background image

ALLAN COLE & CHRIS BUNCH

    

Imperium Tysiąca Słońc

    

trzeci tom cyklu Sten

  

Przekład: Radosław Kot i Rafał Surowiec

    

background image

Rozdział pierwszy

     Banth warknął na świnkę kolczatkową. Prosiak głębiej wcisnął się w płytką jamę i nie podjął 
dyskusji.
       Instynkt podpowiadał napastnikowi, że ta niechętna do współpracy wieprzowina jest jadalna, 
jednak   doświadczenie   mówiło   zupełnie,   co   innego.   Mięso  pojawiało   się   zwykle   o  świcie   oraz 
wieczorem, przynosiło je dwunożne stworzenie, które przy okazji wypowiadało kilka życzliwych 
słów. Świnka nawet pachniała jak jedzenie, ale nie zachowywała się tak, jak na porządne danie 
przystało. Sześcionogi kocur przysiadł na zadzie i przednią łapą usunął dwa kolce wbite w miękki 
nos.
    Nagle banth zastrzygł uszami, gdy z głębi lasu dobiegł go jakiś dźwięk. Spojrzał z niepokojem na 
rysującą się obok górę, potem znów na puszczę. Odgłos powtórzył się raz jeszcze, więc zwierzak 
podjął decyzję.
    Wbrew nakazom instynktu wybiegł spomiędzy drzew, po czym ruszył kamienistym zboczem, aż 
dwieście metrów wyżej przycupnął za większą stertą głazów.
       Niezbyt natarczywe wycie przybrało na sile i zza wierzchołków drzew wyłonił się ślizgacz 
antygrawitacyjny. Zakręcił, poszukał miejsca na lądowisko i osiadł w pobliżu płytkiego wykrotu;
        Terence   Kreuger,   szef   taktycznych   sił   policyjnych   Świata   Centralnego,   zerknął   na   ekran 
detektora.  Igła wskazywała  dokładnie  na górę, odczyt  zaś informował,  że banth jest odległy o 
niecałe pół kilometra.
    Kreuger odczepił broń z uchwytów za fotelem i sprawdził ją raz jeszcze. Była zabezpieczona, z 
polem   rażenia   nastawionym   na   obszar   o  przekroju   jednego   metra.   Mniej   więcej   tyle   wynosiła 
szerokość piersi bantha.
    Myśliwy zlustrował zbocze lornetą. Po kilku sekundach dojrzał ruch. Mruknął coś pod nosem i 
skierował ślizgacz w górę. Kilka godzin wcześniej banth już mu umknął, więc nie miał powodów, 
aby być z siebie zadowolonym.
        Kreuger   uwielbiał   polowania.   Niemal   cały   czas   poza   służbą   spędzał   na   łowach   lub   na 
przygotowaniach do takich wypraw, które stanowiły dość kosztowne hobby, szczególnie na Świecie 
Centralnym. Stołeczna planeta imperium prawie w ogóle nie posiadała własnej zwierzyny, więc 
zezwolenie na odstrzał kosztowało niezwykle drogo. Nawet dowódca grupy taktycznej nie mógł 
sobie na nie pozwolić. Przynajmniej do teraz.
     W minionych latach polował jedynie na sprowadzane z innych światów, niejadalne (a czasem 
wręcz trujące) paskudztwa. Owszem, to też było coś, ale trofeów miał wciąż niewiele. Szczególnie 
takich,   o   jakich   wspominały   kroniki   dawnych   łowów.   Nagle   jednak   wszystko   się   zmieniło   za 
sprawą wypróbowanych przyjaciół. Kreuger pracował w policji już od trzydziestu lat i wciąż cenił 
swą uczciwość i nieprzekupność, lecz perspektywa określonych profitów skłoniła go do drobnej 
rewizji poglądów. Po krótkim namyśle uznał, że to, czego pragną jego przyjaciele nie jest wcale 
nieuczciwe i w ten sposób problem zniknął. A w zamian? Pobyt z dala od szaleństwa imperialnego 
święta.   Trzy   tygodnie   w   rezerwacie   łowieckim,   wszystkie   wydatki   opłacone   z   góry   i   jeszcze 
zezwolenia na odstrzał czterech niebezpiecznych bestii: ziemskiego nosorożca, bantha, jelenia i 
gigantycznej pseudowydry.
       Wyznaczył już nawet odpowiednie miejsca na ścianach dla każdej zdobyczy. Oczywiście nie 
zamierzał nikomu zdradzić, gdzie upolował takie okazy.
       Zderzak ślizgacza zetknął się z głazem i wstrząs przerwał upojne marzenia. Skoncentruj się, 
chłopie,   nakazał   sobie   w   myślach   Kreuger.   Chłoń   każdy   drobiazg.   Krystaliczną   przejrzystość 
powietrza. Zapach drzew. Widok kurzu wzbijanego przez pęd ślizgacza.

     Skierował pojazd w kierunku wskazywanym przez igłę detektora. Znacznie niżej manewrował 
między drzewami drugi jednoosobowy ślizgacz. Clyff Tarpy nie potrzebował nawet lornety, by 
utrzymać się w ogonie Kreugera.
    Banth został osaczony.

background image

    Z prawej grunt opadał zbyt raptownie, by nawet pazurzaste łapy znalazły jakieś zaczepienie. Z 
lewej widniała pionowa ściana. Zwierzak skrył się za głazem.
    Kreuger wylądował po przeciwnej stronie, mocniej chwycił broń i wysiadł.
     Banth poczuł zagrożenie. Nie tak dawno podobne manewry zakończyły się głośnym hukiem i 
palącym bólem w boku. Właśnie dlatego kocur umknął przez las w kierunku góry.
    Banth wyczuł zapach typowy dla dwunoga - obcego, ale zawsze dwunoga. Czyżbym coś zbroił?, 
pomyślał. Może jednak dwunóg nakarmi go i pomoże wrócić do znajomego ciepła zagrody.
    Zwierzak wstał i ruszył człowiekowi na spotkanie.
    Kreuger uniósł broń. Tym razem nie popełni żadnego błędu. Najpierw odbezpieczyć...
    Banth miauknął. Nagle się zorientował, że akurat tego dwunoga w ogóle nie zna.
    - Hej, skurczybyku!
    Kreuger obrócił się na pięcie i momentalnie zapomniał o zdobyczy. Nie dosłyszał lądującego tuż 
za nim drugiego ślizgacza.
    Oglądany z odległości pięciu metrów wylot lufy wyglądał naprawdę paskudnie. Tarpy odczekał 
dokładnie   tyle,   ile   było   trzeba,   aby   na   twarzy   policjanta   odmalowało   się   przerażenie.   Potem 
nacisnął spust. Pocisk z miękkiego metalu przeszył mostek Kreugera, skręcił na łuku żebra i przebił 
serce. Śmierć nastąpiła natychmiast. Myśliwy zdążył tylko przysiąść na kamieniu i zaraz głowa 
opadła mu na piersi.
       Tarpy z uśmiechem sięgnął do wiszącej u pasa torby. Wyjął spory stek sojowy i rzucił go 
banthowi.
    - Obyś skorzystał ze wszystkich ośmiu pozostałych żywotów, kociaczku.
       Potem dobył jeszcze puszkę z aerozolem i cofając się, zaczął zamazywać ślady swoich stóp. 
Przystanął na chwilę przy ślizgaczu Kreugera. Wyłączył  zasilanie maszyny oraz radioznacznik. 
Uznał, że im później odnajdą ciało, tym lepiej. Potem wsiadł do własnego pojazdu i ruszył w dół.
    Banth zamiótł parę razy ogonem. Nie podobał mu się zapach tych dwunogów. Ostatecznie jednak 
porwał  stek i pobiegł z nim w kierunku lasu. Zje mięso  na swoim terenie,  gdzie jest o wiele 
spokojniej. A potem się zastanowi, co zrobić z tym samobieżnym pęczkiem igieł.
    

Rozdział drugi

    Mężczyzna w niebieskim kombinezonie przycisnął długi nóż do gardła admirała Mika Ledoha. 
Drugą ręką przysunął Wielkiego Szambelena Jego Imperialnej Mości bliżej blanków.
        -   Jeśli   nie   spełnicie   naszych   żądań,   ten   człowiek   umrze!   -   Wzmocniony   głos   runął 
siedemsetmetrową przepaścią, aż sięgnął placu defilad.
       Nieco z prawej, sto metrów poniżej terrorysty i jego ofiary Sten sprawdzał przyczepione do 
butów i rękawic pazury. Palce ledwo znajdowały oparcie między spojonymi zaprawą kamieniami. 
Jedna stopa wisiała nad przepaścią, druga spoczywała na obliczu sierżanta-majora (czyli havildar-
majora) Lalbahadura Thapy. Broń dyndała przyczepiona do brunatnego munduru polowego, koło 
łokcia widniała puszka z nicią. Na jej końcu kołysała się kotwiczka.
    W górze znów huknął głos terrorysty:
    - Macie tylko kilka sekund, by się zdecydować! Ocalicie mu życie, czy nie?
        Sten   poszukał   lewą   dłonią   nowego   uchwytu,   wbił   pazury   w   zaprawę,   ale   ta   niestety   się 
wykruszyła. Omal nie spadł. Odetchnął głęboko i opanował rozedrgane nerwy.
    - Kaphar hunnu bhanda marnu ramro - mruknął boleśnie Lalbahadur.
    - Owszem, do cholery, ale tchórze żyją dłużej! - warknął Sten, znajdując punkt zaczepienia dla 
palców   i   unosząc   obie   stopy.   W   końcu   zdołał   wesprzeć   się   wszystkimi   kończynami.   Kilka 
oddechów i dalej. Ręka, noga, ręka, noga... Za nim reszta plutonu gurkhów cierpliwie podążała po 
tej samej, pionowej granitowej ścianie.
    Pięć metrów przed parapetem Sten trafił na wystający z muru kamień, idealne oparcie. Przycisnął 
dyszę drugiej puszki i smuga nici przylgnęła do skały. Dał znać pozostałym, że już bezpiecznie się 
ulokował, więc mogą dołączyć. Opuścił ku nim nić z kolejnej, zawieszonej na plecach puszki.

background image

     Lalbahadur wspiął się momentalnie i przystanął po prawicy przewodnika. Sten wypuścił około 
piętnastu metrów nici z kotwiczką, jedną ręką starannie rozkołysał całość i cisnął w górę.
       Dwudziestogramowa kotwiczka dwukrotnie okręciła nić wkoło sterczącej spoza blanków lufy 
muzealnej armaty. Sten zacisnął na nici specjalne rękawice z wyciągiem i nie zwlekając ruszył w 
górę.   Terrorysta   spoglądał   akurat   w   odległe   reflektory   i   dlatego   nie   dostrzegł   postaci,   która 
minąwszy armatę, rozpłaszczyła się na zwieńczeniu muru.
    - Dość tego czekania - ryknął głos. Zbrojne w nóż ramię zamierzyło się do śmiertelnego ciosu i w 
tejże chwili Sten wypadł z cienia, wcisnął jedną pazurzastą dłoń w twarz mężczyzny, drugą zaś 
zablokował uderzenie.
    Niedoszły zabójca zachwiał się i puścił ofiarę. Szambelan przez chwilę balansował na krawędzi, 
ostatecznie jednak odzyskał równowagę.
    Gdy terrorysta przyszedł do siebie, Sten już przysposobił się do starcia. Przemknął pod ostrzem 
noża i obiema dłońmi wyrżnął przeciwnika w skroń. Starczyło, by ogłuszyć.
    Pozostali terroryści dopiero wtedy się zorientowali, że coś idzie nie tak i runęli na Stena, jednak 
odsiecz   była   zdecydowanie   spóźniona.   Blanki   zaroiły   się   od   gurkhów.   Długie   na   trzydzieści 
centymetrów kukri zalśniły w blasku jupiterów, wkoło poniósł się okrzyk Ayo Gurkhali. Ten sam, 
który od tysięcy lat chłodził niecne zapały różnych gwałtowników.
    Terroryści nie mieli już żadnych szans.
    Lalbahadur sprawdził, czy wszyscy przeciwnicy zostali unieszkodliwieni. Naik Thaman Gurung 
wydobył zza pasa na plecach miniaturowy moździerz, ustawił go, a następnie uzbroił rakietowy 
pocisk. Spojrzał  pytająco  na  Stena. Dowódca przytaknął  i  przez  czerń nieba  przemknęła  jasna 
gwiazda. Opadła szerokim łukiem na plac defilad.
    Gurung zabezpieczył na blankach ciągnącą się za pociskiem linę i uśmiechnął się do Stena.
    - Gotowe, kapitanie.
    - Pluton, baczność! - krzyknął Sten. - Kolejno... na dół!
    Thaman szedł pierwszy. Założył bloki na linkę, odbił się stopami i zniknął w siedemsetmetrowej 
przepaści.
    Sten zasalutował szambelanowi.
    Admirał Ledoh skrzywił się niemiłosiernie, poprawił paradny kapelusz, wziął od Stena rękawice 
oraz bloki i rychło zniknął w ciemności.
    Sten sunął trzeci. Hamować zaczął dopiero w ostatniej chwili. Tuż przy gruncie puścił uchwyty, 
skoczył i dwukrotnie przetoczył się po ziemi.
    Ledwie minutę później cały pluton sformował nienaganny szyk. Nieco pozbawiony tchu admirał 
Ledoh pozdrowił wojaków, a Wieczny Imperator nagrodził ich oklaskami. Pozostałe pół miliona 
widzów tylko czekało na ten moment. Długi na pięć kilometrów plac rozbrzmiał wiwatami na cześć 
Ledoha, Stena, jego gurkhów oraz “terrorystów", którzy wdzięcznie kłaniali się na górze.
     Ledoh ocknął się wreszcie i ruszył po schodach na podium imperatora. Zanim dotarł do celu, 
władca zdążył mu przygotować drinka. Jego Wysokość poczekał jeszcze, aż admirał wypije trunek, 
potem uśmiechnął się kwaśno.
    - Kto wymyślił ten kretyński kapelusz? - spytał.
    - Ja sam, najjaśniejszy panie.
    - Aha. A jakim cudem nie spadł waści ze łba podczas zjazdu po linie?
    - Za sprawą porządnego kleju roślinnego.
    - Czy jest on rozpuszczalny?
    - Owszem, w wodzie.
    - Obyś się nie mylił. Nie zamierzam tolerować w swoim otoczeniu wariata z czapką do złudzenia 
przypominającą szpitalny basen. Ale nic to, napij się jeszcze, Mik. Na bogów, nie co dzień udajesz 
Tarzana!
    Ten rozkaz został wypełniony z wdzięcznością i bez wahania.
    
    Imperator hucznie obchodził wymyślone przez siebie święto: Dzień Imperium.
    Ustanowił je ponad pięćset lat temu na pamiątkę jakiejś dawno już zapomnianej bitwy.

background image

     Założenie było proste: raz do roku wszystkie jednostki sił zbrojnych Imperium stawiały się na 
przegląd.   Ściągano   nawet   oddziały   stacjonujące   na   najodleglejszych   światach.   Przybyłym 
szykowano gorące powitanie.
    Oczywiście nie chodziło tylko o paradę. Każde bowiem przedsięwzięcie Wiecznego Imperatora 
zawsze posiadało kilka ukrytych  znaczeń. Pokaz siły nie tylko dodawał ducha obywatelom, ale 
także zniechęcał rozmaite czarne charaktery do działania na niekorzyść Imperium. Wiele knowań 
usychało już w zarodku, co tylko dobrze służyło interesom olbrzymiego państwa.
       Główne uroczystości odbywały się na Centralnym Świecie. Z latami ustaliła się praktyka, że 
Dzień Imperium kończył dwutygodniowe igrzyska sportowe, obejmujące również sztuki walki. To 
jedno święto po trosze przypominało wszystkie inne, jakie zrodziły się w tradycji ludzkości. Było w 
nim coś z antycznych Saturnaliów, germańskiego Oktoberfest, anglosaskiego Święta Majowego i 
Olimpiady. Dodatkowo na ten jeden wieczór otwierano dla każdego chętnego wrota imperialnego 
pałacu, co należało uznać za spory akt odwagi.
       Główna rezydencja imperatora i jego centrum dowodzenia mieściły się w kręgu ogrodów o 
średnicy pięćdziesięciu pięciu kilometrów. Wielkość ta była nieprzypadkowo dobrana, gdyż dzięki 
niej   posiadłość   władcy   ciągnęła   się   aż   po   linię   horyzontu.   Imperator   wiedział,   jak   usunąć 
niepożądanych gości z pola widzenia.
       Pośrodku wymuskanej zieleni stało zapewne najdziwniejsze w dziejach zamczysko warowne. 
Wzniesione zostało na planie prostokąta. Dłuższy bok miał sześć kilometrów, krótszy dwa.
    Mury liczyły dwieście metrów wysokości, a swą architekturą nawiązywały do dzieł pradawnego 
francuskiego   inżyniera   imieniem   Vauban.   Nachylone   pod   kątem   pięćdziesięciu   stopni 
przypominały w przekroju literę V i dawały schronienie większości imperialnych biurokratów. Nie 
były w stu procentach odporne na uderzenia nuklearne, ale dopiero bezpośrednie trafienie mogłoby 
je uszkodzić. Zresztą nawet całkowite zburzenie pałacu nie stanowiłoby dla imperatora poważnego 
zagrożenia.   Podziemne   magazyny   i   zbiorniki   zawierały   dość   żywności,   wody   i   powietrza,   by 
przetrwać w schronieniu kilkadziesiąt lat.
       Sam pałac wyglądał jak monstrualnie powiększona kopia ziemskiego zamku Arundel. Stał w 
perspektywie placu defilad, który wyznaczał centrum całej posiadłości.
    Budowla przypominała górę lodową, a jej zasadnicza część i tak kryła się pod ziemią. Niektóre 
tunele i schrony znajdowały się dwa tysiące metrów poniżej poziomu gruntu.
    Fasada pałacu została obłożona kamiennymi blokami, kryjącymi tarcze zdolne powstrzymać falę 
uderzeniową bliskiej eksplozji termonuklearnej. Dodatkowo wmurowano również grubą na wiele 
metrów izolację termiczną. Imperator lubił wygląd budowli pochodzących  z okresu ziemskiego 
średniowiecza, ale w kwestii własnego bezpieczeństwa wolał zawierzyć najnowszym dokonaniom 
nauki.
    W Dniu Imperium transportowce gwardii wwoziły turystów do pałacu, jednak przez resztę roku 
wstęp miały tu tylko osoby zatrudnione. Superszybka kolejka pneumatyczna dowoziła je do pracy z 
odległego o trzydzieści pięć kilometrów Fowler i od razu wysadzała poszczególnych pracowników 
przy konkretnych stanowiskach. Nikt więc nie urządzał sobie zbędnych przechadzek po obiekcie.
       Ponieważ bezpośrednie uczestnictwo w obchodach mogło w pewnych kręgach uchodzić za 
zaszczyt niemal tak doniosły jak zaproszenie na dwór imperatora, więc nie ulegało wątpliwości, że 
chętnych będzie znacznie więcej niż miejsc. Imperator już na samym  początku wyznaczył  trzy 
“kręgi" dla publiczności. Najbliżej zamku szykowano siedziska dla przedstawicieli elit i faworytów 
dworu, aktualnych bohaterów oraz tym podobnych “najrówniejszych" obywateli.
    Granica między dwoma pierwszymi kręgami była dość płynna. W drugiej strefie grupowali się 
dostojnicy z awansu społecznego, czyli najambitniejsi dorobkiewicze. Wiedzieli oni, że to jedno 
popołudnie   zostanie   im   w   pamięci   jako   najważniejszy   dzień   życia.   Żeby   doświadczyć   chwili 
chwały, płacili ciężkie pieniądze, sięgali też po groźby, wymuszenia czy inne środki, zwykle mało 
legalne.
       Trzeci, najdalszy krąg przeznaczono dla mieszkańców Centralnego Świata. Oczywiście wiele 
biletów trafiało do rąk przybyszów spoza planety, ale imperator uznawał, że jeśli “tubylcy" pragną 
zarobić kilka kredytów na turystach, to on nie ma nic przeciwko temu.

background image

    Siedziska trzeciego kręgu, proste ławy bez zadaszenia, instalowano na murach otaczających plac 
defilad. Prace rozpoczynano już na kilka tygodni przed świętem.
    Widok z jakiegokolwiek miejsca i tak zawsze był równie dobry, dzięki wielkim holograficznym 
ekranem,   które   rozbłyskiwały   zbliżeniami   co   ciekawszych   scen   oraz   obliczami   osobistości   z 
pierwszego kręgu.
        Większość  rozgrywek   toczono  na   poszczególnych   arenach   placu   defilad.   Tylko   niektóre   z 
atrakcji, jak “ratunkowa" akcja Stena, lokowano bliżej zamku.
        Dzień   Imperium   był   wydarzeniem   roku   na   Dworze   Tysiąca   Słońc,   które   tego   dnia   lśniły 
szczególnym blaskiem. I nikomu nie przeszkadzało, że w skład Imperium wchodziło o wiele więcej 
systemów gwiezdnych niż jeden marny tysiąc.
    W taki wieczór mogło się zdarzyć dosłownie wszystko...
    
    Zasapany Sten oparł się o betonową ścianę tunelu. Stalowe wrota, zwykle zamknięte, stały teraz 
otworem, by uczestnicy święta mogli dostać się na plac defilad.
       Obok łapał powietrze havildar-major Lalbahadur Thapa. Podkomendni gurkhowie zostali już 
odprawieni, by w ramach wolnego czasu spędzili wieczór zgodnie z własną wolą i ochotą. Część 
zajęła się hazardem, reszta zamierzała odwiedzić odmienne stany świadomości, w czym  mogła 
dopomóc bogata oferta bufetów.
    - To był znamienity pokaz - wyharczał Lalbahadur.
    - Jasne - odparł Sten.
       - Jestem pewien, że jeśli ktokolwiek o złym sercu spróbuje porwać naszego szambelana dla 
okupu, nie zrobi tego tutaj.
    Sten uśmiechnął się krzywo. Przez trzy miesiące dowodzenia osobistymi strażnikami imperatora 
przekonał   się,   że   Nepalczycy   przejawiają   poczucie   humoru   dziwnie   zbieżne   z   jego   własnym. 
Respekt wobec przełożonych uznawali na pojęcie czysto abstrakcyjne.
    - Jesteś cyniczny. To zaszczyt wystąpić w takim dniu.
       - Racja, ale jak tu pogodzić obowiązki z zaszczytami? Smutny dysonans - mruknął ponurym 
tonem. - Chociaż nie - dodał po chwili i twarz mji się rozjaśniła. - Gdy te wszystkie chłopki z 
różnych planet ujrzą nasze heroiczne wyczyny, nie zabraknie nam rekruta. Bez kłopotu znajdziemy 
nowych idiotów gotowych wspinać się po murach dla chwały imperatora.
    Sten aż podskoczył, gdy za jego plecami huknęła wojskowa orkiestra. Obaj wyprostowali się na 
baczność,   widząc   maszerującą   równym   szykiem   kompanię   reprezentacyjną   Własnych   Pretorian 
Imperatora.   Oddali   honory   i   przytulili   się   do   ściany,   by   przepuścić   formację   złożoną   z   ponad 
sześciuset osób strzegących na co dzień pałacu. Wszyscy byli w mundurach z lśniącej skóry i przy 
broni. Na piersiach pobłyskiwały rozmaite odznaczenia.
        Na   czele   maszerował   dowódca   jednostki,   pułkownik   Den   Fohlee.   Sztywnym   gestem 
odpowiedział na salut Stena, po czym wbił służbowe spojrzenie w przestrzeń gdzieś przed sobą. 
Gdy oddział wtoczył się na plac defilad, przywitała go wrzawa.
       - Ojciec powiedział mi kiedyś, że są tylko dwa rodzaje mężczyzn - mruknął Lalbahadur. - 
Zwykle nie zwracam uwagi na takie poglądy. Osobiście uważam że jedyne dwie kategorie to ci, 
którzy dzielą wszystkich, oraz ci, którym takie rozróżnienia nie przychodzą do głowy. - Umilkł 
nagle, nieco zmieszany.
    - A co rzekł twój ojciec?
    - e jedni wolą barwny strój, drudzy pełny dzban. A pan, kapitanie, co lubi bardziej?
    - Nic z tego, sierżancie - wymamrotał z żalem Sten. - Wciąż jestem na służbie.
    Pożegnali się, oddając honory, i przysadzisty podoficer zniknął w głębi tunelu. Stenowi zostało 
jeszcze kilka minut do obejścia wart, ruszył zatem do wyjścia, by zerknąć na paradę pretorian.
    Byli dobrzy, nawet bardzo dobrzy. Nie mogli być inni. Mężczyźni i kobiety od lat ćwiczący się 
tylko i wyłącznie w posłuszeństwie oraz umiejętności  wielogodzinnego sterczenia  na warcie w 
absolutnym   bezruchu.   Poza   tym   do   perfekcji   opanowali   jeszcze   inny   rodzaj   sztuki   -   paradną 
musztrę.

background image

        Sten   wiedział,   że   ocenia   ich   niesprawiedliwie,   ale   kilka   razy   zdarzyło   mu   się   zostać 
oddelegowanym do zadań defiladowych i stwierdził, że woli już czyszczenie wychodków. Owszem, 
widok   maszerujących   żołnierzy   może   być   atrakcyjny,   szczególnie   dla   pewnych   typów 
niepoprawnych militarystów. Jednak tacy ludzie nigdy się nie zastanawiają, ile czasu uczestnicy 
podobnego pokazu muszą zmarnować uprzednio na glancowaniu butów i oporządzenia, ile godzin 
tracą na wyczerpujące próby.
    Mimo wszystko Sten oddawał pretorianom honor. W swoim fachu byli genialni. Maszerowali z 
archaicznymi karabinami, ponieważ standardowa w gwardii broń na pociski antymaterii nijak nie 
nadawała się do musztry, nie miała też nasadki na bagnet. W czterdziestym stuleciu uniwersalny 
otwieracz do konserw pojawiał się już tylko podczas defilad.
    Zwarty szereg pretorian dźwigał na ramionach ponadmetrowe fuzje.
    Na komendę broń została opuszczona do poziomu bioder; bagnety zalśniły niczym płot włóczni.
       Szeregi rozdzieliły się i zaczęły krążyć  wkoło siebie. Jedni mijali  drugich, przemykając  o 
centymetry od ostrzy. Sten miał nadzieję, że podoficerowie nie pomylą komend i nie naprodukują 
paradnych szaszłyków.
     Ostatecznie towarzystwo przegrupowało się, wykonało w tył zwrot i zaczęło pokaz musztry z 
bronią. Przytupując rozgłośnie, prezentowano na ramię broń, do nogi broń i z powrotem. Potem 
nadeszła pora na bardziej wymyślne sztuczki, w tym markowane ataki tyralierą.
       Sten przyglądał się temu wszystkiemu, czując, że z każdą chwilą rośnie jego współczynnik 
cynizmu. Nigdy nie studiował historii wojskowości dość wnikliwie, by wiedzieć, jak wyglądała 
walka w zamierzchłych czasach
    - Fajnie - mruknął. - Ale czy tak wygląda wojenne starcie?
    
Rozdział trzeci

    Niektóre osoby budzą sympatię od pierwszego spojrzenia. Zdają się egzystować jakby na nieco 
wyższym poziomie niż inni, same też odnajdują swe odbicie we wszystkich, których napotkają. 
Życie   postrzegają   jako   sztukę   samą   w   sobie,   przez   co   czasem   mogą   być   uważane   za   istoty 
pretensjonalne, ale potrafią też pokpiwać z tej drobnej przywary.
    Takimi jednostkami byli Marr oraz jego kochanek, Senn. Waśnie podziwiali paradę i nie mogli 
się nachwalić pretorian.
    - Co za smakowite chłopaki - powiedział Marr. - Te mięśnie, ta woń piżma. Prawie chciałoby się 
być człowiekiem.
    - Nawet gdybyś był to i tak nie wiedziałbyś, jak dobrać się do takiego pięknisia - odparł Senn. - 
Jednak rozumiem aluzję. Dawno już nie dostawiłeś się do mnie.
    - Ależ ja ich tylko podziwiam. Tacy młodzieńcy po prostu cieszą oko i to nie ma nic wspólnego z 
seksem. Wciąż myślisz tylko o jednym.
    - To nie ja, Marr, lecz moje gonady. Zresztą, nie spierajmy się, kochany. Bawmy się. Wiesz, jak 
uwielbiam wszystkie przyjęcia.
       Senn spuścił z tonu. Nieładnie się zachował. Zupełnie jak człowiek w rui. Przysunął się do 
partnera i splótł swoje antenki z jego czułkami. Obaj przepadali za podobnymi uroczystościami.
       W rzeczy samej, mało który obywatel Imperium wiedział o wszelkich przyjęciach więcej niż 
Senn i Marr. Ich gatunek specjalizował się w celebrowaniu różnych okazji. Trochę półcieni, bufet, 
interesująca rozmowa i już czuli się szczęśliwi. Na Centralnym Świecie oficjalnie zajmowali się 
dostawą artykułów żywnościowych na dwór imperatora. Narzekali wprawdzie, że masowe spędy są 
dla   ich   firmy   deficytowe,   ale   byli   zbyt   dobrymi   przedsiębiorcami,   aby   tego   typu   uwag   nie 
wypowiadać zbyt głośno. Dzięki pomysłom imperatora mieli zamówienia na kilka lat z góry.
    W epoce, która generalnie nie służyła trwałości więzów małżeńskich czy jakichkolwiek innych, 
milchenowie  zdecydowanie  się wyróżniali.  Marr i Senn stanowili  parę już od ponad stulecia  i 
deklarowali, że mieliby ochotę dzielić stół i łoże jeszcze przez co najmniej sto lat. Zresztą na 
planecie Frederick Dwa, skąd pochodzili, nie było  to coś niezwykłego. Milchenowie nierzadko 
kojarzyli  się   na  całe   życie.   Za   regułę  należało  też   uznać   fakt,  że   w przypadku   przedwczesnej 

background image

śmierci   jednego   partnera,   ten   drugi   odchodził   w   niebyt   ledwie   kilka   dni   później.   Wieloletnie 
związki   tworzyły   się   zawsze   między   przedstawicielami   tej   samej   płci,   dla   wygody   narracji 
nazwijmy ją męską. Druga płeć, powiedzmy: żeńska, nosiła nazwę ursoola. Były to najpiękniejsze i 
najbardziej subtelne istoty we wszechświecie, ale żyły tylko kilka miesięcy. Przez ten czas musiały 
się rozmnożyć, toteż z konieczności prowadziły bardzo bujne życie seksualne. Szczęśliwa męska 
para milchenów miała w swoim czasie szansę na dwa lub trzy związki z ursoolami. Z takiego 
połączenia rodziło się dwóch męskich przedstawicieli gatunku i pół tuzina ursool. Matka miała 
tylko parę chwil, by wyszeptać potomstwu kilka pełnych miłości słów. Potem odchodziła z tego 
padołu, a ojcowie zajmowali się wychowywaniem latorośli.
        Dla   milchenów   życie   stanowiło   jedno   pasmo   tragedii   związanych   z   osobliwym   cyklem 
rozwojowym.  Miłość nieodwołalnie  splatała  się ze śmiercią  i samotnością.  Z tego też  powodu 
mieszkańcy   planety   Frederick   Dwa   wytworzyli   system   społeczny   sankcjonujący   trwałe   więzi 
partnerskie   między   przedstawicielami   tej   samej   płci.   Marr   i   Senn   uchodzili   za   typowych 
przedstawicieli swego gatunku. Cechowało ich wzajemne oddanie i niezwykłe poczucie piękna.
     Byli smukli, wzrostu około metra, porośnięci puszystą złocistą sierścią. Mieli wielkie, czarne i 
wilgotne oczy, które dostrzegały dwukrotnie większe spektrum barw niż ludzkie organy wzroku. Na 
czubku kształtnych głów znajdowały się antenki służące do odbioru bodźców zapachowych. Za 
pośrednictwem   czułków   milchenowie   obdarowywali   się   też   pieszczotami,   łagodniejszymi   niż 
muśnięcie piórka. Najwyższa czułość kubków smakowych, umiejscowionych na czubkach palców 
nieco małpich dłoni, czyniła z milchenów niezrównanych specjalistów od wyżywienia. Imperator 
często   mawiał,   że   to   najlepsi   szefowie   kuchni,   którzy   potrafią   doskonale   wykorzystać   każdy 
produkt spożywczy. Prócz chiłi, oczywiście.
    Siedzący w objęciach Marr i Senn chłonęli widowisko. Nic nie umykało ich uwagi.
    Marr ogarnął spojrzeniem sektory dla najwyższych dostojników.
    - Wszyscy tu są, dosłownie wszyscy.
    - Zauważyłem. Jest też paru takich, których być nie powinno.
    Wskazał na sektor naprzeciwko, gdzie siedział Kai Hakone wraz ze swymi kompanami.
    - Biorąc pod uwagę, jakie recenzje dostał po ostatnim przedstawieniu, to chyba brak mu wstydu, 
że wciąż publicznie obnosi swą facjatę.
    Marr zachichotał.
        -   Wiem.   Ale   czy   to   nie   wspaniałe?   Jest   tak   głupi,   że   nawet   zgodził   się   zostać   gościem 
honorowym na naszym przyjęciu.
    Senn aż zadygotał.
    - Nie mogę się doczekać. Mówię ci, krew popłynie.
    - Co masz na myśli? - Marr podejrzliwie spojrzał na partnera. - A może nie powinienem pytać?
    Senn zaśmiał się cicho.
    - Zaprosiłem też grono krytyków teatralnych.
    - Wiedzą?
    - Jasne, są zachwyceni. Przyjdą niezawodnie. 
       Milchenowie zachichotali na myśl o złośliwym żarcie i raz jeszcze spojrzeli na Hakone'a. Z 
pewnością nie podejrzewał, co go spotka już za kilka dni?
    
        Kai   Hakone,   dla   niektórych   największy   dramaturg   swoich   czasów,   dla   innych   grafoman 
tysiąclecia, nawet nie myślał o zbliżającym się przyjęciu.
       Twórcę otaczał ponad tuzin wielbicieli, półmiski ze znakomitymi  daniami wciąż napływały 
wartkim strumieniem, ale duch zabawy gdzieś się ulotnił. Już na samym początku każdy zauważył, 
że mistrz jest w niezbyt dobrym nastroju. Po cichu uznano, że widocznie ma akurat kolejny atak 
złego humoru, więc zaprzestano głośnych rozmów na ten temat. Tylko co pewien czas ktoś zerkał 
ukradkiem na posępnego twórcę, nader rosłego, solidnie umięśnionego mężczyznę z wielką szopą 
potarganych włosów, ciężkimi brwiami i głęboko osadzonymi oczami.
    Hakone siedział jak na szpilkach. Czuł narastające napięcie. Cały czas obsesyjnie myślał tylko o 
jednym.   Owszem,   wszystko   zostało   przygotowane,   ale   jeśli   gdzieś   tkwił   błąd?   Jeśli   się   nie 

background image

powiedzie?  A może  jednak o czymś  zapomniał?  Coś przeoczył?  Sam powinienem dopilnować 
sprawy do końca, pomyślał. Niepotrzebnie całkowicie zawierzyłem innym.
        I   tak   ciągle.   Powtarzał   sobie   w   myślach   poszczególne   etapy   planu.   Tłum   ryknął   witając 
kolejnych zawodników, ale Kai Hakone ledwie słyszał gromkie owacje. Dla niepoznaki klasnął 
kilka razy, ale przed oczami nieustannie miał plastyczne obrazy śmierci i zagłady.
    
    Ostatnia z orkiestr zeszła z placu, zniknęli też tancerze.
    Tłum cichł z wolna.
        Z   bramy   wyłoniły   się   dwa   potężne   ślizgacze   towarowe,   pełne   stalowych   elementów, 
podnośników oraz lin. Sunęły metr nad gruntem, zatrzymywały się co parę chwil, a wtedy żołnierze 
w kombinezonach roboczych wyskakiwali, aby ułożyć  kilka stalowych bloków na placu. Obok 
każdej metalowej konstrukcji zrzucano kłąb lin i kabli. Nie trwało długo, a okolica wyglądała jak 
miejsce zabaw olbrzymiego dziecka, które nie potrafi porządnie pozbierać swych klocków. Tor 
przeszkód był prawie gotów.
        Gdy   ślizgacze   skończyły   rozładunek   naprzeciwko   zamku,   z   wysokości   czterystu   metrów 
opuszczono dwie wielkie tarcze strzelnicze. Każda była gruba na trzy metry i podbita stalą. Potem 
wyszło   sześć   orkiestr.   Z   wielkim   zapałem   grano   coś,   w   czym   jedynie   znawcy   wojskowości 
rozpoznali  oficjalny marsz  Imperialnej  Artylerii.  Nikt jednak  już nie  pamiętał,  że ta  pradawna 
melodia niegdyś nosiła tytuł: “Kanonierom słoń nadepnął na ucho".
    Na końcu nadjechały dwa mniejsze ślizgacze, a każdy wiózł dwudziestu żołnierzy i działo. Nie 
były to gigantyczne masery bojowe czy standardowe lasery Imperialnej Artylerii, ale tak zwane 
działa górskie. Nieduże, na kółkach, pochodziły z epoki nieco tylko późniejszej niż ładowane od 
przodu czarnym prochem potwory, które dekorowały blanki pałacu.
        Wojacy   wyładowali   oręż,   po   czym   stanęli   na   baczność   w   dwuszeregach.   Dowódcy 
poszczególnych   grup   zasalutowali,   a   po   chwili   coś   potężnie   gruchnęło   na   blankach   i   chmura 
prochowego dymu spowiła mury pałacu. Zaczęli.
       Dyscyplinę tę określano różnymi  nazwami: “wyścig artyleryjski", “przenoszenie dział" albo 
“pokaz głupoty". Rywalizujące zespoły miały za zadanie ruszyć własne działo z miejsca, przenieść 
je przez przeszkody, ustawić na wyznaczonym stanowisku, nabić, wycelować i trafić pociskiem w 
tarczę. Wygrywał ten, kto pierwszy ugodził cel.
    Użycie antygrawitacyjnych podnośników czy obchodzenie przeszkód nie było dozwolone. Działa 
należało rozebrać na części i ręcznie odtransportować na koniec trasy. Zawodnicy niewątpliwie 
musieli   wykazywać   się   niejakimi   talentami   gimnastycznymi   oraz   manualnymi.   Ważne   też 
wydawały   się   skłonności   cierpiętnicze,   na   przykład   w   razie   upuszczenia   sobie   lufy   na   nogę. 
Ostatecznie żelastwo w całości ważyło ponad tonę, a przy dźwiganiu takiego ciężaru o wypadek 
nietrudno.
      W tym roku rozgrywki zapowiadały się wyjątkowo ciekawie. W finale po raz pierwszy brały 
udział jednostki spoza gwardii. Z jednej stronie stanęli obcy z 28. Pułku Inwazyjnego, z drugiej zaś 
mężczyźni i kobiety z Trzeciej Dywizji Gwardii.
        Ponadto   szczególne   zainteresowanie   zawodami   wzbudzał   fakt,   że   tylko   przy   tej   jednej 
konkurencji  igrzysk   Dnia   Imperium   zezwalano   na   przyjmowanie   zakładów.   Oficjalnie   przyjęto 
wynik osiem do pięciu dla Trzeciej Gwardii; jednak publiczność miała swoje zdanie. Ludzie z 
Centralnego Świata widzieli w drużynie obcych czarnego konia, więc inwestowali zgodnie z tym 
przekonaniem, nieludzie zaś stawiali głównie na faworytów.
    Patrząc na obcych można było pomyśleć, że bogowie są niekiedy sentymentalni. N'ranya należeli 
do typów antropoidalnych, ale ważyli około trzystu kilogramów, a na dodatek wywodzili się z 
gatunku nadrzewnych drapieżców, doskonale przystosowanych do życia w dżungli. Poza tym, co 
ciekawe, bez trudu radzili sobie z zadaniami z dziedziny geometrii i trygonometrii.
       Przed grupą gwardzistów stanęło trudne zadanie. Drużyna ludzi od dawna ćwiczyła w pocie 
czoła. Teraz jej członkowie uwijali się niczym mrówki. Kapitan zdjął z działa celownik i podbiegł 
do pierwszej przeszkody, gdzie czekało już dwóch jego podwładnych z wcześniej zdemontowanymi 

background image

zakotwiczeniami.  Wspólnie  rzucili  dowódcę  wraz  celownikiem  na  górę,  potem  z  kolei  kapitan 
pomógł im wspiąć się na przeszkodę, zeskoczył i ruszył do następnego bloku.
        Działo   zostało   już   rozdrobnione.   Obok   siebie   leżały   lufa,   podwozie,   łożysko,   mechanizm 
oporopowrotnika. Dwójka na górze złapała ciśnięte im liny i zaczęła mozolnie wciągać wszystko na 
stalowy blok. Reszta skoczyła na drugą stronę, by tam odbierać militarny złom.
    N'ranyowie radzili sobie o wiele prościej. Dwóch rzucało kawał żelastwa w górę, dwóch łapało 
go na przeszkodzie i dwóch zbierało u podstawy.
    Każda drużyna działała po swojemu. Przy barierze z sieci n'ranya wysunęli się na prowadzenie,  
gdyż zamiast kombinować, po prostu złapali części działa i szybką, małpią wspinaczką pokonali 
metalową konstrukcję.
     Z kolei ludzie sporo zyskali dzięki nietypowemu podejściu do stalowego “pająka". Podważyli 
blok i przeciągnęli wszystko pod spodem.
    Przy ostatniej przeszkodzie grupa gwardii miała kilka sekund przewagi nad rywalami. Składanie 
dział przebiegało niemal symultanicznie.
        N'ranyowie   jeszcze   nie   skończyli   montować   poszczególnych   części,   gdy   kapitan   gwardii 
mocował już celownik, a ładowniczy zrobił swoje i zatrzasnął zamek. Pozostało tylko zakotwiczyć 
całość, strzelić, no i trafić. W boju nigdy nie bywało tak łatwo. Przeciwnik wszakże postanowił 
zmienić reguły. Kapitan n'ranyów zignorował przyrządy celownicze. Nastawił działo, patrząc przez 
lufę. Odsunął się w ostatniej chwili, gdy ładowniczy wsuwał pocisk do komory nabojowej. Potem 
jeszcze na oko ocenił konieczny kąt uniesienia. Reszta obsługi odskoczyła na boki, dowódca zaś 
huknął pięścią pocisk z taką siłą, że ten wyleciał z lufy i trafił w sam środek celu.
        Oczywiście   natychmiast   zgłoszono   szereg   protestów,   ale   ostatecznie   bukmacherzy   uznali 
wygraną obcych. Z ponurymi minami wzięli się do wypłaty zakładów.
    W tym samym czasie wysokie dowództwo gwardii doszło do wniosku, że dobrych kanonierów 
nigdy dosyć i postanowiło wysiać na światy n'ranyów kilku co lepszych artylerzystów.
    
    Tanz Sullamora był wściekły. Patriotyczne zachowanie kosztowało go sporo grosza.
       Gdy po raz pierwszy usłyszał, że w konkurencji weźmie udział drużyna obcych, oburzył się 
jedynie. Stwierdził bowiem, że publiczne poniżanie nieludzi podczas takiego święta nie leży w 
interesie Imperium.
       Oburzenie zaś ustąpiło miejsca zdumieniu, gdy usłyszał, że mieszkańcy Centralnego Świata 
faworyzują obcych w zakładach. Patriotyzm nakazał Sullamorze stawiać na ludzi. Po przegranej 
ciągle  powtarzał  sobie,   iż  mimo  wszystko   uczynił   słuszny  gest  i  mniejsza   o  stracone   kredyty. 
Zresztą uważał, że walka od samego początku była nierówna. N'ranyowie to mieszkańcy dżungli, 
myślał,   prymitywny   lud,   który   niedawno   zarzucił   kanibalizm.   Jasne   że   lepiej   radzą   sobie   z 
noszeniem   ciężarów.   Imperator   powinien   pamiętać,   że   chociaż   nie   można   odmówić   obcym 
obywatelstwa Imperium, to jednak należy im wskazać właściwe miejsce.
    Ta refleksja sprowadziła Sullamorę na ziemię. Przypomniał sobie, jakie siedzisko przypadło mu 
w udziale. Choć tyle zrobił dla Imperium, nie został zaproszony do loży honorowej. Niezliczone 
akty dobroczynne, miliony kredytów wydanych na dzieła sztuki o wymowie patriotycznej... i nic. 
Zabrakło   dla   niego   miejsca   nawet   w   bocznej   loży.   Musiał   zadowolić   się   krzesłem   na   skraju 
pierwszego kręgu. Tuż obok pospólstwa.
    To już nie ten sam człowiek, pomyślał Sullamora o imperatorze. Tak, zmienia się i to na gorsze, 
co świadczy o postępującej korupcji Imperium.
    Snując takie rozmyślania, Tanz Sullamora nie podzielał radosnej atmosfery święta.
    
    Pokazy zawsze musiały mieć punkt kulminacyjny. Oczywiście główna atrakcja co roku powinna 
być bardziej widowiskowa i wymyślna. Tym razem zadanie nie należało do trudnych.
    Poprzednie przedstawienie przygotowywała Ósma Dywizja Gwardii. Jej dowództwo postanowiło 
zaprezentować wówczas możliwości bojowe pojedynczego piechura wyposażonego w nowoczesny 
sprzęt bojowy.

background image

       W tym celu wymontowano ze ślizgaczy moduły McLeana i zaopatrzono pojazdy w lżejsze, 
dające tylko połowę mocy baterie. Tak zmodyfikowane mieściły się w żołnierskich plecakach. W 
rezultacie wojacy skakali po całym polu niczym monstrualny rój pcheł.
       W programie przewidziano błyskawiczny atak na pozycje przeciwnika. Na próbach wszystko 
szło wspaniale. Zapomniano tylko o jednym: sprawdzić prognozę pogody. Na Centralnym Świecie 
często wieją silne wiatry,  a tamtego dnia wichura przeistoczyła  się w istny huragan. Skutkiem 
takiego zaniedbania szeregi atakujących zostały dosłownie zdmuchnięte na tereny przeznaczone dla 
publiczności. Wojacy nie mieli powodów do narzekań, wielu zawarło szereg niespodziewanych a 
cennych znajomości. Nawiązało się nawet kilka przyjaźni. Tylko w drugim kręgu odnotowano parę 
niegroźnych   obrażeń.   Tam   też   doszło   do   nieprzyjemnej   wymiany   zdań.   Sam   imperator   przez 
dłuższą chwilę nie mógł pozbierać się z podłogi po ataku śmiechu.
     Śmiech śmiechem, ale Ósmą Gwardyjską ostatecznie przeniesiono za karę do sektoru Smoka, 
gdzie   od   prawie   roku   mordowała   się   z   kilkoma   światami   pogranicza,   zamieszkanymi   przez 
dysydentów. Wysiłki niefortunnych piechurów owocowały czymś, co z daleka mogło przypominać 
zawieszenie broni.
       W tym roku pole do popisu otrzymała Dwunasta Dywizja Gwardii. Dowodzący nią generał 
najpierw długo bił się z myślami, w końcu jednak znalazł wyjście z opresji.
     Pokaz rozpoczął się salwami laserowych dział i szeregiem głośnych eksplozji. Wiązki laserów 
odbiły się od przygotowanych wcześniej tarcz i nie czyniąc żadnych szkód uleciały w niebo. Potem 
pododdziały Dwunastej Gwardyjskiej zaczęły przebijać się na arenę.
        Imperator   z   uznaniem   pokiwał   głową.   Rzadko   widywało   się   inscenizacje   przedstawiające 
planowy odwrót całej dywizji.
    Specjaliści od łączności wezwali transportowce, które zaraz wypadły zza horyzontu i wypuściły 
rój ładowników. Niebo wkoło statków pojaśniało od ognia przeciwlotniczego (były to wypuszczone 
wcześniej balony wypełnione lżejszym od powietrza gazem; każdy został pomalowany idealnie 
matową   czarną   farbą   i   wyposażony   w   mały   ładunek   z   czasowym   zapalnikiem).   Ładowniki 
przysiadły na ziemi i zgarnęły piechurów. Wtedy jednostki wsparcia huknęły ze wszystkich luf. 
Widzów aż zatkało. Sam imperator omal nie zleciał z siedziska. Jednego tylko nie mógł pojąć: 
jakim sposobem udało się tym draniom upozorować ogień maserów?
    Potem gwiazdy zgasły na niebie - to dwa długie na kilometr pancerniki klasy Hero zawisły nad 
placem defilad. Plunęły taką nawałą pocisków, aż “ogień naziemny" ucichł i transportowce oraz 
statki wsparcia mogły stromymi  świecami wzbić się na wyższy pułap. Gdy zniknęły w lukach 
pancerników, te uruchomiły napęd systemu Yukawy i zupełnie pionowo runęły w otchłań nieba. 
Huknął jeszcze grom, gdy gdzieś wysoko przekroczyły barierę dźwięku i było po wszystkim.
    Tłum oszalał.
    Wieczny Imperator nalał sobie drinka i postanowił, że Dwunasta Gwardyjska nie pozna uroków 
służby w sektorze Smoka.
    
       Godfrey Alain obserwował wzlatujące pancerniki z mocno mieszanymi  uczuciami. Oczyma 
duszy widział identyczne okręty unoszące się nad ruinami jego własnego świata. Oceniał, że nie 
minie rok, a obraz ów stanie się rzeczywistością. Dojdzie do inwazji i zabijania w imię pokoju.
       Alain miał już wcześniej do czynienia z gwardzistami, tak osobiście jak i na płaszczyźnie 
strategicznej, więc dobrze znał ich możliwości. Ale wiedza teoretyczna to jedno, a widok dwunastu 
tysięcy żołnierzy sprawnie i szybko ewakuowanych spod ognia nieprzyjaciela, to drugie. Pokaz 
wywarł na nim niezapomniane wrażenie.
    Wiedział też, że jest jedynym człowiekiem, który może powstrzymać nadciągającą inwazję. Tahn 
umyje ręce, pomyślał, a moja sprawa zostanie zaprzepaszczona na wieki.
    Alain nie był zarozumialcem. Rzeczywiście wszystko wskazywało na to, że tylko on jeden mógł 
odmienić los planety.
    Niestety, pechowym zbiegiem okoliczności została mu już tylko niecała doba życia.
    Na arenie pojawił się prawie tysiąc klaunów. Publiczność obserwowała ich wyczyny w sympatią. 
A było na co patrzeć.

background image

    Naprzeciwko loży imperatora zebrała się grupa “pijanych żołnierzy" pragnących za wszelką cenę 
oddać honory siedzącemu na wysokości władcy. Po krótkiej przepychance skonstruowali mocno 
chwiejną wieżę. Na jej szczycie stanął zataczający się “wojak". Wykonał wręcz podręcznikowy 
salut, potem runął do tyłu i wykonawszy trzy salta, wylądował pewnie na ugiętych nogach.
     Gdzie indziej klauni taczali się w beczkach i niczym muchy wspinali na mury. Wszystkie ich 
poczynania były niezwykle ryzykowne. Wykonywali w powietrzu nieprawdopodobne akrobacje. 
Parodiowali walki bokserskie i zapaśnicze.
    Tłum poddał się ich urokowi.
    Głośniki oznajmiły, że oto występuje “Imperialny Zespół Gimnastyczny", co brzmiało ładnie, ale 
mijało się z prawdą. Taki zespół nigdy nic istniał. Tylko imperator wiedział, że za pajacowanie są 
odpowiedzialni członkowie Sekcji Modliszki, superelita komandosów, specjaliści od nader tajnych i 
niebezpiecznych akcji.
    Obecne na widowni dzieci bawiły się niemal równie dobrze jak Wieczny Imperator.
    
    Dawniej doktor Har Stynburn obserwowałby pokazy ze swojej prywatnej kabiny lub zajmował 
miejsce gdzieś w drugim kręgu publiczności. Najpewniej jednak zostałby zaproszony przez swoich 
możnych pacjentów do loży honorowej.
    Ale obecne czasy należało uznać za podłe.
    Stynburn siedział z tyłu, na jednej z twardych ław przeznaczonych dla mieszkańców Centralnego 
Świata.
    Mieszkańców! Wieśniaków raczej.
    Stynburn niewątpliwie był rasistą, a bogowie lubią sobie czasem zażartować z podobnych typów. 
Cały rząd przed nim wypełniali robotnicy portowi, z których żaden nie reprezentował ludzkiego 
gatunku.   Ośmionożni   przedstawiciele   plebsu   mieli   na   dodatek   mocno   w   czubie,   wywijali 
transparentami,   żarli   coś   nieopisywalnego   i   sączyli   niesprecyzowane   trunki.   A   wszystko   pod 
samym nosem Stynburna.
    Co gorsza, w szale entuzjazmu wciąż rozdziawiali zębate gęby, widniejące na szczytach łbów, i 
gwałtownie wydawali rozmaite, niemiłe dla ludzkiego ucha dźwięki.
    Gdy jeden palnął doktora w twarz przekąską (wyglądała jak gotowany na miękko kapelusz), ten 
poczuł się zmuszony do wygłoszenia reprymendy.  Miast przeprosin usłyszał tylko pytanie, czy 
może ma ochotę w szczególny sposób uświetnić obchody Dnia Imperium? Kwestii towarzyszyło 
już mniej dwuznaczne wystawienie dwóch ostrych jak igły macek.
    Doktor przesunął palcami po starannie zaczesanych siwych włosach. Był jeszcze młody, wciąż 
nie potrzebował ani transplantacji ani zastrzyków.
        Zrezygnowany,   wbił   spojrzenie   w   ekran,   na   którym   dokazywali   klauni.   Potem   pokazano 
rozchichotanego imperatora i równie dobrze bawiących się dostojników.
    Stynburna ogarniał coraz gorszy humor. Już gdy wchodził na widownię, bezpieczny jak sądził i 
w pełni anonimowy, wydało mu się, że kątem oka dostrzega człowieka, którego sam wcześniej 
wynajął.
    Mylił się, ale dobry nastrój prysnął. A jeśli opłacony oprych nie czekał, gdzie mu kazano? Ale 
jak   to   sprawdzić?   Wynajęcie   doświadczonych   kryminalistów   doktor   uważał   za   optymalne 
rozwiązanie, lecz tego typu ludzie słynęli przecież z niesłowności.
        Depresja   zaczęła   ustępować,   gdy   w   pobliżu   zjawił   się   strażnik.   Ostrym   głosem   upomniał 
robotników portowych. Zagroził, że jeśli nie przestaną się wydzierać, to zaraz wylecą z widowni. 
Zrobiwszy swoje, stróż porządku ruszył wyżej. Po drodze jednak zatrzymał się na chwilę i posłał 
Stynburnowi podejrzliwie spojrzenie.
       Sam wiem, że nie pasuję do tego towarzystwa, pomyślał Stynburn. Ale co zrobić? No dalej, 
ruszaj, chłopie. Nie podchodź do mnie. Dla własnego dobra.
    Stynburn nie przesadzał. Szereg lat temu inny chirurg wszył mu miniaturowy granat w miejsce 
wyrostka   robaczkowego.   Zapalnik   mieścił   się   między   łopatkami.   Ładunek   był   dość   silny,   aby 
unicestwić nosiciela  i wszystko  na obszarze dwudziestu metrów kwadratowych  wkoło. W celu 

background image

wywołania eksplozji należało równocześnie gwałtownie cofnąć obie łopatki i przegiąć kręgosłup do 
tyłu.
     Ale tym razem nie było to konieczne. Strażnik poszedł dalej, a Stynburn wbił oczy w arenę i 
roześmiał się, widząc kolejne figle klaunów.
    
       Fala lodowatego zimna przebiegła Marrowi po plecach. Nie wiedział, o co chodzi, ale ufał 
instynktowi, temu samemu, który przez tysiąclecia ratował jego przodków w puszczach Frederick 
Dwa. Serce mu załomotało, odsunął się nieco od Senna.
    - Co się stało, kochany?
    - Pojęcia nie mam. Cos.... Coś jest nie tak...
    Senn spróbował uspokoić partnera, przytulić go ponownie, ale Marr potrząsnął głową i wstał.
    - Zabierz mnie do domu - powiedział. - Jakoś już przeszła mi ochota do zabawy.
    
Rozdział czwarty
    
      Niuchacz poruszył się lekko, gdy Sten podszedł do garderoby. Miniaturowe zębatki i łożyska 
zatrzeszczały,   antenki   drgnęły   jak   u   małego   gryzonia.   Maszynka   wahała   się   przez   jakieś   pół 
sekundy, aż smyrgnęła do wnętrza. Postukując odnóżami, zaczęła obchód pomieszczenia.
       Sten odsunął się i zlustrował wieszaki pełne mundurów i szat ceremonialnych wszelakiego 
przeznaczenia. Były tu między biała toga i zmiennobarwny garnitur.
    Baza danych w pokoju Stena zawierała historię wszystkich tych szat. Na przykład togę imperator 
przywdziewał podczas wizyty w małym systemie Rażą, gdzie nosił tytuł Pierwszego Filozofa. Pawi 
garnitur zaś miał najpewniej coś wspólnego z Mardi Gras. Stenowi brakło czasu, by zapamiętać 
takie detale. Ostatecznie piastował stanowisko szefa ochrony imperatora dopiero od paru miesięcy i 
wciąż   dowiadywał   się   nowych   rzeczy.   Do   tej   pory   jedno   tylko   opanował   należycie:   sztukę 
izolowania Jego Wysokości od spiskowców, zamachowców, natrętów i fanatyków.
       Chroniący imperatora  system  bezpieczeństwa  miał  dość złożoną strukturę. Pierwszym  jego 
elementem były wojskowe oraz policyjne siły Centralnego Świata. Drugim - wsparte elektroniką 
służby pałacowe. Spośród nich najbardziej rzucali się w oczy pretorianie. Zwykle służyli tylko za 
wypucowane   do   połysku   dekoracje   bram   i   korytarzy,   w   razie   konieczności   mogli   jednak 
wspomagać policję w tłumieniu zamieszek, gdyby takowe wybuchły.
    Dalej należało wymienić służby pałacowe rekrutujące się głównie z członków Sekcji Modliszki, 
Korpusu Merkurego i gwardii.
        Ostatnie   ogniwo   stanowili   gurkhowie,   kompania   licząca   stu   pięćdziesięciu   mężczyzn 
pochodzących bez wyjątku z ziemskiego Nepalu. Rekrutowali się głównie z klanów Thapa, Pun, 
Ala   i   Rana,   czyli   najbardziej   szanowanej   arystokracji.   Formalnie   byli   najemnikami,   podobnie 
zresztą jak wszyscy ich przodkowie w okresie ostatnich dwóch tysięcy lat.
        Niscy   i   krępi   cechowali   się   przede   wszystkim:   serdecznością,   poczuciem   humoru   oraz 
obowiązku, niebywałą wręcz sprawnością i wytrzymałością. Kompanią dowodził sierżant-major 
Lalbahadur  Thapa,  bezpośredni  podwładny Stena.  Kapitan wykonywał  również  zadania  oficera 
łącznikowego między gurkhami a imperatorem i personelem pałacu.
     Obecny przydział znacznie różnił się od Sekcji Modliszki, gdzie Sten spędził dotąd większość 
czasu. Zamiast cywilnego ubrania nosił teraz brunatny mundur gurkhów. Został też uszczęśliwiony 
ordynansem. I to było dobre, chociaż czasem, szczególnie na kacu, Stena drażnił fakt, że Naik 
Agansing Rai głośno i kwieciście komentował wszystkie potknięcia przełożonych.
        Niezależnie   od   przebiegu   dalszej   kariery,   kapitan   na   zawsze   miał   zachować   dwie   rzeczy 
świadczące o jego bliskim kontakcie z gurkhami: czarny emblemat kukri do noszenia na paradnym 
mundurze oraz sam nóż.
       Czekając, aż niuchacz zakończy pracę, Sten był uzbrojony właśnie w owo kukri i pistolet na 
antymaterię - typową broń mantisowców.

background image

        Maszynka   obeszła   garderobę,   po   czym   wróciła   do   Stena.   Pisnęła   z   cicha   sygnałem   ,   jest 
bezpiecznie".   Oficer,   zamknąwszy   drzwi,   skierował   mechaniczne   bydlątko   w   dalszą   drogę. 
Prywatne apartamenty Jego Wysokości należało uznać za czyste.
       Sten znów sięgnął po listę czynności kontrolnych, koniecznych do przeprowadzenia w tym 
skrzydle   pałacu.   Zmiana   wart...   Odbyła   się   zgodnie   z   planem.   Porucznicy   pewnie   zadbali   o 
wszystko, pomyślał z nadzieją.
    - Nie chciałbym przeszkadzać, kapitanie, ale...
    Sten obrócił się na pięcie, odruchowo układając prawą dłoń w taki sposób, żeby w mgnieniu oka 
dobyć nóż z rękawa. Spojrzał i...
        Na   wprost   stał   Wieczny   Imperator.   Gospodarz   uśmiechnął   się   lekko,   widząc   rumieniec 
oblewający oblicze Stena. Oficer zbeształ się w myślach. Wciąż reagował nazbyt pobudliwie jak na 
kogoś, kto pełni służbę w pałacu.
    - Odpręż się, kapitanie. Sten przyjął pozycję spocznij.
    Imperator znów się uśmiechnął i mruknął coś o militarnych zboczeniach każących każdą sugestię 
traktować   jak  komendę.  Sten   zmieszał  się   jeszcze   bardziej.  Imperator  nie   kontynuował   wątku. 
Ostatecznie wcale nie pragnął wprawiać Stena w zakłopotanie. Zrzucił wizytowy strój, w którym 
przyszedł, i pociągnął nosem.
    - Chciałem tylko zmienić ubranie. Cuchnę jak kozioł.
    - W porządku, sir. Czy mogę się odmeldować?
    - Rozczarowuje mnie pan, kapitanie - zadudnił imperator z głębi szafy. Sten przebiegł w myślach 
listę swoich ewentualnych grzeszków. Co przeoczył?
    - Pracuje pan tu już... Jak długo?
    - Dziewięćdziesiąt cztery cykle, sir.
    - Właśnie, tyle czasu kręci się pan po mojej sypialni, szarpie mi nerwy kontrolami, a ja jeszcze 
ani razu nie widziałem pańskiego sławnego noża.
    - Noża, sir? - spytał szczerze zdumiony Sten. Potem przypomniał sobie o schowanej pod pachą  
broni. - Ach tego!
    Imperator wyjrzał z garderoby. Miał na sobie zwykły szary szlafrok.
    - Właśnie.
    - No, jest o tym w moich aktach Modliszki, sir, i... i...
       - Wiele można znaleźć w dokumentach tej formacji, kapitanie. Kiedyś przejrzałem pańskie 
dossier. Ot tak, by zyskać całkowitą pewność, że awansowałem właściwego człowieka na właściwe 
stanowisko. No i przeczytałem o nożu - dodał imperator dostrzegając niespokojny błysk w oczach 
podwładnego. - Stamtąd dowiedziałem się również, że lubi pan wypić.
    Oficer poczuł pustkę w głowie. Na wszelki wypadek postanowił się nie odzywać.
    - Ale rozmiary tej słabości do trunków dopiero trzeba będzie sprawdzić. - Imperator skierował się 
do   sąsiedniego   pokoju,   lecz   przystanął   w   progu.   -   To   zaproszenie,   kapitanie,   a   nie   rozkaz. 
Oczywiście, jeśli już wypełnił pan swoje obowiązki - dodał i zniknął za drzwiami.
    Podczas służby w Sekcji Modliszki Sten nauczył się niejednego. Wiedział, na ten przykład, jak 
zabijać.   Co   więcej,   znał   sporo   sposobów   uśmiercania   przeciwnika.   Potrafił   obalić   rząd, 
przeprowadzić atak i odwrót, umiał nawet zbudować niedużą bombę atomową. Przede wszystkim 
zapamiętał jednak, że zaproszenie przełożonego zawsze należy traktować jak rozkaz. Szczególnie w 
wypadku, gdy bezpośrednim zwierzchnikiem jest sam Wieczny Imperator.
    Nie namyślał się długo. Szybko wydał zastępcy kilka zwięzłych poleceń, a następnie ogłosił, że 
sam kończy na dzisiaj służbę. Potem wziął głęboki oddech i ruszył do gabinetu imperatora.
    
        Sten   gładko   przełknął   ciemny   płyn,   a   odstawiwszy   szklankę,   spojrzał   na   wyczekującego 
imperatora.
    - To szkocka? - spytał.
    Władca przytaknął i nalał następną kolejkę.
    - Jak ci smakuje?

background image

       - Niezłe - powiedział Sten rozmyślnie nie dodając “sir" na końcu. Uznał, że w podobnych 
sytuacjach   zwyczaje  kantyny  oficerskiej  obowiązują  także   w  gabinecie   Jego Wysokości.   - Nie 
rozumiem, czemu pułkownik... to znaczy generał Mahoney ciągle narzekał.
    Imperator uniósł brwi.
    - Mahoney mówił coś o mojej szkockiej?
       - Och, bardzo mu smakowała - odparł wymijająco Sten. - Powtarzał tylko, że do picia tego 
alkoholu trzeba przywyknąć.
    Pochłonął następną dawkę, cmoknął ze znawstwem i pokręcił głową.
    - Ale pańską szkocką przyswaja się bez kłopotu.
    Był to szczery komplement dla imperatora, który od lat starał się udoskonalić dobrze pamiętany z 
młodości trunek.
        -  W   takim   razie   wychylmy   jeszcze   ze   dwie   szklaneczki   -   powiedział   władca,   napełniając 
naczynia - a potem zajmiemy się naprawdę mocnymi alkoholami.
      Ostrożnie uniósł leżący pośrodku stołu nóż Stena, by raz jeszcze go obejrzeć, po czym oddał 
broń właścicielowi.  Był  to obusieczny sztylet,  niegdyś  własnoręcznie  wykonany przez  Stena  z 
rzadkiego kryształu. W najgrubszym miejscu miał dwa i pół milimetra, przy ostrzach zaś robił się 
cienki na jedynie piętnaście molekuł. Użytkownik mógł bez najmniejszego wysiłku przeciąć nim 
diament. Imperator uważnie obserwował jak Sten chowa nóż w pochwę pod pachą.
    - Wprost niesamowite - mruknął Jego Wysokość. - Co prawda też niezbyt zgodne z regulaminem, 
ale biorąc pod uwagę, gdzie pan ma regulaminy,.. - dodał wieloznacznie i poczekał, aż jego słowa 
wywrą odpowiednie wrażenie. - W każdym razie Mahoney mówił, że nie jest pan służbistą.
    Stena zatkało, więc milcząc sięgnął po szklankę.
    - Z ulicznego rzezimieszka na kapitana gwardii - powiedział imperator z zadumą. - Nieźle, młody 
człowieku. Całkiem nieźle. A co potem, kapitanie?
     Gestem powstrzymał Stena od wygłoszenia jakiegoś komunału na temat pozostania w służbie 
Jego Imperialnej Mości.
    - Pytam, czy naprawdę bawi pana rola trepa? Sten wzruszył ramionami.
    - To moja robota.
    Władca powoli pokiwał głową.
    - Też tak myślałem. O fachu inżynierskim, rzecz jasna, nie o wojsku. Nie cierpię armii. Nigdy za 
nią nie przepadałem, pomimo że mam pod sobą więcej żołnierzy niż... - Nie dokończył. Wypił. - W 
każdym razie - rzekł po chwili - zamierzałem poświęcić się inżynierii. To właśnie miała być moja 
robota na całe życie. - Wieczny Imperator otrząsnął się, jakby zdumiony zasobami swojej ponad 
tysiącletniej pamięci. - Świat się zmienia, kapitanie - stwierdził w końcu. - Nawet pan nie wie jak 
bardzo.
       Sten przytaknął  w milczeniu  z nadzieją, że tak właśnie powinien  się zachować. Imperator 
skwitował jego starania lekkim uśmieszkiem i sięgnął do szuflady antycznego biurka, skąd dobył 
butelkę całkiem bezbarwnego płynu. Otworzywszy ją, napełnił obie szklanki po wręby.
    - Przed panem ostatnia próba, kapitanie Sten - powiedział. - Zakończy ona trzymiesięczny okres 
stażu. Jeśli przejdzie pan ten test pomyślnie, znajdzie się pan pod pełną opieką imperium.
       Imperator  wychylił  porcję trunku o mocy stu osiemdziesięciu  procent i z hukiem odstawił 
szklankę. Przyglądał się uważnie, jak kapitan sięga po swoją porcję, od niechcenia bada bukiet, 
wzrusza ramionami i gładko przełyka całość.
    Sten z kamienną twarzą podsunął szklankę do butelki, prosząc o dolewkę.
    - Świetne. Metaliczny posmak...
    - Pochodzi z chłodnicy - wyjaśnił imperator. - Destyluję ten alkohol w samochodowej chłodnicy. 
Właśnie po to, by uzyskać odpowiedni bukiet.
    - Aha - mruknął wciąż niewzruszony Sten. - Ciekawe. Chętnie skosztowałbym więcej...
     Gospodarz nalał, a gość w milczeniu opróżnił naczynie. Imperator patrzył zdumiony. Sten pił 
superwódkę jak wodę!
    - Koniec żartów! - wybuchnął w końcu władca. - To najsilniejszy alkohol, na jaki kiedykolwiek 
trafiłeś. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Nie strugaj ze mnie wariata.

background image

    Sten prawie się obruszył.
       - Owszem, słaby nie jest - rzekł, broniąc swej niewinności. - Ale, bez obrazy, piłem już coś  
mocniejszego.
    - Co? - Imperator aż podskoczył.
    - Stregg.
    - Jaki stregg, do cholery?
    - Trunek obcych - odparł Sten. - Ludzie nazywają ich Bhorami. Nie wiem, czy Wasza Wysokość 
pamięta, ale...
    - Ach tak. To ci z gromady Wilka? Uczyniłem ich gospodarzami systemu czy coś w tym rodzaju?
    - Coś w tym rodzaju.
    - Więc jak smakuje ten stregg? Jest lepszy od mojego bimbru? A może masz trochę?
    Sten przytaknął.
    - W kwaterze. Jeśli Wasza Wysokość pragnąłby skosztować, zaraz wyślę gońca.
    - Wysyłaj!
    
    Imperator wzniósł szklanicę do toastu.
    - Na... mojej matki - wybełkotał. - Na mojej matki... Jak brzmiał toast Bhorów?
    - Na brodę mojej matki - wykrztusił równie zamroczony Sten.
    - Właśnie. Na brodę mojej matki.
    Imperator strzelił jednego i złapał się biurka, gdyż nagle świat zawirował wkoło.
    - Do diabła z bimbrem - mruknął władca. - Stregg to dopiero jest coś. A jak szedł ten drugi tost,  
znaczy toast? Coś o ojcu...
    - Na zamarznięty tyłek!
    - e jak? Skandal! Aaa... to był toast. Właśnie! Na zmarznięty tyłek mego ojca! - Uniósł szklankę 
do ust. Dopiero wtedy pojął, że jest nie napełniona. Zdumiony, przyjrzał się pustemu naczyniu, 
westchnął i stanął prosto. - Zęby to! Całkowicie się spiłem.
    - Taa jest - wybełkotał Sten. - Stregg czyni cuda. Znaczy, że Wasza Wysokość też... Cholera... 
Która godzina? Muszę na służbę.
    - Wykluczone. Nie u mnie. Nie cierpię pijanych. Zresztą abstynentów też nie znoszę. W ogóle im 
nie ufam.
    - Czy mam przez to rozumieć, że już wyleciałem?
    - Bzdura! Nie zwalniam pijanych. Najpierw wytrzeźwiejemy, potem cię wywalę.
    Imperator pozbierał się jakoś, zachwiał, ale ostatecznie odzyskał pion.
        -   Pora   na   stew   Angelo   -   stwierdził.   -   Tylko   to   może   jeszcze   uratować   twoją   pięknie 
zapowiadającą się karierę.
    - Stew? Co to takiego?
       - Aaaa... nie powiem.  Gdybyś  wiedział,  nigdy byś  go nie tknął. Leczy raka... już się nim 
kurowaliśmy... Tak czy siak, jedynie stew Angelo zdoła rozgrzać nasze zmarznięte tyłki...
       Odpłynął w dal korytarza. Sten przybrał pozycję odległą od pionu ledwie o czterdzieści pięć 
stopni i potupał za gospodarzem.
    
    Zapachy panujące w prywatnej kuchni Wiecznego Imperatora sprawiły, że żołądek Stena zaczai 
wyprawiać harce. Kapitan, choć mocno nietrzeźwy, z niekłamanym  podziwem obserwował, jak 
równie upojony imperator czyni cuda, pomniejsze i całkiem pokaźne. Te drobniejsze dotyczyły 
sprawnego   doboru   przypraw,   znaczniejsze   zaś   były   związane   z   nożem   kuchennym   -   antykiem 
francuskiego pochodzenia, ostrym niczym brzytwa. Jego Wysokość zręcznie kroił na cieniutkie 
plasterki wszystko co tylko nawinęło mu się pod rękę, bezbłędnie odmierzał proporcje składników, 
a na dodatek w ogóle nie przerywał konwersacji.
    Sten w tym czasie pełnił służbę przy szkle. Pilnował, by w naczyniach nie zabrakło stregga.
    - No to po jednym. Spokojnie, stew Angelo już nadciąga.

background image

       Sten łyknął ostrożnie i poczuł jak miniaturowy ładunek termonuklearny penetruje mu gardło. 
Dawka podziałała jednak leczniczo. Może to zresztą podświadomość kapitana ocknęła się w końcu 
i zdecydowała, że najwyższy czas zaprowadzić trochę porządku.
        Prywatna   kuchnia   Jego   Wysokości   była   kilkakrotnie   większa   niż   zwykłe   tego   typu 
pomieszczenia   czterdziestego   stulecia,   znajdujące   się   na   cywilizowanych   planetach.   Kuchnię 
władcy należało też uznać za supernowoczesną. Miała skryte w ścianach klimatyzowane szafki oraz 
skomputeryzowane lodówki.
       Sterylny i prawie wcale nie używany system odprowadzania odpadków stanowił istne dzieło 
sztuki. Wyglądało na to, że imperator nie produkuje odpadków w większej ilości.
    Największe wrażenie robił ogromny kloc ze szczególnie twardego i rzadkiego w tej dobie drewna 
dębowego. Pośrodku blatu widniał zlew z nierdzewnej stali, woda szumiała w nim nieustannie. 
Wszystko, co według imperatora nie nadawało się do stewu (ani do niczego innego) trafiało właśnie 
do zlewu i natychmiast gdzieś znikało.
       Za gospodarzem czerniał wielofunkcyjny piec o grubych ścianach. Wewnątrz znajdował się 
stalowy ruszt, porządny rożen (z paleniskiem na szczapy drewna) i ze sześć okazałych palników. 
Sądząc po zapachu, używano jakiegoś naturalnego gazu.
    Z komentarzy imperatora wynikało, że stew Angelo składa się z cienko pokrojonej chorizo czyli 
podsuszonej meksykańskiej kiełbasy, opiekanej (wraz ze sporą ilością czosnku) na oliwie z oliwek 
zaprawionej tajskim pieprzem. Smakowity zapach skłonił Stcna do łyknięcia streggu i pilniejszego 
nastawienia ucha.
    - Kiedyś nie zwracałem uwagi na żarcie - mówił imperator. - Traktowałem je jak paliwo. Żołądek 
narzeka, to się go ładuje i koniec.
    - Chyba rozumiem - stwierdził Sten, wspominając czasy, gdy pracował jako robotnik.
    - Możliwe. Tak czy inaczej, byłem przeciętnym inżynierem, jakich wiciu. Tura robocza, potem 
urlop. Zalać pałę, zabawić się z dziewczyną. I tak w koło. Żarcie nie stanowiło żadnej atrakcji.
    To Sten także pojmował. Życie szulera wyglądało całkiem podobnie.
       - Potem ruszyłem po szczeblach kariery. Wspinałem się coraz wyżej w hierarchii kompanii, 
wyznaczali mnie do długotrwałych prac, aż w końcu zaczęło mi brakować czasu na cokolwiek. Tyle 
mogłem sobie urwać wolnego, żeby akurat starczyło  na dobry obiad. Zacząłem więc dogadzać 
swemu   żołądkowi.   Na   początku   odtworzyłem   sobie,   co   gotowali   tata   i   babcia.   Przyrządzałem 
potrawy według ich przepisów. - Postukał się w głowę. - Dziwne, jak wszystkie smaki i zapachy 
zapadają nam w pamięć. Po pewnym czasie sam kombinowałem. Tak właśnie wymyśliłem stew 
Angelo, najlepsze lekarstwo na kaca w dziejach ludzkości. A pewien pirat, Mex, nauczył mnie... ale 
to zupełnie inna historia...
        Imperator   odstąpił   od   garnków,   aby   łyknąć   stregga.   Uśmiechnął   się   pod   nosem   i   zakąsił 
kawałkiem kiełbaski. Potem znów sięgnął po nóż. Skroił pięć cebul oraz ćwierć kilo pomidorów.
    - Wiele lat później wynalazłem AM2. Wtedy właśnie zacząłem klecić to cholerne imperium...
    Sten nagle wszystko sobie przypomniał. AM2. Początek imperium. Wówczas nastąpił przełom w 
dziejach wszechświata, a ten wyglądający na trzydzieści parę lat mężczyzna mówił o sprawie tak 
zwyczajne. Do Stena niespodziewanie dotarło, że rozmawia z żywą legendą, człowiekiem, który 
zaczął epokowe dzieło prawie dwadzieścia wieków .temu. Imperator nie zwrócił uwagi na minę 
gościa.
       - W końcowym efekcie osiadłem na laurach i rychło zacząłem się potężnie nudzić - ciągnął 
gospodarz, jakby rozprawiał o zeszłorocznym śniegu. - Miałem pod sobą z tuzin systemów, kilka 
miliardów miliardów megakredytów w bankach. I co dalej? "Co można  zrobić z taką forsą? - 
Pokazał Stenowi, że pora dolać stregga. - W końcu wymyśliłem. Stwierdziłem, że mogę ugotować 
sobie cokolwiek zapragnę. Tyle że nie lubiłem tego nowoczesnego żarcia, które serwowano od 
jakichś siedmiu stuleci. Chciałem dobrej, starej kuchni. Zacząłem eksperymentować. Kupowałem 
zapomniane   już   książki   kucharskie.   Przywracałem   antyczną   gastronomię   do   życia.   -   Imperator 
wyjął z lodówki pół kilo krwistej wołowiny i zaczął siekać ją na plasterki. - Cholera. Tej części 
roboty akurat nie lubię.

background image

    Zgasił płomień pod kiełbasą i ustawił kolejny rondel. Na spód nalał jeszcze ostrzej przyprawionej 
oliwki,   dorzucił   nieco   szałwi,   cząbru   oraz   tymianku,   potem   skruszył   w   dłoniach   kilka   liści 
rozmarynu   i   narzucił   je   na   wierzch.   Zamieszał,   poczekał   chwilę,   po   czym   dodał   mieszankę 
pomidorów i cebuli. Znów zamieszał. Wyłączywszy palnik, spojrzał na Stena z zamyśleniem. Po 
chwili ponownie zaczął mówić. Równocześnie obtaczał kawałki wołowiny w mące i ciskał je do 
miski z nasionami ostrej papryki.
    - Rozumiem, że z twojej perspektywy to mało ciekawe, po prostu zamierzchła historia. Myślisz 
pewnie: stary się rozgadał i zapomniał o dniu dzisiejszym.
    Sten już był gotów wyrazić święte oburzenie, ale imperator gestem dłoni nakazał mu milczenie.
    - Zapewniam cię - stwierdził całkiem trzeźwym głosem - że ja pamiętam to równie dobrze jak ty 
ubiegły  tydzień.   Ale  do  rzeczy.  Teraz  nastąpi  kulminacyjny   moment.  -  Dla  podkreślenia  wagi 
sprawy   wychylił   pół   szklanki   stregga.   -   Jak   sobie   radzisz,   kapitanie   Sten?   Czy   ci   się   podoba 
pałacowa służba?
    Sten szybko rozważył odpowiedź. Paragraf pierwszy w nieoficjalnym “Podręczniku przetrwania 
dla młodszych oficerów" brzmi: gdy starszy oficer pyta ciebie, co myślisz, łżyj jak najęty.
    - Całkiem, całkiem - stwierdził dyplomatycznie.
    - Kłamczuszek - rzekł imperator.
        Paragraf   drugi   wspomnianej   powyżej   księgi   pouczał:   gdy   podczas   picia   z   przełożonym 
zostaniesz przyłapany na kłamstwie, idź w zaparte i łżyj tym bardziej.
    - Ależ Wasza Wysokość! To chyba jedna z najciekawszych...
    - Niniejszym unieważniam paragraf drugi, kapitanie. Słucham.
    - Nuda uszami wyłazi, tylu tu palantów - wyrzucił z siebie Sten. - Poza tym polityka nigdy mnie 
nie interesowała.
    - No, tak lepiej - mruknął imperator. - A teraz posłuchaj pewnej rady... - Przerwał, by podpalić 
płomień pod kiełbasą. Gdy mieszanka już uzyskała odpowiednią temperaturę, wrzucił do rondla 
wołowinę. - Po pierwsze, biorąc pod uwagę twój młody wiek, masz wielkie szczęście, że trafiłeś do 
pałacu.
       Sten chciał się zgodzić, ale gospodarz zgasił jego zapały spojrzeniem. Równocześnie mieszał 
wołowinę, czekając, aż spiecze się na ciemny brąz.
     - Ale: nie zagrzewaj tu zbytnio miejsca. Strata czasu. Po drugie, obecny przydział będzie ci w 
przyszłości zarówno wielką pomocą jak i nie mniejszą przeszkodą. W aktach to wygląda wspaniale: 
“W takim a takim wieku został dowódcą ochrony imperatora". Jednak trafisz na przełożonych, 
starszych  od ciebie,  którzy z zazdrości uznają, że chyba  miałem jakieś niecne powody,  by cię 
zatrudnić. Mów, co chcesz, będą i tacy.
    Imperator wyciągnął wielki stalowy rondel, do którego wrzucił całą mieszaną do ostatniej chwili 
masę. Zaraz potem dodał pomidory z cebulą. Wszystko przyprawił różanym pieprzem, dolał nieco 
stołowego czerwonego wina, sporo sosu z wołowiny, dołączył bryłkę cilantro (czyli prasowanych 
liści kolendry), nakrył rondel i zwiększył płomień. Gdy zawartość zaczęła się gotować, wyłączył 
palnik. Zamieszał danie, a potem usiadł obok Stena i łyknął solidnie stregga.
    - Czy zdajesz sobie sprawę, kapitanie, że masz w generale Mahoneyu prawdziwego mentora.
    - Owszem.
    - To dobrze. Zawsze możesz na niego liczyć. Przyznaję, że robisz na mnie coraz lepsze wrażenie, 
ale muszę cię ostrzec. Miewam swoje humory i lepiej nie tkwić u mego boku zbyt długo. Gdy coś 
idzie nie tak jak powinno, wyładowuję złość na tym,  kto akurat stoi obok. Niekiedy nawet na 
samym sobie...
    - Chyba już znalazłem się w podobnej sytuacji.
    - Jasne. To dobre doświadczenie dla młodego oficera. Gówno zawsze płynie z góry. Jeśli o tym 
pamiętasz, poradzisz sobie również na szczycie.
       Stew był gotowy. Imperator wydobył z szafki dwie imponującej wielkości miski. Stenowi aż 
ślinka ciekła. Cilantro pachniało mu jak cała tropikalna dżungla. Łzy napłynęły do oczu kapitana, 
gdy gospodarz ustawił przed nim pełną michę. Poczekał jeszcze, aż władca ukroi dwie skiby świeżo 
wypieczonego razowego chleba i poda białe masło.

background image

       - Zatem już wiesz, o co chodzi. Na razie rób swoje. Radzę też, byś zapomniał o genialnych 
pomysłach   oraz   zabawach   typu   płaszcza   i   szpady.   Takie   rzeczy   nie   zaprowadzą   cię   daleko. 
Następnym etapem będzie szkoła pilotażu. Ani słowa, nie protestuj! Wiem, że trzeba należeć do 
marynarki. Ma być, jak mówię. Wstąpisz do nich i zostaniesz pilotem.
     Imperator powoli rozsmarował masło. Sten poszedł w jego ślady. Pilnie łowił przy tym każde 
słowo.
        -   Bez   trudu   dotrzesz   na   stanowisko   porucznika,   potem   kapitana   -   kontynuował   władca.   - 
Zostaniesz   dowódcą   statku,   a   przy   odrobinie   szczęścia   również   całego   zespołu.   Stamtąd   już 
niedaleko do admirała.
        Zmieszany  Sten  pociągnął  ze  szklanki.   Admirał?  Gówno. Nikt  nie  zrobi  mnie   admirałem, 
pomyślał. Imperator znów nalał.
     - Zwykłem słuchać moich admirałów - powiedział. - Rób, co każę, a gdy wrócisz tu za jakieś 
pięćdziesiąt lat, pewnie i twoje słowa będą dla mnie wiele znaczyły.
    Zagarnął łyżką kęs stewu.
       - Jedz, synu. Wspaniałe żarcie! Rozjaśnia myśli. Pali uszy. Oczyszcza krew. Ostatni etap to 
awans na admirała floty.
    Sten przełknął. Natychmiast zdrętwiał mu język. Następnie w żołądku zapłonął całkiem pokaźny 
ogień  eksplozji   atomowej.   Łzy  pociekły  z   oczu,  nos  zawilgł,  uszy  poczerwieniały.   Krążący  w 
żyłach stregg wrzasnął potężnie, rzucając się do ucieczki przed molekułami pieprzu.
    - I jak? - spytał imperator.
    - Uff! - Sten wreszcie odzyskał oddech. - A jeśli nie mam raka?
    - Nie przejmuj się i jedz. Wszystko przed tobą.
    
    
Rozdział piąty

       Imperator miał same kłopoty z Centralnym Światem. Ściśle mówiąc, były to dwa problemy. 
Pierwszy sprowadzał się do pytania, czemu stolica imperium przypomina jedno wielkie bagno? Od 
ponad   tysiąca   lat   władał   międzygwiezdnym   mocarstwem,   a   na   własnym   podwórku   zdawał   się 
bezsilny. Drugie pytanie wynikało z pierwszego i brzmiało: co spaprał?
       Centralny Świat stanowił wręcz klasyczny dowód twierdzenia, że nawet najlepszy plan może 
wziąć w łeb. Również plan architektoniczny. Dawno temu Wieczny Imperator doszedł do wniosku, 
że zatłoczona  Ziemia nie nadaje się na stolicę imperium.  Działo się to w czasach, gdy młody 
jeszcze   władca   właśnie   przekonał   ostatnich   niedowiarków,   że   naprawdę   kontroluje   w   pełni 
produkcję   i  dystrybucję   AM2  (opartego   na  antymaterii   źródła  zasilania  dla   silników  pojazdów 
kosmicznych) i że na pewno nikomu nie pozwoli na złamanie monopolu.
     Jego Wysokość wybrał Centralny Świat z kilku powodów. Przede wszystkim planeta nie była 
zamieszkana.   Poza   tym   klimatycznie   do   złudzenia   przypominała   Ziemię.   Miała   też   sporo 
naturalnych satelitów idealnych do budowy portów przeładunkowych. Dla reszty istniała wyłącznie 
jako numer  w katalogach.  Imperator  kupił  ją i nadał jej nazwę. Wprawdzie  panował wówczas 
jedynie nad jakimiś sześcioma setkami systemów, ale wiedział, że z czasem imperium się rozrośnie, 
a więc zakwitnie też biurokracja. Gdzieś tę tłuszczę należało pomieścić.
        Nie   chcąc   zostawiać   niczego   przypadkowi,   wynajął   najlepszych   planistów.   Ci   rozrysowali 
szerokie   bulwary   oraz   cudowne   parki.   Podzielili   grunty   na   parcele,   które   następnie 
powynajmowano   na   mocy   stuletnich   kontraktów.   Aby   uchronić   piękno   nowego   świata   przed 
zbrukaniem,   postanowiono,   że   plan   każdego   budynku   musi   zdobyć   akceptację   specjalnej   rady 
składającej się po równo z architektów i artystów.
    Jednak mimo tych wszystkich zabiegów po tysiącu lat Centralny Świat najbardziej przypominał 
getto.
       Czemu? Jak zwykle zawiniły: chciwość, głupota, przekupstwo, stare ludzkie wady, o których 
istnieniu imperator dziwnym trafem zapomniał. Gdy ktoś wspominał mu o tym zaniedbaniu, władca 

background image

odpowiadał   cynicznie,   że   nie   tęskni   za   komentarzami,   jakie   zapewne   wypowiadali   szeptem 
niewolnicy triumfującego Cezara: “Każda chwała przemija".
     Teraz wystarczyło pojechać do odległego o pięćdziesiąt pięć kilometrów Fowler, najbliższego 
pałacowi miasta, i pochodzić trochę po ulicach, by poznać prawdziwe oblicze Centralnego Świata. 
Pod tym względem Fowler było całkowicie reprezentatywne.
        Dla  lepszego   zilustrowania  sprawy  wystarczy  przedstawić  historię  jednej  tylko   parceli.  W 
księgach wieczystych figurowała ona pod symbolem NHEBOFA13FFC2. Był to kwadrat o boku 
długim na pół kilometra, pierwotnie oddany w dzierżawę rozkochanemu w luksusach prezydentowi 
systemu   Sandia.   Szczęśliwy   najemca   postawił   w   rzeczonym   miejscu   budowę   stanowiącą 
skrzyżowanie   pałacu   i   ambasady.   Kiedy   jednak   władzę   w   systemie   przejęła   klika   o   bardziej 
spartańskich gustach, parcela została podnajęta kompanii handlowej. Ta zburzyła pałac i zaczęła 
wznosić   na   tym   obszarze   niebosiężny   biurowiec.   Po   niedługim   czasie   okazało   się   jednak,   że 
“Transcom"  popełnił  kilka błędów inwestycyjnych,  więc w obliczu kłopotów musiał przekazać 
budowę pomniejszym  przedsiębiorcom.  Im więcej pojawiało się pośredników, tym  wyżej  rosły 
czynsze. Obecnie koszt wynajmu niezbyt dużego biura (jeden pokój!) dorównywał sumie rocznego 
dochodu brutto średniej prowincji.
    Budynek “Transcomu" przekształcał się w urzędnicze slamsy tak długo, aż pewnego dnia całość 
wykupiła sułtanka Hafizu, która potrzebowała solidnego lokum na czas swych częstych wizyt w 
stolicy. Zburzono wysokościowiec i postawiono kolejny pałac.
       Wszystkie te zmiany dokonały się na przestrzeni zaledwie osiemdziesięciu jeden lat, a wedle 
ksiąg   wieczystych   najemcą   placu   nadal   pozostawał   prezydent   Sandii.   On   zaś   od   czterdziestu 
siedmiu lat pędził życie mnicha i za cały dom miał pilnie strzeżoną celę klasztorną.
       Przy podobnym  systemie  podnajmu nawet ściąganie czynszu bywało  kłopotliwe.  Skutkiem 
takiego a nie innego prawa, przy odbiorze miesięcznej raty musieli być obecni przedstawiciele 
każdej zainteresowanej strony. Szczególne trudności z pomieszczeniem tłumu inkasentów mieli 
użytkownicy kawalerek.
    Imperator świetnie wiedział, że nawet w epoce komputerów zwykli urzędnicy nadal są niezbędni, 
więc próbował jakoś zaradzić patologiom, forsując własne programy budowlane. Ale i one szybko 
trafiły w obce ręce, a wolny rynek wybujał na planecie niczym pole chwastów.
     Po ośmiuset latach bezowocnych wysiłków sięgnięto po ostatnią deskę ratunku i ustanowiono 
nader restrykcyjne prawa imigracyjne. Ustalono ścisły limit przybyszów, z których każdy musiał 
niezbicie udowodnić, że czeka na niego miejsce pracy (lub że potrafi je sobie stworzyć) albo że jest 
wręcz   nieprzyzwoicie   bogaty.   Kontrola   była   na   tyle   dokładna,   że   nie   notowano   przypadków 
naruszenia ustawy.
     W ten sposób obywatele Centralnego Świata stali się krezusami. W większości potencjalnymi, 
ale zawsze. Wszyscy, począwszy od akredytowanych dyplomatów, a skończywszy na żebrakach, 
mogli sprzedać swe prawo pobytu za całkiem pokaźną sumę.
       Rodowici tubylcy nie dawali się skusić. Woleli klepać biedę (względną, rzecz jasna, skoro 
gwarantowano im stały dochód, wyżywienie, wypoczynek i dach nad głową), miast migrować z 
wypchanymi  kieszeniami. Na Centralnym  Świecie biło serce imperium, tutaj wznosił się Dwór 
Tysiąca Słońc. Kto zdrowy na umyśle porzucałby takie miejsce?
    Czasem, w napadach złości czy ponurego nastroju wywołanego przez alkohol, imperator miotał 
groźby, że znacjonalizuje wszystkie budynki i co do jednego wyrzuci mieszkańców swojej planety. 
Jednak dobrze  wiedział,  że  żadna   reforma,   nawet  rolna,  nie  pokona  rozbuchanego  kapitalizmu 
czterdziestego stulecia.
        Łatwiej   było   zatem   zostawić   sprawy   ich   własnemu   biegowi.   Należało   pogodzić   się   z 
utrudnieniami wynikającymi z przeludnienia albo faktu, że plan dowolnego miasta tracił aktualność 
najpóźniej trzydzieści dni po wydaniu.
        Poza   miastami   i   parkami,   Centralny   Świat   obfitował   w   majątki   ziemskie,   zresztą   też 
podnajmowane.   Większość   z   nich   rozłożyła   się   możliwie   blisko   pałacowego   kręgu.   Dystans 
dzielący majątek od centrum władzy uchodził za wskaźnik prestiżu społecznego lokatora.

background image

    Oprócz pałacu i budowli towarzyszących, na gruntach imperatora stał tylko jeden jeszcze gmach. 
Był to parlament wzniesiony jakieś dziesięć kilometrów od Arundel. Władca uznał, że przecież 
gdzieś musi ulokować swoją świtę. Tak czy inaczej zaraz po zatwierdzeniu projektu nakazał usypać 
wysoką na kilometr, malowniczą górę, która odgrodziła go od parlamentu. Powiedział wówczas, że 
owszem, ścierpł obecność polityków, byle tylko nie wchodzili mu w pole widzenie, jeśli, rzecz 
jasne, sam ich nie wezwie.
     Można powiedzieć, że Centralny Świat był miejscem cokolwiek osobliwym. Na dodatek jakoś 
funkcjonował. Lub przynajmniej zdawało się, że tak jest. Trudno orzec, zła to czy dobra nowina.
        Pneumatyczna   kolej   łączyła   miasta,   transport   wewnątrzsystemowy   obsługiwały   pojazdy 
grawitacyjne. Transportowce spoza systemu zawijały do portów na satelitach lub do sztucznych 
księżyców, które też z konieczności zostały zbudowane. Stamtąd fracht leciał dalej albo wędrował 
ładownikami na powierzchnię planety.
     Na Centralnym Świecie znajdowało się pięć większych portów kosmicznych. Jak wszystkie w 
historii, uchodziły za miejsca ponure i pełne przemocy.
    Największy, Soward, leżał stosunkowo blisko Fowler. Kilometr od głównego lądowiska stał bar 
o nazwie “Covenanter".
    Soward cierpiał na brak terenów budowlanych, czym nie różnił się od reszty miast na planecie.  
Jednak magazyny i rampy przeładunkowe z przyczyn technicznych musiały solidnie opierać się na 
ziemi.  To na ich rozległych  dachach  wznoszono potem hale przylotów  i odlotów, biura, bary. 
Prowadziły do nich pajęcze konstrukcje wind oraz podjazdów.
        “Covenanter"   mieścił   się   na   trzecim   poziomie.   Aby   do   niego   dotrzeć,   należało   najpierw 
skorzystać w windy towarowej, potem z ruchomych schodów, a na końcu wspiąć się po zwykłych, 
śliskich od smarów stopniach. Mimo to bar zwykle był pełny.
    Ale nie tej, nad wyraz deszczowej nocy.
        Godfrey   Alain   wjechał   schodami,   po   czym   schował   się   w   cieniu,   by   odczekać   chwilę   i 
sprawdzić, czy nikt go nie śledził.
    Minęło kilka minut, wkoło szumiał tylko deszcz. Godfrey ciaśniej otulił się prochowcem, ale nie 
ruszył z miejsca.
    Przyjechał z Fowler, gdzie wynajął pokój w hotelu. Ten i jeszcze cztery inne pokoje w różnych 
hotelach dawały mu poczucie względnego bezpieczeństwa. W razie czego zawsze miał gdzie się 
schronić i przebrać. Mógł zmylić pogonie. Tak jak tym razem.
    Bardziej doświadczony agent zapewne wybrałby jakiś mniej kosztowny sposób maskowania. Nie 
mówiąc już o tym, że ktoś tak porządnie ubrany nie powinien szwędać się po dokach obfitujących 
w szemrane towarzystwo.
     Jednak Godfrey Alain nie był tajnym wywiadowcą, szpiegowaniem zajmował się niejako “po 
godzinach". Większość obywateli imperium znała go jako terrorystę. Sam określał siebie mianem 
rewolucjonisty, natomiast na rodzinnych światach Tahn uchodził za bojownika o wolność.
    Postaci tej nie zrodziła wielka polityka, lecz oddolna inicjatywa kilku wielkich grup społecznych. 
Światy Tahn pierwotnie zamieszkiwali uchodźcy, słabo wykształceni i na tyle mało znaczący, że 
imperium w ogóle się nimi nie interesowało. Skupisko ogarnęło kilkanaście planet i trwało z dala 
od nurtu dziejów. Jednak do czasu. Wcześniej czy później sprzeczność interesów obu systemów 
musiała  dać znać o sobie. Stało się to kilka pokoleń temu, kiedy prymitywni  osadnicy zaczęli 
szukać   miejsca   na   światach   pogranicza.   Tam   właśnie   trafili   na   nieliczne   jeszcze   skupiska 
kolonizatorów, obywateli imperium.
       Zderzenie dwóch kultur, mocno odmiennych, zaowocowało konfliktem. Obie strony zaczęły 
głośno domagać się pomocy. Światy Tahn nie dysponowały żadnymi środkami zbrojnego wsparcia, 
nie chciały też ryzykować bezpośredniej konfrontacji z mocarstwem.
        Imperium   zaś   wygospodarowało   w   tej   potrzebie   jedynie   kilka   drugo   -   i   trzecioliniowych 
oddziałów.   Osadziło   je   w   paru   garnizonach,   nakazując   pilnie   strzec   interesów   imperialnych 
pionierów.
    Jednym z miejsc ogarniętych konfliktem był system Caltor, tam właśnie urodził się Alain.

background image

        Przybysze   z   Tahn   tworzyli   mocno   zintegrowane   enklawy,   dzięki   czemu   ekonomicznie 
dominowali  nad pionierami.  Ci z kolei  rozproszeni i skłóceni,  nie zdołali  stworzyć  wspólnego 
frontu, ale czuli że mają za sobą siły garnizonu.
    Taka sytuacja rychło doprowadziła do pogromów. Podczas jednego z nich tłuszcza zamordowała 
rodziców Alaina.
    Mały chłopiec dobrze zapamiętał obraz krwawych szczątków. Nie zapomniał też lekceważącego 
stosunku,   jaki   prezentowały   władze   do   tego   “incydentu".   Nie   trwało   zatem   długo,   a   dzieciak 
poszedł do szkoły, szczególnej dość, bo uczącej jak przystosować ślizgacz do misji samobójczej, 
jak zrobić bombę zegarową czy jak przerobić powolny masowiec na statek średniego zasięgu. Po 
kilku   latach   nauki   Alain   potrafił   nie   tylko   wyprodukować   broń   palną   z   kawałka   rury,   ale   (co 
najważniejsze) został też fachowcem od organizowania ruchu oporu.
      Tajna organizacja zyskiwała zwolenników na kolejnych planetach a światy Tahn wspierały ją 
moralnie   oraz   materiałowo,   podrzucając   od   czasu   do   czasu   trochę   klasycznego   uzbrojenia. 
Obywatele imperium wytrwale zwalczali odszczepieńców, armia robiła co mogła, ale podziemie 
wciąż rosło.
       W pięćdziesiąt lat po utracie  rodziców, Alain stanął na czele ruchu oporu i oswobodzenia 
światów pogranicza.
    Jako osoba zasłużona otrzymał pewnego dnia zaproszenie do gromady Tahn. Oto wreszcie miał 
ujrzeć swą polityczną i ideologiczną ojczyznę. Wtedy właśnie rozczarował się okrutnie. Nie tego 
oczekiwał po światach, które w razie jego zwycięstwa objęłyby władzę nad pograniczem.
    Pierwszy dysonans stanowiła miejscowa polityka społeczna, drugim: sztywne podziały klasowe. 
Władze Tahn jak tylko mogły zachęcały obywateli do mnożenia się, co spowodowało monstrualną 
eksplozję demograficzną. Alain pochodził z planety pionierów, dlatego porządek społeczeństwa 
otwartego   uznawał   za   oczywisty.   W   systemie   Caltor   każdy   obywatel   posiadał   nieograniczone 
możliwości awansu i tylko od niego samego zależało, do jakiejś grupy, klasy czy warstwy dołączy. 
Będąc   w   gościach,   spotkał   się   jednak   z   kulturą   całkiem   obcą,   w   której   zjawisko   tego   typu 
ruchliwości   społecznej   po   prostu   nie   istniało.   Co   więcej,   ci   ludzie   wcale   nie   pragnęli   zmian. 
Skostnienie   sięgnęło   tak   daleko,   że   wojownik   nie   marzył   nawet,   aby   zostać   szlachcicem, 
wieśniakowi do głowy nie przychodziło  zająć się handlem i tak dalej. Kim się urodziłeś,  tym 
umierałeś.
     Alain poczuł, że w gruncie rzeczy nic go nie łączy z Tahn. Przypadek związał sojuszem dwa 
światy - jeden dynamiczny, rozwijający się i drugi, przypominający społeczną skamielinę.
       To dało bojownikowi do myślenia. Kolejnym inspirującym elementem stał się pokaz w Dniu 
Imperium.  Alain uświadomił  sobie, że jedno słowo Jego Wysokości  wystarczy,  by wymazać  z 
wszechświata całą rewolucję, wszystkich opozycjonistów, a także wspierających ich osadników z 
Tahn. Stosunek sił nie dawał tym ostatnim żadnych szans.
    Sześć miesięcy wcześniej Alain złożył nieoficjalną wizytę u imperialnego ministra bez teki, by 
wysondować grunt pod ewentualne porozumienie. Okazało się wówczas, że coś na kształt rozejmu 
powinno być możliwe. Z biegiem czasu koncepcja stawała się coraz bardziej realna.
     Podczas umówionego na dziś wieczór spotkania Alain chciał zaproponować przedstawicielowi 
imperium   nie   tylko   wstrzymanie   ognia,   ale   również   działania   na   rzecz   stworzenia   całkiem 
samodzielnej strefy buforowej między Tahn a imperium.
        Jak   dotąd   rozmawiał   o   tym   jedynie   z   najbardziej   zaufanymi   doradcami   oraz   dawnymi 
przyjaciółmi. Wolał, by wywiad Tahn nie dowiedział się o sprawie za wcześnie. Dotychczasowy 
sojusznik natychmiast ogłosiłby Alaina kontrrewolucjonistą i zajął się jego eliminacją.
    Zagorzali wrogowie imperium także chętnie ujrzeliby Alaina w kostnicy. Ten nie bał się śmierci, 
ponad   pięćdziesiąt   lat   guerrilli   znieczuliło   jego   psychikę.   Przerażała   go   jednak   wizja 
przedwczesnego odejścia. Najpierw pragnął, bowiem dotrzeć ze swoim planem do imperatora.
    Obecne spotkanie zaaranżowano w największej tajemnicy. Alain został wyposażony w komplet 
fałszywych a także autentycznych dokumentów oraz kart kredytowych i jako jeszcze jeden turysta 
przybył na Centralny Świat w czasie święta.

background image

        Już   w   pobliżu   Dworu   Tysiąca   Słońc   kilkakrotnie   otrzymał   instrukcje,   chociaż   nigdy   nie 
dostrzegł, kto właściwie wsuwa mu do kieszeni samoniszczące się karteczki z poleceniami.
       Na razie wszystko  szło jak najlepiej, czuł  się w miarę  bezpieczny.  Wyznaczenie  portowej 
tawerny na miejsce rozmów też wydawało się krokiem dobrze przemyślanym. Utrzymanie sprawy 
w tajemnicy było istotne nie tylko dla Alaina. Imperator również mógłby ucierpieć, gdyby rozeszła 
się wieść, że jego przedstawiciel prowadzi pertraktacje z terrorystą, który już dwakroć uszedł żywy 
z pułapek zastawianych przez oddziały z Sekcji Modliszki.
    Nikt go nie śledził.
       Alain ruszył po schodach. Dłoń zacisnął na schowanym w kieszeni płaszcza pistolecie i raz 
jeszcze obejrzał się przez ramię. Pokonał dziesięć metrów pomostu ze stalowej kratownicy. Daleko 
w dole błyszczały kałuże, po bokach sterczały ściany umocowanych do dźwigarów biur i małych 
sklepików.
       Z nadpsutego holograficznego neonu T E COV ANTER sączyło  się mdłe światło, a nieco 
czerwonego blasku przenikało przez drzwi baru. Nikt stamtąd nie wychodził.
    Starając się pozostać w cieniu, Alain skierował kroki do lokalu.
    
       Mężczyzna w nie ukończonym magazynie na drugim poziomie trzymał się z dala od otworu 
okiennego.   Wolał   nie   ryzykować,   bo   przecież   w   mroku   mógł   kryć   się   ktoś   z   lornetą   na 
podczerwień.
    Od dwóch godzin na zmianę omiatał kratownicę spojrzeniem i szeptem klął deszcz oraz własną 
głupotę,  e też  go podkusiło  wziąć  taką  robotę! Przychodził  tu  co wieczór  od trzech  tygodni  i 
sterczał aż do zamknięcia baru.
    Tak właśnie bywa, pomyślał, jeśli ktoś rozpaczliwie poszukuje pracy. Nawet, gdy z zawodu jest 
dynamitardem. Te typy musiały go wyczuć. Wiedzieli, dranie, że mimo wysokich kwalifikacji tym 
razem przyjmie każdą ofertę.
    Specjalista od bomb nazywał się Dynsman i wbrew własnym wyobrażeniom w żadnym razie nie 
był  profesjonalistą.  Mógł  uchodzić  za swojego rodzaju osobliwość. Urodził  się  na Centralnym 
Świecie. Jego starsi bracia nie zeszli na złą drogę tylko dlatego, że wcześniej wpadli na pomysł, jak 
ustawić się na czarnym rynku. Dynsman - mężczyzna niski i szczupłej budowy - też miewał czasem 
przebłyski geniuszu.
       Gdyby wypadki potoczyły się zwykłą koleją, chłopak pracowałby jako doliniarz, zdobyłby 
więzienne wykształcenie i został stałym  klientem nadzoru sądowego. Potem trafiłby pewnie na 
jakąś planetę przeznaczoną dla skazańców.
    Przypadek jednak zrządził inaczej. Drogę do sławy otworzyła mu drobna kradzież popełniona na 
szkodę gwardii. Starczyło, że strażnicy na jadącym ulicą ślizgaczu ciężarowym zagapili się akurat 
w tym momencie, gdy młody Dynsman sięgał po kuszący go drobiazg.
     Nielegalnie przywłaszczonym przedmiotem okazał się standardowy zestaw saperski złożony z 
zapalnika, zegara, ładunku oraz książeczki z instrukcją montażu. Kiedy Dynsman usiadł na dachu i 
zaczął oglądać zdobycz, dla której tyle zaryzykował, opanowała go wściekłość. Śmieci, zwykłe 
śmieci!
       Wszelako Dynsman był obywatelem Centralnego Świata, więc wiedział, że ze wszystkiego 
należy  zrobić   użytek.   Potem   poszło   już   szybko.   Stracił   trzy  palce,   opalił   sobie   włosy  i  został 
wyrzucony z domu, ale zdobył fach: z pewnej odległości, po zmroku i w gęstej mgle mógł ujść za 
specjalistę od materiałów wybuchowych.
     Przyłączył do grona przedstawicieli tej szlachetnej profesji. To dzięki niemu przenosiły się do 
niebytu kiepskie budowle nieruchomości opieszałych dłużników, wadzące komuś statki kosmiczne. 
Klienci walili drzwiami i oknami. W końcu zdarzyła się także wizyta zakamuflowanego oficera 
policji.
    Od tamtej pory Dynsman musiał co pewien czas zawieszać interes. Potem wychodził z więzienia  
i znów przystępował do pospiesznych robót rozbiórkowych.
    Jednak powinien się domyślić, że w obecnym zleceniu było coś trefnego. Po pierwsze, skąd ów 
mężczyzna zbyt wyluzowany jak na rakietera, miał tak wiele informacji o Dynsmanie? Wiedział 

background image

nawet, ile domorosły pirotechnik zalega u bukmachera i że ten właśnie zaczyna się zastanawiać nad 
sprawieniem dłużnikowi dodatkowego zestawu rzepek kolanowych. Cokolwiek oznaczałaby nazwa 
zabiegu w miejscowym slangu, z pewnością nie chodziło o pieszczotę.
       Po prawdzie nawet w dobrych  czasach  Dynsman  nie pogardziłby tymi  paroma  kredytami. 
Powszechnie wiedziano, że nic nie jest dla niego ważniejsze od gry w kości. Nawet, gdyby miały to 
być jego własne kości.
    Zleceniodawca określił robotę jako prostą.
       Chodziło o podłożenie bomby w “Covenanter". Nie byle  jakiej sidolówki, ale specjalnego, 
starannie zamaskowanego ładunku. Potem należało poczekać, aż do baru wejdzie pewien konkretny 
mężczyzna. Gdy to się stanie, Dynsman miał odliczyć sekundy i uruchomić machinę piekielną.
    Po wykonaniu zlecenia dostanie drugą połowę zapłaty, fałszywe papiery i bilet na statek. Opuści 
Centralny Świat.
       Dynsman znów pożałował po niewczasie decyzji. Honorarium było podejrzanie wysokie. I 
jeszcze to kosztowne wyposażenie: nocna lorneta z mnożnikiem, stoper dobrej marki, dopasowane 
słuchawki   z   parabolicznym   mikrofonem   podsłuchowym   i   niezawodny   zestaw   do   zdalnego 
odpalania.
    Dynsman czuł się jak bardzo mała rybka niespodziewanie wrzucona do basenu z rekinami. Nagle 
ujrzał kogoś nadchodzącego pomostem.
       Zmierzył  obcego spojrzeniem. Aha, pierwsza osoba od ponad godziny.  Eleganckie ubranie, 
okulary w ręku. Dynsman włączył podsłuch.
       Alain przystanął przed wejściem do baru. Z mroku wyłonił się Craigwel, osobisty asystent 
imperatora, specjalista od zakulisowej dyplomacji. Miał na sobie jaskrawy kombinezon inżyniera 
pokładowego. Wyciągnął obie dłonie przed siebie, pokazując, że nie chowa broni.
    - Inżynier Raschid? - spytał Alain. Dokładnie według instrukcji.
    - Tego imienia obecnie używam.
       Uradowany Dynsman omal nie zaczął pląsać z radości. Wreszcie! Wyłączył mikrofon, cisnął 
słuchawki na podłogę, a następnie sięgnął po stoper i detonator.
    Gdy obaj mężczyźni weszli do baru, zamachowiec zaczął odliczanie.
   
Rozdział szósty

    DZIESIĘĆ SEKUND:
       Janiz Kerleh była współwłaścicielką baru a także kucharką, barmanką i szefową sali. To ona 
wypieściła wnętrze lokalu do najdrobniejszego szczegółu.
    Pochodziła z rolniczej planety, ale nigdy nie zaznała losu biednej i zahukanej dziewczyny ze wsi. 
Mając piętnaście lat uznała, że dość się już napatrzyła na rodziców pracujących od świtu do zmroku 
na roli. Stwierdziła więc, że trzeba skorzystać z pierwszej nadarzającej się okazji i wziąć sprawy we 
własne   ręce.   Pomocą   w   realizacji   zamiaru   okazał   się   akurat   wędrowny   sprzedawca   słoni.   W 
rodzinnych stronach Janiz zwierząt tych używano jako siły pociągowej przy transporcie pni z lasu. 
Drzewa na tarcicę były zasadniczą uprawą planety.
       Sprzedawca słoni zabrał nastolatkę do najbliższego miasta. Tam już po dwudziestu minutach 
wiedziała, gdzie zbiera się lokalny babski wyż. Minęło jeszcze dziesięć minut, a złapała pierwszego 
w życiu klienta.
       Nowe zajęcie niewątpliwie należało uznać za ciekawsze niż wpatrywanie się w zad słonia, 
wszelako ono też miało swoje minusy. Najgorszy był brak higieny. Dziewczyna nigdy nie potrafiła 
zrozumieć, czemu odwiedzający ją napaleńcy nie myją przedtem zębów. Ostatecznie jednak zwykła 
panienka awansowała na madame i zgromadziła dość środków, by przenieść się na Centralny Świat.
    Ku jej rozczarowaniu kraina obiecana okazała się pełna nie tylko profesjonalistek, ale i amatorek  
gotowych   na   każdy   numer   w   zamian   za   obietnicę   prezentacji   na   dworze.   Tego   typu   pragnień 
koleżanek po fachu nijak nie pojmowała, jednakże wobec ostrej konkurencji dziewczynie wiodło 
się raczej kiepsko.

background image

     Wtedy poznała głównego inżyniera Raschida. Najpierw poszli do łóżka, potem pogadali, a że 
cechowało ich dość zbliżone poczucie humoru, zaczęli spotykać się częściej i nie tylko po to, by 
dać upust namiętnościom.
    Kiedyś Janiz zwierzyła się swemu adoratorowi, że największym jej marzeniem jest własny lokal 
gastronomiczny. Od dwudziestu lat wyobrażała go sobie, robiła nawet kartonowe modele. I tak się 
zaczęło.
    Niecały rok później, gdy stanowili już parę, a wspólny seks zajął drugoplanowe miejsce, panna 
Kerleh aż  wrosła  w podłogę  ze zdumienia,  gdy Raschid  wręczył  jej kartę  z numerem  konta i 
powiedział:
    - Chciałaś otworzyć własny bar? No to wchodzę do interesu.
     Postawił tylko jeden warunek: boks C miał pozostać do jego dyspozycji. Został też urządzony 
nieco odmiennie niż pozostałe pomieszczenia. Jakieś anonimowe dłonie zainstalowały pod boazerią 
i obiciami szereg najlepszych urządzeń przeciwpodsłuchowych. Na metr od stołu nie było już nic 
słychać. Raz na tydzień w lokalu węszyli jacyś ludzie z agencji ochrony, a najdokładniej sprawdzali 
boks współwłaściciela.
    Raschid wyjaśnił, że po prostu chce mieć pewne miejsce do dyskretnych spotkań. Nikt nie mógł 
tam zasiadać oprócz Raschida lub osób na niego się powołujących.
     Janiz mniej więcej wiedziała, ile naprawdę zarabiają inżynierowie pokładowi, więc ostatecznie 
nabrała pewności,  że jej partner  wykonuje  jeszcze jakąś robotę na boku. Inaczej  skąd wziąłby 
pieniądze na bar? Może zajmował się przemytem, a może... Zresztą, to nie jej sprawa.
    “Covenanter" okazał się dobrą inwestycją. Załogi statków oraz robotnicy z doków zaglądali tu na 
jednego, mając pewność, że nawet jeśli zdarzy się jakaś ciekawa awantura, policja nie przerwie 
zabawy w połowie. Przy barze zawsze kręciły się barwne dziewczyny, oferujące kilka miłych chwil 
(i równie barwną wysypkę na skórze trochę później). Sam Raschid zaglądał do lokalu tylko dwa 
razy w roku. Janiz usiłowała ustalić, na jakim statku służy jej przyjaciel, czytała w prasie rubryki 
ODLOTY   i   PRZYLOTY,   ale   nic   z   tego   nie   zdołała   wywnioskować.   Czas   wizyt   partnera   nie 
pasował do żadnego rozkładu lotów. Nie miała też pojęcia, kim są “dobrzy znajomi" Raschida, 
szczególnie że wśród nich byli zarówno dystyngowani arystokraci jak i obdarci żebracy.
     Gdy zatem dwóch gości, Alain i Craigwel, poprosiło o boks C, chociaż akurat wszystkie stały 
wolne, nie mrugnęła nawet powieką, tylko spytała, co życzą sobie do picia.
    
    SIEDEMDZIESIĄT DWIE SEKUNDY:
    Jakiś czas przed akcją Dyńsman włamał się do “Covenanter" i starannie wyliczył czas detonacji. 
Obszedł cały lokal, sprawdził odległości. "Mężczyzna wejdzie do baru, pomyślał, dziesięć sekund. 
Rozejrzy się - piętnaście sekund. Zamówi drinka - minuta. Weźmie szklankę z trunkiem i podejdzie 
do boksu C - dwie minuty. Dyńsman przeznaczał na tę drogę aż tyle czasu, na wszelki wypadek 
zakładając, że w lokalu może panować tłok.
    Alain ogarnął spojrzeniem szeroki wybór alkoholi i wskazał na coś, co znał na pewno.
    - Syntetyk. Z wodą. W wysokiej szklance, z lodem, przyprawione do smaku.
    Craigwel, wytrawny dyplomata, zamówił to samo.
       - A próbował pan kiedyś metaxa? - spytał, by zagaić rozmowę. Nigdy już się nie dowie, jak  
wielki popełnił błąd.
    - Nie - odparł Alain.
    - Idealny na taką noc.
    - Z narkotykami?
    - Nie, tylko alkohol. Świetnie nadaje się też do zmywania starej farby z burt frachtowców.
        Janiz   szybko   nalała   dwie   setki,   postawiła   je  na   kontuarze   i   zajęła   się  przygotowywaniem 
drinków.
       - Za pokój! - Alain uniósł szklankę. Craigwel przytaknął  szczerze i wypił toast. Już czas. 
Dyńsman nacisnął guzik zapalarki. Bomba eksplodowała.
    Otulające ładunek wybuchowy kulki od łożysk zmasakrowały otoczenie.

background image

       Obecni w barze ludzie zginęli w jednej chwili. Niewiele z nich zostało. Śmierć poniosła cała 
trójka, gdyż specjalista od bomb pomylił  się w obliczeniach mocy wybuchu i kontuar również 
przestał istnieć.
       Dyńsman szybko spakował przybory do walizki, pobiegł na tyły budynku i pokonując dwa 
stopnie naraz zszedł po sznurowej drabince. Potem ja zwinął, wrzucił do walizki i wtopiony w mrok 
ruszył ku prywatnej kryjówce, zakamuflowanej pośrodku jednej z lokalnych enklaw obcych.
     W uszach wciąż mu jeszcze dzwoniło, wręcz nie słyszał tupotu butów oddziału biegnącego po 
wysoko zawieszonej galeryjce w kierunku ruin baru.
    
    Chwilę przed eksplozją sierżant Armus koił zranioną dumę jednego z podwładnych. Sektor był 
spokojny, wręcz nudny i ludzie zaczynali nabierać przekonania, że patrolują go chyba za karę. A 
przecież stanowili elitę, ich oddział sformowano specjalnie do pacyfikacji szczególnie zagrożonych 
kryminalnie rejonów. Po dłuższej wizycie tej jednostki w danym miejscu bez strachu wysyłano tam 
zwykłe patrole.
    Tymczasem już od prawie miesiąca plątali się bez celu. Kapral chyba po raz piętnasty złorzeczył  
przełożonym,   konkretnie   niejakiemu   Kreugerowi,   który   zapewne   zawziął   się   na   swych 
podkomendnych. Przecież jedna Czarna Maryśka to aż za dużo na to pustkowie. Czarną Maryśką 
(albo Marią) pieszczotliwie zwano pałki noszone przez funkcjonariuszy. Armus nie mógł przyznać 
głośno, że sam też co noc powtarza podobną litanię. Wiedział, że narzekania nie są bezpodstawne. 
On również uważał, iż Kreuger dostał pomieszania zmysłów, skoro skierował ich w taki sektor, 
szczególnie   podczas   święta.   Może   zresztą   to   komputer   w   komendzie   dostał   bzika   albo 
niewykluczone, że Kreuger miał na boku jakąś dziewczynkę, która mieszkała w tej właśnie okolicy 
i pięknie prosiła o skuteczną ochronę. Kto wie, jakie myśli lęgną się w głowie kapitana?
       Z oczywistych powodów Armus zachowywał te domysły dla siebie. Nie krył jednak irytacji 
utratą nadgodzin. To też było dziwne. Podczas święta niezmiennie brakowało funkcjonariuszy i 
wszyscy zawsze padali z nóg, ale wyrabiali sobie wiele dodatkowych godzin, a oni tu nie dostali ani 
jednej. Ciekawe, jak szef się z tego wytłumaczy?
       Wtedy właśnie gruchnęło. Zanim jeszcze przebrzmiało echo eksplozji, cały oddział ruszył z 
łomotem i skręcił za róg. Przed nimi dymiły ruiny baru. Armus pomyślał jednocześnie o trzech 
sprawach: że zaraz wybuchnie pożar, że w środku mogą być ranni i że trzeba wezwać ambulans. 
Natychmiast też zaczął  działać.  Wprawdzie nigdzie nie dostrzegł płomieni, ale poszukał szafki 
systemu gaśniczego, pancerną rękawicą stłukł szybę i wcisnął guzik. Ponad dziesięć ton środków 
chemicznych runęło na całą konstrukcję. Sierżant krzyknął do swoich ludzi, by wynosili ze środka 
co tylko zostało, a sam włączył mikrofon, chcąc ściągnąć pogotowie na miejsce katastrofy. Nim 
zdołał powiedzieć cokolwiek, ambulans zawisł obok galeryjki i powoli przysunął się do zgliszcz. 
Skąd on się tu wziął?, pomyślał Armus. Przecież jeszcze go nie wezwałem! Po sekundzie uznał, że 
nie pora zastanawiać się nad tym fenomenem. Odpiął pałkę od pasa i w ślad za podwładnymi 
zanurkował w zgliszcza.
    

background image

Księga druga

    
Lunette
    
Rozdział siódmy
    
    Szanowny Stenie!
    Prawdopodobnie wciąż nie dowierzasz, że ten list jest naprawdę ode mnie. Cóż, doczekałem się 
wreszcie łatwego przydziału. Takiego, co przystoi komuś z moim urodzeniem. Pomyśl tylko, jak to 
brzmi: sierżant major Alex Kilgour. Ha! I co kapitanie? Pewnie nie sądziłeś, że dożyjesz takich 
czasów
    
    Sten spojrzał na list nieufnie. Nie do wiary! Niby Kilgour, ale jakiś inny. Gdzie szkocki akcent?  
No tak, chyba nawet sam Alex nie potrafiłby oddać go w piśmie. Sten uśmiechnął się i wrócił do 
lektury.

    Oczywiście, nie ma tak dobrze, żeby wpuszczali sierżanta majora do klubów oficerskich razem z 
kapitanami, ale i tak na brak picia nie narzekam. Piwo chmielowe zawsze lubiłem a teraz smakuje 
mi jeszcze bardziej, bo nie ja za nie płacę. Nigdy jeszcze nie widziałem takich ludków jak ci tutaj. 
Kultywują oni jeden fajny zwyczaj. Ile razy gość wchodzi do baru, zawsze stawiają mu piwo.
        Po  prawdzie   jednak   zaczynam   czuć   się   trochę   niczym   pies  w   studni.  Wysoko   postawieni 
mianowali mnie kustoszem Muzeum Sekcji Modliszki, a jak pewnie wiesz, rygor panuje tu taki, że 
nawet do wychodka wpuszcza się tu tylko tych, którzy posiadają kategorię Q. Zwiedzający należą 
zatem do rzadkości. Czasem zabłąka się najwyżej jakiś wypierdek polityczny, gdy wypadnie mu 
tędy droga z burdelu do kasyna. Chociaż ostatnio odwiedziła nas pewna dziewoja... Ale mniejsza z 
tym. Kilgour nie lubuje się w snuciu gawęd o seksie.
      Tak czy inaczej, obecnie pełnię najbezpieczniejszą służbę w całej mojej karierze i powiem ci 
szczerze, że z wolna dostaję świra. Jednym się tylko pocieszam: że tobie pewnie wcale nie jest 
lepiej na Centralnym Świecie. Cóż, myślę, iż dawne czasy niestety nie wrócą i już nigdy nie uda się 
wskrzesić naszego zespołu numer trzynaście. I niech lepiej nie przydzielają tego numeru komuś 
nowemu, bo inaczej wścieknie.
     Czy wiesz coś o pozostałych? Może dysponuj mi wiadomościami, ale napiszę ci, co słyszałem 
porucznikiem i dowodzi własnym zespołem, choć pojęcia, czym akurat teraz się zajmuje.
       Doktorek przeszedł do cywila. No prawie, bo oficjalnie na urlopie. Jego odejście było dość 
widowiskowe.   Pamiętasz   tych   Znad   Jeziora,   którzy   mieszali   krew   z   mlekiem?   Doktorek 
zasmakował w napitku ze szczętem. Obecnie leży pijany i w przewidywalnej przyszłości wcale nie 
zamierza trzeźwieć. Oczywiście wszystko to dla dobra nauki, jak mówi.
    Natomiast w ogóle nie dotarły do mnie żadne wieści o Idzie. Gdy jej kontrakt wygasł, nie chciała  
go prostu odnowić i po prostu zniknęła. Podejrzewam, że wzięła się za interesy, których wcześniej 
nie mogła prowadzić. Ale jedno trzeba przyznać tej kobiecie. Gdy dałem jej do pomnożenia moją 
część łupów z ostatniej akcji, wywiązała wspaniale. Jeśli jeszcze nie dostałeś należnej działki to 
pewnie Ida wkrótce ci ją przyśle; ucieszysz się, bo w grę wchodzi spora forsa. Gdyby przypadkiem 
nastąpiło   jakieś   opóźnienie,   sprawdź   wykazy   giełdowe.   Jeśli   zauważysz   gwałtowne   skoki   tak 
zwanych “towarów kolonialnych", będziesz wiedział, że Ida maczała w tym palce. Po nitce trafisz 
do kłębka.
    Dobra, kończę, by zdążyć wysłać list z dzisiejszą pocztą. Trzymaj się ciepło, kumplu.
    Twój (poniekąd) Alex Kilgour
    
    Sten zachichotał i schował list do koperty. Stary, dobry Alex. Jęczy, gdy robota jest za ciężka; 
lamentuje, gdy dadzą mu coś łatwego. Co do Centralnego Świata miał racje. W stolicy faktycznie 
wiało   nudą   i   taki   stan   stawał   się   aż   niebezpieczny.   Sten   przejrzał   raporty   zostawione   przez 
poprzedników. W ciągu ostatnich kilku stuleci panował spokój, ale zazwyczaj bywało tak, że jeśli 

background image

już coś rąbnęło, to solidnie. Lała się krew i atmosfera gęstniała od politycznych spekulacji. To 
pierwsze nie martwiło Stena, ostatecznie przeszedł dobrą szkołę w Sekcji Modliszki, lecz polityka... 
Na sam dźwięk tego słowa dostawał wysypki.
       Zapominając o nędznych rozmiarach kwatery, oparł się wygodnie w fotelu i zaraz wyrżnął 
potylicą w ścianę. Jęknął pod wpływem uderzenia oraz nagle przebudzonego, imperialnego zaiste 
kaca.   Stew   Angelo   stłumił   działanie   alkoholu,   co   pozwoliło   kapitanowi   prowadzić   dłuższą 
rozmowę z władcą, ale potem nastąpiło pogorszenie. Kapitan jakoś odbębnił służbę następnego 
dnia, jednak wieczorem nie miał innego wyjścia jak tylko wypić potężnego klina. Klnąc na czym 
świat stoi, poprzysiągł sobie rano, że odtąd będzie prowadził życie ascety. Ani kropli stregga - zła 
wcielonego.   Zaraz   jednak   powstał   problem.   Do   wódki   nie   ciągnęło   go   ani   trochę,   lecz   kiedy 
pomyślał o dobrym, chłodnym piwie...
    Odpędził pokusę, z męczeńską miną wychylił szklankę wody, i rozejrzał się po pokoju. Trafił na 
wzrok sportretowanej  kobiety o dość pospolitej  (łagodnie  mówiąc)  urodzie. Jęknął w duchu, a 
następnie   poszukał   widoku   mniej   dokuczliwego   dla   przekrwionych   oczu.   Bez   powodzenia.   Ze 
wszystkich ścian zerkała miłośnie ta sama, przerażająco chuda niewiasta.
    Sten wiedział już, że obrazy stanowią spuściznę po poprzednim dowódcy. Ordynans zapewniał, 
że ów kapitan znał się na swojej robocie. Niewykluczone, ale malarzem był żałosnym. Jego gust w 
doborze kobiet też pozostawiał sporo do życzenia. Po pierwszym tygodniu w pałacu Sten kazał 
usunąć wszystkie wizerunki owej damy dowolnymi środkami. Nawet, gdyby przyszło skrobać tynk 
czy wypalać ściany żywym ogniem. Potem jednak spojrzenie nieznajomej zaczęło nawiedzać go po 
nocach, więc odwołał rozkaz. Z początku sarn nie wiedział, dlaczego, ale potem pojął. Może i baba 
nie grzeszyła urodą, ale ten facet naprawdę ją kochał.
    Zapisy zdawały się to potwierdzać. Kapitan był pracowity, oddany służbie i jak każdy dowódca 
przed nim uchodził  w swoim fachu za profesjonalistę.  Nieco starszy od Stena, zapowiadał  się 
doskonale. Kariera stała przed nim otworem. W pewnym okresie zdarzyło się jednak, że zaczął 
pociągać za wszystkie możliwe sznurki, aby tylko otrzymać przydział do jakiegoś garnizonu na 
zapadłej  prowincji. Tuż przed odlotem poślubił tę właśnie kobietę,  której  portrety widniały na 
ścianach. Sten rychło zrozumiał, w czym rzecz. Służba w pałacu była dobra dla kawalera lub kogoś 
zwracającego mało uwagi na rodzinę. Nie zostawało dość wolnego czasu, by troszczyć się o żonę 
czy dzieci. Tamten kapitan prawdopodobnie też to pojął. No i wybrał.
    Sten uznał swojego poprzednika za naprawdę mądrego człowieka.
    Wygląd pokoju kapitana Stena odbijał stan ducha początkującego oficera, który dopiero uczył się 
łączyć   służbowe   obowiązki   z   życiem   osobistym.   Nie,   Sten   nie   ginął   pod   lawiną   spraw   do 
załatwienia, ale wciąż jeszcze nie potrafił ogarnąć i uporządkować całości. Co z tego, że starannie 
segregował   napływające   informacje,   i   tak   się   mieszały.   Poza   tym   musiał   godzić   zbyt   wiele 
sprzecznych   interesów.   Sam   na   przykład   pragnął   kontynuować   swe   zawodowe   studia,   czyli 
zgłębiać historię. Od czasu opuszczenia Yulcana Sten przejawiał sporą ciekawość świata i łakomie 
chłonął   prawie   każdą   lekturę,   szczególną   uwagę   zwracając   na   współczesne   militaria   i   ogół 
zagadnień technicznych.
       Pod ścianą zwracał uwagę stojak z wielokrotnie złożonymi mapami. Były to plany zamku, a 
każdy miał ze dwa metry. Sten poszukał ich w pałacowym archiwum, gdy tylko do niego dotarło, 
że pieszo do końca życia nie przemierzy wszystkich sal, korytarzy i podziemi. A przecież żeby 
skutecznie chronić imperatora musiał znać cały powierzony mu teren.
    Kilka metrów od map spoczywał na stole bardzo kosztowny miniholoprocesor, najdroższa rzecz, 
jaką Sten kiedykolwiek kupił. Obok widniało pudło zawierające owoc tysięcy mozolnie spędzonych 
godzin.
       Oba te obiekty wiązały się z ulubionym hobby Stena - modelarstwem. Czterdzieste stulecie 
pozwalało na coś więcej, niż tylko  klejenie plastikowych  części, malowanie  ich i osadzanie w 
dioramach.   Wspomniany   procesor   umożliwiał   tworzenie   nader   realnych   i   kompletnych 
holograficznych   obrazów   modelowanych   obiektów,   a   były   to:   proste   urządzenia   techniczne, 
antyczne silniki, a nawet cała fabryka z robotnikami pracującymi jak żywi ludzie.

background image

        Sten   budował   właśnie   replikę   tartaku.   Wprowadził   już   do   pamięci   wszystkie   detale, 
zaprogramował działalność obiektu, ustawił robotników, dał im narzędzia oraz części zamienne. 
Nie zapomniał o najdrobniejszych szczegółach. Wziął pod uwagę na przykład stopień zużycia pasa 
transmisyjnego   czy  pijaństwo  majstra.  Po  wsunięciu  karty  do  szczeliny  procesora   widziało   się 
prawdziwy tartak. W przypływie fantazji można było ten obraz jeszcze urozmaicić: a to kloc się 
zaklinował, a to upadł robotnik. Jednak zbyt wiele podobnych wypadków powodowało, iż budynek 
rozpadał się na mozaikę kolorowych plam.
    Sten zerknął na pudełko i poczuł narastające poczucie winy. Od chwili przeprowadzki poświęcił 
swojemu modelowi raptem parę godzin. I teraz też nie miał czasu, obowiązki czekały.
       Włączył  komputer i kazał wyświetlić  sobie najświeższe wiadomości.  Zaraz też pojawił się 
nagłówek: BAR EKSPLODOWAŁ - TERRORYSTA NIE ŻYJE.
     Przejrzał artykuł w poszukiwaniu szczegółów. Nie znalazł ich wiele. Dowiedział się tylko, że 
niejaki   Godfrey   Alain,   przywódca   rewolucjonistów   ze   Światów   Pogranicza   zginął   podczas 
przypadkowego wybuchu, do którego doszło w barze obok portu kosmicznego. Przypuszczano, że 
śmierć poniosły też inne osoby, ale ich nazwisk nie podano jeszcze do wiadomości. Reszta tekstu 
zawierała   zwykłe   spekulacje   oraz   domysły.   Nikt   bowiem   nie   wiedział,   co   Alain   robił   na 
Centralnym Świecie i to na dodatek w barze takim jak “Covenanter".
    Sten ziewnął znudzony. Nigdy nie przejmował się losem terrorystów. W swoim czasie zgładził 
już  niejednego.  Do  diabła   z Alainem.  Zauważył   jednak,  że  oficjalny  komunikat   władz  też  nie 
wyjaśniał przyczyn pobytu zamachowca w stolicy.
    Co do jednego zaś osoba nadająca wiadomość myliła się ze szczętem. Śmierć Alaina nie mogła 
być   przypadkowa.   Śmierć   terrorysty   nigdy   nie   jest   wynikiem   działania   ślepego   losu.   Sten 
zastanowił się nawet przez chwilę, czy przypadkiem w całej sprawie nie maczał palców ktoś z 
Sekcji Modliszki. Tak czy inaczej, Alain odszedł do krainy wiecznej rewolucji. I dobrze.
     Sten ziewnął ponownie, po czym zaczął przeglądać resztę doniesień. Nagle zadzwonił telefon. 
Wieczny Imperator pożądał obecności szefa ochrony. Natychmiast. A nawet jeszcze szybciej.
    
    Rozdział ósmy
    
     Władca nijak nie przypominał tej osoby, z którą Sten pił niedawno przez pół nocy. Oczy miał 
podkrążone,   policzki   obwisłe,   skórę   poszarzałą.   Przybyło   mu   lat   i   wyglądał   na   mocno 
wzburzonego. Sten usiadł niespokojnie. Po całym ciele przebiegł mu dreszcz. Coś było nie tak, ale 
co? Pozostało mieć nadzieję, że sprawa nie wiązała się ze służbą.
    - Czytałeś - stwierdził chłodno imperator, rzucając na biurko wydruk.
    Sten zerknął na faks. Treść pisma uzupełniała wieści o śmierci Godfreya Alaina. Przeczytał tekst. 
Owszem, doszło kilka detali, ale wciąż brakowało konkretów.
    - Tak, sir - odparł po chwili.
    - Wiesz, kto to był?
    - Niezupełnie, sir. Podobno jakiś terrorysta.
    - Rzeczywiście mało wiesz - parsknął imperator. - Ale mniejsza z tym. Oto dyskietki. Przejrzysz 
je, gdy skończymy rozmowę. A teraz do rzeczy. Chcę, abyś mi przyniósł głowę sprawcy. Zadanie 
jest nie na jutro czy pojutrze, ale na wczoraj. Masz mi dostarczyć tego, kto wysadził bar. Zgrabnie 
zapakujesz drania i nie zostawisz żadnych śladów. Rozumiecie mnie, kapitanie?
        Sten   przytaknął   odruchowo,   ale   zaraz   się   zastanowił.   Nie,   tego   nie   pojmował.   Instynkt 
samozachowawczy nakazał mu zareagować.
       - Przepraszam, sir - powiedział w końcu - ale jednak nie rozumiem. Może umknął mi jakiś  
szczegół, ale co wspólnego ma kapitan straży ze śmiercią Godfreya Alaina?
    Imperator poczerwieniał na twarzy, uniósł się z fotela, nagle znieruchomiał, odetchnął głęboko i 
usiadł.
       - Racja, kapitanie. Chyba się zapędziłem. - Znów zaczerpnął powietrza. - Dobra, zatem na 
początek kilka słów wyjaśnienia. Ten... wypadek nam wszystkim da się we znaki. A swoją drogą, 

background image

jeśli uważa pan tę eksplozję za zwykły wypadek, to proszę powiedzieć mi od razu. Oszczędzimy 
czasu i natychmiast wezwę kogo innego.
    - Nie, sir. Nie sądzę, abyśmy mieli do czynienia z przypadkowym zrządzeniem losu.
    - I dobrze. A teraz konkrety. Słuchaj uważnie, bo nie zamierzam powtarzać. Przede wszystkim, 
Alain przyleciał na Centralny, by się ze mną spotkać.
    Stenowi odjęło mowę. Wieczny Imperator umawiający się na rozmowy z terrorystą? To wbrew 
interesom imperium. Zaraz jednak przypomniał sobie, kto decyduje o linii politycznej mocarstwa i 
nieco się uspokoił.
       - Przybysz chciał mi przedstawić pewną propozycję, niewątpliwie poważną, inaczej bym nie 
odpowiedział. Podsunął pomysł, jak rozwiązać problem z systemem Tahn. Krótko mówiąc, pragnął, 
abyśmy poparli utworzenie strefy buforowej między Tahn a imperium. Rejon ten obejmowałby 
światy pogranicza.
    - Ale czy to nie czyniłoby go zdrajcą wśród swoich? Wieczny Imperator uśmiechnął się ponuro.
       - Każdy patriota  jest równocześnie  dla kogoś zdrajcą. Podejrzewam,  iż  do zakutych  łbów 
tamtejszych rewolucjonistów dotarło w końcu, że giną tylko oni, a w dodatku nie za swoją sprawę. 
Ilekroć Tahn nadeptywał nam na odcisk, przeprowadzaliśmy akcje odwetowe, wyrzynając nie kogo 
innego, ale tych ze światów granicznych. Dostawali łupnia podwójnie, bo militarnie i moralnie. 
Wszystkie winy spadały właśnie na ich głowy. Robili za złych chłopców i nic z tego nie mieli.
    - Aż ten jeden poprosił w tajemnicy o spotkanie? - wtrącił Sten. - Władze Tahn, dowiedziawszy 
się o tym, zlikwidowały wyrywnego negocjatora.
     - To nie takie proste. Owszem, Alain miał złożyć mi wizytę, ale nie od razu. Najpierw został 
umówiony z kimś, kto przygotowywał zasadnicze rozmowy od strony dyplomatycznej. Chodzi o 
niejakiego Craigwela.
    - Jedno z niezidentyfikowanych ciał w barze?
    - Właśnie. I tożsamość tej ofiary na zawsze pozostanie tajemnicą. To znaczy, oficjalnie.
    - Były jeszcze jakieś trupy, o których powinienem wiedzieć?
    Po dłuższej chwili wahania imperator stanowczo pokręcił głową.
       - Zajmij  się tylko  Craigwelem i Alainem. Zgodnie z. planem po wstępnej wymianie haseł 
powinni   zająć   miejsca   w,   boksie   C.   Czekał   już   na   nich   stosownie   przygotowany.   Alain   miał 
wyłożyć   szczegóły swojej  koncepcji.  Gdyby  Craigwel  poczuł   się  przekonany  co  do szczerości 
intencji, dałby znak, że pora na spotkanie ze mną.
    - Ale wtrącili się ludzie z Tahn.
    - Akurat co do tego brak nam całkowitej pewności. Jest jeszcze kilku innych podejrzanych. Może 
faktycznie Tahnijczycy dokonali zamachu, ale równie dobrze mogli to zrobić jacyś ludzie z naszego 
obozu albo nawet ze strony Alaina. Ty ustalisz fakty.
    - Czemu ja, sir? To robota raczej dla gliniarza. Nie wiedziałbym, od czego zacząć...
    - Nie, kapitanie. Sprawa jest zbyt delikatna, by powierzyć ją policji. Owszem, każę im znaleźć 
kilku podejrzanych, którzy staną przed sądem, a potem zostaną publicznie ukarani.
    Przysunął się do Stena i ściszył głos.
       - Ale to będą tylko kozły ofiarne. Muszę rzucić kogoś lwom na pożarcie, nakarmić opinię 
publiczną. A pan ma zrobić swoje i odkryć prawdziwego sprawcę. Tyle tylko, że wynik pańskiego 
śledztwa pozostanie utajniony przez najbliższe sto lat. - Zmierzył Stena lodowatym spojrzeniem. - 
Rozumiemy się, kapitanie?
    - Tak, sir. - Sten wstał i zasalutował. - Jeśli to już wszystko...
    - Wszystko. Na razie.
    Sten czym prędzej wyszedł na korytarz.
    
    
    

background image

Rozdział dziewiąty

    - Pijcie, chłopaki - wrzasnął Dynsman. - Dzisiaj ja stawiam. 
       Rąbnął pięścią w stół, by przywołać barmana, i zamówił jeszcze sześć kufli narkopiwa na 
syntetycznym alkoholu. Kompani syknęli z aprobatą. Dynsman nie mógł oczu oderwać od Usige, 
największego równiachy w grupie, gdy ten złapał litrowe naczynie, rozwarł szczęki i jednym tchem 
wychylił całą zawartość kufla.
    - Świetnie, stary. Trzeba osuszyć jedno i następne...
       Ktoś taki jak Usige bez problemu przyswajał dowolną ilość napitku. Okryte łuskami żołądki 
psaurusów   radziły   sobie   znakomicie,   a   jedynym   widomym   znakiem   lekkiego   upojenia   było 
nieznaczne przyciemnienie zwykłej purpury stworów.
     - Coś wam powiem, chłopaki. Od dziś zaczynam nowe życie. Trafiłem w dziesiątkę i czuję w 
kościach, że szczęście już mnie nie opuści.
    Usige obnażył rząd ostrych niczym igły zębów.
    - Rzeczywiście, rozrzuciłeś już wkoło tyle papierów, że nawet któryś z nas by się tym udławił
    - Skinął na swoich żółtookich kompanów. - Fajnie, że los się do ciebie uśmiechnął...
    - Ale chciałbyś wiedzieć, czy ten uśmiech jest dość szeroki, żebyś i ty go zobaczył.
    - Byłoby milutko, stary. Ostatnio interesy idą dość kiepsko.
     - Przykro mi, ale tego numeru nie da się powtórzyć. O takiej robocie marzy się przez lata. Za 
parę godzin odbieram resztę forsy i zaczynam wielkie wakacje.
       Usige nie zdołał ukryć rozczarowania. Zwykła rzecz w przypadku istot, których kolor skóry 
zmienia się wraz z nastrojem. Dynsman spostrzegł zaburzenia barwy, więc poklepał przyjaciela po 
pazurzastej łapie.
    - Nie łam się. Dynsman nigdy nie zapomina o starych kumplach. Teraz, gdy zainkasowałem tyle 
kredytów, to niewykluczone że otworzę własny interes. Gdybyście wpadli kiedyś na jakiś sprytny 
pomysł,  to możecie na mnie liczyć.  Dam wam niskie odsetki, a nawet spory upust jak dobrze 
pójdzie.
       Usige odzyskał zwykłe kolorki. Propozycja przedstawiała się obiecująco. Przy pożyczkach w 
tym   środowisku   odsetki   bywały   zwykle   zbójeckie,   a   opóźnienia   płatności   groziły   bolesnymi 
konsekwencjami.
     - Pomyślę o tym, jeszcze pogadamy. - Usige wyprostował dwuipółmetrowe ciało i zawinął w 
powietrzu długim na trzydzieści centymetrów, pomarańczowym językiem. W ten sposób dał znak 
kompanom, że pora iść. - Na razie żegnaj. W odróżnieniu od ciebie, nas czas goni do roboty.
    - Coś miłego?
    - A tam, taki jeden mały magazyn.
    Dynsman westchnął ze współczuciem i odprowadził wzrokiem przyjaciół, którzy opuszczali bar, 
ciągnąc za sobą swe długie ogony. Zerknął na zegarek: do spotkania pozostały ponad dwie godziny. 
Miał   nadzieję,   że   spędzi   ten   czas   w   towarzystwie   Usige,   nie   cierpiał   czekać   w   samotności. 
Dynsman nie wiedział za bardzo dlaczego, ale jakiś cień uparcie mącił mu radosny obrazek.
      Zamówił drinka, wrzucił kredytową monetę do komputera z przeglądem ostatnich doniesień i 
zaraz przełączył obraz na dział sportowy. Stłumił ziewnięcie, zerknął na nieliczne ogłoszenia; okres 
po   Dniu   Imperium   był   zawsze   martwym   sezonem.   Dynsmana   zwykle   nie   interesowały   inne 
wiadomości, tym razem jednak nabrał apetytu. Może piszą gdzieś coś o jego wyczynie. Wybrał z 
menu kronikę kryminalną.
    Długo nie musiał szukać. Nagłówek tekstu donoszącego o zamachu w “Covenanter" wyskoczył 
jako pierwszy. Cholera jasna! To była polityczna sprawa! Dynsman odruchowo osuszył szklankę. 
Omal się przy tym nie udławił. Czuł, jak trafia go szlag.
    Bez paniki, człowieku. Tu trzeba spokojnie. A żeby to...!
    Po minucie doszedł do wniosku, że w zasadzie już jest martwy. A raczej będzie, jeśli poczeka na 
posłańca z resztą forsy. Kredytów nie dostanie, ale zapłatę owszem...

background image

    Co robić? Musi zadowolić się tym, co dotychczas zdołał zgarnąć. Starczy, by się schować? Jak 
długo będą go szukali? Dynsman jęknął, gdyż dobrze znał odpowiedź. Nie zaprzestaną pościgu, 
dopóki go nie dopadną. Nigdy o nim nie zapomną.
       Pozostało tylko jedno wyjście. Niemal równie nieprzyjemne jak wizja tropiciela o zaciętym 
obliczu, który rychło zacznie rozglądać się za dynamitardem.
    Trzeba opuścić Centralny Świat.
    
   
 Rozdział dziesiąty

       Porucznik Lisa Haines z wydziału zabójstw miała ochotę kogoś zabić. Nie myślała o nikim 
konkretnym, bardziej frapowała ją metoda.
    Zastanawiała się właśnie, czy patroszenie winno odbyć się przed czy po przypiekaniu, kiedy na 
podjeździe zatrzymał się wóz z imperialnymi pasami na burtach.
       Z auta wysiadł facet nijak nie przypominający typowego urzędasa. Dziwne, spodziewała się 
ujrzeć zupełnie kogo innego, gdy przełożony powiadomił ją o wyznaczonym spotkaniu. Mężczyzna 
w brunatnym mundurze służby pałacowej był młody i smukły. Nie wyglądał na uzbrojonego.
    Sten stąpał ciężko, ogarnięty złym humorem. Irytacja nie pozwoliła mu spostrzec, że oczekująca 
go kobieta jest mniej więcej w tym samym wieku co on, a na dodatek całkiem ładna. Wciąż nie 
pojmował, czemu imperator właśnie jego wyznaczył do prowadzenia nieoficjalnego śledztwa. Przez 
całe życie nie miał nic wspólnego z policją, to znaczy w pozytywnym sensie.
    Od najmłodszych lat nienawidził glin. Kiedyś wrogami Stena byli stróże porządku z rodzinnego 
Wulkana. Potem zmagał się z różnymi policyjnymi typami, które wstępowały do Sekcji Modliszki. 
Niezbyt ciepłym uczuciem darzył też żandarmerię wojskową.
    - Kapitan, tego... Sten?
    - Tego, pani porucznik... jak się pani nazywa? - Haines.
    - Właśnie, Haines.
     - Podejrzewam, że chce pan przejrzeć raport - powiedziała Lisa i nie czekając na odpowiedź,  
cisnęła w Stena miniczytnikiem.
    Kapitan, zerknąwszy na gąszcz rubryk, skapitulował.
    - Można krócej?
    - Oczywiście.
     Wyjaśniła, że o 20.43 zespół 7-Y zameldował o eksplozji. O 20.47 byli na miejscu. Dowódca 
przekazał   sygnał   “zapadka",   otrzymał   odzew   “zapadka-zapadka".   Przybył   ambulans.   Brak 
podejrzanych, ciemna mogiła, nikt nic nie wie.
    Sten spojrzał na miejsce, gdzie niegdyś stał bar “Covenanter". Cały poziom zamknięto dla ruchu 
i opakowano w osobliwy, jasny namiot. Z boku widniało wejście śluzy.
        - Zgodnie   z procedurą   najpierw  otoczyliśmy  miejsce   zdarzenia  balonem,   z którego   potem 
usunęliśmy powietrze, a następnie wypełniliśmy powłokę gazem obojętnym. Mówić dalej?
    - Tak, pani porucznik. Interesują mnie szczegóły.
    Sten znów rzucił okiem na raport i ostatecznie wychwycił w nim pewien porządek. W zasadzie 
meldunek nie różnił się wiele od zwykłych sprawozdań składanych po akcji. Zaczął czytać po raz 
trzeci.
        -  Może   życzy   pan  sobie  zajrzeć   do  środka,   kapitanie?   Chociaż   uprzedzam,  że   widok  jest 
wyjątkowo nieprzyjemny.
    - Jak zachce mi się rzygać, to powiem.
     Założyli coś w rodzaju stroju nurka. Kombinezon posiadał przyszytą do pasa torbę na dowody 
rzeczowe. Tuż powyżej sterczała obłość kryjąca schowek z małym blatem na notatki oraz nagrania. 
Tam też mieściły się wszelkie urządzenia śledcze. Sten stwierdził, że w tym ubraniu przypomina 
nażartego gołębia. Plecak zawierał zapas powietrza i zasilanie.
        Uszczelniwszy   strój,   wszedł   za   panią   porucznik   do   wnętrza   balonu.   Widywał   już   skutki 
rozmaitych wybuchów, ale po raz pierwszy miał okazję obejrzeć sobie wszystko dokładnie. Zwykle 

background image

zaraz po eksplozji brał nogi za pas. Już wiele lat temu nauczył się jednak, by nie zwracać większej 
uwagi na szare, czerwone oraz białe kawałki, ochłapy i wstęgi porozrzucane po rumowisku. Kiedyś 
tworzyły   ludzkie   ciało,   jednak   obecnie...   Tak,   tutaj   były   drzwi.   A   te   deski   jeszcze   niedawno 
nazywały się kontuarem. Dalej stały boksy.
    Dwaj policjanci pracowicie zeskrobywali ze ścian i podłogi pianę środków gaśniczych.
    - Ma pani rację - mruknął. - Ręka, noga, mózg...
    - Z obu została miazga - dodała z goryczą.
    - Słucham?
    - Kapitanie, ja... - Haines ugryzła się w język, wyłączyła nadajniki, a potem przytknęła swój hełm 
do hełmu Stena.
    - Tylko do pańskiej wiadomości. Burdel tu taki, że pewnie nigdy nie zdołamy ugryźć tej sprawy.
    - Pani porucznik, gdyby wyraziła pani tę opinię przy włączonym mikrofonie, wówczas uznałbym 
to za zwykły wykręt. Rozumiem, że coś tu nie gra, ale nie wiem co. Słucham.
    Haines pomyślała, że może jednak znajdzie z kapitanem wspólny język.
    - Standardowa procedura operacyjna wykłada wszystko krok po kroku. Trafiwszy na przypadek 
morderstwa,   funkcjonariusz   ma   obowiązek   podjąć   stosowne   działania.   Na   początku   winien 
spróbować ustalić osobę zabójcy, zorganizować niezbędną pomoc medyczną  i tak dalej. Potem 
musi zgłosić sprawę dalej i wtedy wkraczamy my, czyli wydział zabójstw. Ale tym razem było 
inaczej. - Rozłożyła bezradnie ramiona. - Zespół zameldował o zamachu o 21.00. Przez następne 
dziesięć godzin panowała głucha cisza. Nas zawiadomiono dopiero rano.
    - Dlaczego?
    - Niech mnie diabli, jeśli wiem. Ale trochę się domyślam.
    - Mianowicie?
    - Ci z zespołów taktycznych uważają, że są najlepsi. Podejrzewam, że skoro pierwsi zetknęli się z 
problemem, to chcieli zachować go dla siebie.
    Sten spojrzał do raportu.
    - Czy oni zwykle też tu się kręcą?
     - Nie. Zjawiają się tylko w przypadku jakiejś większej burdy. Lub gdy ktoś doniesie o tajnym 
ładunku. Posyłani są również do stref o podwyższonej przestępczości.
    - Więc nie rozumiem...
    - Sierżant, który nimi dowodził, powiedział, że patrolowali okolice baru od trzech tygodni i nic 
się przez ten czas nie zdarzyło.
    Dziwne, pomyślał Sten. Ostatnie dwa tygodnie wypełniło pandemonium Dnia Imperium, a ci tu 
łazili ot tak sobie. Przełożeni zapomnieli o nich, czy co? Owszem, gliniarze świetnie wiedzą, jak 
omijać miejsca, gdzie naprawdę mogą być potrzebni, ale żeby lekceważyć obowiązki aż do tego 
stopnia? Warto dopytać bliżej.
     - Proszę tylko spojrzeć - mruknęła Haines. - Nie było pożaru, ale sierżant uruchomił instalację 
gaśniczą. Dalej, wlazł ze swoimi do środka. Znalazł trzy ciała. Trzy zimne trupy. A potem cała ta 
banda przez dziesięć godzin bawiła się w detektywów. Idioci. Na przykład ten odcisk buta numer 
czternaście. To nie dowód zbrodni, ale znak, że jeden taki kapral wdepnął w świeżą plamę krwi...
    Sten utwierdził się w przekonaniu, że nadal nie lubi policjantów.
    - Dobra, pani porucznik. Wszyscy mamy swoje kłopoty. Do czego doszliście?
    - Są ślady wcześniej podłożonej bomby - odparła służbowym tonem Haines. - Nie znamy jeszcze 
metody detonacji. Czekamy na specjalistę od ładunków wybuchowych.
    - Niech się nie spieszy - warknął Sten. - Trochę o tym wiem.
    Już wcześniej zauważył czarną plamę i koncentryczne smugi na szczątkach sufitu. Ustawił pod 
tym miejscem przenośną drabinkę. Być może nie zgłębił tajników policyjnych procedur, ale na 
różnych rodzajach bomb znał się doskonale.
    - Pani porucznik - zawołał z góry, włączywszy mikrofon. - Proszę uruchomić nagrywanie.
    Haines wzruszyła ramionami. Dobra, pomyślała, jeśli ten ważniak chce się bawić w eksperta, to 
czemu nie. Grzechem byłoby ratować go przed kompromitacją.

background image

        -   Bombę   ukryto   nad   podwieszonym   stropem.   Mamy   tu...   coś,   co   wygląda   na   resztki 
elektronicznego obwodu detonującego. Materiał wybuchowy należał do tych silniejszych. Został 
uformowany tak, by uzyskać konkretny kształt oraz kierunek fali uderzeniowej. Cały impet poszedł 
w  dół   i   na  boki,   sam   sufit   stosunkowo   niewiele   ucierpiał.   Wasi   ludzie   stwierdzą   pewnie,   czy 
eksplozję   wywołał   mechanizm   zegarowy   czy   sygnał   z   zewnątrz.   Ale   ja   sądzę,   że   maszynkę 
odpalono zdalnie.
    - Sprawdzamy okolicę.
    Sten zszedł z drabiny i raz jeszcze przyjrzał się smugom na stropie. Wybuch objął niemal pełny 
krąg   trzystu   sześćdziesięciu   stopni.   Niemal.   Drobny   wycinek   był   czysty.   Sten   sprawdził,   co 
znajduje się na nie zniszczonym obszarze.
        - Dziękuję,  pani  porucznik.  -  Kapitan  ruszył   do śluzy.  Opuściwszy chroniony teren,   zdjął 
skafander i oddalił się od pracujących koło balonu techników.
    Haines szybko do niego dołączyła.
    - Skończył pan się już bawić w detektywa, kapitanie?
       - Wyjaśnijmy sobie jedno, pani porucznik.  Nie mam  zielonego  pojęcia,  czemu  kazano mi 
natychmiast   rzucać   dotychczasową   robotę   i   zająć   się   tą   sprawą.   Na   samą   myśl   o   niej   dostaję 
dreszczy. Jeszcze trochę, a zacznę toczyć pianę z pyska. Teraz słucham, co panią gryzie?
    Heines spojrzała na Stena jakoś inaczej.
    - To samo - powiedziała wreszcie. - Nie wiem, w co wdepnęłam. Jestem gliną i nieźle sobie radzę 
w tym fachu. Zajęłam się dochodzeniem, a tymczasem władze przysyłają mi jakiegoś...
    - Dupka? - dokończył z uśmiechem Sten. Nagle poczuł sympatię do tej dziewczyny.
       - Właśnie, dziękuję. Dupka, który i tak zaraz wróci do pałacu, coś tam opowie, a w nagrodę 
dostanie medal. Pan wybaczy, kapitanie, ale nie potrzebuję takiej pomocy!
    - To wszystko?
    - Na razie.
    - Więc chodźmy coś zjeść, a ja dopowiem resztę. 
     Wybrali restaurację w pobliżu lądowiska 17AFO. Jeśli nie liczyć tarcz przeciwpodmuchowych 
chroniących taras, stoliki stały na otwartej przestrzeni. Połowę miejsc zajmowali robotnicy portowi, 
urzędnicy z doków oraz członkowie załóg. Nikt z nich nie miał ochoty siedzieć zbyt blisko pary, 
którą stanowili policjantka wraz z pałacowym strażnikiem. I bardzo dobrze.
       Oboje wzięli po czubatym talerzu jedzenia, zapłacili, po czym przysiedli w kącie. Po drodze 
każde dyskretnie sprawdziło, czy w polu widzenia nie znajdują się paraboliczne mikrofony. Sten 
uśmiechnął się, widząc ten odruch u pani porucznik. Lisa zrobiła to samo.
        -   Zanim   pan   zacznie,   kapitanie,   niech   spytam   -   odezwała   się   Haines   z   ustami   pełnymi 
przyrządzonej na ostro wieprzowiny. Chodzi panu o nie zniszczony boks?
    Sten przytaknął niewinnie.
       - Dziękuję. Też zauważyłem,  że eksplozję ukierunkowano. Przynajmniej  częściowo. Miała 
spustoszyć całe wnętrze z wyjątkiem tego pomieszczenia.
    - Słuszne spostrzeżenie, pani porucznik.
        -   I   od   razu   nasuwa   się   pewne   pytanie.   Ocalały   boks   był   naszpikowany   urządzeniami 
antypodsiuchowymi. w życiu me widziałam aż tylu w jednym miejscu. Czy można jakoś wyjaśnić 
ten fakt? Skąd wziął się tak kosztowny sprzęt w podrzędnym portowym barze?
        Sten   wyłożył   pracowniczce   wydziału   zabójstw   wszystko,   co   sam   wiedział   w   tej   sprawie. 
Przemilczał jedynie kwestię tożsamości Craigwela i planowanego spotkania z imperatorem. Liznął, 
że kontakt z pałacowymi służbami dość już stresuje panią porucznik, więc nie chciał mnożyć jej 
kłopotów. Gdy skończył, zaraz zmienił temat.
    - A właściwie co to jest? - Oczami pokazał swój talerz wypełniony jedzeniem.
    - Kimchi. Wieprzowina, ziemska kapusta, czosnek, pieprz i inne zioła. Wspaniałe danie, ale tego 
się nie wącha, to się spożywa.
    - Czy teraz domyśla się pani, dlaczego nie użyto zwykłego ładunku rozpryskowego?
        Haines   zaczęła   szukać   w   głowie   odpowiedzi.   Sten   sięgnął   do   kieszeni,   skąd   wydobył 
zniekształconą kulę od łożyska. Położył ją na stole, po czym rzekł:

background image

    - Fala uderzeniowa była ukierunkowana. Miała zabić wszystkich w barze. Dla pewności dodano 
jeszcze to żelastwo. Tylko jeden boks uszedł cało. Kojarzy pani?
    Lisa odsunęła talerz, splotła palce i zaczęła głośno myśleć.
    - Zamachowiec chciał zabić obecnych w “Covenanter" gości z wyjątkiem tych, którzy znajdą się 
w boksie. Gdyby Alain i ten wasz wysłannik siedzieli na swoich miejscach, skończyłoby się na... 
wstrząsie, może niewielkich zadrapaniach od drzazg. Nie odnieśliby żadnych poważnych obrażeń, 
prawda, kapitanie?
    - Właśnie.
     - Zamachowiec wiedział o tym boksie... i że Alain będzie tam owej nocy. - Haines gwizdnęła  
bezgłośnie, jednocześnie sięgając po piwo. - A zatem morderstwa dokonano na tle politycznym. 
Jasny gwint!
    Sten przytaknął ponuro i poszedł zamówić jeszcze dwa piwa.
    - Sprawa wydaje się diabelnie złożona. Ktoś doskonale wiedział o każdym kroku Alaina. I to ze 
sporym wyprzedzeniem - orzekła policjantka, gdy Sten wrócił do stolika.
    - Ma pani rację. Chociaż wcale mnie to nie cieszy.
        -   Kurczę   pieczone   -   warknęła   Lisa.   -   Cholerni   politycy!   Czemu   nie   trafił   mi   się   jakiś 
sympatyczny seryjny morderca-gwałciciel?
    Sten nie słuchał. Coś mu zaświtało. Bez słowa wyszarpnął dziewczynie czytnik i zaczął czegoś 
szukać w raporcie.
        -   Zabójstwo   -   ciągnęła   coraz   bardziej   przygnębiona   Lisa.   -   Znaczy,   robota   zawodowca 
wynajętego przez kogoś siedzącego tak wysoko, że w życiu palcem go nie tkniemy. A ja wyląduję 
w zapadłym komisariacie za kołem podbiegunowym.
       - Może jednak nie - mruknął Sten. - Jak to było z bombą? Miała najwyżej ogłuszyć Alaina,  
prawda? A co później?
    - Trudno powiedzieć?
     - A jednak. Proszę pomyśleć. Czemu ambulans się zjawił, zanim sierżant wezwał pogotowie? 
Czy nie sądzi pani, że...
    Haines już zrozumiała. Nie dopiła nawet piwa, tylko pobiegła za Stenem do wozu.

Rozdział jedenasty

    Szpital portu Soward zdradzał osobliwe podobieństwo do nietypowej budowy ciała knidarianina 
- recepcjonisty urzędującego przed izbą przyjęć. Prowizoryczny punkt pierwszej pomocy rozrastał 
się z latami, by podołać przypadkom przywożonym  z kosmodromu  i jego okolic. Jednak ruch 
nasilał się niemal z każdym dniem, a to statek runął przy lądowaniu, a to ktoś spadł z drabiny do 
kwasu. W efekcie szpital też musiał się rozbudowywać. Proces ten był nader nieuporządkowany. 
Wedle potrzeb dodawano kolejne lądowiska dla ambulansów czy sale zabiegowe, niestety coraz 
bardziej zaniedbując oddziały dla nieludzi.
        Tym   sposobem   placówka   wyróżniała   się   nawet   na   tle   imperialnej   służby   zdrowia. 
Wszechwładnego   chaosu   nie   potrafiły   okiełzać   ani   komputery   dużej   mocy,   ani   precyzyjnie 
opracowany system kart identyfikacyjnych.
     Sten i Haines czekali przy wielkim kręgu recepcyjnym. Zewnętrzną jego część zalegały sterty 
wszelkich   papierzysk,   w   wewnętrznej   zaś   mieścił   się   podłączony   do   sieci   komputer,   zapewne 
bardziej złożony niż strategiczne komputery armii. Pomiędzy blatami miotał się urzędnik, jeden w 
wielu osobach, gdyż był to, jak wspomnieliśmy, knidarianin: inteligentny polip żyjący zawsze w 
koloniach, zupełnie jak ziemskie koralowce. Osobnik naprzeciwko Stena, nazwijmy go polipem A, 
właśnie wyrwał z pasją jakąś wodoodporną dyskietką polipowi B i rzucił ją na drugi koniec recepcji 
innemu koledze (na oko polipowi R), usunął macki polipa C ze swojego terminala i wreszcie raczył 
zwrócić uwagę na dwójkę czekających ludzi. Głos miał charkotliwy i ponury, dziwnie pasujący do 
panującego wkoło szpitalnego szaleństwa. Jakieś odziane na biało indywidua przemykały z noszami 

background image

antygrawitacyjnymi. Pod ścianami stali, siedzieli albo leżeli nowi pacjenci, a ich krewni zawodzili i 
łkali rozgłośnie.
    - Sami widzicie, co tu się dzieje? - warknął polip, bębniąc mackami w dno pustego pojemnika na 
pokarm.
       - Policja - rzuciła sucho Lisa pokazując swój identyfikator. Gdy musnęła kartę wskazującym 
palcem, kwadrat z danymi zajaśniał przelotnie.
        - Znów  glina.  Niedawno  wasi  przywieźli  tu  jakiegoś typa.  Krwawił  jak  pechowy  kosiarz. 
Oczywiście był zalany. Nie powiedział, że należy do związków, więc go posłałem do grobu. Skąd 
mogłem wiedzieć, że to związkowiec? Teraz mam jego fiszkę, historię zatrudnienia i inne takie, ale 
pewnie umrze, nim odwalę całą papierkową robotę. A wy w jakiej sprawie?
    - Zeszłej nocy, około dwudziestej pierwszej, wysłaliście ambulans...
    - Stąd wylatują tysiące ambulansów. Do czego było wezwanie?
    - Do eksplozji.
       - Eksplozje są różne i różniste. Pokładowe, domowe, skafandrowe, radioaktywne... Pomogę 
wam, jeśli wy mi pomożecie.
        Haines  dała   polipowi  dyskietkę.  Stworzenie  zniknęło  za   blatem.  Po  chwili   wystawiło  nad 
krawędź jedną mackę z czytnikiem, resztą kończyn usiłowało wydusić z komputera jakieś dane.
       - Znalazłem. Chodzi o ambulans GE145. Nie podano, kto wzywał. Widzicie, z kim ja muszę 
pracować? Kogo obchodzi porządek w aktach?!
    - A gdzie dokładnie trafiliby poszkodowani, gdyby ich tu przytransportowano? - wtrącił się Sten.
        -   Wreszcie   dobre   pytanie,   dziękuję,   stary.   Ponieważ   ambulans   wezwano   do...   przybytku 
pijaństwa... takie przynajmniej posiadam dane, to ofiary pewnie wylądowały w grobie.
    - Grobie?
       - Oddział nagłych przypadków, ludzie, niezrzeszeni - wyjaśnił krótko polip i wyświetlił na 
osobnym ekranie plan szpitala. Gmatwanina czerwonych linii oznaczała na nim korytarze.
     - Jesteście tutaj. Idźcie w to miejsce. - Recepcjonista wskazał jakiś punkt. Może dowiecie się 
czegoś więcej.
    - A dlaczego nazywacie ten oddział grobem? - spytał Sten.
       - Bo tam trafiają wyrzutki społeczne. Samo dno. Kimkolwiek byłeś przedtem, gdy trafisz do 
grobu, jesteś na dnie.
    
    - GE145. Dziwne. - Internista przy biurku wydawał się bardziej niż zdumiony. - Nie ma zapisu, 
kto go wysłał, polecenie przyszło z zewnątrz. Trójka NN. Szczątki zatrzymano do sekcji.
    - Jedno pytanie, doktorze. Przypuśćmy, że ten ambulans przywiózłby żywe ofiary, to co dalej?
    - Zależy od rodzaju i stopnia obrażeń.
    - Szok wywołany falą uderzeniową, drobne zranienia - podpowiedział Sten.
    - Hmm... pewnie trafiliby do... muszę zerknąć na rozpiskę z nocy... do doktora Knoxa.
    - Gdzie go znajdziemy?
    - Niech sprawdzę... Dziś nie dyżuruje. Przykro mi.
    - Ale jest na terenie szpitala?
    - Nie, na pewno nie. Doktor Knox tak naprawdę nie należy do naszej ekipy. To wolontariusz.
    - Macie z nim jakiś kontakt?
    - Powinniśmy.... Nie. Niezwykłe. Nie posiadamy żadnych jego danych.
    - To już dwie osobliwości. Chciałabym zobaczyć akta tego Knoxa.
    - Przepraszam, pani porucznik, ale bez nakazu sądowego nawet policja...
    - Służba imperialna - powiedział Sten, pokazując własną kartę identyfikacyjną.
    - Oczywiście... - wyjąkał zaskoczony internista. - Przejdźmy do gabinetu. Skorzystamy z mojego 
terminalu. Genevieve? Zastąpisz mnie na chwilę?
    
    Dziesięć minut później Sten wiedział, że wpadli na jakiś trop.
    Dokładnie mówiąc, nie znaleźli absolutnie niczego i to właśnie należało uznać za ślad.

background image

       KNOX JOHN, doktor - głosił nagłówek karty zatrudnienia. Z pospiesznych ustaleń kapitana 
wynikało, że nikt taki nie ubiegał się w Centralnym Świecie o zezwolenie na praktykę. Wszelako 
“doktor Knox" przekonał człowieka lub komputer że szpitala Soward, iż takowe posiada. Adres 
domowy był fikcyjny, pod wskazanym numerem znajdowała się właśnie wyburzana posesja. Kiedy 
Sten dzwonił do jego “prywatnej kliniki", centrala łączyła z restauracją zajmującą ten sam lokal od 
prawie dziesięciu lat.
       - Wychodzi na to, że Knox pojawił się znikąd dwa tygodnie temu. Wolontariusz... - mruknął 
Sten.
     - Miał wspaniałą opinię jako chirurg. Świetnie radził sobie z nagłymi przypadkami - wyjaśnił 
internista. - Sam przygotowywałem mu paru pacjentów.
    - Jak wyglądał?
        -   Wysoki   -   odparł   doktor   po   chwili   wahania.   -   Metr   osiemdziesiąt   pięć,   może   metr 
dziewięćdziesiąt.   Smukły,   typ   prawie   asteniczny.   Waga   około   siedemdziesięciu   kilogramów. 
Oczy... nie pamiętam. Był bardzo dumny ze swojej bujnej czupryny. Włosy miał siwe. Przysięgał, 
że naturalne. Czesał się z grzywką.
    - Całkiem nieźle - pochwaliła Haines. - Nie chciał pan nigdy zostać policjantem?
    - Czasem odnoszę wrażenie, że i tak nim jestem.
       - Powiedział pan, że w zasadzie nie należał do ekipy. Czy dlatego, że był wolontariuszem? -  
spytał Sten.
     - Nie. Rzecz w tym, że raczej nie spotka pan tu lekarzy z imperialną licencją. Płace, warunki, 
liczba pacjentów i tak dalej. Więc gdy zjawi się ktoś tak dobry jak doktor Knoxi.. - Urwał nagle. - 
Jego gabinet!
    - Miał własny?
    - Jasne, wszyscy je mamy. Każdy dyżur to dwudniowy maraton.
    - Gdzie jest ten pokój?
    - Zaraz sprawdzę na planie piętra.
    
       - Bardzo cenił prywatność - mruknęła Lisa. - W karcie podał, że nie życzy sobie żadnego 
sprzątania, mechanicznego czy zwykłego. Może coś znajdziemy.
    Sten nie podzielał optymizmu partnerki. Jednak jeśli naprawdę na nic nie trafią... W końcu stanęli 
przed wejściem do gabinetu tajemniczego chirurga. Lisa wyjęła z koperty kartę wstępu.
    - Chwilę. Niech się pani odsunie - rzekł rozkazującym tonem Sten. Sprawdził framugę milimetr 
po milimetrze. Znalazł. Tuż nad podłogą: ledwo widoczny siwy włos przyciśnięty drzwiami. - 
Potrzebna nam grupa operacyjna - powiedział. - Najlepsza, jaką macie. Bez sapera. Bomby tu nie 
znajdą. Pokój proszę zapieczętować i nie otwierać do czasu przybycia ekipy.
        Lisa   już   otworzyła   usta,   aby   rzucić   kapitanowi   parę   nieprzyjemnych   słów,   ale   nagle 
zasalutowała.
    - Tak jest, sir. Coś jeszcze?
    - Cholera jasna - sapnął Sten z rezygnacją. - Przepraszam. Nie chciałem gadać jak...
    - Glina?
    - Właśnie.
    
    Pokój został zabezpieczony balonem, potem otwarty i ekipa weszła do środka.
     Trzech spindarów, jeden dorosły i dwóch nieletnich nijak nie pasowali do wyobrażeń Stena, a 
jednak to oni tworzyli najlepszą w okolicy grupę do badania śladów. Najstarszy osobnik stanął 
pośrodku sypialni. Młodociani zaś, chwyciwszy rozmaite instrumenty, zaczęli węszyć po kątach.
       W pełni rozwinięty spindar miał  dwa metry w każdym  kierunku  i przypominał  łuskowca. 
Spojrzał   z   niejaką   aprobatą   na   poczynania   podkomendnych,   pogmerał   coś   przy   własnym 
wyposażeniu,   powoli   podrapał   się   po   brzuchu,   a   następnie   siadł   na   tylnych   kończynach   w 
centralnym punkcie pokoju. Sapnął potem trzy razy na próbę i przedstawił się jako technik Bernard 
Spilsbury.   Prawdziwe   imiona   spindarów   były   bardzo   trudne   do   wymówienia,   ponieważ   ich 
artykulacja wymagała użycia aż dwóch głośni. Na co dzień więc przedstawiciele tego gatunku, 

background image

oczywiście   wyposażeni   przez   naturę   w   tak   nietypowy   aparat   mowy,   posługiwali   się   ludzkimi 
imionami dobieranymi wedle klucza profesji.
       - Wysoce zdumiewające - orzekł Spilsburg. - Nader zadziwiające. Przypomina mi to pewną 
sprawę, którą prowadził kolega Halperin. Bardzo ciekawy przypadek. Chce pan posłuchać, aż moi 
protegowani nie skończą?
    Sten spojrzał na Haines, ta wzruszyła ramionami. Spindar jednak nie czekał na odpowiedź.
       - Zdarzyło się to na jednym z pionierskich światów pogranicza. W tej chwili dokładnie nie 
pamiętam, na którym. Para górników pokłóciła się o racje żywnościowe. Pierwszy poczekał, aż ten 
drugi założy kombinezon, i strzelił mu prosto w twarz. Ciało razem z ubraniem wcisnął do dyszy, 
włączył napęd... Spilsbury urwał w pół zdania i ruszył w kierunku jednego z niedorostków, który 
właśnie coś zaszczebiotał. - Przepraszam na moment - rzekł technik, wydobywając z torby jakiś 
większy instrument. Sprawdził nim dokładnie posłanie. - Ciekawe, coraz ciekawsze.
    - Jeśli już mowa o ciekawostkach - szepnęła Haines do Stena. - To czy nie zastanawia pana, kto 
przydzielił do rewiru tych z gwardii? Trzeba sprawdzić też, czemu ich tam posłano. A w ogóle to 
jestem panu winna piwo, kapitanie.
    Oboje się uśmiechnęli.
        Zanim   Sten   zdołał   odpowiedzieć   cokolwiek,   spindar   był   już   z   powrotem   przy   swoich 
słuchaczach.
    - W ten sposób usunął oczywiście wszelkie dowody - powiedział.
    - Znaleźliście coś?
    - Nie, nie. Mówiłem o górniku. Na koniec rozhermetyzował statek, pozbył się pozostałych rzeczy 
zabitego   i   jakby   nigdy   nic   spokojnie   ruszył   dalej.   Gdy   kilka   miesięcy   później   wzięto   go   na 
przesłuchanie, stwierdził, iż leciał sam, że wbrew pierwotnemu zapisowi nie przewoził kompana. 
Ten   drugi,   tłumaczył,   spóźnił   się   na   start,   a   jemu   już   nie   chciało   się   zmieniać   manifestu.   I 
rzeczywiście, na pokładzie nie znaleziono żadnego śladu współpasażera. Halperin obliczył jednak, 
że pojedynczy człowiek nigdy nie pochłonie takich ilości pożywienia, jakie zniknęły z magazynu 
kambuza. Górnik wciąż się nie przyznawał. Przysięgał tylko, że jest wielkim obżartuchem. Żałosne.
    - I co potem? - spytał Sten, choć zdawało się, że spindar zakończył opowieść.
       - Patrole z pogranicza podeszły do sprawy dość pragmatycznie. Kupiono stosowną ilość racji 
żywnościowych,   posadzili   delikwenta   na   wprost   tej   góry   żarcia   i   dali   trzydzieści   dni   na 
skonsumowanie   wszystkiego.   Miał   dać   trawienny   dowód   niewinności.   Naprawdę   żałosne.   - 
Przerwał na  chwilę  i  omiótł  sufit kolejnym  przyrządem.  - Na trzeci  dzień  podejrzany zmarł  z 
przejedzenia.   Ludzie   miewają   dziwne   poczucie   sprawiedliwości.   Obecny   przypadek   -   ciągnął, 
usadowiwszy się ponownie - jest jeszcze bardziej interesujący.  Niczego, dosłownie niczego nie 
znaleźliśmy.
    Sten uznał, że oto uczynił pierwszy wielki krok wiodący ku odnalezieniu podejrzanego doktora 
Knoxa.

Rozdział dwunasty
    
    - I co właśnie wynika z tej niewiedzy, kapitanie? - spytał Wieczny Imperator.
    Jego Wysokość wyglądał na spokojnego, ale Sten wolał nie przeciągać spotkania ponad miarę. 
Na wszelki wypadek nie próbował też zbaczać z tematu.
    - Knox zabronił sprzątać swój pokój. Nie chciał, aby jakiekolwiek drobiny mogące dowieść jego 
tożsamości osiadły w odkurzaczach. Przynajmniej ja tak sądzę. Nie znaleźliśmy odcisków palców, 
złuszczonego naskórka, śladów uryny w pościeli, plam potu czy tłuszczu na poduszce. Nawet kapa 
na łóżko jest sterylnie czysta.
    - Dziękuję, kapitanie. Rozumiem, że technicy skrupulatnie przebadali gabinet. Ale jakie są z tego 
wnioski?
       Sten wytłumaczył pokrótce, że Knox nie tylko sam sprzątnął pokój, ale użył jeszcze różnych 
wymyślnych przyrządów do usuwania mikrośladów.

background image

    - Zatem ten wasz... Knox był kimś więcej niż tylko dobrym lekarzem.
       - Właśnie - stwierdził ostrożnie Sten. - Haines, znaczy policjantka, która prowadzi sprawę z 
ramienia komendy, obserwuje teraz wszystkich nader zdolnych lekarzy.
    - Jeśli Knox jest naprawdę taki świetny, to pewnie nie pochodzi z tej planety.
    - Haines przegląda też listy przylotów z ostatniego roku.
    - Powodzenia. Wątpię jednak w pozytywne rezultaty tych zabiegów.
    - Ja również. Dlatego pracujemy dwukierunkowo. Szukamy zamachowca.
    Imperator wzruszył ramionami.
    - Skóro jeden okazał się być zawodowcem, to czemu przypuszczać, że ten od bomby okaże się  
gorszy?
       - Bo to właśnie on... - Sten już miał powiedzieć “spieprzył robotę", ale ugryzł się w język i 
dokończył: - ... popełnił błąd.
    Imperator pomyślał przez chwilę.
    - Dobra. Idźcie tym tropem. To wszystko?
    Sten przytaknął. Jak długo Haines nie zdobędzie więcej informacji na temat obecności patrolu w 
okolicy “Covenanter", lepiej nie ruszać tematu.
    - No to jeszcze jedno, Sten. Tylko do pańskiej wiadomości. Pierwszy sekretarz ambasady Tahn 
poprosił o audiencję. Chyba obaj się domyślamy,  o co spyta. A ja chciałbym mieć mu coś do 
powiedzenia. Rozumiemy się, kapitanie? Może pan odejść.

Rozdział trzynasty

       Sten musnął palcem detektor zamka skrzynki na listy, a następnie wygarnął z niej zawartość. 
Zwykłe śmieci: Dziennik Gwardzisty,  Przegląd Wojskowy,  wewnętrzna gazetka pałacowa, lista 
ostatnio nominowanych osób, reklama jubilera wytwarzającego militarne błyskotki. Wszystko to od 
razu poszło do kosza. Sten schował do sakwy przy pasie zaległy rachunek od krawca mundurowego 
i już miał zamknąć skrzynkę, gdy dojrzał coś jeszcze. Zdumiony, wyłowił kopertę z prawdziwego 
papieru.
    Na przodzie widniał wykonany ręcznie napis: “Kapitan Sten, Pałac". Gdy szef ochrony zajrzał do 
środka, znalazł jedną pustą kopertę i dwie luźne kartki. Pierwsza zawierała tekst następującej treści:
    MARR oraz SENNMają zaszczyt zaprosićna uroczysty obiadwydany ku czci 
    KAIA HAKONE'ARSVP GOŚĆ
    Kapitan w osłupieniu gapił się na zaproszenie. Oczywiście znał Marra i Senna, byli pałacowymi 
dostawcami wiktuałów i arbitrami tutejszej socjety. Spotkał ich raz tylko, na dodatek służbowo, ale 
i tak zaintrygowali go osobliwym poczuciem rubasznego humoru, a także swoistym ciepłem, które 
roztaczali wkoło. Sten przez moment się zastanawiał, jakim cudem zwykły kapitan, na wysokim 
wprawdzie stanowisku, dostał zaproszenie na imprezę stanowiącą towarzyską atrakcję sezonu.
       Wszystko wyjaśniała trzecia, również ręcznie skreślona karta. Zawierała tylko jedno zdanie: 
“Czas, by dawni przyjaciele znów się spotkali." Podpisano: Sofia.
    No tak. Pamiętał burzliwy romans, jaki na krótko ich połączył. To Sten sprawił, że dziewczyna  
opuściła   Nebtę   tuż   przed   całą   awanturą.   Potem   stracił   ją   z   oczu,   ale   też   nie   widział   żadnego 
powodu, dla którego miałby utrzymać znajomość.
     Uznał, że musi poszukać mądrej rady. Duchowe zwierzchnictwo nad funkcjonariuszami służb 
pałacowych   sprawował   Wielki   Szambelan,   emerytowany   admirał   floty   Mik   Ledoh,   serdeczny 
dziadunio. Sten na wszelki wypadek przejrzał już kiedyś akta starszego pana.
     Ze sto lat wcześniej był to ognisty oficer. Dosłownie. Podczas powstania na Palafox otrzymał 
zadanie   przeprowadzenia   pomniejszego   desantu.   Zadanie   wydawało   się   łatwe,   ale   wywiad   źle 
wypełnił swe powinności, więc ostatecznie okazało się bardzo trudne. Planety bronił cały system 
stacji   orbitalnych.   Ledoh   nakazał   szybką   przeróbkę   transportowców   na   jednoosobowe   “żywe" 
pociski nuklearne, po czym sam poprowadził atak. On i jeszcze trzech pilotów zdołało w porę 
katapultować kapsuły.

background image

       Następne kilkadziesiąt lat uczyniło z Ledoha najlepszego we flocie specjalistę od desantów. 
Awansował bardzo szybko jak na kogoś, kto zasadniczo zajmował się logistyką. Podczas Wojen 
Muellera występował już w randze admirała floty.
    Wojny Muellera były jednym z najpaskudniejszych konfliktów, w jakie imperium kiedykolwiek 
się zaangażowało. Poważne operacje ogarniały czasem nawet tuzin światów równocześnie. Ledoh 
dowodził lądowaniami w systemie Crais. Odznaczył się wielką troską o żołnierza i niechęcią do 
zbytecznego  przelewania  krwi; zwyciężył  przy minimum  ofiar. Inne bitwy kończyły  się wtedy 
stratami rzędu pięćdziesiąt-siedem-dziesiąt procent stanu wyjściowego.
    Po podpisaniu pokoju Ledoh zafundował sobie kilka lat urlopu, potem przeniósł się na Centralny 
Świat.   Gdy   poprzedni   Wielki   Szambelan   na   zawsze   zamknął   oczy   (skutkiem   przejedzenia   się 
wędzonymi   węgorzami),   Ledoh   został   uznany   przez   wszystkich   za   jedynego   kandydata   na   to 
stanowisko. Posiadał bowiem nie tylko wielkie doświadczenie bojowe, ale także bystry umysł.
       Sten nigdy nie zdołał pojąć, jakim sposobem admirał ogarniał tak wiele spraw (oficjalnych i 
zakulisowych)   dziejących   się   w   pałacu   rozległym   niczym   średniej   wielkości   miasto.   I   jeszcze 
potrafił być życzliwy dla otoczenia. Kapitan dziękował losowi, że jego obowiązkiem jest tylko 
ochrona imperatora oraz nadzór nad oddziałem złożonym z półtorej setki gurkhów.
    Sten wszedł do gabinetu duchowego zwierzchnika i zatrzymał się zaraz za progiem.
    Ledoh, pułkownik Fohlee (dowódca pretorian) i Arbogast, pałacowy płatnik, stali przed wielkim 
ściennym ekranem.
     - Pułkowniku, nie zamierzam wtrącać się w sprawy wojskowe - mówił Arbogast. - Chciałbym  
tylko na prośbę naszego władcy wyjaśnić kwestię, cytuję: “niezwykle wysokiego współczynnika 
dezercji" odnotowanego ostatnio w pańskiej jednostce.
    - A czego imperator się spodziewał, gromadząc tyle młodego wojska w jednym miejscu podczas 
święta? Hormony robią swoje, a chłopaki nie są z drewna.
       - W tej materii też nie czuję się ekspertem - wyjaśnił Arbogast. Fohlee spojrzał na płatnika 
wilkiem.   Obaj   panowie   wyraźnie   nie   cierpieli   się   wzajemnie.   Ledoh   uznał,   że   pora   na   próbę 
mediacji.
     - Tylko w tym miesiącu zdarzyły się cztery przypadki ucieczki z jednostki, pułkowniku. Może 
winien pan staranniej dobierać kandydatów na pretorian.
    - Niby jak? Osobiście sprawdzam wszystkich. Ja, albo mój adiutant.
    - Nikt nie próbuje pana obwiniać, pułkowniku - wyrwał się Arbogast. - Ale meldunki informują 
jednoznacznie,  że  w  ostatnim  roku  zniknęło   prawie   czterdziestu   pańskich  podkomendnych.  Na 
dodatek ani jeden z mężczyzn nie wrócił, żadnego też nie udało się aresztować. Imperator sądzi, że 
coś jest nie w porządku.
    - Ja również tak uważam - warknął Fohlee. - Zwracamy baczną uwagę na problem dezercji.
    - Może zbyt wiele wymagamy od tych młodych żołnierzy - podsunął Ledoh.
    - Może - odparł zimnym tonem Fohlee. - Sam się tym zajmę.
    - Dziękuję, pułkowniku. Przekażę imperatorowi, że poczuwa się pan do pełnej odpowiedzialności 
za rozwój wydarzeń. - Arbogast zebrał przyniesione przez siebie akta, skłonił się Ledohowi, potem 
Stenowi i odszedł ku zatłoczonym kancelariom.
       - Cholerny urzędas - warknął Fohlee, odwrócił się i dopiero wtedy zauważył Stena. - Witam 
kapitanie.
    - Dzień dobry, pułkowniku.
    - Próbowałem złapać pana przez cały dzień.
    - Przepraszam za długą nieobecność, ale zostałem oddelegowany do specjalnego zadania.
       - Nie wątpię - sarknął Fohlee. - Przyjrzałem się gurkhom, kapitanie. Wprawdzie nigdy nie 
wtrącam się w cudze kompetencje, jednak tym razem chciałbym zwrócić panu uwagę, że niektórzy 
pańscy podkomendni wykazują zaniedbania we własnym wyglądzie.
    - To prawda, gurkhowie nie przykładają się zbytnio do czyszczenia butów.
    - Nie tylko do tego. A ja z doświadczenia wiem, że każdego żołnierza można nauczyć dbałości o 
swoją prezencję. Miałem pod sobą przedstawicieli wielu ras i wszyscy szybko pojmowali, na czym 
polega wojskowa elegancja.

background image

    Chociaż Fohlee nie był przełożonym Stena, to kapitan uznał, że zawsze lepiej nie wdawać się w 
pyskówki ze starszym oficerem.
    - Dziękuję za te słowa krytyki. Wezmę je sobie do serca - odparł służbiście Sten.
       Fohlee skinął sztywno głową, wstał, strzelił obcasami, chwycił ze stołu teczkę, zasalutował 
Ledohowi i obojętnie minął szefa ochrony.
      Admirał poczekał, aż stukot podkutych butów umilknie w dali korytarza, i uśmiechnął się do 
Stena.
    - Spocznij, młodzieńcze. Z czym przychodzisz? Kapitan wciąż patrzył na drzwi.
    - Nie przejmuj się pułkownikiem. Gryzą go problemy.
     - Rozumiem. Ale to nie moja wina, że jego ołowiane żołnierzyki masowo wybierają wolność. 
Dlaczego więc się mnie czepia?
    - Z zazdrości.
    - Słucham?
     - Pułkownik nie pojmuje, czemu imperator tak nisko ceni jego pretorian. Fohlee czuje się nie 
dowartościowany.   Uważa,   że   nie   gurkhowie   lecz   pretorianie   powinni   odpowiadać   za 
bezpieczeństwo władcy.
    Sten zamrugał oczami.
    - Przepraszam, bez obrazy, ale to czysta głupota.
     - Nic nie przewyższy głupoty okazywanej przez zawodowego żołnierza w czasie pokoju, mój 
synu. A teraz słucham.
    - W zasadzie przychodzę prywatnie. W osobistej sprawie.
     - Ho, ho - mruknął Ledoh i musnął przycisk na biurku. Drzwi zamknęły się cicho. Od strony 
korytarza zajaśniał na nich napis: KONFERENCJA. NIE PRZESZKADZAĆ. - Która godzina?
    Sten zerknął na zegarek.
    - Siedemnasta czterdzieści cztery.
       Staruszek odetchnął z ulgą, po czym wyłowił z głębi biurka piersiówkę oraz dwa metalowe 
kubeczki.
    - Zapraszam cię do skosztowania, pewnego trunku. Nasz Wieczny Destylator nazywa to szkocką.
    - Hm. Nie skończyłem jeszcze służby.
    - W takim razie skorzystam z moich prerogatyw i jako szambelan tego przybytku stwierdzam, że  
już masz wolne.
    Sten uśmiechnął się blado, Ledoh zaś napełnił kubeczki i rzekł.
       - Nie wiem, dlaczego Jego Wysokość nieustannie uszczęśliwia mnie tymi szczynami. - Gdy 
wypili,   admirał   zachęcił   kapitana   do   przedłożenia   sprawy,   z   jaką   ten   przyszedł.   -   No   dalej, 
młodzieńcze - powiedział ciepłym głosem.
    Sten pokazał kartkę od Marra i Senna. Szambelan aż uniósł brwi ze zdumienia.
    - Ale masz szczęście, synu. Mnie nie zaprosili. Sten dodał jeszcze bilecik.
    - Teraz rozumiem. Co to za Sofia?
    - Taka jedna. Kiedyś się przyjaźniliśmy.
    - Wszystko zaczyna pasować. Nalej sobie, chłopcze. Sten posłuchał, a Wielki Szambelan zaczął 
wywód:
    - Po pierwsze, fama niesie, że to przyjęcie będzie przebojem sezonu...
    - Przepraszam, ale ja nie znam żadnego Hakone'a? - wtrącił Sten, uznając, że do takiej ignorancji 
może się przyznać.
    - No wiesz! Młodsi oficerowie powinni stanowczo więcej czytać. To pisarz. Dramaturg. Bardzo 
kontrowersyjny. Swoją uwagę skupia na wojsku, lecz jego spojrzenie na formacje militarne jest 
mocno nieortodoksyjne. Gdyby nie łagodne usposobienie naszego imperatora, Hakone już dawno 
zostałby skazany za zdradę.
    - To wiele wyjaśnia.
        -   To   niczego   nie   wyjaśnia,   młody   człowieku.   Imperator   do   pewnego   stopnia   patronuje 
dysydentom, jak zapewne miałeś okazję przekonać się podczas święta. Lubi nawet oficerów, którzy 
nie boją się myśleć samodzielnie.

background image

    - Powinienem więc iść?
       - Oczywiście. Takie zaproszenia sprzyjają karierze. Istnieje tylko jeden problem. Ta młoda 
dama... Sofia.
    - Właśnie - westchnął Sten.
    - Nie chcę być wścibski, ale ty chyba nie pałasz do niej gorącym uczuciem?
    - Trudno powiedzieć.
    - Zatem faktycznie mamy problem. O, nasze naczynia są puste. Dziękuję. Wiedz, że Marr i Senn 
prowadzą otwarty dom. Zajmują się również swataniem.
    - No pięknie! - parsknął Sten i omal nie wylał szkockiej.
    - Sam widzisz. Skoro pozwolili tej Sofii wysłać zaproszenie, znaczy że jest ona ich, hm, klientką.
    - A ja... - jęknął Sten.
    - Oczywiście, kapitanie. Zostałeś uznany za stosowną partię. Podejrzewam, że Sofia wywodzi się 
z arystokracji jakiejś prowincjonalnej planety.  Zapewne też posiada pokaźny majątek. W takiej 
sytuacji   może   zależeć   jej   na   małżeństwie   z   kimś,   kto   cieszy   się   sławą   bohatera,   zajmuje 
odpowiednie stanowisko w pałacu, a co najważniejsze, doszedł tych zaszczytów w całkiem młodym 
wieku.
    - Nie idę!
       - Nie popadaj w skrajności. Pomyśl tylko. Zaproszenie jest na dwie osoby, prawda? Tutaj, w 
prawym   rogu   widnieje   słowo   “gość",   co   oznacza,   że   możesz   zabrać   kogoś   ze   sobą.   Poszukaj 
stosownej młodej damy, jakiejś piękności w twoim guście i już. To powinno ochłodzić zapały Sofii.
    Sten, wychyliwszy trunek, smutno pokiwał głową.
    - Admirale, od kiedy tu przyleciałem, świata nie widzę poza pracą. Jakie dziewczyny! Nie znam 
żadnej na tej planecie, o stosownej nie wspominając.
    - Cóż, w takim razie niewykluczone, że imperator zechce poprowadzić pannę młodą do ołtarza.
    Sten zbladł jak ściana.
    

  Rozdział czternasty

     Wieża wznosiła się w powodzi świateł wieńczących długą i wąską dolinkę. Wóz grawitacyjny 
przemknął nad granią, omiótł przestrzeń reflektorami, zwolnił na moment (gdy automatyczny pilot 
orientował się w terenie) i poszybował nad wypełniającą wąwóz aleją. Chwilę później podszedł do 
lądowania przed wieżą. Inne pojazdy ruszyły jego śladem.
    Wieża stanowiła wyraz ultranowoczesnych artystowskich zamiłowań Marra i Senna. Kosztowała 
ich połowę posiadanego kapitału. Szeroka u podstawy, zwężała się ku szczytowi, gdzie wieńczył ją 
niewielki taras z basenem i ogródkiem. Cała konstrukcja była zbudowana z metalu, kryształów oraz 
różnych minerałów. Gospodarze najwyraźniej nie gustowali w zwykłych materiałach. Ściany miały 
po   pierwsze   mile   reagować   na   światło,   po   drugie   szokować.   Na   fasadzie   owalne   wypukłości 
sąsiadowały z płytami  przyciętymi  w idealny kwadrat. Głównym elementem architektonicznym 
pozostawało   jednak   światło:   rozmigotana   czerwień   sygnalizująca   zmiany   emocji,   połyskujący 
piżmowy błękit  dzikiej puszczy i jeszcze inne barwy harmonizujące  z niestałą  pogodą dolinki. 
Pewne   punkty   świetlne   co   chwilę   przebiegały   całe   spektrum   tęczy,   niektóre   zaś   godzinami 
podawały ten sam ton.
    Marr wraz z partnerem zwali to miejsce swoim domem i dawno już przestali się nim zdumiewać. 
Tej   nocy  światła   były  wyjątkowo  ożywione.   Goście  przybywali   jeden   po  drugim.  Zbliżała  się 
godzina rozpoczęcia bardzo szczególnej imprezy.
    
       Sten bezskutecznie próbował odchrząknąć. Cokolwiek robił, buła w gardle tylko  rosła. Na 
dodatek   uszy   płonęły   mu   ogniem,   a   stopy   lodowaciały   jak   zamrażane.   Język   zdrętwiał. 
Jednocześnie kapitan gorączkowo myślał, co właściwie ma zrobić z tą wspaniałą istotą, obecnie 
przyciskającą   się   do   jego   torsu.   Ręce   trzymał   po   obu   bokach   kobiety,   niepewny,   czy   chce   ją 
przytulić czy może wręcz odwrotnie. Podjęcie decyzji utrudniała emanowana przez niewiastę woń, 

background image

delikatny zapach piżma. Pachnidło było tak skomponowane, by poruszyć każdego osobnika płci 
męskiej   z   nieboszczykami   włącznie.   Ostatecznie   Sten   położył   dłonie   na   biodrach   zjawiskowej 
piękności, ścisnął je delikatnie, a następnie nieco odsunął dziewczynę od siebie.
    - Hm... Ja też się cieszę, moja droga - powiedział z trudem. 
    Sofia odstąpiła o krok i popatrzyła na Stena wilgotnymi oczami. Kapitan stwierdził, że jest w tym 
spojrzeniu   cokolwiek   więcej   niż   podziw.   Natychmiast   pożałował,   że   przepisy   mundurowe 
zabraniają noszenia jakiejkolwiek bielizny pod uniformem gurkhów.
    Dziewczyna znów miękko przytuliła się do swego dawnego kochanka.
    - Tyle czasu... - wyszeptała mu czule do ucha. - Najdroższy... mogłabym... sam wiesz...
    Jasne, że wiem, pomyślał. Dobrze pamiętał chwile spędzone w jej towarzystwie. Problem w tym 
tylko, że ujrzawszy Sofię na przyjęciu, ledwo rozpoznał dziewczynę. Nie, widok nadal był miły dla 
oka, jednak drastycznie różnił się od tamtego wizerunku spontanicznej dziewiętnastolatki z krótko 
przyciętymi   ciemnymi   włosami   oraz   ciekawymi   świata   oczami.   Teraz   stanęła   przed   nim 
chirurgicznie   udoskonalona   kobiecość   z   lśniącą   kaskadą   włosów   sięgających   za   pośladki   i 
służących jednocześnie za całe odzienie. Zgodnie z najnowszą modą dama paradowała nago. Skórę 
tu i ówdzie przyozdabiał barwny makijaż. Tak czy inaczej nadal była to Sofia, zmieniona, ale z tym  
samym, pożądliwym spojrzeniem.
    Sten pożałował z całej duszy, że kiedyś pomógł jej dostać się na dwór imperatora.
        -   Wspaniale   wyglądasz...   -   powiedział   ponownie   próbując   nieco   odsunąć   dziewczynę. 
Oczywiście nie miał nic przeciwko przytulaniu gołych panien, wolał jednak robić to bez świadków.
     - Nie widzieliśmy się całe wieki. Musimy porozmawiać - stwierdziła Sofia, uwieszając się na 
ramieniu kapitana. - Poszukajmy jakiegoś spokojnego miejsca.
    Sten dopiero po niewczasie uświadomił sobie, że idzie za Sofią niczym posłuszny, mały piesek.
    - Przyniosłam drinki - rozległo się nagle z tyłu. Znajomy głos brzmiał jak wybawienie. - Nawet 
nie zdajesz sobie sprawy, jakie zmyślne są te maszynki do trunków...
       Sten obrócił się i podziękował niebiosom. Przed nim stała porucznik policji Lisa Haines. W 
dłoniach dzierżyła dwie szklanki, a jej oblicze wyrażało nader mieszane uczucia.
       Sten poczuł się jak niedoszły topielec w ostatniej chwili wyciągnięty z wody. Z całych sił 
wczepił zdrętwiałe palce w rzuconą mu linię.
    - Liso, poznaj moją znajomą, pannę Parral - powiedział ciut nienaturalnym głosem.
    Sofia chłodno spojrzała na przybyłą, a Sten dokończył prezentację:
    - Sofio, oto porucznik Haines. Jest, hm... znaczy my... Lisa podała rękę nagiej kobiecie.
        -   Jestem   gościem   Stena,   jego   nową   przyjaciółką   -   miauknęła.   -   Miło   mi   poznać   swoją 
poprzedniczkę. Na ile znam kapitana, to na pewno nas obie wiele łączy.
    Sofia sztywno odzwajemniła uścisk dłoni.
       - Tak. Niewątpliwie - odparła i spojrzała na Stena wzrokiem zdolnym obracać w kamień. - 
Wybacz,   ale   nie   mogę   zaniedbywać   reszty   towarzystwa.   Może   później   znajdziemy   chwilę   na 
rozmowę.
       Obróciła ku niemu zgrabne tylne rejony i odpłynęła. Sten nie miał pewności, co właściwie 
zostało   mu   oszczędzone,   ale   wcale   nie   pragnął   sprawdzać.   Odruchowo   sięgnął   po   szklankę   z 
trunkiem i jednym haustem wychylił zawartość.
    - Nie wiedziałam, że znasz tu kogoś.
    Sten poszukał drugiego drinka. Gdy tylko policjantka mu podała, wypił czym prędzej.
     - Parę osób. - Uśmiechnął się z ulgą, tętno wracało do normy. - No, powiedzmy: jedną. Tylko 
jedną. I to wystarczy.
        Spojrzał   ciepło   na   Lisę.   Ubrana   w   białą   suknię   z   wycięciami   we   właściwych   miejscach, 
wyglądała naprawdę atrakcyjnie. Funkcjonariuszka odebrała od niego puste szklanki.
       - Chodźmy po nowe drinki - stwierdziła. - Miły wieczór. Mam nadzieję, że to już koniec 
niespodzianek. Co. 
    - Jasne. Nie będzie już żadnych.
    
    Sten mylił się jednak.

background image

    Kilka chwil później, gdy odszukali już barmana, orkiestra wzięła się do pracy. Lisa stała blisko 
kapitana, a na parkiecie było dość miejsca do tańca. Muzykanci grali coś wolnego na trzy czwarte?
    Szef ochrony skłonił się przed policjantką i poprowadził ją na parkiet wykonany z polerowanej 
na błysk metalowej płyty. Tak, dobry pomysł, stwierdził w duchu.
     Kiedy tańczyli, a szło im niezgorzej, Sten powoli pojmował, czemu przyjęcia u Marra i Senna 
niezmiennie uchodziły na nader udane.
       Zespół zaczął właśnie wariacje na temat głównej melodii, kiedy jakaś uczynna ręka włączyła 
ukryte generatory. Zaskoczeni tancerze unieśli się w powietrze.
    Sala balowa nagle stała się czymś w rodzaju orbitalnego centrum akrobatycznego.
       Sten, który już nieraz doświadczył stanu nieważkości, ujrzał Lisę mijającą go w skołtunionej 
przy pasie sukni. Dziewczyna szybowała ku sufitowi. Zdołał złapać ją za kostkę, potem chwyt za 
chwytem dotarł do talii.
    Bladą twarz Lisy rozjaśnił lekki uśmiech.
    - Ale się trafiło - mruknęła.
       Sten nie wiedział dokładnie, niby co i komu miało się trafić, ale uznał, że trzeba korzystać z 
okazji.
    Pocałunki w stanie nieważkości smakowały tak samo jak w zwykłych warunkach, tyle że więcej 
wydzielało się przy nich śliny.
    Nie tracąc głowy, Sten podkurczył nogi i poczekał na stosowny moment, aby dotrzeć do parkietu. 
Parę sekund później nadpłynęła w ich kierunku jakaś zażywna matrona.
    Jejmość miała wystarczającą masę, by przy odpowiednio silnym kopnięciu posłużyć za platformę 
startową   w   kierunku   podłogi.   Gdy   znaleźli   się   już   niedaleko   metalowej   płyty,   Sten   wypchnął 
dziewczynę w zasięg normalnej siły ciążenia, potem ona wyciągnęła go z pola McLeana.
    - Niezła imprezka - sapnął.
      - Całkiem, całkiem - odparła półgębkiem Lisa. - Czy nieważkość zawsze działa na ciebie jak 
afrodyzjak, kapitanie?
    
    - Miłość heteroseksualna przybiera naprawdę osobliwe formy - szepnął Marr, obserwując Stena 
lądującego obok Lisy.
    - Tak, może to być na przykład spacer nocą wśród listowia - dodał Senn.
    - Powinniśmy wziąć tych dwoje pod nasze skrzydła i... Sir Hakone! Jaki zaszczyt!
    Poeta podszedł nie zauważony. Upił nieco ze szklanki, po czym rzekł:
    - Czy jako gość honorowy mogę pozwolić sobie na mały komentarz?
    Senn szeroko otworzył oczy w udawanym zdumieniu.
    - Coś nie w porządku?
     - Biorąc pod uwagę, że przyjęcie wydano na moją cześć, to widzę tu zbyt wielu ludzi, którzy 
chętnie starliby mnie na proch.
     - Zaproszenia zostały rozesłane przed premierą pańskiego ostatniego przedstawienia - wyjaśnił 
Marr. - Nie wiedzieliśmy jeszcze...
    - Pewnie - przerwał mu oschle Hakone. - Zbyt dobrze was znam. Sądzicie, że nic tak nie ożywia 
imprezy jak porządna bijatyka.
    - Proszę nas nie obrażać! - syknął Senn.
       - Niech tam - stwierdził  obojętnie  Hakone. Osuszył  szklaneczkę  i przechwycił  następną  z 
przepływającej obok tacy. - Dla mnie podobne bale to spotkania grupy dobrych znajomych, osób 
połączonych zbliżonymi zainteresowaniami. Niestety, w tej materii mocno się różnimy.
    - Tak, powinniśmy zaprosić całą kompanię starych wiarusów - odezwał się pojednawczo Marr. - 
Siedzieliby wkoło i pili pod wspomnienia o utraconej w boju młodości.
       Hakone zmusił  się do uśmiechu.  Dramaturg  miał  na sobie dopasowane, całkowicie  czarne 
spodnie i równie ciemną tunikę.
    - Widzę, że się nie dogadamy - rzekł zrezygnowanym tonem. - Ale, jest tu ktoś, kogo chciałbym 
poznać.
    - Czyżbyśmy zaniedbali obowiązki gospodarzy? Którego z gości zapomnieliśmy przedstawić?

background image

    - Jego.
     Hakone wskazał na Stena. Kapitan w pełni już odzyskał równowagę i rozglądał się za jakimś 
napitkiem.
     Obaj milchenowie byli zdumieni. Marr spojrzał znacząco na Senna, potem wziął Hakone'a za 
rękę i podprowadził do szefa ochrony.
    - Kapitan Sten?
    Dowódca oddziału gurkhów, który właśnie zamierzał ponownie pocałować Lisę, odwrócił się i 
nieprzyjaźnie   spojrzał   na   intruzów.   Szczęśliwie   przestudiował   wcześniej   stosowne   akta   w 
pałacowej kartotece, więc od razu poznał, z kim ma do czynienia.
    - Sir Hakone. - Sten skłonił się lekko.
       - Ten oto młodzieniec daleko zajdzie - powiedział Marr. - Przynajmniej my tak uważamy. 
Kapitan Sten i...
     - Lisa Haines. - Jak większość dobrych gliniarzy dziewczyna nie spieszyła się z ujawnianiem 
swej profesji.
    Hakone uśmiechnął się do pięknej kobiety i jednoznacznym, wszelako uprzejmym gestem dłoni 
wyłączył Lisę oraz obu gospodarzy z rozmowy.
    - Pan dowodzi ochroną osobistą imperatora, prawda? 
    Sten przytaknął.
    - To chyba ciekawe zajęcie.
    - Coś nowego... - odparł ostrożnie Sten.
    - Nowego? A co pan robił przedtem?
      Kapitan nie mógł oczywiście wspomnieć ani słowem o służbie w Sekcji Modliszki. Nawet w 
jego aktach figurowała niewinna wzmianka, że ten czas spędził na odległych światach. Oficjalnie to 
tam właśnie zdobył owe dwa rzędy odznaczeń, których baretki nosił na piersi.
    - Byłem w gwardii. Głównie w sektorach pogranicza.
    - Niezwykłe - mruknął Hakone. - Bez obrazy, ale jest pan bardzo młody jak na zajmowane przez 
siebie stanowisko.
    - Podejrzewam, że po prostu potrzebowali kogoś zdolnego biegać po pałacowych schodach kilka 
razy dziennie i bez zadyszki.
    - Na pewno ma pan swego mentora - dociekał Hakone.
    - Słucham?
    - Mniejsza z tym. Kapitanie, czy mogę poprosić o szczerą odpowiedź na pewne pytanie?
    - Słucham, sir.
     - Po baretkach widzę, że jak zwykło się mówić, wąchał pan proch. A teraz siedzi pan tutaj, w 
sercu imperium. Podoba się panu życie w stolicy?
    - Przepraszam, ale nie rozumiem.
     - Zakładani, iż podjął pan służbę w pałacu, mając pewne oczekiwania. Na przykład uczynił to 
pan dla jakiejś sprawy.
    - Chyba tak - skłamał Sten, gdyż świetnie wiedział, czemu wyładował na Centralnym Świecie. 
Po pierwsze, by wydostać się z przemysłowego piekła Wulkana, pod drugie, aby ocalić własną 
skórę.
    - Czy otaczająca pana rzeczywistość - Hakone zatoczył ręką szeroki krąg - odpowiada pańskim 
uprzednim wyobrażeniom?
    Sten ani mrugnął, więc poeta kontynuował:
    - Nie uważa pan, że za dużo tu, powiedzmy, dekadencji? 
       Ani trochę, pomyślał Sten - młodzieniec pochodzący ze świata, gdzie chłopcy i dziewczynki 
trafiali zwykle w niewolę, ukończywszy trzy, cztery lata. Ale to nie miejsce na takie wynurzenia.
    - Muszę pana rozczarować, sir Hakone. Tam, skąd pochodzę, partnerów seksualnych dzieliło się 
na ogoniastych i bezogoniastych. Tych z ogonami było więcej.
    Hakone skrzywił się z obrzydzeniem.
    - Pan raczy sobie żartować, kapitanie.
    - Wcale nie.

background image

    - Czytuje pan czasem?
    - W wolnych chwilach.
       - Może innym razem podyskutujemy o tych kwestiach. A tymczasem, czy pozwoli pan, że 
prześlę mu do pałacu parę moich dzieł?
    Szef ochrony przytaknął. Hakone skłonił się sztywno i odszedł. Sten patrzył za nim i zastanawiał 
się, czemu gość honorowy zwrócił uwagę na pewnego młodego kapitana? I dlaczego bawił się w 
zagadki? Wyjątkowo zaskakujący wieczór.
    
       Przyjęcie dobiegało końca. Początkowy rozgardiasz przeminął i coraz więcej osób cichcem 
wymykało się pod różnymi pretekstami. Mało obyci w tym środowisku Sten i Lisa spróbowali tej 
sztuczki dość późno.
    Marr dopadł ich w ostatniej chwili, gdy już wsiadali do pneumatycznej kolejki dowożącej gości 
na parking.
    - Jeszcze nie, kochani! - zakrzyknął. - Tak wcześnie? 
     Złapał ich za ręce i pociągnął w stronę tłumu. Sten, zwykle samorządny niczym szanujący się 
kot, nie lubił, gdy ktokolwiek próbował narzucić mu swoją wolę. Po drżeniu palców Lisy poznał, że 
i ona nieufnie odnosi się do propozycji gospodarza. O dziwo, jej reakcja jakby uspokoiła Stena i 
jeszcze bardziej zbliżyła do dziewczyny.
    - Naprawdę musimy iść, Marr - powiedział. - Rano czeka nas służba, nie mamy czasu...
     - Pieprzyć służbę - przerwał mu Marr. - Tak chyba mówicie? A co do czasu, to tylko wybieg. 
Czas wymyślili naukowcy wyłącznie w jednym celu: by go nam odebrać.
    Pociągnął ich przez tłum i dalej, przez długi, pulsujący żółcią korytarz. Sten znów się zawahał, 
wymienił z Lisa uścisk dłoni, lecz podążył za gospodarzem. Skręciwszy na pierwszym rogu, stanęli 
przed rozwidleniem.  Trzy tunele, każdy innej barwy,  prowadziły w trzech różnych  kierunkach. 
Marr poprowadził w lewy, błękitny. Ruchomy chodnik poniósł ich ku górze.
    - Od samego początku mieliśmy na was oko z Sennem - powiedział Marr. - Zauważyliśmy, że 
wyraźnie wyróżniacie się z reszty towarzystwa.
    - Przykro nam - mruknął Sten - ale nie przywykliśmy... Milchen uciszył go gestem.
     - Przestańcie się wygłupiać. Chyba nie wierzycie, że zbiera się u nas kwiat tutejszych elit? W 
oczach opinii publicznej prowadzimy raczej coś w rodzaju meliny, gdzie pijaństwo, golizna...
    - O rany - jęknęła Lisa. - Wiedziałam, że tak się skończy. - Spojrzała na swoją pajęczą suknię, 
badając jej obecny stan. - Wszystko przez nią widać, prawda? Powinnam...
    Sten przytulił partnerkę i przerwał jej wypowiedź.
    - Wydaje mi się, że Marr nie o tym mówi.
       Gospodarz poprowadził gości dalej. Konsekwentnie nie zwracał najmniejszej, uwagi na ich 
opory. Mijali pokoje wielobarwne oraz ciemne jak smoła. Byli już blisko szczytu wieży, w okolicy 
galerii. W ogóle nie zdawali sobie sprawy, że każda z sal mieści nieoszacowane bogactwo dzieł 
sztuki. Wkoło przepływały zapachy i dźwięki, ale Marr nie zatrzymywał się ani na chwilę. Paplał 
nieustannie.
        -   Chcę,   abyście   zobaczyli   coś   szczególnego,   co   tylko   wy   dwoje   pojmiecie.   Niebawem 
zrozumiecie, czemu zbudowaliśmy z Sennem nasz dom właśnie tutaj, a nie gdzie indziej.
    Korytarz urwał się raptownie. Sten poczuł łagodną woń kwiatów i lekki podmuch wiatru.
    - Patrzcie - zachęcił Marr, zataczając ręką krąg.
    Stali w ogrodzie porastającym dach wieży. Obok widniały cieniste sylwetki egzotycznych roślin, 
miękkie liście tuliły się do skóry. Nieco speszona Lisa mocniej przylgnęła do Stena.
    - Tędy - pokazał Marr.
       Ścieżka wiła się między kępami. Każde skupisko krzewów i kwiatów pachniało inaczej, lecz 
jakimś sposobem jedna woń nie mieszała się z sąsiednią. I jeszcze światło, łagodne brzmienie... 
Doznania były coraz milsze. Sten poczuł, że Lisa wyraźnie się odpręża.
    Nuta skrzypiec wzniosła się nagle, by potem zawisnąć echem w powietrzu. Przez długą chwilę 
cała uwaga Stena skupiła się na przylegającym do jego ciała, krągłym biodrze Lisy. Marr znów coś 
gadał. Tym razem wskazywał w górę.

background image

    - To zdarza się tylko trzy razy do roku - mówił. - Prawdziwe dzieło sztuki, którego nie można  
kupić. Milchen wpatrywał się w świetlik odgradzający fantastyczny ogród od rzeczywistego świata.
       Na horyzoncie wznosiła się mroczna góra, a nad nią lśnił księżyc. Sten podziwiał krajobraz, 
chociaż trudno było mu spokojnie znosić bliską obecność dziewczyny.
    - Spójrzcie - szepnął Marr.
    Nagle stroma skała pod księżycem pociemniała. Jądro mroku puchło coraz bardziej, aż urosło do 
rozmiarów pulsującej kuli o wzburzonej, jakby wrzącej powierzchni.
    - Czekajcie... Teraz!
    Kula eksplodowała. W mgnieniu oka wylęgło się z niej bezgłośne tornado czarnych chmur. Jak 
żywe wiły się na tle księżcowej tarczy. Potem utworzyły długie pasmo i niesione wiatrem runęły 
poprzez dolinę, aby ostatecznie dotrzeć do drugiego jej końca.
       Akurat tego Lisa i Sten nie widzieli. W oknie migał im tylko szczyt wysokiego, chmurnego 
komina sunący przez poblaski nocnego nieba.
    Wkoło zrobiło się cicho, spokojnie. Sten bezwiednie wziął Lisę w ramiona. Niebo pociemniało, 
cienie   ogrodu   wydłużyły   się,   dziwnie   zmiękły...   Kapitan   spojrzał   na   dziewczynę.   Otaczała   ją 
niesamowita mglista poświata.
    - Ja... - zaczął.
     - Cicho - szepnęła i przycisnęła mu palec do ust. Przytulił ją i jeszcze większa cisza zaległa w 
ogrodzie...
    
    Marr i Senn z perspektywy własnego łoża spoglądali na parę czule obejmujących się kochanków. 
Słysząc przytłumione westchnienia dziewczyny przytulili się mocniej.
    - Jest tylko jedna rzecz wspanialsza od nowej miłości - powiedział Senn, z uwielbieniem patrząc 
na Marra.
    Ten wyłączył panoramiczny ekran. Ogród zniknął.
    - Wiem - odparł. - To miłość z dawna ukochana. W pełni rozkwitła - dokończył za partnera.
    
    Sten poczuł, że Lisa dziwnie mięknie mu w ramionach. W tej chwili nic nie upodabniało jej do 
pani porucznik sił policyjnych. Odsunęła go delikatnie na krok. Ujrzał, jak suknia spływa na ziemię. 
Potem porzucił już wszelkie rozmyślania i zajął się wyłącznie piękną kochanką.
    

Rozdział piętnasty

    - Skończony dureń - syknęła Lisa pod adresem trupa. 
       Sten był przekonany, że gdyby nie obecność ekipy dochodzeniowej pewnie poczęstowałaby 
jeszcze denata kopniakiem.
     Terence'a Kreugera, do niedawna dowódcę taktycznych sił policyjnych, nic już nie obchodziły 
inwektywy rzucane pod jego adresem. Leśna zwierzyna obrała kości twarzy z ciała, jakiś drapieżnik 
oderwał denatowi jedną rękę i porzucił ją, częściowo skonsumowaną, pięć metrów dalej, tuż obok 
urwiska.
       - Zaiste dziwne rozrywki potraficie sobie wynajdywać - zahuczał Spilsbury znad klawiatury 
małego komputera. - Jaką to przyjemność można czerpać z zaszczuwania i mordowania innych 
stworzeń? Zupełnie tego nie pojmuję.
    - Podejrzewam, że myśliwym chodzi o walory smakowe mięsa tych istot? - podsunął Sten.
       - Przyczyna  śmierci? - spytała rzeczowo Haines. Nie miała nastroju do dyskusji na tematy 
kulinarne. Wezwanie szczęśliwie dopadło ich dopiero rano, gdy było już po wszystkim. Właśnie się 
dobudzili i nabrali apetytu na repetę, kiedy dzwonek zmusił ich do porzucenia pościeli. Zresztą i tak 
trudno zachować dobry humor, jeśli wstaje się o podobnie barbarzyńskiej godzinie.
    - Wypadek na polowaniu. Rana wlotowa charakterystyczna dla broni myśliwskiej. Co więcej, i to 
jest dobra wiadomość, nie ma śladu rany wylotowej. Przypuszczam, że pocisk nadal tkwi w ciele. 
Jeden z moich młodzików wyciągnie go niebawem.

background image

    - Trochę dziwny ten wypadek - stwierdziła Haines. Komputerek zaszumiał. Parę sekund później 
spindar wręczył dziewczynie wydruk.
    - Śmierć nastąpiła... gdzie my to mamy... - Błyskawicznie wykonała jakieś obliczenia w pamięci. 
- Kreguer zginął dzień przed zamachem.
    - Plus minus trzy godziny - dodał Spilbury. - Zaraz zdobędziemy dokładniejsze informacje.
    Policjantka chciała powiedzieć coś jeszcze, ale Sten odwołał ją na bok. Podeszli razem do skraju 
urwiska.
    - Racja, pani porucznik. Zdarzenie nie wydaje się zwykłym zbiegiem okoliczności...
    Haines była w rozterce. Nie wiedziała, jak zwracać się teraz do Stena. Po raz pierwszy partner ze  
służby stał się również prywatnym towarzyszem. Ostatecznie za najstosowniejszy w tej sytuacji 
uznała proponowany przez Stena powrót do formalnego tytułowania.
    - Jako glina nie wierzę w przypadki.
        -   Ja   też   nie   -   przyznał   Sten,   chociaż   tak   naprawdę   sądził,   że   czasem   zdarzają   się   wręcz 
nieprawdopodobne zbiegi okoliczności.
     - Mamy pocisk - oświadczył Spilsbury. Podszedł do pary detektywów i pokazał przezroczystą 
kopertę.
       Sten dokładnie przyjrzał się zawartości opakowania. Pocisk najwyraźniej wyprodukowano z 
jakiegoś miękkiego metalu, ponieważ czubek rozpłaszczył się i był obecnie dwukrotnie szerszy niż 
podstawa.
    - Nie potrafię jednoznacznie określić kalibru - dodał technik - ale to niewątpliwie pocisk z broni 
myśliwskiej. Sądząc po ranie wlotowej, w chwili trafienia ofiara stała zwrócona twarzą ku dołowi 
zbocza. Wielka szkoda, że ludzie są zrobieni z tak nietrwałego surowca.
    - Zgadzam się, wielka szkoda - mruknął Sten. - Pani porucznik, na jaką zwierzynę poluje się w 
tym rezerwacie?
    - Na niebezpieczną.
    - Proszę o przykład?
    - Skontaktuję się z dyrekcją rezerwatu. - Sięgnęła do pasa po komunikator.
       Sten przygryzł dolną wargę. Haines zaczęła recytować za jakimś urzędnikiem listę gatunków 
żyjących   w   okolicznych   lasach.   Stenowi   niejednokrotnie   należało   wyjaśniać,   o   jakie   zwierzę 
chodzi. Po upływie kilku minut policjantka skończyła i przerwała połączenie.
       - Głównie drapieżniki - stwierdził kapitan. - Wszystkie z nader trwałego budulca. Sprawne 
maszyny   do   zabijania,   porośnięte   grubym   futrem,   wyposażone   w   łuski,   pancerze.   Gdy   chcesz 
polować na coś tak dobrze chronionego, bierzesz ze sobą stosowną fuzję - wyjaśniał dalej Sten, 
który już nieraz spotykał na swej drodze wielkich i mało życzliwych przedstawicieli fauny różnych 
światów. Służba w Sekcji Modliszki popłacała. - Musisz też mieć kule zrobione z dość twardego 
materiału, by się nie zdeformowały - wskazał na spłaszczony pocisk w kopercie - przy uderzeniu o 
grubą skórę zwierza.
    Lisa wzięła od niego dowód.
        - Zatem  pocisk  wydobyty   z ciała  Kreugera  nadaje  się raczej  do  polowania  na  stworzenia 
niewielkie lub o cienkiej skórze.
    - Takie jak człowiek - dokończył Sten.
       - Słaby dowód, kapitanie - osądziła, badawczo patrząc na przemieniony w grzybek kawałek 
metalu. - Sam wiesz, co powiedzą moi szefowie - ciągnęła - gdy zamelduję, że naczelnik Kreuger 
prowadził wywrotową działalność. Pomógł spiskowcom, a w nagrodę dostał kulę w pierś...
       Sten rozumiał, do czego dziewczyna zmierza. Jeśli jeden oficer na wysokim szczeblu maczał 
palce w całej sprawie, to takich ludzi mogło być w policji więcej.
    - Chyba masz rację.
       - Wdepnęliśmy w wielkie gówno, kapitanie. Dobra, wracajmy. Ciekawe, co jeszcze nas dziś 
czeka.
    

background image

Rozdział szesnasty

    - Nasz szalony dynamitard nazywa się Dynsman - oznajmiła Lisa ponurym głosem.
    Sten zastanowił się przelotnie, skąd ten brak entuzjazmu, ale uznał, że pytanie może poczekać. 
Obecnie   ważniejsza   była   kwestia   poprawnej   identyfikacji;   z   dwojga   złego   wolał   meldować 
imperatorowi o braku postępów niż fantazjować.
    - To pewniak czy tylko podejrzany? - spytał.
     - W takich przypadkach nie ma pewniaków. Trzeba czekać, aż ktoś przyzna się do winy. A i 
wtedy   bywa   różnie.   Na   razie   nie   widzę   innego   sprawcy   prócz   Dynsmana.   Z   tutejszych 
zawodowców jeszcze tylko jego nie wzięliśmy na spytki.
    - A jak wy ewidencjonujecie tych miłośników fajerwerków?
    - Po prostu mamy ich na oku - wyjaśniła Haines. - Co pewien czas któryś sam się eliminuje, więc  
grupa nie jest liczna.
    - Zakładamy, że zamachowiec pochodził z Centralnego Świata?
    - Od czegoś musimy zacząć, a przez ostatni rok nie przybył tu nikt tej profesji.
    - Co dalej?
       - Dynsman specjalizuje się w demolkach obliczonych na wyłudzenie odszkodowania. Używa 
wojskowych ładunków.
    - W barze zastosowano zestaw saperski.
    - Po drugie, facet nigdy nie działał poza miastem. Jeszcze kilka dni przed zlikwidowaniem Alaina 
Dynsman był zadłużony po uszy u wszystkich rekinów w okolicy. Nagle spłacił zaległości. Nikt nie 
protestował,   zatem   płacił   prawdziwymi   kredytami.   Ostatnio   trzymał   z   psaurusami.   To   banda 
upadłych jaszczurów. Mają na koncie drobne oszustwa, kradzieże. Zaczął im stawiać. Obiecywał, 
że prawdziwe imprezy to pieśń nieodległej przyszłości. Potem z dnia na dzień zniknął.
     Sten wziął raport od dziewczyny i w zamyśleniu podszedł do barierki jej “łodzi mieszkalnej". 
Spojrzał na wybujałą zieleń puszczy w dole.
    Permanentny kryzys mieszkaniowy zmusił przedsiębiorców Centralnego Świata do poszukiwania 
niekonwencjonalnych rozwiązań. Lisa mieszkała właśnie w jednym z takich wynalazków. Inwestor 
wydzierżawił kawał lasu, w którym nie mógł, zgodnie z przepisami, niczego zbudować. Jednak 
przestrzeń nad czubkami drzew należała do niego. Na pewnej wysokości zacumował cały szereg 
platform   z   generatorami   McLeana   i   w   ten   sposób   stworzył   napowietrzne   osiedle.   Domostwa 
prezentowały różne style. Czynsz był umiarkowany, brak intruzów gwarantowany, komfort spory. 
Jedynie wiatr dawał się czasem we znaki.
        Mieszkanie   Lisy   składało   się   z   jednego   dużego   pomieszczenia,   kuchni   oraz   odświeżacza 
ulokowanego na “rufie". Gospodyni podzieliła ten pokój ruchomymi przepierzeniami, co pozwalało 
szybko zmienić wystrój.
       Na ścianach wisiały statyczne kompozycje minimalistów, manifestowi) nie nadużywających 
barw.   Podłogę   zaścielały   liczne   poduszki   uniwersalnego   przeznaczenia.   Było   też   kilka   niskich 
stołów.
    Sten mógłby zamieszkać w takim wnętrzu od zaraz.
    - Masz jeszcze więcej informacji - stwierdził domyślnie.
    - Owszem. Dynsman poszedł do portu i przyłożył łomem ochroniarzowi pilnującemu pewnego 
kosztownego jachtu. Dwie minuty później jacht wystartował.
    - Gdzie ten facet nauczył się prowadzić statek kosmiczny? 
    - Za długo żyłeś w koszarach. Jachty buduje się dla ludzi, którzy mają więcej forsy niż rozumu. 
Wystarczy   zakodować   kurs,   a   mechanizm   robi   resztę.   Jacht   sprawił   się   nieźle.   Dzięki   niemu 
Dynsman opuścił Centralny.
    - Cudownie, cholera.
    - Ale to nie koniec. Wiem, dokąd poleciał.
    - Więc czemu się martwisz?

background image

     - Bo są też złe wiadomości. Po kolei. Gdy przyszłam do wydziału zabójstw, postanowiłam na 
wszelki   wypadek   wprowadzić   prywatny   kod   dostępu   do   mojego   komputera.   Dodałam   jeszcze 
program tropiący, gdyby ktoś jednak się włamał. Taka mała pułapka.
    - A niech to... - mruknął Sten, domyślając się ciągu dalszego. Z ponurą miną ruszył do barku.
    - Mnie też zrób drinka - rzuciła Lisa, po czym podjęła przerwany wątek: - No i faktycznie, ktoś  
ostatnio grzebał w moim komputerze. Wie teraz tyle samo, co my.
    Upiła solidny łyk.
       - Ale najgorsze jeszcze przed tobą. Prześledziłam ścieżkę, którą tamten się podkradł. Wiodła 
prościutko do pałacu!
    

    Rozdział siedemnasty

    - Tylko tego mi brakowało - powiedział zrezygnowany imperator.
    - Przykro mi, sir - odparł ze współczuciem.
       - Gratulacje, kapitanie. Dobra robota. Zaczynam już żałować, że wyznaczyłem  pana do tej 
sprawy.
    - Tak, sir.
    - Co jeszcze? - spytał władca. - Domyślam się, że przyniósł pan nie tylko informację o szczurze 
w pałacu.
    - Tak, sir. Dynsman uciekał do momentu, kiedy zabrakło już paliwa. Wtedy porzucił jacht.
    - Zostawił jakiś ślad?
    - Wedle raportu porucznik Haines, zamustrował się na pokład masowca w porcie Hollister.
    - Przecież on nie ma żadnego doświadczenia!
    - Zgadza się, ale ta latająca jednostka też jest jakaś podejrzana. Wozi wysokooktanowe paliwa.
    - No tak. Co dalej?
    - Portem przeznaczenia była planeta Heath, stolica światów Tahn.
    - Radujecie moje serce, kapitanie Sten. Pił pan już dzisiaj?
    - Nie, sir. Jeszcze nie.
        -   No   to   lepiej   niech   pan   sobie   łyknie.   -   Jego   Wysokość   nalał   dwa   drinki,   o   mocy   stu 
osiemdziesięciu procent każdy, i od razu wychylił swoją porcję. - A teraz, kapitanie, zapoznam 
pana z tokiem rozumowania pewnego starszego wiekiem imperatora. Najpierw możliwość A. Za 
zrobienie   z   Alaina   krwawej   plamy   odpowiedzialne   są   światy   Tahn,   którym   pomagały   różne 
indywidua z Centralnego Świata. Możliwość B: tkwimy po uszy w upiornym śnie pijanego idioty.
    - Tak sir. Znaczy, nie wiem, sir.
    - Dziękuję za pomoc, kapitanie. Dobrze. Proszę napełnić szklanki i przechodzimy do rozkazów. 
Tylko nie stawać mi tu na baczność! Do rzeczy. Na początek pozostaje mi uznać, że mogę panu 
ufać,   kapitanie.   Jest   pan   zbyt   młody   i   zbyt   świeży   w   tym   towarzystwie,   by   wdawać   się   w 
podejrzane imprezy. Ponadto gurkhowie nigdy mnie nie zdradzili. Przy okazji, jak dobry jest twój 
subudar-major? Nazywa się bodajże Limbu?
    - To najlepszy żołnierz.
    - Przekażesz mu dowodzenie. Zostajesz przeniesiony, kapitanie. Może być ciekawie... Biorąc pod 
uwagę   okres   pańskiego   działania   w   Sekcji   Modliszki,   wiem,   że   zwykł   pan   dość   swobodnie 
interpretować rozkazy. Zadanie: odnaleźć Dynsmana, a następnie przywieźć go całego i zdrowego. 
Ma być zdolny do udzielenia odpowiedzi na każde pytanie, jaki mu zadam. Nie dokonywać żadnej 
zemsty. Rozumiemy się?
    - Tak, sir. - Sten przytknął szklankę do ust. - Ale potrzebuję wsparcia, Wasza Wysokość.
    - Sam pan wypisze sobie rozkazy operacyjne. Może pan żądać wszystkiego. Jak będzie trzeba, to 
nawet dywizji gwardii. Muszę dostać w swoje ręce tego Dynsmana!
    

background image

    Rozdział osiemnasty

       Drzwi  zasunęły się  za plecami  Tarpy'ego,  który przylgnął  do ściany i  zbadał  spojrzeniem 
pogrążone w półmroku pomieszczenie. Po chwili, gdy źrenice przystosowały się do ciemności, 
dojrzał nad głową drobinki światła oznaczające roje gwiazd oraz statków kosmicznych.
    Scena pojaśniała, nastał dzień. Jeden z błyszczących punktów urósł, pokazała się większa plamka 
planety i zawieszona w pobliżu flota desantowa imperium.
    Przez ciemnogranatowe tło przemknął czarny wysięgnik unoszący fotel scenografa. Ktoś siedział 
tam w górze. Po chwili Tarpy poznał Hakone'a.
       Znów inny obraz. Pancerniki oraz transportowce płynęły nad uciekającą w bok powierzchnią 
planety. Wkoło roiło się od myśliwców napastników.
    Pięć pancerników odłączyło od głównych sił, a następnie przeszło na pozycje ponad biegunami 
globu; desantowce przymierzyły się do lądowania.
    Tarpy przebiegł w myślach znane mu bitwy i znalazł. Oczywiście. Saragossa.
     Nigdy nie pojmował, czemu byli wojskowi z takim uporem wracają wciąż do przeszłości. On 
sam też walczył, ale co mu to dało? Awans, medal i trudną do wysłowienia satysfakcję, że zdołał 
ujść z życiem. Tarpy w odróżnieniu od innych wolał nie wspominać tamtego okresu.
        Saragossa.   Bitwa   przegrana   na   samym   początku,   a   nawet   jeszcze   gorzej:   niemożliwa   do 
wygrania. Czy Hakone'a dręczyło jakieś skrywane poczucie winy? Może, ale jak długo płaci w 
terminie rachunki za podobne imprezy, to jego sprawa, pomyślał Tarpy. Sięgnął po papierosa i 
nawet nie maskując płomienia, zapalił.
    Hakone, dojrzawszy ognik, opuścił kabinę.
    - To ty?
    Tarpy nie odpowiedział. Po co? Niby kto inny mógł tu wejść nie pukając? Nawet służba musiała 
trzymać się z daleka od sali symulacji bojowych.
    Hakone zszedł na podłogę i zatoczył dłonią pełny krąg. Walka w przestrzeni ustała, gdy rozbłysły 
lampy.
       - Imperator zaoszczędził nam sporo roboty - powiedział. - Dzięki jego detektywom wiemy, 
dokąd czmychnął ten zamachowiec, którego wynajął nasz przyjaciel. - Wyjął z kieszeni na piersi 
kilka dyskietek, podał je Tarpy'emu i dodał: Światy Tahn.
    - Trudno będzie mu tam zapuścić korzenie - oświadczył rozmówca, uśmiechając się z lekka.
        -   Dysponuj   środkami   do   woli.   Jak   chcesz,   możesz   wybrać   sobie   kilku   spośród   zbiegłych 
pretorian.
    - Działać delikatnie?
       - Nie ma potrzeby. To drobny rzezimieszek wyrosły w kryminogennym środowisku. Jak taki 
znika, nikt nie robi dochodzenia.
    Tarpy przycisnął płytkę i drzwi odsunęły się cicho.
    - Byłbym zapomniał. Imperator też wysłał za nim swojego człowieka.
    - Może sprawiać kłopoty?
    - Nie. To płotka. Niejaki Sten, kapitan. Spotkałem go na przyjęciu. Łajza jakich mało, nawet w 
gwardii.
    - A jeśli jednak?
    Hakone wzruszył ramionami.
    - Gra idzie o zbyt wielką stawkę, by przejmować się jednym żołnierzykiem.
    Tarpy przekroczył próg i zamknął za sobą drzwi.
    

background image

Księga trzecia

MOUTON
    
Rozdział dziewiętnasty

        Starszy   sierżant   Alex   Kilgour   -   odkomenderowany   z   Kwatery   Głównej   Sekcji   Modliszki; 
jednostka macierzysta: Pierwsza Imperialna Dywizja Gwardii - najpierw spojrzał z niesmakiem na 
swój ubiór, czyli purpurowo-zieloną tunikę i pantalony, a następnie przeniósł wzrok na szkolne 
podwórze   po   drugiej   stronie   brukowanej   ulicy.   Tam,   umundurowany   starszy   oficer   tahnijski 
musztrował ośmiolatków. Chłopcy na komendę wykonywali różne ćwiczenia z bronią. Jak się zbroi 
dzieciaki w dzidy przed rozpoczęciem wojny, pomyślał Alex, to może lepiej dać sobie spokój z 
wojowaniem.
    Sierżanta denerwowały te marsze i kontrmarsze, które obserwował. Istniało jednak wiele więcej 
rzeczy bardziej wkurzających. Sporządzał sobie ich listę, czekając na Stena. W samym fakcie, iż 
został odkomenderowany do specjalnej misji, akurat nie widział niczego złego. Jakimś zakątkiem 
umysłu   Alex   rozważał   kwestie   natury   egzystencjalnej   i   moralnej.   Spędził   w   Modliszce 
wystarczająco wiele lat, by wiedzieć, że wcześniej czy później wszystko dobiega końca. Właśnie 
ostatnio zauważył, że jego osobisty zegar zaczyna zwalniać. Ale to, stwierdził w duchu, nie stanowi 
głównej   przyczyny   podłego   nastroju.   Wstąpiłem   do   gwardii   jako   żołnierz,   kontynuował 
rozmyślania, i nagle siedzę na tym dziwnym świecie, przebrany za rajfura. Pewnego eonu, kiedy 
odejdę na emeryturę, przyrzekł sobie Alex, opowiem imperatorowi całą historię mojej służby.
    Tym dziwnym miejscem pobytu był Heath, stolica światów Tahn. Alex i Sten przybyli tu z tajną 
misją,   dlatego   musieli   starannie   skrywać   swe   prawdziwe   oblicza   i   zamiary.   Jednak   rodzaj 
kamuflażu   zdecydowanie   nie   przypadł   Kilgourowi   do   gustu.   Sten   wymyślił   bowiem,   że 
najbezpieczniej będzie odegrać rolę zamożnych alfonsów, gdyż tego typu ludziom nikt nie zadaje 
zbędnych pytań.
        Choć   w   swej   wieloletniej   karierze   Alex   nieraz   zetknął   się   z   dziwacznymi   kulturami, 
rzeczywistość Heath przeszła jego najśmielsze wyobrażenia.
        W   światach   Tahn   obowiązywał   sztywny,   hierarchiczny   podział   społeczny.   Na   szczycie 
znajdowali się warlordowie, to znaczy dziedziczni wodzowie-politycy.  Poniżej byli  porucznicy, 
dowódcy taktyczni, wojownicy. Dalej szła klasa kupiecka. Najniższą warstwę tworzyli chłopi. Oni 
właśnie odwalali całą czarną robotę, począwszy od noszenia włóczni w rosnącej tahnijskiej armii, a 
skończywszy na uprawie roli i pracach służebnych.
    Wcale mi się to nie podoba, pomyślał z wściekłością Alex. Ale ci cholerni chłopi zdają się być  
zadowoleni ze swojego losu. Jakiś tysiąc lat wcześniej Alex Kilgour mógłby działać jako całkiem 
niezły rewolucjonista.
       Mało tego, ciągnął dalej, tutejsze jedzenie nie jest tym,  czym  powinno się odżywiać  ciało 
cywilizowanego   człowieka.   Potrawy   z   wodorostów,   oceanicznych   bestii,   jakichś   paskudnych 
szuwarów - czy to odpowiednia dieta dla mężczyzny?
       Alex nie należał jednak do osób, które się czymkolwiek zamartwiają. Kiedy nadszedł Sten, 
starszy sierżant zdążył już pocieszyć się myślą, że alk i tahnijskie piwo są mocne i łatwo dostępne.
    - Śmiesznie cię mamusia ubiera - powiedział na powitanie. Nowe szaty Stena wyglądały bardziej 
ekscentryczne niż Alexa, co w kulturze półświatka Tahn oznaczało, że jeszcze mniej rzucały się w 
oczy. Kapitan miał na sobie długi do kolan chałat w pomarańczowo-czarne pasy, a pod spodem 
czarny   trykot.   Taki   strój,   jak   zapewniono   Stena,   stanowił   ostatni   krzyk   mody   wśród 
najzamożniejszych w seksbiznesie.
       Sten chrząknął tylko w odpowiedzi na błyskotliwy dowcip przyjaciela. Kapitan także zaczął 
przypatrywać się szkolnemu podwórzu. Tahnijski wojownik odkrył jakiś błąd w ćwiczeniu jednego 
z   dzieciaków   i   metodycznie   ośmieszał   malca   przed   kolegami.   Gdy   Sten   skinął   głową,   obaj 
mężczyźni   ruszyli   w   kierunku   dzielnicy   czerwonych   latarni,   gdyż   właśnie   w   tej   części   miasta 
znajdowała się ich tymczasowa kwatera.

background image

    - Znalazłeś tego zwariowanego specjalistę od ładunków wybuchowych? - spytał Kilgour.
    - Tak - odparł ponuro Sten.
    - Dobra, lepiej mi nic więcej nie mów. Czuję, że sprawy mają się kiepsko.
    - Wręcz fatalnie - rzucił Sten - Ten cholerny idiota znowu to zrobił.
       Lee Dynsman  rzeczywiście zachowywał  się tak, jakby był  niespełna  rozumu. Po zejściu z 
pokładu na Heath wydał ostatnie kredyty na kryjówkę, drinka, kobietę i posiłek. Potem zaś zaczął 
rozgłaszać w szemranych barach, że jest ekspertem w robieni., bomb i że pilnie podejmie pracę. 
Pewien  mały   gang  o  wielkich  ambicjach  szybko  wynajął  przybysza   do  wysadzenia  skarbca   w 
tahnijskim składzie kredytowym. Po raz pierwszy w karierze Dynsmana robota poszła bez zarzutu; 
gruba, betonowo-stalowa ściana zamieniła się w gruz. Banda zgarnęła łup, zabrała Dynsmana do 
knajpy i tam w ramach świętowania zwycięstwa, upiła go do nieprzytomności. Gangsterzy nie byli 
durniami   i   zdawali   sobie   sprawę,   że   tahnijska   policja   (w   zasadzie   organizacja   paramilitarna 
oddelegowana z armii do zadań specjalnych) potrzebowała winnego, więc wystawili Dynsmana.
    - No to nasz chłoptaś siedzi w pudle - stwierdził Alex.
    - Gorzej - odparł kapitan.
       - Przestań mnie straszyć, stary. Wiesz, kiedy prowadziłem muzeum, zastanawiałem się nad 
odejściem ze służby. Moja mama ma zamek w Ross Galen Province, najpiękniejszej części planety 
Edinburgh.   Zamek   stoi   nad   jeziorkiem   Loch   Owen.   Mógłbym   teraz   przebywać   we   wspaniałej 
rodowej posiadłości zamiast siedzieć tu z tymi barbarzyńcami.
    - Zamknij się, do cholery. - Wyraźnie rozłoszczony Sten nie zamierzał wysłuchiwać Alexowych 
opowieści. - Dynsman nie siedzi w więzieniu. Wywieźli drania.
    - Ahaaaa. - Alex ostatecznie pojął, w czym rzecz.
       - Wiedziałem, że zrozumiesz, ty zbiegu z klanu kryminalistów. Dynsman odbywa karę na 
więziennej planecie.
    - Muszę się napić.
        -   Ja   też   -   zgodził   się   Sten.   -   Może   po   jednym   głębszym   wymyślimy,   jak   powiedzieć 
imperatorowi, że żadna siła nie wyciągnie Dynsmana z najgorszego więzienia światów Tahn.
    Alex dostrzegł właśnie otwierany bar. Dwaj mężczyźni odwrócili się na pięcie i weszli do środka.
    

    Rozdział dwudziesty

       Tarpy także wyśledził Dynsmana. Oczywiście on również wcześniej zadbał o to, aby ukryć 
prawdziwy cel podróży na Heath. Jednak jego pomysł na kamuflaż nie był tak sprytny jak Stena. 
Tarpy oraz pięciu pretorian-dezerterów udawali wędrowną trupę bokserów. Morderca i jego ludzie 
nie marnowali czasu na drobnostki związane z organizacją wyprawy, dlatego szybko namierzyli 
zaginionego zamachowca.
    Tarpy zakręcił trzymaną w dłoni filiżanką herbaty. Żałował, że nie może uczcić sukcesu czymś 
mocniejszym. Nigdy jednak nie łamał swoich żelaznych zasad, dzięki którym utrzymał się przy 
życiu przez prawie siedemdziesiąt pięć lat. Jedna z najważniejszych brzmiała: “żadnych ogłupiaczy 
przy robocie".
        Wziął   łyk   gorącego  napoju  i  skinął   na  swojego  przybocznego,  eks-kaprala   Milra,  aby  ten 
kontynuował.
     Gdy Milr ponownie podjął przerwany wątek, członki Tarpy'ego przeniknęło przyjemne ciepło, 
spowodowane czymś więcej niż tylko działaniem rozgrzewającego płynu.
       Bardzo rzadko trafiało mu się zlecenie nie wymagające harówki, rozlewu krwi oraz użycia 
przemocy.  Ta robota wydawała się zaś prosta i czysta, a w dodatku oferowano za nią całkiem 
przyzwoitą zapłatę.
    Tarpy przejrzał fiszkę zawierającą informacje o więziennej planecie. Prehominidalna. Wszyscy 
więźniowie skazani na dożywocie. Średnia życia więźnia - pięć lat. Ani jednej ucieczki.
    W odróżnieniu od większości zawodowych morderców, Tarpy kierował się maksymą: Nie zabijaj 
dla przyjemności. Poszedł nawet krok dalej - nie zabijaj, jeśli nie ma potrzeby.

background image

    Szansę Dynsmana na powrót do któregoś z imperialnych światów równały się zeru.
    Ach, ci ludzie, pomyślał Tarpy, ciągle biegają w kółko i coś knują. Żaden z nich nie zdaje sobie 
sprawy, że bogowie zawsze biorą się za tych, którzy igrają z ogniem.
    Tarpy wstał, wyciągnąwszy fiszkę z czytnika. Przeszedł przez pokój hotelowy do zlewu, opłukał 
filiżankę, otworzył szafkę i wyciągnął butelkę czystego quillu. Nalał sobie, a po chwili namysłu 
napełnił   także   szklankę   dla   Milra.   Eks-kapral   od   razu   wypił   alkohol,   nie   marnując   czasu   na 
rozważanie kwestii, dlaczego zwierzchnik odstąpił od swej żelaznej zasady.
    Tarpy opróżnił szklankę.
    - Zbierzcie ludzi, kapralu. Wracamy na Świat Prime pierwszym dostępnym statkiem.
       Dynsman już się nie liczył.  Ten imperialny oficer też nie. Tarpy zastanawiał się teraz, ile  
powinien odpalić pretorianom, żeby nie poczuli się oszukani.
    
    Rozdział dwudziesty pierwszy

    Według dowcipu krążącego po Heath, wielka rzeka przepływająca przez stolicę, była jedynym na 
świecie zbiornikiem wodnym, który kiedykolwiek stanął w ogniu.
    Rzeka płonęła całe dni. Szalejący żywioł niszczył przyległe tereny. Ale nawet, gdy ogień wygasł, 
tahnijscy lordowie, pomimo głośnych i wielokrotnych zapewnień o swojej miłości do natury, nie 
zrobili  nic,   aby  oczyścić   brudne  koryto  rzeczne.   W  końcu  warlordowie   posiadali   nieskazitelne 
ogrody, po których mogli się przechadzać, komponując wyszukane rymy.
    Z drugiej strony, pożar przyczynił się do błyskawicznej renowacji starych nadrzecznych dzielnic. 
Nie trwało jednak długo, a mordownie pojawiły się tam znowu.
    Tak było na przykład w Khagu. Ten rejon miasta cieszył się dużą popularnością, ponieważ leżał 
blisko portu wodnego i kosmicznego, a także stanowił centrum czarnorynkowego handlu.
    W jednej ze spelunek, przy barze stali dwaj mężczyźni w szarych, brudnych mundurach. Spodnie 
mieli   wpuszczone   w   długie   do   kolan,   bagienne   buty.   Byli   uzbrojeni,   co   nikogo   nie   dziwiło, 
ponieważ w Khagu broń nosił niemal każdy. W skóropodobnych pasach umundurowanych klientów 
tkwiły ogłuszacze, pałki, noże i spraye z gazem. Na wpół pijani głośno dyskutowali ze sobą. Jeden 
z nich, Keet, wpatrywał się w kontuar, na którym leżał pakiet biletów.
    - Ostatni dzień, partnerze. Ostatni dzień. Jego towarzysz, Ohlsn, pokiwał głową i rzekł:
    - Wie pan co, panie Keet, zastanawiałem się nad naszym problemem.
    - Tych nam z pewnością nie brakuje.
       - Nie o to chodzi - ciągnął Ohlsn. Znajdował się w takim stadium upojenia, kiedy w głowie 
powstają błyskotliwe pomysły,  jeszcze z odrobiną sensu. - Otóż, cały kłopot polega na tym, że 
jesteśmy pomiędzy młotem a kowadłem. - Nie chwytam.
    - Pij dalej. Chwycisz. Siedzimy tam trzy lata z rzędu i na czym zależy nam najbardziej?
    - Żeby ściągnąć zadki z powrotem na ojczystą planetę.
    - I z tego jasno wynika, że nie należymy do jakiejś głupiej klasy wojowników.
    - Za dużo chlapnąłeś.
    - Wcale nie. Pomyśl, stary. Tam mamy władzę, nie? Ile razy skułeś kogoś tylko dlatego, że nie 
podobał ci się jego wygląd? Ile razy przychodziła do ciebie na kwaterę dziewczyna, gotowa na 
wszystko, byle tylko nie musiała wychodzić do roboty?
    - To część naszej pracy.
    - Jasne. Jesteśmy chłopami, nie? Ale przez trzy lata na posterunku dajemy sobie radę lepiej niż 
jakikolwiek wojownik czy warlord.
    - To nowy przydział. Możemy trafić na kupę darkhu.
    - Daj spokój, to taka sama robota, jaką wykonywaliśmy przez lata. Gdzie byłoby nam lepiej?
       Keet zastanawiał się nad słowami kompana, dolewając resztki quillu do szklanek. W litrowej 
karafce nie pozostała już ani kropla alkoholu.
        Na   to   właśnie   czekali   Sten   i   Alex.   Siedzieli   przy   małym   stoliku,   jakieś   trzy   metry   za 
umundurowanymi mężczyznami. Sten skinieniem dłoni wezwał kelnerkę, którą wcześniej hojnie 
obdarował napiwkami.

background image

    - Stawiamy tym gościom następną kolejkę - powiedział. Zapłacił dziewczynie, nie żądając reszty 
i spojrzał na Kilgoura.
    - Tak jest - zgodził się Alex z nie wypowiedzianym pytaniem. - Ci chłopcy są nasi.
    W tym czasie kolejna karafa pojawiła się przed Keetem i Ohlsnem. Wyciągnąwszy od barmanki 
informację, kto postawił kolejkę, Keet odwrócił się, mierząc ich zdziwionym wzrokiem. Sten uniósł 
swój kubek uśmiechając się szeroko. Keet i Ohlsn wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Obaj 
wiedzieli, że już wyczerpali limit gotówki przeznaczonej na picie, więc po chwili przysiedli się do 
stolika. Mężczyźni w alfonsich strojach nie zrobili na umundurowanych najmniejszego wrażenia.
    - Nie lubię pić z kimś, kogo nie znam - warknął Keet.
    - Jesteśmy braćmi Campbell - wyjaśnił Alex.
    - I od razu widać, czym się zajmujecie.
       - W naszym fachu reklama się opłaca - powiedział Sten. - Nie złapiesz dziewczyny, jeśli nie 
widać, że możesz sobie na nią pozwolić.
    - Nie potrzebni nam alfonsi - stwierdził Ohlsn. - Powinieneś zobaczyć, co się im tam przydarza.
    - To jest doświadczenie, którego zamierzam uniknąć - odparł Sten, ponownie napełniając kubki
    - Dobra, dość tej gadki - zarządził Keet. - Wiecie, kim jesteśmy. Nie stawiacie dlatego, że wam 
się podobamy.
    - Zgadza się - przyznał Sten. - Mamy problem.
    - Nie wątpię.
    - Im szybciej weźmiemy się do jego rozwiązania, tym lepiej.
    - Niech zgadnę - powiedział Keet. - Zgarnęli jedną z waszych panienek i chcą ją wywieść.
    - Ten człowiek to jasnowidz - zadziwił się Sten.
    - Znasz zasady koleś. Człowiek raz zabrany, więcej nie wraca. Chyba że sztywny. Nie próbujcie 
więc kupić u nas jej wolności.
    - Nawet nie zamierzamy - odparł Sten.
    - To czemu stawiacie?
      - Widzisz - zaczął Sten z wahaniem - nasza przyjaciółka jest prześliczna, ale niestety niezbyt 
bystra.   Zadała   się   z   kimś   z   góry.   -   Sten   podniósł   kciuk   w   uniwersalnym   tahnijskim   geście, 
oznaczającym dowolną klasę, wyższą od tej, do której przynależeli rozmówcy. - Nie spodobało się 
to trzeciej żonie klienta, więc oskarżyła moją przyjaciółkę o paserstwo.
    - Niezły gips - stwierdził Keet.
     - Dziewczyna przynosiła mnóstwo pieniędzy - westchnął Sten - więc pragnąłbym zapewnić jej 
opiekę. Ona jest z tych delikatnych.
    Keet i Ohlsn popatrzyli na siebie.
    - Czego chcecie?
    - Żeby ktoś się nią zajął.
    - Czyli jeden z nas ma wziąć nieboraczkę pod swoje skrzydełka?
    - Właśnie.
    - To bez sensu. Po co się angażujecie? Przecież ona i tak już nigdy nie wróci.
    - Owszem, ale tu chodzi o pewną inwestycję. Otóż, Din ma dorastające siostry. Jeszcze ładniejsze 
niż ona sama. Więc jeśli zobaczą, że chronię rodzinę...
    Ohlsn odchrząknął radośnie. Był gotów do negocjacji. - Dobra, koleś. Zajmiemy się tą panienką. 
A co oferujesz w zamian?
    Alex wyciągnął z kieszeni rulon tahnijskich kredytów.
    - Drakh - zaklął Keet. - Szkoda że was nie spotkaliśmy na początku przepustki. Teraz nam taka  
forsa na nic przez najbliższe trzy lata.
    - Zaproponujcie coś.
    Keet podniósł pakiet biletowy.
        -   Tu   jest   napisane,   że   okrętujemy   za   osiem   godzin.   To   znaczy,   że   jeśli   chcecie,   abyśmy  
wyświadczyli wam przysługę, musicie znaleźć nam jakieś atrakcyjne zajęcie, które nie trwałoby 
zbyt długo i nie wpędziłoby nas w kłopoty. Może pomyślicie o czymś z własnej branży.

background image

        -   Mężczyzna   po   paru   szklankach   ąuilla   ma   ochotę   nie   tylko   na   rozmowy   z   kumplem   - 
naprowadzał Ohlsn.
    Sten otworzył szeroko oczy. - Przepraszam, że tak wolno myślę. Oczywiście, wszystko jasne.
    - Braciszku - dodał Alex - widzę, że ci panowie chcą nas potraktować uczciwie. Damy im siostry 
Din?
    Keet oblizał wargi. - To już je przechwyciliście?
    - Owszem - odparł Sten. - Ich starzy się nie przejmują, po prostu hodują dziewczynki. Czekają,  
aż osiągną one dziesiątkę, a potem je sprzedają. Mamy dwie od około miesiąca. Teraz właśnie są na 
przyuczeniu.
    - W porządku. Zapewniacie jeszcze jedzenie i picie. Poza tym pilnujecie, żebyśmy nie spóźnili 
się na transport.
       Na twarzach czterech mężczyzn wykwitły szerokie uśmiechy i Sten skinął, aby przyniesiono 
następny dzban. Należało przypieczętować umowę.
     Na zewnątrz, słone powietrze błyskawicznie otrzeźwiło Stena. Wypił tyle, że wcześniej zaczął 
poważnie rozważać poinformowanie umundurowanych mężczyzn, co im się przydarzy i dlaczego. 
Na szczęście po wyjściu z baru oprzytomniał. Szedł w krok za Keetem. Gdy opuścił ręce, ostrze 
skrywanego pod pachą noża wpadło mu w dłoń. Skinął głową do Kilgoura.
       Alex obrócił się i zadał cios. Rozbudowane mięśnie starszego sierżanta, poprowadziły pięść 
prosto w klatkę piersiową Ohlsna. Żebra pękły. Cała siła uderzenia skupiła się na sercu. Z ust 
Ohlsna popłynęła krew.
       Keet umarł śmiercią równie gwałtowną, lecz zadaną w sposób bardziej finezyjny. Nóż Stena 
wśliznął się w jego podstawę czaszki, oddzielając rdzeń kręgowy od mózgu.
       U Stena i Alexa zadziałały stare odruchy, wyuczone w Modliszce. Chwycili padające ciała i 
ułożyli je na chodniku. Szybko obdarli zwłoki z broni, mundurów oraz pakietów identyfikacyjnych. 
Kilgour   wyciągnął   z   pobliskiej   sterty   śmieci   dwa,   uprzednio   tam   schowane   i   odpowiednio 
obciążone, worki.
       Chwilę później, starannie zapakowane zwłoki zostały zepchnięte z nabrzeża, by zniknąć bez 
śladu. Za dziesięć godzin, specjaliści sądowi będą mieli do badania jedynie rozkładającą się breję.
    Alex zwinął mundury i wsadził je pod pachę.
       - Nigdy nie sądziłem - zadumał się - że do wszystkich grzechów na moim sumieniu dorzucę 
jeszcze zanieczyszczanie oceanu.
    
    - Alex, pomóż - poprosił płaczliwie Sten.
    - Chwileczkę, stary. Nie mam teraz czasu.
       Alex był  faktycznie  zajęty.  Wkładał  dokumenty  Keeta  i Ohlsna do jednego  z przyrządów 
Modliszki, które przywieźli ze sobą. Maszyna kopiowała identyfikatory oraz dane osobiste tak, aby 
odpowiadały zdjęciom a także rysopisom Stena i Alexa.
    - Starszy sierżancie Kilgour! Ja tu, do cholery, dowodzę! 
       Ostatnia fotografia przedstawiała Keeta idącego pod ramię z jakąś kobietą, zapewne miłością 
jego życia. Jednakże na nowym zdjęciu, to Sten występował w roli kochanka. Kilgour uśmiechnął 
się   i   nacisnął   guzik.   Urządzenie   zaczęło   syczeć   -   za   niecałe   pół   minuty   zarówno   oryginały 
dokumentów   jak   i   mechanizmy   kopiujące,   zmienią   się   w   bryłę   pląsu,   której   nikt   nie   zdoła 
zanalizować. Alex spojrzał do tyłu, aby się przekonać, na czym polega problem Stena.
       - Jestem kapitanem Imperialnej Gwardii, a nie szwaczką - oświadczył stanowczo Sten. - Nie 
umiem szyć. Nie wiem, jak przerabia się mundury, nawet za pomocą kleju krawieckiego i noża - 
krzyczał, rozpaczliwie machając rękami.
    Kilgour syknął, nalał sobie drinka i smutnym wzrokiem popatrzył na Stena.
       - Jak, u diabła, udało ci się skleić obie ręce? Każda kobieta poradziłaby sobie z tak prostym  
zadaniem.
       Zanim Sten znalazł sposób, by uderzyć  przyjaciela, Alex wylał na ręce kapitana alk, który 
rozpuścił klej. Szybko ponownie napełnił kubek i podał go dowódcy. Sten wypił trunek jednym 
haustem.

background image

    - Tak, dowodzisz prawdziwości starego porzekadła - zauważył Alex, kiedy niefortunny krawiec 
już przestał się krztusić i wytarł załzawione oczy. - Sten rzucił partnerowi mordercze spojrzenie, a 
ten dokończył: - Pokaż mi jak szyjesz, a powiem ci jak płaczesz.
    Sten uznał, że Kilgour stanowczo zbyt wiele sobie pozwala.
    

    Rozdział dwudziesty drugi

        Kolejna   fala   odpływu   uderzyła   w   jego   nogi.   Przystanął   czując   rozdzierający   ból   mięśni. 
Dynsman   z   wysiłkiem   brnął   przez   tłustą   wodę,   gdyż   jeszcze   nie   umiał   wykorzystywać 
równomiernych ruchów morza jako pomocy w marszu. Tak samo było w czasie Konchy, kiedy 
dźwięk nabrzeżnego rogu sygnalizował koniec dnia pracy. Wtedy problem polegał na utrzymaniu 
równowagi   w   przybierającym   przypływie.   Dynsman   nadal   walczył   z   żywiołem.   Potworny   ból 
mięśni,   bezustannie   nękanych   skurczami,   przez   wicie   nocy   nie   pozwalał   mu   zmrużyć   oka. 
Zalegające na dnie odłamki skał i ostre muszle mollsków raniły stopy, osłonięte jedynie cienkimi 
butami z pląsu.
       - Cholera. - Zaklął głośno Dynsman. Zmylony krok i niewielka cząstka ciała została odcięta 
przez muszlę. Stał opierając się pływowi i rozglądając wokół. Przez moment serce łomotało mu 
dziko. Niemal czuł jak krew wyciska z drobnego skaleczenia. Dynsmana przebiegł dreszcz, gdy 
pomyślał o wszystkich drapieżnych stworzeniach żyjących na plantacji mollsków.
       Zwalczył  panikę i spróbował wziąć się w garść. Po obu jego stronach czterdziestu  innych 
więźniów Dru powoli przedzierało się przez fale. Szli ostrożnie, wypatrując bąbli zdradzających 
kryjówkę przestraszonych mollsków.
    Dynsman nigdy w życiu nie pracował tak ciężko ani nie był równie przerażony. Dużo bardziej 
wolałby rozbrajać źle skonstruowaną bombę, niż łowić podstępne mollski. Nie miał zbyt sprawnych 
rąk, siedem pozostałych mu palców przypominało pozbawione czucia kawałki drewna. Przeżył w 
swoim fachu tak długo dzięki sprytowi i szczęściu. Przy robocie nad delikatnymi mechanizmami 
ładunków wybuchowych zawsze powtarzał sobie: “A niech tam, co ma być to będzie."
    - Dynsman! - dobiegł z brzegu ryk. - Rusz dupę, albo zaraz dostaniesz kopa.
    Wrzask podziałał jak wstrząs elektryczny. Dynsman ruszył niezgrabnie naprzód, trzymając łapkę 
na mollski w gotowości.
       Większość zajęć więźniów Dru wiązała się z hodowlą wyjątkowo egzotycznych,  drogich i 
śmiercionośnych żyjątek. Delikatne mięso mollska ceniono we wszystkich systemach, ze względu 
na jego wyśmienity smak oraz owiane legendą działanie jako afrodyzjaka. Mollsk był mutantem 
skorupiaka   ze   Starej   Ziemi.   Kilogram   doskonałego   mięsa   chroniła   ostra   jak   brzytwa   skorupa. 
Dojrzała, około półmetrowa postać stworzenia stanowiła wynik wielosetletniej hodowli. Problem 
łowców polegał na tym, że te same geny, które uczyniły mollska tak dużym i smacznym, wpłynęły 
również   na   znaczny   rozwój   jego   systemu   ruchowego.   Stworzenie   żyło   w   mule   i   preferowało 
chłodne, rojące się krylem  morza.  Kiedy żerowało, otwierało wielką, przypominającą wachlarz 
górną   muszlę,   naprowadzając   mikroorganizmy   do   swojego   filtrującego   żołądka.   Mollsk   nie 
posiadał ani zmysłu wzroku, ani dotyku. Partnerów i wrogów rozpoznawał doskonałym węchem. 
Dlatego właśnie pracowano w czasie odpływu. Odór wyrzuconej na brzeg zgnilizny miał maskować 
zapach zbliżającego się łowcy. Jednak taka osłona przestawała być skuteczna, gdy człowiek znalazł 
się metr od mollska. Z tej odległości skorupiak wyczuwał napastnika i, przerażony, zagrzebywał się 
głębiej w błocie, pozostawiając za sobą ślad z bąbli. W tym momencie łowca chwytał stworzenie. 
Albo, jak w przypadku Dynsmana, usiłował schwytać.
    Więźniowie wyznaczeni do tego zadania byli wyposażeni w specjalne łapki. Składały się one z 
dwóch, długich na półtora metra rękojeści, zakończonych bardzo ostrymi, sprężynowymi szczękami 
z   sitem.   Nieustraszony   łowca   trzymał   łapkę   w   gotowości,   prąc   przez   fale   i   wypatrując   bąbli. 
Następnie celował w punkt, gdzie znikały bańki powietrza, i wbijał narzędzie w muł, zwalniając 
sprężynę.   Aby   trafić,   należało   oczywiście   wziąć   pod   uwagę   kąt   załamania   światła.   Po   takim 

background image

polowaniu łowca wyciągał ociekającą błotem i wodą łapkę, a potem wrzucał złowione stworzenie 
do holowanej za sobą, gumowej tratwy.
    Ze wszystkich więźniów Dynsman był chyba najgorszy w tej robocie. Rzadko kiedy udało mu się 
złowić choć jednego mollska, więc niemal co drugą zmianę wracał do brzegu z wywróconą do góry 
dnem tratwą. To natomiast oznaczało, że żył bardzo nędznie, gdyż na Dru istniała ścisła zależność 
między ilością otrzymywanego pożywienia a wydajnością więźniów. Zaledwie po jednym miesiącu 
żebra   sterczały   Dynsmanowi   nad   zapadniętym   brzuchem   pod   kątem   trzydziestu   stopni.   Jakby 
głodówka nie była dostateczną karą, za każdym razem, gdy coś sknocił, dostawał pięścią po karku 
od Chetwynda, szefa miejscowych łotrów.
    Dynsman znów powoli ruszył naprzód, szukając stopami gładkich powierzchni. Nagle zobaczył 
stróżkę małych pęcherzyków powietrza. W oszołomieniu, na oślep pchnął łapkę w dół i nacisnął 
spust. Woda eksplodowała miriadami bąbli. Dynsman, śmiejąc się histerycznie, wyciągnął przyrząd 
z uwięzionym w szczękach olbrzymim mollskiem. Zwolnił spust i wrzucił stworzenie do tratwy. 
Nareszcie, pomyślał. W końcu zaczynasz chwytać. Z dużo większą pewnością siebie pomaszerował 
naprzód. Jednak po chwili powróciły wszystkie wątpliwości i obawy. Dynsman przypomniał sobie 
opowieści,   których   nasłuchał   się   w   wiosce.   Niesamowite   historie   o   morskich   stworach, 
utrzymywały, że zadufane żółtodzioby najbardziej są narażone na ataki.
    Dynsmanowi co prawda ani razu zagroziła bezpośrednia napaść, lecz widział on ciała wyciągane 
na   brzeg   przez   Chetwynda   i   jego   bandziorów.   Wieść   niosła,   że   w   tych   wodach   żyło   wiele 
niebezpiecznych   stworów,   ale   szczególnie   dwa   stanowiły   temat   ciągłych   dyskusji   i   nocnych 
koszmarów.   Drugimi   pod   względem   krwiożerczości   stworzeniami,   które   także   żerowały   na 
mollskach, były morae. Z kształtu przypominały węże. Odpowiednia budowa żeber umożliwiała im 
poruszanie swym trzymetrowej długości cielskiem. Ogon służył morae'om za ster, a w ataku za 
straszliwy, duszący pierścień. Miały olbrzymie głowy. Zawiasowe szczęki pozwalały tym bestiom 
na połykanie kęsów o wiele większych niż średnica ich rurowatego tułowia. Jak większość zwierząt 
głębinowych   posiadały   bardzo   rozbudowany   układ   mięśniowy,   co   dawało   im   olbrzymią   siłę. 
Naoczni   świadkowie   opowiadali,   jak   morae   błyskawicznie   wciągnęła   pod   wodę   łódź   wraz   z 
człowiekiem, który nieopatrznie wystawił nogę za burtę. Dynsman pocieszał się tym, że morae 
rzadko żerowały w czasie odpływu. To podczas powrotu do domu, gdy morze przybierało, myśliwi 
mieli się czego bać.
    Jednak największą grozę siał gurion. Stwór ten był zawsze głodny i polował o wszelkich porach. 
Zanurzony po pas Dynsman z przerażeniem stwierdził, że właśnie znajduje się na tej głębokości, na 
której guriony najchętniej czatują na ofiarę. Nigdy dotąd żadnego nie widział i diabelnie mu ten 
stan rzeczy odpowiadał. Wyglądały chyba  jak ziemskie  rozgwiazdy,  ale były o wiele większe; 
miały jakieś dwa metry średnicy. Na swych licznych nogach potrafiły wznieść się ponad wodę 
nawet w trzymetrowym przypływie. Poruszały się w głębinach tak szybko, jak człowiek na lądzie. 
Nikt   nie   zdołałby   przed   nimi   uciec.   Białą,   grubą   skórę   potworów   pokrywały   różnego   rodzaju 
gruzły.   Dzięki   potężnym   przyssawkom,   umieszczonym   na   kończynach,   bestie   bez   problemu 
rozrywały muszle mollsków. Potem rozdziawiały nad ofiarą żołądek obramowany rzędami ostrych 
jak   igły   zębów.   Chwytały   miękkie   mięso,   a   następnie   wcisnąwszy   je   na   siebie,   jednocześnie 
rozdzierały i trawiły żywy organizm.
    Dynsman nigdy nie chciałby spotkać guriona.
    Ostatecznie zastanawiał się nawet, czy nie lepiej było stanąć przed wymiarem sprawiedliwości na 
Świecie Prime niż zostać skazanym na Dru. Zawsze uważał się za człowieka niedocenianego, ale 
tutaj jego talenty okazały się zupełnie bezużyteczne. Kiedyś myślał, że potrafi poradzić sobie w 
każdym społeczeństwie. Nie miał żadnych uprzedzeń. Robił to, co umiał najlepiej - wysadzał różne 
obiekty   w   powietrze.   Po   wykonaniu   zadania   lubił   sobie   wypić   w   towarzystwie   innych 
zawodowców.
       Chetwynd wszystko to zmienił. Dynsman nie winił systemu tahnijskiego za swój obecny los. 
Popełnił błąd, więc został złapany. Odpowiedzialnością za niedolę obarczał podłych towarzyszy.
    Chetwynd był jednym z wielu więźniów-szefów, rządzących wioskami porozrzucanymi po całej 
planecie. Tahnijczycy stworzyli kolonię więzienną, aby odizolować od reszty społeczeństwa ludzi 

background image

przedstawiających   choćby   najmniejsze   zagrożenie.   I   nie   widzieli   różnicy   w   tym,   czy   ktoś 
obrabował   bank,   czy   tylko   podniósł   transparent.   Poza   tym   mieszkańcy   systemu   Tahn   byli 
niezwykle   praktyczni.   Jeśli   już   istniał   świat   więzienny,   to   musiał   on   na   siebie   zarabiać.   Albo 
jeszcze lepiej: przynosić zyski. Na terenie gdzie przebywał Dynsman, założono rozległe plantacje 
mollsków. W tahnijskich wyższych sferach za dwadzieścia gram mięsa tych skorupiaków płacono 
małą fortunę. W głębi Dni, poprzez niezmierzone przestrzenie pustyni toczyły się gnane wiatrem 
krzaki piżmowe. Kiedy usiłowano je zatrzymać, rozpryskiwały wokół silnie żrący kwas, więc wielu 
więźniów   umierało   podczas   zbiorów.   Z   druańskich   plantacji,   farm   oraz   kopalnii   wysyłano 
drogocenne dobra, uzyskane kosztem “bezwartościowych" żywotów.
       Dynsman rozgryzł ten system, zanim jeszcze przetransportowano go do wioski Chetwynda, i 
postanowił   utrzymać   się   przy   życiu.   Nawet   niewiele   brakowało   a   zyskałby   uznanie   samego 
Chetwynda.
     Chetwynd był kiedyś nadzorcą pracy w dokach głównego tahnijskiego portu kosmicznego. W 
swej   dość   barwnej   przeszłości   dokonał   licznych   morderstw   i   rabunków.   Pewnego   razu 
zorganizował strajk. Razem ze swymi współpracownikami domagał się takiego samego udziału w 
zyskach,   jaki   mieli   robotnicy   przylatujący   z   dalekiej   przestrzeni.   Wtedy   właśnie   miarka   się 
przebrała. Zakuto Chetwynda w kajdany i poinformowano go, że w przyszłości będzie zdobywał 
mollski.  Jeszcze przed pojawieniem  się na scenie Dynsmana,  olbrzymi  Chetwynd  zagarnął już 
wioskę dla siebie. Ubierał się w najlepsze ciuchy, jako jedyny korzystał z wszelkich luksusów i 
zebrał   z   więźniarskich   piękności   mały   harem.   Należy   dodać,   że   damy   chętnie   pozostawały   z 
Chetwyndem, ponieważ był nie tylko bogaty jako główny rzezimieszek, lecz przede wszystkim 
wyróżniał się urokiem osobistym i męstwem.
       Sam Dynsman, gdy zrzucono go ze śmigacza i przydzielono do Chetwynda, uległ czarowi 
herszta. Olbrzym zdążył już przestudiować wcześniej skradzioną kartę identyfikacyjną przybysza.
       - Specjalista od bomb - zadumał się. - Pewnie jesteś tym gnojem, którego zawsze szukałem  
jeszcze na Heath.
    Chetwynd natychmiast zmusił Dynsmana do konstruowania ładunków wybuchowych. Materiały 
dostarczone przez szefa bandy nawet w połowie nie dorównywały właściwym, ale Dynsman starał 
się ze wszystkich sił, aby dowieść, iż przechwałki, jakie wygłaszał na temat własnych umiejętności, 
nie są próżne.
        Dynsman   zastanawiał   się,   choć   nigdy   nie   pytał,   po   co   Chetwyndowi   te   bomby.   Przecież 
strażnicy,   których   uważał   za   oczywiste   cele,   zemściliby   się   okrutnie   nawet   za   najdrobniejsze 
draśnięcie.   W   końcu   Dynsman   zdołał   wyprodukować   wybuchowy   przyrząd,   uruchamiany 
narkopiwnym   chuchem,   niemal   zawsze   wydobywający   się   z   ust   strażników   Dru.   Test   wypadł 
nieszczęśliwie. Rzecz w tym, że Dynsman popełnił drobny błąd, instalując feromonowy zapalnik. 
Kiedy   Chetwynd   wysłał   grupę   na   pierwszą   akcję,   zapach   piżma   używanego   przez   najnowszą 
ukochaną herszta uruchomił bombę o wiele przed czasem.
    Dynsman spodziewał się, że zostanie zabity na miejscu. Zamiast tego, Chetwynd tłukł go przez 
chwilę,   a   następnie   po   dłuższej   naradzie   ze   swoimi   przybocznymi   oprychami,   przydzielił 
nieszczęśnika do głównej brygady zbierającej mollski. Brnąc przez fale i oczekując ataku morae'a 
albo guriona, Dynsman zastanawiał się, czy zawieszenie wyroku rzeczywiście stanowiło przejaw 
łaskowości Chetwynda.
        Z   lewej   strony   rozległ   się   krzyk.   Gdy   Dynsman   obrócił   głowę,   ujrzał,   że   całe   skrzydło 
współtowarzyszy   niedoli   rozpaczliwie   młóciło   wodę,   usiłując   wydostać   się   na   brzeg.   Kolejny 
wrzask podniósł się z prawej i Dynsman w jakiś sposób wiedział, że dla niego było już za późno na  
ratunek. Kiedy inni wracali, on rozmyślał o swoich problemach, ignorując wszystko wokół.
        Powinien   uciekać,   ale   gapił   się   tylko   w   paraliżującym   zafascynowaniu   na   czarne   kształty 
nadpływające w jego kierunku. Morae! Ciężka cholera, morae! W końcu udało mu się zrobić w tył 
zwrot.   Zaczął   przebierać   nogami,   jednak   odpływ   nie   pozwalał   iść   naprzód.   Serce   waliło 
Dynsmanowi   jak   młotem.   Mięśnie   podejmowały   maksymalny   wysiłek,   lecz   to   wciąż   nie 
wystarczało.   Bezradny   więzień   niemal   czuł   szczęki   potwora   chwytające   go   za   łydkę.   Nogi 
wydawały się niezwykle cienkie i kruche. Po chwili był już przy brzegu; ludzie wyciągali go na 

background image

plażę, a on dyszał, śmiał  się i jednocześnie trząsł ze strachu. Rzucili  wyłowionego kompana  i 
pobiegli z powrotem. Dynsman usłyszał kolejny przeraźliwy krzyk i przetoczył się na brzuch, aby 
zobaczyć, co się dzieje. Chetwynd stał w wodzie i wykorzystując całą swą ogromną masę, walczył 
z jakąś potężną siłą, która wciągała jednego z łowców w morskie odmęty. Potężny rzezimieszek 
trzymał   mężczyznę   pod   pachy.   Niewidzialna   siła   gwałtownie   szarpała   ciałem   nieszczęśnika. 
Człowiek wrzeszczał i wrzeszczał, i wrzeszczał. Chetwynd jednak nie rozluźnił chwytu. Ciągnął tak 
długo, aż wreszcie, cokolwiek trzymało więźnia z drugiej strony, puściło. Chetwynd wytoczył się z 
powrotem  na  plażę  i  padł  przy  skrzekliwym  aplauzie  obserwatorów  zmagań.  Dynsman   niemal 
krzyknął  z ulgi, zanim zobaczył,  co olbrzym  trzymał  w ramionach.  Morae zwyciężyła.  Łowca 
mollsków był pozbawiony połowy ciała. Robotnik uśmiechnął się do swego wybawcy, a potem 
gałki oczne przewróciły mu się do góry białkami, i krew buchnęła z ust. Dynsman odpełzł nieco 
dalej, by zwymiotować.
    
    Rozdział dwudziesty trzeci
    
    - Jeden dla pana, panie Ohlsn!
    - Potwierdzam, panie Keet!
       Więzień, szturchnięty przez Stena pałką, pobiegł w kierunku Alexa. Kilgour wyciągnął przed 
siebie uniesioną dłoń, gdyż w ten sposób salutowali Tahnijczycy, po czym skierował więźnia przez 
bramę na świat Dru. Zatrzasnął i zamknął wrota na potrójny zamek, a potem ukłonił się partnerowi. 
Ponownie wymienili saluty i ruszyli w kierunku swoich kwater.
    - Przez wiele przeszedłem dla imperatora, drogi Stenie, jednak ty zmuszasz mnie do grania ról, 
których wolałbym w ogóle nie znać. Nie było mi źle jako zdegradowanemu żołnierzowi, kiedy 
zajmowaliśmy się tymi stukniętymi Talameńczykami. Ale zrobić ze mnie najpierw alfonsa, a potem 
klawisza to już lekka przesada Mojej mamie nie spodobałyby się takie pomysły.
       Alex marudził nieustannie, odkąd rozpoczęli podróż na Dru strażniczym transportowcem. Ich 
personaliów   nikt   nie   sprawdzał.   Widocznie,   nawet   przewrażliwieni   na   punkcie   bezpieczeństwa 
Tahnijczycy   nie   mogli   sobie   wyobrazić,   dlaczego   ktokolwiek   chciałby   udać   się   na   więzienną 
planetę.
     A jednak, chcąc być sprawiedliwym, należało przyznać, że strażnicze życie miało także swoje 
jasne   strony.   Spora   część   produkowanych   na   Dru   luksusowych   dóbr   trafiała   do   obozu 
wartowników. Poza tym istniała też możliwość darmowego korzystania z całkiem niezłych atrakcji. 
Każdy  bowiem   skazany  na  Dru  więzień   wiedział,  że   jego  (lub   jej)  szansę  przeżycia  wydatnie 
wzrastały w przypadku zgłoszenia się na ochotnika do dzielenia łoża ze strażnikiem.
       Sten i Alex odrzucali tego typu oferty, twierdząc, że spali z tą samą kobietą i obaj złapali  
wyjątkowo paskudną chorobę wymagającą długiego leczenia.
     Ohlsn miał rację - dla mężczyzn i kobiet z klasy chłopskiej, z której zwyczajowo rekrutowano 
straż więzienną, życie było tu naprawdę słodkie.
    - Mój miły Stenie - wyszeptał Alex pod drzwiami bezpieczeństwa wiodącymi do koszar straży - 
czy jesteś absolutnie pewien, że wszystko co mamy zrobić, to tylko zabrać stąd tego szalonego 
speca   od   ładunków   wybuchowych?   A   może   byśmy   tak   zostawili   własną,   bombkę   na   środku 
dziedzińca, zanim się zmyjemy?
    - Świetny pomysł, sierżancie. Nie.
    Weszli do kwatery przy akompaniamencie głośnego westchnienia Kilgoura.
       Alex poczekał, aż maszyna przestanie działać, uniósł plasowe drzwiczki i zabrał dwa kubki 
narkopiwa do stolika, przy którym siedział Sten.
    Wszystkie pomieszczenia rekreacyjne w koszarach były takie same; nadmiernie bogato zdobione 
pokoje stanowiły niezbyt udaną kopię wnętrz mieszkań warlordów. Jedynie maszyny do narkopiwa 
stanowiły dodatek, którego próżno by szukać w domach zamożnych Tahnijczyków. Alex skrzywił 
się i pociągnął łyk trunku. Jako człowiek pochodzący z wolnego świata i imperialny żołnierz, nigdy 
nie   zetknął   się   z   wątpliwymi   walorami   smakowymi   tego   napoju.   Sten   natomiast   wychylił   już 
niejedną porcję na fabrycznym świecie Yulkana.

background image

     - Ci Tahnijczycy nie tylko nie jedzą jak należy, ale jeszcze nie znają się na piwie - utyskiwał 
Alex.
    - To niezupełnie piwo.
    - Jasne. Prędzej uznałbym za piwo wielbłądzie siki niż to, co robią Tahnijczycy.
    - Oni najpierw poddają fermentacji określony rodzaj ziarna, a potem dorzucają opiaty.
    Alex wypluł płyn z powrotem do szklanki. - Żartujesz!
    Sten potrząsnął głową i pociągnął kolejny łyk. Smakowało nawet gorzej niż pamiętał.
    - Jakie są efekty?
    - Stajesz się oczywiście kołowaty. I przez cykl może dwa oblewają cię zimne poty.
     - Świetnie, cholera. Najpierw wcielam się w alfonsa, potem w klawisza, a na koniec staję się 
narkomanem. Imperator nigdy się nie dowie, przez co ja przechodzę.
        Sten   zauważył   jednak,   że   informacja   o   działaniu   narkopiwa   nie   powstrzymała   Alexa   od 
opróżnienia szklanki. Dalsze narzekania sierżanta Kilgoura utonęły we wrzaskliwym powitaniu, 
jakie pozostali strażnicy urządzili dwu przybyłym kobietom, których Sten i Alex, podczas swego 
trzytygodniowego pobytu na Dru, jeszcze nie widzieli.
    - Bliźniaczki Furlough!
    - Jak wykorzystałyście wygraną?
    Nieco wyższa i tęższa strażniczka gestem poprosiła o ciszę. Zebrani w końcu zamilkli.
    - Chcecie raportu? Dobra. Nasz nieodżałowany... cholera wie jak mu tam... a może to była ona?... 
tak czy inaczej świętej pamięci więzień został dowieziony na miejsce i przerobiony.
    - Pieprzyć bandytę! Kogo to obchodzi?
       - Ja i Kay znalazłyśmy  nowy sposób spędzania  czasu na Heath. - Zainteresowanie  wśród 
biesiadujących wartowników było oczywiste.
     - Wy, żeby się zabawić, musieliście wyłożyć sporo forsy - kontynuowała kobieta. - Powiadam 
wam, wpadłyśmy na genialny pomysł. Flota się rozbudowuje, więc jest pełno nowych rekrutów. Są 
młodziutcy i uwiązani na posterunkach. Wykombinowałyśmy z Kay, przecież na nas mogą wydać 
swoje kredyty i tak zrobili, jako że skorzystałyśmy z prawa przebywania w bazie, w centrum R&R.
    - Dobra zabawa - zarechotał ktoś.
    - Wierzcie mi, to złoty interes - ciągnęła kobieta. - Chłopaczki idą z wami, bo chcą, nawet nie  
trzeba ich namawiać. Zdradzę wam też mały sekrecik. - Łypnęła okiem. - Tak jest dużo... mocniej. 
No i to oni za wszystko płacą.
    Jakiś sierżant wstał i ceremonialnie uniósł kubek.
    - Cieszymy się, że jesteście z powrotem. Z przyjemnością wysłuchamy waszych niesamowitych 
opowieści. Ale jeśli w następnej loterii to wy znów wygracie, wtedy może popłynąć krew. Już 
trzeci raz w ciągu dwu lat pojechałyście na Heath.
    Sten i Alex popatrzyli na siebie. Wszystkie słowa były zbędne. Wzięli z maszyny następne porcje 
narkopiwa i włączyli się w ogólne zamieszanie.
    Problem, którego jeszcze nie zdołali rozwiązać, sprowadzał się do pytania: jak po odnalezieniu 
Dynsmana wydostać z planety jego i siebie. Jako doświadczeni w działaniu na wrogim terenie 
agenci zakładali, że jakiś sposób zawsze się znajdzie. Jednak w ciągu ostatnich trzech tygodni nie 
udało   im   się   na   żaden   wpaść.   Więzienną   planetę   otaczały   załogowe   i   bezzałogowe   statki 
strategiczne. Z resztą świata łączyły jedynie więzienne transportowe albo automatyczne frachtowce, 
uwożące luksusowe towary. Każdy przelot wartowników kontrolowały specjalne oddziały straży. 
Nawet Sten i Alex nie czuli się na siłach, by przejąć okręt pilnowany przez setkę ludzi. Pojazdy 
eksportowe były natomiast wielkimi chłodniami o azotowej atmosferze. Możliwość skorzystania z 
loterii wydawała się więc wyjątkowo interesująca.
     Dru stanowiło dumę Tahnijczyków, ponieważ przynosiło zyski. A pożytek robiono nie tylko z 
mollsków czy piżma, ale także z martwych więźniów.
     Otóż pod wpływem stresu ludzka szyszynka produkuje substancję o właściwościach narkotyku 
uśmierzającego ból. Im większe napięcie nerwowe, rym wydajniej pracuje; ów gruczoł. Jako że 
większość   więźniów   na   Dru   umiera   w   ogromnym   stresie,   ich   ciała   są   pełne   tego   narkotyku. 
Problem polega na odzyskaniu ciała i zamrożeniu zwłok, zanim zaczną się one rozkładać. Skazańcy 

background image

przebywający   na   więziennej   planecie   giną   bardzo   często,   ale   rzadko   w   okolicznościach 
umożliwiających wykorzystanie ich ciała.
    Dobry “materiał" transportowano do stolicy Światów Tahn. Przerobu nie dokonywano na Dru z 
dwu przyczyn: żaden z wykwalifikowanych techników nie zgodziłoby się pracować w miejscu, 
gdzie   diabeł   mówi   dobranoc;   a   poza   tym,   ekstrakt   szyszynki   jak   wiele   silnych   specyfików 
przeciwbólowych, był radość niosącym opiatem. Którykolwiek z Tahnijskich warlordów wpadł na 
pomysł, żeby przerabiać ludzi na środki odurzające, miał dość rozsądku, by nie dać dostępu do 
supernarkotyku   więziennej   planecie,   i   tak   już   nękanej   problemami.   Zebrane   w   wystarczającej 
liczbie, zamrożone i zapakowane trupy wysyłano pod eskortą dwu strażników, wybieranych  za 
pomocą losowania. Loteria stwarzała więc niepowtarzalną szansę, aby się wydostać z Dru przed 
regulaminowym wyjazdem na przepustkę rekreacyjną po trzyletnim cyklu służby.
       Pod koniec wieczoru Sten i Alex już zezowali od narkopiwa, ale najważniejsze było to, że  
znaleźli drogę ucieczki. Dla Dynsmana i dla siebie.
    
    Rozdział dwudziesty czwarty

    Pierwszy krok miał zrobić Alex. Otóż musiał on przedstawić pewną opowieść.
    - Uaaa - ziewnął przeraźliwie. - Jestem na Dru niecały miesiąc, a słyszałem już wszystkie wasze 
najlepsze historyjki.
    - Ty znasz na pewno ciekawsze, Ohlsn - zakpił jeden ze strażników. Tęgi Szkot zdążył wyrobić 
sobie niezłą pozycję wśród kolegów po fachu. Szczególnie dzięki temu, że zawsze chętnie stawiał 
kolejkę lub dwie.
       - Może byś się zamknął, skoro to ja płacę? - Po tych słowach zapadła grobowa cisza. Alex 
odczekał chwilę i rzekł: - Opowiem historię ze Starej Ziemi. Działo się to bardzo dawno temu. My, 
Szkoci, biegaliśmy wówczas wolni i bosonodzy po takiej zielonej wyspie. Ale nawet wtedy, przed 
naszym imperatorem, istniało już imperium. Mówili na nie Rzym. Otóż owi Rzymianie ogromnie 
się bali Szkotów, dlatego też wznieśli w poprzek wyspy budowlę zwaną murem Hadriana. My 
znajdowaliśmy się po jednej, oni zaś po drugiej stronie.
    Ale interes był interesem. Ludzie musieli mieć dostęp do przeciwległego terytorium. Przechodzili 
wiec bramami, przy których, rzecz jasna, stali uzbrojeni żołnierze.
    Pewnego wieczoru, przy wrotach czuwało dwóch strażników: Marcus i Flavius...
    Drugi krok należał do Stena.
     Kapitan musiał zdobyć terminal i dostęp do centralnego komputera Dru. Bez tego bowiem nie 
zdołaliby z Alexem znaleźć Dynsmana ani sposobu na oszukanie maszyny losującej.
        Regulamin   surowo   zabraniał   strażnikom   posiadania   własnych   terminali,   a   istniejące   były 
starannie strzeżone i działały na kod głosowy odpowiednich osób.
    Sten jednakże odkrył, że maszyny do gier w pokoju rekreacyjnym działały w bardzo wyszukany 
sposób.   Jeśli   strażnik   wygrał,   mógł   natychmiast   odebrać   nagrodę   w   postaci   narkopiwa 
(podawanego przez szczelinę) lub kredytów. Przegrana zaś skutkowała potrąceniem danej ilości 
gotówki z konta bankowego. Sten uśmiechnął się radośnie - maszyny były identyczne jak te, z 
którymi miał do czynienia na Yulkanie, oraz jak te, które Sekcja Modliszki sfałszowała i dzięki 
temu rozwaliła fabryczny świat.
       Alex zajmował więc strażników zawiłą opowieścią, natomiast Sten w tym czasie udawał, że 
całym   sercem   oddaje   się   grze.   Naprawdę   był   zajęty   przejmowaniem   mechanizmu   i 
wykorzystywaniem jego linii dostępu do centralnego komputera. Przy wykonywaniu tego zadania 
używał   microblueboxa,   przeszmuglowanego   na   Dru   jako   maszyna   muzyczna   oraz   również 
przemyconego dodatkowego źródła zasilania. Do akcji kapitan włączył także swą lewą stopę, którą 
od czasu do czasu kopał urządzenie.
       Gdy ekran rozbłysł, Sten zareagował; zastukał w klawisze i włączył się w obwód. Blokada 
dostępu  była   prosta   jak  cep.   Sten  zastanowił  się   przez  chwilę,  potem  spróbował  zmienić   kod. 
Kolejny krok naprzód.

background image

     - ... Otóż Marcus przebywał na wyspie już od wielu, wielu lat. Ale biedny Flavius służył tam 
dopiero   od   miesiąca.   Nie   lubił   miejscowego   jedzenia,   nie   podobała   mu   się   pogoda,   a   przede 
wszystkim robił w gacie ze strachu przed Szkotami. “Nic się nie bój", mówi mu Marcus. “Koło 
dziewiątej wieczorem usłyszysz wrzaski, ale to będą tylko pokrzykiwania Szkotów wychodzących z 
knajp. Nie ma się czym przejmować." Jednak Flavius się martwił...
       Sten też się martwił. Spojrzał wokoło. Wszyscy w pokoju zdawali się skupieni na opowieści 
Alexa. Sten wysunął z kieszeni mikrowiertło i przyłożył je do tylnej części maszyny. Wirujące 
ostrze   wgryzło   się   w   głąb.   Sten   podłączył   jego   końcówkę   do   wejścia   w   blueboxie   i   nacisnął 
guzik .ANALIZA". Urządzenie zaszumiało.
      - ... Więc wybiła dziewiąta i faktycznie słychać jakieś dzikie odgłosy. W stronę Rzymian idą 
Szkoci. Wszyscy kudłaci, brudni, ubrani w niedźwiedzie skóry. W rękach trzymają wielkie topory i 
miecze.
    Flavius jest przekonany, że to jego koniec, że umrze tu, na tej jałowej wyspie, lata świetlne od 
swojego pięknego Rzymu. Trzęsie się więc i drży.
    Ale Marcus z uśmiechem na twarzy wita tę straszliwą, zataczającą się hordę. “Dobry wieczór", 
powiada. “Cholerni Rzymianie", warczy ktoś i wyciąga miecz. “Świetnie dziś wyglądacie", ciągnie 
Marcus.
    “Cholerni Rzymianie", brzmi jedyna odpowiedź, jaką otrzymuje. Szkoci są coraz bliżej, a Flavius 
czując ich cuchnące oddechy, uważa się już za trupa. “Ładną mamy pogodę", kontynuuje Marcus.
    “Cholerni Rzymianie", słychać znowu. Flavius zamyka oczy. Woli nie widzieć ostrza, które go 
rozpłata. Ale nic się nie dzieje. Wszystkie kudłate, mordercze potwory przechodzą przez bramę, a 
Flavius   wciąż   żyje.   Odpręża   się   biedaczysko.   Bierze   dwa   głębokie   wdechy,   posyła   uśmiech 
przyjacielowi i mówi: “Miałeś rację. Nie tacy straszni ci Szkoci".
       “Jasne, kolego. Widzę, że szybko się uczysz" odpowiada Marcus. ,Ale za godzinę, gdy ich 
mężczyźni skończą pić, możemy mieć ździebko kłopotów".
        Jak   zwykle,   gdy   Alex   kończy   jedną   ze   swoich   opowieści,   przez   chwilę   panuje   pełne 
niezrozumienia milczenie. Tym razem cisza została przerwana dwoma odgłosami, wspomaganymi 
przez efekty świetlne.
     Po pierwsze: ekran bucząc donośnie, rozbłysnął właściwym kodem; Sten znalazł się wewnątrz 
głównego komputera.
       Po drugie: wiertło wyraźnie weszło zbyt głęboko, bo wyświetlił się znak “WYPŁATA" i ze 
szczeliny   zaczęły   wypadać   narkopiwa.   Sten   szybko   zgarnął   bluebox   oraz   mikrowiertło,   gdyż 
wszyscy strażnicy odwrócili się w kierunku gracza, usłyszawszy łomot kubków wyskakujących do 
pojemnika. Wokół maszyny natychmiast zebrał się tłum.
    - Cholerne szczęście - mruknął ktoś ze zgromadzonych. - Stukałem w tę grę przez rok i nigdy nie 
udało mi się wygrać więcej niż dwa piwa. A spójrzcie na to! Keet zdobył trzysta osiemdziesiąt 
siedem narkopiw.
    - I co ja z tym, u diabła, zrobię? - zadumał się Sten.
    - Panie Keet - powiedział jeden ze strażników. - Czy pan się na durnia szkolił? Wypijemy to; ot, 
co zrobimy.
    Sten i Alex wymienili spojrzenia; czekał ich długi, bardzo długi wieczór...
    
    
    Rozdział dwudziesty piąty

        Wielki   mężczyzna   leżał   na   plaży,   leniwie   obserwując   brodzących   przez   płyciznę   łowców 
mollsków. Otaczało go pół tuzina opalających się ślicznotek, ale on był skupiony, na wypadek 
gdyby   Chetwynd   przypadkiem   czegoś   od   niego   chciał.   Herszt   ledwie   zaszczycił   swoją   uwagą 
śmigacz lądujący w tumanach kurzu. Udawał, że nie słyszy skowytu wyłączanych silników ani 
chrzęstu piasku pod butami.
    - Chetwynd?
    - Taa.

background image

    - Wstań, jak do ciebie mówię!
        Chetwynd   wolno   obrócił   swoją   wielką   głowę   i   zrobił   zdziwioną   minę   na   widok   dwóch 
strażników. Podniósłszy się niespiesznie przybrał pozycję mającą oznaczać szacunek.
    - Przepraszam, panie... nie wiedziałem... - Głos zadrżał mu w udawanym zdenerwowaniu. - Nie 
oczekiwaliśmy wizyty.
    - No, to cholernie niedobrze. Nie chcielibyśmy sprawiać kłopotu bandziorowi tak ważnemu jak 
ty.
       Sten z namysłem przyjrzał się ogromnemu cielsku. Bezczelność Chetwynda zdradzały tylko 
oczy. Poza tym całą swą postawą wyrażał szacunek i pokorę wobec strażników, którzy właśnie tego 
oczekiwali od więźnia na Dni. Bardzo niebezpieczny człowiek, pomyślał Sten.
    - Szukam pewnego bandyty - warknął Sten.
    - To trafiłeś we właściwe miejsce, panie - wycedził Chetwynd.
    Sten pominął milczeniem tę subtelną złośliwość.
    - Nazywa się Dynsman.
       - Dynsman...  Dynsman...  - powtórzył  olbrzym,  marszcząc  czoło. Po chwili  jego twarz się 
rozjaśniła. - Tak. Jeszcze żyje. Mamy tu jednego Dynsmana.
    - Gdzie?
    Chetwynd wskazał mężczyznę, który na brzegu czyścił płaskodenną łódź.
       - Bezużyteczny sukinsyn, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Nie potrafi nawet wyrobić dniówki. 
Wysłałbym go do mycia garów, gdybym się nie bał, że przez niechlujstwo nas wszystkich wytruje.
    Sten i Alex bez słowa ruszyli w poprzek plaży, miażdżąc piasek ciężkimi butami.
    Dynsman nie zauważył nadejścia strażników. Gdy tylko poczuł czyjąś obecność, uniósł głowę, a 
wtedy Alex chwycił go za kark i poderwał w górę.
    - Przestępca Dynsman?
    - Taaak, panie.
    - Chcemy z tobą pogadać, chłopcze.
     Kilgour cisnął małego człowieczka do łodzi, po czym zerknął na Stena. Ujrzawszy potakujące 
skinienie kapitana, wsiadł na pokład i złapał wiosła. Sten zaś zrzucił cumę, a potem dołączył do 
Alexa oraz Dynsmana. Sierżant zaczął wiosłować na pełne morze.
       - Szczerze, panie. Ja nic nie zrobiłem - skamlał więzień. Nagle w przebłysku zrozumienia, 
wyciągnął palec w kierunku niknącego ogromu Chetwynda i rzekł oskarżycielsko:
    - To on zmusił mnie do zrobienia tej bomby!
    - Doprawdy? Zajmujesz się konstruowaniem bomb? - spytał Sten.
    Dynsman natychmiast wpadł w trwogę. Może nie wiedzieli... O, cholera! Ale się wpakowałem, 
pomyślał?
    - Opowiedz nam o tym, chłopcze - powiedział łagodnie Alex.
    - Noo, on zapytał mnie... i... i powiedziałem, że znam się trochę na materiałach wybuchowych... 
i...
    - Stul pysk! - wysyczał kapitan. - Chetwynd gówno nas obchodzi.
     Dynsman nie odgrywał wzroku od Stena, oczekując, że zaraz stanie się coś strasznego. Przez 
chwilę panowała cisza.
    - Pamiętasz “Covenanter"? - zagadnął złowieszczym tonem Sten.
    - O, mój Boże - wyszeptał Dynsman.
    Alex wymierzył mu kuksańca. - Nie znoszę bluźnierstwa - wyjaśnił.
    - Odpuśćmy sobie - powiedział Sten - Zabijmy go teraz; będziemy to mieli z głowy.
    W dłoni Stena błysnęła cienka igła noża. Dynsman, widząc wycechowane w siebie ostrze, zaczął  
się pocić z przerażenia.
       - Nie wiedziałem, że to sprawa wagi państwowej. Zawsze trzymałem się z dala od polityki. 
Zapytajcie, kogo chcecie. Wszyscy wam to powiedzą. Jestem tylko... tylko... - Spojrzał Stenowi w 
twarz i wybuchnął płaczem. - Nic mnie nie obchodzi polityka - szlochał.
    Sten poczuł się tak, jakby rozgniatał robaka.
    - Do ciężkiej cholery, Alex. Mamy właściwego faceta. Zajmij się nim, dobra?

background image

    Kilgour skinął głową i sięgnął do kieszeni.
       Dynsman zerwał się na równe nogi, wrzeszcząc z całych sił. Był to najbardziej przeraźliwy 
dźwięk,   jaki   Sten   kiedykolwiek   słyszał,   mimo   iż   kapitan   posiadał   niemałe   doświadczenia   w 
wysłuchiwaniu krzyków umierających ludzi. Wówczas zrozumiał, że Dynsman nie wrzeszczy z 
tego powodu, że grozili mu nożem.
    Sten odwrócił głowę.
    Coś pędziło poprzez fale w kierunku łodzi z prędkością około piętnastu węzłów. Dziwna kreatura 
wykonywała   tak   szybkie   ruchy   swymi   pająkowatymi   nogami,   iż   zdawało   się,   że   biegnie   po 
powierzchni wody.
    - To gurion! - wrzasnął znowu Dynsman.
        Alex   rozpaczliwie   usiłował   zawrócić   niezgrabną   łódź,   ale   nie   miała   ona   kilu,   więc   tylko 
swobodnie obracała się wokół własnej osi. Sten chwycił za drąg. Bestia wzniosła się na swoją pełną 
wysokość i rozwarła potworny gębo-żołądek. Właśnie wtedy za Stenem, w wodzie zapanowało 
jakieś poruszenie.
       Cokolwiek ono oznaczało, Sten musiał zostawić z tym Alexa. Sam zaś pchnął drąg prosto w 
gardziel   guriona.   Końcówka   grubego   kija   popękała,   wbijając   się   w   miękkie   ciało   za   licznymi 
rzędami zębów. Gurion zaskowyczał, ale parł dalej. Ostatecznie uniósł i wywrócił łódź.
       Alex miał jeszcze mniej czasu na reakcję. Sekundę po okrzyku Dynsmana zobaczył drugiego 
guriona, z impetem nacierającego na rufę. Zamachnął się wiosłem, ale nie zdążył zadać ciosu, gdyż 
nagle niebo zawirowało i jakaś siła wyrzuciła go z pokładu. Kilgour zachłysnął się wodą. Grube 
ramię  chwyciło  sierżanta  wpół i ścisnęło  mocno;  przyssawka  rozdarła  mundur.  Alex próbował 
stanąć na nogi - woda nie była  tu zbyt  głęboka. Starał się też zedrzeć z siebie śliskie odnóże 
zwierzęcia.
       Sten, w obawie że zaraz zostanie pochłonięty przez guriona, chlasnął na oślep nożem. Cięcie 
rozpłatało   delikatne   membrany   gurionowego   żołądka.   Kapitan   nagle   wyleciał   w   powietrze, 
przekoziołkował i chlupnął do morza. Na szczęście poziom wody w tym miejscu nie przekraczał 
metra. Z pierwszego potwora tryskała fontanna krwi. Sten natychmiast przestał o nim myśleć i 
zakręcił się, szukając Alexa.
    Szkotowi rozsadzało płuca, ale zdołał on chwycić jedną ręką za mackę, a drugą za wyrostek na 
grzbiecie guriona. Pozostałe odnóża ze śmiercionośnymi przyssawkami otaczały tęgie ciało Alexa. 
Pod wodą, centymetry  od swojej twarzy Alex zobaczył  krwistoczerwoną  gardziel.  Gdy mocno 
napiął wszystkie mięśnie, z płuc wyrwała mu się resztka powietrza. Powoli, bardzo powoli zaczął 
wpychać mackę w gębo-żołądek guriona. Bestia, wyczuwając zbliżające się świeże mięso, coraz 
szybciej kłapała zębami. W końcu, ostatnim potężnym pchnięciem Alex umieścił koniec macki w 
paszczy.
        Wysoki   skowyt   niemal   rozerwał   Stenowi   bębenki.   Potwór   wystrzelił   ponad   powierzchnię, 
jednocześnie  uwalniając  swą ofiarę. Gurion z  macką  w paszczy skrzeczał  przeraźliwie  z  bólu. 
Rozdzierał i trawił własną kończynę, a jego dziwaczna fizjologia - szczególnie perystaltyczny ruch 
do wewnątrz skierowanych zębów - nie pozwalała mu przestać.
        Sten  poczuł  silne  uderzenie   w bok.  To Dynsman   walczył  histerycznie.   Kapitan   wyciągnął 
mężczyznę   z   wody,   sięgnął   po   carotid   i   zaaplikował   go   nieszczęśnikowi.   Po   chwili   Dynsman 
zwiotczał, dzięki czemu Sten mógł holować więźnia do brzegu.
    - Jest ich więcej! - krzyknął Alex. Kolejne trzy kształty wzniosły się nad wodę i szarżowały w ich 
kierunku z odległości jakichś dwustu metrów. Alex błyskawicznie  znalazł  się przy Stenie. We 
dwóch chwycili Dynsmana za kołnierz i zaczęli przeć w kierunku plaży.
     Chetwynd oraz pozostali z wielkim zainteresowaniem przyglądali się walce. Olbrzym widział, 
jak dwóch strażników Dni ratuje tego wyskrobka, którego nazywali Dynsmanem. Zerknął leniwie 
na jedną z przycumowanych  łodzi. Gdyby powiedział słowo, jego podopieczni rzuciliby się na 
pomoc tej trójce.
        Sten   czytał   w   myślach   bandziora   na   odległość:   wiele   łodzi,   dziesiątki   łowców,   mnóstwo 
trzymanej w pogotowiu broni. Kapitan wiedział, co knuł Chetwynd.

background image

    Oprych zatrząsł się ze śmiechu. Nigdy w życiu nie widział nic równie zabawnego. Padł na ziemię 
wyjąc z uciechy. Stojący wokół więźniowie także pojęli komizm zaistniałej sytuacji; jeśli nie kiwną 
palcem,   strażnicy   zginą.   I   nikt   nie   będzie   mógł   winić   Chetwynda.   Całe   wybrzeże   rzucało   od 
śmiechu.
       Sten i Alex wykrzesali z siebie resztki sił, gdy nadciągający gurion wzburzył za nimi wodę. 
Ostatecznym zrywem przebrnęli parę ostatnich metrów błota i padli na piach.
       Sten leżał z zamkniętymi  oczami przez bardzo długi czas. Dookoła słyszał śmiech. Czekał 
usiłując odzyskać regularny oddech. W końcu wszystko ucichło. Przekręcił się na plecy i popatrzył 
w górę. Chetwynd szczerzył się do niego.
    - Czy mogę w czymś pomóc, panie? - spytał olbrzym. 
    Sten spojrzał w drwiące oczy. Poczuł w dłoni wąską rękojeść noża i zastanowił się, jakby to było, 
gdyby...
    - Co do cholery?! - wysapał kapitan.
       I nagle przeszła mu chęć zamordowania obrzydliwego bandziora. Zgiął się w paroksyzmie 
śmiechu. Wystarczyło tylko spojrzeć na sprawę oczyma Chetwynda.
       Śmigacz mknął ponad jałowym krajobrazem; Alex prowadził w kierunku głównej kwatery. 
Dynsman leżał, bezpiecznie upchnięty pomiędzy dwoma strażnikami. Gdy rozległ się jęk, Alex 
zerknął na odzyskującego przytomność specjalistę od ładunków wybuchowych.
    - Ciężko go zatłuc - skomentował.
    - Tak. Chyba musimy się lepiej postarać. Dawaj.
        Kiwnął   na  Alexa   i   Kilgour   wygrzebał   z   kieszeni   maleńką   strzykawkę.   Sten   zabrał   się   za 
podwijanie   więźniowi   rękawa.   Człowieczek   otworzywszy   oczy,   spostrzegł   Stena.   Natychmiast 
zaczął się wyrywać. Kapitan pchnął go mocno i przebił igłą skórę.
    - Słodkich snów, wyskrobku - powiedział i nacisnął tłok.
    
    Rozdział dwudziesty szósty

    Sten uznał, że poszło zbyt łatwo. Chip zmiennych w centralnym komputerze Dru, decydujący o 
wynikach   loterii,   okazał   się   niemal   przedpotopowy.   Generator   przypadkowego   wyboru   był 
kontrolowany jedynie przez pomiary magnetycznych fluktuacji słońca Dru oraz dwóch pozostałych 
planet systemu.
    Jednak reszcie strażników nie wydawało się to aż tak proste.
    - Cholera jasna. Ten człowiek jest naprawdę w czepku urodzony. - Jakiś tęgi wartownik nie mógł 
wyjść ze zdumienia. - Niecałe dwa miesiące na posterunku i już załapaliście się do eskortowania 
worka.
       - Oto cały mój partner, pan Keet - wyjaśnił Alex. - W ogóle nie potrafi grać w karty, a na 
wyścigach   obstawia   tragicznie.   Ale   jeśli   tylko   weźmie   udział   w   grze   czysto   losowej,   zawsze 
wyjdzie na swoje.
    Sierżant zmiany nawet nie krył rozdrażnienia.
    - Panie Ohlsn. Panie Keet. Dziwi mnie a zarazem niepokoi fakt, że wy, nowo przybyli na Dru, 
macie tyle szczęścia.
    - Tak jest! - powiedział Sten. Obaj z Alexem, umundurowani w przepisowe szarości, wyprężyli 
się na baczność.
       - Rozważcie to, panowie. Podczas gdy będziecie  eskortowali ciało tego więźnia na Heath, 
zamierzam przeprowadzić drobiazgowe śledztwo.
    - Tak? A w jakiej sprawie? - Twarz Alexa wyrażała pełne zdumienie.
    - W sprawie... powiedzmy: szczęścia. I przypuszczam, że kiedy wrócicie, będą na was czekały 
wielkie niespodzianki.
    - Tak jest, panie sierżancie! - zgodził się gorąco Alex. - Następnym razem, gdy nas pan zobaczy, 
niespodzianek nie zabraknie.
       Alex najwyraźniej chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Sten nieznacznym  kopnięciem zmusił 
przyjaciela do milczenia, zasalutował, po czym obydwaj wykonali w tył zwrot i opuścili pokój.

background image

    
        Zaraz   po   wyjściu   z   atmosfery   automatyczny   statek   wyłączył   napęd   Yukawy   i   uruchomił 
gwiezdny napęd AM2.
    Alex wraz ze Stenem zdążyli się już włamać do sterówki.
    - Ci Tahnijczycy nie są tacy cwani, jak im się wydaje - stwierdził Kilgour. - Przeprogramowanie  
tego autopilota jest wręcz dziecinnie proste. - Alex bez problemu zmienił kurs na plotterze. - Może 
byśmy tak odmrozili naszego Dynsmanka? - zaproponował.
    - Po co robić sobie problem? - odparł Sten. - Martwy bandyta to niekłopotliwy bandyta.
    - Racja. Będzie dość czasu, żeby go wskrzesić po spotkaniu.
       A mieli się spotkać z superszybkim imperialnym niszczycielem. Pojazd czekał w ukryciu na 
obrzeżach   tahnijskiego   sektora,   monitorując   ustaloną   częstotliwość.   Kiedy  Sten   i   Alex   zostaną 
odebrani, automatyczny statek ponownie obierze swój pierwotny kurs na Heath. Tylko że nigdy nie 
dotrze do miejsca przeznaczenia, gdyż po drodze trafi na mnóstwo kosmicznego śmiecia.
    - Mamy naszego szalonego miłośnika eksplozji, jesteśmy zdrowi, czego więcej by chcieć?
    - Porządnego drinka - odpowiedział bez namysłu Sten, kierując się do kwater gwardzistów, żeby 
sprawdzić, czy ktoś był na tyle ludzki, aby zabrać jakiś literek alku.
    
    Rozdział dwudziesty siódmy

     Na biurku Ledoha zaczął błyskać niebieski panel. Admirał szybko skończył niezobowiązującą 
rozmowę z Imperialnym Komisariatem. Uderzył guzik blokujący wejście do jego biura i włączył 
świetlny napis KONFERENCJA. Ruszył ku drzwiom, które prowadziły do komnat imperatora.
    Kiedy Ledoh wszedł, władca siedział odwrócony, wpatrując się w plac paradowy. Na stole stały 
dwie pełne butelki; jedna wypełniona czymś, co imperator nazywał scotchem, a druga - Ledoh 
wzdrygnął się na ten widok - czystym, medycznym alkiem.
    - Ma pan ochotę na drinka, admirale? - warknął imperator, nie przerywając obserwacji.
    - Eee... nieszczególnie.
    - Ja też nie. Jaka najgorsza rzecz przydarzyła się panu podczas tej zmiany?
    Ledoh przebiegł myślą wszystkie nieprzyjemne wydarzenia z ostatnich paru godzin.
    - Główny sekretarz Ambasady Tahnijskiej wyraził swoje niezadowolenie z przebiegu rozmów.
    - A może on myśli, że ja jestem usatysfakcjonowany?!
       - Co więcej, sir. Jego niezadowolenie zostało zakomunikowane lordom Tahnu. Mam tu ich 
odpowiedź.
    - Dobra, dawaj. Zepsuj mi dzień.
     - Komunikat leży na moim biurku. Jeśli Wasza Wysokość chciałby poznać dokładną treść... - 
Ledoh urwał, widząc, że imperator przecząco kręci głową. - Ogólnie rzecz ujmując, chcą się z 
panem widzieć w związku z sytuacją na Światach Pogranicza.
    - To wszystko?
     - Niezupełnie. Z powodu śmierci Alaina odmawiają przylotu na Prime. Proszą o spotkanie na 
neutralnym   gruncie,   w   głębokiej   przestrzeni.   Dalsze   warunki,   w   tym   kwestie   dotyczące 
odpowiednich środków bezpieczeństwa, pozostają do negocjacji. Żądają, aby rozmowy odbyły się 
w ciągu jednego roku Prime.
    - Cholera! Cisną mnie jak diabli.
    - Tak jest, sir.
    - A co z zamieszkami na Światach Pogranicza?
       - Cztery stolice spustoszone. Brak wiadomości z miast prowincjonalnych. Jednostki wsparcia 
gwardii zajmują pozycje. Straty? Oceniamy, że dochodzą do dwunastu tysięcy żołnierzy. Po obu 
stronach.
        -   Wie   pan   -   zaczął   spokojnie   imperator.   -   Kiedyś   sądziłem,   że   poradzę   sobie   z   każdym 
napotkanym problemem wspierając się jedynie rozsądkiem, gwardią oraz niewielką ilością alku. 
Wychodzi   na   to,   że   się   myliłem,   admirale.   Obecna   sytuacja   jest   najlepszym   tego   dowodem. 
Podsumujmy. Zobaczymy, czy się pan ze mną zgodzi. Fakt A: Tahnijczycy wykorzystują śmierć 

background image

Alaina, żeby wywierać na mnie nacisk. Chcą, aby imperium zapomniało o Światach Pogranicza. 
Zgadza się?
    - Bardzo możliwe - powiedział Ledoh.
    - Ja jednak za cholerę nie mogę wycofać żołnierzy, a przede wszystkim tych osadników, którzy 
wprowadzili się tam w przekonaniu, że imperium będzie ich chroniło przez wieki.
     Fakt B: Ludzie odpowiedzialni za likwidację Alaina nie wiedzą, że unifikacja oznaczałaby ich 
natychmiastowe unicestwienie, a przynajmniej zniszczenie wszystkiego, o co walczą. Zgadza się, 
admirale?
    - Nie widzę w tym rozumowaniu żadnych błędów.
       - Pozostaje mi więc tylko jedno wyjście: muszę się dowiedzieć, kto zamordował Godfreya 
Alaina, i lepiej, żeby to nie był nikt z imperium, a potem spotkać się z tymi Tahnijczykami. Na ich 
warunkach.   I   oczywiście   zjeść   swoją   porcję   drakhu.   Czy   przychodzi   ci   do   głowy   jakieś   inne 
rozwiązanie?
    - Nie, sir.
       - Cholernie jesteś pomocny. Mahoney coś by wymyślił. - Po chwili imperator popatrzył na 
Ledoha   łagodnym   wzrokiem   i   rzekł:   Przepraszam.   To   był   tani   chwyt.   Dawno   temu,   kiedy 
pracowałem jako inżynier okrętowy, inaczej rozwiązywałem problemy.
    - Bardzo chciałbym usłyszeć, w jaki sposób.
    - Wypijałem cały zapas alku i tłukłem tych, którzy wpędzili w te kłopoty.
    - Niezwykle dowcipne - stwierdził Ledoh.
        -   Cholernie   wspaniały   z   ciebie   pomocnik   -   warknął   imperator   i   skierował   się   do   swych 
prywatnych pokoi.
    Przed opuszczeniem komnaty władcy Ledoh ostrożnie umieścił obie flaszki w szafce.
    
    Rozdział dwudziesty ósmy
    
       Gurion ruszył wprost na przerażonego mężczyznę; krwistoczerwona paszcza otarła się o jego 
twarz,   zostawiając   ślad   trawiennej   śliny.   Żrąca   substancja   przepaliła   pierwszą   warstwę   skóry. 
Dynsman wrzasnął i rzucił się w tył. Kątem oka ujrzał strażnika Dru wpychającego drąg w gardziel 
stwora. Napaść bestii i paniczna próba ucieczki Dynsmana wywróciła łódź. Więzień przywarł do 
morskiego   dna.   Wpadł   w   histerię,   powietrze   rozsadzało   mu   płuca,   ale   bał   się   wypłynąć   na 
powierzchnię. Na ślepo chwycił wystający kawałek skały. Ostre jak brzytwa krawędzie głęboko 
wbiły się w dłonie Dynsmana. Pomimo bólu, trzymał się tak długo, jak mógł. Czuł okropny smród 
wody i metaliczny, słodkawy smak krwi. Gdy dotknęło go coś twardego, znów wrzasnął, straciwszy 
resztki zdrowego rozsądku. Woda wdarła mu się do płuc. Dynsman wystrzelił w górę i wielkim 
haustem   zaczerpnął   powietrza.   Wtedy   też   zobaczył   zbliżającego   się   strażnika   z   ociekającym 
posoką, cienkim ostrzem w dłoni. Więzień w panice uderzył Stena. Ręka z nożem wyciągnęła się w 
kierunku nieoczekiwanego napastnika. Dynsman był bezradny; jak sparaliżowany patrzył na śmierć 
quriona znajdującego się tuż obok. A potem zbrojna w nóż ręka mignęła mu koło głowy. Nagle coś 
ciężko opadło Dynsmanowi na kark, łopatki. Nieszczęśnik poczuł, że... umiera., umiera... umiera...
        Rzucił  się  w krępujących  go  więzach.  Jakaś  wielka  płetwa  lekko  dotknęła   manipulatora   i 
wstrzyknęła w żyłę łagodny środek uspokajający. Ciało Dynsmana znów leżało spokojnie.
    Rykor parsknęła w swoje ociekające wodą wąsy, a następnie delikatnie je przygładziła przednią 
płetwą. Potem z westchnieniem rozłożyła się w krześle grawitacyjnym. Mechanizm zaskrzypiał pod 
ciężarem wielkiego cielska.
       - To trudne, kapitanie Sten - powiedziała. - Ten człowiek uaktywnia  wciąż tę samą  część 
pamięci.
       Rykor należała do grupy głównych psychologów imperium. Jej specjalnością, choć nigdy nie 
podaną do publicznej wiadomości, było badanie ludzi na potrzeby wywiadu, czyli Gwardyjskiego 
Korpusu Merkurego, oraz tajnych drużyn Modliszki. Obecnie analizowała umysł Dynsmana. Ale 
jego mózg, zablokowany traumą, uparł się na odtwarzanie ciągle tego samego faktu - ataku quriona.

background image

       Sten spojrzał  na bezwładnego  specjalistę  od ładunków wybuchowych.  Nagie ciało  małego 
człowieka oplatały różnego rodzaju sądy i połączenia międzysynaptyczne. Kapitan już kilkanaście 
razy wysłuchiwał opowieści więźnia o walce z potworem.
    Sten podszedł do pani psycholog. Rykor wyciągnęła płetwę i dotknęła go delikatnie.
    - Zawsze byłeś dla mnie... wyjątkowym człowiekiem - powiedziała łagodnie. Sten pogłaskał ją 
po ogromnym ramieniu. Rykor na moment zapomniała o Dynsmanie.
        -   Wciąż   masz   ten   nóż?   -   zapytała   niespodziewanie.   Sten   uśmiechnął   się   tylko,   nadal   ją 
poklepując.
    Rykor podniosła się gwałtownie, aż zajęczało krzesło grawitacyjne.
    - Musimy wejść głębiej. Trzeba się przebić się przez blokadę traumatyczną.
    - To ważne - rzucił Sten. - Chodzi o śmierć paru osób. 
     Rykor wyprostowała się na krześle i całą swą uwagę skupiła na skanowaniu. Mocno uderzyła 
płetwami w manipulator. Dynsman jęknął.
    
       Wysoki, szczupły mężczyzna z gęstą, siwą czupryną podsunął kompanowi narkopiwo. Ręka 
Dynsmana na ekranie podniosła kubek.
    - Następną kolejkę ja stawiam - rozległ się głos specjalisty od bomb.
    Siwowłosy osobnik na ekranie uśmiechnął się do Dynsmana. Wskaźniki empatii wykazywały, że 
domorosły pirotechnik nie ufał tyczkowatemu chudzielcowi oraz że był mocno wystraszony.
    - ... jeżeli nie ma pan nic przeciwko, doktorze Knox - dokończył nieco drżącym głosem.
    Gurion wyciągnął długą mackę w kierunku Dynsmana. Nieszczęśnik wrzasnął czując jak odnóże 
bestii owija mu się wokół jego szyi.
    - Stop! - krzyknął Sten.
    Rykor raz tylko rzuciła okiem na ekran ukazujący przerażoną twarz więźnia i sięgnęła płetwą do 
manipulatora. Ciało Dynsmana opadło na stół. Rykor czekała na polecenia kapitana.
    - Knox - powiedział Sten. - Wzmocnić.
    Ekran skanera zblakł, potem zamigotał rozmazanymi obrazami, a w końcu ponownie wyświetlił 
postać tajemniczego doktora. Sten zaczął studiować wizerunek Knoxa.
    - Mamy naszego chłopca - powiedział. - Pasuje do opisu ze szpitala. Możemy się jeszcze czegoś 
o nim dowiedzieć? Może używa jakiegoś dezodorantu?
    Rykor wcisnęła odpowiednie guziki.
    - Nie stosuje żadnych pachnideł - powiedziała. - Dość niezwykłe jak na człowieka tak dbającego 
o własną powierzchowność. - Przesunęła kursor w górę, pokazując jako przykład, jego starannie 
ufryzowane włosy. - W przypadku tego człowieka uwagę zwraca jedynie wygląd. Nic poza tym - 
dodała, bacznie obserwując monitory. - Brak wyrazistego zapachu; głos mocny, ale pozbawiony 
wyjątkowych cech; aura również bez znaków szczególnych. - Rykor leniwie odwróciła głowę w 
kierunku   Stena.   -   Doktor   Knox   niczym   się   nie   wyróżnia.   To   wyjątkowo   podejrzane.   Empatia 
ruchów... werbalność... nic z tego. Wszędzie nic, nic, nic.
       Sten przyglądał się zatrzymanemu obrazowi. Mężczyzna wyglądał na ekranie jak wycięty z 
gazety. Nikt, z wyjątkiem superprofesjonalisty, nie może być tak mało charakterystyczny. Nagle 
Sten zauważył żółtą plamkę na dłoni Knoxa.
    - Wzmocnić lewą rękę - polecił.
    Ręka wypełniła ekran. Żółta plamka okazała się pierścieniem, z bardzo wyraźnym emblematem 
na płaskiej powierzchni. Sten wytrzeszczył oczy, nie bardzo wierząc w to, co widział. Wybity znak 
przedstawiał wydłużoną stopę z mocno zaakcentowaną piętą. A z pięty...
    - Powiększyć - powiedział.
    Z pięty wyrastały dwa skrzydła.
    Sten jęknął i opadł na krzesło. Sprawy miały się jeszcze gorzej niż przypuszczał.
    Nawet Rykor była nieco zaszokowana. Parsknęła głośno.
    - Korpus Merkurego - wysapała, dmuchając w swoje mokre wąsy.
    - Tak. - I w Bogu nadzieja, że to tylko renegat - odparł Sten.

background image

       Macka guriona objęła kark Dynsmana tuląc ofiarę do siebie, a potem przyciągając ją nagłym 
szarpnięciem.   Dynsman   poczuł,   że   płuca   odmawiają   mu   posłuszeństwa,   a   potem   zobaczył 
eksplodującą z nich cenną resztkę powietrza. Ręka uzbrojona w nóż pojawiła się na ekranie... i...
    - Jedź do końca! - rozkazał kapitan.
       Płetwa pani psycholog  zawisła nad manipulatorem.  Rykor  spojrzała  na rzucające  się ciało 
Dynsmana,   ponownie   odtwarzającego   swój   horror.   Jej   gruczoły   emfatyczne   w   kącikach   oczu 
zaczęły łzawić.
    - Nie wiem, czy mogę - powiedziała zdławionym głosem.
    - Zrób to - powiedział Sten.
    Rykor wzdrygnęła się, włączając pełną moc. Skanowanie ruszyło całą parą.
    
     Po jednej stronie ekranu widniał, podobny do zwiniętego robaka, hologram mózgu Dynsmana. 
Mrugające   plamy   błękitu,   czerwieni   i   żółci   wskazywały   obszary  już  przebadane   przez   Stena   i 
Rykor. Czerwień oznaczała wyłącznie guriona. Niebieskie punkty były połączone różowymi nićmi.
    - Szukaj? - ponaglał Sten. - Szukaj?
        Rykor   przyjrzała   się   hologramowi.   Nieskończona   ilość   niebieskich   plamek   do   zbadania... 
empatia... empatia...
    - Tam - wskazała i z łkaniem uruchomiła manipulator.
    Obraz baru “Covenanter" wypełnił ekran. Laserowy neon przesłaniała mgła nadpływająca znad 
pobliskiego kosmoportu. Dynsman nie znał naukowej przyczyny tego zjawiska, ale wiedział, że 
nocą mgła spowijała wiele kilometrów wokół głównego portu. A to była specjalna noc...
    - Czas na wielkie bum - szeptały do nich z ekranu myśli Dynsmana.
    Specjalista od ładunków wybuchowych czuł się tak niepewnie, jak jeszcze nigdy w życiu. Nagle 
na ekranie pojawiła się wielka dłoń bez dwóch palców.
    - Dalej - powiedział niecierpliwie Sten. Rykor przewinęła obraz do przodu.
       Ekran zamigotał. W następnym ujęciu Dynsman patrzył na dwóch mężczyzn witających się 
przed wejściem do baru.
    - Podgłośnij - rzucił kapitan.
    Alain zmierzył wzrokiem człowieka ubranego w kombinezon.
    - Inżynier Raschid? - zapytał.
     Sten i Rykor przyglądali się, jak dwaj mężczyźni wchodzą do środka. Dynsman po uzbrojeniu 
bomby   czekał   na   właściwy   moment.   Czasowy   zapalnik   nie   wydawał   żadnego   dźwięku,   ale 
Dynsman   w   wyobraźni   słyszał   jego   tykanie.   Kluczem   były   słowa   “inżynier   Raschid".   Płatny 
zamachowiec odliczał sekundy, które powinno im zająć przywitanie się z Janiz i zajęcie miejsca w 
boksie C.
    Mijały ostatnie chwile życia paru osób. Jeszcze nie... już prawie... teraz... Laboratorium wypełnił 
biały blask i rozdzierający huk eksplozji.
    Na ekranie pojawił się gurion; jego pulsujący gębo-żołądek przy twarzy Dynsmana. Skrępowany 
człowieczek rzucił się po raz kolejny, wrzeszcząc przeraźliwie.
    Rykor z litością patrzyła na poddawanego torturom mężczyznę.
    - Co mam z nim zrobić? - zapytała.
    Sten wzruszył ramionami. Pani psycholog otarła łzy, po czym przesunęła dźwignię manipulatora 
do samego dołu. Leżący na stole Dynsman zapadł nagle w całkowity bezruch. Po raz pierwszy w 
życiu był zupełnie spokojny.
    - Wierzysz w duchy? - zapytała. Sten myślał przez chwilę.
    - Może... Ale nie w jego ducha.
       Rykor rozważyła odpowiedź; po czym nacisnęła guzik, nakazując krzesłu, by odwiozło ją z 
powrotem do głębokiego basenu. Zanim zniknęła w wodzie, kapitan usłyszał jej słowa:
    - Jesteś optymistą, młody Stenie.
        Sten   wyobraził   sobie   wybuch   śmiechu   dobiegający   z   basenu.   Opuszczając   laboratorium, 
zastanawiał się, co dokładnie Rykor miała na myśli.
    

background image

    Rozdział dwudziesty dziewiąty
    
       Stojąc cierpliwie przy drzwiach do warsztatu, Sten przełożył opasłe lotnisko akt spod jednej 
pachy pod drugą. Z niemałym zdumieniem przyglądał się Wiecznemu Imperatorowi pochylonemu 
nad trzymanym w dłoniach dziwnym, pudełkowatym przedmiotem. Imperator zgiął palce prawej 
ręki i uderzył w struny; najpierw ostrożnie, potem z większą pewnością siebie.
    Zaśpiewał łagodnym, chropowatym głosem:
    
    Naładowaną flintą swą, 
    Niech prawdę każdy zna, 
    Burmistrza w dygot wprawił 
    I ograbił go do cna...
    
    Jedna ze strun zabrzęczała fałszywie i sfrustrowany imperator przerwał grę.
    - Cholera!
     Rzucone na ziemię pudełko zabrzmiało głośnym dźwiękiem, wielokrotnie powtarzanym przez 
echo. Władca jeszcze przez chwilę przypatrywał się instrumentowi, a potem kopnięciem skierował 
go na stertę podobnych przedmiotów. Wtedy zauważył  Stena. Zmarszczył  czoło, lecz zaraz się 
rozjaśnił.
    - Nigdy nie próbuj zbudować gitary - mruknął.
    - Nawet bym o tym nie śnił, sir - powiedział kapitan wchodząc do warsztatu.
       Rzuciwszy okiem na stos porzuconych instrumentów, rozejrzał się po pomieszczeniu. Tu i 
ówdzie   wisiały   mniej   lub   bardziej   obrobione   kawałki   drewna,   stanowiąc   dowód   wysiłków 
imperatora. Gdzieniegdzie walały się poprzewiercane gryfy rozmaitych rozmiarów. Sten wciągnął 
w nozdrza cuchnący dym, dobywający się z gara wypełnionego mazią wrzącą na otwartym ogniu.
    - Przepraszam, sir, ale co to jest gitara?
        -   Instrument   muzyczny   -   odparł   władca.   -   Tak   przynajmniej   twierdził   ten   czart,   który   to 
cholerstwo wymyślił.
       - Rozumiem. - Sten mądrze pokiwał głową. Podniósł jedną z porzuconych gitar, a następnie 
zajrzał poprzez struny do środka. - Nie widzę żadnych obwodów. Jak to działa?
       - Z cholernym trudem - powiedział imperator. Wstał i zdjął z haka jedną z tylnych ścianek 
instrumentu. Znów usiadł kładąc ją sobie na kolanach. - Podaj mi papier ścierny.
    Sten rozejrzał się, zachodząc w głowę, o co mogło chodzić szefowi. Po chwili skojarzył: ścierny, 
szorstki. Jakiś rodzaj wygładzacza. Sięgnął w dół i spośród śmieci wyciągnął coś, co posiadało 
chropowatą strukturę.
    - Najważniejszy jest kształt wnętrza - wyjaśnił imperator. - Dźwięk odbija się od ścianek pudła. 
Problem  w tym,  że  w dawnych  czasach   nikt  nie  podchodził  do  konstrukcji gitary  naukowo. - 
Władca wziął od Stena papier ścierny i zaczął wygładzać wnętrze skrzynki. - Wszystko robili na 
ucho - kontynuował. - Szlifowali trochę tu... - Potarł łukowato wygiętą ściankę. - Trochę tam... - 
Zaczął gładzić sam szkielet, usuwając plamki kleju. Nagle ze wstrętem odłożył instrument, lecz tym 
razem umieścił go ostrożnie na grubym chodniku.
    Imperator podchwycił spojrzenie kapitana.
       - Libański cedr - wyjaśnił. - Nie uwierzyłbyś, ile kosztuje parę metrów kwadratowych tego  
drewna.  -   Po  chwili   milczenia   władca   odezwał   się   ponownie:   -  Jeśli   chciałeś   porozmawiać   w 
bezpiecznym   miejscu,   to   dobrze   trafiłeś.   Zatoczył   wkrąg   ręką,   pokazując   warsztat,   zapchany 
antycznymi   narzędziami   i   materiałami,   po   czym   dodał:   Każę   codziennie   przeczesywać   to 
pomieszczenie.
    Sten uśmiechnął się lekko. Ze swojej opasłej teczki wyciągnął wykrywacz pluskiew.
    - A ja właśnie sprawdziłem je ponownie - powiedział.
    - I co? - Władca spojrzał na Stena pytająco.
        Dowódca   ochrony  podniósł  gitarę,  którą   imperator  odrzucił,   ponieważ  wydawała   fałszywe 
dźwięki. Pokręcił głową.

background image

    - Może to właśnie ta maszynka sprawiła, że gitara brzęczała - powiedział. - Przepraszam, Wasza 
Wysokość.
     Wieczny Imperator zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien wpaść w furię. Ostatecznie 
jednak uśmiechnął się do Stena. Chwycił parę szczypiec, podniósł gar z cuchnącą mazią i zaczął ją 
nakładać pędzlem na gitarę.
    - No więc? - zachęcił Stena do rozpoczęcia tematu. Kapitan sprawdził swojego “niuchacza".
    - Czysto - powiedział. Otworzył teczkę, ruchem karciarza rzucił jej zawartość przez stół i spytał:  
- Czy już pan gotów, sir?
    Imperator przyjrzał mu się uważnie.
    - Masz na myśli, czy już skończyłem się opieprzać?
    - Tak jest, sir.
    Imperator znów podniósł korpus nie dokończonej gitary i zaczął głaskać łukowaty bok.
    Dawaj.
    Sten wyciągnął fotografię zrobioną w laboratorium skanowania.
    - To nasz chłopiec - oznajmił. Imperator przyjrzał się zdjęciu Knoxa.
    - Pan Ważny? - powiedział sucho.
    - Jeżeli przez to Wasza Wysokość rozumie, że ten mężczyzna dowodził całą sprawą. Nie sądzę. 
On był kontrolerem Dynsmana. Szczęśliwie dla nas, nie poprzestał na tej roli. - Sten podał zdjęcie 
przedstawiające   zbliżenie   lewej   ręki   tajemniczego   doktora.   Imperator   natychmiast   zauważył 
emblemat.
    - Korpus Merkurego!
     - Tak, sir. Co więcej, nie ulega wątpliwości, że ten człowiek, nazwijmy go na razie Knox, jest 
lekarzem. I prawdopodobnie został wytrenowany w Korpusie Merkurego.
    - Nadal tam służy?
       - Miejmy nadzieję, że nie, ale na razie nie wiemy. Porucznik Haines sprawdza to na moje  
polecenie.
       Sten milczał  przez chwilę, przypatrując się imperatorowi, który spokojnie pocierał drewno 
papierem. Władca sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął stamtąd jakiś mały przedmiot. Sten 
wytężył wzrok. To, co zobaczył, przypominało metalowe widełki. Szef uniósł tajemniczy przyrząd i 
delikatnie uderzył nim w bok instrumentu. Zabrzmiał niski, stłumiony ton... i trwał przez wiele 
uderzeń serca. Imperator uciszył dźwięk przyciskając metal do policzka.
    - Harmonia nie jest jeszcze odpowiednia - stwierdził. - Proszę kontynuować, kapitanie.
    Sten wziął głęboki wdech. Oto nadeszła pora wejścia na bardzo niebezpieczny grunt.
       - Czy mogę mówić swobodnie, sir? - Sten wiedział, jak głupio brzmi jego pytanie. Nikt nie 
powinien pozwalać sobie na swobodną rozmowę z przełożonym. Musiał jednak podjąć to ryzyko.
    - Zasuwaj.
    - W tej układance brakuje wielkiego kawałka. Z samego środka.
    - Czego potrzebujesz, żeby go znaleźć?
    - Szczerej odpowiedzi.
    - Ktoś coś ukrywa?
    - Tak, sir.
    Imperator już dawno pojął, o co chodzi, ale lubił rozgrywać swoje gry do końca.
    - Czyżbym to ja był tym kimś?
    - Obawiam się, że tak, sir.
    - Pytaj - powiedział imperator, a wyraz jego twarzy stał się dziwnie łagodny.
    Sten westchnął.
    - Dziękuję, sir. Pozwoli pan, że najpierw wyłożę całą sprawę. Potem zadam pytanie.
    - Dobra, niech będzie. Podaj mi klej.
    Sten spojrzał na niego zdziwiony. Dopiero po chwili się zorientował, że imperator wskazuje na 
cuchnący gar. Podniósł ciężkie naczynie i podał je szefowi.

background image

    Władca sięgnął na zakurzoną półkę, skąd wziął mały pędzelek z drewnianą rączką. Włożył go w 
maź  i wyjął  spomiędzy kolan górną ściankę gitary.  Stuknął w nią kostkami  palców, przyłożył  
kamerton, a następnie wsłuchał się w mruczący dźwięk.
    - Ta może być dobra. - Jego Wysokość skinął z satysfakcją głową. Zanurzył pędzel głęboko w 
gorącej mieszaninie u swoich stóp i zaczął nanosić klej na krawędzie pudła.
    - Zacznę od tego, że bomba została uruchomiona na hasło - odezwał się Sten. - Poziom funkcji  
życiowych   Dynsmana   wzrastał   dwukrotnie   za   każdym   razem,   gdy   powtarzaliśmy   określone 
sekwencje.
    - Mianowicie?
        Imperator   słuchał   uważnie,   nie   przerywając   pracy.   Przyłożył   górną   ściankę   do   pudła   i 
przymocował ją ściskiem stolarskim.
    Sten zajrzał do swoich notatek.
    - Raschid - oznajmił. - Akcja miała się rozpocząć, gdy ktoś powie: inżynier Raschid.
    Sten nie zauważył wściekłości, która pojawiła się na twarzy imperatora.
    - Dalej - ponaglił go władca niemal szeptem.
    - Następnie, Dynsman miał uruchomić czasowy zapalnik, kiedy usłyszał, że ktoś prosi o miejsce 
w boksie C - kontynuował kapitan.
     - Dosyć - rzekł imperator. Wymówił to spokojnie, ale Sten nigdy nie otrzymał dobitniejszego 
rozkazu.
    - Więc to ja jestem winien jej śmierci - powiedział imperator do siebie. - To ja.
    - Sir?
    Zamiast odpowiedzi, władca wyciągnął spod stołka butelkę. Drżały mu ręce. Pociągnął długi łyk 
i podał flaszkę Stenowi.
    Szef ochrony patrzył na swego zwierzchnika, zaszokowany. Wieczny Imperator czy nie Wieczny 
Imperator, jeśli można było jakoś dotrzeć do tego człowieka, Sten żywił nadzieję, że uda mu się to 
właśnie teraz.
       - Inżynier  Raschid - powtórzył  imperator. - Tak. To ja. Jedno z moich  licznych  przebrań, 
kapitanie. Używam go, kiedy mam ochotę wyjść między ludzi.
    Po tym wyznaniu, wszystko ułożyło się Stenowi w logiczną całość.
    - W takim razie, sir, to pan był celem. Zamachowcom nie zależało na Godfreyu Alainie ani na  
emisariuszu, który spotkał się z nim zamiast pana.
    Imperator uśmiechnął się smutno.
       - Tak. Poleciłem mojemu wysłannikowi, aby przedstawił się jako inżynier Raschid i poprosił 
Janiz o boks C.
    - Janiz? - zapytał Sten. - Kim była Janiz?
    Imperator machnął tylko ręką, więc Sten kontynuował snucie przypuszczeń.
    - Dobrze. A zatem Dynsmanowi zlecono wysadzenie boksu C. Bomba była tak zaprojektowana, 
żeby zniszczyć cały bar i uśmiercić wszystkich z wyjątkiem pana. Reszta jest prosta. Ambulans 
miał zabrać ogłuszonego władcę do doktora Knoxa.
       - I wtedy,  jak sądzili, znalazłbym  się pod ich kontrolą  - dodał imperator.  - Tępaki. Tego 
próbowano   już   wcześniej.   -   Chciał   pociągnąć   łyk   alkoholu,   ale   potrząsnął   głową,   zakorkował 
butelkę i wepchnął ją z powrotem pod stołek. - Czasami - powiedział - nie lubię sam siebie. Czułeś 
się tak kiedyś?
    Sten uznał, że lepiej będzie zignorować to pytanie, i po prostu ciągnął dalej:
    - Wygląda na to, sir, że Tahnijczycy nie mają z tą sprawą nic wspólnego. Ktoś, prawdopodobnie 
jeden   z   pańskich   ludzi,   chce   zasiąść   na   imperialnym   tronie.   Tahn   został   zamieszany   w   tę 
wywrotową intrygę za sprawą śmierci Alaina. - Kapitan czekał na odpowiedź, ale zagłębiony w 
myślach imperator milczał. Sten zdecydował, że nadszedł czas, aby zadać kluczowe pytanie. - Kim 
ona była, sir?
    Imperator podniósł wzrok.

background image

    - Po prostu panną Janiz - odparł, a po chwili dodał: - Moją kochanką. Ale to zamierzchłe czasy.  
Wtedy czułem się... A zresztą, kogo u diabła, interesuje, co ja czułem. Opowiadałem jej różne 
historie. Nie zawsze dla mnie chwalebne. A ona... ona... do cholery, synu, ona mnie słuchała.
    - Jednak pan był imperatorem - powiedział miękko Sten.
     - Nie. - Władca potrząsnął głową. - Inżynierem Raschidem. Rozrabiaką, marzycielem, kłamcą. 
Cholera! Ona mi wierzyła. Wpadałem wtedy do miasta dość regularnie. Co rok, czy dwa. Cały czas 
udzielałem sobie promocji. Awansowałem do stopnia kapitana.
    - Ale to działo się dawno temu - zgadł Sten. Wieczny Imperator przytaknął.
       - Przestaliśmy być  kochankami,  ale wciąż łączyła  nas przyjaźń.  Wyłożyłem  na bar trochę 
kredytów.   Stałem   się   wspólnikiem   Janiz,   lecz   nie   ingerowałem   w   sprawy   dotyczące   lokalu. 
Zażądałem   jedynie,   aby   boks   C   pozostał   wyłącznie   do   dyspozycji   mojej   i   ludzi,   których   tam 
posyłałem. Zainstalowałem w tej kabinie najlepszy sprzęt antypodsłuchowy. W boksie C odbywały 
się tajne spotkania. Dziwne, że tak okrutny los zgotowałem dawnej kochance. - Zamyślił się na 
długą chwilę, po czym wyciągnął spod nóg butelkę. Wziął mały łyk dla rozjaśnienia umysłu. - Co 
pan radzi, kapitanie? - spytał w końcu.
    Sten podniósł się z miejsca.
    - Wiemy, że jest jakiś przeciek, sir - zaczął, chodząc po pomieszczeniu. - Ktoś, z całą pewnością, 
próbuje pana zabić. - Imperator uśmiechnął się smutno. Chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. 
Sten wiele  by dał,  żeby poznać  obecne  myśli  władcy.  Cóż on jeszcze  ukrywał?  - Tak więc  - 
odezwał się ponownie - jest pan celem. Nie wiemy, ile osób należy do spisku, a zatem nikomu nie 
możemy ufać. Ja pójdę śladem Knoxa. Pan natomiast...
    - Słucham, kapitanie. Co takiego każesz mi zrobić. Sten milczał. Czuł, że posunął się za daleko. 
Imperator wykonał parodię salutu i rzekł:
     - Nie martw się o mnie, szefie. Zachowam całkowitą ostrożność. Choć czasami wolałbym... - 
Władca podniósł porzuconą gitarę. Pochylił się nad nią nisko i zaczął wygrywać skomplikowane 
akordy.
       Nawet dla niewyrobionego ucha Stena brzmiało to całkiem dobrze, a jednocześnie oznaczało 
definitywny koniec audiencji.
    
    Rozdział trzydziesty
    
       Kai Hakone zatarł dłonie. Okruchy tytoniu posypały się na podłożony liść. Powieściopisarz 
ostrożnie skropił go wodą, po czym zwinął, zaginając końce do środka. Gdy skończył, przyjrzał się 
cygaru   z   satysfakcją,   a   następnie   zanurzył   je   w  niemal   pełnym   kieliszku   ziemskiego   koniaku. 
Zadowolony, obciął końcówkę, zapalił skręta zapałką i rozparłszy się w fotelu, zaczął lustrować 
pomieszczenie.   Prywatna   sala   w   jednym   z   najbardziej   ekskluzywnych   klubów   Świata   Prime 
stanowiła bardzo dogodne miejsce spotkań dla wszystkich towarzyszy Hakone'a. On sam zaś w 
drodze do klubu łatwo mógł uniknąć urządzeń monitorujących.
       Zgromadzeni w pokoju ludzie - około pięćdziesięciu mężczyzn - byli w wieku Hakone'a lub 
starsi.   Przemysłowcy,   emerytowani   wojskowi   wysokich   szarż,   biznesmeni   -   dla   człowieka   z 
zewnątrz cuchnęli oni wręcz nieprzyzwoitym bogactwem. Hakone czuł od nich zapach śmierci.
    Ta drażniąca nozdrza woń, przypominająca swąd palonej wieprzowiny, pobudzała ciało i umysł 
pisarza.
    Niektóre osoby kształtuje zaledwie jedno doświadczenie.
    Tak sprawa się miała z Kaiem Hakone'em.
       Niemal  od urodzenia  marzył  o lataniu  w kosmosie.  Świat, na którym  wzrastał, cechowała 
stabilizacja. Jego rodzina zaś była dobrze ustawiona dzięki matce, która pewnego razu wpadła na 
wspaniały pomysł. Otóż pani Hakone założyła pracownię krawiecką wykonującą usługi w ciągu 
kilku   minut.   Rzecz   polegała   na   szybkim   dopasowywaniu   wybranego   przez   klienta   wzoru   do 
odpowiedniej   miary.   Działalność   ta   sprawiła,   że   Hakone'owie   byli   niezwykle   bogaci   i   bardzo 
zadowoleni z życia. Kiedy syn zapragnął ich opuścić, nie mieli nic przeciwko temu, aczkolwiek nie 

background image

rozumieli powodów, którymi kierował się potomek. Ostatecznie Kai Hakone, jako porucznik, został 
przydzielony do patrolowca na początku Wojen Muellera.
    Młodzieniec wziął sobie do serca lekcje w akademii i gorliwie starał się przewodzić załodze oraz  
inspirować ją do działania. Robił też wszystko,  aby trzydzieści  osiem osób z tego maleńkiego 
siateczka   uważało   go   za   autorytet,   a   jednocześnie   za   swojego   przyjaciela.   Któregoś   dnia 
patrolowiec Hakone'a wyznaczono do bliskiego wsparcia lądowania na Saragossie. W czasie akcji 
zginęła   wtedy   większość   żołnierzy   z   Siódmej   Dywizji   Gwardii   zaokrętowanej   na   pięciu 
imperialnych transportowcach bojowych. Wśród miliona poległych, wyrzuconych w rozdzierającą 
płuca   przestrzeń,   bądź   spadających   bez   końca   na   skalistą   planetę,   znajdowali   się   mężczyźni   i 
kobiety ze statku Hakone'a.
       Jego patrolowiec umierał powoli, pocięty na wstążki przez rakiety, lasery bliskiego zasięgu i 
ostatecznie   przez   działa.   Porucznik   Hakone   był   jedynym   członkiem   załogi,   który   przeżył. 
Wykopano go z resztek statku, a potem mozolnie przywracano mu psychiczną sprawność.
       Po zakończeniu Wojen Muellera imperator uznał za stosowne pozwolić każdemu, kto chciał, 
opuścić Służbę Imperialną. Tak Kai Hakone został młodym cywilem z całkiem niezłą odprawą, bez 
najmniejszej ochoty powrotu na rodzinną planetę i z odorem śmierci w nozdrzach.
    Właśnie dzięki temu zapachowi zrobił karierę pisarską. Jego pierwsza wideoksiążka, powieść o 
rytuałach   przejścia   poprzez   rzeź,   okazała   się   niewypałem.   Druga,   zawierająca   trzeźwą   analizę 
Wojen Muellera, została bestsellerem. Wydana dziesięć lat po ustaniu walk, trafiła w najlepszy 
moment dla krytycznego opracowania. Od tego czasu prace Hakone'a, wszystkie ponure i krwawe, 
przyjmowano jako płody znaczącego, twórczego artysty.
    W szóstym tomie dzieł z zakresu literatury faktu, Hakone drobiazgowo badał przyczyny klęski na 
Saragossie. Przyjął skandalizujący punkt widzenia, że młody, dowodzący akcją admirał, stał się 
kozłem ofiarnym, który poniósł odpowiedzialność za błędy samego imperatora. Książka była, rzecz 
jasna, tak napisana, aby potem nikt nie mógł oskarżyć autora o polityczne zniesławienie.
       Publikacja stanowiła jednak pewien punkt zwrotny. Z tej właśnie przyczyny Hakone siedział 
teraz w ekskluzywnym klubie, wdychał zapach bogatych ludzi i czuł się jak duch na przyjęciu. 
Pisarz odpędził od siebie bezustannie nurtujący go problem - co stałoby się z Kaiem Hakone'em, 
gdyby imperium odnosiło zwycięstwo w bitwie o Saragossę.
    Zastukał paznokciami o stolik, aby zwrócić uwagę zgromadzonych. W pokoju zapadła cisza.
       Ponownie popatrzył po kolei na pięćdziesiąt parę osób. Gdyby był bystrzejszy lub bardziej 
dociekliwy mógłby się zastanawiać, dlaczego każdy z otaczających go dawnych wojskowych miał 
tylko jedną gwiazdkę, dlaczego wszyscy obecni w klubie przemysłowcy odziedziczyli swe majątki 
po przodkach, a biznesmeni należeli do tych, którzy robili interesy, balansując na granicy prawa. 
Ale konspiracja z natury nie znosi takich pytań.
       - Panowie - przemówił łagodnym głosem, przeczącym jego niedźwiedziowatej posturze. - Na 
początku pragnę was zapewnić, że ten pokój został zabezpieczony przeciwko wszelkim znanym 
metodom   elektronicznego   podsłuchu,   jak   również   przed   fizyczną   ingerencją.   Możemy   mówić 
swobodnie.
        Jeden   z   mężczyzn   wstał.   Hakone   rozpoznał   w   nim   Sawa   Toyera,   który   wzbogacił   się   na 
dostawach mundurów dla gwardii.
    - Czas minął, panie Hakone - rzekł oskarżycielsko. - Byliśmy, i sądzę, że mówię to w imieniu nas 
wszystkich, bardziej niż hojni. Oczekiwaliśmy, że... coś się wydarzy po Dniu Imperium. Tak jak 
pan przyrzekł. Tymczasem, choć nie proszę o dopuszczenie do sekretów, nie zaszły żadne zmiany. 
W każdym razie nie stało się nic, co moglibyśmy zauważyć. Gdyby tak bardzo nie zależało mi na 
tej sprawie, już wcześniej zapytałbym, czy moje kredyty nie są wyrzucane w błoto.
        -   Celem   tego   spotkania   -   odparł   pisarz   -   jest   właśnie   udzielenie   panom   wyczerpujących 
informacji.
    Hakone przeszedł do szczegółów. Opowiedział o tym, że plany ogłuszenia i porwania imperatora 
spaliły na panewce, że mordercy udało się zbiec ze Świata Prime, że jego kontroler i ich lekarz Har 
Stynburn - “doktor Knox" - zniknął. Uspokoił jednak obecnych, iż wszelkie ślady zostały zatarte, i 

background image

na   pewno   wszystko   się   wyjaśni.   Dobrze   wiedział,   że   nie   należy   drażnić   tych   ludzi   drobnymi 
problemami, ponieważ dostarczali pieniądze.
     - Pierwsza faza, jak panowie stwierdzili, niestety się nie powiodła. Mimo to zauważcie, że ze 
strony imperatora  nie powstało żadne podejrzenie. Władca tylko  wyznaczył  jednego ze swoich 
przybocznych żołnierzy, aby ten poprowadził śledztwo. Gwarantuję, że nikt nie wpadnie na nasz 
trop. Istnieje jednakże pewien problem. Wyschło stałe źródło, z którego czerpaliśmy informacje. 
Teraz nie możemy już poznać następnych ruchów imperatora.
    Czekając, aż ucichnie szum niezadowolenia, Hakone zanurzył cygaro w koniaku i ponownie je 
zapalił. Mięczaki, pomyślał. Ci ludzie nigdy się nie nauczą, że na rezultaty trzeba cierpliwie czekać. 
Ale za to ty, odezwał się duch optymizmu Hakone'a, już dawno zrozumiałeś, iż nigdy nie można się 
poddawać. Należy radzić sobie w każdej trudnej sytuacji.
    Hakone ponownie zastukał, prosząc o ciszę. Szum w pokoju wzmagał się razem z narastającym 
strachem.   Pisarz   umoczył   rombek   palca   w   alkoholu   i   zaczął   wodzić   opuszkiem   wokół   brzegu 
kieliszka. Wysoki pisk uciszył tumult.
     - Dziękuję - powiedział Hakone. - Co było to było. Teraz dobre wieści. Nasz koordynator jest 
bardzo zadowolony z aktualnej sytuacji.
    - Dlaczego? - warknął ktoś ze zgromadzonych.
    - Ponieważ, pomimo naszych działań i przedsięwzięć imperatora, nie było żadnych przecieków.
    - Więc co teraz robimy? Szukamy jakichś mysich dziur, w których moglibyśmy się schować? - 
To   pytanie   wyszło   od   Bana   Lucery'ego,   jednego   z   nielicznych   przemysłowców,   mających 
poważanie Hakone'a.
       - Stanowczo nie. Nasz koordynator zarządził przejście do drugiej fazy operacji. Uważam tę 
decyzję za bardzo słuszną. Uspokójcie się, panowie. Dni nieznośnego panowania imperatora są 
policzone. “Zaarah Wahrid", tak nazwaliśmy drugą fazę, w żaden sposób nie może zawieść.
    
    Rozdział trzydziesty pierwszy
    
       Małe ludziki wyciągnęły kłody ze stawu, zaczepiły je do wyciągnika łańuchowego, a pijak 
usiadłszy   na   okorowanych   pniach,   pociągnął   z   butelki   i   wzniósł   radosny   okrzyk.   Naik   Rai   i 
subudar-major, Chittahang Limb, przyglądali się temu z aprobatą.
     Sten wyłączył projektor. Figurki zniknęły, choć pijaczek zapewne zdążył raz jeszcze łyknąć z 
butelki, zanim się rozpłynął.
    - Niedobrze - powiedział Haik Rai. - Czy zapamiętasz, jakie założyć skarpetki?
    - Jesteś pewny, że to zgodne z prawdą? - włączył się Limbu w gurkhali.
       - Jasny szlag! - zaklął Sten. - Niczego nie jestem pewny, subudar-majorze. Wiem tylko, że 
zostałem odkomenderowany do Służby Imperialnej, a wy odpowiadacie za gurkhów.
    - Posłuchaj, jeśli mnie ośmieszysz, to przyrzekam, że własnoręcznie obetnę ci jaja. A subudar-
major dotrzymuje słowa. - Limbu roześmiał się, zasalutował i dodał:
       - Nie pojmuję, o co w tym wszystkim chodzi kapitanie, ale mam dziwne przeczucie, że nie  
powinniśmy się spotkać wcześniej niż na Moksa.
    - Dziękuję za zaufanie, Chittahang. Sten zrobił kwaśną minę. - Jednak od tego przeczucia zależą 
losy moich intymnych części ciała. Skończyłem. Możecie odejść.
       Gdy gurkhowie opuścili  pokój, Sten z powrotem wziął się za pakowanie. Po chwili znów 
zadźwięczał dzwonek przy drzwiach.
       Za progiem stała Lisa. Sten zauważył, że miała ze sobą włączony wykrywacz pluskw. Sten 
zaprosił dziewczynę do środka i uznał, że najpierw musi ją dokładnie wycałować.
    Kiedy wreszcie zakończył czułe powitanie, Lisa uśmiechnęła się do niego.
    - Wszystko jest w porządeczku.
    - Naprawdę? - odparł Sten. - Mówisz jak Wieczny Imperator.
    - Wyjeżdżasz.
    - Znowu to samo. Wiem, że wyjeżdżam. Do bezpiecznego domu.

background image

    - Nie, wręcz przeciwnie. Ty i ten twój baryłkowaty bandzior wyruszacie na wycieczkę mrożącą 
krew w żyłach.
    - Oho.
    - Znaleźliśmy doktora Knoxa.
    - Haines rzuciła fiszkę na stół Stena.
    - Coś takiego!
        -   Doktor   John   Knox   naprawdę   nazywa   się   Har   Stynburn.   Został   wyrzucony   z   Korpusu 
Merkurego. Sąd wojenny stwierdził, że to, cytuję: “dla dobra Służby".
    Sten poczuł ulgę. Przynajmniej żaden obecny wojskowy imperium nie był wplątany w spisek.
       - Doktor Stynburn, człowiek o poglądach dość wojowniczych, dostał przydział do drużyny 
pacyfikacyjnej jako oficer medyczny - kontynuowała policjantka. - Wysłano go na planetę, która 
zawsze   wymykała   się   imperium   spod   kontroli.   Nazwę   znajdziesz   na   fiszce.   Mieszkańcy   tejże 
planety nie stawiali  specjalnych  wymagań;  chcieli  tylko stalowej broni. Doktor Stynburn  jakoś 
załatwił dla nich oręż z wysoce radioaktywnymi  elementami. To takimi rzeczami się naprawdę 
zajmujecie?
    - Przestań, Liso.
       - Przepraszam.  Miałam ciężki  dzień.  W każdym  razie tamtejsze  kobiety,  ponieważ  to one 
zajmowały się wojaczką, wykorkowały. Miejscowa średnia życia była bardzo krótka, więc zanim 
zdjęto drużynę Stynburna, na planetę mogli już się zjeżdżać osadnicy. Niestety, ktoś zaczął śpiewać 
i doktor Stynburn stanął przed sądem wojskowym.
    Sten włożył fiszkę do czytnika i tylko w niewielkim stopniu zwracał uwagę na słowa Haines.
        -   Wywalony.   Nie   poszedł   siedzieć...   Cholera...   Powinni   byli   wyrzucić   go   w   przestrzeń... 
Zniknął... Brak danych o zatrudnieniu... - Wyłączył czytnik i spojrzał na Lisę.
    - A jednak znaleźliśmy doktorka - powiedziała. - Wyjechał z Prime.
    - Dokąd?
    - Do takiej dziury, doskonałej na kryjówkę. Nazywa się Kułak.
    Haines podała Stenowi kolejną fiszkę.
    - Jakim cudem zdołaliście tak szybko wpaść na jego trop?
    - Mówiłeś, iż Knox uchodził za egocentryka. Podejrzewałam więc, że był też na tyle tępy, aby 
kontynuować karierę, zamiast zniknąć bez śladu. Wcale się nie myliłam. Doktor William Błock, tak 
obecnie nazywa się Stynburn, jest kontraktowym medykiem na Kułak.
    Sten przyjrzał się zapiskom i ze strachu zrobił się kredowo-biały.
    - Powinienem zostać w Modliszce - mruknął pod nosem. - Wtedy zrzuciliby mnie najwyżej na 
jakieś bagno i miałbym przynajmniej jedną szansę na dziesięć tysięcy, aby przeżyć. Ale nie, mnie 
to, głupiemu, nie wystarczało.
    - Słyszałeś o Kułak?
       Sten wolał, aby Haines darowała sobie szczegółowe objaśnienia. Kułak - mała planetoida o 
trującej   atmosferze   i   morderczym   środowisku.   Leżała   mniej   więcej   gdzieś   pomiędzy   Końcem 
Świata a Nicością. Znajdowały się na niej krystaliczne metale, które żyły własnym życiem, rosnąc 
jak rośliny. Jeden z nich był niewiarygodnie lekki, a przy tym o wiele mocniejszy niż jakikolwiek 
materiał znany w imperium. Na fiszce podano jego opis i właściwości chemiczne.
    Sten i tak nieźle znał ten metal. Z niego właśnie zrobił swój nóż. Działo się to na Yulkanie, w 
“Piekle" - karnym sektorze dla niewolniczo pracujących robotników. Sektor ten, znany jako Obszar 
35,   dokładnie   odtwarzał   warunki   panujące   na   Kułak;   zabijał   sto   procent   skazanych   na   niego 
pracowników.
    A teraz od Stena wymagano powrotu do Obszaru 35. Nigdy w życiu nie był bardziej przerażony. 
Spróbował   opanować   nerwowe   skurcze   żołądka   i   dalej   przeglądał   tekst.   Kułak   została   szybko 
porzucona przez firmę, która ją odkryła, ale po kilku latach osiedlili się tam ponownie niezależni 
górnicy - twardzi mężczyźni oraz kobiety. Ponieważ przebywanie na Kułak nie sprzyjało zdrowiu, 
nowi mieszkańcy natychmiast skorzystali z okazji zatrudnienia lekarza, szczególnie że zgodził się 
on podpisać długoterminowy kontrakt. Górnicy w większości sami byli wyjęci spod imperialnego 

background image

prawa,   więc   zbytnio   nie   interesowały   ich   grzechy   obciążające   sumienie   Błocka,   czyli   Hara 
Stynburna. Na Kułak zdradę imperium traktowano na równi z niepłaceniem alimentów.
    Sten zebrał się w sobie i wyszarpnął fiszkę.
    - Tak, słyszałem o Kułak - odparł.
        -   Okręt   taktyczny   stoi   w   gotowości.   Miejsce   docelowe   jest   utajnione   nawet   dla   pilota. 
Zamówiłam też konieczne w tamtym środowisku kombinezony.
       Sten zupełnie nie wiedział, jak zareagować na te nowiny. Nagle przez drzwi wpadł Alex, ze 
złością postukując w fiszkę.
    - Sten! - krzyknął od progu. - Nie masz pojęcia, dokąd ta zwariowana dziewczyna próbuje nas 
wysłać.
    - Owszem, mam.
    - Przepraszam, pani porucznik. Dawno się nie widzieliśmy.
     - Nic nie szkodzi, sierżancie. Twój nieustraszony dowódca nie wygląda na szczęśliwszego od 
ciebie.
    - Sten, czy musimy to robić? Nie można by wysłać jakiegoś batalioniku gwardii, żeby wyciągnął 
tego drania?
    - I znowu go wypłoszyć?
     - Racja, chłopie, racja. Niezbyt mi się to podoba, ale nikt oprócz nas nie poradzi sobie z tym  
zadaniem. A więc jak oceniasz sytuację?
    - Tkwimy po uszy w szambie - odparł sucho Sten.
    - Nie nabijaj się ze mnie, bo naslę na ciebie mamusię. Sten znów wrócił do pakowania.
    
    Rozdział trzydziesty drugi
    
    Tylko jedna osoba, Jill Sherman, strzegła prawa na Kułak. Kooperatywa wybrała tę kobietę, aby 
zapewniała ona jakiś rodzaj porządku w bazie górników, czyli w wiosce pod kopułą. Była równie 
twarda jak każdy z pracowników na planetoidzie, bystrzejsza od większości z nich, a poza tym 
dawała mieszkańcom niemal całkowicie nieograniczoną wolność. Żądała przestrzegania zaledwie 
trzech zasad: żadnej broni, która mogłaby uszkodzić kopułę; żadnej szulerki; żadnego oszustwa 
przy podziale zysków.
    Propozycję przyjęcia posady jedynego stróża prawa na Kułak uznała za bardzo korzystną. Oficer 
Jill   Sherman   wcześniej   pracowała   w   policji,   na   świecie   nękanym   nieustannymi   zamieszkami. 
Rodzinną planetę Jill zamieszkiwały bowiem wyłącznie mniejszości, które ciągle walczyły między 
sobą o władzę. W końcu, po kolejnym buncie, Jill miała już dość i zrzuciła minibombę atomową. 
Eksplozja nie tylko zdmuchnęła aktualnie rządzącą frakcję, ale także zmusiła Sherman do ucieczki 
przed falą oskarżeń o morderstwo, nadużycie stanowiska i usiłowanie ludobójstwa.
    Jill spojrzała na pełnomocnictwa Stena, a potem na dwóch mężczyzn, jeszcze dochodzących do 
siebie po lądowaniu.
       - Doktor Błock odwala na Kułak dobrą robotę. Czemu, u diabła, miałabym pomagać wam, 
imperialnym, w zabraniu go stąd?
    - Nie będę czytał nakazu po raz setny - powiedział Sten zmęczonym głosem. - Generalnie chodzi 
o: zdradę, wielokrotne morderstwo, udział w spisku, ucieczkę przed wymiarem sprawiedliwości.
    - Tu jest Kułak, przyjacielu. Wcale nas nie interesują przewinienia, jakich ktoś się dopuścił tam, 
w cywilizowanym świecie.
    - Panienko - zaczął łagodnie Alex. - Chodźmy na piwo i przedyskutujmy...
    - Dosyć, sierżancie! - warknął Sten. Może popełniał błąd, nie pozwalając Alexowi na pokojowe 
załatwienie sprawy, ale po szalonej podróży na Kułak, wciąż nie czuł się zbyt dobrze. - Działa tu 
pani   na   podstawie   imperialnego   zezwolenia.   Dyspensa   może   być   cofnięta   po   jednym   moim 
komunikacie,   a   w   drodze   powrotnej   natknie   się   pani   na   imperialne   wojska.   Radzę   więc   nie 
wchodzić z nami w konflikt, policjantko Sherman.
    - Przepraszam, kapitanie - powiedziała zaskoczona Jill. - Doktor Błock znajduje się w sektorze C, 
biuro 60.

background image

    Wtedy Sten popełnił drugi błąd. Skinął oschle głową, wziął Alexa za ramię i wyszedł.
       Sherman oczywiście poczekała, aż zamknie się podwójny zamek w drzwiach jej gabinetu i 
włączyła komunikator.
    
     Miasto pod kopułą było prymitywne. Co prawda, kontrolowano tu temperaturę i poziom tlenu, 
ale jego niewłaściwa  kondensacja powodowała mgły i deszcz,  przez co na ulicach  nieustannie 
tworzyło się błoto.
       - Skopałeś sprawę, bracie - mruknął Kilgour, gdy ciągnęli się ze Stenem prze/ kałuże. - Ta 
dziewczyna była zachwycająca. Jedna godzina i jadłaby mi z ręki.
    Kapitan warknął na przyjaciela. Ten świat przerażał Stena, ożywiał ponure wspomnienia Obszaru 
35, oferującego swym mieszkańcom liczne sposoby powolnej śmierci.
       Na Kułak,  nawet pod kopułą,  każdy chodził  w skafandrze.  Jedynie  potrzeby fizjologiczne 
zmuszały danego osobnika, aby zdjął to nader niewygodne ubranie ochronne. W wielkim, pękatym 
i opancerzonym kombinezonie nawet tak zwinny człowiek jak Sten poruszał się niczym kaczka. W 
rękawach i nogawkach kombinezonów znajdowały się specjalne elementy odcinające. Umożliwiały 
one błyskawiczną amputację i kauteryzację danej kończyny w przypadku przedziurawienia odzieży 
chroniącej tę. część ciała.
    Tak czy inaczej Sten od lat nie był równie wystraszony.
    
    Doktor Har Stynburn/John Knox/William Błock został uprzedzony przez Sherman. W pośpiechu 
dopiął skafander i uzbroił się w długą, mocno wygiętą szablę oraz w “narzędzie żniwne".
       Każdy górnik zbierając “dojrzałe" kawałki metalu, używał specjalnie do tego przeznaczonej 
strzelby   łopatkowej.   Ta   oburęczna,   napędzana   sprężyną   broń   wystrzeliwała   około   metrowej 
długości włócznię, zakończoną 25-centymetrowym, ostrym jak brzytwa grotem o kształcie łopatki. 
Prędkość włóczni dochodziła do pięciuset metrów na sekundę, co czyniło z niej śmiercionośne 
narzędzie.
    Stynburn spodziewał się ataku; jednak nie ze strony imperialnego wymiaru sprawiedliwości, ale 
raczej  ze strony któregoś z bandziorów Hakone'a. Wiedział  bowiem,  że zacieranie  śladów jest 
czymś zwyczajnym w przypadku tajnej operacji. To dlatego właśnie uciekł z Prime.
        Z   tego   też   powodu   jego   mieszkanie   przylegało   do   samej   kopuły,   a   w   drzwiach   została 
zainstalowana śluza powietrzna. Stynburn zamknął przyłbicę. Wpompował powietrze do kopuły i 
czekał z ręką na guziku, wpatrując się w ekran nad wejściem.
    Kiedy zobaczył wchodzących dwóch mężczyzn, natychmiast opuścił rękę na czerwony przycisk. 
Tylna ściana razem z zewnętrzną śluzą kopuły eksplodowała na zewnątrz, wyrzucając Stynburna na 
powierzchnię Kułak.
    
       Sten i Alex poczuli wstrząs spowodowany dekompresją w wewnętrznej  części mieszkania. 
Odruchowo zatrzasnęli hełmy i przez moment stali w bezruchu.
    Czujniki, znajdujące się w każdym pomieszczeniu, zadrgały, po czym wróciły do normy.
    - Nasz chłoptaś wyszedł - oświadczył Alex przez komunikator skafandra.
    Sten w milczeniu skierował się do najbliższej śluzy. Gdy wyszedł na zewnątrz, zobaczył przed 
sobą tłum górników. Z Sherman na czele. Zatrzymał się i otworzył przyłbicę.
     - Wy macie swoje prawo, a my mamy swoje - zaczęła policjantka bez jakiegokolwiek wstępu. 
Potrzebujemy   lekarza   i   nikomu   go   nie   oddamy.   -   Stenowi   nie   przychodziły   do   głowy   żadne 
rozsądne   pogróżki,   więc   zanim   zdążył   się   odezwać,   Sherman   dodała:   -   Przyjmiemy   wszystkie 
konsekwencje, które z tego wynikną. Jeśli jakieś wynikną.
    - To znaczy, panienko - wtrącił smutnym głosem Alex - że zamierzacie nas tu zatrzymać?
    Sherman skinęła głową.
    Kombinezon Stena był mniej więcej tego samego typu, co noszone przez tubylców. Jednak jako 
model   imperialny   posiadał   pewne   udoskonalenia.   Sten   rozpaczliwie   pragnął,   aby   przynajmniej 
jednego z tych dodatków nikt na Kułak nie znał.

background image

       Odpiął od pasa kwadratowy pojemnik i zamykając hełm, odkręcił korek. Ze środka z sykiem 
uleciała cienka smuga dymu. Kapitan wrzucił pojemnik w środek zgromadzenia. Przełączywszy 
komunikator na maksimum ryknął:
    - To jest gaz żrący! - I zaczął uciekać.
       Przez parę sekund górnicy w popłochu szukali schronienia, zupełnie zapominając o dwóch 
przybyszach.
        Zanim   analizator   przy   kombinezonie   Sherman   ustalił,   że   pojemnik   zawierał   wyłącznie 
dodatkowy zapas ciekłego tlenu, Sten i Alex byli już przy zewnętrznej śluzie.
       - Uch - jęknął Kilgour, wpychając kompana do wewnętrznej komory. - Ja zatrzymam ich na 
moście - rzucił i zanim Sten zdążył odpowiedzieć, zatrzasnął śluzę, tym samym zmuszając kapitana 
do udania się w pogoń za Stynburnem.
    Alex odwrócił się do nadciągającego tłumu.
    - No dobra, który pierwszy? - spytał zawadiacko. 
       Pierwszym okazał się górnik, przy którym sierżant wyglądał niczym karzeł. Alex zablokował 
cios  napastnika  i  uderzył.  Blok   rozerwał  rękaw   kombinezonu   mężczyzny,  a   uderzenie   wysłało 
olbrzyma w środek. W przeciwieństwie do rodzinnej planety Kilgoura, Kułak charakteryzowała się 
niewielką grawitacją. Górnicy znów ruszyli na intruza. Sytuacja Alexa pogarszała się z każdym ich 
krokiem.
    Nie była jednak aż tak zła, zważywszy, że przeciwnicy nie mogli użyć żadnej ze swoich broni. 
Noże mieli bowiem ukryte w kombinezonach, a do wymierzania ze strzelb łopatkowych brakowało 
miejsca. Gdyby próbowali wystrzelić włócznie, ryzykowaliby przebicie pobliskiej ściany kopuły.
    Dzielny Alex, obrońca śluzy, musiał się więc zniżyć do wulgarnej młócki.
    W każdej innej społeczności walkę Alexa z pozostałymi nazwano by wiekopomną masakrą, ale 
na   Kułak   taką   potyczkę   będzie   się   wspominało   zaledwie   przez   parę   lat,   dopóki   ludzie   w   nią 
zaangażowani nie opuszczą planety albo nie wymrą.
        Nic   na   świecie   nie   sprawiało   Kilgourowi   większej   radości   niż   bezwzględne   likwidowanie 
przeciwnika jedynie za pomocą siły mięśni. W ruchu Alex wygląda! jak ciężko opancerzona kula. 
Odbijał się od śluzy, uderzał w cel i wracał na pozycję, a przy tym... wypowiadał złowieszcze 
słowa, będące fragmentami na wpół zapomnianych wierszy:
    
    Horacy dzielny, co mostu trzymał straż. 
    Raz w słowa te odezwał się: 
    Każdego człeka, jego pech 
    Dopadnie kiedyś, czy chcesz czy nie.
    
        W   tym   przypadku   pech   dosięgną!   jednego   z   górników,   któremu   Alex   roztrzaskał   hełm. 
Mężczyzna doznał silnego wstrząsu. Kiłgour, pochłonięty walką, nie śledził dalszych losów ofiary. 
Chwycił   stalową   dźwignię   i   wepchnął   ją   trzeciemu   napastnikowi   w   brzuch,   co   spowodowało 
eksplozję ciśnieniowego kombinezonu.
    
    Na Astura karku Horacy 
    Postawił stopę swą...
    
    Nieszczęśnik zagulgotał i stracił przytomność.
    
    I szarpnąwszy raz czy dwa... 
    Przepraszam za te rymy. 
    Wyciągnął swoją stal.
    
       Górnicy postąpili parę kroków w tył, aby się przegrupować. Alex ustawił podajnik tlenu w 
skafandrze na maksimum i czekał. 
    Tłum, mniej już zainteresowany walką, zaczynał się wahać.

background image

    
    Chętnego nie ma tutaj, 
    By w pierwszej linii stać. 
    Ci z tyłu krzyczą - “naprzód". 
    Ci z przodu - “dyla dać"!
    
       Tego było już za wiele. Górnicy rzucili się falangą do przodu. Taka koncepcja strategiczna 
przynosi niezłe rezultaty, o ile ktoś nie rozniesie pierwszych szeregów. Alex padł w błoto i potoczył 
się w stronę atakujących. Ludzie kroczący na przedzie zatoczyli się i runęli, skutecznie blokując 
śluzę powietrzną. Alex, za ich plecami, wpadł w szał. Taranował przeciwników pięściami, stopami i 
głową zbrojną w hełm. Obrońcy Stynburna zaczęli uciekać wąskimi przejściami; byle  dalej od 
Alexa.
        Kilgour   przystanął,   odciął   dopływ   tlenu   i   odsunął   przyłbicę.   Aby   dać   ujście   wezbranym 
emocjom, zakrzyknął.
    
    Niech pomnik ten poniesie wieść, 
    By każdy poznać mógł, 
    Jak dzielnie Alex stawał tu, 
    I wroga z mostu zmiótł.
    
       Rozejrzał się  wokół  w nadziei  ujrzenia  przychylnej  publiczności.  Niestety,  nie znalazł  ani 
jednego zainteresowanego widza - ofiary walki były martwe, albo jęczały o pomoc, albo szybko 
odpełzały z pola bitwy. Alexowi to jednak nie przeszkadzało.
     - Tego wiersza nauczyłem się w dzieciństwie - objaśnił, po czym spojrzał z troską na śluzę za 
sobą. - Dobra, Sten. Wolałbym, abyś już dorwał doktorka. Zmylibyśmy się stąd, zanim ci durnie się 
zorientują, że bronię śluzy, a nie mostu...
    
    Metalowy pył szybko wtopił się w żółtą mgłę, która otaczała kopułę. Sten zerknął na wysadzone 
ściany mieszkania i podążył za Stynburnem po śladach zostawionych w kurzu. Pojawiały się one w 
dziesięciometrowych   odległościach,   prowadząc   w  kierunku   czegoś,   co   można   by  określić   jako 
wzgórze, gdyby ciągle nie zmieniało powierzchniowej struktury.
       Trop wiódł wokół jakiejś pęczniejącej i pulsującej skały. Skupiony na podłożu Sten niemal 
zginął, gdy kawał głazu dojrzał, rozkwitł i “rozsiał się".
       Odciski stóp prowadziły wzdłuż granicy tych wzgórz, a następnie biegły w rozszerzającą się 
dolinę, za rzeką płynnego metalu.
    Zbyt łatwe - ostrzegł Stena jego umysł. Walczył, by widzieć coś przez żółtą zadymkę i nie zgubić 
śladów,  które   teraz   nakazywały   iść   w  górę   doliny.   Wgłębienia   z  rysunkiem   podeszwy  szybko 
znikały   pod   warstwą   rozsiewających   się   skał.   Sten   odszukał   ostatni   trop   i   wyciągnął   ramię,   z 
grubsza określając kierunek ucieczki Stynbuma.
    Spojrzał w górę. Pod skałą była mała grota. Wiatr nie naniósł tu jeszcze metalowego pyłu, więc 
Sten od razu dostrzegł ślady wiodące z rozpadliny w stronę rzeki.
       Ostrożnie wszedł do groty. Po trzech krokach, na wspomnienie starego dowcipu, w umyśle 
kapitana  zapaliła  się alarmowa  lampka,  po czym  poznać człowieka  z Korpusu Merkurego? Po 
śladach. Zawsze chodzi tyłem.
     Sten, uwięziony w skafandrze, przeturlał się niezgrabnie, gdy Stynburn zanurkował na niego z 
zasadzki na skraju groty.
       Doktor zamachnął się strzelbą łopatkową na przyłbicę Stena, ale ten kopnięciem przerzucił 
napastnika nad sobą.
     Kapitan zrobił unik, gdy Stynburn wypalił ze strzelby łopatkowej. Pocisk trafił w opancerzone 
ramię, nie czyniąc nawet najmniejszej szkody.
    Dwaj mężczyźni, ubrani w kombinezony upodabniające ich do karykatur ludzi, stanęli naprzeciw 
siebie, na arenie pełnej metalowego pyłu, wirującego i niknącego w żółtym wietrze.

background image

    Stynburn włączył swój komunikator.
    - Kim jesteś?
       - Kapitan Sten - padła zwięzła odpowiedź. - Służę Jego Imperialnej Wysokości. Mam nakaz 
aresztowania pana, doktorze Stynburn
    - Tak? A ja trzymam w rękach swój los - odparł Stynburn.
    - Wszyscy musimy umrzeć, wcześniej czy później - rzekł wolno Sten, szukając dobrego miejsca 
do zaatakowania.
    - Powiem ci jedno, kapitanie...
    - Doktorze, mówi pan jak człowiek, który chce zginąć. Ja natomiast pragnę, żeby pan żył.
    - Żyć - wyszeptał z namysłem Stynburn. - Po co? Wyraźnie wszystko stracone. A może nie?
     Sten aż szerzej otworzył oczy ze zdziwienia, choć nie po raz pierwszy rozmawiał z kimś, kto 
wypowiadał się jak wariat.
    - Stracone? Co stracone?
    - Przybyłeś, aby nakłonić mnie do mówienia, nieprawdaż?
    - Oczywiście.
    - Kapitanie, musisz wiedzieć, kim byłem.
    - Członkiem Korpusu Merkurego. Ja też - powiedział Sten, manewrując ku lewej stronie doktora.
    - W innym świecie, w innym czasie moglibyśmy zostać przyjaciółmi.
    Sten celowo się wyprostował, jakby rozważając tę sugestię.
    - Tak, niewykluczone - rzekł wolno, w zamyśleniu.
    - Ale teraz to już niemożliwe - ciągnął Stynburn. Sten zrozumiał, że on rozgrywa jakieś gierki.
    - Powinienem był powiedzieć, że mam w ręku los dwóch osób. Twój i mój.
    - No to pański ruch, doktorze.
    Sten przyjął w kombinezonie pozycję do bliskiej walki.
       - Oczywiście, umrzesz tu i teraz, kapitanie. Ale nikt nie powinien rozstawiać się z życiem 
nieświadomości. Dam ci wyjaśnienie: Zaarah Wahrid.
    Sten włączył mikrofon, lecz zdał sobie sprawę, że Stynburn nie wyjawi nic więcej. Zobaczył, że 
doktor wygina się w swoim skafandrze.
       Lata treningu w Modliszce nauczyły Stena wielu sposobów na pozbawienie się życia, więc 
kapitan wiedział, że te ruchy oznaczały próbę cofnięcia ramion. Sten skoczył i przekoziołkował za 
pulsujący kamień, mając nadzieję, że żywy minerał wystarczy za...
        Rozległ   się   niezbyt   głośny   trzask.   Bomba   umieszczona   między   łopatkami   Stynburna 
najwyraźniej nie posiadała dużej mocy. Dopiero atmosfera tlenowa z kombinezonu spowodowała 
naprawdę potężną eksplozję, która przetoczyła się po grocie kulą ognia.
       Gdy Sten wstał zza skały, ujrzał strzępy skafandra porozrzucane po zakurzonym podłożu, a 
jedynym dźwiękiem, jaki słyszał, był skowyt wiatru.
       Zaarah Wahrid, powtarzał w myślach, z trudem dochodząc do siebie. Doskonale wiedział, że 
jedna wskazówka nie wystarczy.
    Zaczął wracać ścieżką, nastawiając kompas hełmu na kopułę.
     Najpierw trzeba uratować Alexa, zdecydował. Jeśli jeszcze żyje, nie będzie to trudne zadanie. 
Zwłaszcza w porównaniu z następnym.
    Stena aż ciarki przeszły na myśl o stanięciu przed imperatorem i konieczności zdania mu relacji z 
“postępów w śledztwie".
    
    

background image

Księga czwarta

    
Declic
    
Rozdział trzydziesty trzeci 
    
    Nad rzeką Wyć stał dwupiętrowy, rozległy budynek o nazwie ,Blue Bhor". Była to zbudowana 
niemal przed stuleciem stara karczma, w której stołowali się miejscowi rybacy i drobni farmerzy z 
okolicy.   Na   skraju   doliny   Wyć   wznosiły   się   skaliste   wzgórza,   a   w   oddali   widniały   niskie, 
błękitnoszare góry. Można tu było znośnie żyć z łowienia ryb, albo z trudem się utrzymywać z 
wykopywania kamieni, gdyż w tym rejonie ziemia szybciej rodziła skały niż ziemniaki. Mimo to, 
ludzie zakładali w tym miejscu rodziny i pędzili całkiem przyjemny żywot.
       Potem dolinę nad rzeką Wyć odkryli wędkarze z Prime. Zjeżdżali się w te rejony każdego 
sezonu, aby łowić zwinne złote ryby, śmigające w wodzie. Powstały nowe drogi, zaczęto prowadzić 
tu wiele interesów. Zbudowano nawet miasto: Ashley-on-Wye. Po farmach nie pozostał żaden ślad.
       “Blue Bohr" rozkwitał wraz z doliną. Początkowo był to niezbyt wygodny bar, nad którym 
znajdował   się   jeden   pokój   do   wynajęcia.   W   miarę   rosnących   potrzeb,   kolejni   właściciele 
rozbudowywali   karczmę,   a   potem   ją   odsprzedawali.   W   końcu   ,31ue   Bhor"   mieścił   dwie   sale 
barowe,  rozwalającą   się   kuchnię   wielkości   stodoły  i   ponad   tuzin   pokoi   z   opalanymi   drewnem 
kominkami.
     Jako że każdy nowy właściciel dodawał pokój, patio, czy kominek, nikt nie widział w tym nic 
dziwnego,   że   pewnego   dnia   w   “Blue   Bhor"   pojawiły   się   ślizgacze   budowlane   z   materiałem. 
Przybyli robotnicy zostali przywitani przez najnowszego właściciela, niejakiego Chrisa Frye'a.
       Frye kupił ten lokal za emeryturę i nie szło mu zbyt dobrze. Jego głównym problemem była 
nadmierna hojność oraz skłonność do stawiania wszystkim, których lubił. Ponadto często po prostu 
zamykał knajpę i szedł na ryby. Najlepiej czuł się w towarzystwie wędkarzy - poważnych wędkarzy 
- takich jak on; ale ci niestety rzadko mieli pieniądze, więc brali na kredyt.
       Frye zamierzał właśnie sprzedać interes i spędzić resztę życia na wędkowaniu, kiedy przybył  
Sten. Znali się tylko ze słyszenia, lecz polubili się już przy pierwszym spotkaniu, co jest możliwe 
wyłącznie między starymi agentami Modliszki.
     W ostatnich latach swojej kariery wojskowej Frye nadzorował transformację Światów Wilka z 
kultury   fanatycznie   religijnej   w   system   handlowy,   nad   którym   pieczę   trzymał   Bhor.   Spędził 
niejeden cykl, pijąc stregg z kudłatym władcą i wznosząc toasty za brody matki oraz zamarznięte 
pośladki ojca. Słyszał też tysiące opowieści o tym, jak to Bhor przejął panowanie nad Światem 
Wilka. Przeważnie historie te brzmiały zupełnie niewiarygodnie. Wszystkie jednak łączyła osoba 
głównego   bohatera.   Był   nim   młody   mężczyzna   o   nazwisku   Sten.   W   każdej   opowieści   Bhor 
przedstawiał   go   jako   najwspanialszego   kochanka,   wojownika   i   pijaka   w   historii   plemienia 
kudłaczy. Każdy lubił szczeniaka nawet pomimo to, że był człowiekiem
    - Przez cały mój pobyt na Światach Wilka tylko dwa razy przespałem się z pewną dziewczyną.  
Poza tym przegrałem niemal wszystkie bitwy, z wyjątkiem ostatniej - wyznał Frye'owi Sten.
    - Ta właśnie się liczy - powiedział właściciel “Blue Bhora".
    - Możliwe, ale moje życie ciągle wisiało tam na włosku - odparł Sten. - Cholera! Z Bhorem nie 
da się pić! Nawet jak zdołałem ukradkiem wziąć tabletki trzeźwiące, to i tak po każdej imprezie 
lądowałem pod stołem.
       Frye uznał, że Sten to bardzo miły facet. Był, oczywiście, cholernym łgarzem z Modliszki, 
udającym prawdziwego Stena.
    Karczmarz już dawno doszedł do wniosku, że z tego legendarnego Stena musi być prawdziwie 
królewski nudziarz. Któż, u diabła, miałby ochotę bić się z tą istotą doskonałą, o której bez przerwy 
opowiadał Bhor? Tak więc Frye uśmiechnął się tylko, gdy przybysz podawał mu swój pseudonim. 
Uznał,   że   Sten,   to   naprawdę   około   pięćdziesięciu   różnych   osób.   Takie   rzeczy   robiło   się   w 
Modliszce.

background image

       Podczas jednej z długich, gościnnych nocy w stylu “Blue Bhor" - co oznaczało tace pełne 
świeżych ryb, dziczyzny i lokalnych specjałów - kapitan i Frye ubili interes. “Blue Bhor" miał 
zostać   bezpiecznym   domem   Stena   i   Haines.   Ponieważ   sezon   wędkarski   już   dobiegł   końca, 
kryjówka wydawała się niemal idealna. Frye zamknąłby lokal do remontu, tak jak każdy nowy 
właściciel. Aby obniżyć koszty poważnej przebudowy, ekipa budowlana mieszkałaby i stołowała 
się na miejscu.
       Układ był bardzo korzystny dla obu stron. Aby kryjówka funkcjonowała, faktycznie należało 
zrobić przebudowę. Ponadto rachunki za pokoje i żywność musiały być zapłacone, na wypadek 
gdyby   zaczął   tu   węszyć   jakiś   sprytny   kontroler   finansowy.   Haines   natomiast   bez   obaw  mogła 
ściągnąć do doliny sporą ekipę różnych ekspertów oraz dowolną ilość specjalistycznego sprzętu, 
ukrytego w materiałach budowlanych sprzętu, ile potrzebowała.
    Umowa sprawiła, że był to najlepszy rok dla Frye'a; szczególnie, że intratna oferta trafiła się po 
sezonie. Emerytowany członek Modliszki zaczął się nawet zastanawiać nad możliwością zostania w 
Wyć jeszcze przez parę lat. Mając kredyty, którymi Sten pasł jego konto, mógł zabawiać wędkarzy 
jeszcze przez eony.
     Haines ciężkim krokiem wmaszerowała do baru. Grupa robotników rozładowywała już ostatni 
grawilot   ze   sprzętem.   Kobieta   powąchała   swój   kombinezon   brygadzisty   i   marszcząc   nos, 
powiedziała:
    - Cuchnę, jakbym nie żyła od tygodnia.
     Frye jeszcze raz przetarł szmatą błyszczące deski baru, chwycił szklankę i nalał do niej piwa. 
Postawił trunek przed Haines, pochylił się nad kontuarem i ostentacyjnie pociągnął nosem.
    - Na mój gust teraz pachnie lepiej - stwierdził i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Bardziej czuć 
pot niż policjanta.
    Haines spojrzała na niego ostro i pociągnęła zdrowy łyk. To poprawiło jej nastrój, tym bardziej 
że Frye od razu uzupełnił szklankę.
    - Nie lubisz gliniarzy, co?
    - A czy ktokolwiek rozsądny ich lubi? - Frye potrząsnął głową.
    Haines pomyślała nad tym przez moment i roześmiała się krótko.
    - Nie - powiedziała. - Nawet gliniarze nie lubią gliniarzy. Dlatego jestem w wydziale zabójstw. 
Kiedy naprawdę robisz to, co do ciebie należy, ludzie nie chcą mieć" z tobą nic wspólnego. Jej 
wypowiedź   przerwał   odgłos   kroków.   Odwróciwszy   się,   zobaczyli   siwego   mężczyznę   w 
zniszczonym ubraniu i staromodnych kaloszach. Miał ze sobą coś, co wyglądało na archaiczny 
sprzęt wędkarski.
    - Bar jest zamknięty - krzyknął Frye.
        Przybysz   stał   tylko,   wytrzeszczając   oczy.   Ponieważ   przyszedł   z   doliny   zalanej   słońcem, 
najwyraźniej czekał, aż wzrok przyzwyczai się do półmroku panującego w lokalu.
    - Powiedziałem, że bar zamknięty - powtórzył właściciel.
    - Remont - dodała Haines.
    Mężczyzna potrząsnął głową, podszedł do baru i siadł na stołku.
    - To był najgorszy połów od lat. Muszę napić się piwa. Rzucił na kontuar kilka kredytów.
    - Duże i zimne. Albo nie; daj mi cały dzban. Frye pchnął kredyty z powrotem.
    - Nie słuchał pan. Bar jest zamknięty. Remont. Siwowłosy zmarszczył czoło.
       - Przecież nie będę szedł na piwo do Ashley. - Spojrzał na zmrożoną szklankę Haines. - Jej  
podałeś, więc obsługujesz. Nalej mi jedno. Zapłacę podwójnie. Przecież kurek działa. Co ci zależy, 
do diabła?
       Haines poczuła mrowienie na karku. Odniosła wrażenie, że coś tu nie gra. Wsadziła rękę w 
kieszeń kombinezonu i namacała schowaną tam małą broń. Zsunąwszy się ze stołka, przeszła parę 
kroków w bok, by mieć pod obstrzałem zarówno mężczyznę jak i drzwi.
       - Słuchaj pan, co mówi gospodarz - warknęła, po czym głową wskazała na sprzęt wędkarski 
leżący koło stołka. - Zabieraj swoje rzeczy i wynocha.
    Zauważyła, że Frye sięga po coś pod bar.

background image

    - A jeśli nie wyjdę? - zagadnął zawadiacko nieznajomy. Swobodnym ruchem wziął piwo Haines i 
spokojnie je wypił.
    Odstawiwszy szklankę z głośnym stuknięciem, podniósł wzrok na kobietę i barmana. Policjantka 
stała z pistoletem w dłoni.
    - Poruczniku! - ryknął za nią jakiś głos.
        Słysząc   Stena,   odwróciła   się   lekko,   nie   spuszczając   jednak   siwego   z   oczu.   Mężczyzna  
uśmiechnął   się   szeroko,   a   kapitan   wyciągnął   przyjaciółce   broń   z   ręki.   Haines   gapiła   się   w 
zdumieniu, gdy Sten minął ją i stanął na baczność przed starym, steranym rybakiem.
    - Przepraszam, Wasza Wysokość - powiedział. - Spodziewaliśmy się pana dopiero jutro.
    Haines zamurowało.
     - Wszystko w porządku - odparł mężczyzna. - Pomyślałem, że wpadnę wcześniej, powędkuję 
trochę i sprawdzę, jak się sprawy mają.
    Sten wszedł za bar i nalał mu piwo. “Rybak" opróżnił szklankę jednym, długim łykiem. Odwrócił 
się i puścił oko do wciąż oniemiałej ze zdziwienia kobiety.
    - Poruczniku Haines - zaczął też nieco zmieszany Sten. - Pozwólcie sobie przedstawić...
    - To jest... Wieczny Imperator - pisnęła.
    - Do usług, madame. - Mężczyzna ukłonił się nisko.
       Sten musiał podtrzymać Haines za ramię, bo zahartowana w bojach pracowniczka wydziału 
zabójstw poczuła, że uginają się pod nią kolana.
    
    - Zaarah Wahrid. - Imperator smakował te słowa, zastanawiał się, przeszukiwał pamięć. - Nic mi 
to nie mówi. Tylko tyle z siebie wydusił?
    - Niestety, sir - westchnął Sten. - Przepraszam, ale odkąd ja zajmuję się tą sprawą, wszystko idzie 
nie tak jak trzeba. Przyciągnął do siebie piwo, odsunął je z powrotem i dodał: - Naprawdę sądzę, że  
powinienem...
       - Odejść?! - zagrzmiał imperator. - O nie, mój drogi! Siedzę po uszy w drakhu, a ty chcesz,  
żebym cię zwolnił?
     - Z całym szacunkiem, sir. Nie wywiązałem się z żadnej części tego zadania - naciskał Sten. - 
Imperator  próbował coś wtrącić, ale kapitan natychmist  powołał się na przysługujące każdemu 
wolnemu człowiekowi prawo rzucenia pracy. - Nie zrobiłem nic, poza wydaniem góry kredytów. - 
Nie uzyskałem w zamian pożądanych informacji. Ciągle mamy tylko wiele przypuszczeń i zbyt 
dużo plotek. Wspaniała robota. Załatwiłem Stynburna. Przeze mnie rozpętało się piekło. Dwa lata 
zajmie panu uspokajanie tych górników, a ja wróciłem jedynie z jakimś zwrotem, którego nikt 
nigdy nie słyszał. Gdyby to była operacja Modliszki, wtedy pan albo Mahoney zażądałby mojej 
głowy.
       Wieczny Imperator zastanowił się przez chwilę. Czy robił to tylko dla efektu, czy faktycznie 
rozważał kwestię ewentualnej dekapitacji swego pracownika - tego młody kapitan nie dowiedział 
się   nigdy.   W   końcu   władca   parsknął   głośno,   po  czym   podał   Stenowi  szklankę   do  napełnienia 
najlepszym piwem Frye'a.
    - Jestem tu, gdzie jestem - powiedział - dlatego, że podejmuję szybkie decyzje, a potem trzymam 
się ich bez względu na okoliczności.  Owszem,  zdążały mi  się niepowodzenia.  Ale przeważnie 
wygrywałem.
     Sten wolał nie kontrolować takiego typu postępowania. Wypił więc swoje piwo, wziął głęboki 
wdech i pochyliwszy się nad stołem, rzekł:
    - Dobrze. Proszę o rozkazy, sir.
    Imperator zastanowił się przez sekundę, ile właściwie powinien powiedzieć stojącemu przed nim 
młodemu człowiekowi. Zauważywszy wyczekujący wzrok Stena, po prostu ciągnął dalej.
       - Sprawa wygląda następująco: Tahnijczycy usilnie nalegają, abym się z nimi spotkał. Moi 
doradcy twierdzą, że jak dotąd żaden dostojnik nie uznał ich odrażającego systemu, nie mówiąc o 
przystąpieniu z nimi do rozmów.
    - Ale Wasza Wysokość uważa, że spotkanie jest konieczne - odgadł Sten.

background image

       - Tak - westchnął imperator. - Ciągle próbuję zyskać na czasie. Jeśli jednak spełnię prośbę 
Tahnijczyków,  okażę swe uznanie  warlordom,  a to wzburzyłoby resztę  imperium.  Do cholery! 
Przecież  władca nie może  biec  na zawołanie  każdego ufoludka.  Muszę przecież  dbać o swoją 
reputację. Dzięki niej trzymam ten cały bajzel w kupie.
    - Więc gra pan na czas - powiedział Sten.
    - Czy nie na tym właśnie polega dyplomacja? - Imperator uśmiechnął się szeroko. - Trzeba albo  
zwlekać albo walczyć. - Wzruszył ramionami. - Paru moich wysoko opłacanych prawników pewnie 
uważałoby inaczej, aleja zawsze byłem zdania, że lepiej pertraktować niż wojować. - Skończył 
piwo, wstał i dodał: - A nie sądzę, żeby wojna z Tahn należała do małych. - Ruszył do wyjścia, 
jednak   po   paru   krokach   przystanął   i   posłał   Stenowi   jeden   ze   swoich   najbardziej   czarujących 
uśmiechów. - Z całą pewnością przydałby mi się teraz jakiś ledwo żywy winny, którego mógłbym 
rzucić na pożarcie.
    - Jak długo jeszcze zdoła pan odkładać spotkanie? - zapytał Sten.
     - Niestety, zostało mi mało czasu - odparł imperator. - Chcę jednak, żebyś szukał sprawcy tej 
afery aż do ostatniej chwili.
    Sten skinął głową.
    - Znajdę go, sir.
    - Nie wątpię, kapitanie.
        Wieczny   Imperator   podniósł   swój   sprzęt   wędkarski   i   wyszedł   zmęczonym   krokiem.   Sten 
obserwował władcę. Przez moment zastanawiał się, co będzie z młodym kapitanem Stenem, jeżeli 
zawiedzie.
    
    System Bezpiecznego domu w “Blue Bhor", opracowany przez Stena, Alexa i porucznik Haines, 
przez   każdego   zostałby   uznany   za   wspaniały.   Po   pierwsze:   działało   w   nim   kilka   różnych 
wydziałów, a ich członkowie doskonale wtopili się w tło.
    Po drugie: Sten i Alex wyszukali kilku twardzieli, którzy z palcem na spuście pilnowali, czy ktoś  
nie wykazuje zainteresowania starą karczmą.
       Ekipę dobrali spośród starych kumpli z Sekcji Modliszki, przebywających na urlopach, albo 
wykorzystujących zwolnienia zdrowotne. Ci ludzie zawsze byli sympatyczni. Nawet wtedy, gdy 
podrzynali komuś gardło. Dodatkowe zabezpieczenie stanowili ludzie z policji imperialnej. Haines 
zaangażowała   najbardziej   zaufanych   policjantów.   Przyjaciele   Stena   i   Alexa   patrolowali   na 
zewnątrz, a znajomi Haines rządzili wewnątrz, wściekając się czasem, gdy kapitan czy sierżant 
wtrącali swoje trzy grosze. Zgromadzenie talentów w środku groziło niestety częstymi konfliktami. 
Każdy z policjantów uchodził niemal za geniusza w swojej dziedzinie. Jedni specjalizowali się w 
technice   komputerowej,   drudzy   w   archiwistyce,   jeszcze   inni   doskonale   znali   się   na   sieci 
komunikacyjnej. Wszyscy byli niezwykle błyskotliwi, godni zaufania i zaprzyjaźnieni z Haines.
        Sten   wysoko   cenił   ich   umiejętności.   To   właśnie   oni   wyśledzili   Dynsmana   i   zlokalizowali 
Stynburna.
       Sposób pracy policjantów był także godny uwagi. Gdyby podobną operację przeprowadzała 
Modliszka,   najbardziej   wyszukany   komputer   wysokiej   mocy   przerzucałby   miliony   danych.   A 
problem polegał na tym, że nawet średni pobór mocy powodował wysłanie czerwonych sygnałów 
we wszystkich kierunkach. Prime natomiast stanowił siedlisko szpiegów.
       Liz Collins, główny policyjny technik komputerowy,  zaproponowała wiec, aby korzystać z 
pięćdziesięciu   maleńkich   komputerków,   każdy   o   ilorazie   inteligencji   pięcioletniego   dziecka. 
Później,   wraz   ze   swoimi   pomocnikami,   tak   połączyła   te   urządzenia,   że   powstał   jeden   z 
najwydajniejszych systemów na planecie. Co ważniejsze, odpowiednio zespolone komputery mogły 
wskakiwać i wyskakiwać z sieci informacyjnej nie zostawiając najmniejszych śladów. Nie istniało 
więc   ryzyko,   że   zostaną   wykryte.   Ponadto   system   Liz   potrafił   kraść   energię.   Bez   przerwy 
wślizgiwał   się   niepostrzeżenie   do   źródeł   zasilania   jak   włamywacz   i   zabierał   tyle   energii   ile 
potrzebował do działania;  nie więcej jednak, gdyż  znacząco  zaważyłoby to na indywidualnych 
rachunkach za prąd.

background image

      Alex stwierdził także, iż sama Liz Collins jest kobietą, którą warto poznać bliżej. Wyższa od 
sierżanta policjantka miała bardzo wydatne wszystkie krągłości i mocno rozwiniętą muskulaturę. A 
właśnie to Alex uwielbiał. Gdy spotkał tę kobietę przy zakładaniu warsztatu w “Blue Bhor", wpadł 
w ekstazę. Grawilot utknął wówczas w błocie przy brzegu rzeki. Zanim Alex zdążył zareagować, 
pochyliła się, wyciągnęła pojazd - choć kości jej przy tym nieco trzeszczały - i pchnęła go w dalszą, 
bezpieczną już drogę. Alex mógł sobie wyobrazić te kształtne, potężne ramiona obejmujące jego 
ciało. Zdał sobie sprawę, że dawno już nie zaznał prawdziwego uścisku.
    Główny komputer zmontowanego przez Collins systemu, znajdował się w Apartamencie Króla 
Gilly - największym pokoju “Blue Bhor". Alex wszedł tam i rozpaczliwie próbował nie patrzeć 
pożądliwym wzrokiem na kuszące pośladki o kształcie jabłka. Powyżej, sylwetka Liz zwężała się 
znacznie  - jak zauważył  sierżant  oblizując wargi - do typowo  kobiecych  proporcji, aby potem 
rozwinąć się we wspaniałe ramiona i przednie organy mleczne. Szkot czuł narastające podniecenie. 
To była najpiękniejsza kobieta, jaką Alex kiedykolwiek widział. Odwróciła się od ekranu, a jej 
spojrzenie sprawiło, że Kilgourowi stopniało serce i zmiękły kolana.
    - Moglibyśmy poczekać chwilę z tym drinkiem? Powinnam wkrótce coś dostać z komputera.
    Dla niej Alex zgodziłby się na wszystko.
    - Nie jestem zbyt spragniony. Co mamy do tej pory?
    Liz ponownie usiadła przodem do monitora i skupiła się na pracy.
    - Prowadzimy teraz dwa główne poszukiwania. To pierwsze jest najtrudniejsze.
    - Zaarah Wahrid?
       - Ostatnie słowa Stynburna. Jak dotąd nie znaleźliśmy ich znaczenia, a przejechaliśmy parę 
tysięcy języków, wszystkie encyklopedie, traktaty religijne. Bez rezultatów.
    - A może...
       - Nie wysilaj się, Alex. Sprawdzamy każdą możliwość. Problem w tym, że nawet ten system 
potrzebuje   na   to   sporo   czasu.   -   Uśmiechnęła   się   z   sympatią   do   głównego   terminala   swojej 
skomplikowanej sieci komputerowej.
    Alex poczuł ciepło i żal, że nie jest komputerem.
     - Słuchaj, Liz - zaczął Kilgour. - Nie uważasz, że już pora, abyś odświeżyła swój spracowany 
umysł odrobiną chmielu? - Oparł się swobodnie o stolik z monitorem, usilnie walcząc z pokusą 
objęcia kobiety w talii. Liz uśmiechnęła się do niego przez ramię i Alex pomyślał, że dzięki temu 
pojaśniało w pokoju. Przy rzadkich okazjach, kiedy się uśmiechała, serce zawsze waliło mu jak 
młotem, a jego okrągła, czerwona twarz promieniała anielską radością.
    - Chyba coś mamy - oświadczyła z entuzjazmem.
    Alex przyjrzał się słowom i liczbom migoczącym na ekranie. Musiał się bardzo skoncentrować, 
aby odczytać szybko przewijany tekst.
    - Wygląda na to, że masz na celowniku świętej pamięci doktora Stynburna - powiedział w końcu.
    Liz pokiwała głową. Przy polowaniu podobała się Alexowi jeszcze bardziej.
       - Spójrz na to! Stynburn założył jakieś pół tuzina papierowych korporacji. Umieszczał je na 
granicznych   planetach   bankowych.   Za   każdym   razem,   kiedy   podejmował   pracę   lub   udzielał 
konsultacji zapisywał tę działalność na poczet jednej ze swoich firm.
    - Maleńkie malwersacje podatkowe - stwierdził Alex.
    - No właśnie. I to bardzo sprytne. Doktor potrafił sobie radzić.
    Alex odchrząknął głośno, usiłując odzyskać kontakt z rzeczywistością.
    - Czyli drugie poszukiwanie jest związane z osobą Stynburna? - spytał.
    Liz potaknęła.
      - To pochłania dużo czasu z odwrotnych przyczyn. Istnieje nie za dużo lecz za mało danych. 
Doktorek znał wszystkie sztuczki Korpusu Merkurego.
    - Pomyślałaś więc o fikcyjnyjnych firmach - powiedział Alex z podziwem.
    - Mały przebłysk geniuszu - odparła Liz rumieniąc się nieznacznie.
    Alex z trudem powstrzymał się przed poklepaniem w plecy pięknej policjantki. A jeśli źle by to 
zrozumiała?   Albo   dobrze?   Albo...   Oderwał   wzrok   od   wiru   danych   na   ekranie.   Ponownie 
odchrząknął.

background image

    - Coś jeszcze?
    Podała mu plik wydruków.
    - Nie jestem pewna, czy te informacje mają jakiekolwiek znaczenie, ale kiedy je dostałam, mój 
mózg gliniarza zaczął kichać.
    Alex przejrzał zapisane kartki. Były to cztery raporty o śmierciach, napisane suchym, policyjnym 
żargonem. Sierżant odnalazł dwa punkty styczne. Wszystkie te zgony wydawały się dziwacznie 
przypadkowe i wydarzyły się w pobliżu pałacu. Alex sprawdził pierwszy raport. “Kobieta. Wysoka 
zawartość alkoholu we krwi. Udusiła się własnymi wymiocinami. Na gardle mały siniak". Pominął 
nazwisko i spojrzał na życiorys denatki. “Dezerter ze Straży Pretoriańskiej". Alexowi zaświtała 
pewna myśl. Szybko przerzucił pozostałe raporty i sprawa stała się oczywista.
    - Miałaś rację, choć jesteś policjantką. - Wskazał jej elementy łączące cztery przypadki.
    - Każda z tych osób pracowała kiedyś dla rządu - stwierdziła Collins. - Eksurzędnik, eks-technik, 
eks-ochroniarz z muzeum. I wszyscy...
    .. mieli powiązania z pałacem - dokończył Alex.
    Liz opadła na krzesło i wydała z siebie długie westchnienie.
    O cholera! Poczwórne morderstwo.
    Gdy Liz zaczęła już się poddawać przygnębieniu, ekran rozbłysł na czerwono. Kobieta skoczyła 
na   równe   nogi   i   wlepiła   weń   wzrok.   Po   tysiącach   godzin   pracy   wreszcie   nastąpił   pierwszy, 
oczywisty przełom. W końcu komputer zdołał przebić się przez gąszcz maskujących korporacji 
Stynburna.
    - Mój Boże - wyszeptał Alex. - Ten facet pracował dla Kaia Hakone'a.
    
    Rozdział trzydziesty czwarty
    
    - Nigdy jeszcze takiej nie widziałem - powiedział Kai Hakone. - Mógłbym przyjrzeć się bliżej?
       Sten podał mu legitymację Służby Imperialnej. Emblemat imperium z zakodowaną strukturą 
skóry i miarą pulsu Stena zaczął błyskać, gdy Hakone wziął kartę do ręki. Przyjrzał jej się przez 
moment i zwrócił Stenowi.
    - Nie wiem, jaki jest cel tej wizyty, kapitanie. Ale w zasadzie pojawienie się pana jest mi bardzo 
na rękę.
    - Tak?
     Hakone chciał wyjaśnić, ale jego słowa zagłuszył wysoki skowyt statku, wznoszącego się nie 
opodal na napędzie Yukawy.
    Rezydencja Hakone'a mieściła się na najwyższym ze wzgórz otaczających Soward - największy 
port Świata Prime. Została ona zbudowana, w czasie wolnym od lotów, przez kapitana trampowego 
frachtowca. Dowódca pojazdu zamierzał osiąść tu po przejściu na emeryturę.
    Nie doczekał jednak tej chwili, gdyż popełnił taktyczny błąd. Usiłował sprzedać paciorki jakimś 
prymitywnym ludziom, bardziej zainteresowanym zabijaniem niż handlem. Hakone'owi udało się 
tanio wynająć ten rozległy dom, ponieważ większość osób, które oczywiście mogły sobie pozwolić 
na rezydencję na Prime, nie przepadała za hałasem portu kosmicznego. Hakone wykończył wnętrza 
i dodał parę pomieszczeń własnego pomysłu; na przykład półkolistą salę bitwy.
    Napęd Yukawy przełączył się na AM2 i okręt zniknął w absolutnej ciszy.
    - Lubię słyszeć to, co opisuję - wyjaśnił Hakone, gestem zapraszając Stena do domu. - Nie jest za 
wcześnie na kieliszeczek, kapitanie?
    - Słońce już wstało, nieprawdaż?
     Hakone uśmiechnął się i poprowadził Stena poprzez wielką salę recepcyjną i jeszcze większy 
salon do swojego matecznika.
    “Matecznik" Hakone'a, czyli biuro i miejsce gdzie pisał, był stylizowany na bibliotekę ze Starej 
Ziemi, choć wprowadzono tu pewne innowacje. Przy dwudziestometrowej wysokości ścianach stały 
półki wypełnione taśmami wideo, raportami, a nawet antycznymi, oprawnymi w skórę księgami. Na 
środku   pokoju   widział   długi   płaski   stół.   Na   tym   jednak   kończyło   się   podobieństwo   do 

background image

osiemnastowiecznych ziemskich pomieszczeń. Stół zapełniały terminale komputerowe, a dostęp do 
górnych półek umożliwiały automatyczne drabiny.
    W jednym końcu apartamentu, na całej jego szerokości rozciągał się bar pisarza.
    Sten przejrzał butelki, gdy gospodarz zaproponował wybór trunku.
    - Czy ma pan trochę scotcha? 
    Hakone przytaknął.
     - Przejął pan gusta imperatora! - powiedział sięgając po butelkę i napełniając do połowy dwie 
szklanki.
    Sten zaledwie umoczył usta. Hakone także prawie wcale nie pił.
    - Mówił pan coś o szczęśliwym zbiegu okoliczności, sir Hakone.
    - Tak. Sam zamierzałem skontaktować się z panem, kapitanie. - Gospodarz wskazał na pobliską 
szeroką kanapę. - Czy widział pan może moje przedstawienie? To wystawiane w przeddzień Dnia 
Imperium?
    - Niestety, byłem na służbie.
       - Z tego, co mówią krytycy, miał pan zapewne szczęście. W każdym razie, zabrałem się za 
następną pracę. Odkryłem coś niezwykle fascynującego. Czy zdaje pan sobie sprawę, że nikt nie 
napisał jeszcze historii pałacu imperialnego? - Sten udał ignorancję, potrząsnął głową i pociągnął ze 
szklanki. - Nie tylko  nigdy nie przedstawiono historii budynku, ale także nie utrwalono losów 
związanych   z   nim   ludzi   -   kontynuował   Hakone   tonem   sprawiającym   wrażenie   pisarskiego 
entuzjazmu.
    - Ciekawy pomysł.
     - Prawda? Mój wydawca też tak uważa. Jednak szczególną uwagę pragnę zwrócić na historię 
ludzi, a nie kamienia i technokracji. - Sten czekał. - Jak pan wie - ciągnął pisarz - jestem przede 
wszystkim   historykiem   wojskowym.   Mam,   mówiąc   szczerze,   własne   źródła   informacji.   Gdy 
skrystalizował  mi   się ten  pomysł,  przystąpiłem  do  rozmów   z osobami   związanymi   z pałacem. 
Dlatego też tak zależało mi na spotkaniu pana na przyjęciu u Marra i Senna. Uważam pana za 
postać   dość   szczególną,   kapitanie   Sten.   -   Szef   ochrony   imperatora   wyglądał   na   wysoce 
zainteresowanego. - Czy zdaje pan sobie sprawę, że jest pan najmłodszym  człowiekiem,  który 
kiedykolwiek dowodził strażą przyboczną naszego władcy?
    - Admirał Ledoh poinformował mnie o tym.
     - Zastanawiałem się, dlaczego został pan wybrany. Aby poznać odpowiedź, pozwoliłem sobie 
zajrzeć do pańskiego wojskowego dossier.
       Sten nawet się nie uśmiechnął. Wiedział, że jego sfałszowane dokumenty mogły oprzeć się 
każdym badaniom. Tylko głównodowodzący z Modliszki, sam imperator oraz generał łan Mahoney 
znali prawdziwy przebieg jego służby.
       - Pańskie dossier jest imponujące. Ani jednej kary, czy nagany. Najwyższe oceny w każdej 
dziedzinie, wszyscy dowódcy dają najlepsze rekomendacje, liczne bohaterskie czyny nagrodzone 
odznaczeniami.
    - Niektórzy po prostu mają szczęście - stwierdził Sten i dokończył drinka.
    - Jeśli mogę być szczery, kapitanie, to chyba zbyt dużo szczęścia - odparł Hakone, a po chwili  
milczenia dodał: - A co by pan powiedział, gdybym wyraził podejrzenie, że wszystkie pańskie 
wojskowe dane to tylko fikcja?
    - To zależałoby od okoliczności. Albo zafundowałbym panu drinka, albo zapewnił konieczność 
zrobienia transplantacji nosa.
    - Nie chciałem pana obrazić, kapitanie. Sugeruję tylko, że przydzielono panu obecne stanowisko 
za osiągnięcia w Korpusie Merkurego, lub w Sekcji Modliszki.
    - Korpus Merkurego? - Sten udał głupka. - Przepraszam, sir Hakone. Nigdy nie pracowałem w 
wywiadzie, natomiast o Modliszce słyszę pierwszy raz w życiu.
    - Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Zdaje się, że jednak pana obraziłem. Zmieńmy temat. Co 
pana tu sprowadza?
    Pisarz ponownie napełnił szklanki.

background image

       - Zatrudniał pan kiedyś doktora Hara Stynburna. - Sten spróbował podejścia z zaskoczenia. 
Gospodarz faktycznie zareagował, ale w sposób bardzo oczywisty. Po prostu upuścił na podłogę 
zakrętkę od butelki.
    - Cholera! Co ten idiota znowu zrobił?
    - Znowu? Sten udał mocne zdziwienie. - Muszę pana uprzedzić, że ta rozmowa jest nagrywana. 
Ma pan prawo do porady prawnej oraz lekarskiego nadzoru, zapewniającego, że nie działa pan pod 
wpływem przymusu fizycznego ani środków farmakologicznych.
        -   Dziękuję   za   ostrzeżenie,   kapitanie.   Nie   potrzebuję   tego   jednak.   Doktor   Har   Stynburn 
rzeczywiście   dla   mnie   pracował.   Przez   okres   czterech   primeańskich   miesięcy.   Po   tym   czasie 
zwolniłem go bez żadnych referencji.
    - Proszę kontynuować, sir Hakone.
        -   W   mojej   posiadłości   mieszka   i   pracuje   około   trzysta   osób.   Uznałem   więc   za   wygodne 
zatrudnienie domowego lekarza. Oto jedna z przyczyn, dla których zaangażowałem Stynburna. A 
wybrałem właśnie jego, ponieważ był weteranem. Służył w czasie Wojen Muellera, w bitwie o 
Saragossę.
    - Tak jak pan.
    - O, widzę, że moje taśmy zostały dokładnie przejrzane.
    - Dlaczego pan go zwolnił?
    - Cóż, uważałem Stynburna za naprawdę dobrego lekarza, ale przeszkadzało mu to, że zamknął 
się w przeszłości.
    - Nie rozumiem.
    - Chciał rozmawiać wyłącznie o swojej służbie wojskowej. I o tym, że czuł się zdradzony.
    - Zdradzony?
     - Wie pan, iż został relegowany ze służby? Uważał, że robił dokładnie to, czego wymagało od 
niego imperium, a kiedy już wywiązał się ze wszystkich zadań, posłużono się nim jako kozłem 
ofiarnym.
    - Imperium nie praktykuje ludobójstwa, sir Hakone.
       - Stynburn był innego zdania. W każdym razie, jego obsesja zaczęła działać mi na nerwy. 
Uznałem więc, że go zwolnię po wygaśnięciu wstępnego kontraktu.
       Sten zamierzał zadać kolejne pytanie, ale zrezygnował, widząc Hakone'a wpatrującego się w 
podłogę i gotowego mówić dalej.
    - Ja również na swój sposób zamknąłem się w przeszłości, nieprawdaż? - Pisarz wypił drinka.
    - Jest pan historykiem - odparł dyplomatycznie Sten.
    - Co pan sądzi o wojnie? - spytał niespodziewanie Hakone. 
    Stenowi cisnęła się na usta tylko jedna odpowiedź: wojna to jaskrawa głupota. Kapitan zachował 
jednak milczenie, gdyż wyczuwał, że rozmówca pragnąłby usłyszeć zupełnie co innego.
    - Ktoś kiedyś napisał - ciągnął Hakone - że wojna jest osią, wokół której obraca się życie. Myślę, 
że to prawda. Dla doktora Stynburna i, szczerze mówiąc, dla mnie była życiowym wydarzeniem. - 
Hakone podniósł dwie szklanki, zabrał karafkę z baru i ruszył w kierunku najbliższych drzwi. - 
Mógłbym panu opowiedzieć przebieg tego całego konfliktu, wolę jednak to pokazać.
    Hakone poprowadził Stena do pokoju bitwy znajdującego się na tyłach posiadłości.
    
    Wojny Muellera, które toczyły się niemal sto lat przed urodzeniem Stena, utwierdziły kapitana w 
przekonaniu, że tego typu konflikty są przejawem wyjątkowej głupoty. Światy Muellera zostały 
zasiedlone   zbyt   szybko   i   leżały   zbyt   daleko   od   imperium.   W   efekcie   nie   miały   one   żadnego 
wsparcia   ze   strony   mocarstwa,   posiadały   źle   określone   i   zaopatrzone   linie   handlowe,   a   do 
ostatecznego   upadku   przyczyniła   się   także   kompletna   ignorancja   zarządzającej   tymi   światami 
imperialnej biurokacji.
    W wojnie brały udział różne planety, jednak każda z nich walczyła pod sztandarem, na którym 
można by wypisać hasło: “wszystko, tylko nie to cholerne imperium". Zanim Wieczny Imperator 
się   zorientował,   że   Światy   Muellera   to   bomba   z   podpalonym   już   lontem,   było   za   późno   na 
jakiekolwiek pertraktacje. Władca musiał wysłać gwardię.

background image

     Ale nadmierny rozrost imperium niekorzystnie wpłynął także na wojsko. Bitwy w większości 
toczono na niewłaściwym terenie, z niewłaściwymi przeciwnikami i w niewłaściwym czasie.
        Do   dziś,   gdy  imperator   zaczynał   czuć   się  zbyt   pewnie,   wystarczało   mu   dla   przywrócenia 
właściwej,   ludzkiej   perspektywy   przejrzenie   dokumentów   związanych   z   Wojnami   Muellera. 
Najgorsza tragedia, bitwa o Saragossę, nastąpiła w momencie, gdy Światy Muellera były bliskie 
unicestwienia.
     Saragossa w ogóle nie powinna zostać najechana. Należało ignorować jej izolację i czekać, aż 
mieszkańcy sami poproszą o ponowne włączenie do imperium. Zamiast tego, wysłano całą Wielką 
Flotę i Siódmą Dywizję Gwardii. Zakładano, że inwazja przebiegnie szybko i sprawnie. Wojska 
imperialne miały po prostu wylądować na odosobnionej planecie, która mogła liczyć na pomoc 
jedynie paru zacofanych światów satelitarnych.
    Najazd okazał się jednak koszmarem.
        Wielkich   admirałów,   którzy   rozkazali   przystąpić   do   ataku,   nie   zastanowił   fakt,   że   wokół 
Saragossy krąży tylko jeden księżyc, chociaż wstępne raporty wywiadu donosiły o siedmiu. Na 
skutek takiej ignorancji zginęło niemal milion osób.
       Według planu żołnierze imperium mieli całkowicie opanować planetę. Transportowe gwardii, 
wspierane przez pięć okrętów wojennych,  ruszyły  ku jonosferze, kiedy wyjaśniła  się tajemnica 
brakujących księżyców.
     Wysadzono je w powietrze, tak ostrożnie, aby ich fragmenty pozostały na orbicie planetarnej. 
Następnie każdy kawałek większy od piłki baseballowej obsadzono Saragossańczykami, którym na 
odpędzeniu imperium zależało bardziej niż na utrzymaniu się przy życiu. Sytuacja przedstawiała się 
zatem tak, jakby siły inwazyjne starały się przebić przez pas strzelających asteroidów.
        Pierwszy   okręt   wojenny   został   podziurawiony   i   unieruchomiony   na   ponad   trzy   jednostki 
planetarne od powierzchni. Dowodzący inwazją - admirał floty Rób Gades - zdążył przenieść się z 
resztkami swojego sztabu na okręt dowodzenia, po to tylko aby zobaczyć,  jak cztery jednostki 
bojowe rozpadają się na kawałki.
       Na odwołanie wojska było już za późno. Nieprzyjaciel zniszczył większość statków, zanim 
zdążyły się one rozdzielić na kapsuły. Te, którym to się udało, weszły w atmosferę, ale pozbawione 
wsparcia, i atakowane wściekłym ogniem z powierzchni wytrzymywały zaledwie parę sekund.
     Wtedy - jak wyjaśnił Stenowi Hakone, przesuwając okręty po pokoju bitewnym - zniszczeniu 
uległ   jego   własny   patrolowiec.   Bitwę   zakończył   rozkaz   admirała   Gadesa:   -   Sauve   qui   peut   - 
ratujcie, co się da. Jednej trzeciej floty inwazyjnej udało się wyrwać z Saragossy.
    - Jednej trzeciej, kapitanie - powtórzył Hakone, wyłączając maszynerię. - Zginęło blisko milion  
ludzi. Czy taka przeszłość nie odciska piętna na całym życiu?
    Sten nieraz brał udział w treningach bitewnych i zawsze dochodził do wniosku, że wolałby nigdy 
nie doświadczyć “uroków" prawdziwej bitwy. Na myśl o swojej ewentualnej bohaterskiej śmierci 
doznał bolesnego skurczu żołądka. Zignorował jednak to nieprzyjemne doznanie i zdecydował się 
na bezpieczną odpowiedź głupka.
    - Nie wiem, sir Hakone.
    Ale czy rozumie pan teraz, dlaczego zatrudniłem Stynburna? Przeszedł przez to samo piekło co 
ja.
    Sten zauważył, że podczas tej obrazowej lekcji historii Hakone zdążył wypić pół butelki scotcha.
    - Przy okazji, kapitanie. Czy wie pan, co stało się z admirałem Gadesem.
    - Nie.
        -   Za   swoją,   cytuję   z   wyroku   sądowego:   “ucieczkę   w   obliczu   wroga"   został   pozbawiony 
dowództwa i zmuszony do przejścia na emeryturę. Uważa pan, że to sprawiedliwe?
    - Nie do mnie należy ocena takich rzeczy, sir Hakone. - Sten stanął na baczność. - Dziękuję za 
udzieloną informację. Czy mogę liczyć na pańską dalszą współpracę, gdybyśmy mieli jeszcze jakieś 
pytania?
    - Oczywiście - powiedział wypranym z emocji głosem gospodarz.
    Sten odczuł silną pokusę zagrania va banąue. Chciał zapytać, czy zwrot Zaarah Wahrid mówi coś 
Hakone'owi. Wyłączył jednak magnetofon, skinął głowa i skierował się do wyjścia.

background image

       Gdyby opuścił dom pisarza kilka sekund wcześniej, zauważyłby, jak jeden z ludzi Hakone'a 
przyczepia do grawilotu małe, plasowe pudełko.
    
    Hakone wrócił do biblioteki. Czekający na niego pułkownik Fohlee był wyraźnie niezadowolony.
    - Uważa pan, że popełniłem błąd - powiedział Hakone.
    - Po co, do cholery, mu pan to wszystko opowiadał! Kapitan Sten jest śledczym imperatora.
    - Robiłem rozeznanie, pułkowniku.
    - Jakie znowu rozeznanie?
    - Gdyby wykazał odrobinę zrozumienia, moglibyśmy uczynić go jednym z nas.
    - Ale namielił pan tylko ozorem i niczego nie uzyskał w zamian.
    - Pułkowniku! Za wiele pan sobie pozwala.
    - Przepraszam, sir.
        -   Kazałem   przymocować   nadajnik   do   grawilotu   kapitana.   Proszę   wysłać   za   nim   drużynę 
dezerterów. Mają zlokalizować kryjówkę Stena, a potem go zabić. To wszystko!
    Fohlee bezwiednie zasalutował, wykonał w tył zwrot i wyszedł, nie zastanawiając się nawet, skąd 
ta reakcja na rozkazujący ton człowieka, który nie nosił munduru od niemal stu lat.
    
    Rozdział trzydziesty piąty
    
       Monitor  komputera  lśnił w zaciemnionym  pokoju. W jednym  z rogów ekranu widniał  cel 
poszukiwań   -   zwrot   ZAARAH   WAHRID.   Pozostałą   część   powierzchni   pokrywały   ciągle 
zmieniające się linie informacji. W tej chwili komputer ustalał, czy nie jest to nazwa jakiegoś 
produktu handlowego.  Sprawdzał  wszystko,  co zostało  zarejestrowane w imperialnym  urzędzie 
patentowym od chwili jego założenia.
    Prowadząca polowanie Liz Collins nie odrywała wzroku od ekranu, usiłując odnaleźć jakiś punkt 
zaczepienia.   Jej   oczy   pilnie   śledziły   każdy   nowy   rząd   liter,   zatrzymywany   automatycznym 
kliknięciem. Elektroniczny mózg przedstawiał właśnie katalog przestarzałego sprzętu gospodarstwa 
domowego.
    Liz zmuszała się do skupienia uwagi na robocie. Spokojnie, kobieto, pomyślała. Jeśli ci się zdaje, 
że to jest nudne, to zgadnij co będzie następne. Jęknęła, kiedy wyświetliły się końcowe gwiazdki i 
pojawiła się nowa kategoria - “Obrona".
    Za plecami Collins zapanował nagle jakiś ruch. Policjantka usłyszała odgłos otwieranych drzwi i 
miękkie kroki. Gdy się obejrzała, zobaczyła Alexa, z dwoma kuflami pienistego trunku w dłoniach.
    - Może drinka? - zapytał. - Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam?
       - O, mój Boże, tak - odparła, myśląc o piwie. Spostrzegła zakłopotaną twarz Kilgoura, więc 
natychmiast się poprawiła. - To znaczy, nie. Nie, to znaczy... zgoda, chętnie się napiję.
    Przełączyła komputer na tryb automatyczny, uruchomiła sygnalizację i, podniósłszy się, wzięła 
kufel od Alexa. Ledwie pociągnęła mały łyk, a na jej twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia.
    - To nie jest zwykłe piwo! - Uśmiechnęła się lekko.
    - Piwo plus maleńki dopalacz - wyjaśnił Alex. - Dolałem odrobinę scotcha.
    Liz upiła trochę drinka, wyraźnie rozkoszując się jego smakiem.
    - Mmmm, nie mam absolutnie nic przeciwko temu. 
    Podeszła do pokrytej futrem kanapy, usiadła, założyła nogę na nogę i zaczęła obciągać spódnicę 
na kolanach. Przestała, ujrzawszy tęskny wzrok Alexa, gdy stopniowo znikał obnażony kawałek 
uda.
    - A co tam, do cholery!
    Poklepała miejsce obok siebie. Szkot, jakby budząc się nagle, potrząsnął głową, przeszedł kilka 
kroków dzielących go od kanapy i z wahaniem usiadł obok ponętnej kobiety. Uważnie studiował 
przeciwległą ścianę, bojąc się spojrzeć Liz w oczy.
    - Więc sądzisz, że uda się znaleźć ten cały Zaarah... coś tam? - powiedział w końcu.
    Panna Collins nie odezwała się nawet słowem. Pociągnęła tylko następny łyk.
    - To znaczy, że zapiep..., przepraszam, pracowałaś tak ciężko przez tyle...

background image

    - Alex - przerwała mu szeptem Liz.
    Odwrócił się i po raz pierwszy odkąd wszedł do pokoju, spojrzał bezpośrednio na Liz.
    - Tak?
    - Czy musimy rozmawiać?
    - Nie.
    - A zatem...
    Sierżant wreszcie pojął. Wyciągnął ręce, lecz wcześniej poczuł, jak obejmują go muskularne, ale 
dziwnie miękkie ramiona policjantki. Powoli osunęli się na kanapę.
    Liz już nie przejmowała się tym, że spódnica od munduru podjeżdża jej coraz wyżej i wyżej, i...
    Niewidoczny dla nich monitor komputera zaczął mrugać na czerwono. Cierpliwym pulsowaniem 
informował, że znalazł... znalazł... znalazł...
    Na ekranie widniał następujący napis:
     NOTA: JAMES, Dane Historyczne. OKRĘT WOJENNY: ZAARAH WAHRID (klasa Kwiat - 
zbudowano 14 sztuk).
     Tekst szedł dalej, informując o wymiarach statku, jego załodze, uzbrojeniu, dacie powstania i 
historii. Ostatnia wiadomość brzmiała następująco: Zaarah Wahrid zakończył swą chlubną karierę 
jako   okręt   flagowy   w   bitwie   o   Saragossę,   podczas   Wojen   Muellera.   Okręt   został   całkowicie 
zniszczony. Zginęło dziewięćdziesiąt procent załogi.
     Szczęśliwie dla kochanków, upłyną godziny, zanim przeczytają tę notę. Sprawa bowiem znów 
wróciła do punktu wyjścia. Zaarah Wahrid był statkiem, który już nie istniał.
    
    Rozdział trzydziesty szósty
    
    Sten podniósł grawilot z posiadłości Hakone'a i skierował go prosto do pałacu imperatora.
    Minąwszy granice miasta Fowler, kapitan zmniejszył wysokość pięćdziesięciu metrów. Jak dotąd 
wszystko   szło   zgodnie   z   przewidywaniami   Hakone'a.   Następnym   ruchem   Stena   powinno   być 
ustawienie kursu na bezpieczny dom w Ashley-on-Wye.
        Parę   setek   osób   mogłoby   jednak,   gdyby   żyło,   doradzić   historykowi,   żeby   nie   próbował 
przewidywać postępków Stena.
       Grawilot tylko  pozornie posiadał standardową imperialną konstrukcję. Człowiek instalujący 
nadajnik niestety nie zauważył stosunkowo wyszukanego osprzętu komputerowego.
       Sten włączył automatyczne sterowanie i zawisnąwszy nisko nad drzewami, sprawdził siebie i 
pojazd w poszukiwaniu pluskw. Na częstotliwości 22.3 Hz detektor zawył jak potępieniec. Sten 
odczepił kierunkowy transponder z deski rozdzielczej, po czym omiótł nim maszynę. Znalezienie 
nadajnika zajęło tylko parę sekund.
       Sten wrócił na fotel pilota, aby rozważyć  różne możliwości dalszego działania. Gdy podjął 
decyzję, włączył ręczne sterowanie i wzniósł się na tysiąc metrów. Ustawił nowy kurs - prosto nad 
Wielkie Morze Południowe. Było to, na kompasie, ponad osiemdziesiąt stopni magnetycznych od 
jego właściwego celu - “Blue Bhor". Sten dokładnie nie wiedział, w jakim celu zamontowano 
nadajnik, ale postanowił improwizować co najmniej przez parę tysięcy kilometrów.
    Nie trwało to tak długo.
    Radar odległości zaczął ostrzegawczo pikać. Jakiś obiekt zbliżał się do grawilotu od tyłu z dużą 
prędkością. Kapitan odwrócił się i spojrzał przez lornetkę.
       Pominąwszy pewne modyfikacje, pojazd Stena był standardowym, napędzanym generatorem 
McLeana   wozem   bojowym   o   wymiarach   dziesięć   na   pięć   metrów,   z   otwartymi   miejscami   dla 
czterech osób. Zbliżająca się maszyna także była typowym modelem imperialnego wozu bojowego, 
tylko   że   mniej   więcej   dwa   razy   większym   od   grawilotu   Stena,   przeznaczonym   dla   około 
dwunastoosobowego plutonu.
       W pojeździe zbliżającym się z prędkością około sześćdziesięciu kilometrów na godzinę Sten 
naliczył sześć osób. Postanowił ułatwić im zadanie i zwolnił nieco grawilot. Lecący z tyłu wóz 
również przyhamował.

background image

        Taktyczny   zmysł   Stena   automatycznie   analizował   sytuację:   mają   mnie   śledzić,   a   po 
zlokalizowaniu kryjówki zabić.
    Kapitan syknął i zatrzasnął podwójną uprząż zabezpieczającą.
       Rozwinąwszy pełną prędkość, wyłączył radar dopplerowski. W zwykłych wozach bojowych 
urządzenie to było włączone na stałe, dzięki czemu nawet kiepski pilot nie musiał się obawiać, że 
rozbije się o coś we mgle, dymie czy deszczu. No ale wóz Stena posiadał zmodyfikowany sprzęt.
    Szef ochrony imperatora uruchomił dodatkowy dopplerowski radar, który podał, że wóz plutonu 
podchodzi z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Bardzo wolne reakcje, uznał Sten.
       Zanim pilot pościgu uświadomił sobie co się dzieje, Sten wyrównał  wysokość  i ponownie 
szarpnął drążek, niemal wciągając go na kolana.
        Standardowe   grawiloty   nie   mają   możliwości   wykonywania   podobnych   manewrów,   więc 
ścigający   pilot   zapewne   gapił   się   w   zdumieniu,   gdy   wóz   Stena,   wywinąwszy   doskonałego 
immelmana, zaczął spadać prosto na jego maszynę.
    Nurkując ku swoim prześladowcem Sten widział przerażenie, panikę i poruszenie, jakie wywołał. 
Pilot odciął napęd i opadł, ledwo unikając, samobójczego, zdawałoby się ataku Stena.
    Wóz ludzi Hakone'a na moment stracił równowagę. Gdy już ją odzyskał, błyskawicznie wysunął 
wyrzutnie rakiet. Cztery atmosferyczne pociski powietrze-powietrze wystrzeliły z ogniem i dymem.
     Grawilot kapitana leciał już w odwróconej pozycji. Walcząc z przeciążeniem Sten szarpnął za 
dźwignię   zwalniającą   flary.   Wokół   aż   pojaśniało   od   wielokolorowych   fosforowych   płomieni. 
Sterowane na ciepło pociski posłusznie skierowały się na jaskrawą Tunę. Równoczesna eksplozja 
czterech   rakiet   wystarczyła,   aby   pilot   nieprzyjaciół   chwilowo   stracił   kontrolę   nad   pojazdem. 
Pozostali członkowie załogi wstrzymali ogień, zmuszeni do chwycenia się za poręcze. A wtedy z 
dymu runął w dół wóz bojowy Stena. Pilot plutonu w panice okręcił pojazd wokół jego osi, lecz 
szybko zrozumiał, że znów się spóźnił, widząc wóz Stena dokładnie ponad sobą.
        Potem   wydarzyło   się   coś,   czego   sześciu   bandziorów   nigdy   by   się   nie   spodziewało.   Sten 
przestawił swoją maszynę na automat, wypiął się z uprzęży zabezpieczającej i wskoczył prosto do 
pojazdu dezerterów.
    Kapitan zrobił salto, dobył nóż i wylądował na jednym z wrogów, miażdżąc mu obcasami klatkę 
piersiową. Opadł na kolana, unikając ciosu wymierzonego przez drugiego przeciwnika. Trzymany 
jak maczuga karabin opadł z hukiem, chybiając celu. Sten błyskawicznie się wyprostował i dwoma 
palcami wcisnął napastnikowi oczy w mózg. Gdy trup padał, Sten okręcił się wkoło. Jego nóż 
przeciął   nadgarstek   trzeciemu   mężczyźnie,   odcinając   mu   dłoń.   Z   okaleczonej   ręki   wytrysnęła 
fontanna   krwi.   Człowiek   wytrzeszczył   oczy   na   wypływającą   posokę,   zatoczył   się   i   wypadł   w 
nicość.   Sten   tego   nie   zauważył,   gdyż   kolejny   eks-pretorianin   zamierzył   się   na   niego   długim 
gwardyjskim nożem bojowym. Sten zablokował cios krystalicznym ostrzem, przecinając stopową 
stal. Czwarty mężczyzna  nie zdążył  nawet zareagować,  gdy okuty obcas Stena roztrzaskał mu 
czaszkę.
       Powietrze się zjonizowało. Sten upadłszy, ślizgał się po kratowanym metalu pokładu. Pocisk 
karabinu Willy'ego zagwizdał mu nad głową i zanurkował w kałużę krwi.
       Kapitan błyskawicznym  ruchem wysunął do przodu rękę uzbrojoną w nóż. Ostrze dosięgło 
piątego pretorianina i tuż poniżej pasa rozcięło mu rdzeń kręgowy. Śmiertelnie ugodzony najemnik 
Hakone'a spazmatycznie wygiął się w tył i runął na pilota, który usiłował uwolnić się z uprzęży 
wciąż trzymającej go w fotelu. Gdy pilot w końcu zdołał wstać, natychmiast został zaatakowany 
przez kapitana.
       Ten natomiast postanowił wziąć jednego żywcem i zadać mu parę bardzo poważnych pytań. 
Zamiaru jednak nie zrealizował, gdyż pilot wrzasnął i rzucił się w otchłań przez bok pojazdu, raz 
tylko spojrzawszy na cienką drzazgę metalu lśniącą w dłoni straszliwego zabójcy pięciu pretorian.
     Sten usiłował chwycić desperata, ale było za późno. Patrzył na przeraźliwie krzyczącą postać, 
koziołkującą w dół ku odległym parkom.
       Muszę wziąć się w garść... muszę wziąć się w garść, powtarzał sobie w myślach Sten. Gdy 
bojowe   szaleństwo   opadło,   kapitan   zaklął   siarczyście.   Usiadł,   nie   zwracając   uwagi   na   krew 
pokrywającą podłogę.

background image

        Po   chwili   powróciła   zdolność   racjonalnego   myślenia.   Sten   przyjrzał   się   pięciu   martwym 
mężczyznom. Haines może się czegoś o nich dowiedzieć - zdecydowała jakaś część jego umysłu. 
Mało ważne - podpowiedziała mu druga. Nie wierzysz chyba w zbiegi okoliczności? Pojechałeś do 
Hakone'a. Uraczono cię muzyką i tańcami. Gdy wyjechałeś, ktoś usiłował cię zabić.
        Biorąc   pod   uwagę   imperialne   pełnomocnictwa,   które   otrzymał,   Sten   miał   wystarczającą 
motywację,   aby   zaaresztować   Hakone'a   i   użyć   wszelkich   koniecznych   środków,   łącznie   ze 
skanowaniem mózgu, żeby zbadać jego powiązania ze spiskiem na życie imperatora.
    Było to jednak zbyt łatwe rozwiązanie.
     Z jakiegoś powodu wydawało się kapitanowi, że nikt tak popularny jak Hakone nie może być 
głową spisku.
    
    Rozdział trzydziesty siódmy
    
        Spowity   mgłą   długi,   lśniąco-czarny   statek   stał   na   lądowisku   niewiele   większym   od   niego 
samego. Aureole światła otaczały luki przeznaczone do ładowania towarów i okrętowania ludzi.
     To pole startowe figurowało w rejestrach Świata Prime jako taktyczno-pomocnicze lądowisko 
Floty Imperialnej, ale naprawdę korzystał z niego władca, gdy nie chciał, aby jego podróże zostały 
rozgłoszone przez wszystkie wideoekrany.
        Sam   okręt,   noszący   nazwę   Normandie,   był   równie   tajemniczy.   Według   rejestrów   został 
zbudowany jako statek handlowo-pasażerski. Jednak po trzecim rejsie wycofano z grafiku lotów tę 
luksusową, superszybką maszynę.
       Normandie z zewnątrz wyglądał na konwencjonalny liniowiec. W rzeczywistości zaś powstał 
jedynie po to, aby służyć imperatorowi zarówno do odbywania tajnych misji jak i do wypoczynku. 
Miał uzbrojenie niszczyciela floty, a napęd krążownika.
    Do obsługi doskonale zautomatyzowanego Normandie starczało mniej niż stu ludzi. Nie znaczyło 
to wcale, że statek był  ciasny.  Większą jego część zajmowały pomieszczenia Jego Wysokości. 
Dzięki ruchomym  grodziom oraz pokładom władca mógł  tam urządzać  prywatne  przyjęcia  dla 
siebie i dla damy, ale także imperialne spotkania na szczycie. - Okręt więc oficjalnie nie istniał, a w 
razie potrzeby przybierał tożsamość któregoś ze swych siostrzanych modeli.
    
    - Nie bądź taki delikacik, Marr. Tu z pewnością nie ma żadnych zanieczyszczeń.
    - Gadasz i gadasz - mruknął Marr i pociągnął nosem. - A ja ci mówię, że czuję spaliny z napędu.
       Marr i Senn byli prawdopodobnie jedynymi w historii dostawcami żywności, których służba 
bezpieczeństwa wpuszczała na pokład bez specjalnego badania.
    Stali przy Normandie, obserwując jak ich towar wjeżdża przenośnikiem we wnętrzności statku.
    - Dobra, więc jest zanieczyszczenie. Drażni ono twoje delikatne powonienie, ale co to za różnica 
dla ryb? Są zamknięte w pojemnikach.
    - Po prostu się martwię, czy tym Tahnijczykom zasmakuje nasza żywność - odparł Marr. - Nie 
chciałbyś chyba, żeby konferencja zakończyła się fiaskiem z powodu niestrawności?
     Nadejście subudar-majora Limbu przerwało ich poranną sprzeczkę. Oficer miał na sobie pełny 
rynsztunek   bojowy,  łącznie  z  karabinem  Willy'ego   i  kukri zwisającym  w pochwie  na  plecach. 
Zasalutował.
    - Te ryby - wskazał kontenery - nie są dla moich ludzi?
     - Nie, Chittahang. Mam dosyć dahlu, ryżu i steków sojowych, aby zmienić każdego z twoich 
naików w balonik, który sam zaczynasz przypominać.
    Chittahang odruchowo spojrzał na swój brzuch.
     - Świetnie. Ale zdradzę wam tajemnicę. Ta wypukłość to wcale nie mój przepełniony żołądek, 
lecz inne organy, które uznałem za stosowne zwinąć sobie nad paskiem.
    Uśmiechnął się, mrugnął i wrócił do nadzorowania załadunku swoich podkomendnych.
    - Marr, czy kiedykolwiek uda nam się przegadać tych małych, brązowych?
     - Pewnie nie - odparł przyjaciel, a po chwili wskazał na lądujące przy Normandie śmigacze i  
rzekł: - Oto przybył nasz nieustraszony wódz.

background image

    Z pięciu wielkich maszyn wysiadali ludzie.
    - Patrz, z imperatorem jest ten tłuścioch Sullamora - syknął Senn. - Po co go zaprosili?
     - A skąd ja mogę wiedzieć, kochanie? On jest imperialnym handlowcem, więc jego obecność 
pewnie ma jakiś związek z handlowymi układami między imperium a Tahn. Senn, czy na pewno 
wszystko gotowe?
        Wkrótce   po   tym,   jak   ustalono   spotkanie   imperatora   z   warlordami,   Marrowi   i   Sennowi 
powierzono   dostarczenie   żywności   na   konferencję.   Natychmiast   przeprowadzili   badania   nad 
gustami kulinarnymi Tahnijczyków, a w szczególności ich lordów. Na szczęście w XL wieku taśmy 
wideo z egzotycznymi kuchniami wciąż były popularne. Zaopatrzyli się we wszystko - począwszy 
od   żywych   krewetek   w   solance   i   skrobii,   skończywszy   na   wiecznie   rosnących   warzywach. 
Przygotowali   też   parę   niespodzianek,   gdyż   każdy  szef   kuchni   uważa,   że   może   poprawić   dietę 
innych.
       Na płycie zadudniły obcasy pretorian wybiegających z obwodu ochronnego. Pułkownik Den 
Fohlee, dowódca straży przybocznej imperatora, policzył podkomendnych i kazał im wmaszerować 
na pokład.
    - Czy zabraliśmy wystarczająco dużo jedzenia?
    - Owszem, mamy tyle skrobii i surowych protein, żeby karmić stu pięćdziesięciu pretorian przez 
millenium. - Oświadczył spokojnie Senn, a następnie zaczął po raz kolejny wyliczać, kogo muszą 
karmić podczas tej wyprawy: - Trzydziestu gurkhów. Załoga. Imperator... kto wie, co sobie zażyczy 
do   jedzenia.   Sullamora...   wydobyłem   kilka   przepisów   na   jego   ulubione   dania.   Zapasów   dla 
Tahnijczyków wystarczy, nawet jeśli żrą jak głodująca horda. Nie martw się więc, kochanie.
    - Tak, ale co my będziemy jedli?
    Senn nie dosłyszał pytania, gdyż jego uszy wypełnił świdrujący odgłos gongu wzywającego do 
wsiadania na pokład.
       Gdy do wnętrza wjechała resztka zapasów, luki okrętu zatrzasnęły się z hukiem. Śmigacze 
zwolniły pole startowe, napęd Yukawy zasyczał głośniej i Normandie wzniosła się w powietrze.
     Na orbicie miała się spotkać z eskadrą niszczycieli oraz krążownikiem. Imperialni piloci tych 
powietrznych okrętów wiedzieli tylko, że muszą eskortować jakiś statek do punktu przeznaczenia, 
dopilnować, aby nic mu się nie stało, i wrócić do bazy. Nawet nie przypuszczali, że na pokładzie 
chromowego liniowca znajduje się Wieczny Imperator, a już na pewno nie przyszłoby im do głowy, 
że spotkanie z tahnijskimi lordami to jedyna szansa uniknięcia międzygalaktycznej wojny.
    
    Rozdział trzydziesty ósmy
    
       Cała grupa zasiadła w ciszy wokół ogromnego  stołu w “Blue Bhor". Zapanowała  głęboka 
depresja. Haines coś bezmyślnie rysowała na swoim miniekranie. Siedzący po drugiej stronie Alex 
wydawał się dziwnie spokojny. Smutno patrzył na Liz, która właśnie wystukiwała na klawiaturze 
ostatnie polecenie.
    Gdy wszedł Sten z plikiem wydruków pod pachą, powitały go pełne oczekiwania spojrzenia.
    - Nie - powiedział. - Nic nie mam... Zdołałam zdobyć tylko jakąś przedziwną mapę...
    Ludzie znów ożyli. Sten zaczął rozdawać pliki papierów.
    - Jako śledczy nauczyłem się jednej rzeczy: jeśli utkniesz w martwym punkcie, wypisz sobie, co 
wiesz, a czego nie wiesz. - Spojrzał na kompanów z niewesołym uśmiechem i wzruszył ramionami. 
- W każdym razie wszyscy odnoszą wrażenie, że coś robisz.
    Zgromadzeni zaczęli studiować listę Stena. Fakty wyglądały następująco:
    
    1. Pierwszym celem spisku było zabójstwo imperatora. Wszelkie informacje wskazują na szeroko 
zakrojoną konspirację.
    2. Spisek trwa nadal. Jeśli nie, to skąd tajemnicze śmierci w pobliżu Soward? Zaginęli wyłącznie 
eks-pretorianie   i   pracownicy   pałacu.   Kapitana   Stena   zaatakowali   także   członkowie   straży 
przybocznej imperatora - w większości dezerterzy.  Fakt dodatkowy:  w ciągu ostatniego E-roku 
zniknęło co najmniej czterdziestu pretorian.

background image

        3.  W   spisek  prawdopodobnie   jest   uwikłany   ktoś  z   samego   pałacu.   To   tłumaczy   mnogość 
komputerowych tropów prowadzących z zewnątrz i znikających w środku dworu władcy.
    4. Powtarzam: spisek trwa nadal, a jego ostatecznym celem jest śmierć imperatora.
    
    - Jako gliniarz z pewnością czułabym się lepiej, wiedząc, że Jego Wysokość pozostaje pod ścisłą 
ochroną - wtrąciła Heines.
    - Akurat tyle udało się osiągnąć - powiedział Sten. - Imperator opuścił Świat Prime. Nie mogę 
wam powiedzieć dokąd się udał, ale jest całkowicie bezpieczny w otoczeniu zaufanych doradców 
oraz ochrony.
    - Dzięki bogu - westchnął Alex z ulgą. - Przestałem wierzyć tym cholernym pretorianom.
    - Czy imperator został poinformowany, jak głęboko siedzimy w drakhu? - zapytała Liz.
       - Nie - odparł Sten. - Ustaliliśmy całkowitą ciszę w eterze. Mogę skontaktować się z władcą 
jedynie w razie konieczności. W pałacu zainstalowano połączenie.
    Poczekali chwilę na ciąg dalszy, lecz Sten milczał, więc kontynuowali czytanie.
    
    5. Kai Hakone niewątpliwie jest jednym z głównych spiskowców. Dowody: miał powiązania ze 
Stynburnem,   z   którym   razem   brał   udział   w   bitwie   o   Saragossę.   Sten   został   zaatakowany 
bezpośrednio po przesłuchaniu podejrzanego.
    6. Zaarah Wahrid to kolejny związek z bitwą o Saragossę. 
    Pytanie - jaki istnieje związek między zniszczonym okrętem a spiskiem?
        7.   Czynnik   komplikujący   -   Hakone   trzyma   się   z   dala   od   pałacu.   Uchodzi   za   adwersarza 
imperatora. Władca niechętnie gości pisarza w swoich progach.
    
       - Kiedy zaaresztujemy tego  drania,  stary?  Wycisnę  mu  z bebechów  wszystkie  informacje, 
których potrzebujemy.
       - Nie ma szans, Alex - odparł Sten. - Żeby zniknęło zagrożenie, musimy zdjąć całą bandę 
spiskowców jednocześnie. Szczególnie zależy nam na pojmaniu człowieka z pałacu.
    - Jeśli weźmiemy teraz Hakone'a, to wszystko spieprzymy - zgodziła się Haines.
    Zebrani pochylili się nad kartkami, aby doczytać resztę.
    
       8. Czy należy szukać więcej informacji o Saragossie w archiwach? Czy tam znajdziemy ślad 
pomocny w rozwiązaniu sprawy?
    
     - Masz na to rok? - zadrwiła Liz. - Nie znam komputera w całym imperium, który poradziłby  
sobie szybciej ze sprawdzaniem tomów akt.
    - Więc zapomnijmy o tym - powiedział Sten.
    - Czy to wszystko? - zapytała Haines.
    - Niestety tak - odpowiedział Sten. - Musimy jeszcze tylko dokładnie sprawdzić Hakone'a.
    - Właśnie to robię - wyjaśniła Liz, wskazując na monitor.
    - Głupio z mojej strony sugerować coś ekspertowi.
    - Kiedy wszystko inne zawodzi, tylko głupi może coś zdziałać - stwierdziła z uśmiechem.
    - Na pewno Hakone ma gdzieś główną kwaterę - orzekł Sten. - Nie może przecież przyjmować  
spiskowców w domu ani spotykać się z nimi na rogach ulic.
    - Dom wakacyjny? - zaproponowała Haines.
    - Jakieś odległe miejsce? - dodała Liz, wstukując program: “Prywatny majątek. Nieruchomości".
        Collins   użyła   tego   samego   systemu,   dzięki   któremu   przebiła   się   przez   labirynt   korporacji 
Stynburna.
    - Ten gość fanatycznie interesuje się wojskiem - powiedział Alex. - Taka wskazówka może nam 
się przydać...
    Zanim zdążył skończyć, na ekranie pojawiła się odpowiedź. Zaarah Wahrid. Rejestr Nr KH173. 
Kotwicowisko 82. CZY DAĆ OPIS?
    - Tak, do cholery! - krzyknął Sten, podczas gdy Liz wpisywała polecenia.

background image

    Kai Hakone był właścicielem maleńkiego i mocno zużytego kosmicznego jachtu Zaarah Wahrid, 
zakotwiczonego w prywatnym porcie, odległym tylko o jakieś sto kilometrów od ,31ue Bhor".
    - Wejdź do komputera statku - rzuciła Haines.
    - Nie tak prędko, poruczniku - odparła Liz. - A co, jeśli jest zabezpieczony?
    - Racja - odezwał się Sten. - Za daleko dotarliśmy, żeby się teraz spieszyć.
    - Zapytam komputer, czy statek wymaga naprawy - oświadczyła Liz.
    Na ekranie pojawiła się negatywna odpowiedź.
    - Dobra, teraz coś mocniejszego, ale nie wzbudzającego podejrzeń.
    - Kiedy opuszczał port po raz ostatni - zaproponował Sten. Liz zastukała w klawiaturę.
    - Nie wcześniej niż przed rokiem. Sprawdzę rejestr podróży. To trochę potrwa, ale w ten sposób 
utrzymamy kontakt z Zaarah Wahrid. - Mała łódź zaczęła przeszukiwać swoje dane, podczas gdy 
Liz ostrożnie zapuściła kilka własnych sond. - Spójrzcie na to! - Policjantka wyświetliła jakieś 
parametry. - Ta zabaweczka dysponuje komputerem wystarczającym do obsługi liniowca;
    - Po co zainstalowano tak rozbudowany sprzęt na małym jachcie? - zapytała Haines.
    - Oho! Nie, nic z tego, ty cholerny stateczku. - Liz szybko się wyłączyła.
       - Ma też więcej min-pułapek, niż potrafisz wypić piw. - Te słowa skierowała do Alexa. - 
Zostałabym w jego systemie jeszcze przez moment, a co najmniej by mnie wykasował.
    Podenerwowany Sten opadł na krzesło.
    - Nic więcej nie wydobędziesz, Liz?
    - Nie, ale wyłudziłam klucz. - Zapisała go na kawałku papieru.
    Sten szybko wstał.
    - Dalej, Alex. Zdaje się, że musimy dokonać drobnego włamania.
    Skierowali się do drzwi.
    - Aha, kapitanie! - zawołała Collins.
    - Tak?
    - Chyba jest jeszcze coś, co powinieneś wiedzieć.
    - Dawaj.
    - Na pokładzie Zaarah Wahrid prawdopodobnie znajduje się bomba. I to całkiem spora.
    - Dziękuję.
    - Nie ma za co.
    Sten z Alexem opuścili towarzystwo.
    
    Rozdział trzydziesty dziewiąty
    
       Maleńki ścigacz był jednostką o niezbyt dużej wartości, ale swojego czasu ktoś włożył wiele 
troski   i   wysiłku,   aby   podwyższyć   jego   standard.   W   niewielkiej   kabinie   pilota,   wyłożonej 
plasdrewnem i zapełnionej hebanowymi meblami, teraz panował wręcz kosmiczny chaos. Wokół 
sprzętów leżały porozrzucane ubrania, walały się brudne pojemniki po jedzeniu, których obecnemu 
mieszkańcowi nie chciało się nawet wyrzucić do systemu odpadkowego.
     Tarpy leżał rozciągnięty na koi, z przymkniętymi oczyma i uśmieszkiem na twarzy. Całe ciało 
mężczyzny niemal całkowicie obsiadły koty. W innej epoce nazwano by te stworzenia dachowcami, 
Tarpy zaś określał je mianem portowców. Prezentowały wszelkie wyobrażalne rozmiary i kolory. 
Głaskając kudłate futerka zwierząt, Tarpy leniwie obserwował sytuację na Zaarah Wahrid - kupie 
złomu, zakotwiczonej o jakieś ćwierć klika od ścigacza.
    Tarpy usłyszał ciche mruknięcie, dochodzące spod jego lewego ramienia, więc uniósł się na tyle,  
aby   umożliwić   kociakowi   ucieczkę.   Mały   dołączył   do   rodzeństwa,   pożywiającego   się   przy 
wymionach mamy. Kocica natomiast urządziła sobie wygodne legowisko na brzuchu mieszkańca 
ścigacza.
       W zasadzie tylko dzięki tym kotom Tarpy pozostawał przy zdrowych zmysłach. Odkąd objął 
posterunek, wokół Zaarah Wahrid panował absolutny spokój. Po drugiej stronie jachtu kryli się 
dodatkowi strażnicy, ale Tarpy ograniczał z nimi kontakty do niezbędnego minimum. Uważał ich 
za wyjątkowych tępaków, których jedyną zaletą była gotowość do poniesienia śmierci na miejscu.

background image

    Na długich wachtach Tarpy wolał towarzystwo kotków.
        Poczuł   lekkie   mrowienie   w   lewym   uchu   i   usłyszał   ciche   pikanie.   Serce   zaczęło   mu   bić 
gwałtownie. Nareszcie coś się działo!
    Delikatnie wygrzebał się spod swoich ulubieńców i usiadł na koi. Włączył wizualny monitor, po 
czym zaczął wzrokiem przeczesywać teren.
        Przebadanie   kotwicowiska   nie   należało   do   trudnych   zadań.   Port   jachtowy   wyglądał   jak 
dwukilometrowej wysokości drzewo z licznymi konarami. Pień stanowiły sklepy, restauracje, stacje 
obsługi i paliwowe. Gałęziami były prywatne doki rejestrowe, przy których cumowały wszelkiego 
rodzaju  jednostki   -  począwszy  od  jachtów   o  rozmiarach  niemal   liniowców,  a   skończywszy  na 
małych łódeczkach.
    Przy boku Zaarah Wahrid Tarpy zauważył jakiś ruch. To Sten i Alex wyszli z cienia rzucanego 
przez wiszący w górze okręt. Dwaj mężczyźni pewnym krokiem ruszyli w kierunku jachtu. Tarpy 
uśmiechnął   się,   poznawszy   przybyszów.   Nacisnął   brzęczyk,   aby   zaalarmować   pozostałych 
członków ochrony.
    Podniósł się z koi i nałożył uprząż z bronią. Podszedł do drzwi, lecz w progu zatrzymał się na  
moment. Spojrzał na pootwierane pojemniki z żywnością, stojące na podłodze. Wystarczy jedzenia 
dla kotków, zanim upora się z intruzami.
    
    Alex raz jeszcze obrzucił wzrokiem kotwicowisko. Nikogo. Nawet jednego technika.
    - Dalej, stary. Robota czysta jak gacie królowej.
     Sten podszedł prosto do panelu śluzy przy wejściu, otworzył go, a następnie zaczął wstukiwać 
kod, który podała mu Liz. Wpisał pierwsze trzy cyfry. Czekał, aż komputer je sprawdzi i pozwoli 
mu kontynuować.
    - Przygotuj się do skoku, Alex. Nie wiadomo, co jest po drugiej stronie drzwi.
    Kilgour skinął głową, bacznie obserwując okolice. Poczuł dreszcz na plecach i napięcie mięśni, 
zanim jeszcze zauważył nadciągających dryblasów.
    - Mamy towarzystwo - syknął do Stena i szybko odsunął się od śluzy.
       Kapitan spojrzał akurat w chwili, gdy jakaś postać przeskakiwała od jednego zbiornika do 
drugiego. Alex wraz ze Stenem przeczekali parę sekund, jednocześnie rozglądając się za kryjówką i 
spokojnie odpinając już odbezpieczone karabiny Willy'ego.
    - Tam! - szepnął sierżant.
    Sten powoli odwrócił głowę w kierunku samotnie zbliżającego się Tarpy'ego.
        -   Potrzebujesz   pomocy,   kolego?   -   wycedził   Tarpy,   zbliżając   się   do   przybyszów   jakby   od 
niechcenia.
    Sten natychmiast zauważył, że ta niedbałość ruchów maskowała profesjonalizm Tarpy'ego. Nie 
szedł bezpośrednio na nich, ale zataczał łagodny półokrąg i w ten sposób zachodził nieproszonych 
gości nieco z boku.
    - Zbiornik z paliwem! - rzucił cicho Sten do Alexa. 
       Sierżant skinął, widząc, że Tarpy ustawiał się tak, aby w zasięgu znalazł się wielki kontener 
dostawczy. Po obu stronach słyszeli szuranie stóp bandziorów zajmujących pozycje.
    - Kilka szczurków - powiedział Alex.
    - Ile?
    - Cztery. Nie, pięć.
    Sten z wymuszonym uśmiechem zwrócił się do podchodzącego wroga.
    - Jak ci na imię, przyjacielu?
    - Tarpy, jeśli kogoś to interesuje.
    Sten kiwnął tylko głową, cały czas uśmiechając się głupkowato.
    - Pilnujesz tej kupy złomu?
    - Może - odparł Tarpy. - A o co chodzi?
    - Ja i mój partner szukamy jakiegoś taniego stateczku, który nadawałby się do remontu.
    Tarpy zrobił ironiczną minę.

background image

       - Do remontu  to on się z pewnością nadaje. Ale musicie  pogadać z właścicielem.  Dostać 
pozwolenie i takie tam.
    - Teraz! - krzyknął Alex.
    Sten podniósł karabin, wystrzelił do Tarpy'ego, padł na podłogę i przewrotką schował się za stal 
Zaarah Wahrid. W kadłub uderzył pocisk. Niemal w tym samym momencie kapitan usłyszał okrzyk 
bólu.
    - Miałem rację, stary - zawołał Alex z drugiej strony. - Było pięć szczurków. Teraz już zostały 
cztery.
    Tarpy z łatwością znalazł osłonę. Sten podwyższył ocenę jego profesjonalizmu jeszcze o punkt i 
zaczął rozglądać się za pozostałymi ochroniarzami. Na platformie poniżej zastukotały okute buty. 
Sten spojrzał przez szczelinę pomiędzy Zaarah Wahrid a grawilotem. W dole znajdował się wielki, 
kosztowny jacht. Tam czaił się jeden z dzikusów Tarpy'ego. Sytuacja przypominała grę w szachy 
przestrzenne. Wróg mógł nadejść dosłownie z każdej strony. Sten dał znak Alexowi. Sierżant miał 
się wziąć za lewą flankę, a Sten za prawą. Najpierw zajmą się przybocznymi  Tarpy'ego, szefa 
zostawią sobie na deser.
        Kapitan   usłyszał   głuchy  łomot,   gdy  kompan   skoczył   dziesięć   metrów   w  dół,   na   następną 
platformę cumowniczą. Nad Stenem znajdowała się drabina prowadząca na wyższy pokład. Przed 
wiatrem osłaniał ją stalowy, wygięty grzebień. Sten zrobił dwa kroki w bok, skoczył na drabinę i 
zaczął się wspinać. Miał ogromną nadzieję, że żaden z nieprzyjaciół nie zajął odpowiedniej pozycji, 
aby trafić go w odsłonięte plecy, gdy w małpim tempie sprintował na górę. Po karku przebiegł mu 
dreszcz, ale nie tracił zimnej krwi. Niemal natychmiast zauważył pośladki mężczyzny, znikające za 
kadłubem zacumowanego grawilotu. Dryblas starał się zajść Stena od góry. Kapitan przestrzelił 
spryciarzowi wnętrzności.
       Zaczaił się na chwilę, wyszukując wzrokiem następnego przeciwnika. Od razu też zdał sobie 
sprawę,   że   zapewne   postępuje   zgodnie   z   planem   Tarpy'ego.   Z   niezdarnego   skradania   się 
pomocników głównego strażnika wynikało w sposób oczywisty, że byli oni niewykwalifikowanymi 
fajtłapami. Na miejscu Tarpy'ego Sten użyłby ich jako zasłony dymnej dla siebie i w ten sposób 
przejąłby kontrolę nad sytuacją; to on wyznaczałby pole walki.
    Sten usłyszał szepty bezpośrednio nad sobą. Spojrzał na górny pomost, biegnący do platformy. 
Tarpy? Raczej nie. Poczekał, aż ucichną kroki. Ktokolwiek to był, znajdował się przy zbiorniku 
paliwa. Sten dostrzegł kanciastą sylwetkę uruchomionego robota paliwowego. Rozległ się odgłos 
jeszcze paru stąpnięć i człowiek powyżej zajął pozycję.
    Przepisy portowe zabraniały przebywania na pokładzie podczas uzupełniania oleju napędowego. 
Sten   ostrożnie   wycelował   w  zbiornik,   mając   nadzieję,   że   właściciel   łodzi   postępuje   zgodnie   z 
regulaminem i teraz przebywa z dala od swojej łajby.
    Płomienie eksplodowały we wszystkie strony. Sten zrobił jeden krok i zeskoczył z powrotem do 
Zaarah   Wahrid.   Instynktownie   przekoziołkował   po   upadku,   spodziewając   się   ostrzału.   Kiedy 
wstawał, obok bezdźwięcznie spadło coś czarnego. Zwęglony przedmiot okazał się ludzką głową. 
W miejscu ust ział czerwienią duży otwór.
       Sten ruszył z powrotem na dziób Zaarah Wahrid. Gdy ostrożnie wyjrzał zza rogu, spostrzegł 
Alexa poruszającego się w plątaninie powiązanych kabli. Kilgour, dostrzegłszy kapitana, pokazał 
uniesiony   kciuk.   Załatwił   dwa   kolejne   szczurki.   Stena   zaszczypało   prawe   przedramię.   Kapitan 
obejrzał rękę i zobaczył cieknącą po niej strużkę krwi. W którymś momencie walki ktoś go drasnął. 
Dziwne, jak działając pod wpływem adrenaliny, niczego się nie czuje, zastanowił się przez chwilę 
Sten.
     Cały czas myślał o Tarpym. Wiedział, że nadal toczy się gra wyłącznie dla zawodowców. Nie 
miał żadnych wątpliwości, iż główny strażnik ukrywa się tuż poza zasięgiem wzroku, czekając na 
dobrą okazję do strzału. Może czaił się na Alexa?
    Sten zauważył zmianę wyrazu twarzy przyjaciela i niemal równocześnie wyczuł kogoś za sobą. 
Obrócił   się,   usiłując   unieść   karabin,   ale   ranna   ręka   odmówiła   posłuszeństwa.   Rozpaczliwie 
spróbował uskoczyć...

background image

    Niestety, Tarpy już trzymał przeciwnika na muszce. Niedaleko za Stenem, w jednej linii, stał ten 
wielki facet, Alex.
    Doskonały szachowy układ, pomyślał Tarpy, pociągając za spust. Pierwszy strzał załatwi Stena, a 
potem wystarczy nie przerywać ognia i ten duży padnie niecałe uderzenie serca później.
       Tarpy poczuł nagle,  że robi mu  się zimno.  Był  to przeraźliwie  osłabiający rodzaj  chłodu; 
zaczynał   się   w   ramieniu   i   szybko   przenikał   całe   ciało.   Pod   strażnikiem   ugięły   się   kolana. 
Mężczyzna rozpaczliwie walczył o utrzymanie przytomności.
    Tarpy zauważył swój własny karabin leżący koło Stena. Na broni była zaciśnięta dłoń; jej palce 
zgięły się spazmatycznie i karabin wypalił.
    Tarpy przez ułamek sekundy zastanawiał się, czyja to ręka dzierży broń. Poczuł brzęczące wokół 
twarzy muchy. Spróbował je odegnać. Wtedy zobaczył własne ramię, z którego buchała czerwona, 
tętnicza krew.
    Aha, to ja trzymam karabin, pomyślał padając.
      Sten gapił się na zwłoki Tarpy'ego. Gdy uruchomił opasujący przedramię elektromagnes, nóż 
wskoczył na swoje miejsce. Z tyłu nadszedł Alex. Sten pozwolił przyjacielowi pomóc sobie wstać.
    - Miał nas obu. Wiesz o tym, nie? - powiedział, patrząc badawczym wzrokiem na Kilgoura.
    Alex ścisnął go lekko i popchnięciem skierował w stronę panelu śluzy Zaarah Wahrid.
    - Owszem, stary. Ale w końcu nikt nie jest nieomylny, nieprawdaż?
    Drzwi jachtu otworzyły się powoli, z głośnym skrzypieniem dawno nie używanego metalu. Sten 
zanurkował do wewnątrz, gdy tylko uznał, że zdoła się prześlizgnąć przez szczelinę. Alex odwrócił 
się i stanął na straży. W środku kadłuba znajdowała się mocno zniszczona maszyneria i plątanina 
zwisających kabli, które prowadziły donikąd. Kapitan ostrożnie kroczył przez pozostałości głównej 
kabiny w kierunku stanowiska pilota. Od razu zdał sobie sprawę, że tym statkiem nikt nie zamierzał 
latać. Lekko pchnął drzwi do kabiny pilota. Odpowiedziało mu tylko echo. Zerknął zza framugi i 
oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia. Ktoś wypalił laserem cały pulpit sterowniczy. W miejscu 
urządzeń nawigacyjnych  tkwił olbrzymi  komputer.  W odróżnieniu od pozostałych  pomieszczeń 
statku, tu lśniło czystością. Nawet w tej chwili maleńki robot odkurzający z szumem przebywał swą 
bezmyślną podróż wzdłuż głównego terminala. Wystrzeliwał przed siebie rzadką, spolaryzowaną 
mgiełkę, a potem skutecznie wsysał drobiny kurzu.
    Sten podszedł do panelu. Wciąż nie miał pojęcia, co uruchamia bornbę. W zasadzie martwił się 
tylko, kiedy to nastąpi. W ładunku wybuchowym na pewno zainstalowano jakiś zapalnik czasowy, 
chociażby dlatego, żeby zapobiec przypadkowemu zniszczeniu danych w komputerze.
    Kapitan wystukał na klawiaturze hasło: UWAGA! ZAARAH WAHRID!
       Ekran pojaśniał. IDENTYFIKACJA? Sten zawahał się i podjął szybką decyzję: HAKONE. 
Komputer trawił to przez chwilę, po czym wyświetlił: HAKONE, G.A.
       Sten odetchnął z ulgą. Potem, już bez wahania, zaczął wydawać kolejne polecenia. Zawsze 
istniało  ryzyko,  że   to  brak  natychmiastowej  reakcji   operatora   uruchamiał   bombę.  PRZEGLĄD 
PLIKÓW.   Komputer   zajął   się   tym   zadaniem,   wywołując   z   pamięci   nie   kończące   się   dane. 
Początkowo Sten nie mógł się zorientować, co widzi. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że to 
lista głównych podtytułów. Przez ekran przetaczały się setki napisów. Sten próbował skupić na nich 
wzrok. W końcu ujrzał: KOMITET WAHRID, SZCZEGÓŁY.
    Szybko przesunął kursor i zatrzymał ten dział.
    PODAĆ SZCZEGÓŁY - wstukał komendę.
    Ekran mrugnął dwukrotnie, a potem podał długi spis nazwisk i danych. W prawym rogu monitora 
ukazało się także coś jeszcze: pięć wielkich liter, tworzących jakieś tajemnicze słowo. GADES! 
GADES! GADES! Raz za razem pojawiało się to samo: GADES! GADES! GADES!
       Ciało Stena przebiegł dreszcz. Zapalnik bomby został uruchomiony.  Najwyraźniej, żeby go 
wyłączyć, operator powinien teraz wprowadzić kodową odpowiedź. Kapitan nie miał pojęcia od 
czego zacząć. Postąpił więc w sposób najbardziej logiczny, ale i niezwykle ryzykowny.
        Wlepił   wzrok   w   ekran,   koncentrując   się   na   rozmazanej   smudze   nazwisk,   liczb   i   innych 
szczegółów.

background image

     Zaczęła wyć syrena ostrzegawcza. Do wybuchu bomby zapewne pozostały już tylko sekundy. 
Sten   ciągle   jednak   stał   jak   zamrożony,   kumulując   w   umyśle   możliwie   najwięcej   informacji 
podawanych przez komputer. Był jedynie drobną przeszkodą, w niewielkim stopniu zakłócającą 
pracę mózgu. Kapitan cały czas czytał.
       Gdzieś poniżej usłyszał dziwne warczenie. Poczuł, że jakaś wielka ręka obejmuje go wpół i 
odrywa od podłogi. Widział wyłącznie wir danych, ale zdał sobie sprawę, że ktoś biegiem unosi go 
ze statku.
    Kiedy minęli drzwi, eksplozja światła wybuchła mu w twarz.
       Alex zatrzymał się na ułamek sekundy przed olbrzymim kontenerem załadowczym. Wyrzucił 
przyjaciela   wysoko   w   powietrze.   Kapitan   leciał   nad   kontenerem,   a   po   chwili   zobaczył 
niebezpiecznie szybko zbliżający się grunt. Potężny wybuch wstrząsnął okolicą, niemal całkowicie 
ogłuszając Stena.
    Otumaniony eksplozją, z trudem wracał do siebie. Nie wiadomo skąd tuż obok niego znalazł się 
Alex.
       Kilgour wolno stanął na nogi i otrzepawszy się z kurzu, pomógł kompanowi przyjąć pozycję 
wertykalną. W oddali skowyczały syreny.
     - Muszę z tobą pogadać, stary - powiedział Szkot. - Wcale mi się nie podoba twój obrzydliwy 
zwyczaj balansowania na granicy śmierci.
    
    Rozdział czterdziesty
    
        Teren  wokół  rezydencji   Hakone'a przypominał  bazę   wojskową.  Umundurowani  mężczyźni 
najpierw ładowali na grawiloty broń, a potem sami wsiadali do pojazdów. Wozy zaczęły powoli 
formować   szyk   bojowy.   Ludzie   w   uniformach   nie   byli   eks-żołnierzami;   cały   czas   grali   rolę 
imperialnego  wojska. Kiedyś  służyli  w korpusie  pretorian, zanim jeszcze  zostali nakłonieni  do 
dezercji. Przez długie miesiące używano ich do brudnej roboty.  Poruszali się szybko w swych 
szykownych czarnych mundurach. Hakone powinien być zachwycony. W końcu, po wielu latach, 
zaczęło się realizować jego jedyne marzenie! Jednak, jak większość rzeczy w jego życiu, działo się 
to w niewłaściwym momencie. Choć Haines i Collins sądziły, że wszystkie połączenia z Zaarah 
Wahrid   uległy   zniszczeniu,   jedna   linia   alarmowa   pozostała.   Kiedy   okręt   eksplodował,   Hakone 
wiedział o tym natychmiast.
       Historyk od razu prawidłowo ocenił sytuację. Zaarah Wahrid przestał istnieć, a wraz z nim 
przepadły wszystkie  dane  komputerowe.  Zgodnie   z  rozkazami   Hakone miał  ruszyć   dopiero  na 
sygnał   otrzymany   z   Normandie.   Okoliczności   jednak   uległy   zmianie   -   nie   było   łączności   z 
koordynatorem znajdującym się na pokładzie okrętu imperatora.
    Hakone przejął odpowiedzialność za dowodzenie i uruchomił swoich ludzi. Śmierć imperatora i 
tak była pewna, a najgorsze, co ich mogło spotkać, to konieczność wytrwania w miejscu przez 
pewien ograniczony czas.
    Pisarz zmusił się do odczuwania radości. Od dawna wiedział, że ma tendencje do zamartwiania  
się. Gdy wylądował jego osobisty wóz bojowy, zbiegł po schodach.
    - Zna pan drogę, sierżancie.
       - Nieraz ją przemierzyłem  w ciągu ostatnich lat - odparł siwiejący eks-pretorianin. Pojazd 
wzniósł   się   w   powietrze.   Pozostałe   grawiloty   podążyły   za   nim,   formując   nad   portem   Soward 
bojowy szyk rombowy.
    

background image

    Rozdział czterdziesty pierwszy
    
    Pilot, sprawdziwszy radar oraz czujnik odległości, odchrząknął z satysfakcją. Nacisnął przycisk i 
umieszczony na dźwigu fotel łukiem sprowadził go od szeregu przyrządów na poziom podłogi. 
Wypiął   się   z   uprzęży   i   wstał,   włączając   jednocześnie   monitor.   Odległy   o   lata   świetlne   pulsar 
błyszczał groźnie na ekranie. Tahnijski pilot usłyszał pomruk zaniepokojenia ze strony stojących 
przed nim lordów, przyciemnił więc obraz i ukłonił się nisko.
       - Wszystko idzie zgodnie z planem. Na ekranie mamy statki imperium. Spotkanie nastąpi za 
dziesięć godzin pokładowych.
    Lord Khirgiz z powagą odkłonił się pilotowi, po czym wymaszerował z mostka w towarzystwie 
pozostałych przywódców systemu Tahn.
    
    Pulsar, oznaczony w gwiezdnych katalogach symbolem NG 467H, był trzecim z kolei miejscem 
spotkania zaproponowanym imperatorowi przez Tahnijczyków. I jedynym zaaprobowanym przez 
Jego Wysokość. Władca wiedział, że pulsar gwarantował całkowitą ciszę radiową po obu stronach. 
Tak więc, jeśli zasadzki nie przygotowano wcześniej - a czujniki imperium wyeliminowały taką 
możliwość - to poza żądaniami tahnijskich dygnitarzy, przybyszów ze Świata Prime nie czekały 
tam żadne niespodzianki.
        Imperator   miał   poza   tym   asa   ukrytego   w   rękawie.   Jako   że   imperialna   technika   o   klasę 
przewyższała  tahnijską, na pulsarze zainstalowano  skomplikowane  połączenie  komunikacyjne  z 
samym pałacem. Imperator modlił się w duchu, aby linia ta została użyta przez Stena podczas 
szczytu.   Jeśli   kapitan   zdołałby   dorwać   głównego   spiskowca,   który   przypadkiem   spowodował 
śmierć Alaina, dużo łatwiej prowadziłoby się negocjacje.
        Normandie   i   towarzyszące   mu   okręty   już   wiele   godzin   temu   zlokalizowały   zbliżającą   się 
tahnijską flotę. Dokonały tego dzięki imperialnej supertajemnicy. Otóż Jego Wysokość nie tylko w 
pełni kontrolował sprzedaż paliwa, ale także je “kodował" przed dostarczeniem danemu odbiorcy. 
Tylko okręty władcy działały na czystej mieszance napędowej. Wszystkie inne pojazdy używały 
zmodyfikowanego   AM2.   Lecące   na   spotkanie   statki   tahnijskie   zostawiały   za   sobą   na   ekranie 
monitora fioletową mgiełkę.
       Imperator wyłączył podgląd w swojej kwaterze, spojrzał na Ledoha i wziął kilka głębokich 
wdechów.
    - No cóż, zaczynamy.
    
    Rozdział czterdziesty drugi
    
    - Skończyłeś, Sten? - zapytał delikatnie Alex.
     Sten zakaszlał i wyprostował się. Zbyt szybko; silny skurcz ponownie ścisnął mu wnętrzności. 
Kapitan zwymiotował po raz kolejny.
     - Dobra rada, stary - ciągnął Kilgour. - Kiedy poczujesz, że coś znów podjeżdża ci do gardła, 
szybko przełknij, bo inaczej wyplujesz swój własny żołądek.
    Sten w końcu doszedł do siebie. Opłukał usta nad zlewem i spojrzał na Szkota.
    - Odwdzięczę się za pańskie współczucie, sierżancie. Podczas testów sprawnościowych.
      Chwiejnym krokiem wszedł do wielkiego, centralnego pomieszczenia “Blue Bhor" i opadł na 
najbliższe krzesło, jako że świat znów zawirował mu przed oczyma.
     Z drugiej strony pokoju spoglądała na niego zmartwiona Haines, a także Rykor, której grube, 
wąsate oblicze wystawało znad krawędzi basenu.
    - Wiem, że skanowanie mózgu to wątpliwa przyjemność. - Alex nalał drinki dla Collins, Haines i 
siebie, po czym wyciągnął dzbanek w kierunku Rykor, ale pani psycholog przeczącym ruchem 
głowy podziękowała za trunek.
       - Co mamy? - wydusił z siebie Sten. W niecałe dwie godziny po eksplozji Zaarah Wahrid, 
kapitan z ociąganiem poddał się przeprowadzonemu przez Rykor badaniu; takiemu, jakie wcześniej 
przechodził Dynsman.

background image

    - Dysponujemy kompletną listą nazwisk konspiratorów - zaczęła Rykor.
    Sten odetchnął z ulgą.
    - Poprawka - wtrącił Alex. - Zdobyliśmy dane tylko pomniejszych spiskowców.
    - Cholera, same płotki! - zaklęła Haines. - A kto jest na szczycie?
    - To już wiemy - odparł Sten. Był bardzo, bardzo zmęczony. - Kai Hakone.
    - Mylisz się. - Rykor parsknęła przez wąsy.
    - Cholerni rzymianie! - przerwał ciszę Alex.
       Nagle Sten poczuł się o wiele lepiej... albo o wiele gorzej. Podniósł flaszkę i pociągnął trzy 
solidne łyki scotcha. Żołądek natychmiast zaatakował. Sten musiał skupić się na tym, żeby znów 
nie zwymiotować.
    Haines mruczała coś, przyglądając się swojemu starannie wyrysowanemu schematowi spisku.
       - Istniał bezpośredni kontakt między statkiem a pałacem - kontynuowała Rykor. - Niestety,  
końcówka w siedzibie imperatora nie była połączeniem informacyjnym, lecz wejściem terminala 
dowódczego.
       Sten zaczął wyrzucać z siebie przekleństwa, ale wkrótce się opanował i odzyskał zdolność 
logicznego myślenia.
        -   Jeżeli   Rykor   ma   rację,   to   nasz   “kret"   jest   człowiekiem,   którego   musimy   zdjąć,   zanim 
przyszpilimy resztę drobnicy.
    - Zgadza się.
     - A w tej chwili brak nam jakichkolwiek wskazówek. Należy zatem możliwie szybko dorwać 
Hakone'a i wydusić z niego informacje.
     - Błąd - orzekła krótko Rykor. - Możliwe, że istnieje jedna wskazówka. Poza tym Hakone jest 
blisko szczytu; czy nie powinniśmy więc założyć, że każdy zamach na tego cholernego historyka 
spowoduje   rozpierzchnięcie   się   spiskowców,   podczas   gdy   nasz   ptaszek   zostanie   bezpieczny   w 
pałacu?
    - Ale... - zaczął Sten i nagle zareagował. - Rykor, jaka wskazówka, do diabła?
    - Bomba w komputerze.
       - Gades. - Sten przypomniał sobie słowo, które pojawiło się na ekranie komputera Zaarah 
Wahrid.
    - Spróbuj wyraźnie zaakcentować pierwszą sylabę - ciągnęła Rykor.
    Haines, Collins i Alex gapili się na panią psycholog, nic nie rozumiejąc. Tylko Sten wiedział, że 
Hakone użył tego nazwiska, opisując mu bitwę o Saragossę.
    Rykor pozwoliła sobie na przyjemność zanurkowania, ale zanim Sten zdążył cokolwiek wyjaśnić 
kompanom, wynurzyła się i powiedziała:
       - Druga sprawa. Spiskowcy uparli się, żeby nadawać swoim knowaniom znaczące nazwy. Po 
trzecie.   Bitwa   o   Saragossę   w   jakiś   sposób   łączy   wiele   tajemniczych   wydarzeń,   jakie   zaszły 
ostatnimi czasy.
       - Collins - warknął Sten. - Wyszukaj  w komputerze  faceta o nazwisku Gades. Był  chyba 
admirałem na Saragossie. Chcę wiedzieć wszystko o tym draniu: czy żyje?, gdzie jest?, i czy to 
właśnie jego szukamy?
    Już skierowała się do najbliższego terminala.
       - Niech pani uważa, sierżancie. W tych aktach mogą być  miny-pułapki - ostrzegła Haines, 
podążając za swoją współpracowniczką.
       Ponieważ żołądek już przestał urządzać dzikie harce, Sten uznał, że zasłużył na następnego 
drinka.
    Alex podszedł do zbiornika Rykor i spojrzał na nią z należnym szacunkiem.
    - Skoro ty, dziewczyno, nie pijesz, to nie wiem, jak moglibyśmy cię nagrodzić. Może rybką?
    Rykor wyskoczyła w górę, rozbryzgując płetwami słoną wodę po całym pokoju. Sten obawiał się 
przez chwilę, że dostała ataku konwulsji.
    - Sierżancie Kilgour! - zdołała wreszcie wykrztusić, gdy opadły fale. - A ja zawsze uważałam, że 
ludzie są pozbawieni poczucia humoru. Porządny z ciebie człowiek.

background image

    - Nareszcie ktoś się poznał na twoich żartach - powiedział Sten, obejmując sierżanta ramieniem. - 
Następną misję odbędziesz w roli morsa.
    
    Niestety, nie sprawdziło się proste rozwiązanie Stena.
    Admirał Rób Gades od dawna już nie żył. Zginął z własnej ręki, trzy lata po tym jak sąd zwolnił  
go   ze   służby.   Choć   materiał   dowodowy   świadczył,   że   wydany   przez   Gadesa   rozkaz   odwrotu 
uratował trzecią część floty inwazyjnej, to władza imperium najwyraźniej nie miała nastroju do 
wysłuchiwania tłumaczeń przegranego. Admirałowi nie odebrano stopnia, odznaczeń i nie wysłano 
go do karnego batalionu, ale nie pozwolono mu zostać w czynnej służbie. Za otrzymaną odprawę 
kupił małą planetoidę w granicznym systemie i urządził ją dosyć luksusowo. Potem zniknął. Statek 
pocztowy, oblatujący planetoidy trzy razy do roku, odkrył ciało Gadesa w sześć miesięcy po tym, 
jak zdymisjonowany admirał nadział się na własną, paradną szablę.
       Epizod na Saragossie stanowił jedyne niepowodzenie w karierze Gadesa. Pośród młodszych 
oficerów tylko on został promowany do rangi admirała.
       Syn oficera Floty Imperialnej... Wyśmienita opinia na stażu... Przyjęty do akademii tuż po 
przekroczeniu wymaganego minimum wiekowego... Czwarty na swoim roku... Służba na okrętach 
taktycznych, niszczycielach; adiutant wybitnego admirała, wyższy oficer na krążowniku, dowódca 
flotylli   niszczycieli,   absolwent   Akademii   Sztabu   Generalnego,   wysłannik   wojskowy   w   trzech 
ważnych misjach dyplomatycznych; dowódca nowego okrętu wojennego, a w końcu admirał.
    - Szczęście mu dopisywało do ostatniej chwili - zauważył Alex.
    Sten skinął głową.
    Rykor syknęła. Biorąc pod uwagę budowę jej wiązadeł głosowych, wyszło to raczej jak okrzyk 
kibica Bronxu, ale intencje były oczywiste.
    - Rozczarowujecie mnie - zwróciła się do Stena i Alexa. - Mahoney mi mówił, że wy... - chciała 
powiedzieć: żołnierze Modliszki; powstrzymała się jednak, niepewna, czy Haines i Collins o tym 
wiedzą. - ... ludzie nie wierzycie w szczęście.
    Sten spojrzał na Kilgoura.
       - Ten zjadacz krabów chyba  trzyma  w zanadrzu jakąś niespodziankę - zasugerował Szkot, 
obserwując zachowanie Rykor. - Pozwólmy więc pani psycholog rozkoszować się swoim triumfem.
       Rykor jeszcze przez moment potrzymała mężczyzn w niepewności, po czym zaczęła mówić 
dalej.
    - Kto rekomendował Gadesa do tej ekskluzywnej szkoły wojskowej? Kto zasugerował pewnemu 
admirałowi,   że   porucznik   Gades   byłby   świetnym   adiutantem?   Kto   wyznaczył   mu   dowództwo 
flotylli? Kto załatwił mu te lukratywne przydziały dyplomatyczne? Jedna osoba.

        Sten   przejrzał   dane   Gadesa,   czytając   podpisy   pod   tymi   wspaniałymi   rekomendacjami   i 
służbowymi delegacjami.
    - O, Boże - wyszeptał cicho.
    Stopień, a nawet charakter pisma zmieniał się w ciągu lat, ale nazwisko zawsze było to samo -  
Ledoh. Mik Ledoh, kanclerz imperialny i człowiek stojący najbliżej władcy.
    - Teraz już wiemy, kto znajduje się na szczycie spisku, nieprawdaż?
    - Ale dlaczego Ledoh? Co, u diabła, miał on wspólnego z Gadesem?
    Rykor uruchomiła swój własny terminal komputerowy. POLECENIE: PORÓWNAĆ LEDOHAI 
GADESA. ODSZUKAĆ WSZYSTKIE PODOBIEŃSTWA.
    Komputer pracował dość długo, lecz w końcu znalazł cechy łączące dwóch mężczyzn... w kodzie 
genetycznym.
    
     Pomysł królobójstwa czasem powstaje z błahych powodów; błahych w każdym razie dla osób 
bezpośrednio nie zaangażowanych w sprawę. Filip Macedoński zginął, bo wolał uprawiać sodomię 
publicznie, a nie w samotności. Karol I ocaliłby zapewne głowę, gdyby był grzeczniejszy dla kilku 
burżujów. Trocki mógł być mniej jadowity.  Mao III z Imperium Panazjatyckiego żyłby dłużej, 

background image

gdyby nie upodobał sobie córek swoich najwyższych urzędników, jako towarzyszek do łóżka. I tak 
dalej.
        Równie   nieznaczne   fakty   miały   wpływ   na   decyzję   Mika   Ledoha   dotyczącą   zgładzenia 
Wiecznego   Imperatora.   Pierwszą   logistyczną   funkcją   Ledoha   było   stanowisko   oficera 
zaopatrzeniowego w odległej bazie Floty Imperialnej.
    Planeta, na której znajdowała się ta placówka, leżała poza granicami imperium czyli rzec można: 
na   końcu   świata.   Mimo   to   panował   na   niej   istny   raj.   Ludzie   odbywający   tam   służbę   wiedli 
przyjemne życie na zalanych słońcem tropikalnych wyspach. Ponieważ do jedynych zadań bazy 
należała   obsługa   jednostek   patrolowych,   zachęcano,   aby   do   wydelegowanych   osób   dołączały 
rodziny.
    Z powodu braku personelu misje obsługi patroli zajmowały wiele czasu. Patrolowce znikały na 
cztery miesiące, a czasem na dłużej, zanim powróciły do bazy. Osoby pracujące tym systemem 
dostawały równie długi urlop w ramach rekompensaty.
    Poza uzupełnianiem paliwa i utrzymywaniem floty patrolowej, niedużo było roboty dla żołnierzy 
i żeglarzy wysłanych na tę tropikalną planetę. Znudzeni ludzie potrafią wymyślić najdziwniejsze 
rzeczy, aby popaść w tarapaty. Przystojny porucznik Ledoh znalazł jeden z najbardziej klasycznych 
sposobów na przysporzenie sobie kłopotów - zakochał się w żonie przełożonego oficera.
       Wybranka Ledoha prezentowała typ poszukiwaczki mocnych wrażeń, romantyczki i realistki 
jednocześnie.   Po   dwóch   miesiącach   romansu,   a   na   dwa   tygodnie   przed   powrotem   jej   męża   z 
długiego patrolu i przeniesieniem go na inną placówkę, kobieta poinformowała młodego oficera, że 
jest z nim w ciąży. Gdy Ledoh siedział zszokowany, ona wyliczyła mu swoje pozostałe decyzje. 
Mówiła, że urodzi to dziecko; kocha Ledoha i nigdy go nie zapomni, ale w żadnym razie nie opuści 
swojego wspinającego się po szczeblach kariery męża dla młodego oficera zaopatrzeniowego.
        Pierwsze   prawdziwe   miłości   zawsze   łamią   serca.   Ta   kobieta   zdołała   jednak   sprawić,   że 
wspomnienia stały się dla Ledoha jeszcze bardziej bolesne. Nigdy więcej jej nie zobaczył, ale udało 
mu się cały czas śledzić ją oraz swojego syna.
       Mąż owej damy szybko się wypalił i został kolejnym  nadużywającym  alkoholu kowbojem 
patrolowców.   Ledoh   łudził   się,  że...   Nigdy  jednak   nie   opuściła   tego   mężczyzny.   Najlepsze   co 
Ledoh mógł zrobić, to zająć się karierą syna. Był zachwycony, kiedy się dowiedział, że chłopiec od 
dzieciństwa chciał podążyć w ślady swojego ojca. Ledoh dokonał niezbędnych rekomendacji.
       Kiedy Rób Gades kończył akademię wojskową, bardzo dumny Mik Ledoh przyglądał się z 
widowni, jak jego syn otrzymuje wyróżnienie. Nigdy jednak nie zdołał zbliżyć się do Roba.
    Pewnego dnia, przyrzekał sobie, znajdę sposób, aby wyjawić mu prawdę.
        Nastały   jednak   Wojny   Muellera.   Ledoh   dowodził   operacją   lądowania   w   Systemie   Crais. 
Powiodło mu się doskonale; w przeciwieństwie do Roba Gadesa, którego po Saragossie zwolniono 
ze służby.
    Ledoh oprotestował decyzję rady; niestety bez skutku.
       Chciał wówczas pójść do swojego syna i pocieszyć go, że wcześniej czy później imperialni 
decydenci odzyskają zdrowy rozsądek.
    Początkowo nie potrafił jednak znaleźć słów.
    Potem było już za późno. Rób Gades popełnił samobójstwo.
    Dwa tygodnie po otrzymaniu wiadomości o śmierci syna, Ledoh poprosił o przeniesienie w stan 
spoczynku, czym zszokował wysoko postawionych członków Floty Imperialnej. Jako że lądowanie 
na Crais było jednym z nielicznych jasnych punktów w Wojnach Muellera, istniała bardzo realna 
szansa, że Ledoh zostanie Wielkim Admirałem.
    Gdyby wtedy ktoś wiedział o powiązaniach Ledoha z Gadesem, spisek nie doszedłby do skutku. 
Ale Mik trzymał się starej i głupiej wojskowej zasady - nigdy nic nie wyjaśniać, nigdy się nie 
skarżyć.
    Ludzie, którzy większość życia spędzili w towarzystwie, nie radzą sobie z samotnością. Pod tym 
względem   Ledoh   nie   stanowił   żadnego   wyjątku.   Emerytura   dała   mu   wyłącznie   czas   na 
rozpatrywanie   przeszłości.   Długotrwałe   rozmyślania   przywiodły   starego   Mika   do   wniosku,   że 

background image

przyczyną śmierci Roba Gadesa, zepsucia narastającego w imperium od zakończenia wojen oraz 
jego osobistego nieszczęścia był sam Wieczny Imperator we własnej osobie.
    Szósty tom historycznych wywodów Kaia Hakone'a, zbudowanych na założeniu, że admirał Rób 
Gades, bohater bitwy o Saragossę, stał się kozłem ofiarnym, dostarczył iskry zapalnej.
    Cała reszta układała się w logiczną całość. Ledoh wykorzystał powiązania ze starymi kumplami, 
powrócił do służby w domu imperatora, skaptował bystrego pułkownika Fohlee, zaprzyjaźnił się z 
Hakone'em i w końcu zbudował konspiracyjną siatkę. Dwie policjantki, dwóch żołnierzy i jeden 
morsowaty psycholog siedzieli w pokoju nad wiejskim pubem, wpatrując się w wyświetlone na 
ekranie informacje o dwóch osobach - ojcu i synu.
       W epoce, gdy przeszczepów kończyn dokonywano tak powszechnie jak transfuzji, a medycy 
potrzebowali wyczerpujących danych, aby zapobiec odrzutom, kod genetyczny każdego członka 
imperialnej armii był odnotowywany automatycznie - jak grupa krwi tysiąc lat wcześniej.
    Sten podniósł się w końcu, rozważył możliwość wypicia drinka i odrzucił ją z żalem.
      - Rozkazy dla grupy - powiedział. - Haines, potrzebuję pełnego oddziału uderzeniowego. Kai 
Hakone   ma   być   aresztowany   natychmiast.   To   nakaz   imperialny.   Wszystkich   pozostałych 
spiskowców z listy Rykor zdjąć i trzymać w odosobnieniu. Sierżancie Kilgour.
    - Sir!
    - Udajemy się do pałacu.
    Sten z Alexem ruszyli do jedynego połączenia komunikacyjnego z imperatorem.
    
    Rozdział czterdziesty trzeci
    
    Strój pretorian pilnujących bramy Arundel powinien zaalarmować Stena, że coś nie gra. Ale fakt, 
iż  dwaj   strażnicy byli  ubrani  w  paradne  mundury,   zamiast   w  zwykłe   polowe,  umknął   uwadze 
zarówno   jego   jak   i   Alexa.   Poza   tym   nic   nie   zdradzało   rewolty.   Wokół   kręcili   się   urzędnicy, 
dygnitarze szemrali po kątach, a pałac wyglądał całkiem zwyczajnie.
    Wszystko wydawało się w porządku, dopóki Sten z Alexem nie wysiedli z windy na prywatnym  
poziomie imperatora. Wtedy właśnie Szkot zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak.
    - Kapitanie, gdzie są pańscy gurkhowie? - spytał.
    Sten pojął zagrożenie. Gurkhowie, których imperator nie zabrał ze sobą na Normandie, powinni 
patrolować korytarze. Jednak członków osobistej ochrony władcy, nie wiedzieć czemu zastępowali 
pretorianie, wszyscy w pełnym wyposażeniu bojowym gwardii.
       Kapitan zorientował się w sytuacji zbyt  późno. Z alkowy wyskoczyło  czterech pretorian z 
karabinami Willy'ego gotowymi do strzału
    - Chłopaki - zaczął Alex. - Robicie błąd.
       W tym momencie z biura kanclerza wyszedł umundurowany Kai Hakone. Uprzejmie skinął 
przybyszom głową.
    - Kapitanie Sten, sierżancie Kilgour! Jesteście aresztowani.
    
    Rozdział czterdziesty czwarty
    
       NG 467H był wirem oślepiającego światła i wyjących  zakłóceń. W białym cieniu krążącej 
neutronowej gwiazdy wisiały ukryte dwie floty.
    Normandie oraz okręt wojenny Tahnu trwały bez ruchu, a wokół nich mrowiły się statki eskorty i 
wsparcia.   Jako   że   pulsar   uniemożliwiał   użycie   konwencjonalnych   metod   nawigacji,   okręty 
manewrowały korzystając  z komputerowych  tablic  prawdopodobieństwa, używanych  zazwyczaj 
tylko   do   szkolenia   nawigacyjnego   i   symulowanych   bitew.   Załogi   okrętów   komunikowały   się 
między   sobą   albo   za   pomocą   statków   patrolowych,   albo   bezzałogowych   torped   przenoszących 
informacje.
      Świetnie wyszkoleni tahnijscy oraz imperialni piloci potrafili operować maszynami, mając do 
dyspozycji   jedynie   dane   przekazywane   przez   przyrządy   pokładowe.   Jednak   w   tak   niewielkiej 
odległości   od   NG   467H   większość   urządzeń   stała   się   bezużyteczna.   Posługując   się   wyłącznie 

background image

komputerowymi namiarami, krążowniki manewrowały wokół olbrzymich korpusów Normandie i 
okrętu tahnijskiego. Ludzie siedzący za sterami mieli nadzieję, że żaden z tych dwóch cholernych 
pojazdów nie zmienił orbity. Niszczyciele i patrolowce przebiegały ciągle zmieniające się trasy, za 
punkt odniesienia przyjmując miejsce przecięcia linii wyznaczonych przez trzy najbliższe gwiazdy.
    Bliskość NG 467H działała niczym idealny tłumik. Dwa lewiatany z towarzyszącą im drobnicą 
były tak ślepe, jakby znajdowały się na dnie głębiny.
   

 

Księga piąta

    
CZERWONA MSZA
    
    Rozdział czterdziesty piąty
    
    Sten leżał na pryczy, rozmyślając.
     Po aresztowaniu Alexa odstawiono do lochu, gdzie już byli gurkhowie. Stena natomiast tylko  
zatrzymano   w   jego   własnej   kwaterze.   Początkowo   zdziwiło   to   kapitana,   ale   po   przemyśleniu 
sprawy uznał, że ten ruch miał jednak sens, przynajmniej z punktu widzenia Hakone'a.
    Hakone najwyraźniej planował nawet bardzo odległe posunięcia.
    Pomimo to, jako uczestnik niejednego zamachu stanu, Sten uważał, że Hakone postępował zbyt 
pewnie siebie. Gdyby on był na miejscu tego szalonego historyka-weterana, rozkazałby natychmiast 
rozstrzelać wszystkich pojmanych, a wyjaśnieniami martwiłby się później.
    Stena trzymano co prawda w kwaterze - jak każdego aresztowanego oficera imperium - ale jego 
pokój   dokładnie   przeczesano   w   poszukiwaniu   broni.   Przed   drzwiami   zaś   postawiono   trzech 
uzbrojonych eks-pretorian. Jedynym orężem, jakim dysponował kapitan, był niezauważony przez 
nikogo nóż ukryty przy ramieniu.
       Sten powoli dochodził do nieprzyjemnej konkluzji, że długo nie pożyje. Sprawdził już swoje 
pliki   map,   ale   najbliższe   pomieszczenie   z   dostępem   do   zamaskowanych   przejść   oraz   tuneli 
znajdowało się w odległości przynajmniej pięćdziesiąt metrów od kwatery.

    Nad ucieczką przez okno nawet się nie zastanawiał. Zakładał bowiem, że Hakone ustawił poniżej 
paru snajperów, na wypadek gdyby więzień próbował jednak wydostać się tą drogą.
    Myśl, Sten. Myśl, rozkazywał sobie w duchu. Załóżmy, chociaż to głupie, że zdołasz wymknąć  
się przez drzwi, unieruchomić trzech strażników i dotrzeć do tajnych korytarzy.
    Dobrze.
       Później skierujesz się do pokoju radiowego, gdzie jest jedyna sieć komunikacyjna łącząca z 
Normandie. Przypuśćmy też, że wystarczy ci czasu na przekazanie ostrzeżenia imperatorowi, że 
informacja dojdzie do statku i że nie przechwyci jej Ledoh.
    Znów cholernie mało prawdopodobne.
    Ale załóżmy to, stary. Załóżmy. Co dalej?
    Wtedy właśnie Hakone cię zabije. Potem, miejmy nadzieję, wróci imperator, odbije swój pałac, a 
potem zostaniesz odznaczony.
    Dostaniesz wielki medal.
    Stenowi nigdy nie zależało na Krzyżu Galaktycznym. Szczególnie przyznanym pośmiertnie.
    Znów natężył umysł. Do cholery, człowieku. Nie potrafisz nawet wydostać się z tego pokoju.
    Rozległo się walenie do drzwi. Raptownie wyrwany z rozmyślań, Sten skoczył na równe nogi.
    - Stań tyłem do ściany, dokładnie na wprost drzwi. Szef ochrony imperatora usłuchał.
    - Jesteś pod ścianą?
    - Tak.
    - Jeśli już wejdę i natychmiast cię nie zobaczę, rzucę granat. 

background image

    Po chwili w progu stanął mężczyzna, którego Sten uważał za swego głównego strażnika. W dłoni 
trzymał odbezpieczony granat. Dwaj pozostali wartownicy trzymali się nieco z tyłu, z uniesionymi 
karabinami.
    Za nimi widniała sylwetka Kaia Hakone'a.
     Sten trwał bez ruchu. Strażnicy obstawili go w bezpiecznej odległości, a Hakone wkroczył do 
pokoju.
    - Porozmawiamy, kapitanie? - Sten uśmiechnął się lekko. Czyż do niego należała decyzja? - Na 
zewnątrz - dodał umundurowany weteran. - Czy jako oficer gwardii da mi pan swoje słowo, że nie 
będzie pan próbował robić żadnych sztuczek?
       Po krótkim namyśle Sten zdecydował, że nie skłamie. Ciągle miał robotę do wykonania, a 
przebywanie wewnątrz pałacu czyniło jej powodzenie nieco bardziej prawdopodobnym.
    - Nie.
       - Tak też przypuszczałem. - Hakone skinął głową i czterech kolejnych strażników weszło do 
pokoju. - Mimo to, wciąż chciałbym z panem przedyskutować parę spraw.
        Sten   stwierdził,   że   jeśli   imperator   przeżyje   i  wróci,   będzie   miał   sporo   roboty.   Pretorianie 
pracowicie   rozkopywali   jego   ogrody,   przygotowując   okopy   i   ustawiając   wyrzutnie   pocisków 
ziemia-powietrze. Kroczący obok Stena Hakone zdawał się nie zauważać całej tej działalności.
    Kapitana otaczało siedmiu pretorian ustawionych w szyk rombowy, z karabinami gotowymi do 
strzału.
    Ich Hakone także ignorował. Jak każdy myśliciel przemieniony w człowieka czynu, czuł niemal 
przymus udzielania wyjaśnień.
    - Byłoby prościej, gdyby powiodła się pierwsza faza operacji.
    Sten natomiast jako oficer wywiadu również odczuwał przymus - wyciągania informacji.
    - Pierwsza faza, sir Hakone? Nie skompletowałem jeszcze wszystkich kawałków tej układanki. 
Zamierzaliście ogłuszyć imperatora, detonując bombę w “Covenanter", zgadza się? Potem zabrano 
by Jego Wysokość do szpitala w Soward, gdzie zająłby się nim Knox. Co by wam to dało?
    - Po Dniu Imperium, władca tradycyjnie wycofuje się z życia publicznego, aby nieco odpocząć.  
Znika na tydzień albo dwa. W tym czasie zostałby uwarunkowany.
    - Żeby słuchać czyich rozkazów?
    - Ledoha i tych, którzy uważają, że należy zawrócić imperium na właściwą drogę.
    - Ale teraz zamierzacie go zabić? - Mus to mus.
     Twarz Stena wykrzywił ledwo dostrzegalny grymas - Hakone nie mógł naprawdę rozumować 
takimi prostymi kategoriami.
    - Powiedzmy, że zginie. Dlaczego przejęliście pałac?
     - Kiedy imperator umrze, a centrum komunikacji znajdzie się w naszych rękach, nikt nie nada 
fałszywych informacji.
    - Jak na przykład: kto jest rzeczywistym sprawcą śmierci władcy.
    Hakone uśmiechnął się tylko i nie odpowiedział.
    - A tak na marginesie - ciągnął Sten. - Wolno spytać, kto będzie waszym kozłem ofiarnym?
    - Tahnijczycy, oczywiście.
    - Nie obawia się pan, że ich delegaci przedstawią swoją własną wersję? I zostaną wysłuchani?
    - Nie, jeśli również zginą.
    Z twarzy Stena opadła maska pokerzysty.
    - Pan mówi o wojnie.
       - Owszem, kapitanie. W perspektywie nadciągającej  wojny nikt nie będzie interesował  się 
zmarłymi?  Poza tym  imperium  musi  stoczyć  parę  bitew,  aby zrzucić  tłuszczyk.  W ten  sposób 
załatwimy też kwestię tahnijską.
    - Kiedy to nastąpi?
       - Nie działamy według rozkładu. Pretorianie i ja mieliśmy zająć pałac dopiero za trzy dni. 
Odkryliście   Zaarah   Wahrid,   więc   wcześniej   przystąpiliśmy   do   działania.   O   momencie   śmierci 
imperatora zadecyduje admirał Ledoh.
    - Naprawdę sądzicie, że ten wasz komitet zdoła sprawować rządy w całym imperium?

background image

        -   Dlaczego   nie?   Dwadzieścia   umysłów   stanowi   zdecydowanie   większą   siłę   niż   jeden, 
nieprawdaż?
       Sten mógłby odpowiedzieć: “Nie, ponieważ w każdej juncie szybko dochodzi do konfliktów. 
Przywódcy wbijają sobie wzajemnie noże w plecy, aby wyeliminować konkurentów do władzy". 
Spróbował jednak innej drogi.
    - Dwadzieścia umysłów nie zna tajemnicy AM2.
    - Co za brednie, kapitanie!
     Brednie, cholera. Sten spędził przy imperatorze dość czasu, żeby wiedzieć, że Jego Wysokość 
faktycznie ma asa w rękawie.
        -   Nigdy   nie   uwierzę,   że   jeden   jedyny   śmiertelnik   kontroluje   AM2   -   ciągnął   Hakone.   - 
Przebadamy wszystkie dokumenty i tam z pewnością znajdziemy rozwiązanie tajemnicy.
    Szli dalej; Sten milczał, czekając na ofertę. W końcu nadeszła.
    - Przyczyną, dla której chciałem rozmawiać z panem na osobności - odezwał się historyk - jest to, 
że po tym... wydarzeniu nastąpi sporo zmian. Pan mógłby być użyteczny.
    - Osobiście dla pana, czy dla komitetu?
    - Dla nas wszystkich, naturalnie. Ale ja byłbym pana bezpośrednim zwierzchnikiem.
    Sten nie pozwolił sobie na uśmiech. Hakone już kombinował, jak wzmocnić własną pozycję. Ten 
człowiek nawet nie wierzył w głoszone przez siebie teorie.
    - Jak opisałby pan moją nową pracę?
        -   Utrzymałby   pan   obecne   stanowisko,   ale   odkomenderowałbym...   to   znaczy 
odkomenderowalibyśmy pana do specjalnych zadań w wywiadzie.
    - Proszę pamiętać, że składałem przysięgę. Imperatorowi.
    - Czy ona pozostanie aktualna, gdy imperatora już nie będzie?
    - A gdybym powiedział, że nie?
    Hakone zaczął się uśmiechać, a jednocześnie obserwować Stena.
    - Pan mnie okłamuje, kapitanie? - Oczywiście.
    Hakone kiwnął na strażników.
     - Postępuje pan niezwykle ostrożnie. Zostawmy na razie ten temat. Jest pan skazany na areszt 
domowy aż do odwołania. Być może wrócimy do rozmowy po śmierci Jego Wysokości.
    Sten ukłonił się uprzejmie, po czym podążył za strażnikami na kwaterę. Hakone nie obchodził go 
w tej chwili; wymyślił drogę ucieczki, i to taką, która dawała mu niemal dziesięć procent szans.
        Większe   prawdopodobieństwo   powodzenia   niż   zazwyczaj   istniało   podczas   operacji 
przeprowadzanych przez Sekcję Modliszki.
    
    Rozdział czterdziesty szósty
    
       Lord Kirghiz zignorował mamrotania  pozostałych  tahnijskich przywódców, usadowił się w 
niewygodnym fotelu kapsuły i zapiął uprząż.
     Na jego zdawkowe kiwnięcie, drugi pilot szybko wydał rozkaz pierwszemu. Kapsuła oderwała 
się od tahnijskiego okrętu i łukiem pomknęła ku Normandie.
    Postawa Kirghiza była podyktowana nie tyle stoicyzmem wymaganym od człowieka rządzącego 
wojowniczym Tahnem, co faktem, że lord miał na głowie dużo większe problemy niż dyshonor 
podróżowania zwykłym  żołnierskim transportowcem. Po pierwsze, mniej niż jedna trzecia rady 
Tahnu wyraziła zgodę na to spotkanie; ci zaś, którzy byli przeciwni wszelkim rozmowom z władcą, 
stanowili najbardziej antyimperialną i prowojenną frakcję wśród tahnijskich lordów.
       Panowanie Kirghiza nad zgromadzeniem warlordów opierało się na chwiejnym porozumieniu 
większości   frakcji.   Kirghiz   wiedział,   że   pod   jego   nieobecność,   sytuacja   w   radzie   może   ulec 
radykalnej zmianie.
        Jeszcze   gorszym   problemem   wydawały   się   żądania,   które   miał   postawić   tego   właśnie, 
pierwszego   dnia   szczytu.   Kilka   z   nich   uniemożliwiało   jakikolwiek   układ.   Jako   człowiek   o 
wieloletnim stażu w dyplomacji i w sprawowaniu władzy, Kirghiz doskonale zdawał sobie sprawę, 
że imperator od razu odrzuci postulaty Tahnijczyków.

background image

     W zasadzie, gdyby to Kirghiz był imperatorem, zastanawiałby się nad zerwaniem rokowań w 
chwilę po usłyszeniu tego, co ma do powiedzenia przedstawiciel mieszkańców Tahnu.
       Modlił się do wszystkich bogów, aby Jego Wysokość okazał się tak wytrawnym politykiem, 
jakim być powinien, i uznał te żądania za tani popis siły, przeznaczony dla tahnijskich chłopów i 
tych lordów o chłopskiej mentalności, którzy je wysunęli. Jeżeli bowiem rozmowy się załamią, 
wojna między światami Tahnu a imperium będzie nieunikniona.
       Żaden komputer Kirghiza nie potrafił przewidzieć wyniku  takiego konfliktu, ale wszystkie 
wskazywały   na   jedno:   zwycięski   czy   pokonany   Tahn   po   starciu   z   mocarstwem   popadnie   w 
całkowitą ruinę ekonomiczną.
       Kirghiz nawet nie myślał o jeszcze jednym skutku fiaska rozmów; jeżeli wróci bez układu, 
zostanie osądzony i skazany.
    
    Rozdział czterdziesty siódmy
    
       Sten postanowił sobie, że jeśli - co mało prawdopodobne - przeżyje próbę ucieczki, to koszt 
wymiany swojego holoprocesora dopisze do czyjegoś rachunku. Kapitan doskonale zdawał sobie 
sprawę,   że   jego   ulubiona   maszyna   ulegnie   zniszczeniu.   Funkcja   holoprocesora   polegała   na 
tworzeniu małych, najwyżej metrowych iluzji postaci, maszyn i dioram.
        Przeklinając   swoją   niezdarność   w   montowaniu   elektronicznych   urządzeń,   Sten   wymienił 
wszystkie   bezpieczniki   na   gruby   drut,   wyciągnięty   z   maszynki   do   golenia,   i   wyciął   obwody 
zabezpieczające.
        Poszukał   w   pamięci   holoprocesora   jakiejś   straszliwej   bestii,   którą   mógłby   się   posłużyć. 
Roześmiał się, podłączając opis gurionów i dodając informacje o zwyczajach. Szczegółowe dane o 
życiu tych potworów zdobył podczas pobytu na więziennej planecie Dru. Skończywszy robotę, 
umieścił miniprocesor kilka metrów od drzwi. Włącznik był ustawiony na sterowanie pilotem, który 
leżał u stóp Stena.
     Kapitan zajął odpowiednią pozycję z boku wejścia i zastanowił się, jakiego taniego kłamstwa 
użyć. Choroba? Nikt nie jest tak tępy, nawet pretorianie. Głód? Jeszcze gorzej. Nagle Sten wpadł na 
pomysł. Rzucił wideotaśmą w drzwi. Rozległo się głośne stukniecie.
    - O co chodzi? - dobiegł go podejrzliwy głos strażnika.
    - Jestem już gotowy.
    - Na co, do cholery?
    - Na spotkanie z sir Hakone'em - odparł Sten z dobrze udawanym zdumieniem.
    - Nic o tym nie wiem. - Sten celowo milczał. Cisza działała na jego korzyść. Po chwili strażnik  
odezwał się ponownie: - Poza tym Hakone rozkazał, żeby mu nie przeszkadzać, aż do odwołania.
    - Kai Hakone jest w imperialnym bunkrze komunikacyjnym - odparł kapitan. - Sądzę, że chciałby 
ze mną porozmawiać.
       Każdy sierżant może wyprowadzić w pole prostaczka, tak jak każdy kapitan sierżanta. Tak 
przynajmniej było za czasów służby Stena. Szef ochrony imperatora miał nadzieję, że wiele się nie 
zmieniło w tym względzie.
       - Zapytam o pozwolenie dowódcę straży. - Mężczyzna wyraźnie wątpił w prawdziwość słów 
więźnia.
    - Jak chcesz, ale sir Hakone prosił, żeby to utrzymać w tajemnicy.
        Zza   drzwi   dochodziły   przyciszone   pomrukiwania,   które   oznaczały   urządzoną   na   prędce 
konferencję. Po chwili jeden z mężczyzn zapytał głośno:
    - Stoisz pod ścianą?
        Sten   znajdował   się   dokładnie   naprzeciwko   drzwi.   Strażnik,   przetarłszy   judasza,   bacznie 
obserwował więźnia. W końcu rozległ się zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. Do pokoju wszedł 
uzbrojony   mężczyzna   z   dwuosobową   obstawą.   Pretorianin   zrobił   zaledwie   parę   kroków,   gdy 
ruszyła na niego dwumetrowa postać guriona, wykreowana przez holoprocesor.
       Strażnik zareagował natychmiast - uniósł broń i posłał całą serię w ścianę. Sten tylko na to 
czekał. Błyskawicznie przetoczył się po podłodze i zatopił nóż w piersi osłupiałego pretorianina. 

background image

Potem   wykonał   szybki   obrót   wokół   własnej   osi   i   rozłożonymi   rękami   zmiażdżył   kości   dwóm 
pozostałym zdrajcom.
       Kapitan trwał w pozycji bojowej, aż do chwili, gdy uzyskał całkowitą pewność, że żaden z 
przeciwników już nie wstanie. Potem, nie tracąc czasu, aby sobie pogratulować, pobiegł w kierunku 
pałacowych katakumb.
    
    Kilgour także próbował coś zrobić.
    - Cholerni rzymianie - darł się na cały korytarz. - Wasze matki robiły to z owcami! Z kozłami! Z 
psami! Z Campbellami, do ciężkiej cholery!
       Odsunął się od okna i przepraszająco spojrzał na stu dwudziestu gurkhów, z którymi dzielił 
olbrzymią celę.
    - Nie łapią - oświadczył ponuro.
    Plan Szkota zakładał rozwścieczenie strażników do tego stopnia, żeby wpadli do celi z zamiarem 
przestrzelenia więźniom kolan. Alex miał nadzieję, że jemu oraz stu dwudziestu tęgim, brązowym 
mężczyznom uda się wyrwać na zewnątrz, mimo iż przeciwnicy posiadali broń.
    Havildar-major Lalbahadur Thap stanął przy ścianie obok Kilgoura.
    - W gurhali mówimy: “Ty włosie łonowy" - rzekł Thap, najwyraźniej chcąc pomóc towarzyszom 
niedoli.
    - To najgłupsza obelga, jaką słyszałem od lat. - Alex roześmiał się głośno.
    - Nazywanie kogoś Campbellem, cokolwiek to znaczy, też nie jest zbyt mądre, sierżancie.
      W tym momencie, zupełnie niespodziewanie otwarła się część solidnej, kamiennej ściany. Po 
drugiej stronie “drzwi" stał Sten, nonszalancko oparty o mur.
       - Starszy sierżancie, pańskie wrzaski słychać w całym pałacu. Czy mógłby pan przerwać to 
zniesławianie i wraz ze swoimi kompanami opuścić celę?
        Gurkhowie,   otrząsnąwszy  się  z   szoku,  zaczęli  wbiegać  do  tunelu,  z  którego   wyszedł  szef 
ochrony. Wcześniej Sten poinstruował podkomendnych, że mają iść do zbrojowni - trzy poziomy w 
dół i jeden korytarz w bok.
    - Chyba jestem ci winny piwo - zdołał wydusić Alex, wtłaczając swoje cielsko w wąski otwór.
    Sten, zamykając kamienną ścianę, przybrał minę człowieka wtajemniczonego.
    
    Rozdział czterdziesty ósmy
    
    Po latach będzie to ulubiony temat do rozważań dla Stena i Alexa. Potrafili zrozumieć, dlaczego 
imperator zbudował Arundel.
    Mogli też sobie wytłumaczyć, dlaczego człowiek o romantycznych inklinacjach chciał, żeby w 
zamku znajdowały się sekretne przejścia.
        To,   czego   nie   pojmowali,   to   przeznaczenie   niektórych   z   tych   przejść.   Bardzo   logicznym 
posunięciem   było   wybudowanie   tylnych   schodów   łączących   komnaty   imperatora   z   różnymi 
sypialniami oraz wykucie tunelu umożliwiającego potajemne opuszczenie lochów.
       Jednak Sten i Alex nikomu nie potrafiliby udzielić satysfakcjonującej odpowiedzi, dlaczego 
wiele tuneli wychodziło na główny korytarz.
       Niektórzy zamieszani w rewoltę eks-pretorianie też mogliby się nad tym zastanawiać, gdyby 
przeżyli.
     Kiedy pretorianin szedł korytarzem (zdawałoby się pozbawionym drzwi), nagle bezdźwięcznie 
otwierała się część ściany. Z mrocznego wnętrza zaś wyskakiwał uśmiechnięty człowiek z wielkim 
nożem, wyglądającym jak krzyżówka maczety i korda.
    W ten sposób stu dwudziestu gurkhów wyeliminowało nieco ponad tysiąc pretorian.
    Odzyskiwanie pałacu odbywało się szybko i cicho, a krew lała się strumieniami. Oddziały Stena 
powoli   zacieśniały   krąg   wokół   komnat   imperatora,   centrum   komunikacyjnego   i   jedynego 
pomieszczenia, które miało połączenie z Jego Wysokością przebywającym na Normandie.

background image

       Pancerne drzwi do centrum komunikacji były zamknięte, ale dla gurkhów nie stanowiło to 
problemu.   Jeden   z   naików   załadował   już   wyrzutnię   i   wycelował   rakietę   w  zawiasy,   gdy   Sten 
odepchnął go na bok.
    - Yakpubes - warknął w gurhali. - Wiesz, co by się stało, gdybyś odpalił rakietę w tym przejściu?
    Naik obojętnie wzruszył ramionami. Kilgour kończył składać ładunek, który zabrał ze zbrojowni.
    - Lepiej się stąd usuńcie - wymruczał i włączył detonator.
    Sten ledwie zdążył usłuchać tej sugestii. Potężny wybuch rozsadził drzwi. Gurkhowie z kukri w 
dłoniach   wpadli   na   pobojowisko.   Nie   znaleźli   jednak   nikogo,   na   kim   mogliby   się   wyżyć. 
Przebywający wewnątrz przeciwnicy zostali rozsmarowani na przeciwległej ścianie. Sten, także 
wyposażony w kukri, wskoczył za swymi podkomendnymi  i kopnięciem rozwalił cienkie drzwi 
prowadzące   do   pokoju   łączności.   Niską   przewrotką   wpadł   do  środka.   W  pomieszczeniu   ujrzał 
kawałki zmiażdżonych obwodów, zapętlone kable energetyczne i splątane jak spaghetti przewody...
        A   także   Kaia   Hakone'a.   Dowódca   eks-pretorian   stał   w   odległej   od   wejścia   alkowie,   z 
minikarabinem Willy'ego wymierzonym w Stena.
       - Nieco się pan spóźnił, kapitanie. - Hakone wykonał ruch wolną ręką, ani na moment nie 
odwracając od Stena wzroku i broni. - Wy macie  pałac, ale my mamy imperatora. Połączenie 
komunikacyjne   jest   zniszczone.   Zanim   zdążycie   je   odbudować...   -   Hakone   teatralnym   gestem 
wskazał   szczątki   sieci.   Na   moment   zerknął   w   bok,   wypatrując   towarzyszy   Stena.   Kapitanowi 
wystarczył ten ułamek sekundy, aby chwycić przecięty kabel zasilający i rzucić go Hakone'owi w 
twarz.
     Smażąc się, umundurowany weteran nacisnął w konwulsjach spust karabinu, ale pocisk chybił 
celu, gdy bezpieczniki wysiadły. Sczerniałe i skwierczące ciało Hakone'a opadło na podłogę. Sten 
został w ruinach pokoju komunikacyjnego.
        -   Widzę,   że   teraz   już   tylko   osobiście   możemy   powiadomić   imperatora   o   grożącym   mu 
niebezpieczeństwie. Oby się okazało, że Jego Wysokość nie negocjuje zbyt daleko od pałacu - 
powiedział Kilgour.
    Sten potakująco kiwnął głową. Ruszyli w stronę pałacowego centrum dowodzenia.
    
    Rozdział czterdziesty dziewiąty
    
        “...  I  na  koniec,  Partia  Niezadowolonych  zwraca   się  do  Jego  Imperialnej   Wysokości,  aby 
publicznie   wykazał   on   swoje   poczucie   historycznej   sprawiedliwości   oraz   współczucie   dla 
indywidualnej   tragedii,   poprzez   uznanie   bohaterskiej   śmierci   Godfreya   Alaina.   Alain   był 
człowiekiem poważanym przez..."
       Admirał Ledoh ględził tak i ględził, po raz kolejny przeglądając żądania Tahnijczyków. Jego 
słuchaczami  było  dwóch, bardzo znudzonych  mężczyzn:  Wieczny Imperator i Tanz Sullamora. 
Sullamora usilnie walczył z sennością. Ze wszystkich sił starał się skupić na słowach petycji. Cały 
czas obserwował też imperatora, szukając na jego obliczu śladów jakichś emocji. Jednak twarz 
władcy niezmiennie stanowiła kamienną maskę.
        “...   oraz   w  ustalonym   momencie   imperator   odczyta   swoim   poddanym   komunikat,   którego 
wcześniej uzgodniona treść będzie dotyczyła przede wszystkim..."
       - Dosyć - rzucił imperator. - Dosyć, do cholery. Wiem, o co im chodzi. Pytanie tylko, jakiej 
udzielimy odpowiedzi.
    Admirał Ledoh uniósł brew.
    - Miałem właśnie zaproponować, że jeżeli wszyscy zapoznaliśmy się dokładnie z ich żądaniami, 
to powinniśmy poddać je analizie w komputerze dyplomatycznym.
       - Odpręż się, Ledoh. - Imperator posłał admirałowi kpiący uśmiech. - Zaczynasz mówić tak 
pompatycznie jak ci cholerni Tahnijczycy. - Podniósł dzbanek z herbatą i napełnił trzy kubki. - I daj 
sobie   spokój   z   komputerem   dyplomatycznym.   Sam   dokonam   analizy   szybciej   i   dokładniej. 
Zajmowałem się takimi sprawami przez niejedno stulecie.
     - Czekałem na te słowa, sir. - Sullamora skinął głową. - Pozwolę sobie przypomnieć, że mam  
wieloletnie doświadczenie w kontaktach z tymi ludźmi.

background image

    - Właśnie dlatego cię zabrałem. Ufają ci bardziej niż jakiemukolwiek innemu nie-Tahnijczykowi.
       - Ich sympatia do mnie nie wywodzi  się z zaufania lecz  z czystej  chciwości. - Sullamora 
uśmiechnął się lekko. - W końcu tylko ja posiadam pańskie zezwolenie na handel z nimi.
    - Dlatego jesteś moim asem w rękawie - powiedział imperator. - Będziesz przynętą na haczyku.
     Sullamora nie miał zielonego pojęcia, o co chodziło władcy, ale potrafił rozpoznać pochwałę, 
więc uśmiechnął się z wdzięcznością.
        -  Zatem   rozważmy   dokładnie   te   postulaty   -  rzekł   imperator.   -  Tahnijczycy   postawili   pięć 
zasadniczych   żądań   i,   jak   sądzę,   wszystkie   nadają   się   do   negocjacji.   Zacznijmy   od   numeru 
pierwszego.   Chcą   imperialnego   pozwolenia   na   zarządzanie   Światami   Pogranicza,   co   dokładnie 
oznacza, że pragną, abyśmy zrobili im prezent w postaci tych systemów.
    - Oczywiście się pan nie zgodzi, sir - parsknął Sullamora.
    - Coś w tym rodzaju, ale niezupełnie. - Sullamora zamierzał zaprotestować, ale imperator gestem 
nakazał   mu   milczenie.   Władca   zerknął   na   Ledoha.   Admirał   sprawiał   wrażenie   dziwnie 
nieobecnego.   -   Pozwólcie   mi   najpierw   skończyć,   a   potem   powiem   wam,   jak   prawdopodobnie 
powinniśmy wszystko  rozegrać. Żądanie  drugie:  otwarta imigracja. Moje zastrzeżenie:  załadują 
swoimi ludźmi cały system. To już podwójny prezent. Po trzecie, chcą bezwarunkowej amnestii dla 
ludzi   Alaina.   Nie   ma   sprawy.   Załatwione.   Prawdziwych   twardzieli   zawsze   mogę   przyszpilić 
później, po cichutku. Czwarty postulat dotyczy założenia wolnego portu na Światach Pogranicza.
    - To daje wielkie możliwości handlowe - stwierdził Sullamora.
    - Jasne. Ale oznacza także, że będę zmuszony przydzielać im więcej AM2. A oni nachomikują go 
sobie, a potem narobią mi cholernych kłopotów. Na koniec żądają, żebym publicznie przeprosił za 
śmierć Alaina.
    Ledoh uniósł głowę i uśmiechnął się blado do imperatora.
    - Pan nigdy nie przeprasza, nieprawdaż, sir? - powiedział gorzko, ale nikt nie zwrócił uwagi na 
jego ton.
    - Oczywiście. Jeśli zacznę okazywać skruchę, to równie dobrze mogę rozglądać się za kimś na 
moje miejsce. Ostatnie przyznanie się do błędu kosztowało mnie pół skarbca.
    - Stanowcze “nie", sir - doradził Sullamora. - Szczerze mówiąc, nie widzę ani jednego punktu, w 
którym moglibyśmy ustąpić. Ja posłałbym ich w diabły.
       - I w pewnym sensie miałbyś rację, Tanz. Ale pozwólcie mi przedstawić moje propozycje. 
Później wyrazicie opinię na ten temat.
    Sullamora ożywił się wyraźnie. Wyczuwał zysk.
    - Na początek, z ich ostatniego punktu zrobię swój pierwszy.
    - Przeprosi pan za śmierć Alaina? - Sullamora osłupiał.
      - Tak. Tyle tylko, że zrobię to po swojemu. Zaproponuję, żeby postawić pomnik Godfreyowi 
oraz tym, którzy zginęli po obu stronach tego całego zamieszania. Zamiast przepraszać, powiem, że 
wszystkie pokój miłujące narody są odpowiedzialne za trwającą tragedię. Żeby pokryć  ten tort 
lukrem,  sfinansuję całe przedsięwzięcie.  Zbuduję miasto-pomnik na stołecznym  świecie Tahnu. 
Będzie to swego rodzaju centrum handlowe imperium.
    Sullamora wyszczerzył się w wilczym uśmiechu.
    - Innymi słowy, umieści pan garnizon na ich rodzinnej planecie.
    Wieczny imperator roześmał się głośno.
    - Dobry jesteś. Co więcej, znajdą się w nim moje elitarne jednostki.
    - Wspaniale! I jak znam Tahnijczyków, bez trudu połknął tę przynętę - ocenił Sullamora.
    - Następna sprawa. Zamiast oddawać im Światy Pogranicza pod zarząd, zaproponuję ustawienie 
w tym rejonie sił pokojowych. Obsadzonych pół na pół. - Sullamora potrząsnął głową. - Nie tak 
prędko, Tanz. Pozwolę im wyznaczyć dowódcę.
    Sullamora zastanowił się nad zaproponowanym rozwiązaniem.
    - W sumie wyjdzie tak, jakbyśmy im oddali Światy Pogranicza.
       - Niezupełnie. Skoro ja dostarczam okręty wraz z załogą, to w przypadku jakiegoś konfliktu, 
główny szef Tahnijczyków pozostaje bezradny. A na dokładkę, podwoję podstawową płacę moich 
wojsk.

background image

    Ten ostatni zamysł imperatora wyjątkowo spodobał się Sullamorze.
        -  W   porównaniu   z   Tahnijczykami   będą   więc   stosunkowo   bogaci.   A  to   oznacza   regularne 
podkopywanie   morale   zwykłych   tahnijskich   żołnierzy.   -   Sullamora   zanotował   w   pamięci,   aby 
wypróbować szczegóły tej taktyki, aby wypróbować ją w jednej z bardziej kłopotliwych placówek 
handlowych, które nadzorował.
       - Otwarta imigracja. W porządku - kontynuował imperator. - Teraz zajmijmy się pomysłem 
utworzenia wolnego portu. Wyrażę zgodę. Z tym zastrzeżeniem, że sam wyznaczę człowieka do 
dowodzenia tą placówką.
    - Na pewno się zgodzą - powiedział Sullamora. - Przecież Wasza Wysokość pozwoli im wybrać 
szefa sił pokojowych. A kogo by pan zaproponował?
        -   Ciebie.   -   Sullamora   omal   nie   krzyknął   z   radości.   Zyski,   które   wyczuwał,   urosły   do 
niebotycznych rozmiarów. - Rozumiesz ich - kontynuował imperator - ale jesteś lojalny wobec 
mnie. Tak więc dzięki tobie nie stracę całkowitej kontroli nad dostawami AM2.
     - Oczywiście - Sullamora był zbyt mądry, żeby robić kanty tam, gdzie w grę wchodził handel 
energią.
       - Na koniec złożę Tahnijczykom pewną wspaniałomyślną propozycję - oświadczył władca. - 
Naprawdę   będzie   brzmiała   niezwykle   obiecująco,   gdy   ci   dyplomatyczni   durnie   ją   wygładzą. 
Głównym   problemem   Tahnijczyków,   poza   tym   że   są   zwykłymi   faszystowskimi   dupkami,   jest 
olbrzymia   presja  populacyjna.   Dlatego  właśnie  zderzamy  się  z nimi   w Światach  Pogranicza.   - 
Sullamora skinął głową, a imperator ciągnął wywód: - W związku z tym, żeby ulżyć presji, zgodzę 
się na zafundowanie wyprawy badawczej. Opłacę cały interes, dostarczę statki i załogi.
    Nawet milczący kanclerz ożywił się słysząc te słowa.
    - Ale jaką korzyść...
       - Dowódcy okrętów dostaną rozkaz prowadzenia poszukiwań daleko od Światów Pogranicza. 
Jeżeli cokolwiek znajdziemy...
        Gdyby   miała   nastąpić   dalsza   ekspansja,   Tahnijczycy   ruszą   w   przeciwnym   kierunku.   Przy 
odrobinie szczęścia ta pionierska ruchawka ostudzi nieco wojownicze zapędy mieszkańców Tahnu.
        -   No,   więc?   -   Imperator   rozparł   się   na   krześle,   oczekując   na   komentarze   swoich   dwóch 
najważniejszych doradców.
    - Ja uważam, że ten plan jest dobry - oświadczył szybko kanclerz.
    Sullamora jednakże myślał długo. W końcu powoli skinął głową.
    - Powinno się udać.
    - Mam cholerną nadzieję - powiedział imperator. - Bo jeśli nie wyjdzie...
    Umieszczone przy drzwiach światełko zaczęło błyskać. Ledoh skrzywił się ze złością i nacisnął 
przycisk komunikatora.
    - Oficer łącznościowy, sir.
    - Trwa konferencja. Nie przeszkadzać, do...
    - Admirale - przerwał imperator. - To może być to, na co czekam.
    Ledoh otworzył drzwi.
    Wachtowy oficer łączności nie wiedział, czy ma salutować, czy ukłonić się przed imperatorem, 
więc dziwacznie połączył obie te czynności.
       Władca jednak nie zwrócił najmniejszej uwagi na formę powitania. Modlił się w duchu, aby 
oficer zakomunikował, iż przyszedł sygnał donoszący, że kapitan Sten przyszpilił konspiratorów 
odpowiedzialnych za śmierć Alaina Godfreya.
       - Eee..., sir - zaczął oficer. Najwyraźniej uznał, że łatwiej mu będzie przekazać informację 
admirałowi   Ledohowi.   -   Sygnał   nie   pochodzi   z   oczekiwanego   źródła.   To   wezwanie   pomocy. 
Standardowy przekaz na całym zakresie. Nasz satelita właśnie go podjął.
    - Cholera - zaklął Ledoh i wziął wydruk. - Tego nam brakowało. Bez odpowiedzi.
    - Chwileczkę. Niech na to spojrzę.
    Ledoh podał kartkę imperatorowi. Według przejętego sygnału, o parę lat świetlnych od pulsara 
NG 467H uległ katastrofie statek handlowy Montobello. Wybuch paliwa na pokładzie, wszyscy 

background image

oficerowie   ranni,   większość   załogi   ciężko   poparzona.   Prośba   o   natychmiastową   pomoc   do 
wszystkich statków, które odbiorą komunikat.
    - Durnie! - krzyknął imperator. - Marne handlarzyny próbują się przemieszczać jakimiś marnymi  
orbitami katapultowymi, a potem nie mogą znaleźć wyjścia z klozetu nawet za pomocą latarki.
    - Wasza Wysokość, mamy na głowie dużo ważniejsze sprawy niż ratowanie paru poparzonych  
kosmicznych dupków - odezwał się Sullamora.
       Imperator zapewne przyznałby Sullamorze rację, gdyby ten przedstawił sprawę we właściwy 
sposób. A tak władca cofnął się pamięcią o ponad tysiąc lat, do czasów gdy sam był kimś w rodzaju 
kosmicznego dupka.
        -   Poruczniku   -   zwrócił   się   do   oficera   łącznościowego.   -   Przekażcie   tę   wiadomość 
ComDesRonowi. Niech rozkaże natychmiast wysłać jeden niszczyciel.
    Oficer tym razem tylko zasalutował i zniknął imperatorowi z oczu.
    Władca powrócił do sprawy.
       - Admirale, czy mógłby pan przedstawić nasze stanowisko w odpowiedniej dyplomatycznej 
formie, tak żeby lord Kirghiz nie pomyślał, żeśmy oszaleli?
    
    Rozdział pięćdziesiąty
    
    - Dziękuję, panie Jenkins. Wszystko mam pod kontrolą.
       Akurat, pomyślał  komandor  Lavonne, gdy jego oficer pokładowy zasalutował i oddalił się 
szybkim krokiem. Ta wszawa maszynka do gier, której używamy do schodzenia z drogi W.O.C.-
om, mówi mi, co powinienem robić.
    Ponownie rzucił okiem na ekran podający aktualny kurs.
    - Punkt nawigacyjny wyzerowany?
    - Tak jest, sir - odparł oficer.
    - Od zero... kurs na lewo trzydzieści pięć stopni, w dół czternaście stopni.
    - Kurs lewo trzydzieści pięć, dół czternaście.
    - Napęd pomocniczy... jedna czwarta mocy.
    - Jest, napęd pomocniczy jedna czwarta mocy.
    Lavonne modlił się w duchu, aby najbliższe sekundy nie przyniosły żadnych niespodzianek. Na 
przykład, żeby ich orbita nie skrzyżowała się z trajektorią innego niszczyciela.
    - Uruchomić napęd.
    - Napęd uruchomiony.
        Niszczyciel   imperialny   San   Jacinto   zamruczał   łagodnie,   podczas   gdy   włączyło   się   żyro 
ustawiające   statek   we   właściwej   pozycji.   Napęd   Yukawy   odepchnął   potężną   jednostkę   od 
stłoczonej floty.
    Lavonne odczekał trzydzieści sekund.
    - Napęd pomocniczy na pół mocy.
    - Jest, napęd pomocniczy na pół mocy - dobiegło bezdźwięczne echo głosu jego kwatermistrza.
    - Panie Collins... od początku odliczania... teraz! Pięć minut do uruchomienia głównego napędu.
    - Pięć minut do głównego napędu, kapitanie. Odliczanie w toku.
       Dowódca San Jacinto miał jeszcze chwilę wolnego czasu. Potem zacznie się ciężka praca. 
Lavonne   chciał   opaść   na   dowódczy   fotel,   ale   zamiast   tego   jeszcze   bardziej   się   wyprostował. 
Ogarnia cię coraz większe lenistwo, skarcił się w duchu.
       W zwykłych okolicznościach komandor Lavonne pękłby ze złości, gdyby dostał to zadanie. 
Stanowczo zbyt wiele lat spędził na wyciąganiu rozbitków z resztek parowców handlowych, aby 
przyniosła   mu   zadowolenie   kolejna   misja   ratownicza.   Jego   zdaniem   wszystkie   floty   handlowe 
powinny   znajdować   się   pod   kontrolą   wojska.   Lavonne   nie   był   bynajmniej   maniakalnym 
zwolennikiem wojskowego drylu - po prostu widział zbyt wiele frachtowców wypuszczanych w 
przestrzeń z przestarzałymi bądź w ogóle nie istniejącymi sekcjami bezpieczeństwa, z niesprawnym 
sprzętem ratunkowym i oficerami bez kompetencji do dowodzenia nawet grawilotem.

background image

        Komandor   Lavonnne   czuł   narastającą   złość.   Wyciągnięto   go   z   DesRonu   i   rozkazano 
eskortowanie liniowca do punktu przeznaczenia.
     Na początku Lavonne był nawet trochę dumny. Ktoś tam wysoko w gwiazdach wyznaczył do 
akcji   właśnie   San   Jacinto   wraz   z   jego   doskonałą   załogą.   Lavonne   w   rzadkich   momentach 
samolubstwa   przypuszczał,   że  uczestnictwo  w  tej   tajemniczej  operacji,  prawdopodobnie  będzie 
miało   wpływ   na   jego   awans.   Lavonne   uznał,   że   on   oraz   jego   ludzie   wezmą   udział   w   czymś 
niezwykle   istotnym   i   niemal   o   historycznym   znaczeniu.   Pytanie   tylko,   w   czym?   Lavonne   w 
wyobraźni widział siebie jako starego, kędzierzawego admirała, nagrywającego swoje pamiętniki: 
“I wtedy znalazłem się w samym środku wydarzeń, które wstrząsnęły całym imperium. Na odległej 
radiowej gwieździe nastąpiło (diabli wiedzą co)..."
       Sprawę pogarszała radiacja z NG 467H. Ponieważ wszystkie monitory i komunikatory były 
unieruchomione, marynarze jeszcze bardziej niż zwykle czuli się jak sardynki w puszce.
        Rozkazy   od   dowódcy   eskadry   docierały   torpedami   informacyjnymi,   ale   nie   niosły   one 
wystarczającej pomocy: patrol od punktu takiego do takiego, potem powrót dokładnie na orbitę.
    Prawem żeglarza jest psioczyć i narzekać, byle nie w zasięgu słuchu dowódcy. Czterech żeglarzy 
stanęło do raportu. Kilka par marynarskich poprosiło o zezwolenie na dołączenie do głównej mesy, 
zrywając   długotrwałe   związki.  Najbardziej   zaufany  bosman   Lavonne'a  został  zdegradowany  za 
przestawienie jednego z oczyszczaczy wody na produkcję czegoś, co po wypiciu miało moc AM2.
    San Jacinto nie był szczęśliwym okrętem, tak więc oprócz gniewu Lavonne odczuwał też pewien 
rodzaj wdzięczności, kiedy otrzymał rozkaz oderwania się od floty, samodzielnego operowania i 
udzielenia pomocy dotkniętemu tragedią MS Montebello.
    - Cztery minuty, trzydzieści sekund. Lavonne wrócił aa mostek.
    - Od piętnastu proszę odliczać.
       - Od piętnastu,  tak jest, sir. Zbliżamy  się do piętnastu... teraz!... Dwanaście... jedenaście... 
dziesięć... dziewięć... osiem... siedem... sześć...
    - Na rozkaz uruchmić główny napęd.
    - Pełna gotowość.
    - Dwa... jeden...
    - Teraz!
        San  Jacinto   rozbłysnął,   gdy  napęd   AM2  cisnął   go  na   orbitę   ponad   pulsarem,   w   kierunku 
najbliższego miejsca spotkania z Montebello.
    
    - Tak, stary. Przypomina mi to mojego dalekiego przodka. - Alex zamyślił się głęboko.
     Choć statek wyglądał na trampowy parowiec, który miał sporo właścicieli, a mało przeglądów 
technicznych, to naprawdę był  najwyższej jakości okrętem wywiadowczym  Modliszki. Posiadał 
moc   niszczyciela   i   doskonały   sprzęt   elektroniczny.   Wewnątrz   oprócz   zwykłej,   czteroosobowej 
załogi, tłoczyli się Sten, Alex i czterdziestu gurkhów.
       Zanim Sten wezwał pomoc, umieścił wokół NG 467H kilka zdalnie sterowanych satelitów, 
których  zadanie  polegało na wykryciu  każdego  zbliżającego  się statku. Następnie  nadał  sygnał 
alarmowy.   Wiedział   bowiem,   że   satelita   nastawiony   na   przyjęcie   wąskiej   wiązki   fal   z   pałacu 
zareaguje i skomunikuje się z samą flotą, mimo iż okręty znajdowały się wewnątrz pola zakłóceń 
NG 467H.
       - Nie sądziłem, starszy sierżanie Yeti, że zna pan swoje drzewo genealogiczne - powiedział 
niewinnie Gunju Lama.
    Kilgour spojrzał na naika z pogardą.
    - Takie uwagi mogę przyjmować od oficerów, ale nie od kurduplowatego szeregowca, który musi 
wracać do Katmandu, żeby mu mleko spod nosa utarli. - Alex ostentacyjnie odwrócił się przodem 
do Stena. - Więc jak mówiłem, kapitanie. Jeden z moich przodków poszedł na zasiłek i...
    - A co to, do cholery, zasiłek? - zapytał Sten. Jak dotą_d satelity nic nie sygnalizowały, więc z 
braku lepszego zajęcia kapitan mógł sobie pozwolić na wysłuchanie kolejnej absurdalnej historyjki 
Kilgoura.

background image

    - To taki owoc w kształcie ananasa. Ale nie przerywaj mi, stary. A zatem mój przodek wybiera  
się   do   konowała,   żeby   dostać   zaświadczenie   o   niemożliwości   wykonywania   dotychczasowego 
zawodu. Doktorek patrzy na niejakiego Alexa Selkirka Kilgoura, blednie i mówi: “Chłopie! Tobie 
brakuje   części".   “Owszem",   stwierdza   mój   przodek.   “Czemu   więc   nie   skorzystał   pan   z 
transplantów?"
    “Nie mogłem", pada odpowiedź, “ponieważ do niedawna byłem piratem". Lekarz bada pacjenta, 
a  potem  powiada:  “Jest  pan  okazem  zdrowia,  tyle   tylko   że  niekompletnym."   A  Selkirk  na  to: 
“Widzi pan tę nogę z kołkiem? Wchodziłem właśnie na jacht bogacza, kiedy przycięła mnie śluza". 
Doktor słucha, bardzo zafascynowany.
     “Ten hak", mówi dalej mój przodek, “został wstawiony po tym, jak laser równiutko obciął mi 
łapę". “A co stało się z okiem?", docieka konował, wskazując na przepaskę. “Straciłem je przez 
mewie   gówno",  oświadcza   Selkirk.   Lekarz   gapi  się   ze  zdziwieniem,  więc   prapradziad   Kilgour 
wyjaśnia: “Byłem w dokach, spoglądałem na dźwigi i nagle: pac! Narobiła na mnie przelatująca 
mewa." “Ale to niemożliwe, żeby ptasia kupa wybiła oko", wtrąca doktorek. “Owszem. Tylko że ja 
miałem ten hak dopiero od dwóch dni", kończy pirat Alex.
    Sten zastanowił się nad właściwą reakcją, aż wreszcie znalazł.
    - Cholerni rzymianie! - rzucił i znów skupił się na monitorach.
    
    San Jacinto podszedł nieco bliżej do zataczającego się trampowego frachtowca. Ochotnik-oficer, 
z   wizjerem   ustawionym   na   pełną   moc,   przerzucił   linę   do   jednego   ze   słupków   cumowniczych 
Montebello. Następnie kołowrót niszczyciela, działając na najniższych obrotach, przyciągnął statki 
do siebie.
      Lavonne założył, że pomimo imperialnych przepisów, system śluzowy Montebello nie będzie 
pasował do systemu San Jacinto, dlatego trzymał w pogotowiu elastyczny rękaw. Napełnił się on 
powietrzem, wyciągnął i ściśle przyległ do śluzy Montebello.
    Lavonne, oficer który uważał, że dowódca powinien stać na pierwszej lini, założył kombinezon i 
czekał   w   śluzie   San   Jacinto.   Za   nim   ubierało   się   dwudziestu   marynarzy.   Wszystko   było   już 
przygotowane na przyjęcie poparzonych członków załogi Montebello.
    - Dziesięć kilo, sir.
    - Załoga, zamknąć kombinezony. - Kiedy wszyscy posłusznie zatrzasnęli przyłbice, rozkazał: - 
Otworzyć zewnętrzną śluzę.
    - Zewnętrzna śluza otwarta, sir.
    Powietrze zasyczało w rękawie, gdy wyrównywały się ciśnienia. Lavonne chwycił linę biegnącą 
przez środek elastycznej rury i wraz z oficerem medycznym ruszył do śluzy Montebello.
    Przed wejściem na pokład niemal rozpadającego się pojazdu, Lavonne wstukał kod ratunkowy, 
pozwalający na otwarcie wewnętrznych drzwi, i poczekał, aż ustabilizuje się poziom atmosfer. Był 
przygotowany niemal na wszystko - rozsadzone próżnią ciała, zwęglone szczątki mężczyzn i kobiet, 
dużą liczbę rannych i ogólny chaos.
       Lecz to, co zobaczył, przeszło jego najdalej idące wyobrażenia. Tuż za progiem stało trzech 
umundurowanych imperialnych żołnierzy. Szczupły mężczyzna na przodzie miał insygnia kapitana 
Gwardii   Imperialnej.   Wszyscy   dzierżyli   karabiny   Willy'ego   wymierzone   w   pierś   swego 
wybawiciela.
    Zanim zaskoczony Lavonne odzyskał mowę, kapitan powiedział:
    - Służba Imperialna, komandorze. Przejmuję pański statek!
    

background image

    Rozdział pięćdziesiąty pierwszy
    
       Sala konferencyjna była po brzegi wypełniona milczącymi  dyplomatami. Członkowie ekipy 
tahnijskiej i doradcy imperatora czekali na ostateczny wynik negocjacji prowadzonych w odległym 
kącie   sali   przez   Jego   Wysokość,   lorda   Kirghiza   i   Tanza   Sullamorę.   Dojdzie   do   ugody,   czy 
wybuchnie wojna? Gdyby Tahnijczycy mogli znać myśli imperatora, gdy na pokład Normandie 
przybyła   ich   delegacja,   nie   mieliby   żadnych   wątpliwości.   Władca   zauważył,   że   wszyscy 
warlordowie, począwszy od najniższego rangą do samego Kirghiza, byli ubrani w paradne stroje: 
szmaragdowo-zielone płaszcze, czerwone tuniki i zielone spodnie. Każdą tunikę pokrywały liczne 
odznaczenia oraz różnobarwne wstążki.
    Wieczny Imperator powstrzymał uśmiech, gdy ich ujrzał; w najlepszych ciuchach przychodzi się 
na  przyjęcie,   nie  na  rozmowy w sprawie  wojny.   On  sam  założył  swój   najprostszy,   jasnoszary 
mundur. Jedyną ozdobę stanowiło insygnium głowy państwa - mały złoty guzik z napisem AM2 na 
tle bezelementowej struktury atomowej. Wieczny Imperator tłumaczył kiedyś Mahoneyowi, że aby 
wyróżnić się w tłumie spowitym w złotogłowie, należy trzymać się skromnie. I tak każdy pozna, 
kto jest najwyższym szefem.
    Imperator wstał i wyciągnął dłoń do Kirghiza.
    - Zatem osiągnęliśmy porozumienie?
       Lord walczył, by zachować dostojeństwo, nie mógł jednak powstrzymać uśmiechu w obliczu 
zwycięstwa.
    - Osiągnęliśmy.
    - Zostawmy więc szczegóły naszym ludziom - powiedział imperator. - Kropkę nad “i" możemy 
postawić w dogodnym dla obu stron terminie. Pozwoliłem sobie przewidzieć pokojowe rozwiązanie 
naszych ostatnich problemów. Panie. Panowie. Zapraszam na mały obiad na waszą cześć.
    Gdy władca skinął ręką, z sykiem otworzyły się olbrzymie drzwi za jego plecami. Tahnijczykom 
aż  zabłyszczały  oczy na  widok bogactwa   potraw i  napojów  zapełniających  stoły.  Rozległy  się 
głośne   okrzyki   aprobaty,   śmiechy   oraz   oklaski.   Wieczny   imperator   poprowadził   gości   do   sali 
bankietowej.
       Bankiet koronował długą karierę Marra i Senna. Ci dwaj  mistrzowie  sztuki kulinarnej  nie 
szczędzili niczego, aby wydać najbardziej egzotyczne oficjalne przyjęcie w historii imperium.
        Najpiew   stanęli   przed   zadaniem   przytulnego   urządzenia   wielkiej   sali   bankietowej   okrętu. 
Nakazali więc umieszczenie grodzi, a następnie obicie ich materią w ciepłych kolorach. Długie 
ławy zostały tak rozmieszczone, aby nikt nie czuł się odcięty od głównych bohaterów biesiady - 
imperatora i Kirghiza, siedzących na przeciwległych krańcach największego stołu. Zainstalowali też 
stłumione podświetlanie, które podkreślało połysk sreber, gładź zastawy oraz apetyczny wygląd 
serwowanych dań.
    Największym cudem było samo jedzenie. Jako że w roli gospodarza występował imperator, menu 
składało się niemal wyłącznie z tahnijskich potraw, ale z dodatkami typowo imperialnymi, które 
jednak, wedle wiedzy kucharzy, powinny zadowolić podniebienia gości.
    Uczestników przyjęcia nie obsługiwały maszyny ani nawet kosztowne automaty kelnerskie. Nad 
zaspokajaniem potrzeb biesiadników czuwali ludzie, co należało uznać za szczyt luksusu. Marr i 
Senn   zmusili   do   tej   służby   pretorian.   Za   każdym   gościem   stał   gwardzista   w   pełnym 
umundurowaniu.   Na   najmniejsze   skinienie   nalewał   wino,   zmieniał   potrawy   i   usuwał   z   drogi 
przeszkody.
    Najbardziej zadowolony z tego rozwiązania wydawał się admirał Ledoh. Sam nie zaplanowałby 
lepszego układu. Z satysfakcją pociągnął mały łyk wina. Przyznał w duchu, że Marr i Senn to 
niezwykle utalentowana para. Szkoda że ich najwspanialszy bankiet miał być ostatnim.
    Ledoh spojrzał na pułkownika Fohlee siedzącego w drugim końcu stołu. Uniósł kielich w cichym 
toaście. Fohlee odpowiedział podobnym gestem.
    

background image

    Rozdział pięćdziesiąty drugi
    
     W czasach, gdy poziom komunikacji podprzestrzennej sięgał ideału, przewodowa linia między 
statkami   była   niemal   tak   archaiczna   jak   megafon.   Ale   nie   w   okolicy   NG   467H.   W   stronę 
Normandie pomknęły perhydrolowe rakiety, holujące kabel.
    Przewód, choć stary i nie używany od trzydziestu lat, doskonale spełnił swe zadanie. Z trzaskiem 
wskoczył na odpowiednie miejsce, otwierając połączenie komunikacyjne z Normandie.
    - Tu mówi doktor Shapiro - nadszedł głos z liniowca. - Ile macie ofiar?
    - Tu komandor Lavonne. Trzydzieści pięć. Według oficera medycznego dwanaście osób jest w 
stanie   krytycznym:   poparzenia   trzeciego   stopnia,   niestabilne.   Reszta:   poparzenia   drugiego   lub 
trzeciego stopnia, półstabilne.
    - Pozostańcie w pogotowiu.
       Z Normandie wysunęły się półksiężycowate chwytaki, złapały San Jacinto i zetknęły ze sobą 
bramy towarowe obu statków. Po chwili otworzyły się drzwi potężnego liniowca.
     Czterdziestu gurkhów Stena wpadło na okręt, powstrzymując się od strzelania. Każdy miał nie 
tylko kukri i karabin Willy'ego, ale także ogłuszacz zawieszony na karku.
    Rozkazy Stena były proste:
    1. Zdjąć każdego, kogo zobaczycie;
    2. Nie uzbrojonych - ogłuszyć; uzbrojonych i agresywnych - zabić;
    3. Odnaleźć i chronić imperatora;
    4. Absolutnie nikt nie może w żadnym wypadku zbliżyć się do władcy. Ktokolwiek spróbuje, ma 
być zabity, bez względu na pretekst i rangę.
    Gurkhowie jak to gurkhowie lubili proste rozkazy, więc po pięciu sekundach wszyscy strażnicy 
śluzy leżeli nieprzytomni. Nawet “gadacz", połączony z centrum dowódczym Normandie me zdążył 
zameldować, że statek został zaatakowany.
    
        Na   skinienie   Kirghiza,   jakby   to   była   musztra,   kapral   Luc   Kesare   natychmiast   wystąpił   2 
nakrytym   serwetą   półmiskiem   l^rd   odwrócił   się   z   uśmiechem,   oczekując   kolejnego   dania'   gdy 
uzbrojona w sztylet ręka Kesare'a wystrzeliła spod półmiska. Ostrze zagłębiło się w uśmiechniętych 
ustach Kirghiza jego podniebieniu i na koniec w mózgu.
    Zaczęła się rzeź...
    
    Rozdział pięćdziesiąty trzeci
    
     Prowadzona przez Stena kolumna gurkhów biegła cicho centralnym korytarzem kwater załogi, 
kiedy ktoś ryknął przez głośniki: Sala bankietowa... próbują zabić imperatora... - Głos nagle ucichł i 
zanim   cały   system   komunikacyjny   zamarł,   dało   się   słyszeć   pomieszane,   chaotyczne   dźwięki. 
Wybiegający na korytarz członkowie załogi padali ogłuszeni przez gurkhów. Przy windzie Sten 
podniósł rękę i czterdziestu ciemnoskórych żołnierzy stanęło w bezruchu. Kapitan wydał kolejne 
rozkazy.   Połowę   swoich   sił   pod   dowództwem   havildar-majora   Harkmana   Limby   wysłał   do 
poziomów oficerskich, z zadaniem zabezpieczenia centrum komunikacyjnego i mostka. Pozostała 
dwudziestka podążyła za nim do sali bankietowej.
    
       Z głębi pomieszczenia dochodziły odgłosy dzikiej walki. Na sygnał Stena Alex i gurkhowie 
ostrożnie wsunęli się do środka przez otwarte drzwi.
    Arcydzieło stworzone przez Marra i Senna już nie istniało. Z poprzewracanych stołów unosiły się 
smugi dymu. Podłogę do wysokości kostek pokrywała rozbita zastawa oraz masa z rozgniecionego 
jedzenia. Wszędzie dookoła walały się okropnie okaleczone ciała.
       Sten i pozostali skradali się długim, krętym przejściem przez pobojowisko. Ciężko im było  
utrzymać równowagę. Wciąż potykali się o roztrzaskane przedmioty oraz zwłoki zarówno pretorian 
jak i Tahnijczyków. Wśród poległych, tu i ówdzie, znajdowali się też gurkhowie - dzielni obrońcy 
imperatora.

background image

    Alex przyglądał się masakrze twardym i zimnym wzrokiem.
    - Tak. To jest zdrada godna Campbellów - powiedział w końcu.
     Sten odetchnął z ulgą, gdyż nigdzie na sali nie dostrzegł ciała imperatora. Zaraz przy szczycie  
głównego stołu widział  krąg około piętnastu martwych  pretoriańskich zdrajców; wszyscy mieli 
głębokie rany. W środku tego wieńca leżał gurkha z przestrzelonym gardłem. Sten rozpoznał w nim 
Jemedara Kulbira. Wypełnił swoją przysięgę i do ostatniego tchu chronił Wiecznego Imperatora.
    - Tu spoczywa bohater - wyszeptał Alex z szacunkiem. 
    Sten nie zdążył odpowiedzieć, gdy z pobliskiego korytarza buchnął nagle ogień.
    - Naprzód! - krzyknął kapitan, pędem ruszając do wyjścia.
       Za rogiem znaleźli oddział pretorian dożynający trzyosobową drużynę gurkhów. Sten ledwie 
zauważył, kiedy subudar-major Limbu dobył kukri i w samobójczym ataku rzucił się w kłębowisko 
walczących  ludzi.  Dwaj  pretorianie  zginęli,  zanim zdążyli  otworzyć  ogień.  Potem padł Limbu. 
Gurkhowie   Stena   ostrzelali   pretorian   od   tyłu.   Kilkanaście   sekund   później   cała   piętnastka   była 
martwa, a podkomendni kapitana gnali dalej śladem imperatora.
    
    Rozdział pięćdziesiąty czwarty
    
        Władca   pchnął   nogą   baryłkowate   ciało   Tanza   Sullamory   w   dół   zejściówki,   obrócił   się   z 
karabinem   w   dłoni   i   ruszył   za   spadającym   trupem.   Aby   przyspieszyć   swoją   ucieczkę,   Jego 
Wysokość zaczął zjeżdżać po poręczy. W tym samym momencie odczuł łagodne rozbawienie. Jego 
ciało wciąż pamiętało, jak poruszać się w sytuacjach awaryjnych.
       Imperator  uderzył  stopami  o płyty pokładu armatniego  i natychmiast  odskoczył  w bok. W 
miejscu, gdzie właśnie powinien stać, rozerwał się pocisk AM2. Władca posłał w górę serię z 
karabinu. Pierś pretorianina eksplodowała. Imperator trzymał palec na spuście, omiatając ogniem 
szczyt zejściówki. Pociski z antymaterii roztrzaskały schody.
    Wykombinowanie, jak tu zejść, zajmie im trochę czasu, pomyślał imperator nie bez satysfakcji.
      Następne pół minuty upłynęło władcy na analizowaniu zaistniałej sytuacji. Kiedy pretorianin-
kelner   zabił   Kirghiza,   imperator   zamarł.   Lecz   już   po   sekundzie   odzyskał   jasność   umysłu   i 
stwierdził, że warto wdać się w parę bójek i poprawić sobie kondycję.
    Gurkhowie ocalili mu życie w tym wirze śmierci. Niscy, brązowi mężczyźni nieustraszenie parli 
do głównego stołu. Naik Thaman Gurung chwycił imperatora w ramiona i rzucił się na podłogę, 
biorąc na własne ciało ogień z karabinów. Subudar-major Chittahang Limbu przełączył karabin na 
automat i rozsiewał pociski po sali bankietowej.
       Imperator wygrzebał się spod Thamana, chwycił broń gurkha i ruszył swój oddział. Znaleźć 
barykadę, myślał cały czas, gdy jego grupa przedzierała się do wyjścia. Mógłby zdecydować się na 
odwrót do kwater, ale inżynierska część umysłu popychała go w kierunku rufy statku, do siłowni 
Normandie. 
    Zdał sobie sprawę, ze stanowiąca tylną straż grupka gurkhów pod wodzą subudar-majora Limbu 
wytrzyma naiwyżej kilka minut. Ale stwierdził, ze nawet tych parę chwil wystarczy, aby uzyskać 
przewagę w wyścigu do maszynowni. Wiedział, że kiedy się tam znajdzie, poradzi sobie z dowolną 
liczbą otaczających go morderców.
    Imperator omiótł wzrokiem pokład armatni. Gdyby nie wyrzutnie pocisków i stanowiska dział, 
które blokowały kręte przejścia, poziom ten wyglądałby jak pokład spacerowy konwencjonalnego 
liniowca. Nie tutaj, zdecydował władca Tu w ogóle się nie utrzymam. Ledoh czekał przy korytarzu 
wiodącym w dół, do kuchni. Imperator ruszył, a za nim jego ludzie. Był nieco zaskoczony, że ze 
sporej ekipy został mu tylko Sullamora, Ledoh i dwóch gurkhów. Natomiast w całkowite zdumienie 
popadł wtedy, gdy stwierdził, że świetnie się bawi.
    
    Sten, Alex i gurkhowie zeskoczyli na pokład armatni przez wyciągnik ślimakowy. Kilkadziesiąt 
metrów   dalej   grupa  dwudziestu   pretorian   tłoczyła   się   przy   zejściu   na   niższy  pokład.   Było   ich 
dwudziestu. Sten zauważył, że jeden z żołnierzy go spostrzegł i krzyknął na alarm.
    Padając, kapitan nacisnął ścienny czerwony przycisk z napisem: ZAŁADUNEK.

background image

       Umieszczony nad pokładem pocisk Goblin gładko pomknął po szynach w kierunku wyrzutni 
znajdującej się z drugiej strony pretorian.
    System ładował pociski w sześciosekundowych odstępach, tak więc rakieta przemieszczała się po 
szynach wręcz błyskawicznie. Zbliżając się do pretorian, miała prędkość niemal sześćdziesięciu 
kilometrów na godzinę. Przy tej szybkości zderzenie tony stali z kilkoma setkami kilogramów ciała 
powoduje oczywiste straty w ludziach.
    Według obliczeń Kilgoura, pięciu pretorian padło, a pozostała piętnastka jakimś cudem zdążyła 
pochować się za wyrzutniami i lufami dział.
    - Dość mam tego drakhu - wymruczał Alex i ruszył do akcji.
    Uzbrojenie Normandie było przeznaczone nie tylko do walki w głębokiej przestrzeni, ale także 
do   starć   w   warunkach   pianętarnych.   Oczywiście,   działa   atmosferyczne   zwykle   znajdowały   się 
ukryte w lukach, otwieranych w czasie wymiany ognia. Na grodzi umieszczono różnego rodzaju 
broń, a między innymi wyrzutnię flar, tak ciężką, że aż czterech mężczyzn musiało targać ją do 
luku.
     Jednak starszy sierżant Alex Kilgour poradził sobie bez niczyjej pomocy. Zerwał wyrzutnię ze 
ściany,  załadował,  wycelował i pociągnął /a spust, zanim ktokolwiek zdążył  zareagować. Flara 
pomknęła długim korytarzem, uderzyła w przeciwległą grodź, zrykoszetowała i... rozbłysła.
     Flara sygnałowa, która ma być widoczna z odległości około pół sekundy świetlnej, powoduje 
całkiem niezły wybuch, kiedy eksploduje w przejściu o średnicy dziesięciu metrów. Gurkhowie i 
Sten padli na podłogę dosłownie w ostatniej chwili. Kula ognia już przemknęła nad ich głowami, 
gdy zadziałał automatyczny system przeciwpożarowy. Urządzenie zaskowyczało i zrzuciło parę ton 
środka gaśniczego.
      Zbyt późno dla piętnastu pretorian. Ułamek sekundy wcześniej przemienili się oni bowiem w 
małe kupki węgla.
    Sten i jego ludzie zbiegli stopioną zejściówką w poszukiwaniu imperatora.
    
    Rozdział pięćdziesiąty piąty
    
     Marr i Senn znaleźli schronienie we wnętrzu olbrzymiego pieca sonicznego. Kiedy zaczęła się 
masakra, byli w wielkiej, stalowej kuchni liniowca. Usłyszawszy histeryczne wrzaski przez system 
komunikacyjny, doszli do mądrego wniosku, lepiej nigdzie się nie ruszać.
    Senn mocno przytulił Marra.
       - Na pewno w końcu zapolują także na nas - powiedział drżąc i pogładził futro towarzysza 
swojego życia.
    - No cóż, przeżyliśmy piękną miłość, nieprawdaż? Marr zerwał się nagle na równe nogi.
     - Pieprzyć ich! - krzyknął. - Jeśli te dzikusy wtargną do mojej kuchni, to będzie z nich bardzo 
nieszczęśliwa banda ludzi.
       Zaczął krzątać się wokół, czyniąc przygotowania do ostatecznej konfrontacji. Senn, widząc 
starania przyjaciela, przestał już myśleć o łagodnej śmierci.
        Zaczęli   od   pieca   ultradźwiękowego.   Miał   on   mniej   więcej   trzy   metry   wysokości   i   tyleż 
szerokości. Wewnątrz znajdowały się liczne kratki oraz wysuwane rożna, na których można by 
upiec   wołu.   Smażenie   odbywało   się   za   pomocą   projektora   szerokiej   wiązki   dźwiękowej. 
Urządzenie przypominało wielką kamerę, zamontowaną na podnośniku hydraulicznym. Kiedy piec 
był   uruchomiony,   grube   drzwi   ochronne   zatrzaskiwały   się   automatycznie,   a   projektor   omiatał 
żywność ultradźwiękami, gotując wszystko, co znajdowało się w środku.
    Marr rozbił zamek bezpieczeństwa, a następnie wraz z Sennem wypchnął piec.
       Zaraz obok kuchni zadudniły liczne kroki. Obróciwszy się, zobaczyli Wiecznego Imperatora. 
Władca,   ostrzeliwując   się,   ciągnął   za   sobą   Tanza   Sullamorę.   Ułamek   sekundy   później   ujrzeli 
podążających za Jego Wysokością, najpierw kanclerza, a potem dwóch gurkhów. Naikowie Ram 
Sing Rana oraz Agansing Rai wywrzaskiwalł obelgi w kierunku swoich prześladowców i pluli 
ogniem z karabinów Willy'ego.

background image

     Gurkhowie wskoczyli do^kuchni, gdy pretorianie odpowiedzieli długą serią strzałów. Ściany z 
nierdzewnej stali syczały, bąbelkowały i zmieniały się w ciekły metal.
    - Tędy - krzyknął imperator.
       Maleńki oddział ruszył do kuchennego wyjścia bezpieczeństwa. Za nim znajdował się tunel 
wiodący do głównego magazynu, a dalej do siłowni.
     Pretorianie deptali uciekinierom po piętach. Ram jęknął głośno i upadł, gdy pocisk z karabinu 
Willy'ego przewiercił mu klatkę piersiową. Reszta grupy imperatora zniknęła w drzwiach wyjścia 
awaryjnego.
    Senn, przybrawszy postać futrzastej kulki, wytoczył się z pieca, w którym wraz z Marrem znalazł 
schronienie. Uderzył  przycisk PAROWE CZYSZCZENIE KUCHNI i ponownie zanurkował do 
pieca.
       Para z sykiem zaczęła się wydobywać z umieszczonych na ścianach dysz. Czujniki sanitarne 
przeczesały   pomieszczenie   w   poszukiwaniu   biologicznych   obiektów   i   skierowały   na   intruzów 
olbrzymie ilości pary.
       Jedenastu pretorian jak jeden mąż otworzyło usta do krzyku. Niezmiernie gorące, białe kłęby 
wtargnęły w płuca mężczyzn i ugotowały je tak szybko, że dźwięk nawet nie zdążył dotrzeć do 
warg. Puchnące ciała  pokrywały się pęcherzami.  Proces czyszczenia trwał zaledwie trzydzieści 
sekund - dokładnie tyle, ile przewidywała instrukcja - ale żaden z jedenastu pretorian nie przeżył 
tych zabiegów sanitarnych. Kolejne kroki, kolejne strzały i przez drzwi wpadła następna grupa, z 
Fohleem na czele. Pułkownik zauważył małą twarzyczkę Senna wystającą z pieca.
    - Zabić! - wrzasnął.
       Oddział skoczył  do przodu. Senn i Marr wyturlali się ze swej kryjówki. Fohlee w asyście 
czterech pretorian pobiegł do wyjścia bezpieczeństwa. Drzwi jednak były chwilowo zablokowane.
    W tym czasie pozostali żołnierze rzucili się na Marra i Senna.
    - Pomocy! - pisnął Marr.
        Senn   wsunął   swe   drobne   ramionka   pod   piec   ultradźwiękowy   i   powoli...   powoli   z   trudem 
dźwignął ciężar.
    - Teraz! - krzyknął.
        Skoczyli   przez  deszcz  karabinowego   ognia.  Zanim   ukryli  się   za  stalowym   kontenerem  na 
żywność, Senn zdążył jeszcze uderzyć włącznik pieca.
        Soczewki   piekarnika   mrugnęły,   po   czym   rozjarzyły   się   pełną   mocą.   Niewidzialna,   ale 
śmiercionośna wiązka ultradźwięków wytrysnęła wprost na szarżujący oddział pretorian. Marr i 
Senn   kulili   się   za   dużym   pojemnikiem,   słuchając   okropnych   odgłosów   wydawanych   przez 
umierających pretorian. W ciągu paru sekund wszyscy członkowie oddziału byli ugotowani. Fale o 
wysokiej częstotliwości rozgrzewają od środka, tak więc zanim jeszcze ciała mężczyzn zaczęły się 
zwijać,   brązowieć   i   dymić,   organy   wewnętrzne   już   eksplodowały   na   zewnątrz.   Świszczące   w 
powietrzu ochłapy mięsa obryzgały krwią pięćdziesiąt metrów kuchennych ścian.
       Marr ostrożnie wychylił się z kryjówki i aż zadrżał, gdy zobaczył pobojowisko. Senn także 
usiłował wyjrzeć, ale Marr wepchnął kochanka z powrotem za kontener. Pragnął oszczędzić mu 
widoku, który mógł spowodować uraz na całe życie.
       Znów dało się słyszeć wrzaski i tupot. Marr spojrzał na główne wejście do kuchni, a potem 
szybko ustawił się przy włączniku pieca. Ktokolwiek wejdzie przez te drzwi, zginie taką samą 
śmiercią jak poprzedni oddział, pomyślał z odrobiną satysfakcji. Marr niemal wcisnął guzik, kiedy 
zobaczył wpadającą do środka szczupłą postać. W ciągu jednego uderzenia serca rozpoznał Stena, 
więc   natychmiast   cofnął   palec.   Następnie,   nie   czekając   na   dalszy   rozwój   wypadków,   znów 
wskoczył za pojemnik, obok Senna. Spojrzał w wielkie, lśniące oczy przyjaciela.
    - Mało brakowało, a zabiłbym naszego młodego kapitana - powiedział.
    Ukrył twarz w miękkim futrze Senna i zaszlochał.
    
       Sten i Alex strzelili  w plecy czterem pretorianom  walczącym  z drzwiami  ewakuacyjnymi.  
Fohlee, gdy spostrzegł atakujących z tyłu mężczyzn wtłoczył swoje ciało za maszynę rzeźnicką, 

background image

polakierowany na czerwono stalowy kolos. Olbrzymi korpus urządzenia stał w bezruchu, a nad 
blatem zwisały ostre jak brzytwy noże i szczęki do chwytania mięsa.
       Szczupły Sten bez większego trudu wśliznął się pomiędzy maszynę a ścianę. Powoli szedł 
ciemnym tunelem. Czy Fohlee ruszył dalej, czy czeka za rogiem? W wąziutkiej szparze niełatwo 
było wykonać jakikolwiek szybszy manewr.
    Jest! Zobaczył czarny ryjek broni. Gdy weń uderzył, stracił równowagę i runął na posadzkę. Po 
chwili rozległ się głośny szczęk, który oznajmiał, że kapitan zdołał wytrącić Fohleemu karabin. 
Sten wypełzł z wąskiego tunelu i zaczął wstawać. Nagle otrzymał potężny cios w głowę. Padając 
przetoczył   się   niezdarnie,   lecz   na   tyle   szybko,   by   sztylet   Fohleego   nie   trafił   w   cel.   Zobaczył 
zbliżającą  się  z góry okutą podeszwę. Błyskawicznym  ruchem chwycił  za  obcas i z całej  siły 
przekręcił tkwiącą w bucie stopę. Fohlee zatoczył się do tyłu i uderzył plecami o maszynę.
    Urządzenie ożyło ze zgrzytem. Zawirowały chwytaki i noże. Zanim Sten zdążył dojść do siebie, 
Fohlee odsunął się od szczęk i podniósł karabin. Unieśli broń w tym samym momencie. Jednak 
Fohlee miał mniej szczęścia. Rozbujany na łańcuchu hak do mięsa wbił mu się prosto w gardło. 
Pułkownik wrzasnął, gdy hak wciągał go w szpony maszyny rzeźniczej.
     Sten patrzył w milczeniu, jak urządzenie sprawnie oprawiało Fohleego. W ciągu kilku sekund 
liczne noże żywcem obdarły mężczyznę ze skóry.  Z wnętrza rzeźnickiego robota wysunęły się 
maleńkie   wężyki,   aby   odessać   krew.   Piły   z   jazgotem   oderżnęły   kończyny   i   głowę,   a   noże 
rozbierające pocięły mięśnie. Ostatni wrzask Fohleego rozbrzmiewał jeszcze echem po kuchni, gdy 
poplasterkowane fragmenty ciała zostały zapakowane i wysłane do chłodni.
       Sten odruchowo wyłączył maszynę. Później ruszył ciężkim krokiem wokół stalowego kolosa, 
aby odnaleźć Alexa.
    
    Rozdział pięćdziesiąty szósty
    
       Choć w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat zmieniły się rodzaje napędu oraz typy silników, 
kosmiczny wyga z XXI wieku i tak mógł czuć się w siłowni Normandie jak u siebie w domu. 
Podobne do tych sprzed lat, ogromne hale z metalowymi ścianami, które długo niosły echo, drżały 
od   niewidzialnej   mocy.   Mimo   że   dieslowsko-elektryczne   jednostki   napędowe   zastąpiono 
atomowymi, to nad przyprawiającą o zawrót głowy maszynerią i tajemniczymi kontrolkami wiły się 
takie same chodniki.
       Jako że podczas spotkania Normandie nie była uruchomiona, na wachcie znajdował się tylko  
jeden oficer i jeden marynarz. Obaj leżeli teraz w kałużach krwi. Na górnym pokładzie imperator 
dostrzegł dwóch pretorian kulących się za podajnikiem AM2. Władca zastanowił się przez chwilę, 
dokładnie wycelował i czterokrotnie wypalił. Pretorianie zaczęli spadać wraz z pomostem odciętym 
pociskami.   Jak   rzutki,   pomyślał   imperator   przestrzeliwując   obu   żołnierzy,   zanim   zdążyli 
roztrzaskać się na pokładzie.
       - Dalej, admirale - krzyknął. Ledoh oraz ostatni  pozostały przy życiu  gurkha pomogli mu 
dociągnąć przenośną spawarkę pod drzwi ewakuacyjne. Imperator był dumny z siebie, gdy z dawną 
sprawnością wyregulował mieszankę tlenowo-gazową, odpalił palnik i punktowo zaspawał drzwi 
ewakuacyjne, przez które weszli. - To da nam trochę więcej czasu, Mik.
     Co u diabła, dzieje się z tym człowiekiem?, zastanowił się przez moment imperator, czując na 
sobie badawcze spojrzenie Ledoha. Kiedy otwarto ogień w sali bankietowej, admirał jako jeden z 
pierwszych   wyciągnął   służbowy   pistolet.   Broń   została   mu   jednak   wytrącona   przez,   jak   sądził 
władca,   nadmiernie   opiekuńczego   gurkhę.   Wykluczone,   żeby   ten   człowiek   się   bał,   stwierdził 
imperator. A może jednak, rozmyślał, prowadząc trzech mężczyzn w górę po pomoście. Minęło 
przecież sporo czasu, odkąd ktoś próbował pozbawić go życia.
    Na przykład Sullamora, był tak przerażony, że omal nie dostał ataku apopleksji. Imperator czuł 
tuż za plecami gorący, mocno przyspieszony oddech Tanza.
    Ledoh poczekał, aż wejdą na kolejną platformę. Teraz, zdecydował. Teraz. Ten cholerny gurkha 
zepsuł mu pierwszą okazję. Lecz oto nastał właściwy moment, aby wykorzystać kolejną szansę. 
Admirał skoczył z paradną szablą w dłoni, mierząc w środek pleców imperatora.

background image

    Ale zarówno spiskowcy jak też ich dowódca nie docenili gurkhów.
       Naik Agnasing Rai wykazał się wręcz niebywałym refleksem. Eks-szturmowiec Stena zdołał 
jakoś   wskoczył   pomiędzy   ostrze   a   imperatora.   Szabla   przebiła   mu   płuca.   Gurkha   padł   niemal 
wyrywając oręż z rąk Ledoha.
       Admirał zrobił krok, wyszarpnął ostrze z martwego ciała i znów zaatakował. Wtedy w roli 
obrońcy imperatora bohatersko wystąpił Tanz Sullamora.
       Grubas machnął dziko karabinem, ponieważ o strzelaniu nie miał zielonego pojęcia, i trafił 
Ledoha w żebra. Cios odrzucił admirała na barierkę platformy. Zanim zdziwiony swoim męstwem 
Sullamora   ponownie   ruszył   do   ataku,   Ledoh   obrócił   się   i   uderzył   go   głownią   szabli   w   kark. 
Sullamora padł ciężko łapiąc powietrze. Admirał natomiast przyjął bojową pozycję.
    Imperator stał cztery metry dalej, na skraju platformy. Ręce miał puste; nie zdjął przewieszonego 
przez plecy karabinu.
    - No, tak - zaczął władca. - Czy przynajmniej poznam motywy twojego działania?
    Teraz, po tych wszystkich latach wypełnionych nienawiścią i planami o zemście, Ledoh nie mógł 
wydusić z siebie ani słowa.
    - Rób Gades był moim synem - powiedział w końcu i zaatakował.
        Imperator   wyrwał   łom   z   pobliskiego   zestawu   przeciwpożarowego.   Przez   kilka   sekund 
zastanawiał   się   kim,   do   cholery,   był   Gades.   Trzymając   długą   rurę   oburącz,   czysto   sparował 
pchnięcie Ledoha.
     Admirał z groźnym błyskiem w oczach podskoczył bliżej i ciął w talię. Ten cios także został 
odbity. Teraz imperator ruszył do ataku. Lewą stopą kopnął Ledoha w pierś.
    Walka miecza z łomem wydawać by się mogła nierówna, ale imperator miał już doświadczenie 
w tego typu starciach. Nieraz za dawnych czasów niespodziewanie dobywano przeciwko niemu 
ostrza.
    Kiedy Ledoh usiłował się pozbierać, władca przesunął jedną dłoń na koniec pręta i zamachnął się 
obiema rękami. Łom uderzył w szablę tuż ponad jelcem, a następnie wylądował na przedramieniu 
Ledoha.
    Rozległ się głuchy trzask. Admirał wrzasnął z bólu i opadł na kolana, chwytając się za rękę tuż 
powyżej miejsca, z którego wystawała biała kość.
    Imperator przyglądał się pokonanemu.
    - Ty biedny sukinsynu - powiedział nie bez współczucia. - Ty biedny, żałosny sukinsynu.
    Cofnął się do alarmowego komunikatora przy zestawie pożarowym i pomyślał się nad następnym 
posunięciem.
    Kilgour siłował się z zaspawanymi drzwiami od maszynowni, gdy Sten przyszedł mu z pomocą.
       Dobył z pochwy nóż i przebił śluzę. Krystaliczne ostrze wchodziło w stal jak w pląs. Sten 
wykonał dwa cięcia wokół poczerniałych miejsc przy spawach, pchnął ramieniem drzwi i wpadł do 
siłowni z kukri w jednej dłoni i nożem w drugiej.
        Cztery  ciała...   Nie   ma   imperatora.   Spojrzał   na  górny  pokład,   po  czym   ruszył   drabiną   jak 
skradający   się   kot.   Parę   poziomów   wyżej   zobaczył   dwóch   martwych   oraz   dwóch   żywych 
mężczyzn.
    Imperator. Cały i zdrowy. Bogom niech będą dzięki. Po drugiej stronie platformy ranny Ledoh... 
na kolanach.
    Ani Jego Wysokość, ani admirał nie słyszeli kroków Stena.
     Kapitan znajdował się jedną platformę niżej, kiedy dostrzegł, że Ledoh zwalczył ból i zdrową 
ręką sięgnął do pasa, skąd wydobył maleńki pistolet Willy'ego używany w Modliszce. Sten był 
dopiero w połowie drabiny, gdy Ledoh wycelował.
    Kukri nie nadaje się do rzucania - ma tylko jedno ostrze, a gruszkowate zakończenie sprawia, że 
po rzuceniu nóż dziko wiruje.
    Ale tak czy inaczej, jest to niemal kilogram stali.
    Sten cisnął długim nożem w Ledoha, desperacko usiłując wykorzystać ostatnią szansę uratowania 
imperatora.

background image

       W najlepszym przypadku pocisk powinien ogłuszyć admirała. Jednak, wbrew najśmielszym 
oczekiwaniom, ostrze zatopiło się w plecach Wielkiego Kanclerza, przecinając mu kręgosłup.
     Ledoh nie zdążył nawet dotknąć spustu. Wyleciał przez barierki, by w końcu spaść jak mokra 
szmata na pokład, wiele metrów niżej.
    Sten pokonał kilka ostatnich stopni i stanął przed imperatorem. Któryś z nich powinien zapewne 
powiedzieć coś niezwykle podniosłego. Ale dramatyczne gesty pojawiają się najczęściej dopiero w 
opowieściach.   Skrwawieni   mężczyźni   po   prostu   patrzyli   na   siebie   w   ciszy.   Obaj   odczuwali 
ogromną ulgę.
    
    Rozdział pięćdziesiąty siódmy
    
    Nagie ciało Haines lśniło w jaskrawym świetle letniego słońca. Policjantka leżała w swoim domu 
na łodzi i z rozkoszą myślała, że niczego już nie brakuje jej do szczęścia: lodowaty drink stał pod 
ręką, a z pobliskiego lasu wiała chłodna bryza.
    Prawie niczego mi nie brakuje, poprawiła się Haines.
    Istniał bowiem pewien problem.
       Sprzątanie powstałego w czasie rewolty bałaganu zajęło kilka długich miesięcy. Usłyszawszy 
relacje Stena, Haines odczuwała ulgę, że nie była świadkiem wszystkich prac porządkowych.
       Po tym, jak dopadnięto ostatniego pretorianina na Normandie, flota imperialna natychmiast 
odleciała.  Nawet Wieczny Imperator  nie potrafił bowiem przekonująco wyjaśnić  Tahnijczykom 
przyczyn śmierci ich głównego lorda oraz świty.
    Kirghiz, bądź jeden z jego podwładnych zapewne miał rozkaz regularnego meldowania się, gdyż 
zaledwie po dwóch dniach od opuszczenia miejsca negocjacji pasażerowie Normandie stwierdzili, 
że są ścigani. Jeden okręt wojenny Tahnu z eskortą krążownika oraz niszczyciela powinien sobie 
poradzić z imperialnym liniowcem i jego ochroną. Jednak władca wezwał już do pomocy dwie 
pełne eskadry okrętów bojowych.
        Dzielni   Tahnijczycy   długo   nie   ustępowali   pola.   Ludzie   z   Normandie   podejmowali   próby 
porozumienia  się z przeciwnikami,  ale ci walczyli  do ostatniego  człowieka  w całkowitej  ciszy 
radiowej. Sten nigdy się nie dowiedział, czy sądzili, że biją się o uratowanie czy o pomszczenie 
Kirghiza.
       Po powrocie na Prime  imperator natychmiast usiłował nawiązać kontakt z warlordami, ale 
stosunki dyplomatyczne zostały zerwane. Wycofano też cały tahnijski personel.
       Haines ledwo to zauważyła,  zajęta ściganiem pozostałych spiskowców. Nigdy w życiu nie 
aresztowała tylu bogatych, wysoko postawionych ludzi.
       Potem odbył się pokazowy proces, gdyż imperator miał nadzieję, że Tahnijczycy wysłuchają 
prawdy.   Oczywiście   nie   wysłuchali.   Zapewne   byli   przekonani,   że   imperator   znalazł   kozła 
ofiarnego, na którego chce  zwalić  winę. Zignorowali też wyjaśnienia  neutralnych  dyplomatów, 
wybranych spośród istot fizycznie niezdolnych do nieuczciwości.
     Procesy toczyły się lawinowo. Haines po raz pierwszy w życiu zeznawała bezpośrednio przed 
sądem.   Sten   natomiast,   zgodnie   z   imperialnym   rozkazem,   składał   oświadczenia,   siedząc   w 
zamkniętej   kabinie,   a   jego   głos   był   elektronicznie   zmieniany,   aby   uniknąć   jakiejkolwiek 
możliwości identyfikacji.
    Pomimo wrzasków obrony, niemal wszystkich konspiratorów uznano za winnych, a zdrada oraz 
usiłowanie królobójstwa to zbrodnie karane śmiercią.
    Ale nawet ci uniewinnieni nie uniknęli okrutnej zemsty imperatora. Właśnie dzień wcześniej na 
wideo   ukazała   się   notatka,   że   wybuchł   jacht   świeżo   zwolnionego   przemysłowca.   Właściciel 
znajdował się na pokładzie... Haines musiała zająć się tą sprawą, gdyż morderstwo zawsze jest 
morderstwem,   bez   względu   na   osobę   sprawcy.   Na   razie   jednak   Haines   wolała   oddać   się 
przyjemnościom. Słońce usypiało ją powoli. Umysł wypełniły niezobowiązujące, lubieżne myśli. 
Jednak szum nadciągającego ślizgacza wkrótce przerwał ten błogostan. Policjantka zmusiła się do 
wstania, lecz zaraz wróciła na łóżko, gdy zobaczyła, że mężczyzną cumującym swój pojazd przy 

background image

łodzi jest Sten. Jej myśli stały się nieco mniej niezobowiązujące. Kapitan pomaszerował do kuchni, 
wyciągnął piwo i dołączył do Haines.
    - Jak poszło? - zapytała.
    - To zależy, co masz na myśli.
    - Zrzuć łachy i opowiadaj wszystko od początku - zaproponowała.
    - Hmmm... zacznę od dobrych wieści. Właśnie otrzymałem awans.
    - Więc zrób drinka i wyskakuj z ubrania, komandorze.
        Sten   wykonał   rozkaz;   zdjął   mundur   i   położył   się   obok   ponętnej   kobiety.   Zamruczał   ze 
zwierzęcym zadowoleniem. Haines wyczekała, ile mogła.
    - No, dalej, Sten. Gadaj!
    
        Gdy   Sten   wrócił   na   Prime,   natychmiast   został   odkomenderowany   do   specjalnych   zadań, 
obejmujących między innymi niekończące się wystąpienia w sądzie.
       Oddział gurkhów odbudowano i przekazano pod dowództwo subudar-majora Limbu, choć w 
zasadzie Chittahand nie wylizał się jeszcze z ran.
       Sten przychodził do pałacu tylko po to, żeby się wyspać i coś zjeść. Nieliczne, przypadkowe 
spotkania z imperatorem w hallu nie trwały długo, a ich przebieg był niepokojąco oficjalny.
    Aż pewnego dnia Sten otrzymał wezwanie...
    Gdy wchodził, salutował i meldował się, władca siedział za biurkiem w zupełnym bezruchu.
    Minęło kilka długich chwil, zanim się odezwał.
       Sten oczekiwał, że może usłyszeć różne rzeczy. Żadne z jego przypuszczeń nie okazało się 
trafne.
    - Kapitanie, czy jest pan gotowy do wojny?
       Sten zamrugał. Uznał, że wszystkie potencjalne odpowiedzi brzmiały głupio, więc zachował 
milczenie.
    - Pokuszę się o przepowiednię - kontynuował władca. - W ciągu pięciu lat będziemy walczyli z 
Tahnem. - Nastała chwila ciszy. - Spocznij! Niech pan siada, kapitanie.
    Stenowi nieco ulżyło. Nie sądził, żeby imperator pozwolił usiąść komuś, kogo zamierzał wywalić 
ze służby.
    - Więc co pan myśli? - spytał niepodzielny władca imperium.
        Sten   był   zakłopotany.   Jak   każdy   zawodowy   żołnierz,   prawdziwie   wierzył   w   nieco 
kontrowersyjne zasady, że zadaniem wojska jest unikanie wojny.
    - Kiedy nadejdzie, będzie cholernie ciężka. - Imperator najwyraźniej miał odpowiedni nastrój do 
odgrywania roli proroka. - W żaden sposób nie mogę się mylić. Wywiad donosi, że stocznie Tahnu 
zostały przestawione na budowę statków wojennych. Tahnijczycy skupują każdą cząsteczkę AM2, 
jaką mogą dostać, bez względu na cenę. Poza tym, powiem to panu w tajemnicy, wokół światów 
Tahn nastąpiła seria potyczek z moimi regularnymi patrolowcami. Ciężka cholera. Ani jeden statek 
szpiegowski nie wrócił cały.
    Imperator wyciągnął z biurka butelkę. Sten poczuł odrobinę większą ulgę - najpierw mógł usiąść, 
a teraz nawet dostał pozwolenie na wypicie drinka. Może zachowa kapitańskie insygnia.
        -   Unikałem   pana,   kapitanie,   ponieważ   starałem   się   nie   myśleć   o   tym   całym,   o   ból   dupy 
przyprawiającym bajzlu. Tak więc, szczerze mówiąc, każdy kto miał ze sprawą Tahnijczyków i 
Ledoha coś wspólnego, był na mojej czarnej liście. Imperator nigdy nie może przyznać się do 
błędu, jeśli chce zachować władzę.
    Gdy Jego Wysokość napełnił dwa metalowe kubki, Sten rozpoznał zapach stregga.
    - W końcu jednak dopadają cię skutki popełnionych omyłek - powiedział imperator, nie czyniąc 
żadnego ruchu, aby zachęcić Stena do wypicia trunku. - Pamiętasz, jak urżnęliśmy się w Dzień 
Imperium?
    Sten pamiętał.
    - Pamiętasz, co ci mówiłem?
    Sten pamiętał.

background image

    - No więc, zrobiłem za ciebie następny krok. - Władca wyciągnął z szuflady rozkazy i rzucił je na 
biurko. - Daruj sobie czytanie ich teraz. Zostajesz przeniesiony. Szkoła pilotażu. A, tak. Przy okazji. 
Ten twój barylkowaty bandzior...
    - Starszy sierżant Kilgour?
    - Tak. Pewnie się zastanawiasz, gdzie jest?
    Owszem, pytanie to nie dawało Stenowi spokoju. 
    Alex zniknął w bardzo tajemniczy sposób jakieś dwa miesiące wcześniej.
    - Dostał czasowe zwolnienie, bo zgłaszał oficjalnymi kanałami chęć ożenku. Z jakąś policjanką. 
Cholerny idiota. Tacy łamacze kości jak on, nigdy nie powinni wstępować w związek małżeński. W 
każdym   razie   Alex   Kilgour   uczy   się   teraz,   jak   wić   gniazdko.   Poza   tym   nie   jest   już   starszym 
sierżantem.  Dałem mu  kopa w górę na plutonowego. Jak ma  zostać w tej  cholernej  flocie,  to 
przynajmniej nie będzie musiał znosić głupiego systemu rang obowiązującego we flocie.
    Imperator podniósł kubek i zastukał o niego palcami. - Kapitanie, zechce pan stanąć na baczność. 
Sten błyskawicznie wyprężył się jak struna.
       - Mianuję pana komandorem  - imperator  znów sięgnął do szuflady,  skąd wyciągnął  małe, 
niebieskie pudełko. - Oto pańskie insygnia. - Pchnął pudełko w stronę Stena. - A teraz niech pan 
podniesie kubek.
    Sten usłuchał.
       - Wzniosę toast za pana, komandorze. Bo nigdy się już nie zobaczymy. - Imperator wstał. - 
Pańskie zdrowie, komandorze Sten!
    Stregg smakował Stenowi bardzo dziwnie.
    
    Haines rozmyślała nad tym wszystkim - z wyjątkiem uwag imperatora o nieuchronności wojny, 
które Sten w swojej relacji pominął. Świeżo mianowany komandor skończył w tym czasie piwo i 
poszedł do kuchni po następne.
    - Dowiedziałem się jeszcze jednej rzeczy - powiedział, gdy wrócił do głównego pomieszczenia 
na łodzi. - Ty też dostaniesz awans.
    Haines jednak zbyła milczeniem tę nowinę. - Więc odjeżdżasz, żeby szkolić ptaszki - stwierdziła 
w końcu smutnym głosem. - Kiedy?
       - To właśnie kolejna dobra wiadomość - odparł Sten. - Wygląda na to, że eee... wszedłem w 
posiadanie większej ilości pieniędzy. - Bezprawnie zdobyte i zainwestowane fundusze Idy w końcu 
dotarły do Stena, dlatego na jego koncie znajdowała się taka suma kredytów, o jakiej nigdy nawet 
nie śnił. - Poza tym, ty i ja marny długie urlopy. Możemy więc spędzić je razem, zanim będziemy 
musieli zgłosić się na nowych posterunkach.
    Haines uśmiechnęła się szelmowsko, upiła trochę drinka i puściła oko.
    - Hej, żeglarzu. Chcesz pofiglować?
    Sten roześmiał się i klęknął na łóżku, obok nagiej piękności. Haines pociągnęła go w dół. Poczuł 
jej piersi, usta... a potem nie było już nic, prócz ciepła i oślepiającego blasku samego słońca.