 
— Powiedziała mi, że widziałeś, jak jej samochód wyjeżdża z 

waszego parkingu. 

—  Tak.  Szukałem  Tonii  Lee,  więc  pojechałem  do  biura. 

Czasami,  jeśli  nie  mogła  znaleźć  innego  miejsca,  kogoś  tam 
zabierała. 

— To Idella prowadziła? 
— Nie wiem. Ale to był jej samochód. Miał na zderzaku tę 

naklejkę 

DZIECKO NA POKŁADZIE

— Chyba nie wierzysz, że to Idella zabiła Tonię Lee. 
— Nie, Roe, nigdy tak nie sądziłem. Ale myślę, że podwiozła 

do domu tego kogoś, komu Tonia zostawiła swój samochód. I 
chyba wiem, kto to taki. 

— Donnie, powinieneś porozmawiać z policją. 
— Nie, Roe, to moja sprawa. Moja zemsta. Może mi to zająć 

trochę czasu, ale Tonia Lee chciałaby, żebym ją pomścił. 

Wzięłam  głęboki,  ostrożny  wdech.  Ta  rozmowa  mogła  być 

już tylko gorsza. 

— Donnie, jest naprawdę ciemno. Lepiej już pójdę. 
—  Jasne.  Nie  daj  się  złapać  samej  nikomu,  kogo  nie  znasz 

bardzo dobrze. 

Cofnęłam się odrobinę. 
— I nie wchodź do domów z nieznajomymi — dodał i pobiegł 

w swoją stronę. 

 

background image

Wraz z odległością cichły miarowe kroki jego reeboków. 
Ruszyłam  w  przeciwnym  kierunku.  Poszłabym  w  tamtą 

stronę nawet, gdyby nie była to droga do domu. 

♦ ♦ ♦ 
Do domu wróciłam szybszym krokiem, niż z niego wyszłam. 

Było już za ciemno, żeby przebywać na zewnątrz, a w moim 
brązowym  płaszczu  nie  byłam  dostatecznie  widoczna  dla 
kierowców  samochodów.  Niezbyt  dobrze  się  przygotowałam 
do tego spaceru, a spotkanie z Donniem wyprowadziło mnie z 
równowagi.  Gdy  byłam  blisko  domu,  wyciągnęłam  klucze  i 
automatycznie  poszłam  przez  parking,  zamiast  skorzystać  z 
bliższych, ale rzadko używanych drzwi frontowych. Placyk był 
dobrze  oświetlony,  ale  podchodząc  do  furtki  na  patio 
rozejrzałam się uważnie dookoła. 

Kącikiem oka uchwyciłam jakiś ruch, gdzieś koło kontenera 

na  śmieci  w  dalszym  narożniku  parkingu.  Wszystkie 
znajdujące  się  w  polu  widzenia  samochody  należały  do 
mieszkańców.  Wpatrywałam  się  w  ciemny  kąt,  gdzie  stał 
śmietnik. Nic się nie ruszało. 

— Jest tu kto? — zawołałam. 
Głos miałam nieprzyjemnie piskliwy. 
Nic się nie wydarzyło. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Po długiej chwili bardzo niechętnie odwróciłam się plecami i 

prawie biegiem pokonałam patio. Wsunęłam klucz do zamka, 
wpadłam do domu i zatrzasnęłam za sobą drzwi. 

Dzwonił telefon. 
Gdyby  to  był  Martin,  pewnie  powiedziałabym  mu,  jak  się 

wystraszyłam.  Ale  to  była  moja  matka,  która  chciała  się 
dowiedzieć,  jak  poszło  przesłuchanie  Jimmiego  Huntera. 
Rozmawiałam  z  nią  na  tyle  długo,  że  się  uspokoiłam.  Nie 
wspominałam, dlaczego jestem taka zdyszana. Tak naprawdę 
niczego  nie  widziałam,  a  jeśli  faktycznie  zobaczyłam  jakiś 
ruch,  to  pewnie  był  kot  kręcący  się  przy  śmietniku  w 
poszukiwaniu jedzenia. To prawda, w Lawrenceton przebywał 
na wolności morderca, ale nie było żadnego powodu wierzyć, 
że polował na mnie. Nic nie wiedziałam, nic nie widziałam i 
nawet nie byłam agentką obrotu nieruchomościami. 

Jednak nie opuszczało mnie uczucie, że ktoś mnie obserwuje. 

Bez  końca  kręciłam  się  po  parterze,  upewniając  się,  że 
wszystkie  drzwi  i  okna  są  pozamykane,  a  zasłony  i  rolety 
starannie zaciągnięte. 

Wreszcie, gdy powiedziałam sobie stanowczo kilka razy, że 

jestem śmieszna, poszłam na górę, żeby się przebrać. Pomimo 
zimna  podczas  spaceru,  spociłam  się.  Normalnie  wzięłabym 
prysznic,  ale  tej  nocy  nie  mogłam  się  zebrać,  żeby  wejść  do 
wanny i zaciągnąć 

 

background image

zasłonę  prysznicową.  Nałożyłam  więc  swój  stary,  ciężki 

płaszcz kąpielowy w niebiesko-zieloną kratę, najwygodniejszy 
strój, jaki kiedykolwiek miałam. 

Tym  razem  jego  magia  nie  zadziałała.  Bałam  się  włączyć 

telewizor,  żeby  nie  zagłuszyć  dźwięków  wydawanych  przez 
intruza.  Ale  przez  cały  wieczór  nic  się  nie  działo. 
Zachowywałam się, jakbym była oblężona. Wzięłam pudełko 
chrupek  serowych  oraz  dietetyczną  colę  i  zwinęłam  się  w 
swoim ulubionym fotelu z książką, którą czytałam wiele razy, 
jedną  z  serii  Yellowthread  Street  Williama  Marshalla.  Ale 
nawet  jej  ujmująco  dziwaczna  fabuła  nie  pomogła  mi  się 
odprężyć. 

Zastanawiałam  się,  czy  mężczyznom  też  zdarzają  się  takie 

wieczory. 

Czas  jakoś  mijał.  Włączyłam  światło  nad  tylnymi  i 

frontowymi drzwiami, zamierzając zostawić je tak na całą noc. 
Wyłączyłam  światło  w  środku. Chodziłam  od  okna  do  okna, 
siedziałam po ciemku i wyglądałam na zewnątrz. Niczego nie 
zobaczyłam; około pierwszej usłyszałam, że gdzieś w pobliżu 
odpala  i  odjeżdża  samochód.  Choć  to  mogło  oznaczać 
wszystko albo nic, udało mi się zasnąć. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Rozdział 13 
 
W piątkowy wieczór, gdy Martin przyjechał na kolację, padał 

deszcz. Ledwie zdążył zdjąć płaszcz przeciwdeszczowy, a już 
chwycił mnie w ramiona. 

— Martin — wyszeptałam wreszcie. 
— Hmmm? 
— Woda na spaghetti się gotuje. 
— Co? 
— Muszę włożyć makaron do wody, żebyśmy mieli co jeść. 

W końcu musisz nabrać sił. 

Zarobiłam figlarne spojrzenie. 
Nigdy nie udaje mi się przygotować wszystkich składników 

posiłku  tak,  żeby  były  gotowe  jednocześnie,  ale  w  końcu 
zjedliśmy  sałatkę,  chleb  czosnkowy  i  spaghetti  z  sosem 
bolońskim. Ku mojej uldze, Martinowi chyba smakowało. Gdy 
jedliśmy,  opowiadał  mi  o  swojej  podróży,  która  zdawała  się 
koncentrować 

głównie 

małych, 

zamkniętych 

pomieszczeniach na 

 

background image

zmianę  z  dużymi,  zamkniętymi  przestrzeniami:  samolot, 

lotnisko,  sala  konferencyjna,  jadalnia,  pokój  hotelowy, 
lotnisko, samolot. 

Gdy  zapytał,  co  ja  robiłam,  prawie  mu  powiedziałam,  że 

poprzedniej  nocy  przestraszyłam  się  ducha.  Nie  chciałam 
jednak,  żeby  Martin  uważał  mnie  za  roztrzęsioną,  strachliwą 
kobietę. Zamiast tego opowiedziałam mu o swoim spacerze i 
ludziach, których widziałam. 

— I wszyscy mogli zabić Tonię Lee — podsumowałam. — 

Każdy po kolei mógł w ciemności wejść do tego domu. Tonia 
Lee  nie  byłaby  specjalnie  zaskoczona,  widząc  kogoś  z  nich, 
przynajmniej początkowo. 

— Ale to musiał być mężczyzna — wytknął Martin. — Nie 

sądzisz? 

—  Nie  wiadomo,  czy  faktycznie  uprawiali  seks  — 

zauważyłam. — Była ułożona tak, żeby na to wskazywało, ale 
nie mamy raportu z sekcji. Albo mogła uprawiać seks, a potem 
zginąć z ręki kogoś innego niż jej partner. 

Martin  wydawał  się  podchodzić  do  tej  rozmowy  dość 

praktycznie. 

— To zakładałoby, że po domu Andertonów kręciło się wielu 

ludzi. 

— Nie wydaje się to zbyt prawdopodobne, prawda? Ale tak 

mogło być. Mimo wszystko Tonia Lee nie przestraszyłaby się 
obecności kobiety. A Donnie Greenhouse powiedział wczoraj 
kilka dziwnych rzeczy. 

 
 
 
 
 
 

background image

Powiedziałam Martinowi o tej uwadze Donniego, że nie tylko 

mężczyźni pragnęli Tonii Lee, i o tym, że widział samochód 
Idelli. Nie powiedziałam jednak nic o Eileen i Terry; to, że były 
jedynymi  znanymi  mi  lesbijkami  w  Lawrenceton  nie 
oznaczało, że były tu jedyne. 

Do tego momentu Aubrey już miałby mdłości. 
— Więc jakie masz podejrzenia? — zapytał Martin. 
—  Myślę...  myślę,  że  Tonia  Lee  dowiedziała  się,  kto  kradł 

przedmioty  z  domów  wystawionych  na  sprzedaż.  Myślę,  że 
miała z  tym  kimś  romans  i  on  —  lub  ona  — uwiódł  ją,  gdy 
poprosiła,  żeby  przyszedł  do  domu  Andertonów,  żeby 
porozmawiać o tych kradzieżach. Może poprosił ją o spotkanie 
pod  pozorem  łóżkowych  igraszek,  podczas  gdy  planował  ją 
wykończyć.  Więc  kochali  się  albo  nie,  ale  tak  czy  inaczej 
zaaranżował to w taki sposób, żeby wyglądało, że tak. Jestem 
pewna,  że  to  zaplanował  z  wyprzedzeniem.  Dostaje  się  tam 
piechotą albo na rowerze, zabija Tonię Lee, układa ją w taki 
sposób,  żebyśmy  myśleli,  że  po  prostu  jednego  z  jej 
kochanków  poniosło,  zabiera  jej  samochód,  jedzie  do  domu, 
jakoś odwiesza klucze na tablicę. Sądzi, że dzięki temu przez 
co najmniej kilka dni nikt nie będzie szukał Tonii Lee, a w tym 
czasie alibi się rozmyją, zostaną zapomniane albo nie dadzą 

 

background image

się potwierdzić. Może zwraca klucz w ciągu tych kilku minut, 

gdy w recepcji nie było ani Patty, ani Debbie. 

Martin słuchał w milczeniu, zastanawiając się wraz ze mną. 

Teraz uniósł dłoń. 

— Nie — powiedział. — Uważam, że to Idella odwiesiła ten 

klucz. 

—  O  mój  Boże,  tak,  Idella  —  jęknęłam.  —  To  dlatego  ją 

zabił.  Wiedziała,  kto  miał  ten  klucz.  Odebrała  go  od  tego 
kogoś, kto był w Greenhouse Realty. 

To miało sens. Idella, płacząca na spotkaniu pracowników tuż 

po  znalezieniu  ciała  Tonii  Lee.  Idella,  przybita  i  z 
zaczerwienionymi oczami w późniejszych dniach. 

—  To  musiał  być  ktoś,  wobec  kogo  była  niewiarygodnie 

lojalna  — wymamrotałam.  — Dlaczego nic nie  powiedziała? 
To by jej ocaliło życie. 

— Nie mogła w to uwierzyć, nie uwierzyłaby, że ta osoba to 

zrobiła — powiedział rzeczowo Martin. — Była zakochana. 

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie. 
— Tak — potwierdziłam cicho. — Tak musiało być. Musiała 

być zakochana. 

♦ ♦ ♦ 
Tej nocy, gdy Martin zasnął, myślałam o Idelli. Oszukana w 

najbardziej  okrutny  sposób,  Idella  zginęła  z  rąk  kogoś,  kogo 
kochała, kogoś, w kim nie dostrze- 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

gała  zła,  nieważne  jak  przekonujące  były  dowody.  W  jakiś 

sposób, pomyślałam sennie, Idella była jak ja... przez chwilę 
sama,  radząca  sobie  z  życiem  na  własną  rękę.  Może  to 
sprawiło, że była aż nadto gotowa zaufać, oddać się. Zapłaciła 
najwyższą cenę. Pomodliłam się za nią, za jej dzieci i wreszcie 
za Martina i siebie. 

Musiałam  zapaść  w  sen,  bo  następną  rzeczą,  której  byłam 

świadoma,  było  przebudzenie.  Ocknęłam  się  tylko 
połowicznie;  na  tyle,  żeby  sobie  uświadomić,  że  spałam, 
wystarczająco,  żeby  zrozumieć,  że  obudziło  mnie  coś 
dziwnego. 

Słyszałam,  że  na  dole  ktoś  ostrożnie  się  porusza.  Martin 

musiał wstać, żeby się czegoś napić i nie chciał mnie budzić — 
jak  słodko,  pomyślałam  ospale  i  odwróciłam  się  na  brzuch, 
opierając  twarz  na  ramionach.  Łokciem  dotknęłam  czegoś 
solidnego. 

Martin. 
Szeroko  otworzyłam  oczy  w  ciemnościach.  Zamarłam, 

nasłuchując. 

Delikatny  dźwięk  z  dołu  się  powtórzył.  Automatycznie 

sięgnęłam na stolik nocny po okulary i nałożyłam je. 

Teraz widziałam ciemność znacznie wyraźniej. 
Wyślizgnęłam się z łóżka tak cicho, jak tylko mogłam (moja 

gładka,  czarna  koszula  nocna  miała  jakieś  praktyczne 
zastosowanie) i podkradłam się do 

 

background image

schodów.  Może  to  była  Madeleine?  Nakarmiłam  ją,  zanim 

poszliśmy do łóżka? 

Ale Madeleine była na swoim normalnym miejscu, zwinięta 

na małym, wyściełanym fotelu pod oknem, a teraz siedziała z 
głową  zwróconą  w  stronę  drzwi.  W  słabym  świetle  lamp 
Parson  Road,  wpadającym  przez  opuszczone  żaluzje, 
widziałam zarys jej uszu. 

Przekradłam się z powrotem do łóżka, bardzo uważając, żeby 

nie potknąć się o porozrzucane ubrania i buty. 

— Martin — wyszeptałam. Pochyliłam się nad swoją częścią 

łóżka  i  dotknęłam  jego  ramienia.  —  Martin,  kłopoty.  Obudź 
się. 

— Co? —- odpowiedział natychmiast po cichu. 
— Ktoś jest na dole. 
—  Schowaj  się  za  fotel  —-  rzucił  prawie  bezgłośnie,  ale 

bardzo nagląco. 

Usłyszałam,  jak  podnosi  się  z  łóżka,  usłyszałam  — 

ledwo-ledwo — jak grzebie w swojej torbie. 

Byłam  gotowa  nie  posłuchać  i  wziąć  udział  w  schwytaniu 

intruza — to w końcu był mój dom — gdy w świetle z ulicy coś 
błysnęło i zobaczyłam, że Martin trzyma broń. 

Cóż, to chyba faktycznie był czas, żeby się za czymś schować. 

Właściwie  nagle  wydało  się  to  jak  najbardziej  wskazane. 
Zostawiłam Madeleine tam, gdzie była. Rzecz nie w tym, że 
gdybym ją chwyciła, to pewnie 

 
 
 
 
 
 

background image

zaczęłaby  się  awanturować,  ale  do  jej  instynktu  samo-

zachowawczego  miałam  znacznie  większe  zaufanie  niż  do 
własnego. 

Bardzo  wysilałam  uwagę,  żeby  coś  usłyszeć,  ale  wyczułam 

tylko maleńkie sugestie ruchu — może Martin podchodził do 
szczytu  schodów.  Pomimo  okropnego  łomotania  serca, 
odmówiłam  kilka  żarliwych  modlitw.  Nogi  trzęsły  mi  się  ze 
strachu i niewygodnej, skulonej pozycji, którą przyjęłam. 

Nakazałam sobie spokój. Niewiele pomogło, ale usłyszałam 

jakieś  dźwięki  na  schodach.  Intruz  nie  był  wprawnym 
włamywaczem. 

Odkryłam, że bardziej boję się tego, co mógł zrobić Martin, 

niż samego napastnika. Jednak tylko odrobinę. 

Usłyszałam, jak ten ktoś wchodzi do pokoju. Ukryłam twarz 

w dłoniach. I zapaliły się światła. 

— Stój — powiedział Martin lodowatym głosem. — Mam na 

celowniku twoje plecy. 

Wyjrzałam  zza  fotela.  W  pokoju,  plecami  do  Martina,  stał 

Sam  Ulrich.  Martin  opierał  się  o  ścianę  obok  włącznika 
światła. Ulrich w jednej ręce miał długą linę, a w drugiej rolkę 
szerokiej  taśmy  izolacyjnej.  Twarz  miał  ożywioną  szokiem  i 
podnieceniem.  Wspinaczka  po  moich  schodach  dla  niego  też 
musiała być przeżyciem. 

 

background image

—  Odwróć  się  —  powiedział  Martin.  Ulrich  posłuchał.  — 

Usiądź na brzegu łóżka. 

Tęgi  były  menedżer  Pan-Am  Agra  cofnął  się  odrobinę  i 

usiadł. Powoli wysunęłam się zza fotela, odkrywając, że przez 
tych kilka chwil, które za nim spędziłam, mięśnie napięły mi 
się jak postronki. Nogi mi drżały i uznałam, że zajęcie miejsca 
w  fotelu  będzie  dobrym  pomysłem.  Na  oparciu  wisiał  mój 
szlafrok, więc naciągnęłam go na siebie. Madeleine zniknęła, 
bez  wątpienia  zirytowana  tym,  że  tak  bezceremonialnie 
przerwano jej sen. 

— Roe, wszystko w porządku? — spytał Martin. 
— Tak — odparłam słabo. 
Popatrzyliśmy na naszego więźnia. Pomyślałam o czymś. 
—  Martin,  gdzie  zaparkowałeś?  Przyjechałeś  własnym 

samochodem? 

—  Nie  —  odparł  powoli.  —  Nie,  zaparkowałem  kawałek 

dalej,  ale  wziąłem  samochód  firmowy.  Nie  lubię  zostawiać 
własnego na parkingu przy lotnisku. 

— Więc on nie wiedział, że tu jesteś — stwierdziłam. 
Martin zrozumiał to bardzo szybko. Jego mina, ze zdumionej i 

gniewnej, stała się mordercza. 

— Sam, co miałeś zamiar zrobić z tą liną i taśmą? — spytał 

bardzo cichym głosem. 

Poczułam, jak z twarzy odpływa mi krew. Dopóki 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Martin nie zadał tego kluczowego pytania, nie pociągnęłam 

dalej własnej myśli. 

—  Ty  sukinsynu,  zamierzałem  skrzywdzić  cię  tak,  jak  ty 

skrzywdziłeś mnie — dziko oświadczył Sam Ulrich. 

— Ja nie zgwałciłem twojej żony. 
—  Nie  miałem  zamiaru  jej  zgwałcić  —  powiedział,  jakby 

mnie  tam  nie  było.  —  Chciałem  ją  nastraszyć  i  zostawić 
związaną,  żebyś  wiedział,  jak  to  jest,  gdy  twoja  rodzina  jest 
bezradna. 

—  Twoja  logika  mnie  powaliła  —  oznajmił  Martin  głosem 

ostrym jak brzytwa. 

Wiedziałam, że to był spór między dwoma mężczyznami, ale 

w końcu to ja miałam zostać związana. 

—  A  nie  wydaje  ci  się,  że  to  trochę  tchórzliwe  — 

powiedziałam wyraźnie — zakraść się w ciemności i związać 
kobietę, która nawet nie jest twoim prawdziwym wrogiem? 

Wyglądało na to, że Sam Ulrich nigdy nie pomyślał o tym w 

taki sposób. Poczerwieniał powoli i obrzydliwie. 

— Z przyjemnością bym cię zabił — bardzo cicho powiedział 

Martin.  Nie  wątpiłam,  że  mówił  szczerze,  a  z  pochylenia 
ramion Ulricha mogłam wyczytać, że on też w to nie wątpił. 
Martin, nawet w spodniach od piżamy, budził większy respekt 
niż Sam Ulrich w garniturze. — Ale ponieważ to do domu Roe 
się włama- 

 

background image

łeś,  i  to  jej  miałeś  zamiar  zrobić  krzywdę,  to  chyba  ona 

powinna zdecydować, co z tobą zrobić. 

Wiedziałam, że jeśli poproszę, Martin zabije tego człowieka. 
Pomyślałam  o  wezwaniu  policji.  Pomyślałam,  że  policjanci 

znani  mi  z  czasów,  gdy  spotykałam  się  z  Arthurem,  może 
nawet  sam  Arthur,  znajdą  się  w  mojej  sypialni  i  będą  mnie 
oglądać  w czarnej koszuli  nocnej. Pomyślałam o ich oczach, 
gdy  dowiedzą  się,  że  Martin  i  ja  spaliśmy  razem,  gdy 
usłyszałam kogoś na dole. Pomyślałam o raporcie policyjnym, 
który pojawiłby się w jutrzejszym wydaniu „Sentinel". Potem 
pomyślałam o tym, żeby wypuścić tego żałosnego tchórza. Ale 
gdy  wyobraziłam  sobie  siebie  sam  na  sam  z  tym  frustratem, 
jego liną i taśmą, wzdrygnęłam się. 

I  muszę  wam  powiedzieć,  że  to  mi  się  bardzo  w  Martinie 

podobało. Dał mi się zastanowić. Nie powiedział ani słowa, nie 
spoglądał zniecierpliwiony, nawet się nie skrzywił. 

— Masz żonę? — spytałam Sama Ulricha. 
— Tak — mruknął. 
— Dzieci? 
— Dwoje. 
— Jak mają na imię? 
Z każdą chwilą był bardziej upokorzony. 
— Jannie i Lisa — powiedział niechętnie. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

— Jannie i Lisa nie chciałyby się dowiedzieć z gazety, że ich 

tata zaatakował bezbronną kobietę w jej domu. 

Pomyślałam,  że  gdzieś  pomiędzy  gniewem  i  upokorzeniem 

rozpłacze się. 

Z szuflady wyciągnęłam notatnik i długopis. 
— Pisz — poleciłam. Wziął długopis i papier. 
— Napisz datę. Napisał. 
— Dyktuję. Zacznij pisać — powiedziałam mu. — Ja, Sam 

Ulrich,  dziś  w  nocy  włamałem  się  do  domu  Aurory 
Teagarden...  —  Jego  ręka  wreszcie  się  poruszyła.  Gdy 
skończył,  mówiłam  dalej.  —  Ze  sobą  miałem  linę  i  taśmę 
izolacyjną. — Zapisane. — Spała w łóżku. Wszystkie światła 
były zgaszone, a ja nie wiedziałem, że miała gościa. — Pisał 
coraz wolniej. — Przed zrobieniem jej krzywdy powstrzymał 
mnie jej gość. Jeśli nie wypełnię warunków, które mi podadzą, 
wyśle ten list na policję, a jego kopię do mojej żony. 

Gdy  skończył  notować,  kazałam  mu  się  podpisać.  Czekał, 

żeby usłyszeć moje warunki. 

—  Jutro chcę zobaczyć,  że  twój  dom został  wystawiony  na 

sprzedaż, byle nie przez Select Realty. I chcę, żebyś się stamtąd 
wyniósł, z całą rodziną, w ciągu tygodnia. Nigdy więcej tu nie 
wracaj. Nigdy więcej nie chcę cię widzieć. Może nie dostaniesz 
pracy, do jakiej 

 

background image

jesteś  przyzwyczajony,  ale  to  chyba  i  tak  będzie  lepsze  od 

więzienia. 

Twarz Martina była pozbawiona wyrazu. 
Ulrich  był  tak  przybity,  że  jego  rysy  były  zniekształcone. 

Zastanawiałam  się,  czy  po  tej  wściekłości,  uldze  i  szoku  po 
drodze  do  domu  nie  dostanie  zawału...  i  stwierdziłam,  że  w 
sumie mało mnie to obchodzi. 

— Martin, czy byłbyś uprzejmy odprowadzić pana Ulricha do 

jego samochodu? 

—  Oczywiście,  kotku  —  zgodził  się  Martin  niebezpiecznie 

gładko.  —  Idziemy,  Ulrich.  Masz  szczęście,  że  zapytałem 
panią o zdanie. Gdyby to zależało ode mnie, wylądowałbyś w 
szpitalu. 

Albo w kostnicy, pomyślałam. 
Sam  Ulrich  powoli  się  podniósł.  Zrobił  jeden  krok  i  się 

zatrzymał. Bał się podejść do Martina. Nie był takim durniem, 
na jakiego wyglądał. Martin cofnął się trochę, a Ulrich ruszył 
przed nim po schodach. 

Usłyszałam,  jak  tylne  drzwi  się  otwierają  i  zamykają,  i 

zastanowiłam  się,  czy  idąc  spać,  nie  zamknęłam  ich 
przypadkiem  na  klucz.  Tak  mi  się  wydawało.  To  nie  był 
najlepszy zamek. Kupię porządniejszy. 

Kilka  chwil  samotności  napełniło  mnie  poczuciem  wielkiej 

ulgi.  Wybuchnęłam  płaczem  i  próbowałam  z  całych  sił  nie 
wyobrażać sobie siebie na łasce człowieka, który właśnie szedł 
do swojego samochodu. 

Opłukałam twarz nad umywalką. Zimna woda 
 
 
 
 
 

background image

sprawiła, że drżałam. W lustrze z boku zobaczyłam, że wrócił 

Martin. 

—  Płakałaś  —  powiedział  bardzo  łagodnie,  odkładając 

pistolet  na  toaletkę,  gdzie  był  tak  samo  nie  na  miejscu,  jak 
grzechotnik. Odwróciłam się i przytuliłam do niego. Jego naga 
pierś była zimna od powietrza na dworze, a ja ocierałam się o 
nią policzkiem. 

— Jedzie do domu — odpowiedział na pytanie, którego bałam 

się zadać. 

— Martin... Gdyby cię tu nie było... 
— Zadzwoniłabyś na policję, bo nie leżałbym między tobą a 

telefonem — powiedział praktycznie. — Byliby tutaj w ciągu 
góra dwóch minut, a tobie nic by się nie stało. 

—  Czyli  że  to  się  nie  liczy  jako  przyjście  na  ratunek?  — 

spytałam drżąco. 

— Jesteśmy kwita. Powstrzymałaś mnie przed zrobieniem mu 

czegoś  głupiego.  Bardzo  bym  nie  chciał  spędzić  nocy  na 
komendzie  z  powodu  takiego  Sama  Ulricha.  Uratowałaś  też 
jego rodzinę. 

—Wracajmy do łóżka, owińmy się kołdrą... i przytul mnie. 
Dygotałam od stóp do głów. Gdy z szeroko otwartymi oczami 

leżałam  w  ciemności,  uświadomiłam  sobie,  że  zanim  będę 
mogła pozwolić sobie na luksus wiary, że już po wszystkim, 
będę musiała poczekać i sprawdzić, czy Sam Ulrich faktycznie 
odjechał swoim 

 

background image

samochodem  —  żywy.  Martin  także  nie  spał  i  nasłuchiwał. 

Nie sądziłam, aby Ulrich był tak głupi, żeby wrócić; powinien 
być we własnym łóżku i dziękować Bogu za łaskawość. 

Sama zaczęłam Mu dziękować. 
♦ ♦ ♦ 
Przynajmniej w sobotę rano Martin nie musiał zbyt wcześnie 

jechać do fabryki, czuł jednak, że powinien tam być, zwłaszcza 
że przez chwilę nie było go w mieście. 

—  Teraz,  gdy  sprawy  w  zakładzie  zaczynają  nabierać 

kształtu, nie będę już tyle pracował w weekendy — oznajmił 
mi przy porannej kawie. — A już szczególnie teraz, gdy mam 
powód, żeby tam tyle nie siedzieć. 

Próbowałam  się  uśmiechnąć,  ale  moje  wysiłki  były  dość 

żałosne. 

— Roe — powiedział poważnie — to przeze mnie miałaś tej 

nocy kłopoty i jest mi bardzo przykro z tego powodu. Gdyby 
nie ja, on nigdy by tu nie przyszedł. Mam nadzieję, że mnie za 
to nie nienawidzisz. 

— N-nie — wyjąkałam zaskoczona. — Nie, nie przyszło mi 

to do głowy. Po prostu jestem zmęczona, a to wszystko było 
strasznie  stresujące.  No  i  wiesz...  musisz  mi  powiedzieć, 
dlaczego przyjeżdżając do mnie na noc, zabrałeś broń. 

— Miałem ciężkie życie — po chwili powiedział 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Martin.  —  Mam  pracę,  która  polega  na  robieniu  trudnych 

rzeczy innym ludziom, ludziom takim jak Ulrich. 

Na moment zamknęłam oczy. To pewnie była prawda. 
— W porządku — powiedziałam. 
— Masz ochotę iść na ten wieczorny bankiet? Zapomniałam o 

nim. Pewnie, że nie chciało mi się 

tam iść, ale z drugiej strony, gdy wyobraziłam sobie, jak moja 

matka pyta, dlaczego nie przyszłam, nie potrafiłam wymyślić 
wiarygodnej wymówki. 

— Chyba tak — powiedziałam bez entuzjazmu. — Już wolę 

iść, niż siedzieć i myśleć o tej nocy. 

—  Nie  zapomnij  uczesać  się  do  góry  —  przypomniał  mi 

później  Martin,  gdy  zebrał  wszystkie  swoje  rzeczy,  żeby 
zanieść je do samochodu. — O której mam przyjechać? 

— Koktajle podają chyba o szóstej trzydzieści. 
— No to o szóstej trzydzieści. Strój wieczorowy? 
—  Tak.  Każdy  może  przyprowadzić  ze  sobą  jeszcze  cztery 

osoby,  więc  zwykle  jest  tam  niezły  tłum,  no  i  będzie 
przemowa. 

Opierałam się o futrynę drzwi, a Martin był w połowie drogi 

do  samochodu,  gdy  rzucił  wszystko,  co  miał  w  rękach  i 
zawrócił. Ujął moją dłoń. 

— Nie masz mnie dość przez tę noc? — Pytając, patrzył na 

mnie uważnie. 

 

background image

Powoli  pokręciłam  głową,  próbując  określić,  co  czułam, 

dlaczego wszystko wydawało się takie ponure. 

—  Po  prostu  uświadomiłam  sobie,  że  wzięłam  na  siebie 

więcej,  niż  się  spodziewałam  —  powiedziałam,  podając  mu 
wersję skróconą. 

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Byłam tak zmęczona, że nie 

wyrażałam się jasno. 

—  Martin,  jesteś  niebezpiecznym  człowiekiem  — 

stwierdziłam. 

— Nie dla ciebie — odparł. — Nie dla ciebie. Zwłaszcza dla 

mnie, pomyślałam, gdy patrzyłam, 

jak odjeżdża. 
♦ ♦ ♦ 
Kompletnie  zapomniałam,  żeby  umówić  się  do  fryzjera. 

Oczywiście wszystkie salony, które były otwarte w soboty, nie 
miały miejsc. Ale dzięki pochlebstwom i łapówce nakłoniłam 
fryzjerkę  mojej  matki,  żeby  późnym  popołudniem  zajęła  się 
moją czupryną. Z trudem, ale powinnam zdążyć na kolację. 

To  mi  odpowiadało.  Ze  znużeniem  weszłam  po  schodach  i 

wróciłam do łóżka. Zaczynało mi to wchodzić w nawyk. 

Gdy znów się obudziłam, była druga, szary dzień za oknem 

nie był ani trochę bardziej zachęcający, ale czułam się znacznie 
lepiej. Zdecydowałam się tymczasowo schować ubiegłą noc do 
mentalnej szafy i rozkoszować 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

się  przybyciem  na  imprezę  towarzyską  Lawrenceton  po  raz 

pierwszy z Martinem. Miałam tyle ludzkich odruchów, żeby z 
przyjemnością  wyobrażać  sobie  uniesione  brwi  zazdrosnych 
kobiet. Byłam przekonana, że każda kobieta mająca hormony 
będzie go pragnęła. 

Włączyłam nawet swoją kasetę z ćwiczeniami i zanim miałam 

dość  autorytatywnej  instruktorki,  doszłam  do  połowy. 
Madeleine, jak zwykle, obserwowała mnie oczami okrągłymi i 
pełnymi niedowierzania. Poszła ze mną na górę i patrzyła, jak 
biorę prysznic, nakładam makijaż i suszę włosy. Zmieniłam też 
pościel i pospiesznie przejechałam sypialnię odkurzaczem. 

Będę  miała  tak  mało  czasu,  że  zdecydowałam,  że  zanim 

pojadę  do  fryzjerki,  przygotuję  sobie  wszystko  na  wieczór. 
Przejrzałam  swoje  szafy.  Założę  tę  samą  sukienkę,  co  rok 
wcześniej. Nawet jeśli wszyscy ją już widzieli, to Martin nie, a 
miałam  ją  na  sobie  tylko  ten  jeden  raz.  Była  zielona,  miała 
proste,  długie  rękawy  i  okrągły  dekolt,  marszczony  przód  i 
krótką,  falbaniastą  spódniczkę.  Będę  musiała  założyć  czarne 
szpilki...  Potrzebowałam  takich  błyszczących  butów  z  lamy, 
które były teraz tak popularne, ale nie miałam energii ani czasu 
na zakupy. Będą musiały wystarczyć czarne. Miałam też małą, 
czarną  torebkę  wieczorową.  Wyciągnęłam  więc  odpowiedni 
stanik, halkę i pas do pończoch, i razem z sukienką ułożyłam 
na łóżku. 

 
 

background image

Pobiegłam do samochodu i ruszyłam przez miasto do fryzjera. 

Przed wyjściem sprawdziłam pewien adres   

i  zrobiłam  mały  objazd.  Oto  dom  Ulricha,  trzy  sypialnie  w 

jednej z najładniejszych okolic Lawrenceton. 

A na trawniku stała tablica 

NA SPRZEDAŻ

.   

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Rozdział 14 
 
— To jaką chcesz fryzurę? — energicznie spytała Benita. 
Widać było, że ma za sobą długi dzień. Jej własne, rude włosy 

były rozczochrane i miały ciemne odrosty, a beżowo-niebieski 
uniform,  jaki  nosili  wszyscy  pracownicy  Clip  Casa,  był 
pomięty i — cóż — pokryty włosami. 

— Możesz zrobić coś takiego? 
W  czasie  gdy  czekałam,  aż  zwolni  się  fotel,  przejrzałam 

magazyny branżowe. 

— Tak — krótko odpowiedziała Benita, rzuciwszy okiem na 

enigmatycznie  uśmiechającą  się  modelkę,  i  zabrała  się  do 
pracy. 

To  było  jedno  z  tych  uczesań  z  tajemniczymi  splotami, 

nazywało  się  chyba  „francuski warkocz".  Nigdy nie  mogłam 
pojąć,  jak  go  się  robi,  a  teraz  takie  coś  miało  się  znaleźć  na 
mojej głowie. Włosy modelki 

 

background image

na zdjęciu nie były gładko zaczesane, ale puszyły się wokół 

jej  twarzy.  Włosy  na  karku  też  były  zaplecione  i  owinięte 
wstążką.  Nie  miałam  żadnych  ładnych  wstążek,  ale  Benita 
miała  kilka  na  sprzedaż,  w  tym  taką  ze  złotej  lamy,  którą 
uznałam  za  śliczną.  Nie  wiedziałam,  czy Martinowi  spodoba 
się takie uczesanie, ale ja uznałam je za niezwykle szykowne. 
Poza tym nie sprawiało wrażenia, jakby moje włosy miały się z 
niego  wymknąć,  co  zdarzało  się  bardzo  często,  gdy  sama  je 
układałam. 

—  Roe?  —  rozległ  się  z  boku  spokojny  głos.  W  osobie 

siedzącej  pod  suszarką  poznałam  moją  piękną  przyjaciółkę, 
Lizanne Buckley. 

—  Nie  widziałam  cię  od  wieków!  —  wykrzyknęłam  z 

radością. — Co u ciebie? 

— Wszystko dobrze — odparła Lizanne w ten swój powolny, 

słodki sposób. — A u  ciebie? 

— Całkiem nieźle. Co porabiasz? 
—  Och,  cały  czas  siedzę  w  elektrowni  —  powiedziała 

pogodnie.  —  I  cały  czas  spotykam  się  z  naszym 
reprezentantem w senacie stanowym. 

Prawnik  J.T.  (Bubba)  Sewell,  którego  poznałam,  gdy 

zajmował  się  kwestią  mojego  spadku  po  Jane  Engle,  miał 
wrócić  na  weekend  z  Kapitolu,  i  wraz  z  Lizanne  również 
wybierali się na bankiet pośredników, jak mi powiedziała. W 
gruncie rzeczy to Bubba miał na nim wygłosić mowę. 

— Zaręczyliście się? — spytałam. — Ktoś coś mi o tym   
 
 
 
 
 
 

background image

wspominał,  ale  chciałabym  to  usłyszeć  od  samej 

zainteresowanej. 

Lizanne  uśmiechnęła  się.  Taki  miała  zwyczaj.  Była 

olśniewająco  piękna  i  nie  przejmowała  się  konwencją,  która 
narzucała kobietom figurę szkieletu. Była w sam raz. 

— No, chyba tak — odpowiedziała. 
—  Ktoś  powinien  cię  w  końcu  poprowadzić  do  ołtarza  — 

zachwyciłam się. 

Mężczyźni  od  lat  próbowali  się  żenić  z  Lizanne,  a  ona  nic 

sobie z tego nie robiła. 

—  Och,  nie  sądzę,  żebyśmy  pobrali  się  w  kościele  — 

sprzeciwiła się Lizanne. — Nie byłam w żadnym kościele od 
śmierci rodziców, teraz też się nie wybieram. Bubba uważa to 
chyba za moją jedyną wadę: żona polityka, która nie chodzi do 
kościoła. 

Nie  było  na  to  dobrej  odpowiedzi,  a  Lizanne  żadnej  nie 

oczekiwała.  Czułam  się  jak  ktoś,  kto  chodząc  po  znajomej, 
słonecznej plaży, odkrył nagle, że zmieniła się ona w ruchome 
piaski. 

—  Słyszałam,  że  spotykasz  się  z  tym  nowym  człowiekiem 

Pan-Am Agry — powiedziała Lizanne po kilku minutach. 

Lizanne słyszała o wszystkim. 
— Cóż, to prawda. 
— Przyjdzie dziś z tobą? 
 

background image

Kiwnęłam 

głową, 

ale 

ostre 

napomnienie 

Benity 

unieruchomiło mnie. 

—  Chętnie  go  poznam;  wiele  o  nim  słyszałam.  Nie  byłam 

pewna, czy chciałam o tym wiedzieć, czy 

nie. 
— Och? — rzuciłam ostatecznie. 
—  Sprawił,  że  wszyscy  tam  wyłażą  ze  skóry.  Ewidentnie 

sporo  tam  niedopatrzeń  i  kradzieży,  i  został  oddelegowany, 
żeby  to  wszystko  naprostować.  Zwalnia  ludzi,  pilnuje  ich  i 
wszędzie zagląda. 

Lizanne  sięgnęła  do  tyłu  i  wyłączyła  suszarkę,  a  gdy  ją 

uniosła,  ujrzałam  jej  głowę,  pokrytą  dużymi  wałkami. 
Poklepała je, żeby się upewnić, że włosy już wyschły, zdjęła 
jeden na próbę i kiwnęła głową. 

—  Jane,  jestem  gotowa  —  zawołała  do  beżowo-niebieskiej 

kosmetyczki, która piła kawę na tyłach. 

Zadzwonił telefon, a Jane go odebrała. Był do Benity, jedno z 

jej dzieci dzwoniło z jakimś domowym problemem i Benita ze 
zniecierpliwionym okrzykiem pobiegła odebrać. Zauważyłam, 
że  przez  całą  rozmowę  rozczesywała  swoje  włosy 
grzebieniem,  który  wzięła  z  lady;  gdy  Benita  stała,  zawsze 
zajmowała się włosami. 

—  Mam  przyjaciela  na  tutejszej  komendzie  —  swobodnie 

powiedziała  Lizanne,  stając  obok  mojego  fotela  i  patrząc  w 
moje lustro. — Jack Burns... twój dobry kumpel, Roe... uznał, 
że skoro dotąd nikt nie zabijał pośredników, to morderca musi 
być nowy w mieście. 

 
 
 
 
 

background image

Niektórzy  detektywi  się  z  tym  nie  zgadzają,  ale  odkąd 

przesłuchali i zwolnili Jimmiego Huntera, ludzie naciskają na 
nich, żeby kogoś znaleźli. Rodzice Jimmiego Huntera mają tu 
wielu znajomych, a aresztowanie jakiejś innej osoby na dobre 
odsunęłoby  podejrzenia  od  Jimmiego.  Cóż,  słyszałam,  że 
policja niedługo ma kogoś aresztować za zamordowanie tych 
dwóch  kobiet.  Prawdopodobnie  jutro  zabiorą  kogoś  na 
przesłuchanie. 

Spojrzałam  w  lustrze  w  oczy  Lizanne.  Przekazywała  mi 

wiadomość, ale musiałam ją odszyfrować. 

— Mój Boże, Lizanne Buckley! — wykrzyknęła Benita, która 

wróciła  w  tym  bardzo  niefortunnym  momencie.  —  Kto  ci  o 
tym powiedział? 

— Mały ptaszek — lakonicznie odparła Lizanne i wróciła na 

swój  fotel,  gdzie  zaczęła  zdejmować  wałki  i  wrzucać  je  do 
jednego  z  pojemników  na  kółkach.  Jane  dopiła  kawę  i  bez 
pośpiechu  zaczęła  jej  pomagać.  Spokój  Lizanne  zdawał  się 
udzielać ludziom. Pamiętałam manierę Bubby Sewella w stylu 
starego,  dobrego  kumpla  i  jego  bystry  umysł...  Uznałam 
(jakimś odległym zakątkiem mózgu), że wraz z Lizanne tworzą 
nadzwyczaj interesującą parę. 

Jednak przede wszystkim starałam się rozgryźć, co Lizanne 

miała na myśli. 

Rozmawiałyśmy o Martinie. Potem mówiła o aresztowaniu. 

Chyba nie chciała powiedzieć, że policja podejrzewa Martina? 

 

background image

Dawała  mi  znać,  że  Martin  zostanie  aresztowany.  A 

przynajmniej zabrany na przesłuchanie. 

Gapiłam się w lustro, a na moich policzkach pojawiły się dwie 

kolorowe  plamy.  Kurczowo  zaciskałam  dłonie  na 
podłokietnikach fotela. 

— Kotku, zimno ci? — spytała Benita.  — Mogę podkręcić 

ogrzewanie. 

—  Nie,  nie.  Wszystko  dobrze,  dziękuję.  Niedorzeczne.  To 

było niedorzeczne. 

Policja już raz się pomyliła. Teraz też się mylili. Oczywiście, 

że  się  mylili,  powiedziałam  sobie  żarliwie.  Te  kradzieże 
zaczęły się na długo przed tym, jak Martin się tu sprowadził. 

Ale morderstwa, oczywiście, zaczęły się później. 
Pamiętałam, jak moja matka dziwiła się, po co Martin szukał 

takiego  dużego  domu.  Na  logikę  kawaler  szukałby  czegoś 
mniejszego,  a  nie  prawdziwej  rezydencji  w  stylu  domu 
Andertonów.  Policja  mogła  uznać,  że  umówił  się  na  jego 
oglądanie, bo chciał, żeby jego dzieło zostało odkryte. Zanim 
go  poznałam,  był  w  mieście  już  od  kilku  tygodni, 
wystarczająco  długo,  żeby  poznać  Tonię  Lee  i  Idellę.  Tonia 
Lee, która poszłaby do łóżka z prawie każdym, bez wątpienia 
oblizywała się na widok Martina. Idella, wiotka, ładna w blady 
sposób i samotna, byłaby przejęta, poznając kogoś, kto dawał 
jej poczucie bliskości i uwagę. 

Oczywiście, to mogła sobie pomyśleć policja. 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Zamknęłam oczy. 
— Skarbie, dobrze się czujesz? — z troską zapytała Benita. 
—  Nic  mi  nie  jest  —  skłamałam  automatycznie.  — 

Kończymy już? 

— Tak. Podoba ci się? 
—  Jest...  inaczej  —  wyjąkałam,  wystarczająco  zdumiona, 

żeby wyjrzeć spod swojej osobistej czarnej chmury. — Rany, 
w ogóle nie jestem do siebie podobna. 

— Wiem — z dumą oznajmiła Benita. — Wyglądasz bardzo 

elegancko i wyrafinowanie. Po prostu pięknie. 

— Kurczę — powiedziałam powoli. — Faktycznie. 
— Jedź teraz do domu, załóż sukienkę, pomaluj usta i jesteś 

gotowa. 

Istotnie,  potrzebowałam  szminki.  I  kręgosłupa  też,  uznałam 

ponuro. Nie zamierzałam pozwolić, żeby te czarne myśli mnie 
przytłoczyły.  Znałam  Martina,  na  pewnym  poziomie  znałam 
go dogłębnie. 

Chyba. 
Dałam  Benicie  hojny  napiwek  i  pojechałam  do  domu, 

przebrać się w moją zieloną, falbaniastą sukienkę i pomalować 
usta.  Będę  się  dobrze  bawić,  powiedziałam  sobie.  Idę  na 
przyjęcie z przystojnym, seksownym mężczyzną, który uważa, 
że  jestem  mu  absolutnie  niezbędna.  Może  i  chciał  wczoraj 
zabić tego 

 

background image

obrzydliwego  Sama  Ulricha,  ale  nie  zabiłby  Tonii  Lee  ani 

Idelli. Z całą pewnością nie. 

Przynajmniej  zdołałam  ukryć  swój  wewnętrzny  niepokój. 

Gdy  spojrzałam  w  lustro  łazienkowe,  żeby  nałożyć  szminkę, 
wyglądałam tak samo dobrze, jak u fryzjera. 

Prawie pożałowałam, że nie wypolerowałam paznokci, ale to 

byłoby całkowicie niezgodne z moim charakterem; już z tymi 
włosami zaczesanymi do góry ledwie sama się poznawałam. 

Zamiast  kręcić  się  w  kółko  i  szukać  sobie  jakiegoś  zajęcia, 

usiadłam na otomanie przed swoim ulubionym fotelem. Obok, 
na  stoliku,  leżała  czytana  obecnie  książka.  Postanowiłam,  że 
ubiorę się w ostatniej chwili. Sukienka wisiała na drzwiach od 
łazienki,  wyglądając  odświętnie  i  elegancko,  śmiejąc  się  ze 
mnie.  Zagapiłam  się  w  przestrzeń  i  myślałam  o  odejściu 
Martina, o Martinie w więzieniu, Martinie podczas procesu. 

Był mi tak samo niezbędny, jak (wedle jego słów) ja byłam 

niezbędna jemu. 

Gdy  odezwał  się  dzwonek  do  drzwi,  drgnęłam  naprawdę 

zaskoczona. W rekordowym czasie zdarłam z siebie szlafrok, 
wciągnęłam  sukienkę  przez  głowę  i  ją  zapięłam.  Wsunęłam 
stopy w czółenka na wysokich obcasach i pobiegłam otworzyć 
drzwi,  zastanawiając  się  przelotnie,  dlaczego  wszystko 
wygląda tak zabawnie. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Gdy  stanęłam  w  drzwiach,  Martin  odetchnął  głęboko. 

Spojrzał na mnie z nieprzeniknioną miną. 

—  Dobrze  wyglądam?  —  spytałam  z  nagłym  zanie-

pokojeniem. 

— O tak — powiedział. — O tak. 
— Podobają ci się moje włosy? — zapytałam nerwowo, gdy 

wciąż się we mnie wpatrywał. 

— Tak... bardzo. 
Wreszcie wszedł do środka i mogłam zamknąć drzwi, przez 

które  ciągnęło  zimno.  Miał  na  sobie  czarny  płaszcz,  a  jego 
białe włosy były nieodparcie atrakcyjne. 

Znowu miałam to dziwne uczucie, że on był dorosły, a ja nie. 
— Gdzie masz okulary? 
— Och! — zawołałam. — To dlatego wszystko tak dziwnie 

wygląda.  —  Z  ulgą  znalazłam  je  na  stoliku  obok  fotela  i 
nałożyłam.  —  Próbowałam  soczewek  kontaktowych  — 
powiedziałam  defensywnie  —  ale  nie  mogę  ich  nosić. 
Doprowadzały mnie do obłędu. 

— Cieszę się, że nosisz okulary. 
— Dlaczego? 
—  Bo  nikt  inny  nie  widuje,  jak  wyglądasz  bez  nich  — 

oznajmił, pochylił się i pocałował mnie w policzek. 

Palcem przesunął mi po karku. Zadrżałam. Teraz, gdy byłam 

przy nim, moje lęki zniknęły. Gdy byłam 

 

background image

blisko  niego,  czułam,  że  Martin  nie  pozwoli,  żeby  go 

aresztowano. 

— Chodź zerknąć do lustra w łazience — zasugerował. 
— Co? 
— Tylko na chwilkę; chodź ze mną. 
— Włosy mi się rozplotły? — uniosłam rękę. 
—  Nie,  nie  —  powiedział  Martin  i  uśmiechnął  się.  Więc 

poszliśmy do łazienki i popatrzyłam na siebie 

w lustrze. Nad moją głową odbijała się twarz Martina. Zdjął 

rękawiczki i wsunął dłoń do kieszeni. 

Nagle  dotarło  do  mnie,  że  powinnam  być  kompletnie 

przerażona. 

Ale  jeżeli  chciał  mnie  zabić,  to  już  by  to  zrobił.  Wzięłam 

głęboki  wdech,  nie  spuszczając  wzroku  z  jego  odbicia  w 
lustrze. Z kieszeni wyciągnął jasnoszare pudełeczko i położył 
je na toaletce. Delikatnie i pewnie zdjął mi kolczyki, skromne, 
złote  kuleczki.  Otworzył  aksamitne  pudełko,  wyjął  z  niego 
cudowne kolczyki z ametystów i diamentów i bez trudu mi je 
założył. 

— Och, Martin — powiedziałam oszołomiona. Poczułam się, 

jakbym zdołała zatrzymać się tuż 

przed przepaścią. 
— Podobają ci się, słoneczko? — spytał wreszcie. 
— Och, tak — odparłam, ledwie powstrzymując łzy. — Tak. 

Są piękne. 

 
 
 
 
 
 
 

background image

Drżały  mi  dłonie.  Zacisnęłam  je  w  pięści,  żeby  tego  nie 

zauważył. 

— Wspominałaś, że w listopadzie masz urodziny. 
— Zgadza się, mam. 
—  A  mamy  listopad.  Nie  wiedziałem,  którego  dnia,  ale 

chciałem  dać  ci  prezent.  Wiem,  że  twoim  kamieniem 
zodiakalnym jest topaz, ale żaden z tych, które oglądałem, nie 
wydawał  mi  się  wystarczająco  ciepły.  A  te  do  ciebie  pasują. 
Może o tym nie wiesz, ale wyglądasz dziś pięknie. 

Kamienie migotały. Ametysty były prostokątne, obramowane 

małymi diamentami... 

— Jestem oszołomiona... Martin, nie wiem, co powiedzieć. 
Nigdy nie wypowiedziałam prawdziwszych słów. 
— Powiedz, że mnie kochasz. Spojrzałam w lustro. 
— Kocham cię. 
— To wszystko, co chciałem usłyszeć. 
— Martin...? 
Dłonią dotknął mojego policzka. 
— A ty...? 
—  Tak  —  powiedział  mi  do  ucha,  całując  szyję.  —  O  tak. 

Kocham cię. 

Po chwili znów się odezwał. 
— Musimy tam iść? 
 

background image

—  Jeśli  nie  chcemy,  żeby  wpadła  tu  moja  matka,  żeby 

sprawdzić, co się ze mną dzieje, to tak. 

Szczerze  powiedziawszy,  potrzebowałam  czasu,  żeby 

pomyśleć,  żeby  się  uspokoić.  Jeśli  byśmy  tu  zostali,  z 
pewnością by mi się to nie udało. 

Skoro już jesteśmy przy sprzecznych emocjach... Ktoś mnie 

kochał. Ja kochałam jego. Jutro mógł zostać przesłuchany na 
okoliczność  morderstwa.  Podarował  mi  niesamowicie 
romantyczny  prezent,  z  rodzaju  takich,  na  które  kobiety 
czekają przez całe życie. A ja przez moment sądziłam, że miał 
zamiar mnie udusić. 

Gdy  znów  podziwiałam  w  lustrze  swoje  kolczyki,  Martin 

wziął z szafy mój płaszcz. 

— Czy możesz przestać na chwilę je oglądać i włożyć to? — 

spytał ze śmiechem. 

—  Chyba  tak  —  powiedziałam  niechętnie.  Chwila  strachu 

rozwiała  się,  zastąpiona  przez  zachwyt.  —  Martin,  co  masz 
przypięte do kieszeni płaszcza? 

—  Och,  to  beeper.  Mamy  kłopot  z  pewnym  człowiekiem  z 

nocnej  zmiany.  Jego  kierownik  dziś  go  obserwuje,  a  jeśli 
przyłapie go na kradzieży, da mi sygnał, żebym mógł się nim 
zająć. 

Porwana  falą  euforii,  postąpiłam  jak  Scarlett  0'Hara  i 

uznałam, że pomyślę o tym wszystkim później. Może nie uda 
mi  się  tego  odłożyć  do  jutra,  ale  z  pewnością  mogłam  sobie 
pozwolić na to, by cieszyć się trwającą chwilą. 

 
 
 
 
 
 
 

background image

Trochę się spóźniliśmy, byliśmy jednymi z ostatnich gości. Z 

tacy,  którą  niósł  kelner,  wzięliśmy  sobie  po  kieliszku  wina. 
Zaraz zauważyłam Lizanne i Bubbę Sewella. Lizanne, witając 
się ze mną, w żaden sposób nie nawiązała do ostrzeżenia, które 
dała mi po południu. Może jej łagodne, ciemne oczy spojrzały 
na  mnie  trochę  smutno,  ale  to  było  wszystko.  Bubba  zaczął 
jedną z tych konwersacji, które lubią mężczyźni: wspomniał o 
swojej pracy w senacie stanowym w kontekście tego, co Martin 
starał się osiągnąć w Pan-Am Agra, powiedział mu, że gdyby 
chciał  „coś  omówić",  to  w  każdej  chwili  może  do  niego 
zadzwonić,  zabłysnął  inteligencją  i  znajomością  interesów 
Pan-Am  Agra  i  oświadczył  (nie  wprost),  że  Martin  był 
najlepszą  rzeczą,  która  trafiła  się  tej  firmie  od  zarania  jej 
dziejów. 

Martin odpowiadał zdawkowo, ale z zainteresowaniem. 
Lizanne  powiedziała  mi,  że  mam  ślicznie  ułożone  włosy  i 

podziwiała kolczyki. 

—  Dostałam  je  od  Martina  —  wyjaśniłam  z  dumą.  Przez 

chwilę wyglądała na zmartwioną, a potem 

odpowiednio mnie komplementowała i kazała Bubbie na nie 

popatrzeć. 

—  A  pokazałaś  im  swój  pierścionek?  —  zapytał,  gdy  już 

wymieniliśmy uprzejme uwagi. 

Lizanne,  ze  swoim  cudownym,  leniwym  uśmiechem, 

wyciągnęła rękę, na której lśnił wspaniały diament. 

 

background image

— Mój pierścionek zaręczynowy — powiedziała spokojnie. 
— Och, Lizanne, jest piękny — westchnęłam, starając się to 

zrobić cicho. — Kiedy ślub? 

—  Na  wiosnę  —  swobodnie  odparła  Lizanne.  —  Musimy 

usiąść nad kalendarzem i ustalić jakąś datę. Wszystko zależy 
od prac w senacie, no i oczywiście będę musiała wcześniej dać 
znać w pracy. 

—  Rzucasz  pracę?  —  nie  chciałam  zabrzmieć  na  tak 

zaskoczoną, ale tak się czułam. 

Co, na Boga, Lizanne będzie robić całymi dniami? 
—  Och,  tak.  Przez  jakiś  czas  będziemy  mieszkać  w  moim 

domu,  dopóki  Bubba  nie  sfinalizuje  swoich  planów 
zawodowych,  ale  w  tym  domu  jest  mnóstwo  rzeczy  do 
zrobienia... a poza tym ta praca i tak mi się już znudziła. 

Nie  wiedziałam,  że  Lizanne  rozumiała  koncepcję  nudy.  Do 

elektrowni  prędzej  czy  później  trafił  każdy,  więc  Lizanne 
słyszała  wszystkie  nowiny,  zwłaszcza  że  miała  niesamowitą 
zdolność wzbudzania zaufania. Spodziewałabym się raczej, że 
Bubba wolałby, żeby nadal tam pracowała. 

—  Lizanne,  gratulacje  —  powiedziałam  cicho,  gdy  Bubba 

porwał  Martina,  by  ten  poznał  kolejne  osobistości  z 
Lawrenceton. 

Pochyliła się i pocałowała mnie w policzek. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

—  Jutro  zabiorą  twojego  przyjaciela  na  przesłuchanie  _ 

wyszeptała. — Na pewno. Nie powiem ci, skąd o tym wiem. 

Właśnie dlatego była tak popularna. Nigdy nie mówiła, skąd 

wie.  I  z  całą  pewnością  nic  nie  powiedziała  swojemu 
narzeczonemu; inaczej nie przyssałby się do Martina. Unikałby 
go tak, jakby był trędowaty. 

—  Dzięki,  Lizanne  —  powiedziałam  równie  cicho.  — 

Dlaczego mi o tym mówisz? 

Poczułam nagłą ciekawość. 
— Pomogłaś mi tego dnia, gdy zabito moich rodziców. 
Kiwnęłam  głową  i  ścisnęłam  jej  dłoń.  Nigdy  nie  miałam 

pewności,  czy  tamtego  koszmarnego  dnia  Lizanne  była 
świadoma  mojej  obecności.  Wymieniłyśmy  spojrzenia  i 
rozdzieliłyśmy  się.  Ściskając  kurczowo  kieliszek  z  winem, 
pożeglowałam w stronę mojej matki. 

—  Skąd  masz  te  kolczyki?  —  spytała  natychmiast.  —  Są 

przepiękne. 

— Martin dziś mi je dał — powiedziałam odrętwiała, kręcąc 

głową z boku na bok, żeby mogła się im w pełni przyjrzeć, cały 
czas  zastanawiając  się,  co  mogę  zrobić,  żeby  jutro  się  nie 
wydarzyło. 

—  Naprawdę?  —  Matka  uniosła  swoje  doskonałe  brwi.  — 

Przecież tak krótko się znacie! 

 

background image

Wzruszyłam ramionami. 
— Och, nieźle cię  wzięło  — powiedziała  mrocznie.  — Ale 

przynajmniej jego też. Kochanie, są bardzo ładne. 

— Co pani podziwia, pani Queensland? 
U boku mojej matki pojawiła się Patty Cloud, ubrana w swój 

ulubiony  róż,  otoczona  delikatną  chmurą  drogich  perfum  i 
holując za sobą oszałamiająco przystojnego partnera, jakiegoś 
faceta z  Atlanty,  którego  poznała  na  spotkaniu Sierra  Clubu, 
jak  zdołała  mnie  poinformować.  Przez  kilka  minut 
prowadziłam  z  nimi  ogłupiającą  rozmowę  o  kajakarstwie 
górskim. Potem Martin mnie wyratował. 

—  Jak  ci  się  rozmawiało  z  Bubbą  Sewellem?  — 

wymamrotałam, gdy zmierzaliśmy ku naszym miejscom przy 
stole. 

— Pnie się w górę — z namysłem odpowiedział Martin. — 

Nie  będę  zaskoczony,  jeśli  któregoś  dnia  znajdzie  się  w 
Kongresie. 

— Naprawdę? — Starałam się nie brzmieć sceptycznie. 
— Robi wszystko tak, jak należy. Prawnik, ale nie od spraw 

kryminalnych.  Pochodzi  z  tutejszej  rodziny  o  doskonałej 
opinii,  sam  zarobił  na  swoje  studia  prawnicze,  praktykował 
przez jakiś czas, zanim dostał się do senatu stanowego, będzie 
miał piękną żonę, która nie jest w stanie nikogo obrazić. Ona 
ma zamiar rzucić 

 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

pracę i zostać w domu, tworząc odpowiedni obrazek. Założę 

się, że w ciągu dwóch lat po ślubie będą mieli dziecko. Takie 
rodzinne zdjęcie dobrze wygląda na plakacie wyborczym. 

Próbowałam się na tym skupić, przejąć się karierą Bubby, ale 

w głowie wciąż wirowały mi nonsensowne myśli. Powinnam 
powiedzieć  Martinowi.  Wtedy  będzie  się  mógł  przygotować. 
Albo uciec. (Odepchnęłam od siebie tę myśl.) Me powinnam 
mu  nic  mówić,  żeby  mógł  okazać  nieudawane  zaskoczenie, 
gdy  do  Pan-Am  Agra  przyjedzie  policja.  Wyobraziłam  sobie 
Martina,  jak  zabierają  go  z  jego  biura,  jego  upokorzenie... 
Przynajmniej ludzie, którzy dla niego pracują, odbiorą to jako 
upokorzenie.  Ściągnęłam  wodze  wyobraźni;  policja  z 
pewnością  nie  mogła  go  aresztować,  nie  mając  nakazu  na 
podstawie tych wątłych dowodów, jakie miała, o ile w ogóle 
jakieś miała. Ale jednak... 

Ze wszystkich ludzi, których znałam, Martin najlepiej potrafił 

się o siebie zatroszczyć. Dlaczego się martwiłam? 

Oderwałam  się  od  tego  milczącego  biadolenia,  żeby 

przedstawić Martina Franklinowi Farrellowi i jego partnerce, 
którzy  siedzieli  naprzeciwko.  Tego  dnia,  gdy  Franklin 
zadzwonił do mnie, musiał obdzwaniać swoją listę rezerwową. 
Może  ta  kobieta  była  następna  w  porządku  alfabetycznym? 
Była  dobrze  po  czterdziestce,  nadzwyczajnie  uczesana  i 
ubrana. Fizycznie 

 

background image

dobrze pasowała do nieskazitelnego Franklina. Cała migotała, 

a jej wyćwiczony sposób prowadzenia rozmowy wzbudził we 
mnie natychmiastową nieufność. Nie dosłyszałam jej imienia, 
ale  miała  na  podorędziu  mnóstwo  gładkich  uwag,  które  nie 
mówiły nic o jej charakterze. Raczej desperacko trzymała się 
Franklina i powiedziałabym, że dotąd nigdy razem nie wycho-
dzili. On zachowywał uprzejmy chłód. 

Podano  kolację.  Rozmawiałam  z  Mackieem  siedzącym  po 

mojej  lewej  stronie,  z  Martinem  po  prawej,  z  Franklinem  i 
Panną  Migotką  siedzącymi  naprzeciwko,  choć  później  nie 
potrafiłabym powiedzieć, o czym. 

Pomimo  zmartwienia  widziałam,  że  wraz  z  Martinem 

przyciągamy uwagę. Stoły zostały ustawione w kształt dużego 
U. Martin i ja siedzieliśmy na zewnątrz jednego z ramion tego 
U, a gdy Franklin pochylił się, żeby podnieść z ziemi serwetkę 
swojej przyjaciółki, uświadomiłam sobie, że ktoś wpatruje się 
w  nas  z  drugiego  ramienia  U.  Z  lekkim  zdziwieniem 
rozpoznałam mojego dawnego chłopaka Arthura Smitha i jego 
żonę,  detektyw  Lynn  Liggett-Smith.  Kto,  na  Boga,  ich  tu 
zaprosił? Arthur patrzył na mnie z aż nazbyt wyraźną uwagą, 
jego jasne brwi zbiegły się w jedną  linię, a  palce  bębniły po 
stole.  Lynn  jadła  i  słuchała  Eileen  Norris,  która  przyszła  z 
Terry, oświadczając głośno, że samotne panie zdecydowały się 
przyjść razem. 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Bardzo  lekko  uniosłam  brwi,  a  Arthur  spłonął  rumieńcem  i 

opuścił wzrok. 

Wtedy nabrałam pewności, że Lizanne miała rację. Martin był 

podejrzany. O ile wcześniej nie byłam przekonana, że Lizanne 
mówi prawdę, teraz nie miałam już wątpliwości. 

— Wszystko w porządku? — spytał mnie Martin. 
— Tak. Musimy... — Ugryzłam się w język. Po co miałam go 

denerwować?  —  Nic  mi  nie  jest  —  powiedziałam  jasno.  — 
Smakuje ci sałatka? 

— Za dużo octu winnego — stwierdził krytycznie, ale jego 

ostre spojrzenie powiedziało mi, że wiedział, że coś się kroiło. 

Jakimś  cudem  przez  cały  posiłek  zachowywałam  się 

odpowiednio,  ale  gdy  Bubba  się  podniósł,  żeby  wygłosić 
mowę  o  zmianach  prawnych  dotyczących  handlu 
nieruchomościami,  kompletnie  się  wyłączyłam.  W  gruncie 
rzeczy ledwie udawało mi się patrzeć we właściwym kierunku. 
Gryzłam się swoim problemem, dręczyłam strachem, który był 
jak  potwór  o  wielu  twarzach;  bałam  się,  że  Martin  zostanie 
aresztowany,  bałam  się,  że  go  stracę,  bałam  się,  jaki  wpływ 
będzie miało przesłuchanie na jego pracę i szacunek do samego 
siebie... I może bałam się, że był winny. 

Oczy  przesuwałam  po  twarzach  osób  zgromadzonych  w 

wystawnej  winno-kremowej  sali  bankietowej  Powozowni. 
Tyle twarzy, niemal wszystkie znajome. 

 

background image

Najprawdopodobniej  była  wśród  nich  osoba,  którą  policja 

naprawdę chciała dostać. Gdyby tylko udało mi się sprawić, by 
ją dostrzegła! 

Mordercą  był  pośrednik  albo  ktoś  związany  z  tą  branżą  — 

ktoś, kto wiedział, jak zwrócić klucz. 

Morderca dostał się do domu Andertonów bez korzystania z 

samochodu, w tym czasie był częścią normalnego krajobrazu 
—  był  kimś,  kto  wieczorami  zazwyczaj  chodził,  biegał  albo 
jeździł na rowerze. 

Mordercą musiał być ktoś, komu Idella Yates ufała, dla kogo 

byłaby  w  stanie  wiele  zaryzykować,  ponieważ  wydawało  się 
niemal pewne, że to ona odwiesiła klucz. 

Popatrzyłam  na  ciemny  kark  Mackiego,  który  grzecznie 

zwrócił  twarz  w  stronę  mówcy.  Jego  towarzyszka  skubała 
paznokcie,  choć  uprzejmą  twarz  także  miała  skierowaną  we 
właściwą  stronę.  Po  drugiej  stronie  sali  Eileen  dotykała  ust 
serwetką. Obok niej siedziała Terry, ubrana w ciemnoniebieską 
suknię z dużymi guzikami ze sztucznych diamentów, i słuchała 
Bubby z nieco sceptycznym uśmiechem. Mark Russel wraz z 
żoną  siedzieli  w  wyćwiczonych  pozycjach  ludzi,  którzy 
wysłuchali  zbyt  wielu  przemówień;  Jamie  Dietrich,  partner 
Marka,  patykowaty  mężczyzna  z  wielkim  jabłkiem  Adama, 
stłumił  ziewnięcie.  Patty  była  cała  przejęta,  choć  jej  partner 
ukradkiem robił pod obrusem coś, co na jej twarz przywiodło 
maleńki, tajemniczy uśmiech. Nawet młoda Debbie Lincoln, 

 
 
 
 
 
 
 

background image

mająca  we  włosach  więcej  paciorków,  niż  uznałabym  za 

możliwe,  była  zwrócona  ku  Bubbie  i  starała  się  utrzymać 
uwagę,  choć  jej  partner  manifestował  straszliwe  znudzenie. 
Donnie  Greenhouse,  ostentacyjnie  sam,  specjalnie  zostawił 
obok siebie puste krzesło, żeby przypomnieć ludziom, że jest 
świeżym  wdowcem.  Skądś  wiedziałam,  że  nie  przepuściłby 
okazji publicznego odegrania dramatycznej roli. 

Moja  matka,  która  siedziała  obok  Lizanne,  po  królewsku 

przechyliła głowę na bok. Jej podobieństwo do Lauren Bacall 
szczególnie  rzucało  się  teraz  w  oczy.  John  trzymał  ramię  na 
oparciu  jej  krzesła.  Wyraźnie  chciał  już  pójść  do  domu. 
Naprzeciwko  Martina  kłuła  wzrok  Panna  Migotka.  Franklin 
słuchał  z  lekko  rozciągniętymi  ustami,  długimi,  smukłymi 
palcami składał i rozkładał płócienną serwetkę. 

Złożył  ją  i  rozłożył.  Znów  spojrzałam  na  kark  Mackiego, 

przygotowując  się  do  ponownego  zanurzenia  w  swoich 
obawach i strasznym trzęsawisku miłości. Potem moja uwaga 
gwałtownie  wróciła  do  Franklina.  Złożył,  rozłożył.  Potem 
zaczął  składać  serwetkę  w  staranne  trójkąty,  trójkąty  coraz 
mniejsze  i  mniejsze,  ale  wciąż  tak  samo  staranne.  Długimi, 
białymi  palcami  rozłożył  materiał.  Potem  go  złożył.  Potem 
znów trójkąty. Pedantycznie staranne trójkąty. Gdzie ja je...? 

Popatrzył w moją stronę, a ja natychmiast spojrzałam przed 

siebie. Serce mi łomotało. 

 

background image

Bez  żadnej  wielkiej  dedukcji  ja,  Aurora  Teagarden, 

rozwiązałam zagadkę. 

Mordercą był Franklin Farrell. 
Składał i rozkładał swoją serwetkę w taki sam dziwny sposób, 

jak poskładane były ubrania Tonii Lee. To było tak unikatowe, 
jak odciski palców. 

Franklin Farrell. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Rozdział 15 
 
Nie  mogłam  poderwać  się  z  krzykiem  i  wskazać  na  niego. 

Musiałam  się  zmusić,  żeby  siedzieć  spokojnie.  Zacisnęłam 
dłonie, żeby je uspokoić. 

Czarujący,  przystojny  Franklin,  który  miał  za  sobą  tyle 

podbojów, że do tej pory musiało mu się to znudzić i wejść w 
rutynę.  Do  jego  domu  mieliśmy  wstęp  tylko  raz  do  roku, 
podczas jego dorocznego przyjęcia. Ten dom mógł być pełen 
rzeczy skradzionych z pokazywanych budynków. 

Franklin  mógł mieć  Tonię  Lee  na  kiwnięcie  palcem, a  jego 

legendarny wdzięk mógł skłonić samotną i nieśmiałą Idellę, by 
zrobiła  coś,  o  czym  musiała  wiedzieć,  że  jest  bardzo 
podejrzane.  Jak  ją  namówił,  żeby  odwiesiła  klucz  na  tablicę 
albo odwiozła go z Greenhouse Realty do jego domu? Musiał 
jej powiedzieć, że przyjechał do domu Andertonów i znalazł w 
nim martwą Tonię Lee — choć nie potrafiłam wymyślić, jak 
mógł jej wytłumaczyć, że tam poszedł. 

 

background image

Może powiedział Idelli, że jeśli odwiesi ten klucz, to odsunie 

od niego ryzyko, że zostanie oskarżony o coś, czego nie zrobił, 
ale Idella nie była w stanie podołać takiej tajemnicy i poczuciu 
winy. Pamiętałam, jak płakała w łazience Beef 'N More w dniu 
swojej  śmierci.  Nawet  jeśli  nie  była  w  stanie  zmierzyć  się  z 
faktem, że Franklin prawie na pewno był mordercą, to czułaby 
się  straszliwie  winna,  że  okłamała  policjantów.  I  swoją 
pracodawczynię. 

♦ ♦ ♦ 
— Roe? Roe? Dobrze się czujesz? 
— Co? — podskoczyłam. 
Martin pochylał się ku mnie, te niesamowicie jasne oczy były 

pełne  troski.  Niewinne,  jasnobrązowe  oczy,  pomyślałam  z 
rosnącym sercem. 

—  Hm,  Martin,  w  sumie  nie  czuję  się  najlepiej.  Ludzie 

wstawali, gawędząc. Czas się zbierać. 

— Wobec tego zawieziemy cię do domu. 
Martin  wziął  nasze  płaszcze,  podczas  gdy  ja  zostałam  przy 

stole, bojąc się podnieść oczy i natknąć wzrokiem na Franklina. 
Wciąż siedział naprzeciwko, wraz ze swoją towarzyszką. 

— Chodźmy już, skarbie — mówiła. 
—  Chcesz  wpaść  do  pubu  na  drinka?  —  zapytał  głosem 

ciepłym i zapraszającym jak płonący kominek w mroźną noc. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

— Jasne. A potem zobaczymy — powiedziała kusząco. 
Nie będzie za dużo do zobaczenia, pomyślałam. To już była 

kwestia „u mnie czy u ciebie". I gotowa byłam się założyć, że u 
niej. Franklin przypuszczalnie nadal miał gdzieś w domu wazy 
Andertonów.  Pewnie  bał  się  je  sprzedać  w  Atlancie,  gdy  ta 
sprawa jeszcze nie przycichła. Z drugiej strony, spierałam się 
sama  z  sobą,  trzymanie  tych  waz  w  domu  byłoby  bardzo 
niebezpieczne!  Jednak  jego  samochód  byłby  jeszcze  bardziej 
niepewny... 

Wsunęłam  na  siebie  płaszcz,  nawet  nie  myśląc  o  Martinie, 

który mi go przytrzymał. 

Jak  mogłam  nakłonić  policję,  żeby  przeszukała  dom 

Franklina? 

Martin otoczył mnie ramieniem. 
—  Dasz  sobie  radę,  zanim  przyprowadzę  samochód?  — 

spytał z niepokojem. 

— Martin, ja myślę — powiedziałam mu. Spojrzał na mnie 

dziwnie. 

— Kotku, idę po auto. Martwię się o ciebie. Przyprowadzę je 

tak szybko, jak się da. 

Nieobecnie  kiwnęłam  głową  i  prawie  nie  zauważyłam,  że 

wyszedł. 

—  Było  mi  bardzo  miło  cię  poznać  —  z  rutynową 

uprzejmością odezwał się głos koło mojego łokcia. 

Spojrzałam na Pannę Migotkę. 
 

background image

— Mnie również — odpowiedziałam automatycznie. 
Próbowałam  nie  patrzeć  na  Franklina,  stojącego u  jej  boku. 

Pojawiły  się  Terry  Sternholtz  i  Eileen.  Terry  bardzo  ładnie 
wyglądała  w  ciemnym  błękicie;  kręcone  rude  włosy  miała 
elegancko  upięte.  Dziwnie  było  uświadomić  sobie,  że  Terry 
stroiła  się  na  randkę  z  Eileen  tak,  jak  ja  stroiłam  się  dla 
Martina. 

—  W  poniedziałek  będę  późno  —  powiedziała  Terry  do 

swojego  szefa.  —  Wcześnie  rano  jestem  umówiona  ze 
Stanfordami. 

—  Przez  cały  dzień  będę  w  Atlancie  —  swobodnie  odparł 

Franklin. — Do zobaczenia we wtorek. 

Ale gdy Eileen, Franklin i jego dziewczyna odeszli, złapałam 

Terry za ramię. Zdaje się, że nie byłam delikatna: pytając mnie, 
czego chcę, wyglądała na zaskoczoną. 

—  Terry...  Pamiętasz,  jak  mówiłaś,  gdy  byłyśmy  u 

Greenhouseow, że kurs samoobrony nie pomógłby Tonii Lee? 
Bo była związana? 

Terry pogrzebała w pamięci. 
— Pewnie — powiedziała wreszcie. — Pamiętam. A co? 
— A pamiętasz może, kto ci powiedział, że Tonia Lee była 

związana? 

—  Och.  Jasne,  to  był  Franklin,  następnego  ranka  w  biurze. 

Nie znoszę takiej makabry, ale jego to kręci. 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

— Dzięki, Terry. Byłam po prostu ciekawa. Terry spojrzała 

na mnie z powątpiewaniem, ale 

wtedy  Eileen  zawołała  ją  niecierpliwie  do  drzwi.  Wyszła, 

rzucając mi podejrzliwe spojrzenie. 

Możliwe, że głupota Donniego Greenhousea ocaliła mu życie. 

Usłyszał,  jak  Terry  zrobiła  tę  uwagę  o  Tonii  Lee  i  pojął  jej 
znaczenie  na  długo przede  mną  — cóż, może jednak nie był 
taki głupi. Prawdopodobnie knuł jakąś skomplikowaną zemstę 
na Terry, a nawet nie pomyślał, żeby ją zapytać, skąd miała tę 
przeklętą informację. A przez cały czas to była wiadomość z 
drugiej ręki. 

Stałam  pogrążona  w  myślach,  gdy  uświadomiłam  sobie,  że 

Arthur ujął moją dłoń. Jego żona była po drugiej stronie sali i 
rozmawiała z moją matką. 

Bardzo chciałam powiedzieć Arthurowi, co widziałam; okay, 

składania  serwetki  nie  można  było  uznać  za  dowód,  ale 
przynajmniej  po  cichu  przekazałby  Lynn  wiadomość, 
podpowiedź, że policja powinna bardzo  szybko przyjrzeć się 
Franklinowi. 

Ale  Arthur  miał  swój  własny  plan,  i  wyjątkowo  irytującym 

gestem, który wyraźnie pamiętałam z naszego związku, uniósł 
rękę, gdy zaczęłam mówić. 

— Roe, ten facet jest niebezpieczny  — zaczął, wbijając we 

mnie  spojrzenie  swoich  niebieskich  oczu.  Głos  miał  niski, 
spokojny i całkowicie szczery. — Ze względu na stare, dobre 
czasy, ostrzegam cię. Pozbądź 

 

background image

się go i trzymaj się od niego z daleka. To nie jest zazdrość z 

mojej strony. Sprawdziliśmy go i nie jest... 

—  Arthur  —  powiedziałam  z  wielkim  naciskiem,  żeby 

przerwać  jego  wywód.  Kompletnie  do  mnie  nie  docierał.  — 
Doceniam  twoją  troskę.  Ale  wiedz,  że  jestem  zakochana.  A 
teraz posłuchaj... 

— Jeśli się go nie pozbędziesz, nic nie będę mógł zrobić. 
— Masz całkowitą rację... 
— Ale musisz wiedzieć, że ten człowiek jest niebezpieczny. 
—  Kto  jest  niebezpieczny?  —  spytał  Martin  z  groźną 

wesołością. 

—  Panie  Bartell  —  powiedział  Arthur  wrogim  tonem.  — 

Nazywam się Arthur Smith, jestem detektywem w tutejszych 
siłach policyjnych. 

Martin  i  Arthur  uścisnęli  sobie  ręce,  ale  wyglądało  to  tak, 

jakby zaraz mieli się zacząć siłować. 

Gdyby mieli futro, to teraz zjeżyłoby im się na karkach. 
—  Miło  było  pana  poznać  —  enigmatycznie  oświadczył 

Martin. — Roe, przyprowadziłem samochód. 

—  Dzięki,  kochanie  —  powiedziałam.  Martin  mnie  objął  i 

poszliśmy do auta. 

—  Powiedz  Lynn,  że  muszę  z  nią  porozmawiać  — 

powiedziałam przez ramię do Arthura. 

— Roe, co się dzieje? — zapytał Martin, gdy wyjechaliśmy z 

parkingu Powozowni. — Naprawdę źle się czujesz? 

 
 
 
 
 
 
 

background image

—  Nie.  Ale  dziś  się  coś  wydarzyło  i  musimy  o  tym 

porozmawiać. 

Kto  lepiej  niż  Martin  poradziłby  sobie  z  niebezpieczną 

sytuacją? On sam był niebezpieczny. Może będzie miał jakiś 
pomysł. 

—  Czy to  ma  związek  z tym  policjantem?  Spotykałaś  się  z 

nim? 

—  Jest  żonaty  i  ma  dziecko  —  powiedziałam  sztywno.  — 

Spotykaliśmy się dawno temu. 

— Ostrzegał cię przede mną? 
— Tak, ale to nie o tym chciałam... 
— Powiedział, że jestem niebezpieczny. Wierzysz w to? 
— O tak. Ale... 
I  nagle  byliśmy  w  środku  naszej  pierwszej  kłótni,  sama  do 

końca  nie  wiem,  jakim  sposobem.  Był  zły,  bo  Arthur 
najwyraźniej żywił do mnie tyle uczuć, żeby chcieć mnie przed 
nim ostrzec. Pojęłam, że to nie samo ostrzeżenie, ale właśnie te 
uczucia  go  zdenerwowały.  Czuł  także,  że  zaręczynowy 
pierścionek  Lizanne  przyćmił  te  piękne  kolczyki,  które  mi 
podarował, i to go wprawiło w zażenowanie. A ja próbowałam 
mu powiedzieć, że jestem zachwycona kolczykami i że nawet, 
gdyby dał mi pierścionek zaręczynowy, to 

 

background image

bym go nie przyjęła (co było kompletną nieprawdą i głupotą). 

Skoro  zakochaliśmy  się  jak  nastolatki,  to  i  kłóciliśmy  się  jak 
nastolatki.  Gdybyśmy  byli  trochę  młodsi,  to  oddałabym  mu 
jego skórzaną kurtkę. I jego pierścień klasowy. 

I  właśnie  wtedy,  gdy  wjeżdżaliśmy  na  parking  pod  moim 

domem, odezwał się jego biper. 

Martin warknął coś naprawdę okropnego. 
— Muszę jechać. Nagle uspokoił się. 
— Muszę ci coś powiedzieć — oświadczyłam nagląco — o 

Franklinie Farrellu. Przed jutrem! 

— Nie mogę uwierzyć, że powiedziałem te wszystkie rzeczy. 
— Proszę, wróć. 
Prawie płakałam. Miałam dziś w sobie bardzo dużo emocji, 

które teraz szukały naturalnego ujścia. 

— Wrócę, gdy tylko opanuję sytuację w fabryce. 
—  Zaczekaj  sekundę!  —  krzyknęłam,  wyskakując  z 

samochodu. 

Pobiegłam  do  tylnych  drzwi,  otworzyłam  je  i  wróciłam 

biegiem do samochodu. 

—  Masz  moje  klucze.  —  Włożyłam  mu  je  w  dłoń  i 

zamknęłam  na  nich  jego  palce.  —  Ja  mam  zapasowe.  Gdy 
wrócisz, po prostu wejdź. 

Spoglądaliśmy na siebie badawczo. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 
—  Nigdy  wcześniej  nie  dałam  nikomu  klucza  do  mojego 

domu — powiedziałam, zatrzasnęłam drzwiczki samochodu i 
pobiegłam do siebie. 

Madeleine  stała  zaciekawiona  w  zimnym  powiewie 

ciągnącym od drzwi, które zostawiłam otwarte, a gdy stałam w 
kuchni i głowiłam się, co mam zrobić, ocierała się o moje nogi. 

Weszłam po schodach na górę i zdjęłam sukienkę, uważając 

na  włosy.  Kolczyki  zostawiłam.  Usiadłam  przy  toaletce, 
podziwiając je i myśląc, co dalej. 

A gdybym zadzwoniła na policję i powiedziała, że w domu 

Franklina  jest  porwana  kobieta?  Czy  wtedy  nie  mieliby 
obowiązku włamać się, żeby to sprawdzić? 

Może  nie.  I  przecież  nie  zadzwonię  do  Arthura,  żeby  się 

dowiedzieć. 

Zgłosić pożar? 
Cóż, strażacy nie rozpoznaliby tych waz, podobnie zresztą jak 

większość policjantów. Oczywiście nie mieliśmy ich zdjęć, a 
moja matka jedynie ogólnie pamiętała ich kształt i położenie na 
nocnych stolikach. 

Jeśli  teraz  nie  zwrócę  uwagi  na  Franklina,  to  jutro  Martin 

zostanie zabrany na przesłuchanie. Pojutrze Franklin zabierze 
wazy do Atlanty i je sprzeda albo wrzuci po drodze do rzeki, o 
ile jeszcze tego nie zrobił. 

Dzisiejszy wieczór spędzi z Panną Migotką i nie będzie go w 

domu. 

 

background image

Stałam w łazience z zaciśniętymi pięściami. Próbowałam się 

przekonać, że decyzja, którą podjęłam, była głupia. 

Okay, będę musiała to zrobić. 
Myśląc  sobie  ponuro,  jaka  jestem  niewyobrażalnie  głupia, 

założyłam grube skarpety, niebieskie jeansy, koszulkę i bluzę 
od  dresu.  Zapięłam  czarne  buty  i  znalazłam  starą  kurtkę  z 
głębokimi  kieszeniami.  Znalazłam  włóczkowy  szalik  z 
kapturem i zamotałam jego końce, żeby mi nie przeszkadzały. 
Wszystkie  ciuchy  były  czarne,  ciemnobrązowe  albo 
granatowe.  Wyglądałam  jak  ktoś,  kto  ubierał  się  prawie  po 
ciemku,  mając  tylko  tyle  światła,  żeby  rozpoznać  ciemne 
kolory,  ale  już  ich  nie  odróżniać.  Amina  by  je  dopasowała, 
pomyślałam kwaśno. 

Nadal nie zdjęłam swoich pięknych kolczyków. 
Na dole, przerażona i zdeterminowana, wypchałam kieszenie 

śrubokrętami  i  wszystkim,  co  mogło  się  przydać  podczas 
włamania do domu Franklina Farrella. 

Do  mojego  zestawu  włamywacza  dodałam  jeszcze  ciężki 

kamień  wielkości  pięści.  Przywiozłam  go  do  domu  jako 
pamiątkę z Hot Springs. Był ciemny z żyłą czystego kryształu. 
Potem przypomniałam sobie, że w skrzynce z narzędziami Jane 
Engle, którą schowałam w gościnnej sypialni, był łom. 

Wrzuciłam wszystko do samochodu. Była godzina jedenasta, 

jak poinformował mnie zegar na tablicy 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

rozdzielczej. 

Jestem 

miłującą 

prawo 

obywatelką, 

powiedziałam sobie ponuro. Nie śmiecę. Nawet nie przechodzę 
przez jezdnię na czerwonym świetle. Nie parkuję na miejscach 
dla niepełnosprawnych. Płacę podatki na czas. Kłamię tylko z 
grzeczności. Boże, bądź dla mnie litościwy za to, co zrobię. 

Ta  myśl,  wygenerowana  przez  moją  rozsądniejszą  część, 

posłała mnie z powrotem do domu. Wzięłam kawałek papieru i 
ołówek, i napisałam liścik. 

„Martin: to Franklin Farrell zabił Tonię Lee Greenhouse. Jadę 

włamać  się  do  jego  domu  i  zabrać  wazy,  które  ukradł  od 
Andertonów. Jest jedenasta wieczorem. Roe". 

W jakiś sposób napisanie tego liściku sprawiło, że poczułam 

się znacznie porządniejsza, choć nie było to absolutnie niczym 
uzasadnione. Zatrzasnęłam za sobą drzwi. To było tak, jakbym 
spaliła za sobą mosty, bo zapomniałam zabrać swój zapasowy 
klucz, a przecież mój miał Martin. 

Zostawiłam samochód o dwie przecznice na południe i jedną 

na wschód od domu Franklina Farrella, który niefortunnie (dla 
mnie)  mieścił  się  przy  głównej  ulicy,  gdzie  nie  było  jak 
zaparkować.  Franklin  był  właścicielem  dość  starego  domu 
przy  ulicy,  która  obecnie  prawie  w  całości  była  handlowa, 
pomalował  go  jednak  w  przyciągające  wzrok  kolory, 
gołębioszary  i  żółty,  i  urządzał  go  drogimi  antykami  i 
bibelotami. 

 

background image

Teraz  był  to  jeden  z  reprezentacyjnych  budynków  miasta. 

Jednak  wstęp  do  niego  był  bardzo  ograniczony.  Franklin 
czasem zabawiał tam kobiety, co było ogólnie zrozumiałe, ale 
(jak  wspomniałam)  urządzał  tylko  jedno  przyjęcie  rocznie. 
Było  starannie  zaplanowane  i  bogate,  a  zaproszenia  były 
bardzo  cenione.  Poza  tym  Franklin  załatwiał  interesy  i 
rozmawiał z klientami w restauracjach. Nigdy nie zapraszał do 
środka niespodziewanych gości, nieważne, jak byli atrakcyjni. 
Było to dziwactwo, szeroko dyskutowane i będące sekretnym 
obiektem zazdrości. 

I  to  było  wszystko,  co  wiedziałam  o  Franklinie.  No...  teraz 

wiedziałam znacznie więcej. 

Gdy  przekradałam  się  przez  ogród  do  jego  tylnych  drzwi, 

przypuszczalnie nie byłam szczególnie cicho. Ale kto miałby 
otwarte  okna  przy  takim  zimnie?  Drżałam,  gdy  na  wszelki 
wypadek  sprawdzałam  klamkę.  Oczywiście  drzwi  były 
zamknięte. Samochodu Franklina nie było, więc założyłam, że 
dobrze  się  bawi  z  Panną  Migotką.  Miałam  nadzieję,  że 
naprawdę dobrze i że zostanie u niej na noc. Nie miałam planu 
na  ukrycie  włamania,  bo  uznałam,  że  będę  miała  cholerne 
szczęście, jeśli w ogóle dostanę się do środka. Po paru próbach 
użycia śrubokrętów po prostu stłukłam swoim pamiątkowym 
kamieniem szybkę w drzwiach kuchennych. Potem schowałam 
go z powrotem do kieszeni. Bardzo ostrożnie sięgnę- 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

łam  do  środka  i  przekręciłam  klucz.  Powinny  się  były 

otworzyć,  ale  tego  nie  zrobiły.  Choć  moje  ramię  chroniły 
kurtka i bluza, zaczęłam się martwić, że grzebiąc w środku w 
poszukiwaniu  tego  czegoś,  co  wciąż  przytrzymywało  drzwi, 
potnę się o kawałki szkła, które zostały w ramie. 

Wreszcie  zaryzykowałam  użycie  latarki.  Z  twarzą 

przyciśniętą  do  górnej  szybki  zaświeciłam  do  środka  i 
odkryłam  wreszcie,  że  na  drzwiach  jest  jeszcze  zasuwa.  W 
chwili, gdy ją zobaczyłam, wyłączyłam latarkę. 

Byłam za niska, żeby do niej dosięgnąć. 
Wzięłam kilka głębokich wdechów i wyciągnęłam najdłuższy 

śrubokręt.  Stanęłam  na  palcach.  Zamknęłam  oczy,  żeby  się 
skoncentrować.  Czubek  śrubokrętu  oparł  się  wreszcie  o 
końcówkę  zasuwy.  Wyciągając  się  tak  bardzo,  jak  tylko 
mogłam, popchnęłam ją. 

Gdy  drzwi  wreszcie  stanęły  otworem,  musiałam  na  chwilę 

przykucnąć,  tak  się  trzęsłam.  Po  minucie  odetchnęłam 
głęboko, podniosłam się i weszłam do środka. 

To  głupota,  kompletna  głupota,  powtarzała  bardziej 

inteligentna część mnie. Wyjdź stąd. 

Ale nie słuchałam. Obejrzałam kuchnię tak starannie, jak było 

to  możliwe  przy  świetle  latarki.  Następnie  przeszłam  przez 
jadalnię, pełną imponujących mebli i lśniącego srebra, a potem 
do salonu o kolorystyce 

 

background image

tak  dopasowanej,  że  aż  było  to  depresyjne:  wszystko  w 

odcieniach ecru, a do tego żurawinowa tapeta. Po obu stronach 
kominka były okna, a naprzeciwko nich pasujące do wystroju 
sofy.  Światło  mojej  latarki  przeskakiwało  po  meblach, 
zadbanej podłodze z dębiny i marmurowym kominku. I tam się 
zatrzymało. 

Wazy  stały  na  gzymsie.  Aż  sapnęłam  na  taką  bezczelność. 

Umiejscowione  tak  starannie,  jakby  były  tu  legalnie, 
wyglądały  cudownie  z  kompozycją  z  suchych  kwiatów 
pośrodku.  Gdyby  były  schowane  w  szafie,  wyglądałyby 
znacznie  bardziej  podejrzanie.  Przeszłam  alejką  wyznaczoną 
przez  dwie  sofy  i  przyjrzałam  im  się  z  bliska.  To  były  te. 
Pamiętałam obrazki rzek i dolin, które tak mnie fascynowały, 
gdy byłam dzieckiem. 

Ha! Czułam, że uśmiecham się w ciemności, choć po głowie 

wciąż tłukło mi się natarczywie, to głupota, to głupota. 

I była to głupota, ponieważ właśnie w tamtej chwili Franklin 

włączył światło. 

♦ ♦ ♦ 
—  Nie  słyszałam,  jak  przyjechałeś  —  powiedziałam 

nieprzekonująco, gdy się do niego odwróciłam. 

—  Nic  dziwnego  —  odparł.  —  Już  dwie  przecznice  dalej 

widziałem  światło  latarki  w  moim  salonie,  więc  zostawiłem 
samochód na ulicy. 

Jeśli on widział rozsunięte zasłony, to może ktoś inny też   
 
 
 
 
 
 

background image

mnie zobaczył, pomyślałam z nadzieją. Franklin wysunął rękę 

i  nacisnął  jakiś  guzik.  Usłyszałam,  jak  za  moimi  plecami 
zasuwają się zasłony. 

Przeklęte gadżety. 
Staliśmy, patrząc na siebie. Zastanawiałam się, co teraz. Może 

on też. 

— Na miłość boską, dlaczego to zrobiłaś? — zapytał niemal 

ze znużeniem. 

Jego  przystojna  twarz  jakby  się  zapadła.  Rzucił  płaszcz  na 

oparcie  sofy,  jakby  miał  zaraz  usiąść  w  swoim  ulubionym 
fotelu  i  otworzyć  gazetę.  Zamiast  tego  z  kieszeni  płaszcza 
wyjął długą, wąską wstążkę. 

— Och, nosisz jedną ze sobą? Na wypadek, gdybyś wpadł na 

kogoś, kto powinien zostać zamordowany? — Wyrzuciłam z 
siebie te słowa, zanim mój mózg zdążył je ocenzurować. 

— Roe, Tonia Lee była zwykłą szmatą — powiedział zimno. 

— Ale dość sprytną, żeby poznać parę rzeczy w moim domu. 
Była  gotowa  milczeć  ze  względu  na  pewne...  egzotyczne 
igraszki na sianie. Nietypowe miejsca. Krępowanie. Tonia Lee 
lubiła takie rzeczy. Ale miałem już dość tej zabawy. 

Wyobraziłam  go  sobie,  jak  siedzi  u  stóp  łóżka,  do  którego 

była przywiązana Tonia Lee i metodycznie składa jej ubrania, 
podczas gdy ona wiedziała, że zaraz umrze. 

 

background image

— Zwykła szmata — powtórzył. 
Nie  umieszczał  jej  w  klasie  społecznej  ani  nie  oceniał  jej 

charakteru. Traktował ją jak nieczłowieka, coś bez znaczenia. 
Być może jak kreta, który rozkopywał mu ogródek. Zrobiło mi 
się niedobrze. 

— A co z Idellą? — spytałam bez zastanowienia. 
—  Tak  łatwo  było  ją  zaciągnąć  do  łóżka,  gdy  już  ją 

przekonałem,  żeby  się  ze  mną  umówiła!  Cieszyłem  się,  że 
udało  mi  się  przełamać  jej  opór  wobec  spotykania  się  z 
mężczyzną  o  reputacji  kobieciarza,  bo  gdy  potrzebowałem, 
żeby odwiesiła ten klucz, nie było trudno jej do tego nakłonić. 
Powiedziałem,  że  jeśli  będę  musiał  powiedzieć  policji,  że 
byłem w domu z ciałem Tonii Lee, zrujnuje to moje interesy. 
Zapewniłem  też,  że  otrzymałem  anonimowy  telefon,  że 
powinienem  szybko  pójść  do  domu  Andertonów,  bo  jest  tam 
ranna  Idella.  Jak  po  czymś  takim  mogłaby  mi  odmówić 
pomocy?  —  Drwiąco  uniósł  brwi.  —  Ewidentnie  ktoś  chciał 
mnie wrobić w śmierć Tonii Lee, ktoś, kto wiedział, że pognam 
na pomoc Idelli. To było już po tym, jak miała czas pomyśleć, 
że  zrobiła  się  niewygodna.  Wyczuła...  pewien  brak 
wiarygodności. Bała się być singielką, bała się być sama; ale 
jeszcze bardziej zaczęła się bać mnie — powiedział człowiek, 
który był całkiem zadowolony z samotnego życia, bo był tak 
bardzo zachwycony sobą. 

— A ja? 
 
 
 
 
 
 

background image

— Ty jesteś trochę inna — przyznał. — Ale wiesz o mnie, a 

nikt inny nie wie. Nikt inny nawet nie podejrzewa. Jak do tego 
doszłaś? 

— Musiałeś wrócić do domu? Myślałam, że będziesz zajęty 

przez całą noc. 

— Och z Dorothy? — zamyślił się na chwilę. — Wiesz... — 

powiedział niemal z zadumą — po prostu nie chciałem sobie 
zawracać głowy. 

Zrobił  krok  w  moją  stronę.  Zerknęłam  na  drzwi  frontowe. 

Były zamknięte na klucz, a na górze była taka sama zasuwa jak 
przy wejściu. Dotarcie do nich zajęłoby parę sekund, kolejnych 
kilka potrzebowałabym na odciągnięcie zasuwy. Nie dałabym 
rady.  Drzwi  po  mojej  lewej  były  zamknięte,  ale  z  tego,  co 
wiedziałam, to mogła być szafa. I pewnie była, bo tuż obok stał 
bogato rzeźbiony stojak na parasole, w którym znajdował się 
elegancki parasol z długim okuciem. 

— Musiałam to zrobić — zaczęłam, przesuwając się powoli w 

lewo wokół końca sofy, ze wszystkich sił starając się utrzymać 
jego uwagę na mojej twarzy, nie stopach — bo jutro policja ma 
zamiar zabrać Martina. 

— Martin... och, ten nowy chłopak. To dlatego nie poszłaś na 

bal ze mną. — Gdy podszedł bliżej, w jego głosie pojawiło się 
łagodne  zainteresowanie.  —  Roe,  dlaczego  idziesz  w  lewą 
stronę? 

Wyciągnęłam parasol ze stojaka. 
 

background image

—  Bo  mam  nadzieję,  że  zrobię  ci  krzywdę,  zanim  ty 

skrzywdzisz mnie. 

Złapałam  parasol  mocno  obiema  rękami,  kierując  ostry 

czubek w jego stronę. 

Roześmiał  się.  Naprawdę  się  roześmiał.  Wyćwiczonym 

ruchem owinął szarfę wokół obu dłoni i rozciągnął ją na całą 
długość, żebym mogła ponapawać się połyskiem niebieskiego 
jedwabiu. 

—  To  wstążka  Terry.  Chyba  ją  na  tobie  zostawię,  to  może 

pomyślą, że Terry cię zabiła, bo Eileen na ciebie leciała. Co za 
ubaw. 

Ha, ha. 
—  Martin  zabije  cię  za  to  —  powiedziałam  z  absolutną 

pewnością. 

— Ten twój ostatni kochaś? Nie sądzę. Ruszyłam na niego ze 

wszystkich sił, krzycząc tak 

głośno, jak potrafiłam, czyli naprawdę głośno. 
Ja byłam niska, a on wysoki, a przy ataku się pochyliłam. 
Trafiłam go w żołądek. Właściwie, to trochę niżej. 
Wrzasnął,  wyrzucił  przed  siebie  ręce  połączone  wstążką  i 

zaczął  się  składać  wpół.  Siła  uderzenia  mnie  odrzuciła  i 
oszołomiła. Upadłam na twarz. 

A on przewrócił się prosto na mnie. 
Walczyłam,  żeby  go  z  siebie  zepchnąć,  choć  prawie  nie 

miałam powietrza w płucach. Pchałam i szarpałam, ale był za 
ciężki. Teraz warczał. Okropny, zwie- 

 
 
 
 
 
 

background image

rzęcy dźwięk... Wyraz jego twarzy był przerażający. Gdybym 

tylko mogła bać się bardziej, niż się bałam...! Wyraźnie nigdy 
wcześniej nikt mu nie zrobił krzywdy, bo z wściekłości wpadł 
w szał. Puścił jeden koniec wstążki. Szarpał mnie i usłyszałam 
dźwięk darcia, a potem jakieś stukanie, jakby się coś toczyło, 
gdy  oderwał  jedną  z  moich  kieszeni,  a  jej  zawartość  się 
rozsypała. 

Złapał mnie za włosy i uderzył moją twarzą 
o dębową podłogę. Przez chwilę ból mnie oślepił 
i  usłyszałam  trzask,  którego  nie  zrozumiałam.  Potem  uniósł 

się na kolana, żeby dobrze zamachnąć się moją głową, i udało 
mi  się  odwrócić.  Teraz  miałam  jedną  rękę  wolną,  ale  on 
przyciskał  mi  drugą.  Znów  zrobiło  mi  się  ciemno  przed 
oczami, a potem resztą sił złapałam go wolną ręką za ucho i 
zaczęłam je ciągnąć i ciągnąć, choć szarpał się i skręcał, żeby 
się  mnie  pozbyć.  Moja  druga  ręka,  uwięziona  pomiędzy 
naszymi ciałami, okropnie bolała, ale nie miałam czasu, żeby o 
tym myśleć. 

Uświadomiłam  sobie,  że  tracę  przytomność,  jego  ciężar 

wypychał  mi  powietrze  z  płuc  szybciej,  niż  zdołałam  go 
nabierać.  Wbiłam  mu  paznokcie  w  ucho,  żeby  zostawić  mu 
jakąś  pamiątkę  i  z  zadowoleniem  poczułam  wilgoć  pod 
palcami.  Jednak  przez  to  prawie  straciłam  uchwyt.  Teraz 
przypomniał  sobie  o  wstążce  owiniętej  wokół  wolnej  dłoni  i 
nałożył mi 

 

background image

ją na szyję. Miałam na niej jednak zakutany wełniany szalik, a 

także  kołnierz  kurtki.  Ale  zaczęłam  odpływać,  wszystko 
wyglądało jak mrugający obraz w czarno--białym telewizorze. 
Wreszcie straciłam chwyt i ręka opadła mi na podłogę. Palce 
wylądowały  na  czymś  twardym.  Mój  pamiątkowy  kamień. 
Zmusiłam się, żeby go złapać. Ostatkiem sił podniosłam go i 
rąbnęłam  Franklina  w  bok  głowy.  Dźwięk  był  głuchy  i 
obrzydliwy. 

Ciężar  na  mnie  zwiotczał.  Nastąpiło  kilka  dziwacznie 

spokojnych  chwil,  ze  względu  na  ciszę,  bezruch;  przede 
wszystkim  koniec  strachu.  Potem  zaczęłam  sobie 
uświadamiać,  że  znów  słyszę  jakiś  hałas.  Czy  ktoś  do  mnie 
mówił? 

— Puść to — powiedział nagląco niewyraźny głos. Co mam 

puścić?  Zastawiałam  się,  czy  ledwie  trzymam  się  życia. 
Powinnam je puścić? Chciałam tego. 

— Puść ten kamień. 
To był głos, któremu mogłam zaufać. Puściłam więc, jęcząc z 

nagłego bólu w potłuczonych palcach. 

Docierały do mnie dźwięki jakby jakiegoś... wleczenia, i coś 

uderzyło  w  podłogę  koło  mnie.  Głowa  Franklina  Farrella, 
którego  ktoś  odciągał.  Próbowałam  skupić  wzrok,  ale  niebyt 
mi się to udało. 

— Nic nie widzę — wyszeptałam. 
—  Roe,  to  ja,  Martin.  Leż  spokojnie.  To  byłam  w  stanie 

zrobić. 

 
 
 
 
 
 
 

background image

— Zadzwonię do szpitala. 
Kroki  oddaliły  się  i  wróciły.  Wszystko  było  niewyraźne, 

zamglone i niejasne. 

— Mocno go zraniłam? — wymamrotałam przez opuchnięte 

wargi.  One  też  bolały.  Gdy  spadał  mi  poziom  adrenaliny, 
odkrywałam, że bolało mnie coraz więcej miejsc. 

Usłyszałam jakiś zdławiony odgłos. 
— Wezwałem karetkę dla ciebie. 
— Martin, dlaczego nic nie widzę? 
—  Połamał  ci  okulary.  Pocięły  ci  twarz.  Być  może  masz 

złamany nos. Może także rękę. 

— Och. A z oczami w porządku? 
— Pewnie tak, gdy już zejdzie opuchlizna. 
—  Czyja  go...  zabiłam?  —  Miałam  trudności,  żeby  to 

wypowiedzieć. 

— Nie wiem. Nie przejmuj się tym. 
— Twardziel — wymamrotałam. 
—  Twardzielka  —  powiedział  chyba.  Parsknęłabym 

pogardliwie, gdyby twarz mnie tak bardzo nie bolała. 

— Martin, boli — jęknęłam, próbując nie szlochać. 
—  Prześpij  się  —  poradził.  Zdumiewająco  łatwo  mi  to 

przyszło. 

background image

Rozdział 16 
 
Gumowe  podeszwy  na  kafelkach.  Tace  postukujące  o 

metalowy  wózek.  Głos  w  głośnikach.  Dźwięki  szpitala. 
Odwróciłam głowę. 

—  Auroro,  to  ci  wchodzi  w  nawyk  —  surowo  powiedziała 

moja  matka.  —  Nie  życzę  sobie  już  ani  jednego  telefonu  ze 
szpitala w środku nocy z wiadomością, że przywieziono moją 
córkę, którą ktoś pobił. 

— Obiecuję, że to się już nie powtórzy — wymamrotałam z 

bólem. 

— Jak na bibliotekarkę, jesteś... — jej głos odpłynął. Ale gdy 

znów się ocknęłam, wciąż tam był. — John i ja nie jesteśmy już 
tacy  młodzi  i  potrzebujemy  snu,  więc  jeśli  byłabyś  tak 
uprzejma i dawała się pobić w ciągu dnia... 

Gnębiła  mnie  werbalnie,  ponieważ  damy  nie  mogły  gnębić 

fizycznie. 

— Mamo... Mocno oberwałam? 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

—  Przez  jakiś  czas  będziesz  się  czuć  okropnie,  ale  nie, 

żadnych trwałych uszkodzeń. Być może będziesz miała blizny 
wokół  oczu  tam,  gdzie  pocięły  cię  okulary,  ale 
prawdopodobnie  znikną.  Przy  okazji,  zadzwoniłam  dziś  rano 
do  doktora  Shepparda  i  zamówiłam  ci  nową  parę.  Mają  w 
dokumentacji, jakie oprawki wybrałaś poprzednio, więc zrobią 
takie  same.  Obiecał,  że  będą  na  dzisiaj.  Dalej...  Mięśnie  i 
więzadła  w  twojej  lewej  ręce  są  potężnie  nadwerężone,  ale 
kości  nie  są  połamane.  Jednak  twój  nos  tak.  Wargi  masz 
pocięte i opuchnięte. Twarz jest czarno-niebieska. Wyglądasz 
koszmarnie. Na lewej dłoni masz pierścionek zaręczynowy. 

— ... co? 
— Przyszedł dziś rano i ci go nałożył. Powiedział, że kupił go 

tuż po otwarciu sklepu jubilerskiego. 

Nie byłam w stanie podnieść ręki, żeby spojrzeć. Była jakoś 

unieruchomiona. 

—  Przez  jakiś  czas  nie  powinnaś  używać  tego  ramienia  — 

ostro skarciła mnie matka. — Zaczekaj chwilę. Nacisnę guzik i 
podniosę wezgłowie łóżka. 

Ostrożnie  otworzyłam  oczy  i  zobaczyłam  niewyraźnie 

bladoniebieskie ściany oraz ramię mojej matki. Naprawdę był 
już dzień. Potem, gdy wezgłowie łóżka się podniosło, udało mi 
się popatrzeć w dół bez przechylania głowy. Miałam wrażenie, 
że  gdybym  to  zrobiła,  odpadłaby.  Lewą  rękę  miałam  na 
temblaku, a na 

 

background image

niej,  nie  dało  się  ukryć,  błyszczał  diament  większy  od 

należącego do Lizanne. 

Oczywiście, że kupił większy. 
— Gdzie on jest? — wymamrotałam spuchniętymi wargami. 
— Dziś rano musiał się zgłosić na policję, żeby porozmawiać 

o  tym  człowieku,  którego  zeszłej  nocy  jego  brygadzista 
przyłapał na kradzieży. I o... Franklinie. 

Moja matka niechętnie wypowiedziała to imię. 
—  Są  jakieś  wątpliwości  co  do  zwolnienia  Franklina  za 

kaucją — ciągnęła bardziej pogodnie  — bo uderzyłaś go tak 
mocno,  że  wylądował  w  szpitalu.  Leży  w  tym  samym 
korytarzu, i pilnuje go policjant, przykuty do barierki łóżka. 

Franklin, nie policjant, uznałam. 
— Zdaje się, że uderzyłaś go kamieniem — powiedziała moja 

matka z daleka. 

— Wazy — powiedziałam nagląco. 
—  Tak,  wiedzą,  że  to  wazy  z  domu  Andertonów.  Starzy 

Andertonowie  porobili  zdjęcia  bardziej  wartościowych 
przedmiotów  i  złożyli  je  w  skrytce,  a  Mandy  dopiero  teraz 
zajęła  się  rzeczami,  które  wysłała  z  Lawrenceton  do  Los 
Angeles. Kiedy tutejsza policja zadzwoniła do niej, że zginęły 
wazy,  wysłała  zdjęcia  pocztą.  Dziś  je  dostali,  mają  dowód. 
Przyskrzynią tego sukinsyna. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Nigdy  nie  słyszałam,  żeby  moja  matka  wypowiedziała  to 

słowo. 

Zastanawiałam  się  jednak,  czy  znajdą  dowód,  żeby 

udowodnić mu te morderstwa. Poza tym, co powiedział mnie. 
Będę musiała pojawić się w sądzie. Znowu. 

Usłyszałam lekkie pukanie, a moja matka zaprosiła gościa do 

środka. 

—  Och  —  powiedziała  raczej  sztywno.  —  Na  komendzie 

wszystko już załatwione? 

Martin. 
Coś do niej mruknął. 
—- Zostawię was na chwilę i pójdę po kawę, skoro pan tu jest 

— powiedziała ze sztuczną swobodą. 

Drzwi  znów  się  zasunęły,  a  ja  usłyszałam,  jak  Martin 

podchodzi do łóżka. Pomachałam palcami lewej ręki, a on się 
roześmiał. 

— Podoba ci się? — spytał cicho. 
Wszedł w moje zamglone pole widzenia. Prawą rękę miałam 

całą,  i  choć  poruszenie  się  trochę  mnie  kosztowało, 
wyciągnęłam ją i położyłam mu na piersi. Potem prawą dłonią 
poklepałam się po lewej. 

—  Ależ  ty  jesteś  pewny  siebie  —  wymamrotałam.  To  było 

takie romantyczne. 

—- Nie chciałem ryzykować. Z tego, co wiem, któryś lekarz 

mógłby  być  byłym  chłopakiem  i  podjąć  próbę  ożywienia 
dawnego związku. 

Zachichotałam. To nie było właściwe. 
 

background image

—  Roe  —  powiedział  poważniej  —  dlaczego  to  zrobiłaś? 

Dlaczego naraziłaś się na takie niebezpieczeństwo? 

Byłam  zdumiona,  że  nie  wiedział.  Z  jakiegoś  powodu 

zakładałam,  że  policja  mu  powiedziała.  Oczywiście,  że  tego 
nie zrobili. Zdrową ręką przyciągnęłam go do siebie, żebym nie 
musiała mówić głośno. 

— Mieli zamiar cię przesłuchać. 
— I ty... — odsunął się od łóżka, przez minutę wyglądał przez 

okno,  a  potem  wrócił.  —  Zrobiłaś  to,  bo  myślałaś,  że  mogę 
zostać aresztowany? 

Kiwnęłam głową. 
—  Dowiedziałam  się  tego  z  godnego  zaufania  źródła.  Na 

bankiecie  uświadomiłam  sobie,  że  zabójcą  jest  Franklin.  Nie 
miałam dowodów. 

— Ty szalona kobieto! Mógł cię zabić! Gdyby nie udało mi 

się załatwić tego problemu w fabryce w rekordowym tempie, 
wrócić  i  przeczytać  twojej  kartki,  dowiedzieć  się,  gdzie  do 
diabła mieszka Franklin Farrell... Przynajmniej nadal mam w 
schowku  mapę  Lawrenceton,  którą  po  przeprowadzce 
dostałem od Izby Handlowej. Mogłaś wciąż tam leżeć razem z 
nim. 

Zaczęłam  zastanawiać  się,  co  by  się  stało.  Czy  odzyskałby 

przytomność,  zanim  zdołałabym  się  spod  niego  wydostać  i 
skorzystać  z  telefonu?  Cieszyłam  się,  że  nie  musiałam  się  o 
tym przekonywać. 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 
Martin wciąż mówił. 
— Nie pomyślałaś, że mógłbym znaleźć te przeklęte wazy? 

Nie pomyślałaś, żeby mi powiedzieć? Sam bym się do niego 
włamał. 

I pewnie zostałbyś aresztowany. I straciłbyś pracę... 
—  Nawet  nie  pomyślałam  —  oświadczyłam  z  pewnym 

trudem — żeby cię o to prosić. 

Rozległo  się  bardziej  stanowcze  i  energiczne  pukanie  do 

drzwi. Martin poszedł otworzyć. 

—  To  policja  —  powiedział  mi  łagodniej.  —  Potrzebują 

twojego zeznania co do ostatniej nocy. 

— Gdybyś mógł zostać... — zdołałam odrzec. Martin siedział 

więc obok mnie albo stał koło mnie, 

albo chodził wokół łóżka, a ja mamrotałam swoją opowieść 

Lynn Liggett i Paulowi Allisonowi, któremu pogratulowałam 
ożenku z Sally. Wydawał się lekko zaskoczony i skrępowany. 
Lynn  potraktowała  mnie  jak  przypadek  chorobowy,  co  do 
którego straciła już wszelką nadzieję. Ocenzurowałam uwagi 
Franklina co do Terry i Eileen; nie było potrzeby ujawniania 
światu ich związku, bo nie miało to nic wspólnego z tą sprawą i 
Franklinem Farrellem. 

Wreszcie  para  detektywów  wydawała  się  usatys-

fakcjonowana,  nawet  jeśli  byli  zdegustowani.  Lynn, 
powiedziawszy mi złowrogo, że jeszcze ze mną porozmawiają, 
wyszła  z  pokoju.  Paul  Allison  spojrzał  na  mnie  ciężko  i 
potrząsając głową, poszedł za nią. 

 

background image

Martin znów krążył po pokoju. Czekałam, żeby się uspokoił. 
Kolejne pukanie, tym razem niedbałe. 
—  To  leki  przeciwbólowe.  Potrzebuje  pani?  —  spytała 

pulchna pielęgniarka z kręconymi, srebrnymi włosami. 

Byłam  zachwycona,  że  ją  widzę,  a  dwie  pigułki,  które 

połknęłam,  zadziałały  niemal  natychmiast.  Po  jej  wyjściu 
Martin  krążył  wokół  mnie  nerwowo,  a  ja  robiłam  się  coraz 
bardziej  senna  i  zrelaksowana.  Dziś  chyba  wszyscy  byli  na 
mnie źli. 

Wreszcie usiadł na łóżku. Spojrzałam mu w oczy. 
—  Gdy  już  będziesz  w  stanie  normalnie  mówić,  będziemy 

mieli dużo do obgadania — powiedział. 

Potrzebna nam była zmiana tematu. 
—  Porozmawiajmy  o  ślubie  —  oznajmiłam  stanowczo  i 

osunęłam się w sen.