background image

Deportacje Polaków do Kazachstanu
1940-1941

W latach 1940-1941 władze radzieckie przeprowadziły cztery wielkie operacje 

deportacyjne z okupowanych ziem polskich. Był to jeden z elementów polityki 
przekształcania i rozbijania zastanych tam struktur społecznych w celu uzyskania 
pełnej kontroli nad ludnością. Przymusowe przesiedlenia miały zarazem cel 
ekonomiczny: deportowanych wysyłano przede wszystkim w rejony, gdzie ze 
względów geograficznych i klimatycznych trudno było ściągnąć najemną siłę roboczą, 
a których eksploatację uważano za pożądaną. Były to przede wszystkim północne 
tereny Rosji europejskiej, Syberia, Kazachstan.

W procesach opanowywania i kontroli okupowanych ziem polskich terror 

odgrywał olbrzymią rolę, spełniając zarówno funkcje represyjne, jak i prewencyjno-
zastraszające. Od początku okupacji rozpoczęły się szeroko zakrojone aresztowania. 
Za szczególnie niebezpiecznych wrogów władzy radzieckiej uznawano oficerów, 
funkcjonariuszy policji, wywiadu i żandarmerii wojskowej, obszarników, fabrykantów i 
urzędników, "członków różnorakich kontrrewolucyjnych i powstańczych organizacji" 
oraz inny "element kontrrewolucyjny". Ci właśnie ludzie w pierwszej kolejności 
zapełnili radzieckie więzienia. Krąg potencjalnych wrogów zakreślano jednak 
znacznie szerzej, o czym świadczy charakter odpowiednich spisów 
przygotowywanych przez organa NKWD od jesieni 1939 r. Ewidencja miała 
obejmować wszystkie osoby, "które z powodu ich społecznego lub politycznego 
zaplecza, narodowoszowinistycznych lub religijnych przekonań oraz moralnej lub 
politycznej chwiejności są przeciwne porządkowi socjalistycznemu i dlatego mogą być 
użyte w celach antysowieckich przez wywiady obcych krajów lub przez ośrodki 
kontrrewolucyjne".

Do elementów wrogich i niebezpiecznych zaliczano m.in. polskich osadników 

wojskowych (dawnych żołnierzy z okresu wojny polsko-radzieckiej), zbiorowość silnie 
związaną z państwowością polską i polskością w ogóle, składającą się z osób jak na 
tamtejsze warunki stosunkowo zamożnych i w dużej części politycznie i społecznie 
aktywnych. Osadnicy, również cywilni, już od jesieni 1939 r. byli przedmiotem 
agresywnej kampanii propagandowej, mającej stworzyć odpowiedni klimat dla 
ostatecznych rozstrzygnięć co do ich losu.

5 grudnia 1939 r. Rada Komisarzy Ludowych ZSRR zadecydowała o 

wysiedleniu "osadników" z zachodnich obwodów Białoruskiej SRR i Ukraińskiej SRR. 
29 grudnia 1939 r. ten sam organ zatwierdził "Regulamin osad specjalnych i zasady 
zatrudniania osadników wysiedlanych z zachodnich obwodów USRR i BSRR"
 oraz 

1

background image

instrukcję Ludowego Komisarza Spraw Wewnętrznych ZSRR "O trybie przesiedlenia 
osadników z zachodnich obwodów USRR i BSRR"
. Przygotowania do jej realizacji 
trwały ponad miesiąc, a przeprowadzono ją w nocy z 9 na 10 lutego 1940 r.

Wedle wspomnianej instrukcji NKWD, przesiedlani osadnicy musieli pozostawić 

na miejscu majątek nieruchomy, sprzęt rolniczy i bydło, które miały być na podstawie 
stosownego protokołu przekazane do dyspozycji lokalnych zarządów NKWD. 
Deportowani mieli natomiast prawo do zabrania ze sobą "odzieży, bielizny, obuwia, 
pościeli, naczyń kuchennych i zastawy, miesięcznego zapasu żywności dla 
wszystkich członków rodziny, drobnego sprzętu rolniczego i domowego, pieniędzy 
bez ograniczeń oraz przedmiotów wartościowych", w sumie jednak nie więcej niż 500 
kg na rodzinę. Na przygotowanie się do opuszczenia domostwa każda rodzina miała 
uzyskać dwie godziny. Transport deportowanych do miejsc osiedlenia miał się 
odbywać koleją. Ustalano, że każdy pociąg (eszelon) powinien być zestawiony z 55 
wagonów: 49 wagonów towarowych, przystosowanych do przewozu ludzi zimą, 
wagonu osobowego dla eskorty, 4 wagonów towarowych do przewozu bagażu o 
większych gabarytach oraz wagonu sanitarnego. Instrukcja przewidywała, iż w 
jednym wagonie pojedzie przeciętnie 25-30 osób, zatem każdy transport obejmie 
1250 - 1500 osób. Ludowy Komisariat Zdrowia ZSRR zobowiązany był do 
przydzielenia do każdego eszelonu personelu medycznego: felczera i dwóch 
pielęgniarek wraz z odpowiednim wyposażeniem. Podczas drogi deportowanym 
przysługiwał raz dziennie gorący posiłek oraz 800 g chleba na osobę.

Wbrew nazwie "polscy osadnicy", stosowanej przez NKWD na określenie ludzi 

deportowanych w lutym 1940 r., skład tej zbiorowości był zróżnicowany. Według 
danych pochodzących prawdopodobnie z czerwca 1941 r., Polacy stanowili 81,7 %, 
Ukraińcy 8,8 %, Białorusini 8.1 %, Niemcy 0,1 %, "inni" 1,3 % ogółu wysiedlonych. 
Wynikało to z faktu, że oprócz rzeczywistych osadników wojskowych i cywilnych 
wysiedlono również pracowników służby leśnej z rodzinami. Zdarzały się także 
przypadki, jak wynika ze świadectw polskich zesłańców, że wraz z polskimi chłopami 
deportowano ich ukraińskich sąsiadów, zamieszkujących polskie w większości osady i 
kolonie.

Jakkolwiek tryb deportacji był określony instrukcją NKWD i w zasadzie 

przebiegał wedle pewnego schematu, to jednak w praktyce, w konkretnych 
przypadkach powstawały różne sytuacje. Nie miejsce tu na pełną rekonstrukcję 
procedury wysiedlania i transportu do miejsc przeznaczenia. Wymaga to odrębnych 
studiów źródłowych, daleko wykraczających poza ramy tej pracy. Natomiast z punktu 
widzenia podejmowanej tu problematyki ważne jest spojrzenie na te elementy 
przebiegu deportacji, które miały istotne znaczenie dla pobytu na zesłaniu.

Deportacja lutowa, jak wynika z większości dokumentów, była dla objętych nią 

rodzin całkowitym zaskoczeniem. Wywózka odbywała się zaś w wyjątkowo 
niesprzyjających warunkach - zima była wówczas niezwykle ciężka, temperatura 
spadała nawet do -40

o

C.

2

background image

Grupy operacyjne przeprowadzające wysiedlenie zjawiały się na ogół w nocy, 

choć niektóre relacje odnotowują ich przybycie dopiero za dnia. Składały się z 
żołnierzy NKWD z oficerem na czele, miejscowych milicjantów i reprezentantów 
lokalnych władz. Mieszkańcom komunikowano decyzję o wysiedleniu do innego 
obwodu ZSRR, niejednokrotnie przy tym kłamliwie informując, iż zostaną przewiezieni 
stosunkowo blisko, o kilkaset kilometrów. Następnie przeprowadzana była rewizja, 
nastawiona przede wszystkim na poszukiwanie broni, a w każdym razie tak 
uzasadniana. Przebieg jej był różny, najczęściej jednak dość brutalny, prowadzący do 
kompletnego bałaganu w pomieszczeniach. Nierzadko towarzyszyły jej akty rabunku 
wartościowych przedmiotów. Po przeprowadzeniu rewizji wyznaczano wysiedlanym 
pewien limit czasu na spakowanie się. Wbrew instrukcji na ogół na przygotowanie się 
do podróży pozostawiano około 30 minut, czasem mniej: 15-20, a nawet 10 minut. Co 
i w jakich ilościach pozwalano deportowanym zabrać ze sobą, zależało w gruncie 
rzeczy od nastawienia konkretnej grupy operacyjnej. Były wypadki, iż komunikowano 
po prostu możliwość zabrania bagażu do pewnej wagi: w jednym wypadku np. do 300 
kg, w innym dziesięciokrotnie mniej. Zdarzało się wszelako, że zgadzano się tylko na 
włączenie do bagażu nielicznych, drobnych przedmiotów. W niektórych relacjach 
powtarza się informacja o zapewnianiu wysiedlanych, że na miejscu dostaną 
wszystko, co będzie im potrzebne i o zakazywaniu w związku z tym zabierania 
czegokolwiek poza skromną ilością żywności. W efekcie ludzie wyjeżdżali niemal 
tylko z tym, w co byli ubrani. Z drugiej strony miały ponoć miejsce wypadki zezwalania 
na zabicie świni czy drobiu. Czasem nakazywano wzięcie zapasu jedzenia na 
miesiąc, gdzie indziej zabraniano zabierania żywności. Bywało, że formalnie nie 
ograniczano asortymentu pakowanych rzeczy, ale co cenniejsze lub atrakcyjniejsze 
przedmioty były zatrzymywane, najczęściej przez przedstawicieli miejscowych 
czynników. Zachowania wysiedlających były bardzo zróżnicowane. Zdarzało się, iż 
niektórzy funkcjonariusze NKWD doradzali co należy zabrać, a nawet pomagali w 
pakowaniu dobytku. "Oficer okazał się dość ludzkim człowiekiem. Kazał matce wydoić 
krowę i nakarmić dzieci, podpowiadał wystraszonej i zdezorientowanej, co ma zabrać, 
bo będzie nam potrzebne" - czytamy w jednej z relacji. Niekiedy zresztą te porady, 
czy wręcz polecenia, miały złowrogi, a nie zawsze przez deportowanych dobrze 
rozumiany sens, np. gdy nakazywano pakowanie pił i siekier. Z drugiej strony 
zdarzało się, iż deportowanym nie pozwalano opuszczać pomieszczenia, w którym 
ich zgromadzono, co uniemożliwiało zabranie dobytku z innych izb, a nawet 
przygotowanie zapasu żywności. Często z przygotowań do wyjazdu eliminowano 
mężczyzn, przez cały czas trzymając ich pod strażą w jakimś kącie izby. Pogłębiało to 
na ogół panikę wśród wysiedlanych, utrudniało zorganizowanie się i spakowanie. 
Strach, rozpacz, zaskoczenie powstałą sytuacją były istotnymi czynnikami 
ograniczającymi zdolność do sprawnego zgromadzenia rzeczywiście potrzebnych 
rzeczy i maksymalnego wykorzystania wyznaczonych limitów. "Zabrali nas jak ptaki z 
gniazda, bo o wzięciu przez nas czegokolwiek nie było mowy" - pisze jedna z 
deportowanych. - "Zostawiliśmy cały swój dorobek. Dali nam parę sań, ale nikt nie 
miał głowy do pakowania, bo tej sceny, tego co się działo i tej rozpaczy nie da się 

3

background image

opisać. Mamusia mdlała, ojciec i brat byli aresztowani i nie mogli zrobić kroku, trzy 
moje siostry płakały wniebogłosy. Ja byłam przytomniejsza i pozwolono mi coś niecoś 
wziąć, co w tak okrutnej dla nas podróży bardzo się przydało". "Na obudzenie, 
ubranie dzieci oraz zapakowanie najniezbędniejszych rzeczy pozostawiono nam 
dwadzieścia minut" - czytamy w innej relacji. - "Wszystkie rzeczy pospiesznie 
pakowaliśmy do worków. Nerwy i pośpiech wykluczały jakąkolwiek systematyczność, 
a także przemyślenie przydatności różnych przedmiotów. W czasie podróży kilka 
worków skradziono, w efekcie mieliśmy liczne buty nie do pary, pokrywki bez garnków 
itp."

Najczęściej zabierano pewną ilość żywności, trochę ubrań, pościel, jakieś 

drobne sprzęty gospodarstwa domowego. Deportowani nie zdawali sobie często 
sprawy z tego, co może im być potrzebne, co w niedalekiej już przyszłości miało 
stanowić o możliwości przetrwania w odległych miejscach zesłania. Zabierano 
czasem rzeczy uważane za wartościowe, czy wręcz cenne, które później okazywały 
się nieprzydatne, a pozostawiano nieświadomie przedmioty mogące stworzyć szansę 
przeżycia.

Wysiedlonych dowożono następnie do punktów zbornych, bądź bezpośrednio 

na stacje kolejowe i załadowywano do wagonów towarowych. Ich przystosowanie do 
przewozu ludzi polegało na zbudowaniu piętrowych prycz po obu stronach wejścia, 
wstawieniu żelaznego piecyka i wycięciu dziury, czasem zaopatrzonej w kawałek rury, 
mającej spełniać rolę ubikacji. Po krótszym lub dłuższym, czasem kilkudniowym 
nawet oczekiwaniu, transport ruszał w nieznane.

Wielkości poszczególnych transportów były zróżnicowane. Z ustaleń opartych 

na materiałach wojsk konwojowych NKWD wynika, iż w jednym eszelonie jechało od 
kilkuset do ponad dwóch tysięcy osób, średnio 1414. Z relacji zesłańców wynika, iż 
liczba osób w wagonach z reguły przekraczała normy ustanowione instrukcją 
deportacyjną. W poszczególnych wypadkach była jednak mocno zróżnicowana. 
Niektóre relacje mówią o 40, 50 czy 60 osobach w wagonie, ale są i takie, mniej 
liczne, które przynoszą informację o połowie tej ilości.

Bardzo zróżnicowane było także zaopatrzenie w żywność. W jednym 

transporcie zupę albo kaszę wydawano raz na kilka dni. W innych po kilku dniach, 
najczęściej po przekroczeniu dawnej granicy, zaczęto regularnie, codziennie 
wydawać zupę i wrzątek (kipiatok). Bywało, że codziennie deportowani dostawali 
wodę, gęstą zupę i porcje chleba (np. 300 g), czasem tylko wodę i zupę. W jeszcze 
innym transporcie dostarczano regularnie, ale tylko co drugi dzień zupę i po 
kawałeczku chleba. Zdarzało się, że i po parę dni nie dostarczano wiezionym wody 
lub dostarczano ją w dalece niewystarczającej ilości i ci musieli ratować się sięganiem 
po śnieg i sople przez zakratowane okienko. Czasem na stacjach, co jakiś czas 
deportowani dostawali pszenicę gotowaną w łusce, zupę, kiełbasę z ryb, chleb, a 
sporadycznie, na większych stacjach, dla dzieci nawet bułki i cukier. Najczęściej 
jednak posiłki wydawano od przypadku do przypadku, zaledwie kilka razy w czasie 
parotygodniowej podróży, regularnie zaopatrując eszelon tylko w wodę, po dwa 

4

background image

wiadra na wagon. Czasem jednak i woda była dostępna w kilkudniowych odstępach. 
Jak się wydaje, największym problemem był właśnie brak wody. Większość 
deportowanych miała ze sobą jednak jakieś wiktuały, które troskliwie racjonowane 
uzupełniały pokarm dostarczany z zewnątrz i przynajmniej przez pewien czas 
częściowo zaspokajały głód. Natomiast brak płynów był powszechną zmorą w 
transportach deportacyjnych.

Kolejnym problemem nękającym deportowanych w trakcie podróży było zimno. 

Jak już była o tym mowa, zima 1940 r. była bardzo surowa. W chwili wysiedlania 
temperatura sięgała 40 stopni poniżej zera i silne mrozy utrzymywały się przez cały 
okres transportu. Już w czasie przewożenia deportowanych do stacji kolejowych 
zanotowano wiele odmrożeń. W wagonach znajdowały się wprawdzie żelazne 
piecyki, czasem nawet dwa, lecz przy najintensywniejszym paleniu nie były w stanie 
ogrzać w wystarczającym stopniu całej kubatury. Opału zaś nie zawsze było pod 
dostatkiem. Na postojach wypuszczano wprawdzie na ogół po dwie osoby po węgiel 
lub drewno, ale nie zawsze oznaczało to codzienny dopływ opału, a nadto w 
przypadku opalania drewnem nie starczało go na długo. W przypadku postojów w 
polu, nawet długotrwałych, opału nie dostarczano, podobnie, jak i żywności. Bywało, 
że zdesperowani ludzie rąbali i palili prycze. Aby utrzymać ogień pełnione były, 
najczęściej przez mężczyzn, stałe dyżury. W wagonach, gdzie były same kobiety było 
zimniej, bowiem nie miały one tyle sił, by przynieść opał w większej ilości. W efekcie 
podczas snu kołdry i ubrania, a nawet włosy przymarzały do ścian. W "komfortowej" 
sytuacji znaleźli się ci, którzy zdołali zabrać pościel, a szczególnie skuteczne okazały 
się pierzyny, spod których ich posiadacze starali się po prostu nie wychodzić.

Symbolem warunków sanitarnych panujących w transportach stały się 

wspomniane już "ubikacje". Korzystanie z nich miało aspekt obyczajowy i higieniczny. 
Publiczne załatwianie potrzeb fizjologicznych było, przynajmniej początkowo, jednym 
z najbardziej stresujących czynników. Starano się temu zaradzić, osłaniając owe 
"przybytki" na różne sposoby, czy też korzystając z nich nocami, by zapewnić sobie 
jakieś pozory intymności w tych krępujących sytuacjach. Nie eliminowało to jednak 
innych uciążliwości z nich wynikających. Otwory kloaczne wkrótce pokrywały się 
grubą, zlodowaciałą warstwą odchodów, a fetor stawał się nieodłącznym 
towarzyszem podróży. Tego rodzaju "ubikacje" musiały też stawać się rozsadnikami 
zarazków chorobotwórczych.

Niedostatek wody oznaczał niemożliwość utrzymywania higieny. Szybko 

pojawiły się więc wszy, rozprzestrzeniał się świerzb i inne choroby wywołane brudem. 
Rodzaj i jakość dostarczanego pokarmu wywoływały choroby przewodu 
pokarmowego z czerwonką na czele. Dramatu dopełniało dokuczliwe zimno. 
Zwłaszcza w tragicznej sytuacji znajdowały się małe dzieci i osoby starsze. Te grupy 
pierwsze zapadały na zdrowiu, a brak opieki lekarskiej uniemożliwiał skuteczną walkę 
z chorobami. W sposób nieunikniony prowadziło to do licznych zgonów. Zwłoki 
najczęściej wynoszono na stacjach i w miejscach postoju. Zdarzało się, że wyrzucano 
je wprost w śnieg w pobliżu torów. Jak wielka była śmiertelność w transportach 

5

background image

niezwykle trudno ustalić. Z bardzo nieprecyzyjnych danych przytaczanych w 
literaturze rosyjskiej wynika, że mogła ona sięgać 8%.

"Osadników" zgodnie z instrukcją NKWD z grudnia 1939 r. rozsiedlono w 17 

obwodach, krajach i republikach autonomicznych Rosyjskiej FSRR (największe 
skupiska znajdowały się w obwodach archangielskim i swierdłowskim oraz w Kraju 
Krasnojarskim) oraz w Kazachstanie.

Ledwie minęły dwa miesiące i ponownie zdołano zgromadzić tabor kolejowy 

wykorzystany do poprzedniej deportacji, a nowe masowe wysiedlenie przetoczyło się 
przez ziemie Rzeczypospolitej. Powszechnie stosowana w ZSRR zasada zbiorowej 
odpowiedzialności zadecydowała tym razem o losach rodzin osób wcześniej 
pozbawionych wolności przez władze radzieckie (w tym rodzin jeńców wojennych). 
Decyzja o ich deportacji podjęta została przez Radę Komisarzy Ludowych ZSRR 2 
marca 1940 r. Wedle dokumentów NKWD, na początku marca w radzieckich 
więzieniach w zachodnich obwodach USRR i BSRR przebywały 18662 osoby, w tym 
10685 Polaków. Wśród nich było 1207 "byłych oficerów", 5141 "byłych agentów 
policyjnych i żandarmów", 347 "szpiegów i dywersantów", 465 "byłych obszarników, 
fabrykantów i urzędników", 5345 "członków różnorakich kontrrewolucyjnych i 
powstańczych organizacji i różnych kontrrewolucyjnych elementów" oraz 6127 
"zbiegów" (prawdopodobnie osób zatrzymanych podczas prób nielegalnego 
przekraczania granic). Niezależnie od kompletności tego zestawienia, wskazuje ono 
na socjalny skład zbiorowości, którą zamierzano przesiedlić w głąb ZSRR. W 
ogromnej większości były to rodziny inteligenckie, w momencie przeprowadzania 
całej operacji pozbawione mężczyzn w sile wieku. Miało to zasadnicze znaczenie dla 
ich późniejszych losów.

5 dni po wspomnianej wyżej decyzji Rady Komisarzy Ludowych Beria wydał 

rozkaz o zorganizowaniu przy zarządach NKWD zachodnich obwodów Ukrainy i 
Białorusi tzw. trójek operacyjnych. W skład trójek wchodzili wyłącznie funkcjonariusze 
NKWD. Na ich czele stali zawsze naczelnicy zarządów obwodowych NKWD. 
Początkowo organy NKWD prowadziły odrębne wykazy rodzin osób 
represjonowanych i rodzin "oficerów, policjantów funkcjonariuszy straży więziennej i 
pozostałych kontyngentów, których głowy rodzin [...] uciekły za granicę, ukrywają się i 
są poszukiwane". Podobnie jak w przypadku wysiedlenia "osadników", 
zorganizowano tzw. odcinki operacyjne i grupy operacyjne. Dla przeprowadzenia tej 
operacji niezbędne okazało się wsparcie ze strony żołnierzy oddziałów pogranicznych 
NKWD, wojsk kolejowych NKWD oraz pracowników NKWD i milicji ze wschodnich 
obwodów obu republik. Jak wynika z meldunku Ludowego Komisarza Spraw 
Wewnętrznych Białoruskiej SRR Canawy skierowanego do Berii, data wysiedlenia 
była ustalona zanim formalnie została zaaprobowana prze Radę Komisarzy 
Ludowych. Wszyscy wyznaczeni członkowie grup operacyjnych mieli być gotowi do 
akcji już 11 kwietnia 1940 r. W przeddzień rozpoczęcia operacji mieli się zapoznać ze 
szczegółową instrukcją na temat trybu przeprowadzenia wysiedlenia.

6

background image

10 kwietnia 1940 r. Rada Komisarzy Ludowych ZSRR zatwierdziła instrukcję o 

trybie wysiedlania osób, które miały zostać deportowane na podstawie uchwały z 2 
marca tegoż roku, oraz zadecydowała o rozpoczęciu akcji deportacyjnej w nocy z 12 
na 13 kwietnia. Przewidywano wysiedlenie do Kazachstanu 22-25 tysięcy rodzin.

Deportowane zostały faktycznie rodziny: zbiegłych poza granice ZSRR (w tym 

pod okupację niemiecką), pozostających w niewoli niemieckiej lub radzieckiej, 
internowanych na Litwie lub Łotwie, aresztowanych przez władze radzieckie, oficerów 
i podoficerów wojska i policji, urzędników państwowych i samorządowych, działaczy 
społecznych, gospodarczych i politycznych, nauczycieli wszystkich typów szkół i 
uczelni, kupców i przemysłowców, a także pewna ilość rodzin chłopskich. Za rodzinę 
uważano wszystkich spokrewnionych z daną osobą i zamieszkałych w jej mieszkaniu.

Tryb wysiedleń kwietniowych był w zasadzie zbliżony do deportacji lutowej, 

jednakże przebiegały one w innych warunkach, a i stosowne rygory były nieco 
łagodniejsze. Przede wszystkim korzystniejsza była pogoda. Wprawdzie było 
chłodno, zwłaszcza nocą, bowiem rozpoczynał się dopiero okres wiosennych 
roztopów, ale nie groziły już deportowanym surowe mrozy, jakie panowały w lutym. 
Co istotniejsze, spora część wysiedlanych była przygotowana do czekającego ich 
dramatu. Pogłoski o mającej nastąpić nowej deportacji od pewnego czasu krążyły 
wśród Polaków, a niektórych znajomi uprzedzali wprost, że ich nazwiska są na listach 
wywozowych i że zostaną wysiedleni. To nastawienie na nieuniknioną deportację 
prowadziło do rozmaitych skutków. Jedni gromadzili całkiem pokaźne zapasy 
żywności i innych przedmiotów, inni trzymali na podorędziu zaledwie kilka 
najpotrzebniejszych drobiazgów zapakowanych do plecaków, czy zgoła szkolnych 
tornistrów, w przekonaniu, że i tak pojadą na zagładę. Jeden z takich właśnie 
przypadków pełnej rezygnacji i fatalizmu niezmiernie zaskoczył i wręcz rozweselił 
grupę deportacyjną. "Ich śmiech na widok naszych Ťbagażyť i chałaśliwe, choć nie 
pozbawione życzliwości uwagi o tym, z czym należy wybierać się na Sybir, wyrwały 
nas z odrętwienia. Zaczęło się gorączkowe bieganie po całym domu i ładowanie na 
wóz co tylko się dało: mąki, słoniny i innych prowiantów, które nasza matka 
przezornie zgromadziła Ťna wojnęť; ubrań, pościeli i licznych drobiazgów, które 
później, już na Syberii, pomogły nam przeżyć wiele miesięcy".

"Wizyta" grupy deportacyjnej rozpoczynała się standardowo od rewizji, po której 

mieszkanie wyglądało czasem jak po przejściu huraganu, choć bywało, iż 
dokonywano jej bardziej pobieżnie i spokojnie. Czasem skrupulatnej rewizji osobistej, 
połączonej nawet z rozbieraniem do naga, poddawano dorosłych, kiedy indziej 
przeszukanie bardziej pozorowano, niż rzeczywiście je przeprowadzano.

Deportowani w kwietniu 1940 r. zapamiętali stosunkowo wiele przejawów 

życzliwości ze strony wysiedlających ich oficerów i żołnierzy NKWD. Oto oficer 
NKWD zachowujący się bardzo uprzejmie, uczynnie doradzający co zabrać, 
pozwalający pakować się przez wiele godzin, ustępujący miejsca w kabinie 
ciężarówki kobiecie z małym dzieckiem, a sam jadący na pudle, wreszcie troskliwie 
lokujący "swoją" rodzinę w wagonie, a nawet zostawiający swój adres z prośbą o 

7

background image

informacje o dalszych jej losach. Inny oficer widząc, że gospodyni zachowuje się jak 
nieprzytomna, sam wyjmował z szafy ubrania i pakował do worków, sam zawiązał też 
w tobół pościel, pozwolił zabrać kilka worków z pościelą i innymi rzeczami, drewniany 
kufer z bielizną, naczyniami i książkami, a wychodząc już z mieszkania jeszcze 
zgarnął płaszcze z wieszaka i rzucił na wóz. Doradzanie i pomoc w pakowaniu była 
udziałem nie tylko oficerów, ale i zwykłych żołnierzy. 

Zdarzały się nawet sytuacje zaskakujące, zupełnie nie pasujące do stereotypu 

wywózki i funkcjonariuszy NKWD. Zdesperowana matka rodziny zareagowała na 
pojawienie się grupy operacyjnej agresywnie, obraźliwie odnosząc się do oficera, a 
nawet czynnie atakując jednego z żołnierzy. A mimo to dowodzący oficer NKWD, 
choć kłamliwie zapewniał o rychłym połączeniu z wcześniej aresztowanym mężem, 
łagodnie tłumaczył, że muszą należycie przygotować się do wyjazdu, wreszcie sam 
zaczął pakować dobytek, nie zważając na ciągłe obelgi ze strony zrozpaczonej 
kobiety: "Oficer podszedł do szafy, wyciągnął wszystkie ubrania i zapakował do 
kosza, wszedł na krzesło, zdjął z okna firankę, też zapakował. Poszedł do kuchni, 
wziął ze spiżarki dwa gliniane garnki smalcu, woreczek sucharów, zapakował do 
wanny, dołożył tam garnki, patelnię [...] Zaczął wynosić na stojącą przed domem 
[furmankę] pakunki, 2 kosze podróżne i wannę z ładunkiem".

Na drugim biegunie lokowały się przypadki bardzo surowego i rygorystycznego, 

a nawet brutalnego traktowania deportowanych. "Z wrzaskiem i biciem kolbami 
wyrzucali nas z łóżek i pędzili pod ścianę krzycząc Ťruki w wierchť. Jeden żołnierz 
pilnował nas podchodząc do każdego z ostrym bagnetem zaczepionym na karabinie, 
reszta plądrowała mieszkanie szukając rzekomej broni" - zapisała jedna z 
deportowanych. "Przyszli w nocy, walili kolbami w drzwi, kazali wstawać, ubierać się, 
mówili, że wiozą do ojca" - czytamy w innej relacji. - "Wobec odmowy przez mamę, że 
nie pojedziemy - enkawudzista krzyczał, że nas pozabija. Postawił nas pod ścian, 
przystawiał rewolwer do głów. [...] Kazali jechać tak, jak stoimy. Mama zdążyła wziąć 
co było pod ręką,a z nocy tej zrobiło się południe. Sąsiedzi pośpieszyli nam z 
pomocą, przynosząc chleb i inne produkty".

Powtarzały się przypadki zakazywania wychodzenia do innych pomieszczeń, 

gdzie deportowani mieli zgromadzone zapasy.

"Nie zwracano uwagi na ciężko, nawet obłożnie chorych, małe dzieci, które 

matki pragnęły zostawić u swoich lub znajomych, kobiety w ostatnim stadium ciąży, 
starców. Wszystkich zabierano, pomimo łez, rozpaczy i oświadczeń lekarzy o 
niemożliwości zniesienia podróży" - relacjonowała później jedna z wywiezionych.

Ekipy wysiedlające sporządzały spisy pozostawianego przez deportowanych 

inwentarza, zapowiadając, iż zostanie on sprzedany, a pieniądze uzyskane w ten 
sposób trafią do właścicieli. Niektórzy w istocie otrzymywali później w Kazachstanie 
pewne sumy, od kilkuset do paru tysięcy rubli.

Ilość czasu, jaką grupa wysiedlająca dawała na przygotowanie się do wyjazdu 

była bardzo różna, co potwierdza, iż niezależnie od odgórnych instrukcji najwięcej 

8

background image

zależało od dobrej lub złej woli wykonawców deportacji. Jedni ograniczali ten czas do 
minimum, każąc się spakować w ciągu 15, 20 czy 30 minut, inni dawali godzinę, a 
jeszcze inni dwie godziny i więcej.

Podobnie było z wielkością bagażu. Jak już była mowa, niektórym rodzinom 

pozwalano zabrać wiele worków, tobołów i kufrów czy koszy z ubraniami, pościelą, 
żywnością i sprzętem domowym. Zabierano nawet maszyny do szycia, które później 
okazały się skarbem wprost nieocenionym. Bywało, że dowodzący oficer po prostu 
kazał brać tyle, ile uniosą. Często jednak określano ciężar bagażu na 50 czy 100 kg 
na rodzinę, rzadziej na jedną osobę.

Liczba ludzi w wagonach była zróżnicowana, podobnie jak w czasie deportacji 

lutowej. W niektórych transportach do wagonów ładowano po 50-60 i więcej osób, 
choć częściej w relacjach pojawiają się informacje o wagonach mniej zatłoczonych, 
liczących 30-40 osób, a zdarzały się i takie, w których podróżowało po dwadzieścia 
kilka, a nawet tylko kilkanaście osób. W transportach było, wedle relacji, 50-60 
wagonów.

W relacjach opisujących podróż deportowanych w kwietniu nieporównanie 

rzadziej można spotkać dramatyczne wzmianki o głodzie. Zapewne w jakiejś mierze 
wynikało to ze wspomnianego już przygotowania przynajmniej części deportowanych 
na taką okoliczność i zabrania większych zapasów żywności. W niektórych relacjach 
wskazuje się, że żywili się tym, co wzięli ze sobą, bowiem jedzenia im nie dawano, 
lub dawano rzadko i niedobre. Ale wiele wskazuje też na znacznie lepsze 
zaopatrzenie ze strony radzieckiej.

Stosunkowo rzadko zdarzało się, że żywności nie wydawano w ogóle, bądź 

dostarczono ją tylko raz czy dwa i w efekcie zesłańcy odczuwali głód. Częściej 
zdarzało się, że żywienie rozpoczynano dopiero po kilku dniach podróży, ale 
wówczas ratowały deportowanych ich własne zasoby. Znacznie gorzej było, gdy 
przez owe pierwsze dni nie wydawano także wody. Podobnie jak w lutym, brak wody 
był zdecydowanie najbardziej dokuczliwy. Dominują informacje, że pożywienie, 
najczęściej w postaci wrzątku i chleba, rzadziej także i zupy, wydawano od czasu do 
czasu, z reguły na większych stacjach. Stosunkowo często zesłańcy wspominają, iż 
zaopatrzenie w żywność było regularne, codzienne, zwłaszcza po przekroczeniu 
dawnej granicy. Menu było na ogół standardowe: wrzątek, chleb, zupa w rodzaju 
krupniku, bądź kapuśniaku, najczęściej tłusta i gęsta, czasem jednak określana jako 
"cienka", wreszcie kasza. Ale zdarzały się i takie "rarytasy", jak końska kiełbasa, 
konserwy mięsne i rybne, cukier bądź cukierki, bułki dla dzieci czy po szklance mleka 
dziennie dla niemowląt. Zdarzały się, jak się okazuje i zupełnie kuriozalne przypadki, 
jak choćby ten, opisany przez D.Tęczarowską: "Na którymś postoju z wagonu, w 
którym jedzie nasz konwój, wyskakują rosyjscy żołnierze i idąc wzdłuż pociągu 
ofiarowują na sprzedaż puszki z szynką i krabami, kompoty w puszkach i cukierki. 
Scena ta powtórzyła się parokrotnie w ciągu naszej podróży. Potem dowiedziałam 
się, że jechał z nami specjalny wagon, wypełniony prowiantem dla nas, a myśmy 
dostawali tylko chleb (około 300 gr. na osobę dziennie), parę razy dostaliśmy po parę 

9

background image

cukierków i raz po parę kostek cukru. ŤResztęť naszych prowiantów załoga pociągu 
sprzedała nam". Szynka okazała się przy tym zepsuta, ale kraby "Kamczatka" były 
tańsze i jedli je do obrzydzenia. W czasie postojów już po przekroczeniu dawnej 
granicy zdarzały się przypadki handlu wymiennego z miejscową ludnością, przy czym 
głównym artykułem wymiennym ze strony zesłańców był chleb, którego - przynajmniej 
początkowo - widać nie brakowało. W zamian można było dostać mleko lub jaja, a 
także mydło.

W relacjach kwietniowych zesłańców można spotkać stwierdzenia, których 

próżno szukać we wspomnieniach z wywózki lutowej: "głodu nie było", "nie pamiętam, 
żebyśmy byli głodni", a nawet informacje, że z powodu jakości rezygnowano z 
dostarczanej strawy, zadowalając się własnym pożywieniem. 

Warunki higieniczne nie odbiegały od sytuacji znanej już z poprzedniej 

deportacji. Ludzie gnieździli się na pryczach i własnych bagażach, najczęściej w 
tłoku. Do załatwiania potrzeb fizjologicznych standardowo służyła dziura w podłodze. 
Czasem wypuszczano deportowanych na zewnątrz, by pod strażą czynili to pod 
wagonem. Brak wody uniemożliwiał mycie się, a zaduch niejednokrotnie prowadził do 
omdleń. Wagony otwierane były tylko na postojach, a i wtedy nie zawsze zezwalano 
na krótkie ich opuszczenie i zaczerpnięcie świeżego powietrza i ruchu. Niektóre 
relacje wskazują, że sytuacja pod tym względem zmieniła się w głębi ZSRR, 
zwłaszcza po minięciu Uralu, kiedy to wagony przestano zamykać, a w pewnym 
momencie konwój znikał. 

W niektórych relacjach odnotowano nastroje panujące w trakcie podróży. Dość 

powszechnie wspomina się tragiczne, a jednocześnie często pełne patosu chwile 
odjazdu transportów ze stacji początkowych. Później bywało dość różnie. Niektórzy 
pamiętnikarze wskazują na nastroje pogodne, na wypełnianie czasu opowiadaniami o 
różnych zdarzeniach, o przeszłości narodowej, w tym o refleksjach łączących 
aktualne przeżycia z doświadczeniami przodków na zesłańczym szlaku.

Brak elementarnych warunków higienicznych, nieodpowiednie żywienie, a 

szczególnie brak napojów, wywoływały choroby, przede wszystkim wśród małych 
dzieci. Opieka lekarska, tak jak poprzednio, była z reguły żadna, choć czasem 
deportowani w swych relacjach wspominają o obecności lekarza w eszelonie, a nawet 
o jego odwiedzinach w wagonach. Śmiertelność wśród deportowanych w kwietniu 
była z pewnością znacznie niższa niż w trakcie wywózki lutowej. W wielu relacjach 
przypadki zgonów są traktowane raczej jako ewenement, jednak są i takie, które 
wskazują na ich liczniejsze przypadki. Na ogół zesłańcy dojeżdżali do celu pół żywi, 
skrajnie wyczerpani, często chorzy.

Deportowanych rozsiedlono w obwodach: aktiubińskim, akmolińskim, 

kustanajskim, pawłodarskim, północnokazachstańskim (pietropawłowskim) i 
semipałatyńskim. Transporty z tzw. Zachodniej Białorusi kierowane były do obwodów 
pietropawłowskiego, pawłodarskiego i akmolińskiego, natomiast z tzw. Zachodniej 

10

background image

Ukrainy do obwodów północnokazachstańskiego, pawłodarskiego, kustanajskiego, 
semipałatyńskiego i aktiubińskiego.

Trzecia wielka operacja deportacyjna z ziem polskich przeprowadzona została 

w czerwcu 1940 r. i objęła uciekinierów z obszarów Polski zajętych w 1939 r. przez 
Niemców. Decyzja w tej sprawie zapadła już 2 marca 1940 r., kiedy Rada Komisarzy 
Ludowych ZSRR podjęła decyzję o wysiedleniu tej grupy, jakkolwiek później nastąpił 
jeszcze transfer części tej ludności na stronę niemiecką na podstawie stosownych 
porozumień między ZSRR a III Rzeszą. 

Akcja deportacyjna została przeprowadzona w nocy z 29 na 30 czerwca 1940 r. 

"Bieżeńcy", jak ich określano w nomenklaturze radzieckiej, wysiedleni zostali do 14 
obwodów, krajów i republik autonomicznych RFSRR. Największe ich skupiska 
znajdowały się w obwodach nowosybirskim, swierdłowskim i archangielskim.

Tragedia kolejnej masowej wywózki spadła na ziemie polskie dopiero późną 

wiosną 1941 r., kiedy to w obliczu narastającego napięcia w stosunkach między 
ZSRR a Niemcami i rysującej się groźby wojny, przystąpiono do swego rodzaju 
oczyszczenia terytoriów, które niedawno dopiero zostały inkorporowane przez 
Związek Radziecki.

Operacja przebiegała w trzech turach. 21 maja Beria podpisał decyzję o 

rozpoczęciu wysiedleń z terenu Zachodniej Ukrainy, a już następnego dnia ruszyły 
stamtąd pierwsze eszelony. 14 czerwca fala deportacji ogarnęła republiki 
nadbałtyckie - Litwę, Łotwę i Estonię, natomiast w nocy z 19 na 20 czerwca nastąpiła 
wywózka polskiej ludności z tzw. Zachodniej Białorusi. W tym wypadku operacja 
wysiedlania i ładowania do eszelonów trwała znacznie dłużej niż w poprzednich 
wypadkach i przedłużyła się aż do momentu niemieckiej agresji na ZSRR 22 czerwca 
1941 r. Na skutek tego liczne transporty z deportowanymi znalazły się pod bombami 
na stacjach i liniach kolejowych. 

Wysiedlanie przebiegało natomiast zgodnie z wcześniejszymi scenariuszami, a 

więc nocne dobijanie się do drzwi, rewizja, wyznaczenie czasu na spakowanie się i 
odjazd ciężarówkami bądź furmankami na stacje kolejowe. Podstawowa odmienność 
polegała na tym, że w trakcie tej operacji dorośli mężczyźni, ojcowie rodzin, byli 
oddzielani od swych bliskich i kierowani nie na zesłanie, lecz do obozów. Czy była to 
procedura stosowana powszechnie trudno orzec, bowiem nie wszystkie relacje 
wspominają o takich wypadkach. 
Bardzo trudno też precyzyjnie określić kategorie osób, które ogarnęła ta fala represji. 
Wydaje się, iż wywieziono wówczas rodziny represjonowanych (aresztowanych) po 
kwietniu 1940 r., a także tych, którzy w myśl odpowiednich decyzji powinni ulec 
deportacji już wcześniej, lecz z jakichś powodów to nie nastąpiło.

Podobnie jak wcześniej, od wysiedlających funkcjonariuszy zależało ile i czego 

deportowani mogli ze sobą zabrać. Jedni trafiali do wagonów z niewielkim zapasem 
żywności i odzieży, zapewniani, że jadą niedaleko i na krótko, inni zdołali wziąć liczne 
toboły i worki z żywnością, pościelą, bielizną i odzieżą. 

11

background image

Sytuację ludzi wywożonych w czerwcu 1941 r. niesłychanie skomplikował 

wybuch wojny. Eszelony z deportowanymi znalazły się niejednokrotnie pod bombami, 
wśród podążających w przeciwnym kierunku transportów wojskowych, wiele dni 
przetrzymywano je na bocznicach, lub zgoła w polu. Nie było mowy o regularnym 
żywieniu, a nawet o zaopatrzeniu w wodę, co przy wysokich temperaturach przynosiło 
niewysłowione męki pragnienia. 

Miejscem docelowym eszelonów były przede wszystkim: obwód nowosybirski, 

Kraj Ałtajski, Kraj Krasnojarski oraz Kazachstan.

W świetle znanych dzisiaj źródeł można zatem stwierdzić, iż do Kazachstanu 

trafili zesłańcy wywiezieni w trakcie pierwszej, drugiej i czwartej operacji, tj. w lutym i 
kwietniu 1940 r. oraz w czerwcu 1941 r. Na podstawie akt wojsk konwojowych NKWD 
A.Gurjanow ustalił wszakże, że stacji końcowych położonych w Kazachstanie 
skierowano także dwa niewielkie transporty (łącznie 280 osób) wysłane z ziem 
polskich w trakcie trzeciej deportacji w 1940 r. Nie odnotowały natomiast tego znane 
zestawienia Oddziału Specjalnych Osiedleń GUŁag NKWD.

Deportacje, będące tragedią dla samych wysiedlanych, miały poważne 

następstwa także dla ludności pozostającej w dotychczasowych miejscach 
zamieszkania. Rozbite zostały rodziny - w wielu wypadkach nieodwracalnie - i 
wspólnoty sąsiedzkie i środowiskowe. Przez wiele lat kształtujące się więzi społeczne 
uległy destrukcji. Wywiezienie rzesz Polaków stanowiło poważny uszczerbek dla 
narodowego stanu posiadania na ziemiach wschodnich, tym bardziej, iż w znacznym 
stopniu deportacje dotknęły inteligencję. W połączeniu z masowymi aresztowaniami 
deportacje oznaczały w dużej mierze eliminację miejscowych elit politycznych i 
społecznych, co ograniczało zdolność stawiania oporu systemowi okupacyjnemu i 
niosło poważne konsekwencje dla bytu narodowego. 

12