background image

Lublin 2012

ostatni z jacinto

background image

Copyright © by Epic Games Inc., 2009 

Copyright © for illustrations by Random House Publishing Group

 Tytuł oryginału Gears of War: Jacinto’s Remnant 

Copyright © for translation by Piotr Pieńkowski, 2012

Logo Gears of War, Marcus Fenix i the Crimson Omen  

są znakami towarowymi lub zarejestrowanymi znakami towarowymi 

Epic Games, Inc. w Stanach Zjednoczonych Ameryki i poza nimi.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana 

ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana 

mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie 

lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach 

publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wszelkie prawa zastrzeżone 

All rights reserved

Wyłączne prawa do wydania w języku polskim: 

Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2012

Wydanie I

isbn 978-83-7574-628-0

Niniejsze tłumaczenie opublikowano za zgodą Del Rey Books, oficyny 

wydawniczej Random House Publishing Group, oddziału Random House, Inc.

Niniejsza książka jest fikcją literacką. Wszystkie postaci, organizacje 

i zdarzenia opisane w powieści są fikcyjne – zostały przez 

autora wymyślone lub zastosowane w wymyślony sposób.

background image

R o z d z i a ł   1

 Chcecie zalać Jacinto, nie ma problemu. Ewakuację drogą 

lądową możemy przeprowadzić w każdej chwili. Mamy 
też sporo łodzi trzymanych od jakiegoś czasu w trybie 
gotowości. Do tego nasza społeczność przyzwyczajona 
jest do tego rodzaju nagłych sytuacji – wystarczy tylko 
dać sygnał, a wszyscy natychmiast się ruszą. Kłopot leży 
gdzie indziej. Jest zima i obawiam się, że nie mamy ani 
dość sprzętu, ani zapasów, aby gdzieś w szczerym polu 
zafundować sobie gigantyczny obóz uchodźców. A potem 
jeszcze utrzymać go co najmniej przez rok. Bez wątpienia 
taka operacja będzie nas kosztowała wiele ludzkich ist-
nień. Więc zanim podejmiemy jakiekolwiek decyzje, już 
na starcie weźmy to pod uwagę.

 Royston shaRle 

szef sztabu zarządzania  

Kryzysowego w Jacinto

 Jacinto 

godzina po powodzi

P

odobno kiedy zbliża się śmierć, człowiek widzi całe 
swoje życie i wszystko staje się jasne.

 Bernie Mataki niczego takiego nie doświadczyła. Za-

miast  tego  swoim  dziwacznym  zwyczajem  stwierdziła 

background image

z ironią, że to kompletna głupota wędrować na drugi ko-
niec świata tylko po to, by utonąć w Jacinto.

 „Jak ja nienawidzę wody” – pomyślała. „Najgorszemu 

wrogowi nie życzę takiego końca”.

 Jakieś dziesięć metrów przed nią pienił się potężny 

wir. Przez głowę przemknęło jej, że znalazła się w olbrzy-

miej umywalce, którą ktoś napełnił po brzegi, a potem 

wyjął korek. Prąd stawał się coraz mocniejszy. Kawałki 

drewna, wyrwane z korzeniami rośliny, plastikowe śmieci, 
a nawet martwy pies – mały brązowy terier z czerwoną 
obrożą – wszystko to przemykało obok niej i przepada-

ło w czeluściach wiru. Jakaś metalowa rurka, która nad-

płynęła nie wiedzieć skąd, uderzyła ją niespodziewanie 

w ramię, a następnie, wyskakując z wody, mignęła tuż 

przed oczami postrzępionym końcem, by sekundę póź-
niej zniknąć z pluskiem pod spienioną powierzchnią mo- 
rza.

 „Jestem następna. Już po mnie. Nie mam nawet gdzie 

podpłynąć. Utonę tutaj... albo tam, w tym cholernym wi-
rze...” – kołatało jej w głowie. „Do diabła, weź się w garść, 
dziewczyno! W końcu jesteś specem od survivalu, czyż nie? 

Zrób coś! Jeszcze nie umarłaś!”

 Rozejrzała się. Wszystko, co widziała z tego miejsca, to 

kolumny czarnego dymu unoszące się ku niebu i odległe 
błyski światła słonecznego odbijanego raz za razem od ja-
kichś połyskliwych powierzchni – to ostatnie Kruki właś-
nie odlatywały za horyzont.

 – Sorrens... – Słona woda na moment zalała jej usta. – 

Sorrens, jesteś tam jeszcze?

 Cisza.

21

R

ozdział

 1

background image

 Był ostatnim człowiekiem z jej oddziału. Choć łącz-

ność padła dawno temu, do ostatka walczyli ramię w  ramię, 
usiłując desperacko wydostać się na powierzchnię. Kiedy 

wreszcie dotarli do celu, helikopterów już nie było, zaś Ja-

cinto zaczęło pochłaniać morze. Najbardziej wkurzało ją 
to, że Sorrens tyle z nią przeszedł, a teraz miał utonąć, 
bo jakiś dupek ze sztabu postanowił w nieodpowiednim 
momencie odkręcić kurek. Już lepiej by było, gdyby poległ 
podczas walki.

 „No tak, ale oni tam myśleli, że nie żyjemy” – stwier-

dziła gorzko. „Psiakrew, nie możemy być jedynymi, którzy 
nie zdążyli się ewakuować...”

 Cała ta ich dumna twierdza była już tylko wspomnie-

niem. Rozszalały żywioł nie oszczędzał niczego. Budyn-
ki jeden po drugim zapadały się w głąb przepastnych jam, 
tworząc ogromne wiry, te zaś połykały wszystko, co tylko 
znalazło się w ich zasięgu. Ona, Bernie, miała być następ-
na w kolejce. Ręce już dawno temu zdrętwiały jej z zimna 
i z trudem trzymała się jakiejś blaszanej rynny opadają-
cej do wody niczym przewrócony maszt. Większość dachu, 
do którego była przymocowana, dawno temu porwał nurt, 
zostawiając w całości tylko spiczasty szczyt wystający wy-
soko ponad toń. Spojrzała nań w poszukiwaniu jakiegoś 
uchwytu, ale nie znalazła niczego sensownego. Niczego 
poza kwiatonem w kształcie dwugłowego orła, który jed-
nak był poza jakimkolwiek zasięgiem, nie mówiąc o tym, 

że pewnie i tak by jej nie utrzymał.

 Dwie minuty. Wystarczą tylko dwie minuty w takich 

warunkach, żeby umrzeć z wychłodzenia organizmu. A ona 

była tu już o wiele dłużej. Jak to w ogóle możliwe?

22

K

aRen

 T

Raviss

background image

 Nagle, nie wiedzieć kiedy i skąd, na powierzchni wo-

kół niej pojawiły się tęczowe, tłuste plamy. To nie wróżyło 
niczego dobrego.

 „Nie wolno mi się poddawać... Cholerne radio...”
 Bernie ustabilizowała oddech, a potem postanowiła 

sprawdzić, czy uda jej się złapać łączność z kimkolwiek. 
Gdy tylko puściła się rynny i sięgnęła dłonią do słuchawki 
zamontowanej w uchu, wartki nurt szarpnął nią wściekle. 

Tylko cudem nie poszła od razu na dno. Zaciekle walczyła 

o oddech, a sytuacji nie ułatwiał fakt, że miała na sobie 
najnowocześniejszy rynsztunek – o wiele cięższy od stan-
dardowego wyposażenia – który z oczywistych względów 
kompletnie nie nadawał się do tego rodzaju kąpieli. Naj-
gorsze, że nie mogła się go pozbyć, bowiem do tego po-
trzebowała obydwu rąk. Szybko wróciła do poprzedniego, 
podwójnego chwytu. Dysząc ciężko, uświadomiła sobie 
grozę sytuacji – była zbyt wyczerpana i za ciężka, a su-
chy ląd znajdował się zbyt daleko, by popłynąć wpław. 

W dodatku szybko słabła i każda chwila przybliżała ją do  

porażki.

 Wszystko, co teraz słyszała, to huk morza, skrzypienie 

wyginanego metalu przypominające jakiś potworny ludz-

ki jęk i odległy świergot rotorów ostatnich Kruków zni-
kających gdzieś za bursztynowym horyzontem. Do tego 
coraz intensywniej czuła zapach paliwa, a tuż nad wodą 
dostrzegła ledwie widoczną mgiełkę jakiegoś gazu.

 „Błagam, niech tylko nie pojawi się teraz żaden ogień” – 

modliła się w duchu. „Nie chcę spłonąć w tej cholernej wo-
dzie. To byłaby jakaś pieprzona ironia losu. Szkoda czasu – 
trzeba działać. Jeden... dwa... trzy...”

23

R

ozdział

 1

background image

 Bernie znów oderwała rękę od rynny i pomachała nią 

zamaszyście, ale zaraz zrozumiała, że to tylko strata cza-
su – śmigłowce odleciały już za daleko, żeby ktokolwiek 
mógł ją dostrzec. Nawet dla załóg jachtów i motorówek 
była ledwie maleńkim punktem w spienionej zupie pełnej 
gruzu i śmieci. Ale teraz, skoro już oswobodziła dłoń, a za-
razem nie wciągnęło jej w głębinę, postanowiła czym prę-
dzej obrócić się i rozejrzeć za innymi ocalałymi.

 Wokół siebie ujrzała tylko martwe ciała. Szybki prąd 

niósł je tuż obok niej, kierując w sam środek rozszalałe-
go wiru.

 „Czy o nich też zapomniano? A może świadomie wy-

brali śmierć, nie chcąc stąd odchodzić?”

 Ludzie robią w takich sytuacjach najdziwniejsze rzeczy, 

także te niemądre. Bernie jednak zawsze szczyciła się tym, 
że przeszła prawdziwe piekło i przetrwała.

 Przycisnęła  mocno  palec  do  słuchawki  i  poruszyła 

nią, chcąc się upewnić, że ma ją prawidłowo zainstalowa-
ną. Wyraźnie usłyszała w uchu jednostajny, daleki szum. 

A więc mimo nasączenia wodą urządzenie nadal działało. 

Tylko czy poprawnie?

 – Sierra-jeden do dowództwa. Tu Mataki. Odbiór.
 Czas – to było jedyne, czego nie miała. Nawet jeśli ktoś 

ją usłyszy i zawróci, dotrze tu pewnie na tyle późno, że 
znajdzie tylko jej zwłoki. Nie powinna liczyć na żaden cho-
lerny cud. Jeśli przeżyje, to tylko dzięki samej sobie.

 – Sierra-jeden  do  dowództwa.  Tu  Mataki.  Słyszycie 

mnie? Odbiór.

 Radio wciąż milczało. Ale może ją słyszeli? Może tyl-

ko nie mogli odpowiadać? Powinna przekazać im swoje 
położenie, tak na wszelki wypadek. Tylko jak rozeznać się 

24

K

aRen

 T

Raviss

background image

w tym odmienionym przez powódź krajobrazie? Zwłasz-

cza jeśli oczy co chwila zalewają fale. Cały czas próbowa-

ła sobie przypomnieć, gdzie widziała w Jacinto kamienny 
kwiaton w kształcie głowy orła.

 – Sierra-jeden, tu sierżant Bernadette Mataki... Proszę 

o natychmiastowy transport. Powtarzam, proszę o natych-
miastowy transport... Moja pozycja to... to...

 „Cholera, myśl, kobieto! Co to za kopuła tam, w od-

dali?”

 I nagle olśniło ją.
 – Biblioteka Ojców Założycieli, południowa część da-

chu. Znajduję się nieopodal Mauzoleum Ginnet. Potrzebna 
pilna ewakuacja. Odbiór.

 Kończąc komunikat, wiedziała, że teraz nastąpi naj-

trudniejsza część zadania – czekanie. Ciekawe, ile czasu 
minie, zanim uzna, że nikt nie przyjdzie jej z pomocą?

 Spojrzała na wschód, chcąc sprawdzić, czy którakolwiek 

z małych wysepek w pobliżu portu przetrwała katastrofę. 
Gdyby udało jej się zrzucić choć część rynsztunku, mogłaby 
uczepić się jakiejś belki czy płyty i spróbować popłynąć tam 
z jej pomocą. Ku swojemu zdumieniu dostrzegła tylko maja-
czące na horyzoncie zewnętrzne mury portu oraz granitowy 
kikut będący kiedyś latarnią morską. Jedno i drugie za dale-
ko – nie dotarłaby tam nawet w normalnych warunkach.

 – Tu Mataki – odezwała się jeszcze raz. – Spróbuję trzy-

mać się jak najdłużej. Bez odbioru.

 Wyłączyła radio, chcąc oszczędzić baterie. Jeśli ją usły-

szeli i wyślą pomoc, będzie musiała przecież dać jakiś syg-
nał do szczegółowego namierzenia swojej pozycji.

 „Ile jeszcze do zmierzchu?”
 Na oko oceniła, że jakieś dwie, trzy godziny.

25

R

ozdział

 1

background image

 Może jednak powinna spróbować dostać się na pozo-

stałości dachu? Jeśli cała konstrukcja wytrzyma jej ciężar 
i nie zawali się, przetrwa tam kolejne cenne minuty, a może 
nawet godziny. Gdyby przesunęła się wzdłuż rynny, w koń-
cu dotarłaby do szczytu ściany frontowej, a stamtąd mog-

łaby wspiąć się po skosie aż na samą górę.

 Poczuła, jak rozpiera ją duma. Woda była najgorszym 

jej koszmarem, a mimo to nie poddała się strachowi. Na-

wet w tak trudnych warunkach potrafiła zapanować nad 

swoimi emocjami i zachować trzeźwość umysłu. Jeśli to jej 
się udało, wszystko było możliwe.

 – Nie dostaniesz mnie – powiedziała głośno.
 Zanurzyła rękę i sięgnęła do pasa, gdzie obok torby 

miała przytroczoną także linę. Ostrożnie, bez zbędnego 
pośpiechu  zaczęła  odwiązywać  tę  ostatnią  zgrabiałymi 
z zimna palcami.

 „Tylko  jej  nie  wypuść”  –  upominała  się  w  myślach. 

„I nie otwórz niechcący torby. Te rzeczy nie pływają”.

 Po chwili z ulgą wyciągnęła linę na powierzchnię. Poło-

wa zadania wykonana. Teraz kolejny etap – utworzenie na 

końcu niewielkiej pętli. Jedną ręką. Na szkoleniach z survi-
valu takie ćwiczenie nie stanowiło najmniejszego problemu, 
ale w obecnych warunkach, kiedy nie miała pod nogami 
żadnego oparcia, musiała nieźle się natrudzić, zanim do-
pięła swego. Wreszcie wiązanie było gotowe, a Bernie po-
chwyciła sznur w zęby, żeby przypadkiem nie zgubić swo-
jego prowizorycznego lassa.

 „Piratka z zatoki!” – zaśmiała się w duchu. „Cholera, 

muszę wyglądać jak kompletna idiotka”.

 Przesuwając ręce po rynnie, powoli zaczęła zbliżać się 

do krawędzi dachu – dokładnie do miejsca, gdzie pomię-

26

K

aRen

 T

Raviss

background image

dzy zalaną po sam szczyt ścianą a poszyciem z dachówek 
ziała sporej wielkości wyrwa. Trwało to niemal wieki i za-
brało jej prawie całą energię, ale wreszcie dotarła do celu. 

Ostatkiem sił dźwignęła nogę i usiadła okrakiem na mu-

rze, przez który cały czas z impetem przelewało się morze. 

Nie widząc swoich ud i nie mając pewności co do punk-
tu zaczepienia, zachwiała się niebezpiecznie, zaraz jednak 

odzyskała równowagę. Potem wyjęła linę z ust, zwinęła ją 
i rzuciła w stronę kwiatonu.

 „Szlag by to trafił...” – zaklęła w duchu, kiedy chybi- 

ła.

 Spróbowała ponownie, a potem jeszcze raz – ale albo 

polimerowe lasso było zbyt lekkie, albo ona miała za mało 
sił, by nim celnie rzucać.

 „Nie poddawaj się. Dopóki walczysz, żyjesz. Poza tym 

w ten sposób się rozgrzejesz”.

 Wreszcie pętla opadła na szyję dwugłowego orła.
 Bernie  owinęła  linkę  wokół  ręki  i  kilkoma  mocny-

mi szarpnięciami sprawdziła, czy zaczep jest bezpieczny. 

Płaszczyzna dachu pochylona była pod kątem pięćdziesię-

ciu stopni i wszystko, co musiała teraz zrobić, to jedynie 

wejść na samą górę, choćby i na kolanach, zwieszając cały 

swój ciężar na sznurze.

 To niesamowite, z jaką łatwością mózg potrafi oszukać 

człowieka. Niebezpieczeństwo, które w normalnych wa-
runkach dostrzegłby już na pierwszy rzut oka, w ekstre-
malnych sytuacjach często jawi się jako drobna przeszkoda 
lub zgoła w ogóle nie jest zauważane. Bernie przypomniała 
sobie o tej zasadzie zaraz po tym, jak się podniosła. W jed-
nej chwili odkryła, że ściana, na której do tej pory siedziała, 

wcale nie stoi w pionie; więcej nawet – że cały budynek jest 

27

R

ozdział

 1

background image

solidnie przechylony, co dodatkowo potęgowało złudzenie, 

że wszystko znajduje się w najlepszym porządku. Było już 

jednak za późno. Mataki, która wcześniej wyciągnęła nogę 
z wody i wcisnęła but w szczelinę w murze, zabezpieczając 
się w ten sposób przed ewentualnym ześlizgnięciem, po 
gwałtownym poderwaniu się niemal natychmiast straciła 
równowagę. Zamachała rękami, rozpaczliwie ratując się 
przed upadkiem, a już po chwili wisiała nad wrzącą kipie-
lą, z jedną stopą wciąż zakleszczoną w pułapce, a drugą – 
zanurzoną w morzu, absurdalnie szukającą nieistniejącego 
punktu podparcia.

 Ratunkiem okazała się lina, którą Bernie wciąż trzy-

mała w dłoniach. Tylko dzięki niej nie wpadła na powrót 

w ciemne, kotłujące się niczym spieniony kwas odmęty.

 Uczucie zmęczenia odeszło w jednej chwili, a w cie-

le rozlało się znajome ciepło. W porządku, jeszcze raz się 
udało. Wszystko, co musiała teraz zrobić, to wrócić do pio-
nu i wspiąć się wreszcie na szczyt, do kwiatonu.

 „Bułka z masłem” – pocieszyła się w duchu.
 Naprawdę w to wierzyła. I nie zamierzała analizować 

dlaczego. Zamiast tego wolała skupić się na tu i teraz. Po-
stanowiła potraktować wspinaczkę po dachu jak bieg prze-

łajowy – wtedy nie myślisz o całości, tylko o tym, jak minąć 

najbliższą przeszkodę. A później drugą, trzecią, czwartą 
i tak aż do samego końca.

 Kiedy dotarła do połowy drogi, zatrzymała się i prze-

wróciła na plecy. Zamierzała obejrzeć skaleczenia i otarcia, 

ale ostatecznie zdecydowała, że zrobi to dopiero na samym 
szczycie. Przywiąże się tam do kwiatonu, dzięki czemu 

uwolni obydwie ręce. W ten sposób będzie mogła także 
sprawdzić Lancera i ocenić stan zapasów w torbie.

28

K

aRen

 T

Raviss

background image

 „A potem spróbuję nadać kolejny komunikat” – obieca-

ła sobie. „Cholera, przecież nasz sztab musi w końcu od-
zyskać łączność”.

 Wciąż leżała, wsłuchując się w otoczenie. Jacinto ciąg-

le krzyczało, rozgniatane masami płynnego chaosu. Ale 
to było trochę dalej. Bliżej zaś coś rytmicznie uderzało 
o wodę. Znała ten rodzaj plusku. Ktoś płynął wpław.

 „Boże, nie jestem sama! To pewnie Sorrens! Udało mu 

się!”

 Charakterystyczny dźwięk wciąż się zbliżał. Wzięła kil-

ka głębokich oddechów, żeby zebrać resztę sił.

 – Dowództwo, tu Mataki – jęknęła do radia, dźwigając 

z wysiłkiem tułów do pionu. – Proszę o natychmiastową 
ewakuację. Znajduję się na...

 Umilkła, uświadamiając sobie, że plusk nagle ustał.
 Rozejrzała się po okolicy. Byłe centrum Jacinto znajdo-

wało się teraz po drugiej stronie biblioteki, nie zobaczyła 
więc przed sobą resztek budynków, które dokonywały swe-

go żywota, ale zwykłe wzburzone morze, nad którym – jak 
się zdawało – zaległy gęste, burzowe chmury. I to wszystko. 
Nikogo żywego w zasięgu wzroku.

 – Sorrens, to ty?! – zawołała w pustkę.
 Przez moment zastanawiała się, czy nie miała przypad-

kiem halucynacji, ale ostatecznie odrzuciła tę myśl. Szarp-
nęła kilka razy za linę, chcąc się upewnić, że wciąż mocno 
trzyma, a następnie zawiązała jej koniec wokół talii. Stra-
ciła sporo ciepła, a noc zapowiadała się na długą i zimną, 

więc każdy ocalały – jeśli będą się wzajemnie ogrzewać – 

oznaczał większe szanse na przeżycie.

 Hamując obcasami butów, zaczęła na powrót zsuwać 

się do wyrwy. Dotarłszy na dół, miała już plan, jak wyciąg-

29

R

ozdział

 1

background image

nąć tonącego z wody i co zrobić potem. Znów się rozejrzała. 

Z tej perspektywy kipiel poniżej zdawała się gęsta niczym 

olej. Przez kilka długich sekund z uwagą wypatrywała gło-

wy pomiędzy falami. Nic.

 A potem nagle morze u jej stóp eksplodowało.
 Jakieś potężne cielsko wystrzeliło na powierzchnię, ni-

czym morświn wyskakujący na ląd. Bernie wciągnęła rap-
townie powietrze i szarpnęła za linę, dostrzegając kątem 
oka, że to nie Sorrens, tylko Truteń. Odruchowo usiłowała 
zawrócić, jednak zanim cokolwiek zrobiła, znalazła się oko 

w oko ze swoim najgorszym wrogiem.

 W jej głowie zaczęły się kłębić dziesiątki myśli.
 To cholerstwo potrafi pływać! Gnojek, powinien być 

martwy, a zamiast tego wspinał się na dach! Na jej dach!

 – Walę cię – rzuciła i sięgnęła po nóż ukryty w chole-

wie.

 
 

 KrólewsKi KruK KK-239 w drodze do port farrall

 Słuchawka w uchu Doma wciąż głucho trzeszczała.

 – 

kk

-dwa-trzy-dziewięć do dowództwa – powtórzył ktoś 

głośno w kabinie. – Czy mnie słyszycie?

 To Sorotki, pierwszy pilot Kruka, który od jakiegoś cza-

su usiłował skontaktować się ze sztabem. Santiago wyraź-
nie słyszał każde jego słowo, ale teraz nie miało to dla nie-
go żadnego znaczenia.

 „O Boże, zrobiłem to” – powtarzał w duchu. „Zabiłem 

ją... Naprawdę ją zabiłem...”

 Jego ciało zdrętwiało i czuł się tak, jakby zażył ogrom-

ne ilości środka uspokajającego. Wola przetrwania, któ-

30

K

aRen

 T

Raviss

background image

ra do tej pory trzymała go w kupie, teraz powoli słabła, 
zostawiając Doma sam na sam z paraliżującym przeraże-
niem. Mógł znieść wszystko, ale nie wspomnienie ostat-
niego spojrzenia Marii, które wciąż tkwiło mu przed ocza- 
mi.

 „Zabiłem ją. Zabiłem własną żonę. A może to był tyl-

ko sen? Koszmar? Czy to zdarzyło się naprawdę? O Boże, 
ja oszaleję...”

 – 

kk

-dwa-trzy-dziewięć, jesteście tam? – usłyszał nag-

le w słuchawce. – Na moment złapaliśmy sygnał Mataki. 
Siedzi gdzieś na dachu Biblioteki Ojców Założy cieli. Przej-
miecie ją?

 – Może nie starczyć nam paliwa – odparł krótko pierw-

szy pilot.

 – W porządku, w takim razie szukamy dalej...
 – Zaraz – wtrącił się Marcus. – Zgadzamy się. Sorotki 

też, prawda?

 – A co, jeśli odmówię?
 – Wtedy będziesz musiał podrzucić mnie, jak daleko 

dasz radę, a ja po prostu popłynę po nią wpław – stwierdził 
twardo Fenix, ale w jego głosie nie było ani krzyny wrogo-

ści. – Baird, jesteś ze mną?

 Damon skinął głową. Zazwyczaj dodawał jeszcze jakąś 

głupawą uwagę, zwłaszcza kiedy chodziło o Bernie, ale tym 
razem tak się nie stało.

 – Cholera, naprawdę mamy mało paliwa – burknął pod 

nosem Sorotki, a potem cmoknął i pokiwał ugodowo gło-

wą. – W porządku, ale pod jednym warunkiem. Na miejscu 
wciągamy ją na pokład i od razu spadamy. Żadnych reko-

nesansów i misji ratunkowych, zrozumiano? Do punktu 
zbornego i tak dolecimy na oparach... Mitchell, kończ tę 

31

R

ozdział

 1

background image

sesję zdjęciową i zabieraj stamtąd swój tyłek. Potrzebuję 
cię tutaj.

 – Już się robi, szefie – zawołał drugi pilot, wygrzebując 

się z kopuły obserwacyjnej i chowając aparat fotograficzny 
do futerału. – Z chęcią znów zobaczę, jak Mataki rozkwa-
sza Bairdowi nos.

 – Dom? – Marcus położył rękę na ramieniu przyjacie-

la.

 – Tak... – odparł ten na wpół machinalnie. – Pewnie, 

zróbmy to.

 W duchu Santiago cały czas powtarzał sobie, że powi-

nien wziąć się w garść. Powinien to zatrzymać, przerwać 
ten cholerny film, który w kółko ukazywał mu ostatnie 
chwile z Marią. Ale nie potrafił. A do tego miał świado-
mość, że to ledwie początek i że prawdziwe katusze dopie-
ro przed nim. Chciał zniknąć, rozpłynąć się w pustce.

 A jednak, kiedy spojrzał w bok i napotkał wzrok Mar-

cusa, w jednej chwili wrócił do realnego świata – do miej-
sca, gdzie otaczali go przyjaciele, od których zależało jego 

życie i którzy dla niego narażali swoje. Jednym z nich była 
także Bernie. Jak mógł o tym zapomnieć?

 Mitchell zajął swoje miejsce w kokpicie, a wtedy So-

rotki przechylił Kruka mocno w prawo i zaczął zawracać 

w stronę Jacinto. Dom, wciąż stojąc w otwartych drzwiach, 

patrzył, jak ich helikopter zatacza ogromny łuk nad nie-
zwykłą flotą składającą się w większości ze zwykłych po-
duszkowców, pordzewiałych trawlerów i tankowców. Po-
tem za nimi zobaczył grupę mocno wysłużonych okrętów 

wojennych, którą prowadziło kilka niewielkich lotniskow-

ców. A jeszcze dalej – jakiś ledwie widoczny cień, który 
zdawał się przemykać tuż pod powierzchnią wody. Spoj-

32

K

aRen

 T

Raviss

background image

rzał w tę stronę uważniej i po chwili dostrzegł obły za-
rys kiosku wystającego ponad fale oraz antenę sonaru na 
dziobie.

 – Ale jaja! – krzyknął stojący tuż za jego plecami  Baird. – 

Wciąż mamy okręt podwodny! Cholera, z chęcią bym się 

nim pobawił. Wiecie, w to całe: „odpalić torpedy”, „pełne 
zanurzenie” i w ogóle...

 Najwyraźniej Damon chciał go rozweselić, tymczasem 

on czuł się jak dziecko, które właśnie z krzykiem obudzi-

ło się z koszmaru i potrzebowało raczej ukojenia niż głu-

pawych żarcików. Wyglądało na to, że choć wcześniej me-
chanik słyszał radiową rozmowę z Cole’em, kompletnie nie 
załapał jej sensu i chyba wciąż nie zdawał sobie sprawy, co 
się tak naprawdę tam, na dole, stało.

 Dom znów wrócił myślami do chwili, kiedy jego żona 

umierała mu w ramionach.

 „I tak będzie już zawsze – na każdym kroku będę sobie 

o tym przypominał i nic na to nie poradzę”.

 Patrząc wciąż w dół, za wszelką cenę próbował skupić 

się na czymś innym.

 – To obok to Sovereign – powiedział do Bairda, rozpo-

znając wyblakły, na wpół złuszczony znak kodowy wyma-
lowany na kadłubie okrętu. – Nadawał się na złom jeszcze 
przed Dniem Wyjścia.

 Wkrótce w polu widzenia pojawiły się także mniejsze 

jednostki – pontony, łodzie ratunkowe, motorówki desan-
towe, a nawet niewielkie kutry rybackie, na których wciąż 
jeszcze zalegały sieci i wiklinowe kosze. Santiago nigdy 

wcześniej nie widział tylu statków naraz. Nawet nie domy-
ślał się ich istnienia. Musiano trzymać je w ukryciu – część 
w prywatnych przystaniach, a część w opuszczonych do-

33

R

ozdział

 1

background image

kach – czekając na taką właśnie sytuację. Zresztą pewnie 
nie tylko dlatego. Ludzie chwytali się każdego sposobu, 
żeby w sekrecie przed innymi jakkolwiek wzbogacić swoją 
dietę, a połów ryb, nawet jeśli niósł ze sobą ryzyko utonię-
cia, idealnie zaspokajał tę potrzebę. Nie wątpił też, że byli 
tacy, którzy w pogoni za iluzją potajemnie szykowali się do 
rejsu na odległe wyspy, nie przejmując się niebezpieczeń-
stwami czekającymi ich na pełnym morzu.

 „Tak jak Bernie – pomyślał – która w poszukiwaniu lep-

szego życia postanowiła do nas przybyć z drugiego końca 
Sery. Szalona kobieta!”

 Dom doświadczył potęgi oceanu jeszcze w czasach Wo-

jen Wahadłowych, kiedy służył jako komandos. Od tamtej 
pory sama świadomość, że gdzieś żyją ludzie, którzy do-
browolnie zgadzają się spędzać na okrętach całe miesiące, 
przyprawiała go o mdłości.

 – W sumie powinniśmy być dumni, że potrafiliśmy to 

wszystko tak sprawnie przeprowadzić – oznajmił  Baird. – 
Od Dnia Wyjścia ani razu nie ćwiczyliśmy schematów ewa-

kuacyjnych, a przecież w tej operacji biorą udział także 
cywile.

 – Widać mamy już to we krwi – odparł Santiago, za-

stanawiając się jednocześnie, ilu ludzi płynie tam, w dole. – 

Od lat posłusznie wykonujemy rozkazy, więc całość poszła 
gładko...

 „Nie wszystko...” – odezwał się w nim wewnętrzny głos. 

„Ją przecież straciłeś, na zawsze...”

 Zacisnął szczęki. Przez krótką chwilę jakimś cudem 

udało mu się nie myśleć o Marii, ale teraz koszmar znów 
powrócił. Podniósł wolną rękę, żeby rozmasować zdrętwia-
ły kark, i dostrzegł, że drży mu dłoń. Szybko sięgnął do 

34

K

aRen

 T

Raviss

background image

drugiej poręczy i zacisnął palce na chłodnym metalu. Jedy-
ne, czego pragnął, to zapomnieć o ostatnich wydarzeniach. 

Opróżnić umysł do czysta i wytrwać w tym stanie chociaż 

pięć minut. Tak, pięć pieprzonych minut – dokładnie tyle 
by mu wystarczyło, żeby znów stanąć na nogi. Zamiast 
tego  po  raz  kolejny  ujrzał  w  wyobraźni  moment  śmier-
ci swojej żony. Przymknął oczy i odwrócił głowę, by nikt 
z wnętrza kabiny nie mógł zobaczyć jego twarzy. Czuł się 
tak samo jak tamtej nocy na pokładzie Pomeroya, gdy naj-
pierw usłyszał, że urodziła mu się córka, i zaraz potem, że 
jego brat, podobnie jak połowa kumpli z oddziału, poległ 
na polu bitwy. Ta niezwykła mieszanina radości i rozpaczy 
była wówczas nie do zniesienia. Nie miał pojęcia, jak so-
bie z tym poradzić, jak przetrwać następną godzinę. Tak 
jak teraz. Podczas akcji myślał tylko o tym, żeby przeżyć, 
ale gdy walka się skończyła, dojmująca świadomość straty 

wypełniła go po brzegi.

 Szarańcza wreszcie przepadła w zimnych odmętach 

oceanu i mogli zacząć wszystko od nowa. Ale Maria także 
odeszła. I to nie tak jak dziesięć lat temu. Tym razem znik-
nęła na zawsze – a on jej w tym pomógł.

 „Może mogłem ją uratować? Dlaczego nie spróbowa-

łem? Dlaczego pociągnąłem za spust?”

 Znał odpowiedzi. Wiedział, że to było dla niej najlepsze 

rozwiązanie. Tak jak wiedział, że dręcząc się podobnymi 
pytaniami, nie przywróci jej życia.

 Niespodziewanie Baird trącił go łokciem, jakby szóstym 

zmysłem odgadł, co Domowi chodziło po głowie. Czyżby 
jednak dotarł do niego sens rozmowy z Cole’em? W prze-
ciwieństwie do Marcusa Damon nigdy nie potrafił w takich 
sytuacjach znaleźć odpowiednich słów, ale tym razem San-

35

R

ozdział

 1

background image

tiago był mu wdzięczny, że nie próbuje go pocieszać. Żeby 
tylko jeszcze przestał udawać, że nic się nie stało.

 – Za dziesięć minut będziemy na miejscu – usły szeli 

w  słuchawkach  głos  Sorotkiego.  –  Cholera,  w  dole  jest 

pełno dymu. Mam nadzieję, że odnajdziemy ją już przy 
pierwszym podejściu... Fenix, ty obsługujesz wciągarkę. Je-

śli Mataki będzie nieprzytomna, zejdziesz do niej i załadu-

jesz ją na siedzisko.

 Marcus sięgnął po uprząż i kolejno sprawdził wszyst-

kie klamry.

 – Gdzie się przypina linę? – zapytał.
 – Z przodu. Pasy zakłada się na barki, a drugie ciągnie 

pod pachami. Potem najlepiej skrzyżować ręce na piersiach 
i czekać. Kiedy Bernie zrówna się z pokładem, wciągnijcie 
ją po prostu do środka. To wszystko.

 Fenix skinął głową i usiadł na ławeczce obok wciągarki, 

z uprzężą na kolanach i z miną, jakby medytował nad czymś 
głęboko. W przeciwieństwie do niego Baird wyglądał jak 
ktoś, kto nie bardzo wie, co ze sobą począć. A najbardziej 
doskwierał mu chyba fakt, że nie ma z kim pogadać.

 – Widzę już budynek – oznajmił Sorotki. – Dwieście 

metrów przed nami, na lewo.

 Dom przeszedł do drugich drzwi i wyjrzał na zewnątrz. 

Jacinto wyglądało tak, jakby ktoś wrzucił zestaw domków 

dla lalek do ogromnej, głębokiej kałuży. To niezwykłe znie-
kształcenie skali potęgował dodatkowo fakt, iż wiele punk-
tów orientacyjnych – charakterystycznych wież i kopuł – 
nagle zmieniło położenie lub w ogóle zniknęło. Nawet gdy 
helikopter zniżył wysokość lotu do dwudziestu metrów, 

wszystko wciąż zdawało się nienaturalnie małe.

 – Jasna cholera – zaklął pierwszy pilot.

36

K

aRen

 T

Raviss

background image

 Marcus stanął obok Doma i też wyjrzał na zewnątrz, 

chcąc sprawdzić, co się dzieje, ale gęsty, gryzący dym za-
snuł cały widok przed nimi, a w chwilę później wpadł tak-

że do kabiny.

 – No co jest? – zawołał Baird, zakładając gogle. – Nie 

ma jej tam?

 – Nie, chodzi o coś innego – odparł Sorotki przez ra-

dio. – Kto z was najlepiej strzela?

 Ostatnie słowa nie wróżyły nic dobrego i Dom poczuł 

nagły uścisk w żołądku. Wyobraźnia natychmiast zaczęła 
mu podsuwać koszmarne wizje, otrząsnął się z nich jednak, 
uznając, że nie ma się co martwić na zapas.

 – Kto najlepiej strzela? – powtórzył jak echo Marcus, 

wciąż ściskając w ręku uprząż. – Mataki. W końcu jest snaj-

perem. A w czym problem?

 – Nasza przyjaciółka ma towarzystwo. I wcale nie piją 

herbatki...

 Na  chwilę  wiatr  rozwiał  dym  i  wszyscy  dostrzegli 

w dole dwie sylwetki. Pierwsza z nich – Gear w pełnym 

rynsztunku – siedziała na skraju dachu, kopiąc zawzięcie 
drugą, która próbowała na ten dach się wspiąć. Truteń?

 – No, czas się zabawić – powiedział głośno Fenix. – So-

rotki, podejdź najbliżej jak możesz.

 
 

 biblioteK a oJców założ ycieli

 Bernie już od jakiegoś czasu słyszała zbliżającego się Kru-
ka, ale wolała nie odrywać wzroku od napastnika.

 Stwór cały czas napierał, starając się wydostać z wody. 

Dobrze wiedziała, że kiedy tylko mu się to uda, dobierze 

37

R

ozdział

 1

background image

się do niej. Przedstawiciele Hordy byli silniejsi od ludzi 
i w walce wręcz człowiek nie miał z nimi najmniejszych 
szans – zwłaszcza jeśli był wyczerpany, tak jak ona. Spoj-
rzała prosto w bladoszare źrenice i dostrzegła, że podob-
nie jak ona Truteń też czuje się kompletnie zaskoczony całą 
sytuacją, a głównie pewnie tym, że chwilowo przegrywa 
ten pojedynek.

 Ale to tylko iluzja. Miała świadomość, że znalazła się 

w potrzasku.

 Wciąż leżała płasko na skraju dachu, uwiązana na cien-

kiej linie. Ponieważ wiszący na jej piersiach Lancer już 

wcześniej się zaciął, odsunęła go nieco na bok, aby mieć 
większą swobodę ruchów. Jedyną bronią, jaką dysponowa-
ła, był teraz nóż myśliwski. I nienawiść do wszystkiego, co 

chciało ją skrzywdzić.

 Truteń po raz kolejny chwycił za krawędź ściany nośnej 

i usiłował się podciągnąć, ale Bernie błyskawicznie kopnę-
ła go w ramię.

 – Spieprzaj! – krzyknęła, przygotowując się do kolej-

nego ciosu.

 Gdyby  jej  przeciwnik  nie  był  tak  czujny,  już  dawno 

dźgnęłaby go w ręce albo w tułów. Inna sprawa, że to i tak 
nie gwarantowało natychmiastowego zwycięstwa. Powinna 
raczej celować w główną arterię na szyi lub w oczy.

 – Mówiłam, spieprzaj! To mój dach!
 Helikopter musiał być już naprawdę blisko – hałas wy-

dawał się ogłuszający, a na policzku wyraźnie czuła silny 
podmuch od łopat wirnika. Mimo to wciąż nie odrywała 

wzroku od stwora ani nie dawała załodze żadnych sygna-
łów. Jeśli pilot nie dostrzegł jej do tej pory, nic już na to 

nie poradzi.

38

K

aRen

 T

Raviss

background image

 W przeciwieństwie do niej Truteń spojrzał w górę. Kie-

dy ponownie opuścił łeb, w jego oczach dostrzegła despera-
cję. W jednej chwili zrozumiała, że był zbyt zmęczony, aby 
gdzieś odpłynąć, zaś tutaj, gdzie czekał go ratunek, na dro-
dze stała mu ona. Nie miał innego wyjścia, jak zebrać w so-
bie wszystkie siły i znalazłszy choćby najmniejszy punkt 
podparcia, wciągnąć się na dach pomimo jej ataków.

 I tak właśnie zrobił.
 W  końcu  natrafił  gdzieś  pod  wodą  na  jakiś  występ 

w murze, bo nagle wystrzelił w górę, lądując głową na 

udach kobiety. Błyskawicznie sięgnął łapami do jej pasa 
i uczepiwszy się go, zaczął się podciągać.

 Jego oddech cuchnął niemiłosiernie.
 W jednej chwili zapach stwora i jego ciężar wywołały 

wspomnienia, które Bernie starała się ukryć nawet przed 

samą sobą – niezliczone chwile słabości, bezradności, bez-
nadziei. Ale nie zamierzała się poddawać. Wszystkie jej 
myśli i cała energia skupiły się teraz na jednym pragnie-
niu. „Dalej, załatw go!” – zdawała się krzyczeć w duchu. 

Uniosła wysoko nóż i uderzyła w potężny, opancerzony 

bark napastnika. Przez moment miała wrażenie, że trafiła 
ostrzem w beton.

 Truteń ryknął. Czyżby go jednak zraniła?
 Nadal trzymał ją w pasie, miażdżąc swoim ciężarem, 

więc zamachnęła się mocno i uderzyła ponownie. A potem 

znów i znów, za każdym razem ze ślepą furią, aż w końcu 
klinga zakleszczyła się o coś, a ona nie wiedziała, czy na-
reszcie przecięła grubą skórę i wbiła się w kość, czy po pro-
stu zahaczyła o jakąś część pancerza. Szarpiąc rękojeścią 
na wszystkie strony, rozpaczliwie starała się oswobodzić 
broń. Ledwie sobie uświadamiała, że wokół niej rozpętało 

39

R

ozdział

 1

background image

się prawdziwe piekło. Wściekłe podmuchy zapierały dech 

w piersiach i chłostały ją po twarzy wirującymi ziarenkami 

piasku, a hałas był tak potężny, że zagłuszył nawet szum 
rozszalałego morza.

 Tak, to na pewno był Kruk. I unosił się tuż nad nią. Nie 

wytrzymała i zerknęła w górę. Przez moment wydawało 

jej się, że na pokładzie helikoptera dostrzegła kogoś, kto 
mierzył w jej stronę z karabinu pokładowego. Ale nie mógł 
przecież strzelać. Truteń wciąż na niej leżał, jedną ręką 
trzymając się jej rynsztunku, a drugą drapiąc dachówki 
i szukając dodatkowego punktu podparcia. Musiała sama 
sobie z tym poradzić. Uwolniła w końcu nóż i spojrzała 

w dół – na tę koszmarnie brzydką twarz z ustami rozwarty-

mi w niemym krzyku. Znów poczuła wstrętny odór. Mimo 
to wzięła głęboki oddech i z całej siły wbiła stalowe ostrze 
prosto w ucho napastnika.

 „To powinno wystarczyć...”
 Truteń zawył przeciągle. Wciąż wisząc na Mataki, bez-

skutecznie próbował sięgnąć wolną ręką do przeciwległej 
skroni, ale jego wysiłki z każdą chwilą słabły. Nagle uświa-
domiła sobie, że kiedy puści rękojeść, stwór razem z jej 
pamiątkowym orężem zsunie się z dachu i przepadnie na 
zawsze gdzieś w ciemnej otchłani. Nie mogła do tego do-
puścić. Nie chciała. W ferworze walki człowiekowi przy-
chodzą do głowy różne głupie pomysły i ten, jak uznała, 
z pewnością do nich należał. Nie zamierzała jednak od-
dawać morzu czegoś tak dla siebie cennego. Oparła drugą 
dłoń na opancerzonym barku Trutnia i przekręciła ostrze, 

wykręcając je z ucha niczym śrubę.

 Stwór krzyknął jeszcze donośniej, szykując się do ostat-

niego ataku.

40

K

aRen

 T

Raviss

background image

 Dokładnie w tej samej chwili jej pas pękł i stwór zje-

chał w stronę spienionych fal, by zaraz potem zniknąć pod 
powierzchnią wody.

 Teraz wreszcie mogła spojrzeć w górę, na helikopter. 

Podmuch  powietrza  na  chwilę  ją  oślepił,  więc  osłoniła 
twarz ręką. Kruk cofnął się trochę, a ona dojrzała kogoś, 
kto kucał obok wciągarki i krzycząc coś, wskazywał na 
zjeżdżającą do niej uprząż ratowniczą.

 „Marcus!”
 Bernie nie słyszała, co do niej wołał, ale wiedziała, co 

robić. Nie miała tylko pewności, czy znajdzie w sobie dość 
siły, by podołać kolejnemu wyzwaniu. Jakiś metalowy ele-
ment wyposażenia na końcu liny uderzył ją w głowę, ale 
nawet nie poczuła bólu. Chwyciła jasnopomarańczowe ta-

śmy za pierwszym podejściem i... na tym skończyło się jej 

szczęście. Choć próbowała kilkakrotnie, z powodu Lance-
ra na plecach i opasłego pancerza nie mogła przeciągnąć 
pasów pod pachami i dopiąć wszystkich klamer. Powinna 
była zdjąć cały swój rynsztunek, ale nie miała już na to siły. 

W pewnym momencie lina wymknęła jej się z dłoni i od-

leciała gdzieś na bok. Zaklęła w duchu, zastanawiając się, 
czy dostanie jeszcze jedną szansę.

 „To przecież Delta” – pomyślała. „Na pewno mnie tu-

taj nie zostawią”.

 Zacisnęła powieki i wzięła głęboki wdech. Jednocześ-

nie coś ciężkiego opadło na dach obok niej. Wiedziała, że 
jeśli to znów Truteń, to miała przechlapane. Na szczęście, 
kiedy otworzyła oczy, ujrzała przed sobą Marcusa, który 

wyciągał ku niej rękę.

 – Wstawaj, pomogę ci – wrzasnął mężczyzna, usiłując 

przekrzyczeć warkot rotora. – No już, nie mamy czasu!

41

R

ozdział

 1

background image

 Chwyciła mocno jego dłoń, a potem przecięła swoje 

prowizoryczne lasso, dzięki któremu utrzymywała się na 
spadzistym dachu. Nie do końca była pewna, czy podniosła 
się sama, czy też w całości wyręczył ją Fenix, ale w sumie 
nie miało to żadnego znaczenia. Ważniejsze, że po chwili 
miała na sobie swoją uprząż i wciąż kurczowo trzymając 
się swojego wybawcy, wjeżdżała na górę.

 – Cholera, jak to dobrze znowu cię widzieć – zawołała. 

Była tak zziębnięta, że miała kłopot z wysławianiem się. – 
Mam u ciebie dług.

 – Nie, nie masz – odparł.
 Gdy  oboje  znaleźli  się  na  wysokości  pokładu,  Dom 

i  Baird wciągnęli ich do środka. Dwa splecione ze sobą cia-
ła runęły ciężko na podłogę. Zaraz po tym, jak Damon wy-
piął ich uprzęże z wciągarki, Fenix poderwał się na nogi – 
w przeciwieństwie do Bernie, która wciąż leżała w zwojach 
lin, ciężko łapiąc powietrze. Kruk zaczął zataczać koło, kie-
rując się z powrotem na północ.

 – Jesteś cała sina – powiedział Dom, zamknąwszy drzwi 

po obu stronach kabiny, dzięki czemu poziom hałasu na-
tychmiast spadł o połowę. – Musisz jak najszybciej się roz-
grzać.

 – Dzięki, stary – odparła. – Dam sobie radę.
 Chciała wstać, ale wciąż była za słaba, więc tylko pod-

parła się na łokciu i machnęła drugą ręką, żeby się nią nie 
przejmowali. Santiago przez kilka długich sekund przy-
glądał jej się badawczo, a potem przeszedł do stanowiska 
działonowego.

 – Hej, blondasku – rzuciła, spoglądając na Bairda. – To-

bie też dziękuję.

42

K

aRen

 T

Raviss

background image

 Damon nie odezwał się ani słowem; zamiast tego po-

mógł jej usiąść i okrył kocem. Jego zachowanie zaskoczy-

ło ją do tego stopnia, że w pierwszej chwili nie wiedziała, 

co powiedzieć. Może faktycznie było z nią o wiele gorzej, 
niż sądziła.

 – Sorrens się nie odezwał? – spytała. – Zgubiłam go 

gdzieś na dole.

 – Złapaliśmy tylko twój sygnał, babciu – odparł me-

chanik, a Bernie ucieszyła się, że znów słyszy w jego głosie 
dawną złośliwość. – A tak przy okazji, to całkiem niezła 
sztuczka z tym nożem. Bardzo inspirujące.

 – Z chęcią to powtórzę, jeśli tylko nadarzy się okazja – 

oznajmiła, starając się jednocześnie nie pokazać, że walka 
na dachu wydobyła z niej wspomnienia, o których wolała-
by zapomnieć. Mimo wszystko nie chciała, żeby Baird wi-
dział ją słabą i zalęknioną. – Załatwiliśmy ich raz na za-

wsze, ale przecież zostali jeszcze jacyś maruderzy, prawda? 

Więc spokojnie możesz ich do mnie wysyłać. Mam z nimi 

kilka niedokończonych spraw.

 – Jasne, babciu – odparł Damon, wciąż zachowując swój 

ironiczny uprzejmy ton. – Następny gnojek, jakiego spot-
kamy, jest twój. Masz to jak w banku.

 Wyciągnęła szyję, żeby zobaczyć, co robi Dom. Przez 

wąski  prześwit  dostrzegła  jego  sylwetkę  majaczącą  za 

działkiem pokładowym. Milcząco wpatrywał się w ciem-
ności i zdawał się kompletnie nieobecny. Podobnie jak 

Marcus. Nawet Baird był jakiś inny. To mogło oznaczać 
tylko jedno – złe wieści. Czuła to całą sobą. Komuś coś 
się stało, może nawet zginął. Ktoś, kto powinien z nimi 
tutaj być.

43

R

ozdział

 1

background image

 – Cole? – spytała, a jej żołądek skurczył się nagle do roz-

miarów pięści. Augustus zawsze imponował jej swoją siłą, 
ale także poczuciem humoru i mądrością. Miała do niego 
słabość i uważała, że był niezastąpiony w trudnych sytua-
cjach. – Gdzie jest Cole? Wszystko z nim w porządku?

 – Tak, leci z Hoffmanem i Anyą – uspokoił ją Damon.
 „Bez kpin? Bez sarkazmu?” – zastanawiała się w duchu. 

„To do ciebie niepodobne, blondasku. O co chodzi?”

 Bernie nie lubiła zabaw w zgadywanki. Spojrzała na 

Marcusa, który siedział po drugiej stronie kabiny, ale z wy-
razu jego twarzy odgadła, że nie ma za bardzo ochoty na 
rozmowę. I to ją jeszcze bardziej przestraszyło. Podobnie jak 
Doma, znała go od lat – od czasu gdy jako młody Gear roz-

począł służbę w Królewskiej Piechocie Tyrańskiej; na długo 
przedtem, zanim pojawiła się Szarańcza. Dobrze wiedziała, 
co wcześniej przeszedł i ile wycierpiał. A jednak teraz do-
strzegła w nim coś nowego, jakiś wyjątkowy smutek.

 – Gadajcie wreszcie, co się stało – powiedziała.
 – Tai... odszedł... – zaczął Marcus i zaraz urwał.
 Tai Kaliso? Ten wyspiarz z południa? Jej rodak? Przy-

pomniała  sobie,  jak  ramię  w  ramię  walczyli  na  Polach 

Aspho.

 – Nie wiem, czy znałaś Benjamina Carmine’a – dodał. – 

On też nie żyje.

 Dowódca Delty wstrzymał oddech. Było jasne, że jesz-

cze nie skończył. Zawsze był powściągliwy, ale zbyt dobrze 
go znała, żeby nie dostrzec w jego oczach tego dziwnego 

wyrazu. Ostatni raz widziała go w takim stanie, kiedy zgi-

nął jego kumpel z oddziału i zarazem przyjaciel – Carlos 
Santiago, brat Doma.

44

K

aRen

 T

Raviss

background image

 – Marcus, kochanie! – niemal szepnęła. Świadomie tak 

się do niego zwróciła. Była od niego o dwadzieścia parę 
lat starsza, więc mogła sobie pozwolić na to, żeby przez 
chwilę przestać być zwykłym sierżantem. – Powiedz, co-
kolwiek to jest.

 – Chodzi o... niego – odparł w końcu, wskazując głową 

przyjaciela; jego głos był tak cichy, że słowa te bardziej wy-
czytała z ruchu jego warg, niż je usłyszała. – Znalazł Ma-
rię... Cierpiała, więc... Chciał jej pomóc... Musiał... Cholera, 

Bernie, on ją zastrzelił. Była jak jakiś pieprzony bezmózgi 
zombie. Próbowałem go pocieszyć, ale...

 Przez lata nauczyła się niczemu nie dziwić, ale to, co 

przed chwilą usłyszała, przerosło jej odporność. Przez kil-
ka następnych sekund z niedowierzaniem wpatrywała się 

w Feniksa, a potem przeniosła spojrzenie na Doma i nag-

le z całych sił zapragnęła przytulić go jak małego chłopca, 
którego trzeba pocieszyć i wesprzeć.

 Ale ten gest i tak w niczym by mu nie pomógł. Znała to 

uczucie aż za dobrze. Wciąż pamiętała tamten dzień, kie-
dy Carlos wykrwawiał się na moście – ostrzeliwany przez 
wroga, bez szansy na ratunek – a ona zastanawiała się, czy 
skrócić jego męki. Nie miała wtedy złudzeń, że jeśli po-
słucha próśb rannego i pociągnie za język spustowy swo-
jej snajperki, do końca życia będzie śniła o tym w swoich 
koszmarach. I tak się stało.

 Nie pytała o szczegóły. Uznała, że dowie się wszyst-

kiego w stosownym czasie. Kątem oka dostrzegła zdez-
orientowany wzrok Bairda, który spoglądał to na nią, to 
na Marcusa.

 – Czy inni już o tym wiedzą? – zapytała.

45

R

ozdział

 1

background image

 – Nie... – Fenix wyprostował się. Zauważyła, że jego 

oczy stały się nieco bardziej szkliste. – I chcę, żeby tak zo-
stało... O ile to tylko możliwe...

 – Rozumiem – zgodziła się.
 A jednak problem istniał. Każdy Gear, który znał Doma, 

wiedział, że ten szuka żony. Zresztą większość Odrzuco-

nych także słyszała jego historię. Nie mogło być inaczej, 
skoro przez dziesięć lat chodził ze zdjęciem Marii i wypy-
tywał o nią każdego, kogo napotkał.

 – W porządku – dodała. – Możemy przecież mowić, że 

znalazł ją martwą, i tyle. Ludzie po jakimś czasie zapo-
mną.

 – Brzmi sensownie. – Marcus poklepał ją po ramieniu. – 

Dzięki, Bernie. Za wszystko.

 Oparła głowę o ścianę i przymknęła oczy. Zmęczenie 

znowu dało o sobie znać i poczuła, jak ogarnia ją senność.

 Przeklęty świat. Zawsze myślała, że kiedy już pokona-

ją Szarańczę, nastąpią jakieś huczne uroczystości czy coś 

w tym rodzaju – ale widać życie miało inne plany. Nie była 

już podlotkiem i powinna wiedzieć, że kiedy kończą się 

wojny, przychodzi czas na żałobę, a nie na zabawę. A po-
tem na ciężką pracę. Upłyną całe stulecia, zanim ludzkość 

dźwignie się z ruin i znów odzyska dawną świetność. Naj-
gorsze, że wkrótce odczują brak wspólnego wroga, który 
do tej pory ich jednoczył. Bo jedyne, co teraz będzie ich 
trzymać razem, to walka o przetrwanie.

 „Walka, w której nie obowiązują żadne reguły. Wiem 

to. Widziałam na własne oczy”.

 Jakie to zresztą miało teraz znaczenie. W porównaniu 

z Domem jej traumatyczne doświadczenia były przecież 
niczym.

46

K

aRen

 T

Raviss

background image

 „Biedny mały drań. Los naprawdę go nie oszczędza”.
 Otworzyła  oczy  i  zdecydowała,  że  jednak  spróbuje 

wstać, a potem pójdzie do stanowiska działonowego i usią-

dzie koło Santiago, żeby wiedział, że nie jest sam i że może 
na nich liczyć. Zanim cokolwiek zrobiła, spojrzała w tam-
tą  stronę  i  dostrzegła,  że  Marcus  już  wpadł  na  ten  po-
mysł – stał tuż za przyjacielem i razem z nim wpatrywał 
się w mrok.

 „Jeśli cokolwiek może sprawić, że uda nam się odbudo-

wać ludzkość, to tym czymś jest właśnie braterstwo. Takie, 

jakie łączy nas, Gearów”.

 Patrząc na dwójkę mężczyzn, pomyślała, że dokładnie 

wie, jak powinna wyglądać nowa cywilizacja.

47

R

ozdział

 1

background image

R o z d z i a ł   2

 Pierwsza rzecz, jaką należy zrobić, to podzielić zespół na 

dwie zmiany, bo wbrew pozorom podobne prace zawsze 
trwają dłużej, niż to się wydaje na pierwszy rzut oka. 

Co ważniejsze, nie wolno zaniechać tej czynności, bo po-

tem jest się zbyt zmęczonym, by jasno myśleć, a prawdo-
podobnie nie będzie nikogo, kto mógłby wykonać to za-
danie za nas.

 sierżant sztabowy lennard parry 

oddział logist yczny cog 

instruKtaż dla cywili wcielonych  

do armii na potrzeby prowadzenia  

prac budowlanych

 

 punKt zborny, port farrall, północna granica t yrusu 

3 godziny po powodzi

A

nya Stroud nie potrafiła stwierdzić, czy patrzy na pięć-
dziesiąt tysięcy ludzi, czy na pół miliona.

 Stała na opuszczonej rampie Armadillo – w kurtce za-

piętej po samą szyję, trzymając ręce w kieszeniach – i pa-
trzyła na wolno płynącą rzekę uchodźców. Wielu z nich 
uczepiło się gdzie bądź starych ciężarówek, które wyglą-
dały tak, jakby zaraz miały się rozlecieć pod tak dużym ob-
ciążeniem. Deszcz ze śniegiem zamienił się teraz w śnieg 

background image

i w istocie był to chyba najgorszy czas na przeprowadze-
nie ewakuacji.

 Po raz pierwszy od piętnastu lat Anya nie miała nic 

lepszego do roboty niż martwienie się na zapas. Myśla-
ła o Marcusie, o Domie i Marii, o ostatnich dwudziestu 
sześciu godzinach i o tym, co czeka ich wszystkich w przy-
szłości. A może nie będzie żadnej przyszłości? W końcu 
nie wiedziała o Delcie nic poza tym, że oddział wrócił 
po Bernie. Nie odważyła się przy tym ponownie wejść 
na przeciążony kanał służbowy i wykorzystać go do oso-
bistych pogaduszek. Zresztą stanowisko radiotelegrafisty 
zajmował teraz siedzący w głębi opancerzonego transpor-
tera porucznik Mathieson. Co rusz łączył się z Gearami 
przybywającymi do punktu zbornego i wydawał im kolej-
ne dyspozycje. Jednych kierował do obrony, innym kazał 
odpoczywać, żeby mogli potem zmienić na stanowiskach 
swoich towarzyszy – wszystko zgodnie z odgórnymi usta-
leniami.

 „Ilu cywili straciliśmy? I ilu żołnierzy?” – pytała się 

w  myślach.  „Ciekawe,  jak  długo  potrwa  sprawdzanie 
wszystkich list?”

 – Anya – usłyszała głos Mathiesona – powinnaś się tro-

chę przespać.

 Mężczyzna obrócił się w jej stronę na swoim krześle 

inwalidzkim. Na wojnie stracił obie nogi i z tego powodu 
był zmuszony pracować w biurze, choć wiedziała dobrze, 
że szczerze nienawidził tego zajęcia.

 – Za siedem godzin wracasz na wachtę – dodał.
 – Czuję się świetnie – odparła. – Jeśli pójdę teraz spać, 

po przebudzeniu będę nieprzytomna.

 – Jak tam chcesz.

49

R

ozdział

 2

background image

 Mathieson machnął ręką i na powrót zwrócił się twarzą 

do radiostacji, zaś ona znowu zaczęła rozglądać się po oko-
licy. Na prawo, ponad rzędem zaparkowanych ciężarówek 
i czołgów Centaurów, roztaczała się panorama opuszczo-
nego Port Farrall. Najbliżej położone budynki oświetlały 
reflektory transporterów opancerzonych, zaś przybyli nimi 

żołnierze właśnie wchodzili na ten teren, aby zabezpieczyć 
go przed przyjazdem sił porządkowych i saperów. Nikt się 

nie łudził, że zagrożenie ze strony Szarańczy definitywnie 
już minęło. W okolicy zapewne kręciło się jeszcze sporo 
niedobitków, którzy byli tak samo niebezpieczni jak regu-
larne oddziały Hordy.

 Kiedy odwróciła głowę w drugą stronę, ujrzała wieżycz-

kę 

cnv

 Sovereign, oświetloną przez światła nawigacyjne. 

Ich ostatni lotniskowiec właśnie wpływał do bazy mary-

narki wojennej Merrenat.

 „Wszyscy znamy procedury. W końcu od lat mieliśmy 

gotowy plan ewakuacji. Ale mimo to... jak temu wszystkie-
mu sprostać? Jak w ciągu zaledwie kilku dni doprowadzić 
to zniszczone miasto do stanu używalności?”

 Nie, nie dni. Godzin.
 Temperatura gwałtownie spadała i wszyscy pracowali 

jak w ukropie, nie chcąc marnować niepotrzebnie czasu.

 – Poruczniku Stroud! – Hoffman podszedł do 

apc

, chlu-

piąc podeszwami po zamarzającym błocie, a potem wska-
zał kciukiem za siebie, w stronę rzędu zaparkowanych nie-
opodal pojazdów. – Centrum Informacyjne już działa. Mają 
ogrzewanie i świeżą kawę. Możecie się tam schronić z Ma-
thiesonem. Nie ma sensu, żebyście odmrażali tu sobie tyłki. 

Zresztą ty, Anya, masz wolne. Idź się przespać.

50

K

aRen

 T

Raviss

background image

 – Już jej to mówiłem, pułkowniku – oznajmił radiote-

legrafista.

 – Nic mi nie jest – zaprotestowała. – Wytrzymam.
 – Stroud, to nie prośba, to rozkaz – powiedział nieustęp-

liwie Hoffman. – Utrzymywanie formy to część twoich 
obowiązków. W razie czego musisz być w każdej chwili 
gotowa do działania.

 W sumie to miłe, że ktoś się o nią tak martwił, ale nie 

zamierzała się poddawać.

 – Ma pan rację, pułkowniku – stwierdziła łagodnie. – 

Tyle że ja naprawdę nie jestem senna. Nie potrzebują gdzieś 

przypadkiem jakiejś pomocy? Mogę nawet wydawać gorą-
ce napoje.

 – Powiedziałem: spać – rzucił ostrzej dowódca. – Co 

jest najważniejsze podczas akcji bojowej?

 – Znać swoje zadania i sumiennie je wykonywać, panie 

pułkowniku – wyrecytowała jak z książki.

 – Dokładnie. Na razie wyznaczone zespoły radzą sobie 

same. A jeśli będą potrzebować pomocy, zgłoszą to, bez 
obaw. Jeszcze się doczekasz, moja droga. Utrzymywanie 
porządku publicznego, planowanie obrony... tak, to wszyst-
ko przed nami...

 Pułkownik Hoffman przerwał i spojrzał ponad jej ra-

mieniem na coś, co działo się za nią. Obróciła się i do-
strzegła wyrastającego ponad rzekę ludzi Geara – około 
czterdziestki, zarośniętego na twarzy, w słomkowym kape-
luszu, który miał oznaczać, że kiedyś był jednym z Odrzu-
conych. Mężczyzna z trudem przeciskał się przez tłum.

 – Maralin?  Maralin!  –  zawołał  nagle.  –  Kochanie, 

wszystko z tobą w porządku? A gdzie Teresa?

51

R

ozdział

 2

background image

 Jakaś nastoletnia dziewczyna rzuciła mu się na szyję. 

Pozostali uchodźcy omijali ich z uśmiechem, radośnie po-
klepując parę po plecach. Po chwili inna dziewczyna, po-

dobna do pierwszej jak kropla wody, zaczęła biec w ich 
stronę niczym opętana.

 – Tato! Tato! – krzyczała, łokciami torując sobie drogę 

wśród gapiów.

 Anya z zapartym tchem obserwowała to pełne wzru-

szenia spotkanie.

 – Ktoś ma dzisiaj udany dzień – stwierdził Hoffman 

pod nosem. – To operator grindlifta. Cieszę się, że w koń-
cu odnalazł swoje dzieci.

 Podobnie jak inni, Stroud także miała duże trudności, 

żeby odróżnić Odrzuconych od obywateli Jacinto. Wielu 
uchodźców nosiło na sobie zwykłe łachmany, a wszyscy 

byli tak brudni, że mogli należeć do którejkolwiek z grup. 
Miało to o tyle znaczenie, że w tłumie wciąż znajdowali 
się tacy, którzy jak tamten Gear wytrwale szukali swoich 
znajomych i krewnych. Bez trudu wyłowiła z ludzkiej masy 
innego mężczyznę, który krążył po drugiej stronie drogi 
i cały czas wykrzykiwał coś ochrypłym głosem. Wsłucha-
ła się w jego słowa.

 – Czy ktoś widział mojego syna?! – wołał, pokazując 

jakąś fotografię. – Tylor Morley! Czternastolatek! Brązowe 

włosy, chudy! Tylor Morley!

 Powtarzał to w kółko, raz za razem, jak jakiś sprzedaw-

ca gazet stojący na rogu ulic. Anya wiedziała, że w najbliż-
szych dniach takie sceny będą normą, i satysfakcja z dobrze 
przeprowadzonej ewakuacji Jacinto ustępowała teraz po-
czuciu winy oraz konsternacji, że przecież tak wielu ludzi 
zaginęło lub zmarło.

52

K

aRen

 T

Raviss

background image

 – To jest ta trudniejsza część naszej roboty – powiedział 

Hoffman. – Jestem wdzięczny, że ludzie ze Sztabu Zarzą-
dzania Kryzysowego tak świetnie dają sobie z tym radę. 

W porównaniu z ich robotą nasza walka z Szarańczą była 

drobnostką... Aha, kiedy zobaczycie Santiago, powiedzcie 
mu, żeby natychmiast się do mnie zgłosił.

 – Tak jest, pułkowniku.
 Dowódca wyglądał, jakby chciał dodać coś jeszcze, ale 

ostatecznie odwrócił się w milczeniu i ruszył z powrotem 

w stronę swojego 

apc

. Anya wytarła twarz wierzchem dło-

ni. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że od mrozu jej skóra 
zupełnie odrętwiała.

 – Wynośmy się stąd – rzuciła do radiotelegrafisty, a po-

tem zamknęła właz, przeszła w głąb wozu, usiadła za kie-
rownicą i włączyła silnik. – Wpadnę z tobą na chwilę do 
Centrum Informacyjnego, a potem pojadę dalej. Chciała-
bym coś sprawdzić w namiocie medycznym.

 – Dlaczego pułkownik chce widzieć Doma? – zapytał 

Mathieson.

 Odruchowo wzmogła czujność. Dobrze pamiętała, jak 

Santiago bronił jej przed dziennikarzami i fotoreportera-
mi, kiedy była w żałobie po matce, i teraz wreszcie mogła 
mu się zrewanżować, trzymając ciekawskich z daleka od 
jego osobistych spraw.

 – Nie wiedziałam, że go znasz – powiedziała ostrożnie.
 – A kto nie zna? Zdobył Gwiazdę Embry za akcję na Po-

lach Aspho, a potem spieprzył sobie karierę, broniąc Fenik-
sa przed sądem wojennym. Biedak, od lat szuka zaginionej 
żony. Mówią, że to pupilek Hoffmana...

 – Pupilek? – Anya wycofała Armadillo z szeregu zapar-

kowanych 

apc

 i uważając na pieszych, ruszyła pasem ozna-

53

R

ozdział

 2

background image

czonym odblaskowymi pachołkami. – Zresztą może i tak. 

To by wyjaśniało, po co pułkownik go wzywa.

 Odpowiedź dobra jak każda inna. Zanim zaczną się 

plotki, zdąży dotrzeć do Santiago i dowiedzieć się dokład-
nie, co i jak. Na razie wolała uciec od tematu. Zwłaszcza 

że jedyni ludzie, którzy znali prawdę, byli poza jej zasię-
giem albo – jak Hoffman – nie mieli ochoty na dłuższe po-
gaduszki. Poza tym to wewnętrzna sprawa Delty i nikomu 

nic do tego.

 Kiedy  dojechali  do  Centrum  Informacyjnego,  Anya 

pierwsza wysiadła z szoferki i znalazła się od razu po kost-
ki w przymarzniętej kałuży, żałując, że nie przebrała się 

w traperki i spodnie z drelichu. Chwilę później Mathie-

son chwycił za drążek nad drzwiczkami, podciągnął się 
na nim i także wyskoczył na zewnątrz, stając na swoich 
mechanicznych protezach nóg. W jakimś sensie stanowi-

ły prawdziwy cud techniki – najlepszy, jaki Koalicja mogła 
w tych warunkach wyprodukować – ale i tak dalekie były 

od ideału. Przyglądając im się, Anya postanowiła w du-
chu, że podpuści Bairda, by ten rozważył wprowadzenie 
kilku usprawnień w ich mechanice. Damon nigdy nie był 
nazbyt uczynny, ale z pewnością nie oprze się takiemu 

wyzwaniu.

 Chociaż z drugiej strony trzeba przecież uwzględnić 

fakt, że w najbliższym czasie czeka ich sporo ograniczeń – 
także w zakresie dostępu do zaawansowanych technologii. 

W sumie to oczywiste, że opuszczenie Jacinto oznaczało 

pozostawienie za sobą wszelkich przywilejów nowoczesne-
go społeczeństwa, ale Anya, podobnie jak inni, wciąż jesz-
cze czasami zapominała o ich obecnej sytuacji.

54

K

aRen

 T

Raviss

background image

 „Żadnych  warsztatów,  żadnych  piekarni.  Zero  sieci 

komputerowych czy produkcji leków. W ostatnich latach 
i tak nie mieliśmy za wiele, ale teraz straciliśmy nawet 
to”.

 Wnętrze naczepy ciężarówki, w której mieściło się Cen-

trum Informacyjne, wyglądało jak zwykłe małe biuro, tyle 
że bez okien. Był to stary, wysłużony pojazd Sztabu Zarzą-
dzania Kryzysowego, wyprodukowany i używany na dłu-
go przed Dniem Wyjścia, coś w rodzaju mobilnej bazy dla 
Grupy Szybkiego Reagowania. Zaprojektowano go tak, by 
mógł dojechać wszędzie tam, gdzie zdarzył się jakiś kata-
klizm bądź katastrofa budowlana. Teraz pachniało w nim 
przemoczonymi ubraniami, paliwem, kawą oraz ludzkim 
potem. W przejściu tłoczyli się wyziębieni żołnierze ze 
służb porządkowych, liczący na kubek jakiegoś ciepłego 
napoju, który pomógłby im przetrwać na mrozie, zaś głów-
ny personel zajmował cały tył i właśnie głośno analizował 
kolejne etapy działań.

 Anya prawie nie poznała Prescotta. Siedział na jednym 

z biurek, ubrany w gruby sweter i zwykłe spodnie. Co waż-
niejsze, na wzór reszty zespołu nie nosił żadnych dystynk-
cji ani odznaczeń. Być może był to tylko zdrowy rozsądek – 

w końcu cywilne ubranie lepiej chroniło przed zimnem niż 

zwykły mundur – ale wyglądało raczej na to, iż przewod-
niczący zamierzał okazać, że w niczym nie różni się od 
innych, cierpiąc te same niedostatki co wszyscy. Zresztą 
nieważne – celowo czy przez przypadek – strategia ta przy-
nosiła widoczny efekt, bowiem ludzie zebrani w wozie byli 

wyraźnie pełni energii. Nawet złośliwa zazwyczaj doktor 
Hayman wyglądała na całkowicie zrelaksowaną i gotową 

55

R

ozdział

 2

background image

do współpracy. Po tym wszystkim, co przeszli, widok taki 
naprawdę robił wrażenie.

 „Trzeba przyznać, że ten człowiek nie jest zwyczajnym 

biurokratą” – pomyślała z uznaniem.

 – Okej – powiedział Prescott w połowie jakiejś dysku-

sji. – A zatem tymczasowo zostawiamy wszystkie załogi 
na statkach, chyba że te nie posiadają żadnego schronie-
nia przed mrozem i śniegiem. Czy większe jednostki mogą 

wtedy zabrać tych ludzi na swój pokład?

 – Niestety, są już zapełnione dosłownie po brzegi – od-

parł Royston Sharle, który najwyraźniej został wybrany do-

wódcą Sztabu Zarządzania Kryzysowego. Służył w mary-

narce  i  Anya  wiedziała,  że  znał  się  na  rzeczy  jak  mało 
kto. – Jeśli dołożymy tam jeszcze kogoś, może wybuchnąć 
epidemia. Rozumie pan, zamknięta przestrzeń, przeciążo-
ne systemy odprowadzania ścieków i tak dalej. Udało nam 
się jednak wyposażyć w ogrzewanie większość naszych 
namiotów i na dzisiejszą noc możemy zaoferować to przej-

ściowe rozwiązanie sporej części uchodźców. Oczywiście 

ci, którzy przybyli tu w pojazdach, niech lepiej w nich po-
zostaną, ale tylko do czasu, aż przeniesiemy ich do budyn-
ków. Latryny, ujęcia wody pitnej i kuchnie polowe z zupą 
będą działały w ciągu godziny.

 – Dobra robota, Sharle – stwierdził cicho przewodni-

czący, pocierając dłonią czoło i wpatrując się w notatnik 
trzymany w drugiej ręce. Jeśli grał, to trzeba mu przyznać, 

że robił to doskonale. – A co z paliwem?

 – Nasz lotniskowiec Sovereign wpłynął właśnie do Mer-

renat i zwiadowcy przeczesują bazę – znów odezwał się 

Royston. – Została zbudowana tak, aby podczas ostatniej 
wojny z Indie przetrwać każdy atak, ale w chwili obecnej 

56

K

aRen

 T

Raviss

background image

nie da się jasno określić, co znajdziemy w magazynach tego 
kompleksu. Ponadto w połowie czołgów, które nie dotarły 
z pomocą do Odrzuconych, nadal jest imulsja.

 Anya  słuchała  w  milczeniu  wszystkich  tych  wywo-

dów, usiłując wyobraźnią ogarnąć skalę działań i zrozu-
mieć powagę sytuacji. W pewnej chwili uświadomiła sobie, 

że z mężnie walczącej rasy, broniącej ostatniego bastionu 
ludzkości, stali się nagle tym, czym są teraz – garstką nie-

mal bezbronnych, rozpaczliwie szukających schronienia 
maruderów. Największym zagrożeniem dla obywateli 

cog

 

byli teraz oni sami. Wspomnienie Wojen Wahadłowych 
sprawiło, że dotarło to do niej ze zdwojoną siłą. Podczas 

walki z Szarańczą nie raz zdarzały się kradzieże i oszustwa, 

ale wróg był jasno określony i na tyle obcy, że władze łatwo 
jednoczyły wszystkich we wspólnym wysiłku. Teraz Hordy 
już nie ma. Zwykłe przetrwanie z dnia na dzień stało się 
nagle nowym, niezwykłym wyzwaniem. Anya wręcz czuła 
lęk zebranych w wozie ludzi; lęk przed tym, co nieznane.

 Prescott spojrzał na nią i westchnął z ulgą. Przez mo-

ment na jego twarzy pojawił się nawet blady uśmiech, ale 
nie potrafiła powiedzieć, czy była to absolutnie szczera re-
akcja, czy też kolejna teatralna sztuczka. Najzabawniejsze 
jednak wydało jej się to, że pomimo swoich wątpliwości 
reagowała tak samo jak wszyscy inni, pragnąc pracować, 
dopóki starczy sił.

 – Poruczniku Stroud, czy już wiemy, jakie mamy straty 

w ludziach? – zapytał cicho przewodniczący.

 W wozie zapanowała kompletna cisza. Doktor Hayman 

spojrzała znacząco na Sharle’a.

 – Mogę tylko określić – zaczęła Anya niepewnym gło-

sem – ilu naszych zmarło w punkcie medycznym.

57

R

ozdział

 2

background image

 Hayman musiała mieć co najmniej siedemdziesiąt lat 

i wyglądała na osobę, która utraciła już wiele ze swojej woli 
walki, ale teraz zesztywniała i z wrogością popatrzyła na 
stojącą nieopodal dziewczynę, jakby zamierzała rzucić jej 
się do gardła.

 – Wliczam tu także obrażenia pourazowe oraz zgony 

podczas transportu – dodała szybko Stroud, chcąc załago-
dzić potencjalny konflikt. – Natomiast jeśli pyta pan o sza-
cunki ogólne, to myślimy, że straty sięgają około trzydzie-
stu procent.

 „Tyle że wcześniej twierdziliśmy, że ewakuowano więk-

szość ludności. Ja tak twierdziłam!” – biła się z myślami, 
zachowując na zewnątrz kamienną twarz. „Czy to wszyst-
ko, na co nas było stać?”

 Tak, to prawda, że siedemdziesiąt procent to wciąż zde-

cydowana większość – w dodatku wynik ten osiągnięto 
podczas prowadzenia działań bojowych, kiedy wszystko 
dosłownie znikało pod ich nogami. Ale nawet taka ilość nie 
sprawi, że tamte trzydzieści procent będzie kiedykolwiek 
do zaakceptowania. Zwłaszcza że dane te nie uwzględniały 
poległych wśród Odrzuconych. Nikt w 

cog

 nie miał prze-

cież pojęcia, ilu ludzi żyło w slumsach poza murami Jacin-
to. Możliwe, że zabitych, kiedy już ich policzą, będzie na-

wet grubo ponad milion. Chociaż... to przecież i tak kropla 
w morzu, jeśli weźmie się pod uwagę cały konflikt z Sza-

rańczą, począwszy od Dnia Wyjścia...

 „Nie, nie wolno mi tak myśleć” – stwierdziła w du-

chu.

 Ale i tak pozwoliła uczynić swojemu umysłowi to, cze-

go był nauczony, czyli wyzwolić szok, który znieczulił tym-
czasowo jej ból i umożliwił skupienie się na tu i teraz.

58

K

aRen

 T

Raviss

background image

 Prescott w milczeniu przeżuwał usłyszaną wiadomość 

przez kilka chwil, po czym zsunął się ze stołu. Stanął wy-
prostowany,  w  starannie  wystudiowanej  pozie,  przypo-
minając nagle jakiegoś heroicznego przywódcę wolnego 

świata. Nawiasem mówiąc, był to doskonały przykład prak-

tycznego wykorzystania mowy ciała, której to umiejętności 
przewodniczący użył prawdopodobnie kompletnie automa-
tycznie. Po prostu politycy już tak mieli.

 – Nie  będę  wam  tu  wygłaszał  jakichś  górnolotnych 

przemówień – oznajmił. – Spójrzmy na fakty. W ciągu kil-
ku ostatnich godzin nasze społeczeństwo kompletnie zmie-
niło swój status. Co gorsza, znajdujemy się teraz w jeszcze 

większym  niebezpieczeństwie  niż  podczas  wojny  z  Sza-

rańczą. Straciliśmy wszystko, nawet te najbardziej podsta-

wowe przywileje. Jeśli czegoś nie zrobimy, wkrótce ludzie 

zaczną umierać z głodu i zimna. A wtedy zaczną się bać 
i staną się nieprzewidywalni oraz niebezpieczni. Tak, być 
może będzie gorzej, zanim zacznie być lepiej. To oznacza, 
że wszyscy znajdziemy się pod wielką presją. My oraz nasi 
żołnierze. Nie zapominajmy, że wyciągamy naszych Gea-
rów prosto z wojennego piekła i rzucamy w wir nowych 
zadań związanych z utrzymaniem porządku. Bo musimy 
ten porządek utrzymać, choćby siłą. Inaczej koniec z nami. 
Pewnie niektórzy nasi podwładni uznają nas za szaleńców. 
Być może sami się za nich uznamy. Ale pamiętajmy, że al-
ternatywą jest kompletna degeneracja rasy ludzkiej. A to 
by oznaczało, że Szarańcza jednak osiągnęła swój cel i wy-
grała tę wojnę.

 Prescott zamilkł i rozejrzał się po zebranych. Anya była 

tak zauroczona tym przemówieniem, że nawet nie zauwa-
żyła, kiedy podszedł do niej Hoffman. Nie miała pojęcia, 

59

R

ozdział

 2

background image

gdzie był przedtem, ale teraz stał obok z parującym kub-
kiem kawy w ręku, świeżo ogolony i pachnący mydłem. 

To był jego sposób na odpoczynek – kawa i prysznic. Przez 

moment zastanawiała się, gdzie pułkownik znalazł bieżącą 

wodę, ale zaraz sobie uświadomiła, że przecież znając go, 

natarłby się nawet śniegiem, gdyby musiał.

 – Dobrze powiedziane, panie przewodniczący – stwier-

dził spokojnie Hoffman i zabrzmiało to tak, jakby napraw-
dę tak myślał. – A tak przy okazji, właśnie uruchomiliśmy 
patrole służb porządkowych.

 Czyli to tym się zajmował. Anya oczekiwała, że to jej 

przypadnie organizacja tego zadania, ale widać wszystko 
się zmieniło.

 Zebranie dobiegło końca, a Hoffman przywołał ją do 

siebie, kierując się do innej części pojazdu.

 – Nigdzie nie mogę znaleźć Santiago – powiedział. – Co, 

do cholery, stało się z jego żoną? Słyszałem tę waszą roz-
mowę przez radio.

 Anya pokręciła głową, starając się nie myśleć o najgor-

szym.

 – Myślałam, że to pan mi wszystko wyjaśni, panie puł-

kowniku.

 – Hmm... W takim razie, skoro i tak nie idziesz spać, 

masz moje pozwolenie, żeby odnaleźć Doma i dowiedzieć 
się więcej... – Hoffman zwinął czapkę i włożył ją sobie za 
pasek. – A teraz wybacz, ale muszę pomądrzyć się trochę 

w towarzystwie 

naszego

 

wodza

. Aha, i pozdrów ode mnie 

sierżant Mataki, jeśli ją spotkasz.

 – Tak jest.
 – Wykonać.

60

K

aRen

 T

Raviss

background image

 Oczywiście cała ta sztywność to były tylko pozory. Je-

żeli Hoffman kiedykolwiek potrafił okazywać troskę o bli-

skich i przyjaciół, to już dawno temu zapomniał, jak to się 
robi, ale przecież nie znaczyło to, że nie zamartwiał się 
o ich życie. No cóż, w końcu żaden dowódca nie miał ta-
kiego luksusu, żeby bawić się w czułości. W każdym razie 

Anya czuła, że teraz wreszcie ma moralne prawo, aby użyć 

radia, więc kiedy wrócili z Mathiesonem do 

apc

, od razu 

przeszła do działania.

 – Sprawdź, gdzie jest sierżant Fenix – poprosiła, siada-

jąc za kierownicą.

 Mathieson zajrzał do swojego grafiku.
 – Oddział Delta ma właśnie wolne – odparł. – Wylogo-

wali się z sieci radiowej. Spróbujmy ich poszukać w sekto-

rze G. Namioty powinny być już rozstawione.

 Gdyby Dom stracił panowanie nad sobą, Marcus nie 

zostawiłby go samego. A zatem wszystko, co musiała zro-
bić, to znaleźć tego ostatniego.

 Ostrożnie prowadziła Armadillo wzdłuż oznaczonego 

szlaku, zwalniając za każdym razem, gdy tylko zobaczy-

ła grupę żołnierzy. Upłynęło w ten sposób sporo czasu, 
zanim światła transportera wreszcie wyłowiły z mroku 
znajomą postać. Augustus Cole. Rozpoznała go od razu – 

nie tylko po znacznym wzroście, ale także po tym, że ża-
den inny Gear nie był na tyle szalony, by chodzić w tym 
mrozie z gołymi ramionami. W pobliżu osiłka stali tak-

że Baird i Mataki, przy czym sprawiali wrażenie, jakby 

się kłócili, kompletnie nie zwracając uwagi na padający  

śnieg.

 Anya zatrzymała się tuż obok nich i otworzyła właz.

61

R

ozdział

 2

background image

 – Cześć! Gdzie jest Santiago? Hoffman wzywa go do 

siebie.

 – Marcus poszedł go szukać – oznajmił Cole. – Dzieje 

się coś kurewsko niedobrego, pani porucznik. Słyszałem, 
co mówił Dom. Wtedy przez radio. Ale nic z tego nie ro-
zumiem. O co tu chodzi, do jasnej cholery?

 Baird wszedł mu nagle w słowo:
 – Nie wierzę w to i tyle. Kiedy do nas wrócił, był zupeł-

nie normalny. Nic o tym nie wspomniał. Gdy strzelasz swo-
jej żonie w łeb, to przecież nie wzruszasz potem ramionami 
i nie idziesz tak po prostu walczyć dalej, prawda?

 – Blondasku, kurwa, ty masz naprawdę wielkie serce – 

stwierdziła  zgryźliwie  Bernie.  –  Przepraszam,  pani  po-
rucznik, za wyrazy... Dobra, zamknijmy wreszcie jadaczki 
i zostawmy to Marcusowi. Jeszcze nie wiemy, co się stało. 
Każdemu, kto zapyta o Marię, odpowiemy, że Dom zna-
lazł dowód na to, że ona nie żyje, i żeby go o to nie pytać. 

Okej?

 – Dobry pomysł – przytaknęła Anya.
 Baird był tym naprawdę wstrząśnięty.
 – Widziałem, co Trutnie robiły tam naszym... Zastrze-

lenie jej musiało być...

 – Zamknij  się,  zanim  ci  w  tym  pomogę.  –  Bernie 

szturchnęła go mocno w bok. – Dom jest teraz w szoku. 
Musimy mu pomóc przez to przejść. Dla ciebie, blondasku, 
oznacza to unikanie jakichkolwiek głupich rad. Gęba na 
kłódkę i bez dyskusji.

 Anya była zadowolona, że Mataki miała sytuację pod 

kontrolą. Pomyślała, że powinna pochwalić ją przed Mar-
cusem.

62

K

aRen

 T

Raviss

background image

 – Pułkownik bał się, że zginęłaś – powiedziała do Ber-

nie. – Chce wiedzieć, że wszystko w porządku.

 Mataki uciekła spojrzeniem w bok, jakby poczuła się 

zażenowana opiekuńczością Hoffmana. Jej twarz była po-
cięta i posiniaczona.

 – Założę się, że nie użył dokładnie tych samych słów – 

stwierdziła.

 – Powtórzę mu, że też się cieszysz, że z nim wszyst-

ko okej.

 – Niech będzie.
 W tej grze Anya musiała znać wiele języków. Nieźle ra-

dziła sobie z hoffmańskim, ale i całkiem dobrze rozumiała 
mowę Mataki.

 Zamknęła właz, zawróciła 

apc

 na końcu ścieżki i wró-

ciła do swoich poszukiwań.

 
 

 punKt zborny, seKtor południow y

 Luminescencyjny wskaźnik naładowania zbroi emitował 
wystarczająco dużo światła, by Dom mógł zobaczyć szcze-
góły na trzymanej w rękach fotografii.

 Schronił się w zagłębieniu skały, pochylając się tak, by 

jego ciało osłaniało zdjęcie przed padającym pod kątem 

śniegiem. W milczeniu rozpoczął swój rytuał, który po tylu 

latach stał się dla niego wręcz odruchem. Przez kilka se-
kund z namaszczeniem przyglądał się twarzy żony, wodząc 
palcem po jej włosach. Z czułością patrzył, jak wtula swój 
policzek w jego, i starał się jeszcze raz przypomnieć so-
bie, gdzie wtedy byli i co robili. Następnie odwrócił fotkę 

63

R

ozdział

 2

background image

na drugą stronę, by przeczytać mocno wyblakłą już dedy-
kację. Od dziesięciu lat powtarzał to kilka razy dziennie, 

więc słowa napisane na spękanym papierze praktycznie 

znał na pamięć.

 Żebyś każdego dnia miał mnie przy sobie. 

Kocham cię, Dominicu. 

Na zawsze twoja, 

M.

 To była ta sama Maria, którą pamiętał: piękna, radosna, 

pełna życia. Nie ta przerażona i na wpół martwa skorupa 

w jednej z cel Szarańczy. Dom za wszelką cenę starał się 
utrwalić w swojej pamięci ten pierwszy obraz. Tak go szko-

lono. Kiedy komandos ląduje w totalnym syfie, musi umieć 
znaleźć w sobie dość sił, by się z takiego szamba wydostać. 
Musi wprowadzić się w stan, w którym będzie mógł skupić 
się na przetrwaniu, zaplanować działania i zrealizować je. 

A przede wszystkim musi ignorować natrętny głos, który 

w kółko powtarza w głowie, że nikt nie wychodzi z czegoś 
takiego żywy.

 Zacisnął powieki, ale wszystko, co był w stanie zoba-

czyć, to oczy Marii, które raz zbliżały się, a raz oddalały 

w jakimś dziwnym pulsującym rytmie. A potem, zupełnie 

nieoczekiwanie, ukochana twarz zamieniła się w owrzo-
dzone,  pełne  blizn  oblicze  o  szarej  skórze  naciągniętej 
sztucznie na owal głowy.

 „Dlaczego to sobie robię?”
 Ostatnią rzeczą, o jakiej by kiedykolwiek pomyślał, było 

przyłożenie lufy pistoletu do skroni własnej żony, gdy ta 
leżała bezwładnie w jego objęciach. Zacisnął powieki jesz-

64

K

aRen

 T

Raviss

background image

cze mocniej. Przypomniał sobie, jak opuścił ją delikatnie 
na podłogę, a potem zabrał naszyjnik, który kupił jej, gdy 
urodził się Benedict. Cała reszta była czarną plamą, ciem-
nością spowijającą jego pamięć.

 „Czy ona była wtedy jeszcze sobą?” – pytał się w duchu. 

„Psiakrew, dobrze wiesz, że tak... Dlaczego nie wydosta-

łeś jej stamtąd i nie zaprowadziłeś do lekarza? Każdy inny 

człowiek tak właśnie by zrobił! I dlaczego nie znalazłeś jej 

wcześniej? Dlaczego nie starałeś się bardziej? Miałeś na to, 

kurwa, dziesięć lat. Musiałeś ją zawieść?”

 Znał odpowiedzi. Wiedział, że nie mógł zrobić niczego 

więcej ponad to, co już zrobił. Ale co innego mieć świado-

mość takich rzeczy, a co innego je akceptować. W takich 
sytuacjach przekonania mają niewiele wspólnego z rzeczy-

wistością.

 Sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął plik fotografii gru-

bości talii kart, szczelnie zamknięty w plastikowym wo-
reczku. Całe jego życie mieściło się na tych cienkich, po-
niszczonych arkuszach błyszczącego papieru: brat Carlos, 
rodzice, syn i córka, a nawet towarzysze z oddziału, tacy 
jak Malcolm Benjafield czy Georg Timiou. Jedyną osobą 
spośród tych wszystkich ludzi, która wciąż pozostała żywa, 
był Marcus.

 Dom otworzył woreczek, ostrożnie włożył zdjęcie Marii 

do środka i zamknął go na powrót. Nikomu już nie będzie 
musiał pokazywać jej podobizny. Nigdy.

 „Co będzie jutro, pojutrze? Przez wszystkie następne 

dni?”

 Wstał, objął wiszącego na piersiach Lancera niczym 

niemowlę i zaczął iść przed siebie, rozkopując butami zale-
gający na ziemi śnieg. Byle jak najdalej od obozu.  Pomimo 

65

R

ozdział

 2

background image

hałasów przynoszonych wraz z podmuchami wiatru – war-
kotu silników Armadillo i Centaurów, pomruku generato-
rów, pogłosu rozmów przerywanych okazjonalnymi okrzy-
kami – było tu o wiele ciszej, niż mogłoby się wydawać. 

Zza pleców dobiegło go skrzypienie butów. Nie musiał się 

odwracać, by odgadnąć, kto się zbliża.

 – Dom! – usłyszał za sobą znajomy baryton przyjaciela.
 Marcus zrównał się z nim i przystosował swój krok do 

jego tempa. Obydwaj wyglądali teraz, jakby szli na jakiś 
zwiad. Fenix nie pytał, czy wszystko u niego w porządku – 

wiedział przecież, że nie. Nie namawiał go także, żeby wy-

rzucił z siebie swój ból, ani nie ganił, że oddalił się bez po-
zwolenia. Po prostu szedł i milczał. Razem milczeli. Znali 
się zbyt dobrze, by zrobić cokolwiek innego.

 – Spokojnie tutaj – odezwał się w końcu Santiago.
 – Tak,  to  prawda.  Hoffman  wyznaczył  już  patrole. 

Mają pilnować okolicy, a przy okazji także cywili, żeby nie 
wszczynali żadnych burd ani w obozie, ani poza nim.

 – No cóż, mamy teraz zupełnie nową gównianą sytu-

ację.

 – Dobrze powiedziane.
 – Wszyscy uważają, że jestem skurwielem, prawda?
 – Chodzi ci o 

cog

? Nie pytałem tylu ludzi – dodał Fenix, 

siląc się na żart. – Ale jeśli masz na myśli nasz oddział, to 
nie, nikt tak nie myśli.

 – Ale wiedzą, co zrobiłem.
 Gdyby  musiał  wybierać,  wolałby  zamarznąć  tu  na 

śmierć, niż wrócić i spojrzeć w oczy Damonowi, Augustu-

sowi czy Bernie. Czuł się tak, jakby nagle wytrzeźwiał po 
upojnej nocy, odkrywając, że podczas imprezy zachowy-

wał się jak kompletny dupek. Kiedy był w tunelach Szarań-

66

K

aRen

 T

Raviss

background image

czy, wszystko zdawało się być pod kontrolą, ale teraz, gdy 

wreszcie znalazł się w bezpiecznym miejscu – cokolwiek to 

znaczyło – jego świat znowu zaczął się rozpadać. Nie miał 
pojęcia, co przyniesie mu następna minuta.

 „Zaprzeczenie,  gniew,  negocjacje,  depresja,  akcepta-

cja”.

67

R

ozdział

 2

background image

Projekt i adiustacja autorska wydania  Eryk Górski, Robert Łakuta

  Projekt okładki  Paweł Zaręba

  tłumaczenie  Piotr Pieńkowski

  Redakcja  Małgorzata Hawrylewicz-Pieńkowska

  Korekta  Magdalena Byrska

  Skład  „Grafficon” Konrad Kućmiński

   

  Sprzedaż internetowa 

  

  

Zamówienia hurtowe

Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a. 

05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 

tel./faks: 22 721 30 00 

www.olesiejuk.pl, e-mail: hurt@olesiejuk.pl

 

   

Wydawca

Fabryka Słów sp. z o.o. 

20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a 

tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91 

www.fabrykaslow.com.pl  

e  -mail: biuro@fabrykaslow.com.pl

  Druk i oprawa  OPOLGRAF s.a. www.opolgraf.com.pl

background image

GRy z uniweRsum

„Gears of War”

znajdziesz w sklepie

Gram.pl