background image

Mortka Marcin 

1410 czyli kilka słów prawdy o Grunwaldzie 

Z „Fahrenheit” 

  

  

Nadchodził osławiony rok 1410. Wielcy tego świata nerwowo 
wiercili się na tronach i szeptem zasięgali porady 
u nadwornych astrologów, a wielcy tamtego świata szykowali 
się na całą bandę gości. Mali tego świata kopali sobie doły. 
Oczy wszystkich z obawą kierowały się na wschód, tam, gdzie 
wielki mistrz zakonu krzyżackiego, Ulryk von Jungingen, 
dojrzewał do wiekopomnej decyzji...  

*** 

– Scheiße!!! – chwalił nadchodzący dzień wielki mistrz, 
siadając na łożu i poprawiając piżamę w czarne krzyże. – 
Kuno, mam dziwne wrażenie, że ktoś się na mnie gapi. 

– Guten Morgen, Mein Fuhrer – bąknął marszałek Kuno von 
Liechtenstein, otwierając szeroko okiennice. – Ależ co wy, 
mistrzu, kto by se chciał wami dupę zaw... Eee... 

Dalszą karierę zakonną Kunona uratował capstrzyk, który 
z dyskrecją topora bojowego rozdarł ciszę nad dziedzińcem Malborka. Pobojowisko po zakończonych nad 
ranem krzyżackich juwenaliach drgnęło – któryś z braci rozdziawił przyłbicę, inny wybełkotał kilka 
teutońskich przekleństw, czyjeś słabe, drżące ręce posłały w kierunku trębacza bełt z kuszy. 

– Frustuck ist fertig! – oznajmił służalczo Kuno, by szybko skierować myśli mistrza na inny temat, po czym 
zaczął rozkładać drewniane naczynia i sztućce (używane w Zakonie od czasu, kiedy pan Powała z Taczewa, 
siłą swą się popisując, pogiął wszystko od toporków po lufy armatnie). Naraz drzwi do komnaty huknęły 
o ścianę i do środka wpadł młody Krzyżaczek w niestwardniałej jeszcze zbroi. 

– "Eeeeeekspres Krzyżacki"!!! – ryknął, rzucił jakimś pergaminem i zniknął. 

– Ech, Jugend...– Wielki mistrz zasiadł przed miską pełną owsianki. – Czytaj, Kuno. Mnie... no... oczy się 
pocą. 

– Mało oryginalne – mruknął z satysfakcją Liechtenstein, poślinił kciuk i otworzył magazyn na pierwszej 
stronie. – O, polityka zagraniczna. Białe niedźwiedzie kręcą się wokół Kremla i car moskiewski na wszelki 
wypadek ewakuował się z rodziną! 

– Gott mitt uns! – wrzasnął Ulryk. – Odechce się kacapom Inflant! 

– Juści, że odechce! – Kuno wytarł czoło z owsianki. – Ponoć niedźwiadki z czeczeńskim akcentem 
mruczą. A propos Inflant. Szwecja nałożyła embargo na eksport stali do Zakonu Kawalerów Mieczowych. 

– Oj, niedobrze – zmartwił się mistrz. – Przyjdzie unseren Kamraten kijami kampfen... 

O AUTORZE

  

 

Marcin Mortka - 

Urodzony  w 

roku 

1976. 

Absolwent 

Uniwersytetu 

im. 

Adama 

Mickiewicza 

Poznaniu 

na 

wydziale 

skandynawistyki. 

Podr

ę

cznikowy 

przykład 

Zodiakalnego 

Barana. 

zawodu 

(i 

powołania) 

nauczyciel, 

pilot 

wycieczek 

zagranicznych 

(w

ą

ska 

specjalizacja 

Islandia  i  Norwegia)  oraz  tłumacz  powie

ś

ci 

Patricka  O'Briana.  Pasjonat  epoki  wielkich 

ż

aglowców 

oraz 

wypraw 

krzy

ż

owych. 

Miło

ś

nik  i  popularyzator  RPG,  zwi

ą

zany  z 

wydawnictwem 

"Portal", 

autor 

wielu 

artykułów  po

ś

wi

ę

conych  tej  tematyce  w 

"Portalu"  oraz  "Magii  i  Mieczu".  W  tym  roku 
wydał  powie

ść

  "Ostatnia  Saga"  oraz  pracuje 

nad  uniwersalnym  dodatkiem  RPG  pod 
roboczym tytułem "Czar Ziemi 

Ś

wi

ę

tej". 

 

background image

– O, jest coś o nas – Kuno zmarszczył brwi. – Na Wawelu trwają rozmowy polsko-litewsko-tatarskie 
w sprawie rozwiązania kwestii krzyżackiej! 

– Czyli co? – zawahał się Ulryk. 

– Absolutnie nic. – Kuno pogłaskał wielkiego mistrza po głowie. – Będą gadać i gadać, póki nie stracą 
wątku, potem na wszelki wypadek jeszcze raz ochrzczą wszystkich Litwinów i towarzystwo pojedzie nach 
Hause
 w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Za około dwa tygodnie Litwini rozegrają z nami kilka 
towarzyskich bitew dla podbudowania świadomości narodowej, a Polska pohuczy w dyplomacji, 
wypełniając swoje zobowiązania sojusznicze. O, tu jest jeszcze coś ciekawego. Ludwik Święty nabór na 
nową krucjatę ogłasza. 

– Donnerwetter! – splunął owsianką rozzłoszczony mistrz. – Nie mam zamiaru umierać za żaden Gdańsk! 

– Gdańsk jest już nasz – przypomniał mu Kuno, ponownie ścierając zupkę z czoła. 

– No, wiem przecież – burknął wielki mistrz. – Jak słyszę o tych cholernych czynach społecznych, to taka 
złość mnie bierze, że wszystko mi się myli... Ech, dawaj wiadomości sportowe! 

– Langsam, langsam... – Kuno przerzucił z szelestem kilka stron. – O, wygraliśmy mecz towarzyski z K.S. 
Spychów w "oczko" ! A to co ... – Zbladł nagle. – Gore... 

– Kuno, was ist passiert? – zaniepokoił się Ulryk. – Polacy zaprzestali kręcić film o nas? 

– "Wiadomości pasterskie" – głuchym głosem oznajmił von Liechtenstein. – Papież wyraża irytację 
z powodu braku postępów Zakonu Krzyżackiego w chrystianizacji pogańskiej Litwy. Konklawe rozważa 
projekt zmniejszenia dotacji na rzecz naszej działalności. 

– Czyli co? – Wielki mistrz poczuł się zagubiony na szerokich wodach polityki. 

– Nie będzie forsy na imprezy! – ryknął rozdzierająco Kuno von Liechtenstein i w geście desperacji 
przyłożył sobie łuk do skroni, na szczęście nie naładowany. – Przecież od dawna mówiłem, że musimy 
w końcu coś schrystianizować! Cokolwiek! – Nieudana próba samobójstwa pogłębiła jego depresję. – 
Cokolwiek! Ty cycku obwisły! Ty krowi rowku! Ty... 

Kunona uratował po raz drugi wykonawca capstrzyku, który powtórzył swój repertuar i na moment 
zagłuszył kłótnie o cebry z wodą. Ulryk von Jungingen nie dosłyszał jednak ani słowa, zafrapowany 
pierwszą częścią wypowiedzi Kunona. Pogłębiająca się zmarszczka na jego czole oznaczała, iż w twardej, 
teutońskiej duszy kształtuje się Myśl... 

Wielki mistrz stanął przy oknie, gospodarskim gestem ujął się pod boki i z zadumą objął spojrzeniem coraz 
ż

ywiej gramolącą się brać zakonną. Trębacz był nieugięty, ale sierżanci skrzykiwali już oddziały łuczników 

w równe szeregi, a z remizy wytaczano niedzielną katapultę. Giermkowie zbierali opróżnione baryłki 
zwrotne, potykając się o najbardziej ubawionych braci, pachołkowie prowadzili rżące wesoło i zataczające 
się konie do wodopoju, a któryś z braci wyczołgał się z fosy, odchylił przyłbicę i rozejrzał się ze 
zdziwieniem. Skrzypnęła katapulta. 

Ulryk chlipnął, otarł łzę wzruszenia i naraz oznajmił wielkim głosem. 

– Papież jest nieomylny. Ma rację, znaczy się. Czy my niedobrzy chrześcijanie, Kościoła zbrojne ramię, 
Kuno? 

– Było o tym na tych ulotkach... – zawahał się Kuno. 

background image

– Trza nam w te pędy Zakon do kupy pozbierać i na Litwę ruszyć! – rozochocił się mistrz. – Pokonamy 
tych psubratów i papież nam prezenty przywiezie, kiedy na święta wpadnie! A Litwa wielka, Kuno, wielka! 
Nachrystianizujemy się po pachy! 

Wiatr znad Bałtyku rozwiewał poły jego piżamy, a pierwsze promienie słoneczne utkały aureolę wokół jego 
głowy. Ogarnięty ekstazą, znów zwrócił się ku dziedzińcowi i naraz z jego ust wyrwał się okrzyk wielki 
"Litwo!". Jak głosi legenda, echo owego wrzasku unosiło się w niebiosach przez dobrych parę stuleci, na 
stałe wżerając się do światopoglądu pewnej grupy narodowościowej, po czym pewien nieznany bliżej poeta 
chwycił za pióro i rozpoczął tym słowem obrzydliwe długi poemat, co wzbudziło to zdecydowanie 
antylitewskie nastawienie większości polskich licealistów. 

Na szczęście w pewnym momencie wielkiemu mistrzowi zabrakło tchu i wyczerpany oparł się o parapet. 
Przy okazji zerknął też w dół. 

– Kuno? – Zmarszczył brwi. – Co nasz biskup robi w fosie? 

– Jaka tam fosa – pisnął Kuno. – Ledwo rów z wodą... 

– Nie wykręcaj się od odpowiedzi! – ryknął Ulryk , odwróciwszy się w stronę rozmówcy. 

– Bo... bo pił z bratem Wolfgangiem... – dukał Kuno, wytarłszy twarz z resztek owsianki. – ... i brat 
Wolfgang mówił, że polska wódka diabelsko w gardło piecze... i... biskup poszedł ein bißchen wody 
ś

więconej wziąć na popitę... A że zejście do fosy śliskie... 

– Masz ci los... – zasmucił się Ulryk. – Na świętą wojnę bez biskupa przyjdzie nam jechać... 

– I tak miał raka! – próbował powiedzieć coś pocieszającego Kuno, widząc z ulgą, iż zapał wielkiego 
mistrza słabnie. 

– Nic to! – Machnął ręką wielki mistrz. – Awansujemy jakiegoś nowego! Chrzczenie nie jest takie trudne! 
Machnie się kropidłem, powie to... no... Spiritus domine... spirytus szklanki i już! Szast prast i papież po 
główkach będzie nas głaskał! Mnie będzie głaskał, znaczy się. Kuno, leć no do latryn, izby wytrzeźwień, 
więzień, burdeli i biura rzeczy znalezionych i bractwo zakonne zbieraj! Wieść wielką o krucjacie nieś 
w świat! 

– Jawohl! – wykrzyknął Kuno, wyprężył się i z braku obcasów strzelił z rusznicy. 

– Leć, Kuno, leć! No, a ja sobie teraz nieco odpocznę, a za jakąś godzinę znowu sobie "Litwo" wrzasnę – 
obiecał wielki mistrz, a tymczasem jego wzrok padł na ostatnią stronę porzuconej przez Kunona gazety. 
Tam widział już kolorowe obrazki swego ulubionego komiksu "Roland gegen Spiderman". Usiadł 
wygodnie na łożu i począł analizować ryciny. 

Chóralny wrzask łuczników krzyżackich świadczył o tym, iż udało im się wreszcie zwalić trębacza do 
fosy.  

*** 

Nieświadom rodzącego się zagrożenia, polski król Władysław Jagiełło dyskutował ze swoimi sojusznikami 
na tematy polityczne 

– Aaa wtenczas... hyp! ... widzisz... podchodzi do mnie Jurand... hyp! – bełkotał Władysław Jagiełło do 
ucha Witoldowi. – Patrzę, a ten oczu nie ma... hyp! więc się pytam... hyp! kto zacz gały ci wyłupił... hyp! 

background image

– Żła dżewedżga do lazedżga! – ryczał kudłaty Dżelal el-Din, wybijając rytm trzonkiem topora na głowie 
kniazia Świdrygiełły. 

– Boooguuuurooooodziiiiiicaaaaaa! – wył Powała z Taczewa. 

– ... a on...hyp! znak krzyża robi... hyp! Imaginujesz to sobie, Witold? ... hyp! Służba zdrowia go pokroiła! 
hyp! – czkał z zadumą monarcha. 

– Pakta podpisać musim, Wasza Wysokość! – biskup Oleśnicki z uporem machał pergaminami przed 
oczyma Jagiełły. 

– Juści, pakta! – ocknął się Jagiełło, wypuściwszy brata z objęć. Witold zsunął się pod ławę. – Niech sobie 
ino gardło przepłuczę... Dżelal! Na czym to myśmy skończyli? 

– Lachy bijut Krzyżaki! – rozdarł się Tatar. – My bijut Lachy! 

– Aha! – uspokoił się monarcha. – Już myślałem, że coś mi umknęło. Zdrowie! 

Niedobitki negocjatorów przy długim stole w sali biesiadnej na Wawelu napełniły swoje kubki. Jako że 
rozmowy toczyły się od rana, większość z obradujących dawno już zaległa pod stołem, jeszcze raz 
udowadniając, iż polityka to zadanie dla ludzi o tęgich głowach. Pod ścianą rzępoliła ostatnie kawałki 
muzyczne kapela węgierska, niemalże zagłuszana przez bełkot obradujących i chrapanie ich stronników. 
Nikt zatem z początku nie zwrócił uwagi na pazia Przemka, który wkroczył do sali. 

– Wielmorzny krulu! – oznajmił, oblizując się na widok licznych butelek. – Wielmożny królu! – zaczął 
jeszcze raz, starając się mówić poprawniej. – Delegacja krzyżacka pod bramami miasta stoi i widzenia się 
domaga! 

– Co? – ryknął monarcha.– Nic nie słyszę! Witold, ścisz tę cholerną muzykę! 

Wielki książę litewski cisnął ciężkim półmiskiem i kapela węgierska umilkła jak rękę odjął. Przemko 
powtórzył swoją wiadomość. 

– Pies im mordy lizał – przeanalizował fakty Jagiełło i nalał sobie kolejny kubek wódki. 

– Czego tu chcą Krzyżacy? – zadumał się biskup. – Może prezenty jakieś przywieźli? 

– Prezenty? – z wysiłkiem zmarszczył czoło Jagiełło. 

Naraz z krużganka dobiegł odgłos stokroć gorszy niż wokalne interpretacje polskiego folkloru 
w wykonaniu Dżelala el-Dina. Negocjatorzy jeden po drugim odnajdowali współrzędne wejścia do sali 
obrad i zawieszali na nim rozmyty wzrok. Wśród potwornego zgrzytu w drzwiach ukazał się Zawisza 
Czarny, wlekący z wysiłkiem dwie postaci w zbrojach po kamiennej posadzce. 

– Zawiszka znalazł! – oznajmił z dumą i wywalił język spod przyłbicy. 

– Toż to pewno ci Krzyżacy spod bram! – Zdumiał się Jagiełło. – Mój ty Murzynku najwierniejszy, tak 
swego pana we wszystkim wyręczasz! – Wzruszył się, targając go za uszami i częstując cukrem. – Chyba 
trza by z nimi pogadać... 

Przyłbice obu leżących na ziemi Krzyżaków nie wytrzymały bliskiego kontaktu z pięściami Zawiszy i były 
zaklinowane. 

– Otwieracz! – zażądał monarcha. 

background image

Witold wyciągnął topór z garści twardo śpiącego Świdrygiełły. 

– Na pohybel Lachom! – Dżelal podkreślił swoje stanowisko polityczne. 

– Tak, tak... – uspokoił go Litwin, czknął, wziął zamach i spuścił ostrze. 

Zapadła głęboka cisza, tak głęboka, iż nawet śpiący zdawali się przestać chrapać. Oleśnicki pobladł, 
Przemko zemdlał, a Dżelal zwymiotował do sakiewki Świdrygiełły. 

– W nit trza było celować, Władziu – pouczył brata Witold. 

– Gówno, nie zbroja – stropił się nieco Jagiełło i uniósł zakrwawione ostrze. – Dajcie tego drugiego. 

– Lachy bijut! – wrzasnął blady z przerażenia Dżelal. 

– Zamknij się, bo cię na tatar przerobię! – ryknął rozzłoszczony król. Jego siła przekonywania zwaliła 
skośnookiego rycerza na ziemię, a potem topór opadł ponownie. 

– No to se nie pogadamy... – bąknął Powała z Taczewa. 

– Wasza Wysokość, takie zachowanie może wstrząsnąć równowagą europejską! – wykrzyknął 
z oburzeniem biskup Oleśnicki. – Stosunki z... 

– No proszę, klecha, a cięgiem o chędożeniu gada! – warknął Jagiełło. – Zawiszka, weź ich stąd. Jeszcze się 
kto przewróci. Tylko głów nie wywalaj! – ryknął w ślad za opalonym rycerzem. – Zrobi się z nich jakieś 
ozdoby wawelskie czy coś... 

Radosne szczeknięcie Zawiszy niespodziewanie załamało się w płaczliwe skomlenie. W korytarzu rozległy 
się czyjeś kroki i atmosfera zauważalnie zgęstniała. Rycerze, magnaci i książęta poczęli naraz z uwagą 
przyglądać się paznokciom własnym i sąsiadów, pan Powała z Taczewa padł pod stół i udawał martwego, 
a biskup Oleśnicki w popłochu otaczał się kokonem z wawelskich arrasów. W drzwiach pojawiła się 
Jadwiga z siatkami zakupów. 

– Cześć Jadzia – bąknął monarcha. 

– Wrrrr! – odparła królowa zgodnie z wschodnioeuropejskim ceremoniałem dworskim. W sekundę później 
nie obznajomiony z nim Dżelal el-Din zwijał się na podłodze z widelcem wbitym w czoło po tym, jak 
według zasad tatarskiego savoir vivre’u powitał królową serią cmoknięć. Królowa, ignorując kulących się 
pod ławami i w kątach mężów stanu, odstawiła siatki na udającym rozgwiazdę Witoldzie i podała 
małżonkowi jakiś pergamin. 

– Było w skrzynce – zgrzytnęła w kierunku kurczącego nogi Jagiełły. – Co to za jeden? – Wskazała wciąż 
nieprzytomnego Przemka. 

– Iiii tam... taki jeden... – zbagatelizował sprawę król. – I tak miałem nim Smoka nakarmić... 

– Śliczny. Biorę – oznajmiła niewiasta, zarzuciła sobie pazia na ramię i wymaszerowała. 

– Bajzel tu macie. – Zatrzymała się w progu i znowu powiało grozą. – Od jutra wszyscy na Wawelu mają 
w kapciach chodzić. Wszyscy! – warknęła w kierunku Witolda, który pochopnie postanowił już wrócić do 
ż

ycia. 

I wyszła. 

background image

Na sali zapanowało radosne rozprężenie i ktoś pośpiesznie zabarykadował drzwi. Pan Powała z Taczewa 
przez chwilę zgrywał twardziela, udając, iż szuka czegoś na podłodze, póki Witold nie roztrzaskał na nim 
ławy, rozładowując napięcie. 

– Biskup! – ryknął Jagiełło. – Albo jakiś inny naukowiec! Powiedziałem "naukowiec", a nie nałogowiec, 
Witold! Biskup! Biskup, natychmiast wyłaź z moich ananasów! 

– Arrasów, miłościwy panie! 

– Przecież mówię, że ambarasów! Masz tu i czytaj, biskup! – wyciągnął pergamin w stronę Oleśnickiego. – 
Tak żem się zdenerwował, że aż mi się oczy spociły! 

– To jakaś depesza, miłościwy panie! – wychrypiał biskup. – Stoi tu, że "nadejdzie czas, stop, że wyłamana 
będzie ich ręka prawa, stop, i wybite zęby, stop!" Podpisano – święta Brygida! 

– Do cholery, przecież mówiłem, żeby nie przysyłać mi żadnych reklam, a gabinetów lekarskich 
w szczególności. Muszę sobie golnąć! – Rozzłoszczony król walnął pięścią w Świdrygiełłę. 

Niebawem powrócono do porządku obrad.  

*** 

A w Malborku panowie krzyżaccy nie tracili czasu... 

– Po pierwsze, wypowiedzenie wojny należy zawczasu uzgodnić z Naczelną Radą Związku Zawodowego 
"Krzyżacka Solidarność" – wyliczał cierpliwie brat Herman. – Jeśli projekt przejdzie przez głosowanie 
wstępne, możemy rozpisać referendum wśród braci i... 

– Ponadto należy honorować zwolnienia lekarskie! – wtrącił brat Alfred. – Wielu braci ma alergię na 
Litwinów lub źle znoszą tamtejsze powietrze, niektórzy też odmawiają służby wojskowej ze względu na 
poglądy religijne... 

– Weźmy też pod uwagę młodszą generację. – Z mądrą miną pogładził się po brodzie brat Hans. – 
Niektórzy młodzi Krzyżacy dopiero co dostali się na studia. 

Kuno von Liechtenstein opuścił przyłbicę. 

– Won!!! – Kontrargumenty wielkiego mistrza wymiotły delegację z jego komnat. Kuno podniósł przyłbicę 
i spojrzał z respektem na rozjuszonego von Jungingena. 

– Widziałeś ich? Kombinują jak da Vinci z helikopterem. Wszystko zrobią, by ideę Zakonu pogrześć. 
Gdzie oni się tego nauczyli? 

– Za blisko polskiej granicy żeśmy ten Malbork wybudowali... – mruknął Kuno. Pikietująca brać rycerska 
witała relację deputatów masowym szlochem. 

– Przeklęte mąciwody! – zżymał się mistrz i przez chwilę szeleścił pergaminami, by wyglądać jak 
prawdziwy, poważny szef sztabu. – Nie będziemy czekać na posłów z Krakowa, dołączą do nas w drodze. 
Wszystko gotowe? 

– Jawohl

– Biskup wyświęcony, zbroje wyczyszczone, chorągiew pocerowana? 

background image

– Jawohl

– Jakąś mapę Litwy mamy? 

– Jawohl! Mamy niemieckiego Pascala "Litwa na weekend"! 

– Gut! No to w drogę! 

Zapadał już zmrok, ale płomień patriotyzmu w oczach wielkiego mistrza rozjaśniał nadciągające nad 
Malbork ciemności. W ostatnim proteście bracia manifestacyjnie obsypali mistrza deszczem zwolnień 
lekarskich, lecz von Jungingen zignorował je całkowicie, podobnie jak rozpuszczone wśród młodzieży 
zakonnej włosy, namalowane na tarczach "pacyfki" i oplecione kwiatami topory. Porwawszy bat pasterski, 
jął zapędzać braci do szeregów, pohukując przy tym raźno. 

Wtedy to wreszcie zrozumiano, że wola mistrza jest nieugięta. Co rusz któryś z Krzyżaków wznosił łzawe 
spojrzenie ku ukochanym, wyniosłym murom Malborka, ulubionym tawernom i pokojom mniszek, 
a spazmy rozpaczy wstrząsały nim tak, że aż grzechotał we wnętrzu swej zbroi. Zasmarkani rycerze 
chorągwi św. Jerzego drżącymi głosami nucili "Międzynarodówkę" – tym przydarzył się pech podwójny, 
jako że nie należeli do Zakonu, a przyjechali z Reichu na wymianę między zakonną. Niestety, energiczne 
szuranie pergaminami wcieliło ich również do armii, a wszelkie próby protestu roztrzaskały się o bruzdę na 
czole wielkiego mistrza. 

Wielki mistrz aż podskakiwał w siodle z nadmiaru emocji. Pośpiesznie wydawał ostatnie polecenia 
komturowi von Plauen, który w wielkiej loterii zakonnej wygrał zaszczyt dowodzenia obroną Malborka pod 
nieobecność wielkiego mistrza. Ku jego nieprzebranej radości, ominęła go sława weterana spod Grunwaldu. 

– ... i pamiętajcie, komturze, iż jeśli który z braci zachorzeje, to nie wołać medykusa z Gdańska, bo to 
kutwa, tylko miejscowego nożownika-akupunkturzystę – pouczał wielki mistrz. – Na noc zawsze zakładać 
szlafmycę, nie pić nie przegotowanej wody i myć co wieczór wszystkie mniszki! Nie jeść za dużo słodyczy, 
odmawiać rano pacierz i... – tu schylił się z siodła i wyszeptał komturowi do ucha – za żadne skarby nie 
wpuszczać nikogo, kto by się Wallenrod nazywał! 

– Jawohl! – Energicznie zasalutował komtur i po raz ostatni zmusił się do przybrania zawiedzionego 
wyrazu twarzy. – Mistrzu, naprawdę nie mogę z tobą jechać? 

– W sumie... – zastanowił się von Jungingen. 

Komtur struchlał. 

– Eeee tam... Damy sobie radę! – Machnął ręką wielki mistrz i skierował się w stronę swoich oddziałów. 
Omdlały z ulgi komtur został z tyłu. Ulryk rzucił groźne spojrzenie na pierwsze szeregi, stanął 
w strzemionach i nabrał tchu. 

– Teraz wrzaśnie "Litwo!" – mściwie mruknął któryś ze związkowców. Chichot, wzmocniony brzękiem 
blach, zastąpił szloch. 

Wielki mistrz stracił wątek. 

– Żołnierze Zakonu! Odjeżdżamy! – ryknął wreszcie, odnalazłszy ściągę pod zbroją. 

Kilka tysięcy rycerstwa zakonnego zawyło z rozpaczy, któryś umarł z żalu i spadł z konia do fosy. 
Załzawiony Kuno wytarł nos w wielką chorągiew Zakonu. Wielki mistrz chciał coś jeszcze powiedzieć, ale 
machnął ręką, zawrócił konia i gwizdnął na resztę. 

background image

Komtur von Plauen odzyskał przytomność jakąś godzinę później. 

– Odjechali? – spytał słabym głosem. 

– Tak! – ryknęli nieliczni szczęśliwcy, wyznaczeni do pilnowania twierdzy. 

– Trza to oblać... Pchnijże kto gońca do Zakonu Kawalerów Mieczowych, niech im powie, że mamy wolną 
chatę...  

*** 

Impreza jednakże do udanych zaliczać się nie mogła. Przebiegły Kuno von Liechtenstein włączył bowiem 
do krzyżackich taborów zawartość piwnic twierdzy krzyżackiej, dzięki czemu nostalgia rycerstwa wnet 
przeszła w entuzjazm i niezbyt raźny patriotyzm. Spożycie paliwa było ogromne, ale sprytny Kuno chciał 
dokonać bezcłowych zakupów na Litwie. Był to, jak wiadomo, kraj mlekiem i wódką płynący do tego 
stopnia, iż wielu filozofów tego świata zastanawiało się, dlaczego nie nosi on nazwy Malibu. 

Niemniej do Litwy pozostawał jeszcze szmat drogi, a póki co, przed Krzyżakami wyrosło nagłe 
wypiętrzenie polityczno-tektoniczne o nazwie Żmudź. 

– Donnerwetter! Zabłądziliśmy! – zadudnił spod zbroi Ulryk, kiedy zwiadowcy przesylabizowali nazwę na 
drewnianej tablicy na przejściu granicznym. 

– Nein! – zaprzeczył ze znawstwem Kuno. – Żmudź należy do Litwy, czyli do Witolda, czyli do Jagiełły, 
czyli do nas! 

– A kniaź Świdrygiełło nas nie przegoni? 

– Wywiad mówi, że pono niemocą wielką złożon. Bezbronny to kraj! 

– Tedy ochrzcić by trza! – oznajmił świeżo pasowany biskup Hans, ważąc w garści maczugę i kichając 
przeokrutnie. Smarki strzeliły przez otwory w przyłbicy i obryzgały tablicę. 

Erupcja obudziła dwóch celników żmudzkich, śpiących w służbowych krzakach na przejściu granicznym, 
którzy natychmiast poprawiali służbowe skóry, porwali służbowe pały i wyskoczyli na spotkanie gościom. 

– Ty patrz! – stęknął jeden. – Korpus Dyplomatyczny! 

– Ktoście wy! – Drugi był bardziej zasadniczy. 

– Słowo Boże wam niesiemy! – oznajmił von Jungingen. 

– Hurra, prezenty! – Ucieszył się pierwszy, lecz jego druga natura szybko wzięła górę. – Przewożone 
towary podlegają ocleniu! 

– Genug! – zagrzmiał gniewny głos wielkiego mistrza wewnątrz zbroi.– To tak witacie swego przyszłego 
pana??? Biskupie! Chrzcić ich, chrzcić! 

– Chorągiew im. Alberta Einsteina! Wziąć ich z lewa! – rozkazał Kuno. 

Atakująca chorągiew zasygnalizowała manewr skrętu w lewo włączeniem kierunkowskazów i pancerne 
pięści rycerzy z łoskotem posłały znakomitą część własnych towarzyszy na ziemię. Przez chwilę szala 
starcia wahała się, lecz druga chorągiew, pod wezwaniem św. Człowieka z Cro Magnon, uderzyła na 
wprost. Wobec takiej przewagi celnicy nie bronili się długo i szybko wywiesili mapę Rosji. Dostrzegłszy 

background image

liczne białe plamy, rycerze zakonni zaprzestali ataku i do rzeczy przystąpił biskup, kropiąc Żmudzinów 
wodą święconą z manierki. 

– Garną się do chrześcijaństwa, bestie! – udobruchał się wielki mistrz, widząc, jak obaj Żmudzini 
łapczywie zlizywali spływające im po policzkach strumyki. 

– O ScheiBe, pomyliły mi się manierki! – jęknął z rozpaczą biskup. – Importowana "Żubrówka"! 

– Ruhig, biskupie! – poklepał go Kuno. – Żubrów ci na Żmudzi dostatek, nałapiemy trochę, jak będziemy 
wracać, i założymy własną przetwórnię w Malborku! 

Rozgrzane bojem bractwo ruszyło dalej w głąb żmudzkiej krainy w akompaniamencie chrzęstu zbroi 
i radosnego rżenia zataczających się koni. Hałas niósł się daleko w puszczę, budząc tubylców. Ci zaś 
wypełzali z szałasów, jaskiń i dziupli, po czym, po chwili wahania, ogarnięci wielką narodową nadzieją, 
poczęli przedzierać się w stronę ich źródła. Na niedźwiedzich twarzach malowała się rosnąca radość. 

W owym czasie Żmudzini namiętnie oddawali się dwóm rozrywkom. Pierwsza, mająca miejsce głównie 
wiosną, polegała na długich przemarszach w sporych grupach, które inspirowała tajemnicza emanacja ze 
wschodu. W dobrym tonie było przyniesienie portretów słynnych wodzów lub szamanów na długich 
drągach, zdarzali się tacy, którzy przynosili same głowy. Śpiewano pieśni, których treści nazajutrz nie 
pamiętano, gdyż ów pochód zawsze kończył się napotkaniem konkurencyjnego pochodu, czemu 
towarzyszyło radosne okładanie się przy pomocy wyżej wspomnianych drągów, portretów i głów. Potem 
siadano do wódki. 

Drugi sport narodowy, to znaczy bicie Krzyżaków, opierało się na podobnym schemacie – wędrowali 
w grupie ze śpiewem, dzierżyli kije, a po łuzganinie siadali do wódki. 

– Nie walczę. – Na widok pierwszych Żmudzinów wygłosił swoje stanowisko polityczne brat Herman. – Ja 
w ogóle to jestem pacyfistą. 

– A ja ogłaszam strajk głodowy – bąknął ktoś z tylnich szeregów. 

– Gott mit uns! – Wielkim głosem wrzasnął wielki mistrz i wyciągnął wielki miecz. – Bić pohańca! 

Działacze "Solidarności Krzyżackiej" chcieli jeszcze owo zagadnienie przedyskutować, lecz oto 
rozradowani, odziani w odświętne skóry Żmudzini nadbiegali w podskokach, wymachując niedzielnymi 
pałami. Za nimi niósł się echem potężny tupot, daleko cięższy od tupotu rumaków bojowych..  

*** 

Na Wawelu tymczasem poczęto zdawać sobie sprawę z ogromu zagrożenia. 

Witold potrząsnął głową, aż mu mózg zachlupotał. 

– Jeszcze raz – zażądał. – Kto bije? 

– Krzyżacy Żmudzinów – wymamrotał znużony trwającą od trzech godzin lekcją politologii biskup 
Oleśnicki. 

– A co mnie to obchodzi? 

– Bo Żmudź tobie się należy, choć Świdrygiełło tam rządzi. 

– A Krzyżacy? 

background image

– Chcą ochrzcić Litwę, więc znienacka na Żmudź uderzyli! 

– Litwa... To jest to moje, nie? – Bruzda na czole Witolda się pogłębiła. 

– Tak, książę! Wielkie Księstwo Litewskie w unię z Polską i Mazowszem zostało połączone, a i Żmudź do 
niego należy. Krzyżacy, wcześniej tereny Prusów i Jaćwieży zagarnąwszy, z poparciem Cesarstwa 
Niemieckiego, Brandenburgii i Danii, krainę tę chcą zagarnąć dla siebie... 

– Eee... 

– Jeno wspólnie oprzeć im się możem, bo ze wschodu Ruś napiera, Tatarzy Podole często najeżdżają, 
a i o Kawalerach Mieczowych zapomnieć nie wolno. Jeśliby Krzyżacy Żmudź zagarnęli, Ryga  wnet z 
Malborkiem połączyć by się mogła. Powstałoby wielkie państwo zakonne, które nawet wielkiej Szwecji 
mogłoby zagrozić... 

– Eee... 

– Szwedzi na krzyżackie Pomorze się łaszą, ale póki co milczą, mimo iż z Danią i Norwegią w unię 
w Kalmarze się połączyły. Ukraina też niespokojne ziemie, a Hanza coraz silniejsza w Gdańsku, niewesołe 
dni w Europie nastały... – zadumał się biskup. 

– Europa? – wybałuszył oczy Witold. 

– Wasza książęca mość! – zawrzasnął od progu paź Przemko II. – Posłowie z Czech i Moraw na Wawelu! 

Witoldowi pękła żyła na czole. 

W istocie, pod Bramą Floriańską stał orszak rycerzy, którym spod hełmów spływały kosmyki włosów na 
plecy. 

– Króla nie ma dla nikogo! – ryknęła Jadwiga z okna baszty, na wszelki wypadek spuszczając kilka cegieł. 
Jęki Przemka I niosły się w tle. 

– Máš v hlavě nasráno, ty hysterko!– wrzasnął któryś z rycerzy, rozwścieczony dobywając katapulty. 

– Wybaczcie królowo, on nie poznał! – Uratował honor delegacji inny z rycerzy. – Tu rycerz Jan Żiżka 
z Trocnowa, poseł króla Czech, Moraw i Słowacji, Wacława Luksemburczyka! 

– Umówieni? 

– Ano! – skłamał z czeską rubasznością rycerz. 

– To włazić, ale cicho! Władziu ma lekcję języków obcych, zły będzie jak licho! 

Królowa wskazała halabardą drogę do sali, gdzie jedyną pamiątką po negocjacjach w sprawie krzyżackiej 
był osadzony w żelaznej dziewicy Dżelal el-Din. Tatarowi najwyraźniej zaszkodził widelec wbity 
w czaszkę i tylko szybka interwencja jednostki ÓŁOP-u (Ówczesnej Łajdackiej Organizacji Porządkowej) 
uratowała Jagiełłę od zadziobania na śmierć. Czesi weszli w chwili, kiedy wykład biskupa doprowadził 
księcia Witolda do stanu wyzwolenia pierwotnych instynktów. Waleczny Litwin zatrzasnął paszczę na 
blacie ławy, udarł kawał drewna i żując je, zwrócił się w stronę Czechów. 

– Ffffflleeegggo? – powitał ich. 

– My poselstwo od Wacława Luksemburczyka! 

background image

– Sfffierrtalllać! – rozkazał wielki książę, ale rodzący się kryzys dyplomatyczny zagłuszył huk, z którym 
Jadwiga wyważyła drzwi do laboratorium językowego. 

– Władek! – wrzasnęła. – Jakiś Jan Żużel do ciebie! Jak skończysz z nim gadać, to wynieś śmieci! 

Zakneblowany Dżelal el-Din próbował skontaktować się z Czechami, wprawiając swą żyłę na czole 
w intensywnie pulsowanie. Żaden z nich nie znał jednak alfabetu Morse’a, a uwagę ich przyciągnęło 
pojawienie się roztrzęsionego monarchy. 

– Buenos dias, seniores! – wybełkotał. – Wulewu kuszy avek mła

– Ja nie... – zarumienił się Jan Żiżka. – Ale mój towarzysz, Jan z Sarnowa, wielce zawsze waszmości 
podziwiał i... 

– Etwas zu trinken? – Jagiełło postawił gościom ultimatum. 

– Ja! – szybko przypomnieli sobie niemiecki Czesi. 

Wyczucie dyplomatyczne i tym razem Jagiełły nie zawiodło i już po godzinie rozmowy toczyły się bez 
problemów. 

– My jesteśmy husyci! – ryczał Jan Żiżka, waląc pięścią w stół. – Wąchamy wojnę na sto mil! My wiemy, 
ż

e wojna w Polsce! 

– Wojna? – zdumiał się Jagiełło. 

– Toż to Krzyżacy Żmudź najechali! – stracił rezon Czech. 

– Scheisse, carramba. – Otworzył szeroko oczy monarcha. – Warum always dowiaduję się o alles na 
końcu? No, prawie na końcu... – Spojrzał na plującego drzazgami Witolda. 

– Właśnie! – Wielki książę dłubał w zębach. – Świdrygiełło nigdy nic nie jarzy, a ostatnio w ogóle... 
Wynieśli go do piwnicy po obradach – może go przyniosę, co? Jednak co trzy głowy to nie jedna... 

– Merde! – Zignorował radę brata Jagiełło. – Kein dziennik watching, choćby adin, od razu nichts wiedzieć. 
A nie mówić ja, sztoby ein modern Italiano TV kaufen

– Co on mówi? – stropił się swoim nieuctwem Czech. 

– Ubolewa! – politycznie wyjaśnił biskup Oleśnicki. 

– No! – Podchwycił wątek husyta. – Nasz pan i władca mówi, że on chętnie Polaków i Krzyżaków pogodzi 
w majestacie prawa i nawet niedużo to będzie kosztować... 

Jagiełło zadumał się, zawiesiwszy wzrok na Witoldzie i brzdąkając od niechcenia widelcem pośród czoła 
unieruchomionego Dżelala. Wielki książę litewski żuł obrus w daremnej próbie pozbycia się smaku drewna 
z ust. 

"Leją nicht mich, but Witolda." dumał sobie król. "Ten zaś niczego nie kapuje, a war mit Krzyżaki to dla 
niego nihil novi, a zatem ja se better odczekam ein Moment, popaktuję, a Krzyżakom porachujemy gnaty 
later, jak sobie teeth na Litwie połamią..." 

Niech wam będzie! – wrzasnął nagle, wyciągając rękę do Czecha. 

background image

Umowa? – spytał Jan Żiżka. – Zgadzacie się, panie? 

– Yes, I don’t! – odparł wymijająco Jagiełło. – Oleśnicki, ty podpisz. Ja... tego... zaciąłem się przy goleniu.  

*** 

Na rozprawie sądowej prowadzonych przed majestatem króla czeskiego Wacława pojawiły się wszyscy 
zainteresowani. Po nieudanej krucjacie Krzyżacy byli wybitnie nie w humorach. 

– Wodzu Hegemonie, ale nas sprali... – jęknął zbolałym głosem Kuno. – Szliśmy przez ich szeregi jak ein 
Messer durch 
masło, a potem... 

– Kuno, po pierwsze to wyrośnij z komiksów – stęknął Ulryk von Jungingen. – A po drugie, co my tu 
właściwie robimy? Mówiłem ci już, ta Żmudź jest popieprzona! Słyszałeś, co oni śpiewali? Nie chcę takiej 
prowincji... 

Ciii... 

– Cisza! – zaryczał woźny i szmer na sali sądowej umilkł posłusznie. Litwini odłożyli plujki, Krzyżacy 
wyprostowali się dumnie w ławach, a Polacy przestali się z nich nabijać. Nawet Witold wiedział już 
bowiem, że żmudzki prototyp pochodu pierwszomajowego rozbił w gruzy krzyżacki mit 
o niezwyciężoności, a w chwilę później sprawę zakończyły żubry. 

Von Liechtenstein nie wiedział, iż sam nieumyślnie spowodował katastrofę. Żubry w owych czasach miały 
wtyki w całej Żmudzi i wyraźnie słyszały uwagę Kunona odnośnie łapania i hodowania ich gatunku 
w Malborku. Jakkolwiek nic nie miały przeciwko byciu upłynnianym przez Żmudzinów, zdecydowanie 
sprzeciwiały się kontraktom handlowym z narodami, które nie dość, że wzbraniały innym wejście do 
Europy, to jeszcze określały żubra zupełnie idiotyczną nazwą – der Wissent. Sprzeciw swój oburzone 
czworonogi wyraziły w zmasowanej szarży. 

Spojrzenia wszystkich padły na wtaczającego się na salę rumianego Wacława Luksemburczyka. Ten 
umościł się na miejscu prokuratora i skinął na kapelana. 

– In nomine patris et filli et spiritus sancti...– powiedział ksiądz. 

– Amen – odpowiedzieli wszyscy z wyjątkiem głupawo uśmiechniętego Dżelala el-Dina, a Jagiełło uznał za 
stosowne dodać: 

– Cinquecento mamma mia de la kupa matrona di fiesta amora wódka

– Władziu! – szturchnął go w bok Oleśnicki. – Wszyscy wiedzą, że chodzisz na korki. Nie czas teraz na 
popisy! 

– Myślałem, że on do mnie... – szeptem usprawiedliwił się król. 

– Te Deum! – oznajmił kapłan, a stojący na podwyższeniu chór nabrał powietrza w płuca. 

– Te, matoł! – odparł urażony Witold, ale uwaga wszystkich skupiła się na pieśni, której melodia 
niespodziewanie urzekła i Polaków, i Litwinów. Najpierw wszyscy poczęli nucić, potem kołysać w takt 
muzyki, a na końcu cały gmach zatrząsł się w posadach, kiedy z gardeł rycerskich wydarło się gromkie 
"Przepijemy naszej babci domek maaaaałyyy!!!". Król i jego otoczenie zgodnie z etykietą powstrzymali się 
od śpiewu, ale na ich twarzach pojawiło się wzruszenie. Ta słynna pieśń religijna bardziej bowiem niż 
"Bogurodzica" podkreślała polskie przywiązanie do tradycji i uwielbienie części przodków. Tu i ówdzie 

background image

odzywało się nawet nieśmiałe "Wir werden unseren Babbi Haus vertrinken", co świadczyło, iż Niemiec też 
człowiek. 

Wtedy to wstał Wacław Luksemburczyk. 

– Witam serdecznie wszystkich chrześcijan... i muzułmanów – dodał szybko, widząc, iż Dżelal el-Din sięga 
po arkan. – Witam króla Polski Władysława Jagiełłę, wielkiego księcia litewskiego Witolda, kniazia 
ż

mudzkiego Świdrygiełłę, wielkiego mistrza Zakonu Najświętszej Marii Panny, oraz wszystkich 

przybyłych tu Polaków, Litwinów, Żmudzinów, Krzyżaków, Niemców, Czechów, Tatarów... 

– I Greków! – dorzucił jakiś głos z zapałem. Spowodowało to kilkuminutową przerwę w rozprawie, gdyż 
z tego, co pamiętał Jagiełło, posłów greckich odprawiono. Wciąż nie dobudzony po negocjacjach na 
Wawelu Świdrygiełło chrapnął głośno i Zawisza dyskretnie uderzył nim o ścianę. Wacław przemawiał 
dalej: 

– Zadaniem naszym stało się rozpatrzenie problemu natury polityczno-prawnej. Strona polska uważa, iż 
krzyżacki atak na Żmudź jest złamaniem pokoju, i żąda rekompensaty, rewindykacji umów oraz prezentów. 
Stanowczo dementuje też szerzone przez Krzyżaków pogłoski, iż jakoby Żmudź pogańska wciąż była. 
A jeśli tak, to tylko trochę. Głos ma obrona. 

– Idź! – mruknął Kuno von Liechtenstein, konspiracyjnie szturchając Ulryka. 

– Ale ja już mówiłem, że nie chcę tej Żmudzi... 

– Idź i mów to, co w Malborku! 

– Z "Litwo!"? 

– Nie, lepiej nie, bo jeszcze Witold się połapie. Idź! 

Zasmucony wielki mistrz wdrapał się na mównicę i puścił bąka, który odbił się echem wewnątrz zbroi, 
i spojrzenie na Jadwigę, które miało odbić się echem dopiero za czas jakiś. Odpędził jednak dziwny 
niepokój, poprawił krawat i pokazowo zaszeleścił pergaminami. 

– Zadaniem Zakonu jest chrystianizacja – zagaił, poprawiwszy opaskę na czole, kryjącą ślad po żubrzej 
racicy. – Od czasu do czasu musimy sobie coś schrystianizować. Czasem Krzyżak musi, jak co go przydusi! 
– huknął, dumny z wrażenia, jakie wywołał jego kunszt poetycki. – A Żmudź nie schrystianizowana, a za to 
całkiem po... – zawahał się przed kolejnym rymem, lecz szybko odnalazł kolejny argument. – A tak 
w ogóle to my potrzebujemy Lebensraum

– Czy obrona chce powołać jakichś świadków? – spytał Wacław. 

– Ty patrz! – jęknął ze złością Jagiełło. – Wiedziałem, że o czymś zapomnieliśmy! 

– Naturlich! – odparł wielki mistrz. – Oto brat Wolfgang! Lieber Wolfgang! – zwrócił się do zakonnika. – 
Ist Leben schwer w Zakonie? 

– O ja! – zapłakał gorzkimi łzami wywołany Krzyżak. – Nichts do jedzenia, schlafen na podłodze, zimno! 
O ja, mein FurherWir brauchen Lebensraum

Wielki mistrz wywołał jeszcze pięciu swoich wojaków, aż przegonił go woźny. Wystąpienia wywarły 
jednak swój skutek – zarówno obrona jak i oskarżenie pochlipywało nad nędzą życia krzyżackiego 
i wywołany Jagiełło długo musiał wycierać nos. 

background image

– Ja chciałem powiedzieć, że to wszystko nie moja wina! – oznajmił. – To ten cały Mieszko tak namieszał, 
ż

e tam, gdzie powinna przebiegać granica Litwy, Rusi i Niemiec, rządzą się Polacy. I to rządzą kiepsko, 

skoro sobie króla z importu musieli ściągnąć Ale Żmudź jest Świdrygiełły, czyli Witolda, czyli moja! I nie 
oddamy wam ani guzika! Niech się tylko Świdrygiełło obudzi, to już on wam kota popędzi! 

Zawisza Czarny zamachał groźnie uchwyconym za kark Świdrygiełłą i strona niemiecka stęknęła 
z przerażenia. Jagiełło docenił ów gest psychologiczny i kontynuował. 

– Nie będzie Niemiec pluł nam.... 

– Na miejsce! – ryknął woźny i Jagiełło uciekł z mównicy, pozostawiwszy tam uprzednio stracony wątek. 

Wacław Luksemburczyk świeżo nabytym odruchem pogrzebał w pergaminach i oświadczył: 

– Mości panowie, ogłaszam werdykt sędziowski. Z uwagi na miażdżącą przewagę argumentacji krzyżackiej 
i interesujące konto w banku helweckim oświadczam, iż Polacy i Litwini powinni odwalić się od Żmudzi, 
a ponadto złożyć obietnicę nie budzenia kniazia Świdrygiełły. Obie strony wymienią kurtuazyjne 
prezenty... 

– Słyszałeś? – syknął Jagiełło do Oleśnickiego. – Dali więcej niż my! 

– To zniewaga! – biskup zazgrzytał zębami, aż iskry poszły. Czupryna Świdrygiełły zaskwierczała. – 
Chociaż właściwie... Jaśnie panie, on coś mówił o prezentach... 

– No właśnie... – zmarkotniał król. – Co robimy? 

– Kęsim! – podpowiedział tatarski jednorożec. 

– To jest myśl! – rozpromienił się monarcha. – Zawisza! Bierz ich! 

Z głośnym ujadaniem rycerz z Garbowa rzucił się naprzód, tłukąc na prawo i lewo kniaziem Świdrygiełłą. 

– Spokój! – Strzelił parą z nozdrzy woźny. Zawisza wyhamował i obejrzał się z lękiem. 

– Rozróba! – Jadwiga podkasała kieckę i tygrysim skokiem runęła na głowę woźnemu. W ułamek sekundy 
później funkcjonariusz państwowy był już wleczony w stronę drzwi. – Mój ci on! – Rzuciła przez ramię 
walczącemu motłochowi. 

Polacy i Niemcy wyrazili aprobatę przez trzykrotnie podrzucenie kniazia Świdrygiełły i z ulgą rzucali się na 
siebie. Litwini odnaleźli inne zastosowanie dla swoich plujek, napchawszy je jakimiś grudkami 
i przypalając je od czupryny kniazia Świdrygiełły, gdy tylko wylądował w pobliżu. Rozmarzonymi, 
nieobecnymi spojrzeniami Pogoń śledziła starcie Korony i Krzyża. 

– Mein Fuhrer, a co ze mną! – jęczał brat Stefan z dwoma nagimi mieczami w dłoni 

– Teraz nie! – odwrzasnął wielki mistrz, tłukąc jakiegoś polskiego biskupa. – Przy okazji!  

I tak oto zawiodły ostatnie próby pokojowego rozwiązania sporu. Wojna była nieunikniona. 

*  *  * 

– To niby tym Chrobry włamał się do Kijowa? – spytał Jagiełło, przypasowujący sobie Szczerbca do boku. 

background image

– Bolesław Chrobry wielkim monarchą był! – Tendencyjnie odpalił urażony biskup Oleśnicki. – Nie 
włamywał się do Kijowa, jeno uderzeniem miecza bramę chciał otworzyć. Wtedy to miecz się wyszczerbił! 

– Mieczem chciał bramę wywalić? – zdumiał się Władysław Jagiełło. – Hej, Witold! On był głupszy od 
ciebie! Hyhyhyhy! 

– Hyhyhyhy! – zawtórował mu Witold. 

– Wasza królewska mość, chciałem oznajmić, że chorągwie już zebrane – suchym głosem powiedział 
biskup. 

– Świetnie. – Skinął głową z uznaniem Jagiełło. – Teraz je pocerujcie, między ludzi jedziemy... 

– Wasza miłość! Na myśli miałem, że rycerze na błoniach podkrakowskich stoją! 

– Ooo! – zdumiał się król. – A co się stało? 

– Jak to co? – Biskupowi buchnęła para spod koloratki. – Przecież wojna idzie... 

– Wiem, że wojna idzie! Co, Witold jestem, czy co? Pytam ino, skąd to tempo? 

– Wici w kraj poszły, że pod Wawelem darmo piwo dają... 

I tak król polski, wielki książę litewski i biskup krakowski wyszli na miejskie błonia, gdzie nieprzebrane 
tłumy bojowników o słuszną sprawę powitały ich zgodnym rykiem: 

– Piwa! 

– Jest źle – ocenił biskup. – Po obradach na Wawelu ani kropli w arsenale. Cała nadzieja w naszym 
głównodowodzącym... O, idzie! 

Przed Jagiełłą zasalutował krzywonogi facet, prężąc się na baczność: 

– Jestem Zyndram z Maszkowic... 

– Hahaha! – zaryczał Jagiełło z nagłej radości. – Ale głupie imię! 

– Nie to nie! – obraził się Zyndram i poszedł sobie. Nikt go więcej na kartach tej historii nie ujrzał. 
Monarcha wzruszył ramionami i wlazł na szafot podkrakowski, służący czasem jako mównica, podczas 
tych rzadkich chwil, kiedy ktoś miał ochotę kogoś słuchać. Zapalił papierosa i rzekł do tłumu, zaciągając 
z wileńska. 

– Kochane pospolite ruszenie! 

– Tylko nie pospolite! – ryknął ktoś z tłumu. – My Rzeczpospolitej jedyni obrońcy i chrześcijaństwa 
przedmurze! 

– Ty, zamknij mordę! – wrzasnął na krzykacza sąsiad. – Z sarmatyzmem jeszcze poczekamy, może Niemcy 
i Austria po dobroci nas wchłoną! 

– Polacy! – zawył Jagiełło. – Oto nadeszła godzina rozprawy z wrogiem naszym najzaciętszym! 

– Nareszcie! – krzyknęli radośnie rycerze. – Bić Litwę! Bić barbarzyńców, pogan! 

background image

– Nie! – ryknął Jagiełło, czując, że sytuacja wymyka się spod kontroli. – To Krzyżaka tłuc nam przyjdzie!!! 

Nad Krakowem zapadła cisza. 

– Krzyżacy? – Wielkopolanie zmarszczyli brwi. – Co tam nam Krzyżacy zawinili... 

– Ja to nawet lubię Krzyżaków... – ktoś powiedział w chorągwi sandomierskiej. – A jak nas potem do 
Europy nie wezmą? 

Negocjacje trwały do późnego popołudnia. Rycerstwo próbowało namówić króla do zaatakowania Litwy, 
a ich argumenty były tak przekonujące, że niebawem dołączył do nich również książę Witold. Ostatecznie 
stanęło na tym, że jeśli rycerstwo polskie wesprze Jagiełłę w walce z Krzyżakami, będzie potem mogło 
sobie urządzić kilka krucjat na Litwę, którym przewodzić zaofiarował się wspaniałomyślnie sam Witold. 
I tak armia polska ruszyła za swym chichoczącym z uciechy władcą na... 

– Hej, a ktoś wie, gdzie my właściwie jedziemy? – ocknął się nagle biskup Oleśnicki. 

– O kurwa... – Witold z trwogą spojrzał na Jagiełłę, ale porywczy monarcha akurat z błogim wyrazem 
twarzy wiercił sobie Szczerbcem w uchu. Zawisza Czarny wymijająco podrapał się za uchem, przytroczony 
do siodła Świdrygiełło chrapnął głośniej, a Powała z Taczewa zaczął rozglądać się za czymś do pogięcia, co 
czynił zawsze, kiedy go zagięto pytaniem. 

– Na Lenino można, ale to cholernie daleko – namyślał się biskup. – Wasza Wysokość! Do Lenino droga... 
eee... daleka, a tu niedaleko nowe, dopiero co uroczyście otwarte i nawet jeszcze nie przetarte pole bitewne! 
Grunwald się zowie! 

– Dobra! – rozochocił się Jagiełło. – Jedźmy tam! Zmylmy Krzyżaków! – Od ciągłego grzebania 
Szczerbcem dowcip monarchy stał się niebywale ostry. 

Otoczenie zgodnie zaklekotało przyłbicami w podziwie geniuszu strategicznego króla i armia polska raźno 
pomknęła naprzód z prędkością, która wzbudziła zachwyt wśród historyków. Rzadko spotykane w polskiej 
wojskowości tempo przemarszu próbowali przypisać patriotyzmowi i chęci jak najszybszego rozprawienia 
się z Krzyżakami. Prawda była jednakże inna – według relacji nielicznych ocalałych maruderów, za armią 
pędziła kolaska królowej Jadwigi, która też postanowiła trochę powojować. Według dramatycznych 
doniesień, z antenki kolaski powiewało coś, co mgliście przypominało straszliwego woźnego sądowego. 

Gnane przerażeniem tabory szybko wyprzedziły galopującą na złamanie karku szpicę i swym pędem 
zdruzgotały most na Wiśle. Unoszące się na wodzie kawałki drewna olśniły zagranicznych obserwatorów, 
którzy natychmiast zameldowali całej Europa o wynalezieniu w Polsce mostu pontonowego. Szczodry jak 
zwykle Jagiełło postanowił kogoś za to nagrodzić, a względy poprawności politycznej sprawiły, że 
sakiewką podzielili się Czech Jan Żiżka i Litwin Witold, którzy wkrótce poczęli realizować czeki 
w przydrożnych gospodach. 

– Wasza królewska mość, jacyś jeźdźcy zbliżają się do nas! – wykrzyknął naraz Powała z Taczewa 
i pokazał wielki kłąb kurzu na horyzoncie. 

– Hurra! – wrzasnął tryumfalnie monarcha. – Nasz zwiad wraca! 

– Nie wysłaliśmy żadnego zwiadu! – ostudził go Oleśnicki. 

– To wyślijmy! – zaproponował z entuzjazmem monarcha.– Jak wojna, to wojna! 

– Może lepiej Zawiszę z łańcucha... – zaproponował Powała. – On im kota popędzi! 

background image

– Hahaha! – zaryczał król.– Dobry żart tynfa wart! Bierz ich, Zawisza! 

Czarny rycerz runął z głośnym ujadaniem w stronę nadjeżdżających. 

– Mnie to tynfa, a Żiżka i Witold kasę dostali... – wymamrotał obrażony woj z Taczewa, zezując w stronę 
obu szczęśliwców. W ramach zacieśniania stosunków litewsko-czeskich chichoczący Żiżka właśnie 
przesiadał się na konia Witolda, łaskocząc go źdźbłem trawy pod kolczugą. 

Nie upłynęła minuta, kiedy Zawisza Czarny zaaportował jakiegoś młodego, przeraźliwie jęczącego rycerza. 

– Niech mnie, toż to młody Zbyszko z Bogdańca! – zdumiał się Jagiełło. – A jest li stary Maćko z tobą? 

– Ciamko, wasza królewska mość! – odparł Zbyszko, ścierając ślinę Zawiszy z jaki. 

– Jakże to? 

– Ano ze starości imię mu się przestawiło! 

– A dokąd to się, Zbyszku, wybierasz? – zapytał życzliwie biskup Oleśnicki, wielkim szacunkiem ród 
Bogdanieckich obdarzający. – Danusię jużeś odnalazł? 

– Kogo? – Wybałuszył oczy Zbyszko, ukradkiem zerkając do scenariusza. – Eee... to znaczy... chyba tak... 
Tak!!! Krzyżacy mi ją, juchy, ubili! – Teatralnym gestem udarł sobie garść włosów z przedramienia. 

– A z Jagienką żenić się zamyślasz? – indagował dalej biskup. 

– Eee... – Spocony Zbyszko gorączkowo kartkował scenariusz, ale z opresji nieoczekiwanie wybawił go 
monarcha. 

– Ciężki twój los, Zbyszku, jeno czas wojny nam nadszedł. Zarazem zemsty na Krzyżakach dokonasz, jak 
i królowi swemu się przysłużysz! Pojedziesz z nami na Grunwald. 

– Eee... 

Gorączkowo oglądając się za siebie, wzmocniona o Zbyszka z Bogdańca i jego stryja wyprawa pognała 
dalej i wkrótce przepiękne pole bitewne najnowszej generacji ukazało się ich oczom. 

– Nawierzchnia ziemna – poinformował monarchę biskup Oleśnicki. – Z myślą o rycerstwie jest 
zaopatrzone w duże pole wymiotowe, na dębach trybuny dla gości honorowych, bagna nieopodal w sam raz 
do kąpieli błotnych, do jeziora niedaleko... Jedynie na jupitery nie starczyło. 

– A łazienki? – spłonił się lekko monarcha. 

Równie zaczerwieniony biskup pokazał mu las. 

Jagiełło opuścił przyłbicę i wskazał Szczerbcem las grunwaldzki. Armia zaklekotała przyłbicami z ulgą – 
jak wiadomo wszem i wobec, największym problemem dla rycerza w pełnej zbroi były potrzeby naturalne. 
Biskup Oleśnicki z zakasaną sutanną, Jagiełło, Zbyszko, Powała z Taczewa, a nawet stary Ciamko 
z Bogdańca w chodziaczku, z radosnym pohukiwaniem popędzili zatem w las. Między szybko 
brązowiejącymi drzewami niósł się brzęk pośpiesznie ściąganych zbroi, plusk i westchnienia ulgi. Echo 
przywiało piski rycerzy z ziemi gnieźnieńskiej, którzy nasikali do jamy niedźwiedzia. 

Naraz na polu bitwy zatętniło niespodziewanie tysiące kopyt. Rozochoceni rycerze wskakiwali w zbroje, 
myśląc, iż to Krzyżacy wpadli z kontrolną wizytą, lecz ku swemu zdumieniu ujrzeli rozciągające się 

background image

w półksiężyc wojska żmudzko-litewsko-tatarskie. Witold i Dżelal el-Din, jeden z marsem na czole, a drugi 
z widelcem, podjechali z wolna do Jagiełły. 

– Gdzieście tak zmarudzili? – ryknął monarcha, mocując się z guzikami przy swej zbroi. 

– Nigdzie – bąknął Witold, próbują zakryć plecami łunę na horyzoncie. 

– Kęsim – filozoficznie zauważył Tatar, koncentrując spojrzenie na rączce widelca. Złoty łańcuch, zdarty 
z burmistrza Czerwieńska, ukrył pieczołowicie pod skalpem tegoż burmistrza. Nie rzucało się to w oczy, 
gdyż tatarski wódz zwykł przystrajać się skalpami podczas każdej formalnej wizyty. 

– No! – ryknął król, przywołując wszystkie zasoby swego autorytetu. – Żeby mi to było pierwszy 
i przedostatni raz! 

Nieufny biskup Oleśnicki na wszelki wypadek powitał Litwinów kropidłem i wyznaczył im sektor 
siusiania. Przybycie reszty wojsk pod Grunwald spowodowało ogólne rozprężenie. Witold i Żiżka znikli 
w rozbitym na poboczu namiocie, a Zawisza Czarny, po incydencie z krzyżackimi posłami, rozkochany 
w kopaniu okrągłych przedmiotów, pomknął w pole z globusem Dżelala. 

– Trzeba gdzieś zapisać, że jak już wymyślą piłkę nożną, to bez czarnych nie mamy co zaczynać – oznajmił 
Jagiełło swojemu otoczeniu. 

Moralne przygotowania do bitwy szły jak z płatka. Po nadejściu zmroku rycerstwo zabrało się za 
odszpuntowywanie beczek i smażenie kiełbasek, po czym z "Bogurodzicą" na ustach udało się do wsi 
Grunwald na potańcówkę w miejscowej remizie strażackiej. Mniej rozrywkowi litewscy bojarzy tęgo 
ciągnęli spirytus i z zapałem grali w moskiewską ruletkę łukami. Żmudzini szybko wypili własny prowiant 
i ci, którym nie pękły od tego oczy, chwycili pały i ruszyli w las, by potrenować swój narodowy sport 
"Stary niedźwiedź mocno śpi – kto kutasa obudzi?" Jedynie w podobozie tatarskim panował niepokój 
i konsternacja. Z okrzykami "Allach Akbar!", "Kęsim!" i "Lachy bijut!" oraz pełnym przerażenia 
cmokaniem, Tatarzy biegali z dywanikami pod pachą po całym obozowisku, a zdenerwowany Dżelal el-Din 
wściekle kręcił podeptanym globusem w poszukiwaniu Mekki. 

Natomiast w namiocie królewskim najtęższe mózgi Litwy i Korony obmyślały plan bitwy. 

– Komuś lodu do wódki? – spytał Jagiełło. 

– Ja myślę... – Biskup Oleśnicki skończył cerować chorągiew ziemi krakowskiej i przygryzł nitkę. – ...że 
trza by frontalnym atakiem, a Litwę wysłać przeciwko gościom krzyżackim. 

– A to niby czemu? – Podskoczył król. – A jeśli tamci prezenty przywieźli? 

– Gdyby przywieźli, to już by pewno dali! – uspokoił go biskup. – A tak, jeśli Bóg da, rozwiążemy sprawę 
litewską raz na zawsze. 

– Jakże to? – zmarszczył brwi król. 

– Może nie trzeba będzie kolejnej unii podpisywać... – Biskup mocno zaakcentował słowo "podpisywać" 
i Jagiełło stracił rezon. – Jak nie załatwimy tego teraz, to coś mi się zdaje, że kwestia Litwy wiekami będzie 
się ciągnąć... 

– Litwa? – Podniósł się z kąta Witold. – Wiem, Litwa to moje! – oświadczył z dumą. 

– A ty wyłaź wreszcie z tego kąta i się z tym Czechem skończ obłapiać! – ryknął Jagiełło, zadowolony ze 
zmiany tematu. 

background image

– Mój ci on! – zacietrzewił się wielki książę litewski. 

– Pax! – uspokoił ich biskup. – Ważne sprawy trza nam uradzić... 

– Właśnie! – Poderwał się król. – Czy to prawda, że Jadwiga za nami bieży? 

– Ależ skąd! – uspokoił go cały sztab, zezując i wydymając wargi. 

– Ale jakiegoś związanego pazia co sto metrów zostawiamy – bąknął Jan Żiżka. – Tak na wszelki wypadek. 

– Królu, czy wybraliście tego, kto chorągiew ziemi krakowskiej poniesie! 

– Ten tam... no... – ziewnął król. – Marcin z Wrocimo... Wrocimio... 

– Wmorocio... – próbował pomóc Witold, już niepomny urazy. 

– Wromcioro... – dobiegł z kąta zduszony szept Jana Żiżki 

– Wciromo... – skrobał się po łysej czaszce biskup. 

– Worcioro... – bąknął Powała z Taczewa. 

– Dobra, wiemy o kogo chodzi – urwał Oleśnicki. – Obmyśliłem jeszcze jedną rzecz. Można by Krzyżaków 
zmylić i wilcze doły im przed szeregami wykopać. Zbyszku! Chwyć no łopatę i skocz z tuzin wykopać! 
Pamiętaj, Zbyszku, to za Danuśkę! 

– Jędruś! – ryknął młody Bogdaniecki, stając na baczność i salutując. – Ran twoich całować niegodnym! 

Po czym cisnął skryptem o ścianę i wybiegł jak szalony, potykając się o leżącego w progu kniazia 
Ś

widrygiełłę. 

Tymczasem biorąc namiar na płonącą remizę strażacką we wsi Grunwald, na pole bitwy dojechały hufce 
krzyżackie. Ulryk von Jungingen wysforował do przodu, by przyjrzeć się obozowi wroga. 

– Taki tam bajzel, że na nic obserwacja – mruknął zniechęcony. – Litwa stoi naprzeciw gości zakonnych, to 
jedno pewne. 

– Nic dziwnego, Witold okrutnie na prezenty łasy – mruknął Kuno. 

– Nie mamy żadnych prezentów! – rozzłościł się wielki mistrz. – Nie pomyśleliśmy... 

– O, a tam co? – Wskazał coś Kuno. – Jakiś idiota kopie dziury przed naszymi szeregami! 

– Brać go! – rozkazał mistrz. – Trza nam języka zasięgnąć. 

Po chwili związany Zbyszko z Bogdańca, z łopatą w garści, został przyprowadzony przed oblicze Ulryka 
i Kunona. 

– Wer bist du? – spytał von Jungingen, marszcząc brwi. 

– Jam nie Babinicz... – wymamrotał Zbyszko. – Jam Kmicic! 

– Polak żeś? 

background image

– Coby oleum do głowy uderzyła, wina trza dużo pić... – prawił rycerz z Bogdańca. – A potem naści piesku 
kiełbasę! 

– Wino i kiełbasa, toż to jak na dłoni, że Polak! – rozradował się wielki mistrz. – Co to za roboty tu 
czynisz? 

– Wszystko jeno pro publico bono! – wywrócił oczami Zbyszko. 

– Tedy Polak żeś! 

– Mów mi wuju! – oznajmił jeniec. 

– Wżdy spoufalać się z tobą nie będę! – obruszył się wielki mistrz, na co Zbyszko aż stęknął z żalu. 

– Od razum waści pokochał... – wyszlochał. 

– Do rzeczy! – huknął wielki mistrz.– Co to za dziury? Oto pierwszy dół... 

– ...i dałby Bóg ostatni! – zupełnie bez sensu skomentował Zbyszko. 

– Tyżeś go wykopał? 

– Jam to, nie chwaląc się, sprawił! 

– A tamte? – Roztrzęsiony wielki mistrz pokazał morze czarnych dziur, wykopanych na świeżej 
powierzchni Grunwaldu. – To też ty? 

– Nic to, Baśka! – wzruszył ramionami Bogdaniecki. 

– Ale na co wam one!!! 

– Ojciec kazali... 

– Nie, nie mogę z tym idiotą wytrzymać! – wydarł się mistrz, aż uganiające się za chłopkami polskie 
rycerstwo obejrzało się z zainteresowaniem. – Niech kopie te jamy, Donnerwetter, chodźmy stąd... 

Pozostawiony sobie samemu, rycerz tradycyjnym polskim gestem oparł się na łopacie i jął przemyśliwać 
zaistniałą sytuację. Od obozu polsko-litewskiego nadbiegały śpiewy, z pobliskiego lasu wyganiano ostatnie 
niedźwiedzie, ktoś ze zgrzytem ostrzył Szczerbca. Od jednego z namiotów krzyżackich dobiegły młodego 
rycerza odgłosy kopulacji. 

– Walisz waść jak cepem! – mruknął Zbyszko i powrócił do roboty.  

*** 

Nadszedł pamiętny ranek 15 lipca roku pańskiego 1410. 

– Bitwo! – Przeciągnął się w łożu Władysław Jagiełło. – Ojczyzno moja! Jakie Krzyżaków mrowie baty 
nam dziś właduje, ten tylko się nie dowie, kto cię straci. Wielkim twe piękno mi się wydaje, choć mi to 
wisi, bo dziś z wyra nie wstaję. 

– Władziu! – zafrasowany biskup zajrzał do namiotu. – Czas do bitwy! Pobudka! 

– Zaczynajcie beze mnie... 

background image

– Krzyżacy jadą! – wrzasnął jakiś giermek. – Prezenty jakieś wiozą! 

– Hmmm... – zamruczał monarcha. – Już wstaję! 

Wcześniej jednak król Polski zakasał piżamę i wymknął się w stronę podwiędniętego już mocno lasku 
grunwaldzkiego. Znalezienie ustronnego miejsca nie zabrało mu wiele czasu, a natenczas ujął Jagiełło 
w spodenki wetknięty swój przyrząd bawoli, długi, cętkowany, kręty jak wąż boa, oburącz mocarnie go 
ś

cisnął, wzdął policzki jak banię, krwią w oczach zabłysnął, zasunął wpół powieki, wciągnął w głąb pół 

brzucha i z pęcherza wysłał cały zapas ducha. Mocz jak wicher, niepowstrzymanym echem niesie 
w puszczę plusk i podwaja echem. Umilkli rycerze, stali inni szczacze zadziwieni... 

Na szczęście giermkowie wsadzili króla w zbroję i posadzili na koniu, co pozbawiło go poetyckiego 
nastroju na dobre. Wśród oczekującego przybycia Krzyżaków otoczenia króla panowało żywe 
podekscytowanie, a roziskrzone spojrzenia śledziły dwóch heroldów, ostrożnie manewrujących pomiędzy 
wilczymi dołami a’la Bogdaniec. 

– Dużo tego nie wiozą... – wymamrotał Powała z Taczewa. 

– Może czeki jakieś chociaż... – Wytężał wzrok biskup. 

– Albo pisemka zagraniczne! – Podskoczył z wrażenia Jagiełło. 

– Przywozimy ci panie te oto dwa miecze! – zagrzmiał złowieszczo pierwszy herold. – Tak oto otuchy ci 
nasz mistrz chce dodać i sprawić, byś bitwę wreszcie wydał, bo nam gorąco jak cholera. 

Zazdrośnie spojrzał przy tym na rycerzy polskich, którzy leżakowali, zbierali grzyby i grali w dwa ognie 
resztkami remizy strażackiej. Mruknął też wrogo na widok chorągwi ziemi kaliskiej, która akurat z piskiem 
zażywała kąpieli. 

– Nasz mistrz pyta, czy ducha bojowego... – zaczął drugi, nie zwracając uwagi na gwałtowne zmiany na 
fizjonomii Jagiełły. 

– Dwa miecze?!? – Zadygotał z tłumionej wściekłości król polski. 

– ... bo nie po chrześcijańsku jest przetrzymywanie nas pod piekącym słońcem, bo... 

– Możemy się posunąć – zaproponował Witold i wymienił gorące spojrzenie z Żiżką. 

– Dwa miecze?!?!? 

– Ja jeden mogę wziąć! – zaproponował Powała z Taczewa. 

– Dwa miecze?!?!?!?!?! 

Zawisza zagrzebał obydwu heroldów w najbliższym wilczym dole, a miecze wziął Powała z Taczewa na 
przechowanie. Rozwścieczony król natomiast chwycił za Szczerbca i ruszył na poszukiwanie młodych 
giermków, których mógłby pasować na rycerzy. Przez dwie godziny ścigał po lesie przerażonych 
młodzieńców, odrąbując ramiona w uroczystym ceremoniale pasowania. Wrzaski świeżo pasowanych 
niosły się aż na równinę, budząc niepokój Krzyżaków, a kiedy królowi już trochę minęło, wrócił zdyszany 
do obozu i zażądał mszy polowej. 

Uradowany nagłą odmianą w zachowaniu króla, biskup przygotował kazanie, którego Jagiełło w otoczeniu 
swej zestresowanej świty chciwie wysłuchał i równie chciwie dorwał się do kielicha z mszalnym winem. 

background image

– Jeszcze jedna msza! – czknął z zadowoleniem. 

Jagiełło łapczywie wysłuchał jeszcze czterech mszy, w międzyczasie z furią pasując na rycerzy posłańców, 
którzy nadbiegali z meldunkami o ruchach Krzyżaków. Następnie wlazł na konia i zabrał się za ustawianie 
armii. 

– Bić będziem! – oznajmił bełkotliwym głosem. – Wy tam, a wy tam! A wy nie tam! Bić! A masz! – 
Z półobrotu pasował na rycerza jakiegoś giermka, który podszedł za blisko. 

Dżelal el-Din podjął zabawę i począł z łuku strzelać do Kaliszan, wychodzących właśnie z wody. 
Spanikowany Witold porwał Jana Żiżkę na ręce i począł umykać w stronę lasu, nakazując uczynić podobnie 
pułkom litewsko-żmudzko-czeskim. 

– Król zwariował! – oznajmił swoim przybocznym. – Trza będzie jeszcze raz przemyśleć tę unię. 
Schowajmy się w lesie póki co! Aha, i niech ktoś przyniesie kniazia Świdrygiełłę! Jest w worku 
podpisanym V.I.P.! 

Całkiem przypadkowo Witold ustawił jednak swoich wojaków naprzeciwko doborowych hufców gości 
zakonnych pod wodzą Kunona von Liechtensteina, a obok Litwinów wyjechali na równinę Polacy, 
wymijając szerokim łukiem Jagiełłę oraz niepewnie rozglądając się za Jadwigą. Oba narody były już 
gotowe do starcia – w przeciwieństwie do Czechów, którzy naraz uświadomili sobie, że naprzeciwko mają 
ś

wietnie uzbrojonych Krzyżaków, po prawej kosmatych Żmudzinów, a po lewej Tatarów, cmokających 

z podziwu nad męstwem swego wodza, który z namaszczeniem liczył kaliskie skalpy. Co więcej, zarówno 
Ż

mudź jak i Tatarzy przyglądali im się z daleko większym zainteresowaniem, aniżeli znacznie 

odleglejszym Krzyżakom. 

Wydawało się jednak, że bitwa jest nieunikniona. Nad polem zapadła cisza. Na dęby pośrodku równiny 
włazili chłopi, a Witold rozładowywał napięcie, podnosząc przyłbicę i pozwalając swemu językowi łopotać 
na wietrze. 

– Wiiiitold! – zaryczał niespodziewanie Jagiełło. 

– Co? – odwrzasnął wielki książę. 

– Nic!!! 

Niestety, stało się. Gwałtowny ruch głowy księcia spowodował, iż przyłbica opadła i przytrzasnęła język 
Litwina w połowie długości. 

– Aaaarrghhhh! – skomentował to Witold. 

– Ihhhahahaha! – zarżały przestraszone konie. 

– Wassssuuuup! – ryknęli zgodnym chórem Krzyżacy. 

Wystraszona piekielnymi odgłosami brać litewska runęła przed siebie, a za nimi popędzili Żmudzini, 
u których silnie rozwinięty był instynkt stadny. Hufiec tatarski pognał jako trzeci, ale zboczył natychmiast 
z kursu, albowiem wiodący go Dżelal el-Din nabawił się zeza od gapienia się na końcówkę widelca. 
Zawzięcie hałłakujący Tatarzy pomknęli za swoim wodzem i znikli gdzieś w okolicy jeziora Lubień. 

Na linii szeregów armii księcia Witolda pozostał jedynie on sam, pochłonięty zakładaniem opatrunku 
uciskowego na język. Nie ruszyli się również Czesi, którzy z dziwnymi minami patrzyli za Litwinami, 
galopującymi prosto na długie kopie krzyżackie – tylne szeregi hufca Żiżki dyskretnie czmychały już 
w kierunku obozu, a jako ostatni zawrócił zamyślony Jan Żiżka, wyrzucając po drodze obrączkę w krzaki. 

background image

– Jak tam nasi, jak tam nasi! – Podskakiwał na wzgórzu dowodzenia monarcha. 

– Żmudzini jak jeden powpadali do wilczych dołów... – raportował Powala z Taczewa. – Litwini jadą 
w stronę Krzyżaków, Tatarzy w stronę granicy, a Czesi w stronę obozu! 

– Gore! – jęknął monarcha. – Panowie, nadszedł czas. Do hymnu! 

– Gdzie? – spytali rycerze po chwili konsternacji.. 

– Śpiewać! – wył Jagiełło. – Hymn śpiewać, kurwa mać, bo na rycerza pasuję!!! 

– Ach, hymn! Zaraz, to jakoś tak było... 

– Mam to na końcu języka... 

– Zaraz, niech się skupię... 

– Do cholery, śpiewać coś! – Głos Jagiełły przeszedł w falset i spanikowany monarcha pokazał ruszających 
wolno Krzyżaków. – Bo oni będą pierwsi! 

– Armia! – Uniósł się w strzemionach Powała z Taczewa. – Do hymnu! 

Ziemia zagrzmiała pod kopytami końskimi, kiedy chorągwie polskie i krzyżackie runęły na zderzenie 
czołowe. Powietrze wypełnił szczęk oręża i słowa słynnych pieśni wojennych "Szumi dookoła las" 
i "Deutchland uber alles", niemniej nie do końca wiadomo, która strona śpiewała co. Nad zgiełkiem starcia 
unosiło się ujadanie Zawiszy Czarnego... 

Tymczasem Litwa gnała naprzód z taką prędkością, że niektóre chorągwie przeszły w nadprzestrzeń 
z ogromnym hukiem. 

– Słyszeliście? – zadudnił Ulryk. – Litwini z armat walą! Odpowiedzieć ogniem! 

Cały szereg krzyżackich bombard wypluł kule – na szczęście były to te same armaty, które ongiś powyginał 
w Malborku Powała z Taczewa, popisując się swoją ogromną siłą. Salwa przeleciała nad Litwinami 
i wyrżnęła w ziemię gdzieś w okolicach Ukrainy, będąc dla miejscowej ludności takim szokiem, że 
z miejsca przestali lubić Polaków. Na szczęście ludzie wyciągają tam wnioski bardzo powoli i do roboty 
wzięto się dopiero za Chmielnickiego. 

Tymczasem Litwini dostali się już w zasięg krzyżackich maczug. Nieskomplikowany zabieg prania po łbie 
z reguły przywraca temu narodowi zdolność logicznego myślenia i naraz Litwini zrozumieli, że po 
pierwsze, na żadne prezenty nie mają co liczyć, po drugie, nikt nimi nie dowodzi, gdyż Witold operuje swój 
język jakieś dwa kilometry za ich plecami, a po trzecie, w sumie to oni bardziej nie lubią Polaków. 
Przeprosili zatem rycerzy Kunona von Liechtensteina i czmychnęli w kierunku pobliskich bagien, gdzie 
mieli zamiar się zamelinować do końca konfliktu. 

– Litwa ucieka! – wrzasnął tryumfalnie von Liechtenstein. – Za nimi! 

– Ble ble ble! – zaprotestował z furią Witold z językiem na temblaku, lecz na widok radośnie pohukującego 
pościgu szybko zrozumiał powagę sytuacji i, ruszając językiem niczym dźwignią skrzyni biegów, skoczył 
w ślad za swoją armią w stronę bagnisk. 

Należy dodać, iż nie wszyscy goście krzyżaccy popędzili za Litwinami. Cześć w ferworze walki powpadała 
do wilczych dołów, gdzie dochodzili do siebie Żmudzini. Widok spadających z nieba wrogów pomógł im 
odzyskać rezon i raźno zabrali się do pracy. Ponoć tego właśnie dnia narodziło się żmudzkie podziemie. 

background image

Należy również sprostować pana Długosza – otóż pułki smoleńskie w istocie pozostały na placu boju 
podczas słynnej ucieczki Litwy, lecz przyczyną tego nie była ich bitność, ale zamiłowanie do rozrywki. 
Głośna muzyka, a po niej walenie się po mordach z bandą przyjezdnych było bowiem tradycją znaną im 
z lokalnych potańcówek, a o ucieczce Litwy dowiedzieli się dopiero po bitwie. 

W międzyczasie biskup Oleśnicki wygonił z obozu Czechów, którzy nieco skołowani wrócili na pole walki. 
Widząc, iż nie ma zarówno Litwy jak i gości zakonnych, wzruszyli ramionami i znów skierowali się do 
obozu. 

Wróćmy jednak do armii polskiej, bo ta naszym sercom najmilsza. Pierwsza szarża przyrżnęła 
w Krzyżaków efektownie, poza jedną z chorągwi, która nie wcelowała we wroga i grzmotnęła we 
wspomniane już wielkie dęby, łapiąc spadających chłopów na tarcze. Krzyżacy przywitali Polaków godnie 
– mieczami, kopiami i wypuszczonym z worka kotem, za którym pogonił Zawisza Czarny (sprytni bracia 
zakonni chcieli się rycerza z Garbowa jak najszybciej pozbyć, bo miał w boju ubić brata Arnolda von 
Badena, który też umiał giąć miecze i topory. W planach Ulryka von Jungingena było wysłanie go na 
Wawel w celu pogięcia Szczerbca). 

Potem hałłakując radośnie przelecieli za plecami Polaków Tatarzy, którzy od jakiejś godziny orbitowali 
w okolicach Grunwaldu. Kiedy Polacy odwrócili się, by zobaczyć, co się dzieje, ktoś gwizdnął Marcinowi 
z Worcio... Cimowrio... Morciwo... No, w każdym razie chorągiew ziemi krakowskiej znikła. Rozeźlone 
rycerstwo Korony, winiąc zarówno niegodziwych Krzyżaków jak i ciamajdowatych swoich, jednogłośnie 
ustaliło, iż walka w takich warunkach nie ma sensu i trzeba natychmiast udać się ze skargą do króla. 
Nieoczekiwany manewr Polaków zmylił powtórnie wygonionych z obozu Czechów, którzy myśląc, że 
nadchodzą Krzyżacy, znów czmychnęli w krzaki. 

A potem linia obrony poczęła pękać. Sepleniący Ciamko z Bogdańca pokusztykał w kierunku latryn, głośno 
pomstując na dzisiejszą młodzież. Zbyszko chciał się dowiedzieć, kto dziadkowi dokuczył, ale okazało się, 
ż

e Rotgier, którego onegdaj już raz ubił, jeszcze żyje, a na dodatek chce go zabić. 

– Za Danuśkę, Zbyszku! – zawołała jakaś zabłąkana na polu walki dwórka. 

– Za Danuśkę! – odpowiedział na toast Zbyszko, przechylił kielich i zabrał się za grzmocenie Rotgiera. 

Tymczasem do monarchy podjechał jakiś rycerz. 

– Królu! Czas w pole z odwodami ruszyć! – zawołał. 

– A ktoś ty? – monarcha zmarszczył brwi. 

– Jam Dobko z Oleśnicy! – zasalutował rycerz. 

– Hahaha! – zaryczał monarcha ze śmiechu. – Dupko z Obleśnicy! Hahaha! 

– Nie, to nie! – obraził się rycerz i pojechał w siną dal. Daleko jednak nie ujechał, gdyż w krzakach dorwali 
go Czesi, którzy postanowili jednak komuś przywalić. 

Przez pole bitwy znowu przemknął tatarski Latający Holender, tym razem za plecami Krzyżaków. 

– Królu! – Zbroczony od stóp do głów krwią Powała z Taczewa podjechał do wzgórza dowodzenia. 
Wygląd jego nikogo nie zdziwił, gdyż wiadomym było, iż stacje honorowego krwiodawstwa odwiedzał 
namiętnie, a że na bitwę się śpieszył, to go niedokładnie zakręcono. 

– Królu, raczcie posiłki wezwać! – wyjęczał błagalnie rycerz. 

background image

– Nic z tego! – Monarcha był nieugięty. – Teraz walczcie, żreć będziecie potem! 

Najwyższy jednak czas przenieść się na druga arenę bitwy. Litwini, gdy tylko zanurzyli się w bagnie, 
wyciągnęli wędki i koszyki z prowiantem i poczęli udawać niedzielnych wędkarzy. Chóralne "Pssst!" 
poniosło się nad bagnami, kiedy brzęczący zbrojami najeźdźcy poczęli się bezczelnie szwendać po bagnach 
i płoszyć ryby bulgotaniem. Wielki książę zaś zapobiegliwie przedarł się jak najdalej, szukając miejsca, 
gdzie ryby na pewno biorą. Zasiadł spokojnie, dobył wędzisko, nadział przynętę, i kiedy już miał brać 
zamach, krew stanęła mu lodem. Oto bowiem z naprzeciwka wynurzyła się w złowieszczej ciszy dziwnie 
znajoma karoca... 

– Jaśnie pani! – wrzasnął przerażony do granic Litwin (dla dobra sprawy przyjmijmy, iż język już mu 
wyzdrowiał). 

– Hę? – Coś tknęło litewskich wędkarzy. 

– Hop, hop! – podstępnie zaczęli nawoływać rycerze zakonni. – Wir sind hier! – chichotali między sobą, 
ucieszeni własnym szelmostwem. 

– Jadwigaaaa!!! – Ryk spanikowanego wielkiego księcia poniósł się nad moczarami. 

Bagno zabulgotało, gdy Litwini trzęsącymi się rękami dobywali koni i wrzeszcząc przeraźliwie, gnali 
precz. Całkiem przypadkowo ruszyli wprost na pohukujących rubasznie gości krzyżackich – w ułamku 
sekundy przemknęli przez bagno i pędząc przed sobą krzyżackich niedobitków, wyjechali na równinę. 

– Litwa wraca! – Rozległo się wśród znudzonego monotonią boju rycerstwa polskiego. 

W tej sytuacji goście krzyżaccy popędzili w stronę dawnej linii frontu, w panice zapominając o wilczych 
dołach i wpadając w objęcia ogłupiałych ze szczęścia Żmudzinów. Natomiast chcący zmieszać się 
z tłumem Litwini walnęli w bok skrzydła krzyżackiego. Na tyłach swych wojska gnał książę Witold, co 
dało panu Długoszowi powód do sformułowania tezy o jego geniuszu strategicznym i umiejętności 
wyciągnięcia swych wojsk z największego nawet bagna. 

Nieoczekiwany powrót Litwy sprawił, iż dwóch dowódców na polu walki podjęło znamienne decyzje. 

– W sumie nawet bym powalczył, ale skoro Litwa wróciła... – Z ociąganiem powiedział Jan Żiżka, dając 
znak do dyskretnego odwrotu. 

– Czesi spieprzają – oznajmił przybocznym Ulryk von Jungingen. – Czas ruszyć odwody 

– Jawohl! – zasalutowali wielki marszałek, wielki szatny i wielka sprzątaczka. 

Doborowe, świeże chorągwie krzyżackie ruszyły w pole. Jungingen po raz kolejny popisał się 
przebiegłością nie lada i poprowadził swoje hufce tak, by uderzyć prosto w plecy polskich rycerzy. Musiał 
jednakże przejść przy tym tuż pod nosem Jagiełły i jego świty, którzy obserwując pole walki, udawali, iż 
Krzyżaków nie widzą. Krzyżacy też odwrócili głowy w drugą stronę, bo wszyscy wiedzieli, iż wielki mistrz 
srodze się z polskim monarchą gniewał. 

Jeden tylko wojak w hufcu krzyżackim na obyczajach się nie znał, bo porwał kopię i ruszył w stronę 
Polaków. 

– Ich bin Diepold Kokeritz von Dieper! – przedstawił się podczas szarży. 

– Hahaha! – zaśmiał się Jagiełło. – Dupol Kikiriki von Bimber! 

background image

– Nie, to nie! – już chciał się obrazić Krzyżak, ale król pojednawczym gestem szturchnął go kopią w czoło. 

Nieopodal znowu przemknął hufiec Dżelala el-Dina, który niezrażony dalej próbował nakierować swój 
oddział na bitwę. Krzyżacy zaś z werwą uderzyli w miejsce, gdzie poprzednio wbili się już Litwini. Na polu 
bitewnym Grunwald powstał koszmarny bajzel, front się przetasował i niebawem nikt już nie wiedział, 
z kim walczy i o co. Do zaistniałej sytuacji najszybciej dostosowali się Polacy. Konieczność walki na kilka 
frontów i konieczność krycia Litwinów pod brzuchami końskimi sprawiła, iż zniechęceni polscy rycerze 
jeden po drugim poczęli się wynosić z kotła. Ulryk von Jungingen nie zwrócił na ten drobny fakt uwagi 
i powiódł swych ludzi do dalszej szarży na własne szeregi. 

Wtedy to, nieopodal wzgórza dowodzenia z orszakiem królewskim skandujących narodowe hasła, 
wychynęła kolaska polskiej królowej. Kolaska przystanęła, po czym puściła się radosnym pędem w stronę 
bitwy, wcelowując w szeroki kordon, którym polscy rycerze odgrodzili tłukących się między sobą 
Krzyżaków. 

Kolaska z piskiem stangreta zatrzymała się tuż przed Ulrykiem von Jungingenem, który wielkim głosem 
wydawał właśnie rozkaz ataku na krzyżackie tabory. 

– Jesteś śliczny – oznajmiła Jadwiga. – Biorę! 

Polski kordon i co sprytniejsi krzyżaccy rycerze odetchnęli z ulgą. 

– Otwieracz! – zażądała Jadwiga, stukając palcem w zbroję wierzgającego mistrza. 

– Proszę! – Podał topór Zbyszko z Bogdańca, który właśnie skończył przeszukiwanie portfela Rotgiera. 

– Bić pohańca! – zaryczał Ciamko z Bogdańca po wyjściu z latryny i w poszukiwaniu trzeciego filaru wlazł 
na drzewce chorągwi ziemi chełmińskiej. Tatarski tabun na szczęście nie usłyszał bredzenia staruszka – 
czując nadchodzący koniec bitwy, a nie chcąc wracać do domu z pustymi rękami, Tatarzy raźno śmigali 
arkanami, wyławiając z dołów Żmudzinów, chwytając po krzakach czeskich maruderów czy polując na 
dostojników krzyżackich. 

– Mistrzu! – zdołał wychrypieć Kuno von Liechtenstein. Chwycony na tatarski arkan biegł jakiś czas, 
potwierdzając swoje miano dobrego zakonnika, po czym został z wprawą zasadzony za pazuchę 
uszczęśliwionego Tatara. 

– Naprzód! – zaryczało rycerstwo polskie, w którym na widok klęski wroga zawrzała ochota do walki. 

– Gdzie ja właściwie jestem? – zamrugał oczami Świdrygiełło.  

*** 

15 lipca 1410 roku był dniem wielkiej klęski Zakonu Krzyżackiego. Od tej chwili wszyscy położyli na nim 
lachę, ponoć nawet papież na wieść o klęsce poczęstował swych współpracowników papierosami 
i powiedział "No to co? Po Malborku, panowie?". Choć Krzyżacy na wszelki wypadek nie podejmowali już 
ż

adnych krucjat, siedzieli jeszcze na własnej ziemi ładny szmat czasu, aż Zygmunt August zwolnił ich do 

cywila. 

Nigdy nie ustalono dokładnego miejsca zgonu wielkiego mistrza, bo wracającą z bitwy Jadwigę 
kanonizowano wystrzałem z armaty. Los Kunona von Liechtensteina jest również zagadką – do dziś 
poszukuje go rodzina. Reszta armii krzyżackiej, ku radości Żmudzinów, wróciła do Malborka, obiecując 
wiele prezentów wszystkim poszkodowanym w konflikcie. Prezenty na Wawel chyba jednak nie dotarły, 
gdyż Kazimierz Jagiellończyk musiał mieć jakiś powód, by wszcząć kolejną wojnę z Zakonem kilkadziesiąt 
lat później. 

background image

Pod koniec bitwy Jagiełło, widząc, iż szala zwycięstwa powoli zaczyna się przechylać na stronę polską, 
zaczął udawać, że chętnie by sobie powalczył. Otoczenie króla podjęło zabawę, udając, że go powstrzymują 
i zastał ich koniec bitwy. Polscy rycerze balowali tymczasem w obozie wroga, pijąc krzyżackie wino i dla 
zabawy wiążąc się pętami, których mnóstwo znaleziono na wozach. Jagiełło począł ich ochrzaniać, a armia 
ze skrępowaniem odparła, iż mają prawo do odrobiny uciechy. Król się nie zgodził i po chamsku porozbijał 
wszystkie beczki z winem. Ten gest zaważył o tym, iż armia odmówiła dalszego marszu na Malbork. 

Książę Witold nie żywił długo urazy do Krzyżaków i na jednej z imprez w Malborku przegrał w karty 
Ż

mudź. Żmudzini również się tym nie przejęli, ciesząc się nawet łatwiejszym dostępem do ongiś tak 

deficytowego towaru jak porządny Krzyżak. Kniaź Świdrygiełło spędził zaś trzy tygodnie, próbując 
zrozumieć, co się wydarzyło podczas jego drzemki, aż rada królewska straciła cierpliwość i kazała go uśpić. 
Prowincja dostała się Jadwidze, która wreszcie mogła się wyhasać. W następnych latach kroniki Królestwa 
zanotowały masową emigrację żubrów z terenów Żmudzi i Jagiełło otworzył obóz dla uchodźców 
w Białowieży. 

Biskup Oleśnicki zaraz po zakończeniu bitwy jął konfiskować krzyżackie chorągwie na pobojowisku. Jako 
ż

e rachunek się nie zgadzał, kazał doszyć jeszcze kilka. Niektóre z nich do dziś służą jako firanki 

w katedrze krakowskiej. 

Zawisza Czarny zdobywał rok w rok medale na wystawach, aż go kupił któryś z Luksemburczyków i zaczął 
szczuć na Turków. Tak się muzułmanom naprzykrzył, aż go porwali, zawiązali w worku i utopili. 

Zbyszko z Bogdańca w kilka lat po bitwie wreszcie doczytał właściwy scenariusz i zabrał się za energiczne 
poszukiwanie Jagienki. Przypuszczalnie znalazł nie tę, co trzeba było, gdyż po bogatym weselisku 
niewiasta zamieniła kasztel w Bogdańcu na agencję towarzyską. Ciamko zmarł na gwałtowny atak łupieżu, 
bredząc coś o rozbiorach. 

Powała z Taczewa otworzył pierwszą w Polsce walcownię stali i wciąż obrażony na króla, wysłał mu owe 
dwa miecze grunwaldzkie. Niedomagający już na sklerozę władca nie zrozumiał aluzji. 

Dżelal el –Din (pseud. "Jednorożec") dotarł do swej ojczyzny po dwudziestu latach mozolnej wędrówki, po 
drodze udowadniając, iż ziemia jest okrągła. Po powrocie do domu zazdrosna żona amputowała mu ów 
słynny widelec. Wraz z głową. 

Jan Długosz, stary lizus i grafoman, który dorwał stołek królewskiego kronikarza, usiadł i napisał kupę 
bzdur, które teraz należy poprawiać. 

Ż

ubry w Białowieży mają się świetnie.