background image

BETTY NEELS 

Mężczyzna 

dla Daisy 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Było ciepłe lipcowe popołudnie. Promienie słońca 

oświetlały nieprzerwany strumień dzieci, wylewający 

się na cichą ulicę z jednego z solidnych wiktoriańskich 

domów. Tak wyglądało regulaminowe wychodzenie. 

Pani Gower-Jones, która była właścicielką przedszko­

la i z dumą podkreślała jego przynależność do wyż­

szych sfer, karciła spojrzeniem hałaśliwe dzieci. Gdy 

matki i nianie podjeżdżały małymi, zgrabnymi fiata­

mi, większymi mercedesami i roverami, dzieci zbierały 

się na korytarzu. Wychodziły pod opieką jednej z wy­

chowawczyń. 

Dziś była to młoda, dość pulchna dziewczyna 

o jasnobrązowych włosach, uczesanych w pleciony 

kok, który nie dodawał jej uroku. Miała zbyt szerokie 

usta, mały, zadziorny nos i silnie zarysowany podbró­

dek. Całość uzupełniała para szarych oczu, ocienionych 

gęstymi, długimi rzęsami. Pani Gower-Jones często 

żaliła się najstarszej z wychowawczyń, że ta dziewczyna 

nie ma stylu, ale musiała przyznać, że dzieci bardzo ją 

lubią i że nawet najbardziej nieznośnego przedszkolaka 

potrafi łagodnie nakłonić do posłuszeństwa. 

Gdy ostatnie dziecko zostało przekazane w mat­

czyne ręce, dziewczyna zamknęła drzwi i weszła do 

pierwszego z pokoi, usytuowanych po obu stronach 

szerokiego korytarza. Krzątały się tam dwie dziew­

czyny, usuwając ślady dziecięcych zabaw. Na widok 

wchodzącej podniosły głowy. 

background image

- Dzięki Bogu, że jutro sobota! - wykrzyknęła 

starsza. - I dzień wypłaty. Ron zabiera mnie dziś do 

Dover. Jedziemy do Boulogne po zakupy. A ty, 

Mandy? - zapytała, zgarniając kolorowe klocki do 

plastikowego wiaderka. 

- W szóstkę jedziemy do Bournemouth - odpowie­

działa Mandy, wycierając stolik. - Ledwo się zmieś­

cimy w samochodzie, ale czy to ważne? Przecież 

w Winter Gardens jest dansing. 

Obie popatrzyły na dziewczynę, która właśnie do 

nich dołączyła. 

- A ty, Daisy? - zapytała jedna z nich. 

Daisy pomyślała, że dopytują się o to w każdy 

piątek nie dlatego, że naprawdę chcą wiedzieć. Po 

prostu nie chcą być niemiłe. 

-Och, nie wiem - odpowiedziała jak zwykłe 

i uśmiechnęła się. 

Przywrócenie kilku pokoi zabaw do stanu dosko­

nałości, wymaganego przez panią Gower-Jones, zaję­

ło ponad godzinę. Dopiero po zlustrowaniu pomiesz­

czeń chlebodawczyni wręczyła dziewczętom koperty 

z zapłatą, przypominając, aby w poniedziałek rano 

stawiły się w pracy punktualnie o wpół do dziewiątej. 

Mandy i starsza od niej Joyce wyszły w pośpiechu, 

żeby zdążyć na minibus do Old Sarum, gdzie miesz­

kały, a Daisy wyprowadziła rower z szopy na tyłach 

budynku i pojechała do domu. Z Salisbury do Wilton 

było pięć kilometrów. Przez całą drogę myślała o zbli­

żającym się weekendzie i o obowiązkach, które wzięła 

na swoje barki kilka lat temu, gdy umarł ojciec. 

Matka rozpieszczana przez cały okres małżeństwa, 

teraz czuła się całkiem zagubiona. Nie była w stanie 

zająć się rachunkami, podatkami i wydatkami domo­

wymi, które zawsze należały do obowiązków ojca. 

Daisy obserwowała, jak matka staje się coraz bardziej 

background image

przygnębiona i zagubiona, aż w końcu przejęła spra­

wy w swoje ręce. Utrzymywała porządek w do­

mowych finansach i chroniła matkę przed zmar­

twieniami. 

We wszystkim pomagała jej młodsza siostra. Pa­

mela miała piętnaście lat i chodziła do szkoły. Była 

mądrą dziewczyną i uparcie dążyła do tego, żeby 

zostać kimś, choć zdawała sobie sprawę, że nie będzie 

to łatwe. Życie matki stanowiło dla niej przestrogę. 

Widziała, że Daisy jest przez to nieszczęśliwa, chociaż 

nigdy o tym nie rozmawiały. Jednak rozsądek pod­

powiadał Pameli, że nic nie można na to poradzić. 

Słodka, kochana Daisy nigdy nie miała chłopca i trze­

ba przyznać, że urodą nie przypominała gwiazdy 

filmowej. Pamela zaś już dawno zdecydowała, że musi 

zdobyć jak najlepsze oceny, dostać się do college'u 

i rozpocząć karierę naukową. Zamierzała też wyjść za 

kogoś bogatego, kto rozwiąże ich problemy. Wierzy­

ła, że to osiągnie, bo jest bardzo ładna i dokładnie 

wie, czego chce od życia. 

Kiedy Daisy weszła do domu, zastała matkę w ku­

chni przy łuskaniu fasoli. Wzrostem dorównywała 

starszej córce, włosy miała lekko przyprószone siwi­

zną, a na ładnej twarzy malował się smutek. 

-Kochanie, na kolację, miały być kotlety cielęce, 

ale zapomniałam je kupić... 

Daisy cmoknęła matkę w policzek. 

- Zaraz po nie pojadę, mamo. Jak przyjdzie Pam, 

nakryje do stołu. 

Wsiadła na rower i pojechała w stronę skrzyżowa­

nia. Rzeźnik miał sklep po drugiej stronie. Gdy 

dojechała do świateł, zapaliło się czerwone. Zsiadła 

z siodełka i niecierpliwie czekała, aż wreszcie będzie 

mogła ruszyć dalej. O tej porze ruch był bardzo duży, 

a światła jak na złość nie chciały się zmienić. Tuż obok 

background image


zatrzymał się ciemnoszary rolls-royce. Z niekłama­

nym podziwem błądziła po nim wzrokiem, gdy nagle 

poczuła, że kierowca na nią patrzy. Zrobiło się jej 

nieswojo. Zmarszczyła czoło na widok delikatnego 

uśmiechu na przystojnej twarzy tego mężczyzny o cie­

mnych włosach i oczach. Szkoda, że właśnie zmieniło 

się światło i samochód cicho odjechał. Daisy nie 

mogła oprzeć się wrażeniu, że w tej chwili przydarzyło 

się jej coś ważnego. 

- Śmieszne - powiedziała tak głośno, że mijający 

ją przechodzień spojrzał ze zdziwieniem. 

Gdy wróciła, Pamela była już w domu i razem 

zabrały się do przygotowania kolacji. 

- Jaki ładny dzień. Przyjemnie go spędziłaś? - za­

pytała Pamela. 

-Nie najgorzej. Myślę, że nowe dzieci są w po­

rządku. W tym kwartale mam ich czworo, a więc 

w sumie piętnaścioro. Dwójka nowych to bliźniaki, 

dziewczynka i chłopiec. Podejrzewam, że będą z nimi 

kłopoty... 

- Myślałam, że pani Gower-Jones przyjmuje tylko 

dzieci z odpowiednich domów - zauważyła pani 

Pelham. 

- Ależ one są odpowiednie; ich ojciec jest baro-

netem czy kimś w tym rodzaju - powiedziała wymi­

jająco Daisy. - Mają prawie po cztery lata i sądzę, że 

jeszcze przed końcem kwartału doprowadzą mnie do 

rozpaczy. 

-A kwartał dopiero się zaczął - roześmiała się 

Pamela. 

Po kolacji Daisy usiadła przy stole i zajęła się 

rozdzielaniem pieniędzy na dom, przejazdy szkolnym 

autobusem i kieszonkowe. To, co zostało - a nie było 

tego wiele - schowała do starego pudełka po herbat­

nikach. Dzięki jej pensji i rencie matki jakoś dawały 

background image

sobie radę, choć nie było łatwo. Po śmierci ojca znalazły 

się w tarapatach i wtedy matka poprosiła ją o pomoc. 

Od tego czasu Daisy zawsze w piątek wieczorem 

siadała przy stole i za każdym razem pilnowała się, aby 

poprosić matkę o radę, jak podzielić pieniądze. Pani 

Pelham niezmiennie odpowiadała, by robiła, jak uważa 

za stosowne. Ale Daisy i tak czuła się w obowiązku 

zapytać. Gorąco kochała matkę. Zdawała sobie spra­

wę, że od dzieciństwa żyła w cieplarnianych warun­

kach. Teraz też potrzebowała opieki, więc Pamela 

i Daisy starały się hołubić ją najlepiej, jak umiały. 

Daisy wiedziała, że za kilka lat siostra wyjedzie na 

uniwersytet i z całą pewnością wyjdzie za mąż. Nato­

miast nie zastanawiała się specjalnie nad swoją przy­

szłością. Na razie miała dość miłą pracę, co prawda 

niezbyt dobrze płatną, ale blisko domu. Największym 

plusem były wakacje, podczas których mogła się 

wyrwać z codziennego kieratu i zająć ogrodem. 

Była rozsądną dziewczyną i nie lubiła narzekać. 

Jednak czasem marzyła o mężczyźnie, który zakochał­

by się w niej, poślubił i otoczył opieką. Oczywiście, 

musiałby mieć pieniądze i dom z dużym ogrodem, 

w którym mogłyby się bawić ich dzieci. 

Jak zwykle weekend upłynął bardzo szybko i w po­

niedziałek rano Daisy znów jechała do pracy. Po 

parnym dniu spadł ulewny deszcz i drogi były śliskie. 

Na zakręcie nagle wpadła w poślizg. Usłyszała, jak 

tuż za nią hamuje samochód. 

Dla utrzymania równowagi postawiła stopę na 

ziemi i spojrzała przez ramię. Za nią stał znajomy 

rolls-royce, a za kierownicą siedział ten sam mężczy­

zna. W innych okolicznościach byłaby zachwycona 

ponownym spotkaniem, tym bardziej że podczas 

weekendu kilka razy o nim myślała. Ale w tej chwili 

jej uczucia wcale nie były przyjazne. 

background image

10 

- Zdecydowanie za szybko pan jeździ - rzuciła 

surowo. - Mógł mnie pan zabić. 

- Pięćdziesiąt kilometrów na godzinę - odparł bez 

uśmiechu - i zdaje mi się, że jednak pani żyje. 

Zimne spojrzenie prześlizgnęło się po jej płaszczu 

przeciwdeszczowym z niezbyt twarzowym kapturem, 

obramowującym pospolite rysy. Daisy postanowiła 

zignorować to spojrzenie. 

- W przyszłości proszę jeździć uważniej - poradziła 

mu tonem, którego zwykła używać, aby uspokoić 

krnąbrne dzieci u pani Gower-Jones. 

Nie czekając na odpowiedź wsiadła na rower 

i odjechała. Po chwili rolls-royce ją wyprzedził. Nie 

spojrzała na kierowcę, choć miała na to ogromną 

ochotę. 

Kiedy Daisy zjawiła się w przedszkolu, pani Go­

wer-Jones już wtykała swój spiczasty nos do pokoi. 

Zobaczyła wychowawczynię i od razu zaczęła prze­

mowę. Że pokoje zabaw są w nieładzie, że znalazła 

kilka połamanych kredek świecowych na podłodze, 

a pod jednym ze stołów jest brudno. 

-I proszę: wpół do dziewiątej i znowu wszystkie 

się spóźniacie - zakończyła. 

- Przecież jestem - przytomnie zauważyła Daisy, 

a ponieważ wyglądało na to, że chlebodawczyni jest 

w gorszym niż zazwyczaj humorze, skłamała: -I wy­

przedziłam po drodze Mandy i Joyce. 

- Macie szczęście, dziewczęta, że jestem tolerancyj­

na - powiedziała gniewnie pani Gower-Jones. - Mu­

sicie zrobić porządek, zanim przyjdą dzieci. 

Ranek źle się zaczął, a ciąg dalszy był jeszcze 

gorszy. Kucharka, miejscowa dziewczyna, nie przy­

szła. Jej matka zadzwoniła do pani Gower-Jones 

z informacją, że córka ma zapalenie wyrostka robacz­

kowego i musi natychmiast jechać do szpitala. 

background image

11 

Daisy z wrodzoną cierpliwością nadzorowała właś­

nie zabawy dzieci, kiedy niespodziewanie do pokoju 

weszła przełożona, 

- Panno Pelham, czy umie pani gotować? - zapy­

tała z wyraźną irytacją. 

- No, tak... Ale nic wymyślnego, proszę pani 

- odparła Daisy. 

- Mandy i Joyce mówią, że nie potrafią - oznaj­

miła pani Gower-Jones ze złością - więc wypada na 

panią. Kucharka musiała pojechać do szpitala. Muszę 

powiedzieć, że to wielka nieodpowiedzialność z jej 

strony. Przecież dzieci muszą zjeść obiad. 

- Chce pani, żebym ugotowała obiad? - zapytała 

cicho. - Ale kto dopilnuje dzieci? Nie mogę być 

równocześnie i tu, i tam. 

- Ja z nimi zostanę. Na litość boską, niechże pani 

już idzie do kuchni i zaczyna. Jest tam dziewczyna do 

pomocy, która może przygotować ziemniaki, mar­

chew... i tak dalej. 

Daisy pomyślała, że na miejscu chlebodawczyni 

wolałaby gotować, niż pilnować gromady nie grzeszą­

cych grzecznością dzieci. Zachowała jednak tę uwagę 

dla siebie. Podała pani Gower-Jones fartuch, przypo­

mniała, aby dzieci umyły ręce przed posiłkiem i poszła 

do kuchni. 

Pomoc kuchenna o imieniu Marlene bezczynnie 

stała oparta o stół. Daisy przywitała ją i poinfor­

mowała, że przyszła zrobić obiad. Wyrwana z marzeń 

dziewczyna zaproponowała, że obierze ziemniaki 

i marchew. Po chwili przywieziono mielone. 

- Hamburgery wołowe - zdecydowała Daisy. 

Marlene zajęła się ziemniakami i marchwią, po 

czym zaczęła przygotowywać sztućce, żeby nakryć 

do stołu. Daisy zaglądała do szafek i dodawała 

do mięsa różnych przypraw. Na koniec wymieszała 

background image

je i rozwałkowała. Ponieważ nie znalazła nic bardziej 

odpowiedniego, wycięła krążki za pomocą jednego 

z najlepszych kieliszków do wina pani Gower-Jones. 

Zrobiłaby frytki, ale nie było na to czasu. Odkroiła 

więc solidny kawał masła i przyrządziła puree ziem­

niaczane. O wpół do pierwszej obiad był gotowy. 

Pani Gower-Jones z sykiem wciągnęła zapach przy­

rumienionych hamburgerów. 

- Naprawdę - rzuciła ze złością - nie ma potrzeby 

posypywać marchwi pietruszką, panno Pelham. 

Tylko tyle Daisy usłyszała w podzięce. 

Następnego dnia w zastępstwie kucharki przyszła 

starsza kobieta, która słabo mówiła po angielsku i, 

zdaniem Daisy, nie grzeszyła czystością. Na obiad 

były paluszki rybne z frytkami i groszek z puszki. 

Dziewczyna pomyślała, że ta kobieta wcale nie jest 

kucharką, ale pewnie pani Gower-Jones nie mogła 

znaleźć nikogo bardziej odpowiedniego. 

Gdy Daisy weszła do kuchni, żeby wziąć mleko dla 

dzieci, zamarła. Nowa kucharka przygotowywała po­

siłek wśród stosu brudnych rondli, obierków ziem­

niaków i nie pozmywanych naczyń. Daisy poczuła 

wdzięczność dla chlebodawczyni, że zastrzegła sobie, 

aby wychowawczynie przynosiły jedzenie z domu, 

i choć w jej naturze nie leżało dyskredytowanie współ­

pracowniczek, poszła poszukać chlebodawczyni. 

- Zdaje mi się, że nowa kucharka jest trochę 

nieporządna —. ośmieliła się powiedzieć. - Kuchnia... 

- Proszę lepiej pilnować swoich obowiązków 

- przerwała pani Gower-Jones rozkazującym tonem. 

- A kucharka doskonale sobie radzi. 

Dzieci zjadły obiad, który właścicielka przedszkola 

określiła jako zdrowy posiłek z najlepszych skład­

ników. Na deser były jeszcze lody. Daisy, Mandy 

i Joyce jak zwykłe wymieniały się przy dzieciach, aby 

background image

13 

zjeść kanapki. Później ułożyły podopiecznych do po­

południowej drzemki - spokojnej godziny, podczas 

której przygotowywały się do zajęć wypełniających 

czas do końca dnia. Jednak tym razem nie było 

spokojnie. Przed upływem godziny wszystkie dzieci 

krzyczały i płakały. Czterdziestka maluchów trzymała 

się za brzuszki i wymiotowała. 

Daisy przerwała pani Gower-Jones popołudniową 

drzemkę, którą ta zawsze sobie ucinała, korzystając 

z panującej ciszy. 

- Wszystkie dzieci źle się czują i wymiotują - po­

wiedziała bez zbędnych wstępów. - Od czegoś, co 

zjadły. Muszą pojechać do szpitala. Zadzwonię... 

Pobiegła wykręcić numer pogotowia, po czym 

dołączyła do zaaferowanej Mandy i Joyce. Dziew­

czyny nie nadążały z udzielaniem pierwszej pomocy. 

Nawet nie miały czasu dla przełożonej, która wpadła 

do pokoju i czym prędzej uciekła, trzymając rękę przy 

ustach. Gdy przyjechała pierwsza karetka, pani Go­

wer-Jones znów się pokazała, żeby podtrzymać swój 

nadwątlony autorytet. 

- Będę musiała powiadomić rodziców - rzekła. 

- Panno Pelham, proszę pojechać do szpitala i bez­

zwłocznie mnie poinformować o stanie dzieci. Mandy, 

Joyce, zostaniecie tu i posprzątacie. 

Wyprowadzenie wszystkich dzieci zajęło trochę 

czasu. Daisy popatrzyła na siebie z niepokojem: brzy­

dko pachniała, a jej ubranie było w opłakanym stanie. 

Bardzo martwiła się o swoich wychowanków. Za­

trucie pokarmowe u małych dzieci nie jest błahostką, 

a nie miała najmniejszych wątpliwości, że właśnie to 

spowodowało dolegliwości. Przypomniała sobie nową 

kucharkę i wzdrygnęła się. 

Izba przyjęć wypełniła się dziećmi. Jedne krzyczały, 

inne były niepokojąco spokojne. Daisy została 

background image

14 

zaprowadzona do pomieszczenia, gdzie mogła się 

umyć i zmienić służbowy fartuch na plastikowy szpi­

talny. Kiedy się odświeżyła, podeszła do niej młoda, 

energiczna kobieta z plikiem kart przyjęć w ręku 

i poprosiła o podanie nazwisk dzieci. Szło to dość 

wolno, bo Daisy zatrzymywała się przy każdym zbo­

lałym malcu, żeby go pocieszyć. Towarzysząca jej 

młoda kobieta niecierpliwiła się, ale Daisy, której 

serce cierpiało na widok biednych, białych twarzy­

czek, nie dawała się poganiać. Ostatnią parą były 

bliźniaki, tym razem nienaturalnie spokojne. Miały 

zielonkawobiałe buzie i patrzyły na nią tak dziwnie, 

że poczuła strach. Pochyliła się nad nimi. 

- Szybko wrócicie do zdrowia - zapewniła je, 

trzymając słabe rączki w dłoniach. - Zaraz przyjdzie 

lekarz i was wyleczy. 

Ktoś delikatnie ujął ją w talii i przestawił na bok. 

- On już tu jest - usłyszała tuż przy uchu i zoba­

czyła nad sobą twarz właściciela rolls-royce'a. 

- Wujku Valentine, brzuszek mnie boli - powie­

dzieli równocześnie Katie i Josh. 

Nagle Katie zrobiła się jeszcze bardziej zielona 

i zwymiotowała. Daisy, praktyczna osóbka, podsta­

wiła swój plastikowy fartuch. 

- O, nie tylko uszczypliwa, ale i rozsądna - po­

wiedział mężczyzna i spojrzał przez ramię. - Siostro, 

tych dwoje jest odwodnionych. Proszę podłączyć 

kroplówkę, dobrze? Doktor Sims ich dopilnuje. 

Gdzie jest to dziecko, które cały czas wymiotuje? 

Zaraz je zbadam. 

Poklepał bliźniaki po spoconych główkach, pora­

dził Daisy, żeby zaraz wyrzuciła fartuch i wraz z pie­

lęgniarką wyszedł z izby przyjęć. 

Energiczna młoda kobieta pokazała Daisy, gdzie 

wyrzucić fartuch i dała jej nowy. 

background image

15 

'- Prosiłabym jednak o ich nazwiska - rzekła znie­

cierpliwionym tonem. - Tych, co nazwali doktora 

Seymoura wujkiem Valentine'em. 

- Thorley, Katie i Josh, bliźniaki, prawie po cztery 

lata - odpowiedziała Daisy. - Mieszkają w dolinie 

Wylye. Zdaje mi się, że w Steeple Langford. Chciała­

bym choć przez moment porozmawiać z którąś z sióstr 

i dowiedzieć się, czy żadnemu dziecku nic nie grozi. 

Pani Gower-Jones prosiła, żebym jak najszybciej do 

niej zadzwoniła, bo musi zawiadomić rodziców. 

- Myślę, że to ta pani powinna tu przyjechać 

z dziećmi - prychnęła towarzyszka Daisy. - Zobaczę 

jednak, czy mogę coś dla pani zrobić. 

W trakcie tej rozmowy weszła pielęgniarka i młody 

lekarz. Zaczęli podłączać kroplówkę, co przy dwójce 

wrzeszczących i miotających się dzieciaków nie było 

łatwe. 

- Proszę ich przytrzymać, dobrze? - niecierpliwie 

błagał lekarz. - Co za parka małych utrapieńców! 

- No cóż, nie czują się dobrze - tłumaczyła Daisy. 

-I są jeszcze tacy mali. 

Pochyliła się nad bliźniakami. Mocno je przytuliła 

i usiłowała coś im cicho tłumaczyć. 

Wrócił doktor Seymour, żeby ponownie rzucić 

okiem na malców. Nagle zatrzymał się pełen podziwu 

dla nóg Daisy. Rzeczywiście, były bardzo ładne, ale 

jeszcze nikt jej tego nie powiedział. 

- Potrzebują kuli i łańcucha, ale nie wątpię, że wolą 

towarzystwo tej młodej osoby - stwierdził jowialnie. 

- Dziękuję za pomoc - dodał, gdy przybrała bardziej 

dostojną pozę. - Pracuje pani w przedszkolu? Może 

pani zadzwonić do dyrektorki i zapewnić ją, że żad­

nemu z dzieci nie grozi niebezpieczeństwo, choć nie­

które muszą zostać do jutra. Siostra przełożona poda 

pani ich nazwiska. Proszę już biec... 

background image

16 

Łagodna z natury Daisy zaczerwieniła się. Roz­

mawiał z nią, jakby to ona była małym dzieckiem. 

-Wcale mnie nie dziwi, że bliźniaki to pana sio­

strzeńcy, doktorze - oświadczyła z godnością, która 

nie licowała z jej obecnym wyglądem. 

Lekko skinęła głową, uśmiechnęła się do dzieci 

i wyszła. Na szczęście nie widziała szerokiego uśmie­

chu na twarzy lekarza. 

Przez dłuższy czas była zajęta. Najpierw sporzą­

dziła listę dzieci, które miały zostać w szpitalu, a po­

tem rozmawiała przez telefon z panią Gower-Jones. 

Przełożona kipiała z wściekłości. Przedszkole będzie 

musiało zostać zamknięte na jakiś czas, ucierpi jej 

reputacja... 

- A wy zostaniecie bez pracy - zakończyła wywód. 

Daisy zdawała sobie sprawę, że chlebodawczynią 

targają silne emocje. 

- Tak, oczywiście - odpowiedziała spokojnie. 

- Czy mogłaby mi pani jednak powiedzieć, co mam 

dalej robić? Czy mam zostać z dziećmi, aż zostaną 

odebrane? 

- Ależ oczywiście! - odparła bez cienia wdzięczno­

ści pani Gower-Jones. - Mam tu dość pracy, a Mandy 

i Joyce jeszcze sprzątają. W życiu nie widziałam tak 

przerażającego bałaganu. Doprawdy, jak mogłam 

pomyśleć, że wy, dziewczęta, potraficie opiekować się 

dziećmi. 

Tę ostatnią uwagę Daisy wolała zbyć milczeniem. 

Zadzwoniła do matki i wróciła do dzieci. Po chwili 

zaczęły zjawiać się zaniepokojone matki i nianie. 

W narastającym chaosie, związanym z wypisywaniem 

dzieci, Daisy straciła poczucie czasu. Naturalnie, 

wszystkie matki i nianie chciały widzieć się z panią 

Gower-Jones. A ponieważ na miejscu była tylko 

Daisy, więc kilka z nich dało upust swoim uczuciom, 

background image

17 

bombardując biedną dziewczynę pytaniami i preten­

sjami. Daisy cierpliwie odpierała ataki ostatniej z ma­

tek, gdy niespodziewanie za jej plecami zjawił się 

doktor Seymour. 

Przez cały czas kręcił się gdzieś w pobliżu, ale ona 

była zbyt zajęta, żeby go dostrzec. Teraz gładko 

zastąpił ją w wyjaśnieniach. 

- Najgorsze, co tylko mogło się trafić. Na szczęście 

żadne dziecko poważnie nie ucierpiało, a ten młody 

człowiek za kilka dni będzie się czuł doskonale - po­

wiedział, patrząc na chłopczyka o wymizerowanej 

twarzyczce, kurczowo trzymającego się matczynej 

ręki. - Siostra przełożona poinformowała panią, co 

robić, prawda? Ta pani jest wychowawczynią 

w przedszkolu i w najmniejszym nawet stopniu nie 

jest winna temu, co się stało. Sprawa zostanie zbadana 

przez odpowiednią komisję, ale niewątpliwie przy­

czyna leży w sposobie przygotowania posiłku lub 

w samym jedzeniu. Proponuję, aby na ten temat 

porozmawiała pani z dyrektorką przedszkola. 

Daisy po raz pierwszy zauważyła, że doktor Sey­

mour ma przyjemny, niski głos. Mówił wolno, jakby 

z lekkim wyrzutem. 

- To już ostatnie dziecko? - zapytał. 

- Tak. Ale nie jestem pewna, czy nie powinnam 

zostać. Przecież są jeszcze dzieci, które dopiero jutro 

będą wypisane. Co prawda są tu ich matki, ale może 

ktoś zechce o coś zapytać, na przykład o ubranka... 

- Jaki jest numer telefonu do przedszkola? 

Podała, Była zbyt zmęczona, by zastanawiać się, 

po co mu to potrzebne. Marzyła, żeby znaleźć 

się wreszcie w domu. Niestety, najpierw musiała 

wrócić po rower. A to oznaczało spotkanie z panią 

Gower-Jones, która prawdopodobnie będzie doma­

gać się szczegółowej relacji z wydarzeń w szpitalu. 

background image

18 

Stłumiła szerokie ziewnięcie, gdyż za plecami usłysza­

ła głos doktora Seymoura: 

- Pani Gower-Jones już jedzie. Prawdę mówiąc, 

powinna się tu znaleźć jako pierwsza. A pani pojedzie 

do domu. 

To było polecenie, a nie propozycja. Odwrócił się 

na pięcie i... stanął. 

- Jak? - zastanowił się głośno. 

-W przedszkolu mam rower... - Zawahała się. 

-I moją torebkę, i rzeczy. 

- Jutro rano też tam będą. Wtedy je pani zabierze. 

Przedszkole przez jakiś czas będzie zamknięte. Tak 

pani przyjechała? - Spojrzał na nią wymownie. 

- Tak. - Zmarszczyła czoło. 

- Odwiozę panią do domu. Proszę ze mną. 

- Nie, dziękuję - odpowiedziała oschle. Ale to była 

tylko strata czasu. 

- Niech pani nie będzie niemądra - rzucił doktor 

Seymour, wziął ją za rękę i wyprowadził ze szpitala. 

Po chwili siedziała już w rolls-roysie. Wciąż za­

stanawiała się nad stosowną ripostą. W końcu żadna 

kobieta nie lubi, gdy ktoś jej mówi, że jest niemądra. 

- Dokąd? 

- Do Wilton. 

- W którym miejscu w Wilton? 

- Jeśli wysadzi mnie pan w okolicy rynku... 

- W którym miejscu w Wilton? - powtórzył z wes­

tchnieniem. 

-Box Cottage, przy drodze do Burcombe. Ale 

mogę równie dobrze pójść pieszo... 

Nawet nie zadał sobie trudu, żeby coś powiedzieć. 

W ciągu kilku minut dojechał do Wilton i skręcił 

w lewo na skrzyżowaniu koło targu. 

- Po prawej czy po lewej? - zapytał. 

- Po lewej. Ostatni dom przy tej ulicy. 

background image

19 

Zwolnił i zatrzymał samochód. Ku zdziwieniu Dai­

sy wysiadł, aby otworzyć jej drzwi. Otworzył też 

furtkę do ogródka, co dało pani Pelham dość czasu, 

żeby wyjść przed dom. 

- Kochanie, co się właściwie stało? Mówiłaś, że 

dzieci są chore - przywitała córkę. - Czy ty też jesteś 

chora? Wyglądasz, jakbyś źle się czuła... 

- Nie ja, mamo, tylko dzieci. Ja jestem zdrowa. 

-' Ponieważ doktor wciąż stał za nią, przypomniała 

sobie o dobrych manierach i przedstawiła go. - Dok­

tor Seymour był łaskaw mnie odwieźć. 

- Jak to miło z pańskiej strony. - Matka Daisy 

uśmiechnęła się czarująco. - Serdecznie zapraszam na 

filiżankę kawy. 

Zauważył minę Daisy i wykrzywił wąskie usta. 

- Obawiam się, że muszę wracać do szpitala. Może 

innym razem... 

- Zawsze będzie pan mile widziany - odparła 

swobodnie pani Pelham, ignorując grymas na twarzy 

córki. - Czy mieszka pan w Wilton? Nie przypomi­

nam sobie, żebym widziała pański samochód... 

- W Salisbury, ale mam siostrę w dolinie Wylye. 

- No cóż, nie będziemy pana dłużej zatrzymywać. 

Dziękuję za podwiezienie Daisy do domu. 

Dostrzegła, że doktor uniósł brwi na dźwięk jej 

imienia. Daisy - stokrotka - było śmiesznym imie­

niem i zapewne go rozbawiło. Oschłym tonem pożeg­

nała się, powtarzając jak echo matczyne podziękowa­

nia. Nie lubiła go. Zachowywał się wobec niej arogan­

cko. Nie oszczędził jej nawet za to, że nie chciała się 

zgodzić na podwiezienie. W myślach pomijała fakt, że 

gdyby nie jego propozycja, jeszcze jechałaby na rowe­

rze z Salisbury. 

- Cóż za miły człowiek - zauważyła matka. - Jak 

ładnie z jego strony, że cię odwiózł. Musisz nam 

background image

wszystko opowiedzieć, kochanie. -Pociągnęła nosem. 

-ALe pewnie wolałabyś się najpierw wykąpać? 

Kiedy następnego ranka Daisy przyjechała do 

przedszkola, zastała panią Gower-Jones w okropnym 

nastroju. Kucharka gdzieś zniknęła i policja usiłowała 

ją odnaleźć. W kuchni nieznani ludzie robili inspekcję 

i wciąż zadawali pytania. Przedszkole miało być 

zamknięte do czasu zakończenia kontroli i doprowa­

dzenia go do stanu idealnej czystości. Kwestia kilku 

tygodni, a może miesięcy. 

- A więc może pani dostać tygodniowe wypowie­

dzenie -powiedziała pani Gower-Jones. -Z pozostały­

mi dziewczętami już rozmawiałam. Proszę nie oczeki­

wać, że będzie pani mogła tu wrócić. Jeśli kiedyś znowu 

otworzę przedszkole, rodzice nie zechcą tu widzieć 

żadnej z was, zawsze będą na was nieufnie patrzeć. 

- Przypuszczam - zaczęła Daisy rezolutnie - że to 

raczej na panią będą nieufnie patrzeć. W końcu to 

pani zatrudniła tę kucharkę. 

Pani Gower-Jones zawsze uważała Daisy za cichą, 

zgodną dziewczynę. Teraz patrzyła na nią ze zdumie­

niem, a jej twarz powoli czerwieniała. 

- Panno Pelham, jak pani śmie mówić w ten sposób? 

- No cóż, to prawda - odparła Daisy bez cienia 

złośliwości. - Zresztą i tak nie chciałabym wrócić tu 

do pracy. Byłabym równie podejrzliwa jak rodzice. 

- Proszę natychmiast wyjść! - krzyknęła chleboda-

wczyni. - I proszę nie oczekiwać referencji. Czek 

prześlę pani pocztą. 

- Zaczekam, aż pani wypisze - powiedziała ła­

godnie, 

Jadąc z powrotem do Wilton myślała o przyszłości. 

Będzie musiała jak najszybciej znaleźć pracę. Renta 

matki nie wystarczy na utrzymanie całej rodziny, 

background image

21 

a Pamelę czekały jeszcze co najmniej dwa lata szkoły. 

Wszystkie liczyły na pensję Daisy, dzięki której jakoś 

mogły związać koniec z końcem. Co prawda ojciec 

zostawił kilkaset funtów w banku, ale te pieniądze 

przeznaczone były na czarną godzinę. 

W domu Daisy wyjaśniła wszystko matce. Bardzo 

się starała, żeby nie okazać ani odrobiny niepokoju. 

Przez tydzień łub dwa będą mogły żyć jak dotychczas, 

a wkrótce na pewno uda się jej znaleźć pracę. W du­

chu żałowała, że nie miała żadnego konkretnego 

zawodu. Za życia ojca, kosztem wielu wyrzeczeń, 

chodziła do dobrej szkoły. Ponieważ dobrze się uczy­

ła, rodzice posłali ją na studia, po których miała 

zostać nauczycielką. Przedwczesna śmierć ojca zbu­

rzyła wszystkie plany. Po pierwszym roku Daisy 

zrezygnowała z uniwersytetu i wróciła do domu, żeby 

wziąć na swoje barki nowe obowiązki i podjąć pracę 

w przedszkolu. 

Cierpliwie odpowiadała na wszystkie pytania ma­

tki. Następnie wyszła kupić gazetę i przejrzała ogło­

szenia o pracy. Nic dla niej nie było, więc zdecydo­

wała, że następnego dnia pojedzie do Salisbury od­

wiedzić agencje i biuro pracy. 

Wszędzie mówiono jej, że to zła pora roku na 

poszukiwanie pracy. Gdyby pytała na początku sezo­

nu, na pewno by się coś znalazło. Miło było słyszeć 

te zapewnienia, ale niczego to nie zmieniało w jej 

sytuacji. 

Pod koniec tygodnia jej optymizm całkowicie stop­

niał, chociaż nie okazywała tego przed matką i Pame­

lą. Właśnie siedziała przy biurku i pisała ofertę na 

ogłoszenie o pomoc do dziecka, gdy usłyszała pukanie 

do drzwi. Pamela była w swoim pokoju i najpraw­

dopodobniej się uczyła, a matka wyszła po zakupy. 

Daisy poszła więc otworzyć drzwi. 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Natychmiast rozpoznała osobę stojącą w drzwiach. 

-Lady Thorley! Proszę wejść. Czy bliźniaki już 

dobrze się czują? 

- Niemal całkowicie wróciły do zdrowia - odparła 

ich matka. - Chciałabym z panią porozmawiać... 

Daisy zaprowadziła lady Thorley do małego, ład­

nie urządzonego saloniku. Była przekonana, że ta 

wizyta ma związek z przedszkolem. Może zgubiła się 

jakaś część garderoby... 

- Jest pani bez pracy? - Lady Thorley uśmiechnęła 

się życzliwie. - Proszę mi wybaczyć wścibstwo, ale 

pani Gower-Jones poinformowała mnie, że zamyka 

przedszkole na dłużej. 

- No cóż, zgadza się. Wszystkie dostałyśmy tygo­

dniowe wymówienie... 

-A więc skoro nie jest pani zajęta, czy nie ze­

chciałaby trochę popracować u nas? Bliźniaki są 

niesforne i nie zawsze sobie z nimi radzę, ale panią 

bardzo lubią. Jeżeli trafi się pani jakaś lepsza propo­

zycja, w każdej chwili będzie pani mogła odejść... 

Spadłaby nam pani z nieba, gdyby zgodziła się zająć 

dziećmi, dopóki nie znajdę dla nich guwernantki... 

Tylko że nie chcę się spieszyć z poszukiwaniami, bo 

zależy mi na tym, żeby wybrać odpowiednią osobę. 

- Miałabym przychodzić codziennie? 

-Tak. Mieszkamy w Steeple Langford; około 

trzech kilometrów stąd. Czy kursuje tu jakiś autobus? 

background image

23 

- M a m rower. 

- Zgadza się pani? Czy wpół do dziewiątej to 

nie za wcześnie? Do piątej. Wiem, że to długo, 

ale będzie pani miała wolne soboty i niedziele. 

- Zawahała się. - No, może czasami zostałaby 

pani na noc... Ale tylko wtedy, gdy będziemy wy­

chodzić gdzieś wieczorem. Mamy bardzo dobrą słu­

żbę, ale wołałabym, żeby to pani zostawała z dziećmi. 

- Ponieważ Daisy milczała, lady Thorley dodała: 

- Nie wiem, jakie wynagrodzenie otrzymywała pani 

u pani Gower-Jones, ale ja proponuję normalną 

stawkę. 

Wymieniła taką sumę, że Daisy mimowolnie unio­

sła brwi. Było to dwa razy tyle, ile otrzymywała u pani 

Gower-Jones. Podzieliła się tą uwagą z lady Thorley. 

- Po tygodniu sama pani przyzna, że w pełni 

zasługuje na takie wynagrodzenie. Dotychczas miała 

pani bliźniaki tylko przez kilka dni, a na dodatek 

w grupie z innymi dziećmi. Natomiast same są po 

prostu straszne. - Lady Thorley uśmiechnęła się 

czarująco. - Ale ponieważ gorąco je kocham, nie 

jestem dla nich dość stanowcza. 

- Kiedy miałabym zacząć? - zapytała Daisy. 

-Przedtem pewnie będzie pani chciała zobaczyć moje 

referencje? 

- Och, nie - energicznie zaprzeczyła lady Thorley. 

- Valentine określił panią jako rozsądną dziewczynę 

o uczciwej twarzy, a on nigdy się nie myli. 

Daisy zarumieniła się. Pomyślała, że jeśli lekarz 

tylko tyle mógł o niej powiedzieć, to lepiej byłoby, 

gdyby zachował to dla siebie. Która dziewczyna 

chciałaby zostać tak podsumowana? Nawet jeśli to 

prawda... Przez chwilę miała chęć zmienić zdanie 

i odrzucić propozycję, ale przypomniała sobie wspa­

niałe warunki finansowe... 

background image

24 

- Bardzo się cieszę - wymamrotała i zgodziła się 

przyjechać do Steeple Langford następnego ranka. 

Lady Thorley wkrótce pożegnała się i wyszła. 

Daisy podarła ofertę na ogłoszenie o pracę, po czym 

zaczęła uważnie liczyć. U państwa Thorley nie będzie 

pracować wiecznie. Może miesiąc, a może półtora... 

Ale te pieniądze wystarczą na zapłacenie rachunków 

i jeszcze zostanie na porządne zimowe buty dla mamy, 

wymarzony obszerny sweter dla Pameli, a dla niej... 

Daisy w zamyśleniu zaczęła ssać długopis. Marzyła 

o eleganckich butach na wysokim obcasie, których 

pewnie nigdy nie będzie miała okazji włożyć, ale 

rozsądek podpowiadał kupno wygodnych kozacz­

ków. Buty, które nosiła ostatniej zimy, już nawet nie 

nadawały się do naprawy. Wróciła matka z Pamelą, 

a Daisy wciąż rozważała, co kupić. Wiadomość o pra­

cy podniosła matkę i siostrę na duchu. Pani Pelham 

przyniosła butelkę sherry, trzymaną na specjalne oka­

zje, i napiły się po kieliszku. 

Dom państwa Thorley znajdował się w dalszej 

części Steeple Langford. Nie wyróżniał się niczym 

szczególnym w tej okolicy: obszerny, z licznymi du­

żymi oknami, werandą i gankiem. Kiedy Daisy pod­

jechała bliżej, przez otwarte drzwi wybiegła dwójka 

dzieci i czarny labrador. 

- Witajcie - przywitała ich radośnie. - Jak się wabi 

wasz pies? 

- Boots. A ty też masz psa? - zapytały bliźniaki. 

- Nie, ale mieliśmy, gdy byłam mała. Teraz mamy 

kota o imieniu Razor. 

-Dlaczego się nazywa jak brzytwa? 

- Bo ma bardzo ostre zęby... 

- Czy możemy go zobaczyć? - z nadzieją zapytały 

bliźniaki. 

background image

25 

- Może pewnego dnia mama pozwoli wam go 

odwiedzić. Zobaczymy. 

- Dlaczego wszyscy dorośli mówią „zobaczymy"? 

Od udzielenia odpowiedzi wybawiło Daisy nade­

jście lady Thorley, ubranej w piękną sukienkę z cien­

kiego dżerseju. 

- Dzień dobry. Czy mogę mówić ci po imieniu? 

Wejdź do domu i rozejrzyj się. Właśnie skończyliśmy 

śniadanie, ale jest jeszcze kawa, jeśli masz ochotę. 

Daisy podziękowała, oparła rower o ganek i weszła 

do domu w towarzystwie bliźniaków. 

W środku było bardzo ładnie. Umeblowanie zdra­

dzało dużą klasę właścicieli, a pewien nieporządek 

wskazywał na obecność w domu dzieci i psa. Pokój 

bliźniaków znajdował się na pierwszym piętrze. Był 

duży. Wszystkie ściany zdobiły nisko usytuowane 

półki na zabawki. Stolik i krzesełka też były do­

stosowane do wzrostu dzieci. Całość uzupełniały dwa 

wygodne krzesła dla dorosłych. 

- Wolą bawić się na powietrzu - wyjaśniła matka 

bliźniaków. - Są tacy energiczni. Oprowadzę cię po 

ogrodzie, a później zostawię z nimi, dobrze? - Za­

prowadziła Daisy na dół. - Dzieci piją mleko około 

wpół do jedenastej. W tym czasie Jenny przyniesie ci 

kawę. Tuż po dwunastej jedzą lunch, ze mną i oczy­

wiście z tobą. O piątej jest pora podwieczorku, 

a o szóstej idą do łóżek... - Lady Thorley zawahała 

się. - Czasami jadam lunch poza domem... - Popat­

rzyła niepewnie na Daisy. 

- Na pewno Josh i Katie dotrzymają mi towarzy­

stwa pod pani nieobecność - odparła rzeczowo Daisy. 

Lady Thorley odetchnęła z ulgą, a jej twarz wyraź­

nie się rozjaśniła. 

-- Do niedawna dzieci miały nianię - zwierzyła się. 

- Była... była bardzo sroga. 

background image

26 

- Nie wiem, czy jestem sroga, czy nie - wesoło 

odparła Daisy, po czym zwróciła się do dzieci: - Bę­

dziemy musieli sprawdzić, prawda? 

Pozostałą część poranka spędziła w ogrodzie razem 

z bliźniakami i Bootsem. Podczas lunchu dzieci były 

niemożliwe. Wybrzydzały, grzebały w talerzach, ko­

pały w krzesła, przewróciły solniczkę, a kiedy rozlały 

sok, obrzuciły matkę szelmowskim spojrzeniem. 

- Kochani, zachowujcie się przyzwoicie - bezradnie 

poprosiła lady Thorley, a dzieci udały, że nie słyszą. 

- Zastanawiam się - zaczęła łagodnie Daisy - czy 

nie byłoby dobrze, gdyby przez kilka dni Josh i Katie 

jedli lunch sami w swoim pokoju... Naturalnie, była­

bym z nimi. 

- Doskonały pomysł - podchwyciła entuzjastycz­

nie lady Thorley. - Że też wcześniej nie przyszło mi 

to do głowy! Zaczniemy od jutra. 

Dzieci wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. 

- Nie chcę - zaprotestował Josh. 

- Nie chcę - jak echo powtórzyła Katie. 

Ich miny wskazywały, że są gotowi do buntu. 

- No cóż - powiedziała Daisy -jeżeli naprawdę nie 

chcecie, to czy możecie zachowywać się przy stole jak 

dorośli? 

-Jesteś sroga... 

- Wcale nie. Kiedy będziecie odpoczywać, prze­

czytam wam, co tylko chcecie. 

W drodze do domu Daisy stwierdziła, że dzień był 

wyczerpujący, ale dał jej dużo satysfakcji. Bliźniaki 

okazały się miłe, choć rozpuszczone przez matkę 

i zapewne zbyt surowo wychowywane przez nianię. 

Zaczęła planować porządek dnia, który choć częś­

ciowo by to naprawił. 

Jadąc do pracy pod koniec tygodnia Daisy przy­

pomniała sobie, że lady Thorley wychodzi na lunch. 

background image

27 

Dzień był piękny, więc wymyśliła, że zrobi bliźniakom 

w ogrodzie piknik. Na pewno przekona kucharkę 

i pokojówkę, że to lepsze niż zwyczajny posiłek. 

Bliźniaki już czekały i Daisy od razu zabrała je do 

dziecinnego pokoju na godzinną zabawę połączoną 

z nauką. Właśnie sprzątali plastelinę, kredki i karto­

ny, gdy weszła lady Thorley i poinformowała, że 

wychodzi na lunch. Wyglądała bardzo elegancko. 

Daisy pomyślała, że pan Thorley na pewno jest 

dumny z takiej żony. Matka pocałowała bliźniaki, 

poprosiła, żeby były grzeczne i powiedziała Daisy, 

żeby bez skrępowania korzystała z pomocy służby. 

Cała trójka odprowadziła lady Thorley do drzwi 

i pomachała na pożegnanie. 

- Kto idzie pomóc przygotować piknik? - zapytała 

Daisy, widząc, że Katie ze smutkiem pociąga nosem. 

- Patrzcie, kucharka przygotowała stół. Rozłóżmy 

talerze, noże i wszystko, co nam będzie potrzebne, 

a później pójdziemy do kuchni i przyniesiemy je­

dzenie. 

Wracała do ogrodu z tacą pełną smakołyków, gdy 

zobaczyła doktora Seymoura siedzącego na trawie. 

Dzieci też go dostrzegły. Josh rzucił koszyk z jabł­

kami, Katie upuściła plastikowe kubki i oboje pognali 

w jego stronę z okrzykami radości. Doktor Seymour 

wstał i przywitał się z dziećmi. 

- Czy mogę zostać na lunchu? - zapytał Daisy. 

- Oczywiście, doktorze. Lady Thorley wyszła, ale 

wróci na podwieczorek. - Postawiła tacę. - Przyniosę 

resztę jedzenia... 

Poszła w stronę domu, a za nią doktor Seymour 

w towarzystwie bliźniaków i Bootsa. 

- Zadowolona z pracy? - zapytał. 

- Tak, dziękuję. 

- A z ponownego spotkania ze mną? 

background image

28 

Daisy pomyślała, że ten doktor jest okropnie próż­

ny i bezczelny. 

- A powinnam? 

- Po namyśle stwierdzam, że chyba nie. 

Doszli do kuchni. Kucharka zdążyła zauważyć 

samochód doktora i właśnie robiła kanapki z wo­

łowiną. 

- Będzie pan głodny - rzekła. - Jajka na twardo 

i kiełbaski na szpadkach to, bez obrazy, niezbyt 

odpowiednie pożywienie dla mężczyzny pana postury. 

Doktor ugryzł kanapkę. 

- Czy kiedykolwiek kwestionowałem pani zdanie, 

pani Betts? A jeżeli nie będę mógł ich zjeść, to na 

pewno Daisy mi pomoże. 

A więc ona była „Daisy", tak? Nie miała zamiaru 

jeść jego kanapek z wołowiną. Jednak nie odezwała 

się, tylko zmierzyła go lodowatym wzrokiem. 

Nie potrafiła długo zachować chłodu. Bezwiednie 

przyczyniły się do tego bliźniaki. Od momentu, gdy 

dowiedziały się, że ich ukochany wuj będzie uczestni­

czył w pikniku, zachowywały się najlepiej, jak potrafiły. 

Posiłek okazał się niepowtarzalnym sukcesem. Josh 

zjadł wszystko, co dostał. Katie, która zawsze naślado­

wała brata, też ładnie jadła, nie trzeba więc było jak 

zwykle namawiać ich do jedzenia. Doktor zabawiał ich 

dowcipami i niewiarygodnymi historyjkami, przy któ­

rych nie sposób było zachować powagę. Daisy napraw­

dę świetnie się bawiła i zapomniała nawet o antypatii 

do doktora. Sielanka trwała do końca posiłku. 

- M a m nadzieję, że Meg wzięła cię w wieczystą 

dzierżawę. 

- W wieczystą dzierżawę...? - Daisy posłała dok­

torowi zdziwione spojrzenie. 

- Odnoszę wrażenie, że odziedziczyłaś wszelkie 

predyspozycje na rodzinną nianię. 

background image

29 

Łagodna z natury Daisy zakrztusiła się z obu­

rzenia. 

- Nie mam zamiaru nią być. 

- Nie? Planujesz zamążpójście? 

- Nie. I, jeśli wolno, chciałabym zauważyć, że to 

nie pańska sprawa, doktorze Seymour. 

- Nie, nie. Oczywiście, że nie. Proszę to złożyć na 

karb ciekawości. 

Jak na swoje cztery lata Josh był bardzo bystry. 

- Ty też nie jesteś żonaty, wujku Vał. Wiem, bo 

mama powiedziała, że już najwyższy czas, żebyś o tym 

pomyślał. 

Doktor Seymour kończył ostatnią kanapkę. 

- Mama ma rację. Muszę o tym pomyśleć. 

Daisy zaczęła sprzątać ze stołu. 

- Każdy coś bierze - zarządził doktor — i odnosi 

do kuchni. Jakie są dalsze plany? - Popatrzył pytająco 

na Daisy. 

- Przez godzinę odpoczywają, a ja im czytam. 

- Och, to dobrze. Drzemka dobrze by mi zrobiła. 

Z pewnością wszyscy się zmieścimy na hamaku. Oczy­

wiście, ty nie. Jaką perłę literatury teraz czytasz? 

- Baśnie braci Grimm. Dzieci codziennie wybierają 

inne opowiadanie. 

Nie bardzo wiedziała, jak zareagować na uwagi 

doktora. Odnosiła wrażenie, że stroi sobie z niej żarty. 

Może nie ze złośliwości, ale ku własnej uciesze. No 

cóż, nie zamierzała dać się zirytować. 

- Może pan chciałby dziś wybrać? - zapytała, gdy 

szli w stronę hamaka, zawieszonego w cieniu drzew. 

Podsunął jej wyściełane krzesło, po czym razem 

z bliźniakami ułożył się wygodnie w hamaku. 

- „Wierny John" - odparł bez namysłu. 

Otworzyła książkę. 

- To długa baśń - rzekła z wahaniem. 

background image

30 

- Przypuszczam, że zanim dojdziesz do połowy, 

będziemy już spać. 

Zamknął oczy. Dzieci leżały spokojnie. Nie pozo­

stało jej więc nic innego, jak tylko zacząć czytać. 

Miał rację. Josh zasnął pierwszy, później Katie. 

Przypuszczała, że doktor też śpi, bo nie otwierał oczu. 

Zamknęła książkę, zrzuciła sandały i oparła się o podu­

szki. Liczyła, że pośpią choć pół godziny, a to oznacza­

ło masę czasu na zajęcie się własnymi myślami. 

Doktor Seymour otworzył jedno oko. 

- Nie lubisz mnie, prawda, Daisy? - łagodnie 

zapytał. 

Choć całkowicie ją zaskoczył, Daisy, zgodnie ze 

swoją naturą, zastanowiła się nad postawionym py­

taniem. 

- Nic o panu nie wiem, doktorze - odrzekła. 

- Niezaprzeczalny fakt. Ale nie odpowiedziałaś na 

moje pytanie. 

- Odpowiedziałam. Nie znam pana na tyle dobrze, 

żeby wiedzieć, czy pana lubię. 

- Nie? Jeśli o mnie chodzi, to od razu wiem, czy 

kogoś lubię, czy nie. Wystarczy, że na niego spojrzę. 

Przypomniała sobie zimny wzrok na skrzyżowaniu 

w Wilton i pomyślała, że ona pewnie należy do tych, 

których doktor nie lubi. 

- Widać bardzo się różnimy. Nie sądzi pan? - pod­

kreśliła z premedytacją. 

Spojrzał na nią z rozbawieniem w oczach, a ona 

się zarumieniła. Doktor pomyślał, że wcale nie jest 

taka brzydka, jak mu się wydawało. 

Bliźniaki obudziły się. Bawiły się piłką aż do 

przyjścia matki. Kiedy ją zobaczyły, rzuciły się w jej 

kierunku z okrzykami radości. 

-Val, miło cię widzieć. Chciałam z tobą poroz­

mawiać... - zaczęła lady Thorley. Zobaczyła Daisy 

background image

31 

i zwróciła się do niej: - Kochanie, możesz iść do 

domu. Musisz być wykończona. Ja po kilku godzi­

nach z tą dwójką padam ze zmęczenia. - Uwolniła się 

z objęć dzieci. - Kochani, odprowadźcie Daisy do 

furtki, a później idźcie do kuchni i poproście panią 

Betts o herbatę dla mnie. 

Daisy wstała. Pomyślała, że lady Thorley bardzo 

grzecznie ją pożegnała. Przecież była tylko pomocą 

do dzieci, a tutaj traktowano ją z dużo większym 

szacunkiem niż u pani Gower-Jones. Mimo wszystko 

wolałaby, żeby nie było przy tym doktora. 

Cicho się pożegnała. 

- Będę jutro o wpół do dziewiątej, proszę pani 

-powiedziała i poszła razem z bliźniakami w kierunku 

furtki. 

Doktor Seymour patrzył za odchodzącą. 

- Co mi chciałaś powiedzieć, Meg? - zapytał. 

- Dzwonił Hugh, że rozchorował się człowiek 

w Hadze. Chyba na żółtaczkę... Hugh ma go zastąpić 

na czas choroby. Mówi, że jest tam bardzo ładne 

mieszkanie służbowe i chce, żebyśmy pojechali razem. 

Dziś wieczorem będzie w domu i chciałby usłyszeć 

twoje zdanie na temat bliźniaków. Oczywiście pojadę 

z nim, ale co z dziećmi? Poważnie zastanawiałam się, 

czy nie byłoby lepiej, gdyby zostały z Daisy... O ile 

ona zgodzi się tu przenieść... 

-Dlaczego nie miałabyś wziąć ze sobą dzieci 

i Daisy? 

- No cóż, to byłoby wspaniałe. Jest dla nich taka 

dobra, a one za nią przepadają. Ale może nie zechce 

pojechać... 

- Dlaczego po prostu nie zapytasz jej o to? A co 

mówi Hugh? 

- Mówi, żebym zrobiła to, co uważam za stosow­

ne. Pod warunkiem, że dzieci będą zadowolone. 

background image

32 

- Moja droga, Holandia nie jest zacofaną Afryką, 

a na dodatek to tylko godzina samolotem. - Wstał. 

- Muszę wracać do miasta. Jesteś zadowolona z Daisy? 

- O, tak. To bardzo miło z twojej strony, że mi 

o niej powiedziałeś. Jest taka rozsądna i dobra. 

Szalenie trudno znaleźć taką dziewczynę jak ona. 

Szkoda, że nie grzeszy urodą; byłaby wspaniałą żoną. 

- Odprowadziła brata do samochodu. -Może znalazł­

byś chwilę czasu, żeby nas odwiedzić w Hadze? 

- Bardzo możliwe. Mam wykłady w Szkole Medy­

cznej w Leiden, a w Utrechcie odbędzie się seminarium 

dla pediatrów. Tylko nie pamiętam dokładnie, kiedy. 

Lady Thorley wspięła się na palce i pocałowała 

brata w policzek. 

- Świetnie. Porozmawiam z Daisy... albo lepiej 

niech Hugh to zrobi. 

- Dlaczego by nie? Kiedy wyjeżdża? 

- Najwcześniej za dwa tygodnie. Musi pojechać jak 

najszybciej, ale uważa, że pakowanie zajmie mi co 

najmniej dwa tygodnie. - Nieoczekiwanie przerwała. 

- Och, a co zrobimy z Bootsem? Nie możemy go tu 

zostawić tylko z panią Betts... 

- Wezmę go do siebie. - Spojrzał na zegarek. - Na 

mnie już czas, moja droga. Zadzwoń do mnie, gdy 

wszystko będzie załatwione. 

Nieświadoma tego, co ją czeka, Daisy jechała do 

domu i rozmyślała o doktorze. Nie wiedziała, czy go 

lubi. Uczciwie przyznawała, że to dlatego, że trudno 

go rozgryźć. Miał świetne podejście do dzieci, zapew­

ne był doskonałym pediatrą, ale odpychał arogan­

ckim sposobem bycia. Na domiar złego, miał brzydki 

zwyczaj szydzenia z niej... 

Następnego ranka Daisy jak zwykle przyjechała 

do Steeple Langford. Zdziwiła się, że sir Hugh 

jest w domu. 

background image

33 

- Czy moglibyśmy porozmawiać? - zapytał, wcho­

dząc do dziecinnego pokoju, gdzie bliźniaki pod 

czujnym okiem Daisy lepiły fantastyczne rzeczy z pla­

steliny. 

Serce dziewczyny zamarło. Pewnie przyszedł jej 

powiedzieć, że nie jest już potrzebna, bo znaleźli 

guwernantkę. Oczami wyobraźni widziała, jak od­

wiedza kolejne agencje pracy i zostawia swoje dane. 

- Zostałem oddelegowany do Hagi. Zastanawialiś­

my się, czy zgodziłabyś się pojechać z nami i opieko­

wać dziećmi. Niestety, nie wiem na jak długo. Mam 

tam zastąpić chorego kolegę. 

- Ja? - spytała zaskoczona Daisy. 

- Jeżeli tylko zechcesz. Mamy dostać apartament 

w willowej części miasta. Sądzę, że jest tam ogród. 

Powiedziano mi, że w pobliżu są parki i oczywiście 

w każdej chwili można wybrać się nad niedalekie 

morze. 

- Nie mówię po holendersku - rzekła Daisy. 

- Ja też nie. - Uśmiechnął się lekko. - Ale sądzę, 

że prawie wszyscy mówią po angielsku. Na pewno 

mieszka tam wielu Anglików, a bliźniaki będą miały 

towarzystwo innych dzieci. Jestem przekonany, że 

wśród młodych Angielek nie będziesz się czuła samo­

tnie. - Wciąż wahała się, więc dodał: - Powiedziano 

mi, że to nie potrwa dłużej niż miesiąc lub półtora. 

- Czy mogłabym porozmawiać z mamą i dopiero 

wtedy dać panu odpowiedź? 

- Oczywiście. Będę tu przez większą część dnia. 

- Wstał. - Oboje z żoną żywimy głęboką nadzieję, że 

się zgodzisz. Czy jutro rano dasz mi odpowiedź? 

- Tak, proszę pana. Jeśli o mnie chodzi, to chciała­

bym pojechać, ale nie mogę sama decydować. 

W ciągu dnia wielokrotnie wracała myślami do tej 

rozmowy. A więc poza przyjemnością zwiedzenia 

background image

34 

obcego kraju, będzie miała zagwarantowaną pracę 

jeszcze co najmniej przez miesiąc. Musi tylko zapytać 

Pam, czy poradzi sobie z domowymi obowiązkami. 

W domu nowiny zostały przyjęte z miłym za­

skoczeniem. Matka oświadczyła, że pod nieobecność 

córki doskonale sobie poradzą. 

- To wspaniała okazja - dodała z radością. - Kto 

wie, kogo tam poznasz? - dorzuciła entuzjastycznie. 

- Sir Hugh pracuje w Ministerstwie Spraw Zagranicz­

nych, prawda? Na pewno będą tam różni urzędnicy... 

- Tak, mamo, na pewno - zgodziła się Daisy. 

Pozwalała matce pomarzyć, choć doskonale zdawa­

ła sobie sprawę ze swoich niedostatków. Wiedziała, że 

nawet najniższy rangą urzędnik nie zechce na nią 

spojrzeć. Ale nie rozczulała się nad sobą z tego powodu. 

Przez cały wieczór przeczesywała zawartość szafy w po-

szukiwaniu odpowiednich strojów. Bez większych suk­

cesów. Dopiero Pamela przypomniała sobie o malino­

wych zasłonach z brokatu, które matka dostała w spad­

ku po jakiejś ciotce. Były prawie nowe. Pamela rozłoży­

ła je na podłodze w saloniku i uważnie obejrzała. 

- Spódnica - zadecydowała. - Weźmiemy dobry 

wykrój i... Mamo, masz białą bluzkę z szerokim 

kołnierzem, której nie nosisz, prawda? 

- Czy to mi się przyda? - z powątpiewaniem 

spytała Daisy. 

-Może nie, ale musisz coś mieć na wypadek, 

gdybyś została gdzieś zaproszona. To będzie twój 

strój wyjściowy. 

Następnego ranka Daisy spotkała sir Hugha. Wia­

domość, że zdecydowała się jechać z bliźniakami do 

Hagi, przyjął z wyraźną ulgą. A lady Thorley nie kryła 

radości. 

- Nie mogłam spać - wyznała - i cały czas zastana­

wiałam się, czy zgodzisz się z nami pojechać. Josh 

background image

35 

i Katie będą bardzo szczęśliwi. Muszę cię jednak 

uprzedzić, że będę dość często wychodzić, bo Hugh 

mówi, że tam kwitnie życie towarzyskie. Nie będzie ci 

to przeszkadzało, prawda? 

Oczywiście Daisy zapewniła, że ani trochę. 

Na dwa dni przed planowanym wyjazdem doktor 

Seymour pojawił się znowu. Tego dnia padał ulewny 

deszcz. Lady Thorley pakowała się, a Daisy siedziała 

z bliźniakami w pokoju dziecinnym. Doktor wszedł 

tak cicho, że nikt go nie zauważył. 

- Nie tylko niania, ale i artystka? - szepnął do ucha 

Daisy, zauważywszy leżące przed nią rysunki. 

Z wrażenia ołówek wyślizgnął się jej z rąk i ucho 

królika, które właśnie rysowała, uległo zdeformo­

waniu. 

- Dzień dobry, doktorze - przywitała go, wytarła 

ucho królika i narysowała je na nowo. W tym czasie 

Josh i Katie już przytulali się do wuja. 

Doktor Seymour usiadł obok Daisy, wziął ołówek 

i dorysował królikowi wąsy i brodę. 

- Gotowa do wyjazdu? - zapytał. 

- Tak. Czy mam pójść po lady Thorley? 

- Nie. Przyszedłem zobaczyć się z dziećmi. Są 

grzeczne, prawda? Nie siwieją ci od nich włosy ani nie 

tracisz przez nie na wadze? 

Skąd wiedział, że nie cierpiała swoich jasnobrązo-

wych włosów i że wstydziła się zbyt obfitych kształ­

tów? Co za szczęście, że nie będzie go widywać przez 

najbliższe sześć tygodni. 

- Nie - odparła. - Są grzeczne. 

Było to niezupełnie zgodne z prawdą, ale Katie 

słysząc to zarzuciła Daisy rączki na szyję. 

- Kochamy Daisy. Jest piękna i dobra, jak księż­

niczka z bajki, co czeka na księcia, który przyjdzie i ją 

uratuje. 

background image

36 

- Dlaczego by nie? - zapytał od niechcenia doktor 

i wstał z krzesła. - Idę zobaczyć się z waszą matką, 

ale przed wyjściem jeszcze się z wami pożegnam. 

Gdy Daisy wychodziła od Thorleyów, doktor Sey­

mour jeszcze u nich był. Patrzył przez okno na 

odjeżdżającą na rowerze dziewczynę. 

W dwa dni później Daisy pożegnała się z matką 

i Pamelą, przytuliła Razora i poszła do stojącego 

przed wejściem samochodu, w którym czekała na nią 

łady Thorley z bliźniakami. 

Po krótkiej podróży na lotnisko Gatwick i umiar­

kowanie spokojnym locie wylądowali na Schiphol. 

Powitał ich tam kierowca o nienagannym wyglądzie 

i zaprowadził do błyszczącego, staromodnego sa­

mochodu. 

Po godzinie jazdy zatrzymał wóz przed solidnie 

wyglądającym budynkiem z czerwonej cegły. Wysiadł, 

otworzył drzwi i poprowadził podróżnych do wejścia. 

Na spotkanie przybyłym wyszła portierka. 

- Mam nadzieję - powiedziała lady Thorley - że 

już się dla nas gotuje woda na herbatę. Musimy się 

napić. - Uśmiechnęła się do Daisy. - Na pewno jesteś 

zmęczona, bo ja bardzo. 

Trzymając bliźniaki za ręce Daisy tańczyła z rado­

ści. Pomyślała, że dopóki nie położy dzieci do łóżek, 

nie będzie mogła poddać się zmęczeniu. 

- Z przyjemnością napiję się herbaty - odparła 

radośnie. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

Portierka, wysoka, koścista kobieta z orlim nosem 

i lekkim zezem, poprowadziła ich przez szeroki hol 

w stronę zdobionej windy. Bliźniaki przyglądały się 

przewodniczce z rosnącą radością. 

- Czy ona jest...? - zaczął Josh. 

- Nie, kochanie - przerwała mu Daisy, zanim 

znalazł właściwe słowo. - To jest pani, która się 

opiekuje mieszkaniami w tym domu... 

- Juffrouw Smit -przedstawiła się portierka i wpro­

wadziła ich do windy, którą wjechali na pierwsze piętro. 

Korytarz miał szerokość holu na parterze, po obu 

stronach znajdowały się drzwi. Kobieta otworzyła 

jedne z nich. 

- Apartament - poinformowała i wprowadziła całą 

czwórkę do środka. 

Mieszkanie było duże, wysokie, z ogromnymi ok­

nami i balkonem, z którego schody prowadziły do 

pokaźnych rozmiarów ogrodu. 

- Ogród jest wasz - Juffrouw Smit wskazała ręką. 

- Och, jak to dobrze - powiedziała niepewnie lady 

Thorley. - A kto mieszka piętro niżej? 

Juffrouw Smit wzruszyła ramionami. 

- To bardzo małe mieszkanie i zajmuje je tylko 

jeden urzędnik. 

Daisy wyjrzała przez balkon. Mieszkanie na par­

terze oddzielały od ogrodu metalowe sztachety, które 

trudno byłoby pokonać. 

background image

38 

Widać było, że Juffrouw Smit szykuje się do 

kolejnej przemowy swoim uproszczonym angielskim. 

- Kucharka i pokojówka czekają w kuchni. 

Ogromna kuchnia była dobrze wyposażona, przy­

najmniej Daisy odniosła takie wrażenie. Dwie odziane 

w białe fartuchy tęgie kobiety o sympatycznych, 

okrągłych twarzach uśmiechnęły się, kiwnęły głowami 

i uścisnęły ręce przybyłych. 

- Witamy - powtórzyły kilka razy. 

Starsza z nich wskazała na siebie. 

- Mien - powiedziała, po czym wskazała towarzy­

szkę: - Corrie. Trochę mówimy po angielsku i rozu­

miemy. - Znowu się uśmiechnęła. - Ja robię herbatę? 

Robię dobrą angielską herbatę... 

- Och, cudownie - odparła łady Thorley. - Proszę 

podać w saloniku. - Zwróciła się do Juffrouw Smit: 

- Dziękuję za pomoc. 

- Do usług, lady Thorley. W każdej chwili służę 

pomocą - powiedziała portierka i wyszła majestatycz­

nym krokiem. 

- N o cóż, chodźmy do saloniku i napijmy się 

herbaty, a później rozpakujemy bagaże. Hugh po­

winien niedługo przyjść. Daisy, zajmiesz się kolacją 

dla dzieci i ułożeniem ich do snu. Muszę przyznać, 

że mieszkanie jest całkiem przyjemne. Podoba ci 

się twój pokój? 

- Tak, jest bardzo ładny. 

- To dobrze. 

W saloniku wypiły herbatę, a dzieci mleko. Później 

Daisy zabrała bliźniaki do pomocy przy rozpakowy­

waniu, bo bardzo nalegały. Gdy skończyli, nadeszła 

już pora spania. Lady Thorley nie pokazała się, choć 

z drugiej części mieszkania dochodziły odgłosy roz­

mów. Daisy poszła więc z bliźniakami do kuchni. 

Mien właśnie kończyła sałatkę. 

background image

39 

- Czy dzieci mogłyby dostać kolację? - zapytała 

Daisy. 

- Ty mówisz, ja robię - powiedziała usłużnie Mien. 

- Mleko? - Daisy rzuciła okiem na niezadowolone 

miny dzieci. - Tosty z masłem? - zaproponowała. 

- Jajka? Jogurt? 

Josh spojrzał na nią z wdzięcznością. 

- A może jeszcze makaronu? Makaron z masłem? 

-zapytała z nadzieją. 

- Tak, mam - przytaknęła Mien. - Oraz tosty 

z masłem i specjalnym sosem. Za piętnaście minut 

przyniosę do pokoju zabaw, panienko. 

Daisy odetchnęła z ulgą. Mien świetnie mówiła po 

angielsku. Co prawda z okropnym akcentem, ale to 

nie miało znaczenia. Szeroko uśmiechnęła się do 

kucharki, wróciła do pokoju, wykąpała dzieci, ubrała 

w szlafroczki i w tym momencie przyniesiono kolację. 

Bliźniaki były głodne i prawie kończyły makaron, 

kiedy weszli ich rodzice. 

-Daisy, świetnie się spisałaś. Dzieci czują się jak 

u siebie w domu. Jak porozumiałaś się z kucharką? 

- Ona dobrze mówi po angielsku i jest bardzo 

życzliwa. Maluchy są już gotowe do spania. Muszą 

tylko skończyć kolację. Pomyślałam, że wcześniejsze 

pójście do łóżka... 

- Masz rację. Jak tylko położysz je spać, przyjdź 

do saloniku na kolację. 

Thorleyowie przez chwilę porozmawiali z dziećmi, 

po czym wyszli. Katie i Josh -chcieli się jeszcze poba­

wić, ale Daisy kazała im pójść do łóżek i poczytała 

trochę na dobranoc. Kiedy zasnęli, szybko się prze­

brała i udała się do saloniku. 

- Pomyśleliśmy, że dziś tutaj zjemy kolację - za­

częła lady Thorley - bo jest nas tylko troje. Hugh 

mówi, że będziemy często wychodzić. Mam nadzieję, 

background image

40 

Daisy, że nie będzie ci przeszkadzać, jak od czasu do 

czasu zjesz kolację w pokoju zabaw? 

- Nie, skądże - odparła Daisy. - Poza tym sąsia­

duje z pokojem dziecinnym, więc będę w pobliżu, na 

wypadek gdyby dzieci się obudziły. 

-Tak? To świetnie. - Lady Thorley odetchnęła 

z ulgą. - Oczywiście, o ile nie przyjdą goście, lunch 

będziesz jadała ze mną. A teraz musimy jeszcze 

ustalić twoje dni wolne... Jeden z kolegów Hugha ma 

nianię, która ma wolne w środy. Zaproponował, 

żebym wspólnie z jego żoną opiekowała się wtedy 

dziećmi. Ty tylko ubrałabyś je, a ja zajęłabym się 

resztą. Miałabyś cały dzień do swojej dyspozycji. 

Mogłabyś wyjść i wrócić dopiero wieczorem. - Za­

czerpnęła powietrza i dodała przepraszającym tonem: 
- Wiem, że gdzie indziej dostałabyś więcej wolnego. 

Ale za to możesz robić z dziećmi, co chcesz. Tylko 

prosiłabym, żebyś mówiła, dokąd się wybieracie. 

Bliźniaki oszaleją na punkcie plaży... O, a czasem 

w niedzielę zabierzemy je gdzieś i wtedy będziesz 

mogła iść do kościoła... 

- Dziękuję bardzo, lady Thorley. Bardzo mi to 

odpowiada. Codziennie będę informować panią o na­

szych planach. 

Wypiła kawę i wstała, tłumacząc się, że chciałaby 

jeszcze napisać list do domu... 

- W holu jest telefon - zaproponował sir Hugh. 

- Zadzwoń do mamy, to nie będziesz musiała od 

razu pisać. 

Daisy miała wielką chęć poplotkować z matką 

i Pamelą, ale ograniczyła się tylko do poinformowa­

nia, że dojechała szczęśliwie i wszystko jest w porząd­

ku. Obiecała, że wkrótce napisze, po czym poszła do 

swojego pokoju. 

Thorleyowie wciąż siedzieli w saloniku. 

background image

41 

- Niedługo przyjedzie Val — usłyszała Daisy prze­

chodząc obok uchylonych drzwi. - Z pokojem dla 

niego nie będzie żadnego problemu. Zaprosimy kilka 

osób... 

Daisy w zamyśleniu szykowała się do spania. Nie 

bardzo wiedziała, czy ma ochotę na ponowne spot­

kanie z doktorem Seymourem, choć musiała przy­

znać, że to interesujący mężczyzna. Przypuszczała, że 

nie będzie go często widywać, bo przecież nie uczest­

niczyła w życiu towarzyskim Thorleyów, co zresztą 

wcale jej nie przeszkadzało. Z tą myślą zasnęła. 

Następny dzień upłynął na zwiedzaniu najbliższych 

okolic. Po śniadaniu Daisy poszła z bliźniakami do 

parku, a po południu wyszli przyjrzeć się tramwajom 

jeżdżącym do Scheveningen. Daisy uznała, że jazda 

na plażę tramwajem sprawi bliźniakom większą przy­

jemność niż wyprawa samochodem. Ciekawa była, 

czy sir Hugh się na to zgodzi. Wieczorem ułożyła 

dzieci do snu w poczuciu dobrze spełnionego obowią­

zku. Mien przygotowała do jedzenia dokładnie to, co 

trzeba, Corrie nie miała nic przeciwko przyniesieniu 

kolacji dla Daisy do pokoju zabaw, a i bliźniaki przez 

cały dzień zachowywały się wyjątkowo dobrze. 

Większą część następnego dnia Daisy spędziła 

z dziećmi w Scheveningen, dokąd zawiózł ich kie­

rowca z ambasady brytyjskiej. Sir Hugh życzliwie 

odniósł się do pomysłu Daisy jazdy tramwajem, 

ale uznał, że najpierw powinien zasięgnąć rady ko­

legów... Ale i tak dzień na plaży upłynął wspaniale. 

Budowali zamki z piasku, weszli po kostki do chło­

dnej morskiej wody i zjedli smakowity lunch, skła­

dający się z kanapek, słodkich bułeczek i chipsów 

ziemniaczanych. Po powrocie do domu dzieci bez 

protestów położyły się do łóżek. Lady Thorley przy­

szła do nich na podwieczorek. 

background image

4 2 

- Ale pracowity dzień - powiedziała. - Szkoda, że 

nie mogłam wybrać się z wami na plażę. Daisy, na 

pewno jesteś zmęczona. Wychodzimy dziś na kolację, 

ale jak zjesz, bardzo proszę, możesz obejrzeć w salo­

niku telewizję i choć na godzinę wyjdź do ogrodu. 

Wieczór był piękny i nie sprzyjał siedzeniu przed 

telewizorem, więc Daisy zarzuciła płaszcz na ramiona 

i zeszła do ogrodu delikatnie pachnącego lawendą 

i goździkami. Spacerowała, rozkoszując się pięknem 

otoczenia, gdy nagle z zadumy wyrwał ją głos zza 

żelaznych prętów. 

- Widziałem cię wczoraj, ale byłaś z dziećmi. 

- Uśmiechnięta twarz patrzyła na nią przez sztachety. 

- Jestem Philip Keynes. Mieszkam tutaj. To bardzo 

małe mieszkanie, ale jestem tylko urzędnikiem w am­

basadzie i mieszkam tu sam. Ogromnie się cieszę, że 

mam nad sobą sąsiadów. Czy jesteś ich córką? 

-Ja? Nie. Pełnię obowiązki niani, do czasu aż 

znajdzie się odpowiednia guwernantka dla Josha i Ka-

tie. Nazywam się Daisy Pelham. 

Popatrzyli na siebie przez sztachety. 

- Nie czujesz się samotna? - zapytał. 

.- Nie, nie. Nie mam na to czasu. Cały dzień jestem 

z bliźniakami. 

- Masz wolne? 

- W ciągu dnia nie, a wieczorami sir Hugh i lady 

Thorley często wychodzą, więc też tutaj jestem. 

- Ale masz dzień wolny? 

- O , tak. W środy. Tu jest mnóstwo rzeczy do 

zwiedzania, prawda? Mam nadzieję, że zostanę na tyle 

długo, że zdążę wszystko obejrzeć... 

- Z przyjemnością bym cię oprowadził - zaczął 

nieśmiało. - Gdybyś tylko chciała. Zawsze mogę się 

wyrwać po południu. Może w najbliższą środę? 

- N o cóż, byłoby mi miło... 

background image

43 

Wyczuł wahanie w jej głosie. 

- Sir Hugh mnie zna... - rozwiał jej wątpliwości 

i uśmiechnął się. -Jeżeli chcesz, poproszę go, żeby nas 

odpowiednio przedstawił. 

- Nie trzeba. - Daisy roześmiała się. - Będzie mi 

bardzo miło, jeśli pokażesz mi Hagę. 

- Dobrze. W środę będę wolny o wpół do pierwszej. 

Myślisz, że możemy się spotkać? Naprzeciwko Bijen-

korf, takiego dużego domu handlowego w centrum, 

jest brązowa kawiarenka. Na pewno ją zauważysz. 

- Tak, oczywiście. Muszę pójść i zobaczyć, czy 

wszystko w porządku z dziećmi. 

Pożegnała się i weszła po schodach na balkon. Na 

chwilę zatrzymała się i spojrzała na ogród. Dostrzegła 

światło padające z mieszkania Philipa. Nie wiedzieć 

czemu, widok ten dodał jej otuchy. 

Środa nadeszła błyskawicznie. Całkowicie pochło­

nięta życiem towarzyskim lady Thorley rzadko poka­

zywała się, ale tego ranka przyszła do pokoju zabaw 

i zajęła się śniadaniem dzieci. 

- Poprosiłam Corrie, żeby zaniosła śniadanie do 

twojego pokoju - powiedziała na wstępie. - Możesz 

wyjść, kiedy tylko zechcesz. Późno wrócisz? 

- Nie sądzę. Pewnie wrócę zaraz po zamknięciu 

sklepów. 

- W takim razie poproszę Mien, żeby zostawiła dla 

ciebie kolację w kuchni. Miłego dnia, Daisy. Będzie 

mi ciebie brakowało. 

Daisy szybko zjadła śniadanie i wyszła. Była 

lekko podekscytowana. W portmonetce miała ty­

godniową wypłatę, a w perspektywie poranne zwie­

dzanie sklepów i popołudniową niespodziankę. Wsia­

dła do tramwaju. 

Zwiedzanie sklepów całkowicie ją pochłonęło. Nie 

kupiła wiele, ale chodzenie i wybieranie w myślach 

background image

44 

prezentów, które chciałaby zawieźć do domu, spra­

wiało jej ogromną przyjemność. O wpół do pierwszej 

weszła do brązowej kawiarni. Philip Keynes już 

tam był. 

W pierwszej chwili Daisy poczuła się trochę za­

wstydzona ponownym spotkaniem. Ale Philip okazał 

się sympatycznym chłopcem i szczerze cieszył się na 

myśl, że pokaże jej Hagę, więc szybko się rozluźniła. 

Powiedział, że pochodzi z Bristolu, ale dobrze zna 

rodzinne strony Daisy. Przy kawie i kaas broodjes 

rozmawiali o podróżach. 

- Mam dobrą pracę - przyznał Philip - ale jak 

tylko awansuję, wrócę do domu. A ty, Daisy? Chcia­

łabyś podróżować, zanim się ustatkujesz? 

- Niekoniecznie. Cieszę się, że mogłam tu przyje­

chać, ale jak wrócę do domu, poszukam pracy na 

miejscu. 

Szybko zjedli lunch, bo Philip chciał zrealizować 

cały plan zwiedzania. Obejrzeli Ridderzaal i Maurits-

huis ze słynnymi obrazami, gdzie Daisy chciała spę­

dzić trochę więcej czasu, ale Pbilipowi zależało, żeby 

jeszcze zdążyli do Kloosterkerk. Stamtąd rzucili 

okiem na osiemnastowieczny pałac Kneuterdijk, po 

czym wpadli na herbatę do kawiarni w Noordeinde. 

Właśnie wychodzili, kiedy Daisy dostrzegła doktora 

Seymoura. Na ulicy panował tłok, a on szedł drugą 

stroną, więc chyba jej nie zauważył. W pierwszej 

chwili poczuła radość, która natychmiast ustąpiła 

miejsca refleksji, że może jednak nie będzie okazji do 

spotkania, kiedy doktor przyjdzie w odwiedziny do 

siostry, bo przecież Daisy jadała kolację sama... 

- N i e pogniewasz się, jeżeli odprowadzę cię do 

tramwaju? - Głos towarzysza przywołał ją do rzeczy­

wistości. - Muszę jeszcze iść na jedno z tych oficjal­

nych spotkań w ambasadzie. Popołudnie było cudów-

background image

45 

ne. Musimy się jeszcze spotkać. Nie miałaś żadnych 

planów na wieczór? - zapytał z niepokojem. 

- Nie. Zapowiedziałam, że wrócę po podwieczor­

ku. Mam jeszcze całą masę rzeczy do zrobienia. - Na 

ładnej twarzy chłopca dostrzegła ulgę. -I nie musisz 

odprowadzać mnie do tramwaju. Wiem, w co wsiąść. 

Nie chciał o tym słyszeć. Na przystanku pożegnała 

się. Nie bardzo wierzyła, że Philip ponowi zapro­

szenie, bo pewnie była dość nudną towarzyszką... 

Mimo wszystko miło spędziła czas, więc podzięko­

wała mu za to. 

- Mówiłem poważnie - usłyszała zaskoczona - że 

musimy się znowu spotkać. Może poszlibyśmy do 

kina? 

- Z chęcią. 

Wsiadła do tramwaju i pojechała do domu. 

W drzwiach przywitała ją uśmiechnięta Corrie 

i swoim śmiesznym angielskim poinformowała, że 

zaraz poda kolację. Daisy podziękowała i poszła do 

swojego pokoju, ale zatrzymał ją głos lady Thorley, 

dochodzący przez uchylone drzwi salonu. 

- Daisy? - zawołała. - Wejdź, proszę, i opowiedz, 

jak spędziłaś dzień. 

Posłusznie weszła i natychmiast dostrzegła doktora 

Seymoura. Stał oparty o ścianę i trzymał w dłoni 

kieliszek, a obok niego siedziała uderzająco piękna 

kobieta około trzydziestki. 

- Znasz już doktora Seymoura - zaczęła lady 

Thorley. - A to jest Mevrouw van Taal. 

- Miło panią poznać - powiedziała Daisy, a z dok­

torem wymieniła uprzejme dobry wieczór. 

- Czy miło spędziłaś dzień? - dopytywał się sir 

Hugh. - Haga jest bardzo ciekawym miastem. Oczy­

wiście, gdybyś miała przewodnika, zobaczyłabyś 

więcej... 

background image

46

 MĘŻCZYZNA DLA DAISY 

Daisy rzuciła okiem na doktora. Patrzył na nią 

i uśmiechał się jakoś dziwnie. A więc jednak ją 

widział. Już miała na końcu języka, że spędziła więk­

szość dnia w towarzystwie Philipa Keynesa, ale mo­

głoby to zabrzmieć zarozumiale. Odparła więc cicho, 

że to rzeczywiście bardzo ciekawe miasto i samo 

pobieżne zwiedzanie zajmie jej kilka dni. 

Zapadła cisza, którą przerwała Mevrouw van Taal 

nienaganną angielszczyzną. 

- No cóż - rzekła przesłodzonym tonem - jak 

nie masz nic lepszego do roboty, możesz i tak 

spędzać czas. 

- Jak najbardziej - zgodziła się Daisy. - Dobranoc, 

lady Thorley. Dobranoc, sir Hugh. - Uśmiechnęła się 

do doktora i Mevrouw van Taal, po czym wyszła, 

delikatnie zamykając za sobą drzwi. 

- Życzę mu z nią wszystkiego najlepszego - mruk­

nęła, wchodząc do swojego pokoju. 

Bliźniaki spały i mogła spokojnie zjeść kolację. 

Właśnie przyszła Corrie z tacą. Przyniosła smakowitą 

zupę, kurczaka po królewsku, szparagi, a na deser 

mus czekoladowy i kawę. Daisy kończąc posiłek 

pomyślała, że życie nie może być już piękniejsze. 

Natychmiast przemknęło jej przez głowę, że jednak 

jest samotna, ale czym prędzej odegnała natrętną 

myśl. Pewnie zdziwiłaby się, gdyby usłyszała doktora 

siedzącego przy stole. 

- Czy Daisy nie jada z wami posiłków? - zapytał 

— Prawie zawsze jemy razem lunch: my dwie i dzie­

ci. Oczywiście Daisy mogłaby jeść z nami kolację, 

gdyby tylko chciała, ale woli być w pokoju zabaw na 

wypadek, gdyby dzieci się obudziły. 

Lady Thorley mówiła, jakby chciała się uspra­

wiedliwić. 

background image

47 

- No cóż, trudno, żeby niania z nami jadła, pra­

wda? - odezwała się Mevrouw van Taal, a lady 

Thorley zmarszczyła czoło. - Poza tym pewnie nie 

ma odpowiedniego ubrania. Te opiekunki do dzieci 

i pomoce domowe gustują w tanich, pretensjonalnych 

strojach. 

Doktor Seymour zachował kamienną twarz. 

- Trudno powiedzieć o Daisy, że jest preten­

sjonalna. 

Przypomniał sobie wszystkie spotkania. „Nijaka" 

byłoby właściwszym określeniem. I ten okropny, plas­

tikowy płaszcz przeciwdeszczowy... 

Daisy, nieświadoma faktu, że doktor nocuje w mie­

szkaniu, usnęła dosyć szybko. Domownicy byli jesz­

cze pogrążeni we śnie, gdy lekarz wyszedł do ogrodu. 

Nagle poczuł na sobie czyjś wzrok. To lokator z par­

teru przyglądał mu się zza sztachet. Pozdrowił go 

i przypomniał sobie, że widział go poprzedniego dnia 

z Daisy. 

- Czy nie korzysta pan z ogrodu? - spytał uprzej­

mie. Wyciągnął dużą, zadbaną dłoń i przełożył przez 

ogrodzenie. - Vaientine Seymour, brat lady Thorley. 

Jestem tu od kilku dni. Widziałem pana wczoraj 

z Daisy. 

- Philip Keynes. - Chłopak uścisnął wyciągniętą 

dłoń. - Jestem urzędnikiem w ambasadzie. Pokazy­

wałem Daisy Hagę. Jest opiekunką do dzieci, ale pan 

o tym oczywiście wie. 

towarzystwa.  T r u d n o nie zgubić się w obcym mieście. 

- Doktor oparł się o sztachety. - Od dawna pan 

tu jest? 

- Prawie rok. Mam nadzieję, że awansuję i będę 

mógł wrócić do domu. Pan nie jest z ambasady, 

prawda? 

background image

48 

- Nie. Jestem pediatrą. Mam tu wykłady i opiekuję 

się małymi pacjentami. Na stałe mieszkam w Lon­

dynie, ale mam dom w Salisbury i Southampton. 

- Spojrzał na zegarek. - Muszę iść. Tuż po dziewiątej 

mam być w Utrechcie. Na pewno się jeszcze spo­

tkamy. 

Wszedł po schodach w momencie, gdy ubrane już 

maluchy wypadły na balkon. Na widok wuja wydały 

okrzyk radości. Za nimi wyszła Daisy. Przywitała się 

z dystansem. 

- Dzieci muszą zjeść śniadanie - wyjaśniła. 

- Ja też. Może zjedlibyśmy razem? 

Krzyki bliźniaków zagłuszyły odpowiedź Daisy. 

Zresztą doktor i tak nie zwróciłby na nią uwagi. 

Poszedł z dziećmi do pokoju zabaw. Corrie właśnie 

nakrywała do stołu. Na wieść, że przybędzie jeszcze 

jeden stołownik, kiwnęła głową z uśmiechem, po­

łożyła dodatkowe nakrycie i poszła do kuchni po 

jedzenie. Po chwili wróciła z półmiskiem pełnym 

szynki i sera, koszykiem bułek i rogalików oraz 

dużym dzbankiem kawy. 

Daisy posadziła dzieci, zawiązała im śliniaczki 

i podała zupę mleczną. Doktor stał oparty o ścianę 

i obserwował ją. Kiedy skończyła, podsunął jej krze­

sło i usiadł naprzeciwko. 

Musiała przyznać, że lekarz ma podejście do 

dzieci. Przypuszczała, że, podobnie jak ona, czują 

przed nim respekt. Ale wszyscy znakomicie się bawili 

i zaśmiewali z niewiarygodnych historyjek, które 

opowiadał. 

- Powinnaś częściej się śmiać, Daisy - nieoczeki­

wanie rzucił półgłosem. - Dodaje ci to uroku. 

Śmiech zamarł na jej ustach. Zarumieniła się. 

- Jeżeli to miał być komplement, to mógł go pan 

sobie oszczędzić, doktorze. 

background image

49 

- Nie, nie. Źle mnie zrozumiałaś. Stwierdziłem 

tylko fakt. 

Przemówił tak łagodnym głosem, że poczuła się 

nieswojo. Jeszcze mocniej się zaczerwieniła, widząc 

uśmiech na jego twarzy. 

- Rozmawiałem z Keynesem. To rozsądny, młody 

człowiek; szkoda, że jest uwięziony za tym żelaznym 

ogrodzeniem. Czy przyjemnie spędziłaś z nim popołu­

dnie, Daisy? 

-Tak. On świetnie się tu orientuje... Skąd pan 

wiedział? 

- Przecież widziałem was. A poza tym zapytałem 

go dziś rano. \ 

Daisy zadrżała z oburzenia. 

- Nie moja sprawa, co? - dorzucił, zanim zdołała 

cokolwiek z siebie wykrztusić. - Jak się czujesz 

w roli niani? 

- Bardzo dobrze, doktorze - odparła z całym 

spokojem. Wstała, wytarła dzieciom buzie i rozwią­

zała śliniaczki. - A teraz proszę nam wybaczyć... 

- Zostałem przywołany do porządku, czy tak? 

- Wstał, obiecał bliźniakom, że następnym razem 

przyniesie im cukierki i poszedł w stronę drzwi. 

Zawrócił, podszedł do Daisy i podniósł jej twarz tak, 

że musiała na niego popatrzeć. Przez chwilę przy­

glądał się jej. 

- Pocałuj Daisy na do widzenia - zapiszczała 

Katie, która, jako przedstawicielka płci pięknej, już 

w wieku czterech lat była romantyczką. 

- Nie tym razem - odparł wuj i powoli wyszedł 

z pokoju. 

Daisy nie odezwała się, choć ogromnie ją korciło. 

Ale bliźniaki były wyjątkowo bystre i mogły po­

wtórzyć wszystko rodzicom. W duchu powtarzała 

sobie, że jak znowu zobaczy doktora, czym prędzej 

background image

50 

gdzieś ucieknie. Miała jednak nadzieję, że nie bę­

dzie takiej potrzeby, bo on wkrótce wracał do 

Anglii. 

Z ulgą przyjęła słowa lady Thorley, że jej brat 

wyjechał do Utrechtu. Nie wiedziała jednak, że 

wieczorem znowu przyjedzie. 

Dzień spędziła z dziećmi na plaży. W powietrzu 

wyraźnie czuło się powiew jesieni. Za kilka dni 

zaczynał się październik. Zamykano nadmorskie 

sklepiki z wiaderkami, łopatkami i pocztówkami. 

Daisy pomyślała, że już niedługo zostanie im tylko 

park lub pokój zabaw. O ile tu jeszcze będzie, w co 

wątpiła. Przypuszczała, że do tego czasu wróci do 

Wilton. Albo z Thorleyami, albo, jeśli znajdzie się 

nowa guwernantka, sama i bez pracy. 

Po powrocie bliźniaki zjadły podwieczorek w po­

koju zabaw w towarzystwie matki. Ku zaskoczeniu 

Daisy lady Thorley zapytała, czy dziewczyna nie 

zechciałaby zjeść z nimi kolacji. 

- Tylko my - wyjaśniła. - Spędzimy przyjemny 

wieczór. Jutro idziemy na przyjęcie, więc znowu nas 

nie będzie. Daisy, jesteś bardzo dobra i cierpliwa, że 

zostajesz z dziećmi. Zupełnie nie wiem, co byśmy bez 

ciebie zrobili. Pani Perry opowiadała mi o Kat­

wijk-aan-zee. To niedaleko stąd i podobno jest tam 

dużo ładniej niż w Scheveningen. Pomyślałam, że 

mogłabym was tam zawieźć, zanim zrobi się zimno. 

Pewnie nie będę mogła spędzić tam całego dnia, ale 

po południu was przywiozę. 

Daisy zgodziła się, bo widziała, że tego oczekuje 

od niej lady Thorley. 

Położyła dzieci do łóżek i czytała im, aż zasnęły. 

Zmieniła bluzkę i spódnicę, staranniej niż zwykle 

umalowała się i uczesała, po czym wyszła na balkon. 

Czekała na dzwonek oznajmujący kolację. Po pięk-

background image

51 

nym dniu nadszedł uroczy zachód słońca, w świetle 

którego ogród wyglądał wręcz zachwycająco. Daisy 

oparła się o balustradę. Właśnie zastanawiała się, czy 

starczy jej czasu, żeby zejść na dół, kiedy obok stanął 

doktor Seymour. 

- Uroczy wieczór - zauważył, udając, że nie widzi 

zdziwienia na jej twarzy. - W Holandii jest takie 

czyste niebo, prawda? 

- Nie wrócił pan jeszcze do Anglii? - zapytała 

oszołomiona Daisy. 

- Chyba takiej właśnie reakcji powinienem się po 

tobie spodziewać, Daisy. 

Odwrócił się do niej z uśmiechem. Pomyślała, że 

jest bardzo przystojny. 

- Zaskoczył mnie pan - usiłowała się tłumaczyć. 

- Z ulgą przyjmuję to do wiadomości. - Uśmiech­

nął się znowu. - Jesteś dziś bardzo elegancka. Mar-

garet mówi, że jesz z nami kolację. 

Przyjrzał się pięknie wyprasowanej bluzce, z całą 

pewnością nienowej i zdecydowanie niemodnej, 

i spódnicy, która, o ile się nie mylił, uszyta została 

z czegoś, co dziwnie przypominało zasłonę... 

-Tak, lady Thorley zaprosiła mnie, ale... gdyby 

wiedziała, że pan przyjdzie... 

-- Och, wiedziała. Po prostu będzie okazja poroz­

mawiać o bliźniakach. 

- To bardzo miłe dzieci. - Nic więcej nie przy­

chodziło jej do głowy i z ulgą przyjęła dzwonek 

wzywający na kolację. 

Poszli razem. Doktor zaczekał, aż Daisy zajrzy 

do bliźniaków. Zanim usiedli do stołu, wypili w sa­

loniku po kieliszku sherry. Z zadowoleniem zauwa­

żyła, że lady Thorley też włożyła bluzkę i spódnicę. 

Co prawda całkowicie różniącą się od jej stroju 

- góra z perłowej satyny i cienka, czarna spódnica 

background image

52 

ze zdobionym paskiem - ale najważniejsze, że ona, 

Daisy, była odpowiednio ubrana. 

Zasiedli przy stole przykrytym białym adamasz­

kowym obrusem, na którym błyszczały srebra i nie­

skazitelnie czyste kieliszki. Obiad był wspaniały: zupa 

z langusty, perliczka z ziemniakami z wody, kar­

czochy i szparagi. Do tego podano białe bordo. 

Z puddingiem serwowano białe słodkie wino, ale ona 

nie miała na nie ochoty. Po obiedzie przyszedł czas 

na kawę i brandy. Daisy uznała, że nianiom nie 

przystoi picie brandy, a poza tym nie była pewna, czy 

smakowałoby jej, więc podziękowała. 

Z podziwu godnym wyczuciem uczestniczyła 

w rozmowie. Chętnie też słuchała innych. Gdy po­

żegnała się i wyszła, sir Hugh stwierdził, że towa­

rzystwo Daisy jest bardziej interesujące niż Mevrouw 

van Taal. 

- Widać, że jest dobrze wychowana - dodał. - Pra­

wda, Val? 

- Rzeczywiście. Znaleźliście prawdziwy skarb... 

Szkoda, że nie na stałe. 

- Och, dobrze, że mi przypomniałeś - odezwała się 

lady Thorley. - Rozmawiałam dziś z panią Ross. Jej 

mąż został oddelegowany do Brukseli, a ich guwer­

nantka chce wrócić do Anglii. Podobno jest wspania­

ła, cudownie radzi sobie z dziećmi i może je uczyć aż 

do chwili, kiedy pójdą do szkoły. Może dobrze byłoby 

dowiedzieć się o niej czegoś więcej? Osoba polecona 

przez kogoś jest bardziej godna zaufania niż znalezio­

na z ogłoszenia. 

- To brzmi zachęcająco - zgodził się sir Hugh. 

- Dowiedz się jak najszybciej, kochanie. Będę tu 

jeszcze miesiąc. Ten skarb mógłby objąć posadę, 

kiedy wrócimy do Anglii... - Przerwał na chwilę. 

- Będzie mi przykro rozstać się z Daisy. 

background image

53 

- Mnie też. Jest taka miła, delikatna i dobra. 

Zasługuje na dobrą posadę. Dam jej doskonałe refe­

rencje. 

Doktor bez słowa przysłuchiwał się tej części roz­

mowy. Zaś Daisy, całkowicie nieświadoma tego, co ją 

czeka, położyła się i spokojnie zasnęła. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Daisy obudziła się przyjemnie podniecona perspek­

tywą zobaczenia doktora. Spodziewała się, że przy­

jdzie przywitać się z bliźniakami i może zostanie na 

śniadaniu. Ale nie pojawił się, a lady Thorley, która 

przyszła zobaczyć dzieci, nie wspomniała o nim ani 

słowem. Po śniadaniu Daisy zabrała podopiecznych 

na spacer do Scheveningse Bos. Dopiero podczas 

lunchu lady Thorley wspomniała, że brat wrócił do 

Anglii. 

- Bardzo ciężko pracuje - narzekała. - Mówię mu, 

że powinien się ożenić, ale zawsze odpowiada, że nie 

ma na to czasu. Co za nonsens... Pewnego, dnia 

zakocha się i wtedy znajdzie czas. 

O ile nie zakocha się w kimś takim jak Mevrouw 

van Taal, pomyślała Daisy. Zastanawiała się, dlacze­

go właściwie to ją interesuje. Przecież wciąż nie była 

pewna, czy go lubi. Na dodatek doktor był dorosły 

i z pewnością dość mądry, żeby samodzielnie zadbać 

o swoje sprawy. 

Dzięki codziennym obowiązkom dni mijały szy­

bko, aż znowu przyszła środa i Daisy pojechała 

do centrum. Poprzedniego wieczora widziała się 

z Philipem Keynesem. Umówili się o czwartej na 

herbatę, a później mieli pójść do kina. Postanowiła 

więc przeznaczyć wolne przedpołudnie na zakupy. 

Wzięła pieniądze i udała się na poszukiwanie pre­

zentów. 

background image

55 

Dla matki znalazła srebrną broszkę, a dla Pameli 

jedwabną apaszkę. Oszczędzając czas i pieniędze zre­

zygnowała z lunchu. Popołudnie spędziła na zwiedza­

niu miasta. Widok patrycjuszowskich domów przy­

pominał jej własny dom i poczuła nieprzepartą chęć 

zobaczenia matki i siostry. Ale rozsądek mówił, że 

jeszcze nie czas. Przecież każdy tydzień to dodatkowe 

pieniądze. W ciągu miesiąca, a może nawet półtora, 

odłoży więcej niż przez cały okres pracy w przed­

szkolu. 

W kawiarni Philip już na nią czekał. Wyraźnie 

ucieszył się z ponownego spotkania. Wypili herbatę, 

zjedli ciastka z kremem i poszli do kina. 

Po filmie wpadli jeszcze na kawę i pojechali tram­

wajem do domu. Pożegnali się przed wejściem do 

mieszkania. Daisy pomyślała, że już dawno tak miło 

nie spędziła czasu, a za Philipa chętnie wyszłaby za 

mąż, bo dobrze się czuła w jego towarzystwie. Nie 

pozwalał sobie na sarkastyczne uwagi i nie był aro­

gancki. Stanowił całkowite przeciwieństwo doktora 

Seymoura, którego nienaganny wygląd irytował ją. 

Weszła do mieszkania, spędziła dziesięć minut na 

pogawędce z Thorleyami i poszła do swojego pokoju. 

Nie minęło pięć minut, kiedy zapukała Mien 

i wniosła tacę z zupą, szynką, sałatką i kawą w ter­

mosie. Pochłaniając kolację Daisy uznała, że to wyjąt­

kowo przyjemne zakończenie dnia. Po posiłku za­

jrzała do dzieci i poszła spać. 

Pogoda się popsuła. Zaczął wiać dokuczliwy wiatr 

i na domiar złego rozpadało się. Zgodnie z oczekiwa­

niami, bliźniaki stały się niemożliwe: odmawiały zro­

bienia czegokolwiek i przez cały czas domagały się 

pójścia na plażę. 

Lady Thorley w końcu uległa prośbom dzieci. 

background image

56 

- Daisy, czy mogłabyś z nimi pojechać? - zapytała. 

- Choć na godzinę... Może jeżeli pójdą raz i przemok­

ną, to im przejdzie. 

Ubrała więc dzieci w płaszczyki przeciwdeszczo­

we, sama włożyła swój plastikowy płaszcz, zabrała 

wiaderka, łopatki i pojechali tramwajem. Morze 

było szare i groźne, a piaszczysta plaża całkiem 

wyludniona. Ponure niebo miało kolor morza. Ca­

łość robiła imponujące, ale i nieco przerażające 

wrażenie... 

Daisy uklękła i zgodnie z instrukcjami Josha bu­

dowała zamki z piasku. Właśnie formowała mur 

ostatniego z nich, kiedy Katie wydała przeszywający 

pisk. Dzieci z okrzykami radości rzuciły się w stronę 

zbliżającego się doktora Seymoura. Daisy wstała 

i otrzepała piasek z mokrych kolan. Wyglądała wyjąt­

kowo nieciekawie: z głowy zsunął się jej okropny 

kaptur, więc miała mokre włosy i twarz. 

Kiedy doktor podszedł bliżej, przywitała się. Spo­

kojnie wytrzymała badawcze spojrzenie, choć dobrze 

wiedziała, że wygląda jak straszydło, i czuła się 

okropnie. 

- Dzień dobry, Daisy. - Uśmiechnął się. - Cóż za 

wspaniałe zamki z piasku. W zamierzchłych czasach 

sam takie budowałem. 

Kucnął, obejrzał ich dzieło, poprawił most zwodzo­

ny, dobudował imponującą wieżę i wstał. 

- Podwieźć was? - zapytał. - Trochę za wcześnie 

na lunch, ale pewnie najpierw będziecie się musieli 

umyć, prawda? 

Obrzucił dziewczynę takim spojrzeniem, że aż pod­

niosła głowę. Niechby tylko spróbował się uśmiech­

nąć... Ale nie uśmiechnął się. Poszli plażą w stronę 

promenady. Między nimi radośnie podskakiwały 

dzieci, hałasując przy tym tak okropnie, że Daisy nie 

background image

57 

musiała podtrzymywać rozmowy. Było jej to na rękę, 

bo nic sensownego nie przychodziło jej do głowy. 

Rolls stał na ulicy. Siedziała w nim Mevrouw 

van Taal. 

- Panie znacie się, prawda? - swobodnie zauważył 

doktor, pomagając dzieciom usadowić się na tylnym 

siedzeniu. - Daisy, usiądź z nimi. 

Mevrouw spojrzała na przybyłych przez ramię. 

- Cóż za dziwny sposób spędzania poranka - rzu­

ciła kwaśno. -Ale tobie to pewnie nie przeszkadza, bo 

nie musisz dbać o swój wygląd. 

Daisy przemknęło przez myśl kilka uszczypliwych 

odpowiedzi, ale nie zdążyła otworzyć ust, bo dzieci 

ją wyręczyły. Niegrzecznie krzyczały na Mevrouw 

van Taal i zachwalały, że plaża w deszczu to naj­

wspanialsza rzecz, jaką znają. Przytaknął im wuj, 

który zdążył już wsiąść do samochodu, dostrzec 

obrażoną minę Daisy i gładko przejąć rozmowę. 

Bliźniaki, uciszone przez opiekunkę, uspokoiły się, 

pozwalając wujowi na kurtuazyjną rozmowę z Mev-

rouw van Taal. Kiedy dojechali do domu, Daisy 

natychmiast zabrała dzieci na górę. Były tak za­

chwycone perspektywą posiłku w towarzystwie wuja, 

że zapomniały o Mevrouw van Taal. Ale kiedy 

weszły do jadalni, widok tej kobiety przy nim wywo­

łał grymas na ich twarzyczkach. 

- Dlaczego...? - zaczął Josh, ale Daisy czym prę­

dzej go uciszyła. 

- Opowiedz mamusi o zamkach z piasku, które 

dziś budowaliśmy - zaproponowała błyskawicznie. 

Chłopiec nie dokończył pytania, ale po jego minie 

było widać niezadowolenie. 

- Myślałam, że wujek Val je z nami lunch, a nie 

z nią - niespodzianie odezwała się Katie piskliwym 

głosem. 

background image

58 

- No cóż, wszyscy razem jemy lunch - odparła 

Daisy. - Opowiedz tatusiowi o znalezionym przez nas 

krabie. 

Dostrzegła wzrok doktora. Zauważyła, że śmiał się 

cicho. A niech mu będzie, pomyślała i odwróciła oczy. 

Przy stole Mevrouw van Taal zajęła miejsce na­

przeciwko dzieci. Siedząca między nimi Daisy bez 

patrzenia wiedziała, że przez cały czas świdrują ją 

dużymi niebieskimi oczami. W każdej chwili mogły 

powiedzieć coś niestosownego... 

- Przypomniało mi się - odezwał się doktor - że 

coś dla was mam. Ale, o ile wasza mama pozwoli, 

dostaniecie to dopiero po lunchu i tylko pod warun­

kiem, że będziecie teraz idealnie grzeczni. 

Daisy odetchnęła z ulgą, po czym szybko wciągnęła 

powietrze, bo dostrzegła, że doktor mruga do niej 

porozumiewawczo. Rzeczywiście był nieobliczalny. 

Czym prędzej zajęła się dziećmi, które zachowywały 

się jak aniołki. Aż ich ojciec przerwał w połowie 

zdanie i zapytał, czy przypadkiem nie są chore. 

- Dokonałaś z nimi cudu, Daisy - powiedział 

łagodnie. - Miejmy nadzieję... - dostrzegł wzrok żony 

- że to nie jest tylko chwilowe - dokończył banalnie. 

Biedak zapomniał, że Daisy nic nie wie o nowej 

guwernantce. 

Dzieci skończyły pudding, więc pozwolono im 

wstać od stołu. Pocałowały rodziców i kamiennym 

spojrzeniem obrzuciły Mevrouw van Taal, mamro­

cząc przy tym coś, co Daisy wolała uznać za uprzejme 

pożegnanie. 

- Biegnijcie z Daisy, kochani - poprosiła matka. 

- Wypijemy kawę w saloniku, dobrze? - zapropono­

wała pozostałym. 

Doktor Seymour wstał, otworzył drzwi, po czym 

pochylił się nad Joshem. 

background image

59 

- Zaczekajcie w przedpokoju. Zaraz do was przy­

jdę. 

Wrócił do pokoju. Zostawił uchylone drzwi, więc 

stojąca koło schodów Daisy doskonałe słyszała głos 

Mevrouw van Taal. 

- Urocze dzieci i tak dobrze wychowane. Ta dziew­

czyna, ich niania, jest raczej spokojna, prawda? I na 

dodatek brzydka. - Mevrouw van Taal roześmiała się. 

- Miejmy nadzieję, że jest tak samo spokojna i dobra, 

gdy jest z dziećmi sam na sam... 

Oburzona Daisy usłyszała protesty Thorleyów. 

- Och, nie chciałam was urazić - mówiła dalej. 

- Jestem pewna, że to bardzo dobra dziewczyna, ale 

czasem słyszy się takie historie... 

- Nie o Daisy - przerwał doktor lodowatym to­

nem, aż dziewczynę przeszedł dreszcz. - Jestem pe­

wien, że nie miałaś nic złego na myśli, Reno, ale to 

niezbyt mądrze oceniać osobę, o której się nic nie wie. 

Nie sądzisz? 

W chwilę później wyszedł do przedpokoju. Tym 

razem zamknął za sobą drzwi. 

- Przykro mi, jeśli słyszałaś tę rozmowę. Jestem 

przekonany, że Mevrouw van Taal nie miała ciebie 

na myśli. 

- Nie obchodzi mnie, kogo miała na myśli - ka­

miennym tonem odparła Daisy. - Bardzo proszę jej 

nie usprawiedliwiać. Gdyby pan był tak dobry i dał 

dzieciom prezent, zabrałabym je na górę i wtedy 

moglibyście państwo bez skrępowania podyskutować 

o mojej osobie. 

- Złośnica - powiedział łagodnie doktor Seymour 

i dodał: - Masz śliczne oczy. 

- Och, zapomniał pan dodać: i brzydką twarz... 

- Porozmawiamy kiedyś na ten temat. - Uśmiech­

nął się dobrotliwie, a Daisy poczuła, że zbiera się jej 

background image

60 

na płacz, co jeszcze bardziej ją rozgniewało. - Na 

stoliku w przedpokoju leży małe pudełeczko - zwrócił 

się do dzieci, - Czy mógłbyś je przynieść, Josh? 

Prawdę mówiąc, pudełko było dość duże. Doktor 

otworzył je, wyjął z niego dwa mniejsze i podał 

dzieciom. 

- Nie wolno ich otwierać, dopóki nie położycie 

się do łóżek. - Pochylił się, pocałował podniecone 

twarzyczki i po chwili zastanowienia pocałował 

także Daisy. 

- Zaraz wyjeżdżam - oświadczył. - Cieszysz się, 

prawda? 

- T a k - odparła Daisy, choć dobrze wiedziała, 

że to nieprawda. Odwróciła się i zaprowadziła dzieci 

na górę. 

W pudełkach były pozytywki z tańczącymi fi­

gurkami. Bliźniaki wpadły w taki zachwyt, że za­

pomniały zaprotestować przeciwko popołudniowej 

drzemce. Dzięki temu Daisy miała chwilę wytchnie­

nia, więc zabrała się za pisanie listu do matki. 

Chciała jak najszybciej zająć się czymś, co odwró­

ciłoby myśli od pocałunku doktora. Wiedziała, że 

w identyczny sposób pocałował małych siostrzeńców, 

ale miała nadzieję, że nie zrobił tego z litości. Miała 

też nadzieję, że gdy znowu zejdzie z dziećmi na 

dół, nie zastanie go już. 

Los zawsze sprzyja nieszczerym życzeniom. Gdy 

dzieci zeszły na podwieczorek, po doktorze nie było 

śladu. Lady Thorley powiedziała, że jest już w drodze 

do Anglii. 

- Ale niedługo przyjedzie na kilka dni - dodała 

- na jakieś sympozjum w Leiden. 

W środę padał deszcz. Pomimo brzydkiej pogody 

Philip pożyczył od kolegi samochód i zabrał Daisy do 

Arnhem, gdzie znajdował się imponujący skansen. 

background image

61 

- W przyszłym tygodniu też się postaram o samo­

chód - obiecał, kiedy rozstawali się przed domem. 

-I wybierzemy się na północ do Alkmaar i Leeuwar-

den. Nie wracasz jeszcze do Anglii, prawda? 

- Nie, nie sądzę. Słyszałam, jak sir Hugh mówił, 

że prawdopodobnie zostanie jeszcze miesiąc, a może 

nawet dłużej. 

- To dobrze. Zobaczymy się w przyszłym ty­

godniu. 

Daisy zadzwoniła do drzwi i popatrzyła na wsia­

dającego do samochodu Philipa. Spędziła cudowny 

dzień. Philip był niezbyt wymagającym towarzyszem 

i zawsze chętnie przystawał na jej propozycje. Pomyś­

lała, że byłby wspaniałym bratem. W tym momencie 

Mien otworzyła drzwi. Wzięła od niej mokre rzeczy 

i wskazała głową na górę, skąd dochodziły rozeźlone 

dziecięce głosiki. 

- Dobrze, że wróciłaś. Lady Thorley jest wy­

kończona. Dzieci... - Podniosła ręce i przewróciła 

oczami. 

Daisy pobiegła na górę i zastała lady Thorley przy 

próbie uspokojenia rozwrzeszczanych dzieci. 

- Jeżeli będziecie cicho - powiedziała - opowiem 

wam, gdzie dziś byłam. Pożegnajcie się grzecznie 

z mamusią i połóżcie do łóżek. 

Lady Thorley rzuciła jej pełne wdzięczności spo­

jrzenie, pocałowała dzieci i podeszła do drzwi. 

- Poproszę Mien, żeby za pół godziny przyniosła 

tacę z kolacją. Czy miło spędziłaś dzień? 

- Cudownie, dziękuję. Dużo lepiej niż pani. 

Lady Thorley zrobiła wymowną minę. 

- Potrzebują smoka do opieki. Dobranoc. Bardzo 

ci dziękuję, Daisy. 

Następnego dnia wiał chłodny wiatr, ale nie pada­

ło, więc Daisy zabrała bliźniaki do parku, żeby się 

background image

62 

wyszalały. Trzy dni minęły pod znakiem względnego 

spokoju. Czwartego ranka dzieci właśnie kończyły 

śniadanie, kiedy do pokoju zabaw wszedł doktor 

Seymour. 

Bliźniaki ucieszyły się na jego widok. Daisy też, 

choć nie chciała się do tego przed sobą przyznać. 

- Popilnuję tej dwójki - zwrócił się na powitanie 

do Daisy. - Margaret prosiła, żebyś przyszła do 

salonu, bo chciałaby z tobą porozmawiać. 

Lady Thorley już wcześniej wspominała o koniecz­

ności kupienia cieplejszych ubrań dla dzieci, więc 

Daisy układała w myślach listę niezbędnych zakupów. 

Lady Thorley siedziała przy stole, przy którym 

zazwyczaj spożywano śniadanie. Sir Hugh też tam 

był. Daisy przywitała się i usiadła. Wciąż rozważała, 

czy lepiej kupić ubranka firmy Chilprufe, czy La-

dybird. 

- Chcieliśmy z tobą porozmawiać - zaczęła lady 

Thorley i spojrzała wymownie na męża. 

- Hm... no cóż... - Sir Hugh chrząknął. - A więc 

tak, Daisy... - Chrząknął znowu. - Oczywiście pa­

miętasz, że zatrudniliśmy cię czasowo. Chcieliśmy, 

żebyś była z nami do chwili powrotu do Anglii, ale 

mojemu koledze przedłużono pobyt, a jego guwernan­

tka do dzieci nie chce dłużej zostać w Holandii. 

W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że mogłaby przejąć 

twoje obowiązki po powrocie, ale dla wszystkich 

będzie lepiej, jeżeli zrobi to od razu. Gdyby zaczęła 

pojutrze, mogłabyś spędzić z nią jeden dzień i wpro­

wadzić w nowe obowiązki, a następnego dnia wróci­

łabyś do domu. Oczywiście, załatwimy wszystkie for­

malności związane z podróżą i, ma się rozumieć, damy 

ci jak najlepsze referencje. 

- Bardzo mi to na rękę, sir Hugh - odparła 

uprzejmie Daisy. - Cieszę się, że znaleźliście państwo 

background image

63 

guwernantkę. Dużo lepiej mieć kogoś poleconego, 

prawda? 

Wiedziała, że takiej właśnie odpowiedzi oczekują 

od niej Thorleyowie, ale w duchu nie mogła pogodzić 

się z niemiłą niespodzianką. Myślała, że jeszcze co 

najmniej przez miesiąc ma zapewniony byt i zupełnie 

nie była przygotowana na tego typu decyzję ze strony 

chlebodawców. 

- Wiesz dobrze - dorzuciła szybko lady Thorley, 

odgadując myśli Daisy - że przez cały czas byliśmy 

z ciebie bardzo zadowoleni. Cudownie radzisz sobie 

z bliźniakami. Nie mam pojęcia, co bym bez ciebie 

zrobiła... 

- Opieka nad nimi była przyjemnością, lady Thor­

ley. Jeżeli to już wszystko, pójdę i przygotuję dzieci 

na spacer. - Daisy wstała. - Oczywiście wiecie pań­

stwo, że doktor Seymour jest z bliźniakami? 

- Tak. Po południu ma być w szpitalu, a wie­

czorem wraca do domu. - Lady Thorley uśmie­

chnęła się do Daisy. - Biegnij, kochanie. Jeśli nie 

zobaczymy się podczas lunchu, przyjdę na podwie­

czorek. 

Doktor z dziećmi siedział przy stole. Na widok 

Daisy trzy głowy podniosły się z zaciekawieniem. 

- Jak pójdziecie do przedpokoju - powiedział 

- znajdziecie coś w parasolu przy drzwiach. Zanieście 

to do rodziców i zapytajcie, czy możecie zatrzymać. 

Dzieci czym prędzej wybiegły. Doktor wstał zza 

stołu i podszedł do Daisy. 

- Zaskoczona? - zapytał. 

- Wiedział pan, że wracam do Anglii? 

- Tak. Kiedy Hugh pierwszy raz usłyszał o gu­

wernantce, pytał mnie d zdanie. Uważam, że to 

doskonały pomysł, bo tym dzieciom potrzebny jest 

żandarm w spódnicy, który utrzyma je w ryzach. 

background image

64 

Jesteś cudowną nianią, ale zbyt dobrą i wyrozumiałą. 

W ciągu kilku miesięcy owinęłyby sobie ciebie wokół 

palca. 

- To, co pan mówi, jest bardzo nieuprzejme - od­

rzekła chłodno Daisy - ale sądzę, że tylko tego można 

się po panu spodziewać. Wiem, że ma pan o mnie 

niezbyt dobre mniemanie... Co prawda nie dbam 

o to... - Wciągnęła powietrze. - Żal mi będzie rozstać 

się z dziećmi, ale za to ogromną przyjemność sprawi 

mi świadomość, że nigdy więcej pana nie zobaczę. 

-Podeszła do drzwi. -Proszę mi wybaczyć, doktorze, 

ale muszę iść do dzieci. - Trzymając rękę na klamce, 

spojrzała na niego przez ramię. - Mam głęboką 

nadzieję, że Mevrouw van Taal osiągnie cel i usidli 

pana. Jesteście siebie godni. 

Wyszła dostojnym krokiem. 

Doktor wciąż stał w tym samym miejscu. Wyraz 

oburzenia, malujący się na jego twarzy, powoli ustę­

pował miejsca szerokiemu uśmiechowi. 

Daisy pozapinała dzieciom ubranka i zabrała na 

spacer, choć najchętniej usiadłaby i zastanowiła się 

spokojnie nad obrotem spraw. Wiedziała, że jest 

zatrudniona czasowo, ale spodziewała się wymówie­

nia z większym wyprzedzeniem, co dałoby jej moż­

liwość zaplanowania poszukiwań pracy po powrocie. 

Choć oszczędziła prawie wszystkie pieniądze, obawia­

ła się, że może upłynąć wiele tygodni, zanim znów 

znajdzie posadę. Od posępnych myśli oderwały ją 

bliźniaki, które jak najszybciej chciały dotrzeć do 

parku i zobaczyć, czy jest tam któryś z ich małych 

kolegów. Ich ciągłe paplanie nie pozwalało Daisy na 

chwilę zastanowienia. 

Dzieci miały zostać powiadomione w momencie 

przyjścia nowej guwernantki, więc Daisy normalnie 

wypełniała swoje obowiązki, choć cały czas zastana-

background image

65 

wiała się, czy polubią nową opiekunkę. Przecież dok­

tor Seymour określił ją mianem żandarma w spód­

nicy... Daisy starała się nie myśleć o lekarzu i wciąż 

powtarzała sobie, że nie chce go więcej widzieć. 

Żandarm w spódnicy przyszedł następnego dnia po 

śniadaniu. Daisy właśnie przygotowywała w pokoju 

zabaw farby i książeczki do malowania. Ranek był 

wyjątkowo ponury i dzieci z łatwością dały się prze­

konać, że lepiej będzie później wyjść na spacer. Kiedy 

ich matka weszła do pokoju w towarzystwie nowej 

guwernantki, właśnie wykłócały się, kto powinien 

dostać większą paletę z farbami. 

Daisy postawiła na środku stołu, w bezpiecznej 

odległości od dzieci, słoik z wodą, uśmiechnęła 

się do lady Thorley i przywitała jej towarzyszkę. 

Nowo przybyła była znacznie starsza od Daisy, 

wysoka, szczupła i ładna. Robiła bardzo sympatyczne 

wrażenie. 

- Daisy, to jest Amy Thompson - przedstawiła 

lady Thorley. 

Guwernantka wyciągnęła rękę i mocno uścisnęła 

dłoń Daisy. Dzieci natychmiast przytuliły się do 

opiekunki i podejrzliwie przyglądały nieznajomej. 

- Podejdźcie i przywitajcie się z panną Thompson 

- przymilnie odezwała się matka. - Panna Thompson 

będzie nam dziś towarzyszyć przez cały dzień... 

- Dlaczego? - zapytał Josh, po czym, ponaglony 

przez Daisy, podał pannie Thompson rękę. 

- No cóż - zaczęła lady Thorley - panna Thomp­

son jest waszą nową guwernantką i będzie was uczyć 

w domu, co jest dużo przyjemniejsze niż chodzenie do 

szkoły... 

Katie też podała przybyłej rękę i dokładnie się jej 

przyjrzała. 

- Lepiej zatrzymajmy Daisy - zasugerowała. 

background image

DO 

- Rzecz w tym, kochani - odezwała się Daisy, 

widząc nie wróżącą nic dobrego minę Josha - że 

muszę wrócić do mamy i siostry... 

Katie się rozpłakała, a Josh rzucił się na podłogę 

i zaczął kopać i krzyczeć. Daisy klęknęła obok niego. 

- Posłuchaj, Josh. Dalej będziemy się spotykać. 

Wiesz, że mieszkam bardzo blisko was. Pewnie cza­

sem panna Thompson zaprosi mnie na herbatę i po­

zwoli wam odwiedzić Razora. 

- Obiecujesz? - Chłopiec otworzył jedno oko. 

Daisy spojrzała na pannę Thompson, która 

z uśmiechem przytaknęła. 

- Obiecuję - powiedziała Daisy. - A teraz, jeśli 

wstaniesz, a Katie przestanie płakać, pobawimy się 

w pokazywanie pannie Thompson, gdzie co jest, w co 

się ubieracie na spacer i co najbardziej lubicie jeść. Na 

początku będziecie musieli jej trochę pomóc, tak jak. 

mnie, kiedy przyszłam po raz pierwszy. 

Udobruchanie dzieci zajęło trochę czasu, ale pan­

na Thompson była w tej dziedzinie prawdziwą mist­

rzynią. Podczas lunchu była już z nimi w dobrej 

komitywie i tylko jeszcze od czasu do czasu bliź­

niaki rzucały jej podejrzliwe spojrzenia. Po podwie­

czorku pożegnała się, obiecując, że wróci następ­

nego ranka. 

Daisy ułożyła bliźniaki do snu, spakowała się, 

umyła włosy, sprawdziła zawartość torebki i zeszła na 

kolację do saloniku. Sir Hugh wręczył jej bilet. 

- Kierowca zawiezie cię do Schiphol - oznajmił. 

- Pomyśleliśmy, że najlepiej będzie, jak polecisz lotem 

przedpołudniowym. Panna Thompson przychodzi 

o dziesiątej, więc może będzie lepiej, jeżeli wyjdziesz 

niedługo po jej przyjściu, na wypadek, gdyby dzieci... 

Nie dokończył. 

- Tak, oczywiście. Rozumiem - zgodziła się Daisy. 

background image

67 

Sir Hugh zaproponował, żeby zadzwoniła do do­

mu, ale postanowiła tego nie robić, bo nie bardzo 

wiedziała, o której dotrze na miejsce, a nie chciała, 

żeby matka się martwiła. Przy kolacji Daisy uczest­

niczyła w rozmowie w swój zwykły, spokojny sposób. 

Jednak w duchu wciąż nie mogła uwierzyć, że za 

kilkanaście godzin znów będzie w domu i po raz 

kolejny znajdzie się bez pracy. 

Przykro jej było zostawiać dzieci, chociaż nie wąt­

piła, że panna Thompson będzie dla nich dobra 

i należycie zadba o ich edukację. Jednak rozstanie 

sprawiało jej ból, tym większy, że przy pożegnaniu 

musiała zachować pogodną twarz. Rano znów padał 

deszcz i odjeżdżając Daisy widziała dwie twarzyczki 

przyciśnięte do mokrej szyby w pokoju zabaw. Prze­

stała machać, gdy samochód skręcił w ulicę. Kierowca 

nie przejawiał chęci do rozmowy, więc droga na 

lotnisko upłynęła jej na rozmyślaniach na temat pra­

cy. Może znowu posada niani? Albo pomocy domo­

wej? A jeśli nie, to może praca w sklepie? Ale czy nie 

powinna mieć doświadczenia jako sprzedawczyni? 

Kiedy dojechali do Schiphol, wciąż się nad tym 

zastanawiała. Kierowca odprowadził ją do stanowis­

ka odprawy bagażowej. Podziękowała mu, dała napi­

wek i dołączyła do kolejki pasażerów odlatujących 

w różne strony świata. 

Lot przebiegł bez zakłóceń. Na lotnisku w Gatwick 

odebrała bagaż, przeszła przez stanowisko odprawy 

celnej i poszła do wyjścia. Przed terminalem stały 

taksówki, a nieco dalej autobus. Niespodziewanie 

ktoś wyjął jej walizkę z ręki. 

- Samochód czeka - usłyszała cichy głos doktora 

Seymoura. 

Odwróciła się i popatrzyła na niego ze zdziwie­

niem. 

background image

68 

- T o moja walizka - rzuciła ostro - i nie jadę 

samochodem. Stąd jest autobus... - Wciągnęła po­

wietrze. - Skąd pan się tu wziął i po co? 

- Co za powitanie. - Wziął ją pod rękę. - Jadę do 

Salisbury. Margaret dzwoniła do mnie dziś rano 

i wspomniała, że lecisz tym samolotem. Tylko po­

czucie zdrowego rozsądku kazało mi ciebie zabrać. 

Doszli do samochodu. Doktor otworzył drzwi, 

pomógł jej wsiąść, po czym zajął miejsce obok. Kiedy 

samochód ruszył, Daisy wciąż zastanawiała się, co 

powiedzieć. 

- Przyjemny lot? - zapytał od niechcenia. 

- Tak. Dziękuję - odpowiedziała z przekąsem, bo 

przypomniała sobie właśnie, że przecież nie chciała go 

więcej widzieć. 

- Ciągle zła? 

Co za okropny człowiek. 

- Nie wiem, co pan ma na myśli i proszę, żeby nie 

czuł się pan zobowiązany do... do zabawiania mnie 

rozmową. Nie chciałam z panem jechać. Wydaje mi 

się, że wyraźnie dałam do zrozumienia, że nie chcę 

pana widzieć... 

- Tak, tak. Wiem. Jeżeli tak bardzo trzymasz się 

swoich surowych zasad, nie odezwę się ani słowem. 

Możesz siedzieć i udawać, że mnie nie ma. 

Dotrzymał słowa. W milczeniu dojechali do Wil-

ton. Doktor zatrzymał samochód przed domem, wy­

siadł, wyjął walizkę i pomógł jej wyjść. 

- Dziękuję za podwiezienie - powiedziała Daisy. 

- Czy chciałby pan napić się kawy lub... lub herbaty? 

Zatrzymała wzrok na wysokości krawata doktora, 

po czym ukradkiem spojrzała mu w twarz. Patrzył na 

nią rozbawiony. 

- Moja droga Daisy, czy to gałązka oliwna? - Od­

wrócił się w stronę drzwi, które właśnie się otworzyły. 

background image

MĘŻCZYZNA DLA DAISY 69 

Pani Pelham wydała okrzyk radości. 

- Daisy, kochanie, co za niespodzianka! 

Popatrzyła ze zdziwieniem na doktora. 

- Witaj, mamo - odezwała się Daisy. - To jest 

doktor Seymour, który był tak łaskaw i podwiózł 

mnie do domu... 

- To już drugi raz - odparła matka i uśmiechnęła 

się do niego. - Proszę wejść na filiżankę herbaty. 

- Z miłą chęcią, pani Pelham, ale jestem umó­

wiony. 

- No cóż, oczywiście. - Pani Pelham pokiwała 

głową ze współczuciem. - Wy, lekarze nie macie zbyt 

wiele wolnego czasu, prawda? 

Układnie się pożegnał, choć utkwione w Daisy 

oczy były zimne i twarde jak granit. 

Poczekały, aż rolls znajdzie się na końcu ulicy 

i dopiero weszły do domu. 

- Co za wspaniała niespodzianka - powiedziała 

matka. - Myślałam, że nie będzie cię jeszcze przez 

kilka tygodni, kochanie. 

- No cóż, ja też tak myślałam, ale przyjaciele 

Thorleyów mieli guwernantkę, która zgodziła się za­

jąć bliźniakami. 

-Wstawię wodę na herbatę i wszystko mi opo­

wiesz. Pam zaraz wróci. Bardzo się ucieszy... 

Pani Pelham poszła do kuchni. 

- Ten miły doktor tak po prostu przywiózł cię do 

domu. Spotkałaś go na lotnisku? 

- Wybierał się do Salisbury. Thorleyowie mu po­

wiedzieli, którym samolotem lecę. 

- To się nazywa życzliwość. Musiało wam się 

wspaniale podróżować razem. 

Daisy zdjęła kurtkę. 

- O, tak, oczywiście. - Kłamstwo tak gładko prze­

szło jej przez gardło, że prawie sama w nie uwierzyła. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Pamela wróciła do domu, kiedy Daisy była w poło­

wie opisu pobytu w Holandii. Musiała więc zacząć od 

, początku. 

- Powiedz - zapytała siostra, zanim Daisy zaczęła 

znowu - czy ten Philip, o którym pisałaś, jest miły? 

Spotkasz się z nim jeszcze? 

- Możliwe. Jeżeli przyjedzie na urlop i nie zapomni 

o mnie. 

- A widzisz - powiedziała matka. - Wiedziałam, że 

poznasz kogoś miłego. 

- To tylko przyjaźń, mamo. Myślę, że czuł się tam 

bardzo samotnie i oprowadzanie mnie po Hadze spra­

wiało mu przyjemność. 

Matka była wyraźnie rozczarowana. 

- Tak, kochanie... może był tam jeszcze ktoś? 

-Przyjaciele państwa Thorleyów... i doktor Sey­

mour. Często jeździ za granicę i kilka razy ich odwiedził. 

- Nie towarzyszył ci przez całą drogę? 

- Nie. Mówiłam ci przecież, mamo. Wracał z Lon­

dynu do Salisbury i lady Thorley powiedziała mu, że 

będę wracać samolotem przed południem. 

- Jak to miło z jego strony - skomentowała matka. 

- Cudownie, że jesteś w domu. - Spojrzała na Pamelę. 

- Sądzę, że radziłyśmy sobie całkiem nieźle. 

- Wiedziałam, że sobie poradzicie. A ja przywio­

złam prawie wszystkie zarobione pieniądze i jutro 

wpłacę je do banku. 

background image

71 

Kiedy Pam poszła spać, a matka siedziała i robiła 

la drutach, Daisy zajrzała do domowej skarbonki 

przejrzała księgę przychodów i wydatków. Nawet 

gdy była w Holandii, pieniądze rozchodziły się w za­

straszającym tempie. Musiała więc jak najszybciej 

rozejrzeć się za pracą. 

Kilka dni spędziła w domu. W tym czasie roz­

wiązała parę matczynych zmartwień, zapłaciła zapo-

nniany rachunek, nadrobiła zaległości w plotkach 

zrobiła porządki w ogrodzie. Obiecała sobie, że po 

weekendzie zacznie szukać pracy. 

W sobotniej gazecie nic nie znalazła, więc w ponie-

łziałek rano pojechała na rowerze do Salisbury. 

Kupiła wszystkie pisma, w których ukazywały się 

ogłoszenia o pracy i odwiedziła dwie agencje. W żad-

nej nic dla niej nie było. Widać nikt nie potrzebował 

pomocy domowej, niani ani niewykwalifikowanej 

przedszkolanki. 

- Gdyby potrafiła pani pisać na maszynie i steno­

grafować - zasugerowała energiczna kobieta w dru-

giej agencji - miałabym kilka ciekawych propozycji. 

A tak mogę pani tylko doradzić ukończenie jakiegoś 

kursu i ponowne zgłoszenie się do nas. W ostateczno­

ści zawsze jest sprzątanie biur we wczesnych godzi-

nach porannych... 

Daisy pomyślała z obawą, że może dojść i do tego. 

Co za szczęście, że miały jeszcze w banku kwotę 

wystarczającą na przeżycie najbliższych tygodni. 

Kolejne dni upłynęły na wysyłaniu ofert na ogłosze-

nia, których nie dość, że było niewiele, to na dodatek 

żaden z potencjalnych pracodawców nie zadał sobie 

trudu, żeby odpowiedzieć. Usiadła więc i napisała 

ogłoszenie do gazety. Musiała przyznać, że nie posiada 

lic, czego wymaga się od poszukiwanych pracownic. 

Jednak wysłała ogłoszenie i poszła do biura pracy. 

background image

72 

Tam też nic nie mieli. Wyglądało więc na to, że jest 

bezrobotna. Ale mimo wszystko nie było tak źle, bo 

miejscowa piekarnia poszukiwała na dwa tygodnie 

pomocy na piątki rano i soboty po południu. Praca 

była dość ciężka i Daisy nie radziła sobie zbyt dobrze 

z obsługą kasy, ale za to pieniądze, choć niewielkie, 

bardzo się przydały. 

Zbliżał się październik, więc Daisy zamówiła wę­

giel. Po zapłaceniu na koncie w banku zostało ujem­

ne saldo, które należało jak najszybciej pokryć. 

Znów pojechała na rowerze do Salisbury i poszła do 

obu agencji. W pierwszej nie było zupełnie nic, 

w drugiej zaproponowano jej posadę pomocy do 

szóstki dzieci na farmie w Old Sarum. Musiałaby się 

tam przenieść, a i wynagrodzenie było niewielkie. 

Powiedziała, że zastanowi się i mimo braku pieniędzy 

poszła na kawę. Gdyby tak coś się wreszcie wydarzy­

ło, pomyślała. 

Nie wiedziała, że doktor Seymour też pije kawę 

- w kuchni jej matki. 

- Moja siostra na pewno chciałaby wiedzieć, czy 

Daisy znalazła pracę - wyjaśnił. - Niedługo u niej 

będę, więc przekażę nowiny. 

Pani Pelham poczęstowała doktora drugą filiżanką 

kawy i herbatnikami. 

- Znowu pojechała do tych dwóch agencji w Salis­

bury... Wciąż nic dla niej nie ma. Nie wyobraża pan 

sobie, jak trudno dziś o pracę, a na dodatek moja 

ukochana córka nie ma żadnego konkretnego zawo­

du. Bo, widzi pan, po śmierci mojego męża było tyle 

spraw, a ja nie mam głowy do interesów i zaczęło nam 

brakować pieniędzy, więc Daisy podjęła pracę u pani 

Gower-Jones. Akurat razem z moją rentą starczało 

na życie. 

- A więc Daisy wciąż nie ma pracy? 

background image

7 3 

- No cóż, przez dwa tygodnie pomagała w miej­

scowej piekarni, ale to w sumie były tylko dwa 

przedpołudnia i dwa popołudnia. - Pani Pelham 

przerwała. - Właściwie nie bardzo wiem, po co 

pana tym zajmuję... 

- Chyba mogę pomóc, bo przypadkiem wiem, że 

w szpitalu brakuje salowych. Sądzę, że godziny pracy 

są rozsądne i wynagrodzenie adekwatne do obowiąz­

ków. Daisy mogłaby się zaczepić do czasu, aż znajdzie 

coś bardziej odpowiedniego. 

- Nie jest wymagane doświadczenie? - zapytała 

entuzjastycznie pani Pelham. 

- Nie - odrzekł łagodnie. - Tylko zdrowy rozsądek 

i dobre serce, a to Daisy na pewno posiada. 

- Powiem jej natychmiast, jak przyjdzie... 

- Dlaczego nie? Ale lepiej niech pani nie wspomina 

o mojej wizycie ani o tym, że to ja powiedziałem 

o pracy. Mam wrażenie, że Daisy nie cierpi niczego, 

co zakrawa na jałmużnę, a mogłaby to tak odebrać. 

Proszę powiedzieć córce, że słyszała pani o pracy 

w szpitalu od jakiejś przyjaciółki czy znajomej. 

- N o . . . dobrze, zrobię tak. Rozumiem, co pan 

ma na myśli. Daisy jest bardzo kochana, ale taka 

niezależna. 

Wypili kolejną filiżankę kawy i rozstali się w jak 

najlepszej komitywie. Pani Pelham przećwiczyła, co 

ma powiedzieć córce. Na chwilę przerwała rozmyś­

lania, bo zrobiło się jej żal, że doktor nie interesuje 

się Daisy. Mówił o niej tak obojętnym tonem. Zresztą, 

dlaczego miałoby być inaczej? Daisy nie grzeszyła 

pięknością, a na dodatek była szczera, co nie zawsze 

zjednywało sympatię. Może doktora czymś uraziła...? 

Jeżeli tak, to bardzo ładnie z jego strony, że zadaje 

sobie trud znalezienia pracy dla Daisy. Najpraw­

dopodobniej robi to na prośbę swojej siostry. 

background image

74 

Po powrocie do domu przybita niepowodzeniem 

Daisy z rosnącym entuzjazmem słuchała nowin. 

- Spotkałam panią Grenvilłe. Pamiętasz ją, kocha­

nie? Mieszka gdzieś w Salisbury. Była na targu i za­

mieniłyśmy parę słów. Powiedziała, że w szpitalu 

poszukują salowych. Mają dać ogłoszenie, ale gdybyś 

poszła od razu, miałabyś większe szanse, niż gdy 

anons ukaże się w prasie. 

V - Pójdę jutro rano. Jeżeli naprawdę są wolne etaty, 

złożę podanie. 

Obudziła się w środku nocy, bo przypomniała 

sobie, że w tym szpitalu pracuje doktor Seymour. 

Sennie pomyślała, że to fatalnie, ale w porównaniu 

z perspektywą stałej pracy to niewielka przeszkoda. 

Rano zadzwoniła do szpitala i dowiedziała się, że 

kandydatki na salowe będą wzywane na rozmowę 

i może przyjść o drugiej z referencjami. Trochę speszył 

ją fakt, że jest jedną z wielu kandydatek, z którymi 

będzie przeprowadzana rozmowa. 

Odpowiadając na pytania, zadawane przez kobietę 

o srogim wyglądzie, Daisy pomyślała, że ma małe 

szanse na tę pracę. Nie wiedziała, że ową kobietę 

dyskretnie poinformowano, że za pannę Daisy Pel-

ham, o ile zgłosi się na rozmowę, osobiście ręczy 

doktor Seymour. Jego zdaniem to odpowiedzialna 

i pracowita osoba, która poprzednio pracowała u jego 

siostry i tylko dlatego odeszła, że dzieciom już nie była 

potrzebna niania. 

Kobieta o srogim wyglądzie nie wspomniała o tym, 

bo tak ją poinstruowano. Powiedziała jedynie, że 

Daisy zostanie powiadomiona, czy jest przyjęta. 

- Nie mam zbyt wielkiej nadziei - przyznała pod­

czas kolacji przed matką i siostrą. - Było nas kilka­

naście i większość sprawiała wrażenie, że jest stwo­

rzona do tej pracy. 

background image

75 

- Poczekamy i zobaczymy - łagodnie odrzekła 

matka. 

Nie musiały długo czekać. Następnego dnia przy­

szedł list, potwierdzający zatrudnienie. Poczynając od 

poniedziałku miała codziennie, oprócz sobót i nie­

dziel, przychodzić do pracy o wpół do dziewiątej, a raz 

na cztery tygodnie wypadał jej weekendowy dyżur. 

Wynagrodzenie było znośne. Daisy policzyła, że aku­

rat wystarczy na wszystko, choć nie uda się nic 

odłożyć. 

Podczas śniadania panował nastrój podniecenia. 

- Cieszę się, że dostałaś tę pracę, Daisy - powie­

działa Pamela - ale nie będziesz salową ani dnia dłużej, 

niż jest to konieczne. Jak tylko trafi się coś lepszego... 

Czy ta praca nie będzie zbyt okropna? Sprzątanie po 

pacjentach i pomaganie pielęgniarkom... 

- Na pewno będzie ciekawa - odparła Daisy. 

Kiedy pojawiła się w poniedziałek rano w różowym 

fartuchu, stwierdziła, że praca jest nie tylko ciekawa, 

ale wręcz zadziwiająca. Miała pracować na żeńskim 

oddziale razem z drugą salową - kobietą po trzydzies­

tce, która, zdaniem Daisy, wykonywała obowiązki 

z pewnego rodzaju zawziętą sumiennością, a pacjentki 

traktowała jak powietrze. Równie dobrze łóżka mo­

głyby stać puste; pewnie nie dostrzegłaby różnicy. 

Przyjacielska z natury Daisy uśmiechała się do pa­

cjentek, podsuwała szklanki z wodą, żeby były w za­

sięgu ręki, podnosiła upuszczone robótki i przynosiła 

gazety. 

- Nigdy nie skończysz, jak będziesz marnować czas 

na zajmowanie się nimi - rzuciła pani Brett z nie­

smakiem. - Zbierz tylko naczynia i wynieś do kuchni. 

Wózek jest przy schodach. 

Daisy zebrała naczynia i poszła wykonać polece­

nia siostry przełożonej, która podczas powitania 

background image

76 

ograniczyła się tylko do zapytania dziewczyny o na­

zwisko i zalecenia, aby robiła wszystko, co każe pani 

Brett. Ta zaś, wykorzystując swoją przewagę, wyda­

wała Daisy całą masę ogłupiających poleceń. Miała 

przerost ambicji kierowniczych, a zabiegane pielęg­

niarki nie zwracały na to uwagi... 

O wpół do pierwszej Daisy poszła do stołówki na 

lunch. Widok kilku sympatycznych dziewcząt w jej 

wieku podniósł ją na duchu. Zwłaszcza gdy dowie­

działa się, że też są salowymi. Kiedy powiedziała, 

gdzie pracuje, pulchna dziewczyna z miękkim wiej­

skim akcentem stwierdziła życzliwie, że praca z panią 

Brett to prawdziwe nieszczęście. 

- Niestety, gdy raz się trafi na oddział, już się tam 

zostaje. Ale może ci się poszczęści i zostaniesz prze­

niesiona. 

Wróciła do pracy w lepszym nastroju. W końcu to 

dopiero pierwszy dzień. Może przy bliższym poznaniu 

starsza koleżanka okaże się sympatyczniejsza... Jed­

nak pani Brett z natury nie była życzliwa, a w miarę 

upływu dnia stawała się coraz gorsza. 

Po pracy Daisy pojechała do domu. Przed matką 

i Pamelą udawała zadowolenie. Powiedziała, że praca 

jest ciekawa i na pewno ją polubi. Na nagabywania 

matki, czy spotkała na oddziale jakiegoś lekarza, 

odparła, że nie; jeszcze nie. Nie chciała martwić 

rodzicielki, że lekarze, nawet stażyści, nie patrzą na 

nią z zainteresowaniem. W końcu jest tylko salową... 

Pod koniec tygodnia Daisy doszła do wniosku, że 

pani Brett, przy całym swoim despotyzmie, nie jest 

dobrą organizatorką i mnóstwo czasu marnuje na 

bezproduktywną krzątaninę, a przed przełożoną pie­

lęgniarek odgrywa rolę bardzo pracowitej, kompeten­

tnej osoby. Gdy tylko siostra przełożona siadała 

w gabinecie, by wypełniać dokumenty, pani Brett 

background image

77 

natychmiast biegła do niej z herbatą i bez wahania 

wykonywała wszystkie polecenia. 

Po tygodniu Daisy wracała do domu z wypłatą 

w kieszeni i przeświadczeniem, że nawet jeżeli nie lubi 

nowej pracy, to dzięki niej może utrzymać rodzinę, 

a przy okazji pomóc niektórym pacjentkom. 

- Czy widziałaś może doktora Seymoura? - zapy­

tała tego dnia matka. 

- Jego? - Daisy właśnie umyła włosy i owijała 

głowę ręcznikiem. - Nie, ale przecież wiesz, że on 

pracuje w Londynie. Pewnie przyjeżdża do Salisbury 

tylko w razie potrzeby. 

- Szkoda, ale za to pewnie spotkasz się z Thor-

leyami, gdy wrócą, prawda? 

- Pewnie tak. Obiecałam dzieciom, że je odwiedzę. 

Pomyślała, że jednak z Joshem i Katie było jej 

bardzo dobrze. O doktorze też nie potrafiła za­

pomnieć, choć przecież powiedziała, że nie chce 

go widzieć. Za to on już na pewno o niej nie 

pamiętał... 

W połowie następnego tygodnia wracając z lunchu, 

stanęła twarzą w twarz z doktorem. W pobliżu nie 

było nikogo. Zanim zdążyła się zastanowić, czy nie 

zatrzymać się i nie porozmawiać, doktor uśmiechnął 

się chłodno, kiwnął głową i poszedł dalej. Daisy stała 

i patrzyła za nim, aż zniknął z pola widzenia. Nie 

wiedziała dokładnie, jakie stanowisko w hierarchii 

szpitalnej zajmuje doktor Seymour, ale uznała, że 

skoro stażyści nie dostrzegają salowych, to starszy 

personel medyczny rozmawia najwyżej z pielęgniar­

kami. Mimo wszystko jednak doktor mógł coś powie­

dzieć - choćby przywitać się. 

Podczas krótkiej przerwy pochłaniała chleb z ma­

słem i popijała mocną herbatę. Nagle uświadomiła 

sobie, że salowe rozmawiają o doktorze Seymourze. 

background image

7 8 

- Ma cudowne podejście do dzieci - usłyszała. 

- Szkoda, że rzadko tu bywa. Przyjeżdża dwa razy 

w tygodniu na obchód oddziałów. Zawsze jest taki 

uprzejmy. Mówi grzecznie dzień dobry, a nie jak 

niektórzy inni... 

Dziewczęta roześmiały się. 

-A czego ty się spodziewasz? Nikt nie zwraca 

uwagi na takie jak my. Ale on jest inny... prawdziwy 

dżentelmen. 

- Żonaty? - zapytała jedna z dziewcząt. 

- No... nie znam go na tyle dobrze, żeby zapytać... 

Pośmiały się jeszcze trochę i rozeszły do swoich 

obowiązków. 

Daisy szybko poszła na górę. Po drodze przyszło 

jej do głowy, że doktor pewnie jej nie lubi. Jak inaczej 

wyjaśnić, że pozdrawia inne salowe, a jej nie? W myś­

lach pominęła fakt, że przecież to ona niedwuznacznie 

dała mu do zrozumienia, że nie życzy sobie go widzieć. 

Kiedy po południu wracała na rowerze do domu, 

cicho przemknął koło niej rolls. Na drodze panował 

duży ruch, więc doktor patrzył przed siebie i nawet 

jej nie zauważył. A Daisy tak bardzo pragnęła, żeby 

choć podniósł rękę w geście pozdrowienia. 

- Kochanie, dzwoniła lady Thorley - od progu 

przywitała ją matka. - Dzisiaj wrócili i dzieci chcą się 

z tobą zobaczyć. Powiedziałam, że masz wolne tylko 

weekendy. Obiecała, że jeszcze zadzwoni. - Spojrzała 

na twarz córki. - Miałaś okropny dzień, prawda? 

Chodź i usiądź, a za sekundę będzie kolacja. Powin­

naś odwiedzić te dzieci. Ich matka mówi, że wciąż za 

tobą tęsknią. 

Lady Thorley zadzwoniła po kolacji. Dzieci czuły 

się dobrze i świetnie się dogadywały z panną Thomp­

son, ale chciały zobaczyć Daisy. Dziewczyna zgodziła 

się więc przyjść w sobotę na podwieczorek. Ode-

background image

7 9 

tchnęła z ulgą i jednocześnie poczuła się rozczarowa­

na, że lady Thorley będzie sama. 

- Hugh wraca dopiero w niedzielę. Poplotkujemy 

sobie, a i panna Thompson ucieszy się z twoich 

odwiedzin. 

Daisy odłożyła słuchawkę. Pomyślała, że w sobotę 

doktor na pewno będzie w Londynie. 

- To dobrze - mruknęła do Razora. 

W sobotę od rana padało, ale Daisy wcale się tym 

nie martwiła. Najważniejsze, że przez dwa dni nie 

będzie musiała słuchać gderania pani Brett. Zjadła 

śniadanie, odprowadziła Pamelę na spotkanie z przy­

jaciółmi, razem z matką sporządziła listę zakupów 

i poszła do centrum Wilton. Po godzinie wróciła 

obładowana zakupami. Matka wzięła się za przygo­

towanie lunchu, a Daisy poszła do swojego pokoju 

i przebrała się w granatową sukienkę z dżerseju, którą 

kupiła na styczniowej wyprzedaży. Sukienka była 

elegancka, dobrze skrojona i uszyta. Ładnie na niej 

leżała, choć kolor nie dodawał jej uroku. Ale kiedyś 

pewna życzliwa koleżanka dała jej delikatnie do zro­

zumienia, że nie grzeszące urodą dziewczyny najlepiej 

robią nosząc stonowane, nie zwracające uwagi stroje. 

Świadoma swoich niedostatków Daisy wzięła sobie tę 

radę do serca. 

Bliźniaki zgotowały jej entuzjastyczne powitanie. 

Równie ciepło przywitała ją lady Thorley i panna 

Thompson. Ucięły sobie dłuższą pogawędkę, po czym 

lady Thorley poszła do saloniku, a panna Thompson 

i dzieci zabrały Daisy do dziecinnego pokoju, by 

pochwalić się figurkami z plasteliny. 

- Nie mam talentu do robienia takich rzeczy 

- przyznała panna Thompson, gdy usiadły przy stole. 

- Mogę od biedy ulepić psa lub kota, ale Josh 

chce miniaturowy pałac Buckingham. - Podała Daisy 

background image

80 

ciężką grudkę. - Dzieci powiedziały, że ty jesteś 

w tym dobra... 

Rozpoczęła więc lepienie królewskiej siedziby, 

a bliźniaki z wysuniętymi językami przygotowywały 

różne wersje postaci królowej i księcia Philipa. 

- Daisy, mam do wysłania kilka listów - powie­

działa cicho panna Thompson. - Czy bardzo by ci 

przeszkadzało, gdybym teraz wyszła? Josh i Katie są 

z tobą tacy szczęśliwi... Gdyby nie padało, moglibyś­

my wszyscy pójść... 

Po wyjściu panny Thompson na prośbę Josha 

Daisy przerwała lepienie i narysowała Razora, ale 

jeden rysunek nie zadowolił dzieci, więc zrobiła całą 

serię i dała im do kolorowania. Oczywiście Katie 

malowała na swój ulubiony różowy, a Josh w cętki 

i prążki. Dobrze, że Razor, dostojny zwierz, tego nie 

widział. 

Właśnie kończyła wąsy kota na kolejnym rysunku, 

gdy usłyszała konspiracyjny szept bliźniaków. Zanim 

zdążyła podnieść wzrok, dwie duże chłodne dłonie 

zakryły jej twarz. 

- Zgadnij, kto to? - zapytał głos, który tak bardzo 

chciała wymazać z pamięci. 

- Nie wiesz, prawda, Daisy? - krzyknęły radośnie 

bliźniaki, więc nie musiała wysilać się na odpowiedź. 

- Pomożemy ci zgadywać... 

Powinna rozgniewać się, ale dotyk rąk doktora 

przyprawił ją o przyjemne mrowienie, a na dźwięk 

dobrze znanego głosu przeszedł ją dreszcz. Nie roz­

gniewała się więc. Tym bardziej że rozczarowałaby 

dzieci. 

- Święty Mikołaj? - zapytała. 

Josh wybuchnął śmiechem. 

- Niemądra Daisy! Jeszcze nie Boże Narodzenie. 

- Zostały ci dwie próby - powiedziała Katie. 

background image

81 

- Pan Cummins? - Daisy przypomniała sobie męż-

czyznę, który całe dnie spędzał w przedszkolu, na-

prawiając kaloryfery. 

- Ostatni raz - krzyknął Josh. 

- Doktor Seymour. - Głos Daisy był całkiem 

opanowany. 

- Chcesz powiedzieć: wujek Val. Zgadłaś; nie mu-

sisz dawać fanta. 

- Wielka szkoda - stwierdził doktor i opuścił ręce 

ramiona Daisy, co przyprawiło ją o jeszcze większy 

pokój. - Nie mam nic przeciwko temu, że wzięłaś 

de za Świętego Mikołaja, ale co do tego nie znanego 

pana Cumminsa mam mieszane uczucia. 

- Hydraulik - wyjaśniła, marząc, żeby doktor wre-

szcie zdjął ręce z jej ramion. 

Nie tylko że nie zabrał rąk, ale jeszcze zaczął 

kciukiem gładzić jej szyję. Choć było to ogromnie 

przyjemne, Daisy czym prędzej wstała, przerywając tę 

szczotę. Właśnie zastanawiała się, co począć dalej, 

kiedy ku jej uldze weszła panna Thompson, a za nią 

lady Thorley. 

- Może wszyscy zjemy tu podwieczorek? - zapytała 

retorycznie lady Thorley. 

- Powiem kucharce - rzuciła panna Thompson. 

Daisy zajęła się uprzątaniem plasteliny ze stołu, 

doktor trzymał bliźniaki na kolanach, słuchał mono-

logu siostry i obserwował dziewczynę. 

Podwieczorek był uroczy i, mimo niepokojącej 

obecności doktora, Daisy świetnie się bawiła i zupeł-

nie zapomniała o upływie czasu. Kiedy spojrzała na 

zegarek, właśnie minęła szósta. 

- Muszę już iść - powiedziała, patrząc na lady 

Thorley. - Obiecałam, że wrócę około szóstej... - Pod-

niosła z kolan wielką głowę Bootsa i pomimo protes-

v dzieci wstała. - Posłuchajcie - zaproponowała 

background image

82 
- jeśli wasza mama i panna Thompson pozwolą, 

możecie przyjść do mnie na podwieczorek i poznać 

Razora. 

- Kiedy? - zapytał Josh. 

- W którąś sobotę. Tylko nie w najbliższą, bo 

pracuję. 

Najdłużej trwało pożegnanie z dziećmi. Serdecznie 

pożegnała się z panną Thompson i chłodno z doktorem. 

- Odprowadzę cię do drzwi - zaproponowała lady 

Thorley. 

Na chwilę zatrzymały się w holu i Daisy włożyła 

plastikowy płaszcz. Trzymała rękę na klamce, kiedy 

dołączył do nich doktor. Zdjął jej dłoń z klamki 

i otworzył drzwi. 

- Gotowa? - zapytał energicznie, po czym zwrócił 

się do siostry: - Zaraz wrócę, Meg. 

Daisy wyszła na ganek i dopiero wtedy odzyskała 

mowę. 

- M a m tu rower... pojadę na nim do domu... nie 

mogę go tu zostawić; jest mi potrzebny... 

Doktor otworzył drzwi samochodu i po chwili 

Daisy znalazła się w środku. 

- Najpóźniej jutro rano będziesz miała swój rower, 

więc nie zawracaj głowy. 

Wsiadł do samochodu, zapiął jej i swój pas bez­

pieczeństwa i gładko ruszył. 

- Zadowolona z nowej pracy? - zapytał. 

- A więc widział mnie pan wtedy - rzuciła z roz­

drażnieniem. - Chociaż popatrzył pan na mnie, jak­

bym była powietrzem. Dziękuję, podoba mi się ta 

praca. I lubię pacjentów... 

- Ale? 

Głos doktora brzmiał tak zachęcająco, że przez 

chwilę zapomniała, że nie chce mieć z nim nic 

wspólnego. 

background image

83 

- Pani Brett, druga salowa, pracuje tam od dawna 

i trochę popadła w rutynę. Odnoszę wrażenie, że 

opiekowała się już tyloma pacjentkami, że w końcu 

przestała je dostrzegać. 

-I co w związku z tym zamierzasz zrobić? 

- Ja? Nic. Jestem tam dopiero kilka tygodni i za­

leży mi na tej pracy. A poza tym nie mam prawa jej 

krytykować. Po prostu staram się, żeby pacjentki 

miały wszystko w zasięgu ręki, kroję im mięso, 

podnoszę z podłogi robótki... - Przerwała i zaru­

mieniła się. - To brzmi zarozumiale. Nie wiem, po 

co właściwie to panu mówię. Przecież to nie ma 

znaczenia. 

- Dlaczego nie postarasz się o przeniesienie na inny 

oddział? - zapytał od niechcenia. 

- Salowe są przydzielane na oddziały i przenoszone 

odgórnie. - Patrzyła przed siebie. - Nie mamy dużego 

wyboru. Kiedy pan wraca do Londynu? 

Zdawało jej się, że zachichotał. 

- Niedługo. Cieszysz się, prawda? Nie będziemy 

musieli udawać, że się nie zauważamy. 

To stwierdzenie nie wymagało odpowiedzi. 

Przez całą drogę prowadzili nic nie znaczącą roz­

mowę. Gdy dotarli na miejsce, doktor wysiadł, ot­

worzył jej drzwi, przytrzymał furtkę, żeby mogła 

przejść i zamknął za nią, dając do zrozumienia, że nie 

musi się wysilać na zaproszenie go na herbatę, bo i tak 

nie skorzysta z propozycji. Podziękowała więc za 

podwiezienie, pożegnała się i weszła do domu. 

f Czy to ty, kochanie? - zawołała z kuchni matka. 

- Jesteś bardzo przemoknięta? 

- Zostałam podwieziona - odparła i zdjęła zniena­

widzony płaszcz. - Jutro ktoś mi dostarczy rower. 

- Kto cię podwiózł? - Matka wysunęła z kuchni 

głowę. 

background image

84 

- Doktor Seymour był na podwieczorku i przy­

wiózł mnie - odpowiedziała Daisy i zupełnie niepo­

trzebnie dodała: - Pada deszcz. 

Pani Pelham rzuciła córce zamyślone spojrzenie. 

- Tak, moja droga. - Otworzyła szerzej drzwi. 

- Jest trochę jabłek, może zrobiłabyś szarlotkę? 

Dziesięć minut później Daisy robiła ciasto i za­

stanawiała się, czy doktor Seymour mieszka u siostry, 

a jeśli nie, to gdzie? Przecież musi gdzieś mieszkać. 

W Londynie? Skoro pracuje i tutaj... Pewnie ma jakiś 

dom i w Londynie, i w Salisbury. 

Zmarszczyła czoło, bo przypomniała sobie, że mia­

ła się nim nie interesować. 

Wypoczęta po weekendzie spędzonym w domu, 

Daisy w poniedziałek pojechała do pracy z mocnym 

postanowieniem, że nie da się zdenerwować pani 

Brett. W odpowiedzi na uprzejme dzień dobry usły­

szała burknięcie i polecenie, żeby posprzątała przed 

obchodem. 

-I nie trać czasu na podnoszenie robótek i tym 

podobne bzdury. Postaraj się, żeby napoje były po­

dane na czas. Nie chcę, żeby się ktoś czepiał. 

Daisy też nie chciała, ale, korzystając z chwilowej 

nieobecności pani Brett, podniosła z podłogi wszy­

stkie robótki i zdjęła z głów dwóch pacjentek wałki 

do włosów. 

Nadzieje na lepsze stosunki z koleżanką spełzły 

na niczym i wszystko wskazywało na to, że ona 

założyła sobie, że nie polubi Daisy. Kiedy rozstawały 

się w piątek po południu, pani Brett była pełna 

obaw, jak młodsza koleżanka poradzi sobie podczas 

weekendu. 

- Nie będziesz miała nikogo do pomocy - uprze­

dziła. - Będziesz musiała pracować za dwie i Bóg 

background image

85 

jeden raczy wiedzieć, co tu zastanę w poniedziałek 

rano. 

- Tak, pani Brett - przytaknęła Daisy. - Do 

widzenia pani. 

Następnego dnia Daisy odkryła, że praca bez 

stojącej nad głową koleżanki sprawia jej przyjemność. 

Ze zdziwieniem dostrzegła, że ma wszelkie predys­

pozycje, żeby być salową: jest rozsądna, szybka 

w działaniu i życzliwa. Dobrze radziła sobie z obo­

wiązkami i nawet miała czas na spełnianie próśb mniej 

sprawnych pacjentek. Późnym popołudniem skończy­

ła pracę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, 

choć porządnie bolały ją nogi. 

W niedzielę było jeszcze lepiej, bo przełożona 

pielęgniarek zaczynała pracę o pierwszej, więc na 

oddziale panował wyjątkowy spokój. 

Po pracy szła głównym korytarzem w stronę 

wyjścia, gdy dostrzegła doktora Seymoura. Stał, 

rozmawiając z jednym z lekarzy i patrzył na Daisy 

nad głową rozmówcy. Natychmiast odwróciła 

wzrok, szybko wyszła z budynku, wsiadła na rower 

i pognała do domu, jakby ją kto gonił. Ale 

rolls-royce nie przemknął obok niej. Zadyszana do­

jechała do domu. Było jej okropnie głupio. Czego 

właściwie spodziewała się ze strony doktora? Że 

z nią porozmawia? Otworzy jej drzwi? Czy może 

uśmiechnie się? 

W poniedziałek miała wolne. Pomogła matce w do­

mu, uporządkowała ogródek i wypożyczyła książki 

z biblioteki. 

We wtorek rano w drodze do pracy zastanawiała 

się, czy znów zobaczy doktora. 

- Szczęściara z ciebie - zagadnęła ją w drzwiach 

jedna z dziewcząt. - Zostałaś przesunięta na oddział 

dziecięcy. Irma mi o tym powiedziała. 

background image

86 

- Ja? - zdziwiła się Daisy. - Myślałam, że nie 

można się przenieść... 

- Zdaje mi się, że ktoś poszedł na zwolnienie 

lekarskie. Ciesz się, Daisy, bo to najlepszy oddział 

w całym szpitalu. 

Rzeczywiście, miała się zgłosić na oddziale dziecię­

cym. Radośnie pokonywała korytarze i wahadłowe 

drzwi; nigdy więcej z panią Brett... Otworzyła ostat­

nie drzwi i przypomniała sobie, że na oddziale dzie­

cięcym pracuje doktor Seymour. Porozmawia? Ot­

worzy jej drzwi? Czy może uśmiechnie się? 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

W porównaniu ze spokojem panującym na od­

dziale kobiecym oddział dziecięcy pulsował życiem: 

słychać było płacz dzieci, krzyki, radosne głosiki, 

którym w tle towarzyszyła muzyka, na tyle głośna, by 

wprawić wszystko w wesoły gwar. Tuż za drzwiami 

Daisy zatrzymała się, nie bardzo wiedząc, dokąd 

pójść. Po obu stronach szerokiego korytarza znaj­

dowało się kilka par drzwi. Pomyślała, że powinna 

zgłosić się do przełożonej pielęgniarek... 

Bardzo ładna młoda kobieta wyjrzała na ko­

rytarz. 

- Jesteś naszą nową salową? - zapytała przyjaznym 

tonem. - Wejdź, proszę. Chciałabym zamienić z tobą 

kilka słów... 

Siostra Carter różniła się od przełożonej z oddziału 

kobiecego jak dzień od nocy. Była niewiele starsza od 

Daisy i miała kręcone włosy okalające śliczną twarz. 

Poprosiła nową salową, by usiadła. 

- Dzień dobry, siostro przełożona - grzecznie po­

wiedziała Daisy siadając. - Jestem salową; mam na 

imię Daisy. 

- Bardzo ładnie, na pewno się dzieciom spodoba. 

- Spojrzała na dokumenty na biurku. - Wiem, że 

pracowałaś w przedszkolu. Właśnie potrzebujemy 

kogoś takiego. - Uśmiechnęła się. - Ale tu jest dużo 

brudnej pracy. 

- Nie mam nic przeciwko temu. 

background image

88 

- To dobrze. Chodź, poznasz Maisie, naszą drugą 

salową. 

Maisie na klęczkach sprzątała rozlaną przez jakieś 

dziecko owsiankę. Wstała, ukazując okrągłą, pogod­

ną twarz. 

- Znowu on, siostro - stwierdziła bez cienia złości. 

- Niegrzeczny chłopiec - skwitowała pielęgniar­

ka. - Maisie, to Daisy, twoja nowa współpracow­

niczka. 

- Witaj, kochanie. Cieszę się, że jesteś. Jedna para 

rąk nie poradzi sobie z tym wszystkim. - Obrzuciła 

Daisy przyjacielskim spojrzeniem. - Lubisz dzieci? 

- Tak - odparła zapytana. 

- A więc świetnie sobie razem poradzimy - oświad­

czyła Maisie. - Pomóż mi sprzątać po śniadaniu, a ja 

tymczasem wszystko ci wyjaśnię. 

Daisy jeszcze nigdy nie była tak zadowolona. 

Spędziła cały dzień na sprzątaniu, sortowaniu czystej 

pościeli, ładowaniu do toreb brudnej, roznoszeniu 

posiłków i słuchaniu rad Maisie. Nowa koleżanka 

była prawdziwym skarbem ze złotym sercem i aniels­

ką cierpliwością. Pielęgniarki też były bardzo miłe. 

Błogosławiła nie znaną osobę, dzięki której znalazła 

się tutaj, i zastanawiała się, kto to może być. 

Nie znana osoba siedziała tymczasem w gabinecie 

siostry Carter i przeglądała karty małych pacjentów, 

popijając z kubka mocną herbatę. 

- Jak radzi sobie nowa salowa? 

- Daisy? Świetnie. I jest bardzo miła. Pan ją pole­

cił, prawda? Ma doskonałe podejście do dzieci, a Ma­

isie zapewnia, że jest bardzo solidna. Właśnie poszła 

na herbatę. Czy chce pan ją widzieć? 

- Nie. Była nianią dzieci mojej siostry. A wracając 

do pacjentów: co z małym George'em? Lepiej zróbmy 

mu jeszcze jedno prześwietlenie. Wracam dziś do 

background image

89 

miasta, ale przed wyjazdem porozmawiam z dok­

torem Dowlingiem. - Wstał. - Dziękuję za herbatę. 

Późnym wieczorem opuścił szpital, przejechał przez 

miasto, średniowieczne bramy dziedzińca katedral­

nego i zaparkował przed zabytkowym domem o gre­

goriańskiej fasadzie. W drzwiach przywitała go wyso­

ka, koścista kobieta w bliżej nieokreślonym wieku. Na 

widok doktora jej twarz z ostro zakończonym nosem 

rozjaśniła się. 

- A więc jest pan. Obiad czeka i przed wyjazdem 

do Londynu musi pan zjeść... Zapakowałam pana 

rzeczy... - Przerwało jej gardłowe szczekanie. - To 

Belle. Jest zamknięta w ogrodzie, ale i tak wie, 

że to pan. 

- Przepraszam za spóźnienie, pani Tramp. Proszę 

mi dać pięć minut, dobrze? I dziękuję za spakowanie. 

Pójdę teraz na chwilę do Belle; przyda mi się trochę 

świeżego powietrza. 

Doktor otworzył drzwi na końcu korytarza i wy­

szedł do okazałego ogrodu, gdzie radośnie powitał go 

złoty labrador. Po chwili gospodyni poprosiła go na 

obiad. Razem z psem poszedł do wyłożonej boazerią 

jadalni, w której stał mahoniowy stół i wypolerowany, 

wiekowy kredens. Sztućce i kieliszki błyszczały w ła­

godnym świetle kinkietów. Zjadł samotnie smakowity 

posiłek, wypił kawę i w towarzystwie Belle poszedł do 

gabinetu. Zabrał stamtąd niezbędne dokumenty, 

wziął z sypialni torbę i zszedł na dół. 

- Nie będzie mnie prawie przez cały tydzień - wy­

jaśnił pani Trump. - Zresztą zadzwonię do pani. 

Gwizdnął na Belle, wsiadł do samochodu i od­

jechał. Przez całą drogę mimo woli myślał o Daisy. 

Daisy też o nim myślała. Cały dzień przeżywała 

katusze w nadziei, że zobaczy go na oddziale. Ale ani 

nie było go widać, ani nikt o nim nie wspominał. 

background image

90 

No i dobrze - mruknęła do siebie. - Im rzadziej się 

widujemy, tym lepiej. Jego obecność mnie peszy. 

Na szczęście w domu czekał na nią list od Philipa, 

który całkowicie oderwał jej myśli od doktora. Philip 

przyjechał na urlop i pytał, czy mogliby się zobaczyć. 

Proponował, że przyjedzie z Bristolu do Wilton i za­

bierze gdzieś Daisy na cały dzień, a jeśli to niemoż­

liwe, to chociaż na lunch. Prosił, żeby zadzwoniła, 

jeżeli ma chęć na spotkanie. 

Matka i Pamela były zachwycone, kiedy Daisy 

przeczytała im list. 

- Od razu zadzwoń - ponaglała Pamela. - Przecież 

masz wolny weekend, prawda? Mogłabyś spędzić 

z nim cały dzień. Włożysz coś ładnego. W Debenhams 

jest właśnie wyprzedaż; możesz sobie coś kupić. Na 

przykład jedwabną bluzkę z krótkim rękawem i okrą­

głym dekoltem. Możesz pożyczyć od mamy perły... 

Philip ucieszył się z jej telefonu, zapewnił, że nie mógł 

się doczekać ponownego spotkania i zaproponował 

w sobotę wypad za miasto. Po krótkiej rozmowie Daisy 

odłożyła słuchawkę z uczuciem niekłamanej radości. 

Tej nocy leżała i myślała o Philipie. Cieszyła ją 

perspektywa ponownego spotkania, bo był on bardzo 

sympatycznym towarzyszem i doskonale się rozumie­

li. Zupełnie inaczej niż z doktorem Seymourem, z któ­

rym w ogóle nie potrafiła znaleźć wspólnego języka. 

Ku jej zdziwieniu senne myśli krążyły nie wokół 

Philipa, lecz przystojnego lekarza. 

Przez cały tydzień ani razu go nie spotkała. W tym 

czasie opiekę nad pacjentami sprawował młodziutki 

lekarz. Daisy zapytała Maisie, kto to jest. 

- To doktor Dowling, zastępca doktora Seymoura. 

Opiekuje się dziećmi, gdy jego dostojność wyjeżdża. 

- Maisie rzuciła okiem na współpracowniczkę. - Masz 

chłopca, Daisy? 

background image

91 

-Ja? Nie... 

- Nie gadaj; taka miła dziewczyna jak ty. 

- No cóż, to prawda. -Daisy pomyślała o Philipie. 

- Chociaż w sobotę wychodzę z kimś, kogo niedawno 

poznałam w Holandii. Ale tylko na lunch. 

-W Holandii? Byłaś za granicą? Zawsze marzy­

łam, żeby podróżować. A więc to Holender? 

- Nie, on tylko tam pracuje. Przyjechał teraz 

na urlop. 

- Nasz doktor Seymour też czasem jeździ do Holan­

dii. To bardzo mądry człowiek i świetnie radzi sobie 

z dziećmi. Nawet mówi innym lekarzom, co mają robić. 

Daisy właśnie ustawiała w łazience kubki do płu­

kania zębów. Pomyślała, że mówienie innym, co mają 

robić, jest całkiem w stylu doktora. Stłamsiła w sobie 

chęć porozmawiania o nim i zaproponowała, że teraz 

pójdzie do kuchni przygotować wózek do rozwożenia 

obiadu. 

- Czy wolisz, żebym najpierw zrobiła coś innego, 

Maisie? 

- Biegnij, Daisy, i weź się za przygotowania. I nie 

zapomnij o tacy dla siostry przełożonej, dobrze? Lubi 

się napić herbaty po obiedzie. 

W końcu przyszła sobota. Daisy wcześnie wstała 

i wyjątkowo starannie się ubrała. Do kostiumu włożyła 

gładką jedwabną bluzkę z krótkim rękawem i okrąg­

łym dekoltem, którą kupiła za namową siostry. Perły 

dodały jej elegancji, a przynajmniej tak się spodziewała. 

-Miejmy nadzieję, że czeka cię wspaniały lunch 

- odezwała się Pam podczas skromnego śniadania, 

- Czy wiesz, dokąd się wybieracie? 

- Nie mam zielonego pojęcia. Jeżeli jeszcze nigdy 

nie, był w Salisbury, to pewnie będzie chciał zwiedzić 

katedrę. 

background image

92 

-Ależ to wcale nie jest romantyczne - rzuciła 

przerażona Pamela. 

- Nie nastawiam się na romans - odparła Daisy. 

Miała dziwne przeczucie, że gdyby na miejscu 

Philipa był doktor Seymour, nawet pobyt w kopalni 

węgla byłby romantyczny. Zmarszczyła brwi; dopra­

wdy, pozwalała całkiem absurdalnym myślom za­

przątać sobie głowę. 

Philip zjawił się punktualnie. Z radością przywitał 

Daisy, wypił kawę przygotowaną przez panią Pelham, 

po czym zaprowadził dziewczynę do małego, czer­

wonego samochodu. 

Nie zamierzał zwiedzać katedry, lecz zaplanował 

wycieczkę przez Fordingbridge i Ringwood na wy­

brzeże. 

-Dobrze byłoby dotrzeć aż do Beaulieu, ale 

boję się, że nie starczy nam czasu, bo muszę być 

wieczorem w domu. 

- Tak, oczywiście, ale przedtem wpadniesz do nas 

na herbatę. 

Właśnie wyjeżdżali z Salisbury, kiedy minęli ja­

dącego w przeciwnym kierunku doktora. Zajęci roz­

mową nie zauważyli rollsa, za to doktor zdążył 

się dokładnie przyjrzeć roześmianej Daisy i Phi-

lipowi. 

Po dziesięciu minutach lekarz zapukał do domu 

Daisy. Pani Pelham rozpromieniła się na jego widok. 

- Jak miło znowu pana widzieć! - wykrzyknęła. 

- Czy chciał się pan widzieć z Daisy? Niestety, przed 

chwilą wyszła. - Szerzej otworzyła drzwi. - Ale 

serdecznie zapraszam na kawę; właśnie zaparzyłam. 

-Z przyjemnością - odparł układnie. - Jadę do 

siostry. 

Po niewielkiej zachęcie ze strony doktora pani 

Pelham opowiedziała szczegółowo o wizycie Philipa. 

background image

93 

- Przyjechał aż z Bristolu - podkreśliła. - Wybrali 

się na wybrzeże... Powiedziałam Daisy, żeby zaprosiła 

go na herbatę. Wydaje mi się, że to bardzo miły młody 

człowiek. 

- Tak, to prawda - zgodził się uprzejmie doktor. 

- Poznałem go w Hadze; to rozsądny młody człowiek. 

- Odstawił filiżankę. - Muszę już jechać. - Czy 

Daisy jest zadowolona z pracy? - zapytał podczas 

pożegnania. 

- O, tak - odrzekła radośnie pani Pelham. - Zo­

stała przeniesiona na oddział dziecięcy. To pana 

oddział, prawda? Pewnie pan ją spotka... - Zawahała 

się. - Ale jest przecież salową, a lekarze chyba nie 

rozmawiają z salowymi. 

- No cóż - zaczął z powagą - w zasadzie stykam 

się tylko z lekarzami i pielęgniarkami. Ale będę musiał 

zwrócić na nią uwagę. 

- Tak, bardzo proszę - odparła pani Pelham. - Na 

pewno się ucieszy. 

Przez grzeczność przytaknął, ale pomyślał, że ra­

dość na twarzy Daisy jest ostatnią rzeczą, jakiej 

mógłby się spodziewać. 

W samochodzie przekonywał się, że ta dziewczyna 

tak często gości w jego myślach, bo nie chce go 

polubić. Chyba nawet znalazła idealnego kandydata 

na męża w osobie młodego Philipa: odpowiedzial­

nego, zapracowanego, który nie będzie miał czasu na 

romantyczne bzdury. 

- No cóż, jeśli tego chce... - mruknął ze złością. 

Pewnie sprawiłoby mu ulgę, gdyby wiedział, że 

Daisy nigdy nie myślała o Philipie jako o kan­

dydacie na męża. Gdyby mogła mieć brata, bardzo 

chciałaby, żeby był taki jak Philip - miły, wesoły 

i rozmowny. Przeuroczo spędziła dzień w jego towa­

rzystwie. 

background image

94 

- Musimy znów się gdzieś wybrać - stwierdził 

Philip w drodze powrotnej. -Mam dwa tygodnie. Czy 

jesteś wolna w każdy weekend? 

- Raz na cztery tygodnie mam w weekend dyżur. 

Teraz wypada mi za dwa tygodnie, bo zostałam 

przeniesiona na inny oddział, a tam jest inny grafik. 

- Następny weekend spędzę z przyjaciółmi w Ches-

hire i wyjadę, zanim znów będziesz miała wolne. Czy 

mogę odwiedzić cię w szpitalu? 

- Na Boga, nie! To znaczy, nie tak bez powodu. 

Przypuszczam, że musiałoby się stać coś nie cier­

piącego zwłoki lub wyjątkowo ważnego. - Potrząs­

nęła głową. - Ale w żadnym innym wypadku. 

- Przyjadę do domu na parę dni na święta Bożego 

Narodzenia. Musimy się wtedy spotkać. - Uśmiech­

nął się po bratersku. 

- Tak, będzie mi bardzo miło - odrzekła. 

Cudownie spędzili czas przy herbacie w towarzyst­

wie matki Daisy i Pameli. Pani Pelham, która liczyła 

na coś więcej niż tylko przyjaźń między młodymi, była 

bardzo rozczarowana. Córka traktowała Philipa tak 

prozaicznie, a i on zachowywał się w stosunku do niej 

jak brat. 

Wkrótce Philip pożegnał się i wyszedł. Na wąskich 

uliczkach Wilton minął rollsa doktora, ale znów go 

nie zauważył. Na szczęście nie dostrzegł też chmur­

nego spojrzenia, jakim został obrzucony. Doktor 

Seymour spędził kilka godzin u siostry, po czym 

wymówił się wieczornymi obowiązkami i pojechał do 

domu. W poniedziałek rano miał konsultację w szpi­

talu, więc nie było sensu wracać do Londynu. Gdzieś 

w głowie kołatała mu myśl, że w niedzielę mógłby 

zabrać Daisy na obiad i wykorzystać całą siłę per­

swazji na skierowanie jej uwagi, a może nawet sym­

patii na swoją osobę. Ale rozsądek natychmiast pod-

background image

95 

powiedział, że to bezsensowny pomysł. W zamyśleniu 

przywitał się z gospodynią, zjadł kolację, poszedł do 

gabinetu, usiadł, z Belle u stóp i pogrążył się w roz­

myślaniach o Daisy. 

Tłumaczył sobie, że myślenie o tej dziewczynie to 

tylko strata czasu, czego dowodziły suche fakty. 

Widać było, że nie lubi go, zresztą sama to przyznała, 

prawda? Był dla niej zdecydowanie za stary, a na 

dodatek, gdyby dowiedziała się, że pracę w szpitalu 

zawdzięcza jego protekcji, na pewno od razu by się 

zwolniła. O ile dobrze się orientował, Daisy nie 

wiedziała, że to on poprosił siostrę o przyjęcie dziew­

czyny jako niani. Nie wiedziała też, kto jej załatwił 

przeniesienie na oddział dziecięcy, i doktor miał na­

dzieję, że nigdy się nie dowie. To, co na początku było 

życzliwym gestem wobec dziewczyny, która intrygo­

wała go, przerodziło się w obsesyjną chęć ułatwiania 

jej życia. 

Było dobrze po północy, gdy wreszcie położył się 

spać z mocnym postanowieniem wymazania Daisy 

z pamięci. Miał dość spraw, które go zaprzątały: pracę, 

czasem aż za bardzo absorbującą, wielu przyjaciół 

i rodzinę. Kiedyś znajdzie sobie żonę i się ustatkuje. 

Doktor, mężczyzna o błyskotliwym umyśle, kopalnia 

wiedzy, szczycący się logicznym spojrzeniem na świat, 

nie miał pojęcia, jak niemądre jest jego postanowienie. 

Przez cały tydzień Daisy ani razu nie widziała 

doktora Seymoura. Nie bardzo wiedziała, czy cieszyć 

się, czy niepokoić, gdy po wolnym weekendzie przy­

szła do pracy i dowiedziała się od Maisie, że doktor 

kilka razy był na oddziale w sobotę i niedzielę, ale już 

wrócił do Londynu. 

- Przyjeżdża tylko w weekendy? - zapytała Daisy, 

siląc się na swobodny ton. 

background image

96 

- Broń Boże, nie... Przyjeżdża, gdy jest potrzebny, 

kiedy jest coś, z czym nie może sobie poradzić jego 

zastępca. Poza tym regularnie robi obchód oddziału 

i bada pacjentów. Jest bardzo zajęty. 

Tym razem Daisy pracowała w weekend. Jechała 

do pracy z nadzieją, której nie była w stanie stłumić. 

Maisie mówiła, że doktor czasem przyjeżdża w sobotę 

lub niedzielę, więc może... 

W sobotę nie pokazał się; jego zastępca kilka razy 

przychodził na oddział zatroskany stanem niektórych 

pacjentów. Siostra przełożona też dużo czasu spędziła 

przy ich łóżeczkach. Daisy bardzo chciała dowiedzieć 

się, co się dzieje z malcami, ale siostra była zbyt zajęta, 

żeby niepokoić ją pytaniami. Zresztą Daisy miała pod 

dostatkiem pracy, bo wypełniała obowiązki swoje 

i Maisie. Niedziela była równie pracowita. Na szczę­

ście na oddziale panował spokój. Pod koniec pracy 

Daisy wzięła tacę z herbatą dla siostry przełożonej. 

Zatrzymała się przed drzwiami jej gabinetu i stanęła 

twarzą w twarz z Philipem. 

- Witaj - odezwał się z werwą. - Czy tu jest gabinet 

siostry przełożonej? Przyjechałem się z tobą zobaczyć. 

Jestem pewien, że nie będzie miała nic przeciwko 

temu, jeśli chwilę porozmawiamy. Przywiozłem kole­

gę, bo chciał odwiedzić w szpitalu babcię, która była 

niedawno operowana. 

- N i e możesz... - zaczęła Daisy, ale było już 

za późno. Philip zapukał do drzwi. Siostra przełożona 

poprosiła, żeby wejść. 

Później Daisy usiłowała zrozumieć, co się właściwie 

stało. Siostra Carter podniosła wzrok znad biurka i po 

prostu patrzyła na Philipa, a Philip na nią. Oboje 

wyglądali, jakby właśnie odkryli coś, czego poszuki­

wali przez całe życie i przez mgnienie oka Daisy była 

całkiem pewna, że żadne z nich nie miało pojęcia, 

background image

97 

gdzie jest i co robi. Czekała, aż ktoś się odezwie 

i w końcu postawiła tacę na biurku siostry przełożo­

nej. W tym momencie siostra Carter poruszyła się. 

Philip też drgnął. 

- Przywiozłem odwiedzającego - zaczął pierwszy 

- i pomyślałem, że mógłbym zamienić kilka słów 

z Daisy; poznaliśmy się w Holandii. -Wyciągnął rękę. 

- Philip Keynes... 

Siostra przełożona zarumieniła się. 

- Beryl Carter. Jest pan przyjacielem Daisy? W za­

sadzie nie wolno odwiedzać personelu, ale skoro już 

się pan tu znalazł... 

- Nieważne - odparł Philip, bez zastanowienia 

wyrzucając Daisy z pamięci i życia. Dziewczyna wy­

ślizgnęła się i wróciła z drugim nakryciem do herbaty. 

- Proszę usiąść, panie Keynes - usłyszała słowa 

siostry. - Z daleka pan przyjechał? 

Daisy jeszcze do dzisiaj nie wierzyła w miłość od 

pierwszego wejrzenia. Pomagając jednej z pielęgnia­

rek zmienić pościel, pomyślała, że będą ładną parą. 

Była głęboko pogrążona w zadumie, kiedy siostra 

przełożona pojawiła się w drzwiach oddziału. 

Koło drzwi wahadłowych stał gotowy do wyjścia 

Philip. 

- Daisy, tak się cieszę - odezwał się dziwnym 

głosem - że przyszedłem cię odwiedzić. - Przytaknęła, 

a on mówił dalej: - Jutro ma dzień wolny, więc ją 

gdzieś zabiorę... 

- Świetny pomysł - odparła Daisy. - Wierzę, że 

będziecie się doskonale bawić. Ona jest taka miła, 

Philipie. 

-Miła? Ona jest aniołem... Od razu wiedziałem 

gdy tylko ją zobaczyłem... 

Daisy zorientowała się, że Philip jest na najlepszej 

drodze, żeby zacząć opisywać zalety siostry Carter. 

background image

98 

- Ale masz szczęście - grzecznie ucięła. - Muszę 

już iść. Daj mi znać, co się dalej wydarzy, dobrze? 

Wróciła na oddział. Została jeszcze prawie godzina 

do końca pracy. 

Siostra przełożona była na oddziale przy jednym 

z chorych pacjentów, kiedy cicho wszedł doktor Sey­

mour. Daisy szła korytarzem z naręczem pieluch. Na 

widok doktora zatrzymała się, ale on tylko obrzucił 

ją lodowatym spojrzeniem. Zastanawiała się, dlacze­

go; co prawda nie spodziewała się uśmiechu, ale oczy 

lekarza były jak stal. Nie dziwiłaby się, gdyby wie­

działa, że przed paroma sekundami widział opusz­

czającego oddział Philipa. Młodzieniec nie zauważył 

lekarza, bo był w stanie takiej euforii, że nie widział 

niczego. Doktor wszedł na oddział z kamienną twa­

rzą, ale w środku rozsadzała go złość. 

Gdy Daisy kończyła pracę, jeszcze był na oddziale. 

Pożegnała siostrę przełożoną i cicho wyszła. Szkoda, 

że następnego dnia miała wolne, bo niewykluczone, 

że doktor Seymour będzie w szpitalu, ale jeśli ma na 

nią patrzeć takim wzrokiem, to może lepiej, żeby jej 

nie było. Zmarszczyła brwi; przecież podczas ostat­

niego spotkania rozmawiali dość miło, chociaż z dys­

tansem. Odegnała nieuchwytny żal i zaczęła planować 

wolny dzień. 

Dobrze było spędzić dzień w domu, zająć się 

ogrodem, pomóc matce w domu i zrobić zakupy. Po 

kolacji usiadła przy biurku i dokładnie sprawdziła 

stan domowego budżetu. W banku było bardzo mało, 

ale przynajmniej na bieżąco płaciły rachunki i co 

tydzień odkładały trochę na coś, co nazywała „wsią­

kającym funduszem", a co naprawdę oznaczało ksią­

żki dla Pameli, naprawę butów i ewentualnie palto na 

zimę dla matki. We wtorkowy poranek zjawiła się 

w pracy z uczuciem, że życie nie jest złe, a po paru 

background image

99 

miesiącach stałego zatrudnienia będzie nawet lepsze. 

Chociaż perspektywa, że mogłaby być salową do 

końca życia nie napawała ją optymizmem. 

Sprzątała szafki przy łóżkach starszych dzieci, 

kiedy wszedł doktor Seymour ze swoim zastępcą, 

siostrą przełożoną, drugą pielęgniarką i kilkoma in­

nymi osobami. Wniósł ze sobą atmosferę pewności 

siebie zgrabnie połączoną z życzliwym, dobrotliwym 

sposobem bycia. Podniosła się z kolan i dyskretnie 

zniknęła w najbliższej umywalni. Maisie już pier­

wszego dnia powtarzała, że salowe nie powinny po­

kazywać się na oddziale podczas obchodu. 

Maisie była na przerwie, więc Daisy znalazła się 

w umywalni sama. Stanęła przy drzwiach i obser­

wowała doktora. Musiała przyznać, że ma podejście 

do dzieci; potrafił uspokoić i rozbawić nawet tych, 

którzy krzyczeli. 

Cała grupa przeszła dalej, więc otworzyła szerzej 

drzwi umywalni. W tym momencie doktor zatrzymał 

się, podniósł wzrok i spojrzał prosto na nią. Na 

twarzy miał wymalowaną obojętność, więc dlaczego 

odniosła wrażenie, że w głębi duszy się śmieje? Pat­

rzyła na niego, niepewna, co ma ze sobą począć. 

Problem rozwiązał się sam, bo doktor poszedł dalej, 

schyliwszy głowę, żeby słyszeć, co mówi siostra prze­

łożona. 

Po pracy wróciła do domu. Właśnie nakładała 

Razorowi jedzenie do miski, gdy rozległo się gwałtow­

ne stukanie kołatką. Pamela w swoim pokoju od­

rabiała lekcje, a matka sporządzała listę zakupów. 

- Kochanie, ktoś puka - rzuciła w roztargnieniu. 

Daisy odłożyła puszkę i poszła otworzyć drzwi. 

Przed drzwiami stał doktor Seymour. 

- Ach, to pan - rzekła zaskoczona Daisy. 

Doktor nie tracił czasu na uprzejme powitania. 

background image

100 

- Chciałbym z tobą porozmawiać - powiedział. 

- Proszę wejść, doktorze. - Głos Daisy był cierpki; 

zresztą dlaczego miałby być inny? Nie miała pojęcia, 

po co chciał się z nią widzieć, ale gdyby powodem 

była nagana za złe wykonanie obowiązków, zrobiłaby 

to siostra przełożona, której bezpośrednio podlegała. 

- Byłaś w kuchni?-zapytał i zanim odpowiedziała, 

wszedł do kuchni. Z właściwym sobie wdziękiem 

przywitał zaskoczoną panią Pelham. 

Matka Daisy odłożyła ołówek. 

-Doktor Seymour... co za miła niespodzianka. 

Czy chce pan porozmawiać z Daisy? Zaraz zrobię 

kawę. - Uśmiechnęła się życzliwie. - Proszę siadać. 

Usiadł i podziękował za kawę. 

- Przyszedłem prosić Daisy o przysługę. 

Dziewczyna wciąż stała przy drzwiach, więc lekarz 

też wstał. Co za ogłada, pomyślała pani Pelham i dość 

ostro poprosiła córkę, żeby usiadła. 

-Moja siostra prosiła, żebym przyszedł, bo nie 

może zostawić dzieci, a panna Thompson musiała 

pojechać do domu zająć się chorą matką. Siostra 

uważa, że wszystko wyjaśnię lepiej, niż gdyby roz­

mawiała z Daisy przez telefon. Ona i jej mąż mają 

wziąć udział w jakiejś uroczystości w następną sobotę. 

Nie mają z kim zostawić dzieci i będą musieli wziąć 

je ze sobą. Siostra ma nadzieję, że jeżeli masz wolne, 

może zgodziłabyś się pojechać z nimi i zająć się 

dziećmi... tylko w sobotę i niedzielę. Oczywiście, 

zawieźliby cię i przywieźli samochodem. - Popatrzył 

na Daisy. - Zdajemy sobie sprawę, że to wysokie 

wymagania, bo masz bardzo mało wolnego. Ale dzieci 

bardzo cię lubią, a Meg ma do ciebie zaufanie, Daisy. 

Otworzyła usta, żeby odmówić, ale zaraz zamknę­

ła. Przecież doktor tylko przekazywał wiadomość od 

siostry. Nie miał z tym nic wspólnego, a lady Thorley 

background image

101 

zawsze była dla niej bardzo życzliwa. Spojrzała na 

matkę, która lekko uśmiechnęła się. 

- Dlaczego by nie? - zapytała retorycznie pani 

Pelham. - To będzie miła odmiana, a poza tym lady 

Thorley zawsze była dla ciebie taka dobra. 

Ale Daisy wciąż się wahała. Może nawet odrzuciła­

by propozycję, gdyby nie Pamela, która usłyszawszy 

głosy zeszła zobaczyć, kto przyszedł. Z niekłamaną 

sympatią przywitała doktora. 

- Założę się, że chce pan wypożyczyć Daisy - po­

wiedziała i przysunęła krzesło do stołu. - Proszę się 

przyznać. Co się tym razem stało? Świnka? 

Lekarz roześmiał się. 

- Nie mam z tym nic wspólnego; przekazuję tylko 

prośbę. Moja siostra chciałaby, żeby Daisy pojechała 

z nią i dziećmi do Londynu na weekend, bo guwer­

nantka musiała na kilka dni pojechać do domu. 

- Świetny pomysł. Zawiezie ją pan? 

- Ja?... nie. Nie będzie mnie tutaj. O ile Daisy się 

zgodzi, zabierze ją moja siostra. 

- Oczywiście, że się zgodzi - zapewniła Pamela. 

- Prawda, Daisy? 

Daisy nie przychodził do głowy żaden kontrargu­

ment, więc przytaknęła. 

Doktor wstał i pożegnał się. Jak zwykle zachowy­

wał się nienagannie i mówił dokładnie to, co trzeba. 

Daisy odprowadziła go do wyjścia. 

- Widziałaś się znowu z Philipem? - beztrosko 

zapytał, stając w drzwiach. 

Posłał jej przyjazny uśmiech i zupełnie zapomniała, 

że wcale nie zamierzała być dla niego miła. 

- Tak, przyszedł odwiedzić mnie dwa dni temu... 

Ale spotkał siostrę Carter. - Przez chwilę zapomniała, 

z kim rozmawia. - To było takie dziwne... To znaczy, 

po prostu patrzyli na siebie, jakby znali się przez całe 

background image

102 

życie. Nigdy nie wierzyłam w miłość od pierwszego 

wejrzenia, ale teraz zmieniłam zdanie. 

Spojrzała na niego i dostrzegła uśmieszek. Poczuła, 

że pieką ją policzki. 

- Dobranoc, doktorze Seymour - powiedziała 

chłodno i otworzyła szeroko drzwi. 

- Dobranoc, Daisy - odparł ze szczególną grzecz­

nością i wyszedł. 

Stała w drzwiach, nie patrząc, jak wsiadał do 

samochodu. Dopiero gdy odjechał, przesadnie cicho 

zamknęła drzwi, żeby przypadkiem nie trzasnąć nimi 

z całej siły. Zrobiła z siebie idiotkę, rozmawiając z nim 

w ten sposób. Pewnie teraz doktor siedzi w samo­

chodzie z tym obrzydliwym uśmieszkiem na twarzy... 

Na samą myśl o tym zrobiła się purpurowa. 

Doktor rzeczywiście uśmiechał się, ale łagodnie. 

Wyraźnie odmłodniał. Jechał do siostry cicho pogwiz­

dując, aż siedząca z tyłu Belle poczuła, że jej pan jest 

zadowolony z życia i zaczęła merdać ogonem. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Kiedy Daisy rano przyszła do pracy, doktora nie 

było. Nie bardzo wiedziała, czy czuje z tego powodu 

ulgę, czy raczej rozczarowanie. Oddział obszedł dok­

tor Dowling ze stażystą i pielęgniarką zastępującą 

siostrę Carter, która miała wolne i niewątpliwie spę­

dzała dzień z Philipem. 

W domu Daisy przeczesała zawartość szafy i wy­

brała kilka rzeczy niezbędnych na dwudniowy wyjazd. 

- Czy sądzisz, że zostaniesz gdzieś zaproszona? 

- zapytała matka z nadzieją w głosie. 

- Nie, mamo. Kiedy państwo Thorleyowie wyjdą 

na przyjęcie, będę pilnować dzieci. Pewnie zabiorę je 

rano na spacer, a po południu wrócimy tutaj. Taki 

wyjazd będzie dla mnie prawdziwą przyjemnością 

- dodała rozsądnie. 

Siostra Carter przyszła następnego dnia do pracy. 

Miała rozmarzone oczy i wyglądała jeszcze ładniej niż 

zwykle. Poprosiła Daisy do gabinetu. 

- Wczoraj Philip mi o tobie opowiedział - za­

częła wesoło. - Wiesz, Daisy, naprawdę nie powin­

naś być salową. Czy nie możesz iść na kurs dla 

pielęgniarek? 

To pytanie tak zaskoczyło dziewczynę, że nie od 

razu odpowiedziała. 

- Myślę, że bardzo by mi to odpowiadało - prze­

mówiła cicho. - Ale dopóki moja siostra nie skończy 

szkoły, muszę pracować, a wynagrodzenie uczącej się 

background image

1 0 4 MĘŻCZYZNA DLA DAISY 

pielęgniarki będzie za niskie... poza tym ja... ja muszę 

mieszkać w domu. 

- Jak długo potrwa nauka siostry? - zapytała 

życzliwie pielęgniarka. 

- Jeszcze trzy lata. Ale wciąż będę nadawać się na 

kurs. Mam dopiero dwadzieścia dwa lata, więc nie 

będę za stara... 

Wiedziała, że to tylko marzenia; matka nie może 

zostać sama, a Pamela będzie na uniwersytecie. Jed­

nak nie było sensu zawracać tym głowy siostrze 

przełożonej. 

- Szkoda, że nic się nie da w tej chwili zrobić. Ale 

mam nadzieję, że jest ci tu dobrze? 

- Tak, bardzo dobrze, siostro. - Daisy pomyślała, 

że chociaż to jest prawdą. 

- No cóż, zobaczymy - powiedziała niejasno pie­

lęgniarka. Nagle się uśmiechnęła. - Za trzy lata 

pewnie już nie będę tu pracować, ale przed odejściem 

dopilnuję, żebyś otrzymała doskonałe referencje. 

- zawahała się. - Czy skończyłaś jakiś kurs, Daisy? 

- Nie. Po śmierci ojca musiałam podjąć pracę. 

- Bardzo mi przykro. W każdym razie, jeśli zdecy­

dujesz się na kurs, zawsze możesz na mnie liczyć. 

Daisy wróciła na oddział z przeświadczeniem, że to 

mało prawdopodobne. 

W sobotę było chłodno, ale bardzo słonecznie. 

Daisy wcześnie się obudziła, wyjrzała przez okno 

i stwierdziła, że pogoda jest odpowiednia na kostium. 

Lady Thorley się spóźniła. Usprawiedliwiała się, że 

to przez bliźniaki. 

- Czy mogłabyś usiąść z nimi z tyłu, Daisy? - za­

pytała. -Obrazili się, bo nie wzięliśmy ze sobą Bootsa. 

- Z nadzieją dodała: - Zazwyczaj cię słuchają. 

Początkowo dzieci nie były w nastroju do słuchania 

kogokolwiek, nawet Daisy, którą przecież bardzo 

background image

105 

lubiły, ale po pewnym czasie postanowiły zachowy­

wać się grzecznie i pozostała część podróży upłynęła 

we względnej harmonii. 

- Jesteśmy na miejscu - stwierdziła lady Thorley, 

zatrzymując się przed jednym z domów na zadrzewio­

nej ulicy Londynu. Przez ramię popatrzyła na bliź­

niaki. - Oboje byliście bardzo grzeczni. Daisy, jesteś 

zmęczona? 

- Nie, lady Thorley. Czy mam zająć się bagażem, 

czy pilnować dzieci? 

- Lepiej dopilnuj dzieci. Trim wniesie bagaże. 

Drzwi domu otworzyły się i starszy, bardzo żwawy 

mężczyzna podszedł do samochodu. 

- Trim, jak miło cię znowu widzieć. Zajmiesz się 

naszymi bagażami? To panna Daisy Pelham, która 

była tak dobra i zgodziła się przyjechać i zaopiekować 

dziećmi. 

Trim z szacunkiem uścisnął dłoń Daisy, serdecznie 

przywitał się z dziećmi, po czym wziął od lady Thorley 

kluczyki od samochodu. 

- Miło panią widzieć, droga lady - powiedział. 

- Pani Trim już czeka. 

Daisy weszła za lady Thorley do domu. Na ich 

powitanie pospieszyła tęga kobieta w średnim wieku 

o nieprawdopodobnie czarnych oczach i włosach. Jej 

okrągła twarz rozpłynęła się w uśmiechu. Dzieci 

podbiegły do niej z okrzykami radości. 

-Ach, moi kochani, ależ urośliście. - Objęła je 

i podeszła do lady Thorley. - Witam, droga lady. 

Przygotowałam te same pokoje, co zawsze, a dla panny 

Pelham pokój sąsiadujący z dziecinnym. - Spojrzała na 

Daisy i uśmiechnęła się. - Na pewno będzie pani 

chciała do nich zajrzeć. Czy zechce pani, droga lady, 

pójść do saloniku, to pokażę pannie Pelham pokoje? 

Za parę minut będzie kawa, a o pierwszej lunch. 

background image

106 

Poprowadziła Daisy i bliźniaki eleganckimi scho­

dami i wąskim korytarzem. 

-Tutaj zazwyczaj śpią dzieci - powiedziała ot­

wierając drzwi dużego, widnego pokoju z dwoma 

łóżkami i białymi meblami. - Pani pokój będzie tu, 

panno Pelham. 

Gospodyni wprowadziła ją do uroczego pokoju 

wyposażonego w łóżko i toaletkę z drzewa klonowego 

oraz krzesło i komodę. Kapa na łóżku i zasłony miały 

odcień delikatnego różu, a dywan był intensywnie 

kremowy i bardzo miękki. 

- Tam jest łazienka. - Pani Trim otworzyła kolejne 

drzwi. - Mam nadzieję, że nie przeszkadza pani, że 

dzieli ją z dziećmi. 

Daisy kiwnęła głową i pani Trim pospieszyła 

w stronę drzwi. 

- Na pewno zechce się pani napić kawy. Będzie 

przygotowana w saloniku na dole. 

Kiedy Daisy weszła z dziećmi do okazałego, ume­

blowanego antykami saloniku, lady Thorley siedziała 

przy kominku. 

- Chodź, moja droga, napijesz się kawy - za­

prosiła. - Josh, Katie, pani Trim specjalnie dla was 

zrobiła lemoniadę. Usiądźcie koło Daisy i wypijcie. 

Przy kawie lady Thorley przedstawiła plany na 

wieczór. 

-Bankiet zaczyna się o dziewiątej, ale przedtem, 

o ósmej, jest powitanie. Wyjdziemy piętnaście po 

siódmej. Dopilnuj, proszę, żeby dzieci zjadły kolację 

i położyły się do łóżek. Dla ciebie pani Trim przygo­

tuje kolację około ósmej. Wrócimy bardzo późno, 

więc na nas nie czekaj. Rano dasz bliźniakom śnia­

danie, zjesz z nimi i zabierzesz je na spacer na pół 

godziny. Przypuszczam, że lunch będzie o pierwszej 

i wyjedziemy około trzeciej. 

background image

107 

Daisy napiła się kawy. Była doskonała. 

- Świetnie, proszę pani. Mogę zjeść kolację z dzie­

ćmi, jeśli tak będzie wygodniej. 

- Nie, nie. Należy ci się godzina lub dwie spokoju 

i ciszy. Trim zajmie się tobą. - Lady Thorley spojrzała 

na zegarek. - Lunch jest już pewnie gotowy. 

Popatrzyła na dzieci, które potulne jak baranki 

siedziały obok Daisy i popijały lemoniadę. 

- Macie się grzecznie zachowywać przy stole... 

- Bo jeśli nie - odezwał się doktor Seymour od 

drzwi - to wyrzucę was do ogrodu, ale oczywiście nie 

ciebie, Daisy. 

Wszedł do pokoju, pocałował siostrę w policzek, 

wytrzymał szturm ze strony siostrzenicy i siostrzeńca 

oraz uprzejmie przywitał Daisy. 

- Mieliście przyjemną podróż? - zapytał. - Hugh 

powinien przyjść lada moment. Powiem Trimowi, 

żeby podał lunch w dziesięć minut po powrocie 

Hugha; tym sposobem będziemy mieć czas na kieli­

szek sherry. 

Daisy nie odezwała się ani słowem. Była zaskoczo­

na, uradowana i jednocześnie zaintrygowana, bo dok­

tor zachowywał się, jakby ten dom należał do niego... 

Dostrzegł jej spojrzenie. 

- Witaj w moim domu, Daisy - powiedział i uśmie­

chnął się tak czarująco, że zamrugała ślicznymi ocza­

mi i oblała się rumieńcem. 

- Zaczerwieniłaś się - powiedział Josh, zanim ma­

tka zdążyła zwrócić mu uwagę. 

Do zebranych dołączył sir Hugh i podczas ogól­

nego zamieszania, połączonego z podawaniem napo­

jów, Daisy udało się dojść do siebie. W trakcie lunchu 

była zbyt pochłonięta pilnowaniem, żeby dzieci jadły 

i należycie się zachowywały, aby czuć się zażenowana. 

Maniery doktora były bez zarzutu. Kiedy tylko mógł, 

background image

108 

starał się włączyć Daisy do rozmowy. Dziewczyna 

udzielała uprzejmych odpowiedzi, a przez resztę czasu 

milczała, dzięki czemu mogła się nieco rozejrzeć. 

Jadalnia znajdowała się za salonikiem. Na wyłożo­

nych boazerią ścianach wisiały obrazy, głównie port­

rety, a mahoniowy stół i komoda pochodziły z okresu 

regencji. Na adamaszkowym obrusie połyskiwały sre­

brne nakrycia ozdobione herbem i kryształowe kieli­

szki. Zarówno zupa jak i ragout z kurczaka podane 

zostały na talerzach z Worcester. Ze względu na dzieci 

na deser był biszkopt z lukrowanymi wiśniami i bitą 

śmietaną, który bliźniaki zjadły bez żadnego nama­

wiania. Po skończonym posiłku Daisy przeprosiła, 

zabrała dzieci od stołu i zaprowadziła na górę, gdzie 

obietnicą opowiedzenia bajki nakłoniła je do położe­

nia się do łóżek. W ciągu dziesięciu minut spały. 

Wyglądały jak. dwa cherubinki. Dziewczyna usiadła 

przy oknie, a ponieważ nie miała nic do roboty, 

zamknęła oczy i zdrzemnęła się. 

Kiedy się obudziła, doktor siedział na łóżku Josha 

w towarzystwie bliźniaków. Cała trójka przyglądała 

się jej z krępującą intensywnością. 

- Chrapałaś - odezwał się Josh. 

- Nigdy nie chrapię - obruszyła się Daisy, świado­

ma, że jest na straconej pozycji. 

- Nie, nie. Oczywiście, że nie - starał się załagodzić 

doktor. - Josh, żaden dżentelmen nie mówi kobiecie, 

że chrapie; to świadczy o złych manierach. 

Daisy wyprostowała się. 

-Przepraszam, że zasnęłam... 

- Wcale nie musisz przepraszać. Podejrzewam, że 

wcześnie wstałaś, a nawet dwie godziny z tymi dziećmi 

uwięzionymi w samochodzie wystarczą, żeby odczuć 

potrzebę drzemki. Ale cieszymy się, że się obudziłaś, 

bo właśnie zastanawialiśmy się, czy nie wybrałabyś się 

background image

109 

z nami do zoo. - Spojrzał na zegarek. - Jeszcze nie 

ma trzeciej. Spędzimy tam godzinkę i wrócimy na 

nieco późniejszy podwieczorek. - Nie czekając na 

odpowiedź dodał: - Przygotuj dzieci i oczywiście 

siebie do wyjścia i zejdź za dziesięć minut na dół. 

Samochód będzie czekał. 

Wyszedł, zanim zdążyła się odezwać. 

Chociaż raz bliźniaki zmobilizowały się i przed 

upływem wyznaczonego czasu zeszli na dół, gdzie 

zastali doktora i lady Thorley. 

- Wspaniale, że jesteście gotowi. Meg, wrócimy 

około piątej. Powiedz pani Trim, żeby przygotowała 

dla dzieci podwieczorek, dobrze? A ty zjedz, kiedy 

będziesz chciała. 

Poprowadził całą trójkę do samochodu. Dzieci 

usadowił na tylnym siedzeniu, a Daisy poprosił, żeby 

usiadła obok niego. 

Po drodze niewiele rozmawiali, o ile oczywiście nie 

liczyć entuzjastycznej paplaniny bliźniaków. Kiedy 

dotarli na miejsce, natychmiast podjęli decyzję, co 

należy zwiedzić. 

- Węże i skorpiony, rekiny i tygrysy ludojady 

- zażądał Josh, ale siostra momentalnie mu przerwała. 

- Niedźwiedzie i słonie - rzuciła zdecydowanym 

tonem - i wielbłąda. 

- No cóż, śmiem przypuszczać, że starczy nam 

czasu na obejrzenie tych wszystkich stworzeń, o ile nie 

będziecie za długo stać w jednym miejscu. Zacznijmy 

od węży i skorpionów, dobrze? 

Daisy, która początkowo była oburzona, że doktor 

zaplanował czas nie pytając jej o zdanie, stwierdziła, 

że złość ustępuje na widok szczęśliwych twarzyczek 

dzieci i szczerego entuzjazmu lekarza. Węże i skor­

piony wywołały uzasadnione drżenie, niedźwiedzie 

podziw, a wielbłądy zachwyt. Starczyło nawet czasu 

background image

110 

na przejażdżkę na słoniu. Bliźniaki nie należały do 

tchórzy i zapewniły wuja i opiekunkę, że nie po­

trzebują niczyjej pomocy. 

- Nic im się nie stanie? - spytała Daisy, obserwując 

z niepokojem potężne zwierzę. - Są tacy mali... 

- Oczywiście, że są mali; przecież to dzieci, praw­

da? - W głosie doktora wyczuwało się irytację. - Czy 

sądzisz, że pozwoliłbym im się przejechać, gdybym nie 

był całkiem pewien, że nic im się nie stanie? 

- No, nie - odparła pojednawczo. - Na pewno by 

pan nie pozwolił. 

Spojrzał na nią. 

- Jak tam praca? 

- Bardzo dobrze, dziękuję. - Zastanawiała się, czy 

nie powiedzieć o propozycji siostry Carter, ale uznała, 

że lepiej nie, bo doktor mógłby to poczytać za zaro­

zumialstwo. 

-Przypuszczam, że nie będziesz tam zbyt długo 

pracować - rzucił mimochodem, wprawiając Daisy 

w stan przerażenia. 

- Dlaczego? Nie nadaję się? Wiem, że nie jestem 

taka szybka jak Maisie... 

- Nie nadajesz się? Och, nadajesz się świetnie. Ja 

tylko głośno myślałem. 

Nie powiedział nic więcej. Daisy pomyślała, że 

lepiej by było, gdyby nie wyrażał głośno swoich 

sądów. 

Dzieci wróciły z przejażdżki i nie było już okazji 

poprosić doktora o wyjaśnienie. Lekarz obiecał bliźnia­

kom, że następnym razem, kiedy będą w Londynie, 

znów wybiorą się do zoo, po czym wszyscy wsiedli do 

samochodu. Przez całą drogę powrotną Daisy milczała. 

W domu pani Trim przygotowała wspaniały posi­

łek: ulubione potrawy bliźniaków, dzbanek herbaty 

dla Daisy i talerz z ciastkami. 

background image

111 

Na chwilę wpadła lady Thorley. 

- Właśnie idę się przebrać - zwróciła się do Daisy. 

- Wychodzimy gdzieś za godzinę. Poradzisz sobie, 

prawda? Wiem, że Val prosił Trimów, żeby o ciebie 

dbali. -' Przytuliła dzieci. - Przed wyjściem przyjdę 

was pocałować. Tata też wpadnie. 

Były porządnie zmęczone, a po wspaniałym po­

siłku śpiące. Daisy zaprowadziła je na górę, ro­

zebrała i namówiła na kąpiel. Bliźniaki były gotowe 

do spania, gdy przyszli rodzice i wuj, żeby życzyć 

im dobrej nocy. Lady Thorley wyglądała rewela­

cyjnie w czarnej sukni z szyfonu ozdobionej ce­

kinami, sir Hugh też wspaniale prezentował się 

w białym krawacie i fraku, ale doktor ich przebił. 

Jego strój wieczorowy był niezwykle elegancki, krój 

płaszcza podkreślał szerokie ramiona, a wysoki 

wzrost przyciągał wzrok. Daisy spojrzała na niego, 

lecz szybko odwróciła głowę. Lekarz przyglądał się 

jej z tym swoim uśmieszkiem, który wywoływał 

zakłopotanie. Zresztą nie mogła długo patrzeć, po­

nieważ była całkowicie pochłonięta powstrzymywa­

niem bliźniaków przed zbyt mocnym przytulaniem 

się do matki. 

-Jeśli położycie się do łóżek - zaproponowała 

spokojnie - gwarantuję, że wszyscy pocałują was na 

dobranoc. I jeszcze będzie dość czasu na kolejny 

rozdział „Pierścienia i róży". 

Dzieci uwielbiały tę książkę, a lady Thorley na 

szczęście nie zapomniała jej przywieźć. 

Ukojone ulubioną opowieścią zasnęły. Daisy zeszła 

do opustoszałej jadalni, gdzie czekał na nią Trim. 

-Może kieliszek sherry, panienko? Mały Josh 

i Katie są w stanie wymęczyć. - Ponieważ Daisy 

wahała się, dodał: - Doktor powiedział, że powinna 

się panienka napić kieliszek przed kolacją. 

background image

112 

- Naprawdę tak powiedział? - zapytała Daisy. - To 

miło z jego strony. W takim razie napiję się. 

Trim zaprowadził ją do stołu. 

- Och! - wykrzyknęła na widok adamaszku, sreber 

i kryształów. - Nie powinniście zawracać sobie tym 

głowy! Mogłam coś zjeść w swoim pokoju. 

- T a k sobie życzył doktor, panienko - wyjaśnił 

Trim. -I muszę dodać, że to dla nas przyjemność. Pani 

Trim przyrządziła specjalną kolację i ma nadzieję, że 

będzie panience smakować. 

Zniknął i po chwili wniósł apetycznie pachnącą 

zupę-krem z porów, która równie wyśmienicie smako­

wała. Po niej przyszła kolej na idealnie upieczoną na 

ruszcie solę, ziemniaki saute i duszone selery. Gdy Trim 

zaproponował białe wino, Daisy przytaknęła, całkiem 

oszołomiona nieoczekiwanym przyjęciem. 

- Specjalność pani Trim - powiedział Trim, za­

bierając pusty talerz i stawiając suflet z kremem cze­

koladowym. - Kawę podam w saloniku, panno Pe-

lham. - Ponieważ znów zawahała się, dodał: - Doktor 

miał nadzieję, że panienka dotrzyma trochę towa­

rzystwa Belle. 

- No, tak - zgodziła się. - I bardzo proszę po­

dziękować pani Trim za wspaniałą kolację. 

Belle ucieszyła się na widok Daisy i ani na krok nie 

odstępowała jej podczas zwiedzania pokoju. A było co 

oglądać: delikatna porcelana i srebra w przeszklonym 

kredensie oraz mnóstwo obrazów, głównie portretów. 

Daisy przypuszczała, że są na nich uwiecznieni przod­

kowie doktora, bo niektórzy mieli takie same ciemne 

włosy i oczy, a nawet cień uśmiechu, który wprawiał ją 

w takie zakłopotanie. 

Po godzinie pożegnała się z Belle i wyszła z saloniku. 

Zastanawiała się, czy powinna powiadomić Trima, że 

idzie spać. Jakby w odpowiedzi na jej wątpliwości Trim 

background image

113 

cicho wyszedł z jadalni, zapytał, czy sobie czegoś życzy 

i ojcowskim tonem poinformował, że jeżeli dzieci 

wcześnie się obudzą, on lub pani Trim będą w kuchni 

1 przygotują im przed śniadaniem mleko. 

Daisy podziękowała, pożegnała się i poszła do 

pokoju. Bliźniaki mocno spały, więc spokojnie wyką­

pała się, położyła do cudownie wygodnego łóżka i za­

mknęła oczy. Zanim zapadła w sen, zastanawiała się, 

co robi doktor i w czyim jest towarzystwie. Ze smut­

kiem pomyślała, że pewnie z jakąś piękną młodą 

kobietą, ubraną z takim samym wyrafinowanym sma­

kiem jak lady Thorley. Była zbyt zmęczona, by zasta­

nawiać się, dlaczego ta myśl przyprawia ją o smutek. 

Obudziły ją bliźniaki, które wdrapały się na jej łóżko 

i natarczywie prosiły, żeby się obudziła. 

• - Chcemy iść do ogrodu z Belle - wyjaśnił Josh. 

Daisy usiadła na łóżku i odgarnęła z twarzy 

gęste włosy. 

- Nie za wcześnie? Nie lepiej, żebyście wskoczyli 

pod pierzynkę, a ja wam przeczytam kawałek „Pierś­

cienia i róży"? 

Katie spodobał się ten pomysł, ale Josh wysunął 

dolną wargę i pokręcił głową. 

- Chcę pójść do ogrodu... 

- Pójdziesz, kochanie, ale dopiero jest po szóstej. 

Nawet nie jest jeszcze całkiem widno... 

- Belle też chce iść. - Patrzył na Daisy zdeterminowa­

ny. -Jedziemy dziś do domu i szybko jej nie zobaczymy. 

- Och, na pewno zobaczycie. Wuj często was od­

wiedza. Bądź grzecznym chłopcem i zostań tu z Katie, 

a ja przyniosę książkę. 

W domu panowało przyjemne ciepło, a kiedy wstała 

w poszukiwaniu książki, pod bosymi stopami poczuła 

miękki dywan. Wróciła po minucie, ale Josha już 

nie było. 

background image

114 

- Josh powiedział, że wychodzi do ogrodu - wyjaś­

niła Katie. - Ja też chyba tam pójdę. 

- Pójdziemy razem - rzuciła zdesperowana Daisy 

- tylko daj mi chwilę czasu, żebym włożyła mu buty 

i szlafrok. Zostań tu, kochanie, a obiecuję ci, że zaraz 

pójdziemy razem. 

Katie schowała się pod pierzynę, gotowa spełnić 

prośbę opiekunki. Daisy wypadła z pokoju i zbiegła 

po schodach, kierując się w stronę, skąd dochodził 

cichutki głos Josha. Na dole zatrzymały ją słowa 

doktora. Opierał się o balustradę i patrzył na nią 

z zaciekawieniem. * 

-Dzień dobry, Daisy - przywitał ją łagodnie. 

- Cóż za miła niespodzianka tak wcześnie rano... 

- Och, błagam, niech pan będzie cicho - rzuciła 

Daisy z rozpaczą. - Josh idzie do ogrodu, a jest 

w samej piżamie... - Nie zauważyła, że ma na sobie 

niewiele więcej. 

Doktor zszedł ze schodów. Ubrany był we wspa­

niały szlafrok, a na nogach miał miękkie kapcie. Od 

dawna nikt mu nie powiedział, żeby był cicho, a z całą 

pewnością nie dziewczyna w nocnej koszuli. Zaintry­

gowało go to. 

- Zabiorę go z kuchni - obiecał, patrząc na Daisy 

w sposób, który utwierdził ją w przekonaniu, że nie 

dostrzegł, w co jest ubrana. - I przyprowadzę do 

pokoju. Jak ubierzesz tę dwójkę, to wszyscy razem 

wyjdziemy do ogrodu. 

Daisy była już w połowie schodów, kiedy zatrzy­

mała się i odwróciła. 

-Ale czy nie jest pan zmęczony? - wyszeptała. 

- Nie chce się pan jeszcze położyć? 

- Na oba pytania odpowiedź brzmi: tak. Więc po 

prostu bądź grzeczną dziewczynką i zrób to, o co 

proszę. 

background image

115 

Otworzyła usta, żeby powiedzieć, że nie jest żadną 

jego grzeczną dziewczynką, ale doktor już poszedł 

w stronę kuchni. 

Katie była zachwycona perspektywą spaceru po 

ogrodzie w towarzystwie wuja. 

- Za minutę cię ubiorę - obiecała Daisy, po czym 

sama błyskawicznie się ubrała, umyła twarz, zęby 

i rozczesała włosy. Wyglądała jak strach na wróble, 

ale przynajmniej przyzwoity... Katie chociaż raz była 

zadowolona z faktu, że się ubiera. Daisy właśnie 

zapinała jej buty, kiedy w drzwiach stanął doktor. 

W rękach trzymał tacę z herbatą i dwoma kubkami. 

Tuż za nim szedł Josh i Belle. Doktor przydzielił 

każdemu zadanie. Dzieci musiały wypić mleko, a Josh 

miał spróbować samodzielnie się ubrać. 

- A my napijemy się herbaty -powiedział do Daisy. 

Belle usadowiła się na łóżku obok Katie, a ponie­

waż doktor nie miał nic przeciwko temu, Daisy nie 

odezwała się, tylko wzięła filiżankę. 

- Załóż coś ciepłego - poradził doktor, kończąc 

herbatę. - Dołączę do was za dziesięć minut. 

Daisy wciąż się nie odzywała. To nie był najlepszy 

moment na uprzejmą pogawędkę, a myśl, że doktor 

widział ją w koszuli nocnej, napawała ją wstydem. 

Kiedy wyszedł, zajęła się należytym ubraniem Josha: 

sweter był tył na przód, odwrotnie założone buty, 

a włosy sterczały w nieładzie. 

Zanim doktor wrócił, zdążyła związać włosy. 

Wszyscy zeszli cicho na dół i kuchennymi drzwiami 

wymknęli się do ogrodu. W powietrzu czuło się lekki 

przymrozek, choć słońce już wzeszło i słychać było 

śpiew ptaków. Daisy stanęła i pomyślała, że aż trudno 

uwierzyć, że są w sercu Londynu, taka tu cisza. 

Nie dane jej było długo tak stać. Doktor wziął ją 

pod rękę i poprowadził ścieżką w stronę uroczej 

background image

116 

wiejskiej chatki o półkolistych drzwiach i małych 

okienkach. 

- Dom czarownicy - wyjaśnił, kiedy dzieci weszły 

do środka. 

Delikatnie popchnął Daisy przed siebie i posadził 

na stojącej przy ścianie ławce, po czym usiadł obok. 

Dzieci nie miały zamiaru siadać; jak zwykle dokładnie 

wszystko zwiedzały. Każda rzecz musiała zostać do­

tknięta i obejrzana. W końcu Josh podszedł do Daisy. 

- To jest dobra czarownica - powiedział z przeko­

naniem. -Dobra dla zwierząt i dzieci. Jak rzuca czary, 

to to są dobre czary. 

- Rzeczywiście, wygląda na to, że to bardzo dobra 

czarownica. Czy ona tutaj jada posiłki? 

Josh razem z Katie, która zawsze mu wtórowała, 

puścił wodze dziecięcej fantazji. W tym czasie doktor 

obserwował twarz Daisy, rozjaśnioną zainteresowa­

niem dla sposobu żywienia czarownicy. Widać było, 

że dziewczyna całym sercem weszła w dziecięcy świat. 

Z przyjemnością patrzył na całą scenę. 

- Lepiej chodźmy na śniadanie - odezwał się 

wreszcie. 

Wyszli do ogrodu i wrócili identyczną ścieżką po 

drugiej stronie trawnika. Po drodze dzieci tańczyły 

razem z Belle. 

- Ma pan uroczy ogród - powiedziała Daisy, żeby 

przerwać milczenie. 

- T o wielki plus Londynu. Ten dom jest w posia­

daniu rodziny od wielu lat. Zdaje mi się, że od czasów 

Jerzego IV. Wtedy ogrody były małe, ale dla mnie 

najważniejsze, że jest tu cicho i spokojnie. 

Zabrała dzieci na górę, umyła rozjaśnione twarzy­

czki, uczesała im włosy i przygotowała do śniadania, 

które mieli zjeść w towarzystwie doktora i sir Hugha. 

Lady Thorley jadła śniadanie w łóżku. 

background image

117 

Siedzące po obu stronach Daisy dzieci jadły tak 

przykładnie, że ojciec nie mógł powstrzymać się od 

pochwał. 

- Wracamy do domu zaraz po lunchu - zapowie­

dział. - Co chcecie robić przed południem? 

- Przejechać się autobusem - rzucił Josh, jak zwyk­

le w imieniu swoim i siostry. 

- Och, co za wspaniały pomysł - podchwyciła 

Daisy, widząc brak entuzjazmu ze strony obu dżen­

telmenów. - Gdyby pan nam powiedział, w który 

autobus wsiąść i o której mamy wrócić... 

Poczuła się rozczarowana, że doktor nie zapropo­

nował swego towarzystwa. Pomyślała, że sir Hugh 

oczywiście zechce zostać z żoną, ale lekarz na pewno 

dysponuje godziną czasu... 

- Z Trafalgar Square kursuje autobus wyciecz­

kowy; podrzucę was tam - powiedział od niechcenia 

doktor. - Ale nie będę mógł was stamtąd zabrać, więc 

z powrotem weź taksówkę, Daisy. - Spojrzał na nią. 

- Czy starczy ci pieniędzy? 

Zarumieniła się. Pytanie zabrzmiało tak, jakby 

była służącą. 

- Nie mam pojęcia, ile zapłacę za kurs, ale nie 

sądzę, żeby mi starczyło. 

Sir Hugh wyjął portfel, wyciągnął kilka banknotów 

i podał jej. 

- To powinno w zupełności wystarczyć. 

Obaj mężczyźni wygodnie oparli się, jakby uznali 

rozmowę za zakończoną, a ponieważ dzieci zaczęły 

się niecierpliwić, Daisy przeprosiła i zabrała je na 

górę. Nie wierzyła w obietnicę doktora i szykując 

bliźniaki do wyjścia zastanawiała się, jak odszukać 

przystanek autobusowy i dojechać na Trafalgar Squ­

are. W dziesięć minut później cała trójka wyszła 

z domu. 

background image

118 

Doktor opierał się o błyszczący bok samochodu 

i niewątpliwie na nich czekał. Belle siedziała już na 

tylnym siedzeniu i dzieci natychmiast do niej dołączy­

ły. W przeciwieństwie do Daisy ani przez chwilę nie 

wątpiły w obietnicę wuja. 

Otworzył drzwi samochodu. 

- Nie uwierzyłaś mi, prawda? - Zabrzmiało to jak 

lekka drwina. Daisy momentalnie się zarumieniła. 

- No, nie. Na pewno wrócił pan późno w nocy, 

a wstał bardzo wcześnie. 

Usiadł obok niej. 

- Ale było warto - zauważył z całą łagodnością. 

Na samo wspomnienie dziewczyna zarumieniła się 

ponownie. 

W trakcie zwiedzania powiedziała sobie, że ten 

epizod powinien pójść w zapomnienie. 

Podczas lunchu doktor prawie się nie odzywał. 

Daisy spojrzała na niego ukradkiem i dostrzegła na 

przystojnej twarzy zmęczenie. Pomyślała, że chętnie 

już by ich pożegnał. Dobrze wiedziała, że bliźniaki 

potrafią porządnie dać w kość swoją obecnością, 

a poza tym bardzo wcześnie zaczęli dzień. 

Po lunchu zapakowała bagaże swoich podopiecz­

nych, ubrała ich i zebrała swoje rzeczy. Lady Thorley 

umieściła wszystko w bagażniku i pożegnała się. Nie 

było mowy o tym, czy doktor wraca do Salisbury. Stał 

przy drzwiach i trzymał Belle za obrożę. 

- Było mi miło. - Tylko tyle usłyszała Daisy z jego 

ust w odpowiedzi na swoje podziękowania. 

Wsiadła do samochodu, przysięgając w duchu, że 

nie życzy sobie więcej go widzieć. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Bliźniaki były rozdrażnione i skore do kłótni, 

więc Daisy odetchnęła z ulgą, kiedy zatrzymali się 

przed jej domem. Grzecznie pożegnała się i wysiadła 

z samochodu. 

W domu zastała tylko Razora, a z kartki na stole 

dowiedziała się, że matka poszła do kościoła, a Pa­

mela spędza dzień w towarzystwie najlepszej przyja­

ciółki i wróci po ósmej. Daisy zaniosła torbę na górę, 

zdjęła płaszcz, zrobiła sobie herbaty i nakryła do 

kolacji. 

Wkrótce wróciła matka. 

- O, jesteś już - przywitała córkę. - Kochanie, nie 

pamiętałam, o której przyjeżdżasz z Londynu i pomy­

ślałam, że wybiorę się na wieczorną mszę. Dawno 

wróciłaś? 

Przy kolacji Daisy opowiedziała o weekendzie. 

Matka słuchała z wielkim zainteresowaniem. 

- Doktor Seymour to taki dobry człowiek - wes­

tchnęła pani Pelham. - Opowiedz mi coś więcej o jego 

domu; na pewno jest piękny. 

W tym momencie weszła Pamela i zaczęła opowia­

dać o wrażeniach z całego dnia. Na jakiś czas doktor 

ze swoim domem poszli w zapomnienie. Dopiero 

kiedy Daisy szykowała się do spania, pozwoliła, by 

jej myśli powróciły do przystojnego lekarza. 

Zobaczyła go pod koniec następnego dnia. Roz­

mawiał na korytarzu ze swoim zastępcą i z siostrą 

background image

120 

przełożoną. Stał z rękami w kieszeniach odwrócony 

do Daisy plecami. Dziewczyna zatrzymała się i popat­

rzyła na jego potężną postać; instynktownie czuła, że 

doktor jest śmiertelnie zmęczony, choć wcale tego po 

sobie nie pokazywał. Nagle zapragnęła jakoś mu 

pomóc. Przez chwilę nie mogła złapać powietrza. 

Kiedy lekarz odwrócił głowę i na nią spojrzał, niemal 

przestała oddychać. Wiedziała już, co to za uczucie. 

To miłość, nieświadoma i niespodziana, która nie 

mogła przyjść w bardziej nieodpowiednim i niezręcz­

nym momencie. Daisy chciała się uśmiechnąć, ale 

wzrok doktora był zamyślony i poważny. A przez 

chwilę wyobrażała sobie, że jest w raju... dla naiw­

nych. Czym prędzej odwróciła głowę i szybko poszła 

w przeciwny koniec oddziału, gdzie Maisie upychała 

do worków brudne rzeczy do prania. Czuła się okro­

pnie. Najchętniej schowałaby się w cichym i ciemnym 

kącie, gdzie mogłaby się porządnie wypłakać. Zamiast 

tego wzięła pusty worek i zaczęła wkładać brudną 

pościel. 

- Co cię gryzie? - zapytała Maisie, nie przerywając 

pracy. - Wyglądasz, jakby ci się przyśniło coś okro­

pnego; jesteś biała jak te prześcieradła. 

- Nic mi nie jest - odparła Daisy.'— Tylko trochę 

boli mnie głowa... 

- Ból głowy to czasem pożyteczna rzecz - powie­

działa Maisie - bo to zręczna wymówka. Przyjechał 

doktor Seymour. Wygląda na zmęczonego. To ciągłe 

bieganie nie wychodzi mu na dobre. Nie rozumiem, 

dlaczego to robi; ma przecież ładny dom przy kościele. 

Czego więcej można chcieć? 

- Och, nie wiedziałam, że mieszka i w Londynie, 

i w Salisbury. 

- Słyszałam, że ma tam bardzo elegancki dom. 

Zresztą trudno się dziwić. Przecież tak ciężko pracuje. 

background image

121 

- Maisie zawiązała troki przy ostatnim worku. - Zda­

je mi się, że poszedł. To dobrze. Wyniesiemy worki 

i pójdziemy do domu. 

Wychodząc ze szpitala Daisy dokładnie się roze-

jrzała. Ale nigdzie nie było widać ani rolls-royce'a, 

ani jego właściciela. Nie wiedziała, że doktor zapar­

kował samochód na tyłach szpitala i że właśnie stoi 

przy oknie dziecięcego oddziału i ją obserwuje. 

Uśmiechnął się, widząc, jak dziewczyna niespokoj­

nie rozgląda się na wszystkie strony, po czym 

wsiada na rower i odjeżdża. Przez cały dzień miał 

ochotę wejść na oddział i wziąć ją w ramiona, ale 

wiedział, że Daisy wciąż nie jest pewna swoich 

uczuć. Odwrócił się od okna i próbował o niej nie 

myśleć. 

Daisy w drodze do domu oddała się słodkim 

marzeniom. Wiedziała już, że jest zakochana, i mu­

siała zastanowić się, co z tym począć. Rozsądek 

mówił, że najlepiej będzie znaleźć pracę jak najdalej 

od doktora, ale perspektywa, że już go nie zobaczy, 

wywołała taki dreszcz, że o mało nie spadła z roweru. 

Z drugiej strony zastanawiała się, czy będzie w stanie 

spokojnie wytrzymać widywanie go w szpitalu. 

Oczywiście, nie będą ze sobą rozmawiać ani nawet 

się uśmiechać, a pewnie za jakiś czas doktor 

ożeni się... 

Kiedy weszła do domu, matka właśnie robiła pasz­

teciki. 

- Witaj, kochanie - przywitała radośnie córkę. 

- Na kolację będą paszteciki. Rano przyszedł rachu­

nek za gaz; mniejszy, niż się spodziewałyśmy. Muszę 

przyznać, że od czasu, kiedy masz pracę, życie stało 

się dużo łatwiejsze. Wiem, że powinnaś zająć się czymś 

lepszym, ale może później... 

Daisy pocałowała matkę i zdjęła płaszcz. 

background image

122 

- To wspaniale, że rachunek za gaz nie jest duży 

-powiedziała z zadowoleniem. - Zapłacę go w drodze 

do pracy, to oszczędzimy na opłacie pocztowej. 

- Miałaś udany dzień, kochanie? - zapytała pani 

Pelham. 

Daisy udzieliła odpowiedzi zgodnej z oczekiwania­

mi matki i pomyślała, że dopóki nie znajdzie stałej 

pracy za takie wynagrodzenie, jak w tej chwili, będzie 

musiała zostać w szpitalu. Porozmawia z Pam i zo­

rientuje się, czy nie mogłaby w czasie przerwy świąte­

cznej poszukać pracy w niepełnym wymiarze godzin. 

Gdyby tylko mogły odłożyć choć trochę pieniędzy... 

- Co cię dręczy, Daisy? - zapytała po kolacji 

Pamela. - Jesteś taka małomówna. Czy to ta praca 

jest taka okropna? Mam zrezygnować po zakończeniu 

semestru i pójść do pracy? Przecież to nie w porządku, 

że nas utrzymujesz. 

- N i e waż się wygadywać takich rzeczy. Jeszcze 

parę lat, zaczniesz robić karierę i wtedy przyjdzie 

twoja kolej. A moja praca wcale nie jest złą i prawdę 

mówiąc, bardzo ją lubię. 

- Taak? A jednak nie wyglądasz tak, jak zawsze. 

Jest ci przykro z powodu Philipa? 

- Na Boga, nie! Lubię go, ale nic poza tym. On 

i siostra przełożona są dla siebie stworzeni. Mam 

nadzieję, że lada dzień dowiem się o ich zaręczynach. 

- Jednak coś jest nie tak. 

- Zostało nam trochę pieniędzy - zmieniła temat 

Daisy - bo rachunek za gaz jest niższy, niż przy­

puszczałyśmy. Na koniec semestru ma być dysko­

teka... nie chciałabyś na tę okazję kupić sobie czegoś 

nowego? 

- Nie, ty sobie coś kup. 

- Może w przyszłą sobotę zabierzemy mamę do 

Salisbury, żeby sobie coś wybrała? 

background image

123 

- Wystarczy na sukienkę? 

- Obawiam się, że nie... na bluzkę albo kapcie, bo 

jej stare już całkiem się zniszczyły... 

- W porządku - odpowiedziała z zadumą Pamela. 

- C z y myślisz, że kiedyś przyjdzie taki moment, że 

będziemy mogły pójść do sklepu i kupić coś bez 

względu na cenę? 

- Oczywiście, tylko daj mi trochę czasu, żebym 

znalazła i poślubiła milionera. 

Obie roześmiały się, choć Pamela w zamyśleniu 

popatrzyła na siostrę, której śmiech zabrzmiał dziwnie 

nieszczerze. 

Kiedy Daisy przyszła do pracy następnego ranka, 

Maisie nie było. 

- To do niej zupełnie niepodobne - skomentowała 

siostra przełożona. - Nigdy nie zdarzyło jej się nie 

przyjść. Mam nadzieję, że nie jest chora; nie ma 

telefonu. 

- Może zaspała albo poszła na przyjęcie - zasuge­

rowała druga pielęgniarka. 

Dzień mijał, a Maisie wciąż nie było. Późnym 

popołudniem siostra przełożona odszukała Daisy. 

- Mam adres Maisie. Powinnam sama pójść i ją 

odwiedzić, ale dziś przyjeżdża Philip. 

Daisy popatrzyła na zatroskaną twarz przełożonej. 

- Wpadnę do niej w drodze do domu, siostro. 

Pewnie nie ma powodu do zmartwienia. Mam rower, 

więc nie zabierze mi to dużo czasu. - Dostrzegła 

ulgę w oczach siostry Carter. - Czy mogłabym 

tylko zadzwonić do mamy i uprzedzić, że trochę 

później wrócę? 

- Tak, tak, oczywiście. Jestem ci taka wdzięczna, 

Daisy. 

Maisie mieszkała na samym końcu uliczki, którą 

Daisy codziennie mijała. Szeregowe domy przechodziły 

background image

124 

tam w opuszczone zabudowania, stare szopy i po­

niszczone płoty. Daisy oparła rower o zakurzone 

sztachety i zapukała brudną mosiężną kołatką. Po 

długiej chwili drzwi otworzyła młoda kobieta z ró­

żowymi plastikowymi wałkami na głowie, ubrana 

w podkoszulek i legginsy. Pod pachą trzymała brudne 

dziecko. 

- Dobry, wieczór - zaczęła grzecznie Daisy i przy­

pomniała sobie, że nie ma pojęcia, jak Maisie ma na 

nazwisko. - Przyszłam zobaczyć się z Maisie; czy ona 

tu mieszka? 

- Jasne, że tak. Panna Watts. Frontowy pokój na 

górze. Cały dzień jej nie widziałam. 

Wąski korytarz był ciemny, schody też. Na małym, 

ciemnym półpiętrze Daisy zobaczyła trzy pary drzwi. 

Zapukała w te od strony ulicy, a ponieważ nikt nie 

odpowiadał, nacisnęła klamkę. Drzwi otworzyły się 

i dziewczyna znalazła się w małym pokoju, zadziwia­

jąco jasnym i intensywnie pachnącym pastą do mebli. 

-Maisie? - Daisy podeszła do stojącego przy 

ścianie łóżka, na którym siedziała oparta o poduszki 

Maisie. Miała intensywne rumieńce, wskazujące na 

wysoką temperaturę i nawet nie zauważyła, że ktoś 

wszedł. Obok niej leżał zwinięty w kłębek bury kot, 

a w nogach mały, warczący pies. Daisy pochyliła się 

nad koleżanką. 

-Maisie - rzuciła - co się stało? Boli cię coś? 

Przewróciłaś się? 

Maisie otworzyła oczy. 

- Ból w piersiach - wymamrotała. Wyciągnęła rękę 

i dotknęła kota. - Zaopiekuj się nimi, Daisy... 

Sprowadzić lekarza, pomyślała Daisy, a jeszcze 

lepiej odesłać do szpitala, gdzie wszyscy ją znają. 

- Zwierzęta... trzeba im dać kolację - mamrotała 

Maisie. 

background image

125 

W oddzielonej zasłoną wnęce była kuchnia. Daisy 

znalazła tam jedzenie dla psa i kota, nałożyła im do 

misek, po czym nalała wody do szklanki i podała 

Maisie. 

- Idę sprowadzić lekarza - wyjaśniła. - Zaraz 

wrócę. 

Budka telefoniczna była w głębi ulicy. Zadzwoniła 

na oddział dziecięcy w nadziei, że tam ktoś na pewno 

pomoże zorganizować przewiezienie chorej koleżan­

ki do szpitala. 

Siostra Carter była jeszcze w pracy. Daisy nie 

marnowała słów. 

- Siostro przełożona, tak się cieszę, że to pani. 

Maisie jest chora. Skarży się na ból w klatce piersio­

wej i okropnie wygląda. Co mam robić? 

- Zostań z nią, Daisy. Postaram się jak najszyb­

ciej wysłać ambulans. Czy był u niej lekarz? 

- Nie, chyba nie... 

Odłożyła słuchawkę i szybko wróciła. Zastała 

chorą dokładnie tak, jak ją zostawiła. Zwierzęta 

zjadły wszystko z misek i znów usadowiły się na 

łóżku. Daisy ostrożnie wzięła Maisie za rękę i wy­

szukała tętno. Było szybkie i słabe. Maisie chyba 

spała, choć od czasu do czasu sen przerywał kaszel. 

Przetarła rozpaloną twarz chorej wilgotną ścierecz-

ką. Siostra Carter na pewno wysłała już pomoc, ale 

zanim przyjedzie ambulans może upłynąć co naj­

mniej dziesięć minut. Może powinna najpierw za­

dzwonić na pogotowie... 

Za jej plecami cicho otworzyły się drzwi, więc 

odwróciła się. Jeśli to młoda kobieta, która ją wpuś­

ciła, mogłaby zapytać, kto jest lekarzem Maisie. 

Doktor Seymour spiesznie wszedł do pokoju. 

- Byłem w gabinecie siostry przełożonej, kiedy 

zadzwoniłaś - wyjaśnił cicho, momentalnie 

background image

126 

rozwiewając jej obawy. - Karetka jest już w drodze. 

Czy Maisie ma lekarza? 

- Nie wiem, ale powinna to wiedzieć kobieta, 

która mnie wpuściła. 

- Nie zawracaj sobie tym teraz głowy. Dowiemy 

się później. 

Pochylił się nad Maisie, zbadał jej puls i zaczął 

z nią cicho rozmawiać. 

- Wszystko będzie dobrze, Maisie - zapewnił ją 

rzeczowym, spokojnym tonem. - Pojedziesz teraz do 

szpitala i tam się tobą zaopiekujemy. 

Maisie otworzyła oczy i złapała lekarza za rękę. 

- Milly i Whiskers... -Zakaszlała. - Nie mogę ich 

zostawić. 

- Zabiorę je do siebie. 

- Obiecuje pan? - Oczami poszukała Daisy. - Sły­

szałaś, co doktor powiedział, Daisy? One są dla mnie 

wszystkim... 

- Nie martw się, Maisie. Jak doktor Seymour 

mówi, że zaopiekuje się nimi, to na pewno to zrobi. 

A ty tylko postaraj się szybko wyzdrowieć. 

Przyjechała karetka. Doktor zabrał zwierzęta do 

samochodu i osobiście dopilnował zniesienia Maisie 

na dół, a Daisy została, żeby zrobić w pokoju 

porządek. Po chwili doktor bezszelestnie wrócił. 

- Maisie będzie na oddziale kobiecym. Uprzedzi-

łem personel, że to zakaźne zapalenie płuc. - Roze­

jrzał się po pokoju. - Zostaw to teraz, Daisy. Dopil­

nuję, żeby ktoś tu rano przyszedł i posprzątał. Może 

byłabyś tak dobra i pojechała ze mną, żeby pomóc 

mi przy tych zwierzętach? 

- Mam tu rower. A dokąd one pojadą? 

- Oczywiście do mojego domu. Bóg jeden raczy 

wiedzieć, co powie Belle, jak je zobaczy. - Wes­

tchnął. - Chodź, nie masz tu już nic więcej do roboty. 

background image

127 

Na dole zapukał do pierwszych drzwi. Młoda 

kobieta otworzyła i popatrzyła na niego z tępym 

uśmiechem. 

- Pozbyłeś się jej, co? Biedna dziewczyna... 

- Panna Watts - wyjaśnił gładko doktor - została 

zawieziona do szpitala, w którym jest bardzo cenio­

ną pracownicą. Zabieramy jej psa i kota, a rano ktoś 

przyjdzie sprzątnąć pokój. I jeszcze jedno: czy jest tu 

ktoś, kto mógłby pojechać na rowerze do Wilton? 

Ta młoda osoba pojedzie teraz samochodem, ale 

rower będzie jej potrzebny jutro rano. 

Włożył rękę do kieszeni i wyjął banknot. 

- Mój mąż to zrobi; tylko podaj adres. 

Doktor napisał coś w notesie i wyrwał kartkę. 

- Czy pani mąż... jest tutaj? 

Młody mężczyzna stanął w drzwiach. 

- W porządku, wszystko słyszałem. Odwiozę ro­

wer, chociaż też miałem dzisiaj ciężki dzień. 

- Może to panu zrekompensuje - powiedział dok­

tor, podając banknot i kartkę z adresem.  - T o bardzo 

ładnie z pana strony i jestem szczerze zobowiązany. 

- Jesteś lekarzem, co? 

- Tak, rzeczywiście. 

Mężczyzna roześmiał się. 

- Lepiej żyć w zgodzie z lekarzami, bo nigdy nic 

nie wiadomo. 

- Zapewniam, że jeśli kiedykolwiek pan lub ktoś 

z pańskiej rodziny będzie potrzebował naszej opieki, 

otrzyma jak najlepszą - odparł poważnie doktor, 

pożegnał się i zaprowadził Daisy do samochodu. 

Zwierzęta siedziały na tylnym siedzeniu. Na wi­

dok tych dwóch opuszczonych stworzeń Daisy nie 

wytrzymała i łzy pociekły jej po policzkach. Przez 

całą drogę nie odezwała się ani słowem. Wydarzenia 

potoczyły się tak szybko, że już dłużej nie była 

background image

128 

w stanie się opanować. Doktor też się nie odzywał, 

ale na pewno widział jej łzy. Kiedy dojechali przed 

dom, podał jej pięknie wykrochmaloną chusteczkę 

i zaczekał, aż wytrze twarz. 

- Czy możesz wziąć kota? - zapytał rzeczowym 

tonem, nie odwracając się w jej stronę. - Zabierzemy 

je prosto do kuchni i zobaczymy, czy pani Trump 

znajdzie dla nich coś do jedzenia. Maisie o nie dbała, 

ale podejrzewam, że od czasu choroby nie była 

w stanie się nimi zająć. 

- Ja im dałam jeść - wyjaśniła Daisy przez łzy. 

- Maisie bardzo się o nie martwiła. 

- To dobrze. 

Zachowanie doktora było wyjątkowo na miejscu, 

a krótkie spojrzenie, którym ją obrzucił, podniosło 

ją na duchu. Może nie wyglądała aż tak okropnie, 

jak się czuła. 

Kiedy weszli do domu doktora, z kuchni wynu­

rzyła się gospodyni. 

- Dobry wieczór, pani Trump - odezwał się le­

karz. - Mamy dwóch lokatorów, którzy przez kilka 

dni będą dotrzymywać Belle towarzystwa. Ich właś­

cicielka jest chora. 

-Chyba będą chciały coś zjeść... - powiedziała 

łagodnie pani Trump. 

Spojrzała na stojącą obok doktora Daisy. 

- A to jest panna Daisy Pelham - przedstawił 

lekarz. - Dzięki jej rozsądkowi właścicielka tych 

biedaków już jest w szpitalu. - Położył dłoń na 

ramieniu dziewczyny i lekko popchnął ją przed sie­

bie. - Daisy, to jest pani Trump, moja gospodyni 

i długoletnia przyjaciółka. 

Daisy wyciągnęła rękę i uśmiechnęła się. Pani 

Trump odwzajemniła uśmiech i zdecydowanie uścis­

nęła wyciągniętą dłoń. 

background image

129 

• - A co z pańskim obiadem, doktorze? 

- Och, niech pani przygotuje dla dwóch osób, jeśli 

można. Panna Pelham ze mną zje i dopiero odwiozę 

ją do domu. 

Było to tak despotyczne z jego strony, że Daisy 

już miała ochotę zaprotestować, ale doktor ubiegł ją. 

- Zjesz ze mną, prawda, Daisy? - zapytał z nie­

wymuszoną uprzejmością. - Musimy porozmawiać, 

co zrobić z Maisie. Zaraz zadzwonisz do mamy. 

Wziął od niej kota i zniknął za drzwiami kuchni. 

Wrócił tak szybko, że Daisy nawet nie zdążyła zebrać 

rozbieganych myśli. 

- Poproszę kurtkę. - Zanim zdążyła się odezwać, 

rozpiął jej kurtkę i położył na krześle. - A teraz 

chodź do salonu i zadzwoń do matki. 

Duża, delikatna dłoń poprowadziła ją do ogrom­

nego i tak wspaniale umeblowanego pokoju, że 

zaparło jej dech w piersiach. Ściany były obite 

jedwabiem w kolorze burgunda, sufit belkowany. 

Wysokie okna i przeszklone drzwi wychodziły na 

ogród. Po obu stronach kominka stały masywne 

kanapy i stoliki, a w rogu sofa w stylu Wilhelma III 

Orańskiego i trójnożny stolik. W przeciwległym koń­

cu pokoju znajdował się mały fortepian, kilka foteli 

ustawionych wokół stolika z czasów regencji, a w ro­

gu kwietnik z kutego żelaza z ogromnym wazonem 

pełnym chryzantem. 

- Co za piękny pokój - z podziwem westchnęła 

Daisy. - Pana londyński dom jest wielki i równie 

piękny, ale ten to dopiero prawdziwy dom... 

- Bo tak naprawdę jest. 

Wykręcił numer telefonu pani Pelham i podał 

Daisy słuchawkę. 

- Mamo - zaczęła Daisy i cierpliwie odczekała aż 

pani Pelham zada całą masę dociekliwych pytań. 

background image

130 

- Nie, czuję się całkiem dobrze. Doktor Seymour 

zaraz mnie odwiezie. Wszystko ci wytłumaczę, jak 

wrócę do domu. Naprawdę nic mi nie jest. Do 

zobaczenia. - Odłożyła słuchawkę. 

Doktor poprosił, żeby usiadła na kanapie, a sam 

zajął miejsce naprzeciwko. 

- Po obiedzie odwiozę cię do domu - powiedział. 

- Później odwiedzę Maisie, a jutro złapię doktora 

Walkera i poproszę, żeby się nią zaopiekował. Jeżeli 

to wirusowe zapalenie płuc, a z pewnością tak jest, 

Maisie dostanie serię antybiotyków, poleży z dziesięć 

dni w szpitalu, a później dostanie zwolnienie. Nie­

wątpliwie zgodzisz się ze mną, że trzeba jej znaleźć 

jakieś inne lokum. Ten pokój jest okropny. 

- Ale idealnie czysty - stwierdziła Daisy. - Wie 

pan, że wynajęcie pokoju jest bardzo kosztowne. 

Wstał i podszedł do barku. 

- Napijesz się kieliszek sherry? - zapytał z uśmie­

chem. - Sądzę, że dobrze ci zrobi. 

Poczuła, że pieką ją policzki. Musiała okropnie 

wyglądać: włosy w nieładzie i pewnie czerwony nos 

od płaczu. 

- Tak, dziękuję - odparła sztywno. 

- Popytam wśród znajomych. Na pewno znajdzie 

się gdzieś bardziej odpowiedni pokój niż ten, w któ­

rym dotychczas mieszkała. Nie wiesz, czy meble 

należą do Maisie? 

- Nie, nie wiem, ale myślę, że chyba tak, bo były 

tak pięknie utrzymane... - Napiła się łyk sherry. 

- A co z Milly i Whiskers? 

- Mogą tutaj zostać. Pani Tramp ma złote serce, 

Belle będzie zachwycona, że może im matkować, i na 

pewno spodoba im się ogród. 

- Ale pan nie zawsze tu jest - powiedziała i na­

tychmiast tego pożałowała, bo doktor uśmiechnął się 

background image

131 

i nic nie odpowiedział. Pewnie pomyślał, że jest 

okropnie wścibska. Cisza trwała odrobinę za długo. 

Kiedy Daisy głowiła się nad jakąś stosowną uwagą, 

weszła pani Trump oznajmiając, że podała zupę. 

- Te dwa biedactwa zasnęły - dodała. - Są wy­

kończone. 

Stół był nakryty z taką samą elegancją jak w Lon­

dynie. Doktor pomógł Daisy usiąść, a potem sam 

zajął miejsce obok niej. Podana w porcelanie z Wor-

cester kremowa zupa z porów i ziemniaków była 

znakomita, a dla pieczonej kaczki z pomarańczami 

Daisy wprost nie znajdowała słów zachwytu. Czegoś 

tak wspaniałego jeszcze nigdy nie jadła. Na deser był 

doskonały pudding z kremem. 

- To najwspanialszy obiad, jaki kiedykolwiek ja-

dłam - powiedziała nieśmiało, kończąc deser. 

- Po prostu pani Trump jest doskonałą kucharką. 

A jakie jest jedzenie w szpitalu? 

- Naprawdę bardzo dobre, chociaż oczywiście 

gotowanie dla kilkuset osób to nie to samo co dla 

jednej, prawda? - Zastanowiła się przez chwilę. 

- Dostajemy mielone z kapustą i ziemniakami, 

a w piątki rybę i czasem pieczeń. - Przerwała w oba­

wie, że go nudzi. - Jeżeli nie ma pan nic przeciwko 

temu, to pojadę już do domu... 

Ale doktor wcale nie był znudzony. Siedział i pa-

trzył na ładną twarz dziewczyny, słuchał miłego 

głosu i myślał, jaka to czarująca osóbka. Nie dał 

jednak nic po sobie poznać. 

- Co powiesz na kawę? Napijemy się w salonie, 

rzucimy okiem na zwierzęta Maisie i odwiozę cię 

do domu. 

Daisy miała za sobą długi dzień i kiedy piła kawę, 

zamknęły się jej powieki. Doktor ostrożnie wyjął z jej 

rąk filiżankę i spodek. Wyglądała dokładnie tak, jak 

background image

132 

powinna. Mały nosek błyszczał, pomadka z ust już 

dawno się starła, a włosy wymagały porządnego 

uczesania. Na dodatek lekko rozchyliła usta i wyda­

wała coś na kształt cichutkiego chrapania. W tej 

małej osóbce był jakiś ujmujący urok. Delikatnie 

dotknął jej ramienia i Daisy otworzyła oczy. 

- Zasnęłam - powiedziała prozaicznie. - Najmo­

cniej przepraszam; to przez sherry. Co też musiał pan 

sobie o mnie pomyśleć? 

Usiadła prosto, a doktor uznał, że lepiej nie 

odpowiadać na to pytanie. 

- Musisz być zmęczona - odparł łagodnie. - Od­

wiozę cię do domu. Pracujesz jutro? 

- Tak. 

Doktor odwiózł Daisy. Przed domem wysiadł 

z samochodu, zapukał do drzwi, zapewnił panią 

Pelham, że nie ma powodu do obaw i się pożegnał. 

- Był pan taki dobry, doktorze. - Daisy wyciąg­

nęła rękę. - Dziękuję za obiad i opiekę nad zwierzę­

tami. Czy Maisie wyzdrowieje? 

- Tak, obiecuję. Dobranoc, Daisy. 

Wsiadł do samochodu, a Daisy weszła do domu, 

opowiedziała matce i siostrze o wydarzeniach dnia 

i położyła się spać. 

Następnego dnia podczas przerwy na kawę poszła 

odwiedzić Maisie. Czuła się dużo pewniej niż wtedy, 

kiedy pierwszy raz przyszła na oddział kobiecy. 

Zapukała do gabinetu siostry przełożonej. 

- O, Daisy - powściągliwie przywitała ją pielęg­

niarka. - Poinstruowano mnie, że mam pozwolić ci 

na odwiedzanie Maisie, kiedy tylko zechcesz. - Po­

chyliła głowę nad rozłożonymi na biurku papierami. 

-Leży na końcu oddziału. 

W połowie drogi Daisy spotkała panią Brett. 

background image

133 

• - A ty co tu robisz? - chciała się dowiedzieć 

dawna koleżanka. 

- Przyszłam w odwiedziny - słodko odparła Daisy 

i poszła dalej. 

Chora siedziała na łóżku. Wyglądała dużo lepiej 

niż poprzedniego dnia, ale i tak była cieniem dawnej, 

pogodnej Maisie. 

- Witaj, Maisie - wesoło przywitała się Daisy. 

- Wyglądasz już dużo lepiej. Wolno mi cię od­

wiedzać, kiedy tylko mam czas. Pewnie się ucieszysz, 

że Milly i Whiskers czują się świetnie. Gospodyni 

doktora Seymoura jest bardzo miła i na pewno 

będzie się nimi dobrze opiekować. 

Maisie kiwnęła głową. 

- Wczoraj wieczorem doktor do mnie przyszedł. 

Nie czułam się zbyt dobrze, ale pamiętam, że po­

wiedział, że się nimi zaopiekował. A co z moim 

pokojem? 

- Doktor Seymour obiecał, że się tym zajmie. Czy 

przynieść ci coś? 

- Tak, koszulę nocną i torebkę. 

- Wezmę je w drodze do domu. Czy nie będzie ci 

przeszkadzać, że przyniosę dopiero jutro rano? 

- Nie, kotku. 

Gdy Daisy opuszczała oddział, przez myśl jej 

przeszło, że miło byłoby spotkać doktora. Ale ni­

gdzie nie było go widać. Wróciła więc do pracy, 

starając się wykonywać obowiązki swoje i Maisie. 

Ku swojemu zaskoczeniu zauważyła, że pomagają jej 

pielęgniarki. Ale i tak wsiadając po pracy na rower 

czuła zmęczenie. Gdy zapukała do drzwi domu, 

gdzie mieszkała Maisie, przypomniała sobie, że prze­

cież doktor zamknął pokój na klucz. Będzie więc 

musiała zapytać właścicielkę domu, czy nie ma dru­

giego. Nie było jednak takiej potrzeby. 

background image

134 

- Proszę iść na górę - rzuciła niechętnie młoda 

kobieta - jest otwarte. Może jeszcze ktoś przy­

jdzie? Nie mam zamiaru przez całą noc otwierać 

drzwi. 

Daisy wymamrotała słowa przeprosin, poszła na 

górę i weszła do pokoju Maisie. Na fotelu siedział 

doktor Seymour. 

- Och - powiedziała Daisy, świadoma uczuć, jakie 

wzbudził jego widok. - Nie wiedziałam... to znaczy 

Maisie poprosiła mnie, żebym wzięła jej torebkę, ale 

kiedy tu przyjechałam, przypomniało mi się, że nie 

mam klucza... 

Lekarz wstał i wyjął klucz z kieszeni. 

- Byłem u niej dziś po południu i mi powiedziała. 

Pomyślałem, że skoro mam klucz, powinienem tu 

przyjść. A przy okazji: pani Trump mówi, że jedna 

z jej znajomych, wdowa, mieszka przy Churchfields 

Road i chciałaby wynająć część domu. Przyszło mi do 

głowy, że moglibyśmy pojechać i obejrzeć. Może jutro 

wieczorem? 

-Ja? 

Doktor usiadł w podniszczonym fotelu i obser­

wował Daisy. 

- Na pewno lepiej ode mnie wiesz, co by od­

powiadało Maisie. 

- Czy ona o tym wie? To znaczy, czy nie będzie 

miała nic przeciwko temu? 

- Sugerowałem, że dobrze jej zrobi przeprowadzka 

gdzieś, gdzie będzie ogród dla Milly i Whiskersa. 

Maisie spędzi w szpitalu dziesięć dni. Powinniśmy 

postarać się znaleźć jej coś, zanim wyjdzie i pójdzie 

na zwolnienie. - Zaskoczył ją nieoczekiwanym pyta­

niem. - Jak sobie radzisz, Daisy? 

- Ja? Świetnie, dziękuję. Pielęgniarki są cudowne 

i podobno przyjdzie ktoś do pomocy na czas nieobec-

background image

135 

ności Maisie. - Doktor przytaknął, więc Daisy mówi­

ła dalej: - Nie chcę pana zatrzymywać. Gdyby dał mi 

pan klucz... 

- Tak ci spieszno, żeby się mnie pozbyć? - zapytał 

dobrotliwie i uśmiechnął się, a Daisy odwzajemniła 

uśmiech. - Zapakuj co trzeba, to zabiorę te rzeczy do 

szpitala. 

Daisy znalazła dużą plastikową torbę, włożyła 

wszystko, czego mogła potrzebować Maisie, a na 

wierzchu położyła torebkę. 

- Ale nie ma pan samochodu. 

- Nie szkodzi, dziesięciominutowy spacer dobrze 

mi zrobi. -Wziął torbę od Daisy. - Będę czekał jutro 

przed szpitalem. Pojedziemy samochodem, bo mam 

jeszcze później spotkanie. Zostaw rower w szpitalu... 

Możesz rano przyjechać autobusem? 

- Tak. 

Zeszli po schodach. Młoda kobieta wysunęła głowę 

zza drzwi i dopytywała się, ile razy jeszcze zamierzają 

przyjść. 

- Czynsz jest opłacony do końca tygodnia. Jak 

w sobotę nie dostanę pieniędzy, wynajmę pokój. 

- Gzy meble należą do panny Watts? 

- Tak, oprócz dywanu i lamp. Wyprowadza się, 

co? Wcale nie będę żałować... jej ani tych zwierzaków. 

Zupełnie nie wiem, dlaczego przez cały czas jej wyna­

jmowałam. 

- Jutro ktoś przyjedzie po meble. Pewnie będzie 

pani chciała być przy tym obecna. Do widzenia. 

Puścił Daisy przed sobą i wyszli. Drzwi za nimi 

zatrzasnęły się. 

- Pamiętaj, nigdy nie przychodź tu sama - powie­

dział zdecydowanie. - Ja się wszystkim zajmę. Wsia­

daj na rower i jedź do domu. - Poczekał aż odepnie 

łańcuch z roweru. - Dobranoc, Daisy. 

background image

136 

Jego pocałunek był takim zaskoczeniem, że mało 

nie spadła z roweru. Mruknęła coś i w szalonym 

tempie odjechała. Usłyszała za sobą śmiech doktora. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Przez całą drogę powrotną Daisy zastanawiała się 

nad tym śmiechem. Co mogło być takiego śmiesz­

nego? Czyżby tak zabawnie wyglądała na rowerze? 

A może powiedziała coś niemądrego? Z niemałym 

wysiłkiem przestała o tym myśleć, ale za to zupełnie 

nie mogła zapomnieć o pocałunku. Wmówiła więc 

sobie, że to przejaw zwykłej życzliwości, jak po­

klepanie psa czy pogłaskanie kota. 

W domu Pamela odrabiała przy stole lekcje, a mat­

ka siedziała w saloniku. 

- Kochanie, znów jesteś tak późno - przywitała 

córkę. - Już się zaczynałam martwić. 

- Będę wracać tak późno, dopóki nie przyjmą 

kogoś do pomocy. A teraz musiałam jeszcze pojechać 

do domu Maisie i wziąć jej parę rzeczy. 

- Ale nie jechałaś z powrotem do szpitala? 

- Nie, doktor Seymour tam był i mnie wyręczył. 

Dostrzegła zadowolenie na twarzy matki i bezgłoś­

nie westchnęła, bo rodzicielka znowu oddawała się 

marzeniom, na dodatek nierealnym. 

- Jakiż to dobry człowiek. Często go widujesz, 

prawda, Daisy? 

- Nie - odparła córka rzeczowo. - Tylko wtedy, 

kiedy chodzi o Maisie. Poprosił mnie, żebym pojecha­

ła obejrzeć jej nowy pokój, bo tamten jest okropny 

i Maisie nie może tam wrócić. Obiecałam, że pojadę 

jutro po pracy. 

background image

138 

Nie wspomniała o doktorze Seymourze, żeby nie 

podsycać matczynych mrzonek. 

Pamela uważnie przyglądała się siostrze. 

-Dzwoniła lady Thorley. Zaprasza cię w sobotę 

na herbatę. Powiedziałam, że oddzwonisz. 

- Może lepiej od razu zatelefonuję... 

- Panna Thompson ma urodziny i pomyśleliśmy, 

że można z tej okazji zrobić małe przyjęcie. Przyjadę 

po ciebie około trzeciej - powiedziała pani Thorley 

przez telefon. 

Następnego dnia Daisy wyszła z pracy pół godzi­

ny później niż zwykle, bo jeszcze nie przyszedł nikt 

do pomocy. Była głodna, ponieważ w trakcie prze-

rwy obiadowej poszła odwiedzić Maisie, więc do­

słownie połknęła mielone z marchwią i nie zdążyła 

nawet zjeść puddingu. Wcale nie miała ochoty ni­

gdzie jechać, ale przecież obiecała, więc musiała 

dotrzymać słowa. 

Doktor Seymour czekał na nią przy wejściu. 

- Pracowity dzień? - zapytał. 

- Tak - odparła sucho. 

- Widziałaś Maisie? 

-Tak. Już z nią lepiej, prawda? 

- Tak. Poszłaś do niej podczas obiadu? 

- Tak. - Daisy czuła, że jej odpowiedzi nie są zbyt 

błyskotliwe, ale była za bardzo zmęczona, żeby się 

tym przejmować. 

- Na pewno jesteś głodna. - Podniósł słuchawkę 

telefonu w samochodzie. - Pani Pelham, właśnie 

zabieram Daisy na obejrzenie pokoju dla Maisie. 

Rozumiem, że pani o tym wie? - Zamilkł na chwilę, 

a Daisy skuliła się ze wstydu. Matka na pewno nie 

omieszka wyjaśnić, że jej droga córka nie wspomniała, 

że jedzie z doktorem. Po chwili mówił dalej. - Od­

wiozę ją, więc proszę się nie martwić. 

background image

139 

Odłożył słuchawkę i bez słowa uruchomił samo­

chód, a Daisy uparcie wyglądała przez okno i marzy­

ła, żeby znaleźć się gdzieś daleko. 

Po krótkiej podróży zatrzymali się na cichej ulicy 

przed zadbanym domem. 

- To chyba bardziej odpowiednie miejsce dla Ma-

isie, prawda? - zauważył doktor. - Zaraz się prze­

konamy... 

Drzwi otworzyła pulchna kobieta w średnim wie­

ku. 

- Doktor Seymour? - spytała. - Pani Trump mnie 

uprzedziła. Proszę wejść. 

Popatrzyła pytająco na Daisy. 

- To panna Pelham - przedstawił doktor. - Pracuje 

razem z panną Watts. Pomyślałem, że zapewne będzie 

lepiej niż ja wiedziała... - Uśmiechnął się. 

- Oczywiście - odparła pani King. 

Skinęła przyjaźnie głową w stronę Daisy i po­

prowadziła oboje w głąb domu. Dziewczyna pomyś­

lała, że pokój, do którego zaprowadziła ich pani King, 

jest wprost idealny. Drzwi na końcu prowadziły do 

cieplarni, z której wychodziło się do długiego ogrodu. 

W kącie pokoju stał piecyk gazowy, malutka kuchen­

ka i umywalka. 

- Mój mąż długo chorował przed śmiercią i ten 

pokój był zaprojektowany specjalnie dla niego. Ła­

zienka z prysznicem jest na końcu korytarza. Czy ta 

pani ma własne meble? 

- Tak - odparła Daisy. - Ma też psa i kota, 

przyzwyczajonych do mieszkania w domu. Nie będzie 

to pani przeszkadzało? 

- O ile nie są kłopotliwe. Dobry pies nie zawadzi... 

trochę się boję, zwłaszcza w nocy. 

- To bardzo ładny pokój - zauważyła Daisy. - Nie 

wiem tylko, czy Maisie będzie stać na wynajęcie go... 

background image

140 

- Pracuje w szpitalu, tak? Pani Trump mówiła, 

jakie tam są zarobki. Co powiedziałaby na...? - Pani 

King zawahała się, po czym wymieniła sumę' dużo 

niższą od tej, której spodziewała się Daisy. 

- Przypuszczam, że będzie mogła sobie pozwolić 

na taki wydatek. Czy mogę dać odpowiedź jutro? Bo 

nie będę się z nią już dzisiaj widziała. 

Doktor stał odwrócony do rozmawiających ple­

cami. 

- N i e martw się tym, Daisy. Czy zgadza się pani 

na opłacenie teraz czynszu za miesiąc z góry? 

- Czy to nie było zbyt apodyktyczne, doktorze? 

- zapytała Daisy, kiedy jechali do Wilton. - Skąd pan 

wie, że ten pokój spodoba się Maisie? 

- Gdybyś była Maisie, spodobałby ci się? - od­

powiedział pytaniem. 

- O , tak... 

- No to masz odpowiedź. 

Zatrzymał samochód przed jej domem i wysiadł, 

żeby jej otworzyć drzwi. 

- Dziękuję za odwiezienie - powiedziała i otworzy­

ła furtkę. 

- Twoja mama zaprosiła mnie na kawę - odrzekł 

łagodnie i zapukał do drzwi. 

Otworzyła Pamela. 

- Proszę wejść - zaprosiła. - Kawa jest gotowa, 

a mama umiera z ciekawości. 

Pani Pelham wyciągnęła najlepszą porcelanę i po­

stawiła na stole talerzyk babeczek. Doktor zdjął 

kurtkę i usiadł. Z przyjemnością odpowiadał na pyta­

nia pani Pelham. Daisy pomyślała, że gdyby ktoś go 

teraz zobaczył, uznałby, że to stary przyjaciel rodziny. 

Kiedy wychodził, odprowadziła go do drzwi. 

- Rano odwiedzę Maisie, ale dobrze by było, żebyś 

i ty do niej wpadła. Prędzej ją przekonasz, że to 

background image

141 

idealne miejsce dla niej i dla zwierzaków. Jak tylko 

się zgodzi, dopilnuję, żeby przewieziono meble. 

- Dobrze - odparła Daisy. 

Poczuła się zakłopotana, kiedy poklepał ją do­

brodusznie po ramieniu i stwierdził, że jest grzeczną 

dziewczynką. Następnie pożegnał się, wsiadł do samo­

chodu i odjechał. 

- Co za uroczy człowiek - oświadczyła pani Pel-

ham, zbierając filiżanki po kawie. - Kolacja gotowa. 

Czy sądzicie, że smakowały mu babeczki? 

- Zjadł prawie wszystkie, więc musiały mu smako­

wać - stwierdziła Pamela. - Aż trudno uwierzyć, że 

to taka znana postać w medycznym świecie. 

Daisy odwróciła się. 

- Na jakiej podstawie tak mówisz? - spytała. 

- Bo tak jest naprawdę. Zajrzałam do „Kto jest 

kim?" z zakresu medycyny. Przy jego nazwisku jest cała 

masa tytułów naukowych i informacji o jego osiągnię­

ciach. - Zerknęła na siostrę. - Nie interesuje cię to? 

- Nie bardzo - skłamała Daisy. 

Następnego dnia podczas lunchu Daisy poszła 

odwiedzić Maisie. Wcale nie musiała jej przekonywać, 

bo zrobił to już doktor Seymour i wszystko, jak to 

określiła Maisie, było w dechę. 

- Niech was oboje Bóg błogosławi - oświadczyła 

- że się wszystkim zajęliście. Ja, Milly i Whiskers 

jesteśmy wam bardzo wdzięczni. Nawet będę miała 

prysznic i kawałek ogrodu. Za tydzień wrócę do 

domu i nie będę musiała się martwić. A ty jak 

sobie radzisz, kotku? 

- Po prostu świetnie. Obiecano kogoś do pomocy 

na dzień lub dwa, a poza tym nie ma dużo roboty. 

- Ale coś marnie wyglądasz. Za ciężko pracujesz. 

Jak wrócę, to weźmiesz sobie parę dni urlopu. 

background image

142 

Daisy wróciła na oddział i zajęła się pracą, zado­

wolona, że to ją odrywa od innych myśli. Kiedy pod 

koniec dnia poszła powiedzieć siostrze przełożonej, że 

skończyła, ta przywitała ją nowiną, że zaręczyła się 

z Philipem. 

- Poinformuję wszystkich jutro rano, ale chciałam, 

żebyś ty pierwsza się dowiedziała, Daisy. Oboje mamy 

nadzieję, że przyjdziesz na nasz ślub. 

Daisy pogratulowała pielęgniarce, zachwyciła się 

brylantowym pierścionkiem zaręczynowym i pojecha­

ła do domu. Wiadomość o zaręczynach szczerze ją 

ucieszyła. Liczyła, że na miejsce siostry Carter przy­

jdzie ktoś równie miły. Zresztą z całą pewnością 

doktor Seymour będzie miał w tej sprawie coś do 

powiedzenia. 

Cały dzień go nie widziała, więc przypuszczała, 

że pojechał do Londynu. Rzeczywiście, kiedy po 

pracy wychodziła ze szpitala, portier wręczył jej 

nieczytelnie zaadresowaną kopertę. W środku był 

list od doktora, bardzo krótki i bardzo konkretny. 

Doktor pytał, czy byłaby tak dobra i pojechała 

do nowego domu Maisie, żeby sprawdzić, czy wszy­

stko jest na miejscu? Odcyfrowanie pisma zajęło 

Daisy ładnych parę minut. 

Chyba pisane odwrotną stroną długopisu i z za­

mkniętymi oczami - powiedziała do siebie, ale scho­

wała list, a w nocy włożyła go pod poduszkę. 

W nowym domu Maisie Daisy zastała wszystko 

w idealnym porządku. Nie pozostało jej więc nic 

innego, jak tylko podziękować pani King. 

- Przygotowałam wszystko razem z panią Trump 

- usłyszała w odpowiedzi. - Doktor Seymour prosił, 

żeby ten pokój wyglądał jak prawdziwy dom. - Pani 

King nachyliła się do ucha Daisy. - Pan doktor to 

dżentelmen w każdym calu. 

background image

143 

W sobotę po południu Daisy udała się na urodziny. 

Pojechała na rowerze, ponieważ rano zadzwoniła lady 

Thorley z przeprosinami - musiała oddać samochód 

do naprawy. Było sucho, więc pomimo zimna Daisy 

włożyła swoje najlepsze buty... W duchu liczyła, że 

u Thorleyów zastanie doktora Seymoura, choć nawet 

przed samą sobą nie chciała się do tego przyznać. 

Nie było go jednak. Zastała tylko bliźniaki, guwer­

nantkę i lady Thorley, od której dowiedziała się, że 

sir Hugh wróci wieczorem, a doktor bawi w Lon­

dynie, gdzie zapewne udziela się towarzysko. Pomimo 

pewnego rozczarowania, Daisy bardzo miło spędziła 

popołudnie. Podwieczorek był wspaniały, a tort uro­

dzinowy imponujący. Musiała koniecznie obejrzeć 

prezenty, z których najwspanialszy, zdaniem panny 

Thompson, był naszyjnik z paciorków nanizanych 

przez Katie i tekturowe pudełko z Belle, ulepioną 

przez Josha z plasteliny. 

Kiedy następnego ranka Daisy jechała do pracy, 

w Salisbury panował niewielki ruch: parę osób szło 

do kościoła, niektórzy, podobnie jak ona, do pracy, 

z rzadka przejeżdżał samochód. W szpitalu też było 

wyjątkowo cicho. Tylko na oddziale dziecięcym pa­

nował zwykły hałas. 

Podczas lunchu Daisy poszła odwiedzić Maisie. 

Zastała ją siedzącą na łóżku. Wyglądała już jak 

dawniej. 

- Nie mogę się doczekać, kiedy stąd wyjdę - zwie­

rzyła się Maisie. - Pielęgniarki są w porządku, ale 

siostra przełożona to prawdziwy potwór. Za żadne 

skarby nie chciałabym tu pracować. 

- Na szczęście nie musisz - odparła Daisy. - Sios­

tra Carter nie może się doczekać twojego powrotu. 

- Spojrzała na zegarek. - Muszę już iść. Brakuje nam 

ciebie, Maisie. Naprawdę. 

background image

144 

Maisie zrobiło się bardzo miło. 

- Nie opowiadaj. Wczoraj przyszła do mnie pani 

Tramp. To bardzo ładnie z jej strony, nie sądzisz? 

Pomyślała, że pewnie chcę wiedzieć, co porabiają 

Milly i Whiskers. - Z tęsknotą w głosie dodała: 

- Chciałabym je wreszcie zobaczyć... 

- Już niedługo, Maisie, już niedługo... 

Po południu pielęgniarki zajęły się przygotowa­

niem dzieci do mycia, kolacji i spania. Daisy biegała 

z czystymi prześcieradłami, zbierała i wkładała do 

worków zużytą pościel, kiedy usłyszała odległy łoskot. 

Ale to nie była burza. Brzmiało to jak odgłos potęż­

nego tłumu, w którym wszyscy równocześnie coś 

mówią. Wkrótce krzyki stały się wyraźniejsze. 

-Jakaś demonstracja lub wyścigi - stwierdziła 

pielęgniarka zastępująca nieobecną siostrę Carter. 

- Daisy, czy mogłabyś zejść do magazynu i przy­

nieść Dettol, który zamówiła siostra przełożona? 

Nie przynieśli dzisiaj, a może być potrzebny na 

nocnej zmianie. 

Daisy zeszła po schodach i przeszła kilkoma kory­

tarzami. 

Magazynier właśnie wybierał się do domu i mru­

czał coś z niezadowoleniem, podając Daisy butelkę. 

- Nie rozumiem, co tu się dzieje - wymamrotał do 

siebie, więc uznała, że nie musi odpowiadać. Powie­

działa dobranoc i ruszyła z powrotem. 

Doszła do wniosku, że szybciej będzie, jeśli pójdzie 

głównymi schodami. Co prawda regulamin na to nie 

zezwalał, ale w pobliżu nie było nikogo, a w ten 

sposób mogła sobie oszczędzić drogi. Przez cały czas 

nadsłuchiwała zbliżających się odgłosów z ulicy i mia­

ła nadzieję, że tłum szybko przejdzie dalej. 

Stanęła na pierwszym schodku głównych schodów 

i uświadomiła sobie, że krzyki i wycie słychać teraz 

background image

145 

bardzo blisko - tłum musiał być na dziedzińcu, 

W tym momencie podwójne drzwi otworzyły się 

i do szpitala wpadło kilkunastu młodzieńców. Śmia­

li się i krzyczeli. Wyraźnie coś knuli. Daisy spo­

jrzała w stronę portierni. Zawsze ktoś tam był; 

mógłby zadzwonić po pomoc, wezwać policję... 

Ale jak na złość portiernia była pusta. Podobnie 

jak korytarze po obu stronach holu i gabinet le­

karza, pokój administratorki, sekretarki, sala kon­

ferencyjna. 

Niektórzy młodzieńcy trzymali w rękach kije, a je­

den z nich, całkiem łysy, obłupywał popiersie nieży­

jącego już, zasłużonego dla szpitala lekarza. Na samą 

myśl o tym, jakie szkody może spowodować, Daisy 

zrobiło się niedobrze. Chłopak miał nóż. Zatrzęsła się 

ze strachu. Panicznie bała się noży. Zaschło jej w gar­

dle. Splotła przed sobą ręce, żeby opanować drżenie. 

Mimo to nie ruszyła się z miejsca. 

- Wyjdźcie stąd! - zawołała przeraźliwie drżącym 

głosem. - To jest szpital... 

Chuligani wybuchnęli ochrypłym śmiechem. 

- A ty jesteś siostrą przełożoną?! - wrzasnął jeden 

z nich. - Spróbuj nas powstrzymać... 

Podchodzili coraz bliżej. Po drodze zaatakowali 

kolejne popiersie, tym razem założyciela szpitala. 

Daisy, która przed chwilą postawiła butelkę Det-

tolu, żeby odwrócić się i zobaczyć, co to za zgiełk, 

teraz podniosła ją i mocno ścisnęła w obu dłoniach. 

Nie była to najlepsza broń, ale jak rzuci... Wściekłość 

pozwoliła jej Opanować strach. 

- Wynoście się, łobuzy! -wrzasnęła. -Zaraz będzie 

tu policja! 

W odpowiedzi usłyszała drwiny i przekleństwa, 

z których niewiele zrozumiała, ale domyśliła się, że są 

niecenzuralne. 

background image

146 

Chuligan, który niszczył marmurowe popiersia, 

zbliżył się. Daisy drżącymi dłońmi mocniej przytrzy­

mała butelkę... 

Nagle silna ręka objęła ją w talii, delikatnie 

podniosła i z równą delikatnością postawiła z tyłu 

za sobą. 

- Zdążyłem na czas - stwierdził spokojnie lekarz. 

- Nie wątpię, że nie zamierzałaś zmarnować butelki 

Dettolu. 

-Valentine - wymamrotała bez namysłu i Bóg 

jeden raczy wiedzieć, co by jeszcze powiedziała, gdyby 

lekarz jej nie przerwał. 

- Wezwij pomoc, moja najdroższa - poprosił nor­

malnym głosem - i zawiadom policję, na wypadek 

gdyby jeszcze nie wiedzieli... 

- Zabiją pana - rzuciła. - Nie zostawię pana 

samego... 

- Rób, co mówię, Daisy. Biegnij. 

Nie było sensu dyskutować. Odwróciła się i pobie­

gła na męski oddział. 

- Panie Soames - zaalarmowała dyżurnego pielęg­

niarza - do szpitala wtargnęła banda chuliganów. Są 

w holu. Jest tam też doktor Seymour. Potrzebuje 

pomocy. Prosił, żebym wezwała policję. 

- Zadzwoń na policję, do pokoju portierów i do 

domu administratorki. Numery są kolo telefonu na 

moim biurku. 

Soames zabrał po drodze dwóch pielęgniarzy 

i wyszedł. Kiedy otworzył drzwi oddziału, Daisy 

wyraźnie usłyszała opanowany głos doktora Sey­

moura. Weszła do gabinetu Soamesa i zadzwoniła 

na policję, do pokoju portierów i do administrato­

rki. Wciąż miała ze sobą butelkę Dettolu. Ostrożnie 

zaniosła ją na górę na oddział dziecięcy i wręczyła 

pielęgniarce. 

background image

147 

- Słychać przerażający hałas - powiedziała młoda 

kobieta - a ciebie nie było całe wieki, Daisy. 

- Chuligani wtargnęli do szpitala. - Daisy nie była 

w stanie wydusić z siebie nic więcej, tylko stała biała 

jak ściana i patrzyła na pielęgniarkę. 

- Zaraz ci przyniosę herbaty - powiedziała młoda 

kobieta. - Usiądź. Widziałaś ich? -Kiedy dziewczyna 

kiwnęła głową, dodała: - Dobrze, że już kończysz 

pracę. Posiedź tu chwilę... To musiało wytrącić cię 

z równowagi. 

Przyjrzała się bladej twarzy Daisy i doszła do 

wniosku, że musi zaczekać, aby dowiedzieć się czegoś 

więcej. Słychać było okropne hałasy, męskie głosy 

i tupot nóg, na szczęście nie na tyle blisko, by 

przeszkadzały dzieciom. 

Daisy wypiła herbatę. Wszystko wydarzyło się tak 

szybko i wciąż nie mogła dojść do siebie, ale jedno 

pamiętała z wyjątkową wyrazistością: odezwała się do 

doktora po imieniu, a on nazwał ją swoją najdroższą. 

„Wezwij pomoc, moja najdroższa" powiedział, ale to 

chyba tylko po to, żeby go usłuchała... 

Zadzwonił telefon i Daisy pomyślała, że powinna 

odebrać. 

- Zostań tam, gdzie jesteś, i zaczekaj, aż przyjdę 

- usłyszała głos doktora. 

Nagle zachciało jej się płakać. 

Po chwili wróciła pielęgniarka. 

- Lepiej się czujesz? - zapytała życzliwie. - Doktor 

Cowie był przed chwilą na oddziale. Powiedział, że 

już wyrzucono tych łobuzów. Byłaś bardzo dzielna, 

Daisy, że stałaś tam sama i powiedziałaś im, żeby 

sobie poszli. Nie bałaś się? 

- Jeszcze nigdy w życiu tak bardzo się nie bałam. 

Chyba bym uciekła, gdyby nie przyszedł doktor 

Seymour. 

background image

148 

- Powiedział, że byłaś wspaniała. - Pielęgniarka 

popatrzyła Daisy prosto w twarz. - Ja na twoim 

miejscu od razu bym uciekła. 

- Za bardzo się bałam - przyznała. - Nie byłam 

w stanie się ruszyć. - Uśmiechnęła się do pielęgniarki, 

której przyszło do głowy, że siostra Carter miała 

rację, że Daisy nie pasuje na zwykłą salową. Za­

stanawiała się, dlaczego dziewczyna zdecydowała się 

na tę pracę... 

Otworzyły się drzwi i spokojnie wszedł doktor 

Seymour. 

-Weź płaszcz - zwrócił się do Daisy. - Zawiozę 

cię do domu. Lepiej się czujesz? 

Daisy ściągnęła brwi. Tak to powiedział, jakby 

przeszła atak histerii. 

- Czuję się doskonałe, dziękuję, doktorze. 

- To dobrze. Za pięć minut będę w głównym holu. 

- Otworzył jej drzwi, więc pożegnała pielęgniarkę 

i przeszła obok niego z podniesioną głową. 

- Co się stało z tymi wszystkimi chuliganami? 

- zapytała w samochodzie. 

- Policja złapała kilku z nich, a reszta uciekła. 

Tylko paru było miejscowych. 

Mówił od niechcenia, tak bardzo bezosobowo, że 

Daisy poczuła się zbyt onieśmielona, żeby odezwać 

się znowu. Kiedy zatrzymali się przed jej domem, 

chciała energicznie wysiąść, ale doktor powstrzymał 

ją opierając rękę o drzwi. 

- Nie tak szybko. Idę z tobą. 

- Nie ma potrzeby - zapewniła go, ale to była tylko 

strata czasu. 

Doktor wysiadł, otworzył jej drzwi i zaprowadził 

ją do domu. 

Zanim Daisy zdążyła otworzyć usta, matka wy­

rzuciła z siebie potok słów. 

background image

149 

- Och, kochanie, czy nic ci się nie stało? Co za 

okropne wydarzenie... Bardzo się bałaś? Doktorze 

Seymour, jak mam panu dziękować za uratowanie 

mojej córki? 

- Trudno nazwać to ratowaniem, pani Pelham. 

- Delikatnie wypchnął Daisy przed siebie. - Akurat 

przypadkiem przechodziłem, ale jestem przekonany, 

że ona świetnie by sobie poradziła także bez mojej 

pomocy. 

- No tak, oczywiście, jest przecież bardzo rozsądna 

- zgodziła się matka. - Mimo wszystko dziękuję. 

- Zawahała się. - Wiem, że jest pan bardzo zajęty, ale 

może napiłby się pan kawy...? 

- Z prawdziwą przyjemnością. 

Daisy nie odezwała się ani słowem. Doktor wciąż 

trzymał dłoń na jej ramieniu. Obrócił ją, rozpiął 

i zdjął jej płaszcz, ściągnął rękawiczki z jej rąk, 

energicznie zaprowadził do kuchni, posadził na krześ­

le, po czym sam usiadł i wdał się w wesołą rozmowę 

z Pamelą. 

- Bałaś się, Daisy? - zapytała siostra, kiedy matka 

podała kawę i ciasto. 

Daisy ostrożnie odstawiła filiżankę, Wybuchnęła 

płaczem i wybiegła z pokoju. Pani Pelham przeraziła 

się, Pamela zdziwiła, a doktor pozostał niewzruszony. 

- Nie, pani Pelham, proszę przez chwilę zostawić 

ją w spokoju. Wszystko będzie dobrze. Przeżyła ok­

ropny szok i to jest naturalna reakcja. Była niezmier­

nie odważna; może pani być z niej dumna. Do jutra 

dojdzie do siebie, a teraz najlepszym miejscem dla niej 

jest łóżko. Przed spaniem nie zaszkodzi dać jej coś 

ciepłego do picia. - Życzliwie dodał: - Nie powinna 

się pani martwić. 

-Jest taka kochana... - cicho powiedziała pani 

Pelham. 

background image

150 

- Tak, to prawda - zgodził się doktor. W jego 

głosie zabrzmiało coś takiego, że Pamela uważnie mu 

się przyjrzała. 

- Jest pan w niej zakochany? - zapytała, udając, 

że nie widzi wzroku matki. 

- O, tak - odparł uprzejmie lekarz i uśmiechnął się 

do Pameli. - Muszę już iść. Kawa była wspaniała, 

pani Pelham. 

Pożegnał się i Pamela odprowadziła go do drzwi. 

- Nic jej nie powiem - obiecała. 

Lekarz uśmiechnął się znowu i pocałował dziew­

czynę w policzek, po czym wsiadł do samochodu 

i odjechał. 

Oczywiście, miał rację; Daisy przespała całą noc 

jak niemowlę, zjadła śniadanie i pojechała do pracy. 

Znów była normalną, rozsądną dziewczyną. Wstyd jej 

było z powodu nagłego płaczu w obecności doktora 

i obiecała sobie, że jak tylko go zobaczy, przeprosi 

go. Wielka szkoda, że tak bezmyślnie zwróciła się do 

niego po imieniu, ale z pewnością zdawał sobie spra­

wę, że była w wielkim stresie. Po drodze przećwiczyła, 

co ma mu powiedzieć. 

Dopiero pod koniec dnia siostra przełożona w obe­

cności Daisy wspomniała, że doktor pojechał do 

Holandii. 

- Ma wykłady czy coś w tym rodzaju - wyjaśniała 

drugiej pielęgniarce. - Ależ on umie sobie radzić, 

prawda? Bardzo chciałabym widzieć, jak mówi tym 

łobuzom, gdzie mogą pójść:.. 

Daisy zbierała pościel i zastanawiała się ze smut­

kiem, kiedy znów go zobaczy. 

Stało się to wcześniej, niż przypuszczała. Dwa dni 

później zbierała kubki po porannym mleku, kiedy 

jedna z pielęgniarek powiedziała jej, że jest proszona 

do gabinetu siostry przełożonej. Salowa odłożyła tacę, 

background image

151 

poprawiła fartuch i zapukała do drzwi gabinetu. 

Ponieważ nie było słychać odpowiedzi, zajrzała 

do środka. Jej oczy natknęły się na spojrzenie 

doktora Seymoura, więc nie mogła wycofać się 

bez słowa. 

- Och, przepraszam pana - odezwała się. - Powie­

dziano mi, żebym tu przyszła, ale nie ma siostry 

przełożonej... - Przerwała, nie bardzo wiedząc, co 

dalej mówić. Chciała jak najszybciej odejść, choć serce 

biło jak oszalałe. 

- Nie, nie ma - zgodził się cicho lekarz. - Wejdź, 

Daisy, 

Wstał z krzesła za biurkiem i zamknął za dziew­

czyną drzwi. 

- Usiądź, proszę - powiedział, a kiedy potrząsnęła 

głową, podszedł do niej tak blisko, że przed sobą 

widziała tylko ciemnoszarą kamizelkę z doskonałej 

wełny. Policzyła guziki i podniosła wzrok na tyle, że 

mogła przyjrzeć się krawatowi z pięknego jedwabiu 

w ledwo widoczne prążki. Bez wątpienia włoski. Nie 

miała odwagi spojrzeć wyżej. 

Usiłowała przypomnieć sobie mowę, którą przygo­

towywała z takim namaszczeniem. 

- Nie miałem pojęcia - zaczął w końcu doktor 

- że zabieganie o względy młodej kobiety może 

być takie trudne. Zastanawiam się, jak to możliwe, 

że potrafię rozpoznać początki choroby Heinego 

i Medina, świnki, wodogłowia, grypy, zwykłe prze­

ziębienia... a wciąż nie jestem w stanie znaleźć od­

powiednich słów? 

Uśmiechnął się. 

- Och, niech pan uważa, co pan mówi - powie­

działa Daisy bez tchu -. bo będzie pan żałował. 

Obawiam się, że chyba jest pan przemęczony... - Szy­

bko dodała: - Jestem salową... 

background image

152 

Roześmiał się. 

- O , nie, nieprawda. Jesteś Daisy, moja Daisy, 

moja najukochańsza na świecie. Jestem w tobie zako­

chany, moja najdroższa, od chwili, kiedy cię pierwszy 

raz zobaczyłem... 

Spojrzała mu prosto w twarz. 

- Ale nigdy... - zaczęła. 

-Doszłaś do wniosku, że nie darzymy się sym­

patią, prawda? Czasami, moje serduszko ukochane, 

jesteś niemądra. - W jego ustach zabrzmiało to jak 

komplement. - Uważałem, że muszę być ostrożny. 

- Objął ją. - Zwróciłaś się do mnie po imieniu 

i chciałaś ze mną zostać. Patrzyłaś na mnie tymi 

ślicznymi szarymi oczami i wtedy pojąłem, że bez 

względu na to, co mówisz, ty też mnie kochasz. 

- Ale ja jestem... - zaczęła Daisy, po czym powie­

działa: -Tak, kocham cię... 

Nie dokończyła, bo przerwał jej pocałunkiem. 

-Wyjdziesz za mnie, najdroższa? - zapytał po 

chwili. - Jak najszybciej. 

Podniosła głowę z jego ramienia. 

- Obowiązuje mnie tygodniowe wypowiedzenie. 

- Nonsens. Załatwię to od razu. 

-Ale nie możesz... 

- O, tak. Mogę i zrobię to. Odejdziesz jeszcze dziś. 

-Pocałował ją delikatnie. -Kochanie, zostaw to mnie. 

Niezdecydowanie uśmiechnęła się. 

- Muszę iść, Valentine... kubki po mleku... 

Jeszcze raz ją pocałował i otworzył drzwi. 

- Nie mogę uwierzyć, że to prawda - powiedziała. 

- Co wszyscy powiedzą? 

Wziął ją za rękę i przez chwilę przytrzymał. 

- Zapytamy ich na naszym ślubie. Będę dziś czekał 

na ciebie przed szpitalem, moja najdroższa. - Uśmie­

chnął się. - To wreszcie koniec mojego czekania. 

background image

153 

Daisy przytaknęła, a głowę już miała pełną wizji 

wspaniałej przyszłości. Wspięła się na palce, pocało­

wała doktora w policzek i szybko poszła do swojej 

tacy z kubkami. Ale nie na długo.