background image

 

DIDIER DAENINCKX 

NA WSZELKI WYPADEK 

Przełożył: Ziemowit Fedecki 

Wydanie polskie: 1988 

background image

Kto chce zapomnieć o przeszłości, 

ten przeżyje ją jeszcze raz. 

 

Rozdział I 

SAID MILACHE 

 

Deszcz zaczął padać koło czwartej. Said Milache sięgnął po bańkę z rozpuszczalnikiem, 

żeby zmyć z rąk niebieską farbę drukarską. Odbieracz, młody rudzielec, który dostał właśnie 

kartę mobilizacyjną, zajął jego miejsce. 

Maszynista  Rajmund  zwolnił  na  chwilę  prędkość  druku,  ale  zaraz  powrócił  do 

poprzedniego tempa. Plakaty układały się w stertę na palecie przy akompaniamencie suchego 

postukiwania  łapek.  Od  czasu  do  czasu  Rajmund  brał  zadrukowany  arkusz,  składał  go  we 

dwoje,  sprawdzał  pasowanie  i  przesuwał  kciukiem  po  apli,  kontrolując  właściwe  nadanie 

farby. 

Said  Milache  po  krótkim  namyśle  poprosił  go  o  jeden  z  takich  kontrolnych  plakatów. 

Przebrał się szybko i wyszedł z drukarni. Strażnik przepisowo przechadzał się przed bramą. 

Said  wręczył  mu  zezwolenie  na  wyjście  z  zakładu,  które  dostał  tegoż  ranka  w  dyrekcji  z 

powodu nagłej choroby stryja. Trzy idiotyczne preteksty w ciągu dziesięciu zaledwie dni! Co 

za dużo, to nie zdrowo. 

Strażnik wziął papierek i schował do kieszeni. 

– Przyznaj się, Said, chyba sam fabrykujesz te druczki? Niedługo przestaniesz w ogóle do 

nas przychodzić. Wyślesz zwolnienie pocztą i sprawa załatwiona. 

Said zmusił się do uśmiechu. Dbał o dobre stosunki z kolegami w pracy, puszczał więc 

mimo uszu ich nieustanne żarty i docinki, choć nieraz go irytowały. 

Ruszył  na  spotkanie  z Lounesem,  który  miał  czekać  na  niego  w  górze  uliczki  w  pasażu 

Albinel.  Droga  wiodła  przez  most  na  drugi  brzeg  kanału  Saint-Denis,  a  potem  wzdłuż 

nędznych  drewnianych  domków  krytych  falistą  blachą.  Most  wyginał  się  w  kabłąk.  Przy 

dobrej  pogodzie  w  jego  prześwicie,  hen  za  ogromnym  ceglanym  kominem  fabryki  Saint-

Gobain,  można  było  zobaczyć  Sacre  Coeur  w  całej  okazałości.  Said zwalniał  wtedy  kroku  i 

background image

dla zabawy jednym ruchem głowy umieszczał bazylikę na stosach siarki wznoszących się za 

murem fabrycznym. Żeby osiągnąć ten efekt, czasem nawet przysiadał, nie zwracając uwagi 

na  spojrzenia  zdumionych  przechodniów.  W  dole,  na  brzegu  kanału,  dźwig  wydobywał  z 

głębi barki bloki metalu, które ogromna ciężarówka odwoziła natychmiast do składów firmy 

Prosilor. 

Przeciął  aleję  Adrien  Agnes  i  znalazł  się  w  zwartym  czworoboku  slumsów.  Kilka 

francuskich  rodzin  mieszkało  jeszcze  na  peryferiach  tej  enklawy.  Dwie  stare  kobiety  z 

wielkimi ceratowymi torbami na zakupy w rękach dyskutowały głośno na temat wad i zalet 

oleju  jadalnego  „Dulcine”  w  porównaniu  z  margaryną  „Planta”.  Kawiarnia  „Bretońska” 

świeciła pustkami. Jedyny klient, młody chłopak, grał w bilard elektryczny. 

„Pod  Różą”,  „U  Mariusza”,  „Kawiarnia  Sprawiedliwości”,  „Przekąska”,  „Bar  pod 

Gazem”. Said mijał kawiarnie, restauracje, hotele, jedne nędzniejsze od drugich. Z biegiem lat 

właściciele posprzedawali swoje lokale Algierczykom, którzy z oszczędności zachowali stare 

szyldy. 

Wyjątek stanowiła „Dżiurdżiura”, ostatnia placówka arabska przed dzielnicą hiszpańską. 

Said  pchnął  oszklone  drzwi  i  wszedł  do  obszernej  sali.  Charakterystyczny  zapas  wilgotnych 

trocin  i  chlorku  unosił  się  nad  niedawno  umytą  podłogą.  Kilkunastu  mężczyzn  siedziało  na 

krzesłach wokół żelaznego piecyka i przyglądało się dwóm graczom w domino. 

Said oparł się łokciem o ladę, nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. 

– Lounes już przyszedł? 

Właściciel pokręcił przecząco głową i podał mu filiżankę kawy. 

Przez szybę widać było okazały budynek, największy, poza fabrykami, w całej dzielnicy. 

Jedynie dzwonnica z trzema dzwonami świadczyła o jego charakterze. Said tylko raz w życiu 

przekroczył  próg  „Misji  Świętej  Teresy  od  Dzieciątka  Jezus”,  kiedy  kolega  z  pracy, 

Katalończyk, zaprosił go na swój ślub. 

Nikt nie usłyszał dzwoneczka u drzwi wejściowych, tak głośno stukały kamienie domina 

o blaty stolików pokryte laminatem. 

– Cześć, Said. Spóźniłem się, szef nie chciał mnie puścić... 

Said odwrócił się i położył dłoń na ramieniu przyjaciela. 

– Grunt, że jesteś. Chodźmy do biura, mamy niewiele czasu... 

Po  chwili  znaleźli  się  w  pokoiku  zawalonym  skrzyniami  i  butelkami.  Na  stole,  wśród 

stosów prospektów i rachunków, stał czarny telefon. 

Said zdjął ze ściany kalendarz reklamowy wytwórni win „Picardy”, wyciągnął go z ramki 

i nadzwyczaj ostrożnie wydobył karteczkę ukrytą między kartonem ochronnym a reprodukcją. 

–  Widziałeś,  jak  Reims  dostał  w  kość?  Zrobią  ich  na  szaro  jeszcze  przed  końcem 

rozgrywek. Przegrać 1:3 z Sedanem! Jeszcze jeden taki mecz i Lens obejmie prowadzenie. 

– Mamy na głowie ważniejsze sprawy niż piłka nożna. Bierz telefon i dzwoń po kolei do 

piętnastu kierowników grup. Powiedz im tylko: „Rex”, wystarczy. Ja tymczasem pogadam z 

background image

chłopakami odpowiedzialnymi za odcinek. Spotkamy się za trzy kwadranse, przyjedziesz po 

mnie samochodem przed „Pigmy-Radio”. Nie zapomnij schować tej listy w starej skrytce. 

 

* * * 

 

Said  i  Lounes  zaparkowali  citroena  w  la  Villelte,  na  bulwarze  Mac  Donalda,  tuż  za 

przystankiem autobusowym, i poszli w stronę metra. Lodowaty wiatr wymiatał z ulic zeschłe 

liście, siąpił deszcz, który natychmiast przemoczył całkowicie lekkie kurtki obu mężczyzn. W 

koszarach  Gwardii  Ruchomej  na  pozór  nic  się  nie  działo,  ale  przyległy  parking  wypełniły 

ściśle granatowe berliety CRS. 

Kontroler  marudził  przy  dziurkowaniu  biletów  i  pociąg  uciekł  im  sprzed  nosa.  Lounes 

podszedł do planu metra i nacisnął palcem guzik z nazwą stacji „Bonne-Nouvelle”. Zapaliły 

się światełka wskazujące trasę. 

–  Można  się  przesiąść  na  „Gare  de  l’Est”,  a  potem  na  „Strasbourg-Saint-Denis”.  Albo 

pojedzmy na „Chaussee d’Antin”? 

–  Walmy  na  „Chaussee  d’Antin”,  trochę  dalej,  ale  tylko  z  jedną  przesiadką.  Prędzej 

będziemy na miejscu. 

Na  kolejnych  stacjach  do  wagonów  wsiadali  prawie  sami  Algierczycy.  Na  stacji 

„Stalingrad”  zrobiło  się  już  tłoczno.  Nieliczni  Europejczycy  wymieniali  zaniepokojone 

spojrzenia.  Said  uśmiechnął  się.  Przypomniał  sobie  naraz  o  plakacie,  który  dostał  od 

Rajmunda przed wyjściem z drukarni. Wyjął go z kieszeni, rozprostował starannie i pokazał 

Lounesowi. 

– Zobacz, co od dwóch dni trzaskam na swojej maszynie. Krótki napis umieszczony nad 

fotografiami Betty Schneider i Gianiego Esposito zapowiadał pierwszy film Jacquesa Rivette. 

Tytuł  filmu  wydrukowany  niebieskimi  literami  zajmował  całą  szerokość  plakatu:  „PARYŻ 

BĘDZIE NASZ!”. 

– Masz pojęcie, Lounes? Paryż będzie nasz! 

– Tylko przez jeden wieczór... Jeżeli o mnie chodzi, oddałbym im z przyjemnością Paryż. 

Cały Paryż i całą Francję za jedną małą wioskę w Hodna. 

– Chyba nawet wiem, jak się ta wioska nazywa... 

– Jak wiesz, to powiedz! 

Said spoważniał. 

– Nie przejmuj się, stary. Będziemy tam dziś wieczorem właśnie po to, żeby mieć prawo 

zestarzeć się spokojnie w Dżebel Refaa. 

 

* * * 

 

background image

O dziewiętnastej dwadzieścia pięć we wtorek 17 października 1961 roku Said Milache i 

Lounes  Tourgourd  wychodzili  po  schodach  ze  stacji  metra  „Bonne-Nouvelle”.  W 

zeroekranowym  kinie  „Rex”  grano  „Działa  Nawarony”.  Setki  paryżan  czekały  cierpliwie  na 

początek seansu o dwudziestej. 

 

ROGER THIRAUD 

 

Ospała i gnuśna atmosfera ciążyła nad klasą nie tylko za sprawą średniowiecza. Pierwsze 

jesienne chłody, siąpiący od rana deszcz, a pewnie i obfity posiłek spożyty w refektarzu też 

przyczyniły się walnie do tego, że stary gmach Liceum Lamartine’a tchnął tego dnia większą 

nudą niż zazwyczaj. 

Od samego początku lekcji Roger Thiraud zadawał sobie z niepokojem pytanie, czy aby 

przyczyna  owego  letargu  nie  tkwi  przypadkiem  w  specyficznej  atmosferze  wykładu.  Odkąd 

jego żona zaszła w ciążę, zaczął się pasjonować problematyką dziecięcą, czemu dawał wyraz 

w licznych dygresjach i rozważaniach na ten temat. 

Czy  ktoś  przyjrzał  się  kiedykolwiek  z  należytą  troską,  jak  pielęgnowano  niemowlęta  w 

XIII wieku? Nikt! A zdawać by się mogło, że ten kierunek dociekań naukowych nie ustępuje 

bynajmniej  badaniom  prowadzonym  przez  dziesiątki  wybitnych  specjalistów  nad  kwestiami 

tak  doniosłej  wagi  jak  obieg  monet  z  brązu  w  Basenie  Akwitańskim  czy  ewolucja  kształtu 

halabardy w Dolnym Poitou. 

Chrząknął i kontynuował: 

...  Po  okresie  karmienia  naturalnego  (nie  śmiał  powiedzieć  przy  swoich  uczniach  – 

„karmienia piersią”), kiedy niemowlęciu zaczynały się wyrzynać ząbki, w XIII wieku można 

było  nieraz  zaobserwować  jak  mamka  przeżuwa  sama  pokarm,  by  następnie  wepchnąć  go 

dziecku do ust. 

Dwudziestu  dwóch  uczniów  przebudziło  się  natychmiast,  żeby  burzliwie  zaprotestować 

przeciwko  tak  odrażającym  praktykom.  Roger  Thiraud  pozwolił  im  na  chwile  relaksu  po 

czym uderzył lekko końcem linijki o tablice. 

– Hubercie, proszę tu podejść, wziąć kredę i wypisać nazwiska autorów oraz tytuły dzieł, 

z  którymi  wszyscy,  powtarzam  –  wszyscy  panowie  będą  musieli  zaznajomić  się  w  naszej 

bibliotece.  Primo:  Bartholomeus  Anglicus,  „De  proprietatibus  rerum”,  rozdział  szósty  –  co 

pozwoli  panom  na  zawarcie  bliższej  znajomości  z  łaciną.  Secundo:  Guibert  z  Nogentu, 

„Confessions”. To już koniec wykładu. Zobaczymy się ponownie w piątek o trzeciej. 

Klasa  błyskawicznie  opustoszała.  Został  tylko  młodzieniec,  który  dwa  razy  w  tygodniu 

pobierał  u  profesora  prywatne  lekcje  łaciny  i  który  mieszkał  na  placu  Kairskim.  Zazwyczaj 

wracali  we  dwójkę  przez  Faubourg  Poisonniere  rozmawiając  o  wydarzeniach  dnia.  Zanim 

dotarli do bulwarów, Roger Thiraud pod pretekstem zamówienia obiadów na wynos dla żony 

pożegnał  się  z  chłopakiem.  Skręcił  w  ulicę  Bergere,  okrążył  gmach,  w  którym  mieści  się 

background image

redakcja  „Humanite”,  i  znów  się  znalazł  na  bulwarze.  Dostrzegł  swojego  ucznia,  który 

dwieście  metrów  przed  nim  przebiegał  pędem  na  drugą  stronę  jezdni,  lawirując  między 

pędzącymi samochodami. Pomaszerował w tym samym kierunku i wkrótce znalazł się przed 

kinem „Midi-Minuit”. Przemknął się chyłkiem do kasy, kupił bilet i wszedł do ciemnej sali. 

Wręczył bileterce swój bilet wraz z dwudziestocentymowym napiwkiem. Film już się zaczął i 

profesor musiał zaczekać do następnego seansu, żeby dowiedzieć się co oglądał. 

Każdego  tygodnia,  we  wtorek  lub  w  środę,  te  dwie  godziny  ułudy  wynagradzały  mu  z 

nawiązką trud podjęcia decyzji, a następnie ryzykownej wyprawy do siedliska rozpusty. Nie 

chciał być taki jak oni wszyscy. Za żadne skarby! 

Wyobrażał sobie zgorszenie swoich kolegów gdyby się dowiedzieli, że Roger Thiraud – 

no, wiecie, ten młody profesor historii i łaciny, którego żona spodziewa się dziecka, lubuje się 

w filmach niegodnych człowieka o wyższych aspiracjach intelektualnych. 

Czy  zdołałby  im  wytłumaczyć  swoje  zamiłowanie  do  fantastyki?  Przecież  żaden  z  nich 

nie czytał Lovecrafta. Najwyżej coś tam słyszeli, piąte przez dziesiąte, o Edgarze Poe... Aha, 

więc  tym  razem  był  to  „Porywacz  trupów”  z  Borysem  Karloffem  i  Donną  Lee.  Film  trwał 

zaledwie  godzinę  i  kwadrans,  Thiraudowi  utkwiło  w  pamięci  nazwisko  reżysera.  Wise, 

Robert Wise. Filmowiec, którym warto się zainteresować. 

Zastanawiał  się,  czy  wstąpić  do  „Tabac  du  Matin”,  czy  do  baru  samoobsługowego  na 

parterze „Humanite”. Można tam było wziąć przy barze filiżankę kawy, zanieść ją na tacce do 

stolika i, smakując gorący napój, zabawiać się w rozpoznawanie znanych współpracowników 

tego  pisma,  a  zarazem  wybitnych  działaczy  Francuskiej  Partii  Komunistycznej.  Thorez, 

Ducloz, a nawet Aragon wpadli tu, żeby się pokrzepić w przerwie między dwoma zebraniami, 

albo zaczekać przy stoliku na świeży numer gazety z ich artykułem. 

Tego  wieczoru,  niestety,  za  długo  już  krążył  po  mieście,  przełknął  więc  tylko  coś  na 

stojąco  w  „Tabac  du  Matin”  zerkając  na  tytuły  w  „Le  Monde”.  Informowały  przeważnie  o 

kłopotach  z  zawarciem  układu  francusko-niemieckiego  oraz  o  pogłoskach  krążących  w 

kuluarach XXII Zjazdu, tam, w Moskwie. 

Kupił  kilka  gałązek  mimozy,  dwa  ciastka,  po  czym  przeszedł  na  drugą  stronę  bulwaru 

Bonne-Nouvelle  pod  świetlistą  girlandą  „Rexa”  zapowiadającą  „Feerię  Fontann  Paryskich”. 

Uśmiechnął się na myśl, że już niebawem będzie przynosił do domu potrójną porcję słodyczy. 

Rozmarzony, o mały włos nie wpadł pod pomarańczowy motorower, którym przemknął jakiś 

chłopak z dziewczyną. 

Jeszcze  tylko  piętnaście  stromych  schodków  na  ulicy  Notre-Dame  de  Bonne  i  będzie  w 

domu. Spojrzał mimo woli w stronę metra, jak to robił przed kilku laty, kiedy spotykał się tam 

z  Muriel.  Jego  wzrok  zatrzymał  się  na  dwóch  Algierczykach  w  kurtkach  z  postawionymi 

kołnierzami,  którzy  jakby  wyrośli  spod  ziemi.  Zegarek  Rogera  Thiraud  wskazywał  godzinę 

19 minut 25. Był wtorek, 17 października 1961 roku. 

 

background image

KAIRA GUELANINE 

 

Dwa  przerażone  barany  cofnęły  się  gwałtownie,  kiedy  motorower  zboczył  ze  ścieżki  i 

zatrzymał się na placyku, który służył im jako pastwisko. Aounit nie wyłączył silnika, trzymał 

go na wolnych obrotach, od czasu do czasu dodając gazu. Gwizdnął na dwóch palcach wolnej 

ręki i gestem przywołał stojącego opodal chłopca. 

– Wracaj natychmiast do domu, jesteś potrzebny ojcu w sklepie. 

– A moje barany? 

– Nie bój się, nie uciekną! Niby jak? Wpław przez Sekwanę? No, siadaj z tyłu! 

Chłopiec  wgramolił  się  na  motorower,  wparł  obcasami  w  wystające  nakrętki 

amortyzatorów  i  uchwycił  mocno  pasa  przy  siodełku.  Aounit  prowadził  szybko  i 

zdecydowanie. Mogłoby się zdawać, że jazda pochłania go całkowicie, przez cały czas jednak 

rozmawiał z bratem. 

– Dziś wieczorem  muszę odwieźć Kairę do Paryża. Trochę mi to nie na rękę, bo trzeba 

rozebrać jeszcze trzy tusze baranie. Na wesele syna Latrecha. Idziesz jutro do szkoły? 

– Nie, nauczyciel zachorował. A we wtorek gramy z tymi z alei Republiki. 

– Na Starym Cmentarzu? 

– Nie, w Hirondelles, na ich boisku. Bardzo ciężki mecz. Jak nie przyjdę, to zamiast mnie 

postawią na bramce El Oueda. On ma dziurawe łapy, puści każdą piłkę. 

Motorower zjechał na wybrzeże i okrążył składy Zjednoczonych Papierni. Chłodne opary 

na pół przemieszane z deszczem opadały coraz niżej, górne kondygnacje gazowni ginęły już 

we mgle. 

Wpadli  jak  burza  do  slumsów  ulicą  des  Pres.  Warkot  dwutaktu  ściągnął  natychmiast 

chmarę  smarkaczy,  z  których  każdy  marzył  tylko  o  tym,  żeby  przejechać  się  na  trzeciego 

wspaniałym  pojazdem.  Aounit  zwolnił  i  zatrzymał  się  przed  jednym  z  nielicznych 

cementowych  baraków.  Jakiś  mężczyzna  niósł  na  plecach  wypatroszonego  barana. 

Pchnięciem nogi otworzył drzwi, na których widniał wykonany kredą napis: MASARNIA. 

Okno baraku służyło zarazem jako kasa, dwaj klienci czekali na ulicy, aż właściciel ich 

obsłuży.  Nieco  dalej  kilku  Arabów  łatało  dach  nędznej  rudery  przybijając  gwoździami  do 

desek pasy gumy wycięte ze starych opon. 

Aounit  wszedł  do  sklepu  i  pchając  przed  sobą  motorower  przecisnął  się  przez  wąskie 

pomieszczenie na podwórko. Jego ojciec przed pięciu laty kupił za 300 000 starych franków 

barak  nr  247  od  pewnej  rodziny  z  Gemaru,  która  powracała  do  stron  ojczystych.  Wtedy,  w 

1956  roku,  mieli  do  swojej  dyspozycji  zaledwie  trzy  klitki.  Sklepik,  pokój  rodziców,  gdzie 

spały  także  najmłodsze  dzieci,  i  pokój,  który  Aounit  dzielił  z  bratem  i  z  Kairą.  No  i 

podwórko.  Potem  wspólnie  z  ojcem  dobudował  jeszcze  dwa  pokoiki,  co  zapewniło  jego 

siostrze większą niezależność. 

background image

Kaira  czekała  na  podwórku.  Nie  przypominała  w  niczym  młodych  kobiet  ze  slumsów. 

Wszystkie  jej  rówieśniczki  dawno  powychodziły  za  mąż,  za  każdą  z  nich  ciągnęła  dziś 

czereda bachorów. Takie podwórko lub inne, niemal identyczne, stanowiło wraz z pobliskim 

domem  towarowym  w  Nanterre  cały  ich  świat.  Połacie  dzikich  terenów  między  Sekwaną  a 

dzielnicą fabryczną, o niecałe dziesięć minut jazdy autobusem od Pól Elizejskich! Kaira znała 

kobiety, które od ładnych kilku lat nie zrobiły nawet kroku poza dzielnicę slumsów. 

Taki właśnie żywot prowadziła ich matka.  W dniu jej śmierci Kaira poprzysięgła sobie, 

że wyrwie się z tego zaklętego kręgu. Opiekowała się swoimi braćmi i siostrami, prowadziła 

dom  dla  sześcioosobowej  rodziny.  Zakupy,  sprzątanie,  gotowanie,  cerowanie  i  łatanie 

odzieży, przywożenie węgla i drzewa na zimę, a na dobitkę – potworna mordęga z wodą. Te 

niezliczone  wiadra,  które  co  dzień,  latem  i  zimą,  musiała  napełniać  z  pompy,  przynosić  do 

domu i ustawiać na podwórku. Do prania, do gotowania, do mycia i kąpieli, do sklepu... 

Wierna  swojej  przysiędze,  jakby  w  odwet  za  przeraźliwą  harówkę  dla  dobra  rodziny, 

wyzwalała  się  stopniowo  spod  jarzma  tradycji.  Ta  powolna  ewolucja  wyrażała  się  w 

postępkach  niebywale  zuchwałych,  zdaniem  sąsiadów,  i  niegodnych  „prawdziwej  kobiety 

algierskiej”. 

Kaira  pamiętała  dobrze  ranek,  kiedy  dygocąc  ze  strachu  ośmieliła  się  po  raz  pierwszy 

wyjść  z  domu  w  spodniach.  W  żadnych  tam  dżinsach,  takich,  jakie  nosili  jej  bracia,  ale  w 

szerokich  tergalowych  spodniach,  które  równie  dobrze  zasłaniały  jej  kobiece  kształty,  co 

zwykła suknia. Nikt nie pozwolił sobie na głośną uwagę, dostrzegła tylko kilka uśmieszków, 

które  znikły  natychmiast  pod  jej  stanowczym  spojrzeniem.  Była  ambitna  i  harda.  Wolałaby 

raczej  umrzeć,  niż  przyznać  się,  że  całymi  tygodniami  przygotowywała  się  w  domu  do  tej 

konfrontacji z opinią publiczną. 

Podeszła do brata i podała mu szklankę. 

– Napij się oranżady. No jak, pójdziesz dziś z nami czy nie? 

– Już ci mówiłem. Owszem, odwiozę cię na twoją randkę, ale potem natychmiast pędzę 

do Klubu. Dziś wieczorem występują „Dzikie Koty” w programie Alberta Reisnera. I tak się 

spóźnię na początek. 

– Jeżeli ci sprawiam kłopot, mogę pojechać metrem i autobusem. 

Aounit objął Kairę ramieniem i delikatnie pocałował ją w policzek. 

– Na samą wzmiankę o twoim ukochanym robisz się okropnie drażliwa... 

Uwolniła się gwałtownie z braterskich objęć i uciekła do kuchni. 

–  Co  ty  pleciesz!  Żeby  zdążyć  do  Paryża  na  wpół  do  ósmej,  musiałabym  natychmiast 

wyjechać,  a  ja  mam  się  jeszcze  spotkać  z  ludźmi  z  Nanterre,  nie  mówiąc  już  o  tym,  że 

couscous nie gotów. Ty przecież dzieci nie nakarmisz 

– Nie złość się, chciałem ci tylko trochę podokuczać. O której to się skończy? 

–  A  bo  ja  wiem?  O  dziesiątej  albo  o  jedenastej.  Ale  nie  przejmuj  się,  Said  i  Lounes 

odprowadzą mnie do domu. Przenocują u kolegi, który mieszka na ulicy Garenne. Jutro rano 

background image

pójdą do Porte Maillot, a stamtąd pojadą autobusem do la Villette. Lounes zostawił tam swój 

samochód. 

–  Nie  byłoby  prościej,  gdybyście  wszyscy  razem  poszli  dziś  w  nocy  po  samochód! 

Narobicie tylko kłopotu temu chłopakowi z Garenne... 

–  Pewnie  masz  rację,  ale  takie  otrzymaliśmy  instrukcje.  Po  tej  niespodziance,  którą  im 

szykujemy, w metrze będzie znacznie bezpieczniej, niż w samochodzie. 

Rozmawiając  z  bratem  Kaira  przez  cały  czas  miesiła  couscous  i  rozgniatała  w  palcach 

grudki kaszy. Włożyła łyżką kilka jajek do rondelka z wrzątkiem, nakryła stolik dla dzieci i 

wyjęła trzy jogurty „Vitho” z drucianej spiżarenki ściennej. 

– Powiedz ojcu, że kolacja gotowa. 

Kaira wyszła z domu, przywitała się na ulicy z klientami ojca, po czym skierowała się w 

stronę  zabudowań  stanowiących  niegdyś  własność  Towarzystwa  Wodociągów  Miejskich, 

które  w  swoim  czasie  zajęli  pierwsi  mieszkańcy  slumsów.  Towarzystwo  z  niewiadomych 

względów  zrezygnowało  z  wykorzystania  tego  terenu,  zostawiając  na  pastwę  losu  cztery 

prymitywnie wyposażone parterowe domki z czerwonej cegły, przypominające czworokątne 

pudełka.  Wprowadziły  się  tam  liczne  rodziny,  które  powiększyły  później  swoje  mieszkania 

dobudowując  dodatkowe  pięterka  z  desek  i  z  blachy.  Z  biegiem  lat  przyłączyli  się  do  nich 

nowi  lokatorzy  i  dzisiaj  domki  tworzyły  ośrodek,  a  zarazem  szczyt  tej  aglomeracji  budek, 

baraków i ruder, w której mieszkało pięć tysięcy osób. Slumsy des Pres. 

Przed  wejściem  na  pięterko  Kaira  zapaliła  zapałkę,  żeby  poświecić  sobie  na  koślawych 

schodkach.  Trzy  kobiety  i  jeden  mężczyzna  czekali  na  nią  w  skromnie  umeblowanym 

pokoiku.  Wszyscy  wstali,  gdy  weszła,  i  pozdrowili ją,  przykładając rękę  do  swej  piersi  i  do 

czoła. 

–  Słuchajcie  uważnie,  mamy  mało  czasu.  Pierwszy  punkt  docelowy  –  most  w  Neuvilly. 

Za pięć ósma spotykacie się z naszymi z Bezons, Sartrouville i Puteaux na Wybrzeżu de Dion 

Buton, naprzeciwko Ogrodu Lebaudy. Ci z Colombes, Courbevoie i Asniers będą po drugiej 

stronie  mostu,  na  Wybrzeżu  Paula  Doumer,  na  wysokości  La  Grande  Jatte.  Do  Neuilly 

pójdziecie przez Puteaux unikając głównych ulic. Pod żadnym pozorem nie zbliżajcie się do 

Mont Valerien, tam aż się roi od gliniarzy. Najlepiej – ulicą Carnot, a potem Bas-Rogers, do 

starego  cmentarza.  Tam  zaczekacie  spokojnie  do  za  pięć  ósma  i  wtedy  ruszycie  na  most 

Neuilly. Kemal ze swoimi ludźmi będzie na miejscu i poda wam dalszy kierunek marszu. 

Kaira chciała wstać, ale jeden z mężczyzn przytrzymał ją delikatnie za rękaw. 

– Kaira, teraz już możesz nam powiedzieć. Dokąd pójdziemy? Na Pola Elizejskie? 

– Zobaczymy. Może nawet przemianujemy plac Gwiazdy na plac Półksiężyca z Gwiazdą. 

Aounit  czekał  na  nią cierpliwie  na  ulicy.  Podbiegła  do  niego  lekkimi  susami,  niemal  na 

palcach,  starając  się,  bez  większego  powodzenia,  nie  zachlapać  pantofli.  Zawiązała  chustkę 

pod  brodą,  usiadła  na  motorowerze  za  swoim  bratem  i  objęła  go  mocno  w  pasie.  Jechali 

ulicami  Nanterre,  z  których  deszcz  wypłoszył  przechodniów.  Kaira  poznała  w  zapadającym 

background image

zmierzchu  zarysy  piaskowni  i  transportera  taśmowego,  potem  zaś,  już  za  ogródkami 

działkowymi – wieży ciśnień wspartej na czterech betonowych filarach. Niedawno ich grupa 

specjalna dokonała śmiałego wyczynu, wdrapując się w biały dzień na wieżę i domalowując 

białą  farbą  do  napisu  O.A.S.  dwie  następne  litery:  I  i  S.  Zbiornik  wody  zamienił  się  dzięki 

temu w O.A.S.I.S, czyli oazę. Wjechali do Paryża przez most w Puteaux i przedostali się na 

aleję  Focha  przez  Park  de  Bagatelle  i  Lasek  Buloński.  Aounit  znał  doskonale  miasto,  które 

zjeździł  wzdłuż  i  wszerz  jako  pracownik  niewielkiego  przedsiębiorstwa  dostawczego. 

Prowadził pewnie, omijając skrzyżowania zatłoczone o tej porze dnia. Siostra prosiła go, żeby 

jechał  ostrożniej,  ale  on  tylko  dodawał  gazu.  Przeskoczyli  na  żółtym  świetle  ostatnie 

skrzyżowanie  na  bulwarze  Bonne-Nouvelle,  o  mały  włos  nie  potrącając  jakiegoś 

roztargnionego  przechodnia  z  bukietem  kwiatów  i  pudełkiem  ciastek  w  ręku,  który  już 

wpakował się na zebrę. 

–  Zatrzymaj  się,  Aounit,  jesteśmy  na  miejscu.  Said  czeka  koło  metra  przed  fotografem. 

Chodź, przywitaj się z nim przynajmniej. 

Aounit  przymocował  swój  motorower  do  słupa  ze  znakiem  zakazu  postoju  i  poszedł  z 

siostrą wzdłuż bulwaru. Przed zakładem fotograficznym „Konwalia” nie było jeszcze nikogo. 

Musieli zwolnić kroku, bo kroczył przed nimi ten sam mężczyzna, którego przed chwilą omal 

nie potrącili. Na szczęście skręcił na prawo, w uliczkę prowadzącą ku schodom. Naraz Kaira 

zobaczyła Saida w tłumie ludzi wychodzących z metra. Serce załomotało jej w piersi, mimo 

chłodu  poczuła  jak  ją  palą  policzki.  Odetchnęła  kilka  razy  głęboko,  żeby  opanować 

wzruszenie i nie podbiec do niego pierwsza. 

W witrynie sklepu jubilerskiego na rogu bulwaru i ulicy Notre-Dame de Bonne-Nouvelle 

okazały  zegar  z  miedzianym  wahadłem  wskazywał  godzinę  19  minut  25.  Był  wtorek,  17 

października 1961 roku. 

background image

Rozdział II 

Dokładnie  w  tej  samej  chwili  przeszył  powietrze  gwizd,  tak  przenikliwy,  że  warkot 

samochodów i gwar tłumu jakby umilkły. 

Setki muzułmanów czekających na sygnał w kawiarniach, przed wystawami sklepów, w 

bocznych ulicach, odpowiedziały na sygnał i wyległy na jezdnię. Spod płaszczy wyłoniły się 

przygotowane  zawczasu  transparenty,  nieco  dalej  rozwijano  długą  wstęgę  z  napisem: 

„PRECZ  Z  GODZINĄ  POLICYJNĄ!”  Grupa  kobiet  algierskich  w  tradycyjnych  strojach 

stanęła  na  czele  pochodu  wznosząc  przeciągłe  okrzyki,  znane  dobrze  we  Francji  pod  nazwą 

„ju-ju”.  Krzycząc  nieustannie  powiewały  chustami  przetykanymi  złotą  nicią.  Inni 

demonstranci  zebrani  w korytarzach metra  dołączyli  do zasadniczej  grupy.  Już  ponad  tysiąc 

Algierczyków blokowało skrzyżowanie Bonne-Nouvelle. 

Właściciel piwiarni „Madeleine-Bastille” zdążył się otrzaskać z rozruchami. Szyby lokalu 

wychodzące  na  bulwar  wybijano  mu  dwukrotnie.  Po  raz  pierwszy  w  1956  roku  podczas 

napadu  na  redakcję  „Humanite”,  w  okresie  wydarzeń  węgierskich,  po  raz  drugi  –  z  okazji 

jakiejś akcji bojówek gaullistowskich, czy antygaullistowskich, sam już dobrze nie pamiętał. 

Przy  pomocy  kelnerów  i  kilku  stałych  bywalców  uprzątnął  krzesła i  stoliki,  po  czym  zaczął 

wyklejać  okna  od  środka  paskami  papieru.  Ta  metoda,  stosowana  niegdyś  w  czasie 

bombardowań,  zdała  egzamin.  Naprzeciwko,  w  redakcji  dziennika  lepiej  wyposażonego  na 

podobna okazję, spuszczano od frontu żelazną kurtynę. 

Roger  Thiraud  zaintrygowany  niezwykłym  tumultem  wrócił  schodkami  na  ulicę.  Ujrzał 

liczne  grupy  muzułmanów  i  usłyszał  hasło  rzucone  donośnym  głosem  o  kilka  metrów  od 

niego: „Algieria dla Algierczyków!” 

A więc odważyli się na to! Wojna, która dla znacznej większości Francuzów toczyła się 

wyłącznie  na  łamach  gazet  w  komunikatach,  euforycznych  i  minorowych  na  przemian,  ta 

sama wojna stawała się oto realnym faktem w centrum Paryża. Konsjerż z sąsiedniego domu, 

którego wrzawa oderwała od kolacji, podszedł do Thirauda z serwetką w ręce. 

–  To  już  szczyt  wszystkiego!  Wyobrażają  sobie,  że  są  w  Algierze...  Mam  nadzieję,  że 

wojsko weźmie się do roboty i zrobi z nimi porządek. 

– Wcale nie wyglądają groźnie. Idą z żonami i z dziećmi. 

background image

– Od razu widać, że pan profesor nie czyta gazet. Oni rabują i podrzynają ludziom gardła, 

nic  innego  nie  potrafią.  A  te  ich  baby  i  bachory  podkładają  bomby.  Chce  pan  wiedzieć,  co 

myślę o Algierczykach? Trzeba skończyć raz na zawsze z tym paskudztwem!... 

Roger Thiraud odszedł pełen niesmaku. 

Said  ze  swoimi  przyjaciółmi  znajdował  się  przed  „Rexem”.  Kolejka  na  „Działa 

Nawarony”  dawno  się  rozpadła.  Aounit  majstrował  przy  zamku  od  stalowej  linki,  którą 

przymocował swój motorower do słupa. A pięćset metrów dalej, w połowie drogi do Opery, 

kapitan Hernaud z trzeciej kompanii CRS otrzymał właśnie rozkaz rozproszenia demonstracji, 

która  się  rozpoczęła  w  Bonne-Nouvelle.  Kompania  Druga  i  Czwarta  miały  wzmocnić 

zmotoryzowaną  Brygadę  Żandarmerii,  która  obsadziła  okolice  mostu  w  Neuvilly,  gdzie 

sygnalizowano  obecność  licznych  grup  „Francuzów-muzułmanów”.  Inne  oddziały  sił 

porządkowych  ruszyły  w  kierunku  Gare  de  l’Est  i  Saint-Michel.  Radiowóz  powtarzał  bez 

przerwy instrukcje: „Stłumić zamieszki. Nie wahać się w razie potrzeby przed użyciem broni. 

W  przypadku  kontaktu  fizycznego,  każdy  członek  sił  bezpieczeństwa  sam  decyduje  o 

sposobie walki”. 

Kapitan przynaglał żołnierzy, wsiadających do pomalowanych na granatowo berlietów. 

– Włożyć i dopasować okulary ochronne. Zaczynamy od granatów z gazem, ale przy tym 

cholernym wietrze sami się możemy popłakać. 

Furgonetka-arsenał  była  pusta.  Regulamin  przewidywał,  że  tylko  jedna  czwarta  stanu 

kompanii  otrzymuje  broń  na  wypadek  ostrego  pogotowia.  Regulamin  został  jednak  tego 

wieczoru  zawieszony.  Żołnierzom  wydano  nawet  cztery  granatniki  i  osiem  karabinów 

maszynowych. 

Kapitan  Hernaud  dał  rozkaz  odjazdu.  Kolumna  z  włączonymi  reflektorami  i  syrenami 

ruszyła  bulwarem  Montmartre  i  bulwarem  Poisonniere  nie  zwracając  najmniejszej  uwagi  na 

przepisy  ruchu  drogowego.  CRS-owcy  ustawili  się  pod  gmachem  Szwajcarskiego 

Towarzystwa  Ubezpieczeniowego,  kilkunastu  z  nich  usunęło  samochody  dzielące  kompanię 

od demonstrantów. Następnie berliety utworzyły barykadę całkowicie przegradzającą jezdnię. 

Jednocześnie  inni  policjanci  zajęli  stanowiska  za  granatowymi  wozami  i  z  tego 

zaimprowizowanego ukrycia zaczęli ciskać w tłum granaty z gazem łzawiącym. Nagły poryw 

wiatru zepchnął falę gazu na ściany domów i rozproszył ją. Kapitan wstrzymał akcję i ustawił 

swoich  ludzi  przed  reflektorami  berlietów.  Demonstranci  powitali  śmiechem  niepowodzenie 

ofensywy  policyjnej,  niektórych  jednak  napełniła  nagłą  obawą  ta  masa  uzbrojonych  ludzi  w 

błyszczących  płaszczach  z  czarnej  skóry,  te  posępne  hełmy  jakby  przecięte  pośrodku 

połyskującą  metalową  krawędzią,  te  okulary  motocyklistów,  za  którymi  nie  było  widać  ich 

twarzy.  Oślepiające  światło  reflektorów  nie  pozwalało  dostrzec,  jak  są  uzbrojeni.  Ma  się 

rozumieć,  mieli  swoje  drewniane  pały,  grube  i  długie  jak  kłonica,  a  także  kastety  i  inne 

specjalne narzędzia do bicia ludzi, błyszczące i kanciaste. 

background image

Raptem  ta  nieforemna  poczwara  drgnęła  i  ruszyła  naprzód  z  ponurym  pomrukiem. 

Nabierała rozpędu z każdym krokiem i zdawać się mogło, że nic nie zdoła jej powstrzymać. 

Dudniący  łoskot  podkutych  butów  zwiększał  nastrój  grozy  i  niechybnej  zagłady.  Ci  z 

pierwszej  linii,  pogrubieni  o  przeciwkulowe  kamizelki  włożone  pod  płaszcze,  sprawiali 

wrażenie zgoła olbrzymów. 

Algierczycy osłupieli, niezdolni do jakiejkolwiek reakcji. Do ich szeregów wkradł się lęk. 

Wszyscy  naraz  zdali  sobie  sprawę,  że  na  zorganizowanie  obrony  jest  już  za  późno.  Tłum 

gwałtownie  skręcił  w  stronę  „Rexa”  i  tam  nastąpiło  zderzenie.  Drewniane  pałki  spadły  na 

bezbronne  głowy,  osłaniane  jedynie  ramionami  i  dłońmi.  Jeden  z  policjantów  okładał 

pięściami po twarzy jakąś kobietę, potem powalił ją kopniakiem na ziemię i ruszył dalej. Inny 

z  całych  sil  bił  w  brzuch  młodego  chłopaka,  a  kiedy  mu  pękła  pałka,  zadawał  nadal  ciosy 

ostrym  odłamkiem.  Ofiara  broniła  się,  wyciągając  przed  siebie  ręce  i  usiłując  wydrzeć  go 

napastnikowi, ale strzaskane palce odmawiały posłuszeństwa. 

Wtem  rozległy  się  strzały  przed  basenem  pływackim  „Neptun”,  tam,  gdzie  stał  wóz 

policyjny.  Trzej  ukryci  w  nim  agenci  celowali  starannie  do  uciekinierów  i  przeważnie  nie 

pudłowali.  Czerwono-beżowy  citroen,  za  którym  ukrywało  się  kilkunastu  muzułmanów  był 

cały posiekany kulami. Ludzie biegali na wszystkie strony krzycząc wniebogłosy. Potykali się 

w  panice  o  ciała  leżące  na  tarasach  kawiarni  wśród  przewróconych  stolików,  rozbitych 

naczyń i pokrwawionych płaszczy. 

Kaira  i  Said  również  znaleźli  się  pod  ostrzałem.  Aounit  leżał  na  chodniku  po  drugiej 

stronie ulicy obok swojego motoroweru. Zabity lub ranny. Salwy rozlegały się coraz rzadziej, 

w  końcu  umilkły.  Zapanowała  cisza  przerywana  jękami  konających  ofiar.  Ale  to  była  tylko 

przerwa!  CRS-owcy  przegrupowali  się  i znów ruszyli  do ataku.  W  pewnej  chwili  miotający 

się bezładnie tłum wypchnął Kairę wprost na jednego z nich. Przypominał raczej robota niż 

człowieka. Mechanicznym ruchem wzniósł do ciosu drewnianą pałę. Dziki, zwierzęcy strach 

sparaliżował ruchy Kairy. Z trudem chwytała oddech. Poczuła jak krew gwałtownie odpływa 

jej  z  twarzy,  a  całe  ciało,  mimo  przenikliwego  chłodu,  pokrywa  się  potem.  Nie  mogła 

oderwać wzroku od bestii gotowej ją zabić. Pałka przecięła powietrze, ale w ostatniej chwili 

Said,  który  nadludzkim  wysiłkiem  zdołał  się  przecisnąć  przez  tłum,  zastawił  ją  od  ciosu. 

Potężne uderzenie powaliło oboje na ziemię. Jednakże policjant pastwił się nadal nad Saidem, 

dopóki się nie zmęczył. Kaira zamarła bojąc się zdradzić przed napastnikiem bodaj ruchem, 

że jeszcze żyje. Myślała, że Said, osłaniający ją z góry swym ciałem, obrał podobną taktykę, 

ale  naraz  spostrzegła  na  swoim  płaszczu  plamy  gęstej  i  lepkiej  cieczy.  Cała  groza  tej  nocy 

wydała  się Kairze  dziecinną  igraszką  w  porównaniu  z  bezmiernym  bólem,  który  przeszył ją 

teraz od stóp do głów. Podniosła z jezdni ciało zabitego przyjaciela krzycząc rozdzierająco: 

– Mordercy! Mordercy! 

background image

Dwaj policjanci chwycili ją i powlekli do jednego z autobusów zarekwirowanych w celu 

przewiezienia zatrzymanych demonstrantów do Pałacu Sportu i do Parku Wystawowego przy 

Porte ile Versailles. 

Tylko  Lounes  nie  ucierpiał  w  starciu.  Usiłował  teraz  podzielić  ciżbę  zgromadzonych 

ludzi na małe grupy i skierować je w uliczki biegnące wzdłuż bulwarów. Liczni przechodnie 

pomagali  policji  wskazując  bramy  i  zakamarki,  w  których  ukryli  się  Algierczycy  zupełnie 

ogłupiali ze strachu. 

Dochodziła  ósma.  Na  wybrzeżach  położonych  poniżej  mostu  w  Neuilly  dwie  kolumny 

demonstrantów  ze  slumsów  w  Nantere,  Argenteuil,  Bezons  i  Courbevoie  rozpoczęły  marsz. 

Odpowiedzialni  za  akcję  działacze  FLN  czuwali  nad  sprawnym  włączaniem  się  do 

manifestacji  licznych,  nadciągających  zewsząd  grup.  Zebrało  się  przynajmniej  sześć  tysięcy 

ludzi, pochód z trudem przeciskał się na drugi brzeg po czteropasmowej nawierzchni mostu. 

Minęli widoczny pod przęsłami cypel Ile de Puteax i wkroczyli do Neuilly. Nikt nie miał przy 

sobie  broni  palnej,  nawet  scyzoryka  czy  bodaj  małego  kamyczka  w  kieszeni.  Kemal  i  jego 

ludzie  kontrolowali  wszystkich  podejrzanych,  i  odprawili  już  do  domu  z  pół  tuzina 

chłopaków,  którym  marzyła  się  większa  rozróba.  Cel  demonstracji  był  jasny  i  prosty: 

zniesienie  godziny  policyjnej  wprowadzonej  od  tygodnia  wyłącznie  dla  Francuzów-

muzułmanów, a zarazem udowodnienie siły politycznej FLN w metropolii. 

Droga  była  wolna,  przed  nimi  rysowały  się  już  w  oddali  Łuk  Triumfalny  oświetlony  z 

okazji wizyty oficjalnej szacha Iranu i Farah Diby. Utartym zwyczajem na czele pochodu szły 

kobiety pchając przed sobą wózki dziecięce. Obok wózków maszerowało starsze rodzeństwo. 

Któż  mógł  przypuszczać,  że  o  trzysta  metrów  dalej,  przyczajony  w  mroku,  czyhał  na  nich 

oddział  żandarmów  uzbrojonych  w  karabiny  maszynowe.  Gdy  pochód  zbliżył  się  na 

odległość  pięćdziesięciu  metrów,  gruchnęła  salwa.  Piętnastoletni  Omar  padł  pierwszy. 

Strzelanina trwała trzy kwadranse. 

 

* * * 

 

Roger Thiraud był wstrząśnięty i zafascynowany zarazem scenami rozgrywającymi się na 

jego  oczach.  Nie  potrafił  oderwać  wzroku  od  ciał  demonstrantów  leżących  bezwładnie  na 

jezdni, a zwłaszcza od trupa z czarnym otworem w potwornie roztrzaskanej głowie, już jakby 

zastygłej w śmiertelnej pomroce, chociaż z kącików ust zmarłego sączyła się jeszcze strużka 

krwi.  Naprzeciwko,  po  drugiej  stronie  bulwaru,  pierwsi  zaproszeni  goście  przeciskali  się  ku 

oszklonym drzwiom wejściowym Theatre du Gymnase, do których dostępu broniło kilkunastu 

członków  personelu.  Dyrektor  złorzeczył  losowi,  że  tak  fatalnie  pomieszał  mu  szyki  przed 

premierą  „Nieroztropnej  Prudencji”  Leslie  Stevensa  w  adaptacji  Barilleta  i  Gredy’ego.  W 

obawie o nerwy Sophie Desmarets, rozdygotane przed występem, za wszelką cenę starał się 

ukryć  przed  nią  wiadomość  o  krwawych  zajściach  ulicznych.  Teraz  grono  przyjaciół  i 

background image

wielbicieli  domagających  się  wstępu  do  loży  artystki  mogło  zniweczyć  wszystkie  jego 

wysiłki. 

– Te Araby same tego chciały – powiedział do Thirauda jakiś przechodzień. 

Profesor zmierzył go wzrokiem. 

– Ci Arabowie wymagają opieki lekarskiej, trzeba ich natychmiast przetransportować do 

szpitala. Tutaj mogą umrzeć. 

– A czy oni, tam u siebie, litują się nad nami? W dodatku pierwsi zaczęli strzelać. 

–  Nic  podobnego.  Jestem  tu  od  samego  początku,  wracałem  do  domu...  Uciekali  w 

popłochu  jak  zające,  żaden  nie  miał  broni,  chowali  się,  gdzie  kto  mógł,  kiedy  policja 

otworzyła ogień. 

Przechodzień oddalił się obrzucając go stekiem wyzwisk. 

Dyrektor teatru zbiegł po schodach frontowych, wołając do podoficera policji. 

–  Do  nas,  panowie,  do  nas!  Co  najmniej  pięćdziesięciu  tych  osobników  wdarło  się  na 

zaplecze i za kulisy. Za dziesięć minut rozpoczyna się premiera, prosimy o natychmiastową 

interwencję. 

Podoficer  zebrał  niewielki  oddział,  który  ustawił  przed  wejściem  dla  pracowników 

technicznych. Odbezpieczył pistolet i kazał otworzyć drzwi. W świetle latarni ukazało się ze 

dwudziestu  wystraszonych  ludzi  z  podniesionymi  rękami.  Za  nimi,  w  korytarzu  szykowano 

już tace z kieliszkami do szampana dla uczczenia spodziewanego sukcesu sztuki. 

Roger Thiraud chciał interweniować u policjantów, ale zabrakło mu odwagi. W poczuciu 

absolutnej  bezsilności  przyglądał  się,  jak  pałowano  kierowcę  samochodu  zablokowanego  na 

ulicy  du  Faubourg-Poissonniere.  Biedak  ośmielił  się  przyjść  z  pomocą  rannemu 

Algierczykowi, ukrywając go na tylnym siedzeniu swego wozu. 

Nieco  dalej,  przy  gmachu  poczty  na  ulicy  Mazagran,  zgromadzono  zatrzymanych 

demonstrantów.  Do  nadjeżdżających  autobusów  ładowano  setki  na  pół  przytomnych  ludzi, 

daremnie  usiłujących  uniknąć  pałek,  których  nie  skąpili  im  CRS-owcy.  Dyrekcja 

Komunikacji  Miejskiej  w  ciągu  niespełna  godziny  zdołała  ściągnąć  autobusy  z  linii  i 

przystosować  je  do  przewozu  więźniów.  Jeden  z  kierowców  czytał  „Parisien”,  czekając  na 

znak  do  odjazdu.  Roger  Thiraud  machinalnie  policzył  przejeżdżające  autobusy.  Było  ich 

dwanaście. Ocenił na oko, że znajdowało się w nich ponad tysiąc rannych lub ciężko pobitych 

Algierczyków stłoczonych jak śledzie w beczce. 

Policjantom  w  ich  najbrutalniejszych  akcjach  towarzyszył  fotograf.  Flesz  błyskał 

regularnie, za każdym razem ukazując w ułamku sekundy odrażające, krwawe sceny. 

Pewien  mężczyzna  obserwował  od  samego  początku  przebieg  wydarzeń.  Stał 

nieporuszony w załomie ulicy przy kawiarni „Gymnase”. Nosił co prawda mundur CRS, ale 

sprawiał wrażenie, że działania kolegów wcale go nie obchodzą. Śledził bacznie każdy ruch 

Rogera  Thiraud.  Wreszcie  uznał,  że  należy  przejść  do  czynu  i  opuścić  swój  posterunek. 

Przeszedł  na  drugą  stronę  bulwaru  i  miarowym  krokiem  skierował  się  w  stronę  ulicy  Notre 

background image

Damę  de  Bonne-Nouvclle.  Nie  bacząc  na  ziąb  i  pluchę  zdjął  ciężki  skórzany  płaszcz  i 

przewiesił go przez lewe ramię. Jednocześnie nasunął hełm na czoło i poprawił okulary. Na 

rogu  ulicy  Thorel  przystanął  i  wyciągnął  browning  z  kabury.  Wybrał  tę  broń  po  dojrzałym 

namyśle.  Model  1935  nadal  cieszył  się  ogromnym  wzięciem  na  całym  świecie  jako  pistolet 

służbowy  i  stanowił  o  renomie  i  sukcesach  handlowych  Państwowych  Zakładów 

Zbrojeniowych w Herstal. 

Wyjął magazynek, w którym mieściło się trzynaście naboi, sprawdził go, zdecydowanym 

ruchem wsunął z powrotem do kolby i zatrzasnął. Do tej kolby też był przywiązany, świetnie 

leżała  mu  w  dłoni.  Z  odległości  dwudziestu  metrów  lokował  cały  magazynek  w  tarczy  o 

średnicy  dziesięciu  centymetrów.  Ruszył  dalej  trzymając  browning  w  lewej  ręce,  pod 

płaszczem. 

Nie  po  raz  pierwszy  wykonywał  podobne  zadanie,  ale  mimo  to  drżał  na  całym  ciele  i 

zaciskał zęby. Musiał teraz za wszelką cenę stłumić w sobie gwałtowną chęć ucieczki, jakiś 

niepojęty wewnętrzny sprzeciw... Wziąć się w garść, iść przed siebie, pamiętać o rozkazie, nie 

myśleć! 

Widział już z bliska twarz Rogera Thiraud. Porównał ją w pamięci z serią fotografii, które 

mu  niedawno  wręczono.  To  samo  szerokie  czoło,  te  same  okulary  w  rogowej  oprawie,  ten 

sam krój koszuli z różkami kołnierzyka zapiętymi na guziczki. 

Jak  podczas  poprzednich  misji,  i  tym  razem  wszystko  odbyło  się  błyskawicznie.  Nie 

zdążył nawet uświadomić sobie, kiedy i dlaczego znalazł się z lewej strony profesora. Każdy 

jego ruch był z góry ściśle podporządkowany celowi ostatecznemu – wykonaniu zadania. Nic 

nie mogło go już powstrzymać. Z tej drogi nie było odwrotu. Prawa ręka mężczyzny skryła 

się pod płaszczem i w mgnieniu oka wyłoniła się stamtąd zaciśnięta na kolbie pistoletu. Roger 

Thiraud nie zwrócił uwagi na nieznajomego, ten skorzystał z okazji i stanął za nim. Znienacka 

opasał  mu  głowę  ramieniem  i  przegiął  ją  w  bok.  Skórzany  płaszcz  zasłonił  twarz  profesora, 

który  upuścił  bukiecik  mimozy  i  pudełko  ciastek.  Uczepił  się  rozpaczliwie  ręki  napastnika 

pragnąc uwolnić się z uchwytu, ale nieznajomy szybko i precyzyjnie przyłożył lufę pistoletu 

do  prawej  skroni  Rogera  Thiraud,  wsunął  palec  wskazujący  do  kabłąka  i  nacisnął  spust. 

Następnie pchnął ciało profesora przed siebie, sam zaś cofnął się o krok. Roger Thiraud upadł 

na chodnik z przestrzeloną czaszką. 

Mężczyzna  schował  pistolet  do  kabury,  włożył  płaszcz,  wszedł  na  górę  po  schodach  na 

ulicy Notre-Dame de Bonne-Nouvelle i zniknął w mroku. 

 

* * * 

 

O  świcie  na  bulwarze  zapanowała  nareszcie  cisza.  Jedynie  setki  pogubionych  butów  i 

najrozmaitszych  drobnych  przedmiotów  świadczyły  o  gwałtowności  wczorajszych  starć. 

Ambulanse policyjne pogotowia ratunkowego wysłane przez prefekturę poszukiwały zabitych 

background image

i rannych. Nie było mowy o jakimkolwiek współczuciu czy humanitarnym geście. Znalezione 

ciała zwalano do kupy jak leci. 

–  Chodźcie,  mam  tu  jednego  do  parku  sztywnych.  To  już  piętnasty  w  tym  rejonie.  Ale 

paskudnie oberwał, prosto w głowę. No, pomóżcie mi, chłopaki! 

Ciało profesora odwrócono twarzą do góry. 

– O, cholera! To nie żaden zafajdany arabus. Chyba Francuz. 

Szef  ekipy  pogotowia  był  bardzo  zakłopotany  tym  faktem.  Chciał  być  kryty,  więc  na 

wszelki wypadek zawiadomił o nim swojego zwierzchnika. 

Nazajutrz,  w  środę  18  października  1961  roku,  nagłówki  gazet  donosiły  o 

zapowiedzianym strajku kolejarzy i pracowników komunikacji miejskiej, którzy domagali się 

podwyżki  zarobków.  Jedynie  „Paris  Jour”  poświęcił  całą  pierwszą  kolumnę  wydarzeniom 

ubiegłej nocy: 

„ALGIERCZYCY PANAMI PARYŻA 

PRZEZ TRZY GODZINY” 

Koło  południa  Prefektura  policji  podała  do  wiadomości  publicznej  swój  bilans  zajść:  3 

zabitych (w tym jeden Europejczyk), 64 rannych i 11 538 zatrzymanych. 

background image

Rozdział III 

Na  prośbę  matki  Bernard  wyłączył  telewizor.  Spiker  dziennika  południowego  zamienił 

się w świetlistą plamkę i niebawem znikł z ekranu. 

– Spójrz, mamusiu, to jest właśnie wyłącznik bezprzewodowy. Specjalnie wybraliśmy dla 

ciebie ten model, żebyś nie musiała wstawać z fotela. Wystarczy nacisnąć guzik... 

Muriel  Thiraud  w  odpowiedzi  tylko  kiwnęła  głową,  wpatrując  się  nadal  w  telewizor,  w 

którego ciemnym ekranie odbijała się jej własna twarz na tle pokoju. 

Od dwudziestu przeszło lat nie opuszczała prawie nigdy fotela, w którym dowiedziała się 

o  śmierci  męża.  Gdyby  nie  dziecko  mające  się  lada  dzień  urodzić,  umarłaby  niechybnie  z 

rozpaczy.  Po  rozwiązaniu  przestała  się  zupełnie  interesować  synem.  Pędziła  pustelniczy 

żywot  w  trzypokojowym  mieszkaniu  przy  ulicy  Notre-Dame  de  Bonne-Nouvelle.  Nigdy  też 

nie  podchodziła  do  okna,  żeby  nawet  przypadkiem  nie  spojrzeć  na  schody  przed  wejściem 

frontowym. Pewnego październikowego poranka w 1961 roku znaleziono tam ciało jej męża. 

Bernarda  Thiraud  wychowali  dziadkowie.  Od  wczesnej  młodości  poświęcał  się  studiom 

historycznym,  czego  się  zresztą  należało  spodziewać.  Na  połączonym  z  dyskusją  odczycie 

pod tytułem „Czego się boi Zachód?” poznał Klaudynę Chenet. Przystąpiła w tym czasie do 

pisania  pracy  doktorskiej,  której  temat  –  „Obszar  miejski  Paryża  w  1910  roku”  –  stał  się 

pretekstem do licznych wspólnych spacerów. 

–  Wiesz  doskonale,  Bernardzie,  że  twoja  matka  nigdy  się  nie  oswoi  z  tymi  gadgetami. 

Jedźmy  już,  za  godzinę  autostrada  będzie  kompletnie  zakorkowana.  Nie  znoszę  wlec  się 

całymi kilometrami jak żółw... 

Bernard podszedł do matki i ucałował ją serdecznie na pożegnanie. 

–  Wracamy  za  miesiąc,  najpóźniej  w  początku  października.  Zostawiłem  nasz  adres  i 

telefon  w  Maroku  u  konsjerżki.  W  razie  czego  dzwoń  natychmiast.  Pod  tym  telefonem 

będziemy za tydzień. Zatrzymamy się na dzień lub dwa w Tuluzie, a potem czeka nas długa 

podróż przez Hiszpanię. 

Klaudyna uścisnęła rękę swojej przyszłej teściowej. Muriel Thiraud nie odezwała się ani 

słowem, nadal siedziała nieruchomo w fotelu. 

Na schodach poirytowana Klaudyna powiedziała Bernardowi: 

background image

– Nigdy się do tego nie przyzwyczaję! Za każdym razem mam wrażenie, że rozmawiam z 

widmem. 

Bernard, nic nie mówiąc, przytulił ją do siebie. 

Ich  samochód,  bladoniebieski  volkswagen,  stał  nieco  dalej  na  ulicy  Saint-Denis. 

Klaudyna  usiadła  przy  kierownicy,  dała  gazu  i  jadąc  przez  śródmieście  szybko  dotarła  do 

Porte de Saint-Cloud. Tam wślizgnęła się w kawalkadę zmotoryzowanych wczasowiczów. Po 

przejechaniu tunelu otworzyła dach i włączyła radio. 

Przed  wjazdem  na  autostradę  w  Monthlery  kilka  razy  musieli  zwolnić.  Samochody  z 

przyczepami  campingowymi  i  potężne  ciężarówki  tamowały  ruch.  Klaudyna  prowadziła  z 

nerwem  jadąc  cały  czas  lewym  pasem.  Koło  siódmej  zatrzymali  się  na  krótko  w  Pons, 

„mieście  biszkoptów”,  po  czym  ruszyli  dalej  w  kierunku  Bordeaux.  Przenocowali  w  Hotelu 

Prasowym nad Garonną. 

Następnego  dnia  podróży  volkswagen  zaczął  kaprysić  na  A  61,  między  Damazan  a 

Lavardac.  Przy  każdym  hamowaniu  garbus  skręcał  uparcie  w  prawo.  Bernard  próbował 

zażartować: 

– To normalne, wszystkie niemieckie samochody mają tendencję prawicową. 

Tym razem na szczęście, skończyło się na regulacji szczęk hamulcowych. 

Zdążyli do Tuluzy w sam raz na kolację, którą zjedli u „Vanela”. Ślimaki z orzechami w 

kokilkach, pularda na winie z Cahors. 

– To rozumiem! Będzie przynajmniej co wspominać w arabskich restauracjach. 

– Tylko bez imperializmu kulinarnego, Bernardzie. Nie masz zielonego pojęcia o kuchni 

marokańskiej. Czeka cię niejedna miła niespodzianka, możesz mi wierzyć. 

–  Chciałbym  już  tam  być!  Mam  nadzieję,  że  uda  mi  się  załatwić  wszystko  w  dwa  dni. 

Dzisiaj przejrzę kilka teczek z aktami w ratuszu, jutro posiedzę do wieczora w prefekturze – i 

koniec. 

– Może mi wreszcie powiesz, czego właściwie szukasz? 

Bernard wyciągnął z paczki gauloisa, zapalił go i odparł z komiczną powagą: 

–  Chciałbym,  ale  nie  mogę.  Jestem  na  tropie  groźnych  przestępców.  Tajemnicza  szajka 

coraz szerzej rozciąga swoje macki. Pozwól, że osłonię cię tarczą niewiedzy. 

Wyszli  z  restauracji.  Klaudyna  wsiadła  do  samochodu,  pojechała  na  plac  Occitane  i 

stanęła  w  pobliżu  kościoła  Świętego  Hieronima,  skąd  miała  już  dwa  kroki  do  hotelu. 

Tymczasem  Bernard  podążył  do  ratusza  przez  stare  miasto.  Napiłby  się  chętnie  czegoś 

zimnego,  ale  na  tarasach  okolicznych  kawiarni  panował  taki  tłok,  że  zrezygnował  z  tego 

zamiaru.  Dotarł  w  końcu  do  ratusza,  gdzie  w  informacji  udzielono  mu  niezbędnych 

wskazówek. Zasiedział się w archiwum do wpół do ósmej, kiedy to woźny uprzedził go, że za 

chwilę zamknie salę. 

– No i co z  tym twoim  międzynarodowym gangiem? – spytała go Klaudyna, kiedy brał 

prysznic w łazience. 

background image

– Jestem na tropie... być może, jutro rano cała sprawa wyjaśni się w prefekturze. A przy 

okazji  dowiedziałem  się  o  przezabawnej  historii.  Wyobraź  sobie,  że  tu,  w  Tuluzie,  przed 

czterdziestoma  laty  Sąd  Wojenny  17  okręgu  wojskowego  zdegradował  i  skazał  na  śmierć 

niejakiego Charles de Gaulle’a. 7 lipca 1940 roku. 

– Zaproponuj to redakcji teleturniejów jako pytanie za tysiąc franków... 

– Świetny pomysł. A co ty robiłaś? 

– Czekałam na ciebie. 

Śmiejąc się pchnęła go na łóżko... 

Bernard Thiraud obudził się wczesnym rankiem. W prefekturze zjawił się na długo przed 

najpunktualniejszym funkcjonariuszem. Była zamknięta. Wstąpił więc do kawiarni przy ulicy 

de Metz, gdzie zaczekał, aż stróż otworzy bramę. 

W  Bibliotece  Administracyjnej  nie  było  nikogo.  Od  czasu  do  czasu  tylko  zjawiał  się 

urzędnik  obładowany  teczkami  tekturowymi,  rejestrami  w  czarnej  oprawie  lub  rocznikami 

gazet.  Sala  była  czynna  cały  dzień.  Kiedy  dzwony  w  pobliskiej  katedrze  wybiły  południe, 

Bernard  zapytał,  czy  może  zatelefonować.  Recepcjonista  w  hotelu  „Mercure”  połączył  go  z 

pokojem nr 12. 

– Klaudyno, tym razem nie żartuję. Udało się! Górą nasi! Niestety, nie przyjdę na obiad. 

Salę archiwalną zamykają o szóstej, będę tu siedział kołkiem, aż mnie wyproszą. 

– Cieszę się, że ci się udało. Ale nie spóźniaj się za bardzo. 

Były to ostatnie słowa, które zamienili ze sobą. 

O godzinie 18 minut 10 Bernard Thiraud po wyjściu z archiwum wracał do hotelu tą samą 

ulicą de Metz. Jakiś mężczyzna wysiadł z czarnego renault 30 TX, który od kilku godzin stał 

przed  prefekturą,  i  ruszył  za  nim.  Bernard  chciał  się  czym  prędzej  podzielić  z  Klaudyną 

swoim odkryciem, przyspieszał więc kroku. Skręcił w ulicę de Languedoc, omijając z prawej 

strony  kościół  Świętego  Hieronima.  Zgiełk  szerokich  arterii  dzielnicy  handlowej  stawał  się 

coraz cichszy, wreszcie zamilkł. Bernard zanurzył się w ciszy małych uliczek, wzdłuż których 

ciągnęły się wille, przeważnie tknięte już zębem czasu, i ogrody otoczone wysokim murem. 

Nie  było  tu  zwykłych  sklepów,  z  rzadka  tylko  trafiały  się  witryny  z  antykami  lub  z 

dewocjonaliami.  Raptem  pustka  jakby  zogromniała,  gdzieś  się  podzieli  przechodnie,  znikły 

samochody. Wtedy właśnie Bernard wyczuł obecność kogoś, kto nie odstępował go jak cień. 

Odwrócił się i zobaczył z bliska, o dwa metry za sobą, mężczyznę, który wyciągał z kieszeni 

pistolet.  Bernard,  zaintrygowany,  ale  nie  przestraszony,  rozejrzał  się  dokoła,  chcąc  się 

przekonać, co skłoniło zdyszanego starszego pana do sięgnięcia po broń. Zanim się domyślił 

w czym rzecz, pierwsza kula przeszyła mu ramię. Zachwiał się. Nieznajomy podszedł jeszcze 

bliżej, na odległość wyciągniętej ręki. Bernard słyszał jego ciężki, przerywany oddech, ale nie 

był  już  zdolny  do  walki.  Druga  kula  ugodziła  go  w  szyję.  Osunął  się  na  chodnik,  a  wtedy 

morderca wystrzelał resztę naboi z magazynka w plecy ofiary. 

Mężczyzna znikł w labiryncie uliczek starego miasta. 

background image

Przechodnie zaalarmowani strzałami znaleźli tylko zwłoki Bernarda Thiraud. 

 

* * * 

 

Po  sześciu  miesiącach  pracy  w  Lozere,  w  komisariacie  w  Marjevols,  w  związku  z 

głośnym  skandalem,  jaki  wywołała  sprawa  Moniki  Werbel,  uznano  za  stosowne  przenieść 

mnie do Tuluzy, do komisariatu dzielnicowego na ulicy Carnot. Zazwyczaj kręciliśmy całym 

interesem  we  dwójkę  –  komisarz  Matabiau  i  ja  –  teraz  jednak  mój  kolega  korzystając  z 

pierwszeństwa w wyborze terminu urlopu opalał się na słonecznej korsykańskiej plaży. Pech 

chciał,  że  właśnie  w  tym  okresie  pracownicy  zakładów  pogrzebowych  zdecydowali  się  na 

próbę sił ze swoimi pracodawcami. Strajk grabarzy w piekielny upał! Rozgorzała ostra walka, 

w  której  znalazłem  się  pod  podwójnym  ostrzałem.  Zarówno  rozwścieczone  rodziny 

nieboszczyków  jak  i  zdeterminowani  strajkowicze  uważali  mnie  za  wroga.  Merostwo  nie 

chciało się do niczego mieszać i jedynie coś tam bąkało o przepisach sanitarnych. Na Ratuszu 

liczono na głosy opinii publicznej przeciw strajkowi i guzik ich obchodziło, że w tej sytuacji 

policja  odgrywa  niewdzięczną  rolę  bufora.  Pewnego  lipcowego  poranka  doszło  do  tęgiej 

bijatyki  między  krewnymi  zmarłych  i  grabarzami  na  cmentarzu  Rapas  przed  zakładem 

pogrzebowym, w którym stało rzędem kilkadziesiąt trumien czekających na umieszczenie w 

grobach. 

Ustawiłem  moich  ludzi  przed  drzwiami  do  pomieszczeń  chłodniczych  domu  żałoby, 

gdzie  w  sali  pożegnań  schronili  się  urzędnicy  osaczeni  przez  rozhisteryzowany  tłum 

żałobników. O wpół do siódmej wciąż jeszcze znajdowaliśmy się wśród grobowców. 

Jeden ze strajkujących lekko trącił mnie w ramię. 

–  Niech  ich  pan  trochę  uspokoi,  panie  inspektorze.  Spróbuję  z  nimi  pogadać, 

wytłumaczyć  im  cel  naszej  akcji,  Nieboszczykom  nic  nie  grozi,  minimum  obsługi  mają 

zapewnione. 

Facet wierzył zapewne w swój dar wymowy. Przyzwyczajony do towarzystwa trupów nie 

zdawał  sobie  sprawy  z  tego,  że  tym  razem  wypadnie  mu  stanąć  twarzą  w  twarz  z  gromadą 

demonstrantów, co prawda nieutulonych w żalu, ale jakże żywotnych. 

– Lepiej siedźcie spokojnie, a jak macie klucze, to zamknijcie się na cztery spusty. Tylko 

powiedzcie  mi  przedtem,  o  co  w  gruncie  rzeczy  wam  chodzi?  Może  uda  mi  się  przemówić 

tamtym do rozsądku. 

Na jego twarzy odbiło się bezbrzeżne zdumienie. 

– Gliniarz rzecznikiem grabarzy? Pan chyba żartuje? 

– Żarty to nie moja specjalność. Myślę po prostu, że cmentarz nie jest idealnym miejscem 

do załatwiania porachunków. Poza tym ani żałobnicy, ani policja nie mogą podpisać z wami 

nowego układu zbiorowego. Więc po co to całe kino?! 

background image

– Chodzi nam tylko o dodatek za pracę szkodliwą dla zdrowia. Taki jaki mają kanalarze. 

Dawniej,  kiedy  mój  ojciec  kopał  doły  dla  nowych  klientów,  nie  było  żadnych  kłopotów  z 

ekshumacją starych. Wyjmowało się z trumny trochę prochu i trochę kości. Żyć nie umierać! 

Teraz  ekshumujemy  nieboszczyków  z  lat  sześćdziesiątych.  Złoty  wiek  tworzyw  sztucznych. 

Plastykowe  trumny,  plastykowe  obicia...  Suchej  kosteczki  dzisiaj  pan  inspektor  nie 

uświadczy.  Za  to  na  każdym  kroku  takie  widoki,  uważa  pan,  że  kiszki  się  człowiekowi 

przewracają! Dobra połowa chłopaków, co się zgłaszają do pracy, po paru dniach daje dyla. 

Wolą  zdychać  z  głodu,  niż  pracować  w  takich  warunkach.  Trzysta  franków  dodatku,  wielki 

mi pieniądz! 

Mundurowy policjant przerwał nam konwersację. 

–  Panie  inspektorze  Cadin,  starszy  sierżant  Lardenne  prosi  pana  do  radiowozu.  Przed 

chwilą otrzymał z komisariatu meldunek o zabójstwie w dzielnicy Saint-Jerome. 

Grabarz wzniósł ręce w wymownym geście. 

– Jeszcze jedna rodzina na głowie!... 

Wyszedłem z cmentarza. Radiowóz stał przed wejściem do kwatery dla ubogich. Był to 

niewielki czworobok porośnięty kolczastymi krzakami, wśród których poniewierało się kilka 

przewróconych krzyży. Na skopanym niedawno skrawku ziemi stał biały porcelanowy wazon 

z  kwiatami.  Starszy  sierżant  Lardenne  rozparty  na  lewym  przednim  siedzeniu  renault  16 

usiłował zgłębić  niedościgłą tajemnicę  43  252  003  274  489  856  000  możliwych  kombinacji 

kostki Rubika. 

– Jak panu idzie, sierżancie? 

Wyprostował się i schował zabawkę do kieszeni. 

–  Półtorej  ścianki  i  dalej  ani  rusz.  Mój  syn  układa  całą  kostkę  z  zamkniętymi  oczami. 

Urządzają nawet specjalne konkursy tam u siebie, w szóstej klasie... 

– Szalenie interesujące. A co poza tym? 

Lardenne poczerwieniał jak powierzchnia sześcianu, którą przed chwilą ułożył. 

–  Nic,  to  znaczy  tak  jest,  przepraszam  –  był  meldunek.  Przechodnie  znaleźli  zwłoki 

jakiegoś  chłopaka.  Zabity  strzałami  z  pistoletu  lub  z  rewolweru,  o  dwa  kroki  od  ulicy  du 

Languedoc. Bourrassol jest na miejscu. 

–  Jedziemy.  Niech  pan  włączy  syrenę,  bo  przez  tych  cholernych  turystów  nie  zdążymy 

przed zmierzchem. 

Sierżant  Bourrassol  znał  swój  fach,  wszystkie  ekipy  wydziału  zabójstw  pracowały  już 

pełną parą. 

Panie inspektorze, tak się cieszę, że pana widzę. Zwłoki leżą w takiej pozycji, w jakiej je 

znaleziono. Nic nie ruszaliśmy przed pańskim przybyciem. 

– Świetnie, Bourrassol. Co pan dotychczas ustalił? 

– Prawie nic. Brak naocznych świadków. Z dziesięciu okolicznych mieszkańców słyszało 

strzały. Ktoś widział sylwetkę mężczyzny szybko oddalającego się w kierunku ulicy de Hetz. 

background image

To  wszystko.  Szukamy  dalej.  Nieboszczyk  dostał  około  dziesięciu  kul  w  plecy,  moim 

zdaniem z parabellum 9 mm. Mam tu jego papiery, z całą pewnością przejezdny turysta. 

Na poparcie swoich wniosków wręczył mi paszport francuski i brązowy skórzany portfel. 

Wszystkie dokumenty były wystawione na nazwisko Bernarda Thiraud, studenta, urodzonego 

20 grudnia 1961 roku w Paryżu, zamieszkałego przy ulicy Notre-Dame de Bonne-Nouvelle 5, 

w  II  okręgu.  W  bocznej  przegródce,  zza  przeźroczystej  oprawki,  wystawał  indeks  wydany 

przez  Wydział  Historii  Uniwersytetu  Jussieux,  w  innej  znajdowały  się  fotografie  tej  samej 

młodej kobiety. Portfel zawierał także 8 tysięcy franków w czekach podróżnych i rachunek z 

poprzedniego dnia od „Vanela” za kolację na dwie osoby. 

–  Przynajmniej  użył  sobie  na  ostatek.  430  franków  za  kolację!  Bourrassol,  proszę 

odnaleźć osobę, która trzymała drugi widelec. Potem zadzwoni pan do Zarządu Kanalizacji i 

powie  im,  żeby  przeszukali  kanały  ściekowe  w  promieniu  150  metrów.  Morderca  mógł  się 

pozbyć broni wyrzucając ją do studzienki. 

– Panie inspektorze, to nie takie proste. Ci kanalarze nigdy nie chcą nam pomóc. 

– A cóż to za fanaberie?! Ubzdurali sobie, że są ponad prawem? A kto pobiera dodatek 

specjalny za pracę szkodliwą dla zdrowia? Oni, czy ci biedni grabarze? 

– Grabarze, mówi pan? 

–  Wiem,  co  mówię.  Bourrassol,  może  pan  nie  telefonować  do  kanalarzy,  sam  się  nimi 

zajmę. 

Nazajutrz  o  dziewiątej  rano  sam  pan  Dyrektor  Służb  Technicznych  miasta  Tuluzy 

wkroczył do mojego gabinetu i wręczył mi plastykowy woreczek z pistoletem. 

–  Oto  rezultat  naszych  poszukiwań,  panie  inspektorze.  Sam  pan  widzi,  wystarczyło  się 

tylko  do  nas  zwrócić.  Jeden  z  pracowników  wyłowił  go  w  kanale  głównym  przebiegającym 

pod ulicą i Croix Baragnon. Prąd nie jest tam zbyt silny... 

–  Należy  zatem  przypuszczać,  że  miejsce  znalezienia  pistoletu  odpowiada  grosso  modo 

miejscu, w którym zabójca pozbył się broni. 

– To jest pistolet? Nigdy nie potrafiłem odróżnić pistoletu od rewolweru. 

– Nic prostszego. Rewolwer jest z bębenkiem, a pistolet z magazynkiem. Mam nadzieję, 

że  pański  pracownik  nie  dotykał  broni  palcami.  Czy  pouczono  go,  jak  się  zabezpiecza 

dowody przestępstwa? 

Wziąłem pistolet za lufę, nie wyjmując go z woreczka, i dokładnie mu się przyjrzałem. 

– Oho, mamy do czynienia z zawodowcem. 

Mój  rozmówca  nie  potrafi  ukryć  zdumienia.  Zapewne  naczytał  się  w  młodości  Conan 

Doyle’a i Richarda Freemana. 

– Jak pan do tego doszedł? 

Wyjaśniłem mu to w przystępny sposób, chociaż wiedziałem, że jego rosnące uwielbienie 

dla mojej skromnej osoby mogło na tym ucierpieć. 

background image

–  Mamy  przed  sobą  „Llama  especial”  model  11.  Pistolet  równie  rozpowszechniony  jak 

nasz „Unique l”. Ale gdyby je nawet sprzedawano na pęczki, też byśmy się tym specjalnie nie 

przejmowali.  Każda  broń  posiada  swoje  znaki  szczególne,  nasze  zaś  laboratoria  są 

odpowiednio  wyposażone,  by  je  rozpoznać.  Sęk  w  tym,  uważa  pan,  że  „Llama  especial”  są 

produkowane w zakładach zbrojeniowych Gabilondo w Vitorii. Jeżeli weźmie pan przy tym 

pod uwagę, że zakłady te znajdują się w prowincji Guipuzcoa, w samym sercu kraju Basków, 

z pewnością zacznie się pan domyślać... 

– Niczego się nie domyślam, panie inspektorze... 

–  W  1972  roku  grupa  bojowa  E.T.A.  zaatakowała  ciężarówkę  z  ładunkiem  tego  typu 

broni.  Trzysta  „Llama  especial”  zniknęło  jak  kamfora.  Nie  wiem  dokładnie,  kto  i  jak  je 

szmugluje, ale francuski świat przestępczy używa od czasu do czasu pistoletów pochodzących 

z  tamtego  skoku.  W  nasze  ręce  często  wpadają  egzemplarze  z  numerem  fabrycznym. 

Sprawdzamy je na liście dostarczonej nam przez hiszpańską Guarda Civil i z reguły wszystko 

się  zgadza.  Po  co  szukać  dalej,  skoro  trop  zawsze  prowadzi  do  Vitorii!  Laboratorium  szuka 

odcisków  palców,  ale  kto  by  sprowadzał  dziewiczo  czysty  pistolet,  żeby  go  obmacywać 

brudną łapa?... Serdeczne dzięki, panie dyrektorze. Tak czy owak, bardzo pan nam pomógł. 

Podał mi rękę z szacunkiem i nawet pochylił się w lekkim ukłonie. Korciło mnie, żeby go 

jeszcze bardziej zbić z pantałyku. Kiedy już stał w drzwiach, dodałem: 

–  Dziękuję  raz  jeszcze.  Jestem  pańskim  dozgonnym  dłużnikiem.  W  przypadku  jakiegoś 

interesującego morderstwa w pańskiej instytucji lub w pańskiej rodzinie może pan zawsze na 

mnie liczyć. 

Zaraz  po  dyrektorze  wszedł  Bourrassol.  Opanowany  i  uśmiechnięty  jak  zwykle.  Nie 

pamiętam, żeby kiedykolwiek coś go zdołało wyprowadzić z równowagi. Niektórzy twierdzili 

co prawda, że nerwy odmawiały mu czasem posłuszeństwa, kiedy pracował w komisariacie w 

Mirail,  nowym  mieście  zbudowanym  na  peryferiach  Tuluzy.  Podobno  któregoś  dnia  dał 

wyjątkowo solidny wycisk dwu bandziorkom w kawiarni „Narwal”, w centrum handlowym. 

–  Dziewczynę  znaleźliśmy  raz  dwa,  bez  kłopotu.  Przedwczoraj  po  kolacji  u  „Vanela” 

pytali  o  adres  jakiegoś  porządnego  hotelu.  Polecono  im  „Mercure  Saint-Georges”,  o  sto 

metrów  od  miejsca  zbrodni.  Nie  rozmawialiśmy  z  nią,  czeka  na  pana  inspektora  u  siebie  w 

pokoju. A może sprowadzić ją tutaj? 

– Nie, to my pójdziemy do niej. Niech Lardenne pilnuje tymczasem interesu, trzeba mu 

tylko powiedzieć, gdzie w razie czego ma nas szukać. 

Dyrekcja  hotelu  nie  była  zachwycona  wizytą  policji,  poproszono  mnie  o  ustawienie 

naszego  biało-czarnego  wozu  w  głębi  parkingu.  Nie  zawahano  się  nawet,  w  trosce  o 

dyskrecję, przed oddaniem do naszej dyspozycji osobnego saloniku. 

Klaudyna Chenet z pewnością nie zmrużyła oka tej nocy, świadczyła o tym jej poszarzała 

twarz. Widząc nas wstała. 

– Co się stało z Bernardem? Ja muszę wiedzieć... 

background image

Zaczerpnąłem powietrza w płuca. 

– Nie żyje, został zamordowany. Wczoraj wieczorem, wkrótce po godzinie osiemnastej, 

w pobliżu hotelu. 

Na  twarzy  Klaudyny  malowało  się  bezbrzeżne  znużenie,  musiałem  natężyć  ucha,  żeby 

zrozumieć wyszeptane słowa. 

– Ale dlaczego? Dlaczego? 

– Zamierzam znaleźć odpowiedź na to pytanie. Dlatego tu jestem. O której pan Thiraud 

wyszedł z hotelu? 

– Wczesnym rankiem, jeszcze spałam. Pewnie przed ósmą, może pan zresztą sprawdzić w 

recepcji. Był w prefekturze, prowadził tam poszukiwania, zadzwonił do mnie o dwunastej, że 

nie przyjdzie na obiad. 

– Poszukiwania jakiego rodzaju? 

–  Nie  chciał  mi  powiedzieć,  zawsze  wykręcał  się  żartem,  że  wpadł  na  trop 

międzynarodowej szajki zbrodniarzy. 

–  Całkiem  możliwe,  niestety,  że  to  nie  był  tylko  żart.  Czy  przedwczoraj  lub  wczoraj 

spotkali państwo w Tuluzie kogoś znajomego? 

–  Nie,  panie  inspektorze,  nikogo.  Jechaliśmy  na  wakacje  do  Maroka,  po  drodze 

skręciliśmy  do  Tuluzy.  Bernard  i  ja  znaleźliśmy  się  tu  pierwszy  raz  w  życiu.  Pierwszy  i 

ostatni. 

– Czy wczoraj wychodziła pani z hotelu, po południu lub wieczorem? 

Na wargach Klaudyny zadrżał gorzki uśmiech. 

– Wiedziałam, że w końcu zada mi pan to pytanie. Otóż nie. Zjadłam obiad w restauracji 

hotelowej, może pan spytać kelnerów. Befsztyk z polędwicy, surówka jarzynowa, poziomki z 

kremem. Potem opalałam się na balkonie i czytałam książkę. 

– Nie zaniepokoiło pani nagłe zniknięcie Bernarda Thiraud. Pani przyjaciel miał wrócić o 

szóstej  wieczorem,  a  moi  ludzie  zastali  panią  o  wpół  do  dziewiątej  przy  śniadaniu. 

Pałaszowała pani rogaliki i nie wyglądała na szczególnie zdenerwowaną. 

Ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem. 

– Czasami nie wracał na noc. W Paryżu... 

– Państwo mieszkali razem? 

– Owszem, mieszkaliśmy... Ma pan rację, to już czas przeszły. Przed sześciu miesiącami 

Bernard przeprowadził się do mnie. Niekiedy wpadał w depresję, wychodził nagle z domu i 

wracał o świcie, nie tłumacząc się wcale przede mną. Wszystkiemu winna jest jego matka, to 

znaczy,  chciałam  powiedzieć,  że  pod  jej  wpływem  stał  się  taki  niezrównoważony.  Na  kilka 

miesięcy  przed  przyjściem  Bernarda  na  świat  jego  ojciec  zginął  w  dramatycznych 

okolicznościach.  Nie  wiem  dokładnie  w  jakich,  w  każdym  razie  ta  tragedia  odbiła  się  na 

stanie psychicznym pani Thiraud. Nie wychodzi nigdy ze swojego mieszkania, nie odzywa się 

prawie do nikogo. Byłam tam z dziesięć razy i usłyszałam od niej najwyżej pięć zdań. 

background image

–  Dobrze.  Na  razie  zabieramy  wszystkie  przedmioty  stanowiące  własność  Bernarda 

Thiraud. Sierżant Bourrassol wypisze odpowiednie pokwitowanie. Dobro śledztwa wymaga, 

żeby  pani  pozostała  jeszcze  kilka  dni  w  Tuluzie.  A  teraz  musi  pani  spełnić  najtrudniejszy 

obowiązek – pójść ze mną do kostnicy w celu identyfikacji zwłok. 

 

* * * 

 

Podczas  naszej  nieobecności  zjawił  się  świadek  zbrodni.  Lardene  kazał  mu  zaczekać  w 

korytarzu przed oszklonymi drzwiami mojego gabinetu. Był to mężczyzna trzydziestopięcio – 

lub czterdziestoletni, miał na sobie skórzane spodnie i kurtkę w kolorową kratę. Nosił także 

wspaniałe meksykańskie buty z cholewami. Takiego szpanera dawno nie widziałem! 

Wycedziłem przez zaciśnięte zęby do Lardenne’a. 

–  Kogo  mi  pan  przyprowadził,  sierżancie?  Króla  karnawału?  Jeżeli  nie  powie  nam  nic 

sensownego, wtedy ja z panem pogadam. Rozumiemy się? 

Otwierając  drzwi  do  gabinetu  przyglądałem  się  spod  oka  podstarzałemu  rockersowi. 

Wyjął  grzebień  z  kieszeni  i  poprawił  uczesanie,  przyciskają  włosy  wolną  ręką,  następnie 

zakręcił sobie loczek na czole wewnętrzną stroną dłoni. Poprosiłem go, żeby usiadł. 

–  No,  słucham  pańskich  sensacyjnych  zeznań.  Tych  w  sprawie  zabójstwa  tego  młodego 

paryżanina. 

Uniósł  ręce  w  geście  protestu,  wyciągnął  szyję  jak  żuraw  i  odparł  kokieteryjnym 

falsetem. 

– Ależ pan w gorącej wodzie kąpany, panie inspektorze. Sensacyjne zeznania? Po prostu 

zwróciłem  uwagę  na  chłopaka,  kiedy  przedwczoraj  wychodził  z  prefektury.  Moja  kwatera 

główna znajduje się akurat naprzeciwko, w barze „U Verdiera”. To jedyne miejsce w Tuluzie, 

gdzie można zagiąć w pachinko. 

Lardenne zaczynał się chyba domyślać, co go czeka, kiedy skończę z tym błaznem. 

– Naprawdę? A na czym polega pachinko? 

Ucieszył  się  myśląc,  że  znalazł  we  mnie  potencjalnego  entuzjastę  swojej  ulubionej 

rozrywki. 

–  To  automat  zręcznościowy  produkcji  japońskiej.  Kupuje  pan  w  kasie  stalowe  kulki  i 

wrzuca  je  do  oszklonej  skrzynki  wiszącej  na  ścianie.  Specjalnymi  rączkami  kieruje  pan 

biegiem kulek przez rozmaite przeszkody. Jeżeli kulka dotrze do celu, w nagrodę otrzymuje 

pan bezpłatnie nowe kulki... 

– Rozumiem. A co dalej? 

Popatrzył na mnie zdumiony. 

– Jak to, co dalej? Zaczyna pan od początku. 

– Wspaniała gra! Może pan wrócić do swoich kulek. Nie mam czasu na takie historyjki. 

– Ależ panie inspektorze, ja naprawdę widziałem tego chłopaka. On nie był sam. 

background image

Podskoczyłem na krześle. 

– Nie był sam?! Proszę opowiedzieć wszystko od początku, dokładnie, ze szczegółami. 

–  Z  przyjemnością.  Skończyłem  właśnie  partyjkę  i  zabierałem się  do  wyjścia,  kiedy  ten 

paryżanin  wyszedł  z  prefektury.  Lubię  ładnych  chłopców,  nie  powiem,  a  ten  naprawdę  był 

całkiem do rzeczy. Chciałem podejść do niego, ale zauważyłem, że już jakiś gość posuwa się 

za nim. Nadziany, wysiadł z czarnego renault 30 TX... 

– Widział pan samochód. A zapamiętał pan numer? 

–  Nie,  tylko  numer  departamentu,  75.  Facet  też  był  z  Paryża.  Machnąłem  ręką  i 

poszedłem jeszcze raz zagrać w pachinko. 

– Czy może pan opisać swojego rywala? Jego sylwetkę, ubranie... 

–  Owszem,  był  średniego  wzrostu,  metr  sześćdziesiąt  pięć  najwyżej,  szpakowaty. 

Widziałem go prawie wyłącznie z tyłu, ale tak na oko dałbym mu sześćdziesiątkę. Ubrany był 

jak wyższy urzędnik. Szary garnitur, czarne półbuciki. 

Zawołałem Lardenne’a. 

–  Sierżancie,  dziękuję  za  klienta.  Pierwszy  świadek,  który  widział  mordercę.  Teraz 

wiemy,  że  rozjeżdża  się  czarnym  renault  30  TX  z  paryską  rejestracją.  Proszę  natychmiast 

nawiązać  kontakt  z  żandarmerią,  z  drogówką  i  ze  wszystkimi  punktami  pobierania  opłat  za 

wjazd na autostradę – od Porte de Saint-Cloud do Sept Deniers. Inne sprawy odkładamy na 

później.  Zbada  pan  dokładnie  protokoły  wszystkich  wypadków  drogowych,  przejrzy 

wszystkie  mandaty.  Ja  biorę  na  siebie  Tuluzę.  Kto  wie,  jeżeli  szczęście  się  do  nas 

uśmiechnie... 

Dopiero dochodziła jedenasta, a ja miałem już za sobą przesłuchanie, wizytę w kostnicy i 

dłuższą rozmowę z miłośnikiem pachinko. Żeby jakoś to wszystko przetrawić, postanowiłem 

się napić kawy. Podszedłem z wolna do automatu i wrzuciłem zdecydowanym ruchem dwie 

monety, żeby pobudzić mechanizm do działania. Najpierw zjechał na metalową kratkę biały 

plastykowy  kubeczek,  potem  bezszmerowo  spłynęła  do  niego  strużka  brązowego  płynu  z 

kilkoma bąbelkami powietrza i wreszcie z góry wpadło do napoju przeźroczyste mieszadełko 

zawiadamiając mnie o zakończeniu skomplikowanej operacji. Smakowałem boski nektar, gdy 

nagle rozległy się wrzaski. Dobiegały z sali przyjęć i, mierzone w decybelach, przewyższały 

zdecydowanie  jazgot  normalnych  awantur  w  komisariacie.  Wstąpiłem  do  pomieszczeń 

biurowych, gdzie natychmiast dopadł mnie kierownik. 

–  Nic  z  tego  nie  rozumiem,  wszyscy  ci  ludzie  dostali  wezwania  podpisane  przez 

komisarza Matabiau, chociaż żaden z nich nie jest notowany w policji. 

– Ilu wam się zwaliło na kark? 

–  Na  razie  trzydziestu,  panie  inspektorze,  ale  przybywa  ich  z  każdą  chwilą.  Doprawdy 

szkoda, że pan komisarz nie zechciał uprzedzić... 

– Spróbuję to jakoś załatwić. Proszę mi pokazać takie wezwanie. 

background image

Wręczył  mi  niebieski  druczek  w  klasycznym  formacie  policyjnym  z  nagłówkiem 

komisariatu.  Tekst  wzywał  adresata  do  niezwłocznego  stawienia  się  tamże.  Jako  powód 

podano:  „Założenie  nowej  skomputeryzowanej  kartoteki  terrorystów”.  Ostatni  akapit 

pozwalał  domyślać  się  przyczyn  rekordowej  frekwencji:  „Wezwana  osoba  zobowiązana  jest 

do zgłoszenia się w wyznaczonym terminie w celu złożenia zeznań. Niezastosowanie się do 

niniejszego  wezwania  podlega  karze  aresztu  do  10  dni  oraz  grzywny  w  wysokości  360 

franków (artykuły 61, 62 i następne Kodeksu Postępowania Karnego). 

Pieczęć okrągła „Komisariat Carnot – Tuluza” utrudniała nieco odczytanie daty nadania 

pisma: 28 lipca 1982 roku”. 

–  Proszę  zanotować  dane  personalne  wszystkich,  którzy  otrzymali  takie  wezwanie  i 

powiedzieć  im,  że  mogą  spokojnie  wrócić  do  domu.  Za  kilka  dni  udzielimy  im  bliższych 

wyjaśnień. Jestem pewien, że to czyjś głupi kawał. 

– Dlaczego pan tak sądzi, panie inspektorze? 

– Pańskie pytanie dowodzi, że postąpił pan słusznie obierając karierę biurową... Matabiau 

wyjechał  na  wakacje  przed  14  lipca,  nie  mógł  więc  w  żadnym  wypadku  podpisać  tych 

papierków przedwczoraj. Jakiś spryciula próbuje nam grać na nerwach, ale przymkniemy go 

lada  dzień.  Na  razie  sporządzi  pan  listę  urzędników,  którzy  mają  dostęp  do  czystych 

blankietów  i  pieczątek.  Sierżant  Bourrassol  dokona  selekcji  wstępnej  i  skieruje  do  mnie 

szczęśliwych wybrańców losu. 

W  ciągu  następnych  trzech  dni  jeden  przynajmniej  problem  doczekał  się  rozwiązania: 

mer Tuluzy przyznał grabarzom dodatek w wysokości 250 franków. Uchwała o powrocie do 

pracy przeszła na zebraniu związkowym jednogłośnie. Pozwoliło mi to na zniesienie kordonu 

bezpieczeństwa  wokół  cmentarza  w  Rapas  i  odzyskanie  czterech  policjantów  do  normalnej 

roboty. 

Prawie  dwustu  mieszkańców  Tuluzy,  śmiertelnie  obrażonych,  że  się  ich  podejrzewa  o 

terroryzm,  oblegało  okienka  w  komisariacie,  ja  zaś  ciągle  nie  mogłem  wykryć  nadawców 

fałszywych wezwań. Śledztwo w sprawie zabójstwa Bernarda Thiraud wlokło się jak mucha 

po mazi. Raport z Biura Badania Broni od kilku dni poniewierał się na moim biurku. Zawierał 

dane o serii strzałów kontrolnych z pistoletu znalezionego w kanale. Wynik testu nie budził 

najmniejszych  wątpliwości.  To  był  ten  sam  pistolet,  którym  posłużył  się  morderca.  Łuski 

naboju  i  pociski  były  całkowicie  identyczne.  Biuro  Badania  Broni  posunęło  swoją 

skrupulatność do tego stopnia, że przysłało mi fotografię wyżłobień i rys na pancerzu pocisku 

wykonaną w trzydziestokrotnym powiększeniu. Z kolei ze schematu torów tychże pocisków 

dowiedziałem się, że Thiraud otrzymał dwa postrzały z przodu i sześć – z tyłu, w plecy, kiedy 

już  leżał  na  ziemi.  Rany  wlotowe  z  przodu  nie  odznaczały  się  niczym  szczególnym. 

Ekspertyza ustaliła, że zabójca strzelał z odległości od dwóch do czterech metrów. Następne 

strzały  natomiast,  oddane  z  tyłu,  pozostawiły  na  ubraniu  i  na  ciele  denata  liczne  drobiny 

background image

prochu,  z  czego  wynikało,  że  zabójca  znajdował  się  wówczas  nie  dalej  niż  o  pięćdziesiąt 

centymetrów od swojej ofiary. 

Po raporcie starszego sierżanta Lardenne’a też mi się nie rozjaśniło w głowie. Doprawdy, 

najchętniej przyjąłbym, że renault 30 TX w ogóle nie istniał, gdyby jego kierowca nie zrobił 

nam paskudnego kawału zostawiając trupa na trasie przejazdu. 

– A nocna i dzienna obsługa stacji benzynowych. Przesłuchał ich pan? 

Lardenne wzniósł ręce ku niebu. 

– Ma się rozumieć, panie inspektorze. Wszystkich po kolei.  W gruncie rzeczy rachunek 

jest  prosty  –  renault  30  TX  ma  zbiornik  o  pojemności  70  litrów,  na  autostradzie  spala 

przeciętnie  jedenaście  litrów  na  setkę.  Zakładając,  że  zatankował  pod  koreczek,  łatwo 

obliczyć, że paliwa starczyłoby mu najwyżej do Marande lub do Agen. Tak czy owak, musiał 

się gdzieś zatrzymać, żeby uzupełnić zapas benzyny. Tymczasem nie widziano go na żadnej 

stacji. Ani w kierunku Tuluzy, ani Paryża. 

– Na jakiej podstawie sądzi pan, że w ogóle wyjechał z Tuluzy? 

–  To  chyba  logiczne.  Sprawa  wygląda  na  pracę  zleconą.  Płatny  morderca  przyjeżdża, 

żeby zlikwidować Thirauda. Załatwia go i wraca spokojnie do domu... Wszystko wskazuje na 

to,  że  mamy  do  czynienia  z  zawodowcem.  Chociażby  ten  pistolet,  „Llama  especial”, 

prościutko z serii skradzionej w Hiszpanii. 

– Zgoda, ze spluwą ma pan rację. Ale mimo wszystko coś tu nie gra. 

– Co mianowicie, panie inspektorze? 

–  Samo  morderstwo,  jego  przebieg.  Czytał  pan  ekspertyzę?  Możemy  z  łatwością 

odtworzyć  scenę  zbrodni.  Thiraud  spotyka  swojego  zabójcę.  Zapewne  widzi  go  po  raz 

pierwszy w życiu. Ten wyciąga pistolet i strzela dwukrotnie do Thirauda z odległości trzech 

lub  czterech  metrów,  trafiając  go  w  ramię  i  szyję.  Potem  wykańcza  leżącą  ofiarę  sześcioma 

strzałami w plecy, przykładając lufę pistoletu niemal do jej ciała. Czy zna pan choć jednego 

zawodowca, który pracuje w ten sposób? Wykluczone! Solidny fachowiec poczekałby, aż cel 

zbliży  się  na  odległość jednego  metra,  po  czym  przytknąłby  pistolet do  głowy  lub  do  klatki 

piersiowej  klienta,  to  zależy  od  szkoły.  Jeden  strzał,  dwa  najwyżej  –  i  po  krzyku!  Zamiast 

tego,  nasz  partacz  wywala  wszystkie  pociski  z  magazynka  ryzykując,  że  zaalarmuje  całą 

dzielnicę  i  że  go  złapią.  Niech  pan  przeczyta  uważnie  ten  ustęp:  tylko  drugi  pocisk 

spowodował obrażenia śmiertelne przebijając szyję ofiary. Żaden z pozostałych nie uszkodził 

poważnie organów wewnętrznych. Tych sześć zbytecznych kul dowodzi, moim zdaniem, że 

zabójca  miał  osobiste  motywy  zbrodni.  No  bo  skąd  ta  zaciekłość?  To  nie  zawodowiec,  ale 

inteligentny, podkształcony amator. Tacy są najgorsi. Nad złapaniem naszego ptaszka trzeba 

się będzie więcej nagłowić, niż nad ułożeniem całej kostki Rubika? Prawda, sierżancie? 

Nie dałem mu czasu na odpowiedź. 

– A teraz jazda, do roboty! Złożymy wizytę na ratuszu. Thiraud przed śmiercią grzebał w 

archiwach  merostwa  i  prefektury.  Zamierzał  poświęcić  się  karierze  naukowej,  chciał 

background image

wykładać  historię.  Prawdopodobnie  szukał  materiałów  związanych  wyłącznie  z  kierunkiem 

swoich  studiów.  Na  wszelki  wypadek  przyjrzymy  się  temu  dokładnie.  Nie  wolno  nam  nic 

zaniedbać... 

Parking  na  rynku  był  zapchany.  Lardenne  z  trudem  znalazł  miejsce  na  ulicy  du  Taur, 

przed  wejściem  do  kabaretu  „Piwnica”.  Pech  towarzyszył  nam  nieodstępnie.  Rzecznik 

prasowy  mera  Tuluzy,  pan  Prodis,  perorował  akurat  w  holu  przed  grupą  gości,  kiedy 

wtargnęliśmy na nasz Kapitol. Opuścił swoich rozmówców i podbiegł do nas. 

– Panie inspektorze! Panie sierżancie! Co za zbieg okoliczności, właśnie zamierzałem się 

z panami skomunikować... 

Wziął mnie pod ramię i odciągnął za dekoracyjną barierkę z zieleni i z kwiatów tworzącą 

coś w rodzaju parawanu. 

– To się nie może powtórzyć, panie inspektorze. Trzeba ich natychmiast aresztować, bo 

zmieszają nas z błotem... Policję również! Gazety jeszcze nic nie wiedzą, ale to tylko kwestia 

czasu. Rzucą się na nas jak sępy na padlinę i będą sobie wydzierać najsmakowitsze kąski. 

Pocił  się  jak  ruda  mysz.  Fale  cierpkich  wyziewów  atakowały  gwałtownie  mój  narząd 

powonienia.  Łapałem  powietrze  krótkimi  łykami,  żeby  uchronić  się  przed  tą  zapachową 

agresją. 

– Kogo mam aresztować? Niech mi pan wreszcie powie. Przyrzekam, że zrobię wszystko, 

co w mojej mocy. 

– Sytuacjonistów! 

– Kogo? 

–  Sytuacjonistów.  Zorganizowaną  bandę,  która  rozsyła  fałszywe  wezwania  w  sprawie 

kartoteki  terrorystów.  Otrzymujemy  setki  telefonów  z  protestami.  Gabinet  mera  tonie  w 

powodzi listów z żądaniem natychmiastowej interwencji. Nie zapominajmy, że nasz mer jest 

także  deputowanym  i  odgrywa  poważną  rolę  w  parlamencie.  Te  gagatki  już  nam  kiedyś 

zrobiły paskudny kawał. W 1977, przed wyborami do Rady Miejskiej, pamięta pan? 

–  W  tamtych  latach  pracowałem  w  okolicach  Strasburga  i  nie  interesowałem  się 

szczególnie tutejszą kuchnią wyborczą. 

–  Ach  tak,  nie  wiedziałem.  Proszę  mi  wybaczyć  moje  zdenerwowanie,  ale  naprawdę 

wszyscy  jesteśmy  zbulwersowani  tą  historią.  W  kuluarach  aż  huczy.  W  1977  przeżyliśmy 

podobny,  zmasowany  atak:  podrobiony  biuletyn  Rady  Miejskiej  rozesłany  w  10  000 

egzemplarzy,  lipny  komunikat  o  rzekomej  konferencji  prasowej,  dywersja  propagandowa  w 

ogólnokrajowych  środkach  informacji.  I  na  dobitkę  –  demonstracja  bezrobotnych! 

Sytuacjoniści  zawiadomili  po  prostu  l  500  osób  bez  pracy  o  odebraniu  im  zasiłku. 

Nawoływali  przy  tym,  ma  się  rozumieć,  do  zorganizowania  wiecu  i  wręczenia  merowi 

dramatycznej  petycji.  O  jedenastej  rano  przed  ratuszem  kłębił  się  tłum,  i  gotów  jestem 

założyć się o każde pieniądze, że nie zgadnie pan, jaki wtedy wykręcili numer. Otóż na plac 

wjechały  trzy  furgonetki  od  „Pujola”,  najwykwintniejszego  zakładu  gastronomicznego  w 

background image

mieście.  Zamówiono  tam  w  imieniu  mera  luksusowe  śniadanko  na  200  osób:  grzanki  z 

łososiem,  kanapki  z  kawiorem,  pasztet  strasburski,  ciasteczka.  Może  pan  sobie  wyobrazić 

reakcję biedaków, przekonanych, że stracili ostatni punkt oparcia, kiedy kelnerzy od „Pujola” 

zaczęli obnosić wśród nich tace z przysmaczkami. 

–  Rzeczywiście,  bardzo  pomysłowe.  Mam  nadzieję,  że  przyłapaliście  tych 

sytuacjonistów? Nie można gmerać w aktach l 500 osób nie pozostawiając żadnych śladów. 

Pokręcił przecząco głową, tak energicznie, że kilka kropelek potu, ochłodzonych w locie, 

spadło mi na policzek. Ohyda! 

–  Nie,  nigdy.  Cała  ta  akcja  musiała  ich  kosztować  masę  pieniędzy.  Jednakże  znikli,  nie 

wyzyskując  nader  korzystnej  sytuacji  politycznej.  Bo  przecież  skompromitowali  i  lewicę,  i 

prawicę.  Potem  przez  sześć  lat  mieliśmy  absolutny  spokój.  Przed  kilkoma  miesiącami  co 

prawda zdawało nam się, że znowu zaczęli działać. Ale to był tylko I.R.U.P. 

Zawsze sądziłem, że należy raczej unikać towarzystwa ojców  miasta, tym razem jednak 

talent  narratorski  pana  Prodis  zachwiał  moje  przekonania.  Zaczerpnął  tchu  po  wymienieniu 

nazwy tajemniczej organizacji i uprzedził moje pytanie. 

–  Tak,  Tuluscy  Reformatorzy  Urządzeń  Programujących.  Grupa  fanatyków,  która 

podpaliła  miejscowy  ośrodek  informatyczny.  Przez  nich  musieliśmy  wypełniać  na  nowo 

wszystkie formularze opłat z tytułu podatku komunalnego. Cała nasza praca poszła z dymem 

pożarów. Na szczęście znaleźli się za kratkami. Zdołaliśmy ustalić, że nie mają nic wspólnego 

z sytuacjonistami. 

–  Poruszyłem  wszystkie  sprężyny,  żeby  wykryć  tych  mądrali.  Nie  wymkną  się  nam, 

zapewniam pana. Teraz jednak prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa. Sam pan rozumie, że 

to  pójdzie  na  pierwszy  ogień.  Morderca  na  wolności  jest  groźniejszy  od  głupich 

dowcipnisiów. 

–  Nie  podzielam  pańskiego  zdania,  panie  inspektorze.  Na  razie  może  pan  zostawić  w 

spokoju  pańskiego  mordercę,  nic  mu  się  nie  stanie,  ale  na  Boga,  niech  pan  przetnie 

działalność  tamtej  grupy.  Oni  podważają  demokratyczne  zręby  ustroju!  Grozi  nam 

destabilizacja! 

– Powtarzam panu, że tą sprawą zajmujemy się również. Przy okazji zechce pan przyjąć 

do  wiadomości,  że  to  ja  ustalam,  co  jest  ważniejsze  dla  policji.  Jeżeli  się  pan  ze  mną  nie 

zgadza, proszę udać się łaskawie do kostnicy i obejrzeć sobie zwłoki Bernarda Thiraud. Niech 

się pan powoła na mnie! 

Pradis  osłupiał  na  takie  dictum.  Pozostawiłem  go  własnemu  losowi  i  odszukałem 

sierżanta  Lardenne’a.  Ruszyliśmy  forsownym  marszem  do  archiwum.  Według  dyrektora  tej 

instytucji  Bernard  Thiraud  interesował  się  wyłącznie  dokumentami  administracyjnymi  z  lat 

1942-1943.  Urzędnik  wskazał  nam  stół,  na  którym  leżały  wszystkie  teczki  z  aktami,  które 

studiowała  ofiara.  Przejrzałem  pobieżnie  jedną  z  nich:  umowy  handlowe,  akty  notarialne, 

postanowienia sądowe, zarządzenia administracyjne. Kupa papierów i papierków upstrzonych 

background image

pieczęciami,  stemplami  pocztowymi  i  cyframi.  Nic  podejrzanego.  Gdybyśmy  przynajmniej 

mieli jakikolwiek punkt zaczepienia! 

Dzień  zapowiadał  się  nieciekawie.  I  rzeczywiście,  nie  znalazłem  nic  godnego  uwagi, 

chyba,  że  uznalibyśmy  za  sensacyjny  dokument  taryfę  podatku  od  psów,  obowiązującą  na 

terenie Tuluzy w 1942 roku. 

Lardenne  wygrzebał  z  papierowego  cmentarzyska  plik  dokumentów  Sądu  Wojennego. 

Znajdował  się  tam  wyrok  skazujący  de  Gaulle’a,  generała  brygady,  na  karę  śmierci  przez 

rozstrzelanie  za  zdradę  stanu.  O  wpół  do  szóstej  opuściliśmy  ratusz  wraz  z  urzędnikami, 

rozczarowani  i  zniechęceni.  Lardenne  zaprosił  mnie  do  „Florydy”,  jednego  z  pobliskich 

barów. 

–  Boże  drogi,  tak  dawno  tam  nie  zaglądałem.  Za  uniwersyteckich  czasów  było  to  nasze 

ulubione  miejsce  spotkań.  Pamiętam,  wszyscy  mówili,  że  we  „Florydzie”  trzeba  cholernie 

uważać z kim i o czym się gada. 

– Doprawdy? A dlaczego? 

– Uchodziła za najbardziej zaglinioną knajpę w mieście. Takie sobie bajeczki, zapewne... 

– No, to walmy do „Florydy”! Niech choć raz zasłuży sobie na dawną reputację. 

 

* * * 

 

Nazajutrz  zostaliśmy  przyjęci  w  prefekturze  przez  pana  Lecussan,  dyrektora  Archiwum 

Administracyjnego.  Był  to  sędziwy  urzędnik  z  twarzą  pooraną  zmarszczkami,  dotknięty 

kalectwem – na jednej nodze nosił but ortopedyczny. Poprowadził nas przez labirynt regałów. 

Jego ciało przechylało się nieustannie w lewo, ale za każdym razem, kiedy już miał zahaczyć 

głową  o  żelazny  wspornik,  tupał  w  posadzkę  i  powracał  do  pozycji  pionowej.  Pomrukiwał 

przy tym z cicha za każdym chybotem. 

–  Po  rozmowie  telefonicznej  z  panem,  panie  inspektorze,  uznałem  za  wskazane  ustalić, 

jakie  akta  ofiara  życzyła  sobie  przejrzeć.  Komplet  teczek  na  „DE”.  Same  starocie,  których 

mamy  tu  w  nadmiarze.  Poleciłem  przynieść  je  do  mojego  gabinetu.  Będzie  tu  panom 

wygodniej pracować. Pozostaję do całkowitej dyspozycji panów. 

Zamknął delikatnie drzwi za sobą i oddalił się w głąb korytarzy swoim utykającym, jakby 

podwójnym krokiem. 

– Bardzo praktyczne. Mamy przynajmniej pewność, że nas nie podsłuchuje. 

Zadowolony z własnego żartu Lardenne zabrał się z zapałem do pierwszej sterty teczek. 

DEbit  pism  i  druków...  DEcyzje  Rady  Miejskiej...  DEgresja  podatkowa.. 

DEkapitalizacja... DEmobilizacja... 

Papiery,  które  przechodziły  tego  dnia  przez  nasze  ręce,  niewiele  się  różniły  od 

wczorajszych.  Tym  razem  dotyczyły  całego  departamentu  Haute-Garonne,  nie  samej  tylko 

Tuluzy.  Wkrótce  staliśmy  się  wybitnymi  ekspertami  w  takich  dziedzinach  jak  melioracja 

background image

gruntów  w  Muret  czy  w  Saint-Gaudens  lub  roszczenia  odszkodowawcze  gmin  Monastruc  i 

Leguevin  w  związku  z  planowaną  przebudową  dróg  państwowych  N  88  i  N  124.  Porządek 

alfabetyczny  sprawiał,  że  burleska  sąsiadowała  nieraz  z  tragedią.  Tak  więc  prefekt  policji 

domagał się unieważnienia DEbaty Rady Miejskiej z DElegacją z Lanta, ponieważ czcigodne 

grono zebrało się w tym celu w oberży. Członkowie Rady wyjaśniali w odpowiedzi, że stało 

się tak wyłącznie z powodu zawalenia się dachu w merostwie, jednakże prefekt nie uznał tego 

argumentu  i  utrzymał  swoją  decyzję  w  mocy.  Następna  po  DElegacji  teczka  nosiła 

nadzwyczaj starannie wykaligrafowany rondówką tytuł DEportacja. 

DEportacja  traktowana  była  dokładnie  tak  samo  jak  inne  czynności  administracyjne. 

Urzędnicy wypełniali odpowiednie formularze równie starannie jak przydziały na węgiel albo 

zawiadomienia 

rozpoczęciu 

roku 

szkolnego. 

Śmierć 

zarubrykowana, 

śmierć 

zaszufladkowana. Mechanicznie, obojętnie, bez zastanowienia. Przypięty do kawałka tektury 

pożółkły telegram zaadresowany do prefekta i podpisany przez Pierre Lavala sprzeciwiał się 

rozdzielaniu  rodzin  żydowskich  podlegających  deportacji  i  wyjaśniał,  że  „wobec 

powszechnego  poruszenia  wywołanego  tą  barbarzyńską  decyzją,  zwróciłem  się  do 

niemieckich władz wojskowych, które wyraziły zgodę na to, by dzieci nie były oddzielane od 

swoich rodziców i mogły dzięki temu towarzyszyć im w podróży”. 

Plik  formularzy  opatrzonych  parafą  „AV”  i  adnotacją  „Do  wykonania”  nadawał  tym 

dyrektywom bieg urzędowy. 

Precz z barbarzyństwem! Opiekujemy się dziećmi na trasie Tuluza-Oświęcim! 

Powierzyłem  sierżantowi  Lardenne  całą  DEratyzację,  sam  zaś  pogrążyłem  się  w 

przepastnych biurokratycznych otchłaniach DEzynfekcji i DEzynsekcji. 

background image

Rozdział IV 

Portier  hotelowy  upychał  walizki  w  bagażniku  garbusa,  Klaudyna  Chenet  płaciła 

rachunek w recepcji. Złapałem ją w ostatniej chwili. 

– Dzień dobry, chciałem się z panią pożegnać przed wyjazdem. 

–  Nie  spodziewałam  się  aż  takich  względów  ze  strony  policji  tuluskiej.  Cenię  pańską 

uprzejmość, ale mimo to nigdy nie nabiorę sympatii do tego miasta... 

–  Ogromnie  mi  przykro...  Przyszedłem  tu,  żeby  potwierdzić  wcześniejszą  decyzję  o 

przewiezieniu zwłok Bernarda Thiraud do Paryża w poniedziałek. Sekcja zwłok nie wniosła 

do śledztwa nic nowego. 

Wystarczyło, że napomknąłem o prosektorium, by zacisnęła mocno powieki. 

– Przepraszam, wciąż nie mogę się z tym pogodzić... Czy śledztwo posuwa się naprzód? 

– Prawdę mówiąc, nie za bardzo. Mamy dość dokładny rysopis domniemanego mordercy. 

Sierżant Bourrassol sprawdza teraz listę wszystkich osób, które znajdowały się w prefekturze 

tragicznego  wieczoru.  Niebawem  przystąpimy  do  zbadania  ich  działalności  zawodowej, 

sytuacji majątkowej, konfliktów uczuciowych... 

– W jakim celu? Co to ma wspólnego ze śmiercią Bernarda? 

–  Proszę  pani,  może  to  absurdalna  hipoteza,  ale  trzeba  ją  także  wziąć  pod  uwagę: 

przypuśćmy, że morderca miał tylko ogólny rysopis ofiary, i że pani przyjaciel z grubsza do 

tego portretu pasował... 

–  Nie,  to  niemożliwe!  Bernard  miałby  zginąć  zupełnie  przypadkowo?  Bzdura!  Kolejny 

fałszywy krok, tyle że w innym kierunku... 

–  Powtarzam,  to  tylko  hipoteza  robocza,  której  nie  mogę  z  góry  odrzucić.  W  tym, 

teoretycznie  możliwym,  przypadku  morderca  i  jego  wspólnicy  zorientowali  się  już  z 

pewnością,  że  popełnili  błąd.  Teraz  będą  się  starali  zabić  właściwego  człowieka  i  to  jak 

najszybciej.  Nie  mogę  dopuścić  do  nowej  zbrodni.  Na  tym  polega  moja  praca.  Owszem, 

zdarzało  mi  się  ścigać  wyimaginowanego  przestępcę,  nawet  częściej,  niżbym  tego  chciał... 

Zapewniam  panią  jednak,  że  nigdy  nie  zaniedbuję  pierwszego,  zasadniczego  tropu.  Bardzo 

możliwe, że morderca dokładnie wykonał rozkaz. W takim razie albo zaczął państwa śledzić 

background image

przed samym wyjazdem z Paryża, albo dowiedziawszy się kiedy i dokąd państwo wyjechali, 

pognał na złamanie karku do Tuluzy. 

– Można panu pozazdrościć pewności siebie, panie inspektorze. 

– Chyba rozumuję logicznie. Po co w przeciwnym wypadku miałby tu przyjeżdżać? Żeby 

zabić kogoś, kogo ma pod ręką w Paryżu? Następnie udało mu się odszukać hotel, w którym 

państwo zamieszkali. Już z rana wyśledził, że Bernard udał się do prefektury. Czekał tam na 

niego cały dzień w samochodzie, a kiedy pani przyjaciel wyszedł z archiwum, ruszył za nim. 

W końcu dopadł Bernarda w pustej uliczce i zabił 

– W jaki sposób tak szybko nas odszukał? 

–  Na  pozór  wydaje  się  to  skomplikowane.  Jeżeli  jednak  koniecznie  chcemy  kogoś 

znaleźć, okazuje się zazwyczaj, że nie ma z tym  większych kłopotów. Rodzice i przyjaciele 

wiedzieli  o  państwa  wakacyjnych  planach.  Zabójca  mógł  zatelefonować  podając  się  za 

znajomego. Myśli pani, że my działamy inaczej? Dokładnie tak samo! Z hotelem poszło mu 

jeszcze  łatwiej.  Miejskie  Biuro  Turystyczne  wydaje  co  roku  informator  hotelowy.  Facet 

zaczął  wydzwaniać  po  kolei  i  wreszcie  dotarł  do  litery  M.  Recepcjonista  z  „Mercure  Saint-

Georges”  poinformował  go  uprzejmie,  że  państwo  Thiraud  już  przybyli  z  Paryża.  Hotel  ma 

170  pokoi,  centrala  telefoniczna  załatwia  przeciętnie  1200  połączeń  dziennie,  jak  mi 

powiedziano  w  dyrekcji.  Niestety,  nikt  nie  przypomina  sobie  tak  błahej  rozmowy.  Nic 

dziwnego. 

Portier  skończył  układać  bagaże  i  podszedł  do  nas.  Klaudyna  w  pierwszej  chwili  nie 

zwróciła  na  niego  uwagi.  Wyjąłem  20  franków  i  wręczyłem  je  fagasowi  w  liberii,  który 

podziękował  mi  z  usłużnym  uśmiechem  i  z  ukłonem  pierwszej  kategorii.  Klaudyna 

zorientowała się w sytuacji i chciała mi zwrócić pieniądze. 

–  Ależ  to  naprawdę  drobiazg.  Mam  zresztą  dla  pani  pewną  propozycję.  W  związku  ze 

śledztwem  muszę  wyjechać  na  kilka  dni  do  Paryża.  Gdyby  pani  łaskawie  pozwoliła  mi 

towarzyszyć jej w podróży. 

Zgodziła się bez namysłu. 

Podszedłem  do  Lardenne’a,  kiedy  zaparkował  wóz  przed  hotelem,  i  przerwałem  jego 

zmagania z kostką Rubika. 

–  Proszę  mi  podać  walizkę.  Nie  pojadę  pociągiem,  panna  Chenet  zaproponowała  mi 

wspólną podróż samochodem. Powrót bez zmian. W sobotę, pośpiesznym o jedenastej. Proszę 

na mnie czekać. 

–  Tak  jest,  szefie,  znajdzie  mnie  pan  na  dworcu.  Chyba  że  w  Paryżu  też  się  panu  trafi 

kierowca... 

O ile się nie mylę, po raz pierwszy nazwał mnie szefem. 

 

* * * 

 

background image

Lotnisko Blagnac zostało w tyle, po lewej stronie autostrady. Strzałka szybkościomierza 

w volkswagenie nie spadała poniżej 130 na godzinę. Zasuwając w takim tempie dotarlibyśmy 

do  Paryża  wczesnym  przedpołudniem,  gdyby  Klaudyna  na  widok  autorestauracji  w  Saint 

Abdre de Cubzac nie zdecydowała się na krótki postój. Nie miałem nic przeciwko temu, bo 

trochę  zgłodniałem  i  nawet  podświetlone  zielonkawe  tablice  reklamowe,  zachwalające 

nieporównane  zalety  dań  barowych,  nie  popsuły  mi  apetytu.  Jakiś  hiszpański  autobus 

wyładował  właśnie  przed  wejściem  potężną  grupę  turystów,  ale  na  szczęście  już  zajęliśmy 

stolik. Zamówiłem jajko w majonezie i pieczeń wołową z frytkami, Klaudyna zadowoliła się 

jarzynową sałatką i filiżanką herbaty. Oprócz kilku zdawkowych zwrotów (Czy papieros panu 

nie  przeszkadza?  Może  przymknąć  szybę?)  nie  zamieniliśmy  ze  sobą  od  Tuluzy  ani  słowa. 

Spróbowałem nawiązać dialog. 

– Co pani właściwie studiuje? 

Padła zwięzła odpowiedź. 

– Historię. 

Po głębszym namyśle ośmieliłem się zadać jej nowe pytanie. 

– A jaki okres? 

Moje wysiłki zostały nagrodzone, Klaudyna otrząsnęła się z melancholii. 

–  Nowożytny.  Peryferie  Paryża  na  początku  XX  wieku.  Ściśle  biorąc  –  ludność,  która 

zamieszkała na terenie dawnych fortyfikacji paryskich po ich wyburzeniu w 1920 roku. Żeby 

lepiej  pana  wprowadzić,  na  tych  mniej  więcej  obszarach  po  których  przebiega  dziś 

obwodnica. 

Ożywiła  się  znacznie  na  wspomnienie  swoich  naukowych  zajęć.  Postanowiłem  nie 

zbaczać z obranej drogi. 

–  Niezwykły  temat  jak  na  tak  młodą  kobietę.  Pasowałby  raczej  do  emerytowanego 

wojskowego,  ostatecznie  –  do  policjanta.  Przecież  to  dzielnice  marginesu  społecznego.  Tu 

mieszkali bohaterowie Augusta Le Breton, przeczytałem parę jego książek... Pan Bernard też 

był historykiem, nieprawdaż? O ile wiem, ciekawiły go lata drugiej wojny światowej. 

Odłożyła widelec i popatrzyła na mnie ze zdziwieniem. 

–  Skądże  znowu.  Pisał  pracę  pod  tytułem  „Dziecko  w  Średniowieczu”.  Pańskie 

informacje są nieścisłe. 

–  Nie  informacje,  lecz  przypuszczenia.  Pani  przyjaciel  przewertował  w  archiwach,  na 

ratuszu  i  w  prefekturze,  stosy  dokumentów  z  lat  1942-1943.  Wyciągnąłem  stąd  wniosek,  że 

korzystając z pobytu w Tuluzie chciał zajrzeć do materiałów niedostępnych w Paryżu. 

Zamówiła dwie kawy i oparła się łokciami o stół, przykładając dłonie do policzków. Jej 

lakierowane,  długie  paznokcie  pobłyskiwały  pod  przymrużonymi  oczami.  Po  raz  pierwszy 

przyjrzałem  się  uważnie  Klaudynie  i  naraz  uświadomiłem  sobie,  że  coś,  czego  bezwiednie 

pragnąłem  uniknąć,  stało  się  faktem.  Kilka  chwil  nieskrępowanej  rozmowy  zatarło  dzielący 

nas dystans. Klaudyna przestała być dla mnie zwykłą „klientką”. Już wtedy zresztą, kiedy się 

background image

dowiedziałem, że dziś rano wyjeżdża z Tuluzy – poinformował mnie o tym sędzia śledczy – 

nie  wiedzieć  czemu  uzyskanie  rozkazu  wyjazdu  do  Paryża  stało  się  dla  mnie  najpilniejszą 

sprawą na świecie... Podczas swojej krótkiej kariery służbowej zakochałem się dwa razy – raz 

w  świadku,  i  raz  w  ofierze.  A  niektórzy  twierdzą,  że  policjanci  nie  mają  serca!  Najpierw  w 

Alzacji,  gdzie  poznałem  Michalinę  Shelton,  przyjaciółkę  zamordowanego  działacza  ruchu 

ekologicznego.  Potem  w  Courvilliers,  na  pół  letniskowym  przedmieściu  Paryża.  Tam, 

podobnie  jak  teraz  w  Tuluzie,  z  dużymi  oporami  przyznałem  się  przed  samym  sobą  do 

nagłego zainteresowania osobą Moniki Werbel. Nic dziwnego, kiedy ją zobaczyłem, leżała na 

łóżku, pocisk kalibru 9 mm przed chwilą ugodził ją w pierś. Byle psychoanalityk z łatwością 

naciągnąłby  na  co  najmniej  dziesięcioletnią  kurację  szajbusa,  który  przyszedłby  do  niego  z 

takimi problemami. Eros i Thanatos! Paskudne bóstwa! 

Najwidoczniej przyglądałem się Klaudynie zbyt natarczywie. 

–  Dlaczego  patrzy  pan  na  mnie  takim  wzrokiem,  panie  inspektorze?  Aż  mi  się  zrobiło 

nieswojo. Jakby pan zwątpił w moją niewinność... 

– Czy mogę być z panią szczery? 

– To pańska rola i pańskie zadanie. Gdyby było inaczej, wpadłabym w czarną rozpacz. 

–  Zapadłem  na  chorobę,  bardzo  rozpowszechnioną  wśród  młodych  policjantów, 

zwłaszcza kiedy mają przed sobą świadka tak ładnego jak pani. 

Zerwała się błyskawicznie z krzesła. 

–  Jest  pan  bezczelny!  Wiozę  pana  do  Paryża  nie  po  to,  żeby  wysłuchiwać  wątpliwych 

komplementów,  ale  żeby  ułatwić  panu  śledztwo.  Nie  mam  zamiaru  zgrywać  się  na  zbolałą 

wdowę,  proszę  jednak  zakarbować  sobie  w  pamięci,  że  w  przyszłym  tygodniu  chowam 

Bernarda i z pewnością nie wyjadę po pogrzebie na żadną nową wycieczkę. 

Następne zdanie usłyszałem dopiero w tunelu koło Saint-Cloud, po przejechaniu pięciuset 

pięćdziesięciu kilometrów. 

– Gdzie pan zamierza wysiąść? 

– Na rogu alei de Versailles. Tam jest postój taksówek. 

Nie  zaproponowała,  że  podrzuci  mnie  do  śródmieścia.  Przystanęła  na  chwilę,  potem  ze 

zgrzytem wrzuciła jedynkę i tyle ją widziałem. 

 

* * * 

 

Nazajutrz z samego rana wybrałem się do naszej dyrekcji na ill de la Cite. Po pięcio – czy 

sześciokrotnym  okazaniu  rozkazu  wyjazdu  z  wyszczególnieniem  charakteru  swojej  misji 

uzyskałem  w  końcu  prawo  wstępu  do  Kartoteki  Centralnej.  Kiedy  ostatni  woźny  uznał,  że 

formalnościom stało się zadość, wkroczyłem do sali na czwartym piętrze.  Wszystko było tu 

szare:  podłoga,  ściany,  regały,  a  nawet  ubrani  na  szaro  urzędnicy,  których  policzki  i  włosy 

nabrały również obowiązującego zabarwienia. W ogromnym pomieszczeniu unosił się zapach 

background image

odgrzewanego  kurzu.  Prastary,  natrętny  zapach,  któremu  grube  zasłony  okienne  i  szereg 

podwójnych  drzwi  wahadłowych  prowadzących  na  korytarz  i  schody  nie  pozwalały  się 

ulotnić. 

Z  instrukcji  wywieszonych  przy  wejściu  dowiedziałem  się,  że  system  klasyfikacyjny 

opiera się na dwóch danych podstawowych: na nazwisku osoby poszukiwanej oraz na adresie, 

pod  którym  powinna  mieszkać.  Wręczyłem  wypełniony  formularz  starszemu  archiwiście. 

Skinieniem  głowy  wskazał  mi  wolne  krzesło.  Usiadłem  obok  funkcjonariusza  policji 

wyraźnie przygnębionego swoją niewdzięczną pracą. Poszukiwania trwały godzinę, po czym 

wywołano mnie do okienka i wręczono żółtą fiszkę. 

A) Kartoteka alfabetyczna: Bernard Thiraud, nie notowany. 

B)  Kartoteka  dzielnicowa:  ulica  Notre-Dame  de  Bonne-Nouvelle  5,  Paryż,  II  okręg. 

Osoby  odnotowane  w  kartotece:  1)  Alfred  Drouet,  2)  Jan  Valette,  3)  Roger  Thiraud,  4) 

Franciszka Tissot. 

Wypełniłem następny formularz na nazwisko Rogera Thiraud i wręczyłem go ponownie 

archiwiście. Tym razem wrócił po niedługiej chwili i przy mnie wypisał na fiszce informacje. 

A)  Kartoteka  alfabetyczna:  Roger  Thiraud,  profesor  historii  w  Drancy  (departament 

Sekwana). Zmarł 17 października 1961 roku podczas zamieszek wywołanych przez F.L.N. w 

Paryżu. Europejczyk, związany przypuszczalnie z algierską siatką terrorystyczną. 

Urząd Stanu Cywilnego w merostwie paryskim potwierdził mi, że istotnie chodzi o ojca 

Bernarda Thiraud. 

Ruszyłem  w  te  pędy  do  Informacji,  gdzie  pewien  mój  kolega  ze  Strasburga  został 

niedawno  kierownikiem  Wydziału  Identyfikacji.  Szczęśliwym  trafem  znalazłem  go  w 

gabinecie, studiującego prześliczne obrazki w piśmie wydawanym wyłącznie dla panów. 

–  Cześć,  Dalbois!  Widzę,  że  się  nie  przepracowujecie  w  Informacji!  Czy  to  szef  ci 

zaprenumerował? 

Zerwał się zostawiając na biurku otwarty magazyn z aktem na rozkładówce. 

– Cadin, co za niespodzianka! Myślałem, że jesteś w Tuluzie. Przyznaj się bez bicia, co tu 

chcesz namotać w naszej parafii? 

–  Nie  bój  się,  nic  trefnego.  Prowadzę  śledztwo  w  sprawie  zabójstwa.  Jakiś  turysta  z 

Paryża dał się kropnąć o dwa kroki od mojego komisariatu. Zarobiłem na tym tydzień pobytu 

w Paryżu na koszt firmy. A co u ciebie? Jak leci? 

Wykonał dłonią ruch naśladujący kołysanie się statku. 

–  Średnio  na  jeża...  Przeczesujemy  kartoteki.  Musimy  przekazać  wszystko,  co  ma 

jakikolwiek związek z terroryzmem, nowej służbie specjalnej. No wiesz, tej, którą niedawno 

utworzyli  w  ministerstwie.  Od  dwóch  miesięcy  nie  zajmuję  się  niczym  innym.  Koniec 

wyjazdów, koniec dochodzeń w terenie! Zrobili ze mnie urzędasa. 

Wstał i przeciągnął się. Z profilu widać było wyraźnie, że przestał uprawiać sport, fałda 

tłuszczu  rozpychała  mu  w  pasie  letnią  koszulę  z  krótkimi  rękawami.  Miał  niezdrową  cerę 

background image

mężczyzny,  który  nie  potrafi  się  obyć  bez  alkoholu,  mimo  że  picie  mu  szkodzi.  W  ciągu 

ostatnich pięciu lat stracił sporo włosów, na środku głowy świecił już łysiną. Nadal ubierał się 

starannie,  choć  skromna  gaża  strzegła  go  skutecznie  przed  korzystaniem  z  usług 

renomowanych krawców. 

– Nie masz do mnie żadnych spraw, co? I wpadłeś tylko po to, żeby pogadać o dobrych 

starych czasach? Ty, który zawsze różniłeś się ze mną w poglądach? Wzruszające! 

Podszedłem do niego i po przyjacielsku klepnąłem go po ramieniu. 

– Powiedzmy, że nie walczyliśmy w jednym szeregu... Prawdę mówiąc, chciałem cię przy 

okazji poprosić, żebyś mi pomógł dogrzebać się do pewnej starej historii sprzed dwudziestu 

lat. Mówiąc konkretnie – z października 1961 roku. 

– Co to ma wspólnego z twoim dochodzeniem? 

Postanowiłem  być  z  nim  szczery.  Ostatecznie  nie  dano  mu  stanowiska  w  służbach 

specjalnych na piękne oczy. Jeżeli choć raz go zbajeruję, zamknie się jak żółw w skorupie. 

– Ojciec studenta zabitego w Tuluzie, zginął podczas algierskich zamieszek w Paryżu, 17 

października  1961  roku.  Dowiedziałem  się  o  tym  w  kartotece.  Kto  wie,  może  to  jakiś  trop? 

Słyszałeś pewnie o „tragarzach”, Europejczykach, którzy zbierali forsę dla F.L.N.’u, a potem 

przewozili ją do Szwajcarii... 

Pochylił głowę i zaczął się kołysać w fotelu. 

–  Naturalnie.  Siatka  Jeansona  itepe,  itede...  W  naszej  firmie  mamy  jeszcze  dwóch  lub 

trzech  staruszków,  którzy  zajmowali  się  tymi  sprawami  od  początku  do  końca.  Wszystkie 

kanały  przerzutowe  przestały  funkcjonować  w  lipcu  1962  roku  po  proklamowaniu 

niepodległości Algierii. Akta uporządkowano i zamknięto na cztery spusty. Myślę, że nawet 

wszyscy Francuzi, co siedzieli za konszachty z F.L.N. zostali amnestionowani. Nie warto w 

tym grzebać. Nic nie znajdziesz, najwyżej napytasz sobie biedy. 

Upór,  z  jakim  mnie  przekonywał,  świadczył  o  czymś  wręcz  przeciwnym.  Sprawa  była 

jeszcze za świeża. Przyjaciel młodości zmienił się raptem w strażnika świątyni. 

– Przypuśćmy, że Thiraud senior maczał palce w „walizkowych” kombinacjach F.L.N... 

Mogli  go  zlikwidować  nasi,  dla  uzdrowienia  atmosfery  politycznej...  W  61  roku  nie 

patyczkowano się z Francuzami, którzy stali po drugiej stronie barykady. 

– Zagalopowałeś się, Cadin. Zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? 

–  Owszem.  Najpierw  wytoczono  im  kilka  procesów,  ale  to  nic  nie  dało.  Oskarżeni 

niewielkim  kosztem  zdobywali  rozgłos  i  uchodzili  powszechnie  za  męczenników.  Nie 

udawaj,  że  pracując  w  swoim  ministerstwie,  nie  wiesz,  jak  ich  załatwiano.  Starą, 

wypróbowaną  metodą!  A  jak  likwidowano  O.A.S.,  pamiętasz?  Kto  dowodził  komandosami 

de  Gaulle’a?  Były  prefekt  z  Seine-Saint-Denis!  Zresztą,  Thirauda  nie  musieli  koniecznie 

rąbnąć nasi. Z równym powodzeniem mógł to zrobić F.L.N., na przykład w odwet za kradzież 

walizki,  albo  żeby  wyciszyć  gadatliwego  konwojenta.  Powiedziałbym  nawet,  że  ta  druga 

hipoteza  jest  bardziej  prawdopodobna,  pozwala  bowiem  powiązać  ze  sobą  oba  zabójstwa. 

background image

Przypuśćmy,  że  wścibski  synalek  dowiedział  się  z  papierów  tatusia,  gdzie  ukryto  część 

wojennego skarbca F.L.N... 

– Przed kwadransem nabijałeś się ze mnie, że przeglądam ten świerszczyk. Widzę, że pan 

hrabia  woli  komiksy!  Gdzie  spoczywa  ten  skarbiec  wojenny?  W  podziemiach  starego 

zamczyska? 

– Może w Tuluzie. W mieście, gdzie osiedliło się mnóstwo repatriantów z Algieru, ludzi, 

którzy  nadal  żyją  przeszłością.  Naprawdę  warto  sprawdzić!  Wydostań  z  Archiwum  akta 

Rogera Thiraud i daj mi na nie rzucić okiem. To dla ciebie pestka! 

Chwycił czarny telefon stojący na rogu biurka i wykręcił trzycyfrowy numer wewnętrzny. 

– Zobaczę co się da zrobić. 

Kolega z pracy widocznie też do kogoś dzwonił, bo Dalbois połączył się z nim dopiero za 

trzecim razem. 

–  Halo,  Gerbet?  Tu  Dalbois  z  Identyfikacji.  Słuchaj,  tak  się  składa,  że  muszę  trochę 

pogłówkować  nad  tą  starą  aferą  z  „tragarzami”.  Nie  wykluczone,  że  niektórzy  z  nich 

przerzucili  się  potem  na  działalność  terrorystyczną.  Masz  na  pewno  pod  ręką  jakieś 

podsumowanie.  Czekaj,  to  jeszcze  nie  wszystko.  Podrzuć  mi  za  jednym  zamachem  dossier 

Rogera  Thiraud,  Europejczyka,  który  zginął  podczas  rozruchów  algierskich  w  październiku 

61. 

Zadowolony  odłożył  słuchawkę.  Rozpierała  go  duma,  że  może  zademonstrować  zakres 

swojej władzy zwykłemu inspektorowi z prowincji. 

– Będziesz miał te papierki za kwadrans. A propos, ożeniłeś się? 

– Nie, nie mogę nigdzie zagrzać miejsca, zaraz mnie przenoszą! Kto wie, jeżeli posiedzę 

dłużej w Tuluzie... A ty? 

Poklepał się po brzuszku i przybrał dostojną pozę. 

–  Nie  widać  tego  po  mnie?  Gdybyś  znalazł  wolną  chwilę,  wpadnij  do  nas  na  kolację. 

Chciałbym  cię  przedstawić  Gizeli,  zobaczysz  jak  świetnie  gotuje.  Jutro  wieczorem,  na 

przykład? Jakoś wykombinuję, żeby teściowa wzięła dzieciaki do siebie. 

Przyjąłem  zaproszenie  dla  dobra  śledztwa.  Przynajmniej  nie  będę  musiał  bawić  się  z 

dziećmi  w  chowanego,  dobre  i  to!  Kolega  Dalboisa,  zapewne  Gerbet  we  własnej  osobie, 

wkroczył do gabinetu i położył na stole pokaźną tekę. 

– Masz, przejrzyj sobie... Komplet danych o siatce pomocy dla arabusów. Wygląda na to, 

że trafiłeś w dziesiątkę, wiele nazwisk mamy na aktualnej liście terrorystów, niektóre nawet 

podkreślone  czerwonym  ołówkiem.  Nie  zapominamy  o  nich  i  ze  dwa  razy  do  roku 

sprawdzamy, czym się zajmują. Zwłaszcza ci, co grawitowali ku Burdielowi. Uprzedzam cię 

jednak,  że  to  bardzo  grube  ryby.  Nigdy  nie  udało  się  nic  im  udowodnić...  Na  razie 

poprzestajemy  na  obserwacji,  porównujemy  meldunki,  ale  niewiele  to  daje.  Nawet  kiedy 

grupa bojowa „Honor i Policja” sprzątnęła Burdiela, nie znaleźliśmy żadnych obciążających 

go materiałów. 

background image

Gerber raz po raz zerkał na mnie badawczo. Dalbois postanowił go uspokoić. 

–  To  mój  przyjaciel,  inspektor  Cadin.  Prowadzi  dochodzenie  w  sprawie  pewnego 

zabójstwa w Tuluzie. Głupia historia, brak motywów przestępstwa. Skorzystał z przyjazdu do 

Paryża, żeby odwiedzić starego kumpla z uniwerku. Nawijaj dalej, Gerbet, tu są sami swoi. 

Gerbet uścisnął mi dłoń i kontynuował, zwracając się bezpośrednio do Dalboisa. 

–  Skoro  już  wtykasz  nos  w  te  sprawy,  bądź  ostrożny.  Wiesz,  dlaczego  rozwalono 

Burdiela? Bo nasze służby specjalne dały się podpuścić. Facet od razu po wojnie algierskiej 

wycofał  się  z  wszelkich  akcji  wywrotowych.  Działał  wyłącznie  jako  polityk  na  rzecz 

zbliżenia Palestyńczyków z izraelską lewicą. Wtedy zaczęto nam wciskać głupotę, że ma on 

kontakty z grupami dywersyjnymi operującymi na terenie Francji i że jego mieszkanie służy 

im  jako  kryjówka.  Zorganizowano  przecieki,  dokumenty  śledztwa  niby  to  wpadły  w 

niepowołane  ręce,  gazety  narobiły  hałasu.  Krótko  mówiąc,  w  tydzień  później  grupa  bojowa 

„Honor i Policja” kropnęła Burdiela. 

– O.K. Będę się z tym cackał jak ze zgniłym jajeczkiem. A dossier Thirauda? 

Gerbet położył na biurku cienką kartonową teczkę i otworzył ją. Zawierała trzy lub cztery 

kartki maszynopisu. 

– Nie rozumiem, co chcesz wyciągnąć z tego umarlaka? Całe jego życie da się streścić w 

dwóch słowach... 

Dalbois chwycił kartki i zawołał. 

– Mam gdzieś całe jego życie. Obchodzi mnie tylko i wyłącznie jego śmierć. Zostaw mi 

te papierki. Zwrócę ci jeszcze dziś... 

Gerbet ukłonił mi się i wyszedł z gabinetu. 

– Twój kolega jest czarujący. Nie sądziłem, że w służbach specjalnych panują tak urocze 

stosunki.  Wystarczy  poprosić  grzecznie  o  teczuszkę  z  dowolną  tajemnicą  państwową  –  i 

sprawa załatwiona! Nawet z dostawą do domu! 

– Żeby to! Niektórych trzeba przedtem trochę przydusić, ale nie Gerbeta. On nie potrafi 

mi niczego odmówić. 

– A dlaczego? 

–  Obiecaj  mi,  że  zachowasz  to  dla  siebie.  Moja  robota  polega  na  tym,  żeby  zdobyć  jak 

największą  ilość  informacji  o  jak  największej  liczbie  ludzi.  W  grę  wchodzą  przeważnie 

sprawy,  które  zainteresowani  pragnęliby  ukryć.  Wyobraź  sobie  na  chwilę,  że  zajmujesz 

odpowiedzialne  stanowisko  w  prefekturze  i  że  jacyś  plotkarze  zaczynają  rzucać  cień  na 

nieskazitelną  reputację  twojej  żony...  Twierdząc,  dajmy  na  to,  że  nie  gardzi  towarzystwem 

młodziutkich, jeszcze nieletnich dziewczątek... 

– Aleś się rozmarzył! Mówiłem ci już, że nie jestem żonaty. 

Dalbois uśmiechnął się. 

background image

–  Ale  Gerbet  jest.  Dajmy  zresztą  spokój  tym  duperelom,  jakbym  zaczął  ci  wszystko 

opowiadać,  jeszcze  wziąłbyś  mnie  za  łajdaka.  Przyjrzyjmy  się  lepiej  drzewku 

genealogicznemu twojego faceta... 

Wyciągnął kartkę z teczki. 

„...Roger Thiraud, urodzony 17 lipca 1929 roku w Drancy, departament Seine, zmarł 17 

października 1961 roku w Paryżu. Profesor historii w Liceum Lamartine’a w Paryżu. Żonaty. 

Imię i nazwisko panieńskie żony – Muriel Labord. Jedno dziecko, urodzone po śmierci ojca 

(Bernard Thiraud, 20 grudnia 1961 roku w Paryżu). Zamieszkały przy ulicy Notre-Dame de 

Bonne-Nouyelle 5. Paryż, II okręg. Działalności politycznej ani związkowej nie odnotowano. 

Członek Historycznego Towarzystwa Naukowego. Jego nazwisko figuruje na liście podpisów 

pod Apelem Sztokholmskim.” 

– Co to był za apel? 

Dalbois odłożył kartkę i spojrzał na mnie. 

– Petycja międzynarodowa, domagająca się zakazu broni atomowej. 

– Robota komunistów? 

– Maczali w tym palce, ale apel podpisało ponad milion Francuzów... Jakby się przyjrzeć 

dokładnie,  znaleźlibyśmy  tam  połowę  deputowanych  do  obecnego  Zgromadzenia 

Narodowego. I tych z większości parlamentarnej, i tych z opozycji. Nie można przykładać za 

dużej wagi do takiej poszlaki. Jest także orzeczenie instytutu medycyny sądowej: „Znaleziony 

martwy, w Paryżu, po rozruchach algierskich 17 października 1961 roku. Przyczyna śmierci – 

postrzał w głowę, w okolicy strony prawej. Przypuszczalna godzina śmierci – między 19 a 24. 

Sekcji  nie  dokonano.  Ubranie  i  przedmioty  znalezione  przy  denacie:  garnitur  marki  Hudson 

wełniany,  rozmiar  42  –  marynarka,  kamizelka  i  spodnie,  koloru  szarego  w  białe  paski. 

Koszula  tzw.  amerykanka,  koloru  jasnoniebieskiego,  rozmiar  38.  Podkoszulek  i  krótkie 

kalesony białe, marki nieznanej. Buty czarne marki Woodline, podzelowane. Skarpetki czarne 

marki  Stemm.  Zegarek  marki  Difor,  w  stanie  używalności.  Portfel  zawierający  dowód 

osobisty oraz legitymację służbową wydaną przez Ministerstwo Oświaty na nazwisko Rogera 

Thiraud.  Rachunek  na  sumę  1  498  nowych  franków  za  telewizor  marki  Ribet-Desjardins 

przystosowany do odbioru II programu. Sto dwadzieścia trzy nowe franki w gotówce. Bilet do 

kina „Midi-Minuit”. To wszystko. Twój klient nie powiedział nam za wiele o sobie. 

–  To  prawda.  Mało  mnie  obchodzi,  czy  denat  nosił  kalesony  marki  Petit  Bateau  czy 

Eminence... Ostatecznie, może warto by się zainteresować biletem do  „Midi-Minuit”. Znasz 

takie kino? 

– Ze słyszenia. Teraz dyrekcja przerzuciła się na porno, niegdyś był to raj dla miłośników 

fantastyki. Wyświetlano tam filmy o wiedźmach i wampirach. Pójście do „Midi-Minuit” było 

wtedy równie źle widziane jak eskapada na Pigalle. 

–  Gdybym  się  nazywał  Herkules  Poirot,  zanotowałbym  numer  biletu  i  skoczył  do 

Krajowej Konfederacji Kinematografii Francuskiej. Tam dowiedziałbym się jaki film oglądał 

background image

przed śmiercią – Roger Thiraud, a przy okazji ustaliłbym wiek bileterki... I co dalej? Guzik z 

pętelką:  Te  akta  są  niekompletne.  Co  gorsza,  są  lipne.  Na  pewno  można  gdzieś  znaleźć 

ciekawsze  materiały...  Weźmy  na  przykład  tamtą  demonstrację.  Zebrałem  na  własną  rękę 

trochę  danych.  Według  prefektury  liczba  zabitych  wynosi  od  czterech  do  dziesięciu  osób, 

zależnie  od  komunikatu.  Syndykat  Departamentalny  Policji  opublikował  bilans  zajść  z 

podaniem 60 zabitych jako liczby sprawdzonej. Natomiast Liga Praw Człowieka... 

Słysząc  te  słowa  Dalbois  uniósł  prawą  nogę  zgiętą  w  kolanie,  jakby  chciał  wymierzyć 

potężnego kopa w wyimaginowany tyłek. 

– ...tak, wiem co sądzisz o Lidze, ale akurat w tym przypadku z ich świadectwem też się 

trzeba  liczyć.  Twierdzą,  że  podczas  zamieszek  padło  200  ofiar,  i  tyleż  w  ciągu  następnego 

tygodnia.  Przytaczam  te  liczby,  żeby  ci  uzmysłowić  ciężar  gatunkowy  sprawy.  Oradour  w 

centrum Paryża! I nikt nic nie wie! Musiały zostać ślady po takiej masakrze... 

Dalbois poskrobał się w policzek i zamyślił na chwilę. 

– Zobaczę, co się da zrobić. 

Podniósł słuchawkę i zadzwonił raz jeszcze do Gerbeta. 

–  Rzuciłem  okiem  na  twoje  papierki.  Niewiele  tego,  tyle  co  nic...  Wpadnij  po  nie,  jak 

znajdziesz trochę czasu. Chciałbym wyjaśnić jeszcze kilka drobiazgów. 

Potem dodał zwracając się do mnie. 

– Zaraz tu będzie. Sam go pociągnę za język, a ty siedź cicho i trzymaj się roli kuzynka z 

prowincji. Nawet nieźle ci idzie. 

Po dwóch minutach Gerbet już siedział po mojej prawicy. Słuchał pilnie Dalboisa, który 

wymachiwał mu przed nosem tekturową teczką. 

–  To  już  przechodzi  wszelkie  pojęcie!  Na  paryskim  bruku  policja  znajduje  profesora 

historii z głową nadzianą ołowiem i nikt nie wpada na pomysł, żeby zrobić autopsję. Nikt nie 

wszczyna  dochodzenia.  Ja  chyba  śnię!  Z  twoich  papierów  wynika,  że  nikomu  nie  udało  się 

stwierdzić powiązań Rogera Thiraud z F.L.N. Facet wygląda na spokojnego, nieszkodliwego 

belfra.  Co  się  za  tym  kryje,  do  jasnej  cholery!  Muszą  być  jakieś  inne,  poważne  przyczyny. 

Powiedz, o co naprawdę chodzi? 

Gerber  szalenie  zakłopotany  wiercił  się  w  fotelu,  wreszcie  chrząknął  i  powiedział 

błagalnym tonem. 

–  Słuchaj,  Dalbois,  nie  mieszaj  się  do  tego.  Od  dwudziestu  lat  nikt  nie  poruszał  tych 

spraw.  Dopiero  ty...  Pomyśl,  co  by  komu  przyszło  z  ustalenia,  że  pewien  profesor  historii 

działał  na  rzecz  organizacji  wywrotowej  i  że  państwo  francuskie  uznało  za  słuszne  go 

zlikwidować.  Dzisiaj  wydarzenia  z  tamtych  lat  dotyczą  dwóch  różnych  państw:  Francji  i 

Algierii. Obu rządom wcale nie zależy na wskrzeszaniu widm przeszłości. Najlepszy dowód – 

groby  zbiorowe  w  Kenchela.  Podczas  budowy  stadionu  piłkarskiego  robotnicy  wykopali 

przeszło dziewięćset szkieletów. Według wszelkiego prawdopodobieństwa byli to żołnierze z 

oddziałów Boumedienne’a rozstrzelani przez Legię Cudzoziemską, której obóz znajdował się 

background image

w okolicy. Władze algierskie dały dowód dużej dyskrecji zachowując odkrycie wyłącznie na 

użytek  wewnętrzny.  Nie  było  żadnej  kampanii  antyfrancuskiej  z  tego  powodu.  Gdyby  nie 

jakiś zasmarkany reporterzyna z „Liberation”, który narobił hałasu... 

–  Chcesz  przez  to  powiedzieć,  że  musimy  zaczekać  na  nowy  numer  „Liberation”,  żeby 

dowiedzieć się o przyczynach śmierci Rogera Thiraud? 

–  Ależ  nic  podobnego.  Postawmy  sprawę  jasno.  Większość  polityków,  którzy  są  dziś  u 

władzy  we  Francji,  potępiła  tamtą  akcję  policji.  Ekshumując  przeszłość  rząd  algierski  tylko 

by im narobił kłopotów, podsycił dawne konflikty i urazy. Wybiła godzina zapomnienia, jeśli 

nie przebaczenia. 

–  Nie  bardzo  cię  rozumiem.  Jeżeli  obecni  przywódcy  skrytykowali  policję  i  rolę,  jaką 

niegdyś kazano jej pełnić, nie byłoby takie głupie z ich strony, gdyby wyciągnęli archiwa na 

światło  dzienne.  Zdobyliby  sobie  powszechne  uznanie  jako  obrońcy  niewzruszonych  zasad 

moralnych. 

Gerbet  był wyraźnie  niezadowolony  z  obrotu, jaki  przybrała  rozmowa,  wiercił  się coraz 

bardziej w fotelu i rzucał mi rozpaczliwe spojrzenia. 

–  Skoro  już  chcesz  wszystko  wiedzieć,  Inspekcja  Generalna  Ministerstwa  Spraw 

Wewnętrznych  pod  naciskiem  opozycyjnych  senatorów  i  deputowanych  wszczęła 

dochodzenie  w  październiku  1961  roku.  Trochę  tak  jak  Begin  po  masakrze  w  Sabrze  i  w 

Chatili.  Powołano  komisję:  siedmiu  sędziów  pod  przewodnictwem  ówczesnego  ministra 

naszego resortu.  Chyba  wiesz, że ten  polityk jest  obecnie przewodniczącym  Rady  Stanu,  co 

nakazuje zachowanie niezwykłej ostrożności przy każdej próbie dotarcia do akt... Sędziowie 

winni  byli,  między  innymi,  wypowiedzieć  się  w  sprawie  przyczyn  śmierci  sześćdziesięciu 

osób,  których  zwłoki  przewieziono  do  Instytutu  Medycyny  Sadowej.  Znajdowało  się  tam 

również ciało Rogera Thiraud. I jeszcze jedna istotna okoliczność: komisja została powołana 

dzięki usilnym staraniom obecnego ministra Spraw Wewnętrznych. 

– A wyniki tych prac? Ostateczna decyzja? 

– „Odłożyć ad acta bez nadawania sprawie dalszego biegu”. Raport stwierdził, że policja 

paryska  spełniła  swój  obowiązek,  chroniąc  stolicę  przed  skutkami  rozruchów,  wywołanych 

przez  organizację  terrorystyczną.  Prawie  nic  się  nie  przedostało  do  wiadomości  publicznej. 

Wszystkie  dokumenty,  będące  przedmiotem  lub  wynikiem  obrad  komisji  wraz  z 

podsumowaniem akcji poszczególnych grup sił porządkowych, są przechowywane w dwóch 

egzemplarzach. Jeden w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, drugi tutaj, w archiwum policji. 

Dalbois z uśmiechem wstał z fotela. 

– Właśnie ten egzemplarz chciałbym przejrzeć... 

Gerbet  pobladł  i  aż  się  spocił  z  wrażenia.  Skurczył  się  w  fotelu  chowając  głowę  w 

ramionach. 

– To absolutnie niemożliwe. Tylko minister jest uprawniony do wglądu i ogłaszania jego 

treści.  Znasz  przecież  dekrety  dotyczące  publikacji  dokumentów  wagi  państwowej. 

background image

Pięćdziesiąt lat całkowitego zakazu ujawniania. A uchylenie dekretu nie leży w mojej mocy. 

Są dokumenty tak drastyczne, że rozpadną się w próchno, nim ujrzą światło dzienne. Wiesz 

równie  dobrze  jak  ja,  że  każdy  rząd  chce  mieć  silną,  zdyscyplinowaną  i  lojalną  policję. 

Ponowne wywlekanie spraw z października 1961 roku odniosłoby wręcz katastrofalny skutek. 

Zaczęto  by  potępiać  decyzje  ówczesnego  ministra  Spraw  Wewnętrznych  i  ówczesnego 

prefekta  policji.  Takie  pranie  brudów  doprowadziłoby  z  kolei  do  destabilizacji  znacznej 

części jednostek CRS, które nadal znajdują się pod dowództwem tych samych oficerów. Kto 

by  skorzystał  na  takim  wstrząsie?  Na  pewno  nie  rząd.  Znikome  korzyści  polityczne  nie 

przeważyłyby utraty zaufania sił porządku publicznego i wojska do władzy. 

Dalbois zdecydował się położyć kres katuszom Gerbeta. 

–  A  niektórzy  sądzą,  że  te  stare  repy  z  Informacji  znają  dokładnie  wszystkie  archiwa... 

Uspokój  się,  Gerbet,  nie  żądam  od  ciebie,  żebyś  się  wdzierał  w  tajemnice  państwowe.  Tym 

bardziej  że  nasza  praca  polega  na  ich  stwarzaniu.  O  ile  cię  dobrze  zrozumiałem,  teren  jest 

całkowicie  zaminowany.  Jeden  fałszywy  krok  i  człowiek  wylatuje  w  powietrze.  No  cóż, 

przynajmniej  wiadomo,  czego  się  trzymać.  Powiedz  mi  szczerze,  naprawdę  nie  ma  żadnego 

innego dojścia? 

– Niestety, w każdym razie – nie wprost. Pozostają tylko starocie i odpadki archiwalne. 

Wycinki gazetowe z 1961 roku, ulotki, donosy, meldunki kapusiów. Mamy tego cała kolekcję 

na mikrofilmach plus kilka tysięcy fotografii z kartoteki kryminalnej. Nic, co by bezpośrednio 

dotyczyło zamieszek. Mieliśmy kłopoty z naszym fotografem, niejakim Markiem Rosnerem. 

Towarzyszył Brygadom Specjalnym w akcji, ale nie oddał nam kaset, taka przynajmniej jest 

wersja  oficjalna.  We  wczesnych  latach  sześćdziesiątych  nie  było  tylu  fotografów  i 

filmowców-amatorów,  co  teraz.  Posiadamy  najwyżej  kilkanaście  zdjęć  zrobionych  przez 

przechodniów.  Ustalono  co  prawda  oficjalnie,  że  ekipa  Telewizji  Belgijskiej,  R.T.B.F., 

nakręciła  prawie  godzinny  film  z  rozruchów.  Przyjechali  do  Paryża  na  reportaż  z  pobytu 

szacha  Iranu  i  Farah  Diby,  ale  sfilmowali  ukradkiem  demonstrację.  Najpierw  z  samochodu, 

potem  z  kawiarni.  Telewizja  belgijska  nie  wykorzystała  tego  filmu  w  żadnym  programie. 

Jedyne ustępstwo, na jakie poszli... Próbowaliśmy odkupić taśmę, ale bez powodzenia. Jeżeli 

chcesz, mogę ci dać adresy i telefony filmowców belgijskich. Marka Rosnera również. 

Przerwałem mu. 

–  Jeżeli  chodzi  o  Rosnera,  proszę  się  nie  trudzić.  Miałem  okazję  poznać  go  podczas 

jednego z poprzednich dochodzeń. 

Dalbois  spiorunował  mnie  wzrokiem.  Nim  zdążył  otworzyć  usta,  Gerbet  podskoczył  do 

niego. 

– Co to ma znaczyć? Więc to nie ty zajmujesz się sprawą Thirauda? I żądasz ode mnie, 

żebym pomagał temu panu? Z jakiej racji?! 

Dalbois  wyjaśnił  mu,  w  jakim  charakterze  tu  przybyłem  i  dlaczego  interesują  mnie 

okoliczności  śmierci  Bernarda  Thiraud  i  jego  ojca.  Uspokoił,  przynajmniej  częściowo, 

background image

swojego kolegę obietnicą, że będzie go dokładnie informował o dalszym przebiegu śledztwa. 

Kiedy drzwi zamknęły się za Gerbetem, Dalbois dał mi solidne wciry. 

–  Ja  tu  wyłażę  ze  skóry,  żeby  wyciągnąć  dla  ciebie  maksimum  informacji  od  asa 

wywiadu,  a  ty  robisz  ze  mnie  balona.  To  szczyt  wszystkiego!  Jakbyś  umyślnie  chciał  mnie 

wkopać,  daję  słowo...  Teraz  rozumiem,  dlaczego  nigdzie  nie  możesz  zagrzać  miejsca. 

Wywalają  cię,  żeby  uchronić  się  od  twoich  gaff.  Elementarne  środki  ostrożności...  Powiedz 

mi chociaż, przy jakiej okazji nawiązałeś znajomość z tym Rosnerem, to mnie interesuje. 

–  W  zeszłym  roku,  w  Courvilliers.  Podejrzana  afera  z  montażami  fotograficznymi,  ktoś 

chciał  podłożyć  świnię  miejscowym  szychom.  Wyobraź  sobie,  że  tam  właśnie  wpadłem  na 

Marka  Rosnera.  To  on  zajmował  się  stroną  techniczną  operacji.  Widocznie  jego  działalność 

legalna nie przynosiła mu wystarczających dochodów. 

– Dlaczego? Już nie pracuje dla nas? 

– Nie, od 61 roku. Jeden facet z Kartoteki Kryminalnej opowiedział mi o jego konflikcie 

z  przełożonymi.  Rosner  był  trochę  szajbnięty,  lubił  zabawiać  się  z  trupami,  kiedy  zostawał 

sam w prosektorium. 

– Chcesz powiedzieć, że... 

Dalbois był naprawdę wstrząśnięty. 

–  Skądże  znowu,  układał  je  tylko  w  rozmaitych  pozach,  komponował  swojego  rodzaju 

„martwe  natury”.  W  gruncie rzeczy nic  strasznego,  a  poza  tym  pracował  świetnie. Wszyscy 

przymykali  oczy  na  jego  hobby  z  wyjątkiem  dyrektora  gabinetu  w  prefekturze,  który 

postanowił, że wyleje go na zbity pysk.  W sierpniu Rosnera dwukrotnie uprzedzono, a jego 

bezpośredni  przełożony  został  wezwany  w  celu  złożenia  wyjaśnień...  Tego  wieczoru,  kiedy 

odbyła  się  demonstracja,  Rosner  był  na  służbie.  Prawdopodobnie  odłożył  na  bok 

najciekawsze  zdjęcia.  Słyszałem  o  Algierczykach  wbijanych  na  słupki  przed  metrem,  o 

gwałtach  w  komisariatach.  Mając  takie  atuty  w  ręku  Rosner  spodziewał  się,  że  jakoś  się 

dogada z dyrektorem. Podobno przechwalał się nawet, że teraz guzik mu zrobią. W kilka dni 

później  ekipa  „hydraulików”  przeprowadziła  operację  w  laboratorium  fotograficznym 

prefektury  i  w  mieszkaniu  Rosnera.  Wszystkie  jego  archiwa  i  kolekcje  zdjęć  zostały 

skonfiskowane.  Rosner  znalazł  się  na  bruku,  zwolniony  z  pracy  za  poważne  wykroczenia 

służbowe.  Po  jakimś  czasie  otworzył  zakład  fotograficzny  w  Courvilliers:  chrzty,  komunie, 

uroczystości rodzinne. 

– Taki los cię czeka, jeżeli nie przestaniesz wtykać nosa w nie swoje sprawy. 

– Nie znam się na fotografii. 

– No to zostaniesz detektywem prywatnym. Pamiętaj, że jesteś zaproszony na kolację. Do 

nas, jutro wieczorem. 

 

* * * 

 

background image

Już  w  windzie  zacząłem  się  zastanawiać  nad  tym,  jak  się  wymigać  od  zaproszenia. 

Oczyma  wyobraźni  widziałem  panią  Gizelę  Dalbois  i  siedzibę  mojego  kolegi.  Małe  osiedle 

mieszkaniowe  na  bliskim  przedmieściu  Paryża,  domek  obrzucony  tynkiem  „na  baranka”, 

garaż  w  przybudówce,  strych  do  zagospodarowania.  Dalbois  wykonał  genialny  gest,  kiedy 

wspominając  o  moim  ewentualnym  ożenku  podsumował  swój  własny:  poklepał  się  po 

brzuszku. Pękata siatka na zakupy – oto symbol żony! Byłem pewien, że nudny wieczór w ich 

domu  tylko  potwierdzi  moje  przypuszczenia.  Doszedłem  piechotą  do  metra  Saint-Michel  i 

wsiadłem do taksówki z mocno sfatygowanymi siedzeniami. Potężny owczarek alzacki spał z 

przodu, obok szofera. Od czasu do czasu otwierał oczy, a po jego ciele przebiegał nerwowy 

dreszcz.  Włożyłem  rękę  do  kieszeni,  ale  nim  zdążyłem  wyjąć  paczkę  papierosów,  zwierzę 

warknęło ostrzegawczo. Jego pan też dał głos. 

– Nie lubi, jak ktoś pali w taryfie. Ja tak samo. Dokąd jedziemy? 

– Do Courvilliers, na ulicę de la Gare. To za Aulnaysous-Bois. 

– Kawałek drogi, ale jakoś się doturlamy. 

Dotknięciem  palca  włączył  kwarcowy  licznik.  Pogrążyłem  się  w  obserwacji  płynnych 

kryształów  układających  się  w  cyfry.  Szczególnie  rozczulała  mnie  nienaganna  elegancja 

przemiany  5  w  6  i  8  w  9  przy  pomocy  jednej  tylko  kreski.  W  regularnych  odstępach  czasu 

kierowca usiłował wciągnąć mnie w dyskusję na temat wrodzonego chamstwa i nieokrzesania 

Arabów,  które  porównywał  z  takimiż  cechami  dziedzicznymi  Murzynów.  Zrażony  moim 

milczeniem spróbował nawiązać ze mną kontakt na płaszczyźnie antysemickiej, również bez 

powodzenia.  Po  wyczerpaniu  wszystkich  swoich  argumentów  uraczył  mnie  gwizdaną 

interpretacją ostatnich przebojów Serge’a Lamy. 

Koło  Parku  Wystaw  pies  stanął  na  siedzeniu  i  zaczął  się  otrząsać.  Kłaki  płowej  sierści 

fruwały  po  całej  taksówce.  Szofer  czule  pogłaskał  po  grzbiecie  zwierzę,  które  powróciło  do 

pozycji  horyzontalnej.  Taksówka  zjechała  z  autostrady,  okrążyła  ogromne  hale  fabryczne 

zakładów Hotcha i skierowała się w stronę dworca. 

– Jesteśmy na miejscu. Płaci pan 62 franki plus 20 franków za powrót. 

Wyjąłem z kieszeni garść drobnych i odliczyłem dokładnie należną sumę. 

– Za hojny to pan nie jest. A napiwek się nie należy? 

Pochyliłem się ku niemu otrzepując z sierści kurtkę i spodnie. 

– Owszem, należy. Właścicielowi pralni chemicznej! 

Taksówka  zawróciła  z  piskiem  opon.  Jeszcze  z  dojazdu  do  autostrady  dobiegały  mnie 

przekleństwa szofera i szczekanie psa. 

background image

Rozdział V 

Zakład  fotograficzny  nie  zmienił  wyglądu  w  ciągu  roku.  Pchnąłem  drzwi  wejściowe, 

dzwoneczek obwieścił moje przybycie młodej kobiecie zajętej uzupełnianiem zapasu klisz na 

półce. Miała piękną, jakby rzeźbioną twarz o regularnych, delikatnych rysach. Kilka piegów, 

ledwie  widocznych  pod  oczami  i  na  policzkach  napomykały  jedynie  o  kolorze  włosów. 

Jednakże  nawet  melodyjne  brzmienie  głosu  nie  mogło  zamaskować  jej  szalonego  napięcia 

nerwowego, którego przyczyną była wada wymowy. 

– Cz... czym mo... ogę słu...żyć? 

–  Jestem  inspektor  Cadin.  Chciałbym  zobaczyć  się  z  panem  Rosnerem.  Czy  nadal  tu 

pracuje? 

Pragnęła  za  wszelką  cenę  udzielić  mi  wyczerpującej  odpowiedzi.  Zacisnąłem  zęby  i 

pięści.  Omal  nie  krzyknąłem,  żeby  napisała  mi  wszystko  na  karteczce,  kładąc  kres  naszej 

wspólnej udręce. 

– M... mmój oj...ciec...robi rep...rep...portaż o Pp... arku Ww...ystaw dla mme...ros...twa. 

– Dziękuję. Proszę mu powiedzieć, że czekam na niego w „Barze Przyjaciół”. 

Fotograf zjawił się za pół godziny, krzepki i masywny, w swoim czarnym welwetowym 

garniturku wytartym na kolanach i z leicą na piersi. Wyglądało na to, że miewa się dobrze i że 

humor mu dopisuje. 

– Panie inspektorze, co za niespodzianka! Wprost nie mogłem uwierzyć córce. Wraca pan 

do nas? 

–  Nie,  pracuję  w  Tuluzie.  Prowadzę  właśnie  dość  osobliwe  dochodzenie...  Przypadek 

zrządził, że pańskie nazwisko padło w rozmowie o zdarzeniach związanych z tą sprawą. 

Przysunął  się  do  mnie  i  zachęcił  gestem,  żebym  mówił  dalej.  Streściłem  pokrótce 

zagadkową historię obu panów Thiraud. 

– Czego pan oczekuje ode mnie, panie inspektorze? 

–  Żeby  mi  pan  zrelacjonował  swoje  wspomnienia  z  października  61  roku.  Zwłaszcza, 

jeżeli pan krążył w stronach Faubourg Poissonniere. Nie wymienię pana w raporcie, ma pan 

moje słowo. Chcę się tylko dowiedzieć, co się naprawdę działo tamtej nocy. Wszyscy milczą 

background image

jak zaklęci. Ślady zatarte... Gdyby w Tuluzie nie zabito Bernarda Thiraud, też nie miałbym o 

niczym pojęcia. 

Rosner rozparł się w krzesełku i zaczął się na nim kołysać. 

–  Co  panu  da  odgrzebywanie  przeszłości?  Nie  spodziewa  się  pan  chyba,  że  sięgając 

pamięcią wstecz wymienię nazwisko mordercy. Tamtej nocy natrzaskałem przynajmniej tuzin 

kaset,  trzysta  pięćdziesiąt  zdjęć  lekko  licząc.  Nie  przypominam  sobie,  żebym  sfotografował 

bodaj jednego Europejczyka, z wyjątkiem gliniarzy. 

– Czy wśród sił porządkowych byli zabici? 

–  Ani  jednego,  nawet  rannych.  Ale  CRS-owcy  nalegali,  żebym  ich  fotografował  w 

triumfalnych pozach, jak po łowach na grubego zwierza, z nogą postawioną na ciele zabitego 

Algierczyka...  Bardzo  mnie  to  wtedy  zaskoczyło,  naprawdę...  Demonstranci  nie  mieli  broni, 

nie  stawiali  zorganizowanego  oporu.  Kto  mógł  uciekał  lub  chował  się  w  bramach  domów. 

Nic,  ale  to  nic  nie  zgadzało  się  z  informacjami  służby  łączności.  Na  początku  zamieszek 

ośrodek  koordynacyjny  sił  porządkowych,  coś  w  rodzaju  stanowiska  dowodzenia 

zainstalowanego  w  prefekturze,  podał  wiadomość  o  dwunastu  gliniarzach  zamordowanych 

przez  F.L.N.  w  pobliżu  Madeleine  i  na  Polach  Elizejskich.  Popędziłem  tam  natychmiast 

samochodem z żandarmami, którzy dotychczas stali w odwodzie. Po tym komunikacie wpadli 

w  szał...  jak  dzikie  bestie.  Przyjeżdżamy  na  miejsce,  pytamy  –  nic  podobnego!  Żaden  z 

naszych nie został nawet draśnięty. Mimo to od razu zaczęła się rzeź Algierczyków. W ciągu 

kwadransa naliczyłem sześć trupów... Nie wspominam już o rannych. Z Madeleine pobiegłem 

pod Operę. Tam też ciachano Algierczyków na całego. Przypominam sobie taką scenę: grupa 

demonstrantów,  ścigana  przez  CRS  wpadła  do  Cafe  de  la  Paix  na  bulwarze  des  Capucines. 

Gliny nie musiały nawet otaczać lokalu, goście i personel oszczędzili im pracy wyrzucając na 

ulicę  uciekinierów.  Widzi  pan,  jak  człowiekowi  wraca  pamięć,  po  kawałku...  Na  chwilę 

przedtem  przystanąłem,  akurat  naprzeciw  „Olimpii”,  żeby  sfotografować  placyk,  na  który 

doprowadzono  zatrzymanych  demonstrantów.  Widzę,  jak  dziś,  afisz  wieczornego  spektaklu: 

koncert  Jacquesa  Brela.  Włączyłem  ten  afisz  do  kadru.  Potem  jakiś  policjant  zawiózł  mnie 

motorem  na  bulwar  des  Italiens,  w  okolice  Richelieu-Drouot.  Ze  dwadzieścia  berlietów 

trzeciej  kompanii  CRS  szykowało  się  do  odjazdu  w  kierunku  Republique.  Też  tam 

pojechałem. 

– Na motocyklu? 

–  Nie,  autobusem  z  glinami.  Byli  uzbrojeni  po  zęby!  Karabiny,  granatniki,  spluwy,  nie 

mówiąc  już  o  pałach  i  kastetach.  Wszyscy  koniecznie  chcieli  się  sfotografować  przed 

przystąpieniem  do  pracy.  Wielu  z  nich  służyło  przedtem  w  Algierii,  kierowca  dowodził 

niegdyś D.O.P.-em pod Oranem. 

– Czym dowodził? 

–  Dyspozycyjnym  Oddziałem  Prewencyjnym.  Rodzaj  drużyny  bojowej,  od  piętnastu  do 

dwudziestu żołnierzyków, którzy mieli sprawować opiekę nad niewielkim odcinkiem terenu, 

background image

nawiązywać kontakty z tubylcami... Po pewnym czasie ich misja sprowadzała się wyłącznie 

do  likwidacji  siatek  pomocy  dla  partyzantów,  i  to  wszelkimi  możliwymi  sposobami.  Tyle 

było  gadania  w  swoim  czasie  o  podłączaniu  facetów  do  prądu,  ale  są  lepsze  numery. 

Wypalanie podeszwy aparatem spawalniczym, to jest dopiero coś! Ach, ten D.O.P.!... Pamięta 

pan taką markę szamponu, panie inspektorze? Sprzedawano go przed wejściem na pływalnię 

albo  do  łaźni...  Małe  plastykowe  poduszeczki,  do  jednorazowego  użycia.  D.O.P.  do  mycia 

głowy, D.O.P. do prania mózgów... Wróćmy jednak do interesującego pana wieczoru. CRS-

owcy  przegrodzili  za  „Rexem”  jezdnię  berlietami  i  natychmiast  zaczęli  strzelać  z  ukrycia. 

Schowałem  się  w  holu  „Midi-Minuit”.  Do  końca  życia  będę  pamiętał  tytuł  filmu,  który 

wyświetlano tego dnia: „Porywacz trupów” z Borysem Karloffem i Belą Lugosi. 

– No to już nie pójdę do Krajowej Konfederacji Kinematografii Francuskiej... 

Marek Rosner przerwał swoją opowieść, popatrzył na mnie i zamówił u kelnera jeszcze 

dwie kawy. 

– Ach tak, dlaczego? 

–  Rogera  Thiraud  zabito  przypuszczalnie  po  wyjściu  z  kina.  W  każdym  razie,  kiedy  go 

znaleziono martwego, miał przy sobie bilet do „Midi-Minuit”. 

–  Wątpię,  żeby  mu  ktoś  włożył  umyślnie  bilet  do  kieszeni.  Niby  po  co?  Profesorowie 

historii  też  mają  prawo  interesować  się  fantastyką.  Ale  mniejsza  o  to,  jeżeli  o  mnie  chodzi, 

większość  zdjęć  zrobiłem  właśnie  z  tamtego  halu,  nie  odrywając  oka  od  celownika.  Nie 

wiem, czy zdaje pan sobie sprawę, że dla fotografa, nawet w takich chwilach, najważniejsze 

jest zdjęcie. Człowiek nie widzi lub nie pojmuje tego, co się wokół niego dzieje. Oświetlenie, 

bliski plan, tło, kadrowanie pochłaniają go całkowicie. Fotograf nie jest świadkiem wydarzeń, 

tę rolę pełni jego film. Wyzwalając migawkę utrwala się obraz, którego sens nie przenika do 

świadomości.  Zna  pan  to  słynne  zdjęcie,  zrobione  przez  pewnego  reportera  w  Salwadorze. 

Sfotografował  żołnierza,  który  celuje  do  niego  z  karabinu.  Nacisnął  migawkę  dokładnie  w 

chwili,  kiedy  tamten  nacisnął  spust.  Wiedział  na  pewno,  że  ryzykuje  życie,  ale  w  ogóle  się 

nad  tym  nie  zastanawiał.  Obiektyw  odgrodził  go  od  realnego  świata.  Być  może, 

sfotografowałem zabójstwo tamtego faceta, ale z całą pewnością go nie widziałem. 

–  Niepotrzebnie  pan  tak  kluczy,  panie  Rosner.  Rozumiem  doskonale,  że  nie  ma  pan 

ochoty mi pomóc. Nikt pana do tego nie zmusza. 

–  Myli  się  pan,  panie  inspektorze,  wcale  się  nie  migam,  17  października  jest  dla  mnie 

ważną  datą.  Tego  dnia  skończyła  się  moja  kariera  policyjna.  Może  to  śmieszne,  ale  ja 

naprawdę  lubiłem  swój  zawód.  Od  dwudziestu  lat  nie  rozmawiałem  z  nikim  na  ten  temat. 

Koniec i kropka! Dzisiaj zjawił się pan niespodziewanie, przyparł mnie do muru,  zmusił do 

wygarnięcia  wszystkiego,  co  mi  leży  na  sercu.  Muszę  zebrać  myśli...  Tak,  o  ile  pamiętam, 

przeszedłem na drugą stronę ulicy du Faubourg Poissonniere, przed „Humanite”. Napiłem się 

kawy w barze „Gymnase”. Była tam ekipa telewizji belgijskiej. Patrzyli na to, co się dzieje i 

nie wierzyli własnym oczom. U siebie muszą się zadowolić bójkami Walonów z Flamandami. 

background image

Schowali  się  za  grającą  szafę  i  stamtąd  filmowali  ile  wlezie.  Operator  trzaskał  kasetę  za 

kasetą.  Moim  zdaniem  nic  ciekawego  nie  nakręcili.  Było  za  ciemno,  nie  mogli  przecież 

ustawić  baterii  reflektorów  i  skierować  ich  na  policjantów.  Ja  pracowałem  z  fleszem. 

Wypiłem kawę i powędrowałem dalej, pod teatr. CRS-owcy wyrzucali z budynku dużą grupę 

Algierczyków,  którym  udało  się  ukryć  w  kulisach.  Dyrektor  poczęstował  mnie  szampanem. 

Oblewali premierę jakiejś sztuki, wzięli mnie za reportera z gazety. 

–  Nic  pan  nie  zauważył  po  drugiej  stronie  bulwaru,  koło  schodków  prowadzących  na 

ulicę Notre-Dame de Bonne-Nouvelle? 

–  Bardzo  mi  przykro,  panie  inspektorze,  ale  nic  szczególnego.  Po  wyjściu  z  teatru 

poszedłem  prosto  do  Parku  Wystaw  koło  Porte  de  Versailles,  gdzie  rozdzielano  na  grupy 

zatrzymanych  demonstrantów.  Prefektura  nie  znalazła  w  pobliżu  wystarczająco  dużego 

stadionu, a poza tym w Bonne-Nouvelle cały czas trwała strzelanina. Tam właśnie znaleziono 

najwięcej zabitych i rannych, nie licząc oczywiście strzeżonego dziedzińca prefektury. 

–  Chce  pan  przez  to  powiedzieć,  że  demonstranci  ginęli  także  w  samej  prefekturze?  To 

niemożliwe, nigdy nie zdołaliby się tam przedostać. 

–  Wszystko  było  możliwe  tamtej  obłąkanej  nocy!  Władze  przyznały  się  w  komunikacie 

do  trzech  lub  czterech  zabitych  Arabów.  Wolne  żarty!  Tę  liczbę  należało  by  pomnożyć  co 

najmniej  przez  pięćdziesiąt.  Ekipa  specjalna  z  Instytutu  Medycyny  Sądowej,  wezwana  o 

drugiej  w  nocy,  zabrała  z  ogródka  sąsiadującego  z  Notre-Dame  i  wywiozła  w  jednym 

transporcie  czterdzieści  osiem  trupów.  Żadna  z  ofiar  nie  zginęła  od  kuli.  Diagnoza  we 

wszystkich  przypadkach  była  identyczna:  ciężkie  pobicie.  Krążyły  uporczywe  pogłoski,  że 

byli  to  aktywiści  F.L.N.,  przywiezieni  z  więzienia  na  przesłuchanie.  Znajdowali  się  pod 

nadzorem na parterze, kiedy nagle do sali wpadło kilkunastu policjantów z bronią gotową do 

strzału.  Więźniowie  przekonani,  że  nadeszła  ich  ostatnia  godzina,  rzucili  się  ku  drzwiom, 

które  ustąpiły  pod  ich  naciskiem.  Trzeba  trafu,  że  drzwi  prowadziły  do  sali,  w  której 

obradował  sztab  prefektury.  O  strzelaniu  do  uciekinierów,  rzecz  jasna,  nie  było  mowy. 

Prefekt  i  jego  podwładni,  koordynujący  akcje  represyjne,  usłyszeli  głośny  tupot.  Byli 

przekonani,  że  F.L.N.  zaatakował  ośrodek  dowodzenia.  Całą  straż  Cite  rzucono  przeciwko 

więźniom.  Ostateczny  wynik  spotkania  48:0!  Piękny  rezultat!  W  porównaniu  z  takimi 

liczbami dzisiejsze wpadki naszych gliniarzy to małe piwo! Wszystko, co panu opowiadam, 

panie  inspektorze,  oficjalnie  nigdy  nie  miało  miejsca.  Całkowity  brak  dowodów.  Żadnego 

śladu  po  48  trupach.  Instytut  Medycyny  Sądowej  ustalił  realne  i  wiarygodne  przyczyny 

każdego  zgonu.  Te  sprawy  spoczęły  w  lochu  zapomnienia.  Lepiej  będzie  dla  wszystkich, 

jeżeli  tam  pozostaną!  Niech  się  pan  nie  bawi  w  wywlekanie  ich  na  powierzchnię.  Odżyją, 

owszem, ale jak Dracula. Kosztem pańskiej krwi. 

W  ostatnich  zdaniach  Rosnera  nic  usłyszałem  już  poprzedniej  ostentacyjnej  ironii. 

Przestał się bujać na krześle i oparł łokciami o stół. 

background image

–  Widocznie  ma  pan  szczęście  do  wyjątkowo  paskudnych  spraw,  panie  inspektorze. 

Niech pan pamięta, że brnąc po błocie łatwo w nim ugrzęznąć... 

– Ale jak tego uniknąć? 

– Bardzo prosto. Wpychając do błota innych. 

 

* * * 

 

Wróciłem  do  Paryża  metrem.  Wysiadłem  na  Gare  du  Nord  kilka  minut  przed  piątą. 

Nieliczni  pasażerowie  zdążali  w  kierunku  przystanków  autobusowych.  Przeszedłem  wzdłuż 

galerii  handlowej  i  znalazłem  się  na  placu  dworcowym.  Był  pusty.  Przede  mną  szła  młoda 

rudowłosa kobieta, machinalnie popatrzyłem, czy ma ładne nogi. Przy każdym jej kroku pod 

obcisłą  spódniczką  rysowały  się  dyskretnie  i  wzruszająco  wymownie  zarazem  kontury 

majteczek.  Poczuła  widocznie,  że  się  na  nią  gapię,  bo  odwróciła  się  i  zlustrowała  mnie  od 

stóp  do  głów,  demonstracyjnie  zatrzymując  spojrzenie  na  moim  rozporku.  Miała  na  sobie 

koszulkę  z  krótkimi  rękawami  i  z  nadrukiem  na  piersi:  „Natalia”.  Oddaliła  się  w  kierunku 

Gare de l’Est. 

Początkowo chciałem złożyć wizytę pani Thiraud, jednakże po namyśle zrezygnowałem z 

tego zamiaru. Doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, jeżeli umówię się z nią telefonicznie 

pozostawiając jej wybór miejsca i godziny spotkania. Wstąpiłem więc do „Ville de Bruxelles” 

na  kufel  „Gueuse”,  gdy  nagle  coś  mi  przyszło  do  głowy.  Zajrzałem  do  notesu  i  poprosiłem 

kelnera  o  zamówienie  rozmowy  telefonicznej  z  Belgią.  Po  pięciu  minutach  telefonistka  z 

centrali belgijskiej TV zapytała, czym może mi służyć. 

– Chciałbym  mówić z panem Derilem albo z panem Teerlockiem z działu reportaży.  W 

sprawie filmu zrealizowanego dla programu „Dziewięć milionów”. 

– Ten program niemal od dziesięciu lat nie istnieje. Przestano go nadawać w 1973 roku. 

Belgia  liczy  już  zresztą  dziesięć  milionów  mieszkańców...  Pan  Teerlock  przeszedł  na 

emeryturę w ubiegłym roku, ale mogę pana połączyć z panem Derilem. Sprawuje pieczę nad 

serwisem aktualności w dzienniku wieczornym. 

Nie  dałem  się  wciągnąć  w  dalszą  rozmowę,  obawiając  się,  że  zechce  mi  przedstawić  w 

krótkim zarysie historię belgijskiego dziennika telewizyjnego. Połączyła mnie z Derilem. 

–  Halo,  tu  inspektor  policji  Cadin  z  Tuluzy.  Prowadzę  obecnie  dochodzenie  w  sprawie 

śmierci  pewnego  młodego  chłopaka,  którego  ojciec  z  kolei  zginął  podczas  zamieszek  w 

październiku 1961 roku w Paryżu. Dysponujemy we Francji znikomą ilością dokumentów z 

tamtego  okresu,  mam  na  myśli  dokumenty  dostępnego  wglądu.  Dlatego  chciałbym  obejrzeć 

filmy i reportaże, które panowie zrealizowali wtedy u nas... 

– Nie spodziewałem się takiego telefonu. Zwłaszcza od funkcjonariusza policji... W ciągu 

ostatnich  dwudziestu  lat  utwierdziłem  się  w  przekonaniu,  że  sądownictwu  francuskiemu 

background image

zupełnie  nie  zależy  na  naszym  filmie.  Gotów  jestem  oddać  go  do  pańskiej  dyspozycji. 

Możemy ustalić datę spotkania. 

–  Doskonale.  Jestem  na  Gare  du  Nord,  najbliższy  pociąg  do  Brukseli  odjeżdża  o  17.25. 

Mogę spotkać się z panem choćby zaraz po przyjeździe. 

–  Przepadam  za  towarzystwem  ludzi  energicznych.  Zgoda!  Tylko  niech  pan  nie 

przyjeżdża  do  miasteczka  telewizyjnego  na  bulwarze  Ryere,  mnie  już  tam  nie  będzie. 

Filmujemy wieczorem sekwencję z Pchlego Targu na Jeu de Balle, o dwie minuty taksówką z 

Dworca  Centralnego.  Co  właściwie  chce  pan  obejrzeć?  Teerlock  przygotował 

dziesięciominutowy  montaż  z  komentarzem,  który  nigdy  nie  trafił  do  żadnego  programu. 

Przypuszczam,  że  pański  ambasador  poruszył  odpowiednie  sprężyny.  Tak  czy  owak, 

przechowujemy w archiwum cały film, bez skrótów. Około godziny niemej projekcji. 

–  Montaż  mnie  nie  interesuje.  Chciałbym  obejrzeć  całość,  wszystkie  ujęcia  po  kolei.  A 

zatem, do zobaczenia na Pchlim Targu. 

Przekroczenie byle granicy ma zawsze posmak przygody. Cambrai, Valenciennes, Mone! 

Cieszyłem się zawczasu ze swojej eskapady do Belgii. Ostatni mój wypad na terytorium tego 

kraju odbył się przed dwoma laty. Pracowałem wówczas w Hazebrouck, prześladował  mnie 

pech  i  pewnie  dlatego,  częściej  niżby  należało,  lądowałem  w  miejscowej  tawernie,  którą 

zamykano  o  świcie.  Któregoś  wieczoru,  kompletnie  ogłupiały  ze  spleenu,  oświadczyłem 

właścicielowi, że skoczę do Brukseli na małą kawę i wrócę do niego na śniadanie. Mogłem, 

oczywiście,  pokręcić  się  po  okolicy  i  zjawić  nad  ranem  w  tawernie.  Wszyscy  byliby 

zadowoleni.  Mój  rzekomy  wyczyn,  domniemany  wyczyn  urozmaiciłby  im  tylko  długą  noc 

przy  kieliszku.  Nie  poprzestałem  jednak  na  czczej  przechwałce  i  przyrzekłem,  że  na  dowód 

prawdy  przywiozę  rachunek  z  brukselskiej  kawiarni.  Moja  zamierzona  podróż  nie  umywała 

się  co  prawda  do  rajdu  Paryż-Dakar,  ale  mimo  wszystko  podnieciła  wyobraźnię  stałych 

bywalców tawerny, z których większość nie wybrała się nigdy nawet nad morze, odległe od 

Hazebrouck  o  pięćdziesiąt  kilometrów.  O  ile  można  nazwać  „morzem”  to,  w  co  przechodzi 

ląd  stały  pod  Dunkierką,  Bray  les  Dunes,  Loon  Plage,  Wissant,  Ambletouse!  Doprawdy  za 

wiele  brakuje  tym  miejscowościom,  żeby  ich  nazwy  mogły  zabrzmieć  jak  Saint-Tropez, 

Ramatuelle czy Juan-les-Pins. 

Czekało mnie trzysta kilometrów jazdy. W tamtą stronę na początku wszystko szło jak z 

płatka.  Wjechałem  do  Brukseli  szosą  z  Tournai  i  naraz  znalazłem  się  w  środku  miasta 

dotkniętego  katastrofą  żywiołową,  rozbebeszonego,  najeżonego  znakami  drogowymi 

nakazującymi  objazd  lub  zakazującymi  wjazdu.  Dopiero  po  godzinie  dotarłem  do 

zabytkowego  śródmieścia,  gdzie  olbrzymia  tablica  informowała  turystów  o  przewidywanym 

terminie  zakończenia  prac  przy  budowie  metra,  upraszając  o  wyrozumiałość  dla  władz 

miejskich. Wszystkie lokale były zamknięte, co potęgowało ponury nastrój. Miałem wrażenie, 

że  kroczę  przez  oblężone  miasto.  Ominąłem  szczęśliwie  pułapki,  zastawione  na  mnie  przez 

podstępnych  Belgów  i  zaparkowałem  samochód  na  Grand  Place.  Pod  arkadami  paliła  się 

background image

samotna czerwona latarnia. Ruszyłem w kierunku skąpo oświetlonej witryny marząc o dużym 

kuflu zimnego piwa, który za chwilę zjawi się przede mną na ladzie. Pchnąłem drzwi już od 

progu  rzucając  zamówienie  barmanowi.  Zaskoczenie  policjantów  dyżurujących  w 

komisariacie było równie wielkie jak moje. 

Jednakże czerwona latarnia przed komisariatem policji na Grand Place nie była jedynym 

odkryciem tamtej nocy. Dowiedziałem się również, że miedziany gwóźdź (według niektórych 

–  szczerozłoty)  zawieszony  pośrodku  dziedzińca  przed  Notre-Dame  de  Paris  symbolizuje 

punkt, z którego rozchodzą się najważniejsze drogi we Francji. Nabyłem te wiadomości już w 

drodze  powrotnej,  w  pewnym  barze  na  przedmieściu,  niedaleko  Halle.  Siedziałem  na 

wysokim stołku obok jakiegoś dziwnego stworzenia, które początkowo wziąłem za różowego 

flaminga. Popijając piwo zorientowałem się niebawem, że trafiłem do porządnego burdeliku i 

że mój flaming jest miejscową kurewką w sukni z różowego muślinu, która cierpliwie czeka 

na jakiegoś spóźnionego kierowcę ciężarówki. 

Właściciel  zakładu  wyznał  mi  w  przypływie  szczerości,  że  mieszkał  w  Paryżu  przed 

wojną.  Pokazał  mi  kilka  butelek  z  rozmaitymi  trunkami,  chełpiąc  się,  że  posiada  wyłączne 

prawo  ich  sprzedaży  na  terenie  Belgii.  Szczególnie  zachwalał  likier  czereśniowy  i  zmusił 

mnie,  żebym  wypił  z  nim  kieliszek  za  przyjaźń  francusko-belgijską.  Następnie  udzielił  mi 

ogólnych informacji na temat klucza wiszącego przed katedrą Notre-Dame... 

Pociąg wjechał na Dworzec Centralny w Brukseli kilka minut przed wpół do dziewiątej. 

Wsiadłem do taksówki i kazałem się zawieźć do Jeu de Balle. 

–  Tak  jest,  proszę  pana.  Do  placu  mamy  bliziutko,  ale  rozkopali  ulice  i  zrobili  objazd 

przez Saint Gudule. Te roboty drogowe... 

– Wciąż budują metro? 

–  Nie,  na  szczęście  skończyli.  Teraz  rozbudowują  dworzec.  Widzi  pan  ten  kościół?  To 

Saint  Gudule!  Między  wieżowcem  Belgijskiego  Banku  Narodowego  z  gmachem  Linii 

Lotniczych  „Sabena”...  Wszystko  rozwalają  i  psują  w  tym  kraju.  To  tak  jakby  we  Francji 

dolepili wieżowce z Defense do katedry Notre-Dame!... Tylko patrzeć a wpakują Manneken-

Pisa do automatu i trzeba będzie wrzucić monetę, żeby zobaczyć jak siusia. 

Szofer musiał zatrzymać samochód na rogu ulicy Haut i ulicy des Renards. Cały plac był 

otoczony kordonem policji, jednakże nazwisko Derila utorowało mi przejście. 

Nie  tracąc  czasu  podszedłem  do  wozu  telewizyjnego,  który  stał  w  krętej  uliczce  Blaes. 

Pięćdziesięcioletni  mężczyzna  o  długich,  siwiejących  włosach,  opadających  mu  na  ramiona, 

przyjrzał mi się uważnie przez okrągłe szkła okularów w metalowej oprawie. 

– Jestem umówiony z panem Derilem, redaktorem programu. 

–  To  ja.  Przychodzi  pan  w  samą  porę,  panie  inspektorze.  Proszę  chwileczkę  zaczekać, 

zaraz  będę  do  pańskiej  dyspozycji.  Omówię  tylko  z  moim  operatorem  kilka  drobiazgów 

technicznych. 

background image

Niebawem  zobaczyłem  go  wśród  grupy  pracowników  telewizji.  Potrząsał  głową, 

wymachiwał  rękami,  dawał  rozkazy,  przysłuchiwał  się  uwagom  swoich  podwładnych. 

Wkrótce wrócił do wozu telewizyjnego, przy którym na niego czekałem. 

– Wspomniał pan przez telefon o Pchlim Targu. Myślałem że będzie tu pełno straganów i 

turystów. 

– Dopiero jutro, panie inspektorze. Dziś kamera przejedzie się po fasadach domów  i po 

zupełnie bezludnym placu. Według ściśle określonego planu. Jutro powtórzymy dokładnie tę 

samą  trasę  o  jedenastej  rano,  w  okresie  największego  ruchu...  Ale  my  tu  gadu-gadu,  a  pan 

przyjechał piorunem z Paryża nie po to, żeby mi asystować przy filmowaniu imprezy, którą 

pan zna przynajmniej równie dobrze jak ja. Pchlego Targu nie wymyślono w Brukseli. 

– Zgadza się. Poza tym mam bardzo mało czasu. 

–  Nie  jest  pan  pierwszym  Francuzem,  który  zainteresował  się  filmem  o  demonstracji 

algierskiej.  Służby  specjalne  pańskiego  kraju  chciały  odkupić  oryginał  i  kopie  od  telewizji 

belgijskiej, ale nasza dyrekcja trzymała się mocno. Myślę, że ludzie odpowiedzialni za rzeź, 

która  była  następstwem  wydanych  przez  nich  rozkazów,  pragnęli  uniknąć  za  wszelką  cenę 

nadania  rozgłosu  sprawie...  Do  nas  zwrócono  się  z  prośbą  o  sprzedanie  taśm  przed 

dwudziestu  z  górą  laty,  natychmiast  po  opublikowaniu  w  „Le  Soir”  artykułu  na  ten  temat  i 

specjalnego  wywiadu  z  Teerlockiem.  Przedtem  chyba  nikt  nie  domyślał  się  nawet  istnienia 

naszych kaset. 

– Z wyjątkiem pańskiej dyrekcji. 

–  Telewizja  belgijska  potrafiła  uniezależnić  się  od  władz  politycznych  znacznie 

wcześniej,  niż  nasi  francuscy  koledzy...  Nie  wywiera  się  presji  na  dziennikarzy,  żeby  ich 

zmusić  do  wycofania  jakiegokolwiek  tematu.  Nawiasem  mówiąc,  nie  przyjechaliśmy  wcale 

do  Paryża  w  celu  sfilmowania  demonstracji,  ale  żeby  zmontować  program  z  występów 

Jacquesa  Brela  w  „Olimpii”.  Przypominam  sobie,  że  premiera  miała  się  odbyć  następnego 

dnia  i  że  odwołano  próbę  generalną;  Brel  podpisał  wcześniej  kontrakt  na  inny  występ, 

wieczorem  16  października  w  salonach  Ministerstwa  Marynarki.  Co  za  fantastyczny  afisz 

koncertu w „Olimpii”: Jacques Brel, Charles Trenet, orkiestra Jacquesa Helian! I Farah Diba 

na widowni! Udało nam się zdobyć zaproszenia na przyjęcie do Ambasady Belgijskiej. Czy 

obserwował pan na żywo oficjalną podróż szacha Iranu i jego cesarskiej małżonki do Francji? 

– Niestety, nie dostąpiłem tego szczęścia. 

– A ja się otarłem o cały Almanach Gotajski. W Belgii, proszę bardzo, ale kiedy u was, 

we  Francji,  Gwardia  Republikańska  oddaje  honory  wojskowe  cesarzowi  Iranu,  to  już 

przechodzi  wszelkie  pojęcie!  Nigdy  nie  mogłem  zrozumieć  po  jakiego  diabła  nasz  kochany 

Jacques się z nimi miksował. 

Ulokowaliśmy się wygodnie w wozie telewizyjnym. Deril zajął miejsce przed monitorem 

połączonym z magnetoskopem, do którego włożył kasetę... 

background image

– Sprawdziłem dokładnie, godzina i siedem minut projekcji. Gdyby jakiś kadr wydał się 

panu  szczególnie  ważny,  wystarczy zanotować numer  na  liczniku,  zrobimy  panu  odbitkę.  A 

teraz zostawiam pana samego, mam jeszcze kupę roboty. 

Na ekranie zaczęły się przesuwać makabryczne obrazy, których oglądanie było nieludzką 

udręką. Pierwszą część dokumentu reporterzy belgijskiej TV nakręcili z samochodu jadącego 

ulicami Paryża. Mnóstwo ujęć ze starć ulicznych. Z jednej strony – bezbronni i ogłupiali ze 

strachu  demonstranci,  z  drugiej  –  zwarte,  sprawne  i  rozwścieczone  grupy  CRS  i  Gwardii 

Ruchomej. Brak dźwięku uwypuklał tylko grozę scen przemocy. 

Samochód  raptem  zahamował,  a  potem  stanął  przy  chodniku.  Panoramiczne  zdjęcie, 

wykonane przez operatora z ręki, pozwoliło mi rozpoznać dzielnicę Porte de la Villette. Stare 

zabudowania Rzeźni Miejskiej i kamienny gmach banku Gravereau stały jeszcze na dawnym 

miejscu. Ujęcie kończyło się na basenie portowym w la Villette, tam, gdzie kanał Oure łączył 

się z kanałem Saint-Denis. Obiektyw przesunął się nagle w górę. Operator zmienił widocznie 

ogniskową, żeby wyodrębnić z tłumu grupę mężczyzn u wylotu ulicy Corentin, którzy zdążali 

ku  balustradzie  mostu.  Skórzane  płaszcze  i  metalowe  hełmy  połyskiwały  na  deszczu.  Naraz 

czyjeś  bezwładne  ciało  spadło  z  mostu  do  kanału.  Miałem  wrażenie,  że  słyszę  odgłos 

zderzenia zwłok z powierzchnią wody. Po chwili z mostu poleciał w dół następny trup, potem 

jeszcze  jeden.  Policjanci  powtórzyli  całą  operację  jedenaście  razy.  Na  ekranie  znów  się 

ukazały  światła  miasta.  Fronton  kina  „Rex”,  afisz  „Dział  Nawarony”.  Na  pobliskim 

ogrodzeniu reklama odkurzacza-miotły „Tornado” zalepiła połowę ogłoszenia, zachęcającego 

do  prenumeraty  nowej  encyklopedii  w  odcinkach:  „...od  25  października  CAŁY 

WSZECHŚWIAT tylko za 1 franka 50 tygodniowo”. 

Kolejne  ujęcie  ukazało  w  zbliżeniu  twarz  młodej  Arabki,  którą  natychmiast  zasłonił 

czarny  mundur.  Kiedy  CRS-owiec  zamachnął  się  i  odchylił  w  bok,  na  poprzednim  miejscu 

zjawiła się głowa mężczyzny, na którą spadł cios. Jeszcze jeden odjazd kamery. Tym razem w 

kadrze  znalazła  się  górna  część  szafy  grającej.  Przypuszczalnie  była  to  sekwencja,  o  której 

wspominał w Courvilliers Marek Rosner. 

Oddział  Gwardii  Ruchomej  otaczał  garstkę  demonstrantów.  Autobusy  komunikacji 

miejskiej  stały  nieco  dalej,  koło  ulicy  Sentier.  Doprowadzono  tam  Algierczyków,  nie 

szczędząc im po drodze razów. Autobusy odjeżdżały jeden po drugim, wypchane do ostatnich 

granic. Z tylnych platform zwisały bezwładnie ciała, które w każdej chwili mogły wypaść na 

jezdnię.  Kierowcy  prowadzili  pojazdy  z  ładunkiem  ludzkim  bez  żadnej  obstawy.  Od  stu  do 

stu pięćdziesięciu więźniów w każdym transporcie. Nikt nie próbował wyskoczyć z autobusu 

lub ułatwić ucieczkę towarzyszom niedoli. Paryż był otoczony, o wymknięciu się z łap policji 

nie można było nawet marzyć. 

Kolejny  odjazd  kamery  w  lewo,  w  kierunku  bulwaru  Bonne-Nouvelle.  Operator 

zatrzymał  przez  chwilę  obiektyw  na  witrynie  kawiarni  „Madeleine-Bastille”  i  zakończył 

ujęcie na rogu ulicy de Ville Neuve. 

background image

Jakiś  CRS-owiec  spokojnie  kroczył  chodnikiem.  Równie  spokojnie  zaczął  zdejmować 

skórzany płaszcz, nie dbając zupełnie o to, czy takie zachowanie nie wyda się komuś dziwne 

w  dzielnicy  ogarniętej  zamieszkami.  Nie  zwracał  też  uwagi  na  krwawe  sceny  rozgrywające 

się  wokół,  ani  na  strugi  ulewnego  deszczu.  Operator  nie  zatrzymał  się  na  tej  zadziwiającej 

scenie.  Kamera  wykonała  kolejny  kilkumetrowy  odjazd,  filmując  rannego  Algierczyka 

leżącego  na  jezdni.  Upłynęło  ze  trzydzieści  dłużących  się  w  nieskończoność  sekund,  zanim 

kamera  powróciła  do  poprzedniego  ujęcia.  CRS-owiec  wciąż  szedł  przed  siebie  miarowym 

krokiem.  Minął  ulicę  Thorel  i  znalazł  się  naprzeciwko  schodków  prowadzących  na  ulicę 

Notre-Dame  de  Bonne-Nouvelle.  Tam  przystanął,  jakby  się  zawahał,  wnet  jednak  przeszedł 

na  drugą  stronę  bulwaru  i  zaczął  się  wspinać  po  stromych  stopniach.  Znajdował  się  tam 

również inny mężczyzna z bukietem mimozy i z pudełkiem ciastek w ręku. CRS-owiec stanął 

tuż przy nim. 

Na  pierwszym  planie  ustawiano  grupy  Algierczyków  trzymających  ręce  na  karku.  Jakiś 

kapitan  starał  się  ze  wszystkich  sił  powstrzymać  swój  oddział  od  katowania  więźniów. 

Następne  ujęcia  ekipa  belgijska  nakręciła  przed  Operą,  gdzie  policja  utworzyła  specjalny 

kordon  bezpieczeństwa  dla  publiczności,  opuszczającej  gmach  po  przedstawieniu.  Na  tym 

film  się  skończył.  Nacisnąłem  klawisz  „stop”  i  zaczekałem  na  Derila.  Widziałem  go  przez 

chwilę, jak sprawdzał ustawienie reflektorów i korygował natężenie światła. Potem wrócił do 

wozu. 

– Coś niecoś się znalazło, prawda? Ma pan zadowoloną minę, panie inspektorze. 

Kiwnąłem twierdząco głową. 

–  Tak,  bo  rozpoznałem  faceta,  którego  poszukuję.  Klatka  813,  na  samym  końcu  taśmy. 

Jeżeli uruchomi pan jeszcze raz aparat, chętnie go panu pokażę. 

Deril przejrzał wskazany przeze mnie fragment i zawołał jednego ze swoich asystentów. 

Poprosił  go,  żeby  poszedł  do  studia  i  zrobił  odbitkę  kadru  z  CRS-owcem  opartym  o  poręcz 

schodów, tuż obok Rogera Thiraud. 

–  Zapraszam  pana  na  obiad,  panie  inspektorze.  Nie  wypuszczę  pana  z  Brukseli,  zanim 

pan  nie  skosztuje  tutejszych  przysmaków.  Oni  mają  jeszcze  na  dwie  godziny  roboty,  żeby 

zapiąć wszystko na ostatni guzik. Nie wyobraża pan sobie, ile czasu traci się na czekanie! Ale 

tak to jest w naszym fachu. Dysponuje pan pięćdziesięcioma facetami, z których każdy wnosi 

do filmu swoją niepowtarzalną osobowość i znakomite rzemiosło. Jednakże mogą pracować 

tylko jeden po drugim, w ścisłej kolejności. Jaki z tego płynie morał? A taki, że najlepiej być 

reżyserem,  bo  idzie  się  na  obiad  do  restauracji,  a  po  powrocie  zgarnia  wszystkie 

komplementy! Chodźmy, zabieram pana do „My Father Mustache”. We Francji nie znajdzie 

pan  takiego  lokalu.  Dawniej  było  tam  kino,  ale  zbankrutowało  i  budynek  kupili  studenci. 

Zamiast foteli ustawili drewniane stoły i ławy pod ścianami. Podają wyłącznie dania kuchni 

belgijskiej.  Co  kwadrans  gaszą  światło  i  demonstrują  publiczności  stare,  nieme  filmy  z 

Flipem i Flapem, Haroldem Lloydem, Charlie Chaplinem i Busterem Keatonem. Ze dwa lub 

background image

trzy  razy  w  ciągu  wieczoru  pozwalają  spróbować  swoich  sił  jakiemuś  nieznanemu 

śpiewakowi, czasem – orkiestrze. Przeważnie są to grajkowie uliczni, miejscowi i przyjezdni. 

Anglicy, Niemcy, Japończycy – do koloru, do wyboru. 

Przy  stole  doradził  mi,  żebym  skosztował  węgorza  po  brukselsku,  zamówił  też  od  razu 

dwa Krieki w litrowych kuflach. 

– Zobaczy pan, palce lizać! Węgorz przed usmażeniem marynuje się w occie. A propos 

węgorza, czy wie pan, że przez nasze stolice przepływa jedna i ta sama rzeka? 

– Skądże znowu, myli się pan. Sekwana bierze swój początek w okolicach Dijon i wpada 

do morza między Hawrem a Honfleur, nie opuszczając ani na chwilę terytorium Francji. 

Deril wybuchnął radosnym śmiechem. 

– Ależ ci Francuzi są drażliwi na punkcie swojego kraju! Ma się rozumieć, wasza Seine, 

zwana  w  niektórych  krajach  Sekwana,  nie  opływa  kamieniczek  na  placu  Broukere,  chociaż 

prawie-prawie... Nasza rzeka nazywa się Senne, przez dwa n. Nie dał się pan nabrać!  Wasz 

świetny humorysta Alfons Allais miałby w Brukseli pole do popisu. Tyle podobnych słów o 

odmiennych znaczeniach, tyle widoków i ulic budzących zbliżone reminiscencje! Weźmy na 

przykład  nasz  bulwar  Waterloo.  Zawsze  mi  się  zdaje,  że  przebiega  niedaleko  waszego 

bulwaru Rzeźni... 

Zjedliśmy z wielkim apetytem węgorza i wróciliśmy na Jeu de Balle, gdzie czekała już na 

mnie obiecana odbitka. Deril wezwał taksówkę i z góry zapłacił kierowcy za kurs na dworzec. 

Obiecałem mu, że będę go informował na bieżąco o wynikach swoich poszukiwań. 

Wypity litr piwa dał mi znać o sobie w pociągu pędzącym do Paryża. Zrozumiałem wtedy 

dlaczego ten nadzwyczaj miły i uprzejmy naród obrał za swoje godło właśnie Manneken-Pisa. 

background image

Rozdział VI 

Pani  Thiraud  zgodziła  się  przyjąć  mnie  następnego  dnia  po  południu.  Skorzystałem  z 

kilku  godzin,  które  dzieliły  mnie  od  spotkania,  żeby  powałęsać  się  po  Paryżu.  Na  bulwar 

Bonne-Nouvelle  przybyłem  o  wiele  za  wcześnie,  zapewne  po  to,  by  niemal  bezwiednie 

przemierzyć  trasę,  którą  przed  dwudziestu  laty  kroczył  CRS-owiec  utrwalony  na  taśmie 

filmowej  przez  ekipę  belgijskiej  TV.  Niewiele  się  zmieniło  od  lamtego  czasu,  z  wyjątkiem 

afisza,  zapowiadającego  obecnie  film  rysunkowy  Walta  Disneya,  i  samoobsługowej 

kawiarenki „Humanite”, która przekształciła się w lokal o nazwie „Burger King”. 

Przeszedłem  na  drugą  stronę  bulwaru  kierując  się  ku  „Madeleine-Bastille”,  której  taras 

zajmował  większą  część  chodnika.  Grupa  japońskich  turystów  w  białych  koszulkach  i  w 

bluzkach  z  krótkimi  rękawami  wysiadała  z  piętrowego  autokaru  turystycznego  „Paris-

Vision”.  Wskazywali  palcami  gmach  teatru  „Gymnase”,  na  którego  frontonie  widniał  afisz 

spektaklu  Guy  Bedosa.  Ku  memu  najwyższemu  zdumieniu  cała  grupa  z  przewodnikiem  na 

czele zniknęła w przedsionku. Poszedłem dalej w stronę Porte Saint-Denis, minąłem ulicę de 

la  Ville-Neuve,  a  następnie  ulicę  Thorel.  Ulica  Notre-Dame  de  Bonne-Nouvelle  nie 

wychodziła bezpośrednio na bulwar, jej wylot opadał w dół schodami, głównymi i bocznymi. 

Główne były szerokie i łagodne, boczne – wąskie i strome. Przechodzień, który wspiął się na 

samą górę, trafiał do dzielnicy w niczym nie przypominającej wielkich bulwarów. Migotliwe 

reklamy świetlne i neony kawiarń ustępowały tu miejsca anarchicznemu chaosowi wszelakich 

rzemiosł  konfekcyjnych.  Od  ulicy  Beauregard  rozpościerało  się  królestwo  ciuchów, 

przemyślny  światek  krawcowych,  szwaczek,  hafciarek  i  wykańczarek,  które  przybierały 

niekiedy  postać  potężnych  cwaniaków  znad  Nilu  lub  z  równin  Anatolii,  niekiedy  zaś  dla 

odmiany  –  miniaturowych  Azjatek  z  dawnych  Indochin.  Magazynierzy,  przeważnie 

Pakistańczycy  albo  Hindusi,  w  śnieżnobiałych  turbanach,  rozwozili  olbrzymie  bele 

materiałów.  Ich  bieda-wózki  to  wjeżdżały  na  chodnik,  to  zjeżdżały  na  jezdnię,  omijając 

zręcznie psy, samochody i przechodniów. 

Ulica  Notre-Dame  de  Bonne-Nouvelle,  wciśnięta  między  bulwary  a  ulicę  Beauregard 

była  tutaj  jedyną  oazą  spokoju,  w  dużym  stopniu  dzięki  obecności  okazałego  kościoła,  od 

którego  wzięła  nazwę.  Usiadłem  wygodnie  przy  ladzie  w  barze  „Piętnaście  schodków”  i 

background image

zamówiłem  małe  piwo,  które  podał  mi  jednoręki  kelner.  Przez  dłuższy  czas  nie  mogłem 

oderwać od niego wzroku, urzeczony zręcznością, z jaką wyciskał cytryny, opiekał hot-dogi i 

smarował  kanapki,  przytrzymując  swoim  kikutem  szklanki,  bułki  i  kiełbaski.  Właściciel 

podszedł do mnie z drugiej strony. Zerknął na barmana, potem na mnie. 

– Aż się wierzyć nie chce, co? Pan pierwszy raz tutaj? 

Odpowiedziałem twierdząco. 

–  Na  początku  to  robi  wrażenie  na  klientach,  potem  się  przyzwyczajają.  Jak  do 

wszystkiego. 

Ruchem podbródka wskazał barmana. 

–  Stary  wyga  ze  zbrojowni,  tak  jak  ja.  Pracowaliśmy  przy  materiałach  wybuchowych. 

Nitrogliceryna, wie pan. Mnie się udało wyjść bez szwanku z tego interesu, on miał pecha. Ja 

machnąłem ręką na wszystko, a jemu machnęło rękę... Czasem trzeba trochę pożartować, no 

nie? 

– Co to było? Wypadek? 

–  Owszem,  wypadek,  chociaż  nie  od  razu  się  połapali  w  czym  rzecz.  Nosił  nitroglikol 

całe  lata  i  nic.  Aż  kiedyś,  z  samego  rana,  pierwszego  dnia  po  urlopie  upuścił  kolbę  z  tym 

paskudztwem.  Zamiast  się  schować,  skoczyć  w  bok,  próbował  ją  złapać  w  powietrzu.  No  i 

widzi pan, jak się to skończyło... 

– Ryzyko zawodowe... 

–  Wszyscy  tak  mówili,  proszę  pana.  Ale  potem  nasi  jajogłowi  zajrzeli  do  swoich 

statystyk, a tam stało jak drut, że takie wypadki trafiają się najczęściej w poniedziałek albo po 

powrocie z wakacji. Zaczęli główkować i wreszcie skapowali, że nitroglikol działa na serce. 

Prawie jak narkotyk! W pracy człowiek naprawdę czuł się fajnie, w wolne dni i na urlopie – 

gorzej. Pewnie brakowało nam oparów nitroglikolu, byliśmy – jak się to mówi – na głodzie. 

W  końcu  wypuścili  na  rynek  lekarstwo  z  nitrogliceryną.  Dla  sercowców,  uważa  pan,  na 

rozszerzenie naczyń... 

– Jak z tego wynika, pański barman nie padł ofiarą wypadku przy pracy, tylko stracił rękę 

wskutek choroby zawodowej! 

– A to ci dopiero! Że też sam na to nie wpadłem... 

Uregulowałem rachunek i opuściłem „Piętnaście schodków”. 

Szyld  nad  warsztacikiem  ślusarskim  u  wylotu  schodów  reklamował  „Błyskawiczne 

dorabianie kluczy w ciągu 1 minuty” podczas gdy kartka przylepiona do szyby zawiadamiała, 

że „ślusarz wróci za kwadrans”. 

Jak  się  okazało,  dom  nr  5  przy  ulicy  Notre-Dame  de  Bonne-Nouvelle  był  starą,  dobrze 

utrzymaną kamienicą paryską z ażurowymi żaluzjami w oknach. Na ścianie, po lewej stronie 

drzwi wejściowych, biała marmurowa tablica ze złotymi literami obwieszczała, że mieści się 

tu „Siedziba Główna Francuskiego Syndykatu Użytkowników Dźwigów”. Przeszedłem przez 

miniaturowy  ogród,  otworzyłem  drzwi  i  znalazłem  się  w  holu  upiększonym  cudaczną 

background image

płaskorzeźbą opartą na motywach greckich i przedstawiającą dwóch efebów. Jeden z nich grał 

na  fujarce,  drugi  na  syryndze.  Lista  lokatorów,  ze  wskazaniem  piętra  i  numeru  mieszkania, 

wisiała  obok  loży  konsjerżki.  Drewniane,  nawoskowane  schody  trzeszczały  przy  każdym 

kroku. Na pierwszym piętrze klatkę schodową zdobiło szerokie lustro w złoconych ramach i 

obraz olejny z życia włościan utrzymany w rudawobrązowym tonie. Nieco zdyszany dotarłem 

na  trzecie  piętro,  a  tam,  dopiero  po  dłuższym,  energicznym  pukaniu  do  drzwi,  wdowa  po 

profesorze  zdecydowała  się  mi  otworzyć.  Najpierw  zgrzytnęły  kolejno  trzy  zamki,  potem 

uchyliły się o kilka centymetrów drzwi powstrzymywane przez łańcuch. 

– Dobry wieczór pani, jestem inspektor Cadin, telefonowałem dziś... 

Drzwi zamknęły się gwałtownie, szczęknął zdejmowany łańcuch i wreszcie, po długich i 

ciężkich wysiłkach, udało mi się przedostać do mieszkania. 

Pani  Muriel  Thiraud  nie  mogła  sobie  liczyć  więcej  niż  czterdzieści  pięć  lat,  ale  obrany 

dobrowolnie  pustelniczy  tryb  życia  zamienił  ją  w  staruszkę.  Szła  przede  mną  korytarzem 

przygarbiona, z nogami zgiętymi w kolanach, nie odrywając stóp od posadzki. Wyglądało to, 

jakby ślizgała się w milczeniu. 

Wydawało się, że najmniejszy bodaj ruch wymaga od niej nadludzkiego wysiłku. Opadła 

z głębokim westchnieniem na fotel w szydełkowanym pokrowcu i utkwiła we mnie spojrzenie 

pozbawione wszelkiego wyrazu. 

W  pokoju  panował  półmrok,  światło  słoneczne  z  trudem  sączyło  się  przez  szczeliny  w 

opuszczonych  żaluzjach.  Pani  domu  zaledwie  uchyliła  jedno  okno,  żeby  umożliwić  dostęp 

powietrza. Odsunąłem krzesło i usiadłem przy stole. 

– Jak już powiedziałem pani dziś rano, prowadzę śledztwo w sprawie śmierci pani syna 

Bernarda.  Nie  znaleźliśmy  żadnych  istotnych  poszlak,  które  byłyby  nam  pomocne  w 

poszukiwaniach. O ile mi wiadomo, syn pani nie miał wrogów, jego życie osobiste toczyło się 

bez konfliktów... Jednakże jest pewien epizod, który pragnąłbym zbadać dokładniej, pewien 

dzień, którego syn pani nie mógł być świadkiem. Dzień śmierci jego ojca... 

Czekałem  jak  na  to  zareaguje,  ale  przypomnienie  o  śmierci  męża  nie  wpłynęło  na 

zachowanie mojej rozmówczyni. 

–  ...Dowiedziałem  się  przypadkiem,  że  mąż  pani  zginął  w  dramatycznych 

okolicznościach. Nie mam nic na poparcie swoich przypuszczeń, ale nieraz przychodzi mi do 

głowy,  że  pani  syn  został  zamordowany  z  tych  samych  powodów,  co  jego  ojciec.  Jak  pani 

uważa? 

Miałem  wrażenie,  że  przemawiam  do  ściany,  do  żywej  mumii.  Pani  Thiraud  nadal 

patrzyła na mnie, ale jej spojrzenie jakby przeniknęło moją powłokę cielesną i biegło gdzieś 

w dal. Mimo to, kontynuowałem. 

–  ...Dowiedziałem  się  również,  że  w  1961  roku  nie  przeprowadzono  żadnego 

dochodzenia, i że mąż pani figuruje na oficjalnej liście ofiar zamieszek algierskich w Paryżu. 

background image

Czyżby zabili go demonstranci? Śmiem wątpić. Jeszcze nie jest za późno, żeby dojść prawdy. 

Tym właśnie zamierzam się zająć. 

Muriel Thiraud zareagowała wreszcie na moje słowa. Wstała i oparła się o blat kredensu. 

–  Panie  inspektorze,  to  wszystko  należy  do  przeszłości.  Powracanie  do  tamtych  spraw, 

drobiazgowe ustalanie kto i za co ponosi winę, doprawdy nic nie da... 

Przedzielała wyrazy długimi pauzami, każde zaś zdanie kończyła głębokim wydechem. 

– ...Mój mąż nie żyje, syn również. Pan ich nie wskrzesi. Pogodziłam się ze swoim losem. 

Mam nadzieję, że połączę się z nimi niebawem. 

–  Pani  coś  przede  mną  ukrywa.  Roger  Thiraud  brał  udział  w  demonstracji  i  został 

śmiertelnie trafiony. Czy tak? Wiedziała pani, że wspierał czynnie F.L.N.? 

–  Myli  się  pan.  Mój  mąż  nie  gustował  w  polityce.  Pochłaniała  go  całkowicie  historia, 

poświęcał  jej  każdą  wolną  chwilę.  W  liceum  i  w  domu.  Wtedy,  jak  zwykle,  wracał  po 

ostatnim wykładzie... 

Zaczęła  dreptać  jak  staruszka  po  pokoju,  omijając  starannie  okno,  które  wychodziło  na 

ulicę. Zaciekawiony zrobiłem krok w tamtą stronę. 

Pani  Thiraud  wpadła  w  prawdziwą  panikę,  przywarła  dysząc  ciężko  do  przeciwległej 

ściany. Podłogę pod oknem pokrywała gruba warstwa kurzu, od lat nikt nie wkraczał na ten 

pas  ziemi  niczyjej.  Gwałtownym  ruchem  odsłoniłem  firanki.  Rygiel  okienny  zdążył  już 

zardzewieć,  w  końcu  jednak  się  z  nim  uporałem.  Następnie  odsunąłem  zasuwkę,  która 

blokowała  opuszczone  żaluzje.  Dzień  wdarł  się  do  mieszkania,  promień  słońca  błysnął  na 

ścianie,  przy  której  stała  pani  Thiraud.  Wychyliłem  się  przez  okno.  Na  dole,  o  dziesięć 

metrów  pode  mną  gromadka  ludzi  tłoczyła  się  przed  budką  ślusarza.  Z  wysokości  drugiego 

piętra  widziałem  tylko  jej  falisty  plastykowy  daszek.  Kilku  chłopców  wchodziło  po 

schodkach na ulicę Notre-Dame de Bonne-Nouvelle. 

Pani  Thiraud  w  paroksyzmie  histerycznego  lęku  uciekła  do  kuchni.  Szlochała 

rozdzierająco, drżąc na całym ciele. Objąłem ją ramieniem. 

– Nie zrobię pani nic złego. Proszę się nie bać. Chodźmy... 

Wziąłem  ją  za  ręce  i  powoli,  krok  za  krokiem,  poprowadziłem  w  stronę  miejsca,  które 

budziło w niej taką grozę. Przez cały czas przemawiałem do niej łagodnie, podtrzymując ją na 

duchu.  Im  bardziej  zbliżaliśmy  się  do  okna,  tym  większe  ogarniało  ją  przerażenie.  Jęczała, 

krzyczała,  ale  szła  za  mną  nie  stawiając  oporu.  Udało  mi  się  skłonić  ją,  żeby  stanęła  przy 

mnie i położyła ręce na parapecie. 

–  Proszę  otworzyć  oczy,  błagam  panią!  Od  tamtego  dnia  minęły  dwadzieścia  dwa  lata. 

Proszę śmiało spojrzeć w dół! 

Muriel  Thiraud  jakby  się  trochę  uspokoiła,  przestała  płakać  i  zawodzić.  Uniosła  nieco 

powieki,  ale  natychmiast  zacisnęła  je  ponownie.  Po  chwili  jej  rzęsy  znów  drgnęły. 

Zdecydowała się, otworzyła szeroko oczy i wyjrzała na ulicę. 

background image

– Pani tu stała, prawda? Pani tu stała i czekała na męża wtedy, kiedy go zabito? Niech mi 

pani powie... Nikt nie żądał od pani złożenia zeznań? 

Oddaliła  się  powoli  od  okna  i  usiadła  na  powrót  w  fotelu.  Po  doznanym  wstrząsie 

zmieniła  się  nie  do  poznania.  Sprawiała  teraz  wrażenie  kobiety  silniejszej  duchowo  i 

młodszej. Kobiety, która odzyskała swój prawdziwy wiek. Zwróciła twarz ku mnie. 

– Tak, to prawda. Stałam w oknie oparta o parapet. Roger kończył swój ostatni wykład o 

piątej,  powinien  był  wrócić  przynajmniej  dwie  godziny  wcześniej.  Mój  stan  nerwowy 

pozostawiał  wówczas  wiele  do  życzenia.  Spodziewałam  się  dziecka,  ciąża  przebiegała  z 

licznymi komplikacjami. Musiałam siedzieć w domu i jak najmniej się ruszać, żeby uniknąć 

poronienia.  Roger  nie  uprzedził  mnie,  że  może  się  spóźnić.  A  potem  raptem  zaczęła  się  ta 

demonstracja.  Krzyki,  zamieszanie,  wybuchy  granatów,  strzały.  Rzucałam  się  co  chwila  do 

okna,  wypatrując  nadchodzącego  męża,  lub  do  drzwi,  kiedy  słyszałam  czyjeś  kroki  na 

schodach. Wreszcie zobaczyłam go na ulicy, niedaleko domu. Pamiętam wszystko dokładnie, 

jakby  to  było  dziś.  Miał  bukiet  mimozy  i  pudełko  ciastek  w  ręku.  Zaczął  wchodzić  po 

schodach,  ale  zatrzymał  się  przy  balustradzie.  Stamtąd  mógł  lepiej  obserwować  przebieg 

wypadków,  brutalną  akcję  policji.  Wołałam  do  niego,  żeby  natychmiast  wracał,  ale  wrzawa 

demonstracji zagłuszyła mój głos. 

– Czy był sam? 

–  Początkowo  tak,  ale  niebawem  jakiś  mężczyzna  w  mundurze  policyjnym,  chyba  z 

oddziałów CRS, wszedł na schodki i stanął tuż przy nim. Zachowywał się dziwnie. Przewiesił 

skórzany płaszcz przez ramię, chociaż było zimno i padał deszcz. Potem zaszedł męża od tyłu 

i  przegiął  mu  głowę  w  bok  ramieniem.  W  drugiej  ręce  trzymał  rewolwer.  Krzyczałam 

wielkim  głosem,  na  całe  gardło.  Nadaremnie.  Chciałam  zbiec  na  dół,  ale  zaledwie  się 

dowlokłam do drzwi. Przez Bernarda... To znaczy, przez mój brzuch. Biedny Bernard! 

–  Przykro  mi,  że  poruszyłem  tak  bolesne  wspomnienia,  ale  to  było  konieczne.  Pewien 

belgijski  filmowiec  nakręcił  część  sceny  z  drugiej  strony  bulwaru,  spod  teatru  „Gymnase”. 

Mam odbitkę, przedstawia ostatnie chwile pani męża. Twarz mordercy jest na pół zasłonięta, 

ale jednak widoczna. Chciałbym pokazać pani to zdjęcie. Można? 

Zgodziła  się.  Wyjąłem  z  kieszeni  odbitkę  zrobioną  zeszłej  nocy  w  studiu  telewizji 

belgijskiej. 

– Zna go pani? 

Potrząsnęła przecząco głową. 

–  Nie,  panie  inspektorze.  Nigdy  nie  widziałam  męża  w  towarzystwie  policjantów  i  nie 

mogę pojąć, dlaczego go zabili... 

–  Jeszcze  jedno  pytanie,  już  ostatnie.  Przed  chwilą  powiedziała  pani,  że  mąż  kończył 

wykłady o piątej po południu. Czym tłumaczy pani, że wrócił do domu przeszło dwie godziny 

później. Z Liceum Lamartine’a do bulwarów idzie się niecałe dziesięć minut... 

– Nawet nie próbuję sobie tego tłumaczyć. Po prostu przyszedł później. 

background image

– Często tak się spóźniał? 

– Raz na tydzień, czasem dwa razy... Moja ciąża uniemożliwiała nam zbliżenia fizyczne. 

Niechętnie o tym wspominam, ale tak było. Być może Roger spotykał się z jakąś normalną, 

zdrową kobietą. Czy to naprawdę coś złego? 

– Skądże znowu. Bardzo mi przykro, ale mój zawód opiera się na braku taktu. Zadałem 

pani  to  pytanie,  ponieważ  w  wykazie  przedmiotów  znalezionych  w  kieszeniach  Rogera 

Thiraud  figuruje  bilet  do  kina.  Do  „Midi-Minuit”,  dla  ścisłości.  Tu  jest  pies  pogrzebany! 

Dwadzieścia  lat  temu  powszechnie  szanowany  profesor  historii  mógł  mieć  skrupuły  z  racji 

swojego zamiłowania do fantastyki... nawet wobec własnej żony. Zanotowałem numer biletu, 

jutro  wyślę  któregoś  z  moich  współpracowników  do  Krajowej  Konfederacji  Kinematografii 

Francuskiej, żeby ustalił dokładną datę jego sprzedaży. 

Pani Thiraud uśmiechnęła się do mnie. Poruszony do głębi pomyślałem sobie, że jest to 

jej pierwszy uśmiech od dwudziestu dwóch lat. 

–  Pani  mąż  zginął  przypadkowo.  Jego  morderca  z  całą  pewnością  działał  według 

dokładnie  ustalonego  planu  i  posiadał  rysopis  ofiary.  Belgijski  film  nie  pozostawia 

najmniejszych  wątpliwości  w  tym  względzie.  Jakiś  CRS-owiec  lub  człowiek  przebrany  za 

CRS-owca  wychodzi  z  kryjówki  i  kieruje  się  bez  wahania  w  stronę  ulicy  Notre-Dame  de 

Bonne-Nouvelle. Jego metody dowodzą, że mamy do czynienia z zawodowcem, podobnie jak 

w  przypadku  zamordowania  pani  syna  w  Tuluzie.  Albo  też,  co  uważam  za  hipotezę  zgoła 

nieprawdopodobną,  pani  mąż  był  sobowtórem  kogoś,  kogo  postanowiono  zabić.  Jestem 

jednak przekonany, że chodziło o Rogera Thiraud. Pani mąż zawadzał komuś do tego stopnia, 

że  wydano  na  niego  wyrok  śmierci.  Czy  na  pewno  nie  prowadził  żadnej  działalności 

politycznej, związkowej czy choćby filantropijnej? 

– Już panu mówiłam, że nie. Z wyjątkiem potajemnych wypadów do kina – jeżeli mogę 

polegać  na  pańskich  informacjach  –  nie  dostrzegam  w  całym  życiu  mojego  męża  nic 

zagadkowego. Roger nigdy nie poruszał w domu takich tematów.  Rozmawialiśmy o historii 

lub  o  literaturze.  Pasjonowało  go  średniowiecze,  dla  rozrywki  zaś  i  wytchnienia  pisał  w 

wolnych chwilach coś w rodzaju monografii swojego rodzinnego miasta, Drancy. Ubóstwiał 

rodziców, którzy nadal tam mieszkają przy ulicy du Bois-de-l’Amour. Nieraz myślę sobie, że 

tam właśnie zasmakował w historii. 

– Dlaczego? 

– Jeden z budynków stanowił niegdyś część fermy, która na samym początku ubiegłego 

wieku została przerobiona na restaurację. Podobno przez kilka lat był to znany dom schadzek. 

Po wydaniu prawa Marty Richard zburzono prawie trzy czwarte zabudowań i postawiono na 

tym miejscu klinikę położniczą, w której nawiasem mówiąc mój mąż przyszedł na świat. Całą 

swoją  młodość  spędził  o  dwa  kroki  stamtąd,  w  domku,  który  szczęśliwie  uniknął  rozbiórki 

podczas  rekonstrukcji  dzielnicy.  Widzę,  że  to  pana  niezbyt  interesuje...  Rozumiem. 

background image

Monografię  o  której  mowa  znajdzie  pan  u  mojego  syna,  chciałam  powiedzieć  –  u  jego 

narzeczonej, Klaudyny. Zna ją pan? 

– Owszem, spotkaliśmy się w Tuluzie. Chętnie rzuciłbym okiem na monografię Drancy. 

Jutro  wieczorem  wyjeżdżam  do  Tuluzy,  przedtem  jednak  zamierzam  porozmawiać  z  panną 

Chenet. Jak się układały ich stosunki? 

– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Chyba Bernard ciągnął ją tu na siłę. Wiedziałam, że 

źle  się  czuje  w  moim  towarzystwie,  ale  nic  na  to  nie  mogłam  poradzić.  Wiem,  że  trudna 

jestem  we  współżyciu.  Sprawiali  wrażenie,  że  jest  im  ze  sobą  dobrze.  Tyle  zdołałam 

zauważyć... 

 

* * * 

 

Pożegnałem  się  z  nią  i  ostrożnie  zszedłem  po  nawoskowanych  schodach  trzymając  się 

mocno  poręczy.  W  połowie  schodków  przy  ulicy  Notre-Dame  de  Bonne-Nouvelle 

odwróciłem  się  i  spojrzałem  w  stronę  mieszkania  pani  Thiraud.  Stała  w  oknie  i  przyjaźnie 

machała mi ręką. Popatrzyłem na nią przez chwilę, odwzajemniłem się jej podobnym gestem i 

szybko ruszyłem do metra. Na stacji Auber przesiadłem się na linię pospieszną. Pamiętając o 

wskazówkach Dalboisa, dojechałem do samego końca, czyli do Marne la Vallee. 

Alejka  dla  pieszych  pod  wiatą  z  przeźroczystego  tworzywa  sztucznego  prowadziła  z 

dworca na plac, gdzie zbiegały się rozmaite linie autobusowe obsługujące miasto. Krótki rzut 

oka upewnił mnie, że z liniami podmiejskimi było trochę gorzej. Nie było ich! 

Architekt  wmontował  plac  w  centrum  kamiennej  niecki  obramowanej  wzgórzami...  Od 

zachodu  pejzaż  był  skutecznie  zatkany  ślepą  fasadą  gigantycznego  centrum  handlowego. 

Jedyną nutkę fantazji wnosiło do tego światka różowe dwudziestopiętrowe cudo umocowane 

na szczycie pagórka. Autokar, do którego wsiadłem, przejeżdżał akurat obok budynku, dzięki 

czemu  mogłem  go  sobie  dokładnie  obejrzeć.  Wystrój  zewnętrzny  imitował  dość  udatnie 

fasady  aren  hiszpańskich.  Stanowił  rodzaj  drugiego  kolistego  muru  usianego  licznymi 

dziurami.  Co  dwadzieścia  metrów  kolumna  wygięta  na  kształt  obręczy  wznosiła  się  ku 

szczytowi  konstrukcji.  Otwory  wybite  w  tych  wieżyczkach  pozwalały  na  obserwację 

jeżdżących wind. Przez szerokie arkady widać było spory dziedziniec obsadzony drzewami i 

kwiatami.  Wielka  tablica  podawała  nazwiska  i  adresy  przedsiębiorców,  ogłaszając 

równocześnie  wszem  i  wobec:  „Wielka  Panorama.  630  apartamentów  2-  i  3-pokojowych  z 

widokiem na rzekę. Kredyty PIC, PAC i PAP do dyspozycji P.T. Klienteli”. 

Kierowca  obwieścił  przystanek  Pyramide.  Dalbois  polecił  mi  tu  wysiąść,  obejść  dokoła 

biurowiec,  a  następnie  skręcić  w  lewo,  w  kierunku  wieży  ciśnień.  Mieszkał  w  miasteczku 

doświadczalnym,  niejako  na  szczeblu  pośrednim  między  masowym  budownictwem  a 

prywatnymi  willami.  Te  komórki  do  wynajęcia  były  zbite  w  sześciany  rozrzucone  w 

zaprogramowanym nieładzie. Zadzwoniłem do drzwi nr 73. Otworzył mi sam gospodarz. 

background image

– Witaj, Cadin. Już myślałem, że nawalisz. 

Dałem mu do zrozumienia, że czuję się dotknięty podobnym posądzeniem. 

Przedstawił  mnie  pani  Giseli  zajętej  przygotowaniem  kolacji.  Zamknęła  piec 

mikrofalowy  z  elektronicznym  programatorem  i  odwróciła  się  do  mnie  składając  ręce  na 

fartuchu. 

– Proszę mi wybaczyć, nie zdążyłam się nawet przebrać. 

Dalbois  oprowadził  mnie  po  wszystkich  zakamarkach  mieszkania,  po  czym  przeszliśmy 

do salonu. Włączył telewizor starannie redukując dźwięk do zera. 

– Co z twoim śledztwem? Posuwa się naprzód? 

Zreferowałem mu swoją wyprawę do Belgii i rozmowę z matką Bernarda Thiraud. Kiedy 

wspomniałem o odbitce, którą zrobili dla mnie technicy belgijskiej TV, zaczął strzyc uszkiem. 

– Masz ją przy sobie? 

Położyłem zdjęcie na stoliku między naczyniem z kostkami lodu a butelkami rozmaitych 

trunków. 

– Zdumiewająca historia... 

Jeszcze raz przyjrzał się z bliska odbitce. 

– ...Twój CRS-owiec wygląda na autentycznego. Brak mu tylko odznak rozpoznawczych. 

Zgodnie  z  regulaminem  powinien  nosić  numer  swojej  kompanii  i  swojego  rejonu.  Nie 

uważasz? 

– Owszem, w czasie normalnej służby, ale nie tamtego wieczoru. Regulamin został wtedy 

zawieszony.  Wszystkie  jednostki  używały  broni  z  rezerwy  specjalnej,  z  bronią  zaczepną 

włącznie. Całkiem możliwe, że siły porządkowe otrzymały rozkaz zakamuflowania oznak. 

– Szukasz guza, Cadin! Wpakowałeś się w paskudną historię! Już raz ci mówiłem, a teraz 

powtarzam:  rzuć  to  w  diabły!  Prowadź  dalej  śledztwo  w  Tuluzie.  Powolutku,  po  cichutku. 

Nikt  nie  będzie  miał  do  ciebie  pretensji.  Skończy  się  na  umorzeniu  śledztwa  i  odłożeniu 

sprawy  ad  acta.  Stracisz  coś  na  tym?  Nic!  Na  pewno  trafi  ci  się  jakieś  morderstwo,  nie  tak 

śmierdzące, odbijesz się na nim. Napijemy się? 

– Dziękuję, alkohol mi szkodzi w taki upał. 

–  No  to  chodźmy  do  stołu.  Sam  wybrałem  menu  na  pamiątkę  naszego  galerniczego 

żywota w Strasburgu. 

Pani Gisela Dalbois, krygując się i wdzięcząc, wniosła kamionkowy półmisek, na którym 

wznosiła  się  piramida  kwaszonej  kapusty  na  gorąco  z  białą  kiełbasą.  Postawiła  go  na  stole 

między dwiema butelkami Gewursttraminera. 

–  Śmiało  na  wroga,  Cadin!  Ciach  go  pałaszem!  Przekonasz  się,  że  Gisela  zna  się  na 

kuchni.  To  jest  właśnie  kapusta  po  strasbursku  ze  świątecznym  przybraniem.  Gisela 

przyrządza  ją  według  klasycznego  przepisu,  na  godzinę  przed  podaniem  wlewa  do  garnka 

kieliszek kirchu. No i co powiesz? Smakuje ci? 

– Przepyszne! Dzieło prawdziwego talentu! Gratuluję pani! 

background image

Uporaliśmy się wkrótce z kapustą po strasbursku podlewając ją obficie alzackim winem. 

Po  obiedzie  Gisela  ulokowała  nas  na  tarasie,  żebyśmy  się  mogli  napić  kawy  na  świeżym 

powietrzu. Dalbois pochylił się ku mnie i szepnął z tajemniczą miną: 

– Czy wiesz, Cadin, że należymy do zdecydowanej mniejszości? 

Nie wytrzymał jednak długo w roli spiskowca. 

–  ...Rano  ośmiu  Francuzów  na  dziesięciu  pije  czarną  kawę.  W  porze  obiadowej  liczba 

topnieje do czterech. Po południu zostaje ich dwóch, a po kolacji pozwala sobie na kawę tylko 

JEDEN. Otóż cała nasza trójka jest tym jednym Francuzem! 

Spojrzał na zegarek udając zdziwienie. 

–  ...Musimy  się  spieszyć.  Twój  ostatni  pociąg  odchodzi  za  dwadzieścia  minut.  Chętnie 

zatrzymałbym cię na noc, ale obawiam się, że nie zmieścisz się w dziecinnym łóżeczku. 

Nie  paliłem  się  do  noclegu  u  Dalboisa.  Życie  rodzinne,  nawet  w  wykonaniu  osób 

trzecich,  nigdy  nie  miało  dla  mnie  uroku.  Odprowadzili  mnie  na  dworzec.  Po  drodze 

wręczyłem Dalboisowi zdjęcie przywiezione z Belgii. 

–  Słuchaj  to  naprawdę  moja  ostatnia  prośba.  Spróbuj  się  czegoś  dowiedzieć  o  facecie. 

Wiem,  że  niełatwo  go  będzie  wytropić,  choćby  dlatego,  że  pewnie  już  dawno  poszedł  na 

grzybki. Jeżeli nic nie znajdziesz, zastanowię się nad twoją radą. 

Schował  zdjęcie  do  wewnętrznej  kieszeni  marynarki.  Pociąg  wjechał  na  dworzec. 

Usiadłem  przy  oknie  i,  nie  zważając  na  wszystkie  tabliczki  ostrzegawcze  świata,  opuściłem 

szybę i wychyliłem się na zewnątrz. Dalbois wspiął się na palcach i powiedział przyciszonym 

głosem. 

–  Nic  ci  nie  obiecuję  na  mur.  Daj  mi  trochę  czasu.  Ze  trzy,  cztery  dni.  Powinno 

wystarczyć na odnalezienie śladu. Możesz mi wierzyć, ten CRS-owiec jest niebezpieczniejszy 

niż  laska  dynamitu.  Chciałbym  jednak  jak  najszybciej  mieć  sprawę  z  głowy  i  zapomnieć  o 

jego paskudnej gębie. Jak się czegoś dowiem, zatelefonuję do Tuluzy. Ciao. 

Pociąg  był  pusty.  Dojechałem  samotnie  do  stacji  „Vincennes”,  gdzie  do  wagonu 

wkroczyła,  obejmując  go  w  posiadanie,  banda  podmiejskich  łobuzów.  Jakiś  pryszczaty 

dryblas zbliżył się do mnie. Rozwalił się na przeciwległym siedzeniu i położył nogi na mojej 

ławce, trącając mnie niemal butami w udo. W odpowiedzi odchyliłem prawą połę marynarki, 

żeby  mógł  zobaczyć  kaburę  pistoletu  z  wystającą  czarną  kolbą.  Dwie  nogi  natychmiast 

znalazły się na ziemi. Dryblas wstał wyraźnie zdeprymowany. Usłyszałem jak powiedział do 

kolesiów:  „To  gliniarz,  ma  spluwę”.  Wysiedli  na  następnej  stacji  –  „Nation”.  Odzyskałem 

upragniony spokój. 

 

* * * 

 

Nie  była  to  największa  niespodzianka  mojego  życia,  skądże  znowu...  Jednakże  serce 

zabiło  mi  mocniej,  kiedy  następnego  ranka  usłyszałem  głos  Klaudyny  Chenet  w  słuchawce. 

background image

Zamierzałem  się  co  prawda  z  nią  zobaczyć,  ale  wciąż  odkładałem  to  na  później.  Jej  telefon 

położył kres rozterce. 

–  Panie  inspektorze,  chciałam  po  prostu  serdecznie  panu  podziękować.  Matka  Bernarda 

zaprosiła mnie wczoraj wieczorem, żeby opowiedzieć mi o pańskiej wizycie. Nie wiem, czy 

spotkanie z nią przyda się panu w śledztwie, czego szczerze panu życzę, ale już sam fakt, że 

naprawdę chce się pan dowiedzieć, dlaczego zamordowano Bernarda, bardzo nas pokrzepił na 

duchu. 

Wybąkałem coś pod nosem i pozwoliłem jej przejąć inicjatywę. 

– Podobno wraca pan do Tuluzy dziś wieczorem? Czy to prawda? 

Wydało mi się, że słyszę w jej głosie nutkę zawodu, niemal żalu. 

–  Tak,  wyjeżdżam  dziś  pociągiem  o  szesnastej.  Czy  moglibyśmy  się  przedtem  spotkać? 

Nieważne  gdzie,  ale  koniecznie...  Muszę  zadać  pani  jeszcze  kilka  pytań.  Co  pani  robi  o 

dwunastej? 

– Ślęczę nad swoją pracą. 

– A ja myślałem, że studenci zawsze mają wakacje! 

Znowu palnąłem gafę. Klaudyna odpowiedziała mi jednak spokojnym tonem. 

–  W  moim  przypadku  są  to  bardzo  smutne  wakacje...  Wolę  pracować,  odpędzam  w  ten 

sposób  czarne  myśli.  Temat  mojego  doktoratu  jest  zresztą  pociągający.  Pańską  propozycję 

przyjmuję.  Zbieram  dziś  materiały  w  terenie,  od  Porte  d’Italie  do  Porte  de  Gentilly.  Na 

bulwarze  Kellermana,  zaraz  za  wejściem  na  stadion  Charlety,  jest restauracyjka,  nazywa  się 

„Le Stadium”. Może spotkamy się tam koło pierwszej? 

Zgodziłem  się  na  godzinę  i  miejsce  spotkania,  po  czym  odłożyłem  słuchawkę.  W  ciągu 

kilku  minut  spakowałem  manatki  i  zszedłem  na  dół  do  saloniku  hotelowego,  gdzie  dwóch 

gości,  nie  mając  widocznie  nic  lepszego  do  roboty,  oglądało  dziennik  telewizyjny  w 

programie  pierwszym.  Yann  Marousi  obwieszczał  właśnie  śmierć  jednego  z  twórców  i 

założycieli  video,  który  zginął  w  tragicznych  okolicznościach.  Zakończył  swój  natchniony 

dytyramb zapowiedzią rozmowy z nieboszczykiem. 

„...tak  więc,  z  okazji  zgonu  dostojnego  prekursora  naszego  zawodu,  z  prawdziwą 

przyjemnością  prezentujemy  telewidzom  wywiad  z  nim,  nagrany  zaledwie  przed 

tygodniem...” 

Technicy  w  studiu  dawali  mu  z  pewnością  znaki,  że  owa  przyjemność  nie  licuje  z 

charakterem wydarzenia, bo Marousi zmienił wyraz twarzy i bez zająknięcia zasuwał dalej. 

–  „Oto  wspomniana  rozmowa,  którą  nasza  redakcja  korzystając  z  bolesnego  przywileju 

poświęca pamięci pioniera nowoczesnej techniki”. 

Nie  mogłem  tego  dłużej  słuchać.  Zapłaciłem  za  hotel,  pieczołowicie  schowałem 

rachunek,  niezbędny  przy  rozliczeniu  kosztów  podróży,  i  poszedłem  piechotą  do  najbliższej 

stacji  metra.  Wysiadłem  na  „Maison  Blanche”,  skąd  dotarłem  do  bulwaru  Kellermana 

okrążając koszary Gwardii Republikańskiej. 

background image

Klaudyna czekała na mnie w głębi knajpki. Bliższe stoliki już dawno zdobyli szturmem 

kibice  jakiejś  drużyny  rugby,  którzy  oblewali  zawczasu  zwycięstwo  swoich  pupili  w 

wieczornym meczu. 

Zjadłem rano obfite śniadanie, poprzestałem więc na szklance wody mineralnej. 

– Przystępujemy do przesłuchania, panie inspektorze? Jestem gotowa. 

Powiedziała to z takim przejęciem, jakby jej rzeczywiście zależało na rozmowie ze mną. 

Jeżeli  o  mnie  chodzi,  miałem  jeszcze  w  pamięci  naszą  milczącą  podróż  samochodową  i 

niemal przymusową wysiadkę przed postojem taksówek. Jak na mój gust, wypadki rozwijały 

się zbyt szybko, nawet jeśli toczyły się we właściwym kierunku. 

Pospiesznie przemodelowałem swoje oblicze na kamienną twarz zawodowca. 

–  Czy  naprawdę  wyglądam  na  bestię  w  ludzkim  ciele?  Chciałem  tylko  uściślić  kilka 

szczegółów. Nadal nie znamy powodów zamordowania pani narzeczonego. Nie natrafiliśmy 

na  żadne  nowe  poszlaki,  z  wyjątkiem,  być  może,  zagadkowej  śmierci  jego  ojca.  Nawiasem 

mówiąc, pogmatwało nam to do reszty całe dochodzenie. 

Klaudyna przerwała mi. 

– Przecież jest pan na tropie, teściowa wspominała mi o fotografii... 

–  Mam  nadzieję,  że  kiedyś  nakryję  tego  CRS-owca.  Nie  ulega  wątpliwości,  że  to  on 

zastrzelił  Rogera  Thiraud  w  1961  roku.  Powiedzmy  sobie  jednak  szczerze,  że  szansę 

odnalezienia zabójcy na podstawie samej fotografii są znikome. Jedyna godna uwagi hipoteza 

robocza  polega  na  założeniu,  że  oba  morderstwa  są  ze  sobą  powiązane.  Ale  z  kolei 

okoliczności śmierci Bernarda Thiraud w Tuluzie przeczą temu wyraźnie. Dlaczego zabójca 

poszedł na tak wielkie ryzyko? 

Ująłem  w  dłonie  rękę  Klaudyny  w  chwili,  gdy  sięgała  po  filiżankę  kawy.  Nie  żachnęła 

się,  przeciwnie,  odwzajemniła  uścisk.  Nasze  palce  się  splotły.  Usiłowałem  kontynuować 

swoje  wywody,  ale  rzeczowe  pytania  i  odpowiedzi  straciły  naraz  sens.  Przesłuchanie 

nieuchronnie zamieniło się w zwierzenia. 

– Czy zastanawiała się pani nad sprawą z tego punktu widzenia?... Proszę się skupić... A 

może  Bernard,  zwłaszcza  w  ostatnich  dniach,  napomykał  o  wydarzeniach  z  okresu  wojny 

algierskiej? 

–  Mówiłam  już  panu,  że  nie.  Bernard  nigdy  mi  się  nie  zwierzał.  Rozmawialiśmy  o 

naszych  studiach,  o  przyszłej  pracy  zawodowej.  Jeżeli  chodzi  o  sprawy  rodzinne,  jakoś  się 

dogadywaliśmy, chociaż nie było to łatwe... Jego matka, widział ją pan, odcięła się od całego 

świata.  Nie  rusza  się  z  domu  ani  na  krok.  Na  szczęście  Bernard  utrzymywał  wyjątkowo 

serdeczne  stosunki  z  dziadkami.  Bardzo  lubiłam  do  nich  jeździć,  świetnie  tam 

wypoczywałam.  Mieszkają  w  starym  domu  na  przedmieściu,  w  Drancy...  Niby  to  jeszcze 

Seine-Saint-Denis,  ale  człowiek  czuje  się  w  tamtych  okolicach  jak  na  wsi,  o  kilkaset 

kilometrów  od  Paryża.  Mają  piękny  sad  owocowy.  Z  tego,  co  zdołałam  się  od  nich 

dowiedzieć, wynika, że śmierć męża była dla matki Bernarda straszliwym ciosem. Wpadła w 

background image

prostrację  i  przestała  się  interesować  losem  syna.  Zaopiekowali  się  nim  dziadkowie... 

Powinien  pan  ich  poznać,  to  niezwykle  serdeczni  i  gościnni  ludzie...  Z  biegiem  czasu 

uwierzyli,  że  odnaleźli  w  Bernardzie  utraconego  Rogera.  Pokierowali  wychowaniem  wnuka 

tak starannie jak niegdyś – własnego syna. Nigdy nie próbowali nawiązać bliższego kontaktu 

z synową w obawie przed utratą Bernarda. Rozumiem ich... w pewnym sensie... 

Wyrzucała  z  siebie  zdania  szybko,  z  opuszczoną  głową,  unikając  mojego  wzroku. 

Czułem,  że  usiłuje  wprowadzić  mnie  w  swoje  sprawy  nie  rozdrapując  zabliźnionych  ran. 

Raptem wstała od stolika i powiedziała zupełnie innym, znacznie weselszym tonem. 

– Dzisiaj ja płacę. Jestem pańską dłużniczką, niech pan nie udaje, że nie wie o co chodzi. 

A tamten napiwek, dla portiera w hotelu?... Muszę go nareszcie panu zwrócić! 

Kiedy  wyszliśmy  na  ulicę,  wzięła  mnie  pod  rękę  i  poprowadziła  w  upatrzonym  z  góry 

kierunku,  przez  Osiedle  Tanich  Mieszkań  przylegające  do  ulicy  Thomire  i  do  Alei  Gaffieri. 

Maszerowaliśmy  w  milczeniu  aż  do  Poterne  des  Peupliers.  Pod  kamiennym  mostem 

kolejowym zgraja psów przypuszczała raz po raz atak na pochyłą platformę z pojemnikami na 

śmieci,  którą  władze  miejskie  ustawiły  tu  po  to,  żeby  uwolnić  prawdziwych  paryżan  od 

nadmiaru  odpadków.  Jakiś  wilczur  uzyskał  wyraźną  przewagę  nad  swoimi  pobratymcami, 

zajmując  pozycje  na  szczycie  osobliwego  pagórka.  Na  nasz  widok  warknął  groźnie  i 

wyszczerzył kły, co skłoniło nas do przejścia na drugą stronę ulicy. 

Klaudyna skręciła w ulicę Maxa Jacoba, prowadzącą łagodnie w górę, w stronę dzielnicy 

Italie. Za budynkami z czerwonej cegły wyłaniały się już sylwetki wieżyc ze szkła i stali. W 

pewnej  chwili  Klaudyna  raz  jeszcze  skręciła  na  prawo  i  pchnęła  ręką  żelazną  furtę 

pomalowaną  na  zielono.  Moim  oczom  ukazał  się  duży  ogród  miejski  skomponowany  z 

licznych  tarasów,  obsadzonych  drzewami  i  połączonych  okazałymi  kamiennymi  schodami. 

Klaudyna wskazała mi palcem otwory strzelnicze w murach. 

– Jesteśmy na resztkach fortyfikacji paryskich! Niewiele tego zostało. Zaczęto je usuwać 

w  1920  roku  i  wyburzono  prawie  doszczętnie.  Ostatnie  bastiony  wyleciały  w  powietrze 

podczas budowy obwodnicy. Na ten nietknięty odcinek natrafiłam któregoś dnia na spacerze. 

Pośrodku  rozjazdów  autostrady  koło  Porte  de  Charenton  do  dziś  stoi  bastion  narożny 

przerobiony  na  skład  Zarządu  Dróg  Państwowych...  Forty  paryskie  zaczęto  budować  na 

rozkaz  Thiersa  w  1842  roku...  Trzydzieści  kilometrów  umocnień.  Najśmieszniejsze  w  całej 

historii  jest  to,  że  sam  Thiers  musiał  je  atakować  za  czasów  Komuny  Paryskiej,  w  niecałe 

trzydzieści lat później. 

Stanęliśmy  tuż  przy  otworach  strzelniczych.  Przed  nami  rozpościerał  się  szeroki  pas 

zieleni  z  wydzielonymi  placami  zabaw  dla  dzieci.  Piaskownice,  huśtawki,  drabinki...  Park 

graniczył z prawej strony z hałaśliwą obwodnicą, z lewej zaś z Osiedlami Tanich Mieszkań. 

Dalej, na widnokręgu, nieregularne skupiska małych domków układały się w kontury bliskich 

przedmieść paryskich: Arcueil i Kremlin-Bicetre. Na zboczu pagórka, w tle, wciśnięty między 

background image

autostradę  i  miasto,  znajdował  się  cmentarz  Gentilly.  Klaudyna  zatoczyła  ramieniem  łuk 

ukazując mi rozległą panoramę. 

– Co za spokój dokoła! A przecież po zbudowaniu fortów wdarło się tu i osiedliło tysiące 

ludzi! 

– Chyba bezprawnie? 

– Oczywiście, istniał nawet oficjalny zakaz, ale martwy paragraf cofa się niekiedy przed 

życiem realnym, przed takimi faktami jak kryzys mieszkaniowy i wygórowane komorne.  W 

gruncie rzeczy niewiele się różnili od dzisiejszych zorganizowanych hord dzikich lokatorów... 

No  cóż,  panie  inspektorze,  nie  tak  dawno  temu  pokolenie  naszych  dziadków  mieszkało  w 

nędznych  slumsach...  Tutejsze  osiedle  wraz  z  okolicami  Porte  Saint-Quen  należało  do 

najgorszych.  Królestwo  gałganiarzy!  Bez  wody,  bez  gazu  i  bez  elektryczności.  Wszystkie 

brudy  wrzucano  lub  wylewano  do  Bievre,  rzeczki  płynącej  w  dole,  poniżej  cmentarza. 

Cuchnący  kanał  ściekowy  pod  gołym  niebem...  Oj,  zdaje  się,  że  zanudzam  pana  swoją 

gadaniną? 

–  Ani  trochę.  Pomyślałem  sobie  tylko,  że  Paryskie  Biuro  Turystyczne  zapewne  nie 

zaangażowałoby  pani  jako  przewodnika.  Proszę  opowiadać  dalej.  Mam  wrażenie,  że  tęskni 

pani  do  tamtych  czasów.  Ja  wcale.  Musiało  się  tu  roić  od  złodziei  i  bandytów.  Prawdziwy 

jarmark cudów... 

–  Ma  pan  rację,  ale  to  tylko  wycinek  rzeczywistości.  Po  prostu  łatwiej  zapamiętujemy 

obrazki ze „Złotego kasku” czy epizody z historyjek Le Bretona... W dni świąteczne skarpy 

przy  fortach  przypominały  raczej  poczciwy  lasek  w  Senlis.  Spacerowano  na  świeżym 

powietrzu,  łowiono  ryby  w  pobliskich  stawach.  Bo  musi  pan  wiedzieć,  że  były  tu  nawet 

stawy... 

– I mnóstwo podejrzanych kawiarenek! 

– Oczywiście! Czyż mogło być inaczej? Jeżeli o mnie chodzi, wolę nostalgię ówczesnych 

nędznych  lokalików  od  grozy  barów  samochodowych  z  hamburgerami  i  z  frytkami.  Ma  się 

rozumieć,  zdarzały  się  bójki,  krwawe  porachunki,  ale  na  zabawach  atmosfera  często  bywa 

napięta,  nieprawdaż?  Ludzie  przychodzili  do  kawiarenek,  żeby  zapomnieć  o  tygodniu 

wyczerpującej  pracy.  Wtedy  harowano  po  dziesięć  godzin  dziennie  w  niesłychanie  ciężkich 

warunkach. Legenda i literatura zatarły ten aspekt sprawy... wolano rozprawiać o dżungli za 

rogatkami. 

– Proszę mi wierzyć, przestępcy na pewno często szukali kryjówki w tym gąszczu ruder i 

lepianek! 

–  Być  może,  ale  przed  kilkudziesięciu  laty  wszystkie  przestępstwa  zwalano  na 

mieszkańców  przedmieść.  Niech  pan  weźmie  gazetę,  otworzy  ją  na  stronie  z  kroniką 

wypadków, a przekona się, że w gruncie rzeczy nic się nie zmieniło. Dziś za parszywe owce 

uważa  się  ludzi  z  bloków  mieszkalnych  na  dalekich  przedmieściach.  Imigranci  zastąpili 

Cyganów, młodzi bezrobotni – szmaciarzy. 

background image

– Nie wmówi mi pani, że nie było żadnej przestępczości! Istnieją statystyki... 

– Owszem, była przestępczość, ale nie większa, niż w Paryżu czy w departamencie Seine. 

Ściśle biorąc – dokładnie taka sama. Widzi pan, oczernianie mieszkańców slumsów leżało w 

interesie  pewnych  działaczy  i  polityków.  Wykorzystali  oni  znane  zjawisko  odrazy  do 

pokrzywdzonych,  żeby  usunąć  ich  z  najbliższych  okolic  podmiejskich.  A  czy  i  dziś  nie 

manipuluje  się  poczuciem  niepewności  i  braku  bezpieczeństwa?  Czy  nie  utożsamia  się 

warstw społecznych, najbardziej dotkniętych kryzysem, z grupkami stanowiącymi zagrożenie 

dla całego społeczeństwa? Klasyczna sztuczka magiczna. Hokus-pokus i ofiary zamieniają się 

w  oprawców.  Sukces  zapewniony!  Najpoczciwsza  pod  słońcem  starowinka  kurczowo 

przyciska  do  brzucha  torebkę  na  widok  chłopaka  o  nieco  bardziej  kręcących  się  włosach. 

Sama  tylko  obawa  wystarcza,  żeby  usprawiedliwić  z  góry  wszelkie  kroki  podjęte  wobec 

podobnych osobników. 

– Pani zapomina, że rozmawia z gliną... 

–  Ani  przez  chwilę.  Niech  pan  spojrzy  do  rejestrów  policyjnych  –  poniekąd  to  dzieła 

pańskich  przodków  –  z  lat  poprzedzających  zburzenie  fortów.  Przekona  się  pan,  że  krwawe 

zbrodnie zdarzały się tu niezwykle rzadko. Notowano przeważnie drobne oszustwa, kradzieże 

produktów  żywnościowych,  awantury  małżeńskie.  Mimo  to  ówczesne  kroniki  wypadków 

ociekały  krwią.  Brukowce  dobrze  wiedziały,  co  chwyci!  W  niektórych  gazetach, 

sprzedawanych dziś w kioskach, znajdzie pan identyczne obrazki: role morderców, sadystów i 

gwałcicieli są zarezerwowane dla robotników, dla biedaków. Nigdy dla notabli... O lekarzach, 

adwokatach, przedsiębiorcach wspomina się jedynie w kronice towarzyskiej. Godna podziwu 

dyskrecja  w  czasach,  kiedy  ogólny  bilans  malwersacji,  defraudacji  i  wszelkich 

sprzeniewierzeń  finansowych  przewyższa  dziesięciokrotnie  wartość  łupów  zdobytych  przez 

pospolitych bandytów w całej Republice Francuskiej. 

– A zatem, pani zdaniem, kiepscy z nas myśliwi? 

– Tak. Zastawiacie sidła na drobne ptaszki, ale nie polujecie na grubego zwierza. 

–  Pani  mnie  prawie  nie  zna,  wyniki  moich  poprzednich  dochodzeń  świadczą  o  czymś 

wręcz przeciwnym... 

Miałem  zamiar  szerzej  rozwinąć  ten  temat,  pragnąłem,  żeby  mnie  wreszcie  przestała 

uważać  za  przeciętnego  nędznego  gliniarza,  ale  nie  chciałem  też  uchodzić  w  jej  oczach  za 

faceta, który się bez przerwy usprawiedliwia. Powtórzyłem w myśli zdanie, które już miałem 

na  końcu  języka,  ale  dialektyka  uczuć  nakazała  mi  powściągliwość.  Pogrążyłem  się  więc  w 

milczeniu. Klaudyna spostrzegła moje zmieszanie. Skorzystała z tego, by przejść do kolejnej 

ofensywy. 

–  System  bardzo  sprawnie  strzeże  swoich  interesów...  Policja  jest  jednym  z 

najważniejszych ogniw skomplikowanego urządzenia zabezpieczającego. Od czasu do czasu 

należy  znaleźć  jakąś  pokazową  ofiarę,  zademonstrować,  że  w  wyższych  sferach  też  się 

trafiają parszywe owce. A przy okazji udowodnić, że siła moralna warstwy uprzywilejowanej 

background image

polega na zdecydowanym odcięciu się od zdeprawowanych jednostek. Landru, doktor Petiot... 

Takich jak oni obciąża się maksymalnie, spycha się te potwory w ludzkim ciele na margines 

patologiczny,  podkreśla  ich  nienormalność.  Bezrobotny,  który  włamał  się  do  sklepu 

spożywczego,  jest  postacią  powszednią  i  na  swój  sposób  normalną.  Ukazuje  się  go  jako 

typowego przedstawiciela klasy niższej, jako produkt środowiska, nie zaś systemu,  który go 

skazał na nędzę i zmusił do kradzieży. 

– Gdyby ludzie postępowali zgodnie z pani rozumowaniem, wszyscy bezrobotni zostaliby 

przestępcami. Na szczęście tak nie jest. 

Klaudyna westchnęła głęboko. Jej letnia bluzeczka rozchyliła się na piersi, przez ułamek 

sekundy  mignęła  połyskująca  czerń  stanika  obszytego  koronką.  Moje  serce  wybite  ze 

spokojnego obiadowego rytmu gwałtownie załomotało. 

– Nie chce mnie pan wysłuchać do końca. Mogę się zgodzić, że wielki dyrektor i zwykły 

biedak są pod wieloma względami zupełnie równi. Każdy z nich na przykład ma jednakowe 

szansę zostania zboczeńcem. Twierdzę jednak stanowczo, że bezrobotny częściej niż bogacz 

ulega pokusie kradzieży. Bo mu kiszki marsza grają! 

Klaudyna  aż  się  zarumieniła  z  przejęcia.  Ja  też  dostałem  wypieków  wpatrując  się  w 

falującą pierś mojej rozmówczyni. Skapitulowałem. 

–  W  tej  kwestii  zapewne  nie  dojdziemy  do  porozumienia...  Nie  zapominajmy  jednak  o 

sprawie,  która  nas  łączy.  Zrobię  wszystko,  co  w  mojej  mocy,  żeby  zaaresztować  mordercę 

Bernarda.  Nawet  gdyby  się  okazało,  że  nie  jest  żebrakiem,  lecz  miliarderem!  Ale  skoro  już 

mowa o morderstwie, chciałbym panią o coś zapytać. Pani Thiraud wspominała mi o pewnej 

rozprawce,  o  monografii  miasta  Drancy,  nad  którą  jej  mąż  pracował  w  wolnych  chwilach. 

Czy wie pani o niej? 

Klaudyna kiwnęła twierdząco głową. 

–  Tak,  mam  ją  w  domu.  Bernard  pragnął  doprowadzić  do  końca  pracę  swojego  ojca. 

Mogę ją panu wysłać do Tuluzy, jeżeli pan sądzi, że przyda się na coś w śledztwie. 

–  Chciałbym  załatwić  to  jak  najszybciej.  Zdążę  jeszcze  wpaść  do  pani  po  drodze  na 

dworzec. Poproszę taksówkarza, żeby trochę zboczył z trasy... 

Napisała mi swój adres na karteczce wydartej z notesu. 

W  siedem  godzin  później  wylądowałem  na  Dworcu  Centralnym  w  Tuluzie.  Starszy 

sierżant  Lardenne  oczekiwał  mnie  na  peronie,  na  którym  zatrzymuje  się  ekspres  „Corail”. 

Przyjechał po mnie, chociaż tego dnia nie miał służby wieczorem. Odwiózł mnie do domu, a 

przy  okazji  nie  omieszkał  się  pochwalić  sukcesami  w  najnowszych  grach  elektronicznych. 

Udało  mu  się  nawet  pokonać  syna  w  „Bitwie  o  Falklandy”.  Cztery  Exocety  do  jednego! 

Bezapelacyjne  zwycięstwo...  Słuchając  go  można  było  pomyśleć,  że  podczas  mojej 

nieobecności w Tuluzie nie wydarzyło się tu nic ważniejszego. 

background image

Rozdział VII 

– Co z tymi lipnymi wezwaniami, sierżancie? Trafił pan na jakiś ślad? 

Bourrassol siedział w fotelu przed moim biurkiem. Był wyraźnie zakłopotany. 

Po chwili wybąkał niewyraźnie pod nosem. 

– I tak, i nie... Podobno ci z biura Prodisa coś tam wywąchali. 

Na dźwięk jego nazwiska aż się zatrząsłem ze złości. 

–  Bourrassol,  proszę  sobie  zapamiętać  raz  na  zawsze:  nie  chcę  nic  zawdzięczać 

Prodisowi.  Wie  pan  doskonale,  że  facet  wypominałby  nam  do  końca  życia  swoje  zasługi. 

Nadęta  żaba,  zarozumialec!  Sierżancie,  otrzymał  pan  rozkaz  wykrycia  tych  dowcipnisiów. 

Nie kto inny, a właśnie pan! Celem ich ataku jest policja, nie merostwo. To nasza wewnętrzna 

sprawa!... A co opowiadają urzędnicy Prodisa? 

Bourrassol chrząknął i przystąpił do sprawozdania. 

–  Podczas  wyborów  do  władz  miejscowych  w  1981  rozlepiono  po  całym  mieście 

fałszywy  plakat  wzywający  do  głosowania  na  „Najlepszego  z  najlepszych”.  Przedstawiał 

oficjalnego  kandydata,  gołego  jak  go  Pan  Bóg  stworzył,  na  plaży,  w  ramionach  młodej 

kobiety. Trzy miesiące przedtem kandydat miał kraksę, a trzeba panu wiedzieć, że prowadził 

kampanię  wyborczą  między  innymi  pod  hasłem  walki  o  podwyższenie  odszkodowań  i  rent 

inwalidzkich...  Urządzał  takie  „wiece  połamańców”,  uważa  pan...  Plakat  przypominał 

wyborcom  o  tamtej  historii:  „Nie  wierzcie  w  jego  wypadek  samochodowy!  To  była  zemsta 

zazdrosnego męża!” Kandydat złożył skargę przeciwko nieznanemu sprawcy, jak zwykle, bez 

żadnego skutku. Dopiero podczas prac przy rozbudowie drukarni miejskiej robotnicy znaleźli 

klisze  offsetowe,  przy  których  pomocy  wykonano  plakat.  Przesłuchano  pracowników 

drukarni. Jeden z nich przyznał się do udziału w akcjach grupy sytuacjonistów, która działała 

w Tuluzie od 1976 roku. 

–  Czy  wspominał  również  o  fałszywych  wezwaniach?  O  rzekomej  kartotece 

antyterrorystycznej! 

– Nie, przyznał się tylko do operacji przeprowadzanych od 77 do 82 roku. Twierdził, że 

kolektyw  rozpadł  się  potem  wskutek  konfliktów  ideologicznych.  Możliwe,  że  niektórzy 

członkowie  grupy  kontynuowali  działalność  wywrotową  na  własną  rękę,  ale  już  w  znacznie 

background image

trudniejszych  warunkach,  bez  zaplecza  logistycznego.  Ich  specjalnością,  a  zarazem 

najgroźniejszą  bronią,  był  druk  ulotek  i  plakatów  oraz  podrabianie  urzędowych  formularzy. 

Po stracie wtyczki w drukarni miejskiej musieli przenieść się do prywatnej drukarenki... 

–  W  takim  razie  łatwo  będzie  ich  złapać.  Czy  udało  się  zidentyfikować  pozostałych 

członków siatki? 

Bourrassol złożył lękliwie na biurku kawałek papieru, który miętosił w ręku od początku 

naszej  rozmowy.  Wziąłem  kartkę  z  tekstem  napisanym  na  maszynie  i  odczytałem  głośno 

nazwiska. 

– Jacques Manoury, Claude Anchel, Jean-Pierre Bourrassol... 

Zdziwiony przerwałem lekturę i spytałem sierżanta: 

– To pański krewny? 

Spuścił  głowę  jak  mały  chłopak,  który  nabroił  i  wstydzi  się  do  tego  przyznać,  i  odparł 

drżącym głosem. 

–  Tak,  panie  inspektorze,  to  mój  syn.  Nie  mam  pojęcia,  co  mu  strzeliło  do  głowy. 

Przygotowałem już list z prośbą o udzielenie mi dymisji. 

Opadł  ciężko  na  fotel  i  wybuchnął  płaczem.  Zgłupiałem  kompletnie,  nie  wiedząc  co 

począć w tej niezwykłej sytuacji. Podszedłem do Bourrassola i gestem zapamiętanym z kina 

poklepałem go po ramieniu. 

–  Niech  pan  sobie  wybije  z  głowy  dymisję,  Bourrassol.  Dał  pan  dowód  dużej  odwagi 

cywilnej. Ze świecą trzeba szukać policjantów pańskiego pokroju, którzy gotowi są poświęcić 

rodzinę  w  imię  prawdy  i  sprawiedliwości.  Nie  zawahał  się  pan  przed  złożeniem  donosu  na 

własnego  syna!  Czegóż  jeszcze  można  wymagać  od  funkcjonariusza  policji?  Byłoby 

największym  błędem  z  naszej  strony,  gdybyśmy  udzielili  panu  dymisji  z  powodu 

przewinienia,  którego  pan  nie  popełnił.  Zresztą,  jeżeli  się  dobrze  przypatrzeć  całej  sprawie, 

nic strasznego się nie stało. Spróbuję to jakoś załatwić. 

Bourrassol przestał płakać. Westchnął głęboko i otarł nos rękawem munduru. 

– Czy rozmawiał pan z synem? Mógł względnie łatwo zdobyć formularze z nagłówkiem 

komisariatu, pieczątki również. Któżby podejrzewał syna kolegi?... 

Odpowiedział zdławionym głosem. 

– Na pewno bym porozmawiał, gdybym miał możliwość. Mój syn od czterech miesięcy 

pływa  sobie  po  Morzu  Karaibskim,  odbywa  służbę  wojskową  w  marynarce.  W  innych 

historiach pewnie maczał palce, ale jeżeli chodzi o te wezwania, ma solidne alibi... 

Dzwonek telefonu przerwał smutną sagę rodu Bourrassolów. Dyżurny zawiadamiał mnie, 

że  właśnie  odbywa  się  napad  rabunkowy  na  sklep  jubilerski  przy  alei  Jean-Jauresa. 

Właścicielowi  udało  się  nacisnąć  ukradkiem  sygnał  alarmowy  nie  wzbudzając  podejrzeń 

bandyty. Należało działać szybko, żeby przyłapać go in flagranti. Sprawdziłem swój pistolet 

„Hekler”  model  P.S.  9  i  odblokowałem  bezpiecznik  umieszczony  pod  zamkiem.  Lardenne 

uruchomił już samochód i czekał na mnie w podwórzu. Usiadłem obok niego. Orientował się 

background image

w  przebiegu  wypadków  słuchając  meldunków  radiowych.  Wycisnął  gaz  do  dechy,  zanim 

zdążyłem mu powiedzieć, że trzeba się spieszyć. 

Radiowóz patrolowy stał w ukryciu za kościołem Notre-Dame des Graces. Wydałem im 

instrukcję,  żeby  nie  wkraczali  na  razie  do  akcji  i  słuchali  wyłącznie  radiowych  rozkazów 

Lardenne’a.  Stanowili  moją  osłonę  od  strony  fasady  budynku  i  dwóch  pobliskich  uliczek. 

Kazałem zatrzymać samochód przed samym rogiem alei Jean-Jauresa, zostawiłem Lardenne’a 

przy  kierownicy  i  ruszyłem  w  kierunku  sklepu  z  obojętną  miną  zwykłego  przechodnia. 

Miałem  kłopoty  z  wejściem  w  rolę.  W  takich  krytycznych  chwilach  zawsze  żałowałem,  że 

program  szkolenia  policyjnego  nie  przewiduje  ćwiczeń  aktorskich.  Rozejrzałem  się 

ukradkiem dokoła. Wyglądało na to, że nikt nie ubezpiecza rabusia od frontu. Chyba że jego 

wspólnik  zaczaił  się  w  bramie  lub  za  drzwiami.  Jeżeli  tak  było,  mógł  mnie  z  łatwością 

kropnąć w każdej sekundzie. 

Doszedłem  z  wolna  do  sklepu  jubilera,  wykonałem  błyskawiczny  zwrot  i  pchnąłem 

gwałtownie całym ciałem oszklone drzwi wejściowe. Wpadłem do środka z pistoletem w ręce 

wrzeszcząc jak opętany. 

– Policja! Rzuć broń! 

Rabuś,  facet  niskiego  wzrostu,  ubrany  jak  urzędnik  bankowy  –  Żywa  Czysta  Wełna  i 

włoskie  buty  –  odwrócił  się i  wycelował  w  moją  pierś  spluwę  dużego  kalibru.  Miał  takiego 

samego pietra jak ja. 

– Rzuć tę zabawkę... Bo ci wpakuję trzy kule w łeb, zanim zdążysz strzelić... 

Mój  palec  wskazujący  przesunął  się  niedostrzegalnie  w  dół  i  spoczął  na  maleńkiej 

dźwigience  umieszczonej  w  kabłąku.  Teraz  nawet  najlżejsze  jej  naciśnięcie  mogło  rozpętać 

kanonadę. 

–  Słuchaj  mnie  uważnie.  W  obecnej  sytuacji  każde  moje  słowo  warte  jest  majątek. 

Więcej, niż możesz tu nakraść. Nie masz żadnej szansy ucieczki. Przegrałeś. Dwa radiowozy 

pełne gliniarzy stoją na ulicy. Za pięć minut zjedzie tu, jak na kongres, cała tuluska policja. 

Nie mówiąc już o radiu i telewizji... 

Stał nieruchomo z wyciągniętą ręką, zaciśniętą kurczowo na kolbie rewolweru. Wbijałem 

mu do głowy zdanie po zdaniu. 

–  ...  Nie  wygłupiaj  się.  Teraz  grozi  ci  wyrok  za  napad  rabunkowy  z  bronią  w  ręku.  To 

poważna sprawa, ale jeszcze jakoś wylądujesz, jeżeli nie zaczniesz strzelać. Wezwą mnie jako 

świadka na rozprawę. Zeznania miejscowego gliniarza mają dużą wagę, co najmniej kilku lat 

pudła. Jak im powiem, że nie stawiałeś oporu, od razu będziesz ze trzy, albo i ze cztery lata 

do  przodu...  Wpadłeś,  kotku.  Postaraj  się  przynajmniej,  żeby  nie  wpaść  za  głęboko.  Tak 

będzie najlepiej dla wszystkich. 

Moje  przemówienie  nie  zrobiło  na  nim  żadnego  wrażenia.  A  może  źle  się  zabrałem  do 

rzeczy? Postanowiłem przyspieszyć rozwój wydarzeń. 

background image

– No, decyduj się... Daję ci trzydzieści sekund do namysłu. Gadaj, czy moja propozycja ci 

odpowiada. Ale raz dwa, trzydzieści sekund to niewiele. 

Nie spuszczałem z oka jego spluwy. Zrozumiałem, że odniosłem zwycięstwo, kiedy dłoń 

bandyty  drgnęła  i  rozwarła  się  powoli.  Rewolwer  upadł  na  podłogę  z  głuchym,  jakby 

drewnianym  stukiem.  Jubiler  schylił  się  błyskawicznie  i  podniósł  mordercze  narzędzie. 

Potrząsnął nim w powietrzu, zachłystując się nerwowym śmiechem. 

–  Plastykowy!  Ale  się  dałem  nabrać...  Tak  groźnie  wyglądał,  zupełnie  jak  prawdziwy 

rewolwer. 

Rabuś  skorzystał  z  kilku  sekund  powszechnego  zamieszania  i  szybko  wpakował  do  ust 

garść  jakichś  drobnych  przedmiotów.  Po  kilku  nieudanych  próbach  połknął  je  wreszcie  z 

wysiłkiem,  po  czym  padł  na  ziemię  zwijając  się  w  straszliwych  kurczach.  Klęknąłem  na 

podłodze, żeby zobaczyć, co mu się stało. 

– Chyba się otruł! Wezwijcie natychmiast pogotowie. Jeszcze nam tu wykituje! 

Pobladły jubiler zaoponował. 

– Ależ, panie inspektorze, ten łajdak po prostu połknął przed chwilą moje brylanty i perły. 

Zżarł co najmniej za trzydzieści milionów franków. To wariat! 

Lardenne wkroczył do sklepu na czele hordy mundurowych policjantów z bronią w ręku. 

Zatrzymałem go w przejściu. 

– Trzeba go szybko odtransportować do szpitala. Ruszaj się! 

– Jest ranny? Nie słyszeliśmy strzałów. 

–  Nikt  do  niego  nie  strzelał.  Ten  gnojek  połknął  majątek  ruchomy  przedsiębiorstwa. 

Obecnie jest posiadaczem najdroższego przewodu pokarmowego na świecie... 

Karetka  zawiozła  nas  do  szpitala  wojskowego,  gdzie  pożeracza  brylantów  przekazano 

natychmiast gastrologowi. Profesor przyjął nas po zbadaniu pacjenta. 

–  Obecnie  jakakolwiek  interwencja  jest  zbyteczna.  Przyznam  się  panom,  że  po  raz 

pierwszy  w  życiu  mam  do  czynienia  z  chorym  cierpiącym  na  niestrawność  po  spożyciu 

kamieni  szlachetnych.  Zazwyczaj  znajdujemy  w  żołądkach  naszych  podopiecznych 

przedmioty o mniejszej wartości. Gwoździe, kawałki szkła, zęby widelca... Aż wierzyć się nie 

chce,  co  ludzie  potrafią  połknąć.  Zaznaczam,  że  zajmuję  się  wyłącznie  przedmiotami,  które 

trafiły  do  organizmu  przez  usta.  Koledzy,  którzy  specjalizują  się  w  innych  otworach  ciała 

ludzkiego,  mogliby  panom  opowiedzieć  niejedną  ciekawą  historyjkę.  I  o  kobietach,  i  o 

mężczyznach.  Myślę  sobie  nieraz,  że  warto  by  zebrać  wszystkie  przedmioty  wydobyte  w 

ciągu  ostatnich  dwóch  lat  z  pacjentów  w  samej  tylko  Tuluzie  i  otworzyć  coś  w  rodzaju 

Muzeum Perwersji... Pańskie brylanty byłyby prawdziwą ozdobą kolekcji! 

–  Bardzo  mi  przykro,  panie  profesorze,  ale  będziemy  musieli  odzyskać  połknięte 

kosztowności. Stanowią materiał dowodowy. To długo potrwa? 

Profesor przygryzł wargi dając nam do zrozumienia, że zastanawia się nad pytaniem. 

background image

– Są to niewielkie przedmioty, które przesuwają się teraz w kierunku żołądka. Będziemy 

śledzić  ich  wędrówkę  przy  pomocy  rentgenu  lub  echografu,  by  zaoszczędzić  choremu  zbyt 

dużej dawki promieniowania. 

Jubiler wtrącił się w tym momencie do rozmowy. 

–  Mam  nadzieję,  że  moje  kamienie  nie  doznają  szwanku  wskutek  działania  promieni 

rentgenowskich lub soków żołądkowych? 

Profesor spojrzał na niego pogardliwie i nawet nie raczył mu odpowiedzieć. 

– W ciągu najbliższych godzin kamienie opuszczą drugi odcinek przewodu pokarmowego 

i  wkroczą  w  fazę  pasażu  jelitowego.  Jest  to  nader  delikatny  etap,  powiedziałbym  nawet  – 

ryzykowny.  Nie  można  wykluczyć  ewentualnej  niedrożności  jelit,  a  co  za  tym  idzie  – 

operacji. Nie będę ukrywał, że podobne interwencje chirurgiczne są niebezpieczne. 

– A gdyby się wszystko odbyło normalnie? 

–  Byłoby  znacznie  lepiej.  W  takim  przypadku  ujrzeliby  panowie  kamienie  najwyżej  po 

upływie trzech dni. Mógłbym je panom obiecać nawet jutro, gdybym był pewien, że pacjent 

zechce z nami współpracować... 

– Co pan profesor ma na myśli? 

–  Istnieje  metoda  polegająca  na  podaniu  choremu  silnego  środka  przeczyszczającego, 

który skutecznie pobudza wydalanie. Oczywiście, nie możemy przeprowadzić tej kuracji bez 

zgody pacjenta. Amnesty International nigdy by nam tego nie darowała... 

Groźba  ewentualnej  interwencji  chirurgicznej  skłoniła  rabusia  do  zażycia  leku 

przyśpieszającego 

funkcje 

organizmu. 

Podjąłem 

odpowiednie 

środki 

ostrożności 

umieszczając  w  separatce  z  żywą  kasą  pancerną  dyżurnego  policjanta,  któremu  zleciłem 

sprawdzenie zawartości basenu. 

Jubiler przyjął z wdzięcznością propozycję towarzyszenia strażnikowi i wspomagania go 

w delikatnej misji. 

Brylanty i perły wróciły do prawowitego właściciela dzięki mieszance przeczyszczającej, 

opartej  na  związkach  magnezu,  której  skrupulatnie  opracowany  skład  chemiczny 

(CaOxMgOx2CO

2

) wykluczał całkowicie możliwość szkodliwych skutków ubocznych. 

 

* * * 

 

W  komisariacie  czekał  już  na  mnie  telegram  z  Paryża.  Dalbois  uwinął  się  gładko  z 

identyfikacją zabójcy Rogera Thiraud. Zawiadamiał mnie o wysłaniu listu ze szczegółowymi 

informacjami, który powinien był nadejść tego samego wieczoru. 

Bez większego przekonania spróbowałem się zająć załatwianiem zaległych spraw. Seria 

kradzieży  w  sklepach,  dwa  lub  trzy  przypadki  prowadzenia  pojazdów  mechanicznych  w 

stanie upojenia alkoholowego, jeden przypadek stawiania oporu funkcjonariuszowi policji w 

trakcie  pełnienia  obowiązków  służbowych.  Dla  zabicia  czasu  sprawdziłem  także  akta 

background image

personalne załogi komisariatu oraz tabelę awansów. Stwierdziłem, że Bourrassol mógł liczyć 

na  przesunięcie  do  IV  grupy  służbowej,  chyba,  że  komisarz  Matabiau  obarczyłby  go 

odpowiedzialnością za wybryki latorośli i pozostawił na dwa dodatkowe lata w grupie III. 

Zrywałem  się  na  każdy  dzwonek  telefoniczny,  na  każde  pukanie  do  drzwi.  Listonosz 

przynosił nam wieczorną pocztę regularnie o piątej. Marzyłem, żeby tego dnia wyłamał się z 

tradycji.  Zbiegłem  po  schodach,  gdy  tylko  dostrzegłem  go  w  bramie.  Odebrałem  całą 

korespondencję  i  rozłożyłem  ją  na  biurku  w  swoim  gabinecie.  Polecony  od  Dalboisa 

znajdował  się  tam  wśród  innych  listów.  Otworzyłem  go  w  pośpiechu  rozdzierając  kopertę. 

Pan  inspektor  z  Informacji  nie  zawracał  sobie  głowy  zbytecznymi  formułkami 

grzecznościowymi. 

 

„Drogi Cadin, 

Twój CRS-owiec nazywa się Piotr Cazes. Należał rzeczywiście do Brygad Specjalnych, 

których  zadaniem  była  likwidacja  aktywnych  działaczy  CAS  i  F.L.N.  w  ostatnich  latach 

wojny algierskiej. Na wszelki wypadek przypominam Ci, że wszystkie działania prowadzone 

w toku tej wojny zostały objęte dekretem z lipca 1962, który postanawia, między innymi, że 

nikt  nie  może  być  ścigany,  lub  pociągnięty  do  odpowiedzialności  sądowej  ani  też  podlegać 

jakiejkolwiek  dyskryminacji  z  powodu  czynów  popełnionych  w  związku  z  wydarzeniami  w 

Algierii i na terytorium kraju przed ogłoszeniem zawieszenia broni. 

Piotr Cazes jest obecnie na emeryturze. Mieszka, a przynajmniej mieszkał jeszcze przed 

kilkoma  miesiącami,  w  twoich  okolicach,  w  Grisolles,  miasteczku  położonym  między 

Grenadę w Verdun, w pobliżu szosy nr 17. 

Bądź  ostrożny,  to  już  nie  zgniłe  jajeczko,  ale  beczka  prochu.  Proszę  Cię,  spal  ten  list 

natychmiast po przeczytaniu. Zrobiłem to samo z fotografią, którą mi powierzyłeś. 

Pozdrowienia 

Dalbois” 

 

Wyjąłem  z  szuflady  zapalniczkę  i  spaliłem  list  wraz  z  kopertą.  Resztę  korespondencji 

wręczyłem sekretarce i udałem się na poszukiwanie starszego sierżanta Lardenne’a. 

Znalazłem  go  w  stanie  pożałowania  godnym  na  przednim  siedzeniu  policyjnego 

radiowozu.  Sprawiał  wrażenie  człowieka  cierpiącego  na  ciężką  chorobę  nerwową.  Ramiona 

drgały mu konwulsyjnie, co chwila przekrzywiał głowę na bok. Od czasu do czasu prostował 

się, by znów opaść na kierownicę. Rozwiązałem tajemnicę tych podrygów, zaglądając przez 

szybę  do  samochodu.  Lardenne  zrezygnował  z  matematycznych  rozkoszy  kostki  Rubika  i 

oddawał się obecnie upojnej video-neurotycznej grze pod nazwą „Banzaj”. Trzymając w ręku 

płytkę  elektroniczną  wielkości  kieszonkowego  kalkulatora  usiłował  zmusić  maleńką  figurkę 

do pokonania trasy usianej przeszkodami. 

background image

– Proszę mi to pokazać, Lardenne! A pan niech tymczasem weźmie kurs na Grisolles. To 

taka mieścina przy szosie nr 17, niedaleko Montauban. 

Pozwoliłem mu na zabawę z białymi liniami i pasami poprzecznymi, ze znakami stopu i 

pierwszeństwa  przejazdu  oraz  ze  wszystkimi  ludzikami,  którzy  tego  popołudnia  pędzili  w 

obie strony między Tuluzą a Montauban. 

Ja  tymczasem  kierowałem  ucieczką  kominiarza,  posuwając  go  naprzód  prawym 

kciukiem, cofając zaś lewym, by w końcu zaprowadzić mojego bohatera na szczyt drapacza 

chmur, gdzie czekał nań helikopter. Po drodze musiał wspinać się po niezliczonych schodach, 

przemykać przez setki drzwi, które zazwyczaj zatrzaskiwały mu się przed nosem, zmuszając 

go do rozpaczliwych manewrów. Kominiarza prześladował także upiorny dozorca, goniąc go 

i bombardując naczyniami kuchennymi. Na biedaka czyhał poza tym gigantyczny podstępny 

szczur, który z braku lepszego zajęcia pożerał całe piętra budynku! 

Podczas  przejazdu  przez  Verdun  udało  mi  się  ulokować  kominiarza  na  płaskim  dachu 

drapacza  chmur,  ale  w  ostatniej  chwili  helikopter,  wytrącony  z  równowagi  niezręcznym 

manewrem  mojego  prawego  kciuka,  rozbił  się  o  okna  sto  trzydziestego  piętra.  Dozorca 

natychmiast skorzystał z okazji wbijając straszliwy nóż rzeźnicki w plecy uciekiniera. Szczur 

w mgnieniu oka pożarł trupa. Pozytywka odbębniła ponuro pierwsze takty marsza żałobnego 

Chopina. 

– Jaki wynik osiągnął pan ostatecznie, panie inspektorze? 

Nacisnąłem guziczek i w podświetlonym okienku ukazał się rezultat moich zmagań. 

– Dziewięćset trzydzieści dziewięć schodów! 

–  Mój  rekord  wynosi  tysiąc  pięćset  piętnaście.  To  nie  było  takie  proste!...  Kupię  sobie 

jeszcze  „Yakoona”.  Podobno  jest  dziesięć  razy  bardziej  ciekawy.  Kierowany  przez  pana 

bohater tej gry prowadzi walkę z nieznanym wrogiem, który nasyła na niego swoich zbirów. 

Nigdy  nie  wiadomo,  czy  ma  się  do  czynienia  ze  sprzymierzeńcem  czy  z  nieprzyjacielem. 

Należy  koniecznie  nauczyć  się  ich  rozpoznawać,  ponieważ  unicestwiając  przez  pomyłkę 

sprzymierzeńców,  skazuje  się  pan  na  porażkę.  Dopiero  po  dwunastu  zwycięskich  starciach 

może  pan  przystąpić  do  decydującego  pojedynku  z  samym  Yakoonem.  W  dodatku 

programator  modyfikuje  samoczynnie  po  każdej  partii  układ  sił  i  charakter  postaci  mnożąc 

liczbę  kombinacji  w  nieskończoność.  Trzeba  co  najmniej  dwóch  miesięcy,  żeby  osiągnąć 

pierwszy stopień wtajemniczenia. Fantastyczna gra! 

– A czy nauczył się pan rozpoznawać drogowskazy? 

– Jakie drogowskazy, panie inspektorze? 

–  Chociażby  drogowskaz  do  Grisolles.  Właśnie  go  pan  minął.  Co  gorsza,  nie  ma  pan 

dwunastu okazji naprawienia błędu. Pozostaje panu tylko jedna, ostatnia szansa – zawrócić! 

 

* * * 

 

background image

Piotr Cazes mieszkał w małym domku w stylu wiejskim, otoczonym pięknym, starannie 

utrzymanym ogrodem. Pociągnąłem za sznurek dzwoneczka przybitego do słupka przy furtce. 

W  oknie  na  parterze  ukazała  się  poorana  zmarszczkami  twarz  sześćdziesięcioletniego 

mężczyzny. 

– Czego panowie sobie życzą? 

–  Jestem  inspektor  Cadin  z  Tuluzy.  A  oto  mój  zastępca,  starszy  sierżant  Lardenne. 

Chciałbym pana prosić o prywatną rozmowę. 

Mężczyzna  wyszedł  na  ganek  i  uruchomił  mechanizm  elektryczny  otwierający  furtkę. 

Wszedłem do ogrodu i w towarzystwie Lardenne’a skierowałem się ścieżką w stronę domku. 

Gospodarz powitał nas na progu. 

–  Czemu  zawdzięczam  wizytę  policji?  Mam  nadzieję,  że  nie  przynoszą  panowie  złych 

wiadomości.  Moja  żona  poszła  do  miasteczka  na  zakupy,  myślę  jednak,  że  sam  zdołam 

przygotować dla panów coś do picia. 

Zaprosił nas do gustownie umeblowanego pokoju, w którym centralne miejsce zajmował 

duży, kamienny kominek. Nie przestając z nami rozmawiać Piotr Cazes ustawił na stole kilka 

butelek, dwa kieliszki i tackę z rozmaitymi gatunkami słonych ciasteczek. 

–  Jak  panowie  widzą,  tylko  dwa  kieliszki...  Lekarze,  niestety,  zabraniają  mi  całkowicie 

alkoholu. Odbijam to sobie na lekarstwach... 

Podał nam aperitify. Ricarda dla mnie i Floc de Gascogne dla Lardenne’a, który przepada 

za słodkimi trunkami. 

–  Prowadzi  pan,  panie  inspektorze,  dochodzenie  w  jakiejś  sprawie,  która  mnie 

bezpośrednio dotyczy? A może chodzi o moją żonę?... 

– Niezupełnie... Czy zechciałby pan się przejść ze mną po ogrodzie? Mam wielką ochotę 

na mały spacer. 

Piotr  Cazes  zdziwił  się  nieco,  ale  przystał  na  moją  propozycję.  Postanowiłem  z  miejsca 

przystąpić do rzeczy. 

–  Pragnę  podkreślić,  że  moja  wizyta  nie  ma  charakteru  oficjalnego.  Jeżeli  odmówi  pan 

odpowiedzi na moje pytania, nie będę nalegał... 

Dał mi znak ręką, żebym mówił dalej. 

–  ...  W  tym  miesiącu  został  zamordowany  w  Tuluzie  pewien  student...  Nazywał  się 

Bernard Thiraud... 

Wpatrywałem  się  pilnie  w  twarz  Cazesa,  ale  nie  zmieniła  wyrazu.  Nazwisko  ofiary  nie 

zrobiło na moim rozmówcy żadnego wrażenia. 

– ...Zastrzelono go na ulicy, z nieznanych pobudek. Sprawdziliśmy wszystko dokładnie, 

nie  wchodziły  tu  w  grę  ani  pieniądze,  ani  sprawy  uczuciowe.  Nic  z  tych  rzeczy.  Niepojęta 

zagadka. Potem, przesłuchując rodzinę denata, dowiedziałem się, że jego ojciec zginął przed 

dwudziestu  laty  w  podobnych  tajemniczych  okolicznościach.  Zamordowany  z  premedytacją 

na  ulicy,  strzałem  w  głowę.  Nie  wszczęto  wówczas  żadnego  dochodzenia  w  tej  sprawie. 

background image

Zdumiewający  przypadek  sprawił,  że  ekipa  telewizji  belgijskiej,  która  przybyła,  żeby 

sfilmować  występy  Jacquesa  Brela  w  „Olimpii”,  utrwaliła  na  taśmie  ostatnie  chwile  Rogera 

Thiraud,  ojca  Bernarda.  Działo  się  to  w  Paryżu,  w  październiku  1961.  Ze  zdjęć  wynika,  że 

strzał padł z pańskiego pistoletu... 

Piotr Cazes włożył ręce do swojego niebieskiego garnituru i gwałtownie zacisnął pięści. 

Jednakże  już  po  kilku  sekundach  ramiona  mu  opadły,  przymknął  powieki  i  nabrał  głęboko 

powietrza przez usta. Zgięty we dwoje przysiadł ciężko na jeden z dużych kamieni leżących 

po obu stronach ścieżki. 

– Jak się pan o tym dowiedział? Wszystkie tamte archiwa są ściśle tajne... 

– Mówiłem już panu – zupełnie przypadkowo. 

–  Niech  pan  siada,  panie  inspektorze.  Przywołał  pan  bardzo  bolesne  wspomnienia,  nie 

sądziłem,  że  mnie  kiedyś  dopadną.  Trudna  rada,  pewnie  tak  było  sądzone...  Cóż  mam  panu 

odpowiedzieć? Tak, to ja strzelałem! 

– Dlaczego pan zabił Rogera Thiraud? 

Popatrzył na mnie zmęczonym, jakby nieobecnym spojrzeniem. 

– Nie mam najmniejszego pojęcia. Otrzymałem rozkaz. Musiałem go wykonać. 

– Rozkaz dowództwa Brygad Specjalnych? 

–  Dlaczego  pan  pyta,  skoro  zna  pan  z  góry  odpowiedź?  Tak,  z  dowództwa  Brygad 

Specjalnych...  Naszym  zadaniem  była  likwidacja  szczególnie  aktywnych  działaczy  OAS  i 

F.L.N.  Prefektura  dostarczała  nam  przepustek  i  broni,  zupełnie  „czystej”,  nie  do 

zidentyfikowania. Mogliśmy telefonować bezpośrednio do dyrektora Surete, ale tylko w razie 

wpadki.  Pamiętam  jeszcze  numer,  chociaż  na  nic  się  dziś  nie  przyda.  MOGador  68-33. 

Instrukcji uczyliśmy się na pamięć, zacieraliśmy wszelkie ślady. Wcale nie było zabawne to 

nasze podziemne życie. Ci po drugiej stronie barykady drogo sprzedawali swoją skórę. Oko 

za  oko,  ząb  za  ząb!  Nawet  pan  sobie  nie  wyobraża  jak  bardzo  się  różni  pańska  dzisiejsza 

praca  od  tamtej  roboty.  Mieliśmy  dużą  autonomię,  własne  metody  działania.  Sami 

zdobywaliśmy informację o przeciwniku... 

– Również w przypadku akcji na ulicy Notre-Dame de Bonne Nouvelle? 

–  Nie,  w  regularnych  odstępach  czasu  ośrodek  operacyjny  zlecał  nam  likwidację 

szczególnie uciążliwych osobników. Wolałem bez porównania normalne akcje polegające na 

neutralizowaniu  wrogiej  siatki.  Rozwalenie  jakiegoś  cywila  nigdy  nie  sprawiało  mi 

satysfakcji.  Co  innego  na  wojnie...  Wie  pan,  byłem  w  Ruchu  Oporu,  walczyłem  podczas 

wyzwolenia, doszedłem z bronią w ręku do Indochin. Przywykłem patrzeć śmierci prosto w 

oczy.  To  też  nie  była  żadna  frajda  wywalić  cały  magazynek  w  brzuch  Niemcowi  czy 

Wietnamczykowi,  nawet  jeżeli  oni  również  mieli  zamiar  nafaszerować  człowieka  ołowiem. 

Ale  wpakować  kulę  w  łeb  młodemu  Francuzowi,  nie  wiedząc  co  to  za  jeden?  Rąbnąć 

bezbronnego  faceta,  z  tyłu?  Pewnie  tak  było  trzeba.  Pociesza  mnie  myśl,  że  moja  kula 

udaremniła jakiś zamach, skróciła wojnę o dzień, choćby o godzinę... 

background image

–  Proszę  mi  dokładnie  opowiedzieć  o  przebiegu  akcji.  Kto  panu  wskazał  drogę  Rogera 

Thiraud? Jak się to odbyło? 

–  Normalnie.  Łącznik  wkładał  kopertę  do  skrzynki  kontaktowej  dwa  razy  tygodniowo. 

Tam  znajdywałem  dokładne  instrukcje.  W  przypadku  Thirauda,  jeżeli  się  tak  naprawdę 

nazywał,  otrzymałem  fotografię  oraz  informacje  o  jego  rozkładzie  dnia  i  trybie  życia. 

Mieszkał  o  dwa  kroki  od  miejsca  zbiórki,  logicznie  rzecz  biorąc,  powinien  był  wrócić  do 

domu przed początkiem pochodu. Chciałem zatelefonować i pod byle pretekstem skłonić go 

do wyjścia na ulicę. Mój plan spalił jednak na panewce. Thiraud nie wrócił po wykładzie do 

domu, zafundował sobie seans filmowy w „Midi-Minuit”, naprzeciwko „Rexa”. O mały włos 

nie  załatwiłbym  go  w  sali...  Teraz  widzę,  że  tak  należało  zrobić,  uniknąłbym  w  ten  sposób 

sfilmowania mnie przez telewizję belgijską. 

– Nie zadawał pan sobie pytania, dlaczego ten człowiek musi zginąć z pańskiej ręki? 

– A czy OAS-owcy mieli skrupuły, kiedy naszpikowali plastykiem salę zebrań i wysadzili 

w  powietrze  dwunastu  moich  najlepszych  kolegów?  Zbieraliśmy  ich  po  kawałeczku,  niemal 

łyżkami...  Albo  kiedy  rzucili  granat  na  podwórko  szkolne?  Widziałem  twarzyczki  dzieci 

posiekane  odłamkami.  Czy  słyszał  pan  kiedyś  krzyki  pięcioletnich  brzdąców,  których 

oślepiono  tylko  po  to,  żeby  sterroryzować  dorosłych?  Nie  zadawałem  sobie  wtedy  żadnych 

pytań, żeby nie wpaść w jeszcze większą wściekłość. 

–  Kto  wysyłał  koperty  z  rozkazami?  Może  mi  pan  śmiało  powiedzieć,  od  tego  czasu 

upłynęło dwadzieścia lat, to już historia. 

– Nie jestem taki pewien. Wiadomo powszechnie, że Brygady Specjalne znajdowały się 

pod nadzorem  Andre Veilluta i były podporządkowane policji, chociaż nie figurowały w jej 

schemacie  organizacyjnym.  Najlepszy  dowód  to  zaliczenie  mi  tamtych  lat  do  stażu  przy 

przejściu  na  emeryturę.  Powiem  panu  w  zaufaniu,  że  liczyły  się  podwójnie.  Oprócz  nas 

istniały  inne  grupy,  na  przykład  SAC,  które  działały  całkowicie  na  własną  rękę.  Nieraz 

wchodziliśmy sobie w drogę, mimo że walczyliśmy po tej samej stronie. Niech pan nie sądzi, 

że nienawiść i urazy wygasły z biegiem czasu. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby byli OAS-

owcy  chcieli  dziś  pomścić  dawne  upokorzenia.  F.L.N.  –  chyba  nie.  Wygrali  wojnę,  a 

zwycięzcy są zawsze bardziej wspaniałomyślni od zwyciężonych. 

–  Pański  szef,  Veillut,  był  zapewne  człowiekiem,  który  podjął  decyzję  o  likwidacji 

Rogera Thiraud? 

–  W  każdym  razie  musiał  o  niej  wiedzieć.  Nasze  dowództwo  było  pod  względem 

organizacyjnym  wierną  kopią  oddziału  bojowego.  Stan  liczebny,  ograniczony  do  minimum, 

zapewniał  skuteczność  działania  i  znacznie  utrudniał  przeciwnikowi  wykrycie  Brygad. 

Veillut, o ile wiem, miał trzech zastępców, ale w nagłych wypadkach mógł działać sam. 

– Co teraz porabia? 

background image

– Wkrótce podzieli mój los, zbliża się do emerytury. Po rozwiązaniu Brygad Specjalnych 

otrzymał  wysokie  stanowisko  w  Biurze  Spraw  Kryminalnych  przy  Prefekturze  Paryskiej. 

Rząd potrafi hojnie wynagrodzić zasługi swoich najwierniejszych podwładnych. 

Naraz  przyklęknął  i  pochylił  się  nad  ziemią,  zachęcając  mnie  gestem  do  pójścia  w  jego 

ślady. 

– Niech się pan przyjrzy temu mrowisku, panie inspektorze. Rozwalam je ze dwa lub trzy 

razy do roku, ale mrówki zawsze je odbudowują opodal. Czy zaglądał pan kiedyś do środka? 

– Oczywiście, w dzieciństwie... 

– To wprost zdumiewające... Konstruują galerie, pochylnie wjazdowe. Czytałem gdzieś, 

że  istnieje  dwa  tysiące  gatunków  owadów  sklasyfikowanych  jako  „mrówki”.  Mrówki 

czerwone,  czarne,  żółte,  żołnierze,  rzemieślnicy,  robotnice,  królowe.  Przyglądając  się  im  z 

bliska, niemal każdy człowiek dostrzega wkrótce osobniki, które odpowiadają jego własnym 

cechom  charakteru.  A  ja  niedawno  zrozumiałem,  że  się  nie  mieszczę  w  społeczeństwie 

mrówek.  Przez  całe  życie  byłem  podobnym  do  nich  tylko  z  nazwy  tym  oto  rozbójniczym 

owadem... 

Wziął gałązkę i oparł jej koniec na brzegu niewielkiego leja o szerokości pięciofrankówki 

i o podobnej głębokości, wydrążonego w piasku. 

–  Mrówkolew!  Samotnik!  Kopie  dziurę  w  ziemi  i  urządza  tam  zasadzkę.  Czeka 

cierpliwie, aż inne zwierzątka znajdą się w zasięgu jego śmiercionośnych szczęk... 

Gałązka  kilkakrotnie  gwałtownie  uderzyła  o  ziemię,  zasypując  mrówkolwa  grubą 

warstwą piasku. 

Podniosłem  się  i  stanąłem  na  ścieżce.  Piotr  Cazes  patrzył  na  mnie  w  milczeniu 

szyderczym wzrokiem. 

– Dziękuję panu, panie Cazes, że zechciał pan ze mną porozmawiać. 

Starszy  sierżant  Lardenne  podszedł  do  mnie  rozsiewając  dokoła  aromat  anyżku.  Strzelił 

sobie  co  najmniej  dwa  pastisy!  Niezbyt  pewną  ręką  wykręcił  samochód  i  ruszył  szosą  w 

stronę Tuluzy. 

Zdążyłem  ujrzeć  w  przelocie  wnętrze  garażu,  w  którym  królował  zielony  metalizowany 

mercedes,  model  250  SE  z  lat  60,  ze  wspaniałą  chromowaną  maską  chłodnicy.  Marzenie 

życia! 

Odwróciłem się do Lardenne’a. 

– Co za wóz! Niektórzy mają szczęście. 

–  Pozory  mylą,  panie  inspektorze.  Jego  żona  wróciła  z  miasteczka,  kiedy  rozmawiał  z 

panem  w  ogrodzie.  Myślała,  że  przyjechaliśmy  ze  szpitala.  Staruszek  długo  nie  pociągnie, 

wystarczy popatrzeć na jego twarz. Lekarze dają mu najwyżej cztery miesiące... Jeszcze jeden 

facet, który nie skorzysta z emerytury. 

– Kto by pomyślał. Świetnie się trzyma jak na faceta, który zdaje sobie sprawę ze swojej 

beznadziejnej sytuacji.. 

background image

– Nie wie, że jest śmiertelnie chory. Wmówili mu, że ma wrzód żołądka. 

Nim  skręciliśmy  na  szosę,  odwróciłem  się  i  zobaczyłem  starszą  panią  w  szarej  sukni 

stojącą przy furtce. Wydało mi się, że zapisuje numer naszego samochodu. Lardenne jeszcze 

raz zakręcił i żona Piotra Cazesa znikła mi z pola widzenia. 

 

* * * 

 

Ściana  domu  naprzeciwko  komisariatu  od  niepamiętnych  czasów  informowała  nas  o 

wydarzeniach,  które  wstrząsały  światem.  W  chwilach  zadumy  błądziłem  wzrokiem  po  jej 

powierzchni  odczytując  setki  razy  napisy  wymalowane  białymi  literami.  Na  przykład: 

„UWOLNIĆ  HENRI  MARTINA!”  albo  na  pół  zatarte  hasło:  „.../REFERENDUM!” 

Zastanawiałem się zawsze, czy ta ukośna kreska jest częścią litery „Z” czy też „A”? „PRECZ 

Z...”?  A  może  „WSZYSCY  NA...”?  Jeżeli  zaś  chodzi  o  Henri  Martina  nie  wiedziałem, 

którego mam wybrać z zastępu Martinów figurujących w encyklopedii. 

Mógł  to  być  „Henri  Martin  (1830-1883)  urodzony  w  Saint-Quentin,  historyk  francuski, 

autor dzieła „Francja w latach 1833-1836”, członek Colege de France”. 

Albo  „Henri  Martin  (1872-1936),  urodzony  w  Dunkierce,  francuski  poeta-symbolista, 

autor poematu „Lilia i motyl”. Nagroda Akademii Francuskiej 1927 za zbiór wierszy „Jarzyny 

i skorupiaki”. 

A  może  „Henri  Martin  (1912-1967),  urodzony  w  Saint-Denis,  architekt  francuski.  Brał 

udział w pracach nad rekonstrukcją Paryża. Autor projektu obwodnicy (Trasa Martina)”. 

Wahałem  się  długo,  aż  wreszcie  moje  wątpliwości  rozstrzygnął  Bourrassol,  który 

znacznie  poszerzył  swój  zasób  wiadomości  marynistycznych,  odkąd  jego  syn  znalazł  się  na 

pokładzie okrętu wojennego. Wyjaśnił mi, że Henri Martin wymieniony w napisie na ścianie 

został wtrącony do ładowni i zakuty w łańcuchy za odmowę wystrzelenia kilkuset pocisków 

w  kierunku  gęsto  zaludnionych  dzielnic  Hajfongu.  Działo  się  to  na  początku  lat 

pięćdziesiątych. 

Jednakże ściana żyła nie tylko przeszłością. 

Pod  koniec  czerwca  grupa  propagandystów  szyickich  wymalowała  białymi  literami 

imponujący napis „NIECH ŻYJE SOLIDARNOŚĆ Z IRANEM!”. 

Inni  malarze,  nie  podzielający  zapewne  chomeistycznych  zapatrywań  swoich 

poprzedników,  skreślili  „Iran”  zastępując  go  „Palestyną”.  Nie  spodziewali  się  chyba 

zdecydowanej  reakcji  studentów-syjonistów,  którzy  usunęli  „Palestynę”  i  przywłaszczyli 

sobie hasło, wypisując niebieskimi literami słowo „Izrael”. 

Jako  ostatni  zabrał  głos  w  dyskusji  nieznany  mędrzec,  który  pogodził  wszystkich 

wymazując  za  jednym  zamachem  Iran,  Palestynę  i  Izrael  oraz  „Niech  żyje”.  Na  wszelki 

wypadek zalał także farbą przyimek „z” pozostawiając na ścianie samą „SOLIDARNOŚĆ”. 

background image

Komisarz Matabiau Wrócił z urlopu. Wtargnął do mojego pokoju punkt o dziesiątej i nie 

dał mi nawet powiedzieć grzecznie „dzień dobry”. 

– Cadin, proszę do mnie. Żądam od pana wyjaśnień w sprawie wypadków, które zdarzyły 

się podczas mojej nieobecności. 

Był  w  fatalnym  humorze.  Spod  korsykańskiej  opalenizny  prześwitywała  żółtawa 

wątrobiana cera. Wchodząc pierwszy do swego gabinetu nie przytrzymał za sobą drzwi, które 

omal  nie  wymierzyły  mi  tęgiego  policzka.  Matabiau  usiadł  na  biurku  i  skrzyżował  ręce  na 

piersi.  Musiał  dziś  rano  zerwać  się  z  łóżka  w  wielkim  pośpiechu,  zauważyłem  bowiem,  że 

jedną skarpetkę włożył na lewą stronę. 

– No, Cadin, słucham! 

– Nie zdarzyło się nic godnego uwagi, panie komisarzu, z wyjątkiem, być może, strajku 

grabarzy. 

Usiłowałem zyskać na czasie, żeby się zorientować czy Cazes zdążył już złożyć na mnie 

skargę. 

– Strajk trwał zresztą tylko tydzień, szybko zaprowadziliśmy porządek. Doszło do kilku 

drobnych  utarczek  między  grabarzami  a  żałobnikami.  Poza  tym  –  normalna  orka.  Setki 

rozmaitych  skarg  i  próśb  o  interwencję,  oszczędzę  panu  szczegółów.  Jeżeli  o  mnie  chodzi, 

poświęciłem większość czasu najważniejszej zbrodni miesiąca. Mam na myśli zamordowanie 

Bernarda Thiraud. W teczce znajdzie pan komplet raportów z wyszczególnieniem czynności, 

które podjąłem w tej sprawie w Paryżu i w Tuluzie... 

– To wszystko? 

– Chyba tak, o ile mnie pamięć nie myli. Pomijam napad rabunkowy w alei Jean-Jauresa, 

gazety poświęciły mu całe szpalty. 

Zrobiłem  tę  aluzję  nie  bez  kozery.  Dziennikarze  podkreślali  moją  odwagę  w  starciu  z 

uzbrojonym  gangsterem,  pomijając  milczeniem  fakt,  że  mierzył  do  mnie  z  plastykowego 

pistoletu. Na wspomnienie o moim niedawnym wyczynie komisarz Matabiau złagodniał. 

–  Tak,  Cadin,  przeczytałem  wszystkie  artykuły.  Gratuluję  panu  zimnej  krwi,  którą 

wykazał  pan  w  trudnej  sytuacji.  Muszę  jednak  powiedzieć,  że  najbardziej  mnie  niepokoi  ta 

draka z „sytuacjonistami”. Ledwie wróciłem z urlopu, zadręczają mnie telefonami mer i jego 

rzecznik  prasowy  Prodis.  Niech  się  pan  strzeże  tej  ośmiornicy  w  ludzkim  ciele.  Nic  nie 

rozumiem  z  ich  bajdurzenia.  Podobno  na  dodatek,  nasz  Bourrassol  jest  zamieszany  w  całą 

aferę. Nigdy jeszcze nie słyszałem podobnej bzdury! Wyobraża pan sobie Bourrassola w roli 

„sytuacjonisty?” Orientuje się pan, o co tu chodzi? Skąd się wzięła ta legenda? 

Stanąłem w obronie sierżanta. 

–  Bourrassol  nie  ma  z  tym  nic  wspólnego.  Wymyślają  niestworzone  rzeczy,  żeby  tylko 

narobić  nam  koło  pióra.  Po  prostu  wykryto  siatkę  sytuacjonistów,  którzy  od  1977  roku 

fabrykowali  fałszywe  pisma  urzędowe  rady  miejskiej,  a  potem  rozlepiali,  również  fałszywe, 

plakaty wyborcze. Syn Bourrassola kiedyś z nimi przystawał, ale z pewnością nie brał udziału 

background image

w rozsyłaniu fałszywych wezwań z pieczątką naszego komisariatu. Ma żelazne alibi: od kilku 

miesięcy  odbywa  prześliczne  rejsy  krajoznawcze  między  Martyniką  i  Gwadelupą.  Na 

zaproszenie Marynarki Wojennej. 

Komisarz Matabiau zerwał się jak oparzony i stanął przede mną w groźnej pozie. 

–  Fałszywe  wezwania?  Czy  ja  dobrze  słyszę?  I  pan  nie  uważa  tej  sprawy  za 

najważniejszą?  Może  się  pan  wypchać  ze  swoim  morderstwem  i  ze  swoim  fakirem 

biżuteryjnym!  Wyjeżdżając  na  urlop  przeczuwałem,  że  wpakuje  mnie  pan  w  jakieś 

paskudztwo. Co za fałszywe wezwania? No, mów pan! 

–  Poszukujemy  nadal  sprawców.  Kilkuset  tuluzańczyków  otrzymało  znakomicie 

podrobione  pisma  urzędowe.  Kazano  im  natychmiast  stawić  się  w  komisariacie  celem 

rejestracji  w  kartotece  antyterrorystycznej.  Wezwania  były  podpisane  pana  nazwiskiem, 

charakter  pisma  również  przypominał  pański.  Dziwnym  trafem  adresaci  zostali  wybrani 

spośród  najbardziej  znanych  osobistości  naszego  miasta.  Bogaci  kupcy,  przemysłowcy, 

przedstawiciele  hierarchii  kościelnej,  prezesi  stowarzyszeń  i  związków,  zwłaszcza  byłych 

kombatantów... 

–  Może  mi  pan  pokazać  taki  druczek?  Wyciągnąłem  portfel  z  tylnej  kieszeni  dżinsów  i 

ująłem  delikatnie  w  dwa  palce  niebieski  kwadracik,  który  rozłożyłem  starannie  przed 

wręczeniem go komisarzowi. Badał go w milczeniu, linijka po linijce. Ku mojemu wielkiemu 

zdziwieniu, podczas tego zajęcia odzyskiwał stopniowo spokój. Zwrócił mi papierek. 

–  To  nie  falsyfikat.  Blankiet  jest  całkowicie  autentyczny.  Podpisałem  go  w  przeddzień 

wyjazdu na Korsykę. Nie mam zielonego pojęcia, jak się to wszystko mogło tak pokiełbasić! 

Nie wiem, czy zdziwiłbym się bardziej, gdyby komisarz Matabiau przyznał mi się nagle 

do zamordowania Bernarda Thiraud. 

–  Jeszcze  się  nie  wybieram  do  czubków,  Cadin!  Pamiętam  doskonale  jak  wręczyłem 

oryginał  wezwania  Lardenne’owi  wraz  z  listą  400  adresatów  zamieszkałych  w  Tuluzie. 

Uważałem, że pan ma za dużo papierkowej roboty i nie należy obarczać pana dodatkowymi 

pracami. Lardenne powinien był tylko zrobić odbitki ksero, włożyć je do kopert i dopilnować 

ekspedycji... Niech go pan poszuka, zaraz to wyjaśnimy. 

Starszy  sierżant  kończył  właśnie  partyjkę  flippera  w  pobliskiej  kawiarni,  od  wygranej 

dzieliło  go  zaledwie  sto  punktów.  Ryzykując,  że  stracę  przyjaciela,  oderwałem  go  od 

migocącej  światełkami  gabloty.  Po  drodze  wprowadziłem  go  pokrótce  w  sytuację,  po  czym 

wkroczyliśmy do gabinetu komisarza. Matabiau zdążył przywdziać tragiczną maskę. Widząc 

nas dostojnie uniósł brodę. 

– Lardenne, żądam od pana wyjaśnień. I to przekonywających, jeżeli nie chce pan zostać 

przeniesiony  do  służby  wartowniczej.  Inspektor  Cadin  wytłumaczył  panu  zapewne  w  czym 

rzecz. Co może pan powiedzieć na swoje usprawiedliwienie? 

– Sam nie wiem... 

background image

– Otóż właśnie. Niech pan uruchomi szare komórki, Lardenne, i spróbuje znaleźć jakieś 

wytłumaczenie! 

–  Zaniosłem  wezwania  pani  Golan  z  sekretariatu.  Powtórzyłem  jej  pańskie  polecenie. 

Słowo w słowo... 

– Brawo, sierżancie! Powierzam panu osobiście ściśle określoną misję a pan natychmiast 

zleca jej wykonanie byle urzędniczce. Proszę tu przyprowadzić panią Golan. 

Lardenne  wyszedł  pospiesznie  z  gabinetu.  Wrócił  wkrótce  w  towarzystwie  matrony  o 

nader  obfitych  kształtach,  która  od  niepamiętnych  czasów  miała  w  swej  pieczy  wydawanie 

dowodów  osobistych  i  paszportów.  Wypełniała  niemałą  część  przestrzeni  biurowej,  ale 

siedziała  cichutko  jak  myszka  i  starała  się  nie  zwracać  na  siebie  niczyjej  uwagi.  Weszła  do 

gabinetu szefa z czcią i z nabożeństwem, niczym do świątyni, zapewne dopiero po raz drugi, 

odkąd przyjęto ją do pracy. Jej zachowanie świadczyło, że docenia w pełni wagę wydarzenia. 

Matabiau  wykazał  dużą  klasę:  minimalnym  wysiłkiem,  jakby  od  niechcenia,  rozwiązał 

błyskawicznie  zagadkę.  Biedna  kobieta  była  wcieleniem  dobroci  i  uczynności,  nigdy  nie 

odmawiała kolegom pomocy w potrzebie. Wieść o jej nieporównanych zaletach rozeszła się 

daleko poza Wydział Dowodów Osobistych i nie było dnia, żeby ktoś nie poprosił pani Golan 

o  jakąś  przysługę,  skarżąc  się  na  przeciążenie  pracą  i  zapewniając  gołosłownie,  że  przy 

najbliższej okazji odwdzięczy się drogiej koleżance. Dzielna pani Golan adresowała koperty, 

segregowała dokumenty, dziurkowała, podklejała i spinała papiery dla całego komisariatu. 

Kiedy  zjawił  się  Lardenne  w  aureoli  powierzonej  mu  misji  i  poprosił  ją  w  imieniu 

komisarza  Matabiau  o  wysłanie  czterystu  wezwań  do  zarejestrowania  się  w  kartotece 

antyterrorystycznej,  zgodziła  się  bez  wahania,  a  nawet  podziękowała  starszemu  sierżantowi 

za pamięć i zaufanie. 

Podobnie  zachowała  się  następnego  dnia,  kiedy  na  prośbę  innego  kolegi  włożyła  do 

kopert  i  wyekspediowała  trzysta  siedemdziesiąt  osiem  ozdobnych  kart  z  następującym 

tekstem: 

„Koło  Rodziny  Policyjnej  w  Tuluzie  wraz  z  wszystkimi  funkcjonariuszami  Sił 

Porządkowych  okręgu  składa  serdeczne  podziękowanie  szlachetnym  ofiarodawcom,  których 

dary ułatwią nam, podobnie jak w latach poprzednich, niesienie pomocy wdowom i sierotom 

po naszych kolegach poległych w obronie Bezpieczeństwa Publicznego”. 

Bóg  raczy  wiedzieć  jakim  cudem  lista  antyterrorystyczna  i  wykaz  dobroczyńców 

powędrowały do niewłaściwych teczek. W każdym razie, o ile tuluska śmietanka towarzyska 

uskarżała  się  z  goryczą  na  zaliczenie  jej  do  międzynarodowej  szajki  wywrotowców,  o  tyle 

żaden  autentyczny  czy  domniemany  podkładacz  bomb  nie  zjawił  się  w  komisariacie,  by 

wyrazić zdziwienie, że dziękuje mu się oficjalnie za wspieranie policji. 

–  Niech  pan  tylko  pomyśli,  Cadin.  Godzina  urzędowania  i  całe  wakacje  na  nic.  Nerwy 

mam  jak  galareta,  kompletna  wysiadka!  Ten  miesiąc  spokoju  i  odprężenia  minął  jak  sen... 

Nawiasem mówiąc, wolałbym, żeby to syn Bourrassola beknął za wszystko. Przynajmniej nie 

background image

należał  do  firmy.  Czemu  przygląda  mi  się  pan  tak  złośliwie?  Za  kogo  mnie  pan  uważa?  Za 

drania,  co  kryje  swoich?  Pański  Lardenne  doigrał  się,  już  ja  mu  dam  popalić!  Pójdzie  do 

służby  wartowniczej,  obiecuję  to  panu!...  Dobrze,  co  dalej?  Jak  się  posuwa  śledztwo  w 

sprawie morderstwa? 

–  Ani  tak  pomyślnie,  ani  tak  szybko  jakbym  sobie  tego  życzył.  Za  mało  konkretnych 

materiałów! Wiemy, że Bernarda Thiraud zamordował jakiś sześćdziesięcioletni mężczyzna, 

który  przyjechał  z  Paryża.  Mamy  zeznania  świadka,  który  widział  jak  zabójca  wysiadł  z 

czarnego renaulta 30 TX i ruszył za ofiarą. Działo się to przed prefekturą na kilka minut przed 

morderstwem.  Lardenne  objeździł  wszystkie  autostrady  i  szosy  na  trasie  Paryż-Tuluza  i 

Tuluza-Paryż,  wypytywał  gdzie  się  dało,  ale  nikt  nie  przypomina  sobie  ani  takiego 

samochodu, ani gościa, który odpowiadałby rysopisowi zbrodniarza. 

– Lardenne? Może warto by jeszcze raz sprawdzić... 

– Nie zamierzam go bronić, ale w tym przypadku mam do niego pełne zaufanie. 

– Zgoda. Co dalej? 

–  Jeżeli  chodzi  o  motywy  zbrodni,  drepczemy  w  miejscu.  Młody  człowiek  jechał  do 

Maroka w towarzystwie swojej narzeczonej... 

–  Nie  rozumiem,  dlaczego  paryżanin  miałby  tak  nakładać  drogi.  Przez  Tuluzę  do 

Marakeszu? Dziwna trasa. 

–  Istotnie,  ale  Bernard  Thiraud  i  jego  narzeczona  to  historycy.  Skręcili  do  Tuluzy,  żeby 

przestudiować  akta  archiwalne  w  prefekturze  i  na  ratuszu.  Stosy  papierzysk  dotyczących 

historii  regionu.  Przeglądałem  je  przez  dwa  dni  z  Lardenne’em;  ale  nic  nie  znaleźliśmy. 

Natomiast  w  Paryżu,  dokąd  się  następnie  udałem,  odkryłem  znacznie  ciekawsze  rzeczy. 

Ojciec  ofiary  zginął  w  nader  zagadkowych  okolicznościach,  w  październiku  1961  roku, 

podczas  demonstracji  zorganizowanej  przez  Algierczyków.  Powiedziałbym  nawet,  że 

egzekucja została przygotowana z naukową niemal dokładnością. 

– Przez kogo? Kto go zabił? 

–  Na  pierwszy  rzut  oka  zlikwidowano  go  z  powodów  politycznych.  Racja  stanu. 

Odnalazłem  agenta,  któremu  powierzono  wykonanie  wyroku.  Mieszka  w  zapadłej  dziurze 

przy  szosie  nr  17,  jest  na  emeryturze.  W  tamtych  czasach  należał  do  Brygad  Specjalnych 

zakonspirowanych oddziałów komandoskich, utworzonych przez Ministerstwo w celu, jak to 

się  mówiło,  zneutralizowania  działaczy  OAS  i  F.L.N.  W  razie  potrzeby  –  raz  na  zawsze. 

Brygadami  kierował  Andre  Veillut, duża  szycha  z  Prefektury  Policji.  Rzecz jasna, urządzali 

się tak, żeby uniknąć dochodzeń i autopsji. Teczki w archiwach są prawie puste. Nie wiem, 

czy warto je uzupełniać, wszystkie czyny z okresu wojny algierskiej są objęte amnestią. 

– Sądzi pan jednak, że oba morderstwa są ze sobą powiązane, nieprawdaż? Stąd krok do 

wysunięcia  hipotezy,  według  której  Bernard  Thiraud  odkrył,  kim  jest  zabójca  jego  ojca  i 

przyjechał  do  naszego  regionu,  żeby  się  zemścić.  Trasa  podróży  potwierdza  podobne 

rozumowanie. 

background image

– To by mi nawet odpowiadało, ale masa istotnych szczegółów wyłamuje się z pańskiego 

schematu.  Weźmy  chociażby  Piotra  Cazes.  Z  wyjątkiem  wieku  zupełnie  nie  pasuje  do 

portretu  mordercy  podanego  przez  świadka.  Nie  bardzo  rozumiem,  po  co  miałby  sobie 

komplikować  robotę,  przyjeżdżając  tu  samochodem  z  paryską  rejestracją  i  popełniając 

zbrodnię w biały dzień? Za duże ryzyko! 

– Jeżeli to zawodowiec, a wszystko wskazuje, że mamy do czynienia z fachowcem dużej 

klasy,  z  pewnością  zależało  mu  na  tym,  żeby  obrał  pan  taki  właśnie  tok  rozumowania.  Jak 

dotychczas,  morderca  panuje  całkowicie  nad  sytuacją.  Nie  odnalazł  pan  śladów  renaulta  30 

TX, być może dlatego, że ten samochód nigdy nie przejeżdżał trasą Paryż-Tuluza! 

– A jednak musi gdzieś być! Żaden samochód tego modelu nie został skradziony w ciągu 

tygodnia poprzedzającego śmierć Bernarda Thiraud. Sam sprawdzałem ogólnokrajowy wykaz 

skradzionych wozów. 

– Może go od kogoś pożyczył? Niech pan sprawdzi dokładnie, co porabiał Piotr Cazes w 

krytycznym  dniu,  a  także,  czy  któryś  z  jego  przyjaciół  nie  jeździ  czarnym  renaultem...  Był 

pan jeszcze raz w archiwum po wykryciu tej historii z algierską demonstracją? 

– Uważa pan, że należało tam pójść? Dlaczego? 

–  Na  pana  miejscu  poodkurzałbym  parę  godzin  stare  papiery.  Teraz  nareszcie  pan  wie, 

czego należy szukać: akt dotyczących Piotra Cazesa albo Brygad Specjalnych. Warto trochę 

poszperać! Ma pan minimalną szansę wykrycia powodów morderstwa. Możliwe również, że 

powróci pan z niczym, jeżeli chłopak wertował teczki z materiałami dotyczącymi wyłącznie 

jego  pracy  naukowej...  Wtedy  sprawa  Bernarda  Thiraud  pozostanie  tajemnicą,  aż  do  czasu, 

kiedy  wpadnie  nam  w  ręce  jakaś  polisa  ubezpieczeniowa  lub  banalny  liścik  pożegnalny  do 

kochanki. Najpiękniejsze zbrodnie bywają często pospolitymi przestępstwami. Czyż nie tak? 

–  Owszem,  ale  nie  to  morderstwo.  Za  dużo  tu  zbiegów  okoliczności,  cieni  przeszłości  i 

powiązań. Mam zdemaskować człowieka, który zabił Bernarda Thiraud, ale w gruncie rzeczy 

pasjonuje  mnie  zupełnie  inna  sprawa.  Czym  mógł  się  tak  narazić  skromny  profesorek  z 

Liceum  Lamartine’a,  że  wydano  na  niego  wyrok  śmierci,  nasłano  tajnego  agenta  służb 

specjalnych  w  przebraniu  CRS-owca  i  zlikwidowano  podczas  demonstracji  algierskiej? 

Cholernie mnie korci, żeby pójść do tego Andre Veillut, dawnego szefa Brygad Specjalnych. 

Może mi powie, co wtedy było grane. Przecież nic nie ryzykuje, wszystko podlega amnestii... 

– Nie będę pana uczył jak się prowadzi śledztwo, inspektorze Cadin, muszę jednak pana 

przestrzec. A zatem – chce pan działać według własnego widzimisię? Idę na to. Może pan się 

cofnąć  w  swoich  poszukiwaniach  aż  do  czasów  założenia  Alesii,  albo  do  Nocy  Świętego 

Bartłomieja,  jeżeli  uzna  to  pan  za  konieczne  i  jeżeli  doprowadzi  to  do  aresztowania 

przestępcy! Celem nadrzędnym jest rozwiązanie problemu. Guzik mnie obchodzi, jaką drogą 

pan  dotrze  do  tego  celu.  Ale  jeżeli  zboczy  pan  choć  o  krok  od  legalnych  metod,  proszę  nie 

liczyć na mój parasol. Oświadczy pan wówczas wszem i wobec i każdemu z osobna, że była 

background image

to  wyłącznie  pańska  inicjatywa!  Nie  życzę  sobie,  żeby  moje  nazwisko  zostało  wplątane  w 

jakąś podejrzaną aferę! Mam nadzieję, że się rozumiemy? 

– Zwykłem ponosić odpowiedzialność za swoje czyny, panie komisarzu. Głowę daje, że 

obie zbrodnie są ze sobą ściśle powiązane... 

–  Jak  dotychczas  dostrzegam  wyłącznie  wieź  rodzinną.  Nic  nie  uzasadnia  podobnych 

dedukcji.  Zalecam  panu  daleko  posuniętą  ostrożność.  Mówi  pan  już  o  dwóch  karalnych 

przestępstwach,  choć  niecałe  pięć  minut  temu  utrzymywał  pan,  że  morderstwo  Rogera 

Thiraud zostało objęte amnestią. Wkracza pan na niebezpieczne ścieżki, Cadin. Czy zdaje pan 

sobie z tego sprawę? 

– Staram się, panie komisarzu. 

– To za mało. Przede wszystkim, niech się pan nie opiera zanadto na swoich prywatnych 

przekonaniach.  Wyrokowanie  zostawmy  sędziom.  Chcę  mieć  ujętego  przestępcę,  równie 

niewątpliwego  i  autentycznego  jak  trup  sprzed  kościoła  Świętego  Hieronima.  Z  każdego 

punktu widzenia byłoby lepiej, gdyby pozostał pan na czele komisariatu do czasu zakończenia 

śledztwa. Miałby pan więcej luzu. Zostało mi jeszcze kilka dni urlopu. Zostawiłem je sobie na 

jesienne  polowanko,  ale  niby  dlaczego  nie  mogę  ich  wykorzystać  w  tym  tygodniu?  Jak  pan 

uważa? 

Nie spodziewałem się aż takiego poświęcenia ze strony szefa. 

– Zgadzam się. Gra jest warta świeczki. 

Intuicja  mówiła  mi,  że  coś  się  jednak  kryje  w  tym  nagłym  przystępie 

wspaniałomyślności. Komisarz Matabiau niezwłocznie potwierdził moje domysły. 

– Zajmę się majsterkowaniem. Jak się mieszka we własnym domku, zawsze się znajdzie 

jakaś robota. I jeszcze jedno, Cadin. Niech pan porozmawia z Prodisem i jakoś go udobrucha. 

Polegam na pańskich zdolnościach dyplomatycznych. 

background image

Rozdział VIII 

Przystąpiłem  niezwłocznie  do  wykonania  sekretnej  misji,  telefonując  do  rzecznika 

prasowego mera Tuluzy. Pan Prodis dopuścił mnie do głosu najwyżej na dziesięć sekund, po 

czym przerwał mi brutalnie. 

– Panie inspektorze, gwiżdżę koncertowo na pańskie czterysta listów dziękczynnych! To 

detal...  Byliśmy  przekonani,  że  po  znalezieniu  form  w  drukarni  miejskiej  mamy 

sytuacjonistów  w  garści.  Niestety!  Idąc  tropem  offsetowym  dotarliśmy  do  sporządzonej  ad 

hoc, niepełnej listy nazwisk. Wywrotowcy znów działają w najlepsze. Otrzymujemy zewsząd 

sygnały  o  rozpowszechnianiu  proklamacji  podpisanej  przez  INDIE,  która  odwołuje 

powszechny spis ludności w Tuluzie, zarządzony przez ministra Spraw Wewnętrznych. Zaraz 

panu przeczytam ten liścik... 

Usłyszałem charakterystyczny szelest rozkładanej kartki papieru. 

–  „...Po  przestudiowaniu  poufnych  dokumentów  wykradzionych  przez  INDIE 

(Interwencjoniści  Narodowi  w  Dziedzinie  Informatyki  Elektronicznej),  oraz  wziąwszy  pod 

uwagę,  że  niedbale  przeprowadzona  przez  merostwo  rekrutacja  personelu  biura  Ankiet  –  co 

stanowi  dodatkową  okoliczność  obciążającą  –  ułatwiła  infiltrację  osobników,  którzy 

wykorzystując uzasadnioną niechęć ludności do informatyki, usiłują nie dopuścić do objęcia 

rejestracją wybiórczą  obywateli, a  tym  samym  do  programowania  stosunków  społecznych – 

odwołuje się niniejszym powszechny spis ludności na terenie Tuluzy.” 

Następnie  INDIE  zachęcają  ludzi,  żeby  udali  się  do  merostwa  i  wycofali  stamtąd 

wszystkie  swoje  papiery!  Teraz  mamy  na  głowie  już  nie  400  ludzi,  ale,  jak  wynika  ze 

wstępnych obliczeń, co najmniej dziesięć tysięcy! 

Odłożyłem  czym  prędzej  słuchawkę,  pozostawiając  Prodisa  w  szponach  paranoi. 

Zawołałem  Bourrassola.  Wyłuszczył  mi  cierpliwie  i  metodycznie  swoją  hipotezę,  według 

której zamordowanie Bernarda Thiraud sprowadzało się do zwykłej pomyłki, nieboszczyk zaś 

nie  był  upatrzoną  z  góry  ofiarą  przestępcy.  Bourrassol  skrupulatnie  ustalił  personalia 

większości  osób,  które  znajdowały  się  w  prefekturze  w  dniu  zbrodni  między  szesnastą  a 

siedemnastą. 

background image

–  Tak  sobie  myślę,  panie  inspektorze,  że  zamiast  urządzać  zasadzki  w  podejrzanych 

dzielnicach,  lepiej  byłoby  zatrudnić  naszych  chłopaków  jako  hostessy  w  prefekturze.  Ale 

mam wykaźik! Palce lizać! Dziesięć grubych ryb, które nigdy nie trafiają do naszych sieci, ale 

które  najspokojniej  w  świecie  spacerują  przed  drzwiami  prefekta  policji!  Joe  Cortanze,  na 

przykład. O ile się nie mylę, mamy na niego nakaz aresztowania za napad z bronią w ręku? 

– Owszem. Zgadza się. 

– Mimo to jest oficjalnie przyjmowany przez sekretarza generalnego mera oraz szefa jego 

gabinetu! 

–  Odkrył  pan  Amerykę,  sierżancie!  Pracując  od  tylu  lat  w  naszym  fachu  powinien  pan 

wiedzieć,  że  95%  sukcesów  policja  zawdzięcza  kapusiom.  Jakby  pan  sam  nie  zainstalował 

wtyczek w szkołach, żeby przyłapać dostawców trawki... Czyżbym się mylił? 

– Tak, ale to drobne płotki! 

– Dobra, dobra... A co poza tym? 

– Spotkałem starego znajomego, byłego sierżanta Potreza.. Trochę przypomina Bernarda 

Thiraud, i z twarzy i z figury. Jest o pięć lat starszy od nieboszczyka, ale ktoś, kto miał tylko 

fotografię, mógł się pomylić... 

– Nie przypominam sobie tego nazwiska... Potrez? 

–  Mistrz  pistoletu,  gwiazda  II  Brygady  Terytorialnej.  Do  dnia,  w  którym  otworzył  bez 

uprzedzenia  ogień  do  motocyklisty.  Czatował  w  zasadzce  na  bandę  złodziei  samochodów, 

pamięta pan – gang złodziei BMW. Chciał ich złapać na gorącym uczynku. Jakiś smarkacz na 

motocyklu  przestraszył  się  cywila  z  wielką  spluwą  w  ręce.  Zawrócił  i  dodał  gazu.  Tamten 

wygarnął  do  niego  jak  do  tarczy  na  strzelnicy.  Lekarz  sądowy  wydobył  pięć  kul,  wszystkie 

rany wlotowe zmieściłyby się na powierzchni wielkości dłoni... Potreza wywalono z policji, 

pracuje  teraz  w  prywatnej  straży  bankowej  jako  konwojent.  Pamiętam  jak  gazety  pisały,  że 

kumple chłopaka poprzysięgli Potrezowi zemstę. 

– Ludzie często tak się odgrażają w złości, potem wszystko się rozchodzi po kościach... 

–  Nie  zawsze.  Tramoni  dopiero  po  kilkunastu  latach  doczekał  się,  że  go  kropnęli  za 

zabójstwo Piotra Overnaya. Nawet jeżeli mamy tylko jedną szansę na tysiąc, nie możemy jej: 

pominąć! Może akurat ten trop zaprowadzi nas do mordercy. A nuż, a widelec! Zobaczymy! 

 

* * * 

 

Postanowiłem,  że  tego  dnia  wcześnie  wrócę  do  domu.  O  ósmej  wieczór,  po  dzienniku 

telewizyjnym,  byłem  już  w  łóżku.  Mogłem  teraz  obejrzeć  sobie  albo  powtórkę  „Turnieju 

miast  przez  granicę”,  w  którym  o  palmę  pierwszeństwa  walczyło  Becon-les-Bruyeres  z 

Knokke  le  Zoute,  albo  magazyn  kulturalny  poświęcony  odrodzeniu  poezji  lirycznej  w 

Wogezach  oraz  zbliżającemu  się  sezonowi  urlopowemu.  Sytuacja  nie  do  pozazdroszczenia, 

wziąwszy  pod  uwagę,  że  zostawiłem  swój  magnetofon  w  Poitiers.  Nie  pozostawało  mi  nic 

background image

innego  jak  skorzystać  z  usług  dobrego  starego  Gutenberga,  zacząłem  więc  przetrząsać 

bibliotekę  w  poszukiwaniu  jakiejś  zapomnianej  książki.  Natrafiłem  na  nie  dokończoną 

monografię  Rogera  Thiraud,  którą  dostałem  od  Klaudyny.  Zważyłem  dziełko  w  ręku, 

przyjrzałem  się  okładce  i,  po  dłuższym  namyśle,  w  końcu  je  otworzyłem.  Stronę  tytułową 

zdobił  herb  miasta  Drancy,  nad  którym  widniała  starannie  wykaligrafowana  dedykacja: 

„Maksowi Jacob” 

Tytuł był ułożony z letrasetów: 

 

DRANCY 

od zarania dziejów do czasów współczesnych 

przez Rogera THIRAUD 

profesora Liceum Lamartine’a 

 

Przekartkowałem  szybko  cały  tom.  Na  wielu  stronach  znajdowały  się  puste  ramki 

nakreślone  ołówkiem  i  opatrzone  krótkimi  notatkami.  Roger  Thiraud  opracował  dokładnie 

plan  rozmieszczenia  rycin,  fotografii,  wykresów  i  planów.  Podawał  także  źródła 

ikonograficzne  i  bibliograficzne.  Pierwszy  rozdział  pracy  zaczynał  się  od  krótkiego  opisu 

ziemi w drugiej epoce geologicznej. 

Komisarz Matabiau nie zapuszczał się aż tak daleko w przeszłość. Zatrzymał się na Alesii 

obleganej  przez  Juliusza  Cezara!  Przebiegłem  wzrokiem  z  góry  na  dół  kilka  stronic  starając 

się  uchwycić  ogólny  sens  dzieła.  „...Okolice  dzisiejszego  Paryża  zalewało  wówczas  morze. 

Na jego dnie odkładały się obfite osady ilaste i wapienne. Tam właśnie po upływie tysięcy lat 

miało się narodzić Drancy”. 

Przeskoczyłem wiele tysiącleci lądując w rozdziale trzecim. Dowiedziałem się z niego, że 

nazwa  miasta  pochodzi  od  starorzymskiego  kolona  TERENTIACUSA,  który  zamienił  się 

potem w DERENTIACUSA, następnie w DERENTI, i wreszcie w DRANCY. 

Gwoli rozrywki zacząłem odmieniać swoje nazwisko rodowe uzupełniając je imieniem i 

odczytując  w  odwrotnym  kierunku.  Doszedłem  w  ten  sposób  do  całkiem  nieźle  brzmiącego 

CARA-DINATICUSA. 

„W roku 800 Drancy nie miało jeszcze szkoły i liczyło zaledwie 200 mieszkańców.” 

Ponownie przeskoczyłem osiem kolejnych wieków, poświęconych wyłącznie uprawie roli 

i zbieraniu plonów, by poznać wreszcie pierwszą lokalną znakomitość. Był to „CRETTE DE 

PALULEL, pionier mechanizacji rolnictwa” jak głosił zachęcający tytuł odnośnego rozdziału. 

Roger  Thiraud  zarezerwował  całą  stronę  na  fotografię  popiersia  uczonego  męża. 

Zanotował:  „Reprodukcję  wykonać  w  Gabinecie  Rycin  Biblioteki  Narodowej”.  Pogrążyłem 

się  w  lekturze  krótkiego  życiorysu  Crette  de  Palulela.  „Zrodzony  w  Drancy  w  1741  roku, 

wynalazł  wał  zębaty,  karczownik,  rozdrabniacz  do  słomy  oraz  obredlacz  do  kartofli.  Wielki 

background image

przyjaciel Parmentiera, przyczynił się w równym co on stopniu do rozpowszechnienia uprawy 

ziemniaka”. 

Roger  Thiraud  w  zdaniach  przepojonych  staroświeckim,  lecz  szczerym  liryzmem,  głosił 

chwałę swojego wybitnego krajana podnosząc jego zapomniane zasługi. 

Wielka  Rewolucja  Francuska  nie  pozostawiła  głębokich  śladów  w  historii  Drancy, 

natomiast upadek i wybuch balonu napełnionego gazem w la Villette – 16 października 1870 

– zajął poczesne miejsce w dziejach grodu. 

Druga  część  monografii  obejmowała  okres  współczesny.  Otwierała  ją  cytata  z 

„Nędzników”: 

„Centrum  Paryża  i  otaczający  je  pas  bliskich  przedmieść  –  oto  jedyna  ojczyzna  tych 

dzieci. Nigdy nie zapuszczały się dalej. W ich przekonaniu o dwie mile za rogatkami nie było 

już nic. Świat kończył się na Ivry, Gentily, Aubervilliers i Drancy”. 

Przymknąłem  na  chwilę  oczy,  przypomniały  mi  się  godziny  spędzone  z  Klaudyną  na 

ruinach dawnych fortyfikacji. 

Roger  Thiraud  nie  zatrzymywał  się  dłużej  nad  wydarzeniami  historycznymi,  które  nie 

miały  bezpośredniego  związku  z  jego  rodzinnym  miastem.  O  wiele  bardziej  interesował  go 

wachlarz  przekonań  politycznych,  jakie  reprezentowali  radni  miejscy  oraz  początki 

nowoczesnego  budownictwa.  W  ostatnich  rozdziałach  swojej  monografii  omawiał 

szczegółowo  idee,  które  przyświecały  przedwojennym  merom  Drancy  oraz  ich  projekty 

urbanistyczne  przedstawiane  do  zatwierdzenia  Radzie.  Chodziło  o  zbudowanie  rozległego 

miasta-ogrodu składającego się z tysięcy domów jedno – i wielorodzinnych, czegoś w rodzaju 

idealnej  metropolii,  falansteru  XX  wieku,  w  którym  każdy  obywatel  miałby  do  swojej 

dyspozycji  sieć  przedsiębiorstw  usługowych  i  zakładów  użyteczności  publicznej:  szkoły, 

stadiony, szpitale, żłobki dziecięce i sklepy... 

Prace nad budową  miasta przyszłości rozpoczęły się w 1932 roku. Liczba mieszkańców 

Drancy podwoiła się, wzrastając do 10 tysięcy. 

W  1934  roku  powzięto  jeszcze  zuchwalszy  projekt:  postanowiono  wznieść  w  Drancy 

pierwsze  francuskie  drapacze  chmur.  Pięć  wieżowców  o  wysokości  czternastu  pięter  każdy, 

seria  identycznych  czteropiętrowych  domów  ustawionych  równolegle  oraz  okazały  okólny 

budynek  w  kształcie  podkowy  posiadający  trzydzieści  klatek  schodowych  i  kilkaset 

mieszkań!  Tak  wyglądała  całość,  którą  ochrzczono  mianem  „Cite  de  la  Muette!”  od  nazwy 

pobliskiej miejscowości. 

Niestety, marzeniom o harmonijnym życiu we wspólnocie nie dane było się spełnić. Los 

pokrzyżował je w zgoła zaskakujący sposób. 

Technika  zastosowana  na  budowie  nie  zdała  egzaminu  i  liczne  usterki  wyszły  na  jaw 

jeszcze  przed  zasiedleniem  budynków.  O  ile  mieszkania  w  czteropiętrowych  domach 

znajdowały  amatorów,  o  tyle  pierwsze  francuskie  drapacze  chmur  nie  miały  takiego 

background image

powodzenia  wśród  obywateli  Drancy  na  jakie  liczyli  inwestorzy.  Całe  piętra  stały  pustką, 

mimo bardzo umiarkowanego czynszu. 

Trzeba  było  spojrzeć  prawdzie  w  oczy:  króliczki  nie  dorosły  jeszcze  do  swoich  klatek. 

Wieżowce  sprzedano  za  marny  grosz  Ministerstwu  Obrony  Narodowej,  które  rozlokowało 

tam pułk Gwardii Ruchomej. 

Wstałem  na  chwilę,  żeby  napić  się  piwa  i  trochę  odsapnąć,  po  czym  wróciłem  do 

przedziwnej historii miasta-ogrodu. Roger Thiraud, rozkochany w swoim rodzinnym mieście, 

nie szczędził interesujących szczegółów. 

We fragmencie dotyczącym 1941 roku przytaczał dokładną liczbę żołnierzy niemieckich 

wziętych do niewoli na froncie i internowanych w „La Muette”. Było to dla mnie prawdziwą 

rewelacją,  nie  sądziłem  bowiem,  że  armii  francuskiej  udało  się  wziąć  jeńców  podczas 

„dziwnej wojny”. 

Wkrótce  jednak  do  Drancy  wstąpili  Niemcy.  Role  się  odwróciły,  pilnowani  zostali 

strażnikami.  Latem  1940  roku  internowano  tam  resztki  rozbitych  oddziałów  francuskich  i 

angielskich,  a  także  obywateli  greckich  i  jugosłowiańskich  aresztowanych  w  Paryżu.  20 

sierpnia  1941  roku  w  „Cite  de  la  Muette”  został  oficjalnie  założony  koncentracyjny  obóz 

przejściowy  przeznaczony  dla  Żydów  francuskich,  których  wysyłano  następnie  do  obozów 

śmierci w Niemczech i w okupowanej Polsce. 

Roger Thiraud wymieniał liczbę 76 000 osób – kobiet, dzieci i starców – osadzonych w 

obozie  zaledwie  o  kilka  kilometrów  od  placu  Concorde  i  wywiezionych  potem  do 

Oświęcimia. Oceniał liczbę ludzi, którzy uniknęli zagłady na niecałe dwa tysiące. 

Każdego tygodnia trzy tysiące więźniów przeciągało ulicami Drancy pod strażą czterech 

żołnierzy  niemieckich  i  kilkudziesięciu  Francuzów  z  oddziałów  pomocniczych.  Roger 

Thiraud podkreślił cyfrę 4. 

Profesor  odtwarzał  życie  obozowe  na  podstawie  wycinków  prasowych  oraz  rozmów  z 

nielicznymi  ocalałymi  więźniami.  Zmusiłem  się  do  przeczytania  kilku  przerażających 

fragmentów. 

„Wymyśliliśmy  dla  dzieci  wesołą,  zabawnie  brzmiącą  nazwę  obozu,  żeby  się  nie  bały, 

kiedy rozmawialiśmy przy nich o Drancy. Pi-czi-po-i. Drancy to było Pi-czi-po-i”. Następna 

nie  zadrukowana  strona  była  przekreślona  na  ukos  ołówkiem  i  opatrzona  następującym 

wyjaśnieniem:  „Zamieścić  faksymile  listu  komendanta  obozu  w  Drancy  do  Eichmanna  z 

zawiadomieniem o wysłaniu pierwszego transportu dzieci w wieku poniżej 2 lat. (Transport D 

901/14 z dnia 14.8.1942). 

Niektóre  z  tych  dokumentów  zebrane  jako  załączniki  profesor  umieścił  w  kopercie  z 

grubego papieru. Wyciągnąłem z niej pismo „Biura Prowiantowego” z dnia 15 kwietnia 1943 

roku. 

„W  odpowiedzi  na  pismo  Panów  z  dnia  9  b.m.  mamy  zaszczyt  przesłać  Im  następujące 

informacje: 

background image

1) Dzieci poniżej 9 miesięcy 347 

2) Dzieci od 9 miesięcy do 3 lat 882 

3) Dzieci od 3 do 6 lat 245 

4) Dzieci od 6 do 13 lat 134 

5) Ilość mleka pobieranego obecnie (miesięcznie): 

3 223,50 litra.” 

„Z  powodu  nader  częstych  «skoków  stanu  liczbowego»  dane  powyższe  mają  charakter 

przybliżony i liczba dzieci może się wahać w granicach 50 jednostek, zależnie od daty.” 

Inny  znów  plik  papierów  nosił  tytuł  „Dane  liczbowe.  Do  opracowania”,  skreślony  ręką 

Rogera  Thiraud.  Długie  kolumny  liczb  układały  się  w  rubrykach  pod  nagłówkami,  których 

zwięzłość pogłębiała tragiczną wymowę faktów. 

„Data  wyjazdu”,  „Numer  konwoju”,  „Numer  rejestracyjny”,  „Obóz  przeznaczenia”, 

„Zagazowani 

po 

przybyciu”, 

„Liczba 

wyselekcjonowanych 

«M»„, 

„Liczba 

wyselekcjonowanych «K»„, „Pozostali przy życiu w 45”. 

Ogólna liczba deportowanych objętych rejestracją wynosiła 73 853 osoby, ocalałych – 2 

190. 

Ostatnia  tablica  ustalała,  region  po  regionie,  miejsce  urodzenia  i  zamieszkania  osób 

osadzonych w Drancy, a także klasyfikowała więźniów według kategorii wieku. 

Prym  wiódł  zdecydowanie  region  paryski,  tuż  przed  Midi-Pyrenees,  pozostawiając  na 

szarym  końcu  regiony  Nord  i  Centre,  w  których  Żydom  udało  się  umknąć  z  hitlerowskiego 

potrzasku.  Paryż  maszerował  na  czele  tej  makabrycznej  defilady  statystycznej,  z  wyjątkiem 

pierwszej  rubryki  obejmującej  dzieci  w  wieku  poniżej  3  lat.  Podczas  gdy  w  zdecydowanej 

większości okręgów ich liczba wynosiła od 5% do 8%, Paryż osiągał 11%, a Midi-Pyrenees – 

rekordowy wynik 12%. 

Zdjęty grozą odłożyłem nie dokończoną monografię Rogera Thiraud. Długo nie mogłem 

się zdecydować na gaszenie światła, lektura spędziła mi sen z powiek. Wstałem z łóżka, żeby 

obejrzeć  ostatni  dziennik  telewizyjny.  Zasnąłem  dopiero  nad  ranem,  kiedy  ulica 

rozbrzmiewała już pierwszymi odgłosami dnia pracy. 

Komisarz  Matabiau  pierwszy  wkroczył  na  scenę  w  dziwacznej  czarnej  opończy  i  w 

mnisim  kapturze.  Wiedziałem,  że  to  on,  chociaż  twarz  miał  zasłoniętą.  Szedł  wolno 

korytarzem,  którego  początek  gubił  się  w  bezkresnej  dali.  Na  jego  kapturze  odbijał  się 

niebieskawy  blask  jarzeniówek  umieszczonych  pod  posadzką.  Matabiau  zbliżał  się  z  głową 

pochyloną  w  bok  i  przyciśniętą  do  lewego  ramienia.  Rozdawał  rzeszy  wynędzniałych 

stworzeń  zielone  kartoniki  z  fotografią  Prodisa.  Kroczył  wprost  na  mnie,  ja  zaś  stałem 

zupełnie  nagi.  Wyraził  mi  niezadowolenie  z  powodu  mego  niestosownego  stroju  i  wręczył 

identyczny  papierek.  Pod  fotografią  rzecznika  prasowego  zobaczyłem  pieczęć  naszego 

komisariatu,  linijki  tekstu  rozpłynęły  mi  się  jednak  przed  oczami,  kiedy  spróbowałem  je 

odczytać. 

background image

Odwróciłem się ku pozostałym uczestnikom niepokojącej uroczystości i rozpoznałem bez 

trudu większość otaczających mnie osób. 

Rodziny  żałobników  połączyły  się  w  zgodną  grupę  ze  strajkującymi  grabarzami.  Tuż 

obok, jednostka Gwardii Ruchomej mozolnie wydobywała potężną bryłę złota z wnętrzności 

rozbawionego hipopotama. Wtem ogłuszający hałas, w którym przeraźliwe piski splatały się z 

ogłuszającymi  wybuchami,  sparaliżował  całkowicie  obecnych.  Matabiau  rozpadł  się  w  rój 

iskier wśród połyskliwych płytek glazury. 

Korytarz  rozszerzył  się,  jego  ściany  nagle  zmiękły  i  zaczęły  pulsować  w  rytmie  serca. 

Ciemności  przesłoniły  ledwie  widoczny  widnokrąg,  z  mroku  wyłonił  się  czarny  renault 

monstrualnych  rozmiarów  pędzący  w  naszym  kierunku.  Jego  koła  toczyły  się  po  lśniących 

szynach, zrodzonych jak gdyby z samej idei ruchu. 

Czyjaś  obmierzła  twarz,  zdeformowana  przez  wypukłą  szybę  przednią,  krzywiła  się  w 

szkaradnym grymasie nad kierownicą. Poznałem natychmiast rysy Piotra Cazes. Odrętwiały z 

przerażenia  zamknąłem  oczy,  żeby  przynajmniej  nie  widzieć  nadciągającej  niechybnie 

zatraty.  Daremnie!  Mój  wzrok  przewiercał  zaciśnięte  powieki.  Ujrzałem  jak  CRS-owca 

opętało szaleństwo, miotał się na przednim siedzeniu i wył jak potępieniec. Z jego ust, z oczu 

i z nosa wypełzało tysiące czarnych mrówek poruszających żwawo fosforyzującymi łapkami, 

Cazes rozpaczliwie zgarniał je z twarzy. Samochód ciągnął w szalonym pędzie niekończący 

się sznur wagonów. Były to stare drewniane wagony towarowe pomalowane rudawobrązową 

farbą, ich słupki wsporne uginały się od gwałtownych szarpnięć. Koniec pociągu składał się z 

otwartych  pojemników,  które  podskakiwały  w  górę  i  ciężko  opadały  na  szyny.  Spod  kół 

tryskały snopy iskier i buchał zapach spalenizny. Przy każdym wstrząsie tysiące pobielonych 

wapnem czaszek wypadało z pojemników i roztrzaskiwało się o posadzkę korytarza. 

Na  skraju  lasu  rosnącego  po  lewej  stronie  toru  ukazała  się  Klaudyna  Chenet.  Była  w 

towarzystwie  kulawego  archiwisty  z  prefektury  tuluskiej.  Z  trudem  zatrzymali  rozpędzony 

transport i zaczęli po kolei otwierać zaplombowane drzwi. Setki skrwawionych Algierczyków 

wydostały  się  z  wagonów  i  ustawiły  w  długim  szeregu  niknącym  za  lasem.  Mężczyzna  w 

mundurze  kierowcy  paryskiego  autobusu  uwolnił  z  bagażnika  zamkniętą  tam  starą  kobietę. 

Wydało mi się, że widzę na jej twarzy pierwszy zalękniony uśmiech pani Thiraud, gdy wtem 

pociąg  drgnął  i  zakołysał  się  na  szynach.  Zgrzyt  kół  zlał  się  w  przeraźliwą  skargę  ulatującą 

pod  niebiosa.  Czyjeś  gigantyczne  dłonie  legły  na  masce  renaulta  i  zasłoniły  kciukami  oba 

reflektory. Przemożny wir powietrzny porwał mnie i cisnął na łóżko. Wszystkie sceny mojego 

widzenia  stopiły  się  w  jeden  mikroskopijny  czerwony  punkt,  który  zawisł  na  krawędzi 

nicości.  Zdążyłem  jeszcze  ujrzeć  jakąś  postać,  był  to  chyba  Lardenne.  Pochylał  się  nad 

podświetlonym  ekranikiem  kieszonkowej  gry  video  w  kształcie  samochodu.  Rozdzierająca 

melodia  zagłuszyła  swoim  synkopowanym  rytmem  łoskot  ruszających  wagonów.  Tysiące 

dziecięcych głosików skandowało w takt stukotu kół odjeżdżającego transportu: „Pi-czi-po-i, 

Pi-czi-po-i, Pi-czi-po-i...” 

background image

Zerwałem się z łóżka zlany zimnym potem. Przez dłuższy czas stałem na pół przytomny 

wmawiając sobie, że to tylko sen, i starając się zapomnieć o krainie śmierci, którą opuściłem 

przed  chwilą.  Próbowałem  zaprzątnąć  umysł  innymi  obrazami,  przechadzką  po  dawnych 

fortyfikacjach, kolacją u Dalboisa. Nic z tego! Twarz Klaudyny rozpływała się momentalnie, 

z mroku zaś wypływała śmiertelna maska Bernarda Thiraud. Dalbois przybierał postać Piotra 

Cazes. Wyrwałem się wreszcie z dławiącej obręczy grozy, sięgając raz jeszcze po monografię 

Rogera Thiraud. 

Dokończenie  historii  „Cite  de  la  Muette”  zajęło  profesorowi  niecałą  stronę.  Po 

wyzwoleniu,  w  sierpniu  1944  roku,  do  obozu  trafiło  tysiące  Francuzów  zhańbionych 

współpracą  z  okupantem.  Thiraud  wymieniał  wiele  znanych  postaci  od  Tino  Rossiego  do 

Sachy  Guitry,  które  znalazły  się  w  Drancy,  na  krótko  zresztą,  w  charakterze  więźniów.  W 

1948 roku zaczęto przywracać budynki do stanu pierwotnego. W przypisach autor wspominał 

o filmie nakręconym w „La Muette” w 1936 roku z Mouloudjim w roli głównej. Tytuł filmu 

brzmiał „PIEKŁO ANIOŁÓW”. 

Udział  Bernarda  Thiraud  w  opracowaniu  książki  ojca  ograniczał  się  do  krótkiego 

konspektu końcowych rozdziałów monografii, obejmujących lata 1948-1982. 

Słońce  zalewało  pokój.  Wyjrzałem  przez  okno:  na  widnokręgu  zbierały  się  czarne 

chmury zwiastujące burzę. Wróciłem do łóżka i z rękami założonymi pod głową przeleżałem 

do ósmej. Potem napiłem się neski i postanowiłem pójść do komisariatu. 

Kiedy  się  tam  zjawiłem,  ujrzałem  starszego  sierżanta  Lardenne  stojącego  na  szafce 

skonstruowanej  z  metalowych  rurek,  która  chybotała  się  pod  jego  ciężarem.  Zdejmował  ze 

ściany  ogromną  mapę  Francji  zajmującą  niemal  całą  przestrzeń  między  oknami  na  wprost 

wejścia. 

– Co pan wyprawia, Lardenne?! Skręci pan kark! 

Odwrócił  się  do  mnie  i  wybełkotał  przez  zaciśnięte  wargi  kilka  słów,  z  których  nie 

zrozumiałem żadnego. 

– Do diabła, niechże pan mówi wyraźniej! 

Lardenne podniósł otwartą dłoń do ust i wypluł na nią z pół tuzina gwoździków. 

–  Wydział  Zaopatrzenia  zafundował  nam  nową,  aktualną  mapę.  Są  na  niej  wszystkie 

szlaki  komunikacyjne  łącznie  z  autostradami  w  budowie,  które  mają  być  ukończone  do  85 

roku. Wywalam tamten antyk do lamusa. 

Przystanąłem  na  chwilę  podziwiając  zręczność  naszego  policyjnego  majsterkowicza. 

Rozwinął pokaźny rulon i umieścił go pośrodku ściany wbijając gwoździki dokładnie co 20 

centymetrów.  Potem  zszedł  z  segregatora  i  stanął  przy  mnie,  by  ocenić  swoje  dzieło  z 

należytego dystansu. 

–  Nie  ma  żadnego  porównania  ze  starą,  panie  inspektorze.  Ta  nowa  ożywia  pokój,  nie 

uważa pan? 

background image

Nie  mogłem  oderwać  wzroku  od  tras  autostrad,  które  przecinały  wzdłuż  i  wszerz  całą 

Francję.  Grafik  nie  żałował  jaskrawych  kolorów,  najważniejsze  arterie  komunikacyjne  były 

nakreślone grubą żółtą linią, ostro obwiedzioną żywym oranżem. 

– Niech pan się dobrze przyjrzy tej mapie, sierżancie, zwłaszcza autostradom. Nic pan nie 

widzi? 

Spojrzał na mnie ze zdziwioną miną. 

– Strasznie tego dużo... Czyżby coś pochrzanili? 

– Powtarzam, niech się pan przyjrzy uważnie autostradom. Wszystko widać jak na dłoni! 

Podejmuje pan od początku czynności dochodzeniowe. I to natychmiast! 

– W jakiej sprawie, panie inspektorze? 

–  Pyta  pan,  jakby  ich  było  tysiąc.  Oczywiście,  w  sprawie  zamordowania  Bernarda 

Thiraud.  Wraca  pan  na  trasę  i  zbiera  informacje  o  podejrzanym  i  o  jego  samochodzie  we 

wszystkich  posterunkach  na  autostradzie,  w  stacjach  benzynowych  i  w  autorestauracjach. 

Oczywiście, w obu kierunkach ruchu. Czeka pana kupa roboty. 

–  Ależ,  panie  inspektorze,  powiedzą  mi  to  samo,  co  przed  dwoma  tygodniami.  Z 

wyjątkiem tych, którzy już nic nie pamiętają albo tych, co mnie poślą do diabła... 

Stanąłem przy mapie i wskazałem mu linijką jedną z oranżowych linii. 

– Kto panu każe zasięgać informacji u tych samych osób? Wybraliśmy poprzednio błędny 

wariant. Całkiem możliwe, że morderca przyjechał do Tuluzy nie autostradą A 10, ale A 6... 

– To nie miałoby najmniejszego sensu. Jadąc A 6 nakłada się ze 300 kilometrów... 

–  Mógł  pójść  na  taki  numer.  Tak  czy  owak  złoży  mi  pan  dziś  wieczorem  raport 

telefoniczny  z  kierunku  jazdy  Tuluza-Paryż.  Nie  wolno  panu  pominąć  żadnego  punktu! 

Szczegółowe  przeczesanie  terenu!  Może  pan  dzwonić  do  mnie  o  dowolnej  porze,  do 

komisariatu albo do domu. A teraz niech pan powie Bourrassolowi, żeby wypisał panu rozkaz 

wyjazdu. Powodzenia! 

Lardenne  zasalutował  mi  i  wyszedł.  Pomknąłem  do  prefektury.  Hostessa,  która  broniła 

dostępu  do  wyższych  pięter,  przepuściła  mnie  na  górę,  kiedy  powołałem  się  na  pana 

Lecussan.  Dyrektor  Archiwum  powitał  mnie  już  z  daleka  przyjaznym  gestem  dłoni. 

Zdecydował  się  ruszyć  na  moje  spotkanie  pracowicie  przytupując  butem  ortopedycznym. 

Przy  każdym  kroku  z  trudem  podnosił  protezę.  Gdyby  przesuwał  ją  tylko  po  posadzce 

uniknąłby  nadmiernego  wysiłku  i  oszczędziłby  mi  tego  uciążliwego  współczucia,  jakie 

niezdarne ruchy inwalidy budzą w ludziach zdrowych. 

–  Panie  inspektorze,  cieszę  się  niezmiernie  widząc  znów  pana  w  naszych  progach. 

Tuluskie starocie mają wiele uroku, nieprawdaż? 

Poczekałem, aż się zbliży, i wtedy dopiero odparłem. 

–  Owszem,  ponad  wszelkie  spodziewanie!  Chciałbym  raz  jeszcze  rzucić  okiem  na 

dokumenty,  które  niedawno  przeglądałem.  Wie  pan,  te  same,  co  interesowały  biednego 

Bernarda Thiraud. 

background image

– Czyżby śledztwo posunęło się naprzód? Ale może nie powinienem zadawać podobnych 

pytań? 

–  Och,  chodzi  mi  tylko  o  sprawdzenie  kilku  szczegółów.  A  propos,  czy  prowadzą 

państwo na bieżąco kartotekę osób korzystających z materiałów archiwalnych? 

–  Oczywiście.  Powyższa  zasada  obowiązuje  we  wszystkich  francuskich  bibliotekach 

administracyjnych. Dlaczego pan o to pyta, panie inspektorze? 

Zmyśliłem na poczekaniu w miarę wiarygodne wytłumaczenie. 

–  Komisarz  Matabiau  miał  taki  pomysł.  Poszukujemy  pewnego  emerytowanego 

policjanta,  który  znał  rodzinę  Bernarda  Thiraud.  Mam  sprawdzić,  czy  jego  nazwisko  nie 

figuruje przypadkiem w kartotece. 

Lecussan znalazł się nadzwyczaj grzecznie. 

–  Z  przyjemnością  sam  sprawdzę,  dla  mnie  to  drobiazg.  Pan  tymczasem  będzie  mógł 

przejrzeć inne dokumenty. 

–  Dziękuję  serdecznie,  nie  chciałbym  nadużywać  pańskiej  uprzejmości.  Proszę  mi 

łaskawie powiedzieć, gdzie znajduje się ta kartoteka. 

–  Za  pańskimi  plecami,  w  gabinecie  mojego  zastępcy.  Każdy  odcinek  rewersu  zostaje 

opatrzony 

numerem 

porządkowym, 

następnie 

sklasyfikowany 

porządku 

chronologicznym. 

– Dlaczego nie w alfabetycznym? 

–  W  jakim  celu?  Nie  mielibyśmy  z  tego  żadnego  pożytku,  list  to  zresztą  zwykła 

formalność, której dopełniamy wyłącznie ze względu na obowiązujące przepisy. 

Zastępca  dyrektora,  młoda  kobieta  w  wielkich  rogowych  okularach,  zasłaniających 

niemal  całą  jej  twarz,  wręczyła  mi  kolekcję  fiszek  z  bieżącego  roku.  Odszukałem  bez  trudu 

kartonik,  na  którym  Bernard  Thiraud  wypisał  swoje  nazwisko,  cel  badań  naukowych  oraz 

nazwę poszukiwanych dokumentów: komplet teczek na „DE”. 

Przez  dłuższy  czas  przerzucałem  teczki  nie  znajdując  najmniejszej  wzmianki  o  Piotrze 

Cazes. 

Zwróciłem  segregator  pani  wicedyrektor.  I  nagle  doznałem  olśnienia!  Poprosiłem  ją  o 

komplet wykazów z roku 1961. Gorączkowo otworzyłem teczkę z napisem „październik” i aż 

mi  zaparło  dech  w  piersi  z  wrażenia.  Zobaczyłem  fiszkę  z  dnia  13  października  1961  roku 

wypełnioną przez Rogera Thiraud. 

Zamknąłem  oczy.  Po  chwili  otworzyłem  je  i  dla  pewności,  powoli  i  spokojnie, 

odczytałem po raz drugi treść kolejnych rubryk. 

_____________________________________________ 

Prefektura Miasta Tuluzy 

Biblioteka Administracyjna 

______________________________________________ 

Data: 13.10.1961 

background image

______________________________________________ 

Imię i nazwisko użytkownika: 

Roger Thiraud 

______________________________________________ 

Miejsce zamieszkania: Paryż, 2 okręg 

______________________________________________ 

Cel badań lub poszukiwań: Osobisty 

______________________________________________ 

Nazwa lub charakter dokumentów: 

Komplet teczek na „DE” 

______________________________________________ 

 

Zwróciłem kartotekę archiwistce. 

– Znalazł pan to, czego pan szukał? 

– Chyba tak. Dziękuję. 

Dyrektor  Lecussan czekał  na  mnie  w  przejściu z  kartonowym  pudłem  archiwalnym  pod 

pachą. 

–  Oto  teczki  na  „DE”.  Dokładnie  te  same  dokumenty,  które  przeglądał  pan  podczas 

swojej  poprzedniej  wizyty.  Może  tym  razem  szczęście  panu  dopisze.  A  co  z  byłym 

policjantem, którego pan poszukuje? Trafił pan na jego ślad? 

– Nie. Myślę, że komisarz Matabiau po prostu się pomylił. 

Rozłożyłem  zawartość  pudła  na  długim  stole  bibliotecznym  i  przystąpiłem  do  selekcji 

materiałów.  Odłożyłem  na  bok  DEcyzje  Rady  Miejskiej,  DEgresję  programową, 

DEmobilizację  i  DEkapitalizację,  by  przestudiować  gruntownie  dziesiątki  dokumentów 

opatrzonych hasłem „DEportacja”. 

Z  niewymowną  odrazą  zabrałem  się  do  lektury  tchnących  grozą  pism  urzędowych  i 

notatek służbowych, które wysyłali sobie nawzajem najrozmaitsi funkcjonariusze państwowi 

dokładając wszelkich starań, żeby zwiększyć wydajność gigantycznej fabryki śmierci. Część 

korespondencji  oświetlała  dokładnie  kolejne  etapy  deportacji  dzieci  żydowskich  z  regionu 

Midi-Pyrenees. Serie dokumentów dotyczących całej akcji otwierał list „Sekretarza do spraw 

żydowskich”  przy  Prefekturze  Policji  w  Tuluzie,  podpisany  inicjałami  A.V.  „Sekretarz” 

zwracał  się  do  Jeana  Bousgay,  ministra  Spraw  Wewnętrznych,  z  prośbą  o  wyjaśnienie,  czy 

należy  zastosować  się  dokładnie  do  niemieckich  dyrektyw  i  zarządzeń.  Te  ostatnie 

przewidywały skierowanie do obozu w Drancy dzieci żydowskich, których rodzice zostali już 

uprzednio wysłani do Oświęcimia. 

Minister  odpowiedział  twierdząco.  „Sekretarz  do  spraw  żydowskich”  w  Tuluzie  wydał 

odpowiednie  instrukcje  policji  lokalnej,  która  przystąpiła  do  realizacji  hitlerowskich  planów 

zagłady. 

background image

Dzięki wyjątkowo sprawnemu funkcjonowaniu aparatu administracyjnego, Tuluzie udało 

się  odebrać  Paryżowi  palmę  pierwszeństwa  w  tym  turnieju  śmierci  pozostawiając  daleko  w 

tyle całą resztę kraju! 

W  żadnym  dokumencie  nie  natrafiłem  na  nazwisko  Piotra  Cazes.  Brakło  mi  sił  na 

ponowne przejrzenie materiałów. Włożyłem do pudła wszystkie teczki i zapukałem do drzwi 

dyrektorskiego  gabinetu.  Nikt  nie  odpowiedział.  Obszedłem  całą  bibliotekę,  ale  nigdzie  nie 

znalazłem  pana  Lecussan,  nie  usłyszałem  też,  nawet  w  odległych  częściach  gmachu,  jego 

charakterystycznego przytupywania. Zwróciłem się zatem do wicedyrektora. 

– Czy pan dyrektor już wyszedł? 

– Tak, przed dziesięcioma minutami. Czy chciałby mu pan zostawić jakąś wiadomość? 

–  Nie.  Proszę  tylko  serdecznie  podziękować  w  moim  imieniu  panu  dyrektorowi  za  jego 

wydatną pomoc. 

 

* * * 

 

Pierwsza fala deszczu złapała mnie na kamiennych schodach przed prefekturą. Podmuchy 

wiatru  wzmagające  się  z  każdą  chwilą  zmiatały  kurz  z  chodników  i  z  jezdni.  Ruszyłem 

spiesznie do komisariatu, żeby nie przemoknąć do suchej nitki. 

Zaledwie  dochodziła  szósta,  a  już  zrobiło  się  ciemno,  zwały  czarnych  chmur  pokryły 

niebo. W sali na dole zapalono jarzeniówki, ich trupioblade światło tylko pogłębiało ponury 

nastrój.  Starszy  sierżant  Lardenne  dopadł  mnie  telefonicznie  w  gabinecie  komisarza 

Matabiau, kiedy szukałem tam książki telefonicznej. 

– Panie inspektorze, chyba miał pan rację. Sądzę, że jesteśmy na tropie... 

– Skąd pan dzwoni? 

–  Z  Saint-Rambert  d’Albon  na  autostradzie  A  6,  między  Lyonem  a  Valence.  Przeszło 

pięćset  pięćdziesiąt  kilometrów  od  Tuluzy!  Urocza  miejscowość  w  pobliżu  Mont  Pilat.  W 

dole płynie Rodan... 

– Ten prześliczny folderek odczyta pan na najbliższym posiedzeniu Biura Turystycznego 

w Tuluzie! Co pan znalazł, sierżancie?! 

–  Będę  wiedział  dokładnie  dopiero  jutro.  Spotkałem  właśnie  żandarmeryjny  patrol 

drogowy,  który  kontrolował  dziś  ruch  na  odcinku  autostrady  Lyon-Avignon.  Jeden  z 

motocyklistów  miał  służbę  tej  nocy,  kiedy  zamordowano  Bernarda  Thiraud.  Pracował  we 

dwójkę z innym żandarmem i dlatego właśnie musimy zaczekać do jutra. 

– Mów pan po ludzku o co chodzi! Z dziesięcioma pinezkami na języku wyrażał się pan o 

wiele jaśniej! 

–  Tak  jest!  Krótko  mówiąc,  Francois  Leconte,  wspomniany  motocyklista  z  patrolu 

drogowego  sprawdzał  akurat  papiery  jakiegoś  kierowcy  ciężarówki  w  Loriol,  niedaleko  od 

Montelimar. Dokładnie o godzinie 23 minut 57... 

background image

– Co za zdumiewająca pamięć! 

– Po prostu wlepił mu mandat i zapisał godzinę na odcinku w bloczku... Tymczasem jego 

kolega  zatrzymał  renaulta  30  TX,  który  jechał  z  prędkością  powyżej  stu  pięćdziesięciu 

kilometrów na godzinę... 

– Z paryską rejestracją? 

– Usiłuję to wyjaśnić. W każdym razie kierowca zgrywał się na ważniaka, wymachiwał 

legitymacją...  Tak  twierdzi  przynajmniej  Francois  Leconte,  który  wypisywał  wtedy  mandat 

kierowcy ciężarówki... 

– Nie może pan zapytać tego drugiego żandarma, to byłoby znacznie prostsze. 

–  W  tym  sęk,  panie  inspektorze,  że  nie  mogę.  Facet  wyjechał  w  poniedziałek  na  urlop. 

Wyłażę  ze  skóry,  żeby  zdobyć  jego  współrzędne  na  mapie.  Podobno  rozjeżdża  się  teraz  po 

Bretanii samochodem z przyczepą turystyczną. 

–  Fatalne  ubranko!  Nasz  jedyny  świadek  hasa  w  plenerze  i  nie  można  do  niego  nawet 

zatelefonować... 

– Czy mam wyruszyć na rekonesans w kierunku Brestu, panie inspektorze? 

–  Nie.  Niech  pan  magluje  nadal  swoich  żandarmów,  może  uda  się  panu  wydobyć  adres 

ich  kolegi. Wygląda  na  to,  że  tym  razem  wszystko  trzyma  się  kupy.  Zbrodnię  popełniono o 

osiemnastej.  Morderca  zrobił  przed  północą  pięćset  kilometrów  wliczając  w  to  wyjazd  z 

Tuluzy na autostradę... Czuję, że nareszcie posuwamy się naprzód. Jak pan załatwi wszystko 

w Saint-Albert de Rambon... 

– Saint-Albert d’Albon! 

– Nieważne! A więc, po rozmowie z żandarmami zasuwa pan do Paryża i tam czeka pan 

na mnie w hotelu. Postaram się przyjechać jak najszybciej. 

–  Niech  pan  jedzie  autostradą  A  10,  panie  inspektorze,  to  najkrótsza  trasa!  Ciągle  nie 

rozumiem,  dlaczego  nasz  morderca  –  jeżeli  to  rzeczywiście  był  on  –  zafundował  sobie 

wycieczkę  z  Paryża  do  Tuluzy  i  z  powrotem  „Autostradą  Słońca”,  zamiast  pojechać 

zwyczajnie  przez  Bordeaux.  Obliczyłem  dokładnie:  trasa  Paryż-Bordeaux-Tuluza,  tam  i  z 

powrotem,  wynosi  około  l  600  kilometrów,  podczas  gdy  trasa  Paryż-Lyon-Montpellier-

Tuluza, tam i z powrotem, przekracza 2 200. Chyba nie wykręcił dodatkowo 600 kilometrów, 

żeby podziwiać piękne widoki? 

–  Na  pewno  nie  ze  względu  na  urok  Mont  Pilat,  sierżancie.  Tego  przynajmniej  jestem 

zupełnie pewien. 

– W takim razie dlaczego? 

– Dlatego, że to on miał do dziś inicjatywę. A my tańczyliśmy tak jak nam zagrał... 

 

* * * 

 

background image

Miałem jeszcze do załatwienia kilka spraw bieżących, zasiedziałem się w komisariacie aż 

do objęcia służby przez brygadę nocną. Popołudniowa burza odświeżyła atmosferę na krótko, 

fala  ciężkiego  upału  niebawem  znowu  spłynęła  na  miasto.  Woda  szybko  parowała  z 

rozgrzanego asfaltu pozostawiając na jezdni warstwę obrzydliwej mazi. Postanowiłem wrócić 

do  domu  piechotą.  Okrążyłem  kościół  Saint-Sernin  i  ulicą  Lautmanna  zszedłem  w  dół  ku 

Garonnie. Ruch samochodowy na moście Saint-Pierre wyraźnie zmalał, przechodniów, którzy 

rano  spieszyli  tędy  do  pracy,  wieczorem  zaś  wracali  do  domu,  też  było  znacznie  mniej. 

Ruszyłem  bulwarem  wzdłuż  rzeki,  w  kierunku  Catalans,  skąd  miałem  bliżej  do  domu  niż 

przez aleję Brienne. 

W  pobliżu  alei  Sejourne  po  raz  pierwszy  wyczułem  czyjąś  obecność,  czyjś  jakby 

spóźniony  o  część  taktu  akompaniament  do  moich  ruchów.  Zrobiłem  jeszcze  kilkadziesiąt 

kroków,  chcąc  się  przekonać  czy  rzeczywiście  jestem  śledzony,  po  czym  odwróciłem  się 

nagle  i  bacznie  zlustrowałem  nabrzeże.  Jakaś  sylwetka  zarysowała  się  w  jasnym  kręgu  pod 

latarnią, nie mogłem jednak dojrzeć pod światło rysów twarzy mojego prześladowcy. Był to 

mężczyzna niskiego wzrostu, wysunął nieco do przodu lewą nogę przenosząc cały ciężar ciała 

na prawą. Celował do mnie z pistoletu, przez ułamek sekundy zalśniła matowo oksydowana 

lufa.  Zdałem  sobie  naraz  sprawę,  że  taka  sama  latarnia  znajduje  się  o  niecałe  dwa  metry  za 

mną,  i  że  mój  wróg  też  nie  widzi  mnie  wyraźnie.  Opuściłem  jak  najwolniej  prawą  rękę  na 

brzuch  i  zacząłem  niepostrzeżenie  rozpinać  kurtkę.  Mój  ruch  nie  wywołał  żadnej  reakcji  ze 

strony  człowieka,  który  chciał  mnie  zabić.  Od  razu  zauważyłem,  że  zupełnie  nie  umie 

obchodzić  się  z  bronią:  ręce  i  nogi  miał  niepotrzebnie  usztywnione,  plecy  wyprostowane, 

pistolet trzymał w wyciągniętej ręce na wysokości mojej twarzy. 

Z tej odległości mógł mnie trafić tylko przypadkiem. Powinien był, rzecz jasna, rozluźnić 

nogi w kolanach, pochylić się do przodu, zgiąć prawe ramię i celować nie w moją głowę, lecz 

w pierś, wzmacniając przy tym lewą ręką stabilność pozycji strzeleckiej. 

Zawołałem do nieznajomego, chcąc choćby odrobinę zyskać na czasie. 

– Czego pan chce ode mnie? Jeżeli chodzi o pieniądze, chętnie oddam panu swój portfel... 

–  Nie  interesuje  mnie  pański  portfel,  inspektorze  Cadin,  nie  potrzebuję  pieniędzy... 

Dlaczego pan nas tropił?... Ja nie chciałem... 

Słyszałem już ten głos, ale nie mogłem sobie przypomnieć gdzie i kiedy. Mężczyzna sam 

się zdemaskował, pochylając się w lewo i podnosząc nogę w bucie ortopedycznym. 

–  Pan  chyba  oszalał,  Lecussan.  Nie  ujdzie  pan  z  życiem!  Proszę  schować  broń,  zanim 

będzie za późno! 

Dyrektor Archiwum przytupując rytmicznie zbliżał się coraz bardziej z wycelowanym we 

mnie pistoletem. 

Zdążyłem  poluzować  kaburę i  rzucić  się  na  ziemię.  Upadłem  z  rozmysłem  na  lewy  bok 

chwytając w  locie  za  kolbę  hecklera.  Mój  palec  wskazujący  instynktownie  prześlizgiwał  się 

po zamku, odsunął bezpiecznik i zacisnął na spuście. 

background image

Leżąc rozpłaszczony na mokrym bruku wystrzeliłem pierwszą kulę z magazynka dopiero 

wtedy, kiedy z pistoletu Lecussana już kilkakrotnie trysnął płomień i jeden pocisk gwizdnął 

mi  nad  samą  głową.  Naciskałem  raz  po  raz  spust,  bez  namysłu,  z  zapartym  tchem,  w 

panicznym  strachu  przed  śmiercią.  Lecussan  osunął  się  na  jezdnię  po  moim  pierwszym 

strzale. Wypuścił z ręki pistolet, który wpadł do kałuży. 

Wstałem i wyjąłem go z wody. W świetle latarni odczytałem wytrawiony na lufie napis: 

„Llema. Gabilondo. Y. Vitoria”. 

Identycznym modelem pistoletu posługiwał się morderca Bernarda Thiraud. 

Lecussan już nie żył. Dwa z wystrzelonych przeze mnie pocisków strzaskały mu czaszkę. 

Trzeci  utkwił  w  bucie  ortopedycznym  nad  samą  piętą.  Zatelefonowałem  do  komisariatu  z 

najbliższej  budki.  Poleciłem  kategorycznie  dyżurnemu  funkcjonariuszowi,  żeby  zachował 

informację  o  śmierci  dyrektora  Archiwum  w  tajemnicy  i  nie  podawał  jej  przez  najbliższe 

dwadzieścia cztery godziny do wiadomości publicznej. 

Przechodnie zaintrygowani hukiem strzałów zaczęli się zbierać dokoła, ale żaden z nich 

nie odważył się do mnie zbliżyć czy chociażby zagadać... Mieli rację! 

Odchodząc  z  nadbrzeża,  usłyszałem  wrzaskliwą  syrenę  szpitalnej  karetki  pogotowia  i 

równie hałaśliwy sygnał karetki pogotowia policyjnego, które zdążały na miejsce strzelaniny. 

O godzinie 0.30 ekspres paryski odjeżdżał z Dworca Centralnego w Tuluzie. Udało mi się 

zdobyć kuszetkę. Zasnąłem przed Montauban ukołysany smacznym pochrapywaniem dwóch 

handlowców. 

background image

Rozdział IX 

Położyli  się  wcześnie  spać,  jak  zwykle.  W  pokoju  panował  półmrok.  Pani  Cazes  spała 

cichutko  i  czujnie,  mąż  przyglądał  się  jej  z  czułością.  Wiercił  się  bez  przerwy  w  łóżku. 

Uwierały  go  fałdy  prześcieradła,  dokuczał  rozgrzany  materac,  irytowały  jak  nigdy  dotąd 

najdrobniejsze szmery dobiegające z ogrodu, każde skrzypnięcie schodów. Tym razem jednak 

to  nie  choroba,  ani  wspomnienie  o  popołudniowej  wizycie  u  lekarza  mąciły  nocny  spokój 

Piotrowi Cazes. 

Od  dawna  wiedział,  że  gra  się  przed  nim  komedię.  Ściśle  biorąc  –  od  roku,  kiedy  to 

wpadły  mu  w  ręce  książki  medyczne,  które  żona  schowała  przed  nim  na  poddaszu.  Potem 

zauważył jak łapczywie pochłania niektóre artykuły, czy nawet wzmianki w prasie... 

Zrozumiał, że jego „wrzód żołądka” jest chorobą zmyśloną, że to całkiem inna, potworna 

bestia wżera mu się w trzewia... 

Nie dawał nic poznać po sobie, jakby wierzył bez zastrzeżeń w ich bajeczkę. Opiekowano 

się  nim  troskliwie,  przygotowywano  mu  specjalne  dania  dietetyczne,  oszczędzano 

najmniejszego wysiłku. 

Uciułali w ten sposób przeszło rok szczęścia, wydarli go losowi, uchylili na kilkanaście 

miesięcy wykonanie wyroku... Otchłań czasu! 

Tego  wieczoru  sen  nie  nadchodził  z  innych  powodów.  Prawdziwą  przyczyną  nocnej 

rozterki była wizyta tego inspektora policji z Tuluzy, rozmowa w ogrodzie, która rozbudziła 

w Piotrze Cazes tyle okropnych wspomnień, okryła go hańbą we własnych oczach. Opadły go 

natrętne  myśli,  nie  mógł  się  od  nich  opędzić  nawet  na  chwilę.  Z  pamięci  wypływały 

makabryczne  sceny,  niwecząc  brutalnie  wartość  przeżyć  i  wzruszeń  z  tych  dobrych, 

późniejszych  lat.  Zerwał  się  gwałtownie  z  posłania,  żona  obudziła  się  natychmiast,  gotowa 

przyjść mu z pomocą. 

– Źle się czujesz? Coś ci podać? Może zaparzę ci ziółek? 

Uspokoił  ją,  że  nic  mu  nie  jest  i  podszedł  do  telefonu  w  holu.  Nakręcił  numer 

komisariatu, który zostawił mu Cadin. Dyżurny policjant podniósł słuchawkę. 

– Proszę mnie połączyć z inspektorem Cadin. W bardzo ważnej sprawie... 

background image

–  Inspektora  nie  ma  w  Tuluzie,  wyjechał  nagle  do  Paryża  w  celu  kontynuowania 

śledztwa. 

– Niemożliwe! Co za bęcwał... Jak go tam można złapać? W jakim hotelu? 

– Niestety, bardzo mi przykro... 

Odłożył  słuchawkę,  zastanowił  się  chwilę,  po  czym  ubrał  się  pospiesznie.  Zdjął  z  szafy 

tekturowe  pudełko i  wydobył  z  niego  owinięty  w  naoliwioną  szmatę  browning  model  1935, 

swoją  ulubioną  broń.  Wyjął  pusty  magazynek,  załadował  go  trzynastoma  nabojami,  wsunął 

do kolby i zatrzasnął zdecydowanym ruchem dłoni. 

Żona stała obok w milczeniu. Wszelkie słowa były zbyteczne. 

Po sprawdzeniu pistoletu włożył go do kieszeni marynarki i poszedł do garażu. 

Zielony metalizowany mercedes zapalił przy pierwszym dotknięciu startera. 

Po  dziesięciu  minutach  Piotr  Cazes  gnał  autostradą  do  Paryża.  Włączył  wszystkie 

reflektory, strzałka szybkościomierza nie spadała ani na sekundę poniżej 180 kilometrów na 

godzinę. 

background image

Rozdział X 

Starszy  sierżant  Lardenne  kończył  śniadanie  w  barze  hotelowym,  usiłując  jednocześnie 

rozszyfrować  definicje  słów  krzyżówki  z  „Figaro”.  Odłożył  kanapkę  i  w  moich  oczach 

wypełnił za jednym zamachem kilkanaście kratek. 

–  Dzień  dobry,  Lardenne,  widzę,  że  pokumał  się  pan  także  z  bracią  szaradziarską! 

Powinien pan od czasu do czasu skoczyć do kasyna! Nie ma życia bez ruletki! 

Lardenne zerwał się na dźwięk mojego głosu. 

–  Już  w  Paryżu,  panie  inspektorze?!  Myślałem,  że  pan  przyjedzie  dopiero  po  południu. 

Wyspał się pan przynajmniej? 

–  Owszem,  udało  mi  się  dostać  kuszetkę.  A  co  z  tym  zmotoryzowanym  żandarmem? 

Znalazł go pan? 

–  Tak,  wczoraj  wieczorem  na  kampingu  Marrek  koło  Trebeurden.  Na  moją  prośbę 

tamtejszy  żandarm  z  posterunku  w  Lannion  odszukał  go  i  przywiózł  do  komisariatu  w 

Trebeurden. Rozmawiałem z facetem przez telefon. Renault 30 TX rzeczywiście miał paryską 

rejestrację.  Muszę  się  teraz  dowiedzieć  w  Wydziale  Komunikacyjnym  nazwiska  właściciela 

wozu... 

– A ten z patrolu drogowego nie podał go panu? 

–  Nie.  Kierowca  od  razu  wyciągnął  legitymację  specjalną  i  zaczął  się  awanturować.  Że 

niby leci w misji służbowej. Żandarm pozwolił mu odjechać, ale odruchowo zanotował numer 

3627 DHA 75. 

–  Brawo,  Lardenne!  Sprawdzenie  nazwiska  właściciela  wozu  biorę  na  siebie,  a  pan  uda 

się niezwłocznie do pani Thiraud, ulica Notre-Dame de Bonne-Nouvelle 5. Zapyta ją pan, czy 

jej  mąż  przypadkiem  nie  wyjeżdżał  do  Tuluzy  w  październiku  1961,  na  kilka  dni  przed 

śmiercią.  Może  sobie  przypomni.  Następnie  pojedzie  pan  po  panią  Klaudynę  Chenet  do  jej 

mieszkania,  dam  panu  adres.  Potem  oboje  zaczekacie  na  mnie  grzecznie  w  Cafe  du  Palais. 

Lokal znajduje się nad Sekwaną, niedaleko prefektury. Będę tam koło czternastej. 

Ranek  trwał  wystarczająco  długo,  żebym  zdążył  wszystko  załatwić.  Złożyłem  wizytę  w 

Wydziale  Komunikacji,  dowiedziałem  się  nazwiska  właściciela  renaulta,  odnalazłem 

background image

samochód  i  odbyłem  rozmowę  z  kierowcą,  który  na  co  dzień  woził  owego  właściciela  i 

opiekował się wozem. 

Z kolei połączyłem się z wyższym urzędnikiem Wydziału Administracyjnego Prefektury 

w Tuluzie, który uprzejmie udzielił mi wyjaśnień na wszystkie moje pytania. Żeby uwieńczyć 

chwalebnie tę serię sukcesów, kazałem się zameldować Dalboisowi. 

–  Cześć,  Cadin?  Przydał  się  na  coś  mój  list?  Trudno  było  wytropić  twojego  faceta, 

naprawdę. Nie chcieli puścić pary z gęby! Ale to chyba on! 

–  Tak.  Wykonał  wyrok  na  Rogerze  Thiraud  z  rozkazu  władz  zwierzchnich.  Nie  sądzę 

natomiast,  żeby  miał  cokolwiek  wspólnego  z  zamordowaniem  jego  syna.  Spotkałem  się  z 

nim.  Jest  to  dzisiaj  śmiertelnie  chory  emeryt,  który  pragnie  wyłącznie,  żeby  świat  o  nim 

zapomniał. Chyba, że jest znacznie lepszym aktorem, niż by się mogło wydawać... 

–  Całkiem  możliwe.  Ten  spokojny  emeryt  od  razu  po  twojej  wizycie  przystąpił  do 

energicznej  akcji.  Wiem  coś  o  tym  od  kolegi,  który  wyciągnął  dla  mnie  jego  fiszkę  z 

kartoteki.  Pamiętaj,  pozory  mylą!  Do  takiej  roboty,  jaką  oni  odwalali,  nie  angażowano 

niewiniątek. Uważaj w ciemnych uliczkach! 

–  Pewnie  masz  rację,  będę  go  miał  na  oku.  Ale  przy  okazji  sporo  się  od  niego 

dowiedziałem.  Czuję,  że  depcę  po  piętach  prawdziwemu  mordercy.  Do  rozwiązania  całej 

łamigłówki brak mi tylko jednego małego ogniwa... 

– I chciałbyś je znaleźć w Paryżu? Czyżbym się mylił? 

– Nie mylisz się, jak zwykle. Widzisz, chodzi mi o potwierdzenie pewnego faktu. Jestem 

pewien  swego,  ale  sam  wiesz  dobrze,  że  w  takich  sprawach  trzeba  przedstawić  solidne 

dowody...  Wszyscy  funkcjonariusze  policji  znajdują  się  pod  nadzorem  administracji,  od 

przystąpienia do służby do przejścia na emeryturę. Każdy z nas ma swoje dossier prowadzone 

na  bieżąco  i  opatrzone  opinią  bezpośredniego  przełożonego  wydawaną  pod  koniec  roku 

kalendarzowego. Zgadza się? 

– To zrozumiałe. Czyż można kierować inaczej pracą resortu, któremu podlega przeszło 

sto tysięcy ludzi? 

– Nie zamierzam wcale krytykować administracji. Stwierdzam tylko, że przebieg służby 

funkcjonariusza  policji  jest  podsumowany  w  dokumencie,  który  trafia  do  rąk  odnośnego 

komisarza, kiedy któregoś z nas przenoszą na inne stanowisko. Zanim jeszcze przyjechałem 

do  Tuluzy,  Matabiau  mógł  się  zapoznać  z  całą  karierą  służbową  inspektora  Cadin  wraz  z 

opiniami  jego  poprzednich  zwierzchników.  Otóż  chciałem  cię  prosić  o  fotokopię  pewnego 

takiego dossier. Możesz mi to załatwić? 

– Twojego? Nie mogę, bo jest w Tuluzie. Mam dostęp wyłącznie do kartoteki paryskiej. 

–  Gwiżdżę  na  moje  dossier!  Znam  je  lepiej  od  szefa!  Chcę  potrzymać  w  ręku  dossier 

jednego z funkcjonariuszy Prefektury Paryskiej. 

–  O,  widzisz,  to  co  innego.  Spróbuję  nakręcić  jednego  delegata  związkowego,  żeby 

zajrzał do akt w Wydziale Personalnym... 

background image

–  Masz  konszachty  ze  związkami  zawodowymi?  Ty,  inspektor  Dalbois  z  Informacji? 

Prędzej bym się nagłej śmierci spodziewał! 

–  Takie  tam  konszachty...  Kiedy  człowiek  tyra  w  Informacji  musi  zawierać  różne 

znajomości...  Niekiedy  zaskakujące,  ale  zawsze  pożyteczne.  Związki  zawodowe 

pracowników  policji  są  organizacją,  powiedziałbym,  specyficzną,  zwłaszcza  ich  frakcje 

mniejszościowe.  Te  ostatnie,  kiedy  otrzymują  na  wyborach  mniej  niż  dziesięć  procent 

głosów,  zaczynają  się  rozglądać  za  protektorami.  Wtedy  właśnie  należy  uderzyć  w  czynów 

stal!  Jeżeli  taka  grupka  przypadkiem  nabierze  znaczenia,  można  im  przypomnieć  pewne 

powiązania  i  alianse,  niekiedy  kompromitujące.  Wszystkim  da  się  zahandlować,  a  najlepiej 

honorem i uczciwością! Gadaj jak się nazywa twój facet i zaczekaj na mnie na korytarzu. Za 

godzinkę przyniosę ci całą teczuszkę! 

 

* * * 

 

Zamiast zjeść normalne śniadanie, kupiłem po drodze kilka kanapek na straganie jakiegoś 

lipnego Greka. Zjadłem je w marszu zdążając raźnie w kierunku Cite. Za dużo cebuli! 

Starszy sierżant Lardenne i Klaudyna Chenet gawędzili sobie przy stoliku na tarasie Cafe 

du Palais. Klaudyna włożyła tego dnia suknię, po raz pierwszy zobaczyłem jakie ma śliczne 

nogi, o gładkiej skórze pokrytej złocistą opalenizną. Widząc mnie wstała od stolika. 

–  Panie  inspektorze,  co  się  dzieje?  Pański  kolega  nie  chce  mi  nic  powiedzieć.  Przynosi 

pan jakieś nowiny? 

– Tak, zbliżamy się do rozwiązania zagadki. Chciałbym, żeby pani była obecna podczas 

składania zeznań przez mordercę Bernarda Thiraud. Czuje się pani na siłach? 

– Tak! Chodźmy! 

Wkroczyłem pierwszy na dziedziniec przed Prefekturą Paryską, za mną szła Klaudyna ze 

starszym  sierżantem  Lardenne.  Zielony  metalizowany  mercedes  stał  przed  głównym 

wejściem.  Woźny  w  mundurze  uprzejmie  skierował  nas  do  wejścia  C  wskazując  ruchem 

ramienia okazały portal. U podnóża monumentalnych schodów stał wartownik. 

– Czego państwo sobie życzą? 

Podszedłem do niego. 

– Pragnęlibyśmy złożyć wizytę panu Veillut. 

– Pan dyrektor jest zajęty. Udziela audiencji. Czy państwo są umówieni? 

Odpowiedziałem, że nie. Wręczył mi wówczas rejestr i wieczne pióro. 

– Zechce pan wpisać swoje nazwisko oraz umotywować zwięźle prośbę o przyjęcie. 

Odtrąciłem jego rękę z rejestrem. 

–  Sprawa  nie  cierpi  zwłoki!  Przyjechałem  specjalnie  z  Tuluzy,  żeby  się  z  nim  spotkać. 

Proszę podnieść słuchawkę i powiedzieć panu Veillut, że inspektor Cadin jest na dole i chce 

się natychmiast z nim zobaczyć. 

background image

Wykonał niechętnie moje polecenie i nakręcił numer dyrektora Wydziału Kryminalnego. 

Kiedy odłożył słuchawkę, pochylił się ku mnie i powiedział przyciszonym głosem. 

–  Niestety,  panie  Cadin,  teraz  to  niemożliwe.  Zechce  pan  przyjść  dziś  po  południu  albo 

jutro... 

Postanowiłem nie zbaczać z raz obranej drogi. Ruszyliśmy we trójkę naprzód. Wartownik 

usiłował  nas  zatrzymać,  ale  bez  wahania  odepchnąłem  go  na  bok.  Schody  były  wysłane 

grubym dywanem. Wbiegliśmy na nie bez najmniejszego hałasu. 

Suchy  odgłos  strzału  rozległ  się  niespodziewanie  w  chwili,  gdy  byliśmy  już  na  drugim 

piętrze niedaleko gabinetu Veilluta. Lardenne błyskawicznie wyszarpnął z kabury pistolet, ja 

zaś  w  pierwszym  odruchu  złapałem  Klaudynę  i  przycisnąłem  ją  do  podłogi.  Potem  również 

sięgnąłem po broń. Za drzwiami gabinetu padł drugi strzał. Grupa mundurowych policjantów 

pędem  wbiegła  na  podest.  Przez  krótką  chwilę  sądzili,  że  mają  do  czynienia  z  terrorystami, 

wycelowano w nas pistolety maszynowe. 

Podniosłem ręce do góry. 

–  Koledzy,  tu  sami  swoi!  Jestem  inspektor  Cadin  z  Tuluzy.  Strzelają  tam  za  ścianą  u 

dyrektora! 

Wskazałem im gabinet ruchem pistoletu, którego lufa wciąż była skierowana w sufit. 

Policjanci  zajęli  pozycję  po  obu  stronach  drzwi.  Szykowali  się  już  do  ich  wyłamania  i 

wtargnięcia do środka, ale nie zdążyli przystąpić do akcji. Drzwi otworzyły się, wyszedł nimi 

na korytarz stary mężczyzna z twarzą tak bladą, jakby to on został śmiertelnie trafiony. 

Lardenne trącił mnie w ramię. 

– Ależ to nasz emeryt z Montauban! 

Policjanci zastygli w bezruchu na widok tej niesamowitej postaci. 

Wszedłem do obszernego gabinetu Veilluta. Dyrektor Wydziału Kryminalnego zakończył 

swój  żywot,  z  jego  skroni  spływała  strużka  krwi,  która  natychmiast  wsiąkała  w  niebieski 

dywan.  Na  biurku  leżał  browning,  stary  przedwojenny  model  1935,  na  który  miałby  dziś 

chrapkę niejeden kolekcjoner. 

Kiedy wróciłem na korytarz Piotr Cazes uśmiechnął się do mnie boleśnie. 

– Ciebie też by kropnął, mój chłopcze... Wszystko już sobie zaplanował... 

Policjanci sprowadzili go na dół po schodach. 

 

* * * 

 

Nieco  później,  kiedy  poszliśmy  coś  przegryźć  do  tureckiej  restauracyjki  w  okolicach 

Sentier, Klaudyna i Lardenne zasypali mnie pytaniami. 

–  Nigdy  się  nie  dowiemy,  czy  to  on  na  pewno  był  mordercą.  Jak  pan  doszedł  do  tego 

wniosku? 

background image

– Sprawa jest w gruncie rzeczy prosta... Veillut z całą pewnością zamordował w Tuluzie 

18 lipca tego roku Bernarda Thiraud. Rozkaz zamordowania ojca Bernarda, Rogera Thiraud, 

w październiku 1961 roku, w Paryżu podczas demonstracji algierskiej wydał również Veillut, 

który dowodził wówczas Brygadami Specjalnymi. 

– Jest pan tego pewien? 

–  Najzupełniej.  To  jasne  jak  słońce.  18  lipca  tego  roku  Lecussan,  dyrektor  Archiwum 

prefektury w Tuluzie zatelefonował do Veilluta zawiadamiając go, że pewien młody student, 

Bernard  Thiraud,  zamówił  w  bibliotece  komplet  teczek  na  „DE”  –  dokumenty,  o  które 

poprosił przed dwudziestu laty inny pan Thiraud... 

Klaudyna przerwała mi. 

– I to ma być dowód? Jak może pan twierdzić, że Lecussan rzeczywiście telefonował do 

Veilluta, skoro obaj nie żyją? 

– Odrobinę cierpliwości! Nie wymyśliłem tej rozmowy, naprawdę! Prefektura w Tuluzie 

ma  centralę  elektroniczną,  która  segreguje  wszystkie  połączenia  i  rozdziela  je  między 

właściwe  wydziały.  Centralę  zainstalowano  ze  względu  na  rygory  budżetowe,  żeby  określić 

liczbę  rozmów  telefonicznych  przeprowadzonych  przez  każdego  z  funkcjonariuszy. 

Połączenia  miejskie  sumuje  się  na  jednej  wspólnej  kasecie,  natomiast  połączenia 

międzymiastowe  i  międzynarodowe  są  rejestrowane  oddzielnie.  System  elektroniczny  może 

dostarczyć na każde żądanie listę rozmów przeprowadzonych z dowolnego aparatu. Lecussan 

korzystał z telefonu wewnętrznego numer 214. Centrala zarejestrowała 18 lipca o godzinie 8 

minut  46  rozmowę  przeprowadzoną  z  tego  właśnie  aparatu  z  Prefekturą  Paryską.  W  razie 

jakichś  wątpliwości  może  pani  zadzwonić  do  Trombela  z  Wydziału  Ogólnego  Prefektury  w 

Tuluzie, który chętnie udzieli pani szczegółowych informacji. 

Klaudyna i Lardenne zgodnie kiwnęli głowami. W ferworze mówiłem dalej. 

–  Veillut,  jak  przypuszczam,  zażądał  od  Lecussana,  żeby  sprzątnął  Bernarda  Thiraud, 

Lecussan wymówił się swoim kalectwem. Zbrodniarz znalazł się w kropce, ale bez wahania 

powziął śmiały plan działania. Jako urzędnik wysokiej rangi mógł o dowolnej porze opuścić 

prefekturę,  wyszedł  więc  natychmiast  z  gmachu,  co  widzieli  sekretarka  i  woźny.  Trzeba 

złożyć hołd niezwykłej pomysłowości Veilluta! Każdy przestępca pognałby na jego miejscu 

do  Tuluzy  najkrótszą  drogą  i  już  dawno  mielibyśmy  ptaszka  w  garści.  Autostrada  A  10; 

Paryż-Bordeaux-Tuluza! Nic prostszego! Tymczasem Veillut rozegrał partię po mistrzowsku. 

Przewidział  znakomicie,  że  za  najpilniejsze  zadanie  uznamy  sprawdzenie  autostrady  nr  10. 

Wpuścił  nas  w  maliny,  wybierając  wakacyjny  szlak  dla  smarkaczy  –  „Autostradę  Słońca”. 

Znana trasa wycieczkowa: Paryż-Lyon-Avignon-Carcasonne-Tuluza! Tysiąc sto kilometrów... 

Nasz  kochany  Lardenne  przeturlał  się  do  Paryża  i  z  powrotem  przez  Bordeaux,  rozpytując 

właścicieli  autorestauracji,  personel  stacji  benzynowych  urzędników  i  kontrolerów  przy 

wjazdach  na  autostradę,  gliniarzy.  I  co?  I  nic!  Wszystkim  nam  się  wydawało,  że  ścigamy 

samochód-widmo.  Kto  mógł  przypuszczać,  że  ten  niebywały  cwaniak  zafunduje  sobie 

background image

dodatkowo  po  trzysta  kilometrów  tam  i  z  powrotem,  żeby  nas  kompletnie  wykołować?  O 

mały  włos  mu  się  nie  udało!  Dopiero  Wydział  Zaopatrzenia  placówek  policji  w 

departamencie Haute-Garonne pchnął śledztwo właściwym torem, chociaż uczynił to całkiem 

przypadkowo. Wpadli na doskonały pomysł zastąpienia naszej starej mapy ściennej aktualną 

mapą  komunikacyjną,  na  której  wszystkie  autostrady  oznaczono  jaskrawą,  niemal 

fosforyzującą farbą. 

Lardenne rozpromienił się. 

– Czułem, że to dzięki nowej mapie... 

Kontynuowałem swoje wywody. 

–  Veillut  zrobił  pierwsze  tysiąc  sto  kilometrów  pełnym  gazem.  Po  drodze  zatrzymywał 

się tylko dwa razy, żeby zatankować paliwo Do Tuluzy przyjechał przed szóstą i stanął pod 

prefekturą. Tam czatował na Bernarda Thiraud. Lecussan podał mu przez telefon precyzyjny 

opis  ofiary,  a  sam  pod  byle  pozorem  zatrzymał  studenta  w  Archiwum  do  wieczora.  Kiedy 

Bernard wyszedł z gmachu, Veillut podążył za nim i zastrzelił go przy pierwszej nadarzającej 

się  okazji.  Potem  odjechał  niezwłocznie  do  Paryża,  żeby  każdy  mógł  go  zobaczyć  w  biurze 

we  wczesnych  godzinach  porannych.  Na  jego  nieszczęście  los  obraca  czasem  wniwecz 

najlepsze  scenariusze.  Tym  razem  przeznaczenie  przybrało  postać  żandarma  z  patrolu 

drogowego, który zatrzymał Veilluta w okolicach Montelimar... no, w... 

Starszy sierżant dokończył zdania: 

– Saint-Rambert d’Albon. 

– Dziękuję, Lardenne. Dokładnie o 23.57 tego samego dnia, żandarm z patrolu podał nam 

numer rejestracyjny samochodu służbowego, renaulta 30 TX. Odbyłem dłuższą pogawędkę z 

szoferem Veilluta w garażach Prefektury Paryskiej... Jak na zawodowego kierowcę przystało, 

dba  o  należyty  stan  techniczny  swojego  pojazdu.  Zwłaszcza,  że  jak  coś  nawali,  cała  wina 

spada na niego. Nic dziwnego, że zwrócił uwagę na stan licznika, na wielki skok w nocy z 18 

na  19  lipca.  Przeszło  dwa  tysiące  kilometrów!  To  się  rzuca  w  oczy.  Tym  bardziej  że 

zaplanował  na  21  lipca  wymianę  oleju,  samochód  przejechał  prawie  35  000  kilometrów. 

Veillut nigdy nie rozmawiał ze swoim szoferem, dlatego ten nie mógł mu nawet powiedzieć, 

że  kierownik  garażu  niesłusznie  go  ochrzanił  za  przekroczenie  kilometrów  przed  kolejnym 

przeglądem technicznym. 

Klaudyna odezwała się dopiero teraz. 

–  To  dziwne,  ale  jego  śmierć  nie  sprawiła  mi  żadnej  satysfakcji...  Myślałam,  że 

aresztowanie mordercy Bernarda bardzo mnie podniesie na duchu... 

Zapłaciłem  za  trzy  obiady.  Kiedy  się  już  żegnaliśmy  przed  restauracyjką,  udało  mi  się 

szepnąć do Klaudyny. 

– Może zjemy dziś razem kolację? Wyjeżdżam dopiero jutro rano. 

Wskazała nieznacznym ruchem głowy Lardenne’a i spytała przyciszonym głosem. 

– Ze starszym sierżantem? 

background image

–  Nie,  Lardenne  woli  towarzystwo  aparatów  elektronicznych.  Oczekuje  właśnie  z 

niecierpliwością na ukazanie się w restauracjach video-talerzy! 

–  W  takim  razie,  zgoda.  Niech  pan  wpadnie  po  mnie  do  domu  o  ósmej.  Pamięta  pan 

adres? 

Czy  gliniarzowi  mojej  klasy  mogła  wylecieć  z  pamięci  informacja  o  tak  kapitalnym 

znaczeniu?! 

background image

Rozdział XI 

Tego samego wieczoru, wkrótce po godzinie siedemnastej Piotr Cazes został postawiony 

w  stan  oskarżenia.  Panowało  powszechne  przekonanie,  że  nie  dożyje  do  procesu.  Świetna 

okazja do zatuszowania skandalu. Pojechałem po Klaudynę Chenet. Otworzyła mi drzwi, ale 

nie  zdążyłem  nawet  rzucić  okiem  na  pokój,  do  którego  wszedłem.  Przywarła  do  mnie 

oplatając mi szyję ramionami. Moje dłonie przesunęły się w dół po jej plecach. 

Pocałowałem  ją,  zamykając  oczy  i  zatrzaskując  jednocześnie  prawą  nogą  drzwi  na 

korytarz.  Uwolniła  się  w  milczeniu  z  uścisku  i  usiadła  na  brzegu  łóżka.  Patrzyłem  na  nią 

bojąc się nawet poruszyć. Łzy spływały jej po policzkach. 

– Dlaczego płaczesz? Już po wszystkim, przestań się zadręczać... 

–  Ja  się  nie zadręczam...  Wstydzę  się,  że  po  tym  wszystkim  co  się  stało,  mogę  się  czuć 

szczęśliwa. Nie wyobrażasz sobie jak bardzo się czułam samotna i opuszczona... Od tamtego 

dnia...  Tak  pragnęłam  czyjejś  obecności,  stałego  kontaktu...  Zwłaszcza  z  tobą.  Może  to 

nieszlachetne, ale ja naprawdę nie chcę uciec w nieszczęście jak matka Bernarda. 

Uśmiechnęła się i znów zarzuciła mi ręce na szyję. 

–  Koniec  i  kropka,  już  nie  płaczę.  Patrz,  kupiłam  trochę  owoców,  truskawki  i 

brzoskwinie. Co ty na to? 

Usiadłem na posłaniu i wziąłem ją w ramiona. 

– Ja też chciałem być przy tobie. Od pierwszego wejrzenia... 

–  Słuchaj,  ani  razu  więcej  cię  o  to  nie  zapytam,  słowo  honoru.  Ale  wytłumacz  mi, 

Dlaczego ten starszy pan tak nienawidził Bernarda. I jego ojca. Ja muszę wiedzieć dlaczego! 

To tajemnica? 

– Skądże znowu. Dziennikarze we wszystkich paryskich redakcjach wałkują dziś w pocie 

czoła  ten  temat.  Andre  Veillut  nic  miał  nic  przeciwko  rodzinie  Thiraud.  Bernarda  widział 

jeden jedyny raz w życiu. Sądzę, że Rogera Thiraud nie znał nawet z widzenia. 

– A więc niebezpieczny szaleniec? 

– Nie, normalny urzędnik. Zaczął się piąć po szczeblach kariery administracyjnej w 1938 

roku  w  Tuluzie.  Skończył  właśnie  20  lat  i  z  plikiem  rozmaitych  świadectw  i  dyplomów  w 

kieszeni  ruszył  na  podbój  prefektury.  W  niespełna  rok  później  był  już  zastępcą  sekretarza 

background image

generalnego,  powierzono  mu  Wydział  Pomocy  Społecznej,  a  ściśle  biorąc  opiekę  nad 

rodzinami  cierpiącymi  niedostatek.  W  1940  roku  jego  kompetencje  rozszerzono  o 

„Świadczenia dla Uciekinierów” i o „Sprawy Żydowskie”. 

Jako gorliwy urzędnik Veillut wykonywał instrukcje rządu w Vichy. Z dużym nakładem 

pracy  zorganizował  przewiezienie  Żydów  do  obozu  zbiorczego  w  Drancy.  Nie  robił  tego  z 

przekonań politycznych, nie był też antysemitą, przestrzegał jedynie przepisów i wykonywał 

rozkazy  swoich  zwierzchników.  Dzisiaj  setki  ponurych  ciemniaków,  dyrektorów  i 

naczelników  rozmaitych  wydziałów  decydują,  na  przykład,  jakie  gatunki  pomidorów  lub 

brzoskwiń należy zniszczyć z powodu klęski urodzaju. Dla nich tysiące ton owoców polanych 

mazutem,  a  następnie  spalonych,  są  wyłącznie  liczbami  w  wykazie  sporządzonym  przez 

komputer. W latach 1942-1943 Veillut wykonywał identyczną pracę, zaopatrywał w surowiec 

hitlerowską machinę śmierci, likwidował tysiące istnień ludzkich, a przy okazji usuwał także 

nadwyżki pozostałe na składzie. Lecussan współpracował z nim jako kierownik sekretariatu. 

Tworzyli niebywale zgrany i groźny zespół: region, który im podlegał, zajął wkrótce pierwsze 

miejsce we Francji pod względem deportowanych dzieci żydowskich. W innych prefekturach 

ludzie starali się pokrzyżować plany najeźdźców, wyprowadzić w pole zbirów z gestapo. W 

Tuluzie Veillut uprzedzał każde ich życzenie. W trosce o jak najlepsze wskaźniki produkcji! 

Nigdy  by  nie  doszło  do  takiej  masakry,  gdyby  hitlerowcy  nie  mieli  do  pomocy  tylu 

francuskich wspólników. Nie zawahali się przed deportacją maleństw w wieku poniżej 2 lat, 

czego nie przewidywały nawet Petainowskie ustawy... 

– Ale ojciec Bernarda był wtedy małym dzieckiem, nie mógł mieć z tym nic wspólnego. 

– Roger Thiraud urodził się w Drancy – oto wystarczająca więź z tamtą epoką! Od tego 

się  wszystko  zaczęło.  W  wolnych  chwilach  pracował  nad  monografią  rodzinnego  miasta. 

Przypominasz  sobie  tę  monografię,  po  którą  niegdyś  do  ciebie  wstąpiłem?  Drancy  dało  co 

prawda  ojczyźnie  pioniera  mechanizacji  rolnictwa,  Crette  de  Palulela,  ale  poza  tym  nie 

odznaczyło się niczym szczególnym. Ponurą sławę zdobyło dopiero po utworzeniu tam obozu 

koncentracyjnego.  Ojciec  Bernarda  poświęcił  temu  obozowi  przejściowemu  długi  rozdział, 

podobnie  jak  projektowi  „Cite  de  la  Muette”,  miasta  przyszłości.  Przejrzał  setki  prac  z 

dziedziny  architektury,  tomy  statystyk  i  wykazów  imiennych.  Pewnego  dnia  zwrócił  uwagę 

na  wyjątkowo  dużą  liczbę  dzieci  przywiezionych  do  obozu  w  Drancy  z  regionu  tuluskiego. 

Jako  sumienny  historyk  postanowił  zbadać  przyczynę  tej  dysproporcji...  Może  w  Tuluzie 

istniała  bardzo  liczna  żydowska  gmina  wyznaniowa,  albo  zorganizowano  tam  obejmujący 

kilka regionów punkt zbiorczy... Roger Thiraud pojechał do Tuluzy, gdzie udał się najpierw 

do  Archiwum  Miejskiego,  potem  zaś  do  prefektury.  Po  dokładnym  przestudiowaniu 

dokumentów  z  teczek  na  „DE”  zrozumiał  niebawem,  że  odpowiedzialność  za  niesłychany 

wzrost  kontyngentu  dziecięcego  z  Tuluzy  należy  przypisać  pewnemu  wysokiemu 

miejscowemu urzędnikowi, któremu powierzono „Sprawy żydowskie” i który podpisywał się 

background image

wyłącznie  inicjałami  A.V.  Roger  Thiraud  wrócił  do  Paryża,  prawdopodobnie  z  zamiarem 

zidentyfikowania nieznanego dygnitarza. 

Na  nieszczęście  dla  niego  Lecussan,  który  zajmował  stanowisko  dyrektora  Archiwum, 

dowiedział  się  o  przyjeździe  profesora  Thirauda  do  Tuluzy  i  o  celu  jego  poszukiwań. 

Zawiadomił natychmiast Veilluta, że pewien historyk zainteresował się nadmiernie pewnymi 

bardzo trefnymi dokumentami. 

Klaudyna przerwała mi. 

–  Przecież  po  wyzwoleniu  przeprowadzono  tyle  dochodzeń.  Ustalono  odpowiedzialność 

każdego z tych Petainowskich urzędników... 

–  Tak,  to  prawda.  Jednakże  Veillut  i  Lecussan  byli  kuci  na  wszystkie  cztery  nogi. 

Udowodnili  to  zresztą  pozostając  ponad  czterdzieści  lat  poza  wszelkim  podejrzeniem.  Na 

początku  44  roku  zrozumieli,  że  piękne  dni  kolaboracji  zbliżają  się  ku  końcowi.  Poszli  po 

rozum  do  głowy,  rozluźnili  swoje  kontakty  z  Vichy  i  nawiązali,  niemal  ostentacyjnie, 

współpracę z Ruchem Oporu. Po wyzwoleniu Veillut został odznaczony za męstwo w walce z 

okupantem.  Któż  by  śmiał  podawać  w  wątpliwość  zasługi  bohatera  z  baretką  orderową  na 

piersi?  Od  tego  czasu  Veillut  wspinał  się  coraz  wyżej  po  szczeblach  kariery  służbowej: 

sekretarz  generalny  prefektury  w  Bordeaux  w  1947,  dyrektor  gabinetu  Prefekta  Paryża  w 

1958.  W  1960  roku  powierzono  mu  tajną  misję  utworzenia  Brygad  Specjalnych, 

zakonspirowanych  jednostek,  których  zadaniem  miała  być  likwidacja  aktywnych  działaczy 

F.L.N.  Zakres  działania  Brygad  Specjalnych  został  rozszerzony  w  1961  roku,  kiedy 

skierowano je także przeciwko OAS. 

Wziąłem brzoskwinię z kosza z owocami i dokończyłem opowieści. 

–  ...  Kiedy  w  1961  roku  Lecussan  zawiadomił  Veilluta  o  poszukiwaniach  archiwalnych 

Rogera Thiraud, ten bez namysłu wybrał najprostszą drogę: rozkazał zabić profesora jednemu 

ze swoich wypróbowanych podwładnych, Piotrowi Cazes. Nie poinformował go, naturalnie, o 

prawdziwych  motywach  wydania  wyroku  na  Rogera  Thiraud.  Cazes  jeszcze  do  zeszłego 

tygodnia był święcie przekonany, że unieszkodliwił niebezpiecznego terrorystę. Jak przystało 

na  doświadczonego  zawodowca  Piotr  Cazes  wykorzystał  do  realizacji  swego  planu 

demonstrację algierską i starcia uliczne w dniu 17 października 1961 roku. Bernard pracując 

nad ukończeniem książki ojca doszedł do podobnych wniosków w sprawie deportacji dzieci 

żydowskich.  Sięgnął  do  tych  źródeł  i  w  rezultacie  zginął  w  podobny  sposób.  Z  tą  tylko 

różnicą,  że  tym  razem  strzelał  sam  pan  dyrektor  Veillut.  W  dwadzieścia  lat  po  śmierci 

profesora Rogera Thiraud... 

– Myślisz, że cała ta historia trafi do gazet? 

Nie  mogłem  jej  powiedzieć,  że  już  mi  zalecono  wyciszenie  sprawy.  Ministerstwo 

przygotowywało scenariusz bardziej pasujący do wizerunku strażników ładu i porządku, jaki 

należy utrwalić w świadomości obywateli. 

– Może nie da się z nich wydusić wszystkiego, ale będą musieli puścić farbę... 

background image

Klaudyna przytuliła się do mojej piersi. Zamilkłem. Głaskałem ją delikatnie po włosach i 

kołysałem, jak do snu, w swoich ramionach. Sam też zasnąłem, znacznie później co prawda, 

otulony zapachem jej ciała. 

background image

Epilog 

Lardenne  wrócił  do  Tuluzy  beze  mnie,  udzieliłem  sobie  jednodniowego  urlopu. 

Wstąpiłem  z  Klaudyną  do  hotelu  po  swoją  walizkę.  Stacja  metra  „Bonne-Nouvelle” 

znajdowała się o dwa kroki stamtąd, właśnie ją odnawiano. Kilkunastu robotników stojących 

na  rusztowaniach  usuwało  z  tablic  ogłoszeniowych  grube  pokłady  plakatów  i  afiszy 

reklamowych. Nieco dalej, na końcu peronu, dwaj inni robotnicy odrapywali je metalowymi 

łopatkami z białych kafelków. 

Pod zdartymi warstwami papieru ukazywały się stare reklamy rozlepiane przed dziesięciu 

lub dwudziestu laty, niektóre nawet jeszcze wcześniej. 

Para punków z podgolonymi głowami i ufarbowanymi grzebieniami obejmowała się pod 

afiszem firmy Savignac głoszącym zalety oleju Calve, lekko strawnego, wydajnego i w 100% 

roślinnego. 

Jakiś  młody  urzędnik  z  teczką  w  ręce  i  z  walkmanem  w  uszach  przechadzał  się  tam  i  z 

powrotem  pod  śpiewnym  sloganem  zapomnianej  wytwórni  wód  mineralnych,  „O,  ba-da-di! 

O, ba-da-da!”... 

Klaudyna zatrzymała się przed załomem ściany tunelu. Wskazała mi palcem ceramiczną 

kwadratową płytę na pół zalepioną strzępami pożółkłego papieru, który skutecznie opierał się 

wysiłkom algierskiego robotnika. Można było odczytać jedynie fragmenty tekstu, który mimo 

to nie stracił nic ze swojej wymowy: 

„...zabrania  się...  we  Fran...  winni  zostaną  post...  niem...  sądem  wojsk...  ktokolwiek 

udzieli... pomocy Żyd... zostanie ukar... śmierci włącz... elementy wywrot... wrogów Niemiec... 

...ostrzega się... winnych pow... wykrocz... i ludność terenów okupowanych. 

Podpisano: Militaerbefehlshaber 

Stulpnagel.” 

 

Aubervilliers styczeń-luty 1983