background image

MAY GRETHE LERUM

DROGI PRZEZ MORZE

background image

ROZDZIAŁ I

List dotarł do nich niczym posłaniec z zaświatów wieczorem w dniu świętego 

Kolbjorna roku pańskiego 1689.

Randar przysiadł akurat na okrągłym kamieniu ponad zagrodą. Patrzył na fiord, 

lecz nie dostrzegał piękna krajobrazu.

Nastał czas kwitnienia, od czeremchy rosnącej za jego plecami unosił się aromat 

wprawiający   go   w   stan   bliski   odurzenia.   Randar   trwał   nieruchomo   zgięty   wpół, 

zapadnięty w sobie jak starzec. W czarnych włosach pojawiło się więcej siwych pasm, 

kontrast był tak wielki jak w grzywie fiordynga, norweskiego konika.

Oczy lśniły mu jak u dziecka, które lada moment wybuchnie płaczem. Ale dawno 

nie widziano, by Randar Meisterplass uronił choćby jedną łzę.

Długi czas upłynął, odkąd odebrano mu Marię.

Wkrótce miną dwa lata.

Dni łatwo dawały się policzyć, nie potrzebował ich zaznaczać, rzezając kreski w 

drewnie.

Wystarczyło obserwować, jak rośnie mała córeczka, urodzona zaledwie na kilka 

dni przed tym, gdy przyszli po jej matkę.

Mario, Mario...

Jak mogli oderwać cię ode mnie, oskarżyć o straszne czyny? Potworny spisek, 

demonstracja siły ze strony tego niezaspokojonego księdza z Lyster.

Pożądał Marii.

Gdy go odrzuciła, wykorzystał wszelkie dostępne mu sposoby i powiązania, by 

jak   pospolitej   ladacznicy   odebrać   dach   nad   głową   i   ziemię.   To   jednak   mu   nie 

wystarczyło.   Jeszcze   raz   pozbawił   ją   domu,   rzucił   do   stóp   inkwizytorom   i   sędziom. 

Czarownica, wiedźma.

Randar   nie   bardzo   już   wiedział,   czy   winien   jest   wdzięczność   chorowitej 

pastorowej, która w końcu odważyła się zaprotestować przeciwko intrygom swego męża 

i   uratowała   Marię   od   śmierci   na   stosie.   Świętej   pamięci   Cecilia   odnalazła   wreszcie 

spokój, oddając życie w połogu.

Ale ja widać żyję dalej, myślał Randar ze zdziwieniem, nie odczuwając przy tym 

background image

żadnej radości. Coraz częściej nachodziło go pragnienie, by zasnąć raz na zawsze i w 

długim śnie spotkać ukochaną.

Nie miał nawet pewności, czy Maria jeszcze chodzi po tej ziemi. Jedyne, czego 

się dowiedział po długiej zimie, którą spędziła w bergeńskiej twierdzy, to że zesłano ją na 

Północ. Do obozu rybackiego, gdzie więziono dziwki i złodziejki,  wyklęte kobiety z 

najgorszych dzielnic miasta, i podejrzane o zabójstwo, których winy nie udało się w pełni 

udowodnić.

Takie, których chciano się pozbyć na zawsze. Z rybackich obozów pracy żadna 

nie wracała do domu. Randar, kiedy jeszcze sprawował funkcję kata, nie raz widział 

kobiety wybuchające histerycznym płaczem na wieść, że karę śmierci zamieniono im na 

zesłanie   do   obozu.   Po   stokroć   wolały   zamknięcie   w   domu   poprawczym,   a   nawet   w 

zimnym lochu twierdzy w Bergen czy w piwnicy zagrody lensmana.

I w takie właśnie miejsce zesłano Marię.

Nie mijał ani jeden wieczór, by Randar nie wpatrywał się w gwiazdy na niebie i 

stale zmieniający się księżyc. Czy mogły mu powiedzieć, że i ona w tej właśnie chwili 

ogląda to samo?  Czy jej oczy jaśniały dawnym  żywym  błękitem,  czy też zgasły jak 

Gwiazda Polarna o świcie?

Jedyną pociechą było mu dziecko, lecz córeczka, wystraszona melancholią ojca, 

uciekała  od smutku. Miała wszak Gjertrud, wierną Gjertrud. Gjertrud, która potrafiła 

poświęcić   cały  dzień  na  przygotowanie  posiłku,   byle   tylko   sprawić   Randarowi  przy-

jemność. Biedaczka, gotowa się zamęczyć. I tak rzadko mogła w podzięce spodziewać 

się uśmiechu. Randar wiedział, jak bardzo jej na tym zależy.

Zależało jej także na czymś więcej, lecz była zbyt delikatna, by umizgać się do 

pogrążonego   w   żałobie   mężczyzny.   Wciąż   pozostawał   wszak   mężem   jej   jedynej 

przyjaciółki.   Gjertrud   zawdzięczała   Marii   życie,   miała   więc   zarzucać   sieci   na   jej 

małżonka, podczas gdy Maria cierpiała w niewoli?

Nie, na coś podobnego Gjertrud nigdy by się nie poważyła. Wystarczało jej, że 

zastąpiła   Marię   dziecku,   zajmowała   się   nim   z   czułością,   na   jaką   tylko   może   liczyć 

niemowlę. Czesała lśniące, czarne włoski, świadczące o udziale Randara w spłodzeniu 

tego malutkiego  człowieka,  odpowiadała  na mądre  spojrzenie  niebieskich  oczu, jakie 

dorosłemu może posłać tylko noworodek.

background image

Randar nazywał córeczkę po prostu Maryjką, małą Marją, a kiedy nadszedł dzień 

chrztu, sam zaniósł dziecko do kościoła i na chłodne pytanie pastora odparł mocnym, 

zdecydowanym tonem:

Marja Meisterplass.

W sierpniu miała skończyć dwa lata.

I nawet przez mgłę nie pamiętała matki.

Randar wieczorami często siadywał na kamieniu, zapatrzony w szlak wiodący 

środkiem  fiordu.  Niekiedy  przed  jego  oczyma   przesuwały się  małe   łodzie   wiosłowe, 

wiozące do Sogndalsfjaeren ludzi i ładunek. Zdarzało się, że czasem na gładkich wodach 

zatoki w czerwcowym upale kołysały się większe statki. Randar szczerze pragnął, by 

wreszcie   wychynął   zza   cypla   znajomy   czarny   fjerding.   Ole   -   Miedziak,   jego   jedyny 

przyjaciel. Jedyny człowiek, do którego mógł się zwrócić w owym mrocznym okresie, 

kiedy to wiódł życie wyklętego, nieczystego. Był katem. Ale ten czas już minął, i to także 

zawdzięczał Marii. Każda odrobina szczęścia, jakiej zaznał w życiu to jej zasługa. Był 

zaledwie chłopaczkiem, podążającym śladem przybranego ojca, gdy przybyła do nich Liv 

z tłumoczkiem, który nazywała Marią, przy piersi...

Całe życie, uświadomił sobie zdumiony Randar. Całe życie powitań i rozstań, 

kolejnych   powitań   i   kolejnych   rozstań...   Jakże   mocno   pragnął   uwierzyć,   że   tamto 

pożegnanie nie było ostatnie!

Fiordem płynął jakiś statek.

Nie był to fjerding Olego, na pewno.

Spory statek, miał  dobre żagle, lecz  przy braku wiatru załoga zmuszona  była 

zasiąść do wioseł, dwóch albo nawet i trzech par!

Nigdy wcześniej go nie widział.

Ocknął się, zmrużył oczy od słońca, w którego blasku wolno posuwał się statek. 

Czerwony   kadłub!   A   na   szczytach   masztów   i   krawędziach   burty   pięknie   błyszczą 

złocenia!

Wspaniała szkuta!

Randar śledził jej kurs wzrokiem, nie mogąc się nadziwić, czego taki statek szuka 

nad fiordem. Pora wiosennego targu dawno już przecież minęła, wszyscy teraz, zajęci 

sianokosami, pocili się na polach. Zagrody prawie całkiem opustoszały z kobiet, które 

background image

przeniosły się na letnie pastwiska.

Może statek wiezie gości na lato do któregoś ze szlacheckich rodów z wioski? A 

może to ten przeklęty pastor ma tak wspaniałych przyjaciół?

Obserwował,   jak   szkuta,   zmagając   się   z   wodą,   zmienia   kurs.   Na   pokładzie 

dostrzegł błysk metalu. Broń? Niemożliwe, po cóż by ktoś płynął fiordem z bronią?

Z zaskoczenia dech zaparło mu w piersiach, gdy spostrzegł, że statek bierze kurs 

na Meisterplassen. Zagroda leżała wśród usypisk głazów po niewłaściwej stronie fiordu; 

w pobliżu domostwa kata nie mieszkał nikt inny.

Najpewniej   jakaś   pomyłka.   Miał   ochotę   wstać   i   pobiec   na   dół   do   Gjertrud   i 

Sunnivy, zajmujących się pokrzywami, które ściął przed południem, lecz nogi nie chciały 

go usłuchać, tkwił na kamieniu jak sparaliżowany.

Dziewczęta, jak się zaraz okazało, same dostrzegły statek, Sunniva wołała coś do 

niego jasnym, mocnym głosem. Starsza córka Marii stanowiła zaskakującą mieszankę 

skrytości i impulsywności.

Randar patrzył, jak załoga spuszcza na wodę lekką łódź, szkuta znalazła się już 

tak   blisko,   że   mógł   policzyć   ludzi   na   pokładzie.   Czterech   stało   przy   burcie,   powoli 

opuszczając szalupę z siedzącym w niej człowiekiem, ubranym w połyskliwy niebieski 

strój. Złociste włosy lśniły w blasku słońca. U rękawów miał koronkowe mankiety, nosił 

też długie, błyszczące czarne buty.

Ciało Randara ocknęło się do życia, ze zdumiewającą sprężystością poderwał się 

na nogi i czym prędzej pospieszył do pomostu. Teraz nikt już nie wziąłby go za starca. 

Prawdę powiedziawszy, trzymał się znakomicie jak na swój piąty krzyżyk.

- Randar Meisterplass?

Mężczyzna w łodzi już kilka metrów od brzegu odłożył wiosła i uprzejmie się 

skłonił.

- A kto pyta? I z jaką sprawą przybywacie, mój panie?

- Jestem Adrian Muld i przywożę dla ciebie list.

- List? - Randar zadrżał; nigdy w życiu nie otrzymał żadnego listu. Nie umiał też 

go przeczytać.

Przybysz dopływał już do lądu i Randar wreszcie opamiętał się na tyle, by pomóc 

mu dobić do pomostu. Wyciągnął szorstką dłoń i popatrzył młodemu człowiekowi prosto 

background image

w oczy.

- Przybywam z Północy - oznajmił Muld po prostu i Randar w jednej chwili już 

wiedział, kto przysyła list. Serce podskoczyło mu w piersi, musiał z całych sił wziąć się 

w garść, by nie okazać przemieszanej z bólem radości.

- Od Marii - szepnął.

Młodzieniec, przyglądający się uważnie jego twarzy, skinął głową.

- Dziękuję... panie Muld... Czy... czyją spotkaliście?

- Owszem, spotkałem. Przywożę wam jej najgorętsze pozdrowienia. Maria miewa 

się  dobrze,  lecz   bardzo  cierpi  z  powodu rozłąki   z  ukochanymi,  których  zostawiła   w 

domu.

Randar z trudem przełknął ślinę. Na usta cisnęło się tysiąc pytań, ale nie wiedział, 

od czego zacząć. Adrian Muld przez ramię zerknął na statek, unoszący się nieruchomo na 

gładkiej niebieskiej wodzie.

- Proszę nie odchodzić... Mam nadzieję, że nie odmówicie łyka piwa... a może 

skromnego poczęstunku...

Randar miał nieprzepartą ochotę pogładzić kształtne dłonie młodzieńca; być może 

dotykały Marii, może wciąż zostało na nich jej wspomnienie.

Adrian skinął głową, z podziękowaniem przyjął zaproszenie.

Randar   nie   bez   wstydu   zaprowadził   go   do   swej   skromnej   chaty,   chociaż   w 

porównaniu z chałupą, w której sam tutaj wyrósł, mogła się ona wydawać prawdziwie 

pańskim dworem. Własnymi rękoma wyrzeźbił piękne meble stojące teraz pod ścianami i 

dekoracje zdobiące futryny przy drzwiach. Adrian podziwiał jego kunszt, chwalił zgrabne 

linie i motywy wyrzezane w drewnie.

- Widzę, że jesteś utalentowanym człowiekiem.

Nadzwyczajnie utalentowanym, prawdziwym geniuszem rylca...

Wzrok Adriana padł na dłonie Randara, którym brakowało kilku palców.

- Nieprawdopodobne! - dodał z uznaniem.

Randar   przedstawił   Gjertrud,   starszą   córkę   Marii,   Sunnivę   Mogensdatter,   i 

Maryjkę. Malutka śmiało zadarła głowę i wbiła oczy w obcego przybysza.

- Ładny pan - stwierdziła i obróciwszy się na pięcie, uciekła.

Zaraz jednak wróciła, małe paluszki złapały za pochwę szpady, którą Adrian oparł 

background image

o   krzesło.   W   złoconej   skórze   najlepszego   gatunku   błyszczały   czerwone   i   zielone 

kamienie.

- Daj Maji!

Randar   zawstydził   się   śmiałością   dziecka,   skinął   na   Gjertrud,   by   zabrała 

dziewczynkę.

Ale   Adrian   wziął   Maryjkę   na   kolana   i   zaczął   czegoś   szukać   w   kieszeniach. 

Wreszcie wyjął nieduże lustereczko oprawne w śliczną ramkę ze srebra.

- To dla ciebie, maleńka. Za to, że jesteś tak podobna do swojej matki.

Randar poczuł ukłucie w piersi. Co to ma znaczyć?

Sunniva zacisnęła powieki.

Adrian zauważył jej reakcję i zaraz odpiął koronkowy kołnierz, który nosił pod 

dwurzędową kurtką.

- A to  pamiątka  dla ciebie,  panienko Sunnivo, jeśli  wolno  mi  coś  ofiarować. 

Musicie zrozumieć, winien jestem ogromną wdzięczność waszej matce...

Usłyszeli  wreszcie  niezwykłą  historię  Adriana. O  kobiecie,  którą jeszcze  jako 

chłopiec spotkał daleko na Północy, o kobiecie, którą, pomimo że została skazana za 

nieuczciwość i kradzież, pokochał pierwszą, gorącą młodzieńczą miłością. Bardzo krótko 

cieszył się jej towarzystwem, bo statek prędko musiał opuście wybrzeże Norwegii.

-   Obiecałem   jednak,   że   wrócę,   gdy   czas   jej   kary   dobiegnie   końca.   Owszem, 

dochodziły mnie słuchy,  że nikt żywy nie opuszcza takich miejsc jak tamto, musicie 

jednak   wiedzieć,   że   wprawdzie   bardzo   dokucza   im   tam   głód   i   zimno,   to   jednak 

najsilniejsze mogą przeżyć. A moja ukochana była silna... Cóż, mijały lata i pewnego 

dnia nadszedł czas, by po nią pojechać. Potraficie sobie pewnie wyobrazić, jak wielki 

smutek mnie ogarnął, gdy dowiedziałem się, że jej już nie ma. Nie zniosła rozstania, 

trochę... pomieszało jej się w głowie. Tak w każdym razie mi mówiono. Spotkałem tam 

natomiast dwie niezwykłe kobiety. Jedną z nich była twoja Maria... - Adrian uśmiechnął 

się do Randara. - Drugą była  Kristina, moja córka! - podjął po chwili, a jego twarz 

rozjaśniła się czułością. - Winien jestem wdzięczność Marii za to, że mała przeżyła, i za 

to, że wśród tej nędzy i okropności na wyspie wyrosła na tak zrównoważone i normalne 

dziecko. Teraz chyba już rozumiecie...?

Pokiwali głowami, uwierzyli w tę nieprawdopodobną historię, rodem jak z baśni. 

background image

Po cóż miałby przywozić im podarki i kłamać przy tym?

Wreszcie   Adrian   wyciągnął   pożółkły,   ciasno   zrolowany   zwój   skóry,   solidnie 

obwiązany sznurkiem.

- To dla ciebie, Randarze, dla was wszystkich. Sunniva bez wahania wyciągnęła 

rękę. Jedynie ona umiała dobrze czytać.

Skjoervoer, koniec kwietnia 1689

Moi najdrożsi, wytęsknieni!

Ślę Wam ten list, pragnąc, abyście znaleźli w nim pociechę i ukojenie. W każdej  

godzinie moje myśli są przy Was i wiem, że Wy także musicie znosić troskę i niepokój o 

mój los, który dotknął nas wszystkich. Błagam, nie smućcie się zbyt mocno. Świadomość, 

że przeze mnie tak cierpicie, przyprawi mnie o jeszcze większy ból. Przez wzgląd na mnie  

opiekujcie   się   i   radujcie   sobą   nawzajem,   a   ja   przyrzekam,   że   będę   o   siebie   dbać   i  

wystrzegać się zła tak, jak tylko to możliwe w tym miejscu. Nie będę Was oszukiwać, nie 

mam Was za głupców, którzy nie potrafią pojąć, jak trudne mogą być moje powszednie 

dni. Dotychczas jednak mojemu życiu nie groziło niebezpieczeństwo. Rzadko dokucza mi 

głód,   najgorsza   jest   ciemność   i   ta   długa   zima.   Wiele   kobiet   nie   jest   w   stanie   jej  

przetrzymać, nie potrafią się troszczyć o własne zdrowie, często brakuje im nawet pary 

butów, chroniących przed mrozem...

Sunniva   zrobiła   przerwę,   zwilżyła   usta.   Przestała   się   spieszyć,   starannie 

odczytywała  każde  słowo  z długiej  opowieści  matki.   Pozostali  słuchali   w  milczeniu, 

przed ich oczami rysował się samotny szkier. Przez głos Sunnivy przebijał głos Marii, w 

zadziwiający sposób przeniesiony do nich na zwojach papieru.

Randar nie śmiał płakać, bał się nawet drgnąć w obawie, że całe ciało w jednej 

chwili mu zwiotczeje. Strasznie było słuchać relacji Marii z jej życia na Północy, lecz 

jednocześnie rosła w nim radość, wiedział wszak, że Maria żyje i mimo wszystko dobrze 

się miewa. Tak, jego Maria jest silna!

...nie mam nic więcej do opowiedzenia o moim Życiu tutaj i kończę tę część listu,  

śląc Wam ciepłe myśli.

Jak   widzicie,   są   tu   jeszcze   cztery   inne   listy,   po   jednym   dla   każdego   z   Was. 

Maleńkiej dajcie jej list w dniu, w którym pozna sztukę składania liter.

Kochana  Sunnivo,  naucz  jej  siostrzyczkę.  I wypełnij  obietnicę,  którą  złożyłam 

background image

Gjertrud A ty, Randarze... przyłóż swój list do serca i noś go przy tej piersi, do której tak 

bardzo pragnęłabym przylgnąć. Pewnego dnia spotkasz kogoś, komu zaufasz na tyle, byś 

pozwolił   mu   odczytać   moje   słowa   przeznaczone   dla   Ciebie.   Wiem,   że   Adrian   jest 

człowiekiem godnym zaufania, lecz znam Cię na tyle, ukochany, by wiedzieć, jak trudne 

może być dla Ciebie odsłonięcie twarzy przed nieznajomym.

Żyjcie dobrze, najmilsi, i niech nie opuszcza Was odwaga. Nie utraciłam nadziei,  

że spotkam Was jeszcze tu na ziemi, i co wieczór modlę się do Najświętszej Matki o tę 

łaskę. Wy również się módlcie, strzeżcie też miłości, kochajcie się nawzajem i bądźcie 

razem. Przekażcie moje pozdrowienie przyjaciołom z wioski, Eyliffowi lensmanowi i jego 

domownikom i wszystkim innym, którzy jeszcze dobrze o mnie myślą.

Postaram się przesłać Wam więcej listów, lecz to może być trudne. Tak bardzo 

pragnę   Was   ujrzeć,   usłyszeć   Wasze   głosy!   Ponieważ   jednak   to   niemożliwe,   bardzo 

ucieszą mnie jakieś wieści. Wiem, że mogą upłynąć lata, zanim Adrian znów zawita w te  

okolice, lecz sądzę, że nie zapomni o swojej Kristinie. Prześlij wraz Z nim kilka słów, 

Sunnivo. I może lok włosów malutkiej... A ty, Randarze, może miałbyś coś dla mnie,  

choćby skrawek koszuli, w której zdołam wyczuć Twoją bliskość?

Od Gjertrud chciałabym dostać jedno z jej wspaniałych pszennych ciastek, ale 

wiem,   że   przy   tak   dalekiej   podróży   to   próżna   prośba.   Przyślij   mi   raczej   woreczek 

pachnących ziół z Meisterplassen, abym mogła schować go w posłaniu i zasypiać wśród 

zapachu domu.

Niech Bóg ma w opiece Was wszystkich!

Do następnego spotkania,

Maria.

Przy swoim imieniu narysowała kwiatek pierwiosnka, kluczyki Maryi.

Wszyscy płakali.

Adrian nie wziął im tego za złe, nie odwracając twarzy uspokajającym gestem 

gładził malutką po policzku. Maryjka jedyna miała suche oczy, ale usta jej się skrzywiły 

na widok smutku najbliższych.

-   Juś   nie   płaćcie!   Gjeltlud,   śmiej   się,   śmiej!   Pats!   -   starała   się   ich   rozbawić, 

przyniosła nawet lalkę i kazała jej skakać po kolanach opiekunki.

Musieli więc otrzeć łzy, gdy mała zanuciła wymyśloną przez siebie piosenkę i na 

background image

niepewnych nóżkach ruszyła w tany z lalką.

- Promyk  słońca - uśmiechnął się Adrian. Gjertrud potwierdziła to skinieniem 

głowy. Randar też chciał przyświadczyć, lecz on nie potrafił patrzeć na córeczkę, nie 

czując przy tym ukłucia w piersi. Zdawał sobie sprawę, że bez malutkiej tęsknota za 

Marią byłaby jeszcze trudniejsza do zniesienia, lecz nie dało się zaprzeczyć, że podobień-

stwo dziecka do jego matki wciąż na nowo rozdrapywało rany.

Randar wziął do ręki dwa arkusze z jego imieniem, rozpoznał te litery, i delikatnie 

końcami palców pogładził czarny atrament, którym palce Marii ułożyły z liter jego imię. 

Nigdy   goręcej   nie   pragnął   umieć   czytać.   W   duchu   poprzysiągł   sobie,   że   opanuje   tę 

sztukę. Nigdy nie pozwoli nikomu obcemu dotknąć tych papierów, będzie je nosił na 

piersi, tak jak pisała Maria, do czasu aż sam będzie mógł je rozwinąć i poznać jej myśli.

Sunniva   zaofiarowała   się,   że   przeczyta   mu   list,   lecz   on   uprzejmie   odmówił. 

Dziewczyna   zabrała   więc   swoje   kartki   i   gdzieś   przepadła.   Wieczorem   zamierzała 

przeprawić się przez fiord, by następnego dnia stawić się w gospodarstwie lensmana. 

Służyła w Stedje od dwunastego roku życia. Randar przypuszczał, że podoba jej się takie 

życie   wśród   młodych   dziewcząt   na   wielkim   dworze.   Tak,   tak,   nie   brakowało   tam   i 

chłopców. A Sunniva wcześnie weszła w dorosłość, prędko dojrzała.

Randar   ucieszył   się,   gdy   wraz   ze   zmierzchem   spokój   zapanował   nad 

Meisterplassen. Wiosenne wieczory stawały się coraz jaśniejsze, teraz nawet w środku 

nocy   mógł   dostrzec   zarys   wiszących   nad   łóżkiem   obrazów.   Niebo   wśród   całej 

niebieskości miało też odcień różu.

Lustro wody marszczyła łagodna bryza. Czerwony szkuner dawno już zniknął za 

cyplem   Ylvisaker.   Daleko   po   obu   stronach   fiordu   leżały   niewielkie   osady,   najbliżsi 

sąsiedzi Meisterplassen. Dotarcie do nich inaczej niż wodą nie było możliwe.

Noc.

Cicha, gorąca.

Jak wszystko, co ich łączyło...

Znów otuliła go tęsknota, przez sen zrzucił lekką derkę.

background image

ROZDZIAŁ II

Sunniva z każdym ruchem wioseł zostawiała Meisterplassen coraz dalej za sobą. 

Poranek był jasny i przejrzysty, powietrze świeże i czyste po nocnym lekkim deszczu.

Z przyjemnością wręcz odjeżdżała od Randara i Gjertrud. Żałoba przesłaniała im 

oczy   niczym   bielmo,   przypominając   Sunnivie,   gdy   tylko   ich   widziała,   o   jej   własnej 

tęsknocie.

Dlatego tak rzadko ich odwiedzała.

Meisterplassen nigdy nie stało się jej domem, jej gniazdo rodzinne było zupełnie 

gdzie indziej, tam gdzie przeżyła piękne dni, kiedy jeszcze żył ojciec, a czas upływał 

wesoło na zabawie i żartach.

Ojciec.

Kochany tatuś, umarł tak nagle.

I ten późniejszy koszmar, kiedy nowy proboszcz oznajmił, że mama i ojciec nigdy 

nie zostali sobie naprawdę poślubieni. Wynikało z tego, że ona sama jest bękartem, tyle 

rozumiała.

Odpowiadała jej służba w gospodarstwie Stedje, gdzie rządził lensman Eyliff i 

jego żona Hilda. Wiedziała, że to dobre miejsce. Nie wszyscy mieli takie szczęście do 

gospodarza   jak   dziewczyny   na   Stedje.   W   każdą   niedzielę   mogły   pospać   dłużej,   nie 

brakowało jedzenia, a na święta Bożego Narodzenia dostawały nowy materiał na suknie. 

Sypiały w łóżkach z siennikami, a gdy robiło się zimno, gospodarz nie skąpił opału do 

ogrzania   ich   komór.   A   przecież   wielu   znajomych   Sunnivy   miało   swe   sypialnie   na 

stryszkach w oborze albo po prostu w kącie sąsieka z sianem.

No i zapłata w wysokości trzech albo czterech talarów. To więcej, niż bez wstydu 

miałaby odwagę żądać.

Najbardziej lubiła wieczory spędzane z innymi młodymi. Życie nie rozpieszczało 

jej przyjaźnią i towarzystwem rówieśników. Najpierw była wszak córką pastora, której 

inne dzieci lękliwie unikały. Uważały, że nosi za ładne sukienki, i z niechęcią patrzyły na 

jej zabawki. Wygnana z domu jak dziecko nędzarzy, przybyła na Meisterplassen. Prędko 

zdała sobie sprawę, że Randar, przyjaciel mamy, jest wyklęty przez ludzi.

Musiało upłynąć trochę czasu, lecz w końcu zdołała zaakceptować fakt, że przed 

background image

przybyciem mamy na plebanię byli kochankami.

Randar okazał się dobrym człowiekiem, i pięknym w taki niezwykły, tajemniczy 

sposób. Miał silne ciało i bardzo, bardzo ciemnoniebieskie oczy patrzące spod czarnej 

grzywki. Spokojny i opanowany, unikał zatargów z wystraszoną dziewczynką. Sunniva 

powoli, dzień po dniu odkrywała jego spokój, aż w końcu zaczęła się przy nim czuć 

równie bezpiecznie jak kiedyś przy ojcu, łagodzącym pieszczotą jej smuteczki.

Mama kochała Randara.

Sunniva coraz lepiej pojmowała, na jaki los w rzeczywistości skazano jej matkę.

Zesłano ją za karę na północne krańce kraju, bez możliwości powrotu. Nigdy nie 

ujrzy już Randara. Sunniva pozostanie sierotą, bez ojca i matki. Maryjka miała może 

trochę więcej szczęścia, przynajmniej ojciec był przy niej. Chyba że i on zapłacze się na 

śmierć...

Sunniva poczuła leciutkie drżenie w głębi serca, lecz natura zabraniała jej dręczyć 

się tym, na co i tak nie dawało się znaleźć żadnej rady.

Mamy nie było.

Dość już nocy przepłakała z tego powodu, ale teraz, gdy tak niespodziewanie 

nadszedł list, uświadomiła sobie, że jej rany wcale się nie zagoiły.

Straszna była świadomość, że mama już nigdy nie podejdzie na palcach, żeby 

lepiej   otulić   ją   kocem,   myśląc,   że   ona   śpi.   Lekki   dotyk   dłoni   na   czole,   łaskoczące 

kosmyki włosów odsunięte z twarzy... To właśnie mama.

Jestem teraz już prawie dorosła, myślała Sunniva, dłonią zasłaniając oczy przed 

blaskiem bijącym z nieba, żeby zobaczyć, czy nikt znajomy nie stoi na brzegu. Nie, są 

tylko ci, którzy zawsze się tam plączą, zapatrzeni w przepływające łodzie. Najubożsi 

znad   brzegu,   wdowy   i   starcy,   dzieci   o   zdeformowanych   stopach,   ślepcy,   wszelkiego 

rodzaju kaleki.

Najnędzniejsi, ci, którzy nie mieli prawa spodziewać się jakiejkolwiek pomocy.

Owszem, rzucano im okruszyny chleba i ochłapy z połowów. Żyli chlebem z kory 

drzew, dziko rosnącym zbożem, rybami, które sami zdołali złowić, i zupą z wodorostów. 

Zimą wielu z nich zamarzało na śmierć w nędznych lepiankach, w wilgotnym powietrzu 

nad samą wodą stale wybuchały nowe choroby.

Sunniva starała się zanosić im jakieś smaczne kąski, czasami resztki z kuchni 

background image

Stedje. Dzieci zawsze tłoczyły się wokół niej, wiedziały, że mogą liczyć na coś dobrego. 

Ogarniał ją wstyd, gdy usiłowały całować ją po rękach, pachnących zapewne mąką i 

masłem, a mimo to nie potrafiła się zdobyć na minięcie żebrzących dzieci z podniesioną 

głową.

Przycumowała   pożyczoną   łódź   i   zabrała   niewielki   tobołek.   Szybko   pokonała 

odległość dzielącą ją od Stedje, kawałek dobrą, bitą drogą, a później ścieżką na skróty 

przez pola i zagajnik. Ze Stedje roztaczał się widok na wioskę, rozłożoną w zaciszu 

doliny schodzącej do fiordu. W górze leżało wiele pięknych zagród, ale Sunniva nigdy 

nie zapuszczała się dalej niż do Eggja. I do Gurvin.

Tam mieszkał Bjornar.

Cudowny Bjornar, który kiedyś, pewnego wieczoru, już całe wieki temu, wziął ją 

za rękę. Bjornar, który w ciepłe noce chętnie przychodził  pod dziewczęcy stryszek i 

wygwizdywał rozchichotanym pannom wesołe melodie.

Niejedna   koleżanka   Sunnivy   miała   oko   na   chłopaka   z   Gurvin.   Liczył   sobie 

dwadzieścia lat, poruszał się lekko, sprężyście. Złociste loki tańczyły mu wokół głowy, 

ale po rysach twarzy łatwo można się było zorientować, że nie jest już żółtodziobem. 

Mężczyźni twierdzili, że to robotny, godny dziedzic gospodarstwa z tradycjami.

Sunniva była pewna, że go kocha. Rozpaczliwie, desperacko, z całego serca. On 

jednak   widać   tego   nie   rozumiał.   Rozmawiał   z   nią   wesoło,   kiedy   spotykali   się   po 

nabożeństwie w kościele, lecz z taką samą wesołością witał Anitę, Kari czy Martę. Nikt 

nie widział, by zatańczył więcej niż trzy tańce z tą samą dziewczyną. Sunniva nie raz i 

nie dwa wykradała się z domu i drżąca obserwowała taneczną polanę, na której starsza 

młodzież bawiła się w kole albo parami wirowała w objęciach.

W tym roku przyszła kolej na nią.

Latem   kończyła   piętnaście   lat   i   miała   uczestniczyć   w   zabawach   dorosłych. 

Przestała być dzieckiem!

Szkoda,   że   nie   ma   mamy.   Mama   obiecywała,   że   na   pierwsze   tańce   Sunniva 

dostanie tę piękną sukienkę z lnianego płótna. Ozdobiłaby ją koralikami i koronkami, 

poświęciłaby   własne   stroje,   byle   tylko   córka   ślicznie   wyglądała   na   swej   pierwszej 

świętojańskiej zabawie.

Ale   mama   marzła   gdzieś   na   małej   rybackiej   wysepce   daleko   na   Północy,   a 

background image

Sunniva   musiała   radzić   sobie   sama.   Randar   nie   miał   pojęcia   o   rozterkach   młodych 

dziewcząt,  może  uznałby,  że Sunniva nie ma  wstydu,  skoro myśli  teraz o zabawie i 

przyjemnościach.

Gjertrud na pewno uważała tak samo.

Cóż, przyjdzie jej samej razem z Kari spędzać wieczory z igłą i nitką, by jak 

najpiękniej wyszykować się na tańce. We dnie, odkąd gospodarzyły we dworze tylko we 

dwie, i tak było dość roboty. Inne dziewczęta wraz z żywym inwentarzem przeniosły się 

na lato do letniej zagrody.

Sunniva wzięła drewniaki do ręki i po miękkiej, młodej trawie przebiegła ostatni 

kawałek do spichlerza. Stał na skraju podwórza jako jeden z wielu solidnych budynków z 

drewnianych bali wśród nowszych zabudowań z pionowych desek. Stedje było wielkim, 

pięknym gospodarstwem z dwoma podwórzami, które zespalał główny budynek z ga-

leryjkami.   Tu   właśnie   na   parterze   zbierał   się   lokalny   wiejski   ting,   tu   odbywały   się 

posiedzenia sądu, wyprawiano też wesela, a nawet stypy, kiedy ktoś chciał się postawić, 

a sam nie miał dostatecznie dużo miejsca.

W gospodarstwie zawsze panował ruch, mieszkało tu wszak trzydzieścioro dwoje 

ludzi, a podlegali mu dzierżawcy i chałupnicy z połowy dystryktu.

Sunnivę   przeniknął   dreszcz,   kiedy   weszła   do   sieni,   chłodnej   w   porównaniu   z 

pierwszymi   prawdziwie   gorącymi   promieniami   słońca,   pieszczącymi   skórę.   Prędko 

przebrała się w grubą roboczą spódnicę i naciągnęła przez głowę skórzany fartuch. Będą 

dziś farbować wełnę, motki zawisną do wyschnięcia na drzewach przy rzece niczym 

rozradowane kolorami proporce: należało się z tym uporać przed sianokosami.

Sunniva nasmarowała ręce baranim tłuszczem, żeby żrący niebieski barwnik nie 

wgryzł   się   w   skórę.   Nie   byłoby   wcale   zabawnie,   gdyby   przyszła   na   tańce   z   sinymi 

rękami!

Gdy  dotarła   nad  rzekę,   poranek   przeszedł   już  w   dzień.   Kari  zdążyła   rozpalić 

ognisko, a wełna w wielkich stosach czekała, aż ubarwi ją brzoza, gałązki czarnych jagód 

i czarny proszek, który pomimo nieprzyjemnego zapachu dawał głęboki niebieski kolor. 

Farbowane nim tkaniny stawały się jeszcze mocniejsze.

- Witaj, Sunnivo! Spóźniłaś się. Chciałaś mnie zostawić samą z tą ciężką wełną?

- Och, nie żartuj, wyprawiłam się skoro świt. Ale opornie mi się wiosłowało, 

background image

wiatr przez cały czas wiał mi w twarz.

- Aha, byłaś wczoraj w domu. Jak się tam miewają?

Sunniva westchnęła, przysiadła na kępie trawy i splotła dłonie na podołku. Nie 

miała ochoty zabierać się do mozolnej pracy, troski leżące na sercu ciążyły widać także 

rękom i nogom.

- Opowiadaj. Widzę, że coś się stało. Coś złego?

- Nie, zwyczajnie. Ale trochę jestem smutna. Dostałam wczoraj list... od mamy.

- Och....

Sunniva spostrzegła, że Kari szerzej otwiera oczy. Przyjaciółka nieraz prosiła, by 

opowiedzieć jej o Marii, owej niezwykłej kobiecie, którą Sunniva miała szczęście mieć 

za matkę. Niektórzy wciąż nazywali ją czarownicą, pastor twierdził, że to kusicielka, a 

lensman wspominał ją jako przeklęcie urodziwą kobietę.

Matka   Sunnivy,   uwięziona   teraz   gdzieś   na   Północy,   na   pewno   była   osobą 

niezwykłą.

Sunniva   niechętnie   opowiadała   o   liście   matki,   o   tęsknocie,   o   braku   nadziei   i 

bezradności.

Kari zrozumiała, starannie dobierała słowa odpowiedzi.

-  Pojmuję,   że   musisz   za   nią   bardzo   tęsknić.   To   straszne   tak   nie   mieć   żadnej 

rodziny... bo twoja mała siostrzyczka nie potrafi chyba na razie dać żadnej dobrej rady?

Sunniva uśmiechnęła się, lubiła tego pulchnego, ciemnowłosego dzieciaka.

-   Nie   ma   chyba   dwóch   sióstr   bardziej   niepodobnych   do   siebie   niż   my   - 

powiedziała. - Maryjka ma taką ciemną cerę, jest taka drobniutka, ale swoim gniewem 

potrafi przepędzić samego diabla gdzie pieprz rośnie. A ja... Podobna jestem do wielkiej, 

cielnej krowy, brunatna sierść, grube kości i wielkie, mokre oczy...

- Przestań! Za surowo się oceniasz. Nie przeglądasz się w lusterku? Masz śliczne 

brązowe włosy, chłopców aż skręca, żeby cię po nich pogłaskać. Jesteś wysoka, trzymasz 

się prosto, masz silne ręce i nogi. A twoje oczy... Takie piękne jak u eleganckiej damy, z 

długimi, ciemnymi rzęsami!

Sunniva prychnęła gniewnie:

- Mam zapadnięte policzki, a stopy wielkie jak u mężczyzny.

- Masz jeszcze inne części ciała niezwykłej wielkości, dlatego wątpię, żeby jakiś 

background image

mężczyzna patrzył akurat na twoje stopy - roześmiała się Kari i rzuciła garść zgniecionej 

trawy na piersi Sunnivy.

Teraz śmiały się już obie i z chichotem przekomarzały się dalej. Sunniva poczuła, 

że łatwiej się jej oddycha.

Jak cudownie mieć przyjaciółkę!

Gdy przygnębiona wracała z Meisterplassen, nikt nie potrafił jej rozweselić tak 

jak Kari.

Sunniva rozwiesiła ostatnie żółtozielone motki  i przelała  zabarwioną wodę do 

beczki. Zamierzały wykorzystać ją jeszcze raz, wszystko należało oszczędzać.

Kari uprzątnęła kadzie, tarę i pięć opróżnionych z wełny koszy. Pora była późna, 

dziewczęta   po   słońcu   poznały,   że   zbliża   się   czas   posiłku,   na   który   z   pewnością   już 

czekali kosiarze ciężko pracujący na polach.

Prędko przeszły ścieżką do dworu, odłożyły sprzęty na progu „domu ognia”.

Potem zmyły z siebie barwniki i tłuszcz i przebrały w fartuchy używane do pracy 

w domu.

Nad   ogniem   wisiał   już   kociołek   pełen   wody,   jego   napełnianie   należało   do 

obowiązków najmłodszej ze służących. Kari wyjęła faskę ze zmieloną w domu mąką i 

roztarłszy   jej   porcję   z   zimną   wodą,   wlała   mieszaninę   do   parującego   garnka.   Dolała 

jeszcze dzbanek wczorajszego wywaru z mięsa i dodatkowo posoliła, jak należało w 

porze letnich upałów. Sunniva do smaku posypała owsiankę strużynkami przyniesionego 

ze spiżarni suszonego mięsa. Krowy cielące się jesienią od dawna już nie dawały mleka, 

do posiłku popijano więc kwas. W stojącej pod podłogą kuchni beczce, do której zlewano 

resztki mleka, wytwarzała się kwaskowata, żółtawa masa. Po odciśnięciu wyrabiano z 

niej   specjalny   rodzaj   sera,   zwany   po   prostu   „starym”,   zaś   niebieskawy   płyn,   zwany 

kwasem, letnią porą zaspokajał pragnienie małych i dużych.

Kosiarze zasiedli wokół stołu, Kari i Sunniva kręciły się jak frygi, dbając, żeby 

każdemu dostało się to, co mu się należy.  Potem czekało je zmywanie i zamiatanie, 

dopiero gdy się z tym uporały, same mogły coś przegryźć. Lubiły wziąć trochę chleba, a 

czasami i kilka kawałeczków suszonego mięsa i iść nad rzekę. Miały tam swój zielony 

domek,   osłonięty   i   przyjemny.   W   najgorętsze   letnie   dni   chętnie   gromadziła   się   tu 

młodzież,   lecz   w   tym   roku   nikt   najwyraźniej   nie   przypomniał   sobie   o   tej   cudownej 

background image

chłodnej polanie.

Miło było jeść wieczerzę w zacisznym zakątku.

Dziewczęta beztrosko rzucały kuleczki z chleba do wody, obserwując, jak małe 

rybki z zapałem skubią ludzką strawę.

Były zmęczone po całym dniu pracy, nieskore do żartów i wielkich czynów.

Kari wyciągnęła się na trawie i roztarła obolałe mięśnie ramion. Była  troszkę 

starsza od Sunnivy, miała długie brązowe włosy, które teraz, kiedy rozpuściła koronę z 

warkoczy, wiły się jej aż do pasa.

- Ciekawe, kto przyjdzie na tańce w wieczór świętojański - westchnęła.

- Nie pytałaś go? - zainteresowała się Sunniva z błyskiem w oku.

- Myślę, że się zjawi. Ale pomyśl tylko, co będzie, jak przyprowadzi inną albo...

- Powinnaś go spytać. Przecież mimo wszystko wystawał tej wiosny pod twoim 

oknem co najmniej trzy razy. Dziwne byłoby, gdyby nie miał szczególnych zamiarów.

Kari zmarszczyła nos, zastanowiła się.

- Hmmm, nie wiem. On jest dziwny. To prawi mi piękne słówka i stroszy pióra 

jak kogut, to znów następnym razem, kiedy się spotykamy, ledwie na mnie spojrzy...

- Wszyscy są tacy sami. Nie wiadomo, co myśleć - pokiwała głową Sunniva i 

sięgnęła po ostatni kawałek chleba.

- No a ty? Co z Bjornarem?

- Nie wiem. Wiem tylko, że jeśli przyjdzie na tańce z inną... Umrę!

- Eee, pleciesz...

- Na pewno! Boli mnie tu, w środku, na samą myśl, że mógłby być z inną. Na 

przykład z tą suką Anitą. Ona się go czepia jak rzep owczej sierści!

- Anita jest piękna...

Sunniva prychnęła, ale nie zaprzeczyła.

Anita rzeczywiście była piękna. Miała rude włosy, jasną cerę i drobniutkie piegi, 

którym mężczyźni najwyraźniej nie potrafili się oprzeć. Piwne oczy błyszczały, a usta 

zdawały się w każdej chwili gotowe do pocałunku.

- Anita jest głupia - oświadczyła Sunniva. - Każde najprostsze zadanie trzeba jej 

wyjaśniać co najmniej tuzin razy.

- Ich to wcale nie obchodzi. Wydaje mi się wręcz, że chłopcy uważają to za 

background image

zaletę. Nie ryzykują, że przejrzy ich myśli.

- Pewnie masz rację. Pamiętam, jak Thomas  się rozgniewał, kiedy w zeszłym 

roku odpowiedziałam za niego, gdy nas przepytywano przed konfirmacją.

Dziewczęta przysunęły się do siebie, wieczór z wolna przechodził w noc, ale nie 

tęskniły za rozgrzanym sypialnym stryszkiem, gdzie na pewno już chrapały dwie inne 

dziewczyny.  Najstarsza ze służących, odpowiedzialna za służbę, godziła się na to, że 

dwie przyjaciółki od czasu do czasu razem gdzieś przepadały.

Ale Kari zaczęła już ziewać, ułożyła się wygodniej na trawie. Ptaki ucichły.

Nawet   rzeka   zdawała   się   płynąć   spokojniej.   Liście   drzew   drżały,   na   niebie 

pojawiły się blade gwiazdy.

- Śpiąca jestem - mruknęła Kari.

- Ja nie - odpowiedziała Sunniva. - Tyle mi się kręci po głowie... list mamy... 

Bjornar... wszystko.

- Musisz już spać. Jutro mamy przewracać siano!

- Wiem, ale posiedźmy tu jeszcze chwilę!

- Dobrze. Zapadła cisza.

Taka cisza, że Sunniva usłyszała, jak w zagajniku nad rzeką trzaskają gałązki pod 

czyimiś stopami. Wpatrzyła się w mrok, spodziewała się ujrzeć sowę albo może lisa. 

Niedźwiedź raczej nie podchodził tak blisko ludzi.

To musi być człowiek.

Młody, zwinny człowiek.

W letnim mroku błysnęły jasne włosy.

- Bjornar - wargi dziewczyny ułożyły się do wymówienia dźwięków, lecz słowa 

uwięzły jej w gardle.

Szturchnęła na wpół uśpioną Kari.

- To Bjornar Gurvin. Chyba nas podgląda - szepnęła cicho.

- Naprawdę? To bardzo emocjonujące. Chcesz, żebym poszła?

- Nie! Tak! Nie, zostań. Boję się...

- Czego? Niewiele będziesz miała okazji, żeby porozmawiać z nim sam na sam! I 

na pewno nie zaciągnie cię do lasu i nie zhańbi, nie ośmieli się!

- Bjornar... nigdy by...

background image

- No to czego się boisz?

Sunnivę   ogarnęła   lekka   irytacja,   rozgniewało   ją   przede   wszystkim   jej   własne 

podniecone serce.

- Dobrze, pokażę ci, że się nie boję. Idź do domu! Kari, śmiejąc się pod nosem, 

odeszła.

Bjornar stał oparty o drzewo na niedużym wale ziemnym, schodzącym nieco dalej 

do rzeki.

Podniósł rękę na powitanie. Sunniva pomachała mu niepewnie.

Ruszył w jej stronę!

Na miłość boską, podchodził do niej!

Przestała oddychać, serce tłukło się w piersi niczym przerażony ptak w klatce.

Zobaczyła, jak chłopak zwinnie wbiega na gładką skałę, stopy bez trudu znalazły 

oparcie na śliskim podłożu.

Loki tańczyły mu nad uszami, kiedy kroczył ku niej sprężyście jak leśny bożek.

Sunniva chłonęła widok silnego ciała. Bjornar ubrany był tylko w koszulę bez 

rękawów i brunatne robocze spodnie, ale na nogach miał lekkie skórzane trzewiki, co 

odróżniało go od zwyczajnych synów chałupników.

- Witaj, Sunnivo. Właśnie myślałem, że to ty.

- Witaj, Bjornarze.

Żadne nie wiedziało, jak dalej poprowadzić tę rozmowę.

Chłopak  wsunął  ręce   za  pasek  spodni  i  uderzając  nogą w   kępę  trawy,  zaczął 

gwizdać jak ptak, który jeszcze nie zasnął.

Sunniva   stała   nieruchomo,   ciesząc   się,   że   ma   w   rękach   koszyk.   Ściskała   go 

kurczowo,   jak   gdyby   się   go   przytrzymywała,   jakby   był   jedynym   stałym   punktem   w 

świecie żeglującym przed jej oczyma.

Sama w lesie z Bjornarem!

Czy nie o takiej właśnie chwili śniła? Szkoda, że nie poświęciła czasu na zmianę 

sukienki. Szkoda, że nie przeczesała  włosów  i nie wplotła  w nie ślicznej, kolorowej 

wstążki!

Był jednak przecież całkiem zwyczajny wieczór, jutro wszyscy musieli wcześnie 

wstać, czekał wszak kolejny dzień pracy.

background image

- Posłuchaj, Sunnivo... Często przychodzisz tu wieczorami?

- Nie... od czasu do czasu.

Tak więc i ten temat rozmowy się wyczerpał. Bjornar jeszcze raz zdobył się na 

odwagę.

- Widziałem cię... was... kilka razy.

Sunniva   popatrzyła   na   niego   przerażona.   Czyżby   z   ukrycia   podsłuchiwał,   jak 

rozmawiają   o   najbardziej   intymnych   sprawach?   A   jeśli   słyszał,   jak   bardzo   jest 

zakochana? Och, nie!

Ale   Bjornar   więcej   do   tego   nie   wracał,   przysiadł   na   ziemi   z   wyciągniętymi 

nogami.

Podniósł głowę i popatrzył na dziewczynę, wciąż stała jak skamieniała, ściskając 

w rękach koszyk.

- Nie możesz  na chwilę usiąść, Sunnivo, tak żebyśmy  mogli  porozmawiać?  - 

spytał cicho.

- Dlaczego, Bjornarze Gurvin? Zaryzykowała w nadziei na miłą sercu odpowiedź 

i nie przeliczyła się.

- Chciałbym cię lepiej poznać. Ty... dorosłaś. Wciąż cię pamiętam jako wysoką, 

ale małą dziewczynkę, kiedy przybyłaś na Stedje. Już wtedy wydawałaś się w pewnym 

sensie   dorosła.   Ale   teraz...   zniknęła   gdzieś   ta   twoja   dziecinność,   którą   dostrzegałem 

wówczas.

-   Widzę,   że   bacznie   mnie   obserwujesz   -   odparła   już   zdecydowanie   śmielej. 

Przekrzywiła   głowę,  odważyła   się  nawet  uśmiechnąć  z  lekką   drwiną.  W  odpowiedzi 

błysnęły w uśmiechu białe zęby chłopaka. Złapał ją za rękę, łagodnie pociągnął na trawę.

Ziemia trochę już wystygła, Sunniva wyczuwała ciałem każde chyba źdźbło.

Powietrze jednak nadal było gorące, a Bjornar zdawał się płonąć żywym ogniem 

przy jej boku. Czuła, że powoli również jej ciało staje w płomieniach.

Nie dotykali się,' Sunniva odgrodziła się koszykiem, ale Bjornar nie wypuszczał z 

uścisku jej ręki, a ona nie miała ochoty jej wyszarpywać.

Nie mogła się zdobyć na podniesienie oczu. Zapatrzyła się w rzekę, obmywającą 

przybrzeżne kamienie leniwie, niczym z pieszczotą...

Zaczął ją gładzić po wnętrzu dłoni.

background image

Ach, Boże!

Jakby tysiąc piórek łaskotało delikatną skórę.

Krew jeszcze szybciej zaczęła krążyć w żyłach.

- Jesteś niezwykłą osobą, Sunnivo.

Ton   jego   głosu   jednoznacznie   dawał   do   zrozumienia,   że   owo   zdanie   jest 

najpiękniejszym komplementem na świecie.

- Ty także, Bjornarze. Dla mnie.

Skąd, na miłość boską, znalazła w sobie tyle śmiałości, żeby to powiedzieć?

Chłopak uśmiechnął się, teraz musiała już spojrzeć mu w oczy.

Świat się zatrzymał. Sunniva na moment przypomniała sobie wrażenie, jakiego 

doznała kiedyś skacząc z belki w stodole na wyschnięte siano.

Uwielbiała rzucać się z wysoka, czuć, jak ciało unosi się w powietrzu i ląduje na 

miękkim, pachnącym sianie.

Teraz było tak samo!

A więc to znaczy być zakochanym!

Znów   stała   na   belce   pod   dachem,   ciało   przenikał   dreszcz   napięcia,   w   każdej 

chwili mogła skoczyć.

Bjornar pochylił się, odszukał jej drugą rękę.

Boże, już prawie spada!

Tak daleko do ziemi!

Szepnął coś, zabrzmiało to jak najpiękniejsze słowa ze snu.

Zaparło jej dech w piersiach, spadała, coraz niżej i niżej...

Miękkie wargi, gorący oddech na twarzy.

Niżej i niżej...

Przechyliła   się  w  jego  stronę,  pragnęła  wtulić  się   w  to   silne,  rozpalone  ciało 

chłopaka. Mocne ramiona objęły ją, zgniotły niemal koszyk, który ich rozdzielał.

Wylądowała na trawie, miękkiej trawie, nie pachnącej jednak jak zwykle starym 

ciepłem słońca, lecz zielonej, świeżej i nieco wilgotnej.

On ułożył się przy niej, jedną rękę wsunął jej pod głowę. Warkocz się rozplótł, 

włosy otoczyły głowę dziewczyny jak nie uprzedzony len.

Zapatrzyła się w te niebieskie oczy, pociemniałe teraz i lśniące blaskiem, jakiego 

background image

nigdy chyba jeszcze nie widziała.

Bjornar oddychał szybko, tak szybko jak ona.

Pierś przy piersi, w tym samym rytmie, w żadnym z ciał nie ośmielił się drgnąć 

żaden mięsień.

Sunniva   poczuła   w   sercu   ukłucie   strachu,   zdawała   sobie   sprawę,   że   to 

niebezpieczna zabawa.

Co on sobie o niej pomyśli!

Jednym ruchem wyrwała się z jego objęć, usiadła zmieszana.

- Boję się - wyznała, zaskakując go swoją szczerością.

- Boisz się? Mnie?

- Tak. Że ty... że my... Uśmiechnął się szeroko, zrozumiał.

- Nie bój się, Sunnivo. Nigdy bym cię nie skrzywdził. Przeciwnie... na pewno 

zauważyłaś, że od dawna ci się przyglądam. Że chciałem być z tobą sam, powiedzieć ci... 

pocałować cię.

Ostatnie słowa wymówił szeptem.

- Pewien jesteś, że nie chciałbyś się tak samo bawić z inną dziewczyną?

- Tak. Owszem, mogę się bawić, i nieraz się bawiłem. Ale musisz mi uwierzyć, że 

nawet   kiedy   byłem   z   innymi,   zawsze   rozglądałem   się   za   tobą.   Odkąd   przybyłaś   do 

wioski... Myślę, że jesteś tak samo niezwykła jak twoja matka...

Sunnivę zmroziły te słowa.

Mamy   nie   należy   w   to   mieszać.   Może   i   nie   była   czarownicą,   lecz   nawet 

niedoświadczona   młoda   panienka   bez   trudu   mogła   zauważyć,   jaki   urok   rzucała   na 

mężczyzn. I przecież ona jest niepodobna do mamy tak jak to tylko możliwe!

- Ani trochę nie przypominam mamy!

- Ależ tak. Jesteś śmiała i uczciwa, nie bardzo też się przejmujesz tym, co inni o 

tobie pomyślą. Ty żyjesz naprawdę, Sunnivo! Myślę, że chociaż służysz u ludzi, lepiej 

wiesz, co to wolność, niż ja, pierworodny syn i dziedzic gospodarstwa!

Może miał i rację. Sunniva dotychczas mało się nad tym zastanawiała, ale prawdą 

było, że niezbyt się przejmowała rozmaitymi zasadami i nakazami. Chętnie robiła różne 

rzeczy w sposób odmienny od przyjętego,  wypróbowywała  nowe sposoby.  Zadawała 

pytania, lecz po cichu.

background image

- Dziwne - powiedziała zamyślona. - To bardzo dziwne, Bjornarze, ale pierwszy 

naprowadziłeś mnie na myśl, że chyba mimo wszystko mam coś wspólnego z mamą. Do 

tej pory uważałam się za jej przeciwieństwo.

- To nieprawda. Może niewiele przypominasz ją wyglądem, lecz jesteś naprawdę 

szczególną   osobą.   Tak   jak   ona.   Sadzę   też,   że   jesteś   mądrzejsza...   Nie   okazujesz 

wszystkich swoich uczuć, nie opierasz się, gdy wiesz, że i tak przegrasz.

Sunniva szeroko otworzyła oczy.

Jak, na miłość boską, mógł powiedzieć coś takiego, skąd wzięły się u niego takie 

jasne myśli, jak to możliwe, że umiał, ot tak, po prostu, ująć w kilku słowach to, co ona 

sama od dawna tylko przeczuwała?

Przecież było właśnie tak, jak mówił.

-   Wydaje   mi   się,   że   znasz   mnie   lepiej   niż   ja   sama,   Bjornarze.   Czyżbyś   był 

jasnowidzem?

- Nie - odparł. - Po prostu się zakochałem. Kiedy znów ją pocałował, Sunniva 

zadrżała, bliska rozkoszy. Nie wiedziała, co ma robić, gdzie podziać ręce. Odnalazły 

wreszcie spokój na jego karku, z wahaniem dotykały jedwabistych włosów.

Wargi miał gorące i miękkie, przymknęła oczy i poczuła je w tysiącu miejsc na 

twarzy. Obudziły się w niej nowe uczucia i uświadomiła sobie, że ktoś wkrótce powinien 

przerwać tę zabawę.

Jeszcze tylko trochę, jeszcze kilka lekkich muśnięć...

Powędrowała dłońmi po silnych plecach, pod grubym płótnem koszuli wyczuła 

młode, twarde mięśnie. Pachniał tak pięknie, gorącem, niemal oszałamiająco. Słodko i 

słono zarazem, pełnią życia.

Chłonęła ten zapach, postanowiła zatrzymać go przy sobie, kiedy Bjornara nie 

będzie już tak blisko.

Usłyszała swe własne westchnienie i poczuła, jak on na nie reaguje.

Był tak samo rozpalony jak ona. Wiedziała, że boi się mocniej ją przytulić.

Lecz ich usta nie straciły kontaktu, nie przestawał całować jej po twarzy, szyi, z 

coraz większym zapamiętaniem, z coraz mniejszą ostrożnością.

A ona niczego już przed nim nie ukrywała, chociaż drżała na myśl, że widzi ją tak 

bez maski. O jeszcze większe drżenie przyprawiała ją świadomość, że w swej zabawie 

background image

posuwają się za daleko.

To on nagle się poderwał.

- Jesteś taka...

Sunniva z trudem przełknęła ślinę, zawstydziła się, bo przecież to ona powinna 

pierwsza się wycofać. On zdawał się rozumieć jej zmieszanie, delikatnie pogładził ją po 

włosach. Rozprężyła się, nie miała ochoty wstawać z trawy. Czyż nie powiedział, że 

podoba mu się jej szczerość?

Nie chciała udawać, grać w tę grę, o której tyle razy opowiadały przyjaciółki. 

Droczyły   się,   przewracały   oczami,   wycofywały   się,   udawały   urażone,   kiedy   chłopak 

wreszcie zebrał się na odwagę i chciał odpowiedzieć na zalotne sygnały dziewczyny.

To chyba nie jest konieczne?

- Jesteś taka... Wydaje mi się, że naprawdę mnie lubisz.

- Lubię cię, Bjornarze. Od dawna. Zadrżała z zimna, płomienie w ciele dogasały.

- Powinnam chyba iść, już późno.

- To prawda, ale musimy znów się spotkać. Tutaj?

- Nie, tu nie. Ja... Może pójdziemy w sobotę na spacer?

Pokręcił głową.

- W sobotę jadę z ojcem do Kaupanger po konia. Wrócimy nie wcześniej niż na 

Świętego Jana.

Sunniva wstrzymała oddech, czekała.

-   Chodźmy   razem   na   sobótkowe   tańce   w   wieczór   świętojański   -   usłyszała 

wreszcie, a ptaszek w jej piersi zaświergotał z radości.

- Chętnie.

- Będziesz tu na mnie czekać?

- Tak.

Ucałował ją leciutko na pożegnanie. Kiedy biegła do domu wśród niskich drzew, 

wciąż miała na ustach smak miłości.

background image

ROZDZIAŁ III

Noce   Sunnivy   były   pełne   snów.   Budziła   się   drżąca,   ogarnięta   poczuciem 

szczęścia, przyprawiającym ją niemal o wyrzuty sumienia. Bjornar, Bjornar, śpiewała jej 

dusza. W zagłębieniu łokcia wypisała jego imię i narysowała wielkie serce. Niezależnie 

od tego, czym się zajmowała, i tak przez cały czas miała przed oczami jego twarz; nawet 

kiedy zmagała się z ciężkimi grabiami do przewracania siana, ciało zdawało się lekkie i 

sprężyste jak nigdy przedtem. Stopy jakby wcale nie dotykały ziemi.

Kari śmiała się z niej, twierdziła, że oczy jej błyszczą jak u kota, na którego nocą 

padnie światło pochodni.

Kari  drażniła  się  z  nią  i  żartowała,   lecz  z  jej  prześmiewek   przebijała  szczera 

radość. Sunniva wiedziała, że przyjaciółka cieszy się z jej szczęścia.

Wieczorami   na   panieńskim   stryszku   omawiano   Bjornara   na   wszystkie   strony, 

dziewczęta bez końca zadawały pytania, chciały znać wszystkie szczegóły spotkania w 

lesie. Sunniva rumieniła się i wykręcała, nie miała ochoty opowiadać o przeżyciu, które 

uważała za takie piękne. Nie chciała, by zbrukały je nieubłagane języki towarzyszek. 

Dziewczęta   trochę   się   z   niej   podśmiewały.   A   może   śmiechem   pokrywały   własne 

zawstydzenie? Same wszak dobrze wiedziały, jak to jest...

W żartach nie brała udziału jedynie Anita.

Zawsze stała z boku, nie była jedną z nich.

Rudowłosa Anita wywodziła się z pańskiego rodu.

Należała do innego świata jeszcze przed paroma laty, kiedy to jej ojciec został 

zatrzymany przez ludzi lensmana i postawiony przed sądem za oszustwo. Zajmował się 

zbieraniem  zaległych  podatków  na rzecz  Kościoła  i oskarżono go o przywłaszczenie 

sobie wielkich sum. Zamożnej rodzinie ziemia usunęła się spod stóp, a dwie najmłodsze 

córki musiały zamienić swoje śliczne alkierze na stryszek dla służby w sąsiedniej wiosce.

Anita nie kryła rozgoryczenia.

Wśród córek chałupników i dzierżawców nigdy nie poczuła się jak w domu, więc 

kiedy Sunniva przybyła do Stedje, Anita z początku chciała przytulić ją do piersi. Sądziła 

zapewne, że ta dziewczynka może się stać współtowarzyszką niedoli, powiadano wszak, 

że wyrosła na pięknej plebanii w Lyster. Na pewno zrozumie, jak trudno przyzwyczaić 

background image

się do sypiania na słomie komuś, kto przez całe życie układał się do snu na mięciutkim 

wygodnym posłaniu!

Sunniva   wysłuchiwała   jej   narzekań,   ale   nie   potrafiła   zawtórować.   Przeciwnie, 

dała starszej od siebie dziewczynie jasno do zrozumienia, że ze skarg i tęsknoty za tym, 

co było wczoraj, nie przyjdzie nic dobrego. Trzeba raczej starać się o lepszą przyszłość!

Anita prychnęła tylko w odpowiedzi, nazwała ją nędzarką.

Sunnivę ogromnie to wtedy uraziło, miała dopiero dwanaście lat i bardzo chciała, 

aby wszyscy ją lubili.

Później   przestała   się   przejmować   Anitą,   nigdy   jednak   nie   posunęła   się   do 

prawienia jej złośliwości razem z innymi dziewczętami.

„Księżniczka”, tak mówiono o rudowłosej.

I rzeczywiście, coś w odrzuceniu głowy, kiedy od nich odchodziła, przywodziło 

na myśl upadłą księżniczkę. Głośno się z niej śmiały.

Biedna Anita, myślała Sunniva.

Ale teraz, w okresie oszałamiającego zakochania, Sunniva nie miała czasu na 

myślenie o Anicie ani o czymkolwiek innym.

Liczyła   dni,   które   okropnie   się   jej   dłużyły.   Nadeszła   sobota,   potem   dzień 

nabożeństwa ze smaczniejszym posiłkiem i żywymi rozmowami przed bramą kościoła. 

Poniedziałek, wtorek... Powszednie dni zlewały się w jedno. Wkrótce całe siano znalazło 

się już pod dachem, pierwsze sianokosy dobiegały końca. Dni mijały teraz na znoszeniu z 

okolicznego   lasu   wielkich   pęków   ulistnionych   gałęzi,   reperowaniu   i   ostrzeniu   kos   i 

sierpów, aby były gotowe na kolejny pokos później latem.

Powoli zbliżał się wieczór świętojański.

Dziewczęta   zbierały   się   na   stryszku   i   razem   szyły   nowe   letnie   sukienki, 

rozkładały   materiał   na   podłodze   i   wymieniały   się   wstążkami,   kawałkami   koronki, 

chusteczkami na szyję albo błyszczącymi spinkami do butów.

Sunniva wybrała  się raz do domu,  chciała  poprosić Gjertrud o coś ładnego z 

kufrów mamy.

Gjertrud długo się wahała, najwidoczniej nie chciała ruszać rzeczy Marii.

- Nie będą chyba leżeć tam jak jakaś świętość i gnić, podczas gdy jej starsza córka 

nie ma się w co wystroić na wieczór świętojański - syknęła Sunniva, okazując niezwykły 

background image

jak na siebie temperament.

Gjertrud   westchnęła,   wiedziała,   że   dziewczyna   ma   rację,   ale   i   tak   zabieranie 

rzeczy ze  skrzyń  Marii wydawało  jej się  niestosowne. Miałaby rozdzielać  jej suknie 

między dzieci, jakby Maria już nie żyła?

W sprawę włączył się Randar. Delikatnie odsunął Sunnivę na bok.

- Wiem,  że twoja matka  dałaby ci te rzeczy,  dlaczego  więc miałabyś  ich nie 

dostać, skoro ona i tak nie może ich używać? Chodź ze mną, wiem, co przeznaczyła dla 

ciebie.

I   Randar   uniósł   pokrywę   najstarszego   kufra,   do   którego   Maria   spakowała 

wszystkie   swoje   rzeczy   z   plebanii   w   Lyster.   Wyjął   dużą,   miękką   paczkę,   starannie 

owiniętą w płótno.

Wystawał   z   niej   kawałek   czarnej   koronki.   Biała   szeroka   bluzka,   pięknie 

ozdobiona kolorowymi wstążkami.

- Ślubna suknia twojej matki - rzekł cicho. Sunniva popatrzyła na niego wielkimi 

oczyma. Randar kiwnął głową.

- Nosiła ją w dniu, kiedy została poślubiona twemu ojcu.

-   Tak,   bo   oni   zostali   sobie   poślubieni   -   odparła   Sunniva   z   niewzruszoną 

pewnością.   Nigdy   nie   uwierzyła   kłamstwom,   mówiącym,   że   jej   matka   była   tylko 

zwyczajną nałożnicą.

Randar potwierdził skinieniem głowy.

Sunniva przesunęła palcami po sukni. Była czarna, miała prosty krój, ale matka 

musiała   w   niej   wyglądać   prześlicznie,   pięknie   ozdobiony  dekolt,   niezwykłe   hafty  na 

staniku.

Sznurowanie  z   przodu  zaczęło  się   rozlatywać,   za  to   bluzka   do  założenia   pod 

suknię pozostała równie piękna i biała jak kiedyś. Czerwone i błękitne wstążki przy szyi i 

rękawach co prawda trochę wyblakły, ale i tak będą jaśnieć wśród szarości i brązów na 

tańcach.

Sunniva uśmiechnęła się rozradowana. Teraz naprawdę będzie pięknie wyglądać 

dla Bjornara!

- Może będziesz musiała trochę ją przeszyć - zauważył Randar i dopiero teraz 

zdał sobie sprawę, że mógł urazić młodą dziewczynę. Sunniva nie miała tak smukłej talii 

background image

jak matka.

Ale Sunniva odparła beztrosko:

- Nic nie szkodzi! - i nawet go uściskała.

-   Bardzo   za   nią   tęsknię   -   rzucił   Randar   w   powietrze,   wzruszony   tak   rzadką 

pieszczotą.

Ale Sunniva wybiegła już z chaty, żeby w dziennym świetle podziwiać materiał 

nowego stroju.

- Prześliczna - szepnęła Kari, nie mogąc przez moment ukryć zazdrości.

Sunniva   uśmiechnęła   się,   żałowała,   że   nie   może   się   podzielić   z   przyjaciółką 

swoim szczęściem.

- Pożyczę ci jedwabną chustkę - zaproponowała impulsywnie, wyciągając do Kari 

leciutki kolorowy kawałek tkaniny.

- Ach, nie, nie mogę!

- Oczywiście, że możesz! Ja wezmę raczej twoją czerwoną przepaskę z wełny. 

Bardziej pasuje do wstawek na mojej sukni!

- Może i tak. A takiej chustki z jedwabiu nie ma nikt w naszej wsi! Zobacz, ten 

niebieski kolor pasuje akurat do mojej spódnicy!

- Ślicznie będziesz wyglądała, Kari. Chłopcy ustawią się w kolejkę!

- W to nie wierzę - odparła Kari cierpko. - Zresztą wszystko jedno. Poza tym 

sama zamierzam stanąć w kolejce, zwykle tak bywa, kiedy pojawia się syn kapitana.

Rozchichotały się, chociaż same nie wiedziały, co je tak śmieszy. Igły migały, 

biegnąc przez materiał i wstążki, póki oczy nie zabolały od wytężania w marnym świetle 

letniej nocy.

Wreszcie położyły się do łóżka, każda ze swymi snami.

Sunniva   spała   niespokojnie,   ciało   ją   bolało,   lecz   wcale   nie   jak   zwykle,   z 

przemęczenia. Wydawało jej się, że czuje na twarzy delikatne dłonie i usta Bjornara. Na 

granicy między jawą a snem pieszczoty zlały się w jedno, a przy Bjornarze pojawiła się 

twarz mamy.

- Śpij, moja maleńka - mówiła mama. - Śpij spokojnie...

Słowa starej kołysanki uśpiły ją, rozprężyły napięte mięśnie, ciało zwinęło się w 

kłębek, jak gdyby znów była małą dziewczynką we własnym bezpiecznym domu.

background image

Na Meisterplassen Gjertrud siedziała z rękami na podołku i wpatrywała się w żar 

dogasający pod kociołkiem na palenisku.

Maryjka oddychała spokojnie w łóżku w izbie, gdzie Gjertrud nauczyła ją sypiać. 

Delikatne ciałko dziecka było jej prawdziwą pociechą.

Dochodziło ją lekkie pochrapywanie Randara, radowała się, że i on ma dzisiaj 

dobrą   noc.   Często   słyszała,   jak   gospodarz   wstaje   w   nocy,   a   skrzypiące   zawiasy   w 

drzwiach wejściowych świadczyły o tym, że opuszcza chatę. Nastawiając uszu Gjertrud 

słyszała, jak Randar przechodzi za ścianą, prawdopodobnie kierując się do warsztatu. 

Nikomu innemu nie wolno tam było wchodzić, jedynie malutka zaglądała tam od czasu 

do czasu, szczególnie wtedy gdy ojciec dłużej się do niej nie odzywał. Dziewczynka 

jakby instynktownie wyczuwała, że życie i rozum Randara dosłownie spoczywają w jej 

małych rączkach. Torowała sobie do niego drogę i czepiała się nogawki spodni.

- Na lęce! Na lęce!

Randar nigdy nie potrafił jej odepchnąć, chociaż łatwo było zauważyć, jaki ból 

sprawia mu, siłą wyrywając z odrętwienia, które ogarniało go zbyt często.

Gjertrud niepokoiła się nie na żarty, a w dodatku musiała sobie radzić z własnym 

smutkiem.   Maria   była   jej   najlepszą   przyjaciółką,   najbliższym,   najserdeczniejszym 

człowiekiem, z jakim się zetknęła.

Maria ocaliła jej życie, uratowała ją z rąk tych, którzy chcieli ją ukarać. Gjertrud 

zachowała   w   pamięci   zaledwie   drobne   urywki   z   życia   przed   przybyciem   na 

Meisterplassen, lecz obleśny gospodarz, u którego służyła, wciąż straszył ją niby upiór w 

bezsenne noce.

Wtedy usiłował dostać się na stryszek, chcąc ją zgwałcić. Wyrwała się z jego 

uścisków i wymierzyła cios.

Mężczyzna spadł z drabiny i zabił się na miejscu.

Potem obwołano ją morderczynią.

A Randar, odmawiając wymierzenia skazanej ciosu toporem, ryzykował własne 

życie. Gjertrud dobrze wiedziała, że uczynił to dla Marii i dla swego nie narodzonego 

jeszcze dziecka, bez względu jednak na motywy postępowania, para z Meisterplassen 

podarowała jej nowe życie.

Gdy Randara zwolniono z dziedzicznego obowiązku sprawowania funkcji kata, 

background image

wydawało się, że dla pięciorga mieszkańców niewielkiej zagrody szczęście będzie trwało 

wiecznie.

Oczywiście stało się inaczej.

-   A   ja   głupia   -   mówiła   Gjertrud   do   siebie   -   ja   głupia   wierzyłam,   że   mimo 

wszystko   czeka   mnie   dobre   życie.   Maria   zamierzała   nauczyć   mnie   czytać...   Miałam 

mieszkać u nich, żyć blisko ich miłości, ich dzieci miały mnie kochać...

Otarła łzę, czuła napływający trudny do zniesienia smutek.

Już lepiej się złościć!

Ale kogo powinna winić za swój nieszczęsny los?

Przecież nie Boga, on był teraz jedynym źródłem nadziei. To ten kapłan Szatana, 

przeklęty   proboszcz,   zniszczył   wszystko!   Pastor   Revelin   swoimi   kłamstwami   i 

fałszywym   świadectwem   odebrał   im   ukochaną   Marię!   Gdyby   tu   teraz   był,   chętnie 

oddałaby własne życie, byle tylko ujrzeć go martwym.

Gjertrud pozwoliła, by płomień nienawiści płonął w niej przez jakiś czas, lecz 

okazało się, że wcale jej nie ogrzał. Mimo to uznała, że lepiej się gniewać niż smucić, i 

położyła się do łóżka z głową pełną oskarżeń i nienawiści skierowanej ku nieznajomemu 

duchownemu. Na miejscu Randara wyprawiłaby się, nie zwlekając, żeby zatopić nóż w 

piersi tego potwora.

Wspomniała mu o tym kiedyś, lecz on tylko popatrzył surowo i nakazał, by nigdy 

więcej nie zwierzała mu się z podobnych myśli.

- Miałbym wyrządzić mojej jedynej córce taką krzywdę, pozwolić, by została bez 

matki i ojca? Przekonałem się, że zemsta tylko przysparza kolejnych cierpień. Już raz za 

przyczyną niemądrej żądzy odwetu utraciłem wszystko, co miałem. Nigdy więcej tego 

nie uczynię - oświadczył stanowczo i odszedł.

Gjertrud jednak wiedziała, że już niejednokrotnie musiał się nad tym zastanawiać.

Sunnivie myśli o zemście były dalsze niż księżyc od ziemi. Wielki dzień wreszcie 

nadszedł, znów miała zobaczyć Bjornara. Nigdy chyba żaden dzień bardziej się jej nie 

dłużył!   Słońce   ledwie   się   poruszało   po   niebie,   od   czasu   do   czasu   ukazując   się   zza 

pędzących chmur i drwiąc z niej swym powolnym tańcem. Nadeszło południe, potem 

podwieczorek.   Wciąż   jednak   czekała   jeszcze   jedna   długa   część   dnia   pracy,   zanim 

wreszcie będą mieć wolny czas na zabawę i tańce.

background image

Muzykant już przyjechał.

Widzieli, jak ciężko dysząc wspina się po ostatnim krótkim, stromym zboczu do 

Navarsete, gdzie miał zapewniony nocleg i posiłek, zanim stawi się do dyspozycji w 

wieczór świętojański.

Muzykant wzbudzał niemałą sensację.

Przywiózł ze sobą skrzypki.

Większość mieszkańców wioski nigdy nie widziała takiego instrumentu, a już na 

pewno   nie   słyszała.   Niektórym   jednak  dane   było   pojeździć   trochę   po   świecie,   gdzie 

poznali niezwykły, skarżący się ton. Opowiadali o nim i sława skrzypek rozniosła się 

szeroko. I właśnie na tę noc sobótkową udało się sprowadzić prawdziwego muzykanta, 

który pokaże swoje umiejętności starym i młodym na tanecznej polanie. Spodziewano się 

gości z bliska i z daleka.

W każdy wieczór świętojański urządzano tańce nad fiordem na płaskim cyplu 

wchodzącym w wodę na dwadzieścia kroków. Podczas przypływu fale obmywały niemal 

stopy tancerzy.

Na   samym   krańcu   cypla   zbierano   przyniesione   przez   morze   drewno   i   suche 

patyki, które zapalano z nastaniem wieczoru.

Przepiękny  był   zawsze  widok  ognia   odbijającego  się   w  wodzie,   na  cyplach  i 

pagórkach wzdłuż fiordu płonęły inne ogniska.

Najjaśniejsza noc w roku.

Najbardziej niebezpieczna noc!

Noc, w którą uwiedziono niejedną dziewicę, zawarto niejeden nielegalny związek.

Tej nocy krążą czarownice, na ziemię wychodzą też mieszkańcy podziemnego 

świata, strzygi i boginki...

Nieszczęsny młodzieniec, który w taką noc samotnie zapuści się do lasu...

Na szczęście Bjornarowi to nie grozi, myślała Sunniva, starając się ułożyć włosy 

tak wyszukanie jak tylko  umiała. Część splotła w warkocz, z którego upięła koronę, 

pozostałe   zaś,   świeżo   umyte   i   pachnące   kwiatową   wodą,   w   której   je   wypłukała, 

swobodnie   opadły   na   plecy.   W   koronę   wsunęła   jeszcze   stokrotki   i   dzikie   róże   i 

przewiązała delikatnie splecioną wełnianą przepaską Kari.

Sukienka   leżała   gotowa   razem   z   uprasowaną   białą   bluzką.   Trzewiki   miała 

background image

Sunniva z brunatnej skóry, na drewnianych obcasach. Wyczyściła je do połysku; kiedy 

tańczyła na stryszku, nie czepiał się ich nawet pyłek.

Słońce chyliło się już ku zachodowi. Musi się pospieszyć, jak najprędzej biec na 

umówione miejsce spotkania!

Przez okienko widziała ludzi, zdążających  już w stronę fiordu, gdzie zapłonie 

ognisko.

Dziś wieczorem przekonają się, kto jest wybranką chłopaka Gurvinów!

Nie przyszedł. Czekała, zdawało się, przez wiele lat, wreszcie jednak wrzawa i 

śmiech dobiegający od ogniska stały się bardzo głośne i Sunniva zorientowała się, jak 

bardzo już późno.

Nie przyszedł.

Przez ostatnią godzinę łzy wciąż napływały jej do oczu, ale wiedziała, że płacz w 

niczym nie pomoże.

- Coś musiało się stać - tłumaczyła sobie. - Może coś zatrzymało go po drodze... 

Może w ogóle nie wrócił z Kaupanger...

Ale w głębi ducha pamiętała, że jeszcze przed południem słyszała rozmowę o 

nowym koniu Gundnów.

Pewnie pożałował, że się z nią umówił. Może mimo wszystko był jak inni, co to 

czają się na dziewczynę w lesie i skradłszy jej całusa i pieszczotę, zostawiają ją, a potem 

już tylko obmawiają.

Och, nie zniesie, jeśli on opowie komuś  o tamtej pięknej chwili! Jeśli będzie 

mówił, jak była gorąca i chętna, i że to w końcu on musiał się wycofać, żeby ratować 

honor...

Sunniva   poczuła   ściskanie   w   gardle,   przewyższające   wszelki   ból,   jakiego 

dotychczas   zaznała.   Miała   wrażenie,   jakby   opuszczono   ją   po   tysiąckroć,   ta   zdrada 

okazała się dotkliwsza niż wtedy, gdy ojciec tak nagle ją odumarł.

Zapatrzyła się w mroczną toń rzeki, miała ochotę rzucić się w nią i pozwolić się 

porwać. Prąd poniósłby ją do fiordu, wyrzuciłby zaledwie kawałek od miejsca, w którym 

tak radośnie tańczono wokół ogniska. Może i on znalazłby się tam w tym momencie, 

flirtując z którąś z dziewcząt?

Może ucieszyłby  go widok ciała Sunnivy,  niesionego ku przystani, zimnego i 

background image

nieruchomego...

Łzy znów poczęły cisnąć się jej do oczu, postanowiła jednak wziąć się w garść. 

Co jej przyjdzie z płaczu? W dodatku przecież niczego nie wiedziała, musi rozpytać, co 

się stało, dlaczego nie przyszedł.

Musi iść na taneczną polanę i z podniesioną głową przyjąć zgryźliwe komentarze, 

które na pewno rzucą jej w twarz.

Ależ   przyjaciółki   będą   się   śmiały!   Gorzko   żałowała   teraz,   że   w   ogóle 

opowiedziała im o swojej miłości.

W miarę jak się zbliżała do tanecznego cypla, odgłosy zabawy stawały się coraz 

głośniejsze. Najwyraźniej mocne piwo i kolejne łyki gorzałki zaczynały uderzać do głów, 

a poza tym samo uwodzicielsko łagodne powietrze letniej nocy odurzająco działało na 

młodych.   Gorąco   bijące   od   ciał,   liżące   drewno  płomienie   ogniska,   ich   pieszczotliwy 

blask...

Wszystko   to   razem   tworzyło   czarodziejski   niemal   nastrój   wśród   tancerzy   i 

widzów, usadowionych wokół na kamieniach i trawie. Najstarsi przynieśli ze sobą nawet 

niziutkie stołki i pledy, czas tańców dawno mieli już za sobą, lubili jednak przypatrywać 

się bawiącej się wokół ognia młodzieży.

Z   ust   do   ust   podawano   sobie   historie   poprzednich   sobótkowych   nocy, 

podniecające   opowieści,   przesycone   niebezpiecznym   erotyzmem   i   młodzieńczym 

szaleństwem.

Wokół   ognia   wirowały   zwabione   blaskiem   w   letnią   noc   owady,   ćmy,   jętki   i 

motyle.  Niektóre przypalały sobie tylko skrzydła, inne, upojone światłem, rzucały się 

wprost na pastwę płomieni.

- Tak jak ja - pomyślała na głos Sunniva.

Z pewnej odległości przyglądała się sobótkowej zabawie, tak jak czyniła to przez 

kilka lat wcześniej. Ale dziś wieczorem nadeszła wreszcie kolej, by i ona wzięła udział w 

tańcach.

Nareszcie   osiągnęła   wiek,   pozwalający   jej   włączyć   się   do   kręgu   tancerzy,   na 

próżno jednak teraz doszukiwała się w sobie podniecenia z taką łatwością wprawiającego 

ją w drżenie kiedyś, gdy przyglądała się zabawie.

Coś w niej umarło.

background image

Pozostała tylko jedna struna napięta aż do bólu. Tylko jedna myśl w głowie:

Czy on tu jest?

Umrę,   jeśli   zobaczę   go   wśród   tańczących,   z   roześmianą   dziewczyną   w 

objęciach...

Umrę, jeśli zauważę, jak rozgrzany odchodzi od ogniska, kierując się ku osłonie 

krzewów ze spieszącą za nim postacią w spódnicy...

Nigdzie jednak go nie widziała.

Czyżby mimo wszystko nie wrócił?

Nie może stać tu dłużej, musi się dowiedzieć. Gdzie Kari?

Tak,   tam   wiruje   w   tańcu   jej   własna   jedwabna   chusteczka.   Kari   w   objęciach 

młodego wieśniaka.

Sunniva   podeszła   bliżej,   usiadła,   czekając,   aż   muzykant   pozwoli   smyczkowi 

odpocząć. Muzyka była dziwna, żałosna, dźwięki instrumentu sprawiały, że z trudem 

przychodziło jej powstrzymywanie łez. Skąd ów obcy człowiek ze smyczkiem wiedział, 

na których strunach zagrać, aby wydobyć właśnie jej muzykę?

Ale   inni   tańczyli,   twarze   mieli   spocone   i   uśmiechnięte,   oczy   lśniły   w   blasku 

płomieni, a ciała odnajdowały w muzyce wesoły rytm.

Czyżby tylko ją ogarniał niewypowiedziany smutek, gdy smyczek wydobywał z 

instrumentu delikatne tony?

Kari dostrzegła ją, podeszła, spojrzeniem zadając pytanie. Gdy objęła Sunnivę, ta 

nie mogła już dłużej zapanować nad łzami.

- Nie przyszedł...

Ze szlochem tuliła się do przyjaciółki, nie zważając na spojrzenia, które nagle 

zwróciły się w jej stronę.

Cóż, dziewczęce łzy w wieczór świętojański nie należały do rzadkości, były mu 

raczej przypisane.

- Cicho już, cicho. Na pewno jest jakiś powód...

- Tutaj też go nie widzieliście?

- Nieee... Ale ktoś wspominał, że wrócił do wioski wczoraj wieczorem. Może nie 

jest całkiem zdrów?

- Tak myślisz? Muszę więc natychmiast...

background image

- Nie, Sunnivo, spokojnie. To na pewno nic poważnego, inaczej już byśmy coś 

wiedzieli. Spróbuj się uspokoić, zatańcz z innymi. Spójrz, Anders liv tu idzie.

- Ty z nim zatańcz. Ja wolę posiedzieć.

Kari przyjrzała się jej badawczo, nie wiedziała, czy na pewno może zostawić teraz 

przyjaciółkę samą. Ale Sunniva odesłała ją gestem i poszła nieco dalej na brzeg obmyć 

twarz chłodną wodą.

Grajek zrobił akurat przerwę, przysiadł się do grupy hałaśliwych mężczyzn, by 

otrzymać   swoją   część   krążącego   wśród   nich   żółtawego,   przezroczystego   napoju. 

Skrzypki położył na kolanach jak dziecko, pogładził je zresztą z czułością ojcowskich 

dłoni.

Sunniva   zapragnęła,   aby   podzielił   się   z   nią   tajemnicą,   w   jaki   sposób   potrafi 

wydobyć z tego kawałka drewna ze strunami prawdziwą muzykę życia.

Ale muzykant nie zauważał dziewcząt, przynajmniej na razie. Pil z uśmiechem, 

rękawem ocierał usta, żartobliwie zasłaniał się rękoma przed mężczyznami proszącymi o 

opowiedzenie rubasznej historii.

Tancerze   bawili   się   dalej   bez   muzyki.   Wkrótce   rozbrzmiała   piosenka,   rosły 

mężczyzna podał ton i pociągnął innych do starego tańca w kręgu.

Teraz w tany ruszyły i starsze pary, oto zabawa, do jakiej przywykli. Gdy obca 

muzyka  skrzypiec  napełniała  uszy,  nie wszyscy mieli  odwagę włączyć  się do kręgu, 

poruszanie stopami w nowy takt wydawało się trudne.

Sunniva wróciła do ludzi i usiadła wraz z innymi dziewczętami, które, zmęczone, 

zapewne   chciały   odpocząć,   korzystając   z   chwili   przerwy.   Na   szczęście   nie   pytały   o 

Bjornara, na to były zbyt zajęte sobą, rozglądaniem się i chichotami, a także odrobinę 

kokietowaniem gromadki chłopców, którzy stali nieco wyżej na zboczu, popisując się 

przyjacielskim siłowaniem. Znów rozległa się muzyka, tym razem bardziej gwałtowna. 

Grajek siekł struny smykiem i przebierając po nich palcami, zdawał się naciągać je do 

granic   wytrzymałości.   Dzika   była   to   muzyka,   chwilami   brzmiała   w   uszach   wręcz 

przeraźliwie, szaleńczo. Wreszcie jednak uspokoiła się na jakiś czas, przenikając duszę.

Sunniva dosłownie czuła, jak ten mężczyzna kontroluje rytm bicia jej serca.

To było upajające, a zarazem uwodzicielsko straszne.

Muzyka tak ją pochłonęła, że nie zauważyła Anity, która stanęła przed nią, zanim 

background image

jeszcze ucichły ostatnie tony.

- Siedzisz tutaj zatopiona w marzeniach?

- Co? Tak... Nie, po prostu słucham muzyki.

- Muzyka, tak, bardzo ładna... naprawdę ciekawa, przywodzi mi na myśl... No 

cóż,   myśl   to   jedno,   a   działanie   to   zupełnie   co   innego   -   oświadczyła   dwuznacznie   z 

tajemniczym uśmiechem.

-   Nie   rozumiem   -   krótko   powiedziała   Sunniva,   czując,   jak   ogarnia   ją 

niespodziewana   niechęć   na   widok   zaczerwienionej   twarzy   Anity.   Dziewczyna   była 

spocona, a ponieważ stała zwrócona plecami do ogniska, rude włosy zdawały się płonąć.

- Chyba rzeczywiście nie - odparła Anita wyniośle. - Ale może za kilka lat, kiedy 

sama już poznasz mężczyznę...

Sunniva zaczerwieniła  się na to niedomówienie,  lecz  Anita nie ustępowała.  Z 

nagłą poufałością przysiadła się do Sunnivy, przybierając życzliwą minę.

-   Kochana   Sunnivo,   muszę   ci   coś   powiedzieć.   Pomyślałam,   że   mogłoby   cię 

bardzo zranić, gdyby jacyś obcy ludzie... cóż, donieśli ci o tym.

Sunniva poczuła, że drętwieje.

- Słyszałam, jak opowiadasz o swoim... uczuciu. Jesteś taka młoda, a większość 

kobiet wie oczywiście, jak łatwo śnić mrzonki, kiedy się ma piętnaście lat...

- Jeśli masz na myśli Bjornara, to wcale nie są mrzonki! Obiecał...

- Nic ci nie obiecał. Dlaczego zresztą miałby to robić? Widzisz, co prawda nikt 

jeszcze o tym  nie wie, lecz zamierzamy ogłosić to w następną niedzielę  w kościele. 

Bjornar Gurvin jest moim narzeczonym.

Ciągnęła z udawaną poufałością, niemal szeptem wypowiadając okrutne słowa.

-   I   dziś   wieczorem   spełniliśmy   naszą   miłość,   dlatego   przychodzimy   dopiero 

teraz...

Cały świat zawirował. Głosy dobiegające od ogniska w jednej chwili zaczęły się 

wydawać takie odległe. W uszach szumiało, a piękna twarz Anity zmieniła się w oczach 

Sunnivy w ohydną, wykrzywioną maskę.

Zatkała   uszy,   nie   chciała   więcej   słuchać,   żałowała,   że   w   ogóle   cokolwiek 

usłyszała. Ale te ciężkie słowa trafiły ją prosto w serce i żołądek. Stając na nogi, omal nie 

zwymiotowała. Nie zważając na Anitę, która usiłowała ją zatrzymać, pobiegła do lasu, by 

background image

tam szukać samotności.

background image

ROZDZIAŁ IV

Przed powrotem ludzi i zwierząt z letnich  pastwisk, który nastąpił w połowie 

sierpnia, Sunniva nie miała żadnego dnia wolnego.

Mijające   lato   jawiło   jej   się   niczym   gęsta   mgła   bólu,   rozwiewana   niekiedy 

momentami odrętwienia.

Owszem, słyszała o takich, którzy zmarli udręczeni miłosnym cierpieniem, nigdy 

jednak nie mogła uwierzyć, że to możliwe.

Dopiero teraz się przekonała.

To chyba najgorsza rzecz na świecie!

Anita prawie się do niej nie odzywała, Sunniva widziała jednak, jak promienieje, 

obracając   tani   pierścionek,   który   pojawił   się   na   jej   palcu.   Gdy   inne   dziewczęta 

wypytywały o Bjornara, robiła tajemniczą minę i tylko niekiedy ujawniała jakiś szczegół. 

Dziewczyny same więc uplotły dramatyczną historię wielkiej miłości młodego dziedzica 

wspaniałej zagrody do ubogiej panny; nie dziwiło ich wcale, że Bjornar wybrał Anitę. 

Choć   los   tak   niezasłużenie   wtrącił   ją   w   ubóstwo,   w   jej   żyłach   płynęła   wszak   krew 

bogaczy.

- Co na to jego rodzice? - dopytywały się koleżanki, a Anita przybierała smutną 

minę.

- Nie chcą pogodzić się z tym, że jestem taka biedna. Grożą Bjornarowi, żądają

żeby znalazł sobie bardziej odpowiednią narzeczoną. Ale on mi przysiągł, że skoro tylko 

przepiszą na niego gospodarstwo, zaraz się ze mną ożeni. Wtedy starzy nic już nie będą 

mogli nam zrobić!

Sunniva zdołała utrzymać język za zębami, chociaż miała wielką ochotę rzucić 

złośliwą uwagę o wiarygodności i obietnicach Bjornara.

Podtrzymywała w sobie nadzieję, że Anita, równie dotkliwie jak ona, doświadczy 

na sobie ciosów zadanych  szponami zdrady.  Dobrze by się stało, gdyby Bjornar i ją 

zwiódł pięknymi słówkami i dotykiem miękkich dłoni!

Dziękowała Bogu, że nie uległa całkiem swemu szaleńczemu uczuciu, i prawie 

już zapomniała, że to przecież Bjornar temu zapobiegł.

Życie jest straszne!

background image

Tylko duma powstrzymywała ją przed rzuceniem się w przepaść czy też po prostu 

od położenia się, aby więcej już nie wstać.

Nie pozwoli mu zatriumfować!

Jak mogła, unikała Bjornara, i prawie jej się to udawało. Raz tylko zmuszona była 

na niego patrzeć, stali wtedy na cmentarzu w odległości zaledwie kilku kroków od siebie. 

I wówczas starała się spoglądać w inną stronę, nie pozwalając mu pochwycić swego 

wzroku, ale i tak przez króciutką sekundę zapatrzyła się w te niebieskie studnie i musiała 

z całych sił się powstrzymywać, aby nie rzucić się ku niemu, dostrzegłszy bijący z jego 

oczu   smutek.   A   więc   ma   przynajmniej   tyle   wstydu,   by   żałować,   że   między   nimi 

cokolwiek zaszło!

Po tym  jednak ogromnie  trudno było  jej żywić  do niego nienawiść, jak więc 

mogła wygnać z serca beznadziejną miłość?

Nie przestawała zastanawiać się i nad tym dumać, lecz myśli umykały jej niczym 

liście porwane wiatrem, nie pozwalały się uporządkować w pustej głowie. Wypełniała 

swoje codzienne obowiązki, nie skarżono się na wykonywaną przez nią pracę. Wydawało 

jej  się,  że   zdołała  wszystkich   oszukać,   czasem   nawet  uśmiechała   się  i  żartowała,   że 

mogłaby bliżej zaznajomić się z jednym z chłopców z Fimreite, którzy teraz ściągnęli do 

dworu.

Tylko Kari nie dawała się omamić.

Jakże chętnie Sunniva wylałaby gorycz z serca, szukając pociechy w ramionach 

przyjaciółki! Nie mogła jednak się na to zdobyć, nie śmiała zniszczyć muru, którym tak 

starannie się otoczyła.

Musiało zostać tak, jak jest.

Dostała   nauczkę.   Wiedziała   teraz,   czym   może   skończyć   się   szczerość   w 

okazywaniu uczuć.

Nauczyła się też, czym jest zdrada.

I tęsknota.

Coraz lepiej rozumiała, dlaczego Randar chodzi na podobieństwo żywego trupa, 

poszarzały na twarzy z żalu, chociaż minęły już dwa lata, odkąd mama odeszła.

Randar... Musi mu to powiedzieć, musi prosić o przebaczenie za to, że niegdyś tak 

ją irytowała jego ponura mina.

background image

I gdy tylko  wypadło  jej wolne niedzielne  popołudnie, poprosiła  o pozwolenie 

pożyczenia łodzi i wyprawiła się na Meisterplassen.

Maryjka   powitała   ją   z   otwartymi   ramionami   i   z   uśmiechem,   który   zapewne 

rozciągnąłby   się   wokół   całej   głowy,   gdyby   nie   powstrzymały   go   uszy.   Energiczna 

panienka podskakiwała z radości, życząc sobie, by Sunniva podniosła ją do góry i jak 

zwykle zatańczyła z nią w koło.

Sunniva   nie   mogła   się   nie   roześmiać   na   widok   malutkiego   błazenka,   który 

uruchomił   cały   swój   urok,   byle   tylko   ściągnąć   na   siebie   uwagę   starszej   siostry.   W 

dodatku gdy Sunniva zjawiała się w odwiedziny, na ogół przynosiła jakiś smakołyk.

Gjertrud   przywitała   się   i   wzięła   nieduży   tobołek,   który   Sunniva   niosła   od 

przystani.

Randara nigdzie nie było widać.

-   Jest   w   warsztacie   -   krótko   oznajmiła   Gjertrud   i   Sunniva   zauważyła,   że 

zmarszczka na jej czole jeszcze się pogłębiła.

W niedzielę!

Gjertrud najwyraźniej niepokoiła się o Randara.

- Jak on się miewa? - spytała Sunniva, gdy we dwie wspólnie przygotowywały 

popołudniowy posiłek.

Gjertrud   westchnęła,   mieszała   teraz   owsiankę   szybszymi,   sztywniejszymi 

ruchami.

- Gdybym to ja wiedziała. Niewiele mówi, raczej mnie unika. Tylko do malutkiej 

potrafi się uśmiechnąć i trochę z nią pobawić, chyba tylko o nią ma siłę się troszczyć.

Sunniva dostrzegła na twarzy kobiety urazę i zastanowiła się, czy jest to jedynie 

wyraz   niepokoju   służącej   o   gospodarza.   Pełna   goryczy   nowo   zdobyta   dojrzałość 

podpowiadała jej jednak, że Gjertrud chowa w sercu nie tylko troskę o tego wielkiego, 

dziwnego człowieka.

Nietrudno to pojąć!

Był   wszak   pierwszym   mężczyzną,   który   potraktował   Gjertrud   ciepło,   z 

szacunkiem.

Lecz Gjertrud kochała także Marię.

Jakie to skomplikowane!

background image

Sunnivie żal było Gjertrud, lecz jednocześnie odczuła pewną ulgę na myśl o tym, 

że również inni znają cierpienia miłości i kochają, nie mogąc dostać umiłowanego.

Miała   ochotę   okazać   Gjertrud   sympatię,   pocieszyć   ją,   poprzestała   jednak   na 

wyprawieniu   jej   po   jedzeniu   na   dwór,   by   siadła   sobie   pod   ścianą   i   odpoczęła   w 

promieniach wieczornego słońca, a sama zajęła się zmywaniem i sprzątaniem.

Maryjka poszła z Randarem rozejrzeć się za morświnami, które przez całą jesień 

bawiły się blisko brzegów Meisterplassen.

-   Coś   ci   się   przytrafiło,   Sunnivo   -   stwierdziła   Gjertrud   ze   zdziwieniem.   - 

Dorosłaś...

Sunniva skinęła głową, popatrzyła w niespokojne oczy Gjertrud.

- Chłopak?

Sunniva znów pokiwała głową.

Gjertrud pogładziła ją po włosach zmęczonym gestem, uśmiechając się przy tym 

lekko. Wiedziała, że nic więcej nie trzeba mówić.

Zwierzeń młodej dziewczyny nie można wyciągać czy wymuszać.

Randar nie musiał niczego wyciągać ani wymuszać, stało się raczej przeciwnie, 

gdy Sunniva tego samego dnia wieczorem zapukała do drzwi warsztatu, w którym z 

czasem zaczął spędzać wszystkie wieczory i nierzadko noce.

Usłyszała, jak burczy zniecierpliwiony niczym niedźwiedź w pułapce, lecz drzwi 

były zamknięte na skobel od środka, to on sam wybrał swoje więzienie.

Sunniva musiała długo stukać i prosić, zanim wreszcie uchylił drzwi.

Popatrzyła w ciemne oczy i przestraszyła się ich wyrazu, nad którym po pewnej 

chwili zdołał zapanować.

Czyżby popadał w obłęd?

Nabrała tchu w piersi, postanowiła od razu przystąpić do rzeczy.

- Chciałabym pomówić z tobą, Randarze. Winna ci jestem przeprosiny... Byłam 

dla ciebie niedobra, okazywałam niechęć twemu żalowi. Teraz zmądrzałam...

Rozłożyła ręce, chciała pokazać, jak bezradna i zawstydzona się czuje.

Randar patrzył na nią zdumiony, nie wiedząc, jak zareagować na tak gwałtowną 

zmianę w sposobie bycia Sunnivy.

Nigdy dotąd nie starała się zdobyć jego zaufania, chociaż też nigdy nie dzieliła ich 

background image

nieprzyjaźń i przeżyli wspólnie wiele radosnych chwil.

- Czy mogę wejść?

Zawahał się, najwidoczniej nie chciał wpuszczać jej do swej świątyni.

- Przejdźmy się raczej - mruknął i wymknął się z warsztatu, nie uchylając drzwi 

ani o cal za dużo.

Ruszyli   w   górę   ścieżką   za   warsztatem,   w   stronę   gęstego   lasu,   gdzie   skały   i 

usypiska głazów czyniły teren niemal nie do przebycia dla osoby, która go dobrze nie 

znała.

Sunniva szła za Randarem, pięła się pod górę po jego śladach, chwytając żylastą 

pięść, która wyciągała się, by jej pomóc na najtrudniejszych odcinkach.

Po   dobrej   półgodzinie   mozolnej   wspinaczki   stanęli   wysoko   nad   zagrodą   na 

wielkim   kamieniu.   Kołysał   się   groźnie   nad   urwiskiem,   lecz   porastający   go   mech 

świadczył, że zapewne poleży w tym miejscu jeszcze przez kilka stuleci.

- Siadywaliśmy tu kiedyś - powiedział, rozglądając się po fiordzie, rozciągającym 

się pod nimi jak zwierciadło. Wioski jaśniały w sierpniowym słońcu, niektóre drzewa na 

zboczach nabrały już przejrzystych barw jesieni.

- Ty i mama?

- Tak, twoja matka Maria. Czasami tu przychodzę, siadam na skraju i próbuję 

odnaleźć jej ślady w mchu na kamieniu. Właśnie tutaj siadała, właśnie tutaj.

Pogładził   mech   mniej   więcej   pośrodku   głazu.   Sunniva   przysiadła   obok, 

popatrzyła mu w oczy.

- Randarze, dopiero teraz zrozumiałam. Sporo czasu potrzebowałam, by dorosnąć, 

chociaż zawsze wmawiałam sobie, że jestem bardziej dojrzała i mądrzejsza niż moje 

przyjaciółki równolatki... Teraz nareszcie rozumiem. I proszę, abyś wybaczył mi, że nie 

miałam należytego szacunku dla twego żalu i tęsknoty. Jak bardzo musisz cierpieć!

Przełknął ślinę, odwrócił głowę. Czyżby i on skrywał łzy?

- Chciałabym opowiedzieć ci o Bjornarze i prosić o słowa pociechy. Ty przecież 

tyle przeżyłeś...

Spojrzał na nią.

- Nie ma  pociechy,  moja  kochana. Kiedy traci  się miłość,  nie  da się znaleźć 

pociechy. Tylko czas... Tylko czas może w końcu trochę złagodzić cierpienie.

background image

Sunniva przymknęła oczy, potwierdzenie tego, co i tak już wiedziała, boleśnie 

zapiekło w sercu.

- Ale ty opowiadaj, Sunnivo. Może w czymś ci to pomoże. Maria starała się mnie 

nauczyć, że nazywanie uczuć słowami pomaga. Lecz ja najwyraźniej zapomniałem już 

jej nauki...

-  Nie,  Randarze,  na  pewno  nie.   Ale  ty masz   jedynie   Gjertrud  i   chyba  wiem, 

dlaczego nie mówisz za dużo o swej miłości...

- Bystra jesteś, Sunnivo. Przypominasz swoją matkę, ona także rozumiała wiele z 

tego, co nie zostało wypowiedziane.

Sunniva schyliła głowę, słysząc taki komplement, zdawała sobie sprawę, że to 

prawdopodobnie najpiękniejsze słowa, jakie Randar mógł jej ofiarować.

Przysunął się bliżej.

- Musimy trzymać się razem, ty i ja - powiedział. Sunniva uśmiechnęła się, lecz 

jej oczy pozostały smutne.

- Opowiedz mi teraz, co ci się przydarzyło. Usłyszał całą historię, a ponieważ 

wodospad   słów   mieszał   się   ze   strumieniem   łez,   Sunniva   sama   się   zorientowała,   jak 

naiwnie brzmi jej opowieść. Bliska była wstydu, to brzmiało tak dziecinnie.

Ale Randar nawet się nie uśmiechnął, nie próbował ośmieszyć  jej pierwszego 

błądzenia po krętych ścieżkach miłości. Delikatnie tylko gładził dziewczynę po plecach, 

nie odzywając się ani słowem, dopóki nie skończyła mówić.

- Będę się tobą opiekował. Cudowne słowa, takie bezpieczne.

Sunniva ciężko oparła się o rosłego mężczyznę, a gdy przymknęła oczy, miała 

wrażenie, że oto powrócił ojciec.

- Nie opuszczaj mnie - szepnęła.

- Obiecuję - odparł, a jakaś nuta w jego głosie ucieszyła ją i zasmuciła zarazem.

Nie opuszczaj mnie. Wcale nietrudno było złożyć taką obietnicę. Dla Randara 

stała   się   ona   punktem   zwrotnym   w   życiu.   Nie   mógł   już   dłużej   bawić   się   myślą   o 

porzuceniu wszystkiego, o wyprawieniu się w świat. Bez celu? Nie.

Cel miał jasno określony, chociaż brakło mu odwagi, by dokończyć tę myśl.

Tam, gdzie jest Maria...

Od czasu kiedy dostał list, potrafił wyraźniej wyobrazić sobie to miejsce. Zdał 

background image

sobie jakby sprawę, że rozdziela ich zwyczajny ląd i zwyczajne morze, a nie otchłań, jak 

kiedyś to sobie przedstawiał.

Można tam pojechać.

Ale po co?

Zastanawiał się, jak Maria by przyjęła, gdyby nagle się tam pojawił, przebrany za 

rybaka. Zrozumiał, że od czasu do czasu na szkier zaglądają rybacy, sprzedając i kupując 

zarówno towary, jak i inne ludzkie usługi...

Czy swym przybyciem posypałby tylko solą rany?

Czy   krótkie   spotkanie   warte   byłoby   rozstania,   które   nieuchronnie   musiałoby 

nastąpić?

Bał się, że odpowiedź brzmi: nie.

Może Maria właśnie usiłuje się odnaleźć na tym pustkowiu między morzem a 

niebem? Może zdołała wykrzesać z siebie resztki radości, na których zbuduje swe nowe 

życie,   bez   niego?   Owszem,   posiadała   tę   zdolność,   chociaż   nawet   przez   moment   nie 

wątpił, że go kocha.

A on sam?

Czy naprawdę chciał narazić się na taki ból?

Wiele razy odpowiadał sobie twierdząco. Przecież i tak cierpiał. Teraz jednak ból 

jakby zmartwiał, paraliżując go, a pragnął, by spalał go jak wtedy, gdy ona była jeszcze 

blisko.

Ból   jest   właściwie   moim   jedynym   dowodem   na   to,   że   żyję,   stwierdził   ze 

zdziwieniem  i starał się przypomnieć  sobie, kiedy ostatni  raz radość przepłynęła  mu 

przez ciało.

Cóż, teraz mogę jedynie odłożyć wszystkie takie myśli na bok. Pozwoliłem, by 

Sunniva   stała   się   moją   kotwicą,   przynajmniej   tak   długo,   jak   długo   mnie   potrzebuje. 

Nieszczęsne dziecko, nie ma matki ani ojca, rozłączona z rodziną.

Niełatwo   jest   młodej   pannie,   która   dorastała   w   takim   dobrobycie   i   miłości, 

stwierdził. A Maryjka... Co prawda jest jeszcze maleńka, lecz i jej potrzebne są więzy 

krwi.

Gjertrud zgodnie pokiwała głową i popatrzyła na niego z uznaniem, gdy zwierzył 

się jej ze swoich postanowień.

background image

-   Wiedziałam,   wokół   czego   krążą   twoje   myśli,   dziwne,   gdyby   było   inaczej. 

Miałam jednak nadzieję, że przyjdziesz po rozum do głowy i nie wyruszysz na oślep 

przed siebie. Może byś i dotarł do szkieru, lecz jaką cenę przyszłoby ci za to zapłacić? 

Gdyby   zarządca   się   dowiedział...   Skończyłoby   się   na   tym,   że   jeszcze   większe 

nieszczęście spotkałoby was oboje!

Randar dostrzegł w jej oczach wyraz ulgi, a także przebłysk czegoś, co nie bardzo 

mu się spodobało. Gjertrud także się bała, że zostanie opuszczona. Ach, Boże, nie miał 

siły dłużej o tym myśleć. Nie miał siły patrzeć na tę znajomą twarz i odnajdywać na niej 

ślady nowych uczuć.

Dzięki Bogu, że to prawa kobieta, uczciwa i lojalna do samego końca. I wrażliwa, 

do utraty tchu walczyć będzie, byle tylko ukryć swe uczucia dla męża przyjaciółki.

Randar westchnął ciężko.

Jak trudne jest to wszystko!

Doszedł do wniosku, że postąpi najlepiej, przestając snuć domysły. Nie będzie się 

martwić na wyrost, wyznaczy sobie jakiś cel. Będzie chwytać każdą szczęśliwą sekundę 

jak najcenniejszy skarb.

Już w niedługim czasie po wizycie Sunnivy wszyscy zauważyli, że mgła jakby 

uniosła się znad zagrody. Randar uśmiechał się częściej, łatwiej było nawiązać z nim 

rozmowę. Popołudniami przesiadywał w warsztacie, lecz już rzadziej. I więcej się bawił 

z rozradowaną Maryjką.

Sunniva zaczęła się cieszyć na odwiedziny w domu. Za każdym razem oboje z 

Randarem   starali   się   znaleźć   okazję,   żeby   zamienić   bodaj   kilka   słów   na   osobności. 

Rozumieli się, dbali o to, by nawzajem się nie urazić.

Randar   żywił   nieustannie   rosnący   szacunek   dla   młodej   kobiety   i   wstydził   się 

wręcz, że tak bardzo jej nie doceniał.

Sunniva wcale nie okazała się tak bezbarwna, jak przypuszczał!

Miała swoje własne zdanie i dość odwagi, by je wygłaszać.

A Sunniva czuła, jak w takich chwilach rośnie w niej poczucie własnej wartości. 

Randar zwracał się do niej z pełnym  szacunkiem,  jak do osoby dorosłej. Wkroczyła 

przecież w szesnasty rok życia...

Bjornar Gurvin również to zauważył.

background image

Z Sunniva, prostą, niewinną Sunniva, na którą od tak dawna miał oko, coś się 

stało.   Usłyszał   o   niej,   gdy   tylko   pojawiła   się   w   wiosce,   i   fantastyczne   historie 

opowiadane o jej matce obudziły jego ciekawość. Córka pastora, która stała się przybra-

nym dzieckiem kata...

Należało się temu przyjrzeć z bliska.

Po tym, jak śledził ją i jej przyjaciółkę w tamten wiosenny wieczór... Jak patrzył 

w tę otwartą twarz, gładził złotobrązowe włosy, usłyszał zaskakująco szczere słowa... Nie 

mógł o niej zapomnieć.

Oczywiście trochę źle się zachował. Być może jego winą było wszystko, co się 

stało,   ponieważ   nie   przyszedł   na   miejsce   schadzki.   Wiedział,   że   ona   czeka,   dobrze 

pamiętał  obietnicę  spotkania w lesie w  noc świętojańską. Teraz  jednak wszystko,  co 

piękne, gdzieś się zatarło, pozostała jedynie gorycz.

Wrócił do domu dopiero wieczorem w wigilię świętego Jana. Po wyprawie do 

Kaupanger tyle jeszcze trzeba było załatwić, przybywali kolejni sąsiedzi, by podziwiać 

nowego konia. Każdy przychodził z gorzałką, chcąc uczcić noc świętojańską i nowy 

zakup.

Bjornar   siedział   więc   wśród   spracowanych   wieśniaków   wraz   z   ojcem.   Tak 

pochlebnie się o nim wyrażali, zapraszali do kielicha, chwalili za umiejętne wybranie 

najlepszego zwierzęcia. Ojciec także chełpił się synem, nie miał słów na to, jak dobrego 

ma gospodarza w domu, obdarzonego szczególną ręką do zwierząt.

Gorzałka robiła swoje, staruszek oświadczył wreszcie, że powoli zbliża się czas, 

aby przejść na dożywocie.

- Bjornar jest już dość dorosły, aby przejąć gospodarkę. A ja i matka zasłużyliśmy 

na odpoczynek.

Goście   pokiwali   głowami   i   przepili   za   to,   gospodarz   z   Gurvin   należał   do 

najstarszych w gromadzie, chwalono go za taki stosunek do syna. Tylu wszak starców 

kurczowo trzymało się swego prawa do zagrody, aż synowie zdążyli dorobić się dzieci i 

wnuków, zanim sami mogli wreszcie gospodarować.

Lepiej   zadbać,   aby   gospodarstwo   przynosiło   dzieciom   godziwy   dochód,   w 

każdym razie skoro były tak zaradne, jak Bjornar!

- Tak, tak - mruczał  dobrodusznie gospodarz z Gurvin. Lubił  być  w centrum 

background image

uwagi, podobało mu się, że inni patrzą i na niego, i na syna, z uznaniem w oczach. - 

Doprawdy,   uważam,   że   któregoś   dnia   powinniśmy   pójść   do   pisarza!   Chociaż,   nie! 

Zaczekaj!

Złapał Bjornara za rękę, silną i lekko wilgotną.

- Najpierw musisz znaleźć sobie babę! Buchnął gromki śmiech, lecz nie było w 

nim złośliwości.

- Tak, babę, koniecznie!

- Dlaczego nie uporać się z tą sprawą już dzisiaj? W noc świętojańską wprost roi 

się od chętnych do zamęścia panien, krążą dokoła w cieniutkich sukniach jak ćmy wokół 

ognia!

Mężczyźni poufale wymierzali Bjornarowi kuksańce, ofiarowali mu się z pomocą. 

On jednak poczuł się trochę nieswojo, odepchnął co natarczywszych. Udało mu się jakoś 

wykręcić, kierując rozmowę na bardziej obojętny temat.

Opowieści   o   sobótkowych   nocach   pełnych   kobiet,   skąpo   odzianych   w   lekkie 

szaty...

Głośny śmiech, lecz nie pozbawiony cienia powagi.

Rubaszne historie, w których gdzieś w tle dźwięczała uraza.

Bjornar uwolnił się od nich dopiero około północy, a kiedy wyszedł wreszcie na 

łagodne nocne powietrze, zorientował się, że ognisko musiało płonąć już od kilku godzin.

Czy ona tam jest, czy czeka na niego?

Czy też ot, tak sobie, wzruszyła ramionami i ruszyła w tany z innym?

Pod   intensywnie   błękitnym   niebem   dźwięki   skrzypek   brzmiały   przeraźliwie, 

dziko.

Bjornara ogarnęło przeświadczenie, że wydarzyło się coś tragicznego.

Chociaż czuł, że to niemądre, muzyka zmusiła stopy do biegu. Zdyszał się i nie 

mógł pojąć, co się z nim dzieje, nawykł wszak do wysiłku.

Zatrzymał   się   w   pewnej   odległości   od   miejsca,   gdzie   urządzono   tańce.   Oczy 

szukały,  znalazły.  Jako jedyna  z dziewcząt miała tak kolorowe wstążki u szyi  i przy 

rękawach.

Śliczna, prześliczna! Ale taka smutna!

I oto nadeszła  Anita,  może  chciała  pożyczyć  nieco słodkiego piwa z zagrody 

background image

Stedje?   Anita   o   rudych   włosach,   kobieta,   której   zawsze   się   wystrzegał.   Groźna 

kusicielka, pełna niebezpiecznych obietnic. Bjornar przypuszczał jednak, że nigdy nie 

zdoła utrzymać jej w ryzach...

Sunniva była z zupełnie innej gliny.

Bjornar ujrzał, jak przerażona wpatruje się w Anitę, żałował, że nie słyszy,  o 

czym   mówią.   Potem   Sunniva   zasłoniła   rękami   twarz,   a   Anita   wybuchnęła   głośnym 

śmiechem, który docierał aż do niego. Sunniva pobiegła do lasu, ku ciemności wśród 

drzew. Nogi plątały jej się w fałdach szerokiej spódnicy.

Bjornar pomknął w dół, chciał ją dogonić, spytać, o co poszło, dlaczego poróżniła 

się z Anitą.

Anita nie ruszała się z miejsca, złapał ją za rękę i mocno obrócił w swoją stronę.

- Co tu się stało?

Dziewczyna   drgnęła,   sprawiała   wrażenie   małej   i   wystraszonej.   Wielkie   oczy 

napełniły się łzami, miękkie usta drżały.

- Bjornar... Szkoda, że nie przyszedłeś wcześniej ...

- Dlaczego Sunniva tak prędko uciekła? Pokłóciłyście się?

- Tak... właściwie nie...

Anita zebrała się w sobie, popatrzyła mu w oczy. Troszkę się trzęsła, widać było, 

że się waha.

-   Widzisz...   Ukochany   ją   dzisiaj   zdradził.   I   to   ja   niespodziewanie   jej   o   tym 

powiedziałam. Nie miałam takiego zamiaru, nie wiedziałam, że kocha się właśnie w tym 

chłopcu.

Bjornarowi serce ścisnęło się w piersi.

- Co takiego? Kto?

- Nie wiem, czy powinnam ci o tym mówić... Może lepiej, żeby sama Sunniva... 

Słyszałam, że wy...

- Mów, dziewczyno!

- Ach, Bjornarze, boję się, że się będziesz na mnie gniewał. Taki piękny wieczór, 

a   nade   mną   jakby   zawisło   przekleństwo,   muszę   przekazywać   takie   straszne   nowiny 

najpierw Sunnnde, teraz tobie...

Czekał zniecierpliwiony, mrużąc oczy zastanawiał się, czy rzeczywiście jest jej 

background image

tak przykro, jak starała się to okazać.

- Sunniva... Od dawna podoba się jej jeden z chłopców z Jensplass. Frank, tak 

chyba   ma   na   imię.   A   ja   dziś   wieczorem   widziałam   go   w   krzakach   z   dziewczyną   z 

sąsiedztwa. Nie miałam wątpliwości, co ich łączy...

Anita pokręciła głową i wykrzywiła usta niby w grymasie bólu.

- I, głupia, opowiedziałam wszystko Sunnivie, sądziłam, że lepiej przygotować ją 

na przegraną. Ale okazałam się w tym wszystkim zbyt niezdarna, za mało delikatna. Nie 

powinnam była nic mówić, tylko pozwolić, aby sama odkryła, że kocha na próżno...

Bjornar zdrętwiał.

Rozczarowanie   szarpało   serce,   odrywało   kawałek   po   kawałku.   Odetchnął 

głęboko, boleśnie, zazgrzytał zębami.

A więc Sunniva miała innego kochanka. Należała do tych, co to lubią mieć na 

pastwisku   dwa   konie   na   wypadek,   gdyby   jeden   zawiódł.   No   cóż,   poczuje   teraz,   że 

zawiodły oba! Chwycił Anitę w pasie i zawirował razem z nią w szalonym tańcu. Dłonie 

zaciskał na smukłej talii dziewczyny tak mocno, że czuł pod palcami guziki jej spodniej 

koszuli.

Tylko go to podnieciło.

Wychylił   kolejne   kieliszki,   muzyka   skrzypiec   stawała   się   coraz   dziksza, 

nieokiełznana, ognisko zaczęło kręcić się wokół niego i żar ogarnął ciało.

Wkrótce wszystko zmieniło się w obłędne dźwięki i wirujące zwidy, a jedynym 

stałym punktem była roześmiana twarz Anity.

To ona podtrzymywała go, gdy oczy nie widziały już nic poza wykrzywionymi, 

zniekształconymi obrazami na końcu długiego tunelu.

background image

ROZDZIAŁ V

Anita przestała rozprawiać o weselu. W ogóle w miarę jak rok 1689 zbliżał się ku 

końcowi,   coraz   mniej   mówiła   o   Bjornarze.   Zdjęła   z   palca   tani   cynowy   pierścionek. 

Dziewczęta jeszcze przez jakiś czas pytały, szturchały ją w bok i chichotały prowokują-

co. Sunniva starała się tego nie zauważać, lecz w głębi ducha radowało ją, że Anita 

dostała za swoje.

Jak Bjornar mógł pokochać taką wyniosłą i przypochlebiającą się pannę? Sunniva 

nienawidziła patrzeć, jak Anita umizga się i narzuca każdemu mężczyźnie, który, jak 

sądziła, chowa na dnie skrzyni dość talarów, by ocalić ją od upokarzającej służby.

Niestety, jeden za drugim odwracał się od niej plecami, a gdy Anita spróbowała 

zarzucić sieci na syna samego lensmana, mało brakowało, a by ją wyrzucono.

Po tym zajściu trochę się uspokoiła.

Sunniva zrozumiała, że z Bjornarem nic już jej nie łączy.

Sama widywała go od czasu do czasu, gdy pracował w polu lub gdy wyprawiał 

się do Fjaera kupić coś lub wysłuchać nowin. Niekiedy spotykali się także w kościele, 

lecz zawsze wtedy starała się odwracać do niego tyłem, i wydawało się, że on czyni 

podobnie.   Nigdy   więcej   nie   miała   już   okazji,   by   ujrzeć   jego   urażone   spojrzenie, 

wyglądało raczej, że chłopak się na nią gniewa. Gdy w tłumie koło schodów kościoła 

przypadkiem znaleźli się zbyt blisko siebie, jego ciepłe, sprężyste ciało sztywniało, a ru-

chy stawały się ostre, gwałtowne.

No cóż, niech i tak będzie. Z czasem być może gorejący w niej uparty płomień 

zgaśnie i umrze z braku pożywienia.

Obchodzili   się   nawzajem   niczym   w   jakiejś   niezwykłej   grze,   niczym   dwa 

tchórzliwe koguty, szykujące się do walki. Potrząsały grzebieniami, straszyły piórka, lecz 

nie śmiały się do siebie zbliżyć.

Tak   się   działo   do   chwili,   gdy   zrządzenie   losu   sprowadziło   oboje   do   zagrody 

pisarza.

Bjornar przyszedł załatwić dokumenty związane z przepisaniem gospodarstwa z 

ojca   na   syna.   Oto   nastał   wreszcie   ów   szczęśliwy   dzień,   słup   milowy   w   życiu 

pierworodnego, dziedzica. W życiu ojca natomiast zamykał się pewien rozdział, należało 

background image

przypieczętować czekające go nowe szczęśliwe życie.

Sunnivę wezwano do pisarza, ponieważ zorientowano się, że świetnie sobie radzi 

z pisaniem. Mało kto opanował tę sztukę, a już na pewno nikt z tych, co to służą u 

innych.   Ale   kiedy   pisarz   poskarżył   się   lensmanowi   na   gromadzące   się   zaległości,   z 

którymi sam nie mógł sobie poradzić, Eyliffowi przyszedł do głowy pewien pomysł.

Poprzedni pomocnik pisarza wyjechał, nowy kazał na siebie czekać.

Przed Bożym Narodzeniem trudno było znaleźć wolną rękę do pracy, a już na 

pewno nie taką, która umiałaby poprowadzić pióro w jako tako przyzwoity sposób. .

Nie   było   nikogo   oprócz   służącej   zajmującej   się   domem   w   zagrodzie   Stedje! 

Sunnivę   wypożyczono   więc   pisarzowi   na   tydzień.   Czekało   ją   zadanie   posortowania 

zapisków poborcy podatkowego i wpisanie ich w wielkie rejestry pisarza. W długich 

kolumnach widniały nazwiska wszystkich mieszkańców, a obok nich było miejsce na 

wpisanie  sum  dotyczących  poszczególnych  lat.  Korona i wójt  domagali  się swojego, 

Kościół   -   osobnych   podatków,   a  i   wierzyciele,   i   lichwiarze   upominali   się   o  należne 

procenty.

Sunniva bardzo cieszyła się z tego zajęcia.

Na kilka ostatnich wieczorów przydzielono jej dwie dodatkowe łojowe świece, 

aby mogła ćwiczyć kaligrafię. Sporo wszak czasu upłynęło, odkąd ostatnio parała się tak 

wyrafinowanymi zajęciami, i lensman obawiał się, że może zanadto pospiesznie wystąpił 

ze   swą   niecodzienną   propozycją.   Oby   tylko   dziewczyna   nie   przyniosła   mu   wstydu, 

bazgrząc jak kura pazurem, i na dodatek z błędami!

Ale próbki pisma Sunnivy wypadły doskonale, słowa same przychodziły jej do 

głowy, litery ustawiały się w idealnym szyku.

Naprawdę zaimponowała Eyliffowi Stedje. I jeszcze raz usłyszała, jak bardzo jest 

podobna do swej matki. Nie podobał się jej tylko ton zaskoczenia w głosie lensmana, 

odbierający nieco słodyczy pochwale.

Zmierzała więc do wspaniałej zagrody pisarza. Podwiózł ją chłop z Breibakk, 

jadący akurat z kilkoma beczułkami dobrego piwa, które miały trafić na świąteczny stół 

pisarza. Opowiedział jej przy okazji, że do wioski zawitał Ole - Miedziak. Ole lubił tu 

zaglądać około Bożego Narodzenia, w tym okresie ludzie zwykle mieli ochotę sprawić 

sobie jakiś zbytek; ci, co mieli pieniądze, chętnie załatwiali sprawunki. A Ole przecież 

background image

przenosił   się   z   miejsca   na   miejsce,   przyjmując   przy   tym   najprzeróżniejsze   zlecenia. 

Podejmował   się  także   mniej   przyjemnych   zadań,   stając   się  tym   samym   wdzięcznym 

tematem   rozmów.   Często   rozprawiano   o   wielkoludzie   w   czarnej   łodzi,   który   nie 

odmawiał przewozu zwłok czy utopionych zwierząt.

Sunniva znała Olego, nagle uświadomiła sobie, że się za nim stęskniła. Tyle się 

wydarzyło,  nie  pamiętała  nawet,  kiedy ostatnio   widziała   znajomą   postać  utykającego 

olbrzyma.   Ole   przypuszczalnie   bywał   na   Meisterplassen,   Randar   nazywał   go   swoim 

najlepszym   przyjacielem.   Sunniva   wierzyła,   że   w   istocie   tak   jest,   obu   samotnych 

mężczyzn łączyło jakieś niezwykłe podobieństwo. I mama zawsze powtarzała, że Ole to 

prawdziwy przyjaciel, z takich, co to poznaje się ich w biedzie.

Cóż,  wprawdzie  w  wielkiej   biedzie  nie   mógł  pomóc   ani  Ole,   ani  żaden  inny 

człowiek,   tyle   Sunniva   rozumiała.   Wszystko   właściwie   zależało   od   osoby,   której 

dotyczyła sprawa, i od Boga.

Sunniva posłała Mu ostatnią modlitwę i weszła przez furtkę do zagrody pisarza. 

Dobry Bóg odpowiedział jej, ukazując przy studni znajomą postać.

Stał tam,  w  pozie  trochę  niedbałej, zajęty rozmową z dwiema  dziewczynami, 

które najpewniej wyszły po wodę potrzebną w wielkim gospodarstwie. Sunniva widziała, 

że się uśmiecha. Długie loki zniknęły!

Sprawiał wrażenie starszego, z sylwetki biła siła męskości.

Po obcięciu włosów twarz przestała być już twarzą chłopca. Sunniva wstrząśnięta 

zauważyła, że zaczął również zapuszczać brodę.

Mój Boże, jest piękniejszy niż kiedykolwiek, przeszyła ją myśl.

A   gdy   on,   wciąż   uśmiechnięty,   odwrócił   głowę   i   spostrzegł   ją,   poczuła,   jak 

uśpiony płomień wybucha ze śmiertelną mocą.

Zatrzymała   się,   zerknęła   przez   ramię,   wiedziała   jednak,   że   za   późno   już   na 

ucieczkę. Zebrała więc całą swoją nowo zdobytą siłę i odwagę, postanawiając udawać 

całkowicie obojętną.

- Sunniva!

Ach, idzie do niej! Tamte dwie dziewczyny nie ruszały się z miejsca, uśmiechy 

wywołane   jego   czarującym   zachowaniem   zakrzepły   im   na   ustach   niczym   zimna 

owsianka.

background image

- Sunniva! Jak miło! Tak dawno nie rozmawialiśmy!

- Owszem, Bjornarze Gurvin, rzeczywiście. Ale są tego powody!

Jej chłodny ton najwidoczniej odebrał mu śmiałość, Sunniva niemal pożałowała 

swoich słów. Ale Bjornar się nie rozzłościł, tylko spoważniał.

- Musimy porozmawiać!

- Czyżbyśmy mieli o czym?

- Wydaje mi się, że o wielu sprawach... Dużo o tobie myślałem.

O, cudowne słowa!

- Bardzo dużo o tobie myślałem, Sunnivo. A kiedy spostrzegłem, że idziesz tutaj, 

jak gdyby prowadziła cię bogini losu... wiedziałem, że musimy się rozmówić.

- Przecież rozmawiamy - odparła cierpko, lecz ptaszek w sercu ćwierkał coraz 

głośniej.

Bjornar podprowadził ją do ławeczki pod ogołoconą z liści jabłonią. W powietrzu 

wyczuwało się mróz, lecz Sunniva nie czuła już zimna.

-   Sunnivo,   wydaje   mi   się,   że   oboje   powinniśmy   prosić   się   nawzajem   o 

wybaczenie. Ale czy nie możemy puścić tego, co złe, w niepamięć? Nigdy nie zapomnę 

tych chwil latem, w gorącą noc... Nie może być prawdą, że nic cię nie obchodziłem!

Zaczerwieniła się, zmusiła się jednak do uśmiechu, by pokazać, że ceni sobie jego 

szczerość.

- Co masz na myśli? - spytała. - Za co powinnam przepraszać? Za to, że mnie 

zwiodłeś, że przez cały czas tylko się bawiłeś, i mną, i Anitą?

- Anitą? Ale... to dopiero po tym, jak dowiedziałem się o tobie i o Franku! Musisz 

zrozumieć, że chciałem pocieszyć się z inną, skoro ty tak dobitnie pokazałaś, gdzie moje 

miejsce!

- Doprawdy? A o jakim Franku mowa? Zdumienie na jej twarzy nie mogło być 

udawane. Bjornar patrzył na dziewczynę wstrząśnięty.

- Czy to nieprawda... że ty i Frank...

- Kto naopowiadał ci takich kłamstw? I kiedy? Odpowiedzi już się domyślała.

Anita, ta żmija!

- W wieczór świętojański... Późno przyszedłem na tańce, zobaczyłem ciebie z 

Anitą, uciekłaś od niej...

background image

Powtórzył łzawą historyjkę Anity i zawstydzony uzupełnił krótką opowieścią o 

swej rozpaczy i niemądrych uściskach z intrygantką.

Sunniva siedziała jak skamieniała, starała się przetrawić wszystko, co usłyszała. 

Czyżby   jedno   wielkie   nieporozumienie?   Czy   możliwe,   że   Anita   oszukała   ich   oboje, 

oskarżając każde o zdradę?

Zawrzało w niej z gniewu, pięści same się zacisnęły.

Zauważyła, że Bjornar myśli podobnie, zwarte szczęki wyraźniej zaznaczyły się 

na jego męskiej już twarzy.

- Niech Bóg ma w opiece to przeklęte babsko, kiedy znów ją spotkam! Dostanie...

-   Nie,   to   nikomu   nie   pomoże.   To   my   okazaliśmy   się   głupi,   wierząc   jej   bez 

wahania. To my nie ufaliśmy sobie za grosz!

Bjornar popatrzył na Sunnivę zamyślony, uśmiechnął się.

- Masz rację. Byliśmy głupi. Powinniśmy lepiej pamiętać tamten piękny wieczór i 

nie pozwolić, aby rozdzieliło nas pospolite kłamstwo. Za to teraz nic już nie stoi na 

przeszkodzie, abyśmy się lepiej poznali. Nikt już nie powstrzyma mnie w wypełnieniu 

złożonych ci obietnic, jeśli tylko zechcesz je przyjąć.

-   Bardzo   chętnie   poznam   cię   bliżej,   Bjornarze   -   odszepnęła   uszczęśliwiona 

Sunniva.

Delikatnie   przygarnął   ją   do   siebie,   ale   dziewczęta   wciąż   stały   przy   studni, 

wyraźnie się nie spieszyły.  Bjornar nie ośmielił się jej pocałować, chociaż ich wargi 

znalazły się tak blisko, bardzo blisko siebie. Taki postępek mógłby narazić na szwank jej 

cześć. A przecież za nic nie chciał, by oskarżano go o zbrukanie własnej narzeczonej!

Tydzień   na   dworze   pisarza   minął   szybko,   znacznie   szybciej   niż   każdy   z 

ciągnących się letnich dni.

Sunniva wiedziała, dlaczego.

Wszystko wokół jawiło jej się różowym szczęściem, niebiańską radością, białym 

oczarowaniem!

Żałowała   trochę,   że   błahe   nieporozumienie   tak   wiele   zniszczyło,   postanowiła 

jednak  dłużej  tego  nie  roztrząsać.  Przepełniała   ją  radość, zdołała  nawet  wykrzesać   z 

siebie współczucie dla Anity. Szkoda jej było wszystkich, którzy nie mogą dzielić jej 

szczęścia!

background image

Dała Anicie do zrozumienia, że jej kłamstwa wyszły na jaw. Anita z początku 

wszystkiemu  zaprzeczała,  nie szczędziła  złośliwości. Sunniva jednak była  tak mocno 

zakochana, że wyciągnęła do nieprzyjaciółki rękę.

-   Przestańmy   się   kłócić.   Już   się   na   ciebie   nie   gniewam.   Sprawa   się   przecież 

wyjaśniła! Być może nam wszystkim ta nauczka wyjdzie na dobre.

Anita uśmiechnęła się wtedy i uściskała Sunnivę.

- Dziękuję. Nienawidzę mieć wrogów - powiedziała Sunniva uradowana.

- To ja winna ci jestem wdzięczność, i nie tylko. Jesteś doprawdy wielkoduszna, 

że wybaczasz mi taką niegodziwość. Ale tak bardzo pragnęłam... miałam nadzieję, że 

może Bjornar...

- Wiem. Nie pasujesz do takiego życia. I ufam, że wkrótce znajdziesz sobie męża, 

który potrafi lepiej się o ciebie zatroszczyć - oświadczyła Sunniva.

- Ale nie licz na Bjornara! Planujemy się pobrać, kiedy tylko osiągnę odpowiedni 

wiek.

- Dwa lata... to przecież strasznie długo!

- Tak, ale mamy czas, możemy czekać. I wiem, że on już drugi raz mnie nie 

zdradzi - odparła Sunniva z mocą.

- Nie jest wcale pewne, czy w ogóle to zrobił - szepnęła Anita i spuściła oczy.

- Wiem, co było. W wieczór świętojański...

- Na pewno niewiele z tego pamięta. To ja... ja mu powiedziałam, że my...

Sunniva utraciła część dobrej woli, ciarki przeszły jej po plecach na myśl o tym, 

że Bjornar spoczywał w objęciach tej dziewczyny.

- To nieprawda - wyznała Anita. - Ja mu tak powiedziałam, a on uwierzył... Upił 

się piwem i gorzałką. Kiedy później obudził się przy mnie nagi, bez trudu przekonałam 

go o tym, o czym chciałam. Wiedziałam, że poczuje się zobowiązany, być może uda się 

nawet nakłonić go do małżeństwa z nieszczęsną dziewczyną, którą wykorzystał i pohań-

bił... Ale wpadłam we własną pułapkę. Gdyby takie potajemne zabawy prowadziły do 

ołtarza, miałabym całą kolejkę starających się o moją rękę.

Sunniva wstrząsnęło to wyznanie, nie mogła pojąć, jak Anita może tak beztrosko 

pozwalać   mężczyznom   na   zbliżenia.   Ogromną   radość   sprawiła   jej   jednak   wieść,   że 

między nią a Bjornarem do niczego nie doszło!

background image

Na pewno i on się ucieszy, jak się dowie...

Sunniva jeszcze raz uściskała Anitę i rozeszły się każda do swoich zajęć. Za dwa 

dni pokój świąt otoczy kraj i jego mieszkańców. Nastaną wesołe, radosne dni. Boże 

Narodzenie!

Zabawy i uczty, długie wieczory, śpiewy i wesołe rozmowy. Pyszne jedzenie! I 

dużo wolnego czasu, wiele chwil na spotkania z ludźmi, z którymi pragnie się być jak 

najwięcej.

Czas, aby odwiedzić tych, którzy zostali w domu.

Sunniva cieszyła się, że opowie Randarowi o swym szczęściu. Wiedziała, że i 

jemu sprawi radość.

background image

ROZDZIAŁ VI

Kościół w Sogndal, Dzień Złotego Pierścienia

, 1692

Dumny pan młody z wielką niecierpliwością czekał na swą wybrankę.

Wysmukły,   jasnowłosy   stał   u   boku   ojca   i   pozwalał,   by   któryś   z   kompanów 

wyśpiewywał   pochwalne   pieśni   tak   przenikliwie   fałszując,   że   słuchaczy   nachodziła 

ochota na zatkanie sobie uszu. Weselny orszak zaczynał się zbierać, wkrótce już cała 

setka zaproszonych gości zgromadzi się na drodze do domostwa pana młodego. Stamtąd 

razem wyruszą w stronę prowadzącego do kościoła gościńca. Zajdą aż nad brzeg fiordu, 

bo panna młoda przypłynie ze swego domu łodzią.

Dawny   kat   na   pewno   zajmie   miejsce   jej   ojca   i   poprowadzi   ją   do   ślubu. 

Towarzyszyć jej będzie też młodsza siostrzyczka; znano już malutką czarodziejkę z jej 

sporadycznych odwiedzin w wiosce.

Młodsza córka Marii nosiła także jej imię. Było to dziecko o wyglądzie anioła, 

przynajmniej dopóki nie zdarło chustki z głowy, bo wtedy wypływała burza lśniących, 

czarnych włosów, tak gęstych i niesfornych, że przywodziły raczej na myśl Cyganów i 

włóczęgów.

Ten dzień był jednak wielkim dniem starszej córki Marii. Sunniva skończyła już 

osiemnaście lat i mogła z całą powagą oddać się narzeczonemu, cierpliwemu Bjornarowi 

Gundnowi. Ci dwoje mieli się ku sobie, jeszcze gdy Sunnniva była dzieckiem, i ludziom 

ogromnie   imponował   szacunek,   z   jakim   Bjornar   zawsze   traktował   swą   młodziutką 

narzeczoną.   Nigdy   nie   widziano,   aby   chłopak   wspinał   się   późnym   wieczorem   na 

dziewczęcy stryszek. I, co ważniejsze, nie widziano, aby wymykał się stamtąd rankiem w 

niedzielę...

Młodzi rzeczywiście zasłużyli na pochwały. Nareszcie będzie można popatrzeć na 

oblubienicę, która nie splami ślubnej korony, symbolu niewinności!

Tak, tak, korona.

Pomyśleć tylko, że starą koronę, skarb rodzinny, pożyczono ubogiej służącej!

Staruszek   Eyliff   Stedje,   schorowany   dawny   lensman,   osobiście   nalegał,   by 

Sunniva   nosiła   ciężkie   arcydzieło.   Korony   nie   używano   od   czasu,   kiedy   jego   Hilda 

stanęła pod ołtarzem i przed Bogiem i ludźmi przysięgała połączyć  swe życie z jego 

background image

życiem.

Nikt nie wiedział, jakie myśli roją się w głowie Eyliffa, gdy Sunniva zeszła na 

brzeg i promienie słońca pochwyciły cudne kamienie, zdobiące koronę.

Wyglądała tak pięknie, jak tylko wyglądać może panna młoda. Miała pulchne, 

rumiane   policzki,   włosy   jej   błyszczały,   a   oczy   rozszerzyła   miłość,   gdy   dostrzegła 

siedzącego na koniu pana młodego.

Towarzyszyła jej wyładowana po brzegi łódź.

Siedziała   w   niej   Gjertrud   i   jakiś   nieznajomy   mężczyzna,   który   walczył   z 

opornymi wiosłami. Najwyraźniej obrał sobie za cel bezpiecznie dowieźć wiano Sunnivy.

Dwie pokaźne skrzynie, zapewne pełne pościeli, fartuchów, derek i rozmaitych 

kobiecych drobiazgów.

Trzy faski, najprawdopodobniej wypełnione masłem.

Tłusta owca, porośnięta gęstą białą wełną.

I najwspanialsze ze wszystkiego: stos pięknie rzeźbionych desek, które ozdobią 

południową ścianę izby na Gurvin.

Zgromadzeni radośnie powitali pannę młodą i wśród entuzjastycznych okrzyków 

ją także posadzono na konia. Zwisające z korony długie haftowane wstążki były podszyte 

jedwabiem i ozdobione listkami ze srebra. Korona, choć od spodu wyłożona aksamitem, 

była ciężka i ciasna, dziewczyna mocno musiała napinać mięśnie szyi, by trzymać głowę 

podniesioną.

Na razie Sunniva nosiła koronę dostojnie, dumna jak księżniczka.

- Tak, jak nosiłaby ją jej matka - szepnął ten i ów lękliwie. Ludzie jeszcze nie 

zapomnieli czarownicy, wciąż czuli, że zbyt łatwo odwrócili się do niej plecami.

Sunniva wcale nie miała ochoty myśleć o żadnych smutnych sprawach, lecz łzy 

były nieuniknione tego ranka, kiedy Gjertrud wolno czesała jej gładkie włosy i układała 

pięknie tak, aby mogła się na nich utrzymać korona.

Gjertrud dostrzegła łzy.

- Nie przyjmij  tego źle, Gjertrud, i uwierz, że jestem ogromnie  wdzięczna za 

wszystko, co robisz dla mnie i dla malutkiej. Ale... brak mi dzisiaj mamy...

Gjertrud parę razy także pociągnęła nosem, lecz uśmiechnęła się przez łzy.

- Oczywiście, Sunnivo, to ona powinna włożyć ci dzisiaj koronę na głowę. Ach, 

background image

jakże bardzo chciałabym, żeby tu była! Strasznie to smutne, że nie ujrzy swej starszej 

córki w ślubnym  stroju. Musimy się tylko  modlić  i mieć  nadzieję, że pewnego dnia 

poprowadzi do ołtarza przynajmniej malutką...

- Ja już nie jestem mała - zaprotestowała Maryjka. Siedziała na podłodze i bawiła 

się pięknymi wstążkami od korony. - Mama na pewno nie wróci do domu i na mój ślub. 

Zresztą nigdy nie wyjdę za mąż - oznajmiła pięciolatka.

Sunniva otarła łzy, uparta buzia siostrzyczki zawsze skłaniała ją do uśmiechu.

- Chodź tu, moja śliczna dziewczynko - wyciągnęła ręce do malutkiej.

Maryjka  była  bardzo zadowolona,  że  może  usiąść  na kolanach  najważniejszej 

tego dnia osoby, lecz wolałaby sama znajdować się w centrum zainteresowania. Dobrze, 

dzisiaj niech tak już będzie, stwierdziła wielkodusznie. Przecież zaraz po weselu wszyscy 

i tak będą tańczyć, jak ona im zagra!

Randar i Gjertrud nie zauważali, jak pięcioletnia dziewczynka okręca ich sobie 

wokół   palca.   Maryjka   nie   miała   ugodowej   natury,   w   niewinnie   błękitnych   oczętach 

często pojawiały się gniewne błyski. Nie była zła, nigdy nie wyrządziła krzywdy czło-

wiekowi ani zwierzęciu. Obdarzona jednak została niesłychaną umiejętnością osiągania 

tego,   co   chciała,   wrodzoną   zdolnością   dotykania   odpowiednich   strun   w   każdym 

człowieku, z którym się zetknęła. Randar twierdził, że potrafiłaby wyżebrać ostatnią kość 

z pyska głodującego psa.

Gjertrud nie bardzo podobał się iskrzący niemy gniew, jaki niekiedy okazywało 

dziecko. Przerażała intensywność wyrazu malutkiej buzi, widoczna szczególnie wtedy, 

gdy   dziewczynka   dowiadywała   się   o   niesprawiedliwości   czy   użyciu   siły.   Płakała   i 

złościła się, gdy jej mała przyjaciółka Audit w wieku zaledwie sześciu lat musiała pójść 

na służbę jako podkuchenna do starego dziada, którego dzieci instynktownie unikały. 

Parskała jak prawdziwa kocia mama, gdy Randar nalegał na oddanie pięciu kociąt do 

wsi. Gdyby wiedziała, jaki los w końcu spotkał kociaki, pewnie nigdy by się już do niego 

nie odezwała. Maryjka miała waleczną duszę.

- Może jest taka, bo właściwie pragnąłem mieć syna - zastanawiał się Randar, 

czując ukłucie w sercu. Dumny był z córeczki i musiał przyznać, że Maryjka ma cechy, 

które on sam chciałby mieć. Malutka nie pozwoli wodzić się za nos!

Byle tylko zdołali ją nauczyć, że sprzeciw nie zawsze się opłaci...

background image

Dzisiaj   miała   najwyraźniej   dobry   humor,   była   grzeczna   i   uległa,   dreptała   z 

niecierpliwości, myśląc tylko o wyjeździe z domu.

Gjertrud i Sunniva  z dwóch sukienek  Marii uszyły piękną suknię ślubną, a z 

resztek materiału - prześliczny strój dla Maryjki.

Mała lubiła  się stroić, rozpromieniła  się, kiedy Randar pozwolił jej wziąć też 

niedużą srebrną ozdobę matki.

Właściwie   to   dziwne,   bo   przecież   dziewczynka   biegała   zwykle   w   połatanych 

porciętach i przewiązanej sznurkiem koszuli. Dawno już zrezygnowali ze zmuszania jej 

do noszenia spódnic sięgających do pół łydki, w które zwykle ubierano dziewczynki. Na 

szczęście rzadko kiedy ktoś niespodziewanie zaglądał do zagrody, a Maryjka zgodziła się 

wreszcie na wkładanie normalnego ubrania, kiedy przychodzili goście.

- Cieszę się, cieszę się - podśpiewywała teraz i zsunąwszy się z kolan panny 

młodej, pobiegła po piękny bukiet, który ułożyły razem z Gjertrud.

Kilka godzin później bardzo dumna i poważna dziewuszka kroczyła  za końmi 

młodej pary. Kłaniała się łaskawie ludziom stojącym wzdłuż drogi, nie rozumiejąc, jakie 

rozbawienie budzi swym dorosłym pozdrowieniem.

Na   weselu   natomiast   i   Maryjka,   i   inni   popuścili   cugli,   weselisko   było   zaiste 

wspaniałe, bo stary lensman przynosił jeden podarek za drugim. Randar zatroszczył się o 

mięso cielęce i wieprzowe, piwo i chleb. Ale teraz na stole pojawiły się świeże owoce i 

pięknie przyozdobione pszenne ciastka, masło, galareta z cielęcia i gęsty czerwony sos z 

jagód do polania słodkości.

Goście się częstowali, muzykant zagrał szybką melodię.

Pannę młodą  niemal  siłą  wypchnięto  na środek, miała  teraz odtańczyć  ostatni 

samotny taniec.

Zaraz powinien wkroczyć pan młody i po chwili zabawnego droczenia się mieli 

zawirować w tańcu już jako para. Po samotnym tańcu panny młodej winien nastąpić 

pocałunek.

Sunnnde   doskwierał   bolący   zesztywniały   kark,   czuła,   że   korona   odciska   się 

czerwoną   pręgą  na   głowie.   Była  spocona  i   zmęczona,  oszołomiona  i   bardzo,  bardzo 

szczęśliwa.

Tańce   trwały,   ale   nikt   się   nie   spodziewał,   że   młodzi   będą   w   nich   długo 

background image

uczestniczyć.

Szczytowy punkt weseliska  nastąpił,  kiedy połowa rozbawionego towarzystwa 

odprowadziła ich do łoża.

Maryjka obserwowała, jak dorośli się śmieją i hałasują, i chłonęła przypadkowe 

słowa, z całą pewnością nie przeznaczone dla uszu pięciolatki.

Randar wziął ją na ręce, wiła się, wyrywała, nie była już wszak niemowlakiem!

Nagle jednak, gdy policzek dziewczynki dotknął silnego ramienia ojca, dźwięki 

jakoś ucichły, a oczy same się zamknęły.

W   półśnie   poczuła,   jak   Gjertrud   delikatnie   gładzi   ją   po   włosach,   i   po   chwili 

znalazła się w znajomych, miękkich objęciach kobiety.

Zasnęła w ramionach opiekunki. Gdyby usłyszała, jak słodko i niewinnie wygląda 

we śnie, na pewno uznałaby to za obrazę.

Randar   uśmiechnął   się   z   czułością,   pogładził   zarumienione   policzki   córeczki, 

patrzył, jak tuli się do swojej ukochanej Gjertrud. Gjertrud naprawdę udało się uczynić 

dla małej stratę matki możliwie najmniej dotkliwą. Wprawdzie Maryjka stale paplała o 

swojej wspaniałej matce i złościła się na okropnego pastora, który wszystko zniszczył, to 

jednak Randar pojmował, że Maria dla pozostałych mieszkańców zagrody wkrótce stanie 

się tylko odległym wspomnieniem.

Sunniva, jako pani na Gurvin, będzie miała swoje sprawy.

Gjertrud porzuciła nadzieję na to, że Maria kiedykolwiek wróci do domu.

Randar   podejrzewał,   że   traktuje   przyjaciółkę   jak   świętą.   Gjertrud   uwielbiała 

siedzieć   z   Maryjką   i   opowiadać   jej   fantastyczne   historie   o  matce.   Trochę   dodawała, 

trochę ujmowała, a w rezultacie Maria przewyższała większość świętych swoją czysto-

ścią,   odwagą   i   poświęceniem.   Randar,   słysząc   te   opowieści,   uśmiechał   się   nie   bez 

goryczy, lecz się nie wtrącał.

Skoro Gjertrud pragnie zachować taki obraz Marii, nic mu do tego.

I co złego w tym, że córeczka odziedziczy wyidealizowany obraz matki?

Wątpliwe, by kiedykolwiek ujrzała ją żywą.

Może Maria już umarła.

Zbyt   długi   czas   upłynął,   odkąd   otrzymali   od   niej   ostatni   znak   życia,   ów   list 

przywieziony   przez   wielkiego   pana.   Później   nie   dostali   żadnej   wiadomości,   nawet 

background image

najkrótszego pozdrowienia.

Może nie ma jej już na szkierze, może ugięła się pod strasznymi warunkami, w 

jakich przyszło jej żyć.

Ale Randar nie chciał w to uwierzyć.

Dopóki oboje żyją, zawsze jest źdźbło nadziei. A on będzie się go trzymał, dopóki 

starczy mu sił!

Następnego dnia przyszła do jego izdebki zarumieniona panna młoda. Pora była 

już   późna,   Randar   zrozumiał   to,   kiedy   Sunniva   uchyliła   okiennice,   wpuszczając   do 

środka ostre jesienne słońce.

W   jednej   dłoni   trzymała   drewnianą   tacę,   a   w   błękitnej   niedzielnej   sukience 

wyglądała równie wdzięcznie jak w uroczystym stroju poprzedniego dnia.

- Dzień dobry, ojcze! Musisz mi pozwolić tak się dzisiaj nazywać, inaczej nie 

będę miała komu zanieść śniadania!

Leżało w zwyczaju, aby nazajutrz po weselu panna młoda po raz ostatni obsłużyła 

ojca. Później miała zerwać wiele więzów łączących ją z rodziną i przyjaciółmi, a zwrócić 

się raczej ku mężowi i jego najbliższym.

Randar usiadł na łóżku, zdumiony obecnością dziewczyny. Nigdy wcześniej się 

nad tym nie zastanawiał, nie spodziewał się, że zajmie miejsce jej ojca. Zdawał sobie 

jednak sprawę, że Sunniva uczyniła mu wielki zaszczyt, podziękował uradowany.

Sunniva nalała mu piwa, a potem suto posmarowała masłem chleb i obłożyła go 

grubymi plastrami „starego” sera.

- Proszę, Randarze. I dziękuję za wspaniałe wesele!

- Tak samo  powinnaś  dziękować swemu gospodarzowi. To dzięki niemu taka 

wystawność...

- Ale przecież mam świadomość, ile cię kosztowało wyprawienie uczty. Wiem, że 

przez ostatni rok żyliście owsianką na wodzie i rozcieńczonym piwem...

- Taka już dola biedaków przed weselem.

- Mimo wszystko bardzo dziękuję. Mogłeś przecież powiedzieć, że to nie twoja 

sprawa...

- Wiesz dobrze, że czegoś takiego nigdy bym nie zrobił - odparł trochę urażony.

- Oczywiście - westchnęła Sunniva i mocno go uściskała. Randar o mały włos nie 

background image

upuścił kubka z piwem na łóżko. - Zająłeś się mną, opiekowałeś i pocieszałeś. Ostatnie 

lata... Czuję, że jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego mam.

- Przyrzekłem twojej matce, że wezmę za ciebie odpowiedzialność. I tobie także 

to obiecałem, nie pamiętasz?

- Na kamieniu nad urwiskiem, tak... Świetnie pamiętam. Gdyby nie ty, nie wiem, 

czy bym przeżyła tamto straszne lato.

- Ty zawsze przeżyjesz. Jesteś silna i giętka. Jak...

- ... jak moja matka, tak! - roześmiała się Sunniva. Zaraz jednak spoważniała.

- Ale teraz twoja odpowiedzialność za mnie już się skończyła. Jestem dorosła, i 

jestem żoną Bjornara, on się będzie o mnie troszczyć. Randarze, mam nadzieję, że mimo 

to pozostaniemy przyjaciółmi!

- Oczywiście, przyjaźń taka jak nasza nie znika przez jedną noc, choćby była to 

noc szczególna jak dzisiejsza.

Pojęła przymówkę, lecz nie wstydziła się rumieńca.

-   Było   cudownie   -   szepnęła.   Randar   zorientował   się,   że   miała   szczęście   do 

narzeczonego również w kwestii najbardziej intymnych spraw. Tak uśmiechać się mogła 

tylko zadowolona kobieta rano!

Nie zagłębiali się w ten temat, zbytnia otwartość nie leżała w ich naturze. Randar 

jadł śniadanie, a Sunniva w tym czasie zamiotła izdebkę i złożyła jego ubranie.

Wyszła, ale w drzwiach pomachała jeszcze wesoło.

- Do zobaczenia na wieczornym poczęstunku! - pozdrowiła go i zniknęła.

Randar dalej siedział na łóżku, świadom, że Sunniva swoją wizytą chciała mu 

przekazać coś szczególnego.

Został zwolniony od odpowiedzialności.

Mógł teraz postępować tak, jak chciał.

Jeszcze kilka lat, zanim Maryjka nie dorośnie...

Siedział tak długo, pozwalając krążyć po głowie dawno odepchniętym myślom. 

Zdawał sobie sprawę, że jeśli dopuści je do siebie, to wkrótce nie będzie miał żadnej 

drogi powrotu, tęsknota stanie się zbyt nieznośna.

To niemądre jak sypanie soli na rany, beznadziejne szaleńcze pomysły... Wiedział 

jednak, że gotów jest oddać życie, byle tylko choć raz jeszcze ją ujrzeć.

background image

Z całą  surowością  wobec siebie  przemógł  ogarniające go drżące  napięcie,  nie 

mógł dopuścić, by zawładnęło nim w samym środku wesela. Ale później...

Zwyczajem było, że następnego dnia po ślubie zapraszano całą wioskę na kubek 

piwa.   Zapanował   rozgardiasz,   dom   postawiono   niemal   na   głowie.   Należało   pomyć 

dzbanki i inne naczynia, przynieść beczki z piwnicy i spichlerza, ustawić miski do piwa 

gotowe dla gości. Nakrojono również trochę solonego mięsa i ułożono je na podłużnych 

drewnianych półmiskach jako przekąskę.

Zapowiadał   się   długi   dzień,   a   później   czekał   jeszcze   jeden,   zanim   weselisko 

dobiegnie końca.

Dopiero potem dla Sunnivy nastaną nowe powszednie dni.

Gospodyni na Gundn. Z kluczami u pasa.

I z własną dziewczyną do najcięższych robót, które do tej pory sama wykonywała 

dla Hildy Stedje!

Sunnnde wprost w głowie się kręciło ze szczęścia.

Czy mogło jej się ułożyć lepiej?

Kochający mąż, wystarczyło, by na nią spojrzał, a już cała płonęła. Piękny, silny, 

dobry mąż, znała każdy zakątek jego duszy i mogła mu w pełni ufać.

Szczęście   nigdy   nie   było   jej   tak   bliskie.   Radował   ją   każdy   dzień   pracy,   nie 

zauważała,   że   wymaga   się   od   niej   jeszcze   więcej   niż   wtedy,   gdy   jako   służąca 

wykonywała najcięższe roboty. Teraz ona była odpowiedzialna za wszystko! Za to, by 

należycie napełniono spichrze i stodołę, by siano i liście w czas znalazły się pod dachem, 

by zadbano o ubój, by nic się nie zmarnowało...

Do obowiązków gospodyni należało także przeglądanie zimowych ubrań i okryć, 

pilnowanie, czy mleko starannie przecedzono i zakwaszono, dbanie o wielkie beczki z 

mięsem,   rybami  i  warzywami,  które   trzeba  było   zakwasić  lub  zasolić   w  odpowiedni 

sposób.

Uprawiali też trochę zboża, nadawał się do tego płaski teren nad rzeką. Zdarzało 

się, że uzyskiwali z pola dosyć ziarna na całą zimę, zwykle jednak musieli kupić kilka 

dodatkowych beczek.

Bjornar już wcześniej zabrał ją na obchód włości, pokazywał kamienie graniczne i 

strumień   oddzielający   Gurvin   od   sąsiednich   zagród.   Zaprowadził   ją   też   do   swoich 

background image

sekretnych miejsc, gdzie jako dziecko budował własne maleńkie zagrody do zabawy.

Niekiedy kochali się pod błękitnym  jesiennym  niebem, które miało taką samą 

barwę jak jego oczy.

Nawet staruszkowie niczym nie zakłócali szczęścia, chociaż Bjornar wcześniej 

widział,   jak   matka   zaciska   usta,   kiedy   obwieścił,   że   zamierza   poślubić   Sunnivę 

Mariadatter Skanke.

Ojciec również odniósł się sceptycznie do jego pomysłu, nie podobało mu się 

zamieszanie   wokół   tej   rodziny.   Bjornar   jednak   nie   przestawał   argumentować,   był 

łagodny i surowy zarazem, uparty i czuły, kiedy mówił o Sunnnde.

W końcu starzy ustąpili i ojciec sprawiał wrażenie wręcz zadowolonego, kiedy 

Bjornar,   wyciągając   ostatni   przekonujący   argument,   wskazał,   że   Sunniva   dostała 

dodatkową zapłatę za dobrą pracę u samego pisarza. I była przecież córką wielkiego 

pana...

Ojciec   burknął   coś   w   odpowiedzi,   słyszał   o   tej   budzącej   wiele   wątpliwości 

historii.   Nikt   jednak   nie   mógł   zaprzeczyć,   że   Sunniva   jest   córką   samego   Mogensa 

Skanke.

Sunnivę   powitała   więc   para   milkliwych   staruszków   na   dożywociu,   którzy 

potrzebowali jednak zaledwie trzech dni, aby dać się zauroczyć młodej gospodyni.

Tak ładnie się do nich odnosiła, mówiła tak cierpliwie i mądrze!

Może nawet była piękna, szczególnie dla tego, kto spogląda na nią z miłością!

Dobry   materiał   na   gospodynię,   to   przynajmniej   pewne.   Nie   bała   się   ciężkiej 

pracy, zorientowali się już pierwszego wieczoru, kiedy zaczęła planować jesienne roboty.

Starzy odetchnęli z ulgą.

Ich   ostatnie   lata   rysowały   się   przed   nimi   pewne   i   bezpieczne.   Młoda   żona 

Bjornara będzie umiała się o nich zatroszczyć. Powiadano też, że wiele odziedziczyła po 

matce, znającej się na leczeniu. Kto wie, może synowa zaradzi uprzykrzonym bólom, 

które w jesienny czas chętnie właziły w zmęczone plecy i sztywne biodra?

background image

ROZDZIAŁ VII

- Jade - szepnął Randar.

Słowo to wywołało w nim prawdziwie wiosenne topnienie lodów, choć nie było 

przy nim nikogo, kto mógłby mu odpowiedzieć.

- Jade!

Nie zdawał sobie sprawy, że w półmroku oblicze mu promienieje, nie domyślał 

się, że w ciągu kilku zaledwie sekund głębokie bruzdy na twarzy przekształciły się w 

fałdy uśmiechu.

Siedział   sam   w   warsztacie,   zima   była   mroźna,   dłonie   utrzymywały   ciepło 

wyłącznie dzięki szybkim ruchom pilnika.

Na stole do pracy płonęła lampa, leżał też na nim piękny kawałek brzozowego 

drewna,   z   prawie   już   gotowymi   cudnymi   girlandami   kwiatów.   Miał   zawisnąć   nad 

drzwiami na Gurvin, jako dodatkowy podarek Randara dla młodziutkiej gospodyni, która 

niedawno zwierzyła mu się, że oczekuje pierwszego dziecka.

Sunniva była dorosła.

Ledwie w kilka miesięcy po ślubie jakby otworzyła się do świata i zyskała nową 

pewność siebie. Przydał jej tego nie tylko niewieści czepiec.

Randar wiele rozmyślał, na wszystkie strony obracał w głowie wnioski, odsuwał 

je od siebie i pozwalał, by powracały we śnie.

Dopiero jednak w tym momencie podjął ostateczną decyzję.

Nie ma drogi odwrotu.

Musi jechać.

Jak najszybciej.

Boże Narodzenie jeszcze nie minęło, wciąż czekało kilka długich świątecznych 

dni przed nadejściem Nowego Roku.

Randar wiedział, że właśnie teraz wzdłuż całego wybrzeża mężczyźni szykują się 

do  połowów   na  Lofotach.  Niewielkie  miał  pojęcie  o tych   trudnych   wyprawach,  lecz 

słyszał opowieści takich, co to zaciągali się na kutry i mniejsze łodzie.

To mogła być jakaś szansa.

Musi znaleźć się jakiś szyper, któremu potrzeba pomocy silnych, chętnych do 

background image

pracy rąk, zwłaszcza człowieka, który nie będzie miał zbyt wygórowanych wymagań.

Randar po długim namyśle doszedł do wniosku, że powinien spróbować, inaczej 

nie przekona się, czy to możliwe. Nie może zwlekać, należy czym prędzej dostać się do 

Bergen, zanim łodzie wyruszą na Północ.

Wykorzysta   pierwszą   okazję,   jaka   się   tylko   nadarzy.   W   przeciwieństwie   do 

innych mieszkańców wiosek położonych w głębi kraju nie bal się morza.

Jakąż krzywdę może wszak wyrządzić mu woda poza tym, że odbierze życie? A 

to równie dobrze mogło mu się przytrafić także na lądzie.

I przecież za wszystkimi tymi falami, daleko, daleko na Północy znajdował się 

jedyny port, do jakiego pragnął zawinąć.

Ramiona Marii.

Ona musi tam być.

Randar postanowił, że będzie w to wierzyć.

Chociaż może Maria wcale na niego nie czeka... Lecz jest gdzieś tam, na jednej z 

wielu przybrzeżnych wysepek, na maleńkim szkierze wśród dwóch czy trzech tuzinów 

nieszczęsnych kobiet.

Wiedział, że nie powinien liczyć na wyrwanie jej z obozu, lecz może pobędzie z 

nią bodaj przez kilka dni. Napatrzą się na siebie, powiedzą sobie, że życie toczy się dalej, 

ogrzeją się nawzajem przez parę chwil.

Może będzie mógł tam wracać, będą żyć takimi krótkimi spotkaniami.

Gdyby tylko udało mu się znaleźć kuter płynący właśnie na Skjaervaer...

Powinien zdobyć porządny rybacki strój. Spodnie z nasączonego olejem płótna, 

kurtkę ze skóry foki i duży, wodoodporny kapelusz z szerokim rondem.

Uśmiechnął się do siebie, wyobrażając sobie zaskoczenie Marii, kiedy ujrzy, że 

wśród rybaków szukających towarzystwa kobiet znajduje się także jej mąż!

Całe   przedsięwzięcie   wydało   mu   się   nagle   niezwykle   proste,   jak   gdyby   w 

momencie, w którym postanowił wyruszyć, miał już połowę podróży za sobą.

Pozwolił dłoniom dalej pracować nad kawałkiem drewna, lecz głowę wypełniły 

mu   wesołe,   lekkie   myśli.   W   tej   chwili   pragnął   jedynie   upajać   się   podnieceniem, 

oszałamiającą nadzieją, że mimo wszystko znów ją zobaczy.

Nie chciał myśleć o nieuchronnych protestach Gjertrud i o łzach Maryjki...

background image

Nie chciał myśleć  o niepowodzeniu wyprawy,  o tym,  że Maria być może nie 

należy już wyłącznie do niego.

Nie myśleć, tylko marzyć.

Niech sobie kłopoty przychodzą, kiedy chcą.

Maryjka patrzyła na niego spojrzeniem, od którego serce zamarło mu w piersi.

Randar   w   tym   momencie   gorąco   pragnął,   by  decyzja   jeszcze   nie   zapadła,   by 

istniała przestrzeń, w której mógłby przygarnąć córeczkę do siebie i obiecać, że zostanie.

- Nie jedź, tatusiu... Nie jedź... Nie jedź...

Malutka   powtarzała   zaklęcie,   całe   drobne   ciałko   zmieniło   się  w   jeden   kłębek 

mięśni, jak gdyby ich siłą starała się go zatrzymać.

Poprosił, by obie usiadły przy długim stole w izbie, chociaż nie nadeszła jeszcze 

pora   ostatniego   posiłku.   Styczniowe   wieczory   bardzo   się   dłużyły,   choć   wciąż   nie 

opuszczało ich wspomnienie świąt, nadal cieszyli się uroczystym ciepłem.

Ale teraz wszystko się popsuło.

To jego słowa zgasiły świece Bożego Narodzenia, które jeszcze długo w styczniu 

płoną w ludzkich sercach.

Maryjka   rzuciła   mu   się   w   ramiona   i   mocno   go   trzymając,   ze   szlochem 

wypowiadała wciąż te same słowa.

Gjertrud nie robiła nic, by ją powstrzymać, niema prośba Randara zdawała się do 

niej nie docierać.

Randar położył swe niezgrabne dłonie na wstrząsanych płaczem pleckach dziecka 

i próbował je pocieszać:

- Nie płacz... Przecież wiesz, że wrócę!

- Nie! Nie! Ty też nie wrócisz! Znikniesz, tak jak moja mama! Będziesz musiał 

zostać na wyspie tylko dlatego, że ten paskudny pastor...

Łkanie zniekształciło dalsze słowa. Randar poczuł ukłucie gniewu.

- Powiedziałaś jej?

Na twarzy Gjertrud nie pojawił się wyraz wstydu czy żalu.

-   Owszem,   opowiedziałam   jej   całą   historię,   oczywiście   dostosowaną   do   uszu 

dziecka. Maryjka wie, co wygnało jej matkę na odludzie. A raczej kto.

Randar westchnął ciężko.

background image

Dziecko   nie   powinno   znać   brutalnej   prawdy.   Oby   tylko   Gjertrud   swoimi 

opowieściami nie zasiała w duszyczce malutkiej ziarna nienawiści!

Ciałko Maryjki przestało się trząść, zdrętwiało na kolanach ojca. Randar próbował 

delikatnie głaskać córeczkę, uspokoić jakoś, przywrócić poczucie bezpieczeństwa.

Ale dziewczynka wcale się nie rozluźniała, zarzuciła mu rączki na szyję i nie 

chciała puścić, ciągnęła go przy tym za włosy, na pewno wcale nie zdając sobie z tego 

sprawy.

Ostrożnie uwolnił się od duszącego uścisku, usadził Maryjkę sobie na kolanach i 

zadarł jej bródkę, zmuszając, by patrzyła mu w oczy.

- Opowiem ci bajkę, córeczko. Posłuchaj. Dawno, dawno temu żyła sobie mała 

księżniczka.  Mieszkała razem ze swym  ojcem i kochaną pokojówką. Królową matkę 

uprowadzono daleko, daleko, w samotnym zamczysku więził ją zły troll...

- Który się nazywa Revelin!

Nagły   błysk   w   oczach   dziecka   poraził   Randara,   zapalił   się   w   nich   płomień 

nienawiści,   jakiego   nie   powinno   się   nigdy   ujrzeć   w   oczach   tak   małego   człowieka. 

Gjertrud przeszyło spojrzenie, od którego zapewne by się skuliła, gdyby podniosła wzrok 

znad   kądzieli.   Randar   westchnął   bezgłośnie,   usiłował   pokonać   palenie   w   żołądku,   z 

wysiłkiem nadawał głosowi cierpliwy, przyjazny ton.

- Myślę, że wcale się tak nie nazywał. Nazywał się... nazywał się Złośliwiec.

Snuł   dalej   swą   historię,   wytężając   wyobraźnię   do   granic   możliwości,   lecz 

zachęcało go skupienie Maryjki, która przestała płakać i słuchała z zainteresowaniem.

Zakończył baśń opowieścią o tym, jak dobra królowa wróciła do domu akurat w 

czas na ślub małej księżniczki.

Maryjka świetnie zrozumiała, co ojciec pragnie jej przekazać w swojej baśni. O 

dziwo, wydawała się znacznie mniej zrozpaczona niż przed chwilą.

Gjertrud wyjęła wrzeciono i gniewnymi ruchami przędła długie, nierówne nici. 

Ogień   w   kamiennym   piecu   w   kącie   prawie   całkiem   wygasł,   tylko   na   palenisku   pod 

dymnikiem błyskały jeszcze czerwone ślepia żaru.

Randar poczuł się nagle niewypowiedzianie zmęczony. Od wielu dni zastanawiał 

się, jak też one przyjmą jego decyzję.

Malutka   ciężko   oparła   się  o  niego,  nuciła   jakąś  melodię,   do  której  po  chwili 

background image

wymyśliła słowa. Wyszła z tego piosenka o księżniczce, która nie miała matki.

Randar pochylił głowę, schował nos w delikatne czarne włoski dziecka, pachnące 

mydłem Gjertrud.

- Bardzo cię kocham - powiedział i głos mu się załamał.

Maryjka urwała piosenkę, popatrzyła na niego zdziwiona.

- Jakiś dziwny jesteś dzisiaj, tatusiu!

Te słowa jeszcze bardziej go zasmuciły.

Gdyby   Maria   została   z   nimi...   Wówczas   jej   córka   nie   znalazłaby   niczego 

dziwnego   w   wyznaniu   miłości.   Teraz   jednak   wydało   się   ono   tak   niezwyczajne,   że 

zaniepokojona wpatrywała się w usta, które je wypowiedziały.

Ze łzami w oczach powtórzył je i ucałował małą w czoło. Dziewczynka milczała, 

a potem spytała urażona:

- No to dlaczego chcesz ode mnie odjechać? Miała dopiero pięć lat.

Randar poczuł się bezradny jak skazaniec przywiązany do czterech dzikich koni. 

Dwie najukochańsze istoty w jego życiu ciągnęły go każda w swoją stronę, wkrótce mógł 

zginąć rozdarty walczącymi w nim uczuciami. Ach, Boże, dlaczego życie nie może być 

prostsze!

- Kiedyś zrozumiesz... - szepnął do ucha córeczce. - Kiedyś dowiesz się, co mnie 

skłania, abym tak okrutnie cię ranił. Kiedy będziesz większa...

- Jestem już duża!

- Owszem, ale jeszcze większa... jak Sunniva. Wtedy zrozumiesz, malutka, że 

mężczyzna musi podążać za żoną.

- Czy ją też kochasz?

- Bardzo.

- Bardziej niż mnie, bo jedziesz...

- Nie, nie bardziej niż ciebie. Tylko inaczej...

Dziewczynka przez chwilę się nad tym zastanawiała, ale myśli wolno obracały się 

w   główce.   Nie   było   jeszcze   późno,   lecz   emocje   całkiem   chyba   zmęczyły   dziecko. 

Ziewnęła, głos brzmiał jakby zza zasłony.

- Kiedy mama wróci do domu... myślisz, że mnie polubi?

Randar się uśmiechnął.

background image

- Tak, moja  Maryjko,  wiem,  że ona już cię  kocha - zapewnił.  - Może nawet 

mocniej niż ktokolwiek inny.

- Och, tatusiu, naprawdę? Wobec tego muszę jechać z tobą, żeby ją spotkać!

- To niemożliwe, kochanie. Absolutnie niemożliwe. Powinnaś raczej modlić się 

co wieczór o to, by mama pewnego dnia wróciła do domu.

- Na pewno wróci! A potem pojedzie do Lyster zabić tego księdza, który kłamał i 

był dla nas taki niedobry!

Randar wstrząśnięty wpatrywał  się w drobną niewinną twarzyczkę i nie mógł 

pojąć, że różane usteczka potrafią wypluć takie mściwe słowa.

Maryjka w półśnie uśmiechała się prześlicznie, czarne rzęsy spokojnie legły na 

policzkach,   zarumienionych   po  przeżyciach.   Nawet   przez   sen  tuliła  się  do  niego   jak 

pisklę, któremu instynkt podpowiada, że wypadnięcie z gniazda oznacza pewną śmierć.

Randar   pozwolił   jej   tak   spać   przez   pewien   czas,   głównie   po   to,   by   odłożyć 

dyskusję, która, jak wiedział, nastąpi, gdy dorośli zostaną we dwoje.

Nić Gjertrud rwała się bez przerwy, kobieta słała mu na przemian to rozpaczliwe, 

to gniewne spojrzenia.

Domyślał się, że Gjertrud jest wstrząśnięta nie tylko żalem dziecka.

Biedna Gjertrud.

Gdyby tylko znalazła męża!

Ale przeszłość na pewno udaremni  jej zawarcie  małżeństwa,  i kobieta  dobrze 

zdawała sobie z tego sprawę. Dlatego tak pożądliwie uchwyciła się tej namiastki roli 

żony i całą duszą starała się jak najlepiej zastąpić dziewczynce matkę.

Nie dało się jednak ukryć, że jest poirytowana i wystraszona.

Dziwne, że wcześniej mało się nad tym zastanawiał.

Owszem, zauważył ukradkowe spojrzenia, drżenie, gdy przypadkiem znalazł się 

zbyt blisko... Nigdy jednak nie dotarło do niego w pełni znaczenie jej zachowania.

Dopiero teraz.

Zamierzał   wyruszyć   w   obłędną   podróż,   gnany   tęsknotą   i   brakiem   rozsądku. 

Ryzykował życie, swoje i innych. Co będzie, jeśli nie wróci do domu?

Co się wtedy stanie z Gjertrud?

Rozumiał jej strach, pojmował, dlaczego palce tak niezgrabnie obchodzą się z 

background image

wrzecionem i przędzą.

Wdzięczność dla Gjertrud przemieszała się z czułością.

Musi uczynić rozstanie tak łagodnym, jak to tylko możliwe. Dobrać piękne słowa, 

właściwe sformułowania. Sprawić, by zrozumiała, że nie opuszcza jej z radością.

Że i ona ma w jego sercu swoje miejsce.

Miejsce przyjaciela.

Pożegnanie okazało się jeszcze bardziej bolesne, niż przypuszczał.

Poprzedniego wieczora spakował podróżny worek, wąski i długi, sznurowany na 

górze,   z   pokrywą   z   impregnowanej   skóry   i   grubym   dnem   nasączonym   nie 

przepuszczającym wody gotowanym tłuszczem.

Włożył tam trochę ubrań, solidną paczkę z prowiantem i swój najlepszy nóż, parę 

lżejszych butów i cienki płaszcz z nie garbowanej koźlej skóry.

Gjertrud w milczeniu podała mu czworokątną ciężką paczkę.

- Dla Marii - wydusiła z siebie wreszcie.

Podziękował, nie pytał, co w niej jest. Po kształcie poznał, że na pewno znajduje 

się tam książka, albo nawet dwie, i coś jeszcze. Z paczki unosił się leciutki zapach. 

Mydło?

Włożył pakunek do niemal pełnego już worka, zostało w nim tylko trochę miejsca 

na górze.

-   Może   powinienem   zabrać   jej   czarną   wełnianą   pelerynę?   W   tym   zimnie   na 

Północy na pewno brakuje jej okrycia.

Gjertrud wolno pokręciła głową.

- W jaki sposób jej to przekażesz? Pamiętaj, że jedziesz tam jako przypadkowy 

rybak. Dlaczego miałbyś jej ofiarowywać takie kosztowne podarki?

Randar pojął słuszność tych słów.

Trudno będzie pamiętać o granej przez siebie roli, kiedy wreszcie znów spotka się 

z ukochaną.

Gjertrud zorientowała się, gdzie błądzą jego myśli, i drążyła temat.

- Musisz się bardzo pilnować, Randarze. Jeśli ktoś się zorientuje, kim jesteś, albo 

z   jakiego   powodu   przybywasz   na   wyspę...   źle   będzie   i   z   tobą,   i   z   Marią.   Będą 

podejrzewać, że chcesz pomóc jej w ucieczce.

background image

Słowa zawisły w powietrzu, Randar dosłyszał tkwiące w nich pytanie.

Ucieczka.

Pomóc Marii zbiec.

Istniała taka możliwość i właśnie tego Gjertrud tak się obawiała.

Nagle zrozumiał.

Gjertrud nie bała się wcale jego wyjazdu ani miesięcy spędzonych w samotności i 

czekania na jego powrót.

Gjertrud sądziła, że on nie wróci do domu.

Lękała się, że Randar nie będzie w stanie opuścić szkieru bez Marii, że jego 

wyprawa nie ma na celu jedynie spotkania z żoną. Że w jakiś sposób wyrwie Marię 

stamtąd...

A wtedy nigdy nie będą mogli wrócić do domu.

Randar sto razy obracał w głowie tę myśl.

Gjertrud nie śmiała pytać wprost, lecz on jej odpowiedział.

Podszedł do niej i objął tak, jak nigdy dotąd nie czynił.

Kobieta wybuchnęła płaczem.

- Wrócę do domu, Gjertrud. Nie wolno ci myśleć inaczej!

- Sam nie wiesz, jaki los cię czeka...

- To prawda. Ale obiecuję ci, że jeśli to tylko będzie w mojej mocy, wrócę do 

ciebie i do malutkiej. Nie wolno ci nigdy w to wątpić.

- Nie potrafię. Nie potrafię się nie martwić, kiedy słyszę pytania Maryjki i sama 

nie znam na nie odpowiedzi. Dlaczego jej to robisz?

Głos Gjertrud brzmiał obco, zniekształcały go łzy i gniew.

Randar przymknął oczy, ale nie wypuszczał jej z objęć. Gjertrud walczyła z jego 

uściskami, lecz tylko na poły serdecznie.

- Ty i malutka jesteście wszystkim, co mam, Gjertrud. Ścigam teraz marzenie, ale 

wiem, że prędzej czy później ono przestanie istnieć. Może nigdy jej nie zobaczę, być 

może ona już... Nie wiem, czy bym się na to poważył, gdybym nie miał domu, do którego 

mógłbym wrócić. Kiedy wrócę... Czy będziesz na mnie czekać?

Podniosła wzrok, napotkała spojrzenie Randara przez zasłonę łez. Wiedziała, że w 

jego prostych słowach kryje się coś więcej, coś prawdziwie złowieszczego. Tamto słowo, 

background image

którego nie wypowiedział, miało najistotniejsze znaczenie.

Może ona już umarła.

Może Maria była jedynie snem, wspomnieniem.

A wtedy on wróci do domu, do mnie i do małej.

- Wtedy... będę na ciebie czekać - szepnęła. Randar zadrżał, ciarki przeszły mu po 

plecach,   pożałował   swoich   słów.   Nienawidził   myśli,   że   Gjertrud   będzie   karmić   się 

nadzieją na to, że Maria już nie żyje.

Było jednak za późno, słów nie dało się cofnąć. Zabrzmiały logicznie, naturalnie, 

jak lato przechodzące w jesień.

Nawet jeśli Marii już nie ma, to Gjertrud i Randar muszą żyć dalej. I tak już 

poszeptywano o dwojgu samotnych nie poślubionych sobie, którzy mieszkają razem na 

Meisterplassen. Kiedy Randar wróci do domu, należy coś z tym zrobić.

Kłopoty widać nadciągały ławicą jak tłuste jesienne śledzie prosto w sieci.

Łódź niosła go przez mokrą mgłę zalegającą nad fiordem. Woda była zimna, lecz 

powietrze jeszcze chłodniejsze, dlatego nad powierzchnią wody tworzyły się zwiewne 

opary,   a   łodzie   sunące   przez   wełnistą   masę   nabierały   tajemniczego,   zjawiskowego 

wyglądu.

Randar   przez   pierwszy   odcinek   trasy   wiosłował   samotnie.   Miał   nadzieję   na 

spotkanie   po   drodze   większych   statków,   może   kutra   handlowego   albo   załogi,   która 

spóźniła się na wielkie morskie połowy.

Na głównym fiordzie ruch był większy. Wszystkim się spieszyło.

Każde   poruszenie   wiosłami   przypominało   mu,   że   w   ostatnich   latach   za   mało 

pracował   fizycznie.   Plecy   rozbolały   go,   zanim   jeszcze   minął   Leikanger.   A   przecież 

kiedyś mógł bez wysiłku wiosłować tygodniami!

Pozwolił się ogarnąć smutkowi, że życie  zmierza do końca. Czekały go teraz 

bardziej szare lata. Po prostu się starzał!

Wkrótce stuknie mu pięćdziesiątka.

Niejeden,   osiągając   jego   wiek,   zdążył   już   posiwieć   i   dał   się   pokręcić 

reumatyzmowi. Wiele kobiet wycieńczyło się, pomarszczyło i zwiędło.

Czy Maria także się postarzała?

Usiłował   sobie   wyobrazić   jej   ukochaną   twarz   naznaczoną   zmarszczkami, 

background image

przygasłe, zmęczone oczy.

To niemożliwe!

Ona jest wszak uosobieniem życia!

Nawet w najstraszniejszych chwilach jej ciało pulsowało młodością.

Ona nie mogła się zestarzeć.

A ten, któremu przyszło żyć u jej boku, umrze z sokami żwawo krążącymi w 

żyłach, jak w kwitnącej na wiosnę wierzbie!

Randar starał się trzymać tej myśli, czuł, że wspomnienie mocy Marii dodaje mu 

nowych   sił.   Wiosła   równo   cięły   wodę.   Na   szczęście   lekki   korzystny   wiatr   pomagał 

niedużej łódce posuwać się naprzód.

Wiosłował,   dopóki   styczniowy   mrok   całkiem   nie   odebrał   mu   widoczności, 

skierował się wtedy do lądu, zjadł kilka kawałków mięsa, a potem zwinął się w kłębek na 

dnie łodzi i pozwolił falom ukołysać się do snu.

Było zimno, lecz nie na tyle, by obeznany z morzem człowiek nie mógł znaleźć 

dosyć   przytulnego   ciepła   w   skórzanym   śpiworze,   rozłożonym   na   posłaniu   z   gałęzi 

jałowca.

Spał w pełnym ubraniu, pod symbolicznym dachem z koca rozpiętego od burty do 

burty.

Dopiero po pięciu dniach natrafił na ludzi zmierzających w tym samym kierunku.

Grupka   czterech   łodzi   płynęła   do   Bergen.   Ludzie   stawiali   żagle   pod   osłoną 

wysokich gór i wkrótce mieli go minąć.

Zaryzykował irytację załogi i postanowił poprosić o podwiezienie.

Najmniejsza łódź wypuściła wiatr z żagli i gwałtownie się zatrzymała, aż fale 

gniewnie prysnęły nad dziobem.

Na pokładzie byli znajomi.

Zresztą, bez względu na wszystko, i tak zadaliby sobie trudu na widok talarów, za 

które Randar mógł kupić dla siebie miejsce.

background image

ROZDZIAŁ VIII

Było coś znajomego w uczuciu, jakie ogarnęło Randara, kiedy stał na dziobie 

niewielkiej   wysłużonej   łodzi   żaglowej   i   patrzył,   jak   morze   rozstępuje   mu   się   pod 

stopami.

Dziób ciął fale w poprzek, w próżnej walce uderzały o wzmocnione metalem 

drewno. Dziób rozdzielał je, odrzucał na boki, sprawiał, że mocarna woda ulegała władzy 

człowieka.   Fale   rozstępowały   się,   układały   nowe   wzory   za   rufą.   Wkrótce   znów   się 

zbiegały, łączyły w swój naturalny wzór, odnosząc swego rodzaju moralne zwycięstwo.

Już tyle  razy wcześniej woda go tak niosła. Czuł ją pod stopami z taką samą 

tęsknotą w sercu.

W drodze, w drodze.

Przez wody i głębie, których żaden człowiek nigdy nie ujrzy. Do Marii.

Poprzednio   wiosłował   sam,   płynął   małą   łodzią   do   Lyster.   Wówczas   Maria 

również stanowiła jedynie sen, wspomnienie, nadzieję. Tak jak teraz. Maria była wtedy 

żoną pastora i mógł liczyć jedynie na spotkanie. Nie wierzył, że wróci z nią do domu, nie 

spodziewał się niczego poza kilkoma skradzionymi krótkimi chwilami.

Podobnie było i teraz. I tym razem także nie płynął po narzeczoną, lecz przybywał 

jak złodziej, w przebraniu, by skraść kilka godzin szczęścia przy niej.

Niosły go te same fale co wtedy, przed tak wielu laty.

Moc jego uczuć się nie zmieniła. Uśmiechał się do siebie, nie przejmował się tym, 

że pozostali członkowie załogi uznali go za dziwaka, wręcz szaleńca. Nigdy nie prosili, 

by   im   w   czymkolwiek   pomógł,   płacił   wszak   żywymi   pieniędzmi   i   miał   prawo   do 

odpoczynku.

Niekiedy jednak Randar sam brał się za robotę, na szorstkich linach zdzierał skórę 

z   rąk.   Prostokątnym   żaglem   ciężko   się   manewrowało,   lecz   dawał   dobrą   szybkość, 

szczególnie teraz, kiedy szczęśliwie mieli sprzyjający wiatr.

Szkuta trzeszczała i jęczała, lecz bezpiecznie pruła wodę pod pewnym sterem Oli 

Mikkelsruda.

Poza nieoczekiwanym pasażerem łodzią płynęło trzech mężczyzn.

Dwaj   z   nich   młodzi,   na   brodach   ledwie   dawało   się   dostrzec   brunatne   cienie 

background image

zarostu. Kapitan miał więcej doświadczenia, Randar oceniał, że jest od niego młodszy o 

jakieś dziesięć, może piętnaście lat.

Wyprawili się do Bergen na handel.

Najmłodsi chcieli się zaciągnąć na Lofoty, jeśli tylko znajdą jeszcze jakąś krypę, 

która  tam  zmierza.  Wiedzieli,  że jest już późno,  i gnała  ich niecierpliwość. Mieli  w 

ostatnim czasie trudności z zezwoleniem na handel i zdobyciem towarów, a w dodatku 

Starego Mikkela złamała choroba. Bali się wyruszyć, zanim jako tako nie wydobrzał.

Ale teraz nareszcie byli w drodze.

Wiatr zdał się rozumieć, że potrzeba im trochę otuchy,  i wyglądało na to, że 

podróż do Bergen zajmie pięć, a nawet sześć dni mniej, niż obliczali. Randar słał rzadkie 

w   jego   sercu   dziękczynienie   do   tego,   który   kieruje   humorami   wiatru   i   wolą   morza. 

Wolny czas poświęcał na snucie nie kończących się wyobrażeń o ostatecznym celu swej 

podróży.

Skjaenrer.

Cóż za brzydka, twarda nazwa!

Brzmiała ostro i chrapliwie, nieprzyjaźnie dla języka. Dźwięk słowa przywodził 

mu na myśl walczącego drapieżnika.

Niebezpiecznie.

Cała wyprawa jest niebezpieczna.

I Randar nie miał wcale na myśli zimowych sztormów i szalejących fal, groźby 

zatonięcia, z którą musieli się liczyć wszyscy ludzie morza.

To, czego obawiał się najmocniej, nie zależało od wiatru i pogody.

Nie lękał się, że nie dotrze do celu. Drętwiał ze strachu jedynie na myśl, że dotrze 

tam, lecz jednocześnie straci cel z oczu.

Że Marii już nie będzie.

Że być może zastanie tylko grób.

Jedyną pociechę znajdował w tłumaczeniu sobie, że lepsza smutna prawda niż 

wieczna niepewność.

Ale czy rzeczywiście?

Z trudem przełknął ślinę, jego towarzysze zdumieli się na widok nagłej zmiany 

wyrazu jego twarzy. Cóż takiego kołacze się po głowie tajemniczemu pasażerowi?

background image

Pomału zaczynali przeczuwać, że nie powinni byli zabierać go na pokład.

Szaleńców wystrzegano się jak zarazy.

Szczególnie   niebezpieczni   mogli   okazać   się   na   pokładzie.   Mężczyźni 

poszeptywali między sobą o zawiązaniu jakichś węzłów bądź też spaleniu czegoś, aby 

przeciwdziałać przeczuciu nieszczęścia, którym niekiedy zdawała się tchnąć postać w 

czarnym ubraniu.

Modlili   się   o   bezpieczne   przybicie   do   przystani   i   ich   modlitwy   zostały 

wysłuchane.

Do   nabrzeża   wielkiego   miasta,   które   tylko   jeden   z   nich   odwiedził   wcześniej, 

dopłynęli w czwartek. Dobili do brzegu w niejakim oddaleniu od najbardziej ruchliwej 

części portu i niepewnie zeszli na wybrukowane ulice miasta.

Tętniło   tu   życie,   otaczało   ich   brzmienie   dziwnych   języków.   Ola   Mikkelsrud 

zatrzymał   obdartego   chłopca   biegającego   w   koło   i   proponującego   swoje   usługi   jako 

przewodnik.

-  Hej,  chłopcze!  Chcesz   zarobić   na  porcję  solonego  mięsa,   to  chodź   z  nami! 

Powiedz, gdzie znajdziemy Antoniusa - Kramarza, i pokaż nam drogę.

Chłopak   z   zapałem   kiwnął   głową,   odpowiedział   w   niewyraźnym   warkliwym 

dialekcie.

Jeden z członków załogi został w łodzi, by dopilnować ładunku, Randar zaś i 

dwaj pozostali ruszyli za chłopakiem przez port i weszli między stojące bardzo blisko 

siebie domy.

Randar   mało   karku   nie   złamał,   kiedy   zadarł   głowę,   żeby   policzyć   piętra 

budynków. Co za budowle, prawdziwe dzieła mistrza!

Wysokie   domy   o   spiczastych   dachach   stały   tu   jeden   przy   drugim,   niektóre 

drewniane,   inne   po   części   murowane.   Między   domami   wiły   się   wąskie   uliczki,   po 

których przemykały kobiety w spódnicach i białych chustkach, dźwigając w objęciach 

kosze lub drewniane naczynia.

Na   uliczkach   bawiły   się   też   dzieci,   z   ciekawością   obserwowały   obcych 

przybyszów, kręciły się wokół, zgadując, skąd pochodzą. Niektóre żebrały o suchy chleb 

czy jakiś drobiazg, a najbardziej bezczelne potrafiły nawet złapać za nogawkę spodni 

albo błagalnie uczepić się przechodnia.

background image

Randar czuł się coraz bardziej zagubiony.

Wszyscy ci ludzie... Wszystko to obce i dziwne. Bywał wcześniej w większych 

wioskach, nie pierwszy raz zetknął się z tłumem, może właśnie dlatego poczuł teraz, jak 

narasta   w   nim   dawny   strach.   Strach   przed   hipnotyzującym   oddziaływaniem   ludzkiej 

gromady na tego, który zawsze stanowił cel ich zbiorowej nienawiści i obrzydzenia. On 

był  katem,  wyklętym.  Tym,  którego ludzki potwór o tysiącu  głów opluwał i którym 

pogardzał.

Nie, to już się skończyło, jestem teraz wolny, powtarzał sobie. Podniósł głowę 

tak, jak tylko go było na to stać, i uśmiechnął się z wysiłkiem do gromadki chłopców, 

biegnących za nimi i oferujących ciastka z jęczmiennej mąki i ciężkie bukłaki świeżego 

mleka.

Randar   zorientował   się,   jak   bardzo   jest   głodny,   i   przypomniał   sobie,   że   w 

sakiewce u paska ma drobne pieniądze. Na razie ważniejsze jednak było dotrzymanie 

kroku towarzyszom. Przyjdzie czas, by przetrawić wszystkie nowe wrażenia, jakie wy-

warło na nim wielkie miasto. Utkwił wzrok w butach Oli Mikkelsruda i maszerował 

dalej,   wsłuchując   się   w   stukot   drewnianych   podeszew   o   twardy   bruk,   ułożony,   jak 

zauważył, w piękne wzory.

Wreszcie najwidoczniej doszli do celu, do zielonych drzwi w niskim drewnianym 

domu.

Chłopak dostał miedziaka i podziękował rozpromieniony.

-   Widzę,   że   jesteście   dobrzy   ludzie.   Zatrzymajcie   się   u   Kai,   na   Portowej, 

przyrządza najlepsze jedzenie w mieście i ma najczyściejsze ławy do spania. Będziecie 

też bezpieczni od włóczęgów i złoczyńców, co to lubią okpić takich wieśniaków jak wy.

Ola   Mikkelsrudów   nie   wiedział,   czy   powinien   zbesztać   chłopaka,   czy   raczej 

podziękować za informacje. Przykro słuchać, jak taki szczeniak marnie ocenia dorosłych 

mężczyzn. Mieliby nie dać sobie rady?

Chłopak,  na  wpół  przyjaźnie  odprawiony,  pobiegł   ze  śmiechem,   machając  im 

jeszcze czapką na pożegnanie.

Randar liczył na to, że usłuchają rady urwisa.

- Zjadłbym coś gorącego. I przydałoby się wiadro wody do mycia...

Towarzysze zachichotali i z niezwykłą jak na nich poufałością wymierzyli mu 

background image

kuksańca w bok. Teraz, kiedy już zeszli z łodzi, przestali się go bać.

- Ach, tak? Może więc przybywasz tu do kobiety, skoro chcesz zmyć z siebie pot i 

jeszcze się pewnie wystroić?

Śmiali   się   hałaśliwie,   lecz   stopy   poruszały   się   w   kierunku   wskazanym   przez 

chłopca.

- I oto idziemy do gospody „Pod rondlem Kai”! - śpiewali i wcale nie zaskoczył 

ich szyld z takim właśnie napisem.

Gospoda Kai „Pod rondlem” okazała się przybytkiem porządnego autoramentu. Z 

wahaniem   zeszli   po   schodach   do   piwnic   żółtego   domu,   gdzie   zapach   jadła   szarpnął 

pustymi kiszkami. Schody były czyste, oświetlone kopcącą lampką, wrażenie czystości 

zakłócał  jedynie  dość nieprzyjemny  zapach  kociego  moczu.  Stopnie,  choć  wykute  w 

kamieniu,   były   wytarte   na   środku.   Stanęli   przed   uchylonymi,   zrobionymi   z   grubych 

desek   drzwiami,   zza   których   dobiegały   podniesione   głosy,   wesołe   śmiechy   i   brzęk 

blaszanych kubków.

Randar   otworzył   szerzej   drzwi   i   zrobił   krok   do   przyjemnej,   ciepłej   piwnicy. 

Potężny   owłosiony   mężczyzna,   który,   jak   się   okazało,   siedział   zaraz   za   progiem, 

brutalnie wypchnął go z powrotem.

- Zatrzymajcie się, kim jesteście?

Założył ręce na piersi, Randarowi rzuciły się w oczy nabite mięśnie przedramion. 

Nagą skórę pokrywał pot i pasma kręconych włosów. Mężczyzna nie był tak wysoki, jak 

Randar z początku przypuszczał, mógł bez zadzierania głowy spojrzeć mu w oczy.

- Kto wy? - powtórzył mężczyzna surowym głosem. - Nie wiecie, że Kaja bardzo 

pilnuje, kogo wpuszcza do swego domu?

- Nie... Słyszeliśmy tylko, że podróżni mogą tu dostać dobrą strawę i wypocząć - 

odparł Randar.

- Ach, tak? Słyszeliście. Od kogo?

- Od jakiegoś chłopca - odparł Ola Mikkelsrud, który pojawił się u boku Randara.

Mężczyzna obrzucił ich spojrzeniem od stóp do głów, zmrużył oczy, ale wyraźnie 

złagodniał.

- No, wyglądacie na przyzwoitych ludzi, macie pieniądze?

Randar z wahaniem kiwnął głową.

background image

- Nie za wiele... Ale starczy na miskę tej pachnącej zupy i kubek albo może i dwa 

ciepłego piwa.

Olbrzym mruknął coś ugodowo, a potem obrócił się na pięcie i zawołał w głąb 

marnie  oświetlonego  pomieszczenia,  w  którym  u wysokiego  murowanego pieca  przy 

ścianie dostrzegli kobiecą postać:

- Kaja! Nowi goście!

Kobieta otarła pot z czoła i życzliwie skinęła głową. Wkrótce siedzieli już przy 

topornym okrągłym stole i łamali w palcach świeży, miękki chleb. Zupa okazała się ostra 

i smaczna, na powierzchni perlił się tłuszcz. Smakowała obco, lecz Randar wyczuł, że 

miała   w   sobie   szpik,   rzepę   i   pieprz.   Pływały   w   niej   małe   skwarki   i   ciemne   paski 

suszonego solonego mięsa.

Prawdziwy delikates.

Zupa   wypędziła   mróz   z   ciała,   dopiero   teraz   Randar   poczuł,   jak   strasznie 

przemarzł w czasie podróży.

Odpoczywali   potem   na   stołkach,   z   ciekawością   obserwując   innych   gości.   W 

gospodzie   panował   nastrój   wesołości,   mężczyźni   co   chwila   wybuchali   głośnym 

śmiechem   i   mocno   gestykulując   przepijali   do   siebie.   W   większości   wyglądali   na 

rybaków,  szyprów,   raczej  nie   na  prostą  załogę.  Niektórzy  nosili  specjalne   niebieskie 

kurtki, Randar przypuszczał, że to jacyś wojskowi. Miał bolesną świadomość istnienia w 

tym mieście twierdzy, gigantycznej twierdzy Bergenhus, w której czeluściach tylu już 

rozstało się z życiem.

Jego Maria...

W   tejże   sekundzie   uprzytomnił   sobie,   że   powinien   chyba   tutaj   zdobyć   jakieś 

wiadomości o żonie. Może właśnie ten rudowłosy młody człowiek przy sąsiednim stole 

był jej strażnikiem? Ale nie.

Randar siedział z uszami jak na szypułkach, wychwytując fragmenty rozmowy, 

unoszącej się wokół nich niczym jeden wielki chaos głosów. Rudzielec, jak się okazało, 

nie był żołnierzem, lecz zajmował się przewożeniem poczty. Już następnego ranka wyru-

szał swoją szkutą na południe. Wyglądu jego towarzysza natomiast nie dało się tak łatwo 

ustalić.   Siedział   ukryty   pod   grubym,   wielkim   kapeluszem   z   wełny.   Sfilcowane, 

pofałdowane   rondo,   naznaczone   śladami   wilgoci   i   rozmaitych   przejść,   zasłaniało   mu 

background image

twarz.

Randar zauważył, że człowiek ten jest niezwykle wysoki, jego wzrost rzucał się w 

oczy nawet, gdy siedział. Randar nieczęsto mógł popatrzeć komuś prosto w oczy, kiedy 

stał wyprostowany, ale by przywitać tego wielkoluda, musiałby chyba zadrzeć głowę.

Olbrzym nie był tak rozmowny jak rudzielec.

Nosił taką samą kurtkę.

Odchylił się teraz na stołku, złapał kufel z piwem i popijając je wielkimi łykami, 

ledwie zerkał znad krawędzi naczynia.

Randar   przez   moment   napotkał   jego   spojrzenie,   wytrzymał   je.   Mężczyzna 

uśmiechnął się, lekko skinął mu głową, a potem odstawiwszy kufel podszedł do stołu 

nowo przybyłych.

- Widziałem cię już kiedyś, przyjacielu, tylko nie pamiętam gdzie...

- Ja też nie wiem - cicho odparł Randar. - Właśnie przypłynąłem do tego miasta.

-  A...  jesteś   znad   Sognefjordu...  Nietrudno   się   zorientować,   przyjacielu.   Mam 

rodzinę w głębi fiordu w Fjaerland, w wiosce pod lodowcem.

- Ach, tak?

-   Wybacz,   chyba   zapomniałem   się   przedstawić.   Sigurd   Sigurdssonn   z   rodu 

Supelle.

Randar szukał w pamięci, wiedział, że nazwisko nie jest mu obce, ale dlaczego...?

Mężczyzna przysiadł się do ich stołu, próbowali dojść, jaka to wspólna znajomość 

może ich łączyć,  lecz jak się okazało, nie byli  w stanie rozwiązać zagadki. Łagodną 

irytację wywołaną poczuciem, że się znają, nie potrafiąc jednocześnie ulokować tego w 

miejscu i czasie, zastąpiła wkrótce wzajemna sympatia.

Dwaj towarzysze Randara zaczęli się już kręcić na stołkach, najwyraźniej mieli 

ochotę wrócić na łódź. Zrobiło się późno, im zaś się spieszyło, by zacząć ścigać kogoś, 

kto   dałby   przyzwoitą   cenę   za   przywiezione   przez   nich   towary.   A   może   kusiły   ich 

sekretne  domki  w starej  części  miasta,  gdzie  mieszkały madamy  ze  swymi  wiecznie 

uśmiechniętymi przyjaciółeczkami?

W każdym razie Ola Mikkelsrud wkrótce życzył im miłego wieczoru, pytająco 

patrząc przy tym na Randara. Jego zaś radowała nowo zawiązana przyjaźń i nie miał 

ochoty żegnać się z kompanem.

background image

-  Chyba   podziękuję   za   dobrą   podróż,  mój   przyjacielu,   sam   będę   teraz   szukał 

drogi. Jeszcze raz dziękuję, Ola, powodzenia w handlu i poszukiwaniu kutrów.

Ola   burknął   coś   w   odpowiedzi   i   także   życząc   mu   powodzenia,   zadowolony 

wsunął   do   kieszeni   otrzymaną   od   Randara   monetę.   Randar   podejrzewał,   że   zanim 

wstanie świt, pieniądz zniknie gdzieś w przepastnej głębi jakiegoś stanika.

Zostali we dwóch, lecz rozmowa toczyła się z taką samą lekkością jak wcześniej. 

Zanim   Randar   w   pełni   zrozumiał,   jak   do   tego   doszło,   zwierzył   się   obcemu   ze   swej 

katowskiej   przeszłości   i   z   tego,   że   szuka   statku   zmierzającego   na   Północ.   Cel   swej 

podróży jednak przemilczał,  o tym  nikt nie mógł się dowiedzieć.  Cała gra zostałaby 

odkryta, zanim jeszcze się zaczęła.

- A więc i ty wybierasz się na Północ. Na łowiska?

- Taak... Na łowiska.

-   Hm,   ja   też   płynę   na   Północ,   ale   nie   po   to,   żeby  ścigać   dorsze.   Gdyby   tak 

przynajmniej było...

Randar czekał na dalszy ciąg, lecz mężczyzna milczał.

- Płyniesz własną łodzią? - spytał ostrożnie.

-   Hm,   nie,   nie.   Nie   można   tak   powiedzieć.   Powiezie   mnie   statek   pocztowy. 

Królewska szkuta zabierze mnie na to dzikie wybrzeże, gdzie wyznaczono mi miejsce na 

następne pięć lat. Piekielnie nieprzyjemne miejsce, tyle mogę ci rzec.

- Nie jedziesz dobrowolnie?

-   O,   nie,   to   pewne.   Ale   trzeba   się   pogodzić   z   tym,   że   błędy   mają   swoje 

następstwa.   Widzisz,   popadłem   w   niełaskę,   i   to   nie   u   jednego   -   zachichotał   Sigurd. 

Opowiedział o swym  fatalnym  posunięciu sprzed kilku tygodni, które kosztowało go 

świetną   pozycję   wśród   najbliższych   ludzi   zarządcy   dystryktu.   Cieszył   się   wcześniej 

przywilejami, jako człowiek króla i osobisty doradca wysokiego urzędnika. Piękne to 

było życie, zbudował je sobie z mozołem przez lata uległości, wojskowej dyscypliny i 

dokładności.

- Ośmielę się twierdzić, że byłem szanowanym człowiekiem. Ale potem tak się 

stało...

Nastąpiła   opowieść   o   pięknej   Victorii,   młodziutkiej   żonie   zarządcy   dystryktu, 

której przyszło żyć w dramatycznej samotności. Stanowisko męża pochłaniało dużo jego 

background image

czasu, biedna mała była taka samotna, tak straszliwie samotna. I kiedy jej oczy spoczęły 

na Sigurdzie, nie miał sił odmówić prośbom...

Randar z uśmiechem kręcił głową. Obcy prawie mężczyzna potrafił opowiadać z 

taką ironią i humorem, że słuchanie go było prawdziwą przyjemnością.

Biedny Sigurd Sigurdssonn! Przyszło mu zapłacić za swą słabość dla płci pięknej.

Lecz kiedy nowy przyjaciel  kończył  swą historię, opróżniając  kufel z piwem, 

uśmiech na wargach Randara zastygł.

- Tak oto doszło do tego, nieznajomy przyjacielu, że siedzę tutaj i żegnam się z 

dobrym piwem na następne pięć lat. Już jutro bowiem wsiadam na statek, a za kilka 

tygodni schodzę na ląd na tym przeklętym szkierze na Północy. Skjasrvasr. Słyszałeś 

kiedyś obrzydliwszą nazwę? Jedyne, co wiem o tym miejscu, to że mieszka tam jakieś 

trzydzieści, może czterdzieści szalonych bab, zesłanych za diabelstwa, jakie wyczyniały. 

I jeszcze paru przegranych jak ja żołnierzy, co ich pilnują.

Sigurd badawczo popatrzył na oniemiałego Randara.

-   Co   się   stało,   przyjacielu,   wyglądasz,   jakbyś   ducha   zobaczył?   A   może   to 

zazdrość wywołała tę głupią minę?

Sigurd uśmiechnął się niepewnie, po przyjacielsku trącił Randara w łokieć.

- Nie... nie... nie to, ale... Płyniesz na Skjaervaer?

- A co, słyszałeś o tym miejscu? - Sigurd zaciekawiony wychylił się przez stół.

Randar próbował uporządkować myśli. Nie wolno mu się zdradzić, ten człowiek 

miał zostać dozorcą Marii, był więc i jego wrogiem.

Poczuł w ustach nieprzyjemny smak, radość z nowej przyjaźni przemieniła się w 

dławiącą kulę w gardle. Musi okłamywać Sigurda, pierwszego od wielu lat człowieka, z 

którym mógł szczerze rozmawiać.

- Chyba rzeczywiście słyszałem o tym miejscu - rzekł powoli. - Słyszałem, że są 

tam kobiety... Kobiety, które podobno przyjmują steranych rybaków. Zamyślałem zajrzeć 

tam w powrotnej drodze. Jeśli w ogóle uda mi się dopłynąć na Lofoty.

Sigurd badawczo przyglądał się Randarowi, nie mógł zrozumieć nagłej zmiany, 

jaka w nim zaszła. Nigdy by nie przypuszczał, że ten dumny mężczyzna jest jednym z 

tych,   co   to   śnią   o   domach   rozpusty  i   płatnej   miłości.   Dlaczego   więc   nie   wyszedł   z 

kompanami?

background image

- No, to w każdym razie będziesz tam mieć przynajmniej jednego znajomego. 

Może się zdarzyć, że po kilku miesiącach spędzonych wśród tych kobiet będę marzył o 

spotkaniu z myślącą życzliwą duszą - powiedział Sigurd, uśmiechając się niepewnie.

Randar pokiwał głową i ostrożnie próbował go wybadać.

- Co właściwie wiesz o tym miejscu? - spytał, starając się, by zabrzmiało to jak 

najbardziej obojętnie.

- Niewiele. Dostałem mapę... i trochę informacji. Wyciągnął z kieszeni zwitek 

przybrudzonych papierów i rozłożył je na stole.

Randar zauważył pieczęć zarządcy dystryktu w rogu i kilka stempli świadczących 

o tym, że jest to rozkaz króla.

- Tu jest mapa - Sigurd wygładził dokument. Na samym środku zaznaczono sporą 

plamę wyspy. Z jej lewej strony nie było wybrzeża, tylko mnóstwo drobnych plamek i 

kropek oznaczających szkiery i mniejsze wysepki.

Sigurd wskazał na największą wyspę.

- To Vega, na wybrzeżu Helgelandu, należy do dystryktu Nordland, zamieszkuje 

ją jakieś czterysta, może pięćset dusz, podobno wielu bogaczy. Powiadają, że to uparty 

lud. Były wielkie kłopoty ze ściąganiem stamtąd podatków i ludzi.

Sigurd   przesunął   palec   w   stronę   otwartego   morza,   mijając   grupkę   drobnych 

kropek, do garstki ziarnek piasku właściwie już na otwartym morzu.

- Skjaervaer. Jak popłyniesz dalej, to pierwszy ląd, jaki napotkasz, to wybrzeża 

wikingów.

Randar zapatrzył się w mapę, usiłował wyobrazić sobie nieznane królestwo wysp. 

Jak ludzie mogą tak mieszkać? Na maleńkiej garstce ziemi pośrodku wielkiego morza?

Serce ścisnęło mu się w piersi. A jeśli morze dawno już zmyło ląd i porwało 

Marię?

Sigurd dalej pokazywał mu i tłumaczył, jak gdyby chciał powtórzyć otrzymane 

informacje, żeby je lepiej zapamiętać.

-   Hestvika,   Igeroy,   Vallsjoen,   Sola...   -   Palce   obrysowywały   kontury   wielkiej 

wyspy.

Wkrótce jednak zwinął mapę i schował papiery z powrotem do kieszeni kurtki.

-   Nie,   przynajmniej   na   jakiś   czas   zapomnijmy   o   tym   przeklętym   miejscu   i 

background image

zabawmy się trochę w ten mój ostatni wolny wieczór. Kaja, daj więcej swego słodkiego 

piwa, mnie i mojemu przyjacielowi.

Randar z wdzięcznością przyjął propozycję, cieszyła go serdeczność młodszego 

nieco mężczyzny. Przyjemnie siedzieć tu z nim w zimowy wieczór i popijać ciepłe piwo. 

Poczuć, jak ciało się rozluźnia.

Przyjął też z wdzięcznością kieliszek gorzałki, spodobało mu się jej uspokajające 

myśli działanie. Uśmiechał się teraz, niemal odprężony; szarpiący serce strach na chwilę 

ustąpił.   Głośno   śmiał   się   z   Sigurda,   dogłębnie   analizującego   życie   w   Bergen   i 

opowiadającego o zabawnych nieporozumieniach, do jakich dochodziło, gdy wieśniacy i 

bardzo młodzi chłopcy postanawiali skorzystać z uciech, które oferowało wielkie miasto.

Randar   odwdzięczył   mu   się   kilkoma   dykteryjkami   ze   swego   świata,   o 

dziwactwach z czasów, kiedy to matki jego imieniem straszyły wieczorami niegrzeczne 

dzieci.

Sigurd wyczuł urazę w jego głosie, wiedział, chociaż nie padło na ten temat ani 

jedno   słowo,   jak   ciężkie   było   życie   tego   człowieka.   Ale   teraz   Randar   nie   sprawiał 

wrażenia rozgoryczonego ani smutnego. Mówił z dużą pewnością siebie, posługiwał się 

słowami, które zaskakiwały Sigurda. Widać ten Randar syn  Joranda nie jest prostym 

wieśniakiem.   Przyszły   nadzorca   słyszał   o   katach   przybywających   z   Niemiec   i 

wykonujących swe ponure obowiązki, a jednocześnie ratujących życie innym ludziom. A 

z czasów czynnej służby przypominał sobie, że balwierz Bartolomeus był jednocześnie 

katem i medykiem.

Czy Randar również miał podobną przeszłość?

Nie, nic nie wskazywało na to, aby ten rosły mężczyzna kiedykolwiek widział 

salę szkolną. A już na pewno nie zapuszczał się poza granice kraju. Sprawiał wrażenie, 

że po raz pierwszy styka się z karczmą.

To zresztą bez znaczenia.

Randar   to   porządny,   ciekawy   człowiek.   Odpowiednie   towarzystwo   na   ostatni 

wieczór przed rozstaniem z cywilizacją.

-   Wypijmy   jeszcze   po   kielichu,   a   potem   pokażę   ci,   jak   miejscowi   spryciarze 

zdobywają szylingi.

Randar zaciekawiony patrzył,  jak Sigurd wyciąga trzy ciężkie  kawałki metalu 

background image

pokryte dziwnymi kropkami.

- Królowa gier, mój przyjacielu. Postaw swój los, a te oczka powiedzą ci, na czym 

stoisz.

I   tak   Randar   poznał   szlachetną   radość   gry.   Niebezpieczne   podniecenie,   kiedy 

kości toczą się po stole, aż wreszcie zatrzymują się, przekazując swe proste, decydujące 

przesłanie.

- W taki oto sposób wygrywałem majątki i je traciłem - oznajmił Sigurd, wesoło 

zerkając na zdradzającą ogromne zainteresowanie twarz Randara.

Dawny kat ujął w dłoń rozgrzane sześciany i potrząsnął nimi, a potem włożył do 

kubka i znów rozsypał po stole.

I znów, i znów, nowe numery, kolejne partie... Dwaj przyjaciele grali najpierw o 

ostatnie kawałki chleba i o to, który zafunduje kolejny kubek piwa. Później zaś Sigurd 

wbił wzrok w Randara i rzekł cicho:

- Budzisz moją ciekawość, obcy przyjacielu. Chciałbym dowiedzieć się o tobie 

czegoś więcej, bo myślę, że miałeś interesujące życie.

Randar milczał i nie chciał spojrzeć Sigurdowi w oczy.

-   Kości   potrafią   także   odpowiadać   na   pytania.   Niektórzy   uważają,   że   mogą 

również  przepowiadać  naszą  przyszłość.  Spójrz,  szóstka  zwiastuje  śmierć,   a zarazem 

szczęście, jedynka oznacza samotność, może dlatego tyle ich dzisiaj wyrzuciłem. Tobie 

wypadały trójki, to liczba miłości i połączenia, czwórka oznacza zdradę, piątka udany 

interes, dwójka to liczba walki, a także małżeństwa.

Randarowi ciarki przeszły po plecach, gdy trzy rzucone na koniec kości pokazały 

mu jedynkę, trójkę i szóstkę.

background image

ROZDZIAŁ IX

Randar powoli odpychał od siebie sen. Miał wrażenie, że całe diabelstwo świata 

przeniknęło w jego głowę i waliło w nią teraz od środka potężnymi młotami i ostrymi 

łopatami.   Spróbował   ostrożnie   otworzyć   oczy   i   zobaczył   kopcącą   lampę.   Nawet   jej 

skromne światełko sprawiło, że źrenice boleśnie mu się zwęziły. Miał wrażenie, że na 

czole legła mu żelazna płyta, język miał sztywny i suchy, a z tyłu za oczami czaił się 

iście piekielny ból. W ustach tkwił kwaśny smak gorzałki. Z wolna świat powracał do 

niego.

Co się stało? Spróbował zmusić pamięć do pracy, lecz poprzedni wieczór zdawał 

się odległy o całe lata.

Sigurd.

Gracz, oficer.

Wybierał się na Skjasrvaer.

Nagłe ukłucie strachu wprawiło go w drżenie. Gdzie on jest? Gdzie worek z 

ubraniem i zapasami na drogę? Czyżby ów życzliwy nieznajomy obrabował go? Kto go 

tu przyprowadził? Ułożył na twardej, obcej ławie?

Ostrożnie, żeby nie budzić kolejnych diabłów uśpionych i igrających w jego ciele, 

Randar wstał.

Wyraźnie widział teraz izbę, na szczęście worek stał przy posłaniu, przywiązany 

zresztą   do jego lewego nadgarstka.  Randar  znajdował  się  w  wielkim   pomieszczeniu, 

gdzie spało co najmniej piętnastu innych mężczyzn. Niektórzy nawet jeszcze chrapali, 

powietrze zgęstniało od kwaśnych wyziewów ciała i taniego oleju w lampce.

Gospoda Kai. Na pewno wciąż był w tym samym miejscu, wśród zaduchu czuł 

także zapach jedzenia.

Sigurd!   To   najwidoczniej   ów   nieznajomy   życzliwy   mu   Sigurd   położył   go   do 

łóżka o jakiejś porze nocy.

Randar szczerze się wstydził, nigdy dotychczas nie upił się do tego stopnia piwem 

czy   gorzałką,   by   potrzebować   pomocy   innego   człowieka   w   dotarciu   do   łóżka.   I   w 

dodatku stało się to w środku wielkiego miasta, gdzie wszak roiło się od złoczyńców czy-

hających na wieśniaków tak lekkomyślnych jak on.

background image

No tak, oczywiście Sigurd mógł równie dobrze być złodziejem i rabusiem, Randar 

dopiero   teraz   zrozumiał,   jakie   szczęście   miał   przy   całej   swej   głupocie.   Po   prędkim 

przejrzeniu zawartości sakiewki okazało się, że brakuje zaledwie paru drobnych szy-

lingów - zapłaty za posiłek poprzedniego wieczoru. Cud, że go nie obrabowano. Ciarki 

przeszły go na myśl,  że bez  trudu mogli  mu  ukraść i  worek,  i ubranie,  i pieniądze. 

Przecież był taki pijany.

Wolno wrócił do ławy, usiadł i dopiero wtedy zauważył kurtkę, która we śnie 

posłużyła mu za okrycie.

Kurtka Sigurda!

Obcy okrył go swoją kurtką, prawdziwy dowód zaufania.

Randar wstydził się, że tak źle myślał o nieznajomym.

W pamięci wracały mu kolejne urywki wydarzeń z wczorajszego wieczoru.

A kiedy nieco później siadł przy rondelkach Kai i siorbał owsiankę, szczegóły 

stawały   się   coraz   wyraźniejsze.   Opowiedział   Sigurdowi   o   swoim   życiu,   lecz   nie   o 

wszystkim. W zamian dowiedział się tego, na czym najbardziej mu zależało. Dzisiaj wy-

pływała łódź na Skjaervaer.

Miała zabrać Sigurda jako nowego zarządcę.

Sigurd obiecywał, że poszuka miejsca i dla Randara, gdyby nie udało mu się 

zaciągnąć na żadną z rybackich łodzi.

Randar miał niemal nadzieję, że to okaże się niemożliwe, wprawdzie rola Sigurda 

na pewno utrudni przeprowadzenie planu, to jednak dobrze mieć takiego znajomka.

Randar   burzył   się   na   myśl   o   oszukiwaniu   nowego   przyjaciela,   lecz   przełknął 

niechęć do siebie, wyobrażając sobie smak Marii na wargach.

Wyskrobał drewnianą miskę do dna i jednym łykiem opróżnił kubek kwaśnego 

mleka. Jeszcze kilka drobniaków na stół i był gotów wyruszyć do portu. Po pożywnym 

śniadaniu rozjaśniło mu się w głowie.

Niebo było jasne i przejrzyste, jak to zimą. Ani powiewu wiatru, żadnej bryzy od 

morza,   wspaniała   pogoda   na   podróż.   Randar   miał   wręcz   ochotę   zrzucić   kurtkę,   ale 

zrezygnował z tego, bo niósł już przerzuconą przez ramię niebieską kurtkę Sigurda.

Ruszył   w   stronę   portu   tymi   samymi   ciasnymi   zaułkami,   którymi   szedł 

poprzedniego dnia. Gdy tylko dostrzegł maszty i szare żagle nad wodą, jął wypatrywać 

background image

nazwy statku. „Felicia”, tak miała się nazywać szkuta Sigurda. „Felicia” z Arendal, stary, 

mocny statek królewski. Podobno niezbyt szybki, lecz stabilny, doskonale nadający się 

do żeglugi na wodach Północy.

Wreszcie   go   odnalazł.   Był   brązowo   -   biały,   tu   i   ówdzie   w   nadbudówce   i   na 

pokładzie przeświecało zszarzałe surowe drewno. Przydałoby się smołowanie, pomyślał, 

zdziwiony, jak to możliwe, by potężny król pozwolił swej własności do tego stopnia 

podupaść. Statek jednak pięknie prezentował się na wodzie, a na dziobie wznosiła się 

dumnie   stylizowana kobieca  postać.  Podszedł   bliżej,  żeby  przyjrzeć   się temu,   co się 

działo na pokładzie. Na nabrzeże spuszczono szeroką deskę służącą jako trap. Krążyło po 

niej tam i z powrotem trzech młodych mężczyzn. Dźwigali skrzynie, worki, toboły.

Pachniało solą i, prawdę powiedziawszy, również smołą.

Randar   zaczął   rozglądać   się   za   Sigurdem,   bo   najwyraźniej   zbliżał   się   czas 

wypłynięcia.   Nastała   pora   odpływu,   należało   przecież   wykorzystać   i   tę   sprzyjającą 

okoliczność. Załoga najwidoczniej rozmieściła już cały ładunek, na końcu wniesiono na 

pokład olbrzymią skrzynię ze złotą pieczęcią i wepchnięto ją gdzieś do wnętrza statku. 

Drobny mężczyzna z wielką krzaczastą brodą stale zerkał na słońce i na poziom wody, 

który z wolna zaczął opadać.

Dyskutował nad czymś z innymi, wyraźnie zniecierpliwionymi, mężczyznami.

Randar   przysiadł   przy   niedużym   kramie,   gdzie   pulchna   kobieta   sprzedawała 

ciastka. Obrót miała mały, ale pewnie jeszcze przed kilkoma dniami, kiedy to rybacy i 

handlarze tłumnie wyprawiali się na Północ, suchary cieszyły się dużym powodzeniem. 

Randar postanowił kupić kilka ciastek, przydadzą się, kiedy wyczerpią się już domowe 

zapasy. Dał kobiecie pół talara, zdziwiona szeroko otworzyła oczy i zaczęła napełniać 

płócienny worek niesłychaną ilością sucharków.

-   Dam   ci   trochę   więcej,   obcy   przybyszu,   widzę,   żeś   jednym   z   ludzi   króla   - 

uśmiechnęła   się,  zerkając   na  kurtkę  Sigurda.   -  Przydadzą   ci  się,  jak  będziesz  ścigać 

mordercę.

Randar nie uznał za stosowne wyjaśniać, że nie jest wcale członkiem gwardii 

królewskiej, skinął tylko głową gadatliwej przekupce. Kobieta strzepnęła okruchy z rąk, 

stanęła na szeroko rozstawionych nogach, mocniej okutała się chustą i cicho podjęła:

- Ścigają teraz mordercę, szukają go wszędzie, od Zaułka do gospody Kai. I na 

background image

brzegu, tam właśnie znaleźli trupa - oznajmiła i przeżegnała się.

- Przy gospodzie Kai?

Randar pobladł. Czyżby popełniono takie zło tuż obok, w czasie gdy on spał, 

odurzony, w ciepłej piwniczce?

-   Tak,   tak.   Tam   właśnie   ostatnio   widziano   tego   nieszczęśnika.   Tego,   którego 

zabito. Nikt nie wiedział do końca, kim był, ale widziano go razem z jednym z twoich 

kolegów. Grali w kości i pili... No, czy nie jest tak, jak mówię, że ta gorzałka prowadzi 

do najgorszego szaleństwa i podłości?

Nie przestawała paplać, język obracał jej się w ustach tak szybko jak młyńskie 

koło poruszane siłą wezbranego na wiosnę strumienia. Randar widział, że usta jej się nie 

zamykają, ale nie bardzo potrafił uporządkować urywki informacji i plotek.

Ale w jednej chwili wszystko samo się poskładało.

Zwłoki,   które   znaleziono   unoszące   się   w   wodzie   przy   brzegu   wcześnie   rano, 

musiały   być   zwłokami   Sigurda.   A   Randar   spał   wtedy   jeszcze   ciężko,   okryty   kurtką 

zamordowanego człowieka.

Z wysiłkiem przełknął ślinę, starał się zachować zimną krew. Kobieta wreszcie 

przestała mówić, chyba zadała mu jakieś pytanie.

- Znałeś  go? Tego obcego, co go zabito? Nie słyszałam żadnego imienia,  ale 

podobno przypłynął wczoraj jakimś kutrem z Sogn...

Randarowi zakręciło się w głowie, twarz kobiety zawirowała przed jego oczami. 

Opanował się jednak, wydusił z siebie w miarę przekonujące zaprzeczenie. Starał się 

odmienić dźwięki wydobywające się z jego ust, żeby przekupka nie zorientowała się 

przypadkiem, że i on pochodzi z wioski w głębi Sognefjordu.

Kobieta nie sprawiała wrażenia szczególnie bystrej, lecz jeśli Randar prędko stąd 

nie odejdzie, zdoła być może w końcu dodać dwa do dwóch.

- Dziękuję za ciastka - oświadczył nagle i zdecydowanie ruszył w stronę statku, 

któremu wcześniej się przypatrywał.

Zniecierpliwiony   kapitan   pochwycił   już   cumy   małych   łódek,   które   miały 

pociągnąć ciężko wyładowaną „Felicię” od nabrzeża.

Randar   wiedział,   co   nastąpi,   lecz   mimo   to   snem   mu   się   zdało,   gdy   kapitan 

wrzasnął pełną piersią:

background image

- Ahoj! Sigurd Sigurdssonn?

Randar ukłonił się sztywno, po wojskowemu, trzymając kurtkę tak, by rzucała się 

w oczy. Miał wszak tylko ją.

Ale to widać wystarczyło.

- Wchodź na pokład, oficerze. Już mamy przez ciebie pół godziny opóźnienia. 

Gdybym był bez serca, dawno bym odpłynął!

Randar wbiegł na pokład, trap zakołysał się złowieszczo pod jego stopami. Przez 

kilka krótkich sekund miał wrażenie, że woda w dole chce go pochłonąć, lecz zaraz już 

był bezpieczny.

Kapitan wyciągnął rękę.

- Witaj, jesteś jak na razie jedynym pasażerem. Dzisiaj rano posłaniec przyniósł 

od zarządcy dystryktu dwa talary, gdyby nie one, odpłynęlibyśmy już dawno, nie bacząc, 

oficer czy nie oficer.

Randar usiłował się tłumaczyć, wyjąkał jakieś wyjaśnienie. Musiał jak najszybciej 

wybadać, czy kapitan wie cokolwiek na temat morderstwa. I tak dobrze, że znalazł się na 

pokładzie i że załoga najwidoczniej nie miała cienia podejrzeń, iż rosły czarnowłosy 

mężczyzna nie jest tym samym, który dwa dni wcześniej załadował swój bagaż na statek.

Był przecież niemal tak wysoki jak Sigurd, nosił tę samą kurtkę, miał ciemne 

włosy   i   mówił   podobnym   dialektem   jak   wyklęty   doradca   zarządcy   dystryktu.   Jego 

obowiązkiem było teraz dozorować gromadę wariatek w jakimś miejscu po drodze na 

wielkie łowiska.

Nikt mu nie zazdrościł, choć samotność tych kobiet i ich rozpaczliwa tęsknota za 

towarzystwem znana była szeroko.

Randar   wpatrywał   się   w   fale   igrające   wokół   dziobu,   lecz   w   dłoniach 

zaciskających się na sztagu zbielały kostki.

Kilka   mew   towarzyszyło   statkowi   w   drodze   do   żeglownego   szlaku,   wkrótce 

jednak napotkały łódź rybacką i postanowiły zmienić kurs.

„Felicia” płynęła dalej, na Północ.

Randarowi nie spodobał się widok otwartego morza. Objawiała się w nim jakaś 

gwałtowna   potęga,   do   której   człowiek   urodzony   wśród   gór   zapewne   nie   potrafi   się 

szybko przyzwyczaić.

background image

Szyper wyczuł chyba lęk pasażera, bo szóstego dnia podróży podszedł do niego z 

uśmiechem.

- I co, Sigurdssonn, cieszysz się na to, co cię czeka? Randar obrzucił spojrzeniem 

wygarbowaną twarz, broda obrastająca usta i policzki przypominała plątaninę zarośli. Nie 

chciał zbyt wiele mówić o przyszłości, którą skradł innemu człowiekowi.

-   Robię   to,   czego   się   ode   mnie   wymaga   -   odparł   wymijająco,   gorączkowo 

szukając w myślach innego tematu rozmowy.

- Sam spędziłem na Skjaervaer niejedną kwietniową noc - oświadczył kapitan, po 

przyjacielsku puszczając do niego oko.

- Doprawdy? To znaczy, że wiesz o tym miejscu więcej niż ja. Opowiedz, proszę!

Kapitan nie dał się prosić dwa razy. Widać lubił znaleźć słuchacza.

- To właściwie całkiem przyjemna wysepka. W większości płaska, ale jest kilka 

pagórków, niewysokich górek. Zaciszny port, tylko bardzo płytki. Można w zasadzie 

powiedzieć, że da się suchą stopą przejść na ląd - uśmiechnął się. - No, trochę przesa-

dziłem,   ale   jest   płytko,   w   każdym   razie   przy   spokojnym   morzu.   Za   to   kiedy   się 

wzburzy... Słyszałem o takich zimach, kiedy fale porywały z wyspy łodzie i chałupy, 

razem z ludźmi. Ale ty, zarządco, nie musisz się o to martwić. Chata zarządcy leży w 

bardzo   dogodnym   miejscu,   wysoko   od  brzegu.   Dobrze   znałem   starego   Simonussena, 

odwiedzałem go nie dalej niż dwa lata temu.

Randara   wprost   język   świerzbiał,   by   spytać   o   Marię,   lecz   jakoś   zdołał   się 

powstrzymać. Musi tylko zachęcić kapitana do dalszych opowieści, może wymknie mu 

się kilka słów, których będzie mógł się uchwycić.

- A kobiety? Jakie one są? Szyper roześmiał się głośno.

- Jak większość kobiet. Niektóre chętne i czułe, inne tak dumne, że nie można im 

nawet   skinąć   głową.   Nierzadko   to   złodziejki,   ale   większość   trafiła   tam   przez   swoją 

gorącą krew. - Kapitan poświadczał swoje słowa wymownymi gestami. - Jest jedna, co 

się bardzo wśród nich wyróżnia. Cholernie dumna, ma długie jasne włosy, potrafi więcej 

niż każda zwyczajna kobieta, pewnie dlatego tam się znalazła. Maja, chyba tak ma na 

imię.

Randar zdrętwiał, lecz zaraz w próbie udawania obojętności splunął za burtę. Nie 

odezwał się ani słowem, czekał na kolejne informacje.

background image

- Tak, Maja, Simonussen zawsze miał na nią chrapkę, nie wiem, czy wreszcie 

udało mu się ją wciągnąć pod swoją pierzynę, ale może właśnie tak się nie stało i tego nie 

mógł wytrzymać.

I znów szum żagli i plusk wody wokół dziobu zagłuszył głośny śmiech kapitana.

Załoga miała swoje obowiązki, ktoś jednak musiał nie zauważyć osłabienia jednej 

z lin. Nastąpiło ostre szarpnięcie, statek mocno przechylił się na bok, lecz zaraz zerwano 

żagiel i przywrócono równowagę.

Kapitan   miał   teraz   pełne   ręce   roboty,   lecz   stanowczo   odrzucił   ofertę   pomocy 

złożoną przez lądowego szczura.

-   Zejdź   lepiej   pod   pokład   i   zdrzemnij   się,   okropnie   pobladłeś,   widać   nie 

przywykłeś  do morza.  , Randar nie wyprowadzał  go z błędu, usłuchał  dobrej  rady i 

poszedł   na   swoją   koję.   Przydzielono   mu   osobną   kajutę,   co   prawda   mniejszą   od 

małżeńskiego łoża, w którym sypiał w domu. Koja była tak krótka, że nawet dużo niższy 

człowiek nie mógłby się na niej swobodnie wyciągnąć. Na podłodze ledwie starczało 

miejsca na worek. Półki na ścianie zapełniały stare, pożółkłe papiery, zszarzałe naczynia 

z kamionki i dwa pudełka pokryte niezrozumiałymi napisami. Pod koją ułożono ładunek, 

kapitan najwyraźniej nie zamierzał marnować cennego miejsca, nawet jeśli trafił mu się 

płatny pasażer.

Na grubych deskach koi rozścielono stary koc, ale Randarowi dobrze się spało 

pod zabraną z domu derką. Mógł się też przecież okryć kurtką, i swoją, i Sigurda.

Mario, Mario.

Jadę do ciebie, ale w sercu rośnie mi okrutny strach; chyba rozszarpie mnie na 

strzępy. Czy możliwe, że malowałem zbyt piękne obrazy naszej miłości? Czy możliwe, 

że po tylu latach mogłaś z niej zrezygnować? Czy prawdą jest to, co mówi kapitan: masz 

teraz   innego   mężczyznę,   który   lepiej   potrafi   cię   chronić   przed   twardym   życiem   na 

szkierze?

O Mario, jeśli tak jest, wybacz mi moją głupotę! Wybacz mi moją miłość i to, że 

jak małe  dziecko  wyruszam  w  poszukiwaniu tego,  co dobre  dla mnie.  Przypłynę  do 

twego więzienia, lecz nie po to, by być ci ciężarem, przysporzyć trosk. Wybacz, jeśli 

opętany   miłością   zbłądziłem,   nie   mogłem   jednak   postąpić   inaczej,   nie   umiałem   się 

zatrzymać, gdy stopy same zaczęły mnie prowadzić ku tobie.

background image

Starał się ułożyć jak najwygodniej na swoim krótkim, wąskim posłaniu, lecz bez 

powodzenia. Nieprzyjemne myśli nie chciały go opuścić, wznosiły się i opadały niczym 

morze niosące statek.

Cóż za wir radości i lęku! Nadziei i rezygnacji.

Usnął wreszcie, nie znajdując odpowiedzi na swoje pytania.

Daleki   Bóg,   w   którego   nauczyła   go   wierzyć   Maria,   także   nie   zesłał   żadnego 

znaku. Czy doprawdy nikt mu nie odpowie?

Miało upłynąć dziesięć dni, a może nawet dwa tygodnie, zanim szkuta dopłynie 

do Skjaervaer. Zamierzali wstąpić do kilku portów.

A on czekał i tęsknił już pięć lat.

Ale teraz, gdy Maria zdawała się bliższa niż kiedykolwiek, strach ranił dotkliwiej 

niż w najczarniejszą noc spędzoną w domu.

Miał   świadomość,   że   powinien   spodziewać   się   najgorszego.   Wiedział   to   już 

podejmując decyzję, ale nigdy dotychczas do tego stopnia boleśnie nie uświadamiał sobie 

owego pytania, od którego wykręcało mu trzewia.

Czy ściga po prostu piękny sen?

Szczur   lądowy   myślał   już,   że   nigdy   nie   odzyska   spokoju   na   pokładzie 

rozkołysanego   statku.   Morskie   fale   zdawały  się   o  wiele   potężniejsze   od   spienionych 

szczytów podrywanych wiatrem na wodach w głębi fiordów.

To było zupełnie coś innego.

Randar polubił wrażenie bliskości życia i śmierci, czuł drżenie ogarniające ciało 

na widok nadspodziewanie  wysokiej  fali, podpływającej  do statku i unoszącej go na 

swoim grzbiecie. „Felicia” flirtuje z morzem, myślał. Morze to potężny mężczyzna, który 

niesie   łupinkę   statku   w   dłoniach   i   napełnia   jej   kadłub   swoją   słonością,   a   „Felicia” 

pozwala się unosić, kołysać, przechylać w śmiertelnym niemal poddaniu, lecz zaraz znów 

wyprostowana płynie dalej swoim kursem.

A może jest odwrotnie? To morze jest kobietą, matką, kochanką, obdarzoną mocą 

kuszenia   mężczyzn   i   zmuszania   ich   do   porzucenia   znajomych   wybrzeży.   Mocą 

pochłonięcia ich, unicestwienia, utopienia w swym wnętrzu.

Randar   miał   mnóstwo   czasu   na   podobne   rozmyślania,   pozwalał   objąć   się   we 

władanie poczuciu nierzeczywistości. Od dawna nie wykonał żadnej pożytecznej pracy, 

background image

ciało już było gotowe o tym zaświadczyć, osłabło, rozprężyło się.

Ale w głowie wciąż kołatały nowe myśli,  przepychały się jedna przez drugą, 

radując nowo pozyskaną swobodą, aż Randar niekiedy dziwił się, co też mu przychodzi 

do głowy teraz, gdy jedynym jego towarzyszem jest tylko czas.

Odnosił wrażenie, że myśli tłoczą się w kolejce, czekając tylko na okazję, by je 

sobie uświadomił.

Tak mijały noce i dni, zlewały się w jedno. Im dalej na północ płynęli, tym dni 

stawały się krótsze, lecz Randar zdawał się tego nie zauważać. Nie mógł ufać swemu 

wewnętrznemu zegarowi, temu, który zawsze oznajmiał mu, że oto nadeszła pora na sen, 

jedzenie czy pracę.

W środku jednej z długich nocy obudził go nagle niezwykły dźwięk. Potężny 

szum,   jak   gdyby   wszystkie   wichry   świata   postanowiły   zabawić   się   w   berka   wokół 

masztów „Felicii”. Burty wokół niego trzeszczały, od spodu dochodził przytłumiony huk, 

jak gdyby potwór morski dobijał się do kadłuba „Felicii” i pragnął przedostać się do ludzi 

osłoniętych   cienkimi   ścianami   z   drewna.   Randara   ogarnął   lekki   niepokój,   lecz   nie 

wstawał. Wśród huku sztormu i ryku morza od czasu do czasu dochodziło go czyjeś 

wołanie, czuł, że statek przechyla się na boki do granic wytrzymałości.

Czyżby tonęli?

Mocno przytrzymywał się krawędzi koi, wreszcie zdołał się jakoś z niej podnieść 

i postawić stopy na przechylającej się podłodze. Nie chciał, by śmierć znalazła go w 

łóżku.   Czas   jednak   płynął,   szkuta   nie   poddawała   się   w   walce.   Serce   Randara   już 

zaczynało się uspokajać, nie dopuszczał do świadomości że kapitan nie ostrzegłby go, 

gdyby działo się coś poważnego. Nie chciał się ośmieszać i pędzić na pokład niczym 

wystraszona do obłędu baba. Jeśli będą go potrzebować, to po niego przyjdą.

I zanim zdążył dokończyć tę myśl, drzwi do kajuty się otwarły. Za nimi panowała 

ciemność, jedynie wąski promień światła rozjaśniał ociekającą wodą postać.

- Wszyscy na pokład, kapitanowi potrzeba więcej rąk!

Mężczyzna, wykrzyczawszy te słowa, odwrócił się i począł wspinać po drabinie 

do luku, przez który wpadało światło. Przez moment ciałem zasłonił niebieskawy blask i 

zaraz znów ukazała się w nim jego twarz.

- Włóż wszystko, co nie przepuszcza wody! Chyba sam diabeł wybrał się dzisiaj 

background image

na hulankę.

Randar spał w spodniach i w swetrze, lecz potrzebował trochę czasu, by wciągnąć 

na nogi buty i zarzucić kurtkę na ramiona. Na głowę nasunął wielki kapelusz, przewiązał 

go jeszcze szalem, by nie zerwał go podmuch wiatru. Gotów był walczyć wraz z innymi, 

niepewny, na ile poważna jest sytuacja.

Z pokładu rozległo się wołanie, bez wątpienia głos kapitana:

- Człowiek za burtą, człowiek za burtą!

background image

ROZDZIAŁ X

Skjcervcer, listopad 1692

Ta zima uśmierci nas wszystkie, pomyślała Maria w przypływie niespotykanego u 

niej   pesymizmu.   Pełne   rozpaczy   myśli   i   poczucie   bezradności   wcale   nie   brało   się   z 

niczego. Tego ranka znów musiała zająć się zwłokami.

Już   trzecia   kobieta   zmarła   na   wyspie   zaledwie   od   dnia   świętego   Michała. 

Wszystkie   więźniarki   przygiął   do   ziemi   ciężar   czającej   się   żałoby,   coraz   częściej 

rozmawiały o znakach, jakie ukazały się tej jesieni.

Wodnika zmierzającego do brzegu młodziutka Katja ujrzała w pewien jesienny 

dzień,   kiedy   sama   zeszła   nad   morze   po   zapomniany   nóż.   Twierdziła,   że   stwór   był 

podobny do jej brata, miał jednak niewidzące oczy i płetwy zamiast ramion.

Ów niezwykły cień przesłaniający księżyc w początkach września...

Kamienie na niskich zboczach wyspy, które poruszały się nagle po trwającym 

całe wieki spoczynku, wywołując odgłosy przypominające grzmoty.

I kobieta, która pojawiła się wśród nich pewnego dnia późnym latem, tak piękna i 

jasna, że zrazu przypuszczały, iż zesłano ją tu przez pomyłkę.

Dwaj strażnicy jednak, którzy przywieźli ją na wyspę, świadczyli, że o żadnej 

pomyłce nie może być mowy. Miejsce Nadjany było tutaj, potwierdzili to sędziowie i 

sam król.

Simonussen   ugościł   przewoźników,   a   Marii   nakazał   zająć   się   nowo  przybyłą. 

Należało   jej   wskazać   miejsce   tuż   przy   drzwiach   w   niedawno   zbudowanym   baraku. 

Maria, zgodnie z niepisanymi zasadami tego miejsca, już wcześniej przeniosła się głębiej, 

pod cieplejszą wewnętrzną ścianę.

Nadjana   zachowywała   się   jak   królowa.   Jej   jasne   włosy   były   niemal   białe, 

nieprawdopodobnie wprost kontrastowały z ciemnymi brwiami.

Kobiety   z   baraku   Marii   poszeptywały   między   sobą,   lecz   gdy   nowo   przybyła 

stanęła w drzwiach, umilkły.

- To Nadjana, moje panie. Zróbcie jej miejsce i dobrze ją przyjmijcie, przyjechała 

z daleka, z najdalszych wschodnich granic królestwa.

- Co zrobiłaś? - dopytywała się Jensina obcesowo jak zawsze.

background image

Nadjana obrzuciła ją od stóp do głów takim spojrzeniem, jakby zobaczyła nagle 

robaka   pełzającego   po  klepisku.  Odwróciła   się  do  Marii   i  lekceważąc   Jensinę,  sama 

zapytała:

- Co to właściwie za miejsce? Odpowiedz mi ty, która wyglądasz przynajmniej 

jak człowiek i wydajesz się mieć bodaj odrobinę kultury.

Marii nie spodobał się jej pełen wyższości ton. Musiała się też bardzo wysilać, by 

zrozumieć dialekt, jakim posługiwała się nieznajoma. Niezwykle śpiewny, niepodobny 

do żadnego z języków, z którymi dotychczas zetknęły się uszy Marii. Już samo imię 

zresztą wskazywało, że Nadjana pochodzi najpewniej z obcych krajów.

-   Nauczymy   cię   wszystkiego   o   tym   miejscu,   będziesz   miała   dość   czasu   na 

poznanie tutejszej pracy i życia. Mamy swoje zasady i zorientujesz się, że nasze prawa 

bywają równie surowe jak te, z którymi zetknęłaś się u pisarza i króla. Wszystkie wiemy, 

co   może   się   stać,   kiedy   ktoś   sprzeciwia   się   zasadom,   Nadjano,   lecz   jednocześnie 

rozumiemy, jak wielką radość mogą przynieść sprawiedliwe prawa i reguły, które ludzie 

sami ustanawiają dla siebie.

Ostrzeżenie zostało zlekceważone.

Nadjana, zanim usiadła, symbolicznie strzepnęła piach ze swego posłania. Maria 

nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Spódnica nieznajomej pokryta była plamami 

lepkiego rybiego śluzu, smoły i brudu, ale twarz miała Nadjana czystą, a włosy już tylko 

tego dnia przeczesane co najmniej sto razy. Gdy zerwała z głowy siermiężną chustkę, 

spłynęły jej po ramionach jak wiosenny wodospad.

- Cóż to za miejsce! - westchnęła, ale zaraz jej wargi rozdzieliły się w uśmiechu. 

Można się było domyślać, jak piękna jest ta kobieta, gdy tylko pozwalała, by uśmiech 

rozjaśnił   surową   twarz.   -   I   tak   miałam   szczęście,   że   uszłam   z   życiem   przed   tymi 

diabłami. Pewnego dnia wrócę... a wtedy niech się mają na baczności!

Maria   zapanowała   nad   ciekawością,   wiedziała,   że   ta   dumna   nieznajoma   i   tak 

opowie kiedyś wszystko. Nie warto dawać jej satysfakcji pytaniami. Maria wyczuwała 

wprawdzie rodzącą się między nimi wrogość, lecz w myślach sama się za to zganiła. Ta 

kobieta na pewno się boi i czuje tak samo niepewnie jak kiedyś każda z nich. Niełatwo 

przybywać na Skjasrvaer w pojedynkę, ona sama przecież miała i Katję, i Sylvię, a teraz 

jeszcze Kristinę...

background image

Dziewczynka od czasu wizyty ojca bardzo wyrosła, jak gdyby rozkwitła dzięki 

świadomości, że go naprawdę ma, w dodatku takiego pięknego, dobrego i serdecznego, a 

jeszcze poza tym bogatego.

Maria   często   zastanawiała   się,   jakie   więzy   łączą   dziewczynkę   z   wyspą   i   jej 

mieszkańcami. Zastępowała małej matkę, która się utopiła. Nie przypuszczała jednak, że 

Kristina pokocha ją tak mocno, Marii było to radością tak wielką, że nie wyobrażała 

sobie, czym mogłaby wypełnić serce, gdyby zabrakło Kristiny.

A Kristina pewnego dnia opuści wyspę, nie została wszak skazana na pobyt w 

obozie, była jedynie niewinnym dzieckiem, urodzonym przez nieszczęsną matkę właśnie 

tutaj.

Jedynym dzieckiem, które w historii obozu przyszło na świat. Chociaż przez całą 

wiosnę i lato kobiecy obóz odwiedzali mężczyźni.

Ciekawe, co ta nowa, Nadjana, wybierze, gdy zrozumie, jaki jest nasz los. Maria 

wpatrywała się w białą twarz, piękną, lecz jakby pozbawioną życia. Nadjana mogła mieć 

od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu lat, trudno było ocenić jej wiek. Wszystko w 

niej świadczyło o tym, że przywykła do lepszego życia, policzki jej wyglądały, jakby co-

dziennie kąpała je w mleku, skórę miała bladoróżową jak niemowlę.

A oczy... Cóż za fantastyczny szary odcień, niczym morze w zimowy poranek. I 

tak samo chłodne.

Maria poczuła się prawie urażona, gdy kilka dni później Synnova wspomniała, iż 

inne więźniarki uważają, że Nadjana tak bardzo podobna jest do Marii.

- Ja tego wcale nie widzę - odparła Maria z nieco kwaśną miną. Kto chciałby być 

porównywany do wymigującej się od pracy kobiety, która uważała się za zbyt dobrą, by 

wypełniać nawet te obowiązki, które miały na celu podtrzymanie jej życia?

Synnova zakłopotana usiłowała się tłumaczyć.

- Wcale tak nie myślałam... - wyjąkała. - Oczywiście ona w środku nie jest w 

ogóle taka jak ty, ale wyglądem trochę cię przypomina. Te jasne włosy... I skórę masz 

niemal tak delikatną jak ona, chociaż musisz być starsza.

Maria uśmiechnęła się, słysząc tę dość beznadziejną próbę złagodzenia przykrych 

słów, i prędko uściskała młodą Synnovę.

- Może i tak. Myślę, że nikt, kto mnie zna, by się nie pomylił.

background image

Późną jesienią Synnova miała pożałować swoich słów.

Nastały  ciężkie   czasy,   zboże,  które  próbowały  uprawiać,  wypłukały  deszcze   i 

zwarzył   mróz.   Ryby,   z   mozołem   układane   w   beczkach,   okazały   się   niedostatecznie 

posolone i już we wrześniu zaczęły cuchnąć.

A na domiar złego paskudna, zalegająca w piersiach choroba dotknęła połowę 

więźniarek.  Niektóre  jakoś  doszły  do siebie,   lecz  nie  miały  szczególnie  wiele   sił do 

pracy. Zarządca Simonussen burczał, niezadowolony, ale Maria usadziła go na miejscu, 

gdy po raz kolejny uniósł się, że tak mało zostało zrobione.

- One tu leżą i mrą jedna za drugą na moich rękach, żaden z leków przysłanych 

przez Adriana nie pomaga. Myślisz, że nie robię, co w mojej mocy? Myślisz, że do ich 

śmiertelnego kaszlu potrzeba mi jeszcze twoich narzekań?

Do tej pory cztery ciała przewieziono z ubogiej w ziemię wyspy na Vegę, gdzie 

miały zostać pochowane na cmentarzu. Marną pociechą był fakt, że zmarłe przestano już 

wozić na Trupią Wyspę, na której cienka warstwa gleby i tak już przyjęła w siebie zbyt 

wiele zwłok nieszczęsnych z obozów pracy.

Maria obmyła znajome ciało, zimne teraz i sztywne.

Gitta, najstarsza z nich wszystkich, zawsze anonimowa. Maria nigdy nie poznała 

do   końca   myśli   tej   kobiety,   która,   choć   wychudzona   i   spracowana,   nieraz   potrafiła 

wykrzesać   ze  współtowarzyszek  niedoli   nowy zapał  do  ciężkiej  harówki.   Z  tego,   co 

wiedziała, Gitta była niegdyś żoną chałupnika, przywykłą do zginania karku. Harowała, 

by utrzymać ośmioro swoich dzieci, aż do dnia, gdy ludzie lensmana zaciągnęli ją na 

ting. Gittę oskarżono o sprzedaż zatrutego ziarna, w węzełku, który dała ludziom wójta, 

zalęgła się niebezpieczna pleśń. Jeden człowiek po spożyciu mąki rozstał się z życiem.

Nie   zrobiła   tego   celowo,   tyle   sędziowie   zrozumieli,   nie   uważali,   by  mieli   do 

czynienia z planowanym zabójstwem. Mimo wszystko jednak kobiecie należała się sroga 

kara,   mąki   trzeba   zawsze   starannie   pilnować,   a   ten,   kto   zaniedbał   należytego   jej 

przechowywania   i   sprawdzania,   narażał   na   niebezpieczeństwo   życie   innych   ludzi. 

Takiego zaniedbania dopuściła się Gitta i na domiar złego sprzedała truciznę samemu 

wójtowi. Trzeba było  ukarać ją ku przestrodze, inaczej jeszcze komuś przyszłoby do 

głowy w taki sposób pozbyć się nieżyczliwego poborcy podatkowego...

Gitta   zmarła   na   wyspie,   nie   oglądając   już   nigdy   swego   domu   ani   rodziny. 

background image

Podobny los spotkał Kari, Rakel, Turid, Evenową Sine i Matilde.

Maria nigdy nie straciła aż tylu  ze swoich pacjentów, nawet podczas wielkiej 

zarazy,   która   zdawała   się   odległa   teraz   o   całe   wieki,   ani   też   w   gorącym   okresie 

działalności   szpitalika   w   Lyster.   Czuła,   że   ogarnia   ją   coraz   większe   przygnębienie. 

Ostatnio mało też spała, czuwała bowiem przy umierających, ocierała krew tryskającą z 

ust, gdy następowały ataki kaszlu. Na ogniu przez cały czas grzały się kojące napoje, lecz 

nawet najsilniejsze środki zapewniały chorym spokój tylko na jakiś czas. Maria zaczęła 

się zastanawiać, czy słusznie postępuje, podając cierpiącym drogocenne krople przysłane 

przez Adriana, być może okazałyby się bardziej potrzebne w sytuacji, gdy naprawdę 

chodziło   o   ratowanie   życia.   Nie   miała   jednak   sił   patrzeć,   jak   kobiety   męczą   się   w 

ostatnim stadium choroby, i wyjmowała coraz to nowe porcje leku ze swych zapasów. 

Gdyby tylko zdołała ująć im bólu!

Wiedziała, że równie wielkie znaczenie ma sam fakt, że przy nich siedzi. Głaskała 

spocone czoła, szeptała miłe słowa i modliła się razem z umierającymi. Na wyspie nie 

było żadnego duchownego, lecz wiele więźniarek uspakajało się, gdy mówiła im, że była 

kiedyś najbliższą osobą proboszcza, jego żoną. Musiała zatem wiedzieć więcej o tamtym 

świecie niż one, nieszczęsne dusze.

Więźniarki wierzyły więc bez cienia wątpliwości w piękne opowieści Marii o 

królestwie niebieskim, o aniołach i wielkiej łasce, która na pewno czeka udręczonych 

grzeszników. Koiła ich strach i odpędzała myśli o ogniu piekielnym, który znikał z ich 

serc tak jak znika koszmar o wschodzie słońca.

Błogosławiono Marię po tysiąckroć, lecz ona sama w głębi ducha czuła większą 

gorycz wobec wyższych mocy niż kiedykolwiek. Ta przeklęta bezradność!

Mimo   to   miała   sporo   powodów,   by   być   wdzięczna   Opatrzności.   Wiele   na 

Skjaervaer   zmieniło   się   na   lepsze,   odkąd   Maria   po   raz   pierwszy  postawiła   stopę   na 

twardej   skale.   Simonussen   okazał   się   człowiekiem   o   większym   sercu,   niż   się   tego 

spodziewała, dał się namówić na poprawienie więźniarkom warunków życia, gdy tylko 

Maria dowiodła, że lepiej będą wtedy pracować. Otrzymały cieplejsze koce do ochrony 

przed zimowymi chłodami i nawet po parze solidnych, natartych tłuszczem butów. Nie 

musiały już bose płukać ryb w zimne tygodnie wiosny, kiedy to przypływały łodzie.

Dostały ostrzejsze noże i grube skórzane fartuchy, chroniące przed pryskającym 

background image

tranem. Po strasznym wypadku Jensiny podczas gotowania tranu przed kilku laty kobiety 

nabrały też większego respektu dla tej niebezpiecznej, ciężkiej pracy.

Maria wiedziała, że lepsze zaopatrzenie w żywność jest również wynikiem jej 

rozmów z Simonussenem.

Jadły   teraz   trzy   posiłki   dziennie,   przynajmniej   przez   większość   dni.   Rano   i 

wieczorem była to owsianka na wodzie, ze świeżą rybą, jeśli którejś udało się ją złapać. 

W południe gotowano zupę, często na arcydzięglu i rybach, a od czasu do czasu, choć 

raczej rzadko, na kościach i tłustej wędzonej słoninie. Pewnego dnia przywieziono na 

wyspę   kilka   beczek   grochu,   a   Simonussen   prawie   się   zaczerwienił,   słysząc 

dziękczynienia   i   błogosławieństwa,   jakimi   zasypały   go   kobiety.   Zboża   wciąż 

oszczędzały,   lecz   na   świąteczne   dni   piekły   nieduże   płaskie   chlebki,   których   strzegły 

niczym skarbu, i żuły tylko okruszki, by starczyły jak najdłużej.

Wiele się zmieniło, to prawda.

Wciąż jednak obóz był miejscem odbywania kary, więzieniem bez ścian i krat, 

gdzie wielkie morze i samotność skutecznie odgradzały kobiety od ich dawnego życia. 

Ledwie   mogły   pojąć,   dlaczego   Korona   umieściła   tu   aż   czterech   strażników,   wszak 

ucieczka była i tak niemożliwa.

Bo dokąd uciekać, nawet gdyby udało się zdobyć łódź?

Nie do domu, gdzie czekają ludzie lensmana, prawdopodobnie razem z katem, 

wznoszącym   już   topór.   Uciekać   na   oślep?   Tam   gdzie   pieprz   rośnie?   Nie   kusiło 

zaglądanie śmierci w oczy na otwartym morzu, więźniarki instynktownie bały się śmierci 

w falach bardziej niż czegokolwiek innego. Żadna z nich nie wiedziała nic o morzu ani o 

stronach świata. Wiosłować potrafiły jedynie te, które przybyły tu z wybrzeża.

Należało pogodzić się z losem, jaki przypadł im w udziale.

I znosić go, dopóki taka była wola boska. Radość można znaleźć we wszystkim, 

kobiety i w takich okolicznościach potrafiły się śmiać, nawet z tego, że jeszcze żyją. Ale 

nie teraz, nie w porze zimowej ciemności. Nie teraz, gdy zawodziły wichry, a lodowata 

mżawka okrywała wszelką chęć do życia zmrożonym płaszczem. Nie teraz, kiedy już nie 

potrafiły się dłużej bronić i jedna za drugą w cierpieniu odchodziły jedyną możliwą drogą 

z tego więzienia.

Maria   rozpaczliwie   tęskniła   za   słońcem,   za   jego   gorącymi   promieniami, 

background image

posiadającymi   zdumiewającą   moc   ożywiania   najbardziej   nawet   schorowanego   ciała. 

Niestety słońce było daleko, z rzadka widywały bladą tarczę na niebie, na ogół jednak 

wisiało nad nimi szaroczarne wełniste zimowe niebo. Zima dłużyła się coraz bardziej.

Maria   pilnowała   się,   żeby   płakać   tylko   wówczas,   gdy   nikt   jej   nie   widzi. 

Wiedziała, że współtowarzyszki niedoli podpierają się jej siłą niczym laską.

Gdyby się teraz załamała, niewiele by ich zostało, by przyjąć powracających z 

Lofotów rybaków, przywożących złowione ryby i domagających się darmowej pracy rąk. 

Bała się, że i tak liczba kobiet na Skjaervaer na wiosnę bardzo się zmniejszy, być może 

nawet zostanie ich zaledwie połowa.

Zawsze znajdzie się jednak dość nieszczęśnic, by uzupełnić nimi braki. Pojawią 

się   nowe   niewolnice,   którym   przyjdzie   tutaj   dożyć   swoich   dni.   Kobiety   ulegające 

pokusom i dające się złapać na niebezpieczny lep miłości zawsze będą chodzić po tej zie-

mi. Kobiety, które kradną z potrzeby bądź dla zysku. Kobiety, które zdradzają, lub te, 

które padają ofiarą intrygantów. Niewinne, ubogie, pozbawione władzy nad własnym 

życiem. A także potężne, niebezpieczne, te, które potrafią więcej niż inne lub posiadają 

dobra albo myśli, których pozazdrości im sąsiad. Tu czekał na nie jednaki grób. Dni były 

identyczne dla wszystkich, bez względu na to, czy przywykły do puchowego posłania, 

czy do zawilgoconych legowisk na słomie.

Maria nigdy nie przestała im przypominać, jak ważne jest poczucie więzi między 

nimi. Wiedziała też, że zarządca także nie jest wolny od strachu. Nie podobało mu się 

kiełkujące wśród nędznych więźniarek poczucie własnej wartości, nie podobało mu się, 

że Maria wyślizgnęła się z jego spoconych łap. Nawet gdy zagroził, że sprzeda Kristinę 

na służącą, wyrwała się z jego objęć dzięki zakrawającemu wprost na cud przybyciu 

Adriana Mulda.

Później   Simonussen   nie   ośmielił   się   już   jej   tknąć.   Sypiał   samotnie   w   swoim 

miękkim   łóżku,  pocieszając   się  jedynie  sporadycznymi  odwiedzinami   Mariany,   Sille, 

Kristiny z Royse czy Emmy. Ze wszystkich trzydziestu kobiet na wyspie tylko te cztery 

wciąż godziły się na przyjmowanie mężczyzn, nawet teraz gdy jedzenie się poprawiło i 

dostały lepsze ubrania.

Maria   drżała   na   myśl   o   tym,   ile   lubieżnych   dłoni   i   cuchnących   ciał   musiały 

poznać, starała się jednak nie oceniać ich zbyt surowo. Prawdopodobnie znajdowały w 

background image

tym jakąś radość lub namiastkę bliskości, jakiej nie miały już nadziei przeżyć.

Rozmyślania   Marii   przerwało   pojawienie   się   w   kręgu   światła   lampy   małej 

postaci.

- Kristina? Już wstałaś?

- Tak, słyszałam, że ktoś coś mówi. Ale na dworze bardzo ciemno...

Maria spostrzegła, że dziecko przeszedł dreszcz, z oczu pod anielskimi lokami bił 

strach. Nie powstrzymywała dziewczynki przed zbliżeniem się do ciała zmarłej, umytej 

już   i   ubranej   we   własną   zniszczoną   suknię.   Twarz   zakrytą   miała   kawałkiem   płótna, 

którego za życia używała jako chustki na głowę.

- Czy ona jest już teraz u Boga?

Dziecko z wrodzonym brakiem lęku pogładziło zakryte zwłoki. Marii do oczu 

napłynęły łzy. Jakież to życie miała Kristina? Niczym dorosła, dojrzała kobieta musiała 

zaglądać w oczy śmierci.

- Tak, tak myślę. Nigdy już nie będzie marzła ani głodowała. Była stara... i chora.

- Teraz  już jest wolna. Może czekają  na nią  wszyscy ci, o których  tyle  razy 

opowiadała?  Jej  mała  córeczka,  która  umarła,  i mąż,  który zachorował,  kiedy mu  ją 

zabrano?

- Tak, myślę, że tak - odparła Maria, wiedząc, że Kristina nie potrzebuje bardziej 

stanowczych zapewnień.

Mała Kristina. Dla kobiet na wyspie symbol wolności, jedyna, która wybrała takie 

życie, innego bowiem nie znała. Nawet kiedy przybył jej wspaniały ojciec, zdecydowała, 

że zostanie razem z Marią.

Ale pewnego dnia odjedzie. Pewnego dnia opuści ten koszmar i wejdzie w świat, 

o   którym   inne   kobiety   mogły   tylko   śnić.   Bogactwo,   wolność,   leniwe   dni.   Mnóstwo 

jedzenia i pięknych strojów.

Zdarzało się, że nad kociołkiem z wieczerzą fantazje przesłaniały rzeczywistość, 

aż  Maria ze  śmiechem musiała  je hamować.  Nic wszak  nie wiedziano o przyszłości 

Kristiny, bo choć w istocie była córką bogatego i wpływowego człowieka, to przyszła 

przecież na świat jako nieślubne dziecko, pozbawione jakichkolwiek praw.

Ale   Nadjana,   nowa,   od   pierwszego   razu,   gdy   tylko   usłyszała   ową   niezwykłą 

historię,   natychmiast   zainteresowała   się   Kristina.   Wypytywała   dziecko   o   ojca,   a   gdy 

background image

dowiedziała   się,   że   jest   on   siostrzeńcem   namiestnika,   nie   miała   umiaru   w 

przypochlebianiu się Kristinie.

- Ten dzieciak to twoja szansa na opuszczenie tego miejsca - oświadczyła Marii 

pewnego   wieczoru,   gdy   siedziały   same   w   szopie,   doglądając   ogniska,   które   miało 

przestrzec żeglarzy przed szkierami. Zapalały je w burzliwe noce, gdy tylko znalazło się 

dość drewna. - I postaram się, żeby stał się i moją. Nigdy nie mogłam uwierzyć, że nie 

ma stąd jakiegoś wyjścia - ciągnęła optymistycznie, uśmiechając się pomimo szczękania 

zębami.

Maria nie odpowiedziała.

Niebezpiecznie snuć takie myśli.

Można   umrzeć   z   rozczarowania,   gdy   na   nowo   w   pełni   objawi   się   brutalna 

rzeczywistość.

Maria i Kristina włożyły nieduży drewniany krzyż w zesztywniałe, wykrzywione 

reumatyzmem   palce   Gitty.   Przymknęły   drzwi   do   szopy,   w   której   miała   pozostać   do 

czasu, aż nadejdą jaśniejsze dni, a morze się uspokoi. Wówczas strażnicy przewiozą ją na 

wielką wyspę, lecz bez orszaku płaczek i stypy.

Gitta odeszła ze świata równie cicho jak żyła.

Maria starannie umyła ręce i opłukała miskę, w której miała wodę do obmycia 

zmarłej. Zwykle taką wodę zachowywano, wierzono, że tkwi w niej szczególna moc, że 

można nią wyleczyć wszystko, od zarazy po kurzajki.

Ona nigdy co prawda nie widziała, by taka woda podziałała... W każdym razie nie 

sama. Maria nie pogardzała wiarą towarzyszącą starym radom, wiedziała, że często bywa 

ona równie ważna, jak ziołowe lekarstwa i mozolnie spreparowane maści.

Ujęła   małą   rączkę   Kristiny  i   poszły   razem   nastawić   kociołki   z   owsianką.   Na 

horyzoncie wiecznie szarego nieba zdawały się dostrzegać różową poświatę, jak gdyby 

słońce krwawiło w walce, chcąc przedrzeć się przez welon z mgły.

- Będzie ładny dzień - stwierdziła Kristina, uśmiechając się do Marii.

Gdy jednak wróciły do baraku, Maria przekonała się, że dziecko się pomyliło. 

Pierwszą więźniarką, którą spotkały, była zaniepokojona Sylvia.

- Katja tak strasznie kaszle... A Emma i Nessa - Maria leżą z gorączką i nie mają 

siły wstać, i Nadjana skarży się na jakiś okropny ból brzucha.

background image

Maria już wiedziała, że i w nowym miesiącu czekają ją długie dni.

Znachorka   włożyła   do   miski   wełniane   gałgany,   pozwalając,   by   wchłonęły   w 

siebie cały płyn. Misa parowała, nie tylko dlatego, że jej zawartość była gorąca, lecz 

także z powodu zimna w pomieszczeniu.

Już od dwóch tygodni trzy kobiety leżały w gorączce, zmagając się ze śmiercią. 

Choroba potrafiła na kilka dni złagodnieć, by zaraz znów się rozpalić, gdy tylko Maria 

ośmielała się pomyśleć z nadzieją, że już minęła.

Ciała silne od pracy i młodości zaczęły słabnąć. Maria z lękiem patrzyła,  jak 

kobietom zapadają się twarze, a mięśnie wiotczeją. Najbardziej bała się o Katję, z którą 

nie dało się już prawie nawiązać kontaktu. Ta krucha pół dziewczyna, pół kobieta przez 

większą część doby leżała pogrążona w śpiączce, a czoło miała na zmianę to rozpalone, 

to lodowato zimne.

Emma sprawiała wrażenie silniejszej, walczyła z chorobą z takim samym uporem, 

z jakim zwykle przetaczała ciężkie beczki z tranem. A Kristina z Royse jęczała tylko 

cicho w łóżku, by Maria pomogła jej załatwić potrzebę.

Wyglądało na to, że choroba jest zakaźna.

Jeszcze dwie kobiety musiały dzisiaj odejść od pracy, jedna półprzytomna osunęła 

się w lodowatą wodę, nie będąc w stanie oskrobać już ani jednej ryby.

Maria doszła do wniosku, że najlepiej izolować chore. Wszystkim czternastu ze 

starego baraku kazała się przenieść do nowego. Ciasno się zrobiło dwudziestu pięciu 

kobietom w tym stosunkowo niedużym pomieszczeniu, lecz na jakiś czas musiały się z 

tym pogodzić.

Maria   zwróciła   się   do   Simonussena   z   żądaniem   zwolnienia   z   pracy   dwóch 

młodych dziewczyn, potrzebnych jej do pomocy przy pielęgnacji chorych.

Zarządca burzył się i wyklinał, nie śmiał jej jednak odmówić. W dodatku okazało 

się, że również jeden z czterech strażników leży w łóżku z gorączką.

- I nim będziesz musiała się zająć - oświadczył Simonussen.

Maria skinęła głową, podała mu rękę.

- Nie jesteś wcale najgorszy, panie zarządco, kiedy wreszcie zrozumiesz, że i my 

jesteśmy ludźmi.

Zdumiony Simonussen, zaskoczony pierwszymi z ust Marii słowami, które można 

background image

było uznać za komplement, stanął jak wryty.

Co za kobieta!

Najdziwniejsze, że coraz rzadziej dokuczały mu mokre sny i bezsenne noce.

Tamtego dnia, kiedy Adrian przybył na wyspę, można powiedzieć, że miał ją już 

w łóżku. Gdyby szlachcic zjawił się kilka godzin później... Maria ledwie zdążyła się 

wykręcić   od   tamtej   prostackiej   umowy,   lecz   sama   wszak   się   zdeklarowała,   że   ocali 

dziewczynkę od niewolniczej pracy, dobrowolnie mu się oddając. Wiedział, że Maria 

należy do tego rodzaju ludzi, którzy dotrzymują danego słowa. Bez względu na to, jak 

bardzo nie podobały jej się jego zaloty.

Niestety,   zjawił   się   ojciec   małej   i   wszystkie   marzenia   o   gorących   nocach   z 

najpiękniejszą mieszkanką wyspy legły w gruzach.

Nauczyła   go   szacunku,   dzięki   któremu   się   uspokoił,   nie   tylko   w   intymnych 

sprawach. A może po prostu się starzał.

Za każdym razem, gdy wspinał się po stromym zboczu do chaty, serce waliło mu 

mocniej, coraz częściej musiał odpoczywać w dzień, a przed snem wypijać dodatkowy 

łyk ziołowej gorzałki.

Simonussen   nie   miał   siły   sprostać   wykreowanemu   przez   samego   siebie 

wizerunkowi pana i władcy. Surowy, niekiedy wręcz okrutny mężczyzna złagodniał od 

środka, uważał teraz, że Maria słusznie odbiera mu coraz więcej władzy.

A kiedy jeszcze mu dziękowała, mówiła miłe słowa... Niech będzie, co ma być. 

Nie każdy może liczyć na życzliwość tej kobiety.

Gdy tylko Maria wyszła, Simonussen wsunął się pod przykrycie. Zabrał ze sobą 

kubek gorzałki i sączył go z przyjemnością, rojąc piękne marzenia o jasnowłosej kobiecie 

ze snu. Wreszcie ułożył się już do spania, z twardą, wypchaną poduszką przyciśniętą do 

ciała. Gdy bóle w piersi wyrywały go ze snu, wczepiał się w poduszkę i odrzucał głowę 

do   tyłu,   by   nabrać   powietrza.   Przypominał   wtedy   dziecko   w   momencie   narodzin. 

Skulone, boleśnie chwytające oddech, z twarzą wykrzywioną zdumiewającym grymasem 

bólu i woli życia.

Tak następnego dnia znalazł go najstarszy strażnik.

background image

ROZDZIAŁ XI

- Mario, chodź prędko! On nie żyje! Simonussen...

- Co ty mówisz?

Maria upuściła woreczek z suchym aromatycznym proszkiem wprost na podłogę i 

szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w Johana Kulasa, który gwałtownie otworzył 

drzwi do baraku, gdzie leżały chore.

- On nie żyje. Martwy jak wyrzucony na brzeg śledź. Oczy w słup, ręce sztywne... 

Chodź!

Maria narzuciła na plecy wielką połataną  chustkę i pospieszyła  za biegnącym 

pomimo swej ułomności strażnikiem w dół ścieżki, przez równinę i w górę ku chacie 

zarządcy.

Nie unosił się z niej dym, nie było żadnego światełka, które rozjaśniłoby ciemny 

grudniowy poranek.

Chata leżała pogrążona w ciszy, szron obrósł krawędzie dachu, ułożył się wokół 

okiennic.

Strażnik otworzył drzwi i zapalił lampę na stole.

W izbie unosił się słaby zapach gorzałki i gotowanego jedzenia. I jeszcze jakaś 

dziwna, mroczna, lekko słodkawa woń.

Maria stanęła przy łóżku, z którego Johan wcześniej odrzucił baranicę. Zmarły 

leżał niczym nie osłonięty, zdawał się prawie marznąć. Skulił się, jakby pragnął się przed 

czymś ochronić. Głowę miał odrzuconą w tył pod ostrym kątem, niczym tonący, który 

usiłuje od spodu przedrzeć się przez powierzchnię wody.

Biedny Simonussen, pomyślała Maria i poczuła ukłucie wyrzutów sumienia.

Mogła okazać mu więcej sympatii.

Właściwie   nie   był   przecież   potworem.   Pragnął   jej,   to   prawda,   ale   nie   wziął 

gwałtem, jak postąpiłaby z pewnością większość mężczyzn. Owszem, jego groźbom i 

naciskom daleko było do szlachetności, ale nigdy nie uciekł się do przemocy...

Maria ciężko wypuściła powietrze z płuc, żałując, że tak mało go doceniała. Teraz 

pozostawało jej jedynie przyniesienie miski z wodą i odprawienie przy nim ostatniego 

rytuału.   Obmywanie   zwłok   zaczyna   się   stawać   moją   specjalnością,   pomyślała   ze 

background image

smutkiem.

Gdy delikatnie przesunęła dłonią po wykrzywionej twarzy zmarłego, by zamknąć 

mu oczy, palce nie cofnęły się z obrzydzeniem.

Johan   zadrżał,   gdy   Maria   wyciągnęła   zesztywniałe   kończyny,   próbując 

wyprostować nieco ciało Simonussena. Jeszcze całkiem nie zastygł, lecz krew zdążyła się 

już zebrać w najniżej położonych punktach, tworząc ciemne plamy. Strażnik stał tylko i 

przyglądał się, jak Maria przetacza zwłoki na plecy. Broda zarządcy opadła, wreszcie 

jednak spoczął jak należy, z dłońmi złożonymi na piersi.

- Was trzech, którzy jeszcze trzymacie się na nogach, czekają kolejne kursy - 

zauważyła Maria, a Johan z ponurą miną skinął głową.

I nagle jakby zdał sobie sprawę z powagi następstw tego ostatniego zgonu.

- Ale... nie możemy was zostawić tylko z dwoma strażnikami, bez zarządcy. A w 

dodatku Nilsen nie wstaje z łóżka...

Maria uśmiechnęła się, wiedząc, że może tym sprowokować strażnika. Stanęła tuż 

przy nim i powiedziała cicho:

- Będziesz więc musiał wyruszyć sam, Johanie, ze zwłokami dwóch kobiet i z tym 

tutaj, skoro bardziej boisz się tego, co może się wydarzyć na wyspie.

Johan   próbował   coś   wyjąkać,   nerwowo   kręcił   głową,   przenosił   spojrzenie   od 

zmarłego do Marii i z powrotem.

- Nie, to się chyba nie da... Musimy zaryzykować... I przecież należy to zgłosić. 

Nie możemy ot, tak rzucić Simonussena pod cmentarz i zostawić go hyclowi.

- Oczywiście - cierpkim tonem odparła Maria. - To przecież jasne. On to zupełnie 

kto inny niż te nieszczęsne kobiety, które musiały zadowolić się dołem wykopanym w 

ziemi   pod   cmentarnym   płotem.   Simonussena   odprowadzać   będą   pieśni   i   piękne 

przemowy.

Odeszła długimi krokami, zostawiając bezradnego strażnika samego, ale w dole 

zbocza wolno się odwróciła.

- Posłuchaj, Johanie. To chyba ty będziesz teraz wszystkim kierować, prawda?

Johan   wciąż   stał   z   rozdziawioną   gębą.   Słysząc   jej   słowa,   próbował   się 

wyprostować, mocniej ścisnął starą strzelbę, spełniającą funkcję siejącej postrach broni i, 

jednocześnie, laski.

background image

- Tak, chyba tak. Chyba że tamci trzej...

- Ty jesteś najstarszy - orzekła Maria i ruszyła przekazać nowinę w baraku.

Większość zdrowych kobiet od jakiegoś czasu była już na nogach, przemierzały 

wyspę w poszukiwaniu przyniesionego przez morze drewna, pozostałego na brzegu po 

ostatnim   odpływie.   Każdy   wyrzucony   przez   fale   nadający   się   do   spalenia   kawałek 

oznaczał mniejszą ilość torfu i drewna, które trzeba było przewieźć na wyspę, no i kilka 

chwil ciepła w tę surową zimę. Niestety, zapasy bardzo się kurczyły, strażnicy zresztą 

również   szukali   drewna,   przemierzając   podczas   swych   wędrówek   nie   zamieszkane 

brzegi.

Ostatnio, tuż przed Bożym Narodzeniem, rzadko ktoś przybywał na Skjasnrer. 

Rybacy wciąż pływali na swych łodziach, lecz połowy były na tyle małe, że sami sobie 

radzili   z   rybami.   Maria   wpadła   jednak   na   pomysł,   by,   niezależnie   od   pory   roku, 

przybijało tu coraz więcej łodzi. Przypływały z surowcami, które tania siła robocza na 

Skjasrvaer mogła uszlachetnić. Przywożono spore ilości wełny do prania, barwienia lub 

przędzenia,   ziarno   do   przesortowania;   to   najlepszej   jakości   przeznaczone   było   na 

sprzedaż za granicami.

Gdy   okazało   się,   że   jedna   z   kobiet   potrafi   tkać   gobeliny,   w   głębi   baraku 

ustawiono jej prowizoryczny warsztat. Spędzała tam długie godziny, nawijając powoli na 

wałek gotowe części tkaniny. Maria domyślała się, że zarobione przez nią szylingi to 

nędzne grosze w stosunku do tego, co pobierał Simonussen, dopóki jednak im się coś z 

tego dostawało w postaci lepszego jedzenia, nie mogły narzekać.

Ostatnio jednak zapadła cisza.

Taka jak przed burzą, pomyślała Maria. Ona sama miała więcej niż dość pracy, 

musiała pielęgnować już cztery chore kobiety i jednego mężczyznę. Przyrządzać nowe 

lekarstwa, ugniatać tłuszcz z olejem do łagodzących smarowideł. Odkryła na wyspie nie-

znaną roślinę: drobniutki, nisko rosnący rodzaj porostu, nie przypominający tych, które 

znała z gór.

Lecz może mimo wszystko miał takie samo oczyszczające działanie?

Postanowiła   spróbować.   Zagotowała   porosty   w   niewielkiej   ilości   wody   i 

wystudziła   szarobrunatną   masę.   Niczego   nie   dodawała.   Podgrzała   jeszcze   raz   i 

odparowała większość wody.

background image

To   na   pewno   nie   jest   trujące,   zdecydowała.   Nigdy   nie   słyszała,   by   któraś   z 

podobnych roślin była niebezpieczna. Przecież jadły je zwierzęta.

Nowym specyfikiem obłożyła z początku piersi tylko jednej z chorych. Kobieta 

oddychała szybko i płytko, ciało miała rozpalone, tu i ówdzie pojawiła się paskudna 

wysypka. Maria nie bardzo wierzyła, by wyciąg z porostów złagodził kaszel, zauważyła 

jednak, że pod jego wpływem podrażniona skóra wygładziła się i przestała swędzieć.

Można to zapisać.

Maria wciąż regularnie sięgała do swojej oprawionej w czerwoną skórę księgi i 

ukradkiem notowała krótkie relacje z wydarzeń w obozie. Ze szczególną dokładnością 

opisywała wszystkie przypadki choroby: objawy, leczenie i jego efekt.

Z żalem musiała teraz odnotować daremną próbę ratowania starej Gitty, a także 

śmierć zarządcy.

Wszystko wskazywało na to, że nie wytrzymało jego serce. Podobna przypadłość 

często spotykała mężczyzn w jego wieku, szczególnie tych nie umiejących zachować 

umiaru w piciu wzmacniającej ziołowej gorzałki. Co za dużo, to niezdrowo, również i w 

tym wypadku.

Palce   Marii   wprawnym   ruchem   zacisnęły   się   na   piórze.   Z   westchnieniem 

zauważyła, że kałamarz jest już niemal pusty. Będzie mogła zapisać nie więcej niż dwie, 

może   trzy   strony.   Czy   potrafiłaby   być   na   tyle   bezczelna,   by   zabrać   prawie   pełny 

kałamarz z chaty zarządcy? Zdawała sobie sprawę, że teraz ma na to szansę. Niewiele 

osób wiedziało o jej znajomości sztuki pisania, a swoją książkę ukrywała niczym naj-

głębszą   tajemnicę.   Mała   Kristina   jednak   znała   wszystkie   jej   sekrety   i   znalazła   sobie 

emocjonującą zabawę, pojawiając się przed Marią, kiedy ta była pewna, że późną nocą 

nikt jej nie podgląda. Kristina już potrafiła napisać własne imię, jakżeby inaczej, była 

wszak cioteczną wnuczką samego namiestnika.

Maria westchnęła ciężko i zamknęła księgę. Kristina była  pewnie gdzieś przy 

szopach, przypuszczalnie deptała po piętach Jensinie. Dobrze, że Jensina zalicza się do 

przyjaciół, szczególnie teraz, gdy wyspą najprawdopodobniej wstrząsną niepokoje.

Zostały bez zarządcy.

Jeden ze strażników  chorował, co najmniej  jeden z trzech pozostałych  będzie 

musiał opuścić wyspę, by zgłosić zgon Simonussena.

background image

Zostanie dwóch mężczyzn.

Przeciwko trzydziestu kobietom.

Nie tylko Maria dostrzegała możliwości rysujące się w tej sytuacji. Pozostawało 

jedynie mieć nadzieję, że inne więźniarki zauważą tkwiące w niej niebezpieczeństwa tak 

samo wyraźnie jak ona.

Wieść roznosiła się szybko. Już po niespełna godzinie dwadzieścia kobiet ruszyło 

sznurem z miejsca pracy na brzegu w stronę baraków. Z ust buchała im biała para niczym 

z paszczy parskającego smoka. Zgromadziły się wokół Marii, garnęły się do niej jak 

oddział niepewnych żołnierzy do oficera.

- Czy to prawda? On nie żyje? Jak to się stało? Co z nami teraz będzie?

Nie, nie były żołnierzami, lecz dziećmi, przestraszonymi dziećmi, niepewnymi 

swego losu, teraz gdy zniknął ośrodek władzy. Żadna z nich nie kochała zarządcy, może 

z wyjątkiem Jensiny. Żadna nie widziała w nim człowieka innego niż ten, który twardo 

gonił je do pracy i skąpił mąki na owsiankę, gdy nastały ciężkie czasy. Reprezentant 

tych, którzy je skazali, odebrali im wolność, miłość i domowe ciepło. Ich opoką stała się 

Maria.

Zgromadziła je w baraku, w którym sypiały teraz zdrowe. W środku było bardzo 

ciasno,  nawet  kiedy skuliły  się na  swoich  legowiskach,   by zrobić   innym   miejsce   na 

podłodze. Na samym końcu wsunęła się Nadjana.

- Przyjaciółki, nadszedł czas na poważną rozmowę. Wszystkie przestraszyło to, co 

się stało. Kto się spodziewał, że Simonussen tak nagle wyzionie ducha? Na początku 

poproszę was, abyśmy, milcząc przez chwilę, odmówiły modlitwę za jego duszę. Nie 

zawsze darzyłyśmy go sympatią, nie zawsze okazywał się dobrym strażnikiem, musimy 

się jednak postarać, aby nie myśleć o nim źle, bo nic nie wiemy o tym, który zajmie jego 

miejsce.

Więźniarki pomruczały coś pod nosem, lecz zaraz posłusznie złożyły ręce i razem 

z Marią odmówiły krótką modlitwę.

Po chwili Maria znów zabrała głos.

- Wciąż jesteśmy przestraszone jak kury, gdy zauważą jastrzębia, krążącego nad 

podwórkiem. Boję się, by nie skłoniło to nas do robienia głupstw. Muszę przyznać, że i 

moją pierwszą myślą była ucieczka!

background image

- Tak! Opuścić to przeklęte miejsce! Zostawić wszystko! Weźmiemy łódź!

W wysokim kobiecym głosie brzmiała odwaga i tęsknota za wolnością, Maria to 

rozumiała.

- Nie mogę wami rządzić, nie mogę rozkazać, abyście tu zostały i pracowały jak 

zwykle, ale boję się tego, co może teraz nastąpić. Boję się, że pękną łączące nas więzi, 

wszystko ulegnie zniszczeniu...

- W łodzi zmieści się nie więcej niż osiem, najwyżej dziesięć - zauważyła drobna 

ciemnowłosa kobieta. - I która z was zna to wybrzeże?

Dyskutowały,   mówiły   jedna   przez   drugą,   inne   uciszały   przyjaciółki   ogarnięte 

zbytnim zapałem.

Maria   pozwoliła   im   się   wygadać,   wiedziała,   że   muszą   rozważyć   wszystkie 

pomysły, jakie przyjdą im do głowy.

-   Dosyć,   dziewczęta!   -   oświadczyła   wreszcie   Jensina.   Wciąż   miała   nad   nimi 

władzę, pozostała dawną przywódczynią więźniarek. Maria cieszyła się, że ma w niej 

przyjaciela, a nie, jak na początku, wroga. - Musimy pożegnać się ze wszystkimi sza-

leńczymi pomysłami. I tak nigdzie nie dopłyniemy. Dziesięć kobiet w wiosłowej łodzi! 

Dziesięć kobiet, które nie mają gdzie się podziać! Ciągle w drodze, nieustannej ucieczce 

przez resztę życia, choć ono i tak na pewno nie będzie długie. Znów nas pochwycą, 

zakują w żelazo, a wtedy możemy się już tylko spodziewać haniebnej śmierci.

Mowa   zrobiła   wrażenie.   Ostre   słowa   doświadczonej   kobiety   zdecydowanie 

położyły kres dyskusji.

- Jensina ma rację - potwierdziła Maria. - Śmierć Simonussena nie wróci nam 

wolności, on był jedynie nadzorcą, elementem systemu, lecz jego zgon może wpłynąć na 

nasz los tu, na tej wyspie. Decydujące znaczenie będzie miało, w jaki sposób zdołamy 

przemówić w naszej sprawie przed nowym zarządcą. A może i przed tymi, którzy stoją 

jeszcze wyżej...

Kobiety pokiwały głowami, lecz kilka niezadowolonych zerkało koso na Jensinę i 

Marię. Żadna nie zauważyła, że Nadjana wymknęła się z baraku.

Najpiękniejsza lekkim krokiem pobiegła w stronę szopy, gdzie wokół paleniska 

siedli czterej strażnicy. Jeden strasznie się pocił, trzej pozostali podparli go workami z 

pierzem i owinęli w koce. Musieli zdecydować, kto wyruszy na Vegę z wieścią o śmierci 

background image

zarządcy. Zwłoki postanowili zostawić do czasu, aż okoliczne władze pospieszą im z 

pomocą. Nie mogli wyprawić się we dwóch i dwóch tylko zostawić w obozie. Należało 

wszak się spodziewać buntu i walki z rozhisteryzowanymi kobietami. Mężczyźni nie byli 

aż tak głupi, by nie pojmować szansy ucieczki, jaka otworzyła się przed więźniarkami. 

Gdyby udało im się pokonać strażników, droga na morze stanęłaby przed nimi otworem. 

Zamknięte na klucz wiosła były ich kluczami do wolności.

Zapomnieli tylko, że kobiety ze Skjaeryasr nie miały dokąd uciekać.

- Ja pojadę na Vegę - oświadczył Johan Kulas, zdając sobie sprawę, że ryzykuje 

tym samym utratę pozycji. Był najstarszy ze strażników, przebywał tu najdłużej, lecz nie 

w smak była mu myśl, by pozostać. W dodatku z niewładną nogą nie poruszał się dość 

sprawnie, a przecież gdyby doszło do starcia...

Żaden ze strażników nie zaprotestował. Chory sprawiał wrażenie, że i tak nic do 

niego nie dociera.

Wszystko zostało już powiedziane, mężczyźni siedzieli w milczeniu, sam na sam 

ze swymi myślami o zmarłym. Idar, najmłodszy, przerwał ciszę:

- Musimy zadbać o to, żeby zapasy z gorzałką nie trafiły w niepowołane ręce.

Poderwał się jego czarnowłosy kolega.

- Tak! Nikt przecież nie wie, ile stary Simonussen zdołał zgromadzić. Nikt nie 

wie, co właściwie jest w jego chacie. Dlaczego jego rzeczy miałyby zostać odesłane i 

trafić do królewskich kufrów albo do nowego zarządcy?

Zerwali   się   na   równe   nogi,   zapominając   o   chorym   towarzyszu, 

niebezpieczeństwie buntu więźniarek i złych znakach. Kto wie, jakie bogactwa czekają 

ich w chacie zarządcy?

Kiedy Idar wychodząc otworzył drzwi szopy, jasnowłosa kobieta zatoczyła się do 

tyłu i przeraźliwie krzycząc upadła na pokryty lodem kamień, na który zawsze wylewano 

wodę do mycia.

- Nadjana? Co ty tu robisz?

Kobieta   prędko   się   podniosła,   zawstydzona,   że   spódnica   zadarła   jej   się   nad 

kolana. Poprawiła włosy, otrzepała się z kurzu, udawała zdyszaną, jak gdyby właśnie 

przybiegła, a nie stała od dawna i podsłuchiwała pod drzwiami.

Wiedziała, że na policzkach wykwitły jej rumieńce i że mężczyznom bardzo się to 

background image

podoba.

-   Przychodzę   was   ostrzec...   Niebezpieczeństwo...   Bunt.   Kobiety   robią   naradę, 

przygotowują   się   do   walki.   Wiedzą,   że   jest   was   mało.   I   że   tylko   chory   Nilsen   i 

Simonussen umieli strzelać...

Nadjana wprost rozkoszowała się przerażonymi minami strażników.

Uwierzyli jej.

Doskonale!

Na pewno nie w głowie im teraz porządki w chacie zarządcy.

Maria   nieźle   musiała   się   natrudzić,   zanim   trzej   strażnicy   dali   się   wreszcie 

przekonać, że stoi po ich stronie. Uspokoiło ich także opanowanie pozostałych kobiet. Po 

zakończeniu zaimprowizowanego zebrania wszystkie wróciły do pracy. Część zajęła się 

praniem,   inne   skrobały   skóry,   sortowały   ziarno   i   czyściły   sieci.   Maria   wraz   z   małą 

Kristina   poszły   do   baraku   chorych.   Strażnicy   przenieśli   tam   również   swego 

niedomagającego kolegę.

Nadjana z oddali obserwowała bieg wydarzeń. Daleko jej było do zadowolenia. 

Dlaczego   strażnicy   nie   potraktowali   Marii   ostrzej?   Dlaczego   nie   popędzili   kobiet   do 

pracy i dlaczego stali tam, rozmawiając cicho?

Przerażona   zrozumiała,   że   próba   spisku   się   nie   powiodła.   Najwidoczniej   nie 

doceniła zaufania, jakim obdarzano Marię.

Strażnicy bardziej wierzyli tamtej, nawet teraz, gdy przypominali raczej stadko 

wystraszonych, zabranych od matki jagniąt.

Piękność   ze   Wschodu   ledwie   zdobyła   się   na   ukradkowy   powrót   do 

znienawidzonej pracy przy pęcherzach halibuta, które należało oczyścić i odpowiednio 

spreparować. Używano ich jako bukłaków na wodę, osłon do lamp i wkładek do rybac-

kich butów.

Prędko   wyczuła   chłód   oddzielający   ją   od   innych   kobiet   niczym   ściana. 

Zdrajczyni, mówiły ich spojrzenia.

Zdrajczyni! Odszczepieniec!

Nadjanie w oczach zakręciły się łzy, zrozumiała, że przegrała. Miała teraz jedną 

jedyną szansę. Musiała szukać ochrony u strażników albo jeszcze lepiej: zostać kobietą 

nowego zarządcy.

background image

Może będzie młodszy, przystojniejszy od Simonussena?

Może również bardziej życzliwy.

Nadjana zmusiła wargi do uśmiechu, wiedząc, że to dobry sposób na rozpoczęcie 

walki   przeciwko   melancholii.   Na   nic   nie   zda   się   płacz.   Tylko   od   niego   zapuchnie, 

zbrzydnie. Beztrosko odrzuciła tępą skrobaczkę, rozpuściła spódnicę zatkniętą podczas 

pracy   za   pas.   Widziała,   że   dwaj   strażnicy   siedzą   nieco   powyżej   brzegu   i   nerwowo 

obserwują   kobiety.   Cicho   ze   sobą   rozmawiali.   Stara   strzelba,   czarny   muszkiet,   stał 

między nimi jako wyraźny znak. Jeden z mężczyzn nie zdejmował dłoni z kolby, drugi 

trzymał kij zakończony żelaznym hakiem, którego do tej pory używano wyłącznie do 

wciągania łodzi na brzeg. Teraz spoczywał w rękach strażnika niby niebezpieczna broń, 

wyraźne ostrzeżenie.

Johan Kulas przy pomoście wrzucał do zacumowanej tam starej łodzi wyciągnięte 

z zamknięcia wiosła, pęk sieci i beczkę zawierającą zapewne zaoszczędzoną przez niego 

część jęczmiennego piwa. Zbliżało się Boże Narodzenie, może znajdzie się ktoś, kto się 

lęka, że uwarzył go za mało?

Nadjana zapragnęła zmienić się w muchę i popłynąć łodzią na ląd. Gdyby tylko 

udało jej się dotrzeć do wybrzeża... Dalsza ucieczka zawsze jest możliwa, do miejsc, 

gdzie nikt nie słyszał o Nadjanie, Aniele o Białych Włosach. Może do Danii? Albo do 

samej Anglii... Wiele możliwości ma ten, którego korzenie sięgają zaledwie podeszew 

butów.

Ukryła   się   za   stosami   suszonych   ryb   i   patrzyła,   jak   Johan   Kulas   niezgrabnie 

wsiada do łodzi. Odbił od brzegu, lecz nie pomachał ani dwóm mężczyznom na wzgórzu, 

ani kobietom. Morze nie chciało go przyjąć, wprawdzie nie zrywał się sztorm, lecz uparty 

wiatr dmuchał w przeciwnym kierunku. Johan mógł się spodziewać, że po dopłynięciu na 

drugą stronę szkierów będzie lepiej, od lądu wiatr powieje mu ukosem w twarz i łódź 

nabierze pędu.

Nadjana   poczekała   jeszcze   chwilę,   nie   spuszczając   z   oka   pracujących   kobiet. 

Zanim którakolwiek zdążyła się obejrzeć, już siedziała przy strażnikach. Z daleka było 

widać, jak stroszy piórka, Jensina na ten widok splunęła z nienawiścią, zapominając naj-

widoczniej, że przez wiele lat jadła jajka przy stole zarządcy.

Jeden ze strażników  głośno się roześmiał,  drugi wstał  i  pociągnął  Nadjanę  w 

background image

stronę chaty. Niedługo później wrócił stamtąd sam, teraz drugi podniósł się i ruszył w to 

samo miejsce w tej samej sprawie.

Kobiety na brzegu nie miały litości. Nawet te, które sprzedawały się rybakom, 

przeklinały Nadjanę.

Może i były ulepione z tej samej gliny co ona, nigdy jednak nie posunęły się do 

tego, by położyć się na plecach w izbie, w której na marach leżał zmarły.

Takie   jest   życie,   pomyślała   Maria,   gdy   kobiety   wieczorem   głośno   omawiały 

grzechy Nadjany. Wszystkie jesteśmy identyczne, bez względu na to, jak się oceniamy, 

zawsze pociechą jest nam myśl, że są inne, gorsze.

Nadjany więcej tego wieczoru nie widziano.

Marii nie podobało się, że rywalka zyskała przewagę w walce o względy nowego 

zarządcy.   Jako   nałożnica   strażników   będzie   umiała   zadbać   o   własny   interes.   Maria 

musiała przyznać, że na pewno bardziej przemówi do nich młodość i uroda Nadjany niż 

jej własne piękne słowa.

I niezależnie od tego, jakim człowiekiem okaże się nowy zarządca, ona nigdy mu 

nie ulegnie.

Maria zacisnęła zęby i przy posłaniu chorej Katji złożyła samej sobie przysięgę.

background image

ROZDZIAŁ XII

Rankiem   w   pierwszy   dzień   Bożego   Narodzenia   zmarła   Nessa   -   Maria. 

Poprzedniego wieczoru zgromadziły się na wspólny posiłek, ciesząc się wyjątkowym 

jedzeniem. Niezwykłe, jak wysoko można cenić kawałeczek czerstwego chleba i parę 

kęsów słoniny! Dziwne, że tak pyszny smak może mieć mięso alki, chociaż przesolone i 

suche.

Wszystkie   ogarnął   spokój   sytości.   A   gdy   Maria   wyjęła   niedużą   książeczkę   i 

zaczęła   czytać   psalmy,   nastrój   zrobił   się   naprawdę   podniosły.   Na   zewnątrz   wichura 

szarpała ściany, lecz tego wieczoru nikt nie mógł od kobiet wymagać, by oszczędzały 

drewno, w baraku panowało więc niezwykłe ciepło. Nawet chore, uczesane i wystrojone, 

na   wpół   siedziały   na   swoich   posłaniach   i   uśmiechały   się   lekko   z   półprzymkniętymi 

oczami. Im wystarczył sam zapach unoszący się z kociołka, żadna nie miała siły jeść. 

Maria przygotowała im tylko napój uwarzony na odrobinie ptasiego mięsa z dodatkiem 

pieprzu, cebuli i dziurawca. Policzki nieco im się od tego zaróżowiły,  rozbudziła się 

nowa nadzieja.

Nessa - Maria była, prawdę mówiąc, najsilniejsza z nich wszystkich, śmiała się i 

nawet   dodała   swoją   nić   do   tkaniny   opowieści,   która   w   taki   wieczór   stanowiła   dla 

wszystkich najprzyjemniejszą rozrywkę.

A później po prostu umarła.

W nocy.

Żadna niczego nie słyszała. Żadna nie czuwała, gdy towarzyszka wyprawiała się 

w swą ostatnią podróż. Odeszła po cichu, w samą noc Bożego Narodzenia.

Maria nie płakała, łzy nie popłynęły też z oczu żadnej innej więźniarki. Śmierć 

była znajomym gościem, lecz nigdy nie witano jej życzliwie ani nawet obojętnie.

Maria, za każdym razem gdy umierał człowiek, a ona nie potrafiła temu zapobiec, 

odczuwała wielką stratę.

Teraz   czekała   ją   walka   o   życie   Katji   i   wiedziała,   że   może   ona   okazać   się 

najtrudniejsza.

Katji nie wolno umrzeć.

Nie   jej,   nie   tej   drobnej   młodej   kobiecie,   towarzyszącej   Marii   od   dnia,   gdy 

background image

zapędzono je na pokład statku w bergeńskim porcie.

Sylvia czuła to samo.

Wszystkie trzy przybyły na wyspę razem i łączyły je szczególne więzy.

Katja stała się jakby młodszą siostrą obu silnych kobiet. Maria była tą mądrą, 

szczególną, tą, do której można się zwrócić, gdy serce szarpała tęsknota. Sylvia natomiast 

miała zdrowe podejście do życia, jej zawsze optymistyczny, nieco rubaszny dowcip niósł 

prawdziwą radość, gdy powszedni dzień stawał się beznadziejnie szary i monotonny.

W gruncie rzeczy, jednak to właśnie Katja stanowiła naturalne centrum związku 

ich trzech. To ona trzymała je przy sobie, łagodna, ta, którą mogły obdarzyć czułością, 

chronić i tym samym poczuć się jeszcze silniejsze.

Maria nie potrafiła pogodzić się z myślą, że to wychudzone ciało może przestać 

oddychać,  nie chciała  dostrzec  znaków  wypisanych  już na czole  Katji. Ostrych  linii, 

właściwych znacznie starszym kobietom, pobladłych warg, suchych i popękanych, jeśli 

nie pilnowały, by posmarować je tranem lub owczym łojem.

Kaszel,   który   nią   wstrząsał,   sprawiał   taki   sam   ból   Marii,   jak   i   Katji.   Ale 

dziewczyna wciąż jeszcze nie pluła krwią, a w jej oczach płonęło światło.

Katja chciała żyć.

Maria w tym właśnie pokładała całą swą nadzieję, wiedziała bowiem, że jest to 

równie istotne, jak wszelkie lekarstwa, których Katja przyjmowała coraz więcej.

Szlochów dobiegających z chaty nie słyszał nikt.

Nikt nie słyszał przeraźliwego zawodzenia, a nawet gdyby doszło ono do czyichś 

uszu, pomyślano by, że to kot zarządcy skarży się na śmierć swego pana.

Strażnikom nie w głowie było współczucie, kobiety widziały, jak przychodzą i 

odchodzą,   dokonując   rutynowych   inspekcji.   Nagle   bowiem   wznowiono   obchody.   Za 

życia   Simonussena   całymi   dniami   nie   widywały   mężczyzn,   wykorzystywali   każdą 

okazję, by zaszyć się w swojej szopie i grać w jakąś grę albo po prostu spać. Tylko gdy 

było   to   absolutnie   konieczne,   zaglądali   do   miejsc,   gdzie   pracowały   więźniarki, 

sprawdzali, czy wszystko jest w porządku. I kiedy łodzie przypływały na wyspę, musieli 

brać się w garść i zakładać czarne naramienniki oraz zniszczone czapki, będące niegdyś 

nieodzowną częścią munduru.

Teraz nadeszły inne czasy.

background image

Czuli się niepewnie, bali się odpowiedzialności i władzy, choć oczywiście nowa 

sytuacja miała swoje zalety.

Jedna z nich leżała akurat w łóżku w chacie i użalała się nad sobą. Ich jednak to 

nie wzruszało, sama przecież wybrała drogę. Mężczyznom przypadł do gustu smak tej 

młodej miłości. Zachwycało ich, że mogą być z kobietą, o której wcześniej mogli tylko 

marzyć.

Po jakimś czasie jednak nawet ta radość spowszedniała, przestali się kłócić o to, 

czyja kolej wypada akurat tego dnia.

Stało się to raczej zwyczajem, każdy odwiedzał chatę w wyznaczony wieczór, 

nigdy jednak tam nie nocowali, żadnemu nawet nie przyszło to do głowy. Gdy tylko było 

po  wszystkim,   opuszczali  Nadjanę,  szukając  męskiego  towarzystwa,  które  tu,  w  tym 

odizolowanym miejscu, stało się niezwykle ważną częścią ich życia.

Nigdy nie było im jej żal.

Miała teraz lepsze jedzenie od innych więźniarek, cieplejsze łóżko i krótsze dni 

pracy.   Zdawali   sobie   sprawę,   że   i   ona   dotarła   do   wielu   skrytek   Simonussena   i   że 

prawdopodobnie łakomie częstowała się wszystkim co jadalne, zapewne nie gardziła też 

trunkami.

Maria   oświadczyła   wprost,   że   zamierza   złożyć   raport   o   tym,   ile   dzbanów   z 

ziołową   gorzałką   nastawiła   przed   śmiercią   Simonussena.   Okazało   się,  że   dobrze   zna 

rezerwy zarządcy.  Strażnicy nie śmieli  więc niczego  ruszać, lecz  i tak znaleźli  kilka 

mniejszych naczyń, o które, jak sądzili, nikt się nie upomni.

Maria   podjęła   się   ciężkiej   pracy   -   sprzątnięcia   chaty   i   przygotowania   jej   dla 

następcy, który w niej zamieszka. Dla Nadjany oznaczało to dwie zimne noce, uciekła, 

gdy kobieta o mądrym spojrzeniu stanęła nagle w drzwiach z wiadrem gorącej wody i 

żrącym ługowym mydłem własnego wyrobu.

Później   Nadjana   sprowadziła   się   z   powrotem,   pilnie   jednak   baczyła,   by 

utrzymywać chatę w takiej czystości, jak zostawiła ją Maria, kończąc porządki. Nadjana 

nie wiedziała, co się z nią stanie, gdy przybędzie nowy zarządca.

Kupowała sobie prawo, by móc być tam, gdzie nie chciała przebywać żadna inna, 

płacąc za to jedynym co miała.

Nowemu zarządcy zaoferuje to samo, nie jest to przecież aż takie okropne. Kilka 

background image

minut sapania i wzdychania, jakieś ukłucie bólu i żalu, i zapach starego potu w pościeli.

Ale   takie   nieprzyjemności   były   wszak   udziałem   większości   kobiet.   Zamężne 

niewiasty musiały znosić podobne przykrości, nie mogąc żądać żadnej zapłaty. A gdy 

mężczyznom nie stawia się wymagań, i tak wezmą to, co chcą, nie dając niczego w za-

mian. Takie doświadczenia miała Nadjana, lecz nie była wcale rozgoryczona.

W trudnym świecie przyszło jej żyć.

Przeżyją tylko najsilniejsze i najsprytniejsze.

Albo najpiękniejsze.

Te, które mają co ofiarować mężczyznom posiadającym władzę.

Płakała wieczorami nie dlatego, że bolało ją całe ciało, ani też że tak brutalnie je 

wykorzystywano,   nawet   i   nie   dlatego,   że   czuła   się   brudna,   pozbawiona   wszelkiej 

wartości.

Nadjana płakała, ponieważ żaden z nich nie chciał spać przy niej. Ani jeden nie 

chciał   jej   tulić,   choćby   chwilę   potem,   jak   członek   kurczył   mu   się   niczym   u   nowo 

narodzonego zwierzęcia. Usta, rozpalone i namiętne podczas aktu, stawały się nieme i 

zimne, gdy tylko zaspokojony został głód ciała. Twarze, przez moment wykrzywione w 

ekstazie, przemieniały się w obce maski i odwracały od niej. A ona tak chciała, by któryś 

powiedział coś pięknego, gotowa wymusić bodaj cień pieszczoty.

Bez   protestu   jednak   pozwalała   im   odejść.   Uśmiechała   się   nawet,   gdy   jak 

zawstydzeni chłopcy mocowali się po ciemku z paskami przy spodniach i połami koszuli. 

Nie widzieli tego uśmiechu, a ona nie musiała się wstydzić. Przed nastaniem poranka 

łkania  cichły,   a  łzy  zmieniały   w  ledwie  widoczny  ślad  w  pięknych  zimowo   szarych 

oczach.

Starała się odpowiadać na wzgardliwe spojrzenia kobiet z podniesioną głową.

Nie potrafiła zginać karku. Już raczej złamie się niczym zmrożone źdźbło trawy 

pod naciskiem twardego buta.

Styczeń   dłużył   się   niemiłosiernie,   dni   były   krótsze   niż   kiedykolwiek,   a 

jednocześnie długie nie do wytrzymania. Ręce kobiet siniały od pracy na przenikliwym 

zimnie, niektórym pojawiły się paskudne czerwone rany w miejscach, gdzie zęby mrozu 

wbiły się mocniej. Maria smarowała je mieszanką świńskiej żółci i ziaren pigwy, lecz 

żałowała, że nie ma świeżych gałązek sosny, z których mogłaby przygotować wywar; nic 

background image

nie pomaga lepiej na odmrożenia. Białko, pod którego wpływem takie rany w ciągu kilku 

zaledwie dni pięknie się goją, o tej porze roku również było niemożliwe do zdobycia. 

Niestety,   wszystkie   jaja   mew   i   edredonów   dawno   już   owinięto   w   miękką   trawę   i 

zawieziono na sprzedaż na Vegę.

Maria   mieszała   nowe   maści,   lecz   wiedziała,   że   porusza   się   po   niepewnym 

gruncie.   Używała   sproszkowanej   arniki,   przywrotnika,   dodawała   też   sporo   suszonej 

babki zwyczajnej, lecz suszone zioła nie działały tak skutecznie jak świeże i rany nie 

chciały się goić. Prosiła strażników, by pozwolili kobietom odpocząć przez parę dni, i tak 

przecież niewiele mogły zrobić obolałymi rękami.

Strażnikom jednak nie podobała się myśl, że więźniarki nie otępione zmęczeniem 

będą miały z dużo czasu na konspirowanie i poszeptywanie po kątach. To praca trzymała 

je tutaj, to ona miała zapełnić im głowy i ciała i utrudzić tak, by zabrakło im siły na 

sprzeciw i snucie niemądrych planów. Praca przynosiła też pieniądze, zyski trafiające do 

ich własnych kieszeni, do kasy zarządcy i króla.

Nakazywali więc kobietom wykonywać powtórnie te same czynności, byle tylko 

za wszelką cenę zapełnić im czas. Bezsensowność takich poczynań szczerze oburzała 

Marię, szczególnie gdy obserwowała cierpienia kobiet wyganianych z baraków na brzeg 

do mycia tych samych beczek na tran, które umyły już poprzedniego dnia.

Nastała   pora   beznadziejności,   a   niepewność,   która   przyszła   po   śmierci 

Simonussena,   uczyniła   życie   jeszcze   bardziej   nieznośnym.   W   więźniarkach   narastał 

nowy gniew, wściekłość na nieludzkie traktowanie. Granice oddzielające więźniarki od 

strażników zaznaczały się coraz ostrzej.

Od   wielu   lat   żyli   razem   na   tej   samej   wyspie,   zdarzało   się,   że   kobiety 

doświadczyły i twardych razów, i skutków bezwzględnych decyzji. Nigdy jednak do-

tychczas nie widziały w oczach swych nadzorców tyle wrogości, nigdy nie nienawidziły 

ich za coś innego niż ograniczenie wolności, które reprezentowali.

Teraz coś się odmieniło.

Rodziło się jakieś zło.

A w środku tego wszystkiego  oczy Katji zapadały się coraz  bardziej  w głąb. 

Maria   sypiała   półsiedząc   na   łóżku   chorej,   a   często   osuwała   się   po   prostu   na   koc 

rozciągnięty na zimnej podłodze. Nie miała odwagi odejść nawet na godzinę, nawet na 

background image

sekundę nie chciała zostawić Katji samej.

Kristina w ostatnich miesiącach wprost wystrzeliła w górę, Maria zachodziła w 

głowę,   skąd   dziewczynka   czerpie   pożywienie.   Jej   buzia   wyszczuplała,   a   w   oczach 

pojawił się nowy blask powagi. Ciało zdawało się wypychać nędzne ubranie, szczególnie 

na piersiach.

Dla   Marii   było   to   ogromnym   zaskoczeniem,   dziewczynka   ledwie   skończyła 

dziewięć lat.

Lecz widać samo życie sprawiło, że gwałtownie dojrzała. Siedziała teraz przy 

łóżku chorej ze spokojem i poczuciem odpowiedzialności dorosłej kobiety.

Kristina bardzo kochała Katję, wszystkie więźniarki zresztą troszczyły się o to 

pisklę, ćwierkające tak radośnie w gorące letnie dni. Nawet jeśli uważały ją za słabą i 

tchórzliwą,   to   była   w   tej   dziewczynie   jakaś   swobodna   beztroska,   jakaś   ulotność 

przywodząca im na myśl skrzydła motyla, błysk ważki czy zapach samotnego fiołka.

To,   czego   tak   brakowało   na   wyspie,   co   należało   do   innego,   pozostawionego 

daleko świata.

Wszystko to nosiła w sobie Katja i więźniarki cierpiały teraz w milczeniu na 

widok tego uosobienia swobody niszczejącego z wolna między przepoconymi szorstkimi 

kocami z wełny. Przynosiły Marii resztki swoich skarbów, grudkę brunatnego cukru, 

kilka okruszyn chleba, mięciutki gałganek do ocierania spoconego ciała Katji. Więcej nic 

zrobić nie mogły, wystraszone jak małe dzieci opuszczały barak chorych, by północny 

wiatr poniósł zapach śmierci możliwie najdalej.

Maria   nie   chciała   go   poczuć,   odwracała   się   plecami   od   groźby,   nie   chciała 

widzieć jaśniejących na ścianie złowieszczych liter. Katja musi żyć! Na wiosnę... Gdy 

ptaki   znów   będą   szukać   gniazd   wzdłuż   nękanego   wichrem   wybrzeża,   Katja   będzie 

jednym z nich.

-  Do  wiosny jeszcze  tak   daleko   -  szepnęła   Katja   nagle,  jak  gdyby  czytała   w 

myślach Marii.

Maria   wyrwana   z   półsnu   pochyliła   się   w   ciemności   nad   chorą.   Drżącą   ręką 

sprawdziła, że czoło Katji jest jeszcze bardziej rozpalone. Chciała czym prędzej zapalić 

lampę, lecz Katja przytrzymała jej dłoń z nieoczekiwaną siłą.

- Tak daleko... tak strasznie daleko.

background image

Maria zaczęła mówić, nie planując słów, wyrywały się z jej ust bez ładu i składu, 

jak gdyby rozmową chciała zatrzymać przyjaciółkę.

Mówiła o tym, że wkrótce przyjdzie luty i zaświeci słońce, że w powietrzu w 

niektóre   dni   daje   się   już   wyczuć   łagodniejszy   powiew,   że   edredon   z   dziwną   czarną 

plamką na głowie z pewnością w tym roku tak samo da się oswoić.

Katja puściła jej rękę. Maria zdumiona poczuła, że chora gładzi ją pocieszająco.

- Chyba będziesz musiała zająć się moim ptakiem, Mario. Obiecujesz?

- Nie! Ależ tak, oczywiście, ale ty...

- Myślę, że mnie już nie będzie - powiedziała Katja ze spokojem.

Maria   nie   chciała   dopuścić,   by   Katja   się   poddała.   Nie   teraz,   po   tak   ciężkich 

próbach, po tylu nocach, kiedy musiała zaglądać śmierci w oczy i zdołała ją odstraszyć.

- Nie możesz się poddawać, Katju, wciąż jesteś silna, jeszcze żyjesz.

- Ja się nie poddaję, Mario. Zrozum jednak, nie boję się, przykro mi będzie cię 

zostawiać, najdroższa przyjaciółko, wszystko, co zrobiłaś... A ja sprawiam ci taki zawód.

Przerwał jej chrapliwy kaszel. Oddychała ciężko, całe ciało walczyło o to, by 

płuca mogły nabrać tchu.

Maria poczuła lodowatą igłę strachu w piersi. Katja leżała nieruchomo.

- Zawód...

- Nie, nie mów tak, Katju. Nigdy nie zawiodłaś.

- Ty nic nie wiesz, Mario - odszepnęła Katja z niezwykłą surowością w głosie. - 

Nawet ty, mądra przyjaciółko, nie wiesz wszystkiego. Ale wiesz dużo... o wiele więcej 

niż którakolwiek z nas. Dlatego pytam cię, czy to choroba sprawia, że widuję nocami 

mamę? Zdrową, żywą mamę, która macha do mnie i mnie wzywa?

Maria zdawała sobie sprawę, że otwarcie już płacze, nie miała jednak zamiaru 

tego ukrywać.

-   Nie   -   odparła   i   przyłożyła   mokry   od   łez   policzek   do   tak   samo   wilgotnego 

policzka Katji. - Nie, to nie choroba.

- A więc to prawda - w głosie Katji zabrzmiała teraz czysta radość.

Trwały tak blisko siebie w milczeniu, Maria pojęła, że chora nie ma  już siły 

mówić. I tak wypowiedziała teraz więcej słów niż przez cały ostatni tydzień. Dlatego 

zdumiało ją, gdy w uśpionym baraku znów rozległ się silny głos Katji.

background image

- Czy mogłabyś mnie przytulić?

Maria ułożyła się przy Katji, nawet teraz nie myśląc o tym, że choroba może być 

z tego rodzaju, co to przenoszą się z człowieka na człowieka.

Delikatnie   otoczyła   ramionami   kruche,   rozpalone   ciało,   ciepło   wysuszyło   obu 

policzki.

Cichym, ledwie słyszalnym głosem Maria zaczęła opowiadać baśń o zagubionej 

królewnie.

I zanim dzielny syn ubogiego wieśniaka oswobodził królewnę z niewoli złego 

trolla, dusza Katji uwolniła się ze swego więzienia.

Przeciągła   skarga   Marii   obudziła   inne   kobiety.   Dźwięk   pełen   rozdzierającego 

żalu, przed którym chyba nawet upiory zatkałyby uszy. Kobiety zbiegły się, stłoczyły 

wokół pryczy,  na której niczym  ranne zwierzę leżała  Maria, obejmując zmarłą  przy-

jaciółkę.   Odciągnęły   ją,   lecz   palce   Marii   zostawiły   ślady   na   bezwładnym   białym 

ramieniu Katji.

Spomiędzy czerwonych warg nie wydobyło się żadne zrozumiałe słowo. Maria 

zakryła tylko twarz dłońmi, nie pozwalając wyrwać się z koszmaru.

Wzburzone kobiety usadziły ją przy palenisku, gdzie kołysała się w przód i w tył 

ogarnięta pustką, a ciało Katji owinęły w koce, którymi dotąd ją okrywały.

Strażnicy z irytacją przyjęli wiadomość o kolejnym zgonie.

Kobiety   również   tego   dnia   wróciły   do   pracy,   bardziej   jednak   niż   zwykle 

poszarzałe   na   twarzach.   Miały   wrażenie,   jakby   ktoś   na   ich   oczach   ukręcił   łepek 

rozśpiewanemu ptaszkowi. Ta śmierć była równie bezsensowna jak zdeptanie pięknego 

kwiatu.

Katja odeszła.

I co gorsza, Maria sprawiała wrażenie, że i ona od nich odchodzi. Że wyrusza na 

obce morza, groźniejsze i bardziej rozległe niż szare odmęty co dzień bijące o brzegi ich 

wyspy.

Kobiety   nienawidziły   zimna,   bezbarwnej   zimowej   wody   obmywającej 

nieosłonięte   od   chłodu   stopy.   Nienawidziły   wiatru   od   morza,   który   nigdy   nie   cichł, 

mrozu przenikającego do szpiku kości. Nienawidziły szarobiałego nieba, które nie umiało 

ofiarować   im   niczego   poza   wirującą   zmrożoną   mżawką.   I   skały,   po   której   stąpały, 

background image

zimniejszej od lodu.

Teraz   jednak   gorszy   był   chłód,   który   otoczył   ich   serca.   Zimny   strach   grubą 

warstwą okrył dusze, wprawiając je w drżenie. Z Marią nie może się to stać, Maria nie 

może poddać się śmierci, zawsze wszak jak walkiria walczyła  ze wszystkim i wszy-

stkimi. Gdyby chociaż w gniewie krzyczała, gdyby przeklinała tego, kto zdecydował o 

losie Katji, Boga i Szatana, i wszystkie morskie wiatry. Jakże pragnęły ujrzeć oczy Marii 

płonące nienawiścią, jak to się czasem zdarzało, gdy niesprawiedliwość stawała się zbyt 

trudna do zniesienia, a ona nie miała środków, by z nią walczyć.

Mogłaby też płakać, zawodzić nieopanowanie jak matka, która utraciła ostatnie 

dziecko.   Wolałyby   nawet,   by   Maria   w   gniewie   pobiła   jedną   z   nich,   stojącą   akurat 

najbliżej.

Wszystko byłoby lepsze.

Lepsze niż pustka, którą miała teraz w oczach.

Pustka, którą widywały wcześniej przez krótki ułamek sekundy tuż przed tym, jak 

spojrzenie człowieka drętwieje w śmierci.

Kiedy nie ma już żadnej nadziei.

Gdy ktoś się poddaje.

background image

ROZDZIAŁ XIII

Nadjana   przez   ściany   chaty   słyszała   podniesione   głosy.   Rozróżniała   krótkie 

komendy strażników i jednogłośne protesty kobiet.

Co się stało?

Żaden o niczym jej nie powiedział. Przychodzili do niej kolejno niemal każdego 

wieczoru, prawie się nie odzywali, a jeśli już, to nie mówili o niczym ważnym. Któryś 

spytał, skąd pochodzi, lecz nie wydawał się szczególnie zainteresowany odpowiedzią. 

Mówili, że ma piękne włosy albo że kochają jej białe uda.

Nic więcej.

A kiedy podczas aktu próbowała ich gładzić po policzku, odwracali głowy.

Ich pocałunki były mokre i gwałtowne, lecz pozbawione ciepła.

Nadjana marzła otulona narzutą, pod którą zwykle sypiała.

Nieduża szpara między okiennicą a otworem okiennym pozwalała jej obserwować 

wał poniżej chaty. Widziała, że jeden ze strażników, Johan Kulas, opierając się o wielki 

głaz, trzymał broń gotową do strzału.

Słyszała krzyki i przekleństwa, narastający szum kobiecych głosów.

Przycisnęła   nos   do   starego   drewna   chaty,   żeby   zobaczyć   więcej.   To   jednak 

okazało się niemożliwe.

A drzwi zamknęli od zewnątrz.

Wszystko jedno, myślała zwykle, dopóki mogła zostać w tym małym  świecie, 

pełnym   jedzenia   i   ziołowej   gorzałki.   Owszem,   doskwierała   jej   samotność,   lecz 

alternatywa była znacznie gorsza. Praca na zimnie, stopy zanurzone w lodowatej wodzie, 

spódnica zesztywniała na mrozie, zniszczone czerwone ręce i odmrożenia na twarzy.

Teraz   jednak   zapragnęła   się   stąd   wydostać,   zobaczyć,   co   się   dzieje.   Zaczęła 

odrywać deski tylnej ściany chaty wychodzącej ku skale; tylko tam nie było grubych bali.

Złapała pogrzebacz z paleniska i ruszyła do ataku. Niektóre deski przegniły i bez 

trudu ustąpiły twardemu narzędziu. Wkrótce otwór był już na tyle duży, że mogła się 

wyślizgnąć.

Światło dzienne zapiekło w oczach.

Odgłosy z wału dochodziły teraz wyraźniej, rozróżniała już nawet słowa.

background image

- Nie zrobimy tego!

- Dopóki nie dostaniemy więcej jedzenia!

- Dopóki nie zaczniecie traktować nas jak ludzi!

- I nie wypuścicie Sylvii, potwory! Podniecone, wręcz histeryczne głosy. Pełne 

lęku, lecz jednocześnie odważne. Nadjana przekradła się za węgieł, skąd miała dobry 

widok. Najpierw zobaczyła Sylvię leżącą jak tobołek na trawie. Jeden ze strażników stał 

nad nią na rozstawionych nogach. Sukienka na ramieniu poturbowanej kobiety podarta 

była na pasy, jakby od uderzeń bata.

I rzeczywiście strażnik trzymał skórzany pas w dłoni.

Nadjana wstrzymała oddech, przerażona patrzyła na wykrzywione złością twarze. 

Wszystkie   kobiety   zbiły   się   w   ciasną   gromadę,   wygrażały   pięściami,   urągając 

strażnikom.

Mężczyźni starali się odzyskać autorytet, groźnie wymachując bronią i dwoma 

długimi kijami.

Podeszli do kobiet, rozkazując im wrócić na brzeg do stojaków do suszenia ryb. 

Żadna z więźniarek nie usłuchała, a mała Kristina wybuchnęła głośnym płaczem.

Dopiero wtedy Nadjana się zorientowała.

Wśród więźniarek nie było Marii!

Tej, która powinna przewodzić stadu, która zawsze z wrodzoną oczywistością 

przemawiała   w   ich   imieniu.   Czyżby   zrzuciły   z   tronu   tę   wywyższającą   się   kobietę? 

Nadjanę załaskotało coś w piersi. Oddychała teraz szybciej, miała wrażenie, że myśli 

gnają jej przez głowę niczym morskie prądy.

Mała Kristina, protegowana Marii, była blada i miała zapadnięte oczy. Wyraźnie 

trzymała się Millicent. A gdzie stara Gitta? I Katja? Nessa - Maria?

Żadnej nie było widać.

Nadjanę bardzo to zdziwiło. Miała wrażenie, że wszystkie więźniarki bez wyjątku 

podziwiają   Marię,   że   skoczyłyby   za   nią   w   ogień   i   w   wodę,   a   teraz   stały   bez 

przywódczyni, zerkając tylko na naznaczoną bliznami twarz starej Jensiny.

Strażnicy zbili się w gromadę jak stadko reniferów, zaatakowane przez zbyt liczną 

watahę wilków. Kobiety także stały razem i nagle wielka grupa zaczęła się poruszać.

Kierowały się w stronę chaty!

background image

Nadjana drgnęła wystraszona, miała nadzieję, że nie zauważyły, jak czai się za 

węgłem.   Boże,   co   teraz   robić?   Postąpiła   nierozważnie,   ciekawość   zwyciężyła   nad 

zwykłym w takich razach rozsądkiem. Nie miała czasu zasłonić dziury w ścianie, poprze-

stawiać mebli tak, jak zamyślała. Strażnicy ruszyli za kobietami.

- Same weźmiemy jedzenie!

- Nie zatrzymacie nas, chłopcy!

- Jest was czterech, prawda? A ta wasza marna strzelba może zabić tylko jedną 

naraz. Macie odwagę się przekonać, co wtedy zrobi reszta?

Głos Jensiny brzmiał teraz twardo i bezwzględnie.

Jedną   z   dwóch,   które   nie   poszły   w   stronę   chaty,   była   Kristina,   została   przy 

poranionej Sylvii, pociągnęła ją w stronę baraku.

Nadjana  myślała  gorączkowo, nerwowo przygryzając  wargi. Teraz  dobre  rady 

były w cenie. Jasne się stało, że będzie awantura.

Strażnicy   musieli   skoncentrować   się   na   innych   sprawach.   Wybuchł   bunt, 

świadczył o tym upór zbliżających się do chaty kobiet. Stopy Nadjany rwały się do biegu, 

chciały mknąć po kamieniach i trawie, po gładkiej skale przez pasmo wzgórz za chatą na 

drugą stronę wyspy.

Tam, gdzie cumowała łódź.

I zanim zdążyła sobie to uświadomić, nogi same ją poniosły. Nie było czasu, by 

cokolwiek ze sobą zabierać, by choć narzucić na ramiona ciepłą chustę. Nadjana czuła, że 

to jej wielka szansa. Jeszcze raz opłaciła się cierpliwość i wytrzymałość. Jeszcze raz 

przekonała   się,   że   warto   ugiąć   karku   i   okazać   uległość,   a   wtedy   w   obliczu 

najokrutniejszej przewagi można czegoś dokonać.

Oto cała delikatna równowaga systemu władzy na Skjaervaer legła w gruzach.

Nadjana nie miała sił zastanawiać się, dlaczego tak się stało. Wystarczyło jej to, 

co widziała i słyszała: nowy ton w głosach strażników i kobiet.

Na pewno ma to coś wspólnego ze zniknięciem Marii. Może już nie żyła?

Nadjana zebrała suknie, żeby nie przeszkadzały jej w biegu, ciesząc się, że ma na 

sobie dwie wełniane spódnice i gruby fartuch. Niestety, do połowy była raczej cienko 

ubrana, doszła jednak do wniosku, że może jedna spódnica posłuży jej za okrycie.

Zbiegła   z   niedużego   wzgórza,   wiedziała,   że   nikt   nie   może   jej   już   zobaczyć. 

background image

Zwolniła kroku, czuła, co tygodnie siedzenia w miejscu zrobiły z pracującym zwykle bez 

kłopotów sercem.

Łódź leżała wyciągnięta dość wysoko na brzeg.

Starannie ją przywiązano, prawdopodobnie z myślą o możliwych sztormach czy 

też wiosennej powodzi.

Rozejrzała się po morzu, popatrzyła na odległe wyspy i szkiery. Przy spokojnym 

morzu było tutaj płytko, woda zmieniała barwę, wskazując płycizny i mielizny.

Rybacy żartowali, że można się stąd dostać suchą stopą na Vegę, to jednak gruba 

przesada.

Potrzebna była łódź i ona właśnie ją miała.

Morze   akurat   się   cofało,   odpływ   szumiał   wokół   szkierów,   obramowując   je 

wąskim paskiem piany.

Nadjana szła teraz wolniej, przy każdym wysunięciu stopy czuła kłucie w boku.

Dotarła już wreszcie na miejsce.

Przerażona dopiero teraz się zorientowała, że nie pomyślała o pewnym bardzo 

istotnym szczególe.

Wiosła.

Nie było ich w łodzi.

Zasłoniła twarz dłońmi, przeklinając własną głupotę.

Oczywiście, że ich tu nie ma, wiedziała przecież, że strażnicy zawsze zamykają je 

na klucz, na wszelki wypadek, chociaż pewnie nie wierzyli, że któraś okaże się na tyle 

szalona, by porwać się na ucieczkę. Przed wielu laty jedna z więźniarek próbowała zbiec, 

przywieziono   ją   z   powrotem   i   wychłostano   na   oczach   współtowarzyszek.   Później 

zawieziono niepokorną na Vegę i dalej na stały ląd, na ostatnie spotkanie. Z katem.

Nadjana wiedziała tylko jedno: za nic nie chce tu wrócić.

Teraz   gdy  siedziała,   mając   przed   oczami   jedynie   przetaczające   się   szare   fale, 

reakcja   na   upokorzenia,   jakich   tutaj   doznała,   wezbrała   w   niej   niczym   potwór,   który 

wyrwał się z jej własnej głębi. Tłumiła je w sobie tak długo, zamknęła w tajemnym zaka-

marku umysłu, przepełnionym już w momencie przybycia na wyspę.

Teraz   nie   mogło   się   tam   pomieścić   już   nic   więcej,   brakło   jej   też   sił   do 

zatrzaśnięcia drzwi. Wszystkie doznane upokorzenia wydostały się jak wtedy, gdy zrobi 

background image

się dziurę w pozłacanym bożku i wypłynie z niego zgnilizna.

Nigdy więcej.

Nigdy, przenigdy.

Już lepsza śmierć.

Już   lepiej   umrzeć   na   morzu,   czując   w   ustach   smak   słonej   wody  i   łez,   i   fale 

zalewające płuca.

Odwiązała łódź, wrzuciła linę na pokład i popchnęła, aż w oczach pociemniało jej 

od wysiłku. Wiatr owiewał spoconą twarz, odgarniał z czoła białe loki, mroził cienko 

odziane plecy.

Ona tego nie czuła, stwierdziła tylko, że wiatr wieje od lądu.

Wiatr i morskie prądy poniosą łódź na południowy zachód, daleko od Skjaervaer, 

na morze.

Być może ją zobaczą. Wątpiła jednak, by ktokolwiek się domyślił, że to ona jest 

na tyle głupia, by wyprawić się na morze w takiej łupince. A nawet jeśli zrozumieją, to 

nie   będą   mieli   możliwości   wyruszyć   w   pościg.   Nie   mogą   zrezygnować   z   resztek 

przewagi, jaką mają nad wyraźnie zbuntowanymi więźniarkami.

Będzie więc mogła odpłynąć.

Daleko, jak najdalej.

Tam, dokąd podążają mewy, gdzie na tle bladej słonecznej tarczy zobaczy wielkie 

alki  igrające w powietrzu,  gdy powiew  wiatru poderwie im skrzydła.  Może któryś  z 

ptaków uniesie ją w niebo?

Nadjana odetchnęła z ulgą, ułożyła się na mokrym dnie łodzi i zapatrzyła w szare 

chmury. Fale miękko ją kołysały, łódź leciutko trzeszczała. Nadjana przymknęła oczy. 

Niech będzie, co ma być.

Do   Marii   nie   docierały   wydarzenia   tych   dni.   Może   słyszała   słowa   rozpaczy 

płynące z ust kobiet, może pojmowała, że brakuje jedzenia, że w żołądkach z głodu aż 

piszczy, może rozumiała, że z kobietami obchodzono się okrutniej niż kiedykolwiek, bo 

strażnicy bali się, że przyjdą im do głowy takie właśnie myśli.

Nad barakami zawisł ciężki, zimny obłok zła. Nie z tych, co to można ujrzeć na 

niebie.

Mała Kristina zauważyła zmianę zaszłą w Marii już następnego dnia po tym, gdy 

background image

ukochana przyjaciółka, wycieńczona, nie mogła podnieść się z posłania. Dziewczynka 

starała  się  nawiązać  rozmowę  z  opiekunką, głaskała  ją i ściskała,  a później  szarpała 

bezwładne   ciało.   Maria   najwidoczniej   spała   z   otwartymi   oczami,   oczy   mrugały   i 

poruszały się jak wcześniej, lecz pozostawały jakby puste, bez życia, usta nie składały się 

do uśmiechu.

A   spomiędzy   jej   warg   wydobywały   się   jedynie   ciche   dźwięki,   od   których 

Kristinie serce ściskało się z żalu.

Sylvia zabrała ją stamtąd, odciągnęła od Marii, chciała ochronić dziecko przed 

tym strasznym, co je spotkało.

Maria odeszła od nich, tak samo jakby umarła.

Sylvia już wiele razy widziała załamanie silnych ludzi.

Ludzi, którzy nigdy się nie uginają, którzy zawsze chodzą z podniesioną głową.

Sylvia obwiniała się, że nie zauważyła tego u Marii wcześniej.

Katja dla nich wszystkich była szczególną osobą.

Dla Marii jednak widać znaczyła jeszcze więcej, być może była równie ważna jak 

córka. Sylvia wiedziała, że Maria ma córkę, a nawet dwie, jedna z nich musiała już być 

dorosła, żadnej z nich nie zobaczy pewnie na tym świecie.

Sylvia usiłowała przejąć obowiązki Marii, oznajmiła strażnikom, że odtąd ona 

zajmie się przygotowywaniem jedzenia. Strażnicy o nic nie pytali, przeklinali tylko, gdy 

Sylvia powiadomiła ich, że czeka ich jeszcze jedna wyprawa ze zwłokami. Katja...

Rzucili   jej   pęczek   suszonych   ryb,   na   wpół   zgniłych,   najwyraźniej   źle 

przechowywanych. Sylvia nie ruszała się z miejsca, czekała na coś jeszcze.

Wypędzili ją.

- No a zboże, mąka na owsiankę i na zupę?

- Skończyła się - odpowiedzieli brutalnie, pokazując dno beczki.

- To idźcie nałapać ryb.

Teraz  mężczyźni  nie kryli  już irytacji.  Jeden  z nich groźnie  przysunął  się do 

Sylvii.

- Ryb? Rzeczywiście, bardzo by wam to pasowało, gdybyśmy wypłynęli na morze 

z liną i sieciami, zostawiając wyspę na pastwę szalonych bab.

- Przecież i tak nigdzie nie uciekniemy - mruknęła Sylvia.

background image

- O, zdarza się, że i tędy pływają statki, nie da się przewidzieć, kiedy pojawią się 

obcy.   A   wy   już   będziecie   umiały   to   wykorzystać.   A   jeśli   którejś   zabraknie,   gdy 

przybędzie nowy zarządca, a nie wywieziono jej stąd nogami do przodu, marny nasz los. 

Stracimy wszelkie szanse na ułaskawienie.

Oni się boją o własną skórę, zrozumiała Syhda. Silni mężczyźni boją się gromady 

wycieńczonych kobiet.

Dlatego tak bezwzględnie je traktują.

Dlatego   odmawiają   im   jedzenia   i   pędzą   do   bezużytecznej   pracy   czternaście 

godzin na dobę.

Zapragnęła   wręcz,   by   zjawił   się   wreszcie   nowy   zarządca.   Może   strażnicy 

spuszczą wtedy z tonu, może wrócą tamte powszednie dni, za którymi już tęskniły.

Zaraz jednak przypomniała sobie, jak wygląda rzeczywistość.

Maria. Świadomość zaciążyła jej w żołądku niczym ołów. Poczucie bezradności 

przygniotło jeszcze większym brzemieniem.

Tamten czas już minął.

Wtedy też nie było im dobrze, lecz teraz przeszłość jawiła im się jedną długą 

letnią   porą.   Rzadko  kładły   się  spać   głodne.   Gdy  któraś   zachorowała   lub   się  zraniła, 

zawsze istniała nadzieja na wyleczenie. Miały swoje chwile beztroski, gdy przysłuchi-

wały   się   opowieściom   Marii   i   pięknym   psalmom,   których   znała,   jak   się   zdawało, 

nieskończoność. Pobożne pieśni dodawały siły nawet tym, które dawno już odwróciły się 

plecami od tego źdźbła nadziei zwanego Bogiem...

Sylvia   odeszła   od   strażników.   Nie   wiedziała,   jak   przekazać   innym   straszną 

prawdę.

Nie ma jedzenia.

Nie ma już prawie drewna.

Nie mogą liczyć na świeże ryby, które przez tyle zimowych i wiosennych dni 

ratowały   je   przed   głodem.   Pozostaje   jedynie   praca,   bezsensowna   praca,   i   ta   nowa 

surowość w oczach strażników.

Kristina wypłakała już wszystkie łzy.  Stała w pewnej odległości od otwartych 

szeroko drzwi. Patrzyła, jak kobiety przewracają chatę do góry nogami w poszukiwaniu 

sekretnych skrytek zarządcy.

background image

Strażnik   uderzył   którąś   z   więźniarek   tępym   końcem   bosaka;   zanosząc   się 

krzykiem   padła   na   ziemię.   Inny   próbował   wygnać   wygłodzone   kobiety   razami   i 

kopniakami, odwzajemniały się, jakby z rozpaczy postradały zmysły. Czyjeś stare ciało 

zgięło się wpół, gdy uderzenie ciężkiego buta trafiło prosto w brzuch. Dwie kobiety 

zawodząc rzuciły się do ucieczki, bo któryś ze strażników rzucił lampę z oliwą i wrząca 

ciecz polała się na powiewające spódnice.

Chaos. Wycie i krzyki, odgłosy walki i histerycznego gniewu.

Kakofonię   dźwięków   przerwał   ostry   huk   wystrzału.   Na   moment   zapanowała 

cisza.

Zapach starego prochu zakręcił w nosie, ktoś wypuścił z rąk beczułkę z gorzałką. 

Słychać było tylko bulgotanie, gdy drogocenne krople wyciekały na spragnioną ziemię, 

która pochłonęła je w mgnieniu oka.

Tak samo prędko wsiąkała w nią krew.

To Millicent leżała bez życia.

Zrozpaczone kobiety nagle jakby oprzytomniały. Ocknęły się z uśpienia, które je 

tu   przyprowadziło.   Jedna   uklękła   przy   rannej,   na   próżno   starając   się   osuszyć   krew 

cieknącą z dużej rany ziejącej na skroni Millicent. Czerwona ciecz wciąż jeszcze tryskała 

rytmicznie, a powieki kobiety leciuteńko drżały.

Usta jednak poruszały się bezgłośnie, ręce opadły bezwładnie, gdy próbowała 

wyciągnąć je po pomoc.

Zabrały ją. Płomień buntu zgasł, jak gdyby krew Millicent niezbędna była, by 

stłumić ogień.

Strażnicy zostali w zdewastowanej chacie, nie mogąc zdecydować, czy powinni 

iść za kobietami, czy też mądrzej by zrobili, pozostając tutaj.

Dopiero po pewnym czasie, gdy głód i im zaczął szarpać trzewia, zorientowali 

się, że kogoś brakuje.

Nadjany.

Dziura w ścianie powiedziała im, co się stało. I właściwie krótka wyprawa nad 

zatokę potwierdziła tylko podejrzenia, że nie mają już łodzi.

Ta bezrozumna kobieta wyprawiła się bez wioseł. Pocieszył ich widok ciężkich 

czarnych chmur gromadzących się na horyzoncie od zachodu.

background image

Na falach pojawiły się już białe grzywy, morze przeciągało się niespokojnie jak 

budzący się gigantyczny potwór.

Nadjana nie dopłynie daleko.

Nawet gdyby miała wiosła, i tak powstrzyma ją morze.

Strażnicy przeklinali utratę łodzi, doszli jednak do wniosku, że nikt nie dowie się 

o ucieczce. Nowemu zarządcy wmówią, co tylko będą chcieli, tyle zwłok przewozili 

ostatnio, nic dziwnego, że w końcu stracili rachubę.

Sami ugotowali sobie strawę, z wody i odrobiny jęczmiennej kaszy, której nie 

znalazły   kobiety.   Razem   z   gorzałką   posiłek   smakował   całkiem   nieźle,   a   kawałek 

baraniego udźca, który zostawił Simonussen, zadowolił ich do reszty. Nawet przez chwi-

lę nie zatęsknili za kobietą.

A   jutro...   jutro   może   już   przypłynie   nowy  szef.   Taką   nadzieję   mieli   każdego 

wieczoru w ostatnim czasie.

Brzemię odpowiedzialności spadnie z ich ramion.

Jutro...

Chyba że sztorm porwie w swe objęcia również i jego statek.

- Człowiek za burtą! Rzucić linę! Prędzej!

W uszach Randara zawodził wiatr, a strumienie siekącej morskiej wody niemal go 

oślepiały.

- Sigurd! Sigurd! Ogłuchłeś, człowieku?! Upłynęło kilka sekund, zanim dotarło 

do niego, że to właśnie jego wołają, przekonani, że takie imię nosi.

Odwrócił się, usiłując zobaczyć coś poprzez strugi wody, które spływały z ronda 

kapelusza i zalewały twarz.

- Musimy spuścić szalupę, łap tutaj!

Randar z niedowierzaniem wpatrywał się w trzech marynarzy, którzy mocowali 

niedużą łódź do lin przyczepionych do burty.

Łódź zwykle płynęła za statkiem, lecz podczas sztormu takiego jak ten podnosili 

ją i kładli na pokładzie, przywiązując do drewnianych kołków. Teraz tę łupinkę należało 

spuścić na morze.

To szaleństwo, pomyślał Randar.

Ten człowiek i tak jest już stracony.

background image

Złapał za linę, którą mu podano, i wytężając wzrok usiłował dojrzeć coś poza 

wysokimi falami.

Wznosiły   się   przed   statkiem   niczym   ściany,   przy   uderzeniu   każdej   z   nich 

Randarowi na moment zamierało serce. Widział, jak śmierć śmieje się do niego z grzyw 

potwornych bałwanów. W granatowej nocy wszystko zdawało się nierzeczywiste niczym 

obraz z marzenia sennego.

Mężczyźni mało się odzywali, wystarczały im krótkie rozkazy.

Szalupa   zawisła   między   niebem   a   morzem.   Jeśli   istniał   jakiś   Bóg   rządzący 

pogodą, to trzymał teraz ich stronę. Upłynęła chwila, zanim kolejna ściana wody zbliżyła 

się do statku, moment przerwy w ataku wystarczył akurat na to, by spuścić szalupę, nie 

rozbijając jej przy tym o kadłub.

Randar miał wiele podziwu dla młodego mężczyzny w łodzi.

Dopiero teraz ujrzał ciało unoszące się na wodzie, kołysane falami w górę i w dół 

w rytmicznym monotonnym ruchu.

Kapitan przeżuwał coś w tym samym rytmie. Mocne szczęki napinały się niczym 

paści na lisa.

Widział,   jak   szalupa   napełnia   się   wodą,   widział,   jak   drugi   z   załogi   niknie   w 

falach, i zdawał sobie sprawę, że powinien był powstrzymać ryzykowną próbę ratowania 

pierwszego marynarza. Niestety, tylko jeden człowiek na pokładzie statku umiał pływać, 

ten, który wypadł za burtę.

Kapitanowi nie pozostawało nic innego, jak nakazać rzucenie lin skazanym już na 

śmierć ludziom. Ten, który zszedł na morze w łodzi, przegrał w walce z falami i więcej 

już go nie widzieli.

Pierwszego fale znosiły teraz w stronę statku. Widzieli, że jeszcze się nie poddaje, 

że wciąż walczy, lecz członki powoli już zaczynały mu sztywnieć.

Randar nie mógł dłużej stać tak bezczynnie z luźną liną w dłoniach, choć nie miał 

doświadczenia w podobnych sytuacjach.

Kapitan nawet nie spojrzał w jego stronę.

Randar prędko zawiązał sobie linę w pasie, buty zostawił na pokładzie, tak samo 

ciężką   kurtkę.  Jedyną  reakcją  kapitana   było  to,  że   sam  ujął  linę,  która   miała  łączyć 

Randara z tym światem.

background image

Patrzyli, jak nieznajomy żołnierz skacze w odmęty, i dech ze zdumienia zaparło 

im w piersiach, gdy dostrzegli, że ledwie dotknąwszy powierzchni wody zaczął płynąć, 

unosił się na wodzie jak korek.

Znał ten mokry żywioł tak świetnie jak wydra.

Fale pomagały mu teraz, niosły ku pierwszemu nieszczęśnikowi. Dzieliło ich od 

siebie zaledwie kilka metrów, kiedy sztywne ruchy tonącego całkiem ustały i zanurzył się 

pod wodę.

Teraz   zaczęli   wołać,   wykrzykiwać   z   siebie   emocje,   czując   przenikające   ich 

drżenie, gdy napięcie mieszało się z żalem po stracie już jednego towarzysza.

Jest!

Sigurd go złapał.

Miotał się, pluł morską wodą, ale trzymał tonącego za kołnierz. Nagle zalała go 

fala.

- Ciągnąć! Ciągnąć, do diabła!

Kapitan   sam   stanął   tuż   przy   burcie   na   szeroko   rozstawionych   nogach,   nie 

zważając na fale zalewające pokład jak oszalałe wodospady.

Ciężko! Przeklęcie ciężko.

Mieli wrażenie, że cały statek się wywraca, gdy wreszcie udało im się wyciągnąć 

ciało Randara z wody. Złapali tez tamtego pierwszego. Najpierw solidnym bosakiem, 

jakim łowi się halibuty, później już ciągnęli gołymi rękami.

Buty ślizgały się po mokrym pokładzie, wiatr odbierał siły i słuch, lecz nagle fale 

pospieszyły im z pomocą, podnosząc swe ofiary niemal na wysokość burty.

Wreszcie   obaj   spoczęli   na   pokładzie.   Jeden   trwał   nieruchomo,   nie   wydając   z 

siebie żadnego dźwięku, ciałem drugiego wstrząsał chrapliwy kaszel, wylewając ze sobą 

na pokład litry pomieszanej z treścią żołądkową morskiej wody.

Marynarze  prędko   wrócili   na  swoje  miejsca,  teraz   czekała  ich   kolejna  walka. 

Zboczyli z kursu, żagle szarpała wichura, tylko sternik przez cały czas nie opuszczał 

swego stanowiska, walcząc jak szaleniec o to, by fale nie wywróciły statku.

We wnętrzu kadłuba owinięto w wilgotne koce dwa ciała, równie nagie jak wtedy, 

gdy przyszły na świat, i tak samo balansujące na granicy życia i śmierci.

background image

ROZDZIAŁ XIV

Maria siedziała na krześle przy ogniu, lecz płomienie nie zdołały wrócić życia 

niebieskim oczom.

Długie   jasne   włosy,   rozczesane   przez   Sylvię,   pozostały   matowe,   brakło   im 

sprężystości.

Wokół ust rozciągnęła się siateczka delikatnych zmarszczek, która sprawiła, że 

Maria wyglądała o wiele starzej.

Randar tego nie widział.

Czarne ptaszysko strachu trzepotało skrzydłami w jego sercu.

- Mario, najdroższa, co się z tobą stało?

Ukląkł przed nią, ujął w swą wielką rękę jej nieruchomą dłoń. Roztarł ją, ścisnął, 

aż palce pobielały. Odwróciła głowę wolno jak lunatyczka.

- Mario! To ja, twój mąż Randar, twój... Błysk poznania w oku?

Czy tylko odbicie płomieni szalejących na palenisku?

Randar   nie   ustępował,   szeptał   jej   imię,   wołał   je   głośno,   gładził   po   złotych 

włosach, zauważając, że i w nich pojawiły się pasma siwizny.

Ogarniała go coraz większa rozpacz. Maria siedziała przed nim jak żywy trup.

Wziął ją w objęcia, mocno ujął pod pachy, a ona bezwładnie się o niego oparła.

Boże, jakaż ona lekka!

Okrągłe biodra...

Płakało w nim wszystko poza oczami.

Jego służbowa reputacja zostałaby na zawsze naznaczona głęboką skazą, gdyby 

ktoś tej nocy zajrzał do chaty. Zobaczyłby nowego, silnego zarządcę wędrującego wokół 

paleniska z bezwładną kobietą w objęciach.

Randar robił krok za krokiem, zmuszając i ją do wysiłku. Nakazywał jej nogom 

poruszać się, a ramionom mocno obejmować go za szyję.

I przez cały czas nie przestawał mówić, nieprzerwanie wypowiadał słowa, które 

mogłyby obudzić w niej jakieś wspomnienia, przywrócić do świata.

Opowiadał   o   Maryjce,   tłumiąc   własny   ból   na   myśl   o   opuszczonym   dziecku. 

Wspominał Gjertrud, wyjął nawet przesłane przez nią pachnące mydełko. Przekazywał 

background image

pozdrowienie od Eyliffa, od Sunnivy,  opowiadał o ślubie i młodym  zięciu, o którym 

Maria nic nie wiedziała. I o dziecku...

Maria zaczęła oddychać szybciej.

Czyżby sprawił to ruch, niezwykłe uczucie, że ciało mimo wszystko funkcjonuje?

Randar zachęcony kontynuował swe działania, aż ramiona i plecy rozbolały go ze 

zmęczenia. Dopiero gdy ogień na palenisku całkiem już się wypalił i dawno już zapadła 

zimowa noc, ułożył Marię delikatnie na zaścielonym skórami łóżku i usiadł przy niej.

Wydawało się, że nie ma nadziei.

Maria nie była królewną, która otworzyła oczy, gdy przybył do niej młody książę.

Nagle Randar zaczął się histerycznie śmiać. Przecież on nie zrobił tego, co książę!

Oczy mu rozbłysły, ukazała się w nich granica tego samego świata, do którego 

przeniosła się Maria.

Czy po to poświęcił swoją córkę i dobre imię? Wzbierał w nim szalony śmiech, 

wiedział, że za tą granicą pozostaje już tylko beznadziejność.

Pochylił się nad Marią i pocałował ją, bliski brutalności.

Wargi przyciśnięte do jej ust. Pocałunek pełen rozpaczy i nadziei.

Odpowiedziała.

Jej usta zmiękły, rozgrzały się.

Puste oczy się zamknęły.

Poczuł, że serce mało nie wyskoczy mu z piersi, spostrzegł też, że i na jej szyi 

pulsuje żyła.

W uniesieniu  objął dłońmi  twarz  Marii. Przez  nieruchomą  do tej  pory maskę 

przebiegło drżenie.

Usta się trzęsły.

Na policzku pojawiła się kropla wilgoci.

- Mario... Jesteś tutaj? Mario, jestem przy tobie. To prawda, musisz się obudzić...

Teraz i jej wargi formowały słowa, z wyschniętego gardła dobyły się dźwięki.

- Sen... taki piękny sen...

Krew szumiała, ściany chaty oddaliły się, Randar patrzył, jak Maria otwiera oczy 

i próbuje zobaczyć coś przez wilgotny welon.

Patrzyła na niego!

background image

Nie przez niego, nie gdzieś w dal, lecz prosto na niego!

- To nieprawda - szepnęła. - To nie może być... Randar z trudem przełykał ślinę, 

nie potrafił nic jej odpowiedzieć. Jeszcze raz się tylko pochylił i pocałował miękko, tak 

miękko jak wtedy, gdy po raz pierwszy poczuli dotyk swoich ust.

Drobna dłoń wyciągnęła się w górę, ułożyła na jego karku, palce zacisnęły się na 

delikatnych kręconych włosach pod sztywną czupryną.

- To ty - stwierdziła ze zdziwieniem, jak gdyby dotyk zapewnił jej ostateczny 

dowód. - To ty, Randarze, jesteś tutaj, ale... ale...

Widział, że pytania cisną jej się na usta, w wielkich teraz oczach pojawił się 

przestrach.

- Cicho, ukochana, o nic nie pytaj, nie teraz. Opowiem ci wszystko... później. 

Jesteś teraz ze mną i tak będzie już zawsze. Nikt mi ciebie nie odbierze. Odpoczywaj, 

najmilsza,   potem   opowiem   ci   o   wszystkich   najbliższych.   Przywożę   pozdrowienia   od 

Sunnivy, Maryjki, Gjertrud i Eyliffa.

Maria unosiła się w chmurach, chociaż ciało bolało ją jak po wyjątkowo ciężkim 

dniu pracy. Umysł wciąż nie mógł pojąć, że siedząca przy niej postać jest rzeczywista.

Zaledwie przed pięcioma laty gładziła tę znajomą twarz, lecz wydawało się, że od 

tamtego momentu upłynęło całe życie.

Wspomnienia tamtego czasu ożyły teraz, wskrzeszone cichymi słowami Randara.

Ukochane imiona, znajome miejsca, fiord i zbocza... Cisza, za którą, nie zdając 

sobie sprawy, tak tęskniła. Cisza i spokój, daleko od nieustannego szeptu i szumu morza.

Był tutaj.

Mówiła   nie   do   niego,   lecz   raczej   do   tej   części   siebie,   która   rozstawała   się   z 

tamtym drugim światem.

- Bóg jeden wie, w jaki sposób i dlaczego, lecz on jest tutaj. Dzięki ci, dzięki na 

wieki...

Zdołała  podnieść  się w  łóżku, dopiero  teraz  zorientowała  się, że są w  chacie 

zarządcy.

Randar tulił ją do siebie mocno, spokojnie, jakby szedł krętą ścieżką, niosąc na 

ręku dziecko.

Siedzieli prawie nieruchomo, ciała poruszały się tylko lekko w rytm oddechu, 

background image

który u obojga był taki sam.

Nie   docierał   do   nich   żaden   odgłos   z   zewnątrz,   nawet   krzyki   pierwszych 

powracających z południa morskich ptaków.

Te same dłonie gładzące nagą skórę, te same wargi odnajdujące się nawzajem, 

szukające   innych   miękkich   krajobrazów.   Randar   dołożył   naręcze   drewna   do   ognia, 

buchnęły płomienie, napełniając izbę ciepłym aromatem żywicy.

Światło migotało, nadając bladej skórze złotawy odcień.

Maria przez sekundę wystraszyła  się tego, jak bardzo wychudła. A niebieskie 

pręgi oszpeciły okrągłe, niegdyś pełne piersi.

Randar   nie   dotykał   jej   ciała   od   chwili,   gdy   ich   dziecko   przyszło   na   świat. 

Zdumiała go różnica. Maria była taka szczupła, wychudzona jak pisklę.

Nigdy jednak to ciało nie było mu bardziej drogie, bardziej wytęsknione i święte.

Z religijnym niemal namaszczeniem przesunął dłońmi po płaskim brzuchu, po 

miękkich, silnych udach i po twarzy, która w blasku płomieni zdała się zdumiewająco 

młoda i odrodzona.

- Najdroższa, tak za tobą tęskniłem...

- Ja także, Randarze. Chciałam mieć nadzieję, chciałam wierzyć, że możemy być 

razem. Dopiero teraz rozumiem, jak nierzeczywista była ta nadzieja. Czy to nie dziwne, 

skoro właśnie leżysz w moich objęciach?

Odpowiedział jej uśmiechem, w istocie, to, co mówiła, wydawało się dziwne, lecz 

on zrozumiał.

- Nie mogłem... nie potrafiłem żyć wiedząc, że ty gdzieś jesteś...

Maria uścisnęła go jeszcze mocniej i wtuliła w niego. Randar rzucił zakurzony 

podróżny strój na podłogę. Domyślała się, że w wypchanym worku na pewno ma coś na 

zmianę.

Na razie jednak nie musiał się ubierać.

background image

ROZDZIAŁ XV

- Mario, Mario, musisz przyjść!

To   Sylvia   wołała   i   machała   rękami,   spódnica   powiewała   jej   nad   grubymi 

zimowymi butami. Twarz miała bardziej okrągłą i gładszą niż przed pięciu laty. Rany 

zadane przez strażnika zagoiły się bez śladu.

Maria podniosła głowę. Wiatr pochwycił długie jasne włosy, nie lubiła ich wiązać 

jak inne kobiety.

Widziała, że Sylvia jest spokojna, że wszystko przebiega tak, jak powinno.

Po prostu dla Inger nadszedł czas rozwiązania.

Na Skjaervaer miało się urodzić dziecko, pierwsze, odkąd uparta matka Kristiny 

zdołała ukryć, że jest brzemienna.

Ciąża Inger była rezultatem związku ubogiej dziewczyny z pierworodnym synem 

bogatego wieśniaka. Gdy tylko odkryto jej stan, została skazana za cudzołóstwo i zesłana 

na Skjasrvaer. Chłopak wykręcił się grzywną i publiczną spowiedzią.

Młodziutka Inger przybyła jednak do zupełnie innego świata niż ten, z którym w 

swoim czasie zetknęła się Maria.

Nie żyło się tu już tak strasznie. Więźniarki miały jedzenie, odzież i trochę czasu 

dla siebie, choć dni wciąż jeszcze się dłużyły, a praca przynosiła kiepski zarobek.

Lecz odkąd stanowisko zarządcy objął Sigurd Sigurdssonn, coraz większe części 

dochodów przypadały więźniarkom w formie wełnianego sukna, życiodajnego ziarna, 

drewna i warzyw. Kobiety czuły się zdrowsze, silniejsze.

Potrafiły teraz wziąć się do pracy z uczuciem przypominającym radość.

Gdy tylko przybył na Skjaervasr, Maria została jego kobietą. W iście magiczny 

sposób zdołał wyrwać ją z tego strasznego stanu śmierci za życia. Nikt nie miał pojęcia, 

jak to osiągnął ani do jakich środków się uciekł.

Więźniarki błogosławiły go za to, co uczynił, i wkrótce niemal naturalne im się 

wydawało, że ich cnotliwa „Królowa Śniegu” tak prędko trafiła do łóżka zarządcy.

Maria nie mogła powstrzymać się od uśmiechu.

Niektóre podejrzewały, że złożyła siebie w ofierze, sądziły, że oddała się obcemu, 

by   uczynić   go   swym   sprzymierzeńcem.   Do   więźniarek   bardzo   przemawiała   myśl   o 

background image

zarządcy całkowicie ulegającym Marii.

A przecież ona wcale nie była tak szlachetna.

Gdyby wiedziały, jaki ogień trawił jej ciało, z jaką ochotą i zapałem rzucała się w 

jego objęcia!

To   niezwykłe,   myślała   Maria,   że   szczęście   człowieka   w   tak   wielkim   stopniu 

zależy od bliskości ukochanego.

Z ramionami Randara, bezpiecznie obejmującego ją co wieczór, nie było miejsca 

na świecie, na które pragnęłaby zamienić Skjasrvaer.

Nigdy bez niego.

Maria doszła już do baraku, zrzuciła roboczy fartuch i wsunęła ręce w prostą 

koszulę bez rękawów, którą wkładała na suknię w podobnych okolicznościach.

Jedną część w głębi starego baraku urządzono z myślą o pielęgnacji chorych.

Zimą   było   tu   ciepło   i   przytulnie,   a   latem   przez   spore   okna   wpadało   dość 

powietrza.

Prawdziwe łóżka!

Jedno z nich wysunięto teraz na środek, bliżej ognia.

Leżała na nim Inger, imponująco spokojna, niewiarygodnie opanowana.

Poród zbliżał się do ostatniego etapu.

Maria   czułymi   dłońmi   przyjęła   nowego   człowieczka.   Gdy  dotknęła   wilgotnej, 

gładkiej skóry noworodka, przeszyła ją tęsknota.

Obmyła dziecko w ciepłej wodzie, lecz nie usunęła cieniutkiej błony, która, jak 

się okazało, gdy przyszło na świat, otaczała jego główkę. Z błyskiem w oku ułożyła 

maleństwo w ramionach wyczerpanej matki.

- Zobacz, urodził się w czepku!

Inger popatrzyła na nią pytająco, uśmiechnęła się niepewnie.

- W czepku! Tak nazywają tę cienką błonę, resztki worka, w którym  leżał w 

twoim   brzuchu.   Podobno   dzieci,   które   rodzą   się   z   czymś   takim,   są   szczęśliwymi   i 

zdolnymi ludźmi...

Inger uśmiechnęła się szeroko, ośmieliła się dotknąć malutkiego policzka.

Maria   spostrzegła,   że   jej   słowa,   dotyczące   starego   znaku   dobrej   wróżby, 

uspokoiły wylęknioną młodą matkę.

background image

Chłopczykowi przyda się ten czepek, pomyślała Maria.

- Nazwę go Marius - oświadczyła Inger.

Niespokojne   noce,   bolesne   myśli,   pieszczoty   niosące   pociechę.   Gorące   ciało 

mężczyzny przy drżącej z zimna kobiecie.

Maria wiedziała, że te noce będą się powtarzać. Noce przesycone tęsknotą, pełne 

niedobrych myśli.

Moje dzieci, moje dzieci!

Jakże was zawiodłam!

A teraz jeszcze odebrałam wam ojca. Ty, Sunnivo, jesteś już dorosła, wiem, że 

musisz mnie przeklinać, może nawet nienawidzisz za to, co zrobiłam. Teraz, kiedy sama 

poznasz,  jak silne  są więzy macierzyństwa,  nie pojmiesz,  że pozwoliłam  się od was 

oderwać...

A ty, malutka, nazywają cię Marją.

To wszystko, co masz ode mnie. Marne imię.

Dałam ci jeszcze kilka krótkich chwil przy piersi. Jak można kochać kogoś, kogo 

się nie zna?

Moja malutka, sama żyłam w pustce, jaką pozostawił po sobie nieznany ojciec. 

Pamiętam swoje myśli i załamanie, trudne chwile, gdy wyrosłam już na tyle, bym mogła 

zadawać pytania.

Dobry Boże, daj Gjertrud siłę i zdrowie, by podołała odpowiedzialności,  jaką 

złożyłam na jej barki.

I pozwól mi dostrzec nadzieję, choć błysk nadziei, że kiedyś otworzę ramiona i 

poczuję w nich ciepło mojej nieznanej córki.

Zadrżała z zimna, znów przekręciła się w wąskim łóżku, wiedząc, że przeszkadza 

spać Randarowi.

Przysunęła się do niego, objęła w pasie, poczuła, że ciepło jego pleców rozgrzewa 

mokre policzki.

Przycisnęła nogi do jego ud, mruknął coś niezrozumiałego przez sen, odwrócił się 

do   niej   i   odszukał   w   ciemności.   Wtuliła   się   w   niego   jak   nowo   narodzone   cielątko, 

pragnąc skraść mu choć trochę spokoju. A gdy zaczął ją gładzić po włosach, poczuła, że 

się odpręża.

background image

Moje dziecko, pomyślała. Moje dziecko, czy możesz mi wybaczyć?  To ciebie 

powinien teraz głaskać po głowie, wielkimi, lecz jakże delikatnymi  dłońmi ogrzewać 

twoje policzki.

- Kiedyś do niej pojedziemy, prawda?

- Oczywiście - szepnął ledwie słyszalnie w jej włosy.

Maria chciała, by ją pocieszył, by jego dobre ręce starły z niej ból. Czarny ptak 

złożył skrzydła i schował się gdzieś z tyłu. Randar już całkiem się obudził, nie oddychał 

tak spokojnie jak przez sen. Maria uśmiechnęła się wzruszona. Serce jej się ścisnęło, 

przytłoczyła ją mieszanina rozpaczy i radości.

- Pewnego dnia wrócimy do domu - powtórzyła, tuląc usta do jego warg.

-   Tak   -   szepnął   schrypniętym   głosem.   Wychwyciła   w   nim   drżący   ton 

powątpiewania.

- Kochaj mnie, tak mocno jak potrafisz...

Jej ciało chłonęło każdą drobinę bezpieczeństwa.

Gdy podniósł ją na siebie, szepcząc do ucha czułe słowa, ogarnęło ją uczucie 

przypominające szczęście.

Ledwie   mogła   oddychać,   poruszała   się   wolno   w   pustej   przestrzeni,   w   której 

zawsze   im   dwojgu   udawało   się   zamknąć.   Randar   potrafił   przywieść   ją   do   płaczu   z 

radości, do kompletnego zatopienia się w oddaniu.

Ale tylko na krótką świętą chwilę.

Dopóki w jej sercu znów nie zaczynał śpiewać ptak tęsknoty.