background image

Andrzej Pilipiuk 
 
ŚWIĘTY MIKOŁAJ SPOTYKA DZIADKA MROZA 

 
Sypał śnieg. Mróz trzymał mocno. Było co najmniej trzydzieści stopni poniżej 

zera.  I  jeszcze  do  tego  wiał  silny  wiatr.  W  taką  pogodę  nie  wypędza  się  z  domu 
nawet psa. Samemu też się nie wychodzi. Chyba że nie ma innego wyjścia. Gdzieś w 
samym  sercu  Syberii  stała  chatka  zbudowana  z  grubych,  nieokorowanych  belek. 
Pomiędzy belki utknięto pakuły, stare gazety i wszelkie inne materiały uszczelniające, 
jakie  były  pod  ręką.  Niewielka  chatka  chyliła  się  ku  ziemi.  Na  pierwszy  rzut  oka 
wydawało  się,  że  nikt  w  niej  nie  mieszka,  a  jednak  z  komina  szedł  dym,  a  wzdłuż 
krawędzi dachu zwisały sople. Takie sople, które powstają, gdy wewnątrz domu pali 
się  w  piecu  i  ciepło  przenikające  przez  dach  roztapia  odrobinę  śnieg.  Koło  chatki 
stały sanie, popularna swego czasu trojka. Starzec z białą brodą wyszedł z domku. 
Popatrzył przez chwilę na otaczający go las i westchnął. Z kieszeni wydobył czapkę. 
Była to niewielka czerwona czapka w kształcie miski. Założył ją na głowę.  Wyglądał 
teraz  odrobinę  dostojniej.  Z  sieni  wydobył  worek  wypełniony  zaledwie  w  jednej 
trzeciej i umieścił go troskliwie na saniach. W szopie za chatką odszukał pastorał. W 
tym roku wisiał przy nim  mały dzwoneczek. Tak to już było. Wszystko było ostatnio 
płynne.  Nawet  jego  rysy  zmieniały  się.  Dobrze,  że  w  tym  roku  miał  do  sań  trójkę 
reniferów. Przez kilka ostatnich lat musiał zadowalać się jednym. Może coś wreszcie 
szło  ku  lepszemu?  Niespodziewanie  zaszła  zmiana.  W  wiecznym  półmroku  tajgi 
pojawiła  się  jasna  plama  światła.  Powiało  ciepłem.  Starzec  odwrócił  powoli  głowę. 
Blask  raził  przez  chwilę  jego  oczy  przywykłe  do  pełgających  płomyków  cienkich 
cerkiewnych świeczek. Przed nim stał anioł. Anioł miał trzy pary skrzydeł, białą szatę, 
będącą  skrzyżowaniem  greckiej  tuniki  i  rzymskiej  togi.  Na  głowie  szopa  jasnych 
włosów, a nieco wyżej dyskretnie połyskiwała aureola. Cała postać anioła jaśniała i 
biło od niej ciepło. 

Bądź pozdrowiony, biskupie Mikołaju - odezwał się gość. 

Starzec uśmiechnął się i odruchowo poprawił swoją czapkę. Z czapką działo 

się  coś  dziwnego.  Zamieniała  się  powoli  w  normalną  mitrę  biskupią.  Sądząc  z 
kształtu - katolicką. 

- To ty? - 

zapytał, mając na myśli przemianę. 

- Nie, o czcigodny. 
Święty Mikołaj przymknął oczy. 

Mikołaju... 

Mów proszę. Z czym przychodzisz? 

Wiesz, co się dzieje? 

-  Tak.  Moje  istnienie  na  Ziemi  podlega  wierze  ludzi.  To,  jak  mnie  sobie 

wyobrażają,  determinuje  mój  wygląd.  To,  jak  mocno  we  mnie  wierzą,  sprawia,  że 
jestem słabszy lub silniejszy, A teraz jestem bardzo słaby. I czuję rozdwojenie. 

Psychiatrzy z miasteczka określiliby to jako schizofrenię bezobjawową. 

Zupełnie słusznie. Z czym przychodzisz? 

Tam  na  Górze...  -  Anioł  skłonił  się  z  szacunkiem  w  stronę  pociemniałego 

nieba. - 

Tam na Górze uważają, że dość już zrobiłeś. Pora odpocząć. 

To już nie potrwa długo. Wkrótce będę mógł powrócić do was. Dopóki jednak 

ktoś we mnie wierzy, nie mogę go zawieść. 

Dzisiejszej nocy może być niewesoło. 

Przywykłem  narażać  życie  w  zaułkach  Konstantynopola.  Kilku 

enkawudzis

tów nie przestraszy mnie. 

background image

Proszę na siebie uważać. 

Mikołaj skinął głową. Gdy ją podniósł, anioła już nie było. Gwizdnął na renifery. 

Przybiegły.  Zawsze  przychodziły,  choć  nie  potrafił  powiedzieć  skąd.  Po  prostu 
przychodziły.  W  tym  roku  wyglądały  dość  nędznie.  Przykładał  im  dłoń  do  czół, 
starająć  się  przelać  trochę  własnej  siły.  Sam  miał  jej  tak  niewiele  i  coraz  mniej 
każdego roku. Otarł samotną łzę, która toczyła mu się po policzku. Dziś wieczorem, 
jeśli wszystko pójdzie dobrze, odzyska częściowo dawną siłę. Jeśli wszystko pójdzie 
dobrze... 

Założył uprząż, sprawdził chomąta i orczyki, po czym strzelił z długiego bata. 

Zwierzęta ruszyły posłusznie, ale ospale. 

-  Yjala!  - 

zakrzyknął,  aby  dodać  im  nieco  wigoru.  Powoli  przeszły  w  kłus.  A 

potem  sanie  uniosły  się  nad  ziemię.  Zaraz  jednak  z  powrotem  opadły.  Ziemia 
ściągała.  A  w  tym  obrzydliwym  ateistycznym  kraju  prawo  powszechnego  ciążenia 
dawało się odczuć silniej niż gdziekolwiek indziej na świecie. Zsiadł i sprawdziwszy 
płozy, strzelił ponownie z bata. Sanie ruszyły po śniegu i wreszcie ciężko wzbiły się w 
powietrze. Gdzieś tam zalśniła pierwsza gwiazdka. To była ta noc. Nie musiał kiero-
wać,  sanie  same  odnajdowały  drogę.  Wszędzie  tam,  gdzie  był  jeszcze  potrzebny. 
Nadleciał  nad  obrzeża  miasta.  Tu  pomiędzy  blokami  stał  mały  drewniany  domek. 
Pierwszy, w którym go oczekiwano. Gdy sanie osiadły ciężko na ziemi, Mikołaj wziął 
worek  i  zastukał  do  drzwi.  Poczuł  promieniujący  zza  nich  lęk.  Człowiek,  który 
otworzył,  miał  w  ręce  nóż.  Był  gotów  go  zabić,  ale  rozpoznał  świętego  i  nawet 
uśmiechnął się smutno. 

Proszę wybaczyć. Myślałem, że to oni. Że to już. 

Mikołaj  wykonał  gest  ręką i  sanie  stały  się  niewidoczne. Wszedł  do  ciepłego 

domu. Przeszli ciemną sień i weszli do jasno oświetlonego pokoju. Okna zasłonięte 
zostały czarnym papierem. W kącie pomieszczenia królowała nieduża choinka, a nad 
nią  wisiała  mała  ikonka.  Tu  dopiero  w  świetle  Mikołaj  mógł  dokładniej  przyjrzeć  się 
gospodarzowi. 

Zmieniliście się Wisarionie Iwanowiczu. 

Bardzo się zestarzałem? 

-  Nie,  to nie  o  to 

chodzi. Po prostu w waszych oczach nie ma  już tej dawnej 

iskierki nadziei. 

Nie ma nadziei. I nie będzie, dopóki Stalin żyje. 

Mogę przekazać pomyślną wiadomość. To już tylko kilka miesięcy. 

Żona Wissariona, Larysa, wyszła z kuchni. Jej brwi uniosły się do góry. 

Witajcie święty... 

- Witaj Laryso. 

Zmieniliście się. Z roku na rok macie inną twarz. Zostają ogólne rysy, ale... A 

może jest was wielu? 

Dobrze by było. Kształtuje mnie wyobraźnia ludzi. Tak niewiele zostało ikon. 

A jeszcze mniej ludzi we mni

e wierzy. Larysa oparła głowę na jego ramieniu. 

Ja  będę  wierzyła  wiecznie.  I  nigdy  nie  zapomnę  tamtej  wigilii  w  łagrach 

Kołymy. Siadajcie, proszę, do stołu. 

Nie,  dziękuję.  Muszę  ruszać  dalej.  Mimo  wszystko  trochę  jeszcze  zostało 

wierzących. Muszę ich odwiedzić. A dla was mam podarki. 

Na  cóż  było  się  wykosztowywać...  Uśmiechnął  się  po  raz  pierwszy  tego 

wieczora. 

Jestem  świętym  Mikołajem  -  głos  jego  obniżył  się  do  szeptu,  jak  gdyby 

przekazywał  im  jakąś  cudowną  tajemnicę.  -  Ja  nie  robię  zakupów  w  Centralnym 
Domu Towarowym. Dla was buty. - Wy

ciągnął z worka śliczne zamszowe kozaczki. - 

background image

Niech wam służą. Tylko przybrudźcie je trochę, zanim wyjdziecie na ulicę, bo jeszcze 
się przyczepią ci z NKWD. A jak wyjaśnicie ich pochodzenie? 

Dziękuję - szepnęła. W oczach miała łzy. 

Dla was, Wisarionie, mam książkę. 

Derek Tomatow „Droga Carów" - przeczytał z okładki. 

Wydana  przez  białych  emigrantów  w  Paryżu.  Po  przeczytaniu  spalcie 

natychmiast, bo nie może się to dostać w niepowołane ręce. 

Zakopię w lesie. 

Tylko uważajcie. Za to idzie się od razu do piachu. 

Nie pierwszyzna mi. Szkoda, że jako święty nie możecie mi dostarczyć broni 

palnej. 

Ja także żałuję. Dzieci już śpią? 

- Tak. 

Nie budźcie ich. 

Wolałbym, aby cię zobaczyli święty Mikołaju. Inaczej mogą nie uwierzyć... 

Pokażę im się za rok. A na razie zostawię dla nich prezenty. Wyjął z worka 

lalkę  z  porcelanową  główką  oraz  pudełko  klocków.  Larysa  oglądała  lalkę  ze 
zdumieniem. 

Przepiękna. Skąd to? Mikołaj puścił do niej oko. 

-  Przedrewolucyjne  zap

asy.  Ze  sklepu  Jeliszejewów.  No  cóż,  na  mnie, 

niestety, już czas. 

Przybędziesz do nas za rok? 

Jeśli będę jeszcze istniał, to przyjadę. Wiara garstki osób musi być silna, aby 

utrzymać mnie przy życiu. - Mrugnął konfidencjonalnie i wydobył z kieszeni płaszcza 
amerykańską czekoladę z orzechami i paczkę algierskich daktyli.  - Głowa do góry  -
powiedział.  -  Będzie  lepiej.  -  Pocałował  na  pożegnanie  Larysę  w  czoło  i  wsiadł  do 
sanek. Wiatr zawiał momentalnie ich ślady, jak gdyby nigdy ich nie było. Ale zostały 
po nim prezenty. Garść rzeczy z innego świata. 

Pamiętasz tamtą noc? - zapytała Larysa. - Tamtą okropną noc za drutami. 

Tak. Chciałem, żeby przyszedł święty Mikołaj i dał nam chleba. I przyszedł. 

On jest prawdziwy. 

Istnieje tak długo, jak długo ludzie w niego wierzą... Powinien być silniejszy... 

Przecież choć pod innym imieniem i na Nowy Rok... 

Nie. To jest święty Mikołaj. Dziadek Mróz to komunistyczny wymysł. Wiara w 

niego nie wzmocni naszego przyjaciela. Pomyśl, że jesteśmy małżeństwem, połączył 
nas węzłem przysięgi właśnie on. - Myślisz, że za rok... 

Przyjdzie. Gdyby nie było świętego Mikołaja, nie byłoby już żadnej nadziei. 

Wrócili  do  domu.  W  ich  sercach  znowu  narodziły  się  silniejsze  uczucia. 

Tymczasem święty pędził swoimi saniami po ciemnym zimowym syberyjskim niebie. 
Kolejna plamka światła. Opadł. Renifery zatrzymały się na pionowej ścianie budynku. 

Wszedł  przez  balkon  do  mieszkania.  To  mieszkanie  było  typowe  aż  do 

znudzenia, miało tylko jeden pokój, a kuchnia i łazienka były wspólne i mieściły się na 
korytarzu. Na zniszczonym fotelu drzemała staruszka. Gdy Mikołaj dotknął delikatnie 
jej ramienia, obudziła się natychmiast. 

Przyszedłeś - szepnęła. 

Lustro  w  kącie  uchwyciło  jego  odbicie.  Staruszka  była  katoliczką,  choć 

obchodziła święta w  innym terminie. Wyglądał teraz zupełnie inaczej. Miał na sobie 
czerwony płaszcz i wysoką biskupią mitrę. Jego worek obszyty był lamówką. 

- Witajcie, Wiero Iwanowna. 

Witaj, święty. Co cię sprowadza? Uśmiechnął się. 

background image

Naprawdę nie wiecie? Wyciągnęła dłoń i dotknęła go. 

- A jednak to nie sen. 

Nie ma snów, które mogłyby powtarzać się regularnie co rok. 

To  prawda.  Jak  długo  jeszcze?  W  1918  roku  wyraziłam  życzenie,  aby 

wszystkich bolszewików diabli wzięli. Nie spieszysz się. 

Przynoszę  podarki.  Likwidacja  ustrojów  społecznych  nie  należy  do  moich 

kompetencji. 

Zapytasz teraz, jakie mam inne życzenia. 

To prawda. Nie zostawiasz listów do mnie na parapecie. 

To było sto lat temu. 

Ja pamiętam. 

Kochany dziewiętnasty wiek. Spraw, żebym go zobaczyła jeszcze raz. Tylko 

na chwilę. 

- Zamknij oczy. 
Siadła wygodnie i zamknęła powieki. Położył jej dłoń na czole. Spłynął na nią 

spokojny  piękny  sen.  Był  jesienny  poranek  w  Samarowsku.  Ulicą  przed  jej  domem 
szedł  niewysoki,  przystojny  mężczyzna  w  wojskowym  szynelu  narzuconym  na 
cywilne ubranie. Ostro pachniały świeża farba i końskie pączki rozdeptane na ulicy. 
Mikołaj zostawił na stoliku paczkę świec, kilka pudełek zapałek, kawałek świątecznej 
szynki,  paczkę  migdałów  i  trzydzieści  rubli  drobnymi.  Gdy  wychodził  przez  okno,  o 
mały włos nie zwalił się w dół. Był bardzo osłabiony. Sanie z trudem oderwały się od 
ściany, a ich lot był niestabilny. 

Za  rok  trzeba  będzie  chyba  pójść  na  piechotę  -  powiedział  sam  do  siebie. 

Daleko  przed  nim  płonęło  słabiutkie  światełko.  Skierował  renifery  w  tamtą  stronę. 
Niewielka,  za

sypana  śniegiem  willa  ze  sporym  ogródkiem.  Zdziwił  się,  bo  nigdy 

wcześniej  tu  nie  był.  Gdy  sanie  wyhamowały  na  pokrytym  śniegiem  dachu,  Mikołaj 
poczuł się wyjątkowo podle. Dom miał bardzo złą aurę. Wydobył z kieszeni kożucha 
niewielką mapę i przez chwilę porównywał ją z otaczającą go rzeczywistością. To był 
jego  przywilej,  ponieważ  obdarowywał  ludzi, mógł  z  całkowitą  pewnością  stwierdzić 
kto  gdzie  mieszka. W  świetle  księżyca  na  mapie  jarzyły  się  krwistoczerwone  literki. 
Dom  komendanta  obozu  pracy  specjalnego  przeznaczenia  G.I.  Workowa.  Brwi 
świętego uniosły się do góry, ale podszedł do komina. Niespodziewanie poczuł lęk, 
nie  wiedział,  co  czeka  go  tam  na  dole.  Może  pułapka?  Ale  z  drugiej  strony 
enkawudziści  nie  wierzyli  w  niego. Więc  to  nie  światło  komendanta  sprowadziło  go 
tutaj.  Przeniknął  przez  dach,  bo  choć  od  dawna  nachodziły  go  idiotyczne  myśli  o 
włażeniu  przez  komin,  starał  się  z  nimi  walczyć.  To  nie  był  rosyjski  zwyczaj. 
Zmateria

lizował  się  na  poddaszu,  a  ściślej  mówiąc,  w  zagraconej  komórce 

wypełnionej szpargałami. Pośrodku pomieszczenia był kawałek miejsca. Siedział na 
nim  może  dziesięcioletni  chłopiec.  Czytał  rozsypującą  się  ze  starości  książkę. 
Usłyszał kroki świętego. Podniósł głowę wystraszony i na jego twarzy odmalowało się 
zaskoczenie. 

Kim jesteś? - wyjąkał. 

Przecież wiesz - odpowiedział święty. 

Jesteś świętym Mikołajem? Tym prawdziwym, jak w tej książce? 

Tak.  Jestem  prawdziwym  świętym  Mikołajem.  I  przyszedłem  dzisiaj,  bo 

dzisiaj je

st Wigilia. Nasza prawosławna Wigilia. 

Dziadek Mróz przychodzi podobno na Nowy Rok. 

Tak. Ale on nie jest mną, a ja nie jestem nim. Jesteśmy  jak dwie strony tej 

samej  monety.  Obaj  przynosimy  podarki,  ale  na  tym  kończy  się  podobieństwo.  Ja 
istniałem  od  setek  lat.  On  pojawił  się  niedawno.  Ja  zostałem  zrodzony  z  potrzeby 

background image

serca tych, którzy we mnie wierzyli. On powstał z chciwości dzieci. 

Myślałem, że umarłeś w czasie rewolucji. 

Ja umarłem wiele setek lat temu w Bizancjum, gdzie byłem biskupem. Mogę 

poja

wiać się tu, jeśli jestem komuś potrzebny, ale tylko tak długo, jak długo we mnie 

wierzą.  Może  już  za  rok  mnie  nie  będzie.  Wszystko  zależy  od  tego,  czy  nadal  w 
wyobraźni  ludzi  to  ja  będę  przynosił  podarki,  czy  tamten.  Rozumiesz?  -  Tak.  Chcę 
wierzyć w ciebie. 

To  będzie  trudniejsze,  niż  myślisz.  Jeśli  nie  przyjdę  za  rok,  zapomnisz  o 

mnie. 

- Nie. 

Nie zostawiam śladów w kurzu. Tak jest zresztą chyba lepiej. 

Przyszedłeś, bo przeczytałem tę książkę i zatęskniłem? 

Przyszedłem  dlatego,  że  we  mnie  uwierzyłeś.  Jeśli  przestaniesz  we  mnie 

wierzyć, nie trafię tu po raz drugi. Chcesz prezent materialny czy niematerialny? 

Jakie mogą być prezenty niematerialne? 

Mogę  zesłać  na  ciebie  dobre  sny.  Mogę  sprawić,  że  rozwiną  się  twoje 

artystyczne zdolności. Chłopiec zamyślił się. 

Mój ojciec jest bardzo złym człowiekiem 

Tak. Choć bywają jeszcze gorsi. 

Podaruj mi księgę, która nazywa się Biblia. Chcę się z niej uczyć, jak żyć. 

Mikołaj  popatrzył  na  leżącą  na  ziemi  książkę.  Była  to  przed-rewolucyjna 

książeczka  dla  dzieci  z  kolorowymi  obrazkami  i  umoralniającymi  opowiastkami. 
Skinął głową. Z worka wyjął niewielką Biblię w skórzanej oprawie. 

Nie.oczekuj, że ta księga odpowie na wszystkie twoje pytania. 

Postaram sieją przeczytać i zrozumieć. Ukryję ją dobrze. 

Wesołych świąt — szepnął. 

Wesołych świąt — odpowiedział chłopiec, tuląc księgę do siebie. 

Mikołaj  zniknął  i  zmaterializował  się  na  dachu.  Wysilił  pamięć.  Jak  to  było 

przed rewolucją? Jeździł wówczas po Ziemi i pukał do drzwi domów. Wzdrygnął się, 
czasy się zmieniają. Wyjął z kieszeni zegarek i popatrzył na niego, nadal było trochę 
po  dziewiątej.  Nagle  spostrzegł  coś  jeszcze.  Nie  potrzebował  wcześniej  zegarka. 
Zegarek  był  zrobiony  ze  złota,  a  na  kopercie  miał  przylutowany  platynowy 
monogram. Mikołaj nie wiadomo skąd uzyskał niespodziewanie pewność, że jest to 
zegarek  ostat

niego  cara.  Wstrząsnął  głową,  a  potem  potrząsnął  zegarkiem.  Coś 

rozbłysło w mroku, gdzieś tam w ciemności płonęło słabe światełko. Strzelił z bata i 
renifery  niechętnie  przeszły  w  kłus.  Niewielka  waląca  się  lepianka  stała  samotnie 
pomiędzy porzuconymi żelbetowymi konstrukcjami na drugim końcu miasta. Nie znał 
tego miejsca, nigdy wcześniej tu nie był. Zapukał do drzwi, ale nikt nie otworzył. Po 
chwili  zastanowienia  nacisnął  klamkę  i  wszedł  w  ciemność.  Jedyny  lokator  lepianki 
leżał na podłodze i cierpiał na delirium tremens. Na jednej ze ścian pysznił się lekko 
ściekając farbą wielki fresk przedstawiający Mikołaja patrzącego na zegarek. Mikołaj 
pochylił się nad leżącym i wyciągnął mu z kieszeni paszport. 

- Kokuszew-Mirski - 

przesylabizował. - Znaczit szlachcic. Jakim cudem on się 

uchował? 

Z zamyślenia wyrwał go grzmot kilku pięści w drzwi. Nie zdążył się ruszyć, jak 

wdarli  się  do  środka.  Było  ich  trzech,  ubrani  w  skórzane  płaszcza,  palili 
biełomorkanały i trzymali w dłoniach pistolety z oksydowanymi lufami. Stanęli przed 
nim. 

- Wasze dokumenty, obywatelu - 

zarządał ten najważniejszy. 

Nie  mam  dokumentów.  Jestem  świętym  Mikołajem.  -  Rozpłynął  się  w 

background image

powietrzu na ich oczach. 

Nie  wierzyli  w  niego. 

Nie  mogli  go  widzieć.  Trzej  bezpieczniacy  bluznęli 

stekiem  straszliwych  przekleństw.  Zaraz  też  zabrali  się  do  cucenia  leżącego  na 
podłodze  malarza.  Nie  udało  im  się  to  do  końca.  Gdy  wywlekali  go  za  nogi  na 
zewnątrz  na  wiatr  i  mróz,  malarz  otworzył  oczy.  Spostrzegł  świętego,  ale  jego 
zamroczony  umysł  nie  odnotował  tego  faktu.  Mikołaj  powoli  wyszedł  z  lepianki  i 
wsiadł do sań. Wzniósł się do góry, tam gdzie wiatr wirował w ciemności. Nikt więcej 
nie oczekiwał go tej nocy? A potem spostrzegł gdzieś daleko słabe światełko. Między 
nim a źródłem światła pośród drzew parku coś się czaiło. Mikołaj nie miał problemów 
z widzeniem w ciemności, ale to coś wyglądało jak bezkształtna plama czerni. Nigdy 
wcześniej  nie  widział  czegoś  takiego  z  bliska,  choć  czasami  podobne  plamy 
przetaczały się gdzieś na krawędzi jego pola widzenia. Nie był specjalnie ciekaw, co 
to może być, ale nie mógł tego wyminąć. Czasami bywa tak w snach, że coś stanie 
nam  na  drodze  i  w  którąkolwiek  stronę  byśmy  się  obrócili,  zawsze  jest  dokładnie 
prze

d nami. Sanie opadały prościutko w tamtym kierunku, jak ćma lecąca w stronę 

płomienia  świecy.  Gdy  dotknęły  ziemi  i  zatrzymały  się,  Mikołaj  zrozumiał,  że  tu 
kończy się jego droga. Przed nim w śnieżnej zadymce stały inne sanie. Renifery do 
nich zaprzężone były znacznie tłuściejsze i było ich cztery. Zeskoczył w głęboki śnieg 
i  wydobywszy  z  worka  ozdobny  nóż  do  papieru,  jednym  ruchem  odciął  uprząż 
uwalniając swoje. 

-  Uciekajcie  kochane  - 

powiedział.  Renifery  stały  i  dopiero  gdy  powtórzył 

rozkaz,  zniknęły  w  ciemnościach. Tamte  sanie  jak  gdyby  na  to  czekały,  podjechały 
bliżej. Zeskoczył z nich 

Dziadek Mróz. Byli podobni do siebie, gdyby nie pewne szczegóły stroju, nikt 

nie domyśliłby się, który jest który. 

No  i  spotkaliśmy  się  wreszcie  -  powiedział  Dziadek  Mróz  wypluwając 

niedopałek biełamorkanała na śnieg. 

Spotkaliśmy  się.  Dlaczego?  Przecież  twoja  wachta  skończyła  się  kilka  dni 

temu. Wręczasz prezenty na Nowy Rok, a ja na Boże Narodzenie. Na prawosławne 
Boże Narodzenie. 

Widzisz,  towarzysz  Lenin  wpadł  na  pomysł,  żeby  storpedować  tę  ostatnią 

linię  twojej  obrony.  Od  tej  pory  będę  przynosił  prezenty  także  za  ciebie.  Pchnął 
świętego  w  śnieg.  Podszedł  do  jego  sanek  i  porwawszy  worek,  wysypał  jego 
zawartość  na  drogę.  W  świetle  latarni  zalśniły  agatowe  broszki,  drewniane  pude-
łeczka,  mosiężne  ikonki  podróżne,  zafurkotały  kartki  starych,  wydanych  przed 
rewolucją książek. Dziadek Mróz z pogardą kopnął lalkę o porcelanowej główce. 

-  Stara  tandeta  - 

powiedział.  Święty  usiłował  się  podnieść,  ale  kolejne 

pchnięcie obaliło go na ziemię. 

-  Wiesz,  co  teraz  jest  modne?  - 

zapytał  Dziadek  Mróz  z  pogardą  w  głosie.  - 

Patrz! 

Ze swoich sań zdjął worek i rozsupławszy go uchylił materiał, aby leżący mógł 

zobaczyć jego zawartość. Misie, plastikowe lalki, czołgi, drewniane pistolety. 

- Nie wolno tak - 

szepnął Mikołaj ostatkiem sił. - Zabawki militarne pobudzają 

agresję... 

I  bardzo  dobrze.  Nikomu  nie  potrzebne  takie  ciepłe  kluski  jak  przed 

rewolucją.  Tworzymy  nowy  naród.  Społeczeństwo,  które  poprowadzi  rewolucję 
światową, które będzie wdeptywało wrogów w ziemię. 

Zza sań wyszedł mężczyzna w szarym garniturze z czapką wciśniętą na łysą 

głowę. 

- Widzisz? - 

zapytał Dziadek Mróz. - To jest przyszłość. Wiecznie żywy Lenin. 

background image

Lenin i ja. A ty już się skończyłeś. Nikomu nie jesteś potrzebny. Słyszysz? Nikomu. 

Ktoś mnie jednak potrzebuje... 

Dziadek  Mróz  wyjął  z  kieszeni  płaszcza  rewolwer.  Rewolwer  był  drewniany, 

ale  nabito  go  całą  nienawiścią,  jaka  zakumulowała  się  podczas  licznych  zabaw  w 
wojnę. Wycelował w świętego i pociągnął za spust. Plastikowa kula przebiła płaszcz i 
zagłębiła się w ciało. Mikołaj poczuł rozdzierający ból. Zacharczał. 

Żegnajcie,  towarzyszu  święty  Mikołaju  -  rzucił  sarkastycznie  Lenin, 

gramoląc się do sań uzurpatora. - Takie są prawa doboru naturalnego. Słabszy musi 
odejść. 

Sanie odjechały i tylko w ciemnościach pozostał stos drobiazgów rozsypanych 

na śniegu. Mikołaj z trudem podniósł się z ziemi i zgrabiałą ręką wydłubał kulę spod 
kaftana. Była tak gorąca od nienawiści, że oparzyła mu rękę, więc cisnął ją daleko w 
śnieg. Czuł strumyczek krwi spływający mu pod kaftanem. 

Przecież nie zabiją umarłego - powiedział sam do siebie. 

Od razu poczuł się silniejszy, do tego miał jeszcze zadanie do wykonania na 

tę  noc.  Ruszył  w  drogę.  Szedł  przez  las  twardo  wybijając  stopami  werble  na  lekko 
ubitej  kołami  pojazdów  warstwie  skamieniałego  od  mrozu  śniegu.  Ale  droga  była 
daleka, a on z każdym krokiem tracił siły, ale przecież w końcu dotarł do niewielkiej 
ziemianki  oddalonej  o  spory  ka

wał od drogi. Pamiętał dobrze to miejsce, tu  ukrywał 

się od dwu lat młody chłopak, dezerter z Czerwonej Armi, dlatego bez obawy zapukał 
do drzwi. Otworzono mu. Obok chłopaka stała bosa dziewczyna. Na widok świętego 
otworzyła szeroko oczy. 

- Mitia! 

Przecież  ci  mówiłem,  moja  droga,  że  święty  Mikołaj  naprawdę  istnieje. 

Wejdźcie proszę. 

Weszli do wnętrza izby. Paliło się tu kilka świec. W najdalszym kącie wisiała 

niewielka ikonka. Choinki nie było, tylko na krzywym stole położono świerkową gałąź 
ozdobioną bombkami. 

Pokój wam - powiedział Mikołaj. 

To  będzie  trudne  -  uśmiechnął  się  Mitka.  -  Pozwól  Mikołaju,  że  ci 

przedstawię. To moja dziewczyna Daria Iwanowna. 

Bardzo mi miło. 

Jesteś naprawdę świętym Mikołajem? - zapytała. 

-Tak. 

Oczywiście, że tak - pośpieszył z zapewnieniem jej chłopak. - Zresztą zaraz 

ci udowodnię. 

Z  niewielkiej  półki  ściągnął  rozsypujący  się  przedrewolucyjny  modlitewnik  i 

otworzył  go  na  ilustracji  przedstawiającej  ikonę  świętego  Mikołaja  ze  Znamienieje. 
Dziewczyna pobladła i cofnęła się. O krok. Twarz gościa wolno i z niejakim wysiłkiem 
zmieniła  się  i  była  teraz  identyczna  z  podobizną  z  książki.  Młodzieniec  zamknął 
książkę  i  twarz  świętego  zaczęła  powoli  wracać  do  poprzedniego  wyglądu. 
Uśmiechnęli się obaj. Dezerter i gość. 

Tak to wygląda. Mam dla was podarki. 

- Podarki? - 

zdziwiła się. 

- Dzisiaj Wigilia. 
Otworzył worek. Z wnętrza wydobył podniszczony nieco paszport. 
-  Dla  was  - 

wręczył go Mitce. - Nowe dokumenty. I jeszcze coś  — podał mu 

niewielki złoty kluczyk. 

- Moskwa, ulica Niekrasowa cztery, mieszkania osiem. Na now

ą drogę życia. 

- Co to znaczy? 

background image

- Mieszkanie. Dla was. 
- Ale ja nie... 

Wszyscy  sąsiedzi  zaświadczyć  mogą,  że  mieszkałeś  tam  od  dziesięciu lat, 

pięć  lat  temu  twoi  rodzice  pojechali  do Wołogdy  i  zostałeś  sam  na  gospodarstwie. 
Jesteś studentem politechniki. Indeks i grafik zajęć masz w szafce pod radiem. Kefir 
w lodówce. 

- Jakim cudem... - 

zaczęła dziewczyna. 

To noc cudownych wydarzeń. Niech zostanie na zawsze w waszej pamięci. 

W  Rosji  zostało  już  bardzo  niewielu  porządnych  ludzi.  Musimy  o  nich  dbać.  A  dla 
ciebie duszko - pogrze

bał w worku i wyjął niedużą, piękną gruzińską ikonę malowaną 

na tombakowej blasze. - 

Twoja patronka. Niech ci przynosi szczęście w pracy, bo o 

to w życiu osobistym nie musisz się martwić - wskazał gestem na byłego dezertera. 

- Odwie

dź nas za rok - poprosił Mitia. 

Obawiam się, że nie zdołam. Tak niewielu ludzi we  mnie wierzy. Moja  moc 

słabnie. 

Ja  od  dzisiaj  wierzę  w  ciebie  —  szepnęła Daria.  -  Będę  na  ciebie  czekała, 

nawet jeśli nie przyjdziesz. 

Posłał im smutny uśmiech i wyszedł w ciemność. Spadło z niego całe napięcie 

tej szczególnej nocy. Obdarował ich. Teraz był już tylko człowiekiem. Nikt na niego 
nie czekał. Las był pusty i zimny. Szedł naprzód. Szedł wiele godzin. A potem upadł 
w śnieg. 

 

Protokół oględzin zwłok 

Dnia dziesiątego stycznia br. patrol milicji natknął się na drodze prowadzącej z 

miasta  do  opuszczonej  kopalni  miedzi  na  zwłoki  mężczyzny.  Denat  ubrany  był  w 
niekompletny  strój  Dziadka  Mrożą,  tj.  płaszcz  z  aksamitu  (czerwony),  laskę  oraz 
płaską  czerwoną  czapkę  w  kształcie  miski.  Brodę  miał  naturalną.  Wiek,  z  wyglądu 
około  stu  lat.  Przy  ciele  nie  znaleziono  żadnych  dokumentów  ani  innych  papierów 
mogących  pozwolić  na  identyfikację.  Przy  zmarłym  leżał  worek  wypełniony  wysoce 
kontrrewolucyjnymi  przedmiotami,  tj.  książkami  wydanymi  przed  wprowadzeniem 
władzy ludowej, w tym część o tematyce zabobonu religijnego, portrety oleodrukowe 
ostatniego  cara,  ikony  podróżne,  zabytkowe  lalki  etc.  /szczegółowy  spis  w 
załączeniu/.  W  kieszeniach  denata  znaleziono  złoty  zegarek  z  monogramem 
ostatnie

go  cara,  klucz  od  kłódki  oraz  siedem  rubli  dwadzieścia  jeden  kopiejek 

bilonem.  Zegarek  i  pieniądze  zabezpieczono  oddzielnie.  Przypuszczalna  przyczyna 
śmierci - zamarznięcie.