background image

Zygmunt Zeydler Zborowski 
   
   
   
Zbrodnia na Cyrhli Toporowej 
   
1970 
 
Rozdział I 
   
  Wszystko było juŜ od dawna przygotowane. Pokój w „Halamie” zarezerwowany, syrenka 
gruntownie wyremontowana. Ewa kupiła sobie „twarzowe” deski, trzy swetry, śliczny 
skafander i „szałowe” elastyczne spodnie. Jacek ograniczył swoje zakupy do pary rękawic. 
UwaŜał, Ŝe nie warto wydawać pieniędzy na ciuchy, które po zimowym miesiącu będą cały 
rok leŜały w walizce. 
  Oboje bardzo cieszyli się na ten wyjazd. W ostatnich latach tak się jakoś składało, Ŝe osobno 
spędzali urlopy. To Ewa musiała odwiedzić chorego ojca, to znowu Jacek nie mógł się ruszyć 
z Warszawy, kiedy Ewa wybrała się na wycieczkę do Jugosławii. Innym razem mieli jechać 
nad morze i w ostatniej chwili Ewę zatrzymano w zespole. Pokłócili się i zostali w domu. Nie 
bardzo im się wiodły te wspólne wyprawy. Teraz nareszcie nic nie stało na przeszkodzie, 
Ŝ

eby razem spędzili uroczy miesiąc w górach. Wprawdzie Jacek miał zamiar trochę 

pracować, zabierał nawet ze sobą maszynę do pisania, ale nie będzie przecieŜ po całych 
dniach ślęczał nad tym librettem. Wystarczy, jak przeznaczy na to dwie, trzy godziny 
dziennie. Kazik takŜe na pewno zechce trochę pojeździć na nartach. Całego czasu nie spędzi 
przy fortepianie. 
  Pogoda zapowiadała się dobra. Z Zakopanego nadciągały optymistyczne wieści. DuŜo 
ś

niegu, duŜo słońca, duŜo podhalańskich kociaków. Raj dla narciarzy. 

  — Tak się cieszę — mówiła Ewa, przymierzając swoje narciarskie stroje. — Zobacz, jak mi 
fantastycznie w tym swetrze. No, powiedz, Ŝe ci się podoba. 
  Jacek zmruŜył oczy, oślepiony gwałtowną czerwienią. — MoŜe troszkę zbyt jaskrawy… — 
próbował wyrazić swe zdanie. 
  — Jaskrawy?! — oburzyła się Ewa. — Czy tobie w ogóle warto coś pokazać? Ty się 
absolutnie nie znasz na obecnej modzie. Teraz się właśnie nosi takie jaskrawe rzeczy. 
Zobaczysz, jak ten sweter zagra na śniegu. Fantazja. 
  Jacek w takich momentach nie oponował. Wiedział, Ŝe to jest bezcelowe i wolał nie 
rozpętywać długotrwałej dyskusji, a raczej długotrwałego monologu Ewy na temat jego 
ignorancji i współczesnej mody kobiecej. Lubił spokój i od dawna kierował się zasadą, Ŝe 
„moja Ŝona ma zawsze rację”. Początkowo miewał róŜne wątpliwości, ale z biegiem czasu 
zrozumiał, Ŝe stosowanie tej maksymy zapewnia mu stosunkowo miłe i bezkonfliktowe 
poŜycie małŜeńskie, z małymi wyjątkami, oczywiście. Ewa natychmiast po wyjściu z Urzędu 
Stanu Cywilnego mocno wzięła w ręce ster rządów i nie znosiła opozycji. Wolał się jej nie 
sprzeciwiać, tym bardziej, Ŝe rzeczywiście przewaŜnie miała rację. Natura obdarzyła ją 
trzeźwym, zdrowym rozsądkiem, a praca w adwokaturze pogłębiła jeszcze wrodzone cechy. 
W błędzie jednak byłby ten, kto by sądził, Ŝe Ŝona Jacka niczym nie przypominała swej 
sławnej imienniczki z rajskiego ogrodu. Ewa naleŜała do tych rzadko spotykanych kobiet, 
które potrafią połączyć energię, zdolność logicznego rozumowania, inicjatywę z kobiecym 
wdziękiem. Na pierwszy rzut oka nie robiła wraŜenia przysłowiowej Herod–baby. Była 
niezbyt wysoki raczej drobna. Miała gęste, ciemnokasztanowate włosy, duŜe niebieskie oczy, 
którym, w odpowiednich momentach, umiała nadać tak niewinny, tak dziecięcy wyraz, Ŝe 
wprowadzała w błąd najbardziej wytrawnych znawców kobiet. Jacek nie był zresztą takim 

background image

wytrawnym znawcą, uległ oczywiście z łatwością tym pełnym naiwności spojrzeniom 
niebieskich oczu. Dopiero po ślubie zorientował się, Ŝe nie oŜenił się z naiwnym dzieckiem. 
Czy tego Ŝałował? Raczej nie. Mimo pozorów pewnej szorstkości miał usposobienie 
chwiejne, niezdecydowane, nie zawsze dokładnie wiedział, czego chce, i taka kierownicza 
rola Ŝony w gruncie rzeczy mu odpowiadała. Czuł się mniej odpowiedzialny za ich wspólne 
Ŝ

ycie, a zawsze bał się wszelkiego rodzaju odpowiedzialności. Powszechnie uwaŜano ich za 

dobre małŜeństwo i to była prawda. Dobrze im było ze sobą. Ona kierowała wszystkim 
energicznie, rozsądnie, z duŜym wyczuciem taktu i realnej rzeczywistości. On wnosił do ich 
Ŝ

ycia fantazję, literacką wyobraźnię, poetyckie nastroje. Uzupełniali się. On pod jej wpływem 

uczył się realnie i konkretnie patrzeć na wiele spraw, ona zaś zrozumiała, Ŝe nie zawsze trzeba 
być tak bardzo konkretną i tak bardzo realną, Ŝe świat fantazji takŜe ma swoje uroki. 
  Mieli wyjechać w niedzielę rano. W sobotę Jacek wcześniej niŜ zwykle wrócił do domu. Po 
drodze kupił sobie zieloną flanelową koszulę i teraz przymierzał ją przed lustrem. Kołnierzyk 
wisiał na szyi jak chomąto, ale la to rękawy były za krótkie. „Spierze się” — pocieszał się 
przyglądając się kołnierzykowi i zaraz przeraził się na myśl, co się po praniu stanie z 
rękawami. — No, to się utnie i będą krótkie — mruknął i zdjął z pawlacza walizę. 
  Właśnie zastanawiał się nad zagadnieniem, czy ma zapakować jakieś ubranie, czy teŜ 
wystarczą mu swetry i spodnie, gdy szczęknął zamek u drzwi i weszła Ewa. Jeden rzut oka 
upewnił go, Ŝe coś nie jest w porządku. Miała tak ponurą minę, Ŝe w Ŝaden sposób nie moŜna 
ją było posądzić o dobry humor. 
  — Nie jadę — powiedziała rzucając na tapczan siatkę z zakupami. 
  Z wraŜenia aŜ się zatoczył. 
  — Zwariowałaś? Jak to nie jedziesz? 
  — Zwyczajnie, nie jadę. 
  — Ale o co chodzi? Co się stało? 
  — Grypa. 
  — Źle się czujesz? 
  — Czuję się wyśmienicie. 
  — Więc co…? 
  Zdjęła z głowy futrzaną czapkę i takŜe cisnęła ją na tapczan. — ChociaŜ ty mi daj spokój z 
tymi swoimi pytaniami. 
  W porywie nagłej złości kopnął walizkę. — Chyba mam prawo wiedzieć, do diabła, 
dlaczego nie chcesz jechać? Wszystko przygotowane, ustalone… Co się stało? 
  — Przepraszam cię — powiedziała spokojniej — ale szlag mnie trafia. Wyobraź sobie, Ŝe 
pół naszego zespołu leŜy na grypę. Muszę zastąpić kolegę w bardzo powaŜnej sprawie. 
  — Niech go kto inny zastąpi. Dlaczego akurat ty…? 
  — Ojej, nudny jesteś. Tłumaczę ci przecieŜ, Ŝe wszyscy chorują. Nie ma go kto zastąpić. A 
sprawa jest powaŜna i skomplikowana. Poszlakowa. Facet jest oskarŜony o zamordowanie 
Ŝ

ony. Przesunąć terminu nie moŜna, Zieliński ma czterdzieści stopni gorączki. Nie ma rady. 

Muszę zostać. 
  — PrzecieŜ to kwestia jednego dnia. 
  Wzruszyła ramionami. — Nie bądź dziecinny. Nie znasz się na tym. Sprawa jest za dziesięć 
dni, ale przecieŜ ja się muszę do niej przygotować. Kierownik zespołu mnie prosił. Nie mogę 
odmówić. Mnie takŜe zastępowali, jak mi robiono operację ślepej kiszki. 
  — To było dawno — próbował argumentować Jacek. 
  — No, to co z tego, Ŝe dawno? Nie mogę odmówić. Rozumiesz? Nie mogę. 
  Jacek znowu kopnął walizkę. — W takim razie ja takŜe nie jadę! — krzyknął wściekły. 
  — Nie moŜesz tego zrobić. 
  — Właśnie, ze mogę. Nie jadę i juŜ. Nikt mnie nie zmusi. 
  — Nie moŜna tak. Kazik czeka na ciebie w „Halamie”. 

background image

  — To niech czeka. Pies z nim tańcował. A zresztą zadzwonię do niego, Ŝeby nie czekał, bo 
nie przyjadę. 
  Wzięła go za rękę i pociągnęła ku sobie. Usiedli na tapczanie. 
  — Posłuchaj mnie, Jacku Ty musisz jechać. JeŜeli uda wam się ta komedia muzyczna, to 
wpadnie nam sporo grosza. Nie moŜna tego lekcewaŜyć. Gdybyś jechał dla samej 
przyjemności, to co innego, ale przecieŜ jedziesz pracować. 
  — Bez ciebie nie jadę — upierał się z juŜ trochę mniejszym przekonaniem. 
  — Pojedziesz, pojedziesz. — Objęła go za szyję i pocałowała mocno w usta. — Proszę cię, 
Jacusiu, nie histeryzuj. Jedź. Napiszesz coś bardzo dobrego. MoŜe uda mi się za dwa tygodnie 
przyjechać do ciebie. 
  — Mieliśmy być razem cały miesiąc — mruknął. 
  — No tak, oczywiście, ale to siła wyŜsza. Sama się tym bardzo zdenerwowałam, bo miałam 
ogromną ochotę pojeździć z tobą na nartach i trochę z tobą poflirtować — dodała zaglądając 
mu zalotnie w oczy. — No, ale trudno. Nic na to nie poradzimy. Takie juŜ jest Ŝycie. Nie 
moŜna wszystkiego przewidzieć. 
  — Ale przyjedziesz do mnie? — spytał. 
  — Postaram się. Chyba wiesz, Ŝe zrobię wszystko, co będę mogła, Ŝeby przyjechać. 
  Próbował jeszcze oponować, powiedział, Ŝe przecieŜ mogą całą tę wyprawę odłoŜyć, Ŝe 
zadzwoni do Kazia… Nie pozwoliła mu skończyć. PołoŜyła mu palec na wargach i 
oświadczyła stanowczo. — Nie ma o czym mówić. Jutro jedziesz, tak jak było zaplanowane, 
a potem ja postaram się do ciebie przyjechać. Mam nadzieję, ze cię tam Ŝadna babka nie 
uwiedzie. 
  — To nigdy nie wiadomo. Nie powinno się puszczać męŜa samego. Kto wie, co się moŜe 
zdarzyć? 
  — Pokojówki w „Halamie” to moje przyjaciółki — roześmiała się. — Od razu 
powiedziałyby mi. 
  — Nie muszę przecieŜ tych rzeczy robić w „Halamie”. 
  Pogroziła mu palcem. — Oj, Jacusiu, Jacusiu, uwaŜaj. Bo jak ja sobie przygrucham jakiegoś 
szałowego młodziana, to będzie gorzej. 
  Wydął pogardliwie wargi. — E, nie ma strachu. Ty masz do czynienia tylko z przestępcami. 
Romans z facetem, który siedzi w kryminale, to nie groźne. 
  — KaŜdy kryminalista w końcu wychodzi kiedyś z więzienia. 
  — Bardzo wątpię, czy po paru latach kryminału ma się ochotę na flirty. 
  — Oczywiście, ze ma się ochotę, i to ogromną. PrzecieŜ się tęskni. 
  — Ja takŜe jestem stęskniony, chociaŜ nie siedziałem w więzieniu — powiedział Jacek. 
  Pogładziła go po włosach. — Mój ty niedopieszczony biedaku. 
  — A coś ty myślała? Oczywiście, Ŝe jestem niedopieszczony. PrzecieŜ ty nigdy nie masz dla 
mnie czasu. Albo siedzisz w sądzie, albo w zespole, a wieczorem tak jesteś zmęczona… 
  — Pracuję, mój drogi, cięŜko pracuję. 
  — Do diabła. Kobiety nie powinny pracować. 
  — Zarób tyle, Ŝeby wystarczyło na nas dwoje. 
  — A jak mi pójdzie ta komedia i duŜo zarobię, to rzucisz adwokaturę7 
  Zawahała się. — Nie jestem tego zupełnie pewna. Lubię swój zawód. A zresztą to są czysto 
teoretyczne rozwaŜania. Musielibyśmy chyba odziedziczyć jakiś ogromny spadek, Ŝebym 
mogła odgrywać rolę niepracującej Ŝony. 
  — Czasem bardzo do tego tęsknię — westchnął melancholijnie Jacek — Chciałbym i 
odziedziczyć spadek, i mieć niepracującą Ŝonę. Niestety, nie przypominam sobie, abym miał 
w Ameryce bogatego wujka. A ty? 
  — Ja mam wujka, ale mieszka w Sochaczewie i nie jest bogaty, raczej wprost przeciwnie. 

background image

  Jacek machnął ręką. — Z tego wynika, Ŝe nie musimy sobie zawracać głowy spadkiem. Czy 
juŜ nigdzie dzisiaj nie wychodzisz7 
  — Nie. 
  — To doskonale. Zrobimy pyszną kolacyjkę z wódeczką, a potem przypomnimy sobie naszą 
noc poślubną. 
  Potrząsnęła głową. — Niestety, nic z tego, kochanie. 
  Miał tak zawiedzioną minę, ze parsknęła śmiechem. — Nie martw się tak strasznie. 
Powetujemy sobie innym razem. 
  — Zawsze „innym razem” — mruknął, z trudem panując nad ogarniającym go gniewem. — 
Co ty sobie wyobraŜasz, Ŝe ja się po to oŜeniłem, Ŝeby Ŝyć w celibacie? Mogłem pójść na 
księdza albo wstąpić do klasztoru. 
  — To nie moja wina. 
  — Zawsze robisz mi takie kawały. 
  — PrzecieŜ nienaumyślnie. 
  Otworzył walizkę i zaczął się pakować. — Zobaczysz, ze w Zakopanem przygrucham sobie 
jakiegoś kociaka. 
  — Nie zrobisz tego. Wiem, Ŝe mnie kochasz. Nie zdradziłbyś mnie z pierwszą lepszą 
ciziulą. 
  — Przede wszystkim nie musi być taka pierwsza lepsza, a poza tym nie mam zamiaru trwać 
w cnocie przez całe Ŝycie. 
  Pocałowała go w policzek. — No, no, nie dąsaj się juŜ. Nie do twarzy ci z tym. Przyjadę tam 
do ciebie. Obiecuję, Ŝe będę „szałową” babką. Zobaczysz. A tymczasem popracujecie sobie 
grzecznie z Kaziem, pojeździsz na nartach, pochodzisz na dalekie spacery i nie będziesz 
myślał o Ŝadnych głupstwach. Pamiętaj, Ŝebyś nie pił wódki. 
  — No, to cóŜ ja tam będę wreszcie robił? — jęknął Jacek. — Kociaki nie, na wódkę nie. Po 
cholerę pojadę do tej „Halamy”? 
  — Powiedziałam ci juŜ, co będziesz robił. Praca, narty, spacery, gimnastyka. Świetnie ci 
zrobi taki tryb Ŝycia. Odetchniesz trochę od posiedzeń w „Spatifie”. Zaczekaj. Pomogę ci się 
spakować, bo w ten sposób to nawet jeden sweter nie zmieści się do walizki. Mógłbyś się 
wreszcie nauczyć pakować. Narty masz w porządku? 
  — A bo ja wiem? Nie zaglądałem jeszcze do nich. 
  — No, to na co czekasz? Bierz klucze i leć do piwnicy po narty. Trzeba było juŜ parę dni 
temu sprawdzić, czy wszystko gra. Pamiętam, Ŝe coś tam z twoimi wiązaniami było nie w 
porządku… 
  — Nie ma tragedii. NajwyŜej dam w Zakopanem do naprawy. Jest tam taki dobry fachowiec 
na Krupówkach. Pamiętasz jego slogan reklamowy: „Narciarze, nie łamcie nóg, łamcie 
narty”. Sympatyczny facet. Za parę złotych zrobi mi, co trzeba. 
  Kiedy przyniósł z piwnicy narty, okazało się, Ŝe rzeczywiście trzeba było to i owo poprawić. 
Dla zakopiańskiego fachowca szykowała się niewielka robota. 
  — Skończ się pakować — powiedziała Ewa — a ja tymczasem zajmę się kolacją. Potem 
obejrzymy sobie telewizję. Kupiłam parówki. Będziesz jadł? 
  — Jak nie ma co innego, to będę jadł parówki. Co mam robić? 
  — A co byś chciał? Pieczonego baŜanta? 
  — Mógłby być i pieczony baŜant. No, ale zagrzej juŜ te parówki. Prawdę mówiąc, trochę mi 
się chce jeść po tym związkowym obiadku. Schowałem jeszcze z ostatniego przy jatka 
butelczynę. Napijemy się. Chyba nie masz nic przeciwko temu? 
  — Jak ze mną pijesz, to nie mam nic przeciwko temu. Nie lubię tylko, jak chlasz w 
„Spatifie” beze mnie. 
  — Nie przesadzaj. Tak często się znowu nie zdarza. 
  — Wystarczająco często. 

background image

  — Trzeba dobrze Ŝyć z ludźmi. 
  — Czy koniecznie przy wódce? 
  — Taki juŜ u nas zwyczaj. Abstynent uwaŜany jest za człowieka niepewnego pod kaŜdym 
względem. 
  Po czterech kieliszkach „Soplicy” Jacek się rozrzewnił. 
  — Biedactwo moje kochane. Ja będę tam sobie jeździł na nartach, a ty tutaj musisz bronić 
jakiegoś mordercy. Oj Ŝycie, Ŝycie. Strasznie mi przykro, Ewuniu. Naprawdę. 
  — Nie rozczulaj się i wstaw juŜ tę butelkę do kredensu — powiedziała rzeczowo Ewa. — 
Tak, jak mówiłam, stanę w tej sprawie, załatwię wszystkie formalności i przyjadę do ciebie. 
Nie ma co rozpaczać. 
  — Kiedy mi cholernie przykro — upierał się Jacek. 
  — To niech ci nie będzie przykro. Postaraj się napisać z sensem to libretto. 
  — Myślisz, Ŝe to tak łatwo pisać z sensem? Ty masz swoje kodeksy i paragrafy. Wiesz 
zawsze, czego się trzymać. A cóŜ my, biedni literaci? Jedna wielka niewiadoma. 
  — Jak napiszesz coś dobrego, to wiadomo, Ŝe jest dobre. 
  — Nie zawsze, nie zawsze. Czasem dopiero w ileś tam lat po śmierci pisarza odkrywa się 
jego wielkość. 
  — Nie filozofuj, tylko tak napisz, Ŝeby się ludzie na twojej komedii bawili, Ŝeby się śmieli. 
  — śądasz ode mnie, Ŝebym zniŜył swój lot do gustów prymitywnej gawiedzi? 
  — Przestań się wygłupiać i zostaw w spokoju tę butelkę. Mówiłam ci, Ŝebyś ją schował do 
kredensu. 
  Jacek westchnął. — O BoŜe, jak ty zupełnie nie rozumiesz duszy artysty. 
  — Proszę, Ŝeby dusza artysty juŜ więcej nie piła wódki. Słyszałeś? 
  — Słyszałem. JuŜ chowam, kochanie. 
  — A teraz moŜe zobaczymy, co jest w telewizji. 
  — Przyznam ci się, ze jestem śpiący. Zmęczyły mnie przeŜycia dnia dzisiejszego. 
  — No, to chodźmy spać — zgodziła się Ewa. 
  Nazajutrz była niedziela. Wstali wcześnie. 
  Ewa, przygotowując śniadanie, powiedziała: — Nie pozwolę na to, Ŝebyś się tłukł wozem po 
nocy. Ślisko, jeszcze ci się coś przytrafi. 
  — Wiesz przecieŜ, kochanie, Ŝe ja jeŜdŜę bardzo ostroŜnie. 
  — Nawet i najostroŜniejsi kierowcy lądują czasem w rowie. Wstawaj, wstawaj, pośpiesz się. 
  — Czy ja jeszcze się kiedykolwiek w Ŝyciu wyśpię? — ziewnął szeroko. 
  — Wyśpisz się w „Halamie”. Ruszaj się. Z Ŝyciem. 
  Po śniadaniu okazało się, Ŝe Jacek nie zabrał najpotrzebniejszych rzeczy i Ewa musiała 
przepakować walizkę. Nie straciła jednak spokoju i pogody ducha. 
  — A maszynę do pisania zapakowałeś? 
  — Jeszcze nie. 
  — No, to prędzej. I nie zapomnij zabrać papieru i kalki, bo w Zakopanem nie dostaniesz. 
  Wreszcie wszystko było gotowe. Jacek zniósł walizkę na dół. Umieścił ją w bagaŜniku, a 
maszynę połoŜył na tylnym siedzeniu. 
  — Nie zabieraj po drodze Ŝadnych autostopowiczów — upomniała go Ewa. — Kto wie, na 
jakiego bandziora moŜesz trafić. 
  — W zimie nie ma autostopowiczów — mruknął zmęczony Jacek. 
  — Tak ci mówię, na wszelki wypadek. Motor działa? 
  — Idealnie. PrzecieŜ jest po generalnym remoncie. 
  — No, to uwaŜaj, Jacusiu, i jedź. Zadzwoń do mnie z Zakopanego. 
  — Oczywiście. A ty przyjeŜdŜaj jak najprędzej. 
  — Postaram się. Do widzenia. 
  Pocałowali się i Jacek wsunął się za kierownicę. 

background image

  — UwaŜaj, Ŝebyś nart nie zgubił! — krzyknęła jeszcze za nim Ewa. 
  Nie usłyszał. Odetchnął głęboko i zmienił bieg. Syrenka szła posłusznie jak dobrze 
ujeŜdŜony koń. 
  Było pogodnie. Mimo Ŝe jeszcze nie skończył się luty, blask słońca miał juŜ w sobie coś z 
nadchodzącej wiosny. Wyludnione ulice błyszczały niedzielnym nastrojem. Nikt się nie 
ś

pieszył do pracy. Pustawe tramwaje podzwaniały sennie. 

  Jacek czas jakiś jechał chmurny i niezadowolony z Ŝycia. Dręczyły go wyrzuty sumienia, Ŝe 
zostawił Ewę samą. W pewnym momencie miał nawet ochotę zawrócić i powiedzieć, Ŝe w 
takim razie on takŜe zostaje. Nie zrobił jednak tego. Wiedział, Ŝe nigdy by się na to nie 
zgodziła. Z ponurą miną ściskał w rękach kierownicę i przyrzekał sobie, Ŝe juŜ nigdy więcej 
nie ruszy się bez Ewy z Warszawy. Niech sobie mówi, co chce, nie wyjedzie bez niej i juŜ. 
Ostatecznie on takŜe ma tu coś do powiedzenia. Ale kiedy minął ostatnie domy przedmieścia i 
ośnieŜone pola błysnęły ku niemu rozległą bielą, pojawiła się pierwsza wątpliwość. Czy 
rzeczywiście jest taki bardzo niezadowolony z tego, Ŝe jedzie sam? Myśli te odepchnął z 
oburzeniem, ale niepewność pozostała. „PrzecieŜ kocham Ewę i bardzo chciałem jechać 
razem z nią” — przekonywał z zapałem sam siebie. 
  „Pomyśl, jaki będziesz swobodny w Zakopanem” — zadźwięczał jakiś przekorny głos. 
  „Zupełnie niepotrzebna mi ta swoboda. Nie mam zamiaru zdradzać Ewy…” 
  Kto zaraz mówi o zdradzie? Swoboda przydaje się nie w tych sprawach. A zresztą jeŜeli się 
trafi jakaś interesująca narciarka, to przecieŜ taki niewinny, sportowy flircik… Nie trzeba się 
zarzekać. Raz się Ŝyje. Ostatecznie juŜ sześć lat są przykładnym małŜeństwem. Sześć lat. Jak 
ten czas piekielnie leci. Wydaje się, Ŝe dopiero przed paroma tygodniami byli w Urzędzie 
Stanu Cywilnego. Kazik był ich świadkiem. Nielicho wtedy popili u Dziennikarzy. Ewa 
zapewniała, Ŝe jak pan młody chuchnął na ślubny bukiet, to wszystkie kwiaty zwiędły. Sześć 
lat. Uśmiechnął się do tych wspomnień. Sześć lat był wiernym, przykładnym męŜem. Czy 
takim bardzo przykładnym? No, mniej więcej. Ale wiernym na pewno. Czy dlatego, ze poza 
Ewą inne kobiety dla niego nie istniały? Chyba nie. Trzeba umieć się zdobyć na szczerość 
choćby w stosunku do siebie samego. Nie zdradzał Ewy, bo był na to zbyt leniwy, a poza tym 
panicznie bał się wszelkiego rodzaju komplikacji Ŝyciowych. KtóŜ to wie, jakie konsekwencje 
mogą wyniknąć z jakiejś przelotnej przygody? Przyczepi się dziewczyna i co potem robić z 
tym fantem? A, nie daj BoŜe, jakiś szantaŜ. Nie, nie, lepiej nie ryzykować. 
  Słońce mocno przygrzewało. Oblodzona powierzchnia osy zaczynała się gdzieniegdzie 
pokrywać miękkim, gęstym błotem. Z przydroŜnych drzew zrywały się zziębnięte wrony i 
ospale machając skrzydłami odlatywały ku czerniejącym na horyzoncie lasom. 
  Jacek dość prędko uporał się z myślami, które psuły mu humor. Nie potrafił zbyt długo 
martwić się czymkolwiek i nie znosił Ŝadnych problemów. Od wczesnej młodości zawsze 
dąŜył do Ŝycia beztroskiego, pozbawionego konfliktów, niebezpieczeństw, skomplikowanych 
sytuacji. Lubił śmiać się, bawić, wszystko traktować lekko, pogodnie. Nie lubił ryzykować. 
  Zwiększył szybkość, pogwizdywał „Most na rzece Kwai”, uśmiechał się do pokrytych 
ś

niegiem pól i do wron. W gruncie rzeczy był zadowolony, Ŝe przez te dwa tygodnie sam 

będzie w Zakopanem. Nie mam się co martwić. Ewa przecieŜ przyjedzie. Sześć lat minęło, 
jak z bicza strzelił, to i te dwa tygodnie przelecą. JeŜeli wygra tę trudną sprawę, to będzie 
sławna. Trzeba czasem się poświęcić. 
  JuŜ zupełnie uspokojony, zaczął rozmyślać nad tym, jak sobie uprzyjemnić pobyt w 
Zakopanem. Wiedział, Ŝe Kazik jest chłopak „na medal” i ze we dwóch wykombinują coś 
interesującego. Dodawał więc gazu i uśmiechał się do swych planów. 
  Niedaleko Krakowa zaczęło coś podejrzanie stukać w motorze. „Co, u diabła? — pomyślał 
zaniepokojony Jacek. — PrzecieŜ dopiero odebrałem wóz z generalnego remontu”. 

background image

  Nacisnął hamulec, wysiadł, obszedł samochód dookoła, podniósł maskę i zajrzał do motoru, 
ale poniewaŜ od urodzenia odnosił się z niechęcią do techniki, nie dostrzegł więc Ŝadnego 
uszkodzenia i ruszył w dalszą drogę. 
  Syrenka, stękając, prychając i pokasłując, z trudem dowlokła się do Wawelskiego Grodu. 
Było rzeczą oczywistą, ze w tej sytuacji nie ma mowy o kontynuowaniu podróŜy. 
  Jacek zatrzymał się przed kościołem Mariackim i bezradnie rozejrzał się po rynku. Gdzie tu 
szukać w niedzielę jakiegoś mechanika? 
  Zaczepiał przechodniów, chcąc się czegoś dowiedzieć. Nagabywani albo w milczeniu 
potrząsali głowami, albo mówili: — Zaczekaj pan do poniedziałku. Dzisiaj święto. 
  Szukać hotelu, noclegu… Istna rozpacz. I co zrobić z syrenką? Gdzie znaleźć jakiś garaŜ? 
  — Klął na czym świat stoi i z ponurą miną przechadzał się po rynku, spoglądając z 
nienawiścią na gołębie, jakby to one były powodem jego niepowodzenia. Wreszcie jednak 
natrafił na chłopaka, który powiedział: — Ojciec mojego kolegi ma warsztat samochodowy. 
JeŜeli nie śpi, to moŜe by zreperował. 
  — To świetnie — ucieszył się Jacek. — A wiesz, gdzie mieszka ojciec kolegi? 
  — No chyba. 
  — Zaprowadzisz mnie do mego? 
  — Dlaczego nie? Jak pan da na kino… 
  — Oczywiście, Ŝe dam ci na kino. Siadaj. 
  Dychawiczna syrenka zaczęła krąŜyć po ulicach Kratkowa. Jacek słabo znał miasto i nie 
bardzo orientował się, gdzie jadą. W pewnej chwili ogarnęły go nawet wątpliwości, czy w 
ogóle istnieje ten warsztat samochodowy, którego właścicielem jest ojciec kolegi. 
  Wreszcie jednak chłopak powiedział: — To tutaj. 
  Zatrzymali się przed drewnianym płotem, który odgradzał od ulicy spore podwórze. 
  — Niech pan idzie na pierwsze piętro i niech pan zapyta o pana Szymczyka. 
  — A moŜe ty byś, kochany, zobaczył, czy pan Szymczyk nie śpi? — zaproponował Jacek. 
  — Dobra. 
  Chłopak pobiegł i po kilku minutach wrócił. — Pan Szymczyk powiedział, ze w niedzielę 
nie pracuje. Chyba za dodatkową zapłatę. 
  — Oczywiście, Ŝe zapłacę dodatkowo. 
  — No, to niech mi pan da na kino i zgodzi się z panem Szymczykiem. 
  Jacek wyjął dwadzieścia złotych. — Dziękuję ci. Idź na film panoramiczny. 
  Schody były drewniane, niewygodne i dawno nie myte. W powietrzu unosił się zapach 
wilgoci i odgrzewanego bigosu. 
  Pan Szymczyk okazał się barczystym, brzuchatym męŜczyzną w średnim wieku. Nie 
wdawał się w Ŝadne pogawędki, naciągnął granatowy, powalany smarami kombinezon i 
zeszedł na dół do samochodu. 
  Dokładne oględziny syrenki nie dały zachwycającego rezultatu. — Szmelc — powiedział 
krótko Szymczyk. — Na złom. 
  — Jak to szmelc? — oburzył się Jacek. — Wóz po generalnym remoncie. 
  — Generalnie pana nabili w butelkę. Tylko w Warszawie taką fuchę mogą puścić. Tutaj u 
nas, w Krakowie, to by się nie zdarzyło. 
  — No, to co będzie9 — jęknął zrozpaczony Jacek. 
  — Nic nie będzie. Pojedzie pan dalej koleją. 
  — Nic się nie da zrobić z tym wozem? 
  — MoŜe by się coś i dało, ale to musi potrwać ze dwa tygodnie. 
  — O rany boskie. Dwa tygodnie? 
  — A co pan myślał. Trzeba wszystko rozmontować, dać nowe części… Od cholery roboty. 
Dwa tygodnie to i tak prędko. 
  Jacek przyłoŜył dłoń do rozpalonego czoła. — Co ja zrobię? 

background image

  Szymczyk wzruszył ramionami. — Nie ma tragedii. Przenocuje pan w Krakowie, a jutro 
pojedzie pan do Zakopanego pociągiem albo autobusem. 
  — Odzwyczaiłem się juŜ od podróŜowania pociągiem. 
  — To się pan z powrotem przyzwyczai. PrzecieŜ od urodzenia nie miał pan syrenki. 
  W tym momencie rozległ się warkot motoru. TuŜ przy nich zatrzymał się duŜy zielony wóz. 
  — Dzień dobry, panie Szymczyk. Co się pan tak martwi tą syrenką? 
  — A, tutaj ten pan ma kłopoty w podróŜy. Wóz mu się rozkleił. 
  — Daleko pan jedzie? 
  — Do Zakopanego. 
  — Ja takŜe jadę do Zakopanego. JeŜeli więc chciałby pan skorzystać z okazji, to proszę 
bardzo. Mam dosyć miejsca. 
  Dopiero teraz Jacek uwaŜniej przyjrzał się nieznajomemu. Twarz śniada, mocno 
zarysowana, regularne rysy. Gęsta, szpakowata czupryna, zaczesana starannie do góry. 
Wysiadł z wozu i zbliŜył się do stojących przy syrence męŜczyzn. — Pan pozwoli, ze się 
przedstawię. Nazywam się Helberg. Bardzo będzie mi miło, jeŜeli zechce mi pan towarzyszyć 
w podróŜy. 
  — Nie chciałbym panu sprawiać kłopotu — bąknął Jacek, uścisnąwszy wyciągniętą dłoń. 
  — śaden kłopot. PrzecieŜ pan widzi, Ŝe jadę sam. — Podał rękę Szymczykowi i spytał: — 
Jak tam z tą plandeką? Wykombinuje mi pan coś? 
  — W przyszłym tygodniu na pewno. MoŜe pan dyrektor być spokojny. 
  — Liczę na pana. 
  Jacek tak był zachwycony nadarzającą się okazją, Ŝe nawet nie uzgodnił ceny z 
Szymczykiem. Zostawił syrenkę na pastwę losu i wsiadł do zielonej chevrolety. 
  — Czy nie zapomniał pan bagaŜu? — spytał Helberg. 
  Jacek zmieszał się. — A tak, rzeczywiście. Przepraszam. Zupełnie straciłem głowę. 
Oczywiście. Mam walizkę, maszynę, narty…. 
  Szymczyk otworzył bagaŜnik i wyjął walizkę. — Zostawia mi pan swojego grata? 
  — No tak. Naturalnie. Mam nadzieję, Ŝe mi pan dobrze wyremontuje wóz. 
  — W kaŜdym razie lepiej, niŜ to panu zrobili w Warszawie. 
  — MoŜe pan być zupełnie spokojny — wtrącił się do rozmowy Helberg. — Do pana 
Szymczyka moŜna mieć zaufanie. Zreperuje panu wóz pierwszorzędnie i skóry z pana nie 
zedrze. 
  — To najwaŜniejsze — powiedział Jacek. — Nawet Ŝeśmy nie ustalili ceny. 
  — Zgodzimy się — uśmiechnął się szeroko Szymczyk, zadowolony z pochwały. — Niech 
pan się nic nie martwi. Robota będzie wykonana na medal. śyczę przyjemnego urlopu. 
  Jacek ulokował swój bagaŜ w chevrolecie i usiadł koło Helberga. „Taki wóz mieć — 
pomyślał, wsłuchując się w idealną pracę motoru — to dopiero przyjemność.” 
  Kiedy wyjechali z miasta, Helberg powiedział: — Sądząc po pańskim bagaŜu, zapewne jest 
pan dziennikarzem. 
  — Niezupełnie. Jestem literatem. 
  — Bardzo przepraszam, ale nie dosłyszałem nazwiska. 
  — Badecki. Jacek Badecki. 
  — Wstydzę się, ale z literaturą mam bardzo luźny kontakt — uśmiechnął się uprzejmie 
Helberg. — Taki teraz człowiek zaganiany, ze nie ma czasu na czytanie. 
  — Och, ja nie jestem Ŝadną sławą — powiedział —skromnie Jacek. — Wcale się nie dziwię, 
Ŝ

e pan się nie spotkał z moim nazwiskiem. 

  — To tylko winna moja ignorancja. MoŜna spytać, jaki rodzaj literatury pan uprawia? 
  Najbardziej interesują mnie małe formy. Trzy lata wydałem tom opowiadań. Piszę tez 
czasem na scenę. Teraz właśnie mam zamiar spłodzić libretto do komedii muzycznej. 
  — Ma pan juŜ pomysł? 

background image

  — W bardzo ogólnym zarysie. W Zakopanem mam się spotkać z kompozytorem. Razem 
przedyskutujemy fabułę. 
  — A moŜe by pan napisał komedię kryminalną? 
  Jacek skrzywił się. — Przyznam się panu, ze nie przepadam za kryminałami. Zresztą tak 
trudno w tej dziedzinie o oryginalny temat. 
  — Podobno najlepiej tematy czerpać z Ŝycia. 
  — To się tylko tak mówi. W Ŝyciu nie zdarzają się takie niezwykłe sensacje. A pan lubi 
kryminały? 
  Helberg wziął ostry wiraŜ i dopiero potem odpowiedział: — Tak, lubię dobre kryminalne 
powieści i dobrze zrobione kryminalne filmy. Przynajmniej coś się dzieje, jest jakaś akcja, 
ruch. Nie nudzi się człowiek. Zresztą chyba większość ludzi lubi sensacje. Niech pan 
zobaczy, jakie powodzenie w telewizji ma ten osławiony „Święty” albo nasz kapitan Kloss. 
Tak, ludzie lubią kryminały, tylko nie wszyscy się do tego przyznają. 
  Jacek nie miał ochoty podtrzymywać tego tematu. UwaŜnie wpatrywał się w szosę, tak jakby 
to on sam prowadził wóz. Miał zamiar napisać jakąś sentymentalną, bardzo liryczną historię o 
miłości. Co mu ten facet zawraca głowę kryminałami? 
  Umilkli. Po pewnym czasie znowu odezwał się Helberg: — Zapomniałem w Krakowie zjeść 
obiad. Głodny jestem. Co by pan powiedział na ter, Ŝebyśmy przekąsili roś w Nowym Targu? 
  — Nie mam nic przeciwko temu — zgodził się chętnie Jacek. — Ja takŜe nie jadłem obiadu. 
  W Nowym Targu jadłospis był raczej skromny. Zamówili dwa ostatnie, ocalałe z 
niedzielnego pogromu, kotlety schabowe i wypili po piwku. Helberg nie chciał pić wódki, 
tłumacząc się tym, Ŝe prowadzi wóz. 
  — Szosa do Zakopanego nie sprzyja alkoholowym nastrojom — powiedział z uśmiechem. 
— Ale jak zajedziemy na miejsce, to któregoś dnia zaproszę pana na porządną kolację do 
„Jędrusia”. Wtedy juŜ bez ograniczenia trunków. 
  Jacek chciał zapłacić za swój kotlet i piwo, ale Helberg stanowczo zaprotestował. — 
Wykluczone. To była moja inicjatywa. śałuję, Ŝe obiad okazał się tak skromny. Powetujemy 
to sobie w Zakopanem. Pan zapewne zatrzymuje się w „Halamie” albo w „Astorii”. 
  — W „Halamie”. 
  — Pozwoli pan, Ŝe któregoś dnia do pana zatelefonuję. 
  — Bardzo proszę. 
  Do Zakopanego zajechali przed wieczorem. Śnieg białymi plamami błyszczał w 
granatowym zmierzchu. Giewont przysłoniły nocne mgły. 
  — Będzie chyba padać — powiedział Helberg, zatrzymując wóz przed „Halamą”. Wyjął 
walizkę z bagaŜnika i pomógł Jackowi odwiązać narty, przymocowane na dachu samochodu. 
  — śyczę panu dobrej nocy i do miłego zobaczenia. 
  Jacek serdecznie podziękował za podwiezienie i zapewnił, Ŝe zrewanŜuje się przy najbliŜszej 
okazji, jak tylko syrenka wyjdzie z kolejnego generalnego remontu. 
  Staruszek portier pomógł ustawić walizkę w hallu i poprosił o skierowanie. Dostojnym 
ruchem nałoŜył na nos okulary i długo wpatrywał się w duŜą kartkę papieru. — Nie wiem, jak 
to będzie, proszę pana, bo ten pokój to juŜ zajęty. 
  — Jak to zajęty? — niemile zdziwił się Jacek. 
  — Jacyś państwo juŜ tam mieszkają. Musi się pan porozumieć z panią kierowniczką. Piąty 
pokój na prawo. 
  Sympatyczna blondynka w okularach przyjęła Jacka bardzo uprzejmie. 
  — Niech się pan nie niepokoi. Wszystko w porządku. Dzisiaj rano dzwoniła do mnie pańska 
Ŝ

ona z Warszawy, Ŝe na razie przyjeŜdŜa pan sam. Umieściłam więc w tym podwójnym 

pokoju jednych państwa, a pana ulokuję pod dwudziestym pierwszym. Na pewno będzie pan 
zadowolony. Jak Ŝona przyjedzie, to się pan przeniesie. Po co ma pan płacić przez dwa 
tygodnie za podwójny pokój. 

background image

  „Swoją drogą, ta Ewa pamięta o wszystkim” — pomyślał Jacek, głośno zaś powiedział: — 
Oczywiście. Bardzo pani dziękuję. Czy przyjechał juŜ do „Halamy” pan Mierzwiński? 
  — Jeszcze nie. 
  — A moŜe jest w „Orliku”. Umówiliśmy się tutaj. 
  — W „Orliku” takŜe go nie ma, ale na pewno przyjedzie. Spodziewam się jeszcze gości. 
Pana pokój jest pierwszym piętrze. 
  Jacek wrócił do hallu. Uznał, Ŝe portier jest juŜ zbyt sterany Ŝyciem, aby go naraŜać na 
większe wysiłki fizyczne. Sam więc wniósł walizkę na pierwsze piętro. Portier szedł za nim z 
maszyną do pisania. 
  Pokój rzeczywiście był miły i ustawny. Z wnęką na łóŜko i z balkonem. Toaletka, szafka, 
umywalka, na oknach zielono–Ŝółte zasłony, a co najwaŜniejsze, wygodny stół pod maszynę. 
  Zaledwie umył się po podróŜy i trochę rozpakował, gdy rozległ się uroczysty gong, 
wzywający na kolację. Pośpiesznie narzucił sweter. 
  Kiedy zeszedł „na dół, wszyscy juŜ siedzieli przy stolikach. Prześliznął się spojrzeniem po 
nieznajomych twarzach i usiadł na miejscu, które wskazała mu pokojówka Lusia. Trzy 
pozostałe krzesła były jeszcze nie zajęte. „Ciekawe, do jakich to mamutów mnie tutaj 
przydzielili” — pomyślał Jacek. Nieomal w tym samym momencie na salę weszły trzy ładne 
dziewczyny i zdecydowanym krokiem ruszyły w jego kierunku. Określenie „mamuty” 
absolutnie do nich nie pasowało. Poderwał się Ŝwawo i przedstawił. Obecność młodych, 
ładnych dziewczyn od razu podziałała na niego elektryzująco. 
  — Bardzo się cieszę, Ŝe będę towarzyszył paniom w halamowskich biesiadach — 
powiedział wesoło. 
  Uśmiechnęły się w milczeniu. 
  „Niezbyt rozmowne” — pomyślał Jacek i spytał: — JeŜdŜą panie na nartach? 
  Wszystkie trzy jak na komendę pokręciły przecząco głowami. 
  — Dlaczego? — spytał rudą, siedzącą po jego prawej ręce. 
  — Bo nie lubię — odpowiedziała lakonicznie. — Próbowałam, ale bardzo nie lubię. Narty 
się ślizgają. 
  — Trudno było zaprzeczyć. Jacek nałoŜył sobie na talerz sałatkę jarzynową i wędlinę. Lubił 
niedzielne zimne kolacje. 
  Przez chwilę jadł w milczeniu, zastanawiając się nad tym, jaką obrać taktykę. Jego 
towarzyszki były ładne, ale stanowczo mało komunikatywne. NaleŜało jakoś je rozruszać. 
  — Jaka pogoda w Zakopanem? — spytał, przełykając szynki. 
  — Taka sobie — odpowiedziała ruda. Tamte dwie milczały jak zaklęte. 
  Naprzeciwko Jacka siedziała brunetka, z ogromną ilością nieprawdopodobnie czarnych 
włosów. Oczy miała szarozielone, bardzo interesujące. Jadła niechętnie, jakby juŜ była po 
jednej kolacji. 
  Po prawej stronie ciemna blondynka, z okrągłą róŜową buzią i z dziecięcą naiwnością w 
duŜych oczach. TakŜe nie zachwycała się jarzynową sałatką. 
  — Widzę, Ŝe panie nie są przy apetycie — spróbował nowego tematu Jacek. 
  — Przed kolacją byłyśmy na ciastkach — zakomunikowała blondynka. 
  Jacek zaczynał tracić nadzieję. Narty nie, pogoda nie, jedzenie nie, więc o czymŜ w końcu z 
nimi mówić? A moŜe czują do mnie jakąś odrazę?” — pomyślał przygnębiony. 
  Skończył kolację i poszedł na górę. LeŜąc w łóŜku zastanawiał się nad tym, z którą z tych 
trzech babek chciałby się przespać. 
 
Rozdział II 
   
  Zapomniał zamknąć na noc drzwi. Wczesnym rankiem, jak bomba, wpadł do pokoju Kazik. 

background image

  — Wstawaj, śpiący rycerzu. Ruszaj się. Nie po to przyjechałeś do Zakopanego, Ŝeby gnić w 
łóŜku, i to w dodatku samotnie. Słońce, śnieg, cudowna pogoda. Idziemy na narty. JuŜ 
prosiłem Rózię, Ŝeby nam wcześniej dała śniadanie. No, rusz się, do cholery. 
  Jacek, zbudzony z twardego snu, w pierwszej chwili nie mógł się zorientować, o co chodzi. 
Z trudem wygrzebał się spod kołdry i przecierał sklejone snem oczy. 
  — Czego się drzesz? Idź do diabła. Która to godzina? 
  — Siódma dochodzi. 
  — Rany boskie. Czyś ty oszalał? O tej porze budzić porządnych ludzi! 
  — Przede wszystkim wcale nie mam pewności, czy rzeczywiście jesteś porządnym 
człowiekiem, a poza tym naprawdę nie ma najmniejszego sensu, Ŝeby przesypiać Ŝycie. W 
grobie się wyśpisz. Wstawaj. 
  Jacek usiadł na łóŜku i przytomniej spojrzał na przyjaciela. 
  — Kiedy przyjechałeś? 
  — A kiedy mogłem przyjechać? Dzisiaj, pośpiesznym. 
  — Byłem pewny, Ŝe juŜ jesteś w Zakopanem. 
  — Planowo miałem być tutaj w czwartek, ale po drodze wysiadłem. Taką babeczkę 
spotkałem w pociągu, Ŝe nie mogłem nie wysiąść z nią. Spędziliśmy fantastyczne trzy dni. 
Nigdy tego nie zapomnę. Powiadam ci, miód. „A co najwaŜniejsze, nie robiła większych 
ceregieli. Jakoś od razu doszliśmy do porozumienia. UwaŜaj, bo kiedyś paskudnie wpadniesz 
z tymi. „babeczkami” — powiedział niechętnie Jacek. Wstał, podszedł do umywalki i zaczął 
się golić. Wiedział, Ŝe ze spania juŜ nic nie będzie. 
  Kazik, nie zraŜony tym niezbyt entuzjastycznym przyjęciem, mówił dalej: — Nie 
wyobraŜasz sobie, co za temperament. Istne szaleństwo. Powiedziała, Ŝe od dawna marzyła o 
takim męŜczyźnie, jak ja. Rozumiesz’ Od dawna marzyła. To jest coś. 
  — A ile cię kosztowały te marzenia, co? — Jesteś cyniczny. 
  — Nauczyłem się od Ewy realnie patrzeć na Ŝycie. 
  — A propos. Co z Ewą? Zdaje się, Ŝe miała z tobą przyjechać. 
  — Miała, ale nie przyjechała. Musi bronić jakiegoś tam kryminalisty. Potem moŜe 
przyjedzie. 
  — Nie martw się. śona się zawsze znajdzie. MoŜe to i lepiej, Ŝe jesteś sam. Będziesz miał 
większą swobodę. Jak tam zaiksowskie kociaki? 
  — Pierwszy raz jesteś w „Halamie”, Ŝe się pytasz? Przydzielili mnie co prawda do trzech 
moŜliwych babek, ale takie jakieś trochę dziwne. Kazik usiadł i zapalił papierosa. — No, nic. 
Wieczorkiem wypuścimy się na Krupówki. Zrobi się maleńki przeglądzik. Zobaczymy. 
  Zdaje się, Ŝe mieliśmy pracować — zauwaŜył Jacek. 
  — A właśnie. Napisałeś juŜ libretto? 
  — Zwariowałeś? KiedyŜ miałem napisać? Mam parę pomysłów, ale jeszcze ani słowa na 
papierze. Chciałbym zrobić tę egzotyczną historię: Hawaje, palmy, morze. Wiesz? 
Opowiadałem ci mniej więcej wtedy w „Spatifie”. 
  Kazik machnął ręką. — Daj spokój z Hawajami. Musimy zrobić coś naszego, coś, co by się 
wiązało z naszą rzeczywistością. To musi być polska komedia współczesna. 
  — Akcja będzie się rozgrywała w barze mlecznym — powiedział Jacek. 
  — A co ty chcesz? Bar mleczny to takŜe temat. Mało to ludzi chodzi do barów mlecznych? 
  — Po ulicy takŜe chodzą. 
  Kazik podniósł się z krzesła i podszedł do okna. 
  — Co tak pusto? 
  — Nie kaŜdy jest takim wariatem, Ŝeby się o świcie zrywać z łóŜka. 
  — Nie dąsaj się juŜ, Jacusiu. Naprawdę szkoda tego słońca. Kończ się golić, umyj się ładnie 
i wciągaj narciarskie spodnie. Tylko patrzeć, jak Rózia przyniesie nam wyśmienite śniadanko. 
Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Zapomniałeś juŜ o tej prawdzie? 

background image

  — Jestem niewierzący — mruknął Jacek. — I spać mi się chce. 
  Śniadanie zjedli o ósmej. Potem wysmarowali narty i wyszli przed dom. 
  — Gdzie trzymasz swoją syrenkę? — spytał Kazik. 
  — W Krakowie. 
  — Jak to w Krakowie? 
  — No zwyczajnie, w Krakowie. Oddałem do remontu. 
  — I przyjechałeś pociągiem? 
  — Podwiózł mnie jakiś facet fantastyczną chevroletą. Nazywa się Helberg. MoŜe go znasz? 
Taki elegancki, przystojny gość, szpakowaty. 
  — Helberg, Helberg… — powtórzył Kazik. — Nie, nie znam. Wydaje mi się, Ŝe gdzieś juŜ 
to nazwisko słyszałem, ale… Nie potrafię sobie skojarzyć. 
  — Mniejsza z tym — powiedział Jacek. — Ruszamy. 
  Pogoda była rzeczywiście wspaniała. Niebo bez jednej chmurki. ŚwieŜy śnieg błyszczał w 
słońcu milionami złotych iskier. Wiatr ucichł zupełnie i drzewa stały nieruchome. Gałęzie 
uginały się pod grubą warstwą chłodnej bieli. 
  Kazik wesoło spojrzał na przyjaciela. — Nie jesteś juŜ I zły, Ŝe cię wyciągnąłem? 
  — Teraz juŜ nie. Ale rano o mało cię nie zabiłem. 
  — Słuchaj. A moŜe byśmy napisali jakąś komedię kryminalną? 
  Jacek zatrzymał się i wbił kijki w śnieg. — Czy wyście wszyscy powariowali z tymi 
kryminałami? 
  — Jacy „wy”? O kim ty mówisz? 
  — No, bo ten facet, który mnie podwiózł do Zakopanego, takŜe mi doradzał, Ŝebym napisał 
komedię kryminalną. 
  — MoŜe nie byłoby to wcale takie złe. Muzyczna „Kobra”. Co ty na to? 
  — Daj mi święty spokój. Nie znoszę kryminałów. Ja chcę napisać coś lirycznego, 
romantycznego, sentymentalnego, coś o miłości. 
  — Miłość takŜe moŜe być kryminalna. Widzę juŜ tytuły „Akordy śmierci”, „Miłość 
mordercy”, „Zbrodniczy pocałunek”… 
  — „Trup w wannie” — dodał Jacek. — Bardzo wesołe masz pomysły w ten słoneczny 
poranek. 
  — Kazik roześmiał się. — śarty na bok, ale moŜe naprawdę warto by się zastanowić nad 
jakimś zabawnym kryminalikiem. Jakie fajne komedie kryminalne robią na przykład Anglicy. 
  — Po pierwsze, my nie jesteśmy Anglikami, a po drugie, ja nie chcę mieć nic wspólnego z 
kryminalnymi historiami. To nie mój rodzaj. Nie leŜy mi ta tematyka. JeŜeli chcesz 
koniecznie, to poszukaj sobie innego librecisty. Jest paru autorów, którzy piszą kryminały. 
Zwróć się do któregoś z nich. Na mnie nie licz. 
  Kazik poklepał przyjaciela po plecach. 
  — No, no, nie złość się. Zrobimy coś o miłości, coś bardzo nastrojowego Czuję, Ŝe dzisiaj 
wieczorem spłodzę jakiś rzewny szlagier Spójrz, jaka fajna dziewczyna. 
  — Gdzie? 
  — Tam, po tamtej stronie. W tym czerwonym swetrze. Podoba ci się? 
  — MoŜliwa — Jackowi zrobiło się nagle przykro. Ewa takŜe miała taki czerwony sweter. 
  Przez kilka godzin szaleli na nartach. Kazik jeździł lepiej od Jacka i od czasu do czasu 
próbował odgrywać rolę instruktora. 
  — Jak ty robisz tę krystianię? Kto cię tak uczył? Z większym wyczuciem Odbij się kijkiem. 
Jak narty prowadzisz? Nie tak szeroko. Razem nogi, razem… 
  — Odpieprz się ode mnie — zdenerwował się wreszcie Jacek — JeŜdŜę, jak mi się podoba. 
A ty, jak czujesz takie pedagogiczne ciągoty, to zgłoś się do szkółki narciarskiej. MoŜe cię 
zaangaŜują na instruktora. Zarobisz parę złotych. 

background image

  Do „Halamy” wrócili przed samym obiadem. Zaledwie zdąŜyli się trochę umyć i przyczesać 
włosy, zadźwięczał gong. 
  Kaziowi przypadło w udziale towarzystwo starszych pań. Jacek od czasu do czasu spoglądał 
drwiąco w jego stronę. Swoje towarzyszki bawił oŜywioną rozmową, usiłował być bardzo 
interesującym. I rzeczywiście po pewnym czasie troszkę je rozruszał. Zrezygnowały z 
grobowego milczenia i zaczynały podtrzymywać konwersację, ciągle jednak zachowywały się 
z duŜą rezerwą. Po obiedzie niestrudzony Kazik chciał pójść na spacer, Jacek sprzeciwił się 
temu stanowczo. — Daj mi spokój. Idę spać. Skonany jestem. 
  — Ty byś tylko spał. 
  — Chyba dosyć wypompowałeś się na nartach. 
  — Co to dla mnie znaczy? Ale jak chcesz, to moŜemy zdrzemnąć. Niezłe te babki przy 
twoim stoliku. 
  — Twoje teŜ niczego sobie — powiedział z powagą Jacek. 
  — Nie wygłupiaj się. To Lusia mnie wrobiła w te staruszki. Jest na mnie cięta jeszcze od 
zeszłego roku. 
  — Za co? 
  — A, takie tam sprawy. Nie warto gadać. No, to idziemy lulu. 
  Spali do kolacji. Wieczorem, zgodnie z planem, wyŜyli na Krupówki. 
  Po godzinnym łaŜeniu z góry i pod górę, Kazik powiedział zniechęcony: — Nic tu nie ma 
ciekawego. Wybrakowany towar. Wracamy do „Halamy”. Pogapimy się na telewizję. 
  — A coś ty myślał, Ŝe tu Zośka Loren rzuci ci się szyję? — roześmiał się Jacek. 
  Upłynęło parę dni. Pogoda ciągle dopisywała. Opalili się i nabrali narciarskiej kondycji. 
Robili teraz dalsze wycieczki. Jacek juŜ się nie obraŜał, kiedy Kazik poprawiał jego styl 
jazdy. śyli w idealnej zgodzie. Cieszyli się śniegiem, słońcem i górami. Tylko o pracy jakoś 
nie było mowy. Jakby na mocy milczącego porozumienia nie poruszali tego draŜliwego 
tematu. Po prostu Ŝadnemu nie chciało się zabrać do roboty. Za ładnie było za oknami 
„Halamy”, Ŝeby ślęczeć przy maszynie i przy fortepianie. 
  Jacek zaraz na drugi dzień po przyjeździe zatelefonował do Warszawy i zdał relację ze 
swych przygód i ze smutnego losu syrenki. Na pytanie: „Jak tam twórczość?” — 
odpowiedział ogólnikowo, Ŝe myśli nad konstrukcją całości. Ewa zapewniła, Ŝe W domu 
wszystko w porządku, radziła, Ŝeby unikał wódki, i obiecała przyjechać do Zakopanego. 
Jacek powiedział, Ŝe „czeka i tęskni”, dorzucił jeszcze kilka czułych słów i przysiągł, Ŝe 
będzie prowadzić się wzorowo, Ŝadnych wódek, Ŝadnych szaleństw. 
  Któregoś dnia po obiedzie Kazik wziął przyjaciela pod rękę i powiedział konfidencjonalnym 
szeptem: — Umówiłem się dzisiaj wieczorem na spacerek z tą rudą, która siedzi przy twoim 
stoliku. Chyba nie masz pretensji? 
  Jacek uśmiechnął się pobłaŜliwie. — A bierz ją sobie. Zabierz nawet wszystkie trzy. Ja nie 
reflektuję. 
  — Na imię ma BoŜena — poinformował Kazik. 
  — Daj ci BoŜe z BoŜeną. 
  Wieczorem rzeczywiście BoŜena i Kazik zniknęli. Jacek nie miał ochoty na samotny spacer. 
Usiadł przed telewizorem i wraz z kilkoma jeszcze osobami przyglądał się sennie kronice 
filmowej. W pewnej chwili pochyliła się nad nim pokojówka Lusia. — Telefon do pana. 
  Pewny, Ŝe to Ewa, zerwał się pośpiesznie i pobiegł do portierni. W słuchawce posłyszał 
niski, głęboki głos: — Czy pan Jacek Badecki? 
  — Jestem. Słucham? Kto mówi? 
  — Dobry wieczór panu. Mówi Helberg. Czy pan mnie sobie przypomina? 
  — AleŜ oczywiście. Bardzo to miło, Ŝe pan do mnie zadzwonił. 
  — Siedzę w kawiarni w „Orbisie”. Czy nie miałby pan ochoty wpaść tutaj i napić się ze mną 
kawy? 

background image

  Jacek zawahał się. Właściwie nie bardzo miał ochotę. — Dziękuję, ale nie wiem, czy to nie 
za późno. 
  — Za późno? — zdziwił się Helberg. — AleŜ jeszcze nie ma ósmej. Bardzo bym się cieszył, 
gdyby pan przyszedł. 
  Nie wypadało odmówić. — Dobrze, przyjdę. 
  Jacek poszedł do siebie na górę, narzucił koŜuch, zamknął drzwi i oddał klucz portierowi, 
którego spotkał na schodach. — O której zamyka pan drzwi wejściowe? — spytał. 
  — Zasadniczo o dwudziestej drugiej, ale jak pan przyjdzie później, to i tak otworzę. 
  Było bardzo ślisko. Odtajały w słońcu śnieg przymarzł pod wieczór, tworząc niebezpieczną 
skorupę lodową. Jacek zaraz przy kiosku o mało się nie przewrócił. Szedł więc ostroŜnie, z 
trudem utrzymując równowagę. „Czego „ten facet chce ode mnie?” — myślał zaciekawiony. 
Znajomość tę uwaŜał za zakończony epizod i nie przypuszczał, Ŝe właściciel zielonej 
chevrolety przypomni sobie nim. „A moŜe jakiś tego… MoŜe mu wpadłem w oko?” 
Roześmiał się tak głośno, ze dwie przechodzące obok dziewczyny spojrzały na niego 
niespokojnie. 
  Zbiegł w dół Krupówkami i pchnął drzwi prowadzące do „Orbisu”. Zostawił koŜuch w 
szatni, przyczesał przed lustrem włosy i rozejrzał się po zatłoczonej sali. Kawiarniani 
narciarze pili kawę, koniak, wino, wędząc się konsekwentnie w dymie tytoniowym. 
  Z końca sali podniósł się Helberg i porozumiewawczo pomachał ręką. 
  Jacek z trudem zaczął się przedzierać między stolikami. Wreszcie dobrnął do celu. — 
Trzeba ćwiczyć slalom, Ŝeby się tutaj poruszać — powiedział, wyciągając rękę na powitanie. 
  Helberg uprzejmym gestem wskazał krzesło. — Bardzo proszę, niech pan siada. Cieszę się, 
ze się pan zdecydował przyjść. — Od razu wydał się Jackowi jakiś melancholijny, jakby 
zgaszony. Był bardzo elegancko ubrany, a jego opalona twarz, kontrastująca interesująco z 
siwymi włosami, zwracała uwagę. Twarz średniowiecznego rycerza. 
  „Czego on ode mnie moŜe chcieć?” — zastanawiał się Jacek, głośno zaś powiedział: — 
Pięknie się pan opalił. Pewnie na nartach. 
  — Tak. Byłem parę razy na Kasprowym. A jak się panu powodzi? 
  — Dziękuję, zupełnie nieźle. Nabieram narciarskiej formy. 
  — A jakŜe tam pańska komedia? 
  — Czekam na natchnienie — uśmiechnął się Jacek. 
  Helberg nie podtrzymywał tego tematu. — Czym moŜna pana poczęstować? Kawa, herbata, 
moŜe kieliszek koniaku? 
  — Chyba kawa. 
  — Pili kawę, palili papierosy i rozmawiali o wszystkim o niczym. Helberg okazał się 
wyrobionym kozerem. Umiał mówić barwnie, interesująco, zręcznie prześlizgiwał się z 
tematu na temat, ale umiał takŜe słuchać. Posiadał ten dosyć rzadki dar, iŜ nie upajał się 
wyłącznie własnym tokowaniem, ale interesował się tym, co mówi jego rozmówca, albo 
przynajmniej bardzo zgrabne udawał zainteresowanie. W pewnym momencie, powiedział: — 
Wie pan co? Mam znakomity pomysł. Jakby się pan zapatrywał na to, Ŝeby zajrzeć do 
„Jędrusia”? 
  — Właściwie jestem po kolacji — próbował opierać się Jacek, który juŜ strawił zaiksowskie 
gołąbki i zaczynał odczuwać dziwną czczość. 
  — Co dwie kolacje, to nie jedna — zaśmiał się Helberg. — Po nartach dopisuje apetyt, a 
poza tym nie wiem, czy pan sobie przypomina, Ŝe w Nowym Targu obiecałem pana zaprosić 
na porządną kolację? 
  — AleŜ ja pana nie trzymam za słowo. 
  — Ale ja siebie trzymam za słowo. No, chodźmy. Zajrzymy do „Jędrusia”, a jak się nam tam 
nie spodoba, to powędrujemy dalej. 

background image

  Kolację Helberg zamówił wystawną. Pili sporo. Po iluś tam wódkach Helberg powiedział: 
— Wie pan co, panie Jacku? Tak jakoś przypadł mi pan do serca, tak ‘pana polubiłem, Ŝe 
chciałbym coś zaproponować. Nie obrazi się pan chyba, jeŜeli zaproponuję bruderschaft? 
  — Z największą przyjemnością! — wykrzyknął ochoczo Jacek, który juŜ miał nieźle w 
czubie. — Oczywiście. 
  Wypijmy brudzia. 
  Wypili i wycałowali się serdecznie, z dubeltówki. Okazało się, Ŝe Helberg ma na imię 
Robert. 
  — Nie uwaŜasz, Jacusiu, Ŝe bruderschaft bardzo zbliŜa ludzi? 
  — Bez wątpienia. To jakoś ułatwia. Ten „pan” brzmi jednak zawsze dosyć oficjalnie. 
  Po kolacji Helberg kazał podać wino i sery. — A moŜe masz jeszcze na coś ochotę? — 
spytał. 
  — Nie, nie, dziękuję, juŜ więcej nie mogę. A wiesz, Ŝe Ŝycie jest piękne, jak człowiek 
zasiądzie do takiej uczty. 
  — Tę prawdę znali juŜ staroŜytni Rzymianie — uśmiechnął się Helberg. — „Primum edere 
deinde filosofare”. Nie ulega wątpliwości, Ŝe z pustym brzuchem trudno coś mądrego 
wymyślić. 
  — Ale rachunek płacimy do spółki — powiedział niespodziewanie Jacek, który otrzeźwiał 
na myśl, ile to wszystko będzie kosztować. 
  — Zwariowałeś? Jaka znowu spółka? PrzecieŜ to ja ciebie wyciągnąłem z „Halamy” i 
zaprosiłem na kolację. Chyba mnie nie chcesz obrazić? 
  — Nie, skądŜe. Ale ta uczta lukullusowa zrujnuje cię zupełnie. 
  Helberg machnął ręką. — Nie martw się o to. Na szczęście znajduję się w takim połoŜeniu, 
Ŝ

e nie potrzebuję troszczyć się o sprawy pienięŜne. Mam inne kłopoty. Ale nie będę ci 

przecieŜ zawracał tym głowy. 
  — MoŜe mógłbym ci w czymś pomóc? — powiedział Jacek, który miał ochotę 
zrewanŜować się jakoś za kolację. — JeŜeli to nie jest tajemnica, to powiedz, o co chodzi. 
  — Nie, nie. Takie sprawy męŜczyzna powinien załatwiać sam, bez niczyjej pomocy. 
  Helberg zamyślił się ponuro. Po chwili skinął na kelnera i kazał podać koniak i kawę. 
Zmusił się do uśmiechu. Zaczął mówić na obojętne tematy. 
  Jacek nie nalegał. Czuł, Ŝe coś się zmieniło, Ŝe wytworzyła się jakaś sztuczna atmosfera. 
Wiedział, Ŝe jego nowego przyjaciela coś dręczy, ale o nic nie pytał. Nie chciał być natrętny. 
  Po paru koniakach Helberg sam wrócił do tego tematu. — Wiesz, Ŝe Ŝycie bywa czasem 
paskudnie skomplikowane. 
  — Często my sami stwarzamy sobie róŜne komplikacje. 
  — Bywają sytuacje, z których zupełnie nie wiadomo, jak wybrnąć — mówił dalej Helberg, 
nie zwracając Uwagi na słowa Jacka. — Jesteś fajny chłop. Polubiłem cię. Nie wiem 
dlaczego, ale mam takie wraŜenie, jakbyśmy się przyjaźnili od lat. 
  — Bardzo się cieszę. Ja takŜe od razu poczułem do ciebie sympatię. Czasem tak bywa, Ŝe 
nie trzeba się znać długo, Ŝeby… 
  — O właśnie — Helberg umoczył wargi w koniaku i ruchem pełnym determinacji machnął 
ręką. — A, niech się dzieje, co chce. Powiem ci, co mnie gnębi. 
  — śebyś potem nie Ŝałował. 
  — Nie, nie będę Ŝałował. Ty jesteś porządny chłop. Wiem na pewno. Więc posłuchaj. MoŜe 
mi coś doradzisz. 
  — JeŜeli tylko będę mógł coś dla ciebie zrobić, to moŜesz być pewny, Ŝe… 
  — Wiem, wiem. Widzisz… sprawa wygląda tak, Ŝe mam Ŝonę, której nie kocham i z którą 
juŜ od dawna nie Ŝyję. 
  — Dlaczego się z nią nie rozwiedziesz? 

background image

  — To nie takie proste. Mamy bardzo skomplikowane wspólne sprawy majątkowe. Między 
innymi chodzi o duŜy spadek, którego nie dostaniemy w razie rozwodu. MoŜe niezupełnie 
dokładnie się wyraziłem. To znaczy, straciłbym prawa do tego spadku, gdyby do rozwodu 
doszło z mojej winy. Rozumiesz? 
  — Chyba tak. 
  — Moja Ŝona jest piekielnie zazdrosna, a jednocześnie chciałaby mnie nakryć na zdradzie 
małŜeńskiej, bo wtedy tylko ona pretendowałaby do tego spadku. Tu chodzi o duŜe rzeczy. 
Umarł jej brat cioteczny w Ameryce. Zapisał nam milionowy majątek, pod warunkiem 
jednak, Ŝe się nie rozejdziemy… Ale przecieŜ ja mam prawo do jakiegoś osobistego Ŝycia… 
  — Oczywiście 
  — I teraz wytworzyła się taka sytuacja, ze pokochałem wspaniałą dziewczynę. To znajoma 
mojej Ŝony. Mieliśmy spędzić parę tygodni razem, tutaj, w Zakopanem. Wynająłem 
mieszkanie w zacisznej willi. Wszystko układało się jak najlepiej. śonie powiedziałem, ze 
wyjeŜdŜam w interesach na Węgry. A tymczasem ktoś jej doniósł, ze jesteśmy tutaj z Anitą. 
Wczoraj zadzwonił mój serdeczny przyjaciel z Warszawy, ze moja Ŝona przyjeŜdŜa jutro rano 
do Zakopanego, Ŝeby mnie skompromitować. Nie wiem, od kogo dowiedziała się, gdzie 
mieszkam. Nie mam pojęcia, co teraz robić. 
  Jacek, któremu wypity alkohol mocno szumiał w głowie, z trudem chwytał wątek tego 
opowiadania. — Przykra sytuacja — powiedział. — A moŜe wsiadłbyś w samochód i noga? 
  — Nie mogę przecieŜ zostawić Anity. 
  — No, to zabierz ją ze sobą. Wyjedźcie z Zakopanego choćby zaraz. 
  — Helberg melancholijnie pokręcił głową. — Pewnie, Ŝe byłoby najprostsze, ale to nie 
rozwiązuje sprawy. Moja Ŝona przyjedzip rano, weźmie taksówkę, kaŜe się zawieźć do tej 
willi i dowie się, Ŝe Anita wyjechała nagle w nocy. Domyśli się wszystkiego. Będzie 
prześladować mnie i ją. JuŜ nigdy nie będziemy mieli spokoju. 
  — Więc jakie właściwie widzisz wyjście z tej sytuacji? 
  — Wyjście byłoby tylko jedno. Tak wyreŜyserować całą historię, Ŝeby moja Ŝona nabrała 
przekonania, Ŝe to wszystko złośliwe plotki, Ŝe mnie z Anitą nic nie łączy. 
  — Ale jak to zrobić? 
  — Właśnie… Jak to zrobić? — powtórzył w zamyśleniu Helberg. — To diabelnie 
skomplikowane. — Nagle uderzył się dłonią w czoło. — Mam myśl. 
  — No, co takiego? Mów. 
  — To jest pomysł — Helberg pochylił się nad stolikiem i zniŜył głos do szeptu. — A gdyby 
tak moja Ŝona przyjechała i zastała Anitę w tej willi nie ze mną, tylko z zupełnie innym 
męŜczyzną. Wtedy nie miałaby Ŝadnych wątpliwości. 
  — No dobrze, ale skąd wziąć takiego męŜczyznę? — ;spytał Jacek. 
  Helberg połoŜył mu dłoń na ramieniu. — Słuchaj —A moŜe ty byś się przespał z Anitą? 
  — Zwariowałeś? Chcesz, Ŝebym ja…? śebym z twoją kochanką, z twoją ukochaną? Zresztą 
ja jej w ogóle nie znam. Wątpię, czy bym się jej spodobał. 
  Helberg roześmiał się. — Nie, nie. Źle mnie zrozumiałeś. PrzecieŜ nie miałem na myśli tego, 
Ŝ

ebyś ty z Anitą… Wchodziłaby ewentualnie w grę symulacja. Odegrałbyś tylko swoją rolę, 

ale przecieŜ nie naprawdę. Zresztą tak sobie powiedziałem. Nie bierz tego powaŜnie. Nie 
miałbym nawet odwagi prosić cię o taką przysługę. To przecieŜ Ŝarty. 
  — Pomysł dosyć dobry. Właściwie… 
  Helberg nerwowym ruchem zapalił papierosa. — Nie, nie, nie mówmy juŜ o tym. Pomysł 
dobry, ale nie do wykonania. Nie mam prawa angaŜować cię w taką historię. Ostatecznie 
widzimy się drugi raz w Ŝyciu. 
  — No to co z tego, Ŝe drugi raz? — powiedział Jacek. — PrzecieŜ sam mówiłeś niedawno, 
Ŝ

e czasami ludzie zaprzyjaźnią się ni z tego, ni z owego. Albo jestem twoim przyjacielem, 

albo nie jestem. 

background image

  Helberg chwycił go mocno za rękę. — Naprawdę…? Chciałbyś mi wyświadczyć taką 
przysługę? 
  — A dlaczegóŜ by nie? Nie taka znowu straszna przysługa. 
  — Mówisz powaŜnie? 
  — Oczywiście, Ŝe powaŜnie. JeŜeli mogę ci pomóc, to nie widzę powodu, Ŝebym tego nie 
zrobił. Nie jestem takim egoistą. Daj gęby, Robert. 
  Ucałowali się. Helberg był wzruszony. — Doprawdy nie wiem, jak ci dziękować. 
  Jacek machnął ręką. — Drobiazg. Nie ma o czym gadać. Powiedz, gdzie stoi ta chałupa. 
Pójdę tam, prześpię się i sprawa załatwiona. 
  — Do końca Ŝycia ci tego nie zapomnę. 
  — Nie przesadzaj. Mów, gdzie ta chata. 
  — Zawiozę cię tam. To w okolicy Cyrhli Toporowej. 
  — Ładny kawałek. 
  — Nie tak daleko. Jakieś sześć, siedem kilometrów… Zaczekaj. Pójdę zadzwonić do Anity. 
Uprzedzę ją, Ŝe przyjdziesz do niej zamiast mnie. 
  — Ale tam chyba są jacyś gospodarze, od których wynajmujesz pokój — powiedział Jacek. 
— Zorientują się, Ŝe ja, to nie ty. 
  — Nie widzieli mnie jeszcze. 
  — Jak to? 
  — Bo to załatwiała Anita. Przez parę dni nie było gospodarzy, wyjechali na pogrzeb do 
Krakowa. Mieli wrócić dopiero dzisiaj. Aha, i jeszcze jedna sprawa. Gospodarze oczywiście 
nie znają mojego prawdziwego nazwiska. Anita powiedziała im, Ŝe nazywam się Madejski. 
  — Chyba się musiałeś zameldować. 
  Helberg uśmiechnął się. — W pewnych okolicznościach moŜna jakoś obejść te wszystkie 
formalności. Zameldowana jest Anita. Ja tam teoretycznie nie nocuję. Mam pokój w 
„Orbisie”. No, posiedź cierpliwie chwilę. Zatelefonuję iv zaraz wracam. 
  Jacek został sam. Zamglonym spojrzeniem wodził po sali. Nie myślał o niczym. Chciało mu 
się spać. 
  Po pewnym czasie Helberg wrócił. Był podniecony. — Załatwione — powiedział wesoło. — 
JeŜeli się nie rozmyśliłeś… 
  — Słowo się rzekło — mruknął sennie Jacek. — Jak raz coś powiem, to nie cofam. Taki juŜ 
jestem. 
  — To moŜe od razu pojedziemy — zaproponował Helberg. — Anitę uprzedziłem. Jest 
zachwycona tym pomysłem. Czeka na ciebie. 
  Jacek chwiejnie podniósł się od stolika. — Komu w drogę, temu czas. 
  Helberg zapłacił rachunek i wyszli. 
  Kiedy stanęli przy zielonej chevrolecie, Jacka ogarnął nagły niepokój. — Czy nie za duŜo 
wypiłeś, Ŝeby prowadzić wóz? — spytał opierając się o błotnik. 
  Helberg roześmiał się. — Chyba Ŝartujesz. Nie po takiej wódce zdarzało mi się prowadzić. 
Nic się nie bój. Dostarczę cię na miejsce całego. MoŜesz mieć do mnie zaufanie. Siadaj. 
  Ruszyli. Helberg rozwinął od razu duŜą szybkość. Błyskawicznie wyskoczyli na szosę. 
  — Nie pędź tak — zaproponował Jacek, który z kaŜdą chwilą stawał się coraz bardziej 
niespokojny. Wypity alkohol wyparowywał z niego w przyspieszonym tempie. JuŜ był prawie 
zupełnie trzeźwy. 
  Jechali krętą, asfaltową szosą. Zaczął padać drobny, gęsty śnieg i mokrymi plamami osiadał 
na szybach samochodu. 
  Jacka zaczęły ogarniać wątpliwości. Po jakiego diabła właściwie wdał się w tę całą 
idiotyczną historię? Pod wpływem wódki zgodził się odegrać dziwną komedię, ale prawdę 
mówiąc to nie miało najmniejszego sensu. Siedzący obok niego męŜczyzna to przecieŜ ktoś 

background image

zupełnie obcy. Co za przyjaciel? Bzdura. Nic więcej, tylko jeszcze jeden knajpiarski 
bruderschaft, o którym zapomina się na drugi dzień. 
  Helberg prowadził po mistrzowsku. Milczał. Wyczuwało się w nim skupienie i napięcie. W 
tej chwili nikt by się nie domyślił, Ŝe jednak sporo wypił. 
  „A moŜe go poprosić, Ŝeby zawrócił? — myślał Jacek. — MoŜe powiedzieć, Ŝe się 
rozmyśliłem… Co mnie, do cholery, obchodzi jego Ŝona, kochanka? Nawarzył sobie piwa. 
Niech je sam pije”. Coraz mniejszą ochotę miał na tę imprezę. Marzył o tym, Ŝeby wrócić do 
„Halamy” i spokojnie połoŜyć się spać. 
  Helberg, jakby odgadując jego myśli, powiedział: — Nie masz pojęcia, Jacku, jaki ci jestem 
wdzięczny za to, co dla mnie robisz. Do końca Ŝycia ci tego nie zapomnę. Mówię zupełnie 
powaŜnie. Bo właściwie jesteś zupełnie przypadkowo spotkanym człowiekiem. Nie kaŜdy 
zdobyłby się na taki gest. Przyjdzie moment, Ŝe ci się za to odwdzięczę. Zobaczysz. Jestem 
twoim dłuŜnikiem. Nigdy o tym nie zapomnę. 
  Jacek szczelniej okrył się koŜuchem. Zaczynał mieć dreszcze, tak jak zwykle po pijaństwie. 
Teraz juŜ nie mógł się cofnąć. Zrezygnowany patrzył tępo na padający śnieg. 
  — Widzisz tę polanę’ — spytał Helberg. 
  — Widzę. 
  — Niedaleko, na lewo, stoi ta willa. Zasłonięta drzewami. Stąd jeszcze jej nie widać. 
  Zwolnili. Helberg sięgnął do kieszeni i wyjął klucz. 
  — MoŜe pan się rozmyślił, panie Jacku? Proszę szczerze powiedzieć. 
  — Nie, skądŜe — odparł niezbyt pewnie Jacek. 
  — Wobec tego niech pan weźmie ten klucz Otworzy pan nim drzwi wejściowe. Być moŜe, 
ze gospodarze juŜ śpią, a moŜe nie. Nie znam ich zwyczajów. Jak pan wejdzie do małego 
hallu, to na prawo będą schody. Pójdzie pan nimi na pierwsze piętro. Anita będzie na pana 
czekała. Czy pan pamięta, pod jakim nazwiskiem będzie pan występował. 
  — Tak, Mam się nazywać Madejski. 
  — Eugeniusz Madejski. To na wszelki wypadek, gdyby doszło do rozmowy pomiędzy 
panem a gospodarzami willi. Rano przyjedzie moja Ŝona i zastanie pana w pokoju Anity. 
PrzecieŜ tylko o to chodzi. Prawda? 
  — Tak, tylko o to chodzi — powtórzył machinalnie Jacek. Nagłe poczuł gwałtowny 
niepokój, który wstrząsnął całym jego ciałem. 
  — Co panu jest? — spytał Helberg. 
  — Nie, nic. Mam dreszcze. Mnie tak zawsze trzęsie po wódce. Stanowczo za duŜo wypiłem, 
  — Niech pan nie przesadza. Nie było przecieŜ takiego pijaństwa. 
  Helberg zatrzymał wóz i otworzył drzwiczki. — Wysiadamy. Podprowadzę pana kawałek, 
pokaŜę panu ten dom, a potem juŜ pan sam sobie poradzi. Chodźmy. Aha, wczoraj kupiłem 
sobie nową pidŜamę. Niech pan poprosi Anitę, Ŝeby ją panu dała. Moja Ŝona nie zna tej 
pidŜamy. Spokojnie moŜe się pan w niej pokazać. 
  Szli po głębokim śniegu. Jacek czuł, jak zimna wilgoć wdziera mu się do butów. 
  — To tutaj — powiedział Helberg, zniŜając głos. — Widzi pan to światło w oknie? 
  — Widzę — odpowiedział równie cicho Jacek. Czy pan juŜ wraca? 
  — Tak. Lepiej, Ŝeby nas nikt razem nie zobaczył. Raz jeszcze dziękuję najserdeczniej. 
Powodzenia. Dobranoc. 
  Jacek został sam. Stał nieruchomo, wsłuchując się w odgłosy nocy. Niespodziewanie 
ogarnął go strach. Bał się. Nie wiedział dlaczego, ale bał się tak okropnie, Ŝe chciał krzyknąć i 
biec za Helbergiem, powiedzieć, Ŝe nie chce, ze wraca, ze nie ma zamiaru odgrywać Ŝadnej 
komedii, ze chce do „Halamy”. W ostatnim momencie opanował ten odruch. — Nie bądź 
idiotą — powiedział półgłosem do samego siebie. — Nie moŜesz się okazać wobec tego 
człowieka rozhisteryzowaną, głupią babą. Nie trzeba się było zgodzić wtedy, w knajpie, ale 
skoro się to juŜ stało… 

background image

  Posłyszał warkot odjeŜdŜającej chevrolety. Kości zostały rzucone. Nie miał odwrotu. Nie 
czuł się na siłach, Ŝeby wracać stąd piechotą do Zakopanego. A zresztą po co? Właściwie 
niczym nie ryzykuje. Skąd więc ten niepokój? Nerwy, nic innego, tylko nerwy. CóŜ mu się 
moŜe stać? Absolutnie nic. Prześpi się w pidŜamie Helberga i w porządku. Ta Anita musi być 
pierwszorzędna babka. MoŜe wyniknie coś interesującego? To jednak było lekkomyślne Ŝe 
strony Helberga. Prawda, Ŝe to niezwykle interesujący męŜczyzna, ale on takŜe nie jest 
Ŝ

adnym połamańcem. Nigdy nie wiadomo, co się moŜe zdarzyć. A nuŜ przypadną sobie z 

Anitą do gustu? Kto wie? 
  Uspokojony tymi myślami, wytarł chustką mokrą twarz i począł mozolnie brnąć w głębokim 
ś

niegu. Skarpetki mu przemokły i woda nieprzyjemnie chlupotała w butach. „Murowany katar 

— myślał Ŝałośnie. — Ciekawe, czy kochanka Helberga ma aspirynę? JeŜeli jest to przezorna 
dziewczyna, to powinna mieć. Niestety, ładne dziewczyny przewaŜnie nie bywają przezorne.” 
  Przystanął. Nagle uświadomił sobie, Ŝe w ostatnim momencie przeszli z Helbergiem na pan. 
Dlaczego? PrzecieŜ wypili bruderschaft i mówili sobie po imieniu. Co się stało? Kto zaczął 
mówić „pan”? Chyba Helberg? Tak, na pewno Helberg. Powiedział: „MoŜe pan się rozmyślił, 
panie Jacku?” śadnego z nich wtedy to nie uderzyło, Ŝe juŜ nie mówią sobie po imieniu. 
Dziwne… 
  A, głupstwo. Machnął ręką i znowu zaczął przekopywać się przez śnieg. — Ale napadało — 
mruczał zasapany. — Jak chwyci mróz, to warunki narciarskie będą znakomite. — Zaczął 
myśleć o tym, Ŝe wybiorą się z Kazikiem na Kasprowy, i zupełnie zapomniał o niedawnym 
lęku. 
  TuŜ przed nim wyrósł kształt domu. Willa była drewniana, zbudowana w stylu 
zakopiańskim. Na pierwszym piętrze okno błyszczało światłem. „Anita czeka” — pomyślał 
Jacek. Ogarnęło go podniecenie Co to za babka? Jak wygląda? Jak się do niego ustosunkuje? 
A moŜe jej się spodoba? 
  ZauwaŜył, Ŝe po drugiej stronie domu śnieg oświetlony był z parterowych okien. Widocznie 
gospodarze wrócili juŜ z pogrzebu. 
  Wszedł na ganek, otrzepał śnieg z butów i z koŜucha, wyjął z kieszeni klucz. Zrobiło mu się 
jakoś niewyraźnie. Poczuł się jak włamywacz. Przez chwilę obracał klucz w palcach. Nie 
było jednak sensu stać dłuŜej na ganku, w przemoczonych doszczętnie butach. Niech się 
dzieje, co chce. Wsunął klucz do zamku i przekręcił. Drzwi otworzyły się bez Ŝadnego 
„złowieszczego” zgrzytania czy skrzypienia. 
  Nie wiedział, gdzie jest wyłącznik, ale było dostatecznie widno. Odblask od śniegu wpadał 
przez nie zasłonięte okno. Na prawo, tak jak mówił Helberg, rzeczywiście były schody. 
  Nagle w przyległym pokoju rozległy się czyjeś pośpieszne kroki. 
  — Kto tam? 
  — To ja — odpowiedział łamiącym się głosem Jacek. — Dobry wieczór. 
  Trzask wyłącznika i pomarańczowe światło zalało hali. Wszystko natychmiast stało się 
jakieś bardziej prawdziwe, realniejsze. Meble, obrazy, dywan. 
  Postawna, tęga brunetka szczelniej otuliła się grubym szlafrokiem. 
  — Dobry wieczór. Zapewne pan Madejski? 
  — Tak, tak… właśnie. To ja.. 
  — śałowałam, Ŝe nie mogliśmy wtedy pana przywitać, ale… 
  — Tak, tak… wiem. Nic nie szkodzi. Rozumiem. Pogrzeb. Serdecznie współczuję — Jacek 
czuł, ze mówi to wszystko zupełnie niepotrzebnie, ale nie bardzo wiedział, jak się zachować. 
Był speszony. 
  Z pokoju rozległ się basowy męski głos: — Z kim m rozmawiasz? Kto przyszedł? 
  — Nic, nic. To pan Madejski — odpowiedziała uspokajająco. Następnie zaś zwróciła się do 
Jacka: — Proszę, niech pan się nie krępuje. Niech pan idzie na górę. Dobranoc. 

background image

  Drewniane schody trochę skrzypiały. Jacek czuł, Ŝe serce tak mu wali, jakby kłusem wbiegł 
na szóste piętro. 
  Drzwi. Niepewnie podniósł rękę i zastukał. 
  — Proszę. 
  Głos wydał się Jackowi fascynujący, głęboki, melodyjny. Wszedł. Przypuszczał, Ŝe 
przyjaciółka takiego męŜczyzny jak Helberg musi być efektowna, ale nie spodziewał się 
zobaczyć tak pięknej kobiety. Twarz blada, o niezmiernie delikatnym rysunku, jak rzeźbiona 
w alabastrze. I co za oczy. Ogromne, ciemnozielone, patrzące z taką przenikliwą 
agresywnością, Ŝe Jacek poczuł, jak mrówki zaczynają biegać mu po kręgosłupie. DuŜą 
szczotką rozczesywała gęste włosy koloru miedzi. 
  — Dobry wieczór — bąknął onieśmielony. — Ja właśnie… 
  Przez chwilę przyglądała mu się z bezczelną natarczywością. Obejrzała nawet jego 
przemoczone buty. — Siadaj — powiedziała wreszcie, wskazując szczotką fotel. — O tam. I 
nie rób takiej przeraŜonej miny. PrzecieŜ cię nie skrzywdzę. 
  Jacek usiadł i Ŝeby sobie dodać odwagi, wyjął papierosy. Był zaskoczony tą niespodziewaną 
poufałością. Pragnąc zaznaczyć, Ŝe niezbyt mu się to podoba, powiedział: — Przyszedłem 
tutaj do pani, poniewaŜ Robert prosił mnie o to, ale oczywiście… 
  — Wiem, wiem — przerwała mu. — Jestem zorientowana. PoniewaŜ mamy spędzić 
wspólnie noc, więc chyba wygodniej będzie, jeŜeli będziemy sobie mówili po imieniu. Mów 
do mnie po prostu: Anito, a ja do ciebie: Jacku. To nam w pewnym stopniu, ułatwi sytuację. 
  — O ile dobrze zrozumiałem Roberta, to ta nasza wspólna noc ma być fikcją — powiedział 
Jacek, który był zupełnie zdezorientowany. Nie wiedział, co o tym wszystkim ma myśleć, a 
jednocześnie bliskość tej kobiety działała na niego tak, Ŝe w ogóle tracił zdolność 
jakiegokolwiek myślenia. 
  — Fikcja — szepnęła w zamyśleniu. — Ciągle jakaś fikcja. CzyŜ całe nasze Ŝycie nie jest 
jedną wielką fikcją? 
  Nie odpowiedział. Stanowczo nie był w nastroju do filozoficznej dyskusji. Zapalił papierosa 
i dopiero teraz rozejrzał się po pokoju. Była to dosyć duŜa mansarda z ukośnie ściętym z 
jednej strony sufitem. Niski, bardzo szeroki tapczan przykrywała cięŜka narzuta z białego 
futra. Czerwone poduszki rysowały się jaskrawymi plamami. Cała nieomal podłoga pokryta 
była puszystym dywanem. Na ścianach takŜe dywany. Ani jednego obrazu. Ciepłe światło 
dwóch stojących lamp z duŜymi abaŜurami wypełniało wnętrze, nadając mu charakter 
intymny i przytulny. 
  Znowu zaczęła mu się badawczo przyglądać. — Chyba ci to nie przeszkadza, Ŝe rozczesuję 
włosy? 
  — Nie, skądŜe. Proszę bardzo. 
  — Jesteś przystojnym chłopcem — powiedziała. — Podobasz mi się. 
  Jacek uśmiechnął się. — Dziękuję za miłe słowa, ale mój wygląd zewnętrzny nie jest moją 
zasługą. To kwestia przypadku. — Zaczynał pozbywać się juŜ początkowego skrępowania. 
Czuł się pewniej. 
  Spojrzała na jego buty. — Fatalnie przemoczyłeś nogi. Zdejmij zaraz buty i skarpetki, włóŜ 
pantofle Roberta. Stoją tam w szafce. 
  — AleŜ dziękuję. Nie trzeba. 
  — W tej chwili zdejmuj buty. śadnych dyskusji. 
  Powiedziane to było takim energicznym tonem, Ŝe Jacek juŜ się nie sprzeciwiał. Wstał, 
podszedł do szafki i włoŜył pantofle Helberga, które były trochę na niego za duŜe. 
  — No, widzisz — powiedziała Anita, odkładając szczotkę. — Od razu lepiej? Miałabym 
wyrzuty sumienia, gdybyś się nabawił kataru. Zaraz dam ci pidŜamę. 
  — A właśnie — podjął Jacek. — Robert wspominał mi, Ŝe jest tu jego nowa pidŜama, 
Ŝ

ebym ją sobie poŜyczył. 

background image

  — Tak, tak. Zaraz dostaniesz. MoŜe będzie troszeczkę za duŜa, ale na jedną noc. Zresztą tu 
jest bardzo ciepło. MoŜna się nawet obejść bez pidŜamy. Zaraz zaprowadzę cię do łazienki. 
Umyjesz się i spać. 
  Jacek posłusznie pozwolił sobą kierować. Niebawem umyty, odświeŜony, ubrany w błękitną 
pidŜamę Helberga, stał na środku pokoju i rozglądał się niepewnie. Anita spojrzała na niego i 
parsknęła śmiechem. — Nie rób takiej zrozpaczonej miny. Wyglądasz, jakbyś szedł na 
ś

cięcie. Czy rzeczywiście wydaję ci się taka przeraŜająca? 

  — Zsunę razem fotele i na nich się prześpię — powiedział Jacek. — Przykryję się kocem 
albo tą narzutą. 
  — Oszalałeś? — oburzyła się. — Czy ty sobie wyobraŜasz, Ŝe ja bym pozwoliła na to, Ŝebyś 
się męczył na fotelach? Zobacz, jaki tapczan szeroki. Nie tylko dwie ale trzy osoby mogą się 
zmieścić bez trudu. Nie zawracaj głowy fotelami. PomóŜ mi lepiej posłać tapczan. 
  — Ale… — próbował oponować Jacek. Chciał być jednak lojalny wobec Helberga. 
  — śadnego „ale”. Ja tu decyduję. Podnoś tapczan. 
  Podniósł. Wyjęła dwie poduszki, ogromne prześcieradło i dwie kołdry. 
  — Jak będziesz koniecznie chciał, to moŜesz spać pod osobną kołdrą. Widzisz, jaki luksus? 
  — MoŜe jednak byłoby lepiej, Ŝebym spał na fotelach — bronił się coraz słabiej Jacek. Nie 
mógł oderwać oczu od rozchylającego się niedyskretnie szlafroka. 
  Anita pieszczotliwie poklepała go po policzku. — Nie bądź nudny. 
  — Zdawało mi się, Ŝe kochasz Roberta — powiedział, nie patrząc na nią. 
  — Oczywiście, Ŝe kocham Roberta. 
  — Więc…? Nie bardzo rozumiem. 
  Podeszła do niego i z bliska zajrzała mu w oczy. — Myślę, Ŝe ci się trochę podobam. Tak mi 
się wydaje. 
  Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć głosu z gardła. Poczuł, jak Anita dotyka jego 
włosów. Objęła go mocno za szyję i pocałowała w usta. — Chodź — szepnęła. 
  Był jasny dzień, kiedy Jacek otworzył oczy. Przez chwwilę nie mógł się zorientować, gdzie 
jest i co się z nim dzieje. Zdziwionym spojrzeniem wodził po ścianach zawieszonych 
dywanami. To nie „Halama”, myślał sennie. Po na pewno nie „Halama”. Chciało mu się 
jeszcze spać. Zamknął oczy, ale jakiś wewnętrzny niepokój nie pozwolił mu zasnąć. Usiadł na 
tapczanie i rozejrzał się. Powoli wracał do rzeczywistości. Helberg, kolacja u „Jędrusia”, 
zielona chevroleta, Anita… Gdzie Anita? Co za cudowna babka. Nie było jej w pokoju. — 
Anita! — zawołał. — Anita! — powtórzył głośniej. Nikt się nie odezwał. „Pewnie myje się w 
łazience” — pomyślał i znowu się połoŜył. Czuł miłe rozleniwienie w całym ciele. Z 
przykrością myślał o tym, Ŝe musi Wstać i czegoś się napić. Paliło go pragnienie. 
  LeŜał i czekał, aŜ Anita wróci z łazienki. Nie wracała. Przewrócił się na bok i przez dłuŜszą 
chwilę trwał w rozkosznym błogostanie. „śeby tak sobie pospać do wieczora” — westchnął. 
Spojrzał na niebieską pidŜamę i nagle uprzytomnił sobie, ze przecieŜ rano ma przyjechać 
Ŝ

ona Helberga. „Która to godzina”? — Sięgnął po zegarek, leŜący na nocnym stoliczku. Od 

razu oprzytomniał i zerwał się na równe nogi. — Rany boskie! — krzyknął. — Dziesiąta! 
  Zaczął biegać po pokoju, nie wiedząc, co robić. JeŜeli Ŝona Helberga przyjechała 
pośpiesznym z Warszawy, to powinna juŜ dawno tu być. Co się stało? Widocznie nie 
przyjechała. Gdzie Anita? NiemoŜliwe, Ŝeby się tyle czasu kąpała. — Anita! — krzyknął. — 
Anita! — Cisza. Stanął i zaczął nasłuchiwać. Z głębi domu nie dolatywały Ŝadne odgłosy. 
  Zrzucił pidŜamę i, rezygnując z mycia, zaczął się pospiesznie ubierać. Znowu pojawił się 
wczorajszy niepokój. Otworzył drzwi i wyszedł. W łazience nie było Anity. Zeszedł więc na 
dół i niezdecydowany zatrzymał się w hallu. — Czy jest tu kto? — spytał i nie wiadomo 
dlaczego przestraszył się własnego głosu. Nikt mu nie odpowiedział. Zaczął więc krąŜyć po 
mieszkaniu, stukając do róŜnych drzwi i zaglądając do pustych pokoi. „MoŜe ktoś jest w 

background image

kuchni?” — pomyślał, usiłując zapanować nad zdenerwowaniem. „Na pewno są w kuchni.” 
Ruszył zdecydowanym krokiem i otworzył drzwi. Stanął jak skamieniały. 
  Pod oknem, głową zwrócone w kierunku kredensu, leŜało ciało Helberga w kałuŜy 
zakrzepłej krwi. 
 
Rozdział III 
   
  W pierwszej chwili Jacek nie wierzył w to, co zobaczył. Był pewien, Ŝe to koszmarny sen. 
Sporo czasu upłynęło, zanim zdecydował się poruszyć. ZbliŜył się ostroŜnie i pochylił się nad 
piękną głową, ozdobioną siwą czupryną. Twarz była łagodna, spokojna. Mogło się zdawać, Ŝe 
Helberg śpi. Jacek, pokonując wewnętrzne opory, dotknął nieśmiało jego ręki. Nie mogło być 
wątpliwości. Miał przed sobą trupa. 
  Co robić? Trzeba zawiadomić milicję. Gdzie tu telefon? Natychmiast musi zadzwonić do 
komendy. Gdzie telefon? Miał straszliwie wyschnięte gardło. Czuł, Ŝe nie będzie mógł 
wydusić z siebie ani słowa. Podszedł do zlewu, pochylił się pod kranem i pił, pił długo, 
chciwie. Potem wyprostował się, odetchnął głęboko i otarł dłonią mokrą I twarz. 
  Pojawiła się refleksja. Zawiadomi milicję i co? Zaaresztują go. Oczywiście. Natychmiast go 
zaaresztują i wsadzą do więzienia. Milicjantom sprawa będzie się wydawała najzupełniej 
jasna. Spędził noc z przyjaciółką Helberga, a następnie w czasie kłótni zabił go. Prosta, 
banalna sprawa. JakieŜ moŜe przedstawić dowody na to, nie jest mordercą? śadnych, 
absolutnie Ŝadnych. Wyszedł z kuchni i począł biegać po mieszkaniu w nadziei, Ŝe jednak 
kogoś znajdzie, chociaŜ wiedział doskonale, Ŝe dom jest pusty. „Co się stało z Anitą? — 
myślał. — Uciekła. A moŜe to ona zamordowała Helberga? Gdzie się podzieli gospodarze? 
PrzecieŜ w nocy rozmawiał z tą panią i słyszał głos jej męŜa z sąsiedniego pokoju. Dlaczego 
ich nie ma? Dlaczego nie przyjechała Ŝona Helberga?” 
  To były pytania, na które w Ŝaden sposób nie mógł znaleźć odpowiedzi. Wiedział tylko 
jedno: został wplątany w jakąś straszliwą, zbrodniczą intrygę i nie miał pojęcia, jak z tego 
wybrnąć. Zawiadomić milicję źle, nie zawiadomić jeszcze gorzej. Bo gospodarze wrócą, 
zaalarmują komendę, zacznie się śledztwo. Bez większego trudu dojdą do tego, Ŝe widziano 
go wieczorem w towarzystwie Helberga. Ta zielona chevroleta to dosyć znaczny wóz. 
Rachunek u „Jędrusia” takŜe był niemały. Takich gości kelner na pewno pamięta. Helberg to 
była bardzo charakterystyczna, rzucająca się w oczy postać. Kto go zabił? Anita? Dlaczego? 
A moŜe ci gospodarze? Ale w takim razie, dlaczego Anita zniknęła? A moŜe wykończyli 
Helberga do spółki? Co się kryje za tym morderstwem? JeŜeli Anita i gospodarze uciekli po 
dokonaniu morderstwa, to bardzo długo mogą tu leŜeć zwłoki Helberga i nikt się nie dowie o 
jego śmierci. W kaŜdym razie nie naleŜy się spieszyć z zawiadomieniem milicji. PrzecieŜ 
mógł nie wejść do kuchni i nic nie zobaczyć. W razie czego tak się będzie tłumaczył. JeŜeli 
wzięto by go na przesłuchanie, to powie całą prawdę, nie powie tylko, Ŝe widział trupa 
Helberga. To chyba było najrozsądniejsze. Nic nikomu nie mówić, wiać stąd jak najprędzej i 
wracać do „Halamy”. Ach, Ŝeby mógł się poradzić Ewy. Ona na pewno wiedziałaby, jak się 
zachować w takiej sytuacji. Ewa… Czy mu przebaczy, jeŜeli się dowie? Zdradził ją jak 
ostatnia świnia. I to z kim? Być moŜe z morderczynią. Diabli nadali, to wszystko przez tę 
cholerną syrenkę. Bo przecieŜ gdyby mu się nie popsuła, to nie poznałby Helberga teraz 
najspokojniej siedziałby sobie w „Halamie” z Kaziem. 
  Nagle wydało mu ‘się, Ŝe coś się poruszyło w kuchni. Poczuł, jak włosy podnoszą mu się na 
głowie z przeraŜenia. Uciekać, uciekać! W paru susach skoczył na górę, chwycił koŜuch i, 
gubiąc po drodze rękawice, wybiegł aa dwór. Drzwi były otwarte. „A moŜe zamknąć?” — 
pomyślał. Pośpiesznie wyjął z kieszeni klucz i przekręcił go w zamku. Tak będzie lepiej, 
oczywiście, Ŝe tak będzie lepiej. Nikt z przypadkowych przechodniów nie wejdzie do tego 
domu i nie zobaczy. 

background image

  Brnął pośpiesznie przez śnieg, zapadając się po kolana. Zatrzymał się i otarł mokre od potu 
czoło. Był zasapany, dyszał cięŜko, z trudem chwytał oddech. Parę razy obejrzał się za siebie, 
jakby chciał sprawdzić, czy nikt go nie goni. Rozgorączkowana wyobraźnia podsuwała mu 
niesamowite obrazy. PrzeraŜenie ogarniało go na myśl, Ŝe lada chwila zobaczy 
zakrwawionego Helberga, biegnącego za nim po śniegu. „Zwariowałem, na pewno 
zwariowałem” — powtarzał w myśli, przedzierając się przez zaspy. 
  Wreszcie wypadł na szosę i począł biec w dół, ślizgając się i przewracając. Zwolnił, bo nie 
miał juŜ sił. Czuł, jak struŜki potu spływają mu po plecach. Krew przyśpieszonym rytmem 
waliła w skroniach. 
  Zatrzymał się przy starej witkiewiczowskiej kapliczce. Podniósł; głowę i popatrzył na 
drewnianego świątka. Potem zrobił kilka głębokich wdechów i ruszył dalej równym krokiem. 
Powoli się uspokajał. Starał się myśleć o czym innym, nie pozwolić rozhulać się wyobraźni. 
  Mimo wysiłków nie mógł jednak zapomnieć o tym, co się stało. Obraz nieruchomego ciała 
Helberga wracał nieustannie z rozpaczliwą natarczywością. „A moŜe on jeszcze Ŝył?” — 
pomyślał Jacek. — MoŜe trzeba go było ratować?” Wiedział przecieŜ, Ŝe to nie miałoby 
sensu. Trup był zimny i sztywny. Helberg nie Ŝył na pewno od paru godzin. 
  — MoŜe pana podwieźć? 
  Drgnął gwałtownie i odwrócił się przeraŜony. Zobaczył szeroko uśmiechniętą twarz górala. 
  — Niech pan siada. Co się pan tak będzie męczył. Drogo nie wezmę. Pan do Zakopanego? 
  — Tak. 
  — A w Zakopanem gdzie pana zawieźć? 
  — Chciałbym do „Halamy”‘. 
  — No, to jedziemy do „Halamy’’… Wio…! — Świsnął bat. Krępy, mocny kasztan ruszył 
raźniejszym kłusem. 
  Jacek patrzył na ośnieŜone, błyszczące w słońcu świerki i nagle wydało mu się, Ŝe to 
nieprawda, Ŝe to wszystko wcale się nie zdarzyło. Cała ta historia była tak niesamowita, tak 
zupełnie nierealna, Ŝe trudno było w nią uwierzyć. „To przecieŜ nie mogło się stać. To nie 
mogło się stać — powtarzał w myśli. — To jakiś film, jakaś powieść kryminalna, ale w 
rzeczywistości takie rzeczy się nie dzieją. To niemoŜliwe…” 
  Góral próbował nawiązać rozmowę. Widząc, Ŝe jego pasaŜer jest jakiś nieprzytomny, 
wzruszył ramionami i umilkł. W milczeniu zajechali do „Halamy”. 
  Jacek zapłacił i wysiadł z sanek. Przez chwilę stał niezdecydowany. Co powie? Jak 
usprawiedliwi swoją nieobecność? Nie musiał się usprawiedliwiać, ale powiedzieć coś 
wypada. 
  Wolno wszedł po oblodzonych schodach. Pierwszy powitał go portier. — A, dzień dobry, 
panie redaktorze. Dobrze, Ŝe pan wrócił. Niepokoiliśmy się juŜ o pana. Klucz po pańskiego 
pokoju jest na górze. Rózia akurat sprzątała jego pokój. 
  — O ho, ho — roześmiała się. — Ale się pan gdzieś zabałaganił. Czy to tak ładnie? 
Przynoszę dzisiaj rano śniadanie, stukam, nikt nie otwiera. Pobiegłam na dół, a portier mi 
mówi, Ŝe pan wcale na noc nie wrócił. No, no. A co będzie, jak powiem Ŝonie? 
  — Spotkałem kolegów — powiedział niepewnie Jacek. — Zasiedzieliśmy się. Zrobiło się 
późno. Zanocowałem u jednego z nich. Nic się przecieŜ nie stało. 
  Zabrzmiało to widocznie jakoś trochę dziwnie, bo Rózia spowaŜniała i spojrzała na niego 
uwaŜniej. — Pewnie, Ŝe się nic nie stało. Tylko pan Mierzwiński trochę się denerwował. 
Chciał juŜ nawet dzwonić na milicję, Ŝeby pana szukali. 
  — Zwariował?! — krzyknął zdenerwowany Jacek. — Po co od razu na milicję. 
  — Pewnie pan Mierzwiński myślał, Ŝe moŜe jakiś wypadek. Napije się pan kawy? 
  — Nie, na razie dziękuję. MoŜe potem. 
  — Przyniosę, to się pan namyśli. 

background image

  Rózia wyszła. Jacek rzucił się na łóŜko. Kłamstwa, same kłamstwa. JuŜ się skończyło 
spokojne, beztroskie Ŝycie. Teraz będzie tylko czekał na to, Ŝe go zakują w kajdany i 
zaprowadzą do więzienia. Czy nic tam nie zostawił? Chyba nie. KoŜuch jest… czapka jest. A 
rękawiczki? Gdzie rękawiczki? Nie miał ich na rękach, kiedy jechał sankami. Zerwał się i 
skoczył do koŜucha. Gorączkowo zaczął szukać po kieszeniach. Rękawiczek nie było ani w 
kieszeniach koŜucha, ani spodni, ani marynarki, ani w szafie. Pamiętał, Ŝe miał rękawiczki, 
kiedy wsiadał z Helbergiem do chevrolety. Zostawił, zostawił je w tej willi. A moŜe zgubił, 
jak biegł po śniegu do szosy? To takŜe moŜliwe. A zresztą przecieŜ nie on jeden nosi 
skórzane rękawiczki. Nie ma się co przejmować. Pies. JeŜeli dadzą powąchać psu 
milicyjnemu jego rękawiczki, to koniec. Roześmiał się. Co za nonsens. W jaki sposób pies 
moŜe naprowadzić na jego ślad? Bzdura. PrzecieŜ jechał sankami. 
  Rozległo się pukanie do drzwi. Jackowi krew uderzyła do głowy. 
  — Proszę. Wszedł Kazik. 
  — No, jesteś nareszcie. GdzieŜeś się ty, do cholery, tak zabradziaŜył? Myślałem juŜ, ze 
bryknąłeś z Zakopanego z jakimś kociakiem. 
  — Wolno mi chyba robić, co mi się podoba — burknął zirytowany Jacek. — Jestem juŜ w 
tym wieku, Ŝe nie potrzebuję nianiek. Nie sądzisz? 
  Kazik zdziwiony spojrzał na przyjaciela. 
  — Jacuniu, co cię ugryzło? Co ci jest? Kac? A moŜe zawód miłosny? Nie zgodziła się? No, 
powiedz prawdę. Nie wstydź się. To Ŝadna hańba. 
  — Odpieprzcie się wszyscy ode mnie! — krzyknął histerycznie Jacek. 
  — Człowieku, co się z tobą dzieje? Chory jesteś? 
  — Nic się ze mną nie dzieje, ale mam juŜ dosyć tych wszystkich indagacji. Najprzód Rózia, 
teraz ty. Cholery moŜna dostać. Nie przyszedłem na noc, to nie przyszedłem, i nikomu nic do 
tego. 
  Kazik wzruszył ramionami. — Widzę, Ŝe cię coś mocno stuknęło. Wiesz, co ci powiem? 
PołóŜ się spać. Jak się porządnie wyśpisz, to potem pogadamy. Cześć. 
  Zaraz po wyjściu Kazia, Rózia przyniosła śniadanie. — Niech pan duŜo nie je, bo to juŜ 
obiad niedługo — przestrzegła Ŝyczliwie. — I najlepiej niech się pan połoŜy, mizerniutko coś 
pan wygląda. 
  — Dobrze, dobrze, dziękuję — mruknął Jacek, nie patrząc na pokojówkę. 
  Został sam. Nareszcie. Odetchnął z ulgą. Zjadł śniadanie, nie czując smaku jedzenia, 
rozebrał się, włoŜył szlafrok i poszedł do łazienki. 
  LeŜał w wannie, z zamkniętymi oczami, i czuł, jak woda wyciąga z niego zmęczenie i 
zdenerwowanie. Znowu zwyczajne, codzienne Ŝycie, takie, jakie lubił najlepiej. Och, Ŝeby 
wszystko tamto mogło być tylko strasznym snem. Co to by była za rozkosz, co za rozkosz. 
Obudzić się i mieć pewność, Ŝe nic się takiego nie stało, Ŝe to tylko senne zmory po zbyt 
obfitej kolacji w „Halamie”. Umył się, wrócił do swego pokoju i długo, bardzo starannie golił 
się, patrząc z niechęcią na swą zmiętą, mizerną twarz i przekrwione oczy. „Jakby sędzia 
zobaczył taką gębę, to bez namysłu dałby mi dziesięć lat pudła” — pomyślał melancholijnie. 
  Wsunął się pod kołdrę i starał się zasnąć, ale nie mógł. Zbyt duŜo bezładnych, stłoczonych 
myśli rozsadzało mu czaszkę. Ciągle jeszcze nie był pewien, czy jednak nie powinien pójść 
do komendy milicji i powiedzieć wszystko. Oczywiście, ze to było najwłaściwsze załatwienie 
sprawy, fale nie miał odwagi tego zrobić. Po prostu bał się, Ŝe go z miejsca zamkną i później 
się tłumacz… Wyobraził sobie zimną, ciemną celę więzienną. Po ścianach ścieka wilgoć. Jest 
duszno, nie ma czym oddychać. Nie, nie, wszystko, byle nie to. A moŜe zadzwonić do Ewy? I 
co jej powie? śe się przespał z jakąś rudą wampirzycą? Co ma na swoje usprawiedliwienie? 
Nic — absolutnie nic. Ze to miała być tylko taka sobie niewinna komedia? A któŜ w 10 
uwierzy? W kaŜdym razie nie Ewa. Ale sobie narobił. Niech to wszyscy diabli. MoŜe 
najlepiej byłoby wrócić do Warszawy? Ale taka nagła ucieczka z Zakopanego wszystkim 

background image

wyda się podejrzana, jeszcze do tego po tej nocy spędzonej poza „Halamą”. I tak źle, i tak 
niedobrze. Co robić? Nie miał się kogo poradzić. PrzecieŜ Kaziowi nie mógł się zwierzyć z 
takiej historii. Porządny chłopak, ale gaduła, plotkarz. Wszyscy znajomi w kraju i zagranicą 
natychmiast zostaliby poinformowani w „największej tajemnicy”, Ŝe Jacek… Nie, nie, Kazio 
nie wchodził w rachubę. 
  Zasnął przed samym obiadem. Zbudziła go poczciwa Rózia. — Niech pan wstaje, szybko. 
Zupa na stole. 
  Zerwał się. Był umyty, ogolony, więc tylko pośpiesznie narzucił na siebie ubranie i zbiegł do 
jadalni. Wszyscy juŜ siedzieli na swoich miejscach. 
  Młode panie, siedzące przy jego stoliku, przyglądały mu się z większym niŜ zwykle 
zainteresowaniem. Uśmiechały się dyskretnie. 
  — JakŜeŜ tam narty? — spytała blondynka. 
  — Nie jeździłem dzisiaj. Zrobiłem sobie taki maleńki odpoczynek. 
  — Na pewno się panu przyda odpoczynek. 
  Jacek jadł wolno. Nie miał apetytu. Jego towarzyszki wstały i poszły. Prawie sam został w 
jadalni. Przysiadł się do niego Kazik. 
  — No jak tam? Lepiej? 
  — Wspaniale. 
  — Coś ty taki dziwny, Jacuś? 
  — Wcale nie jestem dziwny. Zdaje ci się. 
  — Niech ci będzie. Nie chcesz nic mówić, to nie. — Kazik wstał, przeszedł się po jadalni i 
wyjrzał przez okno. — Ciekawe, czego szukają tu ci milicjanci — powiedział. 
  Jacek poderwał się. — Jacy milicjanci? 
  — No, ci tutaj. Popatrz. 
  — Gdzie oni idą? — spytał cicho Jacek. 
  Kazik wzruszył ramionami. — A bo ja wiem? W kaŜdym razie nie do nas. Mijają „Halamę”. 
O, popatrz, jaki gruby fajny. A moŜe ty coś przeskrobałeś? Przyznaj się. MoŜe ciebie szukają? 
Włóczysz się gdzieś po nocach, to diabli cię wiedzą… 
  — Nie wygłupiaj się — powiedział zbyt głośno Jacek, a jego głos zabrzmiał nienaturalnym 
falsetem. 
  Nie oglądając się na Kazika, pobiegł na górę. Zamknął starannie drzwi i rzucił się na łóŜko. 
W tej chwili zdał sobie sprawę z tego, Ŝe nigdy juŜ nie zazna spokoju, Ŝe kaŜdy napotkany 
przypadkowo milicjant będzie budził w nim przeraŜenie, Ŝe kaŜdy Ŝart, kaŜde jakieś trochę 
bardziej dwuznaczne spojrzenie będzie wyprowadzać go z równowagi. „A jeŜeli juŜ znaleźli 
trupa Helberga? JeŜeli śledztwo jest w toku? PrzecieŜ w kaŜdej chwili mogą przyjść po niego. 
Trzeba wyjechać, wyjechać jak najprędzej, uciec stąd. W kaŜdym razie w Warszawie będzie 
czuł się pewniejszy. Jest Ewa, która się zna na tych wszystkich prawnych sprawach, są 
koledzy, przyjaciele. Nie jest sam, otaczają go bliscy, Ŝyczliwi ludzie. A tutaj? Co się stanie, 
A jak go nagle wsadzą w Zakopanem do ciupy? Rozpacz. Przewiozą go do Krakowa i rób, co 
chcesz. Kto go tam będzie ratował? Nie, nie, trzeba natychmiast stąd wyjeŜdŜać. Nie moŜna 
ryzykować. 
  Zerwał się, zdjął z szafy walizę i zaczął się gorączkowo pakować. W tej chwili ktoś zastukał. 
Otworzył drzwi i wpuścił do pokoju Lusię. 
  Roześmiała się. — Co pan taki przestraszony. Nic się nie stało. Telefon do pana. Warszawa. 
ś

ona dzwoni. 

  Zbiegł szybko na dół. W słuchawce posłyszał wesoły, radosny głos Ewy. 
  — Jak się masz, Jacusiu. Strasznie się za tobą stęskniłam. Wyobraź sobie, kochany, Ŝe mam 
wspaniałą wiadomość. Zieliński wyzdrowiał. Staje w tej sprawie. Ja jestem wolna. 
PrzyjeŜdŜam do ciebie jutro. 
  — Jutro? 

background image

  — Tak, jutro. Nie cieszysz się? 
  — Strasznie się cieszę. Oczywiście. To wspaniale. Właśnie ja miałem zamiar wracać do 
Warszawy… 
  — Tak się za mną stęskniłeś? Biedaku. No, nic się nie martw, jutro juŜ będziemy razem w 
„Halamie”. Będzie wspaniale. Pa, Całuję mocno, mocno. 
  — Czym przyjeŜdŜasz, pociągiem czy autobusem? 
  — Prywatnym wozem. Zabiera mnie znajomy prokurator. Bardzo miły, inteligentny pan. 
Poznasz go. Na pewno ci się spodoba. Do widzenia, kochanie. Do jutra. 
  Jacek odłoŜył słuchawkę. Przez chwilę wpatrywał się otępiałym wzrokiem w zielony 
telefon. Chevroleta takŜe była zielona, tylko trochę ciemniejsza… Piękny wóz. Jak 
fantastycznie ciągnął wtedy tam pod górę. Ewa przyjeŜdŜa. Jaka zadowolona, jaka 
szczęśliwa… Jak mogłoby być wszystko cudownie, Ŝeby… Ŝeby nie był takim skończonym 
idiotą. Cholera jasna! W bezsilnej wściekłości miał ochotę walić z całej siły głową o ścianę. 
PrzecieŜ to jego wina, tylko i wyłącznie jego wina. Głupie bydlę. Zachciało mu się 
niezwykłych przygód. Z pierwszym napotkanym facetem poszedł na wódkę i od razu 
bruderschaft, i od razu jakieś przyjacielskie przysługi. Jak w ogóle mógł się zgodzić na taką 
kombinację? Chyba tylko to go moŜe 1 Usprawiedliwiać, Ŝe był pijany. Ale właściwie nie był 
taki bardzo pijany. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, co robi. Zaczarował go ten Helberg 
czy co? Nieprawdopodobne. 
  Wrócił do siebie na górę i wyjął rzeczy z walizki. „Ewa przyjeŜdŜa, Ewa przyjeŜdŜa” — 
tętniło mu w głowie. Co to będzie? Co jej powie? Czy powinien jej powiedzieć prawdę? Nie, 
chyba lepiej nie. Lepiej zaczekać, co z tego wszystkiego wyniknie. A moŜe nikt się w ogóle 
nie będzie czepiał? PrzecieŜ to moŜliwe. A co z pokojem? Trzeba porozmawiać z 
kierowniczką. Kierowniczka przyjęła go bardzo Ŝyczliwie. 
  — Jak się pan u nas czuje? Mam nadzieję, Ŝe dobrze. Pogoda dopisuje. 
  — Telefonowała do mnie Ŝona i właśnie… 
  — Wiem, wiem. Rozmawiałam z pańską Ŝoną. Dostaniecie państwo dziewiątkę. To bardzo 
wygodny pokój. Akurat jutro się zwalnia. Na pewno się pan cieszy, Ŝe Ŝona przyjeŜdŜa. 
  — O tak, oczywiście. Dziękuję pani. 
  Więc wszystko było załatwione. Pokój zarezerwowany, Ewa przyjeŜdŜa. Mają przed sobą 
przeszło trzy tygodnie. Mogłyby to być wspaniałe trzy tygodnie, Ŝeby… No, trudno, stało się. 
Nic juŜ na to nie moŜna poradzić. Nie pozostaje nic innego, jak czekać. MoŜe jednak 
wszystko dobrze się skończy. PrzecieŜ nie jest mordercą. JeŜeli zawinił, to tylko wobec Ewy. 
Ze śmiercią tego człowieka nie ma nic wspólnego. 
  Nie mógł juŜ dłuŜej zadręczać się ponurymi myślami. Poszedł do pokoju Kazia. 
  — Nie wybrałbyś się na narty? 
  — Skąd w tobie nagle taki sportowy duch. Chyba nie jesteś w najlepszej formie. 
  — ToteŜ nie mówię o zjazdach z Kasprowego. Mam na myśli taki ulgowy spacerek. Muszę 
odetchnąć trochę świeŜym powietrzem. 
   
  Przyjechała Ewa. 
  Przywitała się z Jackiem bardzo serdecznie, wyściskała go, wycałowała. — Nie masz 
pojęcia, jak się cieszę, Ŝe udało mi się wyrwać z tej Warszawy. Przyznam ci się, ze niewielką 
miałam nadzieję, Ŝe w ogóle przyjadę. No, chodź do pokoju. Rozpakuję się. Musisz mi 
opowiedzieć, co tu porabiasz. 
  Portier, wspomagany przez Jacka, zaniósł walizki na pierwsze piętro. 
  Ewa zaczęła się rozpakowywać. Wieszała sukienki do szafy, układała bieliznę na półkach. 
Była podniecona, szczęśliwa. Dopiero po pewnym czasie zorientowała się, Ŝe Jacek jest jakiś 
nieswój. Przestała zajmować się sukienkami. Podeszła do niego, połoŜyła mu ręce na 
ramionach i przyjrzała mu się uwaŜnie. 

background image

  — Co ci jest? 
  — Nie, nie, nic mi nie jest, zupełnie nic. 
  — Mizernie wyglądasz. Źle się czujesz? 
  — AleŜ czuję się doskonale. Kiepsko spałem. To moŜe dlatego. Mieliśmy w nocy straszny 
halniak. 
  O nic juŜ nie pytała. Kończyła się rozpakowywać. Jacek wiedział, Ŝe musi coś powiedzieć. 
Nigdy jeszcze wobec Ewy nie czuł się tak skrępowany. 
  — Bobrze ci się jechało, kochanie? 
  — Znakomicie. Wojnar ma doskonały wóz. Świetnie prowadzi. 
  — To ten prokurator? 
  — Tak. Przemiły człowiek. Bardzo kulturalny. Musisz poznać. Mieszka na Antałówce. Czy 
ty, Jacku, naprawdę nie jesteś chory? 
  — Co ty z tymi chorobami? Dlaczego ciągle o to pytasz? 
  — Bo jesteś jakiś dziwny. Zachowujesz się tak, jakbyś był niezadowolony z tego, ze 
przyjechałam. 
  — Ale skądŜe. DajŜe spokój. Bardzo się cieszę. 
  — A moŜe ja ci pokrzyŜowałam jakieś plany? Przyznaj się. 
  — Co ty masz za pomysły? JakieŜ ja mogę mieć plany! 
  — No, nie wiem. RóŜne plany miewają męŜczyźni. 
  — Ewo, na miłość boską, przestań. Bardzo się cieszę, Ŝe przyjechałaś. Nie mam i nie 
miałem Ŝadnych planów. 
  — A jak tam twoja twórczość? — spytała, zmieniając temat. 
  — Jeszcze nic nie zrobiłem. 
  — O, widzę, ze się lenisz. Trzeba się będzie za ciebie zabrać. A jak tam Kazio? 
  — Jest. 
  — Nie dopinguje cię do roboty? 
  — Przede wszystkim jego trzeba by zdopingować. Tobie się zdaje, Ŝe on taki pracuś. 
  — Zdaje się, Ŝeście się obaj dobrali — roześmiała się Ewa. — No, ale nic. JuŜ ja was tutaj 
zorganizuję. Spokojna głowa. A jakie towarzystwo w „Halamie”? 
  Jacek wzruszył ramionami. — Bo ja wiem. Nie interesuję się specjalnie tutejszym 
towarzystwem. 
  — A kim się interesujesz? 
  — Nikim. 
  — Mną takŜe nie? 
  — O tobie nie mówię. Sądziłem, Ŝe pytasz… 
  Poklepała go czule po policzku. — Wymizerowałeś się, mój biedaku. Chyba cię nie głodzą? 
Muszę się tobą zaopiekować. Zaraz od jutra. Oj, ci męŜczyźni. Zawsze jak małe dzieci. Bez 
przerwy trzeba ich pilnować. 
  Zadźwięczał gong, wzywający na kolację. 
  W jadalni podbiegł do nich Kazio i zaczął się entuzjastycznie witać z Ewą. 
  — Jak to świetnie, Ŝe przyjechałaś. Strasznie się cieszę. Nie masz pojęcia, jak tutaj biedny 
Jacuś tęsknił za tobą. Nawet trochę zmizerniał. Pogodę mamy cały czas znakomitą. Warunki 
narciarskie wspaniałe. Poszalejemy sobie na nartach. Przywiozłaś chyba narty? 
  — Oczywiście. 
  Kazia przeniesiono na miejsce Jacka do trzech młodych pań. Jacek z Ewą zostali 
przydzieleni do starszego małŜeństwa. On miał minę zgorzkniałą i zaraz na wstępie zaczął 
opowiadać o złym funkcjonowaniu grubego jelita. Ona, tęga, energiczna, obdarzona 
wspaniałym apetytem, twierdziła z całą stanowczością, Ŝe dolegliwości męŜa zaczęły się od 
momentu, gdy zjadł większą ilość niewłaściwie przyrządzonych pierogów leniwych. 

background image

Skorzystała teŜ z okazji, Ŝeby wygłosić krótki wykład na temat, jak naleŜy przyrządzać leniwe 
pierogi. 
  Ewa udała ogromne zainteresowanie problematyką kulinarną. Jacek w milczeniu jadł 
wątróbkę, która z trudem przechodziła mu przez gardło. 
  — Świetna jest ta wątróbka — powiedziała Ewa. — Co tak jesz, jakby ci nie smakowało? 
  — Jakoś nie mam apetytu. 
  Po kolacji Jacek zaproponował: — MoŜe obejrzymy telewizję? 
  — O, nie, nie — sprzeciwiła się zdecydowanie Ewa. — ‘Zmęczona jestem. Chodźmy do 
pokoju. 
  Jacek szedł jak na ścięcie. Wiedział, ze czeka go najcięŜsza chwila w jego Ŝyciu. 
  Ewa wzięła kąpiel, starannie ułoŜyła sobie włosy, dotknęła pachnącym korkiem za uszami i 
wsunęła się pod kołdrę. W białej pidŜamce, przybranej róŜową wstąŜką, wyglądała jak 
pensjonarka. 
  Jacek krąŜył po pokoju, dotykając niepotrzebnie róŜnych przedmiotów. 
  — Dlaczego się nie kładziesz? 
  — Tak, tak, zaraz. 
  — Co ci jest? 
  — Nic. 
  — To dlaczego się tak głupio kręcisz? Aha, przywiozłam ci tę niebieską pidŜamę, którą tak 
lubisz. 
  Jacek drgnął gwałtownie i spojrzał na nią przeraŜony. 
  — Jaką niebieską pidŜamę? 
  — No tę, którą ci w zeszłym roku kupiłam na imieniny. Nie pamiętasz? Co się tak patrzysz? 
  — Nie, nic. Dziękuję ci. 
  — PołoŜyłam na półce w szafie. Weź ją sobie. 
  — Dobrze. 
  — Idź się umyć. Łazienka wolna. Na co czekasz? 
  — Tak, tak, oczywiście. Zaraz… 
  Przyglądała mu się z rosnącym zdziwieniem. — A moŜe byś mnie tak pocałował — 
powiedziała. 
  Wtedy Jacek wybuchnął. — Nie mogę, nie mogę. Nie zniosę tego dłuŜej. Nie zniosę! 
  Przestraszyła się i usiadła na łóŜku. — Jacku, co się z tobą dzieje? Chodź tu do mnie. Siadaj. 
W tej chwli siadaj tutaj. 
  Posłusznie usiadł na jej łóŜku, ukrył twarz w dłoniach i wybuchnął płaczem. 
  Zerwała się i objęła go wpół. — Jezus, Maria! Co ci jest? Co się z tobą dzieje? Jacuniu. 
Powiedz, co się stało. 
  Podniósł głowę i otarł mokrą od łez twarz. — Zabij mnie, ale tak dłuŜej nie mogę — 
powiedział zdławionym głosem. — Muszę ci powiedzieć… Zdradziłem cię. Jestem podłe 
bydlę. Zdradziłem cię. Słyszysz? Zdradziłem cię! — Teraz juŜ krzyczał. 
  PołoŜyła mu dłoń na wargach. — Ciszej. Nie wrzeszcz tak. Po co cały Zaiks ma słyszeć, Ŝe 
mnie zdradziłeś? 
  — Jestem bydlę, skończone bydlę — powtarzał Jacek. — Bij mnie. Dlaczego mnie nie 
bijesz? Wal mnie w mordę. 
  — W tej chwili się uspokój — powiedziała energicznie. — Dosyć juŜ tych histerii. 
Zachowujesz się jak głupi smarkacz. Wstyd mi za ciebie. Uspokój się i powiedz po ludzku, co 
się stało. 
  — Zdradziłem cię. 
  — To juŜ słyszałam. Ale chyba coś jeszcze masz na sumieniu. 
  — Ja cię kocham. 
  — Aha, kochasz mnie i dlatego przesypiasz się z innymi babkami, tak? 

background image

  — To były niezwykłe okoliczności. Ja… ja nie miałem zamiaru… 
  — Rozumiem. Ty nie miałeś zamiaru, tylko ona cię zgwałciła. Mój ty biedaku. I po co ty mi 
właściwie to wszystko opowiadasz? 
  — Bo przecieŜ nie mogę… nie mogę być z tobą nieszczery. 
  — Ale jak flirtowałeś z Joanną, to nie byłeś taki bardzo szczery. 
  — Pomiędzy mną a Joanną nic nie było, absolutnie nic. — Zupełnie niewinny flirt. Tylko 
raz ją pocałowałem w policzek. 
  — Powiedzmy. Czy naprawdę tak cię to wyprowadziło z równowagi, Ŝe mnie zdradziłeś? 
  — Oczywiście. Słowo honoru. A poza tym… 
  — Co poza tym? 
  — Poza tym jeszcze to morderstwo… 
  Zerwała się na równe nogi. — Jakie morderstwo? Zamordowałeś kogoś? 
  — Nie. Ja nie. Ale… ale trup był w kuchni. Helberg. Cały zakrwawiony. 
  PołoŜyła mu dłoń na czole. — Słuchaj, Jacku, czy ty nie masz gorączki? Co ty opowiadasz? 
Zastanów się. 
  Wstał i zaczął biegać po pokoju. — Nie mam Ŝadnej gorączki. Daj mi spokój. Znalazłem 
trupa Helberga w kuchni na podłodze. Słowo ci daję. Musisz mi wierzyć. 
  Chwyciła go mocno za rękę. — Czekaj, czekaj. Przede wszystkim przestań się tak miotać. 
Usiądź spokojnie. O tak. A teraz porozmawiajmy, moŜliwie bez zdenerwowania. Proponuję, 
Ŝ

ebyś mi wszystko opowiedział od początku. Zacznij od chwili, kiedy wyjechałeś z domu. 

  — Masz rację, masz rację. Oczywiście, Ŝe ty przecieŜ nie moŜesz wiedzieć, kto to był 
Helberg. Ty się w ogóle nie orientujesz w tym wszystkim. 
  — No, właśnie. I dlatego chciałabym posłyszeć całą historię. Tylko musisz mówić, prawdę. 
  — AleŜ oczywiście, Ŝe powiem prawdę. DlaczegoŜ miałbym kłamać. PrzecieŜ juŜ ci 
powiedziałem najgorsze, Ŝe cię zdradziłem. 
  Wetknęła mu papierosa do ust i zapaliła. — No, mów, mów. Nie trać czasu. 
  Jacek zaciągnął się głęboko, westchnął i zaczął opowiadać. Było to trochę chaotyczne 
opowiadanie. Ewa często musiała mu przerywać, Ŝeby zapytać o jakiś szczegół, ale wreszcie 
dowiedziała się wszystkiego. 
  — Więc twierdzisz, Ŝe ten człowiek nie Ŝył? 
  — Na pewno nie Ŝył. Był zimny i sztywny. 
  — I była krew? 
  — Tak, kałuŜa krwi. 
  — Nie orientujesz się, czy został zastrzelony, czy zabity noŜem? 
  — Nie mam pojęcia. Wtedy się nad tym nie zastanawiałem. 
  — I nie dałeś znać milicji? 
  — Nie. 
  — Na miłość boską! DlaczegoŜ tego nie zrobiłeś? 
  — Bałem się, Ŝe mnie będą podejrzewali o to morderstwo i Ŝe mnie zamkną. 
  — Idioto, czy nie rozumiesz, Ŝe teraz twoja sytuacja jest o wiele gorsza? Dopiero teraz mogą 
cię posądzić o tę zbrodnię. Trzeba było natychmiast iść na milicję. 
  — Nie mogłem się na to zdobyć, w Ŝaden sposób nie mogłem. No, po prostu bałem się, Ŝe 
mnie z miejsca zamkną do pudła. śebyś ty była wtedy ze mną… 
  — No tak. MoŜe jeszcze miałam ci pomagać romansować z tą rudą ciziulą? A w ogóle jak ty 
sobie teraz to wszystko wyobraŜasz? 
  Z determinacją wzruszył ramionami. — Wcale sobie nie wyobraŜam. Wiem, Ŝe masz 
całkowite prawo do tego, Ŝeby się ze mną rozejść. Jak wrócimy do Warszawy, to wystąpimy 
o rozwód. Całą winę oczywiście wezmę na siebie. 
  — O tych sprawach to jeszcze pogadamy. Na razie trzeba jakoś inteligentnie załatwić z 
milicją. 

background image

  — A moŜe nic nie załatwiać? Wyjedźmy jutro do Warszawy i koniec. 
  — Zwariowałeś? Dopiero wtedy by cię zamknęli. PrzecieŜ prędzej czy później znajdą 
zwłoki tego Helberga. Najprawdopodobniej juŜ znaleźli. Zacznie się dochodzenie. Ustalą, w 
czyim towarzystwie Helberg przebywał tamtego wieczora i juŜ cię mają. Czy przypuszczasz, 
Ŝ

e w Warszawie cię nie znajdą? 

  — Więc co robić? 
  — Nie ma innej rady, tylko jutro z samego rana idziemy do komendy. Opowiesz im 
dokładnie całą historię, tak jak mnie opowiedziałeś. 
  — A jak mnie zapytają, dlaczego od razu nie przyszedłem, to co? 
  — To im powiesz prawdę. Tutaj nie ma co szukać jakichś wykrętów. Powiesz, Ŝe się bałeś, 
Ŝ

e byłeś oszołomiony, speszony… 

  Jacek spojrzał na Ewę jak zbity pies. — Wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? 
  — Co? 
  — To, Ŝe ja cię jednak bardzo kocham. 
  — Idź spać. Nie zawracaj głowy — powiedziała szorstko. 
 
Rozdział IV 
   
  Jacek spał źle. Ciągłe się budził. Dręczyły go paskudne sny, które były tak natrętne i tak 
plastyczne, Ŝe wydawały się rzeczywistością. Widział siebie w celi więziennej, zbitego, 
skatowanego, ociekającego krwią. To znowu ukazywała mu się olbrzymia, roześmiana twarz 
Helberga. Hełberg śmiał się upiornie, podnosząc w górę zieloną chevroletę. Potem pojawiła 
się Anita, zupełnie naga. Ostrzyła ogromny nóŜ na doniczce z kaktusem i śpiewała stary 
szlagier „Gdzie twoje serce”. 
  Zerwał się zlany zimnym potem i z trudem łapał powietrze szeroko otwartymi ustami. 
Męczył się. Słyszał spokojny, regularny oddech Ewy. Nie mógł doczekać się końca tej 
piekielnej nocy. 
  Rano wstał blady, zdenerwowany. Oczy miał podkrąŜone, głos schrypnięty. 
  Ewa obrzuciła go krytycznym spojrzeniem i powiedziała: — Postaraj się doprowadzić do 
jakiej takiej formy, bo wyglądasz tak, jakbyś wymordował całą rodzinę. Ogól się porządnie, 
zrób gimnastykę, weź zimny prysznic i natrzyj sobie mocno twarz wodą kolońską. 
Wolałabym, Ŝebyś w komendzie milicji nie wyglądał jak bandzior. 
  — Czy musimy iść do tej cholernej komendy? — jęknął Jacek. 
  — Oczywiście. To juŜ ustalone i nie ma o czym mówić. Nie trać czasu na zbędne dyskusje, 
tylko się ubieraj. 
  Lusia przyniosła śniadanie. 
  — Dzień dobry. Piękna pogoda. Proszę wstawać i na śnieg, na narty. 
  — Dziękujemy za śniadanie — powiedziała Ewa. 
  Jacek odwrócił się tyłem do pokojówki i udawał, Ŝe z zainteresowaniem wygląda przez 
okno. 
  Lusia wyszła. Ewa rozstawiła na stole śniadanie. 
  — Chodź jeść. 
  Potrząsnął głową. — Dziękuję. Nie jestem głodny. 
  — Przestań się wygłupiać! — krzyknęła ostro. — Chodź w tej chwili do stołu. Masz zjeść 
porządnie śniadanie i nie wydziwiać. Dosyć mam juŜ tych histerycznych nastrojów. Wcale 
mnie to nie bawi. Rozumiesz? Siadaj. 
  Usiadł posłusznie. Zaczynał wierzyć, Ŝe Ewa wyciągnie go jednak z tych wszystkich 
tarapatów. 
  Po śniadaniu przyszedł do nich Kazik. Był juŜ w stroju narciarskim. Tryskał radością Ŝycia. 
  — No co? Idziecie? Wspaniały śnieg. Pośpieszcie się. 

background image

  — Będziesz się musiał dzisiaj obejść bez naszego towarzystwa — powiedziała Ewa. — 
Mamy coś do załatwienia. 
  Kazik uwaŜniej przyjrzał się Jackowi i wybuchnął śmiechem. — Ewuniu, miejŜe litość. Coś 
ty zrobiła z naszym kochanym poetą? Chłopak wykończony. AŜ Ŝal patrzeć. 
  — Nic mu nie będzie — uśmiechnęła się Ewa. — No, idź juŜ, Kaziu, bo chcę się ubrać. 
Zobaczymy się na obiedzie. — Wypchnęła go delikatnie za drzwi i zwróciła się do Jacka: — 
Zabieraj się do golenia. — Wzięła tackę z naczyniami i wyniosła ją na korytarz. 
  Jacek golił się bez zapału. Perspektywa rozmowy w komendzie milicji działała na niego 
przygnębiająco. Kiedy Ewa wróciła z łazienki, jeszcze raz poruszył ten temat. 
  — Czy jesteś pewna, Ŝe musimy rozmawiać z milicjantami? 
  — Przestań: Pośpiesz się. 
  — Traktujesz mnie zupełnie jak małe dziecko. 
  — A jak cię mam traktować? 
  Umilkł. 
  Byli gotowi przed dziesiątą. 
  — Nie zapomnij dowodu osobistego — upomniała Ewa. 
  — Tak, tak. Biorę portfel. 
  Przy wyjściu powitał ich portier. — Dzień dobry. Piękna pogoda na spacerek. 
   
  W komendzie milicji przyjęto ich bardzo uprzejmie. Porucznik Kozielski wskazał wygodne 
foteliki, wyjął z szuflady biurka „gościnne” papierosy i spytał, czym moŜe słuŜyć. 
Wysłuchawszy opowiadania Ewy, przyjrzał się obojgu podejrzliwie. Przez chwilę milczał, 
bazgrząc na kartce papieru jakieś esy floresy. Wreszcie powiedział: 
  — Bardzo przepraszam, ale chciałbym zobaczyć dowody państwa. To taka zwykła 
formalność. 
  Ewa wyjęła z torebki dowód. — Proszę. 
  Porucznik przyjrzał się uwaŜnie i spytał: — Jaki jest pani zawód? 
  — Pracuję w zespole adwokackim. 
  — I pana takŜe poproszę o dowód. 
  Jacek sięgnął do kieszeni i wyjął portfel. Podał swój dowód przez biurko. 
  — To państwo nie są małŜeństwem? — zdziwił się Kozielski. 
  — Jesteśmy małŜeństwem. 
  — To dlaczego inne nazwisko? 
  — Jak to inne? 
  Porucznik spojrzał energicznie na Jacka. — Jak się pan nazywa? 
  — Jacek Badecki. 
  — To dlaczego ma pan dowód osobisty wystawiony na nazwisko Eugeniusz Madejski? 
  — To niemoŜliwe! 
  Porucznik zniecierpliwił się. — Co mi pan głowę za wraca. Dowód jest wystawiony na 
nazwisko Eugeniusz Madejski. Niech pan spojrzy. 
  Ewa wyciągnęła rękę. — Niech pan pozwoli ten dowód, panie poruczniku. No tak, 
rzeczywiście, Eugeniusz Madejski. — Spojrzała na Jacka. — Co to znaczy? Posługujesz się 
fałszywym dowodem? 
  Jacek potarł dłonią czoło. — To przecieŜ jest właśnie to nazwisko — powiedział bardzo 
cicho. 
  — Jakie nazwisko? — Głos porucznika stracił swe uprzejme brzmienie. 
  — Pod tym nazwiskiem miałem występować w tej willi na Cyrhli — wyjaśnił Jacek. 
  Ewa była bardzo zafrasowana. — To dziwna historia — powiedziała. 
  — Ogromnie dziwna — przytaknął Jacek. — Ja z tego wszystkiego nic nie rozumiem, ale to 
absolutnie nic. 

background image

  Porucznik przyjrzał się obojgu uwaŜnie. Wstał. 
  — Państwo zechcą chwilę zaczekać. Wrócił w towarzystwie drugiego oficera. 
  Kapitan przywitał się z Ewą i z Jackiem. Głośno i wyraźnie powiedział swoje nazwisko: — 
Ś

wierczak. 

  — To właśnie ci państwo — wyjaśnił niezbyt potrzebnie porucznik. 
  Kapitan Świerczak z zainteresowaniem spojrzał na Ewę. Odruchowo obciągnął na sobie 
mundur i zapiął kołnierz. Był średniego wzrostu, barczysty, mocno zbudowany. Miał dosyć 
wydatny, prosty nos, mocno zarysowaną dolną szczękę i szare, lekko zmruŜone oczy. 
  — Tutaj kolega opowiada mi jakieś dziwne rzeczy. Ewa skinęła głową. 
  — Bo to jest dosyć niezwykła historia. 
  — Czy państwo mogliby jeszcze raz wszystko od początku opowiedzieć? 
  — Oczywiście. Opowiedz, Jacku. 
  — MoŜe lepiej ty… 
  — Nie, nie, moje opowiadanie będzie zawsze z drugiej ręki. Ty musisz opowiedzieć 
wszystko dokładnie. 
  Jacek westchnął. — No, dobrze.. 
  Kapitan słuchał uwaŜnie. Nie przerywał ani jednym słowem. Kiedy opowiadanie dobiegło 
końca, odczekał chwilę i spytał: Czy to juŜ wszystko, co ma pan w tej sprawie do 
powiedzenia? 
  — Chyba tak. W tej chwili jestem tak zaskoczony tym dowodem osobistym, Ŝe… PrzecieŜ 
miałem w portfelu mój własny dowód. Nie mam pojęcia, skąd się wziął ten. 
  — Kiedy ostatni raz posługiwał się pan dowodem osobistym? — spytał Świerczak. 
  — Dokładnie nie pamiętam, ale chyba w Warszawie, jak podejmowałem tysiąc złotych z 
ksiąŜeczki oszczędnościowej. 
  — A tutaj, w Zakopanem? 
  — Tutaj nie zaglądałem do dowodu. Przy meldowaniu pytałem portiera, czy trzeba dać 
dowód, ale powiedział, Ŝe nie trzeba, Ŝe wystarczy wypełnić kartkę meldunkową. 
  — I portierowi nie dawał pan dowodu? 
  — Nie. Na pewno nie. 
  — I w Zakopanem nie podejmował pan pieniędzy z ksiąŜeczki? 
  — Nie. 
  — A jak się nazywał ten człowiek, który przywiózł pana z Krakowa do Zakopanego? 
  — Robert Helberg. 
  Kapitan przysunął do siebie telefon, podniósł słuchawką i nakręcił numer. — Halo, „Orbis”? 
Proszę z recepcją. Tu mówi kapitan Świerczak z komendy milicji. Niech mi pan powie, czy 
pan Helberg jest u siebie w pokoju. Tak, tak. Dobrze. Dziękuję. 
  OdłoŜył słuchawkę i powiedział: — Pan Helberg jest u siebie w pokoju. JeŜeli państwo sobie 
Ŝ

yczą, moŜemy złoŜyć mu wizytę. 

  Jacek osłupiałym wzrokiem wpatrywał się w mówiącego. 
  — Jak to…? Helberg…? Jak to?… To… to niemoŜliwe. 
  — Przed chwilą portier poinformował mnie, Ŝe Helberg jest u siebie w pokoju — powiedział 
z naciskiem Świerczak. — Więc widocznie jest to moŜliwe. 
  Jacek chwycił się za głowę. — Nic nie rozumiem, nic nie rozumiem. Widziałem jego trupa. 
Nie jestem wariatem. Widziałem trupa. 
  Ewa uspokajającym gestem dotknęła jego dłoni. — Nie denerwuj się. To się musi wyjaśnić. 
Czy nie dobrze byłoby, panie kapitanie, gdyby mój mąŜ przyjrzał się z daleka temu panu 
Helbergowi? Będzie się mógł zorientować, czy istnieje jakieś podobieństwo… 
  Świerczak skinął głową. — Tak, właśnie o tym myślalem. MoŜe rzeczywiście obejrzałby 
pan sobie tego Niemca. 
  — To Niemiec? — zdziwił się Jacek. 

background image

  — Austriacki turysta. Sporo ich teraz przyjeŜdŜa do Zakopanego. Tanio im się kalkuluje. 
Ale wie pan co? — Kapitan zamyślił się i zaczął bębnić palcami po blacie biurka. — 
Wolałbym, Ŝeby ten facet pana nie widział. Czy ktoś oprócz państwa wie o tej całej historii? 
  — Absolutnie nikt — zapewniła Ewa. — Ani ja, ani mój mąŜ nie rozmawialiśmy z nikim o 
tej sprawie. 
  — To bardzo dobrze. Chciałbym prosić, Ŝeby państwo w dalszym ciągu na ten temat z nikim 
nie mówili. Mamy prawo przypuszczać, Ŝe… — Urwał i zapalił papierosa. — Zaraz, zaraz — 
mówił znowu po chwili, otaczając się kłębami dymu. — Trzeba się zastanowić. Zrobimy 
inaczej. Nie będzie pan usiłował zobaczyć Helberga. To niepotrzebne. Wystarczy, Ŝe ja go 
panu opiszę. Wysoki, tęgi męŜczyzna, dobrze zbudowany, barczysty. WaŜy co najmniej 
dziewięćdziesiąt kilo. Zupełnie łysy. Twarz szeroka, ścięta. Nos mięsisty, spłaszczony. Nosi 
okulary. Ma pięćdziesiąt kilka lat. 
  Jacek energicznie potrząsnął głową. — Nie, nie, to nie on. Absolutnie kto inny. 
  — A jak wyglądał człowiek, który się podawał za Helberga? — spytał kapitan. 
  — Wysoki, szczupły, bardzo elegancki. Bujna, siwa czupryna i piękna twarz, jak jakaś 
rzeźba. Wybitnie przystojny męŜczyzna. 
  — I przedstawił się panu jako Robert Helberg? 
  — Tak. 
  — I jeździł zieloną chevroletą? 
  — Tak. 
  Świerczak spojrzał na swego młodszego kolegę. — ZauwaŜyłeś ostatnio w Zakopanym 
zieloną chevroletę? — spytał. — Bo ja nie. 
  — Ja takŜe nie — odparł porucznik. 
  — Słowo honoru, Ŝe to była zielona chevroleta — wykrzyknął Jacek. 
  Ewa znowu dotknęła jego ręki. — Spokojnie. 
  — Na dobrze, ale panowie mi nie wierzą. 
  — Wierzą, wierzą, tylko się dziwią. Rozumiesz chyba, to, co opowiadasz, jest dość 
niezwykłe. 
  — No tak… naturalnie, ale… 
  Kapitan wstał. Poprawił pas i powiedział: — Chciałbym państwu coś zaproponować. MoŜe 
przejechalibyśmy się na Cyrhlę Toporową? 
  — Bardzo chętnie — zgodziła się Ewa. 
  Jacek przybladł. — Dobrze. Jedźmy. 
  — Czy pan trafi do tej willi? 
  — Oczywiście. 
  — To świetnie. Zaraz jedziemy. MoŜe państwo wyjdą z komendy i pójdą kawałek w 
kierunku dworca. Wolałbym, Ŝeby nas nie widziano razem. 
  — Bardzo słusznie — powiedziała Ewa. 
  Wyszli. Dogoniła ich szara warszawa. Kapitan z Ewą i Jackiem stłoczyli się na tylnym 
siedzeniu. Porucznik usiadł koło kierowcy. 
  — Wspomniał pan, Ŝe miał pan klucz od tego domu. 
  — Tak. 
  — I wychodząc zamknął pan drzwi? 
  — Zamknąłem. Pamiętam dokładnie. 
  — I gdzie ma pan klucz? 
  — Tutaj, w kieszeni koŜucha. 
  — Proszę mi go dać. 
  Jacek zaczął szukać po kieszeniach, z początku spokojnie, potem coraz bardziej nerwowo. 
— Nie ma, nie ma tego klucza. A przecieŜ włoŜyłem go do kieszeni. Pamiętam. 
  — A kieszenie nie są dziurawe? 

background image

  — Nie, skądŜe. Zupełnie całe. To nowy koŜuch. 
  — Jacku, poszukaj spokojnie — powiedziała Ewa. — MoŜe w wewnętrznej kieszeni. 
  — No, przecieŜ szukam spokojnie. W wewnętrznej kieszeni teŜ nie ma. 
  — A w jakim pan był wtedy ubraniu? — spytał Świerczak. 
  — W tym samym, co i teraz. W tym swetrze i w tych spodniach. 
  — A moŜe pan miał inne spodnie na sobie? 
  — AleŜ nie. Mówię panu, Ŝe te. Drugie spodnie pękły mi jeszcze w Krakowie. Do tej pory 
nie zreperowane. 
  — I w kieszeniach spodni takŜe nie ma klucza? 
  — Nie. Jestem pewien, Ŝe włoŜyłem go do kieszeni koŜucha. 
  — Gdzie państwo mieszkają? 
  — W „Halamie” — odpowiedziała Ewa. — Mój mąŜ jest literatem, członkiem Zaiksu. 
  — Literaci bywają obdarzeni bujną fantazją — uśmiechnął się Świerczak. 
  Jacek Ŝachnął się. — Pan przypuszcza, Ŝe ja to sobie wszystko wymyśliłem? 
  — Nie, nie przypuszczam. Tak sobie powiedziałem. Przepraszam. Tam w „Halamie” jest 
taki wieszak na płaszcze koło jadalni. 
  — Tak. 
  — I państwo czasem wieszają tam palta. 
  — Tak — mruknął niechętnie Jacek. — Czasem, jak się zaraz po kolacji idzie na telewizję i 
jak się nie zdąŜy zanieść na górę do pokoju. 
  — Czyli Ŝe teoretycznie ktoś mógł panu w „Halamie” wyjąć ten klucz z koŜucha. 
  — A któŜ by mi w „Halamie” grzebał po kieszeniach? Co pan takie rzeczy…? Zresztą komu 
potrzebny jakiś stary klucz? 
  — Nigdy nie wiadomo, kto nam grzebie po kieszeniach — westchnął sentencjonalnie 
Ś

wierczak i zamyślił się. 

  Być moŜe, Ŝe przypomniała mu się własna Ŝona, która poprzedniego dnia wyciągnęła mu z 
marynarki ostatniego zaskórniaka. 
  Warszawa pracowicie pięła się w górę po krętej szosie. Znowu był śnieg i znowu słońce 
zapalało na nim miliony iskier. DojeŜdŜali do polany. 
  Jeszcze kilka minut i Jacek powiedział: — To tutaj. 
  SierŜant, prowadzący wóz, nacisnął hamulec. 
  — Skąd pan wie, ze to tutaj? — spytał kapitan. 
  — Poznaję po tym zwalonym drzewie. 
  — DuŜo jest zwalonych drzew w lesie. 
  — Ale to drzewo ma specjalny kształt. Poznaję, Ŝe to tutaj. Tutaj po prawej stronie 
zatrzymaliśmy wtedy wóz. I w śniegu chyba jeszcze powinny być moje ślady. Od tamtej pory 
nie padało. 
  — No, dobra, wysiadamy — powiedział kapitan. — Zabierzcie na wszelki wypadek torbę z 
narzędziami — zwrócił się do sierŜanta. — I nie zapomnijcie zamknąć wozu. 
  Szli wolno, grzęznąc w śniegu. 
  — O, są moje ślady! — zawołał Jacek. 
  Idący za nim porucznik uśmiechnął się. — Czy sądzi pan, Ŝe nikt oprócz pana nie mógł tędy 
przechodzić? 
  — Jestem pewien, Ŝe to moje ślady. O, te głębokie dziury. Widzicie? 
  — Nie podniecaj się tak — upomniała go Ewa. — KtóŜ moŜe wiedzieć, czyje to ślady. 
  — Na pewno moje. 
  Wreszcie dotarli do willi, w której Jacek spędził tamtą noc. 
  — Jest pan pewien, Ŝe to tutaj? — spytał Świerczak. 
  — Najzupełniej pewien. 

background image

  Dzwonili, stukali, ale bez skutku. Cisza. Nikt się nie poruszył. Wyczuwało się, Ŝe tam za 
drzwiami nie ma nikogo. 
  — No cóŜ… trudno — powiedział niezadowolony kapitan. — Trzeba otworzyć. — Skinął 
na sierŜanta, który najwidoczniej znał się na ślusarce. — Próbujcie. 
  To nie było trudne. W parę minut drzwi były otwarte. 
  Weszli i zatrzymali się w hallu. 
  — Tam — szepnął Jacek. Wyciągnął rękę w kierunku kuchni. — Tam leŜy. 
  Kapitan przemierzył hali energicznym krokiem i pchnął drzwi. — Tu nikt nie leŜy — 
powiedział z wyraźną ulgą. 
  — Jak to nikt nie leŜy? 
  — No, po prostu nikt nie leŜy. Nie ma nikogo. Pusta kuchnia. 
  — To niemoŜliwe! — wykrzyknął Jacek. — Widziałem na własne oczy. 
  — Proszę, niech pan spojrzy — Świerczak odsunął się, robiąc przejście. 
  Jacek najprzód zajrzał nieśmiało, a potem wszedł do kuchni. Patrzył i potrząsał głową. — 
Nie ma go — powtarzał oszołomiony. — Widziałem. Słowo wam daję, Ŝe widziałem. Nic nie 
rozumiem. 
  — No, to chyba wizja lokalna skończona — powiedział P wesoło porucznik. 
  — Czy pan jest pewien, Ŝe to to mieszkanie? — spytał jeszcze na wszelki wypadek 
Ś

wierczak. 

  — Oczywiście, Ŝe jestem pewien. Poznaję meble. Zajrzę jeszcze na górę. — Jacek wbiegł po 
schodach i zaraz wrócił. — Tak, tak. Wszystko jest tak jak wtedy, tapczan, i dywany, 
toaletka. Na pewno tutaj byłem. 
  Ewa przyglądała mu się uwaŜnie. Nie odzywała się ani jednym słowem. 
  Pozostali chwilę niezdecydowani. Potem obeszli dom, zajrzeli do pustych pokoi, do 
łazienek. Nie znaleźli nikogo. 
  — Gdzie moje rękawiczki?! — wykrzyknął nagle Jacek. 
  Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni. 
  — Jakie rękawiczki? 
  — No, moje rękawiczki. Skórzane. Zgubiłem je wtedy. 
  Zaczęli szukać rękawiczek. Nigdzie ich nie było. 
  — Musiał pan zgubić na śniegu — powiedział porucznik. 
  — Widocznie. 
  — MoŜe juŜ stąd pójdziemy? — zaproponowała Ewa. 
  Kapitan pokiwał głową. — Tak, tak. Trzeba wracać. — Nie śpieszył się jednak jakoś. 
Podszedł do Jacka, wziął go przyjacielsko pod rękę i powiedział: — MoŜe mi pan jeszcze raz 
od początku opowie wszystko to, co się stało od chwili, kiedy pan wszedł do tego domu. 
  — No więc tak… —.Jacek szybko spojrzał na Ewę i zaraz odwrócił głowę w drugą stronę. 
— Otworzyłem drzwi tym kluczem, który dostałem od Helberga, a raczej od tego człowieka, 
który się podał za Helberga. Wszedłem tutaj, do tego hallu. Postałem chwilę. Drzwi z tamtego 
pokoju otworzyły się i wyszła dosyć tęga kobieta, postawna brunetka. 
  — Poznałby pan ją? 
  — Nie jestem pewien. Tak byłem speszony tą całą sytuacją, Ŝe… 
  — Rozumiem. I co dalej? Powiedziała coś? 
  — Tak. Powiedziała: „To pewnie pan Madejski. Proszę, niech pan idzie na górę”. Aha, i 
jeszcze z tego pokoju, z którego ona wyszła, odezwał się męski głos. 
  — Ale tego męŜczyzny pan nie widział? 
  — Nie. Słyszałem tylko głos. 
  — Co powiedział? 
  — Spytał: „Z kim rozmawiasz? Kto przyszedł?” 
  — A ona? 

background image

  — Odpowiedziała: „Nic, nic, to pan Madejski”. 
  — I potem poszedł pan na górę? 
  — Tak. 
  — To moŜe i my teraz zajrzymy tam, na górę. 
  — Jak pan sobie Ŝyczy. 
  Kiedy znaleźliśmy się w mansardowym pokoju, kapitan starannie zamknął drzwi i 
powiedział cicho: — Nie chciałem przy pańskiej Ŝonie rozmawiać na te tematy. Rozumiem, 
Ŝ

e to są przykre sprawy. 

  — Dziękuję — bąknął Jacek i zaczerwienił się. 
  — To pan tutaj spędził noc z tą babką? 
  — Tak. 
  — MoŜliwa była? 
  — Fantastyczna! — Niespokojnie spojrzał w kierunku drzwi. 
  — Niech mi pan powie, jak wyglądała. 
  Jacek opisał Anitę w tak entuzjastycznych słowach, Ŝe kapitan gwizdnął z cicha. No, to 
rzeczywiście babka nie tej ziemi. Szczęściarz z pana. 
  — Diabła tam. Wolałbym nie mieć takiego szczęścia. Świerczak rozglądał się po pokoju. 
Zajrzał do tapczana, wysuwał szufladki w toaletce, wziął do ręki pusty flakon perfumach. — 
Francuskie — mruknął. — To kosztuje kupę forsy. — Wsunął flakon do kieszeni płaszcza i 
spojrzał na Jacka. — No, to co? Idziemy? 
  Zeszli na dół. Ewa i Kozielski siedzieli na fotelach. SierŜant stał przy oknie i palił papierosa. 
  — Znalazłeś coś ciekawego? — spytał porucznik. 
  — Nic specjalnego. 
  — Odjazd? 
  — Odjazd. 
  JuŜ mieli wychodzić, kiedy Świerczak pochylił się nad szklaną popielniczką, stojącą na 
małym stoliczku. Była wypełniona resztkami tytoniu fajkowego. 
  — Czy ktoś z was dotykał tej popielniczki? 
  Wszyscy jak na komendę potrząsnęli głowami. 
  — Nie. 
  Świerczak wyjął chusteczkę, ostroŜnie owinął nią popielniczkę i włoŜył do kieszeni. 
Kozielski przyglądał mu się z zainteresowaniem, ale nic nie powiedział. 
  Wyszli. SierŜant zamknął drzwi na klucz. Tak zręcznie operował przy zamku, Ŝe moŜna go 
było wziąć za doświadczonego włamywacza. 
  Pośpiesznie przekopali się przez śnieg do szarej warszawy. Usiedli tak, jak poprzednio. Ewa 
była wciśnięta pomiędzy Jacka i kapitana. Nie mogła się poruszyć. 
  Jechali w milczeniu. Nikt jakoś nie zdradzał ochoty do rozmowy. Dopiero niedaleko ronda 
Ś

wierczak powiedział: — Myślę, ze lepiej będzie, jeŜeli nie odwieziemy państwa do samej 

„Halamy”. Wysadzimy was koło Krokwi. Przejdziecie sobie te parę kroków. 
  — Doskonale — zgodziła się chętnie Ewa, która z trudnością mogła oddychać. — MoŜemy 
wysiąść koło „Sport Turistu”. Spacer dobrze nam zrobi. 
  Kapitan kazał stanąć. PoŜegnali się. Warszawa zawróciła i zjechała w dół. 
  — Zupełnie zwariowana historia — powiedział Kozielski. — Czy ty myślisz, Ŝe ten facet 
ma szmergla? 
  Świerczak wzruszył ramionami. — Diabli go wiedzą. Nie podoba mi się to wszystko. Gdyby 
nie ten sfałszowany dowód, to byłbym skłonny przypuszczać, Ŝe zwariowany literat. Bywają 
tacy maniacy, którzy wymyślają niestworzone rzeczy i w końcu sami w nie wierzą. Ale ten 
dowód… Zatrzymałeś go? 
  — Oczywiście. Według mnie wcale nie jest sfałszowany. Normalny dowód, tyle tylko, Ŝe 
ktoś zmienił fotografię. 

background image

  — Musiał to zrobić wtedy, kiedy facet przesypiał się z tą babką. Wyjęli mu dowód z 
portfela, oderwali fotografię i przykleili do dowodu Madejskiego. Tylko po jasną cholerę? 
  — Ale Ŝe się przyznał do wszystkiego Ŝonie — powiedział Kozielski. — OdwaŜny facet. 
  — Widocznie nie miał innego wyjścia. Widziałeś, jaki biedaczysko wystraszony? AŜ mi go 
było Ŝal. 
  Zajechali przed komendę.. 
  — MoŜe zajdziesz do mnie na chwilę — zaproponował Świerczak. — Pogadamy. 
  — A moŜe jeszcze zaprosimy do kompanii Zarychtę? 
  — Nie wiesz, Ŝe pojechał do Krakowa? 
  — Nie wiedziałem. Do Komendy Wojewódzkiej? 
  — Tak. Czegoś tam od nas chcą. 
  — śeby tylko nie za duŜo chcieli. I tak mamy dosyć roboty. 
  Usiedli i zapalili papierosy. 
  — Trzeba jednak będzie tę sprawę zbadać — powiedział Świerczak. 
  — Co tu właściwie badać? Trupa nie ma. Nie wiem, czy warto sobie głowę zawracać. 
  — Gdyby nie ten dowód i gdyby facet nie podał nazwiska Helberga, tobym się tym 
specjalnie nie przejmował. Ale tak… Musimy to sprawdzić. 
  — Ale co właściwie chcesz sprawdzać? — spytał Kozielski. 
  — Choćby to, kto jest właścicielem tej willi. 
  — Tego chyba nietrudno się dowiedzieć. Tylko co nam to da? 
  — Dowiedz się, a potem zobaczymy. 
  — Widzę, Ŝe koniecznie chcesz mi wykombinować nowe zdjęcie. 
  Świerczak nie zwrócił uwagi na te słowa. — A jeŜeli temu literatowi nie zdawało się… 
jeŜeli rzeczywiście zostało popełnione morderstwo7 
  — Nie ma morderstwa bez zwłok ofiary — uśmiechnął się Kozielski. 
  — A czy nie przychodzi ci do głowy, ze zwłoki moŜna usunąć7 
  — To juŜ byłaby bardziej skomplikowana kombinacja. 
  — Skomplikowana, ale moŜliwa. 
  Umilkli KaŜdy z nich zaabsorbowany był swoimi myślami. Pierwszy przerwał milczenie 
Ś

wierczak. 

  — Pokaz no ten dowód. 
  Kozielski wyjął z kieszeni dowód, który dostał od Jacka. Świerczak rozpoczął szczegółowe 
badanie. 
  — No tak… Fotografia wyraźnie zamieniona i to nawet niezbyt staranna robota. Widocznie 
ten ktoś śpieszył się. Poza tym wszystko sztymuje. Dowód nie jest sfałszowany. Wydany 
przez Warszawę Śródmieście. Czekaj, czekaj… A gdzie ten Madejski jest zameldowany? 
Marszałkowska 84/92. Ładny punkt. Samo centrum. Musimy natychmiast skontaktować się z 
Warszawą. Niech to sprawdzą. Zajmiesz się tym. Dobrze? 
  — Mówi się „trudno”. 
  — I koniecznie dowiedz się coś o tej willi. 
  — To Ŝeśmy juŜ ustalili. 
  — Tak, wiem. Przypominam ci tylko. Powiedz mi, czy nic nie zauwaŜyłeś w tym 
mieszkaniu? 
  Kozielski pokręcił głową. 
  — Nic. Obejrzałem dokładnie podłogę w kuchni, ściany, okno… 
  — No i…? 
  — I nic. 
  — A wiesz, co ja zauwaŜyłem? 
  — Co? 
  — Małe dziurki w podłodze w kuchni, dookoła. 

background image

  Kozielski spojrzał z zainteresowaniem. — Myślisz, Ŝe linoleum? 
  — O właśnie. Nie jest wykluczone, Ŝe na kuchennej podłodze połoŜone było linoleum. 
  — I ktoś je zdjął. 
  — Tak. I ktoś je zdjął — powtórzył Świerczak. 
 
Rozdział V 
   
  Po kolacji Ewa poszła na górę, a Jacek usiadł przed telewizorem i gapił się na jakiś program, 
który go absolutnie nie interesował. Wolał jednak to, aniŜeli znaleźć się w czterech ścianach z 
Ewą. 
  Znudzony telewizją zastanawiał się właśnie nad tym, czy by nie pójść na spacer, kiedy 
pochylił się nad nim Kazio. 
  — Pozwól na chwilę. 
  Wyszli do halłu. 
  — Co się stało? — spytał niespokojnie Jacek. 
  Kazio uśmiechnął się z zakłopotaniem. — Nie, nic się takiego nie stało. Widzisz… tak mi 
się układa, Ŝe muszę wiać z Zakopanego. 
  Jacek spojrzał zdumiony na przyjaciela. — Ty? Musisz wiać? Nie rozumiem. 
  — Wyjdź ze mną trochę. Przejdziemy się kawałek, to ci wytłumaczę. Tu się ciągle ktoś 
kręci. 
  — Zaczekaj. Skoczę na górę po koŜuch. 
  Ewa leŜała juŜ w łóŜku i czytała ksiąŜkę. 
  — Idę trochę się przejść — powiedział Jacek. 
  Nie odezwała się ani słowem. Nie spojrzała nawet na niego. Wyjął koŜuch z szafy i zbiegł 
na dół. Kazio czekał gotowy do wyjścia. 
  Szli w kierunku skoczni. Kiedy minęli rosnące za „Halamą” sosny, Jacek spytał: — No, 
więc co chciałeś mi powiedzieć? Dlaczego wyjeŜdŜasz? 
  Kazio wziął go pod rękę i powiedział cicho: — Chercher la femme. 
  — Zwariowałeś? To mało masz babek w Zakopanem? 
  — Widzisz… doszliśmy z BoŜeną do porozumienia. 
  — Nie Ŝadna rewelacja — uśmiechnął się Jacek. — Chyba wszyscy w Zaiksie się 
domyślają, Ŝe ona nie na róŜaniec przychodzi do twojego pokoju. 
  — Przypuszczasz, Ŝe rzeczywiście ktoś coś podejrzewa? 
  — Nie bądź dziecinny. 
  Kazik miał zakłopotaną minę. — To niedobrze, to bardzo niedobrze. No, ale trudno. JeŜeli 
nawet, to i tak nic na to nie poradzę. W kaŜdym razie musimy jutro wiać. 
  —Ty z BoŜeną? 
  — Tak. BoŜena dostała wiadomość, Ŝe przyjeŜdŜa do „Halamy” jej siostra z męŜem. Nie 
mielibyśmy chwili spokoju ani w dzień, ani w nocy. Zdecydowaliśmy się wiać. Pod pozorem, 
ze wyjeŜdŜamy na wycieczkę. Będzie mnie to trochę kosztować, ale trudno. Warto. Nie masz 
pojęcia, co za dziewczyna. 
  — śyczę powodzenia — powiedział kwaśno Jacek. Kazik spojrzał na niego zaniepokojony. 
— Ale ty się na mnie nie gniewasz, co? 
  — A dlaczegóŜ miałbym się gniewać? 
  — No bo tego… Bo mieliśmy pracować, pisać tę komedię… 
  — Do diabła z komedią. Nie przejmuj się. 
  — Zabierzemy się do solidnej roboty w Warszawie — powiedział z zapałem Kazio. 
  — Zobaczymy. 
  — Napiszemy cos zupełnie szałowego. JuŜ mi nawet niektóre melodie chodzą po głowie. 
Wiesz, Ŝe jednak ja . mam ochotę na jakąś kryminalną komedyjkę. 

background image

  — Daj mi spokój z kryminalnymi komedyjkami — Ŝachnął się Jacek. — Mam dosyć. 
  Kazio spojrzał zdziwiony. — Czego masz dosyć? 
   
  W pierwszej chwili Jacek był zadowolony z wyjazdu Kazika. Nie miał najmniejszego 
nastroju do pracy, a widok przyjaciela nieustannie przypominał mu o tym, Ŝe przecieŜ 
przyjechał tu w celu „pracy twórczej”. Teraz przynajmniej miał uzasadnioną wymówkę, Ŝe 
nie ma z kim dyskutować na temat komedii muzycznej. Bez uzgodnienia treści z 
kompozytorem nie warto przecieŜ pisać. I tak potem wszystko trzeba będzie przerabiać. 
  Okazało się jednak, Ŝe zniknięcie Kazia wcale nie było takie korzystne. Jego dobry humor, 
beztroska, radość Ŝycia neutralizowały trochę ich konflikt małŜeński. Teraz zostali tylko we 
dwoje i nie było nikogo, kto by rozładowywał niebezpieczne nastroje. W kaŜdej chwili 
groziło krótkie spięcie. 
  Jacek chciał wracać do Warszawy, ale Ewa sprzeciwiła się temu stanowczo: — Nie po to 
organizowałam cały ten wyjazd — powiedziała. — Nie po to brałam urlop i zaplanowałam 
sobie odpoczynek, Ŝeby teraz nagle wracać. Zresztą, jak chcesz, to jedź. Ja cię nie zatrzymuję. 
  Nie skorzystał z tej propozycji. Po pierwsze, nie miał ochoty naraŜać się na plotki, bo 
przecieŜ wszyscy od razu by się domyślili, ze się pokłócili, a po drugie, wolał nie zostawiać 
Ewy samej. Widział, jakie ma powodzenie, jak się męŜczyźni za nią oglądają, i bał się, ze 
zechce zemścić się za Anitę. Nie wyjechał, ale nie miał wesołego Ŝycia. 
  Do tamtych spraw nie wracali. Ewa juŜ o nic nie pytała. Zupełnie tak, jakby to wszystko nic 
ją nie obchodziło. Rano szli na narty, potem obiad, a po obiedzie Ewa spała, a Jacek siedział 
na dole w saloniku i czytał. Po kolacji szli na spacer. 
  Kładli się spać około dziesiątej. To był najtrudniejszy moment z całego dnia. Wtedy 
wytwarzał się nastrój nie do wytrzymania. Cisza wieczoru, intymne światło nocnych lampek, 
negliŜ Ewy… 
  Jacek wychodził z pokoju i czekał, aŜ się Ewa rozbierze i połoŜy. Wracał i, nie patrząc na 
nią, szybko sam się rozbierał. Czytali jeszcze w łóŜkach. O jedenastej jedno grzecznościowe 
słowo „dobranoc” i światło gasło. Ewa zasypiała niemal natychmiast. Jacek długo kręcił się 
na swoim łóŜku i cięŜko wzdychał. 
  Któregoś dnia postanowili obejrzeć jakąś komedię amerykańską. Kupili bilety w „Orbisie” i 
poszli na ósmą. Bawili się dobrze. Wyszli z kina roześmiani. Wracali do „Halamy” w dobrych 
nastrojach. Po drodze przypominali sobie sceny z filmu. Mogło się zdawać, Ŝe… 
  Wieczorem, kiedy Ewa leŜała w łóŜku, Jacek bardzo nieśmiało chciał ją pocałować na 
dobranoc. Odsunęła go zdecydowanym ruchem. — Nie wyobraŜaj sobie, Ŝe to takie proste — 
powiedziała twardo. — śycie to nie scenariusz filmowy. Idź spać. 
  Posłusznie podreptał na swoje łóŜko. Czuł się bardzo głupio. 
  Na drugi dzień przyjechał Zbyszek Korczycki. Kiedyś Ewa miała w nim wiernego adoratora, 
ale to były dawne czasy i pozostały po nich tylko odległe wspomnienia. Od tamtej pory 
Zbyszek dwa razy się Ŝenił i dwa razy się rozwodził. Nie mógł sobie jakoś dobrać 
towarzyszki Ŝycia. JuŜ w kilka tygodni po ślubie kaŜda inna wydawała mu się bardziej 
atrakcyjna od własnej Ŝony. 
  Jacek nie bardzo lubił Zbyszka. Wiedział o młodzieńczym flircie Ewy i ciągle był o niego 
trochę zazdrosny. Od czasu do czasu grywał jednak z nim w brydŜa, a kiedyś nawet napisali 
razem scenariusz filmowy, za który wzięli pieniądze, ale który nigdy nie doczekał się 
realizacji. 
  Zbyszek był niespokojnym duchem, ciągle miał nowe pomysły i próbował juŜ w Ŝyciu 
niejednego. Był aktorem, reŜyserem, scenarzystą, pisał teksty do piosenek, próbował nawet 
szczęścia w nowoczesnym malarstwie. Natura obdarzyła go wszechstronnymi zdolnościami, 
ale nie miał do niczego cierpliwości. Nic teŜ dziwnego, Ŝe w kaŜdej dziedzinie był tylko 
błyskotliwym dyletantem, ale nic naprawdę porządnie nie umiał robić. Umiał robić pieniądze. 

background image

Do tego miał prawdziwy talent. Wykorzystując swój osobisty wdzięk i ogromną łatwość 
współŜycia z ludźmi, nawiązywał znajomości, które mogły mu przynieść jakieś korzyści. W 
najrozmaitszych sferach miał przyjaciół i, wiedziony niezawodnym instynktem, w 
odpowiednim momencie zręcznie dyskontował te przyjaźnie. Stosunkowo szybko dorobił się 
spółdzielczego mieszkania, Wartburga, nie mówiąc o pralce, lodowce i telewizorze. Miał teŜ 
na kilku ksiąŜeczkach PKO sporo pieniędzy. 
  Jacek, który był zupełnie pozbawiony zmysłu praktycznego, podziwiał te zdolności byłego 
wielbiciela swojej Ŝony i próbował go nawet naśladować, ale bez rezultatu. Co Zbyszkowi 
wychodziło bez większych trudności, jemu nigdy. 
  PoniewaŜ starsi państwo wyjechali, Lusia posadziła Korczyckiego przy stoliku Ewy i Jacka. 
Sam zresztą o to prosił. 
  — Nie macie pojęcia, kochani, jak się cieszę, Ŝe was zastałem w „Halamie”. Wcale nie 
wiedziałem, Ŝe się wybieracie do Zakopanego. 
  — Nie informujemy cię o wszystkich naszych projektach — uśmiechnęła się Ewa. 
  — A szkoda, wielka szkoda. Powinniście mnie informować. Czasem z takich informacji 
wynikają róŜne korzyści. 
  — Jakie korzyści? — spytał Jacek. 
  — Nigdy nie wiadomo, co się moŜe zdarzyć. Ja na przykład, jak wyjeŜdŜam z Warszawy, to 
staram się zawiadomić jak najwięcej znajomych. Podaję adres, telefon. Nie trzeba tracić 
kontaktu ze światem, w którym się Ŝyje i z którego się Ŝyje. 
  — Na długo przyjechałeś? — spytała Ewa. 
  — To będzie zaleŜało. Mam tutaj takie róŜne sprawy do załatwienia. Coś wam powiem w 
sekrecie. śenię się. 
  Oboje mieli zdziwione miny. — Znowu? 
  — Podobno do trzech razy sztuka. Ale teraz to juŜ znalazłem taką Ŝonę, ze jej nie opuszczę 
do grobowej deski. 
  — Zdaje się, Ŝe za kaŜdym razem tak mówisz — roześmiała się Ewa. 
  Zbyszek westchnął. — No cóŜ… Gdybyś ty swego czasu chciała zostać moją Ŝoną, to na 
pewno juŜ bym się więcej razy nie Ŝenił. 
  — Miałam szczęście, Ŝe nie chciałam. Ty się akurat tak nadajesz na męŜa, jak ja na 
pogromczynię dzikich zwierząt. 
  — Nie wiadomo, czy się nie nadajesz na pogromczynię. Wydaje mi się, Ŝe kochanego 
Jacusia zupełnie nieźle wytresowałaś. Spojrzyj, jak cichutko siedzi. 
  — On nie jest wcale taki dziki. A zresztą… 
  — Ewa chciała powiedzieć, Ŝe nie jestem dziki, ale zwierzę jestem — wtrącił się do 
rozmowy Jacek. 
  Zbyszek przyjrzał się obojgu i zmienił temat rozmowy. 
  — Nigdy nie zgadniecie, po co ja właściwie przyjechałem do Zakopanego. Wyobraźcie 
sobie, Ŝe chcę tu kupić dom. 
  — Dom? 
  — To znaczy jakąś willę. Gdzieś tam na uboczu, ładnie połoŜoną. 
  — Wygrałeś na loterii? — spytała Ewa. 
  — Nie. Ale mam trochę forsy, a poniewaŜ moja przyszła Ŝona takŜe dysponuje sporą 
gotówką… 
  — Dobrze jest się oŜenić z forsą — powiedział Jacek. 
  Zbyszek skinął głową. — Oczywiście. Pieniądze na pewno w Ŝyciu nie przeszkadzają. 
Nigdy bym się nie oŜenił tylko dla pieniędzy, ale jeŜeli kobieta jest piękna, urocza, pełna 
wdzięku, młoda, a do tego posiada parę złotych, to jest to miłym dopełnieniem. Nie uwaŜasz? 
  — Niewątpliwie. 

background image

  — OtóŜ moja narzeczona — mówił dalej Zbyszek — kocha góry i chce w Zakopanem mieć 
jakąś przytulną willę. A Ŝe ja takŜe lubię te strony, więc… Będziecie przyjeŜdŜać do nas na 
narty. Zobaczycie, jak ja urządzę taki domek. 
  Nazajutrz Zbyszek przybiegł na obiad z „rewelacyjnymi” wiadomościami. 
  — Wyobraźcie sobie, Ŝe widziałem się z pośrednikiem. Oferuje mi obiekt za fantastycznie 
niską cenę. Właścicielka, jakaś starsza pani, wyemigrowała na stałe do córki do Ameryki i 
poleciła tutaj sprzedać willę. Trochę daleko, ale cena tak przystępna… 
  — A gdzieŜ to cudo się znajduje? — spytała Ewa. 
  — Na Cyrhli. Wiesz? Po drodze do Morskiego Oka. Będzie ze sześć kilometrów. 
Ostatecznie nic takiego, jak się ma samochód. 
  — No, to kupuj. 
  — Po obiedzie pojedziemy obejrzeć. MoŜe wybierzecie się? Taki mały spacerek. 
  Jacek energicznie potrząsnął głową. — Nie, nie, ja dziękuję bardzo. Chcę trochę 
popracować. 
  — A ja się chętnie przejadę — powiedziała Ewa. 
  — Jedź i ty Jacusiu — nastawał Zbyszek. 
  — Nie, nie. Nie mam ochoty. 
  Przed czwartą wsiedli do Wartburga. 
  — Ten facet ma na mnie czekać w „Europejskiej” — wyjaśnił Zbyszek. — Co to Jacek taki 
markotny? Pokłóciliście się? 
  — Nie. On czasem miewa takie nastroje. Litera:. 
  Podjechali pod stację benzynową. Zbyszek kazał napełnić bak, przeprosił Ewę i pobiegł do 
kawiarni. Był ogrom nie podekscytowany. 
  Wrócił w towarzystwie tęgiego jegomościa, ubranego w staromodną bekieszę. Na głowie 
miał futrzaną czapę. 
  — Pozwól sobie przedstawić pana Miłeckiego — powiedział Zbyszek. 
  Grubas z zapałem ucałował dłoń Ewy i chciał usiąść koło niej, ale Zbyszek stanowczo się 
temu sprzeciwił. — Niech pan siada przy mnie. Ja nie znam drogi. Musi mi pan pokazywać. 
  Ruszyli. Miłecki mówił bez przerwy, zachwalając willę na Cyrhli. 
  — Powiadam państwu, cacuszko. Coś zupełnie specjałnego. Gdyby nie brak gotówki, to sam 
bym się skusił. Śliczny domek, stylowy, pięknie połoŜony. Cisza, spokój, cudowne widoki, 
las, niedaleko Morskie Oko. No, po prostu raj dla zakochanych. I co za okazja! Na wpół 
darmo. Sam się dziwię, Ŝe pani Kosicka postawiła taką cenę. Ale widocznie nie zaleŜy jej 
specjalnie na pieniądzach, a moŜe ‘chce szybko załatwić transakcję. W kaŜdym razie okazja 
niebywała. DuŜo mam, oczywiście, reflektantów, ale chciałbym oddać ten obiekt w dobre 
ręce i dlatego ogromnie się cieszę, Ŝe państwo się zainteresowali. Człowiek od razu widzi, z 
kim ma do czynienia. Rutyna, wieloletnia rutyna. Nie będą państwo Ŝałować. Piękna rzecz. 
Zresztą, co ja mam zachwalać. Sami państwo zobaczą. Tutaj niepotrzebna reklama. 
  Ewa cały czas zastanawiała się nad tym, czy to ta sama willa. „Byłby to przecieŜ niezwykły 
zbieg okoliczności” — myślała. 
  Wartburg Ŝwawo piął się pod górę. 
  — Jeszcze tylko ten jeden zakręt i juŜ jesteśmy — powiedział Miłecki. — Będzie trzeba 
przejść kawałek po śniegu, ale zdaje się, Ŝe państwo mają dobre buty. Bo najgorsza rzecz to 
mokre nogi. Katar murowany. Pamiętam, dwa lata temu… 
  — Czy to tu? — spytał Zbyszek. 
  — Tu zaraz. Jeszcze ze sto metrów i moŜe pan stanąć. Najlepiej tutaj, gdzie się szosa trochę 
rozszerza. O tak, doskonale. Tu moŜe pan spokojnie zaparkować. Nikt panu nie potrąci 
samochodu. 
  Wysiedli i Zbyszek starannie zamknął wóz. — A nie zapomniał pan kluczy do tego domu? 
— spytał. 

background image

  Miłecki parsknął śmiechem. — A to byłby dobry kawał. Nie, nie, niech się pan nie niepokoi. 
Mam klucze. 
  Przypuszczenia Ewy okazały się trafne. To była ta sama willa. 
  Przez grzeczność obejrzała pokoje. NajdłuŜej zatrzymała się na górze. „To tutaj Jacek 
spędził noc z tą wydrą — myślała. — Co za bydlę. Nie chcę go znać. Rozwiodę się z nim. 
Mam dosyć.” 
  — Coś ty tak straciła humor? — spytał Zbyszek, kiedy wracali do samochodu. 
  — Nie, nic. Głowa mnie trochę boli. 
  — MoŜliwe, Ŝe będzie halniak — powiedział sapiąc Miłecki. — Przed halniakiem zawsze 
człowiek taki niewyraźny. Źle działa na nerwy. No, i jak się państwu podoba domek? 
  Zbyszek jeszcze obejrzał się za siebie. — Mnie się podoba. Miałbym ochotę pertraktować o 
kupno. 
  — A pani? 
  Ewa przystanęła i zaczekała na nich. — Mnie się takŜe podoba. Ładny domek. 
  — A co za powietrze. Jak tu przepięknie w lecie. 
  — No więc w jaki sposób moŜna by sfinalizować transakcję? — spytał rzeczowo Zbyszek. 
  — Trzeba by się porozumieć z pełnomocnikiem pani Kosickiej. To adwokat. Mieszka w 
Krakowie. On załatwia wszystkie sprawy. 
  — Jak się nazywa? 
  — Mecenas Gottert. 
  Zbyszek skrzywił się nieznacznie na dźwięk tego nazwiska. 
  — Zna pan moŜe mecenasa Gotterta? 
  — Nie, nie znam. 
  — Podam panu jego adres. Najlepiej niech pan pojedzie do Krakowa. Mając taki dobry wóz, 
to Ŝaden problem. Omówi pan szczegóły z mecenasem, a formalnościami to juŜ my się 
zajmiemy. Jak będzie trzeba, to ja takŜe pojadę z panem do Krakowa. 
  Wrócili przed samą kolacją. Na schodach Ewa spytała: — No więc jak? Kupujesz? 
  — Miałbym ochotę — odparł Zbyszek. — Domek rzeczywiście niebrzydki i bardzo tani, 
ale… 
  — Jest jakieś „ale”? 
  — Tak. Widzisz… Bardzo mi nie na rękę ten krakowski adwokat. Trzeba akurat pecha, Ŝe to 
pierwszy mąŜ mojej drugiej Ŝony. Miałem z nim w swoim czasie niemiłe zajście, doszło 
nawet do mordobicia. Szalenie mi niezręcznie teraz pertraktować z nim o to kupno. Sam nie 
wiem, co robić. Szkoda mi takiej okazji. 
  — A moŜe chciałbyś, Ŝebym ja z tobą pojechała? — zaproponowała Ewa. 
  — To niewiele da. Ale wiesz co? Moglibyśmy zrobić tak, Ŝe pojechalibyśmy do Krakowa i 
sama poszłabyś do niego. Omówisz całą sprawę. Powiesz, Ŝe występujesz w imieniu swojego 
klienta. Na razie nie podasz mojego nazwiska. A potem, jak juŜ wszystko ustalicie, to nie 
będzie mógł robić Ŝadnych szykan. No co? Zgodziłabyś się? Byłbym ci niesłychanie 
wdzięczny za pomoc. Gotów jestem zarezerwować dla ciebie jakieś specjalne honorarium. 
Interes jest interesem. 
  — Nie gadaj głupstw — powiedziała zirytowana trochę Ewa. JuŜ chciała odmówić, ale w tej 
chwili przyszło jej na myśl, Ŝe moŜe przy okazji dowie się czegoś o tej tajemniczej sprawie. 
— JeŜeli to zrobię, to tylko ze względu na naszą przyjaźń. Nie ma mowy o Ŝadnych 
honorariach. 
  Zbyszek pocałował ją w rękę. — Jesteś wspaniała. Bardzo ci dziękuję. ZrewanŜuję ci się 
przy najbliŜszej okazji. 
  — Na razie nie zanosi się na to, Ŝebym kupowała willę w Zakopanem — uśmiechnęła się 
Ewa i poszła do swojego pokoju. 

background image

  Przy kolacji Jacek dowiedział się, Ŝe Ewa ze Zbyszkiem wyjeŜdŜają na jeden dzień do 
Krakowa. 
  — A moŜe ty takŜe się z nami wybierzesz? — zaproponował grzecznościowo Zbyszek. 
  Ewie nie podobał się ten projekt. — Nie przerywajmy mu twórczego natchnienia — 
powiedziała nie bez złośliwości. — Jak ma zapał do pracy, to niech pracuje. Będzie później 
narzekał, ze mu przeszkadzamy. 
   
  Z ulic Krakowa zniknął śnieg. Wczesna wiosna zacierała ostatnie ślady zimy. Wesołe słońce 
wypijało wodę z kałuŜ. Wiatr osuszał jezdnie i chodniki. Gołębie, zgromadzone pod 
Sukiennicami, czyściły pracowicie pióra, ciesząc się ciepłem. W mieście panował jakiś 
uroczysty, rzec by moŜna, wielkanocny nastrój. Bo teŜ i święta były niedaleko. 
  Ewa spacerowała pod Sukiennicami. Miała jeszcze trochę czasu do spotkania z Gottertem i 
postanowiła się przejść. Zbyszek został w hotelu. Wychodząc nie zajrzała do jego pokoju, ale 
była pewna, Ŝe śpi. Wiedziała, Ŝe nie przepuszcza Ŝadnej okazji, Ŝeby się porządnie wyspać. 
  „Ładne miasto — myślała, rozglądając się po rynku i podnosząc wzrok ku wieŜom kościoła 
Mariackiego. — Czuje się tu historię Polski”. 
  Zatrzymywała się przed wystawami, zastanawiając się nad tym, jaki by tu skromny 
prezencik przywieźć z podróŜy Jackowi. Dawniej zawsze tak robiła. JuŜ miała wejść do 
sklepu i zapytać o cenę jakiegoś drobiazgu, kiedy nagle zreflektowała się. „Czy ja oszalałam? 
Mam robić prezenty temu łajdakowi? A niedoczekanie.” 
  Zirytowana zaczęła chodzić energicznym krokiem dookoła rynku. JuŜ nie patrzyła na 
wystawy. 
  Miły nastrój zniknął. Na nowo zaczęła przezywać całą tę historię. Od początku wyobraŜała 
sobie, jak to się wszystko odbywało, jak Jacek pieścił i całował tamtą. „Jak on mógł? Jak on 
mógł? Co za bydlę!?” Postanowiła stanowczo, Ŝe jak tylko przyjedzie do Warszawy, to 
natychmiast wystąpi o rozwód. „Nie mam zamiaru Ŝyć z męŜczyzną, którego na parę tygodni 
nie moŜna samego puścić z domu. Ostatecznie trzeba mieć ambicję.” 
  Tak się podnieciła i w taką wpadła pasję, Ŝe o mało nie spóźniła się do adwokata. 
  Gottert przyjął koleŜankę po fachu niezwykle uprzejmie. Był to bardzo elegancki męŜczyzna 
w średnim wieku. Przekroczył juŜ pięćdziesiątkę, ale trzymał się znakomicie. Miał zwinne, 
spręŜyste ruchy i młodzieńczą postawę. Twarz pełna, rumiana, wyraŜała radość Ŝycia i tę 
pewność siebie, jaką dają pieniądze i pozycja społeczna. Dbał ogromnie o wygląd 
zewnętrzny. Zawsze starannie wygolony, ostrzyŜony, przerzedzona nieco, szpakowata 
czupryna kunsztownie ułoŜona. Pachniał zagranicznym mydłem i najlepszą lawendą. Miał 
sposób bycia rutynowanego kobieciarza. 
  Pokojówka w białym czepeczku wniosła na tacy ciastka, kawę i koniak. 
  — Niezmiernie mi przykro, ze nie mogłem pani przyjąć wcześniej — powiedział Gottert, 
napełniając kieliszki — ale tak się akurat fatalnie złoŜyło, ze miałem w sądzie bardzo 
skomplikowaną sprawę, która zupełnie niespodziewanie przedłuŜyła się i dlatego… 
  — Och, to drobnostka — uśmiechnęła się uprzejmie Ewa. — Pochodziłam sobie po 
Krakowie. Zanocuję i jutro wrócę do Zakopanego, Jak panu juŜ wspomniałam podczas naszej 
telefonicznej rozmowy, przychodzę do pana w imieniu mojego klienta, który interesuje się 
willą pani Kosickiej. 
  Gottert skinął głową — Tak, tak, wiem. Szkoda, Ŝe ten pani klient osobiście się do mnie nie 
pofatygował. 
  — Z pewnych względów pragnie zachować incognito aŜ do chwili ostatecznego 
sfinalizowania transakcji. 
  — Rozumiem. Bywają takie sytuacje. Przepraszam na chwileczkę. — Wstał, podszedł do 
duŜej, rzeźbionej szafy i wyjął z niej teczkę w brązowej oprawie. — Tutaj są wszystkie dane, 
dotyczące tej nieruchomości. Czy pani widziała juŜ obiekt? 

background image

  — Tak. Pośrednik nam pokazał. 
  — I ten pan jest skłonny kupić…? 
  — Tak. 
  — Przepraszam za niedyskretne pytanie. Czy tego klienta uwaŜa pani za powaŜnego 
reflektanta? 
  — Czy sądzi pan, Ŝe zabierałabym panu czas i sama zawracałabym sobie głowę jakąś 
sprawą, którą uwaŜałabym za niepowaŜną? 
  Gottert trochę się speszył. — Och, najmocniej panią przepraszam. Nie chciałem pani urazić. 
Ź

le mnie pani ‘ zrozumiała. Widzi pani… My tutaj, szczególnie w Zakopanem, mamy szereg 

smutnych doświadczeń. Niech sobie pani wyobrazi, iŜ grasują na terenie Zakopanego i w 
okolicy ludzie, którzy specjalizują się w wyszukiwaniu obiektów do sprzedaŜy. Zbierają 
informacje, oglądają domy, a następnie odgrywają rolę pośredników, zarabiając oczywiście 
prowizję na transakcji. 
  — Mogę pana zapewnić, Ŝe mój klient nie jest Ŝadnym pośrednikiem. 
  — Proszę się na mnie nie gniewać. Ja tylko tak dla pewności. MoŜe pani zechce rzucić 
okiem na dokumenty, dotyczące tej nieruchomości. 
  — NajwaŜniejsze, Ŝeby hipoteka była czysta — powiedziała Ewa. 
  — O, o to nie ma obawy. Hipoteka jest w absolutnym porządku. 
  Ewa przejrzała papiery. Nie dostrzegła w nich nic, co by mogło komplikować transakcję. 
  — Pan ma pełnomocnictwo, prawda? 
  — Tak. Od szeregu lat jestem plenipotentem pani Kosickiej. 
  — Czy pani Kosicka dawno wyjechała do Ameryki? 
  — Jakieś półtora roku temu. 
  — A czy w tej willi ktoś mieszka? 
  — Nie. Od czasu wyjazdu pani Kosickiej nikt tam nie mieszkał. PrzecieŜ jeŜeli pani była z 
pośrednikiem, to chyba się pani zorientowała, ze dom jest niezamieszkany. 
  — Nie zrozumieliśmy się — uśmiechnęła się Ewa. — Pytałam, czy willa bywa 
wynajmowana w sezonie zimowym czy letnim. 
  — Nie. Nie wynajmowałem nikomu. To zbyt ryzykowne. Zniszczą dom, a później… Nigdy 
nie wiadomo, na jakich lokatorów się trafi. 
  — Zupełnie słusznie. 
  Ewie wydało się, Ŝe Gottert jakby trochę zesztywniał i stał się bardziej oficjalny, ale nie była 
pewna, czy to nie złudzenie. 
  — Niech mi pan jeszcze powie, panie mecenasie, co z meblami? 
  — To zaleŜy od nabywcy. MoŜe kupić dom umeblowany. To nie jest oczywiście konieczne. 
Opłaci się jednak kupić takŜe i meble. Groszowy wydatek w stosunku do kosztu willi. 
  — Pani Kosicka wyjechała na stałe do Ameryki? 
  — Tak. To starsza osoba. Nie ma tu nikogo. Samotna. Pojechała do córki, która wyszła za 
mąŜ za Amerykanina i mieszka w New Yorku. 
  — A co się stanie z pieniędzmi, które otrzyma ze sprzedaŜy tego domu? 
  — Cały dochód przeznaczyła na cele dobroczynne. Te pieniądze nie są jej potrzebne. JuŜ ta 
nigdy nie wróci. Córka jest zamoŜna. 
  Rozmowa zeszła na tematy nie związane z transakcją. Mówili o Ameryce, o losie 
emigrantów, o tęsknocie za ojczyzną i o tych Polakach, którzy na stare lata likwidują swe 
amerykańskie interesy i wracają do kraju. Potem Gottert zaczął prawić Ewie komplementy. 
Dziwił się, Ŝe taka młoda i piękna kobieta zdobyła juŜ sobie pozycję w adwokaturze. Wyraził 
nadzieję, ze ich miły kontakt nie ograniczy się do sprzedaŜy jakiejś tam willi. Pytał, czy moŜe 
do niej zatelefonować, jak będzie w Warszawie. Ani się obejrzeli, jak wypili pół butelki 
koniaku. 

background image

  Wreszcie Ewa spojrzała na zegarek. — Ojej, jakŜeŜ późno. Muszę juŜ pana poŜegnać, panie 
mecenasie. 
  — JeŜeli pani pozwoli, to zapisze sobie pani adres i telefon — powiedział Gottert, 
otwierając notes. — Pani nazwisko, jeŜeli dobrze pamiętam, brzmi Ewa Jasińska. — Tak. 
Dobrą pan ma pamięć — uśmiechnęła się Ewa. UŜywała swojego panieńskiego nazwiska, 
szczególnie w sprawach urzędowych. 
  Było juŜ po dziewiątej, kiedy Ewa wróciła do hotelu. Zniecierpliwiony Zbyszek czekał na 
nią w hallu. 
  — Bój się Boga! Co się z tobą działo? Zacząłem juŜ przypuszczać, Ŝe zanocujesz u tego 
adwokata. 
  — MoŜe nie byłoby to wcale takie niemiłe — uśmiechnęła się. — Bardzo atrakcyjny 
męŜczyzna. 
  — Zdaje się, Ewuniu, Ŝe jesteś na niezłej bani. 
  — A cóŜ to? Nie wolno mi? 
  — Oczywiście, ze wolno, ale… Co by Jacek na to powiedział? 
  — GwiŜdŜę na Jacka. 
  — GwiŜdŜesz na ślubnego męŜa? Co się z tobą dzieje? Nie poznaję cię. 
  — MoŜe wkrótce juŜ nie będzie ślubnym męŜem — mruknęła Ewa. — Chodźmy gdzieś na 
kolację. Piekielnie jestem głodna. To pewnie po tym koniaku. 
  — A jak interesy? 
  — Na medal. MoŜesz kupić tę chałupkę razem z meblami. Nie martw się. Wszystko ci 
załatwię, tylko mnie nakarm. 
  Poszli do Hotelu Francuskiego. Zbyszek postawił wystawną kolację. Kazał zamrozić wódkę. 
Ewa sprzeciwiła się stanowczo. — Nie, nie, pić nie. Ja tylko chcę jeść. Dosyć mam alkoholu. 
  Po kolacji Zbyszek chciał tańczyć, ale nic z tego nie wyszło. Ewa, kiedy sobie porządnie 
podjadła, zrobiła się taka senna, ze z ledwością otwierała oczy. — Błagam cię, chodźmy spać. 
  — Razem? 
  — Zwariowałeś? 
  — JeŜeli masz ochotę zdradzić Jacka, to niby dlaczego nie ze mną? 
  — Zbysiu kochany, przecieŜ wiesz, Ŝe ja nie znoszę odgrzewanych potraw. A zresztą 
podobno się Ŝenisz. 
  — A cóŜ to przeszkadza? 
   
  Po powrocie zastali Jacka w ponurym nastroju. Nie odzywał się ani do Zbyszka, ani do Ewy. 
Podczas obiadu nie brał udziału w rozmowie i zachowywał się tak, jakby był sam przy 
stoliku. 
  Udawali, Ŝe tego nie widzą, nie chcąc doprowadzić do publicznej awantury. Dopiero po 
obiedzie Ewa powiedziała energicznie: — Chodź ze mną na górę. 
  Kiedy znaleźli się w pokoju, spytał: — Chciałaś coś ode mnie? 
  — Tak. Chciałam cię zapytać, dlaczego zachowujesz się jak idiota? 
  Jacek przestał być cichy i potulny. — A co? MoŜe mam być zachwycony tym, Ŝe się 
przesypiasz z tym durniem? 
  — Oszalałeś? Ja ze Zbyszkiem? 
  — To niby dlaczego nocowaliście w Krakowie? PrzecieŜ mieliście wrócić tego samego dnia. 
  — Tłumaczyłam ci, Ŝe ten adwokat zasiedział się w sądzie. Przyjął mnie dopiero około 
siódmej. Nie chcieliśmy jechać nocą. 
  — I ja mam w to wierzyć? 
  — Jak chcesz. MoŜesz wierzyć, moŜesz nie wierzyć. Zresztą nawet gdybym się przespała ze 
Zbyszkiem czy z kim innym, to chyba nie moŜesz mieć pretensji. 
  — Odgrywasz się? 

background image

  — A coś ty myślał, Ŝe tylko tobie wolno? 
  — Więc chcesz zniszczyć nasze małŜeństwo? 
  — To ty je juŜ zniszczyłeś. Nie ja. 
  — Tłumaczyłem ci przecieŜ, Ŝe to były niezwykłe okoliczności. 
  — A ja ci tłumaczyłam, Ŝe dla mnie nie istnieje męŜczyzna, który z pierwszą lepszą babą 
kładzie się do łóŜka. Taki męŜczyzna budzi we mnie wstręt. Rozumiesz? Po prostu wstręt. 
  — Jesteś niesprawiedliwa. 
  Roześmiała się — Ha, ha! A to dobry kawał. Ja niesprawiedliwa? 
  — A co ty myślisz? Oczywiście, Ŝe jesteś niesprawiedliwa. Tak mi odpłacasz za moją 
szczerość? PrzecieŜ mogłem ci nic nie powiedzieć. Nic byś nie wiedziała i dobra. 
  — No, takim bydlakiem to juŜ chyba nie jesteś, Ŝebyś najpierw z jakąś tam prostytutką, a 
potem ze mną. A poza tym bałeś się. Piekielnie się bałeś, Ŝe cię milicja weźmie za frak i 
wsadzi do więzienia. Gdyby nie to domniemane morderstwo, to nie jestem taka zupełnie 
pewna, czy byś się przyznał. 
  Jacek siedział na łóŜku i sapał. 
  — Więc chcesz rozwodu? 
  — Oczywiście. Nie mam zamiaru Ŝyć z męŜczyzną, do którego czuję wstręt. 
  — Dobrze. Dam ci rozwód. Nie będę robił Ŝadnych trudności. Całą winę wezmę na siebie. 
Ale uwaŜaj, Ŝebyś nie Ŝałowała. 
  — To ty uwaŜaj, Ŝebyś nie Ŝałował. A to dobre. Ciekawe, gdzie znajdziesz taką Ŝonę, która 
cię będzie tak niańczyć jak ja. 
  — Ty mnie niańczysz? 
  — A moŜe nie? Nie wyobraŜam sobie, jak ty sobie dasz radę beze mnie. 
  — Spokojna głowa. Dawałem sobie radę, zanim ciebie poznałem. Dam sobie i teraz. 
  — Wtedy niańczyła cię mamusia. 
  — Nikt mnie nie niańczył, do jasnej cholery. Mam dosyć tego wszystkiego. Jutro 
wyjeŜdŜam. 
  — A jedź. Nikt cię nie zatrzymuje. 
  — Ale najprzód nakładę po mordzie temu twojemu amantowi. 
  — UwaŜaj, Ŝeby on tobie nie nakładł. 
 
Rozdział VI 
   
  Kozielski zastukał i wszedł do gabinetu komendanta. 
  — Warszawa przysłała dane o Madejskim. 
  — PokaŜ. 
  Świerczak wziął z rąk porucznika kartkę papieru, pokrytą maszynowym pismem, i 
przeczytał półgłosem: Eugeniusz Madejski, urodzony 23 marca 1918 roku w Wiedniu, 
zamieszkały w Warszawie przy ulicy Marszałkowskiej 84/92. Kawaler. Zajmuje się 
organizowaniem objazdowych imprez artystycznych. Współpracuje z „Estradą”. Od kilku 
tygodni nie ma go w Warszawie. Podobno wyjechał. Kierunek nie znany. W zeszłym 
miesiącu zgłaszał w Komendzie Śródmieście o zaginięciu dowodu osobistego. Jak wynika z 
protokołu, skradziono mu w tramwaju portfel z pieniędzmi i dokumentami. Został mu 
wydany nowy dowód osobisty. W grudniu ubiegłego roku złoŜył podanie o paszport 
zagraniczny. Otrzymał zaproszenie od swojego kuzyna, przebywającego stale w ParyŜu. 
  Notatka była uzupełniona mniej istotnymi szczegółami i zaopatrzona w pieczęcie i podpisy. 
  — Przysłali nam takŜe i zdjęcie tego jegomościa — powiedział Kozielski, kładąc fotografię 
na biurku. 
  Świerczak uwaŜnie przyjrzał się podobiźnie Madejskiego. — Bardzo przystojny facet — 
mruknął. — Ta twarz zgadzałaby się z rysopisem podanym przez naszego literata. 

background image

  — Chcesz go tu ściągnąć dla sprawdzenia? 
  — Nie ma pośpiechu. Na razie wcale mi nie zaleŜy na tym, Ŝeby wiedział, Ŝe się tak tą 
sprawą interesujemy. 
  — Sądzisz, Ŝe prowadzi jakąś grę? 
  Kapitan wzruszył ramionami. — Diabli go wiedzą. Niby nie wygląda na to, ale… 
Przyjrzyjmy mu się spokojnie. Bardzo jestem ciekaw, czy będzie usiłował skontaktować się z 
tym Austriakiem. 
  — Z Helbergiem? 
  — Tak. To wszystko jest pierońsko zagmatwane. Wcale bym się nie dziwił, gdyby przysłali 
do nas kogoś z Warszawy. 
  — Myślisz, Ŝe… 
  — Wolę za duŜo nie myśleć — uśmiechnął się Świerczak. — Pilnujmy swojej roboty, i tak 
jej mamy po same uszy. 
  — Ten Helberg wygląda na bardzo solidnego kupca — powiedział Kozielski. — Nie moŜna 
mu absolutnie nic zarzucić. 
  — Tacy są najgorsi — mruknął Świerczak. — Nie mogę zrozumieć, dlaczego ten facet, 
który przywiózł tu literata, podał to nazwisko. Coś się musi za tym kryć. Ale co? Nie wierzę 
w taki zbieg okoliczności. 
  — A wierzysz w to morderstwo? 
  — Powiem ci szczerze, Ŝe im dłuŜej zastanawiam się nad tą sprawą, tym więcej mam 
wątpliwości. 
  — Ale czy w ogóle istnieje jakaś sprawa? — spytał Kozielski. — Czy my się nie 
sugerujemy za bardzo opowiadaniem tego literata? Bo właściwie co się stało? Nic. śadnej 
zbrodni nie ustaliliśmy. Trupa nie znaleźliśmy. Więc co? Ta historia z dowodem osobistym? 
Mógł to być po prostu jakiś głupi kawał. 
  Świerczak w zamyśleniu pokiwał głową. — Tak. To wszystko prawda. Ale widzisz… 
Takiego mam niucha, Ŝe coś się za tym kryje. Czy zwróciłeś uwagę na to, Ŝe w tej 
warszawskiej notatce piszą, Ŝe Madejskiemu skradziono dowód? 
  — Oczywiście. 
  — No, więc widzisz. Czyli Ŝe tym skradzionym dowodem moŜe się ktoś posługiwać. 
Niestety nie przysłali nam numeracji. Trzeba będzie od nich tego zaŜądać. Bo nie wiemy, czy 
jesteśmy w posiadaniu skradzionego dowodu, czy tego nowo wydanego. Absolutnie nie 
jestem w stanie zrozumieć, kto mógł do dowodu Madejskiego wkleić fotografię tego literata i 
po co? 
  — A nie przyszło ci do głowy, Ŝe on to mógł sam zrobić? 
  Świerczak spojrzał zaskoczony. — Sam? A po jaką cholerę? 
  — Tego to juŜ ja nie wiem. MoŜe potrzebował do czegoś drugiego dowodu osobistego na 
inne nazwisko? 
  — To przecieŜ nie pokazywałby go nam. 
  — A moŜe się pomylił? MoŜe miał w portfelu obydwa dowody i przez pomyłkę pokazał 
nam ten lipny? PrzecieŜ nie oglądaliśmy zawartości jego portfela. Czy wiesz, Ŝe jego Ŝona 
jeździła do Krakowa? 
  — Wiem. Podobno chodzi o kupno tej willi na Cyrhli. 
  — Czy nie uwaŜasz, ze to takŜe jest zastanawiający zbieg okoliczności7 
  Świerczak niecierpliwym ruchem machnął ręką. — Daj mi spokój. Dopóki nie będziemy 
mieli jakichś konkretnych faktów, to nie mam zamiaru dłuŜej bawić się w domysły. 
  Zadzwonił telefon. Aparat stał bliŜej Kozielskiego. Podniósł słuchawkę. — Komenda 
milicji. Słucham? 
  Przez chwilę nic nie mówił. Potem powiedział: — Tak. Przyjedziemy natychmiast. 
Powiedzcie gajowemu, Ŝeby się nie ruszał z miejsca. Niech na nas zaczeka. 

background image

  — Co się stało? — spytał Świerczak. 
  — Zdaje się, Ŝe mamy juŜ konkretne fakty. Dzwonili z leśnictwa. Gajowy znalazł w okolicy 
Cyrhli zwłoki jakiegoś człowieka. 
  Świerczak wstał. — Połącz się zaraz z Krakowem. 
   
  — Ano… To było tak. Zjadłem wcześniej drugie śniadanie. śona mi kiełbasę serdelową 
podgrzała i kartofle odsmaŜyła, co to jeszcze z wczorajszej kolacji zostały. 
  — Mówcie do rzeczy — zniecierpliwił się Świerczak. 
  — No, to przecie ja mówię całkiem do rzeczy. Faktycznie tak było. 
  — Ale mówcie o trupie, a nie o kiełbasie. 
  — Powiem i o trupie. Przecie mi pan sam kazał opowiedzieć wszystko od początku. 
  — No mówcie juŜ, mówcie. 
  — Więc jak zjadłem śniadanie, to mówię do Ŝony: — Pójdę trochę się rozejrzeć po lesie. 
Zobaczę, co tam z tymi lisami. — A Ŝona na to: — No, to idź. — Wziąłem strzelbę, 
gwizdnąłem na psa i poszedłem. Chodzę, rozglądam się, nic takiego specjalnego nie widzę. 
Doszedłem tak do tego jeziorka, co to niedaleko Cyrhli. Patrzę, a na lodzie taka kupa śniegu. 
Myślę sobie: ki diabeł? SkądŜe tu tak nawiało? Ano nawiało, to nawiało, juŜ miałem iść dalej, 
aŜ tu nagle Morus skoczył do tej kupy śniegu i zaczyna kopać. Wołam, krzyczę, kaŜę mu 
wracać. Nic nie pomaga. Kopie, jeno śnieg bryzga spod łap. No, to pomyślałem, Ŝe pewnie 
jaką padlinę znalazł pod śniegiem, i idę do niego. Doszedłem, patrzę i jakby we mnie piorun 
strzelił. Ludzkie nogi spod śniegu wystają. No, to wziąłem się do odgarniania i odkopałem 
tego trupa. 
  Świerczak słuchał cierpliwie, nie przerywając gajowemu. — Czy nie zauwaŜyliście, Ŝeby się 
ostatnio ktoś obcy kręcił po terenie? — spytał. 
  — RóŜni chodzą. Kto ich tam wie, czy obcy, czy swoi. 
  — Nie słyszeliście w lesie strzałów? 
  — Nie. Musieli go w nocy wykończyć. Ja po nocy nie chodzę. Ale Ŝe tak dokładnie zasypali 
ś

niegiem. I kamienie mu, dranie, do nóg przywiązali. 

  — Liczyli na to, Ŝe jak lód puści, to zwłoki pójdą na dno. 
  — Tak by się faktycznie stało, gdyby Morus nie zwęszył. Dobry pies. 
  — Znaliście panią Kosicką? — spytał Świerczak. 
  — Co bym nie miał znać. Znałem. Wyjechała do Ameryki. 
  — I wiecie, która to jej willa? 
  — Wiem. 
  — Czy nie zauwaŜyliście, Ŝe ktoś w tej willi mieszkał, teraz niedawno, kilka dni temu? 
MoŜe spostrzegliście światło w oknach wieczorem? 
  Gajowy potrząsnął głową. — Nie, nic takiego nie zauwaŜyłem. Ten dom stoi na uboczu, 
zakryty drzewami. Tak bardzo nie widać. Zresztą ja wieczorami siedzę w domu. Wcześnie 
chodzę spać. A po cóŜ bym się po ciemku włóczył po lesie? 
  Świerczak chciał jeszcze o coś zapytać, ale w tej chwili wszedł do pokoju Kozielski. 
Przyniósł nowy telegram z Warszawy. 
   
  Trzy kule. KaŜda z nich mogła spowpdować śmierć. Jedna oparła się o kręgosłup. Kaliber 
7,65. Pistolet zapewne typu „Walter”. Nie moŜna wykluczyć, Ŝe strzały zostały oddane z 
róŜnej odległości. Być moŜe, Ŝe morderca, strzelając, zbliŜał się do swej ofiary. 
  — Czy moŜna w przybliŜeniu określić czas zgonu? — spytał Świerczak. 
  Doktor Kalinowski potrząsnął głową. 
  — To niemoŜliwe. Zwłoki w zimnie dobrze zakonserwowane. W niskiej temperaturze 
rozkład następuje o wiele wolniej. W kaŜdym razie to nie jest zbyt dawna sprawa. 

background image

Zaryzykowałbym twierdzenie, Ŝe ten człowiek został zabity na przestrzeni dwóch, trzech 
tygodni. Chyba nie dawniej. 
  — Czy innych obraŜeń ciała nie stwierdził pan, panie doktorze? 
  — Nie. Ma pan na myśli jakaś bójkę przed morderstwem? 
  — Właśnie. 
  — śadnych ran zadanych tępym narzędziem nie stwierdziłem. 
  — Tylko te kule? 
  — Tak. 
  — Chciałbym znaleźć dwie pozostałe — powiedział jakby do siebie Świerczak. — I być 
moŜe, Ŝe je znajdę. 
  Wszedł kapitan Grabicki z Komendy Wojewódzkiej w towarzystwie porucznika 
Kozielskiego. 
  Świerczak wskazał foteliki, stojące przy niskim stole. 
  — Proszę bardzo. Siadajcie. 
  — Kolega Kozielski wtajemniczył mnie w tę dziwną historię z tym literatem — powiedział 
Grabicki. Wyjął paczkę papierosów i poczęstował obecnych. Był nieduŜego wzrostu, 
szczupły, ruchliwy. Pociągła, śniada twarz błyskawicznie reagowała na bodźce zewnętrzne. 
Wąskie, trochę skośne oczy wyraŜały agresywne zainteresowanie wszystkim, co się działo 
dokoła. — To ciekawe, to bardzo ciekawe. Wydaje mi się, Ŝe w tych warunkach trzeba bardzo 
dokładnie przyjrzeć się tej willi. Być moŜe, Ŝe jednak tam dokonano morderstwa. 
  — Oczywiście, Ŝe przeprowadzimy dokładną rewizję — przytaknął Świerczak. — 
ChociaŜ… gdyby nawet tam dokonano morderstwa, to i tak nie będziemy mieli pewności, czy 
znalezione zwłoki mają z tym związek. 
  — Musimy sprowadzić tego literata — wtrącił się do rozmowy Kozielski. — Niech obejrzy 
zwłoki. 
  Grabicki pokiwał głową — Niewątpliwie. Tylko Ŝe twarz została tak zniekształcona… Czy 
sądzi pan, panie doktorze, ze uczyniono to celowo? 
  — Sądzę, Ŝe to jakieś zwierzęta, najprawdopodobniej lisy — powiedział doktor Kalinowski 
— a moŜe głodne psy… To nie są uszkodzenia spowodowane uderzeniami tępym 
narzędziem. W swojej praktyce spotkałem się juŜ z przypadkami masakrowania zwłok ofiary 
i wiem, jak to wygląda. 
  — Czy to prawda, ze ta willa jest do sprzedania? — spytał Grabicki. 
  — Tak — Świerczak wyjął z szuflady teczkę z aktami. — Macie ochotę zapoznać się ze 
szczegółami? 
  — Nie. Na razie nie jest mi to potrzebne. Teraz nie moŜna tam nikogo wpuszczać. Jak 
zaczną oglądać, to zatrą wszystkie ślady. 
  — Obawiam się, Ŝe juŜ to zrobili — mruknął Kozielski — Parę dni temu pośrednik 
pokazywał to mieszkanie reflektantowi. Była z nimi Ŝona naszego literata. 
  — śona tego literata? — zainteresował się Grabicki. — To ciekawe. 
   
  Jacek pierwszy raz miał tego rodzaju przeŜycie. Załamał się. Dostał torsji i uciekł. Teraz 
siedział osowiały w gabinecie komendanta, a jego szarozielona twarz nosiła jeszcze ślady 
niedawnego wstrząsu. Świerczak, tknięty uczuciem litości, wyjął z biurko napoczętą butelkę 
winiaku i nalał spory kieliszek. 
  — Niech pan sobie golnie. To panu dobrze zrobi. Jacek nie dał sobie tego dwa razy 
powtarzać. Łapczywie połknął trunek i odetchnął głęboko. 
  — Lepiej panu? 
  — Tak, trochę lepiej. Dziękuję. 
  — MoŜemy porozmawiać? 
  — Chyba tak. 

background image

  — Czy w zamordowanym rozpoznał pan zwłoki tego człowieka, który pana przywiózł z 
Krakowa do Zakopanego? 
  — Nie mogę tego twierdzić z całą pewnością — powiedział cicho Jacek. — Ta twarz… 
Rany boskie… Czy mógłby mi pan dać jeszcze z pół kieliszka? 
  — Bardzo proszę. 
  Jacek wypił drugi kieliszek i podarł dłonią czoło. — Straszne, straszne… 
  — Więc nie moŜe pan zidentyfikować zwłok? 
  — Nie mogę. PrzecieŜ… Tylko te włosy… 
  — DuŜo jest ludzi z siwymi włosami — mruknął zasępiony Świerczak. — Czy nie pamiętał 
pan, jak był ubrany ten człowiek tamtego wieczora, kiedy jedliście razem kolacje, jakie miał 
buty? 
  — Nie pamiętam. Zupełnie nie pamiętam. 
  — Niech się pan postara sobie przypomnieć — nastawał Świerczak. — MoŜe pamięta pan 
jakiś szczegół, jakiś drobiazg… 
  — Nic nie pamiętam. Nie zwracałem wtedy na to uwagi. Sporo wypiłem. Chyba był w 
ciemnym garniturze, ale nie mogę ręczyć… 
  — Więc tylko te włosy…? 
  — Tak. Miał bujną, siwą czuprynę. 
  — A wzrost. 
  — Był wyŜszy ode mnie. Musiał mieć ponad metr osiemdziesiąt. Ja mam metr 
siedemdziesiąt osiem. On był sporo wyŜszy. 
  — Czy nie opowiadał panu o swojej rodzinie, o przyjaciołach? 
  — Mówił tylko o Ŝonie, która miała wtedy przyjechać. Okazuje się, Ŝe to wszystko 
kłamstwo. 
  — Na razie jeszcze nie wiemy, co było kłamstwem — powiedział Świerczak. — Czy 
państwo długo zostają w Zakopanem? 
  — Jeszcze tylko kilka dni, do dziewiętnastego. 
  — Chciałbym prosić, Ŝeby pan się do mnie pofatygował przed wyjazdem. 
  — Oczywiście, jeŜeli to konieczne… 
  — Tak. Być moŜe, Ŝe jeszcze będzie nam pan potrzebny. 
  — Ale chyba nie ma pan zamiaru mnie aresztować — uśmiechnął się nieszczerze Jacek. 
  — W tej chwili jeszcze nie — odparł Świerczak. Trudno było się zorientować, czy Ŝartuje, 
czy mówi powaŜnie. 
  Po wyjściu Jacka Świerczak poszedł do pokoju Kozielskiego. 
  — Przejedziesz się ze mną na Cyrhlę? 
  — Mam duŜo bieŜącej roboty, ale jak trzeba, to pojadę. 
  — Chciałbym zwrócić twoją uwagę, Ŝe to teraz jest juŜ nasza bieŜąca robota. Musimy się 
ś

pieszyć. 

  Grabicki chciał wracać do Krakowa, ale Świerczak poprosił go, Ŝeby pojechał z nimi na 
Cyrhlę. Do drugiego wozu wsiedli fachowcy od daktyloskopii. 
  — Nie mogę sobie darować, Ŝe za pierwszym razem nie zbadaliśmy dokładnie tego 
mieszkania — powiedział Świerczak, kiedy minęli Rondo. — Ale przyznam się wam, Ŝe 
początkowo nie brałem tego wszystkiego zbyt powaŜnie. 
  Grabicki pokiwał głową. — Zupełnie się nie dziwię. Cała ta historia brzmi tak 
nieprawdopodobnie, Ŝe moŜna ją wziąć za jakąś zmyśloną bajkę. Oczywiście, Ŝe byłoby 
lepiej, gdybyście od razu przeprowadzili szczegółową rewizję i zebrali materiał 
daktyloskopijny. 
  — Ten literat powinien był od razu nam zameldować — wtrącił się do rozmowy Kozielski. 
— Przestraszył się, idiota, Ŝe go zamkniemy. Gdyby nie jego Ŝona, to w ogóle nic byśmy nie 
wiedzieli. 

background image

  — Nie wiadomo, czy sam byś się nie przestraszył — uśmiechnął się Świerczak. — To się 
tak łatwo mówi. Trudno się dziwić, Ŝe się facet spłoszył. Nie przyzwyczajony do takich 
rzeczy. Widziałeś, co się z nim działo w kostnicy? 
  Grabicki zaczął wypytywać o właścicielkę willi, o pośrednika i o adwokata Gotterta. O tym 
ostatnim ani Świerczak, ani Kozielski nie potrafili udzielić Ŝadnych informacji. 
  — Odwiedzę go, jak tylko wrócę do Krakowa — powiedział Grabicki. 
  Zajechali na miejsce. 
  Zabrali się solidnie do roboty. W kuchni znaleźli jedną łuskę i dwie kule w ścianie. Kaliber 
się zgadzał, 7,65. 
  Grabicki uwaŜnie obejrzał łuskę — Ciekawe, co się stało z dwoma pozostałymi? — 
mruknął. — Widocznie jednak ktoś usiłował zatrzeć ślady i tamte dwie łuski usunął. Tej nie 
znalazł, bo siedziała w szparze w podłodze. 
  — Właśnie — przytaknął Świerczak. — My takŜe nie znaleźliśmy jej za pierwszym razem. 
  Kozielski ukląkł i przyglądał się małym dziurkom, gęsto obiegającym podłogę dookoła. 
  — Chyba miałeś rację. Tu było przybite linoleum. Tym tłumaczy się fakt, Ŝe nie znaleźliśmy 
ś

ladów krwi. Oderwali linoleum i w porządku. Krwi by tak łatwo nie zmyli. Okazuje się, Ŝe 

literat nie opowiadał nam bajeczki. ChociaŜ ciągle nie mamy stuprocentowej pewności, czy to 
ten sam trup, którego gajowy znalazł na Cyrhli. 
  — DuŜe prawdopodobieństwo — powiedział Świerczak. — Tak duŜe, Ŝe właściwie moŜna 
przyjąć to za pewnik. Kaliber broni zgadza się. Ilość pocisków takŜe się zgadza. Teraz tylko 
musimy znaleźć pistolet, z którego zostały wystrzelone te pociski. 
  — Bagatela — uśmiechnął się Grabicki. — Skromne wymagania. Musicie wziąć pod uwagę, 
Ŝ

e mamy do czynienia z niezłymi fachowcami. Zmontowanie tej całej intrygi, uprzątnięcie 

linoleum i łusek. Wszystko wskazuje na to, Ŝe nasi partnerzy znają się na rzeczy. Radzę wam 
nie liczyć na znalezienie tego pistoletu. 
  Przeszukali bardzo dokładnie cały dom, zajrzeli w kaŜdy zakamarek. Nic godnego uwagi nie 
znaleźli. Materiał daktyloskopijny takŜe był bardzo skąpy. 
  W drodze powrotnej nikt nie zdradzał ochoty do rozmowy. KaŜdy zajęty był własnymi 
myślami. Pierwszy odezwał się Świerczak. 
  — Wiecie, co wam powiem? Cały czas zastanawiam się nad tym, czy to został 
zamordowany Eugeniusz Madejski, czy teŜ zupełnie kto inny. 
  — Czy pamiętaliście o zarejestrowaniu linii papilarnych nieboszczyka? — spytał Grabicki. 
 
Rozdział VII 
   
  Jacek postanowił natychmiast wracać do Warszawy. Nie mógł juŜ dłuŜej znieść cięŜkiej 
atmosfery, jaka się między nimi wytworzyła. Bał się, Ŝe w kaŜdej chwili moŜe dojść .do 
awantury, Ŝe mogą paść słowa, których potem oboje będą Ŝałować. Miał tak rozstrojone 
nerwy, Ŝe kaŜde odezwanie się Ewy, kaŜdy jej gest draŜnił go, wyprowadzał z równowagi. 
Obecność zadowolonego z siebie Zbyszka dolewała oliwy do ognia. 
  Ewa nie sprzeciwiała się. Początkowo takŜe chciała wracać, ale doszła do wniosku, Ŝe 
byłoby to z jej strony oznaką słabości. Zaplanowała swój pobyt w Zakopanem i nie miała 
zamiaru rezygnować nawet z jednego dnia. Niech sobie, idiota, jedzie, jak chce. Nic jej do 
tego. 
  I Jacek pojechał. Zadzwonił do Krakowa, do warsztatu samochodowego, otrzymał jednak 
niewesołą wiadomość, Ŝe syrenka nieprędko będzie nadawać się do uŜytku. Brakowało 
jakichś tam części, a poza tym, po bardziej wnikliwym przeglądzie, okazało się, Ŝe naleŜy 
jeszcze usunąć szereg nieprzewidzianych usterek. Nie było nadziei, Ŝeby wóz w najbliŜszym 
kwartale mógł spełniać swą właściwą rolę. Trzeba więc było zadowolić się miejscem w 
pośpiesznym pociągu, wychodzącym z Zakopanego o godzinie 15.27. 

background image

  Sam pojechał na stację. Ewa go nie odprowadziła. PoŜegnali się chłodno i bardzo oficjalnie 
w „Halamie”. „Do widzenia. Szczęśliwej podróŜy.” 
  Było mu bardzo przykro. Nie przyznawał się do tego nawet sam przed sobą. Starał się 
nadrabiać miną. No to co, Ŝe ją zdradził, myślał z wyzywającą agresywnością. Mało to 
męŜów zdradza swoje Ŝony i nikt z tego nie robi takich tragedii. Mógł jej przecieŜ nic nie 
powiedzieć. Wtedy wszystko byłoby w najlepszym porządku. Szczere i uczciwe 
postępowanie nigdy nie popłaca, szczególnie z kobietami. Być moŜe, iŜ miał pewne 
wątpliwości co do tego „uczciwego” postępowania, ale nie chciał się nad tym zbyt wnikliwie 
zastanawiać. Wolał być rozŜalony na Ewę i utwierdzać się w przekonaniu, Ŝe rozŜalenie u jest 
najzupełniej słuszne. Pragnął uniknąć kłamstwa, szczerze jej wszystko wyznał, a ona… 
  W przedziale nie było zbyt tłoczno. Miejsca przy oknie zajęły dwie dobrze odŜywione damy, 
które, nie zwaŜając na wiek i tuszę, przywdziały obcisłe czerwone spodnie i wielobarwne 
swetry. Wyglądały jak dwie stare, spasione papugi. Mówiły bez przerwy, obsmarowując 
dokładnie dalszych i bliŜszych znajomych oraz krewnych. Przy tęŜszej siedział drobny, cichy 
męŜczyzna, zapewne mąŜ. Nie odzywał się ani jednym słowem. Miał zaŜenowaną minę i 
starał się nie patrzeć na nikogo. 
  Naprzeciwko Jacka, koło drzwi, usiadł przystojny brunet z wąskim, hiszpańskim wąsikiem, 
podgolonym nad wargą. Miał nieco skośne oczy, patrzące z draŜniącą natarczywością. Robiło 
to takie wraŜenie, jakby chciał przy pierwszym spotkaniu dowiedzieć się wszystkich tajemnic. 
Od razu teŜ zaczął rozmawiać. 
  — Niezbyt się pan opalił — powiedział, przyglądając się bacznie Jackowi. 
  — Niewiele było słonecznych dni. 
  — Tak. W górach to nigdy nie wiadomo, na jaką się trafi pogodę. Los na loterii. 
  Jacek pokiwał głową, mając nadzieję, Ŝe temat został wyczerpany, ale brunet nie 
rezygnował. 
  — Właściwie nie wiadomo kiedy przyjeŜdŜać do Zakopanego, Ŝeby było słońce. W zeszłym 
roku byłem od połowy stycznia do połowy lutego i ani śniegu nie miałem dobrego, ani słońca. 
  Jacek milczał. Tamten jednak niełatwo się zniechęcał. 
  — Ale chociaŜ nie ma pogody, to i tak człowiek skorzysta. Górskie powietrze swoje robi. Ja 
zawsze z Zakopanego wracam jak odrodzony. Pan do Warszawy? 
  — Tak. 
  — W Warszawie od razu wpada się w te wszystkie i sprawy, kłopoty. JuŜ po tygodniu 
zapomina się o górach i o zakopiańskich przeŜyciach. Zresztą ja osobiście nie lubię Ŝyć 
wspomnieniami. Trzeba iść naprzód i nie oglądać się za siebie. Jak wyjeŜdŜam z Zakopanego, 
to wszystkie moje przeŜycia, przygody zostawiam za sobą i juŜ do nich nie wracam. Nigdy 
nie przenoszę tych sezonowych znajomości i flirtów na teren warszawski. To bywa uciąŜliwe, 
a nawet moŜe się czasami stać niezbyt bezpieczne. Nie sądzi pan? 
  Jacek uwaŜniej przyjrzał się mówiącemu. Wydało mu się, Ŝe spojrzenie małych, ciemnych 
oczu było natarczywe. — Być moŜe, Ŝe ma pan rację — powiedział wolno. — Nie 
zastanawiałem się nad tym. 
  — A warto się czasem nad takimi sprawami zastanowić — podjął brunet. — Ja wiem z 
własnego doświadczenia, Ŝe lepiej jest zapomnieć o przeszłości. Nie ma sensu wlec za sobą 
balastu wspomnień. To tylko niepotrzebnie komplikuje nam Ŝycie. Ja nawet się potem nie 
kłaniam tym przypadkowo spotkanym dziewczętom. Co było w Zakopanem, to było, a 
Warszawa to juŜ zupełnie co innego. Nie wiem, czy jasno to tłumaczę. 
  Jacek w milczeniu pokiwał głową i utkwił spojrzenie w krajobrazie przesuwającym się za 
oknami wagonu. Nie mógł się zorientować, czy ta cała gadanina jest zupełnie przypadkowa, 
czy teŜ ma coś konkretnego na celu. „Na złodzieju czapka gore — myślał z niesmakiem. — 
Jak tak dalej pójdzie, to odezwanie się kaŜdego napotkanego człowieka będę uwaŜał za aluzję 
do wypadków na Cyrhli. Radzi mi, Ŝebym zapomniał. Być moŜe, Ŝe to nie jest przypadek.” 

background image

  Pragnąc uniknąć dalszej rozmowy, wstał i poszedł do wagonu restauracyjnego. Zgromadzeni 
tu ludzie tonęli w kłębach dymu tytoniowego i w oparach alkoholu. Nastrój nie najmilszy, ale 
lepsze to, aniŜeli wysłuchiwanie złotych myśli tego podejrzanego typa. Jacek znalazł wreszcie 
wolne miejsce i zamówił piwo. 
  Siedział zamyślony i patrzył w okno, pragnąc odseparować się jak najbardziej od 
otaczającego go gwaru. Czuł się bardzo podle. W tej chwili trudno było przewidzieć, jakie 
będą dalsze konsekwencje tej całej historii. A przede wszystkim… Przede wszystkim nie miał 
pewności, czy Ewa rzeczywiście nie zaŜąda rozwodu. Robiła wraŜenie zupełnie 
zdecydowanej. To byłoby głupie, okropnie głupie. 
  Zniknęły ośnieŜone wzgórza. Szary krajobraz wtapiał się coraz bardziej w mrok 
nadchodzącej nocy. Mijane domy błyszczały pojedynczymi światłami. 
  — A pan tak sobie piwko popija! 
  Jacek drgnął i odwrócił głowę. Znowu zobaczył przed sobą uśmiechniętą twarz 
skośnookiego bruneta. 
  — Nie mogłem juŜ dłuŜej „wytrzymać w przedziale. Te baby tak gadają, Ŝe moŜna oszaleć. 
Nie ma nic gorszego, jak takie dwie stare plotkary. I Ŝe to się nie zmęczą bez przerwy mleć 
językami. Straszne rzeczy. 
  Jacek miał ogromną ochotę powiedzieć, Ŝe gadatliwość jest nie tylko cechą starych 
plotkarek, ale w ostatniej di wili zrezygnował z tego. 
  — MoŜliwe to piwo? — spytał brunet. 
  — Takie sobie. Krajowe. 
  — Przed jedenastą powinniśmy być w Warszawie. 
  — JeŜeli nie będziemy mieli opóźnienia, to dwudziesta druga pięćdziesiąt. 
  — Zdaje się, Ŝe jedziemy o czasie. 
  Rozmawiali na obojętne tematy. Jacek daremnie oczekiwał na jakieś aluzyjne powiedzenia. 
Brunet ani jednym zdaniem nie nawiązał do tamtej rozmowy. 
  Kiedy wrócili do przedziału, obie panie z niesłabnącą energią obgadywały jakąś Marylkę. 
Jackowi wydały się jeszcze grubsze i jeszcze bardziej kolorowe. Drobny męŜczyzna spał, 
zakrywszy sobie twarz płaszczem. Pochrapywał nieśmiało. 
  Weszła konduktorka. Była młoda. Wyraz jej twarzy nie zdradzał poczucia humoru. 
Obejrzała bilety i powiedziała, zwracając się do bruneta: — Pan siedzi nie na swoim miejscu. 
  — Tu jest luźniej niŜ w tamtym przedziale — uśmiechnął się pojednawczo. 
  Wzruszyła ramionami. — NaleŜy zajmować miejsce oznaczone na bilecie. To jest pociąg z 
miejscówkami. 
  — Ale jeŜeli tutaj jest więcej miejsca, to przecieŜ wszystko jedno, gdzie siedzę — bronił się 
brunet. 
  Konduktorka odeszła. Miała niezadowoloną minę. 
  Jacek, biorąc przykład z towarzysza tłustych dam, zakrył się koŜuchem i udawał, Ŝe śpi. 
Miał dosyć rozmowy. „Ciekawe, czy ten facet specjalnie usiadł naprzeciwko mnie?” — 
myślał. 
  Zasnął naprawdę. Obudził się dopiero na dworcu Zachodnim. Towarzysze podróŜy ściągali 
juŜ z siatek swoje bagaŜe. 
  Tragarza oczywiście nie było. Jacek z trudem taszczył walizę, niosąc na lewym ramieniu 
narty. Z prawdziwą ulgą stwierdził, Ŝe brunet gdzieś zniknął. 
  Nie śpieszył się. Sapiąc ze zmęczenia, wydostał się wreszcie przed dworzec. Osowiałym 
wzrokiem wodził po zbitym tłumie podróŜnych, walczących o zdobycie taksówki. Nie czuł 
się na siłach, aby wziąć udział w tych zapasach. Postawił walizkę w błocie, oparł narty o 
latarnię i czekał. 
  Po chwili zbliŜył się do niego jakiś męŜczyzna w kraciastej jesionce. — Gdzie pan 
potrzebuje? — spytał tajemniczym szeptem. 

background image

  — Na HoŜą. 
  — Pięć dych i juŜ się jedzie. 
  — Cztery — targował się Jacek. 
  — Niech będzie cztery. Chodź pan. 
  Za rogiem stała warszawa nowego typu. Kierowca sprawnie załadował bagaŜ, oglądając się 
na stojącego niedaleko milicjanta. 
  Jacek odetchnął. Nareszcie nie musiał dźwigać walizy i nart. 
  Kiedy wszedł do pustego mieszkania, poczuł się niewyraźnie. W tej chwili uświadomił 
sobie, jak bardzo brak mu Ewy. Pokoje wydały się jakieś dziwnie obce, zimne, nieprzytulne. 
W powietrzu unosił się zapach pasty do podłogi. Pootwierał okna i poszedł do kuchni, Ŝeby 
nastawić wodę na herbatę. Chciało mu się pić. „JakaŜ ona głupia, jaka głupia — myślał 
rozgoryczony. — Dlaczego nie wróciła razem ze mną? PrzecieŜ to wszystko nie ma 
najmniejszego sensu. Chyba z powodu takiego głupstwa nie wniesie sprawy rozwodowej?” 
  Zadzwonił telefon. KtóŜ to? A moŜe Ewa? W paru susach dopadł aparatu i podniósł 
słuchawkę. 
  — Halo? 
  Kobiecy głos, ale nie Ewa. 
  — Czy pan Badecki? 
  — Jestem przy aparacie. Kto mówi? 
  — śyczliwa osoba. Moje nazwisko nic panu nie powie. Telefonuję do pana po to, Ŝeby panu 
oszczędzić ewentualnych przykrości. Niech pan raz na zawsze zapomni o tym, co się zdarzyło 
na Cyrhli. Tak będzie dla pana lepiej i o wiele bezpieczniej. 
  — Ale kto mówi? Halo… halo… 
  Po tamtej stronie stuknęła odłoŜona słuchawka. 
  Woda bulgotała, wylewając się z imbryka na podłogę. Jacek pobiegł do kuchni, przykręcił 
gaz i zaparzył herbatę. Był zdenerwowany. Okazało się, ze tej całej historii nie moŜna było 
uwaŜać za skończoną. Ostrzegali go, grozili mu. Widocznie liczyli się z tym, Ŝe on na terenie 
Warszawy… 
   
  Źle spał. Często się budził z uczuciem dręczącego niepokoju. Pocił się. Dwa razy wstawał w 
ciągu nocy, Ŝeby się wytrzeć ręcznikiem i zmienić pidŜamę. „Chyba jestem chory — myślał 
przygnębiony. — Tego by jeszcze brakowało, Ŝebym teraz złapał grypę. To byłaby juŜ 
ostateczna klęska”. 
  Rano wsadził sobie pod pachę termometr, ale okazało się, Ŝe temperaturę ma najzupełniej 
normalną, trzydzieści sześć i sześć. Więc nie jakaś groźna choroba. Po prostu nerwy. 
  Około południa wyruszył na miasto. Odwiedził radio, telewizję i zaprzyjaźnione redakcje. 
Chciał widzieć koło siebie ludzi, rozmawiać, zająć się czymś. Znajomi popatrywali na niego 
podejrzliwie. — Wyglądasz, jakbyś wrócił z kryminału, a nie z Zakopanego — mówili. — 
Coś ty tam wyprawiał? 
  Na obiad poszedł do „Spatifu”. Spotkał Kazia, który z melancholijną miną siedział przy 
kieliszku wódki i niechętnie potrącał widelcem śledzia w oliwie. Ucieszył się na widok 
przyjaciela. 
  — Jak się masz, Jacuś? Wróciłeś juŜ z tego cholernego Zakopanego. Siadaj. Napijesz się? 
Jak ci leci? 
  — Tak sobie. 
  — Coś ty taki przegrany? 
  — Ty takŜe chyba nie jesteś w szampańskim humorze. Jak tam ta twoja BoŜenka? 
  Kazio machnął ręką. — A. szkoda gadać. JuŜ zapomniałem. Powiadam ci, nie warto w ogóle 
zaczynać z kobietami. Wszystkie diabła warte. 
  — Spławiła cię? 

background image

  — Idiotka. Nie powiedziała mi, Ŝe ma narzeczonego. Dopadł nas w Krakowie na Plantach. 
Okazało się, ze to bokser półcięŜkiej wagi. 
  — No i co? 
  — A co mogło —być? Jak ci się zdaje? Całe szczęście, Ŝe akurat nadszedł milicjant. Byłbym 
wylądował w szpitalu. Nie chcę słyszeć o Ŝadnych babkach. Zresztą wyjeŜdŜam. 
  — Gdzie wyjeŜdŜasz? 
  — Z zespołem. Do Szwajcarii, do Austrii, do Niemiec. Takie maleńkie tournee artystyczne. 
  — Zazdroszczę ci. MoŜe byś mnie zabrał ze sobą? 
  Kazio uśmiechnął się. — O ile się orientuję, to nie grasz na Ŝadnym instrumencie. Chyba 
tylko Ewie na nerwach. A propos. Ewa takŜe wróciła? 
  — Nie. Została jeszcze na parę dni w Zakopanem. 
  — Pokłóciliście się? 
  — SkądŜe… 
  — No, coś ty taki nieszczery? — Kazio szturchnął Jacka pięścią w bok. — Cięta jest na 
ciebie za tamtą noc? Dowiedziała się? Któraś z pokojówek sypnęła? 
  — Daj mi spokój. 
  — Jak nie chcesz mówić, to nie — obraził się Kazio. — Ja z tobą szczerze rozmawiam, jak z 
przyjacielem, a ty… 
  — Mówmy lepiej o twoich koncertach. 
  — Co tu jest do mówienia? Będziemy grali w Wiedniu, w Zurichu, w Bernie, w Berlinie, 
moŜe w Dreźnie. 
  — Nowoczesna muzyka? 
  — Taka muzyka, Ŝeby się ludziom podobała. W miarę nowoczesna. Nie wyrywamy strun z 
fortepianu. 
  — To zarobisz kupę forsy. 
  — Trochę waluty wpadnie. 
  — DuŜo was jedzie? 
  — Nie. To przecieŜ kameralny zespół. Pierwsze i drugie skrzypce, fortepian, wiolonczela, 
kontrabas i trąbka. Sześć osób. 
  — Ja mógłbym grać na bębnie — zaproponował Jacek. — Mam ogromne wyczucie rytmu. 
  — Jak będę organizował zespół jazzowy, to cię zaangaŜuję — powiedział wesoło Kazio. 
Melancholijny nastrój trochę mu przeszedł. Nie umiał się zbyt długo martwić. 
  Wypili po parę wódek. Jacek zamówił obiad, a Kazio poprosił o kawę. Okazało się, Ŝe przez 
roztargnienie zjadł juŜ dwa obiady i na razie nie był głodny. 
  W niezłych humorach wyszli ze „Spatifu”. 
  — Co robimy? — spytał Jacek, zatrzymując się przed kioskiem z gazetami. 
  — MoŜe pójdziemy do kina? — zaproponował Kazio. 
  — Ale na co? 
  — Obejrzymy sobie „Długie łodzie Wikingów”. To taki męski film. 
  Przy kasie nie było tłoku. Bilety kupili bez większych trudności. To ich trochę zaniepokoiło. 
  — Chyba chała — powiedział Jacek. — Zobacz, jakie puchy. Ani jednego konika. Zdaje się, 
Ŝ

eśmy wpadli. 

  — Zobaczymy. 
  Zaraz na początku „męskiego” filmu Kazio zasnął twardo. Jacek wprawdzie nie spał, ale nie 
mógł skupić uwagi na toczącej się akcji. Myślał o czym innym, a właściwie o kim innym. 
Przypomniała mu się noc spędzona na Cyrhli. Jedna z aktorek podobna była do Anity. 
  Kiedy zabłysło światło, obudził przyjaciela. — Ruszaj się. Wychodzimy. 
  Kazio ziewnął i zdziwiony rozejrzał się po sali. — Ładne było? — spytał. — Opowiesz mi. 
Dobrze? 
  — Dobra, dobra. Chodź. 

background image

  — Wskoczymy gdzieś na piwo? 
  — Nie, nie. Ja idę do domu. Cześć. 
  PoŜegnali się przed Grand Hotelem. Jacek przeszedł na drugą stronę ulicy i skręcił w HoŜą. 
  Zatrzymał się na rogu. Bezmyślnie przyglądał się oszklonemu lokalowi, w którym mieściły 
się francuskie linie lotnicze „Air France”. W tej chwili uświadomił sobie, Ŝe wcale nie chce 
iść do domu. Perspektywa spędzenia całego wieczoru w czterech ścianach zupełnie go nie 
nęciła. śeby Ewa na niego czekała, to co innego, ale tak… Co będzie robił? Czytać nie miał 
ochoty. Telewizji juŜ’ nie wytrzymywał. Spać mu się nie chciało. Więc co? śałował teraz, Ŝe 
poŜegnał się z Kaziem. Samotność sprzyjała niemiłym myślom. Zawrócił i powlókł się w 
kierunku Alei Jerozolimskich. Mógł zadzwonić do jakiegoś znajomego, ale nie wiedział 
właściwie, czyje towarzystwo odpowiadałoby mu w danym momencie. 
  Szedł wolno, przystając przed wystawami, które go nie interesowały. JuŜ bardzo dawno nie 
miał tak fatalnego samopoczucia. Był wściekły na Kazia, ze namówił go na te „Długie łodzie 
Wikingów”. Chciał przecieŜ zapomnieć, a tymczasem ta dziewczyna z ekranu… Niechby 
tylko spotkał gdzieś Anitę… JuŜ on by się na niej odegrał za to wszystko. Nie wyobraŜał 
sobie co prawda, jak by praktycznie miało wyglądać to „odgrywanie się”, ale ogarniała go 
Ŝą

dza rewanŜu. Zakpili sobie z niego. Wciągnęli go w jakąś obrzydliwą, zbrodniczą aferę. Dał 

się nabrać jak pierwszy lepszy dureń. Takich rzeczy nie puszcza się płazem. Narastało w nim 
pragnienie odszukania Anity i porachowania się z nią i z jej wspólnikami. PrzecieŜ to oni byli 
przyczyną tego, Ŝe Ewa… 
  Zatrzymał się przed wystawą Klubu KsiąŜki i Prasy. Postał chwilę i powziął decyzję: zajrzy 
do „Dziennikarzy”. MoŜe spotka tam kogoś interesującego, pogada trochę, rozerwie się. Nie 
będzie taki okropnie sam. 
  Foksal, jak zwykle, pogrąŜony był w wiejskich ciemnościach. Tylko na końcu ulicy 
błyszczały pomarańczowym światłem okna dziennikarskiej restauracji. 
  Jacek zostawił płaszcz w szatni, poprawił krawat przed lustrem i wszedł na salę. 
  Oszołomiony światłem i gwarem licznych głosów, nie od razu ją spostrzegł. Siedziała w 
drugiej sali pod oknem, zasłoniętym Ŝółtą kotarą. Najwidoczniej zobaczyła go, bo 
błyskawicznie zasłoniła się torebką, udając, Ŝe poprawia makijaŜ. 
  Poczuł, jak fala gorącej krwi uderza mu do głowy. Zawahał się, ale trwało to ułamek 
sekundy. Energicznym krokiem podszedł do jej stolika. 
  — Dobry wieczór. 
  Podniosła na niego zimny, obojętny wzrok. 
  — Czego pan sobie Ŝyczy? 
  — Nie udawaj, Ŝe mnie nie poznajesz. 
  — To jakaś pomyłka. Nie znam pana. 
  — Przestań się zgrywać. Dosyć juŜ tych komedii. Mam chyba prawo… 
  W tej chwili zabrzmiał basowy głos: — O co chodzi? 
  Jacek odwrócił się gwałtownie i znalazł się twarzą w twarz z męŜczyzną, z którym nie 
miałby ochoty zmierzyć się na pięści. Byczy, muskularny kark, bary zapaśnika cięŜkiej wagi, 
a ogromne, porośnięte rudą szczeciną dłonie przypominały dwa bochny chleba. 
  — O co chodzi? — powtórzył pytanie. 
  — Ten pan twierdzi, ze mnie zna — wyjaśniła dziewczyna. 
  — A czy ty go znasz, Marysiu? 
  — SkądŜe. Pierwszy raz go widzę. 
  — I nie masz ochoty poznać tego pana? 
  — To mi niepotrzebne. 
  Olbrzym spojrzał na Jacka. W jego małych, okrągłych oczach migotały złe błyski. 
  — Chyba wszystko jasne. Ta pani pana nie zna i nie ma ochoty zawierać nowych 
znajomości. Adieu. Ciao. 

background image

  Jacek zawahał się. Doszedł jednak do wniosku, Ŝe przedłuŜanie tej sceny nie ma sensu. Od 
innych stolików zaczęto się z zainteresowaniem odwracać w ich kierunku. Awantura wisiała 
w powietrzu. 
  Burknął coś pod nosem i wycofał się do szatni. Nie był to moŜe zbyt honorowy odwrót, ale 
lepsze to, aniŜeli wybita szczęka. Nie miał wątpliwości co do rezultatu starcia z tym drabem. 
„Na pewno przyjechali wozem — myślał wkładając palto. — Co robić? 
  Szczęśliwym zbiegiem okoliczności spostrzegł siedzącego pod lustrem Jurka Sławickiego. 
Wiedział, Ŝe Jurek niedawno kupił sobie samochód i Ŝe nigdzie się nie rusza bez swojego 
Wartburga. Złośliwi twierdzili, Ŝe jeździ nim nawet do ubikacji. 
  Przywitali się serdecznie. 
  — Co tu robisz? Czekasz na kogoś? 
  — Umówiłem się z jednym gościem. Miał mi oddać pięćset złotych, ale widocznie się 
rozmyślił. 
  — Na pewno nie przyjdzie — powiedział z przekonaniem Jacek. — Nie masz co czekać. 
Jesteś wozem? 
  — Oczywiście. 
  — Słuchaj. Musisz mi pomóc. 
  — Co się stało? 
  Jacek odciągnął Jurka na bok i zaczął mu wyjaśniać sytuację. 
  — Powiadasz, Ŝe bandziory? 
  — Tak. 
  — No, to dzwoń po milicję. Dwadzieścia sześć, dwadzieścia cztery, dwadzieścia cztery. 
  — Muszę ich wyśledzić — szepnął Jacek. 
  — Ale jak? 
  — Prawdopodobnie mają tu wóz. Chodzi o to, Ŝebyśmy za nimi pojechali. 
  — Słuchaj, czy ty mnie nie nabierasz na jakąś „Kobrę?” — spytał podejrzliwie Jurek. 
  — Ale skądŜe. Słowo ci daję, Ŝe to autentyczna afera. Potem dokładnie ci opowiem. A teraz 
chodź. Oni zaraz wyjdą. 
  Wobec zdecydowanej postawy przyjaciela, Sławicki zrezygnował z oporu i pozwolił 
wyprowadzić się na ulicę. 
  — Który twój wóz? — spytał Jacek. 
  — Jak to który? Ten wartburg. Nie widziałeś go jeszcze? 
  — Widziałem, ale zapomniałem, jak wygląda. Zresztą ciemno. Cofnij trochę, Ŝeby nas nie 
spostrzegli, jak wyjdą. 
  — Słuchaj no — powiedział Jurek. — JeŜeli ten szary mercedes, który stoi tam pod 
drzewem, to wóz tych twoich gangsterów, to nie licz na to, Ŝe ich dogonimy. 
  — MoŜe przyjechali tą skodą — mruknął bez przekonania Jacek. — Zobaczymy. 
  — Ale co oni właściwie przeskrobali? 
  — Później ci opowiem. To skomplikowana i długa historia. 
  — Ty mnie chyba, Jacuniu, nabierasz. 
  — AleŜ nic podobnego. Wcale cię nie nabieram. Słowo honoru — Jacek z całej siły ścisnął 
ramię Sławickiego — O, idą, idą. Ciiiicho. 
  — Jakiś barczysty facet — szepnął niespokojnie Jurek. — O rany! 
  — Ciicho — uspokajał go Jacek. 
  Tamci wsiedli do samochodu stojącego pod drzewem. 
  — A widzisz, Ŝe mercedesem jadą — powiedział Jurek. 
  — Nie przejmuj się. W mieście przecieŜ nie mogą rozwijać pełnej szybkości. Jedź za nimi. 
  Ruszyli. Wartburg utrzymywał się w naleŜytej odległości za mercedesem. Sławicki zaczynał 
się zapalać. 

background image

  — Mój wózek takŜe nie najgorszy. Ciągnie pierwsza klasa. Zobaczysz. ZauwaŜ, jak ja z 
wyczuciem zmieniam zbiegi. Ma się tę wprawę. Widzisz, jak ich ładnie prowadzimy? Jak 
pieska na smyczy. Nie tak łatwo nam uciekną. 
  — Staraj się, Ŝeby nie zauwaŜyli, Ŝe za nimi jedziemy. 
  — Dobra. Ale myślę, Ŝe juŜ zauwaŜyli. Dodają gazu. Mercedes jechał prosto Alejami 
Jerozolimskimi. Przeciął Marszałkowską, minął Dworzec Główny i wypadł na plac 
Narutowicza. Potem dalej Grójecką. Gwałtownie skręcił w prawo we Włodarzewską. 
Wartburg nie zostawał zbytnio w tyle. 
  — JeŜeli myślisz, Ŝe ja się będę bił z tym gorylem, to się grubo mylisz — powiedział 
Sławicki. — Zwalniają. Pewnie tutaj gdzieś mają metę. 
  Szczęśliwice. Wśród owocowych drzew stał nieduŜy, jednopiętrowy domek. Jasne ściany 
błyszczały na szarym tle gałęzi. Szyby okienne były czarne. 
  — Hamuj — szepnął Jacek. 
  Sławicki zatrzymał wóz i zgasił reflektory. — Co masz zamiar zrobić? — spytał. 
  — Jeszcze nie wiem. Zobaczę. Zaczekaj tu na mnie. 
  Wysiadł i ostroŜnie zaczął się skradać w kierunku domu. Nagle ogarnęły go wątpliwości. „A 
jeŜeli to nie Anita? JeŜeli to tylko uderzające podobieństwo…? PrzecieŜ istnieją sobowtóry.” 
Patrzyła na niego tak, jakby go naprawdę widziała po raz pierwszy. 
  Stanął za drzewem i obserwował przebieg akcji. Anita weszła do domu, w którym zaraz 
zabłysło światło. Jej towarzysz wprowadził wóz do garaŜu, włoŜył ciemny kitel i zaczął coś 
majstrować w motorze. To była okazja. 
  Jacek błyskawicznie przebiegł odległość dzielącą go od domu. Nacisnął klamkę. Drzwi 
ustąpiły. Na pierwszym piętrze paliło się światło. Jasna smuga padała na schody. 
  — Anita! 
  Zwróciła ku niemu niespokojną twarz. W jej oczach wyczytał błaganie. 
  — Proszę stąd wyjść — powiedziała cicho. 
  Zrobił krok naprzód — Ja muszę… 
  Nagle poczuł potęŜne uderzenie w tył głowy i stracił przytomność. 
 
Rozdział VIII 
   
  Po wyjeździe Jacka Ewa odetchnęła z prawdziwą ulgą. Co za rozkosz mieć pokój wyłącznie 
do swojej dyspozycji, nie musieć się z nikim liczyć, nie czuć nieustannie czyjejś obecności. 
DraŜnił ją. Nie mogła na niego patrzeć. Dobrze, ze wyjechał. 
  Na drugi dzień zadzwonił do niej kapitan Świerczak. Prosił, Ŝeby go odwiedziła w 
komendzie. 
  Poszła na to spotkanie trochę niespokojna. Bała się, Ŝe milicja jest w posiadaniu jakichś 
nowych szczegółów obciąŜających Jacka. Właściwie ciągle liczyła się z tym, Ŝe mogą go 
aresztować. Tego nie chciała. 
  Kapitan był bardzo uprzejmy. Wyraził ubolewanie, Ŝe pani Badecka przyszła bez męŜa. 
  — MąŜ mój wczoraj wrócił do Warszawy — wyjaśniła. — Pobyt tutaj bardzo źle wpływał 
na stan jego nerwów. 
  — To zrozumiałe. A pani długo jeszcze zostanie w Zakopanem? 
  — Jeszcze tylko parę dni. WyjeŜdŜam w środę. 
  Świerczak wyjął papierosa i zaczął się z nim bawić. 
  Robił wraŜenie człowieka, który zastanawia się nad tym, jak ma sformułować swe myśli. 
  — Poprosiłem panią do siebie, Ŝeby jeszcze parę słów zamienić na temat tej tajemniczej 
sprawy. Wydaje mi się, Ŝe musi pani być przygotowana na to, ze będzie pani miała jeszcze do 
czynienia z tą historią. 
  — Sądzi pan? 

background image

  — To bardzo prawdopodobne. JuŜ ten materiał, którym w tej chwili dysponujemy, pozwala 
przypuszczać, Ŝe to morderstwo posiada dosyć daleko idące powiązania. Ludzie, którzy mają 
z tym coś wspólnego, na pewno będą chcieli unieszkodliwić pani męŜa. Wie trochę za duŜo, a 
poza tym widział tę dziewczynę. 
  — Czy uwaŜa pan, Ŝe Jackowi grozi niebezpieczeństwo? 
  Świerczak powaŜnie skinął głową. 
  — Myślę, Ŝe trzeba się z tym liczyć. Mamy do czynienia z ludźmi, którzy idą na całego. 
Radziłbym, Ŝeby państwo nie zajmowali się juŜ więcej tą sprawą. Tak będzie lepiej zarówno 
dla pani, jak i dla pani męŜa. 
  — Na razie nie mam najmniejszego zamiaru zajmować się tym — powiedziała Ewa. 
  — To dobrze. Właśnie chciałem panią przestrzec. Obawiałem się, Ŝe moŜe pani okaŜe zbyt 
wiele zainteresowania tą sprawą z racji swego zawodu. 
  Potrząsnęła głową. — Nie. Jestem tak zawalona swoimi sprawami w zespole, Ŝe nie muszę 
sobie przysparzać roboty. 
  — Radziłbym takŜe, Ŝeby pani namówiła męŜa, Ŝeby się nie interesował juŜ tą historią. 
Wiem, Ŝe literaci lubią czasem zabawiać się w prywatnych detektywów. 
  — Spróbuję mu to wyperswadować. W kaŜdym razie bardzo panu dziękuję, panie kapitanie, 
za dobre rady i za okazaną nam Ŝyczliwość. 
  — To mój obowiązek. 
  Z komendy wyszła Ewa zamyślona. Więc to tak wyglądało… Więc ten idiotyczny wybryk 
Jacka moŜe mieć wiele powaŜniejsze konsekwencje, aniŜeli się tego oboje spodziewali. 
Postanowiła się z nim rozejść, a tu się okazuje, Ŝe kto wie, czy nie zechcą go sprzątnąć. Ten 
milicjant brał zupełnie powaŜnie pod uwagę tego rodzaju ewentualność. To nie jest człowiek, 
który chciałby ją niepotrzebnie straszyć. JeŜeli zdecydował się powiedzieć wszystko, co 
powiedział, to musi mieć po temu bardzo— powaŜne podstawy. Nie mówiłby na wiatr, ot tak 
sobie. 
  Nagle ogarnął ją gwałtowny niepokój. Bała się o Jacka. Kto wie, jakich on tam głupstw 
moŜe narobić. Zdrowego rozsądku nie ma za wiele. Byle komu daje się nabierać. Najlepszym 
tego dowodem jest ta cała historia na Cyrhli. Wyjechał przygnębiony, w fatalnym nastroju. 
MoŜe niepotrzebnie… Ale taka była na niego wściekła… „Świnia. Zwykła świnia — 
przekonywała samą siebie. — CóŜ to za mąŜ, którego na krok od siebie nie moŜna puścić, bo 
zaraz łajdaczy się z pierwszą lepszą…” 
  Ktoś ją chwycił pod rękę. — A królowa dokąd tak? 
  Odwróciła się. — Zbyszek. Co ty tu robisz? 
  — Czy tylko tobie wolno spacerować po Krupówkach? Gdzie idziesz? 
  — Do „Halamy” na kolację. 
  — Ja mam lepszy pomysł. Machnijmy ręką na zaiksowską kolację i chodźmy do „Watry”. 
  — Tak wcześnie? 
  — No, to zjemy jakąś przekąseczkę w „Orbisie”, a potem przeniesiemy się do „Watry”. Daj 
się namówić, Ewuniu. Po co będziemy taki kawał drałować do „Halamy”. Mam ochotę trochę 
poszaleć. Zapraszam cię na szampańską kolacyjkę. Nie poŜałujesz. 
  — A co na to powie twoja narzeczona? 
  Spojrzał zdziwiony. — PrzecieŜ mojej narzeczonej nie ma w Zakopanem. 
  — A jak się dowie? 
  — A kto jej powie? Ty chyba nie? Ja tym bardziej. Nie mam zwyczaju zwierzać się 
kobietom. Narzeczona, Ŝona czy kochanka nigdy nic nie powinna wiedzieć. Kobietę trzeba 
zawsze utrzymywać w tym przekonaniu, Ŝe jest jedyna, niezastąpiona, najwspanialsza. Musi 
w to wierzyć, a wierzy bardzo chętnie. 
  — Lepszy z ciebie numer — roześmiała się Ewa. 

background image

  Zbyszek wziął ją mocniej za rękę. — Ale musisz przyznać, Ŝe jestem bardzo sympatyczny. 
Wiem, Ŝe masz do mnie słabość. No więc jak? Dasz się namówić na kolacyjkę en deux? 
  — Jak ci tak bardzo na tym zaleŜy. 
  — Ewuniu, jesteś wspaniała. — Z nuworyszowskim gestem zamawiał najdroŜsze potrawy i 
zagraniczne trunki. Ewa starała się go mitygować. 
  — DajŜe spokój. Nie rzucaj się tak. To nie ma sensu. 
  — Raz się Ŝyje. Tylko raz się Ŝyje — powtarzał, zadowolony z siebie. — Co tam będziemy 
sobie Ŝałować. 
  Kelnerzy, w przewidywaniu sutych napiwków, obsługiwali ich z niezwykłą starannością, 
gotowi na kaŜde skinienie. 
  W pewnej chwili na salę wszedł wysoki, potęŜnie zbudowany męŜczyzna. Na szerokich 
ramionach osadzona była duŜa, zupełnie łysa głowa. Pośrodku kwadratowej, ściętej twarzy 
szeroki nos, na którym osadzone były mocno okulary w grubej ciemnej oprawie. 
  Zbyszek ukłonił się nowo przybyłemu. — JeŜeli chcesz, to przedstawię ci tego Austriaka — 
powiedział pochylając się ku Ewie. — Nie ma wolnego stolika. Zaproszę go do nas — I, nie 
czekając na zgodę, wstał i podszedł do łysego jegomościa. Przywitali się serdecznie. 
  — A, Herr Korczycki! — ucieszył się Austriak, mocno ściskając wyciągniętą dłoń. 
  Zbyszek przyjacielsko wziął go pod rękę i zaprowadził do stolika. — Pozwól, Ewuniu, Ŝe ci 
przedstawię. Pan Robert Helberg. 
  Na dźwięk tego nazwiska Ewa z trudem zapanowała nad wzruszeniem. Musiała 
zmobilizować całą siłę woli, Ŝeby nie pokazać po sobie, jak bardzo jest zaskoczona. 
  Okazało się, Ŝe austriacki turysta mówi nieźle po polsku. Trochę tylko twardszy akcent i od 
czasu do czasu jakieś niemieckie słowo, ale rozmowa toczyła się zupełnie swobodnie. 
  Ewa bardzo szybko odzyskała równowagę. Starała się być miła i czarująca. Niespodziewana 
znajomość podnieciła jej wyobraźnię. Na opalonej twarzy pojawiły się mocne rumieńce. Oczy 
błyszczały zainteresowaniem. Wyglądała bardzo ładnie. 
  Helberg dosłownie poŜerał ją oczami. Mówił duŜo. Silił się na komplementy, które nie 
naleŜały do najwytworniejszych. Co chwilę oblizywał wargi, jakby na widok smakowitego 
kąska. Najwyraźniej był podekscytowany obecnością młodej, ładnej kobiety. 
  Po kolacji Zbyszek zaproponował, Ŝeby się przenieść na kawę i koniak do „Watry”. Helberg 
z entuzjazmem podjął tę inicjatywę. 
  — Wunderbar. Das ist eine gute Idee. Idziemy. Kelner, zahlen. 
  W szampańskich humorach szli w górę Krupówkami. Helberg wziął Ewę pod rękę i szeptał 
jej do ucha niemiecko–polskie czułe słówka. Udawała rozanieloną szczebiotkę. Co chwila 
wybuchała śmiechem. Zbyszek przyglądał jej się podejrzliwie. Nie bardzo wiedział, czy sobie 
podpiła, czy teŜ robi balona z dewizowego gościa. 
  W „Watrze” mieli pewne trudności ze znalezieniem miejsca. Wreszcie jednak znajomy 
kelner zorganizował im stolik niedaleko orkiestry. Usadowili się, dumni z tego sukcesu, i 
Helberg zamówił koniak. — Państwo są moimi gośćmi — wyjaśnił od razu na wstępie, 
pragnąc widocznie uniknąć nieporozumień. 
  — Ale dlaczego? — zaoponował Zbyszek. PrzecieŜ to ja zaproponowałem „Watrę”. 
  — Pan zaproponował, a ja zrealizowałem — roześmiał się hałaśliwie Helberg. — JeŜeli chce 
pan być moim przyjacielem, to proszę mi się nie sprzeciwiać. Nie wolno mi się sprzeciwiać. 
  Zbyszek odpowiedział na to jakimś Ŝartem, Ewie zaś wydało się, Ŝe w pozornie wesołych 
słowach Austriaka zabrzmiała groźba. „Jestem chyba przewraŜliwiona” — pomyślała. 
  Orkiestra zagrała tango i Helberg poprosił Ewę do tańca. Mimo swych potęŜnych kształtów 
tańczył lekko, z duŜym wyczuciem rytmu. Był jednak trochę nazbyt agresywny i Ewa 
parokrotnie musiała zwiększać dystans. 
  — Bardzo proszę, niech się pan zachowuje przyzwoicie. — Czy to moja wina, Ŝe pani jest 
taka fascynująca? 

background image

  — JeŜeli pan nie przestanie, wrócę do stolika. 
  — Przepraszam, juŜ będę grzeczny. Czy Herr Korczycki to pani przyjaciel? 
  — Dlaczego to pana interesuje? 
  — Bo z natury jestem człowiekiem bardzo ciekawym. 
  — Podobno ciekawość to niebezpieczna cecha, moŜe zaprowadzić do piekła. 
  — Ja nie boję się diabłów. A za panią jestem gotów pójść choćby do piekła. 
  — Trzymam pana za słowo. Proszę uwaŜać. 
  — Niech diabli uwaŜają. Nie radziłbym się im ze mną spotkać. 
  — Taki pan bojowy? 
  — To zaleŜy od okoliczności. Czasem potrafię nawet diabłu zaleźć za skórę. 
  — Gdzie się pan nauczył tak dobrze mówić po polsku? 
  — Bywałem w Polsce. Moja matka była Polką. A poza tym mam zdolności językowe. 
  Orkiestra przestała grać. Wrócili do stolika. Zbyszek z melancholijnym wyrazem twarzy 
popijał koniak. Stracił humor. Inaczej wyobraŜał sobie ten wieczór. 
  Helberg najwidoczniej zorientował się w sytuacji, bo powiedział: — Przepraszam — i 
zostawił ich samych. 
  Ewa pochyliła się do ucha Zbyszka. — Nie mów mu, Ŝe jestem męŜatką, i jakby się pytał o 
moje nazwisko, to podaj panieńskie. Mam ochotę trochę go pouwodzić. 
  Spojrzał na nią zdziwiony. — Spodobał ci się ten łysy małpolud? 
  — Bardzo miły. 
  — Kobiety miewają dziwne gusta — mruknął Zbyszek i napełnił kieliszki koniakiem. 
  Wrócił Helberg. Przyprowadził ze sobą postawną, ładną blondynkę o duŜych, ciemnych 
oczach zranionej sarny. 
  — Przedstawiam państwu pannę Stellę. Znana piękność na terenie Krakowa. 
  Dziewczyna zaczerwieniła się. — Niech pan nie mówi głupstw. 
  — śadne głupstwa. PrzecieŜ chcieli panią nawet angaŜować do filmu. 
  — Pan Robert lubi mi dokuczać — powiedziała blondynka. — Czasem bywa bardzo 
złośliwy. 
  — Pannę Stellę poznałem w Krakowie u mojej ciotki. Pomagała porządkować bibliotekę. 
  — To pan ma tutaj ciotkę? — zdziwiła się Ewa. — Musi to być dość leciwa dama. 
  — No tak. Ze szkolnego wieku juŜ wyrosła — zaśmiał się Helberg. — Będzie miała chyba 
osiemdziesiąt siedem lat, ale trzyma się jeszcze bardzo krzepko. Twierdzi, Ŝe to dlatego, Ŝe 
lubi jeść czosnek. Postanowiła doŜyć do setki. 
  — Muszę juŜ wracać do mojego towarzystwa — powiedziała Stella. 
  — Wykluczone — zaoponował Helberg. — Rekwiruję panią na całą noc. JuŜ ja z nimi 
załatwię. 
  Poszedł i po paru minutach wrócił. — JuŜ im wytłumaczyłem. Obejdą się bez pani. Tamte 
dwie damy wyglądają nawet na bardzo zadowolone. Pozbyły się groźnej konkurencji. Zaraz 
zamówię dla pani kolację. 
  — Dziękuję. JuŜ jadłam kolację. 
  — No, to się napijemy. 
  Pili koniak, tańczyli i rozmawiali wesoło. Zbyszek odzyskał dobry humor i zaczął 
nadskakiwać Stelli. Helberg zajął się Ewą, która z powodzeniem udawała naiwną gąskę. 
  — Gdzie pani stale mieszka? 
  — W Warszawie. 
  — Ja takŜe pewnie będę w Warszawie. Czy pozwoli się pani odwiedzić? 
  — Niech pan do mnie napisze na poste restante. Spotkamy się gdzieś. 
  — Nie chce mi pani dać swojego adresu? 
  — Wolę nie. 
  — Zazdrosny mąŜ? 

background image

  — Nie jestem męŜatką. 
  — Jak to się dzieje, Ŝe taka śliczna kobieta nie znalazła sobie dotychczas męŜa? — zdziwił 
się Hełberg. 
  — MoŜe jestem wrogiem małŜeństwa. 
  — Ceni sobie pani swobodę? 
  — Zgadł pan. 
  — No, więc dobrze. Napiszę do pani na poste restante. Długo pani jeszcze zostanie w 
Zakopanem? 
  — Jeszcze tylko parę dni. WyjeŜdŜam w środę. 
  — Mam nadzieję, Ŝe się jeszcze przed pani wyjazdem zobaczymy. 
  — MoŜliwe. 
  Ewa, rozmawiając z Helbergiem, obserwowała Stellę. „Ciekawe, czy to z tą dziewczyną 
Jacek spędził noc? — myślała. — Trzeba przyznać, Ŝe bardzo atrakcyjna.” Była trochę 
zazdrosna o Zbyszka, który z zapałem emablował piękną blondynkę. „MęŜczyznom to 
właściwie wszystko jedno, z którą, aby moŜliwa babka…” 
  W pewnej chwili Helberg zobaczył znajomych przeprosił i podszedł do sąsiedniego stolika. 
Zbyszek tańczył ze Stellą. Ewa została sama. Sięgnęła po paczkę „Carmenów”, leŜącą koło 
kieliszka Austriaka. Miała ochotę zapalić. Nagle spostrzegła, Ŝe pomiędzy celofanem a 
papierowym opakowaniem zatknięta jest mała kartka, pokryta drobniutkim pismem. 
Zawahała się, ale pokusa była zbyt wielka. Wyjęła kartkę, wsunęła ją do swojej torby i 
dopiero wtedy zapaliła papierosa. Helberg wrócił po chwili. 
  — Bardzo panią przepraszam, ale spotkałem znajomych, których dawno nie widziałem. 
 
Rozdział IX 
   
  Ewa była zdenerwowana. Niepokoiła się o Jacka. „Świnia, bo świnia — myślała — ale…” 
Nie umiała zbyt długo chować urazy i teraz, kiedy sobie przypomniała jego nieszczęśliwą 
minę w dniu wyjazdu, zrobiło jej się go Ŝal. W gruncie rzeczy przecieŜ bardzo lubiła tego 
idiotę. A od skoków w bok to juŜ ona go oduczy. Odechce mu się raz na zawsze. 
  Późnym wieczorem zamówiła Warszawę. Telefonistka powiedziała, Ŝe nikt się nie zgłasza. 
Nie było powodu do niepokoju, bo przecieŜ Jacek mógł się gdzieś wypuścić z koleŜkami, ale 
Ewa bała się. Intuicyjnie wyczuwała, Ŝe dzieje się coś niedobrego. Źle spała w nocy i na drugi 
dzień znowu poprosiła o połączenie z Warszawą. Tym razem posłyszała słaby głos Jacka. 
  — Co słychać? Jak się czujesz? 
  — Tak sobie. Nie bardzo. Miałem wypadek. 
  — Co się stało? 
  — Przewróciłem się i rozbiłem sobie głowę. Ślizgawica. 
  — Coś powaŜnego? 
  — Nie, nie, nic powaŜnego. JuŜ mi lepiej. 
  — PrzyjeŜdŜam jutro autobusem — zadecydowała Ewa. Zaraz po rozmowie z Jackiem 
zawiadomiła kierowniczkę, Ŝe rano wyjeŜdŜa. 
  — Nie wiem, czy pani dostanie bilet na PKS. 
  — Spróbuję. MąŜ źle się czuje. Chcę być jutro w Warszawie. 
  Miała szczęście. Było jeszcze jedno miejsce w warszawskim autobusie, wprawdzie na końcu 
wozu, ale to jej nie zniechęciło. NajwyŜej trochę ją wytrzęsie. 
  Przypomniała sobie, Ŝe umówiła się w południe na kawę z Helbergiem. Machnęła ręką. Nie 
ma nieszczęścia. Posiedzi w „Europejskiej” i pójdzie. 
  Dopiero teraz odszukała w torbie tę kartkę, którą wyjęła z paczki papierosów. Drobnym, 
starannym pismem zapisany był adres i telefon jakiegoś Waldemara Lutyckiego. Ulica 
Toruńska. Gdzie to moŜe być? Marymont? Praga? Dlaczego Helberg tak troskliwie, a 

background image

zarazem konspiracyjnie ukrywał ten adres? Co austriackiego turystę moŜe łączyć z jakimś 
Waldemarem Lutyckim, mieszkającym w Warszawie na Toruńskiej? Co się kry]e za tą 
znajomością? Zanotował sobie adres. Wyglądało więc na to, Ŝe ktoś skierował Helberga do 
Lutyckiego. W jakim celu? A moŜe ten kontakt ma coś wspólnego z przygodą Jacka? 
  Była tak podniecona, Ŝe dwa razy musiała przepakować walizkę. W Ŝaden sposób nie mogła 
zmieścić wszystkich rzeczy. Nie rozumiała, jak to się dzieje, bo przecieŜ w Warszawie 
walizka zamykała się zupełnie swobodnie. W Zakopanem nic nie kupiła, więc… 
  Wreszcie pakowanie było skończone. Ewa otarła pot z czoła, usiadła na łóŜku i zapaliła 
papierosa. Nie wiadomo dlaczego właśnie w tej chwili przypomniała jej się ostatnia rozmowa 
w komendzie. Ten kapitan zupełnie wyraźnie ją ostrzegał, radził, Ŝeby trzymali się jak 
najdalej od tej sprawy. Wydawało się jednak, Ŝe to nie takie proste. Bywają w Ŝyciu sytuacje, 
ze człowiek pomimo swej woli wciągnięty jest w jakąś aferę i nie moŜe pozostać biernym 
wobec biegu wypadków. Co się przytrafiło Jackowi? Co z tą głową? Nie wierzyła oczywiście 
w to, Ŝe się przewrócił. Co jak co, ale kłamać to on juŜ zupełnie nie potrafi. To jego ogromna 
zaleta. Nie trzeba się zbytnio wysilać, Ŝeby się zorientować, czy mówi prawdę. 
  Podczas obiadu Zbyszek nie ukrywał swego złego humoru. 
  — Gdzie się tak śpieszysz? PrzecieŜ miałaś jechać w środę. Nie bój się o Jacusia. Nic mu nie 
będzie. Na pewno był na leciutkiej fali i wpadł w poślizg. Jak będzie trzeba, to on juŜ tam 
sobie znajdzie pielęgniarkę. Spokojna głowa. Zupełnie niepotrzebnie się denerwujesz. 
  — Mam do ciebie prośbę — powiedziała Ewa. — JeŜeli byłbyś jutro na Krupówkach, to 
wpadnij do „Europejskiej”. Umówiłam się z Helbergiem. Przeproś go w moim imieniu i 
powiedz, Ŝe musiałam niespodziewanie wyjechać. 
  — To bardzo nieładnie. Jak się umówiłaś, to powinnoś pójść na spotkanie. 
  — Daj spokój. To nic waŜnego. Jadę jutro o wpół do dziewiątej. Mam juŜ bilet. 
  — A co będzie z kupnem tej willi? — westchnął Zbyszek. 
  — Musisz sobie sam radzić. Ja juŜ omówiłam sprawę z adwokatem. 
  — Szkoda, ze wyjeŜdŜasz. Pusto tu będzie bez ciebie. 
  — Nie rozczulaj się — roześmiała się Ewa. — To do ciebie nie pasuje. 
  Nawet tak bardzo nie trzęsło. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności z tyłu autobusu usiadło 
dwóch zaŜywnych męŜczyzn, których łączna waga przekraczała zapewne dwieście 
kilogramów. To nieco amortyzowało wstrząsy. 
  Ewa tak była pogrąŜona w swych myślach, Ŝe nie odczuwała zmęczenia podróŜą. Z 
roztargnieniem odpowiadała na zaczepki grubasów, którzy prześcigali się w uprzejmościach. 
Zdziwiła się, kiedy nagle po obu stronach autobusu wyrosły warszawskie domy. 
  Zdziwienie jej jednak było jeszcze większe, kiedy na śytniej, przed dworcem autobusowym, 
zobaczyła Jurka Sławickiego. 
  — Co ty tu robisz? 
  — Czekam na ciebie. 
  — Na mnie? 
  — DlaczegóŜ tak to ciebie zdumiewa? Przyjechałem wozem, Ŝeby cię odwieźć do domu. 
  — To bardzo miłe z twojej strony, ale jakoś dotychczas nie było tego zwyczaju. 
  Uśmiechnął się. — Po prostu nigdy nie zawiadamiałaś mnie o swoich przyjazdach. Tym 
razem dowiedziałem się od Jacka i jestem. Zresztą chciałbym z tobą porozmawiać w pewnej 
poufnej sprawie. 
  — Masz jakieś kłopoty w sądzie czy w zespole? 
  — Nie, to nie chodzi o sprawy zawodowe. Chodzi o Jacka. 
  — O…! — zainteresowała się Ewa. — Co się stało? 
  — Na szczęście nic się nie stało, ale mogło się stać. Pogadamy po drodze. Walizka, narty, 
torba… To wszystko? 
  — Wszystko 

background image

  — Ładujemy. Mam nadzieję, Ŝe narty się zmieszczą. 
  Kiedy ruszyli sprzed dworca autobusowego, Ewa powiedziała: — A teraz opowiedz. Bardzo 
jestem ciekawa. 
  Sławicki zwolnił. — Widzisz… właściwie nie powinienem… Jacek prosił mnie o dyskrecję, 
ale… Wydaje mi się, Ŝe jednak muszę ci to powiedzieć. Jacek nie ma Ŝyciowego 
doświadczenia. Boję się, Ŝeby nie zrobił jakiegoś głupstwa… 
  — Ale o co właściwie chodzi? — zniecierpliwiła się Ewa. 
  Sławicki opowiedział całą przygodę. — Znalazłem go w trawie pod drzewem — dokończył. 
— Był nieprzytomny. Porządnie dostał. Balem się, czy nie wstrząs mózgu. Na szczęście nie. 
Zawiozłem go do pogotowia. Potem jeszcze wezwałem do domu prywatnego lekarza. Głupia 
historia. Jacek prosił, Ŝebym ci nic nie mówił, bo się boi, Ŝe będziesz zazdrosna o tę 
dziewczynę. 
  — Idiota — rzuciła Ewa przez zaciśnięte wargi. — PrzecieŜ ten bandzior mógł go zabić. 
  — Pewnie, Ŝe mógł. Wygląda jak zapaśnik cięŜkiej wagi. 
  — Bardzo ci, Jureczku, dziękuję — powiedziała Ewa.— Zachowałeś się jak prawdziwy 
przyjaciel. 
  — W tej sytuacji kaŜdy by się tak zachował. Ale wolałbym, Ŝebyś nie mówiła Jackowi, Ŝe to 
wszystko wiesz ode mnie. Byłby na mnie cięty. 
  — Nie bój się, juŜ ja mu wytłumaczę. Nie mam najmniejszego zamiaru bawić się w 
dyplomację. 
  Sławicki zrobił smutną minę. Wiedział, Ŝe w takich wypadkach nie ma co z Ewą 
dyskutować. — Rób, jak uwaŜasz. Przykre mi tylko, ze Jacek będzie miał do mnie pretensję. 
Poza tym muszę ci powiedzieć, Ŝe ja w ogóle nie wiem, o co chodzi. Nic nie rozumiem. Jacek 
nie chciał mnie wtajemniczyć w tę całą historię. A ty rozumiesz coś z tego? 
  — Trochę. Przy okazji moŜe ci to opowiem. 
  Zajechali na miejsce. Winda była nieczynna. Sławicki zaniósł walizkę i torbę na trzecie 
piętro. Ewa zaopiekowała się nartami. 
  — Chodź do nas na herbatę. 
  — Nie; nie, dziękuję ci bardzo, ale nie mam czasu. — Postawił rzeczy pod drzwiami, 
poŜegnał się pośpiesznie i zbiegł po schodach z taką szybkością, jakby go kto gonił. 
  Powitanie Ewy z Jackiem było trochę sztuczne. On pocałował ją w rękę, ona uśmiechnęła 
się z konwencjonalną uprzejmością. 
  — Jak się czujesz? Jak tam twoja głowa? — spytała. 
  — E, juŜ zupełnie dobrze. Nic mi nie jest. Pewnie jesteś głodna. Umyj ręce i chodź na 
kolację. Jurek wyjechał po ciebie? 
  — Tak, przywiózł mnie z śytniej. Nie chciał wejść. Mówił, Ŝe się śpieszy. 
  — Pewnie miał jakieś spotkanie. No, chodź. Wszystko gotowe. 
  Ewa krytycznym spojrzeniem obrzuciła stół. Musiała przyznać, ze Jacek przygotował bardzo 
przyzwoitą kolację. Były przekąski, wódka, kurczęta na zimno, owoce, ciastka. Wszystko 
elegancko poustawiane. Na środku stołu kwiaty. 
  „Stara się chłopak” — pomyślała zadowolona i poszła do łazienki. 
  — Poczekaj. Zaraz ci dam czysty ręcznik — zawołał za nią Jacek. 
  Uśmiechnęła się. Dawniej nigdy nie był taki troskliwy. 
  Usiedli do kolacji i Jacek napełnił kieliszki. 
  — W dalszym ciągu popierasz „Soplicę”? 
  — Wiesz, ze jestem konserwatystą. 
  — Czy w innych dziedzinach Ŝycia takŜe uwaŜasz się za konserwatystę? 
  Z niezwykłym zapałem zaczął kroić chleb. — Jak ci smakują te sardynki? — spytał. 
  — Zupełnie niezłe. I ten pasztet takŜe dobry. 
  — To z „Grand Hotelu”. Spróbuj tatara. Przyrządziłem tak, jak lubisz. 

background image

  — Pamiętasz jeszcze takie rzeczy? 
  — No jakŜeŜ…? Oczywiście… 
  Ewa jadła z apetytem, ale nie powiedziała nic takiego, co by mogło rozbić chociaŜ trochę ten 
sztuczny nastroi. Udawali swobodną rozmowę. Mówili o Zakopanem, o podróŜy Ewy, o 
ostatnich plotkach warszawskich. Jacek nawet opowiedział parę najnowszych kawałów. 
Psychiczny dystans był jednak konsekwentnie zachowany przez obie strony. Poprawna 
uprzejmość, banalne zdania, jakieś historyjki, które nikogo nic nie obchodziły. Właściwie 
mówili, Ŝeby mówić, Ŝeby nie zapanowała niemiła, dręcząca cisza. Oboje czuli potrzebę słów. 
  Po kolacji Jacek chciał nastawić telewizor, ale Ewa powstrzymała go. — Zostaw. Teraz 
chciałabym z tobą pomówić. 
  Zesztywniał. — PrzecieŜ cały czas rozmawiamy — mruknął nie patrząc na nią. 
  — Tak. Ale ja chciałabym porozmawiać z tobą zupełnie o czym innym. Powiedz mi, Jacku, 
co ty tu znowu narozrabiałeś? 
  — Ja? Narozrabiałem? Nic podobnego. 
  Zapaliła papierosa. — Przestań się zgrywać i mów po ludzku, co się tu stało? Co znaczy ta 
historia z twoją głową? 
  — Po…po… pośliznąłem się… 
  — Przestań. Jurek mi opowiedział. 
  — Świnia. Prosiłem go… 
  OdłoŜyła papierosa na popielniczkę i powiedziała powaŜnie: — Słuchaj. Tu nie ma Ŝartów. 
Wpakowałeś się, przez własną głupotę, w paskudną historię, która się moŜe źle skończyć. 
Widziałeś na własne oczy, Ŝe to są ludzie, którzy nie cofają się nawet przed morderstwem. Po 
jakiego diabła pojechałeś za tą dziewczyną? 
  — Chciałem się czegoś dowiedzieć. Chciałem się prze konać, czy to rzeczywiście ona. 
  — No i…? 
  — Nie mam Ŝadnej wątpliwości. To na pewno ta dziewczyna. Nie rozumiem tylko, dlaczego 
udała, Ŝe mnie nie poznaje. 
  — Ty zdaje się w ogóle niewiele rozumiesz — powiedziała gniewnie Ewa. — JuŜ 
najwyŜszy czas, Ŝebyś zeszedł z obłoków na ziemię i przyjrzał się trochę ludziom. PrzecieŜ to 
jasne, Ŝe to jakaś szajka, która cię wplątała w swoje machinacje. 
  — Ale po co? Jakie mogą mieć ze mnie korzyści? 
  — To się okaŜe. Jedno ci tylko radzę. Więcej się juŜ tym wszystkim nie interesuj. Chyba Ŝe 
tęsknisz za nią szalenie. 
  — Ewuniu, jak moŜesz? 
  — A ty jak mogłeś? 
  — Jeszcze mi nie przebaczyłaś? 
  — To nie takie proste. 
  — Nie wyobraŜasz sobie, jak mi strasznie przykro. 
  — Trzeba umieć ponosić konsekwencje swoich czynów. 
  — Nie kaŜdy jest taki rozsądny i zrównowaŜony jak ty. 
  — O, bądź spokojny. Ja takŜe potrafię się puścić z przypadkowo poznanym facetem. 
  — Nie mów głupstw. 
  — To nie są Ŝadne głupstwa. To szczera prawda. Nie wyobraŜaj sobie, Ŝe tylko ty jesteś 
zdolny do takich „poetyckich wzlotów”. Kobiety juŜ się dostatecznie wyemancypowały. 
  — Starasz się mi dokuczyć — westchnął Ŝałośnie Jacek. — Nie zwaŜasz nawet na to, Ŝe 
jestem chory. 
  Ewa wstała. — Nie roztkliwiaj się nad sobą. Sprzątnij ze stołu, a ja zrobię sobie kąpiel. 
  Kiedy siedziała w wannie, kierowany dawnym nawykiem, zajrzał do łazienki i spytał: — 
Czy umyć ci plecy, kochanie? 
  — Proszę wyjść i zamknąć za sobą drzwi! — krzyknęła energicznie. 

background image

   
  Na drugi dzień Ewa spotkała w sądzie na korytarzu prokuratora Wojnara. 
  — Dlaczego pani do mnie nie zadzwoniła? Ja takŜe wczoraj wróciłem z Zakopanego. 
Telefonowałem rano do „Halamy”, ale mi powiedziano, ze pani juŜ wyjechała. Co słychać? 
Jak samopoczucie? 
  — Tak sobie. Średnio. 
  — Nie wygląda pani na wypoczętą. Chciałbym z panią porozmawiać. Jak by się pani 
zapatrywała na to, Ŝebyśmy wypili razem kawę? 
  — Chętnie. Mam teraz trochę czasu. 
  Zeszli na dół do bufetu. Wojnar przyniósł z okienka kawę i wyjął papierosy. 
  — Niech mi pani powie, pani Ewo, co to właściwie za historia z tą willą na Cyrhli? 
  — Skąd pan wie? 
  — Spotkałem przed samym wyjazdem Świerczaka z komendy w Zakopanem. Powiedział mi 
o tej sprawie, ale niezbyt dokładnie, bo nie miałem czasu. Pani mąŜ jest to zamieszany? 
  — Widzę, Ŝe muszę panu opowiedzieć wszystko od początku. 
  — Tak chyba będzie najlepiej. 
  Kiedy Ewa skończyła mówić, Wojnar pokręcił głową. — Dziwna historia, bardzo dziwna. 
Dlaczego pani w Zakopanem nie zawiadomiła mnie o tym? 
  — Nie chciałam panu zawracać głowy w czasie urlopu. 
  — Źle pani zrobiła. Trzeba było do mnie zadzwonić. To wszystko wygląda bardzo 
tajemniczo i sensacyjnie. JeŜeli mam być szczery, to niezbyt mi się podoba ta dziwna intryga, 
w którą zaplątał się pani mąŜ. 
  — Co pan radzi w tej sytuacji? 
  Wojnar w zamyśleniu stukał łyŜeczką o spodeczek. 
  — No cóŜ… Trzeba czekać na dalszy rozwój wypadków. Porozumiem się z komendą 
milicji. Wszystko wskazuje na to, ze dochodzenie przejmie Warszawa. JeŜeli do prokuratury 
wpłyną akta, to postaram się, Ŝeby mnie przydzielono tę sprawę. Pani opowiadanie 
zainteresowało mnie, a poza tym lepiej byłoby nie dopuścić do aresztowania… 
  — Sądzi pan, Ŝe to grozi Jackowi? 
  — Niewątpliwie. Właściwie mogli go juŜ zatrzymać w Zakopanem. Tamtejsza komenda 
miała wystarczająca powody, Ŝeby wystąpić do prokuratury o nakaz aresztowania. 
  — Bardzo panu dziękuję, Ŝe chce nam pan dopomóc. 
  — Nie ma mi pani za co dziękować. Przyjaciołom trzeba w potrzebie pomagać. A propos. 
Proszę mi tak zupełnie szczerze powiedzieć, czy pani jest przekonana o niewinności swego 
męŜa? 
  — Najzupełniej. Co do tego nie mam Ŝadnej wątpliwości. Jacek nie popełnił tej zbrodni. 
  Wojnar pokiwał głową. To dobrze. Cieszy mnie ta pani pewność. Proszę mi jeszcze 
przypomnieć, na jakie to nazwisko wystawiony był ten dowód osobisty, który znalazł w 
swoim portfelu mąŜ pani? 
  — Na nazwisko Madejskiego. Eugeniusz Madejski. 
  Wojnar potarł dłonią czoło. — Madejski… Madejski… zaraz… zaraz… chwileczkę. Coś mi 
przypomina to nazwisko. W zeszłym roku była taka sprawa rozwodowa, połączona ze sprawą 
karną. Kochający mąŜ pobił Ŝonę do utraty przytomności. Chyba to był Madejski. I, o ile 
dobrze pamiętam, sprawę tę prowadził adwokat Sławicki. 
  — Jurek? 
  — Tak. On bardzo lubi sprawy rozwodowe i wyspecjalizował się nawet wcale nieźle w tej 
dziedzinie. Złośliwi powiadają, Ŝe po przeprowadzeniu rozwodu chętnie pociesza potem 
rozwódki, oczywiście, te młode i ładne. 
  — To prawda. Jurek ma słabość do ładnych babek —uśmiechnęła się Ewa. — Ale w jego 
wieku to nie grzech. 

background image

  — W Ŝadnym wieku to nie grzech — powiedział z przekonaniem Wojnar, który dobiegał 
pięćdziesiątki. — Chodzi tylko o to, Ŝeby mieć dobry gust. Na przykład Ŝadnemu męŜczyźnie 
nie moŜna mieć za złe, jeŜeli ubiega się o względy takiej kobiety jak pani. 
  — Zawstydza mnie pan, panie prokuratorze — roześmiała się Ewa. — Takiego 
komplementu jeszcze nie słyszałam w naszym „Pałacu Sprawiedliwości”. 
  — Z tego wniosek, Ŝe mało bywa w tym gmachu sprawiedliwych ludzi. Ale wróćmy do 
naszej sprawy, bo ja juŜ niestety muszę pędzić na górę. Więc bardzo proszę, Ŝeby pani 
informowała mnie natychmiast, gdyby zdarzyło się coś nowego. 
  — Obiecuję. 
  — To doskonale. A o tego Madejskiego moŜe pani przy okazji zapyta Sławickiego. 
  Rozmowa z prokuratorem dała Ewie duŜo do myślenia. JeŜeli Wojnar przewidywał, Ŝe 
sprawę tę przejmie milicja i prokuratura warszawska, to znaczy, Ŝe to powaŜniejsza historia. 
Czuła, jak wokół niej i Jacka narasta krąg tajemniczych wydarzeń, których nie moŜna juŜ 
było uniknąć. Jacek oczywiście pogorszył jeszcze sytuację przez tę idiotyczną wyprawę do 
Szczęśliwie. 
  Jurka nie znalazła w sądzie. Zobaczyła się z nim dopiero po południu w jego zespole. Był 
wyraźnie zaniepokojony jej widokiem. 
  — Czy coś się stało, Ewuniu? Jacek bardzo na mnie cięty? 
  — Nie przejmuj się Jackiem. Chcę z tobą pomówić o czymś innym. Masz teraz chwilę 
czasu? 
  — Jak widzisz, klienci jakoś dzisiaj nie dopisali. SłuŜę ci. 
  — Powiedz mi, Jureczku, czyś ty brał udział w sprawie rozwodowej niejakich Madejskich? 
To chyba było w zeszłym roku. Przypominasz sobie? 
  — Oczywiście, Ŝe sobie przypominam. Paskudna sprawa. Facet skatował Ŝonę. Ze 
wstrząsem mózgu odwieźli ją do szpitala. Dlaczego cię to interesuje? 
  — Mam swoje powody. Ty oczywiście występowałeś w imieniu tej kobiety? 
  — Tak. Rozwód otrzymałem bez większych trudności. Zaczekałem na sprawę 
prokuratorską, a potem juŜ poszło łatwo. Mam wraŜenie, Ŝe wtedy tego typa oskarŜał Wojnar. 
Ale coś niewielki wyrok uzyskał. Chyba rok z zawieszeniem i jakąś grzywnę. JuŜ dokładnie 
nie pamiętam. 
  — A czy przypominasz sobie, jak miał na imię ten Madejski? 
  — Zaraz sprawdzę. — Sławicki otworzył szufladę i wyjął z niej gruby, zniszczony zeszyt. 
— Czekaj, czekaj… Gdzieś tu muszę mieć zanotowane. O, jest. Leon Madejski. 
  — Jesteś pewny, Ŝe Leon? A moŜe Eugeniusz? 
  — Jak ci mówię, Ŝe Leon, to Leon. Mam zapisane. Zresztą teraz sobie przypomniałem. Na 
pewno Leon. 
  — Jak on wygląda? 
  — Olbrzymie, potęŜne chłopisko. Zdaje się, Ŝe były bokser czy zapaśnik. Przyznam ci się 
nawet, Ŝe niezbyt pewnie się czułem, jak go kiedyś spotkałem na ulicy. Ale nawet mi się nie 
ukłonił. Być moŜe, Ŝe mnie nie poznał. 
  — A co z jego Ŝoną? 
  — Nie wiem. Straciłem ją z oczu. 
  — Ładna babka? 
  — Zupełnie moŜliwa. Nie Ŝadne cudo, ale obleci. 
  — Nie wiesz, czy mieszka w Warszawie? — Nie wiem. 
  — A ten Madejski…? 
  Sławicki uderzył się dłonią w czoło. — Czekaj… czekaj… A wiesz, ze to zupełnie 
moŜliwe… 
  — Co moŜliwe? 

background image

  — Dopiero w tej chwili sobie uświadomiłem, Ŝe ten facet, za którym jechaliśmy wtedy z 
Jackiem, to był Madejski. Nie przyjrzałem mu się dokładnie, ale sylwetka bardzo podobna. 
Tak, tak, moŜliwe, Ŝe to był on. 
  — Czy trafiłbyś do tego domu w Szczęśliwicach? 
  — Myślę, Ŝe tak. Ale moŜe mi wreszcie wytłumaczysz, co to wszystko znaczy? Dlaczego 
tak się wypytujesz o Madejskiego? Po jakiego diabła Jacek wtedy za nimi koniecznie chciał 
jechać? Przestańcie wreszcie bawić się w tajemnice. 
  — Coś ci zaproponuję — powiedziała Ewa. — Chodź do nas na herbatę. Pogadamy. 
  — Trochę się boję Jacka. 
  — Nic ci nie zrobi. Obronię cię. 
  Nie doszło jednak do poufnej rozmowy, bo w domu zastali Kazia. Ucieszył się bardzo, 
wyściskał Ewę i zaczął opowiadać o swym zagranicznym tournee. 
  — Nie macie pojęcia, ile ja mam z tym wszystkim kłopotu. Te formalności. A ostatnio 
jeszcze gdzieś mi się zapodział kontrabasista. Telefon ma zepsuty. JuŜ dwa razy jeździłem do 
niego na Toruńską i nie mogę go zastać. 
  — Gdzie jest Toruńska? — zainteresowała się Ewa. 
  — Na Pelcowiźnie. 
  — A jak się nazywa ten twój kontrabasista? 
  — Waldemar Lutycki. 
  — Jak? 
  — Waldemar Lutycki. Znasz go7 
  — Nie. Jeszcze go nie znam. 
 
Rozdział X 
   
  Kapitan śarnecki zapalił papierosa i spojrzał wyczekująco. Był średniego wzrostu, ale 
muskularny. Ruchy miał szybkie, precyzyjne. Ciemne oczy błyszczały Ŝywotnością, a gęste, 
ostrzyŜone na krótkiego jeŜa włosy potęgowały buńczuczny wyraz smagłej, pociągłej twarzy. 
Lubił akcję i kaŜdą przeciągającą się rozmowę uwaŜał za stratę czasu. Nie mogąc doczekać 
się odpowiedzi, spytał: — No więc jak, panie prokuratorze? Dostanę nakaz aresztowania? 
  Wojnar potrząsnął głową. — Na razie nie widzę konieczności, Ŝeby zatrzymywać 
Badeckiego. Na to zawsze będzie czas. To nam nic nie da. Niech pan nie zapomina o tym, 
kapitanie, Ŝe jeŜeli wsadzamy człowieka do kryminału, to siłą rzeczy ten kierunek śledztwa 
zjeŜdŜa na ślepy tor. O wiele poŜyteczniej jest mieć podejrzanego na wolności i obserwować 
go. Aresztowanie to ostateczność, kiedy nie moŜna inaczej. Ten literat przecieŜ panu nie 
ucieknie. UwaŜam, ze będzie o wiele lepiej, jeŜeli przyjrzymy mu się z daleka. 
  — Ja bym go tam zapudlił — powiedział śarnecki. — A po paru dniach wziąłbym na 
porządne przesłuchanie. 
  — I tak moŜe go pan przesłuchać. A nawet powinien to pan zrobić jak najszybciej. 
  — Oczywiście, ze go przesłucham. Ale jak facet skruszeje w celi, to potem zupełnie inna 
rozmowa. 
  Wojnar uśmiechnął się. — Niezupełnie się z panem zgadzam co do metod postępowania. 
Wydaje mi się natomiast, Ŝe juŜ najwyŜszy czas, Ŝeby zainteresować się mieszkaniem 
Madejskiego. Nakaz rewizji zaraz panu podpiszę. 
  śarnecki, niezbyt zadowolony, wyszedł z prokuratury. UwaŜał, Ŝe w takich wypadkach 
naleŜy się energicznie brać do rzeczy. Po przejrzeniu akt sprawy, przekazanych przez 
komendę w Zakopanem, doszedł do wniosku, Ŝe są wystarczające podstawy po temu, Ŝeby 
natychmiast zamknąć Badeckiego. Nie wierzył w jego zeznania i całą tę „legendę” uwaŜał za 
wymyśloną po to, Ŝeby wprowadzić w błąd milicję i zaciemnić śledztwo. No, ale jeŜeli 
prokurator nie chce dać nakazu aresztowania, to nie. Zobaczymy, czyje będzie na wierzchu. 

background image

  Wziął do pomocy sierŜanta Małka i pojechali na Marszałkowską. Zaparkowali wóz na rogu 
ś

urawiej, niedaleko spoŜywczego „Samu”. 

  — Zabrać kajdanki? — spytał sierŜant, który jeszcze się nie orientował, o co chodzi. 
  — Nie, nie trzeba. Na razie robimy rewizję. 
  Weszli do duŜego, ośmiopiętrowego domu. Małek w kiosku ruchu kupił dwie paczki 
„Sportów”. 
  — Lepiej zaopatrzyć się w palenie. Nie wiadomo, jak to długo potrwa. 
  Dozorca, na widok mundurów milicyjnych, zaniepokoił się. 
  — Co się stało, proszę panów? Coś nie w porządku? 
  — Mieszka tu u was niejaki Eugeniusz Madejski? — spytał śarnecki. 
  — Mieszka. 
  — Dawno go pan widział? 
  — Kawałek czasu. MoŜna powiedzieć, Ŝe dosyć dawno. Ale… pan kapitan wie… Dom 
duŜy. Lokatorów kupa. Na wszystkich się tak nie zwraca uwagi. 
  — Ale Madejskiego pan zna? 
  — No pewnie, Ŝe go znam. 
  — Jak on wygląda? 
  — Przystojny męŜczyzna, wysoki, postawny. Bardzo ładnie się nosi. Elegancki. 
  — Brunet? Blondyn? 
  — Siwy. Gęste, siwe włosy. Nie stary nawet, a juŜ taki siwy. 
  — Pan Madejski sam tu mieszka? 
  — Sam. Ma pokój z kuchnią. Ładne mieszkanie jak na kawalera. 
  — Czy często wyjeŜdŜa z Warszawy? 
  — Bardzo często. Stale gdzieś jeździ. Jakieś takie ma zajęcie. 
  — A moŜe pan wie, kto go tu odwiedza? 
  Dozorca energicznie potrząsnął głową. — O, tego to panu nie powiem. Nie interesuję się 
gośćmi lokatorów. A nawet gdybym chciał, to i tak nie dałbym rady… 
  śarnecki wyjął z kieszeni urzędowy papier. 
  — Tu jest nakaz rewizji. Musimy się dostać do mieszkania Madejskiego. 
  — Mieszkanie zamknięte. Ja kluczy nie mam. 
  — No, to postarajcie się o jakiegoś ślusarza, Ŝeby otworzył. Ale szybko, z Ŝyciem, bo nam 
się śpieszy. 
  Dozorca zawahał się. 
  — Ruszajcie się, obywatelu — przynaglił go śarnecki. — Tu się nie ma nad czym 
zastanawiać. 
  Po upływie kwadransa pojawił się dozorca w towarzystwie ślusarza z pobliskiego warsztatu. 
  — Macie narzędzia? 
  — Jak idę na robotę, to przecie nie z gołymi rękami. A zresztą do otwarcia drzwi nie trzeba 
takich strasznych narzędzi. 
  Rzeczywiście, ślusarz okazał się zgrabnym włamywaczem. W parę minut znaleźli się w 
mieszkaniu Madejskiego. 
  — Ale tu smród — powiedział Małek i otworzył okna. — Nie wietrzone chyba z pół roku. 
  śarnecki rozejrzał się. 
  — Co tu tyle tynku na podłodze? 
  — Faktycznie — przytaknął dozorca. — Tak jakby tu kto ściany kuł. Co to jest, do cholery? 
  — Wyjdźcie do przedpokoju — powiedział śarnecki. — I nie dotykajcie niczego. — Zdjął 
wiszący nad tapczanem kilim i gwizdnął — No tak, teraz wiemy, gdzie kuli. — Sam takŜe 
wycofał się do przedpokoju i zwrócił się do sierŜanta: — Zejdźcie na dół i zadzwońcie zaraz 
do komendy. Niech natychmiast przyślą tu kogoś od daktyloskopii. Pośpieszcie się. 
   

background image

  Materiał daktyloskopijny był bardzo bogaty. śarnecki prosił, Ŝeby dokładnie zarejestrowano 
wszystkie moŜliwe linie papilarne, nie omijając przedmiotów znajdujących się w szafie i w 
kredensie. Dopiero gdy fachowcy od daktyloskopii odjechali, zaczął z sierŜantem 
przeprowadzać w mieszkaniu rewizje. 
  — Kto i czego mógł szukać w tej ścianie? — dziwił się Małek. 
  — PrzecieŜ widzicie, Ŝe to przepisowa skrytka. Wnętrze elegancko wykończone. Musiał 
Madejski coś cennego przechowywać tutaj. Warto by chyba zerwać posadzkę. 
  — Chcecie demolować cały lokal? 
  — Nie mamy innej rady. Skoczcie do administracji, niech przyślą kogoś z narzędziami. 
Musimy wszystko dokładnie sprawdzić. 
  Przypuszczenia śarneckiego okazały się słuszne. Pod posadzką znaleziono sto sztuk złotych 
dwudziestodolarówek. 
  — Lepsze jakieś mieszkanko — powiedział Małek. — Szkoda, Ŝe ja się tu nie 
sprowadziłem. Kopalnię złota facet załoŜył czy co? 
  śarnecki pokiwał głową. — Mocna rzecz. Będzie z tym trochę roboty. Pytanie, czy te 
monety są prawdziwe czy fałszywe? 
  — Wygląda na prawdziwe złoto. Ale teraz tak umieją podrabiać… 
  — MoŜe skończymy wreszcie z tą rewizją? — zaproponował śarnecki. 
  Pracowali intensywnie przez następne dwie godziny. Posegregowali garderobę, ksiąŜki, 
papiery, notatki. Przeszukali wszystkie kąty, opukali starannie ściany. Innych skrytek juŜ nie 
znaleźli. 
  śarnecki, zmęczony, usiadł na krześle i zapalił papierosa. 
  — No, to trochę zmienia postać rzeczy — mruknął. — Ciekawe, czy się uda zidentyfikować 
tego trupa w Zakopanem. JeŜeli to Madejski, to nie powinno być trudności. Tam chyba 
pomyśleli o tym, Ŝeby zdjąć odciski palców. 
  SierŜant nie bardzo się orientował, o co chodzi, ale słuchał z zainteresowaniem, o nic się nie 
dopytując. Nie—raz juŜ pracował z śarneckim i wiedział, Ŝe kapitan we właściwym czasie 
powie mu wszystko, co potrzeba. Czekał więc cierpliwie na dalsze instrukcje. 
  Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu i palili papierosy. Wreszcie śarnecki wstał, przeszedł 
się po zdemolowanym pokoju i powiedział: 
  — Teraz sprawa zaczyna nabierać rumieńców. Musimy moŜliwie jak najprędzej zająć się 
powiązaniami Madejskiego. 
  SierŜant z aprobatą pokiwał głową. — Fakt, ze moŜna się zainteresować jego kumplami. 
Sam przecieŜ nie zabawiał się tą walutą. Musiał mieć pomagierów. 
  — Jak byście się zapatrywali na to, Ŝeby dowiedzieć się czegoś o jego rodzinie i 
przyjaciołach? 
  — Mogę poniuchać. Dlaczego nie? Lubię taką robotę. 
  W tej chwili drzwi się otworzyły i wszedł major Stachowiak. 
  — Cześć pracy. 
  Twarz śarneckiego rozjaśniła się zadowoleniem. Odetchnął z ulgą. Pojawienie się starszego 
kolegi zdejmowało z niego część odpowiedzialności. Sprawa była paskudna i wolał nie być 
zdanym wyłącznie na własne siły. 
  — Władek, jak się masz. Nie masz pojęcia, jak się cieszę, Ŝe cię widzę. 
  Stachowiak utkwił spojrzenie w złotych dolarach. — Widzę, Ŝe ci się zupełnie nieźle 
powodzi. — Wziął do ręki jedną dwudziestodolarówkę i obejrzał ją dokładnie. — A wiesz, Ŝe 
to nawet prawdziwe złoto. Jak ty to robisz? 
  Kopię — uśmiechnął się śarnecki. — Zrywam podsadzkę i kopię. 
  — Czyli zmieniasz zawód. Postanowiłeś zostać poszukiwaczem złota. MoŜe przypuścisz 
mnie do spółki? 
  — Chętnie. Właśnie myślałem nad tym, Ŝe przydałby mi się wspólnik. 

background image

  Stachowiak przysunął sobie krzesło i usiadł. 
  — Powiedz mi, Pawełku, co to za historia? Stary mi zaproponował, Ŝebym cię tutaj na 
Marszałkowskiej odwiedził. No, to wziąłem wóz i przyjechałem. Ale o co chodzi, to nie 
wiem. Na razie widzę tylko, Ŝe się zaopatrujesz w obcą walutę. 
  — Mam wraŜenie, Ŝe niechcący wpadliśmy na grubszą aferę — powiedział powaŜnie 
ś

arnecki. — Trupa juŜ mamy w Zakopanem. Tutaj te twarde, a przypuszczam, Ŝe w tej 

skrytce w ścianie, którą masz okazję podziwiać, znajdowała się większa partia towaru. Być 
moŜe, miękkie albo coś z narkotyków. 
  — To się zapowiada interesująco. 
  — Obawiam się, Ŝe aŜ za bardzo. 
  — Co proponujesz na najbliŜszą przyszłość? 
  — No cóŜ… Myślę, Ŝe zapakujemy dolary, opieczętujemy mieszkanko i do komendy. 
Kolega Małek obiecał mi dowiedzieć się czegoś o koligacjach pana Eugeniusza Madejskiego. 
  — Chwileczkę, towarzyszu kapitanie — odezwał się sierŜant. — Coś mi to nazwisko 
przypomina. Madejski… Madejski… Głowy nic dam, ale zdaje mi się, ze z jakimś 
Madejskim była rozróba. Tak, tak, to było w zeszłym roku. Jak raz miałem słuŜbę w 
radiowozie. Teraz sobie przypominam. Facet pobił Ŝonę. Była z tego sprawa sądowa. 
  — To bardzo woźne — zainteresował się śarnecki. — Musicie mi odkopać te akta. Trzeba 
pojechać do prokuratury. A i u nas w komendzie powinien być jakiś ślad. Zajmijcie się tym. 
  — Prawdopodobnie była takŜe i sprawa rozwodowa — mruknął Stachowiak. — Warto by 
odnaleźć i panią Madejską. 
   
  W komendzie zostali wezwani na krótką naradę do pułkownika Dolańskiego. 
  Słuchajcie, koledzy, wygląda na to, Ŝe sprawa jest wiele powaŜniejsza, niŜ nam się to 
początkowo zdawało, przed chwilą otrzymałem z Zakopanego dokładne wiadomości i dalsze 
materiały. Nie moŜemy wykluczyć, Ŝe mamy do czynienia z aferą szpiegowską. Wprawdzie 
znalezione dolary wskazują na grubsze transakcje walutowe, ale w tej chwili musimy brać 
pod uwagę zarówno działalność obcego wywiadu, jak i handel dolarami, a moŜe takŜe i 
czymś jeszcze. Dlatego teŜ musimy działać szybko, bardzo dyskretnie, nie lekcewaŜąc 
Ŝ

adnego szczegółu. Jak wynika z danych, nadesłanych przez komendę w Zakopaniem, na 

tamtejszym terenie przebywa niejaki Robert Helberg, austriacki turysta. MoŜliwe, Ŝe jest on 
zamieszany w tę sprawę, chociaŜ dotychczas Ŝadnych konkretnych danych przeciwko niemu 
nie ma. Weźcie się z biglem do roboty i informujcie mnie o postępowaniu śledztwa. Na razie 
to wszystko. 
  Stachowiak bardzo uwaŜnie przestudiował akta sprawy. Spojrzał na śarneckiego i spytał: — 
Przesłuchiwałeś juŜ tego literata? 
  — Jeszcze nie. 
  — No, to na co czekasz? Przede wszystkim musimy zabrać się za niego. Znam jego Ŝonę. 
Zdolna prawniczka, a poza tym bardzo ładna babka. 
  — Widywałem ją w sądzie — powiedział śarnecki. — Owszem, niczego sobie, ale nie w 
moim typie. 
  — Ja wiem, Ŝe ty lubisz takie potęŜne blondyny — roześmiał się Stachowiak. Zaraz jednak 
spowaŜniał i zamyślił się. — Psiakrew. Dziwna historia z tą willą na Cyrhli. Przyznam ci się, 
Ŝ

e miałbym ogromną ochotę odwiedzić tego adwokata w Krakowie. JeŜeli on dysponował tą 

willą… Chyba pojadę do Krakowa. 
  — UwaŜaj, Ŝebyś czegoś nie zrobił za wcześnie — doradził śarnecki. — Słyszałeś, co 
mówił stary? Mamy działać bardzo dyskretnie. Nie wolno nam faceta spłoszyć 
przedwcześnie. 
  — Masz rację. Zaczekajmy. Być moŜe, Ŝe krakowskiego mecenasa zostawimy sobie na 
deser, jeŜeli, oczywiście, jest w to zamieszany. Weź kartkę papieru i notuj, co mamy załatwić 

background image

w pierwszej kolejności. A więc przede wszystkim przesłuchać literata i jego Ŝonę. Następnie 
zidentyfikować linie papilarne Madejskiego. Odnaleźć Ŝonę Madejskiego. Zbadać jego 
ś

rodowisko. Musimy się podzielić robotą, Ŝeby to szło w przyśpieszonym tempie. Boję się 

tylko jednej rzeczy, Ŝeby nam nie zwiał ten Austriak. JeŜeli ma coś na sumieniu, a zorientuje 
się, Ŝe smród, to pryśnie do swojego Vaterlandu i tyle go będziemy widzieli. 
  śarnecki pokiwał głową. — Tak. Z nim musimy najostroŜniej się obchodzić. W razie czego 
jakoś mu przeszkodzimy w wyjeździe. 
  — To nie takie proste. Jak masz zamiar zatrzymywać cudzoziemca? Chyba Ŝe zdobylibyśmy 
jakieś dowody przeciwko niemu. Dlatego trzeba się śpieszyć. 
  — Szkoda, ze prokurator nie chciał mi dać nakazu aresztowania tego literata — mruknął 
ś

arnecki. 

  — Po co ci to? 
  — Mielibyśmy przynajmniej jedną pozycję murowaną, tak to i ten facet takŜe moŜe nam 
zwiać. 
  — Ty byś najchętniej wszystkich zamknął do pudła — roześmiał się Stachowiak. 
  — A Ŝebyś wiedział. Wtedy spokojnie się pracuje. 
  — To nie jest metoda. I zresztą jak to sobie wyobraŜasz? Zamykać ludzi tak na wszelki 
wypadek? 
  — Moim zdaniem mamy wystarczające podstawy, Ŝeby aresztować Sądeckiego. 
  — A moim zdaniem ten facet nic nie ma wspólnego tą sprawą. Po prostu padł ofiarą jakiejś 
intrygi. 
  śarnecki poruszył ramionami. — JakaŜ tu intryga? 
  — Tego właśnie musimy się dowiedzieć. 
  Szczegółowe badania daktyloskopijne wykazały, Ŝe linie papilarne trupa znalezionego na 
Cyrhli Toporowej pokrywają się z odciskami palców zarejestrowanymi w mieszkaniu 
Eugeniusza Madejskiego. Mógł je wprawdzie pozostawić jakiś znajomy czy krewny, który 
przyszedł kiedyś w odwiedziny, ale poniewaŜ w grę wchodziły przedmioty osobistego uŜytku, 
jak na przykład szklaneczka do zębów, pędzel do golenia czy butelka z wodą brzozową, to 
trudno było wątpić, Ŝe ofiarą morderstwa padł właściciel mieszkania przy ulicy 
Marszałkowskiej. 
  Ostateczne i definitywne zidentyfikowanie zwłok zostało przeprowadzone po nadesłaniu 
przez zakopiańską komendę ubrania zamordowanego. W kieszeni marynarki znaleziono 
kartkę z pralni, znajdującej się na HoŜej. Panienki odnalazły zamówienie i nazwisko. Okazało 
się, Ŝe Madejski był klientem stałym i dobrze znanym. 
  — No, przynajmniej jedną sprawę mamy z głowy — powiedział wesoło Stachowiak. — JuŜ 
teraz wiemy bez Ŝadnych wątpliwości, Ŝe to Madejskiego kropnęli. 
  — Mam dla ciebie niespodziankę — uśmiechnął się śarnecki. — Za chwilę zobaczysz 
Madejskiego. Czeka na korytarzu. 
  — Czyś ty zwariował? 
  — Jeszcze nie. ChociaŜ, być moŜe, niewiele mi brakuje. Wyobraź sobie, ze Małek znał 
Leona Madejskiego, przyrodniego brata Eugeniusza. To on w zeszłym roku pobił Ŝonę i miał 
sprawę karną. Chcesz go sobie obejrzeć? 
  — Oczywiście. 
  — No, to zaraz go poprosimy. UwaŜaj tylko, Ŝebyś go nie zdenerwował. 
  Stachowiak dopiero po wejściu Leona Madejskiego zrozumiał znaczenie tych słów. „Jakiś 
atleta — pomyślał, przyglądając się potęŜnym barom i muskularnemu karkowi. — Z takim 
rzeczywiście lepiej nie zaczynać.” 
  śarnecki wskazał krzesło. — Proszę, niech pan siada. 
  Olbrzym spode łba patrzył na oficerów. 
  — Czego ode mnie chcecie? 

background image

  — Chcieliśmy z panem chwilę porozmawiać. Proszę, moŜe papierosa? Chodzi o pańskiego 
brata. Ale najprzód załatwimy formalności. 
  śarnecki obejrzał dokładnie dowód osobisty Madejskiego, zapisał adres, imiona rodziców, 
miejsce urodzenia i dopiero potem przeszedł do właściwego przesłuchania. 
  — Eugeniusz Madejski to pana przyrodni brat? 
  — Tak. Mieliśmy jednego ojca. 
  Ojciec nie Ŝyje? 
  — Nie. 
  — Czy pan często widywał swojego brata Eugeniusza? — Bardzo rzadko. Nie 
utrzymywałem z nim stosunków. 
  Dlaczego? 
  — Bo mi nie odpowiada. Nie podoba mi się. 
  — Jak dawno widział go pan ostatni raz? 
  — O, chyba będzie rok, a moŜe więcej. 
  — Czym się zajmował pański brat? 
  — Kombinował coś z aktorami. Zespoły organizował, jeździł po całej Polsce i 
przedstawienia dawał. 
  — Czy pan wie, Ŝe pański brat nie Ŝyje? 
  — Nie, nie wiedziałem o tym. Nic mi nie wspominał, Ŝe zamiar wykorkować. 
  — Nie obchodzi to pana? 
  — Niewiele. 
  śarnecki przesunął dłonią po włosach. 
  — Właśnie poprosiliśmy pana tutaj do nas, Ŝeby zakomunikować, Ŝe brat pański nie Ŝyje, 
został zamordowany. 
  — Zamordowany? — zdziwił się Leon Madejski. — ?A któŜ go wykończył? Pewnie jakiś 
aktor? 
  — Tego nie wiemy. Myśleliśmy, ze moŜe dowiemy się czegoś od pana. 
  — A cóŜ ja mam z tym wspólnego? 
  — No, moŜe pan wie, czy pański brat miał jakichś wrogów? 
  — PrzecieŜ mówiłem, Ŝe ja z Geniem nie utrzymywałem Ŝadnych stosunków. Widywałem 
go raz na parę lat. Nie wiem, czy miał wrogów. Nic nie mogę powiedzieć na ten temat. 
  — To moŜe mi pan wobec tego powie coś na inny temat. Pan, zdaje się, był Ŝonaty? 
  — Byłem, ale juŜ nie jestem. Dostałem rozwód. 
  — Miał pan w zeszłym roku sprawę prokuratorską o pobicie Ŝony? 
  — Miałem. No to co z tego? Mało to męŜczyzn bija swoje Ŝony? Nie taka znowu rzadkość. 
Jak człowiek jest niezadowolony z Ŝony, to musi od czasu do czasu przemówić jej do rozumu. 
Mówi się do nich, a one jakby nie słyszały. Dopiero jak się takie przemówienie podeprze 
innym argumentem, to moŜna dojść do ładu. 
  — A czy moŜna wiedzieć, dlaczego to pan był niezadowolony ze swojej Ŝony? 
  — To pana nie obchodzi. To są moje prywatne sprawy. 
  — Oczywiście. I jeŜeli pan nie chce mówić na ten temat, to nie nastaję — wycofał się 
pośpiesznie śarnecki. — Czy mógłby mi pan podać adres pańskiej byłej Ŝony? 
  — Nie wiem, gdzie mieszka. Nie interesuję się nią. 
  Stachowiak, który siedział z boku biurka, podniósł się, wziął karafkę i nalał sobie pół 
szklanki wody. — MoŜe i pan się napije? — spytał. 
  — Chętnie — odparł Madejski. — JuŜ mi w gardle trochę zaschło od tej rozmowy. Bo ja to 
specjalnie rozmowny nie jestem. Nie mam treningu. — Wziął z rąk Stachowiaka pełną 
szklankę wody i wychylił ją, nie odejmując warg. Odsapnął. — Tego mi było trzeba — 
powiedział, ocierając chusteczką krople wody, które spłynęły mu na marynarkę. 
  — Gdzie pan pracuje? — spytał Stachowiak. 

background image

  — RóŜnie. Raz pracuję, a raz nie pracuję. Jak podleci. 
  — Ale z czegoś pan musi Ŝyć. 
  — Jakoś Ŝyję. 
  — Jaki jest pański zawód? 
  — Robiłem w sporcie. 
  — To znaczy? 
  — Studiowałem na AWF, ale nie skończyłem. Męczyły de te wszystkie teoretyczne 
przedmioty. Potem trochę boksowałem, trochę podnosiłem cięŜary, uprawiałem zapaśnictwo. 
  — Ale mnie chodzi o to, w jaki sposób zarabia na utrzymanie? — nastawał Stachowiak. 
  — Mam prawo jazdy. JeŜdŜę na cięŜarówkach. Ale dorywczo. Teraz nigdzie stale nie 
pracuję. Zmieniam robotę. Nie lubię się zasiedzieć w jednym miejscu. Nudzi mi się. Taki 
sezonowy szofer jestem. ZaangaŜuję się, pojeŜdŜę parę miesięcy i dziękuję za pracę. 
  Stachowiak zgasił papierosa i spojrzał na śarneckiego. 
  — Masz jeszcze jakieś pytania? 
  — Tak. Chciałbym jeszcze spytać pana Madejskiego o jego rodzinę. Trzeba przecieŜ 
zawiadomić rodzinę o śmierci pańskiego brata. 
  — My nie mamy Ŝadnej rodziny. 
  — No jakŜeŜ? Ktoś przecieŜ musi być. Jakaś ciotka, wujek, siostra… 
  — Nie mamy Ŝadnej rodziny — powtórzył Madejski. 
  — A co będzie z mieszkaniem pańskiego brata? 
  — A co mnie to obchodzi? Ktoś się pewnie wprowadzi. 
  — Nie chce pan zabrać jego rzeczy, jakichś chociaŜby pamiątek? 
  — A na cholerę mi pamiątki? A te ciuchy to moŜecie panowie oddać na zbiórkę dla ubogich. 
Nic mi po tej starej garderobie. W marynarkę Genia to nawet bym nie wlazł. 
  śarnecki doszedł do wniosku, Ŝe przeciąganie tej rozmowy juŜ do niczego nie doprowadzi. 
Podziękował uprzejmie Madejskiemu i odprowadził go do drzwi. Następnie wrócił za biurko i 
spojrzał na Stachowiaka. — No i co o tym sądzisz? 
  — Sądzę, Ŝe to wszystko nie jest takie zupełnie jasne, jak nam to zreferował ten goryl. 
  — I mnie takŜe tak się zdaje. Czy nie masz nic przeciwko temu, Ŝebym tę szklaneczkę oddał 
w fachowe ręce? 
  Stachowiak uśmiechnął się. — Czytasz w moich myślach. Widziałem, jak mu podsunąłeś 
papierośnicę, ale miałem wątpliwości, czy zostawi na niej czytelne odciski. Wolałem nie 
ryzykować. Zawsze co szklanka, to szklanka. 
  — Czy zauwaŜyłeś, Ŝe moŜe trochę nazbyt energicznie odŜegnał się od spuścizny po 
braciszku? 
  — Tak. To mnie równieŜ uderzyło. Normalnie facet powinien się zainteresować, co tam po 
bracie zostało. 
  — JeŜeli się domyśla, ze zostały dolary, to wolał się nie interesować. 
  śarnecki pieczołowicie, z zachowaniem wszelkich ostroŜności, zapakował szklankę, z której 
pił Madejski, i swoją papierośnicę. — Wiesz, co ci powiem? Po tej rozmowie jestem prawie 
pewien, ze Leoś Madejski nie tak rzadko widywał się ze swoim braciszkiem. 
   
  Jacek i Ewa musieli raz jeszcze opowiedzieć wszystko od początku. Umieli juŜ tę historię na 
pamięć i operowali nawet tymi samymi zwrotami. 
  Obaj oficerowie słuchali uwaŜnie, zadając od czasu do czasu jakieś pytanie. śarnecki na 
kawałku papieru robił skrupulatne notatki. 
  Na zakończenie Ewa spojrzała na Jacka. — Trzeba chyba panom opowiedzieć o tej twojej 
warszawskiej przygodzie. 
  Rzucił jej niechętne spojrzenie. — Daj spokój. 
  — To była takŜe i jakaś warszawska przygoda? — zainteresował się Stachowiak. 

background image

  Ewa trąciła Jacka łokciem. — Nie ma rady. Musisz opowiedzieć. 
  Bardzo niezadowolony, w paru zdaniach zrelacjonował jarzenie. 
  — Czy pan jest pewien, Ŝe to ta sama kobieta, którą pan poznał w tej willi w Zakopanem, a 
raczej na Cyrhli? 
  — Jestem najzupełniej pewien. Chyba Ŝe bliźniaczka. 
  — A jak wyglądał ten jej towarzysz? 
  — Ogromne chłopisko. Budowa atlety. 
  — Poznałby go pan? 
  — Chyba tak. U „Dziennikarzy” widziałem go krótką chwilę, ale chyba poznałbym tę gębę. 
  — Dlaczego pan wtedy nie zawiadomił milicji? 
  Jacek zmieszał się. — Jakoś tak… Nie chciałem zawracać głowy… Zresztą nic takiego w 
końcu się nie stało. 
  — Jakby pana mocniej trzasnął, to mógł i zabić — powiedział z przekonaniem Stachowiak. 
— Trzeba było od razu zameldować w rejonowej komendzie. 
  — A co? Nie mówiłam ci? — wtrąciła się Ewa. śarnecki wyjął z szuflady biurka fotografię 
Eugeniusza Madejskiego, którą dostał w biurze paszportowym. 
  — Poznaje pan tę twarz? 
  — Tak. To on. 
  — Jest pan pewien, Ŝe to jest twarz tego człowieka, który pana przywiózł z Krakowa do 
Zakopanego i którego widział pan zabitego w tej willi? 
  — To na pewno on. Jestem pewien. 
  — A czy poznałby pan tę kobietę, która wyszła wtedy do hallu, jak pan otworzył drzwi? 
  — Myślę, Ŝe poznałbym ją. Bardzo charakterystyczna twarz. 
  — Gdyby pan ją gdzieś przypadkowo spotkał, to proszę natychmiast nas zawiadomić. To 
samo dotyczy oczywiście tej dziewczyny. Jakie ona podała panu imię? 
  — Anita. 
  — No, więc jeŜeli by pan tę Anitę gdzieś spotkał, to niech pan da nam znać. Proszę do niej 
nie podchodzić. Wszystko, co pan moŜe zrobić w takim wypadku, to pójść za nią i zobaczyć, 
do jakiego domu wchodzi. Nic więcej. Musimy ją odnaleźć. To nam załatwi wiele spraw. I 
jeszcze jedno pytanie. Trafi pan do tego domku w Szczęśliwicach? 
  — Myślę, Ŝe trafię. Dosyć dobrze pamiętam, jakŜeśmy jechali. Poza tym moŜna by jeszcze 
spytać Jurka Sławickiego. On prowadził wóz. Na pewno wie, gdzie to jest. Ale i bez niego 
chyba sobie poradzę. 
  — A moŜe zaraz przejechalibyśmy się do Szczęśliwic? — zaproponował Stachowiak. 
  — Dobrze. 
  Ewa spojrzała na zegarek. — Ja, niestety, muszę biec do sądu. Zrobiło się strasznie późno. 
Czy panowie nie mają juŜ do mnie Ŝadnego interesu? 
  Stachowiak skłonił się uprzejmie. — Dziękujemy serdecznie. Nie będziemy pani dłuŜej 
zatrzymywać. 
  — Wobec tego zostawiam męŜa pod opieką panów uciekam. Do widzenia. 
  Po wyjściu Ewy Stachowiak przysunął się do Jacka i powiedział zniŜając konspiracyjnie 
głos: — Nie chciałem przy Ŝonie… ale muszę pana spytać o pewien szczegół. 
  — Proszę. Słucham? 
  — Czy nie zauwaŜył pan u tej dziewczyny jakiegoś znaku szczególnego, na przykład 
jakiegoś pieprzyka, znamienia na nodze czy na plecach. Bo jeŜeli ma siostrę bliźniaczkę, toby 
nam taki szczegół dopomógł. Nie przypomina pan sobie czegoś takiego? 
  Jacek potrząsnął głową. — Nie. śadnego znaku szczególnego nie zauwaŜyłem. Zresztą nie 
bardzo miałem kiedy. Było ciemno, a poza tym… poza tym trochę szumiało mi w głowie. Nie 
zastanawiałem się wtedy nad pieprzykami. 

background image

  — No cóŜ… trudno — westchnął Stachowiak. — Myślałem, ze moŜe przypadkowo… 
Przejedziemy się do tych Szczęśliwic. Pojedziesz z nami? — spytał zwracając się do 
ś

arneckiego. 

  — Jak szef kaŜe, to się jedzie. 
  — Myślę, Ŝe będzie dobrze, jeŜeli ty takŜe zobaczysz rezydencję naszego atlety wagi 
cięŜkiej. 
  Jacek usiadł koło kierowcy. Miał pamięć wzrokową i był pewien, Ŝe nie zabłądzi. 
Wprawdzie wtedy wieczorem wszystko zupełnie inaczej wyglądało, ale nie taka znowu 
skomplikowana trasa. 
  W drodze prawie nie rozmawiali. Tylko raz odezwał się Stachowiak: — Jak zajedziemy na 
miejsce, to ja z panem Badeckim pójdziemy złoŜyć wizytę, a ty zostaniesz w wozie. 
Przyjrzysz się, co się dzieje dookoła domu. MoŜe ci coś ciekawego wpadnie w oko. 
  Jacek trafił bez trudu. Ten sam dom z jasnymi, świeŜo malowanymi ścianami, te same 
owocowe drzewa. 
  — To tutaj. 
  Kierowca nacisnął hamulec. Stachowiak wyskoczył z wozu i odruchowo dotknął pistoletu 
ukrytego pod marynarką. 
  — A jeŜeli nikogo nie ma? — zaniepokoił się Jacek. 
  — To wrócimy z powrotem. Nic się nie stanie. 
  Drzwi otworzył im Leon Madejski. Na jego szerokiej twarzy odmalował się niepokój, który 
natychmiast zatuszował powitalnym uśmiechem. 
  — Kogo ja widzę? Pan major! Moje uszanowanie. Musiał się pan major cholerycznie za 
mną stęsknić, bo przecieŜ dopiero wczoraj gawędziliśmy sobie w komendzie. Proszę, proszę, 
pan będzie łaskaw. Trochę tu u mnie bałagan, ale nie spodziewałem się takiej wizyty. — 
Przez cały czas zwracał się do Stachowiaka, ignorując zupełnie obecność Jacka. 
  — Przyszedłem dokończyć naszą rozmowę — powiedział szorstko Stachowiak. Błazeński 
ton tego draba zaczynał go denerwować. 
  — Dlaczego nie? MoŜemy sobie porozmawiać. Proszę uprzejmie. 
  Weszli do duŜego, zagraconego pokoju. Madejski zgarnął ze stołu resztki jedzenia i zawinął 
je w gazetę. — Proszę, niech panowie siadają — powiedział, wskazując bardzo zniszczone 
foteliki. — Zapalimy sobie i porozmawiamy. 
  Z kuchni dobiegało szczękanie garnków. Stachowiak podniósł głowę i spojrzał w tamtym 
kierunku. — Nie jesteśmy sami? — spytał. 
  — Nic, nic. To tylko moja narzeczona. Robi porządki Bardzo akuratna dziewczyna. MoŜe 
pan major wszystko śmiało mówić. Ona nie podsłuchuje. Jej nie obchodzą takie męskie 
sprawy. Solidna jak rzadko. 
  — Panie Madejski, czy poznaje pan tego pana? — spytał nagle Stachowiak, wskazując 
Jacka. Wąskie oczy byłego zapaśnika błysnęły niepokojąco. — Twarz wydaje mi się znajoma, 
panie majorze. Ale Ŝebyśmy się osobiście znali, to wątpię. MoŜe z widzenia. DuŜo ludzi zna 
się z widzenia. 
  — Obecny tu pan Badecki utrzymuje, Ŝe został przez pana pobity do utraty przytomności — 
powiedział wolno Stachowiak, akcentując wyraźnie kaŜde słowo. — MoŜe pan opowie, jak to 
się stało. 
  — Ja tego pana wcale nie biłem. 
  — Tylko co? 
  — Ja tego pana tylko klepnąłem w głowę w charakterze napomnienia. Nie ma mowy o 
pobiciu. 
  — A dlaczegóŜ to pan tak klepnął w głowę pana Badeckiego, ze aŜ stracił przytomność? 
Czy to nie zbyt energiczne napomnienie? Jak się panu zdaje? 
  — Bo się na chama dolewał do mojej narzeczonej. Pan major takŜe nie byłby lepszy. 

background image

  — Niech pan opowie, jak to było. 
  — Z wielką chęcią. To było tak — poszliśmy z moją narzeczoną coś przekąsić do 
„Dziennikarzy”, wieczorkiem, na kolację. Zjedliśmy, wypili coś niecoś. I nie mogłem się 
doczekać kelnera, Ŝeby zrobił rachunek. Wstałem od stolika i poszedłem go szukać. 
Zapłaciłem, wracam, a tu, patrzę, ten gość stoi przed moją narzeczoną i coś do niej mówi. To 
ja jej się zapytałem, czy zna tego pana. Posiedziała, Ŝe go nie zna i Ŝe nie ma przyjemności 
poznawać się z nim. No to ja mu grzecznie wytłumaczyłem, Ŝeby poszedł w czorty i nie 
zawracał porządnym ludziom głowy. Odszedł. Wozem wróciliśmy tutaj z Foksalu, ale nie 
zauwaŜyłem, Ŝe ten typ pojechał za nami. Wstawiłem wóz do garaŜu, podłubałem coś chwilę 
przy nim. Idę na górę, patrzę, a tu ten sam facet napastuje moją narzeczoną. Zdenerwowało 
mnie, to i stuknąłem go w głowę. Kto by się nie zdenerwował? KaŜdy sąd mnie ułaskawi. 
  — Czy mógłby pan tutaj poprosić na chwilę swoją narzeczoną? — powiedział Stachowiak. 
  Madejski kiwnął głową. — Oczywiście — Wyciągnął szyję w kierunku drzwi kuchennych i 
krzyknął — Anitka! Anita! Pozwól no tu na momencik. 
  Jacek drgnął gwałtownie i poczuł, jak fala gorącej krwi uderza mu do twarzy. 
  W drzwiach ukazała się wysoka, tęga kobieta, która juŜ przekroczyła czterdziestkę. Twarz 
ładna, ale było w niej coś wulgarnego. Gęste, ciemne włosy spadały jej w nieładzie na 
ramiona. Nie wyglądała na zaŜenowaną widokiem obcych męŜczyzn. Uśmiechnęła się i 
powiedziała: 
  — Dzień dobry panom. Chciałeś coś ode mnie, Leosiu? 
  — To pan kapitan chciał obejrzeć moją narzeczoną. Zwróciła spojrzenie szarych oczu na 
Stachowiaka, który wstał, Ŝeby się ukłonić. 
  — śałuję, Ŝe nie wiedziałam o wizycie panów. Przykro mi, Ŝe jestem nieubrana. Leoś nic mi 
nie wspominał. 
  — To my panią przepraszamy za takie niespodziewane najście — uśmiechnął się uprzejmie 
Stachowiak. — To raczej słuŜbowa wizyta. — Wysunął rękę w kierunku Jacka. — Czy pani 
poznaje tego pana? 
  Skinęła głową. — Tak, tak. To przecieŜ pan podszedł wtedy do mnie u „Dziennikarzy”. 
Przypominam sobie. Wziął mnie pan za kogoś innego. 
  Jacek zerwał się ze swego miejsca i uciekł, nie oglądając się za siebie. 
  — Co mu się stało? — zdziwiła się narzeczona Madejskiego. 
  — Przepraszam. Do widzenia — powiedział Stachowiak i takŜe wyszedł. 
  śarnecki przy pomocy szofera siłą wepchnął Jacka do wozu. 
  Ruszyli. — Co pan wyprawia za komedie? — warknął Stachowiak, nie panując nad 
rozdraŜnieniem. — Zachowuje się pan jak stara histeryczka. 
  — To oni grają komedię! Oni! — krzyknął Jacek — Chcą ze mnie zrobić wariata. Czy pan 
tego nie rozumie? Oni chcą ze mnie zrobić wariata! To wcale nie Anita. Anita to młoda, 
ś

liczna dziewczyna. To nie Anita! Czy pan… 

  — Dobrze, juŜ dobrze — przerwał Stachowiak. — Przede wszystkim niech się pan uspokoi. 
Potem porozmawiamy. 
  — Pan mi nie wierzy? 
  — AleŜ wierzę panu. 
  — Czuję, Ŝe pan mi nie wierzy, ze pan takŜe uwaŜa, Ŝe ja mam szmergla. 
  — NiechŜe się pan uspokoi. 
  — Chcecie zrobić ze mnie wariata. Wszyscy chcecie zrobić ze mnie wariata. JuŜ ci w 
Zakopanem… 
  — Dosyć! — wrzasnął rozkazująco Stachowiak. — Dosyć! Bo rzeczywiście będziemy 
musieli odstawić pana do szpitala dla nerwowo chorych. 
  Jacek uspokajał się z wolna. Wcisnął się w siedzenie samochodu i zamknął oczy. Odetchnął 
głęboko. Po chwili zapalił papierosa i odezwał się juŜ normalnym głosem: — Przepraszam. 

background image

Przykro mi, ze tak się głupio zachowałem, ale jestem tak tym wszystkim wytrącony z 
równowagi, ze zaczynają mi nerwy nawalać. To nie była przecieŜ la dziewczyna, panie 
majorze. 
  — Czy ten pański kolega, z którym jechaliście za mercedesem, widział ją? — spytał 
Stachowiak. 
  — Tylko z daleka. Z wozu. Był wieczór. Ciemno… 
  — To znaczy, ze nie mógłby jej zidentyfikować. 
  — AleŜ przecieŜ ja panu mówię, Ŝe to nie ta. Nie wierzy mi pan? To zupełnie inna kobieta. 
Nawet niepodobna do tamtej. 
  Stachowiak nie miał ochoty podtrzymywać tej rozmowy. 
  — Gdzie pana zawieźć? 
  — Do domu, na HoŜą. 
  Kiedy z HoŜej wrócili do komendy, Stachowiak pytające spojrzał na śarneckiego. — No i 
co? 
  — Wariat. Ledwo wpakowaliśmy go do wozu. 
  — Cholernie nerwowy facet. 
  — Wariat — powtórzył śarnecki. — Nie masz chyba co do tego wątpliwości. To wszystko 
teraz wygląda zupełnie inaczej. Trudno zgadnąć, ile jest prawdy w tym, co on opowiada. 
MoŜe w ogóle Ŝadnej babki nie było tam na Cyrhli? MoŜe on jednak po pijanemu sam rąbnął 
Madejskiego? 
  Stachowiak szerokimi krokami przeszedł się po pokoju. 
  — Skąd wziąłby pistolet? A poza tym sam nie zataszczyłby trupa na to jeziorko. To jednak 
kawał drogi. 
  — Mógł przewieźć na sankach — podsunął śarnecki. 
  Stachowiak poruszył ramionami. — No cóŜ… wszystko jest moŜliwe. Zobaczymy. 
  SierŜant Małek wytropił byłą Ŝonę Leona Madejskiego. Mieszkała w Rembertowie i 
zajmowała się wyrobem z plastyku drobnych przedmiotów codziennego uŜytku. śarnecki, nie 
tracąc czasu, pojechał do Rembertowa. Zastał panią Karolinę przy pracy. Przygotowywała 
towar wysyłki. Charakterystyczny zapach roztopionego polistyrenu unosił się w powietrzu. 
Nie speszyła się odwiedzinami milicji. Wytarła dłonie chusteczką i poprawiła włosy. 
  — Pan do mnie? Proszę, proszę bardzo. 
  Przeszli do drugiego pokoju, który był trochę mniej zagracony. Strzepała kurz z 
drewnianych taborecików i jeden z nich podsunęła gościowi. — MoŜe pan usiądzie. Nie 
bardzo to wygodne, ale… 
  śarnecki przez chwilę z duŜym upodobaniem przyglądał się dorodnej kobiecie. Była 
wysoka, postawna, mocno zbudowana. Kształty miała pełne, ale nie moŜna jej było nazwać 
otyłą. Poruszała się zwinnie, nieomal jak młoda dziewczyna, mimo iŜ zapewne przekroczyła 
juŜ czterdziestkę. Czarne jak smoła oczy błyszczały energią i radością Ŝycia. 
  — Czym mogę panu słuŜyć, panie kapitanie? — spytała, rzuciwszy szybkie spojrzenie na 
gwiazdki błyszczące na ramionach 
  — Przyszedłem do pani w sprawie pani byłego męŜa, a raczej w sprawie szwagra. 
  — Nie rozumiem. 
  — Brat pani byłego męŜa, Eugeniusz Madejski, został zamordowany. 
  — Jezus, Maria! Kiedy to się stało? 
  — Niedawno. Czy mogłaby mi pani powiedzieć, kiedy ani widziała ostatni raz Eugeniusza 
Madejskiego? 
  — O, bardzo dawno. MoŜe dwa lata temu, a moŜe trzy. Nie kontaktowaliśmy się wcale. 
Właściwie ja bardzo mało znałam Genia. Widziałam go dosłownie kilka czy kilkanaście razy 
przez cały czas mego małŜeństwa z Leonem, a teraz po rozwodzie to w ogóle… 
  — Pani rozeszła się z męŜem w zeszłym roku. 

background image

  — Tak. 
  — Czy pani rozmawiała kiedyś ze swoim byłym męŜem na temat Eugeniusza Madejskiego? 
  — Prawdopodobnie rozmawiałam. JuŜ w tej chwili nie przypominam sobie. 
  — Czy pani wie, czym się zajmował Eugeniusz Madejski? 
  — O ile się orientuję, to organizował jakieś imprezy artystyczne. Robili jakieś składanki. 
Jeździli po prowincjonalnych miastach i miasteczkach. Genio uwaŜał się za znakomitego 
impresaria. Jego ambicją było odkrywanie nowych gwiazd. Kto go zamordował? Czy to jakaś 
przygoda miłosna? 
  — Jeszcze nie umiem pani odpowiedzieć na to pytanie. A propos. Czy pani nic nie wiadomo 
o przyjaciółce Eugeniusza Madejskiego7 
  Karolina roześmiała się i odgarnęła spadające jej na czoło czarne włosy. 
  — Panie kapitanie, Genio miał bardzo duŜo przyjaciółek. Przystojny był. 
  — Nie oŜenił się? 
  — Nie. 
  — Co pani moŜe mi jeszcze powiedzieć na temat Eugeniusza Madejskiego? 
  Wzruszyła ramionami. — Chyba nic. Miałam z nim tak luźny kontakt. Nie mam pojęcia, kto 
mógł go zabić. Nie znałam ani jego przyjaciół, ani jego wrogów. śarnecki zakaszlał. 
PrzyłoŜył chustkę do ust i powiedział krztusząc się: — Czy mógłbym panią poprosić o 
szklankę wody? 
  Wstała i poszła do kuchni. Kiedy wróciła, juŜ nie kaszlał. Podziękował, napił się i ostroŜnie 
odstawił szklankę na spodeczek. — Więc pani z tego polistyrenu wyrabia takie róŜne cuda? 
  — Trzeba z czegoś Ŝyć. 
  — I ma pani odbiorców? 
  — Oczywiście. Ale muszę się porządnie napracować, Ŝeby towar sprzedać. Robi się coraz 
ciaśniej. 
  — Rozprowadza pani towar na prowincji? 
  — Tak. Dlatego duŜo muszę jeździć. To męczące. Interesowałby pana jakiś drobiazg? MoŜe 
klipsy, broszka albo jakieś ładne pudełeczko. Zaraz panu pokaŜę. 
  Wyszła do sąsiedniego pokoju. Korzystając z tego, śarnecki błyskawicznie wyjął z kieszeni 
spodeczek, przestawił na niego szklankę, a ten spodeczek, który przyniosła Karolina, owinął 
w chusteczkę i ostroŜnie wsunął do teczki. Zaledwie zdąŜył to wykonać, kiedy w drzwiach 
pojawiła się Madejska. 
  — O, ma pan tutaj kilka drobiazgów. Proszę sobie coś wybrać na pamiątkę naszej rozmowy. 
  Oglądał klipsy, broszki, naszyjniki, pudełeczka, kubeczki… — No cóŜ… — uśmiechnął się. 
— JeŜeli juŜ koniecznie chce mi pani zrobić prezent, to chyba ten kubeczek do zębów. Na 
pewno mi się przyda. Piękny kolor. Taka intensywna zieleń. 
  — Ile razy będzie pan mył zęby, tyle razy mnie pan sobie przypomni. MoŜe to nie takie 
bardzo romantyczne, ale Ŝyjemy przecieŜ w realistycznych czasach. Niestety, rzeczywistość 
nie pozwala nam bujać w obłokach. 
  Rozmawiali jeszcze chwilę na zupełnie obojętne tematy. śarnecki juŜ nie wracał do sprawy 
zamordowania Eugeniusza Madejskiego. Kiedy wychodził od interesującej rozwódki, obiegły 
go bardzo dziwne myśli. Uśmiechnął się i wsiadając do samochodu mruknął: — Cwana 
babka. 
  — Słucham, towarzyszu kapitanie? — spytał kierowca. 
 
Rozdział XI 
   
  Jacek był rozstrojony nerwowo. Zdawał sobie sprawę »tego, ze zaplątał się w jakąś matnię, z 
której nie jest stanie się wydostać. Chwilami ogarniały go wątpliwości, czy rzeczywiście nie 

background image

zwariował. „A jeŜeli to wszystko mi się zdawało? — myślał. — JeŜeli tam na Cyrhli w ogóle 
nic się nie zdarzyło? JeŜeli to tylko wytwór chorobliwej wyobraźni?” 
  Schudł, zmizerniał, stracił apetyt, źle sypiał. Próbował zabrać się do pracy, ale nic mu nie 
szło. Nie był w stanie skupić uwagi na tym, co robił. 
  Ewa patrzyła na niego z niepokojem. Niedawna uraza traciła na swej sile. Czas zacierał 
ostrość tamtego przeszycia. JuŜ nie umiała być na Jacka taka wściekła, jak I wtedy w 
Zakopanem Było jej Ŝal tego zmaltretowanego, nieszczęsnego chłopaka. Miała ochotę jakoś 
mu pomóc, nie bardzo wiedziała jak. 
  — Weź się w garść — mówiła. — PrzecieŜ cię nie zamkną do więzienia. Przestań chodzić z 
taką zrozpaczoną miną. 
  — Czy ty nie rozumiesz, ze chcą ze mnie zrobić wariata? — wybuchnął. — Dobrze 
widziałem, jak ten major na mnie popatrywał. 
  — Sam sobie jesteś winien. Zachowujesz się jak idiota. 
  — Nerwy mnie zawiodły. PrzecieŜ ten drab chciał we mnie wmówić, ze to jest Anita. Gdzie 
jej do Anity! Stare pudło. 
  — To taka prześliczna jest ta twoja Anita? — spytała słodziutko Ewa. 
  — Przestań. JuŜ chociaŜ ty mnie nie męcz. Ja chyba oszaleję. 
  — Nie odgraŜaj się, tylko oszalej. Przynajmniej jedną sprawę będziemy mieli z głowy. 
  — Głupie Ŝarty. 
  — A ty uwaŜasz, Ŝe to, co ty robisz, to jest takie bardzo mądre? Potrzebne ci było 
angaŜować się w tę całą aferę? 
  — Zostaw. Teraz juŜ za późno się nad tym zastanawiać. Co się stało, to się stało. śebym nie 
wiem jak Ŝałował, to niczego nie zmienię. Muszę tę sprawę wyświetlić. Za wszelką cenę. 
  — Radzę ci, Ŝebyś się do niczego nie mieszał. Bardzo łatwo moŜesz się znaleźć w kostnicy. 
  — Ale przecieŜ nie mogę tak Ŝyć. Trzeba to wreszcie wyjaśnić, zlikwidować. 
  — Zostaw to milicji. To najlepsze, co moŜesz zrobić w tej sytuacji. Nie próbuj bawić się w 
prywatnego detektywa, bo tylko pogorszysz sprawę. Tutaj nie ma Ŝartów. Mamy do czynienia 
z ludźmi, którzy idą va banque. 
  Jacek przyznał Ewie rację i obiecał, Ŝe nie będzie działał na własną rękę. NajbliŜsze jednak 
wypadki znowu wciągnęły go w krąg tajemniczych wydarzeń. 
  Któregoś dnia zatelefonował Kazio. SkarŜył się, Ŝe padł ofiarą wiosennej grypy. Gorączka 
ponad trzydzieści dziewięć, fatalne samopoczucie, ból gardła, uszu, łamanie w kościach. 
Jednym słowem, objawy typowe. Prosił, Ŝeby go ktoś odwiedził. Nie wypadało odmówić 
przyjacielowi. 
  Na drugi dzień Jacek łyknął dwie pastylki C–forte i bohatersko wyruszył na spotkanie z 
wirusami. 
  Kazio leŜał pod dwoma kołdrami i pocił się zawzięcie. Wyglądał rzeczywiście nie najlepiej. 
Stolik przy łóŜku zastawiony był medykamentami. 
  Jacek krytycznym spojrzeniem obrzucił tę aptekę i spytał: — Ty to wszystko zaŜywasz? 
  — Lekarz mi przepisał. 
  — Odstaw, natychmiast te wszystkie pigułki i kropelki — doradził Jacek. — Zrobię ci 
grzankę na spirytusie. Jutro będziesz zdrów. 
  — Tak myślisz? — jęknął z nadzieją w głosie Kazio. 
  — Jasne. śeby strawić te wszystkie leki, trzeba mieć Ŝelazne zdrowie, a ty wyglądasz na 
osłabionego. Ogranicz do minimum kurację, a ja jutro wpadnę tu do ciebie i przyniosę piwo, 
spirytus i trochę rumu. Zobaczysz, jak cię wykuruję. Jeszcze babcia mnie tego nauczyła. 
  — Fajna musiała być twoja babcia. Bo moja to tylko rumianek i rumianek. Ale widocznie jej 
to słuŜy, bo Ŝyje do dzisiaj. Ma juŜ osiemdziesiąt sześć lat, a czuje się znakomicie. 
  — Chcesz papierosa? 

background image

  — Nie, nie. Tak się podle czuję, Ŝe nawet mi się palić nie chce. Opowiedz mi, co tam 
słychać na mieście. 
  Jacek zreferował najnowsze warszawskie plotki, dorzucił na okrasę parę kawałów i, widząc, 
Ŝ

e Kazio co ‘ chwilę zapada w drzemkę, zaczął się zbierać do wyjścia. 

  — Ale mam pecha — westchnął Kazio. 
  — Co takiego? 
  — No, z tą cholerną grypą. PrzecieŜ za dwanaście dni mamy wyjechać za granicę z tymi 
koncertami. A ja tu leŜę jak idiota. 
  — Przejdzie ci do tego czasu — pocieszył go Jacek. — Nie denerwuj się. 
  Kazio poprawił sobie poduszki i powiedział: — Miałbym do ciebie, Jacusiu, wielką prośbę. 
  — Słucham cię. 
  — Widzisz… jest taka sprawa, nie mogę się porozumieć z tym idiotą, naszym kontrabasistą. 
Nie wiem, czy u niego telefon zepsuty, czy moŜe umarł. Pisałem nawet do niego kartkę, ale 
takŜe nie dostałem Ŝadnej odpowiedzi. Czy byłbyś taki dobry, Ŝeby do mego pojechać. 
Mieszka na Toruńskiej. To na Pelcowiźnie. Oczywiście, zwrócę ci za taksówkę. 
  — No, coś ty? — obruszył się Jacek. — Nie ma o czym gadać. Oczywiście, Ŝe pojadę. 
Dowiem się, co się z facetem dzieje. Jutro będziesz wiedział. 
  — Bardzo ci dziękuję, Jacusiu. Jesteś prawdziwy przyjaciel. A ten gość nazywa się 
Waldemar Lutycki. 
  — Zaraz do niego zasuwam — zdecydował się Jacek. Zapisał sobie nazwisko i adres, 
poŜegnał Kazia, Ŝycząc mu zdrowia, i wyszedł. 
  — Waldemar Lutycki. Waldemar Lutycki — powtarzał, idąc w kierunku przystanku 
taksówek. Nie wiadomo, dlaczego nazwisko to nie pasowało mu jakoś do zawodu 
kontrabasisty. 
  Na przystanku stał tylko jeden wóz. Tęgi taksówkarz krytycznym spojrzeniem obrzucił 
kandydata na pasaŜera. — Dokąd pan chce jechać? — spytał niezachęcająco. 
  — Na Pelcowiznę, na Toruńską. 
  — Na Pelcowiznę nie jadę. Mogę jechać na Ochotę. Odpowiada panu? 
  — JeŜeli mam interes do załatwienia na Pelcowiźnie, nie mogę jechać na Ochotę — 
tłumaczył łagodnie Jacek, nie chcąc rozdraŜniać niezadowolonego kierowcy. 
  — No, to wysiadaj pan z wozu i szukaj pan sobie innego frajera. 
  Nie było rady. Jacek wysiadł posłusznie i ustawił się kolejce. Zwolennik Ochoty odjechał 
pustym wozem. Dopiero czwarty kolejny szofer zgodził się jechać na Pelcowiznę. Jacek starał 
mu się przypodchlebić, poczęstował go papierosami, zabawiał dowcipną rozmową. Bał się, 
Ŝ

eby człowiek za kierownicą nie rozmyślił się po drodze i nie nabrał chęci, Ŝeby go zawieźć 

na Wolę. .Taksówkarz nie naleŜał do rozmownych, ale bez sprzeciwu odwiózł swojego 
klienta na Toruńską, zainkasował naleŜność, mruknął coś na Jackowe „do widzenia” i 
pospiesznie odjechał. 
  Dom, w którym mieszkał kontrabasista, był dawno nie remontowany. Tu i ówdzie duŜymi 
kawałami poodpadał tynk, tworząc ciemniejsze, nasiąknięte wilgocią plamy. Jackowi 
przyszło na myśl porównanie z olbrzymią, łaciatą krową. Uśmiechnął się. 
  Strome i bardzo brudne schody nie wyglądały zachęcająco. W powietrzu zapach mydlin, 
kiszonej kapusty i smaŜonego dorsza. 
  Jacek posapując wspiął się na czwarte piętro. Stanął przed drzwiami oznaczonymi numerem 
siódmym i otarł spocone czoło. Z wewnątrz dolatywała oŜywiona rozmowa, rowadzona 
podniesionymi głosami. Dominował głos kobiecy. 
  Jacek zawahał się chwilę. Nie chciał być świadkiem jakiejś rodzinnej sceny. Nie po to 
jednak jechał taki kawał, Ŝeby odejść z niczym. Nacisnął dzwonek. Natychmiast zapanowała 
cisza, jakby ktoś nagle wyłączył radio. Nikt jednak nie kwapił się, Ŝeby otworzyć drzwi. 

background image

  Jacek odczekał pół minuty i znowu zadzwonił. Nie miał zamiaru rezygnować. Wiedział, ze 
przecieŜ ktoś tam jest. 
  Dopiero za trzecim naciśnięciem bakelitowego guzika za drzwiami rozległ się męski głos: 
— Kto tam? 
  — Ja do pana Lutyckiego. Z polecenia pana Kazimierza Mierzwińskiego. 
  Znowu cisza. Jackowi wydało się, Ŝe słyszy jakieś szepty. Wreszcie szczęknęła zasuwa i 
drzwi się otworzyły. 
  — Czy mam przyjemność z panem Lutyckim? 
  Wysoki, chudy męŜczyzna o pesymistycznie wydłuŜonej twarzy skinął głową. — Tak. To 
właśnie ja jestem. 
  — Kazio jest chory — powiedział nieco speszony Jacek. — Prosił mnie, Ŝebym pana 
odwiedził. Pragnie się z panem porozumieć w sprawie wyjazdu, ale nie moŜe się do pana 
dodzwonić. 
  — Mam zepsuty telefon. Coś z kablem. — Słowa te zostały wypowiedziane tak patetycznie, 
Ŝ

e Jackowi przypomniały się tragedie Eurypidesa. 

  Nagle zza sąsiednich uchylonych drzwi zabrzmiał donośny kobiecy głos: — Poproś pana do 
pokoju. 
  Lutycki wykonał zapraszający gest. — Proszę bardzo. Pan pozwoli. 
  — Nie, nie — bronił się Jacek. — Ja juŜ muszę uciekać. Późno… 
  — Ale niechŜeŜ pan wejdzie. Chwileczkę pan odpocznie. Weszli. I wtedy… 
  Jacek o mało nie stracił panowania nad sobą. „To ona… To ona…” — huczało mu w 
głowie. Nie mógł oderwać oczu od twarzy tej kobiety. Te same czarne włosy. Te same 
płonące oczy. To ona… 
  Uśmiechnęła się. — Czy mi się zdaje, czy my się juŜ skądś znamy — powiedziała zupełnie 
swobodnie. 
  — Nie, nie… skądŜe… Nie przypominam sobie… Ja nie go… — bąkał Jacek. 
  — MoŜliwe, Ŝe gdzieś pana widziałam. Tyle ludzi zna się z widzenia. 
  — Właśnie… Bardzo duŜo ludzi zna się z widzenia. Zupełnie słusznie. 
  — Napije się pan herbaty? A moŜe kawy? 
  — Nie, dziękuję bardzo… Ja juŜ muszę… Naprawdę… Muszę… Późno. Po prostu zrobiło 
się późno. 
  — Szkoda. Moglibyśmy porozmawiać. 
  — Do widzenia. 
  Lutycki wyprowadził go do przedpokoju. — Niech pan będzie łaskaw powiedzieć Kaziowi, 
Ŝ

e ja wpadnę jutro do niego. Dopiero dzisiaj otrzymałem jego kartkę i dlatego jeszcze… 

  — Rozumiem, rozumiem. Do widzenia. Powiem Kaziowi. Naturalnie. 
  — A niech pan nie spadnie ze schodów! — krzyknął za nim Lutycki. — Jest pan bardzo 
zdenerwowany. 
   
  Biegł ulicą, nie oglądając się za siebie. Ostatnie słowa kontrabasisty dźwięczały mu uparcie 
w uszach. „Jest pan bardzo zdenerwowany, jest pan bardzo zdenerwowany…” Potrącał 
przechodniów, nie zwaŜając na przekleństwa. Byle dalej, byle dalej. Ogarnął go 
niewytłumaczony, paniczny strach. Bał się, Ŝe zaczną go gonić, Ŝe lada chwila usłyszy ich 
kroki za sobą. Dopiero nad Wisłą trochę się uspokoił. ..CzegóŜ ja się właściwie boję, u 
diabła? — próbował rozumować. — Co mi mogą zrobić?” Przystanął i rozejrzał się. Nikt go 
nie gonił. Wokół było pusto i zupełnie cicho. „Jakby mnie tu dopadli, to mogliby mnie 
zadźgać bez Ŝadnych przeszkód.” Znowu zaczął biec. Wydostał się na Stalingradzką i 
zdyszany wsiadł na przystanku do tramwaju. Wydało mu się, Ŝe ludzie patrzą na niego 
podejrzliwie. 
  Wysiadł przy ZOO, zatrzymał przejeŜdŜającą taksówkę i kazał się zawieźć do domu. 

background image

  Ewa była zdenerwowana. 
  — Co się z tobą dzieje? Czekam z kolacją. Gdzie byłeś? 
  — Byłem u Kazia. Prosił mnie, Ŝeby… 
  Dopiero teraz zauwaŜyła, Ŝe dzieje się z nim coś niezwykłego. 
  — Co się stało? Mów! 
  — Pozwól mi odetchnąć. 
  CięŜko opadł na krzesło i przejechał dłonią po spoconym czole. — Widziałem ją. Widziałem 
— powiedział cicho. 
  — Kogo widziałeś? 
  — Tę babkę z Cyrhli. 
  — Anitę? 
  — Nie. Tamtą drugą. To ta, która wyszła do mnie do hallu. 
  — Jesteś pewien, Ŝe to ona? 
  — Zupełnie pewien. 
  — Gdzie ją widziałeś? 
  — W mieszkaniu Lutyckiego. Co teraz zrobimy? 
  — Zawiadomimy o tym milicję. 
 
Rozdział XII 
   
  Po otrzymaniu wiadomości od Ewy, Stachowiak natychmiast przesłuchał Lutyckiego. 
  — …Więc pan nie zaprzecza, ze w dniu wczorajszym odwiedził pana w pańskim 
mieszkaniu pan Jacek Badecki? 
  Lutycki uśmiechnął się. — A dlaczegóŜ miałbym zaprzeczać, panie majorze? Tak 
rzeczywiście było. Pan Badecki przyszedł do mnie z polecenia pana Mierzwińskiego. Prosił, 
Ŝ

ebym się z Mierzwińskim porozumiał…Dzisiaj się właśnie do niego wybieram. 

  — Co to za kobieta, którą Badecki zastał u pana? 
  Kontrabasista miał zdumioną minę. — Kobieta? śadnej kobiety wczoraj u mnie nie było. 
  — Pan Badecki twierdzi, Ŝe widział u pana przystojną, postawną brunetkę. Kto to był? 
  — AleŜ słowo honoru, panie majorze… Nikogo u mnie wczoraj nie było. Jak Boga kocham. 
Cały wieczór sam siedziałem w domu. Jak przyszedł pan Badecki, to właśnie zakładałem 
struny do kontrabasu. 
  — I twierdzi pan, ze nie było u pana nikogo? 
  — Absolutnie nikogo. 
  — MoŜe pan zapomniał? 
  — W jaki sposób mógłbym zapomnieć, co się działo wczoraj wieczorem? Nawet kieliszka 
wódki nie wypiłem. A jakby u mnie była taka postawna brunetka, to na pewno bym pamiętał. 
  — A jednak pan Badecki twierdzi, Ŝe była u pana kobieta. 
  — Musiało mu się coś przywidzieć. Nie rozumiem. Nikogusieńko nie było. Po cóŜ miałbym 
się zapierać? Nie jestem Ŝonaty… Nie boję się Ŝadnych plotek. Zresztą męŜczyzna nie ma się 
czego wstydzić, Ŝe go odwiedzają ładne babki. 
  — Czy pan dopiero wczoraj poznał pana Badeckiego? — spytał Stachowiak. 
  — Tak. Nigdy go przedtem nie widziałem. 
  — Jakie pan odniósł wraŜenie ze spotkania z nim? Jaki się panu wydał? 
  Lutycki podniósł ramiona. — No cóŜ… Bo ja wiem… Wydał mi się taki zupełnie 
zwyczajny. ChociaŜ… — dodał po chwili wahania — chociaŜ był moŜe trochę dziwny. Taki 
jakiś raczej nerwowy. Teraz sobie przypominam, Ŝe mówił, Ŝe ktoś go śledzi. Chciałem go 
poczęstować herbatą, ale nie chciał. Powiedział, Ŝe się bardzo śpieszy. Zerwał się i wyszedł. 
Straszny nerwus. Prawdę mówiąc, to ja takich ludzi nie lubię. Niedobrze na mnie działają. 
Wolę spokojniejszych, bardziej zrównowaŜonych. 

background image

  — Oczywiście, oczywiście — przytaknął Stachowiak. — Pan jest muzykiem, prawda? 
  — Tak. Gram na kontrabasie. Właśnie mamy wyjechać z Kaziem Mierzwińskim i jeszcze 
innymi kolegami na koncerty za granicę. Takie małe artystyczne tournee. Pogramy 
kapitalistom za dewizy. 
  — Czy zna pan pana Madejskiego? 
  — Madejski… Madejski… Nie przypominam sobie. MoŜe kiedyś spotkałem człowieka o 
tym nazwisku, ale pamiętam. 
  — W kaŜdym razie to nie jest pański bliski znajomy? 
  — Na pewno nie. 
  — Czy dawno mieszka pan na Toruńskiej? 
  — O, juŜ będzie chyba osiem lat. 
  Stachowiak zapalił papierosa, odsunął się od biurka i głęboko zaciągnął się dymem. 
  — Więc pan stanowczo twierdzi, Ŝe wczoraj u pana mieszkaniu nie było Ŝadnej kobiety? 
  Lutycki roześmiał się. — No, słowo daję, Ŝe nie było mnie kobiety. Bardzo Ŝałuję, ale nie 
było. To jakieś nieporozumienie. 
  — Dziękuję — powiedział Stachowiak. — To na razie wszystko. Przepraszam, ze pana 
niepokoiłem. 
  — Nie szkodzi. A moŜe mi pan major powie, o jaką babkę chodzi? MoŜe ja ją znam? JeŜeli 
coś mogę pomóc milicji, to bardzo chętnie. 
  — Dziękuję za dobre chęci — uśmiechnął się Stachowiak. — Ale na razie nic mi pan nie 
moŜe pomóc. MoŜe w późniejszym terminie skontaktujemy się jeszcze z panem. 
  — Zawsze do usług. 
  Po południu Stachowiak zadzwonił do Ewy i umówił się z nią w „Nowym Świecie”. 
  Zamówił kawę i powtórzył jej swoją rozmowę z Lutyckim. 
  — Co pani o tym myśli? 
  — Myślę, Ŝe kręcą. Najwyraźniej chcą zrobić z Jacka wariata. 
  — Hm — Stachowiak otworzył papierośnicę i poczęstował Ewę. — MąŜ pani jest 
niewątpliwie bardzo wyczerpany nerwowo. 
  — Ale nie do tego stopnia, Ŝeby miewał halucynacje. 
  — Czy pani jest pewna, Ŝe moŜemy wykluczyć taką ewentualność? 
  Spojrzała na niego agresywnie. — Panie majorze. 
  — Proszę mi wybaczyć — uśmiechnął się przepraszająco — ale w tego rodzaju sprawie 
musimy brać pod uwagę kaŜdą moŜliwość. Zachowanie się pani męŜa budzi powaŜne obawy 
co do stanu jego systemu nerwowego. Przyzna pani, Ŝe ta scena w Szczęśliwicach… 
  Ewa przygryzła dolną wargę. — No tak… w tym wypadku okazał zupełny brak opanowania. 
Przyznaję, Ŝe Jacek jest ostatnio potwornie roztrzęsiony. Nie sądzę jednak… 
  — Miałbym do pani ogromną prośbę — przerwał Stachowiak. — Niech pani zaniedba 
nawet trochę swoje obowiązki zawodowe i niech się pani zaopiekuje męŜem. Nie chcę pani 
straszyć, ale jeŜeli popełni jakieś głupstwo, to moŜe mu grozić niebezpieczeństwo. Sprawa 
jest chyba powaŜniejsza, niŜ to się moŜe zdawać. Proszę uwaŜać na męŜa i proszę donosić 
nam o kaŜdym nowym wydarzeniu. 
  — PrzecieŜ to robię. 
  — Tak. Wiem. Jestem pani bardzo wdzięczny. 
   
  Drugie przesłuchanie Leona Madejskiego odbyło się w atmosferze duŜo mniejszej kurtuazji. 
Stachowiak zadawał pytania tonem oschłym, urzędowym i nie bawił się w Ŝadne uprzejmości. 
Raz jeszcze dokładnie wypytywał o personalia i o powiązania rodzinne. 
  — PrzecieŜ juŜ mnie pan o to wszystko pytał — powiedział zdziwiony Madejski. 
  — To mc nie szkodzi. Proszę się nie dziwić, tylko odpowiadać na moje pytania. 
  — AleŜ dobra, dobra. Mogę odpowiadać i dziesięć razy. 

background image

  — Był pan w Zakopanem? 
  — Pewnie, Ŝe byłem. Nie raz. 
  — Ale ja pytam, czy był pan w Zakopanem teraz tym roku, niedawno. 
  — Byłem. Miałem kurs do Zakopanego. Zastępowałem kolegę. 
  — Kiedy to było? 
  — Gdzieś na początku stycznia. Dokładnie panu w tej chwili nie powiem. 
  — I wtedy był pan na Cyrhli? 
  — Na Cyrhli? — zdziwił się Leon. — Nawet nie wiem, gdzie to jest. 
  — Cyrhla Toporowa. To na drodze do Morskiego Oka. 
  — Nigdy tam nie byłem. Ja w ogóle słabo znam tamtejsze okolice. 
  — Dziwne — powiedział wolno Stachowiak. — Bardzo dziwne. 
  — Co pana tak dziwi, panie majorze? 
  — Przyzna pan, ze to dosyć dziwna historia. — Stachowiak pochylił się nad biurkiem i 
utkwił uwaŜne spojrzenie w twarzy szofera. — No bo tak… Twierdzi pan, Ŝe nigdy pan nie 
był na Cyrhli Toporowej, a tymczasem w willi, która tam stoi, znaleziono odciski pańskich 
palców. Jak więc to się mogło stać? 
  Przez twarz Madejskiego przebiegł gwałtowny skurcz, jakby pod wpływem prądu 
elektrycznego. Małe oczy zwęziły się jeszcze bardziej. 
  — Mówi pan, panie majorze, Ŝe w tej jakiejś willi znaleziono odciski moich palców? 
  — Tak. W willi na Cyrhli Toporowej. 
  — Zaraz, zaraz… Niech ja pomyślę, jak to mogło być — Madejski zmarszczył brwi i 
przygryzł wargę. Chyba, Ŝeby po pijaku… 
  — To znaczy? 
  — Będę musiał wszystko od początku opowiedzieć. Bo moŜe mnie pan podejrzewa nie 
wiadomo o co. 
  — No, to niech pan opowie. 
  — To było tak. Jak zajechałem tą cięŜarówką do Zakopanego, to zrzuciłem towar i byłem 
wolny. Z powrotem to miał juŜ jechać kolega. Jeść mi się chciało. Pomyślałem, Ŝeby 
podskoczyć do „Orbisu” na kolację. Zjadłem, wypiłem kieliszek wódki i juŜ miałem prosić o 
rachunek, kiedy się do mnie przysiedli jacyś dwaj goście. No, to gadu, gadu, od słowa do 
słowa… Zaczęliśmy sobie opowiadać takie tam rozmaite historie. Najprzód oni postawili pół 
litra, petem ja postawiłem pół litra. Nawet przyjemnie się rozmawiało. Zagrycha takŜe była 
moŜliwa. Czas nam miło zleciał. W końcu oni zaproponowali, Ŝeby się przejechać i moŜe 
jakie babeczki podłapać. Jeden z tych gości mówił, Ŝe ma niezłą metę. No, to pojechaliśmy. I 
faktycznie teraz sobie przypominam Ŝe byliśmy w jakimś mieszkaniu. Ale czy to na Cyrhli, to 
juŜ tego panu majorowi nie powiem. 
  — I nie pamięta pan, jakŜeście jechali do tego domu? 
  — Nie trafiłbym, panie majorze. Pamiętam tylko, ze jedna miała na imię Wandzia. 
  — Jaka Wandzia? 
  — No, taki kociak zakopiański. Trzy zabraliśmy do wozu. Ciasno było, ale jakoś Ŝeśmy się 
upchali. Wesołe dziewczyny. MoŜliwe, Ŝe wtedy tu i ówdzie palce mi się odcisnęły. Ale 
dlaczego pana interesują odciski moich palców, panie majorze? PrzecieŜ ja nic nie 
przeskrobałem. 
  — Czy jest pan tego pewien? — spytał powaŜnie Stachowiak. 
  — No chyba, Ŝe jestem pewien. Sumienie mam czyste łza. Nikt mi nic nie moŜe zarzucić. 
  — Niech mi pan poda nazwiska tych jegomości, z którymi się pan tak wesoło bawił w 
Zakopanem. 
  Madejski wzruszył ramionami. — A pan myśli, Ŝe wiem, jak się oni nazywają. Jeden ma na 
imię Staszek, a drugi Józek. Ale nazwisk nie znam. 
  — Czy oni byli z Zakopanego, czy przyjezdni? 

background image

  — Jeden chyba był z Krakowa, a drugi to nawet nie wiem. Nie pytałem go o to. 
  Więc pan nie moŜe podać mi ani nazwisk, ani adresów tych ludzi? 
  — SkądŜe, panie majorze. Pojęcia nie mam. Przygodni znajomi. Zabawiliśmy się wspólnie i 
cześć. Nikt nikogo o nazwisko ani o adres nie pytał. 
  Stachowiak zapalił papierosa, podniósł głowę i ku sufitowi dmuchnął wysokim słupem 
dymu. 
  — Dobrze pan sobie to wszystko wykombinował, panie Madejski, bardzo dobrze. 
  Na twarzy atlety pojawiło się zdumienie. — Co sobie wykombinowałem? Nie rozumiem. 
  — A mnie się wydaje, Ŝe pan bardzo dobrze rozumie co chodzi. Coś panu zaproponuję. 
Niech pan oszczędzi czasu sobie i mnie i niech pan powie prawdę, jak to było tej Cyrhli? 
  — No, przecieŜ mówię, panie majorze, Ŝeśmy popili morowo i z dziewczynkami tego… Ale 
czy to było na Cyrhli, czy gdzie indziej, to nie mam pojęcia. 
  Stachowiak potrząsnął głową. — Mnie nie chodzi o dziewczynki. Mnie chodzi o to 
morderstwo. Chciałbym się od pana dowiedzieć, kto zamordował pańskiego przyrodniego 
brata, Eugeniusza Madejskiego. 
  — Ja nic o tym nie wiem. PrzecieŜ to pan mi wtedy powiedział, Ŝe Genia ktoś kropnął. Ja 
nie mam pojęcia… Nie sądzi pan chyba, panie majorze, Ŝe ja bym własnego brata… 
  — RóŜnie bywa — powiedział Stachowiak i zakończył rozmowę. 
   
  Doktor Wolnicki był średniego wzrostu. Miał chudą ascetyczną twarz, w której 
dominującym akcentem był duŜy, zgięty nos, przypominający dziób drapieŜnego ptaka. 
Mówił cicho, ale bardzo wyraźnie. Miał doskonałą dykcję i niejeden aktor mógłby mu jej 
pozazdrościć. Zdziwiła go trochę wizyta oficera milicji, ale nie dał tego po sobie poznać. 
  — Słucham? Czym mogę słuŜyć, panie majorze? Pan chyba do mnie nie w charakterze 
pacjenta. 
  — Zgadł pan — uśmiechnął się Stachowiak. — Nie w charakterze pacjenta. Chodzi o 
pewną, dosyć dawną sprawę. Nie wiem, czy pan będzie pamiętał. Z akt sądowych wynika, Ŝe 
w tej sprawie pan wydawał orzeczenie lekarskie. 
  — JakaŜ to sprawa? 
  — Dość banalna historia. MąŜ pobił Ŝonę. W konsekwencji prokurator się w to wmieszał… 
no i rozwód. Nazwisko Madejscy, Leon i Karolina Madejscy. 
  — Ona taka bardzo ładna, ciemna brunetka? — spytał Wolnicki. 
  — O właśnie — podchwycił uradowany Stachowiak. — Efektowna, postawna brunetka. 
Widzę, ze pan doktor ma znakomitą pamięć do kobiet. 
  — Niech pan sobie wyobrazi, panie majorze, Ŝe pamiętam tę sprawę. Wyjątkowo dobrze 
pamiętam. A wie pan dlaczego? Dlatego, Ŝe to wszystko było trochę podejrzane. 
  — Co było podejrzane? 
  — To pobicie. Babka narobiła duŜo szumu, a właściwie nie bardzo było o co. Mnie to wtedy 
od razu wyglądało na symulację. Nawet te zasinienia i zadrapania były mocno podejrzane. 
Nie robiłem jednak z tego specjalnej kwestii. JeŜeli chcieli się rozwodzić i wymyślili sobie 
taki powód do rozwodu, to Bóg z nimi. Po cóŜ miałem im przeszkadzać. Dziwiłem się tylko 
trochę, Ŝe ten jegomość zgodził się ponieść konsekwencje sprawy prokuratorskiej. 
  — Tak. To dosyć dziwne. 
  Po wyjściu od doktora Wolnickiego, Stachowiak wrócił do komendy. Czekał na niego 
niecierpliwie sierŜant Małek. 
  — Mamy wiadomości z Zakopanego, towarzyszu majorze. 
  — Co piszą? 
  — Zaraz przyniosę. To w sprawie Cyrhli. Kapitan Świerczak przeprowadził na swoim 
terenie dokładne dochodzenie, z którego wynikło, Ŝe zakopiański pośrednik od czasu do czasu 

background image

wynajmował samotną willę na Cyrhli. Wobec tego wersja Leona Madejskiego nabiera cech 
prawdopodobieństwa. 
  Stachowiak dokładnie przeczytał raport i powiedział: — Trzeba natychmiast przesłać do 
komendy w Zakopanem zdjęcie Leona Madejskiego. Niech sprawdzą, czy ten pośrednik 
przypomina sobie takiego klienta. To dosyć charakterystyczna twarz. 
  — Co poza tym? 
  — Byłem u tego muzyka na Toruńskiej. 
  — No i co? 
  — Nic specjalnego nie zauwaŜyłem. Nikogo u niego nie zastałem. 
  — Rozmawialiście z dozorcą? 
  — Oczywiście. Chwalił lokatora. Mówił, Ŝe spokojny. A babki to podobno do niego róŜne 
przychodzą. Wiadomo — kawaler. 
  Wszedł śarnecki. 
  — Mam ciekawą nowinę — zaanonsował od drzwi. — Robert Helberg przyjechał do 
Warszawy. 
 
Rozdział XIII 
   
  Nie powinna była tego zrobić. Ale zrozumiała za późno. Kiedy posłyszała w słuchawce ten 
charakterystyczny zabarwiony twardym, cudzoziemskim akcentem, zawahała się chwilę. 
Zdrowy rozsądek nakazywał wykresie od tego spotkania. Mogła przecieŜ z powodzeniem 
Opowiedzieć, Ŝe jest chora albo Ŝe wyjeŜdŜa. Pokusa jednak była zbyt duŜa. A nuŜ dowie się 
czegoś nowego. Ugodziła się. O siódmej w „Grand Hotelu”. 
  W momencie gdy odkładała słuchawkę, do pokoju wszedł Jacek. Nie była pewna, czy 
słyszał rozmowę. 
  Zakręcił się, zapalił papierosa i włączył telewizor. Dopiero po dłuŜszej chwili odezwał się: 
— MoŜe poszlibyśmy wieczorem do kina? 
  — Niestety, nie mogę. Umówiłam się. 
  — Z kim? 
  — Z jedną moją koleŜanką z sądu. Nie znasz jej. Sama właściwie nie wiedziała, dlaczego 
kłamie. Chyba przez jakąś niezrozumiałą przekorę. Doskonale przecieŜ mogła powiedzieć, ze 
to Helberg. MoŜe chciała zaintrygować Jacka, a moŜe wzbudzić jego zazdrość? 
  JuŜ za kwadrans szósta zaczęła się przygotowywać. Ubierała się na to spotkanie bardzo 
starannie, prawie jak na bal sylwestrowy. Nie mógł tego nie zauwaŜyć. 
  — Widzę, Ŝe pragniesz oczarować tę koleŜankę z sądu — powiedział z przekąsem. — Musi 
ci na niej bardzo zaleŜeć. 
  Wzruszyła ramionami. — Nie rozumiem, dlaczego się dziwisz? Chyba wiesz, Ŝe ja zawsze 
lubię przyzwoicie wyglądać. 
  Dał za wygraną. Umilkł i poszedł do swojego pokoju. 
  Pięć po siódmej była w „Grand Hotelu”. Weszła głównym wejściem od Kruczej. Zostawiła 
płaszcz w szatni, rozejrzała się i pobiegła do kabiny telefonicznej. 
  Ucieszyła się, posłyszawszy głos śarneckiego. Nie miała nadziei, Ŝe go zastanie w 
komendzie. Powiedziała o projektowanym spotkaniu z Helbergiem. Przypuszczała, Ŝe ta 
wiadomość wzbudzi o wiele większe zainteresowanie. Tymczasem śarnecki odniósł się do 
tego z całkowitą obojętnością. śyczył jej przyjemnej zabawy i odłoŜył słuchawkę. Była 
rozczarowana. „Idiota, skończony idiota” — myślała ze złością. Czuła, Ŝe milicjanci nie 
traktują jej zbyt powaŜnie. Zawahała się przez chwilę. Czy nie lepiej wycofać się? Wzruszyła 
ramionami. Bzdury. Nie wolno jej stracić takiej szansy. MoŜe nareszcie czegoś się dowie. 
  Energicznym krokiem weszła do kawiarni. 
  Helberg od razu ją spostrzegł i poderwał się od stolika. 

background image

  — JakŜeŜ się cieszę, Ŝe się znowu widzimy. To bardzo miło, ze zgodziła się pani na to 
spotkanie. DuŜo o pani myślałem. Proszę mi wierzyć, Ŝe rzadko kobieta zaprząta me myśli. 
Pani ma w sobie coś, co mnie fascynuje. Nie jestem przecieŜ młodzikiem, mam spore 
doświadczenie Ŝyciowe, a jednak… 
  Ewa postanowiła odegrać rolę uwodzicielki. Powłóczyste spojrzenia, zagadkowe uśmiechy, 
niedokończone zdania. Bawiła się świetnie. 
  Wypili sok pomarańczowy i Helberg zaproponował, Ŝeby pójść na kolację. To jej mniej 
odpowiadało, ale nie bardzo mogła odmówić. Zgodziła się. 
  W sali restauracyjnej było gwarno. Znaleźli jednak stolik i Helberg w języku niemieckim 
zamówił kolację. —U was cudzoziemcy są o wiele lepiej traktowani aniŜeli ludność 
miejscowa — wyjaśnił z uśmiechem. 
  Uwaga ta zwarzyła trochę jej humor. Nie mogła zaprzeczyć, Ŝe w tym, co powiedział, było 
duŜo racji. 
  — Czy panią uraziłem? — spytał. 
  — Nie. SkądŜe. Po prostu coś mi się przypomniało. Nie załatwiłam pewnej sprawy i dlatego 
jestem trochę niezadowolona z siebie. 
  — Załatwi pani jutro. 
  — Nie zawsze to, czego się nie załatwiło dzisiaj, moŜna załatwić jutro. Chciałabym pana o 
coś zapytać. Od kogo dostał pan mój telefon? 
  — Od naszego wspólnego przyjaciela, od pana Zbyszka. 
  — Wrócił juŜ do Warszawy? 
  — Tak. Wczoraj jedliśmy razem obiad. Bardzo miły człowiek. Chciałbym, Ŝebyśmy się 
kiedyś razem gdzieś wybrali. Tak jak wtedy w Zakopanem. 
  W tej chwili przypomniała jej się kartka z adresem Lutyckiego. „Ciekawe, czy kapitan 
ś

arnecki zrobi z tego jakiś uŜytek” — pomyślała. Była rozŜalona. Pomaga im przecieŜ w 

robocie, dostarcza cennych informacji, a oni… 
  — Długo jeszcze ma pan zamiar pozostać w Polsce? — spytała. 
  — Trudno mi w tej chwili określić dokładnie datę mojego wyjazdu. To będzie zaleŜało od 
róŜnych okoliczności. Ale będziemy mieli dość czasu, Ŝeby się jeszcze nieraz zobaczyć. 
  Zjedli kolację. Helberg pil bardzo umiarkowanie, dolewał natomiast Ewie. — Ja muszę się 
ograniczać, bo prowadzę wóz — powiedział — ale pani nie jest niewolnicą motoryzacji. Czy 
pozwoli pani jeszcze kropelkę jarzębiaku? 
  Zasłoniła dłonią kieliszek. — Dziękuję. Nie weszłam jeszcze w to stadium alkoholizmu, 
Ŝ

eby pić solo. Zresztą juŜ najzupełniej wystarczy. 

  Przy kawie Helberg powiedział: — Chciałbym pani coś zaproponować. 
  — Słucham. 
  — Parę dni temu kupiłem okazyjnie wóz. Mam ochotę wypróbować go. Czy pani nie 
pojechałaby ze mną na mały spacerek? 
  Zawahała się. Propozycja mogła być trochę dwuznaczna. Właściwie nie powinna się 
zgodzić. Gdyby jeszcze Zbyszek był z nimi, ale tak we dwoje? Ciągle jednak miała nadzieję, 
Ŝ

e dowie się czegoś o tamtej sprawie. Nie wolno było stracić takiej okazji. MoŜe jednak coś 

powie, z czegoś się zwierzy? 
  Spostrzegł jej wahanie. 
  — NiechŜe się pani nie obawia — roześmiał się. — Nie namawiam przecieŜ pani do niczego 
złego. Przejedziemy się kawałek w kierunku Wilanowa i zaraz wrócimy. W kaŜdym razie 
przed jedenastą odstawię panią do domu. No cóŜ? Zgoda? 
  Skinęła głową. 
  „Okazyjnie” kupiony wóz to był sześciocyłindrowy Humber. 
  Helberg usiadł za kierownicą i wskazał Ewie miejsce koło siebie. — Lubi pani szybką 
jazdę? — spytał. 

background image

  — Nie lubię szpitalnej atmosfery — odparła przezornie. 
  Roześmiał się. — Niech się pani nie obawia. Trzydzieści parę lat prowadzę i jeszcze nie 
miałem ani jednego wypadku. To sprawa refleksu. 
  — Na naszych szosach musi się pan liczyć przede wszystkim z refleksem tego, kto jedzie 
naprzeciwko. 
  — Doświadczony kierowca zawsze to bierze pod uwagę. Zjechali w dół Belwederską. Ewa 
zauwaŜyła, Ŝe motor pracuje znakomicie i Ŝe wóz chyba nie miał za sobą zbyt wiele 
przejechanych kilometrów. 
  — Świetna maszyna — pochwaliła. 
  Helberg uśmiechnął się z zadowoleniem. — Cieszę się, Ŝe się pani podoba. Mnie się wydaje, 
Ŝ

e zrobiłem niezły interes. 

  — Niewątpliwie. 
  Na szosie zwiększyli szybkość. Helberg prowadził pewnie, bardzo spokojnie. Widać było 
ogromną rutynę. 
  Minęli tak zwany „zakręt śmierci”. Helberg raz i drugi rzucił szybkie spojrzenie w lusterko. 
— Chyba jakiś pijany za nami jedzie — powiedział. — Zdaje się, Ŝe to skoda. 
  — Niech ich pan przepuści — poradziła Ewa. — Nie znoszę wyścigów. 
  Helberg zjechał na sam brzeg szosy, dając drogę, i zahamował. 
  Człowiek, siedzący za kierownicą tamtego wozu, musiał być rzeczywiście nietrzeźwy, bo 
skoda trzasnęła zderzakiem w błotnik humbera. 
  Helberg zaklął po niemiecku i wyskoczył na szosę, chcąc rozprawić się z pijakiem, ale skoda 
znikała juŜ w ciemnościach, z ogromną szybkością. 
  Ewa takŜe wysiadła z wozu, Ŝeby obejrzeć szkody spowodowane zderzeniem. — Okazuje 
się, Ŝe nie tylko trzeba uwaŜać na tych, którzy jadą naprzeciwko, ale takŜe i na tych, którzy… 
— Urwała gwałtownie. To, co zobaczyła, odebrało jej ochotę do rozmowy. 
  Z rozwalonego błotnika wysypały się na szosę dolary, starannie powiązane paczki 
studolarówek. DuŜo tego było. 
  Helberg zbierał w milczeniu. Widziała na jego karku nabrzmiałe Ŝyły. Czuła, jak ogarnia ją 
coraz większy strach. Miała ochotę przeskoczyć rów i pognać w pole przed siebie, byle dalej. 
  Skończył i powiedział ochrypłym głosem: — Niech pani wsiada. — Nie patrzył na nią. 
  Nie ruszyła się z miejsca. Była oszołomiona, niezdecydowana. Wiedziała przecieŜ, Ŝe grozi 
jej niebezpieczeństwo. 
  — Niech pani wsiada — powtórzył ostro, rozkazująco i, nie czekając, wepchnął ją do wozu. 
  Starannie zamknął drzwi, podniósł szyby i od razu rozwinął duŜą szybkość. 
  Siedziała nieruchoma, milcząca Wiedziała, Ŝe opór na nic się nie zda. Zresztą, co mogła 
zrobić? Wyskoczyć w biegu? Nonsens. Nawet nie zdąŜyłaby otworzyć drzwi. 
  Helberg tak był zaabsorbowany prowadzeniem samochodu, Ŝe nie zwrócił uwagi na jadącą 
za nimi taksówkę. 
  Minęli Wilanów, nie zmniejszając szybkości, jechali dalej. Chmury zakryły księŜyc i noc 
zrobiła się ciemna. Wiatr z rozmachem potrząsnął przydroŜnymi drzewami. 
  „Gdzie on mnie wiezie? — myślała Ewa. — Co chce ze mną zrobić? Na pewno ma broń.” 
Niepokój rósł. Z trudem walczyła z ogarniającym ją przeraŜeniem. „Muszę chować zimną 
krew. Muszę zachować zimną krew” — powtarzała. 
  Straciła poczucie czasu i przestrzeni. Nie umiałaby powiedzieć, ile przejechali kilometrów. 
W pewnym momencie Helberg przyhamował i skręcił w boczną drogę. Dopiero teraz się 
odezwał: — Przykro mi, ale będzie pani musiała spędzić parę dni poza domem. Milczała. 
Powoli odzyskiwała pewność siebie. Z tych paru słów wywnioskowała, Ŝe nie grozi jej 
natychmiastowe niebezpieczeństwo. — Potrafię być dyskretna — powiedziała na wszelki 
wypadek. 
  Uśmiechnął się kątem ust. — Wierzę pani, ale ja lubię się asekurować. 

background image

  Zatrzymali się przed małym, parterowym domkiem, łojącym samotnie w szczerym polu. W 
jednym oknie błyszczało światło. 
  — Proszę wysiadać. 
  Helberg wyjął z kieszeni klucz, otworzył drzwi i pchnął Ewę do mrocznej sieni. Potem 
weszli do izby. 
  śółtawy blask naftowej lampy drgał na twarzach dwóch męŜczyzn. Siedzieli koło brudnego 
stołu i popijali wódkę, zagryzając suchą kiełbasą, leŜącą na zmiętej gazecie. Na widok 
wchodzących zerwali się ze swoich miejsc. Jeden był ogromny, atletycznie zbudowany. Drugi 
niŜszy, tłusty, o czerwonej, błyszczącej twarzy. Miał na sobie zniszczoną kolejarską kurtkę i 
długie buty, na których zaschło błoto. 
  Poznawszy Helberga, uspokoili się. 
  — Nie spodziewaliśmy się pana — powiedział atleta. 
  — Ja takŜe nie wiedziałem, Ŝe was tutaj spotkam. Co się stało? 
  — Przyjechaliśmy tu na urlop — uśmiechnął się Madejski. — Ostatnio w Szczęśliwicach 
jakoś nie słuŜy mi powietrze. Wolę przeczekać. Trochę tu, trochę gdzie indziej. Co to za 
babka, szefie? — spytał, wskazując Ewę. 
  — Moja znajoma. Masz tu wóz? 
  — Mam tego grata mercedesa. Stoi w szopie. 
  — To dobrze. Odwieziesz tę panią do Karola. Powiesz, Ŝeby się nią zajął. Przez kilka dni nie 
powinna wrócić do Warszawy. 
  — A moŜe ja bym się nią zajął? — roześmiał się gardłowo Leon. 
  — Zrobisz tak, jak mówię. — Głos Helberga był twardy, rozkazujący. Czuło się, Ŝe to jest 
człowiek, który nie znosi sprzeciwu. 
  — Zaraz mam ją odwieźć? 
  — Za chwilę. 
  Helberg spojrzał na Ewę i powiedział łagodniej: — Proszę, niech pani siada. — Wyjął z 
kieszeni arkusz papieru, wieczne pióro i kopertę. — Chciałbym, Ŝeby pani napisała list do 
męŜa. 
  — PrzecieŜ panu mówiłam, Ŝe nie jestem męŜatką. 
  Uśmiechnął się. — To prawda, Ŝe pani tak mówiła, tylko ja w to nie uwierzyłem. NaleŜę do 
ludzi, których dosyć trudno wprowadzić w błąd. Więc chciałbym, Ŝeby pani napisała list do 
męŜa. Treść tego listu będzie utrzymana w tonie spokojnym i pogodnym. Napisze pani, Ŝe 
musiała pani wyjechać na parę dni w sprawach słuŜbowych, Ŝeby się nie denerwował i Ŝeby 
spokojnie czekał na pani powrót. Adresu, oczywiście, pani nie poda. 
  — A jeŜeli odmówię? 
  — Sądzę, Ŝe potrafimy panią skłonić do posłuszeństwa. Bardzo proszę, Ŝeby pani była 
rozsądna. Nie lubię stosować przemocy. Niech pani pisze. 
  Energicznie potrząsnęła głową. Nie mam najmniejszego zamiaru. 
  — Bardzo panią proszę. 
  — Nie napiszę Ŝadnego listu i Ŝądam, Ŝebyście mnie natychmiast odwieźli do Warszawy. 
Dosyć juŜ tych głupich Ŝartów. 
  Madejski podszedł cięŜkim, kołyszącym się krokiem i uderzył ją w twarz z taką siłą, ze 
spadła z krzesła. 
  I wtedy… 
   
  Jacek wychodził właśnie z łazienki, kiedy Ewa odebrała telefon. Zatrzymał się w korytarzu i 
słyszał rozmowę. Wyczuł, Ŝe to męŜczyzna. Od jakiegoś czasu podejrzewał Ewę, Ŝe spotyka 
się z kimś na mieście. W wersję o koleŜance „po fachu” oczywiście nie uwierzył. „Z kim ona 
flirtuje?” — myślał zdenerwowany. Był zazdrosny. Nie chciał się do tego przyznać sam przed 
samym sobą, ale był zazdrosny. 

background image

  — Zamknij za mną — powiedziała wychodząc. 
  Postał chwilę przed drzwiami i wyszedł za nią. Szedł ostroŜnie, zachowując sporą odległość. 
Był przygotowany na to, Ŝe uskoczy za któryś z domów w wypadku, gdyby się obejrzała. 
  Weszła do „Grand Hotelu” od strony Kruczej. A więc nie do kawiarni. 
  Zawahał się. Nie wiedział, co robić. Iść za nią? Usiąść przy sąsiednim stoliku? Czekać na 
ulicy, aŜ wyjdą? Ogarniała go coraz większa złość. Jeszcze nigdy nie znalazł się w takiej 
sytuacji. Bał się ośmieszyć. A z drugiej strony nie miał zamiaru patrzeć bezczynnie na to, jak 
Ewa z jakimś facetem… 
  Chodził niezdecydowany tam i z powrotem. Odruchowo przyglądał się stojącym przed 
hotelem samochodom. Nagle przyszło mu na myśl, ze przecieŜ ten facet moŜe mieć wóz. 
Wyjdą i pojadą. Wtedy będzie zupełnie bezradny. Na szczęście dostał wczoraj z radia dwa 
tysiące złotych. Poszedł na przystanek taksówek. 
  — Proszę pod „Grand Hotel”. 
  — A potem gdzie jedziemy? 
  — Potem…? — zająknął się Jacek. — Potem… Nie wiem… 
  — To moŜe się pan namyśli, a ja tymczasem wezmę innego pasaŜera — powiedział 
taksówkarz. 
  — Nie, nie… Podjedźmy pod „Grand Hotel”. Powiem panu. 
  „Pijany czy wariat?” — myślał szofer, przyglądając się podejrzliwie Jackowi. — No to gdzie 
mam w końcu jechać? 
  — MoŜe pan stanie tam z boku, koło „Grand Hotelu”… Zaczekamy. Ja panu dodatkowo 
zapłacę, oczywiście, poza taksą. 
  — No dobra. Siadaj pan. 
  Przecięli Kruczą i zatrzymali się na Wspólnej. 
  — Chwileczkę. Ja tylko sprawdzę, czy oni jeszcze są. 
  — Niby kto? 
  Jacek zawahał się. Chłopak za kierownicą był młody i sympatyczny. Nie było rady. Musiał 
go wtajemniczyć. 
  — Widzi pan… Tu moja Ŝona… 
  Taksówkarz uśmiechnął się. — Rozumiem, Znam te rzeczy. Nie ma się czego wstydzić. No, 
to zasuwaj pan do kawiarni, a ja czekam… 
  W kawiarni ich nie było. CzyŜby wyszli? A moŜe przenieśli się do restauracji? Skradając się 
jak złodziej, przeszedł na drugą stronę i ostroŜnie zajrzał do sali turkusowej. Zobaczył Ewę. 
Na szczęście siedziała do niego tyłem. Nie mogła go spostrzec. Wrócił do wozu. 
  — No i jak? — spytał szofer. Widać było, Ŝe zaczynał się powoli wciągać w akcję. 
  — Są — odparł krótko Jacek. — Czekamy. 
  — Długo to moŜe potrwać? 
  — Nie mam pojęcia. Jedzą kolację. 
  — Ja takŜe jestem jeszcze bez kolacji — zauwaŜył markotnie taksówkarz. 
  — Zarobi pan extra ładne parę złotych. Leci pięć stów, a jak kurs będzie poza miasto, to 
moŜe i więcej. 
  — No, jak tak, to moŜna pościć. Ciekawe, którym wozem pojadą. Nie wie pan? 
  — Nie. Przejedźmy na HoŜą, bo z restauracji będą wychodzić z tamtej strony. 
  — Na HoŜej jednokierunkowy ruch. Lepiej stanę na Kruczej przed „Bombonierką”. Widzi 
pan tego czarnego humbera? JeŜeli wskoczą do niego, to szkoda gadać. Nie dogonimy go. 
  Taksówkarz okazał się jasnowidzem. Rzeczywiście wsiedli do czarnego humbera. 
  — Niech pan jedzie za nimi ostroŜnie, Ŝeby się nie spostrzegli — powiedział Jacek. — Siądę 
lepiej na tylnym siedzeniu, bo jakby się moja Ŝona obejrzała… 
  — Nie obejrzy się. Spokojna głowa. Kim innym zajęta. 

background image

  Jackowi zrobiło się przykro. śałował teraz, Ŝe wtajemniczył tego chłopaka, ale nie miał 
innego wyjścia. 
  Kiedy minęli Belweder, szofer dodał gazu i powiedział: — Coś mi się widzi, ze zasuwają na 
majówkę. MoŜe do Wilanowa chcą się przejechać. Jak się ten humber rozhuśta, to pociągnie 
ponad dwieście. Wtedy moŜemy wracać do domu. Na razie jadą spokojnie, spacerkiem. 
Zobaczymy, co będzie dalej. 
  Jacek ze zdenerwowania zapalał jednego papierosa za drugim. „Co ta Ewa wyprawia? — 
myślał rozdygotany. — Gdzie ona jedzie? Z kim? Oszalała?!” 
  — Widzisz pan te skodę? — powiedział nagle taksówkarz. — Skąd ona się wzięła przed 
nami? Cholera. Patrz pan, jak się zatacza. Cała szosa jego. A niechŜe go jasny grom spali. 
Pijany chyba. Tamci zwalniają. Widzi pan? O, bydlę, stuknął ich. 
  Gwałtownie zazgrzytały hamulce. 
  — Uciekł, drań. Dał gazu i uciekł. Szkoda, Ŝe nie ma milicji. 
  Pochyleni do przodu obserwowali, jak Helberg i Ewa wysiedli z wozu i oglądali 
uszkodzenie. 
  — E, nic takiego. Jadą dalej. To i my zasuwamy. 
  Kiedy dojechali do miejsca, gdzie humber skręcił w boczną drogę, taksówkarz zatrzymał 
wóz. 
  — Niech się pan na mnie nie gniewa, ale dalej nie pojadę. Za Ŝadne pieniądze nie będę się 
tłukł po tych wertepach. A zresztą powiem panu szczerze, Ŝe mnie się ta cała historia nie 
widzi. Bo tak prawdę mówiąc, to na ksiuty nie jeździ się po takich dziurach. Wracamy, nie? 
  — Ja zostaję — powiedział stanowczo Jacek. Wyjął portfel i zapłacił szoferowi. 
  — Coś pan, niemądry? Co pan tu będziesz robił na szosie po nocy? Siadaj pan i zasuwamy 
do Warszawy. Wstąpimy gdzie na kielicha. Pies Ŝe tańcował z tymi babami. 
  — Zostaję — powtórzył zdecydowanie Jacek i ruszył w ślad za czarnym humberem. 
  Odwykł od biegania, toteŜ zasapał się szybko i musiał zadowolić się szerokim krokiem. 
Właściwie to, co zrobił, było zupełnie bezsensowne, irracjonalne. Ale nie wiadomo dlaczego, 
był przekonany, ze daleko nie pojadą, Ŝe tutaj gdzieś się zatrzymają. 
  Biegł i szedł na przemian moŜe dwa, moŜe trzy kilometry. W pewnym momencie zatrzymał 
się i otarł mokre od potu czoło. „Czy ja zwariowałem? Co ja robię, do jasnej cholery? Gonię 
po nocy samochód na piechotę? Wariat, kompletny wariat…” 
  Odetchnął głęboko i przytomniej rozejrzał się wokoło. Noc była ciemna, wietrzna. Zaczynał 
padać drobny, zimny deszcz. W oddali migotało słabe, anemiczne światełko. „A moŜe to tam? 
MoŜe tam się zatrzymali?” 
  Uszedł juŜ taki kawał, to jeszcze podejdzie i sprawdzi. Znowu zaczął biec. „Nabieram 
kondycji” — uśmiechnął się do siebie, sapiąc cięŜko. 
  Przeczucie go nie myliło. Przed małą, lichą chałupiną stał czarny humber. „Gdzie on ją 
zawiózł? Co to znaczy?” Ta buda rzeczywiście nie wyglądała na gniazdko dla zakochanych. 
  OstroŜnie, uwaŜając na kaŜdy krok, zbliŜył się do okna. Pierwsza izba była ciemna, ale w 
następnej paliła się lampa naftowa. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności drzwi zostawił ktoś 
otwarł e i dzięki temu mógł swobodnie obserwować, co się tam działo. 
  Ewa siedziała na krześle, a nad nią stało trzech drabów. Jeden z nich coś jej tłumaczył, ale 
Jacek nie mógł dosłyszeć słów. Z gestów tylko wnioskował, Ŝe to nie była przyjacielska 
pogawędka. 
  W pewnej chwili olbrzymi, atletycznie zbudowany męŜczyzna zbliŜył się do Ewy i uderzył 
ją w twarz. 
  Jacek nie wytrzymał. Chwycił duŜy, cięŜki kamień, leŜący pod ścianą, i z całej siły cisnął 
nim w okno, które z brzękiem wraz z framugą wpadło do wnętrza. Wtedy Jacek przeskoczył 
parapet i runął naprzód. Szaleństwem było podejmować nierówną walkę, ale wtedy o tym nie 
myślał. Widział tylko Ewę zakrwawioną, leŜącą na podłodze. 

background image

  Zaskoczenie było kompletne. śaden z trzech męŜczyzn nie spodziewał się tego. 
  Pierwszy otrząsnął się z oszołomienia Madejski. Pochylił głowę jak szarŜujący byk i ruszył 
do ataku. 
  Jacek z zadziwiającą zręcznością zrobił mistrzowski unik i morderczy cios trafił w próŜnię. 
Atleta zachwiał się, porwany własnym rozpędem. Jacek wykorzystał ten ułamek sekundy, 
chwycił krzesło, na którym przed chwilą siedziała Ewa, i trzasnął nim na odlew napastnika z 
taką siłą, Ŝe Madejski z głuchym jękiem zatoczył się na ścianę. 
  Wtedy Helberg wyjął z kieszeni pistolet. — No, dosyć tej zabawy. Ręce do góry, panie 
Badecki. 
  — Ręce do góry — rozległ się jak echo inny głos. Wszyscy gwałtownie odwrócili się w tym 
kierunku. W drzwiach ciemnego pokoju stał kapitan śarnecki z pistoletem gotowym do 
strzału. Ubezpieczał go sierŜant Małek i dwóch wywiadowców. 
  — Odebrać broń i zrewidować — rozkazał śarnecki. 
 
Rozdział XIV 
   
  Stachowiak był zmęczony. Dotychczas utrzymywał się w roli uprzejmego i dobrze 
wychowanego człowieka, ale zaczynał juŜ tracić cierpliwość. Upór tej kobiety rozstrajał mu 
nerwy. To juŜ stanowczo za długo trwało. śarnecki pomagał mu jak umiał, ale i on niewiele 
mógł wskórać. 
  Siedziała naprzeciw nich milcząca, ponura. Trudno było się zorientować, czy to rezygnacja, 
czy chęć walki. Spojrzenie czarnych, pięknych oczu błądziło gdzieś ponad ich głowami. 
Mogło się zdawać, Ŝe w ogóle nikogo nie dostrzega w tym pokoju. 
  — Niech pani nie sądzi, Ŝe tym milczeniem poprawi pani swoją sytuację — powiedział 
Stachowiak. — Byłoby dla pani duŜo lepiej, gdyby pani wszystko szczerze od początku nam 
opowiedziała. 
  — Ja nic nie wiem. 
  — No, to w takim razie ja pani opowiem. Opowiem pani bardzo ciekawą historię, która, jak 
sądzę, zainteresuję panią. 
  Milczała. 
  Stachowiak poprawił się na krześle, zapalił papierosa i zaczął mówić, nadając swemu 
głosowi ton spokojnej, obiektywnej relacji: 
  — MoŜe zaczniemy od tego, Ŝe ten wasz rozwód to symulacja. MąŜ pani wcale nie pobił. 
Przeprowadziliście rozwód w tym celu, Ŝeby nikt sobie was razem nie kojarzył. Wasze 
interesy tego wymagały. Działaliście wspólnie, ale oficjalnie byliście ze sobą skłóceni i 
rozwiedzeni. Pani mąŜ mieszkał nadal w Szczęśliwicach, a pani w Rembertowie. Zajmowała 
się pani jakoby wyrobem drobnych przedmiotów z plastyku. W rzeczywistości mała pani o 
wiele powaŜniejsze źródło dochodów. 
  — Nie wiem, o czym pan mówi. 
  — Chwileczkę. Ja jeszcze nie skończyłem. Handel walutą i narkotykami to będzie jeden 
punkt oskarŜenia. Znacznie gorzej sprawa przedstawia się z tym morderstwem. Oboje 
staniecie przed sądem, oskarŜeni o zamordowanie Eugeniusza Madejskiego. 
  — Ja go nie zamordowałem. Leon takŜe nie. Nie macie Ŝadnych dowodów. 
  — Pani się myli — powiedział z przesadnie uprzejmym uśmiechem Stachowiak. — Tak się 
złoŜyło, Ŝe właśnie jesteśmy w posiadaniu pewnych dowodów. Co pani robiła w willi na 
Cyrhli Toporowej tej nocy, kiedy został zamordowany Eugeniusz Madejski? 
  — Nigdy nie byłam na Ŝadnej Cyrhli. To pomyłka. 
  — Po pierwsze, znaleziono tam odciski pani palców, a po drugie, rozpoznał panią bez 
Ŝ

adnych wątpliwości pan Badecki, który właśnie wtedy spędził noc w tym domu. 

background image

Wynajęliście na tę jedną noc od pokątnego pośrednika willę na Cyrhli i tam zamordowaliście 
Eugeniusza Madejskiego. Chciałbym się tylko dowiedzieć, jakie były motywy tej zbrodni. 
  — Ja go nie zamordowałam. 
  Stachowiak zrezygnował na razie z dalszego przesłuchania. Kazał wyprowadzić Madejską. 
  — No i co? — spytał śarnecki. — Co z taką cholerną babą zrobić? 
  — Nie przejmuj się. Za dwa, trzy dni będzie taka rozmowna, Ŝe nie nadąŜysz protokołować. 
  — Kogo teraz bierzemy? Tego Austriaka? 
  — Nie. Najprzód chciałbym sobie pogadać z Leosiem. 
  — Pamiętasz, Ŝe wieczorem musimy być na dworcu? 
  — Oczywiście, Ŝe pamiętam. Pracowity dzień. 
  Madejski był duŜo bardziej zdenerwowany niŜ jego Ŝona. Miał niespokojne, rozbiegane 
oczy. Co chwilą zwilŜał językiem spierzchnięte wargi. Pocił się. 
  — No więc jak, panie Madejski? — zaczął Stachowiak. — Niedobrze jest. 
  — Bo ja, panie majorze… Ja nie tego… Nie byłem zorientowany. Nie znam się na tych 
sprawach… 
  — Na jakich sprawach się pan nie zna? 
  — Tak w ogóle. 
  — Aha. Rozumiem. No, dobra… Wszystko to jakoś by się moŜe wyjaśniło, gdyby nie to 
morderstwo na Cyrhli. Bo nie wiem, czy pan się orientuje, Ŝe jest pan oskarŜony o 
zamordowanie swojego przyrodniego brata, Eugeniusza Madejskiego. 
  Leon poderwał się. — Rany Boga, panie majorze. PrzecieŜ ja Genia nie kropnąłem. Wprost 
przeciwnie, chciałem go ratować. 
  — Chwileczkę. Niech się pan uspokoi i niech pan siada. W willi na Cyrhli Toporowej 
znaleziono odciski pańskich palców. Co więcej, zostawił pan takŜe odciski palców na pasku 
zamordowanego. Prawdopodobnie podczas przenoszenia zwłok na to jezioro. Wydaje się, Ŝe 
to chyba wystarczy. 
  — AleŜ, panie majorze, to ten cholerny Niemiec go zastrzelił. MoŜe pan się spytać Karoliny. 
Ja, owszem, zwłoki przenosiłem, ale ja go nie zabiłem. Jak pan moŜe nawet przypuszczać 
takie rzeczy. JakŜeŜ ja bym mógł kropnąć braciszka, choćby nawet przyrodniego. Ale zawsze 
to brat. Jak Boga kocham, panie majorze. To Helberg go zastrzelił. 
  — MoŜe pan spróbuje wyjaśnić nam tę sprawę — zaproponował Stachowiak. 
  — Powiem szczerą prawdę — zapalił się Madejski. — Jak na świętej spowiedzi. Bo to było 
tak. Ci w Wiedniu byli cholernie cięci na Genia za ten transport. 
  — Za jaki transport? 
  — Przerzucili duŜą partię towaru, to znaczy twardej waluty. Genio od razu chciał dojść z 
nędzy do pieniędzy i powiedział, Ŝe transport wpadł, bo celnicy się kapnęli. Mnie, owszem, 
dolę odpalił, i Karolinie takŜe, ale głównie zaszparował dla siebie. Wszystko byłoby dobrze, 
tylko Ŝe ci w Wiedniu nie frajerzy, nie dali się nabrać. Przysłali wiadomość, Ŝe przyjedzie 
niejaki Helberg, Ŝeby z Geniem pogadać. No, to ma się rozumieć, Genio poczuł się marnie. 
Radzimy wspólnie, co robić, bo czuliśmy pismo nosem, Ŝe Genia mogą zlikwidować. Z 
takimi gangsterami z Zachodu to nie ma Ŝartów. U nich kropnąć człowieka to chleb 
powszedni. PoniewaŜ ten Helberg Genia nie znał osobiście, więc wpadliśmy na pomysł razem 
z Mańką i Karoliną… 
  — Co to za Mańka? — spytał Stachowiak. 
  — Taka jedna kurewka z Łodzi. Anitę odgrywała na Cyrhli. 
  — No i co dalej? 
  — Więc uradziliśmy, Ŝeby zamiast Genia podstawić jakiegoś innego faceta i zobaczyć, jak 
się Helberg do niego ustosunkuje, czy będzie od razu walił, czy nie. Akurat trafił się frajer 
Geniowi, ta literacka ofiara losu. Zmontowało się całą tę komedię, ale nie wyszło. Helberg nie 
taki frajer. Miał ze sobą zdjęcie Genia. Musieli go sfotografować, jak jeździł na zaproszenie 

background image

do Wiednia. No i Helberg przyjechał na Cyrhlę i kropnął Genia. Potem to juŜ nie było rady. 
Musieliśmy zwłoki sprzątnąć. Bo widzi pan, panie majorze… 
  — Zaraz, zaraz — przerwał Stachowiak. — Coś mi tutaj nie pasuje. Pan Badecki zeznał, Ŝe 
Eugeniusz Madejski odwiózł go na Cyrhlę wozem i wrócił. SkądŜeŜ się więc wziął w tej willi 
pański brat? 
  — A to dlatego, ze Helberg spóźnił się na to spotkanie. Genio przyjechał na Cyrhlę, bo 
jakby Helberg zastrzelił literata, to mieliśmy zwłoki wywieźć w bagaŜniku gdzieś dalej. A 
tymczasem Helberg przyjechał duŜo później i Genio akurat się na niego nadział. Zamienili 
zaledwie parę słów, Helberg maszynę z kieszeni i trach… Świetnie strzela. Genio na miejscu. 
  — To Helberg nie zorientował się, Ŝe chcieliście go nabrać? 
  — Nie. Na to wszystko nie było czasu. Kropnął Genia ,i odjechał. Powiedział tylko, Ŝe 
towar musi się znaleźć, bo inaczej i z nami załatwi. 
  — I szukał pan towaru? 
  — Pewnie, Ŝe szukałem. Byłem u Genia w mieszkaniu, ale nic nie znalazłem. Ktoś juŜ 
przede mną… 
  — Pan odbijał tę skrytkę w ścianie? 
  — Nie. Jak przyszedłem, to juŜ była odwalona. Ktoś się pośpieszył. 
  — Czy mógłby mi pan podać nazwisko i adres Anity, czyli Mańki, w Łodzi. 
  — Mieszka gdzieś na Piotrkowskiej. Dokładnego adresu nie znam. A nazywa się Wojtasik. 
Ale, panie majorze, prawdę mówiąc, to ona w to wszystko nie jest zamieszana. Miała tylko 
komedię przed tym frajerem odegrać. Genio czuł do niej sentyment. To fakt. Ubierał ją, 
prezenty jej drogie kupował. Nie raz mu tłumaczyłem, Ŝeby sobie dał spokój, ale nie słuchał. 
A moŜe się zakochał? 
  Stachowiak zadał jeszcze kilka pytań i kazał odprowadzić Madejskiego do aresztu. Jak na 
pierwsze przesłuchanie i tak zdobył duŜo materiału informacyjnego. Chciał jeszcze 
porozmawiać z tym austriackim gangsterem. 
  Helberg zachowywał się z godnością. Był spokojny, opanowany. Nie starał się zaprzeczać 
oczywistym faktom. Przegrał w tej grze. Trudno. Trzeba umieć przegrywać. Nie zawsze 
moŜna być górą. Czasem się wpada. Takie juŜ jest Ŝycie. 
  — Nie wziąłem pod uwagę, panie majorze, Ŝe u was tylu pijanych siada za kierownicą. To 
był mój największy błąd. Za mało znam teren. 
  — Czy przyznaje się pan do zabicia Eugeniusza Madejskiego? — spytał Stachowiak. 
  Helberg uśmiechnął się. — Macie pociski, macie łuski, obecnie jesteście w posiadaniu 
mojego pistoletu. O ile się orientuję, to wasz zakład kryminalistyki stoi na takim poziomie, ze 
bez większych trudności potrafi zidentyfikować broń, z którego zostały wystrzelone dane 
pociski. 
  — Oprócz tego nasi ludzie w Zakopanem zabezpieczyli na miejscu zbrodni popiół, 
pochodzący z pańskiego cygara. 
  — Nawet?! Gratuluję. 
  Stachowiak nie zwrócił uwagi na ironiczny ton, jakim zostały wypowiedziane te słowa. 
  — Więc pan kierował organizacją, która przemycała obcą walutę na nasz teren. 
  Helberg potrząsnął głową. — O, nie. Ja nie zajmowałem kierowniczego stanowiska. Ja 
byłem… Jak by to powiedzieć? Byłem jednym z członków zarządu. Komisją rewizyjną. 
  — I przyjechał pan tu na kontrolę? 
  — MoŜna by to tak określić. Przyjechałem, aby załatwić porachunki z nielojalnym naszym 
agentem. 
  — I załatwił pan „nielojalnego agenta”. 
  Helberg skrzywił się z niesmakiem. — Proszę mi wierzyć, Ŝe to była podła kreatura. Nie 
zasłuŜył na nic innego. 
  — Czy pan zna mecenasa Gotterta z Krakowa? — spytał Stachowiak. 

background image

  — Nie znam — odparł szczerze Helberg. — Nie przypominam sobie, Ŝebym kiedykolwiek 
spotkał człowieka o tym nazwisku. Zresztą ja w Krakowie nie mam znajomych. 
  — A czy zna pan Waldemara Lutyckiego, który mieszka w Warszawie na ulicy Toruńskiej? 
  — Nie znam. — To zabrzmiało mniej przekonywająco. 
  — To dlaczego pan miał jego adres w papierosach7 
  — Te wasze Polki to sprytne kobiety — uśmiechnął się Helberg. 
   
  Jeszcze tylko piętnaście minut. Wskazówki zegara posuwają się tak wolno, Ŝe moŜna 
oszaleć. KiedyŜ wreszcie…? 
  Nie mógł wytrzymać w przedziale. Wysiadł i przechadzał się wzdłuŜ wagonu, paląc 
papierosa. 
  Kazio wychylił się przez okno. 
  — Waldemar, co ty się tak kręcisz? Chodź do nas. 
  — Duszno. 
  — Coś ty taki zdenerwowany? 
  — Nie, nie, zdaje ci się. Głowa mnie trochę boli. .Jeszcze dziesięć minut… 
  — Przepraszam, czy pan Waldemar Lutycki? 
  Odwrócił się gwałtownie. Dwóch męŜczyzn w cywilnych ubraniach. Znajome twarze. 
  — Słucham? 
  — Pan pozwoli z nami. 
  — AleŜ ja nie mogę, pociąg zaraz odchodzi. Jadę na występy, na zagraniczne występy. 
Jeszcze tylko parę minut. 
  — Obawiam się, Ŝe pan nie pojedzie tym pociągiem — powiedział Stachowiak. — Niech 
pan powie swoim kolegom, Ŝe muszą koncertować bez kontrabasu. 
   
  — Tego Ŝeśmy jeszcze nie mieli — powiedział wesoło Stachowiak, napełniając szklankę 
wodą mineralną. — śeby tak wytapetować dolarami kontrabas. Co za technika. Jak oni te 
studolarówki przyklejali wewnątrz tego pudła? Fenomenalne. 
  — W futerale teŜ coś niecoś było — dodał śarnecki. — DuŜa partia towaru. Cwaniaki. I 
ciągle ta sama wymiana. Do nas twarde, a tam miękkie wywoŜą. Razem z tym, co Helberg 
miał w wozie, to ponad dwadzieścia tysięcy dolarów. Ładny grosz. 
  — Miałeś pierwszorzędny pomysł z tą „pijaną” skodą na szosie — powiedział Stachowiak. 
— Czy przypuszczałeś, Ŝe Helberg ma w wozie walutę? 
  — Chyba obaj przypuszczaliśmy. Nie spodziewałem się tylko, Ŝe te dolary tak się posypią. 
To juŜ był czysty przypadek. Wiesz co? Jedna sprawa ciągle mnie jeszcze niepokoi. 
  Stachowiak spojrzał pytająco. — Co takiego? 
  — Właściwie nie wiem, co sądzić o tym facecie, który wynajmował willę na Cyrhli i pętał 
się przy Helbergu. 
  — Masz na myśli Korczyckiego? 
  — O właśnie. Nie sądzisz, Ŝe on ma jakieś powiązania z tą sprawą? 
  — Zbadałem to — powiedział Stachowiak. — Pomogła zakopiańska komenda. Nie, nie, 
facet nie jest zamieszany w tę aferę. Ot, typ takiego sobie kombinatora, który lubi się kręcić 
między cudzoziemcami. Zna języki, przypuszczam, Ŝe od czasu do czasu pohandluje sobie 
walutą albo zarobi na jakiejś transakcji samochodowej. Nic poza tym. 
  — Ale musisz przyznać, Ŝe sprawiał trochę podejrzane praŜenie. 
  Stachowiak pokiwał głową. — Tak. Masz rację. Ja takŜe początkowo podejrzewałem go o 
mocniejsze powiązania z Helbergiem i jego szajką. A swoją drogą, jakie to przedziwne 
bywają zbiegi okoliczności. Bo przecieŜ wszystko zaczęło się od tego, Ŝe Badeckiemu 
popsuła się pod Krakowem syrenka. 

background image

  — Miał facet szczęście, Ŝe go Helberg nie kropnął — siedział śarnecki. — Podziwiam łudzi, 
którzy decydują się na takie ryzykowne historie. PrzecieŜ to się mogło skończyć dla niego 
tragicznie. Ale powiem ci, Ŝe nigdy go nie podejrzewałem o taki bojowy animusz. Widziałeś, 
jak przysolił krzesłem Leosiowi? AŜ miło było patrzeć. Zgrabnie to zrobił. 
  Stachowiak uśmiechnął się. — W pewnych sytuacjach człowiek nabiera wigoru. Zobaczył, 
Ŝ

e mu Ŝonę biją, i poniosło go. Trudno się dziwić. 

  — OdwaŜny. Na trzech się porwał. 
  — W takich momentach nie rozumuje się. Sądzę, Ŝe i ty byś się nie zastanawiał. 
  — Chyba nie. 
  Stachowiak zebrał rozrzucone na biurku papiery. 
  — No, chodźmy do starego. Myślę, Ŝe zainteresuje go ta historyjka. 
 
Rozdział XV 
   
  Szła szybkim, spręŜystym krokiem, uderzając energicznie obcasami o chodnik. Była w 
doskonałym nastroju. Wszystko jej się dzisiaj wiodło. Rano wygrała trudną sprawę, u fryzjera 
była pierwsza, a teraz nawet dostała w „Delikatesach” pół kilograma polędwicy. To było 
ukoronowaniem wszystkich sukcesów. 
  Jacek czekał juŜ na nią z kolacją. Elegancko nakrył do stołu, pokroił chleb, ugotował jajka 
na twardo, ustawił kieliszki i odkorkował butelkę. Naturalnie „Soplica”. 
  Przypomniał jej się ten wieczór, kiedy wróciła z Zakopanego. Ale jakŜeŜ inny nastrój. 
  Pokroiła w cieniutkie plasterki polędwicę i ułoŜyła ciastka na szklanej paterze. Była wesoła. 
Nuciła jakąś piosenkę. 
  Wypili kilka kieliszków i zaspokoili pierwszy głód. Parząc herbatę, Ewa powiedziała: — 
Czy wiesz, Ŝe wcale się nie orientowałam, Ŝe mam takiego bohaterskiego męŜa. To było dla 
mnie zupełną niespodzianką. 
  — Nie przesadzaj — bąknął skromnie Jacek. 
  — Wcale nie przesadzam. Byłeś wspaniały. Co za refleks. Jaki cios. Myślę, ze gdybyś 
trochę potrenował, to mógłbyś zrobić karierę jako bokser albo jako mistrz judo. Na pewno 
lepiej byś zarabiał niŜ tym twoim pisaniem. 
  — Kpisz sobie ze mnie. 
  — Ale skądŜe znowu. Jestem naprawdę dumna z ciebie, juŜ teraz nie uwaŜam cię za taką 
fujarę. 
  — A przedtem uwaŜałaś mnie za… 
  — No tak… od czasu do czasu przychodziło mi to na myśl. Przyznaję uczciwie. 
  — To dopiero trzeba walnąć kogoś krzesłem w łeb, Ŝeby zdobyć twoje uznanie — 
uśmiechnął się Jacek, napełniając kieliszki. 
  — CóŜ chcesz? Mimo wszystko kobiety lubią silnych męŜczyzn. Jutro kupuję ci hantle i 
spręŜyny, Ŝebyś jeszcze poprawił swoją formę. I koniec z piciem wódki. Przechodzimy na 
kefirek. 
  — Nie reflektuję. Chyba ze na drugi dzień po przepiciu. 
  Ewa nalała herbatę. 
  — JuŜ ja się teraz do ciebie zabiorę. Zrobię z ciebie sportowca. 
  — O rany! Co ja sobie narobiłem? Nie chcę być sportowcem. 
  — Nie masz nic do powiedzenia. Będziesz ćwiczył. Ja takŜe nauczę się kilku chwytów judo, 
Ŝ

eby w razie czego… Będziemy jeździć na obozy kondycyjne. A propos. Spotkałam dzisiaj 

Wandę Makowską. Wybierała się do Kazimierza, do tego dziennikarskiego domu, ale coś jej 
się zmieniło. Chciała mi odstąpić swoje miejsce. Ja, niestety, nie mogę, ale moŜe ty… 
  Jacek energicznie potrząsnął głową: — O nie, nie. Wykluczone. JuŜ nigdy nigdzie bez ciebie 
się nie ruszę.