background image
background image

 

 Marek Romański

 

CZARNY 

TRÓJKĄT

 

  

 

 

Opracowano na podstawie edycji owarzystwa Wydawniczego 

"RÓJ", Warszawa 1932.

SK.cba.pl

 

background image

 
 

 

Rozdział I

W   komisariacie   policji   panował   spokój   i   cisza.   Wskazówki 

dużego zegara pokrytego dawno nieścieranym kurzem zbliżały 
się wolno do godziny jedenastej.

Aspirant   Solski   odłożył   ilustrowane   pismo,   któremu 

poświęcił zbyt wiele czasu i uwagi w stosunku do wartości jego 

treści,   i   białą,   starannie   wypielęgnowaną   ręką,   sięgnął   do 
pudełka z papierosami.

Słynny   detektyw   angielski,   Mac   Grady,   zwykł   był   często 

powtarzać, między jednym a drugim łykiem czarnej kawy, ze 

swym spokojnym, nieco drwiącym uśmiechem, iż dobry agent 
śledczy   musi   być   w   paru   procentach   neurastenikiem. 

Przynajmniej w paru procentach.

Jeżeli   Mac   Grady   miał   rację,   to   nie   ulega   wątpliwości,   że 

aspirant Leon Solski posiadał owe kilka procent neurastenii, a 
był szczególnie wrażliwy na zmiany pogody.

Nocy owej czas był taki, o którym mówią, że  psa wygnać 

szkoda.   Drobny   jesienny   deszcz   siąpił   dokuczliwie,   szemrał 

denerwująco   na   szybach   okien   komisariatu.   Aspirant   Solski 
klął   tę   pogodę   na   czym   świat   stoi,   chociaż   właściwie   jej 

zawdzięczał, że dyżur nocny przechodził spokojniej niż zwykle.

Gryząc w zębach papierosa, Solski z niechęcią jął wertować 

protokoły. Były to wszystko drobne sprawy. Bójka dorożkarza z 
szoferem na tle zawodowym, zeznania prostytutki oskarżonej, 

iż   okradła   „na   podchód”   jakiegoś   przyjezdnego   z   prowincji, 
który za drobną sumę kupił sobie prawo do kwadransa miłości.

Solski   odsunął   z   niechęcią   teczkę   z   protokołami.   Nie   tak 

zaiste   wyobrażał   sobie   służbę   w   policji.   Śniły   mu   się   jakieś 

wielkie czyny na miarę Sherlocka Holmesa, ściganie wielkich 
zbrodniarzy   w   stylu   Arseniusza   Lupina,   marzył   o   sprawach 

tajemniczych   i   zagadkowych,   o   sprawach,   w   których 

background image

okolicznościach błąka się umysł, jak po labiryncie, o sprawach, 
przy   których   rozwiązaniu   krew   czasami   zbiega   do   serca,   a 

włosy jeżą się w tyle głowy.

A   tu   tymczasem...   Drobne   codzienne   sprawy...   szara 

przeciętna rzeczywistość... i ten deszcz  jesienny dzwoniący  o 
szyby.

— Psiakrew!!...
Równoczesne z rzuconym przez zęby przekleństwem aparat 

telefoniczny,   milczący   dotąd   jak   sfinks,   ozwał   się   nagle 
natarczywym, wściekłym alarmem.

Solski   zdjął   słuchawkę   z   widełek.   Dlaczego   właśnie 

dzwoniono na ten numer aparatu, a nie na aparat, przy którym 

czuwał dyżurny przodownik?

W   telefonie   ozwał   się   głos   kobiecy.   Głos   kobiety   starszej, 

zdenerwowanej do najwyższego stopnia.

Solski   zmarszczył   brwi.   Pochwycił   ołówek   i   na   skrawku 

papieru jął notować szybko:

— Hoża   40,   mieszkanie   8?...   Tak!...   Sublokator   pani... 

Student   politechniki,   Wacław   Hurwicz...   Tak!...   Tak!!...   A 
zatem samobójstwo?... Nie jest pani tego pewna?... Dlaczego?... 

Aha... Proszę niczego nie ruszać w pokoju, przyślę wywiadowcę 
albo przyjdę sam... Powiadomię lekarza policyjnego...

Z tamtej strony przerażona kobieta położyła już słuchawkę, 

Solski   jednak   obracał   przez   chwilę  w  ręku   słuchawkę   swego 

aparatu, po czym wolno złożył ją na widełki.

Raz   jeszcze   przebiegł   oczyma   zanotowane   szczegóły 

meldunku.   Dlaczego   ta   stara   kobieta   powiadamiająca   go   o 
wypadku, jaki zdarzył się w jej mieszkaniu, powątpiewała, czy 

chodzi   tu   o   samobójstwo,   czy   o   morderstwo?   Ot,   histeria... 
kobieca histeria.

— Pójdę tam jednak! — zdecydował po namyśle.
Nacisnął   guzik   dzwonka   znajdujący   się   na   biurku.   W 

drzwiach ukazał się policjant.

— Czy jest wywiadowca Szprot?

— Właśnie przed chwilą wrócił...
— Dobrze. Proszę go zawołać i wezwać lekarza policyjnego by 

udał się pod adres: ulica Hoża 40, mieszkanie 8...

background image

— Rozkaz, panie aspirancie!
Roman Szprot stawił się natychmiast. Był to młody człowiek 

ubrany w danej chwili od stóp do głowy w kratki. W kratki miał 
skarpetki, w kratki ubranie, w kratki krawat, płaszcz i czapkę i 

jeżeli żałował czegoś w życiu, to tego, że nie wyrabiają jeszcze 
butów  w  kratkę.   O  swoim  upodobaniu   do  ubrania   w  kratkę 

mawiał, że każdy ma swą specjalność: jedni siedzą za kratkami, 
inni ubierają się w kratki. Był dumny, iż należy do tej drugiej 

kategorii. Wesoła, łobuzerska twarz Szprota rozjaśniała często 
najgorsze humory jego kolegów i zwierzchników.

— Szprot! — rzekł aspirant Solski. — Pojedziemy na Hożą, 

zastrzelił się jakiś student politechniki.

— Jestem gotów, panie aspirancie, jak powiedział Landru do 

kata,   gdy   ów   dał   mu   do   zrozumienia,   że   czas   udać   się   na 

gilotynę...

— Szprot! Znowu zaczynasz swoje.

— Kończę, panie aspirancie, jak powiedział pewien indyk w 

minutę po obcięciu mu głowy.

W pięć minut potem wystraszony i zaspany dozorca domu 

otworzył im bramę. Zadzwonili do mieszkania numer 8.

Ukazała się siwa głowa staruszki.
— Panowie z policji? — ręce drżały jej ze wzruszenia. — Tak, 

to tułaj. Niech panowie pozwolą za mną. Od dwudziestu lat, od 
śmierci mego męża, kiedy zaczęłam odnajmować pokoje, nie 

zdarzyło mi się nic podobnego.

Leon   Solski   zmarszczył   niecierpliwie   brwi   i   pchnął   szybko 

drzwi pokoju, gdzie mieszkał Hurwicz.

W  małym,  skromnie  umeblowanym   pokoiku   płonęło  jasne 

światło. Przy biurku, przegięte na poręczy fotela, spoczywały 
zwłoki samobójcy. Strużka krwi spływała z warg i zastygała na 

brodzie.   Ubranie   było   również   powalane   krwią.   Na   twarzy 
trupa   widniał   grymas   przerażenia.   W   czasie   swej   krótkiej 

kariery policyjnej aspirant Solski widział już niejednego trupa, 
nigdy   jednak   nie   widział   człowieka   martwego,   w   którego 

oczach   zastygłby   tak   obłędny,   okropny   lęk   i   nieprzytomna 
trwoga.

Solski rzucił przelotne spojrzenie na pokój, po czym zwrócił 

background image

się do właścicielki mieszkania:

— Czy pani odnajmuje tylko ten pokój?

— Nie,   proszę   pana   komisarza,   wynajmuję   jeszcze   dwa 

pokoje.

— Nie jestem komisarzem, tylko aspirantem — odpowiedział 

Solski   z   ledwie   wyczuwalnym   westchnieniem.   —   Czy 

sublokatorzy tamtych pokoi są już w domu?

— Nie, panie aspirancie. Jeden z nich jest dziennikarzem i 

pracuje w nocy. Drugi sublokator wyjechał onegdaj do Katowic.

— Aha! No i jakże to było? Pan Hurwicz długo mieszkał u 

pani?

— Będzie,   zdaje   się,   drugi   rok...   Dobry,   spokojny   był 

chłopak... A jak regularnie czynsz płacił... Żebym nigdy w życiu 
innych nie miała.

— Kiedy pan Hurwicz wrócił?
— Wrócił do domu o jakiejś dziesiątej... może później... Pokój 

mój ma wspólną ścianę z tym pokojem. Nie spałam jeszcze i 
słyszałam,   jak   chodził   po   pokoju.   Potem   nastała   cisza... 

potem...

Stara pani urwała nagle.

— Co było potem? — zapytał Roman Szprot, który przez ten 

czas badał w milczeniu pokój.

— Nastąpił nagle strzał rewolwerowy... Potem jęk... potem...
Solski spojrzał zdziwiony:

— Cóż nastąpiło potem?
— Stuk, jakby upadło coś ciężkiego.

Roman Szprot gwizdnął z cicha.
 

background image

Rozdział II

Aspirant Solski uczynił gest niedowierzania.

— Jakby   upadło   coś   ciężkiego?   Przecież   Hurwicz   zastrzelił 

się, siedząc w fotelu,

— Tak by się zdawało! — ozwał się wywiadowca.
— Pozwólmy   pani   skończyć   opowiadanie.   A   więc   usłyszała 

pani stuk, jakby upadł jakiś ciężki przedmiot?

— Tak, to był telefon.

Solski  obejrzał  się  szybko.  Teraz   dopiero  spostrzegł,  że  na 

małym stoliczku obok biurka stał aparat telefoniczny.

— Czy to jest jedyny aparat telefoniczny w tym mieszkaniu?
— Tak.

— A   dlaczegóż   mieści   się   on   w   tym   pokoju,   a   nie   w 

przedpokoju lub pokojach pani?

Staruszka rozłożyła ręce:
— Teraz takie ciężkie czasy, że nie mogłam sobie pozwolić na 

opłacenie   abonamentu   telefonicznego.   Chciałam   przed 
półrokiem   wymówić   abonament,   ale   pan   Hurwicz 

zaproponował mi wtedy, że on opłacać będzie telefon, jeżeli się 
zgodzę, by aparat umieszczono w jego pokoju. Otrzymywał on 

często telefony w nocy.

— To ciekawe. Jak więc było z tym telefonem?

— Aparat telefoniczny był strącony ze stoliczka, jakby ktoś w 

pośpiechu   zawadził   o   niego   rękawem...   Gdy   wbiegłam   do 

pokoju   na   odgłos   strzału,   musiałam   podnieść   aparat,   chcąc 
zaalarmować policję.

— Ile   czasu   mogło   upłynąć   między   strzałem   a   upadkiem 

telefonu?

— To było prawie równocześnie. Najwyżej kilka sekund.
— A między strzałem, a wejściem pani do pokoju Hurwicza?

— Kilka minut... Musiałam się ubrać...

background image

— Pani ma służącą?
— Jedynie dochodzącą posługaczkę.

— Poza ustawieniem aparatu telefonicznego nie ruszała pani 

nic w pokoju?

— Absolutnie nic.
Dzwonek u drzwi wejściowych przerwał indagację.

— To na pewno doktor Lamot.
Staruszka   podreptała   do   drzwi,   by   je   otworzyć.   Solski 

spojrzał na Szprota:

— No i co? — zapytał. — Dziwna historia?

— Istotnie dziwna — odparł Szprot. - Samobójca strzela do 

siebie, zresztą  bardzo celnie,  następnie  kładzie  najspokojniej 

rewolwer na biurku, podchodzi do telefonu i zrzuca aparat ze 
stoliczka, po czym wraca na fotel i umiera przerażony swym 

własnym   dziwactwem...   Wszystko   to   nie   podoba   mi   się 
zupełnie, jak rzekł pewien arystokrata, gdy jego żona zdradziła 

go z szoferem.

Była   to   zaprawdę   noc   niespodzianek.   Aspirant   Solski 

stwierdził   ze   zdumieniem,   iż   Szprot   miał   rację.   Rewolwer 
spoczywał spokojnie na biurku. Solski podszedł i wziął go do 

ręki.   W   magazynku   brakowało   jednej   kuli.   Równocześnie 
wzrok   Solskiego   padł   na   kartkę   papieru   leżącą   przed 

samobójcą.

Widniały na niej słowa:

 

Wszystko to – nic

Poniżej zaś dużymi literami rozpoczęte słowo:

 

Rat

— Szprot, a to widziałeś?
— Tak,   panie   aspirancie,   nie   chciałem   tylko   przeszkadzać 

panu w rozmowie z gospodynią.

— To niewątpliwie pismo samobójcy. Atrament jest świeży, 

nie sczerniał jeszcze.

Wejście   lekarza   policyjnego   przerwało   rozmowę.   Doktor 

background image

Lamot był istotnie przemiłym człowiekiem. Niski, lecz dobrze 
zbudowany, liczący już wiele ponad lat pięćdziesiąt, nosił siwą, 

starannie wypielęgnowaną brodę i lubiał nadawać sobie wygląd 
uczonego. Jakoż istotnie, jako lekarz policyjny i rzeczoznawca 

sądowy miał wyrobioną markę, a jego orzeczenia, logicznie i 
jasno   formułowane,   a   przy   tym   zawsze   trafne,   pomogły 

niejeden raz do wyjaśnienia zagadki zbrodni i do udowodnienia 
winy mordercy.

Doktor   Lamot  uśmiechnął   się   do  aspiranta   i   wywiadowcy, 

zapytał o kilka szczegółów, zrobił uwagę o pogodzie, po czym 

zajął się ciałem samobójcy. Widział już wiele, wiele trupów w 
swym życiu i dlatego traktował je z tą doskonałą obojętnością 

tak właściwą starym lekarzom.

Solski zwrócił się żywo do właścicielki mieszkania:

— Pani   mówiła   nam,   że   nic   a   nic   nie   ruszyła   pani   w   tym 

pokoju.

— Nic, prócz telefonu.
Solskiemu   przebiegła   naraz   przez   głowę   myśl,   iż   owa 

staruszka   jest   może   morderczynią   młodego   studenta.   Uznał 
zaraz tę myśl za niemożliwą, ale głos jego nabrał naraz ostrych 

metalicznych dźwięków:

— A przecież podniosła pani ów rewolwer z ziemi i położyła 

na biurku.

Siwa kobieta potrząsnęła głową:

— Nic podobnego. Rewolwer leżał na biurku, gdy weszłam do 

pokoju... Dlatego właśnie...

— Dlatego?...
— Dlatego mówiłam panu przez telefon, panie aspirancie, że 

wątpię, by to mogło być samobójstwo. Zresztą, o ile chodzi o 
mnie,   gdybym   miała   rewolwer   w   rękach,   badanie 

daktyloskopijne łatwo by to ujawniło.

Szprot   spojrzał   z   uznaniem   na   staruszkę,   ta   stara   kobieta 

musiała   czytać   w   swym   życiu   przynajmniej   jedną   powieść 
kryminalną. Wiedziała o istnieniu daktyloskopii.

Solski jednak wpadał w coraz większe rozdrażnienie.
— A więc pani wątpi, by to było samobójstwo?

— Przecież pan Hurwicz nie mógł po strzale zrzucić telefonu 

background image

ze stoliczka... Musiał ktoś być w pokoju.

— Prócz pani i jego, nie było nikogo w mieszkaniu.

— Tak... ale przecież musiał ktoś być, kto...
— Jak więc to stać się mogło?... Nikogo nie było... nikt nie 

wychodził, nikt nie przychodził, a mimo to ktoś zamordował 
pana Hurwicza.

Staruszka   obejrzała   się   lękliwie,   jakby   szukała   w   pokoju 

kogoś niewidzialnego.

— Nie   wiem,   panie   aspirancie...   Nic   nie   wiem.   Nic   nie 

rozumiem.

— Oszaleć można. Co pan na to, Szprot?
Wesoły wywiadowca uniósł ramiona w górę:

— Wiem niewiele więcej od pana, panie aspirancie... Litery 

R-a-t  oznaczają   naturalnie   początek   słowa  Ratunku.   To 

znaczyłoby, że Hurwicz przeczuwał niebezpieczeństwo i...

— I zamiast głośno przyzywać pomocy — pisał słowa wołania 

na papierze?. Nonsens!

Szprot   umilkł   skonsternowany   trafnością   i   szorstkością 

uwagi. Solski znajdował się w stanie niepewności. Jeżeli było to 
samobójstwo, nie było potrzeby alarmować urzędu śledczego. 

Jeżeli jednak było to morderstwo, to nie było zapewne jeszcze 
w Warszawie morderstwa dokonanego w bardziej dziwacznych 

okolicznościach. W tej trudnej dla siebie sytuacji Solski zwrócił 
się o pomoc do doktora Lamota.

— Chciałbym usłyszeć pańską opinię, doktorze.
Lekarz   spojrzał   przelotnie   na   swe   wymanicurowane 

paznokcie.

— Rana   została   zadana   wystrzałem   z   rewolweru   z   bliskiej 

odległości...   Strzał   osmolił   ubranie....   Bezwarunkowo 
śmiertelny postrzał lewego płuca...

— Czy samobójstwo?
— Ze   względu   na   kierunek   strzału   nie   mogę   negować   tej 

możliwości. Strzał zadany jest w lewą pierś, samobójca więc 
mógł trzymać rewolwer w prawej ręce.

— Ale rewolwer leżał sobie spokojnie na biurku.
Doktor Lamot pogładził siwą brodę:

— To naprawdę dziwne!

background image

— Czy Hurwicz mógł po oddaniu do siebie strzału położyć na 

biurku rewolwer i wstać jeszcze?

— Chodzi   panu   o   ten   telefon.   Zupełnie   wyłączone.   Śmierć 

nastąpiła w ciągu sekundy... Zresztą krwawienie było tak silne, 

że byłyby ślady na podłodze.

— Zatem?..

Lekarz ruszył ramionami:
— Okoliczności tej sprawy są istotnie tajemnicze. Ale to już 

wszystko nie należy do mnie. Spiszemy protokół i dam zlecenie 
na   skierowanie   zwłok   do   prosektorium.   Czy   Hurwicz   miał 

rodzinę w Warszawie?

— Nie. Rodzice jego mają mały majątek pod Lublinem.

— Trzeba powiadomić...
 

background image

 Rozdział III

Doktor   Lamot   nie   zdążył   dokończyć   rozpoczętego   zdania. 

Aparat telefoniczny, ów aparat telefoniczny, który właścicielka 
mieszkania zastała strącony ze stoliczka, rozdzwonił się nagle – 

długo – przeraźliwie.

Trzej mężczyźni zgodnym ruchem podnieśli głowy i spojrzeli 

po   sobie.   Znajdowali   się   w   obecności   stygnącego   trupa   i 
rozmawiali   spontanicznie   przyciszonymi   glosami.   Wokół 

panowała   głęboka   cisza   nocy.   Wzrok   Solskiego   spoczął   na 
tarczy małego budzika, który znajdował się w pokoju.

Była godzina punktualnie dwunasta.
Ów   natarczywy,   głośny   dzwonek   telefonu   przejął   ich 

mimowolną   grozą.   Było   coś   niesamowitego   w   tym 
przywoływaniu   do   rozmowy   człowieka,   który   był   już   tylko 

sztywniejącym   trupem.   Nawet   z   warg   wywiadowcy   Szprota 
znikł zwykły uśmieszek.

Aspirant Solski położył rękę na słuchawce aparatu. Uniósł ją i 

zbliżył tubę do ust.

— Hallo!   —   ozwał   się   przytłumionym   nieco   głosem   i 

wzdrygnął się powtórnie.

W mikrofonie zawibrował świeży, młody głos kobiecy.
— To   ty,   Wacku?   Prawda,   że   późno   dzwonię?   Ale 

zapomnieliśmy przecież umówić się na jutro…

Głos mówiącej umilkł nagle. Zdziwiona była milczeniem.

— Hallo! Czy numer 589-17?
Solski opanował się nagle:

— Tak!...   Tu   numer   589-17.   Pani   chciała   mówić   z   panem 

Hurwiczem?

— Tak.
Aspirant zaczerpnął tchu w płuca:

— Pan Hurwicz nie może podejść do telefonu. Kto mówi?

background image

— Co to za żarty!... Mówi Irma... narzeczona Hurwicza... Co 

się tam stało? Kto jest przy telefonie?

Aspirant policji zrozumiał, że nie może niczego ukrywać ani 

też przeciągać męczącej sytuacji:

— Mówi   Solski...   aspirant   policji...   Proszę   niech   pani 

posłucha spokojnie... Pan Hurwicz... narzeczony pani... miał – 

mały wypadek.

Ku   swemu   ogromnemu   zdumieniu   usłyszał   odpowiedź   w 

bardzo spokojnym tonie:

— Niech mi pan powie otwarcie: żyje, czy nie?

— Nie.
Chwila ciszy w aparacie. Wreszcie:

— Czy ja tam mogę przyjechać?
Solski   uczuł   nagłe,   że   powinien   odmówić.   Było   to 

instynktowne. Ale ów słodki głos w telefonie drgał jakimś tak 
dziwnym, spokojnym, a wielkim bólem, że nie mógł zdobyć się 

na odmowę.

— Proszę przyjechać... Tylko zaraz.

Położył słuchawkę i spojrzał na lekarza i Szprota:
— Hurwicz miał narzeczoną. Zaraz tu przyjedzie.

Doktor   Lamot   energicznym   ruchem   podniósł   protokół 

prowizorycznych oględzin zwłok.

— Odchodzę,   panie   aspirancie.   Nie   lubię   widoku   łez 

kobiecych... Tu będzie teraz dramat.

Solski zwrócił się do Szprota:
— Niech się pan uda do komisariatu i wyda zarządzenia, co 

do   zabrania   zwłok.   Ja   zamknę   pokój   i   dam   panu   klucz   w 
komisariacie...   Ponieważ   sprawa   wygląda   tajemniczo,   niech 

przyjdzie tu wywiadowca numer dwadzieścia osiem. Ma dziś, 
zdaje   się,   służbę.   Trzeba   by   uważać   na   mieszkanie...   i   na 

właścicielkę... chociaż  nie sądzę, by ona mogła zabić... Jutro 
rano zrobi się w pokoju szczegółową rewizję.

Solski pozostał sam. Przez chwilę ogarnęło go owo wrażenie 

niezrozumiałej   trwogi,   jakiej   doznajemy   zawsze,   ilekroć 

jesteśmy   sami   wobec   trupa.   Młody   aspirant   szybko   jednak 
otrząsnął się z tego uczucia.

Jeszcze raz począł zastanawiać się nad tajemniczym splotem 

background image

wypadków, wśród jakich nastąpiła śmierć Wacława Hurwicza. 
Zarazem począł wertować papiery leżące na biurku.

Naraz natknął się na notatnik w metalowej  oprawie. Leżał 

głęboko ukryty w papierach.

Leon Solski otworzył go zaciekawiony. Przerzucał kartkę za 

kartką i nie natrafił na nic interesującego. Wreszcie na jednej z 

ostatnich kartek notatnika napotkał kilka dat, zanotowanych 
czerwonym ołówkiem i zakreślonych w prostokąt:

 

     

To   było   ciekawe.   Co   mogły   oznaczać   owe   daty?   Solskiego 

uderzyło natychmiast to, że nazwy miesięcy nie następowały po 
sobie   w   kalendarzowym   porządku.   Po   wrześniu   następował 

maj, po grudniu – kwiecień...

Narzeczona Hurwicza musiała zapewne korzystać z taksówki, 

bowiem   przybyła   bardzo   szybko,   właśnie   gdy   aspirant 
daremnie   porał   się   z   rozwiązaniem   zagadki,   co   by   oznaczać 

mogły owe daty.

Mimo zrozumiałej bladości dziewczyny, mimo śladów łez na 

twarzy i mimo tego, że aspirant miał wiele ważniejszych rzeczy, 
o których winien był w danej chwili  myśleć – Solski musiał 

przyznać, że Irma Zaleska była kobietą olśniewającej urody.

Wysoka, smagła brunetka, o dużych inteligentnych oczach i 

pysznie wykrojonych, pełnych, kuszących wargach – w oczach 
najbardziej   nawet   wybrednego   znawcy   urody   niewieściej 

musiała uchodzić za piękność.

Wbrew   przypuszczeniom   Solskiego   zachowała   się   bardzo 

spokojnie. Gdy po chwili odeszła od ciała, łzy nie spływały jej 
już po twarzy, lecz malowało się na niej zimne postanowienie.

— Jak się to stało? — zapytała Solskiego i aspirant policji, 

który chciał zadać jej szereg pytań, ku swemu zdziwieniu uległ 

rozkazującemu   tonowi   jej   głosu   i   opowiedział   to,   co   sam 

19 lutego

  8 września
  8 maja

28 grudnia
14   kwietnia   

background image

wiedział o śmierci Hurwicza.

— Zamordowali   go!   Naturalnie,   zamordowali   go!   — 

wyszeptała,   jakby   nie   zważając   na   obecność   Solskiego   w 
pokoju. — Wacek był zbyt wesół i pełen energii życiowej, by 

popełnić samobójstwo.

— A   czy   nie   zauważyła   pani   w   ostatnich   czasach   jakieś 

zmiany w jego charakterze.

Zdawało   mu   się,   ale   zapewne   tylko   zdawało,   że   piękna 

dziewczyna,   jakby   się   zawahała   na   krótką   chwilę, 
odpowiedziała jednak zupełnie naturalnym tonem:

— Nie, nie zauważyłam tego... Wacek tylko od pewnego czasu 

interesował się nieco okultyzmem... to wszystko.

— Pani   mówiła  zamordowali   go.   O   kim   myślała   pani, 

mówiąc te słowa?

— O tych, którzy popełnili tę zbrodnię, o ile bowiem nie jest 

to   samobójstwo,   mordercy   lub   morderca   być   muszą... 

Powiedziałam te słowa zupełnie potocznie. Biedny Wacek!...

Łzy zakręciły się jej w oczach. Otarła je i zwróciła się znowu 

do Solskiego:

— Niech pan patrzy!

Podeszła   do   trupa   i   rozchyliła   mu   włosy   na   głowie,   nad 

prawem uchem. Ukazało się półokrągłe znamię, jakby odcisk 

szerokiego paznokcia.

Solski spojrzał zdziwiony:

— Co to jest?
— Wacek   mówił   mi   kiedyś,   że   ludzie   o   takim   znamieniu 

rzadko   umierają   naturalną   śmiercią.   Nazwał   to   wtedy   z 
uśmiechem piętnem szatana.

Solski   uczuł   nagły   dreszcz   trwogi.   Irma   położyła   ostatni 

pocałunek na czole zmarłego, po czym zwróciła się do aspiranta 

policji:

— Niech mnie pan odwiezie do domu! — rzekła    z prostotą. 

— Jest już bardzo późno i boję się samotności.

Leon   Solski   usłuchał  i   tym   razem,  a   gdy   nad   ranem   pisał 

raport, mylił się kilkakrotnie.

Może   były   winne   tych   omyłek   czarne   jak   lawa   oczy 

narzeczonej nieszczęsnego Hurwicza.

background image

Rozdział IV

Jak   to   było   do   przewidzeniu,   tajemnicza   śmierć   studenta 

politechniki   Wacława   Hurwicza   —   wzbudziła   zrozumiały 
oddźwięk w prasie stołecznej.

Mimo że od owej nocy deszczowej, kiedy to dzwonek telefonu 

wezwał   aspiranta   Solskiego   do   domu   numer   40   przy   ulicy 

Hożej, upłynęło trzy dni, mimo że doczesne szczątki Hurwicza 
spoczęły już na cmentarzu – zagadka pozostała zagadką.

 

Morderstwo czy samobójstwo?

— pytały   wielkimi   czarnymi   literami   jaskrawe   tytuły 

dzienników,   ale   nie   było   odpowiedzi   na   to   pytanie.   Sekcja 
zwłok   zamordowanego   nie   dała   wyraźnej   odpowiedzi,   czy 

Wacław Hurwicz zastrzelił się sam, czy też został zastrzelony.

 

Jeżeli popełnił samobójstwo, to z jakich powodów? — 

pytał jeden z największych dzienników popołudniowych. 

— Z jakich powodów odebrał sobie życie człowiek młody  
i dobrze sytuowany? Z jakich powodów odebrał sobie  

życie zaledwie w godzinę po rozstaniu się z narzeczoną,  
którą  gorąco  kochał, a z  którą  nie miał  nigdy  nawet  

najmniejszych nieporozumień?

 

Okoliczności jednak w jakich, w małym pokoiku przy ulicy 

Hożej,   nastąpił   śmiertelny   strzał,   były   tego   rodzaju,   że 

samobójstwo należało uznać za wyłączone.

Dla   naczelnika   urzędu   śledczego,   komisarza   Edwarda 

Durskiego nie ulegało wątpliwości, że była to zbrodnia, mimo 
jednak swego sprytu nie mógł sobie absolutnie wytłumaczyć, 

jak zbrodnia owa została dokonana,

background image

Edward Durski siedział w swym gabinecie i z przymkniętymi 

oczyma   słuchał   opowiadania   aspiranta   Solskiego,   którego 

wezwał do siebie dla uzupełnienia jego pisemnego raportu – 
raportem ustnym.

— Czy   poza   tym   wszystkim   nie   zauważył   pan   nic 

szczególnego, nic, co mogłoby dać wytłumaczenie tej sprawy.

Solski uniósł ramiona ruchem pełnym zniechęcenia:
— Nic, co by pozwoliło na rozwiązanie zagadki. Szprot znalazł 

na   drugi   dzień,   czyniąc   dokładne   oględziny   pokoju,   garść 
popiołu na dużej agatowej popielniczce.

— Popiołu z papierosów? Czy Hurwicz palił?
— Owszem palił, ale to nie był popiół z papierosów. To były 

resztki jakichś spalonych papierów.

— A   więc   Hurwicz   nosił   się   jednak   z   zamiarem 

samobójstwa... Samobójcy niszczą często listy lub dokumenty, 
które by mogły pomóc władzom do odgadnięcia powodów ich 

kroku.

— Pozwoli pan zauważyć, panie naczelniku, że Hurwicz mógł 

być   w   posiadaniu   czyjejś   tajemnicy,   że   mógł   mieć 
kompromitujące   kogoś   dokumenty...   że   zażądano   od   niego 

zniszczenia owych dokumentów... W życiu Hurwicza musiała 
być jakaś tajemnica.

— O jakiej tajemnicy pan myśli?
— Hurwicz   mógł   być   na   przykład   w   porozumieniu   z 

handlarzami narkotyków.

— To nieprawdopodobne.

Nastała chwila milczenia. Durski rozważał sprawę.
— To   nie   było   jednak   samobójstwo!   —   zawyrokował.   — 

Hurwicza zamordowano.

— W jaki sposób jednak została dokonana zbrodnia? I ja tak 

sądzę  i ja w to  wierzę, że  samobójstwo  jest tu  wyłączone, a 
przecież   zdrowy   rozsądek   buntuje   się   przeciwko   temu.   To 

przeczy logice!

Naczelnik urzędu śledczego uśmiechnął się lekko:

— Nie,   mój   młody   przyjacielu.   To   oznacza   tylko,   że   nasza 

logika jest w tym wypadku inna niż logika zbrodniarza. Skoro 

byśmy   poczęli   myśleć   logiką   człowieka,   który   zastrzelił 

background image

Hurwicza – tajemnica zbrodni byłaby wyjaśniona.

Solski potrząsnął głową:

— Ów zrzucony telefon... rewolwer, który leżał na biurku... 

spalone   papiery,   niedokończone   słowo  Rat,   które   musiało 

oznaczać ratunku...

— Niezupełnie musiało! — ozwał się głęboki  męski głos za 

plecami Solskiego.

Doktor Lamot czuł się w urzędzie śledczym, jak u siebie w 

domu. Totumfacki lekarz wszedł cicho do gabinetu szefa policji 
warszawskiej i słyszał ostatnie słowa aspiranta Solskiego.

Durski skinął lekarzowi głową:
— Cóż więc może oznaczać słowo Rat, doktorze Lamot?

— Może to być niedokończone słowo ratunku, ale to może też 

być   słowo   zupełnie   skończone.  Rat  oznacza   po   angielsku 

szczur.

Durski   i   aspirant   Solski   spojrzeli   na   lekarza   uderzeni 

trafnością tej uwagi.

— Trzeba   by  tylko   —   ciągnął   dalej   lekarz   z   uśmiechem   na 

miłej,   czerstwej   twarzy   —   sprawdzić,   czy   intruz   umiał   po 
angielsku.   Powinna   o   tym   wiedzieć   jego   rodzina   lub 

narzeczona.

Solski uderzył się ręką w czoło:

— Hurwicz   umiał   po   angielsku.   Znalazłem   w   jego   pokoju 

kilka angielskich książek.

— Wszystko   dobrze   —   ozwał   się   Durski   —   ale   po   cóż   by 

Hurwicz   pisał   w   obliczu   śmierci   słowo  rat.   Jakie   znaczenie 

miałoby tu słowo szczur.

Lekarz wzruszył ramionami:

— To   już   nie   moja   rzecz.   Przyszło   mi   to   na   myśl,   więc 

podzieliłem   się   z   panami   moim   spostrzeżeniem.   Przypomnę 

panom tylko, że w Londynie wykryto w 1905 roku szajkę, która 
określała swych członków mianem rats – szczury.

Doktor Lamot był chodzącą encyklopedią zbrodni. Gdyby był 

literatem,   mógłby   z   pewnością   pisać  Żywoty   wielkich 

zbrodniarzy.

Solski zwrócił się żywo do lekarza:

— Panie   doktorze   —   rzekł.   —   Pańska   przenikliwość 

background image

zawstydziła mnie. Może pomoże mi pan łaskawie rozwiązać i 
zagadkę owych dat.

I podał doktorowi karteczkę wyrwaną z notatnika Hurwicza, 

na której widniały daty:

 

     

Lekarz policyjny badał przez długą chwilę podaną mu kartkę 

papieru.

— Zauważył   pan   zapewne,   panie   naczelniku,   że   daty   nie 

następują   w   kalendarzowym   porządku   miesięcy.   Cóż   to 
oznacza?  Oznacza  to,  że daty   te  nie odnoszą się  do  jednego 

roku,   lecz   że   każdej   dacie   dnia   i   miesiąca   odpowiada   data 
innego roku.

Edward   Durski   skinął   z   zadowoleniem   głową.   Oto,   co   się 

nazywało tłumaczyć rzecz jasno i logicznie!

Stary lekarz podniósł tymczasem kartkę do oczu i jeszcze raz 

przebiegł ją uważnie wzrokiem. Naraz opuścił rękę i na twarzy 

jego pojawił się jakiś szczególny wyraz.

— 14 kwietnia!... 14 kwietnia! — wyszeptał.

Naczelnik   urzędu   śledczego   i   aspirant   obserwowali   go   z 

uwagą.

— Czy ta dala nasuwa panu jakieś reminiscencje? — zapytał 

Durski.

— Tak! — odparł lekarz, jakby nie widząc pytającego. — Tak, 

jeżeli chodzi o 14 kwietnia 1912 roku.

A widząc zdumione spojrzenia dodał:
— To   data   zatonięcia  Titanica...   Płynąłem   wtedy   tym 

okrętem do Stanów Zjednoczonych i ocalałem tylko cudem.

 

19 lutego

  8 września
  8 maja

28 grudnia
14   kwietnia   

background image

Rozdział V

Pasażer   z  Titanica?...   Doktor   Lamot   był   pasażerem   na 

Titanicu  i ocalał jedynie cudem. Doktor Lamot był jednym z 
tych, którzy przeżyli ową najsłynniejszą i najbardziej tragiczną 

obok zatonięcia  Lusitanii  katastrofę morską. Miał prawdziwe 
szczęście,   iż   ocalał,   iż   znalazł   się   w   niewielkiej   liczbie   tych, 

których   zdołała   jeszcze   uratować   zawezwana   sygnałami   SOS 
Carpathia.

Słowa starego lekarza wywołały na obu urzędnikach policji 

zupełnie   zrozumiałe   wrażenie.   Znalazłoby   ono   niewątpliwie 

wyraz w licznych zapytaniach o szczegóły owego niezwykłego 
zdarzenia,   gdyby   nie   nagłe   pukanie   do   drzwi   gabinetu 

Durskiego.

— Proszę wejść.

Ukazała się krótko ostrzyżona głowa woźnego:
— Czy pan naczelnik może teraz przyjąć...

— Kogo?
— Jakiś redaktor. Tu jest bilet wizytowy.

Durski   wziął   z   rąk   woźnego   wąski   kartonik   i   przebiegł   go 

oczyma.

— Jaki był adres Hurwicza? — zwrócił się do Solskiego.
— Ulica Hoża numer 40, mieszkania 8.

Naczelnik policji podał wizytówkę aspirantowi.
Solski odczytał:

— Jerzy Orwid, dziennikarz, ulica Hoża 40.
— Tak! Sąsiad Hurwicza. Prosić! — zwrócił się do woźnego.

W drzwiach ukazał się człowiek młody, średniego wzrostu, o 

inteligentnych,   dość   głęboko   osadzonych   oczach   i 

nieregularnych rysach twarzy, które były jakoś dziwnie stężałe i 
zakrzepłe. Była to twarz  jakby  skamieniała w swym jednym, 

niezmiennym wyrazie.

background image

Przybyły skłonił się lekko i powiódł wzrokiem po obecnych w 

gabinecie. Instynktownie odgadł, który z tych trzech obecnych 

w   pokoju   ludzi   jest   naczelnikiem   policji,   chociaż   ani   on 
Durskiego, ani Durski jego nie widział nigdy w życiu.

— Pan naczelnik Durski?
— Tak. Czym mogę panu służyć?

— Jeżeli   wolno   mi   prosić,   to   chciałbym   w   cztery   oczy 

pomówić z panem naczelnikiem.

Edward Durski skłonił głową i uczynił równocześnie znaczący 

ruch brwiami.

Solski i doktor Lamot opuścili gabinet.
Naczelnik urzędu śledczego wskazał przybyłemu fotel:

— Słucham pana.
Dziennikarz   usiadł   w   fotelu   i   milczał   przez   chwilę,   jakby 

starał się uporządkować swe myśli.

— Przyszedłem do pana, panie naczelniku, w sprawie mego 

sąsiada. W sprawie Hurwicza, którego tajemniczy zgon narobił 
w Warszawie tyle hałasu i który sprawił panom tyle kłopotu.

— Czy znał pan dobrze Hurwicza?
Orwid mówił wolno, z namysłem. Durskiego coraz bardziej 

interesowała   ta   dziwna   postać.   Dziennikarz   mówił   tak,   jak 
człowiek ogromnie zmęczony.

— Znałem go osobiście. To był bardzo inteligentny człowiek, 

tylko od pewnego czasu nabrał dziwacznej manii. Nazywał to 

szukaniem   prawdy,   a   polegało   to   na   zainteresowaniu   się 
sprawami okultystycznymi, aż do...

Orwid urwał znowu i przesunął ręką po czole.
— Panie naczelniku — rzekł nagle z pewnym ożywieniem — 

czy pamięta pan wypadek z Lili O’Reilly?

— Z tą tancerką kabaretową?

— Tak! To był zresztą pseudonim.
— Znaleziono   ją   przed   rokiem   zasztyletowaną   w   pokoju 

hotelowym, w którym mieszkała.

— Istotnie. Lili O’Reilly była jedyną kobietą, którą kochałem i 

śmierć jej dotknęła mnie ogromnie.

— To było samobójstwo na tle rozstroju nerwowego.

Po raz  pierwszy  od chwili  rozpoczęcia  rozmowy  na ustach 

background image

Orwida pojawił się przelotny uśmiech.

— Policja pomyliła się tym razem. Było to morderstwo.

Durski spojrzał spod przymrużonych powiek na mówiącego.
— Morderstwo?

Niewątpliwie. Po to, by wpakować sobie między żebra pięć 

centymetrów stali, trzeba mieć więcej siły woli, niż posiada jej 

słaba kobieta. Badałem tę sprawę i doszedłem do wniosku, że 
samobójstwa tego rodzaju są rzadkie nawet wśród mężczyzn. 

Trucizna, rewolwer – oto jak odbierają sobie życie kobiety.

Rysy Orwida stężały jeszcze bardziej.

— Lili O’Reilly zginęła tak samo jak Hurwicz... Tylko zginęła z 

innych  powodów...  Hurwicz  był nieposłuszny –  Lili  zaś  była 

tylko ofiarą.

— Ofiarą?

Głos dziennikarza brzmiał powagą głębokiego przekonania.
— Ofiarą złożoną na ołtarzu Szatana.

 

background image

Rozdział VI

Edward Durski poruszył się niespokojnie w fotelu. Teraz był 

już   pewny   tego,   co   podejrzewał   od   początku   rozmowy.   Był 
pewny, że Jerzy Orwid był nienormalnym człowiekiem.

— Pan kpi sobie ze mnie.
— Nie mam najmniejszego zamiaru. Po całym świecie, pod 

każdą   długością   i   szerokością   geograficzną,   rozrzucone   są 
komórki potężnej sekty, a raczej wielu sekt, które przecząc i 

przeciwstawiając   się   wierze   w   Boga   –   oddają   boską, 
bluźnierczą   cześć   Szatanowi.   Sekty,   które   głoszą   nadejście 

Antychrysta.   Sekty,   które   czczą   Księcia   Ciemności... 
Dlaczegóżby   sekta   taka   nie   miała   istnieć   tu,   w   Warszawie, 

dlaczegóżby   nie   miała   wykonywać   tutaj   swych   zbrodniczych 
praktyk?

Naczelnik   policji   słuchał   z   błyskiem   zainteresowania   w 

oczach. Przypomniał sobie, iż przed kilkoma miesiącami prasa 

codzienna   donosiła   o   wykryciu   gniazda   czcicieli   Szatana   we 
Włoszech,   w   Rzymie,   prawie   pod   bokiem   Watykanu. 

Wyglądało to pozornie na zupełne nieprawdopodobieństwo, a 
jednak   było   to   prawdą   i   policja   włoska   dokonała   wówczas 

licznych aresztowań.

— Czy   wie   pan   o   tym   coś   konkretnego?   Czy   mógłby   pan 

udzielić jakichś informacji?

Orwid skinął głową:

— Tak!   Przez   rok   cały   pracowałem   nad   zebraniem 

potrzebnych   materiałów.   Przez   rok   cały   deptałem   im   po 

piętach.   Postanowiłem   pomścić   śmierć   dziewczyny,   którą 
kochałem. Teraz wiem już wszystko... Wszystko!...

Durski uczynił szybki ruch ręką:
— Wezwę protokolanta. Złoży pan natychmiast zeznania.

— Nie, panie naczelniku. Nie teraz. Jeszcze nie teraz!

background image

— Dlaczego, nie teraz?
Na   czole   Orwida   wystąpiły   naraz   wielkie   krople   potu. 

Wyglądał,   jakby   zmagał   się   z   jakąś   siłą,   która   starała   się 
opanować jego mózg i wolę.

— Co panu jest? — zapytał zaniepokojony Durski.
Dziennikarz skurczył się w olbrzymim klubowym fotelu.

— Nic,   panie   naczelniku.   Te   psy   odkryły   mnie.   Jestem 

śledzony już od kilku dni... Robią, co mogą, by sparaliżować mą 

wolę, by złamać mnie sugestią i hipnozą, by oplątać mnie, jak 
pająk oplątuje muchę... Zdaje mi się chwilami, że złamią mnie, 

że powalą mnie na kolana... Ale nie dam się, nie dam!...

— Niechże pan natychmiast złoży zeznania.

— Nie!   Nie   teraz.   Byłyby   one   niekompletne...   Dziś   po 

południu   będę   wiedział   rzecz   najważniejszą...   Będę   wiedział, 

kto   jest   Wielkim   Magiem   czcicieli   diabła...   Wówczas   będę 
wiedział wszystko...

— A zatem?...
Orwid otarł chusteczką pot z czoła:

— Dziś   wieczór   złożę   wyczerpujące   zeznania   i   dostarczę 

dokumentów,   które   pozwolą   policji   zdławić   całą   zbrodniczą 

sektę...   Teraz   nie   uwierzyłby   pan   nawet   moim   gołosłownym 
zeznaniom. Ale u siebie w domu mam wszystkie dowody. Boję 

się tylko, że nie zdołam tych dokumentów dowieźć w całości 
panom.

Durski uśmiechnął się:
— Cóż znowu!... Damy sobie radę z tymi czcicielami szatana. 

Zapewniam   pana,   że   policja   polska   nie   ulęknie   się 
czarnoksięskich sztuczek.

— Lekceważy pan zbytnio sytuację, panie naczelniku.
— Damy panu zresztą ochronę. Proszę chwilę zaczekać.

Naczelnik policji nacisnął dwukrotnie guzik dzwonka:
— Wezwać aspiranta Solskiego.

Po   chwili   smukła   sylwetka   aspiranta   policji   wyrosła   w 

drzwiach gabinetu.

— Słucham, panie naczelniku.
— Wydeleguje pan do ochrony pana Orwida najzdolniejszego 

wywiadowcę.   Najlepiej   Szprota,   który   był   wtedy   z   panem   w 

background image

mieszkaniu   Hurwicza.   Szprot   zgłosi   się   o   godzinie   ósmej 
wieczór do mieszkania pana Orwida i przewiezie razem z nim 

teczkę z dokumentami do urzędu śledczego. Proszę, by pan był 
tu   również   o   ósmej   wieczór.   Chcę   panu   dać   możność 

odznaczenia.

Aspirant wyprostował się służbiście. Błysk radości zapalił się 

na jego młodej twarzy.

— Czy w sprawie Hurwicza, panie naczelniku?

— W   sprawie   sekty   czcicieli   Szatana   —   odpowiedział 

poważnie Durski.

 

background image

Rozdział VII

Duża lampa o mlecznym szkle rozsiewała łagodne światło po 

gabinecie   naczelnika   urzędu   śledczego.   Na   małym   zegarze 
oprawnym   w   coś,   co   było   imitacją   marmuru,   wskazówki 

zbliżały się wolno do godziny ósmej.

Dzień był pogodny, jednakowoż był to koniec września i gęsty 

mrok otulał już Warszawę krepowym całunem. W dole huczało 
miasto wieczornym ruchem i zgiełkiem. Wypełnione po brzegi 

ciżbą ludzką mknęły przez Plac Teatralny tramwaje. Taksówki i 
eleganckie limuzyny zajeżdżały pod gmach Teatru Wielkiego, 

gdzie właśnie tego wieczoru dawano premierę nowej polskiej 
opery młodego, nieznanego dotąd, kompozytora.

Była   punktualnie   za   kwadrans   ósma,   gdy   aspirant   Solski 

wszedł   do   gabinetu   naczelnika   Durskiego,   gdzie   zgroma-

dzonych   już   było   kilku   komisarzy   policji.   Durski   bowiem 
zapewnił sobie, że zaraz po zeznaniach dziennikarza uzyska od 

prokuratora zezwolenie na dokonanie rewizji w mieszkaniach 
osób skompromitowanych rewelacjami Orwida.

Wszyscy pozostawali pod owym dziwnym wrażeniem, jakiego 

doznajemy,   gdy   oczekujemy   na   wyjaśnienie   nam   jakiejś 

wielkiej a niesamowitej tajemnicy.

Wskazówki   zegara   odbywały   niezmordowanie   swą 

monotonną drogę.

— Ósma! — wyszeptał komisarz Halski.

— Powinien być lada chwila.
— Czy   przywiązuje   pan,   panie   naczelniku,   wielką   wagę   do 

obaw Orwida?

Durski uniósł ramiona gestem powątpiewania:

— Sądzę, że Orwid nieco przesadza. Minio to dałem go Szpro-

towi pod opiekę. Mam nadzieję, że Szprot nie pokpi sprawy.

Solski spojrzał na zegarek na przegubie ręki:

background image

— Ten   zegar   późni   się   trochę.   Jest   już   siedem   po   ósmej. 

Musieli już dawno wyjechać z Hożej.

Minuty   wlokły   się   nieznośnie   długo.   Krótka,   urywana 

rozmowa zamarła nagle.

Durski,  jak   zawsze   spokojny,  oparł   się   na  poręczy   fotela   i 

śledził wskazówki zegara.

— Dziesięć po ósmej.
Szef policji zwrócił lekko głowę do młodego aspiranta:

— Pamięta pan numer telefonu Hurwicza?
— Tak, panie naczelniku.

— Proszę sprawdzić, czy Orwid wyjechał z mieszkania.
Solski   ujął   słuchawkę   telefonu.   Usłyszał   znowu   głos   owej 

staruszki, który powiadomił go o wypadku z Hurwiczem.

— Wyjechali taksówką, pięć minut przed ósmą.

— A więc już dawno powinni być tutaj.
— Obawiam się, że stało się coś złego.

Durski zmarszczył brwi. Nie lubiał uwag tego rodzaju. Znowu 

nastało milczące, oczekiwanie  na ową chwilę, kiedy rozlegną 

się kroki w korytarzu i odezwie się pukanie do drzwi gabinetu.

— Piętnaście minut po ósmej!

Do uszu oczekujących dochodzi z korytarza szelest kroków. 

Szybkich nerwowych kroków.

Durski prostuje się w fotelu. Solski jeszcze raz nerwowo i nie 

wiadomo po co, patrzy na zegarek.  Pukanie.

Drzwi   otwierają   się   szybko.   Oczy   wszystkich   obecnych 

kierują się w tamtą stronę.  Nareszcie!...

Solskiemu zamierają naraz jakieś słowa na ustach. Pragnął 

zdaje się zapytać, co to znaczy, lecz pytanie to zawisło mu na 

wargach.   Na   twarzy   naczelnika   Durskiego   maluje   się 
zmieszanie.

W drzwiach gabinetu staje młody człowiek o czole zroszonym 

potem. Ubrany jest w kurtkę. W ręku trzyma szoferską czapkę.

Za szoferem ukazuje się policjant mundurowy, za nim dwaj 

wywiadowcy podtrzymują jakiegoś wybladłego, słaniającego się 

człowieka.

Solski rzuca spojrzenie na tego człowieka i blednie nie mniej 

od niego.  Poznaje Romana Szprota.

background image

Rozdział VIII

   

Roman Szprot był wzorem punktualności, toteż o godzinie za 

dziesięć ósma zadzwonił  do drzwi  mieszkania numer 8 przy 
ulicy   Hożej   40.   Wesoły   wywiadowca   nie   podzielał   również 

obaw   Orwida,   zresztą   nigdy   nie   miał   powierzonego   bardziej 
łatwego i prostego zadania.

Miał wraz z Orwidem opuścić mieszkanie przy ulicy Hożej, 

wsiąść   do   oczekującej   przed   domem   taksówki   i   udać   się   z 

dziennikarzem do urzędu śledczego. Przez cały czas jazdy miał 
nie   spuszczać   oka   ze   skórzanej   teczki,   która   miała   zawierać 

jakieś   niezmiernie   ważne   dokumenty,   wyjaśniające   sprawę 
tajemniczej śmierci Hurwicza.

Dziennikarz oczekiwał go już w domu, w pokoju przyległym 

do lego, w którym przed kilkoma dniami student politechniki 

Wacław Hurwicz padł ofiarą jakiegoś niesamowitego dramatu.

Twarz   Orwida   była   równie   skupiona,   jak   zawsze. 

Nieruchomość   tej   twarzy,   o   wąskich   zaciętych   wargach   i   o 
oczach, które musiały się uśmiechać rzadko, bardzo rzadko – 

robiły na wywiadowcy dziwnie denerwujące i przykre wrażenie.

— Taksówka czeka na dole.

Orwid spojrzał na zegarek:
— Czas jechać.

Podszedł   do   małego   stolika   i   wziął   z   niego   teczkę   z   żółtej 

skóry   wypchaną   jakimiś   papierami.   Otworzył   zameczek   i 

zajrzał do wnętrza teczki.

— Wszystko w porządku.

Wolno i flegmatycznie zamknął teczkę na kluczyk i zwrócił 

się do Szprota.

— Chowam kluczyk do prawej kieszonki kamizelki. Gdyby mi 

się wydarzyło coś złego, będzie pan wiedział, gdzie go szukać. 

Zresztą zamki są od tego, by je wyłamywać.

background image

Roman Szprot uśmiechnął się:
— Weźmiemy teczkę między siebie i nie spuszczę z niej oka, 

aż   taksówka   zatrzyma   się   przed   urzędem   śledczym.   Mam 
zresztą spluwę i bardzo lubię użyć jej w sposób właściwy, jak 

powiedział pewien gracz w ruletę, odbierając sobie życie.

— Nie docenia pan tych, którzy dołożą wszelkich starań, by 

teka ta nie znalazła się w rękach policji.

— Nie   należy   się   denerwować,   jak   mówił   pewien   hrabia, 

który   postawił   w   derbach   cały   majątek   na   konia,   który 
przyszedł ostatni.

Orwid spojrzał na Szprota i lekko ruszył ramionami:
— Jedźmy! — rzekł krótko.

— Jestem gotów.
Dziennikarz   ujął   teczkę   i   opuścili   mieszkanie.   Zamówiona 

przez wywiadowcę taksówka czekała przed bramą. Ani Orwid, 
ani też Szprot nie zauważyli, że w bramie po przeciwnej stronie 

ulicy oczekiwał jakiś człowiek, który na widok wsiadających do 
 taksówki,   podążył   szybko   na  róg   ulicy   do   małej   cukierenki, 

gdzie znajdował się telefon.

W odjeździe taksówki wynikła jednak pewna zwłoka, bowiem 

ostrożny   Szprot   kazał,   na   wszelki   wypadek   podnieść   budę 
wozu.

Wreszcie taksówka ruszyła. Orwid siedział po prawej stronie, 

Szprot   po   lewej.   Teczkę   umieścili   między   sobą.   Dziennikarz 

położył   na   niej   rękę,   jakby   chcąc   się   zupełnie   upewnić,   że 
teczka jest realną rzeczywistością.

Taksówka wjechała w Aleje Jerozolimskie i skierowała się w 

ulicę Bracką.

Roman Szprot ze ściągniętymi  brwiami dawał na wszystko 

baczną   uwagę.   Jeszcze   kilka   minut  i  teczka   z  drogocennymi 

dokumentami znajdzie się w rękach naczelnika Durskiego.

Na rogu jednak ulicy Brackiej i Chmielnej, koło magazynu 

Braci Jabłkowskich, powstał nagły zator. Spowodował go jakiś 
nieuważny   automobilista,   który   zajechał   drogę   taksówce 

wiozącej   Szprota   i   Orwida   i   prowadził   właśnie   ożywioną 
wymianę   zdań   z   posterunkowym.   Posterunkowy   wypełniał 

bloczek mandatu karnego.

background image

Taksówka się zatrzymała.
Orwid odsunął okienko taksówki i wychylił lekko głowę.

Na ulicy panował ożywiony ruch.
W   chwili,   gdy   Orwid   wysunął   głowę   z   okna   taksówki,   by 

zbadać   powód   zatrzymania   się   wozu,   przez   jezdnię 
przechodziły dwie młode dziewczyny.

Jedna   z   nich   rzuciła   pełne   zainteresowania   spojrzenie   na 

bladą, jakby z marmuru wykutą, twarz Orwida.

— Przypatrz się, jaki ładny chłopaki — rzekła dość głośno.
— Ale   jaką   ma   smutną   twarz.   Poczekaj,   zrobię   mu 

niespodziankę.

Dziewczyna   podniosła   rękę,   w   której   trzymała   bukiecik 

kwiatów,   i   w   chwili,   gdy   Orwid   cofnął   się   znowu   w   głąb 
taksówki, rzuciła do wnętrza wozu wiązankę kwiecia.

Była   to   ostatnia   rzecz,   jaką   zapamiętał   Roman   Szprot.   W 

chwilę   potem   taksówka,   posłuszna   skinieniu   pałeczki 

posterunkowego, ruszyła w dalszą drogę.

Szprot ocknął się dopiero przed gmachem urzędu śledczego, 

gdy przerażony szofer szarpał go brutalnie za rękaw.

Głowa   ciążyła   wywiadowcy   ołowiem,   w   ustach   czuł   jakiś 

nieznośny mdły zapach. Powieki opadały mu na oczy.

Przerażony   szofer   narobił   alarmu.   Przybiegli   wywiadowcy. 

Prąd   świeżego   powietrza,   który   wpadł   przez   otwarte   drzwi 
taksówki, zwolna wracał Szprotowi przytomność.

Przemógł   bezwład   powiek   i   spojrzał   w   kierunku,   gdzie 

siedział Orwid.

Głowa   dziennikarza   oparta   była   o   poduszki   wozu.   Po 

czarnym ubraniu spływały kropelki krwi.

Wąski   sztylet   tkwił   po   rękojeść  w  piersi   tego,  który   chciał 

zdemaskować sektę czcicieli Szatana.

U   nóg   zamordowanego   leżał   bukiecik   jesiennych   kwiatów. 

Teczka z żółtej skóry zginęła bez śladu.

 

background image

Rozdział IX

 
Bezwładne ciało Orwida przeniesiono do pokoju biurowego 

urzędu   śledczego   i   złożona   na   otomanie.   Wszelka   pomoc 
lekarska okazała się zbyteczna.

Dziennikarz,   który   rok   swego   życia   poświęcił   na 

zdemaskowanie sekty czcicieli Szatana, chcąc pomścić śmierć 

ukochanej kobiety, padł ofiarą morderczego zamachu w chwili, 
gdy miał ukoronować swe dzieło.

Naczelnik   urzędu   śledczego   z   ściągniętymi   brwiami   rzucał 

krótkie rozkazy.

Wezwany   pospiesznie   lekarz   pogotowia   stwierdził   śmierć 

Orwida,   po   czym   delikatnie   wyjął   sztylet   z   rany   i   podał   go 

jednemu z urzędników policji.

Ów wydał okrzyk zdziwienia i pokazał sztylet Durskiemu.

Narzędzie mordu wbite było w pierś Orwida przez ćwiartkę 

twardego jak pergamin papieru.

Papier ów zbryzgany był krwią, rysował się jednak na nim 

zupełnie wyraźnie rysunek czarnego, odwróconego trójkąta.

Odwrócony trójkąt – to był symbol sekty czcicieli Szatana.
Zbrodnicza   sekta,   widząc,   że   i   tak   istnienie   jej   jest   już 

ujawnione, przystąpiła do walki ze sprawiedliwością z otwartą 
przyłbicą.

Roman Szprot, który przez ten czas przyszedł już zupełnie do 

siebie wałęsał się po biurze, blady z zaciśniętymi wargami.

W pewnym momencie zbliżył się do Durskiego:
— Panie naczelniku! Pokpiłem sprawę. Proszę o zwolnienie 

mnie ze służby.

Durski, który  poprzednio wysłuchał  relacji  wywiadowcy,  w 

zamyśleniu potrząsnął głową:

— Nie, Szprot! Zawiniliśmy wszyscy zbytnim zlekceważeniem 

ostrzeżeń Orwida. Nikt zresztą nie mógł przypuszczać, że będą 

background image

oni  działali   tak   sprytnie.   To   wrzucenie   do   wnętrza  taksówki 
bukietu   kwiatów   wydzielających   narkotyk   było   dziełem 

zbrodniarza o niezwykłej pomysłowości. Zostaniecie w służbie i 
pomścicie śmierć pana Orwida.

Twarz   wywiadowcy   przybrała   twardy,   okrutny   wyraz,   jaki 

gościł na niej bardzo rzadko.

— Pomszczę, panie naczelniku.
— Jednej tylko rzeczy nie rozumiem — mówił w chwilę potem 

aspirant Solski do jednego z komisarzy — kto właściwie zabił 
Orwida?   Trudno   przypuszczać,   by   któraś   z   owych   dziewcząt 

dokonała   zbrodni   wymagającej   tak   wielkiej   odwagi   i 
zdecydowania.

— Toteż żadna z owych dziewcząt nie zamordowała Orwida. 

Zbrodnicza   akcja   szła   tu   trzema   torami.   Zadaniem 

prowadzącego auto było utworzyć zator na zbiegu ulic kosztem 
paruzłotowego   mandatu   karnego.   Zadaniem   dziewcząt   było 

wrzucić   do   wnętrza   wozu   nasycone   narkotykiem   kwiaty. 
Zamordował   ktoś   trzeci,   a   uczynił   to   w   sposób   równie 

bezczelny jak sprytny. On też zrabował teczkę.

— Przypuszcza więc pan, że kierowca owego wozu?...

— Był niewątpliwie w spisku na życie Orwida.
— Ale   to   przecież   można   sprawdzić.   Posterunkowy, 

wystawiający mandat karny musiał zanotować numer wozu.

— Rzecz prosta.

W   pół   godziny   później   Roman   Szprot   zakomunikował   już 

Solskiemu   numer   samochodu,   który   utworzył   zator   na 

skrzyżowaniu ulic przy Chmielnej.

Aspirant połączył się natychmiast z dyżurnym urzędnikiem 

oddziału drogowego.

Okazało   się,   że   wozu   posiadającego   zanotowany   przez 

posterunkowego   numer   w   ogóle   nie   ma   w   spisach   oddziału 
drogowego. Numer był fikcyjny.

— Spodziewałem się tego! — rzekł spokojnie, powiadomiony 

o wynikach śledztwa Durski.

Ani on jednak, ani nikt z obecnych w urzędzie śledczym nie 

spodziewał   się   tego,   co   wydarzyło   się   w   chwilę   potem.   Do 

urzędu   śledczego   zgłosił   się   posłaniec,   który   doręczył 

background image

zaadresowany   do   Durskiego   pakunek.   Po   otworzeniu   paczki 
okazało się, że zawierała ona tekę z żółtej skóry zrabowaną z 

taksówki przed kilkoma godzinami.

— Teka Orwida! — zawołał zdziwiony Solski.

— Istotnie — odparł Durski. — Ten, który przysłał tę tekę, 

spieszył   się   widać   bardzo,   nie   zadawał   sobie   bowiem   nawet 

trudu, by wyłamać zameczek, lecz ostrym scyzorykiem przeciął 
bok   teczki.   Teczka   jest   naturalnie   dokładnie   wypróżniona   z 

cennych dokumentów Orwida.

— Jaki był cel przysłania tej teczki?

— Zadrwienie z policji. Proszę zbadać posłańca, kto i gdzie 

wręczył mu te teczkę.

Posłaniec   jednak   niewiele   wiedział.   Stał   na   rogu   ulicy 

Mazowieckiej  i  Traugutta,   gdy  podszedł do  niego  jakiś  niski 

pan   i   wręczył   mu   teczkę,   płacąc   równocześnie   za   jej 
odniesienie.

Stary posłaniec nie pamiętał dobrze, jak wyglądał ów pan. 

Zapamiętał sobie tylko jeden szczegół, ów niski jegomość był 

garbaty.

— Przynajmniej jedna słaba nić — ucieszył się Solski.

Roman Szprot zgrzytnął zębami:
— Gdy mi ów garbus wpadnie w ręce, przycisnę go już tak 

gładko do ściany, że mu ów garb naprostuję.

— Mój poczciwy Szprocie, garbusów jest wielu w Warszawie.

— Poradzimy sobie jakoś, jak powiedział kat, gdy skazaniec 

oberwał się ze stryczka! — zawyrokował wywiadowca, który z 

wolna poczynał wracać do równowagi ducha.

Dochodziła   północ,   gdy   aspirant   Solski   i   Roman   Szprot 

opuścili urząd śledczy.

Przez długi czas szli zamyśleni, wreszcie Solski zwrócił się do 

wywiadowcy. Myśl ta nurtowała go już tak długo, że mimo jej 
niedorzeczności postanowił się jednak upewnić.

— Szprot, czy ty widziałeś te dwie młode panny, z których 

jedna rzuciła bukiet?

— Nigdy  nie  opuszczam  sposobności  przyjrzenia  się  ładnej 

kobiecie, jak mówił pewien francuski prokurator do fałszerki 

dolarów. To były ładne dziewczęta.

background image

— Jak wyglądały?
— Było dość ciemno, ale mam wrażenie, że jedna z nich była 

drobną   delikatną   blondynką.   Szalenie   lubię   blondynki,   jak 
mówił   pewien   sędzia,   skazując   utlenioną   morderczynię   na 

dożywotnie więzienie.

— Szprot, zaprzestań tych błazeństw. A druga? Jak wyglądała 

druga?

— Zaraz,   zaraz.   Wysoka,   postawna   brunetka.   Gorące 

namiętne oczy... Och, panie aspirancie!...

Ale   Solski   pożegnał   szybko   wywiadowcę.   Rysopis   ten 

odpowiadał wyglądowi Irmy Zaleskiej i aspirant odczuł dziwny 
ból w sercu.

 

background image

Rozdział X

Po krętych schodach, wąskich, brudnych i ciemnych, bo małe 

okienka   klatki   schodowej   zasnute   były   od   lat   nieruszaną 
pajęczyną, wstępował owego wieczoru człowiek niski i krępy.

Głowa   jego   wciśnięta   była   w   ramiona   nienaturalnie 

podniesione   w   górę.   Płaszcz,   którym   otulał   się   stąpający   po 

schodach, fałdował mu się i unosił na plecach. Człowiek ów był 
garbaty.

Garbus stąpał niepewnie, jakby w domu owym znajdował się 

po raz pierwszy. Jakoż istotnie tak było. Wreszcie zatrzymał się 

na   drugim   piętrze   i   z   trudem   odczytał   przy   mdłym   świetle 
gazowej lampy numer umieszczony nad drzwiami mieszkania.

— To tu! — wyszeptał do siebie.
Dochodziła   godzina   dziesiąta   i   mieszkańcy   domu 

mieszczącego   się   przy   ulicy   Podwale   spali   już   dawno.   Na 
schodach panowała niczym niezmącona cisza.

Garbaty   człowiek   zdecydował   się.   Podszedł   do   drzwi   i 

zapukał.   Pukał   w   sposób   charakterystyczny.   Najpierw   dwa 

razy. Potem przerwa. Potem trzy razy. Znowu przerwa. Potem 
cztery   po   sobie   następujące   uderzenia.   Razem   uderzeń 

dziewięć.

Zaledwie przybyły zakołatał po raz ostatni, drzwi otworzyły 

się cicho, jakby dokonała tego ręka ducha.

W mieszkaniu było ciemno. Garbus jednak wszedł śmiało do 

wnętrza.   Drzwi   zamknęły   się   równie   cicho,   jak   się   były 
otworzyły i garbaty człowiek znalazł się w zupełnej ciemności.

Przez chwilę oczekiwał bez ruchu. Wreszcie głos jakiś zapytał 

w ciemności.

— W czyim imienin przychodzisz?
— W imieniu Szeloszeta. Jestem pokornym sługą i czcicielem 

odwróconego trójkąta.

background image

— Z czyjego przychodzisz wezwania?
— Z wezwania Wielkiego Maga.

— Mówisz z nim właśnie.
Równocześnie   wąski,   ale   oślepiający   snop   białego   światła 

padł na twarz przybyłego.

Ten, który z nim rozmawiał, pozostawał nadal w kompletnej 

ciemności.

— Nie usuwaj twarzy spod strumienia światła i odpowiadaj 

na pytania! — zabrzmiał w ciemności głos surowy i władczy.

— Jestem posłuszny...

— Orwid?
— Nie żyje.

— Wiem o tym.
— Wiesz o tym, mistrzu?

— Wiem! — głos Wielkiego Maga brzmiał nutą pogardliwego 

śmiechu. — Gdyby Orwid żył jeszcze, twe ciało byłoby już w 

drodze do prosektorium.

Na twarzy garbusa, przeciętej wielkim haczykowatym nosem, 

odmalował   się   wyraz   grozy.   Ten,   który   ukryty   w   ciemności 
kazał nazywać siebie Wielkim Magiem zdawał się sycić przez 

czas pewien trwogą kaleki.

— Czy masz dokumenty, wyjęte z leki Orwida?

— Mam je przy sobie.
— Połóż je u nóg moich.

Garbaty człowiek w milczeniu usłuchał wezwania.
Snop światła powędrował na prawo i oświetlił mały stoliczek.

— Pieniądze są na stoliczku. Weź je.
Kaleka znowu usłuchał bez słowa. Poruszał się jak automat.

— Wróć na miejsce. Pamiętaj, że przed moim wzrokiem nic 

się   nie   ukryje.   Zanim   zadałeś   cios   Orwidowi   miałeś   chwilę 

wahania.   Ostrzegam   cię.   Kto   waha   się   w   spełnieniu   moich 
poleceń, jest już tylko trupem na urlopie. Rozumiesz!

Garbus zgiął się na dźwięk tych ostrych stów, jak kuli się pies 

pod uderzeniami bata. Począł jąkać jakieś słowa nie mające z 

sobą żadnego związku.

Człowiek ukryły w mroku przemówił znowu.

— Nie będziesz spuszczał z oka ani Solskiego, ani Szprota. 

background image

Otrzymasz znak i wiadomość, gdzie mi masz zdać relację z prac 
swoich. A teraz radzę ci, zapomnij nazwę tej ulicy i zapomnij 

numeru   tego   domu.   Darmo   byś   tu   zresztą   wracał.   Możesz 
odejść.

Głos umilkł i równocześnie strumień światła padł na drzwi, 

wskazując garbusowi drogę. Zaraz potem światło zgasło.

Wielki Mag pozostał przez chwilę sam w zupełnej ciemności i 

łowił echo oddalających się kroków.

Nareszcie, gdy echo ich umilkło zupełnie, zapalił światło w 

małej  izdebce  i  szybkim  krokiem podbiegł do miejsca,  gdzie 

garbus złożył na ziemi zrabowane z teki Orwida dokumenty.

Szybkimi   ruchami   nerwowych   palców   począł   przewracać 

papiery.   W   miarę   jak   czytał   coraz   to   większe   zdziwienie   i 
przerażenie malowało się na jego twarzy. Zdawał sobie sprawę, 

iż zamordowany dziennikarz wiedział wiele, ale nie spodziewał 
się, by zebrane przez niego informacje zawierały materiał aż 

tak dokładny.

Wielki   Mag   dobył   zapałek   i   uczynił   ruch,   jakby   chciał 

podpalić kompromitujące dokumenty. Zawahał się jednak i po 
krótkim   namyśle   schował   je   do   kieszeni   okrywającego   go 

płaszcza.

Gdy   opuszczał   dom,   usta   jego   szeptały   słowa   bluźnierczej 

modlitwy:

 

Zawsze będę chwalił Trójkąt Odwrócony, a przeklinał  

trójkąt   prosty.   Niech   przeklęty   będzie   wróg  

Odwróconego   Trójkąta   i   strach   niech   stoi   przy   jego  
prawicy. Niechaj krótkie będą dni jego, niech dzieci jego  

pozostaną sierotami, a żona jego wdową...

Ty zaś, Szeloszet, Najwyższy, Nieznany, Wszechmocny  

Szeloszet, uczyń mi według łaskawości twojej...

 

background image

Rozdział XI

Doktor Lamot przerwał na chwilę dyktowanie swego dzieła 

naukowego   z   dziedziny   medycyny   kryminalnej,   któremu 
poświęcał   codziennie   trzy   godziny,   i   z   pod   lekko 

przymrużonych powiek objął wzrokiem posłać siedzącej przy 
maszynie dziewczyny.

Zauważył z zadowoleniem, a zauważył już nie wiadomo który 

raz z rzędu niezwykłą, rzadką urodę dziewczyny. Uśmiechnął 

się do swojej myśli. Nic był wprawdzie młodym człowiekiem – 
był zbyt rozsądny, by wmawiać to w siebie – ale nie był jeszcze 

przecież   zgrzybiałym   starcem.   Nie   darmo   uchodził   za 
przystojnego starszego pana.

Dlaczegóżby   właściwie   nie   miał   się   zdecydować? 

Niewątpliwie   dziewczyna   przyjmie   jego   propozycję.   Znajdzie 

zresztą dość argumentów, które potrafią ją przekonać. A jeśli 
nie...

Doktor   Lamot   wzruszył   ramionami.   Oczywiście,   należało 

wziąć pod uwagę i tę ewentualność...

Dziewczyna,   z   palcami   spoczywającymi   na   klawiszach 

maszyny   do   pisania,   patrzyła   na   lekarza   swymi   spokojnymi, 

czarnymi   oczyma.   Była   przyzwyczajona   do   owych   przerw   w 
dyktowaniu, w których czasie doktor Lamot albo zbierał myśli, 

albo też grzebał w stosach swych niezliczonych notatek.

Doktor   Lamot   jednak   odłożył   naraz   notatki   z   jakąś   nagłą 

decyzją.

— Nie   będziemy   już   dzisiaj   więcej   pisać.   Czuję   się   dziś 

dziwnie nieusposobiony do dyktowania.

Dziewczyna skinęła głową. Poczęła wolno składać maszynę.

— A więc mogę już iść.
Lekarz uczynił szybki, nieokreślony ruch ręką.

— Chciałbym,   ażeby   pani   pozostała   jeszcze   przez   chwilę. 

background image

Jesteśmy przecież dobrymi przyjaciółmi i chciałbym pomówić 
trochę z panią.

— Pomówić ze mną? O czym to?
Zdziwienie   Irmy   Zaleskiej   było   zupełnie   usprawiedliwione. 

Od   kilku   miesięcy,   przez   trzy   godziny   dziennie,   pisała   pod 
dyktando lekarza, ale doktor Lamot nigdy prawie nie mówił do 

niej   nic,   co   dotyczyłoby   spraw   innych,   poza   dziełem,   które 
opracowywał.

Siwy starszy pan sięgnął do pudełka z papierosami.
— Chciałbym z panią pomówić o... pani. O ile wiem, sytuacja 

pani nie jest wesoła...

Inna spojrzała nań, z każdą chwilą bardziej zdziwiona:

— Widzi   pan,   że   daję   sobie   jakoś   w   życiu   radę.   A   to,   że 

pracuję,   nie   jest   chyba   żadnym   nieszczęściem.   My,   kobiety, 

nauczyłyśmy się już pracować na siebie.

Doktor   Lamot   wypuścił   wielki   kłąb   dymu   i   przez   chwilę 

wpatrywał się w niego z uwagą.

— Tak pani sądzi... Miała pani, zdaje się, wyjść niedługo za 

mąż.

Dziewczyna zmarszczyła boleśnie brwi.

— Wie   pan   o   tym   przecież   dobrze,   doktorze.   Któż   może 

wiedzieć   lepiej   od   pana,   że   narzeczony   mój   został 

zamordowany. Jest pan przecież policyjnym lekarzem.

Doktor Lamot uniósł brwi w górę. Był to jego zwykły ruch, 

gdy   namyślał   się   w   jakie   słowa   ubrać   myśl,   którą   chciał 
wypowiedzieć. Ujął w rękę srebrny nóż do przecinania papieru 

i począł się nim bawić.

— Pozwoliłem   sobie   —   jął   mówić   dziwnie   bezbarwnym 

głosem   —   zebrać   nieco   informacji   o   pani...   Wiem,   że   nie 
posiada pani żadnej bliższej rodziny, że skazana jest pani na 

nieustanne poleganie na własnych siłach... Prowadzi pani życie 
zbyt  twarde,  zbyt  szare   dla  kobiety  młodej  i  tak   pięknej  jak 

pani.

— Czy ma pan na to jakąś rade?

W tonie dziewczyny drgała ledwo wyczuwalna ironia:
— Owszem,   mam   radę.   Niech   pani   zostanie   moją   żoną,   a 

będzie pani miała to wszystko, czego pani obecnie brakuje.

background image

Inna   spojrzała   zdziwiona.   Intuicją   kobiety   przeczuła   od 

początku do czego zmierza doktor Lamot, mimo to jednak z 

trudem wierzyła własnym uszom.

— Czy pan to mówi serio, doktorze?

Doktor Lamot począł się bawić srebrnym nożem.
— Zupełnie serio. Wiem, że nie jestem młody, ale to właśnie 

poczytuję   sobie   za   pewną   zaletę.   Czy   chce   pani   zostać   żoną 
człowieka   młodego,   mającego   płótno   w   kieszeni?   Trzeba 

patrzyć realnie na życie. Dam pani dobrobyt, nazwisko znane w 
stolicy, dam pani pozycję towarzyską. Być doktorową Lamot to 

nieco więcej, jak być Irmą Zaleską – stenotypistką…

Dziewczyna potrząsnęła ciemną główką.

— Niech pan nie traci darmo słów, doktorze.
Lamot spojrzał na nią ze szczerym zdziwieniem,

— Odrzuca pani moją propozycję?
Inna wkładała na głowę kapelusz:

— Propozycja   ta   bardzo   mnie   zaszczyca,   ale   nie   mogę   jej 

przyjąć. Szukam w małżeństwie  miłości, a nie interesu. Przy 

tym   pozostawiam   ocenie   pana,   czy   nie   było   nietaktem 
mówienie  ze mną o tym w niecałe  dwa tygodnie po śmierci 

mego narzeczonego.

Skinęła lekko głową staremu lekarzowi  i skierowała się ku 

drzwiom.

Doktor Lamot jednak zastąpił jej drogę.

— Przyjdzie pani jutro o zwykłej porze?
— Sądzę, że po naszej dzisiejszej rozmowie, nie powinnam 

tego robić!

Lekarz ujął ją za rękę.

— Niechże pani nie myśli już o tym. Nie będziemy o tym już 

nigdy   więcej   mówili.   Nie   chciałbym   tracić   tak   świetnej 

pracownicy jak pani.

— Namyślę się jeszcze.

Gdy drzwi zamknęły się za Irmą, doktor Lamot patrzył na nie 

przez chwile, po czym, kierując się do biurka, szepnął sam do 

siebie:

— A jednak będziemy musieli raz jeszcze w życiu pomówić o 

tej sprawie...

background image

Rozdział XII

Pukanie   do   drzwi,   zrazu   ciche,   powtórzyło   się   bardziej 

natarczywie.

Leon  Solski   podniósł  głowę   znad   biurka.   Tkwił   po  uszy   w 

stosach   książek,   broszur   i   publikacji   drukowanych   w   trzech 
językach. Wszystkie te książki tyczyły jednego tematu, tematem 

tym był – satanizm.

Pukanie powtórzyło się raz jeszcze.

Leon  Solski  podniósł się  leniwie  z  miejsca  i  pospieszył do 

drzwi.   Mimo   półmroku,   jaki   rozsiewała   osłonięta   abażurem 

lampa, poznał natychmiast spóźnionego gościa.

— A, to pan!

Roman Szprot wszedł do pokoju.
— Wybaczy pan, że przeszkadzam panu, panie aspirancie, ale 

do urzędu śledczego nadszedł list do pana. Sądziłem, że to coś 
pilnego, więc, idąc do domu, zabrałem ten list, by oddać panu 

po drodze.

— Bardzo dobrze, Szprot. Dajcie mi ten list.

Wywiadowca   podał   aspirantowi   policji   niewielką   białą 

kopertę, bardzo starannie zaklejoną.

Leon Solski spojrzał na pismo. Było mu zupełnie nieznane. 

Zanim otworzył kopertę, obracał ją kilka razy w ręku.

— Nadane   w   urzędzie   pocztowym   przy   ulicy   Wspólnej. 

Koperta była słabo nagumowana, wobec czego autor listu użył 

jakiegoś   kleju,   by   ją   dokładnie   zalepić.   Znaczek   pocztowy 
naklejony bardzo starannie. W prawym rogu i u góry. Mało jest 

w   Polsce   ludzi,   którzy   tak   starannie   i   dokładnie   nalepiają 
znaczki pocztowe na kopertach. Hallo, Szprot! Na kopercie po 

drugiej stronie jest odcisk palca. Co za nieostrożność. Można 
będzie zrobić odbitkę daktyloskopijna owego palca. No, a teraz 

zobaczymy, co jest wewnątrz.

background image

Aspirant   policji   przeciął   delikatnie   kopertę   i   wyjął   z   niej 

kartkę cienkiego papieru.

Na kartce były tylko dwa słowa:
 

Pierwsze ostrzeżenie

Podpisu nie było. Zamiast niego widniał pod tym dziwnym 

listem niewielki znak czarnego, odwróconego trójkąta, odbity 

gumowym stemplem.

Solski uśmiechnął się i podał list wywiadowcy.

— Widzisz, Szprot. Zaczynają zabierać się do mnie.
— Nic   dziwnego,   panie   aspirancie,   jak   powiedział   pewien 

włamywacz, który po dwugodzinnej pracy przekonał się, że w 
kasie ogniotrwałej znajdują się same protestowane weksle.

— To jednak jest bardzo charakterystyczne. List adresowany 

jest ręcznie, podczas, gdy słowa Pierwsze ostrzeżenie pozostały 

odbite   na   maszynie   do   pisania   i   to   na   maszynie   jakiegoś 
starego typu... Czy rozumiesz tę kombinację?

Szprot skinął głową:
— To znaczy, że inna osoba pisała ten list i poleciła drugiej 

osobie napisać adres.

— Ale dlaczego nie zaadresowano koperty maszynowo?

Wywiadowca namyślał się przez chwilę.
— Diabeł to wie! — oznajmił wreszcie.

— Powiedzenie bardzo na czasie, chodzi bowiem o czcicieli 

szatana. Otóż słuchaj, Szprot. List pisała i adresowała jedna i ta 

sama osoba. Chcąc  tylko nas  zmistyfikować,  list napisała  na 
maszynie,   kopertę   zaś   ręcznie.   Badanie   odcisku   palca   może 

wydać pewne rezultaty, ale przecież może to być odcisk palca 
posłańca lub dozorcy domu, któremu polecono wrzucenie listu 

do skrzynki. Trudno przypuszczać, by ci, którzy działali z tak 
piekielnym sprytem w sprawie Orwida, zdradzili się w tak głupi 

sposób.   Zresztą   osoba,   której   odcisk   palca   tu   widzimy, 
niekoniecznie musi figurować w kartotekach urzędu.

— Co zrobi pan aspirant z owym listem?
— Koperta pójdzie do ekspertyzy, list do mego prywatnego 

zbioru. No, i będziemy nieco uważać na siebie!

background image

Roman Szprot uśmiechnął się:
— Jak   długo  wiem,   że  mam  pod  ręką  dobrze,  naładowany 

browning, nie obawiam się samego Lucypera.

— Baphometa, mój kochany! Nie zapominaj zresztą Szprot, 

że miałeś przy sobie browning i wtedy, kiedy zanarkotyzowano 
cię w taksówce i zamordowano Orwida.

Szprot   spochmurniał.   To   była   czarna   plama   na   chlubnej 

karcie jego policyjnej służby.

— Myślę, panie aspirancie, że świat jest ułożony bardzo źle. 

Dlaczego na przykład nie sporządza się kartotek ludzi ślepych, 

pozbawionych   rąk   i  nóg,  ludzi   garbatych   i   ułomnych.  Co   za 
ogromne ułatwienie byłoby dla policji.

Solski uśmiechnął się:
— Chodzi ci o tego garbusa? Mój drogi to byłoby zbyt trudne. 

Może przypadek pozwoli nam wpaść na jego trop.

Nastało chwilowe milczenie. Szprot wskazał na stosy książek, 

leżących na biurku.

— A to co takiego?

— To? Te wszystkie książki traktują o czcicielach szatana.
— Jakże owi czciciele oddają cześć szatanowi?

— Urządzają sabbathy i czarne msze, plugawią znak krzyża, 

bezczeszczą komunikanty.

Szprot wydał cichy okrzyk zdziwienia.
— Co cię tak uderzyło, Szprot?

— To może być ślad, panie aspirancie.
— A co takiego?

— Przed   rokiem   aresztowałem   w   jednym   z   kościołów   w 

Warszawie   jakiegoś   szaleńca,   który   zaatakował   księdza   i 

rozsypał komunikanty z kielicha.

Solski zwrócił się gwałtownie do Szprota:

— Co się stało z tym człowiekiem?
— O ile wiem, oddano go pod obserwację lekarską. Przebywa 

on zdaje się po dziś dzień w zakładzie umysłowo chorych pod 
Warszawą.

— Czy sądzisz, że był to istotnie obłąkaniec?
Szprot ruszył ramionami.

— Nie wyglądał na takiego. Miałem go zresztą za wariata do 

background image

chwili,   gdy   mi   pan   powiedział,   że   sataniści   dopuszczają   się 
świętokradztw tego rodzaju.

— Jak się nazywał ten człowiek?
— Obce jakieś nazwisko. Zaraz! Zaraz!... Aha! Caprivi!

— Caprivi?
— Przypominam sobie teraz z całą pewnością.

— Dobrze. Zatem zbierz mi do jutra, do południa wszelkie 

informacje   o   tym   człowieku.   Jego   wiek,   zawód,   przeszłość... 

Znajdziesz   to   i   wynotujesz   z   protokołów   sprawy.   Jutro   po 
południu pojedziemy porozmawiać z tym człowiekiem.

Szprot podniósł się z miejsca.
— Widzę, że przydaję się jeszcze na coś, jak powiedziała stara 

brzytwa, gdy samobójca poderżnął sobie nią gardło. Idę już, 
panie aspirancie. Gdybym tylko znalazł tego garbusa...

— Do widzenia, Szprot. Aha, słuchaj jeszcze. Weź no to na 

wzór   i   każ   mi   zrobić   stempelek   w   kształcie   odwróconego 

trójkąta.   Być   może   przyjdzie   czas,   kiedy   pobawimy   się   w 
satanistów.

 

background image

Rozdział XIII

Przed blokiem białych budynków, zgrupowanych w wielkim 

parku, zatrzymało się policyjne auto.

— To tutaj!

Aspirant Solski i Roman Szprot opuścili wóz i zadzwonili do 

bramy   wejściowej   kolonii   ludzi,   którzy   zatracili   zdolność 

normalnego myślenia.

Mrukliwy   odźwierny   ukazał   twarz   o   czerwonym   nosie   w 

okienku judasza.

— Panowie   sobie   życzą?...   —   zapytał   mierząc   intruzów 

wzrokiem pełnym niechęci.

— Mamy list z urzędu śledczego do dyrektora zakładu.

— Pan dyrektor wyjechał przed godziną do Warszawy.
— Wobec tego muszę go doręczyć jego zastępcy. Jesteśmy z 

policji.

Odźwierny, który z racji wrodzonej skłonności do używania 

alkoholu, miewał od czasu do czasu, pewne nieporozumienia z 
stróżami   bezpieczeństwa,   przybrał   jeszcze   bardziej   niechętny 

wyraz twarzy.

— Zaraz poproszę.

Solski   spojrzał   z   uśmiechem   na   Szprota,   który   z   irytacji 

ruszył ramionami.

— Tym   wariatom   jednak   dobrze   się   dzieje   —   zauważył, 

 wskazując na budynki zakładu.

— Niby dlaczego?
— Jedyni   ludzie,   którzy   nie   odczuwają   głodu 

mieszkaniowego.

Solski   roześmiał   się   wesoło.   Był   prawie   pewny,   że   wszedł 

wreszcie   na   dobry   ślad   i   świadomość   tego   napełniała   go 
radością.

Brama   zakładu   otworzyła   się   ze   zgrzytem.   Starszy   pan   w 

background image

białym kitlu stanął w bramie i objął obu przybyłych przyjaznym 
uśmiechem.

— Jestem doktor Świrski, zastępca dyrektora zakładu. Czym 

mogę panom służyć?

Zarówno   Szprot   jak   i   Solski   uczuli   nagle   przypływ 

niewytłumaczonej   sympatii   do   tego   spokojnego, 

uśmiechającego się człowieka.

— Jestem aspirant Solski. Oto pismo z urzędu śledczego!

— Panowie pozwolą za mną.
Przez   ścieżkę   parku   skierowali   się   ku   kancelarii   zarządu. 

Doktor Świrski przebiegł oczyma pismo.

— Chodzi więc panom o rozmowę, czy  też  o przesłuchanie 

Capriviego? — zapytał, zdejmując złote okulary, które nałożył 
dla przeczytania listu.

— Nie   inaczej.   Mam   wrażenie,   że   Caprivi   może   nam 

powiedzieć   kilka   ciekawych   rzeczy   w   sprawie,   w   której 

prowadzę śledztwo.

— Zaraz panów skieruję do Capriviego... To jest najbardziej 

małomówny   pacjent,   jakiego   widziałem   w   tym   zakładzie. 
Sprawę   jego   umorzono   z   powodu   pewnych   anormalności 

umysłowych, Człowiek ten zresztą zetknął się w swym życiu i z 
morfiną, i z kokainą.

— Czy uważa pan doktor, że to, co powie może mieć wartość 

dla śledztwa?

Lekarz namyślał się przez chwilę:
— Panowie sami to osądzą — rzekł wreszcie. — Caprivi jest 

bardzo spokojny. Osobiście byłem od początku w niezgodzie z 
mymi kolegami w zakładzie, uważałem bowiem, że Caprivi jest 

w pewnej mierze symulantem. — Doktor Świrski wstał. — A 
zatem chodźcie panowie za mną. Wątpię jednak, czy Caprivi 

będzie chciał w ogóle mówić z panami.

Szli   w   milczeniu   przez   białe   korytarze   domu   umysłowo 

chorych. Roman Szprot rozglądał się wokół ciekawie, aspirant 
Solski   szedł   obojętny   na   wszystko,   formując   sobie   w   myśli 

pytania i metodę rozmowy z pacjentem doktora Świrskiego.

Lekarz   wprowadził   obu   urzędników   policji   do   małej 

poczekalni.

background image

— Caprivi   przebywa   we   wspólnej   sali   na   oddziale 

najspokojniejszych   i   nieszkodliwych   pacjentów.   Ponieważ 

panowie chcą z nim pomówić zupełnie spokojnie, każę go tu 
zaraz poprosić.

Doktor   Świrski   wyszedł   na   chwilę   po   czym   ukazał   się   z 

powrotem   z   człowiekiem   chudym   o   bardzo   ostrym   profilu   i 

rzadkich czarnych włosach.

— Ma   pan   gości,   panie   Caprivi   —   zwrócił   się   lekarz   do 

świętokradcy.   —   Panowie   przyszli   dowiedzieć   się   o   pańskie 
zdrowie.

Spojrzał porozumiewawczo na Solskiego:
— Zostawiam panów samych.

Równocześnie doktor Świrski wskazał nieznacznie Solskiemu 

dzwonek   na   dozorcę   umieszczony   na   stole   i   opuścił   cicho 

poczekalnię.

Caprivi   stanął   w   przygarbionej   nieco   postawie   i   począł 

przypatrywać się swym gościom.

Przez chwilę trwało milczenie.

 

background image

Rozdział XIV

Przerwał je aspirant Solski:

— Niech   pan   siada,   panie   Caprivi.   Przypomina   nas   pan 

sobie?

Obojętny ruch ramion.
— Nie!

Po   czym   nagłe   spojrzenie   na   Szprota.   Jakieś   iskierki 

zainteresowania   w   oczach.   Pogardliwy   uśmiech   na 

fenomenalnie wąskich i bezkrwistych wargach.

— Tego   pana   przypominam   sobie.   Przecież   to   panu 

zawdzięczam, że mnie tu trzymają.

Solski przygryzł usta. Popełnił najfatalniejszy błąd, zabierając 

z   sobą   wywiadowcę,   który   aresztował   Capriviego.   Należało 
ratować sytuację.

— Myli się pan z cala pewnością. Nikt z nas nie aresztował 

pana. Spotykaliśmy się często w barze Pod Setką.

— Ależ wariat z pana!
W   głosie   Capriviego   brzmiał   taki   ton   szczególnego   i 

głębokiego   przekonania,   że   Solski   osłupiał.   Wszystkiego   się 
spodziewał, tylko nie tego, że w szpitalu wariatów – nazwą go 

wariatem. Roman Szprot rzadkim wysiłkiem woli zdobył się na 
zachowanie powagi.

Caprivi tymczasem wybuchnął nagłym gniewem.
— Dlaczego   trzymają   mnie   tutaj.   Dlaczego   więżą   mnie   tu 

wśród obłąkańców, dlaczego naigrywają się ze mnie? Czy mam 
już tu do śmierci pozostać? Dlaczego?...

Solski patrzał na niego badawczo:
— Z rozkazu Wielkiego Maga — rzekł powoli i uroczyście.

Na   słowa   te   Caprivi   uspokoił   się   równie   nagle,   jak   nagle 

uniósł się gniewem. W milczeniu począł spoglądać na aspiranta 

policji, mrugając zaczerwienionymi powiekami.

background image

— Rozumie pan, Caprivi, z rozkazu Wielkiego Maga.
— Nie znam żadnego Wielkiego Maga. Pierwszy raz słyszę o 

nim.

— A jednak działał pan z jego rozkazu.

— Ja? Kiedy?
— Bezczeszcząc puszkę z komunikantami w kościele.

Caprivi potrząsnął głową z nagłym niepokojem.
— Nie! Nie! Działałem wówczas zupełnie sam.

Solski uśmiechnął się pobłażliwie.
— Rozumiem   doskonale,   że   nie   ma   pan   do   nas   zaufania. 

Niechaj pan jednak zrozumie, że znajduje się pan tutaj właśnie 
dzięki staraniom wielkiego mistrza. Złapano pana na gorącym 

uczynku tego, co „oni” nazywają świętokradztwem, i gdybyśmy 
nie   zdołali   umieścić   pana   tutaj,   sąd   skazałby   pana   na 

długoletnie więzienie.

Caprivi patrzył na Solskiego z dziwnym wyrazem twarzy.

— Czego panowie chcą ode mnie? — zapytał znowu, ale już 

innym tonem.

Solski   ujął   kartkę   papieru   i   jednym   pociągnięciem   pióra 

nakreślił na niej znak odwrotnego trójkąta, pod tym umieścił 

jakiś znak hebrajskimi literami. Były to litery szinlamedszin i 
tof tworzące wyraz Szeloszet będący jednym z imion Szatana.

Aspirant podał tę kartkę Capriviemu, śledząc bacznie wyraz 

jego twarzy.

Ku zdziwieniu aspiranta na twarzy Capriviego odmalował się 

wyraz   jakiejś   niesamowitej   trwogi.   Ręka,   w   której   trzymał 

kartkę papieru drżała lekko.

— Czego chcecie ode mnie? — zapytał znowu.

Solski zaledwie zdołał ukryć tryumfujący uśmiech. Ton głosu 

i owe pełne pokory chcecie Capriviego były dlań dowodem, że 

nareszcie wszedł na dobrą drogę. Teraz należało przeprowadzić 
atak całą parą.

— Czy wierzysz już teraz, że przychodzimy od mistrza?
Caprivi skinął głową.

— Jeżeli   masz   jakieś   życzenia,   wyjawisz   nam   je   na   końcu 

rozmowy. Obecnie odpowiadaj na pytania.

Glos Solskiego brzmiał tonem nakazu nieznoszącego oporu.

background image

— Przed   spełnieniem   tego,   za   co   cię   aresztowano   dostałeś 

pisemne zlecenie od Wielkiego Maga dokonania swego czynu? 

Czy tak?

— Tak!

— Wielki   Mag   pragnie   to   zlecenie   pisemne   odebrać   z 

powrotem, by nie dostało się w niepowołane ręce.

Roman   Szprot,   asystujący   tej   scenie   i   nieznacznie   robiący 

notatki z rozmowy, patrzył z podziwem na Solskiego. Wiedział, 

że   Solski   był   człowiekiem   zdolnym,   ale   pierwszy   raz   miał 
przykład kapitalnej intuicji aspiranta.

— Dokument ten jest dobrze schowany.
— Nie pytam cię o to, Caprivi. Mistrz nasz ma tylko jedną 

wolę i nie znosi nieposłuszeństwa. Gdzie jest to pismo? Caprivi, 
wszak mieszkał pan razem z matką przed aresztowaniem?

— Tak.
— To pismo jest w mieszkaniu?

— Tak.
— Gdzie?

— Pod siódmą klepką parkietu od drzwi jest skrytka.
— Tam jest ów papier?

— Tak.
— I co więcej?

— Więcej nic... Wielki Mag kazał zniszczyć mi wszystko, co 

mogłoby...

— Kiedy widziałeś mistrza po raz ostatni?
Caprivi spojrzał jakby zdziwiony.

— Widziałem go w czasie wtajemniczań młodych adeptów — 

rzekł z wahaniem — twarz miał jak zawsze zasłoniętą maską.

Solski   uniósł   brwi   w   górę.   A   więc   Wielki   Mag   występuje 

nawet wśród swych zaufanych z maską na twarzy.

— Dosyć Caprivi. Czy masz jakąś prośbę do Wielkiego Maga?
— Tak.

Caprivi pochylił się nad stołem i rzekł szeptem, oglądając się 

wokoło.

— Weźcie mnie stąd.
Solski postanowił doprowadzić mistyfikację do końca.

— Chcesz być wolny?

background image

— Tak. Chcę się stąd wydostać.
— Nie dostajesz tu morfiny?

W oczach Capriviego zapalił się głód narkotyku.
— O, tak! Tak! — wyszeptał głosem skrzywdzonego dziecka. 

— Weźcie mnie stąd.

Solski podniósł głowę znad stołu.

— Wielki Mag kazał mi, bym ci oznajmił, że godzina twego 

wyzwolenia jest bliska. Za cztery dni, o północy, do okna twej 

sypialni zapuka ręka wybawcy. Trzy razy po trzy razy... Bądź 
wówczas gotów, podejdź do okna... O reszcie pomyśli kto inny.

Caprivi pochylił głowę w milczeniu.
W tej samej chwili do drzwi rozległo się dyskretne pukanie. 

Był   to   doktor   Świrski,   który   nie   mógł   doczekać   się   końca 
przeciągającej się rozmowy.

— Skończyliśmy, panie doktorze.
Świrski spojrzał łagodnie na Capriviego.

— A   zatem   pożegnaj   swych   przyjaciół,   Caprivi,   i   wróć   do 

swego pokoju.

Solski   i   Szprot   wyciągnęli   rękę   do   Capriviego.   Solski 

zauważył przy tym, że z chwilą wejścia doktora Caprivi schował 

zręcznie do kieszeni szpitalnego płaszcza napisaną przez niego 
kartkę z kabalistycznymi znakami.

Caprivi jednak nie odchodził.
— Czy chcesz jeszcze czego?

Wychudły   człowiek   wskazał   na   karafkę   wody   stojącą   w 

poczekalni.

— Pić mi się chce.
Doktor Świrski w milczeniu napełnił szklankę wody i podał ją 

swemu pacjentowi.

Caprivi podniósł ją do ust, gdy lekarz dostrzegł nagle jakiś 

dziwny   osad   na   dnie   karafki.   Niezwykle   przypuszczenie 
zrodziło się nagle w jego mózgu. Bez namysłu szybkim ruchem 

wyrwał Capriviemu szklankę z wodą.

— Zaczekaj, Caprivi.

Zbliżył szklankę do ust i wziął trochę wody na język. Miała 

jakiś   dziwny,   ledwie   wyczuwalny   posmak.   Lekarz   postawił 

szklankę na stole i porwał za karafkę, podnosząc ją pod światło.

background image

Obaj urzędnicy policji z uwagą śledzili jego ruchy.
Czerstwa twarz lekarza pokryła się nagłą bladością.

— Ta woda jest zatruta! — zawołał. — Co za szczęście, że nikt 

z panów nie pił z tej karafki.

Szprot spojrzał na bladą twarz lekarza i spoważniał również. 

Przypomniał   sobie   nagie,   że   w   czasie   rozmowy   Solskiego   z 

Caprivim, chciał ugasić pragnienie kilkoma łykami wody, nie 
miał jednak na to czasu.

Solski spojrzał badawczo na lekarza.
— Zadziwiające — mruczał stary lekarz, badając pod światło 

zawartość szklanki. — Nie rozumiem, jak przy wzorowej opiece 
szpitalnej mógł ktoś...

Uniósł w górę krzaczaste brwi.
— Mamy tu na miejscu laboratorium chemiczne. Muszę zaraz 

dokonać analizy — zwrócił się do agentów i wyszedł z pokoju, 
zabierając z sobą szklankę i karafkę z wodą.

Caprivi siedział bez ruchu z pobladłą twarzą.
— Co... co to wszystko znaczy? — wyszeptał.

Solski   bynajmniej   nie   miał   zamiaru   udzielania   mu   na   ten 

temat   wyjaśnień,   tym   bardziej,   że   w   drzwiach   ukazał   się 

dozorca, który miał wyprowadzić Capriviego.

— Pamiętaj!   —   rzucił   mu   przyciszonym   głosem,   jak   gdyby 

chciał, by dozorca nie usłyszał słów jego. — Pamiętaj, od dziś za 
cztery dni. Trzy stuknięcia po trzy razy. Bądź gotów.

Caprivi skinął głową na znak, że rozumie, i spokojnie udał się 

za dozorcą.

Solski   spojrzał   przeciągle   na   Szprota.   Na   twarzy   agenta 

widniał już zwykły dobrotliwy uśmiech.

— Byliby   mnie   skończyli,   jak   rzekł   pewien   skazaniec, 

ułaskawiony w momencie, gdy miał już stryczek na szyi.

— Wiesz, Szprot...
— Słucham!

— Obawiam   się,   że   połamiemy   sobie   na   tej   sprawie   zęby. 

Przeciwnik przewyższa nas sprytem. Ale mylisz się, to nie nas 

chcieli otruć, lecz Capriviego w obawie jego zdrady.

— Nabrał go pan aspirant na całego. Będzie chłop czekał na 

owo   pukanie   do   okna,   jak   ja   zawsze   czekam   na   spadek   po 

background image

jednej z moich stu ciotek.

Aspirant   wraz   ze   Szprotem   opuścili   pokój   i   udali   się   do 

laboratorium chemicznego.

Doktor   Świrski   siedział   przy   stoliku   zastawionym 

epruwetkami i szklanymi flakonami. Nalewał właśnie wodę z 
karafki   do   małej   epruwetki   i   dodawszy   do   niej   kilka   kropel 

jakiegoś   ciemnego   płynu,   począł   ją   ogrzewać   na   gazowym 
płomyku.

Obaj   mężczyźni   stanęli   opodal,   nie   chcąc   przeszkadzać 

staremu lekarzowi.

Doktor   Świrski   podniósł   epruwetkę   do   wysokości   oczu   i 

spojrzał pod światło.

— Wie pan, co było w karafce z wodą? — zapytał Solskiego. — 

Cyjanek potasu.

Aspirant policji drgnął.
— Nie   wiadomo,   kiedy   człowiek   staje   przed   bramami 

wieczności   —   rzucił   sentymentalnie   Szprot.   —   Tego   samego 
zdania był car Paweł I, gdy go duszono jedwabną szarfą.

— Panie   doktorze   —   zwrócił   się   do   Świrskiego   aspirant   — 

byłbym panu bardzo wdzięczny, gdyby pan zechciał zachować 

w tajemnicy tę historię z karafką zatrutej  wody. Tymczasem 
pożegnamy   pana   doktora   i   dziękując   za   okazaną   pomoc, 

zastrzegamy   sobie   możność   fatygowania   pana   jeszcze   w 
przyszłości.

— Jestem zawsze na usługi panów — odparł grzecznie lekarz, 

podając Solskiemu rękę. — Jeżeli mogę pana prosić, to niech 

pan zechce pozdrowić ode mnie przy okazji doktora Lamota, 
mojego   uniwersyteckiego   kolegę.   Wszak   jest   on   obecnie 

lekarzem policyjnym. Praktyka szpitalna tak mnie pochłania, 
że   nie   widziałem   go   już   przez   szereg   lat.   Wiem   tylko,   że 

mieszka w Warszawie.

— Gdy   tylko   zobaczę   doktora   Lamota,   nie   zapomnę   oddać 

mu pozdrowień. — odparł Solski. — Doktor Lamot to nasza 
znakomitość.

— Ha! — wtrącił się Szprot, który nigdy nie umiał milczeć 

zbyt długo. — Ludzie, którzy cało wyszli z katastrofy Titanica

są już przez to samo znakomitościami.

background image

Na   wyrazistej   twarzy   doktora   Świńskiego   odbiło   się 

zdumienie.

— Z katastrofy Titanica? — zapytał.
Solski skinął głową:

— Tak. Przecież doktor Lamot płynął na pokładzie Titanica i 

ocalał prawie cudem.

Stary lekarz potrząsnął głową.
— Nigdy o tym nie słyszałem. Katastrofa Titanica wydarzyła 

się w 1912 roku. To było dawno! Bardzo dawno! Pierwszy raz 
słyszę, iż w ogóle był w Stanach  Zjednoczonych. Kto panom 

mówił o tym?

— Opowiadał nam o tym sam doktor.

— To dziwne.
Solski nie podjął tego tematu i za chwilę wraz ze Szprotem 

znaleźli się w samochodzie.

— Do domu na zasłużony wypoczynek? — zagadnął Szprot.

— Tak, do domu, ale do domu Capriviego.
— Aha. Pamiętam: siódma klepka parkietu od drzwi.

— Właśnie. A potem złożymy raport Durskiemu.
Solski   wydał   szoferowi   odpowiednie   dyspozycje   i   w   pół 

godziny   potem   auto   policyjne   zatrzymało   się   przed   małym 
domkiem na Woli. Solski miał przygotowany nakaz rewizji in 

blanco.

Matka   Capriviego,   sędziwa   staruszka,   z   przerażeniem 

przyjęła niespodziewanych gości.

Rewizja   trwała   krótko.   Pod   siódmą   klepką   od   drzwi   była 

faktycznie   skrytka,   ale   była   ona   pusta.   Z   pożądanego 
dokumentu nie było ani śladu.

Solski przygryzł wargi.
— Znowu   nas   uprzedzono.   —   rzekł   do   Szprota,   po   czym 

zwrócił się do pani Caprivi.

— Czy wiedziała pani o tej skrytce?

— Nic a nic! — odparła staruszka, tak  szczerym tonem, że 

Solski uwierzył w prawdę jej słów.

— Czy był tu ktoś u pani? Wczoraj lub dziś w ciągu dnia?
— Owszem, był zdun. Mówił, że piec jest nie w porządku i że 

musi coś poprawić.

background image

— I poprawił?
— Nie. Obejrzał i powiedział, że przyjdzie jutro.

— No, tak. Naturalnie, nie zobaczy go pani więcej na oczy. 

Czy   w   czasie   obecności   tego   „zduna”   wychodziła   pani   z 

mieszkania?

— Odwołała mnie na chwilę sąsiadka.

Solski skinął głową i zwrócił się do Szprota:
— Idziemy, Szprot.

— Idziemy! Nie mamy tu nic więcej do roboty, jak rzekło dwu 

skazańców,   opuszczając   więzienie   po   odsiedzeniu   w   nim 

okrągłych dwudziestu lat.

Za chwilę znów siedzieli obaj w samochodzie:

— I   co   pan   na   to,   panie   aspirancie?   —   przerwał   długie 

milczenie Szprot.

Solski ruszył ramionami.
— Znasz prawo serii, Szprot. Zwaliła się na nas obecnie fala 

niepowodzeń i to oznacza...

— I to oznacza?...

— Że już niedługo zacznie się seria naszych powodzeń i klęsk 

naszych wrogów.

 

background image

Rozdział XV

Upłynęło dwa dni od wizyty Solskiego w szpitalu.
Raport   złożony   naczelnikowi   Durskiemu   wywołał   jego 

zadowolenie, mimo że ostateczny rezultat wyprawy ukończony 
był niepowodzeniem.

Durski zorientował się natychmiast, że Caprivi wie znacznie 

więcej, niż powiedział, i postanowił dlatego dołożyć wszelkich 

starań, by  Capriviego przeniesiono ze szpitala dla umysłowo 
chorych   do   aresztu   śledczego.   Starania   jednak   Durskiego, 

wobec   orzeczenia   lekarzy   o   anormalności   umysłowej 
Capriviego, natrafiły na poważne trudności.

Śledztwo   utknęło   na   martwym   punkcie   i   policja   daremnie 

szukała   nowych   nici   prowadzących   do   upragnionego   kłębka, 

daremnie starała się rozświetlić mroki tajemnicy otaczającej tę 
całą sprawę.

Solski miał kilka godzin wolnych i postanowił przepędzić je 

samotnie,   by   raz   jeszcze   przemyśleć   całą   sprawę  czcicieli 

Szatana od początku do końca. Pierwszy raz jednak samotność 
poczęła   mu   ciążyć.   Skręcił   w   stronę   Krakowskiego 

Przedmieścia, namyślając się, czy wejść do Loursa na filiżankę 
kawy, czy też udać się do domu.

Idąc wolnym krokiem, uczuł nagle jakiś dziwny niepokój koło 

serca.

W odległości kilku  kroków ujrzał smukłą, rasową sylwetką 

Irmy Zaleskiej, która szła w jego stronę.

Skłonił   się   głęboko,   nie   wiedząc,   czy   minąć   ją,   czy   też 

przystąpić do niej. Ogarnęło go jakieś radosne zdziwienie, gdy 

dziewczyna   podeszła   do   niego   i   wyciągając   małą   rączkę, 
przemówiła swym ciepłym, zmysłowym głosem:

— Bardzo   przepraszam,   że   pana   zatrzymuję.   Czy   może   mi 

pan poświęcić kilka minut rozmowy?

Uścisnąwszy   podaną   rączkę,   odpowiedział   aż   nazbyt 

background image

skwapliwie:

— Ależ z największą przyjemnością. Czym mogę pani służyć?

— Proszę mnie, wobec tego, odprowadzić do domu.
Przez krótką chwilę szli obok siebie w milczeniu.

— Chciałam   pana   zapytać...   —   zaczęła   Irma   —   o   ile   to 

naturalnie nie jest tajemnicą, czy panować natrafili już na ślad 

mordercy mego nieszczęśliwego narzeczonego?

Solski był zaskoczony tym pytaniem. Obowiązek urzędnika 

nakazywał   mu   nie   odpowiadać   na   to   pytanie,   z   drugiej   zaś 
strony   urok,   jaki   wywierała   nań   dziewczyna,   jej   serdeczne   i 

przyjazne   zwrócenie   się   do   niego,   mówiły,   że   przecież   nie 
popełni   żadnego   wykroczenia,   gdy   podzieli   się   z   nią   swymi 

spostrzeżeniami.   Czuł   instynktownie,   że   może   liczyć   na 
dyskrecję i że Irma nie zdradzi okazanego jej zaufania.

Dziewczyna, jak gdyby odgadując jego myśli, odezwała się, 

nie czekając na jego odpowiedź:

— Rozumiem   doskonale,   że   może   nie   powinnam   zadawać 

tego pytania, na które panu, jako prowadzącemu śledztwo, nie 

wypada może odpowiedzieć, lecz gdyby pan zechciał zrozumieć 
moje   intencje.   Nie   prosta   ciekawość   powoduje   mną,   tylko 

głęboki ból, jaki mi zadano. Zresztą nie zawiodę okazanego mi 
zaufania.

Proste   słowa   dziewczyny   rozwiały   wszystkie   skrupuły 

Solskiego.   Mile   połechtały   jego   ambicję   słowa   Zaleskiej 

prowadzącemu śledztwo.

— Proszę   mi   wierzyć   —   odparł   —   że   ani   przez   chwilę   nie 

wątpiłem   w   pani   dyskrecję,   tylko   zastanawiałem   się,   w   jaką 
formę   ująć   to,   co   panią   interesuje.   Śledztwo   posunęło   się 

wprawdzie   naprzód,   jednakże   nie   udało   nam   się   dotychczas 
wpaść na ślad morderców.

— Morderców? —  spytała  Zaleska  ze  zdziwieniem.  — Więc 

kilku ich było w mieszkaniu mego narzeczonego?

— Nie   o   tym   myślałem...   Narzeczonego   pani   zamordował 

jeden człowiek, lecz działał on z ramienia potężnej i tajemniczej 

organizacji,   tej   która   zamordowała   dziennikarza   Orwida. 
Przecież sama pani o tym wspominała...

Na twarzy dziewczyny odbił się wyraz ledwie dostrzegalnego 

background image

zmieszania.   Nim   jednak   Solski   zdołał   go   spostrzec,   była   z 
powrotem opanowana i spytała spokojnie:

— Ja?
— Tak,   wówczas   w   pokoju   Hurwicza.   Powiedziała   pani 

zamordowali go  i pokazując znamię nad uchem, przytoczyła 
pani   przeczucia   narzeczonego,   że   nie   umrze   on   naturalną 

śmiercią.

— Ach, nie przywiązuję obecnie żadnej wagi do tych słów... 

byłam   wtedy   pod   bezpośrednim   wrażeniem   ciosu   i 
nieszczęścia, jakie na mnie spadły tak niespodziewanie... Dziś, 

niech mi pan wierzy, mogę zapewnić, iż powiedzenie moje nie 
miało żadnego znaczenia.

— A   jednak   przeczuła   pani   trafnie...   zamordowano 

narzeczonego pani z rozkazu sekciarzy...

— Sekciarzy? — powtórzyła.
— Tak,   sekciarzy...   W   tej   chwili   padł   ich   ofiarą   Hurwicz   i 

Orwid,   a   nie   wiadomo   jeszcze,   ile   będzie   ofiar,   nim   ręka 
sprawiedliwości dosięgnie zbrodniarzy.

— Jak to, wie pan kto zamordował i policja nie potrafi ich 

pochwycić   —   spytała   szczerze   zdziwiona   Zaleska.   —   Nie 

rozumiem...

— Pytanie  pani  jest  zupełnie naturalne   —  odpowiedział.  — 

Lecz na to trzeba być urzędnikiem policji, aby orientować się, 
jak   wiele   zajść   jeszcze   może   okoliczności   i   wypadków   od 

momentu odkrycia zbrodniarza do jego schwytania. Wielkich 
przestępców nie tak łatwo ująć, jak to się na pozór wydaje.

— Lecz   pan   ich   schwyta,   prawda?   — spytała,   badawczo 

spoglądając mu w oczy.

Na czole Solskiego wystąpiła głęboka zmarszczka:
— Przysięgam pani — oświadczył ostro — że nie spocznę ani 

na   chwilę,   dopóki   nie   będę   miał   ich   wszystkich   ot   tak   —   i 
wyciągnąwszy  dłoń, wykonał wymowny ruch zamykającej  się 

garści.

Na   ustach   Zaleskiej   zaigrał   jak   gdyby   lekki,   ironiczny 

uśmieszek. Opanowała go jednak szybko.

— Z   całego   serca   życzę   panu   powodzenia.   Teraz   jestem 

pewna, że śmierć mego narzeczonego zostanie pomszczona.

background image

Przeszli jeszcze kilkadziesiąt kroków i Zaleska zatrzymała się 

przed bramą.

— Przypomniałam   sobie,   że   jeszcze   muszę   wstąpić   do 

przyjaciółki. Bardzo panu dziękuję i za dodanie mi otuchy, i za 

miłe towarzystwo... — powiedziała miękko, podając mu dłoń, 
którą Solski ucałował z dziwnym wzruszeniem. — Mam jeszcze 

jedną prośbę... Proszę powiadomić mnie o wynikach pańskich 
poszukiwań. Adres pan pamięta zapewne.

I skinąwszy główką, zniknęła w głębi bramy.
Solski był tak zaskoczony nieoczekiwanym a rozkosznym dla 

niego zaproszeniem, że nie zdobył się na żadną odpowiedź czy 
podziękowanie. Skłonił się tylko  głęboko i dopiero po chwili 

zorientował się, że Zaleska weszła już na klatkę schodową, a 
ukłon jego przyjąć mógł dozorca, który właśnie ukazał się w 

głębi bramy.

Włożywszy więc kapelusz, odszedł szybkim krokiem. Czuł w 

sercu   dziwną   radość   i   rozjaśnionymi   oczyma   spoglądał   na 
mijających go przechodniów.

— Trzeba jak najprędzej skończyć z satanistami — myślał — 

bo czeka mnie daleko ważniejsza sprawa.

 

background image

Rozdział XVI

Noc   była   ciemna   i   bezksiężycowa.   W  Domu   Zdrowia 

pogaszone już były światła i panowała głęboka cisza. Świeciło 
się tylko w gabinecie dyżurnego lekarza, który wrócił właśnie z 

oddziału furiatów, gdzie dawał uspakajający zastrzyk jednemu 
z chorych, awanturującemu się w ataku szału. Chory uspokoił 

się i zasnął po zastrzyku, tak że nic nie mąciło ciszy w  Domu 
Zdrowia
.

Doktor Świrski cierpiał chronicznie na bezsenność i dlatego 

chętnie i często podejmował się nocnych dyżurów w szpitalu 

obłąkanych,   mimo   że   zarówno   wiek   jak   i   piastowane 
stanowisko   zastępcy   dyrektora  zakładu   zwalniały   go  od  tego 

obowiązku, spadającego zazwyczaj na młodych lekarzy.

Doktor   Świrski   był   starym   kawalerem,   rozmiłowanym   w 

swoim   zawodzie.   Nie   miał   innych   namiętności,   poza   swymi 
psychiatrycznymi badaniami, którym poświęcił całe swe życie.

Doktor Świrski zrzucił biały kitel, zgasił duże światło płonące 

w gabinecie i zapalił małą lampkę stojącą na biurku. Następnie 

rzucił   przelotne   spojrzenie   na   hałaśliwy   zegar   wskazujący 
godzinę dziewiątą i z półki wypełnionej grubymi, oprawnymi 

tomami wybrał jeden, po czym zasiadł do czytania.

Po   chwili   już   pogrążył   się   tak   dalece   w   studiowaniu 

naukowego   dzieła   jakiegoś   francuskiego   uczonego,   że 
zapomniał   o   całym   świecie   i   nie   zwrócił   uwagi   na  to,  że   na 

dworze począł padać rzęsisty deszcz, szumiąc wśród pożółkłych 
liści drzew zwarzonych podmuchami jesieni.

Dozorcy   szpitalni   drzemali   na   piętrach,   na   których   pełnili 

służbę   i   zdawać   by   się   mogło,   iż   doktor   Świrski   jest   jedyną 

osobą, która czuwa w zakładzie.

A jednak prócz doktora Świrskiego czuwał w Domu Zdrowia 

jeszcze ktoś inny i przewracając się na łóżku, z niecierpliwością 

background image

liczył sekundy i minuty.

Tym kimś był – Caprivi.

Nocy   tej   przypadał   właśnie   termin,   o   którym   mówił   mu 

Solski, Caprivi więc, który nie miał najmniejszych powodów, by 

podejrzewać mistyfikację, czekał, aż w szybę okna rozlegnie się 
umówione stukanie. Trzy razy po trzy razy.

Upływały   minuty   i   kwadranse,   a   Caprivi   wciąż   czekał. 

Ogarniało   go   coraz   większe   zdenerwowanie.   Czyżby   Wielki 

Mag zawiódł go, czyżby miał nie dotrzymać obietnicy?

— Tap!... tap!... tap!...

Caprivi   uniósł  się   na   posłaniu,   zimny   pot  wystąpił   mu   na 

czoło.

To był umówiony sygnał...
— Tap!... tap!... tap!...

— Tap!... tap!... tap!...
Caprivi wstał,  jak  mógł najciszej  i na palcach  podszedł do 

okna.  W oknie  tym była  zazwyczaj  krata,  tym razem  jednak 
kraty nie było. Usunęły ją jakieś tajemnicze ręce, te same, które 

teraz cięły szybę ostrym diamentem.

Ręce te, umocowały potem zręcznie drabinkę sznurową i dały 

znak Capriviemu.

Świętokradca nie wahał się ani chwili, wspiął się na parapet 

okna i z zręcznością, jakiej trudno się było po nim spodziewać, 
począł się spuszczać po sznurowej drabince.

Gdy   dotknął   ziemi,   zbliżyła   się   do   niego   jakaś   postać 

pokraczna i ujęła go za rękę. Mimo panującego mroku Caprivi, 

który widział w ciemnościach nie gorzej od kota, zauważył, iż 
człowiek   ów   był   garbusem   o   potwornie   brzydkich   rysach 

twarzy. Chciał zapytać o coś, lecz garbus długą swą rękę położył 
na ustach Capriviego, nakazując mu w ten sposób milczenie.

Deszcz  padał w dalszym ciągu.  Garbus nadsłuchiwał  przez 

chwilę,   lecz   poza   monotonnym   poszumem   deszczu,   żaden 

szmer nie mącił nocnej ciszy.

Garbus najkrótszą drogą pociągnął Capriviego w stronę muru 

okalającego   zakłady   ogrodu.   Tam   również   czekała   drabinka 
sznurowa.

Po   drugiej   stronie   muru   oczekiwało   małe   kryte   sportowe 

background image

auto. Garbus krótkim ruchem ręki wskazał Capriviemu miejsce 
obok siebie, po czym zajął sam miejsce przy kierownicy.

Samochód ruszył i pomknął jak strzała po rozmokłej szosie.
Caprivi w szpitalnej odzieży siedział obok garbatego szofera i 

pełną piersią wchłaniał wilgotne powietrze jesiennej nocy.

Był wolny. Wielki Mag dotrzymał słowa.

W   dwie   godziny   potem   do   gabinetu,   w   którym   dyżurował 

doktor  Świrski, wpadł  przerażony   dozorca.  Na sali,  w  której 

sypiał Caprivi, obudził się jakiś chory i począł wzywać dozorcy. 
Gdy   dozorca   wszedł,   wzrok   jego   padł   natychmiast   na   okno. 

Zauważył wyłamaną kratę i wyciętą szybę. Spojrzał po łóżkach. 
Łóżko   Capriviego   było   puste.   Podbiegł   do   okna   i   znalazł 

drabinkę sznurową. Teraz wiedział już wszystko.

Caprivi zbiegł z Domu Zdrowia w jakiś niezwykły sposób.

Doktor   Świrski   nie   chciał   wierzyć   własnym   uszom,   gdy 

usłyszał tę nieprawdopodobną wiadomość. Pospieszył w ślad za 

dozorcą po to tylko, by stwierdzić, że dozorca miał rację.

Stary   lekarz   namyślał się  długą  chwilę,  co  robić.  Noc  była 

bardzo   ciemna   i   robienie   poszukiwań   w   parku   zakładowym 
byłoby   rzeczą   beznadziejną.   Doktor   Świrski   był   zresztą   zbyt 

sprytnym człowiekiem, by się nie zorientować, że Caprivi został 
uwolniony przy dobrze zorganizowanej pomocy z zewnątrz. W 

takim razie Caprivi był już dawno poza obrębem zakładu.

Wówczas przyszedł lekarzowi na myśl Solski. Aspirant policji 

pozostawił lekarzowi  swą wizytówkę, na której widniały  dwa 
numery   telefonów:   biurowy   i   domowy.   Doktor   Świrski 

postanowił powiadomić Solskiego o tym, co zaszło, lecz nagle 
zawahał się. Przypomniał sobie, iż aspirant policji opowiedział 

mu,   iż   obiecał   Capriviemu   uwolnienie   go   z  Domu   Zdrowia
Termin   uwolnienia   podany   Capriviemu   przez   Solskiego,   był 

właśnie tym, w którym Caprivi został uwolniony. To było coś 
zastanawiającego.

Lekarz   namyślał   się   i   medytował   długo,   wreszcie   powziął 

decyzję.

— Zawezwę pomocy policji — oznajmił dyżurnym dozorcom, 

którzy   skupili   się   koło   niego.   —   Proszę   zachować   zupełny 

spokój.

background image

Przejęty doktor Świrski nie słyszał i nie zauważył, że przed 

kilkoma   minutami   auto   jakieś   zatrzymało   się   przed   bramą 

głównego   pawilonu   zakładu.   Zeszedł   do   gabinetu   i   ujął 
słuchawkę telefoniczną.

W chwili jednak, gdy wymieniał numer telefonu Solskiego, 

jeden z dozorców wszedł do gabinetu i oznajmił krótko:

— Pan aspirant Solski.
Lekarz zdumiony opuścił słuchawkę na widełki. W drzwiach 

stał istotnie aspirant Solski, za nim zaś widniała w korytarzu 
sylwetka Szprota i drugiego jeszcze wywiadowcy. Zanim doktor 

Świrski zdołał przemówić słowo, Solski skłonił się i rzekł:

— Przepraszam,   że   o   tej   porze   niepokoimy   pana   doktora. 

Oto,   podpisany   przez   prokuratora   nakaz   przewiezienia 
Capriviego   do   Warszawy.   Ma   on   być   poddany   jeszcze 

dokładnym przesłuchaniom.

Doktor Świrski wziął nakaz, przebiegł go oczyma i potrząsnął 

głową.

— Żałuję, ale to nie jest możliwe.

Niesłychane zdumienie odbiło się na twarzy Solskiego.
— Nie rozumiem, panie doktorze...

— Zaraz   pan   zrozumie.   Caprivi   zbiegł   przed   niecałymi 

dwiema   godzinami   z   naszego   zakładu.   Zbiegł   przy   pomocy 

udzielonej mu z zewnątrz. Miałem właśnie powiadomić pana o 
tym telefonicznie, gdy oznajmiono mi pana przybycie.

Przez   chwilę   Solski   przypominał   żonę   Lota   zamienioną   w 

słup   soli.   Wreszcie   zaczął   wypytywać   o   szczegóły,   wydał 

polecenie   przeszukania   parku.   Wynikiem   tych   starań   było 
znalezienie  drugiej drabinki  sznurowej na murze okalającym 

ogród zakładowy.

Solski zmarszczył brwi:

— Nic tu po nas! — rzekł wreszcie. — Caprivi jest już daleko! 

Trzeba   natychmiast   powiadomić   naczelnika   Durskiego. 

Chciałbym   tylko   wiedzieć,   skąd   ta   przeklęła   satanistyczna 
szajka   wiedziała   o   mojej   „obietnicy”,   danej   Capriviemu. 

Wykonali ją gorliwie.

— Przegraliśmy,   panie   aspirancie   –   westchnął   Szprot.   — 

Podobno i Napoleon miał swoje Waterloo. Czytałem coś kiedyś 

background image

o tym.

— Szprot, zamknij dziób tym razem.

Solski pożegnał się z doktorem i wrócił z wywiadowcami do 

auta. Nad ranem zdołali stwierdzić, iż około godziny drugiej w 

nocy   z   szaloną   szybkością   minął   rogatkę   wolską   jakiś 
samochód   sportowego   typu.   Przejechał   on   rogatkę   ze 

zgaszonymi   światłami   i   dyżurny   policjant   nie   mógł   go   ani 
zatrzymać, ani zapisać jego numeru.

Aspirant   po   odebraniu   tego   meldunku   rzucił   zniechęcony 

słuchawkę   na   widełki.   Wiedział   już,   że   Caprivi   został   tym 

właśnie samochodem bez świateł uwieziony do Warszawy. Ale 
jakże trudno znaleźć jest w milionowym mieście człowieka, nie 

mając nawet najmniejszego śladu.

 

background image

Rozdział XVII

Upłynęło   kilka   dni   bezskutecznych   poszukiwań.   Naczelnik 

Durski   postawił   na   nogi   całą   policję,   która   przetrząsnęła 
wszystkie znane sobie kryjówki i spelunki.

Na próżno jednak. Caprivi przepadł jak kamień w wodę.
Był wczesny ranek jesienny. Od samego rana padał drobny, 

zimny deszczyk, zawlekając ulice wilgotna mgłą i przenikając 
do kości dotkliwym chłodem.

Ulicą Chłodną wlókł się Solski w czapce nasuniętej na oczy, 

skulony   w   ciepłym   płaszczu.   Bolał   go   każdy   nerw.   Z   jednej 

strony doznana porażka, z drugiej okropna pogoda rozstroiła 
mu nerwy do reszty. Ogarnęła go dziwna apatia właściwa w 

pewnych momentach neurastenikom. Najchętniej zaszyłby się 
w jakiś kąt i trwał godzinami, o niczym nie myśląc, niczego nie 

czując.

Od   samego   rana   błądził   na   pozór   bezcelowo   po   całym 

mieście,   mając   podświadomą   nadzieję,   że   może   uda   mu   się 
przypadkowo   wpaść   na   Capriviego   lub   na   jakiś   ślad,   który 

naprowadziłby go na trop bandy.

Wziąwszy   więc  do  pomocy   nieodłącznego   Szprota,   którego 

znów idée fixe stało się odnalezienie garbusa, krążyli jak czujne 
psy po całym mieście, jak czujne psy węsząc i szukając.

Obecnie   wracali   do   domu.   Solski,   gryząc   dawno   zgasłego 

papierosa,   szedł   skurczony   i   milczący,   nie   zwracając 

najmniejszej   uwagi   na   paplanie   Szprota,   który   dokładał 
wszelkich   starań,   aby   wprawić   w   lepszy   humor   swego 

zwierzchnika.

— Panie   aspirancie...   nie   trzeba   nigdy   tracić   równowagi, 

zawołał   pewien   robotnik,   spadając   ze   szczytu   wieży   Eiffla... 
Sprawa nasza jeszcze nie skończona. Zobaczy pan, że jeszcze 

jednego i drugiego dostaniemy w swoje ręce. A może byśmy 

background image

wstąpili do tej cukierenki... Szklanka kawy dobrze zrobi.

Solski skinął głową.

Kiedy   podano   mu   kawę,   Szprot   nachylił   się   przez   stolik   i 

szepnął:

— A jednak mam dziwne przeczucie, że lada chwila stanie się 

coś, co trochę rozjaśni te ciemności, w jakich brniemy.

— Powiedz   mi   Szprot...   gdzie   on   może   być   —   zapytał   po 

chwili Solski. — Przecież człowiek nie przepada bez śladu...

— Gdyby Juliusz Cezar wiedział, gdzie są jego wrogowie, na 

pewno   15   marca   nie   polazłby   do   senatu   —   odpowiedział 

filozoficznie Szprot. — Szukajcie, a znajdziecie... to były słowa 
pewnego mordercy, gdy mu zakładano kajdanki... i my panie 

aspirancie też znajdziemy to, co sądzone jest nam znaleźć.

W tym momencie wszedł do kawiarni jakiś biednie ubrany 

 mężczyzna i usiadłszy opodal, pogrążył się w wyjętej z kieszeni 
gazecie.   Szprot   obrzucił   go   obojętnym,   przelotnym 

spojrzeniem.

Nagle silą woli powstrzymał się od krzyku.

— Panie aspirancie... — pochylił się nieznacznie do Solskiego 

— niech pan spojrzy uważnie na ręce tego człowieka... czy one 

panu nic nie przypominają?

— Masz   rację   —   odparł   Solski   również   cicho   po   chwili 

obserwacji   —   gdzieś   widziałem   te   ręce   i   w   dodatku   bardzo 
niedawno... ale kiedy i gdzie?

Obserwowany czytał spokojnie gazetę. Był to mężczyzna lat 

około   czterdziestu,   ubrany   skromnie,   a   nawet   biednie.   Na 

pierwszy   rzut   oka   robił   wrażenie   jakiegoś   robotnika 
fabrycznego   lub   rzemieślnika   wracającego   z   pracy.   Zwracały 

uwagę tylko jego ręce, odbijające się jaskrawym kontrastem od 
zaniedbanej i nieuporządkowanej fryzury, nieogolonej twarzy i 

wygniecionego, zniszczonego ubrania.

Były   to   ręce   niesłychanie   białe,   doskonale   utrzymane,   o 

wypielęgnowanych paznokciach. Ręce na pozór drobne i wątłe, 
lecz mające w swej linii coś, co zdradzało niezwykłą siłę i pewne 

okrucieństwo.

Ręce   nieznajomego   zahipnotyzowały   wprost   Solskiego. 

Całym   wysiłkiem   woli   skupił   myśli,   aby   przypomnieć   sobie, 

background image

kiedy i w jakich okolicznościach je widział.

Nieznajomy tymczasem podniósł szklankę z herbatą do ust.

Solski,   nie   panując   nad   sobą,   chwycił   kurczowo   za   rękaw 

Szprota.

— Szprot... to on!... on!...
— Tak. To Caprivi!...

Szprot począł się niesłychanie gorączkować.
— Nie   może   nam   ujść.   Nie   może   nam   ujść   tym   razem   — 

szeptał do Solskiego. — Musimy go zaaresztować natychmiast.

Solski wolnym ruchem położył swą rękę na ręce Szprota i 

przycisnął ją mocno do blatu stolika.

— Ani   słowa   o   tym.   Ani   jednego   ruchu.   Z   zajęciem 

rozmawiajmy o jutrzejszych wyścigach. Spierajmy się o typy...

Aspirant   policji   wypowiedział   te   słowa   z   sugestywną   siłą, 

której Szprot uległ i zaczęli też natychmiast spierać się zacięcie 
o to czy Magnolia czy też Effendi mają większe szanse wygrania 

Wielkiej Warszawskiej.

Solski twierdził stanowczo że Magnolia nie ma żadnych szans 

na   ciężkim   lorze.   Szprot   dawał   zaś   do   zrozumienia,   że 
pieniądze   postawione   na   Effendiego   należy   uważać   za 

przepadłe.

Caprivi   tymczasem   złożył   spokojnie   gazetę,   którą   czytał,   i 

rozejrzał się po salce cukierenki. Solski rzucił na niego szybkie 
spojrzenie i równie nagle odwrócił głowę, by nie być samemu 

poznanym. Tak, to był Caprivi...

Satanista   i   świętokradca   dokończył   tymczasem   herbaty   i 

sięgnął ręką do kieszeni podniszczonej marynarki.

— Płacić! — zawołał głosem, nieco ochrypłym do posługującej 

w cukierence panienki.

Szprot i Solski odliczyli równocześnie pieniądze za swe kawy.

Caprivi zapłacił i podniósł się ociężale. Nałożył niedbale na 

głowę zrudziały kapelusz i nie spiesząc się, opuścił cukierenkę.

Solski i Szprot podnieśli się od stolika.
— Nie wolno nam stracić go z oczu.

Byli   już   na   ulicy   i   w   pewnej   odległości   przed   sobą   mieli 

Capriviego, który z pochyloną głową, z rękami w kieszeniach, 

wlókł się ospale niezbyt ludną ulicą.

background image

— Czy zaaresztujemy go na ulicy?
Solski pokręcił przecząco głową:

— Nie, nie będziemy go wcale aresztować.
Szprot spojrzał na Solskiego, jakby sądząc, że młody aspirant 

dostał pomieszania zmysłów.

— Nie będziemy?... — wyjąkał zdumiony.

Solski uśmiechnął się na widok zdumienia wywiadowcy:
— Czy nie rozumiesz Szprot — odarł, nie spuszczając oka z 

Capriviego — czy  nie rozumiesz, że Caprivi na wolności, jak 
długo nie wie, że jest śledzony, jest dla nas wart stokroć więcej 

niż   Caprivi   przebywający   w   szpitalu   dla   obłąkanych   lub   w 
więziennej   celi.   Przecież   Caprivi   musi   być   w   porozumieniu, 

musi być w kontakcie z tymi, którzy ułatwili mu ucieczkę. Jest 
on teraz dla nas nicią prowadząca do kłębka. Na aresztowanie 

go będzie zawsze czas, byleśmy nie stracili go z oczu.

— Zaczyna   mi   się   wyjaśniać   w   głowie,   jak   mawiał   pewien 

bardzo   czcigodny   szewc   po   piątej   butelce   „monopolki”   — 
odparł z uznaniem wywiadowca. — Czekaj ptaszyno, już my cię 

nie wypuścimy z opieki.

To ostatnie zdanie było skierowane pod adresem Capriviego, 

który skręcił z ulicy Chłodnej w Żelazną, po czym z Żelaznej 
skierował się Lesznem w stronę śródmieścia.

Urzędnicy  policji  postępowali  za nim w pewnej  odległości, 

mając go stale na oku.

Caprivi   wstąpił   na   Lesznie   do   jakiegoś   baru.   Szprot 

zaobserwował przez szybę, iż zbieg z zakładu dla obłąkanych 

wypił   kieliszek   wódki,   po   czym   opuścił   bar   i   począł 
kontynuować swą wędrówkę.

Śledzony   przeszedł   Tłumackie   i   skierował   się   na   ulicę 

Bielańską,   gdzie   obejrzał   kilka   wystaw.   Zachowywał   się   jak 

człowiek   znudzony   bezczynnością,   dysponujący   wolnym 
czasem w nieograniczonej mierze.

Następnie   przeszedł   przez   plac   Teatralny   i   podążył   ulicą 

Wierzbową w stronę placu Saskiego.

Solskiego i Szprota poczęła niecierpliwić ta wędrówka.
— Zobaczy   pan,   panie   aspirancie   — zawyrokował 

wywiadowca   —   że   ten   przyjemniaczek   zaprowadzi   nas   na 

background image

koniec Mokotowa.

— No, tak źle chyba nie będzie — uśmiechnął się Solski, ale i 

on począł kręcić głową, gdy idąc w ślad za Caprivim, znaleźli się 
na ulicy Mazowieckiej.

Minęli   jeszcze   plac   Napoleona   i   szli   teraz   ulicą   Szpitalną. 

Przed   jednym   z   domów   Caprivi   stanął,   spojrzał   na   numer   i 

zdawał się namyślać przez chwilę.

Był najwyraźniej niezdecydowany.

Solski i Szprot przystanęli o dwa domy dalej i obserwowali go 

bacznie.

Caprivi   wahał   się   w   dalszym   ciągu.   Parokrotnie   podnosił 

głowę i spoglądał na numer domu, jakby chcąc się upewnić, że 

się nie myli i że dotarł do celu.

Wreszcie   zdecydował   się   i   krokiem   bardziej   żwawym   i 

energicznym wszedł do bramy domu.

Solski i Szprot ruszyli z miejsca i zbliżyli się do kamienicy, w 

której zniknął Caprivi. Solski skinął na wywiadowcę:

— Pójdź   no   ostrożnie   i   sprawdź,   do   kogo   udał   się   nasz 

znajomy.

Szprot usłuchał z ochotą i namacawszy w kieszeni rewolwer 

dla   upewnienia   się,   że   ma   skuteczny   środek   na   wszelkie 
niespodzianki,   znikł   w   ślad   za   Caprivim.   Solski   nieco 

zdenerwowany przechadzał się koło domu.

Czyżby   istotnie   znajdował   się   na   jakimś   ważnym   tropie? 

Czyżby Caprivi doprowadził ich tak łatwo do siedziby gniazda 
czcicieli   Szatana  lub   do   miejsca   zamieszkania   jakiegoś 

wybitnego   członka   sekty?   Aspiranta   policji   ogarnął   pewien 
niepokój. Ogarnęło  go jakieś  niejasne przeczucie,  że  coś jest 

przecież nie w porządku. Z coraz to większą niecierpliwością 
oczekiwał powrotu wywiadowcy.

Szprot  ukazał   się  wreszcie   i   jedno   spojrzenie   na wyrazistą 

twarz agenta policji powiedziało Solskiemu, że niepokój jego 

był zupełnie usprawiedliwiony. W twarzy Szprota nie było ani 
jednej kropelki krwi, a uśmiechnięte zazwyczaj wargi ściśnięte 

były gniewem.

— Co się stało, Szprot?

Wywiadowca zmełł w ustach przekleństwo.

background image

— Co   się   stało?   Postąpiliśmy   jak   szczeniaki,   jak   zupełne 

szczeniaki. Caprivi zwiał.

— W jaki sposób?
— W najprostszy w świecie. Ta brama jest przechodnia, panie 

aspirancie, i wychodzi na ulicę Zgoda. I ja, stary lis, dałem się 
wziąć na najprostszy kawał.

Solski   milczał   zupełnie   zdetonowany.   Szprot,   nie   mogąc 

opanować wrodzonej sobie gadatliwości, mówił dalej:

— A to spryciarz!  Zadrwił sobie z nas po prostu. Zapewne 

poznał nas już w cukiernice na ulicy Chłodnej i tylko nie dał 

tego poznać po sobie. Potem wodził nas po całym mieście, aż 
wreszcie zwiał, jakby był olejkiem kamforowym.

— Czy wybiegł pan za nim na ulicę Zgoda?
— Uczyniłem   to   natychmiast,   gdy   zorientowałem   się,   że 

brama jest przechodnia. Było już jednak za późno. Natknąłem 
się na jakiegoś gazeciarza i zapytałem, czy nie widział człowieka 

o   rysopisie   Capriviego.   Odpowiedział   mi,   że   człowiek   tak 
ubrany   wsiadł   do   taksówki   na   ulicy   Zgoda   i   pojechał   w 

Chmielną.   Numeru   taksówki   naturalnie   nie   zapamiętał.   Na 
wszelki pościg było za późno, tym bardziej, że nie miałem pod 

ręką drugiej taksówki. Przegraliśmy, ale ja mu tego nie daruję.

Solski podniósł głowę. Powziął nagłą decyzję, choć była to 

najcięższa decyzja w jego policyjnej karierze.

— Jedziemy do Durskiego.

— Ale będzie wcira!!...
— Jadę złożyć dalsze prowadzenie sprawy. Nie dorosłem do 

niej   po   prostu.   Powinienem   był   natychmiast   aresztować 
Capriviego,   a   nie   bawić   się   w   eksperymenty.   Miałeś   rację, 

Szprot.

— Bierze pan to, panie aspirancie, zbyt tragicznie. Wszystko 

się jeszcze może odmienić... mówił pewien włamywacz, którego 
drugi raz złapali na ucieczce z więzienia.

Stali  jeszcze  przed domem o fatalnej  przechodniej bramie. 

Naraz z najwyższego piętra domu oberwał się kawał gzymsu i 

spadł tuż obok nóg Solskiego. Szprot zachwiał się i chwycił się 
ręką za głowę.

Kawał gruzu ze spadającego gzymsu uderzył go boleśnie.

background image

Solski   poskoczył   Szprotowi   z   pomocą.   Nie   miał   czasu 

spojrzeć w górę, a gdyby to uczynił, ujrzałby na dachu domu 

postać   potwornego   garbusa   o   twarzy   napiętnowanej   ohydą 
występku.

Garbus   ów,   który   spowodował   oberwanie   się   gzymsu, 

wykrzywił twarz szatańskim uśmiechem i szybko schronił się w 

otworze łączącym dach ze strychem.

Spełnił wydany  mu rozkaz, rozkaz, którego celem nie było 

jeszcze zupełne pozbycie się Solskiego lub Szprota.

Aspirant   policji   przeprowadził   tymczasem   wywiadowcę   do 

taksówki i wydał polecenie udania się do urzędu śledczego.

W   chwili,   gdy   taksówka   miała   już   ruszyć,   jakiś   ulicznik 

podbiegł do niej z listem w ręku,

— Czy pan aspirant Solski?

— To   ja   nim   jestem   —   odparł   urzędnik   policji.   —   Czego 

chcesz mały?

— Jakiś pan wskazał mi taksówkę panów i polecił oddać ten 

list.

Solski wziął kopertę z rąk chłopca:
— Jak ten pan wyglądał? - zapytał ostro.

— Albo   ja   pamiętam!   Dał   mi   ten   list   i   złotówkę,   wskazał 

komu oddać i znikł w tłumie.

Solski przygryzł wargi i rozerwał nerwowo kopertę.
— Proszę jechać! — rzucił szoferowi polecenie.

Taksówka   ruszyła.   Solski   dobył   z   koperty   mały   arkusik 

papieru. Zawierał on kilka lakonicznych słów:

 

Przed chwilą ostrzegliśmy pana po raz drugi. 

Czy chce nas pan zmusić do ostatecznych kroków?

 

Widniejący   pod   listem   znak   odwróconego   trójkąta   nie 

pozostawiał żadnych wątpliwości, z jakiej strony pochodziło to 

ostrzeżenie.

 

background image

 
 

 

Rozdział XVIII

Doktor Lamot dreptał po gabinecie naczelnika Durskiego i z 

miłym   uśmiechem   na   twarzy   opowiadał   mu   właśnie   jakąś 

polityczną anegdotkę, gdy zameldowano przybycie Solskiego i 
Szprota.

Durski   polecił   wezwać   ich   natychmiast.   Wzburzenie 

aspiranta   policji   i   potężny   guz,   jaki   wyskoczył   na   czole 

wywiadowcy,   powiedziały   mu   natychmiast,   że   zaszły   jakieś 
ważne sprawy, z których funkcjonariusze policji nie wywiązali 

się z honorem.

Doktor   Lamot   zauważył   to   również   jednym   rzutem   oka   i 

chwycił za swą teczkę.

— Nie będę panom przeszkadzał.

Durski zatrzymał go jednak ruchem ręki.
— O, nie! Prószę, niech pan zostanie. Pańskie rady i uwagi są 

często tak cenne.

Lekarz uczynił ręką gest, który miał oznaczać, że może zostać 

i że ostatecznie jest mu wszystko jedno.

Durski zwrócił się do Solskiego:

— Słucham! — rzekł krótko.
Aspirant   policji   opowiedział   zwięźle   o   wypadach   dnia,   o 

odnalezieniu i ucieczce Capriviego, o gzymsie, który na pewno 
oberwał się zepchnięty ludzką ręką, i przedłożył szefowi policji 

list z drugim ostrzeżeniem.

Durski, nie przerywając ani słowem opowiadania, słuchał ze 

ściągniętymi brwiami.

— Panie   naczelniku   —   zakończył   Solski   swą   relację   — 

pokpiłem   fatalnie   sprawę,   popełniając   wielki   błąd.   Mówię 
szczerze, nie czuję się na siłach prowadzenia jej dalej i dlatego 

proszę o powierzenie dalszego śledztwa komu innemu.

Na twarzy doktora Lamota odbiło się zdziwienie:

— Jak to? — zapytał, nie bacząc, że tym razem miesza się nie 

background image

do swoich rzeczy. — Ustępuje pan z pola walki?

Solski skinął głową:

— Jak pan widzi, panie doktorze.
Doktor Lamot zagłębił palec w swą długą białą brodę.

— To źle. To bardzo źle — mówił jakby do siebie lekarz.
Solski   spojrzał   na   niego   nieco   zirytowany.   Nie   wiadomo 

dlaczego,   przypomniał   sobie,   iż   w   rozmowie   z   nim   doktor 
Świrski, uniwersytecki kolega doktora Lamota, wyraził zdziwie-

nie, gdy Szprot wyrwał się z tym, iż doktor Lamot był w kata-
strofie Titanica. Nie zważając na naczelnika Durskiego, posta-

nowił wyładować swe rozdrażnienie na policyjnym lekarzu.

— Panie   doktorze   —   rzekł,   mam   dla   pana   pozdrowienia, 

których dotąd nie mogłem wyrazić.

— Pozdrowienia? Od kogóż to?

— Od doktora Świńskiego.
Doktor Lamot zmarszczył brwi, jak człowiek, któremu obija 

się o uszy jakieś znane nazwisko i który stara się przypomnieć 
sobie, jak wygląda i kim jest osoba nosząca to nazwisko.

— Nie przypominam sobie — rzekł.
— Krajał pan z nim razem, doktorze, trupy w prosektorium — 

ozwał się nagle milczący dotąd Szprot, jeden z rzadkich ludzi, 
którzy nie znosili doktora Lamota.

— Doktor   Świrski   jest   obecnie   zastępcą   dyrektora  Domu 

Zdrowia — objaśnił Solski.

— Tak,   teraz   przypominam   sobie   —   rzekł   lekarz.   —   Nie 

widziałem go już bardzo, bardzo dawno.

— Doktor Świrski był bardzo zdziwiony, gdy nadmieniliśmy 

mu w rozmowie, iż był pan doktor w katastrofie Titanica.

Stary lekarz zagłębił znów palce w swą brodę. W głosie jego 

brzmiała lekka ironia.

— Był istotnie zdziwiony. Hm! Po prostu nie wiedział o tym.
Naczelnik   Durski   podniósł   głowę   i   ze   zdziwieniem 

obserwował przebieg owej dziwnej rozmowy.

— Nie!   —   odparł   szorstko   Solski.   — Doktor   Świrski 

zaprzeczył, jakoby to w ogóle było możliwe.

Doktor Lamot uśmiechnął się:

— Skąd przyszło wam na myśl rozmawiać na ten temat?

background image

— Tak się jakoś zgadało.
— Hm! Przecież to nietrudno sprawdzić, czy byłem wówczas 

na pokładzie  Titanica, czy nie. Istnieją przecież w archiwach 
linii   okrętowej   listy   pasażerów,   istnieją   protokoły   dotyczące 

katastrofy.

Lekarz   urwał   na   chwilę,   jakby   zastanawiał   się,   czy   mówić 

dalej. Wreszcie zdecydował się.

— Wśród dat, które znalazł pan w notatniku Hurwicza była 

data 14 kwietnia. Nie omyliłem się, twierdząc, że była to data 
14   kwietnia   1912   roku.   Data   zatonięcia  Titanica.   Jest   ona 

obchodzona przez satanistów całego świata jako dzień żałoby.

— Cóż ma wspólnego zatonięcie  wielkiego transatlantyku  z 

satanistami?

Lekarz   rozsiadł się wygodnie  na fotelu  i zapalił  papierosa. 

Zdawało się, iż umyślnie skierował rozmowę na tak zajmujący 
temat, by sprawa rezygnacji Solskiego zeszła na plan dalszy.

— Pamiętacie   panowie   —   rzekł   doktor   Lamot   —   opowieść 

biblijną   o   wieży   Babel.   Synowie   człowieczy   postanowili 

wówczas   wznieść   wieżę   sięgającą   niebios   swą   kopułą,   wieżę 
urągającą potędze bożej. Pan udaremnił im ten zamiar...

Lekarz   otoczył   się   kłębem   dymu.   Jego   erudycja   w   każdej 

sprawie była niezawodna.

— Otóż — mówił dalej, cedząc wyrazy — dumny Titanic był w 

dwudziestym   wieku   tym,   czym   przed   długimi   wiekami   była 

wieża Babel.

— Opowiada pan niezwykłe rzeczy, panie doktorze.

— Niemniej   prawdziwe.  Titanic  zatonął,   ponieważ   był 

wybudowany na urągowisko niebios i ponieważ...

Doktor   Lamot   przerwał   i   zakończył   tonem   prawie 

uroczystym:

— ...ponieważ   od   pierwszego   nitu   był   budowany   przez 

czcicieli szatana i poświęcony Baphometowi.

  Trzej   urzędnicy   słuchali   z   uwagę.   Rzadko   się   zdarzało,   by 
doktor Lamot był tak rozmowny i by sięgał do swych własnych 

przeżyć.

Stary lekarz wcisnął się tymczasem głębiej w fotel, jak gdyby 

wspomnienia, które przesuwały mu się przed oczyma, jeszcze 

background image

teraz, po latach, przejmowały go dreszczem.

— To była straszna noc — rzekł tak, jakby te słowa mówił do 

samego   siebie,   zapominając   o   obecności   trzech   ludzi   w 
gabinecie. — Byłem właśnie wówczas w sali tańca... Bawiono 

się   w   najlepsze...   Nagle   ten   okropny   wstrząs,   a   potem 
nieprzytomna panika...

Nastała   chwila   milczenia.   Doktor   Lamot   spojrzał   na 

obecnych,   otrząsnął   się   nagle   z   wrażenia   i   rzekł   już   tonem 

zupełnie zwykłym:

— Dla   nikogo   nie   było   tajemnicą,   przynajmniej   nie   było 

tajemnicą dla wielu, że przy budowie Titanica, który miał być 
wówczas   największym   i   najbardziej   luksusowym   kolosem 

morskim,   pracowało   bardzo   wielu   robotników   zajmujących 
niższe   stopnie   wtajemniczenia   w   satanistycznej   sekcie 

oranżystów...   Jeden   z   inżynierów   pracujących   przy   budowie 
okrętu zajmował wysokie stanowisko w hierarchii owej sekty. 

Otóż inżynier ów, wiedziony pychą, poradził robotnikom, by na 
boku okrętu wymalowali napis: Nie ma Boga, który by zdołał  

pogrążyć ten okręt w odmętach morskich.

— Kto widział ów napis? — rzekł z powątpiewaniem Solski.

— Był   on   wymalowany   białymi   literami   na   czerwonym 

kadłubie   okrętu   i   na   jednej   z   fotografii  Titanica  zrobionej 

bezpośrednio   przed   wyruszeniem   okrętu   w   fatalną   podróż 
widać je zupełnie wyraźnie. Był jednak jeszcze inny napis, o 

którym nie wiedział nikt do chwili katastrofy okrętu.

— Jakże się to stać mogło?

— Nic   prostszego.   Napis   ten,   krótki,   lecz   bluźnierczy 

umieszczony był nisko pod linią wodną. Gdy  Titanic, idąc na 

dno,   przechylił   się   na   bok,   pasażerowie   najbliższych   okrętu 
szalup zauważyli ów napis zupełnie dokładnie. Brzmiał on: Ni 

Bogu,   ni   Panu.   Donosił   o   tym   dziennik   nowoorleański 
Morning   Star,   podając   nazwiska   owych   uratowanych   z 

katastrofy, którzy ów napis widzieli. Co ciekawsze, ów inżynier, 
autor obu napisów…

— Ów inżynier?...
— Jechał   na   pokładzie  Titanica  i   zginął   w   katastrofie. 

Szalupa,   do   której   wsiadł,   wywróciła   się,   zaledwie   dotknęła 

background image

powierzchni fal morskich.

Doktor   Lamot   zdusił   niedopałek   papierosa   i   zakończył   z 

humorem:

— Jakie szczęście, że znajdowałem się w innej szalupie.

Durski roześmiał się z tonu, jakim doktor wypowiedział te 

słowa.   Następnie,   przypominając   sobie,   że   nie   skończył 

rozmowy z Solskim, zwrócił się do aspiranta policji.

— Więc pan nie chce dalej prowadzić tej sprawy?

— Uważam, że popełniłem błędy, które dyskwalifikują mnie i 

nie pozwalają mi dalej prowadzić śledztwa.

Durski   uniósł   głowę   znad   papierów   w   których   grzebał, 

spojrzał   na   aspiranta,   potem   na   Szprota,   potem   na   doktora 

Lamota,   i   naraz   rzekł   owym   tonem,   którego   nie   lubili   jego 
podwładni:

— Ma pan rację! I pan, i Szprot nie posunęliście ani na krok 

sprawy,   natomiast   odnieśliście   szereg   porażek...   Powierzę 

śledztwo komu innemu lub sam je wezmę w swe ręce.

Doktor Lamot wstał i bezszelestnie opuścił pokój. Nie lubił, 

gdy Durski przemawiał owym oschłym, bezwzględnym tonem.

Po   wyjściu   doktora   Lamota   szef   policji   rozmawiał   jeszcze 

przez długą  chwilę  z  Solskim  i wywiadowcą.  W zakończeniu 
rozmowy   oznajmił im, iż   udziela   im  po  tygodniu  urlopu,  by 

wypoczęli po przejściach ostatnich dni.

Gdy obaj urzędnicy policji znaleźli się na korytarzu, Solski 

jakby chcąc odwrócić swą myśl od rozmowy z Durskim, zwrócił 
się do wywiadowcy:

— Cóż powiesz, stary, o opowiadaniu doktora Lameta?
Szprot ruszył ramionami:

— W świecie ludzi inteligentnych nazywa się to fantazją, moi 

panicze z melin nazywają to bujaniem.

Solski przystanął zdziwiony.
— A po cóż by doktor Lamot miał „bujać”?

— Nie   wiem,   panie   aspirancie,   jak   powiedział   pewien 

kieszonkowiec, gdy go pytano, ile zawiera pieniędzy ukradziony 

portfel. Wiem tylko, że potrafię panu w ten sam sposób opisać 
odkrycie Ameryki. Zdaje mi się nawet, że byłem obecny przy 

tym drobnym zdarzeniu.

background image

Rozdział XIX

Od chwili niefortunnych oświadczyn doktora Lamota o rękę 

panny   Zaleskiej,   stosunki   między   Irmą   a   starym   doktorem 

stały się jeszcze bardziej oficjalne.

Irma   Zaleska   miała   początkowo   zamiar   nie   przychodzić 

więcej do doktora Lamota i rzucić pracę, którą wykonywała. Po 
głębszej   jednak   refleksji   doszła   do   wniosku,   że   zaprzestanie 

przepisywania   pod   dyktando   dzieła   naukowego   doktora 
Lamota spowoduje zbyt wielką lukę w jej skromnym budżecie. 

Doktor Lamot płacił dobrze, chociaż nie zawsze był miły.

Szczególnie   przykre   były   dla   Irmy   chwile,   kiedy   doktor 

Lamot   przerywał   dyktowanie   i   patrzył   na   dziewczynę   zza 
rogowych   okularów   spojrzeniem,   w   którym   paliło   się 

pożądanie.   Dziewczyna   nie   mogła   znieść   tego   spojrzenia   i 
pochylała nisko nad maszyną głowę, a fala krwi zabarwiała jej 

delikatne policzki.

Doktor   Lamot   zresztą   nigdy   nie   poruszał   tematu,   który 

obchodził go tak bardzo. Rozmowy swe z Irmą ograniczał ściśle 
do   kwestii   dotyczących   wspólnej   pracy.   Raz   tylko   wysunął 

propozycję   podwyższenia   Irmie   honorarium   za   godziny 
dyktowania, i to podwyższenia bardzo znacznego.

Irma jednak z miejsca odrzuciła tę propozycję.
— Nie! — odrzekła. — Tyle, ile biorę, wystarcza najzupełniej. 

Płaci pan i tak lepiej niż ktokolwiek inny.

Arystokratyczne   palce   doktora   Lamota   zagłębiły   się   w 

poszyciu białej brody.

— U mnie jednak praca jest cięższa. Wiem, że mam dosyć 

męczący   sposób   dyktowania,   a przy   tym   dyktuję   pani  liczne 
przypisy w językach obcych. Dlaczego pani nie chce przyjąć tej 

podwyżki?

— Dlatego że nie przyjmuję pomocy finansowej, nawet w tej 

formie. Uważam, że możemy wrócić do pisania.

background image

Doktor Lamot nic nie odpowiedział na te słowa.
Mimo później jesieni wieczór był wyjątkowo ładny. Doktor 

Lamot sprawdził godzinę na swym chronometrze i począł się 
namyślać, jak spędzić czas do północy, nie zwykł był bowiem 

kłaść   się   wcześniej   na   spoczynek.   Po   krótkim   namyśle 
zdecydował   się   spędzić   wieczorne   godziny   w  Gastronomii

gdzie   potrafił   godzinami   siedzieć   zatopiony   w   ilustracjach 
angielskich.

Mimo podeszłego wieku doktor Lamot był niezmiernie silnie 

przywiązany   do   życia   i   miał   swoje   przyzwyczajenia,   które 

wykonywał   z   całą   pasją.   Toteż,   gdy   znalazł   sic   w   kawiarni 
pełnej zgiełku orkiestry i gwaru głosów ludzkich, troski, które 

go gnębiły, zniknęły bez śladu i lekarz policyjny, odnalazłszy z 
trudem   wolny   stolik,   zamówił   kawę   czarną   i   likier   oraz 

angielskie tygodniki.

Siedział   tak   dość   długo,   aż   wreszcie   tknięty   jakimś 

instynktem podniósł nagle głowę i rozejrzał się po sali. Miał 
nerwy wydelikacone do ostatnich granic. Za młodu popisywał 

się   swymi   zdolnościami   w   dziedzinie   sugestii   i   telepatii   na 
wielu zebraniach towarzyskich.

Doktor   Lamot   rozejrzał   się   po   sali   i   naraz   zdjął   szybko 

okulary, jakby chciał je przetrzeć. Używał ich zresztą tylko do 

czytania   i   pisania.   Tak   jest,   nie   mylił   się!   Przez   salę 
przechodziła,   szukając   stolika,   Irma   Zaleska   w   towarzystwie 

Solskiego.

Doktor   Lamot zmarszczył  brwi.  Solski   ubrany   był w  nowy 

cywilny   garnitur   i   prezentował   się   bardzo   elegancko.   Tych 
dwoje było tak zajętych poszukiwaniem stolika oraz sobą, że 

nie zwrócili  najmniejszej uwagi na obecność lekarza. Doktor 
Lamot obserwował ich bacznie: Irma i Solski znaleźli wreszcie 

wolny   stolik,   usiedli   jednak   tak,   że   mogli   być   doskonale 
obserwowani przez lekarza, który był dla nich niewidoczny.

Stary lekarz oparł się wygodnie o fotel kanapki, lecz już nie 

myślał o dziennikach. Opanowała go dzika, wściekła zazdrość. 

Zazdrość starszego mężczyzny, który widzi, iż szczęśliwszym od 
niego jest młodszy rywal. Nie sądził zresztą, by Irma i Solski 

znali   się   inaczej   jak   tylko   oficjalnie.   Rozbawiona   jednak 

background image

twarzyczka   Irmy,   którą   od   chwili   śmierci   Hurwicza   widział 
zawsze   napiętnowaną   smutkiem,   oraz   ożywienie   Solskiego 

pozwalało łatwo poznać, że tych dwoje czuje się z sobą dobrze.

Doktor Lamot sięgnął nieco nerwowo po likier i nie zdając 

sobie   sprawy   z   tego,   co   robi,   wypił   dwa   kieliszki,   jeden   po 
drugim.

Irma i Solski spotkali się przypadkowo i po chwili rozmowy 

aspirant   zaproponował   dziewczynie   wspólne   spędzenie 

wieczoru. Wbrew obawom nie otrzymał odmownej odpowiedzi. 
Przeciwnie   Irma   Zaleska   zgodziła   się   bardzo   chętnie   i 

postanowili udać się do Gastronomii.

Solski   był   ożywiony   i   wesoły.   Przy   Irmie   zapomniał   o 

wszystkich   gnębiących   go   troskach.   Rozmawiali   zrazu   na 
tematy obojętne i nie dotyczące żadnego z nich.

Irma słuchała z uwagą słów Solskiego i podnosiła na niego co 

chwila   swe   wielkie   palące   oczy.   Oczy   te,   zwykle   surowe   i 

zasnute mgłą smutku, nabierały wówczas dziwnie łagodnych i 
ciepłych tonów.

Ożywiona   zrazu   rozmowa   poczęła   się   wkrótce   rwać. 

Spojrzenia   czarnych   oczu   dziewczyny   napełniały   Solskiego 

nieznanym   mu   dotychczas   wzruszeniem.   Było   im   jednak 
dobrze   z   tym   milczeniem,   które   od   czasu   do   czasu 

zapanowywało   między   nimi.   Milczenie   to   było   dla   obojga 
hardziej wymowne od wszelkich słów.

Doktor Lamot pochylony nad swymi stolikiem śledził każdy 

gest   Irmy,   biegł   swym   bystrym   wzrokiem   za   każdym   jej 

spojrzeniem.

Był zbyt doświadczonym  człowiekiem,  by nie zauważyć,  że 

między   tym   dwojgiem   młodych   zaczyna   się   nawiązywać   nić 
sympatii. Przeczuł to zresztą od pierwszej chwili, gdy zobaczył 

razem   Irmę   z   Leonem   Solskim.   Przeczuł   intuicją   starszego 
mężczyzny,   kochającego   ostatnią,   gwałtowną   i   pożądliwą 

miłością.

Zagryzł wargi ze złością. Ten smarkacz wchodził mu w drogę.

Nadmiar   wypitego   likieru   nie   uspokoił   jego   nerwów, 

przeciwnie, rozdrażnił go jeszcze bardziej.

Doktor   Lamot   był   człowiekiem,   który   umiał   zdobywać   w 

background image

życiu   to,   czego   pragnął,   a   doktor   Lamot   postanowił   sobie 
właśnie, że Irma Zaleska ze swej woli czy wbrew niej, prędzej 

czy później należeć będzie do niego. I oto teraz wyrastała w 
osiągnięciu   togo   celu   nieprzewidziana   przeszkoda   w   osobie 

Solskiego, tego Solskiego, do którego lekarz policyjny odczuwał 
nawet   pewnego   rodzaju   sympatię.   Sympatia   ta   naturalnie 

przestała   natychmiast   istnieć.   Zastąpiło   ją   uczucie   gniewu, 
niechęci i nienawiści.

Irma   Zaleska   tymczasem   uznała,   iż   musi   już   wracać   do 

domu. Solski wobec tego przywołał płatniczego.

Doktor Lamot zapukał również w stolik, przyzywając kelnera, 

i   pośpiesznie   regulował   rachunek.   Jak   każdy   człowiek 

zazdrosny wyobraził sobie stosunek Irmy do Solskiego zupełnie 
inaczej, niż wyglądał on w rzeczywistości.

— Teraz pojedzie do niego! — przyszło mu na myśl i ogarnęła 

go głucha wściekłość.

Irma   i   Solski,   wychodząc   z   lokalu,   zauważyli   doktora. 

Nastąpiła wymiana grzecznych ukłonów. Doktor Lamot umiał 

panować nad sobą mimo największej irytacji.

— To   jest  doktor   Lamot,   nasz   lekarz   policyjny.   —  objaśnił 

Irmę Solski.

— Znam go! — odparła dziewczyna.

Solski zdziwił się ogromnie.
Zna pani doktora Lamota? To dziwne! Nigdy mi pani o tym 

nie mówiła.

Uśmiechnęła się.

— Nigdy mnie pan o to nie pytał — odrzekła z prostotą.
Solski nie podejmował już tego lematu, chociaż doznał jakby 

ukłucia w serce.

— Śmieszne   uczucie   —   rzekł   sam   do   siebie.   —   Mam   być 

zazdrosny o tego starego grzyba?

Zajął z Irmą miejsce w taksówce i podał adres jej mieszkania.

Doktor Lamot tymczasem, nazwany  przez aspiranta policji 

starym   grzybem,   wyszedł   w   ślad   za   Irmą   i   Solskim   i 

niespostrzeżony przez nich wsiadł do następnej taksówki.

— Proszę jechać za tą pierwszą taksówką — rzucił szoferowi 

polecenie. — Tylko, proszę jej nie stracić z oczu.

background image

Kierowca uśmiechnął się domyślnie.
Zdarzało się często, iż polecano mu w ten sposób jechać w 

ślad za drugą taksówką. Nie zauważył ludzi, którzy wsiedli do 
tej   pierwszej   taksówki,   ale   obrzuciwszy   badawczym 

spojrzeniem   poważną   postać   doktora   Lamota,   doszedł   do 
wniosku,   iż   niewątpliwie   ów   pan   śledził   swą   żonę,   którą 

zapewne podejrzewał o zdradę.

Kierowca uczuł – nie wiadomo dlaczego – naglą sympatię do 

owej pary, która jechała w pierwszej taksówce.

— Pojedziemy za nimi krok w krok — oświadczył doktorowi 

Lamotowi owym dobrotliwym i familiarnym zarazem tonem, 
jakim czasami kierowcy taksówek  warszawskich zwracają się 

do swych klientów.

Doktor   Lamot   uczynił   ruch   ramionami.   Był   szczególnie 

nieusposobiony do rozmowy z kierowcą. Słowa pojedziemy za 
nimi
 uderzyły go niemile. Pojął, że kierowca kpi sobie z niego i 

że sytuacja jego jest wprost śmieszna. Zazdrość jednak wzięła u 
niego górę nad zdrowym rozsądkiem i doktor Lamot jechał za 

taksówką uwożącą Irmę i Solskiego, nie spuszczając jej z oczu.

Na ulicach panował ożywiony ruch wieczorny i obie taksówki 

posuwały się wolno.

Irma i Solski jechali w milczeniu. Żadne z nich nie odczuwało 

potrzeby mówienia. Bali się, że każde słowo może popsuć ów 
dziwny, nowy dla nich nastrój, jaki wytworzył się między nimi.

Taksówki   skręciły   tymczasem   w   słabiej   oświetlone   ulice. 

Solski,   który   na   chwilę   zapatrzył   się   na   jakąś   ekscentryczną 

reklamę świetlną, obrócił z wolna twarz ku Irmie i ujrzał tuż 
przy   sobie   wielkie,   czarne   oczy   dziewczyny,   pełne   łagodnej 

słodyczy.

Nie   zdając   sobie   sprawy   z   tego,   co   robi,   objął   ją   wpół 

ramieniem i przyciągnął do siebie. Twarz jej znalazła się nagle 
tuż koło jego twarzy.

Ujrzał rozchylone, wilgotne, purpurowe wargi i usta jego spo-

częły na ustach Irmy pieczęcią długiego, gorącego pocałunku.

Doktor Lamot widział ten pocałunek i nowa fala wielkiego 

gniewu targnęła nim po raz drugi tego wieczoru.

Upewniony, że Solski odwozi pannę Zaleską do domu, doktor 

background image

Lamot polecił szoferowi wieźć się do swego mieszkania. Szofer 
usłuchał lekarza i wymijał właśnie wóz wiozący dwoje młodych, 

gdy   doktor   Lamot   spojrzał   w   okienko   wymijanej   taksówki   i 
ujrzał   Irmę   i   Solskiego   pochylonych   ku   sobie   i   złączonych 

namiętnym   pocałunkiem.   Zirytowany   rzucił   się   na   poduszki 
taksówki i cofną w głąb wozu.

Irma   delikatnym,   ale   stanowczym   ruchem   uwolniła   się   z 

objęć Solskiego.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, po czym Irma 

nagłym,   zdecydowanym   ruchem   podała   sama   swe   usta 

Solskiemu.

To, co nastąpiło potem, sprawiło, iż Solski osłupiał zupełnie. 

Irma   uścisnęła   mu   mocno   rękę,   po   czym   poleciła   kierowcy 
zatrzymać taksówkę.

— Wysiądziesz   tutaj!   —   zwróciła   się   do   Solskiego   tonem 

miękkim,   ale   stanowczym   i   niedozwalającym   na   sprzeciw, 

mówiąc do niego po raz pierwszy na ty.

Solski nic nie zrozumiał.

— Mam wysiąść?... — zdołał wyjąkać.
— Tak. Chcę być teraz sama. Zupełnie sama. Rozumiesz?...

Szofer   zatrzymał   taksówkę.   Solski   wysiadł,   choć   nic   nie 

zrozumiał. Kształtna dłoń, opięta w rękawiczkę, wyciągnęła się 

jeszcze do niego.

— Do zobaczenia. Do jutra.

Drzwi   taksówki   zatrzasnęły   się   z   hałasem.   Wóz   ruszył   i 

dawno   znikł   za   zakrętem   ulicy,   a   Solski   jeszcze   nie 

oprzytomniał zupełnie.
Wreszcie rozejrzał się wokół. Ulica była prawie pusta. Na mias-

to spadała wieczorna mgła, otulając latarnie białym woalem.

Solski postanowił udać się piechotą do domu. Czuł się tak 

lekki i szczęśliwy, jak nigdy dotąd. Na ustach swych czuł jeszcze 
smak   pocałunków   Irmy.   W   uszach   brzmiały   mu   słowa 

pożegnania: Do widzenia! Do jutra!

Doktor Lamot tymczasem przechadzał się wielkimi krokami 

po   swoim,   gabinecie   i   rozmyślał,   jak   odsunąć   od   Irmy 
człowieka, który tak nagle i niespodziewanie stanął między nim 

a ukochaną kobietą.

background image

Rozdział XX

 
Oszołomiony   wydarzeniami   owego   wieczoru,   szalony 

szczęściem,   rozpamiętując   chwile   spędzone   z   Irmą,   chwile, 
które minęły jak sen, a które przecież były rzeczywistością — bo 

cóż mogło być bardziej rzeczywiste nad pełne, koralowe wargi 
Irmy? – Leon Solski szedł zwolna ulicy.

Białe woale mgły stawały się coraz gęstsze i coraz bardziej 

zacieśniały   pole   widzenia.   Światła   latarni,   dławione   mgłą, 

przybladły i świeciły mdłym, żółtawym blaskiem. Od czasu do 
czasu tylko słychać było kroki spóźnionego przechodnia, który 

z   podniesionym   kołnierzem,   niezadowolony   z   przykrej 
jesiennej pogody, starał się jak najrychlej dostać do domu.

Solskiemu było jednak tak dobrze, że świat cały Wydawał się 

mu   szczególnie   uroczy   i   piękny.   Nawet   gęstniejąca   mgła 

napawała go jakimś niewytłumaczonym zadowoleniem.

Myślał   o   Irmie.   O   czymże   innym   mógłby   myśleć   w   danej 

chwili.   Był   teraz   o   sto   mil   od   wszystkich   sekt   martynistów, 
satanistów i oranżystów, o sto mil odległy od tych spraw, które 

przed dwoma dniami omawiał z Durskim.

Usłyszał przed sobą jakieś kroki i nagle opuściła go zaduma. 

Ktoś   szedł   przed   nim   powoli   i   jakby   utykając   nieco.   Solski 
poznawał   wyraźnie   po   odgłosie   kroków,   że   człowiek   ów, 

stąpając, opiera się nieco mocniej na jednej z nóg.

Solski   zwolnił   kroku.   Ogarnęła   go   nagle   dziwna   i 

niewytłumaczona niczym pewność, że przygody i przeżycia tego 
dnia nie skończyły się jeszcze.

Jego intuicja neurastenika powiedziała mu, że człowiek idący 

przed nim przypadkowo czy naumyślnie – jest kimś, kto w jego 

życiu odegra pewną rolę.

Postanowił przekonać się, kto był owym człowiekiem, który 

go wyprzedzał.

background image

Nasunął nieco kapelusz na oczy i postawił kołnierz płaszcza. 

W ten sposób zmniejszył pole widzenia swej twarzy. Następnie 

szybkim, energicznym krokiem począł iść naprzód, zbliżając się 
coraz bardziej do rozlegającego się wśród mgły echa uderzeń 

niezgrabnych butów o bruk ulicy.

Nieznajomy   mijał   właśnie   latarnię,   gdy   aspirant   policji 

zrównał   się   z   nim   bez   wysiłku.   Tak,   ten   człowiek   był   nieco 
chromy na lewą nogę.

Co jednak najbardziej uderzyło Solskiego, to fakt, że człowiek 

ów był dziwnie małego wzrostu i był najwyraźniej garbaty.

Fala   krwi   napłynęła   do   mózgu   aspiranta.   Ogarnęło   go   to 

rozkoszne, nerwowe podniecenie, jakie uczuwał zawsze, ilekroć 

nabierał pewności, że odzyskuje ślad stracony i poszukiwany 
beznadziejnie.

— Byłżeby to ów garbus Szprota? — pomyślał. — To byłoby 

wprost fenomenalne powodzenie. Muszę mu spojrzeć w twarz.

Przystąpił do garbatego człowieka i ujrzał nagle błyszczący 

krążek   ognia  na  wysokości   ust  nieznajomego.  Śledzony   palił 

papierosa.

Solski   zorientował   się   natychmiast,   co   należy   mu   czynić. 

Dobył papierosa z swej papierośnicy.

— Poproszę pana o ogień.

Garbus   zamruczał   coś,   co   było   szeregiem   zupełnie 

nieartykułowanych   dźwięków,   i   zbliżył   swój   papieros   do 

papierosa aspiranta.

Solski   starał   się   przez   mrok   i   gęstwę   mgły   dostrzec   twarz 

nieznajomego, dostrzegał jednak tylko niewyraźne jej kontury.

Wykonał więc taki manewr, że nie tylko sam wypuścił z ręki 

papierosa, ale i wytrącił niedopałek z rąk garbatego.

— Przepraszam bardzo! — zawołał.

Odpowiedziało mu gniewne mruczenie.
— Mam przy sobie latarkę elektryczną! — rzekł Solski. - To 

ostatni papieros, zaraz go poszukamy.

I   zanim   nieznajomy   zdołał   się   zorientować   lub   coś 

powiedzieć,   błysnął   snopem   światła   z   elektrycznej   baterii   i 
skierował go prosto w twarz zaczepionego.

Okrzyk zgrozy i trwogi zamarł mu na ustach.

background image

Twarz,   którą   ujrzał   w   smudze   światła   rzuconej   przez 

elektryczną latarkę, była to twarz straszna, potworna, rzekłbyś 

oblicze demona wyzwolonego gdzieś z dna piekielnych czeluści.

Niskie   czoło,   małe,   skośnie   osadzone,   pełne   złośliwości 

oczka,   szczeciniaste   brwi,   suchy,   haczykowaty   nos,   usta   o 
murzyńskich   wargach,   krótka,   cofnięta   w   tył   broda   i   duże 

odstające uszy – tworzyły całość odrażającą i ohydną.

Snop światła skierowany ręką aspiranta policji na twarz tego 

monstrum   przypominającego   postać   Quasimoda   z   romansu 
Wiktora Hugo, zgasł równie nagle, jak został zapalony.

Solski   wzdrygnął   się   i   cofnął   o   krok.   Garbaty   człowiek 

przestępował milcząco z nogi na nogę i zdawał się inicjatywę w 

zakończeniu   tego   dziwnego   spotkania   pozostawiać   w 
zupełności w rękach urzędnika policji.

Wicher myśli przelatywał przez czaszkę Solskiego. Przeczucie 

mówiło   mu,   że   oto   dziwny   traf,   niesamowity   przypadek 

sprawił,   iż   napotkał   w   ową   mglistą   noc   tego   tajemniczego 
garbusa,   który   pozostawał   w   jakimś   związku   ze   zbrodniczą 

sektą czcicieli Szatana.

Jeżeli tak było, to wniosek z tego był prosty: aresztować tego 

człowieka i wszcząć przeciw niemu śledztwo. Jeżeli jednak się 
mylił? Ta upośledzona, potwornie odrażająca istota mogła być 

wszakże  zupełnie spokojnym obywatelem. Pod owym niskim 
czołem mogły nie drzemać żadne zbrodnicze myśli, ów garbus 

nie   musiał   to   być   człowiek   zły.   Mógł   to   być   tylko   człowiek 
nieszczęśliwy z powodu swego kalectwa i wstrętnego, ohydnego 

wyglądu.

Solski   wahał   się   przez   kilka   sekund.   Mimo   że   we   mgle   i 

mroku nie widział twarzy zaczepionego, czuł najwyraźniej, że 
para małych, złośliwych oczek obserwuje go bacznie i stara się 

odgadnąć jego zamiary i myśli.

Aspirant   policji   zbliżył   się   znowu   do   zaczepionego   i 

oświetlając ponownie jego postać latarką, zapytał naraz ostro i 
oschle, zrzucając z siebie maskę:

— Jestem agentem policji. Jakie jest pana nazwisko i adres?
Milczenie było mu odpowiedzią. Potworny garbus patrzył na 

niego nieruchomo i Solski zauważył, że powieki tego człowieka 

background image

nie drgają i nie przysłaniają chwilami oczu, jak to bywa u ludzi 
normalnych.

— Proszę   mi   podać   swoje   nazwisko   — powtórzył   ze 

zniecierpliwieniem Solski.

Znowu   milczenie,   po   czym,   po   chwili,   coś   jakby   pomruk 

rozdrażnionego kola.

— Cóż, u diabła!
Solski   zaklął.   Garbus   wtulił   ręce   w   kieszenie   skromnego 

płaszczyka i jakby nigdy nic zabierał do odejścia.

— Proszę stać!

Garbus wcisnął głowę w ramiona i począł się najspokojniej 

oddalać. Solski w dwu skokach znalazł się przy nim i pochwycił 

go za ramię.

Wówczas   stało   się   coś   zdumiewającego.   Garbaty   człowiek 

uczynił ruch pozornie lekki, a zarazem tak stanowczy i pełen 
niezwykłej siły, że Solski zatoczył się o kilka kroków.

Ciszę   opustoszałej   ulicy   przerwały   dwa   długie,   szybko   po 

sobie   następujące,   gwizdy.   Solski   przyzywał   pomocy 

posterunkowego, pełniącego służbę w rejonie.

Równocześnie aspirant policji zaatakował ponownie garbusa, 

chwytając go za ręce i wykręcając mu je w tył. Obezwładniony 
nie mówił nic tylko, dysząc ciężko, starał się wyzwolić z uścisku 

wysportowanych rąk Solskiego.

Aspirant ponowił alarmowe sygnały gwizdkiem.

Zbliżał  się coraz  hardziej hałas  stąpania  ciężkich  butów. Z 

mgły wyłonił się granatowy mundur posterunkowego.

— Co się tu dzieje? — ozwał się młody, świeży głos.
— Jestem   aspirant   policji   Solski   z   urzędu   śledczego.   Ten 

człowiek zaatakował mnie na ulicy, gdy zauważył, że go śledzę. 
Aresztuję go i proszę mi go pomóc odstawić do komisariatu.

Policjant zasalutował.
— Wedle rozkazu, panie aspirancie  — rzekł, ujmując silnie 

garbusa.   —   Poproszę   tylko   pana   aspiranta   o   pokazanie   mi 
legitymacji, bo to...

Solski w milczeniu pokazał mu znaczek służbowy.
— W   porządku,   panie   aspirancie.   Odprowadzimy   go   do 

taksówki. Ho, ho, cóż to za małpa! - dodał, ujrzawszy w świetle 

background image

latarni twarz aresztowanego.

Garbus zachowywał się już spokojnie.

Widocznie zrozumiał, że opór do niczego nie doprowadzi i 

postanowił poddać się przemocy.

Zupełnie   obojętny   na   to,   co   z   nim   czyniono,   pozwolił 

zaprowadzić   się   do   taksówki   i   usiadł   apatycznie   między 

Solskim a posterunkowym policji.

Po   przybyciu  do   komisariatu,   w  którego   rejonie   dokonane 

zostało   aresztowanie,   aspirant   Solski   polecił   przetrzymać 
aresztowanego   garbusa   do   rana   w   areszcie   komisariatu,   po 

czym dostawić go pod eskortą do urzędu śledczego.

Przez cały czas drogi do komisariatu aresztowany potworny 

garbus zachowywał uporczywe milczenie. Solski nie usłyszał od 
niego ani jednego słowa.

Młody   aspirant   policji   miał   tego   dnia   zbyt   wiele 

różnorodnych wrażeń, toteż był ogromnie zmęczony. Mimo to 

jednak,   gdy   znalazł   się   w   domu   i   gdy,   rozebrawszy   się 
pośpiesznie,   rzucił   się   na   łóżko,   ogarnęło   go   jakieś   nagłe 

nerwowe podniecenie, tak iż daremnie starał się zasnąć.

Zgasił   światło,   lecz   sen   nie   przychodził.   Zapalił   więc 

powtórnie małą, osłoniętą abażurem lampkę. Palił papierosa za 
papierosem   i   stos   niedopałków   rósł   szybko   na   onyksowej 

popielniczce. Umysł miał pełen chaotycznych myśli. Na jakimś 
dalekim   zegarze   wieżowym   wybiła   godzina  trzecia  rano,  gdy 

Solskiego poczęła ogarniać senność. Leniwym ruchem sięgnął 
do lampki i wyłączył kontakt.

Zapadł w głęboki, ciężki sen, pełen majaków i niesamowitych 

zjaw. Zrazu zjawiała mu się słodka twarzyczka Irmy, potem – 

nie wiadomo dlaczego – czerstwa twarz doktora Lamota. Twarz 
ta   zaczęła   się   z   wolna   zacierać   i   ukazała   się   potworna, 

odrażająca   głowa   aresztowanego   garbusa.   Głowa   ta   znikła 
nagle   i   w   miejscu   jej   pojawił   się   wielki,   czarny,   odwrócony 

trójkąt,   z   którego   wyłonił   się   olbrzymi   łeb   czarnego   kozła   o 
błyszczących ogniem ślepiach.

Solski   obudził  się   nagle.   Męczące   sny   pierzchły   bez   śladu, 

powstało   natomiast   w   na   pół   jeszcze   przytomnym   umyśle 

aspiranta   poczucie   jakiegoś   bliskiego   grożącego   mu 

background image

niebezpieczeństwa.

Przeczucie to sprawiło, iż bardzo szybko wytrzeźwiał zupełnie 

ze snu. Nie ruszył się na łóżku, nie uczynił najmniejszego gestu, 
starał   się   oddychać   równo,   jak   człowiek   śpiący,   jego 

wydelikacone   nerwy   powiedziały   mu,   że   ktoś   jest   w   pokoju. 
Leżał więc z oczyma utkwionymi w gęsty mrok nocy, starając 

się złowić jakiś podejrzany szelest.

Niebezpieczeństwo – jeżeli istniało – było tym groźniejsze, że 

czaiło   się   w   ciemnościach   nocnych.   Stan   ten   trwał   kilka 
sekund, które Solskiemu wydawały się długie jak wieki.

Nie mylił się. W przyległym pokoju zaskrzypiała podłoga, po 

czym nastała cisza. Solski wyczuł, że nie był to trzask wyschłego 

parkietu. Tam, w jego pracowni, był człowiek. Intruz ten zdążał 
do sypialni, by zaskoczyć Solskiego we śnie. Jak dostał się do 

mieszkania?   Solski   zorientował   się,   że   okno   jego   pracowni 
wychodzi na ganek, który wił się od strony podwórza wzdłuż 

całego   piętra.   Dostać   się   więc   do   pokoju,   po   uprzednim 
wysadzeniu lub wyjęciu szyby, nie było rzeczą trudną.

Solski jednym, krótkim ruchem, trwającym cząstkę sekundy, 

sięgnął   ręką   po   browning,   który   kładł   zawsze   na   nocnym 

stoliczku. Leżał on zawsze w jednym i tym samym miejscu, tak 
że mógł sięgnąć po niego, nie czyniąc najmniejszego szelestu.

Aspirant   policji   począł   myśleć   szybko,   bardzo   szybko.   Nie 

było nic prostszego, jak zapalić światło i spłoszyć włamywacza, 

który   był   już   w   drzwiach   sypialni.   Solski   nie   zdawał   sobie 
sprawy,   czy   ten,   który   włamał   się   do   jego   mieszkania   był 

zwyczajnym   złodziejem,   czy   też   nasłanym   przez   sektę 
satanistów mordercą. Bez względu na to, jak rzecz się miała, 

chciał ująć intruza.

Nocny gość, stąpając bezszelestnie, jak bezszelestnie porusza 

się  nietoperz   w  czasie   nocnych   łowów,   zbliżał   się  wprosi   do 
tapczanu, na którym spoczywał Solski. Musiał być doskonale 

poinformowany   o   rozkładzie   i   umeblowaniu   sypialni   lub 
należeć do tych fenomenów ludzkich, które widzą w ciemności.

Aspirant,   gotów   do   podjęcia   walki   z   napastnikiem,   leżał, 

tłumiąc oddech, z rewolwerem gotowym do strzału.

Nocny pość przebiegł kilka kroków dzielących go jeszcze od 

background image

tapczanu   i   pochylił   się   szybko   nad   posłaniem.   Solski   nie 
widział, lecz czuł, że człowiek ów podnosi rękę w górę, jakby 

chciał zadać cios.

Rzucił się w tył, opierając się o ścianę. Spóźnił się jednak o 

ułamek sekundy.

Ostrze sztyletu spadło mu na ramię. Uczuł ciepło spływającej 

po ręce krwi.

Solski wystrzelił dwa razy, lecz chybił, nocny gość bowiem 

odskoczył w tył po zadaniu ciosu i orientując się, że zamach nie 
udał się w zupełności, rzucił się do ucieczki. Aspirant policji 

wystrzelił   raz   jeszcze   w   kierunku   drzwi,   usłyszał   dosadne 
przekleństwo i jakiś ciężki przedmiot upadł na ziemię.

Czyżby ranił napastnika?
Solski zapalił światło w pokoju i tak jak był, w piżamie, puścił 

się w pogoń za nasłanym mordercą. Było tak, jak przypuszczał. 
Nocny gość wyciął szybę w oknie wychodzącym na ganek i tą 

drogą   dostał   się   do   mieszkania.   Tą   też   drogą   zbiegł   po 
nieudanym zamachu.

Aspirant   policji   bez   wahania   i   nie   zważając   na   krwawiącą 

ranę   ramienia,   wyskoczył   oknem   na   ganek   i   zdążył   tylko 

zauważyć   ciemną   sylwetkę   mężczyzny,   który   ze   zręcznością 
kota wdrapywał się po rynnie na dach, by w ciągu paru sekund 

zniknąć z oczu Solskiego.

Jakikolwiek   pościg   w   tych   warunkach   był   niemożliwy   i 

aspirant powrócił do mieszkania. Wziął elektryczną latarkę  i 
raz   jeszcze   zbadał   drogę,   którą   wszedł   napastnik.   Z   pewną 

satysfakcją   dostrzegł   na   ramie   okiennej   i   na   betonie   ganku 
ślady krwi. Nie były to ślady krwi Solskiego. A więc napastnik 

został też ranny i to przypuszczalnie ranny w rękę.

Jeżeli tak było, to dowodziło, że morderca musiał być o dużej 

wytrzymałości i sile woli, skoro ranny w rękę zdołał po rynnie i 
przez dach ujść pościgowi.

Teraz   dopiero   Solski   wrócił   do   mieszkania   i   zajął   się 

opatrzeniem   rany,   która   okazała   się   powierzchownym 

draśnięciem. O śnie naturalnie nie mogło być już mowy.

Dopiero   po   ukończeniu   opatrunku   Solski   spostrzegł   na 

podłodze   narzędzie   zbrodni,   która   miała   być   na   nim 

background image

popełniona.   Był   to   trójgraniasty   niewielki   sztylet,   bardzo 
podobny do tego, jaki znaleziono wbity w piersi dziennikarza 

Orwida. Upadek tego sztyletu słyszał właśnie Solski po swym 
strzale,   znać,   pod   wpływem   bólu   zranionej   ręki,   napastnik 

upuścił go na ziemię.

Solski ubrał się z pewnym trudem, rana bowiem na ramieniu, 

chociaż   lekka,   dolegała   mu   nieco,   i   resztę   nocy   spędził   w 
wygodnym fotelu.

Nie mógł spać teraz, zresztą czekał tylko nadejścia dnia, by 

móc rozpocząć dalszą akcję.

Solski   zrozumiał,   że   wypadki   potoczą   się   teraz   z   coraz 

większą   szybkością,   nie   mógł   jednak   zrozumieć,   dlaczego 

sataniści z tak szczególną zaciekłością dybali na jego życie. Był 
przecież   tylko   skromnym   i   młodym   aspirantem   policji,   w 

posiadaniu jego nie znajdowały się żadne dokumenty, które by 
zagrażały   członkom   sekty   czcicieli   Baphometa,   przeciwnie 

dotychczasowy   przebieg   sprawy   wykazał,   iż   sekciarze   byli 
sprytniejsi od policji, iż zakonspirowani byli świetnie. W sumie 

śledztwo   policyjne   nie   dostarczyło   dotąd   policji   pożądanego 
materiału   i   nie   przyniosło   jej   sukcesu.   Dlaczego   więc   ów 

tajemniczy,   potężny   mag   pieczętujący   się   znakiem   czarnego 
odwróconego trójkąta postanowił usunąć go ze swej drogi?

Solski   nie   mógł   tego   zrozumieć   i   zrozumiał   to   dopiero 

znacznie później. Tymczasem z oczyma utkwionymi w wolno 

biegnące wskazówki zegara, czekał cierpliwie, aż noc upłynie.

Naraz...

Solski ocknął się z zadumy. Tak, to był telefon!
Aparat zadzwonił raz krótko, potem znowu długo i natrętnie.

Aspirant podszedł do telefonu:
— Kto mówi? Tu Solski...

Chwila   milczenia   w   aparacie,   potem   z   tamtej   strony 

wyłączono telefon. Solski uśmiechnął się.

To Wielki Mag, tajemniczy i nieznany nikomu, dzwonił, by 

przekonać się, czy Solski został już wykreślony z listy żyjących. 

Usłyszał   w   telefonie   głos   aspiranta   i   natychmiast   przerwał 
połączenie, przekonawszy się że zamach morderczy spełzł na 

niczym.

background image

Rozdział XXI

Naczelnik   urzędu   śledczego,   komisarz   Durski,   zdołał 

zaledwie zająć miejsce za biurkiem, gdy już zameldowano mu 
przybycie aspiranta Solskiego.

— Prosić! — rzucił krótko Durski.
Leon   Solski   wszedł   do   gabinetu   pogodny   i   uśmiechnięty. 

Zranioną   rękę   miał   opartą   na   prowizorycznym   temblaku. 
Durski na ten widok wstał i podszedł do niego.

— Cóż to? Miał pan wypadek?
— Nie,   panie   naczelniku.   Dokonano   na   mnie   dziś   w   nocy 

zamachu morderczego, który się, na szczęście, nie udał.

— Niezły   urlop!   —   uśmiechnął   się   Durski,   mrużąc 

porozumiewawczo oko.

Solski   krótko   i   treściwie   zdał   szefowi   policji   raport   o 

aresztowaniu   potwornego   garbusa   i   o   nocnej   wizycie   zbira 
nasłanego na jego mieszkanie.

Edward Durski słuchał z uwagą:
— Gdzie   przebywa   aresztowany?   —   zapytał,   gdy   Solski 

skończył mówić.

— W   areszcie   rejonowego   komisariatu.   Kazałem   go   rano 

odstawić do urzędu śledczego celem przesłuchania.

— Czy dokonano przy tym garbusie rewizji osobistej?

— Poleciłem wykonanie tego dyżurnemu przodownikowi.
— I   mówi   pan,   panie   aspirancie,   że   człowiek   ten   jest   tak 

monstrualnie brzydki?

— Ten garbus jest istotnie potworny. Po prostu trudno sobie 

wyobrazić bardziej odrażającą brzydotę. Jeślibym nie wierzył w 
teorię Darwina...

Durski skinął głową i wskazał na aparat telefoniczny:
— Niech   pan   sprawdzi,   czy   aresztowanego   wysłano   już   do 

urzędu śledczego?

background image

Solski   połączył  się   z   komisariatem   i   odebrał   meldunek,   że 

aresztowany   garbus   będzie   przewieziony   za   kilka   minut   do 

urzędu. Przodownik dyżurny meldował dalej, że aresztowany 
zachowywał się zupełnie spokojnie, zachował tylko uparte, tępe 

milczenie,   tak   że   mimo   wszystkich   wysiłków   nie   zdołano   z 
niego wydobyć ani jednego słowa.

Solski   potrząsnął   głową   zdziwiony   słowami   meldunku   i 

zapytał jeszcze o wyniki rewizji osobistej.

— Nie   znaleziono   przy   aresztowanym   nic,   co   mogłoby 

pozwolić na stwierdzenie tożsamości — meldował przez telefon 

przodownik.   —   Oto   wyniki   rewizji:   piętnaście   złotych 
drobnymi, chusteczka do nosa, klucz, paczka papierosów Ergo

w   której   pozostały   jeszcze   trzy   papierosy   i   fotografia   jakiejś 
młodej kobiety.

— Więcej nic? — zapytał niecierpliwie aspirant. — Żadnego 

notesu, żadnego dokumentu?

— Absolutnie nic więcej.
Solski   położył   słuchawkę.   Szef   policji   spojrzał   na   niego 

pytająco.

— Za   pół   godziny   będziemy   go   tu   mieli   —   odpowiedział 

aspirant, powtarzając relację przodownika o wynikach rewizji.

Durski wyprostował się w fotelu:

— Przy aresztowanym znaleziono fotografię młodej kobiety? 

— zapytał.

— Tak mi oznajmił przodownik.
— Zdaje mi się, że wiem, czyja to fotografia.

Solski spojrzał na niego zdumiony:
— Pan naczelnik wie, czyja to fotografia?

— Być może, że się mylę. Niedługo przekonamy się o tym. 

Jak wyglądał sztylet, który chciano dziś w nocy umieścić panu 

w piersiach.

Durski zadawał pytania zupełnie nieoczekiwane.

— Był to mały sztylet o trójgraniastym ostrzu. Na rękojeści 

były wyryte hebrajskie litery.

— A zatem, sataniści?
Durski spoważniał nagle  i spojrzał z sympatią na młodego 

urzędnika policji.

background image

— Panie aspirancie! — rzekł. — Jeżeli udzieliłem panu owego 

fikcyjnego   urlopu,   w   chwili   gdy   chciał   pan   zrezygnować   ze 

sprawy,   to   stało   się   to   dlatego,   że   chciałem   pana   osłonić, 
orientując   się   doskonale,   że   wróg,   z   którym   walczymy,   nie 

przebiera w środkach. Okazuje się, że mimo to zagięli na pana 
parol. Uważam za swój obowiązek ostrzec pana, by uważał pan 

bardzo   na   siebie.   Jeżeli   wsiada   pan   do   taksówki,   niech   pan 
nigdy nie wybiera pierwszej z szeregu wozów, niech pan też nie 

wybiera drugiej, lecz siódmą, ósmą lub dziesiątą. Dobrze jest 
nosić   przy   sobie   paczuszkę   lakmusowych   papierków   i 

próbować podawane napoje, czy nie zawierają trucizny. Niech 
pan   jednym   słowem   uważa   na   siebie   bardzo,   bo   gdy   słudzy 

Czarnego   Trójkąta  zapiszą   komuś   śmierć,   dzieli   on   los 
Hurwicza i nieszczęśliwego Orwida.

Głos szefa policji brzmiał wielką troską o aspiranta. Durski 

był   surowym   i   wymagającym   szefem,   jednakowoż   do   swych 

podwładnych odnosił się zawsze z ojcowską serdecznością.

Leon Solski pochylił głowę:

— Będę uważał, panie naczelniku.
Pukanie   do   drzwi.   Wyprostowana   sylwetka   opięta   w 

granatowy mundur. Ręka podniesiona do daszka czapki. Krótki 
meldunek   o   przywiezieniu   z   komisariatu   aresztowanego 

garbusa.

Durski zwrócił się do aspiranta z błyskiem zainteresowania w 

oczach.

— Niech   go   pan   każe   przeprowadzić   do   swego   biura   i 

rozpocznie przesłuchanie. Zaraz przyjdę do pana, by obejrzeć 
owego garbusa.

Solski   przeszedł   do   swego   biura,   gdzie   wprowadzono 

aresztowanego. Dopiero teraz, przy pełnym dziennym świetle 

mógł   się   dobrze   przypatrzyć   garbusowi   i   ocenić   jego 
fenomenalną brzydotę.

— Jak   zachowywał   się   aresztowany   w   komisariacie?   — 

zapytał Solski, kwitując posterunkowemu odbiór więźnia.

— Zupełnie spokojnie. Tylko to mruk jakiś. Przez cały czas 

nie powiedział ani słowa.

— Już my się postaramy, by stał się rozmowniejszy.

background image

Posterunkowy położył na biurku małe zawiniątko.
— Tu są rzeczy aresztowanego znalezione przy nim.

— Dobrze, Możecie odejść. Tu jest pokwitowanie.
Solski nacisnął guzik dzwonka:

— Kazałem   posłać   po   wywiadowcę   Szprota.   Czy   już 

przyszedł?

— Czeka na wezwanie.
— Proszę go zawołać.

Solski,   oczekując   na   przybycie   Szprota,   przechylił   się   nad 

biurkiem i z uwagą obserwował garbusa, który siedział zupełnie 

obojętny i apatyczny na ławie, którą mu wskazano. Obecność 
Solskiego i mundurowego posterunkowego w pokoju zdawała 

się go zupełnie nie obchodzić. Przy pomocy zębów doprowadzał 
do porządku swe paznokcie, wkładając w ten „manicure” całą 

swą uwagę.

W drzwiach ukazał się Szprot.

— Oto   jestem,   panie   aspirancie,   jak   mówił   pewien 

ugrzeczniony morderca do swej ofiary. Słyszałem o zamachu na 

pana, czy to prawda?

Solski skinął mu życzliwie głową:

— Tak! Opowiem ci o tym później. To drobnostka. Jak ci się 

zdaje. Szprot, czy to nie nasz garbus?

Szprot podszedł do garbusa i obejrzał go tak, jak się ogląda 

dzikie egzotyczne zwierzę.

— Mógłby brać śmiało udział w konkursach piękności. Jeżeli 

kto, to ów garbus powinien być właśnie tym, o którego nam 

chodzi.

— Zaraz się o tym przekonamy!

Wzrok   Solskiego   padł   na   małe   zawiniątko   zawierające 

drobiazgi   znalezione   przy   aresztowanym.  Przypomniał  sobie, 

co   szef   policji   mówił   o   fotografii,   którą   znaleziono   przy 
garbusie. Była to fotografia kobiety.

— Szprot — rzekł — rozwiąż no to i zobacz, co tam jest.
Wywiadowca   usłuchał   i   naturalnie   pierwszą   rzeczą,   jaką 

wydobył z drobiazgów odebranych zatrzymanemu, był twardy 
kartonik fotografii.

Szprot spojrzał przelotnie na tę fotografię i zawołał nagle:

background image

— Panie aspirancie!
— Cóż się stało?

— Pan zna, zdaje się, tę osobę.
Solski wziął fotografię z rąk Szprota, rzucił na nią okiem i 

osłupiał.

Z fotografii, nieco wymiętej i noszącej ślady tłustych palców 

niechlujnego garbusa, patrzyły na niego, zasnute mgłą tęsknej 
zadumy, czarne, duże oczy Irmy.

Solski zdumiał się tak bardzo, że nie słyszał, jak do pokoju 

wszedł Durski i z uśmiechem stanął obok aspiranta.

— Bardzo ładna kobieta! — rzekł z uznaniem.
Aspirant ocknął się z zadumy.

— To jest fotografia panny Irmy Zaleskiej — wyjąkał.
Durski pokiwał głową.

— Wiem o tym! — odparł. — Spodziewałem się właśnie, że 

znaleziona   przy   garbusie   fotografia,   będzie   zdjęciem 

narzeczonej Hurwicza.

— W jaki jednak sposób fotografia ta mogła dostać się w ręce 

naszego garbusa?

— Zapytamy   go   o   to   i   postaramy   się   tego   dowiedzieć. 

Przypuszczeń można tu snuć mnóstwo. Panie aspirancie, pan 
zna, zdaje mi się, pannę Zaleską.

Solski zaczerwienił się najniepotrzebniej w świecie.
— Owszem, znam.

— Trzeba   będzie   się   z   nią   skomunikować   i   pokazać   jej   tę 

fotografię,   zapytać,   czy   fotografia   ta   nie   zginęła   jej   przed 

pewnym   czasem.   Sądzę   —   uśmiechnął   się   Durski   —   że   z 
obowiązku tego wywiąże się pan z całą gorliwością.

— Niewątpliwie, panie naczelniku.
— Weźmy   się   zatem   za   tego   potworka.   Jak   się   nazywa 

aresztowany?

— Tego jeszcze nie stwierdzono. Jak już powiadomiłem pana 

naczelnika, człowiek ten, od chwili aresztowania nie powiedział 
ani słowa.

— To dziwne! Czyżby...? A pan z nim rozmawiał?
— Nie usłyszałem z ust jego nic, poza mruczeniem.

Solskiemu   przyszła   do   głowy   myśl,   której   się   przestraszył. 

background image

Jeżeliby tak było, wszystkie nadzieje związane z aresztowaniem 
garbusa rozwiałyby się jak dym.

Durski tymczasem zwrócił się do aresztowanego:
— Podejdź no tu, przyjacielu! — rzekł rozkazującym tonem.

Garbus ani drgnął. Siedział dalej skulony na ławce i patrzył 

gdzieś przed siebie.

Durski podszedł do niego i stanął przed nim.
— Proszę wstać! — rzekł ostro.

Potworny   garbus   podniósł   głowę   i   spojrzał   na   naczelnika 

policji,   jednakowoż   nie   usłuchał   rozkazu.   W   oczach   kaleki 

dojrzał Durski tyle jakiejś zawziętej złości, że aż cofnął się nieco 
pod przykrym wrażeniem spojrzenia garbatego.

— Ten człowiek jest głuchoniemy! — zawołał nagle Szprot.
Solski potrząsnął głową:

— Albo jest głuchoniemy, albo symuluje. Sądzę, że raczej to 

drugie.

Szprot podszedł do garbusa ujął go za ramię i postawił na 

nogi, po czym popchnął go w stronę, biurka.

— Odpowiadaj na pytanie. Jesteś w policji! — zawołał.
Garbus zachowywał się jak człowiek, który zupełnie nie wie, 

czego od niego chcą. A jednak nie był upośledzonym umysłowo 
kretynem.   W   złych   oczach   aresztowanego   była   duża   doza 

inteligencji i sprytu.

Szef policji, Solski i Szprot podjęli nowe wysiłki, by wydobyć 

coś z aresztowanego. Solski wykaligrafował na kartce papieru 
kilka pytań i podsunął tę kartkę wraz z ołówkiem garbusowi. 

Sądził, iż człowiek ów jest faktycznie głuchoniemy, lecz posiada 
umiejętność czytania i pisania.

Garbus jednak uczynił nieokreślony gest chudymi palcami o 

paznokciach zakrzywionych jak szpony jastrzębia, przy czym z 

ust   jego   wydobyły   się   jakieś   nieartykułowane   dźwięki,   jakie 
wydają zazwyczaj ludzie pozbawieni cudownego daru mowy.

— Głuchoniemy! — powtórzył z niedowierzaniem Solski.
Garbaty potwór uchwycił tymczasem ołówek w rękę. Durski, 

aspirant policji i Roman Szprot wstrzymali oddech w piersiach. 
Jeżeli   garbus   był   człowiekiem   piśmiennym,   sprawa   sposobu 

prowadzenia śledztwa była rozwiązana. Urzędnicy policji byli 

background image

pewni,   że   aresztowany   pozostaje   w   jakimś   związku   z 
satanistami.   Znaleziono   przecież   przy   nim   fotografię   uroczej 

Irmy   Zaleskiej,   a   Irma   Zaleska   była   przecież   narzeczoną 
nieszczęsnego Hurwicza, ofiary zemsty czcicieli Szatana.

Aresztowany zbliżył ołówek do papieru i wolno i niezgrabnie 

nakreślił na kartce krzyżyk, po czym spojrzał na obecnych.

Solskiemu   opadły   bezsilnie   ręce.   Wiadomo,   że   analfabeci 

sygnują   wszystkie   dokumenty   krzyżykami.   Kreśląc   ten   znak, 

garbus chciał dać do zrozumienia urzędnikom policji, że nie 
umie ani czytać, ani pisać.

Szef policji i aspirant spoglądali na siebie przez chwilę.
— Jest jeszcze jeden sposób. — rzekł Durski. — Czy umie się 

pan posługiwać alfabetem głuchoniemych?

Solski zaprzeczył ruchem głowy:

— Niestety nie, panie naczelniku.
Niespodziewanie zabrał głos Szprot.

— O   ile   sobie   przypominam,   jak   rzekł   morderca   z 

Düsseldorfu, gdy pytano go o ilość jego ofiar, to nasz lekarz 

policyjny zna alfabet głuchoniemych równie dobrze jak pismo 
ociemniałych.

Solski przytaknął:
— Istotnie,   zdarzyło   się,   że   gdy   raz   aresztowano   jakiegoś 

głuchoniemego za kradzież kieszonkową, doktor Lamot pomógł 
nam ustalić tożsamość jego osoby.

Durski uśmiechnął się z pewną ironią:
— On jest nieoceniony. Kiedy ten człowiek miał czas posiąść 

te wszystkie mądrości. Dawać tu doktora Lamota, jeżeli jest w 
gmachu.

Doktor   Lamot   był   naturalnie   w   gmachu   i   zjawił   się 

natychmiast.

Wszedł do pokoju swym drobnym, zamaszystym krokiem i 

powitał   wszystkich   zbiorowo   szybkim   ukłonem   głowy. 

Następnie   wzrok   jego   padł   na   garbusa   i   doktor   Lamot 
przystanął zdumiony.

— Czy   pan   zna   może   tego   człowieka?   —   zapytał   Durski, 

którego uwagi nie uszło to zdumienie.

— Skądże znowu! Nie mam znajomości w tych kołach. Ale 

background image

ten   człowiek   jest   najbardziej   lombrozowskim   typem,   jaki 
spotkałem w czasie mej życiowej wędrówki. Będę musiał zrobić 

pomiary czaszki tego człowieka. Oto jeszcze…

Durski   wiedział,   że   gdy   doktor   Lamot   dosiądzie   swego 

naukowego   konika,   nie   skończy   się   to   tak   prędko.   Przerwał 
więc doktorowi:

— Ten człowiek jest głuchoniemy. Nie bardzo się chce nam w 

to   wierzyć,   ale   robi   on,   co   może,   by   nas   utwierdzić   w   tym 

mniemaniu.   Znaleźliśmy   przy   nim   fotografię   narzeczonej 
Hurwicza i dlatego ten garbus nas interesuje. Pan zna alfabet 

głuchoniemych?

— Istotnie! Ale może ten człowiek pisze i czyta?

— Nie. Jest analfabetą.
— Któż to wynalazł i aresztował tego garbusa?

— Aspirant Solski.
Lekarz spojrzał przelotnie na Solskiego.

— Dokonuje pan niezwykłych połowów — rzekł ze szczególną 

tonacją   głosu.   —   Zasługuje   pan   doprawdy   na   nazwę 

poławiacza pereł.

Solski   zrozumiał   aluzję   do   jego   spotkania   z   Irmą   Zaleską, 

aluzję, której nie zrozumiał nikt poza nim, i zmarszczka gniewu 
przecięła mu czoło. Doktor Lamot ze swobodnym uśmiechem 

zwrócił się do Durskiego.

— A zatem możemy spróbować.

Lekarz   podszedł  do  garbusa i  stanąwszy  przed  nim  począł 

wykonywać rękoma dziwne gesty. Każdy z tych gestów miał w 

alfabecie głuchoniemych znaczenie litery.

Garbus podniósł głowę i przez chwilę obserwował doktora z 

błyskiem zainteresowania w swych brzydkich oczach. Doktor 
Lamot ponowił swe usiłowania. Głuchoniemy jednak wzruszył 

ramionami,   jakby   na   znak,   że   to   wszystko   nudzi   go 
niesłychanie i skulił się z powrotem na swej ławie.

— To   niezwykłe!   —   rzekł   doktor   Lamot,   zwracając   się   do 

obecnych.   —   Ten   człowiek   nie   zna   alfabetu   głuchoniemych. 

Skąd, u licha, wziął się taki typ?

Szef policji zmarszczył brwi:

— Nie   ma   więc   możności   porozumienia   się   z   tym 

background image

człowiekiem?

— Jak   pan   widzi,   panie   naczelniku.   Człowiek   ów   jest 

głuchoniemy, nie pisze i nie czyta, alfabetu głuchoniemych nie 
zna. Nie mogę panu dać żadnej rady.

— Człowiek ten symuluje — ozwał się Solski zdenerwowany i 

podniecony tym nowym niepowodzeniem.

— Jeżeli symuluje, byłby to mistrz symulacji.
— Z czego pan to wnosi?

— Spójrzcie panowie w oczy tego garbusa. Jest w nich tyle 

złośliwości, ile inteligencji. Zresztą zaczepiłem go wczoraj na 

ulicy, prosząc go o ogień do papierosa, i przysięgnę, że ten drab 
słyszał wczoraj doskonale.

Doktor Lamot spojrzał przeciągle na Solskiego.
— Ten człowiek palił papierosa, gdy go pan zaczepił, panie 

aspirancie.

— Tak.

— Pan zapewne też trzymał papierosa w ręce, skoro chciał 

pan prosić garbusa o ogień?

— Naturalnie. Użyłem tego jako pozoru, by go zaczepić.
Doktor Lamot uśmiechnął się:

— Pańskie   rozumowanie   nie   wytrzymuje   krytyki,   panie 

aspirancie. Skoro głuchoniemy – bo sądzę, że jest on jednak 

głuchoniemym – paląc sam papierosa, zauważył, że podchodzi 
pan   do   niego   z   niezapalonym   papierosem   w   ręce,   mógł   się 

domyślić, nie słysząc pańskich słów, o co panu chodzi.

To było logiczne powiedzenie. Logika doktora Lamota była w 

ogóle zawsze druzgocząca. Solski jednak nie składał broni. Miał 
głębokie   przekonanie,   że   w   całej   tej   sprawne   jest   coś   nie   w 

porządku.

— Wszystko to dobrze, panie doktorze — rzekł — ale człowiek 

ten nie spadł przecież z nieba, jak meteoryt. Znaleźliśmy przy 
nim pieniądze, musiał je więc albo od kogoś dostać, albo też 

ukraść,   albo   wreszcie   mógł   je   w   jakiś   sposób   zapracować. 
Znaleźliśmy   przy   nim   fotografię   narzeczonej   Hurwicza,   a 

przecież nie co innego jak śmierć Hulewicza stała się punktem 
wyjścia dla rozpoczęcia naszego śledztwa w sprawie satanistów. 

Istnieją więc wszystkie powody, byśmy zainteresowali się tym 

background image

człowiekiem.   Musi   on   przecież   gdzieś   sypiać,   musi   gdzieś 
mieszkać, musi mieć znajomych lub krewnych, którzy się nim 

opiekują.

Solski  wygłosił  najdłuższą   mowę  swego  życia   i  spojrzał  na 

Durskiego,   jakby   szukał   u   niego   potwierdzenia   treści   swych 
słów.

Naczelnik policji skinął głową.
— Ma   pan   najzupełniejszą   rację   —   rzekł   z   powagą.   — 

Podejmiemy jeszcze jedną próbę.

Doktor Lamot spojrzał zdziwiony na Durskiego:

— Jest więc jeszcze jakiś sposób?
— Tak, zaraz go pan zobaczy.

Naczelnik policji podszedł do Szprota:
— Szprot, ma pan przy sobie browning?

— Nigdy   się   bez   tego   nie   ruszam,   jak   rzekł   pewien   głośny 

kasiarz, gdy przy aresztowaniu znaleziono przy nim narzędzia 

jego fachu. Na rozkaz, panie naczelniku.

Durski głos zniżył tak, że ani lekarz, ani Solski nie słyszeli, co 

mówił.

— Staniesz kilka kroków za ławką, na której siedzi garbus i 

gdy   zakaszlę,   wystrzelisz   w   powietrze.   Tu   już   nie   uda   się 
symulacja. Jeżeli człowiek ten słyszy...

— Rozumiem panie naczelniku.
Solski  i  doktor  Lamot  domyślili  się, o  co  chodziło  szefowi 

policji,   choć   nie   słyszeli   jego   rozmowy   z   Szprotem.   Pełni 
zainteresowania   wpili   wzrok   w   garbusa,   który   wrócił   do 

dawnego zajęcia obgryzania swych paznokci.

Durski stanął za biurkiem i zakaszlał lekko.

Wywiadowca, który ustawił się tak, że garbus nie mógł go 

widzieć, szybkim ruchem dobył z kieszeni browning i odwiódł 

bezpiecznik.

Huk rewolwerowego strzału odbił się o ściany niewielkiego 

pokoju.

Doktor Lamot podniósł ręce i zasłonił sobie uszy. Uczynił to 

prawie   równocześnie   ze   strzałem.   Mimo   to,   poczęło   mu 
dzwonić w uszach od detonacji. Nie znosił wszelkiego hałasu.

Garbus   jednak   nawet   nie   drgnął,   tylko,   gdy   ostry   zapach 

background image

prochu   rozszedł   się   po   pokoju,   podniósł   leniwym   ruchem 
głowę, rozejrzał się wokoło i pociągnął kilka razy nosem.

Solski rozłożył bezradnie ręce. Szprot wzruszył ramionami.
— Ten człowiek jest faktycznie głuchoniemy! — zawyrokował 

Durski. — A jeżeli symuluje jest to najgenialniejszy symulant, 
jakiego spotkałem w życiu, i zarazem człowiek o nerwach jak 

postronki.

Aspirant Solski spojrzał pytająco na swego szefa.

— Co z nim zrobimy? — zapytał.
Durski   namyślał   się   przez   chwilę.   W   tej   całej   historii   z 

głuchoniemym istniała dla niego ta sama drażniąca tajemnica, 
którą chciał rozwiązać Solski. Streszczała się ona w pytaniu: 

skąd   garbus   wszedł   w   posiadanie   fotografii   narzeczonej 
Hurwicza?  Kto wie,  może  rozświetlenie   tej tajemnicy  dałoby 

jakieś pozytywne wyniki, które by pchnęło wreszcie śledztwo 
na zdecydowane tory.

Szef policji zwrócił się do Szprota:
— Proszę wyprowadzić aresztowanego!

Szprot pociągnął garbusa za sobą. Poszedł bez jakiegokolwiek 

oporu.   Edward   Durski   podszedł   do   biurka   i   ujął   w   rękę 

fotografię   panny   Zaleskiej.   Podniósł   ją   do   oczu   i   poddał 
skrupulatnemu   badaniu.   Fotografia   była   solidnie 

podniszczona, najwidoczniej garbus nie odnosił się do niej z 
pietyzmem, jakiego warta była fotografia tak pięknej kobiety. 

W kilku miejscach na fotografii widniały tłuste odbitki palców 
głuchoniemego, znać garbus dość często wydobywał fotografię 

z kieszeni i przypatrywał się jej, chcąc wryć sobie w pamięć rysy 
dziewczyny.

Durski obrócił fotografię na drugą stronę. Była ona naklejona 

na szaroniebieskim kartoniku, na którym jednak bystre oczy 

komisarza dojrzały zatarty nieco napis, tym mniej widoczny, że 
nakreślony niebieskim atramentem. Była to data. Kobieca ręka 

wypisała na kartoniku dzień, miesiąc i rok. To było wszystko.

Szef policji w milczeniu pokazał ów napis Solskiemu.

— Nie   znam   pisma   panny   Zaleskiej,   ale   zaryzykuję 

twierdzenie, że jest to jej charakter. Są więc dwie możliwości, 

albo   pannie   Zaleskiej   skradziono   tę   fotografię,   na   której 

background image

naznaczyła sobie po prostu datę dokonania tego zdjęcia, albo 
datę tę napisała, ofiarując komuś tę fotografię, i od tego kogoś, 

tą czy inną drogą, fotografię ową zdobyto...

Doktor Lamot uśmiechnął się.

— Jeżeliby   tak   było, w  jakimże   celu  musiano  by  kraść  lub 

zdobywać fotografię tej pani.

— Chociażby po to, by ją śledzić.
— Pięknie!   Gdybym   jednak   ja   miał   kogoś   śledzić,   nie 

używałbym   do   tego   celu   potwornie   wstrętnego   garbusa, 
którego ohydną sylwetkę musi sobie zapamiętać każdy, kto go 

raz ujrzy. Przecież to jest stara reguła, że im bardziej człowiek 
jest niepozorny, im bardziej przeciętnego wyglądu, tym łatwiej 

może łazić za kimś krok w krok, pozostając niezauważonym.

Durski przymrużył oczy.

— Doprawdy,   doktorze,   żałuję   że   nie   mogę   nazwać   pana 

swym  kolegą.   Gdyby   pan  znał  Conan   Doyle’a,   jego  Sherlock 

Holmes miałby inną powierzchowność. Ma pan zupełną racje.

Doktor   Lamot   pochylił   głowę,   jakby   dziękując   za   uznanie. 

Zrobił jedną rzecz, jaka mu pozostawała, wziął słowa Durskiego 
za dobrą monetę. Cóż robić. Miał już takie przyzwyczajenie, że 

lubił zawsze  wyłapywać błędy w rozumowaniach urzędników 
policji.   Myślał   niezwykle   logicznie   i   wyprowadzał   wnioski   z 

matematyczną wprost ścisłością, ciesząc się jak dziecko, które 
spłata figla, gdy zbił z tropu któregoś z urzędników. Tak było i 

tym razem.

Solski   wmieszał   się   szybko   do   rozmowy,   chcąc   pokryć 

niemiły incydent.

— Nie jest wyłączone, że fotografia ta została skradziona z 

mieszkania Hurwicza.

— Kiedy?

— W noc zbrodni...
— Przez kogo? — zapytał znów niepoprawny lekarz.

— Przez tego, kto zabił.
— Śmiała teza! — mruknął Durski, po czym dodał głośniej: — 

Panna Zaleska, do której zwróci się pan w tej sprawie, objaśni 
nas pewnie chętnie. A teraz załatwimy sprawę tego garbusa.

Durski zadzwonił:

background image

— Dawać tu Szprota szybko.
— Już   jestem,   panie   naczelniku,   jak   powiedział   adwokat, 

spóźniwszy się o godzinę na sprawę, w której chodziło o głowę 
oskarżonej.

— A więc słuchaj, przeklęty gaduło. To jest ważne zlecenie i 

jeżeli pokpisz sprawę, twoja kariera weźmie w łeb.

Durski był ożywiony i wpadł nagle w dobry humor.
— Spróbujemy   ustalić   tożsamość   osoby   aresztowanego 

garbusa   jeszcze   w   jeden   sposób;   zwolnimy   go   z   aresztu   i 
pozwolimy mu udać się, gdzie mu się podoba. Ty zaś, Szprot, 

nie   spuścisz   go   z   oka.   Zobaczymy,   gdzie   skieruje   się   nasz 
głuchoniemy,   gdy   odzyska   swobodę   ruchów.   Tylko,   Szprot, 

żeby nie było tym razem  tak, jak  z Caprivim. Niech jeden z 
posterunkowych wyprowadzi garbusa na plac Teatralny i tam 

go zostawi.

— Rozkaz, panie naczelniku!

— Naturalnie   w   każdej   chwili   macie   prawo   aresztować 

głuchoniemego powtórnie. Oddajcie mu wszystko, co miał przy 

sobie, z wyjątkiem fotografii panny Zaleskiej.

Szprot   wyszedł.   Durski   zwrócił   się   do   aspiranta   i   doktora 

Lamota.

— Za kilka godzin będziemy już wiedzieli, czego się trzymać.

— O ile Szprot nie pokpi sprawy.
— Jestem   o   to   spokojny.   Szprot   jest   ambitny   i   będzie   się 

chciał zrehabilitować po sprawie z Caprivim.

Doktor Lamot nic nie odpowiedział, lecz nucąc jakąś melodię 

opuścił bez pośpiechu biuro.

 

background image

Rozdział XXII

 
Aspirant   Solski   spojrzał   na   zegarek.   Dochodziła   godzina 

jedenasta. Zwrócił się pytająco do Durskiego.

— Co mam teraz robić, panie naczelniku.

— To, co pozostaje do zrobienia. Niech pan wybada pannę 

Zaleską,   kiedy   było   wykonane   to   zdjęcie.   Niech   się   pan 

poinformuje, czy panna Zaleska ofiarowała komu tę fotografię. 
Niech   pan   zbierze   jak   najwięcej   szczegółów.   Każdy   przecież 

małoznaczny drobiazg może mieć w przyszłości znaczenie dla 
śledztwa.

Solski   skinął   potakująco   głową.   Z   wszystkich   danych   mu 

poleceń, jakie otrzymał dotąd w czasie policyjnej służby, to było 

mu bezwzględnie najmilsze.

Po   chwili   siedział   już   w   taksówce   i   rzucił   szoferowi   adres 

domu, gdzie mieszkała panna Zaleska. Osunął się wygodnie na 
poduszki wozu i przymknął oczy, teraz bowiem dopiero począł 

odczuwać śmiertelne znużenie po nieprzespanej i pełnej emocji 
nocy. Ból w ręce przypomniał mu o ranie.

— Wracając   od   Irmy,   zawadzę   o   pierwsze   lepsze 

ambulatorium   i   dam   sobie   nałożyć   prawdziwy   bandaż   — 

pomyślał, ziewając.

Naraz jednak otworzył oczy i starał się opanować ogarniające 

go zmęczenie. Uprzytomnił sobie, że nocny napad był nie czym 
innym jak trzecim ostrzeżeniem, że banda satanistów wystąpiła 

już do otwartej z nim walki i że musi czuwać, stale czuwać, 
jeżeli nie ma podzielić losów Hurwicza i Orwida.

Szofer   prowadzący   taksówkę   zahamował   nagle,   aż   jęknęły 

hamulce.   Solski   rzucił   się   całym   ciałem   w   przeciwległy   kąt 

samochodu. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła.

Jakiś chłopski wóz najechał na taksówkę, przebijając długim 

dyszlem   szybę   w   oknie   taksówki.   Gdyby   nie   nagły   ruch 

background image

Solskiego, raczej instynktowny niż przemyślany, dyszel byłby 
go uderzył w piersi, gruchocąc klatkę piersiową.

Solski   oprzytomniał   momentalnie   i   wyskoczył   z   taksówki. 

Szofer   klął   na   czym   świat   stoi.   Przybycie   posterunkowego, 

protokół.   Solski   polecił   zatrzymać   powożącego   chłopa,   choć 
zdawał   sobie   doskonale   sprawę,   że   nic   się   z   niego   nie 

wyciągnie.

Następnie   podszedł   do   innej   taksówki   zirytowany 

opóźnieniem.   To   co   się   wydarzyło,   wyglądało   naturalnie   na 
wypadek, jakie w Warszawie, jak w każdym wielkim mieście są 

na porządku dziennym. A jednak Solski wiedział, że nie był to 
wypadek,   lecz   nowy   zamach.   Ten   powożący   chłop   niezbyt 

wyglądał na chłopa.

— Polują   na   mnie,   jak   w   Rosji   na   cara   —   pomyślał   z 

humorem.

Taksówka tymczasem osiągnęła cel swej jazdy. Solski zapłacił 

szybko i skierował się do bramy domu, gdzie mieszkała Irma. 
Dozorca wskazał mu numer mieszkania.

Solski wdrapał się z trudem, bo osłabienie i zmęczenie znów 

go   ogarnęło,   na   piąte   piętro   olbrzymiej   kamienicy.   Gdy 

poprzedniego wieczoru odwoził Irmę do domu, nie spodziewał 
się, że zobaczy ją tak rychło.

Przypomniał   sobie   pocałunki   Irmy   i   słodycz   jej   czarnych 

oczu.

Energicznie nacisnął guzik elektrycznego dzwonka.
Upłynęła   długa   chwila,   zanim   zgrzytnął   klucz   w   zamku. 

Ukazała   się   stara   kobieta   o   siwych   włosach   i   zniszczonej 
twarzy.

— Czy zastałem pannę Zaleską?
— Tak, proszę pana, drzwi na prawo.

Solski   skierował   się   przez   mroczny   przedpokój   do 

wskazanych   drzwi.   Na   ponowne   pukanie   usłyszał   młody   i 

dźwięczny glos Iriny, zezwalający mu wejść.

Panna Zaleska ubrana już była do wyjścia i zapinała właśnie 

rękawiczki.   Gdy   ujrzała   Solskiego   w   oczach   jej   odbiło   się 
zdumienie.

— A pan skąd się tu wziął?

background image

Podszedł do niej, ucałował jej rękę, po czym, nie zdając sobie 

sprawy z tego, co czyni, przyciągnął ją nagle i począł okrywać 

jej twarz pocałunkami.

Uwolniła   się   z   jego   objęć   delikatnym,   lecz   stanowczym 

ruchem. Twarz jej okryła się szkarłatnym rumieńcem, w oczach 
jednak nie było gniewu.

— Może odpowie mi pan na moje pytanie, skąd ta wizyta bez 

zaproszenia. A może nie życzyłam jej sobie?

Solski skłonił się przed nią.
— Przychodzę   w   charakterze   urzędowym.   Przyszedłem   na 

śledztwo!

— Ładnie   je   pan   zaczął.   Już   teraz   wiem,   jak   postępują 

urzędnicy policji, gdy występują w „urzędowym” charakterze.

— Czy   pozwoli   pani,   że   usiądę.   Przeżyłem   szereg   godzin 

pełnych przygód i jestem nieco znużony.

— Proszę, ale zastrzegam się, że niedługo będę musiała wyjść. 

Trudno, trzeba trochę popracować.

Solski wydobył z kieszeni fotografię.

— Czy   nie   może   mi   pani   powiedzieć,   jakim   cudem   ta 

fotografia   mogła   się   dostać   w   posiadanie   głuchoniemego   i 

garbatego   obszarpańca,   którego   aresztowałem   wczoraj   na 
ulicy?

Inna   ujęła   w  rękę   fotografię   i   zdumienie   odbiło   się   na   jej 

twarzyczce.

— To moja fotografia!
— I mnie się tak zdaje! — odparł z humorem Solski. — Po 

drugiej stronie jest data.

Dziewczyna obróciła fotografię.

— Ta   data   wypisana   jest   moją   ręką.   Fotografię   tę 

ofiarowałam   swego   czasu   Wackowi...   —   urwała   na   krótką 

chwilę i zmarszczyła brwi. — Uparł się koniecznie, by na jej 
drugiej   stronie   napisać   mu   słów   kilka.   Ja   tego   nie   lubię. 

Ponieważ   jednak   nalegał,   nakreśliłam   na   fotografii   tylko   tę 
datę.

Solski wstał podniecony.
— A więc ta fotografia była w posiadaniu Hurwicza!

— Tak!

background image

— Wobec tego... albo Hurwicz dał ją w jakimś niewiadomym 

celu owemu garbusowi, co jest zupełnie niemożliwe, albo, co 

jest   jedyną   prawdopodobną   tezą,   ukradziono   tę   fotografię 
Hurwiczowi   i   to   z   pewnością   bezpośrednio   po   dokonaniu 

zbrodni.

— To   znaczy,   że   aresztowany   garbus   ma   jakiś   związek   z 

morderstwem...

Na twarzy Irmy wystąpiły wypieki rozgorączkowania.

— Sprawa jest jasna — mówiła dalej — gdyby Hurwicz zgubił 

lub gdyby mu skradziono tę fotografię, na pewno powiedziałby 

mi o tym. Zdjęcie to bardzo mu się podobało i lubił je bardzo.

— Zrobiliśmy   bardzo   duży   krok   w   śledztwie   —   ozwał   się 

aspirant.   —   Nareszcie   przekroczyliśmy   martwy   punkt,   na 
którym od kilku tygodni stała sprawa Hurwicza. Garbus ów jest 

zatem...

Solski w krótkich słowach  opowiedział Irmie o wypadkach 

ubiegłej   nocy,   jakie   zaszły   od   chwili,   gdy   się   pożegnał   z 
dziewczyną.   Nic  nie  wspomniał   tylko   o  zamachu   na  siebie  i 

swej ranie, nie chcąc dziewczyny niepokoić.

Spojrzała na mały zegarek umieszczony na przegubie ręki.

— Czas  na  mnie!  —  rzekła  z uśmiechem.  — Zadzwonię   do 

pana w ciągu dnia, by dowiedzieć się, czy jest coś nowego.

— Być   może   będziemy   musieli   wezwać   panią   do   urzędu 

śledczego,   by   zaprotokołować   zeznania   pani   w   sprawie   tej 

fotografii.

— Ha, skoro to konieczne!

Solski wstał, zabierając się do odejścia:
— Wyjdziemy razem.

— Nie mam nic przeciwko temu — odparła z uśmiechem.
Potem, kierując się ku drzwiom, zatrzymała się przed nim i 

lekko oparła mu ręce na ramieniu.

— Widzę,   że   ma  pan   znów   ochotę   wystąpić   w   charakterze 

„urzędowym” — odezwała się, mrużąc swe cudne oczy.

Solski potraktował te słowa jako prowokację.

Następnie bardzo przykładnie zeszli na dół.
— Czy wolno wiedzieć, gdzie pani jedzie?

— Na Nowy Świat!

background image

— Zatem pozwoli pani, że panią odwiozę.
Na  ulicy   stał   długi   rząd  taksówek.   Irma  skierowała   się   ku 

pierwszej   z   nich,   nowej   i   eleganckiej,   lecz   ku   jej   zdumieniu 
Solski potrząsnął Przecząco głową.

— Nie. Tego wozu nie weźmiemy. Tego drugiego też nie. O, ta 

taksówka najbardziej mi odpowiada.

Aspirant policji wybrał z całego szeregu taksówek szóstą czy 

siódmą, najbardziej obdrapaną i niepozorną i otworzywszy jej 

drzwiczki, zaprosił Irmę, by zajęła w niej miejsce.

— Dlaczego   wybrał   pan   właśnie   tę   taksówkę,   a   nie   chciał 

wziąć tamtej nowej? — zapytała zdumiona dziewczyna.

— Dbam   nieco   o   moje   cenne   życie   i   o   bezpieczeństwo   — 

odparł   Solski.   —   Dobry   agent   śledczy   powinien   być   zawsze 
podejrzliwy   jak   kochanek   powątpiewający   w   wierność   swej 

kochanki.

Taksówka   ruszyła,   zanim   Solski   zdołał   usiąść   w   taksówce. 

Aspirant   policji   stracił   na   sekundę   równowagę   i   usiadł   tak 
niezręcznie,   że   strącił   z   poduszek   taksówki   teczkę   Irmy 

zawierającą przepisane przez nią na maszynie rękopisy.

Zameczek musiał być zepsuty, bowiem teczka otworzyła się i 

papiery rozsypały się po podłodze wozu.

— Ależ niezgrabiasz ze mnie...

— Nic się nie stało! — uspokajała go Irma.
Pochylił   się   i   zaczął   zbierać   rozsypane   papiery.   Irma 

porządkowała rękopisy, Leon Solski układał według numeracji 
stron ich maszynową kopię.

Czynił to zupełnie mechanicznie, gdy nagle wzrok jego padł 

na   jedną   kartkę   maszynopisu.   Solski   pobladł   gwałtownie   i 

szybko pochylił twarz nad kartkami maszynopisu, by Irma nie 
dojrzała zmiany w jego rysach.

Odkrycie było niesamowite, rewelacyjne, a zarazem straszne.
Aspirant policji opanował pierwsze wrażenie.

— Słuchaj Irmo! — rzekł i uśmiechnął się na myśl, że właśnie 

w tej chwili, a nie innej, po raz pierwszy zwraca się do niej po 

imieniu.   —   Powiedz   mi,   czy   ty   masz   własną   maszynę   do 
pisania?

— Tak.   Kupiłam   okazyjnie   maszynę   używaną,   lecz   jeszcze 

background image

dobrą.

— Jakiej marki?

— Mały   remington   —   odparła,   z   każdą   chwilą   mniej 

rozumiejąc. — Dlaczego pytasz o to?

— Ot, tak, przez prostą ciekawość.
Irma uniosła brwi w górę. Ruch ten miał oznaczać: zgódźmy 

się, że to prawda.

— Nie, ty nie pytasz zwyczajnie. O co ci chodzi?

— Zupełnie   o   nic.   Każdy   agent   policji   powinien   posiadać 

umiejętność   rozpoznawania   od   jednego   rzutu   oka   po 

charakterze liter, na jakiego typu maszynie pisano dany list lub 
zawiadomienie. Niestety, nie mogę opanować tej umiejętności i 

ciągle   mylę   czcionki   remingtona   z   royalem,   royala   z 
underwoodem...

Kłamał   po   raz   pierwszy   wobec   Irmy.   Nie   mógł   jednak 

postąpić   inaczej.   Z   chwilą,   gdy   dokonał   swego   odkrycia,   w 

którego potworną prawdziwość jeszcze nie wierzył, Leon Solski 
zakochany   w   pannie   Irinie   Zaleskiej   ustąpić   musiał   miejsca 

Leonowi Solskiemu aspirantowi policji. Powiedział nieprawdę. 
Znał znakomicie krój czcionek maszyn do pisania wszystkich 

typów i mógłby nawet w tych sprawach uchodzić za eksperta.

Zręcznie,   tak   że   Irina   nie   mogła   się   zorientować,   ostatnią 

kartkę   maszynopisu   schował   do   kieszeni   raglanu.   Zapewne 
Irma   dostrzeże   jej   brak   i   będzie   musiała   raz   jeszcze   ją 

przepisać,   ale   to   już   trudno.   Ta   kartka   była   mu   koniecznie 
potrzebna.   Miała   ona   potwierdzić   lub   obalić   fatalne 

przypuszczenia.

Taksówka   zatrzymała   się   na   Nowym   Świecie,   przy 

wskazanym przez Irmę domu. Dziewczyna ujęła teczkę w rękę i 
opuściła taksówkę nieco zdziwiona, bowiem Solski, mimo że 

starał   się   nad   sobą   zapanować,   nie   mógł   ukryć   swego 
zdenerwowania.

Kazał   się   zawieźć   do   ambulatorium   pogotowia,   gdzie 

oczyszczono mu zadaną sztyletem nieznanego skrytobójcy ranę 

ramienia i nałożono lekki opatrunek. Lekarz pogotowia uznał 
ranę za powierzchowną.

— Za   tydzień   nie   będzie   z   tego   ani   śladu!   —   pocieszał 

background image

Solskiego, który jednak nie rozchmurzał swej twarzy.

Po   opuszczeniu   ambulatorium   pogotowia   polecił   Solski 

zawieźć   się   do   urzędu   śledczego.   Po   drodze   jednak   zmienił 
zamiar i podał szoferowi adres swego mieszkania.

Był   tak   zdenerwowany   i   roztargniony,   że   rzucił   szoferowi 

monetę pięciozłotową, sądząc, że płaci mu dwa złote. Szybkim 

krokiem wpadł do bramy domu, nie słysząc wołania kierowcy 
taksówki, który chciał wydać mu resztę.

Znalazłszy się w mieszkaniu Solski skierował się wprost do 

biurka, otworzył jedną z szuflad i począł szukać owego listu, 

który pewnego wieczoru przyniósł mu Szprot, adresowany był 
bowiem   na   adres   urzędu   śledczego.   Koperta   owego   listu 

adresowana była ręcznie, natomiast słowa

 

Pierwsze ostrzeżenie

wybite były na maszynie do pisania.
Solski znalazł wreszcie ów list i jedno spojrzenie na owe dwa 

napisane na maszynie słowa, przekonały go, że, niestety, nie 
mylił się ani trochę. Nie chciał jednak wierzyć własnym oczom. 

Drżącymi rękoma wydobył ostatnią kartę maszynopisu, kartkę, 
którą   schował   do   kieszeni   w   tajemnicy   przed   Irmą.   Zrzucił 

raglan i usiadł przy biurku, począł porównywać list z kartką 
maszynopisu.

Nie   ulegało   najmniejszej   wątpliwości:   zarówno   list,   jak   i 

maszynopis, który wiozła Inna w teczce, pisane były nie tylko 

na maszynie tego typu, ale na tej samej maszynie. Zarówno list 
jak   i   maszynopis   pisany   był   na   jednym   ze   starszych   typów 

małego   remingtona,   maszyna   przy   tym   była   bardzo   długo 
używana.

Solski, w czasie gdy dostał ów list z ostrzeżeniem, zauważył 

natychmiast,   że   najczęściej,  bo   pięć  razy   powtarzająca   się   w 

dwu   słowach   listu   litera  e  odbita   była   nieco   niewyraźnie   i 
unosiła   się   nieco   nad   linią.   Gdy,   siedząc   w   taksówce,   obok 

Irmy, zbierał papiery, które wypadły jej z teczki i spojrzał na 
zapisane   maszynowym   pismem   karty,   spostrzegł,   że   litera  

odbita   była   wszędzie   tak   samo   jak   w   liście   z   ostrzeżeniem 

background image

nadesłanym   mu   przez   satanistów.   Porównanie   listu   z 
maszynopisem potwierdziło jego przypuszczenia.

Leon   Solski   siedział   przez   długi   czas   nad   tymi   dwiema 

kartkami   papieru,   które   były   fatalnym   wyrokiem 

przekreślającym wszystkie jego życiowe plany. Oparł głowę na 
rękach i skurczony w obitym skórą fotelu patrzył gdzieś przed 

siebie, nie mogąc zdać sobie sprawy z tego, co się stało, nie 
mogąc uporządkować swych myśli. Przypominał sobie kolejno 

swą pierwszą rozmowę z Irmą w pokoju Hurwicza, przy trupie 
jej   narzeczonego,   w   ponurą   jesienną   noc   morderstwa, 

przypominał   sobie   swe   późniejsze   z   nią   spotkania,   jej 
zainteresowanie   śledztwem,   to,   że   mówiła   zawsze   o 

mordercach, a nie o mordercy, wreszcie przypomniał sobie, że 
zaledwie minęła godzina od czasu, kiedy całował namiętnie jej 

usta   rozkwitłe   jak   purpurowe   róże,   usta   stworzone   do 
pocałunków i słodkiej pieszczoty. Tak, tak – przypomina sobie 

–   już   wtedy,   gdy   na   wieść   o   śmierci   Hurwicza   przybył   na 
miejsce zbrodni, zachowywała się dziwnie nienaturalnie. Była 

zbyt opanowana, zbyt spokojna...

Rysy   młodego   aspiranta   stężały   w   bolesnym   skurczu. 

Zachowanie   się   Irmy,   jej   słowa,   jej   spojrzenia,   jej   spokój   – 
wszystko to, co nie budziło dawniej podejrzeń, stało się teraz 

jednym wielkim oskarżeniem, oskarżeniem, którym wołał ów 
list   ostrzegawczy   i   kartka   papieru   pisana   na   jej   maszynie   – 

pisana jej ręką.

Równocześnie jednak wzbudził się bunt. Bunt przeciw owej 

upiornej rzeczywistości, która rozwiała nagle sen o szczęściu i 
krainę   marzeń   zamieniła   w   martwą   pustynię,   przeciw   owej 

rzeczywistości,   która   odebrała   smak   rozkoszy   pocałunków 
Irmy, bo były to pocałunki fałszu i zdrady.

Nie! Nie! To nie mogło być prawdą. To był jakiś piekielny 

zbieg   okoliczności.   Irma,   ta   cudna,   niewiarygodnie   śliczna   i 

dzielna   dziewczyna,   w   świetle   owej   nowej   rzeczywistości 
miałaby   być   wspólniczką   zbrodni   popełnionej   na   swym 

narzeczonym? Miałaby redagować do niego, do Solskiego, listy 
będące wyrokami śmierci wydanymi nań przez sektę bojących 

się zdemaskowania obłąkańczych czcicieli najwyższego Zła, a 

background image

równocześnie   podawać   mu   do   pocałunku   usta   i   mówić   mu 
kocham? Solski teraz zwrócił z goryczą uwagę na fakt, który 

cieszył   go   jeszcze   wczoraj:   że   tak   szybko   zapomniała   i 
przebolała śmierć Hurwicza. Teraz wiedział, że jedno i drugie, 

że wszystko było – komedią.

Nie!  To   niemożliwe!   A  jednak   to   prawda,   prawda   poparta 

dowodami. Dowody leżą przed nim. Fakt pozostawał faktem.

Solski,   jakby   w   półśnie,   sięgnął   do   kieszeni,   gdzie   nosił 

nieodstępny browning. Nie miał sił walczyć dłużej. Stracił na 
chwilę   świadomość   tego,   co   robi,   i   działał   jakby   w 

somnambulicznym stanie.

Jednym ruchom palca odbezpieczył broń. Skierował do siebie 

czarną, ziejącą śmiercią lufę...

Bliżej, bliżej i jeszcze bliżej...

Palec spoczął na cynglu browninga.
Nagle...

Solski   drgnął.   Aparat   telefoniczny   począł   dzwonić   długo   i 

hałaśliwie.

Ręka   z   browningiem   spadła   bezwładnie.   Solski   jakby   się 

zbudził   z   koszmarnego   snu.   Przez   chwilę   nie   zdawał   sobie 

sprawy   z   tego,   co   się   właściwie   stało.   Aparat   telefoniczny 
powtórzył swe wołanie.

Leon Solski leniwym ruchem położył browning na biurku i 

sięgnął ociężale po słuchawkę.

— Hallo!... Ależ nie, to omyłka!
Słuchawka   telefoniczna,   niesiona   drżącą   jeszcze   ręką 

aspiranta policji, opadła ciężko na widełki.
Solski uczuł na czole krople zimnego polu i otarł czoło chustką. 

Następnie spojrzał na browning i ujął go z powrotem w rękę. 
Na twarzy  jego wyrósł smutny uśmiech. Zabezpieczył broń i 

przyjrzał się jej ciekawie, jakby widział ją po raz pierwszy.

Moment   psychologiczny   minął   i   odtąd   Solski   z   każdą 

sekundą   był   dalszy   od   myśli   o   samobójstwie.   Omyłkowe 
połączenie telefoniczne uratowało mu życie.

Spojrzał   na   dwie   leżące   przed   nim   kartki,   podniósł   je   raz 

jeszcze blisko do oczu. W miarę jak się uspokajał, utwierdzało 

się   w   nim   przekonanie,   że   jednak   prawda   nie   musi   być   tak 

background image

straszna, jak wydawało mu się na pierwszy rzut.

Wstał,   złożył   starannie   list   z  pierwszym   ostrzeżeniem  i 

kartkę z maszynopisu Irmy i opuścił mieszkanie.

Pojechał do urzędu śledczego i zaraz na korytarzu natknął się 

na Durskiego opuszczającego biuro.

Naczelnik   urzędu   śledczego   odpowiedział   mu   ukłonem   na 

ukłon i rzekł:

— Szprot   nie   wrócił   jeszcze.   —   Po   czym   dodał,   patrząc 

badawczo   na   aspiranta   policji:   —   Człowieku,   jakże   pan 
wygląda? Pan jest chory!

Solski uśmiechnął się blado:
— Nic   podobnego!   To   tylko   lekkie   zmęczenie.   Szybko 

przeminie.

Pożegnał zaraz szefa policji. Nie chciał, by pytał go teraz, czy 

był u Irmy i jak wygląda sprawa ze znalezioną przy garbusie 
fotografią dziewczyny. Pragnął być jak najrychlej sam w swoim 

biurze.

Durski spostrzegł od jednego rzutu oka, że Solskiego spotkał 

jakiś   cios,   intuicyjnie   jednak   zrozumiał,   że   była   to   sprawa 
natury   osobistej,   a   nie   służbowej,   i   dlatego   nie   pytał   o   nic. 

Rzucił tylko, odchodząc:

— Może przysłać panu doktora Lamota?

Solski zaprzeczył ruchem głowy.
Zaledwie   znalazł   się   w   swym   biurze,   wezwał   do   siebie 

eksperta.

— Niech pan zrobi zaraz analizę — rzekł do niego, wręczając 

mu   dwie   kartki   papieru  —   czy   te   oba  pisma  pochodzą  z   tej 
samej maszyny do pisania.

— Czy to pilne?
— Niezmiernie pilne.

— Przyniosę panu wynik ekspertyzy za niecałą godzinę.
— Będę czekał.

Ekspert znikł w drzwiach biura. Solski zaś usiadł i zamyślony 

bębnił   palcami   po   stole.   Nie   obchodzili   go   w   tej   chwili   ani 

sataniści,   ani   potworny   garbus,   nie   obchodziło   go   nic,   poza 
zagadką życia Irmy Zaleskiej.

Sekundy i minuty wlokły się niesłychanie wolno.

background image

Skrzypnięcie drzwi. Ekspert powrócił i zbliżył się do biurka.
— Mam wynik i to wynik bezwzględnie pewny.

— Mianowicie?
— Jedno i drugie pismo było pisane na tej samej maszynie 

typu mały remington. Stwierdza to niezbicie...

Solski uczynił niecierpliwy ruch ręką:

— Wierzę panu zupełnie. Niech pan sobie daruje motywy!
Rzeczoznawca spojrzał zdziwiony. Solski wziął obie kartki z 

ręki eksperta i uśmiechnął się zupełnie bez powodu.

— Czy parł zadowolony z wyniku ekspertyzy?

— W zupełności — odparł bezdźwięcznie aspirant.
 

***

W   czasie   gdy   Solski   był   u   panny   Zaleskiej   w   sprawie 

znalezionej przy garbusie fotografii i gdy dokonał fatalnego dla 
siebie   odkrycia,   Roman   Szprot,   jak   pies   gończy   śladem 

zwierzyny, szedł krok w krok za głuchoniemym, co do którego 
kalectwa, miał, mimo wszelkich możliwych dowodów, coraz to 

większe wątpliwości.

Zasnute chmurami niebo poczęło siać na Warszawę deszcz 

drobny, zimny i przenikliwy. Jakieś szybko przejeżdżające auto 
opryskało wywiadowcę błotem od nóg do głowy, co bynajmniej 

nie wpłynęło na lepszy humor Szprota.

— Psia   służba!   —   klął   w   duchu.   —   Łeb   ukręcę   temu 

garbusowi. Zresztą i tak go stryczek nie minie.

Ten   tymczasem,   któremu   Szprot   pragnął   ukręcić   głowę   i 

którego miał nie minąć stryczek, wlókł się przez Krakowskie 
Przedmieście,   z   kołnierzem   ubogiego   płaszcza   podniesionym 

do góry, z rękoma w kieszeniach.

Raz   tylko   przystanął,   by   kupić   sobie   pudełeczko   zapałek. 

Szprot   obserwował   go   bacznie   i   widział,   jak   garbus   dał 
sprzedającemu inwalidzie do zrozumienia, za pomocą gestów, 

o   co   mu   chodzi.   Otrzymawszy   zapałki,   głuchoniemy   zapalił 
papierosa, jednego z tych, które znaleziono przy nim podczas 

rewizji, a które zwrócono mu, wypuszczając go na wolność.

Następnie począł bacznie śledzić przejeżdżające tramwaje i 

zanim   Szprot   zdołał   się   zorientować   wskoczył   do 

background image

przejeżdżającego wozu tramwajowego linii numer 9.

Szprot dostrzegł go, gdy garbus stał już na platformie. Chciał 

podbiec i wskoczyć za nim do wozu, lecz zorientował się, że 
garbus   musiał   go   sobie   zapamiętać   i   że   tak   tylko   może   go 

śledzić, by samemu nie być widzianym.

Skinął   więc  na  przejeżdżającą   wolną  taksówkę   i   wsiadł  do 

niej,   polecając   szoferowi,   by   jechał   powoli   za   wozem 
tramwajowym,   nie   wymijając   go,   lecz   trzymając   się   tuż   za 

tramwajem.   Sam   zaś   pochylony   w   taksówce   obserwował 
bacznie każdego wysiadającego z tramwaju.

Garbus   jednak   wysiadł   dopiero   na   placu   Unii   Lubelskiej. 

Szprot   rzucił   szoferowi   zapłatę   i   szybko   opuścił   taksówkę. 

Deszcz nie ustawał ani na chwilę.

Garbaty człowiek, ku zdziwieniu Szprota, który sądził już, że 

głuchoniemy pochodzi spod Warszawy i że zwróci się na jeden 
z dworców kolejek dojazdowych, skierował się z placu w ulicę 

Marszałkowską.

Wywiadowcy przypomniał się naraz pościg za Caprivim po 

ulicach   Warszawy   i   zaniepokoił   się.   Czyżby   i   ów   garbaty 
głuchoniemy wiedział, że jest śledzony i drwił sobie z niego.

— Ciekawy jestem — pomyślał Szprot — czy i ten zaprowadzi 

mnie gdzieś, gdzie spadnie mi gzyms na głowę?

Śledzony   szedł   sobie   tymczasem   najspokojniej   ulicą 

Marszałkowską. Minął plac Zbawiciela, minął szereg przecznic 

i   zatrzymał   się   na   rogu   Alei   Jerozolimskich.   Szprot   odniósł 
wrażenie, że garbaty człowiek namyślał się, czy nie skierować 

swych kroków w stronę Dworca Głównego.

Mylił się jednak i tym razem. Garbus istotnie wahał się przez 

długą chwilę, w którą stronę skierować swe kroki, aż wreszcie 
począł iść dalej Marszałkowską w stronę ulicy Królewskiej.

— Ładne rzeczy! — rozpaczał Szprot. — Postanowił zachodzić 

mnie na śmierć.

Kres wędrówki ściganego i ścigającego nastał jednak szybciej, 

niż   Szprot   przypuszczał.   Zakończenie   jej   przeszło   wszelkie 

wyobrażenie wywiadowcy.

Garbus   przeszedł   przez   ulicę   Królewską,   plac   Saski, 

Wierzbową i znalazł się z powrotem na placu Teatralnym.

background image

Krokiem pewnym, choć nieco ociężałym, skierował się wprost 
w tę stronę placu, gdzie mieściły się biura urzędu śledczego.

Wywiadowca policji był człowiekiem doświadczonym, ale to, 

co   się   działo,   było   bezprzykładne   w   jego   długiej   karierze 

policyjnej. Zwolniony z aresztu, po dwugodzinnym błąkaniu się 
po mieście, szedł z powrotem do biur policyjnych.

Szprot   stanął   z   dala   i   z   uśmiechem   patrzył   na   zdziwioną 

twarz   posterunkowego   pełniącego   służbę   w   bramie   urzędu. 

Widział on, jak wyprowadzono z urzędu zwolnionego garbusa i 
teraz, gdy głuchoniemy gwałtownymi gestami począł mu dawać 

do   zrozumienia,   że   chce   wejść   do   bramy,   nie   wiedział,   czy 
wpuścić go, czy nie.

Wówczas stało się coś nieoczekiwanego.
Garbus zirytował się nagle i tak samo jak poprzedniego dnia 

odepchnął od siebie Solskiego, gdy ten chciał go aresztować, 
teraz zupełnie nieoczekiwanie zaatakował posterunkowego. Z 

cichego   i   potulnego   kaleki   zmienił   się   naraz   głuchoniemy   w 
dzikie, rozzłoszczone zwierzę.

Policjant, który nie spodziewał się ataku, popchnięty przez 

garbusa, zatoczył się, odsłaniając wejście do urzędu śledczego.

Garbusowi tylko o to widać chodziło, znikł bowiem szybko w 

bramie wiodącej do urzędu.

Roman Szprot, mimo że długa włóczęga po deszczu, trop w 

trop za garbusem, nie nastroiła go specjalnie wesoło, musiał się 

uśmiechnąć na widok gniewnej miny posterunkowego, który 
chciał   puścić   się   w   pogoń   za   garbusem,   by   pomścić   swą 

porażkę.

Wywiadowca   przystąpił   do   niego   i   uspokoił   go   w   kilku 

słowach.

— Ależ ten człowiek odznacza się niezwykłą siłą fizyczną — 

dziwił się posterunkowy, chłop na schwał, o wzroście pruskiego 
gwardzisty. — Kto by przypuszczał, że taki pokurcz...

Roman Szprot nie słuchał już dalej tyrady posterunkowego, 

lecz szybko podążył za głuchoniemym.

Cichy i nieśmiały jak zawsze – z potworną głową potępieńca, 

wtłoczoną   między   ramiona,   siedział   skulony   na   ławce   w 

korytarzu urzędu śledczego i patrzył apatycznie przed siebie.

background image

 
 

 

Rozdział XXIII

 
— Wrócił?

Przygnębienie   Solskiego   minęło   nagle,   ustępując   miejsca 

zdziwieniu.   Roman   Szprot   powiesił   na   wieszadle   płaszcz 

przemoczony   do   nitki,   tak   że   krople   wody   spływały   z   niego 
obficie na podłogę, i opadłszy ciężko na krzesło, opowiedział 

Solskiemu o przebiegu swej wędrówki za garbusem.

— Wrócił?   To   niezwykłe!   —   powtarzał   aspirant   po 

wysłuchaniu raportu wywiadowcy.

— Tak. Siedzi w korytarzu na ławce. Dałem mu naturalnie 

odpowiednią opiekę, by obecnie nie przyszła mu ochota zwiać. 
Co pan na to, panie aspirancie?

Solski rozłożył ręce.
— Ze   wszystkich   możliwości,   jakie   rozważyłem   i   jakie 

zapewne   rozważył   też   naczelnik   Durski,   polecając   wypuścić 
głuchoniemego   na   wolność,   ta   z   pewnością   nie   była 

przewidywana.  Nie mogę oprzeć  się wrażeniu,  że  ów  garbus 
jest   człowiekiem   o   nerwach   ze   stali,   że   wcale   nie   jest 

głuchoniemy.   Wbrew   wszelkim   dowodom,   wbrew 
rzeczywistości wierzę, że ten człowiek i słyszy, i mówi tak, jak 

mówię  i słyszę ja lub  ty, Szprot. Doprowadza  mnie  do pasji 
myśl, że ów garbus przewyższa nas wszystkich swą piekielną 

inteligencją i drwi z nas w duchu na potęgę.

— Cóż z nim teraz zrobimy?

— O tym zadecyduje szef policji.
Aspirant   ujął   słuchawkę   telefoniczną   i   połączył   się   z 

mieszkaniem   Durskiego.   Zdumienie   naczelnika   policji   nie 
miało granic, gdy dowiedział się o powrocie garbusa. Było w 

tym coś zupełnie niezrozumiałego. Garbus ów musiał posiadać 
jakąś rodzinę lub chociażby miejsce, gdzie nocował. Znaleziono 

przy nim nieco pieniędzy. Mógł je albo dostać od kogoś, albo 

background image

zarobić, albo wreszcie ukraść. Z tych trzech ewentualności ta 
pierwsza   miała   największe   szanse   prawdopodobieństwa. 

Wszystko to w połączeniu ze znalezieniem przy nim fotografii 
Irmy  Zaleskiej   dowodziło,  że  powrót głuchoniemego  do  biur 

urzędu śledczego nie wypływał z bezradności garbusa, lecz że 
był to czyn świadomy, niezwykle sprytnie obmyślany, bowiem 

wszelkie dalsze dochodzenia stawały na martwym punkcie.

— Ha, skoro wrócił — zdecydował wreszcie szef policji — to 

proszę przetrzymać go w areszcie  do dalszej mej dyspozycji. 
Mówiłem   już   panu,   panie   aspirancie,   że   to   są   gracze   nad 

graczami.

Aspirant   policji   odłożył   słuchawkę   i   powtórzył   Szprotowi 

treść rozmowy z Durskim.

Szprot ruszył ramionami. Dla niego była jedna rzecz istotna, 

to,  że   sprawa   nie   posunęła   się   znowu   ani   na  krok   naprzód. 
Dokądże będzie trwać ta zabawa w ciuciubabkę z czcicielami 

szatana.

— Odniosłem dziś mały sukces! — rzekł naraz do aspiranta.

Solski uśmiechnął się:
— No, jeżeli to możemy nazwać sukcesem...

Szprot zrobił tajemniczą minę:
— Okupiłem   jednak   ten   sukces   wyrzutami   sumienia   — 

ciągnął   dalej   Szprot   tym   samym   tonem,   nie   zważając   na 
sceptycyzm Solskiego.

Aspirant spojrzał na niego zdziwiony.
— Szprot, czy w czasie śledzenia garbusa nie wstępowałeś na 

„jednego”?

— Brzydzę   się   kłamstwem,   jak   mówił   pewien   recydywista, 

gdy pytano go, ile razy był karany, ale tym razem nie wstąpiłem 
„na jednego”. Mówię prawdę, bo już raz dziś skłamałem.

— Skłamałeś?
— I to wobec naczelnika urzędu.

— Co ty wyplatasz, Szprot.
— Mówię   zupełnie   rzetelnie.   Durski   pytał,   czy   nic   umiem 

alfabetu   głuchoniemych.   Odpowiedziałem,   że   nie.   To 
nieprawda. Nie wiem, czy jest wielu głuchoniemych, którzy by 

tak dobrze rozumieli na migi, jak ja.

background image

— Dlaczego więc nie chciałeś podjąć próby porozumienia się 

z głuchoniemym?

— Dziwnie mi się nie chciało. Zresztą po co ma robić Szprot 

to, do czego użyć można doktora Lamota.

Solski ruszył ramionami.
— Nie rób z siebie Sfinksa. Nie lubisz doktora Lamota?

Wywiadowca ruszył ramionami.
— To obojętne, czy go lubię, czy nie lubię. Nie mam do niego 

zaufania.

Solski się uśmiechnął.

— Doktor Lamot pełnił tu swe obowiązki, gdy nie było jeszcze 

w służbie ani mnie, ani ciebie.

— Toteż   ja   nic   nie   mówię...   Płaszcz,   zdaje   się,   już   trochę 

wysechł, a i pogoda się poprawia... trzeba iść.

Roman Szprot wstał i ubrał sic leniwo w zniszczone pallo.
— Czy pan aspirant idzie już do domu?

— Niedługo. Pójdę się wyspać solidnie.
— Ja mam jeszcze nieco do roboty.

— Szprot, ty coś wiesz. Wiesz więcej ode mnie.
— Nic podobnego, panie aspirancie.

Szprot pożegnał Solskiego, po czym, stojąc przez chwilę  w 

bramie   urzędu,   namyślał   się   nad   tym,   co   ma   robić   dalej. 

Wreszcie   powziął   postanowienie   i   skierował   swe   kroki   w 
żydowską dzielnicę miasta.

Znał tam melinę dobrodusznego pasera o brodzie patriarchy, 

melinę, gdzie można było popić i przy czarce wódki omówić w 

najdrobniejszych szczegółach zamierzoną robotę.

Roman Szprot wiedział doskonale, że tam, a nie gdzieindziej, 

zastanie Władka Wyciorka, chlubę i dumę kasiarskiego fachu. 
Znał się z Wyciorkiem bardzo  dobrze, bowiem już dwa razy 

miał   sposobność   dokonywać   aresztowania   go.   Wyciorek   nie 
miał mu tego za złe. Rozumował logicznie, że Szprot pracuje 

tylko w fachu odmiennym od jego „zawodu” i że wypełnia swój 
obowiązek.   Przeciwnie,   wywiadowca   zdołał   sobie   nawet 

zaskarbić pewną dozę sympatii kasiarza.

Wywiadowca się nie mylił. Wyciorek znajdował się w melinie 

i odbywał właśnie popołudniową drzemkę. Gospodarz zacnego 

background image

schroniska   przeraził   się   zrazu   śmiertelnie,   skoro   poznał 
wywiadowcę   policji,   ale,   gdy   się   spostrzegł,   że   Szprot   nie 

przybywa w żadnych złych zamiarach, począł się rozpływać w 
przesadnej   serdeczności.   Wyciorek   został   bez   ceremonii 

zbudzony, mimo że żywo przeciwko temu protestował.

Wreszcie dostrzegł Szprota.

— Czy przyszedł pan po mnie? Ciekawym z jakiej babki?
— Nie po ciebie, lecz do ciebie. Wstań, to pogadamy.

— Chce pan przystać może do kasiarzy?
— Tak jakby.

— Co pan tam będziesz bujał!
Wyciorek podniósł się z posłania. Szprot kazał podać wódki. 

Wiedział, że w ten sposób rozmowa pójdzie łatwiej. Następnie 
powiedział parę słów Wyciorkowi, po czym kasiarz grzmiącym 

głosem   polecił   Żydowi,   będącemu   gospodarzem   meliny,   by 
wyniósł się do przyległej izby i nie ważył się podsłuchiwać.

Paser   przyjął   ten   rozkaz   do   wiadomości   z   najwyższą 

niechęcią. Z Wyciorkiem nie było jednak żartów. Wyszedł więc 

do drugiej izby, zamykając drzwi za sobą.

Po chwili jednak nie wytrzymał i podszedł do nich, zbliżył 

ucho do dziurki od klucza.

O czym, u licha, mogli z sobą rozmawiać kasiarz  z Woli i 

wywiadowca policji?

Słyszał   tylko   urywki   rozmowy,   z   których   niewiele   mógł 

zrozumieć. Widocznie, mimo że drzwi były zamknięte, zarówno 
wywiadowca jak i Wyciorek mówili przyciszonymi głosami.

— ...żeby mnie wsypać...
— ...głupiś   mój   przyjacielu.   Nie   mogę   ci   naturalnie 

powiedzieć...

— ...plan mieszkania pan ma?

— ...tak, w trzecim pokoju jest...
— ...a kasa...

Podsłuchujący   zdwoił   swą   uwagę.   Przylepił   się   jeszcze 

bardziej do dziurki od klucza.

— ...wcale nie chodzi o kasę... lecz... papiery...
— ...bo, jeżeli się nie uda...

— ...musi... zresztą... pomogę ci...

background image

Głosy   stały   się   znowu   niewyraźne,   znać   rozmawiający 

pochylili się ku sobie i ustalili ostatnie szczegóły zamierzonej 

roboty.   Wreszcie   Żyd   usłyszał   hałas   odsuwanych   krzeseł   i 
głośniejsze   już,   niekrępowane   nakazem   tajemnicy,   słowa 

pożegnania:

— Do jutra!

— Tak, do jutra!
Szprot opuścił melinę. Paser miał zaledwie czas odskoczyć od 

drzwi,   przy   których   podsłuchiwał,   gdy   otworzyły   się   one   i 
stanął w nich Wyciorek.

Spojrzał na zmieszaną nieco twarz Żyda.
— Podsłuchiwałeś, cwaniaku. — Pogroził mu.— Zrób to raz 

jeszcze, a będzie majcher w robocie. Teraz mi wolno. Pracuję z 
policją!

I śmiejąc się rubasznie, uderzył pasera w plecy muskularną 

dłonią atlety, aż Żyd zgiął się i przysiadł do ziemi.

 

background image

 
 

 

Rozdział XXIV

 
Leon Solski był zupełnie niezdecydowany. Wynik ekspertyzy 

listu   z   ostrzeżeniem   i   kartki   zabranej   z   maszynopisu   Irmy 
przesądzał   sprawę   na   niekorzyść   dziewczyny,   stawiał   ją   w 

rzędzie   tych   osób,   które   należało   mieć   pod   obserwacją   w 
związku ze sprawą Hurwicza i walką policji z sektą satanistów.

Wobec   stwierdzenia,   że   groźby   pod   adresem   urzędnika 

policji prowadzącego śledztwo pisane były na maszynie Irmy, 

władze policyjne mogły nawet zwrócić się do władz sądowo-
prokuratorskich   o  wydanie   nakazu   aresztowania   narzeczonej 

Hurwicza. Tak by na pewno się stało, gdyby nie okoliczności, że 
urzędnikiem prowadzącym  śledztwo  był Leon Solski i że  ów 

Leon Solski kochał Irmę.

Aspirant policji z pochyloną głową wchodził do bramy domu, 

w  którym   mieszkał.   Irma  miała   do   niego   dzwonić.   Co   zrobi 
wówczas? Czy ma jej powiedzieć, że wie o niej fatalną prawdę? 

Czy ma się z nią zobaczyć i skłonić ją do wyznania, jak wygląda 
prawda? Czy też może widywać się z nią dalej, jakby nigdy nic, i 

być   przy   niej   w   dwu   rolach   równocześnie:   zakochanego   i 
detektywa?   W   tej   ostatniej   możliwości   było   jednak   coś 

wstrętnego.

— A co tam?

Przed nim stała dozorczyni z miną zmieszaną, jak człowiek, 

który ma nieczyste sumienie. Dozorczyni ta sprzątała zawsze 

mieszkanie   aspiranta   i   dlatego   posiadała   klucz   od   jego 
mieszkania.

— Bo ja nie wiem, czy pan nie będzie się gniewał...
— Co się stało? Proszę mówić, czy będę się gniewał, to się 

okaże.

— Była tu kilka razy jedna pani...

— Młoda?

background image

— Młoda i ładna. Nigdy jej tu nie widziałam. Mówiła, że ma 

do pana interes...

— I?...
— Dałam jej klucz od mieszkania, żeby zaczekała. Czy może 

zrobiłam źle?

Solski naraz uprzytomnił sobie, że tą kobietą mogła być tylko 

Irma, i pierwszym uczuciem, jakie go ogarnęło, było uczucie 
radości. Zaraz jednak przyszło mu na myśl, że niewesoła będzie 

ich rozmowa i zasępił się.

— Jeżeli należy do sekty, miała czas zrobić gruntowną rewizję 

w   moim   mieszkaniu!   —   przemknęło   mu   przez   myśl   i 
równocześnie odniósł wrażenie, jakby bardzo skrzywdził Irmę 

tym przypuszczeniem.

— Nie zrobiła pani źle. Zaraz tam idę.

Nie poszedł, ale pobiegł po schodach.
Dozorczyni patrzyła za nim z pobłażliwym uśmiechem.

Solski się nie mylił. To była Irma Zaleska.
Gdy   aspirant   policji   wszedł   do   mieszkania,   zmieszała   się 

lekko i na twarz jej wystąpiły rumieńce.

Solski w milczeniu ucałował jej rękę, po czym zrzucił raglan i 

spojrzał badawczo na dziewczynę.

Mimo że Solski, idąc po schodach, obiecywał sobie, iż powita 

wizytę Irmy z całą swobodą i humorem – gdy tylko znaleźli się 
razem, wytworzyła się między nimi atmosfera duszna i jakby 

wroga.   Patrzyli   na   siebie,   milcząc.   Żadne   z   nich   nie   chciało 
przemówić pierwsze.

Wreszcie aspirant postanowił przerwać to milczenie.
— Cieszę się, że odwiedziłaś mnie, Irmo — rzekł, zdając sobie 

sprawę,   jak   nieszczerze   brzmią   te   słowa.   —   Mam   wrażenie 
jednak, że sprowadza cię tu jakaś ważna sprawa, a nie chęć 

zobaczenia mnie.

Skinęła głową.

— Nie mylisz się! Sprawa jest pilna! To drobiazg właściwie, 

ale musi być dziś załatwiony.

— Jestem na twe usługi.
— Chodzi po prostu o to, czy nie mógłbyś mi już oddać tej 

kartki, którą wziąłeś dziś rano z mego maszynopisu.

background image

Było to wypowiedziane tonem zupełnie swobodnym, tylko na 

słowie już położono silny akcent.

Solski   zmieszał   się   i   nagle   pochylił   głowę,   by   Irma   nie 

dostrzegła tego zmieszania. A więc widziała! Widziała, jak wziął 

ową kartkę z jej maszynopisu. Ale czyż była to rzecz tak ważna, 
by specjalnie w tym celu odwiedzać go kilkakrotnie i oczekiwać 

nawet na niego w mieszkaniu?

Irma obserwowała go spod opuszczonych rzęs.

— Twoje zachowanie jest dziwne! — ozwała się znowu. — Na 

co ci była potrzebna ta kartka?

Aspirant   opanował   się.   Zdawało   mu   się,   że   w   głosie   Irmy 

przeważa drwiący ton.

— Nie wiem, czyje zachowanie jest bardziej dziwne. Kartkę tę 

mogę ci już zwrócić.

— Jest   mi   faktycznie   potrzebna,   zarzuciła   mi   się   bowiem 

ostatnia kartka rękopisu, zawierająca ten sam tekst, nie mam 

więc oryginału, by zrobić kopię.

Solski sięgnął do teki i wydobył list z ostrzeżeniem.

— A to co jest, oryginał, czy kopia?
Dziewczyna spojrzała na niego ze zdziwieniem:

— Nic nie rozumiem.
— Zaraz będzie wszystko jasne. Przypatrz się tej kartce: słowa 

pierwsze ostrzeżenie pisane są na twojej maszynie.

— Na mojej... maszynie.

— I zapewne twoją ręką.
Twarz Irmy pociemniała.

— Zdaje się, że zarzucasz mi...
— Niczego nie zarzucam. Mam dowody.

— To jest niegodne. Zamiast zapytać mnie, od razu wykradłeś 

mi   część   maszynopisu,   by   porównać   go   z   tym   listem   z 

pogróżkami. Dlaczego?...

— Nie chciałem formułować zarzutów bez dowodów. Teraz, 

gdy ekspertyza dowiodła, że oba pisma zostały odbite na tej 
samej maszynie do pisania...

— Ale ekspertyza ta nie dowiodła, że pisała to na maszynie 

jedna i ta sama ręka. Po cóż mam się zresztą tłumaczyć. Nie 

lubię tego. Jestem w twoich oczach satanistką. Może ja nawet 

background image

zabiłam Hurwicza?...

Solski   wzruszył   ramionami.   Nie   ma   trudniejszej   rzeczy   na 

świecie, jak dojść do ładu z rozgniewaną kobietą.

— Zaraz ci oddam twój maszynopis!

Wziął   z   jej   ręki   list   z   ostrzeżeniem   i   dobył   benzynowej 

zapalniczki. Zbliżył mdły ogienek do rogu listu i zaczekał, aż 

ostrzeżenie podpisane znakiem odwróconego trójkąta spłonie 
doszczętnie i zamieni się w popiół.

Wówczas   złożył   spalony   list   na   popielniczce   i   wydobył 

zabraną Irmie kartkę maszynopisu.

— Jesteśmy skwitowani! — rzekł krótko.
— Skwitowani?

Potrząsnęła głową z uśmiechem pełnym goryczy.
— Nie jesteśmy skwitowani, Leonie — ozwała się znowu — bo 

nie   wiem,   jak   chcesz   wyrównać   krzywdę,   którą   mi 
wyrządziłeś...

— Niszcząc ów fatalny list z ostrzeżeniem, zniszczyłem twą 

ewentualną winę.

— Dobrze, że przynajmniej dodajesz słowo ewentualną.
Solski wzruszył ramionami.

— To,   co   było   dowodem,   co   było   poszlaką   w   sensie   dla 

śledztwa pozytywnym, przemawiało przeciw tobie.

Irma   wzruszyła   ramionami.   Aspiranta   policji   irytowała   i 

niepokoiła   niezmiernie   myśl,   że   Irma   nie   wykazuje   lęku   ani 

obawy,   że   nie   ma   wcale   zamiaru   tłumaczyć   się   lub 
usprawiedliwiać.   Tak   jak   ona   mogła   postępować   osoba 

zupełnie niewinna lub przebiegła, zimna przestępczyni.

Irma tymczasem uchyliła poruszony poprzednio temat.

— Cóż się stało z  tym  garbusem, który  mógł się pochlubić 

posiadaniem mej fotografii.

Solski spojrzał na dziewczynę.
— Zwolniony z braku dowodów — rzekł krótko i niechętnie,

— To   niemożliwe!   Posiadał   moją   fotografię   skradzioną   z 

mieszkania mego narzeczonego, i to skradzioną z pewnością w 

dniu zbrodni, i to się nazywa brakiem dowodów?

— Irmo, dlaczego pani tak się interesuje śledztwem?

— Czy jest w tym co złego?

background image

— Hm...
Wybuch nastąpił nagle i zupełnie niespodziewanie.

W   oczach   Irmy   Zaleskiej   pojawiły   się   łzy.   Oparła   rękę   na 

biurku   i   starała   się   osuszyć   twarz   chusteczką,   lecz   łzy   dalej 

spływały po jej twarzy.

— Postanowiłam pomścić Hurwicza i uczynię to. Uczynię to 

chociażby po to, by wyzwolić się z wpływu tej strasznej potęgi, 
która stara się zapanować nade mną... Chwilami przestaję już 

być panią swej woli...

— Irmo, co pani mówi? Kto panuje nad panią i kieruje jej 

postępowaniem?

Łzy przestały  spływać po twarzy  dziewczyny. Patrzyła tępo 

przed siebie.

— Nie wiem! — rzekła przyciszonym głosem, jakby w obawie, 

że może ją słyszeć  ktoś niepowołany. —  Nie wiem!  Gdybym 
wiedziała...

Nagle zwróciła się do Solskiego:
— Powinien mnie pan unikać i starać się zapomnieć o mnie.

— Dlaczego?... Jesteś zdenerwowana Irmo. Uspokój się.
Wstała i poczęła przygotowywać się. do odejścia.

— Czy wiesz, dlaczego umarł Hurwicz? — zapytała.
— Raczej, dlaczego został zamordowany?

— Tak!   A   został   zamordowany,   ponieważ   mnie   kochał.   To 

samo, zdaje się, i tobie zagraża.

Solski   począł   ją   pytać,   co   znaczą   te   słowa,   lecz   Irma 

potrząsnęła   przecząco   głową   i   wyciągnęła   do   niego   rękę   na 

pożegnanie.

— Muszę już iść!

Chciał   przyciągnąć   ją   do   siebie   i   ucałować,   jak   to   uczynił 

rano, lecz oparła się temu stanowczo.

— Czy można cię odprowadzić?
— Nie! Pójdę sama!

Skinęła mu raz jeszcze głową i wyszła.
Solski został sam. Tylko lekki zapach perfum unoszący się w 

pokoju przypominał mu, że Irma była tu jeszcze przed chwilą.

Odeszła, jak zawsze tajemnicza i niezrozumiała dla niego.

Aspirant miał jednak na teraz jedno tylko życzenie: odpocząć. 

background image

Wir   wypadków,   wśród   których   znalazł   się   od   dwudziestu 
czterech godzin, zmęczył go i wyczerpał. Rana zaczęła piec i 

dokuczać.   Solski   postanowił   odłożyć   na   dzień   następny 
rozważanie   swej  rozmowy   z  Irmą i  natychmiast   udać  się  na 

spoczynek.

Przed wyjściem do urzędu śledczego polecił wcześnie z rana 

dozorczyni   domu,   by   okna   jego   mieszkania   wychodzące   na 
podwórze, okna, pod którymi biegł balkon, opatrzone zostały 

do   wieczora   w   mocne   kraty   zabezpieczające   lokal   przed 
wtargnięciem   niepożądanych   gości.   Teraz   Solski   stwierdził   z 

zadowoleniem,   iż   w   ciągu   popołudnia   kraty   te   założono. 
Wypróbował więc ich moc, po czym starannie zamknął drzwi 

wejściowe   i   zupełnie   uspokojony   zasnął   natychmiast   po 
zgaszeniu światła.

Ani jemu jednak, ani też wielu innym urzędnikom policji, nic 

było dane dospać tej nocy do końca.

Leon   Solski,   nie   chcąc,   by   przeszkadzano   mu   w   nocy, 

wyłączył aparat telefoniczny. Było jeszcze zupełnie ciemno, gdy 

obudziło aspiranta silne dobijanie się do drzwi.

Solski obudził się natychmiast. W pierwszej jednak chwili nie 

mógł   zdać   sobie   sprawy,   skąd   hałas   pochodzi.   Po   dłuższej 
dopiero chwili otrząsnął się ze snu i oprzytomniał zupełnie.

— Kto tam? — zapytał.
— Z   urzędu   śledczego!   —   odpowiedział   znany   mu   glos 

jednego z wywiadowców, z którym Solski przy pracy stykał się 
dość często.

— Zaraz otwieram.
Solski zapalił światło i otworzył drzwi. Wszedł niski człowiek 

o szczeciniastej brodzie.

— Ma pan aspirant mocny sen.

— Co się stało, że nawet w nocy nie dacie  się człowiekowi 

wyspać?

— Nie   można   się   było   dodzwonić   do   pana   aspiranta. 

Widocznie aparat uszkodzony. Pan naczelnik telefonował sam 

kilka razy.

— Naczelnik Durski?

— Tak!

background image

Solski   zorientował   się,   że   skoro   Durski   o   tej   godzinie 

przebywał w urzędzie śledczym, musiało zajść coś naprawdę 

ważnego.

— Ale wreszcie po co pan mnie budzi? Co się stało?

— Pan naczelnik prosi, by pan zaraz przyjechał, bo ten garbus 

uciekł z aresztu śledczego.

Solski drgnął.
— Nasz głuchoniemy uciekł? To niemożliwe!

Aspirant ubierał się pośpiesznie.
— Uciekł,   panie   aspirancie.   To   niezwykła   ucieczka. 

Wypiłował kraty w celi i wyskoczył oknem.

— Był osadzony w celi pojedynczej.

— Tak, panie aspirancie. Ale to jeszcze nie wszystko.
— Co więcej?

— Na   Daniłowiczowskiej   znaleziono   zamordowanego 

strażnika więziennego, który trzyma zawsze straż na ulicy. W 

ten sposób właśnie wykryła się ucieczka, gdy nadeszła zmiana.

— W jaki sposób został zabity strażnik?

— Sztyletem w plecy.
Solski skrzywił usta z wyrazem wstrętu.

— Skrytobójstwo.   Widzę,   że   sztylet   to   ulubiona   broń 

satanistów.

Mały   wywiadowca   zniżył   głos.   Drgała   w   tym   głosie 

zabobonna trwoga:

— Trup byt napiętnowany, panie aspirancie.
— Jak to napiętnowany?

— Na czole miał wycięty znak odwróconego trójkąta...
Solski,  już  ubrany,  zeszedł szybko   na  ulicę   z  wywiadowcą. 

Dniało już i blady brzask, kłócąc się z mrokami nocy, nadawał 
domom i kamienicom upiorny wygląd. Na rogu ulicy drzemał 

szofer nad kierownicą taksówki.

Obudziło go dotknięcie w ramię. Zelektryzował krótki rozkaz:

— Do urzędu śledczego!
Solski otulił się szczelniej w płaszcz, ranek bowiem był zimny 

i wilgotny, i wtulony w kąt wozu siedział milczący i zamyślony. 
Zbrodnia, którą popełniono tej nocy, była najzuchwalsza, z jaką 

się   dotąd   spotkał.   W   ucieczce   garbusa   było   coś   zupełnie 

background image

niezrozumiałego.   Kto   dostarczył   mu   piłeczki   do   sforsowania 
krat,   kto   dostarczył   mu   sztyletu?   Czy   garbus   zamordował 

strażnika, czy też uczynili to ci, którzy pomagali mu w ucieczce. 
Co do głuchoniemego, to była to postać tak charakterystyczna, 

że nie trudno będzie go odnaleźć.

Solski uśmiechnął się z zadowoleniem, przyszło mu bowiem 

na   myśl,   że   miał   rację,   twierdząc,   iż   garbus   pozostawał   w 
jakimś   stosunku   z   satanistami.   Obecna   ucieczka,   mord 

popełniony na strażniku, krwawe piętno odwróconego trójkąta 
naznaczone   nożem   na   czole   trupa,   dowodziło   tego 

najwyraźniej.

Taksówka zatrzymała sic przed urzędem śledczym.

W urzędzie, mimo wczesnej bardzo pory, panował ożywiony 

ruch. Solski natychmiast stawił się u szefa policji.

— Popsuł się telefon u pana! — powitał go Durski.
— Nie! — odparł Solski. — Wyłączyłem aparat, chciałem się 

wreszcie wyspać.

Durski spojrzał na niego spod oka, lecz nic nie odpowiedział.

— Niech   pan   siada   —   polecił   —   i   sporządzi   natychmiast 

dokładny rysopis garbusa. Aresztował go pan przecież i musi 

pan doskonale pamiętać, jak ten gagatek wyglądał. Ja idę na 
wizję   lokalną   z   przedstawicielami   władz   sądowo-

prokuratorskich.

Durski wypadł z pokoju, Solski zaś zabrał się do sporządzania 

rysopisu. Nie   minął  kwadrans,   a naczelnik  urzędu  śledczego 
był z powrotem.

— Jest   tak,   jak   mówiłem   —   przedstawiał   urzędnikowi 

prokuratury. — Ktoś dostarczył głuchoniememu piłek i oliwy. 

Nawiasem mówiąc, były to znakomite narzędzia, krajały kraty, 
jak masło. Dwu czy trzech osobników obezwładniło strażnika, 

sztyletując go przy tym. Pracowali na zimno, bez pośpiechu, o 
czym świadczy wycięcie na czole znaku odwróconego trójkąta... 

Ci dwaj czy trzej ludzie ułatwili garbusowi ucieczkę.

W tej chwili wbiegł do biura jeden z podkomisarzy.

— Jest ślad! — zawołał już od drzwi. — Drobny ślad, ale jest.
— Słuchamy.

— Garbusa uwieziono samochodem.

background image

— To   było   do   przewidzenia.   Najwygodniejszy   to   sposób 

najszybszego oddalenia się z miejsca przestępstwa.

— Przesłuchiwałem   posterunkowego   pełniącego   służbę   na 

placu   Teatralnym.   Zauważył   on   w   pewnej   chwili   jakiegoś 

garbusa  i   dwu   ludzi   przemierzających   plac.   Zachowywali   się 
zupełnie   spokojnie,   policjant   nie   miał   żadnego   powodu   do 

interwencji. Nie znał garbusa, nie wiedział o jego aresztowaniu, 
nie wiedział więc i o ucieczce. Jest zupełnie w porządku. Trzej 

ludzie   przeszli   przez   plac   i   skierowali   się   do   samochodu 
stojącego pod gmachem opery. Tu policjantowi poczęło się coś 

nie   podobać.   Garbus   i   jego   towarzysze   nie   wyglądali   na 
posiadaczy   prywatnego   wozu.  Zdarza   się   jednak   przecież,   że 

mniej   uczciwy   szofer   zabiera   w   nocy   z   garażu   wóz   swego 
pracodawcy, by po libacji przejechać się nieco z przyjaciółmi.

Na   wszelki   wypadek   chciał   posterunkowy   zapisać   numer 

wozu. Był jednak od niego w dość dużej odległości, a gdy począł 

iść w kierunku samochodu, wóz ruszył pełnym gazem i znikł za 
rogiem ulicy Wierzbowej.

— Ostatecznie więc policjant numeru wozu nie zapisał?
Podkomisarz skinął głową.

— Nie zdążył tego uczynić.
— To źle.

— Znamy już jednak kierunek, w którym odjechał samochód.
— I tego nie wiemy.

— Skoro wóz skierował się w Wierzbową, to dowodzi…
— To nie dowodzi niczego poza tym, że uciekającym chodziło 

o to, by posterunek nie zanotował numeru samochodu i dlatego 
zniknęli   za   najbliższym   zakrętem,   a   tym   był   właśnie   róg 

Wierzbowej i placu.

— Może   przynajmniej   ten   posterunkowy   zapamiętał   sobie, 

jak wyglądało aulo?

— Szara limuzyna. Prawdopodobnie chevrolet.

Naczelnik policji bębnił palcami po stole.
— Aspirancie   Solski.   Porozsyła   pan   rysopis   garbusa   do 

wszystkich   komisariatów   policji,   zwróci   się   pan   do 
wojewódzkiego   urzędu   policji,   by   telefonogramami 

powiadomiono   posterunki   na   terenie   województwa 

background image

warszawskiego o ucieczce więźnia. Poza tym proszę zwrócić się 
do posterunków na rogatkach Warszawy z zapytaniem o szarą 

limuzynę. W razie  potrzeby  poddać kontroli wszystkie  wozy, 
jakie tej nocy wyjeżdżały i wracały do miasta. Sztylet, którym 

został   zabity   strażnik,   proszę   skierować   rano   do   oddziału 
daktyloskopijnego. Na rękojeści muszą być ślady palców...

Durski nie dokończył tych słów, gdy ozwało się pukanie i do 

biura wszedł jeden z wywiadowców.

— Panie naczelniku...
— Co nowego?

Wywiadowca   położył   na   stole   mały,   prawie   miniaturowy 

scyzoryk,   oprawny   w   perłową   masę.   Obecni   nachylili   się, 

obserwując ów przedmiocik.

— Gdzie to było?

— Tuż   pod   murem   aresztu   centralnego,   niedaleko   od 

miejsca,   gdzie   znajduje   się   cela,   z   której   uciekł   garbus. 

Zobaczyłem  to zupełnie przypadkowo dzięki  świecącej  masie 
oprawy.

— To   ważny   ślad.   Ów   scyzoryk   został   zapewne   zgubiony 

przez   jednego   z   dwu   ludzi,   którzy   pomagali   w   ucieczce 

garbusowi.

Solski,   który   pisał   przy   biurku   i   nie   przerywał   zrazu 

gorączkowej pracy, wstał teraz i podszedł do pochylonej nad 
scyzorykiem grupy.

Spojrzał na scyzoryk oprawny w masę perłową i wydał nagły 

okrzyk zdziwienia.

Oczy wszystkich zwróciły się ku niemu.
— Pan zna ten scyzoryk? — zapytał aspiranta Durski.

Solski   skinął   głową,   żałował   już   teraz,   iż   nie   powstrzymał 

owego okrzyku zdziwienia.

— Tak, znam ten scyzoryk! — odpowiedział spokojnie. — To 

własność Romana Szprota.

Po   oświadczeniu   tym   nastąpiło   chwilowe   milczenie.   Zbieg 

okoliczności był zupełnie nieprawdopodobny.

— Ten scyzoryk miałby być własnością Szprota? — ozwał się 

wreszcie Durski. — Czy nie myli się pan, panie aspirancie?

Solski potrząsnął przecząco głową.

background image

— Nie, nie mylę się, panie naczelniku. Ten scyzoryk należy do 

Szprota.   Nikt   nie   może   wiedzieć   o   tym   lepiej   ode   mnie. 

Pożyczyłem raz od Szprota scyzoryk i zgubiłem go. W miejsce 
zgubionego kupiłem mu więc nowy scyzoryk i Szprot nosił go 

zawsze przy sobie. To jest właśnie ten scyzoryk, który leży tu na 
stole.

Durski odszedł od stołu i przeszedł się po pokoju.
— Skąd ten scyzoryk wziął się na miejscu zbrodni?

Solski wzruszył ramionami.
— Są trzy możliwości, panie naczelniku.

— Aż trzy możliwości? Zwykle bywają dwie.
Aspirant nie dał się zbić z tropu.

— Może się mylę, ale ja widzę  tu trzy  ewentualności. Albo 

Roman Szprot zgubił ów scyzoryk w ciągu dnia i dopiero teraz 

został   on   zauważony,   albo   Roman   Szprot   był   na   miejscu 
zbrodni w chwili jej popełnienia, albo też – to jest ta trzecia 

ewentualność   –   wywiadowcy   skradziono   w   jakiś   sposób 
scyzoryk,   by   podrzucić   ów   przedmiot   na   miejscu   zbrodni, 

wywołać zamieszanie w śledztwie i rzucić niejasne podejrzenie 
na osobę Szprota.

Durski z uznaniem skinął aspirantowi głową. To się nazywało 

oświetlić   sprawę   wszechstronnie.   Solski   tymczasem   mówił 

dalej, zapalając się coraz bardziej do swej roli obrońcy Szprota.

— Czy   Szprot   przechodził   w   ciągu   dnia   koło   aresztu 

centralnego,   dowiemy   się   z   jego   własnych   ust.   Mógł   wtedy 
zgubić scyzoryk. Nie wydaje mi się jednak prawdopodobne, by 

mógł on leżeć tak  długo niezauważony. A więc mamy drugą 
możliwość.   Brzmi   ona   krótko:   Roman   Szprot,   wywiadowca 

urzędu śledczego, mordercą i wspólnikiem satanistów. Jest to 
taki absurd, że chyba mogę nad tą ewentualnością przejść do 

porządku   dziennego.   Trzecia   możliwość,   ma   wszelkie   cechy 
rzeczywistości:   chęć   skompromitowania   wywiadowcy,   który 

wraz ze mną prowadzi walkę z organizacją satanistów. Spadały 
nam już na głowę gzymsy, rzucane niewidzialną ręką, chciano 

się mnie pozbyć uderzeniem sztyletu – wszystko przemawia za 
tym, że i tu mamy do czynienia z takim uderzeniem tylko tym 

razem moralnym. Intryga szyta jest zbyt grubą nicią, by nie 

background image

zdemaskowała się sama.

Solski skończył mówić te słowa, gdy zapukano do drzwi.

Był   to   Roman   Szprot.   Zjawił   się,   jak   zawsze,   jakby   spod 

ziemi.   Nie   robił   sobie   nic   z   obecności   w   pokoju   licznych 

dygnitarzy policyjnych. Miał zresztą zupełne prawo wejść, by 
dowiedzieć się, czy Solski nie ma dla niego jakich instrukcji w 

związku z dokonaną przez satanistów zbrodnią.

Toteż wywiadowcę zdziwiło nagłe milczenie, jakim powitano 

jego wejście.

Szef policji jednym szybkim spojrzeniem zlustrował postać 

agenta.   Szprot   był   wyspany,   świeży   i   wypoczęty.   Jeżeli   w 
umyśle   Durskiego   istniałyby   nawet   jakieś   podejrzenia,   to 

upadłyby   one   natychmiast.  Szczera   otwarta  twarz   Szprota,  z 
nieodstępnym uśmiechem, budziła zupełne zaufanie.

Solski   zauważył   to   i   postanowił   przeprowadzić   do   końca 

rehabilitację przyjaciela.

Ku zdziwieniu obecnych znaleziony scyzoryk schował szybko 

do kieszeni, po czym wydobył ołówek, którego grafit zręcznie 

obłamał palcami.

— Hallo, Szprot! — powitał wywiadowcę. — Znowu złamałem 

ołówek, czy nie mógłbyś pożyczyć mi scyzoryka?

Wywiadowca raz jeszcze spojrzał po obecnych. Co się tu stało 

u licha? Rzucił okiem na Solskiego, lecz w twarzy jego nie było 
żadnego przymusu.

Szprot sięgnął ręką do kieszeni, gdzie zawsze nosił scyzoryk i 

zmarszczył brwi.

Scyzoryka nie było na swym zwykłem miejscu.
— Gdzież go, u licha, podziałem? — mruknął, a równocześnie 

zorientował się, że oczy wszystkich zwrócone są na niego.

Sięgnął do drugiej kieszeni. Scyzoryka i tam nie było.

— Czyżbym zostawił go w domu? Miałem go przecież przy 

sobie jeszcze wczoraj wieczorem.

Począł szukać po wszystkich kieszeniach ubrania. Milczenie 

stawało się coraz cięższe.

Solski   stał   nieporuszony   z   ołówkiem   w   ręku.   Serce   jego 

uderzało nierównym tętnem.

Szprot potrząsnął głową:

background image

— Zdaje się, że nie mam przy sobie scyzoryka.
Solski   sięgnął   już   do   kieszeni,   by   wydobyć   znaleziony   na 

miejscu zbrodni scyzoryk i pokazać go wywiadowcy, gdy Szprot 
dotknął kieszeni kamizelki.

— Jest!   —   zawołał.   —   Nigdy   go,   co   prawda,   tutaj   nie 

chowałem.

Wywiadowca wydobył z kieszeni niewielki scyzoryk oprawny 

w perłową masę i ku ogromnej radości Solskiego i zdziwieniu 

obecnych, podał go aspirantowi.

Durski podszedł do aspiranta, wziął scyzoryk do ręki i począł 

go oglądać z zaciekawieniem.

— Niech pan pokaże mi tamten — rzekł do Solskiego.

Szprot stał nieporuszony, z wyrazem twarzy, który mówił, że 

wywiadowca nic nie rozumiał z tego, co się działo.

Solski wydobył z kieszeni przedmiot znaleziony na miejscu 

popełnionej zbrodni i podał go szefowi policji.

Durski położył oba scyzoryki na otwartej dłoni.
Ozwały się głosy zdziwienia. Oba scyzoryki były takie same, 

identycznie takie same.

— Sprytna sztuczka! — szepnął naczelnik policji.

Szprot,   któremu   zaczęło   wyjaśniać   się   w   głowie   i   począł 

rozumieć,   że   padł   ofiarą   jakiegoś   potwornego   podejrzenia, 

zwrócił się do Durskiego.

— Nie mogą być takie same — zaprotestował. — Nie ma dwu 

takich   samych   rzeczy   na   świecie.   Zresztą   mój   scyzoryk   miał 
złamane mniejsze ostrze.

— Zaraz się przekonamy.
Durski   otworzył   pierwszy   scyzoryk.   Mniejsze   ostrze   było 

istotnie   złamane.   Wśród   powszechnej   ciszy   otworzył   drugi 
scyzoryk o oprawie z perłowej masy.

Mniejsze ostrze było złamane zupełnie tak samo.
Durski roześmiał się i rzucił oba scyzoryki na stół.

— Sprytna sztuczka. — powtórzył. — Nie udała się jednak.
Zwrócił się do Szprota i wyciągnął rękę do wywiadowcy.

— Mieliście nieprzyjemną chwilę. I my również. Obecnie jest 

wszystko w porządku.

— Wszystko jest dobre, co się dobrze kończy, jak powiedział 

background image

pewien smakosz, który po godzinie trudów połknął ość rybią 
tkwiącą   mu   w   gardle   —   odparł   Szprot   z   niezmąconym 

spokojem.

 

*** 

W urzędzie śledczym wrzała gorączkowa praca. W korytarzu 

wiodącym   do   gabinetu   naczelnika   policji   tłoczyli   się 
dziennikarze i reporterzy zaalarmowani we wczesnych rannych 

godzinach   wiadomością   o   niezwykłej   zbrodni   i   bezczelnej 
ucieczce aresztanta z aresztu centralnego.

Daremnie   tłumaczył   im   komisarz,   pełniący   obowiązki 

referenta prasowego, że śledztwo znajduje się dopiero w stanie 

pierwiastkowym,   że   sama   policja   nie   ma   jeszcze   w   ręku 
żadnych dokładnych danych. Brać reporterska przyjmowała te 

informacje z niedowierzaniem, pomawiając komisarza, iż zbyt 
służbiście zasłania się tajemnicą urzędową, i chciała koniecznie 

dostać się do szefa policji.

Durski przystąpił do śledztwa z całą energią. Uważał, iż jego 

osobisty   prestiż   jest   zaangażowany   w   tej   sprawie.   Gabinet 
naczelnika przypominał kwaterę  sztabu  generalnego armii  w 

czasie toczącej się bitwy. Krzyżowały się telefony i meldunki.

Główny   wysiłek   policji   skierował   się   na   odnalezienie 

samochodu,   którym   uwieziono   głuchoniemego   garbusa. 
Aspirant   Solski   przesłuchiwał   w   tej   materii   wszystkich 

posterunkowych pełniących służbę na rogatkach miasta. Poza 
tym   rozesłano   wywiadowców   po   wszystkich   warsztatach   z 

poleceniem   wybadania,   czy   w   którym   z   garażów   nie 
garażowano   wozu   o   wyglądzie,   który   podał   posterunkowy 

pełniący w nocy służbę na placu Teatralnym.

Wszystkie   posterunki   policji   na   obszarze   województwa 

warszawskiego   otrzymały   polecenie   poszukiwania 
tajemniczego samochodu.

Z   polecenia   Durskiego   w   prasie   południowej   ukazały   się 

fotografie   głuchoniemego   wraz   z   wyznaczeniem   nagrody 

pieniężnej za udzielenie informacji o zbiegu.

Policja pracowała nieustannie.

Rezultatów jednak nie było żadnych.

background image

Na   nic   zdało   się   najskrupulatniejsze   badanie   numerów 

wozów, które nocy ubiegłej opuszczały Warszawę, na nic zdały 

się   poszukiwania   po   garażach   szarej   limuzyny.   Zagadka 
pozostawała   nierozwiązana.   Pod   wieczór   tego   dnia   policja 

musiała przyznać, że sprawa ani na krok nie ruszyła z miejsca. 
Garbus znikł podobnie, jak znikł Caprivi. Zdawać by się mogło, 

że nie istniał wcale, że był potwornym gorączkowym majakiem, 
gdyby nie trup wartownika, spoczywający na sekcyjnym stole, 

trup,   na   którego   czole   zbrodnicza,   nieznana   ręka   wyryła 
krwawe   piętno,   symboliczny   znak,   który   kreślą   wyznawcy 

Szeloszeta, czciciele księcia piekieł...

Znak odwróconego trójkąta...

 

background image

 
 

 

Rozdział XXV

 
Na   wielkich   wieżowych   zegarach   niesamowitej   wielkości 

wskazówki   skaczą   rytmicznie,   w   równych   minutowych 
odstępach, które odmierzają z solidną skrupulatnością.

Na ulicach stolicy ruch zamarł prawie zupełnie, mimo że, jak 

na Warszawę, pora nie jest jeszcze późna. Pogoda jest jednak 

okropna,   kto   tedy   może,   zostaje   w   domu.   Drobny   jesienny 
deszcz   pada   nieustannie   i   dokuczliwie.   Bruki   i   chodniki 

ociekają   wodą.   Rynny   płaczą   monotonnie,   żałośnie, 
denerwująco. Taksówki rozwożące spóźnionych przechodniów 

rozchlapują i rozpryskują lepkie, wstrętne błoto.

Wskazówki wielkich wieżowych zegarów zbliżają się z wolna 

do godziny dwunastej. Niedługo odmierzą północ, oddzwonią 
godzinę duchów, czas, w którym średniowieczni magowie na 

drogach rozstajnych, gdzie wyciągał ramiona krzyż strzaskany 
uderzeniem   pioruna,   stojąc   w   kole   magicznym   i   dziwaczne 

szepcząc   zaklęcia,   wywoływali   księcia   ciemności,   Szatana, 
zjawiającego   się   ich   oczom   w   postaci   kozła   czarnego   o 

fosforyzujących ślepiach i zakrzywionych łukach rogów.

Na   pustym   skrzyżowaniu   dwu   ulic,   na   którym   próżno 

szukałbyś przechodniów, dwu ludzi stoi we wnęce bramy. Nie 
zrażają się słotą i ziąbem, który za każdym podmuchem wichru 

przejmuje   do   szpiku   kości.   Nie   spieszą   się   do   ciepłych 
domostw. Czekają i liczą minuty,

Oświetlonych   okien   w   domach   jest   coraz   mniej.   Miasto 

szybko układa się do snu. Jasne plamy – oświetlone okna – 

znikają   jedna   po   drugiej,   jak   świece   w   dzień   zaduszny 
dopalające   się   wśród   darni   grobów,   gaszone   nagłymi 

podmuchami hulającego po cmentarzu wichru.

Coraz   więcej   domów   okrywa   się   mrokiem   nocnego 

spoczynku   i   patrzy   na   mokrą   od   deszczu   ulicę   czarnymi 

background image

oczodołami okien.

Dwaj   ludzie   we   wnęce   bramy   schowani,   na   skrzyżowaniu 

dwu pustych ulic, oczekują na coś czy na kogoś, z rzadka tylko 
wymieniając słowa, szybkie i oderwane. Powiedzieli już sobie 

wszystko,   co   było   do   powiedzenia.   Mimo   to   wyższy   z   dwu 
oczekujących   zdradza   pewne   zdenerwowanie,   aż   towarzysz 

jego, niższy wzrostem, za to bardziej tęgi, musi mu, od czasu do 
czasu, rzucić szeptem rubaszne słowa uspokojenia.

Wyższy z oczekujących patrzy na zegarek. Jakże wolno płyną 

sekundy i minuty. Najgorsze jest oczekiwanie, bo oczekiwanie 

to niepewność.

Jakiś odległy zegar wyprzedził inne i powoli, majestatycznie 

poczyna   wybijać   godzinę.   Głos   jego   odległy   i   przytłumiony 
miesza się z pluskiem deszczu i nieznośnym pojękiem rynien.

Usta wyższego człowieka mimo woli liczą uderzenia.
— Raz… dwa... osiem... jedenaście... dwanaście...

— Północ!   —   mówi   niższy   i   tęższy,   prostując   się   i 

przeciągając, jakby budził się ze smacznego snu.

Przez   chwilę   patrzą   na   siebie   badawczo,   jakby   sobie   nie 

dowierzali.   Wreszcie   wyższy   odzyskuje   spokój   i   pewność 

decyzji.

— Czas zaczynać.

— Czas!...
— Pamiętaj   więc dobrze, Wyciorek.  Zrób wszystko   tak,  jak 

mówiłem.   A   w   razie,   gdyby   się   nie   udało,   nie   obawiaj   się 
niczego. Masz słowo Romana Szprota.

— Będzie pan tu w pobliżu.
— Tak, pamiętaj o moich wskazówkach.

Włamywacz zaśmiał się cicho i zabrzęczał pękiem wytrychów. 

Naraz zbliżył sic do Szprota. W ręku jego błysnął sprężynowy 

nóż.

— Ale jeżeli zrobi mi pan grandę...

— Nie bądź śmieszny, Wyciorek. Cóż to, aż tak wielką jesteś 

osobą, żeby dla ujęcia ciebie, robić taką komedię?

Kasiarz   potrząsnął   głową,   znać   przekonany   spokojem,   jaki 

brzmiał w głosie wywiadowcy. Ruszył ramionami, schował nóż 

i   wolnym   krokiem   skierował   się   ku   jednemu   z   domów 

background image

znajdujących się po przeciwległej stronie ulicy.

Roman Szprot owinął się szczelniej płaszczem i patrzył przez 

chwilę za Wyciorkiem.

— Ładna rzecz! — mruknął sam do siebie. — Roman Szprot 

wspólnikiem kasiarza i włamywacza. Gdyby to wiedział Solski. 
No, ale sprawa zaszła już tak daleko, że każdy środek wiodący 

do celu wart jest zastosowania.

Dom, w stronę którego skierował się Wyciorek, przylegał do 

oparkanionej   parceli,   na   której   nie   zaczęto   jeszcze   wznosić 
budowy.

Była to dla włamywacza okoliczność niezmiennie pomyślna. 

Wyciorek wspiął się na parkan ze zwinnością, o jaką Szprot nie 

byłby go nigdy posądzał, i znalazł się na terenie parceli, która 
bezpośrednio łączyła się z podwórzem domu.

Wyciorek nadsłuchiwał przez chwilę i raz jeszcze uprzytomnił 

sobie rozkład mieszkania. Gabinet będący celem jego wyprawy 

leżał na uboczu mieszkania i od sypialni dzieliły go dwa pokoje. 
Lokator mieszkania udał się już na spoczynek. Od czasu gdy w 

oknach sypialni światło zagasło, minęła już godzina przeszło, 
właściciel mieszkania musiał więc spać snem sprawiedliwego.

Włamywacz   rozważył   raz   jeszcze   wszystkie   możliwości   i 

uśmiechnął   się   lekceważąco.   Cała   robota   była   po   prostu 

dziecinną   zabawką.   Skierował   się   na  tylne   schody   i   stąpając 
cicho, jak kot, na gumowych podeszwach obuwia, znalazł się na 

drugim piętrze.

Na ulicy deszcz padał z monotonnym szmerem, wiatr dął od 

czasu   do   czasu   zimnym,   przejmującym   tchnieniem.   Roman 
Szprot   stał   ciągle   wtulony   we   wnękę   bramy   i   spoglądał   na 

ciemne   okna   mieszkania,   do   którego   miał   włamać   się 
Wyciorek.

Na   rogu   ulicy   ukazała   się   wysoka,   barczysta   postać 

posterunkowego, który obchodził swój rewir. Zbliżał się powoli 

do miejsca, gdzie czuwał Szprot. Wywiadowca wpił wzrok w 
jego   sylwetkę   i   naraz   –   było   to   uczucie   dotąd   Szprotowi 

zupełnie nieznane — odczuł dziwną niechęć do tego człowieku 
w   granatowym   mundurze,   który   mógł   przy   niefortunnym 

zbiegu okoliczności pokrzyżować wszystkie jego plany.

background image

Posterunkowy,   mijając   Szprota,   obrzucił   go   długim 

badawczym   spojrzeniem.   Szprot   zachował   zupełny   spokój   i 

lodowatą   obojętność.   Policjant,   sądząc   zapewne,   iż   ma   do 
czynienia z zapóźnionym przechodniem, który dzwonił przed 

chwilą   na   zaspanego   dozorcę   i   czeka   na   otwarcie   bramy, 
przeszedł obok Szprota i znikł po chwili na drugim rogu ulicy.

Szprot odetchnął z ulgą.
— Zaczynam   się   zachowywać,   jak   prawdziwy   przestępca   — 

 przebiegło mu przez głowę.

Wyciorek tymczasem oświetlił drzwi i oglądał zamek. Dobył 

pęk wytrychów, okiem znawcy ocenił, który się nada i otworzył 
drzwi bez trudności.

Znajdował się w niewielkiej kuchence, do której przylegała 

alkowa.   Wyciorek   wiedział   jednak,   że   nikt   nie   spał   w   owej 

alkowie,   bowiem   lokator   nie   trzymał   stałej   służby,   tylko 
dochodzącą.

— Bodaj to mieć informacje z policji! — pomyślał Wyciorek, 

którego  ani  na  chwilę   nie   opuszczał   dobry   humor.  —   Nigdy 

jeszcze nie pracowałem w tak dogodnych warunkach.

Mdłe   światło   latarki   ślizgało   się   po   ścianach   kuchenki, 

szukając   drzwi   do   dalszych   pokoi.   Wyciorek   stąpał 
bezszelestnie, przystając co chwila i nadsłuchując bacznie. W 

mieszkaniu jednak panowała cisza, aż w uszach dzwoniło.

Wyciorek  otworzył drugie drzwi  i znalazł  się w niewielkiej 

jadalni. Na prawo, według niezawodnych informacji Szprota, 
znajdował   się   mały   salonik,   dalej   sypialnia   właściciela 

mieszkania. Na lewo więc znajdował się gabinet, cel wyprawy 
Wyciorka.   Miękki   dywan   tłumił   kroki   włamywacza,   który 

pozostawiał za sobą otwarte drzwi, by ułatwić sobie odwrót.

Znalazł się wreszcie w gabinecie i obrzucił go snopem światła 

latarki.   Na   wprost   wiodły   drzwi   do   pokoju   ordynacyjnego. 
Gabinet   w   którym   znajdował   się   Wyciorek,   był   gabinetem 

człowieka pracy.

Wielkie,   masywne,   nieco   staroświeckie   biurko,   zarzucone 

papierami. Duża szafa biblioteczna. Wygodne, skórzane fotele. 
Obok biurka niewielka kasa ogniotrwała.

Wyciorek   stwierdził   z   niekłamaną   radością,   że   w   jednej   z 

background image

szuflad   biurka   znajdował   się   pęk   kluczy.   Znać   właściciel 
mieszkania,   udając   się   na   spoczynek,   zapomniał   zamknąć 

szuflady   i   zabrać   klucze   z   sobą.   Ułatwiało   to   znakomicie 
zadanie.   Nie   trzeba   było   rozbijać   szuflad   –   wszystko   było 

gotowe.  Wystarczyło   tylko   zapomnianymi   kluczami  otworzyć 
szuflady biurka i zabrać znajdujące się tam papiery.

Wzrok Wyciorka przesunął się z biurka na kasę ogniotrwałą, 

po   czym   znów   skierował   się   na   biurko,   by   z   powrotem 

skoncentrować się na kasie.

W   Wyciorku   obudziło   się   nagle   nieprzezwyciężone 

pragnienie zbadania zawartości owej kasy. Wprawdzie Szprot 
zabronił mu tego najsurowiej, ale przecież Szprot nie musiał 

wiedzieć o tej drobnostce.

Wobec tego, że szuflady biurka były otwarte, nie pozostawało 

nic innego, jak zająć się kasą, gdzie przecież mogła się mieścić 
pewna ilość gotówki, tak zawsze upragnionej, a potem dopiero 

wybrać z szuflady papiery.

Wyciorek   zresztą,   ot   tak,   na   wszelki   wypadek,   do   torby   z 

narzędziami swego fachu zabrał mały zbiornik z acetylenem. 
Przyda się teraz bardzo.

Włamywacz   zbadał   kasę   ogniotrwałą   i   zaczął   przy   niej 

manipulować. Była zamknięta na cyfrowe hasło, wobec czego 

nie   było   innej   rady,   jak   uciec   się   do   pomocy   niezawodnego 
acetylenu.

Wyciorek   wpadł   w   zapał.   Co,   jak   co,   ale   trzeba   mu   było 

przyznać, że robotę swoją wykonywał zawsze z zamiłowaniem 

fachowca, który nie minął się ze swym powołaniem. Po chwili 
ostry, niemiły zapach lakieru topionego płomykiem acetylenu 

wypełnił cały gabinet.

Włamywacz   pracował   metodycznie,   nie   spiesząc   się.   Od 

czasu   do   czasu   nadsłuchiwał,   po   czym   uspokojony   panującą 
ciszą zabierał się znowu do roboty.

Roman Szprot począł się niecierpliwić. Wyciorek już dawno 

powinien był być z powrotem. Wywiadowca patrzył z trwogą na 

ciemne okienka mieszkania, czekając, iż lada chwila rozbłysną 
one światłem oznaczającym zdemaskowanie Wyciorka.

Deszcz   zmienił   się   w   rzęsistą   ulewę.   Roman   Szprot   liczył 

background image

sekundy i minuty. Już wiedział teraz, już domyślił się, co się 
stało. Wyciorek nie wytrzymał i dobrał się do kasy. I Roman 

Szprot,   wywiadowca   policji,   życzył   sobie   prawie,   aby 
Wyciorkowi udało się zoperować kasę, byle tylko dostarczył mu 

ową tak pożądaną zawartość szuflad biurka.

Woń   rozgrzanego   metalu   rozprzestrzeniała   się   po   całym 

gabinecie i stawała się coraz dokuczliwsza. Wyciorek operował 
zręcznie narzędziami i bańką z acetylenem.

Latarkę   zgasił   jeszcze   na   początku   roboty.   Płomyk   gazu 

wystarczał mu najzupełniej. Widział w ciemności nie gorzej od 

kota.

Naraz...

Wyciorek drgnął... Zbiornik z acetylenem wysunął mu się z 

rąk.

Włamywacz   mógł   przewidzieć   wszystko,   ale   nie   mógł   w 

żaden sposób przewidzieć tego, co się stało.

Jakiś   ciężar,   ciepły   i   miękki,   spadł   na   kark   włamywacza. 

Objęły go jakieś drobne ręce, jakiś gorący, ostry oddech oblał 

twarz   Wyciorka,   jakaś   potworna,   drobna   twarz,   jakby   twarz 
dziecka, zbliżyła się do głowy człowieka.

Wyciorek zdrętwiał. Jak każdy człowiek prosty był ogromnie 

przesądny.   Teraz   przeląkł   się,   pewny,   że   jakieś  złe  wypełzło 

gdzieś z piekielnych czeluści i zaatakowało go nagle.

Roman Szprot czekał ciągłe, tracąc już zupełnie nadzieję na 

pomyślny wynik wyprawy Wyciorka.

Włamywacz po chwili śmiertelnej trwogi, począł się bronić i 

walczyć   z   małym   napastnikiem,   który   drapał   jego   oblicze   i 
okładał   go   drobnymi   kułakami.   Szczęśliwym   czy 

nieszczęśliwym   trafem   płomyk   gazu   zgasł   przy   upadku 
zbiornika   z   acetylenem   na   ziemię   i   niesamowita   walka 

odbywała się w zupełnej ciemności.

Niezwykły   napastnik   atakował   zaciekle,   orząc   pazurami 

twarz włamywacza, przy czym począł wydawać piski i jęki oraz 
okrzyki przypominające płacz małego dziecka.

Włamywacz porwał się na nogi. Ogarnęła go wściekłość. Ból 

odebrał   mu   świadomość.   Krew   spływała   mu   z   poranionej 

twarzy. Chciał złapać przeciwnika i skręcić mu kark, cokolwiek 

background image

to   by   było   za   paskudztwo,   ale   napastnik   wymykał   mu   się   z 
niezmierna zręcznością.

Trachch!!!!
Niewielki stoliczek, stojący pod oknem, runął z hałasem na 

ziemię.

Włamywacz zaklął, nie krępując się już wcale. Wiedział, że 

sprawa jest już stracona.

Szelest w przyległym pokoju. Fala światła zalewa gabinet. W 

drzwiach   postać   w   piżamie,   z   jedną   ręką   na   elektrycznym 
włączniku, w drugiej odbezpieczony browning.

— Ręce do góry! W tej chwili ręce do góry, bo strzelam!
Wyciorek   wiedział,   że   nie   wolno   żartować   z   czarną   lufą 

rewolweru i posłusznie podniósł ręce do góry. Pierwszą rzeczą, 
którą uczynił, gdy właściciel mieszkania zapalił  światło, było 

przekonanie się, kim był ów mały napastnik, który pokrzyżował 
wszystkie jego plany.

Była to niewielka małpa o sprytnych ślepiach. Zeskoczyła z 

ramion włamywacza i wydając radosne okrzyki, potoczyła się w 

podskokach   w   stronę   mężczyzny   z   rewolwerem,   który   z 
uśmiechem   na   ustach   obserwował   twarz   włamywacza 

poranioną pazurami małpy.

Owa małpa była to jedyna przeszkoda, której nie przewidział 

ani Szprot, ani włamywacz. Po prostu nie wiedzieli o istnieniu 
małpy,   która   snadź   spała   wtulona   gdzieś   w   kąt   gabinetu   i 

zbudziła się na skutek szmerów wywoływanych operowaniem 
kasy przez Wyciorka.

Człowiek w piżamie uśmiechał się ciągle.
— Brawo, Bobo! — pochwalił małpę. — Dzielnie się spisałaś. 

Cóż,   nie   udało   się?   —   zwrócił   się   do   włamywacza.   —   Hola, 
proszę   zamknąć   zbiornik   z   acetylenem.   Tak,   a   teraz   wrócić 

natychmiast do dawnej pozycji. Ostrzegam, że będę strzelał w 
razie   jakiegokolwiek   podejrzanego   ruchu.   Jestem   w   swym 

prawie.

Człowiek w piżamie, trzymając wciąż w pogotowiu rewolwer, 

zbliżył   się   do   okna   i   zdecydowanym   ruchem   rozbił   szybę   w 
oknie.

— Telefon   mój   jest   uszkodzony   —   zwrócił   się   tonem 

background image

ironicznego wytłumaczenia do Wyciorka. — Muszę więc w ten 
sposób zawezwać policję.

Trzykrotny ostry gwizd rozdarł ciszę ulicy.
Roman Szprot od dawna wiedział już, że sprawa wzięła obrót 

jak najbardziej fatalny. Wiedział o tym od chwili, gdy ciemne 
okna mieszkania rozbłysły potokami światła.

Wywiadowca wyszedł z wnęki bramy i począł iść wolno ulicą, 

udając zapóźnionego przechodnia. Myślał przy tym, że deszcz 

mógłby być mniej rzęsisty i że, cokolwiek się stać miało, musi 
konsekwentnie   ratować   Wyciorka.   Domyślał   się,   co   teraz 

nastąpi, nie kto inny bowiem, jak on sam, uszkodził w ciągu 
dnia przewód telefoniczny wiodący do mieszkania, które miało 

być terenem włamania.

Niedługo czekał. Odłamki szyby z brzękiem potoczyły się w 

dół, po czym rozległo się trzykrotne alarmowe gwizdanie.

Roman   Szprot   wiedział,   co   teraz   wypada   mu   zrobić.   W 

mgnieniu   oka   znalazł   się   przy   bramie   domu,   skąd   alarm 
pochodził i począł dzwonić na dozorcę.

— Żeby tylko nie zjawił się posterunkowy — przebiegło mu 

przez   myśl  i   już   po  raz   drugi   złapał   się   na  tym,  że   z   każdą 

chwilą lepiej wpada w swą rolę wspólnika kasiarza Wyciorka.

Zaspany   dozorca   uchylił   bramy   domu   i   popatrzył 

podejrzliwie   na   nieznaną   sobie   postać.   Szprot   pokazał   mu 
urzędowy znaczek.

— Jeden   z   mieszkańców   domu   alarmował   z   okna   policję. 

Proszę nikogo nie wypuszczać.

Podążył   szybko   na   górę   i   zadzwonił   do   drzwi   mieszkania, 

skąd pochodził alarm.

Wyciorek   na   głos   tego   dzwonka   spojrzał   z   uśmiechem   na 

człowieka   w  piżamie.   Jeżeli   właściciel   mieszkania   zechce   się 

udać, by otworzyć drzwi frontowe, będzie musiał go wypuścić z 
linii   strzału,   a   wtedy   ucieczka   przez   tylne   schody   będzie 

drobnostką.

Właściciel   mieszkania   był   jednak   równie   sprytny   jak 

Wyciorek.   Spokojnym   głosem   kazał   Wyciorkowi   iść   o   dwa 
kroki przed sobą i tak znaleźli się w przedpokoju. Człowiek w 

piżamie,   trzymając   wciąż   Wyciorka   pod   strzałem,   otworzył 

background image

drzwi frontowe z klucza i łańcucha.

— To pan alarmował, doktorze?

Właściciel   mieszkania   spojrzał   nieco   zdziwiony   na 

przybyłego.

— Ach, to pan, Szprot? To doprawdy traf niezwykły, że wziął 

się pan tu o tej porze.

W   głosie   doktora   Lamota   brzmiało   coś   szczególnego.   Głos 

wywiadowcy był lodowato grzeczny.

— Wracałem do domu. Wie pan, panie doktorze, że w drodze 

do domu zawsze przechodzę tą ulicą. Cóż tu się stało?

Doktor Lamot opuścił rewolwer i wskazał na Wyciorka.
— Zastałem tego obiecującego obywatela, jak włamywał się 

do kasy w moim gabinecie. Może by mu się udało, gdyby nie 
Bobo.

— Bobo?...
— To   moja   ulubiona   małpka.   Oddała   mi   prawdziwą 

przysługę.

Szprot klął w duchu Bobo i wszystkich jej antenatów. Nic nie 

wiedział o tym, że doktor Lamot posiadał w swoim mieszkaniu 
małpkę.

Wywiadowca zwrócił się do Wyciorka:
— Marsz ze mną do gabinetu. Zdaje mi się, że przypominam 

sobie tę fizjognomię. Recydywista, czy tak?

Włamywacz   ruszył   ramionami.   Miał   w   głowie   kompletny 

chaos i nie miał pojęcia, czy Szprot będzie go „sypał”, czy też 
dochowa danego mu słowa.

Wywiadowca ani na chwilę nie wypadł ze swej roli.
— Aha, jest torebka z narzędziami. I acetylen również. Dobra 

robota!   —   mówił   oglądając   kasę.   —   Niewiele   brakowało,   a 
byłoby skończone.

Zwrócił się do doktora Lamota.
— Pozwoli   pan   doktor,   że   zadzwonię   i   wezwę   policję   z 

najbliższego komisariatu.

Lekarz potrząsnął przecząco głową.

— Telefon jest popsuty. Dlatego właśnie alarmowałem przez 

okno.

Nikt naturalnie nie wiedział lepiej od wywiadowcy, o tym że 

background image

połączenie   telefoniczne   jest   przerwane,   co   nie   przeszkodziło 
Szprotowi   wypowiedzieć   kilku   gorzkich   uwag   pod   adresem 

funkcjonowania telefonów warszawskich.

— Nie  ma rady   — zawyrokował   — odprowadzę   go  sam  do 

komisariatu.   Jaka   szkoda,   że   nie   mam   przy   sobie 
„bransoletek”.

— Czy mam panu towarzyszyć? Zaraz się ubiorę.
— Tego by brakowało! — pomyślał w duchu Szprot, po czym 

zaczął zapewniać doktora, że jest to zupełnie zbędne. Doktor 
Lamot   byłby   może   mimo   to   zdecydował   się   towarzyszyć   do 

komisariatu   Szprotowi,   ale   jedno   spojrzenie   na   ulicę   przez 
wybitą szybę odstraszyło go od tego.

— Nie ucieknie panu?
— Skądże znowu! Mam przecież browning.

Szprot pożegnał doktora i zwrócił się do Wyciorka.
— Proszę   iść   na   dwa   kroki   przede   mną.   W   razie   ucieczki 

strzelam!

Włamywacz   usłuchał   w   milczeniu.   Zeszli   po   schodach   i 

znaleźli   się   na   ulicy.   Dozorca   domu,   zainteresowany 
wypadkami, nie położył się spać, lecz czuwał przy bramie, by 

móc   jak   najdłużej   cieszyć   się   widokiem   wyprowadzanego 
kasiarza.

Zarówno Szprot jak i Wyciorek milczeli. Dopiero, gdy odeszli 

porządny kawał drogi od domu, gdzie mieszkał doktor Lamot, 

wywiadowca wybuchnął gniewem.

— Idioto!   Stokrotny   idioto!   Położyłeś   wszystko   na   obie 

łopatki. Co zrobię z tobą teraz, ty głupcze? Powinieneś zgnić we 
wszystkich kryminałach świata.

Włamywacz westchnął za całą odpowiedź.
Skręcili w przecznice.

— Co teraz będzie? — zapytał wreszcie Szprota.
Wywiadowca bawił się browningiem.

— Żebym   ja   wiedział?   Powinieneś   siedzieć,   Wyciorek. 

Zobowiązałem się jednak, że w razie niepowodzenia, wyciągnę 

cię   z   tego.   Właściwie   to   nie   powinienem   tego   robić.   Miałeś 
rozbić   szuflady   biurka,   a   nie   kasę.   To   tak   samo,   jakby   ktoś 

posłany po kilo cukru przyniósł kilo soli. Tfu, do diabła! Wiedz, 

background image

że Szprot dotrzymuje słowa. Słowo Szprota to mur, jak mówił 
pewien jegomość, któremu z dawna przepowiadałem stryczek, 

skoro dowiedział się, że go nie ułaskawiono.

Szprot   westchnął   ciężko.   Wylał   już   z   siebie   wszystką   żółć, 

jaka   się   w   nim   zebrała.   Przystanął   i   kazał   to   samo   uczynić 
Wyciorkowi. Znaleźli się w pustym zaułku ciemnej ulicy. Cisza i 

pustka była zupełna.

Wywiadowca zwrócił się do włamywacza.

— Wal mnie w gębę, ale mocno, i zwiewaj tak, żeby cię nie 

złapano. Skręć kark, fuszerze!

Wyciorek zdziwił się ogromnie.
— Co mam robić?

Szprot roześmiał się:
— Dotrzymuję ci słowa. Uciekaj! Tylko przedtem grzmotnij 

mnie w twarz, w głowę, gdzie chcesz. Wiem, że nie uczę cię 
szacunku dla policji, ale jeżeli sam mam nie wylecieć ze służby, 

muszę twą ucieczkę upozorować tęgim guzem. Czego się nie 
robi   dla   idei,   jak   mówił   pewien   człowiek   badający   wpływy 

alkoholu   na   ustrój   ludzki,   w   czasie   odkorkowywania   piątej 
butelki. No!... Szybko, Wyciorek!

Włamywacz   popatrzył   przez   chwilę   na   Szprota,   po   czym 

skinął   głową   i   zanim   wywiadowca   się   zorientował,   zawinął 

potężną   łapą   i   grzmotnął   go   solidnie.   Szprot   aż   usiadł   na 
mokrym   chodniku,   Wyciorek   zaś   lotem   strzały   znikł   za 

zakrętem ulicy.

Wywiadowca podniósł ręce do twarzy.

— Zdaje   mi   się,   że   Wyciorek   odegrał   swą   rolę   zbyt 

realistycznie — szepnął do siebie, macając obrzmiały policzek.

Należało   się   jednak   zupełnie   zaasekurować.   Szprot   ujął 

browning i dał... trzy strzały w powietrze.

Minęła   długa   chwila,   zanim   ukazał   się   biegnący   kłusem 

posterunkowy zaalarmowany strzałami.

Nie był to ten sam, który widział Szprota ukrytego w bramie, 

bowiem o północy nastąpiła zmiana posterunków.

Szprot podszedł do niego.
— Co się tu stało? To pan strzelał?

— Ja! Jestem wywiadowcą urzędu śledczego.

background image

Szprot odwinął klapę płaszcza i pokazał znaczek z liczbą.
— Aresztowałem włamywacza — objaśniał dalej. — W czasie 

gdy prowadziłem go do komisariatu, zaatakował mnie nagle, 
powalił uderzeniem pięści — Szprot westchnął cicho — i zbiegł. 

Strzelałem za nim trzykrotnie, lecz daremnie.

Posterunkowy popatrzał Szprotowi w oczy.

— Wszelki   pościg   w   chwili   obecnej   nie   da   żadnych 

rezultatów.   Włamywacz   jest   już   z   pewnością   w  bezpiecznym 

miejscu. Szukaj wiatru w polu. Złóżmy raport w komisariacie.

Raport   był   zupełnie   niekompletny,   Szprot   bowiem   podał 

niedokładny   rysopis   włamywacza,   oświadczył,   że   nie   pytał 
zatrzymanego   ani   o   nazwisko,   ani   gdzie   był   meldowany   – 

uważał bowiem, że będzie na to czas w komisariacie.

Spuchnięty nos i podbite oko Szprota świadczyły  aż nadto 

dobitnie,   że   wywiadowca   został   niezmiernie   zuchwale 
zaatakowany przez włamywacza i że słowa jego były prawdą.

Mimo to dnia następnego sprawa przybrała obrót znacznie 

gorszy.

Doktor   Lamot   przybył   do   urzędu   śledczego   ogromnie 

poruszony. Każdemu, kogo napotkał, opowiadał, jak chciano w 

nocy   w   jego   mieszkaniu   rozbić   ogniotrwałą   kasę,   gdzie 
przechowuje   swe   oszczędności,   jak   niezrównana   jego 

wychowanka, małpa Bobo, zdemaskowała włamywacza, jak na 
miejscu   włamania   zjawił   się   na   alarm,   jak   spod   ziemi, 

wywiadowca Szprot.

Doktor   Lamot   napotkał   też   w   urzędzie   śledczym   Szprota, 

który powiadomił doktora o ucieczce włamywacza i z niewinną 
miną prosił o pomoc lekarską dla swego spuchniętego nosa i 

silnego guza pod okiem. Doktor Lamot uniósł się rzadkim u 
niego   gniewem,   a   propozycję   niesienia   Szprotowi   pomocy 

lekarskiej uznał w tej sytuacji za cynizm.

— Niesłychane!   —   oświadczył   naczelnikowi   Durskiemu, 

zaledwie ten zjawił się w biurze. — Prowadzić włamywacza do 
komisariatu pod rewolwerem i pozwolić mu uciec. Nie tylko 

uciec,   ale   nawet   dać   się   pobić.   Gdyby   nie   to,   że   nie   mam 
zwyczaju oskarżać bez dowodów, powiedziałbym, że Szprot był 

w zmowie z włamywaczem.

background image

Durski   pokręcił   głową   i   pozbywszy   się   lekarza   ze   swego 

gabinetu,   polecił   natychmiast   wezwać   wywiadowcę.   Cała   ta 

sprawa   dziwnie   nie   pasowała   do   Szprota.   Wywiadowca 
odznaczał się dużą siłą fizyczną, uprawiał namiętnie boks i w 

aresztowaniu przestępców nie był nowicjuszem.

Szef   policji   zadał   sobie   trud   zasypania   wywiadowcy 

szeregiem krzyżowych pytań. Szprot odpowiadał stale to samo, 
nie   odbiegł   ani   razu   w   najdrobniejszym   szczególe   od   swego 

raportu. Wypadek taki naturalnie mógł się zdarzyć, ale Durski 
intuicyjnie wyczuwał, że coś jest nie w porządku.

— Sprawa mi się nie podoba! — oświadczył w końcu Durski. 

—   Szprot,   zawieszam   pana   w   czynnościach   służbowych   do 

czasu wyjaśnienia tej całej historii. Takiemu staremu wydze nie 
wolno popełniać takich gaf.

Szprot skłonił się i wyszedł z gabinetu.
Na   schodach   wpadł   na   młodego   wywiadowcę,   który 

podniecony skakał po trzy stopnie.

— Morderstwo na Lesznie! Trzy trupy!

Szprot ruszył ramionami.
— Trzy   czy   trzysta   to   mi   nie   robi   różnicy.   Morderca   i   tak 

ujdzie   bezkarnie.   Roman   Szprot   jest   zawieszony   w 
czynnościach służbowych. Nie ma już kto ścigać zbrodniarzy...

 

background image

 
 

 

Rozdział XXVI

 
Mały   budzik,   uwięziony   w   oprawie   z   czarnego   marmuru, 

odmierzał minuty i sekundy.

Światło   w   pokoju   było   przyćmione.   Seledynowy   abażur, 

którym   przykryta   była   stojąca   na   biurku   lampka,   rzucał   na 
gabinet łagodne blaski.

Obaj mężczyźni siedzący w gabinecie milczeli już od dłuższej 

chwili.   Solski   nie   zdradzał   specjalnej   ochoty   do   rozmowy. 

Szprot próbował zrazu dowcipkować na swój sposób, lecz tym 
razem nie bardzo mu się to udawało.

Długą chwilę milczenia przerwał pierwszy Leon Solski:
— Wszystko, co stało się dotąd — ozwał się — było jednym 

wielkim   pasmem   niepowodzeń.   Doprawdy,   gdyby   nie   to,   że 
wolę poczytywać to za pecha, gotów bym sądzić, że wdały się w 

to jakieś siły nadprzyrodzone.

Szprot   skinął   głową.   Wiedział   dobrze,   o   jakich   to 

niepowodzeniach była mowa. Nigdy zresztą nie mówili teraz o 
czym   innym,   jak   o   owej  przeklętej   sprawie,   którą 

zapoczątkowała śmierć Hurwicza.

— Caprivii   uciekł   i   nie   natrafiliśmy   nawet   na   najmniejszy 

jego ślad. Ów głuchoniemy garbus, który może tylko w genialny 
sposób symulował niemowę, zwiał z więzienia, pozostawiając 

za   sobą   skrwawionego   trupa   strażnika...   Dotąd   szuka   się 
jeszcze owego szarego auta i wysłanników garbusa, którzy mu 

umożliwili ucieczkę. Teraz znowu sprawa z Wyciorkiem...

— Szprot,   jak   to   było   naprawdę   z   tym   włamaniem   do 

mieszkania doktora?

Wywiadowca podniósł głowę:

— Było   tak,   jak   panu   mówiłem!   —   odrzekł   niechętnie.   — 

Niech   się   pan   popatrzy,   jak   jeszcze   dzisiaj   wygląda   moja 

twarz...

background image

— I nie poznałeś tego włamywacza w albumie przestępców?
— Nie!   Myślałem,   Ze   to   recydywista,   ale   to   musiał   być 

mleczak nie figurujący jeszcze w kartotekach.

Solski uczynił gest powątpiewania:

— Oglądałem narzędzia i ową kasę. Wszystko znamionuje, że 

włamania dokonał wytrawny i doświadczony włamywacz.

Szprot ruszył ramionami i nic nie odpowiedział.
Znowu milczenie zaległo pokój. Solski raz jeszcze przebiegał 

myślą poszczególne fazy swej walki z nieznajomym wrogiem. 
Walki, w której nie tylko poniósł szereg porażek jako urzędnik 

policji,   ale   w   której   stracił   spokój   ducha   z   powodu   Irmy 
Zaleskiej. Nie widział się z nią od chwili ostatniej rozmowy i 

umyślnie   nawet   unikał   spotkania   z   nią,   mimo   że   ponad 
wszystko tego spotkania pragnął.

Męczyła go niesłychanie myśl, że Irma może być w kontakcie 

z sektą czcicieli szatana; nie mógł się pozbyć wrażenia, że od 

pierwszej   chwili   zachowanie   jej   było   dwuznaczne.   I 
niespodziewanie, skoro przebiegł tak myślą sprawę Hurwicza

nasunęło mu się przypuszczenie, którego aż  się przestraszył. 
Czyżby   tak   było   faktycznie?   Nie,   to   chyba   niemożliwe.   A 

jednak...   a   jednak   wszystko   przemawiało   za   tym,   że   się   nie 
mylił.

— Szprot! — zwrócił się do wywiadowcy. — Zdaje mi się, że 

wiem, kto jest Wielkim Magiem sekty czcicieli szatana.

— Zdaje mi się, że i ja wiem to samo! O kim pan myśli?
— Nie, teraz ci jeszcze nie powiem o tym. Brak mi dowodów. 

Słuchaj, dość już dawno prosiłem cię, abyś kazał mi sporządzić 
gumowy stempelek ze znakiem odwróconego trójkąta.

— Mam go przy sobie. Noszę go już od dwu tygodni.
Solski skinął głową, wydobył kawałek  papieru i napisał na 

nim słów parę, po czym zamiast położyć podpis, wycisnął pod 
listem   gumowym   stempelkiem   znak   czarnego   odwróconego 

trójkąta.

Następnie zaadresował kopertę i wstał energicznie.

— Wyjdziemy, Szprot. Chcę sam wrzucić ten list do skrzynki.
W   przeciwieństwie   do   dni   poprzednich   noc  była   pogodna, 

niebo czyste i bezchmurne.

background image

Doszli do rogu ulicy. O kilka domów dalej umieszczona była 

skrzynka pocztowa.

Solski i Szprot przystanęli:
— Wrzucę ten list i zaraz wracam do domu. Do zobaczenia, 

Szprot.

— Więc pan wie, kto jest wodzem zbrodniczej sekty?

— Tak mi się zdaje! — Solski pokazał kopertę. — Ten list jest 

adresowany do niego. Nie mówię ci nazwiska, bo może jednak 

się mylę. Chociaż nie, nie mylę się chyba tym razem...

Pożegnali   się   i   Szprot   skierował   się   w   ulicę   wiodącą 

najbliższą drogą do domu. Solski wolnym krokiem udał się w 
kierunku skrzynki pocztowej.

Naraz wywiadowca przystanął, ogarnął go dziwny niepokój o 

Solskiego. Wrócił się na róg ulicy, gdzie się pożegnali.

Widział doskonale, jak aspirant policji doszedł do skrzynki, 

jak wrzucił list i obrócił się, chcąc, zgodnie ze swymi słowami, 

zaraz wrócić do domu.

Naraz...

Jakieś auto minęło Szprota i wjechało w pustą ulicę, którą 

szedł Solski. Auto przystanęło nagle, trzy postacie wyskoczyły z 

niego i z błyskawiczną szybkością wciągnęły Solskiego do auta, 
po czym wóz ruszył pełnym gazem.

Szprot począł biec za tym autem, lecz zniknęło ono za rogiem 

ulicy...

 
 

 

KONIEC

 

 
Dalsze   losy   Irmy   Zaleskiej   i   aspiranta   Solskiego   znajdą 

Czytelnicy w powieści Marka Romańskiego pt.  CZŁOWIEK Z 
„TITANIKA”
.

 

 

background image

 
 Spis treści

 
  Rozdział I

  Rozdział II
  Rozdział III

  Rozdział IV
  Rozdział V

  Rozdział VI
  Rozdział VII

  Rozdział VIII
  Rozdział IX

  Rozdział X
  Rozdział XI

  Rozdział XII
  Rozdział XIII

  Rozdział XIV
  Rozdział XV

  Rozdział XVI
  Rozdział XVII

  Rozdział XVIII
  Rozdział XIX

  Rozdział XX
  Rozdział XXI

  Rozdział XXII
  Rozdział XXIII

  Rozdział XXIV
  Rozdział XXV

  Rozdział XXVI

SK.cba.pl