background image

L

UCY 

M

AUD 

M

OTGOMERY

 

 
 
 

P

AA MŁODA CZEKA

 

 

P

RZEŁOŻYŁA 

J

OAA 

K

AZIMIERCZYK

 

background image

I

CH MAŁA 

J

OSIE

 

1915 

 
Skandal  wybuchł,  kiedy  Paul  Morgan,  młody,  ambitny  prawnik  poślubił  Elinor  Ashton, 

gwiazdę  teatru  „Zielony  Kwadrat”.  Koledzy  szkolni  i  sąsiedzi  z  rodzinnego  Spring  Valley 
załamali ręce ze zgrozą, a rodzice żyjący na starej farmie Morganów pogrążyli się w rozpaczy. 
Tacy byli dumni ze swego niezwykle zdolnego syna i los ich za to ukarał. Ukochany jedynak 
poślubił aktorkę! 

Cyrus i Deborah Morganowie, wychowani na surowych, staroświeckich zasadach, odczuli 

to  jako  prawdziwą  tragedię.  Nie  pogodzili  się  z  tym  faktem  i  nic  przyjęli  do  wiadomości 
małżeństwa syna, a sąsiedzi mawiali: — Cy Morgan nie podniósł już głowy, odkąd Paul ożenił 
się  z  tą  komediantką.  —  Lecz  to  raczej  nie  upokorzenie,  a  smutek  pochylił  go  ku  ziemi  i 
posrebrzył  czarne  dawniej  włosy.  Paul  bowiem  zapomniawszy  o  poświęceniu  i  latach 
wyrzeczeń  rodziców,  z  rozgoryczeniem  przeczytał  list  zabraniający  mu  tego  związku. 
Odpowiedział gniewnymi, pełnymi oburzenia słowami, po czym zapadło milczenie. Rozdarci 
między  rozpaczą  i  wstydem  Morganowie,  w  krótkim  czasie  po  ślubie  syna  gwałtownie  się 
postarzeli. 

Pod koniec tego roku Elinor zmarła, wydając na świat dziewczynkę, a trzy miesiące później 

Paul zginął w katastrofie kolejowej. Po pogrzebie Cyrus Morgan przywiózł do domu maleńką 
Joscelyn, córeczkę swego syna. 

Sierotą  chciała  się  zaopiekować  siostra  matki,  Annice  Ashton,  lecz  Cyrus  zdecydowanie 

odmówił.  Aktorka  nie  będzie  wychowywać  jego  wnuczki,  oświadczył  z  oburzeniem. 
Wystarczy,  że  była  nią  matka,  po  której  dziecko  może  odziedziczyć  złe  skłonności.  Ale  w 
Spring Valley postarają się je zwalczyć! 

Początkowo dziadkowie nie darzyli Joscelyn gorętszym uczuciem. Z jakąś urazą traktowali 

jej pochodzenie, obco brzmiące imię i niezwykłe podobieństwo do ciemnookiej i ciemnowłosej 
matki, której zresztą nigdy nie widzieli. Wszyscy Morganowie byli jasnowłosi. Gdyby Joscelyn 
miała niebieskie oczy i złociste loki Paula, dziadek i babka pokochaliby ją wcześniej. 

Ale miłość przyszła i tak; musiała przyjść, prędzej czy później. Nikt nie zdołałby oprzeć się 

wdziękowi Joscelyn. Była niewątpliwie jednym z najbardziej ujmujących i słodkich maleństw, 
jakie  kiedykolwiek  stąpały  po  ziemi.  Wielkie,  ciemne  oczy  śmiały  się  wesoło,  nim  jeszcze 
zaczęła  gaworzyć,  a  w  policzkach  tworzyły  się  zachwycające  dołeczki.  W  niczym  nie 
przypominała innych dzieci w Spring Valley. Każdy jej uśmiech był pieszczotą, a szczebiot 
przypominał śpiew. Dziadkowie w końcu zaczęli uwielbiać wnuczkę i ze względu na tę miłość 
stali się szczególnie surowi. Próbowali uchronić ją od dziedzictwa matki. 

Joscelyn śmignęła niepostrzeżenie przez dzieciństwo stając się pełną uroku dziewczyną i nie 

zaszkodziła  jej  chłodna,  przeniknięta  zakazami  atmosfera  domu.  Cyrus  i  Deborah  bardzo 
dokładnie  realizowali  swe  postanowienia.  Nie  wspominano  imienia  zmarłej  matki  i  nie 
nazywano wnuczki inaczej niż Josie, bo brzmiało to „bardziej po chrześcijańsku” niż Joscelyn. 
Rozkwitającą, niezwykłą urodę ukrywano za pomocą najprostszych i najbrzydszych sukienek 
oraz najskromniejszych fryzur. 

Nigdy,  mimo  częstych  zaprosin,  nie  pozwalano  dziewczynce  odwiedzić  ciotki  Annice. 

Jednakże  panna  Ashton  pisywała  do  niej  od  czasu  do  czasu  i  na  każde  Boże  Narodzenie 
przysyłała  prezenty.  Ich  przyjęcia  dziadkowie  nie  mogli  zabronić,  choć  spoglądali  z 
dezaprobatą  i  surowo  ściągniętymi  ustami  na  wytworne  drobiazgi:  ręcznie  malowane 
wachlarze, koronkowe kołnierzyki i ozdobioną falbankami bieliznę. Najchętniej wrzuciliby to 
wszystko do ognia jak przedmioty dotknięte zarazą. 

background image

Tak więc droga wyznaczona stworzonym do tańca nóżkom Joscelyn była kręta i wyboista. 

Rzadko pozwalano jej na towarzystwo rówieśników, nawet tych ze spokojnego Spring Valley. 
Nie  miała  prawa  bywać  na  miejscowych  koncertach,  a  tym  bardziej  uczestniczyć  w  nich. 
Zabraniano także czytania powieści. Cyrus spalił nawet stary tom dramatów Szekspira. Dostał 
go przed laty od Paula i sam czytał wielokrotnie, a teraz obawiał się, że ta lektura obudzi w 
dziewczynie  złe  dziedzictwo.  Jej  pasja  do  czytania  była  bezsporna  i  dziadkowie  uważali  za 
swój święty obowiązek pohamować, ile tylko można, to upodobanie. 

Wszelkie  ograniczenia  i  zakazy  nie  miały  większego  wpływu  na  rozwój  bogatej  natury 

Joscelyn. Żadne wysiłki dziadków nie zdołały zrobić z niej Morganówny z krwi i kości. Każdy 
krok  był  tańcem,  każde  słowo  i  gest  pełne  wdzięku  i  energii,  napawając  staruszków 
niespokojnym  zdziwieniem.  Niebezpieczne  skłonności  im  bardziej  tłumione,  tym  stawały  e 
silniejsze. Choć łagodna, prawdomówna i skromna, Josie tak mało przypominała proste, miłe 
dziewczęta  ze  Spring  Valley,  jak  róża  polne  stokrotki  i  ta  odmienność  niezmiernie  ciążyła 
Morganom. 

A mimo to kochali wnuczkę i byli z niej dumni. „Nasza Josie” — mówili, i znaczyła dla nich 

więcej, niż chcieli przyznać. Tak naprawdę to była ich radością. Babka narzekała czasem, że 
Josie  nie  przykłada  się  jak  należy  do  szycia  kap  i  szydełkowania  dywaników.  Dziadek 
natomiast pragnął, aby przypominała raczej nieco spokojniejszy i bardziej dlań zrozumiały typ 
młodej panny. 

W  siedemnastoletniej  Joscelyn  dostrzegła  Deborah  wyraźną  zmianę.  Dziewczyna 

przycichła, często zamyślała się lub pogrążała w marzeniach, siedząc z rękami na kolanach i 
utkwiwszy w przestrzeni wielkie, niewidzące oczy. Wymykała się na samotne wędrówki do 
bukowego lasu. Wychodziła przygnębiona, a wracała z rozpalonymi policzkami, promieniejąca 
dziwnym blaskiem. Pani Morean, przekonana, że dziecku potrzebny jest środek uspokajający, 
dawała jej siarkę z melasą. 

Pewnego  dnia  wszystko  się  wyjaśniło.  Cyrus  i  Deborah  pojechali  na  drugą  stronę  doliny 

odwiedzić zamężną córkę. Nie zastali jej w domu i niespodzianie wrócili wcześniej. Joscelyn 
nie było w kuchni, ale babka Usłyszała odgłosy śmiechu i rozmowy w bawialni po przeciwnej 
stronie hallu. 

— Jakich to gości przyjmuje Josie? — zdziwiła się, otwierając drzwi do hallu i nadsłuchując 

od progu. Gdy tak stała słuchając, twarz jej szarzała ze zmartwienia. Wreszcie bezszelestnie 
odwróciła się, wyszła z domu i pobiegła do stajni. 

— Cyrusie,  Josie  robi  w  pokoju  przedstawienie…  Śmieje  się,  recytuje…  wyraźnie 

słyszałam. Och, zawsze się bałam, że to się w niej kiedyś obudzi i miałam rację! Chodź i sam 
posłuchaj! 

Dziadkowie ostrożnie, jakby nie chcieli spłoszyć złodzieja, szli przez hali aż do uchylonych 

drzwi  bawialni.  Towarzyszył  im  kpiący,  triumfujący  śmiech  Joscelyn.  Brzmiał  jak 
bluźnierstwo i dziadkowie słysząc go, zadrżeli. 

Joscelyn włożyła ofiarowaną przez ciotkę rok temu powłóczystą czarną spódnicę, której nie 

pozwalano jej nosić. Owinęła się jedwabnym szalem, pozostawiając odsłonięte ramiona. Włosy 
brązowe i lśniące, z miedzianym połyskiem, zaczesała do góry i związała taśmą z perłowych 
koralików.  Policzki  okrywał  rumieniec,  a  cała  postać  od  stóp  do  głów  olśniewała  takim 
pięknem, że Cyrus i Deborah, stojąc w milczącym przerażeniu, wzięli to za diabelskie sztuczki. 

Nieobecna duchem Joscelyn nie spostrzegła dziadków. Zwracała twarz ku niewidocznym 

słuchaczom  z  namiętnym  oskarżeniem.  Mówiła,  poruszała  się,  stawała  i  gestykulowała  z 
talentem widocznym w każdym ruchu i tonie głosu. 

— Josie, co ty wyprawiasz? — pierwszy odezwał się Cyrus, wchodząc do pokoju jak surowe 

i  niewzruszone  uosobienie  sądu.  Uniesione  ramiona  Joscelyn  opadły  i  odwróciła  się 
gwałtownie. Po twarzy przemknął strach i zgasł w niej wewnętrzny blask. Przed chwilą była 

background image

wspaniałą i nieustraszoną kobietą, a teraz oto stała uczennica zbyt zmieszana i zawstydzona, by 
otworzyć usta. 

— Co  robisz,  Josie?  —  ponownie  zagadnął  dziadek.  —  W  takim  ubraniu?  I  odkąd  to 

rozmawiasz ze sobą? 

Pobladła twarz dziewczyny spurpurowiała. Dumnie uniosła głowę. — Ćwiczyłam rolę cioci 

Annice w jej nowej sztuce — odparła. — Nie robiłam nic złego, dziadku. 

— Złego? To odezwała się krew twej matki! Mimo tylu naszych zabiegów! Skąd wzięłaś tę 

sztukę? 

— Ciocia mi ją przysłała — powiedziała Joscelyn, rzucając szybkie spojrzenie na leżącą na 

stole książkę. A gdy dziadek, jakby obawiał się zarazków, wziął ją ostrożnie do ręki, dodała: — 
Och, dziadku, daj mi ją, proszę! Nie zabieraj mi jej! 

— Spalę ją — oznajmił stanowczo Cyrus Morgan. 
— Dziadku, nie! — krzyknęła Joscelyn ze łzami. — Nie pal jej, proszę. Ja… ja… już nie 

będę ćwiczyć żadnej roli. Wybacz mi, jeśli sprawiłam ci przykrość. Zwróć mi, proszę, książkę. 

— Nie — padła krótka odpowiedź. — Idź do swego pokoju i przebierz się. W moim domu 

nie ma miejsca na przedstawienia, zapamiętaj to sobie. — Rzucił książkę w ogień na kominku. 

Pierwszy  raz  w  życiu  Joscelyn  zapłonęła  namiętnym  oburzeniem.  —  Jesteś  okrutny  i 

niesprawiedliwy, dziadku. Nie zrobiłam nic złego… To nic złego, jeśli się rozwija wrodzony 
talent. To jedno, co mogę robić… i będę robić. Moja matka była aktorką, ale i uczciwą, dobrą 
kobietą. Taka sama jest ciocia Annice. Postaram się być do niej podobna. 

— Och, Josie, Josie! — zawołała przestraszona babka. Dziadek zaś tylko powtórzył surowo: 

— Przebierz, się dziewczyno, i nie chcę słyszeć ani słowa na ten temat. 

Joscelyn wyszła, pozostawiając atmosferę zakłopotania. Cyrus i Deborah nie byliby bardziej 

wstrząśnięci, gdyby włamała się do szuflady z pieniędzmi. Tego wieczoru, siedząc w kuchni 
przy kominku, rozmawiali z goryczą. 

— Nie byliśmy wobec niej dość surowi, matko — powiedział gniewnie Cyrus. — Musimy 

naprawić błąd, jeśli nie chcemy, aby ściągnęła hańbę na rodzinę. Słyszałaś, jak się postawiła? 
Mówię ci, matko, jeszcze narobi nam kłopotów ta dziewczyna. 

— Nie bądź dla niej zbyt okrutny, ojczulku, bo zatnie się w uporze — wyszlochała Deborah. 
— Nie  mam  zamiaru  być  okrutny.  Wszystko  co  robię,  jest  dla  jej  dobra,  wiesz  o  tym 

doskonale.  Josie  jest  mi  tak  samo  droga  jak  tobie,  matko,  ale  musimy  stać  się  bardziej 
wymagający. 

Tacy też byli. Od tego dnia Josie nie ufano i nie pozwalano przebywać walnej. Skończyły się 

samotne spacery Dziewczynę wzięto pod ściślejszy niż dotąd nadzór i aż wiła się pod bacznymi 
spojrzeniami. Joscelyn Morgan, dumna i pełna pasji, nie byłaby córką swoich rodziców, gdyby 
na  dłuższą  metę  podporządkowała  się  takiemu  traktowaniu.  To  co  mogło  zaakceptować 
dziecko, dla kobiety pełnej temperamentu i świadomej własnej wartości było nie do zniesienia. 
Joscelyn buntowała się, ale nie uznawała obłudy; to nie leżało w jej naturze. Napisała więc do 
ciotki Annice i kiedy otrzymała odpowiedź, poszła z nią prosto i odważnie do dziadków. 

— Dziadku, oto list od cioci. Prosi, bym zamieszkała z nią i zaczęła przygotowywać się do 

zawodu aktorki. Napisałam, że pragnę się temu poświęcić. I zrobię to. 

Cyrus i Deborah patrzyli na nią w milczącym strapieniu. 
— Wiem, że gardzicie aktorkami — ciągnęła dziewczyna rumieniąc się coraz bardziej. — 

Przykro  mi  z  tego  powodu,  ponieważ  jest  to  jedyny  zawód  dla  mnie.  Ja  muszę  pojechać… 
muszę. 

— Tak, musisz — odrzekł z wyrzutem Cyrus. — Masz to we krwi… W złej krwi… 
— Moja krew nie jest zła — zawołała dumnie Joscelyn. — Miałam uczciwą i szlachetną 

matkę. Jesteś niesprawiedliwy, dziadku. Nie chcę jednak, abyś się na mnie gniewał. Kocham 
was oboje i zachowam wdzięczność za waszą dobroć. Pragnę tylko, żebyście zrozumieli, że… 

background image

— Rozumiemy — przerwał ostro Cyrus. — To wszystko, co mam ci do powiedzenia. Jedź 

do ciotki, do tej artystki, jeśli chcesz. Ani babka, ani ja nie będziemy ci przeszkadzać. Ale nie 
wrócisz tu nigdy. Nie chcemy mieć dłużej z tobą do czynienia. Możesz wybrać własną drogę i 
pójść nią. 

Joscelyn opuściła Spring Valley. Przy pożegnaniu objęła Deborah i rozpłakała się. Cyrus 

nawet  nie  powiedział  „do  widzenia”.  W  dniu  wyjazdu  wnuczki  wyszedł  rano  rzekomo  w 
interesach i wrócił dopiero wieczorem. 

Joscelyn  dostała  się  na  scenę.  Wpływy  ciotki  i  sława  matki  bardzo  jej  pomogły.  Nie 

zakosztowała trudności, które są zwykle udziałem początkujących aktorek. Zresztą jej talent 
zwyciężyłby  w  każdych  okolicznościach.  Odziedziczyła  cały  dar  aktorski  matki,  zaś  po 
Morganach szczerość i siłę przeżywania, a także upór i silną wolę. Mając dwadzieścia jeden lat 
Joscelyn Morgan znana była na dwóch kontynentach. 

Po wyjeździe wnuczki Cyrus Morgan wrócił do domu wieczorem i zapowiedział żonie, by 

nigdy w jego obecności nie wspominała Josie. Deborah usłuchała go. Uważała postępowanie 
męża za słuszne, aczkolwiek w głębi serca nie mogła się z nim pogodzić. 

Pomimo  to  oboje  bardzo  tęsknili.  Wydawało  się,  że  wraz  z  odejściem  tego  młodego, 

tętniącego pasją życia, dom utracił duszę. Morganowie zaprosili najstarszą dziewczynkę swej 
zamężnej  córki,  Paulinę.  Była  to  cicha  i  posłuszna  panienka,  pracowita  i  bardzo  zwyczajna. 
Taką  właśnie  usiłowali  bez  skutku  zrobić  z  Joscelyn.  Zresztą  zawsze  stawiano  jej  starszą 
kuzynkę za wzór. A jednak ani Cyrus, ani Deborah nie przywiązali się do Pauliny i bez żalu 
zgodzili się na jej powrót do domu. 

— Ona  nie  ma  w  sobie  tej  żywości  co  Josie  —  zarzucał  wnuczce  Cyrus.  Deborah 

powiedziała głośno i krótko: — Polly to dobra dziewczyna, ojczulku, ale nie ma w niej iskry. 

Joscelyn pisywała do babki od czasu do czasu, opowiadając otwarcie o swych planach i o 

tym co robi. Brak odpowiedzi sprawiał jej być może przykrość, lecz nie dawała tego odczuć. 
Deborah  czytała  listy  w  zadumie,  a  potem  zostawiała  je  w  widocznym  miejscu  dla  Cyrusa. 
Początkowo  nie  zwracał  na  nie  uwagi,  później  zaś  czytał  ukradkiem,  gdy  żony  nie  było  w 
domu. 

Odkąd  Joscelyn  zaczęła  odnosić  sukcesy,  przysyłała  na  farmę  gazety  i  magazyny 

zawierające  jej  fotografie  i  recenzje  sztuk,  w  których  grała.  Deborah  wycinała  artykuły  i 
przechowywała w szufladzie biurka razem z listami. Pewnego razu przeoczyła jedno zdjęcie, 
lecz  Cyrus  znalazł  i  starannie  wyciął.  Miesiąc  później  Morganowa  znalazła  je  między 
stronicami Biblii. 

Mimo  to  w  dalszym  ciągu  nie  wspominała  imienia  Joscelyn,  a  gdy  o  nią  pytano, 

odpowiadała  chłodno  i  krótko.  W  jakimś  stopniu  złagodnieli  wobec  wnuczki,  ale  wstyd 
pozostał. Nie mogli zapomnieć, że jest aktorką. 

Sześć  lat  po  wyjeździe  Joscelyn  ze  Spring  Valley  Cyrus  czytał  przy  stole  gazetę  i  nagle 

zerwał się z gniewnym okrzykiem. Wepchnął pismo do pieca, zatrzaskując z hukiem drzwiczki. 
—  Ten  głupek  nie  wie,  o  czym  gada  —  tylko  tyle  powiedział.  Deborah,  powodowana 
ciekawością,  poszła  wieczorem  do  sąsiada  i  wymyślając  jakiś  pretekst,  pożyczyła  tę  samą 
gazetę. Uważnie przeczytała prawie wszystkie kolumny nie rozumiejąc, co też wywołało gniew 
męża, aż wreszcie w połowie działu „Notatki sceniczne” znalazła krytyczną ocenę gry Joscelyn 
Morgan.  Recenzja  była  jadowicie  złośliwa.  W  miarę  czytania  oczy  Deborah  rozpalały  się 
niebezpiecznym blaskiem. — Zdaje mi się, że ktoś bardzo zazdrości Josie — mruknęła. — Nic 
dziwnego, że ojczulek się rozgniewał. Sądzę jednak, że ona sobie z tym poradzi. Jest przecież 
Morganówną. 

Niedługo po tym Cyrus oznajmił, że chce wybrać się do miasta. Powinien pójść na koński 

jarmark i odwiedzić kuzyna Hirama. — Jak wiesz, matko, byliśmy dobrymi kompanami. Od 
ciągłego siedzenia w Spring Valley zaczynamy porastać mchem. Ruszmy się więc z miejsca i 
poszalejmy przez tydzień. Co ty na to? 

background image

Deborah zgodziła się, choć nie lubiła opuszczać domu na dłużej i nie przepadała za żoną 

kuzyna. Natomiast Cyrus cieszył się z wyprawy jak dziecko. Drugiego dnia pobytu w mieście 
Morganowa poszła na zakupy, a mąż wymknął się z domu i ukradkiem pośpieszył do teatru 
„Zielony  Kwadrat”.  Kupił  bilet  i  przecisnął  się  na  miejsce.  Było  to  przedpołudniowe 
przedstawienie i Joscelyn występowała w nowej roli. 

Cyrus czekał na podniesienie kurtyny z uczuciem, że wszyscy znajomi widzą go i osądzają. 

Gdyby Deborah się dowiedziała… Ale do tego nie wolno dopuścić! Pierwszy raz w życiu stary 
człowiek  ukrył  coś  przed  żoną.  Musiał  jednak  zobaczyć  znowu  swoją  małą  Josie.  Kurtyna 
poszła  w  górę  i  Cyrus  przetarł  oczy.  Spodziewał  się  jakichś  tajemnic  i  niegodziwości,  a 
zobaczył starą kuchnię, bardzo podobną do własnej. Przy dużym piecu, w fartuchu z ręcznie 
tkanego płótna, z włosami splecionymi w warkocz, siedziała Joscelyn taka, jaką widział tysiąc 
razy. Widownia zareagowała oklaskami i tylko stary człowiek wyciągnął z kieszeni chustkę i 
otarł łzy radości i dumy. Ona się wcale nie zmieniła! Aktorstwo nie zepsuło małej Josie. Czyż 
nie była córką Paula? I wszystkie te oklaski są dla niej.,. 

Nowa sztuka była prostym utworem. Zręcznie połączono w niej elementy wesołej komedii i 

wzruszającego patosu. Joscelyn szczerą grą przydawała temu wszystkiemu autentyczności i w 
ten sposób powstało prawdziwe dzieło sztuki. Cyrus Morgan słuchał i pęczniał z dumy. Chciał 
wejść na scenę i dać w zęby czarnemu charakterowi intrygującemu przeciwko niej, uścisnąć 
rękę  zacnej  kobiecie  występującej  w  obronie  Josie,  a  nawet  spłacić  hipotekę  i  uczynić  ją 
szczęśliwą. W trzecim akcie, kiedy dziewczynę wyrzucono z domu, raz po raz ocierał łzy. Tak 
samo w akcie czwartym, gdy stała z ukochanym jako promienna panna młoda. 

Cyrus  Morgan  opuszczał  teatr  czując,  że  obudził  się  z  długiego  snu.  Tuż  przy  wyjściu 

natknął  się  na  żonę  z  panią  Hiramową.  Zapłakana  Deborah  chwyciła  go  za  rękę.  —  Och, 
ojczulku, jakie to wspaniałe! Czy nasza Josie nie była cudowna? Taka jestem z niej dumna. 
Musiałam ją zobaczyć. Nic nie mówiłam, bo bałam się twego gniewu. Widząc cię w rzędzie 
przed nami nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Płakałam prawie cały czas. 

Widzowie  spoglądali  na  parę  starszych  ludzi  z  rozbawioną  i  pobłażliwą  ciekawością,  oni 

jednak nie zwracali uwagi na otoczenie. Pani Hiramowa próbowała odciągnąć kuzynów gdzieś 
na  stronę.  Wreszcie  Cyrus  Morgan  chrząknął  kilka  razy  i  oznajmił:  —  To  było  znakomite, 
matko, znakomite! Zaćmiła innych aktorów. Od razu czułem, że ten typ z „National Gazette” 
nie ma pojęcia, o czym pisze. Matko, natychmiast chodźmy do Josie. Mieszka z ciotką w hotelu 
Maberly, przeczytałem o tym w porannej gazecie. Muszę przyznać, że miała rację, a my nie. 
Została wspaniałą aktorką, bije wszystkie inne na głowę, i to też jej powiem! 

background image

T

RAFIŁA KOSA A KAMIEŃ

 

1903 

 
Nie  mają  sensu  próby  odwodzenia  stryja  Abimelecha  od  raz  podjętej  decyzji.  Z  równym 

skutkiem można potrząsać skałami Gibraltaru — stwierdził posępnie Murray. 

Murray  łatwo  się  zniechęca,  czym  przypomina  kochanego  tatę.  Ja  natomiast  jestem 

nieodrodną córką mamy. Stryj przy każdej okazji podkreśla, jaka to ze mnie Fosterówna. W 
przeciwieństwie do mnie nie lubi rodziny matki. Gdybym po śmierci ojca czekała z założonymi 
rękami,  aż  stryj  w  wolnej  chwili  postanowi,  co  z  nami  zrobić,  nigdy  byśmy  nie  wstąpili  do 
college’u. Chciałam pójść na studia tylko dlatego, że nie zniosłabym rozłąki z bratem. Jesteśmy 
bliźniętami i odkąd pamiętam, byliśmy razem. 

Stryj  nie  miał  zwyczaju  zmieniać  decyzji.  Jednakże  lubił  powtarzać,  że  zawsze  jest  ten 

pierwszy raz. Uznałam więc, iż czas wreszcie na pierwszy raz dla niego. Nie wiedziałam, jak 
przeprowadzić  intrygę,  ale  musiałam  osiągnąć  cel  —  przecież  nie  darmo  nazywają  mnie 
„typową Fosterówna”. 

Mogłam  polegać  tylko  na  sobie.  Murray  jest  doskonały  w  nauce  i  krojeniu  martwych 

zwierzaków, ale nie ma praktycznego zmysłu. Nawet gdyby nie uznał z góry, że ze stryjem nie 
wygramy, wolałabym na niego nie liczyć. 

— Murray, idę na stryszek przemyśleć sprawę — oznajmiłam poważnie. — Nie pozwól, by 

mi przeszkadzano i nie mów stryjowi, gdzie jestem. Jeśli nie zejdę do podwieczorku, zrób sam 
herbatę.  Nie  opuszczę  stryszku,  dopóki  nie  wymyślę  czegoś,  co  skłoni  stryja  do  zmiany 
postanowienia. 

— No  to  zostaniesz  dożywotnim  więźniem,  kochana  siostruniu  —  odparł  sceptycznie 

Murray.  —  Inteligentna  z  ciebie  dziewczyna,  Prue,  i  masz  silnej  woli  za  dwoje,  lecz  nie 
pokonasz uporu stryja. 

— Zobaczymy  —  zauważyłam.  Weszłam  na  poddasze,  na  wszelki  wypadek  zamykając 

dokładnie  drzwi  na  zasuwkę.  Potem  ułożyłam  pod  oknem  kilka  poduszek  —  człowiek 
powinien siedzieć wygodnie podczas rozmyślania — i zaczęłam rozważać sytuację ab ovo. Na 
dworze wiatr tarmosił gałęzie rozłożystego klonu, sięgające kalenicy naszego starego domu. 
Pewien  odważny  wróbel  przysiadł  na  parapecie  i  popatrzył  na  mnie  przenikliwie.  W  kącie 
podwórka  Murray  zajmował  się  chorą  kaczką.  Niedawno  nastawił  jej  złamaną  nóżkę  i  teraz 
pomagał w rekonwalescencji. Wszyscy poza stryjem Abimelechem wiedzieli, że Murray jest 
urodzonym  lekarzem.  Zmuszanie  go  do  innej  pracy  było  sprzeciwianiem  się  wyrokom 
opatrzności. 

Dom stał na wzgórzu i z okna stryszku rozciągał się widok na całą farmę. Widziałam pola, 

łąkę, bukowy lasek i wszystkie najdroższe mi na ziemi miejsca. Znaliśmy tu każdy kamień, a 
teraz trzeba zrezygnować z tego co ukochane, bo Murray nie chce zostać farmerem. Ponadto 
farma  należała  do  stryja,  choć  tato,  Murray  i  ja  zawsze  tu  mieszkaliśmy.  Ojciec  zapadł  na 
zdrowiu  jeszcze  w  college’u.  Z  tego  między  innymi  powodu  stryj  sprzeciwiał  się  studiom 
Murraya, choć ten jest silny i barczysty. Zresztą każdy z rodziny Fosterów musi być taki. 

Ale wracam do taty. Otóż lekarze orzekli, że odzyska zdrowie żyjąc na świeżym wiejskim 

powietrzu. Wtedy tato wydzierżawił jedną z farm stryja i mieszkał na niej do ostatnich swoich 
dni. Leczenie trwało długo, aż w końcu za późno było na studia. Pozostał więc, jak nam zawsze 
powtarzał, ni rakiem, ni rybą. Mama zmarła bardzo dawno, prawie jej nie pamiętamy. Żyliśmy 
szczęśliwie,  chociaż  stryj  rządził  nami,  jak  chciał.  Tacie  to  odpowiadało  —  nie  lubił 
podejmować decyzji. 

background image

A  potem  tata  zmarł.  Och,  to  był  straszny  okres!  Po  zastanowieniu  zdaliśmy  sobie  z 

Murrayem sprawę z całkowitej zależności od stryja Abimelecha. Byliśmy ubodzy jak myszy 
kościelne, a może nawet biedniejsi. Myszy przynajmniej mają w kościele za darmo mieszkanie. 

Murray pragnął pójść do college’u i na medycynę. Poprosił stryja o pożyczkę na rozpoczęcie 

studiów. Potem mógłby znaleźć jakąś pracę i opłacić dalszą naukę. Stryj jest bogaty, a Murray i 
ja stanowimy jego najbliższą rodzinę. Jednak nie chciał nawet słuchać o naszych planach. 

— Nie mam zamiaru popierać takich bzdur — oświadczył. — I dobrze wiecie, że będzie tak, 

jak postanowię! 

Muszę  nadmienić,  że  stryj  nie  jest  skąpy.  Nic  podobnego.  Gotów  nam  pomagać  pod 

warunkiem,  że  będziemy  postępować  zgodnie  z  jego  życzeniami.  A  życzył  sobie,  byśmy  z 
Murrayem zostali na farmie, gdy zaś skończymy dwadzieścia jeden lat, przekaże ją Murrayowi 
na własność. 

— To dobra posiadłość, chłopcze — tłumaczył. — Twój ojciec ledwie sobie radził dlatego, 

że  nie  miał  dość  sił  do  pracy.  Wszystko  przez  te  studia!  Ty  jesteś  zdrów  i  silny,  a  także 
wystarczająco ambitny, by mieć dobre wyniki. 

Lecz  Murray  nie  chciał  zostać  farmerem  i  w  tym  sęk.  Powiedziałam  to  stryjowi  bardzo 

stanowczo  i  powtarzałam  wiele  razy,  ale  on  nie  zmienił  zdania.  Siedział  i  słuchał  z 
nieodgadnionym  wyrazem  ogorzałej  i  całkiem  przystojnej  twarzy.  Słuchał  i  w  końcu 
powiedział:  —  Jeśli  ktoś  powinien  iść  do  college’u,  to  tylko  ty.  Zostałabyś  doskonałym 
adwokatem.  Gdybym  oczywiście  popierał  zwyczaj  kształcenia  kobiet.  Murray  może  wziąć 
farmę lub nie, jak zechce. Jeśli wybierze studia, nie otrzyma ode mnie pomocy. Jesteś bardzo 
naiwną, małą dziewczynką, Prue, skoro popierasz ten niemądry pomysł. 

Strasznie mnie to stwierdzenie rozgniewało, zwłaszcza że już od roku upinam włosy do góry 

i stryj o tym doskonale wie. Zrezygnowałam też ze sporu, wiedząc że nic nie wskóram. 

O sprawach tych nadal rozmyślałam na stryszku, ale nie potrafiłam znaleźć wyjścia z trudnej 

sytuacji. Zajadałam jabłka na pociechę, lecz niewiele to pomogło, a widok stryja kroczącego 
dostojnie ścieżką, pogłębił jeszcze mój zły humor. 

Sięgnęłam po gazetę, w której przyniosłam jabłka i wpatrzyłam się w nią ponuro. I wtedy 

zobaczyłam  coś,  co  sprawiło,  że  ujrzałam  w  myślach  pokonanego  stryja.  Ta  możliwość 
rozbawiła mnie do tego stopnia, że roześmiałam się wesoło, patrząc na mały łysy krążek na 
czubku głowy naszego opiekuna, który właśnie wydawał Murrayowi jakieś polecenia. 

Potem zeszłam na dół i odszukałam brata. — Obmyśliłam pewien plan — zaczęłam. — Nie 

powiem ci jaki. Musisz go przyjąć bez zastrzeżeń. Mam zamiar rzucić stryja na kolana. Musisz 
tylko popierać mnie, bez względu na to co zrobię i dać mi wolną rękę. 

— Zgadzam się, siostrzyczko — powiedział Murray. 
— Przyrzeknij uroczyście, stosownie do wagi problemu — zażądałam. 
— Przyrzekam  uroczyście  —  oznajmił  Murray  i  dla  podkreślenia  ważności  słów 

wytrzeszczył oczy jak sowa. 

— Doskonale.  Siedź  cicho  jak  mysz  pod  miotłą.  Maść  Allowaya  jest  bardzo  dobrym 

środkiem, prawda? Wyleczyłeś nią zwichnięcie, gdy nie pomagały inne leki? 

— Tak. Ale nie widzę żadnego związku… 
— Nie musisz. Cóż, twoje zwichnięcie i moje bóle reumatyczne powinny załatwić sprawę. 
— Słuchaj  no,  Prue.  Czy  te  rozmyślania  na  stryszku  i  nasze  kłopoty  nie  padły  ci 

przypadkiem na głowę? 

— Mój umysł jest w zupełnym porządku. A teraz sługo możesz odejść… 
Murray  uśmiechnął  się  wyrozumiale  i  wyszedł.  Ja  zaś  napisałam  list  i  zaniosłam  go  na 

pocztę. Przez tydzień nie miałam nic więcej do roboty. 

Wśród wielu cech stryja Abimelecha dominowało poczucie dumy rodowej. Melvillowie są 

bardzo  starą  rodziną.  Tradycja  sięga  czasów  normańskiego  podboju,  gdy  jakiś  Roger  de 
Melville, nasz przodek, przybył do Anglii z Wilhelmem Zdobywcą. Nie sądzę, by Melvillowie 

background image

od tej pory wsławili się czymkolwiek. Żaden z nich nie zrobił też specjalnie nic złego. Zawsze 
byli ludźmi uczciwymi i godnymi szacunku; uważam, że można tym się szczycić. 

Pewien  znany  heraldyk  odszukał  herb  i  narysował  go  stryjowi  wraz  z  drzewem 

genealogicznym od Rogera de Melville. Oba rysunki wisiały oprawione w bibliotece. Sam zaś 
stryj starał się być godnym herbu i dzielnego przodka. 

Pod  koniec  tygodnia  otrzymałam  odpowiedź  na  list.  Była  taka,  jakiej  pragnęłam.  Znowu 

napisałam i wysłałam paczuszkę. Po trzech tygodniach nastał sądny dzień. 

Owego  dnia  zobaczyłam  stryja  Abimelecha  pędzącego  ku  domowi  z  gazetą  w  ręku. 

Odwróciłam się do Murraya, który ślęczał nad podręcznikiem anatomii. — Murray, za chwilę 
rozpęta się piekło. Pozwól sobie przypomnieć o przyrzeczeniu. 

— Udawać, że nic nie wiem i milczeć? O to chodzi? 
— Dopóki stryj nie zwróci się wprost do ciebie. Wtedy masz mnie poprzeć. 
W tej chwili wpadł purpurowy z gniewu stryj. Rycerz Roger de Melville pewnie nigdy nie 

wyglądał groźniej. Zadrżałam, ale spojrzałam na stryja nieustraszenie. 

— Prudence,  co  to  znaczy?  —  zagrzmiał  stryj,  rzucając  na  stół  gazetę.  Murray  zaczął 

przeglądać ją i po chwili gwizdnął przeciągle. Zamierzał coś powiedzieć, ale w porę ugryzł się 
w język, obrzucił mnie tylko ponurym wzrokiem. Murray też jest dumny z nazwiska, choć się 
do tego nie przyznaje i żartuje ze słabostki stryja. 

Zerknęłam  do  gazety  i  roześmiałam  się.  Wyglądaliśmy  bardzo  zabawnie,  Murray  i  ja  w 

ogłoszeniu  reklamowym.  Zajmowało  całą  stronę.  Na  górze  nasze  twarze,  a  pod  spodem 
nazwisko  i  adres  wydrukowane  dużą  czcionką.  Jeszcze  niżej  tekst  listu,  który  napisałam  do 
firmy  Alloway.  Była  to  kwiecista  oracja  o  zaletach  firmowej  maści.  Pisałam,  że  maść 
wyleczyła  zwichniętą  stopę  Murraya,  gdy  zawiodły  inne  środki,  oraz  moje  stawy,  kiedy 
cierpiałam na gorączkę reumatyczną itd, itd. 

Trochę przesadziłam, bo masaże robione przez ciotkę Sarę z Doliny pomogły tyle co i maść. 

Ale to nie miało znaczenia. 

— Co  to  znaczy,  Prudence?  —  powtórzył  stryj  Abimelech.  Trząsł  się  z  gniewu,  a  ja 

udawałam niewiniątko. Murray stał niczym posąg. 

— Cóż,  stryju  —  zauważyłam  chłodno.  —  To  po  prostu  jeden  ze  sposobów  zdobycia 

pieniędzy.  Za prawo umieszczenia w gazecie fotografii z reklamą zapłacono mi pięćdziesiąt 
dolarów. Wystarczą na książki i czesne dla nas w college’u w Kentville. Pani Tredgold jest tak 
miła, że zgodziła się wynająć mi pokój za pomoc w pensjonacie — trzepałam bez zająknięcia, 
by nie zdążył mi przerwać. 

— To haniebne! — zagrzmiał. — Haniebne! Pomyśl tylko, sir Roger de Melville i reklama 

jakiejś maści! Murrayu Melville, gdzie byłeś, kiedy twoja siostra okrywała wstydem rodowe 
nazwisko? 

Trochę się przestraszyłam. Co, jeśli Murray mnie zawiedzie? Ale znalazł się na wysokości 

zadania. — Dałem Prue wolną rękę, stryju. To uczciwy interes, a samo rodowe nazwisko nie 
utrzyma nas w college’u, stryj dobrze wie. 

Stryj  patrzył  na  nas  ciężkim  wzrokiem.  —  Skończmy  z  tą  sprawą  —  powiedział.  — 

Ogłoszenie nie może się ponownie ukazać. Nie pozwolę na to! 

— Podpisałam  kontrakt  na  sześć  miesięcy  —  odparłam  zdecydowanie.  —  Poza  tym  są 

jeszcze  inne  leki.  Na  przykład  ten  „ziołolek”,  który  tak  mi  pomógł  jednej  wiosny.  Właśnie 
prowadzę rozmowy z wytwórnią i oni… 

— Szalona dziewczyno! — zawołał stryj. 
— Mam po prostu głowę do interesów. Nie chcesz pomóc Murrayowi, więc zrobię to sama. 

Tak jak potrafię. 

Wreszcie  stryj  Abimelech  poszedł,  kipiąc  gniewem.  Murray  trochę  protestował,  lecz 

przypomniałam mu o przyrzeczeniu i musiał się poddać. 

background image

Nazajutrz stryj wrócił zrezygnowany i pokorny. — Słuchaj no, Prue, — powiedział. — Tę 

sprawę trzeba zakończyć. Nie mogę pozwolić, by nazwisko Melvillów szargano w całym kraju 
przez reklamę jakiejś maści. Rozegrałaś swoją partię i wygrałaś. Jeśli zgodzisz się odwołać ten 
haniebny  kontrakt,  ureguluję  wszystko  z  firmą  i  sfinansuję  studia  Murraya.  Twoje  również, 
jeśli tylko zechcesz! Coś trzeba z tobą zrobić, nie ma dwóch zdań. Zadowolona? 

— Całkowicie  —  odparłam  pospiesznie.  —  Jeśli  obiecasz  zapomnieć  o  wszystkim  i 

przebaczyć mi, stryju, będę bardzo szczęśliwa. 

Stryj  wzruszył  ramionami.  —  Tak  samo  wisi  się  za  pensa  jak  i  za  funta  —  odrzekł.  — 

Zgoda,  Prue.  Zapomnijmy  o  przeszłości  i  zacznijmy  nowe  życie.  Ale  nie  próbuj  podobnych 
wyczynów! Dobrze obmyśliłaś ten plan. Tu trzeba było charakteru Fostera! Pamiętaj jednak, że 
zgodnie z prawem jesteś Melville! 

Skinęłam potulnie. — Będę o tym pamiętała — obiecałam. 
Gdy  wszystko  zostało  już  załatwione  i  stryj  wrócił  do  siebie,  spojrzałam  na  brata  i 

zapytałam: — No i co? 

Murray  mrugnął  porozumiewawczo.  —  Dokonałaś  rzeczy  niemożliwej,  ale  jak  zauważył 

stryj, nie próbuj tego ponownie. 

background image

D

ESPERACKI CZY 

D

ORIDY

 

1906 

 
Dorinda  wróciła  do  domu  przed  tygodniem  i  młodsze  rodzeństwo  zaczynało  się  do  niej 

pomału  przyzwyczajać.  Kiedy  dziewczynka  wyjeżdża  mając  dziesięć  lat  i  wraca  jako 
piętnastolatka,  to  naturalną  koleją  rzeczy  rodzina  traktuje  ją  z  początku  jak  obcą  osobę. 
Zwłaszcza że z usposobienia jest prawdziwą Page, gdy pozostali to Carterowie do szpiku kości. 

Przed  pięciu  laty  ciotka  Mary,  ta  ze  strony  Carterów,  napisała  do  pani  Page,  zapraszając 

małą Dorindę na zimę. Pani Page, aczkolwiek biedna wdowa (mało kto wiedział jak bardzo!) 
obarczona sześciorgiem dzieci, długo wahała się, czy wyrazić zgodę. Podejrzewała — i nie bez 
podstaw — że zima może się przedłużyć. Ale Mary niedawno straciła córeczkę i pani Page aż 
drżała, myśląc o jej osamotnieniu. Aby pocieszyć kuzynkę, pozwoliła Dorindzie pojechać pod 
warunkiem, że wróci przed latem do domu. Jednakże wiosną ciotka Mary znowu przysłała list. 
Pisała, iż Dorinda jest zadowolona i czy Emily nie pozwoliłaby córce zostać dłużej. Pani Page 
popłakała sobie i zaczęła się zastanawiać. Jeśli teraz ustąpi, mała zostanie na czas nieokreślony. 
To było przykre. Z drugiej strony ledwie wiązała koniec z końcem. Dochody były zbyt małe, a 
potrzeby rosły. Dorindzie nie będzie u ciotki brakowało ptasiego mleka. Gdyby tylko mogła 
opanować rozżalone matczyne serce. Wreszcie zgodziła się, by dziewczynka pobyła dłużej i w 
rezultacie wizyta przeciągnęła się do pięciu lat. 

Ale teraz Dorinda wróciła do małego domku, otoczonego drzewami jabłoni i winoroślą, na 

oddalonym  od  drogi  wzgórzu.  Ciotka  Mary  zmarła  niespodziewanie,  a  jej  syn  wyjechał  do 
Japonii. Dorindzie nie pozostało nic innego, jak wrócić na łono rodziny, zająć dawne miejsce w 
sercu matki i zdobyć przywiązanie sióstr i braci, którzy ją ledwie pamiętali. 

Początkowo  rodzeństwo  czuło  się  onieśmielone  taką  zupełnie  nieznaną,  czarnooką  i 

czarnowłosą  siostrą.  Ale  to  szybko  minęło.  Przy  Dorindzie  nikt  nie  mógł  długo  pozostawać 
onieśmielony; jej nie sposób było nie lubić. Miała w sobie tyle energii, pogody i życzliwości! 
—  „Godna  przedstawicielka  Page’ów”  —  mówiono.  Bracia  i  siostry  zaś  byli  typowymi 
Carterami o jasnych włosach, błękitnych oczach i drobnych delikatnych rysach. 

Po  tygodniu  domowej  krzątaniny,  podczas  której  nieustannie  przerzucała  z  ramienia  na 

ramię długi, lśniący warkocz, Dorinda stała się członkiem rodziny ze wszystkimi wynikającymi 
z tego konsekwencjami. Pewnego popołudnia omówiła z matką dokładnie największe troski i 
przykre obowiązki. Zajęta cerowaniem pani Page westchnęła i stwierdziła, że już nie wie, co 
począć. Dorinda nie wzdychała. Ona też nie miała pojęcia, lecz była pewna jednego: — Coś 
trzeba zrobić koniecznie! Szyła w milczeniu, mocno zaciskając czerwone wargi. 

— Nie martw się, mamo — powiedziała po chwili z werwą. — Spróbujemy działać jak ów 

słynny Rzymianin, który albo znajdował drogę, albo ją budował. Lubię pokonywać trudności. 
Wiesz,  że  mam  w  sobie  sporo  walecznej  krwi  admirała  Page’a.  Najpierw  ustalimy,  jakie 
problemy musimy rozwiązać w pierwszej kolejności. Najważniejszy jest tu… 

— Leicester — przerwała pani Page. 
Dorinda  zamrugała  oczami.  Robiła  tak  zawsze,  gdy  miała  jakieś  zastrzeżenia.  — 

Rozumiem, to jedna z istotnych spraw, ale nie miałam zamiaru stawiać jej na początku listy. 
Skoro  jednak…  A  więc  kłopot  z  Leicesterem  polega  na  tym,  że  jest  on  bardzo  zdolnym 
chłopcem. Gdyby nie był moim bratem, powiedziałabym, że nadzwyczaj zdolnym. Zdobył tyle 
wiedzy, ile mogła dać szkoła w Willowdale i zakwalifikował się do Akademii Blue Hill. Chce 
wstąpić  tam  jesienią,  by  rozpocząć  kurs  przygotowawczy  do  college’u.  Jednak  nie  możemy 
posłać Leicestera do Blue Hill. 

— Niestety! — westchnęła pani Page. — Biedny chłopiec strasznie to przeżywa. Postanowił 

pójść do college’u i zostać lekarzem jak jego ojciec. Uważa, że zdołałby zarobić na siebie w 

background image

czasie  studiów,  gdyby  tylko  miał  coś  na  początek.  Mnie  nie  stać  na  dalsze  posyłanie  go  do 
szkoły.  Od  jesieni  zacznie  więc  pracować  w  sklepie  pana  Churchilla  w  Willow  Centre.  Pan 
Churchill był tak dobry i zaproponował mu posadę. Leicester nienawidzi samej myśli o sklepie, 
wiem, że tak jest, choć mi nigdy tego nie powiedział. 

— Oprócz studiów w college’u dla Leicestera chciałybyśmy… 
— Lekcji muzyki dla Jean. 
Dorinda  znowu  zamrugała.  —  Czy  lekcje  muzyki  dla  Jean  to  poważny  problem?  — 

zapytała. 

— O tak! W każdym razie ja się o nie martwię. Jean tak kocha muzykę. Biedne dziecko, 

dotąd właściwie niczego dobrego nie zaznała, nawet do szkoły chodziła nie tyle, ile powinna. 
Często zatrzymywałam ją do pomocy w domu. Jest taka dobra i cierpliwa i tak pragnie uczyć 

się muzyki! 
— Cóż, będzie miała te lekcje, po załatwieniu Leicesterowi pierwszego roku w akademii. 

Trzeci kłopot to nowy… 

— Tej jesieni należy pokryć dach — oświadczyła pani Page z niepokojem. — Naprawdę, 

Dorindo. Jest dziurawy jak sito. Ilekroć pada, woda zalewa mieszkanie. Lecz nie mam pojęcia, 
skąd wziąć pieniądze! 

— Gonty  na  pokrycie  dachu  to  trzy  —  wyliczała  Dorinda,  starannie  notując  wszystko  w 

pamięci. — I po czwarte, mamo, tym razem ja coś powiem: Po czwarte piękną, nową suknię i 
ciepły płaszcz dla ciebie. Tak, tak, najdroższa mamo, musisz je mieć. Możemy poczekać rok na 
college  Leicestera  i  lekcje  muzyki  Jean,  stawiać  miednice  i  wiadra  pod  dziury  w  dachu,  ale 
nowa suknia i płaszcz są niezbędne i będziesz je miała, choćby nie wiem co. 

— Pochodzę jeszcze w tym, co mam — oświadczyła stanowczo pani Page. — Jeśli tylko 

załatwię tamte sprawy. Gdyby stryj Eugene zechciał nam choć trochę pomóc, dopóki Leicester 
nie skończy studiów! Właściwie powinien to zrobić. Lecz naturalnie do tego nie dojdzie! 

— Prosiłaś go kiedykolwiek o pomoc? — spytała Dorinda. 
— Och,  moje  dziecko!  Oczywiście,  że  nie  —  odparła  pani  Page  przestraszonym  tonem. 

Zupełnie jakby córka zapytała ją, czy ukradła sąsiadom łyżeczki. 

— Dlaczego nie miałabyś tego zrobić? 
— Och,  Dorindo,  stryj  Eugene  nas  nie  znosi.  Nigdy  by  nie  wysłuchał  żadnej  prośby  o 

pomoc, nawet gdybym się do niej zniżyła. 

— Mamo, co stanęło między nami a stryjem Eugene? Nikt mi o tym nie mówił. Kiedy byłam 

mała, nie rozumiałam, o co chodzi. Pamiętam tylko, że stryj nie odwiedzał nas i nie rozmawiał 
przy spotkaniach. Wszyscyśmy się go trochę bali. Przywykłam myśleć o nim jak o potworze, 
którym się straszy niegrzeczne dzieci. Dlaczego stał się naszym wrogiem? I jak doszło do tego, 
że przypadł mu cały majątek dziadka Page’a, a tatuś nie dostał nic? 

— Cóż, dobrze wiesz, że dziadek ożenił się drugi raz. Eugene jest synem z pierwszej żony i 

miał  dwadzieścia  pięć  lat,  gdy  urodził  się  twój  ojciec.  Zawsze  był  jakiś  dziwny,  nawet  w 
młodości.  Nie  chciał,  by  dziadek  żenił  się  ponownie,  lecz  bardzo  przywiązał  się  do  brata, 
którego matka zmarła w połogu. Przyjaźnili się do czasu wstąpienia taty do college’u. Wtedy 
nastąpiło zerwanie. Powód kłótni był błahy i tylko przez Eugene nie puszczono sprzeczki w 
niepamięć. Już nigdy nie wrócili do dawnej przyjaźni. Sądzę, że stryj zazdrościł twemu ojcu. 
Myślał, że ojciec bardziej kocha młodszego syna. A do tego był bardzo uparty i ekscentryczny. 
Twój ojciec poszedł do college’u, skończył studia i został lekarzem, a potem pobraliśmy się. 
Dziadek Page chciał, by syn poślubił kogoś innego i bardzo się rozgniewał z powodu naszego 
małżeństwa.  Groził  nawet  wydziedziczeniem.  Dowiedziałam  się  o  tym  dopiero  po  ślubie. 
Niestety, dziadek dotrzymał słowa. Posłał po adwokata i spisał nowy testament, zostawiając 
wszystko  Eugene.  Sądzę,  że  z  czasem  by  się  udobruchał,  lecz  zmarł  nagle,  zaraz  po  tych 
wydarzeniach. W ten sposób Eugene dostał cały majątek. Ot, i wszystko. 

— I stryj od tej pory jest naszym wrogiem? 

background image

— Tak. Widzisz, moje dziecko, nie mogę go prosić o żadne przysługi. 
— Tak, rozumiem — odparła Dorinda i w duchu dodała: — Co nie znaczy, że ja nie mogę… 
Dorinda rozmyślała o rodzinnych problemach przez następne kilka dni. Przychodziło jej do 

głowy tylko jedno wyjście, lecz mimo pokrewieństwa z walecznym admirałem Page nie mogła 
się zdecydować. Jednego wieczoru zastała Leicestera z głową wciśniętą w książkę i… nie, to 
nie były łzy, bo chłopak wyśmiał pogardliwie taką insynuację. 

— Nigdy  bym  z  tego  powodu  nie  zapłakał,  Dorindo.  Jestem  przecież  mężczyzną!  Ale 

naprawdę przykro mi z powodu studiów. I nie znoszę nawet myśli o pracy w sklepie. Wiem 
jednak, że muszę, ze względu na mamę. Postaram się więc wytrwać w tej pracy i polubić ją. 
Tylko… tylko… — W tej chwili Leicester wstał, zagwizdał i odwrócił się plecami do Dorindy. 

— Cóż,  to  ostatecznie  załatwia  sprawę  —  stwierdziła  Dorinda  głośno,  szczotkując 

wieczorem włosy przed lustrem. — Popełnię go. 

— Popełnisz co? — spytała z łóżka Jean. 
— Desperacki czyn — odparła uroczyście Dorinda i na tym skończyła. 
Nazajutrz pani Page pojechała z synem do miasta. Po południu Dorinda włożyła najlepszą 

suknię i kapelusz i wyszła z domu. Waleczna krew admirała Page’a różowiła jej policzki, gdy 
szła szybko przez wzgórze. Tylko serce biło jakoś niespokojnie. 

— Pewnie gdzieś tam w głębi jestem mocno wystraszona — westchnęła. — Ale muszę to 

zrobić. Żaden strach mnie nie powstrzyma. 

Oaklawn,  gdzie  mieszkał  stryj  Eugene,  znajdowało  się  w  odległości  dwóch  mil.  Była  to 

piękna,  stara  posiadłość,  położona  w  uroczej  okolicy.  Dorinda  nie  straciła  odwagi  na  widok 
otaczających ją wspaniałości. Nacisnęła dzwonek i weszła za służącą do eleganckiego saloniku. 

Niebawem  zjawił  się  stryj,  wysoki  i  czarnooki,  z  gęstą  srebrną  czupryną.  W  jego  twarzy 

dominowały krzaczaste brwi i wąskie, zaciśnięte wargi. 

Dorinda  wstała  silnie  zarumieniona,  z  pałającymi  odwagą  oczami.  Stryj  przyjrzał  się 

dziewczynie uważnie. — Kim jesteś? — spytał szorstko. 

— Jestem bratanicą stryja. Nazywam się Dorinda Page. 
— A czegóż to moja bratanica chce ode mnie? — mężczyzna zaprosił ją gestem, by usiadła. 
Dorinda nie skorzystała  z zaproszenia. Łatwiej jest walczyć na stojąco.  — Chcę, by stryj 

zrobił cztery rzeczy — mówiła spokojnie, jakby wyrażała zwykłą, codzienną prośbę. — Chcę, 
żeby stryj pożyczył pieniądze na opłacenie studiów Leicestera. On je zwróci, kiedy skończy 
college.  No  i  na  lekcje  muzyki  dla  Jean.  Też  odda  stryjowi  dług,  gdy  zacznie  dawać  sama 
lekcje.  Chcę  także  pożyczyć  pieniądze  na  pokrycie  dachu  i  kupienie  mamie  nowej  sukni  i 
płaszcza. To zwrócę sama, bo wkrótce mam zamiar zająć się krawiectwem. 

— Czy coś jeszcze? — odezwał się stryj, gdy Dorinda zamilkła. 
— Nie, sądzę, że to wszystko. 
— A dlaczego nie prosisz o coś dla siebie? 
— Nie  potrzebuję  niczego  —  prędko  odparła  dziewczyna.  —  Chociaż  nie!  Chcę  twej 

przyjaźni, stryju Eugene. 

— Bądź tak uprzejma i usiądź — powiedział stryj. Dorinda usiadła. 
— Jesteś nieodrodną córką Page’ów — stwierdził stryj. — Od razu to zauważyłem. Poślę 

Leicestera do college’u i nie musi mi zwracać kosztów. Jean dostanie swoje lekcje muzyki, a 
także pianino do ćwiczeń. Dach zostanie naprawiony. Dam też pieniądze na suknię i płaszcz. 
Nie widzę przeszkód, byśmy stali się przyjaciółmi. 

— Dziękuję — wykrztusiła Dorinda. Zastanawiała się, czy śni. 
— Chętnie  pomógłbym  wam  wcześniej  —  oznajmił  stryj  Eugene  —  gdyby  twoja  matka 

zwróciła  się  do  mnie  w  tej  sprawie.  Postanowiłem,  że  zaczekam,  aż  sama  poprosi.  Połowa 
spadku powinna przypaść twemu ojcu i byłem gotów zwrócić ją, gdyby mnie poproszono. Tak 
pragnąłem upokorzyć jego dumę i dumę Carterów. Powiesz pewnie, że to źle świadczy o moim 
charakterze? Przyznaję, że nie jestem miły i nigdy taki nie byłem. Musisz się z tym pogodzić. 

background image

Widzę, że chcesz wtrącić coś uprzejmego, lecz nie zadawaj sobie trudu. Chciałbym, abyśmy 
spotykali się często. Zapraszam również pozostałą rodzinę. Możesz zostać dziś na herbacie? 

Dorinda została, wiedząc że podwieczorkiem w domu zajmie się z powodzeniem Jean. Z 

każdą  chwilą  byli  sobie  ze  stryjem  bliżsi.  Kiedy  wychodziła,  odprowadził  ją  do  drzwi  ze 
słowami:  —  Dobranoc,  bratanico.  Jesteś  prawdziwym  Page’em.  Powiedz  matce,  że  w  życiu 
traci  się  mnóstwo  rzeczy,  gdy  się  o  nie  nie  poprosi.  Tobie  naturalnie  ta  informacja  nie  jest 
potrzebna! 

background image

P

RZEZACZEIE

 

1899 

 
Piąty  bieg  w  kolejnej  gonitwie  właśnie  się  zakończył.  Zwyciężyła  klacz  Lu–Lu.  Tłum 

zebrany na trybunie i wzdłuż toru wznosił radosne okrzyki. 

Wśród ogólnego hałasu rozległ się kobiecy głos: — Och, zgubiłam gdzieś program! 
Stojący przed nią mężczyzna odwrócił się. — Mam zapasowy. Zechce go pani przyjąć? 
Drobna  rączka  w  modnej  rękawiczce  chwyciła  kartonik,  nim  jeszcze  dama  spojrzała  na 

ofiarodawcę. Po czym oboje przez chwilę p a t r z y l i  na siebie uporczywie. Twarz mężczyzny 
silnie zbladła, zarumienione policzki kobiety spurpurowiały. 

— To ty? — wykrztusiła. 
Skrzywił  usta  w  lekceważąco–wyniosłym  uśmiechu,  który  tak  dobrze  pamiętała  i… 

nienawidziła. 

— Widzę, że na mój widok nie szalejesz z radości — stwierdził spokojnie. — Powinienem 

się tego spodziewać. Bądź spokojna, nie przyszedłem, by sprawić ci przykrość. To spotkanie 
jest dla nas obojga taką samą niespodzianką. Gdybym wiedział, że tyle czasu stoję obok mej… 

Przerwała stanowczym gestem i ściskając w dłoni kartonik z programem, ustawiła się do 

niego bokiem. Znowu się uśmiechnął. Tym razem z odrobiną pogardy i odwrócił wzrok. 

Żaden  ze  stojących  obok  widzów  nie  zauważył  zapewne  owej  krótkiej  wymiany  zdań. 

Wszyscy  utkwili  oczy  w  tor,  oczekując  finału  kolejnego  wyścigu.  Konie,  biorące  udział  w 
poprzedniej  gonitwie,  prowadzono  okryte  derkami.  Tłum  radośnie  pozdrowił  Lu–Lu.  Ci,  co 
postawili na Maskotkę, spoglądali posępnie po bokach. 

Kobieta nie zwracała na to uwagi. Była niewysoka, bardzo ładna, jeszcze młoda i ubrana ze 

smakiem. Ukradkiem zerkała na mężczyznę. Wyglądał starzej niż wówczas, gdy go opuściła. 
W krótko obciętych włosach i małej, ostro zakończonej bródce połyskiwały srebrne nitki. Ale 
wydawało się, że czas nie tknął nieruchomej twarzy i surowych, szarych oczu. Zastanawiała 
się, czy spotkanie zrobiło na nim jakiekolwiek wrażenie. 

Nie widzieli się pięć lat. Przymknęła oczy i przeszłość stanęła przed nią jak żywa. Kiedy się 

pobrali, miała osiemnaście lat. On był znacznie starszy — poważny, opanowany naukowiec. 
Przyjaciele  nie  pojmowali,  dlaczego  za  niego  wyszła.  Sama  czasem  zadawała  sobie  takie 
pytanie, ale przecież kochała go lub przynajmniej tak sądziła. 

Małżeństwo było pomyłką. Żona lubiła towarzystwo, zabawy; mąż zaś ciszę i samotność. 

Należała do istot impulsywnych, on spokojnie rozważał każdą decyzję. Często dochodziło do 
spięć.  Po  dwóch  latach  pełnego  silnych  wrażeń  życia  rozstali  się  bez  emocji  i  —  unikając 
skandalu. Chciała rozwodu, lecz na to mąż się nie zgodził. Odeszła więc zabrawszy posag i 
nareszcie mogła robić to, co chciała. Przez następne pięć lat skutecznie zacierała wspomnienia 
przeszłości. Nikt nie wiedział, czy jest szczęśliwa. Prowadziła wesołe aczkolwiek nienaganne 
życie, toteż środowisko okazywało jej dużą pobłażliwość. 

Żałowała  serdecznie,  że  wybrała  się  na  te  wyścigi.  Spotkanie  zirytowało  ją.  Ostrożnie 

otworzyła oczy. Zakurzony tor, rozpędzone konie, barwne suknie kobiet, bezchmurne niebo, 
oślepiające słońce i fioletowy horyzont — wszystko utworzyło jaskrawą plamę i przyprawiało 
o  ból  głowy.  Na  domiar  złego  ten  człowiek  stoi  obok  i  jakby  nigdy  nic  przygląda  się  w 
skupieniu gonitwie. Zdziwiła ją obecność męża na wyścigach. Takie rozrywki nie były w jego 
stylu.  Najwyraźniej też przypadkowe spotkanie  nie wywarło na nim szczególnego wrażenia. 
Widocznie już mu jest obojętna. Westchnęła cichutko i znowu przymknęła oczy. 

Gdy  gonitwa  się  skończyła,  odwrócił  się.  —  Czy  mogę  spytać,  jak  ci  się  żyło  od…  od 

naszego ostatniego spotkania? Wyglądasz znakomicie. A „Targowisko Próżności”? Wciąż ma 
dla ciebie ten sam urok? 

background image

Ogarnął ją irracjonalny gniew. Dlaczego utraciła beztroskę i opanowanie światowej kobiety. 

Znajdowała się na granicy histerii. Co zrobi, jeśli wybuchnie płaczem wobec tego tłumu i pod 
bacznym, krytycznym spojrzeniem męża. Na samą myśl o tym prawie go znienawidziła. Ale 
odezwała  się  spokojnie:  —  Dlaczego  nie?  Dalej  mi  się  podoba  i  dobrze  mi  się  powodzi.  A 
tobie? 

Nim odpowiedział, zaznaczył coś w programie.  — Mnie? Och, mól książkowy i odludek 

prowadzi zawsze spokojne życie. Jak wiesz, nigdy nie szukałem rozrywek. Przyjechałem na 
aukcję  rzadkich  książek  i  życzliwy  przyjaciel  wyciągnął  mnie  na  wyścigi.  Nawet  całkiem 
interesujące. Nie przypuszczałem. Żałuję, że mogę zostać tylko do końca tej gonitwy. 

Obstawiłem Maskotkę, a ty? 
— Lu–Lu  —  odpowiedź  zabrzmiała  jak  wyzwanie.  Czuła  się  jak  w  nierealnym  świecie. 

Rozmawiali o drobiazgach niby dobrzy, spotykający się przypadkiem znajomi. — Należy do 
mojej przyjaciółki i zrozumiałe, że jestem zainteresowana. 

— Obie mają równe szansę. Zadecyduje więc jeden bieg. Dziś jest dobry dzień na wyścigi. 

O, przepraszam — pochylił się i strzepnął z jej szarego płaszcza jakiś pyłek. Ona zaś lekko 
zadrżała. 

— Zimno ci? Trochę tu wieje. 
— Nie, wcale nie jest mi zimno. Co to za gonitwa? Ach, to ta trzyminutowa! 
Z przejęciem studiowała program i stawki. Oddychała ciężko, a oczy miała pełne łez. Mocno 

przygryzła wargi i wbiła wzrok w tor, dopóki nie odzyskała panowania nad sobą. 

Po chwili mężczyzna powiedział półgłosem: — To dziwne spotkanie, nie uważasz? Ma w 

sobie coś romantycznego. Ale, a propos, wciąż czytasz tyle powieści? ‘ 

Miała  wrażenie,  że  słyszy  w  jego  głosie  drwinę.  Pamiętała,  z  jakim  lekceważeniem 

traktował  jej  lektury.  Zirytowała  się  też  zbyt  poufałą  nutą  w  głosie  męża.  Jakie  ma  do  tego 
prawo? — Prawie tyle co dawniej — odparła niedbale. 

— Byłem bardzo nietolerancyjny, prawda? — spytał po chwili milczenia. — Tak sądziłaś… 

i miałaś rację. Jesteś szczęśliwsza, odkąd mnie opuściłaś? 

— Tak — odpowiedziała butnie, patrząc mu prosto w oczy. 
— I nigdy nie żałowałaś? — pochylił się i lekko dotknął ramienia kobiety. 
— Tego… tego nie powiedziałabym — wyszeptała zaskoczona własną odpowiedzią. 
Rozległ się gwar okrzyków. Wyprowadzono konie do finałowego biegu. Odwróciła się, by 

na nie popatrzeć. Nastąpiło nie kończące się obliczanie punktów. Czuła się zmęczona. To, czy 
wygra  Lu–Lu czy Maskotka, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.  A co miało znaczenie? 
Wszak towarzyskie Targowisko Próżności nie wypełniło pustki w sercu. 

A przecież on ją kiedyś kochał. Początkowo byli bardzo szczęśliwi. Nagie poczuła jego dłoń 

na ramieniu. Oczy ich spotkały się 

— Wróć do mnie — wyszeptał. 
— Nnie… wiem — odparła bez tchu. Jak w transie. 
— Oboje  zawiniliśmy,  ale  ja  bardziej.  Zbyt  wiele  od  ciebie  wymagałem.  Powinienem 

okazać więcej zrozumienia. Teraz jesteśmy starsi i mądrzejsi. Wróć do mnie… żono. — Ton 
głosu był chłodny, twarz nieruchoma, bez wyrazu. 

Na jej wargach zawisło namiętne „nie”… 
Ale  szczupła  dłoń,  którą  czuła  na  ramieniu,  drżała  od  tłumionego  uczucia.  Więc  jednak 

zależało  mu  na  niej.  Gwałtownie  poderwała  się,  a  umysł  jej  przeniknął  szalony  pomysł.  — 
Patrz! — zawołała. — Już ruszyły. Ten bieg prawdopodobnie zadecyduje o końcowym wyniku. 
Jeśli wygra Lu–Lu, zostaję sama, jeśli zaś Maskotka — wracam do ciebie. Tak postanowiłam. 

Pobladł  silnie,  ale  skinął  na  znak  zgody.  Wiedział  z  gorzkiego  doświadczenia,  z  jakim 

uporem trzymała się najbardziej absurdalnych zamysłów. 

Pochyliła się, wstrzymując oddech. Tłum zamarł w milczeniu. Lu–Lu i Maskotka szły łeb w 

łeb prezentując wysoką klasę. W połowie drugiego okrążenia Lu–Lu wysunęła się o długość 

background image

szyi  i  jej  kibice  szaleli.  Tylko  jedna  kobieta  ukryła  twarz  w  dłoniach,  nie  mając  odwagi 
podnieść  wzroku.  Jeden  śmiertelnie  blady  mężczyzna  z  nieruchomym  spojrzeniem  zacisnął 
usta do krwi. 

Maskotka  zaczęła,  cal  po  calu,  wysuwać  się  na  czoło.  Na  ostatniej  prostej  szły  równo. 

Znowu rozległy się okrzyki, potem zapadła cisza, a po niej szalony wybuch, wołania, gwizdy, 
oklaski… Maskotka wygrała! 

W  pierwszym  rzędzie  podniosła  się  kobieta  i  zachwiała  jak  szarpnięty  podmuchem  liść. 

Drżącą ręką poprawiła czerwony kapelusz i woalkę. Na ustach miała uśmiech, a w oczach łzy. 
Nikt nie zwracał na nią uwagi. Stojący obok mężczyzna pewnym, władczym ruchem ujął ją pod 
rękę. Razem opuścili trybunę. 

background image

M

AŁŻEŃSTWO 

E

MILY

 

1903 

 
Emily Fair zeszła przy furtce z wozu Hirama Jamesona, zabrała torbę i parasolkę, a potem 

podziękowała  za  podwiezienie.  Głos  miała  Emily  bardzo  charakterystyczny.  Niezwykle 
dźwięczny  i  melodyjny,  ale  przeważnie  zimny.  Czasem  łagodniał,  gdy  zwracała  się  do 
szczególnie  bliskich  osób,  jednak  zawsze  pobrzmiewała  w  nim  pewna  nuta  zdecydowania  i 
silnej woli. Nikt też nie słyszał, by głos Emily Fair kiedykolwiek zadrżał. 

— Nie  ma  za  co  dziękować,  pani  Fair  —  odrzekł  Hiram  Jameson,  patrząc  z  nabożnym 

podziwem. 

Emily przyjęła jego spojrzenie z całkowitą obojętnością. Nie lubiła Hirama i wprost dusiła ją 

wściekłość, od chwili gdy spotkała go na dworcu. Że też musiała się natknąć akurat na niego! 

Jameson wyczuł pogardę, lecz postanowił ją zlekceważyć. — Dumna jak paw — pomyślał, 

odjeżdżając. — Cóż, to jej niczego nie ujmuje. Nie lubię potulnych kobiet, zawsze okazują się 
przebiegłe.  Jeżeli  Ste—phen  Fair  nie  wydobrzeje,  będzie  wolna,  a  wtedy…  —  Całkowicie 
pochłonęło go wspomnienie Emily stojącej przy furtce w ostrym świetle jesiennego zachodu, 
Emily  z  kasztanowymi  włosami  wijącymi  się  wokół  bladej,  podłużnej  twarzy  i  z  dumnym 
błyskiem w wielkich, szarych oczach. 

Emily stała przy furtce jeszcze chwilę po odjeździe Jamesona. Gdy przygasł wspaniały blask 

zachodzącego  słońca,  odwróciła  się  i  weszła  do  ogrodu,  gdzie  jeszcze  kwitły  późne  astry  i 
chryzantemy.  Zerwała  kilka  najpiękniejszych,  bo  bardzo  lubiła  kwiaty.  Dziś  jednak  czuła, 
jakby paliły jej ręce, toteż upuściła bukiet i gniewnie go rozdeptała. 

Od rdzawych, nasiąkniętych wilgocią pól powiał silny wiatr. Ogołocone z liści klony wokół 

ogrodu zakołysały się i zajęczały. Było przenikliwie zimno. W powietrzu wisiał deszcz. Emily 
zadrżała i weszła do domu. 

Amelia  Phillips  schylała  się  nad  piecem.  Odwróciła  się  i  delikatnie  odebrała  z  rąk  Emily 

pakunki. Widoczna przy tym czułość stanowiła dziwny kontrast z jej posępnym obliczem. — 
Jesteś zmęczona? Dobrze, że już wróciłaś. Szłaś ze stacji pieszo? 

— Nie.  Podwiózł  mnie  Jameson.  Ale  wolałabym  naprawdę  przyjść  pieszo.  Zbiera  się  na 

burzę. Gdzie jest John? 

— Poszedł po kolacji do wsi — odparła Amelia zapalając lampę. — Potrzebowaliśmy tylu 

rzeczy ze sklepu. 

Płomień  w  lampie  podskoczył  i  światło  wydobyło  ostre,  wręcz  surowe  rysy  i  głęboko 

osadzone oczy. Twarz Amelii przypominała niezwykle realistyczny rysunek węglem. 

— Wydarzyło  się  coś  w  Woodford  podczas  mojej  nieobecności?  —  obojętnie  zapytała 

EmiJy.  Najwyraźniej  nie  oczekiwała  interesującej  odpowiedzi.  Życie  w  Woodford  płynęło 
spokojnie, bez szczególnych sensacji. 

Amelia rzuciła siostrze szybkie spojrzenie. A więc nie słyszała! Spodziewała się, że Hiram 

wypaple nowinę po drodze. Tak byłoby lepiej. Zawsze obawiała się reakcji Emily. Wiedziała, 
że  pod  zewnętrzną  powściągliwością  kryje  się  namiętna  natura,  nie  uznająca  żadnych 
ograniczeń,  gdy raz wyrwie się z purytańskich  rygorów. Amelia, przy całej przenikliwości i 
znajomości  charakteru  Emily,  dotąd  nie  zgłębiła  stosunku  siostry  do  męża.  Od  owego  dnia 
przed  pięcioma  laty,  gdy  Emily  wróciła  do  rodzinnego  domu,  nigdy  nie  wymówiła  imienia 
Stephena Faira. 

— Przypuszczam,  że  nie  wiesz  jeszcze  o  chorobie  Stephena?  —  zapytała  z  namysłem 

Amelia. 

W  twarzy  Emily  nie  drgnął  żaden  mięsień.  Tylko  głos,  gdy  się  odezwała,  był  dziwnie 

zachrypnięty, jakby jakaś obca nuta zmąciła jego srebrzysty dźwięk. 

background image

— A co mu się stało? 
— Tyfus  —  odparła  krótko  Amelia.  Poczuła  ulgę,  widząc  jak  spokojnie  Emily  przyjęła 

wiadomość. Żywiła do Stephena Faira gwałtowną, niepohamowaną nienawiść, wierzyła, że źle 
traktował żonę, ale nie miała pewności, czy siostra w głębi serca nie kryje miłości do męża. To 
zaś w opinii Amelii świadczyłoby o niedopuszczalnej słabości. 

Emily popatrzyła na lampę bez drgnienia powiek. — Trzeba przyciąć knot — zauważyła i 

zaraz dodała niepewnie: — Czy jest niebezpiecznie chory? 

— Od trzech dni nie mieliśmy wiadomości. W poniedziałek lekarze nie wyrażali obaw, choć 

twierdzili, że to bardzo poważny przypadek. 

Na  moment  piękna  twarz  Emily  przybrała  wyraz  ni  to  ulgi,  ni  to  rozczarowania.  Kiedy 

odezwała się ponownie, w jej dźwięcznym głosie nie zabrzmiała ani jedna fałszywa nuta. — 
Chyba  położę  się  Amelio.  John  wróci  późno,  a  ja  jestem  taka  zmęczona.  Popatrz,  zaczęło 
padać. Deszcz na pewno zniszczy nam kwiaty. 

W  ciemnym  hallu  Emily  zatrzymała  się  na  chwilę  i  uchyliwszy  frontowych  drzwi, 

wystawiła  twarz  na  zacinające  strugi  deszczu.  Wpiła  wzrok  w  nieprzeniknioną  czerń  nocy. 
Wiał porywisty, jesienny wiatr i uderzając o ściany starego domostwa, zdawał się łkać i jęczeć. 

Zegar w bawialni wybił ósmą. Emily wzdrygnęła się i zamknęła drzwi. Przypomniała sobie, 

że  siedem  lat  temu  o  ósmej  rano  odbył  się  jej  ślub.  Oczami  wyobraźni  zobaczyła  siebie 
schodzącą po schodach  w białej sukni z bukietem astrów. Poczuła złośliwe zadowolenie, że 
wiatr i deszcz zniszczą doszczętnie astry w ogrodzie. 

Potem  odzyskała  zwykłe  opanowanie  i  odpędziła  sentymentalne  wspomnienia.  Zaczęła 

wchodzić na górę do swego pokoju w północno—zachodniej części domu. Zgasiła światło i 
położyła się do łóżka, ale nie mogła zasnąć. Udawała przed sobą, że przeszkadza jej burza, bo 
nawet w głębi serca nie chciała wyznać, z jakim niepokojem oczekuje powrotu Johna. Za nic na 
świecie nie okaże słabości, bo Emily Fair podobnie jak Amelia Phillips gardziła słabością. 

Co chwila poryw wiatru uderzał w dom z dzikim rykiem i smagał okno pokoju potokami 

deszczu. W przerwach między podmuchami słyszała miękki szum ulewy przeniknięty słabymi 
pomrukami dochodzącymi od strony stodoły, gdzie wicher szarpał gałęzie sosen. Nagle Emily 
przypomniała  sobie  niesamowitą  historię  przeczytaną  przed  laty  o  duszy,  która  podczas 
szalejącej  nocą  burzy  opuściła  ciało  i  zabłądziła  w  ciemnościach  między  niebem  a  ziemią. 
Wzdrygając się na to wspomnienie, naciągnęła kołdrę na głowę. — Najbardziej ze wszystkiego 
nie cierpię burzy — mruknęła. — Przejmuje mnie zgrozą. 

Ku szczeremu zdziwieniu, bo zwykle nawet myśli umiała podporządkować nieugiętej woli, 

nie mogła przestać myśleć o Stephenie. Zaskakiwał sam fakt jego choroby. W pamięci żony 
pozostał  człowiekiem,  który  nigdy  w  życiu  nie  zapadł  na  zdrowiu.  Sięgnęła  wstecz 
spojrzeniem. Dotychczasowe życie oglądała z chłodnym zainteresowaniem jak serię fotografii 
zupełnie  obcej  osoby.  Scena  za  sceną,  twarz  za  twarzą  przemykały  przed  jej  oczami  na  tle 
nocnej ciemności. 

Matka  Emily  umarła,  wydając  ją  na  świat,  ale  Amelia,  dwadzieścia  lat  starsza  siostra, 

wypełniła puste miejsce z wyjątkową czułością. Emily nigdy nie odczuła braku matki. Również 
John Phillips, poważny i milczący brat, kochał i rozpieszczał dziecko. Mieszkańcy Woodford 
zwykli mówić, że John i Amelia strasznie psują siostrę. 

Emily  nie  przypominała  innych  dziewcząt  w  Woodford  i  nie  miała  przyjaciółek  wśród 

rówieśnic.  Nieprzeciętna  uroda  zapewniała  jej  licznych  wielbicieli,  ale  nie  zwracała  na  nich 
uwagi. Przynajmniej tak długo, dopóki w starym domostwie Phillipsów nie pojawił się starszy 
od niej o piętnaście lat Stephen Fair. 

Amelia  i  John  nie  polubili  go.  Między  rodzinami  miały  kiedyś  miejsce  waśnie  i  urazy, 

których wprawdzie wyrzekło się młodsze pokolenie, lecz starsi nie zapomnieli. 

background image

Emily  pokochała  Stephena  od  pierwszego  wejrzenia.  Kapryśne  i  nieobliczalne  serce 

dziewczyny  zabiło  dla  mężczyzny  na  długo  przed  tym  pamiętnym  dniem,  gdy  zdał  sobie 
sprawę, że na farmie Phillipsów dziecko rozkwitło w niezwykłej urody kobietę. 

John i Amelia odrzucili na bok nieuzasadnioną niechęć do Stephena, gdy dowiedzieli się o 

uczuciach  siostry.  Po  krótkim  narzeczeństwie  młodzi  pobrali  się  i zamieszkali  na  odległej  o 
dwie mile farmie Fairów. 

Gospodarowała z nimi matka Stephena, Janet Fair. Nie cierpiała Emily i odradzała synowi to 

małżeństwo. Ale oprócz niechęci kobieta ta odznaczała się szczególnym talentem sprawiania 
ludziom przykrości i wykorzystywała go z prawdziwą satysfakcją. Za życia męża nieustannie 
wywoływała awantury między nim i synem, choć obu bardzo kochała. Teraz głównym źródłem 
przyjemności stały się intrygi między małżonkami. 

Teściowa  górowała  nad  Emily  umiejętnością  zachowania  pozorów  łagodności  i  pogody. 

Emily natomiast, raniona na dziesiątki sposobów tak wymyślnych, że trudno je było konkretnie 
wskazać, zadziwiała męża wybuchami gniewu, które jemu wydawały się pozbawione przyczyn 
i sensu. Próbował, jak mógł utrzymać zgodę, lecz bez powodzenia. Nie wiedział, ile cierpień 
doświadczyła  Emily  od  okrutnej  starej  kobiety  i  zaczął  uważać  żonę  za  nieopanowaną, 
rozpieszczoną kapryśnicę. Przestał też traktować poważnie jej skargi i wymówki. 

Do pewnego stopnia miał rację. Emily była rozpieszczona. Niezmienna pobłażliwość brata i 

siostry  nie  przygotowały  dziewczyny  do  chwili,  kiedy  życie  wystawi  ją  na  ciężką  próbę. 
Prawda, że pani Fair miała niemiły i trudny charakter. Gdyby jednak Emily cierpliwie znosiła 
drobne  złośliwości  i  nie  zniechęcała  męża  w  jego  szczerych  choć  nieporadnych  próbach 
wprowadzenia  harmonii,  teściowa  nie  wyrządziłaby  tyle  złego.  Lecz  Emily  zacięła  się  i 
nieporozumienia między małżonkami narastały. 

Zerwanie nastąpiło dwa lata po ślubie. Zbuntowana Emily zagroziła mężowi, że nie zostanie 

dłużej  w  domu  razem  z  teściową.  —  Musisz  wybrać:  ja  albo  ona  —  powiedziała,  a  w  jej 
wspaniałym głosie wibrowały namiętne tony. — Jeśli nie ona, to ja odejdę! 

Stephen Fair przejęty i zaskoczony wpadł w gniew. Przebrała się miara cierpliwości. — A 

więc idź! — odparł stanowczo. — Dla żadnej kobiety nie wypędzę matki z mego domu. 

Twarz Emily pobladła jak wosk. — A więc tak zdecydowałeś — zauważyła spokojnie. — 

Zastanów się dobrze. Bowiem jeśli pójdę, już nigdy nie wrócę! 

— To moje ostatnie słowo — odrzekł Stephen. — Opuść nasz dom, jeśli tak lekko traktujesz 

małżeńską przysięgę. Kiedy odzyskasz rozsądek, możesz wrócić znowu. Lecz ja nigdy cię o to 
nie poproszę! 

Emily odwróciła się bez słowa. Tego samego wieczoru zjawiła się u Johna i Amelii. Przyjęli 

powrót  siostry  z  radością,  wierząc  że  jest  kobietą  skrzywdzoną.  Teraz  już  mieli  powód  i 
nienawidzili  Stephena  ze  wzmożoną  siłą.  Nie  mogli  też  wybaczyć  Emily  uczucia  do  męża, 
nazywając to słabością. 

Emily nie była słaba czy ustępliwa. W głębi serca czuła, że postąpiła źle, choć wszystkie jej 

zarzuty są słuszne. 

Po dwóch latach pani Fair zmarła i domem zajęła się owdowiała bratowa Stephena. Jeśli on 

myślał o Emily, to nie okazywał tego, nie miał zwyczaju łamać danego słowa. 

Od chwili separacji małżonkowie nie wymienili ani jednego słowa czy spojrzenia. Podczas 

przypadkowych spotkań twarz każdego pozostawała bez wyrazu. Emily głęboko ukryła miłość. 
Duma i poczucie krzywdy kazały jej wyrzucić przeszłość z pamięci. 

A  teraz  Stephen  zachorował.  Ta  zdumiewająca  kobieta  mogła  być  dumna  z  niezłomnego 

charakteru, bo fakt ten nie poruszył jej. Wmawiała sobie, że jest tak obojętna, jakby chodziło o 
całkiem obcego człowieka. Mimo to nadsłuchiwała, czekając na powrót Johna. 

O dziesiątej usłyszała  go w kuchni. Wysunęła się z łóżka i uchyliła drzwi, ale nie mogła 

rozróżnić słów. Wstała więc i bezszelestnie przeszła do hallu. Uklękła za balustradą tuż przed 

background image

otwartymi  drzwiami  do  kuchni  i  smuga  światła  padła  na  jej  napiętą  twarz.  Wyglądała  jak 
skazaniec. 

Początkowo  John  i  Amelia  rozmawiali  o  rozmaitych  drobiazgach.  Lecz  wreszcie  Amelia 

nieoczekiwanie zapytała: — Jak się miewa Stephen Fair? 

— Jest umierający — padła krótka odpowiedź. Emily usłyszała okrzyk zdziwienia siostry. Z 

całej  siły  zacisnęła  dłonie  na  czworokątnych  kolumienkach  balustrady.  Z  kuchni  dobiegał 
szorstki  i  obojętny  głos  Johna.  —  Pogorszyło  mu  się  przedwczoraj  i  od  tej  pory  jest  coraz 
gorzej. Lekarze nie sądzą, by doczekał rana. 

Amelia zaczęła coś prędko i cicho mówić, lecz Emily przestała słuchać. Podniosła się i po 

ciemku wróciła do pokoju z takim bólem w sercu, że aż zdziwiła się, dlaczego nie krzyczy. 

Stephen,  jej  mąż,  umierający!  W  okropnej  udręce  zajrzała  w  głąb  duszy  i  odnalazła  tam 

ukrytą głęboko miłość, która objawiła się teraz z całą mocą i… oskarżała. Siedząc zastygła w 
bólu pojęła, że ma przed sobą jeden tylko cel: pójdzie do Stephena i wybłaga przebaczenie, nim 
będzie  za  późno.  Nie  ma  co  prosić  Johna,  aby  ją  zawiózł  do  męża,  na  pewno  odmówi. 
Phillipsowie znani byli z bezwzględności. Poza tym wywoła burzę protestów, a wolała uniknąć 
starcia z rodzeństwem. W obecnym nastroju doprowadziłoby ją do szaleństwa. 

Zapaliła lampę i ubrała się po cichu. Amelia i John już spali. Włożyła grubą pelerynę, po 

czym  ostrożnie  zeszła  na  dół.  Sztywnymi  z  przejęcia  palcami  przekręciła  klucz,  otworzyła 
drzwi i wysunęła się na dwór. 

Gwałtowna burza zdawała się wyciągać ramiona, by nią zawładnąć. Przebiegła ogród i pole. 

Padała i podnosiła się, a wiatr strugami deszczu smagał ją po głowie. Cudem odnalazła ścieżkę, 
która wijąc się przez łąkę, prowadziła do utraconego domu. 

Później często wspominała tę drogę jak nie kończący się i przerażający koszmar. Raz gdy 

upadła, sucha gałąź zraniła ją w czoło tak, że blizna pozostała do końca życia. Walcząc z ulewą 
i wichurą, potykając się w ciemnościach, modliła się rozpaczliwie: — O Boże, nie pozwól mu 
umrzeć, zanim do niego nie dojdę… nie pozwól… nie pozwól! — prosiła, a właściwie żądała. 
Gdy zaś zdała sobie z tego sprawę, krzyknęła przerażona, pewna że spotka ją okrutna kara za 
bluźnierstwo i zastanie męża martwego. 

Kiedy Emily otworzyła kuchenne drzwi domu Fairów, Almira Sentner krzyknęła ze zgrozą 

na  widok  dziwacznego  stworzenia  w  poszarpanym  ubraniu,  z  kredowobiałą,  zakrwawioną 
twarzą i szalonymi oczami. W następnej chwili rozpoznała przybyłą i zesztywniała. Od tylu lat 
nienawidziła Emily. 

— Czego tu szukasz? — rzuciła szorstko. 
— Gdzie jest mój mąż? — spytała Emily. 
— Nie możesz go zobaczyć — odparła wyniośle pani Sentner. — Lekarze nie wpuszczają 

nikogo do jego pokoju, z wyjątkiem osób, do których przywykł. Obcy go drażnią. 

Emily okazała się głucha na obraźliwe okrucieństwo tych słów. Zrozumiała tylko jedno: Jej 

mąż żyje. Odwróciła się do drzwi prowadzących do hallu. — Zejdź mi z drogi — powiedziała 
cichym  głosem,  ale  było  w  nim  coś  takiego,  co  poskromiło  złośliwość  Almiry.  Niechętnie 
odstąpiła na bok i Emily bez przeszkód pobiegła schodami do pokoju chorego. 

Stało przy nim dwóch lekarzy i pielęgniarka z miasta. Emily odepchnęła ich i osunęła się na 

kolana przy łóżku. Jeden z doktorów zrobił gest, jakby chciał powstrzymać kobietę, lecz drugi 
zauważył: — Teraz to już nie ma znaczenia. 

Stephen Fair odwrócił ogoloną głowę. Zamglone gorączką oczy spotkały się ze wzrokiem 

Emily. Cały dzień nikogo nie poznawał, ale rozpoznał żonę. — Emily! — wyszeptał. 

Emily przyciągnęła głowę męża ku sobie i ucałowała go w usta. — Stephen, wróciłam do 

ciebie. Wybacz mi, wybacz mi! Powiedz, że mi wybaczasz! 

— Wszystko jest w porządku, kochanie — odparł słabym głosem. 
Wtuliła twarz w poduszkę i zaszlochała. 

background image

O szarym, jesiennym świcie stary doktor podszedł do łóżka i podniósł Emily z klęczek. Całą 

noc  spędziła  na  kolanach.  Teraz  patrzyła  błagalnie  na  lekarza.  Ten  spojrzał  na  śpiącego 
mężczyznę i powiedział łagodnie: — Będzie żył, pani Fair. Pani obecność uratowała mu życie. 

— Dzięki Bogu! — zawołała Emily i pierwszy raz jej piękny głos przepełniło drżenie. 

background image

R

OZSTAIE

 

1907 

 
Pani Longworth minęła hotelową werandę, zeszła po schodach i skręciła na drogę wzdłuż 

brzegu  morza.  Niezwykła  gracja  uderzała  w  każdym  ruchu  idącej.  Oczy  jej  błyszczały,  a 
rumieńce  barwiły  blade  zazwyczaj  policzki.  Dwaj  mężczyźni  siedzący  w  rogu  werandy 
popatrzyli w ślad za nią z podziwem. 

— Wyjątkowo piękna kobieta — zauważył jeden z nich. 
— Podobno ostatniej zimy opowiadano coś o niej i o Cunninghamie? — spytał drugi. 
— Tak. Często widywano ich razem. Choć nie musiało być w tym nic złego. Wiesz, to córka 

sędziego Carmody. Longworth przycisnął starego w sprawach finansowych i potem przykręcił 
śrubę.  Mówiono,  że  ceną  za  ocalenie  Carmody’ego  stała  się  jego  córka.  Dziewczyna  była 
wtedy bardzo młoda. Nigdy nie zapomnę jej twarzy w dniu ślubu. Muszę przyznać bezstronnie, 
że  od  tej  pory  dzielnie  się  trzyma.  Jeśli  cierpiała,  to  się  z  tym  nie  obnosiła.  Nie  sądzę,  by 
Longworth źle traktował żonę. On jest po prostu ordynarnym prostakiem, to wszystko. Nikt mu 
nie będzie szczególnie współczuł, jeśli jego żona ucieknie z Cunninghamem. 

Tymczasem  Beatrice  Longworth  szła  szybko  nadbrzeżną  drogą.  W  nasłonecznionym 

zagłębieniu  między  wydmami  zobaczyła  Stephena  Gordona  wygodnie  rozciągniętego  na 
ciepłej,  pachnącej  morzem  trawie.  Młodzieniec  zerwał  się  na  równe  nogi,  a  jego  wielkie 
brązowe oczy rozbłysły. 

Pani  Longworth  uśmiechnęła  się.  Całe  lato  pozostawali  w  wielkiej  przyjaźni.  On  był 

wyrośniętym chudym piętnasto– lub szesnastoletnim chłopcem. Nieco oryginalny, wstydliwy i 
marzycielski trzymał się z dala od innych gości hotelowych. Jednak z panią Longworth znalazł 
wspólny język już podczas pierwszego spotkania. Pod wieloma względami był, jak na swoje 
lata, bardzo dojrzały. Lecz jej szczególnie spodobała się w nim szczera, nie dająca się ukryć 
chłopięcość. 

— Tak bardzo pani potrzebuję. Mam nowinę do przekazania. Proszę tu usiąść — mówił z 

przejęciem, wskazując szczupłą, opaloną dłonią leżący obok płaski głaz. Beatrice zawahała się. 
Właśnie  teraz  pragnęła  samotności.  Ale  inteligentne  oczy  w  nieładnej  twarzy  chłopca 
spoglądały tak błagalnie, że uległa i siadła. 

Stephen wyciągnął się u jej stóp na trawie i oparłszy podbródek na dłoniach spoglądał na 

kobietę  z  zachwytem.  —  Pani  jest  taka  piękna!  Uwielbiam  panią.  Proszę  zsunąć  kapelusz 
jeszcze bardziej na lewą stronę. O, właśnie tak! Kiedyś namaluję pani portret. — Głos i maniery 
chłopca cechowała naturalna prostota. 

— Wtedy, kiedy będziesz wielkim artystą? — zapytała Beatrice pobłażliwie. 
Chłopiec  przytaknął.  —  Tak.  Mam  zamiar  zostać  artystą.  A  teraz  pora  na  nowinę.  Jutro 

wyjeżdżam. Otrzymałem dziś telegram od ojca. — Wyciągnął z kieszeni kopertę i pomachał 
nią w powietrzu. — Mam dołączyć do niego niezwłocznie. Jest teraz w Rzymie. Proszę sobie 
wyobrazić, w Rzymie! Tam będę studiował malarstwo. 

— Cieszę się i zarazem żałuję — powiedziała Beatrice, głaszcząc potargane brązowe włosy. 

— Strasznie będzie mi cię brakowało, Stephen. 

— Byliśmy  wspaniałymi  kompanami,  prawda?  —  zawołał  przejęty  chłopiec  i  nagle  jego 

twarz  zmieniła  wyraz.  Przysunął  się  do  swej  towarzyszki  i  pochylił  głowę  tak  nisko,  że 
wargami  dotykał  niemal  brzegu  sukni.  —  Cieszę  się,  że  przyszła  pani  dzisiaj  —  zaczął 
stłumionym  głosem.  —  Chciałem  coś  opowiedzieć  i  tutaj  będzie  to  łatwiejsze.  Nie  mogłem 
wyjechać bez podziękowania. Och, boję się zaplątać, nigdy nie potrafiłem nic wyjaśnić. Ale 
pani  była  dla  mnie…  tyle  pani  dla  mnie  znaczyła.  Uwierzyłem  w  rzeczy,  w  które  przedtem 
wątpiłem. Dzięki pani wiem, że istnieje ktoś taki jak szlachetna kobieta, która może sprawić, że 

background image

mężczyzna staje się lepszy tylko dlatego, iż przebywa obok niej. Zamilkł na chwilę, a potem 
ciągnął nieco ciszej. 

— To przykre, kiedy człowiek nie potrafi powiedzieć nic dobrego o swojej matce. Ona nie 

była uczciwą kobietą. Kiedy miałem osiem lat, odeszła od nas z jakimś łajdakiem. To złamało 
ojcu serce. Nikt nie przypuszczał, że ja coś z tego rozumiem, byłem przecież taki mały. Ale 
rozumiałem.  Słyszałem  rozmowy  i  wiedziałem,  że  okryła  siebie  i  nas  hańbą.  A  ja  ją  tak 
kochałem! Potem podrosłem i miałem nieszczęście stykać się z nikczemnymi kobietami. Były 
to tylko służące, ale bałem się ich i nienawidziłem. Moja ciotka próbowała okazać mi serce na 
swój  sposób.  Kiedyś  skłamała  i  gdy  to  wykryłem,  już  nie  mogłem  jej  kochać.  A  ojciec… 
kochaliśmy  się  i  stanowiliśmy  parę  dobrych  przyjaciół,  tylko  że  on  również  nikomu  nie 
wierzył. To zrozumiałe… był bardzo rozgoryczony. Mówił, że wszystkie kobiety są takie same. 
Wyrosłem w tym przekonaniu. Nie zależało mi zbytnio na niczym, nic nie wydawało się warte 
zachodu. Wtedy przyjechałem tutaj i poznałem panią. 

Znowu umilkł. Beatrice słuchała z poszarzałą twarzą. Na pewno ten widok by go zaskoczył, 

gdyby  tylko  podniósł  wzrok.  Na  szczęście  tego  nie  zrobił.  Po  chwili  kontynuował.  —  Pani 
zmieniła  moje  życie.  Dotychczas  byłem  takim  sobie  gamoniowatym  chłopakiem.  Pani  jest 
matką  mej  duszy.  Ona  bowiem  obudziła  się  dzięki  pani.  I  za  to  kocham  panią  i  szanuję. 
Zostanie  pani  na  zawsze  moim  ideałem  i  natchnieniem.  Jeśli  dokonam  w  życiu  czegoś 
ważnego, będzie to pani zasługą. Cokolwiek zrobię, to z myślą: ona to oceni. Och, znowu tracę 
wątek.  Nie  umiem  powiedzieć,  co  czuję…  Pani  jest  taka  dobra,  czysta,  szlachetna!  Od  tej 
chwili zacznę szanować wszystkie kobiety! 

— A gdybym — powiedziała Beatrice stłumionym głosem — gdybym okazała się inna niż 

ten  idealny  obraz?  Gdybym  zrobiła  coś,  co  zniszczyłoby  twoją  wiarę  we  mnie,  coś 
niegodnego… 

— Ależ pani nie mogłaby! — przerwał, unosząc głowę i spoglądając na nią wielkimi oczami 

z jakimś niewolniczym oddaniem. 

— Ale gdybym tak postąpiła — nastawała. — To co wtedy? 
— Znienawidziłbym  panią  —  rzucił  z  pasją.  —  Byłaby  pani  gorsza  od  morderczyni. 

Zabiłaby pani moją wiarę i wszystkie dobre zamiary. Nigdy więcej nie zaufałbym nikomu. Ale 
przecież — w jego głosie zabrzmiała czułość — pani mnie nigdy nie zawiedzie, czuję to, jestem 
tego pewien. 

— Dziękuję ci — rzekła Beatrice prawie szeptem. — Dziękuję ci — powtórzyła po chwili. 

Po czym wstała i wyciągnęła rękę. — Powinnam już pójść. Do widzenia, mój chłopcze. Napisz 
do mnie z Rzymu. Zawsze z przyjemnością poczytam o tym, co robisz. I zawsze… zawsze będę 
się starała dorównać twemu ideałowi. 

Chłopiec  poderwał  się  i  ucałował  ze  czcią  rękę  kobiety.  —  Wiem  o  tym  —  powiedział 

powoli. — Do widzenia. 

Kiedy pani Longworth znalazła się w swoim pokoju, wyjęła z biurka list zaadresowany do 

Maurice’a Cunninghama. Podarła go na kawałki i położyła na tacy, a potem przyłożyła płonącą 
zapałkę. Na kawałku kartki można było przeczytać: „Odejdę z tobą, jeśli o to poprosisz”. Po 
chwili na tacy czerniał tylko popiół. 

Pani Longworth westchnęła ciężko i ukryła twarz w dłoniach. 

background image

A PRZEKÓR SOBIE

 

1896 

 
Spakowałem walizki i ze starszym wspólnikiem uzgodniłem miesięczny urlop. Ciocia Lucy 

napisała,  że  ponieważ  jej  mąż  wyruszył  w  daleką  podróż,  prosi,  bym  w  tym  czasie  przejął 
nadzór nad farmą i młynami. Naturalnie, jeśli mi się to uda, prowadziłem bowiem kancelarię 
adwokacką. Dodawała także, że „Gussie” chciała sama pilnować interesów; ciocia jednak woli, 
by takimi sprawami zajmował się mężczyzna. 

Nie miałem dotąd przyjemności poznania przyszywanej kuzynki, Augusty Ashley. Z tego co 

ciocia o niej mówiła, wiedziałem, że należy do gatunku osób, których organicznie nie znoszę. 
Przypuszczałem,  że  ma  ponad  trzydzieści  lat.  Pewnie  jest  wysoka,  zdecydowana,  z  ostrym 
wścibskim nosem i głęboką zmarszczką między brwiami. No i lubi się rządzić jak szara gęś. 
Znałem ten typ i spodziewałem się, że pobyt u drogiej cioteczki będzie pasmem nieustannych 
sporów z panną Ashley. 

Zawiadomiłem  ciocię  Lucy  o  terminie  przyjazdu,  załatwiłem  co  trzeba  i  poszedłem  z 

pożegnalną wizytą do Nellie. Miałem zamiar ożenić się z nią. Dotąd jednak nie rozpocząłem 
oficjalnych  starań  o  jej  rękę.  Byliśmy  kuzynami  i  wyrastaliśmy  razem,  znałem  więc 
dziewczynę bardzo dobrze i nie spodziewałem się kosza. Bardzo lubiłem Nellie, toteż łatwo 
uwierzyłem,  że  jestem  w  niej  zakochany.  W  dodatku  bardziej  niż  inne  znane  mi  panny 
przypominała  mój  ideał  żony.  Sprawiała  miłe  wrażenie,  choć  nie  była  oszołamiającą 
pięknością. Niewysoka, jasnowłosa i bardzo kobieca, dobrze się ubierała, śpiewała i grała na 
pianinie,  a  także  z  wdziękiem  tańczyła.  Nie  grzeszyła  nadmiarem  inteligencji  i  nie  miała 
specjalnych  zainteresowań.  Dlatego  w  wielu  sprawach  byłem  dla  niej  nieomylnym 
autorytetem. Jaki mężczyzna nie lubi, by go stawiano na piedestale? Żaden rywal nie wchodził 
mi  w  paradę,  a  obie  rodziny  całkowicie  akceptowały  nasz  związek.  Mogłem  uważać  się  za 
szczęściarza.  Wiedziałem,  że  będzie  mi  brakowało  Nellie.  Ona  zaś  obiecywała  strasznie 
tęsknić.  Przy  rozstaniu  wyglądała  tak  słodko,  że  już  chciałem  prosić  ją  o  rękę.  Jednak  los 
wtrącił swoje trzy grosze w postaci małego braciszka. Powiedziałem więc tylko „do widzenia” 
i wróciłem do domu. Porównywałem Nellie z moim wyobrażeniem panny Augusty. Naturalnie 
wypadło na korzyść tej pierwszej. 

Wysiadłem  z  pociągu  na  malutkiej,  sennej  stacyjce.  Natychmiast  podbiegł  do  mnie 

czarnooki  urwis  i  zakomunikował,  że  pani  Ashley  wysłała  go  z  wózkiem  po  mój  bagaż,  a 
„panna Gussie” czeka z bryczką pod sklepem. Wskazał niewielki budynek, przed którym jakaś 
dziewczyna próbowała uspokoić wystraszonego konia. 

Idąc w jej kierunku zauważyłem, że jest wysoka, trochę za wysoka jak na mój gust. Lubię 

spoglądać na kobiety z góry. Musiałem jednak przyznać, że figurę ma bezbłędną i porusza się z 
gracją. Wyciągnęła do mnie dłoń białą i dużą, ale chłodną i przyjemną w dotyku. Jednocześnie 
powitała całkiem obojętnym tonem: — Pan Carslake, jak sądzę? Mama nie mogła wyjechać, 
więc wysłała mnie. Proszę przez chwilę potrzymać konia. Muszę zabrać coś ze sklepu. — Z 
tymi słowy spokojnie podała mi lejce i zniknęła. 

Uroda panny nie wywarła na mnie żadnego wrażenia, chociaż nie była brzydka ani nijaka. 

Zwróciłem uwagę na kształtne rysy: duży, prosty nos i czerwone, pełne usta. Na szerokie, białe 
czoło  opadały  zalotnie  jeden  czy  dwa  pukle  włosów.  Szczególną,  posągową  bladość  twarzy 
podkreślały proste, ciemne brwi, oczy zaś miała szaroniebieskie, o źrenicach — co dostrzegłem 
później  —  przypominających  niekiedy  otchłań  jeziora.  Trzeba  dodać  długie  firanki  bardzo 
gęstych rzęs. W ogóle oczy stanowiły najbardziej uderzający składnik jej urody. Patrzyła jasno 
i otwarcie, głos miała melodyjny i szczery, choć pozbawiony słodyczy. Wyglądała na jakieś 
dwadzieścia dwa lata. 

background image

Wtedy  raczej  nie  spodobała  mi  się.  W  duchu  postanowiłem,  że  nigdy  nie  polubię  panny 

Ashley.  Nie  przepadałem  za  chłodnymi  i  rzeczowymi  kobietami,  wtrącającymi  się  do 
interesów. Nellie nigdy nie będzie zaprzątać sobie ślicznej główki takimi sprawami. 

Panna  Ashley  wyszła  ze  sklepu  z  naręczem  paczek  i  ułożyła  je  w  powoziku.  Wsiadła, 

powiedziała mi jaką drogą jechać i milczała, dopóki nie znaleźliśmy się na ślicznej, wiejskiej 
drodze  obsadzonej  klonami  i  złotobrązowymi  bukami.  Czerwonawa  mgiełka  słonecznego, 
jesiennego dnia unosiła się nad polami. Pozwoliłem sobie na uwagę, że dzień jest wyjątkowo 
piękny, a panna Ashley przyznała mi rację. Potem promienny uśmiech rozjaśnił jej oczy i na 
twarzy pojawiły się nagle dołeczki. 

— Nie mówmy o pogodzie, to oklepany temat — zauważyła. 
— Przypuszczam,  że  zastanawia  się  pan,  dlaczego  właściwie  mama  ściągnęła  go  tutaj. 

Próbowałam jej to wyperswadować, ale bez skutku. Mama uważa, że interesami musi kierować 
mężczyzna, inaczej wszystko się rozleci. Sama mogłam zająć się majątkiem. Nie na darmo całe 
życie byłam „synem” swego ojca. Toteż bez potrzeby oderwała pana od zajęć. 

Zaprotestowałem. Oświadczyłem, że i tak miałem wziąć urlop, a spraw w kancelarii nie było 

zbyt wiele. — Nie wątpię w pani zdolności — stwierdziłem. — Ale obowiązki zarządcy mogą 
okazać się zbyt uciążliwe. 

— Nic podobnego — zaprzeczyła, tak pewna siebie, że aż jęknąłem w duchu. — Lubię to. 

Ojciec zawsze mówi, że jestem urodzonym administratorem. Pewnie uzna pan młyn Ashleyów 
za mało atrakcyjne miejsce. To coś w rodzaju zaczarowanego, sennego zamku. Proszę spojrzeć, 
już  widać  dom  —  dodała,  gdy  minęliśmy  wysadzany  klonami  zakręt  drogi  i  z  wierzchołka 
jednego wzgórza mieliśmy widok na drugie. Dom był dużym, białym budynkiem z zielonymi 
okiennicami.  Tonął  w  jesiennych  barwach,  bo  w  jego  tle  rósł  gęsty,  świerkowy  las.  Poniżej 
połyskiwała smuga ciemnoniebieskiego stawu, a za nim widniało długie pasmo złotobrązowej 
łąki, pnącej się po wyniosłości, w delikatnej mgle, aż do horyzontu. 

— Jak pięknie — wykrzyknąłem z podziwem. 
— Prawda? — odrzekła z dumą Gussie. — Kocham ten widok. — Jej źrenice rozszerzyły 

się  i  pociemniały,  a  ja  wbrew  woli  przyznałem,  że  panna  Ashley  jest  niezwykle  atrakcyjną 
dziewczyną. 

Gdy dojeżdżaliśmy, na schodkach werandy pojawiła się ciocia Lucy. Gussie wyskoczyła z 

bryczki, ledwie dotykając czubkami palców mojej ręki. — Mama czeka, aby rzucić się na pana 
i  posłuchać  rodzinnych  nowinek  —  powiedziała.  —  Proszę  się  przywitać  jak  przystoi 
siostrzeńcowi. 

— Najpierw odprowadzę konia — odparłem uprzejmie. 
— Nie  potrzeba  —  oświadczyła  panna  Ashley,  stanowczym  gestem  wyjmując  mi  lejce  z 

dłoni. — Potrafię sama wyprząc Charleya. Nikt go tak nie rozumie jak ja. Poza tym jestem do 
tego przyzwyczajona. 

— Łatwo  mogę  w  to  uwierzyć  —  pomyślałem  z  niesmakiem,  gdy  prowadziła  konia  do 

studni,  i  odszedłem  do  cioci  Lucy.  Przez  okna  bawialni  przyglądałem  się  ciekawie  pannie 
Ashley, jak poiła i zręcznie wyprzęgała Charleya, a potem poprowadziła do stajni, głaszcząc 
czule po chrapach. 

Nie  spotkałem  jej  do  podwieczorku.  Dopiero  wtedy  weszła,  mówiąc  że  herbata  czeka  i 

poprosiła nas do jadalni. 

Nie dało się ukryć, że panna Gussie dzierży ster rządów jak należy. Jej silne, zręczne, białe 

ręce  sprawiały  wrażenie  zdolnych  do  każdej  pracy.  Mówiła  mało,  zostawiając  konwersację 
cioci Lucy i mnie. Tylko od czasu do czasu wtrącała właściwe słowo czy zdanie. Pod koniec 
posiłku  jednakże  zwróciła  uwagę  na  mój  niezręcznie  wyrażony  pogląd  i  rozniosła  go  na 
strzępy. Wynikł zatem ożywiony spór. Panna Gussie broniła swego zdania z taką zaciętością i 
rzeczową  argumentacją,  że  uznałem  się  za  zwyciężonego.  Naturalnie,  moja  niechęć  do  niej 
wzrosła. To bardzo upokarzające zostać pokonanym przez dziewczynę ze wsi, co to większość 

background image

swego życia spędziła na farmie! Niewątpliwie miała na każdy temat własne zdanie i chciała 
mieć prawo głosu. Teraz uwierzyłbym we wszystko, jeśli o nią chodziło. 

Po herbacie panna Ashley zaproponowała zwiedzanie okolicy jako wprowadzenie mnie w 

przyszłe  obowiązki.  Oprócz  farmy,  pan  Ashley  posiadał  duży  młyn  i  tartak.  Robił  zresztą 
znakomite  interesy.  Z  ich  szczegółami  młoda  dama  wydała  się  doskonale  obeznana.  Nie 
miałem  wątpliwości  co  do  jej  kierowniczych  talentów.  W  porównaniu  z  rozległą  wiedzą 
Gussie,  czułem  się  całkowitym  ignorantem.  Spacer  nabrał  rumieńców  podczas  trochę  zbyt 
ożywionej  wymiany  zdań  na  temat  zarządzania.  Spacerowaliśmy  dość  długo.  Kiedy  cienie 
świerków zaczęły padać aż na staw i na niebie pokazał się biały sierp księżyca, zakończyliśmy 
ostrą dyskusję. Oczy Gussie zrobiły się całkiem czarne, a na policzkach pojawiły się ciemne 
rumieńce. Na twarzy zaś wyraz triumfu i pewność zwycięstwa. 

— Muszę pójść i dopilnować schłodzenia mleka. Przypuszczam, że z zadowoleniem uwolni 

się pan ode mnie — zauważyła z niespodziewaną skromnością. — Za jakieś pół godziny proszę 
wyjść  na  werandę;  dostanie  pan  szklankę  świeżego  mleka  i  kawałek  drożdżowego  placka. 
Upiekłam go według przepisu znanego naszej rodzinie od stu lat. Życzę sobie, by się pan nim 
udławił  za  dzisiejsze  docinki.  —  Opuściła  mnie  dystyngowanie  po  tym  przyjaznym 
pożegnaniu, a ja długo jeszcze stałem nad brzegiem jeziora. Powietrze pełne było łagodnych, 
wieczornych dźwięków. Gdy wróciłem do domu, ciocia Lucy siedziała z robótką na werandzie. 
Gussie  przyniosła  mleko  i  ciasto.  Gawędziła  pogodnie  i  zachowywała  się  tak  życzliwie,  iż 
byłem  gotów  odstąpić  od  swojego  zdania  na  jej  temat.  Po  powrocie  do  pokoju  dostrzegłem 
wazon z pięknymi jesiennymi liśćmi. Domyśliłem się, że zawdzięczam je troskliwym rękom 
Gussie. Przez chwilę żałowałem szorstkiego zachowania i okazywanej dziewczynie niechęci 
—  ale  tylko  przez  chwilę.  Gussie  z  macochą  przeszły  hali  i  miękki  głos  cioci  Lucy  dobiegł 
spoza uchylonych drzwi: — No i cóż sądzisz o kuzynie, moja droga? 

Na  co  owa  stanowcza  młoda  dama  odparła  bez  namysłu:  —  Myślę,  że  to  najbardziej 

zarozumiały młody człowiek, jakiego spotkałam od dłuższego czasu. 

Miłe,  prawda? Przypomniałem  sobie  potulny  podziw  Nellie  wobec  moich  słów  i  decyzji. 

Wyjąłem z portfela jej fotografię, a wtedy po raz pierwszy zauważyłem, że miała banalne rysy 
twarzy. Taką nielojalną myśl odepchnąłem czym prędzej od siebie i poszedłem do łóżka. 

Spodziewałem  się  snów  o  niemiłej  Gussie,  lecz  tak  się  nie  stało.  Spałem  jak  zabity  i 

obudziłem  się  dopiero  o  dziesiątej.  Wyskoczyłem  z  łóżka,  zły  na  siebie,  pospiesznie  się 
ubrałem i zbiegłem na dół. Przez okno zobaczyłem w ogrodzie Gussie wykopującą geranium. 

Włożyła poplamiony brązowy fartuch, wielki kapelusz zakrywał jej twarz, a na rękach miała 

brudne  rękawiczki.  Kiedy  odwróciła  się  na  moje  „dzień  dobry”,  zauważyłem  poplamiony 
ziemią policzek. I wtedy do długiej listy niedoskonałości panny Ashley dodałem jeden punkt. 

— Raczej dobre południe. Nie wie pan która godzina? Robotnicy trzy godziny temu czekali 

na zlecenia. Sama je wydałam. Pomyślałam, że nie warto przerywać panu snu. 

Ogarnęła  mnie  złość.  Ale  się  popisałem!  Teraz  pannica  pewnie  kpi  sobie  ze  mnie!  — 

Oczekiwałem,  że  zostanę  na  czas  obudzony  —  odparłem  sztywno.  —  Nie  mam  zwyczaju 
zasypiać. Zapewniam panią, że to się nie powtórzy. 

Gussie jakby nie zauważyła mej postawy pełnej godności. Ściągnęła rękawiczki i pogodnie 

stwierdziła: — Na pewno jest pan głodny. Zaraz umyję ręce i przygotuję śniadanie. Jeśli chce 
pan być użyteczny, proszę pomóc mi przy geranium. 

Co  mi  pozostało?  Poszedłem  do  ogrodu  jak  zmyty.  Jednak  pracowaliśmy  zgodnie.  Pełna 

energii Gussie nie dała okazji do próżnowania ani do sporów. Czas upływał bardzo przyjemnie, 
dopóki nie pokłóciliśmy się z powodu jakiegoś ogrodniczego problemu. Obiad więc jedliśmy 
nadąsani  i  milczący.  Po  obiedzie  Gussie  zniknęła  i  długo  jej  nie  widziałem.  Początkowo 
cieszyło  mnie  to,  ale  później  zacząłem  się  nudzić.  Nawet  sprzeczka  byłaby  lepsza. 
Odwiedziłem  młyn,  obejrzałem  farmę,  a  potem  od  niechcenia  spytałem  ciocię  Lucy,  gdzie 

background image

zniknęła panna Ashley. Ciocia wyjaśniła, że pojechała odwiedzić przyjaciółkę i wróci dopiero 
jutro. 

To była dobra wiadomość, oczywiście. Co za ulga stracić z oczu dziewczynę pewną siebie i 

tak niezależną. Zamarzyłem, by przyjaciółka zatrzymała ją na cały tydzień. Mimo to doznałem 
przyjemnego rozczarowania, gdy nazajutrz po południu zobaczyłem Gussie przy furtce z dużą 
torbą  i  naręczem  złotorózgi.  Ruszyłem  na  pomoc,  lecz  zanim  doszliśmy  do  połowy  ścieżki, 
kłóciliśmy się zawzięcie. Jak zwykle Gussie nie chciała mi przyznać racji. 

Po spacerze miała  rumieńce na policzkach, a ciężki, klasyczny węzeł z  włosów na karku 

rozluźnił się. Powiedziała, że musi upiec ciasteczka do herbaty. Jeśli nie mam nic lepszego do 
roboty, mogę zabawić ją rozmową. Poszedłem, mimo że zaproszenie nie było zbyt uprzejme. 
Zawsze to ciekawsze niż przebywać sam z sobą. 

Pod  koniec  tygodnia  zadomowiłem  się  w  Ashley  Mills,  jakbym  mieszkał  tu  całe  życie. 

Spędzałem  z  Gussie  sporo  czasu:  z  konieczności  lub  braku  innego  towarzystwa.  Jednak  w 
moich oczach nadal nie zyskała lepszej opinii. Kiedy chciała, umiała być rozmowna i zabawna. 

Czasami  wydawała  się  piękna,  ale  wciąż  nie  aprobowałem  jej,  w  każdym  razie  tak 

uważałem.  Od  czasu  do  czasu  znajdowałem  się  w  zupełnie  niezrozumiałym  dla  mnie  stanie 
ducha. 

Pewnego wieczoru poszedłem z ciocią i Gussie do kościoła. Dotąd nie poznałem pastora z 

Ashley Mills, choć obie panie przyjaźniły się z nim. Wyobrażałem sobie siwego, dobrotliwego 
staruszka.  Toteż  zdziwił  mnie  widok  młodego,  wysokiego  mężczyzny  o  wyglądzie 
intelektualisty i zdecydowanie atrakcyjnego. 

Zdumiałem się jeszcze bardziej, kiedy po nabożeństwie zszedł po schodach razem z Gussie. 

Poczułem się zlekceważony, idąc obok cioci Lucy. To dziwne, bo raczej powinienem odczuć 
ulgę.  Wielebny  Carroll  Martin  miał  prawo  odprowadzić  pannę  Ashley,  jeśli  uznał  to  za 
stosowne.  Niewątpliwie  dziewczyna,  która  wie  wszystko  o  prowadzeniu  interesów,  uprawie 
ziemi, młynarstwie, nie mówiąc już o gospodarstwie domowym i ogrodnictwie, potrafi również 
dyskutować o teologii. Zresztą to nie moja sprawa. 

Tej nocy coś długo nie dawało mi zasnąć. W efekcie znowu zaspałem. Masz ci los! Źle z 

moją reputacją! Kiedy wyszedłem na dwór, czułem się źle i głupio. 

Przy studni zauważyłem niezwykłe ożywienie. Urządzenie to było staroświeckie, z korbą i 

łańcuchem. Ciocia Lucy niespokojnie zaglądała do środka. W chwili gdy podszedłem, z głębi 
wynurzyła  się  Gussie  z  triumfalnym  uśmiechem.  Spódnicę  miała  mokrą  i  zabłoconą,  włosy 
potargane, a w ręku trzymała ociekającego wodą czarnego kota. 

— Coco musiał wpaść do studni wczoraj wieczorem — wyjaśniła. — Szukałam go od świtu, 

a gdy podeszłam tutaj, usłyszałam rozdzierające miauczenie. Woda była gładka. Potem dopiero 
dostrzegłam,  że  wcisnął  się  w  małą  wnękę  między  kręgami  cembrowiny.  Wzięłam  więc 
drabinę i zeszłam po niego. 

— Powinnaś  mnie  zawołać  —  oznajmiłem  cierpko.  —  Mogłaś  spowodować  wypadek, 

schodząc bez zabezpieczenia. 

— A Coco by się poślizgnął i utopił, zanim wstałbyś — odparowała Gussie. — Poza tym nie 

było potrzeby. Umiem to robić nie gorzej od ciebie. 

— Bez wątpienia — odparłem bardziej szorstko, niż powinienem. — Ani mi w głowie spory 

czy potrafisz robić wszystko, co ci tylko przyjdzie na myśl. Jednakże wchodzenie do studni nie 
jest zwyczajem większości młodych panien! 

— Bardzo  możliwe  —  odpowiedziała  lodowato.  —  Ale  jak  zauważyłeś,  nie  należę  do 

„większości młodych panien”. Jestem sobą, Augusta Ashley i jeśli zechcę, to zejdę do studni 
każdego dnia. To wyłącznie moja sprawa! — Oddaliła się z podniesioną głową. Gussie Ashley 
była jedyną znaną mi panną, która w takich okolicznościach wyglądała dystyngowanie. 

Zacząłem czyścić studnię, bardzo z siebie niezadowolony. Obraziłem Gussie i czułem, że 

nieprędko ją udobrucham. Dobrze przewidywałem. Przez tydzień trzymała mnie na dystans, 

background image

choć zachowywałem się pokornie. W tym czasie wielebny Carroll bywał częstym gościem pod 
pretekstem  zorganizowania  szkółki  niedzielnej  dla  ubogich.  Prowadzili  z  Gussie  długie 
rozmowy na ten podniecający temat. Potem Gussie pojechała do przyjaciółki z kolejną wizytą, 
a kiedy wróciła, pojawił się i wielebny. 

Pewnego chłodnego i mglistego popołudnia powoli szedłem od strony młyna i przypadkiem 

spojrzawszy  na  dom,  osłupiałem.  Z  dachu  unosiły  się  płomienie.  Najwidoczniej  wyschnięte 
gonty zajęły się od jakiejś iskry. Dokoła nie było żywej duszy. Rzuciłem się do kuchni, gdzie 
Gussie obierała jabłka: — Dom się pali! — krzyknąłem. Gussie zbladła i upuściła nóż. — Nie 
budź mamy! — zawołała, chwytając wiadro z wodą. 

Drabina  ciągle  jeszcze  leżała  przy  studni.  W  jednej  chwili  przystawiłem  ją  do  dachu,  a 

Gussie jak wiewiórka wbiegła do góry i chlusnęła wodą. Ja tymczasem miałem gotowe dwa 
następne wiadra. 

Na  szczęście  ogień  nie  ogarnął  dużej  powierzchni,  choć  jeszcze  kilka  minut  a  sprawa 

przyjęłaby  groźny obrót. Ogień syczał i przygasał, gdy Gussie lała wodę. Po krótkim czasie 
pozostała już tylko czarna dziura w dachu. 

Gussie  zeszła  z  drabiny.  Drżała  od  stóp  do  głów,  ale  uśmiechała  się  triumfalnie. 

Uścisnęliśmy sobie ręce z niespotykaną dotąd serdecznością. 

Cały  następny  tydzień,  nie  bacząc  na  wielebnego  Carrolla,  byłem  szczęśliwy,  myśląc  o 

Gussie i zażenowany, wspominając Nellie. Uważałem, że mam wobec niej zobowiązania. A 
poza tym, czyż nie była moim ideałem? 

Któregoś dnia otrzymałem list od siostry. Był długi i pełen nowin. Najciekawsza okazała się 

ósma strona: „Jeśli nie wrócisz do domu i nie zadbasz o Nellie — pisała Kate — to wkrótce nie 
będziesz miał o kogo dbać. Pamiętasz Roda Allena, jej dawną sympatię? Otóż wrócił z zachodu 
przebogaty i jego zainteresowanie Nellie jest tematem rozmów w całym mieście. Myślę, że i 
ona go lubi. Jeśli jeszcze dłużej pozostaniesz w tym Ashley Mills, to nie obwiniaj nikogo za 
skutki”. 

Spadł mi ogromny ciężar z serca, ale strona dziewiąta przygniotła je z powrotem. — „Nie 

wspominasz panny Ashley. Jaka ona jest: młoda, stara, ładna czy brzydka, mądra czy tępa i 
nudna? Niedawno spotkałam pewną panią, która ją zna i powiedziała mi, że panna Ashley jest 
czarująca. Mówiła też, że wkrótce wyjdzie za mąż za pastora. Czy to prawda?” 

— Otóż to! Czy to prawda? Zupełnie prawdopodobne. List Kate przygnębił mnie. Tego dnia 

Gussie miała bardzo nudnego kompana. Po kilku bezowocnych próbach ożywienia konwersacji 
dała za wygraną. — Nie ma co z tobą rozmawiać — powiedziana niecierpliwie. — Zdaje mi 
się, że tęsknisz za domem. Ten list wyglądał podejrzanie. W każdym razie liczę na to, że do 
mego powrotu nastrój ci się poprawi. 

— Znowu gdzieś wyjeżdżasz? — jęknąłem. 
— Tak. Jadę na parę dni do Flossie. (Flossie była tą przyjaciółką od serca). 
— Wygląda na to, że spędzasz z nią sporo czasu — zauważyłem rozgoryczony. 
Gussie  szeroko  otworzyła  oczy.  —  Naturalnie  —  oznajmiła.  —  Zawsze  byłyśmy  sobie 

bliskie. Teraz potrzebuje mnie bardziej niż kiedykolwiek. W przyszłym miesiącu wychodzi za 
mąż. 

— Och, rozumiem… i ty… 
— Ja,  oczywiście,  będę  druhną.  Mamy  więc  mnóstwo  roboty.  Flossie  chciała  czekać  do 

Bożego Narodzenia, ale pan Martin się spieszy… 

— Pan Martin — przerwałem — żeni się z twoją przyjaciółką? 
— Naturalnie! Nic o tym nie wiedziałeś? Są wyjątkowo dobraną parą. O, właśnie nadchodzi. 

Mamy  jechać  razem,  a  ja  nie  jestem  jeszcze  gotowa.  Porozmawiaj  z  nim  chwilę.  Bądź 
człowiekiem! Ja szybko się ubiorę. 

Nigdy  rozmowa  nie  sprawiła  mi  większej  przyjemności.  Carroll  Martin  okazał  się 

szczególnie interesującym towarzyszem. 

background image

Nellie wyszła za Roda Allena w Boże Narodzenie. Była czarującą panną młodą i Rod świata 

poza nią nie widział. 

Mój  własny  ślub  odbył  się  dopiero  wiosną.  Gussie  stwierdziła,  że  wcześniej  nie  zdąży 

przygotować wyprawy! 

background image

P

RAWIE MIŁOŚĆ

 

1909 

 
Dawid Hartley wstąpił po sąsiedzku do Josephine Elliott. Było późne zimowe popołudnie. 

Na  dworze,  w  czystym  i  rześkim  powietrzu  długie,  błękitne  cienie  świerków  padały  na 
ośnieżoną ziemię. 

Dzień  był  mroźny.  Szyby  w  nie  ogrzanych  pokojach  pokrywały  srebrzyste  wzory.  Ale 

obszerna kuchnia, ciepła i przytulna, wydała się Dawidowi bardziej niż kiedykolwiek kusząca. 
Miał  wrażenie,  trochę  krępujące,  że  się  zasiedział  i  powinien  wrócić  do  domu.  Josephine 
zawzięcie robiła na drutach długą, szarą skarpetę. Oznaczało to, że powiedziała już wszystko, 
co było do powiedzenia. Dopóki bowiem Josephine miała o czym mówić, jej pulchne dłonie 
przebierały drutami powoli. Gdy  rozmowa utykała, zaczynała  gwałtownie przykładać się do 
pracy, jakby mąż i pół tuzina synów czekało na ukończenie kolejnej pary. Dawid zastanawiał 
się często, gdzie podziewają się te niezliczone szare skarpety. Robiła je niemal bez przerwy. 
Może oddaje misjonarzom albo sprzedaje swemu parobkowi. W każdym razie wyglądały na 
ciepłe i wygodne i Dawid westchnął, myśląc o godnym pożałowania stanie swych własnych 
skarpetek. 

Kiedy  tylko  westchnął,  Josephine  zaniepokoiła  się.  Czuła,  że  zaraz  wpadnie  w  to  swoje 

„rozczulenie” i za wszelką cenę musi zmienić jego nastrój. Wbiła więc druty w puszysty kłębek 
wełny i oznajmiła, że czas na herbatę. 

Dawid wstał z krzesła. 
— Daj  spokój,  przecież  nie  wyjdziesz  bez  podwieczorku?  —  powiedziała  gościnnie 

Josephine. — Przygotuję go w mig. 

— Sądzę,  że  powinienem  już  pójść  do  domu  —  zauważył  Dawid,  walcząc  z  pokusą.  — 

Zillah czeka z herbatą, no i trzeba oporządzić bydło. 

— Uważam, że Zillah nie będzie zbyt długo czekać — odparła Josephine. Nie chciała, żeby 

to tak zabrzmiało, ale w jej głosie usłyszał pogardliwy ton. — Musisz zostać! Zamierzam dziś 
wypić herbatę w towarzystwie. 

Dawid usiadł. Wprost promieniał z zadowolenia i Josephine, aby ukryć uśmiech, przyklękła 

obok pieca, układając kawałki drewna. 

— Biedak — pomyślała. Po tych głodowych racjach, które podaje mu Zillah, cieszy się jak 

dziecko, wiedząc, że dostanie przyzwoity posiłek. 

Ale  Josephine  błędnie  odczytała  zadowolenie  Dawida,  tak  zresztą  jak  i  on  jej  intencje. 

Zaprosiła go na podwieczorek z litości. On zaś myślał, że czuje się samotna i uznał to za dobry 
znak.  Nie  marzył  o  dobrym  jedzeniu,  choć  obiad  zjadł  marny;  tylko  Zillah  mogła  taki 
przyrządzić. Siedział wygodnie na wyściełanym  krześle, patrząc na krzątającą się po kuchni 
Josephine. Przepełniała go radość, bo mógł jeszcze godzinę z nią spędzić. Poczeka cierpliwie, 
aż zacznie mu nalewać herbatę, podsuwać ciasteczka, zupełnie jakby… zupełnie jakby… 

Josephine patrzyła na gościa takim przenikliwym i poważnym wzrokiem, jakby czytała jego 

myśli.  I  Dawid  zaczerwienił  się  zakłopotany  w  poczuciu  winy.  Ale  Josephine  nawet  nie 
zauważyła  tego  rumieńca.  Zastanawiała  się  tylko,  czy  podać  konfitury  truskawkowe,  czy 
wiśniowe  i  wybrawszy  te  ostatnie  odwróciła  się,  spoglądając  na  Dawida  niewidzącym 
wzrokiem. Lecz on już puścił wodze fantazji. 

Josephine  zastawiła  stół  porcelaną  ze  ślubnego  serwisu  matki.  Wyjęła  go,  bo  akurat 

wypadała  rocznica  ślubu  jej  rodziców.  Dawid  jednak  uznał  to  za  uprzejmy  gest  pod  swoim 
adresem.  Wiedział,  że  Josephine  ceni  tę  porcelanę  ponad  wszystkie  swoje  doczesne  dobra. 
Zaczął gładzić wygolony podbródek z wyrazem twarzy człowieka, któremu właśnie złożono 
należny hołd. 

background image

Gospodyni  uwijała  się  między  spiżarnią,  kuchnią  a  piwnicą.  Za  każdym  obrotem  stół 

wyglądał  wytworniej.  Nie  darmo  przecież  Josephine,  co  mógł  poświadczyć  każdy  w 
Meadowby, była mistrzynią w szlachetnej sztuce gotowania. Niegdyś, ambitne młode i stare 
gosposie próbowały z nią współzawodniczyć, ale szybko zdały sobie sprawę z bezskuteczności 
wysiłków i z pokorą zadowoliły się dalszymi lokatami. 

Josephine  z  dumą  artysty  oceniła  nakryty  stół.  Były  tu  różowe  plastry  ozora  na  zimno, 

zielone, chrupkie pikle, aromatyczny agrest przyprawiony korzeniami. Przepis na tę potrawę 
wymyśliła sama i przyniósł jej pierwszą nagrodę na dorocznej wystawie prowincji. Złociło się 
cytrynowe ciasto, biszkopty i soczyste, pulchne kawałki owocowego placka. Były też rubinowe 
konfitury  z  wiśni,  galaretka  z  jabłek  i  nade  wszystko  filiżanki  parującej  herbaty  o 
niepowtarzalnym smaku i aromacie. 

Josephine  królowała  u  szczytu  stołu.  Włosy  miała  czarne  i  lśniące,  a  policzki  tak  samo 

delikatnie zarumienione jak dwadzieścia lat temu. Wówczas młody Dawid Hartley zerkał na 
nią znad książki do nabożeństwa, a potem całą drogę do domu dreptał z tyłu, gdyż był zbyt 
nieśmiały, aby podejść i spytać, czy może ją odprowadzić. 

Biorąc  to  wszystko  pod  uwagę,  czy  można  się  dziwić,  że  Dawid  stracił  głowę  i  zadał 

Josephine jeszcze raz dobrze znane pytanie? Po raz pierwszy zapytał ją przed osiemnastu laty, a 
ostatnio dwa lata temu. Postanowił spróbować szczęścia, bo Josephine traktowała go łaskawiej 
niż kiedykolwiek. Gdy zjedli, sprzątnęła ze stołu i zmyła naczynia. Wówczas Dawid uznał, że 
wybiła jego godzina. Wstał i usiadł obok niej na sofie. 

Słońce  zachodziło  wspaniałymi  barwami,  oświetlając  ośnieżone  wzgórza  i  granatową 

Zatokę św. Wawrzyńca. Dawid uchwycił się zachodu jako pretekstu do rozpoczęcia rozmowy. 
—  Czy  to  nie  piękne,  Josephine?  —  zaczął  z  podziwem.  —  Przypomina  mi  się  wiersz  z 
czytanki dla piątej klasy. Pamiętasz, jak go ćwiczyliśmy w piątkowe popołudnia? Zaczynał się 
tak: 

 

„Opada piękniej niźli zachodziło 
Słońce nad zielonymi wzgórzami Morei”. 

 
A potem wyrecytował wszystkie strofy, śpiewnie rozciągając samogłoski i pomagając sobie 

banalnymi  gestami  zapamiętanymi  ze  szkolnych  lekcji.  Josephine  znała  dalszy  ciąg.  Każde 
oświadczyny poprzedzał deklamowaniem poezji. Czekała zrezygnowana. Skoro tak ma być, to 
im prędzej, tym lepiej. 

Więcej tego nie zniosę — mówiła sobie w duchu. — Dam mu stanowczą odprawę, by nigdy 

już nie próbował mnie nagabywać. 

Kiedy Dawid skończył wiersz, położył dłoń na pulchnym ramieniu ukochanej. — Josephine 

— powiedział lekko ochrypłym głosem. — Jak myślisz, czy mogłabyś teraz?… czy mogłabyś 
się zdecydować i przyjąć mnie? Bardzo tego pragnę. Mogłabyś, Josephine? 

Położyła ręce na kolanach i spojrzała adoratorowi prosto w oczy. — Dawidzie Hartley — 

oznajmiła  zdecydowanie.  —  Nie  proponuj  mi  więcej  małżeństwa,  skoro  raz  na  zawsze  ci 
odmówiłam! 

— Wciąż mam nadzieję, że zmienisz zdanie — odparł pokornie. 
— A więc posłuchaj mnie uważnie. Po pierwsze nigdy nie wyjdę za ciebie. Po drugie, żeby 

to było ostatni raz! Nie wolno ci prosić mnie o rękę pod żadnym warunkiem. Jeśli to zrobisz, 
udam że nie słyszę i nie odezwę się do ciebie do końca życia. Zostańmy przyjaciółmi. Lubię, 
gdy  wpadasz  na  sąsiedzkie  pogawędki,  lecz  jeśli  mnie  nie  usłuchasz,  skończy  się  nasza 
przyjaźń. 

— Och, Josephine, jesteś zbyt okrutna! — zaprotestował. Czuł, że nieodwołalnie rozwiewa 

się jego ostatnia nadzieja. 

background image

— Mówię poważnie — odparła chłodno Josephine. — A teraz, Dawidzie, idź już do domu. 

Po silnych wrażeniach wolę być sama. 

Zmartwiony Dawid przyjął tę decyzję z rezygnacją i ubrał się. Josephine życzliwie ostrzegła 

gościa  przed  oblodzonymi  schodami  ganku.  Nawet  zapaliła  świecę  i  stojąc  w  kuchennych 
drzwiach, trzymała ją wysoko, póki nie zszedł bezpiecznie. Wracając polem do domu, unosił w 
myślach obraz pulchnej kobiety w szykownej, samodziałowej sukni i falbaniastym fartuchu w 
biało—niebieską  kratkę.  Wizja  nie  była  zapewne  zbyt  romantyczna,  ale  dla  Dawida 
najpiękniejsza na świecie. 

Zostawszy  sama,  Josephine  zamknęła  drzwi  i  zadrżała.  Zdmuchnęła  świecę,  bo  z  natury 

bardzo oszczędna uważała, że za wcześnie na sztuczne światło. Pomyślała przy tym, jak bardzo 
samotny  i  cichy  jest  dom,  w  którym  mieszka.  Ciszę  mąciło  tylko  tykanie  starego  zegara  i 
łagodne syczenie płonących szczap. Usiadła przy oknie. — Żeby tak wpadł ktoś z Sentnersów 
— zapragnęła. — Gdyby się Dawid głupio nie zachował, mógłby przesiedzieć tu cały wieczór. 
Kiedy  chce,  umie  być  miłym  kompanem.  Jest  oczytany  i  inteligentny.  Pewnie  niezbyt  mu 
wesoło w domu, skoro nie ma nikogo prócz Zillah. 

Spojrzała  w  kierunku  małego  domku  po  drugiej  stronie  podwórka.  Mieszkał  w  nim  jej 

parobek,  z  pochodzenia  Francuz,  Leon  Poirier  z  żoną  i  dzieckiem.  Nad  kominem  wiła  się 
fioletowa  spirala  dymu.  Może  powinna  odwiedzić  panią  Leonową?  Nie,  wszak  nigdy  nie 
umiały znaleźć wspólnego języka. 

Gdyby nie było tak zimno, poszłabym odwiedzić Idę — rozmyślała. — A najlepiej zrobię, 

jeśli zajmę się skarpetą. Widziałam, jak Jimmy’emu Sentnerowi wychodziły gołe palce. Jakże 
smutny i rozczarowany był Dawid. Sądzę jednak, że ten pomysł z małżeństwem wybiłam mu z 
głowy raz na zawsze i bardzo się cieszę. 

To samo powiedziała nazajutrz pani Sentner. Skubały w kuchni pierze, a na stole leżał rząd 

martwych  ptaków  zabitych  rankiem  przez  Leona.  Josephine  włożyła  szeroki,  wzorzysty 
fartuch, a głowę owinęła dokładnie chustką, by uchronić przed puchem piękne włosy. 

— Czy  wiesz,  Ido  —  zaśmiała  się  serdecznie  na  samo  wspomnienie.  —  Był  tu  wczoraj 

Dawid Hartley i znowu prosił mnie o rękę. Oto przykład wytrwałości! Nie mogę pochwalić się 
wieloma konkurentami, ale za to złożono mi sporą liczbę ofert małżeńskich. 

Pani  Sentner  nie  roześmiała  się.  Jej  drobna,  szczupła  twarz  ze  śladami  dawnej  urody 

wyglądała tak, jakby nigdy nie gościł na niej uśmiech. — Dlaczego nie wyjdziesz za niego? — 
zapytała z wyrzutem. 

— A dlaczego miałabym to zrobić? — odparowała Josephine. — Powiedz mi, proszę, Ido 

Sentner. 

— Najwyższy  czas,  żebyś  wyszła  za  mąż  —  oświadczyła  stanowczo  Ida.  —  Nie  uznaję 

samotnie  żyjących  kobiet.  I  nie  wiem,  co  mogłabyś  zrobić  lepszego,  niż  poślubić  Dawida 
Hartleya. 

Twarz  Josephine  wyrażała  drwiące  zaciekawienie.  Od  dawna  próbowała  zrozumieć  swą 

siostrę i jej pociąg do swatania. Ida wyszła za mąż bardzo młodo. Od piętnastu lat harowała i 
cierpiała na różne dolegliwości, a Tom Sentner był leniwym i ospałym człowiekiem. Ludzie w 
Meadowby mówili, że kiedy jest „pod gazem” bije swą żonę, ale Josephine w to nie wierzyła. 
Nie przypuszczała, by Ida mogła się powstrzymać od wyznania siostrze tego rodzaju przeżyć. 
Pani Sentner bowiem nie zwykła cierpieć w milczeniu. 

Gdyby nie pomoc Josephine, rodzina Toma miałaby znakomitą okazję do głodowej śmierci. 

Właściwie  to  Josephine  ich  utrzymywała,  a  jej  szczodrość  nie  zawodziła  ani  upokorzała. 
Karmiła  i  ubierała  siostrzeńców  i  siostrzenice.  Wszystkie  zaś  szare  skarpetki,  których 
przeznaczenie zastanawiało Dawida, szły do Sentnerów. 

Jeśli zaś chodzi o samą Josephine, to miała porządną farmę, wygodny dom, solidne konto w 

banku  i  była  zadowoloną  z  życia,  niezależną  kobietą.  To  niebywałe,  że  w  tej  sytuacji  Ida 
zamartwiała się staropanieństwem siostry, uważając, że mąż mógłby o nią zadbać. Josephine 

background image

wzruszyła  ramionami  i  zrezygnowała  z  rozwiązania  tej  zagadki.  Spytała  tylko  ironicznie, 
odpowiadając jednocześnie na uwagę Idy: — I mieszkać razem z Zillah Hartley? 

— Wiesz doskonale, że odkąd Johnowi Hartleyowi z Creek zmarła żona, ciągle prosi Zillah, 

aby  przeniosła się do niego i poprowadziła mu  dom. Gdyby  Dawid z tobą się ożenił,  Zillah 
wyniosłaby się natychmiast. Nikt by jej nie zatrzymał nawet siłą! A Dawid ma taki piękny dom! 
Dziesięć razy ładniejszy od twojego, choć nie przeczę, twój jest bardzo| wygodny. I najlepszą w 
okolicy  farmę,  która  w  dodatku  przylega  do  twojej!  Pomyśl,  jaką  piękną  posiadłość 
stworzyłyby po połączeniu. Teraz czujesz się znakomicie, ale co zrobisz, kiedy się zestarzejesz 
i nikt się o ciebie nie zatroszczy? Ta myśl spędza mi sen z powiek. 

— Wystarczy ci własnych zmartwień spędzających sen z powiek, bez dodawania moich — 

odparła  cierpko  Josephine.  —  A  o  starości  mam  czas  pomyśleć.  Kiedy  twój  Jack  urośnie  i 
nabierze rozumu, może zamieszkać ze mną. Nie mam zamiaru wychodzić za Dawida Hartleya, 
tego bądź pewna, moja droga Ido. Żałuję, żeś nie słyszała, jak wczoraj raczył mnie poezją. Dla 
niego nie ma znaczenia, co recytuje. Zwykle jest to pierwszy lepszy wiersz, jaki przychodzi mu 
do  głowy.  Pamiętam,  że  pewnego  razu  była  to  pieśń  kościelna,  zaczynająca  się  od  słów:  „I 
rozległ  się  z  mogiły  posępny  głos”.  A  dwa  lata  temu  pieśń:  „Do  Maryi  w  niebiosach”.  Nie 
słyszałam bardziej pretensjonalnego wykonania. Z wielkim trudem udało mi się nie wybuchnąć 
śmiechem. Za nic w świecie nie chciałabym bowiem zranić jego uczuć. Nie, zdecydowanie nie 
chcę  męża,  ale  gdyby  stało  się  inaczej,  to  nie  byłby  nim  stary,  poczciwy  i  sentymentalny 
Dawid. 

Pani Ida walnęła oskubaną gęsią o ławę. Nie zmarnuje więcej ani słowa na przekonywanie 

głupiej i upartej siostry. Poczciwy, dobre sobie! Czy Josephine uważa to za wadę? Pani Sentner 
westchnęła.  —  Gdyby  siostra  musiała  przez  piętnaście  lat  znosić  humory  Toma,  umiałaby 
ocenić wartość poczciwego mężczyzny. 

Minął tydzień od wizyty Dawida, a ostry mróz trzymał nadal. W sobotę wieczorem, gdy pani 

Sentner przyszła po dzbanek śmietany, termometr na ganku Josephine wskazywał kilkanaście 
stopni  poniżej  zera.  Zatoka  stała  się  biała  od  lodu.  Wokół  trzeszczały  zmarznięte  gałęzie  i 
skrzypiał  śnieg  pod  nogami.  Josephine  rozpaliła  ogień  we  wszystkich  piecach,  ale  ciepła  i 
przytulna była tylko kuchnia. 

— Owiń  dobrze  głowę,  Ido  —  powiedziała  z  troską  w  głosie,  gdy  siostra  zbierała  się  do 

wyjścia. — Jesteś mocno przeziębiona. 

— Zaczyna  się  prawdziwa  epidemia  —  zauważyła  pani  Sentner.  —  Wszyscy  są  prawie 

chorzy. Dawid Hartley wpadł dzisiaj do nas i okropnie kasłał. Powiedziałam mu, że wcale o 
siebie nie dba. Mówił, że Zillah też jest zaziębiona. Wyobrażam sobie, jaka jest nieznośna w 
chorobie! 

Tego wieczoru Josephine siedziała do późna dokładając do ognia. W końcu położyła się w 

małym pokoiku naprzeciw wielkiego pieca w hallu. Usnęła natychmiast i śniło się jej, że wiatr 
szarpie termometrem, który coraz głośniej uderza o ścianę domu. Hałas narastał, aż obudziła 
się. Wtedy usłyszała nagle stukanie do drzwi. 

Wyskoczyła z łóżka i włożyła szlafrok. Nie miała wątpliwości, że coś stało się u Sentnerów. 

Mieli przyjemny zwyczaj chorowania w środku nocy. Otworzyła drzwi, spodziewając się Toma 
lub rozhisteryzowanej, przerażonej Idy. Tymczasem na progu stał zdyszany Dawid Hartley z 
gołą głową i bez płaszcza. Kasłał przy tym niemiłosiernie. Josephine nic nie mówiąc, chwyciła 
go za ramię i wciągnęła do środka. 

— Na miłość boską, Dawidzie, co ty wyprawiasz? 
— Zillah jest bardzo chora — wykrztusił. — Przyszedłem tutaj, bo mieszkasz najbliżej. Czy 

mogłabyś do nas przyjść, Josephine? Muszę pojechać po doktora, a boję się zostawić ją samą. 
Wiem, że nie jesteście w dobrych stosunkach, lecz może jednak przyjdziesz? Tak bardzo cierpi! 

— Oczywiście!  —  odparła  Josephine  szorstko.  —  Nie  jestem  barbarzyńcą,  by  odmówić 

pomocy  choremu  człowiekowi,  nawet  gdyby  to  był  mój  największy  wróg.  Ubiorę  się,  a  ty 

background image

posiedź przy piecu w hallu. Jest w nim jeszcze ogień. I o czym, u licha, myślałeś wychodząc w 
taki mróz bez płaszcza? 

— Tak  byłem  przerażony,  że  zapomniałem  o  ubraniu  —  odparł  Dawid  tonem 

usprawiedliwienia.  —  Rozpaliłem  tylko  ogień  w  kuchni  i  pobiegłem.  Przykro  słyszeć,  jak 
Zillah jęczy. 

— Potrzebujesz opieki tak samo jak Zillah — oświadczyła surowo Josephine. 
Po kilku minutach stała gotowa do wyjścia. Zabrała też koszyk pełen domowych leków. — 

Więcej niż pewne, że nie ma tam niczego pod ręką — mruknęła. Uparła się, aby Dawid owinął 
się wełnianym kocem i włożył rękawiczki. Po czym zamknęła drzwi i ruszyli przez lśniące w 
księżycowej poświacie, zamarznięte pole. Było bardzo ślisko. Josephine trzymała Dawida pod 
rękę,  by  utrzymać  się  na  nogach.  Zachwycony  tym  mężczyzna  zapomniał  o  wszystkich 
kłopotach. 

Po  chwili  minęli  ośnieżone  topole  na  farmie  Hartleya  i  Josephine  pierwszy  raz  w  życiu 

przekroczyła  próg  jego  domu.  Przed  laty,  gdy  Hartleyowie  mieszkali  w  starym  dworze,  w 
którym  kręciło  się  pół  tuzina  córek,  Josephine  bywała  tam  częstym  gościem.  Wszystkie 
dziewczęta, z wyjątkiem Zillah, bardzo ją lubiły. Kiedy panny powychodziły za mąż i opuściły 
dom, Josephine przestała przychodzić. Nigdy nie widziała wnętrza nowego dworu, a z Zillah 
nie rozmawiały od lat. 

Teraz Zillah zachorowała i była zbyt słaba, aby okazywać nieuprzejmość Josephine. Dawid 

nie zwlekając, zaczął się wybierać do Creek po lekarza i tym razem miał kto dopilnować, aby 
się  ciepło  ubrał.  Potem  Josephine  przygotowała  dla  Zillah  okłady  z  gorczycy  i  usiadła  przy 
łóżku chorej. 

Kiedy  nazajutrz  rano  przyszła  pani  Sentner,  zastała  Josephine  zajętą  przygotowywaniem 

okładów z siemienia lnianego. Zaciśnięte usta świadczyły, że podjęła trudną decyzję. — Zillah 
ma ciężkie zapalenie płuc — poinformowała siostrę. — Jest doktor i Mary Bell z Creek, która 
zajmie się chorą. Ale potrzeba kobiety do innych prac. Postanowiłam zostać. Uważam to za 
swój obowiązek i nie wiem, kto jeszcze mógłby się go podjąć. Możesz posłać Mamie i Jacka do 
mojego  domu;  niech  mieszkają,  dopóki  nie  wrócę.  Będę  zresztą  wpadać  każdego  dnia  i 
doglądać gospodarstwa. 

Po tygodniu życiu Zillah nie zagrażało niebezpieczeństwo. W sobotę po południu Josephine 

zajrzała  do  siebie,  ciekawa  jak  Mamie  i  Jack  sobie  radzą.  Zastała  siostrę,  która  pospiesznie 
wyprawiła dzieci na pocztę, aby spokojnie wysłuchać nowin. 

— To  był  okropny  tydzień,  Ido  —  oznajmiła  uroczyście  Josephine,  siadając  przy  piecu  i 

przysuwając stopy do drzwiczek. 

— Przypuszczam, że trudno ci było wytrzymać z Zillah — zauważyła ze współczuciem pani 

Sentner. 

— Och, nie o nią chodzi. Opieka należała do Mary. Mam na myśli dom. Nigdy w życiu nie 

przebywałam w tak zaniedbanym miejscu. Żal mi Dawida Hartleya bardziej niż kogokolwiek 
na świecie. 

— Sądzę, że do tego przywykł — odparła pani Sentner. 
— Nie  uwierzę  —  jęknęła  Josephine.  —  Dawid  był  dawniej  taki  pedantyczny.  Kiedy 

przekroczyłam próg, najpierw obejrzałam sobie ich kuchnię. Nie myto jej chyba od postawienia 
domu. Kłębki kurzu można było z kątów wynosić na łopacie. Wymiotłam z grubsza następnego 
dnia i o mało się nie udusiłam. A spiżarnia!… Im mniej o tym powiem, tym lepiej. Na meblach 
można  pisać,  a  tu  gruntowne  sprzątanie  jest  niemożliwe!…  Z  powodu  choroby  Zillah  nie 
należy hałasować. Udało mi się zmyć największy brud i naturalnie wysprzątałam spiżarnię. No 
i posiłki… Dopilnowałam, żeby  porządnie jedli. Powinnaś zobaczyć minę Dawida. Czuł się 
dziwnie we własnym domu. Wycerowałam mu skarpetki — nie miał ani jednej całej pary! I 
starałam się, zapewnić mu odrobinę wygody. Ze względu na Zillah niewiele mogłam zrobić, bo 
gdy tylko coś przesunęłam, zaraz posyłała Mary z pytaniem, co się dzieje. Wchodząc na górę, 

background image

zdejmowałam buty i stąpałam na palcach. Zostanę tam jeszcze dwa tygodnie. Do tego czasu 
Zillah  trochę  się  wzmocni.  Trudno  mi  się  oprzeć  pokusie,  żeby  wyszorować  cały  dom  od 
strychu do piwnicy, nie zważając na nią. 

Pani Sentner mało mówiła, ale w myśli stwierdziła zadowolona: 
— Już żal jej Dawida. Cóż, słyszałam, że litość jest bliska miłości. Zobaczymy, co z tego 

wyniknie. 

Josephine udało się przeżyć te dwa tygodnie. Pewnego ranka przy śniadaniu powiedziała do 

Dawida: — Cóż, myślę, że Mary Bell poradzi sobie sama od jutra. Powinnam wrócić dziś do 
domu.  ‘  Twarz  Dawida  zachmurzyła  się.  —  Hm,  wiem,  nie  powinniśmy  dłużej  cię 
zatrzymywać,  Josephine.  To  niezwykle  szlachetnie  z  twojej  strony,  że  pomagałaś  nam  tak 
długo. Nie mam pojęcia, co byśmy zrobili bez ciebie. 

— Nie ma za co dziękować — odrzekła Josephine krótko. 
— Nie wybieraj się pieszo do domu. Śnieg po kolana. Zawiozę cię, kiedy będziesz gotowa. 

— Poszedł do swych zajęć w posępnym nastroju. Przez trzy tygodnie żył w cudownym świecie. 
Dbano o jego potrzeby, posiłki jadł smaczne i ładnie podane, wszystko dokoła lśniło czystością. 
No i przede wszystkim była Josephine, z pogodnym uśmiechem i pełna życzliwości. Niestety, 
teraz to się skończy. 

Josephine siedziała przy stole jeszcze długo po odejściu Dawida. Robiła miny do cukiernicy 

i surowo kiwała głową w stronę dzbanka z herbatą. — Muszę to zrobić — oznajmiła w końcu 
filiżance. — Tak mi go żal, że nie mogę postąpić inaczej. — Podeszła do okna, spoglądając na 
swój dom przytulony do świerkowego lasku. — Jest przytulny i wygodny — westchnęła. — I 
zawsze  ceniłam  sobie  niezależność.  Ale  nie  ma  o  czym  mówić.  Nie  da  mi  spokoju  myśl  o 
Dawidzie  głodnym  i  mieszkającym  w  brudzie  i  bałaganie.  Czuję  w  tym  rękę  opatrzności. 
Najgorsze  jest  to,  że  muszę  sama  mu  o  tym  powiedzieć.  On,  biedaczek,  nie  odważy  się  po 
moich  groźbach.  Żałuję,  że  byłam  tak  zdecydowana.  Lecz  trudno!  Tylko  niech  się  nie 
spodziewa,  że  zacznę  od  recytowania  wierszy!  —  Josephine  odrzuciła  głowę  i  wybuchnęła 
serdecznym śmiechem. Potem podeszła do pieca i poruszyła żar. 

— Na  obiad  będzie  kapusta  i  duszona  wołowina  —  postanowiła.  —Zrobię  też  ulubiony 

pudding Dawida. Właściwie to bardzo przyjemnie mieć dla kogo gotować. Zawsze uważałam, 
że nie ma sensu robić tego dla jednej osoby. 

Cały dzień nuciła przy pracy, a Dawid chodził z twarzą skazańca. O zachodzie słońca zjawił 

się na kolację taki zasmucony, że Josephine musiała uciec do spiżarni, by się wyśmiać. 

Pod względem towarzyskim posiłek nie należał do udanych. Josephine była zdenerwowana, 

a Dawid milczał ponuro. Mary Bell połknęła, co miała na talerzu i poszła na górę z jedzeniem 
dla Zillah. Wtedy Dawid odezwał się niepewnie: — Jeśli chcesz wracać do siebie, to zaprzęgnę 
Czerwonego Roba i zawiozę cię. 

Josephine  miętosiła  frędzle  obrusa.  Żałowała  bardzo  dawnej  stanowczości.  Nie 

odpowiadając na propozycję Dawida, zaczęła szorstko: — Muszę ci powiedzieć, co myślę o 
Zillah. Jest w dużo lepszym stanie, ale przeszła ciężką chorobę i nie może tej zimy pracować. 
Jeśli  chcesz  wysłuchać  mej  rady,  to  powiem  ci  prosto  z  mostu,  że  jak  tylko  stanie  na  nogi, 
powinna  wyjechać  z  długą  wizytą.  Clementine  chce,  by  odwiedziła  ją  i  pobyła  trochę  w 
mieście. To byłoby najlepsze rozwiązanie. 

— Zillah może pojechać, gdzie chce, to oczywiste — oznajmił posępnie Dawid. — Poradzę 

sobie przez jakiś czas. 

— Nie  ma  potrzeby,  żebyś  dawał  sobie  sam  radę  —  odparła  Josephine  jeszcze  bardziej 

szorstko. — Ja… ja tu przyjdę i poprowadzę to gospodarstwo, jeśli zechcesz. 

Dawid patrzył na nią tępo, nie rozumiejąc. — A czy ludzie nie będą plotkować? — spytał z 

wahaniem. — Mnie to… 

— Nie wiem o czym mieliby plotkować — przerwała mu Josephine — jeśli weźmiemy ślub. 
Dawid poderwał się tak gwałtownie, że o mało nie przewrócił stołu. 

background image

— Josephine, naprawdę się zgadzasz? — wykrzyknął. 
— Oczywiście — odrzekła, jak mogła najchłodniej. — Ale teraz ani słowa! Idź do swoich 

zajęć. Chciałabym przez chwilę pobyć sama. 

Po  raz  pierwszy  i  ostatni  Dawid  jej  nie  usłuchał.  Zamiast  wyjść  z  domu,  obszedł  stół, 

chwycił stanowczo Josephine w ramiona i pocałował. A ona… nie miała nic przeciwko temu. 

background image

IEBIESKI POKÓJ Z WIDOKIEM A PÓŁOC

 

1906 

 
To  —  oświadczyła  Sara,  rzucając  list  ciotki  Józefiny  na  kuchenny  stół  —  to  przechodzi 

wszelkie pojęcie! Wiele zniosłam. Zrezygnowałam z lekcji muzyki, kiedy proponowała mi to 
ciocia Nan. Zostałam w domu, by pomóc Willardowi spłacić dług hipoteczny — choć obawiam 
się, że nic z tego nie wyjdzie. Pogodziłam się z faktem, że nie poślemy Raya do Akademii w 
Valley, nawet gdybym chodziła w tym samym płaszczu i kapeluszu cztery zimy z rzędu. Nie 
narzekałam,  gdy  stryj  Joel  zamieszkał  z  nami,  żeby  „być  blisko  dzieci  swego  drogiego 
bratanka”.  Uważałam  za  chrześcijański  obowiązek  przygarnięcie  kuzynki  Caroline,  by 
uratować ją przed domem opieki. Ale moja cierpliwość, a co gorsza moje meble, wyczerpały 
się.  Nie  mogę  akceptować  przyjazdu  ciotki  Józefiny  na  zimę,  ponieważ  nie  mam  gdzie  jej 
umieścić. 

— Halo,  Sally,  co  się  stało?  —  spytał  Ray,  wchodząc  do  kuchni  z  książką  w  ręku.  Raya 

trudno  było  spotkać  bez  książki;  brał  je  nawet  do  łóżka.  Taki  zdolny  chłopiec  i  nie  mógł 
studiować w college’u! Sara uważała to za skandal wołający o pomstę do nieba. 

— Wyglądasz, ukochana siostruniu, jakby cię gryzło sumienie — dodał żartobliwie. 
— Zostaw moje sumienie w spokoju — odparła poważnie Sara. — Mam tu coś specjalnego 

dla ciebie. Oto list od ciotki Józefiny! Pisze, że czuje się bardzo samotna. Jej syn wyjechał do 
Południowej Ameryki i wróci dopiero na wiosnę. Ciocia chce przyjechać do nas. 

— A dlaczego nie? — spytał pogodnie Ray, którego spokoju nic nie potrafiło zmącić. — Im 

nas więcej, tym weselej. 

— Rayu Sheldon! A gdzie ją ulokujemy? Nie mamy ani jednego wolnego pokoju. Dobrze o 

tym wiesz! 

— Nie mogłaby zamieszkać z kuzynką Caroline? 
Pokój jest za mały dla dwóch osób. W dodatku przeładowany rupieciami kuzynki Caroline. 

Ciotka Józefina na pewno przywiezie dwa kufry. Pomyśl trochę, mądralo! 

— A może niebieski pokój od północy? 
— Masz  pomysły!  Niby  tak,  lecz  na  czym  ją  położymy  spać?  A  inne  potrzebne  sprzęty? 

Ciocia spodziewa się gościnności, a każemy jej zamieszkać w pustym pokoju? Zapomniałeś, że 
tam  nie  ma  ani  jednego  mebla  i  ponadto  nie  znajdziemy  centa,  by  cokolwiek  kupić,  nawet 
najtańszą rzecz. 

— No to się poddaję — stwierdził Ray. — Mógłbym spróbować rozwiązać kwadraturę koła, 

lecz sprawa umieszczenia ciotki Józefiny wyraźnie przerasta moje możliwości. 

— Jest jedno wyjście, trzeba napisać do ciotki, uprzejmie i stanowczo, że nie możemy jej 

przyjąć wobec braku odpowiednich warunków. Ty napiszesz ten list, Ray. Tak uprzejmie, jak 
tylko potrafisz, ale przede wszystkim stanowczo. 

— Ależ Sally, moja droga — zaprotestował Ray, nie mając najmniejszej ochoty na pisanie 

takiego listu. — Czy nie podejmujesz zbyt pochopnie decyzji? A gdzie zasady uprzejmości? 
Biedna ciocia czuje się zapewne bardzo samotna i zrozumiałe, że chce odwiedzić krewnych. 

— Nie  jesteśmy  jej  krewnymi  —  zawołała  Sara.  —  Nawet  najdalszymi.  Ona  jest  tylko 

przyrodnią siostrą przyrodniego brata mamy. Ładnie to brzmi, prawda? A w dodatku to nudna i 
wścibska kobieta. Będą się kłócić z Caroline, bo wszyscy się kłócą z kuzynką Caroline… 

— Z wyjątkiem Sary — przerwał Ray, ale Sara nie zwróciła uwagi na komplement. 
— I nie będziemy mieli przez całą zimę ani minuty spokoju. A zresztą, nawet gdybyśmy na 

upartego ją przyjęli, to gdzie? Po prostu, nie możemy nikogo zaprosić! 

— Mama była bardzo przywiązana do ciotki Józefiny — zauważył z namysłem Ray. Sara 

otworzyła  usta,  gotowa  coś  wtrącić,  ale  zamknęła  je  bez  słowa,  a  chłopiec  ciągnął  dalej:  — 

background image

Ciotka Józefina też lubiła mamę. Cieszyła się, że jest zawsze mile widziana w Mapie Hollow. 
To przykre, że ty nie zważając na tradycje, namawiasz mnie do napisania, że w Mapie już nie 
ma dla niej miejsca. 

— Zostawię decyzję Willardowi — powiedziała szybko Sara. — Jeśli on powie, że ciotka 

ma  przyjechać,  niech  przyjeżdża,  jeśli  nawet  Dorothy  i  ja  będziemy  zmuszone  koczować  w 
stodole. 

— Idę pogrzebać na strychu — oznajmił, pozornie bez związku z rozmową, Ray. 
— A ja przygotuję podwieczorek — dodała Sara. — Dorothy zaraz wróci ze szkoły i słyszę, 

jak stryj Joel się porusza. Willard nie wróci przed zmrokiem, więc nie ma co na niego czekać. 

O zmierzchu Sara postanowiła wyjść na spotkanie Willarda. Często robiła to, zwłaszcza gdy 

był poza domem cały dzień. Uważała, że nie ma na świecie drugiego człowieka tak dobrego i 
kochanego jak starszy brat. 

Zapadał  szary  listopadowy  wieczór;  klony  w  kotlinie  stały  nagie,  a  krzaki  głogu  wzdłuż 

ścieżki pokrywał szron. Po południu spadło trochę śniegu i białe płaty leżały tu i ówdzie na 
brązowej  ziemi.  Świat  wyglądał  ponuro  i  bezbarwnie.  Sara  westchnęła.  Za  długo  myślała  o 
ciemnej iStronie życia.  — Wszystko jest nie tak — szepnęła ze smutkiem. — Willard musi 
pracować  jak  niewolnik  i  mimo  największych  wysiłków  z  trudem  spłaca  hipotekę.  I  Ray 
powinien iść do college’u. Nie wiem jak sobie z tym poradzimy. Prawdę mówiąc, przygotuje 
się dopiero na przyszłą jesień, ale i wtedy nie będziemy bogatsi. Żeby kupić ubrania i książki, 
zapłacić  stancję  i  czesne,  trzeba  co  najmniej  sto  pięćdziesiąt  dolarów.  Gdyby  pobył  w 
Akademii  choć  rok,  potem  zarabiałby  na  dalsze  studia  korepetycjami.  Lecz  marzyć  o  stu 
pięćdziesięciu dolarach możemy z takim samym skutkiem jak o podróży na księżyc. 

Sara  znowu  westchnęła.  Miała  osiemnaście  lat,  a  czuła  się  bardzo  staro.  Willard  miał 

dziewiętnaście i właściwie nigdy nie był młody. Stracił ojca w wieku dwunastu lat i od tej pory 
sam gospodarował na farmie. Właściwie razem z Sarą, bo okazała się świetnym organizatorem. 
Matka zmarła dwa lata temu i naturalnie domowe obowiązki spadły na barki Sary. Czasami, w 
chwilach takich jak teraz, sytuacja niezmiernie jej ciążyła, ale rozmowa z Willardem zawsze 
dodawała  sił.  Willard  także  miewał  chwile  depresji,  lecz  dzięki  opatrzności,  w  innych 
terminach. Gdy jedno przeżywało swój „dołek”, drugie podnosiło je na duchu. 

— Wszystko dziś w porządku, Saro? — spytał pogodnie Willard. 
— Przyszedł  list  od  ciotki  Józefiny  —  odparła  Sara,  chcąc  mieć  najgorsze  z  głowy.  — 

Zamierza  przyjechać  na  zimę  do  Mapie  Hollow.  Najpierw  pomyślałam,  że  po  prostu 
odwiedziemy ją od tego zamiaru. Później postanowiłam zostawić decyzję tobie. 

— Cóż, w domu już teraz jest ciasno — powiedział wolno Willard. — Lecz sądzę, że jeśli 

ciocia pragnie przyjechać, to powinniśmy ją przyjąć. Zawsze lubiłem ciocię Józefinę, mama 
zresztą też. 

— Nie wiem, gdzie moglibyśmy ją ulokować. Nie mamy wolnego pokoju gościnnego. 
— Ray  i  ja  możemy  spać  na  stryszku  nad  kuchnią.  Ty  i  Dorothy  zajmiecie  nasz  pokój  i 

oddacie cioci swój. 

— Stryszek nie nadaje się do spania — zauważyła Sara niechętnie. — Tam jest straszliwie 

zimno,  są  też  myszy  i  szczury  —  brr!  Po  kilku  nocach  poogryzają  was  do  kości.  Ale  skoro 
mamy przyjąć ciotkę Józefinę, to nie ma innej rady. Powiem Rayowi, żeby do niej jutro napisał. 
Jedynie on zrobi to odpowiednio serdecznie. 

Willard  siedział  przy  kolacji,  gdy  przyszedł  Ray,  od  stóp  do  głów  omotany  pajęczyną. 

Oznajmił radośnie: — Rozwiązałem problem cioci Józefiny. Umeblujemy niebieski pokój! 

— Czym? — spytała z niedowierzaniem Sara. 
— Pogrzebałem trochę na strychu i w schowku nad wozownią znalazłem interesujący skład 

mebli. Są bardzo stare i  zakurzone, dowodem mój wygląd. Wymagają mycia, polerowania i 
paru gwoździ, ale nadają się do użytku. 

background image

— Zupełnie zapomnieliśmy o tych starociach — przyznała Sara. — Nie używano ich za mej 

pamięci  i  chyba  jeszcze  długo  przedtem.  Stoją  na  strychu  od  dawna,  zanim  mama  tu 
zamieszkała. Myślałam, że są połamane i bezużyteczne. 

— Wcale nie, w każdym razie nie wszystkie. Wystarczy do umeblowania pokoju. W stylu 

raczej staroświeckim, lecz nie mamy wyboru. Na strychu jest łóżko i narożna oszklona szafka, 
dwa  solidne  fotele  i  bardzo  zabawna  komoda  z  wysuwanym  blatem.  Pełno  tam  pożółkłych 
listów i śmieci. Pod stertą starych dywanów znalazłem też umywalkę, wieszak na ręczniki i 
przezabawny  stoliczek  na  trzech  nogach  w  kształcie  lwich  łap.  Jedna  odpadła,  lecz  chyba 
potrafię  ją  przymocować.  Są  dwa  jeszcze  starsze  krzesła  i  dziwaczny  owalny  stolik  z 
lustrzanym blatem. 

— Już wiem — zawołała Sara w przypływie natchnienia. — Urządzimy niebieski pokój w 

staroświeckim stylu. Nie wstawimy tam żadnego nowego sprzętu. Na podłogę dam stary dywan 
mamy, zszywany z gał—ganków i cztery malutkie dywaniki, które dostałam od babci Sheldon, 
i mosiężny stary świecznik, i tę irlandzką kapę na łóżko. Och, jestem pewna, że świetnie się 
zabawimy! 

Tak  też  było.  Przez  tydzień  Sheldonowie  tłukli  młotkami,  kleili,  myli  i  naradzali  się. 

Niebieski  pokój  wyklejono  błękitną  tapetą  w  staromodny  wzór.  Na  podłodze  położono 
dywaniki.  W  jednym  rogu  ustawiono  starannie  wyczyszczone  łóżko,  stanowiące,  jak  się 
okazało,  piękny  mebel.  Na  umywalce  Sara  umieściła  starą  fajansową  miednicę  i  dzbanek, 
należące niegdyś do babci. Ray naprawił stolik, który wyglądał jak nowy. Sara postawiła na 
nim mosiężną tacę, dwa świeczniki i nożyczki do przycinania knotów. Toaletka z ruchomym 
lustrem w ozdobnej ramie stanęła przy oknie, a naprzeciw niej stara komoda. Wniesiono także 
szafę  i  stary  stojący  zegar  z  hallu,  a  nad  kominkiem  zawisły  dwa  fajansowe  talerze  z 
kobaltowym wzorem. Jeszcze wyżej zaś makatka wyszyta przez babcię  Sheldon, kiedy  była 
jeszcze małą dziewczynką. 

— A wiecie — zauważyła Sara, gdy stanęli na środku pokoju oglądając rezultat swej pracy 

— sądziłam, że pośmiejemy się z tego wszystkiego, ale nie mam na to ochoty. Każdy mebel 
pasuje  do  reszty  i  wyglądają  razem  szacownie  i  na  miejscu.  Są  także  autentyczne. 
Przypuszczam też, że stolik i komoda to solidny mahoń. Popatrzcie na łóżko, jest naprawdę 
piękne z tymi rzeźbami. Chyba ciocia Józefina nie będzie miała zastrzeżeń? 

Ciocia Józefina nie miała. Z filozoficznym spokojem przyjęła do wiadomości, że w pokoju 

gościnnym mieszka kuzynka Caroline i jedynie północny pokój został wolny. 

— Och, nie martwcie się — oznajmiła, wyraźnie zdecydowana cieszyć się tym, co jest. — 

Stare meble są teraz w cenie, choć ja za nimi nie przepadam. Lubię rzeczy lżejsze i weselsze. 
Ale  bogaci  ludzie  uganiają  się  za  antykami.  Znam  kobietę  w  Bostonie,  która  cały  dom 
umeblowała  starociami.  Gdy  tylko  usłyszy  o  jakimś  starym  sprzęcie,  natychmiast  usiłuje  go 
kupić. To hobby drogo ją kosztuje. Na widok twego pokoju, Saro, wpadłaby w zachwyt. 

— Chcesz  powiedzieć,  ciociu,  że  są  ludzie,  co  kupują  stare  meble?  —  zapytała  z 

niedowierzaniem Sara. 

— Tak. I płacą za nie więcej niż za nowe. Ale cóż, świat roi się od różnych pomyleńców. 
Sara z trudem przyzwyczajała się do myśli, że stare meble mają jakąś wartość, żyła bowiem 

z dala od wielkiego świata z jego dziwactwami. Nie zapomniała jednak słów ciotki Józefiny. 

Zima  minęła.  Ciotka  Józefina  czuła  się  szczęśliwa  w  gościnie.  Co  o  tym  myśleli 

Sheldonowie, niech zostanie tajemnicą. W marcu wrócił jej syn i ciotka pojechała do domu. 
Przedtem Sara poprosiła ją o adres kobiety, której hobby stanowiły stare sprzęty. Tego samego 
popołudnia napisała i wysłała list. Przez tydzień wyglądała bardzo tajemniczo, lecz ani Willard, 
ani Ray nie odgadli, jaki uknuła spisek. W końcu tygodnia przyjechała pani Stanton. 

Później pani Stanton wielokrotnie mówiła, że sam widok niebieskiego pokoju wprawił ją w 

osłupienie i zachwyt. Takie odkrycie! Łóżko z rzeźbionymi oparciami, stolik na lwich łapach, 
stara ceramika! Można mówić o prawdziwym szczęściu! 

background image

Kiedy  Willard  i  Ray  wrócili  na  podwieczorek,  Sara  siedziała  na  schodach,  licząc  cudem 

zdobyte bogactwo. 

— Sally, gdzie znalazłaś zaginiony skarb? — spytał Ray. 
— Była dzisiaj pani Stanton z Bostonu — odparła Sara szczęśliwa do upojenia. — Zbiera 

stare  meble.  Sprzedałam  jej  wszystko,  co  wstawiliśmy  do  niebieskiego  pokoju,  oprócz 
dywanika mamy i makatki babci Sheldon. Nie mogłam się z nimi rozstać. — Sara podniosła 
dramatycznym gestem ręce pełne banknotów. — Oto dwieście pięćdziesiąt dolarów. Otworzą 
ci, Rayu, jesienią drzwi Akademii. 

— To nie w porządku — zaoponował z wypiekami na twarzy Ray. — Ty i Will… 
— Will i ja uważamy, że musisz je przyjąć — odparła Sara. — Chcemy, abyś studiował w 

college’u.  Gdy  dostałam  te  pieniądze,  kamień  spadł  mi  z  serca.  Poza  tym  do  ciebie  jako 
znalazcy należała większość mebli i ty pierwszy oddałeś głos za przyjęciem cioci Józefiny. 

— Oczywiście, Rayu, przyjmiesz je — poparł siostrę Willard. — Sprawisz nam największą 

przyjemność. I pomyśleć, że to wszystko dzięki ciotce Józefinie! 

background image

D

LACZEGO PA 

C

ROPPER ZMIEIŁ ZDAIE

 

1903 

 
A więc, panno Maxwell, jak dziś pani poszło? — spytał uprzejmie pan Baxter, gdy nowa 

nauczycielka podeszła do stołu. Była to szczupła, niezbyt ładna dziewczyna, ale za to pełna 
zapału. Pan Baxter był zadowolony, lubił jej „styl”, jak to określał. 

W okręgu Maitland rozpoczął się letni semestr. Esther Maxwell była tu obca, lecz zdolna i 

świadoma  swoich  możliwości.  Uśmiechnęła  się  promiennie  do  pana  Baxtera.  —  Zupełnie 
dobrze jak na początek. Dzieci wydają się bystre, chętne i dość łatwe do opanowania. 

Pan  Baxter  potwierdził.  —  W  tej  szkole  nie  ma  złych  dzieci,  no  może  z  wyjątkiem 

Cropperów. Ale i oni potrafią zachować się właściwie, jeśli tylko zechcą. Domyślam się, że 
dzisiaj ich nie było? 

— Nie. 
— Cóż, panno Maxwell, muszę panią uprzedzić; z tymi chłopcami może mieć pani trochę 

kłopotów. Lecz stare porzekadło mówi: „ostrzeżony — uzbrojony”. Pan Cropper sprzeciwiał 
się zatrudnieniu pani w szkole. Oczywiście nie z jakichś osobistych powodów. Jest po prostu 
przeciwny nauczycielkom i za nic na świecie nie zmieni zdania. Twierdzi, że nauczycielki nie 
potrafią  utrzymać  dyscypliny.  Wyrażał  swoją  niechęć  dość  otwarcie  i  jego  chłopcy  o  tym 
wiedzą.  Wiedzą  też,  że  poprze  ich,  bez  względu  na  to  co  zrobią.  Cropper  jest  sprytny  i 
przebiegły, trudno go przygwoździć. 

— Czy ci chłopcy są duzi? — spytała Esther zaniepokojona. 
— Tak. Trzynaście i czternaście lat i do tego nad wiek wyrośnięci. Kłopot w tym, że ich pani 

nie  wychłosta.  Mężczyzna  mógłby,  ale  pani  się  wywiną.  Będzie  z  nimi  moc  problemów.  A 
może zechcą sprawować się jak należy? 

W skrytości ducha pan Baxter nie miał nadziei, lecz Esther bardzo na to liczyła. Nie mogła 

uwierzyć, by pan Cropper mógł przenosić osobiste uprzedzenia na szkolny grunt. Przekonała 
się o tym, gdy nazajutrz spotkał ją w drodze do domu i zaproponował podwiezienie, j Był to 
duży, przystojny mężczyzna o ujmujących manierach. Z wielkim zainteresowaniem wypytywał 
ją o pracę w szkole, wyrażał nadzieję, że da sobie radę i przyznał, że jest ojcem dwóch młodych 
hultajów,  których  niebawem  przyśle  na  lekcje.  Esther  poczuła  ulgę.  —  Pan  Baxter  pewnie 
trochę przesadził — pomyślała. 

— Śliwa  pani  Charley  ugina  się  w  tym  roku  od  owoców  —  zauważył  i  pan  Baxter 

wieczorem przy herbacie. — Przechodziłem dzisiaj tamtędy, wracając z lasu. Będą na niej pudy 
śliwek. 

— Nie sądzę, aby biedna pani Charley dostała z tego o jedną więcej niż zwykle — odparła z 

oburzeniem pani Baxter. — To po prostu skandal! Bardzo bym chciała, choć raz przyłapać tych 
Cropperów na gorącym uczynku. 

— Ależ, Mary, nie ma żadnych dowodów przeciwko nim — zaoponował jej małżonek. — 

Nie powinnaś takich oskarżeń opowiadać publicznie. 

— Dobrze  wiem,  że  to  oni  —  odparowała  pani  Baxter  —  i  ty  wiesz  o  tym  także, 

Adoniramie.  I  pani  Charley  wie,  jakkolwiek  nie  może  niczego  udowodnić,  a  szkoda!  Nie 
mówię,  że  to  Isaac  Cropper  osobiście  kradnie  śliwki.  Lecz  on  wie,  kto  to  robi  i  wszystkie 
trafiają do słoików Mehitable Cropper — nie ma wątpliwości! 

— Widzi pani, panno Maxwell, to śmieszna trochę historia — zaczął pan Baxter. — Mąż 

pani Charleyowej Cropper był bratem Isaaca. Obaj żyli ze sobą nie najlepiej i kiedy Charley 
zmarł, doszło do okropnej awantury o spadek. Isaac zachowywał się złośliwie i skandalicznie 
przez cały czas. Opinia publiczna do tej pory nie może mu wybaczyć… Ale pani Charley nie w 
ciemię  bita  i  udało  mu  się  zagarnąć  mniej  niż  oczekiwał.  O  jeden  kawałek  ziemi  toczono 

background image

szczególny spór. Leżał między obu farmami i przyznano go wdowie. Tuż przy linii podziału 
rośnie wielka śliwa. Jest to chyba najpiękniejsza śliwa w Maitland, ale pani Charley dotąd nie 
zebrała z niej ani jednego owocu. 

— A co się z nimi dzieje? — spytała zaciekawiona Esther. 
— Znikają  —  odparł  pan  Baxter,  znacząco  kiwając  głową.  —  W  porze dojrzewania  pani 

Charley  odkrywa  pewnego  ranka  ogołocone  drzewo.  Dotąd  nie  zdobyła  najmniejszego 
dowodu,  co  do  sprawcy.  Gdyby  tak  było,  potrafiłaby  zalać  mu  sadła  za  skórę.  Lecz,  nikt  w 
Maitland nie ma cienia wątpliwości, że Isaac Cropper wie, gdzie znikają śliwki. 

— Nie sądzę, by pan Cropper mógł kraść — zaprotestowała Esther. 
— Cóż, on nie uważa tego za kradzież. Traktuje ziemię, a tym samym i drzewo, jak swoje. 

Poza  tym  z  całego  serca  nienawidzi  pani  Charley.  Dałbym  wiele,  żeby  zobaczyć  starego 
grzesznika na miejscu przestępstwa, ale na to jest za sprytny. 

— Baxterowie zbyt surowo oceniają pana Croppera — powiedziała sobie Esther po kolacji. 

— Na pewno są do niego uprzedzeni. Lecz miesiąc później zmieniła zdanie. W tym czasie obaj 
Cropperowie zaczęli chodzić do szkoły. 

Początkowo  Esther  była  skłonna  ich  polubić.  Urodziwi  i  układni,  a  do  tego  inteligentni. 

Przez kilka dni wszystko szło dobrze i Esther odetchnęła z ulgą. 

Niebawem  jednak  w  szkole  dał  o  sobie  znać  duch  niesubordynacji  i  Esther  okazała  się 

bezsilna. Cropperowie nigdy otwarcie nie wystąpili przeciw niej, ale robili dokładnie to, na co 
mieli  ochotę.  Inni  uczniowie  brali  z  nich  przykład  i  w  rezultacie  po  miesiącu  biedna  Esther 
całkowicie  straciła  kontrolę  nad  swoim  małym  królestwem.  Słyszano  skargi  niektórych 
podatników i nawet pan Baxter zaczynał mieć wątpliwości. 

Esther zdawała sobie sprawę, że jeśli nie zdoła odzyskać autorytetu, będzie zmuszona złożyć 

rezygnację. Do szału doprowadzał ją ten nieuchwytny system oporu, jaki zorganizowali młodzi 
Cropperowie. 

Pewnego  dnia  postanowiła  iść  do  samego  pana  Croppera  i  odwołać  się  do  jego  poczucia 

sprawiedliwości. To był szczególnie trudny dzień. Pod jej nieobecność ustawiono piramidę z 
ławek,  pozamieniano  książki  i  zeszyty  i  dokonano  innych  jeszcze  psot.  Każdy  z  uczniów 
zaprzeczał  i  nie  potrafił  podać  sprawców.  Cropperowie  niewinnie  patrzyli  prosto  w  oczy  i 
traktowali ją z obłudną galanterią. Wiedziała, że są winni i wyobrażała sobie, jakie to przesadne 
opisy  zajścia  rozniosą  się  po  okolicy.  Myśląc  o  tym,  miała  ochotę  usiąść  i  zapłakać.  Lecz 
zacisnęła tylko usta, pomogła dzieciom przywrócić porządek i po lekcjach wybrała się do domu 
Isaaca Croppera. 

Właśnie wrócił od żniw i wyglądał wytwornie nawet w roboczym ubraniu. Po serdecznym 

powitaniu zaczął prowadzić swobodną rozmowę  o pogodzie.  Esther nie dała się  odwieść od 
właściwego tematu, chociaż czuła, że stopniowo opuszcza ją odwaga. 

— Przyszłam  w  sprawie  Alberta  i  Roberta,  panie  Cropper  —.  oznajmiła.  —  Chłopcy  nie 

zachowują się odpowiednio. 

— Czyżby? — głos pana Croppera wyrażał wielkie zaskoczenie. — To dziwne. Nigdy nie 

słyszałem, by chłopcy sprawiali kłopot nauczycielom. Co zrobili tym razem? 

— Nie słuchają moich poleceń — odparła Esther słabym głosem. 
— Proszę  wybaczyć,  panno  Maxwell,  ale  czy  nauczyciel  nie  powinien  wymusić 

posłuszeństwa? Moi synowie są pełni temperamentu i trzeba im silnej i pewnej ręki. Zawsze 
popierałem zatrudnianie mężczyzn na tym stanowisku. Wtedy panowałby w szkole porządek. 
Nie mam nic prywatnie przeciwko pani. Byłbym rad, gdyby się pani powiodło, lecz słyszałem 
ostatnio skargi na brak dyscypliny w klasie. 

— Nie miałam kłopotów, dopóki nie pojawili się pana synowie — odparowała Esther, tracąc 

panowanie nad sobą. —  I  gdyby pan okazał chęć współpracy ze mną, poradziłabym sobie z 
nimi. 

background image

— No cóż, łaskawa pani — odparł pan Cropper. — Posyłając chłopców do szkoły liczyłem 

na to, że nauczycielka potrafi wykonać tę pracę, do której się zobowiązała. 

— Więc odmawia pan pomocy? — spytała Esther drżącym głosem. 
— Droga,  młoda  damo,  cóż  mogę  zrobić?  Chłopcy  doskonale  orientują  się,  na  co  mogą 

sobie pozwolić. Nie wątpię, że uda się pani znaleźć pracę w innej szkole, gdzie będzie łatwiej. 
Ale  tutaj  potrzebujemy  twardej  ręki.  Już  pani  odchodzi?  Pani  Cropper  zaraz  przyniesie  coś 
orzeźwiającego do picia. Przyda się po spacerze. 

— Nie, bardzo dziękuję — odrzekła biedna Esther. Czuła, że musi natychmiast odejść, by 

zachować resztki godności. Przytłaczały ją te niebieskie, zimne jak stal oczy. Wróciła do domu, 
zamknęła się w pokoju i wybuchnęła płaczem. — Nie pozostało mi nic innego, tylko złożyć 
rezygnację — myślała zrozpaczona. 

W  następną  sobotę  Esther  wybrała  się  na  spacer  z  aparatem  fotograficznym.  Był  piękny, 

jesienny  dzień.  Lasy  i  pola  kąpały  się  w  słońcu  i  delikatnej  mgiełce.  Esther  szła  na  przełaj 
łąkami do pani Charleyowej Cropper z wizytą. Zastała dom zamknięty i najwidoczniej pusty. 
Obeszła go dokoła i ruszyła dalej przed siebie. Za kępą klonów i gąszczem młodych drzewek 
znajdowało się pole, a na nim uginając się pod  ciężarem owoców stała słynna śliwa.  Esther 
patrzyła przez chwilę na drzewo, a potem jej twarz rozjaśnił przekorny  uśmiech i uniosła w 
górę swego kodaka. 

W poniedziałek wieczorem ponownie udała się do pana Croppera. Po wstępnych uwagach, 

które go rozbawiły, nadmieniła, że sobota była pięknym dniem. 

— Miałam  doskonałe  światło  do  fotografowania.  Na  szczęście  udało  mi  się  zrobić  dobre 

zdjęcie. Przyniosłam panu na dowód. Sądzę, że pana zaciekawi. — Położyła na stole zdjęcie, na 
którym widać było wyraźnie drzewo. Bob i Alf Cropperowie siedzieli na gałęziach i zrywali 
śliwki, a na ziemi stał ich ojciec z koszykiem w ręku. 

Pan Cropper patrzył w milczeniu. Oczy mu pociemniały i odezwał się wyzywającym tonem: 

— Te śliwki prawnie należą do mnie! 

— Bardzo możliwe — odparła chłodno Esther. — Lecz nie wszyscy tak myślą. Na przykład 

pani Charley. Chętnie by zobaczyła ten „dowód”. 

— Proszę jej nie pokazywać — zawołał gorączkowo pan Cropper. 
— Przecież mówię, że śliwki są moje! Zmęczyły mnie te ciągłe wojny i pozwolę jej zbierać 

owoce. To w końcu taki drobiazg! A jeśli chodzi o tę sprawę, o której mówiliśmy …Wie pani, 
panno  Maxwell,  przemyślałem  wszystko  jeszcze  raz  i  przyznaję,  że  zachowałem  się 
nierozsądnie. Porozmawiam z Alfredem i Robertem. 

— Doskonale  —  odparła  spokojnie  Esther.  —  Sprawa  śliwek  mnie  nie  interesuje.  Nie 

zamierzam wtrącać się w rodzinne waśnie. Zwłaszcza że pozwoli pan cieszyć się pani Charley 
jej  własnymi  śliwkami. Co  do  spraw  szkolnych,  to  mam  nadzieję,  że  sytuacja  zmieni  się  na 
lepsze. 

— Czy zostawi mi pani zdjęcie? — spytał niepewnie pan Cropper. 
— Och, oczywiście — uśmiechnęła się Esther. — Mam przecież negatyw! 
Od  tego  dnia  młodzi  Cropperowie  zachowywali  się  wzorowo.  Inne  niespokojne  duchy 

pozbawione  przywódców  szybko  ucichły.  Skargi  ustały  i  pod  koniec  semestru  odnowiono  z 
Esther kontrakt. 

— Jakim cudem przeciągnęłaś starego Croppera na swoją stronę? — zainteresował się pan 

Baxter wieczorem przy kolacji. — Mówił na zebraniu, że jesteś najlepszą nauczycielką, jaką 
dotąd mieliśmy i proponował, by ci podwyższyć pensję. Nie spodziewałem się, że doczekam 
chwili, kiedy Isaac zmieni swoje zdanie. 

Esther uśmiechnęła się. Dobrze wiedziała, że zmiana opinii pana Croppera dokonała się pod 

pewną presją, ale zachowała tę informację dla siebie. 

background image

P

AA MŁODA CZEKA

 

1932 

 
Była niedziela i Susan nie poszła do college’u. Toteż nic nie odrywało jej myśli od smutnej 

rzeczywistości. Dziś właśnie przypadała trzydziesta rocznica urodzin i tego faktu nie dało się 
zmienić! 

Ciotce  Adzie  najwidoczniej  wyleciało  to  z  głowy,  choć  przy  śniadaniu  nie  omieszkała 

wypomnieć  Susan  kilku  siwych  włosów.  To  było  w  stylu  ciotki!  Kiedy  Susan  pierwszy  raz 
zobaczyła  srebrne  nitki  w  pięknych  ciemnych  splotach,  wmówiła  sobie,  że  to  rzecz  bez 
znaczenia. Nic się nie liczyło, odkąd przed laty otrzymała telegram z krótką i straszliwą wieścią 
o śmierci Vernona Darby  pod Vimy Ridge. Włosy mogły sobie osiwieć,  stać się szare i bez 
blasku, jak życie które wiodła. Dlaczego więc czuła przykrość z powodu urodzin? 

Nawet Ellery o nich zapomniał. Pierwszy raz nie przysłał róż. A może chciał być taktowny. 

Sądził,  że  kobiecie  nie  należy  przypominać  nawet  bukietem  róż  o  skończonych  trzydziestu 
latach.  Nie  ma  zamiaru  zaprzątać  sobie  tym  głowy.  Nikogo  przecież  nie  obchodzi,  czy 
nauczycielka języków obcych w college’u Clement ma trzydzieści albo pięćdziesiąt lat, dopóki 
dobrze pracuje. 

Próbowała wmówić sobie, że zawsze szczyciła się zdrowym rozsądkiem, lecz ta perswazja 

nie pozwalała zapomnieć o osiągniętym wieku. Takie maleńkie ukłucie doskwierało gdzieś w 
głębi serca. Trzydzieści lat to dużo więcej niż dwadzieścia dziewięć i brzmi zbyt dostojnie. I 
trzeba jakoś przeżyć tę resztę życia. Do tego w roli skromnej nauczycielki języków, uczącej 
dziewczęta, którym języki — współczesne czy dawne — potrzebne są wyłącznie do rozmów o 
chłopcach.  Susan  rzadko  myślała  tak  o  swych  uczennicach,  ale  widać  trzydziestka  zmienia 
człowieka na gorsze. 

Rocznica  urodzin,  jak  nadciągający  kataklizm,  dręczyła  ją  od  ładnych  paru  tygodni. 

Zastanawiała się, czy nie byłoby rozsądniej przyjąć oświadczyny Ellery’ego. Ellery zgodnie z 
ustalonym  zwyczajem  oświadczał  się  co  roku  w  dniu  jej  urodzin.  Ona  zaś  usiłowała  go 
przekonać, że zawsze pozostanie wierna pamięci Vernona Darby. A teraz… Cóż, będzie dalej 
wierna, na swój sposób, jak ktoś kiedyś powiedział. Trudno się dziwić, że oboje próbują jak 
najlepiej przejść wspólnie przez życie. Byli dobrymi przyjaciółmi jeszcze w szkole średniej. 
Sądziła,  że  nie  zdoła  obdarzyć  go  miłością.  Tę  pochowano  gdzieś  we  Francji,  ale  przecież 
szacunek,  przyjaźń  i  zrozumienie  wiele  znaczą.  Jeśli  to  mu  wystarczy,  to  wyjdzie  za  niego. 
Uważała,  że  Ellery  powinien  docenić  namiastkę  uczucia  i  być  wdzięczny.  A  ona  będzie 
zadowolona, jeśli go uszczęśliwi. Oczywiście, sama już nikogo nie pokocha. 

Ellery Boyden zjawił się późnym wieczorem i nie przyniósł kwiatów. Susan zauważyła, jak 

nadchodził  z  podskakującym  wesoło  Banjo;  widocznie  wizyta  stanowiła  tylko  zakończenie 
wieczornego  spaceru.  Westchnęła,  prosząc  w  myśli  Vernona  o  przebaczenie  i  ruszyła  na 
spotkanie przeznaczenia i Ellery’ego. 

Godzinę  później  Susan  czuła,  że  zawiodła  się  w  swoich  oczekiwaniach.  Ellery  nie 

wykazywał najmniejszego zainteresowania oświadczynami. Siedział wygodnie w ulubionym 
fotelu  i  opowiadał  zabawne  historyjki.  Banjo,  wesoły  mały  psiak,  leżał  u  stóp  Susan  z 
pyszczkiem na jej bucie. Bardzo lubiła Banjo, ale czas płynął i coraz mocniej pragnęła, aby 
sobie poszedł gdzie indziej. 

Nagle Ellery umilkł. Susan trochę się ożywiła. Może w końcu podjął decyzję? 
Pierwsze sygnały już znała. Ellery chrząknął, wyprostował się i założył nogę na nogę. Jak 

dotąd  wszystko  było  na  najlepszej  drodze.  Lecz  dlaczego  się  denerwował?  Susan  nigdy  nie 
widziała go tak zaniepokojonego przed ceremonią oświadczyn. Czyżby i on czuł, że sprawy 
zbyt długo szły swoim trybem i nadeszła pora nieodwołalnych postanowień? 

background image

— Właściwie  to  chciałem  prosić  cię  o  przysługę  —  zaczął  wreszcie  Ellery  niepewnym 

głosem. — Wielką… przysługę. 

To było coś nowego i Susan nadstawiła uszu, ale wciąż siedziała nieporuszona. — Zrobię 

dla ciebie wszystko, co w mojej mocy — odparła uprzejmie. 

— Och, naturalnie. Właściwie jesteś do tego stworzona. Masz taki dobry gust. 
Czyżby  zamierzał  ją  prosić,  by  wybrała  mu  krawat?  Wstęp  nie  zapowiadał  oświadczyn. 

Susan drgnęła i Banjo zaskomlał przez sen. 

— Ja…  ja  kupiłem  dom  —  oznajmił  Ellery  z  trudem.  Coś  wprawiało  go  w  okropne 

zakłopotanie. — I chciałbym… to jest… mam prośbę… żebyś… jeśli możesz… pomogła mi go 
urządzić. 

A więc jednak oświadczyny! Susan uśmiechnęła się ukradkiem. Tym razem przynętą jest 

dom.  Zabawne.  Ellery,  kochane  biedactwo,  kupujący  dom!  Jakby  mogła  zaślubić  go  ze 
względu na dom!  I pewnie uważa, że jest niezwykle sprytny. A tu podstęp niepotrzebny, bo 
zdecydowała się wyjść za niego z innych, wznioślejszych powodów. 

— Wiesz,  Ellery  —  powiedziała  powoli  —  nie  znam  się  na  urządzaniu  domów.  Mogę 

wszystko popsuć. Połączę na przykład styl wiktoriański z modernistycznym i stworzę ci niezły 
koszmarek. Możesz to sobie wyobrazić? — Susan nie miała zamiaru poddać się zbyt łatwo… I 
na pewno nie za cenę domu. Ellery musi zrozumieć, że nie da się nabrać na takie chwyty. — 
Poza tym mój gust może nie odpowiadać… pani tego domu. 

— Och, z pewnością będzie. — Ellery ożywił się bardziej niż zwykle. — Wiem, że Juanitę 

zachwyci wszystko, co wybierzesz. 

Juanitę! Susan wyciągnęła nogę i Banjo się obudził. Spojrzał na nią z wyrzutem, a potem 

wstał i usiadł obok pana. 

— Kto to jest Juanita? — zapytała Susan nie swoim głosem. 
— Moja  przyszła  żona  —  rzucił  nonszalancko  —  Juanita  Vaughan.  Poznałem  ją,  gdy  w 

ostatnie Boże Narodzenie pojechałem do domu. Ona… Ona jest aniołem. 

— Przypuszczam — Susan miała dość czasu, żeby dojść do siebie po… cóż, to był piorun z 

jasnego nieba.  Każdego  zaskoczyłaby podobna  wiadomość. Roześmiała się słabo. Nieczęsto 
się śmiała, ale za to bardzo ładnie. Teraz zabrzmiało to jakoś głucho, lecz w tym stanie ducha 
Ellery nie zauważył zmiany. — To prawdziwy urodzinowy prezent, mój drogi. 

— Och…  rzeczywiście!  Dziś  są  twoje  urodziny  —  zauważył  zmieszany  Ellery.  — 

Zapomniałem… kupowałem dom… bardzo przepraszam. 

— Nie ma za co — odrzekła łaskawie Susan. — Trudno w takich okolicznościach pamiętać 

o urodzinach, W moim wieku takie zapomnienie jest mile widziane. Jeśli zaś idzie o nowinę, 
to… sprawiła mi przyjemność. Jako stara przyjaciółka życzę ci wiele szczęścia. Mogłeś jednak 
— uważam — powiedzieć mi o tym wcześniej. 

— Właściwie nie było o czym mówić… aż do niedawna… Podjęliśmy decyzję dopiero kilka 

dni temu. Jesteś pierwszą osobą, która o tym słyszy. Wiedziałem, że będziesz zadowolona z 
tego, iż nie trwam bez końca w swym… uporze. Pozostaniemy na zawsze dobrymi kompanami, 
prawda? 

— Naturalnie. Nie wyobrażam sobie, aby mogło być inaczej — odparła Susan z godnością. 
— A Juanita…? Zaprzyjaźnisz się z nią, zgoda? Jest taka młoda. Zupełne dziecko. 
— Na pewno staniemy się sobie bardzo bliskie. 
— Spodziewałem się tego po tobie — powiedział z triumfem Ellery. — Jesteś kochanym, 

starym druhem, na którym można polegać. Jeśli chodzi o dom… Pomożesz mi, dobrze? 

— Zobaczę,  co  się  da  zrobić  i  jeśli  uznasz,  że  Juanita  zaakceptuje  mój  gust…  Czyj  dom 

kupiłeś? 

— Ten na wzgórzu, należący do Dana Weavera… Wiesz… Koci Grzbiet. 
Tak, Susan wiedziała. Oboje z Ellerym przechodzili koło niego podczas jednej z pieszych 

wędrówek  i  wprost  ją  zachwycił.  Zawsze  lubiła  ładne  domy.  Dotąd  mieszkała  w  wielkim, 

background image

okropnym choć dostatnim domu ciotki Ady, stojącym na gołym placu i nienawidziła go. Ale 
dom  Dana  Weavera…  Koci  Grzbiet  —  Dan  nazwał  go  tak  z  powodu  stromego  urwiska  na 
tyłach posesji. Pociągał ją od pierwszego wejrzenia i tak byłoby przyjemnie… A teraz musi 
urządzać go dla Juanity. 

— Przystąpiłem natychmiast do kupna, gdy tylko Juanita obiecała wyjść za mnie — ciągnął 

Ellery. — Ja… ten dom wprost jest dla niej stworzony. Och, Susan, jaka to piękna dziewczyna! 

— Jestem pewna, że nie wybrałbyś innej — odparła Susan z jeszcze większą łaskawością. 

Ani jej, ani pewnie Ellery’emu nie przyszło do głowy, że właśnie obdarzyła się znakomitym 
komplementem. — Jak ona wygląda? To znaczy, jaki przedstawia typ? To ważne, skoro mam 
dla  niej  urządzać  dom,  A  nie  lepiej  poczekać  do  ślubu,  by  sama  zajęła  się  tym?  Nie 
dopuściłabym, żeby ktokolwiek wyręczył mnie w takiej przyjemnej czynności. 

— No  tak,  ale  widzisz,  Juanita  jest…  inna  —  zauważył  Ellery  z  rozmarzeniem.  —  Jest 

jedynaczką…  zawsze  wszystko  robiono  za  nią…  pochodzi  z  tych  Vaughanów  z  Edgetown, 
wiesz  o  kim  mówię.  Nie  ma  w  sobie  zaradności.  —  Tu  Susan  drgnęła.  —  I  nie  chcę  nużyć 
młodej główki przyziemnymi sprawami. Wymarzyłem sobie, że gdy przyjedzie, dom będzie 
gotowy. 

— Zapewne przeniesiesz ją przez próg — wtrąciła Susan z odrobiną sarkazmu w głosie. 
— Tak, właśnie tak — zgodził się z prostotą Ellery. — Nie sprawi mi to trudności… ona jest 

taka dziewczęca. A jak wygląda? No cóż, z takim imieniem powinna być śniada i czarnowłosa, 
lecz w rzeczywistości jest jasna jak blask księżyca. Ma lśniące blond włosy i łagodne zielone 
oczy…  Nigdy  nie  widziałem  równie  pięknych  oczu,  dopóki  nie  poznałem  Juanity.  To  taka 
nieśmiała, eteryczna istota o twarzy Madonny. 

— I  mam  umeblować  dom,  by  wnętrze  do  niej  pasowało?  —  zapytała  Susan  z  udawaną 

troską. — A kiedy… hm, kiedy odbędzie się ślub? 

— Mam nadzieję, że pod koniec sierpnia. To pozwoli nam spędzić miesiąc w Muskoka. 
— A teraz mamy połowę maja. Trzy miesiące. Dobrze, zrobię, co się da. 
— Dziękuję  ci.  —  Ellery  wstał  z  wyraźną  ulgą.  —  Zdjęłaś  mi  wielki  ciężar  z  serca. 

Chodźmy, Banjo. 

Susan po kilku spędzonych w samotności minutach wbiegła po schodach, śpiewając. Ciotka 

Ada wyjrzała ze swego pokoju. — Co się stało, moje dziecko? 

— Stało się? Ależ nic się nie stało. Po prostu śpiewam. 
— Przecież śpiewasz tylko wtedy, gdy coś cię trapi. 
— Nic  mnie  nie  trapi.  Absolutnie  nic.  Jestem  uradowana  i  podekscytowana.  Mam  przed 

sobą pracowite, pełne radości lato. Obiecałam Ellery’emu Boydenowi urządzić dom dla jego 
przyszłej żony… pochodzącej z Vaughanów z Edgetown. Znasz ich chyba? Kto by nie śpiewał, 
mając coś takiego w perspektywie? 

— Ba — rzekła pocieszająco ciotka Ada — w morzu pływa niejedna ryba… 
Susan zatrzasnęła drzwi. Nie ma sensu sprzeczać się z ciotką. Ona nie wierzy, że serce Susan 

zostało pogrzebane na polu bitwy we Francji. Podeszła do lustra i popatrzyła uważnie. Nie, w 
niczym nie przypomina Juanity. Jest wysoka i ciemnowłosa… na razie. I raczej trudno byłoby 
ją przenieść przez próg. Ale czy jej wyniosła postawa nie zaczyna tracić na atrakcyjności? 

— Ellery  ma  trzydzieści  pięć  lat  i  żeni  się  z  dzieciakiem  —  mruknęła  pogardliwie.  — 

Najwidoczniej profesor ekonomii i socjologii w college’u Clement stracił rozsądek. Cóż, śmiej 
się,  Susan.  To  odpowiedni  moment  do  sprawdzenia  twego  sławetnego  poczucia  humoru. 
Czekasz w trzydziestą rocznicę urodzin na oświadczyny, a tu rzekomy konkurent przychodzi i 
proponuje umeblowanie domu dla jego jasnowłosej, eterycznej panny młodej. Wiesz, Susan, to 
doskonały temat satyrycznego komiksu. 

 

background image

*

 

*

 

 
— Podobało  mi  się  wiele  domów  —  powiedział  Ellery.  —  Lecz  gdy  zobaczyłem  ten, 

natychmiast  zapragnąłem  go  mieć.  Pamiętasz  wieczór  przed  rokiem,  gdy  zbieraliśmy 
pierwiosnki, wracając do domu na skróty? Wtedy jednocześnie spojrzeliśmy w tamtą stronę. 

— Zawsze chciałam… kochałam biało—zielone domy — dodała Susan marząco. 
Dom zwany Kocim Grzbietem okazał się jeszcze bardziej uroczy, niż pamiętała z ubiegłego 

roku. A domy mające własny czar zawsze wprawiały Susan w podniecenie, bo zdarzały się tak 
rzadko. Co za widok! U stóp wzgórza rozciągało się miasto, po lewej stronie tereny college’u… 
piękna wieża z biblioteką między włoskimi topolami. Z prawej strony falujące wzgórza. 

— Niektóre doliny są wyjątkowe — usłyszała głos Ellery’ego. — Sam ich widok sprawia 

przyjemność. Ta należy do szczególnie uroczych. Ale jedno drzewo trzeba ściąć. Jak sądzisz? 

— Piękny klon… och, nie rób tego — zawołała Susan, która kochała drzewa. 
— Psuje widok — tłumaczył się Ellery. 
— Skądże.  Zobacz,  ile  piękna  i  romantycznego  nastroju  dodaje  temu  zakątkowi.  Jestem 

pewna, że Juanita je pokocha. 

Tak naprawdę, to Susan wcale nie była tego pewna. Dręczyło ją przeczucie, że ta zielonooka 

istota nigdy nie pokocha żadnego drzewa. 

Ale  Ellery  takich  wątpliwości  nie  miał.  —  Tak  i  ja  sądzę.  Zostawmy  je  więc.  Będzie  to 

doskonałe miejsce na śniadania w letnie poranki. Jeśli dopisze pogoda. — Spójrz, Susan, tam, 
na  to  wzgórze.  To  mój  przyjaciel.  Czyż  nie  wygląda  jak  dostojny  starzec?  W  tym 
nasłonecznionym zakątku zrobimy ogród kwiatowy. Muszą tu rosnąć orliki i nasturcje, białe 
irysy,  naparstnice  i  oczywiście  różnobarwne  dzwonki.  Ogrody  w  Edgetown  toną  w  nich  po 
prostu. 

— Czy jasnowłosa pani twego serca zechce hodować takie staroświeckie kwiaty? — spytała 

z przekąsem Susan. 

— Ona lubi wszystko co piękne — odrzekł bezmyślnie Ellery. 
Susan  nie  cierpiała  bezmyślności.  Weszła  więc  do  środka,  aby  obejrzeć  wnętrze  domu. 

Chciała  znaleźć  wiele  braków,  aby  bez  żalu  czy  wzruszenia  przekazać  dom  przyszłej  pani 
Boyden.  Niestety,  nie  mogła  wypatrzyć  ani  jednego.  Słoneczna  jadalnia  o  wykuszowych 
oknach  ocienionych  dzikim  winem  —  była  jadalnią  jej  marzeń.  Na  półpiętrze  nisko 
umieszczone  okno  z  miękko  wysłanym  parapetem  zapraszało  do  wygodnego  oglądania 
krajobrazu. 

— Sądzisz, że spodoba się jej okolica? — zapytał Ellery. — Cieszę się, że ze wszystkich 

okien są takie ładne widoki. Pragnę, by moją żonę otaczało wyłącznie piękno. 

Susan pomyślała, że zakochani ludzie stają się sentymentalni. Postanowiła jednak okazać 

wyrozumiałość. Przez następne tygodnie całkowicie pochłonęła ją praca. Odsunęła od siebie 
wszelkie myśli o Juanicie i postanowiła urządzić Koci Grzbiet według własnego gustu. — Nie 
ma  sensu  kierować  się  innymi  względami.  Prócz  zachwytów  Ellery’ego  nic  nie  wiem  o 
dziewczynie. Musi zaufać całkowicie mojemu dobremu smakowi. 

Ellery okazywał wielką ufność. Powiedział Susan, żeby nie przejmowała się kosztami i nie 

wtrącał  się.  Towarzyszył  jej  cierpliwie  w  poszukiwaniu  sprzętów  pasujących  do  wnętrz 
Kociego Grzbietu i czasem dochodziło do sprzeczki, ale zawsze Ellery w końcu się poddawał. 
Susan  potrafiła  cudem  wynaleźć  odpowiednie  drobiazgi.  Kiedyś  niemal  rozpłakała  się  z 
radości,  gdy  w  obskurnym  żydowskim  sklepiku  znalazła  staroświecką,  mosiężną  kołatkę  do 
drzwi.  Stary  perski  dywan  Ellery’ego  został  położony  w  bawialni,  choć  on  chciał  kupić  coś 
nowego  i  jaśniejszego.  Do  hallu  przeznaczyła  wiekowy  zegar  stojący  i  dębową  kanapkę. 
Dobrała do tego kilka odpowiednich rycin i kuty, żelazny kandelabr. Nastawała również, by 
umieścić w domu stylowy stół z giętymi nogami, który Ellery odziedziczył po babce, a także 

background image

mahoniową  komodę  należącą  do  stryja  —  kapitana  marynarki.  Ellery  zamierzał  oba  meble 
upchnąć  w  pokoju  gościnnym,  lecz  zaprotestowała,  wołając:  —  To  przecież  najpiękniejsze 
meble jakie masz! 

Spędzili  niezwykłe  popołudnie,  przeglądając  zawartość  szuflad  komody.  Ellery  był 

zaskoczony.  Korale  —  białe  i  czerwone,  różnorodne  muszle,  pióra  egzotycznych  ptaków, 
nasiona  i  orzechy  z  wysp  Pacyfiku,  figurki  bożków  z  kości  słoniowej,  niezwykłej  piękności 
hafty. 

— Co  za  cudowne  zajęcie.  Nie  wiadomo  na  co  człowiek  może  się  natknąć  —  wołała 

entuzjastycznie Susan. — Czy to nie wspaniałe? Patrz, prawdziwa perła! 

— Każę ją oprawić dla Juanity — oznajmił Ellery. 
Oglądając cuda zamknięte w szufladzie, zupełnie zapomniała o Juanicie. Teraz wstała trochę 

pobladła i zirytowana. Czuła zmęczenie. Całe popołudnie robiła zakupy w domu towarowym, 
ponieważ dom panny Vaughan z Edgetown nie może być umeblowany samymi tylko antykami. 
Kilka bezsennych nocy rozmyślała o zasłonach do okien, ale też efekt godny był poniesionych 
kosztów.  Susan  zauważyła,  że  nawet  bez  takich  problemów  spędza  zbyt  wiele  nocy 
bezsennie… Lato było upalne, a poszukiwanie mebli jest wyczerpującym zajęciem. Nic więc 
dziwnego,  że  często  nerwy  odmawiały  jej  posłuszeństwa  i  miewała  napady  złego  humoru. 
Irytował ją błysk w oczach Ellery’ego, gdy mówił o Juanicie. I ta mała złocista poduszeczka na 
parapet  w  oknie  półpiętra.  Ellery  kupił  ją  osobiście.  Powiedział,  że  wyobraził  sobie  złocistą 
główkę  narzeczonej  na  takim  właśnie  tle.  Susan  poduszkę  znienawidziła.  Uważała,  że 
zachowanie  przyjaciela  jest  po  prostu  śmieszne.  —  Powinieneś  kupić  Juanicie  zieloną 
poduszkę. Ta pasuje do ciemnych włosów. 

— Jest bardzo odpowiednia dla niej — upierał się Ellery. — Na złotym tle będzie wyglądała 

jak Madonna w aureoli. 

Tak  więc  poduszka  lśniła  na  ciemnym  parapecie,  a  Susan  świerzbiły  ręce,  by  ją  cisnąć  z 

urwiska. — Aureola! Też mi gadanie! 

Do  innych  rzeczy  nie  miała  zastrzeżeń.  Pod  koniec  lipca  wnętrza  były  gotowe  w 

najdrobniejszych szczegółach. Żeby taką doskonałość marnować na dzieciaka, dla którego dom 
stanowił jedynie miejsce do jedzenia i spania! I jeszcze do tańców, bo z wynurzeń Ellery’ego 
wnioskowała,  że  Juanita  lubi  się  bawić.  W  ogóle  za  dużo  mówił  o  Juanicie.  Trochę 
powściągliwości  byłoby  w  lepszym  guście.  Susan  jednak  słuchała  cierpliwie,  udając 
zrozumienie  i  sympatię.  Miała  przy  tym  poczucie  głębokiej  satysfakcji  z  dobrze  wykonanej 
pracy. Nawet Juanicie trudno będzie to popsuć. 

— Koci  Grzbiet  czeka  na  przyjęcie  panny  młodej  —  powiedziała  Ellery’emu  pewnego 

lipcowego  wieczoru.  Leżała  nieruchomo  w  fotelu,  zbyt  zmęczona  by  zadbać  o  swoją  twarz. 
Wyglądam blado i staro — pomyślała z gniewem. 

— Jakże ci mam dziękować? — zapytał pokornie Ellery. 
— Nie trudź się — odparła obojętnie. — Za co tu dziękować? Miałam sporo uciechy dzięki 

tobie. Naprawdę z przyjemnością urządzałam ten dom. Kiedy bierzecie ślub? 

— To jeszcze nie zostało ustalone. Spodziewam się… że niebawem. Mam… mam nadzieję, 

że nastąpi to wkrótce. Susan, widzę, że jesteś znużona. 

— Skonana, jak to zauważyła ciocia Ada. Ona to potrafi człowieka pocieszyć! Zrozumiałe, 

iż  w  moim  wieku  szybciej  odczuwa  się  zmęczenie.  Banjo,  dlaczego  uśmiechasz  się  tak 
szelmowsko? Ellery, czy Juanita polubi Banjo? I pozwoli mu przynosić kości do domu? 

— Niestety, Juanita nie przepada za psami. Trochę się ich boi i chyba kupię jej kota. 
— A jak to przyjmie Banjo? 
— Musi się przyzwyczaić. 
— Ludzie mówią, że do wszystkiego można się przyzwyczaić — westchnęła Susan. — Ale 

ja  w  to  nie  wierzę.  Biedny  psiak!  Nie  sądzisz!  Ellery,  że  nawet  pies  powinien  mieć  jakieś 
prawa? 

background image

— „Oho, znowu zaczyna śpiewać” — pomyślała ciotka Ada, kiedy i Susan weszła do swego 

pokoju. — „Nigdy tyle nie śpiewała co tego lata. Mam nadzieję, że wkrótce odzyska pogodny 
nastrój. 

 

*

 

*

 

 
Pewnego pięknego popołudnia Ellery zadzwonił o piątej i spytał Susan, czy spotka się z nim 

w  Kocim  Grzbiecie  około  ósmej.  Ma  jej  coś  ważnego  do  powiedzenia.  Spodziewała  się 
rozmowy  o  ślubie  i  wcale  nie  była  tym  zainteresowana.  Kiedy  człowiek  jest  strasznie 
zmęczony, niewiele go obchodzi. Niczego nie pragnie, nic go nie cieszy. Jednakże po namyśle 
postanowiła  pójść  godzinę  wcześniej  i  mieć  przynajmniej  trochę  czasu  dla  siebie.  Chciała 
pożegnać się z domem. 

Koci  Grzbiet  nigdy  nie  wyglądał  piękniej,  a  Susan  nigdy  nie  czuła  takiej  z  nim  więzi. 

Kochała ten dom równie mocno, jak nienawidziła Juanity. Torturą była myśl, że inna kobieta 
zamieszka  w  nim,  będzie  przestawiała  meble,  siadywała  przy  kominku,  dotykała 
przedmiotów…  Zacisnęła  dłonie.  Najchętniej  wszystko  by  potłukła.  W  pierwszej  kolejności 
ten śliczny błękitny dzbanuszek w złote różyczki. Juanita nie powinna go mieć… Na samą myśl 
o  tym  robiło  jej  się  słabo.  Rozbiję  dzbanek…  Podbiegła  do  kominka  i  zdjęła  naczyńko  z 
gzymsu. Potem zobaczyła w lustrze swoją twarz i… odstawiła je na miejsce. Wielkie nieba! 
Jaką to chudą, wysuszoną i złą kobietą stanie się w przyszłości! Samotną i oschłą! Nienawidziła 
pięknej  Juanity,  która  nigdy  nie  męczyła  zielonych  oczu  ślęczeniem  nad  studenckimi 
wypracowaniami. W tej chwili mogłaby podać jej truciznę… 

— Chodź na dwór zobaczyć zachód słońca — powiedział od progu Ellery. 
— Widziałam  setki  zachodów.  Co  jest  szczególnego  w  tym  właśnie?  —  spytała  sucho. 

Chciała  zostać  w  środku.  Tutaj  w  zapadającym  mroku  nie  musiała  dzielnie  się  uśmiechać. 
Czuła, że jeśli choć tylko raz się uśmiechnie, coś okropnego stanie się z jej twarzą. 

— W każdym zachodzie słońca jest coś szczególnego — rzekł Ellery. Ale wszedł i usiadł na 

kanapie. Jakiś czas milczeli. Susan nie mogła wydobyć z siebie głosu. Przeraziła się i zaczęła 
dygotać.  Kipiała  wprost  z  wściekłości  i  rozpaczy.  Nienawidziła  Juanity  coraz  bardziej.  Tej 
Juanity, która zabrała jej dom i jej mężczyznę! Tak, jej mężczyznę! Vernon Darby stał się nagle 
wyblakłym wspomnieniem. 

— Pomyśl, Susan — odezwał się wreszcie Ellery — za dwa miesiące przybędzie pani mego 

serca, moja mała królowa. Wydaje mi się to… — tu zniżył głos ze wzruszenia — zbyt piękne, 
by mogło być prawdziwe. Czy to nie sen? 

Być  może,  gdyby  Ellery  nie  użył  idiotycznego  zwrotu  „moja  mała  królowa”,  Susan  nie 

straciłaby panowania nad sobą. Lecz to była ostatnia kropla goryczy. Poderwała się z miejsca i 
rzuciła  z  pasją:  —  Ty  beznadziejny  głupcze!  Bo  jesteś  głupcem  poślubiając  młodziutką 
dziewczynę. Pustego, pięknego trzpiota bez jednej własnej myśli w głowie. Czy śnisz? O, tak! I 
obudzisz  się,  kiedy  będzie  za  późno…  i  nikt  się  nad  tobą  nie  ulituje…  staniesz  się 
pośmiewiskiem! — W tym momencie wybuchnęła histerycznym śmiechem, a Ellery wstał. 

— Nareszcie! — powiedział z głęboką satysfakcją. Gdybyś jeszcze przez minutę zachowała 

tę sztuczną pozę obojętnej życzliwości, stłukłbym cię na kwaśne jabłko. Nawet nie wiesz, jak 
bliski byłem zbrodni tego lata. Co do Juanity, to całkowicie się z tobą zgadzam — za młoda dla 
mnie. Wiedziałem to od samego początku. Jednak nie nazwałbym jej bezmyślną i pustą. To 
zdumiewająco  inteligentne  pięcioletnie  dziecko  i  naprawdę  jest  urocza.  Wiesz,  Susan,  na 
pewno ją pokochasz, gdy pojedziemy na Boże Narodzenie do Edgetown. 

Susan spoważniała i patrzyła tępo na Ellery’ego. On zaś odpowiedział nieco zakłopotanym 

uśmiechem.  —  Och,  tak  nie  lubię  wyjaśnień!  Jednakże  z  ulgą  powiem  prawdę  po  tylu 

background image

kłamstwach.  Ale  przecież  mówiłem,  że  Juanita  jest  dzieckiem?  I  to  jest  święta  prawda! 
Musiałem coś zrobić, pokazać ci, że… że… 

— Że romantyczne wspomnienie brałam za uczucie — dokończyła Susan wolno. Powinna 

się rozgniewać, lecz była jedynie wstydliwie uradowana. 

— Nie  tylko,  lecz  że  ci  na  mnie  zależy,  jeśli  zechcesz  to  sobie  uświadomić.  Zbyt  długo 

walczyłem z duchem. Byłem zdesperowany. Uznałem, że to moja ostatnia szansa. I co powiesz, 
Susan? Koci Grzbiet jest gotów na przyjęcie swej pani, a tylko ty możesz nią zostać. 

— Powinnam być wściekła i… zerwać przyjaźń — odparła — ale nie mogę tego zrobić. Po 

prostu nie mogę! Lepiej popłaczę sobie trochę na twym ramieniu. 

background image

W

IELKA PRZYGODA 

A

BLA

 

1917 

 
Proszę  wyjść  na  dwór,  panie  nauczycielu!  Nie  potrafię  myśleć  ani  mówić  otoczony 

ścianami,  nigdy  nie  potrafiłem.  Chodźmy  do  ogrodu!  —  takie  słowa  usłyszałem  z  ust  Abla 
Armstronga przy pierwszym spotkaniu. Był członkiem rady szkolnej i wybrałem się do niego w 
piękny majowy wieczór, by omówić pewną sprawę. Objąłem w letnim semestrze stanowisko 
kierownika szkoły w Stillwater. 

Wybudowano ją w okolicy raczej odludnej, z czego byłem zadowolony. Ostatnio życie nie 

układało mi się najlepiej. Duszę miałem obolałą i zbuntowaną z powodu różnych przeżyć, nie 
mających  jednak  z  tą  opowieścią  nic  wspólnego.  Stillwater  dało  mi  czas  i  warunki  do 
zaleczenia ran i przemyślenia pewnych rzeczy. Kiedy z perspektywy czasu spoglądam wstecz, 
wiem, ile w tym zasługi Abla i jego pięknego ogrodu. 

Abel  Armstrong  (zawsze  mówiono  o  nim  „Stary  Abel”,  choć  ledwie  dobiegał 

sześćdziesiątki)  mieszkał  w  uroczym,  szarym  domu  nad  brzegiem  zatoki.  Jeszcze  przed 
spotkaniem  wiele  o  nim  słyszałem.  Nazywano  go  „dziwakiem”,  ale  mieszkańcy  Stillwater 
bardzo lubili Abla. Gospodarował z siostrą Tamzine, której, jak mnie poinformowała gadatliwa 
gospodyni,  od  lat  szwankował  umysł.  Po  lepszych  i  gorszych  okresach  nastąpiła  wyraźna 
poprawa i kobieta stała się tylko nader cicha i „dziwna”. W młodości Abel przez rok studiował 
w college’u, lecz zrezygnował z nauki, gdy Tamzine „zwariowała” i potrzebowała opieki. Abel 
wrócił  do  domu  i  osiadł  na  gospodarstwie  z  widocznym  zadowoleniem;  w  każdym  razie 
nikomu się nie skarżył. 

— On zawsze traktował wszystko pogodnie — powiedziała pani Campbell. — Nigdy nie 

martwił się z powodu niepowodzeń czy rozczarowań, jak to czyni większość ludzi. Wydaje mi 
się,  że  dopóki  Abel  Armstrong  może  spacerować  po  swoim  ogrodzie,  recytować  wiersze  i 
przemawiać do żółtego kocura jak do człowieka, to nie obchodzi go, co się wokół dzieje. Nigdy 
nie był zaradny ani pazerny. Jego ojciec nigdzie  nie zagrzał miejsca,  ale  dzieci wdały się  w 
rodzinę matki — marzycielskie, trochę nie dostosowane do naszej rzeczywistości. Tacy ludzie 
nie osiągają wiele na tym świecie. 

O  tak,  zacna  pani  Campbell,  na  tym  mają  niewiele.  Są  jednak  inne  światy,  gdzie  do 

uczynków  przykłada  się  inną  miarę  i  Abel  żył  właśnie  w  takiej  krainie,  z  dala  od  spojrzeń 
skrzętnych  farmerów  i  rybaków.  Od  pierwszej  chwili  spędzonej  w  ubarwionym  blaskami 
zachodu  ogrodzie  czułem,  że  znalazłem  przyjaciela.  Osobowość  i  życiowa  filozofia  Abla 
wzbogaciły mą egzystencję i nadały jej poczucie harmonii. Opowieścią tą, pełną wdzięczności, 
składam hołd jednej z najwspanialszych znanych mi istot. 

Był mężczyzną wysokim, o kanciastej i niezgrabnej sylwetce. W pospolitej twarzy zwracały 

uwagę  duże,  pełne  wyrazu  aksamitno—orzechowe  oczy,  niezwykle  czyste  i  bystre  jak  na 
człowieka  w  jego  wieku.  Miał  też  niewielką,  spiczasto  przyciętą  bródkę  bez  jednej  srebrnej 
nitki, choć głowę okrywała mu siwizna. Wyglądał na człowieka, co to zaznał licznych cierpień, 
te zaś pozostawiły niezatarte ślady. Przyglądając mu się, wątpiłem w słuszność wypowiedzi 
pani Campbell, że „bez żalu” rozstał się ze studiami. Musiał zrezygnować z wielu rzeczy, ale 
odczuł  to  dotkliwie.  Pokonał  jednak  ból  i  doznał  łaski  ukojenia.  Miał  zdumiewająco 
melodyjny, dźwięczny głos, a opalona dłoń, którą do mnie wyciągnął, była długa i kształtna. 

Wyszliśmy  do  ogrodu  w  pachnące  i  wilgotne  powietrze  wiosennego  wieczoru.  Z  lewej 

strony rozciągał się sosnowy las i niemal dotykał domu. Z prawej zaś rósł rząd włoskich topoli, 
teraz poczerwieniałych w zachodzącym słońcu. 

— Zawsze lubiłem włoskie topole — wyznał Abel. — To księżniczki wśród drzew. Bardzo 

modne były w czasach mego dzieciństwa. Każdy, kto chciał uchodzić za wytwornego, sadził je 

background image

na skraju trawnika, podjazdu czy ostatecznie po obu stronach drzwi frontowych. Teraz wyszły 
z mody. Ludzie utyskują, że usychają im czubki i drzewa brzydko wyglądają. Nie zdarza się to 
wówczas, jeśli ryzykując skręceniem karku, obcina się je tak, jak ja to robię. Jakoś do tej pory 
udało mi się zachować całą głowę, a moje topole rosną zdrowo bez suchej wiechy, jak ptasie 
gniazdo,  na  wierzchołku.  Matka  lubiła  ich  dostojeństwo  i  tę  szczególną  wyniosłość.  Nie 
spoufalają się z byle kim. Widzi pan — sosny są do zabawy, topole do towarzystwa. 

Przekroczyliśmy  furtkę  do  innej  części  ogrodu.  Tu  wąska  ścieżka  wiodła  do  olbrzymiej 

jabłoni, przypominającej wielki stożek różowego kwiecia. Drzewo otaczała omszała ławeczka. 
Lecz  ulubione  miejsce  Abla,  o  czym  mi  później  powiedział,  stanowiła  altanka  z  prętów 
oplecionych  młodymi  pędami  szmaragdowozielonego  chmielu.  Tam  właśnie  mnie 
przyprowadził  i  z  dumą  pokazał  wspaniały  widok  na  rozległą  zatokę  i  przystań.  Blask 
wczesnego  zachodu  —  różowy  i  płomienny  —  już  znikał  z  nieba;  woda  mieniła  się  jak 
srebrzyste zwierciadło, a ledwo widoczne żaglówki przesuwały się wolno wzdłuż brzegu. W 
katolickiej kaplicy z drugiej strony zatoki biły dzwony. Łagodny dźwięk płynął przez zmierzch 
i jednoczył się z szeptem morza. Światło latarni u wejścia do kanału drżało i rzucało błyski na 
opałowe niebo. W dali szarzała wstęga dymu z komina przepływającego parowca. 

— Czyż  widok  nie  jest godny  zachwytu?  — zapytał  Abel  z  dumą  pełną  czułości.  —  I  w 

dodatku bezpłatny. Morze i niebo są niczyje i przez to bezcenne. Usiądźmy w altance, panie 
nauczycielu. Wkrótce wzejdzie księżyc. Nigdy nie znudzi mnie widok księżycowej poświaty 
na powierzchni morza. Za każdym razem mam niezwykłe przeżycie. Ale widzę, że chce pan 
mówić  o  interesach,  proszę  zaczekać.  Nie  powinno  się  rozmawiać,  oczekując  wschodu 
księżyca. Choć osobiście w ogóle nie lubię rozmów o interesach. 

— Niestety, czasem nie można tego uniknąć. 
— Tak,  uważam  to  za  zło  konieczne,  panie  nauczycielu  —  zgodził  się  ze  mną.  —  Lecz 

wiem,  co  pana  tu  sprowadza  i  możemy  ów  problem  załatwić  w  pięć  minut.  Zgodzę  się  na 
wszystko, czego chce pan i dwaj pozostali członkowie rady. Bóg jeden wie, dlaczego mnie do 
niej  włączono.  Chyba  z  przyczyny  mojej  malowniczości.  Przypuszczam,  że  chcieli  mieć 
jednego  prawdziwie  przystojnego  mężczyznę.  —  Jego  szczery,  pełen  wesołości  śmiech  był 
bardzo zaraźliwy. Ja też się roześmiałem i usiadłem w altance. 

— A teraz, jeśli pan sobie nie życzy, nie musimy rozmawiać. Zabawimy tu trochę, a jeśli 

przyjdzie nam do głowy coś mądrego, to powiemy. Lecz nie przejmujmy się, jeśli nie przyjdzie. 
Gdy z przyjemnością siedzimy w milczeniu przez pół godziny z jakąś osobą, to są szansę na 
zawarcie przyjaźni. W przeciwnym wypadku nawet nie warto próbować. 

Owego wieczoru w chmielowej altance Abel i ja z powodzeniem przeszliśmy sprawdzian 

milczenia.  Jakoś  wyjątkowo  odpowiadała  mi  ta  chwila  zadumy,  choć  ostatnio  nie  miałem 
większej  ochoty  na  rozmyślania.  Uroczysty  spokój,  od  dawna  obcy  mej  zmęczonej  duszy, 
rozlewał  się  wokół.  Tchnął  nim  Abel  i  cały  ogród.  Rozglądając  się,  rozważałem,  na  czym 
polega urok tego miejsca? 

— Ładnie i daleko od zgiełku, prawda? — zagadnął Abel nieoczekiwanie, jakby czytając w 

moich  myślach.  —  Żadnego  handlu  ani  zysków.  Nic  stąd  nie  sprzedałem.  Tamzine  ma 
warzywną działkę, ale czego nie zjemy sami, oddajemy. Geordie Marr w dole koło przystani 
ma duży ogród i sprzedaje naręcza kwiatów, kosze owoców i jarzyn do hotelu. Uważa mnie za 
głupca,  bo  nie  postępuję  podobnie.  Cóż,  on  ma  z  ogrodu  pieniądze,  a  ja  szczęście  i 
przyjemność.  W  tym  cała  różnica.  Przypuśćmy,  że  zarobiłbym  dużo  pieniędzy  i  co  z  tego? 
Zabierałbym je w ten sposób bardziej potrzebującym. Geordie Marr jest najnieszczęśliwszym 
stworzeniem  pod  słońcem.  Zawsze,  biedaczysko,  tkwi  w  jakichś  kłopotach.  Oczywiście, 
większość sam spowodował, ale to nie czyni ich lżejszymi. Siedział pan kiedyś, nauczycielu, w 
chmielowej  altance?  —  zacząłem  się  przyzwyczajać  do  nieoczekiwanych  zwrotów  w 
rozmowie i odparłem, że nigdy. 

background image

— Cóż za wspaniałe miejsce do marzeń — zauważył pogodnie Abel. — Młodzieniec taki 

jak pan musi często marzyć. 

Wtrąciłem gwałtownie i gorzko, że od dawna przestałem bujać w obłokach. 
— Tak  się  panu  wydaje  —  powiedział  w  zadumie  Abel.  —  Za  jakiś  czas  wróci  pan  do 

marzeń i dzięki Bogu za to! Nie pytam, co pana chwilowo zniechęciło, ale niedługo zmieni pan 
zdanie.  Zwłaszcza  jeśli  będzie  pan  częstym  gościem  w  moim  ogrodzie.  Przepełniają  go 
wszelkiego  rodzaju  marzenia.  Można  wybierać  do  woli.  Ja  od  lat  tęsknię  do  przygód.  Mam 
sześćdziesiąt jeden lat i nigdy nie dokonałem śmielszego czynu niż wyprawa na dorsze przy 
ładnej pogodzie. Wciąż jednak mam nadzieję, że przeżyję coś niezwykłego. Gdy nawiedzają 
mnie takie pragnienia, staję się krwiożerczą bestią. 

Wybuchnąłem śmiechem. Prawdopodobnie śmiech rozlegał się w tym zakątku niezwykle 

rzadko.  Tamzine,  pieląca  opodal,  podniosła  raptownie  głowę  i  podreptała  do  domu.  Nie 
obdarzyła  nas  słowem  ni  spojrzeniem.  W  pełni  zasługiwała  na  opinię  osoby  niezwykle 
nieśmiałej. Była bardzo tęga, o twarzy okrągłej i bez wyrazu, ale bardzo pięknych, rudawych 
włosach. Miała na sobie jaskrawą suknię z materiału w białe i czerwone prążki. Szedł przy niej 
ogromny,  rudawy  kocur,  który  nagle  pomknął  do  altanki  i  wskoczył  Ablowi  na  kolana. 
Podziwiałem piękne zwierzę o błyszczących zielonych ślepiach i białych łapach. 

— Kapitan Kidd — pan Woodley — Abel przedstawił nas poważnie, jakby kot był ludzką 

istotą. Nie przejawiliśmy szczególnego entuzjazmu. 

— Nie przepada pan za kotami — zauważył Abel, gładząc aksamitny grzbiet. — Nie mam 

tego panu za złe, bo i ja ich nie lubiłem, dopóki nie znalazłem Kapitana. Ocaliłem mu życie, a to 
jest  trochę  tak,  jakby  się  dało  życie.  Na  świecie  jest  wielu  bezmyślnych  ludzi.  Niektórzy  z 
letników mieszkających  w domkach nad zatoką są bezmyślni aż do okrucieństwa. Trzymają 
koty przez lato, karmią je, pieszczą, stroją we wstążki, a gdy nadejdzie jesień — wyjeżdżają, 
pozostawiając zwierzaki na łasce losu. Krew się we mnie burzy! 

Pewnego dnia ostatniej zimy znalazłem na brzegu martwą, starą kotkę, a przy jej boku trzy 

malutkie  kocięta.  Zdechła,  starając  się  ogrzać  je  własnym  ciałem.  Leżała,  obejmując  dzieci 
łapkami. Panie nauczycielu, popłakałem się na ten widok, a potem zacząłem kląć. Zabrałem 
kocięta, nakarmiłem i odchuchałem, a później umieściłem w dobrych domach. Znałem panią, 
która zostawiła tę kotkę. Kiedy wróci latem, powiem jej, co o tym myślę. Zostanie to uznane za 
wtrącanie się w nie swoje sprawy, lecz wszyscy wiedzą, że lubię się wtrącać, gdy mam ważny 
powód. 

— Czy Kapitan Kidd jest jednym z porzuconych? — spytałem. 
— Tak. Zauważyłem go pewnego mroźnego dnia zaplątanego w gąszczu krzewów. Zaczepił 

się przez tę idiotyczną wstążkę i prawie dogorywał z głodu. Panie Boże, trzeba było widzieć 
jego oczy! Choć taki mały, jakoś dawał sobie radę, dopóki nie zawiesił się na tej wstążce. Kiedy 
go uwolniłem, polizał mi rękę malutkim czerwonym języczkiem. Przed dziewięcioma laty nie 
był  jeszcze  takim  pewnym  siebie  piratem,  ale  potulnym  barankiem.  Jak  na  kota  dość  długo 
żyje. Dobry też z niego kompan. 

— Przypuszczałem, że będzie pan miał raczej psa — powiedziałem. 
Abel pokręcił głową. — Miałem kiedyś. Bardzo się do niego przywiązałem i gdy zdechł, nie 

mogłem znieść myśli, że inny pies zająłby miejsce mego ulubieńca. Był przyjacielem, rozumie 
pan?  Kapitan  zaś  jest  tylko  towarzyszem.  Lubię  go.  Szczególnie  za  tę  szczyptę  diabelstwa 
tkwiącą we wszystkich kotach. Psy kocha się bardziej niż koty, ale z drugiej strony nie mogę 
powiedzieć, że są tak samo interesujące. 

Roześmiałem się, wstając z ociąganiem. 
— Już pan odchodzi? Przecież jeszcze nie mówiliśmy o interesach. Domyślam się, w jakiej 

pan  przyszedł  sprawie.  Tylko  ci  dwaj  pomyleni  członkowie  rady  mogli  wpaść  na  pomysł 
czyszczenia wiosną pieca! 

— Oni pytają, czy zgadza się pan na postawienie nowego pieca. 

background image

— Niech im pan powie, żeby stawiali, jaki tylko chcą i niech mi dadzą święty spokój — 

odparł Abel. — A pan, nauczycielu, będzie mile widziany w tym ogrodzie o każdej porze. Jeśli 
poczuje  pan  zmęczenie,  samotność  lub  gniew  czy  nadmiar  ambicji,  niech  pan  przyjdzie  i 
posiedzi tu sobie. Jaki człowiek mógłby trwać w gniewie, gdyby przez dziesięć minut patrzył 
na bratek? Jeśli zechce pan gawędzić, będę mówił, a gdy nadejdzie czas zadumy, zostawię pana 
w spokoju. Mam wielkie doświadczenie w tej dziedzinie. 

— Postaram się często tu przychodzić — powiedziałem. — Może nawet za często. 
— Proszę  tak  nie  myśleć.  Pan  jest  młody,  ja  —  stary,  ale  nasze  dusze  są  prawie  w  tym 

samym  wieku  i  będziemy  mieli  sobie  dużo  do  powiedzenia.  Czy  idzie  pan  stąd  wprost  do 
domu? 

— Tak. 
— W  takim  razie  proszę  wstąpić  na  chwilę  do  Mary  Bascom  i  dać  jej  ode  mnie  bukiet 

białego bzu. Przepada za nim, a ja chcę, by go dostała jeszcze przed śmiercią. 

— Jest bardzo poważnie chora? 
— Suchoty. To u nich rodzinne. Może umrzeć w ciągu miesiąca jak jej brat, albo pożyje 

dwadzieścia  lat  jak  ojciec.  Krótko  czy  długo;  dopóki  kwitnie  bez,  posyłam  jej  co  dzień 
wiązankę. Piękny dziś mamy wieczór. Zazdroszczę panu spaceru brzegiem morza przy świetle 
księżyca. 

— Proszę pójść ze mną — zaproponowałem. 
— Nie  —  Abel  spojrzał  w  stronę  domu.  —  Tamzine  nie  lubi  samotności  wieczorem. 

Dlatego  chodzę  po  ogrodzie.  Księżyc  jest  moim  przyjacielem.  Kocham  go,  odkąd  sięgam 
pamięcią.  Jako  ośmiolatek  zasnąłem  raz  o  zmierzchu  w  sadzie  i  nikt  tego  nie  zauważył. 
Obudziłem się, sam w nocy, śmiertelnie przerażony. Dobry Boże, co za dziwne cienie i dźwięki 
widziałem i słyszałem! Nie śmiałem się poruszyć! Siedziałem więc dygocząc, biedaczysko! I 
nagle zobaczyłem, że księżyc spogląda na mnie przez gałęzie jak stary przyjaciel. Natychmiast 
poczułem się lepiej, i Wstałem i pomaszerowałem do domu dzielny jak lew. Dobranoc, panie j 
nauczycielu. Proszę powiedzieć Mary, że będzie dostawała bez jeszcze j przez tydzień. 

Od tego wieczoru byliśmy z Ablem serdecznymi druhami. Spacerowaliśmy rozmawiając lub 

milcząc  i  razem  łowiliśmy  ryby.  Mieszkańcy  Stillwater  dziwili  się,  że  przedkładam  jego 
towarzystwo nad towarzystwo młodzieży. Zaniepokojona pani Campbell wyraziła pogląd, że 
straszny ze mnie oryginał i że „szukali się w korcu maku”. 

Pokochałem stary ogród nad brzegiem zatoki, a nawet i starego Abla, uczuciem prawdziwie 

głębokim. Gdy zamykała się za mną furtka ogrodu, zostawiałem dręczące wspomnienia i żale. 
W ciszy i spokoju moja dusza uwalniała się z przepełniającej ją goryczy i stawała się znowu 
zdrowa  —  tak  jak  przepowiedział  Abel.  On  sam  nigdy  mnie  nie  pouczał,  ale  emanował 
pogodną  odwagą,  wytrwałością  i  akceptacją  życiowych  trudności.  Był  najbardziej 
zrównoważonym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Nigdy nie pomniejszał zła ani 
też nie przesadzał, gdy chodzi o dobro. Jego zdaniem ból nie powinien nadmiernie przygnębiać, 
a przyjemności nie powinny sprowadzać w lenistwo i niedbalstwo. Pomógł mi zrozumieć, jak 
tchórzliwie wykręcałem się od pewnych decyzji. Zdałem też sobie sprawę, że moje osobiste 
zmartwienia nie są najważniejszymi rzeczami na świecie. Abel nauczył mnie znowu śmiać się, 
a kiedy człowiek śmieje się szczerze i radośnie, nie jest z nim tak źle. 

Stary ogród był zawsze pogodny. Nawet gdy wiał wschodni wiatr i szare fale biły o brzeg, 

jakieś  promyki  słońca  zdawały  się  tu  docierać.  Może  dlatego,  że  rosło  tak  wiele  żółtych 
kwiatów,  które  lubiła  Tamzine.  A  i  Kapitan  Kidd  często  paradował  w  przepychu  złocistej 
sierści. Dziwiłem się, skąd w ogrodzie tyle rozśpiewanego ptactwa? Okazało się, że Kapitan 
Kidd nigdy nie polował. Pewnie rozumiał, jak źle by to przyjął jego pan. 

Zewsząd dochodziło ćwierkanie lub śpiew, a wiatr w gałęziach sosen zawsze dźwięczał niby 

radosne  powitanie.  My  zaś  spacerowaliśmy  po  ścieżkach  zatopieni  w  dyskusji  o  prawdach 
uniwersalnych. 

background image

— Lubię rozważać różne problemy, choć nigdy nie potrafię ich rozwiązać — oznajmił Abel. 

— Mój ojciec twierdził, że nie ma sensu mówienie o rzeczach, których się nie rozumie. Ale, 
dobry  Boże,  gdybyśmy  tak  postępowali,  niewiele  zostałoby  tematów  do  rozmów!  Pewnie 
bogowie słuchając nas, często pokładają się ze śmiechu, lecz jakie to ma znaczenie? Dopóki 
pamiętamy,  że  jesteśmy  tylko  ludźmi,  wszystko  jest  w  porządku.  Przecież  nie  wyrządzamy 
nikomu najmniejszej krzywdy. Dlatego też i dzisiaj utniemy sobie pogawędkę o pochodzeniu 
zła… 

W  miarę  upływu  czasu  mijało  onieśmielenie  Tamzine  i  kiedy  się  zjawiałem,  witała  mnie 

szerokim  uśmiechem.  Prawie  cały  czas  spędzała  na  pieleniu  ogrodu,  który  kochała  równie 
mocno  jak  Abel.  Przepadała  za  jaskrawymi  kolorami  i  zawsze  miała  na  sobie  fartuchy  w 
barwne i oryginalne wzory. Uwielbiała Abla, a każde jego słowo było dla niej święte. 

— Dzięki  Bogu,  Tamzine  już  dobrze  się  czuje  —  powiedział  któregoś  wieczoru  Abel. 

Akurat obserwowaliśmy zachód słońca. Dzień zaczął się posępnie, spowity w szare chmury, 
lecz  dobiegał  końca  w  przepychu  purpury  i  złota.  — Jeszcze  niedawno  było  inaczej.  Chyba 
słyszał pan, nauczycielu? Teraz Tamzine nieźle sobie radzi. Tak więc, gdy pewnego dnia wyjdę 
naprzeciw swej wielkiej przygody, nie zostawię siostry bezradnej. 

— Jest  od  pana  starsza  dziesięć  lat.  Prawdopodobnie  ona  uda  się  tam  pierwsza  — 

zauważyłem. 

Abel potrząsnął głową i pogładził wypielęgnowaną bródkę. Podejrzewałem, że broda jest 

jedynym śladem młodzieńczej próżności mego przyjaciela. Natomiast szpakowatej czuprynie 
wyraźnie brakowało kontaktu z grzebieniem. 

— Nie, Tamzine mnie przeżyje. Ma serce Armstrongów, a ja — Marwoodów. Moja matka 

była z domu Marwood. Nie dożywamy późnej starości, ale za to odchodzimy szybko i lekko. I 
bardzo dobrze. Nie brak mi odwagi, lecz perspektywa oczekiwania na śmierć napełnia mnie 
przerażeniem. Już nic więcej nie powiem na ten temat, ale gdy pewnego dnia usłyszy pan o 
śmierci  starego  Abla,  proszę  się  nie  smucić.  Będzie  pan  pamiętał,  że  chciałem  odejść  w  ten 
właśnie sposób. Nie, żebym czuł zmęczenie życiem — jest ono całkiem przyjemne: mam swój 
ogród,  Kapitana  Kidda  i  zatokę.  Lecz  czasem  bywa  odrobinę  monotonne,  a  śmierć  stanowi 
pewną odmianę. Naprawdę jestem jej ciekaw, panie nauczycielu. 

— Nienawidzę myśli o śmierci — napomknąłem. 
— Och, bo pan jest młody. Śmierć staje się bardziej przychylna, J gdy nadchodzi starość. 

Choć nikt tak naprawdę nie chce umierać. Tennyson miał rację, gdy to mówił. W Channel Head 
mieszka  stara  pani  Warner.  Całe  życie  miała  biedaczka  mnóstwo  kłopotów  i  straciła  prawie 
wszystkich  bliskich.  Często  powiada,  że  będzie  zadowolona,  gdy  nadejdzie  jej  czas,  bo  ma 
dosyć egzystencji w strumieniach łez. Ale gdy tylko nadchodzi jakaś choroba to, Boże drogi! 
Co za larum! Doktorzy z miasta, pielęgniarka i tyle leków, że starczyłoby do uśmiercenia stada 
psów! Życie może być padołem łez, lecz niektórym ludziom szlochanie sprawia przyjemność, 
zapewniam pana. 

Lato przeszło przez ogród strojąc się w kwiaty: róże i lilie, malwy i wyjątkowo piękne tego 

roku złotorózgi. W odległej części ogrodu rósł wielki krzew wyglądający jak olbrzymia wiązka 
słonecznych  promieni.  Tamzine  cieszyła  się  nim  jak  dziecko,  ale  Abel  wolał  kwiaty  o 
głębszych  barwach.  Mógł  godzinami  wpatrywać  się  w  jedwabiste  kielichy  malw  o  barwie 
czerwonego wina. Na podobnej medytacji zastałem go kiedyś w chmielowej altance. 

— Ten  kolor  zawsze  działa  na  mnie  kojąco  —  wyjaśnił.  —  Żółty  jest  zbyt  ekscytujący, 

czyni umysł niespokojnym i każe mi pragnąć żeglowania „poza granice horyzontu”, jak mawiał 
poeta.  Patrzyłem  dzisiaj  na  przepych  złotorózgi,  dopóki  nie  zacząłem  myśleć,  że  całe  moje 
życie jest jedną wielką klęską.  Znalazłem ślicznego motyla i wyprawiłem mu pogrzeb, tam, 
wśród paproci. Przypuszczam, że nie przyniosłem światu więcej pożytku niż ten mały motyl. 
Och, nauczycielu, pogrążyłem się w smutku. Widzi pan, kiedy człowiek jest sam, to przebywa 
z Bogiem albo z diabłem. I to diabeł kręcił się koło mnie, gdy spoglądałem na złotorózgę, a Bóg 

background image

przemówił, kiedy przeniosłem wzrok na malwy, i wydało mi się, że ktoś posiadający taki ogród 
może uważać, że powiodło mu się w życiu. 

— Chciałbym po latach powiedzieć to samo o sobie — wyznałem szczerze. 
— Pragnę, aby pan osiągnął inny rodzaj powodzenia — potrząsnął głową Abel. — Powinien 

pan robić te rzeczy, które ja robiłbym, gdybym miał szansę. Teraz pana kolej. Trzeba zacisnąć 
zęby i przeć naprzód. 

— Jestem  pewien,  że  dzięki  panu,  panie  Armstrong,  potrafię  zacisnąć  zęby  i  iść  w 

odpowiednim  kierunku.  Zmierzałem  wprost  ku  klęsce,  nim  przyjechałem  tu  wiosną,  ale 
nauczyłem się cenić inne wartości. 

— Dałem panu coś w rodzaju kompasu, prawda? — uśmiechnął się Abel. Wiedziałem, że 

mogę panu pomóc, lecz mój ogród zrobił więcej ode mnie, niech mi pan wierzy. A teraz proszę 
tu podejść. Posiedzimy sobie i porozmyślamy. 

Siedzieliśmy  dość  długo,  milcząc,  a  wtem  Abel  nieoczekiwanie  powiedział:  —  Pan, 

nauczycielu,  nie  dostrzega  ludzi,  których  ja  widzę  w  moim  ogrodzie.  Tych  wszystkich,  co 
przebywali  tu  dawno  temu.  Niegdyś  było  to  bardzo  ożywione  miejsce.  Stanowiliśmy  liczną 
rodzinę  i  dzieciaki  weseliły  się,  a  śmiech  rozlegał  się  w  różnych  miejscach  naraz.  Teraz 
pozostali tylko stary Abel i jeszcze starsza Tamzine. — Dumał przez chwilę, oglądając obrazy 
przepływające  w  pamięci,  niewidoczne  dla  mnie  osoby  spacerujące  po  wąskich  ścieżkach. 
Potem  ciągnął  dalej:  —  Spośród  pojawiających  się  postaci,  dwie  są  bardziej  wyraziste  od 
innych. Jedna to moja siostra, Alice. Umarła trzydzieści lat temu. Była bardzo piękna. Trudno 
uwierzyć, patrząc na mnie i Tamzine, prawda? Ale tak było. Zawsze nazywaliśmy ją Królową 
Alice, z powodu dostojeństwa i urody. Miała piwne oczy i złotorude włosy. Ojciec ją uwielbiał. 
Tej nocy, gdy przyszła na świat, przypuszczano, że matka nie wyżyje. Ojciec spacerował całą 
noc  przed  domem.  O  wschodzie  słońca,  kiedy  oznajmiłem  mu  o  szczęśliwym  rozwiązaniu, 
ukląkł pod starą jabłonią i dziękował Bogu. 

Alice  zawsze  była  pełna  radości.  Rzadko  zwyczajnie  chodziła  —  po  prostu  biegała  lub 

tańczyła. Żyła tylko dwadzieścia lat, ale dziewiętnaście bardzo szczęśliwie. Miała wszystko, co 
czyni życie wartościowym: miłość, śmiech, a w końcu także smutek. 

Kochała Jamesa Milburna. Minęło trzydzieści jeden lat od chwili, gdy wypłynął jego statek i 

Alice machała ręką na pożegnanie z tego miejsca. Nigdy więcej nie powrócił. Nigdy też nie 
słyszano o żaglowcu. 

Kiedy  Alice  straciła  nadzieję  na  jego  powrót,  umarła  z  powodu  złamanego  serca.  Ludzie 

mówią, że nie ma takiej choroby, ale jej nic innego nie dokuczało. Dzień za dniem wystawała 
przy furtce, wpatrując się w wody zatoki, a gdy wreszcie zgasła ostatnia iskra nadziei, uszło z 
niej  życie.  Pamiętam  ten  dzień:  spoglądała  aż  do  zachodu  słońca,  a  potem  odwróciła  się  od 
furtki. Cała rozpacz oczekiwania zniknęła z jej oczu i pojawił się jakiś straszliwy spokój — 
spokój umarłych. „Ablu, on już nigdy nie wróci” — wyszeptała wtedy do mnie. 

Po tygodniu już jej nie było.  Inni ją opłakiwali, ale nie ja. Widzi pan, Alice poznała całą 

głębię  życia  i  nic  więcej  nie  miała  na  resztę  długich  lat.  Bardziej  rozpaczałem  wcześniej, 
miotając się w udręce i nie mogąc jej pomóc. Często, w długie letnie popołudnia, zdaje mi się, 
że sryszę śmiech Alice, choć od dawna nie ma jej wśród żywych. 

Znowu opanowary go wspomnienia. Nie chciałem ich przerywać i dopiero po jakimś czasie 

dowiedziałem  się  o  innej,  drogiej  mu  osobie.  Wrócił  do  tego  tematu  niespodzianie,  kiedy 
siedzieliśmy w altance podziwiając migotliwy blask morza. 

— Panie nauczycielu, ile osób siedzi tu w tej chwili? 
— Dwie istoty materialne, a ile duchów, tego nie wiem — odparłem, starając się dostosować 

do jego nastroju. 

— Jest tu jeszcze jedna z tych, o których panu wspomniałem. O tej jest mi trudniej mówić. 
— Jeśli to bolesne, proszę tego nie robić — rzekłem. 

background image

— Ale ja chcę opowiedzieć. Czy wie pan, dlaczego mówiłem o Alice i mam zamiar wyjawić 

tajemnicę Mercedes? Dlatego, iż pragnę, aby ktoś o nich pamiętał i czasem wspomniał, gdy 
mnie zabraknie. Nie mogę znieść myśli, że ich imiona zostaną zapomniane. 

Mój  starszy  brat,  Alec,  był  marynarzem  i  podczas  ostatniej  podróży  do  Indii  Zachodnich 

ożenił się i przywiózł do domu żonę, Hiszpankę. Ojcu i matce małżeństwo brata nie przypadło 
do gustu. Ciemnowłosa i śniada Mercedes była cudzoziemką i katoliczką. Dzieliło ją od nas 
wszystko, ale gdy ją ujrzałem, przestałem obwiniać Aleca. Nie z powodu urody żony. Nie miała 
wiele  wdzięku,  za  to  jakiś  urok  —  silny  i  nieodparty.  Kobiety  nie  potrafiły  go  zrozumieć  i 
zastanawiały  się,  co  Alec  w  „obcej”  zobaczył.  Ja  nigdy  się  nie  dziwiłem.  Ja…  ja…  ją  też 
pokochałem  i  to  od  pierwszego  wejrzenia.  Nikt  się  o  tym  nie  dowiedział.  Mercedes  też  nie 
miała pojęcia. A we mnie uczucie przetrwało całe życie. Nigdy nie pragnąłem innej kobiety. 
Kochać ją, to było jakby picie jakiegoś rzadkiego wina o cudownym aromacie. Po nim traciło 
się chęć na zwykłe napoje. 

Myślę, że spędziła tutaj szczęśliwy rok. Nasze gospodarne kobiety z Stillwater robiły na jej 

temat kąśliwe uwagi i twierdziły, że „do niczego się nie nadaje”. Nie potrafiła robić tego co 
one.  Ale  potrafiła  kochać!  Uwielbiała  Aleca.  A  ja  go  znienawidziłem!  Och,  moje  serce 
przepełniały czarne myśli. Po latach składam dzięki losowi, że byli tacy szczęśliwi. Tę altankę 
zrobił dla Mercedes Alec, to znaczy on zrobił kratę, a ona posadziła chmiel. 

Latem  spędzała  w  niej  większość  czasu.  Dlatego  ja  tak  lubię  tu  przebywać.  Oczy  miała 

nieobecne  i  rozmarzone,  dopóki  nie  pojawiał  się  Alec.  Jakąż  to  było  dla  mnie  torturą!  Lecz 
teraz lubię wspominać jej miękki cudzoziemski głos i małe, białe dłonie… Umarła po roku… 
Pochowaliśmy ją razem z dzieckiem na cmentarzu przy katolickiej kaplicy, po drugiej stronie 
zatoki. Stamtąd co wieczór dochodzi bicie dzwonów. Lubiła słuchać ich dźwięku… Alec żył 
drugie lata, ale nie ożenił się powtórnie. Teraz i jego już nie ma i nikt poza mną nie pamięta 
Mercedes. 

Abel zatonął w marzeniach. Nie chciałem ich zakłócać. Sądziłem, że nie zauważył mego 

odejścia, lecz gdy otwierałem furtkę, pomachał mi ręką. 

Trzy dni później znowu poszedłem do starego ogrodu. Na żaglu w oddali błyskało czerwone 

światełko.  Wokół  pogrążonej  w  mroku  przystani  zachodzące  słońce  zbudowało  wspaniałe 
miasto. Były tu pałace, purpurowe i złote wieże. W powietrzu czuło się muzykę wiatru i fal. 
Hen,  daleko  brzmiała  melodia  dzwonów  z  kaplicy,  obok  której  spała  wiecznym  snem 
Mercedes. Ogród przepełniały różnorodne barwy i zapachy. Topole wokół domu wznosiły się 
poważne  i  smukłe.  Abel  siedział  w  chmielowej  altance.  Obok  niego  spał  Kapitan  Kidd. 
Myślałem, że Abel także zasnął, bo głowę oparł o kratę i zamknął oczy. 

Kiedy  jednak  podszedłem  bliżej,  stwierdziłem,  że  nie  śpi.  Na  ustach  zastygł  mu  dziwny, 

wyrozumiały uśmiech, jakby dotarł do sedna prawdy i pobłażliwie oceniał ludzkie zmartwienia 
i opinie o życiu. 

Stary Abel wyprawił się po swą Wielką Przygodę. 

background image

C

ZARY BEZ 

F

ILLMORE

A

 

1909 

 
Tego  się  właśnie  spodziewałem  —  stwierdził  Timothy  Robinson.  Ton  jego  wypowiedzi 

wywołał  rumieniec  na  twarzy  Ellisa  Duncana.  Chłopak  otworzył  usta,  chcąc  odpowiedzieć 
gniewnie,  ale  szybko  je  zamknął  i  zacisnął  wargi.  Zupełnie  w  ten  sam  sposób  co  Timothy 
Robinson. 

— Kiedy  usłyszałem,  że  twój  leniwy  i  bezwartościowy  ojciec  nie  żyje,  oczekiwałem,  że 

zechcecie ode mnie pomocy — ciągnął szorstko Timothy. — Ale nie sądź, że ją otrzymacie. 
Nie mam wobec was żadnych zobowiązań, chociaż twój ojciec był moim przyrodnim bratem. 
Żadnych  zobowiązań!  Nie  jestem  również  zwolennikiem  filantropii  —  mówiąc  to,  Timothy 
uśmiechnął się krzywo. Rzeczywiście daleki był od dobroczynnych gestów. W opinii sąsiadów 
miał węża w kieszeni, niektórzy nazywali go skąpiradłem. Należy to uznać za przesadę, choć 
niewątpliwie Timothy łatwo grosza z ręki nie wypuszczał. Zdarzało się, że bywał hojny, gdy 
uznał cel za odpowiedni. 

— Nie  proszę  o  jałmużnę,  stryju  Timothy  —  zaprzeczył  z  godnością  Ellis.  Pominął 

milczeniem obraźliwą uwagę o ojcu, choć go bardzo dotknęła, gdyż niestety była prawdziwa. 
— Pragnę utrzymać matkę z uczciwej i ciężkiej pracy. Nie proszę o specjalne względy z racji 
pokrewieństwa. Słyszałem, że szukasz robotnika, więc przyszedłem tak samo, jak poszedłbym 
do każdego innego gospodarza. 

— Owszem, szukam robotnika — odrzekł stryj Timothy sucho. — Ale mężczyzny, nie zaś 

czternastoletniego  chłopca,  który  nie  zapracuje  na  to,  co  zje.  Potrzeba  mi  kogoś 
odpowiedzialnego. 

Ellis  zaczerwienił  się  i  znowu  się  pohamował.  —  Chcę  pracować,  stryju  i  gdybyś  tylko 

spróbował, przekonasz się, że potrafię. Oczywiście za niższą zapłatę niż dorosły mężczyzna. 

— Nie zatrudnię cię za żadną zapłatę — przerwał stanowczo Timothy Robinson. — Jasno 

się  chyba  wyraziłem?  Jesteś  synem  niewłaściwego  człowieka.  Twój  ojciec  był 
niekompetentny,  leniwy  i  co  najgorsze  niegodny  zaufania.  Raz  próbowałem  mu  pomóc,  a 
rezultat? Straty i niewdzięczność! Nie chcę nikogo podobnego w moim domu. Nie wierzę w 
ciebie, więc zabieraj się stąd od razu. Nie mam czasu do tracenia na spory z tobą. 

Ellis odszedł z płonącymi uszami. W drodze rozmyślał z goryczą. Stryj mówił prawdę o jego 

ojcu  i  chłopak  zdawał  sobie  sprawę,  jak  trudno  mu  będzie  uzyskać  pracę.  Nikt  nie  zechce 
zawracać sobie głowy synem „starego Sama Duncana”, choć nie wszyscy będą tak bezpośredni 
jak stryj Timothy. 

Sam Duncan i Timothy Robinson byli przyrodnimi braćmi. Sam, starszy z nich, był synem 

pani Robinson z pierwszego małżeństwa. Obaj  chłopcy bardzo się różnili. Sam był leniwy i 
gnuśny. Zasługiwał w pełni na surową ocenę znajomych. Nie chciało mu się pracować i nikt nie 
mógł na nim polegać. Natura jednak nie poskąpiła mu urody i w młodości potrafił zjednywać 
sobie  ludzi.  Początkowo  więc  lubiano  go  bardziej  niż  szorstkiego,  zamkniętego  w  sobie  i 
pracowitego Timothy’ego. Matka wcześnie ich odumarła, ale pan Robinson przywiązał się do 
Sama i chłopiec miał zapewnione dom i opiekę. Gdy skończył dwadzieścia dwa lata a Timothy 
osiemnaście,  pan  Robinson  zmarł  nagle  nie  zostawiwszy  testamentu.  Wszystko  co  posiadał, 
przeszło tym sposobem na Timothy’ego. Sam natychmiast opuścił dom. Mówił, że nie zniesie, 
by Timothy nim rządził. 

Wynajął mały domek we wsi. Ożenił się z dziewczyną „o wiele dla niego za dobrą” —jak 

mówiono  —  i  zaczął  wynajmować  się  do  różnych  prac.  Szedł  przez  życie  wałkoniąc  się, 
wykręcając  od  odpowiedzialności  i  zaciągając  długi.  Raz  Timothy,  pewnie  powodowany 
litością  dla  żony  i  dziecka  Sama,  wynajął  go  na  rok  do  pracy  i  płacił  mu  więcej  niż  innym 

background image

robotnikom. Sam przez miesiąc udawał, że coś robi, potem się obraził i rzucił pracę w samym 
środku sianokosów. Po tym Timothy Robinson machnął na niego ręką. 

Gdy  Ellis  miał  lat  czternaście,  Sam  Duncan  zmarł  po  długiej  chorobie.  Przez  ten  czas 

rodzina egzystowała dzięki życzliwości litościwych sąsiadów. Ellis nie mógł szukać zajęcia, 
gdyż spoczywał na nim obowiązek opieki nad chorym ojcem. Pani Duncan, osoba słaba i wątła, 
wyczerpana trudnym życiem nie miała dość siły, aby samej pielęgnować męża. 

Kiedy Sama pochowano, Ellis głęboko odetchnął i zaczął zastanawiać się nad przyszłością. 

Zdecydował,  że  musi  zapracować  na  utrzymanie  matki  i  swoje  i  powinien  zacząć  starania 
natychmiast.  Jak  na  swój  wiek,  był  wysoki  i  silny,  otrzymał  też  przyzwoite  wykształcenie. 
Matka uparcie kazała mu uczęszczać do szkoły, kiedy chciał pójść do pracy. Zawsze był bardzo 
skromny i cichy. Nikt w Dalrymple właściwie go nie znał. Wszyscy natomiast dobrze znali jego 
ojca. Nikt więc nie chciał zatrudnić Ellisa, chyba że zgodziłby się do pracy na warunkach dużo 
gorszych  niż  inni.  Ellis  nie  zwrócił  się  do  stryja,  dopóki  nie  wyczerpał  innych  możliwości. 
Teraz jednak i tu mu się nie powiodło. Czerwiec dobiegał końca i każdy, komu potrzebny był 
pomocnik,  już  go  sobie  znalazł.  Gdziekolwiek  spojrzeć,  perspektywy  nie  wydawały  się 
ciekawe. 

— Gdyby mi się tylko trafiła okazja! — myślał ze smutkiem. — Przecież nie jestem leniwy 

ani ślamazarny. Gdyby tylko dano mi szansę! — Zamyślony usiadł na ogrodzeniu pastwiska 
Fillmore’ów.  To  pastwisko  cieszyło  się  w  Dalrymple  złą  sławą.  Niegdyś  urodzajna  i  tłusta 
ziemia  została  zniszczona  przez  bujny  i  uparty  rozrost  krzewów  czarnego  bzu.  Thomas 
Fillmore początkowo próbował walczyć z tą klęską w „nocy przy księżycu”. Ale roślina nic 
sobie nie robiła ani z wyrywania, ani z księżyca i rozrastała się gęsto dalej. W ostatnich dwóch 
latach stary Thomas zrezygnował z bitwy o pole i krzewy bez żadnych przeszkód panoszyły się 
w najlepsze. 

Thomas  Fillmore,  przygarbiony  staruszek  o  chytrych  oczach  i  pomarszczonej  twarzy, 

wynurzył się z krzaków na wprost chłopca. — Jak się masz, Ellis. Widziałeś gdzie moje łaciate 
cielęta? Szukam ich wszędzie od godziny. 

— Nie, nie widziałem żadnych cieląt, ale na tym pastwisku słoń by się ukrył przed ludzkim 

wzrokiem — odparł Ellis z uśmiechem. 

Stary  Thomas  z  żalem  pokiwał  głową.  —  Siła  złego  na  jednego  —  powiedział.  —  Czyś 

widział  kiedy  bardziej  zapuszczone  miejsce?  Trudno  uwierzyć,  że  dwadzieścia  lat  temu  nie 
było w Dalrymple lepszego kawałka ziemi. Jaka tu rosła trawa! 

— Ziemia musi być dobra jak dawniej — zauważył Ellis. — Czy nie można by tego bzu 

wykopać? 

— To ciężka praca. Trzeba mieć siłę, cierpliwość i czas, żeby się za to wziąć. Ja nie mam 

pierwszego,  bom  stary,  a  mój  parobek  nie  ma  ostatniego.  I  nikt  się  za  to  nie  weźmie  za 
pieniądze, na które mnie stać. 

— A ile by pan mi dał, panie Fillmore, gdybym oczyścił pole? — spytał Ellis. 
Stary Thomas popatrzył na niego zdziwiony. Kiedy zrozumiał, że chłopiec mówi poważnie, 

chytre oczka mu błysnęły. — Musisz bardzo potrzebować pracy? — zauważył. 

— Bardzo — padła lakoniczna odpowiedź. 
— Niech pomyślę. — Stary Thomas zaczął dokładnie kalkulować. Nigdy, jeśli tylko mógł, 

nie płacił za nic ani centa więcej niż należało, a targował się do upadłego. — Dam ci szesnaście 
dolarów za wykarczowanie pola — oświadczył w końcu. 

Ellis przyjrzał się pastwisku. Wiedział co nieco o usuwaniu krzewów czarnego bzu, a także 

to, że szesnaście dolarów będzie mizerną zapłatą za jego wysiłek. Większość krzewów była 
wyższa od niego i miała głęboko zapuszczone w ziemię korzenie, grubsze od jego ręki. — Ta 
robota warta jest więcej, panie Fillmore. 

background image

— Nie dla mnie — krótko odparł stary Thomas. — Mam dużo ziemi i jestem stary, a do tego 

bezdzietny. Po cóż mam wydawać pieniądze, jeśli przyjdzie po mnie ktoś obcy? Jak chcesz to 
zrobić za szesnaście dolarów — rób; jak nie — to nie. 

Ellis wzruszył ramionami. Stracił nadzieję na coś stałego, a szesnaście dolarów było lepsze 

niż nic. Powiedział więc: — Niech będzie. Zgadzam się. 

— Dobra, chłopcze, ale pamiętaj, masz to zrobić dokładnie. Korzenie muszą być wykopane 

z  ziemi.  I  spodziewam  się,  że  doprowadzisz  robotę  do  końca,  a  nie  rzucisz  w  połowie  dla 
lepszego zarobku. 

— Nie odejdę stąd, dopóki nie skończę z pańskim bzem — oświadczył Ellis. 
Młody Duncan zabrał się do pracy od świtu. Najpierw pościnał krzaki i ułożył je w sterty do 

spalenia. To mu zajęło dwa dni i było stosunkowo łatwe. Trzeciego dnia wziął się za korzenie. 
Pod  koniec  przedpołudnia  zrozumiał,  co  naprawdę  oznacza  karczowanie  pastwiska,  ale 
zacisnął zęby i pracował dalej. Po południu Timothy Robinson, którego farma sąsiadowała z 
gruntami  Fillmore’a,  przechodził  tamtędy  i  osłupiał  na  widok  Ellisa.  Chłopiec  nie  zauważył 
stryja i pracował z widocznym zacięciem. 

— Tych mięśni nie odziedziczył po Samie — rzekł do siebie Timothy. — Sam zemdlałby na 

samą myśl o karczowaniu krzewów. Może się pomyliłem co do chłopaka? Cóż, poczekamy i 
zobaczymy, jak długo wytrwa. 

Ellis  wytrwał.  Próbował  wytrwać  również  krzewy  czarnego  bzu,  ale  chłopiec  okazał  się 

lepszy. Była to jednak ciężka harówka i Ellis nigdy jej nie zapomniał. Tydzień za tygodniem 
tyrał  w  upale,  kopiąc,  przycinając  i  wyciągając  z  ziemi  korzenie.  Praca  nie  miała  końca,  a 
efekty były zniechęcająco mierne. Spodziewał się, że wystarczy mu na to miesiąc, lecz szybko 
zorientował  się,  że  i  dwóch  będzie  za  mało.  Timothy  Robinson  często  przystawał  obok  i 
przyglądał się rosnącej stercie korzeni i powoli powiększającej się powierzchni oczyszczonej 
ziemi. Nigdy jednak nie odzywał się i nie mówił o tym z nikim. 

Pewnego  wieczoru,  gdy  pole  było  w  połowie  wykarczowane,  Ellis  wrócił  do  domu 

zmęczony bardziej niż zwykle. Bolały go wszystkie kości i rozgoryczony zastanawiał się, czy 
starczy mu życia na dokończenie tej pracy. W domu czekał na niego Jacob Green z Westdale i 
od razu przystąpił do rzeczy: — Mój pomocnik złamał nogę i muszę natychmiast znaleźć kogoś 
na jego miejsce. Powiedziano mi o tobie i postanowiłem spróbować. Płacę dwanaście dolarów 
miesięcznie z jedzeniem i mieszkaniem. Co ty na to? 

Twarz Ellisa zarumieniła się z radości. Dwanaście dolarów na miesiąc i stała praca! Lecz 

zaraz przypomniał sobie, co obiecał panu Fillmore. Kilka sekund walczył z pokusą. — Bardzo 
żałuję, panie Green — odezwał się ze smutkiem. — Chętnie przyjąłbym tę pracę, ale nie mogę. 
Obiecałem panu Fillmore oczyścić pastwisko, a to potrwa jeszcze miesiąc. 

— Nie przypuszczałem, że ktoś odrzuci dobrą ofertę dla starego Toma — mruknął Jacob. 
— Tu chodzi o mnie — odparł z uporem Ellis. — Obiecałem i muszę dotrzymać słowa. 
Jacob odjechał niezadowolony. Po drodze spotkał Timothy’ego i opowiedział mu o swoich 

kłopotach. 

Nie  da  się  ukryć,  że  w  ciągu  następnego  miesiąca  Ellis  nie  raz  żałował  odrzuconej 

propozycji Jacoba Greena. W końcu jednak zadanie zostało wykonane i pastwisko Fillmore’ów 
zmieniło swój wygląd. 

— Kiedy to dobrze wyschnie, przyjdę i podłożę ogień — obiecał Ellis panu Fillmore. — 

Należy mi się ta satysfakcja. 

— Dobrze  wykonałeś  robotę  —  przyznał  stary  Thomas.  —  Oto  szesnaście  dolarów. 

Każdego centa uczciwie zarobiłeś, muszę to przyznać. Jak będziesz potrzebował rekomendacji, 
przyjdź do mnie. 

W drodze do domu Ellis mijał farmę Robinsonów i spotkał na ścieżce stryja. — Cóż, Ellis — 

odezwał się do bratanka pierwszy raz od pamiętnego wieczoru — skończyłeś już tę pracę? 

— Tak, stryju. 

background image

— I  dostałeś  szesnaście  dolarów,  gdy  robota  była  warta  cztery  razy  tyle?  Stary  Tom  cię 

oszukał, a ty byłeś głupi, odrzucając propozycję Greena! 

— Obiecałem panu Fillmore! 
— Hm! A co będziesz teraz robił? 
— Nie wiem. W przyszłym tygodniu zaczną się żniwa. Może dostanę jakąś pracę choć na 

krótko. 

— Ellis — odezwał się po chwili stryj. —  Zwalniam swego pomocnika. Jest do niczego. 

Chciałbyś zająć jego miejsce? Daję piętnaście dolarów miesięcznie i utrzymanie. 

Ellis  wbił  wzrok  w  Timothy’ego  Robinsona.  —  Przecież  nie  chciałeś  zatrudnić  syna 

bezwartościowego ojca — powiedział bardzo wolno. 

— Zmieniłem zdanie. Widziałem, jak harowałeś na pastwisku. Trudno o lepszy sprawdzian. 

Kiedy Jacob Green napomknął mi, dlaczego mu odmówiłeś, zrozumiałem, że można na tobie 
polegać. Zajmę się tobą, nie mam przecież innych krewnych. Aha, jeszcze jedno! Zmęczyły 
mnie ciągłe zmiany gospodyń. Może twoja matka zajmie się domem? Służąca jest dobra, ale 
chodzi o kogoś, kto utrzyma wszystko w ręku. Twoja matka ma pewnie głowę na karku, po 
kimś musiałeś odziedziczyć swoje zalety. To jasne, że nie po ojcu! 

— Stryju  Timothy  —  zaczął  Ellis  z  szacunkiem  lecz  stanowczo.  —  Z  wdzięcznością 

przyjmuję twoją propozycję. Sądzę, że mama będzie również zadowolona, ale muszę cię o coś 
prosić. To co powiedziałeś o moim ojcu, jest prawdą, ale on już nie żyje. Zamieszkam z tobą 
pod warunkiem, że nic złego o nim już od ciebie nie usłyszę. 

Timothy  Robinson  uśmiechnął  się  zwykłym,  krzywym  uśmiechem,  w  którym  jednak  był 

ślad zrozumienia i sympatii. — Zgoda — rzekł. — Nigdy więcej nie wspomnę o wadach twego 
ojca. Przenieś się do mnie i jeśli dalej będziesz taki zaradny i odpowiedzialny to… to niedługo 
zapomnę, że nie jesteś moim własnym synem. 

background image

ARZECZOA DOKTORA

 

1908 

 
Wyglądam  na  starą  kobietą,  co  nie  znaczy,  że  taką  się  czuję.  Serca  się  nie  starzeją,  a 

przynajmniej nie powinny. Moje pozostało młode, dzięki Bogu! Mocno zabiło, kiedy dziś po 
południu zobaczyłam doktora Johna i Marcellę Barry przejeżdżających drogą. Ucieszyłam się 
ich szczęściem nie mniej, niż gdyby doktor był moim rodzonym synem. Mając osiemdziesiąt 
pięć  lat  można  już  tylko  siedzieć  przy  oknie  i  robić  na  drutach.  Tak  przynajmniej  ludzie 
uważają. Oczy jednak zostały stworzone do patrzenia i robię z nich właściwy użytek. Zawsze 
cieszę się, gdy widzę rzeczy dobre i piękne i żaden człowiek nie powinien innych szukać. To 
Pan  Bóg  na  początku  zaplanował  i  stworzył  samo  dobro  i  piękno,  wbrew  intrygom… 
niektórych.  A  jeśli  przeznaczył  kiedyś  dwoje  ludzi  dla  siebie,  to  byli  nimi  doktor  John  i 
Marcella  Barry.  Zawsze  powtarzałam  to  wszystkim,  którzy  wytykali  im  różnicę  wieku. 
„Mógłby być jej ojcem” — rozczulała się pani Riddell. Odpowiedziałam jej tylko spojrzeniem, 
ale  jakim!  Przypuszczam,  że  moja  twarz  wyrażała  dokładnie  to,  co  czułam.  Ta  kobieta  ma 
sześćdziesiąt lat i nie rozumie, czym jest prawdziwa miłość! 

Nikt w Bridgeport nie oczekiwał powrotu Marcelli. Nikt, z wyjątkiem doktora i mnie. Nawet 

jej ciotka Sara nie wierzyła. Ludzie żartowali sobie, kiedy twierdziłam, że jednak przyjedzie. 
Mnie ten śmiech i kpiny nie przeszkadzały. Nie na próżno mieszkałam osiem lat obok Marcelli. 
Nie zwątpiłam, podobnie jak nie zwątpił doktor John. 

Marcella zamieszkała w Bridgeport, kiedy miała osiem lat. Tuż przedtem zmarł jej ojciec, 

Chester Barry. Opiekę nad córką powierzył swemu bratu Richardowi. Matka Marcelli, siostra 
Sary  Bryant,  mej  sąsiadki,  nie  żyła  od  czterech  lat.  Panna  Sara  tak  bardzo  prosiła  o 
pozostawienie dziewczynki u niej, że Barry’owie zgodzili się wreszcie. Miała zostać z ciotką 
do szesnastego roku życia, a potem wrócić do nich, aby zdobyć odpowiednie wykształcenie i 
zająć właściwe miejsce w świecie. Wiadomo bowiem, że świat panny Sary Bryant bardzo się 
różni od świata Chestera Barry. Nie zamierzam wydawać na ten temat opinii. Wszystko zależy 
od punktu widzenia. 

Tak czy siak, Marcella zamieszkała z nami w Bridgeport. Świadomie mówię „z nami”, bo 

każda  niemal  zagroda  w  wiosce  była  jej  domem.  Należy  wyjaśnić,  że  przy  nieistotnych 
różnicach  zdań,  tak  naprawdę  to  jesteśmy  jedną  wielką  rodziną.  Poza  tym  Marcella  usidlała 
serca  od  pierwszego  spotkania.  Jedno  przeciągłe  spojrzenie  wielkich,  szaroniebieskich  oczu 
spod czarnych rzęs zapadało w serce na zawsze. Była ładnym i dobrym dzieckiem, a poza tym 
szczerym, lojalnym i odważnym stworzeniem. Nawet jako ośmiolatka nie powiedziałaby ani 
zrobiła czegoś niegodziwego. 

Przyjaźniłyśmy  się  od  samego  początku.  Kochała  mnie  i  kochała  ciotkę  Sarę,  ale 

najgłębszym uczuciem obdarzyła doktora Johna Havena, mieszkającego po sąsiedzku z panną 
Sarą. 

Doktor John pochodził z Bridgeport i kiedy skończył studia, wrócił do domu i gospodarował 

z owdowiałą matką. Wśród miejscowych dziewcząt zapanowało poruszenie. Kawalerowie do 
wzięcia stanowili w naszej wiosce rzadkie zjawisko. Zaczęto zarzucać sieci, czego nie mogę 
przemilczeć, choć nie lubię plotek. Ale żadna z panien jakoś nie omotała doktora. Pani Riddell 
twierdziła, że jest on typowym starym kawalerem. Myślę, że opierała swoje przekonanie na 
tym, że doktor zawsze był cichy i pochłonięty książkami. Zupełnie nie interesował się życiem 
towarzyskim i nigdy nie flirtował. Znałam serce doktora Johna lepiej, niż Martha Riddell mogła 
sobie wyobrazić. Wiedziałam, że nie ma w sobie nic ze starego kawalera. Czekał po prostu na 
właściwą kobietę — to wszystko. Nie potrafił, tak jak inni mężczyźni, zadowolić się byle czym. 

background image

Gdy  Marcella  przybyła  do  Bridgeport,  miał  trzydzieści  lat  i  był  wysokim,  barczystym 

mężczyzną z gęstą, kędzierzawą czupryną i spokojnymi orzechowymi oczami. Chodził lekko 
pochylony,  z  rękoma  założonymi  do  tyłu  i  miał  głęboki,  melodyjny  głos.  Jak  muzyka.  Był 
odważny, dobry i życzliwy, ale zachowywał się powściągliwie. Ludzie w Bridgeport poważali 
go, lecz tylko nieliczni mogli poszczycić się jego przyjaźnią. Z dumą wyznaję, że zaliczałam 
się do nich. Dla starej kobiety to dobry powód do przechwałek! 

Doktor John zawsze lubił dzieci i nawzajem. Rzecz naturalna, że on i mała Marcella zostali 

przyjaciółmi. Uczestniczył w jej wychowaniu, gdyż panna Sara radziła się go we wszystkim. 
Marcella  nie  sprawiała  kłopotów,  ale  miała  silną  wolę  i  kiedy  się  przy  czymś  uparła,  tylko 
doktor mógł na nią wpłynąć. Zawsze respektowała jego decyzje. 

Marcella należała do dziewcząt, co szybko dojrzewają. W wieku piętnastu lat była kobietą 

— kochającą, piękną i pełną życia. 

I doktor ją kochał, jako kobietę, nie dziecko. Wiedziałam o tym wcześniej niż on sam, ale 

chyba nie przed Marcella. Jej młode, śmiało patrzące oczy łatwo i szybko czytały w ludzkich 
sercach.  Obserwowałam  rodzącą  się  miłość  podobną  do  pięknego,  rzadkiego  kwiatu.  Panna 
Sara też to spostrzegła i nie wiedziała czy cieszyć się, czy smucić, bo sądziła, że doktor jest dla 
Marcelli  za  stary.  No  i  należało  brać  pod  uwagę  rodzinę  Barrych.  Oni  zaś  potrafili  spędzić 
biednej pannie Sarze sen z powiek! 

Nadszedł wreszcie czas, gdy doktor się ocknął. Zajrzał w głąb własnego serca — i jak mi 

wyznał znacznie później — doznał olśnienia. Był jednak człowiekiem odważnym i rozsądnym. 
Nie  dbał  o  to,  co  powiedzą  ludzie.  Sprawa  dotyczyła  wyłącznie  jego  i  Marcelli.  Następnie 
zapytał się w duchu, czy ma prawo do wzajemności Marcelli i uznał, że nie ma takiego prawa. 
Nie  chciał  wykorzystać  jej  młodości  i  braku  doświadczenia.  Pomyślał  też,  że  wkrótce 
dziewczyna  przeniesie  się  do  rodziny  ojca  i  nie  powinna  odchodzić  uwikłana  w  jakieś 
zobowiązania. 

…Tyle powiedział sam doktor. Nie dawałam żadnych rad. W końcu przeżyłam na świecie 

ponad  siedemdziesiąt  lat.  Jego  decyzja  była  męska,  słuszna  i  szlachetna,  ale  spóźniona,  bo 
Marcella już go kochała. 

Doktor i Marcella sporo mi powiedzieli, lecz istniały pewne sprawy dla nich święte i do dziś 

nie wiem, jak doktor odkrył uczucie Marcelli. 

Pewnego dnia, dokładnie na miesiąc przed szesnastymi urodzinami Marcelli, przyszli oboje 

do panny Sary (siedziałyśmy właśnie na werandzie) i powiedzieli, że obiecali sobie wierność. 
Twarze  ich  tchnęły  miłością.  Widziałam  doktora  —  wysokiego,  poważnego,  ze  srebrnymi 
nitkami  we  włosach  i  uśmiechem  szczęśliwego  człowieka.  Widziałam  rozpromienioną 
Marcellę — taką młodą, z długim, czarnym warkoczem i oczami jeszcze wilgotnymi od łez. Ja, 
stara kobieta, patrzyłam i dziękowałam Bogu za ich szczęście. 

Panna Sara śmiała się, płakała, całowała oboje i ze strachem myślała, co powie klan Barrych. 

Jej  złe  przeczucia  sprawdziły  się.  Kiedy  doktor  napisał  do  Richarda  Barry’ego,  opiekuna 
Marcelli, prosząc o zgodę na zaręczyny, ten szybko narobił kłopotów. Zjechał do Bridgeport i 
całkowicie zgnębił pannę Sarę. Wyśmiał sam pomysł zaręczyn takiego dziecka z mało znanym 
wiejskim lekarzem. A co gorsze, zabrał Marcellę! 

Oczywiście,  musiała  pojechać.  Był  jej  prawnym  opiekunem  i  nie  słuchał  żadnych  próśb. 

Lecz  nie  znał  charakteru  Marcelli.  Sądził,  że  nowe  życie  w  wielkim  świecie  zatrze  w  jej 
pamięci dziecinne zadurzenie. Po pierwszym wybuchu łez i błagań Marcella przyjęła decyzję 
stryja  ze  stoickim  spokojem,  przynajmniej  tak  to  wyglądało.  Zachowywała  się  dostojnie  jak 
młoda królowa. Wieczorem, przed wyjazdem, przyszła do mnie pożegnać się. Nie uroniła ani 
jednej łzy, ale oczy świadczyły o bólu i goryczy. 

— To pożegnanie na pięć lat, panno Tranquil — oznajmiła. — Gdy skończę dwadzieścia 

jeden lat, wrócę tu. To jedyna obietnica, jaką mogę złożyć. Oni nie pozwolą mi pisać ani do 
Johna, ani do cioci Sary, ja zaś nie zrobię niczego potajemnie. Nie zapomnę jednak i wrócę! 

background image

Richard  Barry  nie  pozwolił  jej  zobaczyć  się  z  doktorem  Johnem  na  osobności.  Musiała 

pożegnać go pod lodowatym i pogardliwym wzrokiem światowego człowieka. Wymienili więc 
tylko uścisk dłoni i długie spojrzenie, czulsze od pocałunku i wymowniejsze od słów. 

— Wrócę,  gdy  będę  pełnoletnia  —  powiedziała  Marcella,  a  ja  dostrzegłam  uśmiech 

Richarda Barry’ego. 

Marcella  wyjechała…  W  Bridgeport  nie  istnieje  coś  takiego  jak  sekret,  więc  wszyscy 

wiedzieli o romansie jej i doktora i o złożonej obietnicy. Ubolewano nad Johnem, ponieważ 
wierzono, że utracił swą ukochaną bezpowrotnie. 

— Jasne jak słońce, że ona tu nigdy nie wróci — oświadczyła pani Riddell. — To jeszcze 

dziecko i wkrótce o nim zapomni. Wyjedzie do jakiejś szkoły za granicą, a wakacje ma spędzać 
z  rodziną  stryja.  A  oni,  jak  wiadomo,  obracają  się  w  najwyższych  sferach!  Żal  mi  doktora! 
Mężczyzna w jego wieku niełatwo zmienia uczucia, a on szalał za Marcella. Spotkała go kara 
za miłość do dzieciaka! 

Są chwile, gdy Martha Riddell szczególnie działa mi na nerwy. Jest poczciwą kobietą, ale 

potrafi zaleźć za skórę. 

Nawet  panna  Sara  zirytowała  mnie.  Ją  jednak  usprawiedliwiam.  Kochała  to  dziecko  jak 

swoje własne i zabierając je, złamano jej serce. Lecz nawet w takiej sytuacji powinna, moim 
zdaniem, wierzyć w Marcellę. 

— Och! Nie, nie! — łkała panna Sara. — Ona tu nigdy nie wróci. Tak, wiem, że obiecała, 

ale oni ją zmienią, odciągną ode mnie. Gdy zakosztuje światowego życia, nie zechce wrócić! W 
jej wieku pięć lat to cala wieczność. Nie, panno Tranquil, niech mnie pani nie pociesza, bo nie 
pragnę pociechy! 

Kiedy  ktoś  postanowi  być  nieszczęśliwy,  to  należy  mu  pozwolić  tonąć  w  „otchłani 

rozpaczy”. Bałam się natomiast spotkania z doktorem Johnem. Sądziłam, że będzie załamany i 
straci wiarę w Marcellę. Lecz natychmiast spostrzegłam, jak bardzo się myliłam. Wprawdzie 
jego oczy straciły dawny blask, lecz pojawiła się w nich spokojna cierpliwość. 

— Ona do mnie wróci, panno Tranquil — powiedział. — Słyszałem, co mówią ludzie, ale to 

mnie nie obchodzi. Nie znają Marcelli. Dała słowo i dotrzyma go, zrobi to chętnie i z radością. 
Gdy będzie wolna, odwróci się od świata blichtru i wróci do mnie. Jedno co mogę zrobić, to 
czekać. 

Tak więc doktor John czekał i wierzył. Po pewnym czasie zainteresowanie sprawą opadło i 

ludzie zapomnieli o Marcelli. Nie mieliśmy o niej wiadomości poza wzmiankami w kronice 
towarzyskiej miejskiej gazety. Posłano ją na trzy lata do szkoły, a potem wyjechała za granicę. 
Została nawet przedstawiona u dworu w Londynie. 

Gdy  doktor  przeczytał  ostatnią  wiadomość,  był  u  mnie  w  domu.  Przykrył  oczy  dłonią  i 

siedział dłuższą chwilę w milczeniu. Zastanawiałam się, czy i jego nie opanują wątpliwości. W 
gazecie  pisano  o  jej  towarzyskim  triumfie  i  urodzie,  a  także  snuto  przypuszczenia  na  temat 
małżeństwa z utytułowaną osobą. Czy możliwe, żeby pozostała mu wierna? 

Doktor  musiał  odgadnąć  moje  myśli,  bo  uśmiechnął  się.  —  Ona  wróci  —  rzekł  krótko  i 

zauważyłam, że zwątpienie zniknęło z jego oczu. Patrzyłam, jak odchodził — wysoki, łagodny, 
pełen dobroci — i modliłam się, aby nie spotkał go zawód. To złamałoby mu serce. 

Pięć  lat  oczekiwania  to  długi  okres,  ale  minęły  wreszcie.  Pewnego  dnia  uprzytomniłam 

sobie, że nadeszły dwudzieste pierwsze urodziny Marcelli. Nawet panna Sara nie pamiętała o 
nich.  Dla  niej  Marcella  wciąż  była  małym  dzieckiem,  które  kochała  i  straciła.  Wieczorem 
odwiedził mnie doktor. Miał różę w butonierce i stąpał lekkim krokiem jak młody chłopiec. — 
Od dzisiaj jest wolna — stwierdził. — Wkrótce znowu będzie z nami, panno Tranquil. 

— Sądzi pan, że będzie taka sama jak dawniej? Doktor się roześmiał. — Jakże mogłaby się 

zmienić? — spytał. — Niektóre kobiety mogłyby, większość by się zmieniła na pewno, ale nie 
Marcella.  Nie  wiem,  kiedy  wróci;  nie  wiem  nawet,  gdzie  przebywa,  lecz  gdy  tylko  będzie 
mogła — zjawi się. 

background image

Więcej o tym nie mówiliśmy, ale blask w oczach doktora stawał się z każdym dniem głębszy 

i czulszy. Wiedziałam, że myśli nieustannie o Marcelli. Zachowywał się dużo spokojniej ode 
mnie. Ja drżałam, gdy pukał listonosz, podskakiwałam, gdy trzaskała furtka i oblewałam się 
zimnym potem, widząc biegnącego ulicą posłańca z telegramem. 

Dwa  tygodnie  później  odwiedziłam  pannę  Sarę.  Wyszła  dokądś,  więc  usiadłam  w  małej 

bawialni  i  czekałam.  Niebawem  nadszedł  doktor  i  siedzieliśmy  oboje  w  półmroku,  rzadko 
przerywając milczenie. Wieczór był niezwykle piękny. Róże w ogrodzie panny Sary pachniały 
wilgotne od rosy. Niebo między drzewami było różowe i srebrzysto–niebieskie, a nad wiązami 
rosnącymi na moim podwórku błyszczała gwiazda wieczorna. Usłyszeliśmy, że ktoś otworzył 
drzwi i idzie przez hali. Spodziewałam się zobaczyć pannę Sarę, odwróciłam się i… ujrzałam 
Marcellę! Stała w progu wysoka i piękna, a promień zachodzącego słońca padał na jej czarne 
włosy.  Widziała  tylko  doktora  Johna.  W  jej  ogromnych  oczach  tlił  się  wyraz,  jaki  mają 
wracający do domu wygnańcy. 

— Marcello! — zawołał doktor. 
Zamknęłam drzwi, zostawiając ich samych. 
Wesele odbędzie się w przyszłym miesiącu. Panna Sara nie może pozbierać się z radości. To 

co się działo we wsi, wyczerpało resztki mojej cierpliwości. Przez ostatnie dziesięć dni byłam 
niegrzeczna i ofuknęłam więcej osób niż przez całe swoje życie. 

Wszystko  to  jednak  zupełnie  nie  irytuje  doktora  Johna  i  Marcelli.  Są  zbyt  szczęśliwi,  by 

zwracać uwagę na plotki czy ludzką ciekawość. Rodzina Barrych nie przyjedzie na ślub. Nie 
przebaczyli  Marcelli  i  odmówili  zgody  na  jej  szaleństwo,  jak  to  nazwali.  Szaleństwo!  Gdy 
widzę  tych  dwoje  razem,  zdaję  sobie  sprawę,  ile  dla  siebie  znaczą.  Wtedy  też  zaczynam 
rozumieć, czym właściwie jest prawdziwa mądrość! 

background image

Z

 POWODU 

J

ULIUSZA 

C

EZARA

 

1906 

 
W  poniedziałek  wieczorem  zawiadomiła  mnie  Melissa,  że  od  wtorku  powinnyśmy 

rozpocząć obchód z listą składek na obicia kościelnych ławek. Ja uważałam, że lepiej zacząć w 
czwartek.  Nie  miałam  nic  przeciwko  wtorkowi,  ale  Melissa  lubi  podejmować  decyzje  bez 
zasięgania opinii innych. Ja zaś sądzę, że nie należy zbytnio jej ustępować. Melissa jest moją 
kuzynką  i  zawsze  byłyśmy  przyjaciółkami,  co  nie  znaczy,  że  pozwolę  sobie  wchodzić  na 
głowę. Ostatecznie ustaliłyśmy termin na środę. 

Ilekroć słyszę o zbieraniu pieniędzy na kolejne potrzeby kościoła, ogarnia mnie niepokój. 

Wiem  bowiem  doskonale,  że  to  ja  i  Melissa  będziemy  musiały  się  tym  zajmować.  Ludzie 
mówią, że nam się udaje zawsze zebrać więcej niż innym. Pewnie myślą, że skoro Melissa jest 
pozbawioną obowiązków starą panną, a ja pozbawioną obowiązków wdową, to mamy za dużo 
wolnego  czasu.  Od  lat  kwestowałyśmy  na  fundusz  budowlany,  pomocy  społecznej,  kolacje 
świąteczne i tak dalej, ale teraz z tym kończę i Melissa również. 

Zaczęłyśmy żwawo w środę o poranku, gdyż nasze Jersey Cove jest sporą osadą i potrzebny 

nam będzie cały dzień, aby obejść wszystkie gospodarstwa. Musiałyśmy do wszystkich chodzić 
pieszo, bo żadna z nas nie posiada konia, a poza tym z koniem byłoby więcej kłopotu. Dzień był 
piękny i zapowiadał się upalnie, ale nastroje miałyśmy ponure. Cóż, nie można oczekiwać zbyt 
wiele, biorąc pod uwagę, jak niemiłą wyprawę miałyśmy przed sobą. 

 

*

 

*

 

 
Czekałam  na  Melissę  przy  furtce.  Nadeszła  i  zmierzyła  mnie  wzrokiem  pełnym 

dezaprobaty.  Widać  było,  że  uważa  za  głupotę  wkładanie  jednej  z  lepszych  sukienek  i 
eleganckiego  kapelusza  —  tego  z  różowymi  kwiatami  —  na  wędrówkę  w  kurzu  i  upale.  Ja 
jednak byłam innego zdania. Moje doświadczenie w kwestowaniu wskazuje, że im staranniej 
człowiek jest ubrany i lepiej wygląda, tym więcej zbierze pieniędzy. W każdym razie wtedy, 
gdy prosi o nie mężczyzn, a tak właśnie miało być. Gdyby płaciły kobiety, ubrałabym się w 
najstarsze  i  najbrzydsze  rzeczy.  Melissa  wyglądała  na  strasznie  zaniedbaną.  Z  wyjątkiem 
włosów, które jak zawsze ułożyła starannie. Nigdy nie mogłam pojąć, jak Melissa potrafi tak 
pięknie się uczesać. 

Do południa nic szczególnego się nie wydarzyło. Parę osób narzekało i nie chciało wpisać na 

listę  ani  centa,  ale  tak  ogólnie  poszło  nam  nieźle.  Gdybyśmy  zbierały  na  misję,  sprawa 
wyglądałaby gorzej. Lecz chodziło o własną wygodę, czyli wyściełane kościelne ławki i ludzie 
okazywali się hojni. Do domu Daniela Wilsona dotarłyśmy około południa i tam poczęstowano 
nas obiadem. Nie zjadłyśmy wiele, choć byłyśmy porządnie głodne. Cóż, kuchnia Mary Wilson 
ma w Jersey Cove ustaloną reputację. Nic dziwnego, że Daniel choruje na żołądek. Cierpiący 
czy nie podpisał się na dużą sumę „na te wasze poduszki” i zauważył, że wyglądamy bardzo 
młodo.  Daniel  nie  szczędzi  kobietom  komplementów  i  powiadają,  że  Mary  jest  bardzo 
zazdrosna. 

Kiedy  opuściłyśmy  dom  Wilsonów,  Melissa  powiedziała  tonem  skazańca:  —  Chyba 

pójdziemy teraz do Isaaca Appleby, aby mieć go z głowy. 

Zgodziłam się z nią. Cały dzień bałam się tej wizyty. To żadna przyjemność pójść do domu 

mężczyzny, którego propozycję małżeństwa niedawno się odrzuciło i prosić go o pieniądze, a 
obie byłyśmy w takiej sytuacji. 

background image

Isaac  był  zamożnym,  starym  kawalerem.  Nie  zdradzał  chęci  do  ożenku,  dopóki  ostatniej 

zimy  nie  zmarła  siostra,  prowadząca  mu  dom.  Gdy  tylko  uporał  się  z  wiosennym  siewem, 
zaczął rozglądać się za kandydatką na żonę. Najpierw przyszedł do mnie, ja zaś odparłam „nie” 
— stanowczo i głośno. Lubiłam Isaaca, ale żyłam sobie spokojnie i wygodnie. Stare drzewo nie 
da się przesadzić. Poza tym zaloty Isaaca wydały mi się zbyt interesowne. A ja nie umiem żyć 
bez odrobiny romantyzmu. Isaac okazał wyraźne rozczarowanie. Lecz dał mi do zrozumienia, 
że nie ma zamiaru się załamywać i ktoś trochę gorszy ode mnie też go zadowoli. Kimś takim 
okazała  się  Melissa,  której  oświadczył  się  po  upływie—jak  nakazywała  przyzwoitość  — 
dwóch tygodni. Melissa również mu odmówiła. Przyznam, że mnie to zdziwiło, bo miała chęć 
na  małżeństwo.  Ale  Isaaca  Appłeby  zawsze  traktowała  z  góry  ze  względu  na  jakąś  starą 
rodzinną  waśń.  Poza  tym  jej  dawny  wielbiciel,  obecnie  wdowiec,  zaczął  się  nią  znowu 
interesować. Podejrzewałam, że Melissa wiąże z nim pewne nadzieje. Nie mówiąc już o tym, że 
nie chciała być „tą drugą” po mnie. 

Jakie tam były przyczyny, odrzuciła biednego Isaaca i to wyczerpało jego matrymonialne 

szansę,  jeśli  chodzi  o  Jersey  Cove,  gdzie  nie  było  już  kandydatki  na  żonę.  To  znaczy  w 
odpowiednim dla niego wieku. Jestem jedyną wdową, a inne stare panny, oprócz Melissy, są 
beznadziejnie staropanieńskie i do niczego. 

Wszystko to stało się trzy miesiące temu i od tej pory Isaac sam prowadził gospodarstwo. 

Nikt nie miał pojęcia, jak sobie radzi, bo dom Applebych stoi w odległości pół mili od reszty 
osady. Strasznie odludne pustkowie, o czym sobie przypomniałam, rozważając oświadczyny 
Isaaca. 

— Jarvis Aldrich mówił, że Isaac sprawił sobie ostatnio ładnego psa — oznajmiła Melissa, 

gdy dotarłyśmy do domu Isaaca. — Jarvis mówił, że to jakaś rasa z importu. Mam nadzieję, że 
nie jest groźny. 

Panicznie boję się psów, szłam więc przez wielkie podwórze z duszą na ramieniu. Byłyśmy 

w połowie drogi, gdy Melissa zawołała: — Annę, tam jest pies! 

Tam rzeczywiście był pies i to buldog, a kłopot w tym, że nie chciał stać w miejscu, tylko 

biegł prosto w naszą stronę. Był to najbrzydszy pies, jakiego kiedykolwiek widziałam i na tyle 
wielki,  żeby  przegryźć  człowieka  na  pół.  Straciłyśmy  głowy.  Zaczęłyśmy  krzyczeć, 
upuściłyśmy parasolki i pobiegłyśmy do jedynego bliskiego schronienia, do drabiny opartej o 
stary dom Applebych. Mam czterdzieści pięć lat i pulchną sylwetkę, toteż wdrapywanie się po 
drabinie nie jest moją ulubioną rozrywką. Na tę jednak wskoczyłam z szybkością i zręcznością 
szesnastolatki. Melissa poszła moim śladem i znalazłyśmy się na dachu — na szczęście płaskim 
— zdyszane i spocone, ale bezpieczne. Chyba, że ten szatański pies potrafi włazić po drabinie. 

Ostrożnie zbliżyłam się do krawędzi i spojrzałam w dół. Potwór siedział u stóp drabiny i 

nigdzie mu się nie spieszyło. Błysk w ślepiach zdawał się mówić: „Mam was, nieprzejednane 
kwestorki,  w  swojej  mocy.  To  mi  sprawia  ogromną  radość”.  Uświadomiłam  Melissę  co  do 
naszej sytuacji i spytałam: — Co teraz zrobimy? 

— Zrobimy? — warknęła Melissa. — Jasne, że zostaniemy na dachu do chwili, gdy Issac 

Appleby zabierze to bydlę. A co innego możemy zrobić? 

— A jeśli nie ma go w domu? 
— To  poczekamy,  aż  wróci.  Och,  co  za  obrzydliwa  sprawa!  To  jest  skutek  wykładania 

poduszkami kościelnych ławek! 

— Mogło być gorzej — powiedziałam pocieszająco. — A gdyby dach był pochyły? 
— Wołaj Isaaca! — rzuciła krótko Melissa. 
Nie miałam ochoty, ale zaczęłam wołać. Gdy nie przybywał, Melissa raczyła przyłączyć się 

i  utworzyłyśmy  niezły  duet.  Ale  mimo  naszych  wrzasków  Isaac  się  nie  pokazał,  natomiast 
psisko siedziało na ziemi i śmiało się bezczelnie. 

— To na nic — stwierdziła zniechęcona Melissa. — Isaac Appleby albo umarł, albo nie ma 

go w domu. 

background image

Minęło  pół  godziny,  które  wydało  nam  się  wiekiem.  Słońce  przypiekało,  a  my 

rozpływałyśmy się z gorąca. Męczyło nas pragnienie i od upału rozbolały głowy. Czułam też, 
jak moja muślinowa suknia w kwiaty płowieje w oczach. Jeśli zaś chodzi o róże na kapeluszu… 
O tym wolałabym nawet nie myśleć. 

I  wtedy  zobaczyłyśmy  coś  cudownego:  Isaac  Appleby  szedł  podwórkiem  z  motyką  na 

ramieniu.  Prawdopodobnie  pracował  na  tyłach  domu.  Nigdy  nie  przypuszczałam,  że  jego 
widok sprawi mi taką przyjemność. — Isaac, hej, Isaac! — zawołałam radośnie, wychylając 
się, na ile starczyło mi odwagi. 

Isaac popatrzył zdumiony, jak wijemy się nad krawędzią dachu. Potem zobaczył psa i pojął, 

o co chodzi. Spostrzegłam też, że się uśmiechnął pod nosem. 

— Isaac,  bądź  tak  dobry  i  odprowadź  gdzieś  tego  psa,  żebyśmy  mogły  zejść  — 

powiedziałam prosząco. 

Isaac  zastanawiał  się  chwilę,  a  potem  zbliżył  się  i  zanim  zdałyśmy  sobie  sprawę,  co  ma 

zamiar zrobić, położył drabinę na ziemi. 

— Isaacu Appleby, co to ma znaczyć? — spytała gniewnie Melissa. 
Isaac  skrzyżował  ramiona  i  spojrzał  w  górę.  Trudno  byłoby  powiedzieć,  czyje  oblicze 

wyrażało  większe  zdecydowanie  —  jego  czy  psa.  Muszę  jednak  przyznać,  że  Isaac  miał 
przewagę w posturze. — To znaczy, że zostaniecie obie na dachu tak długo, aż jedna z was 
zdecyduje się wyjść za mnie — oznajmił uroczyście. 

Zamurowało mnie. — Isaacu, nie mówisz tego poważnie! — zawołałam z niedowierzaniem. 

— Nie możesz być taki złośliwy. 

— Mówię  poważnie.  Potrzebna  jest  mi  żona  i  dostanę  ją.  Zostaniecie  tam  obie,  a  Juliusz 

Cezar  będzie  was  pilnował.  Uzgodnijcie  między  sobą  i  dajcie  mi  znać,  gdy  podejmiecie 
decyzję. Po tych słowach Isaac podążył raźno do swego nowego domu. 

— Ten człowiek nie mówi na serio! — zawołała Melissa. — To tylko głupi kawał. 
— Jest śmiertelnie poważny — odparłam posępnie. — Żaden Appleby nie umie żartować. 

Będzie nas tu trzymał, dopóki któraś nie zgodzi się wyjść za niego. 

— To na pewno nie będę ja — oświadczyła Melissa z zimną wściekłością. — Nie wyjdę za 

niego, nawet  gdybym miała siedzieć na tym dachu przez resztę życia. Ty  go możesz wziąć. 
Ciebie chce naprawdę i tobie pierwszej się oświadczył. 

Miałam rację! Ależ to drażniło Melissę! Starannie przemyślałam sytuację. W rzeczy samej 

nie  mogłyśmy  zejść  z  dachu,  a  nawet  gdybyśmy  mogły,  to  na  dole  był  Juliusz  Cezar.  Dom 
znajdował  się  na  odludziu  i  może  przez  tydzień  nikt  się  tu  nie  pojawi.  Oczywiście,  gdy  nie 
wrócimy do siebie, sąsiedzi zaczną nas szukać, ale stanie się to nie wcześniej niż za dwa — trzy 
dni. 

Melissa  odwróciła  się  do  mnie  plecami  i  siedziała,  opierając  łokcie  na  kolanach,  ze 

wzrokiem  wbitym  posępnie  w  morze.  Czułam,  że  nie  zdołam  jej  przekonać,  aby  wyszła  za 
Isaaca.  Jeśli  chodzi  o  mnie,  to  nie  miałam  do  niego  żadnych  zastrzeżeń.  Choć  pozbawiony 
romantycznych  skłonności,  był  przecież  zacnym  i  do  tego  bardzo  zamożnym  człowiekiem. 
Tylko  rozgniewał  mnie  rodzaj  zalotów.  —  Lepiej  będzie,  Melisso,  jeśli  się  zgodzisz  — 
zachęcałam. — Ja już miałam jednego męża i to mi wystarczy. 

— Dla mnie i jeden to zbyt wiele, dziękuję bardzo — odparła z sarkazmem. 
— Isaac  jest  dobrym  człowiekiem,  ma  ładny  dom,  a  ty  wcale  nie  jesteś  pewna,  czy  ten 

znajomy z Kingsbridge ma poważne zamiary. 

— Już  raczej  wolałabym  —  powiedziała  Melissa  z  tym  swoim  okropnym  spokojem  — 

skoczyć z dachu i skręcić kark, albo zostać rozszarpana na kawałki przez tego potwora! 

Po  tym  oświadczeniu  nie  było  co  mówić.  Siedziałyśmy  w  grobowym  milczeniu,  a  czas 

dłużył  się  niemiłosiernie.  Byłam  zgrzana,  głodna,  spragniona  i  zła.  Poza  tym  czułam 
śmieszność  sytuacji,  co  było  gorsze  niż  wszystko  inne.  Widziałyśmy  Isaaca  siedzącego 
wygodnie  i  czytającego  gazetę.  Myślę,  że  gdyby  ten  widok  tak  mnie  nie  rozdrażnił, 

background image

wywiesiłabym białą flagę wcześniej. Ale skoro tak się stało, to postanowiłyśmy trwać w uporze 
jak wszyscy. Cała czwórka — Isaac, Melissa, Juliusz Cezar i ja — byliśmy bardzo upartymi 
stworzeniami. 

O  czwartej  Isaac  wstał  i  poszedł  do  domu.  Po  kilku  minutach  pojawił  się  znowu,  z 

koszykiem w jednej i kłębkiem sznurka w drugiej ręce. — Nie zamierzam was morzyć głodem, 
moje panie — oznajmił uprzejmie. 

— Rzucę  wam  kłębek,  a  wy  podciągniecie  na  sznurku  koszyk.  Chwyciłam  kłębek,  bo 

Melissa nawet nie odwróciła głowy. Też wolałabym okazywać wzgardę, ale byłam straszliwie 
spragniona. Schowałam dumę do kieszeni i wciągnęłam koszyk na dach. Poza tym pomyślałam 
sobie, że posiłek pozwoli nam trwać, dopóki nie nadarzy się jakaś okazja do ucieczki. 

Isaac wrócił do domu, a ja rozpakowałam koszyk. Była w nim butelka mleka, trochę chleba 

z masłem i ciasto. Melissa nie tknęła jedzenia, lecz była tak spragniona, że musiała wypić łyk 
mleka. 

Próbowała  podnieść  woalkę  i  o  coś  ją  zahaczyła.  Szarpnęła  mocniej  i  razem  z  woalką  i 

kapeluszem spadły starannie ułożone pukle znad czoła! Nigdy pewnie nie widzieliście czegoś 
podobnego. Od dawna podejrzewałam, że przód fryzury Melissy jest fałszywy, lecz nie miałam 
dowodu. 

Melissa  z  purpurową  twarzą  przypięła  włosy,  włożyła  kapelusz,  napiła  się  mleka,  a 

wykonała te czynności bez jednego słowa. Współczułam jej. 

Zrobiło  mi  się  również  żal  Isaaca,  gdy  spróbowałam  chleba.  Był  kwaśny  i  pod  każdym 

względem  po  prostu  beznadziejny.  Ugryzłam  kawałek  i  rzuciłam  Juliuszowi  Cezarowi.  Nie 
okazał  się  przesadnie  wybredny  i  zjadł.  Miałam  nadzieję,  że  się  struje,  bo  najgorsze  może 
spotkać  nawet  psa  po  zjedzeniu  czegoś  podobnego.  Pomyślałam  sobie,  że  mężczyzna 
prowadzący  taką  kuchnię  naprawdę  potrzebuje  żony  i  można  mu  wybaczyć  barbarzyńskie 
metody  zdobywania  towarzyszki  życia.  Do  tego  czułam  się  okropnie  po  wielogodzinnym 
prażeniu na dachu. 

Ale tak naprawdę na moją decyzję wpłynęła burza. Kiedy zobaczyłam szybko nadciągające 

z  północnego  zachodu  czarne  chmury,  poddałam  się  natychmiast.  Zniosłam  wiele  i  gotowa 
byłam  znieść  więcej,  ale  za  mój  najlepszy  kapelusz  zapłaciłam  dziesięć  dolarów  i  nie 
zamierzałam zniszczyć go w czasie burzy. — Jeśli pozwolisz nam zejść i obiecasz pozbyć się 
tego  psa,  zanim  tu  zamieszkam,  to  wyjdę  za  ciebie  —  powiedziałam.  —  Ale  i  tak  później 
sprawię, że tego pożałujesz. 

— Zaryzykuję,  Annę  —  rzekł.  —  I,  naturalnie,  sprzedam  psa.  Mając  ciebie,  nie  będę  go 

potrzebował.  —  Isaac  powiedział  to  jako  komplement,  choć  widząc  pysk  tego  straszydła, 
trudno było go zaakceptować. 

Kazał  odejść  Juliuszowi  Cezarowi  i  przystawił  drabinę,  a  potem,  gdy  schodziłyśmy, 

odwrócił  się  skromnie  plecami.  Musiałyśmy  wejść  do  domu  i  przeczekać  ulewę.  Nie 
zapomniałam powodu naszej wizyty i zaraz za progiem wyciągnęłam listę składek. 

— Ile już zebrałyście? — spytał Isaac. 
— Siedemdziesiąt dolarów, a musimy mieć sto pięćdziesiąt — odparłam. 
— Możesz wpisać mnie na pozostałe osiemdziesiąt — powiedział spokojnie Isaac. 
Trzeba przyznać, że Appleby’owie nigdy nie byli skąpi. 
Gdy  się  przejaśniło,  Isaac  zaproponował,  że  odwiezie  nas  do  domu,  ale  odmówiłam. 

Chciałam  załatwić  pewną  sprawę  z  Melissa,  zanim  zacznie  opowiadać  sąsiadkom  o  naszej 
przygodzie. Po drodze do domu odezwałam się: — Mam nadzieję, Melisso, że nie piśniesz o 
tym  nikomu.  Nie  mam  nic  przeciwko  poślubieniu  Isaaca,  ale  nie  chciałabym,  aby  ludzie 
wiedzieli, jak do tego doszło. 

— Och, nie napomknę jednym słowem — odparła Melissa, śmiejąc się wymuszenie. 
— Ponieważ — dodałam, by zakończyć sprawę i spojrzałam wymownie na jej fryzurę — ja 

też mam coś do powiedzenia. 

background image

Melissa na pewno będzie trzymać język za zębami! 

background image

M

OJA 

L

ADY 

J

AE

 

1915 

 
Statek  zacumował  w  Broughton  pół  godziny  po  odejściu  mojego  pociągu.  Spóźnienie 

spowodowało  drobne  uszkodzenie  w  maszynowni.  Dla  mnie  oznaczało  to  konieczność 
zanocowania w mieście. Wstyd mi teraz za to wszystko, co wtedy pomyślałem i powiedziałem. 
Gdy  wyobrażam  sobie,  że  los  mógł  pójść  mi  na  rękę  i  podstawić  specjalny  pociąg,  albo 
dokonać  innego  cudu  i  opuściłbym  miasto  tego  wieczoru,  czuję  nieprzyjemne  dreszcze. 
Wdzięczny za szczęśliwy zbieg okoliczności przysiągłem nigdy nie narzekać, jeśli ucieknie mi 
pociąg i stracę wygodne połączenie. 

Wtedy jednak byłem wyjątkowo rozgoryczony. Bardzo zależało mi na załatwieniu ważnych 

interesów, a czas uciekał… 

W Broughton czułem się obco. Miasteczko wyglądało groteskowo i niesympatycznie. Do 

hotelu dotarłem w paskudnym humorze. Kiedy opadło ze mnie zdenerwowanie, postanowiłem 
dla zabicia czasu odszukać Clarka Olivera. Nie przepadałem zbytnio za Clarkiem Oliverem, 
choć to mój kuzyn. Kawał drania z niego i do tego znacznie głupszego, niż wypadało członkowi 
naszej  rodziny.  Na  domiar  złego  zajmował  się  polityką,  a  ja  polityków  nie  cierpię.  Jeśli 
chciałem go zobaczyć, to dlatego by sprawdzić, czy nadal jest do mnie tak bardzo podobny. Nie 
widziałem go trzy lata i pragnąłem, aby czas dokonał jakichś zmian. Minął już rok od chwili, 
gdy zostałem zmieszany z błotem przez nie znanego mi, mocno podekscytowanego osobnika. 
Chciał  się  właśnie  policzyć  „z  tym  łajdakiem  Oliverem”  —  oczywiście  chodziło  o  poglądy 
polityczne. 

Powlokłem się do biura Clarka i powiedziano mi, że już wyszedł. Podążyłem więc za nim do 

mieszkania.  Na  widok  kuzyna  doznałem  niemiłego  uczucia  utraty  czy  też  zakłócenia 
tożsamości. Clark był zdumiewająco do mnie podobny. Do tego stopnia, że miałem wrażenie, 
jakbym widział się w lustrze. Przy czym mój sobowtór zachowywał się zupełnie inaczej niż ja. 

Clark  udał  radość  na  mój  widok.  Wtedy  jeszcze  nie  przyszedł  mu  do  głowy  „wspaniały 

pomysł”, a nie lubiliśmy się od zawsze. 

— Jak  się  masz,  EUiott  —  powiedział,  potrząsając  mą  ręką.  Gest  wyuczony  w  czasie 

kampanii wyborczych miał oznaczać coś w rodzaju serdeczności. — Cieszę się, że cię widzę, 
staruszku. Rany, ciągle jesteś do mnie tak samo podobny. Skąd się tu wziąłeś? 

Wyjaśniłem  mu,  co  się  stało  i  przez  chwilę  w  spokoju  i  nawet  życzliwie  opowiadaliśmy 

sobie  rodzinne  ploteczki.  Nie  jestem  ich  amatorem,  ale  są  nieco  lepsze  od  polityki,  a  Clark 
może rozmawiać tylko na te dwa tematy. Opisałem mu wesele Mary Alice, nowego adoratora 
Florence i bliźnięta Toma i Kate. Clark próbował okazywać zainteresowanie, ale widziałem, że 
tak  naprawdę  zajmuje  go  zupełnie  inna  sprawa.  Po  chwili  popatrzył  na  zegarek,  zmarszczył 
czoło  i  powiedział:  —  Mam  pewien  problem.  Mark  Kennedy  z  żoną  wydają  dziś  proszoną 
kolację.  Oczywiście  nie  znasz  ich,  ale  to  ważni  ludzie  w  Broughton.  Kennedy  kieruje  tu 
polityką  a  pani  K.  życiem  towarzyskim.  To  moje  pierwsze  zaproszenie  do  ich  domu  i 
koniecznie  muszę  je  przyjąć.  Bezwarunkowo!  Pani  K.  nigdy  by  mi  nie  wybaczyła,  gdybym 
zawiódł w ostatniej chwili. Moja osoba nic dla niej nie znaczy, ale zakłóciłbym porządek przy 
stole.  Pani  K.  traktowałaby  mnie  jak  powietrze,  a  na  nieszczęście  mąż  jest  pantoflarzem. 
Naprawdę nie mogę jej obrazić. No i będzie pewna dziewczyna. Spotkałem ją raz i chciałbym 
odnowić znajomość. Jest piękna, co do tego nie ma dwóch zdań, choć bardzo wyniosła. Sądzę, 
że  wywarłem  na  niej  wrażenie.  Było  to  w  ubiegłym  tygodniu  na  wieczorku  tanecznym  u 
Har—veyów.  Zaćmiła  inne  kobiety  urodą  i  nie  spuszczała  ze  mnie  wzroku.  Dałem  pani 
Kennedy wyraźnie do zrozumienia, że chcę siedzieć obok młodej damy. Jeśli tam nie pójdę, to 
stracę wszystko. 

background image

— No dobrze, co cię powstrzymuje od pójścia? — spytałem z lekkim wyzwaniem. Zawsze 

drażnił mnie sposób, w jaki Clark mówił o dziewczętach i chwalił się zwycięskimi podbojami. 

— Jedna  rzecz.  Dziś  po  południu  przyjechał  Herbert  Bronson  i  wyjedzie  o  wpół  do 

jedenastej.  Zawiadomił  mnie,  bym  wpadł  wieczorem  do  jego  hotelu.  Mamy  do  omówienia 
pewien interes. Jeśli się z nim nie zobaczę, to sprawa wymknie mi się z rąk, a z kieszeni ładnych 
parę tysięcy. 

— Cóż, rzeczywiście jesteś między młotem i kowadłem — zgodziłem się z filozoficznym 

spokojem. Tego wieczoru interesy nie odciągały mnie od obowiązków towarzyskich, mogłem 
więc współczuć Clarkowi. Jakie to miłe ubolewać nad kimś, kogo się nie lubi. 

— Na to wygląda. Nie mogę podjąć decyzji, co powinienem zrobić. A niech to licho! Muszę 

zobaczyć  się  z  Bronsonem,  nie  ulega  wątpliwości.  W  ogóle  powinno  się  mieć  sobowtóra  i 
wysyłać go w razie potrzeby na proszone kolacje. Na Jowisza! Elliott! — Clarkowi przyszedł 
do głowy „wspaniały pomysł”. Podskoczył na krześle z wrażenia. — Elliott, pójdziesz zamiast 
mnie do Kennedych? Oni niczego nie zauważą. Zrób to, bądź człowiekiem! 

— Bzdury — odparłem. 
— Żadne  bzdury.  Nasze  podobieństwo  zostało  przewidziane  na  taką  właśnie  okazję. 

Pożyczę ci wieczorowy strój, na pewno będzie pasował. I tak nie masz co dzisiaj robić, a ja 
ofiaruję  ci  znakomitą  kolację  i  miłą  partnerkę.  Wiesz,  jesteś  mi  coś  winien  za  sprawę 
Mulhenen! 

Sprawa Mulhenen przyspieszyła podjęcie decyzji. Dopóki o niej nie wspomniał, nie miałem 

zamiaru  udawać  kuzyna.  Lecz  kiedyś  mi  pomógł,  o  czym  „delikatnie”  napomknął  i  miałem 
wobec niego zobowiązania. Nie ma nic gorszego, niż zawdzięczać coś człowiekowi, którym się 
gardzi. Skoro więc nadarza się okazja, spłacę wreszcie dług wdzięczności. 

— Jednakże  —  zauważyłem  z  powątpiewaniem  —  nie  znam  Kennedych  i  żadnych 

towarzyskich wydarzeń w Broughton. Nie odważę się odezwać i wyjdę na głupca. Jeśli nawet 
nie popełnię większej gafy, to i tak gospodarze będą zdegustowani. Przyniesie to twej karierze 
więcej szkody niż nieobecność. 

— Ależ nic podobnego! Odzywaj się tylko z konieczności i wygłaszaj ogólniki, a wszystko 

pójdzie  gładko.  Zajmij  się  dziewczyną.  Jest  tu  obca  i  nie  pozna  się  na  twojej  ignorancji  w 
miejscowych  sprawach.  Nikt  cię  nie  będzie  podejrzewać.  Nikt  nie  wie  o  naszym 
podobieństwie! No, a teraz ubieraj się! Nie masz za dużo czasu. Pani K. nie lubi spóźnialskich. 

Wyglądało na to, że pani Kennedy nie lubi wielu rzeczy. Pomyślałem, jak mało mam szans 

zdobycia jej względów, zwłaszcza gdy muszę dorównać osobowości Olivera. W trakcie tych 
rozważań ubierałem się tak szybko, jak potrafiłem. Przygoda zaczynała mnie bawić. Zawsze 
lubiłem niezwykłe sytuacje. W każdym razie było to lepsze od samotnego wieczoru w hotelu. 
Poza tym nikomu nie wyrządzało krzywdy. Zapłacę Clarkowi za przysługę, a pani Kennedy 
zaoszczędzę kłopotu z powodu pustego miejsca przy stole. 

Kiedy  włożyłem  wieczorowe  ubranie  kuzyna,  wyglądałem  zupełnie  jak  on.  Poczułem 

irracjonalną niechęć do garnituru za to, że tak dobrze na mnie leży. 

— Przejdziesz próbę — zdecydował Clark. — Pamiętaj tylko, że jestem konserwatystą i nie 

wyskakuj  z  liberalnymi  poglądami.  Aha,  pani  Kennedy  zbiera  kufle  od  piwa  i  ma  bogatą 
kolekcję. Miłośnicy plotek szepczą, że panna Harvey interesuje się filantropią… 

— Panna kto? — przerwałem gwałtownie. 
— Harvey. Nie znam imienia. To ta dziewczyna, o której ci wspomniałem. Bądź dla niej 

miły, bo upatrzyłem ją na twoją przyszłą kuzynkę. Nie popsuj mi opinii! 

Zadrżałem  na  dźwięk  nazwiska  Harvey.  Kiedyś,  w  innej  rzeczywistości,  znałem  Jane 

Harvey.  Lecz  panna  wspomniana  przez  Clarka  nie  mogła  być  moją  Jane.  Przed  miesiącem 
czytałem  w  gazecie,  że  przebywa  na  wybrzeżu  Pacyfiku.  Poza  tym  Jane,  którą  znałem,  nie 
zajmowała się dobroczynnością. Niemożliwe, aby w ciągu dwóch lat dokonała się w niej taka 
zmiana! Dwa lata! A mnie wydawały się długie jak wieki! 

background image

Udałem  się  do  Kennedych  w  przyjemnie  podniosłym  nastroju  i  w  dorożce.  Przybyłem  w 

ostatniej  chwili.  Dom  okazał  się  duży  i  wszystko  w  nim  było  pokaźne  —  z  wyjątkiem 
gospodarza. Mark Kennedy, niewysoki, szczupły i łysy, wcale nie wyglądał na politycznego 
bossa. No cóż, w tym świecie rzeczy nie są tym, na co wyglądają. 

Pani Kennedy przywitała mnie wylewnie i oznajmiła z naciskiem, że spełniła moją prośbę. 

To znaczyło, że poprowadzę do stołu pannę Harvey. Oczywiście, nie przedstawią nas, bo jako 
Oliver znałem swą damę. Zastanawiałem się, w jaki sposób ją rozpoznam i nagle zakręciło mi 
się w głowie. W rogu pokoju ujrzałem Jane. 

Nie miałem czasu pozbierać myśli. Goście już wychodzili do jadalni. Wziąłem się w garść, 

złożyłem ukłon i po chwili prowadziłem Jane do stołu. 

Jane  tutaj!  Idzie  obok  mnie  sądząc,  że  jestem  Clarkiem  Oliverem.  Jest  piękniejsza  niż 

dawniej, ta moja wysoka, brązowowłosa, wyniosła Jane. Zainteresowanie filantropią włożyłem 
między bajki. Takie sprawy w życiu kobiety oznaczają pojawienie się zmarszczek albo zawód 
miłosny. Jane natomiast nie groziło ani jedno, ani drugie. 

Kiedyś  byłem  zaręczony  z  Jane.  Zakochałem  się  w  niej  obłędnie  i  sądziłem,  że  z 

wzajemnością.  Dotąd  nie  wyleczyłem  się  z  mego  szaleństwa,  przeszło  ono  za  to  w  stan 
chroniczny. Wciąż podsycałem w sobie nadzieję, że któregoś dnia spotkam ją i pogodzimy się. 
Zabroniła  mi  szukać  się  i  nawet  pisać,  a  miała  pewne  rzadką  u  kobiet  cechę  —  mówiła 
dokładnie to, co myślała. 

A teraz jadłem kolację u boku Jane jako Oliver Clark! Co robić? Wyznać prawdę i prosić o 

wybaczenie?  Ktoś  mógłby  usłyszeć  naszą  rozmowę.  Poza  tym  fakt,  że  stroję  się  w  cudze 
piórka, nie posłuży za przepustkę do serca Jane. Na pewno potępiłaby taki postępek. Jednym 
słowem sytuacja była skomplikowana! 

Jane spokojnie jadła zupę. Była jedyną znaną mi kobietą, która przy tej czynności wyglądała 

jak królowa. Złapała mnie na ukradkowym studiowaniu jej profilu… i zarumieniła się! Porwała 
mnie złość. Ten rumieniec był wszak przeznaczony dla Olivera! I on uważa, że Jane straciła dla 
niego głowę! Jane… i Clark! 

— Jest  pan  zdumiewająco  podobny  do  osoby,  którą  kiedyś  znałam  —  zaczęła  rozmową 

Jane. W pierwszej chwili wzięłam pana za niego. 

Osoby, którą kiedyś znała! Och, Jane, to zbyt bolesny cios! 
— Chodzi  pewnie  o  mego  kuzyna,  Elliotta  Camerona?  —  odparłem  tak  obojętnie,  jak 

potrafiłem. — Jesteśmy bardzo do siebie podobni. Znała pani Camerona, panno Harvey? 

— Słabo — odrzekła Jane. 
— To porządny człowiek — mówiąc to, zarumieniłem się. 
— A–ach! — westchnęła Jane. 
— Mój  ulubiony  kuzyn  —  ciągnąłem  odważnie.  —  Jest  wyjątkowo  zdolny,  ale  ostatnio 

bardzo  posmutniał.  Słyszałem,  że  dwa  lata  temu  miał  zawód  miłosny  i  dotąd  nie  może  się 
pozbierać. 

— Naprawdę? — Jane powiedziała to chłodno, krusząc w palcach kawałek chleba. 
Nie  zwiodła  mnie  obojętna  twarz.  Pamiętałem  bowiem,  jak  dawniej  krytykowała  ludzi, 

którzy nie mogąc opanować nerwów, robią takie rzeczy z chlebem. — Obawiam się, że biedny 
Elliott ma kompletnie zrujnowane życie — stwierdziłem wzdychając. — Wielka szkoda! 

— Zwierzał się panu z tej miłosnej historii? — spytała z odcieniem pogardy w głosie. 
— Cóż, w pewnym sensie. Powiedział trochę i domyśliłem się reszty. Nie znam nazwiska tej 

kobiety. Wiem tylko, że jest bardzo piękna i bez serca. Potraktowała go wyjątkowo okrutnie! 

— On to panu mówił? 
— Ależ  nie!  Złego  słowa  nie  dał  na  nią  powiedzieć.  Ale  człowiek  ma  prawo  wyciągać 

wnioski, prawda? 

background image

— Co było powodem zerwania? — Jane uśmiechnęła się w tym momencie do jakiejś damy. 

Wyglądało  na  to,  że  prowadzimy  normalną  towarzyską  konwersację.  Lecz  w  dalszym  ciągu 
kruszyła chleb. 

— Jak  sądzę  zwykła  sprzeczka.  Elliott  nie  wdawał  się  w  szczegóły.  Podobno  ta  dama 

zaczęła z kimś flirtować. 

— Ludzie  przez  flirt  rozumieją  różne  rzeczy  —  zauważyła  Jane.  —  Czasem  traktują  tak 

przyjazną  życzliwość.  Może  pański  kuzyn  należy  do  mężczyzn  chorobliwie  zazdrosnych  z 
powodu  najmniejszego  drobiazgu?  Niektórzy  chcą  korzystać  z  władzy,  zanim  ją  w  ogóle 
posiądą. Dla kobiety z charakterem jest to nie do przyjęcia. 

— Oczywiście, że Elliott był zazdrosny — przyznałem. — Powinna pani wiedzieć, zazdrość 

jest miarą męskiej miłości! Jeśli przekroczył  granice swych praw, jestem pewien, że  gorzko 
tego żałuje. 

— Czy rzeczywiście… ciągle ją kocha? — spytała Jane. Niby jadła z zapałem, a talerz był 

wciąż prawie pełny. Ja nawet nie udawałem. Dziobałem tylko jedzenie widelcem. 

— Kochają z całego serca. Dla Elliotta nie istnieją inne kobiety. 
— Dlaczego więc nie powie jej o tym? — Jane mówiła to takim tonem, jakby cała sprawa ją 

znudziła. 

— Zabroniła mu pokazywać się na oczy. Twierdziła, że go nienawidzi. 
— To jakaś niemądrze uparta pannica — skomentowała moje słowa Jane. 
— Chciałbym  usłyszeć,  jak  ktoś  mówi  to  Elliottowi  —  zauważyłem.  —  On  uważa  ją  za 

doskonałość. Bardzo mi go żal. Ma złamane serce. 

— A wie pan — powiedziała Jane powoli, jakby z wysiłkiem — zdaje mi się, że znam tę 

dziewczynę. 

— Naprawdę? — zdziwiłem się obłudnie. 
— To jedna z mych przyjaciółek. Ona… ona nigdy nie podała mi jego nazwiska. Ale teraz 

mam prawie pewność, że to pański kuzyn. Moja przyjaciółka uważa się za winną rozstania. 

— Ona tak myśli? — serce mało mi nie rozsadziło piersi. 
— Tak, sądzi, że postąpiła pochopnie i nierozważnie. Wcale nie miała zamiaru flirtować… i 

nigdy  nie  zależało  jej  na  innym.  Tylko  czuła  się  poniżona  zazdrością.  A  w  dodatku  nie 
pomyślała, że on potraktuje to poważnie i obrazi się. 

— Przypuszcza  pani,  że  mój  kuzyn  ma  jakieś  szansę?  —  Biorąc  pod  uwagę  wysokość 

stawki, zadałem pytanie zupełnie spokojnie. 

— Na pewno — odparła Jane beznamiętnie. — Nigdy nie spojrzała na innego mężczyznę. 

Cały wolny czas poświęca dobroczynności. Nie sprawia wrażenia szczęśliwej. 

A więc wieści o zainteresowaniu filantropią były prawdziwe. Och, Jane! — Więc mój kuzyn 

powinien, pani zdaniem, odważnie zwrócić się do niej? Czy go wysłucha i przebaczy? 

— Chyba tak — odparła. 
— Pozwoli pani powtórzyć to Elliottowi? 
Jane z namysłem wybrała oliwkę i jadła z irytującą dokładnością. — Naturalnie, jeśli uważa 

pan, że on chciałby to usłyszeć — odparła po dłuższym milczeniu. 

— Powiem  mu  o  tym,  gdy  tylko  wrócę  do  domu.  —  Nareszcie  miałem  satysfakcję.  Jane 

zaskoczona odwróciła się i spojrzała mi prosto w oczy. — Tak — powiedziałem, z wysiłkiem 
odrywając wzrok. — Przybył dziś statkiem i spóźnił się na pociąg. Musiał zostać u mnie na noc. 
Niewątpliwie jutro popędzi na złamanie karku do swej bogini. Ciekawe czy wie, gdzie ona jest? 

— Jeśli nie wie — oświadczyła Jane tonem osoby kończącej raz na zawsze nudny temat — 

to  chętnie  powiem.  Proszę  mu  przekazać,  że  mieszkam  u  państwa  Moore,  a  wyjeżdżam 
pojutrze.  A,  prawda,  czy  widział  pan  już  kolekcję  pani  Kennedy?  Jest  rzeczywiście 
interesująca… 

Clark nie mógł albo nie chciał być na naszym ślubie. Jane nigdy go już nie widziała. Nie 

może pojąć, dlaczego żywię do kuzyna tyle niechęci, gdy on się o mnie tak dobrze wyrażał. Jej 

background image

zdaniem,  to  czarujący  człowiek  i  najbardziej  interesujący  rozmówca,  z  jakim  kiedykolwiek 
siedziała przy stole. 

background image

O

STATI ROZDZIAŁ

 

1912 

 
Często siadała w kącie zachodniej werandy, robiąc na drutach coś białego, różowego albo 

błękitnego, ale zawsze puszystego. Pewnie były to chusty, szale i jakieś kapturki. Gdy kończyła 
jedno, oddawała którejś z dziewcząt i zaczynała następne. Każda dziewczyna w Harbour Light 
nosiła tego lata jakąś niezwykłą rzecz, która wyszła spod białych, szczupłych i niestrudzonych 
rąk panny Sylwii. 

Była  stara  tą  piękną,  pogodną  starością,  mającą  tyleż  wdzięku  co  młodość.  Musiała  żyć 

szczęśliwie, skoro tak urocza i pełna niezwykłego czaru doczekała sześćdziesiątki. Niektórzy 
dziwili się, że znajomi mówią do niej „panno Sylwio”. Taka kobieta przecież powinna mieć 
silnych, dorosłych synów i wnuczęta z dołeczkami na policzkach. 

Pierwsze dni po przybyciu do hotelu siedziała w rogu werandy sama. Potem zawsze otaczał 

ją krąg młodzieży. Ludzie w średnim wieku i starsi też chętnie by się tam znaleźli. Lecz panna 
Sylwia,  niezmiennie  uprzejma  dla  wszystkich,  zdecydowanie  wyróżniała  młodych.  Siadała 
więc  wśród  chłopców  i  dziewcząt,  młodych  mężczyzn  i  panien  jak  królowa.  Nosiła  suknie 
trochę staroświeckie, ale do niej pasowały doskonale. 

Bez przerwy robiła na drutach i rozmawiała, ale najważniejsze, że jak nikt inny  potrafiła 

słuchać. Oblegaliśmy ją godzinami i opowiadaliśmy o różnych sprawach. 

Na  początku  znajomości  każdy  zwracał  się  do  niej  „panno  Stanleymain”,  lecz  ona 

wytrzymywała  to  zaledwie  dwadzieścia  cztery  godziny.  Potem  prosiła,  by  mówić  do  niej 
„panno Sylwio” i taką właśnie przetrwała w mej pamięci na zawsze. 

Panna  Sylwia  lubiła  nas  wszystkich,  ale  ja  zostałem  jej  ulubieńcem.  Powiedziała  o  tym 

szczerze i wyraziła życzenie, aby nam nie przeszkadzano w rozmowie, gdy inni zauważą, że 
heliotropowy szal zsunie się jej nagle z ramion. 

Byłem dumny z jej względów jak zakochany wielbiciel, choć nie znałem przez dłuższy czas 

przyczyn tego wyróżnienia. 

Panna Sylwia wysłuchiwała bez końca naszych zwierzeń. Sama jednak niczego nie wyznała. 

Podejrzewaliśmy, że kiedyś tam w jej życiu musiał zaistnieć jakiś romans, a jednak wszelkie 
próby  zgłębienia  szczegółów  kończyły  się  niepowodzeniem.  Panna  Sylwia  unikała 
dociekliwych pytań tak zręcznie, iż nie mieliśmy wątpliwości, że ma coś do ukrycia. Pewnego 
wieczoru, gdy znałem ją już od miesiąca, jeśli chodzi o czas kalendarzowy, i od lat — mierząc 
go wzajemnym zrozumieniem, opowiedziała mi swoją historię, ale tylko pewien fragment… 
Zabrakło ostatniego rozdziału. 

Siedzieliśmy  na  werandzie  oświetlonej  promieniami  zachodzącego  słońca.  Większość 

hotelowych gości pływała żaglówkami, kilkoro błąkało się w pobliżu, zerkając smętnie w naszą 
stronę. Lecz z układu heliotropowego szala wiedzieli, że nie mogą się przyłączyć. 

Czytałem pannie Sylwii jedno z moich opowiadań. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że 

to ona mnie do tego skłoniła. Nie chadzam bowiem z rękopisami pod pachą i nie narzucam ich 
lektury bezbronnym kobietom. Panna Sylwia odkryła, że pisuję do czasopism i — na dodatek 
— że tego ranka zamknąłem się w pokoju, pracując nad nowelą. Nie było wyjścia… obiecałem 
jej przeczytać nowelkę. 

Było  to  raczej  smutne  opowiadanie.  Bohater  kochał  dziewczynę  z  wzajemnością.  Jeśli 

jednak  wolno  mu  było  kochać  bez  przeszkód,  to  takowe  istniały,  gdy  szło  o  poślubienie. 
Ostatecznie  musiał  wyjechać.  Ale  czy  nie  mógł  przy  pożegnaniu  powiedzieć  jej  o  swoim 
uczuciu? Czy nie powinien przynajmniej zaznać pociechy odkrywając, że ona go też kocha? 
Toczył  wewnętrzną  walkę,  wygrał  ją  i  wyjechał  bez  słowa,  wierząc,  że  zachował  się  jak 
mężczyzna. 

background image

Kiedy zacząłem czytać, panna Sylwia robiła na drutach, tym razem coś seledynowego. Po 

chwili  robótka  zsunęła  się  jej  na  kolana,  a  ona  zacisnęła  ręce.  Był  to  najsubtelniejszy 
komplement,  jaki  kiedykolwiek  otrzymałem.  Przewróciłem  ostatnią  kartkę  rękopisu  i 
podniosłem wzrok; łagodne, brązowe oczy panny Sylwii pełne były łez. Wyciągnęła zaciśnięte 
dłonie i zawołała z uniesieniem: — Och! Nie! Nie! Nie pozwól mu odejść bez wyjaśnienia! Nie 
pozwól mu na to! 

— Widzi pani, panno Sylwio — zacząłem niebywale przejęty wrażeniem, jakie wywarli moi 

bohaterowie — to by zrujnowało nowelę. Straciłaby wtedy swoją wymowę. Jej główny wątek 
to panowanie bohatera nad uczuciem. On jest przekonany, że postępuje szlachetnie. 

— Nie,  to  nie  tak.  Gdyby  ją  kochał,  powinien  o  tym  powiedzieć.  Pomyśl  o  wstydzie  i 

upokorzeniu, jakie przeżyła! Kochała go, a on odszedł bez słowa i nigdy nie dowiedziała się o 
jego miłości. Musisz to zmienić, musisz! Nie mogę myśleć o jej cierpieniu, po tym co ja… 

— I tu panna Sylwia zaszlochała. Aby ją uspokoić, obiecałem zmienić fabułę noweli, choć 

wiedziałem, że straci cały dramatyzm. 

— Jakże się cieszę — oznajmiła panna Sylwia i oczy jej rozbłysły. — Wiem, że to sprawi 

ulgę  tej  dziewczynie.  Aby  cię  przekonać,  opowiem  swoją  własną  historię,  Tylko  proszę, 
nikomu jej nie powtarzaj. 

— Przykro  mi,  że  uważa  pani  za  konieczne  przypominać  mi  o  tym  —  zauważyłem  z 

wyrzutem. 

— Och,  nie  chciałam  cię  urazić  —  zapewniła  mnie  pospiesznie.  —  Wiem,  że  mogę  ci 

zaufać.  To  zresztą  banalna  historyjka.  Postaraj  się  z  niej  nie  śmiać.  Jedyny  romans  jaki 
przeżyłam…  Przed  czterdziestu  laty,  gdy  byłam  dwudziestoletnią  dziewczyną,  obdarzyłam 
kogoś  wielkim uczuciem. Poznałam go w takim jak tea hotelu. Przebywałam w nim z moją 
ciotką, a on był z matką, osobą dość chorowitą. Widywaliśmy się bardzo często. On był… och, 
zupełnie  niepodobny  do  mężczyzn,  których  znałam.  Ty  mi  go  trochę  przypominasz. 
Zauważyłam to podobieństwo już przy pierwszym spotkaniu. Nie wiem  dokładnie, na  czym 
ono polega, ale sądzę, że na wyrazie twarzy i sposobie trzymania głowy. On nie był całkiem 
zdrów — często kasłał… A pewnego dnia nagle wyjechał. Myślałam, że jestem mu bliska, lecz 
nigdy tego nie powiedział i tak po prostu wyjechał! Och, jakże się wstydziłam! Po jakimś czasie 
dowiedziałam się, że dla ratowania zdrowia udał się do Kalifornii i zmarł tam następnej wiosny. 
Serce mi pękało. Nigdy już nie pokochałam nikogo — nie mogłam. Ale dużo łatwiej byłoby mi 
znieść ten ból, gdybym wiedziała, że odwzajemniał moją miłość. To byłaby ogromna różnica. 
A tak cierń tkwi we mnie tyle lat! 

— On musiał panią kochać — powiedziałem z przekonaniem. — Nie mogło być inaczej, 

panno Sylwio. 

Potrząsnęła głową ze smutnym uśmiechem. — Nie mam takiej pewności. Czasem sądzę, że 

tak,  ale  zaraz  powraca  zwątpienie.  Tak  pragnę  uwierzyć  i  mieć  świadomość,  że  nie 
roztrwoniłam  uczuć  na  człowieka,  który  ich  nie  pragnął.  A  nigdy  się  nie  dowiem,  nigdy… 
Mogę  tylko  mieć  nadzieję.  Och,  ty  tego  nie  rozumiesz.  Mężczyzna  nie  potrafi  pojąć  bólu, 
jakiego doznałam. Ale teraz wiesz, dlaczego chcę, byś zmienił treść noweli. 

Panna Sylwia schowała robótkę i oddaliła się. Ja zaś z oburzeniem i niechęcią myślałem o 

zmarłym mężczyźnie, którego kochała i nazywałem go w duchu draniem. 

Nazajutrz panna Sylwia  była znowu łagodna, uśmiechnięta i nie robiła żadnych aluzji do 

wczorajszej  opowieści.  Po  dwóch  tygodniach  wyjechała  do  domu,  a  ja  także  wróciłem  do 
swoich zajęć. W ciągu zimy napisałem do niej kilka listów i otrzymałem odpowiedzi. Kiedyś 
wysłałem trzeciorzędny magazyn z opublikowaną nowelą (tylko trzeciorzędny magazyn mógł 
przyjąć ją w nowej wersji), odpisała, jak cieszy się, że biedna dziewczyna dowiedziała się o 
uczuciach ukochanego. 

background image

Na  początku  kwietnia  otrzymałem  list  od  mieszkającej  na  wsi  ciotki.  Pisała,  że  zamierza 

sprzedać  dom  i  przenieść  się  do  miasta.  Prosiła,  abym  przyjechał  do  Sweetwater  na  kilka 
tygodni i pomógł jej w przeprowadzce. 

Sweetwater powitało mnie słoneczną wilgocią i delikatnym chłodem, tak znamiennym dla 

kanadyjskiej wiosny. O, te nasze wiosny są długie, przewrotne i niezdecydowane, ale za to ile 
w nich czaru! 

W  ciągu  tygodnia  załatwiłem  najważniejsze  sprawy.  Ciotka  Mary  zaproponowała  mi 

przejrzenie pokoju wuja Alana. 

— Nikt tam niczego nie ruszał od jego śmierci — powiedziała. — Przede wszystkim zaś 

starego  kufra  pełnego  listów  i  różnych  papierów.  Przysłano  go  tutaj  z  Kalifornii  po  śmierci 
Alana.  Nie  przypuszczam,  by  między  tymi  papierzyskami  było  coś  ważnego.  Lecz  nie  chcę 
wszystkiego wieźć do miasta. Zdecyduj więc sam, czy jest w nim coś godnego zachowania. 
Resztę spalimy. 

Nie byłem zachwycony poleceniem. Wuj AJan Blair, najstarszy brat mej matki, zmarł przed 

moim  narodzeniem.  Słyszałem  o  jego  niezwykłych  zdolnościach.  Podobno  spodziewano  się 
wiele  po  nim.  Ale  jakoś  nie  miałem  ochoty  grzebać  w  zakurzonych  papierach,  leżących  w 
zapomnieniu przez czterdzieści lat. 

O  zmierzchu  udałem  się  do  pokoju  wuja.  W  ciągu  dnia  padał  ciepły  wiosenny  deszcz,  a 

później się przejaśniło i nagie konary klonów za oknem lśniły od gęstych, połyskliwych kropli. 
Pokój był północny i zawsze panował w nim półmrok. Widziałem przez szyby gęsto rosnące 
sosny i dalekie morze, które tak kochał wuj Alan. Rozpalone zachodem niebo upstrzyły drobne, 
bladoróżowe, złociste i zielonkawe chmurki. To natychmiast mi przypomniało pannę Sylwię i 
jej puszyste robótki. Z tym obrazem w głowie zapaliłem lampę i wziąłem się do rozpakowania 
kufra. Większość papierów stanowiły listy od rodziny i kolegów ze studiów. Było też kilka prac 
pisemnych  z  college’u  i  mnóstwo  rozmaitych  drobiazgów  jeszcze  z  lat  chłopięcych. 
Przeglądałem  to  wszystko  w  pośpiechu,  dopóki  na  dnie  kuferka  nie  natknąłem  się  na  małą 
książeczkę  oprawioną  w  ciemnozieloną  skórę.  Książeczka  okazała  się  dziennikiem,  który 
zacząłem czytać z leniwym zainteresowaniem. 

Wuj prowadził dziennik od wiosny, po ukończeniu college’u. Wówczas już ciężka choroba 

poważnie nadwątliła jego organizm. Notatki wychodziły więc spod pióra człowieka skazanego. 
Odczuwał ten wyrok, niby mróz skuwający wszelkie nadzieje i obietnice. Znajdował ukojenie 
w  przelewaniu  na  papier  myśli  i  uczuć.  W  pamiętniku  nie  było  jednak  nic  chorobliwego  i 
niegodnego  mężczyzny.  Czytając  go,  polubiłem  wuja  Alana  i  żałowałem,  że  nie  był  moim 
przyjacielem. 

Tego lata doktor zalecił jego matce pobyt nad morzem. Alan pojechał razem z nią. I tu w 

dzienniczku  istniała  luka.  Nie  wyrwano  żadnej  kartki,  lecz  najwidoczniej  część  z  nich  się 
obluzowała i wypadła. Znalazłem je później na dnie kuferka, tymczasem jednak przeszedłem 
do następnej strony i tam zapis brzmiał następująco: 

 

„Ta  dziewczyna  jest  najsłodszą  istotą,  jaką  Pan  Bóg  stworzył.  Nigdy  nie  znałem 

kobiety, która byłaby  równocześnie tak śliczna i pełna słodyczy. Jej uroda oślepia,  a 
dusza  promieniuje  czystością.  Zakochałem  się  bez  pamięci  i  dziękuję  za  to  losowi. 
Cieszę  się,  że  poznałem  takie  uczucie,  choć  ceną  będzie  niewypowiedziana  gorycz. 
Wiem teraz, że mężczyzna, który znał i kochał Sylwię Stanleymain, nie żył na próżno. 
Nie  mogę  oczekiwać  wzajemności,  nie  mam  do  tego  prawa.  Gdybym  miał  szansę 
wyzdrowieć, zdobyłbym ją. Wierzę w to. Lecz w obecnej sytuacji takie postępowanie 
można  uznać  za  tchórzostwo.  Nie  potrafię  sobie  odmówić  radości  patrzenia  na  nią. 
Pozostanie w mym sercu we dnie i w nocy, owładnie mymi snami. O, Sylwio, kocham 
cię, moja słodka!” 

 

background image

Tydzień później pojawił się taki zapis: 
 

„17  lipca.  Boję  się.  Dzisiaj  spotkałem  wzrok  Sylwii.  Dojrzałem  w  nim  coś,  co 

najpierw  poruszyło  głęboko  moje  serce  i  napełniło  je  burzliwą  radością,  a  potem 
przypomniałem  sobie…  Muszę  oszczędzić  jej  tego  cierpienia,  za  wszelką  cenę.  Nie 
mogę sobie pozwolić na zatopienie się w tej niebezpiecznej słodyczy, jaką jest myśl, że 
serce jej wyrywa się do mnie. To, co byłoby szczytem radości dla innego mężczyzny, 
dla mnie jest tylko nowym źródłem udręki”. 

 
A potem: 
 

„18  lipca.  Dziś  rano  pojechałem  do  miasta.  Zdecydowałem  się  poznać  najgorszą 

prawdę.  Nasz  domowy  lekarz  uspokajał  mnie  niejasnymi  nadziejami.  Poszedłem  do 
znanego  specjalisty  i  poprosiłem  o  rzeczową  informację.  Dowiedziałem  się,  że  mam 
przed sobą osiem miesięcy życia, nie więcej! Nie spodziewałem się, że tak prędko… 
Nie  czas  jednak  na  użalanie  się  nad  sobą.  Muszę  pomyśleć  o  Sylwii.  Wyjadę  stąd 
natychmiast,  zanim  to  uczucie  rozwinie  się  w  jej  sercu  jak  kwiat,  a  potem  zatruje 
najlepsze lata. 

19 lipca. Już po wszystkim. Pożegnałem się z Sylwią w obecności wielu osób, bo nie 

miałem odwagi zostać z nią sam. Wydawała się dotknięta i zaskoczona. Lecz wkrótce 
zapomni o mnie. Nawet jeśli nie pomyliłem się, czytając w jej oczach. Dla mnie w tym 
okrutnym rozstaniu utonęła  gorycz rychłej śmierci. Jedno co mi zostaje, to do końca 
odgrywać prawdziwego mężczyznę”. 

 
Z kolejnych notatek w dzienniku dowiedziałem się, że Alan Blair wrócił do Sweetwater i 

nieco później zalecono mu wyjazd do Kalifornii. 

Zapisy stamtąd były nieliczne i skąpe. W każdym wspominał o Sylwii. Wreszcie po długim 

milczeniu napisał: 

 

„Myślę,  że  mój  koniec  jest  bliski.  Nie  żałuję,  bo  zbyt  cierpiałem  ostatnimi  czasy. 

Wczorajszej  nocy  poczułem  się  lepiej.  Usnąłem  i  śniło  mi  się,  że  widzę  Sylwię. 
Zastanawiam  się,  czy  nie  prosić,  aby  po  mej  śmierci  wysłano  jej  ten  dziennik,  lecz 
chyba nie byłoby to mądre. Dlatego też zniszczę go, kiedy poczuję, że mój czas dobiega 
końca. W tej wspaniałej krainie lato już w całej pełni, choć w domu dopiero zaczyna się 
wiosna… Gdybym mógł zobaczyć ją jeszcze raz! I Sylwię…” 

 

W miejscu, gdzie pióro wypadło mu z ręki, zaznaczał się duży kleks. Widocznie koniec był 

bliższy,  niż  wuj  Alan  przypuszczał.  W  każdym  razie  innych  zapisów  nie  było  i  zielona 
książeczka nie została zniszczona. Bardzo się cieszyłem, że ocalała i mogę ofiarować pannie 
Sylwii ostatni rozdział jej opowieści. 

Jak tylko skończyłem sprawy w Sweetwater, pojechałem do odległego o trzysta mil miasta, 

w którym mieszkała panna Sylwia. Zastałem ją w bibliotece dokładnie taką, jaką pamiętałem z 
werandy hotelu Harbour Light. 

— Mój drogi chłopcze! — zawołała. 
— Wie pani, dlaczego przyjechałem? 
— Kobieca próżność podpowiada mi, że chciałeś mnie zobaczyć — odparła z uśmiechem. 
— Chciałem panią zobaczyć, ale przede wszystkim pragnę zwrócić pani brakujący rozdział 

pewnej historii. 

— Ja… ja nie rozumiem — powiedziała panna Sylwia trochę zaskoczona. 

background image

— Miałem  stryja.  Nazywał  się  Alan  Blair.  Umarł  czterdzieści  lat  temu  w  Kalifornii. 

Niedawno przeglądałem jego papiery i wśród nich znalazłem dziennik. Uważam, że pani ma do 
niego największe prawo. — Położyłem paczuszkę na jej kolanach. Siedziała, milcząc bardzo 
zdziwiona. 

— A  teraz  odchodzę  —  dodałem.  —  Pewnie  po  przeczytaniu  dziennika  zechce  pani  być 

sama. Przyjdę więc dopiero jutro. 

Nazajutrz panna Sylwia przywitała mnie w drzwiach. Jej oczy promieniały. — Uczyniłeś 

mnie szczęśliwą! — powiedziała drżącym głosem. — Niewyobrażalnie szczęśliwą! Nareszcie 
przestałam cierpieć, gdy wiem, że mnie kochał. 

Położyła  mi  głowę  na  ramieniu  tak,  jak  dziewczyna  tuląca  się  do  ukochanego,  a  ja 

pochyliłem się i pocałowałem ją w imieniu stryja Alana. 

background image

O

BIETICA 

L

UCY 

E

LLE

 

1904 

 
Cecily Foster szła powoli prowadzącą ze wsi drogą wśród sosen. Zwykle chodziła długimi, 

zdecydowanymi krokami, ale dzisiaj poddała się łagodnemu nastrojowi jesiennego popołudnia. 
Nie  próbowała  niczego  analizować.  Była  po  prostu  zadowolona  ze  swego  dotychczasowego 
życia. Reszta zapowiadała się spokojnie, przyjemnie, bez nagłych wstrząsów. Ciche, miłe dni 
miały być wypełnione zwyczajnymi czynnościami. Taka przyszłość podobała się Cecile. 

Gdy  doszła  do  swojej  ścieżki,  zatrzymała  się  i  oparła  ręce  na  krawędzi  bielonej  furtki. 

Napawała się ciepłem promieniującym z zarosłej trawą kotliny, otoczonej młodymi świerkami. 
Przed  nią  rozciągały  się  melancholijne,  pofałdowane  pola,  które  opadały  ku  piaszczystemu 
brzegowi omywanemu pienistymi falami. Ich plusk dźwięczał w ciszy wieczoru jak delikatna 
melodia. 

Na niewielkim wzniesieniu stał dom należący do niej i do Lucy Ellen. Był stary, poszarzały 

od wiatru i deszczu. Niskie okapy facjatki i ganki obrosło dzikie wino. Po październikowych 
przymrozkach nabrało brązowo–czerwonej barwy. Z trzech stron osłaniały dom wysokie stare 
świerki.  Zewnętrzne  gałęzie  nosiły  ślady  nieustającej  szarpaniny  z  atlantyckimi  wiatrami, 
wewnętrzne zaś były zielone i pierzaste. Od frontu zgrabny płotek otaczał kwiatowe rabatki. 
Cecily  widziała  fioletowe  i  szkarłatne  astry,  tworzące  barwne  plamy  pod  oknami  salonu  i 
bawialni. Rabaty Lucy Ellen były większe i weselsze niż jej własne. Lucy Ellen zawsze miała 
dobrą rękę do kwiatów.  Na schodku frontowej werandy spal stary Bokser, a na parapecie w 
oknie salonu rozciągnął się biały kot Lucy. Wokół nie było śladu życia. Zadowolona Cecily 
westchnęła głęboko. 

— Po herbacie wykopię  dalie — powiedziała głośno. — Już dawno powinnam to zrobić. 

Ależ błękitne i łagodne jest dzisiaj morze! Już dawno nie mieliśmy pięknego dnia. Nie było 
mnie dłużej, niż się spodziewałam. Ciekawe czy Lucy czuła się osamotniona? 

Odwróciła  wzrok  od  zamglonego  oceanu  i  spojrzała  w  stronę  domu.  Zdziwił  ją  widok 

mężczyzny idącego raźnym krokiem. Przyjrzała mu się zaskoczona. Musiał być nietutejszy, bo 
z  pewnością  żaden  mężczyzna  w  Oriental  nie  chodził  w  taki  sposób.  —  Jakiś  komiwojażer 
niepokoił Lucy Ellen — mruknęła zirytowana. 

Nieznajomy  szedł  sprężyście,  tak  odmiennie  niż  mieszkańcy  Oriental.  Spotkali  się  pod 

bursztynowolistnym  klonem  w  samym  sercu  kotliny.  Mijając  Cecily,  mężczyzna  uchylił 
kapelusza i ukłonił się z przymilnym uśmiechem. 

Miał około czterdziestu pięciu lat, był ubrany dobrze, choć nieco krzykliwie. Z jego postaci 

biło zadowolenie i pewność siebie. Spod marynarki wyglądał ciężki, złoty łańcuch od zegarka, 
a  na  palcu  połyskiwał  duży  sygnet.  Wysokie,  mocno  wyłysiałe  czoło  otaczał  wianuszek 
rudo–blond loczków. Twarz miał ogorzałą i sympatyczną, oczy duże, niebieskie i małe wąsiki. 

Cecily nie poznała go, choć było w nim coś znajomego. Pospiesznie podążyła do domu. W 

bawialni  zastała  Lucy  Ellen  wyglądającą  przez  szparę  między  firankami.  Odwróciła  się  na 
odgłos kroków i dało się zauważyć, że rozpiera ją skrywane podniecenie. 

— Kto to był? — spytała Ceciły. 
Ku jej zdziwieniu Lucy spłonęła rumieńcem, który zaróżowił jej delikatną drobną twarz i 

cudownie odmłodził. — Nie poznałaś go? To Cromwell Biron — odparła ze sztuczną swobodą. 
Lucy Ellen, zwykle rzeczowa, od czasu do czasu wpadała w afektację. 

— Cromwell  Biron  —  powtórzyła  lodowato  Cecily.  Automatycznie  zdjęła  kapelusz, 

strzepnęła kurz z kokardy i schowała go starannie do białego pudła. Czuła się jak po silnym 
ciosie  i  nie  miała  odwagi  pytać  o  nic  więcej.  Rumieniec  na  twarz  Lucy  przestraszył  ją.  To 

background image

zdawało  się  zapowiadać  oszałamiające  zmiany.  —  Ale  przecież  obiecała!  Obiecała!  — 
mruknęła Cecily z pasją. 

Kiedy  się  przebierała,  Lucy  Ellen  w  niewielkiej  kuchni  przygotowała  podwieczorek.  Od 

czasu do czasu podśpiewywała, ale milkła zaraz w poczuciu winy. Cecily słyszała ją i mocno 
zacisnęła wargi. — Gdyby mnie mężczyzna porzucił dwadzieścia lat temu, nie okazywałabym 
takiego bezgranicznego zadowolenia z jego powrotu. Zwłaszcza że zrobił się łysy i tłusty — 
dodała,  wykrzywiając  usta  w  niechętnym  uśmiechu.  Cecily,  mimo  zewnętrznej  powagi  i 
surowych poglądów na życie, posiadała duże poczucie humoru. 

Podwieczorek  tego  dnia  nie  należał  do  szczególnie  udanych.  Zwykle  przy  herbacie 

gawędziły z ożywieniem. Dziś Cecily miała dużo do powiedzenie, ale uparcie milczała. Lucy 
Ellen nie zadawała pytań, a źle ukrywane emocje nadawały jej nienaturalny wygląd. 

W sercu Cecily rozgorzały zazdrość i niepokój. Uśmiechnęła się z pewnym okrucieństwem, 

spokojnie  zajadając  grzankę  z  masłem.  —  A  więc  to  był  Cromwell  Biron  —  zauważyła  z 
wystudiowaną niedbałością. Wydał mi się znajomy. Kiedy wrócił do domu? 

— Przyjechał  do  Oriental  wczoraj  —  odpowiedziała  z  zakłopotaniem  Lucy  Ellen.  — 

Zamierza tu pozostać dwa miesiące. Prowadziliśmy bardzo ciekawą rozmowę dziś po południu. 
On… on, jak zawsze, jest taki dowcipny. Żałowałam, że nie ma cię w domu. 

Skłamała i Cecily o tym wiedziała… 
— Nie  ma  czego.  Nigdy  nie  przepadałam  za  jego  towarzystwem.  Okazał  wiele  tupetu, 

zjawiając się tu nieproszony. I to po tym, jak cię zdradził! 

Lucy spurpurowiała i milczała opuściwszy wzrok. 
— Strasznie  się  zmienił  —  ciągnęła  uparcie  Cecily.  —  Wyłysiał  i  utył!  Trudno  sobie 

wyobrazić  dawnego,  smukłego  Cromwella.  Ale  nadal  ma  tępawy  wyraz  twarzy.  Możesz  mi 
podać jagodową galaretkę, Lucy Ellen? 

— Nie zauważyłam, żeby bardzo utył — mruknęła z urazą Ellen, gdy Cecily wstała od stołu. 

— A jeśli nawet, to jest mi to obojętne. 

Dwadzieścia  lat  temu  Cromwell  Biron  porzucił  Lucy  Ellen  Foster.  Była  wówczas 

najładniejszą dziewczyną w Oriental, ale nowa nauczycielka w Crossway okazała się bardziej 
interesująca.  Miała  w  sobie  coś  pikantnego,  czego  brakowało  Lucy.  Cromwell  uciekł  z 
nauczycielką  i  pobrali  się,  a  Lucy  Ellen  została  i  długo  leczyła  zranione  i  obolałe  serce. 
Przyrzekła sobie, że będzie wierna jedynej miłości swego życia. To brzmiało tak romantycznie 
i stanowiło pewne pocieszenie. 

Wychowywała się u stryja. Kiedy on i żona umarli, Lucy wraz z kuzynką, Cecily Foster, 

były same na świecie. Cecily kochała Lucy jak siostrę. Wierzyła przy tym, że Lucy w końcu 
wyjdzie  za  mąż  i  serce  w  niej  zamierało  na  myśl  o  życiu  w  samotności  bez  kogoś,  o  kogo 
mogłaby się troszczyć. 

Ale  to  Lucy  zaproponowała  złożenie  wspólnej  obietnicy.  Cecily  uchwyciła  się  tego  jak 

tonący brzytwy. Obie kobiety, zbliżające się do wieku średniego, uroczyście przyrzekły sobie, 
że  nigdy  nie  wyjdą  za  mąż  i  zawsze  będą  razem  mieszkały.  Od  tego  czasu  Cecily  żyła 
spokojnie. Przekonana, że dane słowo jest rzeczą świętą. 

Nazajutrz wieczorem, na religijnym zgromadzeniu, starzy przyjaciele i sąsiedzi zgotowali 

Cromwellowi owacyjne powitanie. W młodości cieszył się ogólną sympatią. Teraz otaczał go 
dodatkowo urok egzotyki i przypuszczalnego bogactwa. 

Był niezwykle ożywiony i wylewny. Poszedł na chór i uczestniczył w śpiewie. Lucy Ellen 

siedziała obok niego i oboje korzystali z tego samego śpiewnika. Delikatne policzki barwiły 
ciemne  rumieńce,  a  do  żakietu  przypięła  bukiecik  liliowych  chryzantem.  Wyglądała  niemal 
dziewczęco i Cromwell wpatrywał się w nią z nie ukrywanym podziwem, podczas gdy Cecily 
zerkała  znad  książki  z  wyraźną  niechęcią.  Zrozumiała,  że  Cromwell  wrócił  do  domu,  by 
ubiegać się o względy dawnej narzeczonej. 

background image

— Ale  jej  nie  dostanie!  —  szepnęła  Cecily  w  modlitewnik.  Słowa  te  sprawiły  jej  ulgę. 

Dodała więc: — Ona przyrzekła. 

Na  stopniach  kościoła  Cromwell  szarmancko  podał  ramię  Lucy  Ellen.  Ona  ujęła  je 

nieśmiało i razem podążyli w dół, drogą skąpaną w jesiennej księżycowej poświacie. Po raz 
pierwszy od dziesięciu lat Cecily wracała z wieczornego nabożeństwa sama. Szybko weszła po 
schodach na górę i rzuciła się na łóżko. Nie zdjęła nawet sukni i kapelusza. 

Lucy Ellen nie śmiała zaprosić Cromwella do domu. Zbyt była zależna od Cecily, by zrobić 

coś takiego.  Lecz stała z nim przy furtce, dopóki zegar w hallu nie wybił jedenastej. Wtedy 
Cromwell odszedł, wesoło pogwizdując, z chryzantemami w butonierce. Lucy zaś przepłakała 
resztę nocy. 

Cecily  nie  płakała.  Leżała  gniewnie,  nie  mogąc  zasnąć.  —  Widzę,  że  Cromwell  Biron 

znowu się zaleca — powiedziała bez ogródek, gdy usiadły do śniadania. 

Lucy  Ellen  nerwowo  drgnęła  i  poczerwieniała.  —  Och,  nie  mów  głupstw!  — 

zaprotestowała. 

— To nie są głupstwa — odparła chłodno Cecily. — To prawda. Nie ma większych głupców 

niż starzy głupcy, a Cromwell Biron nigdy nie grzeszył rozsądkiem. I jaka zarozumiałość! 

Ręce Lucy Ellen mocno drżały, gdy odstawiała filiżankę. — Nie taki stary — odezwała się 

słabym głosem. — Wszyscy poza tobą lubią go i jest zamożny. Gdzie tu zarozumiałość? 

— Może i nie, jeśli tak na to patrzysz. Bardzo łatwo wybaczasz, Lucy Ellen. Zapomniałaś 

już, jak cię kiedyś potraktował? 

— Nie–e–e. Nie zapomniałam — odpowiedziała Lucy połykając łzy. 
— W każdym razie — stwierdziła zimno Cecily — nie powinnaś robić mu nadziei. Wiesz, 

że nie możesz za niego wyjść, nawet gdyby cię o to prosił. Przyrzekłaś! 

Krew odpłynęła z twarzy Lucy Ellen. Pod bezlitosnym spojrzeniem Cecily, skurczyła się i 

zwiędła.  —  Wiem  —  odparła  z  rezygnacją.  —  Nie  zapomniałam.  Opowiadasz  głupstwa, 
Cecily. Chętnie widuję Cromwella i on mnie lubi. Jestem po prostu jedną z nielicznych osób 
pozostałych  tu  z  jego  paczki.  Czuje  się  w  Oriental  nieco  samotny.  —  Lucy  Ellen  dumnie 
uniosła niedużą, płową głowę. Ratowała, jak mogła swą godność. 

W  ciągu  następnego  miesiąca  Cromwell  Biron  kontynuował  z  uporem  zaloty,  wcale  nie 

speszony wrogością Cecily. Październik minął i nastał listopad, a z nim chłodne, deszczowe 
dni.  Dla  Cecily  cały  świat  zdawał  się  cierpieć  razem  z  nią.  Mimo  to  ciągle  żartowała,  choć 
śmiech był coraz bardziej gorzki. 

Pewnego  wieczoru  wróciła  z  wizyty  później  niż zamierzała.  Cromwell  Biron  minął  ją  na 

ścieżce pod nagimi już teraz konarami klonów, czarno zarysowanymi na tle srebrzystego nieba. 

Kiedy weszła do domu, Lucy Ellen stanęła w progu salonu. Była bardzo blada, ale płonęły 

jej oczy i dłonie przycisnęła do piersi. — Chciałabym, Cecily, żebyś wstąpiła tu na chwilę — 
powiedziała gorączkowo. Cecily, milcząc, wkroczyła dostojnie do pokoju. — Posłuchaj, Cecily 
— zaczęła drżącym głosem Lucy. — Był tu dzisiaj Cromwell. Zaproponował mi małżeństwo. 
Kazałam  mu  przyjść  jutro  wieczorem  po  odpowiedź.  —  Zamilkła  i  spojrzała  błagalnie  na 
kuzynkę. 

Ta milczała. Stała przy stole wyniosła i nieugięta. Sztywna, napięta twarz zaskoczyła Lucy 

jak nagły cios. Wyciągnęła szczupłe dłonie i zawołała z zaskakującą namiętnością: — Cecily, 
chcę  go  poślubić!  Ja…  ja…  go  kocham.  Zawsze  go  kochałam.  Nie  myślałam  o  tym,  gdy 
składałam przyrzeczenie. Och, Cecily, zwolnisz mnie z tej obietnicy, prawda? 

— Nie — odparła głucho Cecily. I nic więcej nie dodała. 
Ręce Lucy opadły bezwładnie i wszelkie życie zamarło na jej twarzy. — Nie zwolnisz mnie? 

— zapytała z rozpaczą. 

Cecily wyszła z saloniku. W progu odwróciła się: — Kiedy sześć lat temu John Edwards 

proponował  mi  małżeństwo,  ze  względu  na  ciebie  odmówiłam  mu.  Dla  mnie  przysięga  jest 
przysięgą i koniec! Ale ty zawsze byłaś sentymentalna! 

background image

Lucy Ellen nic nie powiedziała. Stała porażona na dywaniku przed kominkiem, jak zwiędły 

kwiat zaskoczony przymrozkiem. 

Następnego wieczoru Cromwell Biron wyszedł z domu Fosterów już nie  taki ożywiony i 

dziarski jak poprzednio. Lucy Ellen udała się do pokoju Cecily. Przez chwilę stała w wąskich 
drzwiach, a słabe światło lampy rzucało posępny blask na jej zmęczone rysy. — Odmówiłam 
mu — oznajmiła bezbarwnym tonem. — Dotrzymałam obietnicy, Cecily. 

Zapanowało milczenie. Cecily nic odpowiedniego nie przychodziło do głowy. I nagle Lucy 

wybuchnęła z goryczą: — Chciałabym umrzeć! A potem szybko się odwróciła i pobiegła do 
swego pokoju. Cecily stłumiła jęk bólu. — Oto nagroda za miłość, którą darzyła Lucy Ellen. — 
W  każdym  razie  mamy  to  za  sobą  —  westchnęła,  spoglądając  w  zadumie  na  skąpane  w 
księżycowym świetle gałęzie świerków. — Kiedy Cromwell wyjedzie, Lucy zapomni o nim. 
Nie zamierzam się zadręczać. Obiecała, a w dodatku to był jej pomysł! 

Przez następne dwa tygodnie tragedia odsłaniała  w starym domu swe posępne oblicze. A 

jednak  Cecily,  choć  na  swój  sposób  trapiła  się,  nie  mogła  bez  rozbawienia  obserwować 
romantycznego smutku Lucy Ellen. 

Lucy zaś wykonywała poranne obowiązki niczym automat i cierpliwie znosiła popołudnia. 

Cecily czułaby ulgę, gdyby kuzynka zrobiła awanturę, walczyła; ale po wieczornym wybuchu 
Lucy nie wypowiedziała słowa skargi. 

Któregoś dnia Cecily poszła odwiedzić znajomych. Był tam również Cromwell Biron, który 

rycersko nastawał, by odprowadzić ją do domu. Z zachowania mężczyzny wysnuła wniosek, że 
Lucy Ellen nie podała mu przyczyny odmowy. I w tej chwili uczuła podziw dla kuzynki. 

Gdy  doszli  do  domu,  Cromwell  nagle  przystanął  w  smudze  światła  padającego  z  okna 

bawialni.  Zobaczyli  Lucy  siedzącą samotnie przed kominkiem, z rękami opartymi na stole i 
złożoną na nich głową. Na ten widok Cecily sapnęła z irytacją. 

— Lepiej wejdź do środka — zaproponowała. — Lucy Ellen wygląda na smutną. 
Cromwell  wymamrotał  nieśmiało:  —  Obawiam  się,  że  moje  towarzystwo  nie  sprawi  jej 

przyjemności. Jakoś ostatnio nie przepada za mną… 

— Och, czyżby? — odrzekła z goryczą Cecily. — Jeśli cokolwiek wiem na ten temat, to lubi 

cię bardziej ode mnie. W tej sprawie ja zawiniłam. Zresztą Lucy ci wszystko wyjaśni. Powiedz, 
że kazałam jej to zrobić. No, wejdźmy wreszcie! 

Chwyciła wahającego się Cromwella za ramię i niemal siłą wciągnęła na ganek, a potem 

przez próg. Otworzyła drzwi bawialni, wepchnęła Cromwella do środka i weszła za nim. Lucy 
Ellen podniosła się zaskoczona. Zza łysawej czaszki Cromwella wynurzyła się tragiczna i pełna 
determinacji twarz Cecily. 

— Oto twój ukochany, Lucy Ellen — powiedziała. — Zwracam ci słowo. — Zatrzasnęła 

drzwi, widząc rozjaśnione oczy Ellen i poszła wypłakać się do swego pokoju. — Teraz mogę 
sobie tylko życzyć śmierci — mruknęła. A za chwilę roześmiała się histerycznie. 

— Co  za  głuptas  z  tego  Cromwella!  Jak  śmiesznie  wyglądał,  śmiertelnie  wystraszony  i 

zażenowany. Biedna mała Lucy Ellen! Cóż, mam nadzieję, że będzie dla niej dobry! 

background image

OTA EDYTORSKA

 

 
Opowiadania  zamieszczone  w  tym  zbiorze  byty  po  raz  pierwszy  publikowane  w 

czasopismach  i  gazetach  kanadyjskich,  dziś  trudno  dostępnych.  Poniżej  podajemy  tytuły 
oryginalne, daty i miejsca pierwodruków — według kolejności przyjętej w tym tomie. 

 
Their Girl Josie. „American Home”, 1906. 
A Patent Medicine Testimonial. „Star Monthly”, 1903 April, 7–8. 
Dorinda’s Desperate Deed. „Days of Youth”, 9 December 1906, 2–3, 7. 
Kismet. „Canadian Magazine”, 13 July 1899. 
Emily’s Husband. „Canadian Magazine”, 22 November 1903. 
The Parting of the Ways. „Canadian Magazine”, February 1907. 
In Spite of Myself. „Chicago Inter Ocean”, 5 July 1896, 37–38. 
Akin to love. ..Canadian Magazine”. 34 December 1909. 
The Blue 'orth Room. „East and West”, 21 April 1906, 121–122. 
Why Mr Cropper Changed His Mind. „Household Guest” [1903]. 
The Bride Is Waiting. „Canadian Magazine”, April 1932. 
Abel and His Great Adventure. „Canadian Magazine”, February 1917. 
The Fillmore Elderbenies. „East and West”, 18 September 1909, 299, 302. 
The Doctor’s Sweetheart. „Canadian Magazine”, June 1908. 
By Grace of Julius Caesar. „Canadian Magazine”, September 1908. 
My Lady Jane. „Maclean’s Magazine”, February 1915. 
The Finished Story. „Canadian Magazine”, December 1912. 
The Promise of Lucy Ellen. „The Delineator”, February 1904.