background image

KAREN LEABO 

Piaskowa 

dziewczynka 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Isabel włączyła nocną lampkę. Wzięła na ręce płaczące 

niemowlę i mocno je do siebie przytuliła. 

- Nie płacz, młody człowieku - szeptała, kołysząc zawi­

niątko. - Ciocia Isabel jest przy tobie. 

Maluch rozwrzeszczał się tak głośno, że jego buzia stała 

się purpurowa. Isabel była bezradna. Nie mogła dać małemu 
tego, czego chciał. 

- Isabel - wypowiedziane przez stojącą w drzwiach ko­

bietę słowo zabrzmiało jak nagana. 

- Zaczął płakać - tłumaczyła się Isabel. tuląc niemowlę 

do piersi. 

- Słyszałam. Przecież widzisz, że tu jestem. - Angie, 

młodsza siostra Isabel, wyciągnęła do niej ręce - Daj mi go. 

Isabel zapragnęła uciec i zabrać ze sobą chłopczyka. Jej 

dwudziestoletnia siostra z początku wcale nie chciała mieć 
dziecka. Isabel zawahała się ułamek sekundy, zanim w końcu 
oddała niemowlę matce. 

- To ja jestem jego matką, a nie ty - powiedziała cicho 

Angie. Usadowiła się wygodnie w bujanym fotelu i przysta­
wiła dziecko do piersi. - Bardzo ci jestem wdzięczna za wszy­
stko, co dla mnie zrobiłaś. Nie wiem, co by się ze mną stało, 
gdybyś nie pozwoliła mi mieszkać i pracować u siebie. Ale 
teraz powinnaś się usunąć. Jak mam się nauczyć macierzyń­
stwa, jeśli ty jesteś przy Coreyu, zanim zdążę przyjść do jego 

background image

pokoju? Dobrze, że to ja mam mleko, bo inaczej pewnie nigdy 
nie pozwoliłabyś mi go potrzymać. 

Isabel przygryzła wargę. Angie, niestety, miała rację. Isabel 

zajmowała się wszystkim przez cały okres ciąży Angie i po­
tem, kiedy przywiozła Coreya ze szpitala do domu. To Isabel 
zmuszała siostrę do właściwego odżywiania się i do odpo­
czynku, sprawdzała, czy Angie regularnie odwiedza lekarza, 

i za wszystko płaciła. To Isabel kupiła małemu łóżeczko, 
ubranka i pieluchy. Ona też zaprojektowała i wyposażyła po­
kój dziecinny. I cały czas była chora z zazdrości. 

Isabel niczego na świecie nie pragnęła tak bardzo jak dzie­

cka. Skończyła już trzydzieści lat, ale własnych dzieci nie 
miała. Nie spotkała dotąd mężczyzny, z którym chciałaby 
przejść przez życie. A ponieważ uważała, że nie ma prawa 
pozbawiać własnego dziecka ojcowskiej miłości, urodzenie 
dziecka nieślubnego także nie wchodziło w rachubę. Isabel 
nie potrafiła pogodzić się z tym, że jej młodsza siostra tak 
dobrze wypełnia obowiązki matki, choć jeszcze dwa tygod­
nie temu wydawało się, że instynktu macierzyńskiego nic ma 
za grosz. 

Przepraszam, siostrzyczko - wyszeptała Isabel, z tru­

dem hamując łzy. - Ja tylko chciałam ci pomóc. 

Przecież pomagasz. - Angie uśmiechnęła się do niej. 

- Proszę cię tylko, żebyś mi pozwoliła zostać mamą Coreya. 
Być może nie wszystko robię tak jak trzeba... 

- Doskonale sobie radzisz, mała. - Isabel pogłaskała po­

krytą niemowlęcym puszkiem główkę siostrzeńca. - Będę za 
wami tęskniła. 

- Zamieszkamy o dwie ulice stąd. Zgadnij, kto będzie 

opiekunką do dziecka? 

- Chyba pobiję się z mamą o palmę pierwszeństwa. 

Isabel uśmiechnęła się z przymusem. Wcale nie czuła się 

background image

obrażona. Uważała, że należała jej się reprymenda za wści-
bianic nosa w cudze sprawy. 

Korzystając z tego, że Angie zajęła się karmieniem synka, 

Isabel wyszła z pokoju, cichutko zamykając za sobą drzwi. 
Była dopiero piąta rano, ale ona i tak nie mogłaby już zasnąć. 
Postanowiła się ubrać i wcześniej niż zwykle rozpocząć swoje 
poranne bieganie. 

Włożyła dres, gęste brązowe włosy związała w koński 

ogon i wyszła z domu. Stara kamienica z epoki wiktoriań­
skiej była nie tylko domem Isabel, ale mieściła także prowa­
dzoną przez nią pracownię dekoratorską. Dom miał tyle po­
koi, że bez trudu można było w nim zademonstrować klien­
tom szeroki zakres możliwości dekoratorskich Isabel. A wło­
żyła ona w urządzenie tego domu cały swój talent. Był piękny, 
wygodny i przytulny, dokładnie taki, jaki powinien być pra­

wdziwy dom. Brakowało w nim tylko dziecięcego śmiechu. 

Pojawienie się Coreya pozwoliło Isabel poznać uroki ma­

cierzyństwa, ale nawet i ten epizod miał się wkrótce skończyć. 
Choć nie bardzo mogła sobie na to pozwolić, zniecierpliwio­

na nieustannym wtrącaniem się starszej siostry Angie wyna­

jęła mieszkanie w zrujnowanej kamienicy nie opodal domu 

Isabel. 

No cóż, westchnęła, Angie zawsze chodziła własnymi dro­

gami. Tym razem też na pewno jakoś sobie poradzi. 

Poranek był chłodny, choć kalendarzowa wiosna miała się 

zacząć dosłownie za kilka dni. Isabel pobiegła na znajdującą 
się w pobliżu plażę Galveston Island i już po chwili poczuła 
rozchodzące się po całym ciele błogie ciepło. Biegła, zacho­
wując właściwe tempo, oddech miała równy, spokojny. Zde­
nerwowanie, wywołane przykrym spięciem z młodszą siostrą, 
wreszcie zaczęło znikać. 

Nagle usłyszała jakiś dziwny dźwięk. Zwolniła tempo bie-

background image

gu, podniosła głowę. Poprzez szum fal oceanu przedzierał się 

odgłos do złudzenia przypominający płacz niemowlęcia. 

- Chyba oszalałaś, Iz - mruknęła do siebie. - Skąd o tej 

porze na plaży wzięłoby się niemowlę? 

Tylko niemowlęta mi w głowie, myślała. Odkąd pojawił 

się w moim domu Corey, cały czas nasłuchuję, co też się z nim 
dzieje. Jak tylko zaczyna gaworzyć, zaraz się budzę, choćbym 
nawet spała jak kamień. To na pewno miauczenie kota. 

Przystanęła, gdy dźwięk się powtórzył. Tym razem była 

absolutnie pewna, że to jednak nie kot, poszła więc w tę 
stronę, z której dochodziło żałosne kwilenie. Na rozłożonej 
wprost na piasku gazecie leżał zupełnie nagi noworodek. Isa-
bel, nie namyślając się długo, chwyciła dziecko na ręce. 

- Kto mógł coś takiego zrobić? - zawołała głośno, drżą­

cymi ramionami otulając zziębnięte ciałko. 

Nie potrafiła pojąć, jak to możliwe, żeby jakikolwiek czło­

wiek tak okrutnie mógł potraktować bezbronną ludzką istotkę. 
Chwilę stała jak sparaliżowana, ogarnięta nieopisaną furią 
skierowaną przeciwko matce maleństwa. Wreszcie ochłonęła. 
Musiała przecież jak najszybciej zawieźć tę kruszynę do szpi­
tala. Nic wiadomo, jak długo nagi noworodek leżał na plaży 
głodny i być może okaleczony. 

Isabel schowała dziecko pod bluzę dresu, żeby ogrzać ma­

leństwo ciepłem własnego ciała, i pobiegła do najbliższych 
schodów, prowadzących na Seawall Boulevard. Ulica była 
zupełnie pusta. W oddali zabłysły światła szybko zbliżającego 
się samochodu. Zrozumiawszy, że jest to być może jedyna 
szansa szybkiego dotarcia do szpitala. Isabel stanęła na środ­
ku ulicy. Jedną ręką przytrzymywała przytulone do piersi 
niemowlę, a drugą wyciągnęła w stronę nadjeżdżającego sa­

mochodu. 

background image

Craig Jaeger był tak zaprzątnięty myślami o czekającym 

go tego dnia spotkaniu, że dosłownie w ostatniej chwili za­
uważył ubraną na czarno postać, która pojawiła się tuż przed 
maską jego samochodu. Z całych sił nacisnął pedał hamulca. 

Mimo to uderzyłby ją, gdyby nie uskoczyła. 

- Oszalała pani? - zawołał przez otwarte okno. - Mało 

brakowało, a byłbym panią zabił. 

Dziewczyna nie traciła czasu na kłótnie. Otworzyła drzwi 

samochodu i usiadła obok kierowcy. 

- Musi mi pan pomóc - powiedziała spokojnie, choć w jej 

oczach czaił się strach. - Proszę mnie zawieźć do szpitala. 

Mam tu noworodka. 

- O mój Boże! - jęknął Craig. Z piskiem opon ruszył 

z miejsca. - Urodziła pani dziecko i jak gdyby nigdy nic bie­
ga sobie pani po ulicach? 

- To nie jest moje dziecko. Czy wie pan, jak dojechać do 

szpitala świętego Augusta? 

- Wiem. No więc czyje to dziecko? 

- Nie mam pojęcia. Znalazłam je na plaży. 
- Wolne żarty. 

- Czy wyglądam na dowcipnisie? Nie mógłby pan jechać 

szybciej? 

Craig i tak przekroczył już dozwoloną na rym odcinku 

prędkość o jakieś dziesięć kilometrów, lecz żeby zadowolić 
tajemniczą kobietę, zwiększył owo przekroczenie do dwu­
dziestu. Ta drobna osóbka wyglądała jak wcielona furia, choć 
na szczęście jej złość nie była skierowana przeciwko Craigo-
wi. Udało mu się rzucić na nią okiem, kiedy zatrzymali się na 
czerwonym świetle. Miała gęste ciemne włosy, niesfornie wy­

mykające się z końskiego ogona, ogorzałą cerę i wielkie, oto­
czone drugimi rzęsami oczy. Dość duży nos dziwnie kontra­
stował z bardzo delikatnymi rysami twarzy. 

background image

- Zielone! - zawołała. - Niech pan jedzie! 
Craig wcisnął pedał gazu. Pomyślał sobie, że ta kobieta 

wygląda wprawdzie jak anioł, ale jej głos mógłby wpędzić 
w kompleksy niejednego zawodowego sierżanta. Ukryte pod 
jej bluzą niemowlę zaczęło popiskiwać. 

- Czy myśli pani, że nic mu nie jest? - zapytał Craig. 

- Nie wiem. - Popatrzyła na niego zdziwiona okazanym 

zainteresowaniem. - Ta dziewczynka jest dość duża jak na 
noworodka. Poza tym głośno krzyczała, więc pewnie płuca 
ma w porządku. 

- Uciszyła się. Podoba jej się pani głos. Craigowi też się 

podobał. Był bardzo melodyjny. Oczywiście nie wtedy, kiedy 
na niego krzyczała. - Pewnie umie pani postępować z takimi 
maluchami. 

- Niezbyt często znajduję na plaży niemowlęta, ale moja 

siostra cztery tygodnie temu urodziła dziecko. Mieszkali ra­
zem ze mną. 

- A więc jest pani kimś w rodzaju niańki? 
- Właściwie byłam dla małego matką, dopóki moja siostra 

nie zmieniła tej sytuacji. Ona jest panną. Jej wspaniały narze­
czony zniknął, gdy tylko dowiedział się, że Angie zaszła 
w ciążę. Zamilkła na chwilę i w zadziwieniu kręciła głową. 

Nie rozumiem. Zupełnie nie potrafię pojąć, jak ktoś mógł... 

A pan? - spojrzała na niego pytająco. - Czy pan by porzucił 
własne dziecko? 

Craig bez trudu odgadł, że twierdząca odpowiedź na to 

pytanie naraziłaby go na poważne okaleczenie ciała. Na 
szczęście nie musiał ani kłamać, ani się narażać. 

- Nie - odrzekł z pełnym przekonaniem. 
Ta kobieta nie ma pojęcia, jak szczerą prawdę ode mnie 

usłyszała. Na własne oczy widziałem, co się dzieje z psychiką 
porzuconego dziecka. Wprawdzie ani mnie. ani Toma nikt nie 

background image

II 

zostawił na plaży, ale na świecie jest mnóstwo sposobów 
pozbywania się nikomu niepotrzebnych dzieci. 

Pasażerka Craiga zajrzała pod bluzę, żeby sprawdzić, jak 

się ma jej podopieczna. Światło latarni oświetliło różową, 
pokrytą ciemnym puszkiem główkę dziecka. Craig zauważył 
także zarys kobiecej piersi. 

- Jak pani na imię? - zapytał. 
- Isabel. - Obdarzyła go takim uśmiechem, jakiego 

w żadnym wypadku się po niej nie spodziewał. A ponieważ 
zapewne zrujnowałam pańskie plany, zechce pan jak najszyb­
ciej zapomnieć i mnie, i moje imię. 

- Nie pomogła mi pani, to pewne - przyznał. - Trudno 

jednak odmówić, kiedy kobieta prosi, żeby zawieźć chore 

dziecko do szpitala. 

Craig w żadnym wypadku nie chciał zawieść inwestorów, 

którzy powierzyli mu wybudowanie eleganckiego osiedla nad 
brzegiem morza. Drżał też na myśl o tym. co powiedziałby 

jego ojciec. Sinclair Jaeger tylko czekał na to, aby synowi 

powinęła się noga. 

- Jeszcze chwila i znikniemy z pańskiego życia - pocie­

szyła go Isabel. - Wejście do izby przyjęć jest zaraz za następ­
nym skrzyżowaniem. 

- Tak, widzę. 
- Bardzo panu dziękuję za pomoc. Przepraszam, że na 

pana nakrzyczałam... Powiedziałam panu, jak mam na imię, 
ale zapomniałam zapytać, jak się pan nazywa. 

- Mam na imię Craig. Craig Jaeger. 
Kobieta jakby chciała sobie coś przypomnieć, a po chwili 

uśmiech rozjaśnił jej twarz. 

- Ach, jest pan architektem. To pan buduje osiedle Blue 

Waters. 

- Zgadza się. - Craig bardzo się zdziwił, że tajemnicza 

background image

nieznajoma w ogóle o nim słyszała. Jego nazwisko nie było 
zbyt popularne wśród gospodyń domowych w Galveston. 

- Jestem projektantką wnętrz - wyjaśniła Isabel. 

Craig miał ochotę wypytać ją dokładniej o sprawy zawo­

dowe, lecz nie zdążył. Zatrzymał się przed wejściem do izby 
przyjęć, wyłączył silnik i wysiadł z samochodu. 

- Nie musi pan iść ze mną - zaoponowała. 

Dobre sobie! pomyślał Craig. I tak już nie zdążę na samo­

lot. Byłem spóźniony, zanim ta kobieta zatrzymała mój samo­

chód. Skoro już się w tę przygodę wpakowałem, muszę wie­
dzieć, jak ona się skończy. 

Isabel choć zdziwiona, bardzo była zadowolona, że jej 

przypadkowy wybawca nie zamierza od razu zniknąć. Miał 
tak silną osobowość, że ludzie musieli na niego zwracać uwa­
gę nawet wtedy, gdy po prostu stał na środku korytarza. A co 

dopiero, gdy odezwał się tym swoim cichym, lecz niezwykle 

stanowczym głosem: 

- Przywieźliśmy noworodka. Porzucono go na plaży 

- oznajmił pełniącej dyżur pielęgniarce. Tym dzieckiem na­

tychmiast trzeba się zająć. 

- Oczywiście, proszę pana. 
Isabel podniosła bluzę, ukazując oczom zdumionej pielęg­

niarki przytulone do jej nagiego ciała niemowlę. Maleństwo 
zakwiliło, protestując przeciwko jaskrawemu światłu i całemu 
okrutnemu światu, jaki znajdował się poza bluzą Isabel. 

Na widok dziecka pielęgniarce, tak samo jak przedtem 

Isabel. zaparło dech w piersiach. Okazało się. że dziewczynki 

nawet nie umyto po urodzeniu, choć może w tym wypadku 
to właśnie uratowało jej życie. 

- Wielkie nieba - jęknęła pielęgniarka. 
Craig Jaeger pogłaskał palcem maleńką rączkę dziecka. 

background image

Spojrzał w oczy Isabel i oboje w tej samej chwili poczuli coś 
tak realnego, jak powiew gorącego powietrza. 

Isabel nie chciała rozstawać się z maleństwem i pielęgniar­

ka musiała dosłownie wyrwać dziecko z jej ramion. Miała je 
przy sobie zaledwie dziesięć minut, ale to zupełnie wystar­
czyło, aby między nią i małą porzuconą dziewczynką nawią­
zała się mocna więź. Przeszła jej nawet przez głowę straszna 
myśl. że już przez całe życie będzie oddawała obcym ludziom 
dzieci, do których się przywiązała. Raz jeszcze spojrzała na 
Craiga. jakby spodziewała się. że pospieszy jej na ratunek, on 

jednak uporczywie unikał wzroku Isabel. 

- Czy doktor Keen ma dziś dyżur? - zapytała, kiedy wre­

szcie wzięła się w garść. 

Tak, jest w szpitalu odrzekła pielęgniarka, wkładając 

niemowlę do przewoźnego inkubatora, który już od kilku 
chwil czekał na małą pacjentkę. - Zna pani doktora Keena? 

- Opiekuje się moim siostrzeńcem. Czy mogłaby go pani 

tu poprosić? 

- Już go zawiadomiono - odrzekła pielęgniarka. 

Odeszła, pchając przed sobą wózek z inkubatorem, a Isabel 

nagle poczuła się bardzo zmęczona i zupełnie niepotrzebna. 

Dopiero po chwili znów mogła spojrzeć na Craiga. Był 

wysoki, dobrze zbudowany, a jego muskularne ciało dość 
dziwnie wyglądało w garniturze i krawacie. Ten strój bez wąt­
pienia nie pasował do swego właściciela. Isabel pomyślała 
sobie, że ten mężczyzna lepiej czułby się w dzikiej dżungli 
niż w wielkim mieście. 

- Coś mi się wydaje, że ta pielęgniarka z rejestracji chce 

z nami rozmawiać - powiedział, spoglądając ponad głową 

Isabel. 

Siedząca w rejestracji na biało ubrana kobieta najwyraź­

niej do nich machała ręką. 

background image

- Ja się tym zajmę - powiedziała Isabel, przypomniawszy 

sobie o konieczności wypełnienia formularza i zapłacenia za 
leczenie dziecka. - Jeśli się pan spieszy... 

Craig wzruszył ramionami, podszedł do rejestratorki i usiadł 

na jednym z dwóch stojących obok jej biurka krzeseł. Isabel, nie 
całkiem pewna, jak się zachować, usiadła obok niego. 

- Czy mogę prosić o podanie nazwiska? - zapytała pie­

lęgniarka. 

- Craig Jaeger odrzekł Craig, zanim Isabel zdążyła 

otworzyć usta. - Ja ureguluję rachunek. 

- Chwileczkę! - zaprotestowała Isabel. - Nie musi pan 

tego robić. Sama za wszystko zapłacę. 

- Zaraz, zaraz - przerwała im rejestratorka. - Porzucone 

dzieci znajdują się pod opieką rządu. Ani pan, ani pani nie 

musi za nic płacić. Nazwisko jest mi potrzebne wyłącznie po 
to, żebym mogła sporządzić raport. 

- Mimo to chciałbym jednak pokryć wszystkie koszty 

- upierał się Craig. - Proszę zapewnić dziecku jak najlepszą 
opiekę. Ja za wszystko zapłacę. 

Z wyrazu twarzy rejestratorki nietrudno było się domyślić, 

że po raz pierwszy w życiu ma do czynienia z podobną wiel­
kodusznością. 

- Chciałabym pomóc - odezwała się Isabel, czując, że 

znów pozostaje na uboczu. 

- Dam pani znać, jeśli zabraknie mi pieniędzy - burknął 

Craig. 

Isabel miała wrażenie, że pieniędzy mu raczej nie zabrak­

nie. Zachowywał się z taką samą pewnością siebie, jaką pre­
zentowali jej zamożni klienci. 

- No, dobrze - westchnęła rejestratorka, kiedy już spisała 

wszystkie dane Craiga. - Teraz nazwisko pacjentki. Dopóki 
nie znajdziemy jej rodziców, będziemy ją nazywać Jane Doe. 

background image

- Sandy - wpadł jej w słowo Craig. 

Pielęgniarka popatrzyła na niego przez grube szkła okula­

rów. Isabel też mu się przyglądała. 

- Znaleziono ją na piasku, więc to chyba odpowiednie 

imię - powiedział Craig. - Zresztą nikt chyba nie zastanawiał 
się dotąd, jak ją nazwać. Ten, kto ją zostawił na plaży, nie 
myślał o niej jak o istocie ludzkiej, po co więc miałby się 
kłopotać nadawaniem imienia. 

Isabel szczerze zdziwił ten mężczyzna, który, jak się oka­

zało, odczuwał takie subtelności, jak uczłowieczający akt na­
dania imienia. 

Pielęgniarka pytająco spojrzała na Isabel, a kiedy ta skinęła 

głową na znak, że wyraża zgodę, wpisała do kwestionariusza 
nadane przez Craiga imię.Wreszcie wszystkie formularze zo­
stały wypełnione w trzech egzemplarzach. Isabel odetchnęła 
z ulgą. Kiedy jednak wstała z krzesła, zobaczyła wchodzące­
go do izby przyjęć policjanta z miejscowego posterunku. 

- Czy to pani znalazła niemowlę? - zapytał policjant, pod­

chodząc do Isabel. 

Skinęła głową i skonstatowała, że Craig wciąż jest przy 

niej. choć co chwila patrzy na zegarek. Poszedł razem z nią i 
z policjantem do poczekalni, aby odpowiedzieć na pytania 
umundurowanego stróża porządku. 

- W którym miejscu na plaży znalazła pani to dziecko? 

- zapytał policjant. 

- To było gdzieś między Osiemnastą Ulicą a Miltonem. 

- Isabel zupełnie nie mogła sobie przypomnieć szczegółów. 

- Zatrzymała mnie pani dokładnie przed stacją Texaco 

- pomógł jej Craig. 

- Tak, tak. Teraz pamiętam. Dziecko leżało koło falochro­

nu, niedaleko tych schodów, które prowadzą z plaży do stacji 
Tcxaco. 

background image

Policjant sumiennie notował wszystkie usłyszane informacje. 

- Stało się to dokładnie dziesięć po szóstej - dodał Craig. 

- Wiem, bo już wtedy byłem spóźniony. 

Odsunął rękaw marynarki i znowu spojrzał na zegarek. 

Najwyraźniej trochę się denerwował. 

- Może pan już iść - powiedziała Isabcl. 

- Zostanę - odrzekł z ponurym wyrazem twarzy. - Muszę 

tylko zadzwonić. 

Nie widać było po nim, żeby miał wielką ochotę na tę 

rozmowę telefoniczną. Pozostał przy Isabel, dopóki policjant 

nie skończył przesłuchania. Dopiero wtedy poszedł szukać 
telefonu. 

Isabel patrzyła za oddalającym się mężczyzną. Myślała 

o tym, jaki on ma dziwny charakter. Niby chłodny i obojętny, 
a jednak pełen współczucia dla porzuconego, obcego dziecka. 
Nie chciał się przyznać do słabości, ale przecież nie sterczałby 
tu jak kołek, gdyby nie chęć upewnienia się, że Sandy jest 
zdrowa i nic jej nie grozi. 

- Co się z nią teraz stanie? - zapytała Isabel policjanta. 
- Dołożymy wszelkich starań, żeby odnaleźć jej matkę 

- zapewnił. - Może obsługa stacji benzynowej coś zauważy­
ła. Zresztą gazety i stacje telewizyjne na pewno nagłośnią tę 
sprawę. Miejmy nadzieję, że ktoś się zgłosi po tę małą. Ale 

jeśli matka nie znajdzie się, zanim dziecko opuści szpital, 

będziemy musieli umieścić je w domu dziecka. 

- Ale jej rodzice... - Isabel nie dawała za wygraną. -

Przecież rodzice jej nic chcieli. 

- To widać - odrzekł policjant. Pożegnał się i wyszedł ze 

szpitala. 

Zanim wrócił Craig, do poczekalni wszedł doktor Keen. 

Jonathan Keen był już na emeryturze, ale wciąż jeszcze co­
dziennie przychodził do szpitala na kilka godzin. To on opie-

background image

kował się Isabel i jej młodszym rodzeństwem, kiedy wszyscy 
byli dziećmi. Teraz roztaczał opiekę nad drugim pokoleniem 
De Leonów. Oprócz tego doktor Keen był też przyjacielem 
rodziny. 

- Och, doktorze! - Na widok siwowłosego lekarza Isabel 

aż podskoczyła z radości. - Tak się cieszę, że pana widzę. Jak 
ona się czuje? 

- A więc to ty ją tu przywiozłaś - uśmiechnął się stary 

doktor. - Mogłem się tego domyślić. Jest zupełnie normalna. 
Wspaniałe, czterokilogramowe niemowlę. Płuca nie są zajęte, 
wszystkie odruchy prawidłowe. 

- Nie sądzi pan. że ona jest latynoską? - zapytała Isabel, 

szczęśliwa, że dziewczynce nic już nie grozi. - Powiedziałam 
o moich przypuszczeniach policji. 

- Sądząc po kolorze skóry i włosów, to pewnie masz rację 

doktor skinął głową. 

- A co się stanie, jeśli nikt nie zechce jej adoptować? 
- Nie martw się, Isabel. - Doktor Keen poklepał ją po 

ramieniu. Takiej ślicznej małej kruszynce na pewno nic 
zabraknie miłości. A właśnie, jak się ma Corey? 

- Bardzo dobrze. - Isabel uśmiechnęła się, przypomnia­

wszy sobie siostrzeńca, który miał szczęście urodzić się w ko­
chającej, choć nie całkiem pełnej rodzinie. - Angie też jest 
w formie. Szczerze mówiąc, dziś rano powiedziała mi, żebym 
przestała się we wszystko wtrącać, bo ona sama doskonale 
poradzi sobie z własnym synem. 

- O, to wielka zmiana. 
- Niech się pan nie śmieje. Kiedy pielęgniarka po raz 

pierwszy przyniosła jej dziecko. Angie miała taką minę, jak­
by podano jej Marsjanina. Teraz wszystko zmieniło się na 

lepsze. 

- Czy to cię martwi? 

background image

- Właściwie tak - przyznała Isabel. - Jestem piekielnie 

zazdrosna. 

- Ty też możesz zostać samotną matką - przypomniał jej 

doktor. 

- Nie chciałabym tego w ten sposób robić. Isabel pokrę­

ciła głową. - Czy myśli pan, że pozwoliliby mi zostać jej 
matką zastępczą, zanim znajdzie się rodzina, która chciałaby 
adoptować Sandy? 

- Byłaś już kiedyś matką zastępczą, prawda? - Doktor 

w zamyśleniu tarł podbródek. 

- Tak... 
Po tamtym pierwszym i jedynym doświadczeniu Isabel skre­

śliła się z listy rodziców zastępczych. O mało nie pękło jej serce, 
kiedy sąd zwrócił ośmioletniego chłopca jego matce alkoholicz-
ce. Nie dała się przekonać, że dziecku będzie dobrze, a jego 
matka się wyleczyła i nawet chodziła na kursy dla rodziców... 

- Dobrzy rodzice zastępczy zawsze są w cenie - powie­

dział doktor Keen. - Ale wiesz, jacy są ci mądrale z opieki 
społecznej. Będą cię sprawdzali i... 

- No cóż - westchnęła Isabel. - Być może nie jest to 

jednak taki wspaniały pomysł. W końcu i tak będę musiała 

małą komuś oddać, a to zawsze bardzo boli. 

- Może tym razem stanie się inaczej. A jeśli sama ją za­

adoptujesz? 

- Ja? - Isabel potrząsnęła głową. - Bez męża nie mam na 

to szans. 

- Jeśli nikt inny jej nie weźmie... Niewiele rodzin chce 

adoptować dzieci latynoskie. Zresztą nigdy nic nie wiadomo 
- doktor porozumiewawczo mrugnął do niej okiem. - Może 
znajdzie się odpowiedni kandydat na tatusia. 

- O, tak - żachnęła się Isabel. - Czekam z utęsknie­

niem... 

background image

W tej chwili pojawił się Craig Jaeger z filiżanką gorącej 

kawy. 

Doktor Keen spojrzał porozumiewawczo na Isabel. 

- Chyba dzwoni mój pager - powiedział. - Aha. jeśli 

chcesz, możesz iść do sali noworodków i zobaczyć dziecko. 

- Proszę. - Craig podał jej filiżankę. - Myślę, że powinna 

się pani napić. 

Powinnam się także wykąpać, uczesać, przyzwoicie ubrać 

i może jeszcze zrobić lekki makijaż, pomyślała Isabel. Dopie­
ro teraz zdała sobie sprawę z tego, że wygląda nieświeżo. 

- Dziękuję bardzo. - Pociągnęła łyk gorącej kawy. - Do­

ktor powiedział, że Sandy ma się dobrze. 

- Świetnie. - Craig lekko się uśmiechnął. 

Czy udało się panu przełożyć spotkanie? 

- Niestety, nie. 
- Tak mi przykro. Może więc pozwoli się pan zaprosić na 

śniadanie? Tylko w ten sposób mogę się panu odwdzięczyć. 

- Jak pani to sobie wyobraża? Chyba nie nosi pani pod 

bluzą pasa z pieniędzmi? Zresztą wydawało mi się. że chciała 
pani zobaczyć dziecko. 

Isabel odczekała chwilę, aż minie zbyt dobrze znane drże­

nie serca. On pewnie sądzi, że oszalałam, skoro nie chcę na 
nią nawet spojrzeć, pomyślała. Ale ja dla własnego dobra 
powinnam unikać wszelkich kontaktów z Sandy. Za łatwo się 
przywiązuję i za bardzo cierpię przy rozstaniu. 

Jeśli pójdę do sali noworodków i przycisnę nos do szy­

by, to mogę się już nigdy nic odkleić powiedziała. - Ale jeśli 
pan ma ochotę... 

- Nie. - Craig gwałtownie pokręcił głową. Muszę je­

chać na lotnisko. 

- Więc nie ma pan ochoty na śniadanie? - Pytanie za­

brzmiało prawie tak, jakby było rozpaczliwym wołaniem 

background image

o pomoc. Isabel istotnie potrzebowała pomocy. Musiała mieć 

jakiś pretekst, żeby przestać wreszcie myśleć o tym biednym 

nie kochanym dziecku. Śniadanie dobrze by jej zrobiło. 

Szczególnie gdyby mogła je zjeść ze współczującym i bez 
wątpienia przystojnym mężczyzną. Craig Jaeger był jedyną 
istotą, jaka mogła odsunąć myśli Isabel od małej Sandy. 

- A gdzie byśmy pojechali na to śniadanie? - zapytał po 

chwili wahania Craig. 

- Do restauracji Tito. Mam tam otwarty kredyt. To restau­

racja moich rodziców. 

Craig jeszcze chwilę się wahał, parę razy spojrzał na zega­

rek, a wreszcie zgodził się na wspólne śniadanie, choć zrobił 
to z entuzjazmem, jaki wypadałoby okazać raczej przy wstę­
powaniu na szafot. 

Błękitne BMW Craiga wciąż jeszcze stało przed samymi 

drzwiami izby przyjęć, było jednak zbyt wcześnie, żeby komu­
kolwiek chciało się pieklić z tego powodu. Craig otworzył drzwi 

i oboje wsiedli do samochodu. Przeczucie przygody przytłumiło 
w sercu Isabel dojmujący ból, jaki sprawiło jej oddalenie się od 
Sandy. Izabel mogłaby przysiąc, że zanim śniadanie dobiegnie 
końca, Craig Jaeger się do niej uśmiechnie. 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

- Na następnych światłach proszę skręcić w lewo - ko­

menderowała Isabel. 

Craig wykonał polecenie, przez cały czas zastanawiając się 

nad tym, dlaczego właściwie to robi. Nie mógł już wprawdzie 
zdążyć na umówione spotkanie, ale do Dallas tak czy siak 
musiał pojechać. I to najbliższym samolotem. Gdyby się po­
spieszył, zdążyłby jeszcze porozmawiać indywidualnie z wię­

kszością inwestorów i po raz tysięczny zapewnić ich, że do­
brze ulokowali swoje pieniądze. 

Zupełnie nie miał pojęcia, dlaczego odwleka wyjazd. Spo­

jrzał ukradkiem na Isabel. Jasne poranne słońce świeciło jej 

prosto w oczy, więc zamknęła je, a z jej piersi wyrwało się 
ciche westchnienie. Nie było na świecie takiego mężczyzny, 

który przedłożyłby kilka irytujących spotkań nad towarzy­
stwo Isabel. 

- Teraz proszę skręcić w prawo - powiedziała. - A zaraz 

potem w lewo na podjazd przed takim różowolawendowym 
domem. 

- Różowolawendowy... dom - powtórzył, patrząc w za­

chwycie na znajdujący sięjuż przed nim imponujący budynek. 

Były to całe trzy piętra wiktoriańskiego zbytku, z przestronną 

werandą, wieżyczkami i kolumienkami włącznie. Wokół ota­
czającego posiadłość płotu rosły róże, które dopiero zaczęły 
rozkwitać. - Czy to tutaj pani mieszka? 

- I mieszkam, i pracuję. Moja firma zajmuje prawie cały 

background image

parter. - Ruchem głowy wskazała skromny, ręcznie malowa­
ny szyld umieszczony na skrzynce pocztowej. Głosił on: 
„Wnętrza DeLeon". 

Dostępu do domu broniły dębowe drzwi z witrażowymi 

panelami. Wewnątrz znajdowało się najpiękniejsze biuro, ja­
kie Craig kiedykolwiek oglądał. Filigranowe bibeloty, orien­
talne tkaniny, kilka palm i mnóstwo paproci nadawało temu 
pomieszczeniu niecodzienny urok. W różnych częściach mie­
szkania zaaranżowano przytulne kąciki wypoczynkowe 
z miękkimi sofami, przytulnymi fotelami i małymi stolikami. 
Craig wyobraził sobie, jak przyjemnie byłoby w takim miej­

scu oglądać próbki, wzory i projekty oraz rozmawiać o zwią­
zanych z przebudową własnego domu planach. Jednak naj­
mocniej uderzyło go to, że dom ten był jakby kwintesencją 
samej Isabel: ciepły, troskliwy i z klasą. 

Mieliśmy pojechać do restauracji - odezwał się Craig. 

gdy razem z Isabel dotarł wreszcie do ogromnej, bardzo no­
wocześnie urządzonej kuchni. 

- Zmieniłam zdanie. Isabel uśmiechnęła się do niego. 

Napełniła dwa kubki gorącą kawą z ekspresu. - Moja rodzina 

to bardzo wścibscy ludzie. Kiedy sobie wyobraziłam te ich 
pytania" i to koszmarne zamieszanie wokół całej sprawy. 
uznałam, że należy nam się raczej spokojne śniadanie w moim 
domu. Jaką kawę pan pije? 

- Czarną. - Wziął od Isabel kubek z kawą. 
- Proszę, niech pan siada - powiedziała. Zastanawiam 

się, co by tu panu zaproponować. Omlet, naleśniki, a może 
gofry? Co pan woli? Proszę się zastanowić, a ja przez ten czas 
doprowadzę się do porządku. Za pięć minut będę z powrotem. 

Była radosna jak skowronek, jednak Craig czuł, że jest 

to radość wymuszona. Przypuszczał, że wciąż jeszcze my­
śli o pozostawionym w szpitalu dziecku. Patrzył za odcho-

background image

dzącą Isabel, zastanawiając się, jak też może wyglądać jej 
ciało pod tym rozciągniętym dresem. Dopiero teraz przypo­
mniał sobie, że bardzo dawno nie był z żadną kobietą. Obo­
wiązki zawodowe nie pozostawiały mu zbyt wiele czasu na­
wet na życie towarzyskie, nie mówiąc już o jakimkolwiek 
trwalszym związku. Teraz już rozumiał, jaka siła przyciągnęła 
go do tego domu na intymne śniadanko z pełną seksu Isabel 

De Leon. 

Otworzyły się drzwi. Craig spodziewał się powrotu Isabel, 

ale kobieta, która weszła do kuchni, była wyższa i szczuplej­

sza, choć trochę podobna do Isabel. Miała jaśniejsze włosy 
i trzymała na rękach niemowlę. Craig bez trudu odgadł, że ma 
do czynienia z siostrą Isabel i jej małym synkiem. 

Młoda kobieta nie zauważyła gościa. Jak lunatyczka pode­

szła do ekspresu z kawą. Drgnęła, kiedy Craig zakasłał, żeby 
zwrócić na siebie jej uwagę. 

- Kim pan jest? - zapytała, trwożliwie tuląc do siebie 

niemowlę. 

- Nazywam się Craig Jaeger. - Wstał i nalał dziewczynie 

kawy do kubka. - Jestem znajomym Isabel. A pani pewnie 

jest jej siostrą? 

Młoda kobieta wzięła kubek, ale widać było po niej, że 

wciąż jeszcze czegoś się obawia. 

- Tak, to ja jestem Angie - powiedziała. - Gdzie Isabel? 
- Tu jestem - odezwał się melodyjny głos, który Craig już 

zdążył polubić. - Widzę, żeście się poznali. 

No wiesz, Iz! Mogłaś mnie uprzedzić, że będziemy mia­

ły gościa nadęła się Angie. Opuściła kuchnię, znacząc ślad 
kapiącymi z kubka kroplami kawy. 

- Dopóki nie wypije pierwszej porannej kawy, jest nie­

znośna - usprawiedliwiała siostrę Isabel. - Co mam przygo­
tować? Mogą być jajka Benedict? 

background image

Potrafi pani usmażyć jajka Benedict? - Na samą myśl 

o takim śniadaniu Craigowi ślinka napłynęła do ust. 

- Jeśli nie przeszkadza panu, że zamiast kanadyjskiego 

bekonu użyję szynki... 

Craig jak zahipnotyzowany wpatrywał się w krzątającą się 

po kuchni Isabel. 

Proszę mi powiedzieć - zapytał tknięty nagłym przeczu­

ciem - czy nie ma pani przypadkiem zazdrosnego męża? Nie 
chciałbym, żeby tu wpadł i przewrócił do góry nogami dom, 

kiedy się zorientuje, że przygotowuje pani śniadanie obcemu 
mężczyźnie. 

Proszę się nie obawiać - roześmiała się trochę sztucznie. 

- Niezazdrosnego męża też nie mam. Szczerze mówiąc, rzad­
ko mam okazję gotować komuś innemu niż sobie i Angie. . 

Ja z kolei rzadko jadam przyzwoite posiłki - westchnął 

Craig. - Kiedy jestem w domu, zadowalam się mrożonkami, 
a kiedy podróżuję, korzystam z przeróżnych restauracji. 

- Rozumiem z tego, że pan także nic ma rodziny. - Isabel 

postawiła na stole talerze ze wspaniale przyrządzonymi jajka­
mi i miseczką sosu holenderskiego. • 

- Nie nadaję się do małżeństwa. 

- Już się pan zdążył zawieść na tej instytucji? 

Pochyliła się lekko do przodu i uniosła głowę, gotowa 

uważnie wysłuchać zwierzeń. W jej pytaniu nie było zwykłej 

ciekawości, lecz coś w rodzaju troski o niego. Postanowił 

szczerze i uczciwie na to pytanie odpowiedzieć. 

- Nigdy nawet nie próbowałem. Bardzo dużo pracuję, 

często jestem w podróży. Nie poradziłbym sobie i z pracą, 

i z rodziną. 

Oczekiwał, że Isabel wyrazi sprzeciw wobec tej jego wie­

lokrotnie ćwiczonej odpowiedzi. Być może nawet chciał, żeby 

powiedziała coś o oddanej żonie, która zadba o ognisko do-

background image

mowe i stanie się podporą jego kariery. Ale Isabel nic takiego 
nie powiedziała. W milczeniu wpatrywała się w talerz. Jej 
długie rzęsy rzucały cienie na policzki. 

Craig zajął się więc pochłanianiem pysznego śniadania, 

które było ucztą dla jego podniebienia. Obecność Isabel spra­
wiała przyjemność także pozostałym zmysłom Craiga. 

Fantastyczne pochwalił. 

- Dziękuję. Podgrzeję jeszcze kawę. 
Craig miał wrażenie, że powiedział coś, co jego gospodyni 

sprawiło przykrość, jednak zupełnie nie miał pojęcia, co to 
takiego. 

Isabel nalewała kawę, klnąc pod nosem swe zezowate 

szczęście. Zupełnie przypadkiem spotkała przystojnego, cie­
kawego mężczyznę, z którym dobrze się jej rozmawia i który 
najwyraźniej się nią interesuje. I co z tego, skoro jest zdekla­
rowanym kawalerem. Zresztą może specjalnie tak jej powie­
dział, żeby nie wiązała z nim żadnych nadziei. Tak czy ina­
czej, ten mężczyzna nie był jej przeznaczony. Isabel wcale nie 

pragnęła za wszelką cenę wyjść za mąż. A jednak nie lubiła 
umawiać się z mężczyzną, jeśli wiedziała, że związek z nim 
nie ma przyszłości. Nie potrafiła zbliżyć się do człowieka, 
który nie byłby jej szczerze oddany. No bo po co zawracać 
sobie głowę, jeśli i tak nic z tego nie będzie? 

Angie weszła do kuchni w samą porę, żeby przerwać kło­

potliwe milczenie. Ubrana w skórzaną minispódniczkę, obci­
słą bluzkę i buty na dziesięciocentymetrowych obcasach wy­
glądała tak, jakby wybierała się na dyskotekę, a nie do pracy. 
Isabel doskonale wiedziała, że Craig nie jest w typie jej sio­
stry. Angie gustowała w ubogich muzykach, w głodujących 
artystach z długimi włosami i kolczykami w uszach. Mimo 
to uznała widocznie, że z Craigiem warto przynajmniej po-

flirtować. 

background image

- Cześć - powiedziała, patrząc wprost na Craiga i trzepo­

cząc swymi długimi rzęsami. - Mam na imię Angie i jestem 
siostrą Isabel. Przyszłam tu tylko po to, żeby powiedzieć, że 
tamta ponura wiedźma, która tu wcześniej była, to nic ja, tylko 

moja zła siostra bliźniaczka. 

- Bardzo mi miło - powiedział Craig. 

I uśmiechnął się. Naprawdę się uśmiechnął. Isabel nic mog­

ła sobie darować, że to nie jej, lecz Angie udało się zmusić 
gościa do uśmiechu. 

- Pamiętasz, że o dziesiątej jesteś umówiona z panią Har-

rison? zwróciła się Angie do siostry. - Myślę, że powinnaś 
się ubrać. 

- Zdążę jeszcze wziąć prysznic i przebrać się. Gdzie jest 

Corey? 

Oleta się nim zajmuje. 

Isabel znów musiała sobie odmówić zrobienia siostrze 

awantury, na którą od pewnego czasu miała ogromną ochotę. 
Tyle razy powtarzała, że Olecie płaci się za sprzątanie, a nie 
za doglądanie niemowlęcia. 

- Do zobaczenia! - Angie wyszła, pozostawiając za sobą 

zapach perfum. 

- Żywe srebro - skomentował Craig. 
- To raczej delikatne określenie. Nie daje człowiekowi ani 

chwili spokoju. 

Craig dopił swoją kawę i Isabel sięgnęła po dzbanek, chcąc 

nalać mu nową porcję. 

- Teraz już naprawdę muszę iść - zaprotestował. - Zresztą 

pani też ma coś do załatwienia. 

Nie mogła temu zaprzeczyć, choć bardzo jej się nie chciało 

kończyć tego miłego spotkania. Craig Jaeger dziwnie na nią 
działał. Nie dlatego, że był przystojny i pewny siebie, ale z po­
wodu troskliwości, jaką okazał Isabel i małej Sandy. Coś, co 

background image

większość ludzi na świecie uznałaby za duży kłopot, on po­
traktował jak sprawę, za którą jest osobiście odpowiedzialny. 

Craig wstawił do zlewu talerz i kubek po kawie, Isabel 

odprowadziła go do wyjścia. Oczywiście, Angie nie dotarła 

jeszcze do swego biura, choć ósma trzydzieści dawno już 

minęła. Po raz pierwszy w życiu Isabel ucieszyła się z tego, 
że młodsza siostra, jak zwykle, spóźniła się do pracy. Ostatnie 
kilka minut z Craigiem wolała bowiem spędzić bez świadków. 

- Chciałbym się jeszcze kiedyś z panią spotkać - powie­

dział Craig, zatrzymując się przy drzwiach. 

Choć zaledwie kilka minut temu Isabel zastanawiała się, 

czy on czuje do niej taki sam pociąg, jaki ona czuła do niego, 
to potwierdzenie tamtych przypuszczeń bardzo ją zaskoczyło. 

Miała ogromną ochotę przyjąć zaproszenie. Czekał cierpli­
wie na jej odpowiedź, patrząc na Isabel tymi swoimi błękit­
nymi oczami... Ona jednak doskonale wiedziała, co powin­
na zrobić. Craig miał zupełnie inne cele życiowe od tych, 
które postawiła przed sobą Isabel. Gdyby zaczęli się spoty­
kać, jeśliby się w sobie zakochali, marnie by się to dla nich 
skończyło. 

- To nie jest najlepszy pomysł - powiedziała. 
- Dlaczego? 
- No cóż, sądzę, że i tak nic by z tego nie wyszło. Nie 

jestem w pańskim typie. 

- Czyżby? Wobec tego kto jest w moim typie? Może Angie? 
- To także przyszło mi do głowy. Uśmiechnął się pan 

do niej. 

- Bo mnie rozśmieszyła. A pani mnie zaciekawia. 

Pochylił się nad nią. To właściwie nie był pocałunek, tylko 

muśnięcie warg, zbliżenie oddechów, nic więcej... 

- Ja... Przecież powiedziałam: nie - rzekła drżącym głosem. 
- Powiedziała pani. - Craig uśmiechnął się tym razem 

background image

wyłącznie do niej. - Ale nie mogłem się oprzeć. Dziękuję za 
interesujący poranek. Do widzenia. 

Wreszcie wsiadł do samochodu, a Isabel natychmiast za­

mknęła drzwi, żeby przypadkiem nie popełnić jakiegoś głup­
stwa, takiego jak na przykład zmiana decyzji. 

Na szczęście nie mogła sobie pozwolić na rozmyślania 

o Craigu. Musiała zająć się sprawami pani Harrison, a przede 
wszystkim doprowadzić się do porządku przed umówionym 
spotkaniem. 

Poszedł już? - zapytała Angie, która właśnie schodziła 

na dół. 

- Niestety, tak. 
- Gdzieś ty tego faceta znalazła? Nic dziwnego, że z nikim 

się nie spotykasz, jeśli masz pod ręką takiego przystojniaka... 

- Przypadek. - Isabel machnęła ręką. 
- Opowiedz mi! Opowiedz! - zapiszczała Angie. 
- Muszę wziąć prysznic. - Isabel wyminęła siostrę i po­

szła na górę. choć doskonale wiedziała, że Angie umiera 
z ciekawości. Później ci opowiem. 

Na to „później" znalazły czas dopiero w porze lunchu. 

Poranek wypełniły im spotkania, dostawy, rozmowy telefoni­
czne i wścibski reporter z lokalnej gazety, który koniecznie 
chciał przeprowadzić długi wywiad z Isabel. Kiedy pozbyła 
się reportera, mogła wreszcie usiąść obok karmiącej Coreya 
siostry i opowiedzieć jej swoją poranną przygodę. 

- To straszne. - Angie się rozpłakała. Zresztą zawsze pła­

kała podczas karmienia. - Jak to możliwe, żeby matka skazała 
własne maleństwo na pewną śmierć? Ja bym wzięła tę małą. 
Mam dość mleka, żeby wykarmić dwójkę dzieci. 

Isabel nie chciała przypominać siostrze, jak tuż po urodze­

niu Coreya musiała ją błagać, żeby choć raz dotknęła niemow­
lęcia. O karmieniu wówczas w ogóle nie było mowy. A jed-

background image

nak więź istniejąca pomiędzy matką i dzieckiem jest silniejsza 
od wszelkich uprzedzeń. Isabel dopiero teraz na dobre zdała 
sobie z tego sprawę. 

- Czy Sandy będzie zdrowa? - zapytała Angie. 
- Doktor Keen twierdzi, że tak. 

- To dobrze - ucieszyła się Angie. - A teraz opowiedz mi 

o Craigu Jaegerze. 

- Poprosił, żebym się z nim jeszcze raz spotkała - wes­

tchnęła Isabel. 

- Fantastycznie! Doskonale do siebie pasujecie. Na kiedy 

się umówiliście'.' 

- Nic umówiliśmy się. Nie chcę się z nim spotykać. 

Angie patrzyła na siostrę zupełnie osłupiała. 
- Powiedział, że dla niego najważniejsza jest praca i że 

nie ma zamiaru się żenić ani mieć dzieci. 

A Isabel wiedziała już na pewno, że ona bardzo chce mieć 

dzieci. Szczególnie po porannej przygodzie, która umożliwiła 

jej, dramatyczny wprawdzie i bardzo krótki, ale za to bliski 

kontakt z noworodkiem. 

- No i co z tego? - Angie wreszcie odzyskała głos. - Nie 

możesz się z nim chociaż raz spotkać? Jesteś kompletną wa­
riatką, wiesz? Skąd możesz wiedzieć, że on by się w tobie nie 
zakochał i nie zmienił zdania? 

- A co będzie, jeśli ja się w nim zakocham, a on nie zmieni 

zdania? 

Tym razem chyba przesadziłaś. Przykro mi, że muszę ci 

o tym mówić, ale faceci rzadko kiedy umawiają się z kobie­
tami, planując od razu miłość i małżeństwo. Takie rzeczy 
zdarzają się przeważnie wtedy, kiedy się ich człowiek naj­

mniej spodziewa. 

- A skąd ty o tym tyle wiesz? 
- Nic nie wiem - westchnęła Angie. - Zresztą masz na to 

background image

najlepszy dowód. - Połaskotała Coreya i zaczęła z nim roz­
mawiać. Widocznie wcale jej nie przeszkadzało, że ojciec 
dziecka tak paskudnie ją potraktował. 

Tylko dzięki nawałowi pracy Isabel przez całe popołudnie 

ani razu nie pomyślała o Craigu ani o Sandy. Ale kiedy pod 
wieczór zadzwonił do niej doktor Keen, wszystkie ważne 
sprawy nagle przestały być istotne. 

- Z Sandy wszystko w porządku, prawda? - zapytała Isabel. 
- Wspaniała dziewczynka. Nie mam zamiaru trzymać jej 

zbyt długo w szpitalu. 

- Czy znaleziono jej już dobrą rodzinę zastępczą? Zawia­

domił ich pan przecież... 

- Tak, Brenda Eams już ją widziała. Znasz Brendę, prawda? 
- Tak, znam. To ona prowadziła sprawę Phila. - Na wspo­

mnienie Phila Isabel zachciało się płakać. Jej pierwszego i je­
dynego podopiecznego matka, za zgodą sądu, zabrała na Flo­
rydę trzy lata temu. A jednak Isabel wciąż jeszcze tęskniła za 
chłopcem. - Dobrze, że Brenda zajmie się teraz Sandy. Ona 
na pewno znajdzie jej właściwy dom. 

- Oczywiście, że znajdzie. Powiedziała mi, że takie ma­

leństwo zawsze gdzieś wciśnie. 

- Jak to „wciśnie"? 
- Akurat teraz wszystkie rodziny zastępcze są zajęte. Zre­

sztą dobrych domów zawsze brakuje. Poczekaj, odzywa się 
mój pager. Chciałem ci tylko powiedzieć... 

- Chwileczkę, doktorze. Czy Brenda naprawdę powie­

działa panu, że nie ma gdzie umieścić Sandy? 

- Na pewno sobie poradzi. Przepraszam cię, Isabel. ale 

muszę kończyć... 

- Wobec tego ja wezmę Sandy - powiedziała Isabel bez 

chwili zastanowienia. 

background image

- Naprawdę nic miałem zamiaru proponować ci niczego 

podobnego... 

- Owszem, miał pan taki zamiar. I proszenie udawać nie­

winiątka. 

- No cóż, przyznaję, że wspomniałem Brendzie o istnie­

niu takiej możliwości. Ona twierdzi, że bez problemu przy­
wróci cię na listę zastępczych rodziców. Nie chciałbym jed­
nak, żebyś się czuła zobowiązana... 

- Zaraz do niej zadzwonię. Może pan już iść. Zadanie 

wykonał pan po mistrzowsku. 

Nic minęło dziesięć minut, gdy sprawa została załatwiona. 

Brenda Eams bardzo się ucieszyła, że będzie mogła umieścić 
Sandy u Isabel. Ta jednakże miała mieszane uczucia. Z jednej 
strony chciało jej się tańczyć i śpiewać z radości. Z drugiej 
zdrowy rozsądek podpowiadał, że potem trudno będzie się 
rozstać z dzieckiem. 

No cóż, klamka zapadła, Isabel czuła się odpowiedzialna 

za los Sandy. Nie mogła odmówić podstępnie złożonej prośbie 
doktora Keena. 

- Popilnujesz przez chwilę interesu? zapytała Isabel 

młodszą siostrę. 

- No pewnie. A dokąd się wybierasz? 
- Do szpitala. 
- Daj spokój, Iz. - Angie spojrzała na nią niemal ze stra­

chem. - Chyba nie przywiązałaś się zbytnio do tego dziecka? 

- Niestety, tak - odrzekła Isabel ze smutkiem. - Zgodzi­

łam się zostać matką zastępczą. 

- Chcesz mi powiedzieć, że będziemy miały w domu dwa 

niemowlaki? - zawołała Angie. - Nie dość kłopotu z jed­
nym? Nie będziemy mogły pracować. 

- Sama dziś rano dałaś mi do zrozumienia, że dwie matki 

nie mają co robić przy jednym dziecku. Zresztą uważam, że 

background image

to doskonały pomysł. Możemy się zmieniać przy dzieciach 
podczas godzin pracy, a wieczorem ty i tak zabierasz Coreya 
do domu. Do waszego nowego domu. 

- A, tak. Zupełnie zapomniałam o tej przeprowadzce. -

Angie trochę się rozpogodziła. - Naprawdę tak bardzo chcesz 
mieć dziecko? Przecież w końcu i tak ci je zabiorą. 

- Niekoniecznie. Doktor Keen uważa, że powinnam wy­

stąpić o adopcję. - Aż do tej chwili Isabel nie miała pojęcia, 
że potraktowała poważnie jego propozycję. 

Przecież nie masz męża. Zawsze powtarzałaś, że nie 

chcesz, żeby twoje dziecko wychowywało się bez ojca. 

- Naprawdę nie wiem. Muszę się jeszcze zastanowić. 
- No cóż, być może rzeczywiście dwoje dzieci nie przy­

sporzy nam dużo więcej kłopotów niż jedno. - Angie wresz­
cie się uśmiechnęła. 

Craig przyglądał się przez szybę wykrzywionej buzi nie­

mowlęcia. Sam nie wiedział, dlaczego właściwie tu przyszedł. 
Mała, zawinięta w kolorowy papier paczuszka z upominkiem 
była przecież tylko pretekstem. 

Prawda była taka, że Sandy okazała się jedynym ogniwem, 

łączącym go jeszcze z Isabel. Dlatego i tylko dlatego Craig 
nie mógł zapomnieć o tym biednym dziecku. 

Nie rozumiał, dlaczego Isabel nie chciała się z nim spotkać. 

Przysiągłby, że nie był jej obojętny. Przecież nie odepchnęła 
go, kiedy ją pocałował. Ale dlaczego nie chciała go więcej 
widzieć? 

Może ma już narzeczonego? myślał Craig. Zapytałem ją 

wprawdzie o męża, ale o narzeczonego nie pytałem. Trochę 
to pocieszające, że nie z powodu mojej osobowości mnie 
odrzuciła, ale przez lojalność wobec kogoś innego. Tylko 
dlaczego jestem o nią taki zazdrosny? 

background image

Zastukał palcem w szybę i /robił śmieszną minę, choć wie­

dział, że maleństwo nie może go zobaczyć. A mimo to Sandy 

jakby się uśmiechnęła. Mądre dziecko, pomyślał. Ciekawe, co 

się z nią stanie. 

Nagle poczuł, że nic jest już sam na korytarzu. Nie mógł 

uwierzyć we własne szczęście, kiedy okazało się, że ta kobie­
ta, która do niego podeszła, to właśnie Isabel. Zastanawiał się, 

jak długo go obserwowała. Nie chciał, aby ktokolwiek przy­

łapał go na wygłupach. 

- Dzień dobry - powitała go Isabel. - Myślałam, że już 

dawno jest pan w Dallas. 

Nie dostałem się do samolotu. Jutro polecę. 

Ależ ona jest wspaniała, pomyślał, przyglądając się ele-

gancko tym razem ubranej Isabel. Zupełnie zapomniał języka 
w gębie. 

- Ach, tu jest Sandy. - Isabel patrzyła przez szybę na 

niemowlę. - Ależ to ładne dziecko. 

- Wygląda tak samo jak inne noworodki - mruknął Craig, 

bo nie chciał się dać wciągnąć w żadne sentymentalne rozmowy. 

- Zwracam panu uwagę, że mówi pan o mojej podopiecznej. 
- Zabiera ją pani do domu? 

Okazuje się, że akurat teraz wszystkie rodziny zastępcze 

są zajęte. Dlatego mnie ją przydzielili. 

Craig nie bardzo wiedział, dlaczego ta informacja sprawiła, 

że trochę mu ulżyło. 

- Rozumiem z tego, że nadal nic nie wiadomo o jej ro­

dzicach. 

- Dziś wieczorem powiedzą o Sandy w telewizji, a jutro 

informacja znajdzie się w gazetach. Może dzięki temu czegoś 
się dowiemy. 

Craig czuł. że perspektywa odnalezienia matki Sandy wca­

le jej nie zachwyca. Zrobiło mu się nieswojo. Isabel nie za-

background image

pytała go, skąd się wziął na szpitalnym korytarzu, jakby uwa­
żała za zupełnie naturalne, że robi głupie miny do cudzego 
dziecka, którego prawdopodobnie już nigdy w życiu nie zo­
baczy. 

- Proszę to otworzyć. - Podał Isabel trzymaną w ręku pa­

czuszkę. 

- Co to takiego? - Spoglądała ze zdziwieniem to na pa­

czuszkę, to na Craiga. 

- Prezent dla Sandy. Pomyślałem sobie, że to biedactwo 

jest tu zupełnie samo, nie ma rodziców i pewnie nikt nigdy 

w życiu nic da jej żadnego prezentu... - Craig przerwał, bo 
zdał sobie sprawę, że mówi zupełnie nie to, co chciał powie­
dzieć. - Skoro jest pani opiekunką Sandy, to może pani otwo­
rzyć tę paczkę. 

- Dobrze. - Dłonie Isabel drżały, kiedy ostrożnie odwijała 

zawiniątko z papieru. - Ależ to śliczne! - zawołała na widok 
srebrnego kubeczka. 

- Kazałem na nim wygrawerować jej imię. Jak pani myśli, 

czy dadzą jej na imię Sandy? 

- Będzie je nosiła co najmniej tak długo, jak długo będzie 

ze mną odrzekła Isabel, nie patrząc na Craiga. 

- To jest jej szczęśliwy kamień - wyjaśnił Craig, gdy Isabel dotknęła palcem znajdującego się pod wygrawerowanym 

imieniem dziecka ametystu. - Chciałem... Chciałem, żeby 
miała coś ładnego. 

Przyłapany na tak mało męskim postępowaniu Craig szyb­

ko się pożegnał i wyszedł. 

Isabel włożyła prezent i opakowanie do swej przepastnej 

torby. Jak na człowieka, który przysięga, że nie chce mieć 
dzieci, bardzo się do Sandy przywiązał, pomyślała wzruszona. 

- Czy to pani jest Isabel DeLeon? - zapytała pielęgniarka, 

otwierając drzwi do pokoju noworodków. 

background image

Isabel skinęła głową. 

- Doktor Keen uprzedził mnie, że pani przyjdzie. To pani 

będzie opiekunką Sandy? Czy chciałaby ją pani wziąć na 
ręce'.' 

- A mogę? 
- Oczywiście. 

Pielęgniarka wprowadziła ją do małego pokoiku, przylega­

jącego do sali noworodków. Chwilę później Isabel trzymała 

w ramionach maleńką istotkę. Poczuła przypływ macierzyń­
skiej dumy. Jak gdyby sama urodziła to dziecko, a nie tylko 
znalazła je na plaży. Pomyślała, że adopcja Sandy musi dojść 
do skutku. 

- Ona przed chwilą jadła mówiła pielęgniarka. Ta ma­

ła ma prawdziwie wilczy apetyt. 

Pielęgniarka wyszła, a Isabel usadowiła się W7godnie 

w fotelu z dzieckiem w ramionach. Wolną ręką wyciągnęła 

z torby srebrny kubek. 

- Zobacz, Sandy - pokazała kubek maleństwu. - Dostałaś 

śliczny prezent. 

Dziewczynka nic miała zamiaru się obudzić. Wobec tego 

Isabel sama dokładniej obejrzała kubek. Był bardzo ciężki. 

Czyżby czyste srebro? pomyślała. Ametyst też wygląda jak 
prawdziwy. Odwróciła kubek do góry dnem. na którym wid­
niał napis: „Klejnoty Jaegera". 

Isabel doszła do wniosku, że Craig musi być spokrewniony 

z właścicielami eleganckiego sklepu jubilerskiego znajdują­
cego się w zabytkowej części miasta. Zresztą Jaegerowie mie­

li więcej takich sklepów, bo w Houston Isabel także natknęła 
się na salon tej firmy. 

Ale byłoby fajnie mieć znajomego, który ma układy wśród 

jubilerów, uśmiechnęła się do siebie. Szczególnie jeśli ten 

znajomy jest hojny i bardzo przystojny. Sądząc po minach. 

background image

jakie robił do Sandy, na pewno nie zostanie starym kawale­

rem, choćby nie wiem jak mocno był przekonany do tego 
postanowienia. Czy ja oszalałam? Nie pozwolę mu uciec. 

Przecież kiedy przyglądał się Sandy przez szybę, miał taką 
minę, jakby zazdrościł, że to nie jest jego dziecko. Pewnie 
nawet sam nie zdawał sobie z tego sprawy. 

Isabel wspomniała, jak dotknął rączki Sandy, kiedy rano 

pojawili się z małą w szpitalu. Czyżby naprawdę tak niewiele 
było trzeba do powstania więzi między dzieckiem i jego przy­
branymi rodzicami? Przytuliła Sandy do siebie. Przynajmniej 
w jej przypadku więź ta już istniała. Teraz Isabel miała przed 
sobą dni gorączkowego przygotowania domu na przyjęcie 
nowego lokatora. Trzeba będzie kupić łóżeczko, jakieś ubran­
ka, pieluszki, zabawki... 

Nagle przyszło jej do głowy, że nie powinna wykluczać 

Craiga z tych przygotowań. Przecież w równym stopniu jak 
ona przyczynił się do uratowania życia Sandy. Postanowiła do 

niego zadzwonić i zapytać, czy nie chciałby spędzić trochę 
czasu z Sandy. Jeśli nawet odmówi, to przynajmniej Isabel 
będzie miała czyste sumienie. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

Kilka dni później Isabel zadzwoniła do biura Craiga z dość 

niecodzienną propozycją. 

- ...no i pomyślałam sobie, że może chciałby pan pójść 

ze mną po te zakupy - mówiła. - Muszę kupić Sandy parę 
rzeczy. No wie pan, łóżeczko, ubranka, zabawki i takie tam 
różności. 

Zakupy? Czy ona sobie ze mnie kpi? myślał poirytowany 

Craig. Czy naprawdę sobie wyobraża, że mógłbym razem 
z nią kupować pluszowe misie i koronkowe sukienki? Musia­
ła widzieć, jak głupio zachowywałem się wtedy w szpitalu. 

Nic dziwnego, że wyciągnęła z tego niewłaściwe wnioski. 

- Naprawdę bardzo chciałbym się z panią spotkać - po­

wiedział - ale wyobrażałem sobie, że pójdziemy razem na 
kolację... 

- Ach! No cóż, rozumiem. Nie chciałam, żeby poczuł się 

pan odsunięty od Sandy - odrzekła prawie szeptem. 

Ani mi się śni! oburzył się w myślach Craig. Rzeczywiście 

myślę o Sandy i o Isabel więcej, niż powinienem, ale to na 
pewno chwilowe. Jeśli nic będę ich widywał, samo przejdzie. 

- Obawiałem się trochę, co się stanie z małą - powie­

dział do słuchawki. - Teraz jestem pewien, że będzie miała 
właściwą opiekę. Jest zdrowa, prawda? Nie ma kłopotów 
z jedzeniem? 

- Nie, żadnych kłopotów. Sandy jest fantastyczna. Zresztą 

śpi sobie teraz na moich kolanach. 

background image

- Świetnie - mruknął Craig. Kiedy wyobraził sobie ten 

widok, wzruszenie zaparło mu dech w piersiach. 

- Więc nie chce pan wybrać się ze mną po zakupy? 

- Poszedłbym z panią nawet na koniec świata. Jednak mu­

si pani zrozumieć, że moje intencje nie mają nic wspólnego 
z tym dzieckiem. - Przynajmniej tym razem powiedział pra­
wdę. Isabel bardzo go pociągała i to niezależnie od tego, czy 
była z dzieckiem, czy sama. 

Isabel milczała. 

- O której chciałby pan przyjść? - zapytała w końcu. 

- Centrum handlowe otwarte jest dziś dłużej. 

- Przyjadę po panią po pracy i pójdziemy na obiad - za­

proponował Craig. Potem zajmiemy się zakupami i może 
wybierzemy się do kina. 

- Nie mogę. Mam przecież maleńkie dziecko! - zaprote­

stowała. - Sandy ma dopiero kilka dni. Lepiej dajmy sobie 
spokój z zakupami. To nie był najlepszy pomysł. Za kilka 
tygodni, kiedy trochę się przyzwyczaję, łatwiej mi będzie 
zostawić małą na kilka godzin. Wtedy się umówimy, jeśli 
oczywiście nadal będzie pan miał na to ochotę. 

- Doskonale - zgodził się Craig natychmiast, bo bał się, 

że Isabel znów zmieni zdanie. - Wobec tego zadzwonię do 
pani za dwa tygodnie. 

Isabel podała mu swój numer telefonu. Dopiero wtedy 

Craig zrozumiał, że pokpfł sprawę. Należało skorzystać z oka­
zji i pojechać z nią po te sprawunki. 

Isabel odłożyła słuchawkę. Zastanawiała się, dlaczego 

Craig tak dziwnie się zachował. Pewnie nie chciał się przy­
znać, że pokochał Sandy. Sam nie wierzy w siłę nowych 
uczuć, które wzbudziła w nim ta mała dziewczynka. A może 
rzeczywiście interesował się Sandy tylko tak, jak dobry Sa­
marytanin powinien się interesować porzuconym dzieckiem? 

background image

A może Isabel opacznie zrozumiała jego zachowanie i zbyt 
pochopnie dopasowała je do swojej teorii o więzi rodzinnej? 

Miała tylko jeden sposób sprawdzenia, jak to naprawdę jest 

/ Craigiem: należało poznać go bliżej. Jeśli okazałoby się, że 
Craig Jaeger istotnie nie nadaje się na męża. Isabel elegancko 
zakończy tę znajomość, zanim którekolwiek z nich zdąży za­
angażować się uczuciowo. 

Tak więc teraz przynajmniej miała jakiś plan. Niestety, 

czuła także, że jeśli Craig znów ją pocałuje, to wszystkie jej 
plany wezmą w łeb. 

W sobotę, dwa tygodnie później. Isabel zabawiała rozmo­

wą świeżo wykąpaną Sandy. 

- Moja kochana dziewczynka. Pozwoliła mamie pospać 

dłużej - mówiła. 

Przy ludziach mówiła, że jest ciocią Sandy, ale kiedy nikogo 

obcego w pobliżu nie było, mówiła o sobie „mama". Zawsze tak 
właśnie myślała i tak się czuła. Zresztą przecież mogło się zda­
rzyć, że któregoś dnia naprawdę zostanie matką znalezionej na 
plaży dziewczynki. W poniedziałek miała złożyć formalny 
wniosek o adopcję. Isabel była pełna optymizmu. 

Posmutniała na myśl o tym. że musi zostawić Sandy dziś 

wieczorem. Craig. zgodnie z obietnicą, zadzwonił i zaprosił 
Isabel do eleganckiej restauracji nad brzegiem oceanu. Angie 
zaproponowała, że przyjdzie do Isabel z Coreyem i posiedzi 
z dwójką niemowląt tak długo, jak będzie trzeba. W zasadzie 

więc nic było powodu do zmartwień. Zresztą może wcale się 

nic martwiła. Raczej czuła się winna. Odkąd Sandy zamiesz­
kała w jej domu, Isabel niemal na krok jej nie odstępowała. 
Mówiąc szczerze, nie mogła się już doczekać, kiedy wreszcie 
wyjdzie z domu bez dziecka. I naprawdę bardzo chciała po­
być parę godzin z Craigiem Jaegerem. 

background image

Poradzę sobie, przekonywała samą siebie. Nie muszę się prze­

cież od razu zakochiwać w tym facecie. Jeśli on rzeczywiście 
nie ma ochoty dołączyć do stworzonej już rodziny, to przynaj­

mniej spędzę z nim kilka miłych godzin. Angie zresztą to samo 

mi powiedziała. A ona w końcu zna się na mężczyznach. 

Całe przedpołudnie Isabel zajmowała się wyłącznie dziec­

kiem. Dopiero około południa, kiedy Sandy zasnęła, mogła 
zadbać o siebie. Zrobiła sobie manicure, położyła na twarz 
maseczkę, a w końcu ubrała się i zrobiła makijaż Kiedy po­

jawiła się Angie z Coreyem i z torbą na pieluchy, Isabel była 
już gotowa do wyjścia. 

- Nie musiałaś taszczyć ze sobą pieluch - powiedziała 

Isabel, z trudem powstrzymując chęć wzięcia Coreya na ręce. 

Tym razem jednak dbałość o własny wygląd, a szczególnie 
o jedwabną sukienkę, wzięła w niej górę nad uczuciami ma­
cierzyńskimi. 

- Owszem, musiałam. Corey używa pieluch dla chłopców. 

Nie wiesz, że są ich dwa rodzaje? - Angie wymądrzała się, 

jak gdyby była samym doktorem Spockiem. - Szałowo wy­

glądasz. Masz nową sukienkę. A gdzie mała? 

- Śpi na górze. Chyba muszę ją obudzić, bo potem w nocy 

nie zaśnie. - Isabel weszła na schody. 

- Ja się nią zajmę. - Angie schwyciła siostrę za rękę. 

- Zdawało mi się, że masz na dzisiaj inne plany. Zresztą Craig 

już przyjechał. 

Isabel trochę się zdenerwowała. To śmieszne, przekonywa­

ła samą siebie. Craig Jaeger to zwykły mężczyzna. Zresztą 
prawdopodobnie po dzisiejszym wieczorze już nigdy więcej 
go nie zobaczę. Szybko się okaże, że nic nas ze sobą nie łączy, 

i taki będzie koniec tej znajomości. 

A co z tą więzią rodzinną? rozległ się cichy głosik w głębi 

serca Isabel. 

background image

To tylko pobożne życzenia, odpowiedziała mu Isabel. 

Craig przecież wyraźnie powiedział, że Sandy nic go nie 
obchodzi, a ja nie mam powodu, żeby mu nie wierzyć. 

- Może poszłabyś otworzyć - zaproponowała Angie. 
- Już idę. - Ruszyła w stronę drzwi, ale niecierpliwy 

krzyk z dziecinnego pokoju zatrzymał ją w pół drogi. Isabel 
stanęła jak wryta, nie mogąc się zdecydować, co ma zrobić 
najpierw. 

- Otwórz wreszcie te drzwi - powiedziała Angie, sado­

wiąc Coreya w dziecięcym foteliku. - Ja pójdę do Sandy. 

Isabel otworzyła drzwi, choć już czuła się jak zaniedbująca 

obowiązki matka. Ale widok stojącego w progu Craiga 
w mgnieniu oka wywiał z jej głowy wszystkie myśli o Sandy. 

Był elegancki, przystojny i tak na nią patrzył... Iskierki 
w błękitnych oczach Craiga niczego dobrego postanowie­
niom Isabel nie wróżyły. 

- Ależ pani jest piękna. - Pokazał w uśmiechu białe zęby. 

Isabel może by mu coś odpowiedziała, ale z dziecięcego 

pokoju znów dobiegł przeraźliwy krzyk Sandy. 

- Dobry Boże, toż to Sandy! 

- Tak. - Isabel obejrzała się, jakby w ten sposób mogła 

sprawdzić, co się małej stało. - Czy może chciałby ją pan 
zobaczyć? - zapytała z nadzieją. 

- Raczej nie - powiedział po chwili wahania, patrząc na 

prowadzące do sypialni schody. - To znaczy bardzo bym 
chciał, ale zarezerwowałem stolik na ósmą... 

- Wobec tego tylko sprawdzę... 
- Czy ty wreszcie wyjdziesz? - przerwała jej Angie, która 

właśnie schodziła ze schodów, trzymając na rękach krzyczącą 
wniebogłosy dziewczynkę. - Ona jest po prostu głodna. 

- Ale... - protestowała Isabel. 
- No chodź, mamusiu. - Craig wziął ją pod rękę i wypro-

background image

wadził z domu. Odwrócił się jednak, żeby raz jeszcze rzucić 
okiem na dziecko. - Mam wrażenie, że Sandy jest w dobrych 

rękach. 

Isabel wciąż jeszcze wydawała siostrze polecenia, aż wre­

szcie Craig zamknął za nią drzwi. 

- Przepraszam - rzekła Isabel, kiedy wreszcie wsiadła do 

samochodu. - Nigdy dotąd jej nie zostawiałam. Ona tak pła­
kała... A przecież Sandy wcale nie płacze. 

- Nie płacze? A mnie się wydawało, że niemowlęta bez 

przerwy płaczą. 

- Inne może tak, ale nie Sandy. Oczywiście kaprysi trochę, 

kiedy ma mokro albo gdy jest głodna, ale nigdy nie wrzeszczy 
do utraty tchu. Mam nadzieję, że nie zachorowała. 

- Na pewno nic jej nie jest. Co z nią robicie, kiedy pra­

cujecie? 

- Sandy i Corey leżą w kojcu, w pokoju obok biura. Angie 

i ja na zmianę karmimy dzieci i zmieniamy im pieluchy. Na razie 
sobie radzimy, a kiedy oboje przestaną tak długo spać i zaczną 
raczkować, będę musiała zatrudnić opiekunkę. Dzięki temu dzie­
ci zostaną przy nas, a mimo to będziemy mogły pracować. 

- Nieźle pomyślane. 
Zaraz po przybyciu na miejsce Isabel rzuciła się do telefo­

nu. Craig zdążył ją schwycić za rękę, zanim wrzuciła monetę 
do automatu. 

- Wyjechaliśmy z domu zaledwie dziesięć minut temu. 
- Wiem, ale zapomniałam powiedzieć Angie, żeby... 

Proszę się uspokoić. Nic złego się nie stanie. Angie zna 

numer telefonu restauracji, prawda? 

- Ma pan rację - westchnęła Isabel. - Strasznie głupio się 

zachowuję. 

Isabel próbowała cieszyć się wszystkim, co ją otaczało, 

stało na stole, i mężczyzną, który jej towarzyszył. Niestety, 

background image

nie mogła przestać myśleć o pozostawionym w domu dziec­
ku. Mniej więcej w połowie posiłku zdała sobie sprawę z te­
go, że mówi wyłącznie o Sandy. 

- Naprawdę bardzo przepraszam - powiedziała, przery­

wając w pół słowa tyradę na temat różnic pomiędzy pielucha­
mi dla chłopców i dziewczynek. - Zawsze się zastanawiałam, 
dlaczego młode matki potrafią rozmawiać wyłącznie o kolce, 
ząbkowaniu i innych takich bzdurach. Tymczasem teraz sama 
zanudzam pana opowieściami o niemowlęciu. A pan przecież 
nawet nie lubi dzieci. 

- Nigdy nie mówiłem, że nie lubię dzieci. 
- No tak, ale... 

Lubię dzieci. Naprawdę. To znaczy nie jestem ich prze­

ciwnikiem. 

- Ale nie chce pan mieć własnych dzieci. 
- Nie chcę, jednak nie dlatego, że nie lubię dzieci. Uważam 

po prostu, że nie mam w sobie instynktu rodzicielskiego. 

Słowa Craiga brzmiały niemal żartobliwie. Musiało się 

jednak za nimi kryć coś, co sprawiło, że zmarszczył czoło 

i mocno zacisnął usta. 

- Instynkt rodzicielski nie jest cechą wrodzoną - tłu­

maczyła Isabel, cały czas mając na myśli przypadek swej 
młodszej siostry. - On się w nas tworzy pod wpływem 
sprzyjających okoliczności. Więzi rodzinne narastają sto­
pniowo. 

Craig wolał nie kontynuować tematu. Przywołał kelnera. 
- Ma pani ochotę na deser? - zapytał Isabel. - Tu podają 

doskonałe ciasta. 

No cóż, pomyślała Isabel, przecież właśnie tego się spo­

dziewałam. Po co w ogóle poruszałam ten temat? 

- Wolałabym się przejść - oświadczyła. Naprawdę miała 

ochotę na coś słodkiego, ale obawiała się, że sukienka, która 

background image

po obfitej kolacji zrobiła się bardzo dopasowana, nie wytrzy­
ma deseru. 

- Świetny pomysł - ucieszył się Craig. 

Uregulował rachunek i zanim Isabel zdążyła się zoriento­

wać, do czego prowadzić może jej niewinna propozycja, zna­
lazła się na pustej, oświetlonej księżycową poświatą plaży. 

- Ach, przecież jesteśmy niedaleko tego miejsca, w któ­

rym znalazłam San... - urwała w pół słowa. 

A niech to diabli porwą, zaklęła w myślach. Znów zaczy­

nam. Powinnam się lepiej kontrolować albo w ogóle milczeć. 
W końcu jestem inteligentną, wykształconą kobietą. Potrafię 
chyba rozmawiać na jakiś temat, który nas oboje zainteresuje. 

- Przepraszam - powtórzyła. - To chyba obsesja. Kiedy 

opiekowałam się swoim pierwszym dzieckiem, też tak samo 
się zachowywałam. 

- Nie wiedziałem, że była pani kiedyś zastępczą matką. 

- Craig wziął ją za rękę, tak zwyczajnie, jakby robił to sto razy 
dziennie przez ostatnich dwadzieścia lat. - Kiedy to było? 

- Może innym razem o tym opowiem. - Wspomnienie 

Phila dotąd sprawiało jej ból. - Myślę, że ma pan już dość 
opowiadania o dzieciach. Ja... Naprawdę chciałam, żeby dzi­
siejszy wieczór był inny. Pragnęłam udowodnić panu, że po­

trafię... - przerwała i wzruszyła ramionami. - Chyba jednak 

nie jestem w najlepszej formie. 

- No, no, skoro to nie jest najlepsza forma... 

I słowa, i głos, jakim Craig je wypowiadał, sprawiły Isabel 

ogromną przyjemność. Zatrzymali się, żeby popatrzeć na po­
srebrzone światłem księżyca fale. Craig stał za plecami Isabel, 
dłonie oparł na jej ramionach. Czuła emanującą z niego siłę. 
Delikatnie odwrócił ją twarzą do siebie. 

- Nie musisz mi wierzyć - powiedział cicho - ale rozmo­

wa o Sandy nie sprawiła mi przykrości. Oczy ci się śmiały" 

background image

i byłaś taka piękna. Bardzo mi się to podobało. Nie ma nic 
bardziej podniecającego niż kobieta zaprzątnięta jakimś pro­
blemem. 

- Nie trzeba było tego mówić, bo mogłabym sobie jeszcze 

pomyśleć... 

- Nic nie mów - wyszeptał, a chwilę później jego usta 

znalazły się na wargach Isabel. Ten pocałunek nie był tak 
delikatny jak tamten sprzed dwóch tygodni, ale namiętny 

i pełen hamowanego pożądania. 

Isabel pragnęła, aby nigdy się nie skończył. Przytuliła się 

do Craiga i zarzuciła mu ręce na szyję. Nic podobnego nigdy 
przedtem jej się nie przytrafiło. A przecież wiedziała, co to 
pożądanie, przeżyła chwile namiętności i satysfakcję spełnie­
nia. Ale coś takiego? Nigdy. Była to nie tylko potrzeba ciała, 
ale i duszy. Isabel czuła coś do tego silnego mężczyzny, który 
potrafił być tak delikatny i który z taką miłością patrzył przez 
szpitalne okno na małą Sandy. 

Ledwie dosłyszalny wewnętrzny głosik ostrzegał, że za 

chwilę Isabel może stracić kontrolę nad sytuacją. Zignorowała 
go. Na szczęście Craig miał więcej zdrowego rozsądku, bo to 
on pierwszy przerwał tę niebezpieczną grę. Odsunął się od 

Isabel, upewniwszy się przedtem, czy zdoła zachować rów­

nowagę. Była mu za to wdzięczna, bo kolana się pod nią 
uginały i ledwo mogła utrzymać się na nogach. Gdyby jej 
Craig nie przytrzymał, mogłaby się przewrócić. 

- Bardzo interesujące - powiedział. 
- Dość niezwykłe. I na pewno lepsze niż deser, z którego 

zrezygnowaliśmy. 

- Myślę, że powinniśmy wracać. - Craig uśmiechnął się 

do niej i pulsujące pomiędzy nimi napięcie zaczęło wreszcie 
słabnąć. - Pewnie nie możesz się już doczekać powrotu do 
domu. 

background image

Z jednej strony rzeczywiście nie mogła się już doczekać 

powrotu do Sandy, z drugiej jednak wcale nie miała ochoty 
rozstawać się z Craigiem. Był taki intrygujący... 

Zaraz, zaraz, a skąd ja to właściwie wiem? zapytała samą 

siebie. Cały czas opowiadałam mu o Sandy i właściwie ani 
na chwilę nie dopuściłam go do głosu. Nie zapytałam go 
nawet o to osiedle, które właśnie buduje, ani o jego powiąza­
nia z „Klejnotami Jaegera". 

Przez całą drogę do domu Isabel tłumiła w sobie pragnie­

nie zapytania Craiga, czy przypadkiem nie miałby ochoty 
zobaczyć Sandy. Miała nadzieję, że może sam poruszy ten 
temat, ale on milczał jak zaklęty. 

- Co to za samochód stoi przed twoim domem? - zapytał 

Craig, zatrzymując swoje BMW. 

- Jaki samochód? Isabel tak była zajęta własnymi my­

ślami, że nie zauważyła mercedesa kombi, za którym zapar­
kował Craig. Teraz rozpoznała go w mgnieniu oka i okropnie 
się przestraszyła. - O mój Boże! To samochód doktora Keena. 

Biegła do domu tak szybko, że Craig ledwo mógł za nią 

nadążyć. Pamiętał, że doktor Keen jest tym pediatrą, który 
opiekował się Sandy w szpitalu. 

Zanim Isabel zdążyła wygrzebać z torebki klucz i otwo­

rzyć drzwi, Craig był już przy niej. Co się małej mogło stać? 
myślał przerażony. Gdyby zdarzył się jakiś wypadek, Angie 
na pewno wezwałaby pogotowie. 

Cały dom rozbrzmiewał płaczem niemowląt. Craig uznał 

to za dobry znak. Obydwa maluchy żyły i oddychały. Ale 
przerażona Isabel biegła na górę, przeskakując po dwa stopnie 
naraz. 

Craig podążył za nią do dziecinnego pokoju. Wystarczyło 

mu jedno spojrzenie, żeby stwierdzić, że nic poważnego się 
nie wydarzyło. Siwy doktor siedział w bujanym fotelu i dra-

background image

pał po brzuszku trzymane na kolanach niemowlę. Drugie 
dziecko Angie nosiła na rękach. 

JaK to możliwe, żeby dwie maleńkie ludzkie istoty robiły 

tyle hałasu? pomyślał Craig. Musiał dodać do tej liczby jesz­
cze jedną, nieco większą istotę, bo Angie także histerycznie 
płakała. 

- Jak dobrze, że wróciłaś, Isabel! - Angie rzuciła się sio­

strze na szyję. 

- Co tu się dzieje? - Isabel uwolniła się z objęć siostry 

i wzięła na ręce niemowlę, które piastował doktor Keen. 

Craig odgadł, że to musi być Sandy. 
- To tylko atak kolki - uspokoił ją doktor Keen. -

Naprawdę nic poważnego. 

Isabel chodziła z małą po pokoju, głaskała ją po głowie, 

poklepywała po pleckach, ale jej także nie udało się uspokoić 

Sandy. 

- Dlaczego po mnie nie zadzwoniłaś? - zapytała siostrę. 
- Myślałam, że sama sobie poradzę. - Angie znów wybu­

chnęła płaczem. - Zresztą nie chciałam ci przeszkadzać. To 
twoja pierwsza randka od dwóch lat... - Zakryła dłonią usta, 

kiedy zauważyła stojącego w drzwiach pokoju Craiga. 

Isabel zagryzła wargi. Nie odezwała się ani słowem, choć 

twarz jej poczerwieniała. Za to Craigowi zrobiło się przyjem­
nie, kiedy dowiedział się, że Isabel starannie dobiera sobie 
partnerów. 

- Zadzwoniłam do doktora Keena, żeby mi poradził, co 

mam robić - tłumaczyła się Angie. 

- A ja przyjechałem, żeby jej trochę pomóc - uzupełnił opo­

wiadanie doktor. Jak zwyczajny przyjaciel rodziny, a nie jak 
pediatra. Angie bardzo dobrze zrobiła, Isabel. Poradziliśmy so­
bie bez ciebie. Zresztą ty też w niczym byś nie pomogła. 
Jeszcze nie wynaleziono lekarstwa na niemowlęcą kolkę. 

background image

Isabel trochę się rozchmurzyła. 

- No cóż, widzę, że wszystko wraca do normy. - Doktor 

Keen ziewnął szeroko, jakby nie zauważył, że Sandy wciąż 
płacze. - Wobec tego ja się wynoszę. 

- A ja wam zaparzę kawę - zaofiarował się Craig. - Mam 

wrażenie, że bardzo się przyda. 

Isabel wcale nie miała ochoty narażać Craiga na słuchanie 

wrzasku niemowląt i oglądanie dwóch zdenerwowanych ko­
biet, nie mówiąc już o oglądaniu bałaganu panującego w tej 
chwili w domu. Wszystko to razem wzięte mogło ostatecznie 
zniechęcić go do życia rodzinnego. 

- Dziękuję, nie trzeba - powiedziała, niemal siłą wypychając 

Craiga z dziecinnego pokoju. - Zaraz wszystko wróci do normy. 

Craig w lot zrozumiał aluzję. Isabel grzecznie, ale stanow­

czo wyprosiła go z domu. Mimo to przez chwilę jeszcze przy­
glądał się maleństwu, które trzymała w ramionach. Nie wi­
dział Sandy przez całe dwa tygodnie. 

- Jakoś inaczej wygląda - zauważył. 
- Takie małe dzieci prawie co dzień trochę się zmieniają. 

Czy... Może chciałbyś ją wziąć na ręce? 

Wcale nie chciał. Umierał ze strachu na samą myśl o tym, 

że miałby trzymać w ramionach taką delikatną kruszynkę. 

Pamiętał to uczucie z czasów, kiedy jego młodszy braciszek 

Tom przyjechał do domu ze szpitala. Craig miał wtedy zale­

dwie dziesięć lat i śmiertelnie się bał wziąć na ręce trzykilo-

gramowego noworodka. Wkrótce jednak poczucie odpowie­
dzialności wyparło strach. Ich matka zmarła, ojciec bez prze­
rwy podróżował w interesach i mały Tom nie miał innej ro­
dziny poza dziesięcioletnim wówczas Craigiem. 

- Craig? 
To nie to samo. pomyślał Craig. Zresztą muszęjej udowod­

nić, że naprawdę lubię dzieci. 

background image

- Pewnie, że ją wezmę- powiedział. - Ale wolałbym naj­

pierw u&ąść. 

Usiadł na schodach i ostrożnie wziął na ręce wrzeszczącą 

istotkę z zaczerwienioną od krzyku buzią. Ułożył sobie Sandy 
na ramieniu, klepał ją po plcckach i kołysał. Ku jego ogro­
mnemu zdziwieniu nie minęła nawet minuta, jak dziecko się 
uspokoiło. 

- Coś podobnego - odezwała się Angie. - Płakała od paru 

godzin i nic nie pomagało. Jak się to panu udało? 

- Szczęście początkującego. Craig nie chciał się do tego 

przyznać, ale był bardzo dumny, że to jemu udało się uspokoić 
Sandy. 

- Jeśli chcesz, to ją wezmę - zaproponowała Isabel, sia­

dając na schodach obok Craiga. 

- Teraz, kiedy się uciszyła? - zapytał z uśmiechem Craig. 

Jednak z ulgą oddał Isabel przysypiające niemowlę. 

Przyglądał się wpatrzonej w dziecko Isabel i nie mógł zro­

zumieć, jakim cudem ta kobieta tak bardzo go oczarowała. 

Może w tej chwili nic wyglądała zbyt elegancko, lecz ani 
drobinki talku na nosie, ani trochę potargana fryzura nie mo­
gły odebrać jej uroku. A kiedy jeszcze zanuciła Sandy koły­
sankę, Craig zupełnie się rozkleił. 

Muszę stąd natychmiast wyjść, pomyślał przerażony. Dla 

starego kawalera takie przeżycia mogą się okazać bardzo nie­
bezpieczne. Nie mam żadnego interesu w tym, żeby zbytnio 
zbliżać się do tej kobiety albo do dziecka. Zwłaszcza do 
dziecka... Dobrze się stało, że nie wspomniała o następnym 
spotkaniu, bo ja nawet nie mam zamiaru tego zaproponować. 

Pożądam jej. to prawda, i ona też mnie pragnie. Co z tego, 
kiedy jej potrzeby nie ograniczają się wyłącznie do potrzeb 
ciała. A ja nie mogę dać jej tego. czego ona pragnie. 

- Lepiej już sobie pójdę - powiedział Craig, udając obo-

background image

jętność. - Nie wstawaj, bo obudzisz Sandy. Sam trafię do 

wyjścia. 

- Dziękuję za miły wieczór. Mam nadzieję, że cię nie 

zanudziłam. 

- Ani przez chwilę się nie nudziłem - zapewnił ją Craig. 
To zapewnienie było całkowicie szczere. Opowieści Isabel 

o Sandy sprawiły mu niesłychaną przyjemność. I to właśnie 
najbardziej go zaniepokoiło. 

Craig nachylił się, pocałował Isabel w policzek, ale w pa­

mięci wciąż miał tamten namiętny pocałunek z plaży. Na 
szczęście Isabel tym razem miała na rękach dziecko, a jej 
młodsza siostra znajdowała się zaledwie o kilka kroków od 
nich. Gdyby nie to, Craig prawdopodobnie nie zdołałby się 
oprzeć pokusie złożenia na jej ustach bardziej namiętnego 
pocałunku. 

Pogłaskał główkę Sandy, uśmiechnął się i wreszcie wy­

szedł z tego tętniącego życiem domu w chłodną noc. Był 
absolutnie pewien, że ucisk, który poczuł w sercu, nie miał 
nic wspólnego z uczuciem osamotnienia. 

Dwa dni później Isabel siedziała w skromnie umeblowa­

nym pokoju państwowego biura adopcyjnego i wypełniała 
dokumenty niezbędne do rozpoczęcia procedury adopcyjnej. 
Brenda Eams, która zajmowała się przypadkiem Sandy, bar­
dzo jej w tym pomogła. 

- Porzucone dziecko co najmniej przez rok pozostaje pod 

opieką państwa - tłumaczyła. - Musimy mieć pewność, że 
naturalni rodzice już się nie odnajdą. Ale po roku będziesz ją 
mogła adoptować. 

- Czy myślisz, że będą jakieś problemy? - zapytała Isabel. 

- Sandy ma w sobie latynoską krew. Z każdym dniem bar­
dziej to widać. 

background image

- To prawda, że dzieci kolorowe mają mniejsze wzięcie 

niż dzieci białe. Zresztą jesteś teraz opiekunką Sandy, więc 
i tak masz pierwszeństwo. Oczywiście jeśli do przyszłego 
roku nic się w tej sprawie nie zmieni. Ale z drugiej strony... 

- Co takiego? - zaniepokoiła się Isabel. 
- Na liście oczekujących jest małżeństwo Latynosów. 

Czekają na dziewczynkę i pewnie skorzystają z okazji, żeby 
adoptować Sandy. 

- Ale ja także jestem Meksykanką. Przynajmniej w poło­

wie. - Matka Isabel była Irlandką, jednak żadne z dzieci nie 
odziedziczyło po niej rudych włosów ani jasnej cery. 

- Nie w tym rzecz. Jesteś panną. 
- Przecież samotne osoby także mogą adoptować dzieci. 

Myślałam, że nie robi się już z tego problemu. 

- Rzeczywiście, ostatnio nie jest to już takie istotne, ale 

szanse na adopcję ma zawsze małżeństwo. Niestety, nie mam 
stuprocentowej pewności, że sąd przyzna ci prawa rodziciel­
skie. Chyba, żebyś wyszła za mąż. Wtedy nie będziesz miała 
konkurencji. Masz już może jakieś plany? 

- Właściwie nie - przyznała Isabel, choć przed oczami jak 

żywa stanęła jej twarz Craiga Jaegera. Zamiast natychmiast 
pozbyć się tego wspomnienia, Isabel zatrzymała je w pamięci, 

bo miała wrażenie, że właśnie wpadła na jakiś bardzo ważny 
pomysł. 

Nadzieja na to, iż Craig może kiedyś przekona się do 

małżeństwa, że się w niej zakocha, nagle przybrała bardzo 
konkretny kształt. 

- A więc jednak masz kogoś - domyśliła się Brenda. 

- Dasz radę go usidlić? 

Isabel uśmiechnęła się smutno i przecząco pokręciła głową. 

Przecież nie mogła poważnie myśleć o małżeństwie z mężczy­
zną, którego widziała dwa razy w życiu. Zresztą Craig na pewno 

background image

nie dałby się nikomu „usidlić", choćby czuł do tego kogoś nie 
wiadomo jaki silny pociąg fizyczny. Gdyby Isabel wspomnia­
ła mu o małżeństwie, pomyślałby, że zwariowała. 

A może jednak, za jakiś czas, coś się między nami zdarzy, 

pomyślała Isabel, nie chcąc ostatecznie tracić nadziei. Może 
Craig w końcu sam zrozumie, że jedyne, czego mu brakuje 
do szczęścia, to własne dziecko. Muszę mu dać trochę czasu. 
Ale ile tego czasu zostało? 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Craig nie wiedział, dokąd jedzie. Zresztą było mu to obo­

jętne. Po prostu musiał uciec jak najdalej od placu budowy 

Blue Waters. Pozostawanie w samym centrum wydarzeń, 
przyglądanie się, jak jego pomysły nabierają konkretnych 
kształtów, czasami dawało mu poczucie spełnienia. Ale cza­
sem - i tak właśnie było tym razem - uświadamiało, że po­
zwala ojcu manipulować swoim życiem. 

Bez celu kręcił się po mieście. Otworzył okno w samocho­

dzie, bo miał nadzieję, że słony powiew wiatru zmyje z niego 
całe to napięcie. Niestety, myśli o ojcu nie przestały go prze­
śladować. 

Sinclair Jaeger na wielką skalę handlował drogimi kamie­

niami, aż wreszcie został właścicielem multimilionowego im­
perium. Przez całe swoje dorosłe życie udawał, że nie ma 
dzieci. Teraz nagle przypomniał sobie o synach, których ist­
nienia przez tyle lat nie zauważał. Dla Toma było już za 
późno, ale Craiga wciągał Sinclair w przeróżne przedsięwzię­
cia. Interesy bowiem były jedyną płaszczyzną, na jakiej po­
trafił porozumiewać się z innymi ludźmi. 

Craig dość długo się opierał. Uważał, że ojciec stanowczo 

za późno sobie o nim przypomniał. A jednak Sinclair nie re­
zygnował. Pewnego dnia Craig ze zdumieniem skonstatował, 
że kartelowi, który zatrudnił firmę Craiga przy budowie osied­

la Blue Waters, przewodniczył nie kto inny, jak tylko Sinclair 

Jaeger we własnej osobie. 

background image

W ten sposób Craig został zmuszony do współpracy z oj­

cem. Nie mógł zrezygnować, ale udało mu się ograniczyć do 
minimum osobiste kontakty, co doprowadzało Sinclaira do 
szewskiej pasji. 

Im bardziej Craig oddalał się od Blue Waters, tym lepiej 

się czuł. Dopiero po chwili zorientował się, dokąd właściwie 

jedzie. Zwolnił, żeby przyjrzeć się uroczo wyglądającemu 

domowi. Tak bardzo chciał się tu zatrzymać, choć dobrze 
wiedział, że nie powinien tego robić. 

Od randki z Isabel minęły trzy tygodnie. Przez ten czas Craig 

chyba ze sto razy podchodził do telefonu, chcąc do niej zadzwo­
nić. Za każdym razem jednak udawało mu się przekonać samego 
siebie, że w żadnym wypadku nie powinien tego robić. 

Teraz zatrzymał samochód. Tłumaczył sobie, że przecież 

nic w tym złego, gdy tylko się przywita i zapyta o zdrowie 
Sandy. Nacisnął dzwonek, ale nikt mu nie otworzył. Odczekał 
chwilę, znów zadzwonił i wreszcie musiał pogodzić się z tym, 
że nie zastał nikogo w domu. Z ciężkim sercem usiadł za 
kierownicą, głośno sobie przy tym powtarzając, że lepiej dla 
niego będzie nigdy więcej nic spotkać się z Isabel. 

Sznur samochodów posuwał się powoli przez zatłoczone 

uliczkj centrum handlowego. Craigowi tym razem wcale się 
nie spieszyło. Wokół niego roiło się od szczęśliwych ludzi: 
zakochanych par, małżeństw z małymi dziećmi... Craig po­
czuł, jak bardzo jest samotny. 

Odkąd przyjechał z Dallas budować Blue Waters, nie miał 

wiele czasu dla siebie. Pracował prawie dwadzieścia cztery 
godziny na dobę, więc nic dziwnego, że nie miał w tym mie­
ście wielu znajomych. Właściwie Isabel byłajedyną znaną mu 
w Galveston osobą w żaden sposób nie związaną z budową 
osiedla. Już miał wracać na plac budowy, kiedy zauważył 

neon: Restauracja Tito. Zanim na dobre dotarło do jego świa-

background image

domosci, że jest to restauracja rodziców Isabel, już ustawiał 

samochód na zatłoczonym parkingu. Craig nie całkiem rozu­
miał, po co to robi. Być może chciał zbliżyć się do czegoś, co 
miało związek z Isabel, skoro do niej samej zbliżyć się nie 
mógł. A może po prostu nie chciał być sam? 

Restauracja leżała trochę na uboczu, z dala od eleganckich 

dzielnic, w których zazwyczaj bywał Craig. Przy kasie sie­
działa starsza pani o ogniście rudych włosach. Wydała resztę 

stojącemu obok klientowi, po czym zwróciła się do Craiga: 

- Znajdź sobie jakieś miejsce, złotko. 
Craigowi nigdy w życiu do głowy by nie przyszło, że 

ktokolwiek może się do niego zwrócić per „złotko". Przeszedł 
przez salę i usiadł na wolnym stołku przy barze. Podobało mu 
się tutaj. W restauracji panował miły nastrój. 

Kelnerka postawiła przed nim szklankę wody z lodem 

i kartę dań. 

- Cześć, Craig - powiedziała. - Czym ci mogę służyć? 
- Isabel? - wykrzyknął zdumiony Craig. Zupełnie się jej 

tu nie spodziewał i dlatego wcześniej nie zauważył, że stojąca 
za barem kelnerka to nikt inny, tylko jego Isabel. - Co ty tu 
robisz? 

- Czasami pomagam rodzicom. Szczególnie wówczas, 

kiedy któryś z pracowników zachoruje albo pójdzie na urlop. 

Isabel traktowała go uprzejmie, ale chłodno. Craig nie miał 

do niej o to pretensji. Zapewne sądziła, że nie zadzwonił do 
niej, bo przestała mu się podobać. Skąd mogła wiedzieć, że 
prawda jest zupełnie inna? 

- A gdzie Sandy? - zapytał. 
- Moja babcia się nią opiekuje. Ma niewielkie mieszkanko 

na tyłach restauracji. 

- Proszę pani - zawołał jakiś mężczyzna, siedzący w dru­

gim końcu baru. - Chciałbym prosić o kawę. 

background image

- Już podaję - uśmiechnęła się do niego Isabel. 
Odeszła i Craig nareszcie zrozumiał, że jeśli chce, aby 

Isabel się nim zajęła, powinien zamówić coś do jedzenia. 

- Co tu macie dobrego? - zapytał, kiedy znów pojawiła 

się obok niego. 

- Wszystko. Tatuś nie polecałby klientom niesmacznych 

potraw. 

- Ale masz chyba swoje ulubione danie? 

- Jeśli lubisz potrawy meksykańskie, to zamów enchiladę, 

a z dań amerykańskich polecam polędwicę - wyjaśniła służ­
bowym tonem. 

Wobec tego poproszę o enchiladę, mrożoną herbatę 

i o krótką przerwę. 

- Jaką przerwę? 
- Nie wygłupiaj się. 
- Proszę pani! - Klient z drugiej strony baru znów starał się 

zwrócić na siebie uwagę. - Kiedy wreszcie dostanę mój stek? 

Isabel bezradnie wzruszyła ramionami i poszła do kuchni. 

Craig zauważył, że chłodne traktowanie go sprawia jej przy­

jemność, choć rzeczywiście była bardzo zajęta. Nie przeszka­

dzał jej więc, tylko przyglądał się, jak biega po sali, roznosząc 
dzbanki i talerze. Żartowała z klientami, którzy zachowywali 
się tak, jakby byli tu stałymi gośćmi, a z niektórymi nawet 

flirtowała. Ale kiedy przypadkiem spojrzała na Craiga, 
uśmiech znikał z jej twarzy, a zamiast niego pojawiał się wy­
raz zakłopotania. 

Otwarte drzwi do kuchni pozwalały Craigowi obserwować 

odbywającą się tam krzątaninę. Starszy mężczyzna o rysach 

Latynosa, królujący przy grilu, był najprawdopodobniej oj­
cem Isabel, a dwaj prawie identyczni młodzieńcy o kruczo­

czarnych włosach zapewne byli jej braćmi. Wobec tego sie­
dząca przy kasie kobieta musiała być matką Isabel. Jej kolor 

background image

włosów i cera ostro kontrastowały z wyglądem pozostałych 
członków rodziny, ale orli nos Isabel na pewno odziedziczyła 
po matce. 

Najstarszy DeLeon pokrzykiwał wprawdzie i wymachiwał 

widelcem jak szpadą, ale często się przy tym uśmiechał. Każ­
dy mógł się zorientować, że rodzinę tę łączą ze sobą bardzo 
silne więzy. 

Craig poczuł dziwny ucisk w sercu. Obawiał się, że mogła 

to być zwyczajna zazdrość. Dostał od życia wszystko, co 
można kupić za pieniądze, ale nigdy nie doświadczył prawdzi­
wego rodzinnego ciepła. Nie było go w domu nawet wtedy, 
gdy matka Craiga jeszcze żyła. Rodzice woleli spędzać czas 

na dalekich podróżach niż na zajmowaniu się dzieckiem. 
Craig na palcach jednej ręki mógł policzyć chwile, w których 
obaj z Tomem szczerze się śmiali, przytulali do siebie czy 
choćby porządnie się pokłócili. Do policzenia podobnych 
chwil spędzonych ż ojcem Craig nie potrzebował ani jednego 
palca. 

Przed Craigiem pojawił się talerz z enchiladą, ryżem i go­

towaną fasolą. Danie pachniało tak pięknie, że ślinka napły­
nęła mu do ust. 

- Może jeszcze na coś masz ochotę? - zapytała Isabel. 

- Tak. - Craig miał wrażenie, że ona jak najszybciej chce 

go opuścić. - Czy mógłbym prosić o pięć minut rozmowy? 
Chciałbym się wytłumaczyć... 

- Naprawdę z niczego nie musisz się tłumaczyć - zapew­

niła Isabel, wcale na niego nie patrząc. - Byliśmy razem na 
kolacji i to wszystko. Cóż, nie udało się. Nie mam o to do 
ciebie żalu. 

- Ale pewnie jest ci trochę przykro. Spędziliśmy razem 

cudowny wieczór, a ja potem nawet nie zadzwoniłem. 

Isabel spojrzała na zegarek. 

background image

- Za parę minut będę miała przerwę. Wtedy sobie poroz­

mawiamy. - Widać było, że nie ma na to specjalnej ochoty. 

Enchilada była fantastyczna. A może tylko oczekiwanie na 

rozmowę z Isabel sprawiło, że miała tak wspaniały smak. Craig 
właśnie zastanawiał się, czy nie wybrać któregoś z oferowanych 
w restauracji domowych ciast, kiedy zauważył, a właściwie po­
czuł za plecami obecność Isabel. Postawiła na blacie kubek 
z kawą, a potem usiadła na stołku obok Craiga Zauważył, że 
zdjęła firmowy fartuszek, przyczesała włosy i umalowała usta. 

Nie musiała poprawiać sobie urody, bo i bez tego była piękna, 

ale Craig ucieszył się, że zrobiła to dla niego. 

- Nasze ciasto bananowe jest najlepsze na świecie - po­

wiedziała. To specjalność babci. 

Craigowi odechciało się wszelkich ciast. Przypomniał mu 

się słodki smak ust Isabel i zapragnął jak najprędzej znów go 
poczuć. 

- Craig? 
- Powinienem zrezygnować - poklepał się po płaskim 

brzuchu. 

- Boisz się, że przytyjesz? Jeśli lubisz zdrowo się odży­

wiać, to nie powinieneś przychodzić do naszej restauracji. 

- Nie przyszedłem tu na obiad. 
- Więc po co przyszedłeś? 
- Sam nie wiem. Pojechałem do ciebie, ale nikogo nie 

zastałem. A kiedy tędy przejeżdżałem, przypomniałem sobie, 
że to restauracja twoich rodziców. Twój tata ma na imię Tito? 

- Poprzedni właściciel miał na imię Tito. Kiedy tatuś kupił 

restaurację, nie miał pieniędzy na zmianę szyldu. A kiedy już 
miał pieniądze, uznał, że nie należy zmieniać tego, co czło­
wiekowi przyniosło szczęście. 

- Co racja to racja. - Craig skinął głową. - To miło. że 

pomagasz rodzicom. Chyba nie robisz tego dla pieniędzy? 

background image

- A dlaczego by nie? 
- Trochę o ciebie wypytywałem. Masz w tym mieście bar­

dzo dobrą opinię. Chciałem cię nawet prosić, żebyś urządziła 
mieszkania w Blue Waters. 

- Ach, więc przyjechałeś w interesach? - zapytała. Craig 

odniósł wrażenie, że nie była z tego zadowolona. 

- Nie. Ale proponuję, żebyśmy następnym razem też 

o tym porozmawiali. Naprawdę chciałem się z tobą zobaczyć. 

W sprawach osobistych. 

Isabel w milczeniu piła kawę. 

Bardzo miło wspominam naszą wspólną kolację. 

- Ja też - powiedziała. - Czy moglibyśmy wyjść na dwór? 

Duszno mi. 

Nie czekając na jego zgodę, Isabel zsunęła się ze stołka 

i poszła w stronę wyjścia. Kiedy przechodzili obok kasy, pani 
DeLeon przyjrzała się im uważnie. 

Isabel zaprowadziła Craiga do znajdującego się za restau­

racją małego ogródka. Podeszła do stojącej pomiędzy dwoma 
palmami kamiennej ławeczki, ale była zbyt zdenerwowana, 
żeby usiąść. Craig wziął ją za rękę i posadził obok siebie na 

tawce. Na wszelki wypadek nie wypuścił jej ręki, bo bał się, 
że Isabel mu ucieknie. 

- Chciałem cię zobaczyć - oświadczył bez owijania w ba­

wełnę. 

- Ale? 

- Skąd wiesz, że jest jakieś „ale"? 
- Trzy tygodnie się nad tym zastanawiałeś, więc coś cię 

chyba musiało... wstrzymywać. 

- Przyznaję, że potrzebowałem czasu, żeby to wszystko 

przemyśleć. Zresztą wcale nie jestem pewien, czy rzeczywi­
ście pewne sprawy już sobie poukładałem. 

- Co sobie musiałeś poukładać? 

background image

- Zastanawiałem się. na przykład, czy w twoim życiu zna­

lazłoby się trochę miejsca dla mnie. Nie jesteś już przecież 
sama... 

- Sandy rzeczywiście zajmuje mi mnóstwo czasu, ale nie 

znaczy to jeszcze, że muszę z tego powodu rezygnować ze 
wszystkich znajomości. 

- Wydawało mi się, że dość starannie dobierasz sobie 

znajomych. 

- To prawda. Słyszałeś przecież, co powiedziała Angie. 

Od dwóch lat z nikim się nie umówiłam. 1 to nie dlatego, że 
nikt mnie nie zapraszał. 

- Rozumiem, że jesteś bardzo wymagająca. Dlaczego 

więc wybrałaś się na randkę z facetem, o którym nie możesz 
myśleć poważnie? 

- Chciałeś pewnie powiedzieć, że to on nie myśli poważ­

nie o mnie. - Wyrwała rękę z uścisku Craiga. - Chodzi ci 
o Sandy, prawda? Angie miała rację. Samotni mężczyźni nie 
przepadają za kobietami z dziećmi. 

- Nie, kochanie. Sandy nie ma z tym nic wspólnego. 

- Craiga ta krzywdząca ocena mocno zasmuciła. - Masz wy­
pisane na czole, że jesteś przeznaczona do macierzyństwa. 
Widać to w każdym twoim ruchu i słychać w każdym twoim 
słowie. Potrzeba ci mężczyzny, który nie tylko będzie twoim 
mężem, ale także ojcem twoich dzieci. Ja nie nadaję się do 
rodzinnego życia. 

- Uważasz, że szukam ojca dla Sandy? - zapytała trochę 

zaniepokojona. 

- Nie... Chociaż może powinnaś poszukać. 
Zakłopotane spojrzenie Isabel powiedziało mu, że trafił 

w dziesiątkę. Strasznie żałował, że nie może jej niczego za­
proponować. Nie chciał jej zwodzić. Isabel musiała się dowie­
dzieć, że nigdy w życiu nie weźmie odpowiedzialności za 

background image

żadne dziecko. Usiłował na poczekaniu wymyślić coś, co 
załagodziłoby napiętą sytuację. Pomyślał, że gdyby wyjaśnił 

jej, dlaczego... Zrezygnował z tego pomysłu, bojąc się, że 

Isabel zechce zmienić jego postanowienie. Obawiał się też, że 
w obecnym stanie ducha i ciała zapewne by jej uległ. 

Przez chwilę oboje milczeli. Wreszcie Isabel położyła mu 

rękę na ramieniu. Craig zadrżał. Tak bardzo pragnął jej do­
tykać... 

- Masz rację - powiedziała cicho. - Wiem, że nie powin­

nam się do tego przyznawać, ale ja rzeczywiście szukam męża 
i ojca dla moich dzieci. 1 to co najmniej od dziesięciu lat. 

- W końcu go znajdziesz - powiedział Craig, choć sama 

myśl o tym, że Isabel mogłaby zostać szczęśliwą żoną innego 
mężczyzny, przyprawiała go o mdłości. - Jak tylko go spotkasz, 
od razu się zorientujesz, że to właśnie ten. On zresztą też. 

Ponura mina Isabel świadczyła o tym, że słowa Craiga 

wcale jej nie pocieszyły. 

Muszę już iść - powiedziała, nie patrząc mu w oczy. 

- Chcę jeszcze zajrzeć do Sandy, zanim wrócę do pracy. Może 

masz ochotę ją zobaczyć? 

- No cóż... - Craig bardzo chciał. Sam nie rozumiał, dla­

czego tak bardzo go to dziecko interesuje. Ale bał się. 

- Rozumiem. - Isabel posmutniała. 

- Nic nie rozumiesz. Ja naprawdę bardzo lubię dzieci. 
- Nie musisz mi tego powtarzać. Nie czuję się urażona, 

kiedy okazuje się, że nie wszyscy ludzie na świecie mają na 
punkcie dzieci takiego samego fioła jak ja. 

- Naprawdę lubię dzieci - powtórzył dobitnie Craig. 

- Niemowlęta też. 1 bardzo chcę zobaczyć Sandy. 

- Skoro twierdzisz, że lubisz dzieci, to dlaczego... - Isa­

bel zakryła sobie usta dłonią. - Nieważne. Byłeś ze mną 
szczery i nie zasługujesz na to, żeby cię przypierać do muru. 

background image

Wrócili do restauracji, gdzie Isabel przedstawiła Craiga 

rodzicom oraz swoim braciom Paulowi i Dawidowi. Okazało 
się, że cała rodzina doskonale wie, jaką rolę odegrał Craig 
w uratowaniu życia Sandy. 

- Dobrze, że się wtedy zatrzymałeś - pochwalił go ojciec 

Isabel. - Cieszę się, że w końcu mogliśmy cię poznać. Po­

zwól, że zaprosimy cię na obiad. 

- Dziękuję, naprawdę nie trzeba. Isabel poczęstowała 

mnie śniadaniem. - Craig trochę za późno zrozumiał, jak 
dwuznacznie zabrzmiało to zdanie. W ułamku sekundy trzej 
opiekunowie Isabel przestali się uśmiechać. 

Na szczęście Isabel uratowała sytuację. 
- Kiedy zostawiliśmy Sandy w szpitalu, Craig był tak mi­

ły, że odwiózł mnie do domu. Zaprosiłam go na jajka Benedict 

- wyjaśniła. - Chodź, Craig, idziemy do Sandy. 

Isabel zaprowadziła go do małego mieszkanka, znajdują­

cego się na zapleczu restauracji. W największym pokoju drob­
niutka staruszka o siwych włosach oglądała w telewizji hisz-
pańskojęzyczny program. Na jej kolanach drzemała dwuletnia 
dziewczynka. Pięcioletni chłopiec siedzący na podłodze bawił 
się zdalnie sterowanym samochodem. 

Craig niecierpliwie rozglądał się za Sandy. Na kanapie 

obok starej kobiety leżał wprawdzie kocyk i grzechotka, ale 
nigdzie nie było śladu niemowlęcia. 

- Babciu - powiedziała głośno Isabel. Craig nie zrozumiał 

jednak dalszej części rozmowy, bo obie kobiety mówiły po 

hiszpańsku. 

- Ach, Craig Jaeger. - Starsza pani potrząsnęła ręką Crai­

ga niemal z taką samą siłą, jaką zaprezentował mu jej syn 
i obaj wnukowie. Potem gestykulując, wyrzuciła z siebie 
mnóstwo hiszpańskich słów. 

- Nie, babciu, no habla espańol - powiedziała Isabel 

background image

uśmiechając się do Craiga przepraszająco. - Babcia mieszka 
w Ameryce od trzydziestu pięciu lat, ale nie zna ani jednego 
angielskiego słowa. Dzięki temu my wszyscy jesteśmy dwu­

języczni. Jesse i Alison są dziećmi Paulo. 

- Czy to już cała rodzina DeLeon? - zapytał nieco oszo­

łomiony jej liczebnością. 

- Skądże. David ma troje dzieci, a poza tym ja mam jesz­

cze dwóch braci. Alonzo, bliźniak Angie, studiuje w Trinity 

University w San Antonio, a Patrick... No cóż, Patrick nie 
utrzymuje z nami kontaktów. 

Wspomnienie Patricka zachmurzyło twarz Isabel, ale wo­

lała nie dać Craigowi okazji do stawiania pytań. 

- Babcia zawsze zajmuje się dziećmi tego z rodziny, kto 

akurat pracuje w restauracji - wyjaśniła spiesznie. - Czasami 
nawet opiekuje się dziećmi naszych pracowników. Nie mam 
pojęcia, co byśmy bez niej zrobili. 

Isabel poprowadziła go do sypialni. Położyła palec na 

ustach i ostrożnie otworzyła drzwi. 

W rogu pokoju stało łóżeczko Sandy. Dziewczynka leżała 

na brzuszku z pupą wystawioną do sufitu i palcem w buzi. Na 
ten widok Craigowi serce zabiło mocniej. Była taka śliczna, 
taka szczęśliwa i urocza. W niczym nie przypominała tamtej 
żałosnej kruszynki, którą ponad miesiąc temu przywiózł do 
szpitala. Craig dopiero teraz naprawdę zrozumiał, jak wielkiej 
rzeczy dokonali razem z Isabel tamtego marcowego poranka. 

Ale szczęściara z tej Sandy, pomyślał. Znalazła sobie taką 

liczną i bardzo kochającą rodzinę. Przynajmniej na razie. 
Mam nadzieję, że ten, kto ją adoptuje, da jej choć połowę tej 
miłości, jaką ją tutaj otaczają. 

- Ale ma gęstą czuprynę - szepnął Craig. - Dodajesz jej 

do mleka płynu na porost włosów? 

- Wszystkie meksykańskie niemowlęta tak wyglądają. - Isa-

background image

bel pogłaskała małą, pokrytą już krótkimi czarnymi włoskami 
główkę. - Gdybyś zobaczył moje zdjęcia z dzieciństwa... 

- Ona staje się coraz ładniejsza - zachwycał się Craig. Po 

chwili uznał, że powinien zaniechać tych czułości, jeśli nie 
chce, żeby Isabel źle go zrozumiała. - Pewnie musisz już 
wracać do pracy. Dziękuję, że pozwoliłaś mi na nią spojrzeć. 

- Możesz to robić, kiedy tylko zechcesz. Uwielbiam ją 

pokazywać. Czasami zachowuję się tak, jakbym była rodzoną 

matką Sandy. 

- Wprawdzie nie dałaś jej życia, ale ją do życia przywró­

ciłaś. A ja ci w tym pomogłem. Może to głupie, ale uważam, 
że zrobiliśmy coś zupełnie wyjątkowego. 

- Och, Craig, nie przypuszczałam... - głos jej zadrżał. 

Spojrzała na Craiga z niedowierzaniem. - Nie byłam pew­
na. .. Chciałam powiedzieć, że bardzo się cieszę z tego, że ty 

też tak myślisz. Wielkość tego, cośmy zrobili, czasami nawet 
mnie przytłacza. Nie sądziłam, że ktokolwiek potrafi to zro­
zumieć. 

Patrzyli na siebie spięci i niezdecydowani. A potem Isabel 

przytuliła się do Craiga tak spontanicznie, jakby od wieków 
byli kochankami. Craig nie zapytał, co się stało, choć prawdo­
podobnie powinien zapytać. Rozum mu się mącił, a jego po­
stępowaniem kierowały już tylko zmysły. Całował ją, myśląc 
tylko o tym, jakie to niewyobrażalnie wspaniałe uczucie. 

Teraz już wiedział, że to, co czuje do Isabel, nie jest tylko 

pociągiem fizycznym. Choćby temu zaprzeczał, to przecież 
tak naprawdę dobrze wiedział, iż wytworzyła się już pomiędzy 
nimi więź i że w powstaniu tej więzi znaczący udział miała 
mała dziewczynka, śpiąca w tej chwili spokojnie w łóżeczku. 

Craig bardzo się przestraszył. Czegoś podobnego nie czuł, 

odkąd... Tak, przeżywał coś takiego wiele lat temu, kiedy po 
raz pierwszy zobaczył swego maleńkiego braciszka i zrozu-

background image

miał, jak wielka odpowiedzialność spoczywa na jego barkach. 
Wprawdzie teraz było trochę inaczej, bo to nie on odpowiadał 
za Sandy. Ona nic potrzebowała go tak bardzo jak Tom. Miała 

Isabel. Żadne dziecko nie mogłoby dostać od życia więcej. 

Isabel wyczuła, że z Craigiem dzieje się coś niedobrego. Zre­

sztą wreszcie też się trochę opanowała. Nie miała pojęcia, dla­
czego właściwie to zrobiła. Umówili się przecież, że więcej się 
nie spotkają. Tymczasem dosłownie rzuciła mu się w ramiona, 
zapominając o tym, że ona i Craig zupełnie do siebie nie pasują. 

A przecież kiedy patrzył na Sandy, kiedy o niej mówił, 

zdawało się Isabel, że to dziecko wcale nie jest mu obojętne. 
Nie rozumiała, dlaczego Craig tak uparcie wypiera się chęci 
posiadania rodziny, choć gołym okiem widać, że bardzo jej 
pragnie. Może trzeba mu dać trochę czasu do namysłu... 

Może gdyby częściej widywał Sandy, udałoby mu się przeła­

mać bariery psychiczne, powstrzymujące go od małżeństwa 

i od chęci wychowywania własnych dzieci? 

- Teraz naprawdę muszę już iść. - Isabel ostrożnie uwol­

niła się z objęć Craiga. 

- Wiem. Przepraszam, że cię zatrzymałam. 

W milczeniu wrócili do restauracji. Isabel obejrzała rachu­

nek Craiga i schowała go do kieszeni. 

- Kiedy tata stawia ci obiad, powinieneś z tego skorzystać 

- powiedziała. - Może już nigdy więcej nie będzie taki hojny. 

- Podziękuj mu w moim imieniu. Craig uśmiechnął się 

do niej i serce Isabel znów mocniej zabiło. Położył na ladzie 
parę dolarów. - Ale o napiwek się ze mną nie spieraj. 

Wyszedł z restauracji, nie oglądając się za siebie. Isabel 

zrobiło się przykro. Nie mogła zrozumieć, o co tu chodzi. 
Wiedziała, że powinna zapomnieć o Craigu, ale jak mogła to 
zrobić, jeśli czuła się z nim tak bardzo związana? 

Gdy tylko Craig zniknął im z oczu, matka Isabel opuściła 

background image

swój posterunek przy kasie. Podeszła do córki i serdecznie ją 
uścisnęła. 

- On jest czarujący, kochanie - powiedziała. - Angie mó­

wiła mi, że jest przystojny, ale nie sądziłam, że aż tak. Czy 
znów się umówiliście? 

- Nie. - Isabel bardzo chciała, aby zabrzmiało to obojętnie. 
- Jeszcze nic straconego. - Matka przyglądała się jej ba­

dawczo. - Byłby z niego wspaniały zięć i cudowny tatuś dla 
Sandy. Wygląda... 

- Daj sobie spokój, mamo - przerwała jej Isabel. - Craig 

wyraźnie mi powiedział, że nie chce zakładać rodziny. 

- Zawsze może zmienić zdanie - pocieszyła ją matka. 

- To męska specjalność. Twój tata też nie miał wielkiej ochoty 
na małżeństwo. Uważał, że oszalałam, bo kto to słyszał, żeby 

gringa

 uganiała się za Latynosem. W tamtych czasach mał­

żeństwa mieszane należały do rzadkości i naprawdę mogli­
śmy sobie napytać biedy. Ale, jak widzisz, miłość zwyciężyła. 

Może z tobą też tak będzie, córeczko. Mam nadzieję, że się 
nie poddałaś? 

- Nie, jeszcze się nie poddałam - zapewniła ją Isabel. 
Dręczyło ją tylko pewnego rodzaju poczucie winy. Szano­

wała szczerość Craiga i nie chciała prowadzić z nim nieu­
czciwej gry. Ale nigdy dotąd żaden mężczyzna tak bardzo jej 
nie pociągał. Obiecała sobie, że nie będzie go ponaglać. Stwo­
rzy mu tylko warunki do zmiany zdania. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Isabel siedziała na wysokiej kanapie w biurze budowy 

Blue Waters. Za każdym razem, kiedy chciała się oprzeć, nogi 
unosiły się jej do góry. W tych warunkach naprawdę trudno 

było zachować powagę. 

Prezentowała swoje umiejętności niezliczoną ilość razy. 

Zazwyczaj robiła to bez kompleksów, z pewnością siebie do­
brego fachowca. Ale w obecności tych trzech mężczyzn trud­
no się było nie denerwować. I jeszcze ta przeklęta kanapa! 

. Zadawali jej bardzo szczegółowe pytania, dokładnie oglą­

dali rysunki, jakby koniecznie chcieli znaleźć w jej propozycji 

jakieś wady. Przewodniczącym tego jury był Sinclair Jaeger, 

ojciec Craiga, reprezentujący interesy inwestorów. Wysoki, 
potężny i, mimo swych sześćdziesięciu lat, wciąż przystojny, 
choć prawie niepodobny do syna. Miał oczy polującego lwa 
i zmarszczki wokół ust. Zadawał Isabel szorstkie, nieomal 
niegrzeczne pytania. 

Drugi z mężczyzn był kierownikiem budowy. Wziął na 

siebie rolę adwokata diabła, choć widać było, że to nie on jest 
w tym zespole najważniejszy. 

Trzeci to oczywiście Craig Jaeger. Przyglądał się Isabel 

podejrzliwie, co bardziej jej przeszkadzało niż podchwytliwe 
pytania, stawiane przez jego ojca. Isabel zainteresowała się 
propozycją Craiga i złożyła formalną ofertę jako dekoratorka. 

Miała nadzieję, że wspólna praca może ich do siebie zbliżyć. 

Cena proponowanych przez nią usług tylko odrobinę przewy-

background image

ższała koszty własne, bo Isabel chciała dać Craigowi rozsądny 
powód, aby właśnie ją zatrudnił. 

Prawie jej się udało. Jeśli zdoła przetrwać to przesłuchanie, 

zostanie zaangażowana. 

- No cóż, proszę pani rzekł Sinclair. - Chciałbym jesz­

cze zadać pani ostatnie pytanie. Czy zdąży pani ze wszystkim 
przed 4 Lipca? 

Do tego dnia pozostał ledwie miesiąc, a mieszkania, które 

miała urządzać, były jeszcze w stanie surowym. 

- Kiedy wykończysz mieszkania? - zapytała Craiga. 
- Za trzy tygodnie - powiedział, jakby miał nadzieję, że 

ją w ten sposób zniechęci. 

Isabel w pierwszym odruchu chciała zrezygnować z pod­

jęcia się tego zadania, ale w końcu zdecydowała, że sobie 

poradzi. 

- Wystarczy mi sześć dni - powiedziała z przesadną pew­

nością siebie. 

- Zdążycie? - zapytał Sinclair pozostałych mężczyzn. 
- Zdążymy - potwierdził Bill. 
Craig w ogóle się nie odezwał. 
- Świetnie. - Sinclair wstał i wyciągnął do Isabel rękę. 

- Dostała pani tę pracę. Kto idzie ze mną na lunch? Podobno 
ta restauracja rybna na starym statku jest bardzo dobra. 

- Ja, niestety, nie mogę - odmówiła szybko Isabel. Sin­

clair ją denerwował i chciała jak najprędzej uwolnić się od 

jego towarzystwa. - Dziękuję za zaproszenie. 

- Idźcie, ja potem do was dołączę - powiedział Craig. 

- Muszę jeszcze omówić z panią DeLeon kilka spraw. 

Sinclair skinął głową, choć wcale nie był zadowolony z de­

cyzji syna. 

Kiedy tylko Sinclair z Billem wyszli, Craig zerwał się 

z krzesła i zaczął przemierzać pokój tam i z powrotem. 

background image

- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał tonem prokuratora. 
- Nie rozumiem. Przecież sam mi tę pracę zaproponowałeś. 
- Owszem, zaproponowałem. Ale zanim zdecydowali­

śmy, że więcej się już nie spotkamy. Teraz oboje będziemy 
skrępowani. . 

- Przecież nie musiałeś mnie zatrudniać. 
- Nie ja tu podejmuję decyzje. 
- Posłuchaj mnie, Craig. - Isabel ten słowny pojedynek 

szybko zmęczył. - Chciałam dostać tę pracę i wiem, że wyko­
nam ją dobrze. Jeśli ci to nie odpowiada, to wcale nie musimy 
się spotykać... - urwała i zaczęła od nowa. - Nie, nie chcę cię 
okłamywać. Zgłosiłam swoją ofertę, bo chciałam mieć pretekst 
do spotkania z tobą. Nie mogłam się powstrzymać. 

- Uzgodniliśmy przecież, że lepiej będzie, jeśli przesta­

niemy się widywać. - Craig zatrzymał się, żeby spojrzeć na 
nią z góry. 

- Wiem, cośmy uzgodnili, a jednak moja podświadomość 

nie chce mi na to pozwolić. Mam takie uczucie, jakbyśmy 
popełniali koszmarną pomyłkę. - Nie wiadomo, jakim cudem 
odważyła się na pełną szczerość. - Nigdy w życiu żaden męż­
czyzna tak bardzo mnie nie pociągał. Naprawdę. 

Craigowi jakby nagle odechciało się walki. Usiadł obok 

Isabel na kanapie, ale nie za blisko. 

- Ja to samo czuję do ciebie, Isabel, ale... 
- Wiem, co chcesz powiedzieć. Ja pragnę czegoś, czego 

ty mi dać nie potrafisz. Ale może wcale tak nie jest i w rze­
czywistości jesteś zupełnie inny, niż ci się wydaje. 

- Isabel... 

- Przecież ludzie się zmieniają. Czy ty kiedykolwiek byłeś 

zakochany? 

- Nie, chyba nie - odrzekł niepewnie. 
- Ja też nie, ale wiem, że miłość zmienia ludzi. Widzę, 

background image

kim dzięki niej stali się moi bracia. Nawet Angie. Zanim 
urodził się Corey, była nieodpowiedzialna i absolutnie prze­
konana, że macierzyństwo jest najcięższym z obowiązków. 
Corey zmienił ją nie do poznania. A jeśli chodzi o nas... 
- Zawahała się. Trochę się bała wchodzić na grząski grunt, 
ale ponieważ Craig uważnie słuchał, postanowiła powiedzieć 
wszystko, co miała do powiedzenia. - Nie możesz zaprze­
czyć, że coś nas do siebie ciągnie i że to coś może być po 
prostu przeczuciem miłości. A jeśli rzeczywiście się w sobie 
zakochamy... No cóż, cuda się zdarzają - zakończyła Isabel, 
przekonana, że zrobiła z siebie kompletną idiotkę. 

- Nie zmienisz mojego poglądu na małżeństwo i rodzi­

nę - rzekł i zabrzmiało to tak, jakby ją za coś przepraszał, 
choć przecież miał wszelkie powody, żeby się na Isabel roz­
gniewać. 

- Oczywiście, że nie. Zresztą nawet nie będę próbować. 

Ale nie możesz mieć pewności, że twój pogląd na te sprawy 
się nie zmieni. Mnie się tylko tak zdaje... - Isabel nie potrafiła 
mu wytłumaczyć, że chodzi jej o to, jak Craig patrzył na 
śpiącą Sandy. 

- Poznałaś mojego ojca - powiedział Craig. - Widzisz, 

jaki miałem wspaniały przykład. Mnie i brata wychowywała 

służba. Jestem taki podobny do ojca, że czasami mnie samego 
to przeraża. 

Wcale nie jesteś do niego podobny, chciała powiedzieć 

Isabel. Być może na pierwszy rzut oka rzeczywiście byli do 
siebie podobni. Obaj byli ambitnymi, odnoszącymi sukcesy 
biznesmenami, każdy z nich miał swoje własne przedsiębior­
stwo i obaj za dużo pracowali. Ale przynajmniej jedna rzecz 

ich od siebie różniła. Craig potrafił się poświęcać, a Sinclair 
był zimnym i nieczułym cynikiem. 

Craig oczywiście nie chciałby nawet tego słuchać. Są rze-

background image

czy, które każdy musi sam ocenić. Isabel postanowiła więc 
poprowadzić rozmowę w innym kierunku. 

- Nie wiedziałam, że masz brata. 
- Już nie mam. Tom od czterech lat nie żyje. 
- Przepraszam. - Zrobiło jej się bardzo przykro. Nie mog­

ła się powstrzymać od dotknięcia Craiga. Wychowała się 
w rodzinie, w której wszyscy wszystkich dotykali i przytula­

li. Nie mogła siedzieć obok zbolałego człowieka i nie zrobić 
niczego, żeby go pocieszyć. Położyła dłoń na dłoni Craiga. 

- Musieliście być bardzo zżyci. 

- Niestety, nie byliśmy. 

Słowa Craiga bardzo ją zaskoczyły, nie chciała jednak 

grzebać w jego duszy. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Zresztą 

jak na jeden dzień i tak już za dużo nagadała głupot. 

- Dlaczego 4 Lipca to dla was taka ważna data? - zapy­

tała, chcąc wrócić wreszcie na pewny grunt. 

- Inwestorzy chcieliby zrobić huczne otwarcie. - Craig 

bardzo się ucieszył ze zmiany tematu. - Mają zorganizo­
wać przyjęcie na plaży. Hot dogi i picie za darmo, siat­
kówka... 

- Fantastyczny pomysł. 
- Planują bezpośrednią transmisję radiową i... No, wi­

dzisz, nie mogę nawet spokojnie myśleć, bo jedyne, na co 
teraz mam ochotę, to znów cię pocałować. 

- Słucham? - Isabel sądziła, że się przesłyszała. - Co po­

wiedziałeś? 

- Dobrze wiesz, co powiedziałem. Przez cały czas trwania 

tego spotkania zastanawiałem się, co byś zrobiła, gdybym 
wyjął spinki z tej twojej eleganckiej fryzury i patrzył, jak 

włosy opadają ci na ramiona. 

Jego dłonie zrobiły to, o czym mówił, a Isabel nie uczyniła 

nic, aby mu w tym przeszkodzić. W końcu po to ingerowała 

background image

w życie Craiga, żeby mu udowodnić, iż trudno im będzie żyć 
bez siebie. 

Isabel z całych sił wtuliła się w Craiga. Jego pocałunek tak 

ją obezwładnił, że bez pomocy jego silnych ramion na pewno 

osunęłaby się na ziemię. 

- Bardzo ryzykujesz, Isabel - odezwał się Craig, kiedy 

wreszcie zdołał się opanować i przerwać ten całkiem niesto­
sowny pocałunek. - Pochodzę z rozbitej rodziny i jestem pra-
coholikiem. Nie mogę ci nic dać. Nic oprócz tego. - Znów ją 
pocałował. 

- To mi zupełnie wystarczy - mruknęła, gdy na chwilę 

odsunął się od niej dla zaczerpnięcia oddechu. - Przynajmniej 
na razie. 

- Na razie i na zawsze. Proszę cię, nie pokładaj we 

mnie żadnych nadziei. Jeśli tego nie zrozumiesz, to nic nam 
się nie uda. 

- Nie oczekuję niczego, czego ty mi dać nie możesz. Ale 

przecież wolno mi mieć nadzieję. Nie możesz mi zakazać 
posiadania nadziei. 

- Chciałbym się z tobą kochać - wyszeptał Craig. 
- Teraz? 
- Teraz nie, ale niebawem. Ja też nie chcę cię prosić o wię­

cej, niż zechcesz mi dać. Ale bądź pewna, że i ja nie porzucę 
nadziei. 

Isabel miała mnóstwo roboty z urządzaniem mieszkań 

w Blue Waters. Budowlańcy zamiast sześciu dni zostawili jej 
zaledwie cztery i Craig obiecał solidną premię, jeśli mimo to 
zdąży skończyć pracę przed 4 Lipca. Nie trzeba chyba doda­
wać, że Isabel podjęła wyzwanie. 

Craig, niezbyt widocznie pewny jej umiejętności, chodził 

za nią krok w krok. Isabel wykorzystywała go więc bez mi-

background image

łosierdzia. Robił wszystko: od układania wykładzin począ­
wszy, na przynoszeniu lunchu kończąc. 

Niestety, obecność Craiga częściej stawała się przeszkodą 

niż pomocą w jej pracy. Isabel trudno się było skupić, kiedy 
tuż obok, w zasięgu ręki, miała takiego fantastycznego męż­
czyznę. Przez to właśnie źle wymierzyła tapetę i zawiesiła 
niewłaściwe zasłony w jednej sypialni. Wciąż spoglądała na 
Craiga, który patrzył na nią tak pożądliwie, że Isabel dosłow­
nie trzęsły się ręce. 

W ciągu minionego miesiąca spędzili ze sobą mnóstwo czasu 

i to nie tylko w pracy. Zgodnie z daną Isabel obietnicą Craig nie 
wymagał od niej niczego, czego mu dać nie chciała. Jednak ona 
sama czuła, że i ta bariera wkrótce zostanie przełamana. 

Trzeciego lipca o wpół do jedenastej wieczorem oprócz 

Isabel i Craiga w osiedlu Blue Waters nie było żywej duszy. 
Właśnie kończyli urządzać ostatnie z pokazowych mieszkań. 
Isabel przekształciła trzypokojowy apartament w obszerny 
angielski dom wiejski, pełen mahoniowych antyków. Na ścia­
nach zawiesiła obrazy przedstawiające sceny myśliwskie, na 
podłodze położyła turecki dywan, wszystko stare, choć zupeł­
nie nie zniszczone. Nie przeoczyła żadnego szczegółu: od 
chińskiej porcelany i lnianych obrusów w jadalni, do pachną­
cych mydełek w łazience i kupionych na pchlim targu foto­
grafii rodzinnych w holu. Musiała jeszcze tylko posłać łóżko 
w pokoju pana domu. Zostawiła to sobie na koniec w nadziei, 
że uda jej się pozbyć Craiga i tę ostatnią rzecz zrobić już bez 

jego udziału. Niestety, i tym razem się jej nie udało. Najwi­

doczniej Craig czuł się w obowiązku zostać w budynku tak 
długo, aż wszystko będzie zapięte na ostatni guzik. 

Isabel rzuciła w niego jaśkiem. 

- Czyżbyś chciała ze mną walczyć na poduszki? - zapytał, 

łapiąc pocisk jedną ręką. 

background image

- Nic podobnego. Powlecz poduszkę, a ja ułożę przeście­

radła - poleciła. - Proszę cię - dodała szybko. 

Pracując całymi dniami i nocami, żeby tylko zdążyć na 

czas, Isabel zapomniała o codziennej grzeczności i zachowy­
wała się jak wymagający szef. Zresztą Craig wcale się nie 
skarżył. 

- Wolałbym wojnę na poduszki. - Uśmiechnął się i rzucił 

w nią trzymanym w rękach jaśkiem. - Tyle ich na jednym 
łóżku. Trudno się porzeć pokusie. 

- Nie ma o tym mowy - Isabel zadrżała na samą myśl 

o zbieraniu gęsiego pierza z puszystych dywanów. 

Craig stanął za jej plecami i począł delikatnie masować 

ramiona Isabel. 

- Nie denerwuj się - powiedział. - Ja tylko żartowałem, 

Isabel westchnęła. Delikatny masaż nie tylko odprężył jej 

obolałe ramiona, ale także sprawił przyjemność. 

- Prawie skończyliśmy - stwierdził Craig. - Mieszkania 

wyglądają fantastycznie. Ty jutro sobie odpoczniesz, będziesz 
wreszcie miała trochę czasu dla Sandy. Powinnaś być z siebie 
dumna. 

Isabel była z siebie dumna. Zresztą po powleczeniu poście­

li i posłaniu tego nieszczęsnego łóżka miała zamiar uczcić 
zakończenie pracy. Rzeczywiście się odprężyła. 

- Lepiej? - zapytał Craig kończąc masaż. 
- Aha. - Nie chciało jej się mówić więcej. 
Craig wyjął z jej rąk poduszkę i wziął ze sterty jedną ze 

starannie wyprasowanych powłoczek. 

Isabel zabrała się za prześcieradło. Tak naprawdę sama 

miała ochotę rozłożyć się na zadrukowanym ogromnymi ró­
żami materiale. Właściwie nie sama, lecz z Craigiem. Opano­
wała te zdrożne chęci i skupiła się na swym zajęciu. Udało jej 
się wreszcie położyć na łóżku satynową narzutę. Pozostało 

background image

tylko ułożenie poduszek. Wszystkie były już powleczone 
i Craig przyglądał się krytycznie, jak Isabel je układa. 

- Przesuń którąś z nich w prawo - powiedział. 
- Tak sądzisz? 

- A ta w złote koła powinna leżeć na różowej. 
Isabel przyglądała się kompozycji, kiedy usłyszała, jak Craig 

pokasłuje, nieudolnie ukrywając w ten sposób wybuch śmiechu. 

- To wcale nie było śmieszne - uderzyła go w głowę po­

duszką w złote koła. 

- Owszem, było. Układasz te poduchy, jakby to była kom­

pozycja obrazu. Czy to naprawdę takie ważne? 

- Jak śmiesz kwestionować moje umiejętności? - fuknęła 

na niego jak kotka. - Oczywiście, że ważne. Najdrobniejszy 
szczegół może mieć wpływ na decyzję potencjalnego klienta. 

- Skoro tak, to zróbny z tymi poduszkami coś zupełnie 

innego. 

- Co znowu...? - zapytała podejrzliwie. 

Nie zdążyła na dobre skończyć pytania, kiedy ją popchnął. 

Isabel znalazła się na łóżku pomiędzy poduszkami, a Craig na 
niej. Całował ją do utraty tchu, a ona nie miała siły się opierać. 
W końcu jeszcze przed chwilą sama wyobrażała sobie właśnie 
taką scenę. Czuła, że nie powinna mu na to pozwolić, bo mimo 
że spędzili już ze sobą wiele czasu i stali się sobie bardzo 
bliscy, nie była jeszcze emocjonalnie przygotowana na kocha­
nie się z nim. Doskonale o tym wiedziała, ale pożądanie oka­
zało się silniejsze. Jeszcze chwila i podłogę zaścieliłyby ich 
ubrania. Na szczęście ktoś zadzwonił do drzwi. 

- Kto to może być? - zapytała, odetchnąwszy z ulgą, choć 

z drugiej strony zrobiło jej się trochę przykro. 

Craig wcale się nie zdziwił, że ktoś dobija się o tej porze 

do drzwi. Z wyraźnym żalem rozluźnił uścisk i raz jeszcze 
delikatnie pocałował Isabel. 

background image

- Niespodzianka - powiedział. - Uporządkuj łóżko 

i przyjdź do jadalni. 

Isabel przez kilka minut nie mogła dojść do siebie. Kiedy 

wreszcie się pozbierała, naciągnęła prześcieradło, poprawiła na­
rzutę i poukładała poduszki. Słyszała dobiegające z sąsiedniego 
pokoju głosy i czuła dolatujące stamtąd rozkoszne zapachy. 

Kiedy zjawiła się w jadalni, stół już był zastawiony. Pysz­

niły się na nim pieczone kurczęta, sałata, gorące bułeczki 

i butelka czerwonego wina. Bukiet kwiatów i dwie zapalone 

świece dopełniały całości. 

- Pomyślałem sobie, że zgłodniałaś. Pracowaliśmy prze­

cież całe popołudnie - tłumaczył się Craig. 

Isabel miała na końcu języka tysiące sprzeciwów. Nie po­

winni byli używać wypożyczonej antycznej zastawy i chiń­
skiej porcelany. Gdyby cokolwiek się stłukło, musieliby za to 
słono zapłacić. To samo zresztą dotyczyło sztućców i obrusa. 
Ale wszystko to stało się mało ważne wobec romantycznego 
gestu Craiga. 

Kolacja była pyszna. Isabel czuła się szczęśliwa. Jadła 

wyszukane dania, piła stare wino, cieszyła się blaskiem świec 

i towarzystwem uroczego mężczyzny. Złapała się nawet na 

tym, że wyobraża sobie, jak siedzą razem z Craigiem we 
własnym domu, Sandy śpi w drugim pokoju, a po kolacji 
wracają do tamtej ślicznej sypialni... 

Craig po raz kolejny ją zaskoczył. Zamiast wykorzystać 

okazję, pocałował Isabel na dobranoc i kazał jej wracać do 
domu. Obiecał, że sam doprowadzi mieszkanie do idealnego 

stanu. Jadąc do domu Isabel myślała o tym, że on ma jednak 
więcej rozsądku aniżeli ona. 

Poranek 4 Lipca był piękny, doskonały na wielkie otwarcie 

osiedla Blue Waters. Craig raz jeszcze obszedł plażę, obejrzał 

background image

stoiska z jedzeniem i namiot dla VIP-ów, chcąc na własne 
oczy przekonać się, że wszystko jest w porządku. 

Choć nie minęło jeszcze południe, na plaży zaczęły się 

zbierać tłumy przyciągnięte tu perspektywą darmowego po­
siłku i napojów. Ale osoba, której Craig tak niecierpliwie 
wyglądał, jeszcze nie przyjechała. 

Isabel powiedziała mu, że 4 Lipca rodzina DeLeon świę­

tuje. Tego dnia zamykają restaurację i urządzają sobie piknik 
w małym ogródku na jej zapleczu. Isabel nie chciała opuścić 
rodzinnego święta, obiecała jednak, że wpadnie na kilka minut 
do Blue Waters. 

Craig odetchnął, kiedy zobaczył wjeżdżający na parking czer­

wony samochód Isabel. Przyzwyczaił się już do jej obecności. 

Mimo nawału pracy spotykali się w ciągu kilku ostatnich tygodni 
codziennie. Nieraz udawało im się tylko w pośpiechu zjeść ra­
zem lunch w stołówce na terenie budowy, ale czasami wybierali 
się na obiad do któregoś z lokali i wtedy zazwyczaj zabierali ze 
sobą Sandy. Raz nawet udało im się popływać w oceanie przy 
świetle księżyca, a poprzedniego wieczoru byli o krok od prze­
łamania ostatniej dzielącej ich bariery. 

Craig coraz bardziej pragnął Isabel. Nie tylko jej cudow­

nego ciała. Chciał ją mieć całą. Nie mógł się dość nacieszyć 

jej promiennym uśmiechem, inteligencją i możliwością ucze­

stniczenia w życiu kochającej się rodziny Isabel. Ale najbar­
dziej ze wszystkiego uwielbiał w tej kobiecie jej bezgraniczne 
poświęcenie dla znalezionego na plaży dziecka. 

Z niecierpliwością liczył dzielące ich od 4 Lipca dni. 

Chciał pobyć z Isabel dłużej i to bez konieczności przykleja­
nia tapet czy zawieszania na ścianach obrazków. Od kilku dni 
obwieszczał wszystkim zainteresowanym, że w dniu otwarcia 
osiedla nie pracuje. Większość wolnego czasu miał zamiar 
spędzić z Isabel. 

background image

Obudził się z tych romantycznych snów, gdy zobaczył 

podążające w ślad za autem Isabel trzy inne samochody. Nie 
mógł uwierzyć własnym oczom. Na otwarcie Blue Waters 
przybyła cała rodzina DeLeon z wózkami, parasolami plażo­
wymi i składanymi krzesłami. Procesję krewnych prowadziła 
Isabel z małą Sandy na rękach. 

- Witam wszystkich. - Craig wyszedł im na spotkanie. 

- Pozwól, że ci pomogę. 

Chciał wziąć od niej torbę na pieluchy, ale Isabel wolała, 

żeby niósł Sandy. Dziewczynka była ubrana w biało-czerwo-
no-niebieską sukienkę, kapelusz z dużym rondem i wysokie, 
sznurowane buciki. I była bardzo ciężka. 

- Wielkie nieba - westchnął Craig. - To dziecko przybie­

ra na wadze jak zawodnik sumo. 

Sandy nie poczuła się widocznie obrażona, bo obdarzyła 

Craiga jednym ze swych najpiękniejszych uśmiechów. 

- Dzień dobry - powiedziała Isabel. - Przywiozłam całą 

rodzinę, bo tata stwierdził, że skoro dają tu jeść za darmo, to 

jemu nie chce się gotować. Postanowiliśmy połączyć nasze 

przyjęcie z twoim. Mam nadzieję, że się nie gniewasz. 

- Im więcej ludzi, tym weselej. 

Isabel uśmiechnęła się do niego. Wyglądała zachwycająco. 

Craig przyglądał się jej dyskretnie, bo nie chciał, żeby Hector 
DeLeon przyłapał go na wpatrywaniu się w jego córkę. Choć 
naprawdę trudno byłoby się nią nie zachwycać. Isabel miała 
na sobie krótkie spodenki, dzięki czemu cały świat mógł po­
dziwiać jej kształtne nogi. 

Craig miał ochotę poświęcić czas wyłącznie Isabel. Na 

szczęście jednak dobre wychowanie kazało mu pamiętać 
o konieczności zamienienia choć paru słów z jej rodzica­
mi i całą resztą rodziny. Nawet Alonzo, bliźniak Angie, przy­

jechał tego dnia na rodzinną uroczystość. Brakowało tylko 

background image

tajemniczego Patricka, ale jakoś nikt z zebranych o nim nie 
wspominał. 

Bez przerwy kazano Craigowi brać na ręce jakieś dzieci. 

Gdyby nie zmartwiona mina Isabel, pomyślałby, że jest to 
dobrze zorganizowana intryga, mająca na celu przekonanie 
go, że doskonale nadaje się do życia rodzinnego. 

- Chodźmy sprawdzić mieszkania - zaproponowała Crai­

gowi, kiedy wreszcie cała rodzina jakoś się usadowiła. - Chcę 
mieć pewność, że żadna tapeta się nie odkleiła, a rośliny nie 
zwiędły. 

Craig odetchnął z ulgą, gdy Isabel posadziła Sandy na 

kolanach swej matki. Nie miał, oczywiście, nic przeciwko 
dziecku, które zdążył już szczerze polubić, wiedział jednak, 
że jest to prawdopodobnie jedyna okazja spędzenia kilku mi­
nut sam na sam z Isabel. 

- Bardzo cię przepraszam - powiedziała Isabel, kiedy 

znaleźli się dość daleko, aby nikt z DeLeonów nie mógł jej 
usłyszeć. - Moi krewni chwalą się swoimi potomkami na 
prawo i lewo. Nikt nigdy nie zastanawiał się nad tym, że nie 
wszyscy są tak zachwyceni dziećmi DeLeonów jak cała nasza 

rodzina. 

- Mnie to naprawdę nie przeszkadza. 

- Lubią cię, wiesz? - Uśmiechnęła się do niego. 

- Jak mogą mnie lubić, skoro prawie mnie nie znają? 
- Nie moja rodzina, tylko dzieci. Lgną do ciebie i nigdy 

nie płaczą, kiedy trzymasz któreś z nich na rękach. 

- Dlatego powinienem mieć tuzin własnych dzieci? To 

chciałaś powiedzieć? 

- Nic podobnego. Nie doszukuj się, proszę, dwuznaczno­

ści w każdym moim słowie. Ja tylko powiedziałam ci o tym. 
co zauważyłam. I to nie ja wymyśliłam, żeby przywieźć tu 
całą rodzinę. Wolałabym spędzić ten dzień tylko z tobą. 

background image

- Przepraszam, nie chciałem sprawiać ci przykrości. Chy­

ba jestem przewrażliwiony. Myślę, że mimo wszystko znaj­
dziemy trochę czasu dla siebie. Czy naprawdę musimy oglą­
dać te mieszkania? 

- Chyba nie. Znajdą nas, jeśli okaże się, że coś jest nie tak. 
- To dobrze, bo chciałbym ci coś pokazać. 

Weszli na schody prowadzące z plaży do ślicznego domu 

na palach. Craig wprowadził Isabel do jedynego mieszkania 
w tym budynku, którego ona nie urządzała. 

- Myślałam, że nie zdążyliście skończyć tego mieszkania 

- powiedziała, wchodząc do umeblowanego wypożyczonymi 

meblami salonu. 

- To moje mieszkanie - oświadczył Craig. - Wiem, że nie 

jest w twoim stylu, ale wygodnie jest mieszkać na terenie 

budowy, którą się prowadzi. 

- A dlaczego, na miłość boską, przyprowadził mnie pan 

do tej jaskini, panie Jaeger? - Zaśmiała się cicho. 

Craig zupełnie nie rozumiał, co się z nim dzieje. Wystar­

czyło, że Isabel podniosła głowę albo spojrzała na niego tymi 
swoimi ogromnymi orzechowymi oczami, a on już szalał 
z pożądania. 

- Chciałem, żeby nam nikt nie przeszkadzał. 

Isabel uśmiechała się wprawdzie, ale widać było, że wcale 

nie czuje się swobodnie. Czyżby myślała, że chcę ją uwieść? 
pomyślał Craig. No cóż, taka myśl przyszła mi wprawdzie do 
głowy, ale tak naprawdę, to chciałem z nią trochę pobyć. To 
wszystko. 

- A więc to jest twój dom z dala od domu? mówiła, 

rozglądając się po salonie. - Jeśli chcesz, to pomogę ci wybrać 
obrazy na ściany. 

- Nie zostanę tu na tyle długo, żeby opłacało mi się inwes­

tować w dzieła sztuki - powiedział i poniewczasie zdał sobie 

background image

sprawę z tego, jak nieelegancko zabrzmiały jego słowa. Mo­
głoby się wydawać, że nic może się już doczekać, kiedy 
pozwolą mu wyjechać z Galveston. 

- Jak długo jeszcze potrwa budowa? spytała Isabel. 

Choć starała się, żeby pytanie zabrzmiało obojętnie, Craig bez 
trudu odgadł, że się zdenerwowała. 

- Powinniśmy skończyć przed Świętem Dziękczynienia. 
- A potem wracasz do Dallas? 
- Przynajmniej takie mam plany - powiedział. Chyba że 

dostanę tu jeszcze jakąś pracę, pomyślał. Przedłożył już plany 
budowy centrum medycznego, które miało powstać w pół­
nocnej części miasta. Miał nadzieję przeciągnąć swój pobyt 
w Galveston choćby o kilka miesięcy, ale nie lubił zastana­

wiać się nad tym, dlaczego to robi. Nie chciał też wtajem­
niczać Isabel w swoje plany, dopóki nie nabiorą one konkret­
nych kształtów. Na tej niepewności ich związek mógł wyłą­
cznie zyskać. 

- Napijesz się lemoniady? - zapytał. 
- Tak. Nie. Och, naprawdę nie wiem! - Isabel usiadła 

w fotelu. 

- Isabel! Co się stało? - Przestraszył się widząc, że ona 

zaraz się rozpłacze. A przecież powiedział jej, że na stałe 
mieszka w Dallas. Zresztą do Święta Dziękczynienia zostało 

jeszcze wiele tygodni. Nawet Craig musiał przyznać, że przez 

ten czas bardzo wiele mogło się wydarzyć. - A może wolisz 
piwo? 

- To wcale nie jest zabawne. Tak się cieszysz z powrotu 

do Dallas? Chcesz mnie przekonać, że każdemu z nas rzeczy­
wiście co innego pisane. 

Craig od początku o tym wiedział i nie raz jej o tym przy­

pominał. 

- Chciałam ci coś ważnego powiedzieć, ale wciąż to od-

background image

kładam i odkładam. Czekałam na właściwy moment. Teraz 
wydaje mi się, że zdążysz wyjechać, zanim ten moment na­
dejdzie. 

- Co mi chciałaś powiedzieć, kochanie? - zapytał, choć 

wcale nie był pewien, czy chce wiedzieć. 

- Naprawdę nie powinnam tego dłużej odkładać, bo 

w każdej chwili mogą zacząć mnie sprawdzać. 

- Kto cię będzie sprawdzał i po co? 
- Biuro do spraw adopcji. Będą sprawdzać, czy jestem 

dobrą matką dla Sandy. Złożyłam wniosek o adopcję. 

Craig oniemiał. Najpierw ze zdziwienia, a potem z radości. 

- Ależ to wspaniały pomysł! - Ukląkł obok fotela i wziął 

lsabel za rękę. 

- Naprawdę tak uważasz? 
- Jesteś najlepszą matką, jaką Sandy mogłaby znaleźć. 

Szczerze mówiąc, często się zastanawiałem, komu ją oddadzą 

i jak ty zniesiesz rozstanie z małą. Ale skoro sama chcesz ją 

adoptować, to nie muszę się już o nic martwić. Sandy ma 
wszystko, czego jej potrzeba. 

- Powiedz to tym mądralom z biura adopcyjnego. 
- Masz z nimi jakieś kłopoty? 
- Tylko jeden, ale za to duży. Małżeństwo Latynosów już 

od wielu lat czeka na dziewczynkę. Sandy byłaby dla nich 

idealna. 

Ale Sandy jest z tobą od urodzenia. Widać, jak dobrze 

się nią opiekujesz. Przecież ci jej nie zabiorą! 

- Mogą zabrać. Bo widzisz, tamci ludzie mają coś, co dla 

Sandy jest bardzo ważne, a czego ja nie mam. 

- Co to takiego? Przecież temu dziecku niczego nie brakuje. 

- Brakuje jej... ojca - wyszeptała lsabel tak cicho, że 

Craig ledwie ją usłyszał. 

- Ach, tak. - Craig poczuł zawrót głowy. Doskonale wie-

background image

dział, co teraz nastąpi i nie miał żadnej możliwości tego unik­
nąć. - Czy mam przez to rozumieć, że mnie zwalniasz? - za­
pytał znacznie bardziej drżącym głosem, niż mógł się tego po 
sobie spodziewać. Dlatego też postarał się, aby następne sło­
wa zabrzmiały bardziej obojętnie. - Rozumiem, że trudno ci 

będzie znaleźć męża, jeśli wciąż będzie się koło ciebie kręcił 

jakiś facet. 

- Nie, Craig, źle mnie zrozumiałeś. Jesteś najlepszym kan­

dydatem, jakiego można sobie wyobrazić. Chciałabym, żebyś 
się ze mną ożenił. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Isabel sama nie mogła uwierzyć w to, że odważyła się 

złożyć Craigowi propozycję małżeństwa. Czy ja oszalałam? 
pomyślała. Należało poczekać, oswoić go najpierw z tym po­
mysłem. Ale mówił o swoim powrocie do Dallas tak lekko, 
że najzwyczajniej w świecie się przestraszyłam. A teraz on się 
przestraszył. 

Craig usiadł naprzeciwko niej na kanapie. Poruszał się tak, 

jakby sięobawiał, że lada chwila może się rozpaść na kawałki. 

Zbladł i zupełnie nie wiedział, co ma ze sobą począć. 

- Ożenić się z tobą? - powtórzył. 

- To właśnie powiedziałam. 
- Po tym wszystkim, co ci o sobie opowiedziałem? Prze­

cież wiesz, co myślę... 

- Wiem. 

Wobec tego chyba nie uważałaś. - Kręcił głową z nie­

dowierzaniem. Ja naprawdę nie nadaję się na męża. Jestem 
pracoholikiem. Sama wiesz, jak trudno nam było przez te 
ostatnie tygodnie znaleźć choć chwilę czasu dla siebie... 

- I jakie to były cudowne chwile. Temu chyba nie za­

przeczysz. 

- Nie zaprzeczę - zgodził się Craig. - Ale nie jesteśmy 

mężem i żoną. Małżeństwo to zupełnie co innego. O rodzinę 
trzeba dbać i poświęcać jej dużo czasu, a ja tego zapewnić nie 
mogę. 

- Ja to zrobię za nas dwoje. - Isabel wiedziała, że za-

background image

brzmiało to żałośnie. Próbowała odzyskać wewnętrzny spo­
kój, tak jej potrzebny do przekonania Craiga. - Zrozum, 
Craig, wielu mężów pracuje do późna i podróżuje. Oczywi­
ście, nie jest to idealne, ale uczynię wszystko, żeby się nam 

udało. Nie będziemy spędzać ze sobą zbyt wiele czasu, ale za 
to wspólne chwile będą fantastyczne. 

- Nie chodzi tylko o nas. - Craig podszedł do ogromnego 

okna, z którego rozciągał się widok na plażę. Długo patrzył 
na ocean, zanim wreszcie zdołał zebrać myśli. - Są 
mężczyźni, którzy po prostu nie nadają się na ojców i mężów. 

- Dlaczego uważasz, że ty taki właśnie jesteś? - zapytała 

zdziwiona. 

- Ja tak nic uważam. Ja to wiem. 
- Skąd możesz wiedzieć, jeśli nigdy nie byłeś żonaty? Bo 

przecież nie byłeś, prawda? 

- Nie byłem i nie chcę próbować. - Twarz Craiga wyra­

żała taki ból, że Isabel z żalu ścisnęło się serce. - Nie chcę, 
żebyście z Sandy przez całą resztę życia były nieszczęśliwe 
tylko dlatego, iż tobie tak bardzo potrzebny jest mąż, że 
wyszłabyś za każdego przechodzącego ulicą głupka. 

- Teraz ty mnie posłuchaj. - Isabel wstała. Policzki jej 

płonęły, a w oczach szkliły się łzy. - Gdybym rzeczywiście 
chciała wyjść za mąż za byle kogo, to do tej pory dawno już 
bym to zrobiła. Ulice są pełne byle jakich facetów. 

- Więc wybierz sobie któregoś z nich. 
- Żaden z nich się nie nadaje. 

- Ja też się nic nadaję! - Craig podszedł do niej. Isabel 

myślała, że chce jej dotknąć, ale zatrzymał się, zanim zbliżył 
się do niej na odległość wyciągniętej ręki. - Tylko dlatego nie 
chcę się zgodzić, bo zależy mi na tobie i na Sandy. Zasługu­

jecie na coś lepszego. 

- Być może. - Isabel wpatrywała się w beżowy dywan 

background image

pod stopami. - Może rzeczywiście zasługuję na mężczyznę, 
który będzie mnie kochał i zechce być najlepszym na świecie 
ojcem, na takiego, który co wieczór będzie wracał do domu 

i bawił się z Sandy, kiedy ja będę gotować obiad, mężczyznę, 

który będzie tylko mój i który usatysfakcjonuje mnie pod 
każdym względem. 

Wreszcie podniosła głowę. Twarz Craiga wyrażała rozpacz 

i tęsknotę. Szybko się jednak pozbierał i przybrał obojętną 
minę. 

- Właśnie tego ci trzeba - powiedział prawie szeptem. 

Musisz mieć mężczyznę, który cię pokocha i którego ty 

będziesz mogła kochać bez zastrzeżeń. 

- Wobec tego jeszcze się rozejrzę - powiedziała, zastana­

wiając się jednocześnie, dlaczego Craig uważa, że ona nie 
mogłaby go pokochać. - Ale zanim kogoś znajdę, prawdopo­
dobnie zdążą mi już zabrać Sandy. 

Musiała wyjść. Gdyby została, mogłaby zacząć krzyczeć 

i jeszcze bardziej by się ośmieszyła. Zbiegła ze schodów, 
mając nadzieję, że za chwilę usłyszy za sobą kroki Craiga. 
Niestety, wciąż była sama. 

Isabel poszła na odludną część plaży. Zdjęła sandały i bro­

dziła w wodzie, pozwalając wiatrowi, aby osuszył jej łzy. 

Dopiero po kilku minutach uzdrawiającej samotności mogła 

obiektywnie przyjrzeć się temu, co przed chwilą zaszło po­
między nią i Craigiem. 

Była wobec niego uczciwa. Przynajmniej o to nie musiała 

mieć do siebie pretensji. Gorzej przedstawiała się sprawa całej 
reszty. Isabel zrozumiała, że usiłowała wmanipulowac Craiga 
w małżeństwo, wzbudzając w nim poczucie winy. No cóż, 
naprawdę nic miała wyjścia. Zrobiłaby wszystko, żeby tylko 
zatrzymać Sandy, co oczywiście w niczym nie usprawiedli­
wiało jej postępowania. 

k. 

background image

Isabel opanowała się na tyle. że mogła już wrócić do ro­

dziny i do swej ukochanej Sandy. Dziewczynka siedziała na 
kolanach Patsy. Na widok Isabel matka natychmiast podała 

jej małą, jak gdyby wiedziała, że córka bardzo pragnie przy­

garnąć dziecko do siebie. 

Isabel usiadła na ręczniku. Przytuliła policzek do ciemnych 

włosów Sandy. 

- Kłopoty z mężczyznami? - zapytała szeptem Patsy, 

choć i tak nikt nie mógłby jej w tym hałasie usłyszeć. 

- Skąd wiesz? Och, mamo! Zrobiłam z siebie kompletną 

idiotkę. Poprosiłam Craiga, żeby się ze mną ożenił. 

- Nie wiedziałam, że sprawy pomiędzy wami zaszły już 

tak daleko. 

- Nie zaszły. Może by coś z tego wyszło, gdybym dała mu 

więcej czasu. Ale ja nie mam czasu. Muszę znaleźć ojca dla 
Sandy. 

- To właśnie mu powiedziałaś? „Sandy potrzebuje ojca, 

a ty jesteś pod ręką, więc może byśmy się pobrali". Nic dziw­
nego, że się nic zgodził. 

- Wcale tak nie było - zaprotestowała Isabel. 
- Kochasz go? - zapytała Patsy. - Nie jest dobrze, jeśli 

wychodzi się za mąż bez miłości. Nawet gdyby robiło się to 
z bardzo ważnych powodów. 

- Kocham go - odrzekła bez namysłu Isabel. Po raz pier­

wszy nawet przed sobą otwarcie się do tego przyznała. - Nie 
sądzę, żeby chciał to usłyszeć. Wydaje mi się, że bardzo go 
przestraszyłam. To okropne, mamo. Mam wrażenie, że on 
chce mieć rodzinę, tylko bardzo się tego pragnienia boi i uda­

je, że nikt nie jest mu potrzebny. 

- Może ma powody. Jaka jest jego rodzina? 
- Niewiele o tym mówi. Wiem tylko, że kiedy miał dzie­

sięć lat, stracił matkę, a parę lat temu zmarł jego brat. Z ojcem 

background image

niezbyt dobrze mu się układa. Zdawałoby się, że jeśli czło­
wiek przez tyle lat nie miał żadnej rodziny, to powinien chcieć 
założyć własną. 

- Niekoniecznie. Może on się boi szczęścia. Niektórzy 

ludzie tacy są. 

- Ale dlaczego? - Isabel pomyślała, że tak może być 

w przypadku Craiga. Bez wątpienia czegoś się obawiał. 

- Szczęście budzi obawy. Kiedy człowiek jest szczęśliwy, 

zaczyna się zastanawiać, czy sobie na to zasłużył. Boi się, że 
los się od niego odwróci i nagle mu to szczęście zabierze. 

- Czy ty kiedykolwiek czułaś się w ten sposób? - Isabel 

nic potrafiła sobie wyobrazić czegoś podobnie okropnego. 

- Oczywiście. Pamiętam, że kiedy byłam w ciąży z Patric­

kiem, myślałam sobie często: „Mam wspaniałego męża i trójkę 
ślicznych dzieci. Co będzie, jeśli to dziecko mi się nie uda?" 

- No i się nie udało - mruknęła Isabel. - Miałaś od niego 

jakieś wieści? 

- Jeśli systematycznie posyłamy mu pieniądze, nie daje 

znaku życia. I dzięki Bogu - westchnęła matka. - Skoro już 
wystraszyłaś jedynego kandydata na męża, jaki pojawił się na 
horyzoncie w ciągu kilku ostatnich lat, to co teraz zrobisz? 

- Nie żartuj sobie ze mnie, mamo... 
- Pozwoliłam sobie na ten żart, bo jestem pewna, że on 

wróci. Widziałam, jak na ciebie patrzył. Mężczyzna, który 
w ten sposób patrzy na kobietę, nie odchodzi od niej bez 
słowa. Chyba że zostanie przemieniony w kamień. 

- Jak on na mnie patrzy? - zapytała Isabel. 
- Jakby coś do ciebie czuł. Ale dajmy już temu spokój. 

Przestań marudzić i rozerwij się trochę. Może byś sobie po­

grała w siatkówkę? 

Isabel pokręciła głową. Nie chciała rozstawać się z Sandy. 

Nawet na chwilę. 

background image

- No to pokaż małej ocean. Ciekawe, czy się jej spodoba. 

Tobie zresztą odrobina słońca też nie zaszkodzi. Jesteś taka 
blada. 

- I kto to mówi? - Isabel uśmiechnęła się do matki. 
- Ale ja zawsze jestem blada - roześmiała się Patsy. - A ty 

latem jesteś brązowa jak czekoladka. 

- Teraz zaleca się unikać słońca. Ale chyba spacer po 

plaży mi nie zaszkodzi. 

Isabel przeszła przez plażę. Trzymała Sandy tak, aby stopki 

dziecka ledwie dotykały piasku. A kiedy o brzeg uderzała 
fala, podnosiła dziewczynkę do góry. Śmiechu było przy tym 
co niemiara. 

Isabel przeżywała te chwile tak jak wszystkie szczególne 

momenty w życiu Sandy. Myślała także o tym, że następne 
wakacje Sandy być może spędzi z kimś innym. 

Craig z daleka obserwował, jak Isabel buduje Sandy za­

mek z piasku. Od czasu do czasu ochlapywała wodą małą 
stopkę, a wtedy dziecko radośnie machało rączkami. 

Czy jest na świecie wspanialsza kobieta i bardziej urocze 

dziecko? pomyślał smutno. A jednak z powodu jakichś głu­
pich przepisów ktoś może zabrać to dziecko przybranej, ko­
chającej matce tylko dlatego, że w domu zabrakło ojca. 

Craig był pewien, że brak ojca nie przeszkodzi w prawid­

łowym rozwoju Sandy. Lepiej wcale nic mieć ojca, niż mieć 
takiego, którego dziecko nic nie obchodzi albo którego obe­
cność czyni jc nieszczęśliwym. Taka oddana matka jak Isabel 
każdemu dziecku by wystarczyła. Zresztą kto to może wie­
dzieć, jakimi ludźmi okażą się ci Latynosi, których urzędnicy 
uważają za idealnych rodziców. 

Craig zastanawiał się nad złożoną mu przez Isabel propo­

zycją. Zachował się nieładnie, ale usprawiedliwiało go to, że 

background image

bardzo go zaskoczyła. Dopiero teraz wymyślił rozsądne wy­

jście z tej sytuacji. 

Isabel go nie zauważyła. Podniosła głowę dopiero wtedy, 

kiedy cień Craiga padł na jej piaskową budowlę. 

- Cześć - powiedziała niepewnie. 
- Cześć. Może potrzebny ci architekt? 
- Raczej tak. Ten zamek niezbyt dobrze się prezentuje. 
- Można go jeszcze uratować. - Usiadł obok Isabel. 

- Trzeba tylko zrobić grubsze ściany i pogłębić fosę. Mogę'.' 

- Proszę bardzo. 

Przez chwilę w milczeniu pracowali razem i tylko przy­

padkowo, a potem już rozmyślnie, ich rzeźbiące w piasku 
palce co chwila się spotykały. 

- Isabel - zaczął Craig. 
- Proszę cię, nic nie mów. Zapomnijmy o tym, że w ogóle 

wypowiedziałam słowo „małżeństwo". 

- Nie potrafię zapomnieć. O niczym innym nie myślę. Nie 

możemy dopuścić do tego, żeby ci zabrano Sandy. 

- Nic na to nie poradzimy. 
Craig wiedział, że Isabel wcale w to nie wierzy. W milcze­

niu zabawiała się wstążką od kapelusika Sandy. Śpiąca 
z

 główką na udzie Isabel dziewczynka zupełnie nie zwracała 

na to uwagi. 

- A co by było... - zaczął Craig. Serce biło mu tak mocno, 

jak gdyby chciało wyskoczyć z piersi. - Co byś powiedziała 

na fikcyjny ślub? Tylko na papierze? 

- Chciałbyś, żebyśmy się pobrali, ale nie mieszkali razem? 
- Tylko do czasu zakończenia procesu adopcyjnego tłu­

maczył Craig, choć wiedział już, że jego pomysł wcale nie 
był najlepszy. - Potem się rozwiedziemy. Mam przyjaciela 
prawnika, który... 

- Nie - przerwała mu Isabel. - Doceniam twoje poświę-

background image

cenie, ale ja nie potrafię traktować lekko przysięgi małżeń­
skiej. A o rozwodzie też nie może być mowy 

O tym Craig także wiedział. Isabel pochodziła przecież 

z tradycyjnej, katolickiej rodziny, która w każdą niedzielę re­
gularnie chodziła do kościoła. 

- Moglibyśmy unieważnić małżeństwo. 
- Z jakiego powodu? 
- Gdyby małżeństwo nie zostało skonsumowane... -

Craig nie wiedział, dlaczego to zaproponował. Przecież był 
tylko człowiekiem. Nie potrafiłby ożenić się z Isabel i nawet 

jej nie dotknąć. 

- Nawet gdybym się zgodziła na takie rozwiązanie i tak 

nic by z tego nie wyszło - powiedziała Isabel, a Craig ode­
tchnął z ulgą. - Urzędnicy przeprowadzają bardzo dokładny 
wywiad. Nie uda się ich nabrać na fikcyjne małżeństwo. Zre­
sztą ja nie mogłabym kłamać. Ale i tak dziękuję ci za propo­
zycję. - Udało jej się do niego uśmiechnąć. Potem nachyliła 
się i pocałowała Craiga w policzek, zupełnie nieświadoma te­
go, jak ten prosty gest na niego podziała. 

Craig po raz pierwszy w życiu znalazł się w tak bezna­

dziejnej sytuacji. Odrzucił propozycję Isabel, a ona nie zgo­
dziła się przyjąć jego oferty i teraz już nigdy więcej nie uda 
się im do siebie zbliżyć. Tymczasem Craig nigdy żadnej ko­
biety nic pragnął tak bardzo jak Isabel. Chciał ją mieć dla 
siebie całą, pragnął posiąść jej ciało i duszę, chronić ją i chciał 
się z nią kochać. No i chciał jej pomóc zatrzymać to dziecko. 

Raz jeszcze wszystko to rozważył i doszedł do wniosku, że 
ma tylko jedno wyjście. 

- Isabel... 
- Nie rozmawiajmy już o tym. Rozumiem twoje stanowi­

sko i mam nadzieję, że ty mnie też rozumiesz. Naprawdę 
możesz już iść. 

background image

- Nie chcę. Kochanie, zrozum... Zróbmy to wreszcie. 
- Co mamy zrobić? - przeraziła się Isabel. 
- Pobierzmy się. Jeżeli dzięki temu będziesz mogła za­

trzymać Sandy, to po prostu się pobierzmy. 

- Mówisz poważnie? Zgodziłbyś się na prawdziwe mał­

żeństwo? 

- Co najmniej tak prawdziwe, żeby ci urzędnicy od ado­

pcji nie mieli do niego żadnych zastrzeżeń. Ale nie mogę ci 
obiecać, że to będzie trwało wiecznie. 

- To znaczy, że chcesz się rozwieść po adopcji Sandy? 

- Unieważnić małżeństwo. Znajdziemy jakiś sposób. 

- To nawet nie będzie takie trudne. Kościół bardzo ułatwia 

unieważnienie małżeństwa bez konieczności narażania się na 
opinię „złego katolika" - powiedziała z dezaprobatą. 

- Wiem, że to nie jest idealne rozwiązanie, ale przynaj­

mniej nie zabiorą ci Sandy. A potem będziesz sobie mogła 
spokojnie poczekać na tego właściwego mężczyznę. Myślę, 
że powinnaś przyjąć moją propozycję, bo ja niecodziennie 
proponuję kobietom małżeństwo. 

Isabel wpatrywała się w niego tymi swoimi brązowymi 

oczyma. Im dłużej na niego patrzyła, tym bardziej Craig był 
pewien, że postąpił słusznie. 

- Zgoda - powiedziała. 

- Mam uklęknąć czy zrobić coś w tym rodzaju? - Teraz, 

kiedy najtrudniejsze miał za sobą, Craig zaczął się dener­
wować. 

- Trochę się spóźniłeś. 
- To może chociaż pozwolisz mi pocałować narzeczoną? 

Isabel tylko skinęła głową. 

Craig całował ją, myśląc o tym, że Isabel wkrótce zostanie 

jego żoną, a on będzie mógł spać obok niej każdej nocy 

i każdego ranka ją całować. 

background image

Nie dbali o to, że wszyscy zebrani na plaży mogą ich 

widzieć. Rodzina DeLeon także. Craig i Isabel byli przecież 
zaręczeni i nikt nie miał prawa zabronić im pocałunku. 

- Isabel! - zawołał przerażony, kiedy poczuł na twarzy 

wilgoć. - Ty płaczesz? 

- Jestem taka szczęśliwa - pociągnęła nosem. 
Craig jednak miał wrażenie, że wcale szczęśliwa nie była. 

Na wiadomość o zaręczynach rodzina Isabel jakby ode­

tchnęła z ulgą. Wszyscy dawno już stracili nadzieję. Uważali, 
że ona nigdy nie wyjdzie za mąż, ponieważjest „taka okropnie 
zasadnicza", jak zwykł mawiać jej ojciec. Tak więc uro­
czystość z okazji 4 Lipca przekształciła się w przyjęcie zarę­
czynowe. 

Craig dobrze się spisał w roli narzeczonego. Z humorem zno­

sił jowialne poklepywanie po plecach, jakie fundowali mu wszy­
scy mężczyźni klanu DeLeon i ani słowa nie pisnął o planowa­
nym wkrótce po ślubie unieważnieniu małżeństwa. Isabel także 
pokazywała rodzinie uśmiechniętą twarz, choć w głębi duszy 
użalała się nad sobą. Zgodziła się na tę parodię małżeństwa 
wyłącznie przez wzgląd na dobro Sandy. W głębi duszy Isabel 
tliła się jednak iskierka nadziei, bo przecież istniała możliwość, 
że gdy Craig zostanie mężem i ojcem, przekona się, że to nie 
takie straszne i wreszcie przestanie się bać. 

Szybko jednak przywołała się do porządku i odpędziła od 

siebie te myśli. Nie chciała rozbudzać w sobie nadziei, które 
nie miały wielkich szans na spełnienie. Miała wyjść za mąż 
za Craiga tylko po to, żeby nie odebrano jej Sandy. To był 

fakt i na nim należało się skupić. 

Świąteczny nastrój nie opuszczał rodziny DeLeon przez 

całą resztę dnia. Planowano uroczystość ślubną, wesele i za­

stanawiano się, kogo koniecznie trzeba zaprosić. Dopiero wie-

background image

czorem, kiedy wszyscy zajęli się oglądaniem pokazu sztucz­
nych ogni, Isabel mogła chwilę pobyć sama z Craigiem. San-
dy i Corey spali smacznie pod czujnym okiem Patsy, więc 

Isabel i Craig rozłożyli sobie koc w pewnym oddaleniu od 
reszty rodziny. 

- Czy możemy zaplanować ślub na początek września? 

- zapytała Isabel. 

- Mnie to odpowiada, chociaż wolałbym cię porwać 

i wziąć cichy ślub z dala od twojej rodziny. 

- Nie chcesz chyba zrobić sobie tylu wrogów na całą 

resztę życia? W naszej rodzinie ślub to wielkie wydarzenie. 
A ponieważ ja jestem pierwszą córką, która wychodzi za mąż, 
to święto będzie jeszcze większe. 

- Jakoś to wytrzymam. - Craig pogłaskał kolano Isabel. 

- Ja tylko żartowałem. Nie mam nic przeciwko hucznemu 
weselu, chociaż nie wiem, jak zdążysz w dwa miesiące wszy­
stko przygotować. 

- Nie martw się. Na pewno zdążymy. 
- Nie możemy pojechać w podróż poślubną. Przynajmniej 

dopóki nie skończę Blue Waters. 

- Rozumiem. Czy możesz... Chciałam zapytać, czy nie 

będziesz miał nic przeciwko temu, żebyśmy zamieszkali 
w moim domu? To duży dom. Trzy lata go remontowałam 
i bardzo nie chciałabym się stamtąd wyprowadzać. Ale gdy­
byś koniecznie chciał, żebyśmy wyjechali do Dallas... 

- Za nic w świecie nie chciałbym cię zmuszać do opusz­

czenia tego pięknego domu. Zresztą pracy dla mnie w tym 
mieście wystarczy na długo po zakończeniu budowy Blue 

Waters. 

- Niemożliwe. A co z twoją firmą? 
- Czasami będę musiał pojechać do Dallas, ale mój wspól­

nik doskonale sobie poradzi beze mnie. Z firmą na pewno nie 

background image

będzie problemu. Zresztą w przyszłym tygodniu i tak muszę 
tam na parę dni się wybrać. 

Isabel zauważyła, że Craig nie wspomniał nawet o prze­

niesieniu firmy do Galveston. Zresztą dlaczego miałby w ogó­
le o tym myśleć? Najpóźniej za rok rozstrzygnie się sprawa 
adopcji i wtedy wróci sobie na stałe do Dallas. 

- A co na to małżeństwo powie twój ojciec? 
- Mój Boże! Nawet o nim nie pomyślałem. Wprawdzie 

nie obchodzi mnie jego zdanie, ale sądzę, że nie będzie zado­
wolony. Mam nadzieję, że tobie to nie przeszkadza. 

- Dlaczego nie będzie zadowolony? 

- Jest wielkim konserwatystą. Pewnie nie spodoba mu się, 

że jesteś... że ja... 

- Ach, rozumiem. Wolałby, żebym nie była w połowie 

Meksykanką. Ale moje pochodzenie nie przeszkodziło mu 

robić ze mną interesów. 

- To zupełnie co innego. Twoja oferta była najtańsza, 

a projekty najlepsze. Sinclair nigdy by sobie nie pozwolił 
zepsuć dobrego interesu z tak błahego powodu jak pochodze­
nie osoby, z którą ten interes robi. 

- A więc nie ma nic przeciwko temu, żeby ze mną praco­

wać, tylko nie chciałby, żebym weszła do jego rodziny? 

Ogromna kaskada białych iskier oświetliła twarz Craiga na 

tak długo, że Isabel zauważyła malującą się na niej gorycz. 

- O ile się dobrze orientuję, to dla ojca rodzina nie ma 

znaczenia - powiedział ponuro. - I zupełnie nic mnie nie 
obchodzi, co on sobie pomyśli. Ty także nie powinnaś na to 
zwracać uwagi. 

- Ale mnie to bardzo obchodzi. To twój ojciec. Zaraz, 

mówiłeś mi, że musisz na parę dni pojechać do Dallas. 

- Tak, i co z tego? 
- Ja też chciałam pojechać do Dallas, tylko za dwa tygo-

background image

dnie, ale mogę zmienić plany i wybrać się tam trochę wcześ­
niej. Moglibyśmy polecieć wspólnie i spotkać się z twoim 
ojcem. Razem powiedzielibyśmy mu o naszych planach. 

- To najbardziej szalony pomysł, jaki miałaś. 

- Zrobisz to dla mnie? 
- Jesteś bardzo odważną kobietą, Isabel. - Craig zastana­

wiał się chwilę, a potem wzruszył ramionami. - Właściwie, 
dlaczego nie? Sam chciałbym zobaczyć jego minę. Obiecaj 
mi tylko, że cokolwiek on powie, nie poczujesz się dotknięta. 

- Postaram się. 
Craig otoczył ją ramieniem. Przytuleni do siebie obejrzeli 

pokaz sztucznych ogni do końca. W zasadzie powinien to być 
bardzo romantyczny wieczór. Craig i Isabel zaręczyli się, od 
oceanu wiał miły wietrzyk, a nad ich głowami, bajecznie ko­
lorowe fajerwerki co chwila eksplodowały i oświetlały zamek 
z piasku, który razem z Craigiem wybudowali. Teraz, rozmy­
ty przez fale, był tylko bezkształtną kupką piachu, a za kilka 
godzin nawet ślad po nim nie pozostanie. 

Jej małżeństwo z Craigiem miało być tak samo trwałe. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

W Tolbert's Chili Parlor, restauracji w centrum handlo­

wym starej części Dallas, nawet o drugiej po południu pano­
wał tłok. Siedzący samotnie przy stoliku Craig jeszcze raz 
spojrzał na zegarek. Isabel była już o kwadrans spóźniona 

i Craig zaczął się o nią niepokoić. Chciał ją sam wozić po 
mieście, ale Isabel uparła się wynająć samochód. Twierdziła, 

że poradzi sobie z koszmarnym ruchem ulicznym Dallas, 
choć nie dało się go porównać z tym, jaki panował w niewiel­
kim Galveston. Craig bał się, że zabłądziła albo, co gorsza, 
miała jakiś wypadek. 

Znów poczuł nieprzyjemne mrowienie w plecach. Zdarzyło 

mu się to po raz pierwszy od śmierci Toma. Doskonale wiedział, 
co to mrowienie oznacza, i wcale mu się ono nie spodobało. Miał 
być mężem Isabel, więc już czuł się za nią odpowiedzialny. 
Wiedział, że zachowuje się śmiesznie. Isabel była dorosła i przez 
wiele lat doskonale radziła sobie bez niego. 

Może trzeba ją było wozić, myślał Craig. Ale przecież nie 

mam prawa niczego jej narzucać. Isabel nie jest dzieckiem. 
Sama podejmuje decyzje i ponosi konsekwencje tych decyzji. 
Nie mogę obarczać się odpowiedzialnością za to, co się z nią 
dzieje, kiedy nie jesteśmy razem. Ale chyba mam prawo się 
martwić. Po co ja się w ogóle nad tym zastanawiam? Chyba 
tylko po to, żeby mi się zrobił wrzód na żołądku. Nie nadaję 
się do życia rodzinnego i już. Mam nadzieję, że proces 
adopcyjny szybko się skończy i będzie można bez rozgłosu 

background image

unieważnić to małżeństwo. Isabel poszuka sobie wtedy pra­
wdziwego męża. Kogoś, kto będzie odpowiednim ojcem dla 
Sandy. 

Ta ostatnia myśl sprawiła Craigowi fizyczny ból. Nie mógł 

sobie wyobrazić innego mężczyzny w roli męża Isabel. Nie 
wiedział, jak to możliwe, żeby tak bardzo czegoś pragnąć 

i jednocześnie wcale tego nie chcieć. Dlaczego to, co sprawia 
tyle radości, jednocześnie wzbudza niepokój, a nawet strach? 

Craig raz jeszcze spojrzał na zegarek. Minęło dwadzieścia 

minut. Isabel musiało się coś złego przytrafić, bo w przeciw­
nym wypadku zadzwoniłaby i zostawiła mu wiadomość 
o swoim spóźnieniu. Wstał od stolika, choć nie bardzo wie­
dział, dokąd właściwie miałby pójść. Wtedy ją zobaczył. Prze­
bijała się przez tłum czekających na wolne miejsca gości. 

- Tu jesteś! - zawołała. 
- A gdzie miałbym być? - zdziwił się Craig. - Zaczyna­

łem się już o ciebie martwić. Mogłaś zadzwonić do restauracji 
i zawiadomić, że się spóźnisz. 

- Przecież ja się wcale nie spóźniłam. Siedzę tu od pół go­

dziny. Tyle, że po drugiej stronie sali. Myślałam, że to ty się 

spóźniasz. Naprawdę nie wiem, jak to się stało, żeśmy się minęli. 

- Przepraszam wyjąkał Craig. 
- Dziękuję, że się o mnie martwiłeś. - Isabel pocałowała 

go w policzek. Strach i gniew Craiga natychmiast się ulotniły. 

- Jak ci poszło spotkanie? 

- Całkiem dobrze. Inwestorzy są zadowoleni. Przyjęcie 

4 Lipca znacznie przyspieszyło sprzedaż. Budowa też idzie 
zgodnie z planem, więc wszystko jest w porządku. Dzwoniłaś 
do domu? Jak się ma Sandy? zapytał, nie wiadomo dlaczego 

przejęty także i dzieckiem. 

- Nie kpij sobie ze mnie. Dzwoniłam już dwa razy. Prze­

cież po raz pierwszy zostawiłam ją na dłużej niż kilka godzin. 

background image

Angie zajmuje się biurem, a Oleta i babcia dziećmi. Na razie 
nie ma problemów. 

- A tobie jak poszło? 
- Świetnie. Weszłam po drodze do sklepu z antykami. 

Wiesz do którego? Naprzeciwko Love Field. Mam taką klien­
tkę, która szaleje za sztuką orientalną. Wynalazłam jej tam 
cudowne pieski Foo. I wyobraź sobie, że znalazłam dla nas 
poszewki na poduszki z monogramem ,J". 

- Chcesz zmienić nazwisko? - Craig bardzo się zdziwił. 
- Oczywiście. To znaczy chcę mieć podwójne nazwisko. 

Isabel DeLeon-Jaeger. Trochę to trudne do wymówienia, ale 

ponieważ moja firma nazywa się „Wnętrza DeLeon", to nie 
chciałabym się całkowicie pozbywać panieńskiego nazwiska. 

Masz coś przeciwko temu? 

Wydaje mi się, że to niepotrzebny kłopot. I tak nieba­

wem znów je zmienisz. 

Isabel posmutniała. Jak zwykle, kiedy Craig przypominał 

jej o nietrwałości planowanego przez nich małżeństwa. A on 
jakby czuł się zobowiązany ciągle jej o tym przypominać. 

A może tylko sam nie chciał o tej sprawie zapomnieć? 

- Mimo wszystko wolałabym nosić twoje nazwisko. 

Oczywiście, jeśli mi na to pozwolisz - powiedziała cicho. 
- Uważam, że mąż i żona powinni używać tego samego na­
zwiska. Jeśli będzie trzeba, po prostu znów je zmienię. - Na­
gle głos jej się załamał. 

Craig skinął głową. Żałował, że w ogóle się odezwał. Isa­

bel najwyraźniej cieszyła się perspektywą zamążpójścia, choć 
wiedziała, że nie będzie to normalne małżeństwo. 

- Na tym budynku widnieje twoje nazwisko. - Oczy Isa­

bel zrobiły się wielkie jak spodki, kiedy zobaczyła pięćdzie-
sięciopiętrowy wieżowiec stojący w samym centrum Dallas. 

- Nie moje, tylko mojego ojca. 

background image

- Wiem. że jest bogaty, ma sklepy jubilerskie i stacje te­

lewizyjne, ale nie miałam pojęcia, że ten wieżowiec też do 

niego należy. 

- Ten i jeszcze parę innych, 
- Teraz naprawdę jestem pod wrażeniem. 
- Może powinnaś wyjść za mąż za Sinclaira, nie za mnie 

- zażartował Craig. 

- Bo ja wiem. - Isabel udawała, że rozważa jego propo­

zycję. - Chciałbyś, żebym została twoją macochą? 

- Co to, to nie - roześmiał się Craig. - Uczucia, jakie 

żywię wobec ciebie, w żadnym wypadku nie są synowskie. 
- Objął ją i pocałował. - Jedźmy stawić czoło staremu lwu. 

- Naprawdę uważasz, że będzie aż tak źle? - zapytała 

Isabel, kiedy jechali windą na ostatnie piętro. - Mam nadzieję, 

że cię nie wydziedziczy. 

- Z moim ojcem nigdy nic nie wiadomo. 
Kiedy wyszli z windy, Isabel aż gwizdnęła z podziwu. Kil­

ka razy w życiu pracowała z bogatymi klientami, ale nigdy 
dotąd nie miała do czynienia z tak kosztownie urządzonym 
wnętrzem. Ściany pokryto kilkusetletnimi gobelinami, a chiń­
skie posągi z brązu miały wartość muzealną. 

Siedząca za rzeźbionym mahoniowym biurkiem kobieta 

także robiła niemałe wrażenie. Szczupła jak niteczka blondyn­
ka do złudzenia przypominała rodowodowego szpica. 

- Ach, pan Jaeger - odezwała się słodkim jak ulepek gło­

sikiem. - Jak to miło znów pana widzieć. 

- Dzień dobry, Buffy. Poznaj moją... przyjaciółkę, Isabel 

DeLeon. Sinclair na nas czeka. 

- Oczywiście. Proszę usiąść. Zawiadomię, że państwo 

przyszli. 

Isabel usiadła w miękkim pluszowym fotelu. Trudno jej 

było zrozumieć, jak to możliwe, żeby stosunki ojca z synem 

background image

były tak bardzo zformalizowane. Craig właściwie nie mówił 
o ojcu inaczej niż „Sinclair". Tłumaczył jej, że niezręcznie 
byłoby mu podczas oficjalnych rozmów mówić do niego „ta­
to". To Isabel mogła zrozumieć. Nie pojmowała jednak, dla­
czego w sytuacjach mniej oficjalnych także mówi mu po 

imieniu. 

Nie umiała sobie wyobrazić.jak zachowałby się jej ojciec, 

gdyby powiedziała do niego „Hektorze", i nie rozumiała, jak 
można kazać własnemu dziecku czekać w najpiękniej nawet 
urządzonej recepcji. 

A może to my jesteśmy nienormalni? pomyślała. Może mam 

przewrócone w głowie, bo o każdej porze mogę znaleźć swojego 
ojca w restauracji i nikt nie broni mi do niego dostępu? 

- Proszę, możecie państwo wejść - oznajmiła Buffy po 

tym, jak przez telefon zamieniła kilka cichych słów ze swoim 
szefem. 

Zanim doszli do gabinetu Sinclaira, musieli przejść przez 

jeszcze jeden sekretariat. Królowała w nim pani nieco starsza 

od Buffy i znacznie mniej efektowna od swej młodszej kole­
żanki. Entuzjastycznie powitała Craiga, uśmiechnęła się do 

Isabel, po czym wpuściła ich do sanktuarium szefa. 

Gabinet Sinclaira niezbyt się Isabel spodobał. Przytłaczał 

ją widok boazerii z ciemnego drewna, granatowego dywanu, 

starych mebli w stylu hiszpańskim i kolekcji broni. Sam Sin­
clair robił jeszcze bardziej imponujące wrażenie niż podczas 
rozmów na budowie Blue Waters. Siedział za ogromnym biur­
kiem i ponuro patrzył na gości. Rzeczywiście przypominał 
starego Iwa. 

- Miło mi znów panią widzieć, pani DeLeon - powitał ją 

uprzejmie. Po czym zwrócił się do Craiga. - Przychodzisz do 
mnie po raz drugi tego samego dnia. Czy mogę spytać, czemu 
zawdzięczam ten zaszczyt? 

background image

Sytuacja pomiędzy ojcem i synem od razu stała się nie­

przyjemna. Wobec tego Isabel, urodzona parlamentariuszka, 
uznała za stosowne się odezwać: 

- To ja poprosiłam Craiga, żebyśmy pana odwiedzili. Ma­

my panu coś do powiedzenia. 

- Ach, tak? 
- Możesz się w każdej chwili wtrącić, wiesz? - Trochę 

zdenerwowana Isabel spojrzała na Craiga. 

Uśmiechnął się do niej, ale kiedy zwrócił się do ojca, jego 

twarz znów miała kamienny wyraz. 

- Pobieramy się. Ślub odbędzie się siódmego września. 

- Bylibyśmy bardzo szczęśliwi, gdyby zechciał pan 

w nim uczestniczyć - dokończyła Isabel. czym zasłużyła so­
bie na karcące spojrzenie Craiga. 

Sinclair milczał przez chwilę. Patrzył to na Craiga, to na 

Isabel, jak gdyby nic mógł się zdecydować, co właściwie 

o tym wszystkim myśleć. W końcu zdobył się na coś, co 

trochę przypominało uśmiech. 

- Wobec tego chyba powinienem wam pogratulować 

- powiedział. - Poproszę, żeby przyniesiono nam szampana. 

- To nie jest... To znaczy, my naprawdę nie mamy wiele 

czasu. 

- Rozumiem. - Dłoń Sinclaira zamarła na słuchawce te­

lefonu. 

- Czy chciałby pan mieć wnuki? - zapytała Isabel. Craig 

zamarł w bezruchu. 

- No cóż... - Sinclair też nie bardzo wiedział, co ma 

odpowiedzieć. - Mężczyzna w pewnym wieku zaczyna my­
śleć o swoich następcach. Czy... coś już jest w drodze? -
Widać było, że taka perspektywa nie wzbudzała w nim entu­
zjazmu, ale nie był także szczególnie niezadowolony. 

- W pewnym sensie tak. - Isabel uśmiechnęła się do 

background image

niego. - Mała już się urodziła, choć nie jest jeszcze pańską 
wnuczką. 

Isabel w paru słowach opowiedziała o tym, jak znalazła na 

plaży niemowlę i że wystąpiła o jego adopcję. Nie powiedzia­
ła wprawdzie, że małżeństwo z Craigiem jest tylko środkiem 
umożliwiającym zatrzymanie przez nią dziecka, ale sądząc 
z wyrazu twarzy Sinclaira, on zapewne sam się tego domyślił. 

- No cóż. Życzę wam wszystkiego najlepszego - rzekł Sinc­

lair. - Nie mogę się już doczekać tego siódmego września. 

Mówił normalnie. Nie uśmiechał się, ale również się nie 

krzywił. Isabel nawet nie próbowała odgadnąć, co on napra­
wdę myśli o ich małżeństwie. 

- Przepraszam panią, czy zechciałaby pani na chwilę zo­

stawić nas samych? - poprosił. 

- Nie zechciałaby - odpowiedział za nią Craig. - Wszy­

stko, co masz do powiedzenia, możesz powiedzieć przy... 

- Oczywiście, że nie - przerwała mu Isabel. - Mam ocho­

tę przyjrzeć się tym pięknym gobelinom, które ma pan 
w recepcji. Poczekam tam na ciebie, Craig. Miło mi było 
znów się z panem spotkać. I bardzo proszę mówić mi po 

imieniu. - Pożegnała się z Sinclairem i wyszła. 

Uciekasz z tonącego okrętu, Isabel, pomyślał Craig, choć 

jednocześnie podziwiał jej odwagę. Niewielu ludzi potrafiło 

z taką śmiałością rozmawiać z Sinclairem Jaegerem. 

- Słucham - odezwał się Craig, starając się, aby zabrzmia­

ło to nonszalancko. - Co takiego chciałeś mi powiedzieć, 
czego nie mogłaby słyszeć Isabel? 

Zamiast odpowiedzieć. Sinclair wstał z fotela i podszedł 

do obrazu w kosztownej ramie, wiszącego tuż za jego pleca­
mi. Nacisnął jakiś guzik i obraz odsłonił drzwi do sejfu. Sin­
clair wyjął stamtąd skórzaną kasetkę, którą położył na biurku. 

Craig widział w życiu wiele pięknych klejnotów, ale te, 

background image

które były w kasetce, omal nie przyprawiły go o zawrót 
głowy. 

- Przywiozłem je niedawno z Antwerpii - powiedział 

Sinclair. To najczystsze diamenty, jakie w życiu widziałem. 

Te zielone kamienie to szmaragdy z Kolumbii, a niebieskie 

szafiry z Cejlonu. Zauważyłem, że twoja narzeczona nie 

nosi pierścionka zaręczynowego. Wybierz sobie jakiś kamień, 
a ja każę go oprawić. To będzie mój prezent ślubny dla was. 
Co ty na to? 

- Czego chcesz ode mnie? - zapytał Craig. 

- A niech cię diabli, Craig! Dlaczego uważasz, że czegoś 

chcę? Nie mogę zrobić miłego gestu na powitanie Isabel w na­
szej rodzinie, żeby nie wzbudzić twoich podejrzeń? 

- Szczerze mówiąc, nie. Wiele lat temu straciłeś prawo do 

nazywania nas rodziną. Dokładnie wtedy, kiedy zabito Toma. 
Nawet na pogrzeb nie przyszedłeś. 

- Nie przyszedłem, bo byłbym tam nieproszonym go­

ściem. Uznałem, że powinienem ci pozwolić w spokoju prze­
żyć śmierć brata. Zresztą ty byłeś dla niego lepszym ojcem 
niż ja. 

- A więc wreszcie sam to przyznałeś. 
- Nigdy nie twierdziłem, że jestem dobrym ojcem. Wiele 

razy chciałem ci wytłumaczyć, dlaczego tak się stało, ale ty 
nigdy nie chciałeś mnie słuchać. 

- Teraz słucham. 
Sinclair wstał zza biurka i usiadł na fotelu naprzeciwko 

Craiga. 

- Za późno na wyjaśnienia. Przeszłości zmienić się nie da, 

ale możemy przestać powtarzać stare błędy. Weź to - podał 
Craigowi kasetkę. - Powiedz Isabel, żeby wybrała sobie jeden 
kamień. Chociaż tyle pozwól mi zrobić. Może okażę się le­
pszym dziadkiem niż ojcem. 

background image

- Nie mam zamiaru dać ci szansy. - Craig gorzko się 

roześmiał, ale zaraz zamilkł. - Chyba jednak powinienem ci 
powiedzieć prawdę. Pobieramy się z Isabel tylko na jakiś czas. 
Pomagam jej w uzyskaniu zgody na adopcję Sandy. Zaraz po 
zakończeniu procesu adopcyjnego skończy się też nasze mał­
żeństwo. Nie musisz się więc zbytnio przyzwyczajać do per­
spektywy zostania dziadkiem. Jasne? 

- Wydaje mi się, że cię nie rozumiem tak samo, jak ty nie 

rozumiesz mnie. - Sinclair wstał i podszedł do okna. Odwró­
cił się plecami do Craiga. Spotkanie najwyraźniej dobiegło 
końca. 

Craig także podniósł się z fotela. Nie miał zamiaru zabierać 

ze sobą szkatułki, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. 

- Dziękuję za kamienie, tato - powiedział. - Isabel będzie 

zachwycona. 

Kiedy opuszczał gabinet ojca wydawało mu się, że słyszy 

za plecami ciche: „Nie ma za co, synu". 

Isabel, zgodnie z umową, oglądała gobeliny w recepcji. Na 

widok Craiga uśmiechnęła się niepewnie. 

- Możemy już iść? - zapytała. 
- Jeszcze chwilę. Buffy - Craig zwrócił się do recepcjo­

nistki. - Czy możemy wejść do sali konferencyjnej? 

- Tak, bardzo proszę - odrzekła dziewczyna, sprawdzi­

wszy przedtem coś w leżącym na biurku terminarzu. 

- Po co nam sala konferencyjna? - zapytała Isabel. 
- Zobaczysz. - Objął ją ramieniem i poprowadził kory­

tarzem. 

Sala konferencyjna, nie mniej imponująca niż reszta za­

jmowanych przez Jaeger Enterprises pomieszczeń, zajęła 

uwagę Isabel na tak długo, że Craig zdążył ustawić na stole 
i otworzyć kasetkę z kamieniami. Kiedy Isabel wreszcie prze­
stała się zachwycać oryginalnym obrazem Picassa i odwróciła 

background image

się do Craiga, zobaczyła leżące na stole skarby. Z jej piersi 
wyrwał się okrzyk zachwytu. 

- Skąd to masz? - zapytała, nachylając się nad kasetką. 
- Dostałem od ojca. Prosił, żebyś wybrała sobie jeden 

z nich do pierścionka zaręczynowego. 

- To o tym chciał z tobą porozmawiać? - Isabel momen­

talnie oderwała wzrok od lśniących kamieni. 

- Właśnie o tym. 
- 1 nie miał nic przeciwko... 
- Nawet słowa nie pisnął. Zabawne, ale kiedy byłem mały, 

nieraz słyszałem od niego rasistowskie uwagi. A tym razem 
zachował się tak, jakby w ogóle niczego nie zauważył. 

- A może się zmienił. Fala tolerancji ogarnęła cały kraj. 

T rudno mi uwierzyć w to, że on potrafi się zmienić. 

Wciąż usiłuje mnie kupić. - Craig stuknął palcem w kasetkę 
z kamieniami. 

- Może to jedyna forma kontaktu z ludźmi, jaką on zna? 

- powiedziała cicho Isabel. - Są takie piękne. 

- To prawda - zgodził się Craig. Pomyślał sobie, że tylko 

Isabel mogła dostrzec dobro w Sinclairze Jaegerze. - Który 

ci się najbardziej podoba? 

- Wiesz, Craig, chyba nie powinnam... - zawahała się 

Isabel. - Przecież nie pobieramy się na zawsze. 

- Zatrzymasz sobie ten pierścionek zaręczynowy nieza­

leżnie od tego, co się potem stanie. Chyba nie chciałabyś 
sprawić przykrości swojemu przyszłemu teściowi? 

- Czy powiedziałeś mu, dlaczego bierzemy ślub? - za­

pytała. 

- Powiedziałem, ale on twierdzi, że to bez znaczenia, 

i chce ci ofiarować jeden kamień. Dla niego to drobnostka. 
Ma ich tysiące. - Craig doskonale wiedział, że to nieprawda. 
Kamienie w kasetce były dla Sinclaira czymś szczególnym. 

background image

- Podoba ci się ten kwadratowy szmaragd? Ma prawie trzy 
karaty. 

- Rzeczywiście, jest śliczny. - Isabel obejrzała go pod 

światło. - Ale ja jestem tradycjonalistką. Wolę diamenty. Czy 
może być... ten? 

- Masz dobre oko. - Isabel nie wybrała największego dia­

mentu, tylko taki, który miał najpiękniejszy blask. Craig wyjął 
kamień z przegródki, wziął jej dłoń w swoją i położył dia­
ment na serdecznym palcu Isabel. 

- Ale błyszczy - powiedziała. Nie patrzyła jednak na dia­

ment, tylko na Craiga. 

- Ciebie na pewno nie przyćmi - powiedział Craig. 

- Pochlebca. - Pozwoliła, żeby diament zsunął się z jej 

palca i wpadł w dłoń Craiga. 

- A więc na ten się decydujesz? 
- Tak. - Mówiąc to, wpatrywała się w jego usta. 
Nie wiadomo, jak to się stało, że znalazła się w jego ra­

mionach. Diament wylądował na stole, a oni całowali się bez 
pamięci. 

Isabel pierwsza przerwała pocałunek, choć wcale nie pró­

bowała uwalniać się z objęć Craiga. 

- Pragnę cię - wyszeptała. - Chcę się z tobą kochać. 
- Już dawno dałbym ci jakiś diament, gdybym wiedział, 

że one tak na ciebie działają. Pogłaskał ją po policzku. 

- To nie ze względu na diament. 
- Wiem. - Craig spoważniał. - Powiesz mi, dlaczego? 
- Wydaje mi się, że bardzo się bałam tego, co powie twój 

ojciec. Obawiałam się, że... on ci może wyperswadować to 
małżeństwo. 

- Chyba mnie znasz, Isabel. Przecież dałem słowo. 
- Ale rodzina jest taka ważna. Nawet jeśli człowiek nie 

chce się do tego przyznać. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby 

background image

się okazało, że nasze małżeństwo ostatecznie popsuło twoje 
stosunki z Sinclairem. Gdyby mnie nic zaakceptował, to pra­
wdopodobnie musiałabym się wycofać. 

Ale cię zaakceptował. Był nawet bardzo zadowolony. 

Jak na Sinclaira, oczywiście. 

- Bardzo się cieszę. - Przytuliła się do Craiga. Nie musiała 

powtarzać, czego pragnie. Jej ciemne oczy wyrażały to lepiej 
niż słowa. 

- Pewnego razu - powiedział, tuląc ją do siebie - pozwo­

liłem sobie na zuchwałe stwierdzenie, że chcę się z tobą ko­
chać. Ale to było wówczas, zanim cię lepiej poznałem. Teraz 

już wiem, że jesteś trochę... 

- Staroświecka? podpowiedziała mu Isabel. 
- No właśnie. Więc chociaż będzie to dla mnie bardzo 

trudne, chcę poczekać z tym do ślubu. 

- Dwa miesiące - jęknęła. - Owszem, jestem staroświe­

cka, ale na pewno nie jestem święta. Nie chcę czekać i wiem, 
że ty też tego nic pragniesz. 

- Isabel! - Craig był zaskoczony postawą swej narzeczonej. 

Znów ją pocałował. - Czy masz już jakieś plany na wieczór? 

- Chciałam jeszcze obejrzeć jedną galerię na Swiss Ave-

nue, ale chyba odłożę to do jutra... 

- A co byś powiedziała na apartament w Crescent Court 

i na butelkę szampana? 

- Miła perspektywa. Powiedz mi tylko, z kim mam pić 

tego szampana. 

- Na pewno nie z posłańcem. - Craig znów ją pocałował. 

Włożył diament do plastikowego pudełka i zamknął skórzaną 
szkatułkę. - Chodźmy stąd - powiedział - bo zaraz cię położę 

na stole konferencyjnym. 

Wyszli z powrotem do recepcji. Craig podał Buffy szka­

tułkę i małe pudełko. 

background image

Oddaj to ojcu - poprosił recepcjonistkę. - Powiedz mu, 

że dokonaliśmy wyboru. 

Weszli do windy. Isabel roześmiała się głośno. Choć nie 

udawała, Craig wiedział, że jest zdenerwowana. 

Ależ ona jest wspaniała, myślał. A za chwilę będzie także 

moja. Cztery miesiące czekałem na ten dzień. Więc dlaczego 
tak się boję, jakbym miał runąć w przepaść? 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Kiedy znaleźli się w eleganckim hotelu Crescent Court, 

Isabel przypomniało się, że skoro Craig na stałe mieszka 

w Dallas, to prawdopodobnie ma tu jakiś dom. Dopiero teraz 
głupio się poczuła. 

- Gdzie mieszkasz? - zapytała. 
- Mam niewielki dom na Highland Park. 
- Nie sądzę, żeby na Highland Park były jakieś niewielkie 

domy. 

- A jednak są. Mój ma tylko dwie sypialnie. Myślę, że by 

ci się spodobał. Nie jest taki wielki jak twój, ale bardzo miły. 

- Miły? - Isabel nie potrafiła wyobrazić sobie Craiga 

w „miłym domku". 

- Powiedziałem ci, że jest mały. Trzeba by go jakoś urzą­

dzić. Zastanawiam się, czy tobie nie zlecić tej pracy. 

- Zobaczymy - mruknęła bez przekonania. Nic miała zamia­

ru urządzać domu, w którym Craig zamieszka bez niej. No, 
chyba żeby spodobały mu się czarne ściany, bo będąc w takim 
paskudnym nastroju, niczego innego nie potrafiłaby wymyślić. 

- Moglibyśmy się tam zatrzymać - ciągnął Craig - ale nie 

mam teraz ochoty szukać pościeli i ręczników. 

- Że już nie wspomnę o szampanie. - Wreszcie się do 

niego uśmiechnęła. Postanowiła nie zadręczać się ponurymi 
myślami. Miała przecież przed sobą nacudowniejsze chwile 
z najwspanialszym mężczyzną, jakiego w życiu spotkała - ze 
swoim przyszłym mężem. 

background image

- Meble są przykryte pokrowcami - ciągnął Craig - rośli­

ny uschły, a klimatyzacja jest wyłączona. Zanim doprowadzi­

libyśmy mój dom do stanu używalności nachylił się i resztę 
wyszeptał jej do ucha - mógłby ci się zmienić nastrój. 

- Nawet bomba atomowa nie zmieniłaby mojego nastroju 

- zapewniła go Isabel. 

Wsiedli do windy wraz z mnóstwem obcych ludzi i nie 

mogli sięjuż dotykać. Ale mogli na siebie patrzeć i korzystali 
z tej możliwości bez ograniczeń. Dopóki winda nic zatrzyma­
ła się na właściwym piętrze. 

Apartament był bardzo piękny. Wystrój utrzymano w od­

cieniach szarości i różu. Na stole stały świeże kwiaty i waza 
z owocami. 

Craig postawił walizki, podszedł do Isabel i położył jej 

dłonie na ramionach. 

- Zamówić szampana? - zapytał. 
- Nie potrzebuję szampana. Zawsze kręci mi się po nim 

w głowie, a i tak nie jestem już całkiem przytomna. 

- Możesz się jeszcze rozmyślić. 
- Chyba żartujesz. - Jej ciało domagało się dotyku Craiga. 

Jak więc mogła się rozmyślić'.' 

- Masz rację - przyznał. - Gdybym przypuszczał, że mo­

żesz zmienić zdanie, pewnie bym cię o to nie zapytał. Isabel. 

Masz piękne imię. Czy mówiłem ci to już kiedyś? 

- Nie przypominam sobie. Cieszę się, że ci się podoba. 
- Naprawdę traktuję to poważnie... - Pocałował ją w usta. 

- Nie bój się. Nigdy cię nie skrzywdzę. 

Owszem, skrzywdzisz, pomyślała Isabel. Odejdziesz ode 

mnie. I to właśnie teraz, kiedy zaczęłam cię kochać i duszą, 
i ciałem. 

Craig rozluźnił krawat, ale poza tym nawet się nie poruszył. 
- Craig? 

background image

- Przepraszam. - Zamknął oczy, potem je otworzył, jakby 

chciał się przekonać, czy Isabel przypadkiem nie zniknie. 
- Tak długo czekałem na tę chwilę, a teraz zupełnie nie wiem, 
co mam ze sobą zrobić. To wszystko jest zbyt piękne, żeby 

mogło być prawdziwe. 

No właśnie, pomyślała Isabel i była to ostatnia ponura 

myśl, jaką do siebie dopuściła. 

- Wobec tego może zacząłbyś się rozbierać - zapropo­

nowała. 

- Najpierw ciebie rozbiorę - westchnął. 
A potem ją rozebrał. Najpierw żakiet, bluzka, a potem 

spódniczka zsunęły się na podłogę. Craig chciał je podnieść, 
ale Isabel mu nie pozwoliła. 

- Zostaw to - powiedziała. Usiadła w głębokim fotelu 

i zdjęła buty. Potem rozpięła spinkę i kaskada długich, cie­
mnych włosów opadła jej na ramiona. 

Nigdy przedtem spojrzenie mężczyzny tak bardzo jej nie 

podniecało. Craig tak na nią patrzył, jakby chciał ją zjeść. 

- Ładna jesteś powiedział. 

- Dziękuję. Może bez tej koszulki bardziej ci się spodo­

bam. - Zdjęła jedwabną haleczkę i rzuciła ją na podłogę. 

- Nie miałem pojęcia, że jesteś taka wyuzdana -jęknął Craig. 

Isabel wstała z fotela, podeszła do Craiga i zarzuciła mu 

ręce na szyję. 

- Skończ wreszcie z tym rozbieraniem - poprosiła. -

Strasznie wolno ci to idzie. 

- To raczej ty masz na sobie za dużo ubrania. - Odpiął jej 

stanik, a potem zdjął rajstopy i majteczki. 

- Teraz ja - powiedziała wyswobodzona z ubrania Isabel. 
Ale nie było jej łatwo rozebrać Craiga. Nie chciał stać 

spokojnie, tylko pieścił jej nagie ciało, utrudniając, a czasem 
całkiem uniemożliwiając zadanie. 

background image

- To nieuczciwe - mruknęła, choć jego pieszczoty spra­

wiały jej ogromną przyjemność. 

- A mówiłaś, że to ja się grzebię - przypomniał. 
Zanim Isabel zdążyła odpowiedzieć coś mądrego, porwał 

ją na ręce, zaniósł do sypialni i położył na łóżku. Potem 

szybko dokończył dzieła, które Isabel ledwie zaczęła. 

Był taki piękny, męski, a zarazem czuły, delikatny i opie­

kuńczy. Jego dotyk wyzwolił w Isabel uczucia, których się po 
sobie nie spodziewała. Pozwoliła mu na wszystko. Miała do 
niego absolutne zaufanie, więc sobie także pozwoliła o ni­
czym nie myśleć i niczego się nie obawiać. Przeniosła się 
w zupełnie inny wymiar rzeczywistości. 

Kiedy wreszcie wróciła jej świadomość, leżała przytulona 

do Craiga i płakała, a on głaskał ją po głowie, jakby uspokajał 
zdenerwowane dziecko. 

- Dlaczego zostawiłeś mnie samą? - zapytała. 
- Nie zostawiłem cię. Cały czas byłem przy tobie. 
- Ale ja byłam w innym wymiarze. 
- Wobec tego pokaż mi, jak tam trafić. - Znów zaczął ją 

pieścić. Isabel jęknęła. Nie przypuszczała, że tak szybko bę­
dzie gotowa do nowych uniesień. 

Craigowi zupełnie wystarczało to, że mógł sprawić Isabel 

przyjemność, ale ona nie chciała przyjąć jego pieszczot, nie 
dając niczego w zamian. Całowali się i pieścili, szeptali sobie 
czułe słowa, a wreszcie zjednoczyli się w uniesieniu i teraz 

już razem przenieśli się do innego wymiaru. Bez słowa, bez 

myśli i bez czucia. 

Minęło sporo czasu, zanim wrócili z przestworzy i znów 

stali się zwykłymi ludźmi. Craig sięgnął po telefon. 

- Halo, czy to restauracja? Dzwonię z pokoju 744. Musi­

my natychmiast dostać butelkę szampana. Najlepszego. -
Chwilę słuchał tego, co kelner ma mu do powiedzenia. - No 

background image

dobrze, niech będzie ten drugi. Tak, bardzo dobrze. - Odłożył 
słuchawkę i odwrócił się do Isabel. - Ten najlepszy kosztował 

dwieście pięćdziesiąt dolarów za butelkę. 

- Nieźle - roześmiała się Isabel. 
Kilka minut później, ubrani w mięciutkie hotelowe szla­

froki, siedzieli w ogromnym łożu i sączyli zimnego szam­
pana. 

- Całkowity upadek westchnęła Isabel. 

- Najwyraźniej ci służy. Wyglądasz tak, jakbyś urodziła 

się z kieliszkiem szampana w ręku. 

- Być może - uśmiechnęła się do niego tajemniczo. Za­

raz potem coś sobie przypomniała, bo czoło jej się zmarszczy­
ło. - Wiesz co? Zapomnieliśmy o środkach antykoncep­
cyjnych. 

Rzeczywiście! przeraził się Craig. Ale zamiast wpaść w pa­

nikę, poczuł przedziwną, nieodpartą chęć zobaczenia swego 
własnego dziecka. Dziecka Isabel i jego. Nie wiedział, czy 
oszalał, czy też przeżycia tego popołudnia całkowicie zmie­
niły jego nastawienie do życia. 

- Musimy bardziej uważać - powiedziała Isabel, nie do­

czekawszy się odpowiedzi Craiga. - Głupio byłoby teraz da­
wać życie drugiemu dziecku. Sandy jest jeszcze za mała. 

- Byłoby głupio, gdybym został ojcem - rzekł Craig bar­

dziej z przyzwyczajenia niż z przekonania. Odstawił kieliszek 
i przytulił ją mocno do siebie. - Nie odsuwaj się ode mnie. 

Naprawdę tak musi być. Ja nie chcę zostać ojcem. 

- Nawet ojcem Sandy? 
- Nie. - Zmusił się, aby wypowiedzieć to słowo. - Źle by 

się to dla niej skończyło, gdyby się do mnie przywiązała. A co 
do własnych dzieci... 

- Następnym razem będziemy uważać - powiedziała Isabel obojętnym tonem. - Słyszałam, co powiedziałeś. Wpraw-

background image

dzie nic z tego nie rozumiem, ale chyba uda mi się z tym żyć. 

Uzgodniliśmy warunki i możesz być pewien, że będę ich do­

trzymywać. 

Powinienem jej chyba opowiedzieć o Tomie, pomyślał 

Craig. Może wtedy zrozumiałaby, dlaczego tak mi trudno 
wziąć na siebie odpowiedzialność za cudze życie. Nie, nie 
będę się teraz smucił. To wyjątkowy wieczór i nie chcę go 
psuć złymi wspomnieniami. 

Jutro, obiecał sobie. Jutro będzie dość czasu, żeby opowie­

dzieć jej o Tomie. 

Isabel zupełnie nie mogła uwierzyć w to wszystko, co zda­

rzyło się w ciągu ostatnich czternastu godzin jej życia. Przez 

jedną noc dowiedziała się o sobie więcej niż przez całe trzy­

dzieści lat. Nie miała pojęcia, że jej ciało zdolne jest do takich 

uniesień. 

Siedząc nad tacą ze śniadaniem zastanawiała się. czy zdążą 

się jeszcze raz kochać przed powrotem do Galveston. 

- Oszalałaś - powiedział Craig. 

- Skąd wiesz, o czym myślałam? Zastanawiałam się właś­

nie, kiedy znajdę trochę czasu na manicure. 

- Wiem, o czym myślałaś. Rozbierałaś mnie wzrokiem. 

- Niewiele masz na sobie - wzruszyła ramionami. - Mu­

szę ci kupić taki hotelowy szlafrok. Będziesz w nim cho­
dził po domu zupełnie nagi pod spodem. - Isabel wstała 

i znów usiadła. Tyle że tym razem na kolanach Craiga. - Nie 
rozumiem, dlaczego miałabym cię rozbierać wzrokiem, jeśli 

to samo mogę zrobić rękami. - Pocałowała go w opalone 

ramię. 

- Zapomniałaś o tej swojej galerii? - zaprotestował. 

- Widziałam zdjęcia w katalogu. Lepiej chodźmy do łóżka. 
- Ale nie mamy już żadnego zabezpieczenia. 

background image

- Wszystko zużyłeś? 

- Wydawało mi się, że na jedną noc trzy wystarczą. Nie 

miałem pojęcia, że idę do łóżka z taką nienasyconą damą. 

Isabel przytuliła się do niego. Była zła i trochę smutna, że 

ich pierwsze romantyczne sam na sam zbliża się ku końcowi. 

- Zresztą i tak chciałem z tobą porozmawiać - powiedział 

Craig. 

- O czym? 

- O moim bracie. Powiedziałem ci, że umarł, ale chciał­

bym, żebyś poznała całą historię. 

Ponieważ sprawa była poważna, Isabel przesiadła się na 

swój fotel. Tyle że przysunęła go blisko do fotela Craiga. żeby 
móc dotykać swego przyszłego męża. 

- Słucham cię - powiedziała. 
Craig sięgnął po filiżankę z kawą. Pił tak długo, aż Isabel 

pomyślała, że zmienił zdanie i nic jej nie powie. Wtedy właś­
nie zaczął mówić. 

- Tom urodził się, kiedy ja miałem dziesięć lat. Moja 

matka zmarła podczas porodu. Tata był wtedy w podróży. 

- To okropne. - Isabel wyobraziła sobie przerażonego, 

zbolałego dziesięciolatka. - Dziecko nie powinno samo zno­
sić takich cierpień. Czy miałeś kogoś, kto dzieliłby twój ból? 

- Z bólem jakoś sobie poradziłem. Gorzej było z odpo­

wiedzialnością. Dla malutkiego braciszka byłem jedyną bliską 
osobą na świecie. To ja nadałem mu imię. 

- Chcesz powiedzieć, że twój ojciec nie wrócił do domu 

natychmiast? 

- Przyjechał na pogrzeb mamy i zaraz znów wyjechał. 

Nawet nie dotknął dziecka. Co ja mówię! On nawet na nie nie 
spojrzał. To ja trzymałem Toma na rękach podczas pogrzebu. 

- Sinclair musiał bardzo kochać twoją matkę - zauważyła 

Isabel. 

background image

- Dlaczego tak sądzisz? 

- Z tego, co powiedziałeś, można wywnioskować, że całą 

winą za jej śmierć obarczył Toma. Nie miał przecież innego 
powodu, żeby odepchnąć od siebie własnego syna. 

- Taki skurwiel bez serca nie musi mieć powodów. 
- Jesteś pewien, że zawsze taki był? A może śmierć twojej 

matki sprawiła, że się zmienił? Wielki ból może nawet znisz­
czyć człowieka. 

Craig milczał. Czyżby nigdy przedtem nie przyszło mu do 

głowy, że żal po stracie żony zmienił jego ojca? Teraz patrzył 

w ścianę, jakby widział na niej jakieś obrazy z przeszłości. 

- Na ósme urodziny dał mi kucyka - powiedział wreszcie. 

I nawet sam na te urodziny przyjechał. Zdążył na przyjęcie. 

On był bardziej przejęty tym przeklętym koniem niż ja. - Po­
trząsnął głową, jakby chciał wytrząsnąć z pamięci tamto 
wspomnienie. - Zresztą to nie jest ważne. Chciałem ci opo­
wiedzieć o Tomie, a nie o moim ojcu. 

- Więc opowiadaj o Tomie. - Uścisnęła dłoń Craiga. 
- Wychowywał się bez matki, więc równie dobrze mógł 

nie mieć ojca. Miał tylko mnie. Oczywiście, mieliśmy też 
różne niańki i opiekunki, ale tylko ja jeden byłem zawsze przy 
Tomie. To ja go kąpałem, ubierałem i karmiłem.'Kiedy pod­
rósł, pomagałem mu w lekcjach i opatrywałem potłuczone 
kolana. 

- Więc w pewnym sensie to ty byłeś ojcem Toma. 
- Próbowałem, ale chociaż bardzo się starałem, on nie 

chciał uznać tej mojej roli. Bił mnie, kopał i wrzeszczał przy 
byle okazji. Odkąd zaczął raczkować, bez przerwy pakował 
się w jakieś kłopoty. Każdym swoim wyczynem błagał, żeby 
rodzony ojciec wreszcie zwrócił na niego uwagę. Nie było 
ważne, czy go pochwali, czy zgani. Tom chciał, żeby Sinclair 
zechciał go zauważyć. Tata raz go zbił. To znaczy raz stłukł 

background image

go mocno pasem. Tego wieczoru Tom zasnął uśmiechnięty. 
Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek był taki szczęśliwy. Ale i to 
tylko raz się zdarzyło. 

Isabel wiedziała już, co za moment usłyszy. Poza kilkoma 

nieistotnymi szczegółami nic nie różniło Toma od jej własne­
go brata, Patricka. Najwyraźniej takie dzieci jak ci dwaj za­
wsze źle kończą. 

- Tom zaczął palić marihuanę, kiedy miał trzynaście lat. 

Kiedy miał szesnaście lat, wyrzucono go ze szkoły za handel 

narkotykami, a mając osiemnaście był już uzależniony od kokai­
ny. Wynosił z domu różne rzeczy, żeby mieć pieniądze na ćpanie. 

Trzy razy woziłem go na odtrucie. Za każdym razem wracał do 
nałogu i to zaledwie po kilku tygodniach. W końcu wdał się 
w przemyt narkotyków. Został zastrzelony na granicy meksy­
kańskiej. Nikt nic wie, kto to zrobił. Może agenci federalni albo 

inna banda przemytników, albo jego koledzy. 

Biedny Craig - westchnęła Isabel. Pod obojętnymi z po­

zoru słowami Craiga czuła niewypowiedziany ból. Jej także 
chciało się płakać. 

- Opowiedziałem ci to wszystko nie po to, żebyś się nade 

mną użalała. - Craig otarł palcem łzę spływającą po policzku 
Isabel. - Chciałem, żebyś zrozumiała, dlaczego nie nadaję się 
na ojca. Raz już próbowałem i skończyło się tragicznie. 

- Sam byłeś wtedy dzieckiem. Isabel nic chciała uznać 

jego racji. - Chyba nie obwiniasz siebie za to, co stało się 

z Tomem? 

- A kogo miałbym za to winić? - Craig wzruszył ramio­

nami. - Ojca nie mogę, bo nigdy go z nami nie było. Nie będę 
przecież winił matki za to, że umarła. 

- Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że to błąd matki 

natury? Niektóre dzieci rodzą się zepsute. Gdybyś zobaczył 
mojego brata Patricka... 

background image

- Tom nie był zepsuty - zaprotestował Craig. - Po prostu 

nic miał właściwej opieki. Zresztą nieważne, kto zawinił. 
Chodzi o to, że już raz pełniłem obowiązki ojca i nie chcę 

tego robić po raz drugi. Nie poradziłem sobie, to wszystko. 

- Nie poradziłeś sobie, bo byłeś na to za mały - przypo­

mniała mu Isabel. 

- Nigdy nie wydorośleję na tyle, żeby znowu przeżywać 

taki sam ból. Nie mam do tego predyspozycji. 

Isabel miała mnóstwo wątpliwości, ale zatrzymała je dla 

siebie. Tylko jedna osoba na świecie mogła przekonać Craiga, 
że będzie wspaniałym ojcem. Tą osobą była Sandy. 

- Wciągnij brzuch, Isabel, bo nie mogę zapiąć suwaka. 

Chyba od dawna nie nosiłaś tej sukienki. 

- Dzięki, Angie - powiedziała Isabel. Obie z siostrą wy­

bierały się do kościoła świętej Rity na próbę uroczystości 

ślubnej. - Tylko tego mi brakowało w wigilię własnego ślubu: 
dowiedzieć się, że utyłam. 

- Wcale tego nie powiedziałam. To wszystko przez Sandy. 

Gdyby nie pobrudziła ci tamtej sukienki, nie musiałybyśmy 
tej wyjmować z szafy. Jeszcze moment, zaraz... O, już. Lepiej 
połóż małą do łóżeczka, zanim opluje ci także i tę sukienkę. 

- Ale ona płacze, kiedy nie trzymam jej na rękach. 
- Też sobie wybrała porę na ząbkowanie. Daj, ja ją pono­

szę. - Ledwo Angie wypowiedziała te słowa, ktoś zadzwonił 
do drzwi. - To pewnie Oleta. Dobrze, że miała czas, żeby 
posiedzieć z naszymi dziećmi. Pospiesz się, bo się spóźnimy. 
Musisz się jeszcze uczesać. Angie z dzieckiem na rękach 
poszła otworzyć drzwi. 

Dwa miesiące minęły jak jeden dzień. Były to dwa naj­

szczęśliwsze miesiące w życiu Isabel. Craig, któremu prze­
cież wcale nie uśmiechało się małżeństwo, także cieszył się 

background image

przygotowaniami do ślubu. Ani Craig. ani Isabel wcale się nie 
denerwowali. Im więcej czasu spędzali razem, tym częściej 
się uśmiechali. 

Niekiedy Isabel wydawało się nawet, że ich małżeństwo 

nie rozpadnie się. Nigdy nie namawiała Craiga do tego, żeby 
brał Sandy na ręce, ale on z własnej woli coraz częściej ją 
przytulał, karmił, a raz nawet zmienił jej pieluszkę. Gdyby 
Isabel nie poznała historii jego dzieciństwa, myślałaby, że 
ojcostwo jest dla Craiga tak samo naturalne jak oddychanie. 

Zadzwonił telefon. Co znowu? pomyślała Isabel wyciągając 

z szuflady białe skórzane buty. A ponieważ telefon wciąż dzwo­

nił, podniosła słuchawkę aparatu stojącego przy jej łóżku. 

- Isabel? Dobrze, że jeszcze jesteś. 
- Doktor Keen? Chyba przyjdzie pan na ślub! 

W słuchawce zapadła cisza. 
- Dzwonię w innej sprawie - powiedział wreszcie doktor 

Keen. - To najgorsze, co ci się mogło przytrafić, ale pomy­

ślałem, że powinnaś pierwsza się o tym dowiedzieć. 

- O czym? - Kolana się pod nią ugięły. Usiadła na łóżku. 
- Znalazła się matka Sandy. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Craig przyjechał po Isabel, żeby zabrać ją na próbę do 

kościoła. Nie spodziewał się uroczystego powitania, tymcza­
sem drzwi otworzyła mu Patsy. W domu był jeszcze Hector, 
Angie z Coreyem i Sandy, babcia Nanno i Oleta, która bły­
skawicznie awansowała ze sprzątaczki na opiekunkę do dzie­
ci. Brakowało tylko Isabel. 

- Spóźnimy się - powiedziała Angie, podając Sandy Crai-

gowi, jak gdyby żadne spotkanie z DeLeonami nie mogło się 
obejść bez trzymania na rękach przynajmniej jednego ich 
dziecka. - Przymierzyła cztery sukienki, zanim wybrała od­
powiednią i tę odpowiednią Sandy zaraz pobrudziła. 

- Proszę dać mi Sandy. - Oleta uratowała Craiga od mo­

żliwości zanieczyszczenia eleganckiego garnituru. 

- Idź po nią, Craig - poprosiła Angie. Widząc niezadowo­

loną minę matki, dodała: - Już się ubrała. Chyba rozmawia 

przez telefon. 

Zniecierpliwiony przedłużającą się nieobecnością narze­

czonej, Craig poszedł na górę. Zanim jeszcze zobaczył Isabel, 
usłyszał, jak krzyczała. 

- Nie pozwolę, żeby ta okropna kobieta zbliżyła się do 

Sandy! 

Była blada jak śmierć. Spojrzała na Craiga, a on od razu 

zrozumiał, że stało się coś złego. Podszedł do niej. Chciał być 
blisko, nie mógł zostawić jej samej. 

- Dobrze, porozmawiam z nią - powiedziała Isabel do 

background image

słuchawki. - Ale niech pan nie liczy na to, że się zgodzę. 
Proszę ją tu przywieźć. Im szybciej się z tym uporam, tym 
lepiej. - Odłożyła słuchawkę. Przygryzła wargę tak mocno, 
aż krew pociekła. 

- Na miłość boską, Isabel! Co się stało? 
- Znalazła się matka Sandy - wyszeptała Isabel. 
- Ach, tak. - Craig zachwiał się, jakby go ktoś uderzył. 

I pewnie chce zabrać dziecko? 

Isabel skinęła głową. 

- Och, Craig! Tak się boję. Nigdy w życiu tak strasznie 

się nie bałam. 

- Uspokój się, kochanie. - Przytulił ją do siebie. - Nikt 

nie może ci zabrać Sandy. Ta kobieta porzuciła własne dziec­
ko. Nie może po pół roku przyjść i tak po prostu je zabrać. 

- To dlaczego doktor Keen chciał, żebym koniecznie się 

z nią spotkała? 

- Nie mam pojęcia. 
- Zaraz ją tu przywiezie. - Isabel wzięła się w garść. Otar­

ła oczy, przyczesała włosy i włożyła drugi but, który dotąd 
trzymała w ręku. 

- A co z próbą? 
- Zdążymy. Ta kobieta nie zajmie mi wiele czasu. Możesz 

być tego pewien. - Dumnie wyprostowana Isabel podeszła do 
drzwi. Craig podążył za nią. On też zaczął się bać. 

- Co się stało? - zawołała Patsy, gdy Isabel i Craig weszli 

do salonu, w którym czekała na nich reszta rodziny. 

- Ja i Craig mamy pewną sprawę do załatwienia, więc 

trochę spóźnimy się na próbę - oświadczyła zebranym Isabel. 
- Jedźcie już, a my przyjedziemy za chwilę. 

- Co to za „sprawa do załatwienia"? - dopytywała się 

Angie. - Nie możemy zacząć próby bez młodej pary. 

- Owszem, możemy. - Patsy uciszyła młodszą córkę. 

background image

Sprawiała takie wrażenie, jakby już o wszystkim wiedziała, 
i Craig pomyślał, czy ona przypadkiem nie jest jasnowidzem. 
- Jeśli Isabel chce, żebyśmy pojechali, to jedziemy. No już, 
ruszcie się. 

Isabel spojrzała na matkę z wdzięcznością. 

- Czy ja też mam wyjść? - zapytała Oleta, która miała zostać 

w domu z dwojgiem niemowląt. - Mogłabym zabrać dzieci. 

- Bardzo bym ci była wdzięczna. - Isabel uścisnęła star­

szą panią. - Ale Sandy zostaw w domu. Zresztą ona już pra­
wie śpi. 

- Położę ją. - Craig wziął dziecko z ramion Olety. Bardzo 

się zdziwił, że Isabel nie wyprawiła Sandy jak najdalej od 
domu, wolał więc, żeby mała znalazła się przynajmniej 
w swoim pokoju, z dala od pewnej osoby. Isabel pogłaskała 
dziewczynkę po główce, pocałowała ją w czółko i na wszelki 
wypadek się odwróciła. 

Sandy tylko westchnęła, gdy Craig włożył ją do łóżeczka. 

Przyglądał się jej chwilę. Zupełnie nie rozumiał, jak to się 
stało, że tak bardzo się przejął losem tego maleństwa. Kiedy 
wrócił na dół, Isabel była sama. Stała przy oknie i wyglądała 
na ulicę. Craig podszedł do niej i położył dłonie na jej ramio­
nach. Wydało mu się, że jest krucha jak porcelanowa figurka. 

- Nikt ci jej nie zabierze - powiedział dziwnie grubym 

głosem. - A nawet gdyby próbowali, to wezmę najlepszego 
adwokata... 

- Na pewno nie będzie trzeba - przerwała mu Isabel. 

- Może ona chce tylko zobaczyć dziecko i pójdzie sobie, 
kiedy pokażę jej Sandy. 

Craig nawet przez chwilę w to nie wierzył. Każdy, kto choć 

raz spojrzał na Sandy, po prostu musiał ją pokochać. On 
w każdym razie dawno ją już pokochał, chociaż dopiero teraz 
mógł się do tego przyznać. 

background image

- Już są - powiedziała Isabel na widok samochodu dokto­

ra Keena. - Dobrze, że ze mną jesteś, Craig. 

Przytulił ją do siebie i pocałował w policzek. Gdzie indziej 

miałbym być? pomyślał. 

Patrzyli, jak doktor Keen pomaga czarnowłosej dziewczy­

nie wysiąść z samochodu. 

- Jest taka drobna - zauważyła Isabel. 
- 1 bardzo młoda - dodał Craig. - Boże mój! Przecież ona 

nie ma jeszcze dwudziestu lat. 

Matka Sandy wyglądała bardzo żałośnie. Ubrana była 

w tanią, źle leżącą na niej sukienkę, a włosy miała zaplecione 
w warkocz. Kiedy Isabel otworzyła drzwi, Craig zobaczył 
najsmutniejsze na całym świecie oczy. 

Doktor Keen przedstawił sobie wszystkich obecnych, a za­

raz potem ta dziewczyna, która miała na imię Maria, zaczęła 
mówić po hiszpańsku tak szybko, że Craig nawet nie próbo­
wał jej zrozumieć. 

- Bardzo słabo zna angielski - powiedział doktor Keen do 

Craiga. - Poznałem jej historię dzięki tłumaczowi. 

Isabel nie miała najmniejszego kłopotu ze zrozumieniem 

opowiadania Marii. Słuchając, zagryzała wargi, kiwała głową, 
a w końcu rozpłakała się i wzięła w obie ręce drobne dłonie 
dziewczyny. Coś do niej po hiszpańsku powiedziała, po czym 
zwróciła się do mężczyzn. 

- Przejdźmy do salonu. 
Craig poszedł za nimi. Zupełnie niczego nie rozumiał. 

Zaledwie kilka minut temu Maria była „tą okropną kobietą", 
a teraz Isabel traktuje ją jak bliską przyjaciółkę. Co ona jej 
powiedziała? 

Usiedli w salonie. Kobiety na kanapie, a mężczyźni 

naprzeciw nich w fotelach. Maria ani na chwilę nie przesta­
ła mówić. Coraz bardziej się denerwowała. Isabel objęła 

background image

dziewczynę ramieniem i uspokajała ją. Po hiszpańsku oczy­
wiście. 

- Czy mógłbyś jej podać gorącą herbatę? - Isabel zwróciła 

się do Craiga. 

Craigowi wcale się to wszystko nie podobało, ale nie chciał 

się sprzeciwiać, jeśli nie wiedział, przeciwko czemu ma wy­
stąpić. W tej sytuacji nie pozostało mu nic innego, jak wyjść 
do kuchni. 

Kiedy wrócił do salonu, Maria była trochę spokojniejsza. 

Wypiła parę łyków gorącej herbaty, która jakby ją wzmocniła. 

- Czy mogłabym zobaczyć małą? - zapytała po angielsku 

patrząc błagalnie to na Craiga, to na Isabel. 

- Ona ma na imię Sandy - burknął Craig. 
- Sandy? Śliczne imię. 
- Chyba nie pozwolisz jej pójść do dziecka, Isabel? za­

pytał Craig. 

- Och, Craig, nie masz pojęcia, ile ona przeżyła - powie­

działa Isabel. Potem zwróciła się do doktora Keena. - Proszę, 
doktorze, niech pan zaprowadzi Marię do Sandy. Trafi pan 
przecież do jej pokoju. 

Kiedy tylko Maria zrozumiała, że pozwolą jej zobaczyć 

córeczkę, zaczęła dziękować na przemian po angielsku i po 
hiszpańsku. 

- Mój Boże, jakież to okropne - westchnęła Isabel, kiedy 

doktor Keen i Maria poszli na górę. 

- Przestań wreszcie wzdychać i powiedz mi, proszę, co ci 

ta dziewczyna powiedziała. 

- Miała szesnaście lat, gdy zaszła w ciążę. Rodzice wy­

rzucili ją z domu, kiedy się o tym dowiedzieli. Nie miała 
dokąd pójść, więc zamieszkała ze swoim chłopakiem, zresztą 
wyjątkowym łobuzem. Namawiał ją na... na... - Isabel drża­
ła. To okropne słowo nie chciało jej nawet przejść przez 

background image

gardło. - Maria oczywiście nie zgodziła się na to. Tuż przed 
rozwiązaniem poważnie zachorowała, ale ten łobuz nie za­
wiózł jej do szpitala. Miała wysoką gorączkę i majaczyła, 
kiedy urodziła Sandy w domu. 

Isabel zupełnie się rozkleiła. Dopiero kiedy porządnie się 

wypłakała, mogła dokończyć opowiadanie. 

- Ten chłopak zabrał jej dziecko i... Wywiózł Sandy kil­

kaset kilometrów od domu, a potem zostawił na plaży, żeby 
nikt nie mógł skojarzyć tego dziecka z nim i z Marią. Maria 
odeszła od niego, kiedy dowiedziała się, co zrobił. Była chora 
i nie miała ani grosza, ale się od tego drania wyprowadziła. 
Mieszkała na ulicy. Przez cały czas usiłowała dowiedzieć się 
czegoś o swoim dziecku. Długo to trwało, bo bała się, że 
wsadzą ją do więzienia albo spotka ją jeszcze coś gorszego. 
Nie wiedziała nawet, czy dziecko żyje. W końcu w El Paso 
trafiła na jakąś porządną urzędniczkę opieki społecznej. Ta 
kobieta zaczęła szukać i... znalazła. 

- Czy ona jest pewna, że Sandy to jej córka? - zapytał 

Craig, z trudem wydobywając głos ze ściśniętego gardła. 

- Daty się zgadzają. Dla pewności trzeba będzie zrobić 

badanie krwi, ale ja i tak wiem, że to matka Sandy. - Isabel 
otarła łzy, które wcale nie chciały przestać płynąć, i popatrzy­
ła na Craiga szklistym wzrokiem. - Chodźmy na górę. 

Maria z córeczką na rękach siedziała na bujanym fotelu, 

Isabel stanęła w drzwiach i przyglądała się tej scenie, a Craig 

obserwował Isabel. 

- Nie mogą ci jej zabrać - powiedział, jakby się modlił. 
- Nie muszą. Sama ją oddam. 
- Isabel, nie! 
- Popatrz na nie, Craig. Dobrze im się przyjrzyj, a potem 

powiedz mi, że siłą mam oderwać to dziecko od matki. 

Craig spojrzał na dziewczynę tulącą dziecko i sam o mało 

background image

się nie rozpłakał. Zamiast krzyczeć, bo dziąsła bolały od prze­
bijających się przez nie ząbków i na domiar złego obudzono 

ją ze snu, Sandy uśmiechała się i gaworzyła radośnie. Mokra 

od łez twarz Marii przypominała wizerunki Madonny. 

- Es muy bonita, si - zagadywała do dziecka. 
- Przecież ona nie ma za co utrzymać Sandy - szepnął 

Craig. . 

- Mieszka teraz w schronisku dla kobiet w Houston -

wtrącił się doktor Keen. - Znalazła już pracę i wkrótce prze­
prowadzi się do internatu. Jej kurator twierdzi, że Maria do­
brze sobie radzi. 

- Ale my zapewnimy Sandy znacznie lepsze warunki... 

- Zanim jeszcze Craig skończył zdanie, już wiedział, że usi­
łuje bronić niesłusznej sprawy. Całe pieniądze świata nie mo­
gły zastąpić miłości oddanej matki. - Cholera jasna. Masz 
rację - mruknął i wyszedł z pokoju. 

Usiadł na schodach, bezradny i zdezorientowany. Chwilę 

później przysiadła się do niego Isabel. 

- Nie martw się, wszystko będzie dobrze. - Pogłaskała 

Craiga po ramieniu. - Sandy będzie miała kochającą matkę, 
a to najważniejsze. 

- Tak - westchnął Craig. Nie wiedział, dlaczego Isabel musi 

go pocieszać, choć przecież powinno być zupełnie odwrotnie. 

- Ta sytuacja ma także swoją dobrą stronę. - Uśmiechnęła 

się do niego smutno. - Jesteś wolny. 

- Nie rozumiem? - Craig spojrzał na nią zdziwiony. 
- Nie musisz się ze mną żenić - wyjaśniła z fałszywą 

obojętnością. Skoro wycofuję się z adopcji, to nie ma już 
powodu... Prawda? 

Craig nawet o tym nie pomyślał. Znów ogarnęło go to 

dziwne uczucie duszności, jakby w powietrzu, którym oddy­
chał, nagle zabrakło tlenu. 

background image

- No... tak. - Wcale nie chciał się z nią zgodzić, ale jej 

rozumowanie było tak logiczne, że nie dało się znaleźć w nim 
żadnego słabego punktu. - Rzeczywiście, mieliśmy się pobrać 

dla dobra Sandy... Tak, chyba powinniśmy odwołać ślub. 

Nigdy w życiu mówienie nie przyszło Craigowi z takim 

trudem. Zamiast ulgi, którą czuć powinien, ogarnął go bez­
denny smutek. 

- Też mi się tak wydaje - powiedziała Isabel. 
- Wszyscy czekają na nas w kościele. 

- Zupełnie do niczego się nie nadaję - Isabel pociągnęła 

nosem. - Czy mógłbyś... 

- Pojadę tam i powiem im o wszystkim. Twoja rodzina na 

pewno zrozumie - powiedział. 1 pomyślał sobie, że owszem, 
zrozumieją, ale najpierw obleją go smołą i wytarzają w pierzu. 

Oczy wszystkich zebranych skupiły się na wchodzącym do 

kościoła Craigu. 

- A gdzie Isabel? - odezwało się jednocześnie kilka głosów. 
Craig wziął na bok swoich niedoszłych teściów i opowie­

dział im, co zaszło. Na wieść o tym, że Isabel straci Sandy, 
Hektor zacisnął zęby, a Patsy się popłakała. Ale żadnego 
z nich nie zdziwiła informacja o odwołaniu ślubu. Craigowi 
znacznie ulżyło, gdy zorientował się, że wcale nic mają o to 
do niego pretensji. Paulo, David i Alonzo głośno wyrażali 
niezadowolenie, a Angie płakała. Druhny i drużbowie, któ­
rych Craig nawet nie zdążył poznać, byli zdziwieni. Biedny 
ksiądz przeszedł samego siebie, próbując uciszyć zebranych 
przypowieściami biblijnymi. 

- Czy mamy do niej pojechać? - zapytała Craiga matka 

Isabel. - A może lepiej zostawić ją samą? 

- Jedźcie do niej - poprosił. - Bardzo was teraz potrzebuje. 
Craig szedł do wyjścia. Naprzeciwko niego w stronę ołta-

background image

rza szedł jakiś niewysoki, przysadzisty młody człowiek. Miał 
długie i dawno nie myte czarne włosy oraz dwudniowy zarost, 
zniszczone dżinsy i brudną koszulkę ze znakiem firmowym 

jakiegoś browaru. Cuchnęło od niego alkoholem. 

Craig chciał mu powiedzieć, że trafił w niewłaściwe miej­

sce, kiedy usłyszał głos Angie. 

- Patrick! Co ty tu robisz? - zawołała. 
- Zwolnili mnie warunkowo. - Patrick uśmiechnął się 

szeroko. - W samą porę, żebym zdążył na ślub siostrzyczki. 
Gdzie jest Izzy? 

Patsy podeszła do syna i wyjęła mu z ust papierosa. 

Jesteś w domu bożym - przypomniała mu. - Czyżbyś 

już zapomniał, jak wygląda kościół? Isabel nie przyjdzie. Ślub 

został odwołany, więc wracaj, skąd przyszedłeś. 

- Odwołaliście ślub? - zawołał teatralnie. - To chyba coś 

poważnego. Wobec tego odwiedzę Izzy w domu. Pewnie po­
trzebuje pocieszyciela. 

Te słowa wyzwoliły w Craigu nowe pokłady energii. Cho­

ciaż w kościele nie wypadało się z nikim szarpać, chwycił 
Patricka pod ramię i wyprowadził na dwór. Dopiero tam roz­
płaszczył go na kościelnym murze. Cała rodzina poszła za 
nimi, ale nikt się nie wtrącił. 

- Rozwalę ci łeb, jeśli ośmielisz się zbliżyć do Isabel 

- syknął Craig. - I bez ciebie ma dość kłopotów. 

- Zabraniasz mi odwiedzić moją własną siostrę? A kim ty 

w ogóle jesteś? 

- Byłem jej narzeczonym i zabraniam ci się do niej zbliżać. 
- I co jeszcze? No, uderz mnie, cwaniaku. Ale pamiętaj, 

że jest tu mnóstwo świadków i wszyscy nazywają się tak samo 

jak ja. 

- Jestem po twojej stronie, Craig - zawołała Angie. 

Craig rzeczywiście miał ochotę rozkwasić twarz temu 

background image

oberwańcowi, ale rozsądek wziął górę nad emocjami. Przy­
pomniał sobie jeden chwyt bardzo skuteczny w podobnych 
wypadkach. Pochylił się nad Patrickiem, żeby zebrani nie 
mogli usłyszeć tego, co miał mu do powiedzenia. 

Ile chcesz za zniknięcie z miasta? 

- A ile masz? - Patrick bezczelnie patrzył w oczy prze­

ciwnika. 

- Pięćset dolarów wystarczy? 
- Za pięćset dolarów możesz zapomnieć, że w ogóle mnie 

tu widziałeś. 

Craig wyjął portfel, odliczył pięć studolarowych bankno­

tów i wcisnął je w brudną rękę Patricka. 

- Miło się z tobą robi interesy - powiedział na odchod­

nym Patrick. 

Craig odwrócił się do obserwującej całe zajście rodziny 

DeLeon. Przez chwilę wydawało mu się, że tym razem smoła 
i pierze rzeczywiście zostaną użyte. A jednak Hektor się do 
niego uśmiechnął. 

- Dziękuję ci, synu. - Z uznaniem uścisnął Craigowi rękę. 

- Ile cię to kosztowało? - zapytał szeptem. 

- Pięćset. 
- Trzeba było najpierw ze mną pogadać. - Hector posmut­

niał. - Zniknięcie Patricka można było kupić za dwieście. 

Może wpadniesz do nas na obiad, co? 

Craig marzył w tej chwili tylko o tym, żeby wrócić do 

domu i w spokoju zastanowić się nad wszystkim, co go tego 
dnia spotkało. Przedtem musiał sobie jednak wyjaśnić pewien 
nurtujący go problem. 

- Czy Patrick jest waszym rodzonym synem? - zapytał 

rodziców Isabel. 

- Nie bardzo mamy ochotę się do niego przyznawać, ale 

to nasz syn - powiedział Hector. 

background image

- I wychowywaliście go tak samo jak inne dzieci? 

- Patrick miał takie samo dzieciństwo jak reszta rodzeń­

stwa, tyle że on sam był inny - powiedziała Patsy. - Czasami 
sama się zastanawiam, jaki błąd popełniliśmy... 

Angie, która stała dość blisko, żeby słyszeć ich rozmowę, 

otoczyła matkę ramieniem. 

- Nie martw się mamo. Jedno zgniłe jabłko na sześć to wcale 

nie jest zły wynik. My ci przecież nie przynosimy wstydu. 

Patsy spojrzała nią krzywo. 

- No, może czasami - poprawiła się Angie. 

Corey, którego Angie trzymała na rękach, wyciągnął do 

babci łapki. Patsy uśmiechnęła się do niego i wzięła dziecko 
od swej młodszej córki. Najwyraźniej dzieci miały dar gojenia 
najgłębszych nawet ran. 

Craig znów poczuł się w tej rodzinie nieswojo. Pożegnał 

się więc szybko i wsiadł do samochodu. Czuł się w tej chwili 
bardzo samotny. 

W drodze do Blue Waters myślał o rodzinie Isabel. Dotąd 

uważał ich za chodzące ideały i dopiero teraz zrozumiał, że 
oni też mają problemy. Dokładnie tak samo jak cała reszta 
ludzi na świecie. Nieślubne dziecko Angie musiało być dla tej 
katolickiej rodziny prawdziwym szokiem, a Bóg jeden wie, 
ile wycierpieli przez tego okropnego Patricka. 

Craig zatrzymał samochód przed domem. Nie wszedł jed­

nak do środka, tylko poszedł na plażę. Wpatrywał się w bez­
kres oceanu. Słońce zachodziło, cienie się wydłużyły... 

Isabel kilka razy wspominała mu o Patricku, ale Craig nie 

zwracał na te napomknienia uwagi. Teraz bardzo tego żało­
wał. Gdyby nie to, pewnie wcześniej by zrozumiał, że niektó­
rzy ludzie po prostu rodzą się zepsuci. Patricka wychowywali 
przecież ci sami troskliwi rodzice, którzy opiekowali się resztą 
rodzeństwa. No i proszę, co z niego wyrosło. 

background image

Może rzeczywiście nikt oprócz samego Toma nie był wi­

nien jego śmierci? myślał Craig. Może na nic by się nie zdały 
wysiłki Sinclaira, gdyby nawet był troskliwym ojcem? I pew­
nie ja też nie mogłem uratować Tomowi życia. Choćbym 
sobie wypruł żyły. Ale dzieci i tak nie chcę mieć. Bo jeśli 
człowiek je posiada, to zawsze także może któreś stracić. A ja 
się tego boję. Nie chcę, bo to bardzo boli. 

Isabel zapukała do mieszkania Craiga. Naprawdę była na 

niego wściekła. Miała prawo do zdenerwowania. Pojawienie 
się Marii i odwołany ślub mocniejszego od niej zwaliłyby 
z nóg. A Craig tymczasem zwiał, zostawił ją na pastwę ko­
chającej wprawdzie, ale męczącej rodziny. Isabel uważała, że 
rezygnacja z małżeństwa nie powinna jednocześnie oznaczać, 
że ona i Craig przestali się o siebie troszczyć. 

Zdawało jej się, że czeka wieki. Craig wreszcie otworzył 

drzwi. Na widok jego markotnej miny od razu przestała się 
złościć. Zapragnęła się do niego przytulić, ale wcale nie była 
pewna, czy jeszcze ma do tego prawo. Przecież nie byli już 
narzeczonymi i obowiązywały ich całkiem inne reguły gry. 

- Isabel? zdziwił się Craig. 

- Czy mogę wejść? - zapytała. Pytanie zabrzmiało tak 

oficjalnie, aż Isabel musiała sobie przypomnieć, że nie zwraca 
się do obcego, tylko do Craiga. 

- Oczywiście. Tylko że nie bardzo jest na czym usiąść. 

- Otworzył szeroko drzwi. Oprócz kilku pudeł i materaca 
w mieszkaniu nie było niczego. - Oddałem wszystkie meble, 
bo miałem przecież zamieszkać u ciebie. Muszę zadzwonić 
do wypożyczalni i poprosić, żeby przywieźli mi je z powro­
tem. Pomyślą, że zwariowałem. - Spróbował zażartować. 

Isabel weszła do mieszkania. 

Tak mi przykro, Craig - powiedziała. 

background image

- To przecież nie twoja wina, kochanie. - Wyciągnął 

ręce, jakby chciał ją przytulić, ale po chwili z tego zrezy­
gnował. 

Isabel bardzo chciała, żeby jej dotknął. Ona sama nie mog­

ła tego zrobić, bo po raz pierwszy od bardzo dawna wstydziła 
się Craiga. Stali naprzeciwko siebie w pustym pokoju i tylko 
na siebie patrzyli. 

Isabel podeszła do okna. Łatwiej jej było mówić, patrząc 

na ocean niż w ponure, niebieskie oczy Craiga. 

- Dlaczego nie wróciłeś z kościoła do domu? 
- Uznałem, że w tej sytuacji nie powinienem się u ciebie 

pokazywać. Były narzeczony rzadko kiedyjest mile widziany 
na spotkaniach rodzinnych. 

- Ty byłbyś mile widziany. 
- Musiałem zostać sam. 
W to mogę uwierzyć, pomyślała Isabel. 
- Czy mam sobie iść? - zapytała, bojąc sięjego odpowiedzi. 
- Nie - powiedział natychmiast Craig. Podszedł do Isabel, 

objął ją i przytulił twarz do jej włosów. - Nie wiem, co teraz 
zrobimy, Isabel. Przeszliśmy razem długą drogę i nie bardzo 
wiem, jak z niej zawrócić... 

Isabel doskonale go rozumiała. Oboje dawno już zachowy­

wali się jak małżeństwo. Nie mogli teraz zaczynać wszystkie­
go od nowa. 

- Czy mamy jakieś wyjście? - zapytał. - Bardzo wiele nas 

łączy, ale... Nie wiem, jak moglibyśmy pozostać razem bez... 
Do diabła! Ależ to trudne. 

- Naprawdę, nie musisz się tłumaczyć, Craig. Doszłam do 

takich samych wniosków. Byliśmy sobie tacy bliscy. Nie da 

• się teraz wrócić do trzymania za ręce i pocałunków na dobra­

noc. A ja nie potrafię sobie wyobrazić trwałego związku bez 
zobowiązań. 

background image

- No właśnie. - Craig westchnął, a ciepło jego oddechu 

połaskotało Isabel w ucho. 

Wykazała się ogromną siłą woli, bo potrafiła powstrzymać 

łzy. Za żadne skarby świata nie mogła sobie pozwolić na płacz. 

- W tej sytuacji nie pozostało nam chyba nic innego, jak 

się pożegnać - powiedziała, modląc się w duchu, żeby Craig 
się temu sprzeciwił. 

Ale on milczał. Isabel słyszała tylko jego przyspieszony 

oddech. 

- Craig. - Odwróciła się do niego twarzą. Wydawało się 

jej, że widzi w jego oczach smutek, choć wcale nie była 

pewna, czy sobie tego nie wyobraziła. - Czy jest jakiś powód, 
dla którego nie mielibyśmy pożegnać się na nasz sposób? 

Położyła dłoń na jego piersi, jakby bała się, że może opa­

cznie zrozumieć jej propozycję. Nie potrafiła sobie wyobra­
zić, że rozstaną się i choćby jeden, ten ostatni raz nie będą się 
kochać. 

- Isabel - wyszeptał Craig, a zaraz potem ją pocałował. 

Po chwili ich ubrania leżały na podłodze, a oni pieścili się 

i całowali na beżowym dywanie, bo przecież nawet łóżka nie 
mieli. Craig tym razem nie zapomniał o zabezpieczeniu, ale 
była to ostatnia rozsądna rzecz, jaką tego wieczoru zrobił. 
Potem zupełnie przestał nad sobą panować. 

Isabel i Craig zmęczeni, szczęśliwi, wtuleni w siebie leżeli 

na dywanie. Zmierzch już zapadł i w pokoju panował pół­
mrok. Craig pocałował ją, a potem znów się kochali. Tym 
razem delikatnie, jakby w ten sposób przepraszał Isabel za 
poprzednie szaleństwa. Choć naprawdę nie miał za co prze­
praszać i oboje dobrze o tym wiedzieli. 

- Nie żałujesz? - wyszeptała Isabel, gdy wreszcie odzy­

skała głos. 

- Niczego nie żałuję - westchnął Craig. 

background image

- Jesteś wyjątkpwym mężczyzną. Mam nadzieję, że życie 

dobrze się z tobą obejdzie. 

- A ty jesteś nadzwyczajna. Wiem, że znajdziesz odpo­

wiedniego męża i ojca swoich dzieci. 

Na tym ich rozmowa się zakończyła, bo pożądanie znów 

bez reszty nimi zawładnęło. 

Kiedy Isabel się obudziła, była już noc. Craig spał obok 

niej zwinięty w kłębek, z głową opartą na jej piersi. Nie obu­
dził się, gdy usiadła. 

Bardzo żałowała, że nie może zostać do rana. Sandy była 

wprawdzie pod opieką licznych członków rodziny, z których 
każdy chciał spędzić z nią jak najwięcej czasu, dopóki jeszcze 
sąd nie przekazał dziecka rodzonej matce. Ale ich cierpliwość 
także miała swoje granice. Isabel musiała wracać do domu. 
Ubrała się szybko, znalazła jakiś koc i otuliła nim Craiga. 

Zdjęła zaręczynowy pierścionek, włożyła go Craigowi do ręki 

i mocno tę dłoń zacisnęła. Jeszcze tylko pocałowała go w czo­
ło i wyszła. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

Craig leżał w łóżku na zapleczu biura budowy. Usiłował 

nie patrzeć na zegarek, jednak było to silniejsze od niego. 
Druga po południu, siódmy września, sobota. Tego dnia, o tej 
godzinie miał wziąć ślub z Isabel. 

Spał jak zabity, a kiedy się obudził, po Isabel nie było już 

ani śladu. Tylko pierścionek zaręczynowy mu zostawiła. Po­
czuł się okropnie samotny, a padający za oknem deszcz 
wzmagał to uczucie. 

Craig nie wiedział, czy zobaczy jeszcze kiedyś Isabel. 

Wprawdzie za dwa miesiące spodziewał się zakończyć budo­
wę Blue Waters, ale w Galveston było dla niego dość pracy 
co najmniej na jeszcze jeden rok. 

Galveston to mała wyspa, pomyślał. Na pewno gdzieś się 

na nią natknę. Pewnie nawet będę jej szukał. Musimy tylko 
zapomnieć o Sandy i ślubie. Może nawet znów zaczniemy się 
spotykać. 

Już setki razy wyobrażał sobie związek z Isabel. Myślał 

o tym, jak z nią będzie rozmawiał, jak jej będzie dotykał, 
całował. Ale za każdym razem dochodził do tego samego 

wniosku. Nie mieli z Isabel wspólnej przyszłości. Przynaj­
mniej tak długo, dopóki Craig nie zechce założyć rodziny. 
Zresztą nawet gdyby zmienił zdanie, to prawdopodobnie i tak 
nic by z tego nie wyszło. Czy ona by mnie zechciała? myślał. 

Planowana adopcja Sandy była jedynym powodem, jaki skło­
nił ją do małżeństwa. Gdy tylko na horyzoncie pojawiła się 

background image

Maria, Isabel natychmiast skorzystała z okazji, żeby zerwać 
zaręczyny. Odkąd dowiedziała się, jak marnie opiekowałem 
się Tomem, na pewno nie chce, żebym został ojcem jej dzieci. 

Do diabła! Obiecałem sobie, że nigdy więcej nie będę się 

nad tym nawet zastanawiał. A rozważania o tym, czego by 
chciała albo nie chciała Isabel, to już całkowita bzdura. Prze­
cież ona sama to skończyła. Zostawiła mnie zupełnie samego. 

Craig wstał z łóżka. Jeśli chciał się pozbyć czarnych myśli, 

musiał choć trochę się poruszać. Zastanawiał się właśnie nad 
tym, czy pomimo deszczu nie pobiegać po plaży, kiedy ktoś 
zapukał do drzwi. Pogrzebana nadzieja znów na moment oży­
ła. Któż inny, jak nie Isabel, mógłby go tu szukać dokładnie 
w tym czasie, w którym miał się odbyć ich ślub? 

Ale kiedy otworzył drzwi, nadzieje prysły, a ich miejsce 

zajęło niezadowolenie. W drzwiach stał wysoki, elegancko 
ubrany mężczyzna. Z czarnego parasola kapały krople wody. 

- Tata? Co ty tu robisz? 
- Zdawało mi się, że przyjechałem na ślub syna. Czy 

zaproszenie zostało żle wydrukowane? - Sinclair przeczytał 
tekst z trzymanego w ręce kartonika. - Siódmy września, dru­
ga po południu, kościół katolicki pod wezwaniem świętej Rity. 

- Ślub został odwołany. - Craig wreszcie wpuścił ojca do 

środka, choć Sinclair był ostatnią osobą, z którą w tej chwili 
miał ochotę rozmawiać. 

- Trzeba mnie było zawiadomić - powiedział Sinclair, 

wchodząc do biura. Zamiast nagany, której się spodziewał, 
Craig usłyszał w jego głosie tylko rozbawienie. 

- Nie spodziewałem się, że przyjedziesz. 
- Nie mogę nawet mieć o to do ciebie pretensji. Nigdy nie 

przyjeżdżałem na ważne dla ciebie uroczystości. Nawet na 
otwarcie Blue Waters nie zdążyłem. Teraz za to wszystko 
płacę. 

background image

- Przyjechałeś na moje ósme urodziny - powiedział Craig 

niespodziewanie dla nich obu. 

- Ach, tak, kucyk. - Sinclair nawet się uśmiechnął. - Stra­

szne utrapienie było z tym zwierzakiem. 

- To raczej ja okazałem się marnym jeżdźcem. Bardzo się 

go bałem. Szczerze mówiąc, do dziś nie przepadam za końmi. 
Ale wtedy za nic w świecie bym ci tego nie powiedział. 

- Zawsze był z ciebie twardy facet. Nie to co twój brat. 

Wspomnienie Toma rzuciło cień na rodzącą się zażyłość 

ojca z synem. 

- Masz może coś do picia? - zapytał Sinclair. 
- Na pewno nie mam ani kropli twojej ulubionej dwudzie­

stopięcioletniej szkockiej whisky. Ale jest piwo. 

- Niech będzie piwo. - Sinclair wszedł do maleńkiej ku­

chenki, wyjął z lodówki dwie brązowe butelki i zdjął z nich 
kapsle. Wrócił do pokoju i jedną butelkę dał Craigowi. Usiedli 
na przeciwległych końcach wielkiej kanapy. Craig pomyślał 
sobie, że dziwnie muszą wyglądać. On w szortach, rozczo­
chrany i zarośnięty, a Sinclair jak zwykle wymuskany i nie­
skazitelnie ubrany. 

- No, które z was stchórzyło? - zapytał Sinclair. 
- Żadne. Znalazła się matka Sandy i Isabel zrezygnowała 

z adopcji. 

- Rozumiem. Nie potrzebuje już męża - podsumował Sinclair. 
- Owszem, potrzebuje. Tyle że nie mnie. 
- A dlaczego nie ciebie? 
- Ty o to pytasz? - Craig roześmiał się ponuro. - Co ze 

mnie byłby za mąż i ojciec? Jaki ojciec, taki syn. Nigdy nie 
słyszałeś tego powiedzenia? 

- Uważasz, że będziesz złym ojcem rodziny tylko dlatego, 

że ja taki byłem? - Sinclair patrzył na syna z niedowie­
rzaniem. 

background image

- Nie miałem wzorca, to pewne - odrzekł cicho Craig. 

- Zresztą wychować Toma też mi się nie udało. 

- Do diabła ciężkiego, Craig! Wychowanie Toma to nie 

była twoja sprawa. Byłeś jego bratem, a nie ojcem. Zresztą 
nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł tego chłopca uratować. 

Craig potwierdził opinię ojca niechętnym skinieniem gło­

wy. W końcu sam dopiero co też doszedł do tego wniosku, 
choć trudno się było uwolnić od dręczącego go przez długie 
lata poczucia winy. 

- A co do tego powiedzenia, jaki ojciec, taki syn" - ciąg­

nął Sinclair - to nie mam pojęcia, skąd ci ono przyszło do 
głowy. Odziedziczyłeś po mnie wyłącznie zamiłowanie do 
pracy. Poza tym jednym, wszystko nas różni. Ja jestem bez­

litosny, skąpy, zimny i twardy jak kamień. Zresztą dzięki temu 
zdobyłem taki ogromny majątek. Za to ty masz miękkie ser­

ce i ufasz ludziom. Dlatego nigdy nie będziesz taki boga­

ty jak ja. Przynajmniej do mojej śmierci, bo potem się wzbo­
gacisz. 

- Naprawdę tak uważasz? - Craig szczerze się zdziwił. 

Rzadko zdarzało mu się usłyszeć od ojca coś, co nie było 

krytyczną uwagą. Komplement, nawet tak zawoalowany, wy­
dawał się Craigowi sprzeczny z naturą Sinclaira. 

Jeszcze cię nie wydziedziczyłem powiedział stary lew, 

udając, że nie zrozumiał, czego dotyczy wątpliwość syna. 
I znów się uśmiechał. - Ale jeśli jeszcze raz każesz mi na 
próżno iść w ulewę do kościoła, to rozważę taką możliwość. 

- Przepraszam cię. Wypijesz jeszcze jedno piwo? 
- No pewnie. A co innego mogą zrobić dwaj samotni fa­

ceci w deszczowe popołudnie? Tylko się upić. 

- Ta twoja Isabel to niezła czarnulka - powiedział Sin­

clair, kiedy wypili po sześć butelek piwa. 

background image

- Wiedziałem, że wcześniej czy później wylezie z ciebie 

rasista - odrzekł trochę podchmielony Craig. 

- Bzdura. Nie powiedziałem przecież nic złego. Ja też 

miałem kiedyś kochankę Latynoskę... Zanim poznałem two­

ją matkę. Takie ciemne, egzotyczne kobiety zawsze mnie po­

ciągały. 

- To po co ożeniłeś się z mamą? - zapytał Craig, którego 

matka była błękitnooką blondynką. 

- Bo ją kochałem. 
Craig zapomniał języka w gębie. Ojciec nigdy nie mówił 

o swoich uczuciach, widocznie piwo rozwiązało mu język. 

- Tak. twoja matka była dla mnie całym światem. Kiedy 

umarła, umarła także jakaś część mnie. - Na twarzy Sinclaira 
pojawił się smutny uśmiech. - Tom był do niej bardzo podo­
bny. Miał takie same oczy, usta, prawie identyczne włosy... 

Im był starszy, tym bardziej przypominał mi matkę. 

Dziwne, ale Craig zupełnie tego nie pamiętał. A przecież 

podobieństwo syna do matki to nic nadzwyczajnego. 

- Nie mogłem na niego patrzeć. Tak bardzo mnie to bolało... 
Craig dostrzegł w oczach ojca cierpienie. Nigdy dotąd ta­

kim go nie widział. Nagle zrozumiał, że Isabel miała rację, 
mówiąc mu o Sinclairze. 

Isabel siedziała w kuchni. Trzymała w dłoniach kubek 

z kawą i marzyła tylko o tym, żeby jak najprędzej znów 
znaleźć się w łóżku. Poprzedniego dnia, w dwa tygodnie po 
tym, jak w jej życiu pojawiła się Maria Fuentas, sąd przyznał 
matce prawo do opieki rodzicielskiej nad Sandy. Woźny są­

dowy wziął dziewczynkę z rąk Isabel i przekazał ją Marii. 

Isabel cudem przeżyła pożegnanie z Sandy. Załamała się do­
piero po powrocie do domu. 

- Iz? - Angie zajrzała do kuchni. - Dzwoni pani Gardner. 

background image

- Powiedz, że później do niej zadzwonię. - Isabel nie 

miała ochoty na rozmowy z klientami. Zresztą na nic nie 
miała ochoty. W ciągu dwóch tygodni straciła Craiga, Sandy 

i wszelką ochotę do życia. 

Parę minut później przyszła do niej Angie z Coreyem na 

rękach. Usiadła naprzeciw siostry. 

- Dobrze się czujesz, Isabel? - zapytała. 

- Nie, ale się pozbieram. - Kiedyś, dodała w myślach. 

- Marnie wyglądasz. Jadłaś coś? 

Isabel pokręciła głową. Wcale nie miała ochoty na jedzenie. 

- Poprosiłam Oletę, żeby odbierała telefony. Może zrobię 

ci jajecznicę na grzankach, dobrze? 

- Dobrze - zgodziła się dla świętego spokoju Isabel. 

Angie przez kilka ostatnich miesięcy bardzo wydoroślała. 

Stała się odpowiedzialna i troskliwa. I dobrze się stało, bo 
Isabel potrzebowała teraz czyjejś opieki. 

- Potrzymaj Coreya - Angie podała dziecko siostrze. -

Możesz go karmić, przebierać i bawić się z nim, kiedy tylko 
zechcesz. Wcale mi to nie przeszkadza. 

Isabel musiała się uśmiechnąć. Dobrze pamiętała, jak za­

jmowała się Coreyem przez pierwsze tygodnie jego życia. Tak 

się o niego troszczyła, że pozbawiła siostrę wszelkich szans 
nauczenia się opieki nad niemowlęciem. 

Boże mój, jak mi brak mojej Sandy, pomyślała Isabel, 

sadzając sobie Coreya na kolanach. A przecież minęła dopiero 
doba, odkąd jej tu nie ma. 

Craiga także jej brakowało. 1 to bardziej niż kiedykolwiek 

przedtem. O mało nie zadzwoniła do niego i nie poprosiła go, 
żeby poszedł z nią do sądu. Zdołała się oprzeć pokusie. Zre­
sztą Craig pożegnał się już z Sandy. Angie mówiła, że przy­
szedł, kiedy Isabel nie było w domu, i ponad godzinę bawił 
się z małą. 

background image

- Co myśmy robiły, zanim w naszym życiu pojawiły się 

dzieci? - zapytała Isabel. 

- Traciłyśmy mnóstwo czasu. 
- Czuję się taka niepotrzebna. Sama nie wiem, jak mi się 

udało wstać z łóżka i jeszcze na dodatek się ubrać. 

- Dojdziesz do siebie, Iz. Na pewno. - Angie postawiła 

na stole talerz z jajecznicą i drugi z grzankami. Zabrała z ko­
lan siostry Coreya. 

Ledwie Isabel spojrzała na piętrzącą się przed nią żółtą masę, 

zrobiło jej się niedobrze. W ostatniej chwili zdążyła do łazienki. 

- Isabel! - Angie stanęła w drzwiach. - Wielki Boże, co 

się z tobą dzieje? 

- Nie wiem. To pewnie nerwy. Już w porządku - zapew­

niła Isabel, chociaż wcale dobrze się nie czuła. Wciąż było jej 
niedobrze i wyglądała bardzo mizernie. 

- Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że jesteś w ciąży 

- zaśmiała się Angie. 

Isabel ukryła twarz w dłoniach. 
- Ale to niemożliwe, prawda? - dopytywała się Angie. 

- Przecież wiem, jaka jesteś ostrożna. 

- Nie, to niemożliwe. - Isabel kręciła głową. - Uważali­

śmy. Tylko... 

- Co „tylko"? 
- Tylko pierwszy raz. Ale przecież to niemożliwe, żeby za 

pierwszym razem... - Zamknęła oczy i policzyła w myślach 
minione tygodnie. Osiem, dziesięć... Dwa i pół miesiąca! 

Wielki Boże! 

- Czy ta rozmowa niczego ci nie przypomina? - zapytała 

Angie. Wzięła siostrę pod rękę i zaprowadziła ją z powrotem 
do kuchni. Prędko zabrała ze stołu wystygłą jajecznicę. - Tyl­
ko że wtedy ja cię przekonywałam, że od jednego razu nie 

można zajść w ciążę. 

background image

- A ja ci mówiłam, że jesteś idiotką i że nie masz o tych 

sprawach pojęcia. - Isabel pokręciła głową. - Niemożliwe 
- powtórzyła. 

- Czym ty się martwisz? - zapytała Angie. - Wreszcie 

będziesz miała dziecko, którego nikt nigdy ci nie zabierze. 

Przecież zawsze tego chciałaś. 

- Mama mnie zabije. 
- Owszem, zabiłaby cię, gdybyś nie miała męża. Ale ty 

przecież masz męża. Jak tylko Craig dowie się o tym, że jesteś 
w ciąży, natychmiast się z tobą ożeni. 

Tak, ożeni się ze mną i zostanie co najmniej tak długo, żeby 

dać dziecku nazwisko, pomyślała gorzko Isabel. Ale ja nie 
chcę małżeństwa na czas określony. Albo wszystko, albo nic. 

Albo Craig zechce mnie i moje dziecko na zawsze, albo niech 
sobie idzie do diabła. 

Westchnęła ciężko. Dobrze wiedziała, że Craig będzie nalegał 

na szybki ślub. Na pewno nie ucieknie od odpowiedzialności za 
dziecko, któremu dał życie. Mówiąc szczerze, Isabel nie wierzy­
ła, że kiedykolwiek odszedłby od Sandy. Albo od niej. Nie 
chciała jednak, żeby ożenił się z nią z obowiązku. Uważała, że 
powinien to zrobić z własnej woli i z miłości. Wstała od stołu. 

- Dokąd idziesz? - zapytała Angie. 
- Do apteki. Zrobię test i sprawdzę, jak to ze mną jest. 

Potem miała zamiar spotkać się z Craigiem. I to niezależ­

nie od wyników testu. 

Isabel stała na końcu długiego molo. Kontemplowała pa-

stkę ponurego o tej porze roku oceanu. Naprawdę jednak za­
stanawiała się nad tym, co powie Craigowi, kiedy wreszcie 
odważy się do niego pójść. 

Bała się tego spotkania. Obawiała się niechętnego spojrze­

nia, fałszywej radości albo, co gorsza, lęku wobec perspekty-

background image

wy zostania ojcem. Ale nie potrafiła także pogodzić się z tym, 
że będzie musiała sama wychowywać dziecko. Widziała, 

przez jakie piekło przeszła Angie i z jakimi kłopotami wciąż 
musi się borykać. Zresztą Craig miał prawo dowiedzieć się 
o dziecku i zadecydować, jaką rolę chce odegrać w jego ży­
ciu. Ale jak mu o tym powiedzieć? 

- Muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego - powiedziała 

głośno, chcąc usłyszeć, jak zaprzmiąjej słowa. - Nie, nie. Źle 

mruknęła i jeszcze raz spróbowała. - Musimy porozmawiać 

o czymś bardzo ważnym. 

- Owszem, musimy. 
Isabel odwróciła się. Tuż za jej plecami stał uśmiechnięty 

Craig. 

- Ale mnie przestraszyłeś - powiedziała. - Skąd się tu 

wziąłeś? 

Nie była przygotowana na to spotkanie. Ubrana w stary 

dres, nie uczesana, wyglądała tak samo jak wtedy, gdy się 
poznali. Kiedy uratowali życie małej Sandy. 

- Wpadłem do ciebie, bo chciałem z tobą porozmawiać, 

zanim zabierzesz się do pracy - wyjaśnił Craig. - Angie po­
wiedziała mi, że poszłaś na spacer. Pomyślałem sobie, że cię 
tu znajdę. Wiem, że lubisz tę plażę. 

- Chciałeś się ze mną zobaczyć? - zapytała zdziwiona. 
- Chyba nie masz nic przeciwko temu? 
- Pewnie, że nie. Och, Craig, tak się za tobą stęskniłam! 

- Wyciągnęła do niego rękę i Craig zrobił to samo. Ścisnął jej 
palce tak mocno, że o mało ich nie połamał. Isabel zresztą nie 

bardzo by się przejęła, gdyby to zrobił. 

- I ja za tobą tęskniłem - powiedział Craig. - Za Sandy 

też. Bałem się, czy zniesiesz rozstanie z małą. 

- Zniosłam, chociaż nie najlepiej - przyznała. - Zupełnie 

nie mogę pracować. Ale się pozbieram. 

background image

- Maria pozwoli nam odwiedzać Sandy, prawda? 
Nam? zdziwiła się Isabel. Czyżby istniało coś takiego 

jak „my"? 

- Na pewno pozwoli, tylko nie wiem, czy powinnam ją 

o to prosić. Mam tendencje do zakłócania procesu powstawa­
nia więzi pomiędzy matką i dzieckiem. Sądzę, że lepiej bę­
dzie, jeśli na pewien czas zostawię je w spokoju. O czym 
chciałeś ze mną porozmawiać? 

- O, nie. Ja pierwszy cię o to spytałem. 
- Ale ja jeszcze nie jestem gotowa - przyznała się Isabel. 
- Dobrze, wobec tego ja zacznę. - Zatrzymał się i wziął 

w obie ręce dłonie Isabel. - Dlaczego, u diabła, odwołaliśmy 
nasz ślub? Możesz mi to wytłumaczyć? 

- Przestał istnieć powód, dla którego musieliśmy się po­

brać. Powiedzmy sobie szczerze, wzięłam cię na litość i na­
mówiłam na to małżeństwo. Zgodziłeś się na ślub tylko dla­
tego, że jesteś szlachetny i dobry. 

- Naprawdę uważasz, że jestem szlachetny i dobry? - zapy­

tał Craig, któremu ta opinia sprawiła niekłamaną przyjemność. 

- Ja tak nie uważam. Ty po prostu taki jesteś. Kiedy stra­

ciłam możliwość zaadoptowania Sandy, musiałam zrezygno­
wać ze ślubu. 

- Zrezygnowałaś dlatego, że nie chciałaś zostać moją żo­

ną, czy dlatego, że sądziłaś, iż ja nie chcę tego małżeństwa? 

- Ty mi powiedz - poprosiła po chwili zastanowienia. 
- Zgoda. - Craig najwyraźniej był już przygotowany do 

tej rozmowy. - Bardzo się zdenerwowałem, kiedy mi powie­
działaś, że jestem wolny. Ostatnie tygodnie to był prawdziwy 
koszmar. Zgodziłem się odwołać ślub, bo uważałem, że gdyby 
nie Sandy, nigdy nie zechciałabyś wyjść za mąż za kogoś 

takiego jak ja. Ja chciałem, żebyś została moją żoną. Teraz 
też chcę. 

background image

Isabel pogłaskała go po policzku. Nie wierzyła własnym 

uszom. 

- Na początku rzeczywiście zaręczyłem się z tobą ze wzglę­

du na Sandy - ciągnął Craig - ale potem wszystko się zmieniło. 
Nie mogłem się doczekać naszego ślubu. Zacząłem się nawet 
zastanawiać nad tym, czy rzeczywiście byłbym takim złym oj­
cem, za jakiego się uważałem. - Craig miał taką minę, jakby 
wyspowiadał się ze śmiertelnego grzechu. - Teraz ty. 

- Czy to były oświadczyny? - zapytała niezbyt pewna 

siebie Isabel. 

- Pewnie, że tak. Do diabła, powinienem uklęknąć! Zu­

pełnie o tym zapomniałem. Chyba już nigdy się tego nie 
nauczę. 

Isabel roześmiała się głośno, choć łzy płynęły jej po poli­

czkach. Już miała mu się rzucić w ramiona, kiedy o czymś 
sobie przypomniała. 

- Powiedz mi jeszcze, czy chciałbyś mieć dzieci? 
- No pewnie. - Craig ani chwili się nie wahał. - Co naj­

mniej tuzin. 

- Naprawdę? 
- Naprawdę tuzin. Albo nawet dwa tuziny. 

Boże mój, on mówi poważnie, pomyślała uszczęśliwiona 

Isabel. 

- Wiem, jak bardzo chcesz mieć dzieci - dodał po chwili, 

tym razem na serio. - Nie prosiłbym cię o rękę, gdybym nie 
chciał mieć potomstwa. To nie jest z mojej strony żadne po­
święcenie. Ja naprawdę chcę mieć dzieci. I to niezależnie od 
tego, co z nich kiedyś wyrośnie. 

- No cóż, w obu naszych szacownych rodzinach pojawia­

ją się dość ciekawe geny. - Isabel westchnęła, zupełnie nie­

świadomie dotykając dłonią brzucha. - A jeśli któreś z na­
szych dzieci będzie takie jak Patrick albo Tom? 

background image

Wpatrywała się w oczy Craiga, czekając na ból, który za­

wsze się tam pojawiał, kiedy ktoś wspominał Toma. Tym 
razem jednak Craig tylko na chwilę posmutniał. 

- Szczerze mówiąc, nie miałbym nic przeciwko drugiemu 

takiemu łobuziakowi jak Tom. Może to, co przeżyłem z moim 
bratem, było przygotowaniem do ojcostwa? Chcę mieć dzieci 

i zrobię wszystko, żeby być dobrym ojcem. Nie będę tyle 
pracował. Zawsze znajdę czas dla ciebie i dla dwóch tuzinów 
naszych dzieci. 

Teraz wreszcie Craig przed nią uklęknął. 
- Zostań moją żoną, Isabel. Daj mi dzieci. Będę najszczę­

śliwszym ojcem i mężem na całej kuli ziemskiej. 

- Dobrze, Craig - wyszeptała przez łzy. Podniosła go 

z klęczek. Muszę cię tylko zapytać, czy ty wierzysz w moją 
miłość? 

- Wierzę. 
- Czy wierzysz w to, że chcę zostać twoją żoną niezależ­

nie od tego, czy będziemy mieli dzieci, czy nie? 

Craig spojrzał jej głęboko w oczy. 
- Tak - powiedział po chwili z przekonaniem. 
- Wobec tego pozostało mi już tylko jedno pytanie. Czy 

moglibyśmy się pobrać jak najszybciej? 

- Kiedy tylko zechcesz! - wykrzyknął uszczęśliwiony 

Craig. 

- To świetnie. Jeśli dziecko urodzi się siedem miesięcy po 

ślubie, to nikt nie zwróci na to uwagi, ale gdyby urodziło się 
wcześniej, zaczęłyby się plotki. - Nie w ten sposób miała mu 
o tym powiedzieć, ale tak po prostu wyszło. 

Craig patrzył na nią przez chwilę, jakby nie rozumiał te­

go, co powiedziała. Dopiero potem radosny uśmiech rozjaśnił 
mu twarz. 

- Ty... 

background image

Isabel skwapliwie skinęła głową, 

- Ale jak to się stało? Kiedy? 

- Normalnie. Pamiętasz Crescent Court? 

- Do końca życia nie zapomnę tej nocy. Och, kochanie! 

- Craig wreszcie ją pocałował. Wątpliwości Isabel zniknęły jak 
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jej ciało i dusza wróciły 
do życia. - Chodź, ubierzemy się porządnie i zawiadomimy 
o naszym zamiarze tylu znajomych, ilu tylko zdołamy. 

Wzięli się za ręce i pobiegli plażą do domu. Nagle do uszu 

Isabel dobiegł zbyt dobrze znany niemowlęcy płacz. 

- Craig! - Stanęła jak wryta. - Jesteśmy w tym samym 

miejscu, w którym znalazłam Sandy. - Rozejrzała się, usiłu­

jąc ustalić, skąd pochodzi ten dźwięk. Tym razem było to 

miauczenie kota. 

- Czego szukasz? - zapytał Craig. 
- Niczego. - Ruszyła za nim. 
Nie musiała już niczego szukać. Miała wszystko, o czym 

przez całe życie marzyła. 

background image

EPILOG 

Wszystkie święta rodzina DeLeon obchodziła hucznie. 

Wielkanoc także. Cała rodzina była na rezurekcji w kościele 
świętej Rity, a teraz dzieci przetrząsały dom w poszukiwaniu 
czekoladowych jajek, które Angie pochowała po kątach. Patsy 
i Hector przygotowywali w kuchni świąteczne śniadanie. 

Isabel leżała na kanapie w salonie. Wyglądała bardzo ład­

nie jak na kobietę, która zaledwie przed czterema dniami 
urodziła dziecko. Craig ogromnie się o nią bał. Wciąż miał 
w pamięci zmarłą przy porodzie matkę. Tym razem nie tylko 
nic złego się nie stało, ale Isabel przeszła przez poród, jakby 
to była przyjemność. Craig na własne oczy widział pojawia­

jące się na świecie nowe życie. Był pierwszym po lekarzu 

człowiekiem, który trzymał w ramionach ich nowo narodzoną 
córeczkę. 

Zresztą od tamtej chwili niewiele miał okazji do brania 

dziecka na ręce, bo cała liczna rodzina czekała w kolejce do 
rozpieszczani! najmłodszej członkini klanu. Craig wcale się 
tym nie przejmował. Uważał, że są na świecie gorsze rzeczy 
niż rozpieszczona mała dziewczynka. 

Co dziwne, najgorliwszy w tej dziedzinie okazał się dzia­

dek małej Susannah, Sinclair Jaeger. Gdy tylko dowiedział 

się, że Isabel pojechała do szpitala, rzucił wszystko i jeszcze 
tego samego dnia przyleciał z Dallas. Wcale nie miał zamiaru 
wyjeżdżać. Tego świątecznego dnia siedział w bujanym fotelu 
z wnuczką na kolanach. Uśmiechał się i bez przerwy coś do 

background image

niej mówił. Craig podsłuchał, że obiecywał jej kucyki i włas­
ny Disneyland, i pewnie jeszcze gwiazdkę z nieba. 

Takiego Sinclaira nigdy w życiu swoim nie widział. Wie­

dział, że zmianę tę stary lew zawdzięcza Isabel. Uparła się 
wciągnąć teścia w nurt życia rodzinnego i dopięła swego. Na 
starość Sinclair wreszcie zauważył, że szczęśliwa rodzina mo­
że dać człowiekowi więcej niż najlepiej prosperująca firma. 

Craig siedział w fotelu, czekając, kiedy wreszcie pozwolą 

mu wziąć na ręce jego własną córeczkę. Tymczasem bawił się 
włosami Isabel i od czasu do czasu głaskał żonę po policzku. 
Im dłużej byli małżeństwem, tym lepiej Craig rozumiał, jaką 
wspaniałą kobietę poślubił. 

Z pokoju na piętrze dał się słyszeć radosny pisk któregoś 

ze starszych dzieci. 

- Chyba ktoś znów znalazł jajko - powiedziała Isabel. 
Chwilę później do pokoju wpadł złotowłosy malec w dżin­

sowym kombinezonie, cały umazany czekoladą. Angie ledwie 
go mogła dogonić. 

- Chodź tu, ty mały potworze. - Wreszcie udało jej się 

złapać czternastomiesięcznego Coreya. - Udławisz się tą cze­

koladą. Ależ się umazałeś - gderała, wycierając mokrym rę­
cznikiem buzię i rączki synka. - Widzisz, jaka grzeczna jest 
Susannah? 

Doprowadzony do porządku Corey podszedł do Sinclaira 

i szeroko otwartymi ze zdziwienia oczkami przyglądał się 
leżącej na kolanach dziadka kruszynce. 

- Dzidzia - wyszeptał z szacunkiem. 

- Ty też kiedyś byłeś taki malutki - powiedział Sinclair. 

Corey spojrzał na obcego starszego pana i na wszelki wypa­
dek uciekł z pokoju. 

To dziecko nigdy nie nauczy się chodzić - westchnęła 

Angie. - Ledwo stanął na nogi, już zaczął biegać. Ciesz się 

background image

spokojem, dopóki jeszcze możesz - zwróciła się do siostry. 

Dobrze, że Susannah ma mocny sen. 

- Tak, ale tylko do drugiej w nocy - wtrąci! się Craig. 

- Od drugiej cierpi na chroniczną bezsenność. 

A przecież nie zamieniłby swoich nie przespanych nocy na 

nic w świecie. 

W sąsiednim pokoju rozległ się głośny pisk. Angie wyszła 

sprawdzić, co się tym razem stało. Właśnie wtedy ktoś za­
dzwonił do drzwi. 

- Kto to może być? - zapytała zaniepokojona Isabel. 

- Zdawało mi się, że rodzina jest w komplecie. 

- Jeszcze nie. - Craig wcale nie był pewien, czy dobrze 

zrobił, zapraszając dodatkowych gości. 

Otworzył drzwi. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. 

Gdyby natknął się na tę kobietę i jej dziecko na ulicy, na 
pewno by ich nie rozpoznał. 

- Chodźcie, chodźcie - zapraszał. - Wesołych świąt. 
- Ja także życzę panu wesołych świąt - powiedziała Ma­

ria. Tym razem była porządnie ubrana, jak przystało na młodą, 
ładną kobietę. 

A Sandy! Ze ślicznego niemowlęcia wyrosła piękna mała 

dziewczynka. Craig miał nadzieję, że Isabel będzie za­
chwycona. 

- Isabel - zawołał Craig wchodząc z gośćmi do salonu. 

- Zobacz, kto przyszedł. 

Isabel obojętnie spojrzała na Marię i jej córeczkę. Dopiero 

po chwili je poznała. 

- Sandy! - Wyciągnęła ręce i... rozpłakała się z radości. 

- Chodź, kochanie. Pokaż się cioci. 

Sandy najpierw schowała się za matkę, a potem pobiegła 

prosto do Isabel. 

- Ależ ona wyrosła! - cieszyła się Isabel. - Jest taka śli-

background image

czna. - Proszę cię, Mario, usiądź koło mnie i opowiedz mi 
wszystko. Czy ona już mówi? Czy... - urwała w pół słowa 
i przeszła na hiszpański. 

- Nie, nie. Proszę do mnie mówić po angielsku - powie­

działa Maria. - Już całkiem dobrze sobie radzę. Pracuję w du­
żym domu towarowym. W stoisku z perfumami. Zarabiam 
więcej pieniędzy niż przy hamburgerach. 

- To wspaniale - ucieszyła się Isabel. - Doskonale wy­

glądasz. 

- Proszę mi pokazać małą. - Maria patrzyła na śpiącą 

w ramionach dziadka Susannah. 

Craig wziął córeczkę na ręce i, mimo protestów Sinclaira, 

podał ją Marii. 

- Jaka maleńka - wyszeptała Maria. - Czy Sandy też była 

taka mała? 

- Prawie taka sama - odrzekła Isabel. Przez chwilę obie 

milczały pogrążone we wspomnieniach. Do pokoju weszła 
Angie z Coreyem na rękach. 

- Isabel, mama pyta, gdzie masz... - zaczęła. - Boże 

święty! Toż to Sandy! - zawołała, stawiając Coreya na pod­
łodze. 

Isabel przedstawiła sobie dwie młode dziewczyny, ale Coreya 

i Sandy nie trzeba było ze sobą zapoznawać. Dziewczynka pod­
biegła do malca. Usiedli na dywanie i rozmawiali w swoim 
własnym języku, którego nikt poza nimi nie rozumiał. 

- Czy to możliwe, żeby się rozpoznali? - zdziwiła się 

Angie. Wreszcie przypomniała sobie, po co tu przyszła. 
- Aha, Iz, mama pyta, gdzie jest duży półmisek. 

- W szafce nad lodówką. 
- Może trzeba w czymś pomóc? - zapytała z nadzieją Maria. 

- No pewnie. - Angie uśmiechnęła się do niej, choć do­

piero po chwili wahania. - Możemy się podzielić doświadczę-

background image

niami samotnych matek. Nie mówię po hiszpańsku tak dobrze 

jak Isabel, ale pewnie się dogadamy. 

Kiedy Angie z Marią wyszły do kuchni, Sinclair wstał 

z fotela i przeciągnął się. 

- Pójdę na spacer - powiedział, dyskretnie opuszczając 

salon. 

Craig przysiadł się do Isabel i objął ją ramieniem. Po raz 

pierwszy od dnia urodzin córeczki byli sami. Jeśli oczywiście 
nie liczyć obecnej w pokoju trójki dzieci. Isabel oparła głowę 
na piersi męża. 

- Właśnie tak to sobie wyobrażałam - westchnęła. 
- Myślisz o nas i o dziecku? 
- O tym też, ale chodziło mi o nasz dom. Kiedy go remon­

towałam, wyobrażałam sobie, że będzie w nim dużo dzieci. 

- No i jest dużo dzieci. - Craig pogłaskał małą stópkę 

Susannah. - Zanim się obejrzymy, ona też będzie biegać po 

domu z czekoladowymi jajkami i wrzeszczeć jak opętaniec. 

- Razem z całą jedenastką sióstr i braci - dodała Isabel 

z uśmiechem. 

Craig nawet nie zamierzał się sprzeciwiać. Perspektywa 

posiadania tuzina dzieci już dawno przestała go przerażać. Bo 

i czego miałby się bać, skoro ich matką miała być Isabel?