background image

Allan Quatermain

Kopalnie króla Salomona

Tytuł oryginału King Solomons Mines

Okładka Ireneusz Botor

. Tę wierną, acz bezpretensjonalną relację o niezwykłych przygodach 

dedykuje narrator, ALLAN QUATERMAIN, wszystkim dużym i małym 

chłopcom, którzy zechcą ją przeczytać.

Wstęp

Teraz, gdy ta książka jest już wydrukowana i niebawem znajdzie się w 

rękach czytelników, poczucie jej niedociągnięć, zarówno stylistycznych, 

jak i treściowych, mocno mnie trapi. Jeśli chodzi o treść, mogę tylko 

powiedzieć, że nie zamierzałem dać pełnego opisu tego wszystkiego, 

cośmy widzieli i zdziałali. Istnieje szereg spraw związanych z naszą 

wyprawą do Kukuany, nad którymi chętnie zatrzymałbym się dłużej, a 

które tu doczekały się zaledwie wzmianki. Zaliczam do nich interesujące 

mnie a osobliwe legendy o kolczugach, które uratowały nam życie w 

wielkiej bitwie pod Loo, a także trójkę „Milczących", czyli kolosów u 

wejścia do stalaktytowej pieczary. Ponadto — gdybym miał na względzie 

własne zainteresowania — byłbym omówił szerzej różnice między 

dialektem Kukuanów i Zulusów, moim zdaniem bardzo znamienne. Kilka 

background image

stron można by też było poświęcić opisom fauny i flory Kukuany.1 

Pozostaje jeszcze najbardziej interesująca, a poruszona tutaj tylko 

ubocznie sprawa wspaniałej organizacji wojskowej tego kraju, która, jak 

sądzę, o tyle przewyższa siły zbrojne utworzone przez CzakęJ w krainie 

Zulusów,

'  Odkryłem osiem odmian antylopy, których przedtem zupełnie nie 

znałem, jak również nowe gatunki roślin, przeważnie z rodzaju 

cebulkowatych (A. Q).

Czaka (1787 — ?), król Zulusów. Pod jego wodzą część plemion zuluskich 

zjednoczyła się tworząc związek. Jego armia, stawiająca opór Burom, a 

potem Anglikom, została rozgromiona w 1879 r. Po klęsce Zulusów 

Anglicy zagarnęli większość ich ziem. Czaka przeprowadził szereg 

reform, usprawnił szczególnie organizację wojskową (przyp. tłum.).

 na szybszą nawet mobilizaoje, i.....¦ w ) maga zgubnego

u przymusowego celibatu. I wreszcie niewiele powiedziałem )wych i 

rodzinnych obyczajach Kukuanńw, pod wieloma ami niezwykle 

dziwacznych, jak też o ich biegłości w sztuce ania i obróbki metali. Tę 

umiejętność doprowadzili, do :ji, czego przykładem są ich „tolle", czyli 

ciężkie noże do ia, których grzbiety sporządzane są z kutego żelaza, a 

ostrza lej stali, wtopionej przemyślnie w żelazną oprawę, łysiałem jednak 

— zgodnie z opinią Sir Henryka Curtisa ana Gooda — że najlepiej będzie 

snuć moją opowieść prosto le, a tamte sprawy odłożyć na później, jeśli ich 

opublikowa-jakiejś formie okaże się pożądane. Będę zresztą ogromnie )

lony, mogąc udzielić zainteresowanym tymi sprawami ich dostępnych mi 

informacji.

teraz pozostaje mi tylko przeprosić Czytelnika za moją Iną narrację. Na 

background image

swoje usprawiedliwienie mam tylko to, ściej miałem do czynienia ze 

strzelbą aniżeli z piórem, zczę więc sobie pretensji do podniosłych 

literackich zwrotów mików, które widzę w powieściach (bo czasem lubię 

prze-

powieść). Może te zwroty i ozdobniki byłyby pożądane, jednak, że nie 

mogę ich dać Czytelnikowi. Sądzę, że naj-e  wrażenie   robi   prostota,   że 

łatwiej   zrozumieć   książkę

językiem niewyszukanym, choć może nie mam prawa ać opinii w tym 

względzie. „Ostra włócznia — głosi po-nie Kukuanów — nie potrzebuje 

połysku." Zgodnie z tą

ośmielam się wyrazić nadzieję,  że opowieść prawdziwa,. ,viek dziwna, 

nie wymaga ozdoby w postaci wielkich słów.

Allan Quatermaln

Poznaję Sir Henryka Curtisa

Rzecz dziwna, że w moim wieku — skończyłem właśnie pięćdziesiąt pięć 

lat — biorę do ręki pióro, by podjąć próbę napisania pewnej historii. Nie 

wiem jeszcze, jak będzie ona wyglądała, gdy ją ukończę, jeśli mi się to w 

ogóle uda. Różne rzeczy robiłem w życiu, które wydaje mi się długie może 

dlatego, że wcześnie zacząłem pracować. W wieku, kiedy inni chłopcy są 

jeszcze w szkole, ja już zarabiałem na życie trudniąc się handlem w starej 

Kolonii.' Od tego czasu byłem kupcem, myśliwym, żołnierzem lub 

górnikiem. A jednak dopiero osiem miesięcy temu zdobyłem majątek. To 

duży majątek — nie wiem nawet, jak duży — ale nie sądzę, abym raz 

jeszcze chciał przeżyć to, co przeżyłem w ciągu ostatnich piętnastu czy 

szesnastu miesięcy. Nie, nawet gdybym wiedział, że wyjdę z tego cało i z 

majątkiem. Jestem człowiekiem raczej bojaźliwym, nie znoszę gwałtu, a 

background image

poza tym mam dość przygód. Zastanawiam się też, dlaczego chcę napisać 

tę książkę, wszak to nie moja dziedzina. Choć nie jestem literatem, bardzo 

sobie cenię Stary Testament i Legendy Ingoldsby'ego.2 Pozwólcie, że 

wyłożę tu swoje powody, choćby po to, by zobaczyć, czy je istotnie mam.

Powód pierwszy: Ponieważ Sir Henry Curtis i kapitan John Good prosili 

mnie o to.

Powód drugi: Ponieważ leżę tu, w Durbanie, z bólem lewej nogi. Od czasu 

gdy ów przeklęty lew rzucił się na mnie, mam te dolegliwości, a ponieważ 

teraz jest gorzej, utykam bardziej niż

1  Autor ma na myśli angielską kolonię w Południowej Afryce. Została 

założona w 1652 r. przez holenderską Kompanię Wschodnioindyjską, w 

drugiej  połowie XVII w. zasiedlona przez osadników holenderskich i 

francuskich. W 1806 r. zajęli ją Anglicy, wypierając osadników 

holenderskich (przyp. tłum.).

2  Legendy Ingoldsby'ego (The Ingoldsby Legends) — szereg 

humorystycznych opowiadań wierszem i prozą autorstwa Richarda Harrisa 

Barhama (1788 — 1845), który pisał pod pseudonimem Thomas Ingoldsby 

(przyp. tłum.).

lwiek. W zębach lwa tkwi z pewności;) jakaś trucizna, zej nie odnawiałyby 

się zagojone już rany o tej samej ku. Ciężka to rzecz dla człowieka, który 

— jak ju — ustrze-dziesiąt pięć lwów, co więcej, by ten sześćdziesiąty 

szósty ię do jego nogi, żując ją jak prymkę. To przeczy wszelkiej

przecież — odłożywszy na bok inne rozważania — lubię k i takie rzeczy 

nie mogą mi się podobać. Ale to tylko irginesowa uwaga.

jd trzeci: Ponieważ chcę, aby mój chłopiec, Harry, który medycynę w 

Londynie, miał coś, co by go trochę rozerwało kodziło mu na jakiś czas w 

background image

robieniu głupstw. Pracą szpi-ożna się znudzić, nawet sekcji zwłok można 

mieć dość, raż ta historia nie będzie nudna — jakikolwiek przybierze — 

jej lektura sprawi mu trochę przyjemności. >d czwarty i ostatni: Ponieważ 

zamierzam opowiedzieć niejszą ze znanych mi historii. Rzecz to osobliwa, 

szcze-;śli się zważy, że nie ma w niej kobiety — z wyjątkiem

Ale stój! Jest przecież i Gagool, jeśli to była w ogóle a nie zły duch. Miała 

co najmniej sto lat i nie nadawała nałżeństwa, więc jej nie liczę. Mogę w 

każdym razie e powiedzieć, że w całej tej historii nie ma spódniczki. 5ż, 

czas wprząc się w jarzmo. Niewygodnie mi w nim, s tak, jakbym zanurzył 

się w bagnie po oś wozu. Ale sutjes", jak mówią Burowie (nie jestem 

pewny, jak oni wiają), spokojnie. Mocny zaprzęg da sobie w końcu radę, y 

nie są zbyt liche, bo z lichymi niewiele się zdziała, imy wreszcie.

Allan Quatermain, z Durbanu w prowincji Natal, dżen-stwierdzam  pod 

przysięgą..."  Oto jak  zacząłem  swoje

przed sędzią pokoju w sprawie żałosnej śmierci Khivy igła, ale to chyba 

niewłaściwy sposób rozpoczynania i... Poza tym — czy ja jestem 

dżentelmenem? Co to jest en? Nie wiem dobrze, a przecież miałem do 

czynienia tli... Nie, skreślę słowo ,,Negr", bo mi się ono nie podoba, 

czarnych, którzy byli dżentelmenami — przyznasz mi irry, gdy doczytasz 

do końca moją opowieść — i znałem

nikczemnych białych, świeżo przybyłych z ojczyzny, i mnóstwo pieniędzy, 

którzy dżentelmenami nie byli. :dym razie urodziłem się dżentelmenem, 

choć całe życie ednym podróżującym kupcem i myśliwym. Czy pozosta-

telmenem? — Nie wiem, sami musicie to osądzić. W swoim ibiłem  wielu 

ludzi,  nie  były  to  jednak   zabójstwa   nie

usprawiedliwione; nigdy nie splamiłem rąk niewinną krwią, chyba tylko w 

background image

samoobronie. Bóg Wszechmogący dał nam życie, sądzę więc, że chciał, 

byśmy je chronili. Przynajmniej ja zawsze postępowałem zgodnie z tą 

zasadą i mam nadzieję, że nie obróci się to przeciwko mnie, gdy wybije 

moja godzina. No cóż, okrutny i zepsuty jest świat, a ja, człowiek niezbyt 

odważny, zamieszany byłem w niejedną walkę. Nie umiem powiedzieć 

dlaczego, ale też nigdy nikogo nie okradłem, choć raz wyłudziłem od 

pewnego Kafra? stado bydła. Potem jednak on podle mi się odpłacił, a w 

dodatku cała ta sprawa nigdy nie przestała mnie dręczyć.

Sir Henryka Curtisa i kapitana Gooda spotkałem po raz pierwszy jakieś 

osiemnaście miesięcy temu, a było to tak. Polowałem na słonie w 

okolicach Bomangwato4 i nie miałem szczęścia. Nic nie udawało mi się 

podczas tej wyprawy, a na domiar złego dostałem febry. Jak tylko 

przyszedłem do siebie, wyruszyłem wozem zaprzężonym w woły na Pola 

Diamentowe, sprzedałem cały zapas kości słoniowej wraz z wozem i 

wołami, odprawiłem myśliwych i wyruszyłem pocztą do Kraju 

Przylądkowego. Spędziwszy tydzień w Kapsztadzie, gdzie zdarto ze mnie 

skórę w hotelu, i obejrzawszy wszystko, co było godne obejrzenia, łącznie 

z ogrodem botanicznym, placówką moim zdaniem dla kraju pożyteczną, i 

nowym gmachem Parlamentu, który chyba tak pożyteczny nie będzie, 

postanowiłem wrócić do Natalu statkiem „Dunkeld". Oczekiwał on w 

porcie na przyjazd z Anglii statku „Edinburgh Castle". Kupiłem bilet i 

udałem się na pokład, a gdy tegoż popołudnia pasażerowie z „Edinburgh 

Castle" przesiedli się na nasz statek, podnieśliśmy kotwicę i wypłynęliśmy 

w morze.

Wśród pasażerów dwóch szczególnie zwróciło moją uwagę. Jeden z nich, 

dżentelmen około trzydziestki, był wyjątkowo rosły i długoręki. Miał jasne 

background image

włosy, gęstą jasną brodę, foremne rysy i duże, szare, głęboko osadzone 

oczy. Nigdy nie widziałem przystojniejszego mężczyzny; przypominał mi 

starożytnych Duńczyków. Nie powiem, abym dużo wiedział o 

starożytnych Duńczykach — choć znałem współczesnego Duńczyka, który 

wyłudził ode mnie dziesięć funtów — ale przypominam sobie, żem raz 

widział obraz  przedstawiający kilku duńskich  szlachciców,  którzy  byli

3  Kafr (z arabskiego) — niewierny, tzn. nie muzułmanin. Nazwa 

nadawana południowoafrykańskim ludom, mówiącym językiem bantu. W 

języku angielskim ma obecnie nieco pogardliwy odcień (przyp. tłum.).

4  Bamangwato — nazwa plemienia i osiedla w Botswanie.

9

lś w rodzaju białych Zulusów. Pili z dużych rogów, a jasne

y opadały im na ramiona. Teraz więc, gdym spoglądał na

^zyznę stojącego przy drabinie wejściowej, pomyślałem sobie,

dyby zapuścił nieco włosy, włożył kolczugę na swe szerokie

iona i wziął do ręki berdysz lub róg, mógłby pozować do tego

izu. Rzecz to dziwna i świadcząca o tym, że krew zawsze się

swie, bo później dowiedziałem się, że Sir Henry Curtis — tak

ywał się ów mężczyzna  —  był z  pochodzenia Duńczykiem.

ypominał mi jeszcze kogoś innego, ale wówczas nie mogłem

Le uprzytomnić kogo.

Drugi pasażer, który rozmawiał z Sir Henrykiem, wyglądał

iełnie inaczej — był średniego wzrostu, krępy, ciemnowłosy.

razu pomyślałem, że to oficer marynarki. Spotkałem w życiu

>lu z nich na różnych myśliwskich wyprawach i wszyscy okazali

background image

najlepszymi, najdzielniejszymi i najmilszymi towarzyszami,

ich język był często trywialny.

Zadałem sobie przed chwilą pytanie, co to jest dżentelmen?

raz odpowiem:  najogólniej mówiąc oficer marynarki królew-

iej, choć i wśród nich zdarzają się czarne owce. To chyba szerokie

jrza i podmuchy wiatru oczyszczają  ich serca,  a  wypędzają

rycz z duszy i sprawiają, że stają się tym, czym ludzie być

iwinni. Ale do rzeczy, znów miałem rację. Był to rzeczywiście

icer marynarki, liczący trzydzieści kilka lat, którego po siedem-

istu   latach   służby  spotkał  wątpliwy   zaszczyt   —   w   randze

ipitana został spensjonowany,  nie było już  bowiem widoków

a dalszy awans. Oto czego mogą oczekiwać ludzie służący królo-

ej   — pozbawienia pracy w kwiecie wieku, gdy ją już naprawdę

1 Autor ma na myśli Wiktorię (1819 —1901), od 1837 r: królową 

Zjednoczonego rólestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii, od 1876 r. także 

cesarzową Indii (przyp. um.).

dobrze poznali, i szukania innego zarobku. No cóż, mniejsza o to, ja już 

wolę zarabiać na życie jako myśliwy. Może niewielkie to zarobki, ale 

przynajmniej nie dostanie się kopniaka.

Z listy pasażerów dowiedziałem się, że ów marynarz nazywał się Good, 

kapitan John Good. Był — jak już mówiłem — średniego wzrostu, 

krzepkiej budowy, ciemnowłosy, a wyglądał dość osobliwie. Nienagannie 

ogolony, nosił w prawym oku monokl, który wyglądał jak wrośnięty, nie 

miał bowiem sznurka. Good wyjmował go tylko wtedy, gdy chciał 

przetrzeć szkło. Początkowo myślałem, że sypia z nim, ale okazało się 

później, że się myliłem. Idąc spać wkładał go do kieszeni spodni wraz ze 

background image

sztucznymi zębami, których miał dwa piękne garnitury, a ponieważ moja 

własna sztuczna szczęka nie należała do najlepszych, łamałem często z 

zazdrości dziesiąte przykazanie. Ale uprzedzam fakty.

Wkrótce potem gdyśmy wypłynęli w morze, zapadł wieczór, przynosząc z 

sobą niepogodę. Przenikliwy wiatr zaczął dąć od lądu i mgła, gorsza 

jeszcze od szkockiej, spędziła wszystkich z pokładu. „Dunkeld", 

płaskodenny statek, był lekki, ale kołysał się okropnie. Chwilami 

wydawało się, że się wywróci, co oczywiście nie nastąpiło. 

Niepodobieństwem było postąpić kroku, toteż stałem w pobliżu 

maszynowni, gdzie było ciepło, i zabawiałem się obserwowaniem 

zawieszonego na wprost mnie wahadła. Kołysało się wraz z okrętem, 

wyznaczając za każdym przechyłem odpowiedni kąt.

—   To wahadło nie działa jak należy, jest źle obciążone — odezwał się 

nagle za moimi plecami czyjś poirytowany głos. Obejrzawszy się 

zobaczyłem oficera marynarki, na którego już przedtem zwróciłem uwagę.

—   Doprawdy? A z czego pan to wnosi? — zapytałem.

—   Z czego? — odparł wyprostowawszy się po kolejnym przechyle.   — 

Gdyby  statek  przechylił się rzeczywiście tak  dalece, jak to wskazuje 

wahadło, już by nie odzyskał równowagi. Ale to wahadło takie samo jak 

wszyscy kapitanowie statków handlowych; oni są strasznie niedbali.

W tej chwili odezwał się dzwonek wzywający na obiad, ale nie 

zmartwiłem się wcale, bo okropna to rzecz słuchać wywodów oficera 

królewskiej marynarki, gdy już dosiądzie swego konika. Jest jednak coś 

gorszego — słyszeć opinie kapitanów statków handlowych o oficerach 

królewskiej marynarki.

Poszedłem na obiad razem z kapitanem Goodem, a tam zastaliśmy już Sir 

background image

Henryka Curtisa. Good usadowił się obok niego, a ja naprzeciwko. 

Zacząłem rozmawiać z kapitanem o polowaniach

11

nych sprawach; zadawał mi mnóstwo pytań, a ja odpowiadałem jak 

umiałem. W pewnej chwili rozmowa zeszła na słonie. — Ach, panie — 

zawołał ktoś siedzący blisko mnie — napotkał i właściwego człowieka. 

Któż mógłby panu powiedzieć więcej łoniach jak nie myśliwy 

Quatermain.

Sir Henry, który spokojnie przysłuchiwał się naszej rozmowie, drgnął 

nagle.

—   Przepraszam — rzekł pochylając się ku mnie poprzez stół i  mówiąc 

głosem   niskim,   głębokim,   takim,   jaki  powinien  był wychodzić z 

jego potężnych płuc. — Przepraszam, czy nazwisko pana brzmi Allan 

Quatermain?

Przytaknąłem.

Nie odrzekł nic, ale wydawało mi się, że mruknął pod nosem — świetnie.

Tymczasem obiad dobiegł do końca, a gdy opuszczaliśmy jadalnię, Sir 

Henry podszedł do mnie i zapytał, czybym nie zechciał wypalić fajki w 

jego kabinie. Przyjąłem zaproszenie, a on zaprowadził mnie i kapitana 

Gooda do swej bardzo wygodnej kajuty pokładowej. Były to niegdyś dwie 

kabiny, ale gdy Sir Garnet — czy też jakaś inna gruba ryba — objeżdżał 

wybrzeże statkiem ,,Dun-keld", usunięto przepierzenie i nigdy go już tam 

z powrotem nie ustawiono. W kabinie znajdowała się sofa, a przed nią 

mały stolik. Sir Henry posłał stewarda po butelkę whisky i po chwili 

siedzieliśmy tam we trójkę, paląc fajki.

background image

—   Mr. Quatermain — odezwał się Sir Henry, gdy już steward przyniósł 

whisky i zapalił lampę — słyszałem, że dwa lata temu o tej porze roku 

znajdował się pan w miejscowości zwanej Bamang-wato, na północ od 

Transwalu.

—   Byłem  tam  istotnie  —  odpowiedziałem  nieco  zdziwiony, że ten 

dżentelmen aż tyle wie o moich wyprawach, które, jak mi się zdawało, nie 

budziły większego zainteresowania.

—  Handlowałeś pan tam, nieprawdaż? — wtrącił żywo kapitan Good.

—   Tak.   Mając   wóz   pełen   towaru,   stanąłem   obozem   poza 

obrębem osady i  zatrzymałem się tam, dopóki  nie  sprzedałem 

wszystkiego.

Sir Henry siedział w wyplatanym krześle naprzeciwko mnie z rękoma 

opartymi na stole. Podniósł teraz głowę i spojrzał mi w twarz swymi 

wielkimi szarymi oczyma. Wydawało mi się, że dostrzegam w nich jakiś 

niepokój.

—   Czy nie spotkał pan tam niejakiego Neville"a?

—   O tak. Przez dwa tygodnie obozował obok mnie, by dać wypocząć 

wołom przed dalszą podróżą w głąb kraju. Kilka miesięcy temu dostałem 

list od pewnego prawnika, który zapytywał mnie, co się stało z Nevillem. 

W odpowiedzi napisałem mu wszystko, co wiedziałem.

—   Tak jest — rzekł Sir Henry — przesłano mi pański list.

13

iii] |>.iii w mmii. y.c il/.iiiii-hncii nm >¦ i i i' ni Ni illc opuścił angwato w 

pooEa,tkach  maje  m                               (c ze sobą

iniacza wołów, przewodniki i kafryjakltgo m             o imie-

i Jim, z zamiarem dotarcia w miarf możliwości do tnyati,6 Iniej placówki 

background image

handlowej w kraju Matabdów. Tam miał edac woz i ruszyć dalej pieezo. 

Wspomniał pan również, że ille istotnie sprzedał ów wóz, gdyż pól roku 

pózniaj widział an w rękach pewnego portugalskiego kupca, który 

powiedział u, iż nabył wóz w Inyati od białego człowieka. Nazwiska jego 

pamiętał. Ow biały wyruszył w głąb kraju w towarzystwie ącego, 

krajowca, na myśliwską wyprawę, jak sądził Portu-:zyk. 

¦

—  Tak — odparłem.

Przez chwilę panowało milczenie.

—   Mr. Quatermain — rzekł nagle Sir Henry — pan chyba już lub może 

się domyśla, co skłoniło mojego... pana Neville'a do róży na północ... 

Gdzie chciał dotrzeć?

—   Słyszałem   coś...   —   odparłem   i  zamilkłem,   nie  miałem riem 

ochoty poruszać tego tematu.

Sir   Henry   i   Good   zamienili   spojrzenia,   a   kapitan   kiwnął wą.

—   Mr.  Quatermain  —  rzekł  Sir  Henry   —  opowiem  panu swnej 

sprawie, a potem poproszę o radę, może nawet o pomoc. snt, który przysłał 

mi pański list, powiedział, że można na iU całkowicie polegać jako na 

człowieku dobrze znanym i popchnie szanowanym w Natalu, a przy tym 

posiadającym zaletę krecji.

Skłoniłem się i wypiłem trochę whisky z wodą, by ukryć ieszanie, jestem 

bowiem człowiekiem skromnym.

—  Mr. Neville jest moim bratem — powiedział Sir Henry.

—   Och — poderwałem się, gdyż teraz już wiedziałem, kogo ypominał 

mi  Sir  Henry,  gdym  go  ujrzał  po  raz  pierwszy, co brat był dużo niższy 

i nosił czarną brodę, ale miał takie ne szare oczy, takie samo bystre 

background image

spojrzenie, a i rysy nie były

podobne.

—   To mój jedyny i młodszy brat — ciągnął dalej Sir Henry.

6 Inyati — osiedle misjonarzy w Rodezji (przyp. tłum.).

' Matabele — plemiona zaliczane do grupy Bantu. Ukształtowały się z 

części nion zuluskich, tworząc w początkacti XIX w. związek Matabele w 

dorzeczu nbezi-Limpopo. Miały silną organizację wojskową. Ich ziemie 

były terenem etracji kolonizatorów brytyjskich. W latach 1896 —1897 

Brytyjczycy krwawo imili ich opór, włączając te ziemie do swych 

posiadłości (przyp. tłum.)-

— Nie rozstawaliśmy się nigdy na dłuższy czas, ale pięć lat temu zdarzyło 

się nieszczęście, jak to bywa w rodzinach: poróżniliśmy się srodze i 

uniesiony gniewem potraktowałem go bardzo niesprawiedliwie.

Kapitan Good potakiwał, energicznie kiwając głową. W tym momencie 

statek przechylił się mocno na prawą burtę i zwierciadło wiszące 

naprzeciw nas znalazło się niemal nad naszymi głowami, tak że ja, siedząc 

z rękami w kieszeniach i spoglądając w górę, mogłem doskonale widzieć 

to kiwanie.

—   Zapewne pan wie — mówił Sir Henry — że jeśli ktoś umrze nie 

pozostawiwszy testamentu,  a jego jedyny  majątek  stanowi ziemia, czyli, 

jak  to nazywają  w Anglii, majątek nieruchomy, wszystko to przechodzi 

na najstarszego syna. Tak się zdarzyło, że  gdyśmy   się  pokłócili,  ojciec 

nasz   zmarł   nie  sporządziwszy testamentu. Odkładał to wciąż, a potem 

było już za późno. Rezultat był  taki,  że  brat  mój,  nie  zdobywszy 

żadnego  zawodu,  został bez grosza przy duszy. Było, oczywiście, moim 

obowiązkiem zabezpieczyć mu byt, ale panująca wówczas między nami 

background image

niezgoda przybrała takie rozmiary, że nie uczyniłem nic — przyznaję to ze 

wstydem (tu Sir Henry westchnął głęboko) — aby mu dopomóc. Ne 

chciałem mu niczego skąpić, czekałem jednak, by on zrobił pierwszy krok. 

Nie uczynił tego. Przepraszam, że zaprzątam panu głowę moimi 

kłopotami, Mr. Quatermain, muszę jednak wyjaśnić wszystko do końca. 

Nieprawdaż, Good?

—   Tak, tak —  rzekł kapitan.  —  Panie Quatermain, jestem przekonany, 

że zachowa pan te sprawy przy sobie.

—   Oczywiście   —   odparłem,   gdyż   dumny  jestem   ze  swojej 

dyskrecji.

—   Podówczas — ciągnął dalej Sir Henry — mój brat miał na swym 

koncie kilkaset funtów. Nie mówiąc mi nic, podjął tę niewielką suijię i 

przyjąwszy nazwisko Neville wyruszył do Południowej Afryki z szalonym 

zamiarem zdobycia majątku. Dowiedziałem się o tym później. Upłynęły 

trzy lata i nie miałem żadnych wieści o bracie, choć sam pisałem wiele 

razy. Moje listy bez wątpienia nie docierały do niego. Z biegiem czasu 

zacząłem się coraz bardziej niepokoić. No cóż, Mr. Quatermain, krew to 

nie woda.

—   Prawda — przytaknąłem myśląc o moim Harrym.

—   Doszło do tego, Mr. Quatermain, że byłbym oddał połowę majątku, 

gdybym tylko  wiedział, że brat, jedyny mój  krewny, żyje, że jest zdrów, 

że znów go zobaczę.

—   Ale nie oddałeś — sarknął kapitan Good patrząc w twarz rosłego 

mężczyzny.

15

background image

Czas płynął, panie Quatermain, coraz bardziej pragnąłem •wiedzieć, czy 

brat mój żyje, czy umarł, a jeśli żyje, sprowa-jo z powrotem do Anglii. 

Zacząłem się dowiadywać, a różnili tych poszukiwań był właśnie pański 

list. Pomyślne wieści niły mnie, że brat żyje — tak było przynajmniej do 

nie-a — iecz sprawy nie posunęły się zbytnio naprzód, posta-:em więc sam 

wyruszyć na poszukiwania, a kapitan Good ak dobry, że zdecydował się 

mi towarzyszyć.

.  Tak __ rzekł kapitan — cóż miałem robić? Żyć z nędznej

i, przyznanej mi przez panów z admiralicji? A teraz, sir, e pan powiedzieć 

nam wszystko, co pan słyszał i wie intelmenie nazwiskiem Neville.

Legenda o kopalniach Salomona

—   Co mówiono w Bamangwato o  podróży mego brata?  — pytał Sir 

Henry, gdym nabijał fajkę nie odpowiedziawszy jeszcze kapitanowi.

—   Do  dnia  dzisiejszego   —   odparłem   —   nie  wspomniałem o tym 

żywej duszy. Słyszałem, że wybierał się do kopalń Salomona.1

—   Kopalń Salomona?!   —  wykrzyknęli obaj  moi słuchacze.

—  Gdzież one są?

—   Wiem tylko, gdzie się rzekomo znajdują. Widziałem kiedyś szczyty 

gór stanowiących granicę tych terenów, ale dzieliło mnie od nich sto 

trzydzieści mil pustyni, której  —  jak mi wiadomo

—  nie przebył dotąd żaden biały człowiek... z wyjątkiem jednego. Może 

najlepiej będzie, jeśli opowiem panom legendę o kopalniach Salomona 

pod  warunkiem,   że  panowie  nie  wspomnicie  o   tym nikomu bez 

mego  pozwolenia.  Zgoda?  Mam  swoje powody, by o to prosić.

Sir Henry skinął głową, a kapitan Good rzekł: — Oczywiście, oczywiście.

background image

—   Jak się panowie zapewne domyślacie — zacząłem — myśliwi 

polujący na słonie to na ogół ludzie szorstcy, dbający tylko o sprawy dnia 

codziennego. Są jednak i tacy wśród nich, którzy interesują się obyczajami 

krajowców i pragną choć trochę poznać historię Czarnego Lądu. Legendę 

o kopalniach Salomona opowiedział   mi  jeden   z   takich   właśnie 

myśliwych.   Brałem   wówczas udział w moim pierwszym polowaniu na 

słonie w kraju Matabelów. Nazywał  się  Evans,   zginął  biedaczysko  w 

rok  później,  zabity

' "Salomon — król zjednoczonego królestwa Izraela od ok. 970 r. p.n.e. 

(poszczególne źródła podają różne daty jego urodzenia i śmierci). Za jego 

panowania państwo izraelskie osiągnęło wielką potęgę. Salomon umocnił 

ją żeniąc się z córką faraona. Popierał handel, zreorganizował armię. Był 

mecenasem sztuki i kultury. Przypisuje mu się autorstwo Pieśni nad 

pieśniami i innych ksiąg (przyp. tłum.).

2 Kopalnie króla Salomona

17

-   Czas płynął, panie Quatermain, coraz bardziej pragnąłem owiedzieć, 

czy brat mój żyje, czy umarł, a jeśli żyje, sprowa-go z powrotem do 

Anglii. Zacząłem się dowiadywać, a rezul-n tych poszukiwań był właśnie 

pański list. Pomyślne wieści miły mnie, że brat żyje —  tak było 

przynajmniej  do nie-la — lecz sprawy nie posunęły się zbytnio naprzód, 

postałem więc sam wyruszyć na poszukiwania, a kapitan  Good tak dobry, 

że zdecydował się mi towarzyszyć.

-   Tak — rzekł kapitan — cóż miałem robić? Żyć z nędznej ji, przyznanej 

mi przez panów z admiralicji?  A teraz, sir, ze   pan   powiedzieć   nam 

wszystko,   co   pan   słyszał   i   wie entelmenie nazwiskiem Neville.

background image

Legenda o kopalniach Salomona

—   Co mówiono w Bamangwato o  podróży mego brata?  — pytał Sir 

Henry, gdym nabijał fajkę nie odpowiedziawszy jeszcze kapitanowi.

—   Do  dnia  dzisiejszego   —   odparłem   —   nie  wspomniałem o tym 

żywej duszy. Słyszałem, że wybierał się do kopalń Salomona.1

—   Kopalń Salomona?!   —  wykrzyknęli obaj  moi słuchacze.

—  Gdzież one są?

—   Wiem tylko, gdzie się rzekomo znajdują. Widziałem kiedyś szczyty 

gór stanowiących granicę tych terenów, ale dzieliło mnie od nich sto 

trzydzieści mil pustyni, której  —  jak mi wiadomo

—  nie przebył dotąd żaden biały człowiek... z wyjątkiem jednego. Może 

najlepiej będzie, jeśli opowiem panom legendę o kopalniach Salomona 

pod  warunkiem,  że  panowie  nie  wspomnicie  o  tym nikomu bez  mego 

pozwolenia.  Zgoda?  Mam  swoje powody,  by o to prosić.

Sir Henry skinął głową, a kapitan Good rzekł: — Oczywiście, oczywiście.

—   Jak się panowie zapewne domyślacie — zacząłem — myśliwi 

polujący na słonie to na ogół ludzie szorstcy, dbający tylko o sprawy dnia 

codziennego. Są jednak i tacy wśród nich, którzy interesują się obyczajami 

krajowców i pragną choć trochę poznać historię Czarnego Lądu. Legendę 

o kopalniach Salomona opowiedział   mi  jeden   z   takich   właśnie 

myśliwych.   Brałem   wówczas udział w moim pierwszym polowaniu na 

słonie w kraju Matabelów. Nazywał się  Evans,  zginął  biedaczysko  w 

rok  później,  zabity

1 'Salomon — król zjednoczonego królestwa Izraela od ok. 970 r. p.n.e. 

(poszczególne źródła podają różne daty jego urodzenia i śmierci). Za jego 

panowania państwo izraelskie osiągnęło wielką potęgę. Salomon umocnił 

background image

ją żeniąc się z córką faraona. Popierał handel, zreorganizował armię. Był 

mecenasem sztuki i kultury. Przypisuje mu się autorstwo Pieśni nad 

pieśniami i innych ksiąg (przyp. tłum.).

2  Kopalnie króla Salomona

17

rannego bawołu;  pochowano go w  pobliżu  wodospadów szi.2

miętam, pewnego wieczoru opowiadałem mu  o dziwnych iskach, jakie 

napotkałem polując na antylopy w okolicach

odospady Sambezi. Zambezi to rzeka w Angoli, Zambii i Mozambiku. 

Napo-w swym biegu liczne progi, tworzy wodospady. Największy nosi 

nazwę )adu Wiktorii (przyp. tłum.).

dzisiejszego łydenburskiego okręgu w prowincji Transwal. Wiem, że 

ostatnio  dotarli  tam  poszukiwacze  złota,  ale  ja  dawno  już

0 tym wiedziałem. Jest tam wielka, szeroka droga, wykuta w litej skale, 

prowadząca do otworu wyrobiska czy też galerii, w której znajdują się 

bryły kwarcu z żyłami złota, przygotowane już do kruszenia. 

Świadczyłoby to o tym, że pracujący tam ludzie, kimkolwiek byli, musieli 

w pośpiechu opuścić wyrobisko. Na przestrzeni około dwudziestu kroków 

galerię obudowano. Piękny to kawałek murarskiej roboty.

„Ach — rzekł wtedy Evans — są rzeczy jeszcze dziwniejsze." — I zaczął 

mi opowiadać, że kiedyś znalazł w głębi kraju ruiny miasta, biblijnego 

Ophiru,3 jak sądził, co zresztą potwierdzili ludzie o wiele mądrzejsi od 

biednego Evansa.

Słuchałem tych cudowności z otwartymi ustami, bom był wówczas młody, 

a przy tym ogromne! wrażenie zrobiła na mnie opowieść o starożytnej 

cywilizacji i o skarbach, które żydowscy lub feniccy awanturnicy 

background image

wywozili z tego kraju na długo przedtem, nim popadł w otchłań 

barbarzyństwa.

„A czy słyszałeś, chłopcze — pytał Evans — o Górach Sulej-mana, 

leżących na północo-zachód od kraju Mashukulumbwe?"

—   Odparłem, żem nigdy nie słyszał.

„Tam właśnie — rzekł — znajdują się kopalnie Salomona, jego 

diamentowe kopalnie."

—   Skąd to wiesz? — zapytałem.

„Skąd wiem? A czyż Sulejman to nie zniekształcone imię Salomon? 

Opowiadała mi zresztą o tym w Manice4 stara Isanusi, znachorka. 

Mówiła, że ludzie mieszkający za tymi górami spokrewnieni są z 

Zulusami, mówią ich narzeczem, ale są piękniejsi

1 roślejsi. Żyją tam wielcy czarownicy, którzy swej sztuki nauczyli się od 

białych, «gdy świat cały tonął jeszcze w mroku», i którzy znali tajemnicę 

cudownej kopalni «lśniących kamieni»."

No cóż, choć byłem zafascynowany, śmiałem się wówczas z tego 

wszystkiego, bo Pola Diamentowe nie były jeszcze odkryte. Evans zginął 

wkrótce i przez dwadzieścia lat nie myślałem już o jego opowieści. Ale 

właśnie w dwadzieścia lat później — a długi to czas, panowie, zważywszy 

trud myśliwskiego zawodu — usły-

3  Ophir (Ofir) — bajecznie bogaty kraj. W X w. p.n.e. jeździli tam 

podobno król Salomon i jego przyjaciel, król Tyru (dziś Syr w Libanie), 

Hiram I. Przywozili stamtąd złoto i kość słoniową. Lokalizacja Ofiru 

niewiadoma. Jedni umieszczają go w Arabii, inni w Nubii, w Indiach, 

także w Peru i na Wyspach Salomona (przyp. tłum.).

4  Manika — kraj nad rzeką Zambezi, część dzisiejszego Mozambiku. 

background image

Także naród żyjący w Zimbabwe (przyp. tłum.).

19

i nieco więcej o Górach Sulejmana i krainie leżącej poza nimi. cwałem w 

okolicach Maniki, w miejscowości Sitanda Kraal,5 jj dziurze, gdzie z 

trudnością zdobywało się pożywienie, bo yny było niewiele. Dostałem 

febry i czułem się w ogóle źle, ewnego dnia przybył Portugalczyk z 

jednym tylko towa-m, półkrwi krajowcem. Znam ja teraz dobrze tych 

Portu-ków z Delagoa.6 To warte stryczka łotry, dręczące bezlitośnie 

niewolników. Ten jednak różnił się bardzo od podłych ików, jakich 

dotychczas spotykałem. Przypominał raczej ch mi z lektury wytwornych 

domów.7 Wysoki i szczupły, Luże czarne oczy i kręcone siwe wąsiki. 

Gawędziliśmy sobie, wił łamaną nieco angielszczyzną, a ja znałem trochę 

portu-. Powiedział mi, że nazywa się Jose Silvestre i mieszka w po-zatoki 

Delagoa.

edy odchodził nazajutrz ze swym półkrwi towarzyszem, zdjął roświecką 

galanterią kapelusz. „Żegnaj, senor — powiedział, śli spotkamy się jeszcze 

kiedyś, będę najbogatszym człowie-na świecie i nie zapomnę o panu.'

Lraal — u ludów południowoafrykańskich zespół chat, wieś lub osada 

ogro-

płotem, w której chaty rozmieszczone są w kole. Pomieszczenia dla bydła

j% się na wewnętrznym placu (przyp. tłum.).

)elagoa — zatoka, także jeden z większych portów nad Oceanem 

Indyjskim,

udniowo-wschodnim wybrzeżu Afryki (przyp. tłum.).

Dom — tytuł grzecznościowy, używany w Portugalii w połączeniu z 

imieniem

background image

. tłum.).

Uśmiechnąłem się tylko — zbyt byłem słaby, by wybuchnąć śmiechem — 

i patrzyłem, jak się oddala zdążając ku pustyni. Zastanawiałem się, czy to 

czasem nie człek szalony i co spodziewa się tam znaleźć.

Pewnego dnia, gdym już podleczył trochę moją febrę, siedziałem przed 

namiotem, ogryzając ostatnią kostkę nędznego kurczaka, którego kupiłem 

od krajowca za sztukę płótna wartą dwudziestu kurczaków, i spoglądając 

na purpurowe słońce, zapadające z wolna w głąb pustyni, gdy wtem na 

zboczu wzniesienia, w odległości jakichś trzystu jardów, spostrzegłem 

postać mężczyzny, niewątpliwie Europejczyka, bo miał na sobie surdut. 

Człowiek ten czołgał się na rękach i kolanach, potem wstawał i szedł 

zataczając się, by po chwili znów runąć na ziemię i czołgać się nadal. 

Widząc tego nieszczęśnika, wysłałem mu na pomoc jednego z moich 

myśliwych, a gdy się zbliżył, kogóż zobaczyłem, jak panowie myślicie?

—   Josego Silvestre, oczywiście — rzekł kapitan Good.

—   Tak, to był Jose Silvestre, a raczej jego szkielet obciągnięty skórą. 

Twarz miał pożółkłą, rozgorączkowaną, a jego duże czarne oczy niemal 

wychodziły mu z orbit. Kości mu sterczały, skóra przypominała pergamin, 

włosy zbielały.

„Wody, na miłość boską wody!" — jęknął. Wargi miał spękane, wystający 

język był sczerniały i napuchnięty.

Dałem mu wody z domieszką mleka, jakieś dwie kwarty. Pił ją wielkimi 

haustami, nie odrywając naczynia od ust. Uznałem, że większa ilość 

byłaby już niebezpieczna. Potem chwyciła go gorączka, upadł i zaczął 

majaczyć o Górach Sulejmana, o diamentach i pustyni. Zabrałem go do 

background image

namiotu, ratowałem jak mogłem, ale wiedziałem, jak to się musi skończyć. 

Około godziny jedenastej uspokoił się trochę, udałem się więc na 

spoczynek i zasnąłem. Obudziwszy się o brzasku, zobaczyłem go 

siedzącego w półświetle, dziwacznego, wynędzniałego, spoglądającego w 

stronę pustyni. W tym momencie pierwszy promień słońca rozświetlił 

równinę przed nami i dotarł do najwyższego szczytu Gór Sulejmana, 

leżących w odległości ponad stu mil.

,,To on — zawołał umierający po portugalsku, wyciągając swe długie, 

wychudłe ramię —> nigdy tam nie dojdę, nigdy. Nikt się tam nie 

dostanie!"

Nagle umilkł. Wydawało mi się, że powziął jakieś postanowienie.

„Przyjacielu — powiedział zwracając się ku mnie — jesteś tu? W oczach 

mi się ćmi."

21

Tak — odparłem — tak, połóż się i wypocznij.

 — rzekł — spocznę wkrótce, cała wieczność przede mną. chaj, ja 

umieram. Byłeś dla mnie dobry. Dam ci pewien nent. Może tobie uda się 

tam dotrzeć, jeśli zdołasz przebyć nię, która zabiła mego biednego 

służącego i mnie. >tem sięgnął pod koszulę i wydobył coś, co wyglądało 

jak uch na tytoń ze skóry antylopy. Zawiązany był rzemykiem ym „rimpi". 

Próbował go rozsupłać, ale nie potrafił. „Roz-

— powiedział, wręczając mi ów kapciuch. Zrobiłem to uągnąłem kawałek 

podartego, pożółkłego płótna, zapisa-jakimiś niewyraźnymi literami. W 

płótnie znajdował się r.

V tym dokumencie jest to samo, co na płótnie — mówił jm, bo słabnął 

coraz bardziej. — Odczytanie tego zabrało lka lat. Posłuchaj: sporządził go 

background image

mój przodek, uchodźca rczny, który opuścił niegdyś Lizbonę i jako jeden z 

pierwszych galczyków wylądował na tym wybrzeżu. Pisał to przed cią w 

górach, których ani przedtem, ani potem nie dotknęła

białego człowieka. Nazywał się Jose da Silvestra, a żył ta lat temu. Jego 

niewolnik, który czekał na niego po tej ie gór, znalazł go martwego i 

przyniósł pismo do Delagoa. go czasu pozostawało w naszej rodzinie i nikt 

nie troszczył to, by je odczytać. Dopiero ja tego dokonałem. 

Przypłaciłem :iem, ale może ktoś inny będzie miał więcej szczęścia i 

zostanie gatszym człowiekiem na świecie, najbogatszym. Ale nie daj 

komu, idź sam." — Potem zaczął znów bredzić i zmarł po vie godziny. 

Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie! Umarł Jnie, a ja pochowałem 

go w głębokim dole, położywszy mu ie kamienie na piersiach, by szakale 

nie dobrały się do zwłok. a ruszyliśmy w dalszą drogę.

A ten dokument? — zapytał Sir Henry mocno zaintrygo-

Tak, dokument, co w nim było? — dodał kapitan.

No coż, panowie, jeśli sobie życzycie, powiem wam. Nigdy komu nie 

pokazałem z wyjątkiem mojej nieboszczki żony, uważała to wszystko za 

bzdurę, i starego kupca portugalskie-tóry po pijanemu przetłumaczył mi 

ów tekst, by następnego i o wszystkim zapomnieć. Oryginał znajduje się w 

moim domu rbanie, wraz z tłumaczeniem biednego doma Josego, ale mam 

sobie tłumaczenie na angielski i facsimile mapy, jeśli ją a w ogóle nazwać 

mapą. Oto tekst angielski:

„Ja, Jose da Silvestra, który umieram z głodu w małej jaskini, na 

bezśnieżnym północnym stoku jednej z dwóch gór, które nazwałem 

«Piersiami Saby», piszę to w roku 1590 ułamkiem kości i własną krwią na 

skrawku odzieży. Gdyby mój niewolnik znalazł to pismo i zaniósł je do 

background image

Delagoa, niechaj mój przyjaciel [nazwisko nieczytelne] przedstawi sprawę 

królowi i skłoni go, by przysłał tu armię. Jeśli zdoła ona przebyć pustynię i 

góry i pokonać dzielnych Kukuanów, a przy pomocy księży zażegnać 

diabelskie czary, uczyni króla najbogatszym władcą świata od czasów 

Salomona. Na własne oczy widziałem nieprzebraną ilość diamentów w 

skarbcu Salomona za przybytkiem Białej Śmierci, lecz wskutek zdrady 

czarownicy Gagool nie zdołałem nic wziąć i małom życia nie postradał. 

Niech ten, kto się tu zjawi, posługuje się mapą, niech dojdzie tam, gdzie 

już leżą śniegi na lewej «Piersi Saby», aż osiągnie wierzchołek. Na 

północnym zboczu góry znajduje się wielki gościniec, zbudowany przez 

Salomona, skąd już tylko trzy dni  drogi  do  siedziby  króla.   Niech 

zabije  czarownicę  Gagool.

Módlcie się za moją duszę. Zegnajcie.

Jose da Silvestra"

Kiedy skończyłem moją opowieść i pokazałem kopię mapy, narysowanej 

ręką umierającego człowieka, który krwi własnej użył zamiast atramentu, 

moi słuchacze milczeli zdumieni.

—   No cóż — odezwał się kapitan Good — dwa razy objechałem świat 

dokoła, znam wszystkie niemal porty, ale niech mnie powieszą, jeśli 

kiedykolwiek słyszałem o podobnej historii.

—   Rzecz  to  dziwna,  Mr.  Quatermain   —   rzekł  Sir  Henry.

— Mam jednak nadzieję, że pan nas nie nabiera? Nowo przybyłym 

opowiada się nieraz takie kawały.

—   Jeśli pan tak sądzi, Sir Henryku, to nie ma już o czym mówić

—  odparłem urażony, chowając papier do kieszeni i gotując się do 

wyjścia, bo nie lubię, by mnie brano za jednego z tych dowcipnisiów, 

background image

którzy opowiadają niestworzone historie o swych myśliwskich 

przygodach.

Sir Henry położył mi swą dużą dłoń na ramieniu. — Siadaj pan — rzekł 

— przepraszam. Dobrze, widzę, że nie chce pan nas oszukiwać, ale ta 

historia jest tak nieprawdopodobna, że trudno w nią uwierzyć.

—   W Durbanie pokażę panu oryginalną mapę i pismo — odparłem trochę 

ułagodzony,  bom  pomyślał, że sprawa tak fantastyczna mogła wzbudzić 

w nim wątpliwości.  —  Ale nie po-

23

siałem   jeszcze  jednej   rzeczy,   dotyczącej   pańskiego   brata.

znam Jima, który mu towarzyszył. Pochodzi z Beczuany,8 y myśliwy i jak 

na krajowca dość inteligentny. Tego ranka, r Mr. Neville wyruszał w 

drogę, spostrzegłem Jima stojącego

moim wozie i krojącego tytoń na dyszlu.

-  Jim — powiedziałem — gdzie się wybieracie? Na słonie? Nie, baas  — 

odparł  —  na  coś  cenniejszego niż  kość  sło-a."

-   A coż  to takiego?   —  pytałem  zaciekawiony.   —   Złoto? Sie, baas, 

coś znacznie cenniejszego niż złoto" — odpowie-

szczerząc zęby w uśmiechu.

ie zadawałem już dalszych pytań, bo uważam, że zbytnia wość uchybia 

godności, ale byłem zaintrygowany. 3aas" — odezwał się znów Jim. ie 

zwracałem na niego uwagi. Saas" — powtórzył.

-   O cóż chodzi, chłopcze?

Panie, wyruszamy na poszukiwanie diamentów."

-   Diamentów?! To idziecie w złym kierunku. Trzeba ruszyć iamentowym 

Polom.

background image

Baas, czy słyszał pan kiedy o Górach Sulejmana?"

-   Tak.

Dzyż nie słyszał pan, że tam są diamenty?"

-   Słyszałem jakąś bzdurną historię, Jimie.

Co nie bzdury, baas. Kiedyś znałem kobietę, która pochodziła tąd, a 

przybyła do Natalu wraz z dzieckiem. To ona opowia-mi o tym, ale już nie 

żyje."

-   Zanim dotrzecie do krainy Sulejmana, twój pan stanie się vą sępów, a ty 

również, jeśli tylko zostaną jeszcze dla nich ś resztki z twego nędznego 

cielska.

oześmiał się znów. „Być może, baas. Człowiek musi umrzeć, ba też 

poznać jakieś nowe okolice, bo tu słoni coraz mniej."

-   Drogi  chłopcze   —   powiedziałem   —   jak   tylko   kostusia rci cię za 

gardło, inaczej zaśpiewasz.

I pół godziny później zobaczyłem, że Neville rusza w drogę, e Jim 

podbiegł do mnie. „Do widzenia — zawołał. — Nie iłem odjechać bez 

pożegnania, bo czuję, że pan ma rację i że uż nigdy nie zobaczymy."

Botswana, dawniej Beczuana, to obecnie państwo w Południowej 

Afryce, :zące z Republiką Południowej Afryki, Zimbabwe, Zambią i 

Namibią. Dawna a angielska, niepodległość uzyskała w 1966 roku; także 

grupa ludów Bantu szkujących Botswanę i północną część Republiki 

Południowej Afryki (przyp.

—   Czy twój pan wybiera się naprawdę w Góry Sulejmana? A może ty 

kłamiesz, Jim?

„Nie kłamię. Powiedział mi, że chce zdobyć majątek, a przynajmniej 

spróbować. Niech więc próbuje szczęścia z diamentami."

background image

—  Poczekaj, Jim. Zaniesiesz twemu panu tę kartkę, ale przyrzeknij mi, że 

nie wręczysz mu jej przed przybyciem do Inyati.

—  Miejscowość ta leżała w odległości około stu mil. „Dobrze" — 

odpowiedział.

Wziąłem więc skrawek papieru i napisałem na nim następujące słowa: 

„Niech ten, kto się tu zjawi, dojdzie tam, gdzie leżą śniegi na lewej «Piersi 

Saby», aż dotrze do wierzchołka. Na północnym zboczu góry znajduje się 

wielki gościniec, zbudowany przez Salomona."

—   Gdy oddasz tę kartkę swemu panu — zwróciłem się do Jima

—  powiedz, by zastosował się ściśle do mej rady. Ale nie zrób tego  zaraz, 

boby  wrócił  i  zarzucał  mnie  pytaniami,  na  które bym mu nie 

odpowiedział. A teraz zmykaj, leniuchu. Waszego wozu już prawie nie 

widać.

Jim zabrał kartkę i poszedł. To wszystko, co wiem o pańskim bracie, Sir 

Henryku. Lękam się jednak...

—  Mr. Quatermain — rzekł Sir Henry — będę szukał mego brata. Pójdę 

jego śladem do Gór Sulejmana, a jeśli zajdzie potrzeba, i dalej, póki go nie 

znajdę albo nie dowiem się, że nie żyje. Czy zechce pan pójść ze mną?

Jak już zapewne wspomniałem, jestem człowiekiem ostrożnym, nawet 

nieśmiałym, toteż żachnąłem się słysząc tę propozycję. Pomyślałem, że 

taka wyprawa to pewna śmierć, a zresztą — pominąwszy inne względy — 

jak tu umierać mając syna na utrzymaniu.

—   Nie, dziękuję, Sir Henryku, raczej nie — odpowiedziałem.

—   Za  stary  jestem  na  tak  szalone^ wyprawy.  Skończylibyśmy 

podobnie jak mój biedny przyjaciel Silvestre. Mam zresztą syna i nie 

wolno mi narażać życia.

background image

Wyraz  zawodu  ukazał  się  na  twarzach  moich  rozmówców.

—   Mr.  Quatermain   —   rzekł  Sir Henry   —  jestem bogaty, a ta sprawa 

leży mi mocno na sercu. Proszę powiedzieć, jakiego wynagrodzenia 

zażądałby pan za swoje usługi. Jakąkolwiek sumę

—  w granicach rozsądku — wymieni pan, wypłacę ją panu przed podróżą. 

Ponadto ułożę sprawę tak, że odpowiednio zabezpieczę pańskiego syna na 

wypadek, gdyby nam czy panu przydarzyło się coś złego. Widzi pan więc, 

jak bardzo mi zależy na pańskim uczestnictwie   w   wyprawie.   A 

gdybyśmy   jakimś   szczęśliwym trafem  dotarli  tam  i  znaleźli 

diamenty,  będą  należały  w  po-

25

do pana, a w połowie do Gooda. Mnie są niepotrzebne, mo dotyczyłoby 

kości słoniowej, gdyby się taka szansa żyła. Pan też może postawić swoje 

warunki, Mr. Quatermain, iczywiście poniosę wszystkie koszty podróży.

Sir Henryku — powiedziałem — trudno sobie wyobrazić :jszą propozycję, 

toteż biedny myśliwy i kupiec nie powinien

rezygnować. Sprawa jest jednak tak poważna, że muszę •zemyśleć.   Dam 

panu   odpowiedź,   nim   przybędziemy   do

mu.

Bardzo dobrze — rzekł Sir Henry, a ja pożegnałem" się :iłem do siebie. W 

nocy śniły mi się diamenty i dawno zmarły stre.

Umbopa zostaje naszym służącym    •

Podróż z Przylądka do Durbanu trwa od czterech do pięciu dni w 

zależności od statku i pogody. Czasem, jeśli trudno przybić do lądu w East 

London, gdzie port, o którym tyle się mówi i na który tyle się łoży 

pieniędzy, nie jest skończony, trzeba czekać dwadzieścia cztery godziny, 

background image

nim przybędą łodzie towarowe po ładunek. Tym razem jednak nie 

potrzebowaliśmy wcale czekać, bo morze było spokojne i zaraz podpłynął 

cały sznur brzydkich płaskodennych łodzi, do których z trzaskiem i 

bezładnie wrzucano przywiezione paki. Nie oglądano się na to, co 

zawierają, jednakowo traktując wełnę czy porcelanę. Widziałem, jak 

rozbito pakę z czterema tuzinami butelek szampana, który pienił się na 

dnie brudnej łodzi towarowej. Było to karygodne marnotrawstwo i tak 

widocznie myśleli Kaf rowie w łodzi, bo znalazłszy kilka nie rozbitych 

butelek, strzaskali szyjki i wypili zawartość. Ponieważ jednak nie zdawali 

sobie sprawy z działania musującego trunku, poczuli się źle i tarzali się na 

dnie łodzi wykrzykując, że dobry napój był „tagati", czyli zaczarowany. 

Przemawiałem do nich ze statku i powiedziałem, że to najsilniejsza 

trucizna białego człowieka, wobec czego mogą się już uważać za 

umarłych. Zeszli na ląd przerażeni i nie sądzę, by jeszcze kiedyś w życiu 

spróbowali szampana.

W drodze do Natalu nieustannie myślałem o propozycji Sir Henryka 

Curtisa. Przez kilka dni nie poruszaliśmy już tego tematu, opowiadałem 

tylko o różnych myśliwskich wyprawach, zresztą prawdziwych, bo po cóż 

kłamać, gdy człowiek trudniący się myślistwem przeżywa tyle ciekawych 

przygód. Ale to nie należy do rzeczy.

Pewnego pięknego wieczoru w styczniu, który jest tu najgorętszym 

miesiącem, płynęliśmy wzdłuż brzegów Natalu, mając wylądować w 

Durbanie o zachodzie słońca. Od East London jest to wybrzeże urocze ze 

swoimi rdzawymi, piaszczystymi wzgórzami

27

background image

)kimi  pasami  zieleni, upstrzonymi  tu  i  ówdzie  kraalami n  i 

obramowanymi  wstęgą  białej   piany  morskiej,  która i wysoko w górę 

rozbijając się o skały. Im bliżej Durbanu, idoki piękniejsze. Padające od 

stuleci obfite deszcze wyżło-re wzgórzach głębokie parowy, na dnie 

których iskrzy się strumieni. Krzewy o intensywnej zieleni rosną tam, 

gdzie ; zasadził. A zieleń pól kukurydzianych, a plantacje trzciny wej! Tu i 

ówdzie biały dom, spoglądający z uśmiechem ku l i stwarzający atmosferę 

szczególnej swojskości. )im zdaniem jednak najpiękniejszy nawet widok 

wymaga ości człowieka, jeśli obraz  ma być doskonały.  Myślę  tak rne 

dlatego, że wiele lat życia spędziłem na pustyni i znam ść cywilizacji, choć 

wyniszcza ona zwierzynę. Rajski ogród iewątpliwie piękny przed 

stworzeniem człowieka, ale stał pewnością piękniejszy, gdy pojawiła się w 

nim Ewa. imyliliśmy się trochę w naszych kalkulacjach i słońce dawno 

aszło,   gdy  zarzuciliśmy  kotwicę  w  porcie  i  usłyszeliśmy zał armatni, 

obwieszczający ludziom przybycie brytyjskiej y. Za późno już było, by 

myśleć o zejściu na ląd, wobec czego rzawszy się, jak łódź ratunkowa 

zabiera pocztę, poszliśmy

>iad.

iy   wróciliśmy   na   pokład,   księżyc   oświetlał   jasno   morze Drzeże, 

niemal przyćmiewając szybkie,  silne błyski latarni kiej. Od brzegu płynęła 

słodka, korzenna woń, która zawsze wodzi mi na myśl hymny i 

misjonarzy, a w oknach domów jrei' płonęły setki świateł. Z wielkiego 

brygu opodal dochodził r marynarzy, gotowych podnieść kotwicę przy 

pomyślnym •ze. Była to wspaniała noc, taka, jaką można widzieć tylko )

łudniowej Afryce, wlewająca spokój w dusze ludzkie, pod-gdy księżyc 

spowijał srebrzystym płaszczem wszystko dokoła, et wielki dog, należący 

background image

do któregoś z pasażerów, poddał się cznie tym kojącym nastrojom, bo 

przestał się dobierać do ana   zamkniętego  w   klatce   na  forkasztelu; 

chrapał   teraz wolony   pod   drzwiami  kabiny,   śniąc   zapewne   o 

przyszłej •ze. A my, to znaczy Sir Henry Curtis, kapitan Good i ja, 

zieliśmy u steru nie nawiązując rozmowy.

—  Mr. Quatermain — zagadnął po chwili Sir Henry — czy anowił się pan 

już nad moją propozycją?

—   Cóż pan o tym myśli?   —  dodał kapitan Good.  —  Mam zieję, że nie 

odmówi pan naszej prośbie i zechce nam towa-

Berea —  główna dzielnica mieszkaniowa  Durbanu,  położona na stokach 

rz otaczających miasto (przyp. tłum.).

rzyszyć do kopalń Salomona czy też tam, gdzie mógł się udać Neville.

Zwlekałem z odpowiedzią wytrząsając fajkę, bo nie byłem jeszcze 

zdecydowany i chciałem trochę zyskać na czasie. Nim jednak rozżarzony 

tytoń wpadł do wody, powziąłem nagle decyzję. Jakże często wystarczy 

krótka chwila, by rozwiać dręczące nas wątpliwości.

—   Tak,   panowie   —   powiedziałem   —   pojadę   z   wami,   ale 

najpierw powiem, dlaczego i na jakich warunkach:

—   Po pierwsze, pan pokryje wszelkie koszty, a kość słoniowa i wszelkie 

inne kosztowności, jakie uda nam się zdobyć, zostaną podzielone między 

mnie i kapitana Gooda.

—   Po  drugie,  zapłaci  pan  za  moje przyszłe usługi pięćset funtów,  nim 

wyruszymy  w   drogę,   przy  czym   zobowiązuję   się służyć panu 

wiernie aż do końca wyprawy bez względu na to, czy się nam powiedzie, 

czy nie.

background image

—   Po trzecie, zanim wyjedziemy, zobowiąże się pan oficjalnie, na 

wypadek mej śmierci lub kalectwa, wypłacać memu synowi, który studiuje 

medycynę w Londynie,  dwieście funtów rocznie w ciągu pięciu lat, to 

znaczy do czasu, gdy już sam będzie mógł zarabiać na  życie.  To 

wszystko,  jak sądzę.  Powie pan  pewnie, że zbyt dużo.

—   Nie  —  odparł Sir  Henry  —  chętnie  przyjmuję pańskie warunki. A 

na wyprawie tak mi zależy, że zapłaciłbym znacznie więcej   za  pańską 

pomoc,   zważywszy  doświadczenie,  jakie  pan posiada.

—   Bardzo dobrze.  A  teraz,  kiedy  już postawiłem warunki, powiem, 

dlaczego zdecydowałem się iść z wami. Przede wszystkim obserwuję was 

obu, panowie, od kilku dni i nie zgrzeszę chyba zbytnią śmiałością, jeśli 

powiem, żem was polubił. Sądzę też, że będziemy   zgadzali   się   ze 

sobą.   To   niemało,   jeśli   się   zważy, jak długa czeka nas podróż... A 

teraz, co do samej podróży — stanowczo powiem, że nie sądzę, abyśmy 

zdołali przejść przez Góry Sulejmana.  Jakiż był koniec starego 

Portugalczyka trzysta lat temu? Co spotkało jego potomka przed 

dwudziestu laty? A pański brat,   Sir  Henryku?   Szczerze  wam  powiem, 

panowie,  że  i  nas czeka zapewne podobny los.

Umilkłem, żeby zobaczyć, jakie wrażenie wywarły moje słowa. Kapitan 

Good zdradzał niepokój, ale na twarzy Sir Henryka nie dostrzegłem żadnej 

zmiany. — Musimy spróbować — powiedział.

—   Dziwicie się zapewne, panowie — ciągnąłem dalej — że ja, człowiek 

nieśmiały, decyduję się jednak na tę wyprawę. Oto po-

2.9

'. Po pierwsze, jestem fatalistą i wierzę, że moja godzina je niezależnie od 

moich poczynań, jeśli mam więc zginąć >rach Sulejmana, pójdę tam i 

background image

zginę. Bóg Wszechmogący zna los, więc po cóż się tym trapić. Po drugie, 

jestem ubogi, ję i trudnię się handlem od blisko czterdziestu lat, a przecież 

lwie mogłem zarobić na utrzymanie. Nie wiem, czy zdajecie 5 sprawę, 

panowie, że zarabiać na życie polowaniem i związa-z tym handlem można 

przeciętnie pięć do sześciu lat. Prze-m więc siedem pokoleń ludzi mego 

zawodu i sądzę, że moje 2 dobiega końca. Gdyby mnie jednak spotkało 

jakieś nie-gście w zwykłych warunkach, to po spłaceniu mych długów ry 

zostałby bez środków do życia, gdyż dopiero zdobywa zawód, z, zgodnie z 

naszą umową, będzie zabezpieczony na pięć lat. w wielkim skrócie moje 

powody.

— Mr. Quatermain — rzekł Sir Henry, który słuchał mnie ęboką uwagą — 

powody skłaniające pana do uczestniczenia aszym przedsięwzięciu, które, 

jak pan sądzi, źle się skończy, bnie świadczą o panu. Jakkolwiek się stanie, 

mogę pana ;wnić, że wytrwam do końca. Jeśli zaś zostaniemy pobici, ,ie 

poddamy się bez walki, co, Good?

r— Oczywiście  —  odparł kapitan.  —  Wszyscy trzej  wiemy, o 

niebezpieczeństwo, i potrafimy walczyć o życie, więc o wy-niu się nie 

może już być mowy... A teraz, panowie, zejdźmy salonu i wypijmy na 

szczęście, rak też uczyniliśmy.

•!¦       •§•

Następnego dnia, gdyśmy zeszli na ląd, zaprosiłem obu męż-zn do mej 

chałupki na Berei. Zbudowana z zielonej cegły Dkryta ocynkowaną 

blachą, ma tylko trzy pokoje i kuchnię, za to leży w ogrodzie pełnym 

najlepszych drzew owocowych, akże młodych sadzonek mangowych, po 

których wiele sobie ecuję. Podarował mi je nadzorca ogrodu botanicznego, 

a doda ich jeden z moich strzelców, stary Jack, któremu bawół kiedyś 

background image

strzaskał udo, że już od dawna nie poluje. Zna się nak na ogrodnictwie, bo 

to Grikwa2 z pochodzenia. Co innego usj, ci nie nadają się na ogrodników, 

bo to dla nich zajęcie rt spokojne.

2 Grikwa — mieszaniec pochodzenia hotentocko-holenderskiego. Na 

początku !II w. mieszańcy ci zamieszkiwali tereny na północ od 

Kapsztadu. W 1875 r. ielscy koloniści zepchnęli ich za rzekę Oranje, skąd 

powędrowali w różnych unitach (przyp. tłum.).

Sir Henry i kapitan Good spędzili noc w namiocie, ustawionym w moim 

małym gaju pomarańczowym na końcu ogrodu (gdyż w domu nie było dla 

nich miejsca). Przyjemnie się tam wypoczywa, wdychając zapach kwiecia 

i mając przed oczyma zielone i złociste owoce, przy tym moskitów u nas 

mało, chyba że spadnie ulewny deszcz.

Ale wracajmy do rzeczy, bo inaczej znudzi cię, mój synu, ta historia, 

zanim dotrzemy do Gór Sulejmana. Otóż  powziąwszy raz decyzję, 

zacząłem czynić niezbędne przygotowania. Najpierw dostałem od Sir 

Henryka akt prawny, zabezpieczający los mego syna na wypadek jakiegoś 

nieszczęścia. Jako cudzoziemiec miał w związku z tym szereg kłopotów, 

gdyż majątek jego, gwarantujący ważność zapisu,  leży za morzem. 

Pokonał jednak trudności przy pomocy prawnika, który policzył sobie za 

tę usługę dwadzieścia funtów, moim zdaniem bezwstydnie dużo. 

Następnie otrzymałem czek na pięćset funtów. Osiągnąwszy to, co 

nakazywała mi rozwaga, zakupiłem — na koszt Sir Henryka — wóz i parę 

wołów do zaprzęgu, przepiękne sztuki. Wóz długości dwudziestu stóp, z 

żelaznymi osiami, był mocny i lekki, całkowicie zbudowany z drewna. Nie 

był nowy, gdyż odbył już podróż do Pól Diamentowych i z powrotem, ale 

uznałem to za zaletę, bo wiedziałem, że drzewo zostało dobrze wysuszone. 

background image

Ponadto wady wozu ujawniają się już podczas pierwszej podróży. Był to 

wóz kryty tylko w połowie, to znaczy w tyle na długości dwunastu stóp, 

przód zaś pozostał odsłonięty, gdyż tam zamierzaliśmy umieścić wszystkie 

rzeczy potrzebne nam w drodze. W części tylnej znajdowało się kryte 

zwierzęcą skórą  leże,  gdzie dwie osoby  mogły wygodnie spać, wieszadła 

na broń i wiele rzeczy dla naszej wygody osobistej. Zapłaciłem za to sto 

dwadzieścia pięć funtów i sądzę, że nie była to cena wygórowana.

Następnie kupiłem dwadzieścia zuluskich wołów, które wpadły mi już w 

oko kilka lat temu. Zaprzęg składa się zazwyczaj z szesnastu, ale na 

wszelki wypadek chciałem mieć cztery zapasowe. Zuluskie woły są małe i 

lekkie, mogą jednak żyć jeszcze tam, gdzie inne umierają z głodu. Są przy 

tym zwinniejsze i nie tak łatwo kaleczą sobie nogi, toteż z niewielkim 

ładunkiem robią pięć mil dziennie. Ponadto te sztuki zostały, jak to mówią, 

dobrze „posolone", to znaczy przeszły Południową Afrykę wszerz i wzdłuż 

i uodporniły się na czerwoną wodę, której ofiarą padają nieraz całe 

zaprzęgi, gdy zawędrują w obce stepy. Co zaś się tyczy nierzadkiej w tych 

okolicach choroby płuc, która jest straszliwą odmianą   zapalenia   płuc, 

zostały   przeciwko   niej   zaszczepione.

31

luje się tego przez zrobienie nacięcia w ogonie wołu i przy-nie kawałka 

płuca zwierzęcia, które padło na tę chorobę. ;ultacie wół przechodzi tę 

chorobę w łagodnej formie, a choć ogon, który odpada w odległości stopy 

od nasady, jest już rniony  na  chorobę.   To  trochę  okrutne   pozbawić 

zwierzę

background image

w okolicach, gdzie jest dużo much, ale lepiej poświęcić ogon i stracić i 

ogon, i wołu, bo przecie ogon bez wołu nie na się przyda, chyba do 

odkurzania. Mimo wszystko dziwaczna cz jechać wozem zaprzężonym w 

woły i mieć przed oczyma sieścia kikutów, tam gdzie powinny być ogony. 

Wydaje się zas, że natura pomyliła się i wołom przydała ozdoby premio-zh 

buldogów.

kolei wyłoniła się sprawa zaopatrzenia w żywność i leki, inie ważna, gdyż 

nie można było dopuścić do przeładowania

a równocześnie trzeba było zabrać rzeczy absolutnie nie-lc Okazało się na 

szczęście, że Good znał się trochę na medy-, gdyż w swoim czasie 

przeszedł kurs lecznictwa i chirurgii

zapomniał zdobytych wówczas wiadomości. Nie był oczy-i specjalistą, ale 

— jak się później okazało — znał się lepiej 3czy niż niejeden doktor 

medycyny. Miał przy tym wspaniałą zkę podróżną i komplet narzędzi 

chirurgicznych. W czasie go pobytu w Durbanie amputował jednemu z 

Kafrów duży

u nogi, a czynił to tak zręcznie, żeśmy go podziwiali. Był

niepomiernie zdziwiony, gdy Kafr, śledzący operację ze cim spokojem, 

prosił o przyprawienie nowego palca. Powie-, że w nagłej potrzebie 

wystarczyłby mu nawet biały palec, iy już wszystkie te sprawy zostały 

pomyślnie załatwione, a było pomyśleć o dwóch następnych, równie 

ważnych — pletowaniu broni i zaangażowaniu służących. Jeśli chodzi 

rwszy problem, najlepiej uczynię podając spis broni dobranej tawu Sir 

Henryka i moich własnych zapasów, to ta lista, przepisana z mego 

notatnika: Przy ciężkie odtylcowe dubeltówki do polowania na słonie; . 

każdej z nich: około piętnastu funtów, ładunek: jedenaście im czarnego 

background image

prochu." Dwie z nich, zakupione w Londynie, Ddziły ze znanej firmy 

angielskiej; moja, choć znacznie skrom-za i nieznanego wytwórcy, służyła 

mi w niejednej wypra-niemało ustrzeliłem z niej słoni i zawsze mogłem na 

niej fać.

Trzy szybkostrzelne dubeltówki; ładunek — sześć drachm." a broń do 

polowania na mniejszą zwierzynę, jak antylopy, eż do walki w otwartym 

polu na kule wyżłobione.

dna dubeltówka nr i 2, śrutówka systemu Keepera." Strzel-

oddała nam potem wielkie usługi w polowaniu na  drob-

i zwierzynę.

¦zy repetycyjne winchestery (nie karabiny) jako broń za-

i."

"zy rewolwery systemu Colta na naboje większego kalibru."

był nasz cały ekwipunek. Czytelnik bez wątpienia zauważy,

ażdej z wymienionych pozycji broń miała ten sam kaliber,

ymiana naboi była niemożliwa. Ważny to szczegół i dlatego

małem się nad nim dłużej, bo każdy doświadczony myśliwy

k dalece powodzenie wyprawy zależy od właściwego doboru

) i amunicji.

;li chodzi o ludzi, którzy mieli z nami iść, to po naradzie

Łowiliśmy zabrać ze sobą  tylko pięć osób:   woźnicę,  prze-

ka i trzech służących.

DŹnicę i przewodnika znalazłem bez trudu: dwóch Zulusów

.em Goza  i Tom.  Gorzej   było  z  wyszukaniem  służących.

iło nam o ludzi godnych  zaufania i  odważnych, bowiem

o rodzaju imprezie nawet nasze życie mogło zależeć od ich

background image

«vy. W końcu zwerbowałem dwóch:  Hotentota nazwiskiem

ogel i drobnego Zulusa imieniem Khiva, który miał ogromną

, że mówił doskonale po angielsku. Ventvogla znałem już

niej  jako jednego z  najlepszych  tropicieli zwierzyny.  Był

0 wytrzymały i nie męczył się nigdy. Miał tylko jedną wadę, litą u swej 

rasy, lubił pić. Dla flaszki grogu tracił zupełnie !. Ponieważ jednak 

wyruszaliśmy w okolice, gdzie nie było n, ta jego słabość nie miała 

większego znaczenia. verbowawszy tych dwóch mężczyzn, na próżno 

rozglądałem

1  trzecim, postanowiliśmy więc wyruszyć bez niego, mając eję, że może 

uda nam się znaleźć kogoś odpowiedniego po ;e. W przeddzień odjazdu 

jednak przyszedł Khiva i oznajmił, aś człowiek chce się ze mną zobaczyć. 

Jedliśmy właśnie obiad, o skończonym posiłku kazałem go przyprowadzić. 

Po chwili ł   się   bardzo   wysoki,   przystojny   mężczyzna   około 

trzy-;ki, jak na Zulusa raczej jasnoskóry, pozdrowił nas wznosząc 5ry 

swój   charakterystyczny  kij   z  gałką  i przykucnąwszy cie, siedział w 

milczeniu.  Nie zwracałem na niego uwagi, wielki błąd wdać się od razu w 

rozmowę z Zulusem; pomyśli, yle kto. Zauważyłem jednak, że był to tak 

zwany „Keshla", ;c mężczyzna z pierścieniem, miał bowiem wpiętą we 

włosy Lą obrączkę, sporządzoną ze specjalnego gatunku gumy wy-owanej 

tłuszczem. Obrączkę taką otrzymują zazwyczaj Zu-

lusi   po   dojściu  do   pewnego  wieku   lub  jako   oznakę   godności. 

Wydawało mi się, żem go już kiedyś spotkał.

—   Jak się nazywasz? — zapytałem.

—   Umbopa — odparł powoli swoim niskim głosem.

background image

—   Widziałem już twoją twarz.

—   Tak, Inkasi, mój ojcze, widziałeś moją twarz pod Isandhlwa-na3 w 

przeddzień bitwy.

Teraz przypomniałem sobie. Byłem jednym z przewodników lorda 

Chelmsforda" w nieszczęsnej wojnie z Zulusami, ale w przeddzień bitwy 

opuściłem na szczęście obóz, kazano mi bowiem odprowadzić część 

ciężkich wozdw. Gdym czekał na zaprzężenie wołów, wdałem się w 

rozmowę z człowiekiem, który dowodził małym oddziałem 

wspomagających nas krajowców. Wyraził wówczas obawę o 

bezpieczeństwo obozu. Kazałem mu trzymać język za zębami i zostawić te 

sprawy mądrzejszym, później jednak przypomniałem sobie jego słowa.

—   Pamiętam — rzekłem teraz.  —  Czego chcesz ode mnie?

—   Posłuchaj,   Macumazahn   (jest  to  imię   nadane  mi   przez Kafrów, 

a oznacza człowieka, który wstaje w środku nocy lub, mówiąc pospolitą 

angielszczyzną, ma oczy otwarte na wszystko). Słyszałem, że wyruszasz 

na wielką wyprawę daleko na północ z białymi wodzami zza morza. Czy 

to prawda?

—   Tak jest.

—   Słyszałem, że zamierzasz dotrzeć do rzeki Lukanga, o miesiąc drogi 

za Maniką. Czy to też prawda, Macumazahn?

—   Dlaczego pytasz?  Co cię to obchodzi?   —  zapytałem  podejrzliwie, 

bo cel naszej podróży utrzymywaliśmy w najgłębszej tajemnicy.

—   Jeśli istotnie tam się udajecie, biali mężowie, chciałbym pojechać z 

wami.

Było dużo godności w jego sposobie mówienia, ponadto uderzyły mnie 

słowa „biali mężowie".

background image

—   Zapominasz się  —  rzekłem jednak.  —   Zbyt śmiała jest twoja 

mowa. Jak się nazywasz i gdzie jest twój kraal? Powiedz nam, byśmy 

wiedzieli, z kim mamy do czynienia.

—   Nazywam się Umbopa — powtórzył. Pochodzę z Zulusów, ale nie 

jestem jednym z nich. Siedziba mego plemienia znajduje

3  Isandhlwana — góra w prowincji Natal, gdzie 22 stycznia 1879 r., w 

czasie wojny z Zulusami, Anglicy ponieśli klęskę (przyp. tłum.).

4  Lord Chelmsford (1827 —1905), generał dowodzący wojskami 

angielskimi w wojnie z Zulusami w 1879 r. Ponieważ na początku tej 

wojny Anglicy ponieśli szereg porażek, lord Chelmsford został 

pozbawiony dowództwa i wrócił do Anglii (przyp. tłum.).

35

leko na północy; pozostała tam, gdy Zulusi przywędrowali rsiąc lat temu", 

na długo przed królem Czaka. Przybyłem nocy do kraju Zulusów jako 

dziecko. Służyłem u króla ayo° w pułku Nkomabakosi. Potem uciekłem z 

kraju Zu-

bo chciałem poznać życie białych ludzi. Służyłem w wojnie w królowi 

Cetywayo. Od tego czasu pracuję w Natalu. Czuję ; zmęczony i chciałbym 

wrócić na północ. Tu nie mam domu. a odważny, pieniędzy nie potrzebuję, 

na łyżkę strawy ;ę. Rzekłem.

ciekawił mnie ten człowiek. Z jego zachowania wnosiłem, zasadzie mówi 

prawdę, nie wyglądał jednak na zwykłego i, a jego propozycja służenia 

nam bez zapłaty wydała mi się ¦zana. Nie wiedząc, jak wybrnąć z sytuacji, 

przetłumaczyłem łowa Sir Henrykowi i Goodowi pytając ich o zdanie. Sir 

poprosił mnie, abym kazał Umbopie wstać. Uczynił to, wszy równocześnie 

swój długi, wojskowy płaszcz i stanął mając na sobie jedynie przepaskę na 

background image

biodrach i naszyjnik h kłów. Wyglądał wspaniale, nigdy nie widziałem 

piękniej-krajowca. Wysoki na jakieś sześć stóp i trzy cale, był potężnie 

wany i zgrabny. Jego skóra nie była ciemna z wyjątkiem miejsc, gdzie 

widniały głębokie, czarne blizny po ranach zali przez assagaje. Sir Henryk 

podszedł do niego i spojrzał 5 dumną, piękną twarz.

Wspaniale wyglądają ci dwaj, nieprawdaż? — odezwał się

— Ten sam wzrost, ta sama budowa.

Podobasz mi się, Umbopa, i przyjmuję cię na służbę — rzekł snry po 

angielsku.

lbopa widocznie zrozumiał go, bo odpowiedział po zulusku: dobrze. — A 

potem przyjrzał się wspaniałej figurze białego

ł:  — Jesteśmy prawdziwymi mężczyznami, ty i ja.

>tywayo — król Zulusów, przywódca w wojnie z Anglikami w 1879 r. 

Mimo zwycięstw w początkach wojny jego wojska zostały rozbite przez 

Anglików tłum.).

Polowanie na słonie

Nasza podróż do Kraalu Sitandy, leżącego u spływu rzek Lukanga i 

Kalukawe, w odległości ponad tysiąca mil od Durba-nu, trwała bardzo 

długo, bowiem trzysta ostatnich mil przebyliśmy pieszo z obawy przed 

straszną muchą tse-tse, której ugryzienie nie zagraża życiu człowieka, ale 

jest śmiertelne dla zwierząt z wyjątkiem osła.

Durban opuściliśmy pod koniec stycznia, a dopiero w drugiej połowie 

maja rozbiliśmy obóz w pobliżu Kraalu Sitandy. Po drodze spotkały nas 

najróżniejsze przygody, ale były one przeważnie takie, jakie przeżywa 

każdy afrykański myśliwy, by więc nie nudzić Czytelnika, opowiem tylko 

jedną z nich.

background image

W Inyati, najdalej wysuniętej placówce handlowej w kraju Matabele, gdzie 

panuje król Lobengula1 (wielki łotr), musieliśmy rozstać się niestety z 

naszym wygodnym wozem. Z pięknego zaprzęgu, który kupiłem w 

Durbanie, pozostało tylko dwanaście wołów. Jednego ukąsiła kobra, trzy 

zginęły z głodu i pragnienia, jeden zaginął, trzy wreszcie zdechły 

najadłszy się trującego ziela

0  nazwie „tulipan". Pięć dalszych zachorowało z tej samej przyczyny,  ale 

zdołaliśmy  je  wyleczyć,  stosując  wywar  z  liści  tego właśnie tulipana. 

Podany w porę,  stanowi skuteczną odtrutkę. Wóz   i   woły   zostawiliśmy 

pod   opieką   Gozy   i   Toma,   woźnicy

1  przewodnika, godnych zaufania ludzi, prosząc zacnego szkockiego 

misjonarza, który żył na tym pustkowiu, by miał ich na oku.

Następnie w towarzystwie Umbopy, Khivy i Ventvóglą oraz sześciu 

tragarzy, których zwerbowaliśmy na miejscu, ruszyliśmy pieszo w dalszą 

drogę. Pamiętam, że początkowo szliśmy w milczeniu, bo każdy z nas 

zastanawiał się pewnie, czy kiedykolwiek zobaczy jeszcze nasz wóz. Ja 

przynajmniej nie miałem co do tego żadnych  złudzeń.  Milczenie 

przerwał  Umbopa,  który  szedł  na

1 Lobengula — król kraju Matabele. W czasie wojny z Anglikami w 1893 

r. poniósł klęskę, uszedł i zmarł na wygnaniu (przyp. tłum.).

37

:ie intonując zuluską pieśń. Śpiewał o dzielnych mężach, ¦ — znudzeni 

monotonią życia — wyruszyli w świat, by 5 nowe rzeczy lub zginąć. I cóż 

się stało? Patrzcie i pójcie. Kiedy zapuścili się daleko w puszczę, okazało 

się, że puszcza, lecz przepiękna okolica, pełna młodych żon, a także

zwierzyny i żądnych walki wrogów.

background image

daliśmy się wszyscy, uznawszy to za dobry omen. Wesoły ?n Umbopa i 

miał szczególny dar rozweselania innych, lił to z właściwą sobie 

godnością. Tylko czasem popadał ,vnie ponury nastrój. Polubiliśmy go 

bardzo. teraz opiszę wreszcie naszą przygodę, sam bowiem ogromnie 

myśliwskie opowieści.

czternaście dni po opuszczeniu Inyati weszliśmy w niezwykle |, lesistą 

okolicę. Nie brakowało tam wody, parowy wśród z porośnięte były 

krzakami „idoro", jak je tubylcy nazywa-gdzieniegdzie krzewami o nazwie 

„wacht-een-beche" c: „zaczekaj chwilę"). Piękne drzewa „machabell" 

uginały )d ciężarem ożywczych złocistych owoców z olbrzymimi imi. To 

ulubiony pokarm słoni, których musiało tam być ło, bo wszędzie 

napotykaliśmy ich ślady, a w niektórych :ach drzewa były połamane lub 

nawet wyrwane z korzeniami. to niszczycielskie zwierzę.

wnego wieczoru, po całodziennym uciążliwym marszu, na-śmy na urocze 

miejsce. U stóp porośniętego krzewami za znajdowało się wyschnięte 

koryto rzeki, na którego dni^e ;ało trochę krystalicznie czystej wody, 

ziemia wokół była ma kopytami zwierząt. Na łące na wprost wzgórza, 

wśród nimozy, można było gdzieniegdzie dostrzec mąchabelle zczących 

liściach. Wokół rozciągało się morze bezdrożnego, icego buszu.

szedłszy w koryto rzeki, spłoszyliśmy stado wysokich żyraf, pogalopowały 

lub raczej odpłynęły, mają bowiem charak-yczny chód, stukają kopytami 

jak kastanietami. Znajdowały

odległości około trzystu jardów, były więc praktycznie sasięgiem strzału, 

ale Good, idąc na przedzie i mając nabitą bę, nie wytrzymał i strzelił do 

ostatniej żyrafy. Dziwnym q kula strzaskała zwierzęciu kręgosłup i żyrafa 

padła ko-ijąc jak królik. Nigdy nie widziałem czegoś równie dziwnego.

background image

Do diabła! — zawołał Good, bo muszę z przykrością po-ieć, że gdy był 

podniecony, miał zwyczaj używać brzydkich do czego się niewątpliwie 

przyzwyczaił w czasie swej ma-skiej służby. — Do diabła! Zabiłem ją!

«•¦¦¦:¦¦

—   Hu, hu! Bougwan! — krzyczeli Kafrowie — hu, hu! — Z powodu 

monokla Gooda nazywali go Bougwan, co znaczy „szklane oko".

—   Och, Bougwan — zawtórowaliśmy im, Sir Henry i ja. Od tego   dnia 

reputacja   Gooda  jako  cudownego   strzelca  była   już ugruntowana, 

przynajmniej wśród Kafrów. Faktycznie był słabym strzelcem, 

kiedykolwiek jednak chybił, patrzyliśmy na to przez palce, mając w 

pamięci ową żyrafę.

Nakazawszy naszym „chłopcom" wyciąć najlepsze części żyra-fiego 

mięsa, zabraliśmy się do budowania „schermu" w pobliżu jednego z 

rozlewisk. Robi się to, ścinając większą ilość gałęzi krzaków cierniowych i 

buduje z nich kolisty płot. Następnie wyrównuje się zamkniętą nimi 

przestrzeń; z suchej trawy tambouki, jeśli jest w pobliżu, układa się w 

środku posłanie i rozpala ognisko.

Gdy ukończyliśmy budowę naszego „schermu", księżyc już wschodził, a 

nasz obiad, złożony z żyrafich befsztyków i pieczonych kości szpikowych, 

był gotowy. Jakże nam smakował ten szpik, choć niełatwa to rzecz 

rozłupać taką kość. Nie znam lepszego przysmaku, z wyjątkiem chyba 

serca słonia, ale i tego skosztowaliśmy nazajutrz. Zajadaliśmy nasz 

skromny posiłek przy świetle księżyca, w przerwach dziękując Goodowi 

za cudowny strzał, po czym zapaliliśmy fajki i rozpoczęliśmy pogawędkę. 

Osobliwy musieliśmy przedstawiać widok siedząc tak wokół ogniska. Ja, 

ze swą siwawą, gładką czupryną i Sir Henry z jasnymi włosami, które 

background image

znacznie mu podrosły, stanowiliśmy wyraźny kontrast, tym bardziej, że 

jestem chudy, niewysoki, śniady i ważę niespełna pięćdziesiąt kilo, a Sir 

Henry jest wysoki, barczysty, ma jasną cerę i waży około stu kilogramów. 

Wziąwszy jednak pod uwagę naszą niecodzienną sytuację, trzeba 

powiedzieć, że z nas trzech najoryginalniej wyglądał kapitan John Good, 

oficer królewskiej marynarki. Siedział teraz na skórzanym worku tak 

wyświeżony, schludny i dobrze ubrany, jakby dopiero co wrócił z 

eleganckiego polowania w cywilizowanym kraju. Miał na sobie myśliwski 

strój z brązowego tweedu, dobrany do tego kapelusz i czyściutkie 

kamasze. Był-nienagannie ogolony, jego monokl i sztuczne zęby nie 

pozostawiały nic do życzenia. W sumie uznałem go za najwytworniejszego 

człowieka, jakiego zdarzyło mi się spotkać na pustyni. Włożył nawet jeden 

ze swoich gutaperkowych kołnierzyków, których miał dużo w zapasie.

—  Widzi pan, one ważą tak mało — powiedział mi z niewinną miną, 

gdym wyraził zdziwienie z tego powodu.  — Zawsze lubię wyglądać jak 

dżentelmen.

39

iedzieliśmy tak gawędząc przy świetle księżyca, a opodal owie palili swą 

odurzającą „dacchę" w fajkach, których ki sporządzone były z rogu 

antylopy, a wreszcie owinęli się ni i ułożyli do snu przy ognisku, wszyscy 

z wyjątkiem opy, który siedział osobno (zauważyłem, że nie przestawał 

ymi KaframiJL^.wsparłszy brodę na ręce pogrążył się w głębo-zadumie. 

¦'.*'."*

agle w głębi zarośli za nami rozległo się głośne „uuf, uuf". ) lew — 

powiedziałem i wszyscy zerwaliśmy się nasłuchując, m momencie od 

background image

bajora odległego o jakieś sto jardów dobiegło Likliwe trąbienie słonia. — 

Unkungunklowo! Indlowu! Słoń! — szepnęli Kafrowie, a w kilka minut 

później ujrzeliśmy g olbrzymich cieni, zdążających powoli od strony wody 

ku lom. Good podskoczył żądny krwi, myśląc może, że równie > zabić 

słonia jak żyrafę, ale chwyciłem go za ramię i przy-lałem.

-   To nie ma sensu — rzekłem — niech idą.

-  Jesteśmy chyba w raju dla myśliwych. Proponuję, byśmy i zatrzymali 

kilka dni i zapolowali na słonie — odezwał się Eenry.

iziwiło mnie to trochę, bo Sir Henry wciąż nalegał, byśmy naprzód 

możliwie najszybciej, w Inyati bowiem dowiedzie-

się, że Anglik nazwiskiem Neville sprzedał tam swój wóz zył  w   głąb 

kraju.   Sądzę  jednak,   że  instynkt   myśliwego

nad nim górę.

Doda zachwycił ten pomysł, uśmiechało mu się polowanie onie, a prawdę 

mówiąc i mnie. Mówiłem sobie, że byłoby ą niegodną honoru myśliwego 

pozwolić słoniom wymknąć się

sytuacji.

-   Dobrze, moi drodzy — powiedziałem. — Należy nam się ę 

odpoczynku. Ale teraz trzeba iść spać, bo musimy wyruszyć icie.   Może 

nam   się   uda   zaskoczyć   je   na   żerowisku,   nim . dalej.

Ikt się nie sprzeciwiał, wobec czego zaczęliśmy układać się lu. Good 

rozebrał się, monokl-' i sztuczne zęby włożył do mi spodni, wytrzepał 

ubranie i złożywszy je. starannie Lął dla ochrony przed wilgocią w róg 

nieprzemakalnego prze-idła. Sir Henry i ja nie robiliśmy takich ceregieli, 

okryliśmy ocami i zapadliśmy w głęboki sen, tak dobroczynny dla iżnika.

le cóż to? Od strony wody dobiegły nas nagle odgłosy nego tupotu,  a 

background image

następnie straszliwe ryki. Nie ulegało już

wątpliwości, że tylko lew mógł być sprawcą takiego hałasu. Zerwaliśmy 

się wszyscy na równe nogi spoglądając w stronę wody, gdzie ujrzeliśmy 

toczącą się ku nam czarnożółtą bryłę. Porwaliśmy za strzelby i 

przywdziawszy pospiesznie nasze veldtschoon-sy, czyli buty z nie 

garbowanej skóry, wybiegliśmy z schermu. Tymczasem owa bryła runęła, 

tarzając się przez chwilę po ziemi, a gdyśmy doń dobiegli, zastygła w 

bezruchu.

Ujrzeliśmy obraz niecodzienny. Przed nami leżała czarna antylopa, 

najpiękniejszy okaz tego gatunku, martwa zupełnie, a obok niej, przebity 

jej wielkimi, zakrzywionymi rogami, spoczywał wspaniały czarnogrzywy 

lew, również nieżywy. Oto co się tu stało. Czarna antylopa przyszła do 

wodopoju, gdzie zaczaił się lew, ten, którego ryk słyszeliśmy. Gdy piła 

wodę, skoczył na nią, lecz nadział się na jej rogi. Widziałem już kiedyś coś 

podobnego. Lew, nie mogąc się uwolnić, wgryzł się w grzbiet i szyję 

antylopy, a ta, szalejąc z bólu i trwogi, biegła przed siebie, aż wreszcie 

padła.

Obejrzawszy dokładnie martwe zwierzęta, wezwaliśmy Kafrów i z ich 

pomocą zaciągnęliśmy je do schermu. Potem położyliśmy się znowu, by 

się obudzić dopiero o świcie.

Jak tylko się rozwidniło, byliśmy już na nogach, przygotowując się do 

wyprawy. Wzięliśmy ze sobą trzy dubeltówki, dobry zapas amunicji i duże 

butle na wodę, napełnione słabą, zimną herbatą, która jest najlepszym 

napojem w czasie polowania. Zjadłszy lekkie śniadanie, wyruszyliśmy w 

towarzystwie Umbopy, Khivy i Ventvógla. Innych Kafrów pozostawiliśmy 

w schermie, nakazawszy im obciągnąć ze skóry lwa i czarną antylopę, 

background image

którą ponadto mieli poćwiartować.

Szeroki szlak słoni odnaleźliśmy bez trudu, przy czym Ventvo-gel, 

przyjrzawszy się mu, stwierdził, że przeszło tamtędy od dwudziestu do 

trzydziestu dojrzałych samców. Stado oddaliło się jednak znacznie w ciągu 

nocy, toteż dopiero o dziewiątej, gdy już było bardzo gorąco, 

rozpoznaliśmy po połamanych drzewach, poszarpanych liściach i 

parującym nawozie, że muszą być gdzieś niedaleko.

Niebawem ujrzeliśmy stado liczące, jak mówił Ventvogel, od dwudziestu 

do trzydziestu sztuk. Po rannym posiłku stały w kotlinie, trzepocząc 

swymi wielkimi uszami. Był to wspaniały widok.

Znajdowały się w odległości około dwustu jardów. Podrzuciłem do góry 

garść suchej trawy, by się przekonać, z której strony wieje wiatr, 

wiedziałem bowiem, że jeśli nas tylko zwęszą, uciekną, zanim zdołamy 

oddać jeden strzał.  Stwierdziwszy, że wieje od

41

i słoni ku nam, zaczęliśmy się skradać, a ponieważ nie mogły /idzieć, 

zbliżyliśmy się na odległość jakichś czterdziestu n. Na wprost nas, 

zwrócone bokiem, stały trzy wspaniałe ',, z których jeden miał olbrzymie 

kły. Szepnąłem moim zyszom, że biorę na cel środkowego; Sir Henry 

wybrał :ego po lewej stronie, dla Gooda pozostał ten z wielkimi ..

Teraz — powiedziałem.

im, bum, bum! Rozległy się trzy strzały.,Słoń Sir Henryka '. na ziemię 

ugodzony wprost w serce. Mój padł na kolana riłem, że nie żyje, ale po 

chwili zerwał się i ruszył w naszą ę. Wpakowałem mu jeszcze jedną kulę 

w żebra i ta powaliła lów na ziemię. By jednak skrócić cierpienia biednego 

zwie-i, dobiłem go strzałem w łeb, nabiwszy przedtem pospiesznie Ibę.

background image

ozejrzałem się teraz za Goodem, by zobaczyć, jak daje sobie z wielkim 

samcem, który ryczał z wściekłości i bólu, gdym ał mojego. Znalazłem 

kapitana w stanie wielkiego podniece-Dkazało się, że ugodzony kulą 

zwierz ruszył wprost na swego stnika, a gdy ten w ostatniej chwili zdołał 

uskoczyć w bok, popędził w kierunku naszego obozu. Tymczasem stado 

ucieka-popłochu w przeciwnym kierunku.

astanawialiśmy się przez chwilę, czy ścigać rannego samca, eż podążyć za 

stadem. W końcu wybraliśmy drugą możli-, rezygnując ze wspaniałych 

kłów, czego później nieraz ża-łem. Wytropienie słoni nie przedstawiało 

większych trudno-fdyż zostawiały po sobie wyraźny ślad, tratując w 

panicznej zce zarośla, jakby to była trawa tambouki. lie było jednak łatwo 

dogonić słoni, toteż dopiero po dwóch inach marszu, pod palącymi 

promieniami słońca, znaleźliśmy >. Z wyjątkiem jednego samca stały 

razem, podnosząc w górę f i badając widocznie kierunek wiatru. Były 

wyraźnie za-)kojone. Ów samiec stał zapewne na straży w odległości 

Iziesięciu jardów od stada, a około sześćdziesięciu od nas. viając się, że 

mógłby nas zobaczyć lub zwęszyć, a tym samym odować ucieczkę, 

gdybyśmy podsunęli się bliżej — tym ziej, że nie mieliśmy osłony drzew 

— na dany przeze mnie . wycelowaliśmy w niego wszyscy na raz. 

Wszystkie trzy iły były celne i zwierzę runęło martwe na ziemię. Słonie fu 

rzuciły się do ucieczki, nie miały jednak tym razem ^ścia, napotkały 

bowiem koryto wyschniętego strumienia rdzo stromych brzegach — 

miejsce bardzo podobne do tego,

tórym zginął młody cesarzewicz," zabity w kraju Zulusów. tięły się tam, a 

my tymczasem dopadliśmy brzegu i zobaczy-ly, że w dzikim popłochu 

usiłują wdrapać się na brzeg przeciw-y, rycząc, trąbiąc i spychając się 

background image

nawzajem, jak to nieraz nią ludzie. Skorzystaliśmy teraz ze sposobności i 

oddając ał za strzałem zabiliśmy pięć słoni. Bylibyśmy ustrzelili ięcej, lecz 

nagle zaniechały wysiłków wdarcia się na stromy jg i popędziły w dół 

koryta. Byliśmy zbyt zmęczeni, by je ać, a może mieliśmy już dość tej 

rzezi, zabiwszy osiem słoni, ak na jeden dzień stanowiło niemałą zdobycz. 

3-dyśmy trochę odpoczęli, a Kafrowie wycięli dwa serca zabi-i słoni na 

kolację, ruszyliśmy ku obozowi bardzo zadowoleni ebie, postanowiwszy 

wysłać nazajutrz tragarzy po kły. Minąwszy miejsce, gdzie Good zranił 

starego patriarchę słoni, otkaliśmy stado antylop, ale nie strzelaliśmy do 

nich, mając spory zapas mięsa. Przeszły obok nas, a potem zatrzymały się 

tępą zarośli, w odległości około stu jardów, i zawróciwszy za-ty się nam 

przyglądać. Ponieważ Good pragnął się im przy-rzyć, gdyż nigdy nie 

widział z bliska antylopy eland, oddał

1  strzelbę Umbopie i razem  z  Khivą  zaczął się  skradać ku oślom. 

Usiedliśmy czekając na niego, zadowoleni z krótkiego oczynku.

Słońce zachodziło właśnie w całej swojej purpurowej glorii •az z Sir 

Henrykiem podziwiałem wspaniałą scenerię, gdy nagle yszeliśmy ryk 

słonia i na tle czerwonej kuli słonecznej ukazało nam jego olbrzymie 

cielsko z podniesioną trąbą i zadartym góry ogonem. W sekundę później 

zobaczyliśmy Gooda i Khivę zących ku nam bez tchu, a za nimi 

szarżującego słonia, tego śnie, którego zranił Good. Nie strzelaliśmy, by 

nie zranić regoś z nich — zresztą z tej odległości i tak by się to na nic

zdało — gdy wtem zdarzyła się okropna rzecz: Good padł irą swego 

zamiłowania do elegancji. Gdyby zdjął, jak my, dnie i kamasze i wybrał 

się na polowanie we flanelowej koszuli eldtschoonsach, nic by się nie 

stało, lecz właśnie spodnie sadzały mu w tej rozpaczliwej ucieczce, a w 

background image

dodatku, gdy się

zbliżył na odległość sześćdziesięciu jardów, pośliznął się na wie i upadł na 

twarz tuż przed cwałującym słoniem. Przerażeni, pewni, że zginie, 

rzuciliśmy się mu na ratunek, ciągu trzech sekund wszystko się skończyło, 

ale nie tak, jak

2 Autor ma tu na myśli Napoleona Eugeniusza Ludwika (1856 —1879), 

jedyne-syna Napoleona III. Skończył on szkołę artyleryjską w Anglii. 

Wstąpiwszy :eregi armii angielskiej, wziął udział w 1879 r. w wojnie 

Anglików z Zulusami. iął w lipcu tegoż roku (przyp. tłum.).

sądziliśmy. Khiva, mężny zuluski chłopak, widząc, że jego pan

upadł, odwrócił się i cisnął assagajem wprost w pysk zwierzęcia.

Z rykiem bólu pochwycił zwierz biednego Zulusa, cisnął nim

0  ziemie i postawiwszy swą olbrzymią stopę na jego ciele, owinął go trąbą 

i rozdarł na dwoje.

Biegliśmy  wstrząśnięci  tym   widokiem  strzelając  raz  po  raz

1  wreszcie słoń runął na szczątki Zulusa.

Tymczasem Good podniósł się i łamał ręce nad trupem dzielnego chłopca, 

który oddał za niego  życie,  a i ja,  stary wyga poczułem się głęboko 

wzruszony. Umbopa stał przyglądając się martwemu cielsku i 

poszarpanym zwłokom biednego Khivy

— No cóż - powiedział w końcu - nie żyje, ale zginął jak prawdziwy 

mężczyzna.

Droga przez pustynię

'abiliśmy dziewięć słoni, toteż wycięcie kłów, przeniesienie do obozu i 

staranne ukrycie w piasku pod dużym drzewem Larakterystycznym 

wyglądzie zabrało nam dwa dni. Wspa-a to była kość słoniowa i nigdy nie 

background image

widziałem lepszej. Oceni-y, że poszczególne kły ważyły od czterdziestu do 

pięćdzie-u funtów, oba zaś kły wielkiego samca, który zabił bied-) Khivę, 

sto siedemdziesiąt funtów.

Szczątki Khivy pochowaliśmy w norze mrównika wraz z jego gajem, aby 

się miał czym bronić w drodze do lepszego świata, ciego zaś dnia 

ruszyliśmy w dalszą drogę mając nadzieję, ewnego dnia wrócimy tu i 

odkopiemy kość słoniową. Nasza óż do Kraalu Sitandy, który miał być 

dopiero punktem wyjścia Lerzonej przez nas wyprawy, trwała długo, była 

uciążliwa na przygód, ale w braku miejsca nie będę tu jej szczegółowo 

ywał.

iardzo dobrze pamiętam nasze przybycie do tej miejscowości, rawej 

stronie widać było rozrzucone osiedle krajowców, kilka iennych ogrodzeń 

dla bydła, szereg poletek nad wodą, gdzie Lwiano marniutkie zboże, a za 

tym wszystkim rozległe, po-ięte bujną trawą przestrzenie falującego 

,,veldtu'",' gdzie y się stada mniejszej zwierzyny.

'o lewej stronie rozciągała się już pustynia. Miejsce to było alej 

wysuniętym skrawkiem żyznej ziemi i nie mogłem zro-ieć, jakie były 

przyczyny takiego zadziwiającego kontrastu, jednak było. Poniżej naszego 

obozu płynął mały strumień, arzeciwległym kamienistym zboczu tego 

strumienia ujrzałem dzieścia lat temu biednego Silvestre, czołgającego się 

z trudem lieudanej  wyprawie  do  kopalń  Salomona.  Za  tym  zboczem

Veldt — w Południowej Afryce nazwa terenów słabo lub w ogóle nie 

zalesio-(przyp. tłum.).

rozpoczynała się bezwodna pustynia, porośnięta krzewami karoo, 

charakterystycznymi dla pozbawionych wody okolic.

Zbliżał się już wieczór, gdyśmy rozbili obóz. Olbrzymia, ognista kula 

background image

słońca zapadała w pustynię, śląc ku jej bezmiernym obszarom snopy 

różnokolorowych świateł. Pozostawiwszy Goodowi nadzór nad 

urządzeniem naszego niewielkiego obozu, zabrałem Sir Henryka i 

poprowadziłem na szczyt przeciwległego zbocza. Przed nami leżała 

pustynia. Powietrze było tak czyste, że daleko, bardzo daleko mogliśmy 

dostrzec zarysy wielkich Gór Sulejmana, pokrytych tu i ówdzie śniegiem.

—   Oto   mur   —   powiedziałem   —   za  którym  leżą   kopalnie 

Salomona, ale Bóg wie, czy zdołamy go przekroczyć.

—   Mój brat powinien tam być, a jeśli jest, odnajdę go — rzekł Sir Henry 

z właściwą sobie ufnością.

—   Mam nadzieję — odparłem i zawróciłem ku obozowi, gdy wtem 

spostrzegłem, że nie jesteśmy sami. Za nami, spozierając w zamyśleniu na 

odległe góry, stał wielki Zulus Umbopa. Gdy zobaczył, że mu się 

przyglądam, odezwał się, ale nie do mnie, lecz do Sir Henryka, do którego 

bardzo się przywiązał.

—   Czy do tej krainy się wybierasz, Incubu? (w języku krajowców słowo 

to oznacza, jak sądzę, słonia, a było to miano, które nadali Sir Henrykowi 

Kafrowie) — powiedział wskazując swoim szerokim assagajem na góry.

Zapytałem go ostrym tonem, jak śmie przemawiać tak poufale do swego 

pana. Niechże krajowcy nadają sobie nawzajem różne przezwiska, lecz 

wobec białego człowieka nie wolno używać takich pogańskich nazw. 

Roześmiał się cicho, co mnie rozgniewało.

—   Skąd wiesz, panie, że nie jestem równy temu, komu służę? — zapytał. 

— Wzrok jego i postawa wskazują, że pochodzi z królewskiego   rodu, 

ale   może  ja  również.   Jestem   wielkim   jak   on mężczyzną. Bądź 

moimi ustami, o Macumazahn, i powiedz memu panu Incubu, że 

background image

chciałbym porozmawiać z nim i z tobą.

Rozzłościł mnie, bo nie jestem przyzwyczajony do tego rodzaju rozmów z 

Kaframi, ale jego mowa wywarła na mnie wrażenie, ponadto ciekaw 

byłem, co chce nam powiedzieć, przetłumaczyłem więc jego słowa nie 

omieszkawszy dodać, że jest zuchwalcem i bezwstydnie się przechwala.

—   Tak, Umbopa — odpowiedział Sir Henry — wybieram się tam.

—   Pustynia jest ogromna i bezwodna, góry wysokie i pokryte śniegiem, 

nikt nie wie, co jest poza nimi, tam gdzie zachodzi słońce. Jakże tam 

dojdziesz, Incubu, i po co idziesz?

47

zetłumaczyłem znów jego słowa.

Powiedz rnu — rzekł Sir Henry — że idę szukać człowieka krwi, mego 

brata, który udał się tam przede mną.

Pewien człowiek — mówił Umbopa — którego kiedyś ałem w drodze, 

powiedział mi, że dwa lata temu biały pan lym służącym, myśliwym, 

wyruszył ku tym górom i dotych-nie powrócił.

Skąd wiesz, że to był mój brat? — zapytał Sir Henry.

Tego nie wiem, ale gdym pytał tego człowieka, jak wyglądał

pan,  powiedział mi,  że miał twoje oczy,  panie, i czarną ;. Mówił również, 

że jego służący nazywał się Jim i że po-:ił z Beczuany, choć ubierał się jak 

biali ludzie. ¦  Teraz już nie wątpię, że to był on — powiedziałem. — Zna-

lobrze Jima.

-   Byłem tego pewien  —  skinął głową  Sir Henry.  —   Gdy je coś sobie 

umyślił, zawsze doprowadzał zamiar do końca.

już  był  od   dziecka.  Jeśli  więc   postanowił  przebyć  Góry mana, 

przebył je z  pewnością, o  ile tylko nie spotkał go

background image

wypadek. Musimy więc szukać go po tamtej stronie. mbopa   rozumiał 

język  angielski,   choć   rzadko   go  używał. 3 daleka droga, Incubu — 

wtrącił, a ja znów służyłem za acza.

-   Tak — odparł Sir Henry — daleka. Nie ma jednak takiej na ziemi, 

której człowiek nie zdołałby przebyć, jeśli tylko

f w to całe serce. Nie istnieją dlań 'żadne niepodobieństwa, 3po. Nie ma 

takich gór, na które nie zdołałby się wspiąć, i nie •akich pustyń, których 

nie potrafiłby przejść, jeśli tylko de go miłość, jeśli gotów jest walczyć o 

życie lub utracić je nie ze swym przeznaczeniem.

-  Wielkie słowa, mój  ojcze  — rzekł Zulus (nazywałem go sem,   choć 

istotnie  nim   nie  był)   —   wielkie  słowa,   godne :iego człowieka. 

Masz  rację,  mój  ojcze  Incubu.  Posłuchaj!

1  jest życie?  To piórko, to nasienie trawy gnane wiatrem, im 

rozmnażające się, czasem  unoszone ku  niebu.  Ale jeśli lo jest dobre, 

może podążać taką drogą, jaką chce. Trzeba syć starań i iść własną  drogą i 

walczyć z  wiatrem.   Czło-

musi umrzeć, najwyżej umrze nieco wcześniej. Pójdę z tobą-

2  pustynię i przez góry, ojcze mój, chyba że gdzieś padnę rodzę.

[ilcfeał chwilę, a potem ciągnął dalej z właściwą Zulusom. pasją •yczną, 

która — choć lubią się niepotrzebnie powtarzać — dczy o ich poetyckim 

wyczuciu i inteligencji.

—   Czym jest życie? Powiedzcie mi, o biali mężowie, którzy jesteście 

mądrzejsi   ode   mnie,   którzy   znacie   tajemnice   świata i świat gwiazd, 

i świat, który leży ponad gwiazdami, którzy przesyłacie słowa  z  daleka, 

nie  wypowiadając  ich.  Powiedzcie  mi, biali mężowie, czym jest życie 

— skąd przychodzi i dokąd podąża... Nie potraficie odpowiedzieć, bo nie 

background image

wiecie. Ja odpowiem. Z ciemności przychodzimy i ciemność nas 

pochłonie. Jak ptaki gnane nocną  burzą  wyłaniamy  się   z   niebytu, 

przez  chwilę  skrzydła nasze  połyskują  w  świetle  ognia  i   znów 

podążamy  w  niebyt. Życie jest niczym. Życie jest wszystkim. To ręka, 

która powstrzymuje śmierć. To robaczek świętojański, który świeci nocą, a 

gaśnie rankiem.  To białe tchnienie wołu w  zimie.  To  cień sunący po 

trawie i znikający o zachodzie słońca.

—   Dziwny z ciebie człowiek — rzekł Sir Henry, gdy Umbopa zamilkł.

Zulus roześmiał się. — Zdaje się, że jesteśmy do siebie podobni, Incubu. 

Może i ja szukam brata za górami?

Spojrzałem na niego podejrzliwie. — Co masz na myśli? — zapytałem. — 

Co wiesz o tych górach?

—   Trochę...   troszeczkę.   To   dziwna   kraina,   kraina   czarów i cudów, 

kraina dzielnych ludzi, drzew, strumieni i białych gór, kraina wielkiej 

białej drogi. Słyszałem o niej. Ale po cóż mówić

0  tym? Już się ściemnia. Kto dożyje, zobaczy.

Znów spojrzałem na niego badawczo. Ten człowiek wiedział zbyt wiele.

—   Nie lękaj się, Macumazahn — powiedział dostrzegłszy moją 

nieufność.   —   Nie  kopię  dołków  pod  tobą.  Nie knuję  spisków. Jeśli 

zdołamy przebyć te góry, powiem wszystko, co wiem. Ale tam czyha 

śmierć. Zawróćcie i polujcie na słonie. Rzekłem.

Nie dodawszy już nic, podniósł włócznię na znak pozdrowienia

1  ruszył ku obozowi, gdzie wkrótce zastaliśmy go czyszczącego broń jak 

inni kafrowie.

—   To dziwny człowiek — powtórzył Sir Henry.

—   Tak — odparłem — zbyt dziwny. Nie podoba mi się jego zachowanie. 

background image

Coś wie,  a nie chce powiedzieć.  Nie warto jednak spierać się z nim. 

Przedsięwzięliśmy osobliwą wyprawę i tajemniczy Zulus niczego już tu 

nie zmieni.

Następnego dnia zaczęliśmy się przygotowywać do dalszej podróży. W 

drogę przez pustynię nie mogliśmy już zabierać ze sobą ciężkich strzelb do 

polowania na słonie ani innego bagażu, odprawiwszy więc tragarzy, 

umówiliśmy się z mieszkającym w pobliżu krajowcem, że zaopiekuje się 

tym wszystkim aż do naszego

4 Kopalnie króla Salomona

49

•otu. Ciężko mi było pozostawiać ulubione przedmioty na t starego 

złodzieja, który spozierał na nie pożądliwym wzro-, przedsięwziąłem 

jednak pewne środki ostrożności, 'o pierwsze, nabiłem strzelby i 

zapowiedziałem mu, że jeśli nie ich, z pewnością wypalą. Wypróbował od 

razu ciężką iltówkę — wypaliła i przestrzeliła na wylot jednego z wołów, 

zanych właśnie do"kraalu, nie mówiąc już o tym, że kopnęła ik mocno, iż 

padł na ziemię jak długi. Przestraszył się mocno, zy tym zmartwił utratą 

wołu, za którego miał czelność żądać aty. Za nic w świecie nie tknąłby już 

żadnej strzelby. - Połóżcie to diabelstwo tam, pod strzechą — powiedział 

— laczej pozabijają nas wszystkich.

)odałem jeszcze, że jeśli po powrocie stwierdzimy brak jednego

by  przedmiotu,   czary   moje   sprawią,   że   zginie   on   i   całe

plemię.  Jeśli  zaś  pomrzemy,  a  on   ukradnie  nasze  rzeczy,

go straszył   po  śmierci,  ześlę  wściekliznę  na  jego  bydło,

/aszę jego mleko, obrzydzę mu życie ze szczętem. Ze strzelb

background image

toczą diabły i przemówią w sposób wielce niemiły. Jednym

em dałem mu do zrozumienia, co go czeka, jeśli nas oszuka.

to  przysiągł,   że  będzie  strzegł  wszystkiego  tak,  jakby  to

dusza jego ojca. Bardzo był przesądny ten stary łotr.

'ozbywszy się w ten sposób zbędnych rzeczy,  zostawiliśmy

lko, co musieliśmy zabrać w dalszą drogę — Sir Henry, Good,

fmbopa i Ventvogel. Niewiele tego było, a jednak na każdego

s przypadał bagaż wagi około czterdziestu funtów. Oto co

liśmy ze sobą:

rzy szybkostrzelne dubeltówki i dwieście nabojów do nich, wa repetycyjne 

winchestery (dla Umbopy i Ventvógla) i dwieście nabojów,

rzy kolty i sześćdziesiąt nabojów,

ięć butli na wodę o pojemności czterech kwart każda, ięć koców, , 

wadzieścia pięć funtów biltongu, czyli suszonego na słońcu

mięsa,

ziesięć funtów różnobarwnych paciorków na podarunki, apas lekarstw, w 

tym uncję chininy i kilka narzędzi chirurgicznych,

oże i trochę drobiazgów, takich jak kompas, zapałki, filtr kieszonkowy, 

tytoń, łopatka, butelka brandy, no i ubrania, które mieliśmy na sobie.

'o był cały nasz ekwipunek, mały jak na taką wyprawę, nie liśmy jednak 

brać więcej, bo przecież na każdego z nas przy-

padał duży ciężar, a mieliśmy iść przez pustynię w palących promieniach 

słońca, gdzie każda dodatkowa uncja mogła stanowić przeszkodę. Dalsza 

redukcja była już jednak niemożliwa, zabieraliśmy tylko rzeczy niezbędne.

Z wielką trudnością, obiecawszy każdemu podarunek w postaci dobrego 

noża myśliwskiego, zdołałem namówić trzech tubylców z osiedla, by 

background image

towarzyszyli nam do pierwszego postoju, jakieś dwadzieścia mil. Każdy z 

nich miał nieść dużą gurdę, mieszczącą galon wody. Chciałem, abyśmy 

mogli napełnić nasze butle po pierwszym całonocnym marszu, gdyż ze 

względu na chłód postanowiliśmy wyruszyć w nocy. Tym krajowcom 

wmówiłem, że zamierzamy polować na strusie, których pełno było w 

okolicy. Paplali coś między sobą i wzruszali ramionami mówiąc, że 

jesteśmy szaleńcami, że zginiemy z pragnienia, co było prawdopodobne, 

pragnąc jednak dostać noże, nieznany prawie skarb w tych okolicach, 

zgodzili się iść z nami, bo cóż ich obchodził nasz dalszy los.

Przez cały następny dzień wypoczywaliśmy i spaliśmy, a o zachodzie 

słońca spożyliśmy dobry posiłek, złożony ze świeżego mięsa, 

zakropionego tylko herbatą, którą — jak Good zauważył ze smutkiem — 

mieliśmy pić przez niejeden jeszcze długi dzień. Następnie, ukończywszy 

ostatnie przygotowania, udaliśmy się na spoczynek i czekaliśmy na 

wzejście księżyca. W końcu o dziewiątej ukazał się w całej swojej 

wspaniałości, zalewając ten dziki kraj potokami srebrzystego światła i 

spowijając tajemniczą poświatą rozległe obszary pustyni, tak spokojny 

teraz, a zarazem obcy człowiekowi jak usiany gwiazdami firmament 

niebieski.

Wstaliśmy i w kilka minut byliśmy gotowi do drogi, a jednak ociągaliśmy 

się jeszcze, bo to już leży w naturze ludzkiej, że się zwleka, nim się 

podejmie nieodwołalny krok. My, trzej biali, staliśmy razem. Umbopa z 

assagajem w ręce i strzelbą na ramieniu wysunął się naprzód, spoglądając 

w pustynię. Trzej najęci krajowcy z gurdami z wodą i Ventvógel ustawili 

się za nami.

— Panowie — odezwał się Sir Henry swoim cichym, głębokim głosem — 

background image

wybieramy się w osobliwą podróż i kto wie, czy osiągniemy cel, lecz gdy 

już los połączył nas na dobre i na złe, wytrwamy do końca. A teraz, nim 

ruszymy w drogę, pomódlmy się do Stwórcy, w którego rękach spoczywa 

los człowieka, który już przed wiekami wytyczył ścieżki naszego żywota, 

by zechciał kierować naszymi krokami zgodnie ze swoją wolą.

Zdjąwszy kapelusz Sir Henry stał przez chwilę z twarzą ukrytą w dłoniach, 

a Good i ja poszliśmy za jego przykładem.

51

! powiem, bym był bardzo pobożnym człowiekiem, jak | większość 

myśliwych, jeśli zaś chodzi o Sir Henryka, to ani przedtem, ani potem nie 

słyszałem z jego ust podobnych ;hoć sądzę, że w głębi duszy jest religijny. 

Good, także chyba ly, zanadto lubi kląć. Co do mnie, muszę powiedzieć, 

że nigdy u — wyjąwszy jedną tylko sytuację — nie modliłem się irąco, a 

krótka ta chwila sprawiła nawet, że poczułem się liwszy. Przyszłość była 

całkowicie zakryta przed nami, i już jest, że to, co nieznane i budzące lęk, 

zbliża nas do

=y-

A teraz — powiedział Sir Henry — w drogę! uszyliśmy.

szym drogowskazem mogły być tylko odległe góry i mapa p Josego da 

Silvestra, która — zważywszy, że naszkicował ierający, na wpół obłąkany 

człowiek na skrawku płótna l lat temu — nie mogła nas zadowolić. A 

jednak tylko od ileżało powodzenie naszej wyprawy. Gdyby się nam nie 

znaleźć „sadzawki złej wody", która według starego Portu-ka miała s^ę 

znajdować w środku pustyni, w odległości sześćdziesięciu mil od miejsca, 

z którego wyruszyliśmy, :iej samej odległości od gór, musielibyśmy 

zapewne umrzeć nienia. Moim zdaniem szansę znalezienia owej sadzawki 

background image

mnym morzu piasku i krzewów karoo były znikome. Nawet da Silvestra 

bezbłędnie oznaczył to miejsce, słońce mogło ją wysuszyć, piaski pustyni 

zasypać, a dzikie zwierzęta vać.

lęliśmy nocą jak cienie, grzęznąc w piasku. Krzewy karoo :y się nóg, 

opóźniając pochód, a piasek przedostawał się zych veldtschoonsów i do 

myśliwskich butów Gooda, tak ulka mil musieliśmy się zatrzymywać, by 

go wytrząsnąć, rze było duszne, niemal dotykalne, ale chłód nocy sprawił, 

przebyli spory szmat drogi.

za pustyni działała przygnębiająco, więc Good zaczął pod-wać 

„Zostawiłem mą dziewczynę", lecz słowa , piosenki iły jakoś żałośnie w 

tej pustce^ toteż po chwili dał spokój, ce potem zdarzył się nam wypadek, 

który wprawdzie prze-rl nas, potem jednak dał powód do śmiechu. Good 

szedł na ie niosąc kompas, gdyż jako były marynarz znał się na nim ej, a 

my postępowaliśmy za nim gęsiego, gdy wtem rozległ yk i nasz kapitan 

zniknął nam z oczu. W sekundę potem ;liśmy niezwykłą wrzawę, 

parskanie, stękanie i tupot nóg. dym świetle księżyca mogliśmy dostrzec 

wśród tumanów

kurzu jakieś niewyraźne kształty. Tragarze porzucili swój bagaż gotując się 

do ucieczki, ale zrozumiawszy, że nie ma gdzie czmychnąć, padli na 

ziemię i wrzeszczeli, że to był diabeł. Sir Henry i ja staliśmy zdumieni, a 

zdumienie to wzrosło jeszcze, gdyśmy ujrzeli Gooda galopującego w 

kierunku gór jak gdyby na grzbiecie konia i wydającego dzikie okrzyki. W 

chwilę potem podniósł ręce do góry i upadł z łoskotem na ziemię.

Zrozumiałem, co się stało. Napotkaliśmy stado śpiących kwag, a gdy 

Good wpadł na jedną z nich, zwierzę zerwało się i uniosło go na swym 

grzbiecie. Powiadomiłem innych, że wszystko w porządku, podbiegłem do 

background image

Gooda i znalazłem go siedzącego na piasku, mocno przestraszonego, lecz 

bez żadnych obrażeń.

Maszerowaliśmy dalej bez żadnych już przygód aż do godziny pierwszej, 

po czym zarządziliśmy postój i wypiwszy trochę wody — nie za wiele, bo 

drogocenny to był napój — odpoczęliśmy trochę i znów ruszyliśmy w 

drogę.

Długo nie ustawaliśmy w marszu, aż niebo na wschodzie zaróżowiło się 

jak policzki dziewczyny. Potem ukazały się blade promienie światła, które 

niebawem przybrały złocistą barwę, i świt zaczął z wolna spływać na 

pustynię. Gwiazdy coraz bardziej bladły i w końcu zniknęły. Złoty księżyc 

zmatowiał, a widniejące na jego powierzchni kontury gór zaostrzyły się 

jak rysy umierającego człowieka. Potem raz po raz rozświetlały bezkresną 

przestrzeń strzeliste pobłyski, przebijając i zapalając zasłonę z mgieł,

r końcu cała pustynia rozżarzyła się drgającym złocistym

dem.

lie zatrzymaliśmy się jednak, choć mieliśmy ogromną na to

tę, bo wiedzieliśmy, że skoro tylko słońce raz w pełni wzejdzie,

5a podróż będzie niemożliwa. W końcu około szóstej dowlekli-

się do skał, które wyrosły przed nami na równinie. Szczęście

dopisało bo natrafiliśmy na skalisty nawis, który stanowił onałe 

schronienie przed upałem. Wczołgawszy się tam, zje-ny po kilka kęsów 

suszonego mięsa i pokrzepieni wodą ułoży-y się do snu.

'budziliśmy się dopiero o trzeciej po południu. Nasi trzej arze chcieli już 

wracać. Mieli dość pustyni i nawet pokaźna a noży nie skusiłaby ich do 

dalszego pochodu. Wobec tego liśmy się wody do syta, napełniliśmy nasze 

butle zapasem rd, które przynieśli z sobą, a potem spoglądaliśmy za nimi,

background image

nie znikli nam z oczu.

wpół do piątej i my ruszyliśmy w drogę, maszerując w zu-»j pustce, bo na 

tej rozległej piaszczystej równinie nie spotka-Y żadnego żywego 

stworzenia z wyjątkiem kilku strusi. Zbyt

0 tu było dla drobniejszej zwierzyny, a z gadów zobaczyliśmy lie 

śmiercionośną kobrę. Nie brakło tylko jednego owada — )litej muchy 

domowej. Nadlatywały całymi chmarami, a dziw-

stworzenia. Jedź, gdzie chcesz, znajdziesz je wszędzie i tak iyło od 

wieków. Widziałem je zatopione w bursztynie, który

jak mówią, setki tysięcy lat, i wyglądały jak dziś. Sądzę, ly ostatni 

człowiek na ziemi będzie umierał w lecie, nadlecą Lrą brzęcząc dokoła i 

upatrując sposobności, by usiąść mu osie.

zachodzie słońca zatrzymaliśmy się czekając zmroku. Księżyc ynął na 

niebo o dziesiątej, piękny i spokojny jak zwykle, iliśmy więc dalszą 

wędrówkę i z wyjątkiem jednego postoju igiej nad ranem 

kontynuowaliśmy nieprzerwanie nasz nocny z. Dopiero wschód słońca 

przyniósł nam upragniony od->mek. Napiwszy się trochę wody, padliśmy 

kompletnie wy->ani na piach i niebawem zasnęliśmy. Czuwanie nie 

było :ebne, gdyż na tym pustkowiu nie potrzebowaliśmy się iać nikogo i 

niczego. Naszymi wrogami były jedynie upał, nienie i muchy, byłbym 

jednak wolał stawić czoło niebezpie-itwu grożącemu ze strony ludzi czy 

zwierząt niż tej okropnej y. Tym razem  nie udało się nam  znaleźć 

zbawczej  skały,

1  ochroniłaby nas przed palącymi promieniami słońca, toteż ) siódmej 

obudziliśmy się  z „uczuciem  właściwym  zapewne

befsztykom usmażonym na ruszcie. Wydawało się nam, że słońce wysysa 

background image

z nas całą krew. Siedzieliśmy łapiąc powietrze spieczonymi wargami.

—   Pch, pch! — wołałem oganiając się od much, które wesoło brzęczały 

mi wokół głowy. Upał ich nie odstraszał.

—   Okropne, słowo daję — powiedział Sir Henry.

—   Gorąco — dodał Good.

Było rzeczywiście gorąco, a dokoła nic, ni skały, ni drzewa, tylko ten 

oślepiający blask w gorącym powietrzu, drgającym nad pustynią jak nad 

rozpalonym do czerwoności piecem.

—   Co robić? — zapytał Sir Henry. — Nie wytrzymamy tego dłużej.

Spojrzeliśmy po sobie tępym wzrokiem.

—  Mam pomysł! — zawołał Good. — Wykopmy dół, wsuńmy się doń i 

nakryjmy się gałęźmi karoo.

Propozycja kapitana nie wydawała się zbyt obiecująca, ale lepsze było to 

niż nic, zabraliśmy się więc do pracy i za pomocą łopatki, którą na 

szczęście wzięliśmy ze sobą, oraz własnych rąk zdołaliśmy w ciągu 

godziny wykopać dół długości dziesięciu stóp   i   szerokości   dwunastu, 

a   głęboki   na   dwie  stopy.   Potem

eliśmy sporą ilość gałęzi i wczołgawszy się do dołu, nakry-y się nimi. 

Tylko Ventvogel nie poszedł za naszym przykładem, ako Hotentot 

przyzwyczajony był  do  upałów.   Znaleźliśmy

trochę ochrony przed palącymi promieniami słońca, ale upał ijący w tym 

amatorskim grobie łatwiej sobie wyobrazić niż ać. Czarna Jama Kalkuty2 

była zapewne niczym wobec tego [dno mi powiedzieć, jak przeżyliśmy ten 

dzień. Leżeliśmy tam ;ąc ciężko i od czasu do czasu zwilżając wargi wodą 

z naszego >ego zapasu. Gdybyśmy poszli za naturalnym instynktem, 

byśmy   wypili   wszystko,   ale   zdawaliśmy   sobie   sprawę,   że

background image

zabraknie nam wody, zginiemy marnie.

)kropny dzień wlókł się bez końca, więc o godzinie trzeciej jołudniu 

zdecydowaliśmy, że lepiej umrzeć idąc niż ginąć raca i pragnienia w tej 

straszliwej dziurze. Łyknąwszy więc eszcze po odrobinie wody z naszego 

szybko malejącego zapasu, zerpani upałem, ruszyliśmy chwiejnym 

krokiem przed siebie. Oeliśmy już za sobą jakieś pięćdziesiąt mil drogi 

przez pu-ię. Według mapy starego da Silvestry odległość od gór osiła 

czterdzieści lig, a „sadzawka złej wody" miała się dować mniej więcej w 

połowie drogi. Czterdzieści lig to sto izieścia mil angielskich, a więc 

najwyżej dwanaście do lastu mil dzieliło nas od „sadzawki", jeśli ona 

rzeczywiście ała.

'rzeź całe popołudnie wlekliśmy się z trudem. O zachodzie za znów 

wypoczywaliśmy czekając na wzejście księżyca, znów ęliśmy odrobinę 

wody i jakoś zdołaliśmy zasnąć, tfim ułożyliśmy się do snu, Umbopa 

wskazał nam na ledwie rzegalny pagórek, leżący w odległości około 

ośmii} mil przed i. Wydawało się nam, że to kopiec mrówek, ale gdym 

zasypiał, anawiałem się, co to może być.

Ciedy księżyc ukazał się znów na niebie, maszerowaliśmy dalej szliwie 

wyczerpani, cierpiąc tortury pragnienia i dominującego ica. Nikt, kto tego 

sam nie przeżył, nie potrafi zrozumieć ;ej męki. Już nie szliśmy, lecz 

wlekliśmy się noga za nogą, ijąc raz po raz ze zmęczenia. Nie mieliśmy 

siły mówić. Zamilkł et Good, który dotychczas gadał i żartował, bo był 

wesołym irzyszem.

V końcu, około drugiej, wyczerpani do  cna, dotarliśmy do tego   pagórka, 

który   na   pierwszy   rzut   oka   przypominał

Czarna Jama Kalkuty — podziemne więzienie w indyjskim mieście 

background image

Kalkuta, w czerwcu 1756 r. udusiło się kilkudziesięciu znajdujących się 

tam Anglików p. tłum.).

olbrzymi kopiec mrówek, zajmujący u podstawy około dwóch akrów 

gruntu.

Tu zatrzymaliśmy się i wysączyliśmy ostatnie krople wody. Przypadło 

tylko pół kwarty na głowę, a przecież każdy z nas wypiłby cały galon.

Potem legliśmy na spoczynek. Przed zaśnięciem słyszałem, jak Umbopa 

mruczał po zulusku:

— Jeśli nie znajdziemy wody, pomrzemy, nim księżyc wzejdzie na niebie.

Drżałem, choć było strasznie gorąco. Perspektywa takiej strasznej śmierci 

nie jest przyjemna, lecz mimo ponurych myśli natychmiast zapadłem w 

sen.

Wody! wody!

'budziłem się w dwie godziny później, około czwartej. Choć ię 

wypocząłem, dręczące uczucie pragnienia odezwało się wną siłą. Nie 

mogłem już zasnąć.

rzedtem śniło mi się, że kąpię się w rwącym strumieniu legach 

porośniętych zielenią, a obudziwszy się uzmysłowiłem s, gdzie jestem, i 

natychmiast przypomniały mi się słowa opy. Żaden człowiek nie wyżyje 

długo w tej jałowej, bez-lej pustyni i w tym upale. Usiadłem i przecierałem 

twarz nymi, zgrubiałymi palcami. Wargi i powieki miałem tak one, że 

tylko z wysiłkiem zdołałem je otworzyć, wit był już niedaleko, w 

powietrzu nie wyczuwało się jednak śości poranka. Było duszno i 

mroczno. Moi towarzysze spali ze. Rozwidniło się na tyle, że można było 

już czytać, wy-ląłem więc z kieszeni Legendy Ingoldsby'ego, które 

zabrałem bą, i zacząłem czytać Kawkę z Reims.1 Gdym doszedł do słów

background image

roczy mały chłopiec trzymał złocisty dzban,

ełen wody tak czystej

ik ta, co płynie między Reims i Namur,

yzałem swoje spękane wargi lub raczej próbowałem to czynić. >y ów 

kardynał z „Legend" był tu ze swym dzwonkiem, ;ką i świecą, byłbym 

wypił tę wodę, tak, nawet z mydłem ym rąk samego papieża, choćbym 

wiedzieł, że zostanę za to ęty. Byłem chyba półprzytomny ze zmęczenia, 

pragnienia du, bom zaczął sobie wyobrażać, z jakim zdumieniem spo-iłby 

kardynał, uroczy mały chłopiec i sama kawka na roz-lego,   ciemnookiego, 

siwawego   myśliwego,    zanurzającego

Kawka z Reims — to jedna z ballad z książki R.H. Barhama Legendy 

'sby'ego, w której jest mowa o tym, jak kawka ukradła pierścień kardynała, 

została przeklęta (przyp. tłum.).

brudną twarz w misie i połykającego każdą kropelkę cennej wody. Ta myśl 

rozbawiła mnie tak, żem się roześmiał lub raczej stęknął głośno, co 

obudziło pozostałych. I oni przecierali twarze brudnymi rękami, i oni 

starali się rozewrzeć zlepione oczy i wargi.

Gdy już wszyscy przyszli jakoś do siebie, zaczęliśmy się zastanawiać nad 

naszym krytycznym położeniem. Butle na wodę były puste i na nic się nie 

zdały próby zlizywania przykrywek, suchych jak kość. Good, który miał 

pod opieką butelkę brandy, wyjął ją i spoglądał na nią tęsknym wzrokiem, 

lecz Sir Henry zabrał mu ją, bo picie alkoholu tym bardziej przybliżyłoby 

koniec.

—   Tylko woda mogłaby nas uratować —  powiedział.

—   Jeśli wierzyć mapie da Silvestry — odezwałem się — powinna tu być 

gdzieś w pobliżu.

background image

Nikogo jednak nie podniosła na duchu ta uwaga, sądzili bowiem, że mapa 

starego Portugalczyka nie zasługuje na wiarę. Rozwidniło się już, a my 

siedzieliśmy spoglądając na siebie otępiałym wzrokiem, gdy wtem 

Ventvogel wstał i zaczął krążyć dokoła z oczyma utkwionymi w ziemi. 

Nagle zatrzymał się i wykrzyknąwszy coś swym gardłowym głosem, 

wskazał na ziemię.

—   O co chodzi?   —  pytaliśmy w  podnieceniu,  zrywając się i biegnąc 

ku niemu.

—   To świeży trop gazeli — powiedziałem. — I cóż z tego?

—   Gazele nie odchodzą daleko od wody — odparł Ventvogel po 

holendersku.

—   Masz rację, zapomniałem... Dzięki Bogu.

To małe odkrycie dodało nam otuchy. Rzecz dziwna, że w najbardziej 

rozpaczliwym położeniu człowiek ożywia się, gdy tylko zaświta mu 

najmniejszy promyk nadziei. Wśród ciemnej nocy jedna gwiazda jest 

lepsza niż nic.

Tymczasem Ventvogel zadarł swój perkaty nos i węszył dokoła jak stary 

samiec impala wietrzący niebezpieczeństwo. — Woda — powiedział — 

czuję wodę.

Ogarnęła nas radość, bo wiedzieliśmy, jak cudowny instynkt posiadają 

Hotentoci.

W tym momencie słońce wzeszło i ukazało naszym zdumionym oczom 

widok tak wspaniały, żeśmy zapomnieli nawet o pragnieniu.

Bo przed nami, w odległości czterdziestu do pięćdziesięciu mil, połyskując 

srebrzyście w promieniach rannego słońca, widniały „Piersi Saby", a po 

obu ich stronach ciągnęły się setkami mil wielkie Góry Sulejmana. Język 

background image

mnie zawodzi, gdy teraz tak tu siedzę, usiłując opisać piękno i majestat 

tych gór. Sądzę, że w Afryce, a może i na całym świecie nie ma gór 

równych tvm

59

róm masywom. Każdy z nich miał co najmniej piętnaście ty-icy stóp 

wysokości, a stały w odległości kilkunastu mil, po-;zone przepaścistą skałą 

i strzelające w niebo swymi groźnymi nieżonymi szczytami. Góry te, niby 

filary jakiejś gigantycznej amy, przypominały swym kształtem piersi 

kobiety. Wyrastając •ówniny, wznosiły się łagodnymi łukami ku górze i z 

odległości Ikudziesięciu mil wydawały się idealnie gładkie i okrągłe. Na 

szczycie każdej z nich wznosił się pokryty śniegiem pagórek, 

zypominający z kolei brodawkę piersiową. Przepaścista skała, Dząca 

„Piersi Saby", miała na oko kilka tysięcy stóp wysokości, obu zaś stronach 

tych ogromnych wzniesień widać było daleko, i okiem sięgnąć, skaliste 

pasma górskie, a tu i ówdzie pojedyncze ry o płaskich jak stół szczytach, 

podobne do sławnej góry Kapsztadzie. To formacja, nawiasem mówiąc, 

bardzo pospolita Afryce.

Jak już wspomniałem, nie potrafię oddać całej wspaniałości doku, jaki się 

przed nami roztoczył. Te olbrzymie wulkany — bo ły to niewątpliwie 

wygasłe wulkany — miały w sobie coś tak ewymownie majestatycznego, 

że spoglądałem na nie z zapartym hem. Światło poranka igrało na śniegu i 

ciemniejszej masie ał poniżej wierzchołka, a potem, jakby chcąc zakryć 

ten cudowny idok przed naszymi ciekawymi oczyma, mgły i chmury 

zaczęły ? gromadzić i zasłaniać go, aż wreszcie mogliśmy tylko rozróżnić 

yzierające spoza tej zasłony potężne zarysy gór. Jak się później 

•zekonaliśmy, były normalnie spowite dziwną, przezroczystą jak iza mgłą, 

background image

co tłumaczyło fakt, że nie można ich było wcześniej >strzec.

Skoro tylko góry zniknęły nam sprzed oczu, pragnienie — naj-irdziej teraz 

paląca kwestia — upomniało się znów o swoje rawa.

Mógł sobie Ventvógel mówić, że czuje wodę, ale cóż z tego, iy nic nie 

wskazywało na to, że istotnie jest gdzieś w pobliżu. Jak ciem sięgnąć nie 

było widać nic innego, tylko suchy piasek jstynny i krzewy karoo. 

Obeszliśmy pagórek dokoła, obejrzeliśmy szystko starannie, szukając 

jakiegoś zagłębienia, może źródła, le nadaremnie.

—   Głupiec z ciebie — rzekłem z gniewem do Ventvógla — nie ta wody.

Lecz on znów zadarł swój brzydki, perkaty nos i zaczął węszyć.

—   Czuję ją, baas — odpowiedział — w powietrzu...

—   Tak, bez wątpienia jest w chmurach, spadnie na nas za wa miesiące i 

wypłucze nasze kości.

Sir Henry gładził w zamyśleniu swą jasną brodę. — Może jest na szczycie 

pagórka — zasugerował.

—   Bzdura  —   rzekł  Good.   —   Któż  widział kiedy wodę na szczycie 

wzgórza.

—   Pójdźmy i zobaczmy  —  poddałem,  a  choć nie mieliśmy żadnej 

nadziei,   wgramoliliśmy   się   piaszczystym   zboczem   na górę. 

Umbopa, który szedł pierwszy, stanął nagle jak skamieniały. — Nanzia 

manzie! Tu jest wóda! — wykrzyknął na cały głos.

Pobiegliśmy za nim i tam, w obszernym zagłębieniu na samym szczycie 

piaszczystego kopca, zobaczyliśmy wodę. Nie pytaliśmy, skąd się wzięła, 

nie odstraszył nas też jej ciemny kolor i nieprzyjemny wygląd. Przed nami 

była woda lub też dobra jej imitacja, a to nam wystarczyło. Wskoczyliśmy 

tam i za chwilę, leżąc na brzuchach, żłopaliśmy niezachęcający płyn, 

background image

jakby to był nektar godny bogów. Boże, jak my piliśmy. A gdy już w pełni 

zaspokoiliśmy pragnienie, zrzuciliśmy ubrania i siedzieliśmy w wodzie, 

wchłaniając wilgoć wszystkimi porami wysuszonej skóry.

Ty, mój Czytelniku, który odkręcisz tylko kurek i masz od razu na 

życzenie ciepłą lub zimną wodę z niewidocznego bojlera, nie możesz 

sobie wyobrazić rozkoszy, jaką nam dała kąpiel w o-brzydliwej, letniej 

wodzie tej błotnistej sadzawki.

Odświeżywszy się w ten sposób, zabraliśmy się do suszonego mięsa, 

którego nie tknęliśmy w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, i 

najedliśmy się do syta. Potem zapaliliśmy fajki, położywszy się w 

błogosławionym dole, i zasnęliśmy w cieniu jego brzegów.

Obudziliśmy się w południe i resztę dnia spędziliśmy nad wodą, dziękując 

naszym gwiazdom, że udało się ją odnaleźć. Wspominaliśmy też z 

wdzięcznością starego da Silvestrę, który nadzwyczaj dokładnie oznaczył 

to miejsce na skrawku swej koszuli. Dziwiliśmy się tylko ogromnie, że 

owa sadzawka ze „złą wodą" przetrwała do naszych czasów. Ja osobiście 

przypuszczałem, że zasilało ją jakieś podziemne źródło.

Gdy tylko księżyc ukazał się na niebie, napiliśmy się raz jeszcze „złej 

wody" i napełniwszy nią butle wyruszyliśmy w drogę w znacznie już 

lepszym nastroju. Tej nocy przebyliśmy dwadzieścia pięć mil, żadnej innej 

wody oczywiście nie napotkaliśmy, ale szczęście nam dopisało, bo 

znaleźliśmy trochę cienia pod kopcami mrówek. Gdy słońce wzeszło i 

przerzedziło trochę tajemnicze mgły,  Góry  Sulejmana  i  dwie 

majestatyczne  „Piersi",  odległe

61

! tylko o jakieś dwadzieścia mil, zdawały się unosić tuż nad L i wyglądały 

background image

jeszcze wspanialej.

i nastaniem wieczoru kontynuowaliśmy nasz marsz, a o świcie ępnego 

ranka dotarliśmy do najniższych zboczy lewej „Piersi f'\ W tym czasie 

woda już się nam wyczerpała i znów Dieliśmy ogromne pragnienie, mając 

świadomość, że zdołamy aspokóić daleko w górze, gdy dojdziemy do 

granicy śniegu, aoczywaliśniy kilka godzin, ale przynaglani torturą 

pragnie-ruszyliśmy w straszliwym upale w drogę, wspinając się mole po 

zboczu wulkanicznej góry. Zorientowaliśmy się bowiem, lbrzymia 

podstawa tej góry miała podłoże wulkaniczne, ufor-rane w jakiejś odległej 

epoce.

D jedenastej byliśmy całkowicie wyczerpani i — mówiąc naj-lniej — w 

złej kondycji. Żużel, po którym stąpaliśmy, choć zej gładszy niż ten z 

Wyspy Wniebowstąpienia,2 ranił nam py, co pogłębiło jeszcze naszą 

nędzę. Kilkaset jardów ponad ai znajdowały się wielkie bryły lawy, ku nim 

więc skierowany kroki, by się ułożyć w ich cieniu. Dotarliśmy do nich i ku 

izemu zdziwieniu — jeśli w ogóle byliśmy jeszcze zdolni dziwić

czemukolwiek — odkryliśmy, że na małym płaskowyżu lawa tryta była 

gęstą zielenią. Widocznie gleba utworzona wskutek ;kładu lawy pozostała 

tam, a nasiona przeniosło ptactwo. Ta leń zresztą nie zainteresowała nas 

zbytnio, bo trudno żyć wą jak Nabuchodonozor.3 Wymagałoby to 

posiadania szcze-mych organów wewnętrznych.

Usiedliśmy więc pod tymi skałami i jęczeliśmy, a ja myślałem )ie, jakby to 

było dobrze, gdybyśmy nigdy nie wyruszyli na tę riacką wyprawę. Nagle 

Umbopa wstał, podszedł do kępy zieleni v kilka minut później zobaczyłem 

z wielkim zdziwieniem, że i pełen godności osobnik tańczy, krzyczy jak 

szalony i wymachu-

background image

czymś zielonym. Dowlekliśmy się do niego tak szybko jak po-ralały na  to 

nasze  utrudzone  członki  w  nadziei,  że  znalazł

Ddę.

—   Co się stało, Umbopa, ty synu głupca?  — zawołałem po

Llusku.

—   Jest żywność i woda, Macumazahn — odparł i znów po-

achał jakimś zielonym przedmiotem.

2 Wyspa Wniebowstąpienia — pochodzenia wulkanicznego na Oceanie 

Atlan-ckim, wchodzi w skład brytyjskiej kolonii Sw. Helena (przyp. 

tłum.).

! Nabuchodonozor II, Nebokadnezar (? — 562 p.n.e.) — król Babilonii. 

Jego Litowanie to okres wielkiego rozkwitu i politycznej potęgi państwa. 

Według po-mia żywił się, z religijnych względów, wyłącznie potrawami 

roślinnymi (przyp. um.).

Okazało się, że był to melon. Napotkaliśmy miejsce, gdzie rosły tysiące 

dzikich melonów, wspaniale dojrzałych.

— Melony! — ryknąłem do Gooda, który stał przy mnie i po chwili 

zanurzał już w jednym z nich swe sztuczne zęby.

Pamiętam, że każdy z nas zjadł pięć do sześciu melonów, a choć był to 

owoc dość marny, nie mogliśmy sobie wyobrazić niczego smaczniejszego.

Kiedy jednak zaspokoiliśmy pragnienie ich soczystym miąższem i 

wystawiliśmy szereg przeciętych na pół melonów na słońce, by ochłodły 

przez samo wyparowanie, poczuliśmy głód. Zostało nam jeszcze trochę 

suszonego mięsa, lecz nasze żołądki buntowały się już przeciw tej strawie, 

a ponadto trzeba było oszczędzać, bo nie wiedzieliśmy, kiedy 

zdobędziemy jakąś żywność. I znów spotkało nas szczęście. Spoglądając 

background image

ku pustyni, dostrzegłem kilkanaście dużych ptaków, lecących wprost ku 

nam.

— Skit, baas, skit! Strzelaj, panie, strzelaj! — szepnął Hoten-tot padając 

na twarz. Poszliśmy za jego przykładem.

Okazało się, że to stado dropiów i że będą przelatywać w odległości 

pięćdziesięciu jardów. Wziąłem jeden z winchesterów, a gdy się znalazły 

niemal nad nami, zerwałem się na równe nogi. Widząc to ptaki zbiły się w 

gromadę, jak tego właśnie oczekiwałem, i wówczas wystrzeliłem. Spadł 

jeden, wspaniały okaz, ważący około dwudziestu funtów. W pół godziny 

potem piekliśmy go już na ognisku z suchych łodyg melona, a potem 

urządziliśmy sobie taką ucztę, jakiej dawno nie mieliśmy. Z ptaszyska nic 

nie zostało prócz kości i dzioba.

Tej nocy wyruszyliśmy jak zawsze z księżycem, niosąc tyle melonów, ile 

tylko mogliśmy zabrać ze sobą. Z wielką ulgą czuliśmy, że im wyżej się 

wspinamy, tym chłodniejsze staje się powietrze. O świcie tylko kilkanaście 

mil dzieliło nas od linii śniegu. Znów znaleźliśmy mnóstwo melonów i nie 

martwiliśmy się już o wodę, bo wiedzieliśmy, że wkrótce dotrzemy do 

ośnieżonych partii gór. Zbocze stawało się jednak coraz bardziej strome, 

toteż robiliśmy najwyżej milę na godzinę. Nocą zaś zjedliśmy ostatnie 

kęsy suszonego mięsa. Dotychczas nie widzieliśmy — z wyjątkiem owych 

dropiów — żadnego żywego stworzenia, nie napotkaliśmy też ani źródła, 

ani strumienia, co wydawało się nam dziwne, bo przecież wyżej był już 

śnieg, który musiał czasem tajać. Później odkryliśmy — z przyczyny, 

której opis byłby czymś ponad moje siły — że wszystkie strumienie 

spływały północnym zboczem gór.

Zaczęliśmy się już martwić o żywność. Uniknąwszy śmierci

background image

63

agnienia, obawialiśmy się, że teraz przyjdzie nam umrzeć )du. Wydarzenia 

trzech następnych nieszczęsnych dni naj-j przedstawię, przepisując 

fragmenty poczynionych wówczas tek.

1   maja. Wymarsz o jedenastej  przed południem. Chłodno, iliśmy ze sobą 

melony. Szliśmy mozolnie cały dzień. Nigdzie lądu melonów, ani śladu 

jakiejkolwiek zwierzyny. O zachodzie :a postój na nocleg. Nie jedliśmy od 

wielu godzin. W nocy liwy chłód.

2  maja. Wymarsz o wschodzie słońca. Wszyscy bardzo osła-. Mozolny 

pochód — pięć mil na dzień. Jedyne pożywienie ochę napotkanego śniegu. 

Nocleg na skraju wielkiego płasko-.. Dotkliwe zimno. Wypiliśmy po 

troszce brandy i owinąwszy ;ocami  leżeliśmy  przytuleni  do  siebie. 

Głód,   wyczerpanie, eliśmy, że Ventvógeł umrze tej nocy.

3   maja.  Wyruszyliśmy  znów, gdy słońce było już wysoko iebie, 

rozgrzaliśmy się trochę.   Nasze  położenie jest  teraz me; obawiam się, że 

jeśli nie zdobędziemy żywności, będą tatnie dni naszej podróży.  Zostało 

jeszcze trochę brandy. ,  Sir  Henry i  Umbopa  znoszą  to  wszystko 

cudownie,  ale Ventvógla niedobry. Jak wszyscy Hotentoci nie znosi 

zimna, ny  głodu  nie  takie  ostre,  ale  w   okolicy   żołądka   uczucie lego 

drętwienia.  Inni  mówią  to  samo.  Jesteśmy  teraz  na mie przepaścistego 

łańcucha czy  też  wulkanicznej  ściany, cej obie „Piersi". Widok 

wspaniały.  Za nami wielka, roz-ta pustynia  aż  po  linię  horyzontu, 

przed  nami całe  mile iego śniegu. Tutaj teren nieomal poziomy, tylko 

łagodnie szący się ku  górze, z której  wyrasta  wierzchołek,  liczący 

wodzie kilka mil i strzelający ku niebu na wysokość czterech zy stóp. 

Dokoła nie widać żywej duszy. Boże, wspomóż nas. się, że to już koniec.

background image

>rzucę teraz dziennik — częściowo dlatego, że nie jest może rt 

interesujący, a częściowo i dlatego, że dalsze wydarzenia igają nieco 

dokładniejszego opisu.

•zez cały dzień (23 maja) posuwaliśmy się wolno naprzód, się po śnieżnej 

pochyłości i odpoczywając od czasu do czasu, i dziwnie i ponuro 

musieliśmy wyglądać, gdy obładowani iśmy się z trudem w oślepiającym 

blasku płaskowyżu, rzu-

cając wokół spojrzenia, z których wyzierał głód. Na nic się zresztą nie 

zdało to rozglądanie, bo nigdzie nie było nic do zjedzenia. Zrobiliśmy tego 

dnia tylko siedem mil. Przed zachodem słońca znaleźliśmy się tuż pod 

wierzchołkiem lewej „Piersi Saby", która wznosiła się na wysokość 

tysięcy stóp — ogromny gładki pagór zmarzniętego śniegu. Chociaż 

byliśmy w okropnym stanie, podziwialiśmy cudowną scenerię, tym 

piękniejszą, że promienie zachodzącego słońca barwiły tu i ówdzie śnieg 

krwawą czerwienią, wieńcząc sam szczyt świetlistym diademem.

—   Posłuchajcie   —   rzekł   Good   łapiąc   oddech   —   jaskinia, o 

której pisał stary dżentelmen, musi tu być gdzieś blisko.

—   Tak — odparłem — jeśli ta jaskinia w ogóle istnieje.

—   Co też pan mówi, Quatermain — jęknął Sir Henry. — Wierzę w da 

Silvestrę. Przypomnij  pan sobie „złą wodę' . Wkrótce znajdziemy to 

miejsce.

—   Jeśli   nie  znajdziemy,   zanim  się  ściemni,  pomrzemy,  to wszystko 

— brzmiała moja pocieszająca odpowiedź.

Przez następnych dziesięć minut wlekliśmy się w milczeniu. Umbopa 

szedł obok mnie owinięty kocem, z paskiem tak mocno-ściągniętym w 

pasie (by, jak mówił, „uśmierzyć głód), że miał talię młodej dziewczyny. 

background image

Wtem chwycił mnie za ramię. — Patrz —  powiedział wskazując na 

strzelające w górę zbocze szczytu.

Podążyłem za jego spojrzeniem i w odległości jakichś dwustu jardów 

ujrzałem coś, co wyglądało jak otwór w śniegu.

—   To jaskinia — rzekł Umbopa.

Pobiegliśmy tam ile sił starczyło i zobaczyliśmy, że ten otwór istotnie 

prowadził do jaskini, bez wątpienia tej, o której pisał da Silvestra. Ledwie 

znaleźliśmy się u wejścia, słońce zaszło z zadziwiającą szybkością i 

zapadła ciemność, bo w tej szerokości geograficznej prawie nie ma 

półmroku. Wczołgaliśmy się do jaskini, która nie wydawała się zbyt duża, 

i tuląc się nawzajem do siebie dla ciepła, wypiliśmy mizerną resztkę 

brandy i próbowaliśmy zasnąć, by zapomnieć o naszej nędzy. Tym razem 

jednak zimno było zbyt dojmujące, aby się to nam mogło udać. Jestem 

przekonany, że na tej wysokości termometr wskazywałby nie mniej niż 

czternaście do piętnastu stopni poniżej zera.

Czytelnik z pewnością zrozumie, czym to było dla nas, osłabionych 

trudami, brakiem pożywienia i wielkim upałem pustyni. Nigdy jeszcze 

dotąd śmierć nie zajrzała mi tak z bliska w twarz. Godziny płynęły, a my 

siedzieliśmy tuląc się na próżno do siebie, bo z naszych wynędzniałych 

ciał ciepło uszło całkowicie. Czasem któryś z nas zapadał w 'niespokojną 

drzemkę,  ale na szczęście

5  Kopalnie króla Salomona

65

nie trwało to długo, bo sądzę, że nie zdołalibyśmy obudzić się już ze snu. 

Siłą woli chyba utrzymywaliśmy się przy życiu.

Na krótko przed świtem usłyszałem, że Ventvógel, który nieustannie 

background image

szczękał zębami, wydał nagle głębokie westchnienie i leżał spokojnie. Nie 

przyszło mi do głowy nic złego, sądziłem po prostu, że zasnął. Jego plecy 

oparte o moje kostniały coraz bardziej, aż w końcu stały się zimne jak lód.

Wreszcie zaczęło świtać, szybkie złociste błyski przemknęły po śniegu, 

wspaniałe słońce wynurzyło się po chwili % mroku i zajrzało do jaskini, 

oświetlając nasze wpółzmarznięte ciała i siedzącego między nami 

martwego Ventvógla. Biedaczysko. Umarł wtedy, gdym usłyszał jego 

westchnienie, a teraz był zmarznięty na kość. Odsunęliśmy się od niego 

(jakże dziwnie boimy się obecności trupa) i pozostawiliśmy go siedzącego 

tam z rękami zaciśniętymi mocno wokół kolan.

Tymczasem słońce słało swe zimne promienie — bo tu były zimne — 

wprost do naszej kryjówki. Nagle usłyszałem czyjś pełen przerażenia głos 

i odwróciłem głowę.

W głębi jaskini, liczącej nie więcej niż dwadzieścia stóp długości, 

spostrzegłem inną jeszcze postać, siedzącą z głową opuszczoną na piersi i 

ze zwisającymi rękami. Poznałem od razu, że nie żyje, a ponadto — że to 

biały człowiek.

Inni zobaczyli go również i tego było już za wiele jak na nasze 

roztrzęsione nerwy. Jeden za drugim opuszczaliśmy jaskinię tak szybko, 

jak tylko pozwalały na to nasze zmarznięte członki.

Droga Salomona

'rzed jaskinią zatrzymaliśmy się zmieszani. Pierwszy odezwał 5ir Henry. 

— Ja wracam — powiedział.

—   Dlaczego? — zapytał Good.

—   Bo pomyślałem... że to może być mój brat. Ustanowiliśmy się 

background image

upewnić, wróciliśmy więc do jaskini. Po ym świetle na zewnątrz oczy 

nasze, i tak osłabione wpatrywa-1 się w śnieg, nie mogły w pierwszej 

chwili przeniknąć mroku. )awem jednak przywykliśmy do ciemności i 

postąpiliśmy ku twej postaci.

5ir Henry ukląkł i spojrzał siedzącemu w twarz.  —  Dzięki u — 

powiedział z ulgą — to nie mój brat.

ja mu się przyjrzałem. Był to trup wysokiego mężczyzny ednim wieku o 

orlich rysach, kędzierzawych włosach i długich ¦nych wąsach. Jego skóra, 

zupełnie żółta, przylgnęła ściśle Lości. Ubrania nie miał, z wyjątkiem 

czegoś, co przypominało lianę spodnie, i krzyża z kości słoniowej na szyi. 

Ten nagi, abny do szkieletu trup był całkiem skostniały.

—   Kto to może być? — pytałem.

—   Jak to, nie domyśla się pan? — rzekł Good. Potrząsnąłem głową.

—   Oczywiście, stary Jose da Silvestra.

—   Niemożliwe   —    szepnąłem    —    umarł   już   trzysta   lat u.

—   Chciałbym   wiedzieć   —   mówił   Good   —   dlaczego   w   tej 

osferze nie miałby jeszcze przetrwać trzech tysięcy lat. Jeśli

dostatecznie zimno, ciało i krew zachowują świeżość jak 'ozelandzka 

baranina, a tu panuje właśnie odpowiednia tem-łtura. Słońce nigdy tu nie 

dociera, nie pojawi się żadne erze. Niewolnik zabrał ubranie zmarłego i 

zostawił go w ja-li. Sam nie zdołał go pochować. Proszę spojrzeć — 

ciągnął jj Good, schylając się i podnosząc kość o dziwnym kształcie,

na końcu zaostrzoną. — Tu jest ta rozłupana kość, za pomocą której 

sporządził mapę.

Ten niezwykły, graniczący z cudem widok sprawił, że na chwilę 

zapomnieliśmy o naszym rozpaczliwym położeniu.

background image

—   A stąd zaczerpnął atramentu   —   powiedział  Sir Henry, wskazując 

małą ranę na lewej ręce martwego. — Czy widzieliście kiedyś coś 

podobnego?

Teraz, kiedy nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, ogarnęło mnie 

przerażenie. Siedział tam człowiek, którego wskazówki sprzed kilkuset lat 

zaprowadziły nas na to miejsce. W ręku trzymałem prymitywne pióro, 

którym się posłużył, a na szyi miał krzyż, który całował umierając. W 

wyobraźni widziałem całą tę scenę — nędzarza umierającego z głodu i 

zimna, a jednak usiłującego przekazać innym odkrytą przez siebie 

tajemnicę. Myślałem o jego strasznej samotności w obliczu śmierci. 

Wydawało mi się, że w rysach tego człowieka dostrzegam podobieństwo 

do jego potomka, mego biednego przyjaciela Silvestre, który zmarł na 

moich rękach dwadzieścia lat temu. Może jednek było to tylko 

przywidzenie. Siedział tam teraz — smutne memento dla tych, co usiłują 

przeniknąć nieznane, i będzie siedział całe stulecia, niepokojąc takich jak 

my wędrowców, jeśli jeszcze ktoś kiedyś zakłóci jego samotność. Dla nas, 

ludzi półżywych z zimna i głodu, było to wydarzenie wstrząsające.

—   Chodźmy   —   szepnął   Sir  Henry   —   trzeba   mu  dać  towarzysza 

—  i podniósłszy  martwe ciało  Hotentota  Ventvógla, umieścił je obok 

starego Portugalczyka. Potem pochylił się i zerwał  przegniły  sznurek 

krzyża   z   jego  szyi.   Myślę,   że  ma   go dotychczas.   Ja   zaś 

zabrałem   „pióro"   i  teraz,   gdy   opisuję   to wszystko,   leży  ono 

przede   mną.   Czasem  podpisuję   nim   swoje nazwisko.

Opuściwszy tych dwóch — dumnego białego człowieka sprzed stuleci i 

biednego Hotentota — by nadal trzymali straż wśród wiecznych śniegów, 

wypełzliśmy z jaskini na błogosławione światło dzienne i podjęliśmy 

background image

dalszą wędrówkę. W głębi duszy zadawaliśmy   sobie   pytanie,   za   ile 

godzin   podzielimy  ich   los.

Uszedłszy jakieś pół mili, znaleźliśmy się na brzegu płaskowyżu. 

Wierzchołek góry nie wyrastał wprost z niego, jak się nam wydawało od 

strony pustyni. Tego, co leżało pod nami, nie mogliśmy widzieć, gdyż 

krajobraz spowity był tumanami porannej mgły. Niebawem jednak wyższe 

jej warstwy przerzedziły się trochę ukazując w odległości pięciuset jardów, 

na końcu śnieżnego stoku, poletka zielonej trawy, przez które przepływał 

strumień.

69

to nie wszystko. Nad strumieniem, wygrzewając sie w po-lym słońcu, 

stało lub leżało kilkanaście dużych antylop, choć ileka nie mogliśmy 

jeszcze rozeznać, co to za zwierzęta. iVidok ten napełnił nas niedorzeczną 

radością. Mielibyśmy istwo żywności, lecz jak ją zdobyć? Strzał z 

odległości sześciu-iardów mógł chybić celu, a przecież tu chodziło o nasze 

życie. Gorączkowo zastanawialiśmy się, czy nie podejść zwierzyny, ońcu 

jednak zrezygnowaliśmy z tego. Iść z wiatrem nie iby wskazane, ponadto, 

nawet przy zachowaniu największej ażności, zwierzęta mogły nas dostrzec 

na tle oślepiającej śniegu.

-   No cóż, trzeba mierzyć stąd —  zadecydował Sir Henry, "o wziąć, 

Quatermain, winchestery czy szybkostrzelne dubel-u?

'u znowu powstał problem. Winchestery Umbopy i Ventvogla 3ł teraz oba 

Umbopa) pozwalały strzelać z odległości tysiąca ów, podczas gdy 

strzelanie z dubeltówek na odległość większą irzysta pięćdziesiąt jardów 

było rzeczą niepewną. Jeśli jednak ił był celny, łatwiej było położyć 

zwierzę kulą dubeltówki.

background image

-   Niech każdy weźmie na cel zwierzę z naprzeciwka. Celować mię — 

powiedziałem. — Umbopa, ty dasz znak, tak abyśmy irzelili wszyscy na 

raz.

apanowało milczenie. Każdy z nas brał na cel jedno zwierzę, każdy by to 

potrafił, gdyby wiedział, że od tego zależy jego

-   Pal! — zawołał Umbopa po zulusku i niemal w tym samym Lku 

sekundy trzy strzelby wypaliły z hukiem. Trzy obłoki sły na chwilę przed 

nami i potrójne echo rozbrzmiało wśród sących   śniegów.   Niebawem 

dym   się   przerzedził   i   ukazał

radości! — wielkiego kozła, leżącego na plecach i wierzgano wściekle 

nogami w przedśmiertelnej agonii. Wydaliśmy yk tryumfu — byliśmy 

uratowani, nie groziła już nam śmierć >du. Mimo wielkiego osłabienia 

zbiegliśmy pędem z ośnieżo-

zbocza i w dziesięć minut od oddania strzału serce i wątroba rzęcia leżały 

przed nami. Powstała jednak nowa trudność ie mieliśmy paliwa, nie 

mogliśmy więc ich ugotować. Spo-iliśmy z trwogą po sobie.

-   Umierający z głodu nie powinni wybredzać — rzekł Good. usimy jeść 

surowe mięso.

ie było innego wyjścia, zresztą dominujący głód sprawił, opozycja wydała 

się nam mniej odrażająca, niż by to miało ce w innych okolicznościach. 

Wzięliśmy więc serce i wątrobę

i dla ochłodzenia włożyliśmy na kilka minut w śnieg. Potem umyliśmy je 

w lodowatej wodzie strumienia i zaczęliśmy chciwie jeść. Zabrzmi to 

okropnie, ale powiem szczerze, że nigdy nic nie smakowało mi tak bardzo 

jak to surowe mięso. Po kilkunastu minutach byliśmy już innymi ludźmi. 

Odzyskaliśmy wigor, słaby puls wzmocnił się, krew poczęła żywiej krążyć 

background image

w żyłach. Pamiętając jednak, czym w takich sytuacjach grozi nadmiar 

pożywienia, nie jedliśmy zbyt dużo, choć nadal jeszcze byliśmy głodni.

— Dzięki Bogu — odezwał się Sir Henry. — To zwierzę uratowało nam 

życie... Ale co tak pana interesuje, Quater-main?

Wstałem i podszedłem do antylopy. Wielkością przypominała osła, miała 

duże zakrzywione rogi, sierść brązową w cienkie czerwone paski, bardzo 

gęstą. Dowiedziałem się później, że mieszkańcy tej cudownej krainy 

nadali owym kozłom nazwę „Inco". Są rzadkie, można je spotkać jedynie 

bardzo wysoko, gdzie już inna zwierzyna niezdolna jest żyć. Nasza 

antylopa została trafiona w kark, ale czyja kula to sprawiła, nie mogliśmy 

dociec. Sądzę, że Good, pomny swego wspaniałego ustrzelenia żyrafy, 

przypisywał to w cichości ducha sobie, a my nie zgłaszaliśmy żadnych 

pretensji.

Byliśmy dotychczas tak zajęci zaspokajaniem głodu, że nie mieliśmy 

czasu rozejrzeć się dokoła. Lecz teraz, nakazawszy Umbopie przygotować 

tyle mięsa, ile będziemy zdolni unieść, zaczęliśmy penetrować okolicę. 

Mgła opadła, bo już była godzina ósma i słońce ją wessało, mogliśmy więc 

objąć wzrokiem całą tę rozległą krainę. Jakże opisać widok, jaki roztaczał 

się przed nami. Nigdy nie widziałem czegoś tak wspaniałego i chyba już 

nigdy nie zobaczę.

Za nami i nad nami wznosiły się ośnieżone „Piersi Saby", a pod nami, w 

odległości jakichś pięciu tysięcy stóp, ciągnęła się mila za milą prześliczna 

otwarta równina. Tu widziałeś gęsty las wysokopiennych drzew, tam 

srebrną wstążkę wielkiej rzeki. Po lewej stronie rozciągała się ogromna 

przestrzeń falującej trawy, gdzie mogliśmy dostrzec niezliczone stada 

zwierzyny, z tej odległości zresztą nierozpoznawalnej. Wydawało się, że tę 

background image

przestrzeń zamyka ściana dalekich gór. Po prawej stronie kraj był 

częściowo górzysty, tu i ówdzie bowiem można było dostrzec samotnie 

stojące pagóry, a między nimi skrawki uprawnej ziemi i grupy kopulastych 

chat. Cały ten krajobraz leżał przed nami jak mapa, na której rzeki 

błyszczały jak srebrzyste węże, a uwieńczone śniegiem, podobne do 

alpejskich wierzchołki wznosi-

71

ię dumnie w promieniach porannego słońca. Wydawało się, iła natura 

tchnie tu szczęściem.

rdy tak patrzyliśmy, dwie rzeczy uderzyły nas szczególnie, lierwsze 

doszliśmy do wniosku, że kraina przed nami musiała i co najmniej o trzy 

tysiące stóp wyżej niż pustynia, którą wędrowaliśmy. Po drugie 

dostrzegliśmy, że wszystkie rzeki ęły z południa na północ. Ponieważ 

woda była dla nas rzeczą wszorzędnej wagi, wiedzieliśmy już, że nie było 

jej na po-dowym zboczu pasma górskiego, gdzieśmy stali, natomiast na 

ocnym stoku znajdowało się wiele strumieni, które zdawały ączyć z wielką 

rzeką.

Jsiedliśmy i nadal patrzyliśmy w milczeniu na cudowną parne. Pierwszy 

odezwał się Sir Henry.

-   Czy da Silvestra umieścił na swej  mapie Wielką Drogę mona?

Skinąłem głową nie mogąc oderwać oczu od przepięknego obrazu.

-   Patrzcie! — zawołał Sir Henry. — Jest, jest! — I wskazał na prawo.

Spojrzeliśmy w tym kierunku i zobaczyliśmy coś, co przy-inało szeroki, 

skręcający ku równinie gościniec. Początkowo dostrzegliśmy go, gdyż 

docierał wprawdzie do równiny, ale m ginął za załamaniem gruntu. Nie 

dziwiliśmy się już nicze-W tym dziwnym kraju napotykaliśmy gościniec 

background image

przypomi-cy starą rzymską drogę i nie widzieliśmy w tym niczego 

aturalnego.    Po    prostu    przyjęliśmy    do    wiadomości    ten

-   Musi być już zupełnie blisko — rzekł Good. — Czas iść! 'drowa to była 

rada, więc obmywszy w strumieniu twarze :e, ruszyliśmy w drogę. Nie 

była łatwa, bo kluczyliśmy wśród ów, przedzieraliśmy się przez śniegi, aż 

nagle, dotarłszy do zchołka małego wzniesienia, zobaczyliśmy gościniec u 

naszych '. Była to wspaniała droga, wykuta w litej skale, szerokości 

Lajmniej  pięćdziesięciu stóp  i widocznie dobrze  utrzymana, liśmy na dół 

i stanęliśmy na niej, ale w odległości stu kroków Lami,  w  kierunku 

„Piersi  Saby",   znikała,  przy  czym  cała erzchnia  góry  zarzucona była 

głazami,  na  których  leżały y śniegu.

-   Co  pan  o  tym  sądzi,  Quatermain?   —   pytał  Sir  Henry, 

'otrząsnąłem głową, nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie.

-   Rozumiem — odezwał się Good. — Ta droga biegła nie-)liwie 

poprzez   pasmo   górskie   i   potem   przez   pustynię   po

drugiej stronie, ale piach zasypał ją tam, a ponad nami wybuch wulkanu 

czy płynnej lawy zatarł po niej ślady.

To przypuszczenie wydało nam się słuszne. Schodziliśmy teraz wspaniałą 

drogą i z pełnymi żołądkami. Cóż to była za rozkosz w porównaniu z 

poprzednią wspinaczką, gdyśmy brodzili w śniegu, przemarznięci do 

szpiku kości i potwornie głodni. Gdyby nie pamięć o smutnym losie 

Ventvógla i ponurej jaskini, gdzie dotrzymywał teraz towarzystwa staremu 

Portugalczykowi, bylibyśmy teraz w świetnym nastroju, choć nie 

wiedzieliśmy, jakie niebezpieczeństwa czekają nas jeszcze.

Powietrze stawało się z każdą milą coraz bardziej balsamiczne i łagodne, a 

krajobraz wciąż zachwycał niepoślednią pięknością. Jeśli zaś chodzi o 

background image

gościniec, tom nigdy w życiu nie widział takiego inżynierskiego kunsztu, 

choć Sir Henry mówił, że wielka droga przez Przełęcz Sw. Gotharda; w 

Szwajcarii jest bardzo podobna. Inżynier starego świata musiał tu pokonać 

olbrzymie trudności. W jednym miejscu napotkaliśmy parów szerokości 

trzystu stóp, a głębokości co najmniej stu. Wypełniony był olbrzymimi 

blokami szlifowanych kamieni, u podstawy których przebito łukowate 

otwory dla przepływu wody. W innym miejscu droga szła zygzakami, 

wyrąbanymi w przepaścistym zboczu skalnym. Gdzie indziej znów biegła 

tunelem, przebitym u podnóża górskiego grzbietu.

Zauważyliśmy tu, że ściany tunelu ozdobione były dziwacznymi 

płaskorzeźbami, przedstawiającymi przeważnie zbrojnych jeźdźców na 

rydwanach. Na jednej z nich, szczególnie pięknej, ukazano całą scenę 

bitewną z konwojem jeńców w tle.

— No cóż — powiedział Sir Henry, obejrzawszy starożytne dzieło sztuki 

— można to nazwać Drogą Króla Salomona, ale moim skromnym 

zdaniem Egipcjanie byli tu znacznie wcześniej niż ludzie Salomona. Jeśli 

nie jest to nawet egipskie rękodzieło, zdradza w każdym razie ogromne 

podobieństwo.

Do południa zeszliśmy już tak daleko w dół, że napotkaliśmy tereny 

zalesione. Najpierw były to rozrzucone tu i ówdzie krzewy, coraz 

gęściejsze, w miarę jak się posuwaliśmy naprzód; potem droga wiła się 

przez wielki gaj, pełen srebrzystych drzew. Widziałem takie drzewa 

jedynie w Górach Stołowych pod Kapsztadem, toteż dziwiłem się, bo 

nigdy ich nie napotkałem gdzie indziej podczas wszystkich moich 

wędrówek.

' Przełęcz Sw. Gotharda — w Alpach lepontyjskich w Szwajcarii na 

background image

wysokości 2112 m. Ważny starożytny szlak z Germanii do Italii, obecnie 

droga samochodowa (przyp. tłum.).

73

- Ach — odezwał się Good, spoglądając z widocznym za-rtem na ów 

srebrzysty gaj — mnóstwo tu drzewa, zatrzy-ny się więc i ugotujmy obiad. 

Niemal już strawiłem to we mięso.

fikt się nie sprzeciwiał, wobec czego zboczyliśmy z drogi iliśmy się na 

brzeg pobliskiego strumienia. Wkrótce zapło-

ognisko, my zaś wykrawaliśmy najlepsze kawały z mięsa lopy, które 

zabraliśmy ze sobą, piekliśmy je na ostro za-zonych drążkach, tak jak to 

czynią Kafrowie, a potem je-ly ze smakiem. Nasyciwszy głód, zapaliliśmy 

fajki i siedzie-y w radosnym nastroju, po przebytych trudach tym bardziej 

im.

trumien, którego brzegi porośnięte były gigantycznymi pa-Lami i całymi 

kępami dzikiego asparagusa, szemrał wesoło, . powiew wiatru poruszał 

liśćmi srebrzystych drzew, gruchały bie, a ptaki o błyszczących skrzydłach 

przelatywały jak s klejnoty z gałęzi na gałąź. To był raj.

Uleżeliśmy, a sprawił to czar tego miejsca, świadomość, że flu 

przeciwnosciach dotarliśmy do ziemi obiecanej. Po chwili Henry i 

Umbopa zaczęli rozmawiać przyciszonymi głosami den łamanym 

zuluskim narzeczem, drugi łamaną angielszczy-

Ja zaś leżałem z półprzymkniętymi oczyma na wonnym iniu z kwiatów i 

obserwowałem mówiących. Nagle zauważy-nieobecność Gooda i 

zacząłem się za nim rozglądać. Przyczajony do idealnej czystości, kąpał 

się w strumieniu robiąc adną toaletę. Wymył swój gutaperkowy 

kołnierzyk, wytrze-starannie spodnie, kurtkę i kamizelkę, po czym 

background image

uśmiechając smutnie badał wzrokiem liczne rozdarcia, widome skutki ej 

okropnej wędrówki. Potem oczyścił buty garścią paproci arł tłuszczem z 

mięsa antylopy tak starannie, że wyglądały em przyzwoicie. Przyjrzawszy 

się im krytycznym wzrokiem, ył je i rozpoczął nową operację. Z małej 

torby, którą miał sobie, wyjął grzebień z wmontowanym weń małym 

lusterkiem :eglądał się w nim dłuższą chwilę. Był najwidoczniej 

niewolony, bo zaczął się czesać z niezwykłą starannością, po l znów się 

przeglądał w lusterku. Wciąż niezadowolony, kał brody nie golonej od 

dziesięciu dni.

fie zacznie się chyba golić — pomyślałem, ałem się pomylił. jwszy 

kawałek tłuszczu, którym smarował buty, wymył go adnie w strumieniu. 

Potem wyjął z torby małą brzytwę rawce, taką, jakiej używają ludzie, 

którzy boją się skaleczyć wybierają się w podróż, natarł tłuszczem twarz i 

zaczął się

golić. Operacja była widocznie bolesna, bo jęczał cały czas, ja zaś nie 

mogłem powstrzymać się od śmiechu patrząc, jak walczy ze swą 

szczecinowatą brodą. W naszej sytuacji ten trud golenia się był zaiste 

zdumiewający. W końcu udało mu się ogolić jako tako prawy policzek i 

brodę, gdy nagle coś błysnęło nad jego głową.

Good zerwał się na równe nogi z przekleństwem na ustach (dziwne, że się 

nie skaleczył), ja zrobiłem to samo, lecz bez przekleństwa, a oto co 

zobaczyłem. W odległości dwudziestu kroków od miejsca, gdziem się 

znajdował, a dziesięciu od Gooda stała grupa mężczyzn. Byli. bardzo rośli 

i ciemnoskórzy, niektórzy z nich nosili czarne pióropusze i krótkie 

płaszcze z lamparcich skór. To ujrzałem w pierwszym momencie. Na czele 

stał młodzik w wieku około siedemnastu lat z ręką podniesioną i ciałem 

background image

podanym do przodu w pozycji greckiej statuy włócznika. Ow błysk 

pochodził najwidoczniej z broni, którą cisnął.

Gdym tak patrzył, z grupy wystąpił mężczyzna wyglądający na starego 

wojownika, pochwycił za ramię młodzika i coś mu powiedział. Potem 

wszyscy postąpili ku nam.

Sir Henry, Good i Umbopa chwycili teraz za strzelby i podnieśli je 

ostrzegawczo do góry. Tamci jednak wciąż zbliżali się do nas, z czego 

wywnioskowałem, że nie wiedzą, czym są strzelby, bo inaczej nie 

patrzyliby na nie tak pogardliwie.

—   Pozdrowienie  —  rzekłem po zulusku nie wiedząc, jakim posłużyć się 

językiem. Ku mojemu zdziwieniu zrozumieli.

—   Pozdrowienie   —   odparł  mężczyzna  w  narzeczu  tak  podobnym, 

że zarówno ja, jak i Umbopa doskonale go zrozumieliśmy.  Rzeczywiście, 

jak stwierdziliśmy później, lud  ten mówił językiem stanowiącym jakąś 

starą formę zuluskiego, przy czym różnica była  taka, jak między językiem 

Chaucera2  a językiem współczesnego Anglika.

— Skąd przybywacie? — pytał stary krajowiec. — Kim jesteście? 

Dlaczego trzy wasze oblicza są białe, a oblicze czwartego — tu wskazał na 

Umbopę — jest takie jak synów naszych matek?

Spojrzałem na Umbope i pomyślałem, że tak było istotnie. Przypominał 

tamtych   zarówno   kolorem   skóry,   jak   i   potężną

2 Geoffrey Chaucer (ok. 1343 —1400) — najwybitniejszy angielski poeta 

późnego średniowiecza. Związany z dworem królewskim, piastował 

szereg wysokich stanowisk, także w służbie dyplomatycznej. W jego 

twórczości uwidoczniły się wpływy włoskie i francuskie. Najwybitniejsze 

dzieło The Canterbury Tales (Opowieści kanterberyjskie) zawiera 

background image

opowiadania kilkudziesięciu pielgrzymów, udających sie z Londynu do 

grobu św. Tomasza w Canterbury (przyp. tłum.).

75

yą, ale wówczas nie miałem czasu zastanowić się nad tym ;j.

Jesteśmy cudzoziemcami, niesiemy pokój — odparłem, |c bardzo powoli, 

aby mogli mnie zrozumieć. — A ten czwar-nasz służący.

Kłamiesz — odpowiedział — żaden cudzoziemiec nie przej-rzez te góry, a 

jeśli przejdzie, umrze. Na nic twoje kłamstwo, ie umrzeć, bo nikt z obcych 

nie może żyć w kraju Kukuanów. aże król. Gotujcie się na śmierć, o biali 

przybysze, niepokoiłem się, tym bardziej że niektórzy z tamtych sięgali 

ku, gdzie widniała broń przypominająca ciężkie noże.

Cóż mówi ten żebrak? — zapytał Good.

Mówi, że mamy umrzeć — odparłem ponuro.

O Boże! — jęknął Good. Gdy był zakłopotany, miał zwyczaj ować 

sztuczną szczękę, wyciągając górne zęby i pozwalając ócić z trzaskiem na 

swoje miejsce. Szczęśliwy był to moment, sekundę dumny tłum 

Kukuanów wydał okrzyk grozy i cofnął kilka kroków.

O co chodzi? — pytałem.

To te zęby — szepnął podniecony Sir Henry. — Wyjmij je e raz, Good, 

wyjmij koniecznie.

>od posłuchał wsuwając szczękę do rękawa swej flanelowej li.

raz obawa ustąpiła ciekawości i grupa mężczyzn znów piła ku nam. 

Widocznie zapomnieli o swych miłych za-ch zabicia nas.

Jak to może być, o cudzoziemcze? — zapytał stary woli wskazując na 

Gooda, który miał na sobie tylko flanelową lę, a zdążył ogolić jedynie pół 

twarzy. — Ten człowiek jest ny, a nogi ma gołe; włosy rosną mu na jednej 

background image

połowie witego oblicza, a na drugiej nie; jedno jego oko jest bły-:e i 

przejrzyste... Jak to się dzieje, że zęby wysuwają mu, me ze szczęki, a 

potem wracają na swoje miejsce?

Otwórz pan usta — rzekłem do Gooda, który natychmiast ylił wargi i ku 

zdumieniu starca ukazał dwie cienkie czer-linie dziąseł, tak pozbawione 

zębów jak dziąsła nowo na-nego słonia, rajowcy patrzyli nań z 

niedowierzaniem. — Gdzie są jego

— krzyczeli. — Widzieliśmy je na własne oczy. >od odwrócił powoli 

głowę z gestem niewypowiedzianej po-', przesunął ręką po ustach i 

roześmiał się, ukazując dwa

pięknych zębów.

Młody człowiek, który przed chwilą cisnął nożem, rzucił się na ziemię i 

zaczął wyć z przerażenia, a i stary wojownik trząsł się ze strachu.

— Jesteście chyba duchami — wyjąkał — bo czyż człowiek zrodzony z 

kobiety miał kiedy porośniętą jedną część twarzy, okrągłe przejrzyste oko, 

zęby, które znikały i wyrastały z powrotem?

Nie trzeba mówić, żem natychmiast postanowił wykorzystać sytuację. — 

Wybaczamy wam — powiedziałem z wyniosłym uśmiechem. — Poznacie 

prawdę. Przychodzimy z innego świata, choć jesteśmy takimi ludźmi jak 

wy. Przychodzimy z największej gwiazdy, która świeci nocą.

—   Och, och! — zajęczał chór zdumionych krajowców.

—   Tak jest — ciągnąłem dalej uśmiechając się dobrotliwie, gdym 

wypowiadał te kłamstwa. — Zostaniemy tu z wami przez pewien czas,  a 

nasz  pobyt  będzie dla  was  błogosławieństwem. Widzicie,  o przyjaciele, 

że się nawet przygotowałem  ucząc się waszego języka.

—   O tak, o tak — zawołał chór.

background image

—   Ale nie nauczyłeś się go zbyt dobrze,  o panie  —  dodał stary 

wojownik.

Rzuciłem mu spojrzenie tak gniewne, że zadrżał.

—   A   teraz,  o   przyjaciele   —   mówiłem   —   jakież   przyjęcie 

spotkało nas po tak długiej podróży?  Czyż nie powinniśmy się zemścić 

karząc  śmiercią   bezbożnika,   co  cisnął  nożem   w   tego, którego zęby 

znikają i wracają.

—   Oszczędźcie go, o panowie — powiedział błagalnie starzec. — To syn 

króla, a ja jestem jego stryjem. — Jeśli przydarzy mu się jakieś 

nieszczęście, zapłacę za to głową.

—   O tak, z pewnością — wtrącił pospiesznie młody człowiek.

—   Wątpicie może, że potrafimy się mścić?  — mówiłem nie bacząc na 

słowa młodzika. — Poczekajcie, pokażę wam. — Po czym wskazałem na 

moją strzelbę i powiedziałem do Umbopy rozkazującym   tonem:   —   Daj 

mi  tę   magiczną  rurę,  psie  i  niewolniku.

Umbopa dorósł do sytuacji, bo podał mi broń z leciutkim uśmiechem, 

jakiego nie widziałem dotychczas nigdy na jego dumnej twarzy. — Oto 

ona, panie panów — powiedział z głębokim ukłonem.

Tak się złożyło, że nim poprosiłem o strzelbę, dostrzegłem małą antylopę, 

stojącą na skale w odległości około siedemdziesięciu jardów i 

postanowiłem zaryzykować strzał.

77

—  Widzicie tego kozia — powiedziałem do grupy krajowców.

—  Czy to możliwe, by człowiek zrodzony z kobiety zabił go stąd czyniąc 

hałas? Powiedzcie mi.

background image

—   To niemożliwe, panie mój — odparł starzec.

—   A ja go zabiję — rzekłem spokojnie.

Starzec uśmiechnął się: — Tego mój pan nie potrafi.

Podniosłem strzelbę i wziąłem na cel antylopę. Zwierzę było małe, z tej 

odległości można było chybić, wiedziałem jednak, że muszę trafić.

Wolno naciągnąłem cyngiel, padł strzał. Antylopa podskoczy ła i padła 

martwa jak kłoda.

Krajowcy jęknęli przerażeni:

—   Jeśli chcecie mięsa — powiedziałem chłodno — przynieście zwierzę.

Na znak dany przez starca jeden z jego towarzyszy oddalił się i po chwili 

wrócił niosąc antylopę. Z satysfakcją zauważyłem, że trafiłem ją w kark. A 

tamci otoczyli martwe zwierzę zwartym kołem i z niedowierzaniem 

patrzyli na otwór po kuli.

—   Widzicie — odezwałem się — nie mówię na wiatr. Nie odpowiedzieli.

—  Jeśli jeszcze wątpicie w naszą potęgę — mówiłem dalej — niech jeden 

z was stanie na tej skale, a zrobię z nim to, co z antylopą.

Nikt nie zdradzał na to ochoty, aż w końcu przemówił syn króla:

—   Zgoda. Ty, mój stryju, idź i stań na tej skale. Magiczna rura zabiła 

zwierzę, ale nie potrafi zabić człowieka.

Starzec poczuł się dotknięty. — Nie, nie — zawołał pospiesznie

—  moje stare oczy dość już widziały. To są czarodzieje. Zaprowadźmy ich 

do króla. A jeśli ktoś z was zażąda jeszcze jednego dowodu, niech sam 

stanie na tej skale, aby magiczna rura mogła przemówić do niego.

Nikt z krajowców nie chciał już podjąć takiej próby. — Po cóż trwonić siłę 

magicznej rury na nasze biedne ciała — rzekł jeden z nich. — Jesteśmy 

zadowoleni. Żadne czary naszego ludu nie dorównają waszym.

background image

—   Tak  jest   —   powiedział  z  ulgą   starzec   —   tak  jest  bez 

wątpienia. Posłuchajcie, Dzieci Gwiazd, dzieci błyszczącego oka i 

ruchomych zębów, wy, którzy potraficie zabijać z daleka uderzeniem 

pioruna. Jestem Infadoos, syn Kafy, kiedyś króla Kukuanów. A ten 

młodzian to Scragga.

—  Byłby skręcił mi kark — mruknął Good.

79

IS

—   Widzicie tego kozła — powiedziałem do grupy krajowców.

—  Czy to możliwe, by człowiek zrodzony z kobiety zabił go stąd czyniąc 

hałas? Powiedzcie mi.

—  To niemożliwe, panie mój — odparł starzec.

—   A ja go zabiję — rzekłem spokojnie.

Starzec uśmiechnął się: — Tego mój pan nie potrafi.

Podniosłem strzelbę i wziąłem na cel antylopę. Zwierzę było małe, z tej 

odległości można było chybić, wiedziałem jednak, że muszę trafić.

Wolno naciągnąłem cyngiel, padł strzał. Antylopa podskoczy ła i padła 

martwa jak kłoda.

Krajowcy jęknęli przerażeni:

—   Jeśli chcecie mięsa — powiedziałem chłodno — przynieście zwierzę.

Na znak dany przez starca jeden z jego towarzyszy oddalił się i po chwili 

wrócił niosąc antylopę. Z satysfakcją zauważyłem, że trafiłem ją w kark. A 

tamci otoczyli martwe zwierzę zwartym kołem i z niedowierzaniem 

patrzyli na otwór po kuli.

—   Widzicie — odezwałem się — nie mówię na wiatr. Nie odpowiedzieli.

—  Jeśli jeszcze wątpicie w naszą potęgę — mówiłem dalej — niech jeden 

background image

z was stanie na tej skale, a zrobię z nim to, co z antylopą.

Nikt nie zdradzał na to ochoty, aż w końcu przemówił syn króla:

—   Zgoda. Ty, mój stryju, idź i stań na tej skale. Magiczna rura zabiła 

zwierzę, ale nie potrafi zabić człowieka.

Starzec poczuł się dotknięty. — Nie, nie — zawołał pospiesznie

—  moje stare oczy dość już widziały. To są czarodzieje. Zaprowadźmy ich 

do króla. A jeśli ktoś z was zażąda jeszcze jednego dowodu, niech sam 

stanie na tej skale, aby magiczna rura mogła przemówić do niego.

Nikt z krajowców nie chciał już podjąć takiej próby. — Po cóż trwonić siłę 

magicznej rury na nasze biedne ciała — rzekł jeden z nich. — Jesteśmy 

zadowoleni. Żadne czary naszego ludu nie dorównają waszym.

—   Tak  jest   —   powiedział  z  ulgą  starzec   —   tak  jest  bez 

wątpienia. Posłuchajcie, Dzieci Gwiazd, dzieci błyszczącego oka i 

ruchomych zębów, wy, którzy potraficie zabijać z daleka uderzeniem 

pioruna. Jestem Infadoos, syn Kafy, kiedyś króla Kukuanów. A ten 

młodzian to Scragga.

—  Byłby skręcił mi kark — mruknął Good.

79

-   Scragga, syn Twali, wielkiego króla Twali, męża tysiąca przywódcy i 

najwyższego pana Kukuanów, strażnika Wielkiej ;i,   postrachu   wrogów, 

czarnoksiężnika,   wodza   stu  tysięcy wników. Twali Jednookiego, 

Czarnego, Strasznego.

-   A więc  —  powiedziałem wyniośle —  prowadźcie nas do ii. My nie 

rozmawiamy z byle kim.

-   Dobrze, panowie moi, zaprowadzimy was, ale droga jest ta. Polujemy tu 

w dużej odległości od stolicy króla. Bądźcie diwi, zaprowadzimy was.

background image

-   Zgoda — rzekłem niedbałym tonem — mamy czas, my nie ;ramy. Ale, 

Infadoosie, i ty, Scraggo, miejcie się na baczności, próbujcie żadnych 

sztuczek, nie zastawiajcie sideł, bo jeśli d taka myśl wylęgnie się w 

waszych mózgach, poznamy się ;ym i zemścimy.  Światło z  przejrzystego 

oka męża, co ma

nogi i zarost na połowie oblicza, zniszczy was i wasz kraj. ) znikające zęby 

dosięgną was, wasze żony i dzieci. Magiczne ' będą głośno rozmawiały z 

wami i podziurawią was jak sito. cie się na baczności. ^o wspaniałe 

przemówienie osiągnęło ceł, choć nasi przyjaciele

i bez tego pod przemożnym wrażeniem naszej potęgi, starzec złożył nam 

głęboki ukłon i wyszeptał słowa „kuum, m", co — jak się później 

dowiedziałem — było królewskim Irowieniem, odpowiadającym 

zuluskiemu „bayete", po czym rócił się do swoich i coś im powiedział. Oni 

zaś, chcąc nas ęczyć w niesieniu bagaży, zaczęli natychmiast zabierać 

nasze zy, wszystkie z wyjątkiem strzelb, których nie śmieli nawet cnąć. 

Pochwycili nawet ubranie Gooda, które — jak Czytelnik dęta — leżało 

starannie złożone obok niego. Złapał je energicznie, ale wywołało to od 

razu sprzeciw. Niechże mój pan o przejrzystym oku i znikających zębach 

— vił starzec — nie bierze tych rzeczy. Poniosą je jego niewolnicy.

-  Ależ ja chcę je włożyć — krzyczał zdenerwowany Good, ^wiście po 

angielsku.

Umbopa przetłumaczył jego słowa.

-   O nie, panie mój   — odparł Infadoos.  —  Czyż pan mój 3 ukryć swoje 

piękne białe nogi przed oczyma swych sług? oć Good jest ciemnowłosy, 

skórę ma wyjątkowo białą). Czymże aziliśmy mego pana, że chce to 

uczynić?

background image

W tym momencie ledwie zdołałem powstrzymać się od śmiechu, 

^mczasem jeden z krajowców zabrał garderobę Gooda.

-   Niech  to  diabli wezmą   —   krzyczał  Good.   —   Ten  drab ął moje 

spodnie.

—   Posłuchaj, Good — wtrącił Sir Henry — wystąpiłeś w tym kraju w 

szczególnym charakterze i musisz grać swoją rolę. 2le będzie,   jeśli 

włożysz   spodnie.   Flanelowa   koszula,   para  butów i monokl — oto 

twój strój.

—   Tak  — dorzuciłem  — i bokobrody, lecz tylko na jednej stronie 

twarzy. Jeśli pan cokolwiek zmieni, ci ludzie uznają nas za szalbierzy. Żal 

mi pana, ale poważnie mówiąc, nie ma innego wyjścia. Gdyby zaczęli nas 

podejrzewać, nasze życie nie warte by było szeląga.

—   Rzeczywiście tak myślicie? — zapytał ponuro Good.

—   Rzeczywiście.   Pańskie  „piękne  białe  nogi"   i   monokl  to cechy 

charakterystyczne całej naszej grupy, toteż słusznie mówi Sir Henry, że nie 

może pan wypaść z roli. Niech pan Bogu dziękuje, że zostały panu buty i 

że jest ciepło.

Good westchnął i nic już nie powiedział, ale dopiero po dwóch tygodniach 

przyzwyczaił się do swego stroju.

6 Kopalnie króla Salomona

8

Wkraczamy do kraju Kukuanow

•ałe popołudnie maszerowaliśmy wspaniałym gościńcem, mającym wciąż 

ku północo-zachodowi. Infadoos i Scragga z nami, jedynie ich towarzysze 

wyprzedzali nas o kilka-iiąt kroków.

-   Infadoos — zapytałem — kto zbudował tę drogę?

background image

-   Zbudowano ją, panie mój, dawno temu. Jak i kiedy, nie nikt, nawet 

mądra niewiasta Gagool, która przeżyła wiele leń, a cóż dopiero my. Dziś 

nikt nie potrafi budować takich , toteż król nie pozwala, by zarosła trawą.

-   A któż ozdobił te groty, przez które przechodziliśmy? — łem mając na 

myśli płaskorzeźby przypominające egipskie a sztuki.

-   Panie mój, zrobiły to te same ręce, które zbudowały drogę.

-   Kiedy lud Kukuanow przybył na tę ziemię?

-   Panie mój, spadli tu jak burza dziesięć tysięcy księżyców z wielkich 

ziem, które leżą tam   —  tu wskazał ręką na

3C. — Nie mogli już iść dalej, bo kraj okalają góry. Tak Lą nasi ojcowie, a 

wiedzą to od swoich dziadów, pradziadów, radziadów. Tak też mówi 

Gagool, mądra niewiasta, tropiąca

co uprawiają czary. — I znów wskazał na pokryte śniegiem rty gór. — 

Ziemia była dobra, więc osiedli tu, nabierali sił,

w potęgę. A teraz jest nas tylu, ile piasku na pustyni. Gdy Twala zwoła 

swoje pułki, ich pióropusze zakrywają równinę :o jak okiem sięgnąć.

-   Jeśli  kraj   okolony  jest  górami,  z  kim   mają  walczyć  te

L?

-   O nie, panie mój, kraj jest otwarty z tej strony — odparł loos, raz 

jeszcze wskazując na .północ. — Od czasu do czasu chmary wojowników 

z krainy, której nie znamy, napadają ias,   a   my   zabijamy   ich.   Trzecia 

część   życia   mężczyzny lęła od ostatniej wojny. Tysiące naszych 

zginęło, ale zni-

szczyliśmy tych, co przybyli, by nas pożreć. Od tego czasu nie było już 

wojny.

—   To wasi wojownicy, Infadoosie, znużeni są chyba bezczynnością.

background image

—   Panie mój, była wojna, jak tylko pobiliśmy tamtych nieprzyjaciół, ale 

to była wojna domowa, wałka na życie i śmierć.

—   Jakże to było?

—   Król,  mój   brat  przyrodni,  miał  brata  zrodzonego  z  tej samej 

kobiety, bliźniaka. Taki u nas zwyczaj, że słabszy z bliźniaków musi 

umrzeć. Ale żona króla ukryła słabszego, tego, co jako drugi wyszedł z jej 

łona, bo żal jej było dziecka. To dziecko to teraz nasz król Twala. Jam jego 

młodszy brat, z innej matki zrodzony.

—   I co było dalej?

—   Panie mój, Kafa, nasz ojciec, zmarł, gdyśmy weszli w wiek męski, i 

królem został Imotu, ten starszy i silniejszy z bliźniaków. Rządził  czas 

pewien  i  ze  swą   ulubioną  żoną   miał  syna.  Gdy dzieciak skończył 

trzy lata, tuż po wielkiej wojnie, podczas której nikt nie mógł siać ani 

zbierać plonów, nadeszła klęska głodu. Ludzie szemrali, gotowi skakać 

sobie do oczu jak dzikie zwierzęta. Wtedy Gagool, ta mądra i straszna 

kobieta, wygłosiła przemówienie do ludu. „Imotu to nie. król" — 

powiedziała. A Imotu leżał wtedy w swoim kraalu, lecząc rany odniesione 

w czasie wojny.

Potem Gagool sprowadziła Twalę, którego dotychczas ukrywała w 

skalnych grotach i zerwawszy okrywające go lwie skóry, pokazała ludowi 

Kukuanow świętego węża, wytatuowanego niebieską barwą wokół jego 

talii. Taki znak wyciskano na ciele najstarszego syna królewskiego tuż po 

urodzeniu. „Oto wasz król — zawołała — którego ocaliłam dla was."

Nasi ludzie, bliscy szaleństwa z głodu, nie słuchający już głosu rozsądku, 

nie znający prawdy, wołali: „Król, król!" — Ale ja wiedziałem, że to 

Imotu był starszym synem i prawowitym władcą. Gdy tumult doszedł do 

background image

szczytu, król Imotu, choć bardzo chory, wyszedł z chaty trzymając za rękę 

żonę; za nimi stąpał ich  maleńki synek imieniem  Ignosi.  To imię  znaczy 

„piorun".

„Co to za hałas?   —  zapytał.   —  Dlaczego wołacie króla?"

Wtedy Twala, jego własny brat, zrodzony z tej samej kobiety i o tej samej 

godzinie, podbiegł do niego i pochwyciwszy go za włosy wbił mu nóż w 

serce. A lud, zawsze niestały, skory uwielbiać wschodzące słońce, zaczął 

klaskać w ręce i wołać: „Twala jest królem! Teraz wiemy, że Twala jest 

królem!"

—   A co się stało z żoną i synkiem króla Imotu? — zapytałem Infadoosa. 

— Czy Twala ich także zabił?

r

83

Nie, panie mój. Gdy zobaczyła, że małżonek jej nie żyje, ryciła dziecko i z 

krzykiem uciekła. W dwa dni później zła do jakiejś chaty bardzo głodna, 

lecz nikt nie chciał jej dła ani napoju, bo ludzie nienawidzą tych, których 

opuściło icie. Z zapadnięciem nocy jakaś mała dziewczynka wypełzła ;nie 

z chaty i przyniosła jej coś do zjedzenia, a ona pobłogo-ta dziewczynkę i 

przed wschodem słońca ruszyła z synkiem Tom. Tam zapewne zginęła, bo 

od tego czasu nikt już nie ił ani o niej, ani o dziecku imieniem Ignosi.

Gdyby więc Ignosi pozostał przy życiu, on byłby prawo-1 władcą 

Kukuanów?

Tak, panie mój. On ma na ciele znak świętego węża. y się uratował, byłby 

królem. Ale niestety, on dawno nie

tej chwili Infadoos wskazał na dużą grupę chat stojących wninie. Otoczone 

były płotem, wokół którego ciągnął się ii rów. — Oto kraal — mówił — 

background image

gdzie po raz ostatni widziano króla Imotu wraz z chłopcem. Dziś 

będziemy tam nocowali, tylko — tu Infadoos potrząsnął z 

powątpiewaniem głową nowie moi zechcą w ogóle spać na ziemi.

Gdy jesteśmy wśród Kukuanów, mój dobry przyjacielu, smy czynić to, co 

czynią Kukuanie — powiedziałem wyniośle rróciłem się szybko,  chcąc 

powiedzieć coś Goodowi,  który

z markotną miną, czyniąc niezadowalające wysiłki, by ¦wy wiatru nie 

unosiły zbytnio jego flanelowej koszuli. Ze leniem spostrzegłem, że tuż za 

mną kroczy Umbopa, przy-ujący się widocznie z najwyższym 

zainteresowaniem mojej jwie z Infadoosem. Wyraz jego twarzy zdradzał, 

że stara •zywołać na pamięć rzeczy dawno zapomniane i że mu się to Iowo 

udało. :hodziliśmy teraz spiesznym marszem ku falującej równinie

nami. Góry, przez które przeszliśmy, majaczyły teraz wy-w górze ponad 

naszymi głowami, a „Piersi Saby" osłonięte skromnie  przejrzystym 

welonem  mgły.   Krajobraz  stawał

każdą chwilą piękniejszy. Roślinność była bujna, ale nie kalna, słońce 

grzało, lecz nie parzyło, łagodny wiatr przy-woń kwiecia z górskich 

stoków. Takiego piękna, bogactwa, ttu, takiego raju ziemskiego nie 

spotkałem w życiu. Transwal ocza kraina, ale jest niczym w porównaniu z 

krajem Kukua-

lyśmy ruszali w drogę, Infadoos wysłał gońca, by uprzedził zym przybyciu 

ludzi kraalu, który znajdował się pod jego

dowództwem. Człowiek ten pędził z nadzwyczajną szybkością, a miał tak 

biec cały czas, biegi bowiem — jak nas zapewniał Infadoos — były 

ulubionym ćwiczeniem Kukuanów.

Rezultat tego poselstwa był teraz widoczny. Znalazłszy się w odległości 

background image

dwóch mil od kraalu, ujrzeliśmy kompanię za kompanią wojowników, 

wychodzących z bram i zdążających w naszym kierunku.

Sir Henry położył mi rękę na ramieniu i zauważył, że to wygląda na jakąś 

wojenną paradę.

Coś w tonie jego słów uderzyło Infadoosa. — Nie bójcie się, panowie moi 

— rzekł pospiesznie — w moim sercu nie mieszka zdrada. Ten pułk jest 

pod moim dowództwem, a wychodzi na mój rozkaz, by was powitać.

Skinąłem głową pozornie beztrosko, choć nie byłem tak zupełnie 

spokojny.

W odległości około pół mili od bram kraalu, na wolnej przestrzeni, 

wznoszącej się łagodnie ku górze od strony drogi, wojownicy uformowali 

szeregi. Wspaniały był to widok, gdy poszczególne kompanie w sile 

trzystu ludzi każda, błyskając włóczniami, i powiewając pióropuszami, 

szybko zajmowały wyznaczone im miejsca. Gdyśmy dotarli do zbocza 

owego wzniesienia, dwanaście kompanii, liczących razem 3600 ludzi, 

rozdzieliło się i zajęło pozycje wzdłuż drogi.

Niebawem dotarliśmy do pierwszej kompanii i pełni zdumienia 

podziwialiśmy tych dziarskich wojowników. Byli to mężczyźni dojrzali, 

przeważnie weterani około czterdziestki, wzrostu co najmniej sześciu stóp, 

przy czym wielu przekraczało o trzy, cztery cale tę wysokość. Na głowie 

nosili ciężkie czarne pióropusze, wokół bioder i poniżej prawego kolana 

mieli obręcze z białych ogonów wołowych, w lewej ręce każdy dzierżył 

tarczę szerokości około dwudziestu cali. Tarcze te wyglądały bardzo 

dziwnie — sporządzone były z cienkich żelaznych płyt i obciągnięte białą 

jak mleko skórą wołową. Broń każdego z tych ludzi, prosta, lecz 

skuteczna, składała się z krótkiej, bardzo ciężkiej, obusiecznej włóczni o 

background image

drewnianym drzewcu, z ostrzem szerokości około sześciu cali w miejscu 

najszerszym. Te włócznie nie służą do rzucania, lecz — podobnie jak 

zuluskie „bangwan" czy assagaje — używane są do walki w zwartych 

szeregach, a zadana nimi rana jest straszna. W dodatku do włóczni każdy z 

wojowników miał trzy duże, ciężkie noże wagi około dwóch funtów 

każdy. Jeden z tych noży tkwił w pasie z ogonów wołowych, dwa 

pozostałe umieszczone były za tarczą.  Noże te,  zwane przez  Kukuanów 

„tollami' , są

85

iednikami zuluskich assagajów. Wojownicy potrafią rzucać ta odległość 

pięćdziesięciu jardów, a w czasie ataku mają łj ciskać je w locie w 

nieprzyjaciela.

yśmy zatrzymywali się przed poszczególnymi kompaniami, nicy stali bez 

ruchu jak posągi z brązu, po czym na znak trzez oficera, który stał kilka 

kroków przed frontem w swej rciej skórze, trzysta gardeł wydawało 

okrzyk królewskiego

„kuura". Kiedy zaś mijaliśmy kompanie, formowały po-5 szyki i szły za 

nami ku kraalowi, aż wreszcie cały pułk rch" — tak nazwanych od 

siwawego koloru ich tarcz — ma-ał dziarskim krokiem, aż ziemia dudniła 

pod ich stopami.

koniec, zb&czywszy z Wielkiej Drogi Salomona, dotar-do fosy okalającej 

kraal. Liczyła ona co najmniej milę odzie, a otoczona była palisadą z pni 

drzew. Przez fosę icony był prymitywny zwodzony most, który straż 

opuściła gdyśmy mieli wkroczyć do kraalu. 'ad terenu jest tam 

nadzwyczajny. Przez środek biegnie

1  ścieżka, rozwidlająca się pod kątem prostym w boczne ,  tak 

background image

rozplanowane,  że  chaty tworzą  kwadratowe  bloki, zym każdy blok 

stanowi kwaterę jednej kompanii. Chaty ulaste, ich zrąb — podobnie jak u 

Zulusów — stanowi ple-

z prętów i gałęzi, a pokryte są piękną strzechą z trawy, eciwieństwie zaś do 

chat zuluskich mają drzwi, są dużo

2   i  otoczone  werandą.   Każda  weranda   ma   posadzkę  ze cowanego, 

mocno ubitego wapna.

' wkraczaliśmy do kraalu, wzdłuż głównej ścieżki stały i szeregiem 

kobiety, które przywiodła tu ciekawość obejrze-ści. Trzeba powiedzieć, że 

są bardzo urodziwe — smukłe, vdzięku, o pięknej budowie ciała. Ich 

włosy, choć krótkie, zej kędzierzawe niż wełniste, nosy często orle, a 

wargi byt grube, jak u wielu afrykańskich ludów. Ale co nas ude-

ajbardziej, to ich postawa, pełna spokoju i godności. Są na >osób równie 

dobrze wychowane jak bywalczynie modnych v i pod tym względem 

różnią się od kobiet zuluskich uzynek z plemienia Masajów,1 

zamieszkujących tereny za arem. Choć przyszły z ciekawości, nie 

okazywały zbytniego nia, nie pozwalały sobie na żadną krytykę, gdyśmy 

umęcze-serowali przed nimi. Nawet kiedy stary Infadoos ukradko-;stem 

ręki wskazał na „piękne białe nogi" Gooda, zdradziły

sajowie — plemiona zamieszkujące pogranicze Kenii i Tanzanii. Mają 

jbyczaje i specyficzną organizacje plemienną. Trudnią się pasterstwem } 

bydła. Niechętnie przyjmują cywilizację białych (przyp. tłum.).

)j zachwyt utkwiwszy jedynie swe czarne oczy w ich śnieżnej

łości (sądzę bowiem, że powiedziałem  Czytelnikowi, iż Good

ił nadzwyczaj białą skórę). To było wszystko, ale wystarczyło

dnemu Goodowi, który jest skromny z natury.

background image

Gdy  dotarliśmy  do  środka   kraału,   Infadoos   zatrzymał  się

rzwi dużej chaty, wokół której stał w pewnej odległości szereg

iejszych.

—   Wejdźcie,   Synowie   Gwiazd   —   powiedział   górnolotnym em — i 

raczcie spocząć chwilę w naszym skromnym domostwie, ichę strawy wam 

przyniosą, abyście nie cierpieli głodu; trochę )du i mleka, kilka wołów i 

jagniąt;  niewiele, panowie  moi.

—   Dobrze — odparłem. — Infadoosie, zmęczyła nas podróż 

apowietrznych sfer, musimy odpocząć.

Weszliśmy więc do chaty,, przygotowanej już na nasze przy-e, gdzie 

zastaliśmy posłania z garbowanych skór i wodę do iia.

Nagle usłyszeliśmy gwar głosów na zewnątrz. Postąpiliśmy

drzwiom   i   oto   co   ujrzeliśmy:   kilka   dziewcząt   niosących

nek mleka z pieczoną kukurydzą i miodem, a za nimi kilku

idzieńców prowadzących  tłustego  młodego  wołu.  Gdy  przy-

śmy dary, jeden  z  młodych  wyjął  nóż  zza  pasa i  zręcznie

ściął zwierzęciu gardło. Za kilkanaście minut było już obdarte

skóry  i   poćwiartowane.   Najlepsze  części   wybrano  dla   nas,

czym ja w imieniu swych towarzyszy dałem  resztę ofiaro-

rcom, oni zaś rozdzielili między siebie „dar białych panów".

Teraz zabrał się do dzieła Umbopa, wspomagany przez wyjąt-

o  pociągającą   młodą   kobietę.  Ugotowali   oni   naszą   porcję

wielkim glinianym garze nad ogniskiem  rozpalonym  na  ze-

itrz chaty, a gdy wszystko było już gotowe, zawiadomiłem

idoosa prosząc, by on i Scragga przyłączyli się do nas.

SJiebawem nadeszli i zasiadłszy na stołkach, których pełno

background image

> w chacie (bo Kukuanie w odróżnieniu od Zulusów nie siadają

icki), pomogli nam skonsumować przygotowany posiłek. Stary

Ltelmen był bardzo układny i uprzejmy, uderzyło mnie nato-

st, że młody spoglądał na nas podejrzliwie. Był przerażony

iwno naszym wyglądem, jak i magicznymi umiejętnościami,

awało mi się jednak, że gdy odkrył, iż jemy, pijemy i śpimy jak

śmiertelnicy, jego przerażenie zaczęło się zmniejszać i ustąpiło

sca jakiemuś mrocznemu podejrzeniu, co mnie z lekka zanie-

)iło.

N trakcie posiłku Sir Henry podsunął myśl, by przepytać ;ych gospodarzy 

o los jego brata, dowiedzieć się, czy przynaj-

mniej czegoś nie słyszeli. Powiedziałem jednak, że w tym momencie lepiej 

by było nie poruszać tego tematu.

Po kolacji nabiliśmy i zapaliliśmy fajki, co zdziwiło Infadoosa i Scraggę. 

Kukuanie najwidoczniej nie znają tej formy używania tytoniu i rozkoszy, 

jaką ona daje, bo choć uprawiają tytoń na dużą  skalę,   zażywają, —   tak 

jak i  Zulusi   —  jedynie  tabakę.

Zapytałem Infadoosa, kiedy ruszymy w dalszą drogę, i z zadowoleniem 

dowiedziałem się, że nastąpi to rankiem. Przedsięwzięto już wszelkie 

kroki i wysłano gońców, którzy mieli zawiadomić króla Twalę o naszym 

przybyciu. Okazało się, że Twala przebywał w Loo, swej stolicy, czyniąc 

przygotowania do wielkiego dorocznego święta w pierwszym tygodniu 

czerwca. Podczas tego święta wszystkie pułki, z wyjątkiem pewnych 

oddziałów pozostających w garnizonach, zbierają się i paradują przed 

królem. Odbywa się też doroczne polowanie na czarowników, o czym 

będzie tu jeszcze mowa.

background image

Mieliśmy wyruszyć o świcie. Infadoos wyraził nadzieję, że jeśli nie 

wystąpią z brzegów rzeki lub nie zdarzy się jakiś inny wypadek, 

przybędziemy do Loo nocą następnego dnia.

Poinformowawszy nas o tym, nasi goście życzyli nam dobrej nocy. My zaś 

postanowiliśmy trzymać kolejno straż. Trzej z nas rzucili się na posłanie i 

spali słodkim snem ludzi bardzo zmęczonych, podczas gdy czwarty 

czuwał z obawy przed jakąś zdradą.

9

Król Twala

Nie będę się tu rozwodził nad szczegółami, "związanymi z na-zą podróżą 

do Loo. Wędrowaliśmy pełne dwa dni Wielką >rogą Salomona, która 

prowadziła wprost do serca kraju Ku-uanów. Z każdą przebytą milą 

okolica stawała się bogatsza, kraale z szerokimi pasami pól uprawnych 

coraz liczniejsze. Wszystkie zbudowane były na takich samych zasadach 

jak kraal, r którym spędziliśmy noc, a każdy strzeżony był przez garnizon 

wojskowy. Wśród Kukuanów — podobnie jak wśród Zulusów Masajów 

— każdy sprawny fizycznie mężczyzna jest żołnierzem, oteż kraj w każdej 

chwili może rozpocząć wojnę, zarówno de-ensywną, jak i ofensywną. W 

drodze do Loo spotykaliśmy tysiące wojowników, śpieszących do stolicy 

na wielką rewię i święto, wspanialszych oddziałów nigdy nie widziałem.

O zmierzchu drugiego dnia zatrzymaliśmy się, by trochę dpocząć, na 

szczycie wzgórza, przez które biegła droga. Przed ami, na pięknej, żyznej 

równinie, leżało Loo. Jak na miasto rajowców jest to przestrzeń olbrzymia, 

licząca około pięciu mil i obwodzie, z licznymi kraalami już poza samą 

stolicą, które okazji wielkich świąt służą wojownikom za kwaterę. Na 

background image

północy, i odległości dwóch mil od centrum, znajduje się dziwne wzgórze 

T kształcie podkowy końskiej, z którym niebawem mieliśmy się liże] 

zapoznać.

Loo ma piękne położenie. Przez środek biegnie rzeka z kilkoma lostami, 

którą dostrzegliśmy już ze zboczy „Piersi Saby". Z rów-iny, z trzech 

punktów trójkąta, wyrastają pokryte śniegiem óry, położone w odległości 

ponad sześćdziesięciu mil. Ukształtowanie mają inne aniżeli gładkie i 

zaokrąglone „Piersi Saby", ą raczej strzeliste i przepaściste.

Infadoos widząc, że na nie spoglądamy, powiedział nie pytany: - Droga 

kojiczy się tam, a te góry to Trzy Wiedźmy.

— Dlaczego droga się kończy? — zapytałem.

0

—   Kto wie? — odparł wzruszając ramionami. — Pełno tam jaskiń, a w 

środku wielki dół. To właśnie tam zdążali niegdyś mądrzy ludzie, by 

dostać to, po co przyszli; i właśnie tam grzebani są nasi królowie: w 

Komnacie Śmierci.

—   A po co zdążali tam ci mądrzy ludzie?

—   Nie wiem. Wy, panowie, którzy spadliście z Gwiazd, powinniście to 

wiedzieć  —  odparł unikając mego wzroku. Najwidoczniej wiedział 

więcej, niż chciał powiedzieć.

—   Tak   —   ciągnąłem   dalej   —   masz   rację,   wśród   Gwiazd można 

się dowiedzieć wielu rzeczy. Słyszałem na przykład, że ci mądrzy ludzie 

przychodzili tu po błyszczące kamienie, ładne zabawki, i po żółte żelazo.

—   Pan mój jest mądry — rzekł chłodno — a ja tylko dziecko i nie mogę 

rozmawiać o takich rzeczach. Pan mój może mówić ze starą Gagool, tak 

samo mądrą.

background image

Gdy tylko odszedł, zwróciłem się do swoich towarzyszy i wskazując  na 

góry,  powiedziałem:   —   Tam  są  kopalnie  Salomona.

Umbopa, który stał pogrążony jak zwykle w zadumie, podchwycił moje 

słowa.

—   Tak, Macumazahn — rzekł po zulusku — tam są diamenty i 

powinniście je  zdobyć,   wy,  biali  ludzie,  którzy  tak kochacie zabawki i 

pieniądze.

—   Skąd to wiesz? — zapytałem ostrym tonem, bo nie podobał mi się 

jego tajemniczy sposób mówienia.

—   Śniło mi się o tym w nocy — roześmiał się i obróciwszy się na pięcie 

odszedł.

—   Cóż ma na myśli nasz czarny przyjaciel?  — zapytał Sir Henry.   — 

Wie   dużo   więcej,   niż   chce   powiedzieć,   to   jasne... Ale, ale, 

Quatermain, czy nie słyszał on czegoś o moim bracie?

—   Nie.   Pytał  już   wszystkich,   z   którymi   zawarł  przyjaźń, ale oni 

mówią, że nigdy przedtem nie widzieli białego człowieka.

—   Sądzisz, że twój brat w ogóle tu dotarł? — wtrącił Good. — Przecież 

znaleźliśmy się w tym kraju cudem. Czy to możliwe, by doszedł aż tu bez 

mapy?

—   Nie wiem — odparł ponuro Sir Henry. — Wciąż mi się jednak zdaje, 

że go znajdę.

Słońce zaszło i nagle zapadła taka ciemność, że wydawała się niemal 

dotykalna. W tej szerokości geograficznej nie istnieje zmierzch, dzień 

przechodzi w noc jak życie w śmierć. Ale ciemność nie trwała długo, bo 

oto horyzont rozjaśnił się srebrzyście i po chwili wspaniały księżyc 

wypłynął na niebo, rozświetlając całą równinę.

background image

91

Podziwialiśmy uroczy widok patrząc, jak gwiazdy bledną ibec surowego 

majestatu księżyca, i czuliśmy się  podniesieni

duchu w obliczu piękna, które trudno opisać. Niełatwe miałem cie, są 

jednak momenty, kiedy się czuje, że warto żyć, a jedną takich chwil 

przeżyłem właśnie wtedy, widząc, jak księżyc ieci nad krainą Kukuanów.

Zadumę przerwał nam Infandoos. — Jeśli panowie moi wy-częli — mówił 

uprzejmie — możemy ruszyć do Loo, gdzie 5 czeka przygotowana na noc 

chata. Przy świetle księżyca Dga będzie łatwiejsza.

Wyraziliśmy zgodę i po godzinie byliśmy już na przedmieściach o. O 

rozległości miasta świadczyły tysiące rozpalonych na alkiej przestrzeni 

ognisk obozowych. Dotarliśmy wkrótce do iy z mostem zwodzonym, 

gdzie powitał nas szczęk broni chrypły głos wartownika. Infadoos podał 

jakieś hasło, którego : zrozumiałem, wartownik zasalutował i weszliśmy 

na główną cę tego miasta zieleni. Po półgodzinnej wędrówce, podczas >rej 

mijaliśmy niezliczone chaty, Infadoos zatrzymał się przed wielką grupą 

chat, otaczających nieduży dziedziniec, wysypany podobnie jak werandy 

chat — sproszkowanym i mocno ubitym pnem. Poinformował nas, że to 

będzie nasza „uboga" kwatera. Okazało się, że każdy z nas otrzymał 

oddzielną chatę. Swym ;ądzeniem przewyższały wszystko, cośmy do tej 

pory widzieli.

każdej znajdowało się wygodne łoże z garbowanych skór, ciągniętych na 

materacach z wonnej trawy. Jak tylko umyliśmy

wodą przygotowaną w glinianych dzbanach, młode, pełne zięku kobiety 

przyniosły pieczone mięso z kolbami kukurydzy, itownie ułożone na 

background image

drewnianych półmiskach, i podały nam adając głębokie ukłony.

Jedliśmy i piliśmy, a potem, mocno zmęczeni długą podróżą, żyliśmy się 

do snu.Dla ostrożności jednak poprosiliśmy o prze-sienie łóżek do jednej 

chaty, co wywołało uśmiech na twarzach )dych dam.

Gdyśmy się obudzili, słońce było wysoko na niebie, a nasze żebnice, nie 

okazując fałszywej skromności, już czekały, gotowe a pomóc w ubieraniu.

— W jakim ubieraniu? — mruczał Good. — Kiedy ma się lelową koszulę 

i parę butów nie trzeba żadnej pomocy. Poproszę > moje spodnie, 

Quatermaiti.

Przetłumaczyłem jego słowa, ale powiedziano mi, że te cenne ;zy zostały 

już zaniesione do króla, który oczekuje nas przed idniem.

Ku zdziwieniu i chyba rozczarowaniu młodych dam poprosiliśmy je, by 

opuściły chatę, i zabraliśmy się do robienia toalety, jaka w tych 

okolicznościach była możliwa. Good posunął si^ nawet tak daleko, że 

ponownie ogolił prawy policzek, ale przekonaliśmy go, że nie należy 

zgolić bujnego już teraz zarostu lewego policzka. Jeśli chodzi o nas, tośmy 

się zadowolili starannym umyciem i uczesaniem włosów. Jasne loki Sir 

Henryka opadały mu teraz niemal na ramiona i bardziej niż kiedykolwiek 

wyglądał na starożytnego Duńczyka. Moja posiwiała szczecina była co 

najmniej o pół cala za długa.

Gdyśmy już spożyli śniadanie i wypalili fajki, nie kto inny niż Infadoos 

przyniósł wieść, że król gotów nas przyjąć, jeśli to nam odpowiada.

Odparliśmy, że wciąż jeszcze czujemy się zmęczeni po podróży, że 

wolelibyśmy zaczekać, aż słońce będzie nieco wyżej na niebie i tak dalej, i 

tak dalej. Gdy ma się bowiem do czynienia z ludźmi niecywilizowanymi, 

lepiej nie okazywać zbytniego pośpiechu. Są zwykle skłonni brać 

background image

uprzejmość za strach lub służalczość. Choć więc mieliśmy taką samą 

ochotę ujrzenia Twali jak on nas, przeczekaliśmy jeszcze godzinę, 

wykorzystując ten czas na przygotowanie prezentów z naszego bardzo 

skromnego zapasu. Dla jego Królewskiej   Wysokości   przeznaczyliśmy 

winchestera   i   trochę amunicji,  dla jego żon i  dworek koraliki.  Infadoos 

i Scragga, których już przedtem obdarowaliśmy koralikami, byli 

zachwyceni, bo nigdy jeszcze nie widzieli takich rzeczy. W końcu 

oświadczyliśmy, że jesteśmy już gotowi, i z Infadoosem jako 

przewodnikiem ruszyliśmy w drogę. Strzelbę i koraliki niósł za nami 

Umbopa. Przeszedłszy kilkaset kroków, dotarliśmy do ogrodzenia 

przypominającego to, które okalało przydzielone nam na nocleg chaty, ale 

nieporównanie większego, obejmowało bowiem nie mniej niż sześć do 

siedmiu akrów ziemi. Wokół zewnętrznego płotu znajdowało się szereg 

chat, stanowiących mieszkania królewskich żon. Naprzeciwko bramy 

wejściowej, w głębi ogrodzenia, stała osobno duża chata, rezydencja 

samego króla. Cała przestrzeń wokół niej była nie zabudowana, ale teraz 

roiła się od ludzi, zgrupowano tam bowiem od siedmiu do ośmiu tysięcy 

wojowników. Stali bez ruchu jak posągi, gdyśmy przechodzili obok nich 

pełni podziwu, bowiem ze swymi błyszczącymi włóczniami, 

powiewającymi pióropuszami i żelaznymi tarczami w oprawie ze skóry 

wołowej prezentowali się nadzwyczaj okazale.

Przestrzeń przed samą chatą była pusta, ale stało tam kilka stołków.  Na 

znak  dany  przez  Infadoosa  usiedliśmy  na  trzech

93

>śród nich, a Umbopa stanął za nami. Sam Infadoos zaś zajął sjsce u drzwi 

chaty. Przez kilka minut siedzieliśmy w zupełnym leżeniu, świadomi, że 

background image

kilka tysięcy oczu obserwuje nas z na-oną uwagą. Była to pewnego 

rodzaju ogniowa próba, z której szliśmy chyba z honorem. W końcu drzwi 

chaty otwarły się kazał się olbrzymi osobnik w narzuconej na ramiona 

tygrysiej irze. Towarzyszył mu Scragga i jakieś zwiędnięte, przypomina-:e 

małpę stworzenie w futrzanym płaszczu. Ow olbrzym usiadł stołku, 

Scragga stanął za jego plecami, a dziwaczna stwora nałpim wyglądzie 

przykucnęła w cieniu chaty.

<J

Wciąż jeszcze panowało milczenie.

Potem olbrzym zrzucił z ramion tygrysią skórę i stanął przed nami w całej 

swej przerażającej okazałości. Nigdy nie widzieliśmy twarzy równie 

odpychającej. Wargi miał grube, nos płaski i jedno tylko błyszczące czarne 

oko, w miejscu drugiego bowiem widniała dziura. Całość sprawiała 

wrażenie niepowszedniego okrucieństwa i zmysłowości. Głowę jego 

zdobił wspaniały pióropusz z białych strusich piór, a całe ciało pokryte 

było cieniutką siatką błyszczącej kolczugi. Wokół bioder i na prawym 

kolanie miał znane nam już ozdoby z wołowych ogonów. W prawej ręce 

trzymał olbrzymią włócznię, na jego szyi widniał ciężki złoty naszyjnik, a 

na czole pojedynczy, nie szlifowany diament-ogromnej wielkości—   -   -

Milczenie trwało już długo. Olbrzym, w którym słusznie rozpoznaliśmy 

króla, podniósł teraz włócznię. Na ów znak kilka tysięcy włóczni błysnęło 

w powietrzu i z kilku tysięcy gardeł wydarł się okrzyk królewskiego 

pozdrowienia „kuum". Powtórzyło się to trzy razy, a za każdym razem 

ziemia tak drżała, jakby przetaczał się nią najpotężniejszy grzmot.

—   Ukorzcie się, o ludzie! — zapiszczał cienki głosik od drzwi chaty. — 

Oto król!

background image

—   Oto król! — zawtórowało tysiące głosów. — Ukorzcie się! Oto król!

Zapadła znów cisza, śmiertelna cisza. Nagle jeden z wojowników upuścił 

włócznię, która upadła z trzaskiem na ziemię.

Twala zwrócił swe jedyne oko w tamtym kierunku. — Chodź tu — 

powiedział grzmiącym głosem.

Piękny młody mężczyzna wystąpił z szeregów i stanął przed nim.

—   To   twoja   włócznia   upadła,   ty   niezdarny  psie.   Jak   się 

usprawiedliwisz wobec tych, co przyszli z Gwiazd?  Co masz do 

powiedzenia?

Ciemnoskóry mężczyzna zszarzał pod mrocznym spojrzeniem Twali. — 

To był tylko przypadek, o Cielę Czarnej Krowy — wymamrotał.

—   Przypadek,  za który zapłacisz.  Ośmieszyłeś  mnie.  Gotuj się na 

śmierć.

—   Jestem wołem króla — brzmiała cicha odpowiedź.

—   Scragga — ryknął król — pokaż, jak władasz włócznią. Zabij tego 

niezdarnego psa.

Syn Twali wysunął się naprzód z niemiłym grymasem i podniósł włócznię. 

Skazaniec zakrył twarz rękami i stał bez ruchu. My zaś patrzyliśmy na to z 

niemym przerażeniem.

¦¦ .   ; 

95

Jeden zamach włócznią, drugi, potem uderzenie — celne, bo iłnierz 

wyrzucił ręce w górę i padł martwy. Wśród tłumu zległ się pomruk, 

przetoczył się dokoła i zamarł. Tragedia rła skończona. Na ziemi leżał 

trup, a my nie zorientowaliśmy b jeszcze, że ta scena była z góry 

przygotowana. Sir Henry rwał się z przekleństwem na ustach, a potem — 

background image

przytłoczony szą — usiadł z powrotem.

—   Cios był dobry — powiedział król. — Zabierzcie go. Czterej 

mężczyźni wyskoczyli z  szeregów  i podniósłszy  za-

ordowanego oddalili się z nim.

—   Zakryjcie plamy krwi!  Zakryjcie je!   —  zapiszczał  znów snki głosik 

przypominającego małpę stworzenia. — Król rozka-ł! Rozkaz kr.óla 

wykonano!

Na te słowa wyszła zza chaty dziewczyna, niosąc naczynie

sproszkowanym   wapnem,   którym   posypała   krwawe  plamy.

Wydarzenie, którego byliśmy świadkiem, doprowadziło Sir enryka do 

takiej wściekłości, że z trudem zdołaliśmy go uspokoić. -Niechże pan 

siada, na Boga! — szeptałem. — Od tego zależy oże nasze życie.

Posłuchał starając się zachować spokój.

Twala milczał, póki nie usunięto śladów tragedii, potem zwrócił ę do nas. 

'

—   Biali mężowie — powiedział — którzy przychodzicie nie iadomo 

skąd i nie wiadomo po co, bądźcie pozdrowieni.

—   Bądź pozdrowiony, Twalo, królu  Kukuanów  —  odpowie-:iałem.

—   Biali mężowie, skąd przychodzicie i czego szukacie?

—  Przyszliśmy   z  Gwiazd,   ale  nie   pytaj,   jak.   Przybyliśmy wiedzie 

ten kraj.

—   Daleką odbyliście podróż, by zobaczyć nasz maleńki kraj. ;y  ten 

człowiek   —   tu  wskazał  na  Umbopę   —   też  pochodzi Gwiazd?

—   Tak. W niebiosach są również ludzie twojego koloru, ale b pytaj o 

rzeczy za wielkie na twój rozum, królu Twalo.

—   Głośna jest wasza mowa, o mężowie z Gwiazd — powiedział vala 

background image

tonem, który bardzo mi się nie podobał. —  Gwiazdy są leko, a wy 

jesteście tu. Może was spotkać taki los, jak człowieka, órego wyniesiono 

stąd przed chwilą.

Choć nie do śmiechu mi było, roześmiałem się głośno. — O królu

powiedziałem   —   stąpaj   ostrożnie  po  kamieniach,  byś  nie

parzył sobie stóp; trzymaj włócznię za rękojeść, byś nie skaleczył

k. Niech jeden włos spadnie z naszych głów, a zginiesz marnie.

Wskazałem teraz na Infadoosa i na Scraggę, który starał się zetrzeć ze 

swej włóczni krew zabitego. — Czyż poddani twoi

—  pytałem — nie powiedzieli ci, kim jesteśmy? Czy kiedykolwiek 

widziałeś ludzi podobnych do nas? — mówiłem dalej, patrząc na Gooda i 

mając pewność, że Twala rzeczywiście nie widział nigdy kogoś takiego.

—   To prawda, nie widziałem — odparł król przyglądając się Goodowi.

—   Czyż  nie powiedzieli ci,  że potrafimy  zabijać  z  daleka?

—   Powiedzieli, ale im nie wierzę. Muszę to zobaczyć.  Zabij któregoś   z 

tych,   co  tam   stoją   —   mówił   wyciągając  rękę  ku przeciwnej stronie 

kraalu — a uwierzę.

—   Nie — odparłem — nie przelewamy na próżno krwi człowieka, chyba 

że zamierzamy go ukarać. Jeśli chcesz zobaczyć, każ służącym wpędzić 

wołu przez bramę. Nim przebiegnie dwadzieścia kroków, zabiję go.

—   Nie — roześmiał się król — zabij człowieka, to ci uwierzę.

—   Dobrze, o królu, niech tak będzie — powiedziałem chłodno.

—   Idź  ku  bramie,  a  nim  do niej  dojdziesz,  padniesz  martwy. Jeśli 

zaś nie chcesz, poślij swego syna Scraggę (którego w tym momencie 

byłbym rzeczywiście z przyjemnością zabił).

Twala zmarszczył gniewnie czoło. Propozycja nie przypadła mu do gustu. 

background image

— Niech wprowadzą wołu — powiedział.    -

Zwróciłem się teraz do Sir Henryka.— Pan musi strzelać — oznajmiłem. 

— Nie chcę, aby pomyśleli, że jestem jedynym czarodziejem w naszej 

grupie.

Sir Henry wziął natychmiast strzelbę i stanął w gotowości.

—  Mam nadzieję, że mi się uda — jęknął.

—   Musi się udać — odparłem. — Jeśli pan chybi za pierwszym   razem, 

drugi   strzał   musi   być   celny.   Proszę   nastawić celownik na sto 

pięćdziesiąt jardów, czekać, aż zwierzę obróci się bokiem.

Niebawem ujrzeliśmy wołu, wbiegającego wprost w bramę kraalu. 

Przekroczył ją, a potem zobaczywszy ogromne zbiegowisko ludzkie, 

stanął oszołomiony, obrócił się i zaryczał.

—   Teraz — szepnąłem Sir Henrykowi.

Padł strzał i wół, trafiony w żebra, wierzgał przez chwilę kopytami, leżąc 

na grzbiecie. Kula dokonała dzieła. Szmer zdumienia rozległ się wśród 

olbrzymiego tłumu.

—   Czy skłamałem, o królu?  — zapytałem chłodno.

—   Nie,  biały  mężu,  prawdę  powiedziałeś   —   odparł  Twala głosem, 

w którym wyczuwało się strach.

7  Kopalnie króla Salomona

97

—   Posłuchaj, Twalo — ciągnąłem dalej. — Widziałeś. Wiesz raz, że 

niesiemy pokój, nie wojnę. Patrz, tu jest strzelba, a w niej ka rzecz, która 

pozwoliłaby ci zabijać, jak my zabijamy. Rzu-m jednak na nią czar, byś 

nie zabił nikogo. Jeśli skierujesz

przeciw człowiekowi, ona ciebie zabije. Pokażę ci coś. Każ ystąpić 

background image

któremuś wojownikowi i umieścić drzewce włóczni ziemi, tak by ostrze 

zwrócone było swą płaską powierzchnią i nam.

W ciągu kilku sekund tak się stało.

—   A teraz popatrz, rozbiję włócznię.

Wycelowawszy starannie, wystrzeliłem. Kula trafiła w ostrze •oztrzaskała 

je w kawałki. Jęk zdumienia podniósł się raz jeszcze śród 

wielotysięcznego tłumu.

—   A teraz, Twalo, dajemy ci magiczną rurę. Pokażę ci nawet, k jej 

używać. Ale strzeż się zwrócić ją przeciw jakiemukolwiek łowiekowi.   — 

To mówiąc wręczyłem   mu  strzelbę.  Wziął ją idzwyczaj   ostrożnie  i 

położył   u  swych  stóp.   Gdy   to  czynił, uważyłem, że zasuszona, 

podobna do małpy postać wynurzyła g   z   cienia   chaty.   Czołgała   się 

na   rękach   i   nogach,   a   gdy >tarła   do   miejsca,   gdzie   siedział 

król,   wstała   i   zrzuciwszy

twarzy kosmatą zasłonę, ukazała swe niesamowite oblicze. /la to twarz 

kobiety bardzo starej, tak skurczona, że wydawała ;; nie większa od 

twarzyczki rocznego dziecka, lecz pełna głębo-ch, żółtych zmarszczek. 

Wśród tych fałd widniała szpara ust, pod nimi wysunięta ku przodowi 

spiczasta broda. To niesamowite >licze można było wziąć za wysuszoną 

na słońcu twarz trupa, iyby nie para dużych czarnych oczu, pełnych ognia i 

inteligencji, yszczących pod białymi jak śnieg brwiami, niby klejnoty w 

kost-By. Głowa była zupełnie łysa, żółtawej barwy; jej pomarszczony alp 

rozszerzał się i kurczył jak kapturek na karku kobry.'

Istota, do której należało to oblicze, tak przerażające, że eszcz trwogi 

przenikał nas na jej widok, stała przez chwilę okojnie, a potem wysunęła 

łapę z długimi paznokciami i kładąc

background image

na ramieniu Twali, zaczęła mówić cienkim, przeszywającym osem:

—   Posłuchaj, o królu! Słuchajcie, wojownicy! Słuchajcie, góry, wniny i 

rzeki! Słuchaj, ludu kraju Kukuanów! Słuchaj, o niebo łońce, deszczu, 

burzo i mgło! Słuchajcie, o mężowie i niewiasty,

todzieńcy, dziewice i dzieci nie narodzone!__ Słuchajcie, duch

cia jest we mnie. Ja prorokuję! Prorokuję! Prorokuję!

1 Kobra, gdy jest podrażniona, rozszerza karkową część ciała, tworząc 

rodzaj skiego kaptura, (przyp. tłum.)-

Jej słowa zamarły w żałosnym zawodzeniu. Wydawało się, że strach 

sparaliżował wszystkich słuchaczy, nas samych nie wyłączając. Ta kobieta 

była straszna.

—   Krew,  krew,  krew!   Morze  krwi!   Wszędzie  krew!   Widzę ją, czuję 

ją, słona jak sól! Czerwieni się na ziemi, spływa z niebios. ..

Kroki, kroki, kroki! Stąpanie białych ludzi, co przyszli z daleka. Ziemia 

trzęsie się pod ich stopami...

Dobra jest krew, czerwona krew! Nie ma nic ponad zapach świeżo 

przelanej krwi. Lwy będą ją chłeptać i ryczeć, sępy obmyją w niej skrzydła 

i zarechoczą z radości...

Jestem stara, jestem stara! Widziałam dużo krwi! Ha, ha! Zobaczę jeszcze 

więcej, nim umrę, i uraduje mnie to. Ile mam lat, jak myślicie? Wasi 

ojcowie mnie znali, ich ojcowie mnie znali i ojcowie ich ojców. Widziałam 

białego człowieka i wiem, czego pragnie. Jestem stara, ale góry są starsze 

niż ja. Któż zbudował Wielką Drogę? Powiedzcie mi. Czyje ręce 

wykonały obrazy na skałach? Powiedzcie mi! Kto wzniósł tam 

„Milczących", co spoglądają w głąb otworu? Powiedzcie mi! — I 

wskazała na trzy przepaściste góry, które widzieliśmy poprzedniej nocy.

background image

—   Wy nie wiecie,  ale ja  wiem.  To  zrobił biały lud,  który był tu przed 

wami, który będzie tu, gdy was nie będzie, który pożre was i zniszczy. Tak, 

tak, tak!

—  A po co przyszli ci biali, ci straszni, ci mocni, znający czarodziejską 

sztukę?  Czym jest ten błyszczący kamień na twoim czole, o królu? Czyje 

ręce wykonały żelazne okrycie, które masz na piersi, o królu? Ty nie 

wiesz, ale ja wiem. Ja stara, ja mądra, ja Isanusi — czarownica.

Potem zwróciła ku nam swą łysą, sępią twarz.

—   Czego szukacie, biali mężowie z Gwiazd, och tak, z Gwiazd? Czy 

szukacie tego, który zginął? Nie znajdziecie go tu. Nie ma go tu. Od 

wieków stopa białego nie dotknęła tęj ziemi — z jednym wyjątkiem, ale 

ten  człowiek odszedł,  by umrzeć.  Przychodzicie po błyszczące kamienie, 

wiem, wiem. Znajdziecie je, gdy wyschnie krew. Czy wolicie wrócić, skąd 

przyszliście, czy zostać ze mną? Ha, ha, ha!

—   A ty, ciemnoskóry i dumny   —  tu wskazała wychudłym palcem na 

Umbopę — kim jesteś i czego szukasz? Nie błyszczących kamieni i nie 

żółtego metalu, który lśni, to zostawiasz „białym mężom   z  Gwiazd . 

Może  cię  znam,  może  czuję  zapach  twojej krwi. Zdejm pas...

W tym momencie twarz niezwykłej istoty przybrała konwul-

99

rjny wyraz. Padła na ziemię z pianą na ustach, drgając w epilep-rcznym 

ataku. Zaniesiono ją do chaty.

Król wstał drżąc na całym ciele i skinął ręką. Pułki zaczęły itychmiast 

opuszczać plac i w dziesięć minut cała ta olbrzymia "zestrzeń opustoszała. 

Został tylko król, kilku jego podwładnych my.

—   Biali mężowie — powiedział Twala —  przychodzi mi do :owy myśl, 

background image

by was zabić. Co wy na to?

Roześmiałem się. — Bądź ostrożny, o królu, nas niełatwo bić. Widziałeś, 

co się stało z wołem. Czy chcesz, by cię spotkał go los?

Król zmarszczył czoło. — Niedobrze grozić królowi.

—  My nie-grozimy, mówimy tylko prawdę. Spróbuj nas zabić, królu, a 

przekonasz się.

Ogromny dzikus przyłożył rękę do czoła i dumał.

—   Odejdźcie w pokoju — rzekł na koniec. — Dziś wieczorem idzie 

wielka   uroczystość.   Zobaczycie   ją.   Nie   obawiajcie   się,

zastawię pułapkę. Jrtro pomyślę.

—   Dobrze,  o  królu   —   powiedziałem  obojętnym   tonem,   po ym 

wstaliśmy  i  w  towarzystwie   Infadoosa   udaliśmy  się  do iszego kraalu.

10

Polowanie na czarowników

Gdyśmy dotarli do naszej chaty, skinąłem na Infadoosa prosząc, bv wstąpił 

do nas.

—   Teraz, Infadoosie — powiedziałem — chcemy porozmawiać z tobą.

—   Niech panowie moi przemówią.

—   Wydaje  nam  się,   Infadoosie,  że  król  Twala   to  okrutny człowiek.

—   Tak jest, panowie moi. Niestety! Cały kraj płacze z powodu jego 

okrucieństw. Dziś wieczorem zobaczycie. Będzie wielkie polowanie na 

czarowników. Wytropią wielu, nazwą ich czarownikami i  zamordują. 

Nikt  nie  jest  pewny  życia.   Jeśli  król  zapragnie czyjegoś bydła lub 

czyjegoś życia, jeśli się obawia, że ktoś mógłby się zbuntować przeciw 

niemu, wtedy Gagool, którą widzieliście, wywęszy tego człowieka, uzna 

za czarownika i każe zabić. Wielu umrze tej nocy, nim księżyc zblednie. 

background image

Tak dzieje się ciągle. Może i ja zginę. Dotychczas oszczędzano mnie, bo 

znam się na wojennej sztuce i żołnierze kochają mnie, ale nie wiem, jak 

długo jeszcze pożyję. Kraj jęczy z powodu okrucieństw króla, ma dość i 

samego Twali, i jego krwawych czynów^.

—   Jak to się dzieje, Infadoosie, że go nie obalą?

—   Panie  mój,  on jest  królem;   gdyby  go  zabito,  rządziłby Scragga, a 

serce Scraggi czarniejsze jest niż Twali, jego ojca. Gdyby nie 

zamordowano  króla  Imotu lub gdyby żył jego  syn Ignosi, byłoby inaczej, 

ale obaj nie żyją.

—   Skąd   wiesz,   że  Ignosi  nie   żyje?   —   zapytał   czyjś   głos za 

naszymi plecami. Obejrzeliśmy się i ze zdumieniem stwierdziliśmy, kto się 

odezwał. To był Umbopa.

—   Co masz na myśli, chłopcze?  —  rzekł Infadoos.  —   Kto pozwolił ci 

mówić?

—   Posłuchaj, Infadoosie — brzmiała odpowiedź — opowiem ci pewną 

historię. Przed laty zabito w tym kraju króla Imotu,

101

jego małżonka uciekła z synkiem imieniem Ignosi. Czy nie tak yło?

—   Tak było.

—   Mówiono, że kobieta i dzieciak zginęli w górach.

—   Tak.

—   Widzisz, tak się złożyło, że matka i dziecko nie zginęli, rzeszli   przez 

góry,   potem   przez   piaski   pustyni,   prowadzeni rzeź  plemię 

wędrujących  koczowników,   aż   doszli   tam,   gdzie yła już woda i 

trawa, i drzewa.

—   Skąd to wiesz?

background image

—   Posłuchaj. Wędrowali i wędrowali wiele miesięcy. Wreszcie rzybyli 

do kraju, gdzie mieszka lud zwany Amazulu, pochodzący tego samego 

pnia co Kukuanie. Przebywali tam wiele lat, póki atka zmarła. Wówczas 

syn został wędrownikiem, przybył do :aju cudów, gdzie żyją biali ludzie, i 

znów przez wiele lat uczył ę ich mądrości.

—   To ładna historia   —  rzekł Infadoos z  niedowierzaniem.

—   Długo tak żył pracując jako służący i żołnierz, ale w sercu tchował 

wszystko, co opowiadała mu matka o kraju, gdzie się "odził. Powiedział 

sobie, że nim umrze, musi tam  wrócić, by >baczyć swój lud i dom swego 

ojca. Czekał długie lata i czekał, ;  wreszcie nadeszła dobra chwila, tak jak 

zawsze  nadchodzi, ly ktoś potrafi czekać. Spotkał białych ludzi, którzy 

postanowili )trzeć do nieznanego kraju, i przyłączył się do nich. Biali 

ludzie yruszyli w drogę, by szukać kogoś, kto zaginął. Przeszli przez tlącą 

pustynię, przeszli przez pokryte śniegiem góry i przywędro-ili do kraju 

Kukuanów, a tu spotkali ciebie, o Infadoosie.

—  Mówisz jak szalony — rzekł ze zdumieniem stary wojownik.

—   Tak myślisz? A ja udowodnię ci, mój stryju,  że  jestem ; n o s i, 

prawowity   król   Kukuanów.

Nagłym ruchem ściągnął Ignosi „moochę" — pas, którym ł przewiązany, i 

stanął nagi przed nami. — Spójrz — powiedział

co to jest? — I wskazał na rysunek węża, wytatuowany nie-iską barwą 

wokół talii; ogon węża znikał w jego otwartej szczy na wysokości bioder.

Infadoos spojrzał, oczy wyszły mu na wierzch i padł na kolana.

Kuum, Kuum! — wykrzyknął. — To syn mego brata, to król!

—   Czyż nie mówiłem ci, mój stryju? Wstań, nie jestem jeszcze ólem, ale 

z twoją pomocą i z pomocą tych dzielnych białych izi zostanę nim. 

background image

Jednakże stara czarownica Gagool miała rację, jpierw kraj spłynie krwią, 

jej krew też popłynie, jeśli ją w ogóle i, bo przez nią zginął mój ojciec i 

musiała uciekać moja matka

2

Infadoosie... Teraz wybieraj. Czy zechcesz włożyć dłonie w moje dłonie i 

być moim człowiekiem? Czy zechcesz dzielić z nami czekające nas 

niebezpieczeństwa? Czy pomożesz mi obalić tyrana i mordercę, czy też 

nie? Wybieraj.

Stary człowiek przyłożył rękę do czoła i myślał. Potem ruszył ku miejscu, 

gdzie stał Umbopa, lub raczej Ignosi, ukląkł przed nim i wziął go za rękę.

—   Ignosi, prawowity królu Kukuanów, wkładam rękę między twoje 

dłonie i obiecuję służyć ci do śmierci. Gdy byłeś niemowlęciem, 

kołysałem   cię   na   kolanach,   teraz   moje   stare   ramię przyda ci się w 

walce o wolność.

—   Dobrze, Infadoosie. Jeśli zwyciężę, będziesz największym 

człowiekiem po królu. Jeśli przegram, czeka cię najwyżej śmierć, a 

przecież i tak niedaleko ci do śmierci. Wstań, mój stryju.

—   A wy, biali mężowie, pomożecie mi? Cóż mogę wam ofiarować1? 

Błyszczące kamienie! Jeśli zwyciężę i potrafię je odnaleźć,   weźmiecie 

tyle,  ile   zdołacie  unieść.   Czy  to  wam  wystarczy?

Przetłumaczyłem jego słowa.

—   Powiedz mu pan   —  odparł Sir Henry  —  że źle ocenia Anglików. 

Bogactwo to dobra rzecz; jeśli uda się nam je zdobyć, będziemy 

zadowoleni, ale dżentelmen nie sprzedaje się dla bogactwa. Jeśli o mnie 

chodzi, powiem, co myślę. Zawsze lubiłem Umbopę i zrobię, co w mojej 

background image

mocy, by mu pomóc. Chętnie też zmierzę się z tym okrutnym diabłem 

Twalą. A ty co powiesz, Good? A pan, Quatermain?

—   No cóż — rzekł Good — posługując się językiem hiperboli, którym 

wszyscy ci ludzie tak się rozkoszują, powiem, że wspólne działanie to 

dobra rzecz i ogrzewa serce, więc ja też będę z Umbopą. Jedyne  moje 

zastrzeżenie   —   to   uzyskanie   zgody   na  noszenie spodni.

Przetłumaczyłem sens jego wypowiedzi.

—   Dobrze,   moi   przyjaciele   —   rzekł   Ignosi,   do   niedawna 

Umbopa. — A co powiesz ty, Macumazahn, czy również będziesz ze mną, 

stary myśliwcze, mądrzejszy niż ranny bawół?

Zastanawiałem się chwilę. — Umbopa, a raczej Ignosi — odparłem po 

chwili, drapiąc się po głowie — nie lubię rewolucji, jestem człowiekiem 

pokoju i trochę tchórzem — w tym momencie Umbopa uśmiechnął się — 

lecz z drugiej strony muszę trzymać z przyjaciółmi. Uważaj jednak, jestem 

kupcem, muszę zarabiać na życie, więc przyjmuję twoją propozycję w 

sprawie diamentów, jeśli uda się nam z nich skorzystać. I jeszcze jedno: 

jak wiesz,

103

rzybyliśmy tu, by szukać zaginionego brata Incubu. Musisz nam omóc 

odnaleźć go.

—   Zrobię to — odparł Ignosi. — A teraz, Inf adoosie, zaklinam ę na znak 

węża na moim ciele, powiedz mi prawdę. Czy w kraju ?m był kiedy jakiś 

biały człowiek?

—   Nie, o Ignosi.

—   A gdyby tu widziano białego człowieka lub słyszano o nim, yłbyś o 

tym wiedział?

background image

—   Byłbym z pewnością wiedział.

—   Słyszałeś, Incubu — rzekł Ignosi do Sir Henryka — nie yło go tu.

—   Cóż zrobić  — powiedział Sir Henry z westchnieniem — ^dzę,   że 

nie   doszedł   tak   daleko.   Biedaczysko,   biedaczysko. Wszystko na 

próżno. Niech się dzieje wola boska.

—   A teraz do rzeczy — wtrąciłem pragnąc przerwać rozmowę tej 

bolesnej sprawie. — Łatwo być królem z bożej łaski, ale jak ¦ zamyślasz 

zostać królem?

—   Nie wiem. Infadoosie, może ty masz jakiś plan?

—   Ignosi, synu pioruna — odparł jego stryj — dziś wieczorem ibędzie 

się polowanie na czarowników. Wielu zginie, a w sercach ielu innych 

zapanuje ból, żal i gniew na Twalę. Potem pomówię kilkoma dowódcami, 

a ci z kolei, jeśli zdołam ich pozyskać, po-ówią ze swoimi pułkami. 

Dowódcom przedstawię rzecz oględnie, im im do zrozumienia, żeś 

naprawdę królem. Myślę, że jutro świcie będziesz miał dwadzieścia 

tysięcy włóczni na zawołanie.

teraz muszę iść i myśleć, i słuchać, i być w pogotowiu. Jeśli

> wieczornej uroczystości będę jeszcze żył i my wszyscy zostanie-y przy 

życiu, spotkamy się tu i pomówimy. W najlepszym razie ^buchnie wojna.

W tym momencie nasza konferencja została przerwana, zawoła-

> bowiem, że przyszli posłańcy od króla. Postąpiwszy ku drzwiom 

zkazaliśmy,   by   ich   wpuszczono,   i   niebawem   weszło   trzech 

eżczyzn, niosących błyszczące kolczugi i wspaniałe berdysze.

—   Dary  od  naszego  władcy  dla  białych  mężów   z  Gwiazd 

powiedział herold, który przyszedł z nimi.

—   Dziękujemy królowi — odparliśmy. — Odejdźcie. Poszli, a my 

background image

przyglądaliśmy się zbroi z ogromnym zaintereso-

em. Był to najpiękniejszy ornament łańcuszkowy, jaki kiedy-lwiek 

zdarzyło nam się widzieć. Poszczególne ogniwa tworzyły łość, którą 

ledwie można było objąć obiema rękami.

—   Czy wykonujecie te rzeczy na miejscu?  — pytałem Infa-osa. — Są 

bardzo piękne.

— Nie, panie mój, odziedziczyliśmy je po przodkach. Nie wiemy, kto je 

wykonał, a zostało ich już niewiele. Tylko mężowie z krwi królewskiej 

mają prawo je nosić. To magiczne kolczugi, których nie przebije włócznia, 

więc w czasie bitwy dobrze je mieć na sobie. Król jest albo bardzo 

zadowolony, albo bardzo przestraszony, bo inaczej nie przysłałby tych 

stalowych okryć. Przy-wdziejcie je dziś, panowie moi.

Resztę dnia spędziliśmy na wypoczynku, omawiając podniecającą 

sytuację. W końcu słońce zaszło, zabłysło tysiące ognisk wartowniczych, 

poprzez ciemność dochodził do nas odgłos ciężkiego stąpania setek stóp i 

pobrzękiwania setek włóczni — to pułki zajmowały wyznaczone im 

miejsca, by stać w gotowości, gdy rozpocznie się wieczorna uroczystość.

Gdyśmy podziwiali wspaniałość księżyca w pełni, przybył Infadoos w 

towarzystwie dwudziestu ludzi, którzy mieli nas zaprowadzić do kraalu 

Twali. Jak nam doradził, wdzialiśmy przysłane przez króla kolczugi, 

włożywszy je pod zwykłą odzież. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że nie 

są ani ciężkie, ani niewygodne. Te stalowe koszulki, najwidoczniej 

przeznaczone dla ludzi wysokiego wzrostu, wisiały trochę luźno na mnie i 

na Goodzie, ale kolczuga Sir Henryka idealnie pasowała do jego 

wspaniałej figury. Przypasawszy rewolwery do boku i wziąwszy berdysze, 

wyruszyliśmy w drogę.

background image

Gdy przybyliśmy do kraalu, gdzie tego ranka przyjął nas król, zastaliśmy 

tam już jakieś dwadzieścia tysięcy wojowników. Poszczególne pułki 

podzielone były na kompanie, a między kompaniami utworzono ścieżki, 

którymi przebiegać mieli tropiciele czarowników. Trudno opisać, jak 

niezwykły widok przedstawiało to olbrzymie zbiorowisko wojowników. 

Stali w milczeniu, a księżyc oświetlał ich majestatyczne postacie, las 

podniesionych włóczni, powiewające pióropusze i harmonijne odcienie 

różnokolorowych tarcz. Gdziekolwiek spojrzeliśmy, widzieliśmy linię za-

linią ciemnych twarzy, nad którymi górował rząd za rzędem połyskujących 

włóczni.

—   Cała   chyba   armia   zebrała   się   tu?   —   pytałem   Infa-doosa.

—   Nie,   Macumazahn   —   odpowiedział   —   tylko  trzecia  jej część. 

Każdego roku przybywa na tę uroczystość trzecia część armii. Trzecia też 

część stoi poza kraalem, na wypadek gdyby wynikły  jakieś  kłopoty 

podczas  zabijania.  Dziesięć   tysięcy  to wysunięte posterunki wokół Loo, 

a reszta strzeże kraalów w całym kraju. Widzisz, panie, że to wielki lud.

105

—   Jak oni milczą — odezwał się Good. Rzeczywiście, głęboka sza wśród 

takiego olbrzymiego zbiorowiska żywych ludzi była emal przytłaczająca.

—   Co rzecze Bougwan? — zapytał Infadoos. Przetłumaczyłem.

—   Ci, nad którymi unosi się cień śmierci, milczą  —  odpo-iedział 

ponuro.

—   Czy wielu zginie?

—   Bardzo wielu.

—   Wydaje się  — zwróciłem się do mych towarzyszy —  że idziemy 

świadkami pokazu gladiatorów, który odbędzie się bez zględu na koszt.

background image

Sir Henry zadrżał, a Good powiedział, że wolałby nie uczestni-;yć w tym 

widowisku.

—   Powiedz mi — zapytałem Infadoosa — czy nam coś zaraża?

—   Nie wiem, panowie moi. Nikomu nie ufam, ale jakoś się ie boję. Jeśli 

przeżyjecie tę noc, wszystko obróci się może na psze. Wojownicy szemrają 

na króla.

Postępowaliśmy teraz ku środkowi otwartej przestrzeni, gdzie stawiono 

szereg stołków. Od strony królewskiej chaty zbliżała ę mała grupa ludzi.

—   To król Twala, jego syn Scragga i stara Gagool, a z nimi L, co 

zabijają. — Tu wskazał na kilkunastu osobników olbrzymie-o wzrostu  z 

twarzami okrutników, dzierżących w  jednej  ręce 'łócznię, a w drugiej 

ciężki nóż.

Król   zasiadł   na   środkowym   stołku,   Gagool   przykucnęła jego stóp, 

a inni ustawili się za nim.

—   Pozdrowienie, biali mężowie — wykrzyknął Twala, gdyśmy adeszli. 

— Siadajcie i nie traćcie cennego czasu, noc za krótka ik na czyny, które 

muszą być dokonane. Przyszliście na czas zobaczycie wspaniałe 

widowisko. Rozejrzyjcie się dokoła, biali

Lężowie — mówił wodząc swym jedynym paskudnym okiem po Jurnie 

wojowników. — Czy Gwiazdy pokażą wam coś podobnego? atrzcie, jak 

oni drżą w swej niegodziwości, wszyscy ci, co chowają ' swych sercach 

złość i boją się sądu niebios.

—   Zaczynać, zaczynać! — zapiszczała Gagool swym cienkim, 

rzeszywającym  głosem.   —   Hieny  są   głodne,  czekają  na  żer. 

aczynać, zaczynać!

Przeczucie tego, co miało nastąpić, sprawiło, że przez chwilę nów 

background image

panowała przejmująca cisza.

Nagle król podniósł włócznię, dwadzieścia tysięcy stóp uniosło

06

się w górę, jakby należały do jednego człowieka, i opadło z tupotem na 

ziemię. Powtórzyło się to trzy razy, aż ziemia drżała.

Potem z jakiegoś dalekiego miejsca samotny głos zanucił żałosną pieśń z 

takim oto refrenem:

„Jaki jest los człowieka zrodzonego z kobiety?"

W odpowiedzi ze wszystkich ust tego olbrzymiego tłumu padła 

odpowiedź:

„Śmierć!'

Stopniowo kompania za kompanią podchwytywała pieśń, aż wreszcie 

wszyscy wojownicy śpiewali, a ja nie nadążałem już za poszczególnymi 

słowami, pojmowałem jedynie ogólny ich sens. Była tam mowa o ludzkich 

namiętnościach, obawach i radościach, potem śpiew przeradzał się w 

miłosną pieśń, ta z kolei w potężne zawołania wojenne, aż wreszcie 

żałobne pienia przebrzmiały w bolesnym zawodzeniu, zakończonym 

mrożącym krew w żyłach dźwiękiem, który przetoczył się echem dokoła.

Nastała znowu cisza i znowu król podniósł rękę. Raz jeszcze rozległ się 

trzykrotny tupot nóg, po czym z ogromnej masy wojowników wyłoniły się 

i biegły ku nam jakieś dziwne, straszne postacie. Gdy się zbliżyły, 

zobaczyliśmy, że to kobiety, przeważnie sędziwe, z rozwianymi siwymi 

włosami, których ozdobę stanowiły małe rybie pęcherzyki. Ich twarze 

pomalowane były w białe i żółte paski. Na plecach nosiły skóry wężów, a 

wokół bioder pęczki ludzkich kości. W drżącej ręce każda z nich trzymała 

rozwidlony pręt. Razem było ich dziesięć. Stanęły przed nami i jedna z 

background image

nich, zwracając swój pręt ku Gagool, wykrzyknęła:

—   Matko, stara matko, jesteśmy tu!

—   Dobrze, dobrze, dobrze —  odparła niegodziwa starucha. —  Czy 

wasze oczy patrzą bystro? Czy widzą w ciemnościach?

—   Patrzą bystro i widzą, matko.

•— Dobrze, dobrze, dobrze. Czy wasze uszy są otwarte, wy, które 

słyszycie słowa nie wychodzące z ust?

—   Są otwarte, matko.

—   Dobrze, dobrze, dobrze. Czy wasze zmysły są czujne? Czy czujecie 

zapach krwi? Czy potraficie uwolnić kraj od niegodziwców, którzy żywią 

złe zamiary wobec króla i swych sąsiadów? Czyście gotowe wymierzyć im 

sprawiedliwość, wy, które ja uczyłam, które jadłyście chleb mej mądrości i 

piłyście wodę mej magii?

—  Jesteśmy gotowe, matko.

—   Idźcie więc! A wy, sępy — mówiła zwracając się do złowrogiej 

grupy   oprawców   —   nie   zwlekajcie,   wyostrzcie   swoje włócznie; 

biali mężowie pragną to wszystko zobaczyć.

107

Z dzikim wrzaskiem rozbiegły się wiedźmy w różnych kierunkach. Kości 

wokół ich bioder chrzęściły sucho, gdy tak pędziły, zwracając głowę ku 

różnym punktom ludzkiej ciżby. Nie mogliśmy widzieć ich wszystkich, 

utkwiliśmy więc wzrok w najbliższej. Gdy znalazła się w odległości kilku 

kroków od wojowników, zatrzymała się i zaczęła tańczyć, obracając się z 

niewiarogodną szybkością i wydając dzikie okrzyki. — Czuję go, tego 

złoczyńcę! — wołała. — Blisko jest ten, który otruł swoją matkę. Słyszę 

background image

jego myśli, wrogie królowi.

Tańczyła coraz szybciej, aż wpadła w szał takiego podniecenia, że piana 

spływała jej z ust, oczy wychodziły niemal z orbit, a całe ciało było 

drżące. Nagle zamarła w bezruchu jak wyżeł, kiedy zwęszy zwierzynę, a 

potem wyciągnęła rozwidloną pałeczkę i zaczęła się skradać ku 

wojownikom. Wydawało się nam, że w tej chwili pierzchnął ich stoicki 

spokój, że kurczą się pod jej spojrzeniem. My zaś, zafascynowani, 

obserwowaliśmy jej ruchy. Nagle, wciąż skradając się jak pies, wiedźma 

zatrzymała się przed wojownikami, podskoczyła z rechotem i dotknęła 

pałeczką rosłego wojownika. Natychmiast dwaj jego towarzysze, stojący 

najbliżej, pochwycili skazańca i ruszyli z nim ku królowi.

Biedak nie stawiał oporu, wlókł się tylko jak sparaliżowany, a jego dłonie, 

z których wypadła włócznia, stały się bezwładne jak ręce umierającego.

Gdy się zbliżył, dwaj oprawcy wyszli mu naprzeciw, po czym zwrócili się 

ku królowi, jak gdyby czekając na rozkazy.

—   Zabić! — powiedział król.

—   Zabić! — pisnęła Gagool.

—   Zabić! — zawtórował im Scragga chichocząc bezmyślnie. Nim 

przebrzmiały te słowa, straszliwy czyn został dokonany.

Jeden oprawca wbił włócznię w serce ofiary,  drugi rozbił  mu dla 

pewności pałką głowę.

—   Jeden — liczył król Twala, niby okrutna pani Defarge,' jak   zauważył 

Good,   po   czym   ciało   powleczono   kilka   kroków dalej i rozciągnięto 

na ziemi.

Po chwili przyprowadzono następną ofiarę jak wołu na rzeź. Tym razem 

rozpoznaliśmy po lamparciej skórze, że był to jeden z wojowników 

background image

wyższej rangi. Znów padły okrutne słowa i znów zabito nieszczęśnika.

1 Pani Defarge — pełna okrucieństwa żona oberżysty z Powieści o dwóch 

miastach Karola Dickensa (1812 —1870), osnutej na tle rewolucji 

francuskiej (przyp. tłum.).

109

—   Dwóch — liczył król.

I ta śmiertelna zabawa toczyła się nadal, aż około stu ciał leżało rzędem na 

ziemi. Słyszałem o rzymskich walkach gladiatorów, o hiszpańskiej walce 

byków, ale wątpię, by były równie straszne, jak polowanie na 

czarowników w kraju Kukuanów. Rzymskie walki gladiatorów i 

hiszpańska korrida przynajmniej zabawiały widzów, co tu nie miało 

oczywiście miejsca. Najbardziej zapamiętały- miłośnik sensacji nie 

szukałby ich, gdyby wiedział, że  los  skaże  go  na  uczestniczenie  w 

podobnych  widowiskach.

Raz powstaliśmy z miejsc i próbowaliśmy protestować, ale powstrzymał 

nas Twala. — Niech sprawiedliwości stanie się zadość — raczył udzielić 

nam odpowiedzi. — Te psy to czarownicy i złoczyńcy. Powinni umrzeć.

Około wpół do jedenastej nastąpiła przerwa. Tropiciele czarowników 

zebrali się, widocznie wyczerpani swą krwawą robotą, a my myśleliśmy, 

że przedstawienie się skończyło. Myliliśmy się jednak, bo niebawem stara 

Gagool, siedząca dotychczas w kucki, podniosła się i wsparłszy się na kiju 

wyszła chwiejnym krokiem na otwartą przestrzeń. Przedziwny to był 

widok, gdy ta straszna sępiogłowa postać, zgięta niemal wpół pod 

ciężarem lat, zbierała z wolna siły i w końcu pomknęła równie chyżo, jak 

background image

jej złowróżbne uczennice. Biegała tu i tam, mrucząc coś do siebie, aż 

nagle skoczyła ku wysokiemu mężczyźnie, stojącemu na czele jednego z 

pułków i dotknęła go. Ponury jęk podniósł się wśród wojowników, 

którymi ów człowiek dowodził. Niemniej dwóch jego oficerów 

pochwyciło go i zaprowadziło na egzekucję. Dowiedzieliśmy się później, 

że był spokrewniony z królem i bardzo bogaty, że odgrywał niemałą rolę 

wśród Kukuanów.

Zabito go, a król doliczył się już stu trzech ofiar. Tymczasem jagool 

podskakiwała, zbliżając się coraz bardziej do nas.

—   Niech mnie powieszą — krzyknął ze zgrozą Good — jeśli a stara nie 

chce się dobrać do nas.

—   Nonsens — rzekł Sir Henry.

We mnie zaś, gdym zobaczył starą diablicę tak blisko, zamarła lusza. 

Rzuciłem wzrokiem na rząd martwych ciał za nami i za-Irżałem.

Oczy Gagool żarzyły się niesamowitym blaskiem. W tym ol->rzymim 

zbiorowisku ludzkim każda istota z przerażeniem obser-vowała jej ruchy. 

W końcu stanęła i wyciągnęła rękę.

—   Co to będzie? — szepnął do siebie Sir Henry.

Po chwili nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, bo stara wiedźma 

doskoczyła do Umbopy i dotknęła jego ramienia.

10

1

—   Wytropiłam go — wrzasnęła, -r- Zabić go, zabić go, to zły człowiek! 

Zabić go, zanim krew popłynie za niego. Każ go zabić,

0  królu!

Zapadła cisza, z czego nie omieszkałem skorzystać.

background image

—   O królu —  zawołałem wstając  — ten człowiek to sługa twoich gości, 

to ich pies. Kto rozlewa krew naszego psa, rozlewa

1  naszą krew. W imię świętego prawa gościnności protestuję.

—   Gagool,   matka   tropicielek   czarowników,   wywęszyła   go. Musi 

umrzeć, biali mężowie — brzmiała ponura odpowiedź.

—   Nie, on nie umrze — odparłem. — Umrze ten, kto ośmieli się go 

tknąć.

—   Pochwycić go! — ryknął Twala do swych oprawców, którzy stali 

dokoła, zbryzgani krwią swoich ofiar.

Postąpili ku nam, a potem zawahali się. Ignosi zaś chwycił za włócznię i 

podniósł ją, gotowy najwidoczniej drogo sprzedać swe życie.

—   Odstąpcie,  psy  —   krzyknąłem   —  jeśli  chcecie  doczekać rana. 

Niech mu spadnie jeden włos z głowy, a król wasz zginie. Mówiąc to 

wycelowałem w Twalę rewolwer. Moi towarzysze wyciągnęli również 

pistolety. Sir Henry mierzył w głównego oprawcę, a Good w starą Gagool.

Twala drgnął widząc lufę mego rewolweru, skierowaną w swoją szeroką 

pierś.

—   Co będzie, Twalo? — zapytałem.

Wówczas przemówił. — Odłóżcie swoje magiczne rury. Powołaliście się 

na prawo gościnności i dlatego, nie z obawy, oszczędzę go. Odejdźcie w 

pokoju.

—   Dobrze — powiedziałem niedbałym tonem. — Mamy dość tej rzezi, 

chcemy odpocząć. Czy widowisko skończone?

—   Skończone  —  odparł Twala markotnie.  — A te zdechłe psy rzucić na 

pożarcie hienom i sępom — dodał podnosząc włócznię i wskazując na 

rząd martwych ciał.

background image

W zupełnej ciszy odmaszerowały teraz pułki przez bramę kraalu. Została 

tylko mała grupka tych, co mieli usunąć ciała zabitych.

Dotarłszy do naszej chaty, zapaliliśmy najpierw lampę. Ku-kuanie używają 

lamp, których knoty sporządzane są z włókna liści palmowych, a paliwo z 

oczyszczonego tłuszczu hipopotamów.

—   No cóż — powiedział Sir Henry — czuję się po prostu chory.

—   Jeśli jeszcze zastanawiałem się, czy pomóc Umbopie w jego walce 

przeciw temu piekielnemu łotrowi.— odezwał się Good — to moje 

wątpliwości rozwiały się całkowicie. Cóż to była za okropność

111

siedzieć tam i patrzeć na rzeź. Próbowałem zamykać oczy, lecz otwierały 

się w najgorszych momentach. Ciekaw jestem, gdzie podział się Infadoos. 

Umbopa, mój przyjacielu, winieneś nam wdzięczność. Jeszcze chwila i 

twoja skóra zostałaby przedziurawiona.

— Jestem wdzięczny, Bougwan — odparł Umbopa, gdym mu 

przetłumaczył słowa Gooda. — I nigdy tego nie zapomnę. A Infadoos 

zjawi się lada chwila. Musimy czekać.

Zapaliliśmy więc fajki i czekaliśmy.

11

Dajemy znak

Siedzieliśmy w milczeniu, zbyt przytłoczeni wspomnieniem przeżytych 

niedawno okropności. Kiedy wreszcie postanowiliśmy iść spać, zbliżał się 

już bowiem świt, doszedł nas odgłos czyichś kroków. Potem usłyszeliśmy 

wezwanie wartownika stojącego na posterunku u bramy kraalu, 

niewyraźne słowa odpowiedzi i po chwili wkroczył do chaty Infadoos w 

towarzystwie sześciu okazale wyglądających mężczyzn.

background image

—   Dotrzymałem słowa — powiedział. — Panowie moi i ty,

0 Ignosi, prawowity królu Kukuanów, przyprowadziłem wam tych oto 

wodzów, ludzi wysokiej rangi, każdy bowiem z nich ma pod swoim 

dowództwem   trzy   tysiące   wojowników,   którzy   jednak podlegają 

królowi. Powiedziałem im, com widział i słyszał. Niechże

1  oni zobaczą teraz świętego węża na twoim ciele, Ignosi, niech usłyszą 

całą historię1 i rozstrzygną, czy zechcą walczyć w twojej sprawie 

przeciwko królowi Twali.

W odpowiedzi Ignosi rozebrał się i ukazał wytatuowany wokół bioder 

święty znak. Wodzowie zbliżali się po kolei, badając ów znak w 

mrocznym świetle lampy, po czym bez słowa przechodzili na drugą stronę.

Potem Ignosi przepasał się swą „moochą" i zwracając się do nich, 

opowiedział szczegółowo historię swego życia.

—   Teraz już wiecie wszystko, wodzowie  —  rzekł Infadoos. — 

Powiedzcie nam, czy chcecie stanąć u jego boku i pomóc mu w 

odzyskaniu tronu, czy też nie. Kraj burzy się przeciwko Twali, a krew 

ludzka spływa jak wody na wiosnę. Widzieliście, co się dziś  wydarzyło. 

Byli z  wami  dwaj  inni wodzowie i  gdzie  oni teraz? Hieny wrzeszczą 

nad ich ciałami. Wkrótce i wy podzielicie ich los, jeśli nie zechcecie 

uderzyć. Wybierajcie więc, bracia.

Najstarszy z sześciu mężczyzn, niski, krępy wojownik z siwą czupryną, 

wystąpił naprzód i odpowiedział.

—   Mówisz  prawdę,  Infadoosie.  Kraj  jęczy. Wśród tych,  co

8 Kopalnie króla Salomona

113

siedzieć tam i patrzeć na rzeź. Próbowałem zamykać oczy, lecz otwierały 

background image

się w najgorszych momentach. Ciekaw jestem, gdzie podział się Infadoos. 

Umbopa, mój przyjacielu, winieneś nam wdzięczność. Jeszcze chwila i 

twoja skóra zostałaby przedziurawiona.

— Jestem wdzięczny, Bougwan — odparł Umbopa, gdym mu 

przetłumaczył słowa Gooda. — I nigdy tego nie zapomnę. A Infadoos 

zjawi się lada chwila. Musimy czekać.

Zapaliliśmy więc fajki i czekaliśmy.

11

Dajemy znak

Siedzieliśmy w milczeniu, zbyt przytłoczeni wspomnieniem przeżytych 

niedawno okropności. Kiedy wreszcie postanowiliśmy iść spać, zbliżał się 

już bowiem świt, doszedł nas odgłos czyichś kroków. Potem usłyszeliśmy 

wezwanie wartownika stojącego na posterunku u bramy kraalu, 

niewyraźne słowa odpowiedzi i po chwili wkroczył do chaty Infadoos w 

towarzystwie sześciu okazale wyglądających mężczyzn.

—   Dotrzymałem słowa — powiedział. — Panowie moi i ty,

0 Ignosi, prawowity królu Kukuanów, przyprowadziłem wam tych oto 

wodzów, ludzi wysokiej rangi, każdy bowiem z nich ma pod swoim 

dowództwem   trzy   tysiące   wojowników,   którzy   jednak podlegają 

królowi. Powiedziałem im, com widział i słyszał. Niechże

1  oni zobaczą teraz świętego węża na twoim ciele, Ignosi, niech usłyszą 

całą historię1 i rozstrzygną, czy zechcą walczyć w twojej sprawie 

przeciwko królowi Twali.

W odpowiedzi Ignosi rozebrał się i ukazał wytatuowany wokół bioder 

święty znak. Wodzowie zbliżali się po kolei, badając ów znak w 

mrocznym świetle lampy, po czym bez słowa przechodzili na drugą stronę.

background image

Potem Ignosi przepasał się swą „moochą" i zwracając się do nich, 

opowiedział szczegółowo historię swego życia.

—   Teraz już wiecie wszystko, wodzowie  —  rzekł  Infadoos. — 

Powiedzcie nam, czy chcecie stanąć u jego boku i pomóc mu w 

odzyskaniu tronu, czy też nie. Kraj burzy się przeciwko Twali, a krew 

ludzka spływa jak wody na wiosnę. Widzieliście, co się dziś  wydarzyło. 

Byli  z  wami  dwaj  inni wodzowie  i  gdzie  oni teraz? Hieny wrzeszczą 

nad ich ciałami. Wkrótce i wy podzielicie ich los, jeśli nie zechcecie 

uderzyć. Wybierajcie więc, bracia.

Najstarszy z sześciu mężczyzn, niski, krępy wojownik z siwą czupryną, 

wystąpił naprzód i odpowiedział.

—   Mówisz  prawdę,  Infadoosie.  Kraj  jęczy. Wśród tych,  co

I

8 Kopalnie króla Salomona

113

zginęli tego wieczora, był mój brat. Ale rzecz nie wydaje się nam 

wiarygodna, cóż więc się stanie, jeśli podniesiemy nasze włócznie, by 

walczyć za oszusta i kłamcę? To poważna sprawa i nie wiadomo, jaki 

przybierze obrót. Jednego możemy być pewni, że krew popłynie 

strumieniami, nim osiągniemy cel. Wielu pozostanie przy królu, bo ludzie 

wielbią słońce, które świeci jasno na niebie, a nie to, które jeszcze nie 

wzeszło. Potęga tych białych mężów z Gwiazd jest wielka, a Ignosiego 

wzięli pod swe skrzydła. Jeśli jest prawowitym królem, niech uczynią 

znak, ale taki, by wszyscy ludzie mogli go zobaczyć. Wtedy staną przy 

nas, bo będą wiedzieli, że czary białych mężów są z nimi.

—   Widziałeś przecież znak węża — odparłem.

background image

—   Panie mój, to nie wystarczy. Takie znamię mógł mieć od urodzenia. 

Uczyńcie znak. Bez tego nic nie zrobimy.

Towarzysze naszego rozmówcy podzielali jego zdanie, w zakłopotaniu 

więc zwróciłem się do Sir Henryka i Gooda, wyjaśniając sytuację.

—   Mam, mam coś! — wykrzyknął nagle Good z nutką tryumfu w głosie. 

— Poproś ich pan, by dali nam trochę czasu do namysłu.

Uczyniłem to i wodzowie oddalili się. Jak tylko poszli, Good poszperał w 

małej skrzyneczce, gdzie trzymał lekarstwa, i wyjął notatnik zawierający 

kalendarz. — Posłuchajcie, moi drodzy — zwrócił się do nas — wszak 

jutro jest czwarty czerwca?

Tak dalece śledziliśmy dotychczas bieg dni, że natychmiast 

odpowiedzieliśmy twierdząco na jego pytanie.

—  Bardzo dobrze,  a  teraz  posłuchajcie.  Oto  co  mamy  pod datą 

czwartego czerwca:   „Pełne zaćmienie księżyca rozpocznie się o 8.15 

czasu Greenwich, widoczne w Durbanie, Południowa Afryka" itd., itd. To 

znak dla nas. Niech im pan powie, Quater-main, że jutro zasłonimy 

księżyc.

Pomysł był znakomity, lecz co by się stało, gdyby informacje zawarte w 

kalendarzu Gooda okazały się nieścisłe? Skutek fałszywej przepowiedni 

byłby taki, że stracilibyśmy wszelki autorytet, a Ignosi szansę na 

odzyskanie tronu.

—   Przypuśćmy,  że  kalendarz  się  myli?   —   zwrócił  się  Sir Henry do 

Gooda,  który  pisał  coś  na  pustej   stronie notatnika.

—   Nie sądzę, aby tu zaszła jakaś pomyłka — odpowiedział. — Wiem z 

doświadczenia, że te informacje zawsze się dotychczas sprawdzały, 

dlaczego więc i ta nie miałaby się sprawdzić. Dokonałem   pewnych 

background image

obliczeń,   choć   nie   znam   dokładnie   naszego położenia.   Wyliczyłem, 

że   zaćmienie   powinno   się   tu   zacząć około dziesiątej jutro wieczorem 

i trwać do wpół do pierwszej.

114

Przez jakieś półtorej godziny więc powinna panować zupełna ciemność.

—   Musimy zaryzykować — rzekł Sir Henry. Wyraziłem   zgodę,   choć 

miałem   wątpliwości,   bo   zaćmienia

to trochę mętna sprawa, i kazałem Umbopie przywołać na powrót 

wodzów. Nadeszli niebawem, a ja przemówiłem do nich w te oto słowa:

—   Wielcy mężowie Kukuanów i ty, Infadoosie, posłuchajcie. Niechętnie 

pokazujemy swoją  moc, bo tak  czyniąc  zakłóca się naturalny bieg rzeczy 

i budzi strach w sercach ludzi. Ponieważ jednak sprawa nasza jest wielka, 

ponieważ jesteśmy głęboko oburzeni na króla za rzeź, którą oglądaliśmy, i 

na czarownicę Gagool, która chciała uśmiercić Ignosiego, postanowiliśmy 

odstąpić od reguły i uczynić taki znak, by cały lud mógł go zobaczyć. 

Chodźcie tu — powiedziałem i podprowadziwszy ich do drzwi chaty, 

wskazałem na czerwoną kulę blednącego księżyca. —  Co widzicie?  — 

zapytałem.

—   Widzimy  umierający księżyc   —   odparł  rzecznik  grupy.

—   Tak   jest.   A   teraz   powiedzcie,   czy   śmiertelny   człowiek 

potrafiłby zgasić księżyc i okryć ciemnością ziemię?

—   Nie —  uśmiechnął się wódz —  tego nie potrafi uczynić żaden 

człowiek. Księżyc jest silniejszy niż człowiek, który nań spogląda, nie 

może też zmieniać swego biegu.

—   Tak myślicie, lecz powiem wam, że dziś wieczorem, dwie godziny 

przed północą, księżyc zniknie na godzinę i pół, głęboka ciemność pokryje 

background image

ziemię i stanie się to znakiem, że Ignosi jest naprawdę królem Kukuanów. 

Jeśli to uczynimy, będziecie zadowoleni?

—   Tak,   panowie  moi   —   odparł   z   uśmiechem  stary   wódz, 

uśmiechnęli się też jego towarzysze. — Jeśli to zrobicie, będziemy 

zadowoleni.

—   Tak się też stanie. My trzej, Incubu, Bougwan i Macuma-zahn, 

powiedzieliśmy   to   i   dotrzymamy   słowa.   Czy   słyszysz, Infadoosie?

—   Słyszę, panie mój, lecz dziwna to obietnica zgasić księżyc, matkę 

świata, gdy jest on w pełni.

—   A jednak uczynimy to, Infadoosie.

—   Dziś,   dwie   godziny   po   zachodzie  słońca,   Twala  przyśle po 

was, byście obejrzeli tany dziewcząt. W godzinę po rozpoczęciu tanów 

dziewczyna, którą Twala uzna za najpiękniejszą, zostanie zabita przez 

Scraggę, królewskiego syna, jako ofiara dla kamiennych „Milczących", 

którzy trzymają straż tam w górach — tu

115

wskazał na trzy dziwnie wyglądające szczyty, gdzie miała się kończyć 

Droga Salomona. — Wtedy niech panowie moi zaciemnią księżyc i uratują 

dziewczęciu życie, a lud wam uwierzy.

—   Tak — rzekł stary wódz — zaiste uwierzy.

—  Dwie mile od Loo — ciągnął dalej Infadoos — jest wzgórze, wklęsłe 

jak księżyc na nowiu, twierdza, gdzie stacjonuje mój pułk i trzy inne pułki 

pod dowództwem tych oto wodzów. Może uda się przesunąć tam dwa lub 

trzy pułki. Jeśli więc panowie moi zagaszą isiężyc, w ciemności 

poprowadzę was na to miejsce. Tam będziecie aezpieczni i stamtąd będzie 

można rozpocząć wojnę z królem Twalą.

background image

—   Dobrze — odparłem. —  Zostaw nas teraz, byśmy mogli się przespać i 

przygotować naszą magiczną sztukę.

Infadoos powstał, pożegnał  się i odszedł wraz  z  gromadką wodzów.

—   Przyjaciele moi — rzekł Ignosi, gdy tylko opuścili chatę

—  czy rzeczywiście potraficie dokonać tego dzieła, czy też były ;o tylko 

puste słowa?

—   Sądzę — odparłem — że zdołamy to zrobić.

—   Ignosi — odezwał się Sir Henry — przyrzeknij mi jedną rzecz.

—   Przyrzeknę, nim jeszcze usłyszę twoje słowa, Incubu. O co ;hodzi?

—   Jeśli zostaniesz królem tego ludu, położysz kres tropieniu 

;zarowników, nie skażesz nikogo na śmierć bez sądu.

Gdym przetłumaczył tę prośbę, Ignosi zastanawiał się chwilę, )o czym 

taką dał odpowiedź:

—   Zwyczaje czarnych ludzi inne są niż białych, Incubu. My lie  cenimy 

życia   tak  wysoko  jak  wy.   Przyrzekam  jednak,  że ;robię wszystko, co 

w mojej mocy, by znieść polowanie na czarowników i by nikt nie poniósł 

śmierci bez sądu.

—   Dobiliśmy więc targu — rzekł Sir Henry — a teraz od-jocznijmy 

trochę.

Byliśmy  mocno  zmęczeni,  toteż  wkrótce  zasnęliśmy  twardo dopiero o 

jedenastej  obudził nas Ignosi. Wyszliśmy wówczas ; chaty, 

przyglądaliśmy się z zainteresowaniem budowie kukuań-ikich chat i 

obserwowaliśmy obyczaje kobiet.

—  Mam nadzieję — odezwał się Sir Henry — że zaćmienie lastąpi.

—   Jeśli nie nastąpi, to koniec z nami — odparłem posępnie

—  bo przecież niektórzy z tych wodzów opowiedzą całą historię crólowi, 

background image

a wówczas będzie innego rodzaju zaćmienie, takie, którego uż nie 

zobaczymy.

16

Powróciwszy do chaty, spożyliśmy obiad i spędziliśmy resztę dnia na 

przyjmowaniu wizyt, ceremonialnych lub składanych tylko dla 

zaspokojenia ciekawości. Wreszcie słońce zaszło, a my rozkoszowaliśmy 

się przez pewien czas ciszą, na tyle tylko, na ile pozwalał nam nasz 

melancholijny nastrój. W końcu około wpół do dziewiątej przybył 

posłaniec Twali, zapraszając nas na wielkie doroczne „tany dziewcząt", 

które miały się niebawem rozpocząć.

Szybko wdzialiśmy przysłane nam przez króla kolczugi i wziąwszy 

strzelby i amunicję, na wypadek gdybyśmy musieli uciekać, ruszyliśmy 

nadrabiając miną, lecz wewnętrznie pełni niepokoju. Ogromna przestrzeń 

przed królewską siedzibą przybrała teraz zupełnie inny wygląd niż 

poprzedniego wieczora. Zamiast zwartych szeregów wojowników stały 

tam teraz gromady kukuańskich dziewcząt, ubranych nie nazbyt 

wystawnie, lecz uwieńczonych kwiatami, trzymających w jednej ręce liść 

palmowy, a w drugiej białą lilię. W centrum oblanego światłem księżyca 

placu siedział Twala ze starą Gagool u swych stóp, w towarzystwie 

Infadoosa, Scraggi i dwunastu ludzi ze straży honorowej. Obecnych też 

było kilkunastu wodzów, wśród których rozpoznaliśmy naszych 

znajomych z ubiegłej nocy.

Twala powitał nas z demonstracyjną serdecznością, choć zauważyłem, że 

w spojrzeniu, jakim obrzucił Umbopę, była wyraźna złośliwość.

—   Bądźcie pozdrowieni, biali mężowie z Gwiazd — powiedział. — 

Dzisiejsze widowisko, zupełnie inne niż to, które oglądaliście 

background image

poprzedniego wieczora, jest już znacznie gorsze i gdyby nie te urocze 

dziewczęta, żaden z nas nie przyszedłby tu dzisiaj. Słodkie są pocałunki i 

czułe słowa kobiet, lecz szczęk włóczni i zapach krwi ludzkiej to coś 

znacznie słodszego. Czy chcecie mieć kobiety z  naszego  ludu,  biali 

mężowie?   Jeśli  tak,  to  wybierzcie  sobie najurodziwsze, tyle, ile 

zechcecie.  —   Tu  przerwał  czekając  na odpowiedź.

Wydawało mi się, że Goodowi spodobała się ta propozycja, bo jak 

większość marynarzy wrażliwy jest na urok kobiet, ale ja, człowiek starszy 

i rozsądny, z góry wiedziałem, jakie by to mogło pociągnąć za sobą 

komplikacje, bo że kobiety sprawiają tylko kłopot, to tak pewne jak fakt, 

że po nocy następuje dzień. Wobec tego odparłem pospiesznie:

—   Dzięki ci, o królu. Biali ludzie zaślubiają tylko białe kobiety, więc 

wasze dziewczęta, choć tak piękne, nie dla nas są.

—   Dobrze  —   roześmiał się  król.   —   W  naszym  kraju  jest takie 

przysłowie:   „Oczy   kobiet   zawsze  błyszczą   bez   względu

117

I'

i kolor." A inne mówi: „Kochaj tę, która jest obecna, bo ta, órej nie ma 

przy tobie, zdradza cię." Ale te rzeczy może zupełnie aczej wyglądają w 

Gwiazdach. W kraju, gdzie mieszkają biali dzie, wszystko jest możliwe. 

Więc już dobrze, nasze dziewczęta e będą żebrać. Bądźcie pozdrowieni raz 

jeszcze i witaj też, ty arny. Gdyby Gagool postawiła na swoim, byłbyś 

teraz sztywny simny. Masz szczęście, że przybywasz z Gwiazd.  Ha, ha, 

ha!

—  Mógłbym cię zabić, o królu, prędzej niż ty mnie — odparł okojnie 

Ignosi.  — To ty zesztywniejesz, nim ja przestanę się ruszać.

background image

Twala drgnął: — Śmiało przemawiasz, chłopcze — rzekł iewnie. — Nie 

posuwaj się za daleko.

—   Ten  może  mówić  śmiało,  kto  mówi  prawdę.   Prawda  to-tra 

włócznia, która nie chybi celu. To orędzie z Gwiazd, o królu!

Twala zmarszczył się groźnie, jego jedyne oko błysnęło zło-•ogo, ale nie 

odrzekł już nic.

—   Zaczynać   tany!   —   krzyknął  i   natychmiast   uwieńczone datami 

dziewczęta  ruszyły   całymi   grupami   naprzód,   nucąc )dką  pieśń  i 

powiewając  wdzięcznie  liśćmi   palmy  i  białymi datami. Wiotkie i 

zwiewne jak duchy, tańczyły w delikatnym ietle księżyca, to wirując 

dokoła, to zbliżając się nawzajem ku Die niby w jakiejś mimicznej walce, 

to kołysząc się lekko, to ów wysuwając  się naprzód i  cofając  w 

pozornym  nieładzie.

W końcu przerwały taniec i wówczas piękna, młoda dziewczyna 'skoczyła 

z szeregów i zaczęła wykonywać piruety z taką acją i ogniem, że 

zawstydziłaby z pewnością większość baletnic. reszcie wycofała się 

zmęczona i inna tancerka zajęła jej miejsce, tem jeszcze inna, ale choć 

tańczyło ich wiele, żadna nie mogła równać wdziękiem, zręcznością i 

osobistym urokiem tej pier-zej.

—   Którą uznaliście za najpiękniejszą? —  pytał król.

—   Pierwszą   —   odparłem   bez   namysłu,   ale   natychmiast 

żałowałem   tego,   bom   sobie   przypomniał,   że   najpiękniejsza ała iść 

na ofiarę.

—  Mój rozum jest jak wasz rozum, moje oczy są jak wasze iy. Ona jest 

najpiękniejsza, ale niestety musi umrzeć.

—   Tak,   musi  umrzeć   —   pisnęła   Gagool,  rzucając  szybkie ijrzenie 

background image

na biedną dziewczynę, która, nieświadoma jeszcze swego u,   nerwowo 

zrywała   płatek   za   płatkiem   z   kwiatów   swego sńca.

—   Dlaczego, o królu?   —  zapytałem,  z trudem  opanowując burzenie. 

— Dziewczyna tańczyła dobrze i podobała się nam.

Jest też piękna. Byłoby rzeczą okrutną wynagradzać ją za to śmiercią.

Twala roześmiał się. — Taki u nas zwyczaj, a ci, co tam siedzą w 

kamieniu, muszą otrzymać swoją należność — mówił wskazując na trzy 

dalekie szczyty. — Gdybym nie skazał najpiękniejszej dziewczyny na 

śmierć, nieszczęście spotkałoby mnie i mój dom. Oto co mówi 

przepowiednia: „Jeśli w dzień tanów król nie złoży ofiary w osobie 

najpiękniejszej dziewczyny tym, co trzymają straż w górach, upadnie on i 

jego dom." Posłuchajcie, biali mężowie, mój brat, który panował przede 

mną, nie złożył ofiary, bo wzruszyły go łzy dziewczyny, i upadł — on i 

jego dom, a teraz ja tu panuję. Rzecz skończona, ona musi umrzeć. 

Przyprowadźcie ją tu — mówił Twala zwracając się teraz do strażników. 

— Scragga, wyostrz swoją włócznię.

Dwóch mężczyzn wystąpiło naprzód, a gdy zaczęli się zbliżać do 

dziewczyny, ona po raz pierwszy zdała sobie sprawę, jaki los ją czeka, 

krzyknęła i próbowała uciekać. Mocne ręce pochwyciły ją jednak szybko i 

wyrywającą się, płaczącą przyprowadziły przed króla.

—   Jak ci na imię, dziewczyno? — zapiszczała Gagool. — Co? Nie 

chcesz odpowiedzieć?  Czy syn króla ma się od razu zabrać do pracy?

Na te słowa Scragga, wyglądający bardziej złowrogo niż kiedykolwiek, 

postąpił naprzód i podniósł swą włócznię. W tym momencie zauważyłem, 

że Good sięga ukradkiem po rewolwer. Biedna dziewczyna dostrzegła 

przez łzy słaby błysk stali i ochłonęła nieco ze strachu. Przestała się 

background image

wyrywać, splatała tylko nerwowo ręce i stała drżąc na całym ciele.

—   Popatrzcie — krzyknął Scragga nie kryjąc wesołości — ona   wzdraga 

się   na   widok   mej   małej   zabawki,   nim   zdążyła jej   zakosztować. 

—   I   uderzył   dłonią   w  szerokie   ostrze   swej włóczni.

—   Jeśli kiedykolwiek będę miał okazję, zapłacisz mi za to, ty psie — 

mruczał do siebie Good.

—   Teraz, gdyś się już uspokoiła, podaj mi swe imię. Podejdź tu, nie bój 

się — drwiła Gagooł.

—   O matko  —  odparła dziewczyna drżącym głosem  —  na imię   mi 

Foulata,   z   rodziny   Suko.   0   matko,   dlaczego   muszę umrzeć? Nie 

zrobiłam nic złego.

—   Pociesz się — ciągnęła dalej stara wiedźma swym wstrętnym, 

drwiącym tonem. — Musisz rzeczywiście umrzeć jako ofiara na rzecz 

tych, co tam siedzą w górach, ale lepiej spać nocą niż

119

mozolić się za dnia; lepiej umrzeć niż żyć, a ty zginiesz z ręki 

królewskiego syna.

Foulata załamała ręce w rozpaczy. — Ach, okrutnicy! — wołała. —7 

Jestem taka młoda. Cóż uczyniłam, że już nigdy nie zobaczę, jak słońce 

wstaje po nocy i jak gwiazdy zjawiają się na wieczornym niebie; że już 

nigdy nie będę zbierać kwiatów wilgotnych od rosy. Biada mi! Nigdy nie 

zobaczę chaty mego ojca, nie poczuję pocałunków matki, nie dopilnuję 

chorego koźlęcia. Biada mi, bo już nigdy żaden kochanek nie weźmie 

mnie w ramiona, by spojrzeć mi w oczy, i nie urodzę już synów. Ach, 

okrutnicy! — I znów załamała ręce, zwracając zalaną łzami twarz ku 

background image

niebu. A wyglądała tak uroczo w swej rozpaczy — bo była naprawdę 

piękną kobietą — że z pewnością zmiękczyłaby serca ludzi bardziej 

okrutnych, niż ta trójka wcielonych diabłów przed nami. Przemowa 

księcia Artura1 do łotrów, którzy przyszli go oślepić, nie była zapewne 

bardziej wzruszająca niż słowa tej prostej dziewczyny.

Nie wzruszyły one jednak starej Gagool ani jej pana, choć spostrzegłem, 

że twarze wodzów i niektórych strażników przybrały wyraz współczucia. 

A Good parskał z oburzenia i tak się wiercił, jakby chciał przyjść jej z 

pomocą. Z kobiecą przenikliwością wyczuła Foulata, co się dzieje w jego 

umyśle, i nagle padła mu do kolan, obejmując jego „piękne białe nogi".

—   Och, biały ojcze z Gwiazd — wołała — zarzuć na mnie płaszcz swej 

opieki, pozwól, bym się skryła w cieniu twej mocy i  ocaliła   życie. 

Obroń   mnie   przed   tymi  okrutnikami  i   przed Gagool.

—   Dobrze, zajmę się tobą — mówił nerwowo Good swą 

charakterystyczną angielszczyzną. — Chodź, powstań, dobra z ciebie 

dziewczyna. — Mówiąc to, schylił się i chwycił ją za rękę.

Twala odwrócił się i skinął na syna, który postąpił naprzód z podniesioną 

włócznią.

—  Teraz już czas na pana — szepnął mi Sir Henry. — Na co pan czekasz?

—   Czekam na zaćmienie — odparłem. — Przez ostatnie pół godziny 

spoglądam wciąż na księżyc, ale nigdy chyba nie świecił jaśniej.

—  Musi pan zaryzykować teraz, bo inaczej zabiją dziewczynę. Twala traci 

już cierpliwość.

1 Mowa tu o księciu Arturze, krewniaku króla Anglii, Jana Bez Ziemi 

(1167-1216). Ponieważ Artur pretendował do tronu, król kazał go uwięzić 

w twierdzy i oślepić. Prośby księcia wzruszyły komendanta twierdzy i nie 

background image

pozwolił, by najemni mordercy dokonali krwawego czynu (przyp. tłum.).

120

Uznawszy słuszność tego argumentu i rzuciwszy raz jeszcze desperackie 

spojrzenie na jasną tarczę księżyca (bo chyba nigdy najgorliwszy astronom 

nie czekał z taką obawą, by niebieskie zjawisko potwierdziło słuszność 

jego teorii), wkroczyłem z całą godnością, na jaką mnie było stać, między 

wyczerpaną do cna dziewczynę i wysuniętą włócznię Scraggi.

—   Królu — powiedziałem — to nie może się stać, nie zniesiemy tego. 

Pozwól, by dziewczyna odeszła w spokoju.

Twala zerwał się ze swego miejsca zdziwiony i gniewny, a wśród wodzów 

i w zwartych szeregach dziewcząt, które z wolna zbliżały się do nas w 

przewidywaniu tragedii, rozległ się pomruk zdumienia.

— Nie może się stać — przedrzeźniał mnie Twala — nie może się stać, ty 

biały psie, który ujadasz na lwa w jego jaskini. Czyś oszalał? Uważaj, bo 

los tego kurczęcia może spotkać i ciebie, i tych, co są z tobą. Kim jesteś, 

że ośmielasz się sprzeciwiać mej woli? Precz! Scragga, zabij ją! Hej, 

strażnicy! Pojmać tych ludzi!

Na ten rozkaz uzbrojeni ludzie szybko wybiegli zza chaty, gdzie ich 

najwidoczniej już przedtem ulokowano.

Sir Henry, Good i Umbopa ustawili się rzędem obok mnie i podnieśli 

strzelby.

—   Stać! — krzyknąłem śmiało, choć duszę miałem na ramieniu. — Stać! 

My, biali ludzie z Gwiazd, mówimy, że to się nie może stać. Zbliżcie się o 

krok, a my zgasimy księżyc, my, którzy mieszkamy w jego domu, i 

pogrążymy ziemię w ciemności. Ośmielcie się nie usłuchać, a 

zakosztujecie naszej czarodziejskiej sztuki.

background image

Groźba poskutkowała. Strażnicy zatrzymali się, a Scragga stał przed nami 

ze wzniesioną włócznią.

—   Słuchajcie go, słuchajcie — piszczała Gagool. — Słuchajcie tego 

kłamcę, który mówi, że zgasi księżyc jak lampę. Niech to zrobi, a ocali 

dziewczynę. Tak, niech to zrobi, bo inaczej umrze i dziewczyna, i on, i 

jego towarzysze.

Znów rzuciłem rozpaczliwe spojrzenie na księżyc i z nie opisaną radością i 

ulgą zobaczyłem, żeśmy się nie pomylili. Na brzegu wielkiej tarczy ukazał 

się cień i przydymiona zasłona zaczęła powoli zasnuwać świetlistą 

powierzchnię księżyca.

Wówczas uniosłem rękę ku niebu — Sir Henry i Good poszli za moim 

przykładem — i wygłosiłem kilka wierszy z Legend Ingoldsby'ego 

najbardziej uroczystym tonem, na jaki mogłem się zdobyć. Sir Henry, 

naśladując mój ton, przytoczył jakiś werset ze Starego Testamentu, a Good 

zwrócił się do „Królowej Nocy" w najbardziej wymyślnym klasycznym 

języku.

121

Wśród tłumu dały się słyszeć stłumione okrzyki trwogi.

—   Patrz, królu! — wołałem. — Patrz, Gagool! Patrzcie wodzowie, 

patrzcie mężowie i niewiasty!  Czyż ludzie z Gwiazd nie dotrzymują 

obietnicy? Czy ich słowa to próżne kłamstwa? Księżyc ciemnieje na 

waszych oczach, wkrótce zapanuje zupełna ciemność, tak, ciemność 

podczas pełni księżyca. Prosiliście o znak, daliśmy go wam. Przyćmij się, 

o księżycu, wygaś światło, ty czysty i święty. Zniż swoje dumne serce ku 

ziemi i pokryj ją cieniem.

background image

Jęk przerażenia rozległ się wśród widzów. Jedni stali jak porażeni, inni 

padali na kolana i krzyczeli głośno. Król siedział nieruchomo,   jego 

ciemna   skóra   poszarzała.   Tylko   Gagool   nie

traciła odwagi.

—   To przejdzie!  —  wołała.  —  Widziałam już kiedyś takie rzeczy, 

człowiek nie potrafi zgasić księżyca.  Nie traćcie serca, siedźcie spokojnie, 

to przejdzie!

—   Czekajcie, a zobaczycie — odpowiedziałem drżąc z podniecenia. — 

Księżycu, o księżycu, dlaczegoś tak zimny i niestały?

—  mówiłem dalej, cytując fragment powieści, którą ostatnio czytałem, 

choć teraz przychodzi mi na myśl, żem był niewdzięczny ubliżając  Pani 

Niebios,   która   okazała   się  najlepszym   naszym przyjacielem, 

jakkolwiek   się   zachowała   wobec   niecierpliwego kochanka w 

powieści.

—   Mów pan dalej, Good — zwróciłem się teraz do kapitana

—  ja już nie pamiętam żadnej poezji. Do licha, bądź pan dobrym

kolegą.

Good stanął na wysokości zadania, wykazując ogromną inwencję. Nie 

miałem przedtem zielonego pojęcia, że oficer marynarki może operować 

takim bogactwem przekleństw. Przez dziesięć minut  mówił  bez  przerwy, 

nie  powtarzając  się  niemal  nigdy.

Tymczasem czarny pierścień pełznął dalej, a cały olbrzymi tłum utkwił 

oczy w niebie i patrzył, patrzył zafascynowany. Dziwne, okropne cienie 

snuły się po powierzchni księżyca, nastała teraz śmiertelna, złowróżbna 

cisza. Kilka minut upłynęło w tym uroczystym milczeniu, a gdy mijały, 

księżyc zapadał coraz głębiej i głębiej w cień ziemi. Wydawało się, że się 

background image

zbliża i ogromnieje. Przybrał miedziany odcień, potem ta jego część, która 

nie była zaciemniona, zszarzała i spopielała, a gdy zbliżało się całkowite 

zaćmienie, księżycowe góry i równiny płonęły krwawą łuną wśród 

karmazynowego mroku.

Pierścień ciemności posuwał się dalej, zasłaniając już więcej niż połowę 

krwawej kuli. Powietrze zgęstniało, przybierając głębszą jeszcze barwę 

karmazynu. Z trudnością rozróżnialiśmy

122

teraz twarze stojących przed nami ludzi. Żaden głos nie podniósł się wśród 

widzów. Good zaprzestał swoich przekleństw.

—   Księżyc umiera, biali czarodzieje zabili go!   — krzyknął w końcu 

Scragga. —  Zginiemy wszyscy w ciemności.  — I pod wpływem 

przerażenia lub wściekłości, albo obojga razem, podniósł włócznię i cisnął 

ją z całej siły w pierś Sir Henryka. Zapomniał jednak o podarowanych 

nam przez króla kolczugach, które mieliśmy pod zwykłym ubraniem. 

Włócznia odbiła się od stali i nim Scragga  mógł zadać  powtórny  cios, 

Sir  Henry wydarł  mu  ją z ręki i ugodził napastnika. Scragga osunął się 

martwy na ziemię.

Na ten widok, a także pod wpływem strachu przed wzmagającą się 

ciemnością, która — jak sądzono — połykała księżyc, dziewczęta zerwały 

się i z piskiem, w nieładzie biegły ku bramie kraalu. Nie na tym skończyła 

się panika. Sam król w towarzystwie straży przybocznej, niektórzy 

wodzowie i Gagool, która z zadziwiającą szybkością pędziła utykając za 

nimi, schronili się w chatach, tak że za kilka minut niedoszła ofiara, 

Foulata, Infadoos i większość wodzów, z którymi zmawialiśmy się nocą, 

oraz my sami pozostaliśmy na miejscu wraz z ciałem martwego Scraggi.

background image

—   Wodzowie  —  powiedziałem  —  daliśmy wam  znak. Jeśli jesteście 

zadowoleni, uciekajmy szybko w to miejsce,, o którym mówiliście. 

Czarów   nie   możemy  odwołać,  będą  trwały  jeszcze półtorej godziny. 

Skorzystajmy z ciemności.

—   Chodźcie — rzekł Infadoos, kierując się ku wyjściu i dając tym 

przykład wodzom, którzy okazywali pełen pobożnego lęku szacunek. Za 

nimi podążyła nasza trójka i Foulata, którą Good wziął za rękę.

Nim dotarliśmy do bramy, nastąpiło całkowite zaćmienie księżyca, na 

czarnym jak atrament niebie pojawiły się gwiazdy, a my szliśmy w 

ciemności potykając się co chwilę.

¦

12

Przed bitwą

Na szczęście Infadoos i jego towarzysz doskonale znali każdą ieżynę w 

mieście, toteż mimo mroku posuwaliśmy się naprzód.

Nasza  wędrówka  trwała  godzinę,, może  więcej,  aż  wreszcie ićmienie 

poczęło   mijać   i   brzeżek   księżyca,   który   przedtem ijpierw   zniknął, 

stał   się   znów   widoczny.   Nagle   wystrzeliła m srebrzysta smuga 

światła, która po chwili zapłonęła cudowną mą i rozświetliła ciemność 

niby jakaś niebiańska lampa. Uroczy niesamowity był to widok. Po pięciu 

minutach gwiazdy zaczęły lednąć i pojaśniało  na  tyle,  że mogliśmy 

rozeznać,  gdzie się najdujemy. Byliśmy już poza miastem i zbliżaliśmy się 

do dużego wzgórza o płaskim grzbiecie, liczącego jakieś dwie mile w 

obwo-zie. Wzgórze to, należące do formacji pospolitej w Południowej 

Afryce,   nie   jest   bardzo   wysokie.   Najwyższe   jego   wzniesienie 

background image

wynosi nie  więcej  niż  dwieście  stóp,  lecz  ma  kształt  końskiej 

>odkowy, a zbocza są przepaściste i pokryte głazami. U szczytu, la 

porośniętym trawą płaskowyżu, znajduje się rozległe obozo-visko,  służące 

za   wojskową  kwaterę   niemałych  sił.   Stacjonował tam zwykle pułk 

liczący trzy tysiące ludzi, lecz gdy posuwa-iśmy  się  mozolnie  stromym 

zboczem   wzgórza,  spostrzegliśmy w powracającym świetle księżyca, że 

było tam teraz kilka takich

pułków.

Na płaskowyżu zastaliśmy tłumy ludzi, którzy zerwali się ze snu i tłoczyli 

się teraz drżąc ze strachu na widok naturalnego zjawiska. Wyminęliśmy 

ich bez słowa i ruszyliśmy ku chacie położonej w centrum płaskowyżu, 

gdzie ze zdumieniem zobaczyliśmy dwóch mężczyzn, obładowanych 

naszym skąpym dobytkiem, który musieliśmy porzucić wobec czekającej 

nas ucieczki.

— Posłałem po te rzeczy — wyjaśnił Infadoos. — Także po to — tu 

wskazał na dawno zagubione spodnie Gooda.

Good rzucił się ku nim z zachwytem i natychmiast zaczął je

wkładać.

124

—   Przecież   mój   pan   nie  zechce   ukrywać  swoich   pięknych białych 

nóg? — krzyknął żałośnie Infadoos.

Ale Good nie ustępował i raz tylko jeszcze mieli Kukuanie sposobność 

obejrzenia jego pięknych nóg. Kapitan jest bardzo skromny, toteż musieli 

zadowolić swe estetyczne tęsknoty oglądaniem jednej strony jego 

bokobrodów, przejrzystego oka i ruchomych zębów.

background image

Spoglądając wciąż jeszcze z żalem na spodnie Gooda, Infadoos 

poinformował nas, że kazał pułkom zebrać się z nastaniem dnia, by 

wyjaśnić im przyczynę i okoliczności zamierzonej rebelii i przedstawić 

prawowitego następcę tronu, Ignosiego.

Zgodnie z tym, gdy tylko słońce wzeszło, odbył się na wielkiej przestrzeni 

płaskowyżu przegląd wojska, liczącego blisko dwadzieścia tysięcy ludzi. 

Był to sam kwiat kukuańskiej armii. Wojownicy, ustawieni na trzech 

bokach placu, prezentowali wspaniały widok. Gdyśmy zajęli miejsca na 

otwartej przestrzeni czwartego boku,  otoczyli  nas  natychmiast  główni 

wodzowie i  oficerowie.

Nakazawszy ciszę, Infadoos wystąpił i rozpoczął przemówienie. W 

żywych, barwnych słowach — bo jak wszyscy Kukuanie wyższej rangi 

był urodzonym mówcą — przedstawił dzieje ojca Ignosiego, 

zamordowanego nikczemnie przez Twalę, a także los jego żony i dziecka, 

którzy cudem uniknęli śmierci głodowej. Potem mówił

0  cierpieniach ludu pod rządami okrutnika,  dając za przykład ubiegłą noc, 

gdy wielu szlachetnych ludzi zamordowano, zarzucając  im  kłamliwie 

niegodne  czyny.   Następnie  oświadczył,   że biali   mężowie   z   Gwiazd, 

spoglądając   na   Kukuanę,   dostrzegli jej kłopoty i nie bacząc na własną 

niewygodę, postanowili ulżyć im w niedoli. Zabrali więc Ignosiego, który 

cierpiał na wygnaniu, przeprowadzili  przez   góry  i  przywiedli  do 

Kukuany.   Widzieli niegodziwość królewskich uczynków, by więc ocalić 

życie Foulaty

1 przekonać chwiejnych, zgasili księżyc mocą swych czarów i zabili 

młodego  szatana,   Scraggę.  A  teraz  gotowi  są  stanąć  u  boku 

Kukuanów, pomóc im w obaleniu Twali i oddać władzę w ręce 

background image

prawowitego króla, Ignosiego.

Infadoos skończył swą przemowę wśród pomruków aprobaty, po czym 

wystąpił Ignosi. Potwierdziwszy wszystko, co powiedział jego stryj, tak 

mówił dalej:

—   O wodzowie, oficerowie,  żołnierze i ty  ludu,  słyszeliście moje 

słowa. Teraz musicie wybrać między mną i tym, który siedzi na moim 

tronie, który zabił swego brata i sprawił, że dziecko tego brata omal nie 

zginęło z zimna i głodu. Że jestem prawowitym królem  Kukuanów, 

powiedzą  wam ci  —  tu  wskazał na  grupę

125

rodzów — widzieli bowiem znak węża na moim ciele. Czyż ci iali ludzie 

stanęliby u mego boku z całą swą czarodziejską iocą, gdybym nie był 

królem? Drzyjcie, wodzowie, kapitanowie ty ludu! Czyż nie na waszych 

oczach zgasili księżyc w pełni, iy pognębić Twalę i umożliwić nam 

ucieczkę?

—   Tak jest — odparli wojownicy.

—   Jestem  królem,  mówię   wam,  jestem   królem   —   ciągnął Lalej 

Ignosi   —   prostując  swą   imponującą   postać  i  wznosząc >erdysz 

ponad głowę. — Jeśli znajdzie się między wami ktoś, kto lądzi,   że  tak 

nie   jest,   niech   wystąpi,   a   stoczę   z   nim   walkę

zwyciężę, jego krew będzie znakiem, że mówię prawdę. Niech wystąpi, 

powtarzam. — Mówiąc to potrząsnął berdyszem, aż zabłysło w 

słonecznym świetle jego szerokie ostrze.

Ponieważ nikt nie miał ochoty przyjąć tej propozycji, nasz wierny 

towarzysz kontynuował swą przemowę:

— Jestem rzeczywiście królem, więc jeśli staniecie u mego boku i wygram 

background image

bitwę, wspólne będzie zwycięstwo i wspólny honor. Jeśli zaś zginiecie, 

zginę z wami. I patrzcie, obiecuję wam, że gdy zasiądę na tronie moich 

ojców, ustanie przelew krwi w tym kraju, tropiciele czarowników nie będą 

już polowali na was, by potem wydawać niewinnych na rzeź. Kara spotka 

tylko tych, co będą łamać prawo. Każdy z was będzie mógł spać spokojnie 

w swojej chacie. W kraju zapanuje sprawiedliwość. Czy wybraliście już, 

wodzowie, kapitanowie, żołnierze i ty ludu?

—   Wybraliśmy, o królu — brzmiała odpowiedź.

—   To dobrze. A teraz odwróćcie głowy i zobaczcie, jak posłańcy Twali 

rozchodzą  się we  wszystkie strony,   na  południe i północ, na wschód i 

zachód, by zebrać potężną  armię,  zabić mnie i was, moich przyjaciół i 

opiekunów. Jutro lub może pojutrze wystąpi on przeciw nam ze 

wszystkimi tymi, którzy dochowali mu wierności. Wtedy zobaczę,  kto 

wytrwa przy mnie, kto nie lęka się umrzeć dla dobrej sprawy. O takich 

ludziach nie zapomnę. Rzekłem, o wodzowie, kapitanowie, żołnierze i ty 

ludu. A teraz rozejdźcie się i przygotujcie do walki.

Ignosi zamilkł, a wówczas jeden z wodzów podniósł rękę i zabrzmiały 

słowa królewskiego salutu: „kuum". Był to znak, że pułki uznały 

Ignosiego za króla. Potem odmaszerowały batalionami.

Pół godziny później odbyła się narada wojenna z udziałem wszystkich 

dowódców pułków. Zdawaliśmy sobie sprawę, że wkrótce zostaniemy 

zaatakowani przez przeważające siły. Istotnie, z płaskowyżu na naszym 

wzgórzu widzieliśmy gromadzące się

wojska i posłańców wychodzących w różnych kierunkach z Loo, a 

wysyłanych niewątpliwie po to, by zwoływać wojowników. Po naszej 

stronie mieliśmy około dwudziestu tysięcy żołnierzy, w sumie siedem 

background image

najlepszych pułków kraju. Według obliczeń Infa-doosa i wodzów Twala 

rozporządzał trzydziestoma lub nawet trzydziestoma pięcioma tysiącami 

ludzi, na których mógł polegać, zebranych już w Loo, ale nasi sądzili, że 

do południa następnego dftia mógł ściągnąć kilka dalszych tysięcy. Było 

rzeczą prawdopodobną, że niektórzy z nich zdezerterują lub przejdą do 

nas, lecz na to nie mogliśmy za bardzo liczyć. Tymczasem Twala czynił 

przygotowania, by stłumić bunt. Rozstawiono silne patrole u stóp wzgórza, 

były też inne oznaki mającego nastąpić ataku.

Infadoos i dowódcy pułków twierdzili, że Twala uderzy dopiero 

następnego dnia, chce się bowiem nie tylko przygotować, lecz również 

zatrzeć w umysłach żołnierzy wrażenie, jakie uczyniło na nich magiczne 

rzekomo zaćmienie księżyca. Atak nastąpi więc jutro, mówili, i okazało 

się, że mieli rację.

Tymczasem zabraliśmy się do pracy, by na wszelkie sposoby umocnić 

naszą pozycję. Niemal każdy żołnierz został wyekwipowany i w ciągu 

dnia wiele uczyniono. Nasze wzgórze było raczej czymś w rodzaju 

sanatorium aniżeli fortecą, stanowiąc obozowisko dla tych pułków, które 

ucierpiały podczas swej służby w mniej zdrowych regionach kraju. Teraz 

wszystkie ścieżki prowadzące na szczyt zostały zablokowane masą 

kamieni, a gdy tylko czas pozwalał, umacniano wszelkie inne podejścia. W 

różnych punktach gromadzono stosy głazów, by móc je potem zrzucać na 

oblegających wzgórze napastników. Poszczególnym pułkom wyznaczono 

stanowiska i czyniono wszystko, co nasza wspólna pomysłowość zdołała 

wymyślić.

Tuż przed zachodem słońca, gdy odpoczywaliśmy po mozolnej pracy, 

spostrzegliśmy małą grupkę ludzi, dążących ku nam od strony Loo. Jeden 

background image

z nich niósł liść palmowy na znak, że przychodzi jako herold.

Gdy się zbliżył, Ignosi, Infadoos, kilku oficerów i my zeszliśmy ze 

wzgórza, by go przywitać.

—   Pozdrowienie!  — wykrzyknął. — Pozdrowienie króla dla tych, 

którzy  chcą   wszcząć  wielką,   krwawą   i  bezbożną   wojnę przeciw 

niemu;   pozdrowienie   lwa   dla   szakali,   które   warczą na niego.

—   Mów — odezwałem się.

—   Oto słowa króla. Zdajcie się na jego łaskę, bo inaczej źle

126

127

ę to skończy. Okaleczono już czarnego byka i król oprowadza o 

krwawiącego po obozie.1

—  Jakie   warunki   stawia   Twala?    —   pytałem   z   ciekawo-?i.

—   Jego warunki są łagodne, godne wielkiego króla. Oto słowa 'wali, 

jednookiego, potężnego męża tysiąca żon, pana Kukuanów, trażnika 

Wielkiej Drogi, ukochanego przez „Milczących", którzy iedzą tam w 

górach, Cielęcia Czarnej  Krowy, Słonia, którego ;rok  wstrząsa  ziemią, 

postrachu  złoczyńców,   Strusia,  którego logi pożerają pustynię, 

Czarnego, Mądrego,  króla  królów, oto ego słowa:  „Okażę litość i 

zadowolę się odrobiną krwi. Umrze eden na dziesięciu, reszta odejdzie 

wolno; ale biały mąż Incubu, ctóry   zabił   mego   syna   Scraggę,   ich 

czarny   służący,   który pretenduje do mego tronu, oraz Infadoos, mój brat, 

który podnosi sunt   przeciw   mnie,   muszą   umrzeć   po   torturach   jako 

ofiary ila «Milczących»." Takie są litościwe słowa Twali.

Naradziwszy się z innymi, odpowiedziałem mu tak głośno, by wszyscy 

żołnierze mogli mnie usłyszeć:

background image

—   Wróć, ty psie, do Twali, który cię przysłał, i powiedz mu, że Ignosi, 

prawdziwy król Kukuanów, Incubu, Bougwan i Macu-mazahn, mędrcy z 

Gwiazd, którzy potrafią zgasić księżyc, Infadoos z królewskiego domu 

oraz wodzowie, kapitanowie i lud tu zebrany taką dają odpowiedź:  „Nie 

poddamy się. Nim słońce dwa razy zajdzie, trup Twali będzie leżał 

sztywny u jego wrót, a Ignosi, którego  ojca  Twala   zamordował,   zajmie 

jego   miejsce."   Teraz odejdź, zanim cię wychłostamy, i nie waż się 

podnosić ręki na takich jak my.

Herold roześmiał się głośno. — Nie przestraszycie nikogo tymi 

napuszonymi słowami — wykrzyknął. — Wykażcie taką odwagę jutro, o 

wy, którzy gasicie księżyc. Bądźcie dzielni, walczcie, cieszcie się, nim 

wrony oskubią wasze kości, aż zbieleją jak wasze twarze. Żegnajcie. Może 

spotkamy się w bitwie. Nie ucieknijcie do Gwiazd, lecz poczekajcie na 

mnie, błagam was. — Po tej sarkastycznej przemowie oddalił się, a 

tymczasem słońce zagasło.

Noc mieliśmy bardzo pracowitą, bo choć byliśmy mocno utrudzeni, nie 

zaprzestaliśmy przygotowań do jutrzejszej walki. Gońcy odchodzili i 

przychodzili na miejsce, gdzie odbywaliśmy naradę. W końcu,  już po 

północy, wszystko,  czego mogliśmy dokonać,

1 Ten okrutny zwyczaj nie jest zjawiskiem odosobnionym. Występuje u 

różnych afrykańskich plemion z okazji wybuchu wojny lub jakiegoś 

innego ważnego wydarzenia (A. Q.).

128

było gotowe i w obozie zapadła cisza, tylko od czasu do czasu słychać 

było głosy pytających o hasło wartowników.

Sir Henry i ja, w towarzystwie Ignosiego i jednego z wodzów, zeszliśmy 

background image

ze wzgórza i dokonaliśmy przeglądu naszych posterunków. W każdym 

miejscu, do którego zbliżaliśmy się, pobłyskiwały włócznie, znikając 

dopiero wtedy, gdy podaliśmy hasło. Był to znak, że nikt nie spał na 

posterunku. Potem wracaliśmy, przesuwając się wśród szeregów śpiących 

wojowników. Dla wielu z nich miał to być ostatni ziemski wypoczynek.

Światło księżyca, odbijając się w ostrzach włóczni i rzucając migotliwe 

błyski na ich twarze, nadawało im jakiś upiorny wyraz. Chwiały się na 

wietrze ich wysokie pióropusze, przywodząc na myśl strusie pióra 

pogrzebowych zaprzęgów.

— Jak pan myśli, ilu z nich pozostanie przy życiu jutro o tej porze? — 

pytał Sir Henry.

Potrząsnąłem głową i spojrzałem raz jeszcze na śpiących. W zmęczeniu i 

podnieceniu wyobraziłem sobie, że niektórych dotknęła już ręka śmierci, 

wyciskając na nich swe piętno. Rozróżniałem tych, co mieli zginąć. I 

zastanawiając się nad tajemnicą ludzkiego życia, pomyślałem, jakie błahe 

jest ono i smutne. Dzisiejszej nocy te tysiące ludzi spało zdrowym snem, a 

jutro wielu z nich — może wraz z nami — zesztywnieje na zawsze. Ich 

żony zostaną wdowami, ich dzieci sierotami i ludzie zapomną o nich. 

Tylko stary księżyc będzie pogodnie świecił i wszystko co żywe uda się na 

spoczynek, tak jak to się działo całe wieki przed nami i będzie się działo 

całą wieczność po nas.

Jednakże człowiek nie umiera, gdy świat trwa nadal. Jego imię ginie w 

zapomnieniu, lecz jego oddech nadal porusza wierzchołkami sosen; 

dźwięk słów, które wypowiedział, odbija się echem w przestrzeni; jego 

myśli stają się naszym dziedzictwem; jego namiętności dały nam życie; 

jego radości i troski są też naszym udziałem, a śmierć, przed którą uciekał 

background image

przerażony, czeka i nas. Zaprawdę, wszechświat jest pełen duchów, ale nie 

tych spowitych całunem cmentarnych widziadeł, lecz niezniszczalnych 

elementów indywidualnego życia, które, ponieważ kiedyś istniały, nie 

mogą umrzeć.

Takie oto myśli przechodziły mi przez głowę, gdym stał i patrzył na 

ponure, lecz fantastyczne szeregi wojowników, śpiących — jak tam 

mówiono — na włóczniach, bo się starzeję i nabrałem przykrego zwyczaju 

rozmyślania.

—  Curtis — powiedziałem — boję się, jestem w stanie godnym

pożałowania. 130

I

—   Słyszałem już z pana ust tego rodzaju uwagi, Quatermain —   rzekł 

Sir   Henry,   gładząc   z   uśmiechem   swą   jasną   brodę.

—   Zaraz panu powiem, co mam teraz na myśli. Otóż bardzo wątpię, by 

choć jeden z nas przeżył to wszystko. Zaatakują nas przeważające 

liczebnie siły,  mała jest więc szansa  utrzymania tej pozycji.

—   W   każdym   razie   musimy   się   dobrze   spisać.   Posłuchaj pan, 

Quatermain, to paskudna sprawa, w którą nie należało się mieszać, ale jeśli 

już tkwimy w niej po same uszy, trzeba zrobić wszystko co w naszej mocy. 

Mówiąc szczerze, wybrałbym raczej śmierć niż  jakiekolwiek inne 

rozwiązanie, a teraz,  gdy nie ma już chyba widoków na odnalezienie 

mego brata, nie przejmuję się zanadto tym wszystkim. Fortuna sprzyja 

jednak odważnym i kto wie, czy nie wygramy. Bitwa będzie oczywiście 

straszna, a   ponieważ   nie   możemy   narazić   na   szwank   naszej 

reputacji, znajdziemy się w największym ukropie.

Ostatnie słowa wypowiedział posępnym tonem, lecz błysk w jego oku 

background image

zadawał kłam melancholii. Przychodzi mi do głowy, że Sir Henry Curtis 

lubi walkę.

Nasz odpoczynek nie trwał długo, bo nim nastał świt, przyszedł Infadoos, 

by nas powiadomić, że w Loo trwa gorączkowa krzątanina i że doszło już 

do utarczki między harcownikami króla i naszymi posterunkami.

Wstaliśmy i ubraliśmy się szybko, nałożywszy kolczugi, jakże przydatne 

w tej sytuacji. Sir Henry zrobił wszystko, by nie różnić się wyglądem od 

miejscowych wojowników. „Gdy jesteś w kraju Kukuanów, czyń to, co 

czynią Kukuanie" — powiedział przywdziewając stalową koszulkę, która 

leżała na nim jak ulał. Ale nie koniec na tym. Na jego prośbę Infadoos 

dostarczył mu kompletny żołnierski uniform. Nie zabrakło więc lamparciej 

skóry dowodzącego oficera, czarnych strusich piór, noszonych przez 

dowódców wysokiej rangi i wspaniałej „moochy" z białych ogonów 

wołowych. Sandały z wiązadłem z koziego włosia, ciężki berdysz z 

rękojeścią z rogu nosorożca, okrągła tarcza, pokryta białą wołową skórą i 

przepisowa liczba noży do rzucania dopełniały całego ekwipunku, do 

którego dodał jednakże rewolwer. W tym przebraniu, podnoszącym 

jeszcze jego naturalne zalety fizyczne, Sir Henry prezentował się 

imponująco, a gdy niebawem zjawił się Ignosi, tak samo przybrany, 

pomyślałem, żem nigdy w życiu nie widział dwóch równie wspaniałych 

mężczyzn.

Jeśli chodzi o Gooda i mnie, nasz rynsztunek nie przedstawiał się tak 

dobrze. Good uparł się, by wystąpić w spodniach, a krępy,

131

3dniego  wzrostu  dżentelmen   z   monoklem   w   oku,   z   ogoloną łową 

twarzy   i  w   drucianej   koszulce,   wepchniętej   starannie wytarte 

background image

spodnie  z  prążkowanego  aksamitu,  wygląda  raczej iwacznie niż 

imponująco. Moja kolczuga zaś, zbyt duża na mnie pokrywająca całe 

ubranie, wydymała się niezgrabnie. Spodnie [jąłem,   zachowawszy 

jedynie   „veldtschoonsy",   postanowiłem )wiem iść do boju z gołymi 

nogami;  chciałem mieć swobodę ichów, na wypadek gdybyśmy musieli 

wycofać się z pola walki, olczuga, włócznia, tarcza, z którą nie umiałem 

się obchodzić, ara noży, rewolwer i ogromny pióropusz, który zatknąłem 

za )ndo mego myśliwskiego kapelusza, by nadać sobie krwiożerczy ygląd, 

stanowiły mój ekwipunek. Mieliśmy oczywiście strzelby, le ponieważ 

amunicji było mało, a ponadto mogły one przeszka-zać w razie ataku, 

zarządziliśmy, aby nieśli je za nami tragarze. Skończywszy te 

przygotowania, zjedliśmy na prędce skromny iosiłek i natychmiast 

wyszliśmy, by zobaczyć, jak rzeczy stoją. N jednym miejscu płaskowyżu 

znajdował się niewielki kamienny >agórek, który służył podwójnemu 

celowi: jako kwatera główna jako   punkt   obserwacyjny.   Tam 

zastaliśmy   Infadoosa   wraz i „Szarymi", wojownikami jego pułku, 

najlepszego w kukuańskiej irmii, tego samego, którego widzieliśmy po raz 

pierwszy w kraalu )oza granicami miasta. Pułk ten w sile trzech tysięcy 

pięciuset udzi stanowił rezerwę. Wojownicy spoczywali na trawie 

kompaniami, obserwując królewskie wojska, które wychodziły z Loo 

kolumnami, przypominającymi z daleka pochód mrówek. Wydawało się, 

że nie będzie końca tym kolumnom. Było ich trzy, a każda liczyła co 

najmniej jedenaście lub dwanaście tysięcy ludzi.

Skoro  tylko  opuściły   miasto,  uformowały  się.   Jedna  część 

pomaszerowała w prawo, druga w lewo, a trzecia skierowała się

ku nam.

background image

—  Ach  —  rzekł Infadoos  —  mają zamiar zaatakować nas

z trzech stron naraz.

Sytuacja wyglądała poważnie, bo nasze pozycje na płaskowyżu zajmowały 

dużą przestrzeń, a rzeczą ogromnej wagi było możliwie największe 

skoncentrowanie naszych stosunkowo niewielkich sił obronnych. 

Ponieważ jednak nie byliśmy w stanie dyktować sposobu zaatakowania 

nas, musieliśmy wykorzystać czas jak najlepiej, rozesłaliśmy więc rozkazy 

do poszczególnych pułków, aby się przygotowały na odparcie oddzielnych 

gwałtownych ataków.

13

Atak

Powoli, bez widocznego pośpiechu i podniecenia, trzy kolumny posuwały 

się naprzód. Gdy centralna znalazła się w odległości około pięciuset 

jardów od nas, zatrzymała się u podstawy „języka" zieleni, który wrzynał 

się we wzgórze na dużą głębokość. Miało to umożliwić dwóm pozostałym 

kolumnom okrążenie naszych pozycji, mających mniej więcej kształt 

podkowy końskiej, przy czym dwa jej końce skierowane były ku miastu 

Loo. Celem tego manewru było równoczesne uderzenie ze wszystkich 

trzech

stron.

—   Och, gdybym tak miał gatlinga   — jęknął Good, obserwując zwarte 

szeregi u stóp wzgórza — oczyściłbym tę równinę w ciągu dwudziestu 

minut.

—   Ale go nie mamy, więc nie warto o nim marzyć — rzekł Sir Henry. 

—  Quatermain, nie spróbowałby pan strzelić?  Ten wysoki  człowiek, 

background image

chyba   wyższy   dowódca,   stoi  tak  blisko.   Idę

0  zakład, że pan chybi.

To mnie dotknęło, więc nabiwszy strzelbę odczekałem, aż ów oficer 

wysunął się kilka jardów naprzód w towarzystwie jednego tylko łącznika, 

po czym oparłem strzelbę o skałę i wystrzeliłem. Biorąc pod uwagę tor 

lotu, celowałem w szyję, wy-kalkulowałem bowiem, że powinienem trafić 

w pierś. Tamten stał spokojnie, miałem więc wszelkie szansę, oto co się 

jednak wydarzyło. Byłem może nazbyt podniecony, zawinił może wiatr, 

dość że gdy rozwiał się dym po wystrzale, stwierdziłem z niesmakiem, że 

oficer nie odniósł rany, podczas gdy jego łącznik, który przed chwilą stał 

obok niego, w odległości jakichś trzech kroków, leży martwy na ziemi. 

Tymczasem oficer szybko zawrócić

1  biegł ku swoim w widocznym popłochu.

1 Chodzi tu o kartaczownicę, nazwaną gatlingiem od nazwiska wynalazcy, 

amerykańskiego inżyniera R.J. Gatlinga (1818 —1903) (przyp. tłum.).

133

— Brawo, Quatermain — zawołał Good. — Wystraszyłeś go

Rozgniewało mnie to, bo przykro chybić celu na oczach świad-'. Gdy się 

jest mistrzem w jakiejś sztuce, pragnie się utrzymać ją reputację. 

Wytrącony zupełnie z równowagi z powodu tego powodzenia, podniosłem 

strzelbę i nie namyślając się wypa-m do biegnącego. Tym razem nie 

chybiłem. Biedaczysko pod-il ręce do góry i padł na twarz. Jakże mało 

myślimy o innych, • wchodzi w grę nie tylko nasze bezpieczeństwo, ale i 

nasza na czy ambicja. Byłem dość brutalny, by uradować się na ten

ok.

Nasze pułki, które widziały popis magicznej siły białego czło-ka, zaczęły 

background image

wydawać dzikie okrzyki, uznawszy to za dobry en, podczas gdy 

wojownicy, którymi — jak się później okazało dowodził zabity, cofnęli się 

w nieładzie. Sir Henry i Good Leli teraz swe dubeltówki i zaczęli strzelać, 

ja też oddałem kilka załów, tak że z szeregów naszego przeciwnika ubyło, 

jeśli gliśmy dojrzeć, ośmiu ludzi.

Gdyśmy przestali strzelać, doszły do naszych uszu złowróżbne :yki z 

prawej i z lewej strony. Atakowały nas dwie pozostałe

wizje.

Na ten odgłos wojownicy przed nami rozwinęli szeregi i za-;li wstępować 

na wzgórze, śpiewając niskimi głosami jakąś )śń. Zaczęliśmy znów 

strzelać, włączył się też Ignosi, i znów łożyliśmy kilku ludzi, ale próba 

odpierania strzelaniem szturmu nej masy równała się rzucaniu kamykami 

we wzburzone fale. Tamci wciąż posuwali się naprzód z krzykiem i 

brzękiem oczni, nacierając już na posterunki, które ustawiliśmy między 

ałami u stóp wzgórza. Potem szli nieco wolniej, bo choć nie potkali 

jeszcze większego oporu, nie chcieli się od razu zmęczyć, erwsza linia 

naszej obrony znajdowała się mniej więcej w powie wysokości stoku, 

druga pięćdziesiąt jardów za nią, trzecia ś usytuowana była na brzegu 

płaskowyżu.

Wojownicy Twali parli naprzód, wydając wojenne okrzyki:

Twala! Twala! Chiele! Chiele! Bij! Bij!

—  Ignosi! Ignosi! Chiele! Chiele — odpowiadali nasi ludzie.

Nacierający byli już blisko. Ich noże i noże naszych zaczęły >błyskiwać i 

wśród straszliwych  wrzasków  rozgorzała  bitwa.

W kołyszącej się masie wojowników ludzie padali jak liście i jesiennym 

wietrze, ale niebawem przeważające siły atakujących iczęły brać górę nad- 

background image

nami, spychając do tyłu pierwszą linię aszej obrony, aż połączyła się z 

drugą. Tu walka była bardzo

zacięta, ale znów odepchnięto naszych do tyłu, aż wreszcie, w dwadzieścia 

minut od rozpoczęcia bitwy, wkroczyła do akcji trzecia linia.

W tym czasie napastnicy byli już mocno wyczerpani, stracili wielu ludzi, 

ponadto mieli mnóstwo rannych, toteż przełamanie tej trzeciej gęstej 

zapory z włóczni przekroczyło ich możliwości. Przez chwilę ta kipiąca 

masa dzikich kołysała się w przód i tył w gwałtownych przypływach i 

odpływach bitwy i wciąż wynik był niepewny. Sir Henry obserwował to 

wszystko z ogniem w oczach i nagle bez słowa ruszył naprzód, rzucając 

się w najgorętszy wir walki. Good poszedł za jego przykładem, ja 

pozostałem na miejscu.

Wojownicy spostrzegli ogromną postać Sir Henryka i podnieśli wielki 

krzyk: — Nanzia Incubu! Nanzia Unkungunklowo! Tu jest słoń! Chiele! 

Chiele!

Od tego momentu nie było już wątpliwości, jaki obrót przybierze bitwa. 

Choć przeciwnicy walczyli dzielnie, spychani byli krok za krokiem w dół 

wzgórza, aż w końcu wycofali się w nieładzie do swych rezerw. W tym 

momencie nadbiegł goniec z oznajmieniem, że atak z lewej strony został 

odparty, i ja chciałem już pogratulować sobie, że na razie zło minęło, gdy 

wtem z przerażeniem spostrzegliśmy, iż nasi ludzie, zaangażowani w 

walkę na prawym skrzydle, cofają się przed chmarą napierających 

nieprzyjaciół.

Ignosi, który stał przy mnie, pojął w mgnieniu oka, co należy robić. Na 

jego skinienie rezerwowy pułk „Szarych" rozwinął szyki. Padł drugi 

rozkaz, powtórzony przez kapitanów, i nagle znaleźliśmy się w 

background image

największym ukropie, atakowani wściekle przez prących naprzód 

nieprzyjaciół. Chroniąc się za potężnymi plecami Ignosiego, robiłem co 

mogłem w tej kiepskiej sprawie, tak się narażając na zabicie, jakbym 

bardzo to lubił. Po chwili przedzieraliśmy się przez uciekających grupami 

naszych ludzi, którzy widząc nas, na powrót formowali szyki. I nagle nie 

wiem, co się stało. Wszystko, com zapamiętał, to był szczęk tarcz 

uderzających o tarcze i pojawienie się olbrzymiego chłopiska, któremu 

oczy wychodziły niemal na wierzch i który pędził wprost na mnie ze 

skrwawioną włócznią. Muszę jednak powiedzieć z dumą, że stanąłem na 

wysokości zadania,  a mówiąc ściślej   —   upadłem.

I chyba większość ludzi tak by uczyniła na widok tej strasznej zjawy. 

Wiedząc, że jeśli nadal będę tkwił w miejscu, zabije mnie niechybnie, 

padłem przed nim na ziemię, i to tak chytrze, że on, nie mogąc się już 

zatrzymać, przewalił się przeze mnie. Zanim

135

zdołał się  podnieść,  zerwałem  się  i  zrobiłem  użytek  ze  swego 

rewolweru. Potem ktoś mnie przewrócił i nie pamiętam juz mc

Gdym przyszedł do siebie, leżałem na pagórku, a Good pochylał się nade 

mną trzymając gurdę z wodą.

i                                           *

136

—   Jak się czujesz, stary? — pytał z niepokojem.

Wstałem i otrząsnąłem się. — Dość dobrze, dziękuję — odparłem.

—   Dzięki Bogu! Gdym zobaczył, że pana niosą, zdrętwiałem. 

Pomyślałem, że to już koniec.

background image

—   Nie tym razem,  mój  chłopcze.  Wydaje  mi  się tylko,  że ktoś 

stuknął  mnie w głowę i ogłuszył.  Jak się to  skończyło?

—   Zostali odrzuceni na całej linii — odpowiedział Good — ale straty są 

po naszej stronie ogromne: dwa tysiące ludzi zabitych i rannych, a u nich 

chyba trzy. Spójrz pan, co za widok! — i wskazał długie szeregi 

maszerujących wojowników.

Szli w grupach po czterech, a każda czwórka niosła coś w rodzaju wielkiej 

skórzanej tacy z pętlą na uchwyt w każdym rogu. Na tacach tych — a było 

ich bardzo dużo — leżeli ranni. Po przybyciu na wyznaczone miejsce 

badali ich pospiesznie znachorzy, przy czym każdy pułk miał ich 

dziesięciu. Jeśli rana nie była groźna, roztaczano nad cierpiącymi opiekę, 

na jaką pozwalały okoliczności. Jeśli jednak stan rannego był 

beznadziejny, następowała rzecz straszna, podyktowana jednak najczystszą 

litością. Pod pozorem badania jeden ze znachorów szybko otwierał ostrym 

nożem arterię i w kilka minut ofiara umierała bezboleśnie. Tego dnia tak 

się stało w wielu przypadkach, bowiem głębokie cięcia bardzo szerokich 

ostrzy kukuańskich włóczni uniemożliwiały ratunek. Zresztą ciężko ranni 

byli przeważnie nieprzytomni, a ci, co zachowali świadomość, nie cierpieli 

dzięki szybkim i zręcznym ukłuciom ostrych noży.

Nie przypominam sobie, aby mnie kiedykolwiek coś tak silnie poruszyło, 

jak widok tych dzielnych żołnierzy, wyprawianych na tamten świat 

skrwawionymi rękami znachorów. Kiedyś tylko widziałem, jak po bitwie 

ludzie jednego z zuluskich plemion żywcem grzebali swych ciężko 

rannych.

Opuściwszy tę straszną scenę, okrążyliśmy pagórek i tam znaleźliśmy Sir 

Henryka, który wciąż trzymał w ręce swój berdysz, Ignosiego, Infadoosa i 

background image

kilku wodzów, odbywających naradę.

—   Dzięki Bogu, jesteś pan, Quatermain! Nie wiem, co Ignosi chce 

zrobić. Choć odparliśmy atak, Twala otrzymuje posiłki i ma ochotę 

osaczyć nas i zagłodzić.

—   To fatalne.

—   Tak, tym bardziej, że jak mówi Infadoos, kończy się zapas wody.

—   Panie  mój   —   odezwał  się  Infadoos   —   woda  ze  źródła 

rzeczywiście nie zaspokoi potrzeb tak wielkiej liczby ludzi i wy-

137

m

erpuje się szybko. Wkrótce będziemy cierpieli pragnienie. >słuchaj, 

Macumazahn, tyś mądry, tyś widział wiele wojen krainach, z których 

przybywasz, jeśli w Gwiazdach są w ogóle ajny. Powiedz nam, co mamy 

robić. Twala sprowadził świeżych dzi, ,by zastąpili tych, co padli. Dostał 

nauczkę. Jastrząb nie ;dził, że zastanie czaplę gotową, nasz dziób przebił 

mu pierś, iteż boi się teraz uderzyć., Ale my mamy rannych i Twala 

będzie :ekał, byśmy pomarli, będzie się wił wokół nas jak wąż wokół )?ła, 

rozłory się obozem i będzie walczył bez walki.

Siucham cię — powiedziałem.

— Widzisz więc, Macumazahn — ciągnął dalej Infadoos — że ie mamy 

wody, a żywności jest mało, musimy więc wybrać ;dną z trzech 

możliwości: albo umierać jak konający z głodu ;w w swojej norze, albo 

spróbować przedrzeć się na północ, albo

-   tu   Infadoos  wstał  wskazując  na   gęstą   masę  nieprzyjaciół

-  skoczyć Twali wprost do gardła. Incubu to wielki wojownik, ziś walczył 

jak bawół w sieci i żołnierze Twali uginali się pod jego oporem jak młode 

background image

zboże pod gradem. Na własne oczy to widzia-era. Otóż Imjubu mówi 

„atakować", lecz słoń zawsze skory do valki. A teraz co powie 

Macumazahn, chytry lis, który widział lużo i woli ukąsić wroga z tyłu? 

Ostatnie słowo ma Ignosi, król, bo ,o rzecz króla rozstrzygać o wojnie, 

lecz chcemy usłyszeć twój ?łos,   o  Macumazahn,   który   masz   oczy 

otwarte  na   wszystko, i także głos tego z przejrzystym okiem.

—   Co ty powiesz, Ignosi? — zapytałem.

—   Ojcze mój — odparł nasz były służący, który teraz, w pełnym 

rynsztunku wojennym, miał w każdym calu wygląd króla wojowników — 

przemów ty i pozwól, bym ja, który jestem tylko dzieckiem w obliczu twej 

mądrości, wysłuchał ciebie.

Na tę prośbę i po krótkiej naradzie z Sir Henrykiem i Goodem wyraziłem 

swą opinię. Powiedziałem, że jeśli już znaleźliśmy się w potrzasku, nasza 

jedyna szansa, szczególnie wobec braku wody, to zaatakować Twalę. 

Radziłem, by nie czekać, aż zagoją się nam rany, i nie zwlekać z atakiem, 

obawiałem się bowiem, że na widok przeważających sił Twali serca 

naszych żołnierzy stopnieją jak wosk, że niektórzy z dowódców zmienią 

zdanie, pogodzą się z Twalą, zdezerterują, a może nawet wydadzą nas 

zdradziecko w jego ręce.

Wydawało mi się, że moją opinię przyjęto z życzliwym uznaniem, 

jednakże ostateczna decyzja należała do Ignosiego, który od chwili gdy 

uznano go za króla, mógł korzystać z nieograniczonych praw władcy, 

szczególnie w sprawach strategii wojskowej. Teraz więc oczy wszystkich 

zwróciły się na niego.

Stał chwilę pogrążony w myślach, po czym przemówił:

—   Incubu,   Macumazahn  i   Bougwan,   waleczni   biali   ludzie i moi 

background image

przyjaciele;   Infadoosie,  mój  stryju,  i wy wodzowie,  już postanowiłem. 

Dziś uderzę na Twalę, postawię wszystko na jedną kartę: moje szczęście, 

moje życie, a także wasze życie. Posłuchajcie, tak uderzymy.  Widzicie,  że 

to wzgórze wygina się  na  kształt półksiężyca i że z równiny biegnie ku 

wygięciu zielony język.

—   Widzimy — odparłem.

—   Dobrze. Teraz jest południe, ludzie jedzą i wypoczywają po trudach 

walki. Gdy słońce zacznie się zbliżać ku zachodowi, niech twój pułk, 

stryju, posunie się z drugim jeszcze pułkiem ku temu językowi. Wówczas 

Twala rzuci tu swe siły, by was zgnieść. Ale   miejsce  jest  wąskie  i 

niełatwo  przyjdzie  tamtym  uderzać szerszym frontem, toteż będą ginąć 

jeden po drugim i cała armia Twali zostanie wciągnięta w walkę, jakiej 

człowiek nie widział. Z tobą, mój stryju, pójdzie mój przyjaciel Incubu, bo 

gdy Twala zobaczy jego berdysz błyszczący w pierwszym szeregu 

„Szarych", serce w nim upadnie. Wówczas stanę na czele trzeciego pułku, 

bo jeśli twój pułk zginie, król będzie musiał walczyć. A ze mną pójdzie 

Macumazahn, ten mądry.

—   Dobrze,   o   królu   —   rzekł   Infadoos,   który   ze  spokojem 

rozważał   możliwość   klęski   swego   pułku.   Ci   Kukuanie   to 

cudowni ludzie. Śmierć nie jest im straszna, kiedy w grę wchodzi 

obowiązek.

—   Podczas gdy uwaga żołnierzy Twali skupiona będzie na walce  — 

ciągnął dalej   Ignosi   —  jedna trzecia naszych  ludzi, którzy zostali przy 

życiu, około sześciu tysięcy, zejdzie cichaczem prawym zboczem wzgórza 

i zaatakuje lewą flankę sił Twali; inni, w tej samej liczbie, przekradną się 

lewym zboczem i uderzą na prawą flankę. A gdy zobaczę, że obie strony 

background image

będą gotowe rzucić się na Twałę, zaatakuję samego króla i jeśli mi się 

poszczęści, zwyciężymy. Nim noc przepędzi swoje czarne woły od gór do 

gór, będziemy   już   spokojnie   siedzieli  w   Loo.   A   teraz   posilmy   się 

i przygotujmy. Ty zaś, Infadoosie, zrób wszystko, by nie zawiódł nasz 

plan.   I  jeszcze  jedno:   niech  mój   biały  ojciec,  Bougwan, pójdzie z 

prawym skrzydłem, bo jego błyszczące oko doda odwagi ludziom.

Przygotowania do ataku przebiegały bardzo szybko, co wymownie 

świadczyło o doskonałości kukuańskiej organizacji wojskowej. W ciągu 

niespełna godziny żołnierze otrzymali racje żywnościowe i posilili się, 

uformowano trzy dywizje, dowódcom przedstawiono plan ataku i cała 

armia, licząca około osiemnastu

138

139

cy ludzi, była gotowa do walki z wyjątkiem tych, którym czono opiekę nad 

rannymi.

ymczasem  zbliżył  się  Good,   podając  rękę   Sir   Henrykowi lie.  — 

Do widzenia,  towarzysze  —   powiedział  znaczącym m. — Pójdę z 

prawym skrzydłem zgodnie z rozkazem, przy-łem więc pożegnać się, bo 

może już się nie zobaczymy. Jścisnęliśmy sobie dłonie w milczeniu, 

jednakże nie bez wzru-ia, jakiego Anglicy tak nie lubią okazywać. - 

Dziwna rzecz  —  mówił  Sir Henry,  a  jego  głęboki  głos ł z lekka — ja 

nigdy nie jestem pewny, czy ujrzę światło ępnego dnia.  Jeśli znam się na 

rzeczy,  to  „Szarzy"  mają :zyć  do  ostatniego  człowieka,  by  oba 

skrzydła  mogły  się kraść i okrążyć znienacka Twalę. Dobrze, niech tak 

będzie, tażdym razie umrzemy jak mężczyźni. Do widzenia, drodzy 

arzysze. Niech was Bóg błogosławi! Mam nadzieję, że ujdziecie fciem i 

background image

zdobędziecie diamenty, lecz jeśli się tak stanie, nie awajcie się już z 

pretendentami do tronu.

Potem Good uścisnął nam raz jeszcze ręce i poszedł, Infadoos rowadził Sir 

Henryka na jego miejsce wśród „Szarych", czas gdy ja, pełen złych 

przeczuć, udałem się z Ignosim na zą pozycję.

14

Ostatni bój ,,Szarych"

Niebawem pułki, które miały wykonać manewr okrążający 

odmaszerowały w milczeniu i szły ostrożnie pod osłoną nierówności 

gruntu, by ukryć swe ruchy przed bystrymi oczyma zwiadowców Twali.

Upłynęło pół godziny lub więcej, nim nastąpiło jakieś poruszenie wśród 

„Szarych", czekali oni bowiem, by pułki okrążające miały czas zająć 

pozycje na lewym i prawym skrzydle. Pułk „Szarych" i wspierający go 

pułk „Bawołów" miały wziąć na siebie główny ciężar bitwy.

Oba te pułki rozporządzały świeżymi siłami, gdyż „Szarzy" stanowili 

rezerwę i stracili niewielu ludzi, odpierając jedynie ataki tych, którym 

udało się przerwać linię naszej obrony. To wtedy właśnie spotkał mnie ów 

przykry wypadek. Pułk „Bawołów" zaś stanowił trzecią linię obrony po 

lewej stronie, a ponieważ atakujący nie zdołali przerwać drugiej linii, więc 

niemal nie wszedł do akcji.

Infadoos, ostrożny stary generał, wiedział, jak ważne jest podtrzymanie 

ducha wśród żołnierzy tuż przed desperacką potyczką, wykorzystał więc 

przerwę i przemawiał do „Szarych" poetyckim językiem. Wyjaśniał im, że 

to honor iść na przedzie i mieć w swoich szeregach białego wojownika z 

Gwiazd. W razie wygranej obiecywał wielkie nagrody w postaci bydła i 

awansów wszystkim tym, którzy przeżyją.

background image

Spoglądałem na długie linie powiewających czarnych pióropuszy i na 

surowe twarze pod nimi, myśląc ze smutkiem, że w ciągu godziny 

większość tych wspaniałych weteranów, z których żaden nie przekroczył 

jeszcze czterdziestego roku życia, padnie na polu walki lub umierać będzie 

w bitewnym kurzu. Nie mogło się stać inaczej, byli skazani na pewną 

śmierć z mądrym lekceważeniem ludzkiego życia, cechującym wielkich 

wodzów, którzy poświęcają cześć armii, by dać pozostałym szansę 

ocalenia i zwy-

141

cy ludzi, była gotowa do walki z wyjątkiem tych, którym czono opiekę nad 

rannymi.

ymczasem   zbliżył  się  Good,   podając  rękę   Sir  Henrykowi lie.   — 

Do widzenia,  towarzysze  —   powiedział  znaczącym m. — Pójdę z 

prawym skrzydłem zgodnie z rozkazem, przy-łem więc pożegnać się, bo 

może już się nie zobaczymy. Jścisnęliśmy sobie dłonie w milczeniu, 

jednakże nie bez wzru-ia, jakiego Anglicy tak nie lubią okazywać. — 

Dziwna rzecz  —  mówił  Sir Henry, a jego głęboki głos ł z lekka — ja 

nigdy nie jestem pewny, czy ujrzę światło ępnego dnia. Jeśli znam się na 

rzeczy,  to  „Szarzy"  mają ;zyć  do  ostatniego  człowieka,  by  oba 

skrzydła  mogły  się :kraść i okrążyć znienacka Twalę. Dobrze, niech tak 

będzie, każdym razie umrzemy jak mężczyźni. Do widzenia, drodzy 

arzysze. Niech was Bóg błogosławi! Mam nadzieję, że ujdziecie yciem i 

zdobędziecie diamenty, lecz jeśli się tak stanie, nie awajcie się już z 

pretendentami do tronu.

Potem Good uścisnął nam raz jeszcze ręce i poszedł, Infadoos rowadził Sir 

background image

Henryka na jego miejsce wśród „Szarych", Iczas gdy ja, pełen złych 

przeczuć, udałem się z Ignosim na izą pozycję.

14

Ostatni bój ,,Szarych"

Niebawem pułki, które miały wykonać manewr okrążający 

odmaszerowały w milczeniu i szły ostrożnie pod osłoną nierówności 

gruntu, by ukryć swe ruchy przed bystrymi oczyma zwiadowców Twali.

Upłynęło pół godziny lub więcej, nim nastąpiło jakieś poruszenie wśród 

„Szarych", czekali oni bowiem, by pułki okrążające miały czas zająć 

pozycje na lewym i prawym skrzydle. Pułk „Szarych" i wspierający go 

pułk „Bawołów" miały wziąć na siebie główny ciężar bitwy.

Oba te pułki rozporządzały świeżymi siłami, gdyż „Szarzy" stanowili 

rezerwę i stracili niewielu ludzi, odpierając jedynie ataki tych, którym 

udało się przerwać linię naszej obrony. To wtedy właśnie spotkał mnie ów 

przykry wypadek. Pułk „Bawołów" zaś stanowił trzecią linię obrony po 

lewej stronie, a ponieważ atakujący nie zdołali przerwać drugiej linii, więc 

niemal nie wszedł do akcji.

Infadoos, ostrożny stary generał, wiedział, jak ważne jest podtrzymanie 

ducha wśród żołnierzy tuż przed desperacką potyczką, wykorzystał więc 

przerwę i przemawiał do „Szarych" poetyckim językiem. Wyjaśniał im, że 

to honor iść na przedzie i mieć w swoich szeregach białego wojownika z 

Gwiazd. W razie wygranej obiecywał wielkie nagrody w postaci bydła i 

awansów wszystkim tym, którzy przeżyją.

Spoglądałem na długie linie powiewających czarnych pióropuszy i na 

surowe twarze pod nimi, myśląc ze smutkiem, że w ciągu godziny 

większość tych wspaniałych weteranów, z których żaden nie przekroczył 

background image

jeszcze czterdziestego roku życia, padnie na polu walki lub umierać będzie 

w bitewnym kurzu. Nie mogło się stać inaczej, byli skazani na pewną 

śmierć z mądrym lekceważeniem ludzkiego życia, cechującym wielkich 

wodzów, którzy poświęcają cześć armii, by dać pozostałym szansę 

ocalenia i zwy-

141

;stwa. Mieli umrzeć i wiedzieli o tym. Ich zadaniem było wiązanie w 

walkę armii Twali na wąskim pasie zieleni pod nami, r oba skrzydła mogły 

w odpowiedniej chwili przypuścić atak. jednak nie wahali się, na żadnej 

twarzy nie dostrzegłem oznak rachu. Stali tam idąc na pewną śmierć, by 

już nigdy nie ujrzeć ogosławionego światła dnia, i bez drżenia zdawali się 

na łaskę

su.

Nawet w tym momencie nie mogłem się powstrzymać od porów-ywania 

stanu ich umysłów z moim własnym, dalekim od spokoju, )też 

westchnąłem z zazdrością i podziwem. Nigdy w życiu nie idziałem takiego 

poczucia obowiązku i takiej obojętności wobec

;go gorzkich owoców.

— Spójrzcie na waszego króla — kończył swą przemowę nfadoos 

wskazując na Ignosiego. — Idźcie walczyć i ginąć za iego, jak przystoi 

walecznym, i niech przekleństwo spadnie La głowę tego, kto ulęknie się 

śmierci za króla lub pierzchnie irzed nieprzyjacielem. Spójrzcie na króla, o 

wodzowie, kapitanowie i żołnierze! Złóżcie hołd świętemu wężowi i 

pójdźcie za nami, >yśmy razem z Incubu mogli wam wskazać drogę do 

serca wojsk

background image

rwali.

Przez chwilę panowała cisza, a potem jak daleki szept morza Dodniósł się 

wśród zwartych szeregów szmer spowodowany lekkim aderzeniem 

uchwytów sześciu tysięcy włóczni o tarcze wojowników. Szmer rósł i rósł, 

aż przerodził się w potężny krzyk, odbijając się echem od gór i napełniając 

powietrze falą dźwięków. Potem zaczął słabnąć, aż  zamarł zupełnie i 

nagle rozbrzmiały słowa

królewskiego salutu.

Pomyślałem sobie, że tego dnia Ignosi mógł być dumny, bo chyba żaden 

rzymski cesarz nie był równie wspaniale pozdrawiany przez gladiatorów, 

którzy mieli umrzeć.1

Ignosi przyjął ten wspaniały akt hołdu podnosząc berdysz, a potem 

„Szarzy" stanęli w trójszeregu, przy czym każdy szereg obejmował około 

tysiąca wojowników, nie licząc oficerów. Gdy ostatnie kompanie znalazły 

się w odległości około pięciuset jardów, Ignosi stanął na czele „Bawołów", 

uszeregowanych tak samo jak „Szarzy", i dał rozkaz wymarszu. Nie 

potrzebuję dodawać, że gdy ruszyliśmy, modliłem się gorąco, bym z tej 

imprezy mógł wynieść całą skórę. Bywałem w różnych opałach, ale nigdy 

szansa przeżycia nie była tak mała jak teraz.

1 Przed rozpoczęciem walki na śmierć i życie gladiatorzy rzymscy 

pozdrawiali cesarza słowami:„Ave Caesar, morituri te salutant" — Witaj 

cesarzu, pozdrawiają cię ci, co mają umrzeć (przyp. tłum.).

142

Gdyśmy doszli na skraj płaskowyżu, „Szarzy" znajdowali się już w 

połowie zbocza, kończącego się językiem zieleni, który biegł ku wygięciu 

naszego wzgórza. W obozie Twali na równinie panowało wielkie 

background image

podniecenie. Pułk za pułkiem ruszał równym krokiem naprzód, by dojść 

do początku owego języka u stóp wzgórza, nim atakujący zdołają dotrzeć 

na równinę.

Język ten, wrzynający się głęboko we wzgórze, nie miał w swej 

najszerszej części więcej niż czterysta do pięciuset kroków, natomiast w 

górnej części najwyżej dziewięćdziesiąt. Schodząc zboczem wzgórza ku 

temu końcowi, „Szarzy" maszerowali kolumną, lecz gdy dotarli tam, gdzie 

ów pas zieleni się rozszerzał, uformowali znów trójszereg i zatrzymali się.

Potem my, to znaczy „Bawoły", zeszliśmy do szczytu języka i zajęliśmy 

pozycję rezerwową w odległości stu jardów za ostatnim szeregiem 

„Szarych". Stąd widzieliśmy całą armię Twali, widocznie wzmocnioną od 

porannego ataku i liczącą pomimo strat nie mniej niż czterdzieści tysięcy 

wojowników, zmierzających teraz szybko w naszym kierunku. Gdy jednak 

zbliżyli się do podstawy języka, zawahali się, zrozumieli bowiem, że tylko 

jeden pułk mógł posuwać się w górę owym wąwozem zieleni. Widzieli 

też, że w odległości jakichś siedemdziesięciu jardów stał sławny pułk 

„Szarych" — duma i chwała kukuańskiej armii — gotowych zagrodzić 

drogę ich oddziałom. Mogli też atakować jedynie pierwszy szereg, bo z 

boku chroniły naszych ściany wąwozu, zarzucone głazami po obu 

stronach. Zawahali się więc i zatrzymali. Nie mieli najwidoczniej ochoty 

skrzyżować włóczni z trzema, ponurymi szeregami wojowników, którzy 

stali tak niewzruszeni w pełnej gotowości do walki.

Nagle jednak pojawił się jakiś rosły wysokiej rangi wojownik w 

przepisowym przybraniu głowy ze strusich piór w towarzystwie grupy 

dowódców i łączników. Domyśliłem się, że musi to być Twala we własnej 

osobie. Wydał rozkaz i pierwszy pułk z okrzykiem na ustach rzucił się do 

background image

ataku na „Szarych". Stali spokojnie, póki tamci nie znaleźli się w 

odległości czterdziestu jardów, i tylko szczęk  noży  do rzucania,  zwanych 

tollami,   mącił  milczenie.

Potem zerwali się z krzykiem, skoczyli naprzód z podniesionymi 

włóczniami i dwa pułki starły się ze sobą w śmiertelnej walce. Odgłos 

tarcz uderzających o tarcze dotarł jak grzmot do naszych uszu; migotały w 

świetle ostrza włóczni na całej równinie. Masa wojowników kołysała się i 

falowała w nieludzkiej walce, ale nie trwało to długo. Niebawem szeregi 

atakujących zaczęły się przerzedzać i nagle oddziały „Szarych" jakby 

podźwignęły się,

143

zesuwając się powolnym, długim ruchem przez linie wroga, idobnie jak 

fala unosi się całą swą masą i przesuwa ponad padłym już grzbietem. Stało 

się: pułk atakujących przestał tnieć, lecz i nasz pułk stracił wielu 

wojowników, tylko dwie zecie „Szarych" pozostało przy życiu.

Stojąc teraz ramię przy ramieniu, zatrzymali się raz jeszcze w milczeniu 

czekali na nowy atak. Z radością dostrzegłem jasną rodę Sir Henryka, jak 

krążył wśród szeregów, sprawiając szyk.

. więc żył jeszcze!

Tymczasem i my znaleźliśmy się na polu bitwy, zasłanym przez lisko 

cztery tysiące ludzkich istot, martwych, umierających, annych, zalanych 

krwią. Ignosi wydał rozkaz, podany natych-liast dalej przez oficerów, by 

nie dobijali rannych wrogów, eślim zdołał zauważyć, rozkaz ten 

skrupulatnie spełniono. Byłby

0  przecież straszliwy widok, choć teraz nie mieliśmy czasu o tym

nyśleć.

background image

Drugi pułk bowiem — odrębnie wyglądający, bo wojownicy nieli białe 

pióropusze, spódniczki i tarcze — ruszał do ataku na lwa tysiące 

pozostałych przy życiu „Szarych", którzy stali iv tak,im samym złowrogim 

milczeniu jak poprzednio, i dopiero *dy wróg zbliżył się na odległość 

czterdziestu jardów, rzucili się nań z ogromnym impetem.   Znów  tarcze 

uderzały o. tarcze

1  znów powtórzyła się tragedia. Ale tym razem wynik był długo 

niepewny; wydawało się, że „Szarzy" nie zdołają uzyskać przewagi. 

Atakujący  pułk,   złożony   z   młodych   mężczyzn,  walczył zajadle, 

spychając  samą  siłą  uderzenia  weteranów.  Rzeź  była straszna,   w 

ciągu   minuty   padały   setki   żołnierzy,   szczękały włócznie, a w takt tej 

muzyki wydobywała się z ust wojowników sycząca nuta „zgii, zgii", nuta 

tryumfu każdego zwycięzcy, gdy przebijał assagajem ciało zwyciężonego.

Jednakże doskonała dyscyplina i niesłabnące męstwo czynią cuda, a jeden 

weteran wart dwóch młodych, jak się okazało w naszym przypadku, gdy 

już bowiem myśleliśmy, że koniec z „Szarymi", i przygotowywaliśmy się, 

by zająć ich miejce, usłyszałem rozbrzmiewający wśród zgiełku głęboki 

głos Sir Henryka i dostrzegłem błysk  jego berdysza,  którym  wywijał 

ponad  głową. Nastąpiła zmiana, „Szarzy" przestali ustępować, stali 

nieruchomo jak mur, o który rozbijały się —  iak fale o brzeg  — wściekłe 

ataki  włóczników.   Niebawem  zaczęli  się  posuwać,   tym   razem do 

przodu,  a  ponieważ  nie  mieli broni palnej  i  nie było  dymu, 

widzieliśmy wszystko doskonale. Po chwili napór zaczął słabnąć.

144

—   Ach, to są prawdziwi mężczyźni, znów zwyciężą — krzyknął 

podniecony Ignosi. — Spójrz, Macumazahn, stało się.

background image

Atakujący pułk rozpierzchnął się jak podmuch dymu z gardzieli armaty, 

uciekając grupami, tylko pióropusze wojowników chwiały się na wietrze. 

Na placu boju zostali zwycięzcy, ale spośród trzech tysięcy ludzi, którzy 

przed czterdziestu minutami rozpoczęli walkę, pozostało najwyżej 

sześciuset zbryzganych krwią wojowników. A jednak radowali się, 

potrząsając tryumfalnie włóczniami, a potem, zamiast cofnąć się ku nam, 

jak się tego spodziewaliśmy, popędzili za uciekającymi, zawładnęli 

pobliskim wzniesieniem i stanąwszy znów w trójszeregu, utworzyli wokół 

niego potrójny pierścień. Ogarnęła mnie znów radość, bom ujrzał tam Sir 

Henryka, który przez chwilę stał na szczycie wzniesienia, a obok niego 

naszego starego przyjaciela, Infadoosa. Potem pułki Twali runęły na ów 

pierścień i bitwa rozgorzała na nowo.

Jak Czytelnik już się z pewnością domyślił, jestem — szczerze mówiąc — 

trochę tchórzem i nie lubię się bić, choć los chciał, żem nieraz popadał w 

ciężkie tarapaty i musiałem rozlewać cudzą krew. Nienawidziłem tego 

jednak, a własną krew starałem się zachować w takiej ilości, jak to tylko 

było możliwe, biorąc czasem nogi za pas. W tym momencie jednak 

poczułem po raz pierwszy w życiu, że w piersi mej zapłonął żar męstwa. 

Wojenne fragmenty z Legend Ingoldsby'ego wraz z różnymi krwawymi 

wersetami ze Starego Testamentu odżyły w mej pamięci; krew moja, 

dotychczas na wpół zmrożona przerażeniem, zaczęła żywiej krążyć w 

żyłach i zbudziło się we mnie dzikie pragnienie zabijania bez litości. 

Obejrzałem się na zwarte szeregi wojowników za moimi plecami i 

spytałem sam siebie, czy twarz moja wygląda teraz jak ich twarze. Stali 

tam z zaciśniętymi pięściami i rozchylonymi ustami, wysunąwszy głowy 

do przodu, ponad tarcze. Ich oczy błyszczały tak dziko jak oczy ogara, gdy 

background image

dojrzy swą ofiarę.

Tylko serce Ignosiego, sądząc po jego pozornym opanowaniu, zdawało się 

bić tak spokojnie jak zwykle pod płaszczem z lamparciej skóry, choć 

nawet on zgrzytał zębami. Nie mogłem już znieść dłużej tego wszystkiego.

—   Czyż  będziemy  tu   stać,   aż   zapuścimy   korzenie,   Ignosi, teraz, 

gdy Twala pożera tam naszych? — zapytałem.

—   Nie,   Macumazahn   —   brzmiała   odpowiedź.   —   Właśnie 

nadszedł odpowiedni moment i trzeba z tego skorzystać.

Gdy to mówił, świeży pułk runął na pierścień opasujący małe wzniesienie 

i zatoczywszy koło, zaatakował je z drugiej strony.

10 Kopalnie króla Salomona

145

Wówczas   Ignosi  dał   znak  i  pułk   „Bawołów"   z   wojennym rzykiem 

Kukuanów na ustach ruszył do natarcia.

Nie czuję się na siłach, by opisać to wszystko, co nastąpiło, imiętam tylko, 

że posuwaliśmy się naprzód w ordynku, lecz ;akim impetem, iż ziemia 

drżała; że wróg, którego atakowaliśmy, lienił nagle front; że potem 

nastąpiło gwałtowne zderzenie wśród nieustannego ryku i połyskiwania 

włóczni wydawało mi g, że widzę wszystko przez czerwoną mgłę krwi.

Gdy mi się rozjaśniło w głowie, stałem u szczytu wzniesienia, ;oczony 

przez tych, co pozostali przy życiu ze sławnego pułku Szarych", a gdym 

się obejrzał, zobaczyłem nie kogo innego, rlko Sir Henryka we własnej 

osobie. W tym momencie nie miałem ojęcia, jak się tam znalazłem, i 

dopiero potem opowiedział mi on, 3 pierwsza wściekła szarża „Bawołów" 

zaniosła mnie niemal o jego stóp i pozostawiła, bowiem oni z kolei zostali 

odepchnięci

background image

0  tyłu. Wówczas on wysunął się z pierścienia i wciągnął mnie

oń.

A  dalszy  przebieg  bitwy?   Któż   to  opisze?   Ogromna  masa 

wojowników wciąż nacierała na nasze topniejące w oczach szeregi,

1  my wciąż dawaliśmy im odpór.

Przypomniały mi się wówczas słowa wyczytane chyba w Legendach 

Ingoldsby'ego:

Zwartym szeregiem stali wojownicy I nieprzejrzany był wciąż las ich 

włóczni, bo miejsce tego, co w boju padł martwy, zajmował zaraz 

najbliższy towarzysz.

Wspaniały to był widok, gdy ci dzielni wojownicy przekraczali raz za 

razem barierę martwych ciał, trzymając je czasem przed sobą, by w  nie 

godziły  uderzenia  włóczni,  a  potem własnymi ciałami powiększając 

rosnący stos zabitych. Wspaniale też wyglądał  stary  wojownik   Infadoos, 

tak   spokojny,   jakby  był   na paradzie, wykrzykujący rozkazy, 

napominający niektórych, nawet żartujący, aby podtrzymać na duchu 

nielicznych już „Szarych", zawsze tam czynny, gdzie najsroższy wrzał bój. 

Ale najwspanialej prezentował   się   Sir  Henry   z   rozwianymi   na 

wietrze   długimi włosami i w pióropuszu ściętym uderzeniem czyjejś 

włóczni. Stał tam ten wielki Duńczyk z rękami zbryzganymi krwią i nikt 

nie potrafił mu  sprostać.  Widziałem,  jak  raz  za  razem  opuszczał topór, 

gdy któryś z przeciwników ośmielił się stawić mu czoło,

146

a uderzając wołał: „O-hoj! O-hoj!" jak jego berserkierscy2 praojcowie i 

jednym ciosem miażdżył tarcze, włócznie i czaszki, aż wreszcie nikt z 

własnej woli nie zbliżał się do wielkiego białego „umtagati", czarodzieja, 

background image

który zabijał niezawodnie.

Lecz nagle, podniósł się krzyk „Twala, Twala" i z ciżby wyskoczył 

jednooki olbrzym w kolczudze, także z berdyszem i tarczą. — Gdzie 

jesteś, Incubu, biały mężu, który zabiłeś Scraggę, mego syna? Spróbuj 

mnie zabić! — krzyknął i cisnął tollę wprost . w Sir Henryka, ale ten 

dostrzegł cios i nadstawił tarczę, tak że nóż przeszył ją tylko, wbiwszy się 

klinem w żelazną płytę za skórą. Wtedy z okrzykiem na ustach skoczył 

Twala na niego i tak silnie   uderzył   w   jego   tarczę   swym   berdyszem, 

że   sama   siła uderzenia powaliła Sir Henryka na kolana. Do walki jednak 

nie doszło, bo nagle z ust nacierających na nas wojowników wydarł się 

okrzyk   trwogi,   a   gdym   spojrzał,   zrozumiałem   przyczynę. Z lewej 

strony i z prawej równina zaroiła się od walczących. To stojące na 

skrzydłach oddziały przyszły nam na pomoc. Zjawiły się w samą porę, 

wojska Twali bowiem, jak przewidział Ignosi, skupiły całą uwagę na 

krwawych zapasach z resztą „Szarych" i „Bawołów", tworzących do 

niedawna trzon naszej armii, a teraz toczących w niewielkiej odległości 

osobny bój. Dopiero gdy oba nasze skrzydła miały już zewrzeć szeregi 

wokół wroga, wojownicy Twali   dostrzegli   niebezpieczeństwo,   nie 

zdołali   jednak   zająć obronnych pozycji i nasi skoczyli na nich jak ogary 

na zwierzynę. Za kilka minut los bitwy był już rozstrzygnięty. Naciskane z 

obu stron, przerażone ogromem rzezi, pułki Twali poszły w rozsypkę 

ratując się ucieczką i wkrótce cała równina między nami a   Loo   pełna 

była   pierzchających   żołnierzy.   Jeśli   zaś   chodzi o oddziały, które do 

niedawna otaczały nas i pułk „Bawołów", stopniały jak za dotknięciem 

różdżki czarodziejskiej i niebawem staliśmy tam sami niby skała po 

odpływie morza. Ale jak okropny był to widok!  Wokół nas leżały stosy 

background image

trupów i umierających, a spośród walecznych „Szarych" tylko 

dziewięćdziesięciu pięciu ludzi stało o własnych siłach. Ten jeden tylko 

pułk stracił blisko trzy tysiące ludzi.

— Żołnierze — mówił spokojnie Infadoos, gdy opatrywano mu ranę na 

ręce, a on dokonywał przeglądu pozostałych przy życiu — okryliście 

sławą nasz pułk, toteż o dzisiejszym dniu będą mówiły dzieci waszych 

dzieci. — Potem zwrócił się ku Sir Henrykowi i uścisnął mu rękę. — 

Jesteś wielki, Incubu — rzekł

2 Berserkier (berserker) — dziki skandynawski wojownik (przyp. tłum.).

147

i prostu. — Od lat przebywam wśród żołnierzy i niejednego alecznego 

wojownika spotkałem w życiu, ale nigdy nie widziałem kiego męża jak ty.

Tymczasem pułk „Bawołów" rozpoczął marsz ku Loo, a gdy ijali nasze 

stanowisko, odebraliśmy wiadomość od Ignosiego, l-óry prosił Infadoosa, 

Sir Henryka i mnie, byśmy połączyli się nim. „Szarym" nakazano zbierać 

rannych, my zaś udaliśmy się a spotkanie z Ignosim. Oświadczył, że 

zamierza przypieczętować wycięstwo i — jeśli to możliwe — pojmać 

Twalę.

W drodze do Loo spotkaliśmy niespodziewanie Gooda, siedzą-ego na 

kopcu mrówek w odległości stu kroków od nas. Tuż obok dego leżało 

ciało kukuańskiego wojownika.

—   Jest pewnie ranny — powiedział z niepokojem Sir Henry. We ledwie 

przebrzmiały te słowa, zdarzyła się rzecz niesłychana. Pozornie martwy 

Kukuanin gwałtownie zepchnął Gooda z kopca l  zaczął  kłuć  go 

włócznią.  W  przerażeniu  biegliśmy  ku  nim widząc,   jak  muskularny 

wojownik   zadaje   cios   za   ciosem   powalonemu na ziemię Goodowi, 

background image

kurczącemu się bezsilnie po każdym uderzeniu. Widząc, że nadchodzimy, 

Kukuanin raz jeszcze pchnął Gooda i z okrzykiem „Masz, czarowniku" 

rzucił się do ucieczki. Good nie ruszał się, sądziliśmy  więc,  że nie  żyje, 

gdy  jednak podeszliśmy   do   niego,   zobaczyliśmy   ze   zdumieniem, 

że   jest wprawdzie   blady   i  bardzo   słaby,   ale   uśmiecha   się 

pogodnie, a monokl tkwi mocno w jego oku.

—   Pierwszorzędna zbroja — mruknął spostrzegłszy pochylone nad sobą 

twarze przyjaciół. — Dobrze musieli zapłacić temu żebrakowi. — Potem 

zemdlał, a gdyśmy go zbadali, okazało się, że odniósł groźną ranę od tolli, 

rzuconej w czasie pościgu, jednakże kolczuga wytrzymała uderzenia 

ostatniego napastnika, który zdołał zadać swej ofierze tylko kilka ran 

kłutych. Ponieważ w tej chwili nie mogliśmy nic dla niego  zrobić, 

umieściliśmy  go na noszach z łoziny, używanych do noszenia rannych i 

zabraliśmy ze sobą. Smutny to był pochód.

Przybywszy do jednej z najbliższych bram Loo, zastaliśmy tam jeden z 

naszych pułków, strzegących jej na rozkaz Ignosiego. Pozostałe pułki 

pilnowały innych wejść do mias.a. Oficer dowodzący tym pułkiem 

pozdrowił Ignosiego jako króla i powiadomił go, że wojska Twali 

schroniły się w mieście, dokąd uciekł też sam Twala. Dodał przy tym, że 

jego zdaniem wojsko jest zdemoralizowane i zapewne się podda. 

Wówczas Ignosi po naradzie z nami wysłał heroldów do każdej z bram, 

nakazując obrońcom,  by  je otwarli,  i  zaręczając królewskim  słowem, 

że  prze-

148

baczy wszystkim żołnierzom, którzy złożą broń. Odniosło to skutek, bo 

background image

niebawem wśród okrzyków radości „Bawołów" spuszczono most 

zwodzony i bramy po drugiej stronie fosy stanęły otworem.

Przedsięwziąwszy wszelkie środki ostrożności na wypadek zdrady, 

wkroczyliśmy do miasta. Przy drodze stali wszędzie przygnębieni 

wojownicy, spuściwszy głowy i złożywszy tarcze i włócznie u swych stóp. 

Wszyscy pozdrawiali Ignosiego jako króla. Ruszyliśmy wprost ku 

kraalowi Twali, a gdy dotarliśmy do ogromnego placu, gdzie niedawno 

byliśmy świadkami polowania na czarowników, zobaczyliśmy, że jest 

pusty. Nie, niezupełnie pusty, bo tam, przed chatą, siedział sam Twala, a u 

jego stóp Gagool.

Przykro było patrzeć na niego, siedzącego tam z berdyszem i tarczą u 

boku, z brodą opuszczoną na piersi, w towarzystwie jednej tylko osoby, 

starej wiedźmy, toteż mimo jego podłości i okrucieństwa zdjęła mnie 

litość. Jakże nisko upadł. Ani jeden żołnierz z jego armii, ani jedna z żon, 

ani jeden spośród setek dworzan, którzy płaszczyli się przed nim, nie 

pozostali, by dzielić jego los i gorycz upadku. Biedny dzikus! Los dał mu 

nauczkę, że ludzie odwracają się od tych, co popadli w niesławę; że ten, 

kto przegrał i jest bezbronny, nie znajdzie przyjaciół i nie zazna litości. 

Zresztą Twala nie zasługiwał na nią.

Minąwszy bramę maszerowaliśmy ku miejscu, gdzie siedział eks-król. 

Gdy znaleźliśmy się w odległości około pięćdziesięciu jardów, pułk 

zatrzymał się, my zaś w towarzystwie straży honorowej podeszliśmy do 

Twali, przy czym Gagool obrzuciła nas wyzwiskami.

Dopiero teraz podniósł Twala zdobną pióropuszem głowę i spojrzał na 

zwycięskiego rywala — Ignosiego. Jego jedyne oko, zdradzające 

hamowaną wściekłość, błyszczało jak wielki diament na jego czole.

background image

—   Witaj, o królu — rzekł z gorzkim szyderstwem — ty, który jadłeś mój 

chleb, a teraz za pomocą czarodziejskich sztuk białych mężów uwiodłeś 

moje pułki i pobiłeś moje wojska. Witaj! Jakiż los chcesz mi zgotować, o 

królu?

—   Taki   sam   los,   jaki  przypadł   mojemu   ojcu,   na   którego tronie 

siedzisz od tylu lat — odrzekł z powagą Ignosi.

—   Pokażę ci, jak się umiera — mówił Twala — byś zapamiętał to, jak na 

ciebie przyjdzie kolej. Spójrz, słońce krwawo zachodzi, dobrze, że moje 

słońce zajdzie razem z nim. A teraz, o królu, gotów jestem umrzeć, lecz 

pragnę skorzystać z prawa przysługującego

149

ólewskiemu domowi Kukuanów: chcę umrzeć walcząc.3 Nie ożesz mi 

odmówić, bo wówczas większym b'yłbyś tchórzem ż ci, co dziś uciekli z 

pola walki.

—   Zgadzam się. Z kim chcesz walczyć? Wybieraj. Ze mną nie ożesz, bo 

królowi wolno walczyć tylko na wojnie.

Twala wodził swym ponurym okiem po szeregach wojowników, gdy w 

pewnej chwili utkwił wzrok we mnie, przeraziłem się nie i żarty. Co 

będzie, jeśli zechce wybrać najpierw mnie? Jakąż ansę miałbym w walce z 

nie mającym nic do stracenia, olbrzy-im dzikusem? Równie dobrze 

mógłbym od razu popełnić samo-jjstwo. Natychmiast powziąłem myśl, że 

nie przyjmę wyzwania, iwet gdyby mnie wygwizdano, bo lepiej zostać 

zhańbionym niż )ćwiartowanym berdyszem.

Ale oto Twala przemówił.

—   Incubu,  dokończmy tego,  co zaczęliśmy dziś,  bo inaczej azwę cię 

podłym tchórzem.

background image

—   Nie — wtrącił szybko Ignosi — nie będziesz się bił z Incubu.

—   Będę, nawet jeśli go strach obleciał — rzekł Twala.

Na nieszczęście Sir Henry zrozumiał te słowa, bo krew na-tynęła mu do 

twarzy. — Będę z nim walczył — powiedział — )baczy, że się nie boję.

—   Na Boga — błagałem — tu chodzi o pana życie. Nikt, kto siś widział 

pana, nie pomyśli, że. jest pan tchórzem.

—   Będę walczył — brzmiała posępna odpowiedź. — Nikt nie azwie 

mnie tchórzem. Jestem gotowy. — I Sir Henry wystąpił aprzód wznosząc 

swój berdysz.

Łamałem ręce na widok tej donkiszoterii, ale wobec jego 2terminacji nie 

starałem się już go powstrzymać.

—   Nie bij  się,  mój  biały bracie  —   mówił ze wzruszeniem jnosi, 

kładąc rękę na ramieniu Sir Henryka. — Dość już walczy-;ś. Jeśli padniesz 

z jego rąk, pęknie mi serce.

—   A jednak będę wylczył, Ignosi — odparł Sir Henry.

—   Dobrze,  Incubu.  Jesteś dzielnym  człowiekiem.  To będzie iękna 

walka. Spójrz, Twalo. Słoń jest gotowy.

Eks-król roześmiał się dziko i postąpiwszy naprzód, znalazł się warzą w 

twarz z Curtisem. Stali tak przez chwilę w świetle achodzącego słońca, 

które przystroiło czerwienią ich potężne ostacie. Dobrana to była para.

3 W Kukuanłe istnieje zwyczaj, zgodnie z którym mężczyznę z 

królewskiego idu można zabić jedynie za jego zgodą, przy czym tej zgody 

nigdy on nie odmawia. rolno mu wybrać kilku przeciwników, 

zaaprobowanych przez króla, z którymi alczy, póki jeden z nich go nie 

zabije (A. Q.).

50

background image

Okrążali się nawzajem z podniesionymi w górę berdyszami, dy nagle Sir 

Henry poderwał się i zadał potężny cios prze-iwnikowi, który uskoczył w 

bok. Uderzenie było tak silne, że lir Henryk niemal stracił równowagę, z 

czego Twala nie omieszkał atychmiast skorzystać. Serce we mnie zamarło, 

bom pomyślał, e to już koniec. Ale nie, szybkim ruchem lewego ramienia 

Sir lenry nadstawił tarczę i skutek był taki, że berdysz Twali adłamał tylko 

zewnętrzny brzeg jego tarczy i drasnął go w lewe amię, nie wyrządziwszy 

mu większej krzywdy. Drugi cios Sir lenryka przyjął z kolei Twala na swą 

tarczę. Potem nastąpiła ała seria uderzeń, które odbijały się od tarcz albo 

trafiały j próżnię. Podniecenie rosło: Wojownicy z pułku, który- był 

wiadkiem walki, zapomnieli o dyscyplinie i zbliżywszy się krzy-zeli i na 

przemian jęczeli za każdym uderzeniem.

W tym czasie Good, który leżał przy mnie na ziemi, odzyskał mysły, 

usiadł i obserwował pojedynek. Nagle wstał i ująwszy mie pod ramię, 

zaczął podskakiwać na jednej nodze, ciągnąc mie za sobą i wykrzykując 

pod adresem Sir Henryka słowa achęty.

—   Dalej, stary! — wołał. — Dobrze teraz! Wal! Tymczasem   Sir 

Henry,   przyjąwszy   nowy   cios   na   tarczę,

.derzył z całej siły, przebił zarówno tarczę, jak i twardą kolczugę "wali i 

zranił go w ramię. Z rykiem bólu i wściekłości oddał Twala ios z mocą tak 

wielką, że zmiażdżył Curtisowi rękojeść berdysza, hoć sporządzona była z 

rogu nosorożca i umocniona stalowymi brączkami. Na twarzy Sir Henryka 

ukazała się krew.

Krzyk przerażenia podniósł się wśród „Bawołów , gdy spo-trzegli, że 

rękojeść berdysza upadła na ziemię, a Twala, raz jeszcze wznosząc swą 

broń, rzucił się z krzykiem na Curtisa. Zamknąłem iczy, a gdym je 

background image

otworzył, zobaczyłem, że jego tarcza leży także ta ziemi, on zaś sam 

obejmuje Twalę wpół swymi potężnymi ra-nionarni. Zataczali się wciąż, 

walcząc jak niedźwiedzie, naprężając całej siły muskuły w obronie życia i 

honoru. Z najwyższym wysiłkiem odtrącił Twala swego przeciwnika i obaj 

runęli, tarzając ię po ziemi. Twala starał się ugodzić Curtisa w głowę, Sir 

Henry >róbował przebić pancerz Twali tollą, którą wyciągnął zza pasa. 

Była to potężna i zarazem straszna walka.

—   Złap jego topór —  wrzasnął Good i może nasz bohater [o usłyszał.

W każdym razie, upuściwszy tollę, pochwycił berdysz, paskiem >awolej 

skóry przymocowany do przegubu Twali, i teraz wyrywali \o sobie 

nawzajem, walcząc jak dzikie koty i z trudnością łapiąc

52

oddech. Nagle skórzany pasek pękł, Sir Henry uwolnił się z wysiłkiem i 

broń została w jego ręce. Podniósł się krwawiąc silnie, ale i Twala zerwał 

się na nogi. Wyciągnąwszy ciężką tollę zza pasa, ruszył ku Curtisowi i 

ugodził go w pierś. Uderzenie było celne, lecz ten, kto wykonał kolczugę, 

znał swoją sztukę, bo oparła się stali. Z dzikim wrzaskiem uderzył Twala 

raz jeszcze i raz jeszcze ciężki nóż odskoczył, a gdy Sir Henry zatoczył się 

pod tym ciosem, Twala znów naparł na niego. Wówczas Anglik zebrał 

wszystkie siły i z rozmachem zadał mu straszliwy cios. Ogromny krzyk 

wyrwał się z tysięcy gardeł, bo oto głowa Twali oderwała się od ramion, 

upadła na ziemię i potoczyła się do stóp Ignosiego. Przez sekundę 

bezgłowy trup stał prosto, a krew tryskała fontanną z przeciętych arterii, 

potem z głuchym chrzęstem upadł na ziemię. Obok niego leżał złoty 

naszyjnik królewski.

Tymczasem Sir Henry, osłabiony walką i upływem krwi, runął na trupa. 

background image

Podniesiono go natychmiast, czyjeś skwapliwe ręce polewały mu twarz 

wodą i wreszcie szare oczy otwarły się szeroko. Zył.

Zaszło właśnie słońce, a ja podszedłem do miejsca, gdzie w kurzu leżała 

głowa Twali, zdjąłem mu z czoła wielki diament i wręczyłem Ignosiemu.

—   Weź — powiedziałem — prawowity królu Kukuanów, królu z 

urodzenia i dzięki zwycięstwu.

Ignosi ozdobił czoło diamentem i postąpiwszy kilka kroków, postawił 

stopę na bezgłowym ciele przeciwnika. A potem zaczął śpiewać, choć był 

to raczej nie śpiew, lecz jakiś pean tryumfu, tak piękny, a przy tym tak 

dziki, że nie znajdę odpowiednich słów, by go opisać. Kiedyś słyszałem, 

jak pewien uczony czytał wspaniale Homera, i pamiętam, że byłem 

oczarowany samym brzmieniem poszczególnych słów i wierszy. Pienia 

Ignosiego w języku równie pięknym i dźwięcznym jak starogrecki 

sprawiły na mnie takie samo wrażenie, choć byłem uznojony i wyczerpany 

nadmiarem przeżyć.

—   Teraz   —   rozpoczął  Ignosi   —   nasz  bunt   zakończył  się 

zwycięstwem...

Rano ciemięzcy powstali, przywdziali pióropusze i gotowali się do walki...

Powstali i chwycili za włócznie; żołnierze wołali do swoich kapitanów: 

„Prowadźcie nas", a kapitanowie wołali do króla: „Wydaj bitwę"...

Powstali  w swojej   dumie,  dwadzieścia  tysięcy  wojowników.

Ich pióropusze pokryły ziemię jak pióra ptaków pokrywają

153

niazdo;   potrząsali  włóczniami  i Krzyczeli;   ciskali  włóczniami r 

światło słońca; pragnęli bitwy i radowali się...

Wystąpili przeciwko  mnie;   silni wojownicy biegli, by  mnie abić, 

background image

krzyczeli:   „Ha,   ha,   ha!   On  już   tak   jakby   nie   żył!..."

Wtedy zaczerpnąłem tchu, a mój oddech był jak oddech burzy patrzcie: już 

ich nie ma...

Moje pioruny poraziły ich, błyskawice moich włóczni zmiotły 2h siłę; 

przygiąłem ich do ziemi grzmotem mego krzyku.

Załamali się, rozproszyli, zniknęli jak mgły poranka...

Są teraz pożywieniem wron i lisów, a pole bitwy tłuste jest id ich krwi...

Gdzie są ci potężni, co powstali rano?

Gdzież są ci dumni, którzy potrząsali włóczniami i wołali: ,Oi. już tak 

jakby nie żył?... »   Pochylili  głowy,  ale  nie we  śnie,   leżą  tam,  ale  nie 

śpią...

Pamięć o nich zaginie, wstąpili w ciemność i już nie powrócą; ;ak, inni 

wezmą ich żony, dzieci zapomną o nich...

A ja, ja król, ja orzeł, odnalazłem swe gniazdo...

Patrzcie! Długo wędrowałem nocą, wróciłem jednak do domu

) świcie...

Schrońcie się w cieniu mych skrzydeł, o ludzie, a ja uwolnię

was od trosk i trwogi...

Dobry nastał czas, czas łupów...

Moje jest bydło w dolinach, moje są też dziewice w kraalach... Zima 

minęła, nadchodzi lato... jZło  zakryje  teraz   swą   twarz,   dobrobyt 

zakwitnie  w  kraju

jak lilia...

Raduj się, raduj, mój ludu! Niech świat cały się cieszy, bo nie będzie 

tyranii tam, gdzie ja panuję...

Zamilkł, a wówczas z gęstniejącego mroku nadeszła odpowiedź:

background image

—  Ty jesteś królem!

I tak ziściły się prorocze słowa, które powiedziałem heroldowi, bowiem po 

czterdziestu ośmiu godzinach bezgłowe ciało Twali leżało u wrót jego 

kraalu.

I

15

Choroba Gooda

Po skończonej walce przeniesiono Sir Henryka i Gooda do chaty Twali, a 

ja przyłączyłem się do nich. Wysiłek i utrata krwi zupełnie ich wyczerpały, 

ja zaś czułem się nieco lepiej. Jestem wytrzymały i łatwiej znoszę trudy 

niż większość ludzi, gdyż mało ważę i mam niezłą zaprawę, jednakże tej 

nocy i ja czułem się wykończony, a jak zawsze, gdy jestem zmęczony, 

rana, którą zadał mi niegdyś lew, dała na nowo o sobie znać. Bolała mnie 

też straszliwie głowa od uderzenia, które powaliło mnie rano na ziemię. 

Trudno byłoby sobie wyobrazić żałośniejszą od nas trójkę tego wieczora. 

Pocieszaliśmy się tylko, że lepiej czuć się tak nędznie aniżeli leżeć bez 

życia na równinie, gdzie spoczywały teraz tysiące walecznych mężczyzn, 

którzy jeszcze rano byli zdrowi i silni.

Przy pomocy Foulaty, która od chwili gdyśmy uratowali jej życie, grała 

rolę naszej służebnicy, szczególnie wobec Gooda, zdołaliśmy zdjąć 

kolczugi. Sir Henrykowi i Goodowi uratowały one z pewnością życie, ale 

całe ciało pod nimi mieli posiniaczone. Zresztą i mnie nie brakowało 

sińców. Znaczną ulgę przyniosły nam plastry z przyniesionych przez 

Foulatę aromatycznych liści, ale choć sińce były nadal bolesne,, nie 

martwiły nas tak bardzo jak rany Sir Henryka i Gooda. Goodowi przebito 

na wylot „piękną białą nogę", z której uszło dużo krwi, Sir Henry zaś, 

background image

obok innych skaleczeń, miał głęboką ranę na twarzy, zadaną mu przez 

Twalę. Na szczęście Good jest zręcznym chirurgiem, toteż gdy tylko 

odnalazła sie jego apteczka, wymył starannie rany i zdołał je nawet zaszyć, 

najpierw Sir Henryka, potem własną, choć prymitywna kukuańska lampa 

niewiele dawała światła. Potem nasmarował zranione miejsca jakąś 

antyseptyczną maścią, a my obwiązaliśmy je resztkami chusteczek do 

nosa.

Tymczasem Foulata przygotowała nam mocny rosół, byliśmy bowiem 

zbyt  umęczeni,   by  jeść.   Wypiwszy   go,  rzuciliśmy  się

155

•az na stosy skór i futer, którymi zasłana była wielka chata i-króla. 

Dziwnym zrządzeniem losu na posłaniu Twali, owinięty

0  skórami, spał tej nocy Sir Henry, człowiek, który go zabił. 

Powiedziałem „spał", ale po takim dniu niełatwo było usnąć,

wiem do uszu naszych dochodziły odgłosy

Zegnania umierających,

opłakiwania zmarłych.'

Słyszeliśmy zawodzenie kobiet, których mężowie, synowie racia polegli w 

boju. Nic dziwnego, że zawodziły, bo ponad adzieścia tysięcy mężczyzn, 

blisko jedna trzecia kukuańskiej nii, zginęło w tej straszliwej walce. Serce 

się nam ściskało, fśmy leżeli i słuchali, jak plączą po tych, co już nigdy nie 

ścą. I wtedy zrozumiałem całą okropność dokonanego dziś eła i całą 

próżność ludzkich ambicji. Ku północy umilkł płacz )iet i wreszcie 

zapadła cisza, przerywana tylko przeciągłym ciem, dochodzącym z 

najbliższej chaty. Dowiedziałem się ;niej, że to Gagool opłakiwała króla 

Twalę. Zasnąłem wreszcie niespokojnym snem, ale zrywałem się ciągle 

background image

śląc, że wciąż jestem aktorem ostatnich wydarzeń. To mi się dawało, że 

wojownik, którego wysłałem na tamten świat, na-ra na mnie na wzgórzu. 

To stałem raz jeszcze we wspaniałym rścieniu „Szarych", którzy stoczyli 

śmiertelny bój z wojskami ali. To znów widziałem toczącą się po ziemi 

skrwawioną głowę -króla. Wreszcie noc jakoś minęła, ale gdy nastał świt, 

zoba-łem, że moi towarzysze nie spali lepiej. Good miał wysoką •ączkę, 

wkrótce zaczął bredzić i ku mojemu przerażeniu pluć via. Był to 

niewątpliwie rezultat wewnętrznego obrażenia, :nanego pod ciosami 

kukuańskiego wojownika, który usiłował ebić mu kolczugę. Sir Henry 

natomiast czuł się lepiej mimo ly na twarzy, która utrudniała mu jedzenie, 

a całkowicie emożliwiała śmiech.

Około godziny ósmej odwiedził nas Infadoos. Choć twardy to : człowiek, 

czuł się gorzej po wysiłkach minionego dnia. Do-:dzieliśmy się ponadto, 

że nie spał całą noc. Radował się lżąc nas, ściskał nam serdecznie ręce i 

martwił r,ię bardzo nem Gooda. Zauważyłem, że do Sir Henryka odnosił 

się ze zególnym szacunkiem, jakby uważał go za coś więcej niż owieka. 

Przekonaliśmy się zresztą, że wśród Kukuanów ucho-

1  Tu autor cytuje dwuwiersz z wiersza Rezygnacja Henry'ego 

Wordswortha jfellowa  (1807 —1882), amerykańskiego poety,  autora 

sonetów,  ballad,  ro-sów prozą, a  przede wszystkim eposu o 

półlegendarnym wodzu Indian  pt. ni o Hajawacie (przyp. tłum.).

dził Sir Henry za nadprzyrodzoną istotę. Żaden człowiek, mówili 

żołnierze, nie potrafiłby walczyć tak jak on i żaden człowiek po tak 

ciężkich bojach nie potrafiłby zabić Twali, króla, a zarazem najtęższego 

kukuańskiego wojownika, i odrąbać mu głowy jednym zamachem. Ten 

cios stał się w Kukuanie przysłowiowy, każde bowiem nadzwyczajne 

background image

uderzenie berdysza, każdy nadzwyczajny popis siły nazywano „ciosem 

Incubu".

Infadoos poinformował nas, że wszystkie pułki Twali złożyły broń przed 

Ignosim i że deklaracje poddańcze nadchodziły ze wszystkich zakątków 

kraju. Śmierć Twali z rąk Sir Henryka położyła kres wszelkim próbom 

zamieszek. Scragga był jedynym synem króla, nie istniał więc już żaden 

pretendent do tronu.

Powiedziałem teraz, że Ignosi doszedł do władzy poprzez krew. Na to 

stary wojownik wzruszył ramionami. — Tak — odparł — ale nasz lud 

można utrzymać w ryzach, jedynie upuszczając mu trochę krwi. Wielu 

zginęło, pozostały jednak kobiety, inni wkrótce dorosną i zajmą miejsca 

poległych. Potem kraj będzie żył przez pewien czas w pokoju.

Złożył nam też krótką wizytę Ignosi, na którego czole błyszczał królewski 

diament. Gdym tak patrzył na niego, stąpającego pewnym krokiem w 

asyście uniżonej straży honorowej, przyszedł mi na pamięć wysoki Zulus, 

który kilka miesięcy temu przedstawił nam się w Durbanie, prosząc o 

przyjęcie go na służbę i mówiąc, jak dziwnie toczy się koło fortuny.

—   Witaj, o królu — powiedziałem wstając.

—   Tak,  Macumazahn  —  odparł  —  jestem wreszcie królem z łaski 

waszych trzech prawych rąk.

Opowiedział nam, że wszystko idzie dobrze, że za dwa tygodnie pragnąłby 

zorganizować uroczystość, w czasie której mógłby się zaprezentować 

ludowi.

Zapytałem go, co zamierza zrobić ze starą Gagool.

—   Ona jest złym duchem tego kraju — odpowiedział. — Zabiję ją i 

wszystkich czarowników. Żyje tak długo, że już nie pamięta, kiedy się 

background image

zestarzała. To ona uczyła tropicielki czarowników, to ona upodliła kraj w 

obliczu niebios nad nami.

—   Jednakże ona dużo wie — odparłem. — Łatwiej zniszczyć wiedzę, 

Ignosi, niż ją zdobyć.

—   Tak   jest   —   rzekł.   —   Ona   i   tylko   ona   zna   tajemnicę 

„Trzech Czarownic", wie, dokąd biegnie Wielka Droga, wie, gdzie 

grzebani są królowie i gdzie siedzą „Milczący".

—   I gdzie są diamenty. Nie zapomnij o swej obietnicy, Ignosi.

157

isz zaprowadzić nas do kopalń nawet za cenę darowania życia

ool, która wskaże nam drogę.

- Nie zapomnę, Macumazahn, i zastanowię się nad tym, co

asz.

Po wizycie Ignosiego poszedłem zobaczyć, jak się czuje Good, i zastałem 

go znów majaczącego. Poważne obrażenia ciała dały znać o sobie w 

postaci wysokiej gorączki. Przez kilka dni stan jego był krytyczny i sądzę, 

że gdyby nie Foulata i jej niezmordowana pielęgnacja, z pewnością by 

umarł.

Kobiety są takie same na całym świecie bez względu na kolor skóry. 

Osobliwy to był jednak widok, gdy ta ciemnoskóra piękność pochylała się 

dzień i noc nad łożem gorączkującego mężczyzny, spełniając przy nim 

wszelkie potrzebne usługi szybko, delikatnie i z instynktem urodzonej 

pielęgniarki. W ciągu pierwszej nocy próbowałem jej pomóc, to samo 

czynił Sir Henry, jeśli tylko pozwalały mu na to własne dolegliwości, ale 

Foulata przyjmowała nasze starania z niecierpliwością i w końcu 

background image

poprosiła, byśmy tylko jej pozostawili opiekę nad chorym. Mówiła, że 

nasza krzątanina męczy chorego, i chyba miała rację. Czuwała nad nim 

nieustannie, podając miejscowy lek: chłodny napój, przyrządzony z mleka 

i z soku cebulek jakiegoś gatunku tulipana. Odganiała też muchy, by nie 

siadały na chorym.

Mam teraz przed oczyma ów obraz: Gooda rzucającego się na posłaniu w 

świetle prymitywnej lampy, bredzącego, z oczyma rozszerzonymi 

gorączką i siedzącą obok niego na ziemi, plecami opartą o ścianę chaty 

kukuańską piękność. W spojrzeniu jej łagodnych oczu malowała się 

bezbrzeżna litość. A może było to coś więcej niż litość?

Przez dwa dni byliśmy przekonani, że Good umrze, i myśleliśmy o tym z 

ciężkim sercem. Tylko Foulata nie chciała w to uwierzyć.

—   Będzie żył — mówiła.

Dokoła głównej chaty Twali, gdzie leżał Good, panowało milczenie w 

promieniu trzystu jardów, bowiem na rozkaz króla mieszkańcy pobliskich 

chat opuścili je, by żaden hałas nie docierał do uszu chorego. Pewnej nocy 

przed pójściem na spoczynek — a był to już piąty dzień choroby Gooda — 

wstąpiłem tam jak zwykle, aby się dowiedzieć, jak on się czuje. Wszedłem 

ostrożnie, starając się nie czynić hałasu. Lampa stojąca na podłodze 

oświetlała postać Gooda, który nie rzucał się już na posłaniu, leżąc bez 

ruchu.

A więc koniec, pomyślałem, i nie mogłem się powstrzymać od szlochu.

—   Sza!  —  dobiegł mnie cichutki głos z cienia poza głową Gooda.

Podszedłem i zobaczyłem, że Good żyje i śpi spokojnie, a Foulata 

obejmuje jego dłoń swymi wysmukłymi paluszkami. Kryzys minął. 

Okazało się, że od kilkunastu godzin dziewczyna

background image

159

łziała przy nim bez ruchu, bojąc się, że go obudzi, jeśli tylko puści jego 

rękę ze swoich rąk. Ile się wycierpiała siedząc tam łona, zmęczona i 

zapewne głodna, nikt się nie dowie. W każdym ie, gdy Good się obudził, 

wyniesiono ją tak zdrętwiałą, że mogła iść o własnych siłach.

Od tego dnia zaczął Good odzyskiwać szybko zdrowie, ale >iero po 

pewnym czasie powiedział mu Sir Henry, co uczyniła ń Foulata. 

Usłyszawszy historię owych kilkunastu godzin, czasie których dziewczyna 

trwała przy nim bez ruchu, szla-tny marynarz wzruszył się bardzo i 

natychmiast poszedł do Lty, gdzie staliśmy z powrotem kwaterą i gdzie 

Foulata przy-owywała nam teraz południowy posiłek. Bojąc się, że 

dziewczynie zdoła go zrozumieć, wziął mnie ze sobą jako tłumacza, ale 

szę powiedzieć, że rozumiała go cudownie, choć bardzo ogra-zone było jej 

kukuańskie słownictwo.

—   Powiedz jej   pan  —   mówił Good   —   że  zawdzięczam  jej :ie i że 

nigdy nie zapomnę jej dobroci.

Przetłumaczyłem jego słowa i wydawało mi się, że Foulata :zerwieniła się 

pod swą ciemną skórą. Potem zwróciła się ku adowi ruchem szybkim i 

pełnym gracji i spoglądając na niego ymi wielkimi brązowymi oczyma, 

rzekła cicho:

—   Nie,   pan   mój   zapomniał,   że   to   on   uratował   mi   życie. ;tem 

jego służebnicą.

Czytelnik zapewne zauważy, że młoda dama zdawała się )ominać o moim 

i Sir Henryka udziale w wyrwaniu jej ze lonów Twali. Ale takie są kobiety. 

Moja droga żona też taka ta. Wycofałem się więc zasmucony. Nie 

podobały mi się czułe )jrzenia Foulaty, bo znam fatalne skłonności do 

background image

amorów ma-larzy w ogóle, a Gooda w szczególności.

Jeśli wiem, dwie są rzeczy na świecie, którym nie można pobiec: nie 

można powstrzymać Zulusa od walki i marynarza

zakochania się przy najmniejszej okazji.

W kilka dni później miało miejsce wielkie zgromadzenie lub kukuańsku 

„indaba", na którym Ignosi został formalnie nany za króla przez 

przywódców kukuańskiego ludu. Widowisko sedstawiało się imponująco, 

tym bardziej że połączone było vielką rewią wojskową. W paradzie 

maszerowały resztki „Sza-jh", którym podziękowano uroczyście za ich 

waleczność skrutnej bitwie. Ponadto każdy z nich otrzymał bogaty 

podarek postaci bydła i promocję na oficera w formowanym na nowo łku 

„Szarych". Król wydał rozkaz, by wszyscy Kukuanie, jak aj   długi  i 

szeroki, oddawali  nam  trzem  takie  honory,  jakie

przysługują królowi. Ponadto oświadczył, zgodnie z daną nam obietnicą, 

że niczyja krew nie będzie nigdy przelana bez sądu i że ustanie polowanie 

na czarowników.

Po skończonej ceremonii zaczekaliśmy na Ignosiego i powiedzieliśmy mu, 

że pragniemy zbadać tajemnicę kopalń, do których prowadziła Droga 

Salomona, pytając równocześnie, czy nie zdobył w związku z tym jakichś 

wiadomości.

—   Przyjaciele — odparł — oto czego się dowiedziałem. Kopalnie 

znajdują się tam, gdzie siedzą trzy wielkie postaci, zwane tu 

„Milczącymi".   To   im   chciał   Twala   złożyć   w   ofierze   Foulatę. To 

tam, w wielkiej jaskini górskiej, grzebie się królów. To tam znajdziecie 

ciało Twali obok tych, którzy przed nim odeszli. To tam znajduje się wielki 

szyb, gdzie ludzie dawno zmarli wydobywali kamienie, takie może, jakich 

background image

szukacie, takie, jakich podobno dużo av Kimberley. Jest tam też Komnata 

Śmierci, miejsce tajemne, znane tylko królowi i starej Gagool. Lecz Twala 

nie żyje, a ja nie wiem, gdzie ona jest i co się w niej znajduje. Legenda 

mówi, że kiedyś, bardzo dawno temu, biały człowiek przeszedł przez góry, 

że pewna kobieta zaprowadziła go do tej komnaty i pokazała mu ukryte w 

niej skarby. Nim jednak zdołał je zabrać, zdradziła go i na rozkaz 

ówczesnego króla został wypędzony. Od tego czasu żaden człowiek nie 

przekroczył już progu komnaty.    '

—   To  prawdziwa  historia,   Ignosi   —   odezwałem  się   —   bo 

przecież w górach znaleźliśmy białego człowieka.

—   Tak, znaleźliśmy go. Przyrzekłem wam, że jeśli dotrzecie do tej 

komnaty i znajdziecie kamienie...

—   Klejnot na twoim czole dowodzi, że tam są kamienie — wtrąciłem, 

wskazując   na   wspaniały   diament,   który   zdjąłem z martwej głowy 

Twali.

—   Może. Jeśli są, weźcie tyle, ile tylko zechcecie, ale, bracia moi, czy 

naprawdę pragniecie mnie opuścić?

—   Najpierw  musimy  znaleźć  tę komnatę   —   powiedziałem.

—   Tylko jedna osoba może wam ją wskazać: Gagool.

—   A jeśli nie zechce?

—   Wtedy umrze —  odparł Ignosi.  —  Darowałem jej  życie z tego 

jedynie powodu. Dobrze, niech wybiera. — I od razu Ignosi kazał wezwać 

Gagool.

Niebawem przyszła, prowadzona przez dwóch strażników, których 

przeklinała po drodze.

1—  Zostawcie ją — rzekł do nich król.

background image

Jak tylko odeszli, ta starucha, ten strzęp człowieka z oczyma płonącymi 

nienawiścią, skuliła się na ziemi.

11  Kopalnie króla Salomona

161

—   Czego chcesz ode mnie, Ignosi? — pisnęła. — Jeśli mnie tkniesz, 

zabiję cię. Pamiętaj o mojej czarodziejskiej sztuce.

—   Twoja sztuka nie ocaliła Twali, stara wilczyco. Nic mi nie zrobisz. 

Posłuchaj: żądam, byś mnie zaprowadziła do komnaty, gdzie są błyszczące 

kamienie.

—   Ha, ha! — zapiszczała znów. — Tylko ja wiem, gdzie ona jest, ale ci 

nie powiem. Białe diabły odejdą stąd z pustymi rękami.

—   Powiesz mi, Zmuszę cię do tego.

—   Jesteś wielki, o królu, ale czyż  siłą  można coś wydobyć z niewiasty?

—   Trudna to rzecz, ale mnie się uda.

—  J..k, o królu?

—   Tak oto: jeśli nic nie powiesz, umrzesz powolną śmiercią.

—   Umrzeć!  — wrzasnęła z przerażeniem i wściekłością.  — Nie 

ośmielisz się  mnie dotknąć.  Czy  wiesz,  kim jestem?...  Ile mam   lat? 

Jak  myślisz?   Znałam  twoich  ojców  i  ojców  twoich ojców.  Gdy  kraj 

był młody,  byłam  tu,  gdy  się  zestarzeje,  też tu będę. Umrzeć mogę 

tylko przypadkowo, bo nikt nie może mnie zabić.

—   A jednak zabiję cię, Gagool, matko zła, bo czyż taka stara, 

bezkształtna wiedźma jak ty, bez włosów, bez zębów, z oczyma pełnymi 

złości, niegodziwa, może jeszcze kochać życie? To będzie miłosierny 

uczynek, Gagool.

background image

—   Ty głupcze — krzyknęła stara diablica — przeklęty głup-;ze, myślisz, 

że życie jest słodkie tylko dla młodych? Jeśli tak, to nie znasz serda 

człowieka. Dla młodych śmierć jest czasem pożądana, bo oni potrafią 

czuć. Kochają i cierpią, i ściska się im serce, gdy drogie im istoty 

odchodzą do kraju cieniów. Ale starzy już nic nie czują, nie kochają i... ha, 

ha, ha... cieszą się, gdy innych śmierć zabiera. Ha, ha, ha!... Śmieją się na 

widok zła. Kochają jedynie życie, ciepło słońca i słodycz powietrza. Boją 

się zimna l ciemności. Ha, ha, ha!  — I stara wiedźma zaczęła się tarzać po 

ziemi w wybuchu upiornej wesołości.

—   Nikczemna jest twoja mowa, dość już tego! — powiedział gniewnie 

Ignosi. — Pokażesz mi miejsce, gdzie są kamienie czy lie? Bo jeśli nie 

zechcesz, umfzesz, nawet teraz. — To mówiąc, [gnosi chwycił za 

włócznię i trzymał ją ponad głową Gagool.

—   Nie pokażę! Nie ośmielisz się mnie zabić. Ten, kto mnie sabije, będzie 

przeklęty na wieki.

Wówczas Ignosi zniżył włócznię i ukłuł staruchę. Z dzikim vrzaskiem 

zerwała się na nogi, potem upadła i potoczyła się >o podłodze.

62

—   Dobrze, pokażę ci. Pozwól mi tylko żyć, pozwól wygrzewać się w 

słońcu i zjeść czasem kawałek soczystego mięsa.

—   Wiedziałem, że potrafię przemówić ci do rozumu. Jutro pójdziesz tam 

z  Infadoosem i moimi białymi przyjaciółmi, ale strzeż się zasadzki, bo 

inaczej umrzesz powolną śmiercią. Rzekłem.

—   Nie zawiodę cię, Ignosi, zawsze dotrzymuję słowa, ha, ha, ha! Kiedyś 

pewna kobieta pokazała to miejsce białemu człowiekowi i cóż się stało? 

Spotkało go nieszczęście — mówiła wiedźma, a jej oczy błyszczały 

background image

nienawiścią. — Nazywała się tak jak ja, Gagool. Może tą kobietą byłam ja.

—   Kłamiesz   —   powiedziałem.   —   Dziesięć  pokoleń   minęło od 

tego czasu.

—   Kiedy się długo żyje, łatwo się zapomina. Może to była matka  mojej 

matki,  jedno  wiem,  że  nazywała się  Gagool.  Ale uważajcie! W 

miejscu, gdzie są te błyszczące zabaweczki, znajdziecie worek  pełen 

kamieni.  Ten człowiek  napełnił nimi  wór, nie zabrał go jednak. Spotkało 

go nieszczęście, nieszczęście  — mówię. Powiedziała mi o tym może 

matka mojej matki... Wesoła będzie nasza podróż. Zobaczymy po drodze 

ciała tych, co padli w boju. Ich oczodoły będą już  puste, ich żebra 

ogryzione. Ha, ha, ha!

16

Komnata śmierci

Było   już   ciemno,   gdy   trzeciego   dnia   po   scenie   opisanej

poprzednim rozdziale stanęliśmy obozem u stóp „Trzech Cza-

>wnic",  czyli  trójkąta  gór,  do  których biegła  Wielka  Droga

alomona. Prócz nas trzech uczestniczyli w wyprawie: Infadoos,

oulata, która czekała na n"as, a szczególnie na Gooda, i Gagool,

iesiona w lektyce, mrucząca coś bez przerwy i przeklinająca, oraz

rupa strażników i służących. Góry, a raczej trzy ich wierzchołki

- bo sama masa stanowiła geologicznie całość — tworzyły, jak

iiż powiedziałem, trójkąt, którego podstawa zwrócona była ku

am,   jeden  wierzchołek  wznosił   się   po  prawej   stronie,   drugi

io lewej, a trzeci na wprost nas. Nigdy nie zapomnę widoku, jaki

Ljrzeliśmy   w   promieniach   słońca   następnego   ranka.   Wysoko,

vysoko ponad nami strzelały w błękit nieba trzy ośnieżone szczyty,

background image

i poniżej warstwy śniegu i na zboczach płonęły purpurą wrzo-

>owiska. Wprost przed nami widniała  biała  wstążka Wielkiej

Drogi Salomona, biegnącej w górę do stóp centralnego wierzchoł-

ia. Liczyła około pięciu mil i tam się kończyła.

Uczucia niezwykłego podniecenia, z jakim wyruszaliśmy w dalszą drogę 

tego ranka, zostawię raczej wyobraźni Czytelnika. Zbliżaliśmy się 

wreszcie do cudownych kopalń, które trzysta lat temu przyprawiły o 

śmierć starego Portugalczyka, potem mego biednego przyjaciela, 

urodzonego pod złą gwiazdą potomka tamtego, a może również George'a 

Curtisa, brata Sir Henryka. Jaki los przypadnie nam po tym wszystkim, 

cośmy przeszli? Tamtych spotkało nieszczęście, jak mówiła Gagool, czy i 

nas ono spotka? Gdy pokonywaliśmy już ostatni odcinek długiej, pięknej 

drogi, nie mogłem się opędzić od myśli nieco zabobonnych i wydawało mi 

się, że zarówno Good, jak i Sir Henry to samo czuli.

Przez ponad półtorej godziny maszerowaliśmy drogą obrzeżoną wrzosami 

w takim tempie, że tragarze niosący Gagool z trud-

164

ią dotrzymywali nam kroku, ona sama zaś domagała się, ny się zatrzymali.

—   Idźcie wolniej, biali mężowie —  mówiła wysuwając swą iną, 

pomarszczoną twarz spoza zielonej zasłony i wlepiając as błyszczące oczy. 

—  Dlaczegóż tak pędzicie na spotkanie zczęścia, które spadnie tam na 

was, poszukiwaczy skarbów? [ śmiała się śmiechem tak strasznym, że 

zimny dreszcz nas łnikał, gasząc całkowicie nasz entuzjazm.

Posuwaliśmy się jednak naprzód, aż wreszcie ujrzeliśmy u stóp y rozległy 

kolisty dół, którego pochyłe zbocza opadały na Dokość ponad trzystu stóp, 

a obwód liczył pół mili.

background image

—   Co  to jest,  jak  panowie  myślicie?   —   zwróciłem  się  do Henryka i 

Gooda, którzy ze zdumieniem  spoglądali na ów

Potrząsnęli przecząco głowami.

—   W takim razie nie widzieliście kopalń diamentów w Kim-ley. Nie 

mam wątpliwości, że to Diamentowa Kopalnia Salo-tia.  Proszę spojrzeć 

tu   —  mówiłem  wskazując  na  warstwy ardniałej gliny, wyzierającej z 

trawy i krzewów na brzegach u — to ta sama formacja. Jestem pewny, że 

gdy zejdziemy dół, znajdziemy żyły kruszcu.  —   Zwróciłem też uwagę 

na

ą serię płaskich kamiennych płytek, umieszczonych na ła-Inym zboczu 

poniżej poziomu strumienia, który przed wiekami żłobił sobie drogę w 

litej skale. — Jeśli to nie są stoły używane

płukania wydobytego kruszcu, to jestem Holendrem.

Na brzegu owego wielkiego dołu, który był niewątpliwie szy-n 

oznaczonym na mapie da Silvestry, Wielka Droga rozgałęzia-

się w dwie strony i okalała go. W wielu miejscach była ona szelnie 

wyłożona kamiennymi płytami, najwidoczniej w celu locnienia obrzeży 

szybu. Szliśmy tą drogą, ciekawość naszą wiem wzbudziły trzy wznoszące 

się po drugiej stronie obiekty, edy się zbliżyliśmy, okazało się, że to 

kamienne kolosy, trójka lilczących", o których z taką czcią i lękiem mówili 

Kukuanie. ły ich majestat mogliśmy ocenić dopiero wtedy, gdy 

znaleźliśmy i tuż przed postumentem.

Na olbrzymim piedestale z ciemnego kamienia znajdowały się sy siedzące 

postacie, umieszczone z osobna, w odległości dwu-iestu kroków, i 

spoglądające na drogę, która prowadziła równiną ' leżącego w odległości 

sześćdziesięciu mil Loo. Dwie postacie zedstawiały mężczyzn, trzecia 

background image

kobietę, przy czym każda z nich iała około osiemnastu stóp wysokości, 

licząc od głowy do podsta-f«

I

Postać kobieca była naga i odznaczała się wielką, choć surową pięknością, 

jednakże wielowiekowe wpływy atmosferyczne zniekształciły trochę jej 

rysy. Głowę jej zdobił półksiężyc ze zwróconymi ku górze ostrymi 

końcami. Dwie postacie, męskie natomiast były udrapowane, a ich rysy 

miały straszliwy wyraz,'szczególnie mężczyzny po prawej stronie z twarzą 

diabła. Postać męska po lewej stronie wyglądała pogodniej, ale jej spokój 

wydawał się okropny. Był to spokój nieludzkiego okrucieństwa. Sir Henry 

zauważył, że taki właśnie wyraz nadawali starożytni pewnym potężnym 

istotom, które spoglądały na cierpienia ludzkości jeśli nie z radością, to 

przynajmniej bez smutku. Te trzy postacie, siedzące tam w samotności i 

spoglądające od wieków na równinę, budziły lęk.

Oddani kontemplacji monumentu, zastanawialiśmy się, czyje ręce go 

ukształtowały, kto wykopał szyb i zbudował drogę. Ponieważ znam nieźle 

Stary Testament, pomyślałem sobie, że te trzy postacie to może Asztarte, 

bogini Fenicjan, Chemosz, bóg Moabitów, i Milkom, bóg dzieci Amona, 

ale Sir Henry, który jest bardzo wykształcony, zdobył bowiem wysoki 

stopień naukowy w dziedzinie studiów klasycznych, był innego zdania.

— Może to było tak — powiedział — Asztoret Hebrajczyków to Asztarte 

Fenicjan, którzy byli wielkimi kupcami za czasów Salomona. Grecką 

Astarte z kolei, którą Grecy utożsamiali z Afrodytą, przedstawiano z 

rogami półksiężyca, a na głowie tej kobiecej postaci przed nami są 

wyraźne rogi. Twórcą tych kolosów mógł być jakiś fenicki urzęfdnik, 

który zarządzał kopalniami. Któż to wie?

background image

Na rozmyślaniach o tych niezwykłych reliktach dalekiej przeszłości zastał 

nas Infadoos. Pozdrowiwszy „Milczących" podniesieniem włóczni, 

zapytał, czy zechcemy pójść do Komnaty Śmierci od razu, czy dopiero po 

południowym posiłku, Gagool bowiem wyraziła gotowość zaprowadzenia 

nas tam. Ponieważ była zaledwie jedenasta, a nasza ciekawość nie miała 

granic, oświadczyliśmy, że pragniemy iść tam natychmiast. 

Zaproponowałem przy tym, byśmy wzięli ze sobą coś do zjedzenia, 

przypuszczałem bowiem, że nasz pobyt w jaskini może się przedłużyć. 

Przyniesiono więc lektykę starej Gagool, a Foulata przygotowała na moją 

prośbę trochę suszonego mięsa i kilka gurd z wodą, umieściwszy ten zapas 

w trzcinowym koszyku.

Wprost przed nami, w odległości jakichś pięćdziesięciu kroków za plecami 

kolosów, wyrastała pionowa ściana skalna wysokości osiemdziesięciu 

stóp, wznosząca się pochyło ku górze i tworząca

6

167

>dstawę wyniosłego, zwieńczonego śniegiem szczytu, który rzelał w niebo 

na wysokość trzech tysięcy stóp ponad nami. iy tylko Gagool zobaczyła, 

że tragarze niosą jej lektykę, obrzu-ła nas złym spojrzeniem i wsparta na 

łasce szła utykając wprost i owej skalnej ścianie. Postępowaliśmy za nią i 

niebawem •tarliśmy do wąskiego sklepionego portalu, który wyglądał jak 

sjście do podziemnego korytarza kopalni.

Tu zaczekała na nas, a z jej twarzy nie schodził pełen złośli-aści uśmiech.

—  Biali mężowie z Gwiazd — pisnęła — wielcy wojownicy, cubu, 

Bougwan i ty,  mądry Macumazahnie,  czyście  gotowi? stem tu na rozkaz 

mego pana i króla, by wam pokazać błyszczące mienie. Ha, ha, ha!

background image

—   Jesteśmy gotowi — odparłem.

—   Dobrze, dobrze. Zbierzcie siły, by móc znieść to, co zobaczy-;. Czy 

pójdziesz z nami, Infadoosie, ty, który zdradziłeś swego na?

—   Nie — odpowiedział Infadoos marszcząc brwi — nie pójdę, nie dla 

mnie. Ale ty, Gagool, poskrom swój język i miej się baczności. W twoje 

ręce oddaję moich przyjaciół i jeśli spadnie

włos  z  głowy,  umrzesz,  choćbyś  była  stokroć  potężniejszą irownicą. 

Czy słyszysz?

—   Słyszę   cię,   Infadosie.   Znam  cię,   zawsze  lubiłeś  wielkie iwa. 

Gdy byłeś małym dzieckiem, groziłeś własnej matce. Ale s bój się, nie bój, 

chętnie słucham rozkazów króla. Służyłam 'u królom, że w końcu oni 

służyli mnie. Ha, ha, ha! Idę spojrzeć zcze  raz  w ich  twarze,  również  w 

oblicze  Twali.  Chodźcie, Ddźcie! Tu jest lampa. — I Gagool wydobyła 

spod swego futrza-g-o  płaszcza  naczynie  pełne  oliwy,  w  którym 

tkwiła  świeca cnotem z sitowia.

—   A ty, Foulato, pójdziesz z nami? — pytał Good łamanym ykiem 

Kukuanów, w  którym  podciągał się  pod  kierunkiem odej damy.

—   Boję   się,   panie   mój   —   odparła   dziewczyna   nieśmiało.

—   To daj mi koszyk.

—   Nie, nie... Gdziekolwiek pójdziesz ty, panie mój, pójdę i ja.

—   Tam do licha — mruknąłem — pójdziesz, ale kłopotliwe będzie dla 

nas, jeśli w ogóle wybrniemy z  tych tarapatów. Nie  mówiąc  już   nic, 

Gagool  zagłębiła   się  w  ów  korytarz, tyle szeroki, że dwie osoby mogły 

tam iść obok siebie, i zupełnie nny. Postępowaliśmy za dźwiękiem jej 

głosu z drżeniem i pewną wą, której nie umniejszał odgłos trzepotania 

skrzydeł.

background image

—   Co to? — krzyknęła Gagool. — Ktoś uderzył mnie w twarz.

—   Nietoperze — powiedziałem. — Prowadź dalej.

Gdy uszliśmy kilkadziesiąt kroków, zobaczyliśmy, że mrok się rozjaśnia. 

Jeszcze chwila i znaleźliśmy się w najcudowniejszym miejscu,   jakie 

kiedykolwiek   oglądały   oczy   żywego   człowieka.

Drogi Czytelniku! Wyobraź sobie wnętrze olbrzymiej katedry, bez okien, 

lecz oświetlonej jakimś przyćmionym światłem z góry, które dochodziło 

zapewne z szybów, mających połączenie ze światłem dziennym. Wyobraź 

sobie sklepienie wznoszące się na wysokość stu stóp ponad nami, a 

będziesz miał pojęcie o ogromie tego miejsca, przy czym ta stworzona 

przez naturę katedra była wynioślejsza i szersza niż jakakolwiek świątynia, 

zbudowana przez człowieka.

Ta zdumiewająca wielkość była jednak najmniejszym z cudów, bowiem 

wzdłuż całej hali biegły lodowe filary — gigantyczne stalaktyty. Nie 

potrafię opisać ich piękna i dostojeństwa. Niektóre z nich, o średnicy 

liczącej nie mniej niż dwadzieścia stóp u podstawy, wznosiły się wprost ku 

dalekiemu sklepieniu. Inne były dopiero w stadium tworzenia się i na 

skalnej podłodze wyglądały — mówiąc słowami Sir Henryka — jak 

rozbite kolumny w starej greckiej świątyni, podczas gdy wysoko w górze 

można było dostrzec zawieszone tam ogromne sople lodu. Ów proces 

tworzenia się był nawet dla nas dostrzegalny, bo gdy tam staliśmy, krople 

wody spadały niekiedy na owe kolumny. Czasem była to jedna kropla na 

dwie, trzy minuty, a wówczas zastanawiałem się, czy dałoby się obliczyć, 

w jakim czasie mógłby powstać filar wysokości na przykład 

osiemdziesięciu stóp i o średnicy liczącej dziesięć stóp u podstawy. By 

udowodnić, że taki proces, przynajmniej w jednym przypadku, był 

background image

niesłychanie powolny, wystarczy podać następujący przykład. Otóż na 

jednym z tych filarów odkryliśmy rzeźbę przedstawiającą mumię, a obok 

jej głowy postać jakiegoś egipskiego boga. Było to bez wątpienia dzieło 

kopalnianego pracownika z zamierzchłych czasów. Mumia miała wielkość 

naturalną, bo tak zazwyczaj pragnie się uwiecznić człowiek kosztem 

arcydzieł natury, czy to będzie fenicki robotnik, czy brytyjski prostak. Od 

czasu jej wyrzeźbienia musiało upłynąć blisko trzy tysiące lat, kolumna 

zaś liczyła tylko osiem stóp wysokości wobec pięciu stóp rzeźby i 

znajdowała się jeszcze w stadium formowania. Daje to pojęcie, ile czasu 

potrzeba, by urosła o stopę czy nawet o cal.

Niektóre stalagmity przybrały dziwne kształty zapewne dlatego, że woda 

nie zawsze kapała w to samo miejsce. I tak jedna

169

Istawę wyniosłego, zwieńczonego śniegiem szczytu, który zelał w niebo 

na wysokość trzech tysięcy stóp ponad nami. y tylko Gagool zobaczyła, że 

tragarze niosą jej lektykę, obrzu-i nas złym spojrzeniem i wsparta na lasce 

szła utykając wprost owej skalnej ścianie. Postępowaliśmy za nią i 

niebawem ;arliśmy do wąskiego sklepionego portalu, który wyglądał jak 

jście do podziemnego korytarza kopalni.

Tu zaczekała na nas, a z jej twarzy nie schodził pełen złośli-ści uśmiech.

—   Biali mężowie z Gwiazd  —  pisnęła  —  wielcy wojownicy, ;ubu, 

Bougwan i ty,  mądry Macumazahnie,  czyście  gotowi? stem tu na rozkaz 

mego pana i króla, by wam pokazać błyszczące mienie. Ha, ha, ha!

—   Jesteśmy gotowi — odparłem.

—   Dobrze, dobrze. Zbierzcie siły, by móc znieść to, co zobaczy-. Czy 

background image

pójdziesz z nami, Infadoosie, ty, który zdradziłeś swego na?

—   Nie — odpowiedział Infadoos marszcząc brwi — nie pójdę, nie dla 

mnie. Ale ty, Gagool, poskrom swój język i miej się baczności. W twoje 

ręce oddaję moich przyjaciół i jeśli spadnie

włos  z   głowy,  umrzesz,  choćbyś  była  stokroć  potężniejszą irownicą. 

Czy słyszysz?

—   Słyszę  cię,   Infadosie.   Znam  cię,   zawsze  lubiłeś  wielkie >wa. 

Gdy byłeś małym dzieckiem, groziłeś własnej matce. Ale i bój się, nie bój, 

chętnie słucham rozkazów króla. Służyłam [u królom, że w końcu oni 

służyli mnie. Ha, ha, ha! Idę spojrzeć szcze  raz  w ich  twarze,  również  w 

oblicze  Twali.   Chodźcie, odźcie! Tu jest lampa. — I Gagool wydobyła 

spod swego futrza-go  płaszcza  naczynie  pełne  oliwy,  w  którym  tkwiła 

świeca knotem z sitowia.

—   A ty, Foulato, pójdziesz z nami? — pytał Good łamanym :ykiem 

Kukuanów,  w  którym   podciągał  się  pod   kierunkiem odej damy.

—   Boję   się,   panie   mój   —   odparła   dziewczyna   nieśmiało.

—   To daj mi koszyk.

—   Nie, nie... Gdziekolwiek pójdziesz ty, panie mój, pójdę i ja.

—   Tam do licha — mruknąłem — pójdziesz, ale kłopotliwe będzie dla 

nas, jeśli w ogóle wybrniemy  z  tych tarapatów. Nie  mówiąc  już   nic, 

Gagool  zagłębiła  się  w  ów   korytarz, tyle szeroki, że dwie osoby mogły 

tam iść obok siebie, i zupełnie

imny. Postępowaliśmy za dźwiękiem jej głosu z drżeniem i pewną awą, 

której nie umniejszał odgłos trzepotania skrzydeł.

—   Co to? — krzyknęła Gagool. — Ktoś uderzył mnie w twarz.

—   Nietoperze — powiedziałem. — Prowadź dalej.

background image

Gdy uszliśmy kilkadziesiąt kroków, zobaczyliśmy, że mrok się rozjaśnia. 

Jeszcze chwila i znaleźliśmy się w najcudowniejszym miejscu,   jakie 

kiedykolwiek   oglądały   oczy   żywego   człowieka.

Drogi Czytelniku! Wyobraź sobie wnętrze olbrzymiej katedry, bez okien, 

lecz oświetlonej jakimś przyćmionym światłem z góry, które dochodziło 

zapewne z szybów, mających połączenie ze światłem dziennym. Wyobraź 

sobie sklepienie wznoszące się na wysokość stu stóp ponad nami, a 

będziesz miał pojęcie o ogromie, tego miejsca, przy czym ta stworzona 

przez naturę katedra była wynioślejsza i szersza niż jakakolwiek świątynia, 

zbudowana przez człowieka.

Ta zdumiewająca wielkość była jednak najmniejszym z cudów, bowiem 

wzdłuż całej hali biegły lodowe filary — gigantyczne stalaktyty. Nie 

potrafię opisać ich piękna i dostojeństwa. Niektóre z nich, o średnicy 

liczącej nie mniej niż dwadzieścia stóp u podstawy, wznosiły się wprost ku 

dalekiemu sklepieniu. Inne były dopiero w stadium tworzenia się i na 

skalnej podłodze wyglądały — mówiąc słowami Sir Henryka — jak 

rozbite kolumny w starej greckiej świątyni, podczas gdy wysoko w górze 

można było dostrzec zawieszone tam ogromne sople lodu. Ow proces 

tworzenia się był nawet dla nas dostrzegalny, bo gdy tam staliśmy, krople 

wody spadały niekiedy na owe kolumny. Czasem była to jedna kropla na 

dwie, trzy minuty, a wówczas zastanawiałem się, czy dałoby się obliczyć, 

w jakim czasie mógłby powstać filar wysokości na przykład 

osiemdziesięciu stóp i o średnicy liczącej dziesięć stóp u podstawy. By 

udowodnić, że taki proces, przynajmniej w jednym przypadku, był 

niesłychanie powolny, wystarczy podać następujący przykład. Otóż na 

jednym z tych filarów odkryliśmy rzeźbę przedstawiającą mumię, a obok 

background image

jej głowy postać jakiegoś egipskiego boga. Było to bez wątpienia dzieło 

kopalnianego pracownika z zamierzchłych czasów. Mumia miała wielkość 

naturalną, bo tak zazwyczaj pragnie się uwiecznić człowiek kosztem 

arcydzieł natury, czy to będzie fenicki robotnik, czy brytyjski prostak. Od 

czasu jej wyrzeźbienia musiało upłynąć blisko trzy tysiące łat, kolumna 

zaś liczyła tylko osiem stóp wysokości wobec pięciu stóp rzeźby i 

znajdowała się jeszcze w stadium formowania. Daje to pojęcie, ile czasu 

potrzeba, by urosła o stopę czy nawet o cal.

Niektóre stalagmity przybrały dziwne kształty zapewne dlatego, że woda 

nie zawsze kapała w to samo miejsce. I tak jedna

169

Drzymia masa, ważąca bez wątpienia jakieś sto ton, wyglądałf k ambona, 

pięknie ozdobiona wklęsłymi i wypukłymi wzorami warzającymi wrażenie 

koronki. Inne stalagmity przypominały iwne bestie, a po bokach jaskini 

widniały wachlarzowate wzory iloru kości słoniowej, jak liście mrozu na 

szybach.

Od głównej nawy prowadziły tu i ówdzie w bok mniejsze skinie, niby 

kaplice wielkiej katedry. Niektóre były duże, inne aleńkie, stanowiące 

cudowny dowód, że natura prowadzi swe :ieło zgodnie z tymi samymi 

niezmiennymi prawami, bez względu i wielkość. Jeden mały zakątek na 

przykład był nie dłuższy ż duży domek lalki, a jednak mógł być modelem 

całego tego iejsca, bo woda skapywała tu również, z góry zwisały sople du 

i w identyczny sposób tworzyły się filary.

Nie mieliśmy jednak dość czasu, by obejrzeć tę pieczarę tak składnie, 

jakbyśmy pragnęli, bo Gagool zdradzała na nieszczęście ipełną obojętność 

na stalaktyty i pragnęła tylko wywiązać się i swego obowiązku. 

background image

Niepokoiło mnie to tym więcej, że chciałem jadać, dzięki czemu docierało 

światło do wnętrza jaskini i czyim ) było dziełem — człowieka czy natury. 

Chciałem się też prze-jnać, czy miejsce to stanowiło niegdyś teren 

działalności czło-ieka, co wydawało się całkiem prawdopodobne. 

Pocieszaliśmy ę jednak, że zbadamy to wszystko w drodze powrotnej, i 

podąży-śmy za naszą niesamowitą przewodniczką.

Doprowadziła nas do odległego końca olbrzymiej, milczącej skini, gdzie 

znaleźliśmy inne wejście, nie sklepione jak pierwsze, cz kwadratowe u 

góry, jak drzwi egipskich świątyń.

—   Czyście gotowi wejść do Komnaty Śmierci, biali mężowie? - zapytała 

Gagool z wyraźnym zamiarem zaniepokojenia nas.

—   Prowadź, Makdufie1 — rzekł uroczyście Good, starając się ie 

okazywać strachu, który odczuwaliśmy wszyscy z wyjątkiem oulaty. Ujęła 

ona pod ramię Gooda,  u niego szukając opieki.

- Jakoś strasznie tu — rzekł Sir Henry, zaglądając do Lemnego wnętrza. — 

Dalej, Quatremain, seniores priores2. Nie aż czekać starej damie. — I Sir 

Henryk grzecznie ustąpił mi ilejsca, za co nie byłem mu wcale wdzięczny.

,,Tap, tap" —- stukała laska starej Gagool, kroczącej kory-arzem i 

chichoczącej obrzydliwie. Ociągałem się, powodowany 

iewytłumaczalnym przeczuciem czegoś złego.

Good parafrazuje tu cytat z tragedii W. Szekspira Makbet, mianowicie 

słowa ypowiedziane przez Makbeta przed rozpoczęciem pojedynku z 

Makdufem, który y.stąpił przeciw zbrodniczemu królowi (przyp. tłum.).

2 Seniores priores (łac.) — starsi mają pierwszeństwo (przyp. tłum.).

70

— Naprzód, stary —rzekł Good — bo inaczej zgubimy naszą uroczą 

background image

przewodniczkę.

Na te słowa ruszyłem korytarzem i niebawem znalazłem się w mrocznym 

pomieszczeniu długości około czterdziestu stóp oraz trzydziestu stóp 

szerokości i wysokości, wykutym niegdyś w skale ręką ludzką. Było tu 

znacznie ciemniej niż w olbrzymiej stalaktytowej pieczarze, toteż w 

pierwszej chwili dostrzegłem jedynie masywny stół czy ławę, biegnącą 

wzdłuż całej długości pomieszczenia z ogromną białą figurą na końcu i 

szeregiem figur naturalnej wielkości człowieka. Po chwili zobaczyłem też 

na środku ławy jakiś brązowy przedmiot, a gdy oczy moje przywykły już 

do mroku, zrozumiałem, co to wszystko znaczy, i rzuciłem się do ucieczki. 

W ogóle nie jestem nerwowy i dość widziałem w życiu, by się wyzbyć 

wszelkich przesądów, ale milsze wyznać, że ów widok wytrącił mnie 

całkowicie z równowagi. Gdyby Sir Henry nie pochwycił mnie za kołnierz 

i nie przytrzymał, sądzę, że za pięć minut byłbym się znalazł poza 

obrębem stalaktytowej pieczary i nikt by mnie nie namówił, nawet za cenę 

wszystkich diamentów z Kimberley, bym tam powrócił. Po chwili jednak, 

gdy i Sir Henry dojrzał owe, figury, puścił moje ramię i zaczął wycierać 

pot z czoła. Good klął cicho, Foulata zaś zarzuciła mu ręce na szyję i 

krzyczała.

Tylko Gagool chichotała głośno i długo.

Upiorny był to widok. Na końcu długiej kamiennej ławy siedziała Śmierć, 

przedstawiona w postaci kolosalnego szkieletu ludzkiego. W jednej ręce 

trzymała wysoko ponad głową ogromną włócznię, jakby gotując się do 

uderzenia, druga jej ręka spoczywała na ławie w pozycji, jaką przybiera 

człowiek, gdy chce wstać. Cała zaś postać pochylona była do przodu, tak 

że jej wyszczerzone zęby i lśniąca czaszka wystawały ku nam, puste 

background image

oczodoły zdawały się wpatrywać w nas uporczywie, a szczęka była 

rozwarta, jak gdyby Śmierć chciała przemówić.

—   Na Boga! — zdołałem w końcu przemówić — co to wszystko znaczy?

Good wpatrywał się ze zdumieniem w rząd białych figur. Sir Henry zaś 

wskazał na brązowy przedmiot pośrodku ławy. — Cóż to jest? — zapytał.

—   Hi, hi, hi!   — śmiała się Gagool.  —  Nieszczęście spotka tych, co się 

ośmielą wejść do Komnaty Śmierci. Hi, hi, hi! Podejdź tu,  Incubu, ty, 

który go zabiłeś.  —  I stara wiedźma, ująwszy Sir Henryka za rękę swymi 

wychudłymi palcami, podprowadziła go do ławy. Poszliśmy za nimi.

171

Przed ławą Gagool zatrzymała się i wyciągnęła rękę ku owemu 

brązowemu przedmiotowi. Sir Henry spojrzał i cofnął się z okrzykiem, bo 

tam, całkiem nagi, z głową odciętą przez Sir Henryka i spoczywającą na 

kolanach, siedział Twala, ostatni król Kukuany. Siedział w całej swej 

brzydocie z kręgami szyjnymi wystającymi z pomarszczonej skóry, czarny 

sobowtór Hamiltona Tighe.3 Na całym ciele trupa utworzyła się cienka, 

połyskliwa warstwa, nadająca mu wygląd jeszcze bardziej przerażający. 

Początkowo  nie  mogliśmy  się  w   tym   rozeznać,   ale  niebawem

3 Hamilton Tighe — bohater ballady Legenda o Hamiltonie Tighe z 

książki Legendy Ingoldsby'ego. Jego duch ukazywał się ludziom winnym 

jego śmierci n postaci człowieka trzymającego na kolanach swą odrąbaną 

głowę (przyp. tłum.).

spostrzegliśmy, że ze sklepienia komnaty wciąż kapie woda na szyję 

Twali, ściekając potem na całe ciało i w końcu spadając na skałę przez 

mały otwór w ławie. Wówczas zrozumiałem, co znaczy ta warstwa: ciało 

Twali zamieniało się powoli w stalaktyt.

background image

Rzut oka na białe postacie, siedzące na kamiennej ławie, potwierdziły 

moje mniemanie. To już nie były ciała ludzkie, lecz stalaktyty. Oto jak lud 

Kukuany zachowywał od niepamiętnych czasów swych zmarłych królów 

— poddawano ich procesowi skamienienia. Nie zdołałem dociec, na czym 

polegał ów system lub czy w ogóle istniał jakiś system poza 

umieszczaniem zmarłych w miejscach, gdzie spadały na nich krople wody. 

W każdym razie siedzieli tam teraz zlodowaceni po wieczne czasy.

Trudno sobie  wyobrazić coś  okropniejszego  niż  widok  tego długiego 

rzędu zmarłych królów (było ich dwudziestu siedmiu z ojcem Ignosiego 

jako przedostatnim), spowitych lodowym całunem, poprzez który z 

ledwością można było dostrzec ich rysy, siedzących na tej niegościnnej 

ławie ze Śmiercią na czele. Z ich liczby  wynikało,   że  ów   zwyczaj 

konserwowania   zwłok   musiał już być bardzo stary, zważywszy, że 

niektórzy z królów mogli zginąć w jakichś walkach daleko od ojczyzny, i 

przyjąwszy, że przeciętny okres panowania trwał piętnaście lat. Doszedłem 

więc do wniosku, że zapoczątkowano ten zwyczaj przed czterystu laty. 

Postać przedstawiająca Śmierć jest niewątpliwie starsza i, jeśli się nie 

mylę, została wykonana przez tego samego artystę, który wyrzeźbił trójkę 

„Milczących". Wykuto ją w pojedynczym stalaktycie, a jako dzieło sztuki 

przedstawia dużą wartość. Good, który zna się na anatomii, powiedział, że 

szkielet jest doskonały w najmniejszych szczegółach.

Ja osobiście sądzę, że był to wybryk fantazji ze strony rzeźbiarza, co 

podsunęło Kukuanom myśl oddawania zmarłych królów pod straszną 

opiekę Śmierci. Może też umieszczono tam tę postać, by odstraszyć 

rabusiów, pragnących dobrać się do skarbca. Nie wiem, może Czytelnik 

dojdzie do innych jeszcze wniosków.

background image

Tak w każdym razie wyglądała Biała Śmierć i tak wyglądali zmarli 

królowie.

I

17

Skarbiec Salomona

Podczas gdy my, pokonując strach, oglądaliśmy makabrycz-e cuda 

Komnaty Śmierci, Gagool znalazła sobie inne zajęcie, ¦dy tylko było jej to 

potrzebne, potrafiła być niezwykle ruch-wa, więc teraz pokuśtykała do 

wielkiej ławy i skierowała się im, gdzie siedział Twala i gdzie ze stropu 

padały krople wody, y — mówiąc słowami Gooda — przekonać się, jak on 

się „kisi" lub

jakimś innym celu. Potem szła utykając i zatrzymując się od ;asu do czasu, 

by wypowiedzieć kilka słów do którejś ze spowitych

całuny  postaci.   Sensu  jej  słów  nie  mogłem  zrozumieć,  lecz ymawiała 

je jak ktoś, kto się zwraca do dobrych znajomych.

0  tej tajemniczej i okropnej ceremonii przycupnęła koło ławy, iż  pod 

podobizną  Białej   Śmierci,  i  zaczęła,  odprawiać  jakieś odły.   Widok 

tej   niegodziwej   staruchy,   zanoszącej   błagania pewnością   niegodziwe 

do  arcywroga   ludzkości,   był  tak  nie-mowity, że zaczęliśmy ją 

przynaglać do pośpiechu.

—   Gagool — powiedziałem szeptem, bo w tym miejscu jakoś kt nie 

śmiał podnosić głosu — prowadź nas do skarbca.

Odeszła szybko od ławy i łypiąc  złośliwie okiem  zapytała: Nie boicie się, 

biali mężowie?

—   Prowadź — powtórzyłem.

Okrążyła więc ławę i zatrzymała się za plecami Białej Śmierci.

background image

Tu jest skarbiec, niech panowie moi zapalą  lampę i wejdą

powiedziała stawiając gurdę pełną oliwy na podłodze i opierając

1  o ścianę. Wyjąłem jedną  z  nielicznych już zapałek i przy-nąłem do 

knota z sitowia. Potem zacząłem się rozglądać szu-jąc drzwi, ale przed 

nami była tylko lita skała.

Gagool wyszczerzyła zęby: — Tędy prowadzi droga, panowie >i. Ha, ha, 

ha!

—   Nie żartuj z nami — powiedziałem surowo.

—   Nie żartuję — odparła — Patrzcie! — I wskazała na skałę. 

Patrzyliśmy zdumieni, bo na naszych oczach kamienna masa

zaczęła się z wolna podnosić, by zniknąć gdzieś, gdzie niewątpliwie 

znajdowało się odpowiednie zagłębienie. Masa ta, szerokości i wysokości 

sporych drzwi, gruba co najmniej na pięć stóp, musiała ważyć dwadzieścia 

do trzydziestu ton, a poruszana była zapewne na zasadzie przeciwwagi. 

Gagool unikała starannie rozmowy na ten temat, nie miałem jednak 

wątpliwości, że istniała tam jakaś zupełnie prosta dźwignia, uruchamiana 

za pomocą lekkiego naciśnięcia   w   sekretnym   miejscu   i   powodująca 

wznoszenie   się ogromnej masy kamienia. Zniknęła ona wreszcie, a my 

staliśmy przed   ciemnym   otworem,   prowadzącym   do   komnaty 

skarbów. Podniecenie  nasze  było  tak  wielkie,  że  nie   mogłem 

powstrzymać drżenia. — Czy nie czeka tam nas gorzkie rozczarowanie? 

— myślałem. — Czy da Silvestra miał rację? Czy w tym ciemnym 

miejscu   znajdziemy   skarby,   które   uczynią   nas   najbogatszymi 

ludźmi   na   świecie?    Za   kilka   minut   dowiemy   się o tym.

—  Wejdźcie, biali mężowie z Gwiazd — rzekła Gagool podchodząc do 

drzwi — ale najpierw posłuchajcie waszej służebnicy, starej   Gagool. 

background image

Błyszczące   kamienie,   które   zobaczycie,   zostały wydobyte z dołu, nad 

którym siedzą „Milczący", nie wiem przez kogo. Raz tylko wszedł tu ktoś 

od czasu, gdy ci, co zgromadzili kamienie, uciekli w pośpiechu, nie 

zabierając ich ze sobą. Wieść o skarbie krążyła od wieków wśród ludzi, 

lecz nikt nie wiedział, gdzie się to miejsce znajduje, i nikt nie znał 

tajemnicy drzwi. Zdarzyło się jednak kiedyś, że biały człowiek przyszedł 

tu spoza gór, może z Gwiazd, a król przyjął go łaskawie. To ten — 

wskazała na  piątą   postać  w   rzędzie  zmarłych   królów.   —   Ów 

człowiek dotarł tu, a była z nim jedna z naszych kobiet i ona przez 

przypadek odkryła tajemnicę drzwi, choć tysiąc lat moglibyście szukać i 

nie wpadlibyście na to. Wówczas biały człowiek wszedł tu z kobietą, 

znalazł kamienie i napełnił nimi skórę koźlęcia, w której kobieta trzymała 

żywność. A gdy stąd wychodził, wziął jeszcze jeden kamień, bardzo 

wielki, i,trzymał go w ręce.

Gagool zamilkła, a ja-, drżąc z podniecenia jak wszyscy pozostali, 

zapytałem:

—   Co się stało z da Silvestrą?

Stara wiedźma drgnęła na dźwięk tego nazwiska. — Skąd znasz imię 

zmarłego człowieka? — zapytała ostrym tonem i nie czekając na 

odpowiedź, ciągnęła dalej:

—   Nikt nie wie, co się stało. Okazało się tylko, że biały człowiek czegoś 

się przestraszył, bo rzucił koźlą skórę i uciekł z jednym tylko kamieniem 

w ręce. Z tym, Macumazahn, który zdjąłeś z czoła Twa li.

175

—   Czy nikt inny nie wszedł tu od tego czasu?  — pytałem rzyglądając się 

background image

uważnie otworowi.

—   Nie, panie mój. Sprawę drzwi trzymano w tajemnicy, a choć ażdy król 

je otwierał, nigdy tu nie wchodził. Istnieje powiedzenie, 5  kto  się  ośmieli 

to  zrobić,  umrze  przed  upływem  dnia,  jak marł ten biały człowiek w 

jaskini na górze, gdzie go znalazł iaeumazahn. Dlatego to królowie tam nie 

wchodzą. Ha, ha, ha! rawdę mówię.

Nasze oczy spotkały się i ciarki mnie przeszły. Skąd starucha iedziała to 

wszystko?

—   Wejdźcie, panowie moi. Jeśli mówię prawdę, koźla skóra idzie leżała 

na podłodze. A o tym, czy wejście do skarbca grozi niercią, przekonacie 

się później. Ha, ha, ha! — I Gagool ruszyła i drzwiom niosąc lampę.

Muszę wyznać, że znów się zawahałem, czy iść za nią.

—   Niech to licho porwie! Nie dam się zastraszyć starej diabli-

—  zdecydował Good i przekroczył drzwi wraz z Foulatą, która 

jwidoczniej nie miała na to ochoty, bo drżała na całym ciele. 'szliśmy za 

ich przykładem.

W wąskim korytarzu, wykutym w żywej  skale,  Gagool za-symała się i 

czekała na nas.

—   Popatrzcie,  panowie   —   mówiła   trzymając  lampę  przed ją — ci, 

co zgromadzili skarby, uszli w popłochu i nie zdążyli aezpieczyć ich przed 

innymi, którzy mogliby poznać tajemnicę jwi. — To mówiąc, wskazała na 

duże kwadratowe bloki ka-enne, ułożone w poprzek korytarza, i inne, 

leżące po bokach, wygotowane zapewne w celu zamurowania skarbca. 

Rzecz dziw-

—  oprócz tego ujrzeliśmy zaprawę murarską i szereg kielni, >re kształtem 

przypominały narzędzia używane po dziś dzień.

background image

W tym momencie Foulata, ogromnie wzburzona i przestraszo-

oświadczyła, że jej słabo, że nie pójdzie już dalej i że zaczeka a na nas. 

Wobec tego posadziliśmy ją na  nie dokończonym rze, umieściwszy tam 

również koszyk z żywnością. Uszedłszy  kilkanaście   kroków, 

napotkaliśmy   starannie   po-lowa.ne drewniane drzwi. Stały otworem. 

Ktokolwiek był tu itni, zapomniał je zamknąć albo nie miał już czasu. Na 

progu leżała skórzana torba z koźlej skóry, pełna — jak zdawało — 

kamieni.

—   Hi, hi, hi! Biali mężowie! — chichotała wstrętnie Gagool, światło 

lampy padło na ów worek.  —  Powiedziałam wam

scież, że ten, co tu przyszedł, uciekł w popłochu i porzucił rb. Patrzcie!

Good pochylił się i podniósł torbę. Była ciężka i pobrzękiwała. — Na 

Jowisza! Wierzę, że pełno w niej diamentów — powiedział niespokojnym 

szeptem. Nic dziwnego. Sama myśl o takim bogactwie może wytrącić 

człowieka z równowagi.

Sir Henry zniecierpliwił się. — Droga damo — zwrócił się do Gagool — 

proszę podać mi lampę. — I wziąwszy ją z rąk staruchy, przekroczył próg.

Poszliśmy za nim, zapomniawszy na chwilę o torbie z diamentami, i 

znaleźliśmy się w komnacie skarbów Salomona.

Początkowo, w dość słabym świetle trzymanej przez Sir Henryka lampy, 

dostrzegliśmy tylko, że pomieszczenie to, o powierzchni nie więcej niż 

dziesięć stóp kwadratowych, wyrąbane zostało w żywej skale. Następną 

rzeczą, która rzuciła się nam w oczy, była wspaniała kolekcja słoniowych 

kłów, leżących jeden na drugim aż na wysokość łuku sklepienia. Ile ich 

tam było, nie mogliśmy się zorientować, bo nie wiedzieliśmy, jak daleko 

sięgają w głąb. Licząc na oko, musiało tam być czterysta do pięciuset 

background image

sztuk kłów pierwszej jakości, dość, by wzbogacić człowieka na całe życie. 

Pomyślałem, że z tego właśnie zapasu wziął Salomon materiał do swego 

wielkiego tronu z kości słoniowej, jakiego nie miało żadne inne królestwo.

Po drugiej stronie komnaty było ze dwadzieścia drewnianych, 

pomalowanych na czerwono skrzynek.

—   Tam są diamenty! — krzyknąłem. — Proszę dać tu lampę. Sir Henry 

podszedł i oświetlił górną skrzynkę, której wieko,

butwiejące z upływem czasu nawet w tym suchym miejscu, zostało 

rozbite, zapewne przez samego da Silvestrę. Wsunąwszy rękę przez otwór 

w wieku, wydobyłem nie diamenty, lecz złote monety zupełnie nieznanego 

kształtu. Wytłoczone na nich postacie przypominały Hebrajczyków.

—   Ach  —  powiedziałem  —  nie wyjdziemy stąd z pustymi rękami. 

Każda   skrzynka   zawiera   pewnie   parę   tysięcy   sztuk, a skrzynek jest 

osiemnaście. Sądzę, że były to pieniądze przeznaczone na zapłatę dla 

robotników i kupców.

—   Dużo tego istotnie — rzekł Good — ale nie widzę diamentów,  chyba 

że stary Portugalczyk włożył wszystkie do worka.

—   Niech panowie moi spojrzą tam, gdzie najciemniej, jeśli chcą znaleźć 

kamienie — wtrąciła Gagool domyślając się, o czym mówimy.   —   W 

kąciku   są   trzy  kamienne   skrzynie,   dwie   zapieczętowane, a jedna 

otwarta.

Zanim przetłumaczyłem jej słowa Sir Henrykowi, który niósł lampę, nie 

mogłem  się powstrzymać,  by jej  nie zapytać,  skąd

1

12 Kopalnie króla Salomona

177

background image

i to wszystko, jeśli nikt nie wszedł tam od lat z wyjątkiem nego białego 

człowieka.

—   Ach,   Macumazahn,  masz  oczy  otwarte  na   wszystko   — imiała 

odpowiedź — żyjesz w Gwiazdach, a nie wiesz, że są Izie, którzy widzą 

poprzez skały. Ha, ha, ha!

—   Spójrz pan w ten kąt — zwróciłem się do Curtisa, wskazu-na miejsce, 

o którym mówiła Gagool.

—   Halo!  — krzyknął  — tu jest wnęka. Patrzcie, na Boga! Podeszliśmy 

natychmiast do  wnęki,  wyglądającej  jak  małe lo wykuszowe. Pod ścianą 

stały trzy kamienne skrzynie, dwie ykryte; wsparte o bok trzeciej skrzyni 

stało jej odrzucone wieko.

—   Patrzcie — powtórzył Sir Henry ochrypłym głosem. Po-rzyliśmy i 

przez chwilę staliśmy oślepieni srebrzystym  bla-;m. Gdy oczy nasze 

przywykły do rażącego światła, zobaczy-ly, że skrzynia wypełniona była w 

trzech czwartych nie szlifo-lymi diamentami, przeważnie znacznej 

wielkości. Pochyliwszy wyjąłem kilka. Tak, nie było już wątpliwości, 

nawet w dotyku :zuwało się, że to prawdziwe diamenty. Upuściłem je 

dysząc Ddniecenia.

—   Jesteśmy najbogatszymi ludźmi na świecie — powiedzia-. — Monte 

Christo to zero w porównaniu z nami.

—   Zalejemy rynek diamentami — dodał Good.

—   Najpierw musimy je tam dostarczyć — rzekł Sir Henry. [ staliśmy tam 

z pobladłymi twarzami, spoglądając nawzajem łebie, to znów na klejnoty 

migocące w świetle lampy. Zamiast syć się, że się nam poszczęściło, 

czuliśmy się jak spiskowcy id popełnieniem zbrodni.

—   Hi, hi, hi! — chichotała za nami stara Gagool, krążąc po ¦bcu jak 

background image

nietoperz. — Oto macie błyszczące kamienie, które kochacie, biali 

mężowie, tyle, ile tylko chcecie. Bierzcie je, irzajcie w nie ręce, jedzcie je, 

hi, hi, hi, pijcie je, ha, ha!

dyśl o jedzeniu i piciu diamentów tak mnie rozbawiła, że ąłem się głośno 

śmiać, a inni poszli za moim przykładem, iśmy tam zanosząc się od 

śmiechu nad klejnotami, które żały już do nas, które dla nas wykopali w 

wielkim szybie >liwi kopacze przed tysiącami lat, które dla nas 

zgromadzili 10 nieżyjący nadzorcy Salomona. To jego imię wypisane 

może pod postaciami wytłoczonymi na spłowiałych pieczę-1 przykryw. 

Tych skarbów nie dostał ani Salomon, ani Dawid, la Silvestra, ani nikt 

inny. Stanowiły naszą własność. Przed i leżały diamenty wartości 

milionów funtów, złoto i kość owa czekały tylko, by je zabrać.

Nagle paroksyzm minął i przestaliśmy się śmiać.

—   Otwórzcie tamte skrzynie,  biali  mężowie  —   zarechotała Gagool. 

—  Tam więcej  diamentów, weźcie ile dusza zapragnie. Ha, ha, ha!

Tak zachęceni, zabraliśmy się do otwierania pozostałych skrzyń, zrywając 

pieczęcie i podnosząc przykrywy nie bez poczucia świętokradztwa.

Hura! Były pełne, pełne do samego wierzchu, przynajmniej druga. Nie z 

tej zabierał nieszczęsny da Silvestra diamenty, by napełnić nimi koźlą 

skórę. Trzecia, wypełniona tylko w jednej czwartej, zawierała diamenty 

dobieranej wielkości co najmniej dwudziestu karatów, a niektóre były jak 

duże jaja gołębie. Oglądając je pod światło, stwierdziliśmy jednakże, że 

niektóre spośród większych były żółtawe, „niezdrowe", jakby je nazwano 

w Kimber-ley.

Zafascynowani tym bogactwem, o jednym zapomnieliśmy — o podłości 

starej Gagool. Czołgając się jak wąż wymknęła się z komnaty skarbów i 

background image

ruszyła korytarzem ku drzwiom w litej skale.

*    *    *

Nagle usłyszeliśmy rozpaczliwe wołanie. To krzyczała Foulata:

—   Och, Bougwan, na pomoc, na pomoc!  Kamień spada! Na pomoc!... 

Ona przebiła mnie nożem...

Popędziliśmy korytarzem i oto co ujrzeliśmy w świetle lampy. Kamienne 

drzwi z wolna opadały i nie więcej niż trzy stopy dzieliło je od podłogi. A 

tuż obok Foulata toczyła walkę z Gagool. Dzielna dziewczyna, choć 

zbroczona krwią, trzymała mocno wiedźmę, walczącą jak dziki kot. Nagle 

Gagool wyrwała się z jej rąk, Foulata upadła, a starucha rzuciła się na 

ziemię i poprzez szczelinę pod drzwiami usiłowała wyśliznąć się na 

zewnątrz. Było już jednak za późno. Drzwi przygniotły ją, trzydzieści ton 

z wolna miażdżyło jej ciało. Wydawała krzyki, jakich w życiu nie 

słyszeliśmy, potem rozległo się coś jakby chrupnięcie i drzwi zatrzasnęły 

się ostatecznie.

Wszystko to trwało kilka zaledwie sekund.

Podeszliśmy do Foulaty. Odniosła ciężkie rany i wiedziałem, że nie będzie 

żyła.

—   Ach, Bougwan, umieram  —  mówiła oddychając  z  trudnością.   — 

Gagool...   wypełzła   stąd...   Nie   słyszałam...   Nagle drzwi zaczęły 

opadać... Wtedy wróciła i zajrzała do korytarza... Pochwyciłam   ją   i 

trzymałam,   a   ona   przebiła   mnie   nożem... i umieram, Bougwan...

179

-   Biedne dziewczę, biedne dziewczę — wołał Good, a potem, nogąc nic 

dla niej uczynić, ukląkł i zaczął ją całować.

background image

-  Bougwan — zapytała po chwili — czy jest tu Macumazahn? ciemno, nic 

nie widzę.

-   Jestem tu, Foulato.

-  Macumazahn, bądź przez chwilę moim językiem, błagam bo Bougwan 

mnie nie zrozumie, a nim odejdę w ciemność,

powiedzieć mu kilka słów.

-  Mów, Foulato, zrobię, o co prosisz.

-   Powiedz memu panu, Bougwanowi, że go kocham. Cieszę e umrę, bo 

nie chcę stać się dla niego zawadą, bo słońce nie

się połączyć z ciemnością ani biały człowiek z czarną rczyną... Powiedz 

mu, że czasem tak się czułam, jakby ptak zamieszkał w mej piersi, który 

pewnego dnia wyfrunął-ąd i gdzie indziej śpiewał. Nawet teraz, choć nie 

potrafię eść ręki i w głowie mi się mąci, nie czuję, by serce moje :ało. Jest 

tak pełne miłości, że i za tysiąc lat byłoby młode... ;dz, że jeśli istnieje 

życie po śmierci, zobaczę go w Gwiazdach,

przeszukam je wszystkie, choć może i tam będę czarna, a on biały. 

Powiedz mu, Macumazahn... Nie, nie mów już nic więcej, tylko to, że go 

kocham... Och, trzymaj mnie mocniej, Bougwan, nie czuję już twych 

ramion... Och, och!

—   Ona nie żyje, ona nie żyje — powiedział Good z głębokim żalem, a 

łzy spływały mu po twarzy.

—   Tym nie potrzebujesz się już trapić, mój stary — odezwał się Sir 

Henry.

—   Co przez to rozumiesz?

—   To rozumiem, że wkrótce może się z nią połączysz. Człowieku, czy 

nie widzisz, żeśmy za życia pogrzebani?

background image

Zajęty przez chwilę smutnym losem Foulaty, dopiero teraz pojąłem całą 

okropność naszej sytuacji. Ciężkie drzwi kamienne zamknęły się za nami, 

może na zawsze, a jedyna osoba, która znała ich sekret, leżała pod nimi 

zmiażdżona na proch. Takie drzwi można było sforsować jedynie za 

pomocą dużej ilości dynamitu, lecz my znajdowaliśmy się po niewłaściwej 

ich stronie.

Przez kilka minut staliśmy jak porażeni nad ciałem Foulaty. Myśl o 

czekającej nas powolnej i nędznej śmierci była tak przemożna, że cała 

dzielność zdawała się nas opuszczać. Zrozumieliśmy teraz wszystko. 

Diablica Gagool z góry obmyśliła pułapkę. Tę nikczemną istotę bawiła 

myśl o trzech mężczyznach, ginących z głodu i pragnienia obok skarbów, 

których tak pragnęli. Przypomniały mi się jej szydercze słowa o jedzeniu i 

piciu diamentów. Może kiedyś ktoś tak samo potraktował starego 

Portugalczyka, gdy porzucił torbę pełną diamentów.

—   Lampa wkrótce zgaśnie — powiedział ochrypłym głosem Sir Henry. 

— Spróbujmy znaleźć sprężynę, która wprawia w ruch te drzwi.

Skoczyliśmy ku nim z desperacką energią i stojąc w kałuży krwi, 

zaczęliśmy obmacywać i obstukiwać zarówno same drzwi, jak i boczne 

ściany pasażu. Nie odkryliśmy jednak ani żadnej gałki, ani sprężyny.

—  Jestem pewny — odezwałem się — że tylko z zewnątrz można je 

uruchomić. Gdyby było inaczej, Gagool nie próbowałaby wyśliznąć się 

poza nie za wszelką cenę.

—   W   każdym   razie   —   powiedział   Sir   Henry   z   bladym 

uśmiechem — jej koniec był równie okropny jak ten, który nas czeka. Z 

tymi drzwiami nic się nie da zrobić. Wróćmy do skarbca.

Udaliśmy się tam i na nie dokończonym murze w pasażu zobaczyliśmy 

background image

pozostawiony przez Foulatę koszyk z żywnością. Zabrałem go i zaniosłem 

do przeklętej komnaty, która miała się

181

ć naszym grobem. Potem wróciliśmy i z szacunkiem wnieśliśmy

ło Foulaty, złożywszy je na podłodze przy skrzynkach z mone-

ni.

Następnie usiedliśmy,  opierając  plecy o kamienne skrzynie,

pełnione bezcennymi diamentami.

—  Podzielmy żywność — poddał Sir Henry — tak by utrzy-ła się jak 

najdłużej.

Uczyniwszy to obliczyliśmy, że przy minimalnych porcjach dla idego z 

nas wystarczyłoby jej na kilka dni. Oprócz suszonego jsa  mieliśmy 

jeszcze  dwie  gurdy   z   niewielką   ilością  wody.

—   A teraz  —  rzekł ponuro  Sir  Henry  —   zjedzmy trochę apijmy się, 

bo jutro umrzemy.

Każdy z nas zjadł małą porcję mięsa i wypił odrobinę wody. s trzeba 

dodawać, że apetytu nie mieliśmy, choć posiłek był n bardzo potrzebny, bo 

po nim poczuliśmy się znacznie lepiej. ;em wstaliśmy i przebadaliśmy 

dokładnie ściany naszego wię-nia, opukawszy zarówno je, jak i podłogę z 

małą nadzieją ilezienia sposobu wyjścia. Było rzeczą mało 

prawdopodobną, r istniało jakieś inne wyjście ze skarbca. Lampa zaczęła z 

wolna gasnąć, oliwa była już na wyczerpaniu.

—   Quatermain — zapytał Sir Henry — która godzina? Czy la zegarek 

idzie?

Wyciągnąłem zegarek. Była szósta. Do jaskini weszliśmy Bdenastej. — 

Infadoos zauważy naszą nieobecność — powie-ałem. — Jeśli nie wrócimy 

background image

do wieczora, zacznie nas szukać.

—   Będzie szukał na próżno — odparł Sir Henry — nie zna jmnicy drzwi, 

nie wie nawet, gdzie one są. Wczoraj nikt nie dział   tego  z   wyjątkiem 

Gagool.   Dziś   nie  wie   nikt.   Nawet rby napotkał drzwi, nie potrafiłby 

ich otworzyć. Cała kukuań-

armia nie przedrze się przez pięć stóp żywej skały. Przyjaciele, widzę innej 

rady, jak tylko zdać się na wolę boską. Wielu zukiwaczy  skarbów 

spotkało  nieszczęście.   My  powiększymy liczbę.

Lampa świeciła coraz słabiej. Nagle zabłysła żywszym świa-n i ukazała 

plastycznie całą scenę: wielką masę białych kłów, zynki ze złotem, ciało 

biednej Foulaty leżące przed nami, bę z koźlej skóry pełną diamentów i 

dzikie, pobladłe twarze ;ch białych mężczyzn,  czekających  tam  na 

śmierć  z  głodu.

18

Utraciliśmy nadzieję

Noc spędziliśmy w sianie taitiego przerażenia, że nie potrafię go opisać. 

Uśmierzył je do pewnego stopnia sen, bo nawet w sytuacji, w jakiej się 

znajdowaliśmy, natura upomina się czasem o swoje prawa, ale ja sam 

niewiele spałem. Pomijam już straszną świadomość czekającej nas zguby, 

choć najdzielniejszy człowiek zadrżałby na myśl o losie, jaki nas czekał, ja 

zaś nigdy nie grzeszyłem szczególną odwagą. Chcę tylko podkreślić, że 

sama cisza nie pozwalała mi spać.

Czytelniku! Nieraz leżałeś w nocy nie mogąc usnąć i ciążyła ci cisza, ale 

muszę powiedzieć z pełnym przekonamiem, że nie możesz mieć pojęcia, 

czym jest taka zupełna, niemal dotykalna cisza. Na powierzchni ziemi 

zawsze dociera do nas jakiś dźwięk czy ruch, a choć nasze zmysły nie 

background image

odbierają już tego, milczenie jest z pewnością mniej przygnębiające. My 

zaś znajdowaliśmy się we wnętrzu olbrzymiej, pokrytej śniegiem góry. 

Wiatr powiewał nad jej szczytem, ale my nie czuliśmy tego. Długi tunel i 

skała grubości pięciu stóp oddzielała nas nawet od straszliwej Komnaty 

Śmierci, a umarli nie czynią hałasu. W naszym grobowcu nie 

usłyszelibyśmy huku armat całej artylerii ziemskiej i niebieskiej. Byliśmy 

całkowicie odcięci od świata, jakby już martwi.

Odczułem całą ironię naszej sytuacji. Obok nas leżały skarby tak wielkie, 

że wystarczyłoby ich na pokrycie państwowego długu albo na 

wybudowanie floty pancerników, a my bylibyśmy zamienili je na 

najmniejszą szansę ucieczki, wkrótce może na odrobinę pożywienia i 

szklankę wody, nawet na przywilej uwolnienia się od cierpień poprzez 

rychłą śmierć. Zaprawdę, bogactwo, za którym człowiek ugania się całe 

życie, nie ma w końcu żadnej wartości.

Tak upływała noc.

— Good — odezwał się wreszcie Sir Henry — ile zapałek masz jeszcze w 

pudełku?

183

—   Osiem, Curtis.

—   Proszę zapalić jedną i zobaczyć, która godzina. Ciemność   była   tak 

intensywna,   że   płomyk   zapałki  niemal

nas oślepił. Mój zegarek wskazywał piątą. Daleko ponad naszymi głowami 

świt zaróżowił już pokrywę śnieżną, a poranny wiatr rozpędzał nocne 

mgły.

—   Zjedzmy coś  —  powiedziałem   —   bo  inaczej  opadniemy z sił.

—   I cóż nam przyjdzie z jedzenia? — rzeki Good. — Im prędzej 

background image

umrzemy, tym lepiej.

—   Póki życia, poty nadziei — odparł Sir Henry. Posililiśmy się więc 

trochę i wypiliśmy po łyku wody. Potem

Sir Henry zaproponował, byśmy podeszli jak najbliżej do drzwi i 

krzyczeli, bo może istniała jakaś szansa, że ktoś usłyszy nas z zewnątrz. 

Wtedy Good, który dzięki długiej praktyce na morzu miał głos 

przenikliwy, przeszedł po omacku korytarz i wszczął taki hałas, żem chyba 

nigdy w życiu nie słyszał podobnych wrzasków, ale w naszym położeniu 

było to niby brzęczenie komara.

Po chwili zamilkł, wrócił do nas spragniony i znów wypił trochę wody. 

Zrezygnowaliśmy więc z krzyków, by nie umniejszać jej zapasu.

Usiedliśmy ponownie koło skrzyń z bezużytecznymi diamentami i 

trwaliśmy w bezczynności, która była jedną z najgorszych stron naszej 

sytuacji. A co do mnie, muszę przyznać, żem się zupełnie pogrążył w 

rozpaczy. Oparłszy głowę na ramieniu Sir Henryka, rozpłakałem się, a 

Good połykał łzy, klnąc siebie samego za tę słabość.

Jakże dobry i dzielny był Sir Henry. Gdybyśmy byli dwoma 

przestraszonymi chłopcami, nie mógłby nam okazywać większej 

troskliwości. Zapominając o tym, że w nie lepszym znajdował się sam 

położeniu, robił wszystko, by uspokoić nasze stargane nerwy. Opowiadał o 

ludziach, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji, i jednak jakimś cudem 

wyszli z niej cało. Gdy zaś to nie dodało lam ducha, mówił, że przecież 

wszyscy musimy umrzeć i że śmierć 5 wyczerpania będzie lekka (co nie 

jest prawdą). Na koniec sugerował nieśmiało — tak jak to raz już uczynił 

— byśmy się idali na łaskę siły wyższej, na co przystałem z ochotą.

Sir Henry to piękny charakter, bardzo spokojny, ale mocny. ¦ Jakoś 

background image

upływał dzień, tak jak poprzednio noc, jeśli w ogóle nożna używać tych 

terminów tam. gdzie panuje całkowita iemność. Gdym zapalił zapałkę i 

spojrzał na zegarek, okazało ię, że jest siódma.

34

Znów zjedliśmy coś i wypiliśmy trochę wody, a gdy się to [ziało, pewna 

myśl przyszła mi do głowy.

—  Jak to może być, że powietrze jest świeże? — zapytałem. — Choć 

gęste i ciężkie, wciąż jest świeże.

—  Na Boga! — zawołał Good zrywając się z miejsca. — Nie omyślałem 

o tym. Nie może tu docierać poprzez kamienne drzwi, o są zupełnie 

szczelne. Musi przecież  skądś dochodzić. Gdyby ie  było przepływu 

powietrza,  dawno  już  byśmy  się  udusili, rzeba się rozejrzeć.

Jak cudownie podziałała na nas ta maleńka iskierka nadziei, zołgając się 

na rękach i nogach, zaczęliśmy szukać po omacku ajmniejszej oznaki 

przeciągu. Nagle dotknąłem ręką czegoś mnego i żarliwość moja ostygła 

— była to martwa twarz biednej oulaty.

Jeszcze przez godzinę lub dłużej prowadziliśmy poszukiwania, : wreszcie 

Sir Henry i ja, poraniwszy się mocno o kły, skrzynie ściany 

pomieszczenia, poniechaliśmy dalszych wysiłków. Tylko Dod nie dawał za 

wygraną mówiąc, że lepsze to niż nic.

Nagle powiedział stłumionym głosem: — Chodźcie tu.

Potykając się w ciemności, spiesznie ruszyliśmy w tamtym erunku.

—  Quatermain — rzekł Good — przyłóż pan rękę tu, gdzie aja ręka. Czy 

czujesz coś?

—  Tak, czuję. Tędy przepływa powietrze.

—   A teraz posłuchajcie! — I Good tupnął kilkakrotnie nogą. łyszawszy 

background image

głuchy odgłos, znów nabraliśmy otuchy.

Drżącymi rękami zapaliłem zapałkę, jedną z czterech ostatnich

kazało się, że stoimy w samym rogu komnaty, w miejscu, które

jewnością pominęliśmy w naszych wyczerpujących poszukiwa-

ich. Gdy zapałka wypaliła się, zbadaliśmy szczegółowo ów kąt

r podłodze z litej skały natrafiliśmy na spojenie. W spojeniu

n   tkwił  na  poziomie   podłogi  ogromny  kamienny  pierścień.

rce   waliło   mi   młotem,   tamci   też   byli   zbyt  podnieceni,   by

rzec choć słowo. Good miał nóż z przyczepionym do trzonka

uem, jednym z tych, których używa się do wyciągania kamieni

copyt końskich.   Otworzywszy  nóż   wodził  nim  po  obwodzie

rścienia i wreszcie udało mu się podważyć go. Pierścień zaczął

ruszać. Na szczęście był z kamienia, nie z żelaza, nie tkwił więc

rt mocno w skale, choć leżał tam od wieków. Gdy znalazł się

Dozycji pionowej, Good uchwycił go obiema rękami i zaczął

sjnąć z całych sił, ale bez skutku.

—  Ja spróbuję — rzekłem niecierpliwie, wiedziałem bowiem,

że dwie osoby nie dadzą sobie rady, gdyż pierścień tkwił w samym rogu. 

Pochwyciłem go i ciągnąłem natężając siły, lecz również bez rezultatu. Nie 

powiodło się też Sir Henrykowi ani Goodowi, który ponowił próbę.

—   Curtis — powiedział wreszcie Good — wsuń się w pierścień, jesteś 

tak  silny,  że  starczysz   za  dwóch.   —   Mówiąc   to   wyjął solidną 

jedwabną chustkę do nosa, którą zgodnie ze swoim zamiłowaniem   do 

czystości   miał  przy  sobie,   i   przełożył  ją   przez pierścień. — 

Quatermain — zwrócił się do mnie — obwiąż go pan w pasie i ciągnijcie, 

ale dopiero jak dam znak... Teraz!

background image

Sir Henry wytężył wszystkie siły, ja i Good robiliśmy co w naszej mocy.

—   Ciągnijcie, ciągnijcie, ustępuje — mówił Sir Henry dysząc ciężko i 

wydawało się, że pękają mięśnie jego potężnych pleców. Nagle rozległ się 

zgrzytliwy dźwięk i prąd powietrza wtargnął do izby, a my leżeliśmy 

wszyscy trzej na podłodze, przywaleni ciężką płytą kamienną. Nigdy 

chyba siła człowieka nie okazała się bardziej przydatna.

—   Proszę   zapalić   zapałkę,   Quatermain   —-   powiedział   Sir Henry, 

gdyśmy się wydostali spod płyty i nabrali tchu. — Tylko ostrożnie.

Skrzesałem ognia i zobaczyliśmy... pierwszy stopień kamiennych 

schodów.

—   Co teraz zrobimy? — pytał Good.

—   Zejdziemy oczywiście po schodach i zdamy się na opatrzność boską.

—   Zaczekajcie — wtrącił Sir Henry. — Quatermain, trzeba wziąć resztę 

mięsa i wody. Może nam się przyda.

Poczołgałem się na nasze miejsce obok skrzyń, a gdym wracał, pewien 

pomysł przyszedł mi do głowy. Przez ostatnią dobę nie myśleliśmy już o 

diamentach, świadomi tego, co nam przyniosło pragnienie ich posiadania. 

Teraz jednak doszedłem do wniosku, że warto by było schować kilka do 

kieszeni, na wypadek gdyby się nam udało wydostać z tej upiornej dziury. 

Zanurzyłem więc rękę w pierwszej z brzegu skrzyni i napełniłem 

wszystkie dostępne kieszenie mej starej myśliwskiej kurtki, dorzuciwszy 

jeszcze

— szczęśliwa to była myśl — kilka garści dużych kamieni z trzeciej 

skrzyni.

—   Słuchajcie, panowie — zwróciłem się do mych towarzyszy

—   nie zabralibyście kilku diamentów? Ja już trochę wziąłem.

background image

—   Niech je licho porwie — rzekł Sir Henry. — Nie chcę już ich widzieć 

na oczy.

187

r

Good nic nie odpowiedział. Sądzę, że w tej chwili żegnał zmarłą 

dziewczynę, która tak bardzo go kochała.

Drogi Czytelniku! Siedząc beztrosko w domu i rozmyślając o tych 

bezmiernych skarbach, dziwisz się zapewne, żeśmy je porzucali. Mogę Cię 

jednak zapewnić, że gdybyś spędził dwadzieścia cztery godziny w takim 

miejscu, przestałbyś już dbać

0   diamenty,  zagłębiając  się  w  nieznane  wnętrzności  ziemi   ze słabą 

nadzieją uniknięcia strasznej śmierci. Moja druga natura kazała mi 

napełnić kieszenie diamentami, bom przez całe życie nie lubił porzucać 

rzeczy wartościowych. Gdyby jednak istniała najmniejsza szansa ocalenia, 

jestem pewien, żebym się o to nie zatroszczył.

—   Chodź  pan,  Quatermain   —  rzekł  Sir  Henry,  który stał już na 

pierwszym stopniu schodów. — Spokojnie, pójdę pierwszy.

—   Proszę  tylko  uważać   —   odpowiedziałem.   —   Tam   może być 

jakaś dziura.

—   Lub jakaś inna izba — mówił Sir Henry, zstępując z wolna

1  licząc stopnie.

Gdy doliczył do piętnastu, zatrzymał się. — Dzięki Bogu! — zawołał — 

to już koniec. Sądzę, że to korytarz.  Schodźcie.

Good poszedł za nim, ja za Goodem, a gdy dotarliśmy do Sir Henryka, 

zapaliłem jedną z dwóch ostatnich zapałek. Przy jej świetle 

zorientowaliśmy się, że jesteśmy w wąskim tunelu, prowadzącym w prawo 

background image

i w lewo od schodów, z których właśnie zeszliśmy. Nim zdołaliśmy dojść 

do jakichś wniosków, zapałka poparzyła mi palce i zgasła. Powstała teraz 

kwestia, w którą stronę iść. Nie mogliśmy oczywiście wiedzieć, co to był 

za tunel i dokąd biegł, a przecież jedna droga mogła prowadzić do 

ocalenia, i druga do zguby. Staliśmy zakłopotani, lecz Gooda uderzyło 

lagle to, że gdym zapalił zapałkę, prąd powietrza zdmuchiwał ałomyk w 

lewo.

—   Chodźmy pod prąd  —  powiedział.  —   Powietrze ciągnie lo 

wnętrza, nie na zewnątrz.

Przyjęliśmy tę sugestię i wyruszyliśmy na dalsze poszukiwania, ibmacując 

rękami ścianę i stąpając bardzo ostrożnie. Przeklętą ;omnatę skarbów 

zostawiliśmy za sobą. Jeśli jakiś żywy człowiek wejdzie tam kiedyś, co nie 

wydawało mi się prawdopodobne, najdzie oznaki naszej obecności: 

otwarte skrzynie z klejnotami, iustą lampę i białe kości biednej Foulaty.

Po  kilkunastominutowej   wędrówce   dotarliśmy  do   drugiego

akrętu   lub   raczej   nowego   rozgałęzienia,   potem   do   trzeciego

szliśmy ciągle naprzód  przez  kilka godzin.  Wyglądało to na

labirynt prowadzący do nikąd. Czym były te pasaże, nie mogę powiedzieć, 

doszliśmy jednak do wniosku, że to starożytne wyrobiska kopalni i że 

szyby powstawały tam, gdzie natrafiono na żyły kruszcu. Tylko w ten 

sposób mogliśmy sobie tłumaczyć mnogość pasaży.

W końcu zatrzymaliśmy się mocno zmęczeni, z gasnącą nadzieją; 

zjedliśmy pozostały kawałek suszonego mięsa i wypiliśmy ostatni łyk 

wody, bo nasze gardła były wysuszone jak piece do wypalania wapna. 

Wydawało się nam, że uniknęliśmy śmierci w ciemności komnaty skarbów 

po to tylko, by ją spotkać w ciemności tuneli.

background image

Gdyśmy tak odpoczywali, nie mogąc otrząsnąć się z przygnębienia, 

posłyszałem jakiś dźwięk. Był bardzo słaby, przypominał szemranie wody, 

ale to był dźwięk, bo i pozostali go słyszeli. Trudno opisać, jakim 

błogosławieństwem nam się wydał po tylu godzinach zupełnej, straszliwej 

ciszy.

—   Na Boga! To bieżąca woda! — krzyknął Good. — Chodźmy. 

Ruszyliśmy  natychmiast  w  kierunku,  skąd  dochodziło  owo

szemranie, idąc po omacku wzdłuż ściany. Dźwięk stawał się coraz 

wyraźniejszy, aż w końcu mogliśmy już nieomylnie stwierdzić, że w 

pobliżu jest bieżąca woda. Good, który szedł pierwszy, powiedział nawet, 

że ją już czuje.

—   Idź ostrożnie, Good, musimy trzymać się razem — rzekł Sir Henry, 

ale ledwie wypowiedział te słowa, rozległ się plusk i usłyszeliśmy krzyk 

Gooda. Wpadł do wody.

—   Good,  Good,  gdzie  jesteś?   —   krzyczeliśmy  zrozpaczeni, lecz 

niebawem usłyszeliśmy jego zduszony głos:

—   W porządku. Trzymam się skały. Zapalcie zapałkę, żebym wiedział, 

gdzie jesteście.

Szybko zapaliłem ostatnią zapałkę. W jej słabym świetle zobaczyliśmy 

masę bieżącej wody u naszych stóp. Jak daleko sięgała, nie mogliśmy się 

zorientować, ale w niewielkiej odległości, uczepiwszy się wystającej skały, 

wisiał nasz towarzysz.

—   Pomóżcie mi — wołał — muszę tam podpłynąć. Usłyszeliśmy zaraz 

plusk, potem chlupotanie wody i niebawem

Good pochwycił wyciągniętą rękę Sir Henryka, po czym obaj pomogliśmy 

mu wgramolić się do tunelu.

background image

—  Słowo daję — mówił dysząc ciężko — to był tylko moment. Gdybym 

nie umiał pływać i nie uczepił się tej skały, już by było po mnie. Dna nie 

wyczułem, a prąd bardzo wartki.

Skoro tylko Good wypoczął, a my napiliśmy się do syta wody z 

podziemnej rzeki i obmyliśmy twarze, które już bardzo tego

189

I

itrzebowały, opuściliśmy brzegi tego afrykańskiego Styksu idaliśmy się w 

dalszą drogę tunelem. Na czele szedł Good ocieka-cy nieprzyjemnie wodą. 

W końcu dotarliśmy do nowej galerii, ręcającej w prawo.

— Możemy iść tędy — rzekł Sir Henry, bardzo już zmęczony

wszystkie drogi są tu takie same. Będziemy szli, aż padniemy.

Szliśmy  więc  nowym   tunelem  potykając  się,  bezgranicznie

^czerpani.  Prowadził teraz  Sir Henry.   Nagle  zatrzymał  się,

my wpadliśmy na niego.  —  Spójrzcie —  wyszeptał —  albo

wariowałem, albo to jest światło.

Wytężyliśmy wzrok i w oddali dostrzegliśmy niewielki migo-cy punkt. 

Tak był słabiutki, że chyba tylko nasze oczy, które i długo nie widziały nic 

prócz ciemności, mogły go dostrzec. Z małą nadzieją w sercu ruszyliśmy 

naprzód. Po kilku mitach nie mieliśmy już wątpliwości —  w oddali było 

światło, szcze minuta i owiało nas świeże powietrze. Parliśmy naprzód, 

;ymczasem tunel się zwęził, tak że Sir Henry musiał pełznąć kolanach. 

Wkrótce stał się tak wąski, że przypominał  lisią rę, ale przed nami była 

już ziemia, skała się skończyła. Pierwszy  przecisnął  się   Sir   Henry,   za 

nim   wyszedł   Good, końcu ja — i oto mieliśmy nad sobą błogosławione 

gwiazdy, tasze nozdrza wdychały słodkie powietrze. Nagle jednak coś się i 

background image

nami  ugięło  i  wszyscy  trzej   potoczyliśmy  się   po  trawie, laczając  o 

krzewy  po  drodze i lądując  w  końcu  na  mokrej mi.

Uczepiłem się czegoś, usiadłem i zacząłem krzyczeć. Odpowiedź szła 

mnie skądś z dołu, gdzie Sir Henryka zatrzymała niecność gruntu. 

Dobrnąwszy do niego stwierdziłem, że nic mu nie stało. Gooda 

znaleźliśmy nieco dalej, unieruchomionego ;ez jakiś rozwidlony korzeń. 

Był trochę potłuczony, lecz wkrót-przyszedł do siebie.

Siedzieliśmy w trójkę na trawie, a gwałtowna zmiana odczuć a tak wielka, 

żeśmy chyba krzyczeli z radości. Loch, do którego al nie wpadliśmy, był 

norą szakala i mógł się stać naszym bem, dziękowaliśmy jednak 

opatrzności, że nas tam zaprowa-ła, bo ów loch znajdował się na końcu 

tunelu. Niebo ponad ami zaróżowiło się trochę, nadchodził świt, którego 

nie spo-swaliśmy się już oglądać.

Niebawem zorientowaliśmy się, że jesteśmy na dnie lub w po-:u dna 

wielkiego dołu, przed wejściem do jaskini. Mogliśmy rozróżnić mgliste 

zarysy trzech kolosów, siedzących na skraju u. Te wszystkie okropne 

pasaże, którymi wędrowaliśmy całą

noc, były kiedyś bez wątpienia połączone z kopalnią diamentów. Nie 

mieliśmy tylko pojęcia, skąd się tam wzięła podziemna rzeka i dokąd 

płynęła. Nie miałbym zresztą najmniejszej ochoty śledzić jej biegu.

Rozwidniało się z wolna, widzieliśmy się już nawzajem, ale cóż to był za 

widok. Trzej nędzarze, zabłoceni, posiniaczeni, krwawiący, z zapadłymi 

policzkami i podkrążonymi oczyma, z wypisaną na twarzach obawą 

śmierci, mogli wystraszyć światło dzienne. A jednak rzecz dziwna — 

monokl Gooda tkwił nadal w jego oku. Zastanawiałem się nawet, czy go 

przez ten cały czas wyjmował. Ani ciemność, ani kąpiel w podziemnej 

background image

rzece, ani stoczenie się ze zbocza nie były w stanie rozdzielić Gooda i jego 

monokla.

Niebawem wstaliśmy bojąc się, by nie zesztywniały nam ręce i nogi, i 

zaczęliśmy wspinać się z trudem po zboczu wielkiego dołu. Przez godzinę 

lub dłużej posuwaliśmy się mozolnie w górę, mając pod zbolałymi 

stopami niebieską glinę, czepiając się krzaków i traw, którymi porośnięte 

było zbocze.

Wreszcie dobrnęliśmy do końca i stanęliśmy na Wielkiej Drodze, na 

brzegu dołu po przeciwnej stronie wielkiej trójki „Milczących".

Przy drodze, w odległości stu jardów, płonęło ognisko przed chatą, a 

wokół ogniska siedzieli ludzie. Ruszyliśmy ku nim, podtrzymując się 

nawzajem i przystając co kilka kroków. Niebawem jakiś człowiek podniósł 

się, zobaczył nas i rzuciwszy się na ziemię, zaczął krzyczeć ze strachu.

—   Infadoos, Infadoos, to my, twoi przyjaciele — wołaliśmy. Biegł ku 

nam zdumiony, wciąż jeszcze drżąc z obawy.

—   Och,   panowie  moi,   panowie,   to   wy,   to   wy.   Wróciliście z 

krainy umarłych.

I stary wojownik padł przed nami na kolana, objął za nogi Sir Henryka i 

płakał z radości.

19

Pożegnanie Ignosiego

W dziesięć dni od tego brzemiennego w wypadki poranka znaleźliśmy się 

raz jeszcze w naszej starej kwaterze w Loo i rzecz dziwna — po 

strasznych doświadczeniach niewiele się zmieniliśmy, tyle tylko, że ja po 

wyjściu ze skarbca bardziej posiwiałem, a Good był wyraźnie nieswój od 

śmierci Foulaty, gdyż był to dla niego wielki cios. Spoglądając na rzecz z 

background image

punktu widzenia starszego, doświadczonego mężczyzny, muszę 

powiedzieć, że chyba dobrze się stało, bo inaczej jakież komplikacje 

mogłyby stąd wyniknąć. Biedna dziewczyna odznaczała się niezwykłą 

pięknością i subtelnością, ale ani piękność, ani subtelność nie ułatwiłyby 

sytuacji. Wszak ona sama powiedziała, że „słońce nie może się połączyć z 

ciemnością ani biały człowiek z czarną dziewczyną".

Nie potrzebuję dodawać, że już nigdy nie próbowaliśmy dostać się do 

skarbca Salomona. Gdy tylko wypoczęliśmy, zeszliśmy do wielkiego dołu 

z nadzieją odnalezienia jamy, z której wypełzliśmy na światło dzienne, 

jednakże bez rezultatu. Po pierwsze spadł deszcz i zatarł nasze ślady; po 

drugie zbocza wielkiego dołu były pełne jam mrówników i innych dziur, 

nie mogliśmy więc dociec, której z nich zawdzięczaliśmy ocalenie. 

Ponadto w przeddzień powrotu do Loo raz jeszcze obejrzeliśmy cuda 

stalaktytowej pieczary, a nawet pod wpływem niewytłumaczalnej, pełnej 

niepokoju ciekawości spenetrowaliśmy Komnatę Śmierci. Potem 

wpatrywaliśmy się w ścianę skalną, która odcięła nas od świata i 

myśleliśmy   o   ukrytych   za    nią    nieprzebranych   skarbach,

0   tajemniczej   wiedźmie,   której   szczątki   spoczywały   pod   nią,

1  o ślicznej  dziewczynie, która  znalazła tam śmierć;  ta skalna ściana 

była teraz jakby portalem jej  grobowca. Nie zdołaliśmy jednak znaleźć 

śladów spojeń ruchomych drzwi, nie odkryliśmy ich  tajemnicy,   teraz 

już   nieosiągalnej,   choć   próbowaliśmy   to zrobić trudząc się przez 

półtorej godziny. To był jakiś cudowny mechanizm, charakterystyczny — 

w swej ogromnej prostocie —

192

dla wieku, który go stworzył. Wątpię, aby gdzieś w świecie istniało coś 

background image

podobnego.

W końcu daliśmy za wygraną, ale gdyby teraz, na naszych oczach, masa 

skalna uniosła się do góry, sądzę, że zabrakłoby nam odwagi, by przejść 

ponad szczątkami Gagooł i raz jeszcze wstąpić do komnaty skarbów z 

niepłonną już nadzieją zdobycia diamentów. Muszę jednak przyznać, że 

płakać mi się chciało na myśl o pozostawieniu takiego bogactwa, 

jakiego ,nikt chyba na świecie nie zgromadził w takiej ilości na jednym 

miejscu. Nie było jednak innej rady. Tylko dynamit mógłby utorować 

drogę poprzez litą skałę grubości pięciu stóp. Może kiedyś, w dalekiej 

przyszłości, jakiś poszukiwacz natrafi na ów sezam i zaleje świat 

klejnotami. Mnie się jednak wydaje, że diamenty olbrzymiej wartości, 

leżące w trzech kamiennych kufrach, nigdy nie zabłysną na szyi jakiejś 

ziemskiej piękności. Te kamienie i kości Fouiaty będą sobie dotrzymywać 

towarzystwa do końca świata.

Z westchnieniem rozczarowania wycofaliśmy się i następnego dnia 

wyruszyliśmy do Loo. A jednak byliśmy niewdzięczni doznając 

rozczarowania, bo przecież — jak Czytelnik zapewne pamięta — byłem 

na tyle przezorny, że zanim opuściliśmy nasze więzienie, napełniłem 

diamentami kieszenie mej starej myśliwskiej kurtki. Niemało ich wypadło, 

gdyśmy się stoczyli ze zbocza dołu, łącznie z większością dużych, które 

były na wierzchu. Jednakże pozostało ich bardzo wiele, w tym 

osiemnaście ogromnych kamieni, liczących od stu- do trzydziestu karatów. 

Moja stara kurtka zawierała więc dość jeszcze bogactwa, by uczynić nas 

jeśli nie milionerami, to przynajmniej nadzwyczaj bogatymi ludźmi, gdyż 

nawet po sprzedaniu części kamieni każdy z nas miałby najpiękniejszą 

kolekcję w Europie. A więc nie było tak źle.

background image

Gdy przybyliśmy do Loo, zostaliśmy bardzo serdecznie powitani przez 

Ignosiego, którego znaleźliśmy w dobrym zdrowiu, zajętego umacnianiem 

swej władzy i reorganizowaniem tych pułków, które najmocniej ucierpiały 

w walce z Twalą.

Historii naszych niezwykłych przygód wysłuchał z wielkim 

zainteresowaniem, ale gdyśmy mu opowiedzieli o strasznej śmierci 

Gagool, zamyślił się mocno.

—   Chodź tu — zawołał do bardzo starego Induny, jednego z członków 

swojej  rady,  który  siedział  wraz  z  innymi w  kole otaczającym 

Ignosiego. Starzec powstał, zbliżył się i pozdrowiwszy króla usiadł.

—   Jesteś stary — rzekł Ignosi.

13 Kopalnie króla Salomona

193

—   Tak, mój królu. Ojciec twojego ojca i mój ojciec urodzili tego samego 

dnia.

—  Powiedz mi, czyś znał czarownicę Gagool, gdy byłeś młody.

—   Tak, mój królu.

—   Ile miała wtedy lat, tyle co ty?

—   Nie, mój królu. Wyglądała wtedy jak teraz i jak za czasów

0  dziadka, stara, wysuszona, bardzo brzydka i podła.

—   Nie ma jej już, nie żyje.

—  O królu! Stara klątwa została zdjęta z tego kraju.

—   Idź!

—   Kuum! Idę już, Czarny Szczeniaku, który wydarłeś gardło emu psu. 

Kuum!

—   Widzicie,   bracia   moi,   to   była   dziwna   kobieta   i   cieszę że nie 

background image

żyje. Pozwoliłaby wam umrzeć w ciemności, a potem azłaby sposób, by 

mnie zabić, tak jak znalazła sposób, by ął mój ojciec i by jego miejsce 

zajął Twala, którego kochacie snujcie dalej swoją opowieść, nigdym nie 

słyszał podo-

Streściwszy historię naszej ucieczki, skorzystałem ze spo-tości i 

napomknąłem Ignosiemu o naszym zamiarze opuszcze-Kukuany, tak 

bowiem umówiliśmy się z Sir Henrykiem odem przed przybyciem do Loo.

—   A teraz  —   powiedziałem  —   nadszedł czas pożegniania wrotu  do 

naszego kraju.  Patrz,  Ignosi,  przybyłeś tu  jako

służący, a pozostajesz jako potężny król. Jeśli żywisz dla wdzięczność, 

dotrzymaj danej nam obietnicy: rządź sprawie-ie, szanuj prawo i nie skaż 

nikogo na śmierć bez przyczyny.

1 szczęśliwy, życzymy ci wszelkiej pomyślności. Jutro o świcie nam 

eskortę, która przeprowadzi nas przez góry. Zgadzasz

o królu?

gnosi zakrył twarz rękami i milczał chwilę.

—  Twoje słowa ranią mnie — rzekł wreszcie — i serce mi się 3. Cóż 

zrobiłem wam, Incubu, Macumazahn i Bougwan, że cie odejść? Wy, 

którzy staliście przy mnie w rebelii i bitwie, cie mnie opuścić w dzień 

pokoju i zwycięstwa?  Pragniecie et? Wybierajcie je spośród dziewcząt. A 

mieszkania? Patrzcie! szycie  moich  ludzi,  jak  biali  budują  swe domy. 

A  bydło, b daje mięso i mleko? Każdy żonaty mężczyzna przyprowadzi

wołu i krowę. A polowanie? Czyż słoń nie wędruje po h lasach, a 

hipopotam nie śpi w trzcinach? Zechcecie walczyć? wojownicy spełnią 

każdy wasz rozkaz. Jeśli jest jeszcze coś, tógłbym wam dać, dam wam na 

pewno.

background image

—   Nie, Ignosi, nie chcemy żadnej z tych rzeczy — odpowiedziałem — 

chcemy szukać własnego miejsca.

—   Teraz wiem — rzekł Ignosi z goryczą, a oczy mu błyszczały — że 

bardziej kochacie błyszczące kamienie niż mnie, waszego przyjaciela. 

Macie kamienie, chcecie więc iść do Natalu, a potem przeprawić się przez 

ruchomą, czarną wodę i sprzedać je, i zdobyć bogactwo, tak jak tego 

pragnie serce białego człowieka. Niech będą przeklęte białe kamienie i 

niech będą przeklęci ci, co ich szukają. Niech zginie ten, co postawi 

jeszcze stopę w Komnacie Śmierci. Rzekłem, o biali mężowie, możecie 

iść.

Położyłem mu dłoń na ramieniu. — Ignosi — mówiłem — przebywałeś 

wśród Zulusów i wśród białych w Natalu. Czy serce twoje nie tęskniło za 

krajem, o którym opowiadała ci matka, za rodzinnym krajem, gdzie 

ujrzałeś światło dzienne, gdzie bawiłeś się jako dziecko, gdzie jest twoje 

miejsce?

—   Tak było, Macumazahn.

—   Więc i my tęsknimy za naszym krajem, za naszym własnym 

miejscem.

Nastała cisza. Przerwał ją po chwili Ignosi, ale mówił już innym tonem.

—  Widzę teraz, Macumazahn, że słowa twoje są jak zawsze pełne 

mądrości. Kto fruwa w powietrzu, nie lubi biegać po ziemi; biały człowiek 

nie chce żyć razem z czarnymi. Dobrze, idźcie, ale serce mi się  ściska,  bo 

będziecie  dla  mnie jak  umarli,  bo stamtąd, dokąd pójdziecie, żadne 

wieści nie dotrą do mnie.

Posłuchajcie teraz i zanieście moje słowa innym białym ludziom. Żaden 

biały człowiek nie przejdzie przez te góry. Nie chcę widzieć kupców z ich 

background image

bronią i rumem. Moi ludzie będą walczyli włócznią i pili wodę jak ich 

praojcowie. Nie chcę widzieć tych, co się modlą i wlewają strach przed 

śmiercią w serca ludzi, i podburzają przeciw królowi, i torują drogę innym 

białym. Jeśli biały człowiek przyjdzie do mych wrót, odeślę go; jeśli 

przyjdą setki, odepchnę ich; jeśli przyjdą armie, będę z nimi walczył i nie 

dopuszczę, by wzięły górę nade mną. Nikt nie będzie szukał błyszczących 

kamieni, nawet armia, bo jeśli przyjdzie, wyślę pułk i każę zasypać szyb, 

strzaskać białe kolumny w jaskiniach i wypełnić je kamieniami, tak by nikt 

nie znalazł drzwi, o których mówiliście. Ale przed wami trzema, Incubu, 

Macumazahn i Bougwan, moje wrota zawsze będą stały otworem, bo 

drożsi mi jesteście niż jakiekolwiek żywe stworzenie.

Odejdźcie, a mój stryj Infadoos i Induna odprowadzą was z pułkiem 

wojowników. Dowiedziałem się, że jest inne przejście

195

arzez góry, tamtędy pójdziecie. Żegnajcie, bracia moi, dzielni siali 

mężowie. Nie przychodźcie już do mnie, bo moje serce nie uniosłoby 

tego.., Patrzcie, wydałem rozporządzenie, a wieść o nim •ozejdzie się po 

całym kraju, od gór do gór. Wasze imiona, ncubu, Maeumazahn i 

Bougwan, będą „hlonipa" na równi ; imionami zmarłych królów; kto je 

wypowie, umrze.1 Toteż mmięe o was w tym kraju nie zaginie.

Idźcie już, bo inaczej zacznę ronić łzy jak kobieta. A kiedyś, ;dy się już 

zestarzejecie i zbierzecie się przy kominku, i wspominać iędziecie dawne 

życie, gdyż słońce nie będzie już miało dla was iepła, pomyślcie o tym, jak 

staliśmy ramię przy ramieniu t wielkiej bitwie, którą zaplanowała twoja 

mądra głowa, Macu-lazahn; a ty, Bougwan, stałeś na prawej flance, która 

nękała wojowników Twałi; a ty, Incubu, walczyłeś wśród „Szarych" ludzie 

background image

padali pod twoim toporem jak zboże pod sierpem; i po-onałeś dzikiego 

byka Twalę; i starłeś jego dumę na pył. Żegnajcie a zawsze, Incubu, 

Maeumazahn i Bougwan, panowie moi i przy-iciele.

Powstał, patrzył na nas jeszcze przez chwilę poważnym zrokiem, a potem 

zarzucił na głowę róg płaszcza ze skóry wierzęcia, jakby chciał ukryć 

przed nami swą twarz.

*¦    *    *

Następnego dnia o świcie opuściliśmy Loo, eskortowani przez iszego 

starego przyjaciela Infadoosa, który również rozpaczał powodu naszego 

odjazdu, i przez pułk „Bawołów". Choć była irdzo wczesna godzina, 

główna ulica miasta zatłoczona była dźmi, żegnającymi nas królewskim 

pozdrowieniem, gdyśmy ijali ich idąc na czele pułku. Kobiety obrzucały 

nas kwiatami błogosławiły, że uwolniliśmy kraj od Twałi. Było to tym 

bardziej ^ruszające, że nie zawsze krajowcy tak się odnoszą do białego 

łowieka.

Zdarzył się jednak i zabawny incydent, który powitałem zadowoleniem, bo 

przynajmniej dał powód do śmiechu.

Nim dotarliśmy do granic miasta, ładna młoda dziewczyna jękiem lilii,w 

ręce podbiegła do Gooda i wręczyła mu je. Zdaje s, że wszystkie one go 

lubiły, może dlatego, że w jego monoklu ednostronnyrn zaroście twarzy 

dopatrywały się jakiegoś szcze-

' Ten niezwykły sposób okazywania wielkiego szacunku nie jest nieznany 

•ód ludów Afryki. Rzecz polega na tym, że jeśli dane imię jest wysoko 

cenione, eży je zastępować innym słowem. W ten sposób pamięć o nim 

trwa przez po-;nia lub też do czasu, gdy słowo zastępcze wyprze pierwotną 

nazwę (A. Q.).

background image

g*ólnego uroku. Tymczasem dziewczyna z liliami powiedziała, że chce 

prosić Gooda o łaskę.

__ mow __ odparł, gdym przetłumaczył jej słowa.

— Niech mój pan pokaże swej służebnicy piękne białe nogi, aby mogła na 

nie popatrzeć i zapamiętać je, i opowiadać o nich swoim dzieciom. Twoja 

służebnica, panie, szła tu cztery dni, by je zobaczyć, bo wieść o nich 

rozeszła się po całym kraju.

—   Niech mnie powieszą, jeśli to zrobię — rzekł zdenerwowany od.

—   Dalej, dalej, stary — wtrącił się Sir Henry — nie możesz mówić 

damie.

—   Nie — odparł z uporem Good — to po prostu nieprzyzwoite. W 

końcu  jednak   zgodził  się  podciągnąć   spodnie  do   kolan

ród pełnych admiracji okrzyków obecnych dziewcząt, a szczelnie tej, która 

ofiarowała mu kwiaty. I tak musiał iść, póki asto nie znikło nam z oczu.

Obawiam  się,  że  nogi  Gooda  nie  będą  już   nigdzie  budziły aego 

zachwytu. Kukuanie natomiast może się już przyzwyczaili

jego znikających zębów i „przejrzystego oka , lecz  nóg nie sli nigdy dość.

W drodze powiedział nam Infadoos, że istotnie było inne ;ejście przez 

góry, na północ od tego wzniesienia, za którym gnie się Wielka Droga 

Salomona; że jest tak^e miejsce, skąd żna zejść stromą ścianą skalną z 

góry, która stanowi granicę jdzy Kukuaną a pustynią i którą przedzielają 

wyniosłe „Piersi jy". Okazało się też, że dwa lata temu grupa kukuańskich 

śliwych tą właśnie drogą udała się na pustynię w poszukiwaniu usi, 

których pióra są w wysokiej cenie jako wojenne ozdoby w. W czasie 

polowania zapuścili się oni daleko i mocno "pieli z braku wody. Widząc 

jednak na horyzoncie drzewa, żyli w tamtym kierunku i odkryli dużą, 

background image

żyzną oazę, obfitu-| w wodę. Kilku myśliwych, którzy nam również 

towarzyszyli, Lło zaprowadzić nas do tej oazy, z której — jak twierdzili 

można było dostrzec inne żyzne miejsca w głębi pustyni.1 Nocą czwartego 

dnia podróży znaleźliśmy się raz jeszcze na biecie gór, które oddzielają 

Kukuanę od pustyni, w odległości ło dwudziestu pięciu mil na północ od 

„Piersi Saby". O świcie następnego dnia udaliśmy się na brzeg bardzo 

strome-sejścia, które miało nas zaprowadzić na równinę, leżącą w dole

nami, w odległości ponad dwóch tysięcy stóp. ru pożegnaliśmy się z 

naszym wiernym przyjacielem i dzielnym ¦ym wojownikiem, Infadoosem, 

który uroczyście życzył nam elkiego dobra i omal nie płakał ze 

zmartwienia.

' Dziwiliśmy się nieraz, że matka Ignosiego, idąc z małym dzieckiem, 

zniosła 'stkie trudy przeprawy przez góry, trudy, których my sami omal nie 

przy-iliśmy życiem. Potem doszedłem do wniosku, że wybrała tę drugą 

trasę. Wszak Ignosi opowiadał, że spotkała polujących na strusie 

myśliwych, którzy zapro-:ili ją do oazy; że zawędrowali do jakiejś żyznej 

krainy, a potem do kraju sów (A. Q.).

—   Nigdy w życiu — mówił — moje stare oczy nie ujrzą podobnych wam 

ludzi. Ach! Widzę jeszcze, jak z ręki Incubu padają w boju wojownicy 

Twali. Ach! Cóż to był za widok, gdy od jednego zamachu odciął głowę 

mojego brata. To było piękne, bardzo piękne. Tylko w snach może ujrzę 

jeszcze coś podobnego.

Z przykrością rozstawaliśmy się z Infadoosem, a Good tak się wzruszył, że 

dał mu upominek — jak myślicie, co? — monokl. Okazało się potem, że 

miał zapasowy. Infadoos bardzo się ucieszył, przewidywał bowiem, że 

posiadanie takiej rzeczy ogromnie zwiększy jego autorytet. Po wielu 

background image

nieudanych próbach udało mu się nawet osadzić go w oku, alem nigdy w 

życiu nie widział niczego tak niestosownego, bo jak tu pogodzić płaszcz ze 

skór zwierzęcych i pióropusz  z czarnych strusich  piór z  monoklem.

Następnie, przekonawszy się, że nasi przewodnicy mają duży zapas wody i 

żywności, i uścisnąwszy dłoń starego wojownika, zaczęliśmy schodzić w 

dół, żegnani gromkimi okrzykami „Bawołów". Niełatwe było to zejście, 

ale wieczorem znaleźliśmy się jakoś na dole, nie poniósłszy żadnego 

uszczerbku.

—   Sądzę, że są gorsze miejsca na świecie niż  Kukuana  — mówił Sir 

Henry, gdyśmy nocą siedzieli przy ognisku i spoglądali na groźne góry 

przed nami. — Gorszych też rzeczy doświadczyłem nieraz w  życiu 

aniżeli w  ciągu ostatnich kilku  miesięcy,  choć nigdy  nie  były  one  tak 

dziwaczne.  Co  wy  na  to,  przyjaciele?

—   Ja   niemal   miałbym   ochotę   tam   wrócić   —   rzekł   Good z 

westchnieniem.

Jeśli zaś chodzi o mnie, to pomyślałem, że wszystko dobre, co się dobrze 

kończy. Choć życie nie rozpieszczało mnie, nigdy nie znalazłem się w 

takich tarapatach jak ostatnio. Ciarki przechodzą mnie na myśl o bitwie, a 

cóż dopiero mówić o przeżyciach w skarbcu Salomona.

Następnego dnia rozpoczęliśmy mozolny marsz przez pustynię, mając ze 

sobą dostateczny zapas wody, niesionej przez pięciu przewodników. Obóz 

rozbiliśmy nocą na otwartym powietrzu, a o świcie ruszyliśmy w dalszą 

drogę.

W południe trzeciego dnia dostrzegliśmy z daleka drzewa oazy, do której 

dotarliśmy przed zachodem słońca. I znów stąpaliśmy po trawie, słuchając 

szemrania bieżącej wody.

background image

20

Odnaleziony

A teraz opowiem o najdziwniejszej chyba przygodzie naszych 

niezwykłych wędrówek. O przygodzie, która świadczy o tym, jak 

zdumiewające bywają nieraz koleje losu.

Szedłem sobie spokojnie, wyprzedzając nieco moich towarzyszy, brzegiem 

strumienia, który wypływaf z oazy i ginął gdzieś w głodnych piaskach 

pustyni, gdy nagle zatrzymałem się przecierając oczy. Bo tam, w 

odległości dwudziestu jardów, pięknie położona w cieniu drzewa 

figowego, stała nad strumieniem przytulna chata. Zbudowana zwyczajem 

Kafrów z giętkich prętów wiklinowych i trawy, miała normalne drzwi 

zamiast małego otworu zwykłych murzyńskich chat.

—   Skąd do licha ona się tu wzięła? — pytałem sam siebie, gdy wtem 

drzwi chaty się otwarły i wyszedł kulejąc biały człowiek,  odziany w 

zwierzęce skóry i  z  olbrzymią  czarną  brodą. Pomyślałem, żem dostał 

udaru słonecznego. To było niemożliwe. Żaden myśliwy nie dotarł do tego 

miejsca. Żaden też myśliwy nigdy by  się  tu  przecież  nie  osiedlił. 

Patrzyłem  i  patrzyłem, wpatrywał się też we mnie ów człowiek. W tej 

chwili nadeszli Sir Henry i Good.

—   Spójrzcie — powiedziałem. >— Albo to jest biały człowiek, albo 

zwariowałem.

Teraz Sir Henry patrzył i Good patrzył, gdy nagle kulawy człowiek z 

czarną brodą wydał okrzyk i utykając ruszył ku nam. Kiedy był już blisko, 

upadł i chyba zemdlał.

Sir Henry jednym skokiem znalazł się przy nim. — Miłosierny Boże! — 

background image

zawołał —   to   jest   mój   brat  George.

Na odgłos tych krzyków wynurzył się z chaty drugi człowiek, również 

odziany w zwierzęce skóry, ze strzelbą w ręce, i biegł ku nam. Widząc 

mnie i on wydał okrzyk.

—   Macumazahn — wołał — nie poznajesz mnie, baas? Jestem Jim, 

myśliwy. Zgubiłem pańska karteczkę, którą miałem oddać

200

memu panu, a mieszkamy tu już od dwóch lat. —  I chłopisko rzuciło mi 

się do nóg płacząc z radości.

— Ach, ty łajdaku — powiedziałem — powinienem spuścić

ci dobre lanie.

Tymczasem mężczyzna z czarną brodą przyszedł do siebie, wstał i obaj z 

Sir Henrykiem zaczęli witać się wylewnie nie mówiąc ani słowa. 

Jakakolwiek była kiedyś przyczyna ich nie-

201

porozumień — sądzę, że chodziło o kobietę, choć nigdy ó to nie pytałem 

— wszystko zostało już zapomniane.

—   Drogi chłopcze — wybuchnął w końcu Sir Henry — myślałem, że nie 

żyjesz. Szukałem cię za Górami Salomona, a teraz spotykam cię na 

pustyni niby starego sępa siedzącego na żerdzi.

—   Próbowałem przejść przez Góry Salomona blisko dwa lata temu — 

mówił tamten tonem człowieka, który dawno nie posługiwał się ojczystym 

językiem — ale gdym tu dotarł, głaz spadł mi na  nogę i zmiażdżył ją.  Nie 

mogłem  ani iść naprzód,  ani wracać.

Wówczas ja podszedłem do niego. — Dzień dobry, Mr. Neville

—  powiedziałem. — Czy pamięta mnie pan?

background image

— To pan, Quatermain! I Good również? Chwileczkę, moi drodzy, znowu 

mi słabo. Takie to wszystko dziwne i tak radosne, gdy się już utraciło 

wszelką nadzieję.

Tego wieczora przy obozowym ognisku George Curtis opowie-Iział nam 

swoją historię, która — niemal tak samo jak nasza — ibfitowała w 

niezwykłe przygody. A oto co mu się przydarzyło. Przed   blisko   dwoma 

laty   wyruszył   z   Kraalu   Sitandy,   by otrzeć do Gór Sulejmana. 

Notatki, którą mu posłałem przez Jima, ak już wiemy, nie dostał i dopiero 

teraz dowiedział się o niej. >trzymawszy jednak pewne informacje od 

krajowców, udał się ie w kierunku „Piersi Saby", lecz ku tej ścianie 

skalnej, z której iedawno zeszliśmy, a która była znacznie lepszą drogą 

aniżeli -asa zaznaczona na mapie starego Portugalczyka. W drodze przez 

ustynię ucierpieli srodze, lecz w końcu dotarli do oazy. Tu jednak >otkało 

Curtisa  nieszczęście.   W  dzień  przybycia  siedział  nad rumienieni, Jim 

zaś, stojąc na wysokim brzegu strumienia, tuż id  miejscem,  gdzie siedział 

Curtis,  wybierał  miód  z  gniazda >zbawionych żądeł pszczół, jakie 

spotyka się na pustyni. W pew-rm momencie potrącił on wielki głaz, który 

spadł i zmiażdżył irtisowi prawą nogę. Kalectwo to sprawiło, że nie mogli 

iść dalej, e byli też w stanie wracać, wobec czego Curtis uznał, że lepiej 

dzie umrzeć w oazie aniżeli na pustyni.

Jeśli chodzi o wyżywienie, dawali sobie radę, mieli bowiem ży zapas 

amunicji, a oazę nawiedzało dużo zwierząt, przy-)dzących tam do 

wodopoju. Polowali na nie lub zastawiali ła, karmiąc się ich mięsem, ze 

skór zaś sporządzając przyodzie-k, gdy ich ubrania zniszczyły się już 

całkowicie.

—   I tak — kończył swą relację George Curtis — żyliśmy tu

background image

blisko dwa lata, jak drugi Robinson i Piętaszek, mając wbrew wszelkiej 

logice nadzieję, że któregoś dnia zjawią się krajowcy i wyratują nas z 

opresji. Nikt się jednak nie pokazał, toteż wczoraj zdecydowaliśmy, że Jim 

opuści mnie i będzie próbował dotrzeć do Kraalu Sitandy, by sprowadzić 

pomoc. A tymczasem wy, właśnie wy, zjawiacie się dziwnym trafem i 

znajdujecie mnie tam, gdzie się tego najmniej spodziewaliście. Myślałem 

już, że zupełnie o mnie zapomnieliście, żyjąc wygodnie w starej Anglii. Tó 

najcudowniejsze wydarzenie, o jakim kiedykolwiek słyszałem, a przy tym 

naj-pomyślniejsze.

Potem zabrał głos Sir Henry, opowiadając bratu główne fakty z naszych 

przeżyć, tak że zasiedzieliśmy się do późnej nocy.

— Na Jowisza! — rzekł George Curtis, gdym mu pokazał kilka 

diamentów — wam przynajmniej coś się dostało za wasze trudy, 

niezależnie od-znalezienia mej cennej osoby.

Sir Henry roześmiał się. — Kamienie należą do Quatermaina i Gooda. 

Umówiliśmy się, że jeśli przypadną nam jakieś łupy, oni podzielą je na 

dwie równe części.

Ta uwaga dała mi wiele do myślenia, uzgodniwszy więc całą rzecz z 

Goodem, prosiłem Sir Henryka, by zechciał przyjąć trzecią część 

diamentów lub też — w razie odmowy — ofiarował je bratu, bo przecież 

George Curtis, chcąc je zdobyć, ucierpiał znacznie więcej niż my. Po 

dłuższych namowach Sir Henry przyjął naszą propozycję, lecz jego brat 

dowiedział się o tym znacznie później.

Myślę, że już czas zakończyć moją historię. Nasza podróż przez pustynię 

była niezmiernie trudna, tym bardziej że musieliśmy wspomagać 

kulejącego George"a. Jego prawa noga, z której wciąż wypadały odłamki 

background image

kości, była bardzo słaba. W końcu dobrnęliśmy jakoś do celu podróży, a 

szczegółów nie będę już podawał, bo byłoby to w dużej mierze 

powtarzaniem tego, cośmy poprzednio przeżyli.

W Kraalu Sitandy zastaliśmy naszą broń i inne rzeczy w stanie 

nienaruszonym, choć stary łotr, który się nimi opiekował, bardzo 

niechętnie je wydał, sądził bowiem, że nie wrócimy z naszej wyprawy. W 

sześć miesięcy potem znaleźliśmy się zdrowi i cali w moim domku na 

Berei w pobliżu Durbanu, gdzie teraz piszę tę historię. Tu pożegnałem się 

ze wszystkimi, którzy towarzyszyli mi w najdziwniejszej podróży, jaką 

zdarzyło mi się odbyć w moim długim i pełnym przygód życiu.

203

Właśnie gdym napisał ostatnie słowo, w alejce pomarańczowych drzew 

ukazał się Kafr niosący list. Okazało się, że to list od Sir Henryka, a 

ponieważ mówi sam za siebie, przytoczę go tu w całości.

Drogi Panie Quatermain!

Brayley Hali, Yorkshire

Zawiadamiam Pana, że wszyscy trzej, to znaczy George, Good i ja, 

przybyliśmy szczęśliwie do Anglii. Wysiedliśmy ze statku w Southampton 

i udaliśmy się do miasta. Nie ma Pan pojęcia, jak wytwornie wyglądał 

Good już następnego dnia, pięknie ogolony, w surducie, który leżał na nim 

jak ulał, z nowiutkim monoklem itd., itd. Spacerowałem z nim po parku, 

gdzie spotkałem kilku znajomych, którym natychmiast opowiedziałem 

historię jego „pięknych białych nóg".

Jest wściekły, bo jakiś złośliwiec opisał to w rubryce towarzyskiej 

miejscowej gazety.

Ale do rzeczy. Zgodnie z naszą umową zanieśliśmy kamienie do oceny. 

background image

Rzeczoznawcy firmy Streeter ustalili cenę tak wysoką, że boję się ją 

wymienić. Powiedzieli nam, że jest to w pewnej mierze obliczenie 

prowizoryczne, bo nigdy jeszcze diamenty nie ukazały się na rynku w 

takiej ilości. Z wyjątkiem kilku największych są to kamienie najczystszej 

wody, równe pod każdym względem najpiękniejszym diamentom 

brazylijskim. Zapytałem eh, czy firma byłaby skłonna je zakupić, ale 

odpowiedziano mi, se przekraczałoby to jej finansowe możliwości. 

Radzono nam sprzedawać je stopniowo, by nie zalać rynku nadmierną 

ilością. Za niewielką tylko porcję oferują sto osiemdziesiąt tysięcy.

Proszę tu koniecznie przyjechać, Quatermain, i dopilnować ;ych spraw, 

jeśli Pan rzeczywiście nalega, by trzecia część przypadła memu bratu. 

Wspaniały to będzie prezent.

Muszę Panu powiedzieć, że Good nadal zbyt wielką wagę przywiązuje do 

zewnętrznego wyglądu. Wydaje mi się jednak,, że vciąż jeszcze myśli o 

Foulacie. Wyznał, że nie spotkał tu jeszcze cobiety równie zgrabnej i 

mającej tyle słodyczy.

Drogi, stary przyjacielu! Niechże Pan tu przyjedzie i kupi dom fdzieś w 

pobliżu. Zrobił Pan już w życiu, co do Pana należało, i pieniędzy ma Pan 

teraz dość. Jest tu dom na sprzedaż, który ; pewnością spodobałby się 

Panu. Proszę przyjechać, im prędzej, ym lepiej. Historię naszych przygód 

może Pan ukończyć na tatku. Nie opowiadamy o nich z obawy, że nikt nie 

da im wiary.

04

Jeśli wyruszy Pan w drogę zaraz po otrzymaniu listu, przyjedzie Pan na 

Boże Narodzenie i zatrzyma się u mnie. Będzie tu Good i George, a także 

pański syn Harry (w ten sposób chcę Pana przekupić). Zaprosiłem go 

background image

kiedyś na polowanie i polubiłem. To śmiała sztuka. Postrzelił mnie w 

nogę, wyjął śrut i powiedział, że na polowaniu warto by było mieć zawsze 

pod ręką medyka.

Do zobaczenia, przyjacielu. Nic więcej nie dodam, ale wiem,

że Pan przyjedzie.

Pański szczery przyjaciel Henry Curtis

PS. Kły wielkiego słonia, który zabił biednego Khive, wiszą u mnie w 

hallu, ponad parą bawolich rogów, które dostałem od Pana. Wyglądają 

wspaniale. A topór, którym odrąbałem głowę Twali, umieściłem nad 

biurkiem. Szkoda, że nie udało nam

się zabrać naszych kolczug.

H.C

Dziś jest wtorek. Statek odchodzi w piątek, myślę więc, że trzeba wziąć 

Curtisa za słowo i jechać do Anglii, choćby tylko po to, by zobaczyć 

mojego chłopca i przypilnować druku tej historii. W takiej sprawie na 

nikim nie mogę polegać.

Posłowie

Najpopularniejsza książka H. Ridera Haggarda — Kopalnie iróla 

Salomona — zawdzięcza swe powstanie poniekąd przy-ladkowi. Gdy 

ukazała się klasyczna powieść przygodowa Roberta jouisa Stevensona pt. 

Wyspa skarbów, o korsarzach i skarbie ikrytym na egzotycznej wyspie 

(„The Treasure Island" , 1885), łaggard skrytykował książkę, w tych 

czasach bowiem panowa-a moda na powieść realistyczną.

Ten poważny urzędnik sądowy, potem prezes sądu, członek óżnych 

komisji rządowych i wreszcie wiceprezes Królewskiego nstytutu do Spraw 

Kolonialnych, był już wtedy autorem kilku ublikacji. Przebywając z 

background image

ramienia rządu w Afryce i badając tosunki w podbitych i podbijanych 

przez Anglików krajach ifryki, wysyłał do Anglii sprawozdania, 

wykazując — jako ardzo wówczas młody człowiek — niezłą znajomość 

rzeczy, fapisał też książkę poświęconą tym sprawom. Wydana z trudem, 

ozostała nie zauważona. Dwie dalsze książki, opublikowane po owrocie do 

kraju, również nie przyniosły mu sukcesu.

Brat Haggarda namówił go, by spróbował innego gatunku - powieści 

sensacyjnej, by dorównał Stevensonowi. Haggard rzyjął wyzwanie i w 

krótkim czasie napisał Kopalnie króla alomona. Książka odniosła olbrzymi 

sukces. Czytelnicy domagali ę dalszego ciągu losów głównego bohatera i 

zarazem narratora, ^mpatycznego Allana Quatermaina. Ten nurt stał się 

złotą flą dla Haggarda. Jego dalsze fantazje powieściowe, obracające ę 

przeważnie w kręgu egzotyki, cieszyły się ogromnym po-odzeniem. 

Należy tu wymienić: Pierścień królowej Saby }ueen Sheba's Ring, 1910), i 

Dziecię z kości słoniowej (The Iuory hild, 1916), a ponadto cykl 

poświęcony greckiej kapłance, po-ukującej swego ukochanego. Kapłanka 

Ayesha zrobiła taką mą furorę jak myśliwy Quatermain.

Wśród   licznych   utworów   Haggarda   (napisał   ich   58)   były

>6

oczywiście książki słabe, nazywane przez krytyków masową produkcją. 

Współcześni cenią Haggarda jako znawcę rolnictwa angielskiego. Jego 

Rural England (1902, Rolnicza Anglia) to owoc długotrwałych wędrówek 

po kraju, obserwacji, wywiadów i kontaktów z rolnikami wszystkich 

warstw.

Rzecz znamienna, że dziś, gdy archeologowie, historycy i przedstawiciele 

background image

innych dyscyplin naukowych mozolnie odkrywają coraz nowsze fakty z 

historii Czarnego Lądu, także fantazje powieściowe Haggarda zachowały 

w pewnej mierze swój poznawczy charakter. Z opublikowanych po jego 

śmierci wspomnień wynika, że losy Allana Quatermaina to poniekąd jego 

własne przeżycia, że był świadkiem lub nawet uczestnikiem wojen 

kolonialnych.

Do Afryki powracał wielokrotnie, znał tereny, o których pisał, obserwował 

obyczaje i warunki bytowe ludów, z którymi się zetknął, umiał odtworzyć 

koloryt opisywanych ziem. Nie ulega wątpliwości, że kolonializm 

brytyjski uważał za rzecz naturalną. Potępiał Hiszpanów za ich okrutne 

podboje w Afryce Środkowej i Południowej, oburzał się na zniszczenie 

kultury Azteków i Inków. Wiedział zapewne, w jak barbarzyński sposób 

zniszczyli Portugalczycy już w XV i XVI wieku kosmopolityczne miasta 

czy nawet miasta-państewka na wschodnich wybrzeżach Afryki, które 

zawdzięczały swój rozkwit i bogactwo wielowiekowemu handlowi 

Afrykanów z państwami arabskimi, Indiami i Dalekim Wschodem. Sam 

jednak był wykonawcą zaleceń swych imperialistycznych mocodawców.

Na jego dobro trzeba zaliczyć fakt, że Murzynów ukazywał w najlepszym 

świetle. Jego Kukuanie z Kopalń króla Salomona to ludzie szlachetni i 

zdyscyplinowani, wierni w przyjaźni, waleczni i nieustraszeni w obliczu 

największego niebezpieczeństwa. Niezbyt piękne świadectwo wystawia 

przy tym Haggard białym, gdy w usta młodego władcy Kukuany, 

żegnającego z goryczą swych białych przyjaciół, wkłada takie oto słowa:

„Teraz wiem, że bardziej kochacie błyszczące kamienie niż mnie, waszego 

przyjaciela. Macie kamienie, chcecie więc iść do Natalu, a potem 

przeprawić się przez ruchomą, czarną wodę i sprzedać je, i zdobyć 

background image

bogactwo, tak jak tego pragnie serce białego człowieka".

Potem, już ułagodzony, dodaje:

„Posłuchajcie teraz i zanieście moje słowa innym białym ludziom. Żaden 

biały człowiek nie przejdzie przez te góry. Nie chcę  widzieć  kupców  z 

ich  bronią  i  rumem.  Moi   ludzie  będą

207

alczyli włócznią i pili wodę jak ich praojcowie [...] Nikt nie ;dzie szukał 

błyszczących kamieni [...]".

Warto tu poruszyć jeden jeszcze problem. Otóż czytelnik tej 

aggardowskiej powieści, w której fikcja splata się nierozerwal-te z 

rzeczywistością, może odnieść wrażenie, że fantazja autora Sruje 

zdecydowanie nad realiami. Nie zechce uwierzyć, że w dru-iej połowie 

XIX wieku, gdy zaborcze mocarstwa europejskie udzieliły Afrykę niemal 

bez reszty między siebie, istniały głębi Czarnego Kontynentu murzyńskie 

państwa ze wspaniałą rganizacją wojskową, z wypracowanymi formami 

życia społecz-ego, z ukształtowaną na podstawie wielowiekowych tradycji 

oyczajowością.

Ale Haggard znał — jak wiemy — Afrykę. Był świadkiem, zapewne i 

uczestnikiem wojny z Zulusami, rozpętanej przez .nglików w 1879 roku. 

Doskonale zorganizowana armia Zulusów od wodzą króla Czaki stawiała 

opór najpierw Burom, a potem .nglikom, odnosząc nawet początkowo 

szereg zwycięstw, [aggard, urodzony w 1856 roku, nie mógł też nie 

słyszeć o potędze upadku wielkiego państwa murzyńskiego Monomotapa, 

którego stateczna klęska przypada zdaniem uczonych na połowę XIX 

tulecia.

W jednej zresztą sprawie mylił się Haggard zdecydowanie, itóż wraz z 

background image

uczonymi swoich czasów sądził, że wspaniałe pomniki rzeszłości 

afrykańskiej na południe od Sahary to dzieło nie-nanych ludzi z Północy. 

Pisze o królowej Sabie, o krainie Ophir, Fenicjanach budujących miasta w 

dzisiejszej Rodezji, o tajem-iczych ludach z Północy, które tam niegdyś 

przybyły, a potem r równie tajemniczy sposób zniknęły. Bohaterowie jego 

powieści atrafiają w swych wędrówkach na wspaniałą Drogę Salomona, i 

grotach skalnych i tunelach podziwiają piękne płaskorzeźby, apuszczają 

się w korytarze nieczynnej kopalni diamentów, ' „skarbcu Salomona" 

odkrywają stare monety z wizerun-ami ludzi, którzy przypominają im 

Hebrajczyków. To zapew-e — mówią — pieniądze przeznaczone przez 

jakiegoś fenic-iego nadzorcę na zapłatę dla robotników pracujących w ko-

alni.

Do niedawna panował wśród uczonych pogląd, że „czarna viryka" — na 

południe od Sahary — to kontynent bez przeszłości, e Murzyni to ludzie 

prymitywni, pod wieloma względami stojący poniżej epoki kamiennej". 

Choć dużo jeszcze czasu upłynie, nim udania uczonych odsłonią wiele 

faktów z życia i cywilizacji Afryki,   już   dziś   wiadomo,    że   we 

wczesnym   średniowieczu

08

niektóre państwa afrykańskie dorównywały cywilizacją ówczesnej 

Europie.

Oto co pisze Basil Davidson, autor książki Stara Afryka, na nowo odkryta 

(PIW, 1961, tłumaczenie z angielskiego), opartej na wieloletnich 

badaniach specjalistów:

„Wiele razy osiągnięcia ludów afrykańskich — powtarzam, afrykańskich 

— przypisywano jakimś bliżej nie znanym i tajemniczym «ludziom z 

background image

zewnątrz» [...] Wywleka się Fenicjan, aby wytłumaczyć istnienie miast 

Zimbabwe w Rodezji, Egipcjan, którzy ponoć namalowali «białą damę» z 

góry Brandberg w Afryce południowo-zachodniej, Greków i 

Portugalczyków jako rzekomych inspiratorów i nauczycieli tych, którzy 

wytwarzali przedmioty z terakoty i brązu w średniowiecznej Afryce 

zachodniej, nawet na Hetytów przyszła kolej. Obecnie jednak powszechnie 

zwycięża opinia, że wszystkie te osiągnięcia i zjawiska są pochodzenia 

czysto afrykańskiego" (str. 25— 26).

Wiadomo już, że twórcą kultury Zimbabwe, jednego z głównych 

ośrodków potężnego państwa Monomotapa, była ludność tubylcza. 

Badania ruin zabytkowych zespołów w Republice Południowej Afryki, 

Rodezji i Mozambiku potwierdzają to mniemanie.

Na zakończenie warto jeszcze dorzucić garść szczegółów dotyczących 

osoby Haggarda. Otóż jego ojciec, urodzony w Petersburgu, był synem 

Anglika i Rosjanki z bardzo zamożnej rodziny. Sam Henry Rider Haggard 

natomiast urodził się już w Anglii. Swą beletrystykę traktował ten syn 

ziemianina, farmer i urzędnik w służbie Korony Brytyjskiej jako zajęcie 

marginalne. Dopiero sukces Kopalń króla Salomona sprawił, że zajął się 

poważnie twórczością literacką. Zmarł w roku 1925.

Zofia Krajewska-Stochowa

Spis treści

Wstęp    5

1.  Poznaję Sir Henryka Curtisa    7

2.  Legenda o kopalniach Salomona    17

3.  Umbopa zostaje naszym służącym    27

4.  Polowanie na słonie    37

background image

5.  Droga przez pustynię    46

6.  Wody! Wody!    58

7.  Droga Salomona    68

8.  Wkraczamy do kraju Kukuanów    82

9.  Król Twala    90

10.  Polowanie na czarowników    101

11.  Dajemy znak    113

12.  Przed bitwą    124

13.  Atak    133

14.  Ostatni bój „Szarych"    141

15.  Choroba Gooda    155

16.  Komnata Śmierci    164

17.  Skarbiec Salomona    174

18.  Utraciliśmy nadzieję    183

19.  Pożegnanie Ignosiego    192

20.  Odnaleziony    200 Posłowie    206