background image

Zaleta aniołów

Zaletą aniołów jest to, że nie mogą zejść na złą drogę; 
ich wadą zaś fakt, że nie mogą się doskonalić. Wadą 
człowieka jest to, że może zejść na złą drogę; a zaletą 
możność doskonalenia się. 
– przysłowie chasydzkie 

 

 
 - Zakładam, że wszyscy już wiecie – zauważył Will w trakcie śniadania następnego ranka – 
że udałem się wczoraj do trudniącego się handlem opium przybytku. 
 

Poranek  okazał  się  szary  i  deszczowy.  Instytut  sprawiał  wrażenie  ociężałego,  jak 

gdyby  niebo  naciskało  na  niego  z  góry.  Sophie  wyszła  z  kuchni,  niosąc  ze  sobą  parujące 
półmiski  z  jedzeniem.  Jej  blada  twarz  była  ściągnięta.  Jessamine  przygarbiła  się  nad  swoją 
filiżanką  z  herbatą.  Charlotte  wyglądała  na  zmęczoną  po  ostatniej  nocy  spędzonej  w 
bibliotece.  Will  miał  zaczerwienione  oczy.  Na  jego  policzku  widniał  siniak  w  miejscu,  w 
którym  uderzył  go  Jem.  Jedynie  Henry  trzymający  poranną  gazetę  w  jednej  dłoni,  a  drugą 
dziobiący swoje jajko, wyglądał jakby miał zapał i energię. 
 

Jem rzucał się w oczy głównie dlatego, że był nieobecny. Gdy Tessa zbudziła się tego 

ranka,  unosiła  się  przez  chwilę  w  błogosławionym  stanie  nieświadomości,  a  wydarzenia 
poprzedniej nocy zlały się w niewyraźną plamę. Wtem wyprostowała gwałtownie jak struna, 
czując jak potworne przerażenie zalewa jej ciało parzącą falą. 
 

Czy naprawdę robiła wczoraj te wszystkie rzeczy z Jemem? Jego łóżko… jego dłonie 

na  jej  ciele…  rozsypane  narkotyki.  Uniosła  dłoń  i  dotknęła  swoich  włosów.  Leżały 
swobodnie  na  jej  ramionach  po  tym  jak  Jem  uwolnił  je  z  węzła.  Mój  Boże,  pomyślała. 
Naprawdę  to  zrobiłam.  To  byłam  ja.  Przycisnęła  dłoń  do  oczu,  czując  jak  ogarnia  ją 
przytłaczająca mieszanina skrępowania, przerażonej radości – nie mogła przecież zaprzeczyć, 
że  to  co  robili  było  w  pewien  sposób  cudowne  –  wstrętu  do  samej  siebie  oraz  ohydnego  i 
całkowitego upokorzenia. 
 

Jem z pewnością uznał, że całkiem straciła nad sobą kontrolę. Nic więc dziwnego, że 

nie był w stanie spojrzeć jej dzisiaj w twarz przy śniadaniu. Sama z ledwością mogła oglądać 
ją we własnym lustrze. 
 - Słyszeliście co powiedziałem? – spytał powtórnie Will, jawnie rozczarowany sposobem, w 
jaki  przyjęli  jego  skandaliczną  wypowiedź.  –  Odwiedziłem  wczoraj  przybytek,  w  którym 
sprzedają opium. 
 

Charlotte spojrzała na niego znad swojej grzanki. Powoli złożyła gazetę, położyła na 

stoliku obok siebie, i zsunęła okulary do czytania z zadartego nosa. 
 -  Nie  –  odparła.  –  W  istocie  ten  niewątpliwie  chwalebny  aspekt  twoich  ostatnich  poczynań 
był dla nas całkowicie nieznany. 
 - To tam byłeś przez cały ten czas? – spytała obojętnym tonem Jessamine, biorąc z miseczki 
kostkę cukru i wgryzając się w nią. – Stałeś się teraz zdesperowanym nałogowcem? Podobno 
wystarczą do tego zaledwie jedna lub dwie dawki narkotyku. 
 -  To  nie  była  prawdziwa  palarnia  opium  –  zaprotestowała  Tessa  zanim  zdołała  się 
powstrzymać.  –  To  znaczy…  wyglądało  na  to,  że  ludzie  zajmują  się  tam  bardziej  handlem 
magicznymi proszkami niż uzależniającymi substancjami. 

background image

 - W takim razie może rzeczywiście nie była to jaskinia opium – odparł Will – ale w dalszym 
ciągu jaskinia. Rozpusty! – dodał, podkreślając ostatni wyraz palcem w powietrzu. 
 - Mój Boże! Mam nadzieję, że to nie był jeden z tych przybytków prowadzonych przez ifryty 
– westchnęła Charlotte. – Doprawdy, Will… 
 -  To  był  dokładnie  taki  przybytek  –  powiedział  Jem,  wchodząc  do  pokoju  śniadaniowego. 
Usiadł  na  krześle  obok  Charlotte  –  tak  daleko  od  Tessy  jak  to  tylko  było  możliwe,  co  ona 
sama zauważyła czując dziwne kłucie w piersi. Nie spojrzał na nią ani razu. – Na Whitechapel 
High Street. 
 - A skąd ty i Tessa wiecie tyle na ten temat? – spytała Jessamine, która ożywiła się albo za 
sprawą kostki cukru, albo podniecenia związanego z oczekiwaniem na jakieś pikantne plotki. 
A może z powodu obu tych rzeczy. 
 - Posłużyłem się wczoraj zaklęciem naprowadzającym by odnaleźć Willa  – powiedział Jem. 
– Martwiłem się jego przedłużającą nieobecnością. Pomyślałem, że pewnie zapomniał drogi 
powrotnej do Instytutu. 
 - Za bardzo się przejmujesz – stwierdziła Jessamine. – To głupie. 
 - Masz rację. Drugi raz nie popełnię tego błędu – odparł Jem, sięgając po potrawkę z ryżu, jaj 
i ryby. – Jak się okazało, Will wcale nie potrzebował mojej pomocy. 
 

Will spojrzał w zamyśleniu na Jema. 

 - Obudziłem się potem z czymś co nazywają limem – powiedział, wskazując na siniaka pod 
okiem. – Jakieś pomysły co do tego skąd mógł się tam wziąć? 
 - Absolutnie żadnych – odparł Jem, nalewając sobie herbaty. 
 - Jajka – wtrącił Henry rozmarzonym głosem, spoglądając na swój talerz. – Uwielbiam jajka. 
Mógłbym jeść je przez cały dzień. 
 - Czy naprawdę istniała taka konieczność by ściągać Tessę do Whitechapel? – spytała Jema 
Charlotte, zdejmując okulary i kładąc je na gazecie. Jej brązowe oczy pełne były wyrzutu. 
 - Tessa nie jest z porcelany – powiedział Jem. – Nie złamie się przy byle okazji. 
 

Z jakiegoś powodu stwierdzenie, które wygłosił nadal na nią nie patrząc, wywołało w 

umyśle Tessy powódź wspomnień z poprzedniej nocy  – tulenie się do Jema w zaciszu jego 
łóżka, jego dłonie ściskające ją za ramiona, ich usta złączone w namiętnym pocałunku. Nie 
potraktował  jej  wtedy,  jakby  była  kruchą  istotą.  Tessa  poczuła  jak  gorąco  występuje  jej  na 
policzki i szybko spuściła wzrok, modląc się by krwisty rumieniec zniknął z jej twarzy. 
 - Zaskoczy was zapewne fakt – ciągnął Will – że zobaczyłem tam całkiem interesującą rzecz. 
 - Jestem tego pewna – rzuciła Charlotte cierpkim tonem. 
 - Czyżby to było jajko? – spytał Henry. 
 - Podziemni – odparł Will. – Niemal same wilkołaki. 
 - W wilkołakach nie ma nic interesującego – stwierdziła Jessamine z rozżaleniem w głosie. – 
Na wypadek  gdybyś zapomniał,  Will,  ścigamy teraz Mortmaina, a nie bandę otumanionych 
narkotykami Podziemnych. 
 - Kupowali yin fen – oznajmił Will. – Całe tony. 
 

Słysząc to, Jem poderwał głowę do góry i napotkał spojrzenie Willa. 

 -  Zaczęli  już  zmieniać  kolor  –  ciągnął  dalej  Will.  –  Wielu  miało  srebrne  oczy  lub  włosy. 
Nawet ich skóra zaczęła nabierać srebrzystego odcienia. 
 -  To  bardzo  niepokojące  –  stwierdziła  Charlotte,  marszcząc  brwi.  –  Jak  tylko  sprawa  z 
Mortmainem  się  wyjaśni,  będę  musiała  porozmawiać  z  Woolseyem  Scottem.  Jeśli  w  jego 
sforze są przypadki uzależnień od magicznych proszków, to z pewnością będzie chciał o tym 
wiedzieć. 
 -  Nie  sądzisz,  że  już  się  tego  domyślił?  –  spytał  Will,  opierając  się  o  krzesło.  Wyglądał  na 
zadowolonego, że wreszcie udało mu się wywołać odpowiednią reakcję na swoje nowiny. – 
To w końcu jego wataha. 

background image

 - W której skład wchodzą wszystkie wilkołaki w Londynie – skonstatował Jem. – Nie jest w 
stanie śledzić poczynań wszystkich jej członków. 
 - Wątpię byś  chciała z tym czekać  – powiedział Will.  – Gdyby udało  ci się znaleźć Scotta, 
chciałbym z nim porozmawiać tak szybko jak to tylko możliwe. 
 

Charlotte przekrzywiła głowę na bok. 

 - Dlaczego? 
 - Dlatego, że jeden z ifrytów spytał wilkołaka czemu potrzebuje tak dużo yin fen. Wygląda na 
to, że działa na nich jako środek pobudzający. Odparł, że Magister był zadowolony z tego, że 
dzięki niemu byli w stanie pracować przez całą noc. 
 

Filiżanka Charlotte z trzaskiem opadła na spodek. 

 - Pracować nad czym? 
 

Will uśmiechnął się znacząco, najwidoczniej zadowolony z efektu jaki wywarły jego 

słowa. 
 - Nie mam zielonego pojęcia. Straciłem przytomność zanim to odkryłem. Miałem cudowny 
sen o młodej kobiecie, która zgubiła gdzieś niemal wszystkie swoje ubrania… 
 

Charlotte pobladła na twarzy. 

 -  Dobry  Boże,  mam  nadzieję,  że  Scott  nie  wplątał  się  w  sprawy  Magistra.  Najpierw  De 
Quincey, teraz wilkołaki… wszyscy nasi sprzymierzeńcy. Porozumienia… 
 - Jestem  pewien, że wszystko  będzie dobrze, Charlotte  –  wtrącił łagodnym tonem Henry.  – 
Scott nie jest typem człowieka, który wplątuje się w tarapaty z ludźmi pokroju Mortmaina. 
 - Być może powinieneś tam być, gdy z nim rozmawiałam – odparła Charlotte. – Teoretycznie 
to ty jesteś głową Instytutu… 
 -  Och,  nie  –  sprzeciwił  się  Henry  z  wyrazem  przerażenia  malującym  się  na  twarzy.  – 
Kochanie,  radzisz  sobie  świetnie  beze  mnie.  Jesteś  geniuszem  jeśli  chodzi  o  te  wszystkie 
negocjacje, do których ja się po prostu nie nadaję. A poza tym wynalazek, na którym obecnie 
pracuję,  będzie  w  stanie  roznieść  w  pył  całą  armię  automatów,  jeśli  tylko  uda  mi  się  go 
skonstruować zgodnie z wytycznymi! 
 

Jego twarz rozpromieniła się z dumy. Charlotte przyglądała mu się przez długą chwilę, 

a potem odsunęła swoje krzesło od stołu, wstała i bez słowa wyszła z pokoju. 
 

Will spojrzał na Henry’ego spod półprzymkniętych powiek. 

 - Nic nie jest w stanie zniszczyć twoich okręgów, prawda Henry? 
 

Henry zamrugał ze zdziwienia. 

 - Co masz na myśli? 
 - Archimedes – odparł Jem, jak zwykle wiedzą co Will miał na myśli, choć wcale na niego 
nie patrzył. – Rysował matematyczny diagram na piasku gdy Rzymianie zaatakowali miasto. 
Był  tak  zajęty  tym,  co  robił,  że  nie  zauważył  zbliżającego  się  od  tyłu  żołnierza.  Ostatnią 
rzeczą  jaką  powiedział  było:  „  Nie  niszczcie  moich  okręgów”.  Oczywiście  był  już  wtedy 
starcem. 
 -  I  prawdopodobnie  nigdy  się  nie  ożenił  –  powiedział  Will,  uśmiechając  się  przez  stół  do 
Jema. 
 

Jem nie odwzajemnił jego uśmiechu. Nie patrząc na Willa – ani na Tessę – wstał od 

stołu i wyszedł z pokoju za Charlotte. 
 - O rany – odezwała się Jessamine. – Czy właśnie nadszedł jeden z tych dni, kiedy wszyscy 
wychodzimy z furią z jadalni? Bo jeśli tak, to nie mam na to siły. – Złożyła głowę na rękach i 
zamknęła oczy. 
 

Henry spoglądał zdumionym wzrokiem raz na Willa, raz na Tessę. 

 - O co chodzi? Zrobiłem coś złego? 
 

Tessa westchnęła. 

 -  To  nic  strasznego,  Henry.  Po  prostu…  Wydaje  mi  się,  że  Charlotte  chciała  byś  wyszedł 
razem z nią. 

background image

 -  W  takim  razie  dlaczego  mi  o  tym  nie  powiedziała?  –  spytał  Henry  z  przygnębieniem  w 
oczach.  Jego  radość  spowodowana  jajkami  i  wynalazkami  ulotniła  się.  Możliwe,  że  nie 
powinien był  żenić się z Charlotte, pomyślała Tessa, której  nastrój  był  równie parszywy co 
pogoda. Być może, tak jak Archimedes, byłby szczęśliwszy rysując na piasku swoje okręgi. 
 -  Dlatego,  że  kobiety  nigdy  nie  mówią  tego  co  myślą  –  wyjaśnił  Will.  Powędrował 
spojrzeniem w stronę kuchni, gdzie Bridget sprzątała po posiłku. Jej zawodzenie rozniosło się 
smętnym echem po jadalni. 
 

„Boję się, żeś został otruty, mój śliczny chłopcze, 

Boję się, żeś został otruty, źródło mej pociechy i radości! 

O tak, jam został otruty; matko, poślij mi wkrótce łoże, 

W mym sercu tkwi ból, a ja chcę w nim zlec”

 

 - Och, przysięgam, że ta kobieta pracowała kiedyś jako sprzedawczyni tragicznych ballad na 
rogu  Seven  Dials  –  powiedział  Will.  –  Wolałbym,  żeby  nie  śpiewała  o  zatruciu  w  trakcie 
naszego  posiłku.  –  Spojrzał  z  ukosa  na  Tessę.  –  Nie  powinnaś  teraz  przypadkiem  być  w 
swoim  pokoju  i  zakładać  strój  ćwiczebny?  Nie  masz  dziś  treningu  z  tymi  stukniętymi 
Lightwoodami? 
 -  Owszem,  mam,  ale  nie  potrzebuję  zmieniać  stroju.  Na  razie  ćwiczymy  tylko  rzucanie 
nożami  –  odparła  Tessa,  niejako  zdumiona,  że  potrafiła  prowadzić  z  Willem  tą  uprzejmą  i 
cywilizowaną  rozmowę  po  wydarzeniach  z  ostatniej  nocy.  Chusteczka  Cyrila  ze  znajdującą 
się na niej krwią Willa nadal spoczywała w szufladzie jej komody. Przypomniała sobie ciepło 
jego warg na jej palcach i umknęła spojrzeniem przed jego wzrokiem. 
 -  Jakże  świetnie  się  składa,  że  jestem  mistrzem  w  rzucaniu  nożami.  – Will  wstał  od  stołu  i 
wyciągnął  dłoń  w  jej  stronę.  –  Chodź.  Doprowadzę  Gideona  i  Gabriela  do  szału  jeśli  będę 
obserwował wasz trening, a odrobina szaleństwa jest mi w tej chwili niezbędna. 
 

*** 

 

 
Will miał rację. Jego pojawienie się na sesji treningowej rozwścieczyło Gabriela, choć 

Gideon,  tak  jak  wszystko  inne,  tak  również  to  niespodziewane  najście  przyjął  ze  stoickim 
spokojem. Will zajął miejsce na niskiej drewnianej ławce stojącej pod jedną ze ścian i zajadał 
się jabłkiem, wyciągnąwszy przed siebie długie nogi. Od czasu do czasu rzucał uwagi, które 
Gideon ignorował a Gabriel traktował jak ciosy wymierzone w pierś. 
 -  Czy  on  musi  tu  być?  –  warknął  Gabriel  do  Tessy,  kiedy  po  raz  drugi  niemal  upuścił  nóż, 
który chciał jej podać. Położył dłoń na jej ramieniu, pokazując jej linię rzutu do celu, w który 
miała trafić  –  czarny krąg narysowany na ścianie. Tessa doskonale zdawała sobie sprawę z 
tego,  że  wolałby  by  wymierzyła  nóż  w  Willa.  –  Nie  możesz  mu  powiedzieć  żeby  sobie 
poszedł? 
 -  Czemu  miałabym  to  robić?  –  spytała  całkiem  rozsądnie  Tessa.  –  Will  jest  moim 
przyjacielem, a ty kimś kogo nawet nie lubię. 
 

Rzuciła nożem. Minął cel o kilka stóp, wbijając się w ścianę blisko podłogi. 

 - Źle. Nadal za bardzo obciążasz czubek… I co miałaś na myśli mówiąc, że mnie nie lubisz? 
– zażądał odpowiedzi Gabriel, odruchowo podając jej kolejny nóż. Na jego twarzy malowało 
się zaskoczenie. 
 - Cóż – odparła Tessa, wpatrując się dokładnie w linię rzutu – może dlatego, że zachowujesz 
się tak, jakbyś ty nie lubił mnie. Właściwie to zachowujesz się tak, jakbyś nie lubił żadnego z 
nas. 
 -  Nieprawda  –  powiedział  Gabriel.  –  Żywię  niechęć  wyłącznie  w  stosunku  do  niego.  – 
Wskazał na Willa. 

background image

 - Niech mnie licho – odezwał się Will, odgryzając kolejny kęs jabłka. – To dlatego, że jestem 
przystojniejszy od ciebie? 
 - Zamilczcie obaj – zawołał Gideon z drugiej strony pokoju. – Mamy ćwiczyć, a nie obrzucać 
się niewybrednymi komentarzami z powodu starego błahego nieporozumienia. 
 - Błahego? – warknął Gabriel. – On złamał mi rękę
 

Will odgryzł kolejny kawałek jabłka. 

 - Nie do wiary, że nadal jesteś na mnie wściekły z tego powodu. 
 

Tessa rzuciła kolejny  raz. Teraz poszło  jej znacznie lepiej.  Mimo  iż nóż nie trafił w 

środek  kręgu,  to  wbił  się  w  jego  czarną  linię.  Gabriel  rozejrzał  się  dokoła  w  poszukiwaniu 
kolejnego noża, a kiedy go nie znalazł, sapnął z irytacji. 
 -  Gdy  przejmiemy  władzę  nad  Instytutem  –  powiedział,  podnosząc  głos  wystarczająco 
wysoko,  by  Will  go  usłyszał  –  ta  sala  treningowa  będzie  znacznie  lepiej  utrzymana  i 
zaopatrzona. 
 

Tessa rzuciła mu rozzłoszczone spojrzenie. 

 - I ty się dziwisz, że cię nie lubię. 
 

Przystojną twarz Gabriela wykrzywiła pogarda. 

 - Nie mam pojęcia jaki to ma związek z tobą, mała czarownico. Ten Instytut nie jest twoim 
domem. Nie należysz do tego miejsca. Wierz mi, że lepiej by ci się powiodło gdyby to moja 
rodzina  sprawowała  tu  władzę.  Moglibyśmy  zrobić  użytek  z  twojego…  talentu.  Znaleźć  ci 
zatrudnienie dzięki któremu stałabyś się bogata. Mogłabyś wtedy żyć jak tylko ci się podoba. 
A Charlotte może zająć się prowadzeniem Instytutu w York, gdzie wyrządzi znacznie mniej 
szkód. 
 

Will  wyprostował  się  jak  struna,  całkiem  zapominając  o  jabłku.  Gideon  i  Sophie 

zaprzestali ćwiczeń i obserwowali rozwój wydarzeń – Gideon z ostrożnością wymalowaną na 
twarzy, a Sophie z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. 
 -  W  razie  gdybyś  nie  zauważył  –  powiedział  Will  –  Instytut  w  Yorku  jest  już  przez  kogoś 
zarządzany. 
 -  Aloysius  Starkweather  jest  zniedołężniałym  starcem.  –  Gabriel  zbył  uwagę  Willa 
machnięciem ręki. – I w dodatku nie pozostawił po sobie żadnych potomków, więc nie może 
błagać Konsula by mianował ich na jego miejsce. Od czasów incydentu z jego wnuczką, jego 
syn  i  synowa  spakowali  się  i  przeprowadzili  do  Idris.  Nie  wrócą  tu  ani  z  miłości,  ani  dla 
pieniędzy. 
 - O jakim incydencie mowa? – spytała zaintrygowana Tessa, wracając pamięcią do portretu 
chorowicie wyglądającej dziewczynki wiszącego na klatce schodowej Instytutu w Yorku. 
 -  Miała  zaledwie  dziesięć  lat  –  powiedział  Gabriel.  –  Podobno  nigdy  nie  była  okazem 
zdrowia,  a  kiedy  po  raz  pierwszy  otrzymała  Znak…  No  cóż,  widocznie  musiała  otrzymać 
nieodpowiednie szkolenie. Popadła w obłęd, zmieniła się w Wyklętą i umarła. Ten szok zabił 
starą  żonę  Starkweather’a,  a  jego  dzieci  uciekły  do  bezpiecznego  Idris.  Zastąpienie  go 
Charlotte nie powinno być takie trudne. Konsul z pewnością widzi, że mały z niego pożytek – 
jest zbyt przywiązany do przeszłości. 
 

Tessa spojrzała z niedowierzaniem na Gabriela. W jego  głosie słychać  było  chłodną 

obojętność gdy opowiadał historię Starkweatherów, zupełnie jakby to była jakaś legenda. Nie 
chciała  współczuć  temu  starcowi  o  chytrych  oczach  i  pomieszczeniu  pełnym  szczątków 
zmarłych Podziemnych, ale mimo wszystko nie mogła się powstrzymać. Z trudem pozbyła się 
myśli o Aloysiusie Starkweatherze ze swojej głowy. 
 -  Charlotte  prowadzi  ten  Instytut  –  przypomniała  mu.  –  A  twój  ojciec  nigdy  go  jej  nie 
odbierze. 
 - Zasługuje na to by jej go odebrać. 
 

Will wyrzucił ogryzek jabłka w powietrze i w tym samym momencie wyszarpnął nóż 

zza paska spodni i rzucił nim. Ogryzek i nóż poszybowały przez pokój i jakimś cudem wbiły 

background image

się  w  ścianę  tuż  obok  głowy  Gabriela.  Nóż  przeszedł  czysto  przez  sam  środek  ogryzka  i 
wgryzł się w drewnianą boazerię. 
 - Powiedz to jeszcze raz – zagroził Will – a się z tobą policzę. 
 

Twarz Gabriela pociemniała. 

 - Nie masz pojęcia o czym mówisz. 
 

Gideon postąpił naprzód. Ostrzeżenie było wypisane w każdej linii jego ciała. 

 - Gabrielu… 
 

Brat zignorował go jednak. 

 - Nie domyślasz się nawet co ojczulek Charlotte zrobił mojemu, co? Sam dowiedziałem się o 
tym zaledwie kilka dni temu. Mój ojciec w końcu nie wytrzymał i nam powiedział. Do tego 
czasu ochraniał Fairchildów. 
 - Twój ojciec? – W głosie Willa słychać było niedowierzanie. – Ochraniał Fairchildów? 
 - Nas również – dodał Gabriel. – Brat mojej matki – wuj Silas – był jednym z najbliższych 
przyjaciół  Granville’a  Fairchilda.  Potem  wuj  złamał  Prawo.  To  było  drobne  naruszenie 
przepisów, ale Fairchild się o tym dowiedział. Dbał jedynie o Prawo. Nie liczyły się dla niego 
więzy przyjaźni ani lojalność. Poszedł z tym prosto do Clave. – Gabriel podniósł głos. – Mój 
wuj zabił się z powodu hańby jaką się okrył, a matka zmarła z żalu. Fairchildowie nie dbają o 
nic prócz siebie samych i Prawa! 
 

Na  moment  w  pokoju  zapanowała  cisza.  Nawet  Willowi  odjęło  mowę. Wyglądał  na 

całkowicie zaskoczonego. To Tessa odezwała się jako pierwsza. 
 - Ale to wina ojca Charlotte, nie jej samej. 
 

Twarz Gabriela pobielała z wściekłości. Jego zielone oczy wyróżniały się na tle białej 

skóry. 
 - Niczego nie rozumiesz – rzucił jadowitym tonem. – Nie jesteś Nocnym Łowcą. My mamy 
swoją  dumę.  Chlubimy  się  naszym  pochodzeniem.  Granville  Fairchild  chciał  by  Instytut 
przeszedł w ręce jego córki, a Konsul sprawił, że do tego doszło. Ale skoro on nie żyje, nadal 
możemy mu go odebrać. Został znienawidzony – tak bardzo, że nikt nie chciał poślubić jego 
córki Charlotte. Musiał zapłacić Branwellom by Henry zgodził się wziąć ją za żonę. Wszyscy 
o tym wiedzą. Wszyscy wiedzą, że Henry wcale jej nie kocha. Jak on mógł… 
 

Wtem  rozległ  się  trzask  jak  przy  wystrzale  z  pistoletu,  a  Gabriel  zamilkł.  Sophie 

uderzyła go dłonią prosto w twarz. Jego blada skóra zaczynała już robić się w tym miejscu 
czerwona.  Sophie  wpatrywała  się  w  niego,  dysząc  ciężko,  a  na  jej  obliczu  malowało  się 
absolutne zaskoczenie, jak gdyby nie mogła uwierzyć w to co przed chwilą zrobiła. 
 

Dłonie  Gabriela  zacisnęły  się  w  pięści  po  jego  bokach,  lecz  ani  drgnął.  Tessa 

wiedziała,  że  nie  mógł  nic  zrobić.  Nie  mógł  spoliczkować  dziewczyny,  która  nie  była  ani 
Nocnym  Łowcą  ani  Podziemnym,  lecz  zwykłą  Przyziemną.  Spojrzał  na  swojego  brata,  ale 
Gideon  napotkał  jego  wzrok  z  twarzą  całkowicie  pozbawioną  wyrazu  i  powoli  pokręcił 
głową. Wydając z siebie zduszony odgłos, Gabriel okręcił się na pięcie i wymaszerował z sali. 
 - Sophie! – zawołała Tessa, wyciągając rękę w jej stronę. – Nic ci nie jest? 
 

Sophie spoglądała jednak z niepokojem na Gideona. 

 -  Proszę  mi  wybaczyć  –  powiedziała.  –  Nie  mam  nic  na  swoje  usprawiedliwienie… 
kompletnie straciłam głowę i… 
 -  To  był  doskonale  wymierzony  cios  –  odparł  spokojnie  Gideon.  –  Widzę,  że  przykładałaś 
uwagę do naszych ćwiczeń. 
 

Will siedział na ławce. Jego niebieskie oczy rozjarzyły się z ciekawości. 

 - To prawda? – spytał. – Chodzi mi o historię, którą opowiedział Gabriel. 
 

Gideon wzruszył ramionami. 

 -  Gabriel  ubóstwia  naszego  ojca  –  odparł.  –  Wszystko,  co  powie  Benedykt  jest  jak  wyrok 
opatrzności. Wiedziałem, że nasz wuj popełnił samobójstwo, ale nie znałem okoliczności aż 
do  dnia  kiedy  wróciliśmy  do  domu  po  treningu.  Ojciec  spytał  jak  naszym  zdaniem 

background image

prowadzony jest Instytut, a ja powiedziałem, że jest w dobrych rękach i w niczym nie różni 
się  od  tego  w  Madrycie.  W  istocie,  powiedziałem  mu,  że  nie  zauważyłem  żadnych  oznak, 
które wskazywałyby na to, że Charlotte zaniedbuje swoje obowiązki. To wtedy opowiedział 
nam tą historię. 
 - Wybacz, że pytam – zaczęła Tessa – ale co dokładnie zrobił twój wuj? 
 - Silas? Zakochał się w swoim  parabatai. Nie było to, jak powiedział wam Gabriel, drobne 
naruszenie  Prawa,  ale  poważne  wykroczenie.  Romantyczne  związki  między  parabatai  są 
całkowicie  zabronione.  Jednak  nawet  najlepiej  wyszkoleni  Nocni  Łowcy  stają  się  ofiarami 
swoich emocji. Clave chciało ich rozdzielić, a Silas nie mógł tego znieść. Dlatego się zabił. 
Moją matkę pochłonęła wściekłość i żal. Jestem w stanie uwierzyć, iż jej ostatnim życzeniem 
na łożu śmierci było to, byśmy odebrali Instytut Fairchildom. Gabriel był młodszy ode mnie 
gdy nasza matka umarła. Miał dopiero pięć lat i ciągle czepiał się jej spódnicy. Wydaje mi się, 
że jego uczucia są w tej chwili zbyt przytłaczające, by mógł je w pełni zrozumieć. Zaś ja… ja 
uważam, że grzechy ojca nie powinny obarczać jego synów. 
 - Lub córek – dodał Will. 
 

Gideon spojrzał na niego i rzucił mu krzywy uśmiech. Nie było w nim jednak żadnej 

niechęci.  Wyglądał  jak  ktoś,  kto  rozumiał  Willa  i  powód  dla  którego  tak  się  zachowywał. 
Nawet sam Will wyglądał na nieco zaskoczonego. 
 - Niestety, problem jest taki, że Gabriel już tu nie wróci – powiedział. – Nie po tym. 
 

Sophie, która zaczynała odzyskiwać rumieńce, znów zbladła jak ściana. 

 - Pani Branwell wpadnie w szał… 
 

Tessa zbyła jej słowa machnięciem ręki. 

 - Pójdę za nim i przeproszę, Sophie. Wszystko będzie dobrze. 
 

Słyszała jak Gideon woła za nią, ale ona wyszła w pośpiechu z pokoju. Z przykrością 

musiała  przyznać,  że  poczuła  cień  sympatii  dla  Gabriela  gdy  Gideon  opowiadał  tą  historię. 
Utrata  matki  w  tak  młodym  wieku,  że  prawie  się  jej  nie  pamiętało  było  czymś,  co  sama 
doskonale  znała.  Gdyby  ktoś  jej  powiedział,  że  jej  matka  wyraziła  jakieś  życzenie  na  łożu 
śmierci, nie była pewna czy nie zrobiłaby wszystkiego w jej mocy, byleby tylko wcielić je w 
życie… Bez względu na to czy miałoby sens, czy nie. 
 - Tesso! – Była już w połowie korytarza, gdy usłyszała jak Will woła jej imię. Odwróciła się 
i zobaczyła, że idzie w jej stronę wielkimi krokami z półuśmiechem błąkającym się na ustach. 
 

Jej następne słowa starły mu go z twarzy. 

 -  Czemu  za  mną  idziesz?  Will,  nie  powinieneś  zostawiać  ich  samych!  Musisz  natychmiast 
wrócić do sali treningowej. 
 

Will zatrzymał się. 

 - Niby dlaczego? 
 

Tessa wyrzuciła ręce w powietrze w geście bezradności. 

 - Czy mężczyźni są aż tacy ślepi? Gideon ma chrapkę na Sophie… 
 - Na Sophie? 
 -  Ona  jest  bardzo  piękną  dziewczyną  –  odpaliła  Tessa.  –  Jesteś  idiotą  jeśli  nie  zauważyłeś 
sposobu w jaki on na nią patrzy, a ja nie mam zamiaru pozwolić by zabawił się jej kosztem. 
Miała  już  w  życiu  wystarczająco  dużo  problemów…  A  poza  tym  jeśli  będziesz  nade  mną 
wisiał, Gabriel nie zechce ze mną porozmawiać. Dobrze o tym wiesz. 
 

Will mruknął coś pod nosem i chwycił ją za nadgarstek. 

 - Chodź ze mną. 
 

Ciepło jego skóry na jej ręce przyprawiło ją o wstrząs. Will zaciągnął Tessę do salonu 

gdzie znajdowały się wielkie okna wychodzące na dziedziniec. Puścił jej rękę w momencie, w 
którym  zdążyła  się  pochylić  by  zobaczyć  jak  powóz  Lightwoodów  podryguje  wściekle  na 
bruku i znika za bramą. 

background image

 -  Proszę  bardzo  –  powiedział.  –  Gabriel  odjechał.  Wątpię  byś  chciała  gonić  jego  powóz.  A 
Sophie jest obdarzona zdrowym rozsądkiem. Nie pozwoli by Gideon Lightwood zabawił się 
jej kosztem. Poza tym on jest równie czarujący, co skrzynka na listy. 
 

Zaskakując samą siebie, Tessa parsknęła krótkim śmiechem. Zakryła usta dłonią, ale 

było już za późno. Śmiała się do rozpuku, wspierając o parapet okna. 
 

Will obrzucił ją zagadkowym spojrzeniem niebieskich oczu. Kąciki jego ust wygięły 

się ku górze. 
 - To chyba bardziej zabawne niż mi się zdawało. Ależ jestem zabawny. 
 - Nie śmieję się z ciebie – wykrztusiła Tessa między napadami chichotu. – Po prostu… Och! 
Wyraz twarz Gabriela kiedy Sophie go spoliczkowała. Bezcenny. – Odgarnęła włosy z twarzy 
i  powiedziała:  -  Nie  powinnam  się  śmiać.  Częściowym  powodem  jego  skandalicznego 
zachowania było to, że go prowokowałeś. Powinnam być na ciebie wściekła. 
 - Och, powinnaś – odparł Will, odwracając się by opaść na fotel blisko kominka. Wyciągnął 
długie nogi w stronę płomieni. Tessa pomyślała, że tak jak każdy inny pokój w Anglii, tak i w 
tym  było  chłodno,  nie  licząc  oczywiście  przestrzeni  przed  kominkiem.  Można  się  było 
usmażyć  na  przedzie  i  zmarznąć  na  kość  na  tyłach,  zupełnie  jak  źle  upieczony  indyk.  – 
Wszystkie zwiastujące kłopoty zdania zawierają słowo „powinienem”. Powinienem zapłacić 
rachunek w oberży. Teraz właściciel naśle na mnie zbirów, którzy połamią mi nogi. Nigdy nie 
powinienem  uciekać  z  żoną  mojego  najlepszego  przyjaciela.  Teraz  biedaczka  dręczy  mnie 
dzień i noc. Powinienem… 
 -  Powinieneś  –  powiedziała  Tessa  cichym  głosem  –  pomyśleć  o  tym,  jak  twoje  czyny 
wpływają na Jema. 
 

Will przetoczył głowę po skórzanym oparciu fotela i spojrzał na Tessę. Wyglądał na 

sennego, zmęczonego i absolutnie przystojnego. Przypominał prerafaelickiego Apolla. 
 -  Czy  teraz  przyszła  pora  na  poważną  rozmowę,  Tess?  –  W  jego  głosie  nadal  słychać  był 
rozbawienie, ale podszyte nutką irytacji. 
 

Tessa podeszła do niego i usiadła na fotelu naprzeciwko niego. 

 - Nie martwisz się tym, że jest z tobą skłócony? To twój parabatai. I w dodatku to Jem. On 
nigdy się z nikim nie kłóci. 
 - Być może to i lepiej, że jest inaczej – odparł Will. – Tak duża ilość anielskiej cierpliwości 
dla nikogo nie może być dobra. 
 - Nie kpij z niego – odparowała Tessa ostrym tonem. 
 - Ze wszystkiego można kpić, Tess. 
 - Ale nie z Jema. On zawsze był dla ciebie dobry. Jest wcieloną dobrocią. To, że uderzył cię 
zeszłej nocy, dowodzi jedynie, że nawet świętego jesteś w stanie wyprowadzić z równowagi. 
 -  Jem  mnie  uderzył?  –  spytał  zdumiony  Will,  dotykając  palcem  policzka.  –  Przyznaję,  że 
niewiele pamiętam z wczorajszego wieczora. Tylko  tyle, że obudziliście mnie, choć bardzo 
chciałem  znów  zapaść  w  sen.  Pamiętam  jak  Jem  na  mnie  wrzeszczał,  a  ty  mnie  trzymałaś. 
Wiem, że to byłaś ty. Zawsze unosi się za tobą zapach lawendy. 
 

Tessa zignorowała jego słowa. 

 - To prawda. Jem cię uderzył. Zasługiwałeś na to. 
 - Cóż za potępieńcze spojrzenie. Wyglądasz zupełnie jak Razjel na tych wszystkich obrazach. 
Jakby patrzył na nas lekceważąco z góry. Powiedz mi zatem, wzgardliwy aniele, cóż takiego 
uczyniłem, że zasłużyłem na policzek, który wymierzył mi Jem? 
 

Tessa  starała  się  znaleźć  odpowiednie  słowa,  ale  nie  chciały  przyjść.  Zamiast  tego 

przeszła na język, który oboje z Willem rozumieli – na język poezji. 
 - John Donne w swojej elegii mówi… 
 - „Pozwól dłoniom, niech błądzą jako dwaj złoczyńcy…?” – zacytował Will, przyglądając jej 
się. 

background image

 -  Mam  na  myśli  elegię  w  której  mówi  o  tym,  że  żaden  człowiek  nie  jest  samotną  wyspą. 
Wszystko  co  robisz  ma  wpływ  na  innych.  A  mimo  to  nigdy  się  tym  nie  przejmujesz. 
Zachowujesz się jakbyś żył na jakiejś… jakiejś wyspie Willa, a twoje czyny nie mają żadnych 
konsekwencji. Pora żebyś zrozumiał, że jest inaczej. 
 -  Jak  fakt,  że  poszedłem  do  jaskini  czarowników,  wpływa  na  Jema?  –  spytał  dociekliwym 
tonem Will. – Rozumiem, że przyszedł i mnie stamtąd wywlókł, ale sam w przeszłości robił 
dla mnie o wiele bardziej niebezpieczne rzeczy. Ochraniamy się wzajemnie… 
 - Wcale nie – zawołała Tessa z frustracją w głosie. – Czy tobie się wydaje, że jego obchodzi 
niebezpieczeństwo?  Całe  jego  życie  zostało  zniszczone  przez  ten  narkotyk,  ten  yin  fen,  a 
potem ty idziesz do jaskini rozpusty i łykasz tyle tego specyfiku jakby nic innego nie miało 
dla ciebie znaczenia, jakby to była tylko gra. On musi zażywać to obrzydlistwo każdego dnia 
żeby móc przeżyć, ale w międzyczasie ten narkotyk go zabija. Jem nienawidzi faktu, że jest 
od  niego  uzależniony.  Nie  może  się  nawet  zmusić  do  pójścia  do  handlarza  i  kupienia  go 
własnoręcznie.  Ma  od  tego  ciebie.  –  Will  chciał  zaprotestować,  ale  Tessa  go  uciszyła.  –  A 
potem  zjawiasz  się  na  Whitechapel  i  rzucasz  swoje  pieniądze  w  twarz  ludziom,  którzy 
produkują  ten  narkotyk  i  uzależniają  od  niego  innych  ludzi,  jakbyś  właśnie  bawił  się  na 
wakacjach na kontynencie. Coś ty sobie myślał? 
 - Ale to wszystko wcale nie miało nic wspólnego z Jemem… 
 - Nie pomyślałeś o nim – ciągnęła dalej Tessa. – A powinieneś. Nie rozumiesz, że jemu się 
wydaje, że urządzasz sobie kpiny z tego co go zabija? A podobno miałeś być dla niego jak 
brat. 
 

Will pobladł na twarzy. 

 - On nie może tak myśleć. 
 - Obawiam się, że jest inaczej. Rozumie to, że nie dbasz o to, co sobie pomyślą o tobie inni 
ludzie. Ale wydaje mi się, że zawsze oczekiwał od ciebie tego, że będzie cię obchodzić to, co 
on myśli. I co czuje. 
 

Will  pochylił  się  do  przodu.  Płomienie  rzuciły  dziwne  cienie  na  jego  skórę  i 

sprawiając, że siniak na jego policzku przybrał czarną barwę. 
 -  Obchodzi  mnie  co  myślą  inni  –  powiedział  z  zaskakującą  intensywnością  w  głosie, 
wpatrując się w ogień. – To jedyne o czym myślę – co o mnie sądzą, co czują w stosunku do 
mnie i co ja czuję do nich. Doprowadza mnie to do szału. Chciałem od tego uciec… 
 - Chyba nie mówisz poważnie. Will Herondale przejmuje się tym co pomyślą o nim inni?  – 
Tessa  starała  się  by  jej  głos  zabrzmiał  lekko.  Wyraz  twarzy  Willa  zaskoczył  ją.  Nie  był 
zamknięty  lecz  otwarty,  jak  gdyby  był  na  wpół  pogrążony  w  myśli,  którą  rozpaczliwie 
pragnął  się  z  kimś  podzielić,  ale  nie  mógł  tego  zrobić.  To  jest  chłopiec,  który  zabrał  moje 
prywatne listy i ukrył w swojej sypialni
, pomyślała, ale nie była już w stanie dłużej się o to 
gniewać. Myślała, że będzie wściekła gdy znów go zobaczy, ale okazało się, że była jedynie 
zaskoczona i zaintrygowana. Ciekawością jaką wykazywał Will w stosunku do ludzi, a która 
wcale nie była do niego podobna. 
 

W jego twarzy i głosie było coś surowego. 

 - Tess – powiedział. – To jedyne o czym jestem w stanie myśleć. Gdy na ciebie patrzyłem, 
zawsze zastanawiałem się co o mnie myślisz i bałem się, że… 
 

Urwał  gdy  drzwi  od  salonu  otworzyły  się,  a  do  środka  weszła  Charlotte,  za  którą 

podążał  wysoki  mężczyzna  z  jaskrawymi  blond  włosami  przypominającymi  słonecznik  w 
przytłumionym świetle. Will odwrócił się gwałtownie. Tessa spojrzała na niego. Co zamierzał 
jej powiedzieć? 
 - Och! – Charlotte była zaskoczona widząc ich razem. – Tessa, Will… nie wiedziałam, że tu 
jesteście. 
 

Will zacisnął dłonie w pięści po bokach. Twarz miał ukrytą w cieniu, ale głos, którym 

przemówił, był równy i spokojny. 

background image

 -  Zobaczyliśmy  ogień  trzaskający  na  kominku.  W  pozostałej  części  domu  jak  zimno  jak  w 
psiarni. 
 

Tessa wstała z miejsca. 

 - Właśnie wychodziliśmy… 
 - Will Herondale. Wspaniale widzieć cię w dobrej formie. A to musi być panna Tessa Gray! 
– Blondyn odsunął się od Charlotte i podszedł do Tessy z twarzą tak rozpromienioną, jakby ją 
znał.  –  Ta,  która  potrafi  zmieniać  kształt,  zgadza  się? Jestem zachwycony  tym  spotkaniem. 
Cóż za fenomen. 
 

Charlotte westchnęła cierpiętniczo. 

 -  Panie  Woolseyu  Scott,  to  panna  Tessa  Gray.  Tesso,  poznaj  pana  Woolseya  Scotta,  głowę 
londyńskiej sfory i starego przyjaciela Clave. 
 

*** 

 
 - No cóż – powiedział Gideon, gdy drzwi zamknęły się za Tessą i Willem. Odwrócił się do 
Sophie,  która  nagle  z  całą  mocą  uświadomiła  sobie  z  ogromu  pomieszczenia,  w  którym 
przebywała i z faktu, jak mała czuła się w jego wnętrzu. – Kontynuujemy lekcję? 
 

Wyciągnął  nóż  w  jej  stronę,  który  zalśnił  w  półmroku  jak  srebrna  różdżka.  Jego 

zielone oczy były pełne spokoju.  Wszystko w Gideonie tchnęło spokojem – jego spojrzenie, 
głos, sposób w jaki się poruszał. Przypomniała sobie jakie to było uczucie gdy otoczył ją tymi 
silnymi ramionami i mimowolnie przebiegł ją dreszcz. Nigdy wcześniej nie przebywała z nim 
sama i to ją przeraziło. 
 -  Nie  sądzę,  bym  teraz  miała  serce  się  do  niej  przyłożyć,  panie  Lightwood  –  odparła.  – 
Doceniam co prawda propozycję, ale… 
 

Gideon powoli opuścił ramię. 

 - Myślisz, że nie traktuję naszych sesji poważnie? 
 -  Myślę,  że  jest  pan  bardzo  wspaniałomyślny.  Ale  muszę  stawić  czoła  faktom.  Ten  trening 
nigdy nie dotyczył mnie czy Tessy. Chodziło wyłącznie o pana ojca i Instytut. A teraz kiedy 
spoliczkowałam pana brata… - Poczuła jak coś chwyta ją za gardło. – Pani Branwell będzie 
bardzo rozczarowana moim zachowaniem jeśli się o tym dowie. 
 - Nonsens. Zasłużył sobie na to. A o tej waśni między naszymi rodzinami rzeczywiście nie da 
się tak łatwo zapomnieć.  – Gideon obrócił swobodnie nóż w palcach i zatknął go za pas.  – 
Gdyby Charlotte się o tym dowiedziała, prawdopodobnie dałaby ci podwyżkę. 
 

Sophie  pokręciła  głową.  Stali  zaledwie  kilka  kroków  od  ławki.  Opadła  na  nią, 

wyczerpana. 
 - Nie zna pan Charlotte. – Poczuje się zmuszona do ukarania mnie za to. 
 

Gideon usiadł na ławce  – nie obok niej, ale na dalekim końcu. Właściwie usiadł tak 

daleko od Sophie jak to tylko możliwe. Sophie nie mogła się zdecydować czy ucieszyło ją to 
czy nie. 
 - Panno Collins – powiedział. – Jest coś o czym powinna pani wiedzieć. 
 

Sophie splotła dłonie na podołku. 

 - Co takiego? 
 

Gideon  pochylił  się  nieco  w  przód.  Jego  szerokie  ramiona  przygarbiły  się.  Mogła 

dostrzec plamki szarości w jego zielonych oczach. 
 - Gdy mój ojciec kazał mi wrócić z Madrytu, wcale nie chciałem tego robić – przyznał. – W 
Londynie  nigdy  nie  byłem  szczęśliwy.  Od  śmierci  matki  nasz  dom  był  strasznie 
przygnębiającym miejscem. 
 

Sophie  milczała,  wpatrując  się  w  niego.  Nie  potrafiła  wymyśleć  żadnej  sensownej 

odpowiedzi.  Gideon  był  Nocnym  Łowcą  i  dżentelmenem,  a  mimo  to  zwierzał  jej  się, 
zrzucając ciężar z serca. Nawet Jem z całą swoją łagodnością nigdy tego nie robił. 

background image

 - Gdy usłyszałem o tych lekcjach, uznałem, że  będą jedynie potworną stratą mojego  czasu. 
Wyobraziłem sobie dwa nie grzeszące rozumem dziewczęta kompletnie nie przykładające się 
do wykonywania poleceń. Ale ten opis nie pasuje ani do panny Gray, ani do ciebie. Muszę ci 
powiedzieć,  że  trenowałem  już  młodych  Nocnych  Łowców  w  Madrycie.  Wielu  z  nich  nie 
miało  tych  samych  wrodzonych  umiejętności  co  ty.  Jesteś  utalentowaną  uczennicą,  a  bycie 
twoim trenerem to prawdziwa przyjemność. 
 

Sophie poczuła jak jej policzki oblewają się szkarłatem. 

 - Nie mówi pan poważnie. 
 -  Ależ  mówię.  Byłem  mile  zaskoczony  gdy  zjawiłem  się  tu  po  raz  pierwszy.  Za  drugim 
razem  i  za  kolejnym  było  tak  samo.  Nagle  odkryłem,  że  wyczekuję  tych  spotkań.  W 
rzeczywistości  odkąd  wróciłem  do  domu,  nienawidziłem  w  Londynie  wszystkiego  prócz 
godzin spędzonych tutaj. Z tobą. 
 - Ale za każdym razem gdy upuszczałam nóż mówił pan „Ay Dios mio”… 
 

Uśmiechnął  się.  Uśmiech  rozjaśnił  jego  twarz.  Zmienił  ją.  Sophie  wpatrywała  się  w 

niego  jak  urzeczona.  Nie  był  tak  piękny  jak  Jem,  ale  był  bardzo  przystojny,  zwłaszcza  gdy 
jego usta rozciągały się w uśmiechu, który sprawił, że jej serce drgnęło i przyśpieszyło swój 
rytm.  On  jest  Nocnym  Łowcą,  przypomniała  sobie.  I  dżentelmenem.  To  nie  jest  właściwy 
sposób  w  jaki  powinnam  o  nim  myśleć.  Przestań  natychmiast
.  Nie  potrafiła  jednak  tego 
uczynić, tak samo jak nie mogła kiedyś pozbyć się Jema ze swojej głowy. Jednak z Jemem 
czuła się bezpieczna, a przy Gideonie czuła podniecenie, które przeszywało ją jak błyskawica 
i wprawiało w niepomiernie zdumienie. Mimo to wcale nie chciała by się skończyło. 
 -  Mówię  po  hiszpańsku  gdy  jestem  w  dobrym  humorze  –  powiedział.  –  Chyba  mogę 
powiedzieć ci również i o tym. 
 -  Więc  to  nie  miało  nic  wspólnego  z  faktem,  że  byłeś  zmęczony  moją  nieudolnością  tak 
bardzo, że chciałeś rzucić się z dachu? 
 -  Wręcz  odwrotnie.  –  Przysunął  się  bliżej  niej.  Jego  oczy  miały  kolor  szarozielonego 
wzburzonego morza. – Sophie, mogę cię o coś spytać? 
 

Wiedziała, że powinna była go poprawić i kazać mu zwracać się do siebie per panno 

Collins, ale nie zrobiła tego. 
 - Ja… tak? 
 - Jakkolwiek potoczą się nasze lekcje… Czy mógłbym cię dalej widywać? 
 

*** 

 
 

Will  wstał  z  fotela,  ale  Woolsey  Scott  nadal  przyglądał  się  Tessie  z  ręką  wspartą  o 

podbródek, jak gdyby była eksponatem na wystawie w muzeum historii naturalnej. Ani trochę 
nie spełnił jej wyobrażeń co do wyglądu przywódcy sfory. Miał prawdopodobnie dwadzieścia 
kilka lat, był wysoki lecz smukły, a jego blond włosy sięgały mu niemal do ramion. Miał na 
sobie  aksamitną  kamizelkę,  sięgające  kolan  bryczesy  oraz  fular  w  kolorowe  prążki. 
Przyciemniany  monokl  zasłaniał  jedno  jasnozielone  oko.  Wyglądał  jak  jedna  z  postaci  z 
Puncha, którzy określali się mianem estetów. 
 -  Urocza  –  ogłosił  w  końcu.  –  Charlotte,  nalegam  by  zostali  i  przyłączyli  się  do  rozmowy. 
Cóż za czarująca za nich para. Sposób, w jaki jego ciemne włosy podkreślają jej jasną cerę… 
 - Dziękuję – przerwała mu Tessa, podnosząc głos o kilka oktaw. – Pani Scott, to bardzo miłe 
z pana strony, ale między mną a Willem niczego nie ma. Nie wiem co pan słyszał… 
 - Nic! – zawołał, opadając z wdziękiem na fotel i poprawiając fular. – Niczego nie słyszałem, 
choć  twoje  rumieńce  przeczą  temu  co  mówisz.  Usiądźcie  wszyscy.  Nie  musicie  czuć  się 
przeze mnie onieśmieleni. Charlotte, zadzwoń po herbatę. Gardło wyschło mi na wiór. 
 

Tessa spojrzała na Charlotte, która wzruszyła jak gdyby nic nie dało się na to poradzić. 

Powoli  wróciła  na  swoje  miejsce.  Will  również  usiadł.  Nie  patrzyła  na  niego.  Nie  mogła, 

background image

kiedy Woolsey Scott spoglądał na nich, szczerząc zęby w uśmiechu, jak gdyby wiedział coś o 
czym ona nie miała pojęcia. 
 - A gdzie jest młody pan James Carstairs? – spytał. – Zachwycający chłopiec. I w dodatku z 
fascynującym  kolorytem.  Cóż  za  talent  do  gry  na  skrzypcach.  Oczywiście,  słyszałem  jak 
Garcin występuje w paryskiej operze, ale jego grę można przyrównać wyłącznie do papieru 
ściernego szorującego po szkle. Współczuję mu z powodu choroby. 
 

Charlotte, która przeszła przez pokój w stronę dzwonka by wezwać Bridget, wróciła i 

usiadła, wygładzając fałdy spódnicy. 
 - W pewnym sensie właśnie o tym chciałam z tobą porozmawiać… 
 -  Och,  nie,  nie,  nie.  –  Scott  wyjął  bogato  zdobione  puzderko,  którym  pomachał  w  stronę 
Charlotte.  –  Błagam,  żadnych  poważnych  rozmów  dopóki  nie  dostanę  swojej  herbaty  i  nie 
wypalę cygara. Poczęstujesz się? – Podał jej puzderko. – Egipskie. Najlepsze na rynku. 
 - Nie, dziękuję. – Charlotte wyglądała na lekko wstrząśniętą pomysłem zapalenia cygara. W 
rzeczy samej, trudno było to sobie wyobrazić, a siedzący obok niej Tessa i Will śmiali się w 
duchu.  Scott  wzruszył  ramionami  i  podjął  przerwaną  czynność.  Jego  puzderko  okazało  się 
sprytnym wynalazkiem z przegródkami na cygara, które były związane jedwabną wstążeczką. 
Znajdowały się tam zapałki oraz specjalne miejsce na popiół. Cała trójka przyglądała się jak 
wilkołak zapala swoje cygaro z widocznym upodobaniem. Chwilę później słodka woń tytoniu 
wypełniła pokój. 
 -  A  teraz  –  zaczął  –  powiedz  mi  jak  się  masz,  droga  Charlotte.  I  co  słychać  u  twojego 
oderwanego od rzeczywistości męża. Ciągle włóczy się po krypcie wynajdując rzeczy, które 
co chwila eksplodują? 
 - Czasami – odezwał się Will – takie jest właśnie ich przeznaczenie. 
 

Rozległ  się  grzechot,  a  w  zasięgu  ich  wzroku  pojawiła  się  Bridget  niosąc  tacę  z 

herbatą,  oszczędzając  Charlotte  konieczności  udzielenia  odpowiedzi.  Postawiła  serwis  na 
inkrustowanym stoliku między krzesłami, rozglądając się z niepokojem. 
 - Przepraszam, pani Branwell. Wydawało mi się, że będzie tylko dwójka gości… 
 - Nic się nie stało, Bridget – odparła Charlotte, odprawiając ją. – Zadzwonię jeśli będziesz mi 
jeszcze potrzebna. 
 

Bridget złożyła ukłon i wyszła, z ciekawością zerkając ponad ramieniem na Woolseya 

Scotta, który nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Nalał sobie mleka do filiżanki i spojrzał z 
dezaprobatą na gospodynię. 
 - Och, doprawdy, Charlotte. 
 

Rzuciła mu pełne zaskoczenia spojrzenie. 

 - Tak? 
 -  Szczypce…  szczypce  do  cukru  –  powiedział  Scott  smutnym  głosem,  jakby  wspominał 
tragiczna śmierć znajomego. – Są ze srebra. 
 -  Och!  –  Charlotte  wyglądała  na  zdumioną.  Tessa  pamiętała,  że  srebro  było  niebezpiecznie 
dla wilkołaków. – Tak mi przykro… 
 

Scott westchnął. 

 -  Nic  się  nie  stało.  Na  szczęście  podróżuję  z  własnymi.  –  Z  drugiej  kieszeni  aksamitnego 
surduta – który narzucił na jedwabną kamizelkę we wzór z wodnych lilii, który zawstydziłby 
niejedną z kamizelek Henry’ego – wyjął zrolowany skrawek jedwabiu. Gdy go rozwinął, ich 
oczom ukazał się zestaw składający się ze złotych szczypców i łyżeczki. Położył je na stole i 
podniósł  pokrywkę  dzbanka  z  herbatą,  a  wyraz  zadowolenia  wypłynął  na  jego  twarz.  – 
Prochowa herbata! Z Cejlonu jak mniemam? Piliście kiedyś herbatę z Marakeszu? Słodzą ją 
cukrem i miodem… 
 -  Prochowa?  –  spytała  Tessa,  która  nigdy  nie  była  w  stanie  powstrzymać  się  od  zadawania 
pytań, o których wiedziała, że są całkowicie niestosowne. – W tej herbacie jest proch? 

background image

 

Scott roześmiał się i odłożył z powrotem pokrywkę. Rozparł się wygodnie na krześle 

podczas gdy Charlotte zacisnęła usta w kreskę i nalała mu herbaty. 
 - Czarujące! Ależ nie. Nazywają ją tak, bo liście herbaty są zwijane w małe granulki, które 
przypominają proch strzelniczy. 
 - Panie Scott, naprawdę musimy przejść do sedna sprawy. 
 -  Tak,  tak,  czytałem  twój  list.  –  Westchnął.  –  Polityka  Podziemnych.  Jakie  to  nudne.  Nie 
sądzę byś pozwoliła mi bym opowiedział o moim portrecie w Alma-Tadema? Byłem ubrany 
jak rzymski legionista… 
 - Will – przerwała mu Charlotte stanowczym głosem. – Może podzielisz się z panem Scottem 
opowieścią o tym co widziałeś wczoraj na Whitechapel. 
 

Will, ku niejakiemu zdziwieniu Tessy, posłusznie spełnił jej prośbę, zatrzymując dla 

siebie większość sarkastycznych komentarzy. Scott przyglądał się Willowi znad filiżanki, gdy 
ten streszczał mu przebieg wczorajszego wieczoru. Jego oczy miały tak jasny odcień zieleni, 
że wyglądały niemal na żółte. 
 - Przykro mi, chłopcze – powiedział gdy Will skończył. – Nie rozumiem dlaczego ta sprawa 
wymagała  natychmiastowego  spotkania.  Wszyscy  doskonale  zdajemy  sobie  świadomość  z 
istnienia tych jaskiń rozpusty ifrytów, a ja nie jestem w stanie kontrolować każdego członka 
swojej  sfory.  Jeśli  część  z  nich  chce  uczestniczyć  w  czymś  takim…  -  Pochylił  się  bliżej.  – 
Wiedziałeś, że twoje oczy mają niemal ten sam odcień co płatki fiołków? Nie są ani całkiem 
niebieskie, ani fioletowe. Nadzwyczajne. 
 

Will  otworzył  szeroko  swoje  nadzwyczajne  oczy,  a  jego  usta  wykrzywiły  się  w 

znaczącym uśmieszku. 
 -  Nie  przypominam  sobie,  by  to  była  sprawa  dotycząca  Magistra,  którą  Charlotte  chciała 
przedyskutować. 
 - Ach. – Scott przeniósł spojrzenie na Charlotte. – Martwisz się, że zdradzam cię w sposób w 
jaki  robił  to  De  Quincey.  Że  jestem  w  sojuszu  z  Magistrem  –  może  nazywajmy  go  po 
imieniu?  –  czyli  Mortmainem  i  że  pozwalam  mu  wykorzystywać  swoje  wilki  do  spełniania 
wszelkich jego zachcianek. 
 -  Myślałam  –  powiedziała  Charlotte  z  wahaniem  –  że  istnieje  możliwość,  że  pochodzący  z 
Londynu Podziemni poczuli się zdradzeni przez Instytut po tym co stało się z De Quinceyem. 
Jego śmierć… 
 

Scott  poprawił  monokl.  Gdy  to  zrobił,  światło  rozbłysło  na  powierzchni  złotej 

obrączki jaką nosił na palcu wskazującym, podkreślając wygrawerowane na niej słowa. L’art. 
pour l’art. 
 -  To  największe  zaskoczenie  jakie  przeżyłem  od  czasów,  kiedy  odkryłem  łaźnię  turecką  w 
hotelu  Savoy  na  Jermyn  Street.  Gardzę  De  Quinceyem.  Nienawidzę  go  każdą  komórką 
mojego ciała. 
 - Cóż, Dzieci Nocy i Dzieci Księżyca nigdy nie… 
 -  De  Quincey  zabił  kiedyś  wilkołaka  –  odezwała  się  niespodziewanie  Tessa,  a  jej 
wspomnienia zmieszały się ze wspomnieniami Camille. – Z powodu jego… przywiązania… 
do Camille Belcourt. 
 

Woolsey Scott rzucił powłóczyste spojrzenie w stronę Tessy. 

 - On – powiedział – był moim bratem. Moim starszym bratem. Był przywódcą sfory zanim ja 
objąłem to stanowisko. Zazwyczaj trzeba zabić poprzedniego przywódcę żeby się nim stał. W 
moim  przypadku  było  to  poddane  pod  głosowanie,  a  zadanie  pomszczenia  mojego  brata  w 
imię sfory przypadło mnie. Tyle że teraz… - Wykonał elegancki gest ręką. – Zajęliście się De 
Quinceyem za mnie. Nie macie nawet pojęcia jak jestem wam za to wdzięczny. – Przekrzywił 
głowę w bok. – Czy poniósł słuszną śmierć? 
 -  Umarł  z  krzykiem  na  ustach.  –  Szorstka  i  bezpardonowa  odpowiedź  Charlotte  zdumiała 
Tessę. 

background image

 -  Miło  mi  to  słyszeć.  –  Scott  odstawił  filiżankę  na  spodek.  –  Zasłużyliście  sobie  tym  na 
przysługę. Zdradzę wam co wiem, choć nie ma tego zbyt wiele. Mortmain przyszedł do mnie 
wiele  lat  temu,  chcąc  bym  dołączył  wraz  z  nim  do  Klubu  Pandemonium.  Odmówiłem, 
ponieważ  De  Quincey  zdążył  już  wejść  w  jego  szeregi,  a  ja  nie  miałem  zamiaru  być  jego 
częścią  skoro  on  do  niego  dołączył.  Mortmain  powiedział,  że  będzie  dla  mnie  miejsce  na 
wypadek gdybym zmienił zdanie… 
 - Powiedział ci o swoich zamiarach? – wtrącił Will. – O celu, dla którego powołano klub? 
 - Do zagłady Nocnych Łowców – odparł Scott. – Sądziłem, że o tym wiecie. W tym klubie 
nie dyskutują przecież o ogrodnictwie
 -  Wydaje  nam  się,  że  on  żywi  jakąś  urazę  wobec  Clave  –  powiedziała  Charlotte.  –  Nocni 
Łowcy zabili jego rodziców. Byli czarownikami zaangażowanymi głęboko w praktykowanie 
czarnej magii. 
 - Nie urazę, tylko obsesję – poprawił Scott. – Dopilnuje tego, by wasz gatunek został starty z 
powierzchni  ziemi,  choć  na  początku  zadowoli  się  samą  Anglią.  To  cierpliwy,  metodyczny 
rodzaj  szaleńca.  Najgorszy  typ.  –  Rozparł  się  w  swoim  fotelu  i  westchnął.  –  Doszły  mnie 
wieści dotyczące grupy młodych wilkołaków niesprzysiężonej z żadną sforą, która zajmowała 
się  szpiegowaniem  i  dostawała  za  to  sowitą  zapłatę.  Obnosili  się  przed  przywódcami  sfor  i 
powodowali zamieszanie. Nie miałem pojęcia o narkotyku. 
 -  Sprawiał,  że  pracowali  dla  niego  nocą  i  dniem,  aż  padną  z  wyczerpania  lub  narkotyk  ich 
zabije – odparł Will. – A na to coś nie ma lekarstwa. Jest zabójcze. 
 

Żółto-zielone oczy wilkołaka napotkały jego wzrok. 

 - Ten yin fen, srebrny proszek, jest narkotykiem, od którego uzależniony jest twój przyjaciel 
James Carstairs, prawda? Tyle że pan Carstairs żyje. 
 -  Jem  żyje  tylko  dlatego,  że  jest  Nocnym  Łowcą  i  dlatego,  że  bierze  tylko  tyle  ile  to  jest 
konieczne i w dodatku najrzadziej jak się da. Mimo to na końcu narkotyk go zabije.  – Głos 
Willa był śmiertelnie poważny. – Tak samo jak odstawienie go. 
 - Cóż – odparł Scott ożywionym głosem. – W takim razie mam nadzieję iż fakt, że Magister 
skupuje ten narkotyk, nie spowoduje zmniejszenia jego ilości na rynku. 
 

Will  zbladł  jak  ściana.  Oczywistym  było,  że  nigdy  nie  przeszło  mu  to  przez  myśl. 

Tessa odwróciła się w stronę Willa, ale on zdążył już zerwać się z miejsca i zmierzał w stronę 
drzwi, które zatrzasnęły się za nim z hukiem. 
 

Charlotte zmarszczyła brwi. 

 - Mój Boże, znów pójdzie na Whitechapel – powiedziała. – Czy to było konieczne, Woolsey? 
Przeraziłeś tego biedaka i w dodatku bez żadnego powodu. 
 - Nie ma nic złego w byciu przezornym – odparł Scott. – Ja uważałem, że mój brat będzie żył 
wiecznie, dopóki De Quincey go nie zabił. 
 -  De  Quincey  i  Magister  byli  tacy  sami.  Bezwzględni  –  dodała  Charlotte.  –  Gdybyś  mógł 
nam pomóc… 
 - Ta cała sytuacja napawa mnie wstrętem – zauważył Scott. – Niestety, likantropy, które nie 
są członkami mojej sfory, nie stanowią przedmiotu mojego zainteresowania. 
 - Gdybyś mógł wysłać kogoś by zbadał grunt, pani Scott, byłabym wdzięczna. Każdy strzęp 
informacji dotyczący tego gdzie pracują i  nad czym będzie użyteczny. Clave będzie bardzo 
wdzięczne. 
 -  Och,  Clave  –  odparł  Scott,  jakby  był  śmiertelnie  znudzony.  –  W  porządku.  A  teraz, 
Charlotte, porozmawiajmy o tobie. 
 -  Ale  ja  nie  jestem  ciekawym  tematem  do  rozmów  –  odparła  Charlotte.  Tessa  była  niemal 
pewna,  że  celowo  trzasnęła  z  hukiem  dzbankiem  o  stolik,  rozlewając  dookoła  wodę.  Scott 
podskoczył  w  miejscu  z  okrzykiem,  usuwając  się  z  miejsca  by  się  nie  pobrudzić.  Charlotte 
wstała, cmokając głośno. – Woolseyu – powiedziała, kładąc dłoń na jego ramieniu. – Byłeś 

background image

mi  bardzo  pomocny.  Pozwól,  że  odprowadzę  cię  do  drzwi.  Instytut  z  Bombaju  wysłał  nam 
antyczny keris i wprost nie mogę się doczekać, aż ci go pokażę… 
 
 

Tłumaczenie: 

EricaNorthman