DAVIS SUZANNAH
Najpiękniejszy prezent
Tytuł oryginału:
A Christmas Cowboy
Przekład:
Krystyna Kozubal
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czy to moŜliwe, Ŝeby matkę wsadzono do więzienia za porwanie własnego syna?
Marisa Rourke westchnęła cięŜko. Przestała wreszcie męczyć się z zapałkami, które w Ŝaden
sposób nie chciały podpalić ułoŜonej w kominku sterty drewna. Podeszła do kanapy i z czułością
popatrzyła na śpiące dziecko. Światło naftowej lampy oświetlało główkę pięcioletniego chłopca.
Marisa pogłaskała go po jasnych włoskach i pomyślała, jaki to szczęśliwy los sprawił, Ŝe jej
adoptowany synek jest do niej jednak trochę podobny.
Chłopczyk spał spokojnie, przykryty stertą wełnianych koców. Tak bardzo go kochała. Nicky
naleŜał do niej i nikt na świecie nie miał prawa odebrać jej dziecka. Chyba tylko mróz. Na
dworze szalała zamieć. Wichura zerwała linie wysokiego napięcia, a na domiar złego Marisie nie
udało się uruchomić domowego generatora prądu. Przestronna, dwupiętrowa willa bardziej
przypominała teraz igloo niŜ cywilizowany amerykański dom. Na szczęście pięcioletniemu
chłopcu bardzo się to wszystko podobało. Za to Marisie – ani trochę. Jeszcze przed tygodniem
prowadziła zupełnie spokojne i przyjemne Ŝycie. Jej mąŜ, bogaty przemysłowiec, zginął przed
trzema laty w wypadku samochodowym, a mimo to Marisa jakoś sobie radziła. Jej kariera
aktorska rozwinęła się nadspodziewanie dobrze. Dinah Dillman, bohaterka najczęściej
oglądanego serialu telewizyjnego „Rodzina”, w którą wcieliła się Marisa, była prawdopodobnie
najpopularniejszą postacią w Ameryce. Poza tym aktorka pełniła funkcję rzecznika Fundacji na
Rzecz Adopcji i wszystko to godziła z obowiązkami samotnej matki. Świat był piękny, a ludzie
dobrzy, dopóki nie pojawił się między nimi pewien dziennikarz: Marcus Craig „Mack” Mahoney.
Właściwie nie pojawił się, ale powrócił po dziesięciu latach nieobecności w Ŝyciu Marisy i
zarzucił jej publicznie, przed kamerami telewizji, Ŝe jest zamieszana w skandaliczną aferę,
bowiem skorzystała z moŜliwości nielegalnej adopcji, załatwionej przez doktora Franco Morrisa.
Znów musiała uciekać. I znów przez Mahoneya. Przeraziła się. Jakaś Elsie Powers z Luizjany
twierdziła, Ŝe doktor Morris podstępnie wykradł jej nowo narodzonego synka, którego teraz
chciała odzyskać. Tym synkiem miał być Nicky.
Marisa nie dopuszczała do siebie myśli o tym, Ŝe ktoś mógłby jej zabrać ukochane, choć tylko
adoptowane dziecko. Dlatego właśnie w pośpiechu wyjechała z Los Angeles. Wsiadła wraz z
synkiem w samochód swojej gosposi, Ŝeby Ŝaden reporter, Ŝaden łowca sensacji nie mógł jej
wyśledzić. Nikomu nic nie powiedziała. Ani policji, ani adwokatowi, ani nawet swojej agentce.
Jak ranne zwierzę pognała do tej samej górskiej kryjówki, która udzieliła jej schronienia, gdy
poprzednim razem Mack Mahoney dał się Marisie we znaki.
Za oknami szalała wichura. Marisa poprawiła wełnianą chustę, która zsunęła się jej z ramion, i
ponownie zabrała się do rozpalania ognia. Poprzez wycie wiatru przebił się jakiś dźwięk. Marisa
nasłuchiwała przez chwilę. Bała się, Ŝe moŜe zgłodniałe wilki zdąŜyły ją tu wyśledzić i otoczyły
zwartym kołem jej górską kryjówkę.
Co za bzdury, skarciła się w myślach. Oczywiście, Ŝe Ŝaden wilk nie dostanie się do domu. Ani
mnie, ani Nicky'emu nic nie grozi. Oprócz zamarznięcia, jeśli nie uda mi się rozpalić ognia.
Teraz usłyszała wyraźnie. Ktoś stał na ganku i z całych sił walił pięścią w drzwi. Serce
podskoczyło jej do gardła, jednak szybko się opanowała. Wzięła pogrzebacz i poszła sprawdzić,
co dzieje się na zewnątrz. Wiedziała, Ŝe Ŝadne zwierzę nie odwaŜyłoby się dobijać w ten sposób
do ludzkiej siedziby. Zresztą poprzez wycie wichru dotarł do niej dźwięk bardzo przypominający
głos człowieka.
– Otwórz mi, wreszcie, Mariso – usłyszała krzyk męŜczyzny. – Zamarznę tu na kość.
Marisa zamarła. Ten głos poznałaby nawet na końcu świata. To był Mack.
Mack był zziębnięty i wściekły jak wszyscy diabli. Prawie 1 kilometr szedł przez szalejącą
zamieć od zaspy, w której utknął jego dŜip. Raz jeszcze z całej siły uderzył pięścią w drzwi.
Wreszcie się uchyliły. Niewiele. Tyle tylko, Ŝeby mógł usłyszeć głos Marisy.
– Odejdź stąd! – zawołała.
Zanim zdąŜyła na powrót zatrzasnąć drzwi, Mack wsunął w szparę potęŜne ramię i po chwili był
juŜ w holu. Tu przynajmniej nie wiało. Czuł się jak zdobywca Mount Everestu, dopóki nie
zobaczył pogrzebacza, który Marisa z całej siły ściskała w dłoni.
– Co ty wyprawiasz? – Zręczny unik uratował mu Ŝycie.
– Wynoś się stąd! – krzyknęła Marisa.
– Oszalałaś?
– Nie na tyle, Ŝeby znosić twoją obecność pod moim dachem – syczała, patrząc na przybysza
spojrzeniem lodowatym jak szalejąca na dworze zamieć. – Masz stąd natychmiast wyjść.
– W taką śnieŜycę? – zapytał Mack. Trochę się przestraszył, Ŝe Marisa moŜe nie zmienić zdania i
rzeczywiście kazać mu nocować na dworze.
– Nic mnie nie obchodzi śnieŜyca. MoŜesz sobie zamarznąć na sopel. Ostrzegam cię… –
Kurczowo zacisnęła palce na uchwycie pogrzebacza.
Mack nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Wtedy poczuł na ramieniu uderzenie. Nie wahał się
ani minuty. Chwycił Marisę za rękę i przycisnął ją do ściany.
– Rzuć ten pogrzebacz! – rozkazał przez zaciśnięte zęby. Ramię bardzo go bolało, chociaŜ gruba
puchowa kurtka zamortyzowała siłę uderzenia.
– Nikt cię tu nie zapraszał, Mahoney. – Marisa wcale nie miała zamiaru pozbyć się uzbrojenia. –
Wynoś się!
– Nie po to dotarłem aŜ tutaj, Ŝeby zamarznąć pod drzwiami twojego domu. – Mocniej ścisnął
trzymającą pogrzebacz delikatną dłoń. – No juŜ, odłóŜ to wreszcie.
Marisa krzyknęła z bólu. CięŜki pogrzebacz z łoskotem spadł na kamienną podłogę.
– Ty potworze – jęknęła.
– Wszyscy tak mnie nazywają – Mack pokazał w uśmiechu białe zęby. Poczuł słodki zapach
perfum i woń rozgrzanego ciała Marisy, a zaraz potem ogarniające go poŜądanie i… nieopisaną
wściekłość na samego siebie. – UwaŜaj, moja droga. Jeszcze raz spróbujesz mnie uderzyć, a nie
przebaczę ci tak łatwo.
– Po co przyjechałeś? – zapytała, a wyraz jej twarzy dobitnie świadczył o tym, co Marisa myśli o
natręctwie Macka.
– NaleŜałoby raczej ciebie o to zapytać.
– Ja… – Spuściła oczy. – Przyjechałam odpocząć.
– Wygląda mi to raczej na ucieczkę. – Mack skrzywił się. Puścił ją i otrzepał z kurtki topniejący
ś
nieg. – Znowu? Niczego się nie nauczyłaś. Jak tylko coś się dzieje, ty natychmiast uciekasz.
Mam rację, pomyślał, patrząc na niepewny wyraz twarzy Marisy. Na pewno mam rację. Dobrze
wie, o czym mówię, i chyba trochę się wstydzi.
Rozejrzał się po ogromnym domu z drewna i kamieni. Solidne meble, porozmieszczane na
ś
cianach indiańskie trofea i surowość tego wnętrza zupełnie nie pasowały do delikatnej, drobnej
Marisy.
– A więc to tutaj schroniłaś się dziesięć lat temu – powiedział Mack. – Niezłe miejsce. W sam raz
dla biednej bogatej dziewczynki.
– Daruj sobie, Mahoney. – Obrzuciła go nienawistnym spojrzeniem. – Jak mnie tu znalazłeś?
– Powiedzmy, Ŝe miałem przeczucie. Nie trzeba mieć doktoratu z kryminalistyki, Ŝeby wpaść na
pomysł, Ŝe schowałaś się w domu swego ukochanego wuja Paula.
– A mimo to wtedy nie przyszło ci to do głowy.
– Bo nawet nie próbowałem myśleć – wycedził powoli, jakby chciał podkreślić kaŜde słowo. Po
tylu latach wreszcie mógł oświadczyć Marisie, Ŝe jej odejście nie zrobiło na nim Ŝadnego
wraŜenia, a po jej zniknięciu po prostu zaczął Ŝyć samotnie i zupełnie niczego nie Ŝałował… No
cóŜ, nie musi wiedzieć, Ŝe to wszystko było najzwyklejszym kłamstwem.
– Czy Paul teŜ z tobą przyjechał? – zapytał Mack, zdejmując rękawice i kurtkę. Zapamiętał Paula
Willisa jako uroczego gawędziarza, który napisał mnóstwo ksiąŜek podróŜniczych. Paul był
ojcem chrzestnym Marisy i właściwie jej jedynym opiekunem, bo rodzice dziewczyny większą
część Ŝycia spędzali na jachcie, nie troszcząc się zbytnio o wychowanie swej dorastającej córki.
– Nie. Paul jest teraz w Indiach.
– Szkoda. Miło byłoby znów się z nim spotkać.
– Daruj sobie te towarzyskie pogawędki – Ŝachnęła się Marisa, rozcierając obolałą rękę. –
Powiedz lepiej, po co naprawdę przyjechałeś.
– Chyba coś mi się od ciebie naleŜy.
– Wypchaj się, Mahoney. Nie mam wobec ciebie Ŝadnych zobowiązań.
– Mylisz się. Jesteś mi winna sprawozdanie z ostatnich dziesięciu lat, ale nie chcę ci się narzucać
i zadowolę się szczerą rozmową o sprawie doktora Morrisa.
– Nie ma Ŝadnej „sprawy”. Cała ta historia istnieje wyłącznie w twojej chorej wyobraźni.
– MoŜe najpierw umówmy się co do jednego. Tym razem nie dam się zbyć byle czym.
– Nie rozumiem. – Marisa spuściła wzrok.
– Daję ci szansę. MoŜesz opowiedzieć wszystkim swoją wersję tej paskudnej historii. Tylko
dlatego podąŜyłem za tobą na koniec świata. Wiesz przecieŜ, Ŝe rasowy dziennikarz nie przepuści
takiej okazji – uśmiechnął się do niej porozumiewawczo. – Zresztą ta sprawa z handlem
niemowlętami bardzo mi się przyda. Mam zamiar podpisać kontrakt z Independent News
Network. Nie mogłem sobie pozwolić na utratę Ŝyciowej szansy. Tym razem musiałem cię
znaleźć.
– Ach, więc o to ci chodzi? Jak zwykle myślisz tylko o sobie, ty… – Marisa rzuciła się na niego z
pięściami.
Mack chwycił ją za ręce i mocno je ścisnął.
– Co się z tobą dzieje, kobieto? – zapytał szczerze zadziwiony.
– Nie udawaj, Ŝe nie wiesz – oburzyła się, zupełnie pozbawiona moŜliwości jakiegokolwiek
działania. – Mam patrzeć spokojnie, jak dla własnej kariery rujnujesz Ŝycie niewinnego dziecka?
Ty niewraŜliwy, podły egoisto! Zostaw nas w spokoju, ty bestio.
– Nie zostawię – odrzekł Mack, spoglądając z góry na bezsilną Marisę. – Zawsze kończę to, co
zacząłem. CzyŜbyś juŜ zapomniała?
– Niech cię diabli wezmą!
– Przykro mi, ale nawet diabłom się to nie uda. – Mack głośno się roześmiał. – Nie widzisz, Ŝe za
oknami szaleje zamieć? Nawet diabły nie wybierają się na spacer w taką pogodę. Obawiam się,
Ŝ
e jesteśmy na siebie skazani. Przynajmniej na jakiś czas.
– BoŜe! Tylko nie to! – zawołała przeraŜona Marisa.
– Nie rozumiem. – Mack jedną ręką trzymał jej dłonie, podczas gdy drugą głaskał ją po policzku.
– O ile mnie pamięć nie myli. to kiedyś bardzo lubiliśmy być razem.
– Ty…
– Niczego nie pamiętasz, księŜniczko? – Pochylił się nad nią, niemal muskając wargami jej usta.
– Ja wciąŜ pamiętam, jak jęczałaś w moich ramionach, co czułem, kiedy byliśmy blisko siebie…
– Przestań, Mack – poprosiła czerwona jak piwonia Marisa.
– Jak widzisz, ja nie zapomniałem. – Mocno ją do siebie przytulił.
– Mamusiu!
Mack odskoczył od niej jak oparzony. Marisa podbiegła do jasnowłosego chłopczyka. Uklękła i
mocno przytuliła do siebie dziecko.
– Przepraszam, Nicky. Obudziłam cię, kochanie? Nie bój się, wszystko będzie dobrze.
Nicky tymczasem ze zdumieniem przyglądał się Mackowi.
– Znalazłaś mi kowboja, mamusiu? – zapytał w końcu.
– Niestety, nie, kolego – pospieszył z odpowiedzią Mack. – Nie jestem kowbojem. Mieszkam w
New Jersey.
– To dlaczego nosisz kowbojskie buty? – chłopiec nie dawał za wygraną.
– One są do niczego. – Mack spojrzał z niesmakiem na swoje znoszone obuwie. – Nogi mi
zmarzły na kość.
– To kara za wścibianie nosa w nie swoje sprawy. – Marisa wciąŜ tuliła do siebie chłopczyka,
jakby bała się, Ŝe grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. – Jest zimno, synku. Wskakuj pod
kołderkę.
– Racja – zawtórował jej Mack. – Zimno tu jak na lodowcu. Dlaczego nie napaliłaś w kominku?
Marisa nie raczyła odpowiedzieć. Zaniosła synka do łóŜka i okryła go kołderką.
Mack odłoŜył pogrzebacz na miejsce. Jedno spojrzenie na stertę nadpalonych zapałek w kominku
wyjaśniło mu, dlaczego w pokoju panuje takie przenikliwe zimno.
– Dobrze, Ŝe wpadłem – mruknął. – Przyda ci się pomocnik.
– Ty na pewno do niczego mi się nie przydasz – odrzekła.
– Stare przysłowie pszczół mówi, Ŝe potrzebujący nie moŜe sobie wybierać ofiarodawcy,
księŜniczko.
– Nie nazywaj mnie tak!
Mack wzruszył ramionami. Usiadł na ławce przy kominku, zdjął buty i ociekające wodą
skarpetki. Nicky nie spuszczał z niego zaspanych oczu.
– Mamusiu, jak ten kowboj ma na imię? – zapytał.
– Judasz – odparła bez namysłu Marisa – Śpij juŜ, kochanie.
– Śmieszne imię – mruknął Nicky. – Pierwszy raz widzę kowboja, który ma na imię Judasz.
– Mam na imię Mack – oświadczył Mahoney, rozcierając zmarznięte stopy. – Twoja mamusia
naczytała się złych scenariuszy i teraz wszystko jej się miesza w głowie.
– Ten pan jest dziennikarzem, synku. Rzadko liczy się ze słowami, więc proszę, Ŝebyś mówił do
niego: „proszę pana”.
– A niech cię diabli porwą – rozzłościł się Mack. – Chyba nie będziemy sobie dokuczać przez
całą noc. Proponuję rozejm.
– Mnie to odpowiada. Naprawdę nie mam z tobą o czym rozmawiać. Byłabym jednak wdzięczna,
gdybyś zechciał trochę nad sobą panować i nie przeklinać przy dziecku.
Nicky tymczasem spał juŜ, zwinięty w kłębek na swoim posłaniu. Marisa otuliła go szczelnie
jeszcze jednym kocem. Teraz mogła znów zająć się rozniecaniem ognia w kominku. Dwie
kolejne zapałki dołączyły do sterty innych, a ognia jak nie było, tak nie było.
– Niech to szlag trafi! – zdenerwowała się.
– Nie przeklinaj – przypomniał jej Mack i wyciągnął rękę po zapałki. – Daj, ja to zrobię.
– Sama sobie poradzę! – Marisa za nic nie chciała oddać mu pudełka z zapałkami.
– PrzecieŜ widzę, jak sobie radzisz. – Popatrzył znacząco na zuŜyte bez efektu zapałki. –
Posłuchaj, moja droga. Jestem zmęczony, zmarznięty i bardzo głodny. Radzę ci się ze mną nie
kłócić, bo nie ręczę za siebie.
– Dobrze. – Groźba najwyraźniej poskutkowała, bo Marisa oddała mu zapałki. – MoŜesz rozpalić
ogień. Ale nie zapominaj, Ŝe wszystkie te cierpienia znosisz na własne Ŝyczenie. Nikt cię tu nie
zapraszał.
– Taki drobiazg jak brak zaproszenia nigdy nie stanowił dla mnie przeszkody.
Mack ułoŜył od nowa bezładnie wrzucone do kominka szczapy, podłoŜył pod nie kawałek gazety
i zapalił zapałkę. Marisa wpatrywała się w maleńki płomyczek, który najpierw polizał zmięty
papier, potem wspiął się na drewienka i po chwili zmienił się w jaskrawy płomień. Na jej twarzy
znać było ślady zmęczenia i stresu, w jakim od kilku dni Ŝyła. Mack musiał się bardzo starać,
Ŝ
eby nie okazać jej współczucia.
– Kiedy wysiadło światło? – zapytał.
– Około południa. Telefon teŜ nie działa i nie udało mi się uruchomić generatora prądu.
– Nic dziwnego, Ŝe tak tu zimno. – Mack grzał przy ogniu bose stopy. – Kiedy przyjechałaś?
– Parę dni temu.
– Pewnie było ci cięŜko. Sama z dzieckiem…
– A co to? Przesłuchanie? – Marisa wreszcie oderwała oczy od hipnotyzującego ją płomienia.
– AleŜ ty jesteś podejrzliwa, kobieto! W porządku. Cofam pytanie.
– Tego steku kłamstw, które wymyśliłeś o moim męŜu i synu, nie da się cofnąć. – Marisa tak
mocno zacisnęła pięści, Ŝe aŜ palce jej zbielały. – I ty najlepiej o tym wiesz, Mahoney. Nie licz
na to, Ŝe zgotuję ci tu gorące powitanie. O niczym innym nie marzę, tylko o tym, Ŝebyś jak
najprędzej się stąd wyniósł.
– Tak tylko mówisz, dziecinko. Wiem, Ŝe masz dobre serduszko i nie wypędzisz mnie z domu w
zawieruchę. – Uśmiechnął się do niej przewrotnie. – Zresztą ja nie dałbym się wypędzić.
– Nawet parszywego psa nie wypędziłabym na taką pogodę – odwzajemniła mu się słodkim
uśmiechem. – Ale z tobą sprawa ma się zupełnie inaczej. Więc lepiej nie kuś losu i przestań mi
dogryzać. A jutro skoro świt masz się stąd wynieść. Jasne?
– Jasne – powiedział bez przekonania. Doskonale wiedział, Ŝe to potwierdzenie absolutnie do
niczego go nie zobowiązuje.
Marisa takŜe o tym wiedziała, a jednak trochę mniej się denerwowała. MoŜe uwierzyła, Ŝe Mack
naprawdę wkrótce opuści jej dom? A moŜe tylko się oszukiwała, tak samo jak kiedyś oszukała
jego?
– Będę spała z synem – powiedziała. – Znajdź sobie jakieś miejsce do wypoczynku, a przede
wszystkim nie wchodź mi w drogę.
– Właśnie zacząłem się odmraŜać. Zostanę przy kominku. – Przysunął do paleniska dwa ogromne
fotele i zestawił je ze sobą siedzeniami.
– Przyniosę ci jakiś koc – zaproponowała Marisa, chociaŜ w pierwszym odruchu chciała nawet
zabronić gościowi jakichkolwiek przemeblowań w domu.
– I kanapkę – zaryzykował Mack. – A moŜe jeszcze jakieś suche skarpety?
Marisa wściekłym spojrzeniem obrzuciła najpierw jego bose stopy, potem nogi, a wreszcie
spojrzała mu prosto w oczy. To co w nich zobaczyła, wprawiło ją w zakłopotanie.
– Zobaczę, co się da zrobić – powiedziała, odwracając się do Macka plecami.
– Dziękuję. – Wreszcie mógł sobie pozwolić na zwycięski uśmiech. PrzecieŜ i tak go nie
widziała.
Marisa pogłaskała śpiącego syna po główce. Spojrzała na Macka podejrzliwie, ale najwidoczniej
doszła do wniosku, Ŝe z jego strony nie grozi chłopcu Ŝadne niebezpieczeństwo, bo wzięła ze
stołu latarkę i wyszła z pokoju.
Mack juŜ się nie uśmiechał. Samo patrzenie na Marisę przyprawiało go o dreszcze. Oznaczało to
dokładnie tyle, Ŝe był wciąŜ wraŜliwy na urok tej trzydziestoletniej kobiety. Tak samo jak
wówczas, gdy nie mógł się oprzeć przepięknej studentce dziennikarstwa, którą panna Rourke
była przed dziesięcioma laty. Na jego szczęście tym razem Marisa wydała mu otwartą wojnę i nie
musiał się obawiać nieodpowiedzialnych reakcji własnego organizmu.
Mack zresztą nie miał do niej Ŝalu o sposób, w jaki go potraktowała. Jemu samemu nie podobała
się forma rozmowy, jaką Jackie Horton przeprowadziła z Marisą przed kamerami telewizji.
Jackie i Tom Powell, który był przez wiele lat producentem programów Macka, nalegali na
przygwoŜdŜenie aktorki w krzyŜowym ogniu pytań. Zamiast wywiadu wyszło z tego
prokuratorskie przesłuchanie.
„Fabryka dzieci dla bogaczy…”
„Policja aresztowała dziś wziętego lekarza z Bel Air, doktora Franco Morrisa…”
„Powiedz mi, Mariso, czy to prawda, Ŝe doktor Morris pomógł tobie i twemu byłemu męŜowi
adoptować dziecko?”
„Mamy tu kopie prowadzonej przez doktora Morrisa dokumentacji. O, proszę: nazwiska, daty,
nawet ceny…”
„Wszystko to kłamstwo! Mój adwokat moŜe to potwierdzić!”
Mack skrzywił się na wspomnienie tamtego niesmacznego programu. Nic dziwnego, Ŝe Marisa
tak strasznie krzyczała, ale Tom twierdził, Ŝe było to potrzebne dla dobra sprawy, Ŝe i tylko w ten
sposób szerokie rzesze społeczeństwa mogły się dowiedzieć o przestępczym procederze, Ŝe to
jedyna metoda, i aby ujawnić, czym jest ta i podobne jej podejrzane kliniki. Doktor Morris i tak
juŜ zbyt długo unikał kary. Zresztą dla rasowego dziennikarza zawsze najwaŜniejsze jest
wykonanie zadania. Reszta naprawdę nie ma znaczenia. ToteŜ Mack z zapałem zabrał się do
pracy. KaŜde jego odkrycie zbliŜało doktora-oszusta do bram więzienia. A związek znanej
gwiazdy filmowej (Mackowi niedobrze się robiło na takie określenie bohaterki mydlanych oper)
z całą tą sprawą dawał pewność, Ŝe prasa, radio i telewizja zainteresują się przestępcza
działalnością doktora Morrisa. Sprawa kontraktu Macka takŜe miała tu duŜe znaczenie…
Nie jestem przecieŜ bez serca, pomyślał Mack. Dzieciak jest całkiem fajny i Marisa bardzo go
kocha. To widać na pierwszy rzut oka. No i co z tego? Marisa musi ponieść konsekwencje tego,
co ona i jej mąŜ zrobili w przeszłości. To nie ulega kwestii. Jestem pewien, Ŝe jest zamieszana w
sprawę doktora Morrisa. Mam nosa. Co sobie ta kobieta w ogóle wyobraŜa? śe uda jej się z tego
wywinąć? I to bez szwanku?
Mack zdjął koszulę i powiesił ją na oparciu fotela. Wpatrywał się w buzujący na kominku ogień.
Miał juŜ za sobą mnóstwo reporterskich doświadczeń praktycznie na całej kuli ziemskiej. Zetknął
się z morderstwami, akcjami terrorystów, rewolucją i raz nawet przeŜył trzęsienie ziemi. Tym
razem jednak stanął przed naprawdę trudnym zadaniem. Tym trudniejszym, Ŝe stare
wspomnienia właściwie w kaŜdej chwili mogły go zepchnąć z prostej drogi, jaką powinien
kroczyć odkrywca prawdy. Intuicja podpowiadała mu, Ŝe dla Marisy wspomnienia sprzed
dziesięciu lat takŜe jeszcze nie całkiem umarły. ZauwaŜył, jak drŜała, kiedy jej dotknął, i czuł, Ŝe
tamto, co ich wówczas łączyło, wciąŜ jeszcze Ŝyje pomiędzy nimi. Nie miał zamiaru
rozdmuchiwać nowego płomienia z dogasających iskierek. śycie nauczyło go, czego moŜna od
niego oczekiwać, a na co w Ŝadnym wypadku liczyć nie naleŜy. Ale uwaŜał, Ŝe Marisa jest mu
coś winna. Musiałby być aniołem albo kamieniem, gdyby nie chciał skorzystać z sytuacji, w
jakiej się znalazł. Cieszył się na samą myśl o tym, Ŝe Marisa wreszcie zapłaci, chociaŜ małą
cząstkę, za to, co mu przed laty zrobiła.
Grzał się przy kominku, ubrany tylko w ciepłą bieliznę. Był naprawdę zmęczony. Dwudniowa
jazda samochodem w paskudną pogodę i wędrówka w szalejącej śnieŜnej zamieci dały mu się
porządnie we znaki, a bijące od kominka ciepło sprawiło, Ŝe Mackowi zachciało się spać.
– Proszę, tylko to mogłam ci… – słowa uwięzły Marisie w gardle. Była oburzona.
– Daj spokój, księŜniczko. – Mack przeciągnął się jak rozespany kocur. – PrzecieŜ nie raz
widziałaś mnie bez spodni.
– Nie chciałabym powtarzać tamtego doświadczenia – warknęła, rzucając na fotel zwinięty koc,
parę skarpet i papierowy talerz z leŜącą na nim kanapką. – Obawiam się jednak, Ŝe po tobie nie
moŜna się spodziewać nawet przyzwoitego zachowania.
– Przemokłem do suchej nitki. Miałem spać w mokrym ubraniu? Mógłbym zachorować i umrzeć.
– MoŜe nie byłoby to wcale najgorsze rozwiązanie – syknęła. Zrzuciła buty i połoŜyła się na
kanapie obok śpiącego synka.
– A wiesz – zaczął Mack, jakby prowadził towarzyską pogawędkę. Owinął się kocem i wciągnął
na nogi suche skarpety. – Powinniśmy spać razem. Byłoby nam wszystkim znacznie cieplej.
– MoŜesz sobie o tym pomarzyć, Mahoney. – ChociaŜ koce tłumiły głos. to i tak dało się w nim
usłyszeć lekkie zdenerwowanie. – Zamknij się wreszcie i pozwól mi spać.
Mack wyciągnął się na fotelach i sięgnął po kanapkę. Pewnie, Ŝe mogę sobie pomarzyć, myślał.
Gdyby ona znała moje pragnienia…
Dopiero kiedy nasycił pierwszy głód, dokładniej przyjrzał się temu, co miał na talerzu. Szynka,
ser, musztarda i ani odrobiny majonezu. Mack nie cierpiał majonezu, a Marisa o tym nie
zapomniała.
Pamiętała, pomyślał z cięŜkim sercem. MoŜe tak samo dokładnie jak ja? MoŜe ją takŜe dręczyły
bolesne wspomnienia? Tak nam było dobrze razem. Przynajmniej mnie się zdawało, Ŝe było nam
dobrze. Czy to moŜliwe, Ŝe ona choć trochę Ŝałuje swojej decyzji?
Mack szczelnie owinął się kocem. Tańczące na kominku płomienie rzucały migotliwe światło na
pokój i na posłanie Marisy. Oddychała równo, ale Mack wiedział, Ŝe ona nie śpi.
– Mariso? – odezwał się ledwo słyszalnym szeptem.
– Czego chcesz?
– Powiedz mi, co było między nami nie tak.
Bardzo długo nie było odpowiedzi. Mack nabrał przekonania, Ŝe juŜ jej się nie doczeka.
– A czy to waŜne? – usłyszał w końcu.
Nie umiał jednym słowem odpowiedzieć na to pytanie, chociaŜ był absolutnie pewien, Ŝe to
waŜne. To właśnie była najwaŜniejsza sprawa w całym jego Ŝyciu.
ROZDZIAŁ DRUGI
Marisie śniła się plaŜa, gorące słońce i męŜczyzna o zielonych oczach… Obudziła się
uśmiechnięta i przeciągnęła się. Miała wraŜenie, Ŝe jest jeszcze na plaŜy z tamtym męŜczyzną,
ale po chwili sen rozwiał się, a ona z cięŜkim westchnieniem usiadła na posłaniu.
Zamarła z przeraŜenia, kiedy zdała sobie sprawę, Ŝe nie ma obok niej synka. Jak oparzona
wyskoczyła z łóŜka i rozejrzała się po pokoju. Na kominku buzował ogień, a z kuchni dobiegał
piskliwy głos dziecka, które zawzięcie o czymś rozprawiało.
– Mamusia robi lepsze.
– Naprawdę? Trudno. Mamusia śpi jak suseł, więc ja się muszę tobą zająć. Spróbuj, moŜe to ci
będzie smakowało.
Marisa z wraŜenia przestała oddychać. Ubrany tylko w spodnie Mack Mahoney siedział przy
kuchennym stole. Nie widział jej, za to ona mogła podziwiać jego muskularne ramiona. Niemal
czuła pod palcami delikatną jak aksamit, opaloną na brąz skórę.
Wicher wył za oknem, ołowiane chmury snuły się tuŜ nad ziemią, ale w domu było prawie
ciepło. Dzięki Mackowi. Zrobiło jej się głupio, gdy pomyślała, Ŝe jej nieproszony gość przez całą
noc dokładał drew do ognia, podczas gdy ona spała sobie w najlepsze. Jeszcze gorzej się poczuła,
kiedy wreszcie dotarło do niej, Ŝe obciągnięte dŜinsami szczupłe uda Macka wbrew jej woli
działają na nią w sposób niezwykle podniecający.
– Czy ty na pewno nie jesteś kowbojem? – zaszczebiotał Nicky, pakując do buzi grzankę z
dŜemem.
Marisa musiała się uśmiechnąć. Mack nasypał kawy do ekspresu, po czym zapalił palnik
gazowego piecyka. Miał trochę za długie włosy. Zawsze zapominał o wizycie u fryzjera.
– Bardzo mi przykro, kolego – odrzekł Mack. – Nie odróŜniłbym nawet końskiego łba od zadu.
– Tak właśnie myślałem – westchnął smutno Nicky, ale zaraz znów poweselał. – To moŜe jesteś
tym nowym tatusiem, o którego prosiłem w liście świętego Mikołaja?
– Nicky! – zawołała Marisa. Odrobinę za późno ugryzła się w język.
Czerwona jak burak weszła do kuchni. Dopiero wtedy zobaczyła, Ŝe na ramieniu Macka pojawił
się ogromny, fioletowy siniak. Pogrzebacz, nawet w ręku słabej kobiety, okazał się
niebezpiecznym narzędziem.
– Tak mi przykro, Mack – powiedziała i odruchowo pogłaskała stłuczone ramię, chcąc w ten
sposób przeprosić go za zadany ból.
Mack zadrŜał. Chwycił Marisę za rękę i zacisnął zęby. Przez chwilę w pokoju panowało wrogie
milczenie.
– Nie rób tego więcej, księŜniczko – ostrzegł ją, patrząc spode łba. – Chyba Ŝe nie boisz się
konsekwencji.
Marisa miała ochotę zapaść się pod ziemię. Przytrzymujące jej rękę palce Macka paliły jak
ognista obręcz. Nie wiedziała, czy ostrzegał ją przed ponownym uŜyciem pogrzebacza, czy teŜ
moŜe złote iskry w jego oczach oznaczały coś zupełnie innego. CzyŜby poczuł taki sam dreszcz,
jaki przeszył Marisę, gdy tylko musnęła nagie ramię Macka? Na wszelki wypadek uwolniła się z
uścisku i nawet o krok się cofnęła.
– Nie. Oczywiście, Ŝe nie. To znaczy… – dodała bez związku i bez najmniejszego sensu. Dopiero
po chwili udało jej się opanować wzburzenie. – Więcej cię juŜ nie dotknę. Obiecuję. Powinieneś
przyłoŜyć lód na to stłuczenie. Albo lepiej kompres. Na pewno mam coś w apteczce…
Czar prysnął. Mack znów był tylko przystojnym, bardzo pewnym siebie męŜczyzną. Wzruszył
ramionami, jakby chciał powiedzieć, Ŝe wszystko, co Marisa widziała i czuła, było jedynie
wytworem jej chorej wyobraźni.
– Nie przejmuj się, księŜniczko – powiedział. – Miałem juŜ gorsze rany.
– Tak, tak. Wiem.
Dreszcz przeszedł jej po plecach na wspomnienie niebezpieczeństwa, na jakie naraŜał się Mack,
pracując jako dziennikarz. Nie mogła nie zauwaŜyć jego telewizyjnych reportaŜy z róŜnych
zapalnych punktów świata. Nie znaczyło to, oczywiście, Ŝe specjalnie włączała telewizor, Ŝeby
zobaczyć Macka Mahoneya, Ŝeby wiedzieć, gdzie jest i co robi. Po prostu za kaŜdym razem,
kiedy w jakimś państwie zanosiło się na przewrót czy wydarzyła się katastrofa albo dokonała
niesprawiedliwość, o której naleŜało powiedzieć całemu światu, telewidzowie niezmiennie
otrzymywali najświeŜsze wiadomości właśnie od Mahoneya. Mack nigdy nie dbał o takie
błahostki, jak bezpieczeństwo osobiste, zwłaszcza wtedy, gdy w grę wchodziła naprawdę
ciekawa sprawa.
– Po prostu nie rób tego nigdy więcej – rzekł zupełnie obojętnym tonem, a potem odwrócił się do
stojącego na gazowym palniku ekspresu. – Kawa za chwilę będzie gotowa.
– Tak. Dzięki. – Marisa usiadła przy stole obok Nicky'ego. Dopiero teraz pocałowała go na dzień
dobry. Na szczęście malec nie zauwaŜył nic niezwykłego w całej tej historii. Uznał widocznie, Ŝe
mama zawsze tak wita gości w tym górskim, oddalonym od ludzi domku. – Jak ci leci, kolego?
– Dzisiaj mów do mnie Teks. Dobrze, mamusiu?
– Dobrze, Teks. – Uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie, Ŝe mały ostatnio zupełnie oszalał na
punkcie kowbojów, Dzikiego Zachodu i wszystkiego, co się z tym wiąŜe. – Jak ci się spało?
Posłanie nie było za twarde?
– Nie. – Nicky uśmiechnął się uszczęśliwiony, Ŝe pozwalają mu odgrywać rolę teksańskiego
kowboja. – Ja i Mack wstaliśmy, jak tylko koguty zapiały. Prawda, Mack?
Mack mruknął coś, czego w Ŝaden sposób nie dało się zrozumieć.
– To jest pan Mahoney, Teks – poprawiła synka Marisa.
– Daj spokój – odezwał się Mack. – Obejdziemy się bez zbędnych formalności. Mam rację,
Teks?
– Pewnie, Ŝe masz, Mack.
Marisa nie miała okazji się sprzeciwić, bo Mack postawił przed nią kubek czarnej jak smoła
kawy. Dokładnie takiej, jaką lubiła. Niby drobiazg, a jednak. Na chwilę zapomniała o wrogości,
jaką darzyła nieproszonego gościa.
Zastanowiło ją to, co Nicky powiedział o „nowym tatusiu”. Nie wiedziała, Ŝe małemu tak bardzo
brakuje męŜczyzny. Samotna matka nie ma lekkiego Ŝycia, ale od śmierci męŜa stawała na
głowie, Ŝeby chłopcu na niczym nie zbywało. Tymczasem okazało się, Ŝe wszystkiego dać mu
nie moŜe. Nie chciała jednak dopuścić do tego, aby jej synek przywiązał się do gruboskórnego,
wścibskiego reportera, który na dodatek uparł się, Ŝeby zniszczyć Ŝycie Marisy i Nicky'ego za
jednym zamachem. Doszła do wniosku, Ŝe musi się jak najprędzej pozbyć nieproszonego gościa.
Im szybciej to zrobi, tym lepiej dla wszystkich.
Popijała kawę, ale wciąŜ ukradkiem spoglądała na nagi tors Macka, na jego umięśniony, plaski
brzuch. Miał trzydzieści siedem lat, a wyglądał dokładnie tak samo, jak dziesięć lat temu.
– Pewnie chciałbyś jak najwcześniej wyruszyć… – zaczęła.
– Czy ty się nigdy nie poddajesz, księŜniczko? – Mack uśmiechnął się do niej.
– Chyba jasno ci powiedziałam… – Marisa znów była napięta jak struna i gotowa do walki.
– Facet przepowiadający pogodę teŜ niczego nie ukrywał – przerwał jej Mack. Popukał palcem w
stojące na stole małe radio tranzystorowe. – Na szczęście Paul ma tu wszystko, czego
człowiekowi potrzeba. No, a teraz wreszcie musimy spojrzeć prawdzie w oczy.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – Marisa zacisnęła palce na kubku z kawą.
– W radiu bez przerwy nadają ostrzeŜenia dla kierowców. Nie ma ani jednej przejezdnej drogi.
Nie moŜna ani wjechać w górskie regiony, ani się z nich wydostać. Podobno potrwa to jeszcze co
najmniej trzy do czterech dni. MoŜe nawet do BoŜego Narodzenia.
– O raju! Śnieg na gwiazdkę? – zawołał uradowany Nicky. – Nigdy w Ŝyciu nie widziałem
ś
niegu na BoŜe Narodzenie! Czy Mikołaj zmieści się do naszego kominka? Idę sprawdzić!
Zerwał się z krzesła i popędził do pokoju. Za to Marisa była załamana. Pułapka się zatrzasnęła, a
w niej ona, Nicky i Mack Mahoney ze swoimi oskarŜeniami, z pytaniami, na które nie ma
odpowiedzi, ze spojrzeniami, które doprowadzały ją do obłędu. I to ma być BoŜe Narodzenie?
Nie rozumiała, dlaczego właśnie ją musiało spotkać aŜ tyle przykrości naraz.
– Nie zostanę tu z tobą ani chwili dłuŜej – zawołała. – Jeśli ty nie wyjedziesz, to ja to zrobię.
– Nie wygłupiaj się. Nie ujechałabyś nawet metra w tej zamieci.
– MoŜe mi się uda – upierała się Marisa, choć sama najlepiej wiedziała, Ŝe zachowuje się
idiotycznie. – A nawet jeśli ugrzęznę w zaspie, to przynajmniej nie będę tam skazana na twoje
towarzystwo.
– Gdybyś była sama, pewnie byś zaryzykowała i moŜe nawet udałoby ci się skręcić kark, co
zresztą wcale by mnie nie zmartwiło. Ale dziecka na pewno nie narazisz na niebezpieczeństwo.
– To prawda – przyznała Marisa, nagle oklapła jak przekłuty balonik.
– Tak właśnie myślałem.
Mack był bardzo zadowolony z siebie i Marisa zapragnęła zetrzeć mu z twarzy ten złośliwy
uśmiech zwycięzcy. Wiedziała, niestety, Ŝe przemoc doprowadzi ją najwyŜej do ślepego zaułka,
więc Ŝeby zająć czymś ręce, zacisnęła dłonie na kubku i podniosła go do ust. Kawa była gorzka i
bardzo mocna. Dziewczyna aŜ się zakrztusiła.
– Za mocna? – zapytał Mack.
– Wszystko, co ma związek z tobą, jest dla mnie za mocne.
– Przebywanie w jednym pokoju ze mną musi być dla ciebie trudne do zniesienia.
Rozumiem, Ŝe nie mam wyjścia, pomyślała Marisa, zaciskając zęby w bezsilnej złości. Ale nikt
mnie nie zmusi, Ŝebym polubiła tę koszmarną sytuację. I nie odpowiem temu facetowi na Ŝadne z
jego głupich pytań. Nie ma mowy, Ŝeby jakieś dawno pogrzebane uczucia odebrały mi rozum.
Prawda jest taka, Ŝe zmuszona jestem przez kilka dni Ŝyć pod jednym dachem z człowiekiem,
który stał się moim śmiertelnym wrogiem. Muszę zachowywać się chłodno, ale w sposób
cywilizowany. Trzeba przeczekać zamieć i uwaŜać, Ŝeby Mack Mahoney nie znalazł niczego, co
mógłby potem wykorzystać w tym swoim wstrętnym programie. PrzecieŜ kiedyś w końcu się
znudzi i poszuka sobie innej ofiary.
– Wdarłeś się do tego domu bez zaproszenia, Mahoney, więc musisz, niestety, zarobić na swoje
utrzymanie – powiedziała stanowczo Marisa. – Po pierwsze, ubierz się wreszcie. Po drugie,
przynieś drewno na opał i parę kubełków śniegu. Muszę go rozpuścić, Ŝeby mieć wodę do mycia.
Na wypadek, gdybym wyraziła się niejasno, dodam, Ŝe nie ma tu miejsca dla darmozjadów.
– Zgoda. – Mack spojrzał na nią zaciekawiony. – Ja na pewno nie zaniedbam swoich
obowiązków. Chciałbym tylko zapytać, czy najpierw dostanę śniadanie, czy teŜ mam walczyć ze
ś
nieŜycą o suchym pysku?
– Co chcesz zjeść?
– Czy mógłbym prosić o zupę mleczną? – zapytał, uśmiechając się przymilnie.
Marisa postawiła na stole talerz z płatkami owsianymi. Dwa rodzynki udawały oczy na okrągłej
powierzchni przypominającej buzię, a z galaretki powstały uśmiechnięte usta.
– Jesteś większy ode mnie – tłumaczył Mackowi Nicky – dlatego musisz więcej jeść.
Chłopiec wpatrywał się w Macka z takim zachwytem, Ŝe ten ostatni nie miał serca przyznać, Ŝe
nienawidzi owsianki. Nawet najpiękniej ozdobionej. Z ponurą miną podwinął mankiety koszuli i
wziął do ręki łyŜkę. Powiedział sobie w duchu, Ŝe to, co postawiła przed nim Marisa, na pewno
nie będzie gorsze od potrawy z koziego mleka, jaką częstowali go Beduini.
Marisa, juŜ umyta i uczesana, ale wciąŜ jeszcze w tym samym dresie i swetrze, w którym spała,
postawiła drugi talerz przed Nickym.
– Jedz – powiedziała, głaszcząc chłopca po jasnej główce.
– Kowboje muszą mieć duŜo siły.
Mack juŜ poprzedniego dnia zauwaŜył serdeczne stosunki, jakie łączyły matkę i syna. To, co
widział, nijak nie pasowało do opowiadań o Marisie, krąŜących w dziennikarskim światku.
Mówiono o niej, Ŝe wynajęła wykwalifikowaną opiekunkę do dziecka i widywała się z chłopcem
tylko przy okazji prezentowania go zaproszonym na przyjęcia gościom. Tymczasem ci dwoje
porozumiewali się bez słów, połączeni miłością, jakiej nie da się osiągnąć bez codziennych
osobistych i bardzo serdecznych kontaktów.
Mack wiedział, oczywiście, Ŝe Marisa ma kogoś, kto pomaga jej doglądać Nicky'ego. Pani, która
prowadziła dom i była jednocześnie niańką chłopca, nazywała się Gwen Olsen. Mack rozmawiał
z nią, kiedy pojechał do Beverly Hills, Ŝeby zaproponować Marisie opowiedzenie przed
kamerami jej własnej wersji wydarzeń, związanych z adopcją chłopca. To właśnie Gwen
powiedziała Mackowi, Ŝe pani wyjechała nie wiadomo dokąd i Ŝe zostawiła tylko krótką
wiadomość, Ŝeby jej nie szukać. Mack jednak postanowił odnaleźć Marisę i pewnie dlatego teraz
za karę musi zjeść cały talerz owsianki. Na szczęście nie była aŜ tak zła, jak się spodziewał.
– Dobra, co nie? – uśmiechnął się Nicky znad swojego talerza.
Mack zjadł jeszcze jedną łyŜkę mlecznej zupy, po czym uznał, Ŝe chłopiec ma rację. Teraz juŜ
pałaszowali ją obaj, aŜ im się uszy trzęsły.
MoŜe gdyby mojej mamie przyszło na myśl tworzyć z rodzynków i galaretki uśmiechnięte twarze
na talerzach z owsianką, nie wyrósłbym na zabijakę, pomyślał Mack.
Niestety, Vivian Mahoney zbyt była udręczona przez Ŝycie, Ŝeby zawracać sobie głowę takimi
drobiazgami, jak ładnie podane jedzenie czy rozmowa z wychowywanym przez ulicę synem.
MąŜ ją porzucił i biedna kobieta sprzątała po domach, czym ledwie zarabiała na utrzymanie.
Umarła, kiedy Mack miał siedemnaście lat. Właściwie nic od Ŝycia nie dostała. To raczej Ŝycie
wyssało ją ze szczętem. Trenerowi z dzielnicowego klubu dla chłopców i zajęciom w sekcji
bokserskiej zawdzięczał Mack to, Ŝe nie wyrósł na chuligana. Obcy ludzie pomogli mu dostać
stypendium w Princeton, ale oprócz tego Mack dorabiał sobie korektami.
Marisa skończyła jeść owsiankę i teraz przekładała w kredensie jakieś puszki i puszeczki. Bez
makijaŜu, z włosami związanymi w koński ogon, w niczym nie przypominała znanej aktorki,
ulubienicy milionów Amerykanów. Mimo to była piękna i pełna dziewczęcego uroku wiek.
Mack zastanawia! się przez chwilę nad tym, co widział milioner Victor Latimore, kiedy patrzył-
na swoją Ŝonę.
– Wiesz, Nicky, chyba odgrzejemy gulasz nad ogniem w kominku – powiedziała do syna. – Masz
ochotę?
– No pewnie! Czy mogę ci pomóc, mamusiu?
– Oczywiście, kochanie – zgodziła się, wyciągając z kredensu Ŝeliwny kociołek.
– Gdzie się nauczyłaś gotować? – zapytał Mack, odsuwając od siebie talerz po owsiance. – Nie
wiedziałem, Ŝe bogate i sławne kobiety zajmują się takimi przyziemnymi sprawami.
– Nie wiesz jeszcze bardzo wielu rzeczy.
– Ale się dowiem. – Mack nie mógł znieść, kiedy zarzucano mu brak wiedzy lub fachowości. –
Teraz idę po drewno.
Na dworze szalała zamieć. Nawet na odległość wyciągniętej ręki trudno było cokolwiek
zobaczyć. Mimo to Mackowi udało się przynieść z drewutni kilka naręczy drewna opałowego i
ułoŜyć je w stertę na werandzie, tuŜ przy wejściu do domu. Obok kominka połoŜył tylko tyle
polan, ile spodziewali się spalić do wieczora.
Drewutnia była dobrze zaopatrzona. Mack obawiał się jednak, Ŝe jeśli pogoda nie zmieni się do
ś
wiąt i jeśli do tej pory nie włączą prądu, to będzie musiał wziąć siekierę i wyciąć kilka
rosnących najbliŜej domu drzew. Wcale mu się ta perspektywa nie uśmiechała.
– Nie ruszaj się, skunksie! – wołanie dobiegło z fortu zbudowanego z foteli i poduszek.
Wystawała stamtąd głowa małego kowboja w duŜym kapeluszu i dwa sześciostrzałowe pistolety.
– Nie strzelaj, Teks. Ja nie jestem bandytą.
– Wszyscy tak mówią. Rączki do góry, kolego.
– Nic z tego, kurczaku. – Mack uśmiechnął się i rzucił naręcze drew obok kominka.
– Nie jestem kurczakiem, tylko kowbojem – obraził się Nicky.
– Nigdy bym nie zgadł. – Mack rozpiął kurtkę, przykucnął przed kominkiem i dołoŜył do ognia
dwa potęŜne polana.
– Bang! Bang! Zastrzeliłem cię! – zawołał Nicky, ale nie był z siebie zadowolony. – Gdybym
miał konia, od razu byś się domyślił, Ŝe jestem kowbojem – westchnął rozŜalony. – MoŜe
Mikołaj podaruje mi konia? Jak myślisz?
– Nie mam pojęcia. Powiedz mi lepiej, gdzie jest mama? Na górze?
– Nie. Mama wyszła. Kazała mi tu zostać. Powiesz mi, co to znaczy „bronić fortu”?
– Co ona znów wymyśliła? – zaniepokoił się Mack. Wyobraził sobie Marisę na kość zamarzniętą
w śnieŜnej zaspie. Najpierw go to rozśmieszyło, potem zastanowiło, a na koniec przestraszyło. –
Wyszła? Dokąd wyszła? Co ona sobie, u diabła, wyobraŜa?
– Sprawdzić gen… gena…
– Generator?
– No. Ciesz się, Ŝe mama nie słyszy, jak brzydko mówisz. Postawiłaby cię do kąta.
– Kiedy się z nią policzę, to nawet siedzieć nie będzie mogła! – mruczał Mack, zapinając kurtkę.
– Głupia baba! Co ona sobie wyobraŜa? – Był juŜ w połowie drogi do wyjścia, kiedy
przypomniał sobie o Nickym. – Siedź i nie ruszaj się stąd, dopóki nie wrócę – polecił chłopcu. –
To rozkaz szeryfa, Teks.
– Tak jest. – Nicky był uszczęśliwiony. – A mogę być twoim zastępcą?
– JuŜ jesteś, chłopcze.
– Od razu wiedziałem, Ŝe jesteś kowbojem! – zawołał malec.
Podmuch wiatru uderzył Macka w twarz. Mocno trzymając się poręczy, zszedł po schodach
ganku i z nisko opuszczoną głową przebijał się przez zamieć do pobliskiego garaŜu, połączonego
z szopą. Ciągnące się między domem a szopą przewody elektryczne wskazywały miejsce, w
którym znajdował się generator. W pogodny dzień byłoby widać jak na dłoni ośnieŜone szczyty
Sierra Nevada. Teraz jednak cały świat owinął się szarym kocem zawieruchy i nawet ślady stóp
Marisy stawały się coraz słabiej widoczne.
Wiatr szarpał Macka za ramiona, a ostre kawałki lodu kaleczyły mu twarz. Delikatną Marisę
wichura bez trudu mogła przewrócić i zepchnąć gdzieś w przepaść. Dlaczego jest taka niemądra,
pomyślał. Nie rozumie, Ŝe ryzykując tę wyprawę, jednocześnie naraŜa na niebezpieczeństwo
dzieciaka?
– Co ty tu, do jasnej cholery, robisz? – zawołał Mack, wpadając do szopy, w której stał generator.
Marisa aŜ podskoczyła. Latarka, którą oświetlała generator, wypadła jej z dłoni. Niewielkie
pomieszczenie natychmiast pogrąŜyło się w zupełnej ciemności.
– Zobacz, co narobiłeś! – zawołała.
Padła na kolana i jak ślepiec po omacku zaczęła szukać wokół siebie latarki. Kiedy tylko ją
znalazła, zerwała się na równe nogi i skierowała snop światła prosto w oczy Macka.
– Przynajmniej zamknij za sobą drzwi! – poleciła.
W puchowej kurtce, włóczkowej czapce i rękawiczkach wyglądała jak panienka, a nie jak
dobiegająca trzydziestki, dojrzała kobieta.
Mack z całej siły kopnął drzwi. Niestety, nie wyładował na nich całej gotującej się w nim złości.
– Co ty tu robisz, do diabła? – warknął.
– Jeszcze raz sprawdzam to urządzenie. – Spojrzała na niego wyzywająco. – Masz coś przeciwko
temu?
– Pewnie, Ŝe mam! – Podszedł do niej, chwycił za ramiona i z całej siły nią potrząsnął. – Od tej
chwili nie waŜ się wystawiać za drzwi tego swojego ślicznego noska, dopóki mnie o tym nie
uprzedzisz. Jasne?
– Nie moŜesz mi niczego nakazać, Mahoney.
– UwaŜaj, Ŝeby ta twoja przeklęta duma nie napytała ci biedy. Z taką pogodą nie ma Ŝartów.
– Ja nie Ŝartuję, tylko chcę nam wszystkim pomóc.
– Jeśli chcesz pomóc, rób to z głową. Chyba Ŝe te bzdury, którymi codziennie karmisz widzów,
zupełnie zlasowały ci mózg.
– Swoje uwagi o mojej pracy zachowaj dla siebie – Ŝachnęła się Marisa.
– A, właśnie, zapomniałem cię o coś zapytać. Kiedy ostatnim razem miałem nieszczęście
włączyć telewizor w czasie tego wspaniałego filmu, ty i ten ładny chłopiec odgrywaliście scenę
łóŜkową. Powiedz mi, czy często „pracujesz” bez ubrania?
– Kochany Mack. Jak zwykle brutalny i bezkompromisowy.
– Płacą mi za to, Ŝebym zadawał trudne pytania – zakpił.
– Jeśli juŜ koniecznie musisz wiedzieć, to ci powiem, Ŝe ja i Erick nigdy nie byliśmy razem
nago… przed kamerą. – Marisa uśmiechnęła się widząc, jak Mack przetrawia tę ostatnią część
informacji. Po chwili wskazała palcem generator. – MoŜe uŜyłbyś swojej energii do
uruchomienia tej maszyny.
Mack zacisnął zęby, spojrzał ponuro na Marisę i pociągnął za linkę startera. Generator ani myślał
się włączyć. Mack nie poddał się od razu. Dopiero po dziesięciu minutach.
– Nie da rady – powiedział zrezygnowany. – Trzeba by go rozebrać, moŜe przeczyścić gaźnik…
– Trudno – westchnęła Marisa. – Musimy radzić sobie bez prądu.
– KsięŜniczka nie jest do tego przyzwyczajona, co?
Marisa patrzyła na niego przez chwilę, potem z całych sił cisnęła w Macka latarką i wybiegła na
dwór. Mackowi nic się nie stało, bo zdąŜył się uchylić, ale rozzłościł się i pognał za uciekinierką.
Dopadł ją w dwóch susach. Wciągnął do garaŜu, nie zwracając najmniejszej uwagi na jej
gwałtowne protesty.
– Puść mnie! – wołała, przekrzykując nawet wyjącą na dworze wichurę.
– Siadaj. – Mack popchnął ją na stertę kartonowych pudełek. – I zamknij się wreszcie. Musimy
sobie parę spraw wyjaśnić.
– Niedobrze mi się robi na twój widok! Rozumiesz? Nie mogę na ciebie patrzeć!
– Rozumiem. Ja takŜe bardzo cię lubię.
W garaŜu był zimno jak w psiarni, ale przynajmniej nie wiało. Na ścianach wisiało kilka pokoleń
narzędzi oraz przyborów ogrodniczych. Stało tam takŜe szare auto typu sedan, którym Marisa
przyjechała tutaj z Los Angeles. Ten samochód przypomniał Mackowi, po co znalazł się na tym
odludziu.
– Czy powiesz mi, co łączy ciebie i twojego męŜa z doktorem Morrisem?
– Nic mnie z nim nie łączy! – krzyknęła Marisa. – JuŜ to mówiłam! Po raz pierwszy usłyszałam o
nim podczas programu tej całej Jackie Horton. Adopcję Nicky'ego załatwiała Kancelaria
Adwokacka Latimore'ów, a więc była to jak najbardziej legalna operacja, wścibski reporterze.
– To dlaczego uciekłaś? – zapytał cicho Mack.
– Wcale nie uciekłam… – głos jej się załamał.
– Chciałaś uciec z chłopcem dalej niŜ do Sierra Nevada, mam rację? Dokąd byś go zabrała? Do
Kanady? A moŜe na którąś z greckich wysp?
– To tylko twoje domysły, Mahoney – zaprzeczyła Marisa. – Nie masz Ŝadnych dowodów, a
szanujący się dziennikarz nie stworzy skandalu z powietrza. Dawniej przynajmniej tej zasady
surowo przestrzegałeś.
– Przypuszczam, Ŝe zrobiłabyś wszystko, Ŝeby ochronić chłopca.
– A jak myślisz? PrzecieŜ Nicky jest moim synem.
– Myślę, Ŝe istnieje na świecie matka, która go urodziła. Jej takŜe naleŜą się jakieś wyjaśnienia.
– Bardzo współczuję tym wszystkim kobietom, które wykorzystał doktor Morris. Ale nie
zapominaj, Ŝe istnieje takŜe druga strona medalu. Czy w ogóle przyszło ci do głowy, Ŝe niszczysz
rodziny i rujnujesz Ŝycie wielu ludziom?
– My tylko szukamy prawdy i domagamy się sprawiedliwości. To naprawdę nie jest
skomplikowane.
– Owszem, jest! – Marisa zerwała się na równe nogi. – Dlaczego ty zawsze widzisz świat w
dwóch kolorach, Mahoney? Dla ciebie wszystko jest albo białe, albo czarne. Zupełnie ignorujesz
wszystkie odcienie szarości.
– Ja chcę tylko, Ŝeby zaprzestano handlu niemowlętami.
– Jakim kosztem? – wykrzyknęła bliska histerii Marisa. – Naprawdę uwaŜasz, Ŝe cel zawsze
uświęca środki?
– Jeśli to zapobiegnie wykorzystywaniu niewinnych kobiet. Pomyśl tylko o matce tego chłopca…
– Ja jestem jego matką! I niczemu nie jestem winna! Nie zasłuŜyłam sobie na to potworne
zamieszanie, jakie wprowadziłeś w nasze Ŝycie! Czy ten twój cholerny „temat” tak ci zasłania
ś
wiat, Ŝe poza nim niczego juŜ nie widzisz?
– Fakty świadczą o czymś zupełnie innym. Kiedyś w końcu będziesz musiała stawić im czoło.
– JuŜ ci mówiłam, Ŝe znasz nieprawdziwe fakty! – Marisa zaczęła go okładać pięściami. – A „ten
chłopiec” ma na imię Nicholas!
– Tak jak najpopularniejszy święty? – zapytał spokojnie Mack. – Właśnie coś sobie
przypomniałem. Chyba będziesz miała kłopoty. On myśli, Ŝe święty Mikołaj przyniesie mu konia
pod choinkę.
– Konia pod choinkę? – Marisa natychmiast się uspokoiła. – Mój BoŜe! Zostały tylko… cztery
dni! Nie damy rady wyjechać stąd przed gwiazdką – Marisa była autentycznie przeraŜona.
Mack skinięciem głowy potwierdził jej przypuszczenia.
– Wszystkie prezenty zostały w domu – rozpaczała Marisa. – Kupiłam wszystko, o co prosił. A
teraz nawet nie mogę pojechać do sklepu! Nie przypuszczałam… Nawet mi do głowy nie
przyszło… – Zupełnie znękana znów usiadła na pudełkach. O mało się nie rozpłakała. – Nie,
tylko nie to!
– Hej, nie rób mi tego. – Mack poczuł dziwny ucisk w sercu.
– To jeszcze dziecko. – Ogromna łza spłynęła po policzku Marisy. – Będzie strasznie
rozczarowany. Jak ja mu to wytłumaczę?
– Coś wymyślisz – mruknął ponuro Mack.
– Wszystko przez ciebie! Gdybyś nie rozpętał tego piekła, Nicky byłby teraz bezpieczny w
swoim domu, spałby we własnym łóŜeczku i w swoim pokoju czekałby na świąteczny poranek.
Nigdy ci tego nie zapomnę, Mahoney!
– Mariso… – Mack nagle znalazł się przy niej. Ujął w obie ręce zapłakaną twarz dziewczyny i
nachylił się nad nią tak, Ŝe prawie dotykał czołem jej włosów. – O mój BoŜe! Ty sama ciągle
jeszcze jesteś dzieckiem.
– Dlaczego? Bo umiem marzyć? Tak? – Spojrzała na niego Ŝałośnie. – Jesteś zbyt cyniczny, Ŝeby
pojąć, Ŝe marzenia są w Ŝyciu najwaŜniejsze. Szczególnie świąteczne marzenia małych
chłopców.
Jak Ŝywy stanął Mackowi przed oczami obraz ciemnowłosego chłopczyka, jakim on sam był
wiele lat temu. Malec przyklejał nos do sklepowej szyby, za którą pyszniła się piękna, czerwona
koparka. Oczy sześciolatka aŜ wychodziły z orbit. To było wspanialsze niŜ dinozaur, piękniejsze
niŜ wóz straŜacki i o niebo lepsze niŜ szare kapcie szkolne, które były jedynym prezentem, jaki
Mack dostał na tamto odległe BoŜe Narodzenie.
– Nieprawda – powiedział z trudem.
– I co ja teraz zrobię? – Łzy jak groch popłynęły z oczu Marisy.
– Przestań, proszę cię. – Mack pocałował ją w czoło, potem w słony od łez policzek. Mruczał
jakieś pocieszające słowa bez sensu.
Nie mógł się opanować. Musiał sprawdzić, czy ona wciąŜ pachnie miodem i goździkami.
Delikatnie pocałował Marisę w usta.
Była jeszcze cudowniejsza niŜ kiedyś. Zapomniał o boŜym świecie, o przeszłości, o zimnie…
Całował ją coraz mocniej, z coraz większym zapamiętaniem, a ona odwzajemniała pocałunek.
Pieścili się samymi tylko ustami, aŜ wreszcie oderwali się od siebie, ale dopiero wtedy, kiedy
oboje zupełnie stracili dech w piersiach. Mack odsunął się od niej, a ona, jakby nie dowierzając
temu, co się przed chwilą stało, dotykała palcem warg.
– Nie naleŜało tego robić – wyszeptała.
– Nie naleŜało. – Mack teŜ był oszołomiony.
Oboje milczeli przez długą chwilę. Wreszcie Marisa wstała, otrzepała spodnie z nie istniejącego
pyłu i skierowała się do drzwi.
– Muszę wracać do Nicky'ego – powiedziała cicho.
– Zaczekaj – poprosił Mack. – Wiesz, chodzi o te święta. .. Myślałem juŜ o tym.
– Tak? – Zatrzymała się.
– Jesteśmy rozsądnymi, inteligentnymi i obdarzonymi wyobraźnią ludźmi. Na pewno uda nam
się gdzieś tutaj znaleźć parę skarbów, które ucieszyłyby twojego małego kowboja. Oczywiście do
czasu, kiedy będziesz mu mogła coś kupić w prawdziwym sklepie.
– A co tu moŜna wymyślić?
– Bo ja wiem… – Mack rozejrzał się po ścianach garaŜu i zaraz ściągnął coś, co juŜ wcześniej
wpadło mu w oko. – Na przykład sanki. Wyklepię płozy, pomaluję… Pewnie jest tu jakaś farba.
Czy moŜna wymyślić lepszy prezent na pierwsze BoŜe Narodzenie wśród śniegów?
– Zrobiłbyś to? Naprawdę?
– No pewnie. Ty chyba umiesz szyć. MoŜe wykombinujesz coś, co by mu się spodobało?
Marisa stała przy drzwiach garaŜu i intensywnie myślała.
– Masz rację – powiedziała wreszcie. – Ja teŜ coś mogę zrobić.
– No widzisz? – ucieszył się Mack. – Zetniemy choinkę. UpraŜymy sobie kukurydzę. Będzie jak
w ksiąŜkach o traperach.
– Jest to jakieś rozwiązanie. – Marisa uśmiechnęła się, wyobraziwszy sobie to, o czym mówił
Mack. – Tyle Ŝe chyba nie bardzo pasuje do twoich planów. Skąd ta nagła zmiana, Mahoney? A
moŜe to podstęp?
Mack sam był zaskoczony swoim pomysłem. Naprawdę czuł się częściowo odpowiedzialny za
to, Ŝe zepsuł Nicky'emu gwiazdkę, ale wspomnienie o czerwonej koparce przewaŜyło szalę.
– śaden podstęp, tylko takie świąteczne zawieszenie broni. Dla dobra dziecka.
Marisa przyglądała mu się z niedowierzaniem, ale i z nadzieją zarazem. Widocznie spodobało jej
się to, co zobaczyła w twarzy Macka, bo bez słowa podała mu dłoń. Mack natychmiast zacisnął
na niej palce. Osłaniając Marisę własnym ciałem, przeprowadził ją przez szalejącą zamieć do
domu.
ROZDZIAŁ TRZECI
Mack, najedzony jak bąk i trochę zmęczony noszeniem drewna, rozłoŜył się wygodnie na
kanapie. Patrzył, jak matka i syn siedzą po turecku przed kominkiem, i czuł nie znany dotąd
spokój. Jasne głowy Marisy i Nicky'ego pochylały się nad stertą kolorowych łańcuchów z
papieru. Świąteczne zawieszenie broni, które zaledwie godzinę temu zaproponował, natychmiast
wprowadzono w Ŝycie. Mack nie wiedział tylko, jak długo potrwa spokój i miły, rodzinny
nastrój.
– Będziemy mieli taką choinkę jak pierwsi pionierzy, prawda, mamusiu?
– Zdecydowanie tak, skarbie. Najbardziej lubię ozdoby choinkowe, które sama robię. MoŜemy
jeszcze powiesić na choince ciasteczka. Sami je upieczemy.
– Mack, czy naprawdę pójdziemy do lasu po choinkę?
– No pewnie, Teks.
– Kiedy? Teraz? – Chłopczyk podskoczył z radości i w mgnieniu oka znalazł się obok Macka.
– MoŜe poczekajmy, aŜ wiatr się trochę uspokoi – roześmiał się Mack. – Ja dopiero zacząłem się
rozgrzewać.
– Mamusia powiedziała, Ŝe jesteś bardzo dobrym drwalem.
– To miło, Ŝe twoja mamusia ma o mnie takie dobre zdanie. – Spojrzał na pochyloną nad
łańcuchem Marisę, a ona zadrŜała, jakby poczuła to spojrzenie na swoich plecach.
– Najpierw musimy wszystko przygotować, a dopiero potem moŜna iść po choinkę. – Podniosła
się z podłogi z naręczem kolorowych łańcuchów. – Powieszę je teraz na ścianie i zabierzemy się
do pieczenia ciastek.
– Czy Mack moŜe nam pomóc?
Marisa namyślała się przez chwilę, a potem spojrzała na Macka i wzruszyła ramionami.
– No pewnie – powiedziała. – Jeśli chce…
– Piekłeś juŜ kiedyś ciastka? – zapytał Nicky, gdy tylko matka zniknęła w kuchni.
– Nie przypominam sobie – odrzekł Mack. Dobrze pamiętał, Ŝe dla jego matki pieczenie ciastek
nie było sprawą najwaŜniejszą.
– Nie przejmuj się – pocieszył go chłopczyk, kładąc rączkę na muskularnym ramieniu Macka. –
To nie jest trudne. Zresztą ja ci pomogę.
Dobre serduszko dziecka poruszyło w Maćku coś, o czym myślał, Ŝe dawno juŜ zanikło. Nic
dziwnego, Ŝe Marisa jest z niego taka dumna, pomyślał.
– Dzięki, kolego. – Pogłaskał chłopca po głowie. – Trzymam cię za słowo.
– Mack… – Nicky najwyraźniej chciał coś powiedzieć, ale nie był pewien, czy moŜe sobie na to
pozwolić.
– Co cię gryzie, kowboju? – zapytał Mack, przytulając malca do siebie.
– Mamusia mi powiedziała, Ŝe nie moŜemy stąd wyjechać, bo na drodze są okropne zaspy. Ona
mówi, Ŝe nie wiadomo nawet, czy święty Mikołaj nas tutaj znajdzie. Ja to wszystko rozumiem i
wcale się nie przejmuję, bo jestem juŜ duŜy, ale… ale…
– Ale co?
– Nie zabrałem z domu tego prezentu, który kupowałem razem z Gwen, i teraz nie mam nic dla
mamusi – dokończył Nicky.
– Ona na pewno się o to nie pogniewa.
– Ale ja muszę jej dać jakiś prezent. Muszę!
– No cóŜ. – Mack posadził sobie chłopca na kolanach. – Wobec tego coś wymyślimy.
– Myślałem i myślałem i nic nie wymyśliłem – poskarŜył się Nicky. – To znaczy wymyśliłem.
Chciałem zrobić pudełko, Ŝeby mamusia mogła w nim trzymać róŜne rzeczy, ale ona nie pozwala
mi ruszać młotka.
– Bardzo mądra mamusia – mruknął Mack. Zbolała mina dziecka sprawiła, Ŝe musiał
natychmiast zaproponować chłopcu jakiś inny prezent. – Tak sobie myślę… Powiedz mi, czy
mamusia wciąŜ lubi nosić róŜne śmieszne klipsy?
– No pewnie. A skąd ty o tym wiesz?
– Jak by ci to powiedzieć… – Mack nieco się zmieszał. – Twoja mamusia i ja byliśmy kiedyś
przyjaciółmi. Kiedy ją pierwszy raz zobaczyłem, miała w uszach takie zabawne klipsy, które
wyglądały jak ogromne komety.
– Teraz ma nawet takie z węŜem. Mówię ci, są fajowe.
– No, to mamy problem z głowy. – Mack spojrzał w pełne wyczekiwania oczy dziecka. –
Widziałem w garaŜu kawałek porządnego drutu. Z tego drutu zrobimy zapięcia, a potem
przymocujemy do nich coś śmiesznego. MoŜe jakieś piórka albo malutkie szyszeczki. Zobaczysz,
jak się ucieszy z naszej niespodzianki.
– No, nie wiem. – Nicky wcale nie był przekonany.
– Ale ja wiem. Na pewno się jej spodobają. PrzecieŜ to będzie prezent od ciebie.
Chłopiec w końcu zaakceptował jego pomysł. Od razu teŜ usadowił się wygodnie na kolanach
Macka i zaczął mu opowiadać, jakie rzeczy nadawałyby się do ozdoby planowanych klipsów.
Mack prawie tego nie słyszał. Obudziły się wspomnienia, w których bez reszty się zagłębił.
W tamte cudowne dni ich zaczarowanym pałacem była plaŜa. Wylegiwali się na słońcu, pod sobą
czuli ostry, gorący piasek, lekki wiaterek chłodził rozgrzane ciała, a nad głowami pokrzykiwały
mewy. Mack śmiał się na cały głos z wydumanych Ŝalów Marisy.
– Nienawidzę swoich ust – skarŜyła się.
– A ja je kocham.
– Są za duŜe.
– Są w sam raz.
– Mam za mały nos.
– Masz prześliczny nosek.
– A oczy…
– Co ci się nie podoba w twoich cudownych oczach?
– Mają taki spłowiały, niebieski kolor.
– Ty chyba najzwyczajniej w świecie dopominasz się o komplementy. Łap to!
Rzucił w nią pudełkiem i ułoŜył się obok niej na ręczniku. Zakrył oczy ramieniem, jakby chciał
pokazać, Ŝe zupełnie nie interesuje go to, co ona zrobi z zawartością pudełka… Tak naprawdę aŜ
go skręcało z ciekawości, czy Marisie spodoba się prezent.
– Co to? – zapytała, strzepując z siebie ziarenka piasku.
– Otwórz i zobacz.
– Och, Mack! Są śliczne! – usłyszał to, czego się spodziewał: okrzyk zachwytu.
Niby od niechcenia rzucił okiem na parę klipsów, wykonanych z boliwijskich pesos, które
pozostały mu w kieszeni po ostatniej zagranicznej podróŜy. Dopiero potem popatrzył na Marisę.
Była naprawdę szczęśliwa.
– Coś ci chyba byłem winien – powiedział Mack z udaną obojętnością. – To przeze mnie
zgubiłaś wtedy tamten klips.
Marisa zaczerwieniła się na wspomnienie miłosnych uniesień, podczas których straciła klips i coś
jeszcze na dodatek.
Mack przeszukał wnętrze swego starego buicka, ale klipsa nie znalazł.
– Nie tylko ty zawiniłeś – pocieszała go Marisa. – Zresztą ja je bez przerwy gubię.
– Cieszę się, Ŝe ci się podobają. – Mack oparł się na łokciu. AŜ dech mu zaparło na widok
cudownie zgrabnego dziewczęcego ciała, odzianego w bardzo skąpe bikini. – ChociaŜ to
naprawdę drobiazg…
Marisa połoŜyła mu palec na ustach. Dla niej te klipsy były cenniejsze od klejnotów. Wiedziała,
Ŝ
e Mack odczuwa przy niej kompleks niŜszości. Ona pochodziła z bogatej rodziny, a jego matka
była zwykłą, porzuconą przez męŜa słuŜącą. Zachowywał się swobodnie i bezceremonialnie, ale
w głębi serca obawiał się, Ŝe ta dziewczyna z dobrego domu dostrzeŜe w nim pewne niedostatki i
wkrótce zrozumie, jak wielki błąd popełniła, zakochując się w chłopaku, którego wychowała
ulica. Nie doceniał Marisy. Nie miał pojęcia, jak dobrze go rozumie i jak bardzo pragnie zatrzeć
wszystkie istniejące pomiędzy nimi róŜnice.
– Te klipsy są cudowne. Choćby dlatego, Ŝe to prezent od ciebie. – Pocałowała go mocno. –
Bardzo ci dziękuję.
– Nie musisz ich nosić na przyjęciach i…
– Przestaniesz wreszcie? Naprawdę są śliczne! – Roześmiała się głośno. Wiedziała, Ŝe pensja
początkującego reportera nie pozwala Mackowi na dawanie kosztownych podarunków. – Tylko
nieokrzesane gbury krytykują swoje własne prezenty.
– Ja jestem nieokrzesanym gburem? – Mack schwycił Marisę za ręce i przewrócił ją na ręcznik. –
W moich stronach, panienko, takie słowa uwaŜane są powszechnie za obraźliwe.
– Nie będziesz chyba takim okrutnikiem – szepnęła, spuszczając powieki.
– Tak sądzisz?
– Tak sądzę. – Przyciągnęła go do siebie.
A potem Mack ją całował i pieścił, uczył wszystkiego o sobie i o niej samej, przede wszystkim
zaś tego, co to znaczy kochać męŜczyznę. Spoceni i zmęczeni snuli wspaniałe plany.
W gorące kalifornijskie noce szeptali sobie do ucha sekrety. Byli wówczas tak bardzo spragnieni
siebie, tak szaleńczo w sobie zakochani…
– Daj, wezmę go. Mack? Mack!
Słodki głos Marisy wyrwał go z zamyślenia. W jej błękitnych oczach dojrzał przeszłość,
teraźniejszość i tamte marzenia. Bardzo się zmieszał. Dopiero po chwili na dobre wrócił do
rzeczywistości. Marisa pochylała się nad nim, ale to nie do niego wyciągała ręce, ale do syna,
smacznie śpiącego na kolanach Macka.
– Zostaw go – poprosił Mack. – On mi w niczym nie przeszkadza.
– PołoŜę go do łóŜka. – Marisa mówiła cicho, ale w jej głosie słychać było obawę. – Widzę
przecieŜ, Ŝe jest ci niewygodnie.
Nachyliła się nad synkiem, a jej włosy musnęły policzek Macka. Jego ciało natychmiast
odpowiedziało gwałtownym poŜądaniem na cudowny, kwiatowy zapach, ale Marisy juŜ przy nim
nie było. Układała Nicky'ego na kanapie, okrywała go ciepłym kocem, Ŝeby chłopczyk mógł się
porządnie wyspać.
Mack wstał. Ukucnął przed kominkiem i pogrzebaczem uporządkował nadpalone kawałki
drewna. Musiał się czymś zająć, byleby tylko nie myśleć o Marisie i o tym, z jaką łatwością
wciąŜ wzbudzała w nim poŜądanie. Poza tym był zły na siebie za to, Ŝe tak głupio dał się ponieść
wspomnieniom. Usiłował sam siebie przekonać, Ŝe tamte chwile sprzed lat tylko dlatego wydają
mu się takie cudowne, Ŝe je sobie wyidealizował. Jakby zapomniał, Ŝe rano pocałował Marisę
naprawdę i Ŝe ten pocałunek zaćmił wszystkie wspomnienia, jakie zachował w pamięci.
Marisa jest niebezpieczną kobietą, myślał zapatrzony w tańczące płomienie. Nawet na chwilę nie
wolno mi o tym zapomnieć. Raz juŜ dostałem nauczkę i nie mam zamiaru znów się sparzyć. Nie
będę ryzykował kariery zawodowej. śeby nie wiem co, muszę doprowadzić do końca sprawę
doktora Morrisa. Ta kobieta mnie się boi, chociaŜ kiedyś tak wiele nas łączyło. A skoro się boi,
to znaczy, Ŝe coś przede mną ukrywa. Prędzej czy później i tak się dowiem, co to takiego.
Dopiero na drugi dzień po południu wiatr ustał na tyle, Ŝe moŜna się było wybrać do lasu po
choinkę. Marisa miała nerwy tak napięte, Ŝe chciało jej się wyć z rozpaczy. Dopiero teraz
zrozumiała, dlaczego ludzie cierpią na klaustrofobię. Zatrzymała się na ścieŜce wydeptanej w
ś
niegu przez wielkie buty Macka. Wciągnęła głęboko w płuca mroźne powietrze. Nad odległymi
szczytami płynęły ołowiane chmury. Niebezpiecznie zbliŜały się do górskiego schronienia
Marisy, zapowiadając opady śniegu i silny wiatr. Z czułością popatrzyła na swego synka,
podąŜającego w ślad za Mackiem w stronę kępy dorodnych świerków. Pomyślała sobie, Ŝe ten
krótki spacer pomoŜe jej się nieco rozluźnić. MoŜe wreszcie spokojnie prześpi noc, zamiast
nasłuchiwać w ciemnościach równego oddechu śpiącego nie opodal męŜczyzny. UłoŜył swój
materac pomiędzy kanapą a kominkiem i gdyby tylko chciała, mogłaby dotknąć Macka, nie
podnosząc się nawet z posłania. Na szczęście nie zrobiła tego. A nawet gdyby chciała, to i tak nie
mogła sobie pozwolić na uleganie podobnym pokusom. Szczególnie po tamtym pocałunku w
garaŜu.
Zaczerwienione od mrozu policzki Marisy poczerwieniały jeszcze bardziej na wspomnienie
gorących ust Macka na jej wargach. Wystarczyło, Ŝeby jej dotknął, a znów dała mu się
zauroczyć. Na tak wielką śmieszność nie chciała się narazić. Zdecydowanie wolała, kiedy Mack
odnosił się do niej z otwartą wrogością. Wtedy przynajmniej bez trudu przychodziło jej
zachowanie dystansu. Ogłoszone na czas świąt zawieszenie broni sprawiło, Ŝe oboje
niebezpiecznie się do siebie zbliŜyli. Marisa wynajdowała sobie najróŜniejsze zajęcia domowe, a
nawet uszyła z jakiejś starej skarpetki Paula końską głowę na. gwiazdkowy prezent dla syna, ale
Ŝ
adna, najcięŜsza nawet praca nie mogła zmienić faktów. A fakty dla obojga w krótkim czasie
stały się oczywiste. Marisę wciąŜ ciągnęło do Macka tak samo, jak jego do niej. Obawiała się, Ŝe
jeśli ulegnie swemu dawnemu kochankowi, to tym samym na zawsze straci Nicky'ego. Syn był
dla niej stokroć waŜniejszy niŜ Mack Mahoney.
– Mamusiu! – wołał Nicky. – Chodź do nas! Znaleźliśmy choinkę.
Marisa podąŜyła przetartym przez Macka śladem. Od razu zobaczyła stojący z brzegu mały,
przepiękny świerczek.
– Jest bardzo ładny i akurat w sam raz – ucieszyła się.
– Nie ten – zaprotestował Nicky. – Tamten.
– Co pani o tym sądzi, wasza wysokość? – zapytał Mack, wskazując siekierą znacznie większy
okaz.
– Czy wy naprawdę poszaleliście? – Na chwilę zaniemówiła z wraŜenia. – Ten świerk ma chyba
ze trzy metry!
Mack obuchem siekiery postukał w pień, Ŝeby oczyścić go ze śniegu, po czym odciął rosnące tuŜ
przy ziemi gałęzie drzewa. Uśmiechał się do Marisy, a poniewaŜ od kilku dni się nie golił,
wyglądał jak pirat, który szczerzy zęby do swojej ofiary.
– Moim zdaniem ma prawie cztery – powiedział.
– Wykluczone!
– Mamusiu, pozwól… – błagał Nicky.
– PrzecieŜ on nawet przez drzwi nie przejdzie. Zresztą mamy za mało ozdób jak na taką ogromną
choinkę. Weźmiemy tę małą…
– Ja chcę to duŜe drzewo. – Nicky ściągnął usta, jakby za chwilę miał się rozpłakać.
– Chyba cię przegłosowaliśmy, księŜniczko.
– Ze wszystkich idiotycznych… – Marisa przerwała w pół zdania. Zrozumiała, Ŝe tym razem na
pewno przegra. – Róbcie, jak chcecie. Ale niech wam się nie wydaje, Ŝe pomogę wam zaciągnąć
tego olbrzyma do domu.
– Wcale na to nie liczyliśmy – odrzekł uradowany Mack, zabierając się do pracy. – To męska
robota, prawda, Teks? Ona się na tym nie zna.
– No jasne! – potwierdził zachwycony chłopiec.
– Rozumiem. – Marisa pokiwała głową. – Teraz mierzy się męskość wielkością ściętego drzewa?
To takie typowe dla ciebie, Mahoney. Nie chciałabym jednak, Ŝeby Nicky'emu zaimponowały
twoje dość kontrowersyjne zasady.
– Ty jedna na całym świecie potrafisz traktować kaŜdy drobiazg jako pretekst do feministycznej
agitacji – westchnął Mack. – Teraz się odsuń, dobrze?
Marisa przyciągnęła do siebie Nicky'ego. Odeszli na bezpieczną odległość. Pierwsze uderzenie
siekiery w zmarznięty pień drzewa zabrzmiało jak wystrzał. Następne uderzenie rozsypało
wokoło drewniane drzazgi i napełniło powietrze zapachem świeŜej Ŝywicy. ChociaŜ Marisa była
wściekła na Macka, nie mogła nie podziwiać jego siły i wprawy, z jaką zabierał się do ścinania
drzewa.
Na chwilę zapomniała o tym, Ŝe minęło dziesięć lat od tamtego dnia, kiedy to podziwiała pracę
mięśni Macka, woskującego karoserię swego starego samochodu. Wspomnienie to było tak
Ŝ
ywe, Ŝe wywołało skrywane przez łata uczucia i przyprawiło Marisę o drŜenie. Pamiętała
wszystko tak dokładnie, jakby wydarzyło się to wczoraj. Najpierw zwróciła jej uwagę
powierzchowność Macka. Dopiero później odnalazła w nim coś znacznie waŜniejszego.
Podziwiała go za wspaniałe poczucie humoru, za bystrość umysłu i upór w dąŜeniu do celu,
jakim wówczas było zdobycie najwyŜszej pozycji wśród przedstawicieli uprawianego przez
niego zawodu. Pod maską pewnego siebie, mocnego człowieka ukrywał się samotny i delikatny
męŜczyzna o duszy małego chłopca. Za to właśnie Marisa go pokochała. Po raz pierwszy w Ŝyciu
była komuś potrzebna i to jej sprawiało przyjemność. Wówczas wydawało się jej, Ŝe niczego
więcej do szczęścia nie potrzebuje.
– Pada-a-a-a!
Radosny okrzyk synka wyrwał Marisę z zamyślenia. Chłopiec wyrwał się z objęć matki i
podbiegł do Macka, który znalazł w koronie drzewa opuszczone ptasie gniazdo, a teraz
przyklęknął, chcąc je pokazać Nicky'emu. Rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami, od czasu
do czasu spoglądając na Marisę, a potem znów pochylali się nad gniazdem. Na koniec Mack
włoŜył coś do kieszeni. Wstał, wziął w obie ręce pień ogromnego drzewa i ruszył w stronę domu.
Nicky, oczywiście, zawzięcie mu pomagał.
Marisa podąŜyła śladem wleczonego po śniegu drzewa. Powoli budziła się w jej sercu zazdrość o
przyjaźń, łączącą chłopca z Mackiem. Obawiała się takŜe, jak Nicky zniesie nieuchronne
przecieŜ rozstanie. Jeśli zbytnio się przy wiąŜe do wędrującego po świecie reportera, to
ś
wiąteczna przygoda chłopca skończy się tak samo, jak przed dziesięcioma laty skończyła się jej
własna miłość do Macka. Złamanym sercem.
– Wiesz co, kolego? – Mack zauwaŜył, Ŝe Nicky cięŜko dyszy ze zmęczenia i ledwo za nim
nadąŜa. – Wydaje mi się, Ŝe twoja mama nie bardzo sobie radzi z tymi zaspami. Ja sam pociągnę
choinkę, a ty pomóŜ mamie.
– Okropnie się zmęczyłam – westchęła Marisa, szczęśliwa, Ŝe Mack pomógł chłopcu wybrnąć z
trudnej dla niego sytuacji. – PomóŜ mi, Nicky Bardzo cię proszę. Zobacz, śnieg znów zaczyna
sypać.
Nicky nie miał pewności, czy dorośli przypadkiem nie Ŝartują sobie z niego. Był jednak zbyt
zmęczony, Ŝeby zaprotestować.
– My, kowboje musimy dbać o swoje kobiety – tłumaczył chłopcu Mack. – CzyŜbyś o tym
zapomniał, Teks?
– Nie zapomniałem – Nicky pozwolił matce wziąć się za rękę.
Z nieba spadały pierwsze ogromne płatki śniegu. Byli całkiem blisko domu, kiedy Nicky
wypatrzył coś na pobliskim drzewie.
– Mamusiu, popatrz! – zawołał. Wyrwał rączkę z matczynej dłoni i podbiegł do drzewa. – Tu jest
jeszcze jedno gniazdo!
– Wracaj natychmiast, Nicholasie Latimore! – zawołała Marisa. Była zziębnięta, zmęczona i
chciała jak najszybciej znaleźć się pod dachem. Nagle straciła z oczu czerwoną kurteczkę
chłopca. – Nicky! – zawołała przeraŜona.
Brnęła przez wielkie zaspy w stronę drzewa, za którym zniknął jej synek. Kątem oka dostrzegła,
Ŝ
e Mack zostawił świerk i w mgnieniu oka znalazł się tuŜ przy niej. Wtem ziemia usunęła jej się
spod nóg, a sekundę później Marisa juŜ siedziała na śniegu, tuŜ obok leŜącego z buzią w zaspie
synka. Chwyciła chłopca za kurtkę, postawiła go na nogi i jak szalona zaczęła otrzepywać
dziecko ze śniegu.
Mack ją z kolei chwycił za kołnierz i wyciągnął oboje z powrotem na ścieŜkę. Klął przy tym jak
doroŜkarz.
– Aleś mnie przestraszyła! – zawołał. – Co ty, do cholery, wyprawiasz?
– Nie wrzeszcz na mnie! – Marisa z całej siły przytuliła do siebie dziecko. – Nic ci się nie stało,
kochanie?
– Nic mi nie jest, mamusiu. – Mały otarł mokrą buzię rękawiczką. – Tylko najadłem się trochę
ś
niegu. Zobacz, co znalazłem! – Pokazał matce małe, czarne piórko.
– Pamiętaj, Nicky. Nigdy więcej tego nie rób. – Marisa trzymała obie dłonie na ramionach
chłopca. – Nie wolno ci schodzić ze ścieŜki. Mogło ci się stać coś złego. Obiecaj mi, Ŝe będziesz
uwaŜał!
– Obiecuję. – Niebieskie oczy dziecka zrobiły się okrągłe jak spodki.
– Nie strasz go – szepnął Mack do ucha Marisy. Najpierw postawił na ścieŜce Nicky'ego, a potem
pomógł wstać Marisie.
– Tam w dole płynie strumień. – Marisa tak się trzęsła, Ŝe ledwie mogła ustać na nogach.
– Skąd wiesz?
– Byłam tu… przedtem.
– Dziesięć lat temu? – zapytał obojętnie Mack.
– Tak. – Odwróciła głowę, Ŝeby nie widzieć pełnego wyrzutu spojrzenia Macka. A więc nie
wybaczył mi i pewnie nigdy nie wybaczy, pomyślała. Sama nie wiedziała, czy drŜy ze strachu o
synka, czy teŜ ma to jakiś związek z przeŜytym dziesięć lat wcześniej załamaniem. – Gdyby
Nicky tam spadł…
– Ale nie spadł, więc daj sobie spokój. Nic złego sienie stało.
– Jak na światowca, niewiele wiesz o Ŝyciu, Mahoney. – Marisa spojrzała na niego ze smutkiem.
– Chodź, Nicky. Wracamy do domu.
Wzięła chłopca za rękę i pociągnęła go w stronę chatki. Nawet nie obejrzała się na Macka,
pozostawiając go samego z ogromnym świerkiem. Miała nadzieję, Ŝe moŜe zsunie się w przepaść
i raz na zawsze zniknie z jej Ŝycia.
Niestety, jej nadzieje się nie spełniły. Mack nie tylko szczęśliwie dotarł z drzewem do domu, ale
jeszcze zbudował ogromny stojak do ustawienia monstrualnej choinki. ZdąŜył wstawić świerk do
salonu, zanim wichura rozszalała się z nową siłą. Marisa rozpogodziła się nieco, kiedy okazało
się, Ŝe leśny olbrzym nie tylko zmieścił się w domu, ale jeszcze bardzo ładnie wygląda.
– To najpiękniejsza choinka, jaką miałem w Ŝyciu – zachwycał się Nicky. – MoŜemy ją juŜ
ubrać? MoŜemy?
Marisa oczywiście przystała na prośbę syna. Mimo Ŝe nie była entuzjastką wstawienia do domu
wielkiego świerku, a prognozy radiowe zapowiadały śnieŜycę przez następnych kilka dni, to i tak
tego wieczora wszyscy troje, nie wyłączając pani domu, świetnie się bawili.
Przy świetle gazowej lampy zawieszali na choince długie łańcuchy z kolorowego papieru i
sznury praŜonej kukurydzy. Kiedy zgłodnieli, upiekli sobie nad ogniem kiełbaski. Potem znów
wieszali na gałązkach upieczone przez Marisę ciasteczka. Mack z Nickym nie omieszkali przy
tym podkradać słodkich wypieków, racząc się nimi na deser.
Mimo tylu starań ogromny świerk wciąŜ wydawał się nagi. Marisie przypomniało się, Ŝe w
kuchennej szufladzie leŜy rolka folii aluminiowej. Owinęła nią powycinane z kartonu gwiazdki,
kwiatki, ptaszki i półksięŜyce, a Mack zawiesił to wszystko na gałęziach. Drzewko ozdobiły
takŜe lśniące jabłka i pomarańcze. Mack przyniósł z garaŜu sporą ilość sznurka sizalowego.
Skręcił go w przypominającą lasso girlandę, która takŜe zawisła na choince, sprawiając
Nicky'emu niewypowiedzianą radość. W komódce z bielizną stołową znalazło się trochę
barwnych chusteczek, które zawiązali na gałązkach, a stojak przykryli narzutą z kolorowych
łatek.
Marisa jakby zupełnie zapomniała o swojej niechęci do Macka. Śmiała się z jego Ŝartów i
błazeństw, cieszyła się, kiedy podnosił do góry piszczącego z radości Nicky'ego, Ŝeby chłopiec
mógł sam powiesić ozdoby na wyŜszych gałęziach. Czuła się niemal tak dobrze, jakby wszyscy
troje stanowili szczęśliwą rodzinę. Była nawet gotowa udawać, Ŝe tak jest naprawdę.
Przynajmniej tak długo, jak długo na świecie szalała zamieć.
Udawała takŜe, Ŝe nie zauwaŜa, jak Mack od czasu do czasu dotyka jej ramienia albo chociaŜ
dłoni, ani jak od tych dotknięć kręci jej się w głowie. A kiedy ich oczy spotkały się na chwilę
ponad szalejącym ze szczęścia Nickym, oboje uśmiechnęli się do siebie, zadowoleni, Ŝe tak
niewielkim kosztem udało im się sprawić dziecku wielką radość. Po chwili dopiero oczy Macka
pociemniały i Marisa ujrzała w nich coś, co przeraziło ją i… zmusiło do odwrócenia głowy.
Nie wolno, mi igrać z ogniem, pomyślała, odsuwając od siebie pokusę. To zbyt niebezpieczne.
Nie tylko dla mnie, ale i dla mojego synka.
– Ale śliczna choinka! – wołał Nicky, który tymczasem zdąŜył się juŜ wdrapać na oparcie
kanapy. Wyczerpujący dzień dał się chłopcu we znaki. Oczy dziecka same zamykały się ze
zmęczenia.
– Całkiem niezła – zgodził się Mack. – ZałoŜę się, Ŝe Ŝaden z tych sławnych dekoratorów z
Hollywood, których zatrudnia twoja mama, nie wymyśliłby nic lepszego. Brakuje nam tylko
gwiazdy na czubek.
– Oto i ona. – Marisa podała mu wielką gwiazdę, zrobioną z resztek aluminiowej folii. Nawet nie
zwróciła uwagi na kąśliwą uwagę o dekoratorach.
– No to ją zawieś na choince.
– Nie ma mowy! – odmówiła kategorycznie Marisa. – Nie mam zamiaru wspinać się na drzewo.
– Pode mną ten taboret na pewno się załamie. – Mack wskazał krzesełko, którego Marisa
uŜywała zamiast drabinki.
– Ojej, mamo, przecieŜ dasz radę – wtrącił się Nicky. –Nie bądź tchórzliwym kojotem.
– Przytrzymam cię – zaofiarował się Mack.
Marisa miała na końcu języka przypomnienie, Ŝe raz juŜ się na nim zawiodła. Nie powiedziała
tego, ale taka myśl widocznie odbiła się w wyrazie jej twarzy, bo Mack przestał się uśmiechać.
– Dobrze – zgodziła się. – Ale jeśli skręcę sobie kark, to
wrócę tu z zaświatów i obu was będę straszyć do końca Ŝycia.
Straszyłaś mnie przez dziesięć lat, pomyślał Mack. Podał Marisie rękę i pomógł jej wejść na
krzesło. Serce biło mu jak szalone, ale dziękował Bogu, Ŝe chociaŜ ręce mu sienie trzęsą.
– To zupełna głupota – powiedziała Marisa, patrząc na niego z góry. – Tyle pracy wkładamy w
strojenie choinki, której i tak nikt nie zobaczy.
O, tak. Kompletna głupota, zgodził się w duchu Mack, boleśnie świadom ciepła jej małej dłoni i
delikatnego zapachu perfum.
– PrzecieŜ robimy to dla Nicky'ego. Zapomniałaś? – przypomniał jej, starając się mówić
obojętnym tonem. – On jest tu teraz najwaŜniejszy. A zresztą, juŜ prawie skończyliśmy. Nie
wiem jak ciebie, ale mnie ostatnie dwa dni solidnie zmęczyły. Chciałbym wreszcie trochę
odpocząć.
– Mam nadzieję, Ŝe najpierw się ogolisz. – Marisa natychmiast przywołała go do porządku. Jego
i siebie za jednym zamachem. CóŜ to za głupie pragnienie, chcieć pogłaskać go po tej ledwo
odrosłej brodzie.
– Czy juŜ wyglądam jak człowiek śniegu? – Mack przeciągnął dłonią po policzku i roześmiał się
głośno. – Chyba rzeczywiście trochę się zaniedbałem.
Wyglądasz bardzo atrakcyjnie, pomyślała Marisa i sama się tej myśli przeraziła. W Hollywood
męŜczyźni, którzy nie mieli bzika na punkcie swego wyglądu, praktycznie nie istnieli.
Tymczasem woń potu strudzonego męŜczyzny, zmieszana z zupełnie unikalnym zapachem
Macka Mahoneya, uderzyła jej do głowy bardziej niŜ najdroŜsza nawet woda kolońska.
– MoŜe zdołałabyś wygrzebać dla mnie jakąś czystą koszulę? – zapytał Mack. – SłuŜący
zapomniał spakować mi walizki.
– Nieproszeni goście muszą się zadowolić tym, co dostaną – odrzekła lodowatym tonem, choć
powstrzymanie się od uśmiechu kosztowało ją wiele wysiłku. – Mam nadzieję, Ŝe o tym nie
zapomniałeś.
– Czy słowo „gościnność” nie obiło ci się przypadkiem o uszy?
– Owszem, obiło. Ale nie ma ono Ŝadnego związku Ŝ tobą. Zresztą niewaŜne. Wuj Paul na pewno
ma w szafie coś, co będziesz mógł na siebie włoŜyć. Poszukam, jak tylko uporam się z tą
gwiazdą. – Z obawą spojrzała w górę na bardzo oddalony od jej ręki wierzchołek choinki. – O ile
oczywiście uda mi się przeŜyć.
– Oprzyj się na moich plecach – polecił jej Mack. Podparł obiema dłońmi obciągnięte dŜinsami
pośladki Marisy i natychmiast tego poŜałował. Jaką mi to sprawia przyjemność, pomyślał.
– Nie mogę… – Marisa wyciągnęła ręce najwyŜej, jak mogła.
Dlaczego jego dotyk sprawia mi taką przyjemność? pomyślała.
– Na pewno ci się uda, mamusiu! – synek nie omieszkał dodać jej odwagi.
Jeszcze chwila i gwiazda szczęśliwie zawisła na samym czubku drzewa. Marisa ucieszyła się, Ŝe
moŜe wreszcie zejść na dół i uwolnić się z niepokojącego uścisku Macka.
– Spadam! – zawołała, straciwszy na moment równowagę. Krzesełko usunęło się jej spod nóg,
ale Mack na szczęście zdąŜył ją złapać.
– Nie bój się, księŜniczko. JuŜ cię mam – mruczał, trzymając ją na rękach i tuląc z całej siły do
piersi.
Dłoń Macka zupełnie przypadkiem dostała się pod luźny sweter Marisy i spoczęła dokładnie w
tym miejscu, w którym czuć było bicie jej serca. Zatrzepotało jak oszalałe, kiedy oboje spojrzeli
sobie w oczy. Nie mogła oderwać od Macka wzroku. Zupełnie jakby ją zahipnotyzował.
Bardzo powoli zsunęła się na podłogę, torturując i siebie, i jego tym przypadkowym przecieŜ
ocieraniem się ciał. Ale dłoń Macka nie zmieniła połoŜenia i dotykała teraz miękkiej piersi
Marisy.
O mój BoŜe! jęknęła w duchu, zawstydzona Ŝądzą, jaka ją ogarnęła. Ja wciąŜ go pragnę.
A niech to szlag trafi! myślał w tym samym czasie Mack, aŜ do bólu opętany poŜądaniem. Jak to
moŜliwe, Ŝe wciąŜ jej pragnę?
– Nic ci się nie stało, mamusiu? Jesteś taka czerwona…
– Nie… – wyjąkała Marisa. – Nic mi nie jest, synku. Odsunęła się od Macka i cięŜko padła na
kanapę, na której siedział Nicky.
– Masz gorączkę? – Chłopczyk przyłoŜył rączkę do czoła matki gestem, jakim ona robiła to
miliony razy. – Musisz natychmiast iść do łóŜka – powiedział stanowczo.
– A cóŜ ty moŜesz o tym wiedzieć, kolego? – mruknął pod nosem Mack.
Marisa znów się zaczerwieniła. Tym razem jednak ze złości.
– Pakuj się pod kołdrę, synku. – Z trudem uśmiechnęła się do zdumionego chłopca. – JuŜ dawno
powinieneś spać.
– Ale ty się teŜ zaraz połoŜysz, dobrze, mamusiu? – prosił Nicky, posłusznie kładąc się na
posłaniu.
– Jeszcze nie teraz. Najpierw muszę dać Mackowi czystą koszulę – powiedziała. I uwiązać go na
łańcuchu, dodała w myślach.
Pocałowała Nicky'ego w czoło, a Mackowi rzuciła spojrzenie tak jadowite, Ŝe dałoby się z niego
wyprodukować tonę surowicy.
Z lampą gazową w ręku poszła na górę. DrŜała ze złości i z czegoś jeszcze, czego nie umiała, a
moŜe nie chciała, nazwać.
Grzebała w szafie Paula, z wściekłością rzucała na podłogę róŜne części garderoby, mrucząc przy
tym obelgi nie wiadomo pod czyim adresem. Uspokoiła się trochę, trafiwszy na ozdobioną
frędzlami, zamszową kamizelkę, pozostałość jeszcze z lat sześćdziesiątych. Przyszło jej do
głowy, Ŝe ta staroć na pewno spodoba się Nicky'emu. Poza tym będzie doskonale pasowała do
kowbojskiego pasa i konia na patyku, które juŜ przygotowała. OdłoŜyła kamizelkę na bok, a
resztę wyrzuconych z szafy rzeczy podniosła i… krzyknęła na widok wchodzącego do zimnej
sypialni Macka.
– Mam dość tego twojego ciągłego znikania, księŜniczko – powiedział, zamykając za sobą
otwarte dotąd drzwi.
– Taki juŜ twój los, Mahoney. Łap – rzuciła mu trzymane w rękach ubrania. – Weź to i
doprowadź się do jakiego takiego stanu. Jeśli to w ogóle moŜliwe. Idę spać.
Ubrania z powrotem znalazły się na podłodze, bo Mack nawet nie próbował ich złapać.
– Chcę z tobą pogadać. – Przytrzymał Marisę, która chciała go wyminąć i wyjść z pokoju.
– O czym? Nie mamy sobie nic do powiedzenia.
– Myślę, Ŝe jednak nie masz racji. W końcu jeszcze parę minut temu całkiem nieźle nam się
rozmawiało.
– Sam wszystko zepsułeś – uśmiechnęła się smutno.
– Cala Marisa. Znów szukasz sobie chłopca do bicia. Uwielbiasz być primadonną. – Przyciągnął
ją do siebie. Pochylił się nad nią tak, Ŝe prawie dotykał ustami jej twarzy.
– Nie uwierzę, jeśli mi powiesz, Ŝe się tego nie spodziewałaś.
– Owszem, spodziewałam się. Wcale się nie zmieniłeś.
– Ty takŜe nie, a to nam znacznie ułatwi sytuację.
– Jaką znów sytuację? – zapytała Marisa, chociaŜ obawiała się, Ŝe doskonale wie, o czym Mack
mówił.
– Jesteś mi winna wyjaśnienia. – W migotliwym świetle gazowej lampy twarz Macka wyglądała
tak, jakby wykuto ją w kamieniu. – Dziesięć lat temu odeszłaś ode mnie bez słowa. To było
dawno. Dziś chcę ci zadać kilka pytań i jestem zdecydowany wydobyć z ciebie odpowiedzi. Taką
czy inną metodą.
ROZDZIAŁ CZWARTY
– Nie jestem ci nic winna, Mahoney!
– Ciekawe, jak do tego doszłaś. – Mack ani myślał jej puścić. – Mieszkaliśmy razem! Nigdy się
nie zastanawiałaś, co sobie pomyślałem, kiedy wróciłem do domu i nie zastałem ani ciebie, ani
twoich rzeczy, ani nawet Ŝadnego listu? Niczego. O przeprosinach juŜ nie wspomnę. Czy w tej
szkole dla dobrze urodzonych panienek, do której cię posyłano, nie uczono dobrych manier?
– Przepraszam. – Marisa odwaŜyła się na niego spojrzeć. – Nie chodziłam na wykłady o tym, jak
elegancko zakończyć romans.
– Do diabła, Mariso! Złamałaś mi serce! MoŜe powiesz mi chociaŜ, dlaczego to zrobiłaś.
– Dlaczego? Dlaczego? Teraz dopiero widzę, Ŝe miałam rację! Nigdy nawet nie spróbowałeś
mnie poznać.
– Owszem, próbowałem. Na zewnątrz i od środka, kochanie. Znam wszystkie słodkie zakamarki
twego ciała.
– Bzdura! – Marisa wreszcie mu się wyrwała. – Dobrze! Sam tego chciałeś! Powiem ci, dlaczego
musiałam odejść, chociaŜ to i tak niczego nie zmieni. Ty mnie do tego zmusiłeś. Nie chciałeś
mnie słuchać wtedy i teraz pewnie teŜ nie zniesiesz prawdy.
– Co ty za głupstwa pleciesz?
– To nie głupstwa, Mahoney! Przyznaję, Ŝe od ciebie uciekłam, ale to ty mnie do tego
doprowadziłeś.
– O mój BoŜe! – Mack załamał ręce. – Mogłem się spodziewać, Ŝe wszystko na mnie zwalisz.
Typowo kobieca metoda.
– Widzisz, znów zaczynasz. Nawet nie próbujesz zrozumieć, co do ciebie mówię. Niestety, z
mojego punktu widzenia tak to wygląda, Mahoney. Twierdziłeś, Ŝe mnie kochasz, ale wszystko,
co dla mnie było waŜne, ty uznawałeś za nieistotne bzdury.
– Co, na przykład?
– Na przykład zapuszczanie korzeni czy doskonalenie zawodowe. Moje, oczywiście.
– Chodzi ci o rolę gwiazdy z mydlanych oper? Ja chciałem dla ciebie czegoś lepszego! Na litość
boską, kobieto! – wykrzyknął zdesperowany. – Byłaś najzdolniejszą dziennikarką na całym
Zachodnim WybrzeŜu. Rzuciłaś dziennikarstwo dla jakichś głupot.
– To nie były głupoty, tylko szansa stworzenia czegoś dla siebie.
– Naprawdę nie rozumiesz, Ŝe miałaś talent? Mogłaś tak wiele zdziałać! – zawołał Mack pełen
oburzenia. – NaleŜałabyś do mojego zespołu, dokonalibyśmy razem wielkich rzeczy,
stworzylibyśmy coś trwałego.
– To było twoje marzenie, Mack, a nie moje – powiedziała cicho Marisa.
– Ale…
Marisa niecierpliwym gestem odsunęła z czoła złote pasmo włosów, które wysunęło się spod
ś
ciągającej koński ogon gumki.
– Daj spokój – przerwała Mackowi. – Sam to wszystko zacząłeś, więc teraz musisz mnie
wysłuchać.
– Dobrze. Słucham cię – rzekł, choć zachowanie spokoju kosztowało go bardzo wiele.
Marisie za to zbierało się na płacz, ale postanowiła sobie, Ŝe się nie rozbeczy. Usiadła na starym
dębowym kufrze i oparła się plecami o framugę okna. Było jej okropnie zimno.
– Nie wiesz, od czego zacząć, co? – zapytał ironicznie Mack. – Najlepiej od ślubu z Victorem
Latimore'em.
– Victora w to nie mieszaj. On nie miał nic wspólnego z tym, co się między nami wydarzyło.
– Dobrze wiedzieć.
– Cały kłopot polega na tym, Ŝe ty nic nie rozumiesz, Mahoney. – Marisa zacisnęła pięści w
bezsilnej złości. – Zawsze byłeś zbyt zajęty zbawianiem świata, Ŝeby zauwaŜyć, Ŝe ja takŜe chcę
stworzyć coś wartościowego. Sama. Bez niczyjej pomocy.
– Och, przepraszam – kpił Mack. – Nie zauwaŜyłem tej notatki w prasie, w której uznano graną
przez ciebie Dinah Dillman za nowe wcielenie Matki Teresy.
– No właśnie. Te twoje kpiny. Doskonale potrafisz dawać innym do zrozumienia, Ŝe zupełnie nic
nie znaczą. Jesteś światowym ekspertem od wgniatania ludzi obcasem w ziemię.
– Nigdy nie twierdziłem, Ŝe odkrywanie prawdy jest operacją bezbolesną. – Mack wzruszył
ramionami.
– Nie musisz mi tego mówić. Ja lepiej niŜ ktokolwiek na świecie wiem, Ŝe nie zawahasz się
skrzywdzić człowieka w imię tej twojej wątpliwej „prawdy”. Zobacz, co zrobiłeś Nicky'emu i
mnie! Czy chociaŜ przez chwilę pomyślałeś o tym, jak ja się czuję, kiedy tak brutalnie potępiasz
moje aktorstwo? Jestem dobrą aktorką! Dostarczanie ludziom rozrywki sprawia mi przyjemność,
daje mi satysfakcję zawodową i osobistą.
– Ale zobacz, co odrzuciłaś…
– Niczego nie odrzuciłam! Najzwyczajniej w świecie dokonałam wyboru.
– To prawda. Wolałaś Ŝyć beze mnie.
– To była najtrudniejsza decyzja w moim Ŝyciu – powiedziała Marisa ledwie dosłyszalnym
szeptem. – A ty mówisz o tym tak, jakby chodziło o zjedzenie bułki z masłem.
– A cóŜ w tym trudnego? – Mack zaśmiał się ponuro. – Zapakować kostium kąpielowy, oddać
klucz i hop, pod skrzydła mamusi i tatusia.
– Wiesz dobrze, Ŝe to nieprawda. Moi rodzice byli ostatnimi ludźmi, których miałam ochotę
oglądać. A nawet gdyby, to spotkanie z nimi i tak nie miałoby najmniejszego sensu. Nigdy mnie
nie potrzebowali, nie mówiąc juŜ o tym, Ŝeby mi w czymkolwiek pomogli. Nie mieli ochoty
marnować czasu i energii dla swojej jedynej latorośli. śeglowanie i upijanie się do
nieprzytomności we wszystkich moŜliwych i niemoŜliwych portach świata było o niebo
ciekawsze. Po co miałam się z nimi spotykać? Wolałam przyjechać tutaj. – Dopiero teraz głos jej
się załamał. – Bardzo długo trwało, zanim wyzwoliłam się spod twojego uroku.
– Ach, tak. – Mack wciąŜ miał na twarzy ten obrzydliwy, kpiący uśmieszek. – I dlatego uwaŜasz,
Ŝ
e powinienem się poczuć głupio?
– Oczekujesz przeprosin? Proszę bardzo. Przepraszam cię, Mack. Źle postąpiłam, uciekając od
ciebie w takim pośpiechu. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko tyle, Ŝe byłam wtedy bardzo
młoda, niedoświadczona i bardzo, ale to bardzo nieszczęśliwa. Wówczas wydawało mi się, Ŝe nie
mam innego wyjścia.
– Jeszcze jedna wymówka – zakpił Mack.
– O czymś chyba zapomniałeś. Sam jasno dałeś mi do zrozumienia, iŜ masz przed sobą wytknięty
cel i Ŝe na drodze do tego celu nie ma miejsca na kompromisy ani na poświęcenie. Ty chciałeś
prowadzić Ŝycie wagabundy, a ja takiego Ŝycia nienawidziłam, bo całe moje dzieciństwo
upłynęło na włóczęgach po świecie. Nigdy nie wiedziałam ani kim jestem, ani skąd pochodzę. –
Marisa wciąŜ jeszcze próbowała znaleźć zrozumienie dla swoich racji, choć coraz słabiej
wierzyła w powodzenie. – Poznałam gorycz wędrownego Ŝycia i nie chciałam takiego losu ani
dla siebie, ani tym bardziej dla swoich dzieci. Nie ukrywałam przed tobą, Ŝe chciałam mieć
dzieci! Tłumaczyłam ci to wszystko setki razy. Nie pamiętasz?
– Coś pewnie pamiętam. – Machnął ręką, jakby odganiał się od natrętnej muchy.
– No właśnie! – Marisa znów się rozzłościła. – To wszystko było dla mnie najwaŜniejsze na
ś
wiecie, a ty nawet nie pamiętasz!
– Pamiętam, jak dobrze nam było razem, jak nie mogliśmy się od siebie oderwać…
– Ty wstrętny egoisto! – krzyknęła. – Wszystkie łzy, które po tobie wylałam, to było tylko
marnowanie cennego płynu ustrojowego.
– I wspaniałe ćwiczenie w roli królowej mydlanych oper. Mam rację, księŜniczko? – Mack
pokazał w uśmiechu cały garnitur białych zębów.
– Wiesz, jaki jest twój największy problem, Mahoney? – Twarz Marisy zarumieniła się, a dłonie
zacisnęły się w pięści z bezsilnej złości. – Nie moŜesz znieść tego, Ŝe dorosłam, Ŝe przestałam
wielbić w tobie genialnego reportera, tę twoją skórzaną kurtkę i ciemne okulary. Nie mogłeś się
pogodzić z myślą, Ŝe chcę na równi z tobą decydować o naszej wspólnej przyszłości. Wolałeś,
Ŝ
ebym na zawsze została twoją wielbicielką.
– Wcale nie!
– CzyŜby? Teraz juŜ moŜesz się do tego przyznać, Mahoney, bo ja wreszcie wiem, o co ci
chodziło wtedy i o co ci chodzi teraz. Kiedy od ciebie odeszłam, cierpiałeś nie ty, ale twoja
męska duma.
– Nie masz zielonego pojęcia, co wtedy czułem.
– Pewnie odetchnąłeś z ulgą – roześmiała się gorzko Marisa. – Kiedy tylko przestałam oddawać
ci boską cześć, zaczęłam samodzielnie myśleć i zapragnęłam zostać twoją współpracownicą, od
razu zrozumiałam, Ŝe ty mnie wcale nie kochasz. Uwielbiałeś mnie taką, jaką sobie wymyśliłeś,
ale mnie prawdziwej nie kochałeś. Nie znałeś mnie i wcale nie chciałeś poznać.
– Jak moŜesz coś takiego mówić? – Mack podszedł do niej. Był zły i uraŜony do głębi. – Ja cię
naprawdę kochałem!
– Być moŜe kochałeś tę kobietę, którą chciałeś Ŝebym się stała – mówiła Marisa ze smutkiem w
głosie. – Ale kiedy na mnie patrzyłeś, nie mnie widziałeś, tylko samego siebie. Na pewno
kochałeś swoje odbicie, które widziałeś w moich oczach. Ale mnie wcale nie znałeś, więc jakŜe
mogłeś mnie kochać, Mack?
– Czy to w swoim serialu nauczyłaś się tych wszystkich psychologicznych bzdur? To bardzo
przekonywające… dla stada gęsi.
– Masz bardzo silną osobowość, Mack. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo. PoŜerałeś
mnie Ŝywcem. – Marisa zamrugała powiekami, chcąc za wszelką cenę powstrzymać napływające
do oczu łzy. – Wiele razy usiłowałam powiedzieć ci, co naprawdę czuję, ale ty albo się ze mnie
ś
miałeś, albo kochałeś się ze mną tak długo, aŜ zapominałam o boŜym świecie. To była kpina, a
nie związek dwojga dorosłych ludzi.
– Mnie ten związek odpowiadał.
– Ty wciąŜ niczego nie rozumiesz. – Obojętność Macka, mimo upływu lat, bardzo ją zabolała. –
Moje śmieszne marzenia były tak samo waŜne, jak twoje wielkie plany. Niestety, nie mogliśmy
się porozumieć. Zawsze powtarzałeś: wszystko albo nic. W końcu byłam juŜ tak zrozpaczona, Ŝe
mogłam albo uciec od ciebie, albo stracić wszystko. Nawet własną osobowość.
Mack milczał przez chwilę, a potem podniósł ręce i zaczął głośno bić brawo.
– Wspaniałe przedstawienie – zawołał.
Równie dobrze mógłby uderzyć Marisę w twarz. Najpierw nie mogła się nawet poruszyć, tak
bardzo była zdumiona. Dopiero po chwili rozpłakała się, wyrzuciła z siebie ukrywany przez
wiele lat ból i rozpacz. Zerwała się z miejsca, chciała uciec z tego pokoju i nigdy juŜ nie oglądać
tego wstrętnego człowieka. Zupełnie zapomniała, Ŝe to on właśnie odgradzał ją od drzwi.
– O, nie! Tym razem ci się nie uda. – Mack zatrzymał ją i prawie przygniótł do ściany. – Nie
uciekniesz ode mnie, dopóki nie poznam całej prawdy.
– Nawet gdybym ci tę prawdę powtarzała setki razy, to i tak byś jej nie pojął! – chlipała Marisa,
waląc w Macka pięściami.
– Mylisz się, księŜniczko. Pracuję w zawodzie związanym z poszukiwaniem prawdy tak długo,
Ŝ
e na kilometr wyczuwam fałsz i kłamstwo. Dlaczego nie chcesz mi wprost powiedzieć, Ŝe
odeszłaś, bo przestałaś mnie kochać? Przynajmniej w tej jednej sprawie zdobądź się na
uczciwość.
– Uczciwość, szczerość, to na nic się nie zda, jeśli człowiek ma do czynienia z tobą. Nie potrafisz
uwierzyć nawet swoim własnym uczuciom. Puść mnie wreszcie!
– No, mów – nie ustępował Mack. – Powiedz, Ŝe przestało ci na mnie zaleŜeć. Zniosę to jak
męŜczyzna. Czy juŜ wtedy miałaś kogoś innego? Czy to był Latimore?
– Niee! – krzyknęła mu prosto w twarz. – Victora poznałam dwa lata później!
– No więc o co chodziło? Przeszkadzały ci brudne paznokcie człowieka pracy? A moŜe to, Ŝe nie
miałem odpowiedniej dla twoich potrzeb pozycji społecznej? Na pewno pamiętasz jeszcze
choćby jeden powód, dla którego odwróciłaś się plecami od najlepszego prezentu, jaki od Ŝycia
dostałaś.
– Nie pamiętam tylko, Ŝebyś kiedykolwiek pozwolił sobie na rozmyślne okrucieństwo – odrzekła
drŜącym głosem.
– Byłem zbyt zaślepiony, Ŝeby zauwaŜyć, jaka z ciebie okropna egoistka.
– To nieprawda…
– Nie musisz zaprzeczać. Spotkanie z porzuconym kochankiem zepsuło ci pewnie własne
wysokie mniemanie o sobie, a ulubienica całej Ameryki nie moŜe sobie z tym poradzić. Przyznaj,
Ŝ
e mam rację!
Marisa nie mogła tego dłuŜej wytrzymać. Chciała się znaleźć jak najdalej od Macka. Nie miała
sił znosić dłuŜej tych wszystkich upokorzeń i grzebania w krwawiących ranach.
– Tak! To prawda! – zawołała zdesperowana. – Wszystko…
– AleŜ z ciebie tchórz. – Mack nachylił się nad Marisą. – Wtedy nie miałaś odwagi spojrzeć mi w
oczy i teraz teŜ się boisz.
Zanim zdołała cokolwiek pomyśleć, zbliŜył wargi do jej ust. Dopiero teraz dotarło do Marisy, Ŝe
wyrządziła temu męŜczyźnie większą krzywdę, niŜ sobie wyobraŜała. Była tak zaszokowana tym
odkryciem, Ŝe zaprzestała walki, zgodziła się na ten odwet, na to nieszkodliwe przecieŜ
zadośćuczynienie, które po krótkiej chwili jej takŜe zaczęło sprawiać przyjemność. Oczy Marisy
znów zwilgotniały. Tym razem jednak z Ŝalu za straconymi latami. Straconymi, bo
pozbawionymi bliskości ukochanego męŜczyzny.
Zawstydzony Mack wreszcie się od niej odsunął. Oddychał z trudem i wyglądał tak, jakby czegoś
bardzo Ŝałował.
Bezwiednie przyciągnęła go do siebie.
– Pocałuj mnie, Mack – mruknęła, szukając wargami jego ust.
Macka nie trzeba było prosić. Porwał Marisę w ramiona i całował tak mocno, jakby chciał w ten
sposób nadrobić wszystkie minione lata.
Marisie nogi odmówiły posłuszeństwa. Musiała z całej siły chwycić Macka za szyję, Ŝeby tylko
nie upaść. Zupełnie się zapomniała. Tuliła się do niego, a on coraz mocniej ją do siebie
przyciskał. Wreszcie, spragnieni powietrza, oderwali od siebie usta, ale ich ciała rozdzielić się nie
chciały. Nie zwaŜając na przejmujący chłód, dotykali się i pieścili, aŜ w końcu Mack zaniósł
Marisę na stojące w kącie pokoju wielkie łoŜe. Dopiero teraz oprzytomniała.
– Nie, Mack – jęknęła. – Tak nie moŜna.
– Naprawdę? – Mack był bardziej rozbawiony niŜ zdziwiony. – Mało brakowało, a dałbym się
nabrać…
– Och, nie. Zrozum… Byłoby cudownie, ale… To nie jest najlepszy pomysł.
– WciąŜ mnie pragniesz. Tylko nie próbuj zaprzeczać.
– Popatrzył jej prosto w oczy. – Uwielbiałaś to…
– Obawiam się, Ŝe w tej sprawie nic się nie zmieniło.
– Marisa zaczerwieniła się, ale odepchnęła od siebie niecierpliwe dłonie Macka.
– Co, wobec tego, proponujesz? – zapytał.
– Nic. – Pokręciła głową tak gwałtownie, Ŝe złoty koński ogon całkiem się rozsypał. – Wtedy
potrzebowałam czegoś więcej niŜ seksu i teraz takŜe sam seks mi nie wystarczy.
– MoŜe jednak… – Wpatrzony w półnagie ciało Marisy Mack próbował pertraktować.
– Na jak długo? Jedną noc? MoŜe nawet na całą dobę… – szeptała rozŜalona. – Na mój gust to
zbyt ryzykowne przedsięwzięcie. Nie jestem masochistką.
Mack milczał przez chwilę, jakby podejmował jakąś decyzję. Z trudem odwrócił oczy od Marisy
i wreszcie stanął obok łóŜka.
– Ja takŜe nie jestem masochistą – powiedział cicho.
Dopiero teraz, kiedy Macka juŜ przy niej nie było, Marisa poczuła przeszywający, dotkliwy
chłód. Wstała i poprawiła ubranie. Sweter leŜał na podłodze pod oknem. Szybko wciągnęła go na
siebie, ale wcale nie zrobiło jej się od tego cieplej.
Mack stał przy oknie. Obiema rękami opierał się o framugę, a czołem dotykał zamarzniętej
szyby.
– Przepraszam – mruknął, kiedy wreszcie pozbierał się na tyle, Ŝe mógł wydobyć z siebie głos. –
To moja wina.
Niezupełnie, przyznała w duchu Marisa, porządkując łóŜko, Ŝeby Ŝaden ślad nie śmiał
przypomnieć jej o tym, co się tu przed chwilą wydarzyło.
– Nic nie szkodzi – powiedziała głośno z udaną obojętnością. – ŚnieŜyca zawsze doprowadza
ludzi do obłędu.
– ŚnieŜyca nie ma z tym nic wspólnego. – Mack odwrócił się od okna. – Nie chciałem cię
skrzywdzić.
– Słucham? – Marisa musnęła palcami pogryzione przez Macka wargi. Siłą stłumiona pasja nie
całkiem jeszcze ją opuściła. – Nie, to nic takiego.
– Umyję się i przebiorę – westchnął Mack.
Zatrzymał się tylko po to, Ŝeby podnieść z podłogi stertę ubrań, które Marisa rzuciła tam całe
wieki temu.
– Zagrzałam ci wodę do mycia.
– Niepotrzebnie – uśmiechnął się do niej z przymusem. – Przyda mi się zimny prysznic. To twoja
wina. Rozumiesz?
Marisa głośno się roześmiała. Nie mogła się powstrzymać.
– Miło słyszeć, Ŝe wciąŜ jeszcze się śmiejesz – powiedział Mack.
– Wszyscy wiedzą, Ŝe czasami to robię.
– Mamy o czym myśleć. – Nieznacznym skinięciem głowy dał jej do zrozumienia, Ŝe chodzi mu
zarówno o kłótnię, jak i o to, co nastąpiło po niej.
– Mamy – zgodziła się Marisa i zapłoniła się jak mała dziewczynka.
– Zdecydowałaś juŜ, co chcesz zrobić z Nickym?
To nieoczekiwane pytanie przypomniało Marisie, dlaczego Mack znalazł ją na tym odludziu. Nie
dla odwetu, nawet nie z powodu chęci wyjaśnienia, dlaczego go opuściła, tylko w pogoni za
sensacją. Nie mogła sobie darować, Ŝe o tym zapomniała.
– Oczywiście, Ŝe tak. – Dumnie podniosła do góry głowę. – Będę go kochać, wychowywać i
chronić.
– Nie jesteś juŜ jedyną osobą w jego Ŝyciu.
– Ale jedyną, która się liczy.
– Będziesz musiała stawić czoło…
– Nie ucz mnie, jak mam przeŜyć własne Ŝycie, ani tym bardziej, w jaki sposób chronić moje
dziecko! Ani ja, ani Nicky nikomu nic złego nie zrobiliśmy. – Mimo ciepłego swetra Marisa
znów poczuła przenikliwe zimno. – Dlaczego niewinni mają ponosić karę?
– Nikt nie chce cię karać, Mariso.
– I ty mi to mówisz!
– Liczy się tylko prawda i ja tę prawdę odnajdę. W ten czy w inny sposób, to bez róŜnicy.
Zamknięcie tej hurtowni dzieci, którą prowadzi doktor Morris, jest waŜniejsze niŜ czyjekolwiek
sprawy osobiste.
– Wycofaj się, Mack – ostrzegła go. – NiezaleŜnie od tego, co się tobie wydaje, to nie jest twoja
sprawa. Nie pozwolę ci nas prześladować. Jesteś tu zaledwie tolerowany. Radzę ci o tym nie
zapominać.
– Muszę wykonać zadanie.
– Naszym kosztem? Chyba jednak nie jesteś takim uczciwym facetem, za jakiego się podajesz.
– Czarnym charakterem teŜ nie jestem – zaprotestował Mack.
– No cóŜ, panie Mahoney. – Marisa patrzyła na niego smutnym wzrokiem. – To akurat jest
sprawą dyskusyjną.
Mack rzucił naręcze drewna na podłogę w sieni. Piętrzyła się tam juŜ spora sterta polan i uznał,
Ŝ
e na noc zupełnie im wystarczy. Osłonięty od wiatru ścianą domu, odruchowo sprawdził
kieszenie kurtki. Miał w nich notes, długopis, klucze, portfel i róŜne elektroniczne drobiazgi, bez
których szanujący się reporter nawet na krok nie rusza się z domu. Ale papierosów nie miał.
Dopiero po chwili dotarło do niego, co robi. Zaklął szpetnie. Palenie rzucił trzy lata temu. Po raz
pierwszy od tego czasu szukał papierosa. Oto dowód, do jakiego stanu doprowadziła go Marisa.
Wbił ręce w kieszenie kurtki i wpatrywał się w ciemność. Wiatr wciąŜ wył jak potępieniec, ale
ś
nieg nie padał juŜ tak gęsto. Wychodzenie na mróz zaraz po kąpieli było czystą głupotą, ale
Mack potrzebował samotności. Marisa wprawdzie nie zwracała na niego uwagi, przygotowując
nędzne namiastki prezentów gwiazdkowych dla Nicky'ego. Ale jednak kręciła się, istniała obok
niego, nie dając mu szansy dojścia do siebie. Dlatego właśnie zdecydował się wyjść z chaty.
Co za uparta baba! myślał ze złością. A przecieŜ mimo wszystko nadal dobrze byłoby nam w
łóŜku. To jasne jak słońce.
Właściwie winienem jej wdzięczność za to, Ŝe mnie odepchnęła. Na pewno niepotrzebny mi teraz
romans. Na dodatek z bohaterką mojego szokującego wywiadu. Ale z drugiej strony… Ona
wciąŜ coś do mnie czuje, a ja… No cóŜ, na pewno jest nad czym się zastanawiać. To jej głupie
gadanie, Ŝe odeszła ode mnie, bo jej nie rozumiałem… Musiała coś wymyślić, Ŝeby się przed
sobą usprawiedliwić. śywcem ją poŜerałem!
A to dobre! PrzecieŜ umiem się porozumieć z ludźmi. W końcu to mój zawód. Chciałem dla niej
lepszego losu niŜ godne poŜałowania Ŝycie aktorki… ChociaŜ z drugiej strony zrobiła karierę, o
jakiej inne mogą tylko marzyć. CzyŜby rzeczywiście bolało mnie to, Ŝe wszystko, co osiągnęła,
dokonało się bez mojej pomocy? CzyŜby naprawdę tak zaślepiały mnie moje własne ambicje, Ŝe
nie widziałem, nie mówiąc juŜ o popieraniu tego, czego ona pragnęła?
Mack na siłę odsunął od siebie te niewygodne pytania. Stanowczo wolał zastanowić się nad tym,
co teŜ robi w tej chwili jego producent, Tom Powell. Na pewno nie spędzi świąt w rodzinnej
atmosferze. Tego Mack był zupełnie pewien. Po opuszczeniu kilku kolejnych Ŝon Tom Ŝył
samotnie i całkowicie poświęcił się pracy. W tej chwili pewnie siedział w studiu i po raz setny
przeglądał materiał filmowy, dotyczący sprawy doktora Morrisa. Nie mógł się juŜ doczekać
powrotu swego reportera, którego posłał w ślad za Marisą Rourke. Gwiazda oper mydlanych
zamieszana w sprawę nielegalnej adopcji! To sensacja, skandal, jaki trafia się raz na sto lat.
Tak, Mack uśmiechnął się do siebie, dobrana z nas para, ja i Tom. Ten kontrakt z INN pozwoli
mi wreszcie stać się niezaleŜnym finansowo.
Mackowi w końcu zrobiło się zimno. Otrzepał nogi ze śniegu i wszedł do domu. Nicky spał
spokojnie na kanapie, ale Marisy nigdzie nie było. Na podeście schodów ćmiło przytłumione
ś
wiatło, co oznaczało, Ŝe pani domu jest w sypialni i pewnie szykuje tam jakąś niespodziankę dla
synka.
Mackowi udało się rano popracować trochę nad starymi sankami. Odczyścił je, wyszorował
drucianą szczotką i pomalował czerwoną farbą. Rezultat tych zabiegów zadziwił nawet samego
wykonawcę. Jeśli tylko ociepli się na tyle, Ŝe farba wyschnie, Nicky dostanie prezent.
Mack wyobraził sobie, jak się malec ucieszy, i uśmiechnął się do siebie. Pomyślał, Ŝe te sanki
będą prawie tak wspaniałe, jak jego wymarzona czerwona koparka.
Zdjął kurtkę i połoŜył ją na krześle. Z czułością popatrzył na jasną główkę śpiącego dziecka, a po
chwili zastanowienia wyniósł kurtkę do sieni. Wolał nie ryzykować pozostawiania jej w zasięgu
rączek wścibskiego malca. Jutro zajmiemy się tymi klipsami, pomyślał Mack. Nicky nie będzie
miał czasu szperać po kątach.
DołoŜył drew do kominka. Uznał, Ŝe nie ma juŜ nic więcej do roboty i powodu, aby wciąŜ pętać
się po domu. Raz jeszcze spojrzał podejrzliwie na światło padające z sypialni. Wzruszył
ramionami i połoŜył się na materacu, który umieścił w pobliŜu kominka.
Zasypiał juŜ, kiedy przeraźliwy krzyk Nicky'ego poderwał go na nogi. W pierwszej chwili Mack
nie mógł się zorientować, gdzie jest i co się z nim dzieje. Wydawało mu się, Ŝe znajduje się w
Bejrucie pod ostrzałem, wśród bezradnego krzyku kobiet i dzieci. Oprzytomniał, zobaczywszy
Nicky'ego, który rzucał się na posianiu w przeraŜającym, dziecięcym śnie. W jednej chwili
znalazł się przy kanapie i porwał chłopca w objęcia.
– Coś złego ci się przyśniło, kolego? JuŜ dobrze, dobrze.
– Pies – chlipał Nicky. Zarzucił Mackowi rączki na szyję i przytulił się do niego całą siłą
dziecięcego strachu. Serduszko biło mu tak gwałtownie, Ŝe aŜ uderzało o Ŝebra Macka. – Taki
okropny pies z wielkimi zębami…
– Nie bój się. To tylko sen. – Mack głaskał chłopczyka po główce.
– Nie pozwól, Ŝeby mnie ugryzł!
– Nic się nie martw. Wyrzucimy stąd tego potwora. Głowa do góry, zastępco. Szeryf Mack zaraz
zrobi z nim porządek.
– Obiecujesz?
– Słowo kowboja. – Mack pocałował jasną główkę malca i mocno go do siebie przytulił.
Dopiero kiedy podniósł głowę, zobaczył Marisę. Jak oniemiała stała na podeście schodów.
Wpatrywała się w niego wzrokiem pełnym zdumienia. Mack dopiero teraz zrozumiał, Ŝe ta
przepiękna istota nie jest juŜ tamtą dziewczyną, którą znał przed laty. Była silniejsza, bardziej
pewna siebie. Dojrzałość i macierzyństwo zahartowały ją, nadały jej Ŝyciu głębię i motywację,
których brakowało tamtej, o dziesięć lat młodszej Marisie.
Gdybym był mądrzejszy i miał więcej szczęścia, mógłbym ją poślubić, a to dziecko pewnie
byłoby moje, pomyślał smutno Mack. Patrzyłbym, jak młodziutka dziewczyna wyrasta na pewną
siebie, atrakcyjną kobietę. Mógłbym nadawać formę zachodzącym w niej zmianom.
Wreszcie zrozumiał, jak wiele stracił. Opuścił go hodowany przez lata gniew, a jego miejsce
zajął Ŝal.
– Nic mi nie jest – mruczał Nicky, trąc rączkami zapłakaną buzię. – Ja wiem, Ŝe kowboje nie
płaczą.
– Czasami płaczą, kolego – wyszeptał Mack. – Czasami płaczą.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Wigilia BoŜego Narodzenia zapowiadała się wspaniale. Marisa wstała o wschodzie słońca. Jego
promienie wydobyły ze śniegu diamentowe blaski, powietrze było przejrzyste, a niebo tak
błękitne, aŜ oczy bolały od patrzenia. I, co najwaŜniejsze, wokoło panowała cisza. Po wielu
dniach opętańczego wycia wichru na świecie wreszcie zapanował spokój. Przynajmniej na
dworze.
Marisa uznała za ironię losu fakt, Ŝe świat zewnętrzny uciszył się właśnie wtedy, kiedy w niej
nawałnica rozszalała się z wielką siłą. Wzięła ekspres do kawy. WciąŜ miała przed oczami widok
Macka, który tak czule pocieszał jej synka. Nicky'emu nawet przez myśl nie przeszło, Ŝe moŜe w
tym być coś nadzwyczajnego, i szybko wrócił do dziecięcej krainy kolorowych snów. Marisa za
to wcale nie mogła zasnąć. Myślała o Maćku i o tym, czy aby na pewno zna go dobrze, czy go
przypadkiem nie krzywdzi niesprawiedliwą oceną.
CzyŜbym go źle osądziła? pytała samą siebie. MoŜe pod tą twardą powłoką dałoby się znaleźć
ciepło i serdeczność, tylko ja nie umiałam szukać? MoŜe mogłoby się między nami wszystko
ułoŜyć. Gdyby nie ta cała sprawa doktora Morrisa…
– Zachwycasz się tym dzbankiem, czy masz zamiar zrobić w nim kawę? – zapytał Mack. Stał
oparty o framugę drzwi. W starej koszuli Paula i w za szerokich spodniach od dresu wyglądał jak
nieokrzesany dzikus. Wpatrywał się w Marisę zaspanymi oczami, a ona pomyślała, Ŝe jest tak
nieprawdopodobnie męski, tak pełen seksu, Ŝe aŜ…
Odwróciła się do niego plecami i wreszcie nalała do ekspresu wodę z butelki.
– Co się stało, Ŝe od rana masz taki paskudny nastrój? – zapytała, udając obojętność. – Ach,
zapomniałam. To przecieŜ u ciebie stan normalny.
– Wiesz co, księŜniczko – wbrew oczekiwaniom Marisy Mack parsknął śmiechem. – Podoba mi
się ta zmiana w tobie. Nie dajesz sobie dmuchać w kaszę.
Marisa postawiła ekspres na gazowym palniku. Westchnęła i cięŜko.
– Nie kłóćmy się, Mack – poprosiła. – Idą święta, świeci słońce, a poza tym obiecałeś mi
zawieszenie broni.
– To był komplement, skarbie – powiedział Mack. Podszedł do Marisy i połoŜył dłonie na jej
ramionach.
– Trudno było się tego domyślić – odparła.
– Wiem. Jestem tajemniczym męŜczyzną. Zwłaszcza wówczas, zanim wypiję pierwszą poranną
kawę.
– Idiota – powiedziała Marisa bardziej pieszczotliwie niŜ obraźliwie.
– Naprawdę tak myślisz? – Mack puścił jej ramiona i uśmiechnął się do niej najpiękniej, jak
umiał. – A ja coś wiem!
– Co takiego? śe moja mamusia bardziej kochała mnie niŜ twoja ciebie?
– PoniewaŜ wiem coś o naszych matkach, idę o zakład, Ŝe tak właśnie było. – Mack juŜ się nie
uśmiechał. – Ale nie o to mi chodziło. Popatrz. – Wyciągnął rękę i nacisnął włącznik światła.
Kuchnia rozjaśniła się blaskiem Ŝarówek.
– Włączyli prąd! – zawołała uszczęśliwiona Marisa. – Kiedy?
– Pewnie w nocy.
– Będzie ciepła woda! Wreszcie się porządnie wykąpię! – Marisa tańczyła z radości. – Włączę
ogrzewanie, a ty spróbuj znaleźć główny zawór wodociągu. Nie wiesz, jak długo musi się
podgrzewać woda?
– Widzę, Ŝe wbrew pozorom wcale nie lubisz pionierskiego Ŝycia.
– PrzecieŜ dobrze sobie radziłam – zaprotestowała. – To, Ŝe wolę udogodnienia…
– No właśnie – Mack przerwał tę tyradę, delikatnie muskając policzek Marisy. – Bardzo dobrze
sobie radziłaś.
Jego dotyk napawał ją lękiem. Jak oparzona odskoczyła od Macka. Chwyciła słuchawkę telefonu,
udając, Ŝe sprawdza, czy przywrócono takŜe połączenie ze światem. Dopiero kiedy stwierdziła,
Ŝ
e telefon wciąŜ milczy, zdała sobie sprawę, jak bardzo bała się tego, Ŝe został naprawiony.
– Ale telefon jest głuchy – powiedziała juŜ spokojnie.
– Czy tego chcesz, czy nie, nie moŜesz się tu na zawsze ukryć.
– Ja się nie ukrywam, tylko wyjechałam na urlop. Czy drogi są przejezdne?
– Moim zdaniem jeszcze przez parę dni nie da się jeździć w górach. Chyba Ŝe zaraz przyjdzie
odwilŜ.
– A więc nie moŜemy stąd wyjechać?
– Na razie nie.
– Chyba trzeba podejść do tego filozoficznie i, broń BoŜe, nie denerwować się.
– Tak, tak. Właśnie widzę, jak bardzo jesteś spokojna.
– Mamusiu! Mamusiu, zobacz! – Nicky wpadł do kuchni jak tajfun. Chwycił Marisę za rękę i
pociągnął ją do pokoju z kominkiem. – Zobacz, są bajki!
Marisie ulŜyło. Pozwoliła Nicky'emu poprowadzić się do pokoju i w skupieniu wpatrywała się
razem z nim w ekran telewizora, oglądając ukochane bajki chłopca.
Kilka minut później Mack przyniósł dwa kubki gorącej kawy.
– Dzięki – powiedziała Marisa.
Dlaczego ten człowiek wciąŜ musi mnie zaskakiwać? pomyślała.
– Nie ma za co. Hej, kolego, zostaw na chwilę ten program – poprosił Nicky'ego, który właśnie
szukał pilotem swej ulubionej stacji.
– Ale to dziennik – jęknął chłopiec, marszcząc z dezaprobatą nosek.
– Zaraz będziesz mógł oglądać swoje bajki – zapewnił go Mack. – Chcę się tylko zorientować, co
się dzieje na świecie.
Nicky podniósł oczy do nieba, zniecierpliwiony niezrozumiałymi dziwactwami dorosłych, ale
posłusznie nie zmienił programu. Marisa obserwowała twarz Macka, słuchającego informacji o
machinacjach polityków, o niepokojach w róŜnych częściach świata i tym podobnych sprawach.
To jego Ŝycie, pomyślała. Od razu widać, jak bardzo mu tego wszystkiego brakuje. Nie moŜe się
juŜ doczekać, kiedy wkroczy w wir wydarzeń. Bez wątpienia jest jednym z najlepszych
reporterów, w kaŜdej chwili gotowym wyjechać na drugi koniec świata. Nic a nic się nie zmienił.
I to, Ŝe oboje mamy zupełnie róŜne wymagania wobec Ŝycia, takŜe się nie zmieniło. Ani na
chwilę nie wolno mi o tym zapomnieć.
– Spójrz, mamusiu! – zawołał Nicky. – Ciocia Carlene!
Marisa popatrzyła w telewizor. Jakiś reporter podstawiał mikrofon jej agentce. Carlene Mendez
coś mówiła, ale słychać było tylko głos spikera: „Wiadomości kulturalne. Rzeczniczka sławnej
aktorki, Marisy Rourke, oświadczyła, Ŝe odtwórczyni głównej roli w popularnym serialu
„Rodzina” spędza wakacje na łonie rodziny i nie moŜe udzielić wywiadu w związku ze sprawą
doktora Franco…”
– Zmień kanał, Nicky – poleciła Marisa.
– Mogę zmienić, Mack?
– MoŜesz, kolego.
Nicky ochoczo wykonał polecenie. Znalazł kanał, którego szukał, i usiadł po turecku przed
telewizorem, Ŝeby obejrzeć nie wiadomo po raz który powtarzaną bajkę o BoŜym Narodzeniu w
wiosce Smerfów.
– Mówiłem ci przecieŜ, Ŝe świat nie zniknie na twoje Ŝyczenie – powiedział półgłosem Mack. –
MoŜe przestałabyś wreszcie wyręczać się innymi. Skorzystaj z mojej propozycji i sama zacznij
mówić.
Marisę nagle strasznie rozbolała głowa. Przycisnęła ręce do czoła. Patrzyła na piętrzącą się na
kanapie stertę koców, na ogromną, udekorowaną domowym sposobem choinkę i wydawało jej
się, Ŝe widzi je po raz pierwszy w Ŝyciu. W tej jednej chwili zwaliło się na nią wszystko to, o
czym usiłowała nie myśleć przez kilka ostatnich dni.
Wdzięczna była Carlene za to, Ŝe ta ukrywała fakt ich ucieczki, choć Marisa zniknęła bez śladu,
nie zawiadamiając o wyjeździe swej agentki. Niepokoiła się o to, co dzieje się z zespołem
„Rodziny”. Zostawiła ich wszystkich na lodzie. Producenci i autorzy tekstów poradzą sobie z jej
nieobecnością zaledwie przez kilka odcinków. NajwyŜej miesiąc. DłuŜej nie będą czekać, a
wtedy Marisa moŜe stracić pracę i nawet kontrakt jej nie uratuje. Ale najgorszy ze wszystkich
obaw był strach o to, Ŝe ktoś mógłby jej odebrać to, co miała w Ŝyciu najcenniejszego: syna.
Mack ma rację, myślała Marisa. Jestem tchórzem. Boję się konfrontacji, wolę obejść jakoś tę
paskudną sytuację, aniŜeli stawić czoło rzeczywistości. Zawsze w ten sposób omijałam burzliwe
awantury w domu rodzinnym, a wyuczonych w dzieciństwie odruchów nie moŜna się tak łatwo
pozbyć. Nie, tym razem nie stchórzę.
Mack odgadł, Ŝe chciałam wyjechać z kraju. Mam przecieŜ przyjaciół w Montrealu i znajomych,
którzy mają duŜy dom w Monaco. Jest mnóstwo sposobów na to, Ŝeby na jakiś czas zniknąć z
oczu ciekawskim. Nawet jeśli się jest sławną gwiazdą filmową. Zrobię wszystko, Ŝeby chronić
moje dziecko! Rzucę pracę, zrezygnuję ze sławy, pojadę na drugi koniec świata.
Ale czy to byłoby dobre dla Nicky'ego? Czy lepiej wywieźć go z miejsca, w którym wzrastał,
zabrać mu wszystko, co znał i kochał, czy teŜ ryzykować, Ŝe, powołując się na jakieś chore
„poczucie sprawiedliwości”, oddadzą moje dziecko tej kobiecie, która go urodziła? Nawet cała
armia najlepiej opłaconych adwokatów nie zagwarantuje mi, Ŝe nie dojdzie do takiego
nieszczęścia. Jeśli stracę syna, to moje Ŝycie przestanie mieć sens. Jemu teŜ będzie cięŜko. Dzieci
wprawdzie łatwo się przystosowują, ale jeśli odbiorą Nicky'ego jedynej matce, jaką znał, ta
tragedia jemu takŜe moŜe złamać Ŝycie.
Marisa podeszła do choinki. Pogłaskała papierowy łańcuch, który poprzedniego dnia zrobiła
razem z synem. Wiedziała, Ŝe wreszcie trzeba będzie podjąć jakąś decyzję. Dopóki jednak była w
górach, odcięta od świata, nie musiała się spieszyć. Miała nadzieję, Ŝe czas pozwoli jej wybrać
najlepsze rozwiązanie dla Nicky'ego i dla wszystkich, których ta sprawa dotyczy. Niestety,
zamieć się skończyła i czasu było coraz mniej. Skoro Mack ją znalazł, to inni reporterzy w
poszukiwaniu sensacji takŜe mogą trafić do jej kryjówki. Jedno wiedziała na pewno: nie uda jej
się uniknąć konfrontacji ze wścibskim światem.
– Czy źle się czujesz, Mariso?
Podniosła głowę. Mack stał przy niej, a na jego twarzy malował się niepokój. Patrzył na nią ze
współczuciem i Marisa zupełnie zapomniała, iŜ to przez niego ma teraz kłopoty i Ŝe jeszcze
niedawno była na niego wściekła.
A moŜe uda mi się zmienić wroga w sprzymierzeńca? pomyślała z nadzieją. On juŜ polubił
chłopca. Jeśli zrozumie, ile Nicky dla mnie znaczy, moŜe zgodzi się nie niepokoić mnie na tak
długo, aŜ zdąŜę wszystko przemyśleć i zyskam trochę czasu. Mack jest przecieŜ rozsądnym
człowiekiem.
– Nic mi nie jest – uśmiechnęła się z przymusem. – A co do twojej propozycji, to… Muszę się
nad tym zastanowić.
– Rozumiem. – Mack skinął głową. Nie bardzo wierzył, Ŝe Marisa przestanie się ukrywać, ale
samo to, Ŝe obiecała przemyśleć jego słowa, było ogromnym sukcesem.
– Właśnie przypomniałam sobie jeszcze jeden powód, dla którego cieszę się, Ŝe włączyli światło
– powiedziała Marisa.
Za jej plecami Nicky pokładał się ze śmiechu, słuchając pyszałkowatej przemowy WaŜniaka.
– Masz na myśli coś jeszcze oprócz gorącej kąpieli i oglądania kreskówek?
– Owszem. – Marisa głośno się roześmiała. – Jesteś głodny?
– No pewnie. Jak zwykle zresztą.
– To chodź do kuchni. Włączymy maszynkę do gofrów i zobaczymy, co z tego wyniknie.
Marisa nakarmiła swoich męŜczyzn górą gofrów, polanych litrami soku, a potem przyglądała się
z daleka, jak w tajemnicy przed nią majstrowali coś przy stole w kuchni. Zaaferowana mina
Nicky'ego i jego gwałtowne protesty za kaŜdym razem, kiedy matka zbliŜała się do stołu,
przekonały Marisę, Ŝe obaj panowie szykowali jakiś prezent dla niej.
Marisie zrobiło się ciepło na sercu na widok Macka, poświęcającego czas na zajęcia z małym
chłopcem. Zmywała naczynia, porządkowała kuchnię i udawała, Ŝe nie słyszy konspiracyjnych
szeptów i chichotów za swoimi plecami, chociaŜ tak naprawdę podsłuchiwała i podglądała z
ogromnym zainteresowaniem i jeszcze większą radością.
Mack odniósł na miejsce materac, który przez kilka ostatnich dni słuŜył mu za posłanie, więc
Marisa mogła wreszcie uporządkować pokój. Bolały ją plecy od spania z Nickym na twardej
kanapie i cieszyła się, Ŝe wreszcie wyśpi się wygodnie we własnym łóŜku. Zresztą zamknięcie
Nicky'ego na noc w jego sypialni ułatwi jej przygotowanie prezentów od świętego Mikołaja.
Marisa zeszła na dół. Udała, Ŝe nie widzi małej, zapakowanej w papier paczuszki z wypisanym
swoim imieniem, która podczas jej nieobecności pojawiła się pod choinką. JednakŜe tajemnicze
miny Nicky'ego i Macka zmusiły ją do uśmiechu.
Nicky był jeszcze w tym wieku, w którym dzieci potrafią się cieszyć najmniejszymi nawet
drobiazgami. Dlatego nie obawiała się juŜ, Ŝe przygotowane domowym sposobem prezenty
rozczarują chłopca. Nabrała tej pewności, kiedy Mack pokazał jej, do jakiej świetności udało mu
się doprowadzić stare, zapyziałe sanki. Teraz juŜ wiedziała, Ŝe piąte w Ŝyciu Nicky'ego BoŜe
Narodzenie na zawsze pozostanie w pamięci chłopca jako absolutnie wyjątkowe i cudowne.
Jednego tylko bała się panicznie: Ŝeby nie było to ich ostatnie wspólne BoŜe Narodzenie.
Resztę przedpołudnia spędzili wszyscy troje, grając w domino i w Czarnego Piotrusia oraz
omawiając przysmaki, jakie chcieliby zobaczyć na świątecznym stole. Niestety, nie mieli w
lodówce tradycyjnego indyka, toteŜ musieli się zadowolić wymyślaniem znacznie prostszych
potraw. Potem zdecydowali, Ŝe trzeba się trochę przewietrzyć.
Na dworze było zimno, ale po wielu dniach z wiszącymi nad głową ołowianymi chmurami miło
było znów poczuć na twarzy ciepłe promienie słońca.
Z pomocą Macka Nicky ulepił „największego bałwana na całym świecie”, a potem razem z
mamą przyniósł drewno na opał, które Mack złoŜył na werandzie. W nagrodę za dobrze
wykonaną pracę Marisa pokazała synkowi, jak się robi orły, i chwilę później nie było juŜ wokół
domu ani kawałka nie rozdeptanego śniegu. Wreszcie Marisa uznała, Ŝe czas wracać do domu.
– Chodź, Nicky. Twoja biedna mama zamarzła na kość. – Otrzepała się ze śniegu i weszła na
werandę.
– Jeszcze nie – marudził Nicky, który, jak wszystkie dzieci świata, niechętnie przerywał zabawę.
– Ulepię tylko jeszcze jednego bałwana.
– Nie psuj nam zabawy, mamusiu – przekomarzał się z nią Mack.
– Jutro teŜ jest dzień. – Marisa widziała, Ŝe Nicky jest zmęczony i śpiący, ale wiedziała takŜe, iŜ
jest uparty i Ŝe trudno zmusić go do czegoś, na co nie ma ochoty. Wymyśliła więc nowy podstęp.
– Wiesz, synku, zupełnie zapomniałam. Nie powiesiliśmy jeszcze twojej skarpety. Mikołaj
przyjdzie w nocy i nie będzie miał w co włoŜyć prezentów.
– O rany! – chłopiec bardzo się przestraszył.
– Grasz nieuczciwie, co, mamusiu? – szepnął jej do ucha Mack.
– Bardzo uczciwie – odgryzła się Marisa. – No, chodź juŜ, Nicky.
– Ale zawiesimy taką wielką skarpetę, dobrze, mamusiu? Największą, jaką mamy!
– MoŜe Mack poŜyczy ci swoją. – Marisa wzięła synka za rękę i poprowadziła go do domu. – On
jest duŜy i ma ogromne stopy.
– W moich stronach takie słowa uwaŜane są za obraźliwe – mruknął Mack.
Marisa poczuła na plecach uderzenie śniegowej kuli. Odwróciła się do swego prześladowcy.
– O, ty podstępny kojocie! – zawołała. – Strzelasz w plecy? – A masz!
Mack uchylił się, a zaraz potem trafił drugą śnieŜką w brzuch Marisy. Chwilę później przed
domem rozgorzała prawdziwa bitwa, w której Nicky oczywiście takŜe wziął udział, obdzielając
dorosłych równymi porcjami białych pocisków.
Marisa chowała się za drzewa i krzaki, śmiejąc się przy tym tak głośno, aŜ dech w piersiach jej
zapierało. Mack juŜ miał ją schwytać, kiedy dobrze wycelowana przez Nicky'ego kula trafiła go
w kark i zimne kawałki śniegu wpadły Mackowi za kołnierz.
– Zdrajco! – wrzasnął Mack, a uśmiech miał szeroki jak i cały Teksas. – Lepiej uwaŜaj…
– Łap go, Nicky! – zawołała Marisa, zasypując wielkiego męŜczyznę gradem śnieŜek.
Mack zasłaniał się obiema rękami i juŜ, juŜ zdawało się, Ŝe zaraz się podda, kiedy nagle wydał z
siebie okropny ryk, rzucił się na Marisę i oboje wylądowali w sypkim śniegu. Uszczęśliwiony
Nicky chichotał i podskakiwał, klaszcząc w ręce.
– Ty zwariowany borsuku! – śmiała się Marisa.
– Jak się pani będzie brzydko wyraŜać, to zamknę panią w chlewiku – groził Mack, dusząc się ze
ś
miechu.
– Sadysta. – Marisa uśmiechała się do niego, mruŜąc oczy przed oślepiającym blaskiem słońca.
– Czarownica – szeptał Mack.
– Niegrzeczny chłopak – odparowała, jakby zapraszała go do całkiem innej zabawy.
– Dzika kotka. – Uśmiechy się skończyły. Mack przywarł ustami do warg Marisy.
Ciepły oddech Macka rozgrzał jej zziębniętą twarz. Krew zawrzała w jej Ŝyłach, a serce biło tak
szybko jak nigdy przedtem.
Mack przestał ją całować. Odsunął się powoli. Inny męŜczyzna, pięcioletni, ukląkł obok Marisy.
– Mack! – Zaczerwieniona buzia Nicky'ego wyraŜała zdumienie. – Dlaczego całujesz moją
mamusię?
– Bo lubię – odrzekł Mack, patrząc Marisie prosto w oczy.
– Aha – westchnął Nicky.
– Lepiej się odwróć, bo chcę to powtórzyć.
Zanim Marisa zdąŜyła zaprotestować, zrobił to, co powiedział. Całował ją tak mocno, Ŝe omal jej
nie udusił i nie połamał Ŝeber. Chwilę później podniósł siei pomógł jej wstać. Otrzepał ją ze
ś
niegu, poprawił czapkę, która prawie całkiem zsunęła się jej z głowy.
– Ach, teraz juŜ rozumiem! – rozpromienił się Nicky. – Najpierw się biliśmy, a teraz musimy się
pocałować na zgodę!
– No właśnie – potwierdził Mack domysły dziecka.
– Ja tam nikogo nie będę całował – skrzywił się mały.
– Pewnie mi nie uwierzysz, kowboju – Mack spojrzał na chłopca i uśmiechnął się do niego – ale
nie zawsze będziesz miał ochotę całować wyłącznie swojego konia.
– Chodź, Nicky. – Marisa wzięła synka za rękę. – Trzeba się trochę ogrzać.
– I powiesić skarpetę!
– No właśnie. – Marisa popatrzyła na Macka. Stał w szerokim rozkroku, z rękami wbitymi w
kieszenie kurtki. Nie spuszczał z niej oka. – Idziesz z nami?
– Chyba zejdę zobaczyć, co z moim samochodem.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł – Marisa zmarszczyła czoło.
– Pewnie nie – mruknął Mack. – Ale biorąc pod uwagę okoliczności, tylko to jest bezpieczne.
– Ach, tak. – Ta jawna deklaracja poruszyła Marisę do głębi. – No, cóŜ, wobec tego uwaŜaj na
siebie.
– CzyŜbyś się o mnie martwiła, księŜniczko? – zakpił Mack. – Jeszcze mi to zawróci w głowie.
– Nie ma powodu, Mahoney – odrzekła, prowadząc Nicky'ego do domu. – Nie chciałabym tylko
wyciągać z zaspy mojego palacza. Dlatego proszę cię, Ŝebyś nie ryzykował.
– Tak jest, proszę pani. – Mack zasalutował i ruszył w dół.
– Pamiętaj, Ŝe wcześnie robi się ciemno – zawołała za nin Marisa.
– Idź do domu! – krzyknął Mack. – Na pewno wrócę.
Marisa wsadziła Nicky'ego do wanny z ciepłą wodą, a sama próbowała jakoś odzyskać
równowagę. Bardziej niŜ wy powiedziane przez Macka słowa poruszył ją ich podtekst. Nie
wiedziała, czy to, co im się przed chwilą przydarzyło, byłe efektem przymusowego zamknięcia w
odciętym od świata domu Paula, czy teŜ moŜe początkiem czegoś wspaniałego. Mieli tyle
wspólnych wspomnień. MoŜe naprawdę dałoby się naprawić wszystko, co zepsuli?
Ale przecieŜ ja tego wcale nie chcę, myślała zrozpaczona. Tamto jest juŜ za nami i my takŜe nie
jesteśmy tymi samym ludźmi, jakimi byliśmy dziesięć lat temu. A moŜe oboje do rośliśmy?
MoŜe teraz moglibyśmy stworzyć razem trwał; związek? Jednego jestem pewna: pragniemy
siebie tak samo jak wtedy.
Z trudem udało jej się nakłonić Nicky'ego, Ŝeby zechciał się godzinkę zdrzemnąć. Stanęło na
tym, Ŝe połoŜyła się obol synka w jego nowym łóŜeczku ze świeŜutką pościelą i opowiadała o
tym, skąd się wzięło BoŜe Narodzenie i dlaczego to święto jest dla wszystkich waŜne.
Opowiadanie o aniołach pasterzach i o dzieciątku leŜącym w Ŝłobie wkrótce uśpiła chłopca.
Marisa cichutko wyszła z jego pokoju. Chciała wreszcie zrealizować marzenie o gorącej kąpieli.
Od razu lepiej się poczuła, kiedy znalazła się w pachnącej ciepłej pianie. Myślała przy tym o
Maćku i o tym, jak by to było cudownie, gdyby…
PrzecieŜ i bez romansu z Mackiem Mahoneyem mam dość kłopotów, zeźliła się w końcu na
samą siebie. Mam zapomnieć o tym, dlaczego się tu oboje znaleźliśmy? Przestać myśleć o ca tym
ś
wiecie tylko dlatego, Ŝe Mack wciąŜ tak fantastycznie całuje? Te moje kaprysy! Zachciało mi
się, Ŝeby mnie ktoś przytulił, Ŝeby choć na chwilę moŜna się było oprzeć na mocnym, męskim
ramieniu. I do czego mi to potrzebne? Wszystko, co w Ŝyciu osiągnęłam, zdobyłam bez
czyjejkolwiek pomocy, tłumaczyła sobie, wychodząc z wanny.
Ubrała się w czyste dŜinsy i kaszmirowy sweter w kolorze brzoskwini. Ani przez chwilę nie
przestała analizować stanu swojej duszy. Wiedziała, Ŝe od nikogo nie jest zaleŜna i nikogo nie
potrzebuje. Nie rozumiała tylko, dlaczego wciąŜ stoi przy oknie i z niecierpliwością wypatruje
powrotu Macka.
Zeszła na dół, usiadła przy kominku i w jego cieple suszyła mokre, lśniące włosy. Były juŜ
prawie suche, kiedy Mack wreszcie się pojawił. Policzki miał rumiane od mrozu i wysiłku, a
twarz zamyśloną, jakby rozwaŜał jakąś sprawę o fundamentalnym znaczeniu. Uśmiechnął się na
widok otoczonej chmurą jasnych włosów twarzy Marisy.
Nie mogła się ruszyć z miejsca. Bezradnie patrzyła, jak Mack się do niej zbliŜa, czuła jego zimne
dłonie w swoich włosach…
– Mój BoŜe, aleŜ ty jesteś piękna – westchnął Mack i znowu ją pocałował.
– Nie rób tego więcej, Mahoney – powiedziała po chwili. Słowa były ostre i stanowcze, za to
głos zdyszany i trochę za bardzo drŜący.
– Podobało ci się, co? – zapytał cicho, głaszcząc ją po policzku.
– AŜ za bardzo – przyznała, szczerze zmartwiona. – Nie moŜemy jednak ulegać emocjom.
– Zawsze mi powtarzałaś, Ŝe nie mam za grosz rozsądku. – Mack roześmiał się.
– Choć raz spróbuj mi udowodnić, Ŝe tak nie jest, dobrze? – poprosiła. – Co z twoim dŜipem?
– Tkwi w zaspie. – Mack grzał dłonie przy kominku. – Jeśli taka pogoda utrzyma się do jutra, to
spróbuję go odkopać. MoŜe uda mi się przyprowadzić samochód pod sam dom.
– Jasne. – Marisa przygryzła wargę. Zrozumiała, Ŝe jeśli Mackowi uda się ruszyć auto, to będzie
to pierwszy zwiastun nieuchronnego poŜegnania. Tak zwany „urlop” miał się zakończyć
wcześniej, niŜ się tego spodziewała. – Pewnie zmarzłeś. Zrobić ci coś ciepłego do picia?
– Oj, tak – zawołał Mack i poszedł za Marisą do kuchni. – A co to takiego? – zdziwił się,
zauwaŜywszy na kuchennym stole paczuszkę, którą Nicky tak starannie owijał rano papierem.
Teraz pudełko było otwarte i puste. – A to półdiablę! Myślałem, Ŝe udało mi się wyperswadować
mu te piórka!
– Jakie znowu piórka? – zaniepokoiła się Marisa.
– Jak by ci to powiedzieć, księŜniczko? – Mack zrobił tajemniczą minę. – O nic nie pytaj. Chyba
nie chcesz zepsuć chłopcu niespodzianki?
– Pewnie, Ŝe nie – zaśmiała się Marisa. Postawiła na gazie czajnik z wodą i wyjęła z kredensu
pudełko czekolady w proszku. – Bardzo ci jestem wdzięczna za to, Ŝe mu pomogłeś.
– To ja jemu powinienem być wdzięczny. – Mack był trochę zakłopotany. – Poczułem się,
jakbym był w krainie czarów. Wiesz, nie miałem pojęcia, Ŝe patrzenie na świat oczami dziecka
moŜe być takie wspaniałe. Ja sam juŜ nie mogę się doczekać wizyty świętego Mikołaja.
– Wobec tego bardzo się cieszę, Ŝe tu przyjechałeś i Ŝe spędzisz te święta razem z nami –
powiedziała szczerze wzruszona Marisa.
– Ja teŜ. – Stali naprzeciwko siebie, patrzyli sobie w oczy i oboje bardzo byli czymś zawstydzeni.
Oboje teŜ drgnęli, kiedy woda się zagotowała i czajnik zagwizdał. Marisa pospiesznie nalała
wody do kubka, rozmieszała czekoladę/i podała kubek Mackowi.
– Pójdę zobaczyć, co ten twój łobuziak wyprawia z prezentem dla swojej mamy.
– On jeszcze śpi.
– W wigilię BoŜego Narodzenia? Czy on w ogóle jest Amerykaninem?
– No dobrze. – Marisa głośno się roześmiała. – Jeśli tak uwaŜasz, to idź go obudzić. Zresztą i tak
juŜ długo śpi. Wieczorem za nic nie da się połoŜyć do łóŜka.
– W porządku, załatwione. – Mack wyszedł z kuchni, trzymając w ręku kubek gorącej czekolady.
– Na kolację ugotuję zupę, dobrze? – zawołała za nim Marisa.
– Dobrze. Zrób to, z czym jest najmniej kłopotu.
Otwieranie puszek, rzecz jasna, nie jest najtrudniejszym zadaniem, jakie czeka człowieka na tej
ziemi. W kilka chwil Marisa przygotowała zupę jarzynową z koncentratu i postawiła garnek na
najmniejszym płomieniu. Mocowała się z puszką krakersów, kiedy Mack znów pojawił się w
kuchni.
– Mam nadzieję, Ŝe Nicky nie był dla ciebie nieuprzejmy… – zaczęła Marisa, ale wyraz twarzy
Macka sprawił, Ŝe słowa uwięzły jej w gardle. – Co się stało?
– Nicky'ego nie ma w sypialni.
– Co takiego? – Puszka upadła na podłogę, ale Marisa nawet tego nie zauwaŜyła. – Musi tam
być!
– Tylko nie wpadaj w panikę. – Mack chwycił ją za ramię. – Na pewno jest gdzieś w pobliŜu.
– No, oczywiście! Masz rację. Nicky! Chodź tu w tej chwili! Zawsze mówiłam, Ŝe ten chłopak…
– Marisa zajrzała do sieni i spostrzegła pusty wieszak. Minęła cała minuta, zanim na dobre
dotarło do niej to, co zobaczyła. Buty i kurtka Nicky'ego zniknęły.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
– W garaŜu go nie ma.
– A przy generatorze?
– TeŜ nie.
Ciepło ubrana Marisa drŜała, jakby przenikało ją dotkliwe zimno. Zakryła usta dłonią, Ŝeby nie
krzyczeć z bezsilnej rozpaczy.
Ś
nieg wokół domu był tak zdeptany, Ŝe nawet najlepszemu tropicielowi nie udałoby się odszukać
ś
ladów małego chłopca.
– O BoŜe! Gdzie on moŜe być? – łkała Marisa. – Nicky!
– Nie mógł odejść daleko – pocieszał ją Mack. – Na pewno go znajdziemy.
– A jeśli wpadł w jakąś głęboką zaspę i nigdy go juŜ nie odszukamy? A moŜe zsunął się do
strumienia? Mój BoŜe! PrzecieŜ w lesie są wilki. To twoja wina! – krzyczała histerycznie. – To
przez ciebie tu przyjechaliśmy! Gdyby nie ty, Nicky byłby teraz bezpieczny w swoim domu!
– Uspokój się, proszę…
– Jak mam się uspokoić, kiedy mój syn zginął w tym okropnym lesie! Jak ja mogłam do tego
dopuścić? Dlaczego myślałam o tobie, zamiast opiekować się dzieckiem! O mój BoŜe! Nigdy
sobie tego nie wybaczę!
– Dosyć! – Mack chwycił Marisę za ramiona i potrząsnął nią z całej siły. – Uspokój się! Albo się
opanujesz i pomoŜesz mi go szukać, albo wracaj do domu. Nie będę tracić czasu na pocieszanie
rozhisteryzowanej baby. Zrozumiałaś?
Ostre słowa Macka podziałały jak zimny prysznic. Marisa natychmiast wzięła się w garść.
– Zrozumiałam.
– Świetnie. Twój synek jest trochę bardziej samodzielny, niŜ powinien być przeciętny
pięciolatek. Moim zdaniem, wybrał się na poszukiwanie drugiego piórka, które było mu
potrzebne do klipsów. Chciał ci je podarować na gwiazdkę.
– Myślisz, Ŝe poszedł do zagajnika odnaleźć ptasie gniazdo?
– Tak mi się wydaje.
Prawie biegli ścieŜką przetartą w śniegu. Krzyczeli i nawoływali w nadziei, Ŝe moŜe Nicky ich
usłyszy i odezwie się, zanim zdołają go zobaczyć. W lesie było prawie ciemno i znacznie
chłodniej niŜ na otwartej przestrzeni. Nawet gdyby natrafili na ślad chłopca, to i tak mogliby go
nie zauwaŜyć. Dotarli do zagajnika, w którym poprzedniego dnia Mack wyciął drzewo, ale tam
takŜe nie znaleźli Nicky'ego.
– O BoŜe! Gdzie on jest? – jęknęła Marisa. Gardło miała zdarte od krzyku, mimo to zawołała raz
jeszcze. – Nicky!
– Mógłbym przysiąc… – Mack krąŜył pomiędzy drzewami, szukając najmniejszego choćby
ś
ladu. Minę miał ponurą jak gradowa chmura.
– Wracajmy. Jeszcze raz przeszukamy teren wokół domu. Będziemy musieli ściągnąć pomoc… –
Marisie głos uwiązł w gardle, kiedy w pełni zdała sobie sprawę z ogromu groŜącego dziecku
niebezpieczeństwa. Telefon nie działał, a w samochodzie Gwen, którym tu przyjechali, nie było
telefonu komórkowego. Jedyna nadzieja w Maćku. Będzie musiał odkopać swego dŜipa i
pojechać po pomoc do najbliŜszego miasteczka. Ale nawet gdyby udało się zawiadomić i
przywieźć na miejsce druŜynę ratowniczą, to i tak nie wiadomo, czy mały chłopiec zdołałby
przetrwać noc w tak niskiej temperaturze. – Tak się boję, Mack. Co robić?
– Znalazłem! – zawołał Mack. Stał pod ogromnym świerkiem i wypatrywał czegoś na ziemi. –
Nicky na pewno tu był. Wygląda mi na to, Ŝe dzieciak wdrapał się na drzewo, a potem, chcąc
wrócić do domu, ruszył w złym kierunku. – Mack pokazał oniemiałej Marisie odciśnięty w
ś
niegu ślad małych bucików. – Widzisz? Szedł tędy.
– Dzięki Bogu!
– Zaraz się ściemni… – Mack pogrzebał w kieszeniach kurtki i wyciągnął stamtąd małą
kieszonkową latarkę. – Nie wiem, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem – mruknął. Szedł
przodem, torując Marisie drogę pomiędzy gałęziami, ani na chwilę nie spuszczając wątłego
ś
wiatła latarki ze śladów chłopca.
– AleŜ z niego twardy zawodnik – mruczał pod nosem. – Powinien się juŜ wreszcie zmęczyć…
– Zaczekaj, Mack. – Marisa pociągnęła go za rękaw
– Co…
– Ciii! – Zatrzymała się i uwaŜnie nasłuchiwała. Zwyczajem wszystkich matek świata
natychmiast rozpoznała głoś swego dziecka. Wyminęła Macka i ze łzami w oczach pognała
prosto przed siebie. – Nicky! – wołała. – Nie ruszaj się, synku! JuŜ do ciebie idziemy!
– Mariso, stój! – Mack pobiegł za nią, oświetlając latarki drogę. Na wszelki wypadek złapał ją za
kurtkę. – UwaŜaj!
Ale Marisa sama się zatrzymała przed rozciągającą się uje stóp czarną czeluścią. Nie wiedziała,
czy ma przed sobą półmetrowy uskok, czy teŜ kilometrową przepaść. Zamarła z przeraŜenia.
– Nicky! Gdzie jesteś? Odezwij się, synku!
– Tu jestem, mamusiu – zapiszczał z dołu dziecięcy głosik.
Mack oświetlił latarką czeluść. Tak długo szukał, aŜ wreszcie promień światła natrafił na jasną
główkę chłopca. Zbocze opadało pod kątem czterdziestu stopni. Nicky siedział jakieś dwa metry
poniŜej poziomu, na którym stali Mack i Marisa. Kaptur kurtki zaczepił mu się o wystające z
ziemi nagie korzenie drzew. Dna rozpadliny nie dało się zobaczyć. Nie wiadomo było nawet, czy
ona w ogóle ma jakieś dno.
– Wyciągnijcie mnie stąd – pisnął Nicky, zwracając głowę w stronę światła. Na jego buzi widać
było ślady łez.
– JuŜ po ciebie idę, kolego – powiedział Macki – Tylko się nie ruszaj.
– Mack… – Marisa trzęsła się ze strachu.
– Weź to. – Wcisnął jej w rękę latarkę i zrzucił z siebie kurtkę. Najpierw dokładnie obejrzał
zbocze, a potem bez słowa zdjął z szyi Marisy szalik i zawiązał go sobie na przegubie. Miał
nadzieję, Ŝe szalik i jego metr dziewięćdziesiąt wzrostu wystarczą, Ŝeby dosięgnąć chłopca. – To
będzie nasza lina ratunkowa. Trzymaj za drugi koniec, dobrze? Spróbuję się podczołgać do
Nicky'ego.
– Dobrze – wyszeptała Marisa. –Tylko uwaŜaj.
– Drobiazg. – Mack przerzucił nogi poza krawędź zbocza i powoli zsunął się na dół.
Marisa uklękła na śniegu. Jedną ręką oświetlała latarką zbocze, a w drugiej z całej siły ściskała
szalik.
– Nie ruszaj się, synku – poprosiła. – Mack zaraz cię stamtąd wyciągnie.
– Dobrze, mamusiu. Zabłądziłem, wiesz. Naprawdę nie chciałem, ale zrobiło się ciemno. Bardzo
jesteś na mnie zła?
– Później o tym porozmawiamy, kochanie.
OstroŜnie, chwytając się korzeni, Mack podsunął się blisko Nicky'ego. Marisa leŜała teraz na
brzuchu. Wyciągała ręce najdalej, jak mogła, przedłuŜając w ten sposób króciutką linę
ratunkową.
– Rób dokładnie to, co Mack ci kaŜe, dobrze, synku?
– Dobrze, mamusiu.
– JuŜ jestem, kowboju. – Mack stanął na grubym, wystającym z ziemi korzeniu. Jedną ręką
chwycił chłopca wpół, a drugą wyplątał uwięzioną w plątaninie korzeni kurtkę Nicky'ego. –
Wspinaj się na górę. Ja pójdę za tobą.
– Dobra. – Nicky z wysuniętym na wierzch językiem na czworakach wdrapywał się pod górę.
Mack popychał go, pomagając zziębniętemu dziecku przebyć tę ogromną jak na jego moŜliwości
przestrzeń.
Marisa wzięła latarkę w zęby. Wysunęła wolną rękę najdalej, jak mogła, aŜ wreszcie udało jej się
chwycić w garść kurteczkę Nicky'ego. Wyciągnęła go na ścieŜkę z siłą, której sama się po sobie
nie spodziewała, i posadziła chłopca na śniegu.
– Ale było fajnie! Wiesz, mamusiu…
Marisa wyjęła z ust latarkę i połoŜyła ją obok Nicky'ego.
– Zamilcz, młody człowieku, i nie waŜ mi się ruszyć – powiedziała do niego tonem tak ostrym,
Ŝ
e mały przyjrzał się jej szczerze zdziwiony. Ale polecenie wykonał.
Marisa raz jeszcze nachyliła się nad przepaścią. W słabym świetle latarki niewiele było widać.
– Tu jestem, Mack – zawołała. – Daj mi rękę.
– Nie trzeba. Sam sobie poradzę. – Podciągnął się, ale noga, ku wielkiemu zdziwieniu Macka,
zsunęła się po śliskiej powierzchni.
– Mack! – krzyknęła przeraŜona Marisa, wychylając się najdalej, jak mogła. – Złap mnie za rękę!
Podciągnął się na rękach, na kolanach. JuŜ tylko centymetry dzieliły go od wyciągniętej dłoni
dziewczyny. Ich palce musnęły się, rozdzieliły, a w końcu zwarły w mocnym uścisku. Z pomocą
Marisy Mack wydostał się ze szczeliny. PołoŜył się na śniegu i dyszał cięŜko.
– Dzięki – wysapał.
Dopiero teraz Marisa chwyciła w ramiona Nicky'ego i z całej siły go do siebie przytuliła.
Wszyscy troje odpoczywali chwilę. Mack kichnął, a Marisa natychmiast zaczęła gderać.
– BoŜe wielki, co my tu właściwie robimy? Po co to siedzieć w śniegu jak stado pingwinów?
Oddaj mi szalik, Mack. I włóŜ kurtkę, zanim się przeziębisz. Czy nic cię nie boli, synku? Stopki i
paluszki w porządku?
– W porządku, mamusiu. Tylko strasznie chce mi się jeść.
Teraz Marisa przejęła dowodzenie. W kilka chwil postawiła całe towarzystwo na nogi. Mack
wziął Nicky'ego na barana i podąŜył w stronę domu za Marisą, która oświetlała im drogę.
– TeŜ sobie wymyśliłeś wigilijną wycieczkę, kowboju – odezwał się Mack.
– Zabłądziłem – przyznał chłopiec, kurczowo trzymając się swego ogromnego wierzchowca.
– NajwaŜniejsze, Ŝe nie panikowałeś. To ci się chwali.
– PrzecieŜ mamusia powiedziała mi, co robić, kiedy się zabłądzi.
– Ciekawe, nic o tym nie wiem – wtrąciła się Marisa.
– Zapomniałaś? – obruszył się Nicky. – Tak jak w tym twoim opowiadaniu. Gwiazda mnie
prowadziła.
– Pewnie teraz Mikołaj do mnie nie przyjdzie – westchnął Nicky.
Mack wycierał wyjętego z ciepłej kąpieli malca. W łazience było wciąŜ duszno od pary.
– A to dlaczego, kowboju? – zapytał takŜe wymyty i jeszcze nie ubrany Mack.
– Bo byłem dzisiaj niegrzeczny – westchnął chłopiec.
– Mamusia bardzo się o ciebie bała – stwierdził Mack. Pomógł dziecku włoŜyć ciepłą piŜamkę. –
Widzisz, Nicky, nawet kowbojom nie wolno zapominać o ludziach, którzy ich kochają.
– Tak, wiem. Pewnie jest na mnie wściekła, co?
– Wściekła nie jest. – Mack ubrał się w dres, po czym uczesał i siebie, i Nicky'ego. – Ale musisz
zawsze dobrze się zastanowić, zanim zrobisz coś, co mogłoby sprawić innym przykrość.
Po tych słowach poczuł się nieswojo. On sam przecieŜ takŜe sprawił przykrość Marisie. Nawet
więcej niŜ przykrość.
– Czasami się o tym zapomina, prawda, Mack?
– To fakt. A czasem znowu wydaje nam się, Ŝe to, co robimy, jest rzeczą konieczną. O ile wiem,
ty teŜ nie chciałeś nikomu sprawiać kłopotu. ZaleŜało ci na tym, Ŝeby klipsy mamy były
najpiękniejsze na całym świecie. Powiedz mi, czy ta przygoda czegoś cię nauczyła?
– Nauczyła. Teraz juŜ wiem, Ŝe jeśli wyjdę z domu bez pozwolenia, to moŜe się to źle skończyć.
– Całe szczęście, Ŝe nikomu nic złego się nie stało. A poniewaŜ juŜ wiesz, czego nie wolno ci
więcej robić, to mama pewnie teŜ się przestanie gniewać. Zwłaszcza jeśli jeszcze raz ją
przeprosisz.
– Przeproszę ją nawet sto razy!
– Raz wystarczy. – Mack uśmiechnął się. – A teraz zapakujemy ten jej prezent i połoŜymy go z
powrotem pod choinką. ZałoŜę się, Ŝe Mikołaj jednak do ciebie przyjdzie.
– Tak myślisz?
– No pewnie. A teraz idziemy na kolację. Jestem głodny jak wilk.
– Ja teŜ – przyznał chłopiec, spoglądając przy tym tęsknym wzrokiem na ogromne skarpety
Macka.
– W końcu nie powiesiłeś skarpety, co, kowboju? – domyślił się Mack. – Chcesz poŜyczyć jedną
ode mnie?
– Tak. – Nicky ochoczo skinął główką. – One są takie wielkie!
– Dobrze. – Mack wręczył chłopcu skarpetę z czerwonym paskiem. – Najpierw ją zawiesimy, a
potem pójdziemy coś zjeść.
Kiedy zaczęli się spierać, czy naleŜy powieść skarpetę na gwoździu, czy teŜ moŜe wystarczy
pinezka, w pokoju pojawiła się Marisa.
– Co wy wyprawiacie? – zapytała, patrząc podejrzliwie na Macka, który jedną nogę miał bosą.
– Tutaj ją powieszę, mamusiu! – Uszczęśliwiony Nicky stał przy kominku, trzymając w ręku
skarpetę. – Mack powiedział, Ŝe mogę. Ale moŜe Mikołaj wcale w tym roku nie przyjdzie. Jeśli
zabłądzi…
– Przyjdzie, przyjdzie – zapewnił chłopca Mack.
Marisa tak jakoś dziwnie na niego popatrzyła, a potem podeszła do synka i pomogła mu
umocować skarpetę na drewnianym obramowaniu kominka.
– Nie martw się – powiedziała. – Na pewno nas znajdzie. W końcu mieszka na biegunie
północnym, więc taka odrobina śniegu z całą pewnością mu nie przeszkodzi.
– Tak cię kocham, mamusiu! – Nicky zarzucił Marisie rączki na szyję i mocno się do niej
przytulił. – Bardzo mi przykro. Naprawdę nie chciałem cię przestraszyć.
Ach, ty mały komediancie! pomyślał Mack, widząc, jak Marisa rozpływa się ze szczęścia od
pocałunków chłopca. Przytuliła synka, a potem usiadła na kanapie, posadziła go sobie na
kolanach i o czymś z nim szeptem rozmawiała.
Nicky'emu jego przygoda w najmniejszym nawet stopniu nie zaszkodziła, za to Marisę przeŜycia
ostatnich kilku godzin wiele kosztowały. Było to po niej widać, mimo Ŝe nie chciała dać poznać
po sobie, jak bardzo bała się o swoje dziecko. Oczy miała podkrąŜone, a twarz smutną, mimo Ŝe
uśmiechała się do synka. Mack pomyślał ze współczuciem, Ŝe wychowywanie dziecka to cięŜka i
wyczerpująca praca. Potem przypomniał sobie, jak Nicky się do niego przytulił, i zaraz przyszło
mu na myśl, Ŝe za tę cięŜką pracę otrzymuje się jednak godziwą zapłatę.
Na kolację była zupa jarzynowa z krakersami, a na deser – budyń czekoladowy. Potem Mack
pomógł Nicky'emu zapakować klipsy, dołoŜył drew do kominka, a w końcu znalazł w telewizji
stację, na której nadawano kolędy. Wreszcie rozparł się wygodnie w fotelu i słuchał, jak Marisa
czyta synkowi bajkę. Jej cichy głos i emocjonujące przeŜycia całego dnia sprawiły, Ŝe Nicky
wkrótce zasnął w objęciach matki.
– Trzeba by tego małego kowboja połoŜyć do łóŜka – powiedział Mack, podchodząc do siedzącej
na kanapie pary. – Zaniosę go na górę.
Ku jego ogromnemu zdziwieniu Marisa nie zaprotestowała, kiedy wziął Nicky'ego na ręce. Tyle
tylko, Ŝe poszła za nim do największej sypialni gościnnej, którą chłopiec sam sobie wybrał.
– Mamusiu – mruknął jeszcze Nicky, gdy Mack układał go w wielkim łoŜu, stanowczo za duŜym
dla takiego małego chłopczyka. – Czy mogę jutro wstać bardzo wcześnie? Taki jestem ciekaw,
co mi przyniesie Mikołaj…
– MoŜesz wstać, jak tylko się obudzisz, kochanie. – Marisa pocałowała dziecko w czoło. –
Dobranoc, mój skarbie.
– Dobranoc. – Mały zwinął się w kłębek pod ciepłą kołderką. – Wesołych świąt, Mack.
– Wesołych świąt, kolego. – Mack popatrzył na Marisę, ona na niego i oboje w tej samej chwili
się do siebie uśmiechnęli. Mack poczuł się tak szczęśliwy, jak chyba nigdy dotąd,
– O której zwykle przychodzi święty Mikołaj? – zapytał, kiedy schodzili ze schodów. – Bardzo
bym chciał zobaczyć minę Nicky'ego.
– Mały jest zmęczony. Nie zdziwię się, jeśli pośpi nawet do szóstej. A moŜe nie. W zeszłym roku
obudził się o wpół do trzeciej w nocy.
– NiemoŜliwe!
– Z nim nigdy nic nie wiadomo. Na wszelki wypadek zawsze kładę prezenty pod choinkę, jak
tylko połoŜę go spać.
– Ty tu rządzisz, mamusiu. Idę po sanki.
Marisa upchnęła w zawieszonej nad kominkiem skarpecie wszystko, co tylko udało się tam
zmieścił, a resztę rzeczy ułoŜyła pod choinką. Czerwone sanki bardzo jej się spodobały. Mack
pamiętał nawet o tym, Ŝeby przymocować do nich solidną nylonową linkę.
– AleŜ one piękne! – zawołała. – Bardzo ci dziękuję. Nicky będzie zachwycony.
– Tak myślisz?
– Na pewno! Postaw je tutaj, pod choinką.
Mack ustawił sanki dokładnie w tym miejscu, które mu Marisa wskazała. Podziwiał, jak pięknie
wyeksponowała końską głowę na patyku i wspaniały pas kowbojski, z jakiego kaŜdy mały
chłopiec byłby dumny. Pomiędzy nimi ułoŜyła wypchaną do granic moŜliwości skarpetę,
udekorowaną czerwoną chusteczką.
– Prezentuje się nieźle – stwierdziła, spoglądając raz jeszcze na piętrzącą się pod choinką stertę.
– Mam nadzieję, Ŝe Nicky nie wymarzył sobie czegoś, czego tu akurat brakuje. Pamiętam…
Kiedyś tak bardzo chciałem dostać koparkę…
– Będzie taki uszczęśliwiony, Ŝe nawet mu do głowy nie przyjdzie, Ŝeby jeszcze o czymś myśleć.
Poza tym w skarpecie jest takie małe pudełko, a w środku talon na zabawki. Mikołaj zafundował
mojemu synkowi wycieczkę do sklepu z zabawkami. Po zakupy bez Ŝadnych ograniczeń!
– Bardzo sprytne – pochwalił Mack.
– Jak się ma dziecko, trzeba takŜe mieć pomysły – odrzekła radośnie, ale głos jej się załamał, a
dłonie zadrŜały. – BoŜe mój! Mogłam go przecieŜ stracić.
– PrzecieŜ nic złego się nie stało. Uśmiechnij się. Jutro BoŜe Narodzenie. Cały dzień będziecie
razem…
– Boję się o następne BoŜe Narodzenie. Mogą mi go przecieŜ zabrać.
Po raz pierwszy w Ŝyciu Mack poczuł się winowajcą. To on był odpowiedzialny za rozpętanie
burzy, która mogła doprowadzić do oddania Nicky'ego jego naturalnej matce, zupełnie obcej dla
chłopca osobie. Jeszcze kilka dni temu Mack zignorowałby tę myśl. Stwierdziłby co najwyŜej, Ŝe
sprawiedliwości stało się zadość, i prędko o całej sprawie zapomniał, ale tego wieczora myśli
gryzły go jak pchły.
– Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. – Zwiesił głowę.
– MoŜe lepiej nic nie mów, tylko słuchaj. Chciałabym cię przeprosić.
– Za co?
– Dziś po południu, kiedy Nicky się zgubił, nagadałam ci mnóstwo paskudnych rzeczy. Chcę,
Ŝ
ebyś wiedział, Ŝe ja tak nie myślę i bardzo cię przepraszam. – Zagryzła wargi. – Tak ogromnie
się bałam, Mack. Bogu dzięki, Ŝe z nami jesteś. Sama na pewno nie znalazłabym Nicky'ego, a
nawet gdyby, to i tak nie dałabym rady go wyciągnąć.
– Na pewno byś sobie poradziła – zaoponował Mack. – Obserwuję cię juŜ kilka dni. Wiem, Ŝe
jesteś zdolna do wszystkiego i nic nie moŜe ci stanąć na drodze.
– Cieszę się, Ŝe nie musiałam sobie radzić sama. Bardzo wiele dla mnie zrobiłeś. Nigdy ci tego
nie zapomnę. Dziękuję, Ŝe jesteś.
– To naprawdę nic wielkiego – protestował zawstydzony Mack.
– Dla mnie to bardzo waŜne. – Usta jej zadrŜały, a po policzkach potoczyły się dwie ogromne
łzy. – Nie masz pojęcia, jak to jest, kiedy człowiekowi wydaje się, Ŝe stracił kogoś, kogo kochał
ponad własne Ŝycie.
– To akurat wiem bardzo dobrze. – Mack z trudem wydobywał z siebie słowa. – PrzecieŜ
straciłem ciebie. Zapomniałaś?
Oboje milczeli przez chwilę, aŜ w końcu Marisa rzuciła mu się na szyję. Tulili się do siebie i
całowali bez opamiętania.
– Przepraszam, Mack – chlipała Marisa. – Tak mi przykro.
– Daj spokój. – Mack sam poczuł w kącikach oczu zdradziecką wilgoć. – Bardzo cię proszę,
przestań.
– Przepraszam, przepraszam – powtarzała w kółko. –Wiem, Ŝe cię skrzywdziłam, ale ja takŜe
cierpiałam.
– Zapomnijmy o dawnych dziejach. Oboje byliśmy zbyt młodzi i zbyt niecierpliwi, Ŝeby
wiedzieć, ile naprawdę dla siebie znaczymy.
Mack całował Marisę, czuł cudowny zapach jej włosów i drŜenie wtulonego w niego ciała…
– Zabijesz mnie kiedyś, dziewczyno – westchnął.
– No to gińmy razem.
– Jestem taki wygłodniały, Ŝe resztkami się nie zadowolę – ostrzegł ją Mack. – Zresztą… Nie
jestem przygotowany.
– Nie martw się. Nic złego się nie stanie – zapewniła go.
– Wolałbym nie ryzykować.
– Tak bardzo cię pragnę – szepnęła Marisa. – Tak bardzo chcę, Ŝebyśmy znów byli razem. Och,
Mack… Tyle lat na ciebie czekałam! Strasznie się stęskniłam…
To szczere wyznanie uwolniło Macka od wszelkich skrupułów, sprawiło, Ŝe bez namysłu poddał
się długo tłumionej pasji. Marisa takŜe nie pozostała mu dłuŜna. Zwarli się w namiętnym uścisku,
w długim i słodkim pocałunku. Włosy Marisy okrywały ich oboje jak delikatna, złota peleryna.
Ta dziewczyna była dla Macka całym światem. Tylko o niej myślał, tylko jej pragnął przez całe
dziesięć pustych i pozbawionych sensu lat.
Kochali się jak szaleni, tańczyli w odwiecznym, starym jak świat rytmie, tulili się, ściskali i byli
szczęśliwi. W ostatnim przebłysku świadomości Mack pomyślał, Ŝe gdyby w tej chwili rozstąpiła
się ziemia i na zawsze go pochłonęła, zginąłby jako człowiek szczęśliwy.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
– Jeśli się stąd zaraz nie wyniesiemy, to święty Mikołaj dostanie zawału.
– Mhm – mruknął Mack, ale nawet palcem nie kiwnął.
– Zaziębisz się. – Marisa tkliwie głaskała nagie, mokre od potu plecy Macka.
– Mam powaŜniejsze zmartwienia na głowie.
– Na przykład jakie?
– Na przykład takie, jak to zrobić, Ŝeby zdąŜyć cię zanieść do łóŜka, zanim znowu zacznę się z
tobą kochać.
Marisie ze szczęścia odebrało głos. Zresztą i tak zabrakłoby jej stów na opisanie tego, jak
wspaniale się czuła w ramionach ukochanego męŜczyzny, którego ani na chwilę nie przestała
kochać i którego będzie darzyć miłością do końca Ŝycia. Wreszcie zrozumiała, skąd wzięła się
ich wzajemna wrogość. Podświadomie czuła, Ŝe wobec Macka Mahoneya jest bezbronna jak
nowo narodzone dziecko, Ŝe jeśli nie odgrodzi się od niego solidnym murem nienawiści, to ich
spotkanie po latach znowu skończy się w łóŜku. Zapieranie się miłości do tego człowieka,
bezmiaru czułości, jaką owijała kaŜdą myśl o nim, było tak samo rozsądne, jak zapieranie się
samej siebie. A przecieŜ przez dziesięć lat tego właśnie usiłowała dokonać. Nawet jej związek z
legalnie poślubionym męŜem zabarwiony był Ŝalem i tęsknotą za Mackiem.
No cóŜ, nie da się cofnąć czasu, myślała Marisa. Dziesięć lat temu oboje popełniliśmy mnóstwo
błędów. Byłam wtedy młodą, niedoświadczoną dziewczyną. Teraz jestem zupełnie inna. Stałam
się kobietą, zahartowaną przez upływ czasu i przeciwności losu. Wiem juŜ, jak walczyć o to,
czego naprawdę chcę. I wiem takŜe, czego chcę. Nade wszystko na świecie pragnę spędzić resztę
Ŝ
ycia z męŜczyzną, którego kocham. Na pewno jest na to jakiś sposób i ja ten sposób znajdę. To
będzie moje świąteczne postanowienie, umówiła się sama ze sobą.
– Zimno ci? – zapytał Mack, bo poczuł, Ŝe Marisa zadrŜała.
– Wprost przeciwnie – wyszeptała, a zaraz potem pocałowała go w usta. Uwielbiała to i nigdy nie
miała dosyć.
– Dokąd nas to zaprowadzi? – zapytał, kiedy oderwali się od siebie.
Marisa doskonale wiedziała, do jakiego stadium chciałaby doprowadzić ich związek, dlatego
pytanie Macka bardzo ją zabolało. Wysunęła się z jego objęć, a Mack jej na to pozwolił. Zupełnie
bezwstydna w swej nagości, oświetlona pomarańczowozłotym blaskiem ognia z kominka,
zebrała z podłogi ubranie.
– Nie wiedziałam, Ŝe jesteś podszyty tchórzem, Mahoney.
– Ano jestem – przyznał Mack, wciągając na siebie spodnie od dresu. – Są rzeczy, których boję
się bardziej niŜ ognia piekielnego.
Takiego wyznania Marisa mogła się spodziewać od wszystkich, ale nie od Macka Mahoneya.
Ucieszyła się, bo w głębi duszy czuła, Ŝe jest to jego pierwszy krok na właściwej drodze.
– Jak mnie lepiej poznasz, przekonasz się, Ŝe nie jestem taka straszna – uśmiechnęła się do niego.
Odwróciła się na pięcie i ruszyła schodami na górę. Usiłowała wyobrazić sobie, co teŜ widzi
teraz Mack. Wiedziała, Ŝe jest pociągająca, uwodzicielska i Ŝe ma w sobie niezwykłą moc.
Wcale nie była zdziwiona, kiedy Mack wszedł do jej pokoju. Za to Mackowi nie udało się ukryć
zdumienia. Marisa czekała na niego, siedząc po turecku na zasłanym świeŜą pościelą łóŜku.
– W samą porę – pochwaliła go.
Omal nie wybuchnęła śmiechem na widok rumieńca na twarzy tego doświadczonego męŜczyzny.
– Nie igraj z ogniem, kobieto – mruknął Mack.
– Wcale się nie boję – odrzekła. – Zamknij drzwi na klucz, dobrze?
– Był juŜ?
– No pewnie! Pospiesz się! – wołał Nicky.
Mack wreszcie się obudził. Wyciągnął rękę, Ŝeby przytulić leŜącą obok niego kobietę. ŁóŜko
było puste. Trochę go zaskoczyło, Ŝe nie znalazł Marisy tam, gdzie być powinna, ale zaraz
uśmiechnął się, przypomniawszy sobie wydarzenia minionej nocy. Zamiast Marisy przytulił do
siebie jej poduszkę i wdychał słodki zapach perfum. Znów poczuł pragnienie.
– Zejdź na dół, kochanie. Zaraz do ciebie przyjdziemy – powiedziała Marisa przez drzwi.
Potem Mack usłyszał na schodach tupot nóŜek, a za chwilę poczuł na swoich ramionach dłonie
Marisy.
– Wstawaj, śpiochu. Mikołaj juŜ był.
Złapał ją wpół i rzucił na łóŜko.
– Gdyby się ludzie dowiedzieli, jaki z ciebie pieszczoch, Mahoney, twoja reputacja bardzo by
wówczas ucierpiała – roześmiała się Marisa.
– Spróbuj się wygadać – postraszył ją.
– Twoje sekrety są dla mnie święte. – Oczy jej się śmiały. – Pod warunkiem, Ŝe zrobisz
wszystko, co ci kaŜę.
– Chyba nie bardzo podoba mi się ten pomysł.
– Mogłabym wymyślić coś, co na pewno ci się spodoba. – Spojrzała znacząco na usta Macka. –
Ale nie teraz. Nicky na nas czeka. Musimy obejrzeć prezenty.
– Ja juŜ dostałem prezent.
– Ja teŜ – powiedziała cicho Marisa i czule pocałowała Macka w czoło. – Tylko Nicky jeszcze
niczego nie dostał. No, chodź, guzdrało! Mówiłeś, Ŝe chciałbyś to zobaczyć.
Odepchnęła go lekko, wstała i poprawiła szlafroczek.
– Na pewno nie opuszczę takiego widowiska. – Mack usiadł na brzegu łóŜka i ziewnął. – A w
ogóle, to która godzina?
– Prawie wpół do szóstej. – Roześmiała się, słysząc jego głuchy jęk. Podeszła do drzwi, ale
jeszcze raz się do niego odwróciła. – Ja juŜ idę. Wolałabym, Ŝeby Nicky nie domyślił się, Ŝe
spałeś w moim pokoju. Mógłby to źle zrozumieć…
Mack wiedział, iŜ Marisa ma rację, Ŝe muszą narzucić sobie pewne ograniczenia. Ich związek nie
mógł w Ŝaden sposób wpłynąć na Ŝycie niewinnego dziecka.
– Oczywiście – zgodził się. – Przyjdę za chwilę.
Mack ubierz się szybko, bijąc się jednocześnie z własnymi myślami. Na razie jeszcze nie miał
ochoty roztrząsać motywów swego postępowania ani zastanawiać się nad tym, co moŜe mu
przynieść najbliŜsza przyszłość. Po tym, jak namiętnie kochali się w nocy, łatwo mógł poznać, Ŝe
zarówno on, jak i Marisa musieli rozładować napięcie, jakie narosło w ciągu kilku ostatnich dni,
jeśli nie w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Pasowali do siebie idealnie. Mack nie wiedział jeszcze
tylko, czego naprawdę oczekiwała od niego Marisa. Nic dziwnego. Nie wiedział nawet, czego on
sam chce, poza tym, Ŝeby znów jak najszybciej mieć ją przy sobie.
Ochlapał twarz i ręce zimną wodą. Spojrzał prosto w oczy odbijającemu się w lustrze facetowi.
Nie chodzi tylko o wspaniały seks, pomyślał. Tego jestem absolutnie pewien. Nie wiem, jak
ułoŜą się między nami sprawy zasadnicze. A moŜe jutro rano oboje stwierdzimy, Ŝe przyśnił nam
się wspaniały, erotyczny, świąteczny sen?
Jak oparzony wyskoczył z łazienki i zbiegł po schodach na dół. Zupełnie nie miał pojęcia, co
myśleć o całej tej sytuacji, ale przynajmniej raz w Ŝyciu pozwolił sobie pozostawić wszystkie
głupie pytania bez odpowiedzi. Pragnął mieć choć jeden dzień-niespodziankę, dzień pełen
radości i szczęścia. Nie był głupcem, Ŝeby zrezygnować z tego wspaniałego daru, jaki dostał od
Ŝ
ycia.
– Chodź tu, Mack! Zobacz, co mi przyniósł święty Mikołaj! – Uszczęśliwiony Nicky podbiegł do
schodów, złapał Macka za rękę i pociągnął go w stronę choinki. – Koniecznie musisz to
zobaczyć!
– O, rany, kowboju! Dlaczego tak się cieszysz? CzyŜby dzisiaj było BoŜe Narodzenie?
– Pewnie, Ŝe tak! – Nicky usiadł na sankach, a linkę chwycił tak, jakby trzymał w dłoniach lejce.
– Popatrz! Najprawdziwsze na świecie sanki! W dodatku czerwone! Marzyłem o czymś takim.
Nie wiem, skąd Mikołaj się o tym dowiedział.
– On ma swoje sposoby – uśmiechnął się Mack. Był uszczęśliwiony i dumny z tego, Ŝe chłopcu
spodobały się sanki, które w końcu były jego dziełem, a juŜ na pewno jego pomysłem. Usiadł
obok Marisy, objął ją, a ona przysunęła się do niego. Właściwie nawet przytuliła.
– Czy mogę je zaraz wypróbować? – zapytał błagalnie Nicky, który ani myślał rozstawać się ze
swoimi czerwonymi sankami. – Proszę.
– PrzecieŜ jeszcze nie rozwidniło się na dobre – zaprotestowała Marisa.
– Ale mamusiu…
– Posłuchaj, kolego – wtrącił się Mack. – Zjemy śniadanie, a potem pokaŜemy twojej mamie, co
potrafimy. Pasuje?
– Pasuje! Obiecujesz?
– No pewnie. Zobaczmy, co tam jeszcze dostałeś.
– Koń! Patrzcie! – Nicky zeskoczył z sanek, dosiadł konia z patyka i zaczął galopować po
pokoju.
– Ognisty rumak – pochwalił Mack. – Szybki jak błyskawica.
– No! Nazwę go Błyskawica, dobrze? Zobacz, zobacz! – Nicky chwycił pas i podbiegł z nim do
matki. – Popatrz, mamusiu! Taki sam, jak mają kowboje. PomoŜesz mi go nałoŜyć?
– Oczywiście, kochanie. – Marisa zapięła kowbojski pas na piŜamie chłopca. – Wspaniale
wyglądasz, Teks.
– Naprzód, Błyskawico! – Nicky jeszcze raz okrąŜył pokój.
– On naprawdę bardzo się cieszy. – Mack uśmiechnął się, uszczęśliwiony radością chłopca.
– Ty pewnie nie miałeś tego wszystkiego, kiedy byłeś mały – raczej stwierdziła, niŜ zapytała
Marisa.
– Czasy były cięŜkie – westchnął Mack. – Nie musisz się nade mną rozczulać. Moja matka robiła
wszystko, co mogła, aby mnie wychować.
– PrzecieŜ wiem. Ale człowiek, nawet mały, obdarzony taką bogatą wyobraźnią jak twoja,
potrzebuje do Ŝycia czegoś więcej niŜ tylko chleba.
– Czego, na przykład?
– Bajek, marzeń, śmiechu i czułości. – Popukała palcem w czoło Macka. – To jest właściwa
strawa dla twojego umysłu, Mahoney.
– Coś mi się wydaje, Ŝe za to, o czym teraz marzę, oboje poszlibyśmy do więzienia.
– Beznadziejny przypadek! – roześmiała się Marisa. Pocałowała go i wstała z kanapy. –
Napijemy się kawy, a Nicky przez ten czas opróŜni tę ogromną skarpetę.
– Niezły pomysł. – Mack przeciągnął się, aŜ kości mu zatrzeszczały.
Przyglądał się Marisie. Na jej twarzy i szyi widniały ślady pocałunków i zaczerwienienia,
pozostawione na delikatnej skórze przez jego niezbyt dokładnie ogoloną brodę. Czuł prymitywną
radość z tego powodu. Jego własność została ostemplowana. KaŜdy mógł się dowiedzieć, do
kogo naleŜy. Marisa zapewne zorientowała się, o czym on myśli, bo zaczerwieniła się jak mała
dziewczynka.
– Zaparzę kawę – powiedziała, wychodząc z pokoju.
MoŜe sobie stosować te wszystkie damskie chwyty, pomyślał zadowolony z siebie Mack. Ale i
tak wiem, Ŝe reaguje na mnie dokładnie tak samo, jak ja na nią.
– Patrz, Mack! – Nicky podniósł do góry wypchaną skarpetę, po czym wytrząsnął jej zawartość
na kanapę. – Mikołaj włoŜył do niej pełno prezentów!
Podziwiali razem kolorowe kredki i blok rysunkowy, cukierki i czekoladki. Nicky natychmiast
zabrał się do rysowania. Kiedy juŜ zapełnił mnóstwo kartek kowbojami i końmi, które z
niewiadomych przyczyn bardzo przypominały dinozaury, wdrapał się mamie na kolana.
– Mamusiu, moŜe otworzymy teraz wasze prezenty? – zaproponował.
– Lepiej poczekajmy z tym do obiadu – powiedziała Marisa, choć doskonale wiedziała, Ŝe nie ma
mowy, aby Nicky tak długo wytrzymał.
– Oj, mamo!
– No dobrze, dobrze. – Popchnęła go leciutko w stronę choinki. – Przynieś je tutaj.
– Dobra! – Nicky w mgnieniu oka przyniósł im kilka przedziwnie zapakowanych paczuszek. –
Najpierw twój, mamusiu. Otwórz ten ode mnie!
Mack i Marisa popatrzyli po sobie. To właśnie tego prezentu Nicky omal nie przypłacił Ŝyciem.
Marisa powoli odwinęła folię, a potem wydała z siebie nie udawany okrzyk zachwytu.
– To najpiękniejsze klipsy na świecie! – Z całej siły przytuliła do siebie synka.
– Zrobiliśmy je razem z Mackiem – pochwalił się Nicky.
– Bardzo jesteś zdolny, kochanie. Obaj z Mackiem powinniście się zatrudnić u jubilera.
Naprawdę są śliczne!
– NałóŜ je – rozkazał Nicky.
Marisa zrobiła, jak sobie jej syn Ŝyczył, a potem pokręciła głową, Ŝeby pokazać swoim
męŜczyznom, jak pięknie prezentuje się w ruchu wykonana przez nich biŜuteria.
– Wyglądam jak dzikuska. Ale fajnie!
– A ja mam ochotę zawyć jak Tarzan. – Mack puścił do niej oko i Marisa znowu się zarumieniła.
– Daj jej teraz swój prezent – ponaglał Macka Nicky. Podał mu małe zawiniątko. – No, daj jej.
– Wesołych świąt – powiedział Mack, wręczając Marisie paczuszkę. Tym razem był absolutnie
pewien efektu.
– Dziękuję. – Otworzyła paczuszkę i oniemiała.
Wzięła do ręki drugą parę klipsów, zrobionych z malutkich monet. Spojrzała na Macka, a on w
lot pojął, Ŝe przypomniała sobie tamten podarunek sprzed lat.
– Mam juŜ podobne klipsy i bardzo je lubię – powiedziała. – Jakie to monety? Norweskie?
– Szwedzkie korony. Zawieruszyły mi się w kieszeni.
– Jesteście niezastąpieni. Ty i twoja kurtka z kieszeniami. – Marisie głos lekko zadrŜał. – Bardzo
ci dziękuję. Za to, Ŝe pamiętałeś…
– Nie mógłbym zapomnieć. – Pogłaskał ją po policzku.
– Mack! Jeszcze jeden! – Nicky rzucił w niego płaskim zawiniątkiem. – Sam to zrobiłem.
– Dziękuję. – Mack wyłuskał z papieru wyciętą z folii aluminiowej gwiazdę, na której widniał
napis: „Szeryf Mack”.
– Mamusia mi pokazała, jak to się pisze, ale napis sam zrobiłem – pochwalił się Nicky. –
Przypnij ją. Mamusia mówi, Ŝe kaŜdy porządny człowiek powinien nosić gwiazdę.
– Zaraz ją przypnę – głos Macka zadrŜał niepokojąco. Nie chciał, aby wiedziano, jak bardzo się
wzruszył. Przypiął więc tylko gwiazdę do bluzy dresu, a potem przytulił do siebie Nicky'ego. –
Dzięki, kolego. A tu masz prezent ode mnie.
– To? – Nicky odwinął paczuszkę i wyjął z niej kostkę czegoś prawie przezroczystego. – Co to
jest?
– Ach te dzieci z Południowej Kalifornii! – Mack pokręcił głową z udanym obrzydzeniem. – To
jest wosk. Jak natrzesz nim płozy swoich sanek, to zmienią się w rakietę.
– Naprawdę? Ale fajnie. MoŜemy je wypróbować?
– Później, kochanie. Mam tu jeszcze jeden prezent dla ciebie.
– To od ciebie, mamusiu?
– Ode mnie. A ten daj, proszę, Mackowi.
Nicky podał Mackowi paczuszkę, po czym zajął się rozpakowywaniem własnego prezentu. W
pudełku znajdowała się taśma do mierzenia, drewniany klocek, zestaw róŜnorodnych gwoździ i
najprawdziwszy na świecie młotek.
– Ale pamiętaj, Ŝebyś wbijał gwoździe tylko w ten klocek – pouczała Marisa uczepionego jej
szyi, uszczęśliwionego ponad wszelką miarę synka. – Wuj Paul nie byłby zadowolony, gdyby
wszystkie jego meble zostały ponabijane gwoździami.
– Masz to jak w banku! To najcudowniejsza gwiazdka, jaką miałem w Ŝyciu! – zawołał chłopiec
i, nie zwlekając, zajął się zabawą w stolarza.
– Widzę, Ŝe lubisz niebezpieczeństwo, księŜniczko – powiedział Mack, z powątpiewaniem
przyglądając się Nicky'emu.
– Nic złego się nie stanie – pocieszyła go Marisa. – O ile oczywiście będzie przestrzegał
pewnych zasad.
– Jako zawodowy łamacz reguł radzę ci, Ŝebyś nie ufała zbytnio pamięci Nicky'ego.
– Na pewno o tym nie zapomnę. A ty nie otworzysz swojego prezentu?
– Mam nadzieję, Ŝe to jakieś pouczające dzieło – zakpił Mack, wyczuwszy pod papierem kształt
ksiąŜki.
Rozerwał opakowanie. Wewnątrz znalazł pięknie ilustrowany tomik… wierszyków dla dzieci.
– Och, bardzo ci dziękuję.
– To ulubione wierszyki Nicky'ego. Na pewno ci się spodobają.
– Wydaje mi się, Ŝe jestem trochę za stary na ten rodzaj literatury.
– Po doświadczeniach ostatniej nocy mogę osobiście zaświadczyć, Ŝe daleko ci jeszcze do
starości. – Marisa spoglądała na niego filuternie. – Masz wprawdzie lekką tendencję do zbyt
powaŜnego traktowania świata, ale to drobiazg.
– Bardzo ci dziękuję – wyjąkał Mack. Minę miał kwaśną jak ocet.
– Daj spokój, Mahoney – roześmiała się Marisa. – Powinieneś choć od czasu do czasu trochę się
rozluźnić. Nie moŜna przez całe Ŝycie walczyć ze smokami.
Przysunęła się do niego bliziutko, uniosła głowę do góry, a on, nie czekając na nową zachętę,
pocałował ją tak mocno, Ŝe obojgu zabrakło tchu.
– Masz całkowitą rację – powiedział Mack, dysząc cięŜko jak po długim biegu. – Czy mamy
moŜe jakieś szanse na odbycie tej rozmowy w mniej uczęszczanym miejscu?
– MoŜe i mamy. – Marisa bawiła się przypiętą do bluzy Macka gwiazdą szeryfa. – Jak połoŜę
Nicky'ego spać.
– A ile razy dziennie kładziesz go spać? – mruknął Mack do jej ucha.
– Stanowczo za rzadko – odrzekła czerwona jak piwonia Marisa.
– Jesteś pewien, Ŝe nic mu się nie stanie?
– Jestem pewien.
– Jest za mały…
– Kiedyś musisz pozwolić pisklęciu pofrunąć, księŜniczko. Nie chciałabyś przecieŜ wychować
syna na niezdarę?
– Naprawdę nie wiem… – Marisa nerwowo skubała rękawiczki. – No dobrze… Mam nadzieję,
Ŝ
e wiesz, co robisz.
– Nie martw się. Nic mu nie grozi – Mack dał znak Nicky'emu, który siedział na swoich
czerwonych sankach na szczycie niezbyt wysokiego pagórka. – Dobra, kolego! ZjeŜdŜaj!
Stojącej u stóp pagórka Marisie wydawał się on co najmniej tak wielki jak Mount Everest. Mimo
Ŝ
e słońce grzało mocno, drŜała, patrząc na swoje dziecko, przygotowujące się do pierwszego w
Ŝ
yciu, samodzielnego zjazdu na sankach.
– Odepchnij się, tak jak ci pokazywałem – wołał do chłopca Mack. – Nie bój się! Na pewno ci się
uda.
Nicky pomachał mu ręką, odepchnął się i zjechał z górki, krzycząc przy tym z radości całą mocą
pięcioletniego gardziołka, po czym zatrzymał sanki tuŜ obok matki.
– Udało mi się! Udało! – Zeskoczył z sanek i odtańczył tryumfalny taniec, zakończony w
matczynych ramionach.
– Naprawdę ci się udało! – Marisa była uszczęśliwiona i nareszcie wolna od
nieprzezwycięŜonego strachu. – Byłeś wspaniały!
– A nie mówiłem? – Mack uśmiechnął się z wyŜszością.
Jest taki dumny, jakby był jego ojcem, pomyślała niechcący Marisa i nagle zrobiło jej się Ŝal tych
lat, które spędzili z dala od siebie, i dzieci, które przez ten czas mogłyby się im urodzić. Szybko
jednak doszła do wniosku, Ŝe zamiast Ŝałować tego, czego i tak nie da się zmienić, będzie się
raczej cieszyła tym świątecznym dniem, który przecieŜ jeszcze się nie zakończył. Patrzyła, jak
Mack udziela Nicky'emu kolejnych wskazówek, a serce jej wzbierało miłością i nadzieją.
Wiedziała, Ŝe nie zachowywałby się w ten sposób, gdyby szczerze nie polubił jej synka. Miała
nadzieję, Ŝe chłopiec naprawdę stał się dla Macka kimś waŜnym i Ŝe moŜe czeka ich jeszcze
wiele szczęśliwych wspólnych świąt.
– Ten dzieciak ma prawdziwy talent – zachwycał się Mack, patrząc, jak Nicky wciąga sanki pod
górę. – CóŜ za instynkt! ZauwaŜyłaś, Ŝe ślady sanek są głębokie? Słońce przygrzało i śnieg
zaczął topnieć.
Marisa dopiero teraz zwróciła uwagę na coraz głośniejsze kapanie. Spadające z gałęzi drzew
krople ogłaszały światu podzwonne dla spokoju ukrywającej się w górach Marisy. Chcąc, nie
chcąc musiała pogodzić się z tym, Ŝe wkrótce rzeczywistość zapuka do drzwi jej górskiego
domu.
– Teraz chyba uda ci się uruchomić dŜipa – powiedziała, z trudem poruszając wyschniętymi
nagle wargami.
Mack spojrzał na nią, jakby nie bardzo rozumiał, o czym Marisa mówi.
– To nic pilnego. – Wzruszył ramionami i odwrócił się do małej figurki w czerwonej kurtce,
niestrudzenie pokonującej wzniesienie.
– Zgłodniałam przez to całe zjeŜdŜanie – zakomunikowała Marisa, uszczęśliwiona i na chwilę
uwolniona od najgorszego ze strachów. – Pójdę przygotować świąteczny obiad.
– Zwariowałaś? Chcesz zostawić swoje maleństwo pod moją opieką?
– Widzę, Ŝe kontakt z dorosłym męŜczyzną bardzo dobrze mu zrobił. Poza tym mam do ciebie
zaufanie – roześmiała się na widok zdziwionej miny Macka. – Zawołam, kiedy uczta będzie
gotowa. Przygotujcie się na niespodziankę.
Obaj panowie wrócili zziajani, z zaczerwienionymi od mrozu policzkami, ale uszczęśliwieni.
– Pizza? – zapytał Mack, wdychając napływające z kuchni aromaty.
– A czemu by nie? – pyszniła się Marisa. – W końcu nikt nam nie zabroni wprowadzenia nowej
ś
wiątecznej tradycji.
– Ale fajnie! – cieszył się Nicky. – Bardzo lubię pizzę.
– Najlepsza pizza świata dla księcia ze Wzgórza Złamanego Serca. – Marisa niskim ukłonem
zaprosiła obu panów do stołu. – I przebój sezonu dla jego poddanych.
– Z czym będzie ta pizza? – zapytał Mack. – Z wędzonym łososiem?
– Nie przesadzaj. Zapominasz, Ŝe musiałam improwizować.
– Jak to zjem, będziesz musiała znaleźć mi jakieś lekarstwo na Ŝołądek.
– I kto to mówi? Facet, który rozmawiał z szalonym mordercą, celującym do niego z pistoletu?
Reporter, który dopadł jednego z tych okrutnych dyktatorów arabskich w jego bunkrze?
– Widzę, Ŝe interesujesz się moją pracą – powiedział Mack, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.
– Czasami coś tam obijało mi się o uszy. – Marisa zaczerwieniła się jak piwonia. – Zabierajcie
się do jedzenia, bo pizza ostygnie, a zimna na pewno będzie niejadalna.
Mack tym razem darował sobie komentowanie niczym nie uzasadnionej zmiany tematu i wbrew
wcześniejszym protestom rzucił się na zaimprowizowaną pizzę jak zgłodniały wilk. Zanim
skończyli jedzenie, Nicky, zmęczony przeŜyciami świątecznego poranka, zaczął ziewać.
– PołóŜ go spać, a ja przez ten czas pozmywam – zaproponował Mack, odsuwając od siebie pusty
talerz.
– Chcesz zmywać? Ty? – zdziwiła się Marisa. – Naprawdę potrafisz ująć kobietę. Jak nikt na
ś
wiecie.
– Przynajmniej próbuję – powiedział, a szeptem dodał: – Pospiesz się.
Marisie serce podskoczyło do gardła. Nie rozumiała, jak to się dzieje, Ŝe jedno spojrzenie Macka
potrafi ją, dojrzałą przecieŜ kobietę, przyprawiać o rumieniec, o drŜenie serca… Poczucie winy
wobec synka sprawiło, Ŝe zamiast się spieszyć, przeczytała mu jeszcze bajkę i wyszła z pokoju
dopiero wtedy, kiedy Nicky na dobre zasnął.
Zdziwiła się nieprzyjemnie, gdy nie zastała Macka ani w pokoju kominkowym, ani w
wysprzątanej kuchni. Gwałtowność jej własnej reakcji bardzo ją zirytowała.
Jeszcze chwila i znów stanę się jego niewolnicą, pomyślała. Tylko co ja mogę? Jak mam się
przeciwstawić miłości i poŜądaniu? Zupełnie nie umiem sobie z tym poradzić.
– Gdzie byłeś? – zapytała trochę za ostro, gdy Mack chwilę później wszedł do domu.
– Musiałem coś sprawdzić – odparł, zdejmując kurtkę. – A co? Stęskniłaś się za mną?
– Mogłeś przynajmniej coś powiedzieć… – przerwała, kiedy zdała sobie sprawę, Ŝe gdera jak
nudna Ŝona. – Przepraszam, Mack. Głupio wyszło.
– To mój błąd. – Mack połoŜył ręce na jej ramionach i delikatnie pocałował ją w ucho. –
Wybaczysz mi? Spragniona kobieta nie powinna czekać.
– Za duŜo sobie wyobraŜasz, Mahoney – powiedziała, chociaŜ topniała mu w rękach jak lód pod
dotknięciem promieni słońca. – MoŜe ja tylko chciałam z tobą porozmawiać?
– Aha. A moŜe przeniosą wieŜę Eiffla nad wodospad Idaho.
– Wszystko moŜliwe – mruknęła Marisa, przymykając oczy.
– No to rozmawiaj – wyszeptał Mack. Rozpiął jej bluzkę i pieścił nabrzmiałe piersi. – Jeśli ci się
uda – dodał, namiętnie całując usta Marisy.
ROZDZIAŁ ÓSMY
– Wiesz, Nicky ma absolutną rację – powiedział Mack, przyglądając się zanurzonej w pianie
Marisie. – To najwspanialsze BoŜe Narodzenie w moim Ŝyciu. Przyznaj się. Naprawdę o mnie
myślałaś?
– Kiedy?
– No, wtedy. Kiedy Nicky się zgubił. – Była trzecia nad ranem. Mack obudził się w łóŜku sam,
więc wybrał się ni poszukiwanie Marisy. Znalazł ją w wannie i uznał, Ŝe dla takiego widoku
warto było wstać.
– Ach, to… – Marisa wyjęła nogę z pienistej kąpieli i oglądała ją z takim zainteresowaniem,
jakby po raz pierwszy w Ŝyciu widziała podobne zjawisko. – No cóŜ, muszę przyznać, Ŝe byłam
troszkę roztargniona.
– Z mojego powodu?
– Co ci jest, Mahoney? – zakpiła. – Domagasz się komplementów? Tyle razy się od tamtej pory
kochaliśmy, Ŝe chyba powinieneś juŜ znać odpowiedź na to pytanie.
– Jak człowieka spotyka takie szczęście, to natychmiast musi się zastanowić, czy owo szczęście
trwać będzie zawsze, czy teŜ zaraz się skończy. – Mack ukląkł obok wanny. Zanurzył dłoń, a
potem polewał wodą nie przykryte pianą piersi Marisy.
– Masz ochotę? – zapytała szeptem. – To wciąga ja narkotyk.
– Zgadzam się z tobą.
– MoŜna zapomnieć, Ŝe coś takiego nie będzie trwać wiecznie.
– Mówisz tak, jak gdybyś był tego absolutnie pewien.
– Chodziło mi o okoliczności. – Mokrymi palcami głaskał szyję Marisy.
– Takie, w jakich my się znaleźliśmy?
– Tak.
– I o to, kim jesteśmy? I o nasze zupełnie róŜne pomysły na Ŝycie?
– To, niestety, teŜ trzeba brać pod uwagę.
– Jak myślisz? Co się z nami stanie?
– Nie mam pojęcia. – Mack zwiesił głowę.
– Biedny Mack. Fakty tak ci przesłaniają świat, Ŝe spoza nich nie widać marzeń.
– Ostatnie dni były dla mnie jednym wielkim sennym marzeniem. Ale święta się skończyły. Jutro
pewnie odśnieŜą drogi i trzeba będzie wrócić do rzeczywistości.
– Oczywiście. Nigdy nie twierdziłam, Ŝe do tego nie dojdzie.
– Powiedziałaś to tak spokojnie, jakby nie miało to dla ciebie Ŝadnego znaczenia – zdziwił się
Mack. Przestraszył się, Ŝe dla Marisy ich zimowa przygoda była mniej waŜna aniŜeli dla niego.
– Dziwisz się? – Wstała i popatrzyła z czułością na klęczącego obok wanny Macka. – A przecieŜ
nie ma w tym nic dziwnego, Mahoney. OtóŜ ja znam fakty, o których istnieniu ty nawet nie masz
pojęcia.
– Jakie, na przykład? – Mack takŜe wstał.
– To, co łączy nas w łóŜku, jest tak piękne i wyjątkowe, Ŝe po prostu nie moŜe być
powierzchowne. – PołoŜyła mokrą dłoń na piersi Macka.
– Tyle to i ja wiem.
– Dwoje myślących ludzi wszystko potrafi zorganizować. Pod warunkiem, oczywiście, Ŝe oboje
naprawdę tego chcą.
– To takŜe wiem. Przynajmniej teoretycznie.
– No dobrze, cwaniaku. A czy wiesz, Ŝe się w tobie zakochałam?
– No cóŜ – wydusił Mack. – Tę moŜliwość teŜ juŜ rozwaŜałem.
– Kłamczuch. – Marisa pochyliła się i pocałowała go dokładnie w tym miejscu, gdzie biło jego
serce. – ZałoŜę się, Ŝe nie zastanawiałeś' się nad tym. Bałeś' się wniosków. Za to ja wszystko
dokładnie przemyślałam i wiem na pewno, Ŝe bardzo cię kocham. Nigdy nie przestałam cię
kochać – mówiła, nie przestając go całować. – Do szaleństwa. Na zawsze.
– Nie wiem, co mam powiedzieć… – Mack był zarówno przestraszony, jak i uszczęśliwiony.
– Zamknij się, Mahoney – przerwała mu, składając kolejny pocałunek na jego wargach. – Bo
wszystko popsujesz. Jeśli naprawdę coś między nami kiełkuje, to pozwól temu urosnąć. Nie
podlewaj maleństwa trującym jadem realizmu. Potem zastanowimy się, co z tym fantem zrobić.
Mack zupełnie oniemiał. Bliskość nagiej kobiety, jej szczerość sprawiły, Ŝe nie miał sił opierać
się dłuŜej. Wszedł do wanny i mocno przytulił Marisę do siebie. Tak jak stał, w spodniach od
dresu, usiadł w pełnej wody wannie i posadził ją sobie na kolanach.
– Jesteś kompletnym wariatem, wiesz? – śmiała się Marisa, zajęta zdejmowaniem jego
nasiąkniętych wodą spodni.
– Skoro ty kochasz wariata, to mnie moje szaleństwo zupełnie nie przeszkadza.
– Czy moja mamusia jest teraz twoją narzeczoną?
– Nicky! – Marisa o mało nie udławiła się sokiem pomarańczowym.
– Znów cię całował. Widziałem. – Nicky puścił do Macka oko, jak męŜczyzna do męŜczyzny. –
No to jak? Jest czy nie jest?
– No wiesz, chyba moŜna by to tak nazwać. – Jak na nieustraszonego, doświadczonego reportera,
który przywykł z zimną krwią, stawiać czoło najtrudniejszym sytuacjo, Mack był bardzo
roztrzęsiony.
– Jeden mój kolega mówi, Ŝe to jest właśnie to, co robią mamusie i tatusiowie – perorował Nicky,
nie zwracając uwagi na czerwoną ze wstydu twarz matki. – Czy to prawda, Mack?
– No… raczej tak. – Mackowi nie udało się opanować uśmiechu.
– To jak, czy teraz juŜ będziesz moim tatusiem?
– Uspokój się, Nicky. – Marisa w końcu odzyskała głos. – To nie są sprawy, jakimi powinni się
zajmować mali chłopcy. Przeproś Macka i idź umyć zęby. Potem moŜesz pooglądać bajki. Ale
tylko przez pół godziny.
– Powiedz, mamusiu. Będzie?
– Nicholas! – ostrzegła do Marisa.
– Dobrze, juŜ dobrze. – Chłopczyk zsunął się z krzesła i wyszedł z kuchni, mrucząc pod nosem
coś o dorosłych, którzy najwaŜniejsze pytania zawsze pozostawiają bez odpowiedzi. Marisa
włoŜyła do zlewu zebrane ze stołu naczynia, ale nawet ich nie spłukała.
– Przepraszam cię – wyjąkała, chowając twarz w dłoniach.
Mack podszedł do niej, objął i mocno do siebie przytulił.
– Muszę przyznać, Ŝe po raz pierwszy w Ŝyciu dostałem nosie od pięcioletniego człowieka. Nie
jest to wcale przyjemne.
– Tak mi wstyd!
– Nicky zachował się po rycersku.
– Jemu nie chodzi o mnie. Mógłbyś mnie całować do końca świata i wcale by się tym nie
przejął…
– Skoro tak mówisz, to spróbuję. – Delikatnie pocałował ją w szyję.
– On pragnie mieć ojca. Przepraszam cię, ale naprawdę nic na to nie mogę poradzić.
– A nie przyszło ci do głowy, Ŝe nie masz mnie za co przepraszać? – zapytał cicho.
– Naprawdę? – Odwróciła się do niego pełna nadziei.
– Sam się nad tym zastanawiałem. – Pogłaskał Marisę po policzku. – Miałbym z tego nieliche
korzyści. Jesteśmy chyba dość rozsądni, Ŝeby jakoś pogodzić naszą pracę zawodową z Ŝyciem
rodzinnym. Tylko Ŝe ja, jak wiesz, nie mam wiele do zaofiarowania. MoŜe lepiej zastanów się
jeszcze…
– Przez dziesięć lat się zastanawiam.
– No właśnie. – Znów ją pocałował. – Tym razem powinno nam się udać.
– Kocham cię, Mack – wyszeptała przez łzy, tuląc się do niego z całej siły.
ChociaŜ tego nie powiedział, Marisa była pewna, Ŝe jemu takŜe na niej zaleŜy. Wiedziała, Ŝe
Ŝ
aden męŜczyzna na świecie nie potrafiłby okazać podobnej czułości kobiecie, która jest mu
zupełnie obojętna. Obserwowała teŜ bliŜszą z kaŜdym dniem zaŜyłość pomiędzy Mackiem i
Nickym. To, Ŝe Mack przyznał się do rozwaŜań o wspólnym Ŝyciu rodzinnym, było z jego strony
ogromnym krokiem naprzód. Marisa czuła, Ŝe jeśli tylko okaŜe cierpliwość, to wreszcie usłyszy
słowa, których tak bardzo jej brakowało. Na razie była po prostu szczęśliwa.
– Wiedziałam – powiedziała, tuląc się do Macka – Ŝe kiedy zobaczysz, czym dla mnie jest Nicky,
to zrozumiesz i pomoŜesz mi.
– W czym ci mam pomóc?
– Uchronić mojego synka przed aferą związaną z doktorem Morrisem. – Marisa otarła wierzchem
dłoni zwilgotniałe oczy. – Nie moŜesz się teraz zajmować tamtą sprawą. Wierzę, Ŝe nie zrobisz
niczego kosztem Nicky'ego.
– Mariso. – Mack odsunął ją od siebie. – Tego nie mogę ci obiecać.
– Coś ty powiedział? – Trudno jej było zrozumieć słowa Macka. – Jak mogłeś w ogóle pomyśleć
coś podobnego? Jak to moŜliwe, Ŝe jesteś taki czuły i opiekuńczy dla mnie i mojego syna, a
mimo to zamierzasz kontynuować coś, co nam obojgu wyrządzi niewyobraŜalną krzywdę?
– Taka jest moja praca. Nie mogę jej mieszać z Ŝyciem prywatnym.
– Własnym uszom nie wierzę! – Marisa uwolniła się z uścisku. – Po tym wszystkim.
– A więc dlatego to zrobiłaś! Tego się właśnie obawiałem.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi.
– Nie udawaj. To nie w twoim stylu, Mariso.
– Czego mam nie udawać? MoŜesz mi wytłumaczyć?
– Czy dlatego poszłaś ze mną do łóŜka? – Mack uśmiechnął się gorzko. – Sama mi powiedziałaś,
Ŝ
e dla swojego dziecka zrobisz wszystko. Powinienem był się domyślić, Ŝe nie rzucasz słów na
wiatr. Nie miałem jednak pojęcia, do jakich poświęceń zdolna jest matczyna miłość.
– To jakaś bzdura! Chyba powiedziałeś to złośliwie. Wiesz przecieŜ, co do ciebie czuję…
– Wiem, Ŝe masz talent, jesteś aktorką i zrozpaczoną matką. A tonący brzytwy się chwyta.
– Ty chyba sam nie wiesz, co wygadujesz! Zawsze twierdziłeś, Ŝe moje aktorstwo nie jest warte
złamanego grosza, a teraz nagle uwaŜasz mnie za gwiazdę? Zastanów się, Mahoney. Zawsze
byłam wobec ciebie uczciwa i taka pozostałam. Nawet głupiec by się na tym poznał!
– Rozumiem oczywiście, Ŝe było ci przyjemnie. Dałaś się ponieść wspomnieniom… Na pewno
przyszła ci do głowy myśl o tym, Ŝe pójście ze mną do łóŜka to najlepszy sposób nakłonienia
mnie do współpracy. PrzecieŜ ani przez chwilę nie ukrywałem przed tobą, Ŝe wciąŜ mnie
podniecasz. Chciałaś mnie przekonać, Ŝebym ukręcił łeb całej sprawie, powiedział moim szefom,
Ŝ
e nie udało mi się ciebie odnaleźć, i abym pomógł ci w ogóle uciec z kraju.
– MoŜe w pierwszej chwili rzeczywiście o czymś takim pomyślałam – przyznała Marisa po
chwili zastanowienia. – Ale powinieneś wiedzieć, Ŝe nigdy bym cię w ten sposób nie
wykorzystała. Nawet gdybym istotnie tak rozpaczliwie potrzebowała twojej pomocy, to od
myślenia o podobnej metodzie do jej realizacji wciąŜ jeszcze pozostaje daleka droga.
– Nie uwaŜasz, Ŝe przedstawiona przez ciebie argumentacja jest bardzo przekonująca? Dla
ciebie!
– Przestań mnie obraŜać – wycedziła Marisa przez zaciśnięte zęby. – Sądziłam, Ŝe udało nam się
w końcu osiągnąć pewien stopień porozumienia. Widzę, Ŝe znów się pomyliłam.
– Nie wiem, czy się pomyliłaś, czy nie. Jedno natomiast wiem na pewno. Jeśli zdecydujemy się
pozostać razem, będziesz musiała mi zaufać i pozwolić poprowadzić sprawę doktora Morrisa w
taki sposób, jaki ja uznam za właściwy.
– Bardzo duŜo ode mnie wymagasz. Obawiam się, Ŝe zbyt wiele.
– Wobec tego nie mamy ze sobą aŜ tyle wspólnego, jak nam się wydawało – westchnął Mack. –
Ś
wiąteczne sny i tanie błyskotki tracą blask w świetle zwykłego dnia.
– O, nie. Na pewno nie masz racji! – Marisę dotkliwie zabolały jego słowa. – Chyba Ŝe… Chyba
Ŝ
e wszystko, co mówisz, wynika ze strachu.
– A czegóŜ miałbym się bać?
– Przekonania się o tym, iŜ twój czarno-biały świat ma takŜe odcienie szarości i Ŝe w tych
obszarach nie mają zastosowania reguły Mahoneya.
– Powtarzaj to sobie, skarbie, jak najczęściej. – Mack uśmiechnął się krzywo. – MoŜe pewnego
dnia sama w to uwierzysz. Ja idę po dŜipa.
– Wszystko jasne, Mahoney. Tobie wolno zadawać trudne pytania, ale mnie takiego prawa
odmawiasz. I kto tu ucieka, co?
– Daj spokój, Mariso. Ja po prostu chcę przyprowadzić swój samochód. Ciekaw jestem tylko, czy
po powrocie jeszcze cię tu zastanę. – Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, a Marisa stała oniemiała,
kompletnie zaskoczona nieoczekiwanym rozwojem wydarzeń.
Czy to moŜliwe, Ŝe Mack jest taki tępy? myślała zrozpaczona. Nie rozumiem, jak on moŜe w
jednym zdaniu niemal się oświadczyć, a zaraz w następnym wypierać się wszystkiego, co się
przez ostatnie dwa dni pomiędzy nami wydarzyło. To wariat. Zupełnie niepoczytalny facet.
Maniak, który tylko po to Ŝyje, Ŝeby dręczyć kaŜdego, kto spróbuje się do niego zbliŜyć. A mimo
to ja go kocham! Kocham go z całego serca. Nie wiem, jak mam go o tym przekonać. Jak mu
wytłumaczyć, Ŝe jego wątpliwości i wszystkie te oskarŜenia są całkowicie bezpodstawne? Nawet
nie mam się kogo poradzić.
Marisa podniosła słuchawkę telefonu. Sama nie wiedziała, czyj numer chciałaby wykręcić.
Zresztą nie było to wcale waŜne, bo telefon i tak milczał. Rzuciła słuchawkę na widełki. Teraz
juŜ naprawdę znikąd nie mogła oczekiwać pomocy. Musiała sama poradzić sobie ze swoim
problemem i znaleźć jakieś rozwiązanie.
Weszła do pokoju. W mdłym świetle poranka ogromny świerk nie wyglądał tak imponująco jak
poprzedniego dnia. Nie spełnił pokładanych w nim nadziei ani Ŝyczeń, których tyle
wypowiedziano przed i w czasie BoŜego Narodzenia. Marisa zdjęła z gałęzi jedną serwetkę,
potem drugą, trzecią…
No cóŜ, święta mamy za sobą, westchnęła. Trzeba rozebrać tę choinkę i wreszcie stąd wyjechać.
Nawet nie wiem, dokąd. Zresztą nie jest to teraz najwaŜniejsze. Przed wyjazdem musimy
uporządkować dom.
– Nicky – powiedziała do oglądającego kreskówki chłopca. – Chodź, synku, pomoŜesz mamusi.
– Kiedy wróci Mack?
– Nie wiem, kochanie. Pewnie niedługo.
Marisa i Nicky całe przedpołudnie poświęcili na rozbieranie choinki i sprzątanie domu. Pozostałe
ze świąt ciasteczka dali ptakom, ale na wyrzucenie do śmieci papierowych ozdób Marisa po
prostu nie mogła się zdobyć. Zapakowała je w kartonowe pudełko tak troskliwie, jakby to były
najstarsze na świecie okazy kruchej chińskiej porcelany. Potem przejrzała zawartość kredensu i
spisała na kartce, co trzeba kupić, Ŝeby uzupełnić nadwątlone zapasy.
– Mamusiu… – zaczął Nicky, któremu przypadło w udziale składanie wypranych i wysuszonych
ręczników. – To, co powiedziałem przy śniadaniu… No, wiesz… Czy on jest na mnie zły? Ale
chyba nie wyjedzie bez poŜegnania, co?
– Oczywiście, Ŝe nie! – Marisa odłoŜyła długopis i przytuliła synka do siebie. – Myślę, Ŝe
wygrzebanie dŜipa z zaspy sprawiło mu więcej kłopotu, niŜ się spodziewał. Na pewno wkrótce
wróci. A jeśli nie, to ubierzemy się i pójdziemy sprawdzić, czy nie trzeba mu pomóc.
– Dobrze. Czy jak Mack wróci, to pozwolisz nam ulepić bałwana?
– Posłuchaj, synku. – Marisa nachmurzyła się. Od początku obawiała się, Ŝe Nicky zbytnio się do
Macka przywiąŜe i, jak się okazało, miała rację. – Mack nie był zły z powodu twoich pytań, ale
jedno musisz zrozumieć. Znamy go bardzo któtko i nie wolno nam angaŜować go w nasze
sprawy.
– Ale ty go lubisz, prawda, mamusiu?
– Tak. Bardzo go lubię – przyznała. – Cieszę się, Ŝe zaprzyjaźniłeś się z Mackiem. Tylko proszę
cię, nie licz na nic więcej. Przynajmniej jeszcze nie teraz, kochanie. Jeśli mnie nie posłuchasz,
będziesz potem bardzo smutny.
– Czy tobie teŜ będzie smutno? – zapytał chłopiec, przytulając jasną główkę do matczynej ręki.
– Tak, mnie teŜ będzie smutno – odrzekła Marisa, z trudem wydobywając z siebie słowa. –
Niedługo stąd wyjdziemy, synku. Musimy poczekać. Czas pokaŜe, co z tego wszystkiego
wyniknie.
– Wracamy do domu? – ucieszył się chłopiec. – pokaŜę Gwen, co dostałem od Mikołaja.
– JuŜ niedługo, skarbie. Ja teŜ się za nią stęskniłam, ale nie zdecydowałam jeszcze, dokąd
pojedziemy. MoŜe zrobimy sobie bardzo długie wakacje. Chciałbyś?
– Dobrze, mamusiu. – Błękitne oczka z ufnością wpatrywały się w Marisę. – A czy będę mógł
zabrać ze sobą sanki?
– Oczywiście. Nawet gdybyśmy je mieli umocować na dachu samochodu!
– Dobra – ucieszył się Nicky. – To ja pójdę sobie porysować.
– Dobrze, kochanie. Dziękuję ci za pomoc.
Nicky zniknął w duŜym pokoju, a Marisa sporządziła kompletną listę zakupów. Ogromna ilość
drobnych czynności, które naleŜało wykonać przed opuszczeniem domu wuja Paula, na jakiś czas
oderwała jej myśli od Macka. Za to niewinne pytania synka ponownie wprowadziły ją w stan
nerwowego napięcia.
Nastawiła wodę na herbatę, usiadła na krześle i próbowała logicznie myśleć.
Jestem w końcu rozsądną kobietą, tłumaczyła sobie. To znaczy, będę rozsądna, jeśli uda mi się
myśleć o tym wszystkim bez emocji. MoŜe rzeczywiście za duŜo od Macka wymagam? MoŜe nie
powinnam Ŝądać, Ŝeby z mojego powodu zamknął sprawę doktora Morrisa? Gdyby pozwolił na
taką niesprawiedliwość, to pewnie ja sama w końcu przestałabym go szanować. Jeśli Mack uzna
jakiś temat za waŜny, to drąŜy go do końca. Do głowy mu nie przyjdzie, Ŝe igra z
niebezpieczeństwem, Ŝe sprawia przykrość ludziom i krzywdzi samego siebie. Tyle o nim wiem
na pewno i za to go kocham. Nie mogę wymagać, aby dla mnie i dla Nicky'ego zmienił siebie i
swój sposób postępowania. A jednak tego właśnie od Macka zaŜądałam. Chciałam ułatwić sobie
Ŝ
ycie, choć wiem, Ŝe to niemoŜliwe.
Wstała, zalała wrzątkiem torebkę herbaty i znów się zamyśliła.
Kiedy rozsądny człowiek znajdzie się w trudnej sytuacji, usiłuje szukać kompromisu,
wytłumaczyła sobie. Więc ja teŜ spróbuję poszukać. Najpierw fakty. Kocham Macka, to po
pierwsze, i chcę, Ŝeby ze mną został, to po drugie. Nie, nie. Po pierwsze, muszę chronić
Nicky'ego. W kaŜdym razie Mack obiecał przeprowadzić ze mną wywiad w taki sposób, Ŝeby
widzowie poznali moją wersję tej historii. To nie jest takie straszne. Nie pierwszy raz prasa, radio
i telewizja wyŜywają się na mnie. Ale za to po raz pierwszy prowadzący ze mną wywiad
dziennikarz będzie moim sprzymierzeńcem. Prawda jest taka, Ŝe ja i Nicky takŜe padliśmy ofiarą
doktora Morrisa. Bardzo mi się przyda poparcie wzruszonych widzów.
Czy temu podołam? Czy aby na pewno się nie załamię? To przecieŜ ryzykowna gra. Nic nie stoi
na przeszkodzie, Ŝebyśmy pojechali do Monaco. Tam Nicky'emu nie zagroŜą Ŝadne kruczki
prawne cwanych adwokatów. Nie jestem biedna. MoŜemy zostać w Europie tak długo, jak długo
będzie trzeba. Nawet jeśli zrujnuję sobie przez to karierę. Niestety, Mack ma rację. Uciekanie od
problemów nie jest Ŝadnym rozwiązaniem. Wreszcie się tego nauczyłam, choć przyswojenie
sobie tej wiedzy zajęło mi całe dziesięć lat.
Marisa małymi łykami popijała gorącą herbatę. Dojrzewała do podjęcia Ŝyciowej decyzji.
Jeśli naprawdę kocham Macka, to muszę mu zaufać, postanowiła w końcu. Muszę uwierzyć, Ŝe
bezpiecznie przeprowadzi mnie i Nicky'ego przez rafy i dotrzemy do najspokojniejszego z
istniejących na świecie portów. Boję się strasznie, ale jeśli on mnie nie opuści, jeśli będzie mnie
kochał, to nie ma takiej rzeczy, z którą bym sobie nie poradziła. Pozostało mi tylko przekonać o
tym Macka.
Chwilę później usłyszała wycie terenowego samochodu. Podbiegła do okna. Mack zaparkował
wiśniowego dŜipa tuŜ przy wjeździe do garaŜu.
Marisa sprawdziła, co robi Nicky. PoniewaŜ wciąŜ był zajęty rysowaniem, ubrała się i wyszła
przed dom. Chciała jak najszybciej powiadomić Macka o swojej decyzji. Modliła się tylko, Ŝeby
zechciał wysłuchać i zrozumieć jej racje.
Ś
nieg topniał. Gdzieniegdzie widać juŜ było gołą ziemię. Nawet samochód Gwen ze zwykłymi,
letnimi oponami bez trudu mógł pokonać górskie drogi i dowieźć ich bezpiecznie da domu.
A moŜe Mack zechce tu jeszcze kilka dni zostać? pomyślała Marisa i zaczerwieniła się na myśl o
kolejnej nie przespanej nocy. MoŜe będzie chciał porozmawiać ze mną, zaplanować strategię?
Zasapana dobiegła wreszcie do dŜipa. Wokoło nie było nikogo.
– Mack? – zawołała.
Brama do garaŜu była zamknięta i nic nie wskazywało na to, Ŝeby ktokolwiek wchodził do
ś
rodka w ciągu kilku ostatnich dni. Otaczający dom las takŜe był cichy. Marisa rozglądała się na
prawo i lewo. Pomyślała juŜ, Ŝe Mack wszedł niepostrzeŜenie do domu, gdy ona obserwowała
Nicky'ego, kiedy usłyszała głos. Przyduszony i niewyraźny, ale na pewno był to glos Macka.
Marisa nie wiedziała, czy zdziwaczał i mówi do siebie, czy teŜ wciąŜ tak się na nią wścieka, Ŝe
klnie na osobności. Zaciekawiona i trochę zdenerwowana poszła w kierunku, z którego ten głos
dochodził.
– PrzecieŜ ci mówię. Dlaczego mnie nie słuchasz, Tom? – Mack opierał się plecami o ścianę
garaŜu. Jedną ręką wymachiwał w stronę kępy drzew, a drugą przytrzymywał przy uchu maleńki
telefon komórkowy. Najwyraźniej gorączkowo coś komuś tłumaczył. – Nic mnie nie obchodzi,
co powie dyrekcja! JuŜ ci mówiłem, Ŝe przeprowadzę z Marisą Rourke wywiad w taki sposób,
jaki ja uznam za właściwy. Dostaną to, na czym im zaleŜy, ale dopiero wtedy, kiedy wszystko
będzie gotowe. Ani sekundy wcześniej. Jasne?
Myśli jak błyskawice przelatywały przez głowę oniemiałej Marisy. Dopiero po chwili
zrozumiała, co się naprawdę obok niej dzieje. Ten zakłamany, zdradliwy łowca sensacji przez
cały czas był w kontakcie ze swoją obrzydliwą stacją telewizyjną!
Zanim zdąŜyła pomyśleć, juŜ znalazła się obok Macka. Wyrwała mu z ręki telefon i rzuciła go
daleko, w porastające zbocze zarośla.
– Co jest, do cholery? – Mack odwrócił się do niej.
– Jak mogłeś!? – Marisa czuła się zdradzona i oszukana.
– To nie to, co myślisz – powiedział spokojnie Mack, choć policzki nagle mu poczerwieniały.
– Myślę, Ŝe jesteś najwstrętniejszym typem reportera, jaki chodzi po świecie, i strzelasz bez
ostrzeŜenia do wszystkich, którzy staną ci na drodze – mówiła Marisa zimnym głosem. – Łowca
tanich sensacji o naturze grzechotnika!
– Mariso, dosyć!
– Mam do ciebie prośbę, Mahoney. – Oczy Marisy ciskały błyskawice. – Wynoś się stąd.
Natychmiast.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
– Nic a nic się nie zmieniłaś. Kiedy tylko znajdziesz się trudnej sytuacji, zaraz podwijasz ogon
pod siebie i uciekasz.
Marisa podniosła głowę znad walizki, do której pakowała ranka Nicky'ego. Mack stał w
drzwiach sypialni jej syna.
Kurtkę miał rozpiętą, a na kolanach dŜinsów widać było mokre plamy. Musiał włoŜyć trochę
wysiłku w odnalezienie telefonu komórkowego, który znów trzymał w dłoni.
– Jeszcze tu jesteś, Mahoney? – zapytała Marisa. – Radzę ci milczeć.
Starannie złoŜyła kolejną piŜamkę Nicky'ego i wpakowała ją do walizki. Doskonale wiedziała,
czuła, Ŝe Mack ani na chwilę nie spuszcza z niej oka. Całą siłą woli zmusiła się do opanowania.
Nie chciała, Ŝeby zauwaŜył, jak trzęsą jej się ręce albo, co gorsza, jak płacze.
– MoŜe pozwolisz mi wytłumaczyć – powiedział Mack tak cicho, Ŝe ledwie go usłyszała.
– Jest tylko jedna rzecz, jaką powinieneś zrobić, Mahoney. Wynieś z domu tę przeklętą choinkę.
Najlepiej ją spal.
– Posłuchaj, Mariso…
– PoniewaŜ nie masz ze sobą Ŝadnego bagaŜu, chyba zdąŜysz się stąd wynieść w ciągu godziny.
Ten hotel zaraz zamykają.
– Uspokój się, do jasnej cholery! – Mack wszedł do pokoju i połoŜył telefon na łóŜku Nicky'eg'o.
– Trochę zbyt pochopnie wyciągasz wnioski.
– Ja tylko naśladuję ciebie. Ty takŜe lepiej ode mnie wiedziałeś, dlaczego poszłam z tobą do
łóŜka – odrzekła Marisa z furią w głosie. – Zgodnie z twoją teorią, gotowa jestem zrobić
wszystko, Ŝeby ratować swego syna. Zdecydowałam się nawet na prostytucję i kłamałam
mówiąc, Ŝe cię kocham.
– PrzecieŜ tak właśnie było.
– Nigdy cię nie okłamałam! ChociaŜ właściwie nawet nie powinnam ci odpowiadać! Nie
zasługujesz na to! Przespałeś się z gwiazdą filmową tylko po to, Ŝeby skłonić ją do zwierzeń i
dostać wreszcie swój wymarzony kontrakt.
– Wykręcasz kota ogonem.
– Tak ci się wydaje? Chcesz powiedzieć, Ŝe tych kilka dni spędzonych w moim domu nie
pomogło ci w naświetleniu tematu? śe nie zdobyłeś Ŝadnych pikantnych szczegółów do swego
programu? Ciekawa jestem, czy powiesz telewidzom, jakie pieszczoty najbardziej…
– Mariso! – zawołał Mack. – Przestań juŜ! Bardzo cię proszę.
– Zachowaj tę swoją pozę wzniosłego idealisty na lepszą okazję, Mahoney! Mam dosyć ciebie i
twoich zasad! Poświęcisz wszystko, w co wierzysz i co kochasz, w imię wysokiego wskaźnika
oglądalności! I kto z nas niŜej upadł, Mahoney? Mnie nie musisz na to pytanie odpowiadać.
– Przysięgam ci, Ŝe nie przekazywałem Tomowi Ŝadnych informacji.
– Rozmawiałeś z Tomem Powellem? Z twoim producentem? Teraz juŜ się nie dziwię, Ŝe nie
chciałeś mi pomóc. Przez cały czas byłeś z nim w kontakcie!
– Częściowo.
– Co to znaczy „częściowo”? – Marisa wrzuciła resztę rzeczy Nicky'ego jak popadło do walizki i
zatrzasnęła wieko.
– To znaczy, Ŝe opowiadałem mu róŜne głupoty, naprowadzałem go na fałszywy trop, Ŝeby choć
trochę zyskać na czasie. Sam chcę zdecydować o tym, jak zostanie zaprezentowany ten temat…
– Tak samo jak zdecydowałeś o kształcie tamtego programu Jackie Horton.
– Posłuchasz mnie wreszcie, kobieto? – wybuchnął Mack. Chwycił Marisę za ramiona i
gwałtownie nią potrząsnął. – Tamta rozmowa potoczyła się inaczej, niŜ przewidywałem. Właśnie
dlatego trzymałem Toma na dystans od tej sprawy. Chciałem najpierw sprawdzić, co się
pomiędzy nami wydarzyło.
– Bardzo elegancko mnie okłamujesz. – Marisa czuła, Ŝe za chwilę się rozpłacze. – I pomyśleć,
Ŝ
e zdecydowałam się udzielić ci wywiadu. Byłam taka pewna, Ŝe zachowasz się uczciwie wobec
mnie i Nicky'ego. AleŜ ze mnie idiotka!
– Naprawdę? Udzielisz mi wywiadu?
– Tak – odrzekła z goryczą. Uwolniła się z uścisku i odsunęła się od Macka. – Skoro cię kocham,
to muszę przyjąć cię takim, jaki jesteś. Nie mogę oczekiwać od ciebie, Ŝe zrezygnujesz z
waŜnego tematu tylko dlatego, Ŝe jego kontynuacja moŜe zrobić nieodwracalną krzywdę mnie i
mojemu synowi! Postanowiłam, Ŝe dowiesz się prawdy!
– Co to za prawda?
– Miałeś rację – zaczęła Marisa. – Pięć lat temu państwo Latimore zapłacili doktorowi Franco
Morrisowi niebotyczną sumę za dostarczenie białego niemowlęcia płci męskiej.
– A więc kłamałaś, kiedy przysięgałaś, Ŝe jesteś niewinna – stwierdził ponuro Mack.
– Akurat ty, który tak mnie zawiodłeś, nie masz prawa robić mi z tego powodu wyrzutów. Gdyby
chodziło o moje dziecko, okłamałabym samego Boga.
– Tak naprawdę, to nie jest twoje dziecko.
– Nicky jest moim synem – wyszeptała Marisa pobladłymi wargami. Chwyciła się za serce, jakby
bała się, Ŝe ono za chwilę pęknie. – Ja nie wiedziałam o tym, co Victor zrobił.
– Kolejne kłamstwa w niczym ci nie pomogą – zirytował się Mack.
– Ja nie kłamię, Mahoney! To Victor załatwiał adopcję. Nazwisko doktora Morrisa usłyszałam po
raz pierwszy w czasie tamtego koszmarnego programu Jackie Horton.
– Więc skąd się dowiedziałaś?
– Po tym, jak ta jakaś Elsie z Luizjany oświadczyła, Ŝe to ona urodziła Nicky'ego, przeszukałam
rzeczy Victora, które od wypadku leŜały zapakowane w walizce. Niczego nie znalazłam. Nawet
przede mną to ukrył. Wszystkie dokumenty i kwity przykleił taśmą pod blatem biurka w swoim
gabinecie. – Marisa usiadła na łóŜku.
– I wtedy uciekłaś w góry?
– Nie miałam innego wyjścia. Nie wiedziałam, co zrobił Victor, ale uczynił to z mojego powodu.
– Nie rozumiem.
– Nie kochałam go. – Marisa popatrzyła na Macka. – Ani na chwilę nie mogłam zapomnieć o
tobie.
– Och, moja kochana… – Mack przykucnął obok łóŜka i wziął ją za ręce.
– Byłam bardzo samotna, a Victor się o mnie troszczył. – Marisa zacisnęła palce na dłoni Macka.
– Musisz to zrozumieć. Victor był dobrym człowiekiem i naprawdę mi na nim zaleŜało. Miałam
nadzieję, Ŝe to wystarczy. Niestety, on doskonale wiedział, Ŝe jest we mnie jakaś cząstka, do
której nigdy nie będzie miał dostępu, bo naleŜy do kogoś innego. Do ciebie. Bardzo go to gryzło.
– Nie moŜesz obwiniać siebie za to, co czuł twój mąŜ.
– Próbowałam zrozumieć jego zazdrość i chęć posiadania mnie na własność. – Gorące łzy Marisy
zrosiły złączone dłonie jej i Macka. – Mój mąŜ uwaŜał, Ŝe gdybyśmy mieli dziecko, to
połączyłaby nas więź, której przedtem w naszym małŜeństwie nie było. Przez wiele lat nic z tego
nie wychodziło, a kiedy okazało się, Ŝe to on ma kłopoty, o mało nie oszalał. Postanowiliśmy
adoptować dziecko. Dobrze wiesz, Ŝe w normalnym trybie bardzo długo trzeba czekać na
adopcję. Victor nie miał czasu. Dlatego skontaktował się z doktorem Morrisem.
– Chciał ci sprawić dziecko, którego sam dać ci nie mógł.
– Tak. Oboje marzyliśmy o dziecku. Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy zapytać, jakim cudem
załatwił to tak błyskawicznie. Victor zawsze wszystko załatwiał sprawnie i szybko, więc chyba
po prostu nie widziałam w tej sprawie niczego nadzwyczajnego.
– Wszystko jest łatwe, jeśli ma się dość pieniędzy.
– Nie osądzaj go zbyt surowo – poprosiła Marisa. – Zrobił to tylko dlatego, Ŝe bał się mnie
stracić. ChociaŜ tak naprawdę nigdy mnie nie zdobył. Kiedy wreszcie to zrozumiał… Wsiadł do
samochodu i stoczył się w przepaść.
– Nie, Mariso. – Mack usiadł obok niej na łóŜku i mocno przytulił ją do siebie. – To nie moŜe
być prawda.
– A jednak. Pokłóciliśmy się… – Oparta na ramieniu Macka Marisa cicho chlipała.
– I ty od trzech lat tak strasznie się dręczysz? Nie wolno ci tego robić. To był zwykły wypadek.
– Gdybym potrafiła zdobyć się wobec niego na uczciwość, gdybym nie ukrywała swoich
prawdziwych uczuć, moŜe jakoś by sobie z tym poradził. Wtedy moŜe nie zdecydowałby się na
łamanie prawa, a ja nie bałabym się, Ŝe odbiorą mi Nicky'ego.
– To jeszcze nie zostało przesądzone.
Marisa wytarła oczy. Wstała i podeszła do okna. Widać było, Ŝe kaŜdy ruch, kaŜde
wypowiedziane słowo przychodzi jej z trudem.
– To co Victor zrobił, to co my zrobiliśmy, było błędem. Nie chcę udawać, Ŝe jest inaczej. Nicky
jest dla mnie wszystkim, chociaŜ nigdy naprawdę nie naleŜał do mnie, tak samo jak ja nigdy nie
naleŜałam do Victora.
– Wobec tego pytanie, które ci zadałem, kiedy tu przyjechałem, pozostaje aktualne – odezwał się
Mack po chwili milczenia. – Co teraz zrobisz?
– Czy to pytanie reportera? – Marisa powoli odwróciła się od okna. – Czy moŜe męŜczyzny,
który dziś rano prawie mi się oświadczył?
– Sam nie wiem.
Marisę znów ogarnęła paniczna chęć ucieczki, niemoŜliwa do opanowania potrzeba unikania
bólu. Jednak udało jej się zapanować nad sobą. W ciągu ostatnich kilku dni wielokrotnie stawała
twarzą w twarz z prześladującymi ją od lat wspomnieniami i uczuciami, które składały się na jej
osobowość i tworzyły jej Ŝycie. Starczyło jej sił na tę podróŜ w głąb samej siebie. Wyszła
stamtąd cała, zdrowa i chyba odrobinę silniejsza.
– Nie mogę cię zatrzymać – mówił do niej Mack. – Ale chcę, Ŝebyś zrozumiała, Ŝe wywiezienie
Nicky'ego z Ameryki nie tylko nie rozwiąŜe problemu, ale moŜe jeszcze pogorszyć sprawę.
Mogliby cię nawet oskarŜyć o porwanie dziecka. Listy gończe roześlą po całym świecie.
– To juŜ do mnie dotarło.
– A mimo to chcesz zaryzykować? – pytał Mack, opacznie rozumiejąc zacięty wyraz twarzy
Marisy.
– Wracamy do domu.
– Co takiego?
– Wracam do Los Angeles. Będę walczyć. – Hardo podniosła do góry głowę. – Zatrudnię
najlepszych prawników świata i będę walczyć o swoje dziecko, chociaŜ wiem, ile ryzykuję. Nie
chcę skazywać Nicky'ego na Ŝycie banity. Teraz wiem, Ŝe choćby się uciekło na koniec świata, to
są sprawy, od których uciec się nie da, bo są w nas i wcześniej czy później i tak nas dogonią.
– Dobrze, księŜniczko. – Mack uśmiechnął się do niej pełen podziwu. – Bardzo dobrze.
– Tobie teŜ by się taka lekcja przydała.
– Mnie? – zdziwił się Mack.
– Tyle lat wędrujesz po świecie, nigdzie nie zagrzejesz miejsca, zawsze w podróŜy… Jeszcze nie
zrozumiałeś, Ŝe ty takŜe uciekasz?
– Taką mam pracę…
– Boisz się, Mahoney! A moŜe choć raz w Ŝyciu oświetliłbyś kagankiem tej swojej brutalnej
uczciwości własne serce? JuŜ dość sobie nakłamaliśmy. Przynajmniej w tej jednej sprawie
zasłuŜyliśmy na szczerość. Ciągle mnie kochasz i to jest fakt. Nigdzie się przed nim nie
schowasz.
– Wydawało mi się, Ŝe wiesz, co do ciebie czuję.
– A skąd mam to wiedzieć? – zapytała rozŜalona Marisa. – Wiem, Ŝe mnie pragniesz. Sądzę, Ŝe
raczej mi nie ufasz i to z mojej winy. Nie mogę cię zapewnić, Ŝe nigdy więcej cię nie skrzywdzę.
Podobnej przysięgi trudno dochować. Ale na pewno mogę ci obiecać, Ŝe zrobię wszystko, co w
ludzkiej mocy, Ŝeby cię nigdy nie zawieść i Ŝeby nie mieć przed tobą Ŝadnych tajemnic. A kiedy
znów pojedziesz na drugi koniec świata, będę miała dość sił, Ŝeby na ciebie czekać, bo wiem, Ŝe
wrócisz do mnie, kiedy tylko czas ci na to pozwoli.
– A pustka, a samotność? Zapomniałaś o tym? Co będzie, jeśli ci to zbrzydnie i znów ode mnie
uciekniesz?
– Tamta dwudziestoletnia dziewczyna, którą kiedyś byłam, pewnie by tak zrobiła. Ale ja
dorosłam, Mack. Nie chcę, Ŝebyś się dla mnie zmieniał, a to oznacza, Ŝe rozumiem juŜ, jak
waŜna jest dla ciebie twoja praca. śądam jednak takiego samego zrozumienia dla siebie. ChociaŜ
myślę, Ŝe ty boisz się, iŜ ja zabiorę ci duszę, jeśli zbyt mocno zaangaŜujesz się w związek ze
mną.
– PrzecieŜ wiesz, jak bardzo chcę być z tobą.
– MoŜe i tak, tylko Ŝe nigdy nie oddajesz mi siebie całego, zawsze zatrzymujesz jakąś cząstkę dla
siebie. Czy naprawdę tego nie dostrzegasz? Robisz dokładnie to samo, co ja zrobiłam Victorowi.
Ja wiem, jaką cenę musiał za to zapłacić. Kocham cię, Mack, ale połowa to dla mnie za mało.
Chcę cię mieć całego.
– No cóŜ – odezwał się Mack po bardzo długiej chwili milczenia. – Wobec tego chyba
powiedzieliśmy sobie juŜ wszystko.
Nadzieja, jaką Marisa na nowo w sobie rozbudziła, zgasła jak zdmuchnięty nagle płomień
ś
wiecy. Jak ślepiec podeszła do łóŜka i wzięła stamtąd walizkę Nicky'ego.
– Gdybyś kiedyś zmienił zdanie, to wiesz, gdzie mnie znaleźć – powiedziała dumna z tego, Ŝe
udało jej się opanować zdradzieckie drŜenie głosu.
– Nie chciałem, Ŝeby nasze sprawy tak się potoczyły – zapewniał ją Mack. – Nie zostawię cię na
poŜarcie tym wilkom z Los Angeles.
– WciąŜ zaleŜy ci na wywiadzie?
– Mam w nosie wywiad! – zawołał Mack. – To ja zacząłem drąŜyć ten temat i mam wpływ na to,
w jaki sposób sprawa zostanie zakończona. Mogę ci ułatwić…
– Nie, Mack. – Marisa dotknęła jego ramienia. – Nie trzeba. Sama muszę sobie z tym poradzić.
– Gdybyś czegoś potrzebowała… – Mack patrzył na nią zupełnie zrozpaczony. Potem jakby coś
w nim pękło. Chwycił ją w ramiona i całował tak rozpaczliwie, jak ona jego.
– Och, Mack… – szepnęła Marisa, dotykając palcem warg, które on dopiero co całował.
– Wyniosę tę choinkę – powiedział.
– Mamusiu, mamusiu! – Nicky bez ostrzeŜenia wpadł do pokoju. Stanął jak wryty, kiedy wyczuł,
Ŝ
e pomiędzy dorosłymi zaszło coś dziwnego. – Co się stało?
– Nic takiego, skarbie. – Marisa pogłaskała chłopca po głowie. Zmusiła się do uśmiechu. –
Właśnie poŜegnałam się z Mackiem.
– To on nie jedzie z nami? – zapytał rozczarowany Nicky.
– Nie teraz, kolego – odezwał się Mack dziwnie grubym głosem.
– Więc kiedy? – Chłopczyk nie dał się zbyć byle czym.
– Chciałeś coś ode mnie, synku? – zapytała Marisa, zmieniając niezbyt szczęśliwie wybrany
temat.
– A, tak. Zupełnie zapomniałem. Garnek się pali!
– O, mój BoŜe! – zawołała Marisa. – Nasz obiad! MoŜe jeszcze da się coś uratować!
– Daj spokój, księŜniczko – powiedział Mack. – To jedna z tych rzeczy, których nawet nie warto
ratować.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
„Tylko ciebie kochałam”.
„Nie pleć bzdur!”
„Więc idź, jeśli chcesz. Wtedy oboje nie będziemy mieli nic”.
Przebrzmiały gniewne słowa skłóconych kochanków, obraz zniknął z ekranu. Przystojny
męŜczyzna prowadzący uroczystość wręczania nagród podszedł do mikrofonu.
– Nagrodę „Daytime Digest” dla najlepszej aktorki otrzymuje… – szelest rozdzieranej koperty,
przewracanych kartek – Marisa Rourke!
Publiczność nagrodziła werdykt gromkimi oklaskami, a orkiestra zagrała motyw przewodni z
serialu „Rodzina”.
Siedząca na widowni Marisa ukryła twarz w dłoniach. Nie posiadała się ze szczęścia i… ze
zdumienia. Jednak kiedy wstała, na jej twarzy pojawił się radosny, doskonale wyćwiczony
uśmiech. Siedzący obok Marisy Paul Willis zerwał się na równe nogi i gorąco wycałował swoją
siostrzenicę, a potem popchnął ją lekko w kierunku sceny.
– PokaŜ im, co potrafisz – szepnął. Jego siwe włosy lśniły w świetle odprowadzających Marisę
reflektorów.
Marisa ostroŜnie wchodziła po schodach. Serce waliło jej głośno jak bęben z wojskowej
orkiestry. Musiała bardzo uwaŜać na białą, powłóczystą suknię, w którą ubrała się na tę galę. W
duchu przeklinała siebie i Carlene, która namówiła ją na udział w transmitowanej na Ŝywo z
Hollywood uroczystości przyznawania nagród.
Był koniec stycznia, a mimo to od chwili powrotu do domu Marisa nie mogła się opędzić od
dziennikarzy. Kiedy matka Nicky'ego wystąpiła przeciwko niej do sądu, stali się jeszcze bardziej
natarczywi. W prasie, radiu i telewizji zaroiło się od plotek i przypuszczeń. Podano do publicznej
wiadomości wyniki badań DNA, które jednoznacznie wskazywały, Ŝe to Elsie Powers urodziła
Nicky'ego. Marisa chciała przeczekać tę burzę, schować się przed ludźmi do czasu, gdy
adwokaci, urząd do spraw adopcji i sąd zadecydują o przyszłości jej syna. Ale Carlene była
innego zdania.
– Kiedyś mi za to podziękujesz – tłumaczyła Marisie. – Znajdujesz się teraz w centrum uwagi
tłumów. Jeśli ty nie zapanujesz nad sytuacją, to zrobią to inni…
Kane Morgan, znany aktor i reŜyser prowadzący hollywoodzką uroczystość, był przyjacielem
Marisy. Czekał na nią u stóp schodów i jak królową poprowadził na scenę. Wiwatująca
publiczność powstawała z krzeseł. Kane wcisnął Marisie w ręce lśniącą statuetkę, a potem
pocałował przyjaciółkę w oba policzki.
– Trzymaj się, gwiazdo – szepnął jej do ucha.
– Dzięki, Kane – uśmiechnęła się Marisa.
Wiedziała, Ŝe słowa Kane'a dotyczą nie tylko złotej statuetki, którą dopiero co odebrała z jego
rąk. Całe środowisko aktorskie znało niełatwą sytuację osobistą Marisy.
– Dziękuję – z trudem wydobyła z siebie głos. Na szczęście mogła teraz zaczekać, aŜ publiczność
się uciszy i z powrotem zajmie swoje miejsca. – Bardzo wam wszystkim dziękuję. Chciałabym
takŜe podziękować redakcji „Daytime Digest” oraz widzom, dzięki którym spotkał mnie ten
zaszczyt. Rola Dinah Dillman sprawia mi wiele radości. Jestem dumna, ale jednocześnie trochę
zakłopotana z powodu tego, Ŝe tylu ludzi polubiło moją bohaterkę. Jest jeszcze wiele osób,
którym chcę złoŜyć podziękowania. Przede wszystkim Eric…
Marisa wymieniała po kolei nazwiska aktorów, autorów i realizatorów serialu. Jednocześnie
przyglądała się widowni i napawała sukcesem. Marzyła o tej nagrodzie od lat. Był to symbol
wyniesienia, najwyŜszej pozycji zawodowej. Tymczasem okazało się, Ŝe złota statuetka nie jest
talizmanem. JakŜe miała się Marisa cieszyć sukcesem, kiedy straciła ukochanego męŜczyznę, a
teraz jeszcze groziła jej utrata syna?
Od dnia wyjazdu z górskiej chatki ani nie widziała Macka, ani nawet z nim nie rozmawiała.
Wmawiała sobie, Ŝe tak właśnie jest najlepiej. śadnych scen, Ŝadnego podsycania nadziei…
Trochę się tylko dziwiła, bo Mack nikomu nie powiedział o jej ucieczce. Właściwie winna mu
była wdzięczność, ale zamiast wdzięczności czuła ból i Ŝal. Tęskniła za Mackiem bardziej, niŜ się
tego spodziewała. Pragnęła uciec i nie pozwolić się skrzywdzić, ale wiedziała, Ŝe nie jest to juŜ
moŜliwe. Wkrótce miał zapaść wyrok stanowiący, czy przeprowadzona przez Victora i doktora
Morrisa adpocja zostanie cofnięta, czy teŜ Nicky pozostanie na zawsze synem Marisy. Na razie
jednak chłopiec bardzo jej potrzebował i nie mogła sobie pozwolić na Ŝadne słabości.
– …a więc jeszcze raz wszystkim wam dziękuję – zakończyła swoje wystąpienie. JuŜ odwróciła
się od mikrofonu, ale o czymś sobie przypomniała. Posłała w kierunku kamer całusa. – A to dla
mojego syna, który siedzi teraz przed telewizorem. MoŜesz juŜ iść spać, mój skarbie. Mamusia
wygrała! – Siedzący na widowni ludzie roześmiali się i znów zaczęli klaskać. Pomachała im na
poŜegnanie. – Raz jeszcze wam dziękuję.
Znów zabrzmiała muzyka. Marisa z wdzięcznością przyjęła ramię Kane'a, który dwornie
odprowadził ją na obowiązkowe spotkanie z dziennikarzami.
– Przykro mi, ale musisz coś powiedzieć tym hienom – szepnął jej do ucha, współczująco
ś
ciskając dłoń Marisy.
– Jestem gotowa na wszystko. Jak zwykle.
– Jeśli mógłbym coś dla ciebie zrobić, w czymkolwiek ci pomóc…
– Będę ci wdzięczna, jeśli zechcesz nakręcić dla mnie szczęśliwe zakończenie serialu – głos jej
trochę drŜał.
– DuŜo bym dał, Ŝeby tak moŜna było to wszystko załatwić – westchnął Kane.
– Wiem, Ŝe mam przy sobie przyjaciół. To bardzo wiele. – Marisa uścisnęła mu rękę. – Dzięki,
Kane.
– Trzymaj się – szepnął, pomagając Marisie wejść na małe podium, ustawione w sali dla
dziennikarzy.
Reporterzy i kamerzyści otoczyli podium jak wygłodniałe wilki.
– Jak się pani czuje? – zapytał ktoś.
– Cudownie. Jestem zaszczycona. – Marisa przyciskała do piersi figurkę. – I bardzo zaskoczona.
Naprawdę nie spodziewałam się…
– Mówi się o propozycji, jaką złoŜył pani producent pewnego serialu komediowego. Czy
zrezygnuje pani z roli w „Rodzinie”?
– Pochlebia mi, Ŝe łączy się moje nazwisko z tym ambitnym przedsięwzięciem, ale praca na
planie „Rodziny” daje mi satysfakcję i sprawia przyjemność. Nie mam powodu, Ŝeby
rezygnować…
– Pani Rourke – zawołał jakiś reporter – co nam pani powie o Elsie Powers, która twierdzi, Ŝe to
ona urodziła pani syna? Czy słyszała pani, Ŝe ma wystąpić w programie Jackie Horton?
– Jak chłopiec radzi sobie z tą trudną sytuacją? – zapytał inny dziennikarz. – Co mu pani
powiedziała?
– Czy spodziewa się pani długiego procesu? Czy w razie przegranej wniesie pani apelację? AŜ do
Sądu NajwyŜszego?
– A co na to Fundacja na Rzecz Adopcji? – zapytała jakaś blondynka w okularach. – Czy to
prawda, Ŝe nie jest juŜ pani ich rzecznikiem?
Marisa zebrała się na odwagę. Walka o odzyskanie miłości Macka zahartowała ją w cięŜkich
bojach, nauczyła, Ŝe jedna przegrana bitwa to jeszcze nie całkowita klęska. Nawet przegrywać
trzeba z wdziękiem, co nie jest szczególnie trudne, kiedy jest się zdolną aktorką.
– Bardzo państwa przepraszam – uśmiechnęła się do otaczających ją dziennikarzy – ale w chwili
obecnej toczy się w tej sprawie śledztwo. Nie wolno mi udzielać informacji na ten temat.
Teraz ona panowała nad sytuacją. Była serdeczna, spokojna i w Ŝadnym wypadku nie zamierzała
uciekać. Zmieniła tylko niewygodny dla siebie temat.
– Pewnie nie wiecie o tym, Ŝe w następnym odcinku pojawi się wątek szpiegowski – mówiła
głosem słodkim jak miód z melasą. – Dinah spotka swoją dawną miłość…
Mack nacisnął guzik. Z ekranu telewizora zniknął jazgot jeszcze jednej bezsensownej gali, a z
nim ta banda głupców i nieuleczalnych bezmózgowców, za jakich Mack uwaŜał wszystkich ludzi
show biznesu. Wcale nie miał zamiaru oglądać transmisji z Hollywood. Bo i po co? Szukał tylko
czegoś ciekawego na wszystkich kanałach i przez przypadek zobaczył na ekranie znajomą twarz.
– MoŜe byś wreszcie przestał sam siebie oszukiwać, Mahoney – mruknął.
Poprawił poduszkę i spróbował zasnąć. Za sześć godzin miał odlecieć do Madrytu. Niestety,
wciąŜ miał przed oczami postać Marisy. Była piękna i pełna seksu. Biała, lśniąca suknia, nagie
ramiona koloru kości słoniowej, burza złotych włosów, w których chciałoby się zanurzyć palce…
Dopiero teraz na dobre dotarło do niego, Ŝe Marisa jest dla niego tak samo daleka i nieosiągalna
jak Kasjopea.
Scena z ekranu telewizora wciąŜ od nowa przewijała się w głowie Macka. Eleganckie, krótkie
przemówienie Marisy, przylegający do dobrze znanych kształtów biały materiał jej sukni, ten
przystojny aktor, który wręczał jej statuetkę, a potem pocałował Marisę i jeszcze ją obejmował! I
to przy ludziach! W publicznej telewizji!
Mack zrzucił z siebie koc. Za oknem sypał śnieg, ale on pocił się, jakby miał wysoką gorączkę.
Zaklął, zapalił światło, a potem papierosa. Gorzkokwaśny smak dymu doskonale pasował do jego
nastroju. Odkąd wyjechał z Kalifornii i dopuścił do tego, Ŝe Marisa po raz drugi od niego
odeszła, nic mu się nie udawało.
Kogo ja oszukuję? myślał. Odeszła, bo jestem nieczułym, wyrachowanym osłem. Dziesięć lat
minęło, a ja ani trochę się nie zmieniłem. Jestem delikatny jak czołg. Równie dobrze mógłbym
jej dać pałką po głowie.
Poniewczasie, kiedy juŜ rozstał się z Marisą, próbował jej trochę pomóc. Tom Powell mało nie
oszalał, kiedy dowiedział się, Ŝe Mack nie będzie kontynuował sensacyjnego tematu Marisy
Rourke i jej nielegalnie adoptowanego dziecka.
– Chcesz mi wmówić, Ŝe wyjechała na wakacje? Masz mnie za głupka? – Bliski zawału Tom
rwał resztki włosów z głowy. – To była twoja Ŝyciowa szansa! Nie myśl, Ŝe będę cię ratował,
kiedy INN dowie się, Ŝe nie chcesz dla nich pracować.
– O mnie się nie martw – odrzekł mu wtedy Mack.
Stosunki z jego wieloletnim producentem bardzo się od tamtej pory zaostrzyły. Odsunięto Macka
od sprawy handlującego dziećmi doktora Morrisa, nie dostał kontraktu z INN, na który tak
bardzo liczył. Ale najbardziej zadziwił go fakt, Ŝe wszystko to razem niewiele go obeszło. Nie
mógł natomiast zapomnieć buzi Nicky'ego, przyciśniętej do szyby samochodu, którym razem z
matką odjeŜdŜał do domu. Smutny uśmiech chłopca, rozpaczliwe wymachiwanie małej rączki
prześladowały Macka i we dnie i w nocy. Dopiero niedawno zrozumiał, Ŝe pogoń za nie
istniejącymi ideałami i odrzucanie niedoskonałej miłości skazuje człowieka na samotność i
pustkę.
Papieros sparzył Mackowi palec. Zdusił w popielniczce tlący się niedopałek, ubrał się i spakował
neseser. Przesunął palcem po zrobionej ze srebrzystej folii gwiazdce. JuŜ ponad miesiąc
podróŜowała między bielizną i koszulami, pognieciona, z prawie zatartym napisem, ale Mack nie
mógł się zdobyć na to, Ŝeby wyrzucić do kosza tę ostatnią rzecz, która łączyła go z Marisą i jej
synem.
Spojrzał na swoje odbicie w lustrze. ReportaŜ, który miał nakręcić w Hiszpanii, nie był wcale
trudny, ale na samą myśl o tej podróŜy Mackowi robiło się niedobrze.
Niewiele pozostało z pełnego entuzjazmu i poświęcenia reportera-idealisty, jakim jeszcze
niedawno byłem, pomyślał. Kiedy i gdzie to zgubiłem? Jak doszło do tego, Ŝe drąŜenie tematu za
wszelką cenę, po to tylko, Ŝeby udowodnić światu, Ŝe nie ma rzeczy niemoŜliwych, stało się
bardziej istotne niŜ sam temat? Nawet nie zauwaŜyłem, kiedy sprawy stały się dla mnie
waŜniejsze niŜ ludzie, których one dotyczyły. Tak, chyba właśnie na tym polegał mój błąd.
Ludzkie niedole, straszliwe cierpienia i wszystkie okropności, których byłem świadkiem,
spowodowały w moim mózgu krótkie spięcie. Włączył się mechanizm obronny, znieczulenie,
bez którego pewnie juŜ dawno bym oszalał. Cały problem w tym, Ŝe kiedy wyłączyły się emocje,
przestałem takŜe dostrzegać najwaŜniejszy wątek kaŜdego z podejmowanych przeze mnie
tematów: straciłem z oczu człowieka. Moje ślepe parcie naprzód, siła przebicia za wszelką cenę,
zmieniły mnie w potwora, w narzędzie niszczące niewinnych ludzi. A najgorsze w tym
wszystkim jest to, Ŝe nie mam juŜ odwagi nie tylko kochać, ale i być kochanym. Po raz drugi
pozwoliłem odejść ukochanej, jedynej liczącej się dla mnie na świecie kobiecie. Tym razem mi
nie wybaczy.
Mack przyjrzał się krytycznie własnemu odbiciu w lustrze. Wreszcie zrozumiał, Ŝe jeśli w ogóle
chce coś naprawić, to nie zostało mu na to zbyt wiele czasu. Rozmyślania o własnej podłości
bolały go wprawdzie, ale były mu potrzebne. Kilku świątecznym dniom spędzonym w
towarzystwie Marisy zawdzięczał, Ŝe w ogóle zdobył się na takie spojrzenie w głąb siebie,
chociaŜ to, co tam zobaczył, wcale mu się nie spodobało.
Marisa walczyła z połową świata o swoje ukochane dziecko. To Mack, przynajmniej częściowo,
zmusił ją, by stanęła na tym ringu, a potem odszedł, zostawiając ją zupełnie samą. Przynajmniej
to jedno mógł zaraz zmienić. Wiedział, jak załatwić pewne sprawy, gdzie szukać odpowiedzi na
niektóre pytania i tylko on mógł napisać zakończenie, którego nikt się nie spodziewał.
Zrobię to, postanowił. Zrobię to dla Marisy i dla Nicky'ego. Dla siebie zresztą teŜ. Madryt nie
ucieknie.
Pokój, w którym moŜna się było spokojnie naradzić, był mały. Pachniało w nim pastą do podłogi
i potem. Poza ścianami tego pomieszczenia, znajdującego się w budynku Sądu Okręgowego Los
Angeles, toczył się zwykły dzień wymiaru sprawiedliwości. W pokoju siedziała Marisa.
Wycierała spocone dłonie o spódnicę i uwaŜnie przysłuchiwała się temu, jak jej drobna,
ciemnowłosa agentka, Carlene Mendez spiera się z adwokatem Korporacji Latimore.
– To rozbój na prostej drodze! – gorączkowała się Carlene. – Czy naprawdę nie moŜe pan czegoś
z tym zrobić, panie Windham? MoŜna by ją przecieŜ oskarŜyć o wymuszenie.
– Bardzo panią proszę, panno Mendez… – Michael Windham otarł spocone czoło precyzyjnie
złoŜoną chusteczką. Podał Marisie jakieś papiery. – To są warunki pani Powers. Gotowi są je
uzgodnić, zanim jeszcze odbędzie się rozprawa.
Marisa wzięła do ręki dokument. Przeglądała go, nie rozumiejąc jednak ani słowa.
– Co tam jest napisane? – zapytała w końcu.
– Głównie to, o czym juŜ rozmawialiśmy. Dziecko, Nicholas Victor Latimore alias Elwin
Andrew Powers zostanie wam oddane pod wspólną opiekę. Zostaną ustalone szczegółowe
terminy wizyt, wakacji i tym podobnych. Określi się takŜe czas potrzebny Nicholasowi do
poznania pani Powers. Jest równieŜ paragraf, mówiący o odszkodowaniu, jakie musisz wypłacić
dziecku za straty moralne…
– Straty moralne! – zawołała oburzona Carlene. – Ciekawe, dlaczego ta cała Powers nie Ŝąda
odszkodowania od doktora Morrisa? To przecieŜ on ją oszukał, on wyłudził od niej dziecko. I to
on powinien płacić, a nie Marisa!
– Zapewne zapomniała pani o tym, Ŝe doktor Morris ogłosił bankructwo. – Windham zdjął
okulary i starannie przetarł je chusteczką. – Przez najbliŜszych dziesięć albo moŜe i dwadzieścia
lat będzie korzystał z obowiązkowego minimum socjalnego, jakie państwo gwarantuje wszystkim
pensjonariuszom więzień.
– Mimo to nie rozumiem…
– Carlene – powiedziała cicho Marisa i przyjaciółka momentalnie zamilkła. – Nie chodzi o
pieniądze. Wszystko wskazuje na to, Ŝe pani Powers jest uczciwą kobietą, ale nie ma zbyt wiele
pieniędzy. Mogę jej dać tyle, ile tylko zechce. PrzecieŜ musi za coś wychowywać Nicky'ego.
– Przepraszam – mruknęła Carlene, siadając na krześle obok Marisy. – Ale to takie
niesprawiedliwe!
– Doświadczenie nauczyło mnie, Ŝe Ŝycie rzadko bywa sprawiedliwe – powiedział adwokat.
– Co mi radzisz, Michael? – zapytała Marisa.
– Biorąc pod uwagę orzeczenie, jakie w podobnej sprawie wydano ostatnio w Michigan,
dopuszczenie do procesu przed sądem mogłoby się okazać błędem.
– Chcesz powiedzieć, Ŝe mogliby mi odebrać Nicky'ego na zawsze?
– Istnieje taka moŜliwość, poniewaŜ warunki adopcji były nieco… niejasne. Wiem, Ŝe to dla
ciebie bolesne, tym bardziej Ŝe w niczym nie zawiniłaś, ale w podobnych sprawach sądy
zazwyczaj biorą w obronę naturalnych rodziców. Adopcja zapewne zostałaby uniewaŜniona.
– Rozumiem…
– To tylko przypuszczenie, prawda? – wtrąciła się Carlene. – Nie powiedział pan przecieŜ, Ŝe taki
będzie na pewno finał rozprawy. Jeśli boi się pan stawać w tej sprawie przed sądem, znajdziemy
kogoś, kto się nie przestraszy!
– Zapewniam panią, panno Mendez…
– Powiedz pani Powers, Ŝe zgadzam się na jej warunki.
Windham i Carlene zaskoczeni patrzyli na Marisę.
– Jesteś pewna? – zapytał adwokat.
– Nie moŜesz tego zrobić! Nicky…
– Przede wszystkim o Nicky'ego mi chodzi – powiedziała cicho Marisa, choć ból, jaki
odczuwała, wydawał się nie do zniesienia. – Wierzcie mi, nie mogę myśleć spokojnie o tym, Ŝe
muszę oddać swoje dziecko innej kobiecie. Choćby to nawet była jego biologiczna matka, która
kocha go tak samo, jak ja. Ale nie chcę ryzykować, Ŝe odbiorą mi wszelkie prawa do Nicky'ego.
Wiem, Ŝe to nie jest idealne rozwiązanie. Szczerze mówiąc, uwaŜam tę sytuację za koszmarną.
PoniewaŜ jednak nie mogę uciec od rzeczywistości, spróbuję zrobić to, co uwaŜam za słuszne i
radzić sobie najlepiej, jak potrafię. Nicky jest jeszcze mały. Przyzwyczai się. Oboje się
przyzwyczaimy. Nie mamy przecieŜ innego wyjścia.
– Chcesz poddać się bez walki? – Carlene nie dowierzała własnym uszom.
– JuŜ ci mówiłam, Ŝe nie jest to najgorsze rozwiązanie. Zrobię wszystko co w mojej mocy, Ŝeby
Nicky jak najmniej cierpiał. JuŜ teraz jest zdezorientowany i bardzo przestraszony. Gdyby
kazano mu z dnia na dzień zamieszkać z obcą osobą i być z nią przez cały czas… – Marisa siłą
powstrzymywała napływające do oczu łzy. – Nie mogę go na to naraŜać. Jeśli zgodzę się na
propozycję pani Powers, będę mogła mu pomóc i przynajmniej czasami trochę z nim pobyć.
– Wobec tego proponuję, Ŝebyśmy zawiadomili sędzinę o twojej decyzji. – Windham schował
dokumenty do teczki.
Marisa, zupełnie odrętwiała, wyszła z adwokatem na korytarz, gdzie czekały juŜ na nią kamery
telewizyjne i tłum reporterów, z których kaŜdy starał się podetknąć jej pod nos mikrofon. Była to
dla Marisy nieopisana udręka. Nawet w takiej chwili, w obliczu utraty ukochanego syna, nie
pozwolono jej cierpieć w samotności.
Do sali sądowej weszła z westchnieniem ulgi, jakby to była cicha przystań, a nie miejsce, w
którym za chwilę miało się odbyć posiedzenie decydujące o jej Ŝyciu. Niedługo jednak cieszyła
się spokojem. Na drugim końcu sali zauwaŜyła znajomą twarz ciemnowłosego męŜczyzny.
Radość z pojawienia się Macka na chwilę wyrwała ją z odrętwienia. Wpatrywała się w niego
uszczęśliwiona. Nie widziała nikogo i niczego nie słyszała. Myślała tylko o tym, Ŝe Mack się
wreszcie pojawił. Przyszedł właśnie wtedy, kiedy tak bardzo go potrzebowała. Nie opuścił jej w
nieszczęściu. PomoŜe jej, będzie ją kochał..
Mack powiedział coś do siedzącej obok niego kobiety ubranej w prosty, czarny kostium. Słuchała
go bardzo uwaŜnie, jakby chciała zapamiętać sobie kaŜde jego słowo.
Wszystkie nadzieje Marisy w jednej chwili obróciły się w proch. To nie dla mnie tu przyszedł,
ale dla swojego przeklętego tematu, pomyślała zrozpaczona. Zupełnie zapomniałam, Ŝe za chwilę
rozegra się w tej sali ostatni akt sensacyjnej historii o hurtowni dzieci doktora Morrisa. Mack
Mahoney dostał się nawet na zamkniętą rozprawę. CóŜ, taki drobiazg jak zakaz wpuszczania
dziennikarzy na salę sądową jego powstrzymać nie mógł.
Pozbawiona złudzeń, obolała Marisa zupełnie się załamała. Postanowiła jednak, Ŝe nie da poznać
po sobie, jak bardzo jest nieszczęśliwa. Z dumnie podniesioną do góry głową przeszła obok
Macka. Udała, Ŝe nie widzi, kiedy podniósł się z miejsca i skinął jej głową na powitanie.
Marisa usiadła przy stoliku obok Windhama. DrŜące dłonie złoŜyła na kolanach. Wpatrywała się
w pusty jeszcze stół sędziowski, jakby nie istniało na świecie nic waŜniejszego od liczenia desek
w boazerii. ZauwaŜyła jednak, kiedy na salę weszła Elsie Powers w towarzystwie swego
adwokata i jeszcze jednego męŜczyzny, który zachowywał się tak, jakby był bardzo bliskim
przyjacielem pani Powers.
Marisa przyglądała się ukradkiem kobiecie, która urodziła Nicky'ego. Elsie Powers była
sympatyczną blondynką. Mogła mieć około dwudziestu kilku lat. Towarzyszący jej męŜczyzna
wyglądał tak, jakby całe Ŝycie zajmował się wyłącznie surfingiem. Miał długie, spłowiałe od
słońca włosy, a koszula i krawat krępowały go jak gorset.
Ci ludzie będą teraz częścią Ŝycia Nicky'ego, pomyślała Marisa. Na chwilę zamknęła oczy,
prosząc Boga, aby dał jej siły na godne przejście przez cały ten koszmar. NajwyŜszym wysiłkiem
woli powstrzymała się, Ŝeby się nie odwrócić i nie szukać oparcia w siedzącym za jej plecami
Maćku.
Windham naradził się z adwokatem strony przeciwnej, a potem obaj tłumaczyli coś Elsie i jej
przyjacielowi. Skinienia głowy i zadowolone miny potwierdziły zgodę na przyjęcie
wynegocjowanych warunków. I właśnie wtedy do sali obrad wszedł woźny, oznajmiając
zebranym, Ŝe sąd idzie. Odziana w czarną togę sędzina Margaret Lassiter usiadła w fotelu, a
woźny odczytał z wokandy numer sprawy. Jako pierwszy głos zabrał Windham.
– Wysoki Sądzie, pełnomocnicy obu stron pragnęliby przekazać Wysokiemu Sądowi opinie
swoich klientów.
Za przyzwoleniem sędziny obaj adwokaci podeszli do stołu sędziowskiego. Przyciszone głosy
informowały o osiągniętym dopiero co porozumieniu i o zamiarze obu stron odstąpienia od
rozprawy sądowej.
Stało się, pomyślała Marisa. Od dziś juŜ nic w moim Ŝyciu nie będzie takie samo.
Nagle ponad mruczeniem prawników rozległ się donośny kobiecy głos.
– Proszę Wysokiego Sądu, czy ja takŜe mogę podejść?
Marisa odwróciła się w kierunku, z którego ten głos dobiegł. Towarzysząca Mackowi kobieta w
czarnej garsonce powoli zbliŜała się do stołu sędziowskiego. Wszyscy obecni na sali, z
wyjątkiem Macka Mahoneya, przyglądali jej się z zainteresowaniem.
– Kim pani jest? – zapytała sędzina, spoglądając surowo na intruza.
– Porucznik Gillian Kennedy, Komenda Policji w Lafayette w Luizjanie, wysoki sądzie. Mam
nakaz aresztowania i ekstradycji Elsie Suzette Powers. Jest ona oskarŜona o to, Ŝe, zwolniona z
aresztu za kaucją, nie stawiła się na rozprawę oraz o handel dziećmi.
W sali sądowej zawrzało. Marisa słyszała wysoki głos Carlene, wściekłe wrzaski Elsie i
stanowcze protesty jej adwokata. Nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć. Popatrzyła na
Macka, a on tylko się uśmiechnął. Miłość i tęsknota wezbrały w sercu Marisy jak fala
powodziowa.
– Pani Kennedy – powiedziała sędzina, stukając młotkiem w stół dla uciszenia zebranych. –
Proszę naświetlić sądowi szczegóły sprawy.
– Zgodnie z orzecznictwem stanu, w którym mieszka pani Powers, jest ona zbiegiem, Wysoki
Sądzie – powiedziała policjantka. – Jestem w posiadaniu zeznań zaprzysięŜonych świadków,
którzy oświadczyli, Ŝe pani Powers sprzedała nie jedno, ale dwoje dzieci. Jedno, o które toczy się
sprawa przed wysokim sądem, oraz drugie, za którego sprzedaŜ miała być sądzona w Luizjanie.
W sali sądowej znów zawrzało. Elsie miotała przekleństwa, a towarzyszący męŜczyzna wtórował
jej donośnie. Sędzina z furią waliła młotkiem w blat stołu.
– Proszę obie strony do mojego gabinetu – zawołała. – Natychmiast!
– JuŜ po wszystkim. – Michael Windham potrząsał ręką wciąŜ jeszcze odrętwiałej Marisy.
– Nie mogę w to uwierzyć.
Adwokat otarł czoło chusteczką, po czym wyprowadził Marisę z gabinetu sędziny Lassiter.
– Słyszałaś przecieŜ, co powiedziała sędzina – mówił Windham. – Sprawa została oddalona.
Powers jest w areszcie, a prokurator okręgowy zamknął toczące się w Kalifornii śledztwo. Z
tego, co powiedziała ta policjantka, wynika, Ŝe Elsie zostanie w Luizjanie postawiona przed
sądem. Grozi jej parę lat więzienia. I, oczywiście, na zawsze straciła prawa rodzicielskie do
Nicholasa. Nie ma takŜe najmniejszych wątpliwości, Ŝe zespół do spraw adopcji pozwoli ci
zatrzymać dziecko.
– Mogę się ubiegać o legalną, zgodną z prawem adopcję?
– Zgadza się. Natychmiast się do tego weźmiemy. Tym razem nie będzie Ŝadnych problemów.
Gratuluję, Mariso.
– A więc to prawda? – Jak spod ziemi wyrosła obok nich Carlene. Serdecznie uścisnęła Marisę. –
Opowiedz mi wszystko!
Ponad ramieniem przyjaciółki Marisa dostrzegła stojącego przy drzwiach męŜczyznę. Wyrwała
się z uścisku Carlene.
– Michael ci opowie – powiedziała.
Szła przez pokój, jakby poruszała się pod wodospadem. Zresztą wszystko, co się tego
przedpołudnia wydarzyło, wydawało się jej zupełnie nierealne. Wszystko, oprócz spojrzenia
Macka, które jak magnes ciągnęło Marisę do niego.
– Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Mam rację, księŜniczko? – uśmiechnął się do niej.
– Ty to zrobiłeś – powiedziała Marisa.
– Ja? – Mack wsadził ręce do kieszeni spodni, jakby się bał, Ŝe pozostawione na wolności zechcą
wyciągnąć się do Marisy. – Ja zupełnie nic nie…
– Mój adwokat opowiedział mi wszystko, co mówiła porucznik Kennedy. To ty grzebałeś się w
przeszłości Elsie Powers. Ty sprawdziłeś, kim jest naprawdę i kim jest jej narzeczony. Ty
ustaliłeś, na jakich warunkach sprzedała doktorowi Morrisowi swoje dziecko. Potem, kiedy z
programu Jackie Horton dowiedziała się, Ŝe to ja jestem tą znaną aktorką, o której mówił jej
doktor Morris, postanowiła wykorzystać Nicky'ego do przejęcia majątku Latimore'ów.
– Daj spokój. Ja tylko trochę powęszyłem. W końcu to mój zawód.
– Tak, wiem.
Powiedz, błagała w duchu, Ŝe to coś więcej. śe nie tylko zawodowa solidność kazała ci grzebać
w przeszłości Elsie.
– Teraz juŜ sama dasz sobie radę – rzekł Mack trochę nieswoim głosem.
– Dzięki tobie. – DrŜącymi palcami dotknęła jego ręki. Nie mogła się powstrzymać. – Nie wiem,
jak ci się odwdzięczę.
– Niczego mi nie zawdzięczasz – głos Macka stał się nienaturalnie gruby. – Dobrze, Ŝe choć tyle
mogłem zrobić po tym… Do diabła! Nie miałem Ŝadnych gwarancji, Ŝe w ogóle coś znajdę.
Musiałem poznać jednak całą prawdę. To mój obowiązek.
– Udało ci się. WciąŜ jeszcze nie mogę w to uwierzyć.
– Sama mówiłaś, Ŝe temat jest dla mnie najwaŜniejszy. – Mack wzruszył ramionami i uśmiechnął
się dziwnie niepewnie jak na pewnego siebie reportera. – Taka dramatyczna historia jest dla mnie
właściwie bezcenna.
– No, tak… Rozumiem – wyjąkała Marisa. Zupełnie zapomniałam o tym jego przeklętym
temacie, pomyślała. AleŜ ja jestem głupia. – Mimo to bardzo ci dziękuję.
– Mack. – Gillian Kennedy, która dopiero co wyszła z gabinetu sędziny, wyciągnęła do niego
rękę. – Muszę cię poŜegnać. Dzięki za pomoc.
– Nie ma za co, Gillian. – Uścisnęli sobie dłonie. – Szczęśliwej podróŜy.
– Cieszę się, Ŝe wszystko dobrze się skończyło, pani Rourke – Gillian zwróciła się do Marisy. –
Kiedy babraliśmy się w sprawie tej całej Elsie, nie było dnia, Ŝeby Mack nie piał pochwalnych
hymnów na cześć pani i Nicky'ego.
– Dziękuję pani za wszystko, poruczniku.
– Ma pani fantastycznego sprzymierzeńca – powiedziała Gillian. – śyczę powodzenia. Do
zobaczenia.
Pomachała im ręką i spiesznie wyszła.
– Niegłupia babka – pochwalił ją Mack. – I genialna policjantka.
– Widać, Ŝe zaleŜy jej na ludziach.
– To prawda.
– Tak samo jak tobie.
– Chyba masz rację. Na chwilę o tym zapomniałem, ale od teraz nigdy więcej coś podobnego mi
się nie zdarzy.
– Jestem tego pewna. – Marisa uśmiechnęła się do niego.
– No, czas na mnie. – Mack znacząco spojrzał na zegarek.
– Dokąd tym razem? – wyszeptała Marisa. Zrobiło jej się cięŜko na sercu. Tak cięŜko, Ŝe nawet
oddychanie przyszło jej z trudem.
– Do Madrytu. I tak jestem juŜ kilka dni spóźniony.
– Ach, zapomniałam. Jesteś na kontrakcie w INN?
– Nie. Dałem sobie z nimi spokój.
– Zrezygnowali z ciebie, bo nic im o mnie nie powiedziałeś. – Z wyrazu twarzy Macka odgadła,
Ŝ
e trafiła w dziesiątkę. – No cóŜ. Raz jeszcze bardzo ci dziękuję. Powodzenia.
– Do widzenia, księŜniczko. – Mack nie wytrzymał. Wziął twarz Marisy w obie dłonie i złoŜył
delikatny pocałunek na jej ustach. – Pozdrów ode mnie Nicky'ego.
Pogłaskał Marisę po policzku, a potem odwrócił się na pięcie i wyszedł.
Oniemiała Marisa patrzyła, jak przechodzi przez oszklone drzwi i idzie długim sądowym
korytarzem. ZauwaŜyła takŜe, Ŝe Windham i Cariene wciąŜ jeszcze ze sobą rozmawiają, Ŝe
sekretarka przerwała pisanie i przygląda jej się znad maszyny. Wszystko widziała i słyszała
wszystko, ale poruszyć się nie mogła.
On odchodzi, myślała zrozpaczona. Jak mógł mi coś takiego zrobić? Jak mógł zrobić to nam?
Dlaczego ucieka przed szczęściem? Znów…
Nagle coś w niej pękło. Jak burza wybiegła z sekretariatu. Odepchnęła czyhające na nią kamery,
mikrofony i pognała za Mackiem. Dopadła go przy windzie. Złapała za rękę.
– Sam mu to powiedz, tchórzu! – krzyknęła prosto w zdziwioną twarz Macka.
– UwaŜaj, Mariso – ostrzegł ją Mack, widząc zbliŜający się do nich tabun dziennikarzy. – Nie
teraz i nie tutaj.
– Jeśli nie teraz, to kiedy? Jeśli nie tutaj, to gdzie?
Mack wił się w świetle reflektorów, wśród pracujących kamer i podetkniętych pod twarz
mikrofonów. Pytania świstały w powietrzu jak śmiercionośne kule.
– Czy wygłosi pani jakieś oświadczenie, pani Rourkc?
– Powiedz, Mack, o co tu chodzi?
– Czy to prawda, Ŝe Elsie Powers idzie do więzienia?
– Pani Rourke, czy ci ludzie chcieli wyłudzić od pani pieniądze?
– Ile by im pani zapłaciła za swoje dziecko?
– Co panią łączy z Mahoneyem?
Mack własnym ciałem osłonił Marisę przed atakującą hordą. Jak oszalały naciskał guzik windy,
powtarzając przez cały czas:
– PrzyjeŜdŜaj juŜ wreszcie! No przyjedź!
– Co ci jest? – Marisa nie mogła powstrzymać się od śmiechu. – Temperatura za wysoka?
NajwyŜszy czas, Ŝebyś sam spróbował, jak smakuje twoje ulubione lekarstwo. Proszę państwa!
Mack Mahoney chciałby złoŜyć oświadczenie…
– Na miłość boską! Nie teraz, księŜniczko!
– Owszem, teraz! – Marisa była zdecydowana na wszystko. Tak bardzo się bała, Ŝe straci ostatnią
okazję. – śebyś się nie waŜył ode mnie odchodzić, Mahoney. Jeśli to zrobisz, to obojgu nam nie
pozostanie nic…
Winda nareszcie przyjechała. Mack wepchnął Marisę do środka i błyskawicznie wcisnął guzik
zamykający drzwi. śaden reporter nie zdąŜył wsiąść.
– Co ty wyprawiasz? – jęknął Mack. – Tego nie było w scenariuszu.
– Pewnie, Ŝe nie było, głupcze! – Marisa o mało się nie rozpłakała. Nacisnęła guzik „stop” i
winda posłusznie zatrzymała się pomiędzy piętrami. Marisa oparła się plecami o ścianę kabiny. –
Sama to wymyśliłam. Dlatego jest takie cholernie prawdziwe.
– Co ty wygadujesz?
– Dobrze słyszałeś, kowboju. Tak właśnie czuję. – Dwie łzy stoczyły się po jej policzkach. –
Zawsze tylko ciebie kochałam i nigdy nikogo innego nie pokocham.
– Mariso. – Mack zamknął oczy, jakby przeszył go dotkliwy ból.
– Uratowałeś mnie i mojego syna. JuŜ za to samo oddałabym ci Ŝycie. Ale jest jeszcze coś
więcej. – Podeszła do Macka i zarzuciła mu ręce na szyję. – Popatrz na mnie, Mahoney. I
posłuchaj. Nicky cię potrzebuje. Ja takŜe. Przyjmujemy twoje warunki. Nawet najcięŜsze. Tylko
nie wyrzucaj nas ze swojego Ŝycia. Błagam!
– Nie mam siły z tym walczyć. – Mack mocno przytulił Marisę.
– Więc nie walcz. Stworzę ci dom, do którego będziesz wracał. MoŜesz sobie jechać nawet na
biegun północny. Obiecuję, Ŝe zawsze będę na ciebie czekać.
– Lubisz cierpieć, co? – wyszeptał Mack, wpatrując się w zalaną łzami twarz Marisy.
– Zaryzykuję – uśmiechnęła się do niego. – Jesteś tego wart.
Mack wyglądał na wstrząśniętego. Widać było, jak walczy ze sobą.
– Mój BoŜe, aleŜ ja cię kocham – wyrwało mu się z głębi duszy.
– Wiem – wyszeptała Marisa, przytulając się do niego.
Całowali się tak, jakby przez całą wieczność tęsknili za tym pocałunkiem. Tulili się do siebie,
przełamywali wszelkie niewidzialne bariery, jakie jeszcze przed chwilą dzieliły ich od siebie.
Długo dzwonił dzwonek zainstalowanego w windzie telefonu, zanim w ogóle go usłyszeli.
– Chyba nas namierzyli – mruknął Mack, ani na chwilę nie wypuszczając Marisy z uścisku.
– Nie zwracaj na nich uwagi. Trzeba umieć sobie radzić z tymi namolnymi facetami z prasy –
wyszeptała, ledwie odrywając wargi od ust Macka.
– JuŜ ci powiedziałem, Ŝe jesteś lekkomyślna. Teraz jeszcze dodam: szalona.
– Chcesz się przekonać, co to znaczy szalona? – roześmiała się Marisa. – No to jak, Mahoney?
OŜenisz się ze mną?
– Czy twoja oferta zostanie zaaprobowana takŜe przez Nicky'ego?
– Jasne!
– No to załatwiłaś sobie ten kontrakt, młoda damo. Mam nadzieję, Ŝe wiesz, w co się pakujesz.
– Chyba się domyślam – roześmiała się uszczęśliwiona.
– A jeŜeli nie uda mi się… – zaczął zaniepokojony Mack.
– Poradzimy sobie. Zawarliśmy przecieŜ umowę. śadnego uciekania, Ŝadnego chowania się po
kątach. Dzień po dniu oboje będziemy się uczyć miłości.
– To na pewno mi się uda. – Mocno ją do siebie przytulił.
– Świetnie. – Marisa podniosła słuchawkę telefonu, który dzwonił jak najęty, ale nie odezwała
się, tylko pozwoliła mikrofonowi dyndać na skręconym kablu. Potem nacisnęła guzik
najwyŜszego piętra.
– Dokąd jedziemy? – zapytał rozbawiony Mack.
– To będzie najwspanialsza podróŜ w twoim Ŝyciu, Mahoney. – Marisa uśmiechnęła się
promiennie i z całych sił przytuliła się do ukochanego.
EPILOG
Nad Malibu wstawał świąteczny poranek. Obładowany prezentami Mack cichutko wszedł do
połoŜonego nad brzegiem oceanu domu. Wraz z Marisą znaleźli ten dom wkrótce po swoim
ś
lubie. Od razu go pokochali. Zaraz teŜ się do niego wprowadzili. Nie chcieli zaczynać nowego
Ŝ
ycia w cieniu starych wspomnień.
– Tatuś!
Zanim zdąŜył zamknąć za sobą drzwi, jasnowłose, sześcioletnie tornado omal nie zwaliło go z
nóg. W samą porę zdąŜył rzucić prezenty. Wziął chłopca na ręce, przytulił do siebie, a potem
podniósł go wysoko, do sufitu.
– Sie masz, kolego! Wesołych świąt! Dasz mi buzi?
Nicky uściskał Macka i przytulił się do jego nie ogolonego policzka.
– A wiesz? Mikołaj juŜ przyszedł!
– Fajnie. – Mack trochę się zasmucił. – Co ci przyniósł?
– Jeszcze nie wiem.
– Czekaliśmy na ciebie.
Dopiero teraz Mack zauwaŜył stojącą na schodach Ŝonę. Ubrana w leciutki peniuar, z
rozpuszczonymi na ramionach jasnymi włosami wyglądała jak niebiańskie zjawisko.
– Nie musieliście czekać.
Marisa podeszła, Ŝeby się przywitać. Mack postawił Nicky'ego z powrotem na podłodze.
– DajŜe spokój – powiedziała. – Wiedzieliśmy przecieŜ, Ŝe zdąŜysz. Jak było w Meksyku?
– Gorąco, brudno i bardzo biednie.
– Zrobiłeś fantastyczny reportaŜ o trzęsieniu ziemi. Jeśli ten wywiad z ofiarami nie otworzy
ludziom serc i ksiąŜeczek czekowych, to… To znaczy, Ŝe duch BoŜego Narodzenia nie istnieje.
– Dziękuję ci za pochlebstwo. – Mack uśmiechnął się do niej.
Nicky wziął Macka za rękę i pociągnął za sobą na oszkloną werandę, z której widać było
Pacyfik. Na honorowym miejscu stała tam choinka ozdobiona papierowymi łańcuchami i
kowbojskimi chustkami.
– Chodź, tatusiu – powiedział Nicky. – Zobaczymy, co przyniósł Mikołaj.
Chwilę potem Mack siedział wygodnie na miękkiej kanapie. W jednej ręce trzymał kubek z
czarną jak smoła kawą, a drugą ręką obejmował Marisę. Radosne okrzyki uszczęśliwionego
dziecka, podziwiającego nowiutki rower, zestaw postaci z ulubionej bajki i wspaniałego stetsona
mieszały się z buczeniem amatorskiej kamery i płynącymi z głośników kolędami.
W ciągu poprzedzających to BoŜe Narodzenie jedenastu miesięcy nie było ani jednego dnia, w
którym Mack nie dziękowałby Bogu za szczęście, jakie go spotkało. Błogosławił tę upartą,
ukochaną kobietę za to, Ŝe miała dość odwagi, Ŝeby go zdobyć i stworzyć im wszystkim
cudowny dom. Nie chciał nawet myśleć o tym, jak wyglądałoby jego Ŝycie bez Marisy i
Nicky'ego. Tylko dzięki rodzinie udawało mu się znosić trudy reporterskiej pracy, a gorycz
rozstania zawsze osładzała mu perspektywa powrotu do domu.
Uśmiechnął się do siebie, kiedy pomyślał, Ŝe tych rozstań nie będzie juŜ wiele. Temu
wszystkiemu, co zrobił w sprawie doktora Morrisa, a takŜe ostatnim reportaŜom z Ukrainy i z
Południowej Afryki zawdzięczał propozycję, jaką złoŜył mu przedstawiciel INN. Mack miał
zostać ich korespondentem. Warunki kontraktu były twarde, ale dawały moŜliwość wyboru
pracy, co było dla Macka bardzo waŜne. Marisa takŜe duŜo pracowała. Gdyby zdecydowała się
przyjąć rolę w nowym serialu, spędzałaby w studiu prawie cały dzień. Dlatego teŜ Mack
postanowił dać jej i Nicky'emu w prezencie trochę więcej swojej obecności w domu.
– Zmęczony jesteś, co, Mahoney? – Marisa oparła głowę na ramieniu Macka. – Nic nie
mówisz…
– Bo myślę sobie, ile się zmieniło w ciągu zaledwie jednego roku.
– śałujesz?
– Kpisz ze mnie? Ani trochę! Dzisiejszy dzień jest wart krocie. Nie licząc wszystkich
poprzednich dni.
– Dobrze, bo bałam się, Ŝe masz mi za złe…
– Nawet tak nie myśl! – Mack uśmiechnął się do niej, a potem spojrzał na ścianę, na której
wisiało powiększone zdjęcie z gazety, przedstawiające Macka i Marisę wtulonych w siebie,
wychodzących z windy.
– Mamusiu! – Nicky usadowił się pomiędzy nimi na kanapie. – Czy w tym roku teŜ będzie na
obiad pizza?
– Oczywiście, skarbie. To juŜ tradycja.
– I pojedziemy z wujkiem Paulem w góry? Będziemy robić orły na śniegu i zjeŜdŜać na sankach?
Dobrze, tatusiu?
– W Nowy Rok – obiecał Mack. – Masz moje słowo, kolego.
– Fajowo – ucieszył się chłopiec. – Mamusiu, czy mogę teraz dać tatusiowi prezent?
– Niezły pomysł – odrzekła Marisa tak obojętnie, Ŝe Mack od razu zaczął podejrzewać jakiś
podstęp.
– Dobra! – Nicky wyciągnął spod choinki ogromną paczkę. – Masz, tatusiu. To dla ciebie.
MoŜesz otworzyć.
– Myślisz, Ŝe powinienem? MoŜe lepiej zaczekam.
– Nie! Teraz otwórz – niecierpliwił się Nicky.
Przekomarzając się z chłopcem, Mack odwiązał czerwoną wstąŜkę, odwinął papier. Zamarł,
kiedy otworzył pudełko.
– O mój BoŜe – wyszeptał.
– Fajna, nie? – dopytywał się Nicky. Podskakiwał, ani na chwilę nie mógł usiedzieć spokojnie. –
Pomagałem mamusi wybierać. Nie bój się. MoŜesz ją wyjąć.
Mack wyciągnął z pudełka najpiękniejszą czerwoną koparkę, jaką w Ŝyciu widział. Nie mógł
wydobyć z siebie głosu. Skąd ona wiedziała? myślał.
– Lepiej późno, niŜ wcale, prawda Mack? – zapytała cicho Marisa. – Nas to teŜ dotyczy.
– Nie wiem, co mam powiedzieć.
– Dla dziennikarza to katastrofa – zaŜartowała. – MoŜesz powiedzieć, dajmy na to: „kocham cię”.
– PrzecieŜ wiesz.
– Tak, wiem – uśmiechnęła się do niego.
– Tam jeszcze coś jest – nie wytrzymał Nicky. – Otwórz łyŜkę, tatku!
– JuŜ otwieram. – Mack pogłaskał chłopca po głowie. – Zaraz zobaczymy, co jeszcze
wymyśliliście.
Podniósł dźwigienkę, otwierającą łyŜkę koparki. Na dywan wypadły dwa puchate kłębuszki.
Mack podniósł je i po raz drugi w ciągu kilku minut zaniemówił z wraŜenia. Wiedział, Ŝe to
głupie. PrzecieŜ męŜczyzna nie powinien się wzruszać na widok maleńkich, zrobionych
szydełkiem buciczków, ale cóŜ miał na to poradzić…
– Dzidziuś? – wyjąkał wreszcie.
– Takie rzeczy czasami się zdarzają, Mahoney. Szczególnie gdy… – Marisa przerwała,
zauwaŜywszy wpatrzone w siebie oczka syna. – Potem ci powiem.
– Będę miał braciszka albo siostrzyczkę – tłumaczył Mackowi bardzo przejęty swoją rolą
chłopiec. – Cieszysz się? Bo my z mamusią bardzo się cieszymy.
– Tak, synku. Ja teŜ bardzo się cieszę. – Mack bał się trochę, czy jego serce wytrzyma ten
nadmiar szczęścia. – Jeśli tylko twoja mamusia zechce do mnie przyjść, to pokaŜę jej, jak bardzo.
Nicky mruknął coś o dorosłych, którzy zawsze mają jakieś głupie pomysły. Wolał zająć się
swoimi gwiazdkowymi prezentami, niŜ wysłuchiwać podobnych bzdur.
– Czy wiesz, Ŝe jesteś najwspanialszym świątecznym prezentem na świecie? – wyszeptał Mack,
sadzając sobie Marisę na kolanach. – Kocham cię.
– Wesołych świąt, Mack. – Czule pogłaskała go po policzku.
Nicky zostawił na chwilę swój rower. Przyglądał się, jak nowy tatuś całuje jego jedyną mamusię.
Nie wyglądało to nawet najgorzej. Szczerze mówiąc, dawało chłopcu poczucie bezpieczeństwa.
Pomyślał sobie, Ŝe najpiękniejsze prezenty nie mieszczą się w Ŝadnym pudełku.
– Dziękuję, święty Mikołaju – szepnął, uśmiechając się tajemniczo.