background image

Cezary Leżeński  

Czy Bóg był po stronie Niemców 

Wydawnictwo "Epoka”, Warszawa 1990 

SPIS TREŚCI 

Strachy na cmentarzu .......................................................................................................................................... 2 
Aresztowanie ....................................................................................................................................................... 6 
Nagana ............................................................................................................................................................... 10 
Prawnuki ........................................................................................................................................................... 15 
Nienawiść .......................................................................................................................................................... 22 
„Korzeń” ........................................................................................................................................................... 26 
A oni… .............................................................................................................................................................. 28 
Nigdy ci tego nie zapomnę ................................................................................................................................ 32 
Pomyłka ............................................................................................................................................................. 36 
W gajówce straszy ............................................................................................................................................. 42 
„Leśne echa” podchorążego „Satyra” ............................................................................................................... 46 
„Słoń” ................................................................................................................................................................ 53 
„Alm” ................................................................................................................................................................ 56 
Odsieczy nie będzie ........................................................................................................................................... 59 
Quasimodo ........................................................................................................................................................ 63 
Tajemniczy wybuch .......................................................................................................................................... 67 
Grzybobranie ..................................................................................................................................................... 71 
Lepsza śmierć niż chłosta .................................................................................................................................. 75 
Buty porucznika „Piotra” .................................................................................................................................. 78 
Czy Bóg był po stronie Niemców ..................................................................................................................... 95 
Tyle bohaterstwa na nic ................................................................................................................................... 109 
Od autora ......................................................................................................................................................... 114 

 

background image

Nie poległym, lecz tym, co wbrew logice przeżyli — żołnierzom 7 Dywizji Piechoty Armii 

Krajowej  i  innych  formacji,  którzy  niespodzianie  zaznali  goryczy  klęski  miast  słodyczy 
zwycięstwa. I do dziś nie są pewni, po czyjej stronie był Bóg. 

Strachy na cmentarzu 

Ostatnie dni listopada 1939 roku zapowiadały ostrą i ciężką zimę. Wiatr targał drzewami, 

przechylał  krzewy,  uderzał  w  okna,  szarpał  strzechami.  Rzejowice  przycichły.  Mieszkańcy 
niechętnie wychodzili z chałup, dzieci przestały  bawić się na podwórkach, skulone z zimna 
psy pochowały się w budach. Szare, grube chmury przewalały się nisko nad ziemią, starych 
ludzi łamało w krzyżach — znak, że idzie odmiana pogody. 

W  taki  to  dzień  kapral  podchorąży  Jan  Kaleta,  żołnierz  kampanii  wrześniowej,  który 

przybrał  pseudonim  „Postrach”  i  podporucznik  rezerwy  Stanisław  Sojczyński  „Zbigniew” 
spotkali  się  w  jednej  z  chałup.  Było  późne  popołudnie.  Zmierzch  schodził  między 
zabudowania, pokrywał  szarością drogę idącą przez wieś. Stojąca na stole lampa naftowa z 
nie  przyciętym  knotem  filowała  zaczerniając  kopciem  cylinder  szkiełka.  Nie  zwracali  na  to 
uwagi. 

— Więc to pewne? — zapytał „Postrach”. 
— Tak. Wuj nigdy nie rozmijał się z prawdą. Zresztą po co by miał fantazjować? Zbyt 

droga jest mu pamięć żony. 

— A ten drugi? 
— Przecież go znasz. To Stasiński, kierownik szkoły. 
—  No  tak  —  zgodził  się  „Postrach”.  —  Mało  to  razy  stawiał  mnie  do  kąta.  Ale  nie 

wiedziałem, że miał pistolet. 

— Wojnar uśmiechnął się. 
— Tylko głupie niedorostki chwalą się posiadaniem broni. Prawdziwy mężczyzna nigdy 

o tym nie mówi. 

— Szkoda, że tylko dwa — westchnął Kaleta. 
— Nie. Gajewski też schował pod murem broń księdza proboszcza. Pistolet i flower. 
— Też tam? 
— Tak. 
„Postrach” otrząsnął się. 
— Chyba nie pójdziemy tam nocą? 
Porucznik wstał i wyjrzał przez okno. 
— Śnieg pada — stwierdził beznamiętnie. Zatarł ręce. — Pytasz, czy nocą. Oczywiście. 

Ciemność to najlepsza osłona. Tylko ten śnieg… 

—  A  cóż  nam  szkodzi?  Przynajmniej  nikt  nie  będzie  się  włóczył  bez  potrzeby.  Każdy 

butów oszczędza. 

background image

—  Może  i  oszczędza  —  zgodził  się  porucznik  —  ale  ślady  zostaną.  Łatwo  będzie  się 

zorientować. 

Podchorąży wzruszył ramionami. 
— I co z tego? Uwiniemy się z robotą raz dwa. A potem szukaj wiatru w polu. 
— Niby tak, ale lepiej, żeby nikt nic nie wiedział. 
Następnego  dnia  biały  puch  pokrył  okoliczne  pola  i  łąki.  Spiętrzył  się  niewielkimi 

czapami na słupkach płotów, pokrył strzechy równymi, skrzącymi się płaszczyznami. Każdy 
krok  rzeczywiście  zostawiał  wyraźny  ślad,  ale  niepokalana  biel  miała  także  swoją  dobrą 
stronę: już z daleka widoczny był każdy niepożądany człowiek, który by chciał ich śledzić. 

Wyszli,  kiedy  zapadał  wieczór.  Lekki  mróz  szczypał  w  uszy.  Na  wszelki  wypadek  szli 

osobno.  Spotkali  się  dopiero  przed  bramą  cmentarza.  Pierwszy  zjawił  się  porucznik 
„Zbigniew”, zaraz za nim podchorąży „Postrach”, a potem Stefan Idziak „Astrzyc” i Marian 
Gajewski „Sompik”. 

Krzyże  i  nagrobki  ostro  odcinały  się  od  śnieżnej  białości.  Nikt  z  nich  nie  wierzył  w 

duchy,  ale  zakłócenie  pokoju  tego  miejsca  to  było  coś,  przed  czym  każdy  wewnętrznie  się 
wzdragał. Tak było i teraz, choć wiedzieli, że idzie o ważne sprawy. Bardziej odczuwając niż 
widząc wahanie kolegów, Sojczyński objął dowództwo. Zresztą i tak należało doń z racji jego 
stopnia. 

—  Ja  i  „Astrzyc”  —  powiedział  krótko  —  wchodzimy  na  cmentarz.  „Postrach” 

ubezpiecza nas od strony wioski, „Sompik” od zachodu. 

—  Rozkaz!  —  „Postrach”  i  „Sompik”  wyprężyli  się  na  baczność.  Wszak  nadal  byli  w 

wojsku.  To  nic,  że  w  cywilnych  ubraniach,  bez  koszar  i  bez  broni.  Najważniejsze,  że  mają 
dowódców,  broń  jakoś  zdobędą.  Teraz  wykopią  pistolety,  a  resztę,  choć  nie  dobrowolnie, 
dadzą im Niemcy. 

Brama cmentarna zaskrzypiała przeraźliwie. Wśród śnieżnej ciszy dźwięk ten zabrzmiał 

w ich uszach jak wystrzał. Rozejrzeli się uważnie. W duchu błogosławili biel rozciągającą się 
jak  okiem  sięgnąć.  Żaden  ludzki  kształt  nie  zakłócał  jej  nieskazitelnej  czystości. 
Ubezpieczający  rozeszli  się  w  przeciwne  strony,  a  „Zbigniew”  z  „Astrzycem”  podeszli  do 
grobu Eugenii Śliwowskiej, ciotki „Postracha”. To tu zakopane były dwa pistolety, jeden jej 
męża, drugi — kierownika szkoły. 

Na pozór nic prostszego niż sięgnąć i wziąć. Ale tylko na pozór. Ziemia zmarznięta. Nie 

ima się jej zwykła łopata ni najostrzejszy szpadel. Przewidzieli to. Wzięli z sobą dłuto i ciężką 
pałkę.  „Astrzyc”  ujmuje  narzędzie,  uderza  raz  i  drugi.  W  ciszy  wieczoru  odgłos  niesie  się 
daleko. Twarda, skuta mrozem ziemia dudni niczym wielki bęben. 

Każdemu  uderzeniu  odpowiadało  szczekanie  rzejowickich  psów.  A  i  do  ludzkich  uszu 

musiał docierać głośny stukot. Ale Kaleta nie martwił się o wioskę. Tam byli swoi — Polacy. 
Z  niepokojem  spoglądał  w  kierunku  południowo-wschodnim,  gdzie  rozsiadła  się  niemiecka 
kolonia Biestrzyków-Wilki. Stamtąd groziło największe niebezpieczeństwo. 

Aż  do  bólu  natężał  wzrok.  Wpatrzony  w  stronę  kolonii  omal  nie  przeoczył  ciemnej 

sylwetki podążającej ścieżką z Rzejowic do Goszczowy. Mężczyzna to czy dziecko? Jakieś 
takie małe, a przy tym robi wrażenie jakby biegło. 

Ki diabeł? Człowiek to, czy…? — pomyślał. Przetarł załzawione z wysiłku oczy. Dopiero 

teraz rozpoznał.  Ścieżką biegł  duży pies. Jeszcze chwila  a minie cmentarz i  poleci  dalej, w 
sobie tylko wiadomych sprawach. Ale pies zatrzymuje się. Węszy. Czy nie ma z nim nikogo? 
Podchorąży rozejrzał  się. Pies był  sam.  Zapewne jego niemiecki  pan siedzi  sobie spokojnie 
przy  ciepłym  piecu.  Podchorąży  wychylił  się  zza  dużego  kasztana,  gdzie  obrał  sobie  punkt 
obserwacyjny,  ugniótł  solidną  śnieżkę.  Zamachnął  się  i  rzucił.  Kula  trafiła  psa  w  nogę, 

background image

zostawiając  na  sierści  biały  ślad.  Burek  szczeknął,  uskoczył  w  bok,  obejrzał  się  i  szybkim 
truchtem pobiegł dalej. 

Tymczasem „Astrzyc” i „Zbigniew” na zmianę kuli ziemię. Huk uderzeń niósł się przez 

mroźne  powietrze  wywołując  fale  psich  naszczekiwań.  Ziemia  niechętnie  ustępowała  pod 
dłutem. Pistoletów wciąż nie było widać, choć miały być płytko zakopane. „Postrach” rzucił 
okiem na zegarek. Nie do wiary. Minęło zaledwie parę minut, a jemu zdawało się, że siedzą 
tu już całe godziny. 

Uniósł  spojrzenie  znad  tarczy  zegarka.  Na  śnieżnej  płaszczyźnie  zarysowała  się  mała, 

czarna sylwetka. Tym razem niewątpliwie był to człowiek. Od strony Rzejowic ktoś podążał 
w  stronę  cmentarza.  Podchorąży  gwizdnął.  Dla  kopiących  był  to  znak,  że  mają  przerwać 
robotę.  Uderzenia  zamilkły.  Obcy  minął  kryjówkę  podchorążego  i  był  już  na  wysokości 
bramy  cmentarnej.  Teraz  Kaleta  go  rozpoznał:  to  Józef  Mielczarek,  gospodarz  z  pobliskiej 
Goszczowy. Mielczarek wprawdzie wdowiec, ale kto by o tej porze wybierał się na cmentarz, 
nawet na grób żony. 

Istotnie. Mielczarek pewnie poszedłby dalej, gdyby nie „Zbigniew”, który przez pomyłkę 

czy też przekonany, że niebezpieczeństwo minęło, uderzył parę razy pałką. Dźwięk ten, nawet 
w uszach podchorążego, wiedzącego w czym rzecz, zabrzmiał niesamowicie. Idący zatrzymał 
się i począł nasłuchiwać, stawać na palce, chcąc zajrzeć za mur cmentarny. Ale porucznik też 
połapał się, co narobił. Jeszcze chwila a nieproszony gość przekroczy bramę, żeby na własne 
oczy przekonać się, co to za nocne hałasy rozlegają się między grobami. 

Mielczarek to dobry Polak i uczciwy człowiek. Taki nie zdradzi ani nie doniesie. Ale nie 

należy do zawiązywanej właśnie organizacji, nie składał przysięgi. Po co ma wiedzieć, czego 
tu  szukają.  Trzeba  się  go  pozbyć.  Ale  jak?  Może  już  raz  wypróbowanym  sposobem? 
Podchorąży wziął do ręki parę garści śniegu i ulepił potężną kulę. Przymierzył się starannie i 
rzucił. 

Śnieżka rozpłaszczyła się Mielczarkowi  na plecach. Trafiony nawet  nie  pomyślał, że  w 

nocy koło cmentarza ktoś może zabawiać się w ten sposób. Zdawało mu się, że z tyłu rąbnęła 
go  jakaś  niewidzialna  ręka.  Nogi  ugięły  mu  się  z  przerażenia.  Ani  chybi  umarli  wstali  z 
grobów, źli, że ktoś zakłóca im spokój. Nie oglądając się na boki wziął nogi za pas. 

Wyglądało  to  komicznie.  Dorosły  mężczyzna  uciekał  niczym  wystraszony  chłopak. 

Ślizgał się na śniegu, wywracał, nieporadnie wymachiwał rękami. Potem znów podrywał się i 
znowu  padał,  mimo  to  gnał  z  chyżością,  której  Kaleta  nie  spodziewał  się  po  starym 
człowieku. W pewnej chwili podchorąży przetarł oczy ze zdziwienia. Mielczarek zgubił buty. 
Oba,  jeden  niedaleko  drugiego,  czerniały  na  białej  ścieżce.  Uciekający  nie  zawrócił,  nie 
podniósł ich. Gnał dalej po śniegu w samych tylko skarpetkach. Ze strachu zapewne nie czuł 
szczypiącego w stopy mrozu. 

Ledwie  znikł  im  z  oczu,  „Zbigniew”  z  „Astrzycem”  ponownie  zabrali  się  do  roboty. 

Wreszcie za którymś uderzeniem w dole ukazały się szmaty obficie nasycone smarem. Grób 
Eugenii  Śliwowskiej  zwrócił  im  dwa  pistolety.  Niecierpliwie  rozwinęli  stare  ręczniki  i 
koszule. Przed nimi leżała nie tknięta rdzą broń. 

—  Wspaniale  —  ucieszył  się  „Zbigniew”  repetując  pistolety.  Złotawe  naboje 

wyskakiwały  nieco  w  górę  i  bezgłośnie  padały  w  śnieg.  —  Niewiele  to,  ale  na  początek 
wystarczy. 

„Astrzyc”  z  nabożnym  skupieniem  wziął  jeden  z  pistoletów  i  obejrzał  dokładnie. 

Pozbierał  naboje  rozrzucone  wokół.  Rozwarł  dłoń.  Ładunki  leżały  na  niej  jak  duże, 
podługowate ziarna. 

—  Starczy  amunicji?  Nie  ma  więcej?  —  zapytywał  zwracając  się  do  porucznika.  Ten 

skrzywił się. 

— Przecież mówię, że na początek… A poza tym jest jeszcze broń księdza dobrodzieja. 

background image

Pod  murem  poszło  już  łatwiej.  Flower  i  rewolwer  leżały  w  wykutej  w  cegłach  niszy, 

przyłożone kamieniami i tylko lekko przysypane ziemią. Były również zawinięte w szmaty, 
ale bez odpowiedniej ilości smaru. Na lufach i zamkach były plamy rdzy. Nie widzieli jej, bo 
było za ciemno, ale palcami wyczuwali nieznaczne chropowatości. 

Nie było czasu na dokładne sprawdzanie. Pistolety schowali do kieszeni kurtek, a flower 

„Zbigniew” wziął pod pachę. Wyszli przed bramę otrząsając śnieg z butów. Zaraz zjawił się 
„Postrach” uważnie przyglądając się wgłębieniom, jakie zostawili w śniegu. 

— A ślady? — zauważył zafrasowany. — Mielczarek może przyjść sprawdzić. Niemcy 

też zainteresują się, co tu straszy. 

Porucznik,  choć  pierwszy  martwił  się  o  demaskujące  odciski  nóg,  teraz  zbagatelizował 

całą sprawę. 

— I co z tego? Niech sobie będą. Ludziska albo pomyślą, że duchy się zmaterializowały, 

albo  uznają,  że  z  rana  przyszli  jacyś  gapie,  żeby  zobaczyć,  co  to  takiego  tłukło  się  po 
cmentarzu. A my będziemy już daleko. 

— Najważniejsze — wtrącił „Astrzyc” — że i na grobie i pod murem wszystko dokładnie 

zamaskowaliśmy śniegiem. Nikt się niczego nie domyśli. 

Przed Rzejowicami rozeszli się każdy w swoją stronę. Na wszelki wypadek lepiej, żeby 

nikt ich nie widział razem. Wrócili do domów bez przeszkód. Nikt o nic nie pytał, nikt chyba 
nic  nie  wiedział.  A  jeśli  nawet,  to  nikomu  nie  przyszło  do  głowy,  że  te  ciemne  cmentarne 
duchy, tłukące się po nocy między grobami, to właśnie oni. 

Dopiero  następnego  dnia  rozeszła  się  po  Rzejowicach  szokująca  wieść:  na  cmentarzu 

straszy.  W  nocy  dobiegają  stamtąd  jakieś  dziwne  odgłosy,  jakby  ktoś  coś  rozbijał,  a  zjawy 
materializują się i biją ludzi. Ciosy są silne, choć nikogo wokół nie widać. Mielczarkowi gęba 
się nie zamykała. 

— Z początku tożem myślał, że łupnął mnie jakiś wielki, niewidzialny ptak. Dopiero jak 

poczułem  mokrość  na  kapocie,  pojąłem,  że  to  pecyna  śniegu  sama  się  ulepiła,  z  ziemi 
podskoczyła i buch mnie w plecy… 

Stojący obok Kaleta uśmiechnął się niedowierzająco. 
— A nie przywidziało się wam? Możeście byli po jednym głębszym? 
Chłop oburzył się. 
—  Ani  kropelki  nie  powąchałem.  Niech  skonam,  jeśli  łżę.  Najpierw  na  cmentarzu  coś 

kołatało aże jęczenie szło po ziemi. Toć je pod nogami czułem. Ale wtedy jeszczem się nie 
bał. Ciekawość mnie jeno wzięła. 

— A po coście na cmentarz wchodzili? — z głupia frant zagadnął Kaleta. 
—  Nawet  nie  próbowałem  —  oburzył  się  Mielczarek.  —  Akurat  wtedy  jęczeć  między 

grobami zaczęło. Już chciałem się cofnąć, jak mnie grzmotnęło. To i uciekłem. Takem gnał, 
że buty pogubiłem. 

— I nie znalazły się? 
— Co by nie?  Leżały sobie, jak trzeba, na śniegu.  Najlepszy  dowód, że nie stworzenia 

tam były, ale siły nadprzyrodzone. Ludzie by buty zabrali i po krzyku. 

background image

Aresztowanie 

Leśniczego z Zielonej Dąbrowy zawiadomiono, że woda w stawach w Uroczysku Knieja 

przerwała groblę. Jako cywilny pracownik lasów, inżynier Mieczysław Tarchalski powinien 
udać  się  tam  natychmiast,  jako  żołnierz  Armii  Krajowej,  porucznik  „Marcin”,  powinien 
jednak zaczekać na swego gajowego. Kazimierz Budziłłowicz „Lis” miał przynieść dla niego 
konspiracyjną pocztę z Gidel od inż. Józefa Pomarańskiego. 

— Nie wiem, dlaczego Budziłłowicz się spóźnia — powiedział do żony — ale przecież 

się nie rozdwoję. Odbierz od niego przesyłkę, a sanie z końmi niech zostawi. 

Roboty przy  grobli, ze względu na śnieg i  mróz, przeciągnęły się aż do zmroku. Kiedy 

leśniczy  wrócił,  „Lisa”  jeszcze  nie  było.  Nie  zaniepokoił  się  tym  zbytnio,  bo  wiedział,  że 
gajowy  lubił  po  drodze  odwiedzić  kolegów.  Zresztą  w  domu  był  inny  kłopot.  Żonę  nagle 
rozbolał  ząb.  Pożyczywszy  z  folwarku  sanie  zawiózł  ją  do  odległego  o  parę  kilometrów 
Przyrowa do dentysty. Wrócił stamtąd koło ósmej wieczorem. 

Budziłłowicza  nadal  nie  było.  Dopiero  wtedy  „Marcin”  zaniepokoił  się.  Poszedł  po 

służbową  klacz  inżyniera  Zielińskiego,  agronoma  majątku  Zielona  Dąbrowa.  Nim  znalazł 
siodło upłynęła prawie godzina. Wyjechał więc późno. Pogoda się pogorszyła. Mróz ściskał 
nie  na  żarty,  zacinał  ostry  wiatr  ze  śniegiem.  Ruszył  wyciągniętym  kłusem,  pochylając  się 
nisko, by nie wystawiać twarzy na kłujące igiełki śniegu. W ciemności z trudem odszukiwał 
drogę. Minął świeżą wycinkę. Na jeszcze nie wykarczowanej polanie leżała dłużyca, tu i tam 
widniały równo ułożone sągi. 

Zaledwie  minął  polanę,  od  strony  Raczkowic  ukazały  się  światła  jadącego  z  przeciwka 

samochodu.  Trzeba  było  zachować  ostrożność.  Mogli  to  być  tylko  Niemcy,  a  spotkanie  z 
nimi,  szczególnie  po  nocy,  mogło  zwiastować  wyłącznie  kłopoty.  Zjechał  za  sąg  drewna  i 
ściągnął  cugle.  Auto  z  trudem  przekopywało  się  przez  biały  puch.  Trzeba  było  zaczekać. 
Wychylając głowę zza sągu, by nie tracić z oczu odległych jeszcze świateł, dosłyszał jakieś 
przyciszone  głosy.  Skierował  klacz  w  tę  stronę.  Ledwie  widoczny  w  ciemności  stał  wóz  z 
koniem, a obko dwie postacie ludzkie. 

— Kto wy? — zapytał ostro. 
Głosy umilkły, a po chwili jedna z postaci lękliwie odparła: 
—  To  my,  Tyrek  i  Rak  z  Olbrachcic.  Świniaka  wieziemy,  cośmy  go  w  Raczkowicach 

kupili, a że auto na drodze, tośmy się tu ukryli. To pan leśniczy? 

Przytaknął  i  zapytał,  czy  nie  widzieli  gajowego  Budziłłowicza.  Może  spotkali  go  na 

drodze z Gidel. 

— Nie, bośmy tylko w Raczkowicach byli po świniaka. A jak te żandarmy przyjechały, to 

trza  się  było  chować.  Szczęście,  że  niedługo  zabawili.  Kogoś  tam  podobno  złapali  w 
Cielętnikach. 

— Nie wiecie kogo? 
— Nie. 

background image

Czarny  samochód  przejechał  koło  nich.  Światła  omiotły  polanę,  sągi  drewna,  przez 

chwilę  zawisły  na  odległych  drzewach,  a  potem  z  wolna  zaczęły  wspinać  się  pod  górę,  w 
stronę wsi. „Marcin” przyglądał im się z napięciem — pójdą dalej, czy zatrzymają się przed 
dworską bramą. W domu została przecież żona i córka Marysia. Śnieg padał mniejszy, wiatr 
ustał i nie zacinał w oczy. Widoczność była dobra. 

Tarchalski  przypatrywał  się  uważnie  czarnej  limuzynie,  a  jednocześnie  narastał  w  nim 

niepokój. Czy w Cielętnikach aby nie aresztowali „Lisa”? To niemieckie auto jadące po nocy 
wśród  zadymki  mogłoby  wtedy  mieć  jakiś  związek  z  tym  wydarzeniem.  Jeśli  samochód 
skręci w bramę, będzie to znaczyło, iż jego obawy są słuszne. 

Światła reflektorów zatrzymały się, potem zgasły. A może samochód po prostu wjechał 

na podwórze? W każdym razie nie widać było,  aby posuwał się dalej drogą prowadzącą do 
wsi. 

A więc stało się. Zawrócił konia i stępa ruszył w stronę dworu. Jeszcze pocieszał się, że 

to, co przed chwilą wywnioskował z wieści o wizycie żandarmów, może być zbyt pochopne. 
Samochód  wcale  nie  musi  należeć  do  Gestapo  czy  żandarmerii.  Mimo  to  zachował 
ostrożność. Pod dwór podjechał dnem głębokiego rowu. Konia uwiązał przy czworakach. 

Rozglądając się uważnie, przekradł się do bramy. Zwykle starannie zamknięta, teraz stała 

otwarta na oścież. Na podwórzu widać było czarną limuzynę ze zgaszonymi światłami. Gdzie 
w końcu miała stać, jeśli widział jak wjeżdżała? Niepokojące było co innego. Ani przybramie, 
ani  na  podwórzu  nie  było  nocnego  stróża,  któremu  nie  zdarzało  się  zaniedbać  w  służbie. 
Nigdzie, nawet w głębi dziedzińca, gdzie na wysokim słupie paliła się lampa, nie widać było 
charakterystycznej sylwetki w obszernym kożuchu. 

Dlaczego stróż zniknął ze swego posterunku? 
Leśniczy cofnął się i poszedł na wieś, kierując się do chaty „Antoniego”. W największej 

izbie  akurat  odbywał  się  wykład  dla  podchorążych.  Przerwał  zajęcia  i  nakazał  wszystkim 
wrócić  do  swoich  wsi.  Być  w  pogotowiu.  Zabrawszy  „Antoniego”  i  Edwarda  Pietrasa, 
podchorążego  z  kursu,  na  co  dzień  pracownika  administracji  dworskiej,  z  największą 
ostrożnością ponownie zakradł się do obejścia dworskiego. Wszyscy trzej obejrzeli dokładnie 
stojące na podwórzu auto i skryli się za parterową oficynę, gdzie mieściło się biuro, jadalnia i 
mieszkanie „Marcina”. Świeciło się tylko w jadalni, w kuchni panowała zupełna ciemność. 

Próbowali zajrzeć. Przez zamarznięte szyby nie można było niczego dostrzec. Tarchalski 

nacisnął klamkę od drzwi kuchennych. Były zamknięte, ale skrzypnięcie klamki sprawiło, że 
w  ciemnym  oknie  ukazała  się  jakaś  twarz.  Zastukali.  Kucharka  uchyliła  lufcik.  Przezornie 
wysunęli do przodu „Antoniego”, który zapytał stłumionym głosem: 

— Co się dzieje? 
— Niemcy! Po pana inżyniera — odpowiedziała szeptem kucharka i zatrzasnęła okienko. 
Zawrócili pod jadalnię. Udało się im znaleźć jakiś nie oszroniony kawałek szyby, przez 

który  widać  było  dokładnie  całe  pomieszczenie.  Wszyscy  mieszkańcy  oficyny  stali  pod 
ścianą. Milczeli. Na ich twarzach malował się przestrach. Za stołem, tyłem do okna siedział 
Niemiec w mundurze. W ręku trzymał pistolet. 

Sytuacja była jasna — przesłuchanie. Zawrócili ku oficynie. W samą porę. Na podwórzu 

rozległy się gardłowe głosy. Niemcy. Szli w ich stronę świecąc latarkami. Tarchalski i obaj 
jego towarzysze cofnęli  się i  błyskawicznie przesadzili  niewysoki mur.  Gestapowcy  ich nie 
zauważyli. Wąskie snopy światła myszkowały na wszystkie strony. 

— Co teraz robić? — zawahał się „Antoni”. 
—  Przede  wszystkim  —  powiedział  „Marcin”  stanowczo  —  musimy  zawiadomić 

okoliczne  placówki.  Nie  wiadomo,  co  się  stało.  Czy  tylko  „Lis”  wpadł,  czy  jeszcze  ktoś. 
Niech Edzio zawiadomi i wraca tutaj. My z „Antonim” mamy jeszcze coś do załatwienia. 

background image

We  dwóch  wrócili  do  dworu.  Samochód  już  odjechał,  ale  nocny  stróż  nadal  był 

niewidoczny. W jadalni  i  w mieszkaniu  Tarchalskiego paliło  się światło.  Przez zamarznięte 
szyby widać było przesuwające się cienie. Jednak nikt nie wychodził na zewnątrz. Weszli na 
dach  czworaków  i  stamtąd  obserwowali  podwórze  i  bramę.  Ponad  godzinę  przeleżeli  na 
mrozie. Zmarzli na kość, ale na dziedzińcu nikt się nie zjawiał. 

—  Pewnie  przeprowadzają  rewizję  —  powiedział  „Antoni”.  „Marcin”  zdrętwiał.  W 

mieszkaniu  nie  było  nic  kompromitującego.  Ale  przedwczoraj  dostał  parę  zapalników  do 
granatów  ręcznych.  Miał  je  następnego  dnia  przekazać  do  magazynu.  Ukryte  w  skrzynce  z 
bateriami telefonicznymi, leżały sobie spokojnie, wysoko pod sufitem jadalni. 

Czy rzeczywiście spokojnie? Czy Niemcy nie odkryją ich przy rewizji? 
Jak  się  później  okazało,  gestapowcy  przyjechali  aż  z  Częstochowy,  aby  aresztować 

inżyniera  Tarchalskiego.  Wściekli,  że  im  się  wymknął,  przetrząsnęli  dwór  i  wszystkie 
pomieszczenia.  Zapalników  nie  znaleźli.  Za  to  w  pokoju  zajmowanym  przez  dwóch 
młodszych  pracowników  administracyjnych,  Wiktora  Jakubczaka  i  Jerzego  Jastrzębskiego, 
znaleziono  w  szafie  pistolety.  Obydwu  aresztowano.  Byli  prawdopodobnie  żołnierzami 
Narodowych Sił Zbrojnych. 

O tym jednak „Marcin” jeszcze nie wiedział. Jednego wszakże był pewien — powinien 

stąd zniknąć i ukryć się gdzieś na dobrej melinie. 

— Może w młynie u „Dęba” — zaproponował „Antoni”. 
Tarchalski znał to miejsce. Był tam kiedyś na odprawie. Znał także Jana Pytlewskiego z 

Koniecpola. Wyraził więc zgodę. Tymczasem wrócił Edzio Pietras. Wszystko załatwił, a teraz 
miał  towarzyszyć  „Marcinowi”  w  drodze  do  „Dęba”.  Sam  też  był  spalony:  pracował  jako 
trzeci w tym samym pokoju, w którym Niemcy znaleźli pistolet. 

„Antoni” zawrócił do siebie na wieś. „Marcin” odwiązał klacz i puścił ją do stajni. Wraz z 

Edziem  ruszyli  w  kierunku  Koniecpola.  Nie  była  to  łatwa  droga.  Na  szosie  zaspy,  na 
ścieżkach,  którymi  starali  się  iść,  śnieg  leżał  grubą,  sięgającą  do  kolan  warstwą.  Brnęli  z 
trudem wyciągając nogi, przewracając się i klnąc. W dodatku musieli omijać wioski i osady. 
Wiedzieli  doskonale,  że  poza  wgłębieniami  na  śniegu  nie  może  zostać  po  nich  jakikolwiek 
ślad. Nikt nie ma prawa ich widzieć, nawet z daleka. Nawet psy w zagrodach nie powinny ich 
zwęszyć. 

Potwornie  zmęczeni,  spoceni,  z  trudem  łapiąc  powietrze,  około  szóstej  rano  stanęli  na 

podwórzu  młyna.  Było  jeszcze  ciemno  i  pusto,  choć  przed  domem  i  budynkiem  paliło  się 
światło.  Nie  chcieli  obydwaj  pukać  do  drzwi.  Nigdy  nie  wiadomo,  kto  otworzy.  Po  co 
wzbudzać  podejrzenia.  Jeden  obcy  wystarczy.  Ponieważ  Edzio  był  niepozornie  ubrany, 
podszedł do wejścia, a „Marcin” w swym zakopiańskim kożuchu i futrzanej czapie skrył się w 
szopie. 

Na  pukanie  drzwi  się  otworzyły.  Z  młyna  wyszedł  człowiek,  który  zabrał  się  do 

odgarniania śniegu. Edzio zniknął w środku. Przez kilka minut nic się nie działo, słychać było 
tylko chrzęst łopaty na ścieżce. „Marcin” na wszelki wypadek cofnął się w głąb szopy. Czekał 
co będzie dalej. Nie wiadomo, czy gospodarz jest w domu lub czy wewnątrz nie czyha ktoś w 
zasadzce.  Po  pewnym  czasie  z  młyna  wyszedł  „Dąb”  i  zatrzymał  się  przy  odgarniającym 
śnieg.  Wysłał  go  z  jakimś  poleceniem  do  magazynu.  Odczekawszy  chwilę  zawołał 
Tarchalskiego i wprowadził go do domu. 

Obaj z Edkiem, zmęczeni przeżyciami i ciężkim, nocnym marszem, przekąsili coś nie coś 

i  poszli  spać.  W  południe  obudził  ich  „Antoni”.  Przywiózł  trochę  osobistych  rzeczy 
„Marcina” i wiadomość, że Niemcy wykryli pistolet i aresztowali obu żołnierzy NSZ. Ocalały 
natomiast zapalniki do granatów ukryte między bateriami telefonicznymi. Tarchalski uspokoił 
się  i  zaczął  myśleć  o  własnym  bezpieczeństwie.  Jeszcze  tego  samego  dnia  pożegnawszy 
„Dęba” wyruszył dalej. 

background image

Najpierw przerzucono go do młyna w Wąsoszy, stąd do młyna w Bogumiłce, a potem do 

dworu w Raszkowie.  W końcu trafił  do majątku w Mieronicach, kiedyś  należącego do Jana 
Chryzostoma Paska. Tutaj, jeszcze przed wyjazdem do Krakowa, gdzie zakonspirował się na 
stałe,  przyszła  przerażająca  wiadomość:  Niemcy  mszcząc  się  za  jego  ucieczkę  aresztowali 
jego żonę. 

W  tym  czasie  ukochaną  córkę  „Marcina”,  dziesięcioletnią  Marysię,  zabrał  do  siebie 

inżynier  Aleksander  Zieliński  „Włodek”,  oficer  AK.  Jego  żona,  Irena,  także  żołnierz  Armii 
Krajowej,  surowo  przykazała  Marysi  nie  wychodzić  z  mieszkania:  niech  Bóg  broni,  żeby 
rozpoznał ją jakiś interesant. Ale po paru tygodniach Niemcy i tak coś zwęszyli. Zielińskiego 
wezwano  do  Forstamtu  w  Częstochowie.  Zawiadomił  go  o  tym  niemiecki  administrator 
majątku, Jensen. 

Inżynier  zastanawiał  się:  jechać,  czy  nie.  Może  to  podstęp  —  myślał.  —  A  nuż  w 

Częstochowie wiedzą już o wpadce Budziłłowicza, aresztowaniu nadleśniczego z Gidel, inż. 
Pomarańskiego  i  poszukiwaniu  ojca  Marysi?  Wtedy  wsadzą  i  mnie  jak  amen  w  pacierzu. 
Miejscowa placówka AK i dowództwo obwodu także odradzały jazdę do Częstochowy. 

Inżynier nie mógł się zdecydować. Jensen, aczkolwiek Niemiec, nie występował otwarcie 

przeciwko Polakom i na wiele rzeczy patrzył przez palce. Zieliński postanowił porozmawiać z 
nim jeszcze raz. W pewnej chwili usłyszał: „Ręczę za pana bezpieczeństwo”. Jensen zdawał 
sobie  sprawę,  że  jeśli  Zielińskiemu  coś  się  stanie,  on  może  zapłacić  za  to  głową. 
Prawdopodobnie orientował się, co jest grane. 

Za zgodą inspektora AK Zieliński udał się do niemieckiego urzędu. Na wszelki wypadek 

pożegnał się jednak z rodziną. 

Wizyta w Forstamcie była krótka. Sekretarka wprowadziła go do gabinetu. Inżynier znał 

dobrze  niemiecki,  toteż  rozmowa  toczyła  się  w  tym  języku.  Niemiec  zapytał  go  o 
samopoczucie. Zieliński zdziwił się: wstęp był dość niecodzienny. 

— A jak się czuje Marysia? — usłyszał po chwili. — Powinna koniecznie zmienić klimat 

— powiedział Forstmeister. — Koledze zaś życzę powodzenia. My, leśnicy, bez względu na 
to, gdzie jesteśmy, u siebie, jak ja w Austrii, czy pan tu, w Polsce, stanowimy jedną rodzinę. 

Opuszczając  budynek  urzędu  leśnego,  obok  którego  mieściło  się  Gestapo,  Zieliński  co 

chwila oglądał się, czy ktoś za nim nie idzie. 

Marysię  odesłano  najpierw  do  majątku  Jarosława  Tymowskiego  —  ppor.  „Sasa”  —  w 

Klesiu, potem przerzucono ją w powiat włoszczowski. Wkrótce Jensen ostrzegł Zielińskiego, 
że Gestapo być może ma zamiar go aresztować. Marysia znów zmieniła miejsce pobytu. Ale 
nie  na  długo.  Po  trzech  miesiącach  aresztu  żonie  „Marcina”  udało  się  wyjść  na  wolność. 
Zawdzięczała to sprytnemu wybiegowi: jeszcze z więzienia, przez Gestapo wniosła do kurii 
biskupiej w Kielcach podanie o rozwód z mężem. Sprawę w konsystorzu załatwił „Antoni”, 
wyjaśniając, o co w gruncie rzeczy chodzi. Początkowo musiała raz na miesiąc meldować się 
w  Gestapo.  Było  to  denerwoujące  i  niebezpieczne.  Dlatego  po  paru  miesiącach  uciekła. 
Najpierw do Warszawy, a potem zdecydowała się dzielić z mężem jego konspiracyjne losy. 

Wpadka „Lisa” skończyła się wyjątkowo szczęśliwie i bez ofiar. 

background image

Nagana 

Radomsko  jest  takie  samo  jak  dziesiątki  podobnych  miast  i  miasteczek  byłego  zaboru 

rosyjskiego.  Murowane  domy  co  najwyżej  dwu-  trzypiętrowe,  poprzetykane  gdzieniegdzie 
parterowymi  drewniakami.  Wyższych  wtedy  nie  budowano.  Szanująca  się  panna  z  dobrej 
rodziny  niechętnie  wychodziła  za  kogoś  z  drugiego  piętra  —  za  niski  status  społeczny. 
Preferowani byli kawalerowie zamieszkujący apartamenty na pierwszym piętrze. 

Teraz, w czasie okupacji, już prawie nikt nie zwraca uwagi na takie rzeczy. Zresztą ludzie 

nie  mają  głowy  do  ślubów.  Czasami  tego  czy  owego  dopadnie  nagła,  szalona  miłość,  ale 
przeważnie  wszyscy  myślą  tylko  o  tym,  żeby  uniknąć  łapanki,  rewizji  i  aresztowania,  a 
przede wszystkim — spotkania z szefem Gestapo, Bergerem, i jego zastępcą Wagnerem. 

Ci dwaj byli władcami życia i śmierci aresztowanych. Mało tego. W poczuciu absolutnej 

bezkarności  bez  powodu  strzelali  czasem  do  przechodzących  ulicą.  Wystarczyło,  że  ktoś 
wydał im się podejrzany: nie zadając sobie nawet trudu, żeby go wylegitymować, po prostu 
wyciągali  pistolet  i  kładli  nieszczęśnika  trupem.  W  ten  sposób  zmniejszali  liczbę 
„nieposłusznych i buntowniczych elementów” na terenie miasta. 

Nic  dziwnego,  że  wszyscy  z  daleka  rozpoznawali  sylwetki  obu  gestapowców.  Ich 

pojawienie się na ulicy powodowało, że przechodnie kryli się po domach i bramach. 

Jednak  i  tych  okrutnych  polowań  było  obu  mordercom  za  mało.  W  całym  tak  zwanym 

Generalnym Gubernatorstwie szerzyły się wieści o zamachach na Niemców, o wykonywaniu 
wyroków śmierci wydawanych przez podziemne sądy. By wybić z głowy podobne pomysły 
mieszkańcom  Radomska,  sterroryzować  wszelkich  potencjalnych  zamachowców,  Berger 
wpadł na znakomity, jego zdaniem, pomysł. 

W połowie maja w jednej z wiosek gminy Dmenin zabito w zwykłej pijackiej awanturze 

jakiegoś  Volksdeutscha.  Berger  postanowił  to  wykorzystać  do  akcji  represyjnej  przeciwko 
Polakom.  Nieważne,  że  zabójcą  był  również  Volksdeutsch.  Za  karę  szef  Gestapo  polecił 
powiesić publicznie w Dmeninie dziesięciu przypadkowo zatrzymanych chłopców. 

Na środku wsi ustawiono prowizoryczną szubienicę. Na poprzecznych belkach związano 

fachowo  pętle,  pod  nimi  ustawiono  dziewięć  stołków.  Gromada  uzbrojonych  żandarmów 
wrzeszcząc i bijąc spędziła na mały placyk prawie całą wieś, nie wyłączając kobiet i dzieci. 
Przerażeni  mieszkańcy  patrzyli  zmartwiałym  wzrokiem  na  toporne,  drewniane  rusztowanie, 
na  którym  za  chwilę  miało  zawisnąć  dziewięciu  ludzi.  Nikt  nie  śmiał  otworzyć  ust.  Ciszej 
było niż w kościele. Tam jeszcze czasem przeleci jakiś szept, uniesie się westchnienie. Tutaj 
nie słychać było nawet oddechów. 

Z jakiejś komórki wyprowadzono skazańców. Szli ze związanymi rękami, potykając się, 

martwo  jak  roboty,  na  próżno  szukając  ratunku  w  otaczającej  ich  gromadzie.  Ale  wszyscy 
byli bezsilni wobec uzbrojonej po ząby przemocy. 

Dziewięciu chłopców doprowadzono do szubienicy i siłą wpędzono na stołki. Ten i ów 

opierał  się,  szarpał,  nie  chciał  uczynić  ostatniego  kroku.  Wreszcie  ustawiono  wszystkich, 

background image

założono im pętle na szyje, dociśnięto węzły. Stali niepewnie, jakby potrącani wiatrem, choć 
dzień był łagodny, bezwietrzny. 

Jeden ze skazanych krzyknął raptem rozpaczliwie: „Ludzie, ratujcie!” Ale zaraz zagłuszył 

go silniejszy, bardziej zdecydowany głos: „Niech żyje Polska!” Najstarszy stopniem żandarm 
kierujący  egzekucją  miał  jeszcze  odczytać  wyrok  i  pouczenie  skierowane  do  ludności,  ale 
zrezygnował.  Skąd  można  wiedzieć,  czy  któryś  ze  skazańców  nie  zacznie  wygłaszać 
przemówienia bądź wznosić wrogich okrzyków. Wrzasnął coś po niemiecku, uniósł rękę do 
góry  i  gwałtownie  ją  opuścił.  Dziewięciu  żołnierzy  stojących  przy  stołkach  kopnięciem 
wytrąciło  je  spod  nóg  skazańców.  Ciała  pozbawione  oparcia  wygięły  się  gwałtownie, 
zadrgały konwulsyjnie i zaczęły się huśtać, okręcając się wokół własnej osi. 

Ledwie  dosłyszalne  westchnienie  przemknęło  nad  tłumem.  Matki  zasłoniły  dzieciom 

oczy  i  same  odwróciły  wzrok.  Ale  gdziekolwiek  spojrzały,  wszędzie  stali  żołnierze  i 
żandarmi, sprawcy tego całego nieszczęścia. Ta świadomość była bezlitosna. Nie sposób było 
o tym zapomnieć. 

Niemcy zwinęli szeregi  nie troszcząc się tym razem o to, czy mieszkańcy pozostaną na 

miejscu, podejdą do szubienic czy rozejdą się do domów. Jedyne polecenie, które wykrzyczał 
dowódca przy pomocy tłumacza, to  aby „ukarani” przez trzy dni  wisieli na szubienicy. Dla 
odstraszenia i przestrogi. 

— Jeżeli przed tym terminem ciała skazańców znikną — ostrzegł oficer — co dziesiąty 

mieszkaniec Dmenina zostanie aresztowany i wysłany do obozu. 

Wieść o egzekucji jeszcze tego samego dnia dotarła do Radomska. W komendzie obwodu 

AK „Kuźnia” zapadła decyzja. 

—  Za  zbrodnicze  wybryki  należy  się  odwet.  Trzeba  zlikwidować  dziesięciu  czołowych 

przedstawicieli okupacyjnej władzy w powiecie, z Bergerem i Wagnerem na czele. 

Do wykonania wyroku podporucznik  „Zbigniew” wyznaczył  podporucznika Bronisława 

Skoczyńskiego „Robotnika”, syna chłopa z Rzejowic, bojowca Polskiej Partii Socjalistycznej 
z 1905 roku. Oficer ten idealnie nadawał  się do podobnej  akcji. Miał  ze trzydzieści  lat, był 
wysportowany, silny, odważny i doskonale strzelał. 

Rozkaz dotarł do niego prawie natychmiast. Jeszcze tego samego dnia, 2 maja 1943 roku, 

„Robotnik”  zjawił  się  w  Radomsku.  Obejrzał  dokładnie  przyszły  teren  działania,  potem 
spotkał  z  głęboko  zakonspirowanym  informatorem  AK  pracującym  w  radomszczańskim 
Gestapo.  Informator  zjawił  się  w  lokalu  kontaktowym  wcześniej  niż  porucznik,  usiadł  w 
najciemniejszym  kącie  pokoju.  Mówił  głosem  przyciszonym,  chwilami  przechodzącym  w 
szept. 

— Bergera i Wagnera najłatwiej spotkać w południe, kiedy idą do domu na obiad. Trasa 

prowadzi  od  budynku  Gestapo  przy  Reymonta,  przez  skwerek  do  Strzałkowskiej  i 
STrzałkowską, po lewej stronie, prawie do rogu Wąwozowej. Zwykle towarzyszy im dwóch 
ludzi  z  obstawy.  Obaj  mają  po  dwa  pistolety:  w  kaburze  —  „Parabellum”,  w  kieszeni 
„walter”.  Niekiedy,  przy  wyjazdach  w  teren,  obaj  wkładają  pod  mundur  stalowy  pancerz 
ochronny, którego chyba nie przebije kula mniejsza niż 9 milimetrów. 

Informacja  była  wręcz  na  wagę  złota.  Eliminowała  jakiekolwiek  zaskoczenie  i 

redukowała przeszkody. Mimo to podporucznik postanowił przejść się na trasę, którą zwykle 
chodzili  gestapowcy,  przyjrzeć  się  im  z  bliska,  zapamiętać  jak  wyglądają,  jak  szybko  idą, 
słowem, rozpoznać warunki przyszłej akcji. 

Mimo  iż  miało  to  być  tylko  rozpoznanie,  przygotował  się  starannie:  zimowy  płaszcz 

zawinął  w  papier  i  obwiązał  sznurkiem,  ubrał  się  z  chłopska,  chcąc  wyglądać  jak  chłop  ze 
wsi, który właśnie idzie do krawca poprawić palto. Wolnym krokiem minął siedzibę Gestapo. 
Drzwi i okna willi były dokładnie zamknięte. Żadnego wartownika na zewnątrz — wszyscy 
musieli być wewnątrz budynku. 

background image

Odnotował  w  pamięci  tę  sprzyjającą  okoliczność.  Willa  stała  w  głębi  ogrodu,  za 

parkanem, w dodatku osłonięta z boków drzewami. Obserwacja ulicy z okien była utrudniona, 
jeśli  nie  wręcz  niemożliwa.  Minął  willę  i  idąc  dalej  zaczął  liczyć  kroki.  Kiedy  doszedł  do 
trzydziestu, ujrzał obu gestapowców. To byli oni. Opis informatora był precyzyjny, każdemu 
towarzyszył jeden człowiek z obstawy. Wracali z obiadu. 

Teraz  „Robotnik”  musiał  możliwie  najlepiej  odegrać  rolę  przyjezdnego  ze  wsi.  Twarz 

przyoblókł w bestroski uśmiech, zwolnił nieco kroku i rozglądając się wokół szedł dalej. Miał 
do czynienia z nie byle kim: przeciwnik był wytrawny, o wyostrzonej, policyjnej czujności. 
Poczuł na sobie badawcze spojrzenia. Wytrzymał je z całym spokojem i poszedł dalej. 

Wkrótce miał gotowy cały plan akcji. Przeprowadzi ją w wybranym przez siebie punkcie, 

jakieś piętnaście metrów przed miejscem, w którym ich spotkał. Wszystkich czterech od razu 
zlikwiduje  celnymi  strzałami.  Jego  atutem  będzie  zaskoczenie.  Broń,  rzecz  jasna,  musi  być 
pewna,  sprawdzona.  Najlepiej  polski  „vis”,  który  potrafi  przebić  ewentualny  pancerz 
ochronny. 

Miejsce,  które  upatrzył  do  ataku,  było  wręcz  idealne.  Chodnik  tuż  przy  samym  płocie 

uniemożliwiał  ucieczkę  na  boki,  zakręt  ulicy  zasłaniał  widoczność  od  skwerku.  Również 
warunki  do  wycofania  się  były  niemal  idealne.  Można  było  prawie  natychmiast  skręcić  w 
ulicę Wąwozową, a stamtąd już łatwo, przebiegłszy dwa, trzy podwórka, wydostać się na pola 
i okrężną drogą znaleźć się na drugim końcu miasta. 

Plan  nie  wymagał  zbyt  licznej  obstawy.  Wystarczy  sześciu.  Jeden  powinien  strzelać  z 

przeciwległej  strony  ulicy.  Drugi,  stojący  na  rogu  Strzałkowskiej  i  Wąwozowej,  miał 
ubezpieczać  akcję  od  strony  Wąwozowej  i  od  willi,  z  której  mogą  się  ruszyć  wartownicy. 
Trzeci,  na  punkcie  odskoku,  będzie  pilnował  rowerów  i  płaszczy,  w  które  natychmiast 
przebiorą się, aby utrudnić rozpoznanie. Trzech pozostałych będzie miało zadanie szczególne. 
Zaopatrzeni w „murowane” dokumenty, zaraz po zakończeniu akcji winni rozbiec się w różne 
strony,  pozorując  uciekających  zamachowców.  Zatrzymani,  będą  udawać  przypadkowych 
przechodniów, którzy przestraszyli się strzelaniny. 

Przedstawiony  plan  zyskał  akceptację  „Zbigniewa”.  Pozostawał  jeszcze  termin.  Po 

krótkiej dyskusji zgodzono się na 27 maja. Był to dzień targowy. Napływ ludzi do miasta i 
wzmożony  ruch  uliczny  miał  utrudnić  Niemcom kontrolę,  a  później  pościg  i  poszukiwania. 
Ważny był także element propagandowy — naoczni świadkowie zamachu rozgłoszą w całej 
okolicy fakt zbrojnego wystąpienia AK, co na pewno podniesie na duchu społeczeństwo. 

Bezpośrednio  współdziałać  z  „Robotnikiem”  miał  podchorąży  Zygmunt  Czerwiński 

„Staw”,  pozostałych  czterech  stawiło  się  do  akcji  wraz  z  podporucznikiem  Władysławem 
Mazurkiewiczem „Zyndramem”, komendantem AK miasta Radomska. „Zyndram” dostarczył 
„Robotnikowi” i „Stawowi” po dwa pistolety „colt” i „vis” oraz cztery granaty zaczepne. 

Byli gotowi. 
W  wyznaczonym  dniu  nie  jedli  śniadania.  Nie  z  nerwów,  ale  przy  pełnym  żołądku 

postrzał  w  brzuch  to  pewna  śmierć.  Przy  pustym  można  się  jakoś  wylizać.  Za  piętnaście 
dwunasta  „Robotnik”  i  „Staw”  zajęli  stanowiska  wyjściowe.  Był  ciepły,  pogodny  dzień. 
Wokół  świeża  zieleń,  pierwsze  intensywne  zapachy  wiosny.  Prawie  natychmiast  dostrzegli 
umówiony  sygnał.  Spokojnym  krokiem  zaczęli  posuwać  się  w  stronę  punktu,  gdzie  mieli 
wymierzyć  sprawiedliwość.  Jeszcze  przystanęli  czekając  aż  zza  zakrętu  ukażą  się 
gestapowcy.  „Robotnik”  odruchowo  rzucił  okiem  na  zegarek.  Jedenasta  pięćdziesiąt.  Od 
rozpoczęcia akcji minęło ledwie pięć minut. 

Napięcie, które trzymało ich jak w kleszczach, opadło, tylko serca biły przyspieszonym 

rytmem. Alarm okazał się fałszywy: z willi wyszedł jakiś inny gestapowiec. Ludzie, sądząc, 
że to Berger, rzucili się do ucieczki; widząc to obstawa przekazała umówiony sygnał. 

background image

Nie  było  sensu  tkwić  dalej  w  tak  eksponowanym  miejscu.  Zawrócili.  Fałszywe  alarmy 

powtórzyły się jeszcze dwukrotnie. Dwa razy zamachowcy wychodzili na punkt i wracali. Już 
zaniepokoili  się,  czy  nie  zwróci  to  uwagi  Niemców,  gdy  piętnaście  po  dwunastej  wśród 
przechodniów  wybuchła  prawdziwa  panika.  Na  skwerze  przed  kościołem,  z  dawnej  ulicy 
POW, Reymonta i  Strzałkowskiej  ludzie rozbiegali się na wszystkie strony. Chłopi zacinali 
konie, po kocich łbach przeraźliwie turkotały żelazne obręcze kół. 

Tym razem rzeczywiście Berger i Wagner szli na obiad. Na widok uciekających ironiczny 

uśmiech  wykrzywił  ich  twarze.  Ulica  Strzałkowska  opustoszała.  Tylko  jakiś  chłopak 
pochylony nad rowerem coś przy nim manipulował. Pod szpitalem stała dorożka czekając na 
klientów. Na rogu Wąwozowej jacyś dwaj mężczyźni tokowali zapamiętale, nie świadomi, co 
się za chwilę stanie. 

Na pierwszy rzut oka ani dorożka, ani rowerzysta nie mogli budzić podejrzeń. Jedynie ci 

dwaj mężczyźni… Ale i to zostało przewidziane. Spostrzegłszy gestapowców „Staw” szepnął: 

— Uwaga, wychodzą. 
„Robotnik” kiwnął głową. 
—  Teraz  uwaga.  Liczymy  kroki.  Przy  trzydziestym  rozdielamy  się.  Robisz  jeszcze 

dziesięć… 

Przerwał, jakby się nad czymś zastanawiał i tonem swobodnej pogawędki ciągnął: 
— Ten od rynsztoku, to Berger, ten przy parkanie to Wagner. Za nim szofer Gestapo, a 

ten niski za Bergerem to Foks — Schmalz. 

—  Trzydzieści  —  mówi  szeptem  „Staw”  i  dla  pewności  powtarza  —  trzydzieści 

kroków… 

Z  napięcia  czują  wewnętrzne  drżenie.  To  niedobrze  —  myśli  „Robotnik”  —  trzeba  się 

trzymać w garści. 

— Powiedz jakiś kawał — zwraca się do „Stawa” wybuchając śmiechem. 
Obaj  rechoczą  głośno,  jakby  przed  chwilą  usłyszeli  coś  niebywale  śmiesznego. 

Gestapowcy  przyglądają  się  im  badawczo.  Idący  naprzeciw  mężczyźni  mają  na  sobie 
granatowe, odświętne garnitury, czyste koszule, żółte półbuty — typowy strój na szczególne 
okazje, do jakich zalicza się jarmark. Idą spokojnie, śmieją się… Chyba nie ma powodu do 
obaw. Znów zaczynają rozmawiać ze sobą po niemiecku. 

Pięćdziesiąty piąty krok. „Staw” podaje „Robotnikowi” rękę. 
— Cześć, muszę lecieć. 
— Cześć — odpowiada „Robotnik” śmiejąc się i głośno dodaje: — przyjdź w niedzielę o 

piątej. Uda się! 

Jednocześnie  udaje,  że  poprawia  kołnierzyk  koszuli  ściągniętej  nieco  przy  pożegnaniu. 

Ręka wędruje dalej  w dół.  Niby wciska koszulę w spodnie i  nagle, błyskawicznym  ruchem 
wyciąga  wsadzonego  za  pasek  „visa”.  Składa  się  i  strzela  do  Wagnera.  Siodłata  czapka  z 
trupią  czaszką  leci  do  tyłu.  Niemiec  wyciąga  ręce  w  górę  jakby  usiłował  złapać  coś  w 
powietrzu, palce zwierają się kurczowo i pada na wznak. 

Niemal równocześnie „Staw” strzela do Bergera i szofera. Schmalz kryje się za kierowcą. 

Nie widać, aby był ranny. „Robotnik” zdaje sobie sprawę, czym to grozi. Paru skokami mija 
Bergera, który pochylony, trzymając się za pokrwawioną twarz, chwiejnie stara się dotrzeć do 
parkanu,  jakby  to  mogło  go  uratować.  Nie  zaprząta  sobie  nim  głowy.  Berger  jest 
unieszkodliwiony, powinien paść lada chwila. Szofer, trafiony w ramię i szyję, przysiada na 
chodniku.  Niemrawo  grzebie  przy  kaburze.  Najważniejsze,  że  odsłonił  Schmalza,  który 
podnosi ręce do góry. 

Nie zważając na to „Robotnik” strzela prawie nie celując z biodra. Chybia. Jednocześnie 

z  tyłu  klaskają  strzały  „Stawa”.  Pociski  odrywają  drzazgi  z  parkanu.  A  więc 

background image

niebezpieczeństwo  za  plecami.  Odwraca  się  gwałtownie.  Ranny  w  policzek  Berger,  w 
mundurze umazanym krwią, bezwładnie oparty o parkan, mierzy wprost w niego. 

Podporucznik  jest  szybszy.  Przez  ułamek  sekundy  celuje  w  pierś  Niemca,  kierując 

muszkę ku sercu. Strzał jest celny. Gestapowiec osuwa się na ziemię. Ale teraz porusza się 
leżący  na  chodniku  Wagner.  Usiłuje  wyciągnąć  pistolet.  Jednym  pociągnięciem  spustu 
„Staw” wykańcza gestapowca. 

Już po wszystkim — myśli, nie pamiętając o obstawie obu gestapowców. 
Przypomina mu o tym strzał Schmalza. Pocisk niemal muska mu głowę. Jednak obstawa 

już nie próbuje walki. Rejterują ku wnęce w parkanie. Porucznk składa się, mierzy uważnie. 
Nie ujdą mu. Naciska spust, ale strzał nie pada. Pistolet zaciął się. 

— Odwrót — woła do „Stawa”. — Leć przodem, ja osłaniam tyły. 
Szofer  i  Schmalz  zniknęli  za  zakrętem.  Ulica  jest  pusta.  Mija  ich  dorożka.  Siedzący  w 

niej  mężczyzna  robi  porozumiewawczy  znak.  Jednocześnie  chłopak,  który  dłubał  przy 
rowerze, wskakuje na siodełko i co sił w nogach pedałuje w przeciwnym kierunku. Obydwaj 
mają  pilne  sprawy  do  załatwienia.  Jeden  jedzie  po  lekarza  dla  chorej  matki,  drugi  wiezie 
ważne listy. Obydwa fakty łatwo sprawdzić. 

Nikt  nie  próbuje  zatrzymać  zamachowców.  Willa  Gestapo  milczy.  Nikt  nie  wychyla  z 

niej  nosa.  „Staw”  i  „Robotnik”  bez  przeszkód  docierają  do  Wąwozowej.  W  przechodnim 
podwórku  na  chwilę  się  zatrzymują.  Z  trudem  łapią  oddech,  ocierają  pot  z  czoła.  Z  dala 
słychać bezładną strzelaninę. Ludzie wychylają się z okien, zaczepiają ich. 

— Panowie, co się dzieje? 
Wzruszają ramionami. 
Nie zaczepiani przez nikogo, dochodzą do ulicy Wilsona. Tu czekają na nich z rowerami i 

płaszczami  Jaworski  „Żydek”,  Kazimierz  Tkacz  „Karol”  i  Kazimiera  Czerwińska  „Kalina”. 
Zamachowcy  nakładają  palta.  Wsiadają  na  rowery  i  odjeżdżają.  Wyglądają  jakby  wracali  z 
jarmarku. 

Skutki  zamachu  przeszły  najśmielsze  oczekiwania  „Zbigniewa”.  Zaledwie  szofer  i 

Schmalz  zameldowali  przełożonym  o  tym,  co  się  wydarzyło,  wszystkim  posterunkom 
polecono natychmiast się zabarykadować. 

—  Miasto  opanowali  bandyci.  Zachować  najwyższe  środki  ostrożności  —  brzmiał 

rozkaz. 

Strzelanina,  która  tak  przeraziła  mieszkańców,  a  której  odgłosy  towarzyszyły 

wycofywaniu  się  „Robotnika”  i  „Stawa”  była  kanonadą  Panu  Bogu  w  okno.  Dopiero  kiedy 
okazało się, że w mieście nie ma ani śladu partyzanckiego oddziału i nikt ich nie ostrzeliwuje, 
Niemcy urządzili łapankę, w której zatrzymano około czterystu osób. 

Wszystko wskazywało na to, że represje dotkną sporą liczbę ludności. Zapewne tak by się 

stało, gdyby akcja nie została przemyślana do końca, do najdrobniejszego szczegółu. Zgodnie 
z  poleceniem  „Zbigniewa”,  dwie  godziny  po  zamachu  wszyscy  Niemcy  otrzymali  pisemne 
zawiadomienia,  że  obaj  gestapowcy  zostali  wyrokiem  sądu  Polski  Podziemnej  ukarani  za 
Dmenin,  wszyscy  adresaci  listów  będą  traktowani  jako  zakładnicy  i  zastrzeleni,  jeśli  w 
Radomsku  dojdzie  do  jakichkolwiek  represji.  W  efekcie  wszyscy  zatrzymani  w  łapankach 
zostali po paru godzinach wypuszczeni. 

Kilka godzin po akcji „Robotnik” zameldował „Zbigniewowi” o przebiegu zamachu. Szef 

miejscowego Kedywu wysłuchał wszystkiego z uwagą, po czym zapytał: 

— Przed akcją wypróbowaliście „visa”? 
— Nie zdążyłem. Nie było kiedy. 
— Za tę lekkomyślność należy się wam nagana — stwierdził krótko „Zbigniew”. 

background image

Prawnuki 

U schyłku  XIX wieku proboszcz Rzejowic, mąż zacny i  bogobojny, prowadził kronikę. 

Zapisywał  w  niej  rzeczy  błahe  i  ważne,  codzienne  i  wyjątkowe.  Skrupulatnie  notował 
odpusty, wizytacje biskupie, susze i nieurodzaje. Lecz wśród pożółkłych kart są także historie 
naprawdę  dramatyczne  i…  nie  najlepiej  świadczące  o  ówczesnych  parafianach.  Ktoś,  kto 
zadałby  sobie  trud  otworzenia  starej,  skrzypiącej  szafy  i  pogrzebania  w  niej,  w  grubym, 
oprawnym w pociemniałą skórę tomie odnalazłby pod marcową datą 1863 roku zapis dziwny 
i niepokojący. 

Tego  dnia  przechodziła  przez  wieś  partia  złożona  z  kilkunastu  powstańców.  Dla 

rozgrzewki,  a  może  chcąc  trochę  zapomnieć  o  swej  partyzanckiej  niedoli,  wstąpili  do 
karczmy.  Ciepło  rozchodzące  się  od  zwalistego  pieca  i  szklaneczka  siwuchy  sprawiły,  że 
świat  nabrał  jaśniejszych  kolorów.  Niestraszne  zdały  się  sołdackie  roty  i  carscy  żandarmi. 
Powstańcy  odpasali  pałasze,  odłożyli  pistolety,  strzelby  oparli  o  ścianę.  Między  stołami 
krążył  arendarz,  dolewał  okowity,  chwalił  dzielność  panów  insurgentów,  uśmiechał  się 
przymilnie. Spostrzegłszy, że trunek na dobre rozebrał gości, wyszedł przed karczmę, gdzie 
stało kilkunastu chłopów, jakby na coś oczekujących. 

— Gotowi — powiedział — możecie ich brać. 
Chłopi  spojrzeli  po  sobie  z  wahaniem,  tylko  jeden,  widać  odważniejszy  od  innych, 

wysunął się naprzód. 

—  Co  z  wami?  Strach  was  obleciał?  Do  baby  pod  pierzynę  chcecie  zmykać? 

Buntowszczyków się boicie? 

Ruszyli za nim hurmem, dobywając ukryte za pazuchą powrozy. Nie spodziewający się 

niczego, odurzeni wódką i ciepłem powstańcy prawie nie stawiali oporu. Walka, a właściwie 
rozpaczliwa szamotanina trwała ledwie parę chwil. Skrępowanych chłopi rzucili na podłogę 
pod  ściany,  sami  zaś  zasiedli  do  stołów.  Dopili  pozostawioną  gorzałkę  i  zaczęli  zamawiać 
następne kolejki na poczet spodziewanej carskiej nagrody. 

Wkrótce oczy zaszły im mgłą, mowa stała się bełkotliwa. Nie wiadomo, kto rzucił hasło. 

W każdym razie skrzętny proboszcz-kronikarz nie odnotował nazwiska. Zresztą to nieistotne. 
Nikt  nie  zaprotestował.  Zaczęto  lżyć  leżących,  bić  ich  i  kopać.  Zwabione  wrzaskami  do 
karczmy,  ściągnęły  kobiety.  One  także,  jak  rozjuszone  furie,  darły  związanych  za  włosy, 
szarpały za wąsy. 

Nie  koniec  na  tym.  Powstańców  przeszukano,  zabierając  im  pieniądze,  zegarki, 

kosztowności.  Łupy  były  mizerne,  zdarto  więc  z  pojmanych  co  lepszy  przyodziewek  i 
łakomie  spoglądano  na  buty.  W  końcu  chłopi  przypomnieli  sobie  o  czekającej  ich  sowitej 
nagrodzie. Pod karczmę zajechały furmanki. Przy wtórze radosnych pokrzykiwań i trzaskania 
z biczy wrzucono powstańców na wozy, niczym kłody drewna, by zawieźć ich wprost w łapy 
rosyjskich sołdatów. 

background image

Ale  znalazł  się  we  wsi  jeden  sprawiedliwy.  Niestety  wstrzemięźliwy  proboszcz  i  jego 

nazwisko  pominął.  Może  obawiał  się  carskiej  pomsty,  a  może  własnych  parafian.  Ów 
nieznany mieszkaniec Rzejowic powiadomił powstańczy obóz. Naczelnik zawrzał gniewem. 
Poderwał  wypoczywający  po  potyczkach  oddział  i  szybkim  marszem  udał  się  w  kierunku 
wioski. Zamierzał ją puścić z dymem, a winnych powiesić. 

Ale  i  tym  razem  ktoś  uprzedził  bieg  wypadków.  W  obawie  przed  odwetem  chłopi  pod 

przewodem proboszcza uszli w las, kryjąc się na Chełmowej Górze. Sam proboszcz wrócił do 
wsi i wyszedł naprzeciw nadciągającego oddziału. 

— Ukryłem chłopów — oświadczył uzbrojonym, przyodzianym w czamary i fantazyjne 

rogatywki powstańcom — bo nie chcę, by ich zbrodniczy czyn zrodził wasz. Bóg miłosierny 
brzydzi się pomstą. Nie chcę, byście na swe szlachetne sumienia brali krew braci i grzech. 

Żachnął  się  naczelnik  i  z  iście  szlachecką  porywczością  już  miał  wydać  rozkaz,  by 

zuchwałemu  klesze,  który  sprzeciwiał  się  wymierzeniu  sprawiedliwości,  wlepić  na  gołe 
siedzenie  dwadzieścia  pięć  batogów.  Lecz  nieulękły  proboszcz  nie  zważał  na 
zniecierpliwienie  dowódcy.  Mówił  o  nieszczęsnej  doli  chłopów.  O  przerastających  ludzkie 
siły  pańszczyźnianych  ciężarach  i  powinnościach,  o  biedzie  i  głodzie  doskwierającym  nie 
tylko na przednówku, o ciemnocie swych owieczek, na której żerował zaborca. 

— Ojczyzna — zakończył — nie była im dotychczas matką, lecz najgorszą macochą. I to 

weźcie, waszmościowie, pod uwagę. 

Dostrzegł,  iż  słowa  jego  wywarły  wrażenie  nie  tylko  na  dowódcy,  lecz  także  na 

powstańcach.  Być  może  niektórzy  nie  tylko  z  opowieści  znali  beznadzieję  chłopskiego 
bytowania. 

Naczelnik  niepewnie  spoglądał  na  proboszcza.  Trudno  było  nie  przyznać  mu  racji.  Z 

drugiej  strony,  jakże  pogodzić  się  z  utratą  żołnierzy,  którzy  zostaną  skazani  na  więzienie, 
zesłanie  bądź  nawet  na  śmierćć  Chłopi  dopuścili  się  jawnej  zdrady.  Ale  kogo  zdradzili? 
Siebie? Na pewno nie. Ten ksiądz miał rację — o taką ojczyznę nie mieli powodu walczyć. 
Spojrzał na podwładnych. Chyba żaden z nich teraz nie miał ochoty puszczać wsi z dymem 
ani wieszać mieszkańców. Serca powstańcze zmiękły. 

—  Dobrze  —  skinął  głową,  przekrzywiając  na  bakier  rogatywkę.  Był  jeszcze  bardzo 

młody;  tym  ruchem  chciał  dodać  sobie  powagi.  —  Zgadzam  się.  Może  ksiądz  sprowadzić 
chłopów. Włos im z głowy nie spadnie. Chcę tylko do nich przemówić. 

W  parę  chwil  stanęła  przed  nim  zwarta,  nieufna  ciżba.  Spode  łba  patrzyli  na 

powstańczego dowódcę. Proboszcz zapewniał, że nic im nie grozi. Czego więc od nich chce 
ten  buntownik?  Jeśli  nie  ma  zamiaru  chłostać,  wieszać  i  palić,  to  po  co  ich  wezwał?  Żeby 
oddali zrabowane pieniądze, zegarki, kosztowności i odzienie? 

Naczelnik rozejrzał się. Naprzeciw niego stał wrogi, milczący mur. Czy potrafi przełamać 

tę obojętność, trafić do serc, do umysłów? 

—  Bracia  —  zaczął  wyciągając  ku  nim  ręce  jakby  gestem  pojednania  —  jesteście  tak 

samo Polakami jak i my. Jednaka mowa nasza i dusze takie same. Ojczyznę też mamy jedną, 
wspólną. O nią walczymy. 

Mówił  długo,  pięknie  i  obrazowo.  W  słowach  pełnbych  bólu  i  goryczy  przedstawił 

tragiczne losy kraju, próbował wyjaśnić, że na skutek wyrządzanych mu od wieków krzywd 
lud otępiał i nie rozumie, o co toczy się walka. 

— Podnosicie rękę — zakończył — na tych, którzy porwali się do nierównego boju o was 

właśnie. O to, byście dostali ziemię na własność, byście nie zaznawali więcej nędzy i głodu, 
byście byli wolni. A wy? Tych, którzy za was krew przelewają, pojmaliście i nie zważając, że 
oni  także  mają  żony,  dzieci  i  rodziców,  którzy  po  nich  będą  płakać,  oddaliście  ich  carskim 
siepaczom. Zdradziliście nas jako Judasz Chrystusa i wzięliście za to srebrniki. 

background image

— Nie wzięlim — odezwał się głos z tłumu. 
— No to weźmiecie. 
— Nie weźmiem — krzyknęli. 
Tu i ówdzie rozległy się szlochy. Poniektórzy bili się w piersi i szeptali: moja wina, moja 

bardzo wielka wina. Młody dowódca z satysfakcją wyprężył pierś. Udało mu się przełamać 
lody, rozwiać nieufność, trafić do serc. Uśmiechnął się pod wąsem. Należało kuć żelazo póki 
gorące. 

— Obywatele chłopi! — zawołał gromko. — Do powstania razem z nami! Za Polskę, za 

waszą wolność! 

Jedyną odpowiedzią było milczenie. Płacz ucichł jak nożem uciął, słuchacze pospuszczali 

głowy, unikając wzroku przemawiającego. Nieufność wróciła. Z Rzejowic do powstania nie 
przystał nikt. Relacjonując to proboszcz napisał na zakończenie: „Czy daremnie leje się krew? 
Czy odzyska ich jeszcze Ojczyzna?” 

* * * 
Od  opisanych  w  parafialnej  kronice  wydarzeń  minęło  osiemdziesiąt  lat. Przeszły  cztery 

pokolenia.  Prawnuki  tamtych  pańszczyźnianych  chłopów  po  raz  osiemdziesiąty  zebrały 
plony. Na pozór niewiele się zmieniło. W okolicznych wsiach i gminach stale coś się działo: 
napadano  na  posterunki,  palono  książki  kontyngentowe,  wykonywano  wyroki  śmierci  na 
zdrajcach lub karano ich chłostą. Wszystko to, jak przed ośmioma dziesiątkami lat, omijało 
Rzejowice. We wsi, mówiąc językiem okupanta, panował spokój i porządek. 

Jednakże  sytuacja  tylko  pozornie  przypominała  tę  z  roku  1863.  W  rzeczywistości  pod 

pokrywką  legalizmu  i  lojalności  kwitło  bujne,  konspiracyjne  życie.  Dostrzec  to  mógł  tylko 
bystry, i związany z wsią obserwator. Jak w każdej większej społeczności, znalazł się taki w 
Rzejowicach. 

W środku wsi, w dawnej karczmie, w której ongiś chłopi pojmali powstańców, mieścił się 

teraz  sklep  z  wyszynkiem  wina  i  wódki.  Prowadziła  go  Śliwowska,  ciągnąc  z  tego  interesu 
niezłe  zyski.  Jednakże,  jak  wielu  pazernym  na  pieniądze,  i  tego  było  jej  mało.  Wkrótce 
została  niemiecką  konfidentką,  a  że  sklep  był  znakomitym  punktem  obserwacyjnym  i 
swoistym  ośrodkiem  życia  towarzyskiego  wsi,  jej  informacje  okazały  się  bardzo  cenne  i 
wielce przydatne. 

Wachmistrz niemieckiej żandarmerii w raporcie z 1 sierpnia 1943 roku donosił szefowi 

Gestapo  w  Radomsku:  „Moja  informatorka  —  sklepikarka  z  Rzejowic,  zwerbowana  do 
współpracy  w  końcu  czerwca  w  zamian  za  pozostawienie  jej  szmuglowanego  towaru  — 
została pobita przez nie znanych jej sprawców. Była to chłosta za jej przychylny stosunek do 
rządów niemieckich. Chociaż bili ją obcy ludzie, to jednak jest przekonana, że akcją kierował 
ktoś  z  jej  wsi.  W  Rzejowicach  działa,  według  niej,  organizacja  podziemna.  Nie  ma  na  to 
wyraźnych dowodów, gdyż do zmowy należy prawie cała wieś i dobrze się tym kryje, ale z 
różnych  oznak  łatwo  się  można  tego  domyśleć.  Organizacją  kierują  trzy  osoby:  Stanisław 
Sojczyński,  Jan  Kaleta  —  obaj  synowie  chłopów,  byli  nauczyciele  i  oficerowie  rezerwy, 
chyba  pierwsi  inteligenci  pochodzący  z  tej  wsi  —  oraz  trzeci,  dawny  legionista,  obecnie 
felczer  wiejski  Warwas.  Poważną  rolę  w  tej  organizacji  muszą  odgrywać  bracia  Teofil  i 
Henryk Baryłowie, Jan Michalski, Zygmunt Koścień, Bolesław Kubicz. U Kościenia któregoś 
wieczora  coś  po  kryjomu  murowano,  być  może  ukryto  w  ścianie  broń.  Informatorka 
przypuszcza,  że  wszystkie  napady  na  gminy,  zabieranie  urzędowych  pieniędzy,  rzucanie 
haków  na  szosę  i  niszczenie  opon  wojskowych  samochodów  czy  podcinanie  słupów 
telegraficznych — to wszystko było kierowane z Rzejowic”. 

Wachmistrz, mimo szantażu, za którego pomocą zwerbował Śliwowską, musiał być z nią 

w  dobrych  stosunkach,  bo  pisał  dalej,  że  na  jego  pytanie,  czy  wśród  chłopów  mogłaby 
wskazać kogoś, kto byłby pomocny w wykryciu  spisku, informatorka po dłuższym namyśle 

background image

wskazała  Jana  Lipińskiego.  Uzasadniła  to  prawdopodobną  niechęcią  Lipińskiego  do  byłego 
państwa  polskiego,  gdyż  jest  to  najbiedniejszy  chłop  we  wsi.  Dotychczas  orze  krową.  Żyje 
nędznie, bardzo nędznie żył także przed wojną. Informatorka sądzi, że jako biedaka można go 
będzie przekupić i zastraszyć. 

Na tym raport się kończy. Jeśli uważnie go przeczytać, trzeba stwierdzić, że Śliwowska 

ze  swego  zadania  agentki-informatorki  wywiązała  się  znamomicie,  popełniając  tylko  jedną 
pomyłkę: co do osoby Lipińskiego. Oceniła go błędnie — według swojej kupieckiej miary. 

Mimo iż była obserwatorką bystrą i uważną, całej prawdy nie znała ani nawet się jej nie 

domyślała.  Nie  wiedziała  na  przykład,  że  stodoła  starego  Sojczyńskiego  jest  siedzibą 
komendy  dywersji  —  Kedywu  całego  powiatu  radomszczańskiego,  najsprawniejszej  i 
najbardziej  aktywnej  bojowo  w  całym  województwie  łódzkim.  Tu  został  opracowany  plan 
zamachu na szefa Gestapo w Radomsku i jego zastępcę. Tu zrodził się brawurowo wykonany 
przez porucznika „Zana” plan zamachu na szpicla-trumniarza w Przedborzu. Śliwowska nie 
wiedziała też, iż Rzejowice są ośrodkiem dużego kręgu o promieniu dwudziestu kilometrów, 
w którym bardzo aktywnie działa AK. Tu już w roku 1942 odbywał się kurs podchorążych 
dla  rzejowickiej  młodzieży  oraz  kurs  podoficerski,  a  opodal,  w  Pile  Przerębskiej,  była 
wytwórnia granatów. 

Mimo  że  Śliwowska  tylko  w  niewielkim  stopniu  rozszyfrowała  konspirację  w 

Rzejowicach,  meldunek  wachmistrza  wywołał  w  radomszczańskim  Gestapo  wielkie 
poruszenie.  Niezwłocznie  wydano  rozkaz  spacyfikowania  wsi.  Do  tej  akcji  ściągnięto  całą 
żandarmerię  z  Radomska,  Piotrkowa,  Częstochowy  i  Włoszczowej,  uzupełnioną  oddziałem 
polskiej policji granatowej. 

Rozkaz  został  skrupulatnie  wykonany.  3  sierpnia  około  4  rano  do  Rzejowic  wjechała 

kolumna  piętnastu  samochodów  ciężarowych.  Żandarmi  jeszcze  w  biegu  opuszczali  klapy 
skrzyń  i  wyskakiwali  na  pobocze,  rozstawiając  karabiny  maszynowe  i  rozciągając  sieć 
lotnych  posterunków.  Zaskoczenie  było  całkowite.  Nie  spodziewający  się  niczego 
mieszkańcy dopiero wstawali z łóżek. 

Niemców nie interesowali śpieszący do porannych prac wieśniacy. Na podstawie donosu 

Śliwowskiej  przygotowali  dokładny  plan  aresztowań.  Wiedzieli,  kogo  szukać  i  gdzie  kto 
mieszka.  Jednak  Rzejowice  to  wieś  rozległa,  a  nawoływania  Niemców  i  warkot 
nadjeżdżających samochodów zwróciły uwagę. Wszystkich nie uda się ująć. 

W porę zostaje obudzony szef Kedywu, por. „Zbigniew”, który mieszka na drugim końcu 

wsi, w chałupie rodziców. Sojczyński zrywa się, pakuje materiały, nad którymi poprzedniego 
dnia pracował. Paczkę odda matce, która zaniesie ją do kościoła i ukryje w ołtarzu. Sam zaś 
przez stodołę ucieka w pole. 

Jednak kordon wokół wsi zaciągnięto szczelnie. Uciekającego dostrzega obsługa karabinu 

maszynowego  umieszczonego  przy  gminnych  kamieniołomach.  Otwiera  ogień.  Porucznik 
kluczy,  pada,  pełza,  podnosi  się  i  znika  z  pola  ostrzału.  Jak  kiedyś  pradziadowie,  zdąża  ku 
Chełmskiej Górze. Wtedy chłopi ukryli się tam przed powstańcami, dziś on usiłuje ukryć się 
przed Niemcami. 

Gestapo  i  żandarmeria  to  starzy  fachowcy.  Są  przygotowani  i  na  taką  okoliczność.  Za 

zbiegiem  puszczają  psa.  Przeszkolony  do  tropienia  i  unieszkodliwiania  ludzi,  policyjny 
wilczur dopada zbiega na skraju lasu zwanego Dąbrowa Chełmska. Zwierzę jest silne, dobrze 
wyćwiczone. Z rozbiegu skacze na Sojczyńskiego próbując go  przewrócić. „Zbigniew” wie, 
że to nie przelewki. 

Rzuca się w stronę psa osłabiając jego impet. Jednocześnie stosuje wypróbowany chwyt: 

zaciśniętą w pięść lewą rękę wsadza w pysk zwierzęciu, rozwiera i chwyta za jęzor. Szarpią 
się przez chwilę. Pies nie może zewrzeć paszczy. Kilka sekund wystarcza, by oficer sięgnął 
prawą ręką do kieszeni, wydobył nóż i z całej siły wbił wilczurowi w serce. Paszcza rozwiera 

background image

się,  cielsko  wiotczeje.  „Zbigniew”  wbiega  w  las,  zielona  gęstwina  zamyka  się  za  nim, 
osłaniając przed bezładną palbą pistoletów i karabinów. Do lasu Niemcy boją się wchodzić. 
Jest uratowany. 

Porucznik „Postrach” zorientował się w sytuacji z pewnym opóźnieniem. Do pierwszej w 

nocy  pracował  w  budynku  poczty  nad  sprawozdaniami  dla  komendy  obwodu.  Było  tu 
najwygodniej  i  najbezpieczniej:  komu  przyszłoby  do  głowy  szukać  konspiratora  akurat  na 
poczcie.  Ponieważ  kierowniczka  poczty,  „Małgorzata”,  *  także  należała  do  AK,  „Postrach” 
idąc spać do szwagra, wszystkie dokumenty i meldunki zostawił na wierzchu. 

Pseudonim Jadwigi Bielawskiej, później Kaletowej, żony „Postracha”. 
Obudzono  go  w  ostatniej  chwili.  Na  pocztę  nie  zdoła  już  dobiec,  ale  jest  pewien,  że 

„Małgorzata”  zdążyła  ukryć  wszystkie  kompromitujące  dowody.  I  nie  pomylił  się. 
Kierowniczka  włożyła  papiery  do  koperty,  zaadresowała  i  wrzuciła  między  listy  mające 
odejść do Niemiec. 

Ponaglany  przez  szwagra  Kaleta  narzucił  ubranie  i  wyjrzał  przez  uchylone  drzwi.  Na 

ucieczkę było  już za późno. Niemiecka tyraliera przeczesywała pole za  stodołą, na głównej 
ulicy patrole zatrzymywały wszystkich. 

Chyłkiem  przebiega  przez  podwórko,  wpada  do  stodoły  i  chowa  się  w  pełnym  zboża 

sąsieku. Przez szpary w deskach wygląda na zewnątrz. Niemcy chodzą od domu do domu i 
wyprowadzają mężczyzn. Z przerażeniem widzi, że są to wyłącznie żołnierze AK. 

— A więc wsypa — mruczy przez zęby. — Tylko kto mógł zdradzić? 
Pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Jednego tylko Kaleta jest pewien: z jego ludzi — nikt. 

Ze  swej  kryjówki  widzi  wyraźnie  jak  z  domu  Kościeniów  żandarmi  wynoszą  całe  naręcza 
karabinów,  pistolety  i  skrzynie  świeżo  wyprodukowanych  granatów.  To  niemal  cała 
partyzancka  zbrojownia.  Są  wprawdzie  niewielkie  magazyny  w  okolicznych  wsiach,  ale  ta 
strata jest niepowetowana. 

Patrzy  dalej,  choć  serce  mało  nie  pęka  z  żalu.  Tyle  trudu  i  starań  włożyli  w  zdobycie 

broni. Ale ważniejsi są ludzie. Kaleta widzi jak patrol podchodzi pod dom Lipińskiego. Tam 
mieszka  także  Kubicz.  Czy  zdążył  uciec?  Ledwie  żandarmi  przekraczają  furtkę,  gdy  w 
bocznym oknie pojawia się Kubicz, skacze, biegnie do płotu, za którym rozciąga się rżysko. 
Na otwartym polu nie ma szans — myśli „Postrach”. Celny strzał wali podoficera na ziemię. 
Pierwsza śmiertelna ofiara pacyfikacji. 

Niemcy  nie  przejawiają  większego  zainteresowania  zabitym.  Któryś  kopie  tylko 

bezwładne ciało. Śpiesznie przetrząsają zabudowania. Lipiński idzie z nimi bez obawy. Jest 
pewien swej niewinności, z konspiracją nie miał nic wspólnego. Nie pomyślał o Kubiczu. Ale 
żandarmi wiedzą, czego szukają. W piwnicy rozrzucają starannie poukładane drewno. 

Lipiński z przerażeniem widzi jak spod sterty polan wyłaniają się karabiny. Nie dowierza 

własnym oczom. Wszelkie wątpliwości rozwiewają sypiące się na niego ciosy. 

— Ty bandyto! — ryczą Niemcy. — Z nami chcesz walczyć? 
Usiłuje coś tłumaczyć, ale nikt go nie słucha. Żandarmi składają broń w wiązki, okręcają 

sznurkiem. 

— Masz, będziesz z tym defilował przed całą wsią. 
Wywlekają z domu żonę Lipińskiego i prowadzą obydwoje do samochodu. 
Niewinnego wzięli, dranie — myśli „Postrach”. — Jeszcze się z wami policzymy, a ten 

szpicel także nie ujdzie cało. 

Wcisnął  głowę  między  snopki.  Nie  chciał  już  nic  widzieć  ani  słyszeć.  To,  co  tyle  lat  z 

trudem  zbierali,  zostało  w  parę  minut  rozbite.  Z  zamyślenia  wyrwał  go  huk.  W  chałupie 
Kościenia eksplodował granat. W górę strzelił słup ognia. Prawie natychmiast wywinęły się 

background image

szerokie jęzory ognia, liznęły dach, przerzuciły się na stodołę, grożąc sąsiedniej zagrodzie. W 
ten sposób cała wieś może pójść z dymem. 

Do  tego  Niemcy  nie  chcą  dopuścić.  Potrzebują  zboża  zgromadzonego  w  stodołach, 

potrzebują  młyna,  do  którego  wcale  nie  tak  daleko.  Aresztowali  czterdziestu  ludzi,  odkryli 
magazyny  broni.  Na  razie  wystarczy.  Sukces  jest  pełny,  żeby  jeszcze  ci  dwaj  prowodyrzy, 
Kaleta i Sojczyński, nie zdążyli umknąć. 

Dowódca  akcji  pacyfikacyjnej  zapędza  mieszkańców  wsi  do  walki  z  pożarem.  Kobiety, 

dzieci,  mężczyźni  biegną  z  wiadrami,  niosą  drabiny.  Nikogo  nie  trzeba  zmuszać.  Wszyscy 
rozumieją,  jakie  niebezpieczeństwo  grozi  Rzejowicom.  Żandarmi  nie  pomagają,  ale 
telefonicznie wzywają straż pożarną z Radomska, Częstochowy, Piotrokowa. Między domami 
biegają  ludzie,  nawołują  się,  ciągną  wodę  ze  studni.  Niemcy  ściągnęli  czćść  posterunków, 
pozostałe odpoczywają, posilają się. 

„Postrach”  uważnie  obserwuje  wszystkie  te  poczynania.  Nieuwaga  żandarmów  dodaje 

mu  pewności  siebie.  Cichcem  opuszcza  stodołę  i  przyłącza  się  do  gaszących  ogień.  Niby 
podaje wodę, wynosi toboły z zagrożonych domów, ale tylko patrzy jak wyrwać się w las. 

Wreszcie trafia się okazja. Ze stodoły, oblizywanej zęzykami płomieni ludzie wytaczają 

drabiniasty  wóz.  Pchnięty  wieloma  ramionami  wóz  toczy  się  aż  na  pole.  Kaleta  korzysta  z 
okazji. Paroma susami dopada zarośli. Czeka chwilę, czy nie rozlegną się gardłowe wrzaski 
Niemców,  czy  nie  padną  strzały.  Ale  ucieczka  przeszła  nie  zauważona.  Buzujący  pożar 
skutecznie odwrócił uwagę. 

Jest  wolny.  Schylony  biegnie  do  jaru,  w  którym  płynie  strumyk,  przeskakuje  go, 

wydostaje się na pole. Spokojnym, ale szparkim krokiem kieruje się ku Tworowicom. Kiedy 
jest już pewny, że z Rzejowic nikt go już nie może zobaczyć, puszcza się biegiem. Trzeba jak 
najprędzej powiadomić najbliższe placówki, odbić aresztowanych. 

Zwykło  się  sądzić,  że  na  wsi  życie  toczy  się  powolnym  nurtem,  a  wieści  z  szerokiego 

świata docierają z dużym opóźnieniem. Ale wiadomości o wszelkich sąsiedzkich tragediach 
szerzą  się  lotem  błyskawicy.  Tak  było  i  wtedy.  Okoliczne  placówki  AK  już  wiedziały  co 
zaszło.  Wysłano  rozkazy  koncentracji  i  ratowania  aresztowanych.  Kiedy  Kaleta  dotarł  do 
pierwszych dowódców, przygotowania były w toku. 

Wkrótce oddziały zebrały  się w lesie tworowickim.  Mimo  że miał  daleko, jako jeden z 

pierwszych  dotarł  tam  ppor.  „Robotnik”  prowadząc  ze  sobą  dziesięciu  dobrze  uzbrojonych 
ludzi  z  Przedborza.  On  właśnie,  po  rozmowie  z  „Postrachem”  podjął  decyzję  odbicia 
uwięzionych. 

Na  miejsce  zasadzki  najlepszy  jest  kodrębski  las.  Natychmiast  wyruszają  forsownym 

marszem.  Niestety  za  późno.  Kolumna  niemiecka  wioząca  zakładników  już  dawno 
przejechała. Czterdziestu rzejowican znalazło się w więzieniu w Radomsku. 

Po  osiemdziesięciu  latach  koło  historii  zatoczyło  pełny  obrót.  Tyle  że  teraz  pojmanymi 

nie byli przybysze z zewnątrz, z bronią w ręku walczący przeciw zaborcy, ale potomkowie 
tych  samych  chłopów,  którzy  wtedy  wydali  powstańców  w  ręce  sołdatów.  Przypadek  czy 
ekspiacja za tamtą zdradę? Ale po latach Ojczyzna odzyskała mieszkańców Rzejowic. 

Jednak wbrew powszechnemu mniemaniu, historia nie zwykła się powtarzać. Jeśli nawet 

jej  nawroty  są  do  siebie  jakoś  podobne,  poszczególne  wydarzenia  przebiegają  inaczej.  Jeśli 
wierzyć kronice parafialnej, dziewiętnastowieczny arendarz nie poniósł żadnej kary. Zupełnie 
inny los spotkał sprawczynię niezszczęścia z roku 1943 — handlarkę Śliwowską. 

Dzięki  dobrze  zorganizowanemu  wywiadowi,  już  w  drugiej  połowie  sierpnia  w  rękach 

„Zbigniewa” znalazł się meldunek ujawniający autora donosu. Mimo to przed przekazaniem 
sprawy  wojskowemu  sądowi  specjalnemu  skrupulatnie  ją  zbadano.  Wyrok  mógł  być  tylko 
jeden: kara śmierci. 

Wkrótce też został wykonany. 

background image

Od  tego  czasu  Niemcy  nie  nazywali  Rzejowic  inaczej  niż  Banditendorf  —  bandycka 

wieś.  W  uszach  jej  mieszkańców,  prawnuków  tych  z  1863  roku,  brzmiało  to  jak  wyraz 
najwyższego uznania. 

background image

Nienawiść 

Już  wiadomo,  że  to  sklepikarka  Śliwowska,  od  imienia  swego  męża  Bolesława  zwana 

Bolusiową,  że  to  właśnie  ona  jest  sprawczynią  nieszczęścia  Rzejowic.  Ledwie  parę  dni 
minęło,  a  już  została  rozszyfrowana  jako  informatorka  wachmistrza  żandarmerii,  którego 
raport trafił do rąk polskiego wywiadu. Szef kontrwywiadu, „Ryszard”, ustalił ponadto, że 2 
sierpnia  jej  córka  Wiesława  przyjechała  do  Radomska,  gdzie  w  restauracji  „Nur  f~ur 
Deutsche” spotkała się z Volksdeutschem Schmalzem. 

Dowody  zdrady  Bolusiowej  i  jej  córki,  a  także  możliwość  dalszych  donosów, 

pociągających za sobą nowe ofiary, skłoniły sąd specjalny do orzeczenia kary śmierci. 

Rozkaz  wykonania  wyroku  dochodzi  do  partyzantów  zgrupowanych  w  lasach  koło 

Młynic, którzy właśnie gotują się do uderzenia na więzienie w Radomsku. Jest ciemna noc, 
kiedy  łącznik  dociera  do  dowódcy.  Za  dwanaście  godzin  mają  oswobodzić  zza  krat  swych 
kolegów, przyjaciół i znajomych. Czy wykonanie wyroku nie może poczekać? 

Nie może. Rozkaz jest rozkazem i nawet najgorsza lebiega wie, że trzeba go wykonać. 
Porucznik „Zbigniew” decyduje: 
— Pójdą ppor. „Robotnik” i ppor. „Poraj” z dwoma drużynami… 
Porucznicy prężą się na baczność, wyrzucają z siebie sakramentalne: „Tak jest!” 
—  Maszerować  do  lasów  mostowskich,  duktem  dojść  do  wsi  Granica,  dalej  szosą,  w 

szyku ubezpieczonym, do Rzejowic. Jasne? 

Kiwają  głowami  i  już  biegną,  by  poderwać  ludzi.  W  parę  minut  później  ruszają.  W 

Rzejowicach  są  nieco  po  północy.  Wieś  śpi.  Chałupy  stoją  ciemne.  Tylko  psy  ujadają  w 
opłotkach. Ludzie idą ostrożnie, cicho. Nie wolno wywołać przedwczesnego alarmu. Mimo to 
słychać kroki, czasem szczęknie broń. Poniektórzy zastanawiają się: jakże to tak — strzelać 
do kobiet? 

Ale  zaraz  dolatuje  ich  woń  świeżej  spalenizny.  Jakby  przypomnienie  o  tym,  co  się  tu 

zdarzyło  z  winy  Bolusiowej.  Dom  Śliwowskiej  tonie  w  ciemnościach.  W  obejściu  nie  ma 
nawet psa. A może, czując uzbrojonych ludzi, podwinął ogon i zaszył się w budzie? 

Otaczają dom z kilku stron. Tak, aby mysz się nie prześliznęła. Kiedy wszystko gotowe 

„Robotnik”  podchodzi  do  drzwi.  Towarzyszy  mu  plutonowy  „Sokół”  —  Tadeusz  Kromski. 
Stukają zdecydowanie, ale nie za mocno. Przez chwilę nic się nie dzieje, jakby w środku nie 
było nikogo. Dopiero powtórne pukanie sprawia, że w jednym z pokoi błyska nikłe światełko. 
Słychać jakieś szuranie,  szepty, narady. Śliwowska próbuje zobaczyć, kto stoi na zewnątrz. 
Wreszcie ze środka pada niepewne pytanie: 

Kto tam? 
— Aufmachen! Gendarmerie! 
To  rozwiewa  wszelkie  wątpliwości  Śliwowskiej,  a  zarazem  potwierdza  słuszność 

wydanego wyroku — drzwi otwierają się na oścież. Śliwowska dość biegłą niemczyzną wita 

background image

przybyłych. Raptem słowa zamierają jej w gardle. W chybotliwym blasku świecy osłanianej 
ręką dostrzega polskie mundury. Ostatnie złudzenia rozwiewa swobodny ton oficera: 

— No, no, pani Śliwowska. Nieładnie witać Wojsko Polskie po niemiecku. Pani sprawa. 

My tylko na chwilę. 

Może ton jest odrobinę za swobodny jak na to, z czym przyszli, ale należy uśpić choćby 

cień podejrzenia. Wszystko musi być wykonane sprawnie i szybko. Bolusiowa w narzuconym 
na  nocną  koszulę  szlafroku  blednie,  cofa  się.  Wpychają  ją  do  pokoju.  Pokój  jest  pusty. 
Otwierają  drzwi  do  następnego.  Z  łóżka  unosi  się  młoda  dziewczyna.  „Robotnik”  surowo 
pyta: 

— Wiesława Śliwowska? 
Nie  mogąc  wydobyć  głosu,  leżąca  potakująco  kiwa  głową.  Podporucznik  wyciąga  z 

kieszeni  złożony  w  czworo  papier.  Zerkając  na  dwie  strwożone  kobiety  czyta  powoli  i  z 
namaszczeniem:  „Wyrok…  w  imieniu  Rzeczypospolitej  Polskiej…  sąd  uznaje  za  winną 
zdrady stanu… skazuje na karę śmierci…” 

Ledwie  skończył,  wyszarpnął  zza  paska  „visa”  i  uniósł  na  wysokość  piersi.  Przed  sobą 

zobaczył szeroko otwarte z przerażenia oczy i ręce skrzyżowane w geście daremnej obrony. Z 
gardła Bolusiowej dobył się charczący okrzyk: „Nie, nie!” 

Obaj mężczyźni wiedzą, że już nic nie można zmienić. „Robotnik” naciska spust. Błyska 

płomień,  huk  wierci  w  uszach.  Nikt  nie  liczy  strzałów.  Na  nocnej  koszuli  rozlewają  się 
czerwone plamy. Bolusiowa osuwa się na ziemię. Jeszcze ręce wykonują jakiś spazmatyczny 
gest, ciało nieruchomieje. Szklane oczy wpatrują się w przestrzeń. 

Córka podciąga kołdrę pod szyję, jakby wierząc, że ten kawałek materii, osłoni ją od kul. 

Jest nieprzytomna ze strachu. Ale co się dzieje z „Sokołem”? Z odbezpieczonym „mauzerem” 
w ręku nie może oderwać wzroku od leżącej na podłodze Śliwowskiej. 

— Strzelaj! Na co czekasz — warczy przez zęby podporucznik. 
Podoficer  wstrząsnął  się.  Jego  oczy  napotykają  wzrok  dziewczyny.  Odwraca  głowę,  ale 

poczucie  obowiązku  jest  silniejsze  niż  litość. „Sokół”  pociąga  za  spust.  Ale  zamiast  huku  i 
błysku słyszy tylko ciche klapnięcie. Niewypał. 

Opuszcza bezradnie karabin. 
— Przeładować! — ryczy „Robotnik”. 
Sprawnie  jak  na  strzelnicy  „Sokół”  repetuje,  automatycznie  podnosi  broń  do  ramienia. 

Dziewczyna woła spazmatycznie: 

— Nie, nie! Ja niewinna! Darujcie! 
Tym razem „Sokół” nie odwraca głowy. Patrzy w prost na krzyczącą, ale gdyby zajrzeć 

mu  w  oczy,  można  by  z  nich  wyczytać  tę  samą  rozpacz  i  przerażenie  co  u  dziewczyny. 
Ponownie  pociąga  za  spust.  I  znów  klapnięcie.  Opuszcza  karabin.  Przypomina  mu  się,  że 
skazaniec, pod którym urywa się sznur zostaje ułaskawiony. 

— A ta dziewczyna? — zwraca się do dowódcy, nie wiedząc nawet, czy wypowiedział 

głośno swą wątpliwość, czy tylko przemknęła mu ona przez głowę. 

„Robotnik”  chyba  myśli  o  tym  samym.  Taka  młoda,  jedno  spotkanie  z  gestapowcem, 

może tylko na polecenie matki… Może to za mało na wyrok śmierci. Odwraca się na pięcie. 

— Ułaskawiona — mówi krótko. — Idziemy. 
Dziewczyna  z  niedowierzaniem  patrzy  za  nimi.  Nawet  kiedy  zamykają  za  sobą  drzwi, 

jeszcze  nie  wierzy,  że  udało  jej  się  uniknąć  losu  matki.  Nie  zwracając  na  nic  uwagi 
„Robotnik”  głośno  ściąga  z  posterunków  ubezpieczenie.  W  milczeniu  formuje  kolumnę 
marszową. Nikt nie pyta o wyniki egzekucji. Partyzant nie lubi takich akcji. Rozumie, że są 
konieczne, ale woli mieć przed sobą uzbrojonego wroga. 

background image

Mimo że to dopiero sierpień, przedświt wieje chłodem. Może dlatego, że są niewyspani, 

zmęczeni.  Porucznik  zdaje  sobie  sprawę,  że  ci  sami  ludzie  po  nie  przespanej  nocy  będą 
jeszcze musieli sprawnie przeprowadzić akcję na więzienie w Radomsku. W dwu pobliskich 
chatach budzi znajomych gospodarzy i w drogę powrtoną wyruszają na dwóch podwodach. W 
ten sposób udaje im się złapać trochę snu, a i zmęczenie nie wchodzi w nogi. 

Nad  ranem,  w  lesie  koło  Młynic,  „Robotnik”  melduje  wykonanie  rozkazu.  Dla  nich 

sprawa jest skończona. 

Nie jest skończona dla Rzejowic. Mieszkańcy wsi nie mogą, a co ważniejsze, nawet po 

śmierci nie chcą zapomnieć zdrady, jakiej się dopuściła Bolusiowa. Zaraz z rana Śliwowski z 
dwoma córkami i synem przygotował ciało do pogrzebu i poszedł zamówić trumnę. 

W  warsztacie  stolarskim  już  wiedziano  o  wykonaniu  wyroku.  Majster  tylko  wzruszył 

ramionami. 

— Nie. 
— Przecież zapłacę. 
— Nie. 
— Na pewno zapłacę. 
— Za żadne pieniądze nie podejmę się tej roboty. 
Podobnie było u grabarza. 
— Nie mogę dołu wykopać. 
— Dlaczego? 
— Takiego ciała poświęcona ziemia nie przyjmie. 
— Nie wasza sprawa — oburzył się Śliwowski. 
— Może i nie moja — obojętnie przytaknął grabarz — ale moja łopata i moja praca. A o 

tym ja decyduję. 

— Przecież nie chcę darmo… 
Grabarz popatrzył na niego niechętnie i odwrócił się tyłem. 
Jedyna  nadzieja  w  miłosierdziu  Bożym  i  w  księdzu.  Kapłan  nie  powinien  odmówić 

spełnienia ostatniej posługi. Ale zapiekła ludzka nienawiść dotarła na plebanię wcześniej niż 
Śliwowski.  Proboszcz  pospieszył  z  wyrazami  współczucia,  lecz  nie  kwapił  się  wcale 
odprawiać mszy i odprowadzać ciała na cmentarz. 

— Widzisz, synu — mówił dobrotliwie — zmarłą dosięgła sprawiedliwość za jej winy, za 

grzechy, za to, że przez nią zginęli ludzie. 

— Ale miłosierdzie Boże… 
— Bóg z pewnością zmiłuje się nad tobą i nad nią, ale, widzisz, jestem pasterzem moich 

owieczek. Nie mogę przeciw nim występować. Muszę dzielić ich żal. 

— I nienawiść? — spytał hardo Śliwowski. 
Ksiądz przeżegnał się trwożliwie. 
— Co ty wygadujesz? Jaką nienawiść? Ja jej wybaczam, jako i Bóg Wszechmogący na 

pewno wybyczy, ale przeciw parafianom moim nie mogę. Wierz mi, nie mogę. 

Wstał, jakby czekając aż natrętny interesant opuści plebanię. Ale Śliwowski nie ruszał się 

z miejsca. Ksiądz rozłożył ręce jak do błogosławieństwa, lecz zamiast tego powiedział: 

— Zresztą dzwonnica zamknięta, a kościelny też na pewno odmówi. 
I wyszedł z pokoju. 
Wieś odwróciła się od rodziny Śliwowskich. Nawet rodzony brat Bolesława grzecznie i 

taktownie, ale stanowczo odmówił pomocy  w pogrzebie.  Nie ziemia nie chciała  Bolusi, ale 
ludzie. Nikt nie chciał nawet kiwnąć palcem. 

background image

Przez  całe  popołudnie  obie  córki  i  mały  syn  zbijali  wraz  z  ojcem  trumnę.  Wyszła 

koślawa, nieporadna, ale zawsze ciało można było ułożyć. Na drugi dzień od rana kopali grób 
na  cmentarzu.  Szło  im  niesporo,  bo  i  nienawykli,  i  miejsca  nie  byli  pewni.  A  nuż  ktoś 
przyjdzie i powie, że nie tutaj. Ale wieś rozumiała, iż nawet zdrajczyni musi swój grób mieć. 
Nikt się nie zjawił, by pomóc, ale też nikt nie przyszedł, by zabronić. 

Późnym popołudniem Śliwowski, jedynie z dziećmi, przewiózł wozem żonę na cmentarz 

i  pochował.  Ale  niechęć,  pogarda  i  nienawiść  wszystkich  sąsiadów  była  taka,  że  musiał 
porzucić swe ośmiohektarowe gospodarstwo i z pomocą Niemców, we wrześniu tego samego 
roku przeniósł się na Dolny Śląsk. Do Rzejowic już nigdy nie wrócił. 

background image

„Korzeń” 

„W  dniu  3  sierpnia  Niemcy  przeprowadzili  pacyfikację  Rzejowic  i  aresztowali  jej 

mieszkańców oraz żołnierzy AK, najbliższych współpracowników szefa radomszczańskiego 
Kedywu,  porucznika  „Zbigniewa”.  Zatrzymanych  tego  samego  dnia  przewieziono  do 
Radomska”. 

Ledwie  meldunek  ten  dotarł  do  komendanta  obwodu,  majora  Franciszka  Polkowskiego 

„Korsaka”, już zgłosił się u niego „Zbigniew”. 

—  Mam  plan  odbicia  więźniów  —  powiedział  krótko  —  proszę  o  zezwolenie  i 

odpowiednie rozkazy. 

W pierwszej chwili major nie pojął. 
— Jeszcze ich nie przewieźli do więzienia? 
— Owszem, ale chcę uderzyć na miasto i rozbić więzienie. 
— Czy zdaje sobie pan sprawę, jakie tu stacjonują siły żandarmerii, Wehrmachtu? Ilu jest 

gestapowców? 

—  Wszystko  wziąłem  pod  uwagę  —  odparł  spokojnie  porucznik.  —  Inaczej  nie 

proponowałbym podobnej akcji. Niemcy muszą wiedzieć, że ten teren należy do nas, a nie do 
nich. 

—  W  zasadzie  ma  pan  rację  —  „Korsak”  kiwnął  potakująco  głową  i  potarł  czoło. 

Zastanawiał  się  przez  chwilę.  „Zbigniewowi”  zdawało  się,  że  czas  wlecze  się  w 
nieskończoność.  —  Wierzę,  że  pan  wszystko  przemyślał  i  akcja  zostanie  przeprowadzona 
szybko. Zgadzam się. 

„Zbigniew”  odmeldował  się.  Jeszcze  tego  samego  dnia  postawił  na  nogi  całą  łączność 

obwodu.  Uruchomił  system  alarmowy.  Musi  mieć  samych  najlepszych,  w  dodatku 
znakomicie uzbrojonych. Zajęło to nieco czasu, ale już 6 sierpnia doborowy oddział stawił się 
w  rejonie  Wron,  w  miejscu,  gdzie  kiedyś  rósł  tysiącletni  dąb  zwany  „Wieczystym”, 
pamiętający  narady  powstańców  styczniowych.  Teraz  z  dębu  pozostał  tylko  pień  liczący  w 
obwodzie  osiemnaście  metrów.  Wokół  omszałych  szczątków  stanęło  pięciu  ludzi. 
Prezentowali  się  nieźle,  cóż,  kiedy  broń  mieli  byle  jaką,  a  w  dodatku  tyle  jej  było,  co  kot 
napłakał. Dwa erkaemy, dwadzieścia karabinów, trochę granatów i pistoletów. Gołym okiem 
widać było skutki odkrycia przez Niemców dwu rzejowickich magazynów. 

„Zbigniew” rozejrzał się po przybyłych. Niedostatek uzbrojenia musi zastąpić bezbłędna 

organizacja  całej  akcji.  Przede  wszystkim  zaskoczenie,  największy  atut  w  każdej  walce. 
Spostrzegł,  że  jego  namysł  trwa  nieco  zbyt  długo.  Nie  wolno  siać  zwątpienia  w  sercach 
żołnierzy. 

—  Wieczorem  odprawa  dowódców  oddziałów  —  powiedział  krótko.  —  A  teraz 

czyszczenie broni i odpoczynek. 

Jeszcze  raz  przebiegł  w  myśli  starannie  przygotowany  plan.  Pozycją  wyjściową  będzie 

nowy cmentarz przy Strzałkowskiej. Na więzienie uderzy oddział ppor. „Robotnika”, na czele 

background image

grupy szturmowej pójdzie ppor. „Karol”. „Postrach” z największym oddziałem blokuje ulicę 
POW, aby uniemożliwić główny atak niemiecki. Od strony Piotrkowa zaryglują dostęp ludzie 
por.  Jerzego  Kurowskiego  „Łana”,  z  kierunku  Grzeźnicy  —  plut.  Antoniego  Nowaka 
„Wilka”.  Podporucznik  Jan  Rogulka  „Grot”  sprowadzi  z  okolicznych  wsi  czterdzieści 
parokonnych  furmanek,  z  którymi  będzie  czekał  koło  szpitala  miejskiego.  Odjadą  nimi 
uwolnieni więźniowie i żołnierze ranni w czasie akcji. 

Sam  „Zbigniew”  jako  dowódca  całości  ulokuje  się  na  placu  kościelnym  obok  figury 

Matki  Boskiej.  Razem  z  nimi  łącznicy,  lekarz,  dr  Jerzy  Kasperski  „Tulipan”  i  sanitariusze. 
Wszystko gra. Jeszcze tylko hasło. To proste. Brzmi może pretensjonalnie, ale przemawia do 
każdego: „Wolność”. A odzew? Oczywiście: „Warszawa”. 

Zapada wieczór. Za chwilę odprawa. Ostatnia przed akcją. Za kilkadziesiąt godzin staną 

do walki, by uwolnić kolegów i znajomych. 

background image

A oni… 

Stłoczeni  w  ciasnej  celi  nie  mają  cienia  wątpliwości,  że  czeka  ich  pluton  egzekucyjny. 

Pytanie tylko, kiedy. Tymczasem gadają o swoich walkach z Niemcami, wspominają, ile razy 
udało im się wyprowadzić ich w pole. Opowiadają głośno i z przejęciem. Chyba zbyt głośno, 
byle kto mógłby ich podsłuchać. Kto by się tym przejmował. Tak czy owak trzeba do piachu. 

Z przyzwyczajenia używają swoich pseudonimów: To nie było tak, „Bryndza”; pleciesz 

„Mały”; pamiętasz, „Ostróg”? Nawet bracia Baryłowie ulegają temu stylowi. Choć na chrzcie 
dano im Henryk i Teofil, nie mówią do siebie inaczej jak „Bąk” i „Uparty”. 

Obok nich leży Jan Lipiński, ten sam, którego Śliwowska uznała za potencjalnego agenta 

Gestapo. Dostał za swoje na śledztwie. W południe przyniesiono go do celi nieprzytomnego. 
Ocknął się akurat, kiedy „Ostróg” mówił: 

—  Ja  tam  wierzę,  że  jakoś  z  tego  wyjdziemy.  Pamiętajcie,  że  „Zbigniew”  jest  na 

wolności. Nie zostawi kolegów na pastwę tych drani. Na pewno coś wykombinuje. 

Zdania były podzielone. Jedni chwycili się słów „Ostroga” jak deski ratunku, inni wątpili, 

czy  cokolwiek  da  się  zrobić.  Więzienie  było  za  dobrze  strzeżone.  W  ferworze  dyskusji  nie 
zwrócili  uwagi  na  Lipińskiego.  Zapomnieli,  że  ten  przecież  nie  wie  o  niczym.  W  pewnej 
chwili Lipiński uniósł się na pryczy. 

— Słuchajta, chłopy — powiedział ze złością — wyście pogłupieli, czy ja zdurnioł? Jak 

wy do siebie mówita? Jakieś „Uparte”, „Bąki”, „Bryndze”. Po jakiemu to? 

Niepohamowany śmiech przetoczył się przez celę. 
—  Nie  wiesz,  że  my  Wojsko  Polskie  i  między  sobą  tylko  po  wojskowemu?  —  zapytał 

któryś. 

— To te strzelby u mnie w piwnicy też wasze? Niby polskich wojaków? 
— A tyś myślał, że tureckiego sułtana? — zadrwił „Mały”. 
„Ostróg” spojrzał na niego groźnie. 
—  Nie  gadaj  tyle  —  szepnął  ze  złością  —  gotów  wypaplać  wszystko  na  śledztwie  i 

będzie po was. 

— Co wy… Boga w sercu nie macie? A ja to co? Germaniec jakiś? Nikogo nie wydam. A 

strzelby trza było mnie dać, to bym tak schował, że sam diabeł by ich nie znalazł. 

Patrzę  z  niedowierzaniem  jak  w  oczach  Lipińskiego  pojawiają  się  łzy.  To  przez  nich. 

Swoim  gadaniem  dokonali  tego,  czego  nie  potrafiły  osiągnąć  gestapowskie  zbiry.  Cela  z 
sympatią  patrzy  na  gospodarza:  tyle  lat  niby  znali  człowieka,  a  jednak  go  nie  poznali.  W 
milczeniu układają się, gdzie który może: na pryczach i na ziemi. Czas spać. 

Porucznik „Zbigniew” kończył odprawę z ciężkim sercem. Niby znał stojących przed nim 

ludzi,  z  niektórymi  łączyły  go  nawet  bliskie  stosunki,  ale  jaką  miał  gwarancję,  że  w 
decydującym momencie nie zawiodą. Chyba tylko jeden „Karol”… 

background image

W ostatniej chwili ktoś zaproponował, by „Karola” wycofać z grupy szturmowej i dać do 

ubezpieczenia. Argument był nie do odparcia. 

—  „Karol”  wiele  lat  mieszkał  w  Radomsku.  Zna  go  tam  wielu  ludzi.  Gdyby  poległ, 

Niemcy będą się mścić na rodzinie. 

Oczy wszystkich zwróciły się na „Karola”, ale on roześmiał się lekceważąco. 
— Jak zadecydowano, niech będzie. 
— A jeśli ci się noga powinie? 
— Nic mi się nie stanie. Mało to razy śmierć mi w oczy zaglądała? Znamy się z kostuchą 

jak łyse konie. Wystarczy, że do niej mrugnę, i po zmartwieniu. 

Czcze  przechwałki.  Ale  na  ludziach  robią  wrażenie.  Żołnierzom  imponuje  pogardliwy 

stosunek do śmierci. Każdy woli iść do boju mając u boku takiego twardziela. Nie to wszakże 
jest  teraz  najważniejsze.  Trzeba  uzupełnić  plan.  Jednocześnie  z  atakiem  na  więzienie 
„Zyndram”  z  grupą  ludzi  z  komendy  obwodu  dla  dezorientowania  nieprzyjaciela  będzie 
pozorować  walkę  za  torami  kolejowymi,  naprzeciw  stacji.  Mają  już  odpowiedni  zapas 
granatów i aminicji. Ponadto pod koniec akcji strażacy włączą syrenę alarmową na remizie. 
Nikt nie będzie mógł powiedzieć, że byli w zmowie z partyzantami, a jednocześnie będzie to 
sygnał do odskoku. 

Kiedy  pod  osłoną  nocy  „Zbigniew”  zajmuje  stanowisko  dowodzenia  koło  kościoła,  jest 

napięty,  ale  zadowolony  —  plan  można  uznać  prawie  za  bezbłędny.  Patrzy  na  uśpione, 
niczego nie spodziewające się miasto. Zaskoczenie daje mu ogromną przewagę. Nie liczy, ile 
czasu minęło, bo oto melduje się pierwszy łącznik. 

— Linie telefoniczne przerwane! 
— Bardzo dobrze.  — „Zbigniew” patrzy na zegarek, świecąc sobie latarką. „Zyndram” 

już powinienem zaczynać. 

Sekundy  powoli  zamieniają  się  w  minuty.  Nareszcie!  Od  dworca  słychać  serie 

wystrzałów i huk pękających kolejno granatów. Zaraz potem od ulicy Narutowicza i od muru 
kościoła Świętego Lamberta biegną ledwie widoczne w ciemnościach postacie. Na ich czele 
„Robotnik”  i  „Karol”.  Mijają  główną  bramę  więzienia  i  wtapiają  się  w  cień  rzucany  przez 
domy.  Mają  atakować  więzienie  od  tyłu  i  z  boku,  przez  remizę  strażacką  oraz  park  i 
ogrodzenie od strony więziennej pralni, tam, gdzie znajdują się drzwi na główny dziedziniec. 

— Wyważyć — woła ktoś całkiem niepotrzebnie, atakujący doskonale wiedzą, że klucze 

ma strażnik siedzący w środku. 

Łomy zabrane z remizy straży pożarnej wyginają się w rękach, a cennych sekund ubywa. 

Partyzanci rozglądają się wokół. W pobliżu leży wielki głaz. Dwóch najsilniejszych chwyta 
go i z całej siły uderzają w drzwi. Huk niesie się po celach, ale na zewnątrz tłumią go odgłosy 
strzelaniny dobiegającej od stacji. Wejście staje otworem. 

— Naprzód! — woła „Robotnik”. 
Pierwszy  wpada  „Karol”.  Pokazuje  na  stojący  po  prawej  stronie  budynek  więzienny. 

Biegną hurmem. Teraz łomy wspomagane przez siekiery okazują się skuteczne. Wbiegają do 
środka. Prowos, który za sowitą opłatą miał  udostępnić klucze, gdzieś zniknął. Stchórzył  w 
ostatniej  chwili  lub  oszukał.  Nikt  się  nad  tym  nie  zastanawia:  klucze  wiszą  w  gablotce  na 
ścianie. Ktoś gdzieś strzela, ale nikt nie zwraca na to uwagi. 

Ledwie weszli do więzienia, w celach już wiedzą, w czym  rzecz. Sprawdziło się to,  co 

przepowiadali  optymiści.  Zewsząd  słychać  krzyki,  ludzie  nie  posiadają  się  z  radości.  Bojąc 
się, żeby o nich nie zapomniano, rzucają się na drzwi celi, biją w nie pięściami, kopią, próbują 
wyważyć. 

Grupa  szturmowa  nie  napotyka  oporu.  Strażnicy  gdzieś  uciekli  lub  się  pochowali.  Cele 

stają otworem. Wewnątrz, poza aresztowanymi w Rzejowicach, siedzi trochę złodziei, grupy 

background image

Cyganów, sporo Żydów. Większość entuzjastycznie wita wybawców, ale niektórzy nie chcą 
wychodzić. Na wolności nie mają gdzie się podziać, gdzie ukryć. 

Rzejowicanie witają „Robotnika” głośnym „Hurra!” 
— Wszyscy są? — pyta porucznik. 
Potwierdzają ochoczo. I mylą się. Na pierwszym piętrze „u kryminalnych” siedzi jeszcze 

Antoni  Krogulec.  Niedopatrzenie  kolegów  będzie  go  kosztowało  życie.  Zgninie  później  w 
obozie koncentracyjnym. Teraz nie ma czasu na sprawdzanie. 

— Uciekać przez podwórze, w kierunku szpitala — woła „Robotnik”. Tam są furmanki i 

ubezpieczenie. Wywiozą was. 

Posłusznie  biegną  ku  wyjściu.  Widać  już  drzwi  prowadzące  na  zewnątrz.  Z 

przeciwległego budynku sypią się strzały. 

— Żandarmi atakują — ostrzega ubezpieczenie. — Tędy nie da rady! 
„Robotnik”  próbuje,  lecz  ogień  niemiecki  jest  zbyt  silny.  Przeciwnik  strzela,  ale  nie 

wychyla  nosa  ze  swych  pozycji.  Wystarczy  trzymać  go  w  szachu  ogniem  zaporowym,  a 
więźniów  wyprowadzić  innym  wyjściem.  Cyganie  wyskakują  pierwsi.  Mają  znane  sobie 
meliny. Tylko Żydzi są bezradni. Niektórzy nie chcą opuszczać cel; kilku wyprowadzonych 
na zewnątrz po paru godzinach wolności wróci pod bramę więzienną. 

Jedynie  aresztanci  z  Rzejowic  nie  mają  żadnych  wątpliwości.  Niosąc  osłabionego 

Lipińskiego  biegną  w  stronę  zbawczych  furmanek.  W  tym  momencie  odzywa  się  strażacka 
syrena:  hasło  do  odwrotu  głównych  sił.  Poszczególne  grupy  zaczynają  się  wycofywać.  Na 
skrzyżowaniu ulic dochodzi do przypadkowej strzelaniny: jeden z oddziałów wziął swoich za 
Niemców. Na szczęście obywa się bez ofiar. 

Oddział  „Robotnika”  wycofuje  się  ostatni.  Jeszcze  jedna  seria  strzałów,  jeszcze  parę 

granatów do budynku obsadzonego przez żandarmerię, i w drogę. „Zbigniew” wysyła grupę 
„Karola” z rozkazem ściągnięcia ubezpieczenia. Tkacz nieoczekiwanie nadziewa się na silny 
ogień z budynku Gestapo. A zdawało się, nikt ich nie spostrzegł. Wycofują się bez ofiar. W 
żadnym  punkcie  Radomska  Niemcy  nie  odważyli  się  nawet  wysunąć  nosa  z  zajmowanych 
domów.  Strzelali  tylko  gęsto  i  odpalali  w  górę  rakiety  wzywające  pomocy.  Ale  okoliczna 
żandarmeria nie kwapiła się do działania. Obawiała się nocnej zasadzki. 

Czterdzieści podwód bez przeszkód dotarło do lasu. Sukces akcji był wielki, ustokrotniła 

go jeszcze plotka o siłach partyzantów. Mówiono, że miasto zaatakował cały pułk uzbrojony 
w armaty. Pościg samochodów pełnych żandarmerii i Wehrmachtu rozpoczął się w godzinę 
później,  jeszcze  przed  świtem.  Niemcy  nie  ujechali  daleko.  Rozrzucone  na  rozkaz 
„Zbigniewa” specjalne kolce dziurawiące opony zatrzymały większość samochodów. 

W  lesie  przy  Trzech  Stawach  odbyła  się  uroczysta  zbiórka.  Z  jednej  strony  stanęły 

oddziały biorące udział w akcji — szeregi wyrównane, twarze uśmiechnięte. Z drugiej odbici 
z  więzienia  mieszkańcy  Rzejowic  —  pięćdziesięciu  sześciu  ludzi.  Wśród  nich  niepewnie 
jeszcze  trzymający  się  na  nogach  po  przebytym  śledztwie  Jan  Lipiński.  Na  środek  polany 
wychodzi „Zbigniew”. Lipiński przeciera oczy. 

— A dyć to Stach Sojczyński — woła ku uciesze Rzejowican. 
Porucznik uśmiecha się do niego, kiwa przyjaźnie głową i zaczyna mówić o obowiązku 

wobec ojczyzny, który wypełniają, o tym, że idą śladem dawnych powstańców, że nic ich nie 
powstrzyma przed walką o wolność i niepodległość. Byli, są i będą partyzantami, dopóki nie 
powstanie cały naród, dopóki nie zwyciężą. 

Zawiesza głos, wodząc oczyma po uwolnionych. 
— Pytam was: kto chce iść z nami do partyzantki, a kto na melinę? Bo do domu już nie 

możecie wrócić. 

background image

Las  rąk  wznosi  się  w  górę.  Wszyscy  chcą  do  partyzantki.  „Zbigniew”  podchodzi  do 

Lipińskiego. 

— Dla was i dla żony przygotowaliśmy wygodną melinę. 
Gospodarz niechętnie odwraca wzrok. 
—  Nie  martwcie  się  —  uprzedza  jego  pytanie  porucznik.  —  Dzieci  są  w  bezpiecznym 

miejscu. 

—  Ja  nie  względem  dzieci  —  odpowiada  markotnie  Lipiński.  —  Chciałbym,  Stachu, 

przepraszam, panie dowódco, także bić Niemców. 

— A w wojsku służyliście? 
— Nie. Byłem za letki. 
„Zbigniew” chwilę się waha. Wraca na środek polany. 
—  Teraz  masz  już  swoją  wagę.  Ciężar  wrosłego  w  tę  ziemię  korzenia.  W  imieniu 

Rzeczypospolitej pasuję cię na żołnierza i nadaję pseudonim „Korzeń”. 

background image

Nigdy ci tego nie zapomnę 

Mimo że wydarzenia w Europie i na świecie zapowiadały rychły koniec wojny, początek 

roku 1944 nie był najlepszy dla powiatu radomszczańskiego. Nasilały się represje. Okupant 
chcąc zniszczyć miejscowy ruch partyzancki rozpoczął tak zwaną akcję pacyfikacyjną. Objęła 
ona nie tylko lasy, lecz także leżące w ich pobliżu wsie zaopatrujące oddziały partyzanckie. 
Szczególnie  narażone  były  leśne  osady,  które  Niemcy  uważali  za  gniazda  buntu.  O 
Rzejowicach nie mówili inaczej jak „Banditendorf”, okoliczne leśniczówki, gajówki i służba 
leśna nosiły miano „Banditenforstwesen”. 

Niewiele się mylili, choć używali niewłaściwego określenia: partyzanci  Armii Krajowej 

byli  regularnymi  żołnierzami  polskiego  Państwa  Podziemnego,  leśniczówki  zaś  i  gajówki 
pierwszymi punktami organizacji i łączności oddziałów. W lasach ukrywano broń wykopaną 
po  Wrześniu  oraz  zdobytą  później  na  wrogu.  W  przemyślnie  zamaskowanych  leśnych 
bunkrach  redagowano  i  powielano  pierwsze  gazetki  konspiracyjne:  „Zza  krzaka”,  „Echa 
Leśne”,  „Czyn  Zbrojny”,  które  potem  kolportowano  przy  pomocy  łączników.  Bazami 
partyzanckimi w powiecie Radomsko były leśniczówki i gajówki: Kobiele Wielkie, Bąkowa 
Góra,  Dąbrowa  Zielona,  Brzozówki,  Niesulów,  Ewina,  Nurek,  Gorgoń,  Nowa  Wieś  i  wiele 
innych. 

Do  akcji  przeciwko  partyzantom  Niemcy  używali  dużych  oddziałów  żandarmerii,  SS, 

czasami  Wehrmachtu,  wspieranych  częstokroć  przez  broń  pancerną  i  lekkie  samoloty  typu 
„Storch” („Bocian”), które rozpoznawały, ostrzeliwały, a nawet obrzucały całe leśne kwartały 
małymi,  pięciokilowymi  bombami  rozpryskowymi  i  zapalającymi.  Taktyka  niemiecka  była 
zazwyczaj  podobna:  przed  świtem  okrążano  wyznaczone  wcześniej  obszary  leśne,  a  potem 
pod osłoną samochodów pancernych przypuszczano atak. 

Po kolejnej akcji przeprowadzonej w lasach borowskich oddział „Marcina” wymknął się 

z  okrążenia  i  przemaszerował  w  pobliże  leśniczówki  Brzozówki  koło  wsi  Cielętniki.  Tu 
„Marcin”  porozumiał  się  z  leśniczym  inżynierem  Aleksandrem  Zielińskim  kapitanem 
„Władkiem”. Krótka narada obu oficerów doprowadziła do zgodnej decyzji. 

— Niemcy mogą planować nowe okrążenie. Trzeba odskoczyć jeszcze dalej: w lasy koło 

Sekurska,  potem  przejść  do  lasów  maluszyńskich  i  po  sforsowaniu  Pilicy  do  powiatu 
włoszczowskiego. 

— A więc „kaczy chód”? — zapytał „Marcin”. 
—  Tak.  W  obecnej  sytuacji  to  najlepsze  wyjście  —  potwierdził  Zieliński.  —  Ruchy 

oddziałów pacyfikacyjnych wskazują, że to nie koniec akcji i Niemcy mają zamiar przerzucać 
się z jednego rejonu do drugiego. 

Rozmowie  przysłuchiwał  się  syn  kpt.  Zielińskiego,  „Sęk”.  Chłopak  dobrze  znał 

określenie  „kaczy  chód”.  Tak  partyzanci  określali  bojowe  działania  mające  zdezorientować 
wroga:  na  tyłach  niemieckiego  kordonu  organizowano  pozorowane  akcje  zaczepne  albo 
demonstracyjne  dyslokacje  oddziałów  w  celu  skierowania  uwagi  przeciwnika  na  fałszywe 
tropy. Zabawna nazwa wzięła się stąd, że taktyka ta przypominała zachowanie dzikiej kaczki, 

background image

która chcąc odciągnąć napastnika od gniazda udaje ranną i bijąc skrzydłami o wodę oddala się 
od zagrożonego miejsca. 

Kiedy narada dobiegła końca, był już mrok. Na leśnym dukcie stały tabory, parskały nie 

rozkulbaczone  konie  zwiadu.  Żołnierze  rozsiedli  się  w  rowach,  na  poszyciu  leśnym,  na 
ściętych  pniach.  Ćmili  papierosy  i  leniwie  gwarzyli.  Któryś  uciął  sobie  drzemkę,  ktoś 
mlaskając wcinał wyciągnięte z chlebaka zapasy. Czekali. 

Rozkaz  „Marcina”  poderwał  ich  na  nogi.  Na  wysokim  niebie  widać  było  mrugające 

gwiazdy. W konarach drzew buszował  wiaterek.  Kompania odmaszerowała w kierunku wsi 
Sekursko.  Szli  w  kompletnym  milczeniu,  uważając,  by  broń  nie  szczęknęła,  wóz  nie 
zaskrzypiał, koń nie zarżał. W pobliżu, w majątku Cielętniki stacjonował niemiecki oddział 
pilnujący gorzelni i tartaku. 

Wojsko  odmaszerowało,  ale  jego  dowódca  kpt.  „Marcin”  pozostał.  Usłuchał  rady 

„Włodka”.  Był  przeziębiony,  kaszlał  i  kichał.  Miał  się  wypocić,  wygrzać,  a  rano  pojechać 
bryczką  w  kierunku  Sekurska  i  dogonić  swój  oddział  w  lesie  koło  Meluszyna  nad  Pilicą. 
Trudno  powiedzieć,  czy  krótka  kuracja  odniosła  pożądany  skutek.  Wcześnie  rano  ojciec 
obudził „Sęka” i wysłał go do Cielętnik po bryczkę. W parę chwil potem Zbyszek zajechał 
przed leśniczówkę głośno trzaskając z bata. 

Wujek był już gotów do drogi. Młody Zieliński nazywał kpt. Tarchalskiego „Wujkiem” 

nie z racji autentycznego pokrewieństwa, ale dlatego, że „Marcin” przyjaźnił się z jego ojcem. 
Obaj byli leśnikami, a w owych czasach leśnicy uważali się za jedną wielką rodzinę. 

— Nie martw się — powiedział „Władek”. Oddział nie może być daleko. 
„Marcin” ulokował się na tylnym siedzeniu. Konie parskały i grzebały kopytami. Zbyszek 

trzymał lejce z buńczuczną miną: bądź co bądź jego dzisiejsze zadanie było czymś więcej niż 
tylko zwykłym przekazaniem meldunku. 

—  Tata  —  zapytał  usiłując  nadać  głosowi  dorosłe  brzmienie  —  czy  zabrać  ze  sobą 

kopyto? 

Zieliński  zastanowił  się  chwilę.  Nie  lubił  tego  gwarowego  określenia,  ale  w  tym 

przypadku nie to było ważne. 

— Dobrze, weź „visa” — powiedział z naciskiem akcentując nazwę broni. — Przypadki 

chodzą po ludziach. Nie sądzę, żebyście spotkali Niemców, ale może się przydać, gdyby w 
drodze powrotnej ktoś chciał ci zabrać konie. 

„Marcin”  umościł  się  wygodnie.  Był  w  mundurze:  na  głowie  polowa  rogatywka,  przy 

pasie  kabura  z  bronią  krótką.  Wręczając  synowi  załadowany  pistolet  „Władek”  spojrzał 
jeszcze na przyjaciela. 

— Mietek — powiedział jakby go coś tknęło. — Schowaj polówkę pod siedzenie i włóż 

prochowiec. Zaraz ci go dam. Lepiej być ostrożnym. Nie wiadomo, kogo możecie spotkać. 

— Ej, Oleś, Oleś, czy ty przypadkiem nie przesadzasz? Niemców tutaj nie ma. 
— Być może, ale, jak mówi przysłowie, strzeżonego Pan Bóg strzeże. 
— Niech ci będzie — zgodził się „Marcin” raczej dla świętego spokoju. 
Zieliński cofnął się do domu. Za chwilę wrócił niosąc płaszcz i kapelusz. 
— Podnieś kołnierz i wsadź nos w klapy — pouczył kolegę podając mu prochowiec. — 

Ten zielony kapelusz wygląda zupełnie jak tyrolski. A w końcu jesteś przeziębiony i musisz 
trzymać się ciepło. 

Roześmieli się obaj. Tarchalski chciał jeszcze coś odpowiedzieć, ale „Sęk” zaciął konie i 

bryczka skoczyła do przodu.  Wkrótce znikła między drzewami. W parę chwil  minęli stawy 
rybne i  wyciągniętym kłusem przelecieli  przez wieś. Szary świt  był  chłodny, na drodze ani 
żywego ducha, tylko gdzieniegdzie podwórkowe kundle przeprowadzały ich obowiązkowym 
szczekaniem. 

background image

Minęli wieś i spokojni, że aż do następnego kompleksu leśnego nie może spotkać ich nic 

złego, nieco zwolnili. Kapitan kichał i wycierał nos, chłopak milczał dotykając od czasu do 
czasu zatkniętego za pasek „visa”. Czuł się pewnie i bohatersko. 

Jeszcze  pewniej  poczuł  się,  gdy  na  krańcach  pociętych  miedzami  i  rozjeżdżonych 

drogami pól zarysowała się cienka kreseczka następnego lasu. Bór był coraz bliżej. Można już 
rozróżnić  pojedyncze  drzewa,  widać  jak  w  koronach  strzelistych  sosen  przelatuje  wiatr. 
Jeszcze kilka zawadiackich strzałów z bata i zagłębią się w zielony półmrok. 

Zajęty powożeniem nie zwraca uwagi na porośnięte krzakami rowy odchodzące w stronę 

pobliskiej  wsi  ścieżki.  Przedwczesna  pewność  siebie  zgubiła  już  niejednego.  W  ostatniej 
chwili kątem oka dostrzega jakieś postacie podnoszące się z pobliskiego rowu. 

— Halt! H~ande Hoch! 
Jakże  znajome  słowa.  Ostatnie  wątpliwości  rozwiewają  zielonkawe  żandarmskie 

mundury z brązowymi kołnierzami i lufy pistoletów maszynowych wymierzone w jadących. 

Odruchowo  ściąga  lejce.  Zresztą  puszczenie  teraz  koni  w  galop  byłoby  samobójstwem. 

Niemcy już są przed bryczką, półkolem zamykają dalszą drogę. „Sęk” czeka na jakiś sygnał 
od  siedzącego  z  tyłu  „Marcina”.  Ułamki  sekund  stają  się  godzinami,  sekundy  całą 
wiecznością. Na tylnym siedzeniu bryczki panuje cisza. Kapitan siedzi jak sparaliżowany. 

Zbyszkowi brakuje tchu, ręce dygoczą jak w febrze. Po raz pierwszy w życiu czuje jak 

włosy jeżą mu się na głowie. Ale obezwładniające przerażenie szybko mija. „Sęk” mobilizuje 
wszystkie  siły  duchowe  i  fizyczne.  Nie  wypuszczając  bata  z  rąk  i  nie  oglądając  się  do  tyłu 
kciukiem wskazuje „Marcina”. 

— Herr Treuh~ander — mówi głośno nieswoim głosem. 
Ku jego zaskoczeniu te dwa słowa działają jak bajkowe zklęcie. Niemcy rozstępują się, 

opuszczają lufy pistoletów. 

— Jawohl. Fahren sie weiter, bitte. 
Nie  dowierzając  własnym  uszom  Zbyszek  popuszcza  lejce:  „Wio!”  —  cmoka.  Bryczka 

powoli zaczyna toczyć się naprzód. Zbyszek robi pewną siebie minę, jak przystało na woźnicę 
samego  pana  Treuh~andera.  Ale  wewnątrz  dygocze  z  napięcia:  a  jeśli  któryś  z  żandarmów 
zna niemieckiego zarządcę majątku? Jeśli któremuś przyjdzie do głowy przyjrzeć się bliżej? 
Kapitan ani trochę nie jest podobny do Treuh~andera. Nie poganiając koni, wolno, jak może 
najwolniej  przejeżdża  między  Niemcami.  Kołysząc  się  na  wybojach  bryczka  ospale  wtacza 
się w las. Żandarmi zostają w tyle. 

Wjeżdżają między drzewa. Dopiero teraz „Sęk” oddycha z ulgą. Nim zdążył się obrócić, 

słyszy za plecami spokojny głos: 

— Zatrzymaj konie. 
Ściąga lejce. Kapitan podnosi się z siedzenia, stawia nogę na stopniu bryczki, robi kilka 

niepewnych kroków i przysiada na trawiastym kopczyku. 

— Jak to się stało? — mówi ocierając chustką czoło. — Skąd ci to przyszło do głowy? 
— Nie wiem — wzrusza ramionami „Sęk” i zeskakuje z kozła. Ręce już mu nie drżą, jest 

zupełnie spokojny. — Po prostu tak mi się wypsnęło. Zupełnie, jakby to ktoś za mnie mówił. 

Kapitan unosi głowę. 
— To ładnie, że jesteś taki skromny. Nigdy ci tego nie zapomnę. Do końca życia. 
„Sęk” robi nieokreślony ruch ręką, jakby bagatelizując całe zajście. 
— W każdym innym przypadku zaczęłaby się strzelanina — ciągnie „Marcin” udając, że 

nie  dostrzega  lekceważącego  gestu  chłopca.  —  Może  udałoby  się  nam  rąbnąć  ze  dwóch, 
trzech. Ale z nas zostałoby sito. 

background image

—  No  tak  —  potwierdza  odruchowo  „Sęk”.  —  Niewiele  by  z  nas  zostało.  —  I 

nieoczekiwanie dla samego siebie dodaje: — Pewnie także zastrzeliliby konie. Szkoda by ich 
było. 

background image

Pomyłka 

— Lista zbrodni Schwarzmeiera jest długa  — powiedział oficer. Co do tego nikt chyba 

nie ma wątpliwości. 

—  Oczywiście  —  potwierdził  kapitan  Florian  Budniak  „Andrzej”.  —  Coś  niecoś  wie 

prawie każdy, ale całość materiału jest tylko u was w wywiadzie. 

Oficer skinął głową. 
— Wymordował całą rodzinę Kubków w Kotfinie, w Pławnie zastrzelił naszego żołnierza 

Aleksandra Truchtę, w Kozim Polu Franciszka Kisztelińskiego, w Rogaczówce Jana Bisztę, 
Franciszka  Falana  i  Piotra  Kobuckiego,  w  Silnicy  Edwarda  Bednarka,  Wincentego  Białasa, 
Józefa Bartosiaka, Kazimierza Szczepańskiego. Mógłbym długo ciągnąć tę listę. — Przerwał 
a po chwili zapytał. — Mam mówić dalej? 

Kapitan pokręcił przecząco głową. 
— Wystarczy. Najważniejsze, czy wyrok zapadł. Bez wyroku nie mogę tego skurwysyna 

zlikwidować. 

—  Oczywiście.  Ale,  mimo  że  w  tym  przypadku  to  tylko  formalność,  wyrok  mamy  w 

ręku.  Chcę  tylko  wiedzieć,  kiedy  możecie  go  wykonać.  Muszę  o  tym  zameldować  w 
dowództwie. 

— Myślę, że… — „Andrzej” zawahał się — …w ciągu tygodnia. Schwarzmeiera trzeba 

poddać obserwacji, przygotować zasadzkę, rozdzielić zadania… 

—  Zgoda.  Na  wszelki  wypadek  dodajmy  jeszcze  pewną  rezerwę.  Powiedzmy  dziesięć 

dni. 

Oficer wstał, pożegnał się i wyszedł. Teraz rozpoczęło się najtrudniejsze. Kapitan zaczął 

od  wyznaczenia  dwóch  obserwatorów,  łączników  z  Gidel:  Czesława  Bujacza  „Lisa”  i 
Stanisława Rębielaka „Kosa”. Obaj mieli obserwować ruchy żandarmerii w Gidlach i innych 
ewentualnie  pojawiających  się  na  tym  terenie  oddziałów  niemieckich.  Meldunki  mieli 
przesyłać  wprost  do  Budniaka.  Do  przygotowań  włączono  także  pracownika  poczty, 
Czesława Kowalczyka, który miał prowadzić podsłuch rozmów telefonicznych i wszystko, co 
mogło mieć jakiekolwiek znaczenie dla planowanej akcji, przekazywać do sztabu. 

W  ciągu  paru  dni  pchor.  Tomasz  Buliński  „Marek”  starannie  zestawił  informacje 

dotyczące przygotowywanego zamachu. Uporał się z tym wcześniej niż przewidywano: już w 
nocy 14 na 15 grudnia mógł zgłosić gotowość do rozpoczęcia akcji. 

Wyznaczony oddział składał się z siedemnastu ludzi, którymi dowodzili por. Józef Kasza-

Kowalski „Alm” i „Postrach”. O zmroku wyszli w kierunku Wygody, gdzie czekał już pchor. 
„Marek”, który miał poprowadzić ich do leśniczówki Klekowiec. 

Opodal  drogi  Gidle-Radomsko  oddziałek  ukrył  się.  Zainstalowano  polowy  telefon, 

łącznościowiec  zaś  idąc  krok  w  krok  za  „Postrachem”  i  „Markiem”  pociągnął  linię  do 
wyznaczonego miejsca przy przepuście, skąd odchodziła droga na Suchą Wieś. Tam ukryto 
drugi aparat. Przedzwoniono sprawdzając linię. Wszystko grało. Żadnych zakłóceń. 

background image

Teraz  rozejrzeli  się  wokół.  Drzewa  uginały  się  pod  okiściami  śniegu.  Biały  kożuch 

pokrywał pola, krzaki, maskował leśne wykroty. Mróz był siarczysty, ale rozgrzani marszem i 
podnieceni przygotowaniami nawet go nie czuli. Zresztą nie było czasu. Pierwszy meldunek 
przyniósł „Kos”. 

—  Żandarmeria  z  Gidel  wyjechała  w  stronę  Żytna  —  powiedział.  Stał  rozglądając  się 

dokoła. Przekazał co trzeba, ale wyraźnie nie miał ochoty wracać. — Może bym się wam na 
coś przydał — dorzucił pytająco. 

Widać było, że jest po prostu ciekaw, co dalej będzie, ale podchorąży zezwolił. Łącznik 

zawsze  się  przyda.  Przykucnęli  przy  telefonie  w  zagłębieniu  za  przydrożnym  krzakiem  i 
zaczęli  obserwować  drogę.  Ale  wszędzie  panowała  cisza.  Schwarzmeier  nie  zjawiał  się. 
„Marek” poczuł, że ogarniają go wątpliwości. Może przy ustaleniach popełniono jakiś błąd, 
może  ktoś  czegoś  nie  zrozumiał,  przekręcił  albo  źle  powtórzył.  Nim  doszedł  do  jakiejś 
sensownej konkluzji, zjawił się drugi łącznik. 

—  Schwarzmeier  przyjechał  pociągiem.  Wysiadł  w  Radomsku.  Nie  czekał  na  eskortę. 

Poszedł do Pławna i z majątku wziął bryczkę. Jedzie w kierunku Gidel. 

Jeszcze nie skończył mówić, „Postrach” już kręcił korbką aparatu. Na drugim końcu linii 

„Alm” zarządził pogotowie. 

—  Znakomicie  —  Kasza-Kowalski  był  zadowolony.  —  Z  samochodem  mógłby  być 

kłopot. Z bryczką poradzimy sobie raz dwa. Już jest nasz. 

Teraz trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość. Choć do Radomska nie było daleko, czekali 

prawie pół godziny. Chyba nigdy w życiu czas im się tak nie dłużył. 

— A jeśli pojechał inną drogą? 
— Nie ma innej. 
— Może ktoś go ostrzegł i czeka na eskortę. 
— Przecież podawali, że wziął bryczkę i wyjechał. 
Gdy już zaczynali myśleć, że faktycznie coś się stało i naprawdę Opatrzność czuwa nad 

Niemcem,  zatętniły  końskie  kopyta  i  z  mroku  wyłoniła  się  bryczka.  Wszyscy  trzej  natężyli 
wzrok. Nie ulegało wątpliwości: na tylnym siedzeniu siedział Schwarzmeier. I bryczka była z 
Pławna. Rozpoznał ją „Kos”. 

Ledwie jadący ich minął i zagłębił się w las, „Postrach” zatelefonował. Meldunek odebrał 

„Alm”. Mówił spokojnie, ale w jego głosie wyczuwało się lekkie napięcie. 

— W porządku. Jesteśmy gotowi. Przywitamy go jak trzeba. 
Odłożył słuchawkę. Obrócił się ku ludziom. 
— Chłopcy, na stanowiska. Zaraz zaczynamy. Ja strzelam pierwszy. 
Nie  trzeba  im  było  powtarzać.  Jak  tylko  odezwał  się  telefon,  sami  zajęli  wyznaczone 

miejsca.  Wszystkie  oczy  skierowały  się  w  ciemność  spowijającą  las.  Po  chwili  dały  się 
słyszeć te same odgłosy, jakie przed chwilą zaalarmowały „Marka” i „Postracha”. Z mroku 
wyłoniła się ta sama bryczka z tym samym pasażerem. 

Z napięciem prowadzili go na muszkach broni. Palce na spustach lekko drżały. Miejcse 

na  zasadzkę  było  wybrane  doskonale.  Odsłonięte  pole  ostrzału,  krzaki  ułatwiające 
maskowanie, wyboista, poprzerastana korzeniami droga nie pozwalająca na szybką jazdę. 

Rzeczywiście  bryczka  defilowała  przed  nimi  jak  na  strzelnicy.  Była  prawie  w  połowie 

wyznaczonego odcinka, kiedy klasnął strzał „Alma”. Chyba niecelny, ale nie sposób było to 
ustalić, bo zaraz rozpętała się prawdziwa ulewa pocisków. Szaleńczą palbę usłyszeli „Marek” 
i „Postrach”. 

— Rozniosą go na strzępy. 

background image

Ale, jak to często bywa, gęsta, ale bezładna strzelanina przyniosła dość mizerne rezultaty. 

Tylko  koń  zarżał  rozpaczliwie  i  zwalił  się  na  bok,  zawisając  na  uprzęży.  Bryczka  stanęła 
unieruchomiona.  Schwarzmeiera  pociski  jakby  się  nie  imały.  Chwycił  się  tylko  za  prawy 
obojczyk, lewą ręką usiłując wyciągnąć pistolet. 

Zwalili  się  na  niego.  Przytknąwszy  lufy  do  ciała  obezwładnili  i  rozbroili.  Wypchnęli  z 

bryczki.  Na  jego  twarzy  malowało  się  przerażenie.  Nie  czuli  litości.  Przecież  to  on  nie 
mrugnąwszy okiem rozwalał z pistoletu ich kolegów. Bez słowa patrzył jak przeszukują jego 
teczkę,  wyciągają  imienną  listę  donosicieli  i  żandarmskich  szpiclów  z  całego  rejonu  Gidle. 
Może przez chwilę łudził się, że ten papier ocali mu życie. 

Ale rozkaz to rozkaz. Kazali mu ściągnąć płaszcz i mundur. Rozebrany do bielizny drżał 

już nie tylko ze strachu, ale i z zimna. Może i puściliby go wolno, gdyby nie zdecydowany, 
chłodny głos „Alma”: 

— Wykonać wyrok! 
„Alm” powiedział jeszcze coś po niemiecku do Schwarzmeiera, jakby komunikując mu 

decyzję  sądu  albo  o  coś  pytając,  ale  żandarm  nie  odpowiedział.  Uznał  pewnie,  że  nie  ma 
sensu wdawać się w jakieś dyskusje. Ruchem ręki porucznik dał znak. Odciągnięto żandarma 
na  pobocze.  Krótka  seria  i  bezwładny  kształt  zwalił  się  w  śnieg.  W  podnieceniu  nawet  nie 
zauważyli, kto strzelał Niemcowi prosto w pierś, a kto, powodowany litością, w powietrze. 

Równo  z  ostatnim  strzałem  nadjechali  „Marek”,  „Postrach”  i  „Kos”.  Jeden  rzut  oka 

wystarczył, by stwierdzić, że zadanie zostało wykonane na piątkę. 

— Poszło dobrze — raczej stwierdził niż zapytał „Marek”. 
—  To  przede  wszystkim  wasza  zasługa  —  odparł  „Alm”.  —  My  wykonaliśmy  tylko 

ostatnią fazę. Bez twoich informacji nic byśmy nie zdziałali. 

W lesie jakby się przejaśniło. 
— Zaraz będzie świtać — powiedział „Postrach”. 
— Tak. Trzeba się zwijać. Dziś czwartek, w Radomsku jarmark — przypomniał „Kos”. 

— Chłopi mogą jechać. Po co mają kogo rozpoznać. 

„Alm”  i  „Postrach”  też  byli  tego  zdania.  Zresztą  na  drodze  mógł  się  też pojawić  patrol 

żandarmerii. Nie było  sensu  ryzykować. Jak dotychczas nikt nie był  nawet  draśnięty. Teraz 
należało jak najprędzej wracać do obozowiska. 

— Dobra — powiedział „zając”, którego wzięli na przewodnika. — Zaprowadzę was na 

skróty. Mniej wygodnie, ale za to szybciej. 

Ruszyli przodem. Jego sylwetka ubrana w płaszcz zabrany Schwarzmeierowi odcinała się 

wyraźnie na tle śnieżnej bieli. Szli za nim w pewnej odległości tak, aby nie tracić go z oczu. 
Przebyli  może  dwa,  trzy  kilometry,  gdy  gdzieś  przed  nimi  rozszczekał  się  karabin 
maszynowy. „Zając” zniknął, jakby się ziemia pod nim rozstąpiła. Zatrzymali się, niepewni 
co robić. 

Z pobliskiego lasu wyłonili się jacyś ludzie w cywilnych ubraniach. Szli tyralierą. To na 

pewno  nie  byli  Niemcy.  Po  chwili  zatrzymali  się  nad  nieruchomym  kształtem  na  śniegu. 
„Zając” nie dawał znaku życia. 

— Kto idzie — krzyknął „Alm”. 
— A kto pyta? — doleciało z oddali. 
— Oddział Armii Krajowej. 
— Tu Armia Ludowa. Zabiliśmy żandarma. 
„Alm” zaklął głośno. 
— To nasz człowiek. A płaszcz był Schwarzmeiera. 
Po drugiej stronie zaległo milczenie. 

background image

Chcę rehabilitacji 
Ni stąd, ni  zowąd w leśnym  obozowisku Jasień zjawił się granatowy policjant.  Miał  na 

sobie przepisowy mundur z wszelkimi dystynkcjami i przewieszony przez ramię karabin. W 
kaburze  tkwił  „Wis”.  Posterunki  były  skonsternowane,  ale  ponieważ  przybysz  znał 
obowiązujące  w  tym  dniu  hasło,  wpuszczono  go  bez  przeszkód.  Policjant  miał  przy  sobie 
rozkaz „Kuźni” i ważne tajne dokumenty. 

Mimo  to  nie  pozwolono  mu  iść  samemu.  Na  wszelki  wypadek  poprowadził  go  dalej 

uzbrojony  partyzant.  Policjant  zameldował  się  porucznikowi  „Zbigniewowi”.  Nazywa  się 
Nowak.  Służył  wprawdzie  w  policji,  współdziałał  z  Niemcami,  ale  teraz  chce  się 
zrehabilitować, walczyć w szeregach Armii Krajowej. 

„Zbigniew”  patrzył  nieufnie  na  przybyłego.  Nie  dowierzał  ludziom,  którzy  nagle 

zmieniają przekonania. Jeśli nie dotrzymali wierności swym dotychczasowym panom, równie 
dobrze mogą zdradzić po raz drugi. Mimo to niezręcznie było tak od razu odrzucić ofertę. 

— Chcę się zrehabilitować — powtarzał z uporem Nowak. — Zapłacić za to, co robiłem. 
Porucznik pokiwał głową. 
— Dotychczas nie przejawiał pan takich chęci. 
— Cóż mogłem zrobić na posterunku? Nic. Tutaj, w lesie, to co innego. 
Przydałby  się  taki  informator  w  policji  —  pomyślał  Sojczyński.  Ostrzegałby  przed 

niemieckimi akcjami. Wskazywałby konfidentów. Udał, że przyjmuje to, co mówi tamten, w 
dobrej wierze. Zapytał tylko wskazując broń: 

,— Ma pan do tego amunicję? 
— „Wis” jest bez magazynka. 
— Niech pan to na razie da zbrojmistrzowi. 
— A czym będę walczył? 
— Nie ma strachu. Zwrócimy. Zresztą — dodał — o ile wiem, nikomu jeszcze nie udało 

się strzelać bez nabojów. 

Wkrótce okazało się, że Nowak miał jednak magazynek do „wisa”, a także ukryty drugi 

pistolet.  Wzbudziło  to  pewne  podejrzenia,  ale  nie  stanowiło  dowodu.  Ostatecznie  każdy 
partyzant może mieć dodatkową broń, zwłaszcza jeśli dopiero co przyszedł do oddziału i nie 
zna obowiązującego regulaminu. Tylko ten magazynek. Nowak tłumaczył, że przejęty swoją 
decyzją przyłączenia się do „Leśnych” zupełnie o nim zapomniał. Wsadził go do kieszeni i po 
prostu wywietrzało mu to z głowy. 

„Zbigniew” wyznaczył paru rozgarniętych i niezbyt gadatliwych żołnierzy. 
—  Miejcie  go  na  oku  dniem  i  nocą  —  powiedział.  —  Pilnujcie,  żeby  nie  zwiał.  Tylko 

pamiętajcie: nie może się połapać, że jest pod obserwacją. 

Sojczyński słusznie zrobił, że swoimi podejrzeniami podzielił się tylko z paroma ludźmi. 

Większość  uznała,  że  Nowakowi  można  zaufać.  Traktowano  go  przyjaźnie.  Powszechnie 
uznano, że facet faktycznie chce się zrehabilitować. Oprócz kilku żołnierzy oddziału, rozkaz 
obserwowania  Nowaka  otrzymali  pchor.  „Marek”  i  ppor.  Jurek  Muskuła  —  „Wiesław”. 
„Zbigniew” przekazał też odpowiedni raport do okręgowej komórki wywiadu. 

Życie w oddziale toczyło się zwykłym trybem. „Wiesław” i „Marek” na zmianę zjawiali 

się  wszędzie  tam,  gdzie  przebywał  nowo  upieczony  partyzant.  Kiedy  rozmawiał  z  kimś  na 
osobności,  starali  się  akurat  przechodzić  obok.  Materiał  z  obserwacji  nie  nastrajał  zbyt 
optymistycznie.  Nowak  prawie  z  każdym  usiłował  zamienić  choć  kilka  słów,  życzliwie 
rozpytywał, a to o zdrowie, a to, skąd kto pochodzi. Odpowiadano mu chętnie. Dopiero gdy 
zaczął zagadywać o nazwiska, obruszano się. Ale jeszcze niczego nie podejrzewano. Jedynie 
podporucznik i podchorąży odnotowali te fakty w pamięci. 

background image

Po  paru  dniach  zauważyli  coś  więcej.  To  już  mogło  stanowić  dowód.  Któregoś 

popołudnia  Nowak  udał  się  do  latryny.  Jednak  zamiast  robić  to,  co  się  tam  robić  zwykło, 
wyciągnął  ołówek,  papier  i  zaczął  coś  rysować.  Ukryty  za  krzakiem  podchorąży  nie  mógł 
dojrzeć,  co  to  takiego,  z  pewnością  nie  był  to  pejzaż  leśny.  Po  dłuższej  chwili  starannie 
złożona  kartka  zniknęła  w  kieszeni  Nowaka.  Nadal  brak  więc  było  konkretnego  dowodu, 
zresztą czekano na opinię komórki wywiadu. 

Tak  nadszedł  11  listopada.  We  wszystkich  oddziałach  leśnych  dzień  ten  obchodzono 

szczególnie  uroczyście.  Zapraszano  przedstawicieli  placówek  terenowych,  podobwodów, 
okolicznych  dworów  i  wsi.  Tym  razem  w  gościnę  miał  także  przybyć  stacjonujący  w 
sąsiedztwie oddział Armii Ludowej. 

Pod  kierownictwem  plut.  Józefa  Sojczyńskiego  „Uchwyta”  zbudowano  piękny  polowy 

ołtarz. Uroczystość rozpoczęła msza święta, do której służyli „Marek” i „Karol”. Na polanie 
stanęła  w  równych  rzędach  cała  kompania,  przed  nią  —  jako  goście  —  oddział  AL.  Przy 
samym  ołtarzu  zasiedli  co  znamienitsi  przedstawiciele  powiatu.  Żołnierski  chór  pod  batutą 
por. „Ostroga” śpiewał pieśni kościelne. Żołnierze i przyjezdni wpatrzeni w ołtarz wtopiony 
w czerwonozłociste tło jesiennego lasu modlili się, każdy na swój sposób, o to, na czym im 
najbardziej zależało: jedni o Polskę wolną, piękną i bezpieczną, inni o ciepły, zaciszny dom, 
jeszcze  inni  o  rodzinę  i  bliskich.  Na  zakończenie  odśpiewali  „Nie  rzucim  ziemi,  skąd  nasz 
ród” i „Boże, coś Polskę”. Żołnierze AL wtórowali z przejęciem. 

Podniosła  uroczystość  nastroiła  wszystkich  refleksyjnie.  W  ciszy  zajmowano  miejsca 

przy prowizorycznych stołach. Jeden z żołnierzy odciągnął „Marka” na bok. 

— Panie podchorąży, proszę na chwilę ze mną — powiedział kładąc palec na ustach. 
Weszli w obsypane rudymi liśćmi krzaki. Za pobliskim drzewem stał Nowak z aparatem 

fotograficznym w ręku. 

— Dawno tak pstryka? — zapytał szeptem Buliński. 
— Chyba od połowy mszy. 
— Dobrze. Nikomu ani słowa. 
Wrócili  do  stołu.  Przyjęcie  dopiero  się  zaczynało.  Żołnierze  AL  pod  dowództwem 

„Jaszy”  Solnikowa  zajęli  miejsca  między  namiotem  sztabu  a  szałasem  drugiego  plutonu, 
pozostali  utworzyli  szeroki  krąg.  Śniadanie  było  obfite  i  doskonale  przyrządzone,  suto 
zakrapiane trunkami. 

A  oto  jak  wspomina  je  podchorąży  „Marek”:  Podnieceni  alkoholem  żołnierze 

porozchodzili  się  po  obozie.  Niektórzy  poszli  odprowadzić  gości,  inni  wypoczywać. 
„Robotnik” i „Jasza” nawiązali rozmowę z kapelanem. Widać było, że cała trójka odnosi się 
do siebie przyjaźnie, niemal serdecznie. Na koniec „Jasza” wycałował kapelana i podziękował 
mu  w  imieniu  własnym  i  oddziału.  Potem  wyściskał  „Postracha”,  „Alma”,  „Karola”, 
„Marka”, „Sokoła” — kogo tylko mógł. Niektórzy jednak przebrali miarę. Zaczęły się, jak to 
po wódce, jakieś wymówki i pretensje. Widząc, co się święci, alowcy uformowali kolumnę i 
spokojnie  odmaszerowali.  Rozeszło  się  —  jak  zwykle  —  o  kobietę,  jakąś  jasnowłosą 
piękność, w której podkochiwało się dwóch oficerów naraz. 

Jednak najważniejsza była sprawa Nowaka, który w tym momencie stanowił prawdziwe 

niebezpieczeństwo  dla  oddziału.  „Zbigniew”  z  największą  powagą  potraktował  meldunek 
podchorążego. 

—  Stanowi  on zagrożenie  dla  oddziału  —  powiedział.  —  Przed  chwilą rozmawiałem  z 

szefem  naszej  komórki  wywiadu.  To,  że  Nowak  fotografuje  i  prawdopodobnie  sporządza 
plany obozu, to jeszcze pestka — i tak nie zdoła wykonać swego zadania. Gorzej, że zanim tu 
przyszedł znał hasło i drogę do obozowiska. 

— Co więc robić? 

background image

— Nic. Czekać. 
Jednak już następnego dnia „Zbigniew” polecił aresztować Nowaka. Policjant jakby się 

zorientował, że jest obserwowany, przygotowywał się do ucieczki. Znaleziono przy nim plan 
obozu i szyfrowany wykaz dowódców oddziału. Koronnym  dowodem  okazał  się wywołany 
film. Wkrótce przyszedł wyrok: rozstrzelać! Wyrok wykonano. Ciało podrzucono w pobliżu 
posterunku policji z kartką: „Szpicel niemiecki”. 

background image

W gajówce straszy 

Oddział  stacjonował  dość  daleko  od  lasów  kodrąbskich.  Nie  było  łączności  z  innymi 

placówkami, coraz trudniej było z lekarstwami i  opatrunkami. Rozmaici agenci i niemieccy 
kolaboranci  także  zaczęli  czuć  się  niezbyt  pewnie.  Komendant  „Andrzej”  postanowił  więc 
wysłać patrol. Niech się pokaże w okolicy, nawiąże zerwane kontakty, postraszy szpiegów i 
zdrajców. 

— Na dowódcę patrolu wyznaczam podchorążego „Marka”. Jego zastępcą będzie kapral 

„Minorek”.  Dziewięciu  żołnierzy  na  ochotnika.  Wymarsz:  dziś  pod  wieczór.  Powrót:  za 
cztery dni. 

Ruszyli  zaraz  po  kolacji.  Czerwcowy  przedwieczór  był  pogodny  i  ciepły.  W  powietrzu 

pachniało  latem.  Poszli  lasami,  omijając  wioski  i  osady.  Na  ich  trasie  było  sporo  kolonii 
niemieckich,  poza  tym  wiadomość  o  ich  pojawieniu  się  powinna  jak  najpóźniej  dotrzeć  do 
wroga.  Maszerowali  szparko,  nasłuchując.  Ale  do  ich  uszu  dochodził  tylko  szum  drzew. 
Dopóki nie zaczęło padać, czuli się jak na wycieczce. 

Niebo zaciągnęło się chmurami. Mżący kapuśniaczek rychło przeszedł w rzęsisty deszcz. 

Niewielu  miało  peleryny  lub  płaszcze,  ale  w  gruncie  rzeczy  różnica  była  niewielka:  buty  i 
spodnie  przemokły  wszystkim.  Wraz  z  ulewą  niespodziewanie  nadciągnął  chłód.  Planowali 
postój  o  wiele  dalej,  ale  zimno  i  wzmagająca  się  ulewa  skłoniły  ich  do  zatrzymania  się  w 
trzech gospodarstwach na samym skraju lasów kodrąbskich. 

W jednym z zabudowań mieściła się gajówka. Przed dwoma laty kłusownicy zabili w niej 

gajowego.  Od  tego  czasu  mieszkała  tam  tylko  jego  matka  i  żona  z  dziećmi.  Podchorąży 
delikatnie zapukał do drzwi. W oknie ukazała się wystraszona twarz starej kobiety. Dopiero 
na uspokajającą odpowiedź: Wojsko Polskie — przekręciła klucz w zamku. 

Patrol  stanął  na  kwaterze.  W  kącie  kuchni  rozłożono  słomę,  na  zewnątrz  wystawiono 

posterunki.  Mieszkańcom  obu  sąsiednich  chałup  zabroniono  chodzić  do  wsi.  Podchorąży 
obszedł warty, upewniając się, czy wszystko w porządku. Noc zrobiła się czarna jak atrament. 
W gajówce płonęły świeczki rzucając żółte, pełgające światło. 

Podchorąży próbował jeszcze sprawdzić, czy zmoczona deszczem broń została osuszona i 

wyczyszczona. Było za ciemno. Z uznaniem spojrzał na buzujący pod kuchnią ogień i suszącą 
się obok odzież. Jeśli gospodyni  okazała się tak uprzejma i  zapobiegliwa, to  może znajdzie 
gdzieś  lampę  naftową.  Zapukał  do  sąsiedniego  pokoju.  Starszej  pani  nie  było.  Z  łóżka 
podniosła  się  młoda  kobieta.  Nawet  w  niepewnym  świetle  świeczki  widać  było,  że  jest 
niezwykle  urodziwa  i  zgrabna.  Wyciągnęła  z  jakiegoś  zakamarka  lampę  i  podała 
podchorążemu. 

— Wolałabym jednak, żeby jej pan nie zapalał. 
W  blasku  świecy  jej  włosy  lśniły  jak  naelektryzowane.  Była  naprawdę  bardzo  piękna. 

Zafascynowany jej urodą udał, że nie dosłyszał. 

— Nie zapalać? — powtórzył. 

background image

Skinęła głową. Migotliwa burza włosów rozbłysła jeszcze silniej. 
— Tak. Bardzo o to proszę. 
Po co więc mu ją daje, skoro jednocześnie zabrania używać? 
— Zabrakło nafty? 
—  Skądże  —  uniosła  do  góry  jego  rękę  trzymającą  lampę.  W  zbiorniczku  kołysał  się 

ciemnożółty płyn. 

— Wobec tego nie rozumiem. 
Wymiana zdań pomiędzy podchorążym a wdową obudziła dzieci. Zaczęły prosić. 
— Niech pan nie zapala tej lampy. Niech pan tego nie robi. 
— Muszę przejrzeć broń — zawahał się — ale… 
Kobieta  wyprowadziła  go  z  pokoju,  odruchowo  ujmując  go  pod  ramię.  Nadal  nic  nie 

rozumiał. Czyżby obawiała się, że jaśniejsze światło ściągnie Niemców? Absurd. 

— Widzi pan — powiedziała jakby wyczuwając jego wątpliwości — to, co teraz powiem, 

może się panu wydać trochę dziwaczne, ale to szczera prawda. Niemców ani bandytów się nie 
boję. Ale ta lampa, proszę się nie śmiać, przywołuje ducha mego męża. Ilekroć ją zapalam, w 
nocy,  dokładnie  o  dwunastej,  szkiełko  rozpryskuje  się  w  drobne  kawałki  jakby  uderzone 
kamieniem. Nie wiem, co to jest i dlaczego tak się dzieje, ale wszyscy bardzo się tego boimy. 

Sceptycznie pokiwał głową. 
— Proszę wrócić do łóżka i spać spokojnie. Nic złego się nie stanie. 
Zapalił lampę i postawił na okapie kuchni. Kobieta zatrzymała się w drzwiach i patrzyła. 

Pomyślał, że nadal się boi i znów powiedział coś uspokajającego. Tym razem szło jednak o 
coś innego. 

—  Ja  z  teściową  możemy  spać  w  jednym  łóżku.  A  pan  niech  się  wygodnie  prześpi  w 

drugim — powiedziała. 

— Za ciasno paniom będzie. 
— Nie — odparła starsza. — Ja i tak będę czuwać do rana. 
Skłonił się uprzejmie. 
—  Nigdy  na  to  nie  pozwolę.  Już  dość  narobiliśmy  paniom  kłopotu.  Będę  spał  razem  z 

kolegami. 

Życząc  dobrej  nocy  zamknął  drzwi  od  kuchni.  Nim  położył  się  na  słomie,  polecił 

kapralowi  „Żelazie”,  aby  o  wyznaczonych  godzinach  dopilnował  zmiany  posterunków.  O 
lampie  nie  wspomniał  ani  słowem.  Płonęła  jasno,  nie  filując.  Nie  bardzo  wierzył  w  to,  co 
przed chwilą usłyszał. Nie chciał też narażać się na śmiech i kpiny podwładnych. Zresztą był 
zbyt zmęczony, by o tym wszystkim rozmyślać. Ułożył się wygodnie i zasnął. 

Skąd  mógł  wiedzieć,  że  kiedy  on  rozmawiał  z  młodą  wdową,  jej  teściowa  zdążyła  w 

kuchni  opowiedzieć  żołnierzom  całą  historię  z  lampą.  Półmrok  zaledwie  rozjaśniony 
żółtawymi  płomyczkami  świec,  tańczące  na  ścianach  cienie,  wiatr  wyjący  za  oknami  —  w 
takiej scenerii podobne opowieści wywołują wrażenie. 

Tak było i tym razem. Wśród uczestników patrolu nie znalazł się ani jeden, który by nie 

uwierzył  w  opowieść  matki  gajowego.  Ale  podchorążemu  nikt  nie  pisnął  ani  słówka.  Oni 
także nie byli pewni, jak by na to zareagował. Zresztą nie było nawet kiedy. Zaraz przecież 
poszedł spać. Oni jednak czuwali. Z napięciem czekali, co się wydarzy. 

Parę  minut  przed  dwunastą  kapral  „Żelazo”  wyszedł  zmienić  posterunki.  Mimo 

zmęczenia  nikt  nie  zmrużył  oka.  Niektórzy  nerwowo  spoglądali  na  zegarki.  Nagle  lampa 
zafilowała jakby ktoś  w nią dmuchnął,  a przez kuchnię  — daliby sobie  głowę uciąć  — coś 
jakby  przeleciało.  I  choć  jeszcze  przed  chwilą  buńczucznie  obiecywali,  że  przepłoszą  tego 
jakiegoś ducha gdzie pieprz rośnie, niemęski strach ścisnął im gardła, po plecach przeleciał 

background image

dreszcz. Niemal w tej samej chwili rozległ się trzask, jakby ktoś rzucił kamieniem w lampę, 
szkiełko się rozprysnęło i kuchnia pogrążyła się w ciemności. W sekundę potem huknął strzał. 
Coś się posypało. Po gajówce rozszedł się dym i swąd. 

„Marek”  zerwał  się  na  równe  nogi.  Z  partyzanckiego  nawyku  od  razu  był  całkiem 

trzeźwy, nie zaspany. Odruchowo krzyknął: „Alarm, alarm”, ale zaraz uświadomił sobie, że 
przecież  nikt  ich  nie  atakuje.  Żołnierze  wstali  z  legowisk,  ale  nikt,  ajk  zwykle  w  tykiej 
sytuacji, nie repetował broni, nie wyskakiwał na dwór. Tylko dzieci zaczęły płakać, a śpiące 
w sąsiednim pokoju kobiety nerwowo dopytywały się, co się stało. 

Buliński  także  wyciągnął  pistolet,  ale  zaraz  go  schował.  Kuchnię  wypełniał  gwar 

podnieconych głosów. Żołnierze przekrzykiwali się wzajemnie. Jak zwykle, każdy widział co 
innego, każdy miał swoją wersję. Przerwał im zdecydowanie. 

— Kto strzelał? 
— Ja — powiedział „Sowa”. 
— Do czego? 
— Nie wiem. Coś chyba podeszło do lampy. 
— Coś czy ktoś? 
— Nie wiem. Nie umiem powiedzieć. 
Zapaliwszy  świeczkę  dokładnie  obejrzeli  kuchnię.  „Sowa”  trafił  w  samo  palenisko. 

Pocisk  rozerwał  kuchenne  blachy,  nadkruszył  cegły,  sadza  pobrudziła  ściany.  Położyli  się 
próbując  zasnąć.  Ale  podniecenie  wzięło  górę.  Komentarze  i  dyskusje  trwały  do  świtu. 
Dopiero kiedy nadchodzący dzień rozjaśnił okna, zasnęli. 

Do południa kuchnia była naprawiona, a izba jako tako posprzątana. Zjedli jeszcze obiad i 

kolację,  o  zmroku  pomaszerowali  dalej.  Do  oddziału  wrócili  w  wyznaczonym  terminie. 
Składając  „Robotnikowi”  meldunek  o  przebiegu  patrolu  podchorąży  wspomniał  o  lampie, 
domniemanym  duchu i  strzale w kuchenny piec.  Dowódca już wszystko  wiedział. Z trudem 
hamował wesołość. 

—  Wiadomość  o  potyczce  czy  niemieckiej  obławie  może  iść  Bóg  wie  jak  długo,  ale 

informacja  o  duchach  dociera  jakby  na  miotle  leciała.  Chociaż  tym  razem  nie  wiedźmy  ją 
przyniosły… 

Mimo że „Robotnik” lekko potraktował całą sprawę, podchorąży musiał stanąć do raportu 

u kapitana „Andrzeja”. 

— Mów, jak było — powiedział Budniak. W jego głosie nie było ani śladu rozbawienia. 

Znany był z poważnego traktowania nawet najmniejszej sprawy. 

Podchorążył  jak  mógł  najkrócej  zrelacjonował  dokładnie  nocne  wydarzenia  w  gajówce. 

Niczego  nie  ukrywał,  nie  komentował,  nie  wyjaśniał.  Beznamiętnie  meldował  punkt  po 
punkcie — tak jak go uczono w podchorążówce: mówić to, co najważniejsze i krótko. 

„Andrzej”  zamyślił  się.  Spojrzał  uważnie  na  stojącego  przed  nim  zgrabnego  i 

przystojnego  chłopaka.  Podchorąży  odruchowo  wyprężył  się  na  baczność.  Kapitan 
zastanawiał  się,  czy  powiedzieć,  co  mu  właśnie  przyszło  do  głowy,  ale  zrezygnował. 
Ograniczył się tylko do krótkiego stwierdzenia. 

—  Prowadziliście  patrol,  a  dowódca  odpowiada  za  to,  co  robią  jego  żołnierze. 

Dopuściliście  do  tego,  że  jeden  z  nich  bez  potrzeby  użył  broni,  narażając  na 
niebezpieczeństwo  swoich  kolegów.  Tym  razem  was  nie  ukarzę,  ale  udzielam  wam 
ostrzeżenia. 

Wyglądało  na  to,  że  sprawa  z  duchem  zostanie  ostatecznie  zamknięta.  Nie  minęło  dwa 

tygodnie,  kapitan  ponownie  wezwał  podchorążego.  „Marek”  zachodził  w  głowę:  o  co  też 
może chodzić. Chyba nie o tamtego ducha… 

background image

W  ziemiance  zebrał  się  prawie  cały  sztab.  Oficerowie  wyglądali  na  rozbawionych  albo 

robili tajemnicze miny. Nawet Budniak jakby się uśmiechał. 

— Wiecie, po co was wezwałem? 
— Nie. 
— A ten list nic wam nie mówi? 
Podał  podchorążemu  wyrwaną  z  zeszytu  kartkę.  Na  kratkowanym  papierze  widniało 

starannie wykaligrafowanych kilka zdań. „Marek” był tak speszony, że z najwyższym trudem 
pojął o co chodzi. Było to specjalnie do niego adresowane zaproszenie, aby wraz z kilkoma 
kolegami  przybył  do  gajówki  pod  lasem  Kodrąb.  List  podpisany  „Jadwiga”,  kończył  się 
zagadkowym postscriptum: „Powód zaproszenia wyjawię panu osobiście na miejscu”. 

— Co o tym myślicie, podchorąży? — zapytał „Andrzej”. 
„Marek” zarumienił się i odruchowo przybrał postawę zasadniczą: 
— Nie wiem. 
Któryś z oficerów zaśmiał się i powiedział szeptem: 
— Chyba tym razem nie będą wywoływali duchów. 
—  W  porządku  —  stwierdził  kapitan.  —  W  końcu  to  wy  odpowiadacie  za  tamte 

zniszczenia w gajówce. Weźmiecie podwodę, trzech żołnierzy ubezpieczenia i odwiedzicie tę 
panią  tak  jak  sobie  tego  życzy.  Jechać  po  cywilnemu,  żadnych  partyzanckich  fasonów. 
Ubezpieczać was będą żołnierze z placówki Kodrąb. 

Aby  nie  zwaracać  uwagi,  bryczkę  zostawili  w  lesie  i  do  gajówki  podeszli  piechotą. 

Otworzyła im młoda wdowa. Wizytę tę tak zapamiętał sam zainteresowany: 

„Spotkanie i przywitanie było wprost nie do opisania. Pani Jadzia myślała, że nie zobaczy 

mnie więcej i nie podziękuje za to, że duchy odeszły na zawsze. A teraz i ona i dzieci mogą 
spokojnie wypoczywać. Zaproszono pozostałych sąsiadów, którzy, jak się okazało, także byli 
z Armii Krajowej. Do wyzwolenia jeszcze dwukrotnie miałem okazję odwiedzić panią Jadzię, 
która  obdarzała  mnie  wielką  sympatią  za  odstraszenie  zjawy.  Ale  jak  było  naprawdę  z 
duchem  męża  i  jak  to  się  stało,  że  właśnie  tamtej  nocy  zniknął  bezpowrotnie  —  pozostaje 
zagadką nie do rozwiązania”. 

Koledzy-partyzanci mieli swoje na ten temat zdanie. Ale to już całkiem inna historia. 

background image

„Leśne echa” podchorążego „Satyra” 

Przyszedł  do  oddziału  w  sierpniu  1943.  Rozkaz  „Michała”  wykonał  skrupulatnie.  Do 

chlebaka włożył dwie pary onuc, szczotkę i proszek do zębów, ręcznik, mydło, maszynkę do 
golenia z żyletką „Gerlach”, zeszyt, ołówek — jako główne narzędzie walki — i furażerkę z 
orzełkiem.  Na  siebie  wciągnął  granatowy  dres  —  jedyne  odzienie,  które  choć  trochę 
przypominało mundur. 

Idąc leśnymi duktami, przesiekami, zagajnikami, przez niewielkie laski i poręby doszedł 

do małej gajówki. Spojrzeli na niego nieufnie, ale umówione hasło rozwiało wszelką obcość. 
Dzięki tym kilku słowom pozornie bez związku, stał się nagle kimś bliskim, jednym z nich. 
Krętymi  ścieżkami  poprowadzono  go  do  miejsca  postoju  oddziału  noszącego  kryptonim 
„Wysokie  sosny”.  Kiedy  wreszcie  stanął  przed  dowódcą,  wysokim,  szczupłym  oficerem, 
doznał  dziwnego  poczucia:  już  nie  jest  jakimś  zwykłym  cywilem  zabłąkanym  w  lesie,  ale 
kapralem  podchorążym  „Satyrem”  skierowanym  tu  z  określonym  literacko-dziennikarskim 
zadaniem. 

Dowódca  oddziału  przyjął  jego  meldunek.  Po  twarzy  błąkał  mu  się  cień  przyjaznego 

uśmiechu. 

— Po tym,  co czytałem  w „Czynie  Zbrojnym”,  myślałem,  że prezentujecie się bardziej 

okazale…  Marnie  chyba  was  tam  w  mieście  żywią.  Najpierw  zjedzcie  coś,  potem 
porozmawiamy. 

A  potem  nie  było  jakoś  czasu.  Dni  podobne  jeden  do  drugiego,  wypełnione  służbą, 

czyszczeniem broni, chodzeniem na patrole, wlokły się ociężale, coraz krótsze i chłodniejsze. 
W końcu nadeszły dżdże, słoty i prawdziwe ulewy. I wtedy się zaczęło: 

Podchorąży „Satyr” tak to wspomina: 
„Była  jesień.  Padały  deszcze,  w  szałasach  zrobiło  się  zimno;  uszczelnialiśmy  dachy 

mchem, trochę gałęziami, ale powoli trzeba było myśleć o ziemiankach lub o solidniejszych 
pomieszczeniach niż szałasy. Oddział szykował się do święta 11 Listopada, wiadomo było, że 
będzie  msza  święta,  będą  goście  z  terenu,  z  obwodu,  z  pobliskich  leśniczówek,  kucharze 
szykowali  lepszy  obiad,  złożony  z  dwóch  dań,  liczono  się,  że  goście  zjadą  ze  swoim 
alkoholem, bimbrem czy też innym samogonem — w oddziale też było zawsze trochę wódki, 
która była wydawana przy specjalnych okazjach na rozkaz komendanta… 

Na kilka dni przed świętem komendant wezwał mnie do siebie i powiedział, że trzeba by 

jeszcze coś dla ducha: 

— No więc widzicie, „Satyr”, trzeba pójść po rozum do głowy i coś napisać — jakieś… 

jakieś  wierszyki,  humoreski…  Papier  macie?  Jakieś  kajety  są  przecież…  no  i  ołówek…  a 
reszta to już wasza głowa. Chodzi o to, że  — widzicie — jest słowo i tylko słowem da się 
tych ludzi skleić w całość, a humor też nie zawadzi, bo wiecie, nastroje nie są tęgie… Jesień, 
idzie zima… 

background image

No  więc  zacząłem  myśleć  i  gryzmolić  różne  rzeczy…  Ale  na  czym  tu  powiesić  te 

gryzmoły, przecież nie można przybić do sosny… Z pomocą przyszedł mi „Robotnik”, i to z 
pomocą wszechstronną — przede wszystkim zbił, sklecił z kilku deseczek tablicę, na której z 
łatwością  dały  się  przyszpilić  karteczki,  część  tekstu  przepisał  na  maszynie  (a  jakże,  w 
„sztabie”  oddziału  była  zdobyczna  maszyna  do  pisania),  zrobił  własnoręcznie  stronę 
tytułową…  tytuł  nie  był  ani  patetyczny,  ani  wyszukany:  „Głos  z  krzaka”…  trochę 
dwuznaczny  i  realistyczny.  „Robotnik”  wyrysował  Orła  przy  pomocy  kredek  i  wypisał 
dużymi literami tytuł gazetki… był to pierwszy i ostatni egzemplarz tej ściennej gazetki… A! 
Zapomniałem!  „Robotnik”  z  właściwym  sobie  ironicznym  i  czarującym  uśmiechem 
powiedział,  że  da  mi  do  gazetki  wierszyk  własnego  pióra  —  no  i  dał,  była  to  fraszka  „Na 
Satyra”…  A  trzeba  powiedzieć,  że  „Robotnik”  to  był  prawdziwy  wilk  wśród  partyzantów, 
wspaniały, niezwykły, jedyny w swoim rodzaju człowiek. 

Była  msza,  były  przemówienia,  byli  goście,  przyszedł  oddział  AL  —  zdaje  się  pod 

dowództwem  „Sokoła”  —  słuchali  mszy  w  dwuszeregu  obok  naszego  oddziału  (uzbrojenie 
mieli,  podobnie  jak  my,  dość  marne).  Godnie  z  nami  świętowali,  jedli  i  pili,  a  potem 
odmaszerowali  w  swoją  stronę…  niezbyt  pewnym  krokiem.  Goście  się  rozjechali,  zapadł 
listopadowy wieczór… Był rok 1943 i nasze oddziały żyły jeszcze jak dobrzy sąsiedzi, potem 
zaczęło się psuć, ale to już inna historia. „Głos z krzaka” miał powodzenie u czytelników i 
wywołał  żywiołowe  reakcje  —  od  śmiechu  aż  po:  „zastrzelę  tego  s…Syna  Satyra”, 
powiedziano pół żartem, pół serio”. 

„Głos  z  krzaka”  cieszył  się  takim  powodzeniem,  że  wkrótce  ukazał  się  drugi  numer,  z 

którego, jak to zwykle bywa ze wszystkimi publikacjami, jedni się cieszyli, drudzy zżymali. 
Tworzone  niemal  pod  gołym  niebem  pismo  było  jednym  z  pierwszych,  może  nawet 
absolutnie  pierwszym  pismem  wydawanym  w  leśnych  oddziałach  Armii  Krajowej.  Swą 
bezpośredniością  chwytało  za  serce,  swym  dowcipem  wzbudzało  śmiech,  choć  zdarzało  się 
także, że w kimś bez poczucia humoru budziła się niechęć, a nawet złość. Czasami obrażeni 
urządzali „Satyrowi” dotkliwe „kocówki”. 

W ten sposób „Satyr” zaznawał pierwszych goryczy literackiego zawodu. Równocześnie 

jednak chodził w glorii „człowieka pióra”, w myśl zasady, iż lepiej jak o kimś mówią źle, niż 
gdyby nie mówili w ogóle. Nie wiadomo, czy inni również byli tego zdania, ale chyba coś w 
tym było, bo w jednym z numerów leśnej gazetki ukazał się taki oto apel do czytelników: 

„Kochani Koledzy! 
Oddajemy wam do rąk pismo, które jest pisane o was, przez was, dla was. Głosy są różne. 

„Głos z krzaka” ma tę zaletę, że z krzaka można mówić wszystko i o wszystkim, ponieważ 
człowieka  ukrytego  w  krzaku  nikt  nie  pozna.  W  krzakach  robią  ludzie  różne  rzeczy:  kupy, 
dzieci  itp.  Obecnie  będzie  robione  to  pismo.  Opiekujmy  się  szarym  żołnierzem!  Wszystkie 
żale i krzywdy zanoście do redakcji, upomnimy się o wszystko. Jeśli macie do kogoś żal, jeśli 
boli was żołądek, jeśli krzywdzi was kucharz, ze wszystkim chodźcie do nas. Ukoimy wasze 
bóle, ukołyszemy znękane serca, ułagodzimy gniewy, zaspokoimy tęsknoty. 

Redakcja” 
Z tym  łagodzeniem  gniewów i  kołysaniem znękanych serc nie było  może tak najlepiej. 

Na  przykład  strzelec  „Korzeń”  poczuł  się  bardzo  dotknięty  satyryczno-żartobliwymi 
przytykami  pod  jego  adresem.  Ale  ten  prosty  chłop,  całe  życie  chodzący  za  pługiem,  nie 
bardzo umiał trzymać w ręku ołówek, a o tym, żeby zrobić z niego właściwy użytek i zręcznie 
się odciąć, nie było nawet mowy. Dlatego też niewielu mogło skorzystać z redakcyjnej oferty. 
Uczynił  to  jedynie  adiutant  R.  zaatakowany  w  wierszowanych  „Figlikach”.  Odpowiedział 
również rymowanką: 

Na Satyra 
Satyr — ponoć wierszokleta 

background image

składa zdania, myśl posuwa 
podobną do kreta. 
Spacza czyny, głosząc chwałę 
prawdę przeobraża, 
myśląc jutro zdobyć laury 
 u stopni ołtarza 
„Głos  z  krzaka”  był  dla  „Satyra”  jakby  debiutem,  pierwszą  literacką  nobilitacją. 

Wprawdzie zwykła maszyna do pisania miała zastępować drukarskie linotypy i kalandry, za 
to  czytelnicy  byli  o  wyciągnięcie  ręki,  zaangażowani  i  spontanicznie  reagujący.  Przedtem 
„Satyr”  pisywał  już  do  „Czynu  Zbrojnego”,  ale  tu  wszystko  wyglądało  inaczej  —  tam 
odbiorca  daleki,  anonimowy,  tu  reakcje  widoczne  jak  na  dłoni.  Odbiór,  choć  nieraz 
diametralnie różny, ale o ileż bardziej autentyczny. A to literaci cenią najbardziej. 

Już  niebawem,  bo  w  1944  roku  doznaje  pokusy,  by  spróbować  sił  w  czymś  większym, 

ważniejszym,  głębszym,  wymagającym  znaczniejszego  wysiłku.  Tak  rodzi  się  prawdziwy 
debiut podchorążego „Satyra”: kilkunastostronicowy zbiorek zatytułowany „Leśne echa”. Nie 
maszynopis,  wystukiwany  w  namiocie,  ziemiance  czy  pod  sosną,  ale  powielony,  prawie  jak 
drukowana książka, w wielu egzemplarzach. 

Stronę  techniczną  wziął  na  siebie  przyjaciel  z  „miastowej”  konspiracji,  a  zarazem 

gimnazjalny kolega „Satyra” — Rysio. Matryce sporządziła „Wiesława”. „Satyr” nie zdążył 
nawet  zobaczyć  swoich  utworów  wydrukowanych  i  zszytych  w  małą  książeczkę:  zaraz  po 
oddaniu maszynopisu musiał wrócić do leśnego oddziału. Dopiero po jakimś czasie pierwsze 
egzemplarze dotarły do jego rąk. 

Każdy, kto wziął do ręki „Leśne echa” mógł przeczytać skierowane do siebie posłanie: 
„Czytelniku! 
Ta mała książeczka nie została napisana przy zielonym biurku przez urzędnika ani przez 

zawodowego  dziennikarza.  Pisał  ją  żołnierz  jednego  z  oddziałów  partyzanckich  Armii 
Krajowej. Nie szukaj w tej książeczce pięknych słów, kunsztownych okresów, patetycznych 
zwrotów — szukaj żołnierskiego serca, które jest otwarte, proste i gorące. 

Jak  w  żołnierskim  życiu  śmierć  i  wesele  chodzą  ze  sobą  pod  rękę,  tak  stronnice  tej 

książeczki  zawierają  w  sobie,  obok  wspomnień  bolesnych,  opowiadania  i  wierszyki,  które 
zrodziły się z potrzeby wesela i śmiechu. 

W twardym życiu partyzanta nie ma miejsca na francuski „bon mot”, gdyż nie rodzi się 

on z krwi, potu i razowego chleba. Humor lasu jest prosty i zdrowy jak razowiec, jest „fifny”. 
Smutek i ból mają także swe leśne cechy, nie są płaczliwe i łzawe, są ujęte w karby twardej 
rzeczywistości i hartują serca żyjących. Może wśród tych słów smutnych i wesołych, wśród 
tych  zdań  prostych,  często  rubasznych,  usłyszysz  bicie  żołnierskiego  serca,  to  serce  —  to 
Polska właśnie. 

Autor” 
Ci  z  partyzantów,  którym  wpadły  do  ręki  „Leśne  echa”,  czytali  najpierw 

mikroopowiadania,  dopiero  potem  przeglądali  utwory  poetyckie.  Wiersze  były  nieco 
patetyczne  i  bolesno-tragiczne.  Trafiały  niewątpliwie  w  ówczesne  nastroje.  Jednak  wszyscy 
jakby  chętniej wracali do prozy. Może bardziej  przemawiała im do przekonania, była jakaś 
prostsza, mniej skomplikowana i wzniosła, tak jak ich leśne życie. 

Jednemu  z  czytelników  książeczka  sama  otworzyła  się  na  piętnastej  stronie.  W  oczy 

rzucał się tytuł: „Dwa spotkania z kapralem Dębem”. Zdawało mu się, że wie, o kogo chodzi. 
Więc czytał. Stopniowo, linijka za linijką, tekst wciągał go coraz bardziej. 

„Było  popołudnie  upalne,  wrześniowe,  pachnące  żywicą,  pełne  rozgwaru.  Siedziałem 

sobie  beztrosko  na  mchu  (żeby  nie  ten  mech,  to  by  człowiek  zdech)  i  czyściłem  swoją 

background image

„luśnię”;  obok  siedział  Bryndzuś,  brunecik  ognisty,  i  wazelinował  lufę,  tudzież  ruchem 
niewątpliwie uroczym wpychał w tęże lufę długi wycior. Gwarzyliśmy pospólnie o miłości, o 
wojnie i o żarciu. Wtedy to właśnie podszedł do nas nieznajomy cywil. O nieba, był ubrany w 
sztywny kołnierzyk i  krawat,  na  głowie miał  nasadzony też sztywny kapelusz. Stanął  przed 
nami i tak ni stąd ni zowąd przedstawił się. Zaczął się przyglądać naszej robocie, zajrzał w 
Bryndzusiową  lufę,  rzucił  kilka  bardzo  fachowych  uwag  co  do  konserwowania  broni  i  z 
uśmiechem, wolnym, statecznym krokiem odszedł. Popatrzyliśmy na siebie. „Tyż gienerał jak 
z  lipy  gwóźdź”  —  mruknął  Bryndzuś  z  dezaprobatą.  Później  dowiedziałem  się,  że  „nowy” 
nazywa się Dąb, jest kapralem i zostanie przy oddziale na stałe. 

Dąb  był  żołnierzem  dobrym  i  przykładnym.  Z  kapralstwem  swoim  się  nie  wynosił,  był 

skromny  i  bardzo  cichy.  Kiedy  miał  podoficera  służbowego,  dwoił  się  i  troił,  sam 
wszystkiego  doglądał:  zarządzał  co  do  minuty  pobudkę,  pilnował  wzorowego  porządku  w 
szałasach  i  w  rejonie,  niezmordowanie  sprawdzał  posterunki.  Karabin  Dęba  można  było 
znaleźć od razu wśród stu innych, lśnił, świecił, błyszczał — ten karabin był najlepszym może 
świadectwem, jakie wystawiał sobie kapral Dąb. 

Dąb  miał  swoje  wsiowe  przyzwyczajenia,  siadał  często  na  ławeczce  przed  szałasem 

komendanta,  wygrzewał  się  na  słońcu  i  chętnie  wtedy  prowadził  długie,  kumoterskie 
pogwarki. Mówił wolno i dobitnie, brał wszystko na chłopski rozum. Wiedział, po co tu jest i 
o co się bije. Gościnny był jak sam Piast Kołodziej. Dostał raz z domu jakąś skromną paczkę 
z jedzeniem, chodził po wszystkich szałasach i częstował i gościł kolegów. Nie myślcie, że to 
nieważne,  bo  i  tacy  się  znaleźli,  co  spali  na  workach  z  dobrym  jedzeniem  i  gryźli  a  łykali 
tylko w nocy, po kryjomu. Są i takie paskudne sobki… 

Szliśmy  forsownym  marszem.  Teren  bvył  rozkopany  i  rozwalony,  pełen  rowów  i 

wilczych dołów, jakby przez diabła przeorany dla udręczenia nóg żołnierskich. Jeszcze noc 
była i ćma nieprzejrzana, kiedy zatrzymaliśmy się na dłuższy postój. Zimno dokuczało, bo to 
już noce szły listopadowe, pełne wichrów ostrych i  złych  chłodów, i  wilgotne jakieś, jakby 
wodą  nasiąkłe.  Chłopcy  palili  ogniska,  siedzieli  skuleni  nad  ogniem  i  grzali  zgrabiałe  ręce. 
Ziemia była tu mokra, mchami miękkimi pokryta i zarosła pękami zielska leśnego. 

Taki marsz! Takie „jaja”! 
Każdy się kładł, gdzie i jak mógł i zapominał o Bożym świecie. 
Podchorąży A. i ja stanowiliśmy siłę: trzy koce — ceratowy płaszcz-kurtka… Była to siła 

nie tyle bojowa, co pełna obietnic snu rozkosznego i miękkiego. Kiedy się przebudziłem, był 
świt.  Obok  na  posłaniu  nie  było  nikogo.  Kilkanaście  metrów  ode  mnie  paliło  się  wielkie 
ognisko.  Zobaczyłem  przy  nim  wysmukłą,  wysoką  postać,  A.  spełniał  jakiś  okrężny  i 
niekończący się toast, a mała szklaneczka szła z ręki do ręki jak fajka pokoju u Indian. Z dala 
dochodził mnie gwar, to „Żelazo” i „Mały” wydawali śniadanie. Czarna, gorąca kawa, chleb i 
kiełbasa.  Bractwo  żarło  na  całego.  Czy  jestem  ostatni  do  garnka?  Nie…  pod  wielką  sosną, 
zaraz  koło  mnie  leży  jeden  śpiący  rycerz.  Luksusowe  posłanie  ho,  ho,  to  jakiś  sybaryta. 
Słomy se wysoko nasłał, workiem i pasiastym chodnikiem okrył się cały razem z głową i ani 
beknie. 

Hm! — myślę sobie, jakże to, i kiełbasa nie porwała go do wzlotu, niemożliwe! Trzeba 

będzie  go  obudzić,  tego  śpiącego  rycerza,  a  potem  to  się  samemu  jeszcze  wpakować  na  tę 
suchutką, złocistą słomę. Pociągam gościa za nogę, ani się ruszy. Zaszedłem z drugiego końca 
i  ściągam  chodniczek…  trup…  patrzę,  patrzę…  leży  sobie  kapral  Dąb,  biała  twarz  jakby 
mchem porosła zielonym, na żółtowoskowe czoło kilka włosów spadło płowych, sklejonych 
śmiertelnym  potem,  twarz  przekreślona  jakby  na  wieki  siną  krechą  ust,  z  których  sączy  się 
cienkim, czarnym strumyczkiem krew… 

Koło  ogniska  spotkałem  adiutanta,  rękawy  płaszcza  miał  do  łokci  poplamione  krwią. 

Podpierał  i  niósł  rannego,  a  później  robił  mu  opatrunek…  Adiutant  był  dowódcą  patrolu 

background image

ubezpieczającego,  do  którego  należał  kapral  Dąb.  Usiadłem  obok  adiutanta  —  popijaliśmy 
małymi łykami gorącą kawę, zagryzaliśmy kiełbasą… 

Takie było moje ostatnie spotkanie z kapralem Dębem”. 
Na wielu partyzantach, nie tylko na tych z leśnych oddziałów, „Leśne echa” zrobiły duże 

wrażenie. Czytali je też w okolicznych wioskach i miasteczkach. Czytali je wszyscy, którym 
nieobca  była  dola  i  niedola  marznących,  przemokniętych,  nieraz  głodnych  ludzi  w  lesie. 
Przemawiały  do  nich  prostą,  pozbawioną  patosu  prawdą,  którą  mieli  o  wyciągnięcie  ręki. 
Przekonał się o tym sam autor. Jedna z takich literackich satysfakcji, z których składają się 
pisarskie wawrzyny, zrobiła na nim takie wrażenie, że dokładnie ją zanotował: 

„Była późna wiosna roku 1944 (maj? czerwiec?), chodziliśmy na różne akcje, wypady… 

Pamiętam  słoneczny  dzień…  Stałem  na  polanie,  lusterko  oparte  o  sęczek,  rozrabiałem  na 
twarzy mydło, goliłem się. Z terenu przyjechała furmanka z mąką, kaszą, cebulą… Chłopina, 
starszy już dziadek, rozglądał się po ludziach, o coś wypytywał. Wreszcie podszedł do mnie. 

— Czy to pan jest ten „Satyr”? 
— Ja… 
— Ten, co napisał te „Echa leśne”? 
— Ten… 
Goliłem się i byłem lakoniczny. 
Chłopina podał mi paczuszkę zawiniętą w papier. 
— A to jest od mojej kobiety, w nagrodę za to pisanie. Czytaliśmy i płakali. 
Przestałem  się  golić.  Odwinąłem  papier,  a  tam  w  czystej,  białej  szmatce  (nakryta 

dodatkowo chrzanowym liściem) żółciła się osełka masła. 

— Dziękuję. 
Chłopina  popatrzył  na  mnie,  pokiwał  głową,  ale  już  nic  nie  powiedział.  Zawinąłem 

starannie masło i odniosłem do szałasu. Byłem wzruszony, to było pierwsze honorarium, jakie 
w życiu otrzymałem za twórczość pisarską — nie tylko honorarium, ale i Nagroda”. 

Podchorąży „Satyr” był  oficerem  oświatowym  w oddziale por. „Zbigniewa”  dowódcy  I 

batalionu 27 pułku piechoty Armii Krajowej. Pod tym oryginalnym pseudonimem ukrywał się 
w czasie wojny, dziś znany poeta i dramaturg Tadeusz Różewicz. 

Tak być musiało — żegnaj… 
Meldunek  skierowany  do  „Kornika”  z  odpisem  do  „Gałęzi  71”  był  krótki:  „Sprawa 

organisty nabiera groźnego charakteru. Ogrodnik z majątku Garnek podaje dalsze szczegóły 
jego szpiegowskiej działalności”. 

Ta lakoniczna kartka trafiła gdzie trzeba. Wprawdzie adresat znał już sprawę organisty z 

Garnka, mimo to wolał się nie śpieszyć. Kiedy w grę wchodzi życie ludzkie, a infamia spada 
nie tylko na oskarżonego, ale na jego rodzinę, należy postępować ze szczególną ostrożnością. 
Nie  można  zaufać  jednemu  czy  nawet  kilku  meldunkom,  ale  trzeba  wszystko  dokładnie 
sprawdzić. 

Wygląda rzeczywiście na to, że organista jest konfidentem. Ogrodnik zna go jeszcze ze 

Śląska. Na polecenie AK ma jeszcze raz dokładnie zbadać sprawę. Przez kogoś ze znajomych 
próbuje zasięgnąć języka na posterunku żandarmerii w Kurzelowie. Okazuje się, że organista 
faktycznie zachodzi na posterunek. 

Jest to wiadomość nagląca. Nietrudno się domyślić, że celem wizyt jest informowanie o 

działalności  AK.  Plutonowy  wywiadu  dla  podobwodu  Gidle,  Antoni  Szatkowski  „Żukow” 
otrzymuje  polecenie  skrupulatnego  zbadania  zarzutów.  Przecież  jest  fachowcem,  ma  swoje 
sposoby i kontakty. 

background image

„Żukow” przede wszystkim zwraca się do dawnego oddziału bojowego PPS, wcielonego 

teraz  do  AK,  którym  dowodzi  por.  Antoni  Węgrzyn  „Ostróg”.  Tam  mają  mu  udzielić 
wszelkiej  pomocy,  ale  niezbite  dowody  musi  dostarczyć  sam.  Po  paru  dniach  „Żukow” 
potwierdza  wiadomość  o  kontaktach  organisty  z  żandarmerią  i  dorzuca  nowe,  sprawdzone 
szczegóły:  organista  bywa  nie  tylko  na  posterunku  w  Kurzelowie,  jeździ  także  do 
Częstochowy, gdzie często zachodzi do siedziby Gestapo. 

Dowody „Żukowa” są na tyle mocne, że w nocy z czternastego na piętnasty czerwca 1944 

roku  „Ostróg”  wysyła  patrol,  który  po  cichu,  bez  świadków  aresztuje  organistę,  kiedy  ten 
akurat  wychodzi z kościoła, i odstawia do lasów borowskich  — miejsca postoju „Ostroga”. 
Organista  zostaje  osadzony  w  ziemnym  bunkrze.  Wygląda  na  zaskoczonego,  ale  nie  zadaje 
żadnych pytań, nie awanturuje się, nie żąda wyjaśnień. 

Mimo  to  „Kornik”  z  komendy  obwodu  domaga  się  powtórnego  sprawdzenia  danych. 

Musi działać bez pudła. „Żukow” dwoi się i troi. Rozumie, że teraz nie może pozwolić sobie 
na  zwłokę.  Ostatecznie,  jak  długo  można  trzymać  człowieka  w  leśnym  bunkrze?  Wkrótce 
obciążające  meldunki  leżą  na  stole  „Ostroga”.  Porucznik,  na  którym  teraz  spoczywa 
największa odpowiedzialność, uważnie wertuje papiery. Na oko wszystko się zgadza. Ale od 
ferowania  wyroków  jest  wojskowy  sąd  specjalny,  on  jest  tylko  wykonawcą.  „Żukow”  kiwa 
głową ze zrozumieniem. 

— To także nie moja rzecz. Ja tylko dostarczam murowanych dowodów. 
— I na tym właśnie stoi całe wojsko — zgadza się „Ostróg”. 
Chce jeszcze coś powiedzieć, ale do ziemianki wsuwa się dyżurny podoficer. W obozie 

zjawiła się ładna, młoda, modnie ubrana dama i domaga się widzenia z dowódcą. Porucznik 
jest zaskoczony. 

— Jakaś łączniczka z rozkazem, z materiałami? 
— Nie. Nie zna hasła. 
To  już  jest  intrygujące.  „Ostróg”  daje  znak,  by  wprowadzić  kobietę.  Nawet  plutonowy 

„Żukow”  nie  wie,  co  to  wszystko  znaczy.  Po  chwili  u  wejścia  zjawia  się  przybyła. 
Rzeczywiście ładna, elegancko ubrana, w starannym uczesaniu. Chyba nikt z konspiracji, bo 
obaj widzą ją pierwszy raz w życiu. Przez moment zawahała się, ale instynkt albo wyczucie 
podpowiedziało jej nieomylnie, że ważniejszy jest tutaj „Ostróg”. 

— Panie komendancie — powiedziała spokojnie. — Mój mąż nagle zniknął… 
— Ależ, droga pani. My nie jesteśmy od szukania małżonków, którzy dali nogę. 
— Proszę nie robić sobie żartów. Jestem żoną organisty. Nikt nie wie, co się z nim stało. 

Ale ludzie poradzili mi, żeby iść do partyzantów i zapytać się. 

—  Ktoś  zdekonspirował  obóz  —  zaniepokoił  się  plutonowy,  ale  porucznik  gestem 

nakazał mu milczenie. 

„Ostróg”  podsunął  kobiecie  stołek,  wziął  plik  meldunków  i  beznamiętnym  tonem 

odczytywał  jeden  po  drugim.  Słuchała  uważnie  nie  próbując  przerywać.  Kiedy  skończył, 
westchnęła  głęboko.  Porucznik,  który  spodziewał  się  histerii,  awantur,  spazmów,  był 
zaskoczony. Kobieta mówiła spokojnie, rzeczowo, konkretnie. 

—  Owszem.  Chodził  na  posterunek,  bywał  też  w  częstochowskim  Gestapo.  Ale  nie 

wszystko, o co go posądzacie, jest prawdą. 

Kolejno  zaczęła  wyliczać  zarzuty,  z  którymi  się  zgadzała.  Inne  podważała  wysuwając 

trudne  do  obalenia  argumenty.  „Ostróg”  spojrzał  ukradkiem  na  plutonowego.  „Żukow”  nie 
potrafił  skontrować  ani  jednego.  Chyba  po  prostu  miała  rację.  Plutonowy  mienił  się  na 
twarzy,  ale  milczał.  Tym  bardziej  że  żona  organisty  w  zasadzie  nie  zaprzeczyła 
podstawowym zarzutom. 

„Ostróg” postanowił zagrać va banque. 

background image

— A więc pani nie twierdzi, że mąż jest zupełnie niewinny i że aresztowaliśmy go przez 

pomyłkę? — zapytał. 

— Tego nie powiedziałam. 
— Czy zatem uważa pani, że sąd, który wada na niego wyrok śmierci będzie stronniczy i 

niesprawiedliwy? 

Kobieta spuściła głowę. Ledwie dosłyszalnym szeptem odpowiedziała: 
— Nie. 
— A więc pani również podpisałaby taki wyrok? 
— Tak — odparła jeszcze ciszej. 
Zapadło  milczenie.  Obydwaj  patrzyli  na  nią  z  podziwem.  Uroda  i  elegancja  nieczęsto 

chadzają w parze z charakterem i zasadami. Kiedy przed paroma minutami „Ostróg” ujrzał ją 
w  drzwiach  ziemianki,  nigdy  by  jej  o  coś  takiego  nie  posądzał.  Zasługiwała  nie  tylko  na 
szacunek, ale i na uznanie. Nie wiedział jak ma to wyrazić, więc tylko zapytał: 

— Chce pani zobaczyć się z mężem? 
Siedziała z oczyma utkwionymi w nie okorowane bale i deski podtrzymujące ziemiankę. 

Chyba nie dosłyszała pytania. Chwilę odczekał i powtórzył: 

— Chce się pani z nim widzieć? 
Ocknęła się, ale wzrok miała błędny, jakby zbudzono ją z długiego snu. 
— Tak. 
Wstali.  Jeśli  nawet  chciała  być  z  mężem  sama,  nie  dała  tego  poznać  po  sobie.  Jej 

spojrzenie nie wyrażało  ani  prośby,  ani  pytania.  Porucznik  pomyślał, że  w tych oczach jest 
tylko  straszny,  mroźny  chłód,  a  może  rozpacz.  Przecięli  na  skos  polanę.  Wartownik  przy 
bunkrze prężył się na baczność, po czym nie czekając na rozkaz zarzucił karabin na ramię i 
otworzył skrzypiące drzwi. Organista zmrużył rażone blaskiem oczy. 

Kobieta  zatrzymał  a  się  w  progu.  Mogła  wejść  do  środka.  Mogła  zostać  sam  na  sam  z 

mężem. Czuła to, oni zaś wiedzieli, że żaden z nich by jej w tym nie przeszkodził. Jednak nie 
zrobiła następnego kroku. Pochyliła się nieco i powiedziała: 

— Zawsze cię ostrzegałam. 
Więzień drgnął, jakby zrozumiał, że mówiąc to kobieta potwierdza słuszność stawianych 

zarzutów.  Przetarł  twarz  ręką  i  szybko  zamrugał  oczyma.  Ona  też  otarła  powiekę,  jakby 
strącając nie chcianą łzę. 

— Wszystko ma swój koniec. Tak być musiało. Żegnaj. 
Głos  jej  zadrżał,  załamał  się.  Odwróciła  się,  jakby  nie  chcąc  przedłużać  tej  sceny  i 

energicznym  krokiem  zaczęła  iść  przed  siebie.  Wartownik  pośpiesznie  zamknął  drzwi  na 
skobel.  Porucznik  i  plutonowy  ruszyli  w  ślad  za  nią.  Kobieta  nie  odzywała  się  ani  słowa. 
Nawet  gdy zaproponowali, że odprowadzą ją aż do drogi,  tylko  pokręciła przecząco głową. 
Porucznik skinął na jednego z żołnierzy, gestem polecając towarzyszyć odchodzącej. 

Czterdzieści  osiem  godzin  później  do  oddziału  „Ostroga”  dotarł  wyrok  sądu:  kara 

śmierci.  Natychmiast  wyprowadzono  organistę  w  gęstwinę.  Odczytano  wyrok.  Nie  prosił 
nawet o ostatnie słowo, nie żebrał o łaskę. Osunął się na ziemię pod celnie wymierzoną salwą. 

Jakby  potwierdzając  słuszność  wyroku,  w  tydzień  potem  żandarmi,  którym  zapewne 

doniesiono, jaki los spotkał ich konfidenta, otoczyli kościół. Z przemyślnie zamaskowanego 
schowka, niewątpliwie wskazanego uprzednio przez organistę, wyciągnięto broń. Proboszcza, 
ks. „Antoniego”, zamknięto w kościółku i spalono żywcem. Razem z kościołem. 

background image

„Słoń” 

Mówili  na  niego  „gestapowiec”,  choć  w  rzeczywistości  był  pracownikiem 

Kriminalpolizei. Ponieważ nie bardzo mu to odpowiadało, przybrał sobie pseudonim „Słoń”. 
Naprawdę nazywał się Franz Willmann i był synem nauczyciela z Essen. Łączniczka Maria 
Wiaderek  „Mudka”  zawiadomiła  ich  kiedyś,  że  Willmann  szuka  kontaktu  z  partyzantami. 
Mieli już sporo takich doświdczeń i bardzo ostrożnie podchodzili do podobnych propozycji. 
Nie sposób było ot, tak sobie przyjąć w swoje szeregi funkcjonariusza policji kryminalnej i po 
prostu  zaliczyć  go  w  skład  któregoś  plutonu  czy  kompanii.  Sprawa  wymagała  zgody 
dowództwa i dokładnego sprawdzenia przez wywiad. 

Po dość długim czasie z dowództwa przyszła akceptacja wraz z dodatkowym żądaniem: 
— Niech „Mudka” każe mu wziąć ze sobą broń i listę konfidentów Gestapo. 
„Słoń” nie targował  się, nie mnożył  trudności.  Po prostu  powiedział: tak. Jakby to  była 

najprostsza  i  najbardziej  naturalna  rzecz  na  świecie.  To  znów  wzbudziło  czujność 
dowództwa; skwapliwą akceptację uznano za podejrzaną. „Mudce” polecono wstrzymać się z 
odpowiedzią  Willmannowi.  Wywiad  miał  go  nadal  mieć  na  oku,  zbadać,  czy  za  tym 
wszystkim nie kryje się jakiś podstęp. 

Wreszcie dowództwo podjęło decyzję: 
— Wybrać ochotnika. Niech przyjmie Willmanna razem z bronią. 
Chętnych było niewielu. No bo jakże — w biały dzień zjawić się pod budynkiem Gestapo 

w  Radomsku  i  na  oczach  wszystkich  zabrać  stamtąd  „Słonia”?  Czyste  szaleństwo.  Jedni 
wymawiali się brakiem środków lokomocji, inni udziałem w najbliższej akcji oddziału. Kiedy 
już  wyglądało,  że  trzeba  będzie  po  prostu  wydać  komuś  rozkaz,  zgłosił  się  podoficer 
gospodarczy oddziału, plut. Kazimierz Janiszewski „Orlicz”. 

— Mam motocykl — powiedział jakby szło o zwykłą wycieczkę — podjadę pod Gestapo 

i zabiorę „Słonia” wraz z bronią. 

Z  początku  nie  bardzo  im  się  to  podobało.  Trzeba  się  przygotować  —  mówili.  — 

Rozejrzeć się w sytuacji, przeprowadzić obserwację… 

Zastrzeżenia przekazano Willmannowi. Zlekceważył je. 
— To nie zamach na Hitlera czy napad na bank. Ja będę w budynku i będę wiedział, czy z 

tej strony nic nam nie zagraża. Motocyklista musi tylko mieć oczy szeroko otwarte. Zresztą 
zaczekam  aż  gestapowcy  pójdą  na  obiad.  Gdzie  tu  jakie  ryzyko?  Po  co  obserwacje, 
przygotowania? 

I  znów  komenda  obwodu  zwleka  ze  zgodą.  „Słoń”,  „Mudka”  i  „Orlicz”  denerwują  się. 

Każde inaczej, każde z innego powodu. Wreszcie zostaje wyznaczony dzień — 24 czerwiec 
1944. Nareszcie. 

Od rana świeci słońce. W południe jest ciepło, choć nie ma skwaru. „Orlicz” przegląda 

motocykl, smaruje każdą śrubkę, czyści gaźnik i przewód paliwa, sprawdza świece. Wszystko 

background image

musi chodzić jak w zegarku. Wykonuje próbną jazdę. Gra. W ustalonej godzinie wyjeżdża na 
ulicę. 

Ruch o tej porze jest niewielki. Tylko umundurowanych Niemców coś jakby za dużo. 
A ilu agentów w cywilu? I każdy ma broń — odpędza niespokojną myśl. 
Podjeżdża pod budynek Gestapo. Przykręca manetkę gazu, silnik pyrka i smrodzi z rury 

wydechowej. „Orliczowi” zdaje się, że wszyscy patrzą tylko na niego, że każdy domyśla się o 
co chodzi. 

W  oknie  miga  twarz  Willmanna.  Czy  dał  jakiś  znak?  A  jeśli  tak,  to  co  miał  oznaczać? 

Może  wszystko  wzięło w  łeb  i  powinien jak  najprędzej  ulotnić  się  sprzed  budynku?  Zanim 
zdołał zebrać myśli i powziąć decyzję, w drzwiach ukazał się „Słoń” dźwigając dwa pistolety 
maszynowe wraz z zapasowymi magazynkami. 

Spokojnie,  bez  pośpiechu,  jakby  wybierał  się  na  spacer,  wdrapał  się  na  tylne  siodełko 

motocykla.  „Orlicz”  nie  potrafił  zmusić  się  do  takiego  olimpijskiego  spokoju.  Zanim 
Willmann dobrze się usadowił, dodał gazu. Motocykl zerwał się jak koń dźgnięty ostrogą. 

Skutki  okazały  się  opłakane.  Biorąc  zakręt  pochylił  maszynę.  Koła  pośliznęły  się  na 

kocich łbach i  maszyna  zrolowała bokiem. Obydwaj  zerwali się natychmiast. Wskoczyli na 
siodełka. Dopiero po chwili „Słoń” zorientował się, że na jezdni zostały zapasowe magazynki. 
Zawracać było za późno, choć obu przemknęło to przez głowę. 

Dobrze zrobili. Jeden z gestapowców wcześniej skończył jeść, a może po prostu nie miał 

apetytu.  Wkroczywszy  do  biura  od  razu  zauważył  brak  dwu  pistoletów.  Natychmiast 
zaalarmował  kolegów.  Ktoś  usłużny  powiedział,  że  widział  jak  Willmann  wsiadał  ze 
„schmeisserami”  na  czekający  na  ulicy  motor.  Nie  trzeba  było  wielkiej  przenikliwości,  aby 
się zorientować, w czym rzecz. Niezwłocznie zorganizowano pogoń. Za „Orliczem” ruszyły 
dwa samochody pełne uzbrojonych Niemców. 

Na nic się to nie zdało. Uciekinierzy zdążyli już wydostać się z miasta. Pościg stracił ślad. 

Ani  „Orlicz”,  ani  „Słoń”  nie  mieli  pojęcia,  że  to,  iż  nie  zawrócili  po  zgubione  magazynki 
uratowało im życie. 

Wkrótce dotarli do miejsca, w którym jeszcze niedawno stał oddział. Obozowisko było 

puste.  Willmann  popatrzył  podejrzliwie  na  „Orlicza”.  Nie  mógł  pojąć,  że  tak  starannie 
przygotowana akcja kończy się raptem takim niewypałem. Ale konsternacja plutonowego nie 
była udawana. Coś musiało się wydarzyć. Ale co? 

Ustawili motocykl na nóżkach i przysiedli na skraju rowu. 
—  To  co,  mam  wracać  z  powrotem?  —  spytał  żartobliwie  Willmann  —  i  oddać  te 

pistolety? Ciekawe, jak się rozliczę ze zgubionych magazynków. 

„Orlicz”  milczał.  Nie  mógł  pojąć,  co  się  stało.  Wszystko  było  niby  zaakceptowane, 

ustalone, a tu nagle taki klops. 

— Może musieli się wycofać przed obławą? — powiedział niepewnie. 
— Skądże. Na pewno coś bym o tym wiedział — odparł „Słoń”. — Wykluczone. 
Nagle podoficer klepnął się w kolano. 
— Już wiem — zawołał. Pewnie tę akcję na Dobroszyce przełożyli na dzisiaj, albo mnie 

się terminy pokićkały. 

—  Może  i  tak  —  zgodził  się  Willmann.  —  Tylko  co  ja  mam  dalej  robić?  Przecież  nie 

zostanę tu sam. Nawet z dwoma pistoletami maszynowymi. 

— Pewnie. Szkoda pistoletów — zaśmiał się „Orlicz”. Nie był to najlepszy dowcip. — Ja 

to załatwię. Na razie pójdzie pan na melinę. 

Niedaleko od miejsca, na którym siedzieli, mieszkała pewna kobieta. Jej mąż zaginął w 

kampanii wrześniowej, może znalazł się za granicą, a może poległ. Nigdy o tym z nikim nie 

background image

rozmawiała,  cały  czas  poświęcając  swemu  jedynemu  dziecku.  Był  to  wprost  wymarzony 
schowek  dla  Willmanna.  Któż  będzie  pytał  młodą  wdowę,  dlaczego  przygarnęła  jakiegoś 
mężczyznę? 

Niebawem „Robotnik” wezwał „Orlicza” i pogratulował mu sprawnego przeprowadzenia 

akcji.  A  także  znakomitego  pomysłu  z  tą  meliną  dla  „Słonia”.  Zwłaszcza  w  tej  drugiej 
sprawie podobała się dowódcy szybkość, z jaką rozwiązano problem. 

Obaj nie podejrzewali nawet, że jeszcze bardziej był z tego zadowolony Willmann. Czy 

była  to  tylko  sympatia,  czy  miłość  od  pierwszego  wejrzenia,  nikt  nie  wnikał.  Konspiracja 
nauczyła ludzi dyskrecji. 

Jednakże  pobyt  w  melinie,  choćby  i  najlepszej,  nie  mógł  trwać  w  nieskończoność. 

Gestapo  i  policja  kryminalna  byli  dobrymi  specjalistami  w  swoim  fachu.  Wiedzieli,  że 
Willmann  mógł  uciec  tylko  do  działających  w  rejonie  Radomska  partyzantów  —  z  nimi 
najłatwiej  było  o  kontakt.  Rozpoczęły  się  gorączkowe  poszukiwania  obcego  mężczyzny, 
który w tym czasie zamieszkał w jakiejś wiosce czy osadzie. 

Nim  dotarli  do  chaty  samotnej  kobiety,  „Robotnik”,  uprzedzony  przez  swoich 

informatorów,  przerzucił  „Słonia”  w  inne  miejsce.  W  samą  porę.  Gestapo  aresztowało 
kobietę. Niewiele mogli z niej wydobyć, bo po prawdzie niewiele wiedziała. Zatrzymano ją w 
więzieniu chyba tylko przez zemstę nad dawnym kolegą. Ale Willmann znał swoich ludzi, a 
poza tym gotów był dla niej na wszystko. 

Z lasu wysłał list do szefa policji i SS w Radomsku grożąc, że jeśli nie wypuści niewinnej 

kobiety, która gościła go nie wiedząc kim jest, zostanie zastrzelony. Poskutkowało. W ciągu 
paru dni wdowa została zwolniona. 

Finałem  tej  romantycznej  historii  leśni  się  już  nie  interesowali.  Wystarczyło,  że  „Słoń” 

spisuje się dzielnie, a przyniesione przez niego „schmeissery” oddawały  nieocenione usługi. 
Biły dalej i celniej niż „steny” i pepesze. 

background image

„Alm” 

Koniec  stycznia  1944  roku  nastał  mroźny.  Przenikający  do  szpiku  kości  wiatr  zatykał 

oddech,  głęboki  po  kolana  śnieg  utrudniał  nawet  krótki  marsz.  Mimo  to  dowódca 
zgrupowania,  kpt.  „Andrzej”  rozkazał,  aby  dwa  plutony  przeszły  na  tereny  włączone  do 
Rzeszy Niemieckiej. 

— Pobuszujcie tam trochę — powiedział. — Waszym zadaniem jest tylko jedno: trochę 

przepłoszyć Niemców, sprawić, żeby nie czuli się zbyt pewnie. 

W  takich  przypadkach  można  jedynie  odpowiedzieć  sakramentalne:  Tak  jest!  Rozkaz! 

Porucznik „Alm”, były oficer Wehrmachtu i por. „Postrach” wyprężyli się jak struny. 

Obaj  przebierają  się  w  niemieckie  mundury.  To  samo  polecają  zrobić  żołnierzom.  Tak 

będzie łatwiej się poruszać, zmylić wroga. Trasa — mówiąc po wojskowemu: oś marszu — 
jest  wyznaczona.  Ale  nikt  nie  wie,  co  ich  tam  czeka,  kogo  spotkają,  jakie  zasadzki  będą 
musieli ominąć. 

Pierwszy rusza „Postrach”. Po drodze wstępuje do szkół, by zasięgnąć języka, dowiedzieć 

się od nauczycieli o sytuacji panującej na pograniczu i dyslokacji i niemieckich postarunków. 

We wsi  Lgota Wielka szkoła znajduje się nieco na uboczu. „Postrach”  naciska klamkę. 

Wszędzie  cicho,  jakby  nigdzie  nie  było  żywego  ducha.  Idzie  korytarzem.  Z  jednej  z  klas 
dobiega stłumiony gwar. 

Aha — myśli. Tajna oświata. Tylko dlaczego bez ubezpieczenia? 
Otwiera  drzwi.  Zza  katedry  zrywa  się  jakiś  mężczyzna.  Bez  słowa  patrzy  na  niemiecki 

mundur przybysza. A potem nagle otwiera ramiona i woła: 

— Janek, ty tutaj? 
To  Henio  Drzazga,  z  którym  „Alm”  kolegował  w  seminarium  nauczycielskim  w 

Częstochowie. Poznawszy Kaletę od razu domyślił się, po co ten mundur. Oczywiście, wie, 
gdzie  są  rozlokowane  posterunki  straży  granicznej,  zna  także  nieźle  jej  obyczaje  i  nawyki. 
Informacje są cenne, ale na tym nie koniec. Dostaną jeszcze przewodnika, który na co dzień 
trudni się przemytem. 

Mimo  ciemności  przewodnik  prowadził  pewnie,  kierując  się  sobie  tylko  znanymi 

znakami  i  śladami.  Szli  za  nim  krok  w  krok,  bacząc,  żeby  się  nie  potknąć,  nie  szczęknąć 
bronią. Przed północą dotarli do wsi Orczuchy nad Wartą. W tym miejscu rzeka była szeroka 
i głęboka. W gęstym mroku wyglądała jak trochę tylko jaśniejsza smuga. 

Przewodnik poinformował szeptem, że po drugiej stronie uwiązana jest łódka. Wywiązała 

się  krótka  sprzeczka:  jedni  byli  pewni,  że  faktycznie  na  tamtym  brzegu  widać  jakiś  obły 
kształt,  drudzy  twierdzili,  że  to  tylko  złudzenie.  Nie  było  kogo  zapytać  —  wieś  spała,  a 
stukanie  po  nocy  do  drzwi  mogło  przysporzyć  więcej  kłopotów  niż  korzyści.  Po  krótkiej 
naradzie z „Postrachem”, „Alm” postanowił zaczekać do rana. 

O  świcie  okazało  się,  że  łódka  wcale  nie  była  złudzeniem.  Właśnie  gramolił  się  z  niej 

sołtys, który przypłynął „zza granicy” po ludzi do pracy. „Alm” kazał go zatrzymać. Nie był 

background image

to najlepszy pomysł, któż mógł przypuszczać, że po pewnym czasie przybędzie po niego syn, 
a potem także żona. 

— Dużo ma pan jeszcze rodziny? — zapytał żartobliwie „Alm”, choć sytuacja stawała się 

niewesoła. 

Brak  ludzi,  którzy  mieli  się  stawić  do  pracy,  zniknięcie  sołtysa  i  jego  bliskich 

zaniepokoiły żandarmów. Stojąc na drugim brzegu wypatrywali przez lornetki, potem zaczęli 
wołać, by przyprowadzono im łódkę. 

To  mogło  pociągnąć  za  sobą  nieobliczalne  konsekwencje.  Nie  wolno  było  dać  się 

rozpoznać.  „Alm”  skinął  na  „Postracha”.  Kilku  żołnierzy  przyodzianych  w  niemieckie 
mundury  wyszło  przed  chałupy.  W  świetle  dziennym  byli  widoczni  jak  na  dłoni. 
Oporządzenie i  uniformy  fachowo dobrane przez „Alma” nie budziły podejrzeń. Po drugiej 
stronie żandarmi wyraźnie się uspokoili. Dla większego prawdopodobieństwa „Alm” zaczął 
besztać w nienagannej niemczyźnie. 

— Po diabła się tam kręcicie? Prowadzimy ćwiczenia z ostrym strzelaniem. Jeszcze który 

oberwie kulkę. 

Żandarmi cofnęli się na posterunek. Od brzegu dzieliło go nie więcej jak trzysta metrów. 

Aż dziw, że go dotychczas nie zauważyli. Naskoczyli na przewodnika: czemu nie puścił pary 
z gęby? 

Sytuacja nadal była niejasna. Nie mogli godzinami trzymać sołtysa i nie zwracać łódki. 

Zapowiedziane  ćwiczenia  także  się  jakoś  nie  zaczynały.  Zgromieni  przez  „Alma”  żandarmi 
uznali, że nie warto wtykać nosa w nie swoje sprawy i dali spokój. Zjawiła się natomiast straż 
graniczna, żądając niezwłocznego odesłania łódki wraz z sołtysem i ludźmi do pracy. 

— Już są spóźnieni dwie godziny — wołali — a robota stoi! 
„Alm”  i  „Postrach”  złożyli  szybką  naradę.  Kto  ma  jechać  na  drugą  stronę?  Łódka 

przecież  sama  nie  popłynie.  Partyzanci  nie  bardzo  znali  niemiecki,  porucznik  nie  mógł 
zostawić oddziału bez dowódcy. 

Stojący obok chłopak wtrącił: 
— Ja po nich popłynę, ale potem przyjmiecie mnie do swojego oddziału. 
Oficerowie spojrzeli po sobie. Chłopak mógł mieć najwyżej szesnaście lat. 
— Zgoda — skinął głową „Alm”. — Masz moje słowo. Płyń. 
Chłopiec  ujął  wiosła.  Zręcznymi  pociągnięciami  skierował  łódkę  na  środek  rzeki 

przecinając główny nurt. Z drugiego brzegu zabrał dwóch strażników i po chwili wysadził ich 
po  stronie  zajmowanej  przez  „Alma”  i  „Postracha”.  Popłynął  po  następnych.  Był  akurat  w 
połowie  rzeki,  gdy  pierwsza  dwójka  dochodziła  do  zabudowań  wioski.  Dalsze  udawanie 
Wehrmachtu było niemożliwe. Obydwa plutony powitały niemieckich strażników ogniem. 

Widząc,  co  się  dzieje,  słysząc  gwizd  przelatujących  nad  głowami  pocisków,  obaj 

Grenzschutse dali nura w lodowatą wodę. Ledwie dostali się na brzeg, padli w śnieg i zaczęli 
strzelać.  Teraz  niebezpieczeństwo  zawisło  nad  chłopcem  w  łódce.  Jak  na  nie  obeznanego  z 
walką  cywila  chłopak  wykazał  dużą  przytomność  umysłu.  Położył  się  na  dnie  czółna  i 
pozwolił mu płynąć z prądem. Dopiero w pewnej odległości dobił do brzegu. 

Zrobił słusznie, bo już po pierwszych strzałach mających unieszkodliwić straż graniczną, 

do  walki  włączyli  się  także  żandarmi.  Prowadzona  przez  obydwie  strony  dość  chaotyczna 
strzelanina  pociągnęła  za  sobą  ofiary.  Oprócz  dwu  Grenzschutzów  zostaje  zabity  „Wir”, 
kronikarz oddziału. 

Wymiana  ognia  trwa.  Nie  obywa  się  przy  tym  bez  akcentów  komicznych.  „Postrach”, 

który  wpadł  do  jednej  z  chałup,  by  wycofać  stamtąd  swych  chłopaków,  widzi  leżące  pod 
ścianami  dziwaczne  kształty  zakończone  czarnymi,  baniastymi  łbami.  Dopiero  po  chwili 

background image

zorientował się, że wystraszeni mieszkańcy pozakładali sobie na głowy osmolone kuchenne 
garnki. 

Potyczka nie zagrażała żadnej ze stron. Dzieliła je wszak trudna do przekroczenia rzeka. 

Wprawdzie plutony „Alma” i „Postracha” miały znaczną przewagę ogniową nad żandarmami 
i  strażnikami,  ale  obaj  porucznicy  musieli  liczyć  się  z  sytuacją:  wcześniejsze  rozpoznanie 
wykazało,  że  łatwo  mogli  zostać  okrążeni.  Przed  sobą  mieli  rzekę,  w  Oremchach  stała 
żandarmeria, w Brzeźnicy Wehrmacht i straż graniczna. 

Decydują  się  na  szybki  odskok.  Swoje  zadanie  właściwie  już  wykonali.  Zaatakowali 

Niemców,  napędzili  im  strachu,  zbili  z  tropu.  No  bo  jakże.  Na  samej  granicy  Reichu  taka 
potyczka, przy tym nie wiadomo jak silny jest przeciwnik. 

— Odskok, odskok — wołają. 
Aż  miło  popatrzeć.  Jak  na  wzorowych  ćwiczeniach  jedni  biegną  do  tyłu,  drudzy  leżąc 

osłaniają  ich  ogniem.  A  potem  zmiana.  Biegną,  padają.  Obydwaj  oficerowie  patrzą  z 
satysfakcją.  Wreszcie  brzeg  znika  im  z  oczu,  cichnie  strzelanina.  Są  już  poza  zasięgiem 
niemieckiego ognia. 

Forsownym  marszem  pokonują  ponad  dziesięciokilometrowy  odcinek.  Dochodzą  do 

gajówki bezpiecznie ukrytej w lasach. Tu już nic im nie grozi. Niemcy wolą nie zapuszczać 
się  w  leśne  ostępy.  Oddychają  z  ulgą,  choć  może  i  niektórym  marzyły  się  jakieś  bardziej 
bohaterskie wyczyny. Dopiero wtedy przypominają sobie o małym przewoźniku. Widząc jego 
pełen uwielbienia i zachwytu wzrok zaczynają rozumieć jak rodzą się legendy. 

background image

Odsieczy nie będzie 

Upalny  lipiec  1944  miał  się  ku  końcowi.  Las  dyszał  balsamicznym  zapachem 

rozgrzanego igliwia i butwiejących liści. Coś wisiało w powietrzu. Już nie tylko w sztabach, 
ale  i  w  poszczególnych  oddziałach  przebąkiwano  o  koncentracji,  o  generalnym  powstaniu 
przeciw Niemcom. Niektórzy wymieniali nawet kryptonim całej operacji — „Burza”. 

Batalion  „Las”  dowodzony  przez  kpt.  „Marcina”  przybrał,  podobnie  jak  pozostałe 

oddziały  partyzanckie,  prawdziwie  wojskowy  wygląd.  Na  głowach  pojawiły  się  furażerki 
bądź czapki z orzełkami, wszyscy powkładali mundury z dystynkcjami.  Pierwszy raz mogli 
wreszcie zobaczyć, kto jaki naprawdę ma stopień. Leśny batalion przeobraził się w normalny 
oddział wojska. Żołnierze przyglądali się sobie z dumą i zaciekawieniem. 

Dowództwo  batalionu  zarządziło  badania  lekarskie.  Przeprowadził  je  lekarz  Jerzy 

Kasperski  „Tulipan”.  Za  niezdolnych  do  marszów  i  walki  uznano  tylko  ośmiu,  z  których 
odesłano  do  domu  pięciu.  Wkrótce  potem  baon,  w  którego  skład  wchodziły  oddziały  AK 
powiatu  Włoszczowa  i  Radomsko,  był  gotów  do  drogi.  Pomaszerowano  przez  Antoniów, 
Nową  Wieś,  Michałowice,  Piaski  i  Żytno.  Baon  rozłożył  się  na  kwaterach  w  gajówkach 
leśnictwa Brzozówki, w pobliskim majątku Cielętniki i w leśnych obozowiskach. 

Pierwszego  sierpnia  inspekcję  przeprowadził  świeżo  mianowany  dowódca  zgrupowania 

74  pp  Armii  Krajowej  major  Hipolit  Świderski  „Szary”,  ten  sam,  który  później  został 
dowódcą  batalionu  „Tygrys”.  W  nocy  oficer  dyżurny  „Marek”  odebrał  od  radiotelegrafisty 
depeszę  sygnowaną  jako  pilna  i  ważna:  „W  Warszawie  wybuchło  powstanie.  Zarządza  się 
stan pogotowia. Oczekiwać dalszych rozkazów”. 

Przez  najbliższe  dni  radio  BBC  w  języku  polskim  podawało  komunikaty  o  sukcesach 

powstańców.  Natomiast  nie  było  żadnych  poleceń  dotyczących  działań  AK  w  terenie,  choć 
parę dni wcześniej odebrano w okolicach Radomska i Włoszczowej zrzuty broni, amunicji i 
mundurów,  co  zdaniem  żołnierzy  świadczyło,  że  szykuje  się  akcja  na  większą  skalę  i  to  w 
całym kraju. 

Wiadomość  o  powstaniu  w  Warszawie  błyskawicznie  rozeszła  się  po  wszystkich 

kwaterach  i  obozowiskach.  Liczono,  że  po  sukcesach,  jakie  od  dłuższego  czasu  odnosili  na 
terenie powiatów Częstochowa, Włoszczowa i Radomsko, ich oddziały zostaną wykorzystane 
do  poważniejszych  akcji  skierowanych  przeciw  Niemcom.  Ale  rozkazy  nie  nadchodziły. 
Zamiast nich zaczęły się szerzyć wieści o przygotowywanej przez Niemców obławie. 

Te chwile niepewności tak wspomina kilkunastoletni wówczas łącznik „Sęk”: 
„W niedzielę rano na leśnej polanie została odprawiona polowa msza święta, a następnie 

miejscowy leśniczy, oficer AK wydał pożegnalny obiad. Przybyli: mjr „Szary”, kapitanowie 
„Marcin” i „Andrzej”, porucznicy „Alm”, „Robotnik”, „Postrach”, „Uparty”, „Brzęk” i inni. 
Przy tej okazji były ciekawe rozmowy: Co będzie dalej? Jaką strategię obierze dowództwo?… 
Następnie  wszyscy  wyszli  na  obszerne  podwórze,  gdzie  łącznicy  i  gońcy  meldowali  o 
gotowości  oddziałów  do  wymarszu.  Widok  był  niezapomniany.  Chłopcy  najedzeni  i 

background image

wypoczęci,  pełni  entuzjazmu  ustawili  się  w  dwuszeregu.  Do  koryta  podprowadzono  konie. 
Żołnierze na zmianę kręcili kołowrotem wyciągając wiadra wody. 

„Koncentrację odwołano i główne siły odmaszerowały w lasy gidelskie i włoszczowskie. 

Na  miejscu  pozostał  tylko  oddział  w  sile  plutonu  pod  dowództwem  por.  „Robotnika”  i 
„Alma”.  Następnego  dnia  w  okolicach  Kłomnic  i  Garnka  oddział  rozprawił  się  z  dużym 
oddziałem żandarmerii. 

„W  pobliskie  lasy  podciągnęły  oddziały  por.  Jerzego  Kurpińskiego  „Ponurego”  i  ppor. 

Stanisława  Bączyńskiego  „Basa”,  które  poprzednio  działały  w  rejonie  Janowa  i  Złotego 
Potoku pod Częstochową. W drugiej połowie sierpnia oddziały te otworzyły II batalion 27 pp 
AK. 

„Dalsze  parę  dni  upłynęło  w  gorączkowym  oczekiwaniu,  co  będzie  dalej.  Komunikaty 

radiowe  z  pomyślnych  zmieniły  się  w  tragiczne  (m.in.,  że  hitlerowcy  mordują  ludność 
cywilną, a powstańcy opuszczają niektóre pozycje na Woli i Ochocie.” 

Wyglądało  na  to,  że  powstanie  w  Warszawie  zdąży  wygasnąć  zanim  dowództwo  AK 

zdecyduje  się  poderwać  swoje  oddziały  w  terenie  i  ruszyć  na  odsiecz.  Dopiero  w  połowie 
sierpnia zelektryzował ich nieoczekiwany rozkaz o przegrupowaniu i mobilizacji oddziałów. 
A więc jednak odsiecz! 

Radość okazała się przedwczesna. Nie wszyscy mogli wyruszyć na pomoc stolicy: mieli 

iść  tylko  najzdrowsi,  którzy  wytrzymają  ciężki,  dwustukilometrowy  marsz,  żołnierze 
ostrzelani,  zahartowani  w  bojach,  dobrze  wyszkoleni.  W  sumie  najwyżej  piętnaście  procent 
stanu oddziału. 

Rozpoczęła  się  pospieszna  reorganizacja,  dobieranie  ludzi.  Wtedy  też  po  raz  pierwszy 

oddziały przyjęły nazwy przedwojennych pułków stacjonujących na tym terenie, a więc 27 i 
74  pp,  które  weszły  w  skład  7  Dywizji  Piechoty  Armii  Krajowej.  Wyznaczono  nowych 
dowódców. Wszystko to wywołało nieco zamieszania; uporali się z tym w dwa dni. 

Podporucznik  „Marek”  tak  odnotował  początek  tego  wielkiego  marszu  przez  teren 

najeżony posterunkami i oddziałami wroga: 

„Siedemnastego sierpnia przystąpiono do forsowania rzeki Pilicy w okolicy Przedborza. 

Wybrano dogodne miejsce do przeprawy. Oddziały piesze przechodziły po prowizorycznym 
drewnianym  moście  (tylko  dla  pieszych),  natomiast  kawaleria  i  tabory  przeprawiały  się  w 
bród przez rzekę. Nocna przeprawa tak dużej liczby wojska trwała około dwóch godzin i nie 
została  zauważona  przez  nieprzyjaciela.  Piaszczyste  drogi  i  tumany  kurzu  dawały  się 
wszystkim  porządnie  we  znaki.  Na  postojach  często  brakowało  wody  do  picia.  Nie  można 
było wychodzić z szeregu, gdyż każdej chwili kolumna mogła ruszyć dalej pod osłoną nocy. 
Ludzie  patrzyli  na  nas  zdumieni:  zaledwie  przed  paru  dniami  Niemcy  toczyli  tu  walkę  z 
partyzantami, a teraz maszeruje regularne Wojsko Polskie. 

„Chociaż  mijaliśmy  biedne  wsie,  ludność  przyjmowała  nas  bardzo  serdecznie,  a  nawet 

entuzjastycznie. 

„Dotarliśmy  do  wsi  Biały  Ług.  Zatrzymaliśmy  się  nad  stawem,  gdzie  mogliśmy 

wymoczyć  obolałe  nogi  i  napić  się  wody  w  gajówce.  Dowództwo  dywizji  widząc 
przemęczenie  żołnierzy  zarządziło  kilkugodzinny  odpoczynek.  Dowódcy  pułków  mjr8ppłk 
Franciszek  Polskowski  „Korsak”  i  mjr  Hipolit  Świderski  „Jur”,  „Szary”  wizytowali 
poszczególne bataliony i kompanie. Uzupełniono sprzęt bojowy, prowiant i środki łączności. 
Przy ognisku żołnierze śpiewali partyzanckie pieśni, w tym „Jędrusiową dolę”, której autorem 
był nasz kolega Czesław Kalkusiński „Czechura”, żołnierz 74 pp AK. Miejscowe dziewczęta 
bacznie przyglądały się chłopcom z lasu. Tu i ówdzie można było zobaczyć rozmawiające i 
śmiejące  pary.  Młodość  ma  swoje  prawa  i  nie  zna  smutku  ani  ponurych  myśli.  Spotkanie 
partyzanta i miłej dziewczyny zawsze kończyło się serdecznym pożegnaniem, które pamięta 

background image

się  długo,  nawet  w  najtrudniejszych  chwilach.  Przy  pożegnaniach  były  łzy  w  oczach. 
Staruszki żegnały nas znakiem krzyża, życzyły zwycięstwa i powrotu do rodziny.” 

Dziewiętnastego  sierpnia  pod  wieczór  oddziały  ubezpieczane  przez  szpicę  i  szperaczy 

ruszają  w  dalszą  drogę.  Przed  nimi  teren  nie  znany,  odległy  od  rodzinnych  wiosek  i 
miasteczek.  Szerokim  łukiem  obchodzą  wieś  Radoszyce,  w  której  stoją  większe  oddziały 
niemieckie.  Nie  ma  mowy  o  zatrzymaniu  się,  wytchnieniu.  Nawet  wodę  czy  mleko,  które 
wynosili  im  na  drogę  mieszkańcy,  piją  w  marszu.  Kompania  „Robotnika”  otrzymuje  rozkaz 
ubezpieczenia  przejścia  przez  szosę  Radoszyce  —  Jacentów.  Mimo  skrajnego  wyczerpania 
porucznik podrywa ludzi niemal do biegu. Wszystko idzie jak w zegarku: gniazdo cekaemu z 
dobrym polem ostrzału,  posterunki wysunięte w prawo i w lewo. Prawie od razu nadchodzą 
główne siły. Przemarsz w poprzek drogi trwa prawie godzinę. Mimo iż cały czas nie mogli 
spuścić szosy z oka, jednak trochę odpoczęli. Potem szli już w straży tylnej. 

Nocny marsz dał  się wszystkim  we znaki,  toteż wschód słońca powitali  jako zapowiedź 

odpoczynku.  Przeszli  jeszcze  przez  wieś.  Drzewa  uginały  się  pod  dorodnymi  jabłkami.  Nie 
wolno  rwać,  nie  wolno  wychodzić  z  szeregu.  Krótki  odpoczynek,  śniadanie  i  znów  dalej. 
Minęli  Miedzierze,  weszli  do  lasów  koneckich.  W  ostatniej,  dotykającej  prawie  lasu  wsi, 
„Robotnik”  kupił  cały  kosz  jabłek  i  rozdzielił  wśród  żołnierzy.  Były  wonne  i  soczyste, 
większe niż te, które nie tak dawno mijali łykając tylko ślinkę. 

Całą niedzielę 20 sierpnia szli dalej. Nikt nie narzekał, wszyscy rozumieli, że konieczny 

jest  pośpiech.  Warszawa  broczyła  krwią.  Teren,  na  który  wkroczyli,  był  trudny,  bagienny, 
piaszczysty. Przebywszy rzekę Czarną weszli na rozległe moczary, potem kurz wzbijany ich 
własnymi nogami tworzył na przemoczonych wyżej kolan nogach obrzydliwą skorupę. 

O  zmierzchu  musieli  przeskoczyć  linię  kolejową  Końskie  —  Skarżysko  Kamienna. 

Prowadził  ich  przewodnik,  gajowy  z  miejscowej  placówki  AK.  Niemcy  nic  nie  zauważyli. 
Równie  sprawnie  i  bez  przeszkód  przeskoczyli  potem  szosę.  Wprawdzie  na  polnej  drodze 
omal  nie  ugrzęzła  w  bagnie  jedna  furmanka,  ale  żołnierze  „Robotnika”  zdołali  ją  jakoś 
wyciągnąć. 

Po odpoczynku, 21 sierpnia czekał ich ostatni przed miejscem koncentracji odcinek drogi: 

Lelitkowo — Lasy koło Huciska — Ruski Bród — Wawrzynów — rzeka Radomka — lasy w 
rejonie  Przysuchy.  Tu  założono  wielkie  obozowisko.  Zdawać  by  się  mogło,  że  dla  tak 
poważnych  sił  (trzy  pułki,  w  sumie  około  sześciu  tysięcy  żołnierzy)  jedynym  poważnym 
problemem mogą być tylko Niemcy. 

Okazało się jednak, że najtrudniejszą sprawą stało się… wyżywienie skoncentrowanych 

tu  sił.  W  zasadzie  każdy  oddział  miał  swoje  służby  kwatermistrzowskie  dbające  o 
zaopatrzenie.  Jednak  kupowanie  żywności,  nawet  przy  godziwej  zapłacie,  natrafiało  na 
poważne trudności. Chłopi musieli oddawać kontyngenty, poza tym obawiali się niemieckich 
represji. Leśni przecież odejdą, a oni zostaną. 

Kieleckiemu korpusowi „Jodła” — największej koncentracji wojsk Armii Krajowej poza 

Warszawą — groził po prostu głód. Na domiar złego wywiad meldował, że Niemcy ściągnęli 
pod  Warszawę  doborową  dywizję  „Hermann  G~oring”  i  inne  oddziały  i  przystąpili  do 
generalnego szturmu na broniące się jeszcze dzielnice miasta. 

W tej sytuacji wkroczenie na otwarte podwarszawskie tereny  groziło korpusowi  „Jodła” 

wykryciem przez nieprzyjacielskie lotnictwo, otoczeniem i rozbiciem przez siły pancerne. 

Dowództwo  Polskich  Sił  Zbrojnych  w  Londynie  i  Komenda  Główna  AK  wciąż  nie 

podejmowały decyzji: maszerować dalej, czy wracać do baz wyjściowych. Dowódca „Jodły” 
płk Jan Zientarski „Ein” postanowił rozstrzygnąć problem na własną rękę. 

W nocy z 23 na 24 sierpnia w gajówce Promień stawili się dowódcy wszystkich sześciu 

pułków:  2,  3 i  4  pp  Legionów  25,  27  i  74  pp.  Część  oficerów  zasiadła  za  stołem,  część  na 

background image

zydlach, łóżkach. Jasne światło naftowej lampy padało na twarze nieco zmęczone, ale napięte, 
świadome, że decyzja, dla której ich wezwano, jest sprawą życia iśmierci. 

—  Panowie  —  powiedział  pułkownik  —  w  zasadzie,  zwyczajem  wojskowym, 

powinniśmy  zacząć  od  najniższego  stopniem  i  wysłuchać  po  kolei  wszystkich  opinii, 
jednakże sytuacja jest szczególna. Nie jesteśmy wystarczająco uzbrojeni do otwartej walki w 
polu.  Żołnierz  jest  dobry,  bojowy  i  przeszkolony.  Ale  nie  mamy  broni  ciężkiej, 
przeciwpancernej. Brak nam także amunicji. 

Przerwał na chwilę i powiódł wzrokiem po obecnych. Nikt się nie odezwał. Podjął więc: 
— W takiej sytuacji dalszy marsz na Warszawę graniczyłby z samobójstwem. Wiem, że 

wszyscy  jesteśmy  gotowi  oddać  życie.  Jesteśmy  żołnierzami  i  zawsze  się  z  taką 
ewentualnością liczymy. Nie o nas tu wszakże chodzi, ale o młodzież, która wyginie i to bez 
większego  sensu.  Na  nasze  meldunki  dowództwo  ma  tylko  jedną  odpowiedź  —  czekać. 
Wobec tego przerywamy dalsze działania. Rozwiązujemy zgrupowanie. Oddziały powrócą na 
swoje tereny i tam przystąpią do wykonywania akcji „Burza”. Czy ktoś ma inne propozycje? 

Znów  milczenie  było  jedyną  odpowiedzią.  Właściwie  wszyscy  —  z  wyjątkiem  kilku 

wyższych  oficerów  —  zgadzali  się,  choć  niektórych  ogarniało  rozgoryczenie:  taki  szmat 
drogi, tyle wysiłku, a tu nagle  — zawracać. Szczególnie młodsi, niezbyt dobrze orientujący 
się w sytuacji, byli zrozpaczeni. Wielu skłonnych było nawet posądzać dowództwo o zdradę. 
A  Warszawa  płonęła.  Czy  jednak  niemal  pewna  hekatomba  korpusu  na  przedpolach  mogła 
zmienić losy stolicy? 

Odpowiedź  była  tylko  jedna:  nikt  poza  armią  radziecką,  która  na  rozkaz  Stalina 

wstrzymała ofensywę, nie mógł odwrócić klęski powstania. Ale front stanął na drugim brzegu 
Wisły.  W  tej  sytuacji  Komenda  Główna  AK  rozumiejąc  motywy,  jakimi  kierował  się  płk 
Zientarski, zatwierdziła decyzję odwołującą odsiecz. 

Decyzja  o  wstrzymaniu  marszu  nie  była  łatwa,  ale  jak  się  okazało,  dekoncentracja 

oddziałów  i  powrót  do  baz  wyjściowych  także  nie  były  proste.  Niemcy  zorientowani  w 
przypuszczalnych kierunkach ruchu oddziałów partyzanckich zmobilizowali znaczne siły. W 
drodze powrotnej leśni musieli stoczyć ciężkie walki w rejonie Rudy Pilczyckiej, Radoszyc, 
nad rzeką Czarną i Pilicą oraz w powiatach Włoszczowa, Końskie i Radomsko. 

Jeden  z  uczestników  koncentracji  kieleckiego  korpusu  „Jodła”  do  końca  życia  będzie 

pamiętał scenę, jakiej był świadkiem. Po latach tak o tym powie: 

„Kiedy  w  połowie  września  wracaliśmy  do  rejonu,  skąd  wyruszyliśmy  w  lasy 

radomszczańskie  —  i  zwartym  oddziałem  maszerowaliśmy  przez  Cielętniki,  jakaś  kobieta 
wyskoczyła z chałupy, uklękła na drodze i krzycząc: O boże! Mnie hitlerowcy wywieźli po 
upadku Woli i wszystkich straciłam… To u nas chłopcy z butelkami w ręku szli na czołgi, a 
tu prawdziwe Wojsko Polskie… 

„W naszych szeregach panowało milczenie — smutek i łzy były wyrazem tragedii, jaką 

przeżyliśmy.” 

background image

Quasimodo 

Latem 1944 roku, może trochę wcześniej albo później, jakoś ludziom to z głowy uleciało, 

po wsiach zaczął chadzać żebrak. Niewielkiego wzrostu, prawie karzeł, z nieproporcjonalnie 
dużą głową i  garbem  czy też skrzywieniem ramienia, wyglądał  nieszczęśliwie i  pokracznie. 
W  Żytnie,  Sekursku,  Cielętnikach,  Raczkowicach,  Garnku  czy  Nowej  Wsi  gospodynie  o 
miękkich  sercach  wciskały  mu  pajdy  chleba  z  masłem,  czasami  boczkiem,  niekiedy  parę 
złotych, co hojniejsi kawałek kiełbasy. Dziękował wylewnie, ogarniając swe łachmany, jakby 
się ich wstydził, jakby czuł się obco w podobnym stroju. 

— Musi, co on z panów, a teraz zepsiał i niesporo mu chodzić po prośbie — mówiono. 
Zaglądał  też  do  dworów,  leśniczówek  i  folwarków.  Ktoś  bardziej  oczytany  nadał  mu 

przezwisko Quasimodo. Na wsiach powtarzano dziwne słowo, nie bardzo wiedząc, skąd się 
wzięło.  I  tak  już  zostało.  Karzeł  musiał  jednak miewać  okresy  sytości,  bo  zdarzały  się  całe 
tygodnie, czasem miesiące, kiedy w ogóle się nie pojawiał. 

Jedni o nim nie pamiętali, inni dziwili się, że jakoś nie przychodzi, ale nikt nie zastanowił 

się,  gdzie  karzeł  mieszka,  skąd  się  wziął  i  czy  w  ogóle  potrafi  sam  zjeść  to  wszystko,  co 
wyżebrze.  Tylko  nieliczni  zastanawiali  się,  że  pojawienie  się  Quasimoda  dziwnie  czasem 
wiąże się z niemieckimi pacyfikacjami lub obławami. 

Pierwszy zwrócił na to uwagę Władysław Gieysztor, administrator Cielętnik należących 

do  owdowiałej  pani  Steinhagenowej.  Stefan  Steinhagen  poległ  w  obronie  Warszawy.  Pan 
Władysław,  oficer  artylerii  konnej,  uważał,  że  do  jego  obowiązków  należy  nie  tylko 
kierowanie gospodarką dworską, lecz ścisła współpraca z placówkami Armii Krajowej. 

Jego  meldunek  został  przyjęty  z  należytą  uwagą.  Jednakże  były  to  tylko  poszlaki.  Nikt 

Quasimoda nie złapał na gorącym uczynku, a każde, nawet najzręczniejsze wyciąganie go na 
słówka okazywało się bezowocne. Albo żebrak był rzeczywiście niespełna rozumu, albo po 
mistrzowsku  grał  swoją  rolę.  I  właściwie  na  tym  się  skończyło.  Wszyscy  mieli  ważniejsze 
sprawy na  głowie. Najpierw w Warszawie wybuchło  powstanie. Wiele oddziałów miało iść 
na  pomoc  stolicy.  A  potem,  na  oczach  stojących  za  Wisłą  wojsk,  wykrwawieni  powstańcy 
poszli do niewoli. Ewakuowana z miasta ludność zalała okoliczne wioski i majątki. 

I wtedy sprawa Quasimoda odżyła. 
W październiku Rosjanie zrzucili w okolicznych lasach paru spadochroniarzy, by zasilić 

jakiś swój oddział partyzancki, który zabrnął w te strony. Niemcy zaalarmowani przez swych 
informatorów uznali, że coś się szykuje. Obecność kilku plutonów z 27 i 74 pp AK i jednego 
oddziału AL zdawały się te obawy potwierdzać. 

W  parę  dni  później  około  dwa  tysiące  Niemców  otoczyło  lasy.  We  dworze  w 

Cielętnikach  stanął  sztab  z  generałem  w  płaszczu  z  czerwonymi  wyłogami.  Nad  polnymi 
drogami  niósł  się  warkot  ciężarówek,  samochodów  pancernych  i  motocykli.  Zewsząd 
dobiegało  gardłowe  naszczekiwanie  komend.  Wzięto  kilkudziesięciu  zakładników,  przede 
wszystkim spośród uciekinierów z Warszawy. 

background image

—  Jeśli  zginą  nasi  żołnierze,  jeśli  bandyci  będą  strzelać  do  nas  zza  węgła,  zostaniecie 

rozstrzelani. 

Stłoczeni  przy  ogrodzeniu  parku,  pod  lufami  cekaemów,  zakładnicy  z  zapartym  tchem 

nasłuchiwali, czy nie dojdą do nich odgłosy walki. Jakiekolwiek straty niemieckie mogły dla 
nich  znaczyć  tylko  jedno  —  wyrok  śmierci.  Ale  nad  lasem  wisiała  cisza.  W  oddali  płonęła 
tylko  leśniczówka  Brzozówki  zbombardowana  z  powietrza  i  ostrzelana  pociskami 
zapalającymi.  Lekki  swąd  spalenizny  docierał  do  zakładników  wzmagając  ich  niepokój. 
Niemal  równocześnie  z  podpaleniem  Brzozówek  na  dworskie  podwórze  wtoczyła  się 
kolumna  samochodów  pancernych.  Pilnujący  gorzelni  żołnierze  Landwehry  bez  większego 
zainteresowania  patrzyli  na  łaciato  malowane  pojazdy  z  czarno-białymi  krzyżami.  Tylko 
chłopaki  z  czworaków  i  ze  wsi  zaciekawieni  podchodzili  coraz  bliżej.  Nie  odpędzani  przez 
załogę zaczęli nawet wspinać się do włazów, zaglądać do szpar strzelniczych. 

Pierwsi  zobaczyli  go  chłopcy  Pietrasa,  Falany,  Musiała  czy  Skolimowskich.  Siedział  w 

pancerce  ubrany  w  mundur  Wehrmachtu.  Inni  żołnierze  kręcili  się  na  zewnątrz, 
rozprostowywali kości, ćmili papierosy. On tkwił nieruchomo, zerkając tylko przez niewielki 
wizjer  z  uchyloną  klapą.  Choć  otwór  był  mały,  a  w  środku  było  prawie  ciemno,  nie  było 
wątpliwości: to był on, żebrak Quasimodo. 

Jeszcze  paru  skrupulantów  idzie  niby  to  prosić  o  puste,  błyszczące  pudełka  po 

papierosach  „Juno”.  Jeden  nawet  podchodzi  bliziutko  i  choć  karzeł  gniewnie  zatrzaskuje 
okienko, chłopaki są absolutnie pewni — duża głowa, charakterystyczne skrzywienie ramion. 
O  pomyłce  nie  może  być  mowy.  Chłopcy  wycofują  się.  Efektowne  opakowania  od 
papierosów ciskają ze złością do gnoju. 

Leśniczówka dogasa. Resztki dymu rozwiewa jesienny wiatr. Ostrzeżone w porę oddziały 

partyzanckie  rozproszyły  się,  wymknęły  z  sieci  obławy.  Uderzenie  przygotowane  z  takim 
nakładem  sił  trafiło  w  próżnię.  Wieczorem  sztab  z  generałem  wsiadł  do  samochodów  i 
odjechał, za nim ruszyły ciężarówki z piechotą i wozy pancerne. Zakładników-uciekinierów, 
miejscowych leśniczych, gajowych i  robotników rolnych zwolniono,  niektórych skierowano 
do kopania rowów przeciwpancernych i strzeleckich nad Pilicą. 

Nad  lasami  znów  zawisła  jesienna  cisza;  w  nieruchomym  powietrzu  bezgłośnie 

szybowały opadające z drzew liście, czasem wysoko w konarach zaszumiała przelotna ulewa. 
Meldunki o roli, jaką odegrał Quasimodo, trafiły gdzie trzeba. Cóż z tego, kiedy żebrak, jakby 
coś przeczuwając, zniknął jakby się zapadł pod ziemię. Do czasu. 

Nadmierna  pewność  siebie,  a  może  przekonanie,  iż  nikt  nie  zdołał  go  rozpoznać  w 

mrocznym  wnętrzu pancerki wzięły  górę nad ostrożnością. Pewnego dnia Quasimodo znów 
pojawił się w okolicy. Nie zmienił nawet przebrania. Pierwszy zobaczył go „Sęk”. Z początku 
chłopak nie dowierzał oczom. 

Jak  on  śmie?  —  pomyślał.  Ale  zaraz  się  zreflektował.  Przecież  to  wymarzona  okazja, 

żeby się z nim rozprawić. 

Skoczył do domu  po rower i udając, że ma coś pilnego do załatwienia, popedałował  w 

las. Wyprzedził Quasimoda, który szedł w kierunku gajówki Nowa Wieś, ale zarazem stracił 
go z oczu. Nie było to najzręczniejsze. Zatrzymał się, udając, że poprawia coś przy rowerze. 
Żebrak  minął  go  obojętnie.  Fortel  się  udał.  „Sęk”  wskoczył  na  rower.  Ale  Quasimodo 
posuwał się bardzo powoli. Ileż razy można poprawiać łańcuch czy majstrować przy wentylu? 
Już  miał  powtórzyć  swą  pantomimę,  gdy  w  pobliskiej  przesiece  zobaczył  kręcących  się 
żywiczarzy. Znał ich. Niektórzy byli żołnierzami AK z okolicznych placówek. Wysłuchawszy 
go rozłożyli bezradnie ręce. 

— Tu blisko nie ma żadnego naszego oddziału. A my nie mamy broni. Trudno będzie go 

ująć. 

— Dobra — zgodził się. Ja się tym zajmę. Tylko uważajcie, dokąd pójdzie. 

background image

W  kilka  minut  był  pod  gajówką  Nowa  Wieś.  Zameldował  gajowemu,  kogo  spotkał  na 

deodze, że nadał sprawę i że trzeba się śpieszyć. 

—  To  prawda  —  przytaknął  Walczak  —  wszystkie  oddziały  stąd  odeszły.  Ale  przez 

placówkę  w  Przyrowie  lub  Dąbrowie  Zielonej  można  zawiadomić  oddział  „Ponurego”  albo 
„Twardego”. Na pewno coś wykombinują. 

„Sęk” uczynił ruch, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale Walczak przerwał mu. 
— Jadę tam. A ty zostaw rower, weź Musiała, i obaj miejcie go na oku. Jak zobaczy, że 

mnie  nie  ma  w  gajówce,  na  pewno  pójdzie  do  Antonina.  Dam  znać,  żeby  go  tam  dobrze 
ugościli. 

Leśniczym w Antoninie był Aleksander Steinhagen, rodzony brat poległego w 1939 roku 

Stefana, również żołnierz AK. Opowieść Walczaka nie zaskoczyła go. 

— Od początku gość wyglądał mi podejrzanie. Ta cała żebranina to wielka lipa. 
Zieliński  i  Musiał  nadłożyli  sporo  drogi,  przedzierając  się  przez  mokre  chaszcze. 

Przemoczeni do nitki wynurzyli się z lasu tuż za Quasimodem. Niewiele brakowało a byłby 
ich  spostrzegł.  W  ostatniej  chwili  uskoczyli  za  drzewo.  Walczak  miał  rację  —  fałszywy 
żebrak zmierzał do leśniczówki Antonin. Nie odwracał się, nie rozglądał się na boki, co w ich 
mniemaniu  powinien  robić  każdy  szpicel.  Szedł  jak  prawdziwy  żebrak,  z  lekka  powłócząc 
nogami, ni to zmęczony, ni to zrezygnowany. 

— Jakbym nie wiedział — szepnął „Sęk” — tobym nie uwierzył. Gra jak stary aktor. 
— Długo sobie nie pogra — powiedział Musiał. — Już go tam nasi wezmą w obroty. 
Kiedy zobaczyli, że szpicel skręcił na drogę prowadzącą wprost do leśniczówki Antonin, 

przystanęli za ułożonymi na wysokość człowieka sągami świeżo ściętych pni. Stąd widzieli 
jak  na  dłoni  podwórze  i  wszystkie  zabudowania.  Sągi  były  tuż  obok  traktu;  tędy  powinien 
nadejść patrol lub oddział, który miał ująć Quasimoda. 

Czekali  niecierpliwie,  niemal  z  zapartym  tchem.  Co  będzie,  jeśli  szpieg  wyjdzie 

wcześniej? Czy mają się na niego rzucić z gołymi rękami? A jeśli ma przy sobie broń? 

Jednak Steinhagen pamiętał o instrukcji. Gościł obdartusa szczodrze, i wciąż napomykał 

o  partyzantach,  o  jakichś  bliżej  nie  określonych  akcjach.  Karzeł  pozornie  nie  okazywał 
zainteresowania,  ale  chcąc  zdobyć  jak  najwięcej  informacji  jadł  za  dwóch:  siorbał  zupę, 
zagryzał chlebem, prosił o dolewkę, choć widać było, że już nie może więcej. 

Chłopcom dłużyło się niepomiernie. Przestępowali z nogi na nogę, rozglądali się, czy nie 

widać  obiecanego  przez  Walczaka  patrolu.  Kiedy  już  zdawało  się,  że  żadne  sztuczki 
Steinhagena nie zdołają  zatrzymać szpicla w leśniczówce, na rozmiękłej od deszczu drodze 
zaciamkały  kroki.  Nad  przycupniętymi  za  sągiem  chłopcami  pochylił  się  oficer  w 
wojskowym płaszczu i polowej rogatywce. Za nim  stało trzech również umundurowanych i 
uzbrojonych żołnierzy. 

— Jeszcze jest? — zapytał dowódca. 
„Sęk” wyprężył się na baczność. 
— Melduję posłusznie, panie poruczniku, że jest. Jużeśmy myśleli, że nie zdążycie. 
— Nie ma strachu. Na wszelki wypadek pokażcie, który to. 
— Zaraz go…? 
Oficer popatrzył niechętnie na Zielińskiego. 
— A co to my jakieś bandziory, żeby ludzi jak kuropatwy strzelać? Idzie tylko o to, żeby 

nam się nie wymknął. Głupio by było capnąć nie tego, co trzeba. 

Chłopcy ze zrozumieniem kiwnęli głowami. „Sęk” chciał jeszcze coś powiedzieć, ale w 

tej  samej  chwili  drzwi  leśniczówki  skrzypnęły  i  na  progu  stanął  Quasimodo.  Rozejrzał  się 
dokoła jak człowiek, który sprawdza, jaka jest pogoda. Przeszedł spokojnie przez podwórze, 

background image

otworzył  furtkę  i  znalazł  się  na  drodze.  Kiedy  mijał  sągi  drewna,  wyrośli  przed  nim  dwaj 
żołnierze z gotowymi do strzału pistoletami, trzeci zaszedł go od tyłu. 

— H~ande hoch! 
Posłusznie  podniósł  ręce  do  góry.  Nie  miał  przy  sobie  broni  ani  żadnego  dokumentu, 

który mógłby stanowić jakąś poszlakę. Na wszystkie pytania odpowiadał niezmiennie: 

— Nie mam z czego żyć, to i chodzę po ludziach. 
Nie sposób było nawet ustalić, gdzie mieszka. Z uporem utrzymywał, że raz tu, raz tam 

zawsze go ktoś przygarnie. Gdzie i kto go ostatni raz przygarnął, nie umiał powiedzieć. 

— Ja prosty człowiek, pamięci nie mam. 
—  A  tego,  żeś  w  szkopskim  mundurze  na  obławę  przyjechał  też  nie  pamiętasz?  —  nie 

wytrzymał któryś z żołnierzy. 

Porucznik uciszył go gestem dłoni. 
— Nie przed nami się będzie tłumaczył. Myśmy zrobili swoje. Idziemy. 
Skinęli chłopcom i wkrótce zniknęli w jesiennej mgle. Quasimoda chłopcy już nigdy nie 

zobaczyli.  Nawet  im  nie  powiedziano,  że  po  wyroku  sądu  wojennego  został  rozstrzelany  i 
zakopany  gdzieś  w  lesie.  Po  wsiach  i  wśród  partyzantów  długo  krążyły  opowieści,  że  był 
Volksdeutschem,  strażnikiem,  niektórzy  mówili,  że  katem  w  piotrkowskim  więzieniu. 
Dodatkowo dorabiał sobie jako szpicel. Gdyby nie jeden jedyny błąd, jaki popełnił w czasie 
obławy, pewnie nigdy by go nie zdołano zidentyfikować. Odszedł w niepamięć tak, jak z niej 
wychynął, niczym pokraczny gad, którego ukąszenia niosły śmierć. 

Niektórzy  zadawali  sobie  tylko  pytanie,  czy  to  przezwanie  zaczerpnięte  z  wielkiej 

literatury nie było dla niego zbyt wielkim wyróżnieniem. Ale zastanawiali się nad tym tylko 
nieliczni, prostoduszni byli przekonani, że właśnie tak brzmiało jego nazwisko. 

background image

Tajemniczy wybuch 

Siódmy  czerwca  1944  był  nie  tylko  słoneczny  i  ciepły  —  w  powietrzu  czuć  było 

zbliżające  się  lato  —  ale  także  radosny  i  pełen  optymizmu:  poprzedniego  dnia  alianci 
wylądowali we Francji. A inwazja na kontynent oznaczała początek końca Trzeciej Rzeszy. 

Tego właśnie dnia zdarzyło się coś, o czym „Sęk” miał pamiętać do końca życia. 
Słońce  stało  w  zenicie  przypiekając  solidnie.  Zanim  wyprowadził  rower  z  sieni 

leśniczówki, „Sęk” rzucił okiem na zegarek. Dochodziła druga. Rozkaz, który miał zawieźć z 
leśnictwa Brzozówki do Cielętnik, był wystarczająco wyżny, by ani chwili nie zwlekać. Był 
krótki  i  zgodnie  z  konspiracyjną  praktyką  chłopiec  nauczył  się  go  na  pamięć:  „Rozpoznać 
teren przed przemarszem oddziałów partyzanckich w lasy Sekurska i Żytna”. 

Wyjeżdżając na otwartą przestrzeń koło stawów rybnych w Cielętnikach „Sęk” powtarzał 

sobie  w  myślach  meldunek.  Nagle  usłyszał  nisko  nad  głową  przeraźliwy  świst.  Odruchowo 
pochylił się nad kierownicą i mocniej nacisnął pedały. Niewąski kaliber!  — przemknęło mu 
przez myśl. — Szczęście, że szedł górą. 

Nie zdążył zeskoczyYć z roweru, gdy powietrzem targnął głuchy huk. Zadzwoniło mu w 

uszach.  W  oddali  trysnął  potężny  kłąb  dymu.  „Sęk”  zahamował  starając  się  zapamiętać 
miejsce, w którym nastąpił wybuch. Dym  powoli  się rozwiewał. Chłopiec odczekał jeszcze 
chwilę, ale eksplozja się nie powtórzyła. 

Co to mogło być? — zastanawiał się. — Przecież nie samolot. Pocisk wielkiego kalibru? 

Może to ma jakiś związek z inwazją aliantów? 

Mógł  tak  stać  nie  wiadomo  dokąd,  wymyślając  coraz  to  nowe  koncepcje.  Odczekał,  aż 

przestanie  mu  dzwonić  w  uszach,  wskoczył  na  rower  i  co  sił  w  nogach  popedałował  w 
kierunku  Sekurska  i  Soborzyc,  gdzie  unosiły  się  jeszcze  nikłe  smużki  dymu.  Po  drodze 
spotkał kumpla. Mały Skolimowski był równie zaciekawiony jak on. 

Po paru minutach byli na miejscu. W ziemi widniał olbrzymi lej. Miał chyba z dziesięć 

metrów  głębokości  i  prawie  czterdzieści  średnicy.  Dla  pewności  obeszli  go  dookoła,  licząc 
kroki. Wyszło im około stu. 

— Do diabła — powiedział Heniek z niedowierzaniem. — Jak żyję, czegoś takiego nie 

widziałem. 

—  A  ile  razy  byłeś  pod  ogniem  artylerii?  Dużoś  widział  lejów  po  wybuchach?  — 

zainteresował się „Sęk”. 

Heniek bezradnie rozłożył ręce. 
— Ani jednego. 
Roześmieli się obaj. 
— No cóż. Trzeba migiem zrobić szkic i pozbierać trochę części. To może być ważne. 
Usiedli  i  starannie  narysowali  wyrwę  w  ziemi,  starając  się  dokładnie  odwzorować 

postrzępione, nierówne brzegi. Skończywszy zabrali się do poszukiwania odłamków i części 
tego,  co  eksplodowało.  Fachowcy  pewnie  zorientują  się,  co  to  było.  Odłamki  stali  i 

background image

aluminium leżały porozrzucane w promieniu prawie stu metrów. Ze zdziwieniem stwierdzili, 
że stojąca niedaleko stodoła była nietknięta. 

Schowali  szkic  i  zawinęli  pozbierane  odłamki  w  koszulę  z  zawiązanymi  na  supeł 

rękawami. Już mieli odchodzić, gdy koło leja pojawił się por. Karol Kutnicki „Kruk” z trzema 
żołnierzami. Oddział jego stacjonował we wsi Sekursko; oni także wyraźnie słyszeli wybuch. 
Po chwili nadeszli por. Aleksander Arkuszyński „Maj” i pchor. Jan Kozieł „Orzeł”, których 
oddział  został  na  skraju  lasu,  aby  ubezpieczać  odwrót  w  przypadku  pojawienia  się 
żandarmerii. 

Stojących  przy  leju  oficerów  wkrótce  otoczyli  mieszkańcy  okolicznych  zabudowań, 

głośno rozprawiając o tym, co się stało.  Z niepokojem myśleli,  co się tu będzie działo, gdy 
zjawią  się  Niemcy.  Jakby  dla  potwierdzenia  tych  obaw,  nisko  na  niebie  ukazał  się 
zwiadowczy samolot typu „Storch”. 

Najbardziej  doświadczony  „Kruk”  nakazał  partyzantom  wycofać  się,  a  ludziom  wracać 

do  domów.  Był  najwyższy  czas.  Na  szosie  koło  Cielętnik  ukazała  się  kawalkada  czterech 
motocykli i trzech samochodów ciężarowych. Przez lornetkę można było dostrzec zielonkawe 
mundury żandarmerii. 

„Sęk”  i  Skolimowski  zawrócili  do  leśniczówki  Brzozówki.  Na  widok  syna  z  kolegą, 

kapitan „Władek” uniósł brwi ze zdziwieniem i dezaprobatą. 

— Przekazałeś meldunek? 
Chłopiec  przecząco  pokręcił  głową.  Zaszły  ważne  okoliczności.  Może  eksplozja  i 

zainteresowanie,  jakie  ona  wywoła,  w  ogóle  uniemożliwią  przemarsz  oddziałów 
partyzanckich? Dokładnie zreferował ojcu sprawę; wygrzebał z kieszeni szkic leja, wysupłał z 
koszuli skręcone i poszarpane odłamki. Kapitan z uwagą pochylił się nad zeszytową kartką i 
metalowymi kawałkami. 

— Ciekawe — mruczał. — Bardzo ciekawe. To potwierdzałoby nasze przypuszczenia. 
—  Jakie  przypuszczenia?  —  nie  mógł  się  powstrzymać  „Sęk”.  Z  przekrzywioną  głową 

przyglądał się ojcu. 

Zieliński zawahał się. 
—  I  tak  już  wiesz  dużo  —  zdecydował.  —  Poza  tym  to  nie  nasza,  ale  niemiecka 

tajemnica. 

Chłopcom aż zaświeciły się oczy. 
—  A  więc  nasz  wywiad  —  powiedział  kapitan  —  jeszcze  w  zeszłym  roku  otrzymał 

wiadomość, że gdzieś w południowej Polsce znajduje się wyrzutnia tajemniczej broni, której 
pociski  eksplodują  w  różnych  częściach  kraju.  Wszystkie  nasze  placówki  i  oddziały 
partyzanckie  miały  meldować  o  każdym  zauważonym  wybuchu  lub  jakichkolwiek 
działaniach, które mogły mieć związek z niemieckimi eksperymentami. Chodziło głównie o 
ustalenie  kierunków,  z  których  nadlatywały  pociski,  opisy  eksplozji  oraz  zbieranie  i 
przekazywanie wywiadowi pozostałych po wybuchu części. Więc nieświadomie postąpiliście 
akurat tak, jak nakazywała instrukcja. Należy się wam pochwała. 

Kapitan  wyciągnął  mapę  swojego  rejonu,  sporządził  odrys  na  kalce  i  oznaczył  miejsce 

eksplozji.  Dołączył  meldunek  spisany  według  opowieści  syna  i  zebrane  odłamki  pocisku. 
Jeszcze tego samego dnia pojechał do Częstochowy, aby przekazać materiały do inspektoratu 
AK.  Komendant  inspektoratu,  mjr  Tadeusz  Król  „Dołęga”  natychmiast  dostarczył  je  do 
komendy okręgu. 

W  dwa  dni  później  „Sękowi”  polecono  wziąć  bryczkę  i  udać  się  na  stację  kolejową 

Julianka  koło  Złotego  Potoku.  Miał  stamtąd  zabrać  „instruktora  żywicowania”.  Dziwnego 
leśnika  piastującego  oficjalny  urząd  należało  powitać  umówionym  hasłem;  pośród 
wysiadających „leśnik” miał się wyróżniać tyrolskim kapelusikiem z piórkiem. 

background image

Pociąg przyjechał  punktualnie, wysiadło  tylko  kilka osób. Mężczyzna  w  kapelusiku był 

jeden.  Pomyłka  była  niemożliwa,  ale  zgodnie  z  rozkazem  trzeba  się  było  upewnić.  „Sęk” 
podszedł do przyjezdnego. 

— Czy pan w sprawie żywicowania? 
Przybyły  potwierdził.  Obydwaj  wymienili  hasło  i  odzew  obowiązujące  tego  dnia. 

Chłopiec wskazał oczekującą bryczkę, ale „urzędnik” jeszcze się rozglądał. Po chwili skinął 
na  kogoś.  Do  bryczki  zbliżył  się  mężczyzna  ubrany  w  marynarkę  w  kratkę,  spodnie  spięte 
poniżej kolan, tak zwane pumpy. Na głowie miał cyklistówkę z daszkiem przysłaniającym pół 
twarzy. 

Chłopiec  był  zaskoczony.  Miał  przywieźć  jednego,  a  tu  raptem  zjawia  się  dwóch.  Nie 

odezwał  się  ani  słowem  —  nie  jego  rzecz.  Pomyślał  tylko,  że  sprawa  musi  mieć  wielkie 
znaczenie,  skoro  przyjechało  aż  dwóch  oficerów.  Że  byli  to  oficerowie  nie  ulegało  żadnej 
wątpliwości, i to dość wysokiego stopnia. 

W czasie jazdy obaj przyjezdni milczeli, „Sęk” jako zdyscyplinowany żołnierz także nie 

wdawał  się w żadne  rozmowy. W połowie drogi „kraciasty” szepnął  coś do współpasażera, 
uścisnął  mu  dłoń  i  wysiadł.  Po  chwili  instruktor  żywicowania  wchodził  do  leśniczówki. 
Oczekiwał go kapitan „Władek”, Jan Walczak, Antoni Rak, Stanisław Turski i jeszcze kilku 
partyzantów  w  mundrurach.  Na  biurku  leżała  rozłożona  mapa  z  dokładnym  oznaczeniem 
miejsca wybuchu. 

Widocznie tajemnica obowiązywała nadal, bo ojcie odprawił Zbyszka. 
— Odprowadź konie do dworu — zadysponował. — To rozkaz! — dodał nie zwracając 

uwagi na błagalne spojrzenie syna. 

„Sęk”  omal  nie  wyparł  tchu  z  koni,  ale  po  powrocie  nie  zastał  już  zakonspirowanego 

wysłannika.  Ojciec  milczał,  najwidoczniej  nie  miał  zamiaru  wracać  do  utajnionej  sprawy. 
Zresztą bieżące wydarzenia jakby odsunęły eksplozję na dalszy plan. 

Jeszcze tego samego dnia wieczorem, uprzedzając spodziewaną pacyfikację, znaczne siły 

partyzantów  przeszły  w  lasy  koło  Gidel  i  Żytna.  Następnego  dnia  jeden  z  oddziałów 
zaatakował  Przedbórz.  Zniszczono  tartak  i  niemiecki  oddział  wartowniczy.  Akcją  dowodził 
por.  „Alm”  słynący  z  brawurowej  odwagi.  Zwycięska  potyczka  obeszła  się  bez  większych 
strat. 

Po  paru  dniach  leśni  upewniwszy  się,  że  na  dawnych  kwaterach  nic  im  nie  zagraża, 

wrócili do lasów cielętnickich. 17 czerwca zaatakowali oddział Wehrmachtu w miejscowości 
Garnek koło Kłomnic, zadając nieprzyjacielowi — jak brzmiał meldunek — poważne straty 
w ludziach i sprzęcie. 

Jako  łącznik  „Sęk”  przenosił  meldunki.  Partyzantka  była  dla  niego  przygodą,  która 

wciągała  go  bez  reszty.  Jednak  przez  cały  czas  nie  wychodziła  mu  z  głowy  tajemnicza 
eksplozja  i  wieści  mówiące  o  jakiejś  nowej  niemieckiej  broni.  Miało  upłynąć  jeszcze  wiele 
miesięcy zanim chłopak dowiedział się, czego naprawdę był świadkiem. 

To, co eksplodowało  nie opodal  drogi,  którą wówczas jechał,  to  była niemiecka rakieta 

V-2. W przeciwieństwie do V-1, która była właściwie bezpilotowym samolotem odrzutowym, 
V-2  miała  wiele  lat  potem  zrobić  światową  karierę  jako  rakieta  wyposażona  najpierw  w 
głowice klasyczne, a następnie atomowe. Był to także prototyp pojazdów wystrzeliwanych w 
kosmos. 

Zaintrygowanie  „Sęka”  nie  było  więc  bezpodstawne.  Wiedział  wprawdzie,  że  Niemcy 

bombardują  Londyn  jakimiś  pociskami  o  dużej  sile  wybuchu,  ale  nie  kojarzył  sobie  tego  z 
eksplozją  koło  Sekurska.  No  bo  i  jak?  Tam,  w  Anglii  waliły  się  domy,  padali  ludzie,  a  tu 
nawet nie ruszyło stodoły. Podmuch przeszedł po prostu między szparami w deskach. Ale o 
tym „Sęk” nie mógł wtedy wiedzieć. 

background image

Długo nie bardzo dowierzał, że był świadkiem eksplozji rakiety V-2. Dopiero po latach 

przyszło  mu  do  głowy,  że  dokonując  prób  z  nową  bronią  Niemcy  nie  wyposażali  jej  w 
normalny  ładunek  wybuchowy.  Prawdopodobnie  było  go  tylko  tyle,  aby  zniszczyć  samą 
rakietę,  nie  demolować  zaś  zabudowań,  które  tak  czy  owak  mogły  się  przydać.  Okupacja 
jeszcze trwała. 

Ale  skąd  ten  niesamowity  lej?  To  pytanie  zostało  bez  odpowiedzi.  I  właściwie  do  dziś 

pozostaje zagadką. 

background image

Grzybobranie 

Jesienią lasy cichną. Milknie natrętny świergot ptaków, czasem tu i ówdzie przemknie lis, 

zatupie jeleń lub zwalisty dzik. W łagodnym słońcu opadają pierwsze liście, sennie ścielą się 
opalizujące smugi mgły — zwiastun zimowego bezruchu. Tylko grzybiarze nawołują się po 
chaszczach, polach i przesiekach. 

W lasach radomszczańskich październikowe dni roku 1944 były niespodziewanie gwarne. 

Do wioski i majątku Cielętniki z rykiem silników, kolebiąc się na boki, wtaczały się wielkie 
ciężarówki.  Wysypywało  się  z  nich  wojsko  w  mundurach  feldgrau  i  baniastych  hełmach. 
Brzęk  broni,  gardłowe  nawoływania  podoficerów  górowały  nawet  nad  szczekaniem 
wioskowych  kundli.  Pod  dwór  zajechały  samochody  osobowe  z  oficerami.  Wyniesiono 
polową radiostację i maszyny do pisania. Sztab rozpoczynał pracę. 

Niemal  równocześnie  w  powietrzu  zaterkotały  lekkie  samoloty  zwiadowcze  „Storch”, 

wypatrujące  partyzanckich  obozowisk.  Pierwsze  bomby  zapalające  spadły  na  folwark  na 
skraju lasu. W kilka minut potem na leśniczówkę. 

Śmierrcionośny  taniec  samolotów  nad  wierzchołkami  drzew  obserwowali  z  wieży 

kościelnej kilkunastoletni łącznicy Armii Krajowej: Witek Wujcikowski, Henio Skolimowski 
i Leszek Jarząbek. Po jakimś czasie Leszek zbiegł na dół do Zbyszka Zielińskiego. On jeden 
miał rower. 

— Jedź do obozu. Zawiadom naszych. Niemcy okrążają las. 
Nie  zastanawiając  się  „Sęk”  porwał  rower  i  podskakując  na  poprzerastanej  korzeniami 

leśnej  ścieżce  popedałował  w  gęstwinę.  Jeszcze  nigdy  tak  prędko  nie  dotarł  do  oddziału. 
Leśniczówka już stała w ogniu. Płomień łakomie oblizywał suche deski, cienki welon jasnego 
dymu wzbijał się nad korony drzew, ciągnął duktem, szczypał w oczy, wywoływał kaszel. 

Nie  było  czasu  gasić.  Meldunek  „Sęka”  i  tak  był  spóźniony.  Partyzanci  pospiesznie 

zabierali  broń,  sprzęt  i  uchodzili  w  las.  „Polcia”,  kuchmistrzyni  leśnego  obozowiska,  na  co 
dzień  Apolonia  Wawrzyńczyk,  ładowała  na  wóz  zapasy  żywności  i  zwoje  jedwabiu 
spadochronowego. Pomagała jej w tym córka gajowego, Regina Rak. 

Dopiero  teraz  „Sęk”  uświadomił  sobie,  że  droga,  którą  przyjechał,  jest  już  zapewne 

obsadzona przez Niemców. Bez namysłu wrzucił rower na furmankę. 

— Idę z wami! 
„Polcia” nie miała czasu odpowiedzieć. W przelocie tylko skinęła głową. Nadbiegł jeden 

z oficerów. 

— Gotowi do odjazdu? 
Przytaknęli. 
—  Potrzebuję  ochotników,  ale  cywilów,  nie  żołnierzy,  żeby  w  razie  czego  mogli  się 

wyłgać, że szukają grzybów albo zabłądzili w lesie. 

Spojrzał na młodych badawczo, jakby chcąc wymusić ich zgodę. „Sęk” i „Polcia” prawie 

chórem krzyknęli: 

background image

— Co trzeba zrobić? 
— W jednym bunkrze została maszyna do pisania, w drugim dokumenty. 
Bez  słowa  skinęli  głowami  i  puścili  się  biegiem.  Las  był  pełen  dziwnych  trzasków  i 

nieznajomych odgłosów. Do bunkrów było może kilometr, ale zza drzew lada chwila mogła 
wyłonić się niemiecka tyraliera. Dobiegli. Zarośla już zaczęły płonąć, ale bunkry z solidnych 
bali, przykryte ziemią i gałęziami trwały. 

Wpadają do środka, chwytają maszynę, papiery… Przy drzwiach piękne, mało używane 

siodło.  Szkoda,  by  wpadło  w  szkopskie  łapy.  Co  sił  w  nogach  biegną  za  uchodzącymi 
partyzantami.  Przecinają  niewielką  polanę,  po  której  już  zaczynają  pełzać  płomyki  ognia. 
Zanim  zdążyli  dopaść  przeciwległej  ściany  lasu,  znad  drzew  wyskoczył  samolot  i  siekąc  z 
karabinu  maszynowego  przeleciał  nad  polami.  Padli  na  ziemię.  Ściegi  pocisków  wyrywały 
darń niepokojąco blisko ich głów. 

Zerwali  się  i  wpadli  między  gęste  drzewa,  krzewy.  Tu  już  lotnik  nie  mógł  ich  dojrzeć. 

Kolana i dłonie piekły od tlącego się poszycia. 

Wkrótce dotarli do  Brzozówek. Wrzucili  na taborowy wóz  maszynę do pisania i  siodło, 

które  porządnie  dało  im  się  we  znaki.  Dokumenty  oddali  oficerowi.  Oddział  cofał  się. 
Napływające meldunki potwierdzały, że pierścień okrążenia zdążył się zamknąć. Oficer, który 
ich wysłał do bunkrów, zaaferowany podrapał się w głowę. 

— Jakbyście tak spróbowali jeszcze raz… Nie wyglądacie na partyzantów. 
— Z powrotem do bunkrów? 
— Nie. Do Cielętnik i Raczkowic. Przekazać meldunki do naszych placówek. Niech nas 

wspomogą przy wychodzeniu z okrążenia. 

Zgodzili  się  bez  namysłu.  Znali  tu  każdą  ścieżkę,  każdą  kępę  drzew,  każdą  groblę.  Na 

moście i na śluzie na pewno byli już Niemcy. Na razie postanowili przedzierać się każde na 
własną rękę. W ten sposób przynajmniej jedno z nich dotrze do celu i wykona zadanie. 

— A przez rzekę? — spytała „Polcia”. 
— Też osobno. 
— Ja nie umiem pływać. Musisz mi pomóc. 
— Dobrze — decyduje „Sęk”. — Spotkamy się w budce rybaka. 
Wyszli z lasu wprost na stawy rybne. Na groblach rosły tylko pojedyncze drzewa i kępy 

krzaków nie stanowiące żadnej osłony. Po krótkiej naradzie zadecydowali, że „Polcia” okrąży 
stawy od strony łąk, a „Sęk” bliżej posterunków niemieckich. 

Chłopak  machnął  jej  ręką  i  nie  czekając,  aż  zniknie  mu  z  oczu,  puścił  się  biegiem. 

Przybrzeżne  sitowie  gęsto  tu  rosnące  powinno  choć  na  chwilę  zasłonić  go  przed  oczami 
wroga.  Przebiegłszy  kilkadziesiąt  kroków,  poczuł  się  trochę  pewniej  i  wyprostował  się. 
Niemcy byli czujni: niemal rnównocześnie z mostku od drogi na Cielętniki zaterkotały serie z 
broni maszynowej. 

Zerwał się niczym koń pchnięty ostrogą. Kątem oka dostrzegł, że od strony tamy na rzece 

wybiegło  trzech  żandarmów,  starając  się  przeciąć  mu  drogę.  Przystanął.  Nie  wiedział,  co 
robić — cofnąć się do lasu, czy ryzykować, że go ustrzelą. 

Żandarmi byli już na drodze. Dzieliło go od nich nie więcej niż sto metrów. Widział ich 

wykrzywione  wściekłością  twarze.  Nie  strzelali,  chcieli  go  wziąć  żywcem.  Zdawało  się,  że 
nie ma wyjścia. Wtedy przypomniał sobie scenę z „Trylogii”. 

Jasne. Najlepiej skoczyć w trzciny. A właściwie wśliznąć się tak, żeby  nawet  woda nie 

plusnęła. 

Schylił  się  i  pod  osłoną  najbliższej  kępy  krzaków  wszedł  do  stawu.  W  nogach  poczuł 

tysiące  kłujących  szpileczek.  Zadygotał  od  przejmującego  chłodu.  Zmusił  się  do  zrobienia 

background image

jeszcze  paru  kroków,  byle  dalej  od  brzegu.  Zielonkawa  toń  sięgała  mu  już  do  piersi,  muł 
wsysał stopy. Już myślał, że go wciągnie, gdy stopy trafiły na twardy grunt. Przechylił głowę 
do tyłu, wystawiając na powierzchnię tylko oczy, nos i usta. 

Na  grobli  zatupotały  żandarmskie  saperki.  Niemcy  przebiegli  nie  zatrzymując  się.  Po 

chwili stanęli, niepewni, w którym miejscu chłopak zniknął im z oczu. Rozglądali się czujnie. 
A on cierpł ze strachu i zimna. Miał wrażenie, że lodowate cęgi wykręcają mu palce u nóg i 
szarpią łydki. 

Niemcy  poszwargotali  coś  między  sobą.  Doszli  widać  do  wniosku,  że  zbieg  musiał 

umknąć  do  lasu.  Przysłaniając  oczy  od  słońca  zaczęli  wpatrywać  się  w  odległe  drzewa.  W 
końcu zawrócili w stronę mostku. Może, gdyby było ich więcej, zaryzykowaliby. 

Był najwyższy czas. „Sękowi” zdawało się, że jeszcze chwila a będzie wolał dostać się w 

ręce wroga niż tkwić w lodowatym mule. Z trudem wyczołgał się na groblę i zaczął rozcierać 
zdrętwiałe  stopy.  Uznawszy,  że  może  się  poruszać,  na  czworakach  dopełznął  do  budki 
rybaka. 

„Polcia” już czekała. Martwiła się nawet, że go tak długo nie widać. Szczękając zębami 

wskazał ręką na rzekę. 

— Trzeba migiem na drugą stronę — wymamrotał niewyraźnie. 
Rozłożyła bezradnie ręce. 
— Wiem. Wiem. Ściągaj sukienkę. Będę ją trzymał nad głową. Jakoś to pójdzie. W razie 

czego złapiesz się mnie  — chłopiec choć młodszy, przejął rolę dowódcy. „Polcia” zgodziła 
się bez słowa sprzeciwu. 

Weszli  do  rzeki.  Na  szczęście  w  tym  miejscu  woda  sięgała  im  tylko  do  piersi,  czasem 

tylko omywając szyję. Ostrożnie stawiając stopy pokonali leniwy nurt. Na brzegu dziewczyna 
włożyła prawie suchą sukienkę, ale „Sęk” wyglądał niczym świeżo wyłowiony topielec. 

Oboje drżeli z zimna. Co tchu pobiegli w kierunku Raczkowic. W obejściach i na głównej 

ulicy  panował  spokój.  Przed  chwilą  Niemcy  odeszli  stąd  w  stronę  lasu  chcąc  zamknąć 
pierścień  obławy.  Mieszkańcy  ukradkiem  wyglądali  zza  firanek.  Nawet  groteskowy  widok 
przemokniętej  pary  kroczącej  środkiem  wsi  nie  skłonił  nikogo  do  wyjścia:  jak  czegoś 
potrzebują to sami zastukają, a tak, nie wiadomo — może to jaki nowy szwabski podstęp. 

Chłopiec  zakołatał  do  właściwego  domu.  Otworzył  mu  sam  komendant  placówki.  Nie 

pytając  o  nic  kazał  żonie  rozpalić  pod  blachą,  dać  obojgu  jakieś  suche  odzienie.  Kiedy  się 
przebrali, nalał każdemu po małym kieliszku wódki. Dopiero po tym wysłuchał meldunku. 

— A jakbyście wpadli? — zapytał rzeczowo. 
— Tobyśmy powiedzieli, że szukamy grzybów — odparł chłopak. — Po mnie już nawet 

leciało takich trzech, alem się wywinął. A co z tymi, co ich okrążyli? 

—  Nie  martw  się.  Łącznicy  już  poszli.  Chyba  będzie  się  można  przemknąć  na  Złoty 

Potok. Dadzą sobie radę. Ale z wami mogło być krucho. 

— Przecież my tylko na grzyby… — upierał się „Sęk”. 
— Nieźle pomyślane — zaśmiał się komendant — tylko gdzie macie koszyki i choć parę 

gąsek czy opieńków? 

Obława niemiecka — prawie dwa tysiące uzbrojonych po zęby żołnierzy korzystających 

ze  wsparcia  samolotów  —  zamknęła  się  niczym  niewód  na  pustym  jeziorze.  Partyzanci 
wydostali się z okrążenia bez strat. To, co zapowiadało się na krwawą masakrę, okazało się 
całkowitym niewypałem. 

Na  prośbę  pani  Steinhagenowej  i  inż.  Gieysztora  (stryja  prof.  Aleksandra  Gieysztora) 

Niemcy  zwolnili  wszystkich  wziętych  uprzednio  zakładników,  wśród  nich  ojca  „Sęka”,  a 
także  inż.  Mariana  Klonowskiego,  oficera  WP,  przd  wojną  wybitnego  specjalistę  od 
materiałów wybuchowych, Romana Rogowskiego, Stanisława Pszczółkowskiego i kilkunastu 

background image

innych.  Byli  naprawdę  dobrze  zakonspirowani,  dlatego  Niemcy  potraktowali  ich  jako 
zwyczajnych robotników rolnych bądź miejscowych chłopów. 

Skąd mieli wiedzieć, że zaledwie kilka kroków od ich sztabu, w szklarni pod stertą zieleni 

leżał ranny spadochroniarz radziecki! 

Gigantyczna obława również nie poniosła żadnych strat, z wyjątkiem jednego żołnierza, 

który przez nieostrożność spowodował wybuch własnego granatu. 

— Z dużej chmury mały deszcz — zwięźle podsumowano niemiecką akcję. A ci, którzy 

wiedzieli, co przytrafiło się „Polci” i „Sękowi” dodawali ze śmiechem: 

— Chyba nawet małego deszczu nie było, bo grzyby całkiem nie obrodziły. 

background image

Lepsza śmierć niż chłosta 

Znaleźli  go  w  kopie  siana.  Chudy  jak  szczapa,  zmizerowany,  w  brudnych  łachmanach, 

które kiedyś były wojskowym mundurem, spał zmorzony głodem i długą wędrówką. Okazało 
się, że uciekł z obozu jenieckiego gdzieś pod Szczecinem. Miał dwadzieścia dwa lata. Mówił 
tylko po rosyjsku, ale jakoś się zrozumieli. Patrol przyprowadził go do leśnego obozowiska. 
Przydzielony  do  plutonu  por.  „Postracha”  okazał  się  żołnierzem  dzielnym  i  walecznym. 
Trochę nauczył się po polsku. Wkrótce wszyscy go polubili, stał się po prostu jednym z nich. 
Ale  nie  zapomniał  skąd  jest  i  gdzie  są  jego  rodzinne  strony.  Gdy  raz  „Postrach”  specjalnie 
złapał Moskwę i z radia popłynęła melodia kremlowskich kurantów, zwilgotniały mu oczy. 

— Wot bije serce Moskwy — powiedział. 
W  plutonie  nadano  mu  pseudonim  „Wiktor”;  imię  trochę  polskie  i  trochę  rosyjskie.  O 

nazwisko nikt go nie pytał — w partyzantce i w konspiracji nie pyta się o takie sprawy. 

„Wiktor” zachowywał się jak trzeba. Wkrótce był za pan brat ze wszystkimi żołnierzami 

kompanii „Robotnika”. Jak w każdym regularnym wojsku, za dobrą postawę należała mu się 
przepustka. Jako drugi otrzymał ją młodziutki „Kurz”. Umyli się, odsztyftowali, wzięli broń i 
poszli. W którejś chacie poczęstowali ich wódką, potem jeszcze gdzieś się napili. Poczuli, że 
świat do nich należy. Zaczęli się przechwalać, jakie to z nich znakomite wojaki. Na dowód 
wystrzelili parę razy z pistoletów. 

Rozrabiali  w  sposób  urągający  elementarnym  zasadom  konspiracji.  Mogło  się  to  źle 

skończyć.  Miejscowa  placówka  zawiadomiła  macierzysty  oddział.  Natychmiast  wysłano 
patrol, który obydwu rozbroił i dostarczył do obozowiska. 

„Robotnik” był twardy i nieugięty. 
—  To  nie  przelewki.  Muszą  ponieść  odpowiednią  karę.  Ja  się  tym  nie  będę  zajmował, 

niech zadecyduje sąd polowy. Na razie zamknąć ich w bunkrze. 

W ziemiance za stołem skleconym z nieheblowanych desek zasiedli oficerowie. Dyskusja 

była  długa,  wytaczano  różne  argumenty.  Najpoważniejszym,  przemawiającym  na  korzyść 
oskarżonych, była ich waleczność i  wspaniała postawa żołnierska. Z drugiej strony, złamali 
dyscyplinę,  zdradzili  miejsce  obozowania  narażając  całe  zgrupowanie  na  nieprzyjacielski 
atak. Czas uciekał, a sąd wciąż nie mógł dojść do zgody. Obiektywnie rzecz biorąc, powinien 
orzec karę śmierci, choćby dla przestrogi innym. Ale najwyższy wymiar kary orzeka się tylko 
wobec zdrajców, konfidentów sprzedawczyków. A to przecież dobrzy żołnierze. 

Dobiegała  końca  druga  godzina  narady.  Wreszcie  „Robotnik”  zdecydował  się  przeciąć 

bezpłodne dyskusje: 

—  Sąd  postanawia  —  powiedział  twardo  —  skazać  ich  na  karę  śmierci  z  zamianą  na 

chłostę przed frontem oddziału. 

Zapadła  cisza.  Taki  wyrok  był  chyba  najlepszym  rozwiązaniem.  Ocalał  życie  obydwu 

partyzantom.  Kara  za  lekkomyślność  była  może  niezbyt  surowa,  ale  przypominała,  że  dla 

background image

następnych nie będzie litości. Wszyscy zgodzili się na takie rozwiązanie. Porucznik poczuł się 
jak Salomon. 

— Idziemy odczytać wyrok. 
— Ale przed frontem całej kompanii — upewnia się „Postrach”. 
— Oczywiście. Wyrok jest bardziej dla wszystkich, niż dla tych dwóch. 
Oddział staje w dwuszeregu. Jak to w wojsku, wieść o wyczynach „Wiktora” i „Kurza” 

zdążyła już obiec wśród chłopaków, wyolbrzymiona, nieco podkoloryzowana. Teraz wszyscy 
czekają, co z tego wyniknie. Nikt nie wątpi, że obaj rozrabiacy zostaną ukarani. Tylko jak? 

„Robotnik”  spojrzał  po  twarzach  żołnierzy  wyprężonych  na  baczność.  Wszystkie  oczy 

zawisły na jego ustach.  Co ma im do powiedzenia? Ale porucznik  wiedział jak stopniować 
napięcie  dydaktycznego  przedstawienia,  które  miał  zamiar  zainscenizować  ku  przestrodze 
obecnych. 

Uniósł rękę. Na ten znak dwóch żołnierzy z bagnetami na karabinach otwarło drzwi od 

karnego bunkra. Mrużąc odwykłe od światła oczy, oskarżeni wyszli na zewnątrz. Ustawiono 
ich frontem do stojącej jak pod sznur kompanii. Nie przeczuwając, o co chodzi, rozglądali się 
zdziwieni.  Dobra,  zaprószyli  się  trochę,  chociaż  nie  powinni,  strzelali  na  wiwat,  chociaż  to 
niedopuszczalne marnowanie amunicji. Należy im się kilka dni ścisłego, ale żeby zaraz ciągać 
ich przed całą kompanię… 

Jeden  z  oficerów  rozwinął  kartkę  papieru,  gdzie  zgodnie  z  wszelkimi  zasadami  prawa 

widniał  wystylizowany  wyrok.  Na  dźwięk  słów:  sąd  polowy,  „Kurz”  drgnął.  Tego  się  nie 
spodziewał.  Twarz  mu  skamieniała.  „Wiktor”  nie  rozumiejąc  jeszcze  dobrze  po  polsku  nie 
chwycił pierwszych zdań odczytywanych z kartki. Dopiero usłyszawszy: „Skazuje się na karę 
śmierci”  pobladł  i  ukradkiem  rozejrzał  się  dookoła.  Nie  uszło  to  uwadze  „Postracha”:  ani 
chybi  „Wiktor”  bada  możliwość  ucieczki.  Ale  na  ucieczkę  nie  było  szans.  Były  czołgista  z 
rezygnacją  opuścił  głowę.  Chyba  nawet  nie  zrozumiał  ostatniego  zdania,  które  w  karnym 
dwuszeregu wywołało westchnienie ulgi. 

„Z  uwagi  na  dotychczasową  wzorową  postawę  obydwu  żołnierzy  sąd  postanowił 

orzeczoną karę śmierci zamienić na karę chłosty przed frontem kompanii.” 

„Wiktor” poczuł, że coś się zmieniło. Zobaczył rozciągnięte w uśmiechu twarze kolegów, 

rozjaśnione oblicze „Kurza”. Jeszcze nie pojmował. Z tyłu usłyszał głos „Robotnika”: 

— No, według alfabetu, ty, „Kurz”, kładź się pierwszy. 
Z  rozradowaną  gębą  młody  partyzant  postępuje  do  przodu.  Przeskok  spod  luf  plutonu 

egzekucyjnego wycelowanych prosto w serce, do rózeg, wymierzonych w zupełnie odwrotną 
część  ciała,  był  doprawdy  zbyt  nieoczekiwany.  Kładzie  się  na  zawczasu  przygotowanej 
ławce.  Dwóch  kolegów  chwyta  brzozowe  rózgi  i  zaczyna  rytmiczną  młóckę.  „Robotnik” 
odwraca się udając, że nie widzi  jak rózgi  ledwie muskają siedzenie „Kurza”. W szeregach 
słychać  tłumione  śmiechy.  Aby  i  tego  nie  dostrzec,  „Robotnik”  wdaje  się  w  pogawędkę  z 
„Postrachem”, ale widać, że jeszcze chwila a wybuchnie. Wreszcie cała  ceremonia dobiega 
końca. Dowódca odwraca się i przez zaciśnięte zęby rzuca: 

— Następny! 
Rosjanin robi się biały jak papier, bielszy niż przed chwilą, gdy zrozumiał odczytywany 

mu wyrok. Pręży się na baczność. Widać, że ciężko mu, ale że już się zdecydował. 

— Pan komandir — mówi wyraźnie, choć głos chwilami odmawia mu posłuszeństwa — 

ja akańczał dwadcat adin goda i mienia nikt nie bił. Razstrelat, pażałsta, ale bić niet. 

Na polanie robi się cicho. Wszystkie spojrzenia kierują się w stronę, gdzie stoi porucznik. 

W „Robotniku” jakby coś zawrzało. Widząc to „Postrach” przysunął się do swego dowódcy, 
by nie dopuścić do czegoś, czego wszyscy mogliby potem żałować. 

— Wybieraj — zwraca się po rosyjsku do „Wiktora” — chłosta lub jamku. 

background image

Z głuchą determinacją w głosie „Wiktor” odpowiada: 
— Jamku. 
„Postrach” zagryza wargi. Z niepokojem patrzy na dowódcę. Ku swemu zdumieniu widzi 

jak  na  obliczu  porucznika  pojawia  się  uśmiech.  Twarda  sztuka  z  tego  „Wiktora”.  Niewielu 
stojąc  przed  plutonem  egzekucyjnym  byłoby  zdolnych  do  takiej  decyzji.  A  on  sam,  oficer, 
dowódca kompanii,  jak  by on się zachował? Co by wybrał? Śmierć czy życie za cenę paru 
rózeg. Oby nigdy nie musiał dokonywać takiego wyboru… 

—  Dobra  —  mówi  —  ani  chłosta,  ani  jamka,  ale  od  dzisiaj  jesteś  skreślony  z  naszego 

oddziału. Zdaj broń i zabieraj się! 

Kompania  rozeszła  się  do  swoich  zajęć.  Markotny  „Wiktor”  zaszył  się  w  jakiejś 

ziemiance. „Kurz” także wolał nikomu nie pokazywać się na oczy. W porównaniu z tym, jak 
zachował się Rosjanin, on sam nie wypadł zbyt godnie. 

Po paru dniach relacja o wydarzeniu dotarła do komendy obwodu. 
W obozowisku zjawił się komendant obwodu, ppłk „Korsak”, późniejszy dowódca 27 pp 

AK. 

—  Chciałbym  przeprowadzić  dochodzenie  —  oznajmił  bez  ogródek.  —  Doszły  mnie 

słuchy, że zdarzyło się tu coś, co nie powinno się zdarzyć w naszych szeregach. 

Zaczęły się wyjaśnienia; wskazywano na konieczność przestrzegania dyscypliny i zasad 

konspiracji.  Pułkownik  zgadzał  się  ze  wszystkim,  kiwał  głową,  ale  nie  aprobował  rodzaju 
kary. Wreszcie, w ścisłym gronie oficerów zwrócił się wprost do „Robotnika”: 

—  Dziwię  się  mocno,  że  wy,  poruczniku,  jako  socjalista  stosujecie  w  wojsku 

średniowieczne metody. Za takie postępowanie udzielam wam nagany. 

„Robotnik” nie odpowiedział. Stanął tylko na baczność. 
—  Oczywiście,  „Wiktor”  zostanie  przeniesiony  do  innego  oddziału.  Mam  nadzieję,  że 

podobny przypadek więcej się nie powtórzy. 

Porucznik  w  milczeniu  stuknął  obcasami.  Na  pewno  się  nie  powtórzy  —  pomyślał  w 

duchu.  To,  co  zaaplikowałem  tym  dwom,  będzie  wystarczającą  przestrogą  dla  wszystkich 
amatorów ubawu na przepustce. Przynajmniej w moim oddziale. 

background image

Buty porucznika „Piotra” 

Zapis w kronice 74 pułku piechoty Armii Krajowej kryptonim „Chrobry”: 
„Dnia  25-28  października  1944.  Krzepin  koło  Włoszczowej:  Bitwa  z  pacyfikacyjnymi 

jednostkami  niemieckimi  złożonymi  z  oddziałów  SS,  żandarmerii  i  własowców.  Straty 
własne:  3  poległych  —  pchor.  „Kłos”,  pchor.  „Jagiełło”  i  kpr.  „Szczerba”.  Ranni:  por. 
„Andrzej” i por. „Rak”. Straty nieprzyjaciela: 30 zabitych, 3 rannych, 99 wziętych do niewoli. 
Całością  74  pułku  AK  dowodził  mjr  Adam  Szajna  „Roztoka”,  a  batalionem  „Las”  kpt. 
Mieczysław  Tarchalski  „Marcin”.  Do  okrążenia  i  wzięcia  do  niewoli  większości  Niemców 
przyczyniły  się  plutony  ppor.  „Upartego”,  „Szarego”,  „Robotnika”  i  „Alma”.  Zdobyto  12 
erkaemów, 30 peemów, 80 karabinów, 1 moździerz i 2 wozy amunicji”. 

W boju pod Krzepinem uczestniczył także podporucznik „Piotr”; był dowódcą jednego z 

plutonów. Największe wrażenie na młodym oficerze, absolwencie podchorążówki artylerii z 
Włodzimierza  Wołyńskiego,  wywarł  jednak  nie  tyle  sam  bój,  w  którym  wielu  partyzantów 
miało okazję wykazać prawdziwą odwagę i determinację, ale to, co stało się potem. 

W  dwa  dni  po  bitwie  do  oddziału  zgłosiło  się  kilkunastu  żołnierzy  w  mundurach 

niemieckich, z bronią, z nowiutkim,  pachnącym  świeżością wyposażeniem.  Szczególnie ich 
buty  mogły  przyprawiać  o  zazdrość:  o  ile  partyzanckie  przeważnie  świeciły  dziurami, 
przybysze  paradowali  w  czymś  zgoła  idealnym,  jakby  stworzonym  do  długich  marszów, 
odpornym na pluchy, kałuże i chłody. 

Żołnierze,  którzy  przyszli  do  leśnych,  służyli  przedtem  w  Armii  Czerwonej.  W  czasie 

walk z Niemcami dostali się do niewoli; może poddali się nie chcąc walczyć o sprawę, której 
nie uważali za swoją, może nie chcieli mieć za plecami morderczego cienia Stalina. A może 
chcieli  po prostu  ocalić życie. W każdym  razie  zgłosili się do armii  formowanej  przez gen. 
Własowa. A teraz postanowili zerwać także z nią. 

Czy ppor. „Piotr” z nimi rozmawiał? Zapewne tak. W każdmy razie ludzie, którzy zjawili 

się  w  leśnym  obozowisku,  byli  przedmiotem  wielu  komentarzy.  Wtedy  jeszcze  nikt  nie 
przewidywał,  jaki  będzie  koniec  nieoczekiwanych  sojuszników.  A  to  właśnie  stało  się  dla 
ppor. „Piotra” ważnym problemem moralnym. Nie bohaterstwo kolegów, nie przelana krew, 
nie  śmierć  najodważniejszych,  ale  właśnie  to,  co  obojętne  sformułowanie  jednego  z 
meldunków określiło jako „zlikwidowany incydent”. 

Po zajęciu terenów Polski przez armię radziecką ppor. „Piotr” przywdział cywilny strój, 

wrócił  do  normalnego  życia.  Ale  sprawa,  której  był  świadkiem,  nie  przestała  go  nurtować. 
Powstająca literatura pełna była opisów bohaterstwa i  ofiarności  partyzantów:  obowiązywał 
pewien schemat myślenia o  wojnie, wspominania niedawnej  przeszłości. Kto mógł,  chwytał 
za pióro i wypełniał ten schemat słowami, opisywane wydarzenia były podobne do siebie jak 
dwie krople wody. 

„Piotr” czytał je, ale wciąż tkwiła w nim tamta sprawa. W końcu zdecydował się. Jedno z 

pierwszych  jego  opowiadań  zamieszczone  w  ukazującym  się  w  Krakowie  katolickim 
tygodniku  nosiło  tytuł  „Buty”.  Wielu  kolegów  z  lasu,  z  74.  Pp  Armii  Krajowej,  nie 

background image

podejrzewało  nawet,  że  o  autentycznym  wydarzeniu  z  powiatu  włoszczowskiego  opowiada 
były  dowódca  trzeciego  plutonu  I  kompanii.  Odkładając  pachnący  świeżą  farbą  drukarską 
numer katolickiego tygodnika pomyśleli pewnie, że coś im ta historia przypomina, że wojna 
to  nie  tylko  poświęcenie,  bohaterstwo,  śmierć  i  rany,  ale  także,  a  może  przede  wszystkim, 
problemy i rozterki moralne. 

„Szarego  aż  ścisnęło  w  gardle  oszałamiające  doznanie  uroku.  Obojętna  na  pozór  noc 

wezbrała  namacalnym  niemal  poczuciem  skupionego  ludzkiego  czuwania.  Uśpiony  las 
poprzecinany  był  niewidocznymi  strunami  bacznych  spojrzeń,  sprężony  zabójczą  siłą 
przyczajonych w mroku pocisków. 

— Kto na czujce? — zapytał łagodnie. 
Hawajczyk. 
Znowu  niemiłe  zakłopotanie,  niejasne  wspomnienie  jakiejś  winy,  na  którą  nie  ma  rady. 

Hawajczyk,  siedemnastoletni  rozczochrany  smarkacz  z  zadartym  nosem,  który  dołączył 
miesiąc  temu  na  leśniczówce  Klekot.  Skrzetuski,  jakby  odgadł  ten  nastrój,  natarł  nagle  na 
swego dowódcę charczącym szeptem. 

—  Panie  poruczniku,  ten  chłop  się  zmarnuje.  Bez  butów  na  takie  zimno!  Nie  można 

przecież ludzi niszczyć. 

—  Tak…  wiem  —  przyznał  bezradnie  oficer.  —  Buty  będą  —  dodał  po  chwili  bez 

przekonania. — Obiecali przysłać w tych dniach z „Uprawy”. 

Leżące  w  jamie  postacie  poruszyły  się,  jak  gdyby  skurczem  oburzenia  czy  protestu. 

Sierżant chrząknął niemal głośno. 

— „Uprawa”… Pan w to wierzy, panie poruczniku? Tam  już Barcz na pewno sprzedał 

wszystko  na  lewo,  sukinsyn.  Zresztą  teraz  żaden  z  nich  się  nie  pokaże,  szkoda  gadać!  Oni 
mają niucha! Jak tylko jaki smród w powietrzu, to już ich nie ma. Wszystkie palcówkowicze, 
intendenty, sztabowce! Dlaczego od wczoraj żaden łącznik nie przyszedł na m.p.? Przedtem 
to  latali,  panie  poruczniku,  jak  wściekłe  psy.  A  teraz,  odkąd  zrobili  koncentrację  we 
Włoszczowej — klapa! Poumierali wszyscy: no, nie tak jest? (…) 

— Aha, panie sierżancie — zagadnął swobodnie, jak gdyby tamtych słów nie dosłyszał 

— chciałem panu przypomnieć, żeby pan zwracał dzisiaj baczną uwagę w kierunku m.p., jak 
na przedpole. Rozumie pan? 

— Rozumiem, panie poruczniku… chodzi o kałmuków, prawda? 
— Tak, nie mają prawa wyjść z obozu, niech pan pamięta. 
— Nie wyjdą, niech się pan nie obawia… 
—  Diabelskie  kałmuki.  Jeszcze  tego  nam  brakowało.  Po  jaką  ciężką  cholerę  ich  ten 

Hawryś przyprowadził? — Jeszcze raz znudzony nocnym wypatrywaniem Skrzetuski wikłał 
porucznika w rozmowę, której ten nie potrafił przeciąć dość energicznie. Zamiast odejść, stał 
teraz ponad przydrożnym rowem, zastanawiając się nad motywami postępowania Hawrysia. 

— No cóż? — rzekł. — Cóż mógł Hawryś innego zrobić? Wyszło na niego dwudziestu 

sześciu uzbrojonych drabów; był całkiem w ich mocy. Wielkie szczęście, że chcieli tylko do 
lasu. Mogli go ukatrupić. 

—  Ta,  ta,  ta…  to  są  wszystko  bajki,  panie  poruczniku.  Hawryś  już  się  dawno  z  nimi 

zmówił.  Dlatego  tak  się  wpraszał  na  ten  patrol.  Myślał,  że  jak  przyprowadzi  bandę 
czubaryków, to zaraz dostanie jaki medal. Bohaterem chciał się zrobić. A teraz tylko kłopot z 
tego. I to w takim czasie. 

— Trudno. Jak już są… — zastanawiał się chcąc znaleźć jakąś dobrą stronę tej sprawy. 

— W każdym razie dwadzieścia sześć karabinów i około pięćdziesięciu granatów to też coś 
znaczy — zakonkludował. 

background image

Zatajona  w  cieniu  placówka  ożywiła  się  nagle  szmerem  szeptów.  I  ci  w  okopie,  i  ci 

między  drzewami,  wszyscy  mieli  tu  coś  do  powiedzenia.  Skrzetuski,  jak  zawsze,  wiernie 
reprezentował pogląd swojej drużyny. 

— Te ich luśnie, to dziadostwo  — mówił  — to  stare „bertiery”, panie poruczniku.  Ale 

buty… widział pan ich buty? 

— Nowiućkie, jesce cołkiem zółte ze spodku — zasyczał erkaemista Buczek z jamy. 
— A płaszcze, jakie fajne — szeptał ktoś inny. 
— A koce… z czystej wełny! 
— A bielizna. 
— Onuce. 
— Skarpetki! 
Licytowali się teraz, rozbierali tych obcych ludzi,  roztrząsali zazdrośnie każdy szczegół 

ich nędznego dostatku. Szary przeraził się nagle sensu tej rozmowy. Nie przyszło mu dotąd 
do głowy, że kwestia kałmuków może posiadać taki jeszcze aspekt. (…) 

Szary nachylił się ku jego twarzy, rozpoznawał przez chwilę białe płaszczyzny i czarne 

cienie, wśród których jak ciemne, okrągłe paciorki błyszczały uważne oczy. 

— Aha, Szatan. Dobrze. Słuchaj, Szatan — kałmuki śpią? 
— Śpią, panie poruczniku. 
— Na kwaterach, które im wyznaczyłem? 
— Tak jest, panie poruczniku. 
— Nie łazili, nie zmieniali miejsc? 
— Nie zmieniali, panie poruczniku. 
— W porządku. 
Zastanawiał się przez chwilę, potem zboczył nagle z wioskowej ulicy, przeszedł między 

plecionymi  płotami  w  rozległe  podwórze,  gdzie  na  środku,  z  opuszczonym  na  ziemię 
dyszlem,  stał  pusty  wóz  drabiniasty.  Zatrzymał  się  przed  ogromnymi  drzwiami  stodoły.  Z 
wnętrza  słychać  było  chropawy  szmer  głębokich  oddechów,  czuć  było  ciepły  odór 
spoczywających  ciał  ludzkich.  Uchwycił  ostrożnie  drąg  tarcicowych  dźwierzy  i  zaczął 
pomaleńku ciągnąć ku sobie. Po tamtej stronie coś jakby dgnęło, jakby sprężyło się obronnie. 
Pociągnął mocniej i całym ciałem szybko wsunął się w szparę. 

Wewnątrz była ciemność i chóralny sen, ale na samym skraju klepiska, przy drewnianej 

zagrodzie tkwił jakiś nienaturalnie wyprostowany cień, który sztuczną sztywnością starał się 
unieważnić  dopiero  co  wykonany  skok.  Szary  chlusnął  w  niego  niespodziewanie  białym 
światłem elektrycznej latarki. 

Żołnierz. Wyprężony jak na baczność, w szarym niemieckim mundurze, wspięty lekko na 

palcach.  Ręce  ukryte  za  plecami.  Okrągła  egzotyczna  twarz  o  płaskim  nosie  i  szeroko 
rozstawionych, skośnych oczach, pełnych zwierzęcego przerażenia. 

— Czemu nie śpisz? — rzucił mu ostrym głosem pytanie. Nie odpowiedział nic. Policzki 

tylko zadrgały mu drobno, mrugnął parę razy i z krótkim chrząknięciem opuścił się na pięty. 

Szary  ułaskawił  go  na  chwilę  powrotem  mroku.  Przeniósł  smugę  jasności  na  śpiących. 

Leżeli  pokotem,  wszyscy  ubrani,  wszyscy  w  butach.  Przy  każdym  karabin,  wsparty  lufą  o 
pierś  lub  biodro.  Twarze  przypominały  jakieś  dawne,  romantyczne  historie  z  dzieciństwa. 
Cienkie,  opadające  wąsy  wokół  rozchylonych  ust  połyskujących  równymi  zębami,  wysoko 
podgolone,  gęste  czupryny  o  granatowym  połysku,  wydatne  kości  policzkowe  napinające 
gładko ciemną skórę. 

Powędrował znowu światłem ku tamtemu w kącie. 
— Warum schlafst du nich? — powtórzył pytanie po niemiecku. 

background image

Żołnierz zwiotczał już nieco w sobie, opanował wyraz paniki na tępej gębie. Ręce jednak 

ciągle ukryte miał za sobą. Najwyraźniej nie potrafił wymyśleć żadnej odpowiedzi. 

Szary uśmiechnął się z politowaniem. Chciał mu powiedzieć, żeby odłożył trzymany za 

plecami granat,  ale rozmyślił się. Ta mała złośliwość mogła powiększyć trudności.  Zamiast 
tego,  przekrzywił  głowę,  podłożył  pod  nią  płasko  lewą  dłoń  i  chrapnął  przeciągle, 
przymykając oczy. 

— Spać, spać… schlafen — przemówił na pół żartobliwie, na pół poważnie, tak jak się 

mówi do kapryśnego dziecka. 

Zgasił latarkę i na powrót zasunął ciężkie drzwi. (…) 
—  Panie  poruczniku  —  głos  Szarego  zabrzmiał  niemal  poufnie  —  chciałem  panu 

przypomnieć o butach. Idzie jesień, a moi ludzie chodzą boso na służby. Dosłownie boso. 

—  Hm…  nie  tylko  pańscy.  Mówiłem  już  panu,  że  posłałem  zapotrzebowanie  do 

„Uprawy”.  Jak  tylko  przyjdą,  to  panu  przydzielę.  Zresztą…  —  przestał  się  drapać  i 
przekrzywił głowę, jak gdyby przypominając sobie coś ważnego. — Zresztą może poradzimy 
sobie bez „Uprawy”. Tak, może się to da zrobić znacznie prędzej i prościej. 

Ożywił się nagle i bez dalszych wyjaśnień zmienił temat: 
— Jak tam kałmuki? 
— Kazałem im skrobać ziemniaki. Są bardzo posłuszni…  Ale boją się. Kontrolowałem 

dziś w nocy. Wie pan: trzymają wewnętrzne warty na kwaterach. 

Raf zaśmiał się po swojemu, przelotnie i chicho. 
— Skurczybyki. Oni nie tacy głupi jak się zdaje. 
Usta Szarego wypełnił niesmak tamtej nocnej rozmowy na placówce. 
— Właśnie chciałem się zapytać — rzekł — co z nimi zrobić. 
Myślałem, że najlepiej chyba zorganizować ich jako oddzielny pluton. 
—  Ech!  —  Raf  machnął  lekceważąco  ręką.  —  Ja  bym  ich  w  ogóle  nie  trzymał.  Co  to 

można wiedzieć? Co to za ptaszki? 

— W każdym razie przyszli do nas dobrowolnie. 
— Tak, przyszli. I co z tego? Najpierw zdradzili Rosjan, teraz Niemców… 
— To nieszczęśliwi ludzie, panie poruczniku. Zdezorientowani… 
— Ho, ho, ho! Niech pan lepiej nie rozczula się nad nimi — przerwał. (…) 
— P. O. A. — sylabizował Hawryś wodząc palcem po naszywce na rękawie tamtego — 

A-zjer-biej-dżjan: Azerbiejdżjan, choroszo? 

— Azerbiejdżjan, da? 
Własowiec był pięknym mężczyzną. Miał twarz mroczną, o wielkich, surowych brwiach, 

rysy pozbawione niemal cech mongolskich, nos prosty. 

— Gdzie to? — indagował Hawryś — Daleko? 
— Azerbejdżan? 
Sięgnął  do  tylnej  kieszeni  i  wyciągnął  złożoną  gazetę  pokrytą  misternym  gąszczem 

krętych, wężykowatych znaków. Pieczołowicie rozłożył je na stole, wygładził zgięcia dłonią. 

— Smotri! — palcem zdobnym we wspaniały złoty pierścień stuknął w papier. 
Szary wstał i usiadł na wolnym krześle obok nich. Była tam nieduża mapka. Zagęszczenie 

drobnych kresek rysowało zawiłe pasma gór. Giętkimi liniami wiły się rzeki. Ten wątły kraj, 
wciśnięty  w  szpalty  dziwacznego  druku  musiał  być  miejscem  częstych  pielgrzymek.  Cały 
kwadracik mapy śliski był i szary od licznych dotknięć, zdeptany pochodem imaginacyjnych 
powrotów. 

background image

—  Tut  Kaspijskoje  morie.  Tut  Aras…  rieka  —  złoty  pierścień  wędrował  powoli  —  tut 

moja dierewnia, znajesz? — wypowiedział gardłowo jakiś posępnie brzmiący wyraz. 

Jeszcze  kilku  żołnierzy  podeszło  ciekawie,  obstąpili  stół,  zawiśli  spojrzeniami  ponad 

daleką,  kaukaską  dierewnią.  Cudzoziemiec  uniósł  głowę  znad  gazety,  pytającymi  oczyma 
obiegł słuchaczy. Nagle szybkim ruchem rozpiął mundur na piersi, wyłuskał i rzucił na stół 
gruby portfel. Zdjęcia. Rozkładał je, podsuwał każdemu. Rodzina, kobiety. Nie tylko jest się 
szeregowcem  beznadziejnie  zbłąkanej  obcej  armii  —  jest  się  też  człowiekiem,  mającym 
swoje miejsce na ziemi, swój dom, bliskich, którzy śnią się tęsknie po nocach. 

—  Wot  moja  żena  —  śmieszna,  przysadzista  dziewczynka  w  nędznej  fabrycznej 

sukienczynie, z buzią wykrzywiąoną w płaczliwym śmiechu. 

—  Mat'  moja…  Mutter  —  pełne  zmarszczek,  niskie  czoło,  sterczące  ostro  kości 

policzkowe, z których skóra zbiega ku ustom drobniutkimi fałdami. Na głowie jakiś dziwny 
czepiec,  skonstruowany  przemyślnie  z  płótna,  paciorków  i  paseczków  rzemieni  czy  sukna. 
Oczki maleńkie, podobne do ziarnek kminku. 

Te oczy mają jednak spojrzenie matczyne — pomyślał Szary. 
— Obiad będzie za pół godziny — oznajmił Sowa. 
Aha! Czas zdać służbę. Szary spojrzał na zegarek. Wskazywał pięć po dziesiątej. Stał. 
— Chłopcy, która godzina? 
Nikt nie wiedział, nikt nie miał zegarka. 
— Kotoryj czas? — pospieszył z pomocą goniec Zych. 
Kilku  własowców  sięgnęło  do  kieszeni,  ale  ten  przy  stole  był  najszybszy.  Wydobył 

staroświecki,  pękaty  chronometr  w  złotej  kopercie  z  brylantem  osadzonym  pośrodku. 
Otworzył  go  z  dumą.  Wzrok  Szarego  padł  przypadkiem  na  wewnętrzną  stronę  koperty. 
Wokół stołu zapanowała cisza. Wszyscy zauważyli, wszyscy, wszyscy zmieszani i milczący, 
odczytywali  połyskliwą  kreską  wyryty,  zdobny  w  secesyjne  wywijasy  napis:  „Drogiemu 
Karolowi w dniu ślubu — rodzice. Warszawa 1905 r.” 

Człowiek z Azerbejdżanu poruszył się niespokojnie: ciemną dłonią zakrył zegarek. 
— No cztoż? — rzekł po chwili — ja kupił. 
Właściwie Szary przeczuwał, że tak będzie. Jednak zwyczajem ludzi miękkich odkładał 

to w sobie i jakoś tuszował. Teraz decyzja dowódcy batalionu, którą zakomunikował mu Raf, 
ogłuszyła go dosłownie. 

— Rozwalić wszystkich! 
Przez długą chwilę, nie mógł zdobyć się na słowo, które by określało jakoś jego stosunek 

do tej sprawy. 

—  Rozwalić?  —  powtórzył  tylko  jak  słabe  echo.  —  …Panie  poruczniku,  dlaczego? 

Przecież ci ludzie przyszli do nas… 

— No, więc co z tego? To są bandyci i dranie, każdy z nich zapracował na kulę. 
— Bez sądu… Panie poruczniku… — Widząc zimne spojrzenie Rafa, Szary zmieszał się. 

Z  wiru  chaotycznych  pomysłów,  którymi  próbował  jeszcze  zażegnać  ten  fakt,  wyłowił 
propozycję tak wykrętną i naiwną, że już przy pierwszych słowach sam zaczerwienił się jak 
sztubak. 

— Może by ich przekazać spadochroniarzom sowieckim? — wybąknął. 
Raf roześmiał się ironicznie. 
—  Pan  mówi  śmieszne  rzeczy,  panie  Szary.  Czy  pan  myśli,  że  ich  tam  spotka  coś 

lepszego?  I  czy  pan  myśli,  że  oni  o  tym  nie  wiedzą?  Bez  żadnego  gadania  poszliby  pod 
trawnik. W ogóle nie ma o czym mówić. Niech pan teraz słucha, bo szkoda czasu… 

background image

Szary jednak skonsolidował  się już do dalszej  obrony. Podniósł  się z niskiego zydla za 

stołem i na środku pustej izby leśniczówki stanął naprzeciw tamtego, z rękami założonymi za 
plecy, w postaci już nie podwładnego, ale raczej studenta podejmującego dyskusję. 

—  Panie  poruczniku,  w tego  rodzaju  sprawach  nie  wystarczy  arbitralny  rozkaz.  To  jest 

kwestia  sumienia.  Bardzo  możliwe,  że  część  tych  ludzi  popełniła  przestępstwa.  Trzeba  to 
udowodnić. Trzeba to udowodnić przede wszystkim nam, którzy mamy podjąć taką decyzję 
—  spojrzał  z  niepokojem  na  twarz  Rafa.  Jasne  oczy  skoczka  błądziły  niecierpliwie  i 
nieobecnie po ścianach oblepionych ruchliwymi rojami much. 

Szary sięgnął z wysiłkiem po argumenty, beznadziejnie banalne, gdy przychodziło je ująć 

w  słowa,  argumenty,  których  przejmującego  znaczenia  nie  potrafił  wyrazić.  Widział  teraz 
znowu  przed  sobą  płaczliwie  uśmiechniętą  twarz  ciemnej  dziewczyny,  zmarszczone  troską 
czoło staruchy, o oczach jak ziarna kminku. Jak to powiedzieć, że ci młodzi ludzie nie wylęgli 
się  w  jakichś  masowych  koszarach,  że  mają  jakieś  zwyczajne,  niewojenne  życie  i  swoje 
określone miejsca, do których chcą wrócić? 

—  Gdzieś  tam  czekają  na  nich  rodziny,  tak  samo  jak  na  nas  —  mówił  —  cierpiąc  nad 

bladością własnych słów — bierzemy na siebie ciężką odpowiedzialność, panie poruczniku. 

— Czy pan miał kogoś w Warszawie? — przerwał mu Raf spokojnie. 
— Tak: matkę i siotry. 
— Czy miał pan od nich wiadomość od czasu powstania? 
— Nie. 
Serce Szarego ścisnęło się tą samą goryczą, która zalewała go przez wszystkie owe dni 

bezsilnego nasłuchiwania, kiedy melodia strasznej pieśni sączyła się kropla po kropli w głąb 
piersi jak zmieszana „z kurzem krwi bratniej” trucizna. 

—  Więc  dla  spokoju  pańskiego  sumienia  —  ciągnął  Raf  —  niech  się  pan  dowie,  że  ci 

ludzie, których rodziny tak bardzo pana obchodzą, to  są członkowie brygady  Kamińskiego. 
Może  to  pan  sprawdzić  w  ich  papierach.  Poza  tym,  niech  mi  pan  powie,  jak  pan  sobie 
wyobraża sąd w tych warunkach. Przypuśćmy, że części z nich nie udowodnimy winy, że nie 
znajdziemy  przy  nich  zrabowanych  pierścionków,  zegarków…  że  potrafimy  przedstawić 
jakieś  przemawiające  za  nimi  dowody.  Co  wtedy?  Czy  jednych  zabić,  a  innych  —  tych 
„sprawiedliwych”  zatrzymać  w  grupie?  Czy  może  puścić  ich  luzem  w  las?  No?  Niech  pan 
pomyśli  nie  kategoriami  humanitarnych  autorów,  ale  kategoriami  naszej  leśnej 
rzeczywistości,  naszego  bezpieczeństwa.  Zresztą,  proszę  pana,  ta  rozmowa  nie  zmieni 
niczego.  Stańczyk  kopie  już  rowy  w  zagajniku…  a  pan  musi  mi  pomóc.  Chciałem  właśnie 
panu powiedzieć (…) 

Za  plecami  Szarego  zatupotały  w  ogródku  nowe  ciężkie  kroki.  Nadzieja  wyprowadzał 

swoich więźniów. 

Tłum  przewalił  się  w  stronę  lasu,  otoczony  aureolą  jasnego  pyłu,  w  którym  niskie 

promienie zachodu rozszczepiały się tęczowo. Znikli za węgłem ostatniego domu i tylko kurz 
pozostał ponad ulicą jak subtelna złotawa mgła. 

Z głębi wsi nadbiegł jeszcze szef kompanii, stary chorąży Mieszko. Śpieszył się bardzo, 

kusztykał z wysiłkiem na swojej krótszej nodze, sapiąc chwytał powietrze w bezzębne usta. 

— Pan nie idzie, panie poruczniku? — wymamlał i pognał dalej, bardzo przestraszony, że 

nie zdąży. 

Szary  wyjął  z  kieszeni  pudełko  z  machorką.  Skręcił  papierosa,  zapalił.  Kiedy  wciągał 

głęboko w płuca pierwszy łyk gryzącego dymu, tam w lesie klasnęło krótko. Raz, drugi, trzeci 
— parabelka Dryblasa. Potem mocniej karabin. 

Ludzie umierają — pomyślał Szary. Puścił dym nosem. 

background image

Znowu karabin; znowu… i  znowu  — kilka naraz. Potem pośpieszne ta ta ta!  — krótka 

seria — to nowy „schmeisser” Prostego. 

Umierają. 
Jakiś  cień  przyćmił  Szaremu  łagodny  blask  wieczoru.  Podniósł  głowę.  Na  karym, 

lśniącym  koniu  stał  przed  nim  Raf,  w  luźno  rozpiętym  płaszczu  i  renesansowym  berecie, 
opadającym na ucho. 

Szary powstał niezręcznie, położył papierosa na brzegu ławki. 
— Panie poruczniku, melduję… 
Raf uciszył go skinieniem ręki. 
— Dobrze, w porządku. — Przekrzywił głowę nasłuchując. — Żadnych przykrości? — 

spytał po chwili. Spojrzał w zmienioną twarz Szarego, uśmiechnął się nieobecnie i chrząknął. 
— Mamy ostre pogotowie — rzekł. — Niemcy obsadzili dziś Radków. 

Z gęstniejącego nad lasem cienia zaczęły wynurzać się pojedyncze sylwetki. Szli wolno, 

niosąc  w  ramionach  jakieś  bezkształtne  łachy.  Wśród  nich  sztywna,  uklecona  niezdarnie 
postać  Dryblasa.  Uginał  się.  W  zwisających  małpio  rękach  dygował  dwa  ciemne  snopy 
powiązanych za „uszy” butów”. 

Kiedy  byli  partyzanci  Armii  Krajowej  z  rejonu  włoszczowskiego  i  radomszczańskiego 

odłożyli przeczytane opowiadanie, zastanowili się. Opis wydarzenia jakby przypominał to, co 
zdarzyło się u nich w lesie. Niby to samo, a jednak coś innego. Spojrzeli na to jakby innymi 
oczyma — podporucznika „Piotra”. 

Pod  opowiadaniem  widniało  prawdziwe  imię  i  nazwisko  autora.  Tylko  nieliczni 

przyjaciele  i  najbliżsi  znajomi  wiedzieli  wtedy,  w  lesie,  jak  naprawdę  nazywa  się 
podporucznik.  A  już  naprawdę  nikt  nie  mógł  przypuszczać,  że  w  jednej  ziemiance  spali  z 
ostatnim  prezesem  Związku  Literatów  Polskich  (przed  jego  rozwiązaniem  w  dwa  lata  po 
ogłoszeniu stanu wojennego), późniejszym uczestnikiem rozmów przy Okrągłym Stole. 

Czy to wojna była okrutna? 
Chyba  jakoś  na  wiosnę  zjawił  się  w  oddziale  „Kruka”  czarnowłosy  Gruzin,  zbieg  z 

jenieckiego obozu. Z początku trudno się było z nim dogadać, ale wkrótce nauczył się kilku 
słów  po  polsku.  Mówił  wprawdzie  z  komicznym  akcentem  i  niezbyt  gramatycznie,  ale 
wszyscy  rozumieli  o  co  chodzi.  Przybysza  zatrudniono  w  polowej  kuchni:  szybko  wrósł  w 
oddział, stał się jego cząstką. Dał się lubić. 

Jesienią  1944  w  obozowisku  zjawili  się  inni.  Jedenastu  Ukraińców  w  niemieckich 

mundurach  lotniczych  i  z  bronią.  Pochodzili  gdzieś  znad  Donu.  Wzięci  na  przymusowe 
roboty, z początku wcieleni do batalionów pracy Organizacji Todt, potem przemundurowani, 
pełnili  służbę  wartowniczą  na  polowym  lotnisku  w  Śleścinie.  Nie  mieli  więcej  niż 
osiemnaście — dwadzieścia lat. Nawiązali kontakt z placówkami Armii Krajowej w Trzcińcu, 
partyzanci  namówili  ich  do  ucieczki.  Przeszło  tydzień  ukrywali  się  u  mieszkańców  wsi. 
Formalnie byli już leśnymi ludźmi, teraz trzeba ich było jeszcze przekazać do odpowiednich 
oddziałów. 

Okazja  nadarzyła  się  niebawem.  Kapral  podchorąży  Stanisław  Janowski  „Topór”  został 

wysłany  po  uzupełnienia:  trzeba  było  wymienić  chore  i  poodparzane  konie,  zarekwirować 
potrzebne  do  wyżywienia  oddziału  krowy.  „Topór”  wziął  sobie  do  pomocy  Tadeusza 
Jabłońskiego, który akurat przebywał w Sieńsku na partyzanckim urlopie. 

Bryczkę i konia zarekwirowali w zarządzanym przez Niemców majątku Knelów. Drugą 

parę  koni  wzięli  z  majątku  Radziwiłłów  w  Nagłowie.  Na  noc  stanęli  w  gospodarstwie 
Strzałkowskiego w Ostoi, między Jaronowicami a Sieńskiem. Tu właśnie spotkali Ukraińców. 
Podchorąży  „Topór”  zgodził  się,  żeby  zbiegowie  dołączyli  do  nich  pod  warunkiem,  że 
placówka AK da mu ludzi do pędzenia bydła. 

background image

Ta  ostatnia  rekwizycja  była  stosunkowo  prosta.  Administratorem  majątku  w 

Jaronowicach  był  Daszkiewicz,  Polak  wysiedlony  z  Poznańskiego.  Bydło  miało  zostać 
wysłane na pastwisko pod las, gdzie już czekali ludzie z powrozami. Nie wtajemniczony w 
sprawę  pastuch  myślał,  że  to  złodzieje.  Uprowadzenie  jałówek  odbyło  się  sprawnie;  żaden 
postronny obserwator nie mógł dostrzec nic podejrzanego. 

Chłopcy  z  AK  wzięli  bydło  na  postronki  i  skrajem  lotniska  udali  się  do  Radkowic. 

Wyglądali zupełnie jak inni wracający do swych zagród chłopi. Wszystko poszło jak trzeba. 
Bydło  i  prowadzący  je  żołnierze  z  placówki  w  Trzcińcu  skręcili  w  stronę  leśnego  obozu, 
podchorąży z Jabłońskim wsiedli do bryczki, Ukraińcy w mundurach i z bronią załadowali się 
na chłopską podwodę. Sypały się dowcipy. Wszystkich rozpierała radość, że wreszcie idą do 
partyzantki, będą walczyć, a nie kryć się po sąsiekach i chłopskich alkowach. 

„Topór” był zadowolony. Zadanie wykonał sprawnie i szybko. Jałówki i konie tak jakby 

były  już  na  miejscu,  a  do  tego  jeszcze  jedenastu  zbrojnych  ludzi  —  poważne  wzmocnienie 
oddziału. Czuli się całkiem bezpiecznie. Jeżeli nawet natkną się gdzieś na Niemców, to ogień, 
jaki otworzą mołojcy znad Donu ostudzi nawet najbardziej zaciętego wroga. 

Konie  parskały,  źle  nasmarowane  koła  poskrzypywały  monotonnie,  zapadając  się  w 

nierówności  polnej drogi. Podchorążemu  oczy same się zamykały,  głowa opadała na piersi. 
Zady końskie i przydrożne krzaki rozmywały się w mgliste obrazy. Ocucił go głuchy tętent 
koni. Momentalnie wytrzeźwiał. 

Zza  niewielkiego  lasku  wyjechał  oddział  kawalerii.  Znakomicie  skrojone  i  dopasowane 

mundury, rogatywki z orzełkami. Na czele kłusował major jak z przedwojennego obrazka. Na 
widok  wozu  pełnego  niemieckich  lotników  ręce  kawalerzystów  powędrowały  ku  broni,  ale 
spokojne, wręcz rozradowane miny Ukraińców ostudziły ich zamiary. Otoczyli pierścieniem 
bryczkę i furę. Niedoszli kandydaci na partyzantów przyglądali im się z ciekawością. Pewnie 
dotarli na miejsce, a ci ludzie to właśnie oddział, do którego zdążali. 

Jedynie podchorąży  czuje, że coś tu  nie w porządku. Oddział jest bardzo pewny siebie, 

ale  o  ile  wie,  takiej  kawalerii  w  ich  rejonie  nie  ma.  Skąd  więc  się  wzięli.  Kim  są?  Major 
uprzedza te wątpliwości: 

— Kim jesteście? Co tu robicie? Co to za Niemcy? 
„Topór” melduje się wymieniając swój stopień i oddział oraz cel całej eskapady. Oficer 

podnosi rękę do daszka, przedstawia się: 

— Major Lubicz z Brygady Świętokrzyskiej Narodowych Sił Zbrojnych. Nie kwestionuję 

tego,  co  pan  mówi  —  dodaje.  Jednakże  dla  wyjaśnienia  sprawy  muszę  panów  prosić  o 
podjechanie do wsi, gdzie stoi sztab. 

Rzeczywiście,  w  Wiśniczu,  koło  zwalistej  stodoły  stał  namiot,  wokół  kręciło  się  paru 

oficerów.  Bez  dyskusji  rozbrojono  Ukraińców  i  zamknięto  ich  pod  strażą.  „Topór” 
protestował i żądał zaprowadzenia go do dowódcy. Po chwili zjawił się jakiś młody, czupurny 
podporucznik. Wysłuchawszy skarg, oznajmił krótko: 

— Was nie zatrzymujemy. Możecie się zabierać i wziąć ze sobą broń tych jedenastu. 
— A co z Ukraińcami? 
— Nie wasza sprawa. Zostaną rozstrzelani. 
—  To  niemożliwe  —  obruszył  się  podchorąży.  —  Mam  rozkaz  doprowadzić  ich  do 

oddziału. A pan porucznik doskonale wie, co to znaczy niewykonanie rozkazu. 

— Wiem — skrzywił się młodziak. — Ale to polecenie moich przełożonych, a oni mają 

prawo… 

Urwał zdając sobie sprawę, że to wszystko nie bardzo trzyma się kupy. 
Chciał odejść. „Topór” uznał, że nawet zła rozmowa jest lepsza niż żadna. 

background image

— Panie poruczniku — powiedział jak mógł najuprzejmiej — czy to prawda, co ludzie 

mówią, że współpracujecie z Niemcami? 

— Kto wam to powiedział? 
— A tak… Różnie gadają. 
— To robota tych z AL. To oni rozpuszczają takie plotki. Ale sami nie załatwili nawet 

jednego procentu tych szkopów, których myśmy zlikwidowali. 

Przerwał  i  odwróciwszy  się  na  pięcie  odszedł.  Podchorąży  przysiadł  na  wywróconym 

korycie  i  wsparłszy  głowę  na  rękach  oddał  się  niewesołym  rozmyślaniom.  Tak  zastał  go 
Wiesław Karbownicki, kolega ze szkoły, a obecnie żołnierz Brygady. Miał niewysoki stopień, 
ale niezłe znajomości. Zniknął na kilka minut i oto ku zdumieniu „Topora” porucznik zjawił 
się ponownie w bardziej ugodowym nastroju. 

—  Rozumiem  wasze  obiekcje  —  powiedział.  —  Każdy  żołnierz  musi  wykonywać 

rozkazy przełożonych. Proponuję wam pewien kompromis. 

— Wypuścicie Ukraińców — ucieszył się „Topór”. 
— Jakby to powiedzieć… I tak, i nie. Rzeczywiście ich zwolnimy. Wsadzimy na wóz i 

odjedziecie.  Koło  lasku  pod  byle  pretekstem  oddalicie  się  od  furmanki,  a  my  niby  to  z 
zasadzki wystrzelamy ich do nogi. W ten sposób wszyscy będą zadowoleni. 

— Ukraińcy też? — spytał ironicznie „Topór”. 
— Oni może najmniej — zaśmiał się porucznik — ale sprawa będzie załatwiona correct. 
— Nie! — krzyknął niespodziewanie głośno „Topór”. — Tak nie wolno robić. 
— Jak sobie chcecie — porucznik wzruszył ramionami. 
— Ja też mam rozkaz nie wypuścić ich żywych. 
— Będę musiał o tym zameldować. 
—  Meldować  trzeba,  panie  podchorąży  —  porucznik  lekceważąco  machnął  ręką.  —  A 

czy coś z tego wynika, to inna sprawa. 

Oficer uznał sprawę za skończoną. Dzięki wstawiennictwu dawnego kolegi „Toporowi” 

udało  się  jednak  dotrzeć  do  samego  dowódcy  brygady.  Pułkownik  „Bohun”  kwaterował  w 
niewielkiej chacie. „Topora” wprowadzono do izby; na wielkim łóżku piętrzyły się wysoko 
poduszki,  jedną  ścianę  zdobiły  święte  obrazy.  „Bohun”  siedział  przy  stole,  żółtawe  światło 
naftowej lampy ledwie rozpraszało mrok. Słysząc meldunek ledwie uniósł głowę. 

—  Znam  sprawę  —  powiedział  szorstko  nie  pozwalając  „Toporowi”  dokończyć 

wyjaśnień. — Poleciłem wydać wam wszystko, co wasze: bydło, konie i uprząż, wozy i broń 
Ukraińców. Ale ci ludzie zostaną tu. 

W podchorążym zagotowało się. Wyprężył się na baczność. 
—  Panie  pułkowniku  —  powiedział,  nie  bacząc  na  przepastną  różnicę  stopnia.  — 

Chcecie, abyśmy szanowali wasze rozkazy, to szanujcie nasze. Chyba jesteście wojskiem, a 
nie bandą. 

Pułkownik  zerwał  się  na  równe  nogi.  Na  ścianach  zakołysały  się  cienie.  Z  ręką 

wyciągniętą w kierunku drzwi ryknął aż płomień zafilował w szkiełku: 

— Wyjść! 
„Topór” z nawyku strzelił obcasami i zasalutował. Zrozumiał, że tę rundę przegrał. Życie 

chłopców,  którzy  zaufali  Polakom,  zawisło  na  włosku.  Ale  to  jeszcze  przecież  nie  koniec. 
Wprost z chałupy skierował się do stodoły, gdzie zamknięto Ukraińców. Przyglądali mu się z 
napięciem, jakby czuli, że coś nie jest w porządku. 

— Nie martwcie się — powiedział spokojnie. — Jadę do naszego dowództwa. Wszystko 

się zaraz wyjaśni. 

background image

Nie  wiadomo,  czy  uwierzyli,  ale  nastrój  w  stodole  zdecydowanie  się  poprawił. 

Podchorąży wyszedł na podwórze ze ściśniętym sercem. Wcale nie był pewien, czy zdąży na 
czas.  Jeszcze  usiłowano  mu  wcisnąć  nie  te  konie,  które  miał,  i  jakieś  zdezelowane  wozy 
zamiast bryczki i fury. Odmówił także zabrania koni Ukraińców. Z trudem odszukał majora, 
który ich zgarnął. Lubicz spał u siebie na kwaterze. 

Powtórzył mu to samo, co pułkownikowi: 
— Czy to jest wojsko, czy banda, która nie słucha rozkazów swych dowódców? 
Lubicz spojrzał na niego z wściekłością, ale nie odezwał się ani słowa. Narzucił mundur, 

wciągnął płaszcz i kazał zaczekać. Okazało się, że „zapobiegliwi” żołnierze brygady zdążyli 
już  rozdrapać  konie,  uprząż  i  bryczkę.  Przy  pomocy  jakiegoś  wychmistrza  z  trudem 
skompletowano  zaprzęg.  Major  znalazł  się  na  tyle  po  dżentelmeńsku,  że  przeprosił  ich  za 
„nieporozumienie”. „Topór” z Janowskim ujęli lejce i odjechali. 

Do  Lipna,  gdzie  mieścił  się  sztab  batalionu,  dotarli  późnym  wieczorem  i  niezwłocznie 

zameldowali o wszystkim kpt. „Marcinowi”. Tarchalski próbował interweniować, ale było już 
za  późno.  Wkrótce  po  odjeździe  podchorążego  usiłowano  wyprowadzić  Ukarińców  ze 
stodoły. Nie wiadomo, czy zaskoczenie się nie udało, czy przygotowania trwały zbyt długo, 
ale  zastrzelono  tylko  ośmiu.  Trzem  udało  się  uciec,  mimo  że  pruto  za  nimi  z  broni 
maszynowej. 

Zdezorientowani, nie mogąc zrozumieć co się stało, błąkali się po okolicy, nie mogąc się 

zdecydować, co robić. Niemcy natychmiast oskarżyliby ich o dezercję, mało prawdopodobne, 
żeby udało im się wyłgać jakąś historyjką o tym, że zostali wzięci do niewoli. U partyzantów 
nie  mieli  czego  szukać  —  jedni  chcieli  ich  zabić,  drudzy  nie  potrafili  temu  zapobiec. 
Skierowali się w stronę lotniska, tego samego, z którego uciekli. Nie opodal Trzcińca znaleźli 
melinę u jednego z żołnierzy placówki AK. Przesiedzieli u niego parę dni. 

Opowiedzieli  chłopinie  o  tym,  co  ich  spotakło.  Przecież  chcieli  dobrze.  Za  cóż  więc 

zostali tak strasznie ukarani? Gospodarz zgadzał się, współczuł. To jeszcze prawie dzieci  — 
myślał. — Jak można było z nimi tak postąpić? Rozstali się jak przyjaciele. 

Odeszli nie wiedząc, że idą ku swemu przeznaczeniu. Wkrótce potem do podchorążego 

„Topora”  dotarła  wieść,  że  partyzanci  w  obawie  przed  dekonspiracją  melin,  na  których 
przebywali  trzej  Ukraińcy,  po  cichu  zaszli  ich  gdzieś  w  lesie  i  zastrzelili.  Wolał  nie 
sprawdzać, czy to była prawda. Miał już dość tych wszystkich bezsensownych śmierci. 

Mniej  więcej  w  tym  samym  czasie  z  wojska  niemieckiego  zdezerterowała  jeszcze  inna 

grupa.  Też  Ukraińców,  tyle  że  starszych.  Niektórzy  mówili  po  polsku.  Wszyscy  zgodnie 
twierdzili, że mundury włożyli tylko po to, by wydostać się z obozu, w którym ich trzymano, 
i pójść do partyzantki. Przyjęto ich z otwartymi rękami. Wcielono do oddziałów. I wszystko 
byłoby dobrze,  gdyby ktoś nie zauważył  u jednego z nich fotografii:  człowiek w mundurze 
morduje dziecko rozbijając mu głowę o mur. Nietrudno było poznać, że człowiekiem tym jest 
właściciel zdjęcia. 

Natychmiast  rozdzielono  grupę  i  każdego  osobno  przesłuchano.  W  czasie  Powstania 

wszyscy  byli  w  osławionej  brygadzie  Kamińskiego,  której  ofiarą  padła  nie  tylko  Wola. 
Wyrok zwołanego pośpiesznie sądu mógł być tylko jeden: rozstrzelanie! Ale to była całkiem 
inna sprawa. Jedenastu mołojców znad Donu naprawdę nie zasłużyło sobie na swój los. 

Gdyby  nie  to,  że  wojna  rzuciła  podchorążego  „Topora”  gdzie  indziej,  może  byłby 

świadkiem  jeszcze  jednego  trudnego  do  pojęcia  wydarzenia.  I  mimo  że  zobaczyłby  to  na 
własne oczy, równie trudno byłoby mu się z tym pogodzić. 

W  oddziałach  7  Dywizji  Piechoty  AK  walczyło  sporo  Rosjan.  Ich  postawa  nie  budziła 

żadnych wątpliwości. Uciekli z niemieckiej niewoli, długo błąkali się po lasach, z początku 
chcieli  przedzierać  się  do  swoich,  w  końcu  trafili  do  oddziałów  leśnych.  Byli  bitni, 
koleżeńscy,  odważni.  Ceniono  ich  i  lubiano.  Ale  gdy  po  wejściu  armii  radzieckiej  gen. 

background image

Okulicki  rozwiązał  Armię  Krajową,  dowódcy  oddziałów  ufnie  i  naiwnie  przekazali  Rosjan 
czerwonym. 

Decyzja „Komandirów” niczym nie różniła się od tej, jaką wydał płk „Bohun” z Brygady 

Świętokrzyskiej NSZ: Rozstrzelać! Ani jeden Rosjanin nie został przy życiu. Wszyscy poszli 
do  piachu.  Dostanie  się  do  niewoli  było,  według  Stalina,  największą  zbrodnią,  której  nie 
mogła  okupić  ani  ucieczka,  ani  walka  w  szeregach  polskich  partyzantów  spod  znaku  AK. 
Zresztą, kto wie, czy to ostatnie nie było równie wielką przewiną. 

Jedynie gruziński kucharz od „Kruka” myślał, że jakoś się wywinie. Wprawdzie jak inni 

dostał się do niewoli, wprawdzie uciekł Niemcom i służył w Armii Krajowej, ale przecież nie 
walczył  —  gotował.  Kiedy  pochlapane  na  biało  czołgi  poszły  dalej  na  zachód,  zgłosił  się 
pełen  dobrej  woli  i  nadziei.  Nie  pytano  go  o  nic.  Nie  na  wiele  się  zdało,  że  wydał 
zamelinowany magazyn broni. 

„Starszina” z dwoma innymi wyprowadzili go za chałupę. Zaniepokoił się, ale to jeszcze 

nie  był  strach.  Dopiero  jak  krzyknęli:  „rozbieraj  się!”  i  stuknęli  pod  żebra  lufami  pepesz, 
zrozumiał. Drżąc bardziej z lęku niż z zimna powoli zrzucał z siebie partyzanckie odzienie: 
kurtkę,  ręcznie  dziergany  sweter,  koszulę,  spodnie,  kalesony.  Został  w  samych  butach.  Nie 
darowali i butów. Śnieg począł piec w gołe stopy. Przez chwilę podskakiwał zabawnie, potem 
pochylił się, żeby je rozetrzeć. Wtedy pociągnęli za spusty. W bolesnym piruecie zakręcił się i 
zwalił  w  biały  puch  znacząc  go  czerwonymi  śladami.  Nawet  się  nie  obejrzeli.  Zarzucili 
pepesze na ramiona i chuchając w zziębnięte ręce wrócili do ciepłej izby. 

Tego  podchorąży  „Topór”  nie  widział.  Nie  był  też  świadkiem  rozstrzeliwania  młodych 

Ukraińców. A mimo to leśna wojna pozostawiła w nim dojmujący ból niepotrzebnej śmierci. I 
tego uczucia już nigdy nie zdołał w sobie zatrzeć. 

Sześciu z misji „Freston” 
 
W drugi dzień Bożego Narodzenia na lotnisku Brindisi w pomieszczeniach meteo rudawa 

Angielka  z  Pomocniczej  Służby  Kobiet  odebrała  meldunek  o  pogodzie  w  rejonie 
Częstochowy: „zamiecie i zawieje ustały, widoczność dobra, wiatr zachodni umiarkowany”. 

Niosąc te parę słów zanotowanych na karteluszku nie zastanawiała się, skąd pochodzą. A 

nawet gdyby jej ktoś powiedział, że kilka minut temu nadała je polska radiostacja pracująca 
dla potrzeb RAF, zapewne by nie uwierzyła. 

Natomiast wieża kontrolna wiedziała doskonale. Na płycie startowej czekał „Liberator”, 

którego załogę stanowili płk D. T. Hudson jako szef, mjr Peter Solly-Flood, mjr Peter Kemp, 
kpt.  Tony  Currie  (nazwisko  to  przybrał  sobie  Polak,  Antoni  Pośpieszalski),  sierżant  D. 
Galbraith  oraz  kpt.  Alan  Morgan  (ten  ostatni  na  jakiś  czas  przed  wyznaczonym  terminem 
rozchorował  się  i  zrezygnował  z  udziału  w  wyprawie).  Wchodzili  oni  w  skład  misji 
wojskowej  pod  kryptonimem  „Freston”,  która  miała  zostać  zrzucona  na  spadochronach  w 
okupowanej  Polsce,  by  naocznie  zbadać  sytuację,  jaka  wytworzyła  się  w  wyniku  ostatnich 
działań niemieckich i posuwającej się ziemiami polskimi ofensywy radzieckiej. 

Trzy  starty  zostały  odwołane.  Teraz  znów  załogę  postawiono  w  stan  pogotowia  w 

oczekiwaniu  na  ostateczny  rozkaz.  W  godzinach  popołudniowych  rozkazy  zostały  wydane. 
„Liberator”  zaczął  rozgrzewać  silnik.  Grupie  zrzutowej  towarzyszyło  kilku  wyższych 
oficerów  RAF  i  wywiadu  angielskiego  oraz  oficerów  łącznikowych  ze  sztabu  Naczelnego 
Wodza  w  Londynie.  Świadomi  niebezpieczeństw  —  podobne  sprawy  często  kończyły  się 
tragicznie — przed odlotem członkowie misji zrobili sobie pamiątkowe zdjęcie. 

Samolot  oderwał  się  od  pasa  startowego  i  obrał  kierunek  na  północny  wschód.  Była  to 

trasa  numer  3  licząca  1400  kilometrów  nad  Adriatykiem,  środkową  Jugosławią,  Węgrami  i 
Słowacją. Na zrzutowisku „Ogórki” zarządzono kolejne pogotowie. Miejsce zrzutu określone 

background image

tym  kryptonimem  znajdowało  się  w  rejonie  działania  7  DP  AK,  około  30  kilometrów  na 
wschód od Częstochowy w pobliżu miejcowości Żarki-Janów. 

Na  czele  oddziału  mającego  odebrać  Anglików  stał  kpt.  Stanisław  Wencel  „Twardy”, 

osłonę  zrzutowiska  powierzono  ppor.  Janowi  Dziatkowskiemu  „Drużbie”.  Zapasowy  punkt 
odbioru znajdował się koło Bąkowej Góry na północny wschód od Radomska. 

O  godzinie  #/21#30  z  ciemnego  nieba  nad  Żarkami  i  Janowem  dobiegł  potężniejący  z 

minuty na minutę warkot. Na ziemi zapalają się światła w kształcie strzały — znak gotowości 
odbioru. Z głośnym warkotem „Liberator” przelatuje nad polaną. Na niebie wykwitają czasze 
spadochronów.  Jeszcze  jeden  nawrót  i  zrzut  zasobników  z  bronią,  sprzętem  i  dwoma 
radiostacjami do łączności misji z Londynem. 

Na  ziemi  witają  gości  oficerowie  z  częstochowskiego  inspektoratu  Armii  Krajowej. 

Kapitan Pośpieszalski Alias Tony Currie, nie zdradzając na razie, kim jest, z poważną miną 
korzysta z pomocy tłumacza, cierpliwie wysłuchując angielskiego przekładu polskich słów. 

Misję  przywitano  serdecznie,  ale  dłuższej  rozmowy  nie  było.  Jeszcze  zanim  zacznie 

świtać trzeba odskoczyć z miejsca zrzutu i dotrzeć w lasy w rejonie Radomska. 

Załadowano się na chłopskie furki i w drogę. Trasa prowadziła koło Przyrowa, Dąbrowy 

Zielonej, potem przez Cielętniki, Żytno, Gidle, Kobiele Wielkie i Katarzynę. Rozstawieni na 
trasie łącznicy mający zapewnić kolumnie bezpieczeństwo w obrębie swych wsi i lasów nie 
mogli się nadziwić, kogo to przyszło im tak troskliwie eskortować. 

Nie  mieli  odwagi  zadawać  pytań  wyższym  szarżom,  niższe  zaś  tyle  samo  co  oni 

wiedziały. Wobec placówek terenowych  AK, które mijali,  i  łączników obowiązywała ścisła 
tajemnica.  Byle  nieopatrzne  słowo  mogło  dotrzeć  do  Niemców,  spowodować  obławę, 
uniemożliwić misji wykonanie zadania. 

Przed  świtem  dotarli  do  wsi  Katarzyna.  Ostatni  łącznik,  który  ich  tu  doprowadził, 

odmeldował się i zniknął za opłotkami zabudowań. Wioska jeszcze spała, tylko podwórzowe 
kundle  zajadle  oszczekiwały  kawalkadę.  Wjechali  w  bramę  prowadzącą  do  dworku  pani 
Dembowskiej i zatrzymali się na podjeździe. Okna już błyszczały światłem, z komina snuł się 
dym  świadczący  o  przygotowywanym  posiłku.  Tu  zameldował  się  dowódca  kompanii 
osłonowej misji — ppor. Józef Kotecki „Warta”. 

Pułkownik  Hudson  pozwolił  swym  oficerom  na  całodzienny  odpoczynek  i 

leniuchowanie. Służba wychodziła wprost ze skóry, aby dogodzić egzotycznym gościom. 

Następnego dnia od  rana rozpoczęły się spotkania i  rozmowy z oficerami  i  żołnierzami 

AK  oraz  przedstawicielami  różnych  środowisk  społecznych.  Misja  miała  przecież  możliwie 
wszechstronnie zorientować się w sytuacji w Polsce, poznać nastroje społeczeństwa i zbadać 
stosunek  Polaków  do  wkraczających  wojsk  sowieckich.  W  depeszy  ze  sztabu  Naczelnego 
Wodza  w  Londynie  skierowanej  do  płk.  Zientarskiego,  a  za  jego  pośrednictwem  do  gen. 
Leopolda Okulickiego „Niedźwiadka” zadania misji sprecyzowano jak następuje: 

„1. Misja ma obserwować działalność AK i melodować władzom brytyjskim w Londynie 

o sytuacji, planach, nastrojach i potrzebach AK. 

2.  Misja  ma  meldować  o  stosunku  AK  do  innych  zgrupowań  partyzanckich  i  armii 

sowieckiej. Ma dokładać starań dla usprawnienia łączności w granicach działań wojskowych 
pomiędzy AK a tymi oddziałami. 

3. Misja podlega władzom brytyjskim w Londynie, ale administracyjnie przydzielona jest 

do AK. Przebywać ma przy dowódcy AK, wydzielając podkomisje do dowódców okręgów. 
W razie dostania się pod władzę sowiecką misja ma rozkaz pozostawania przy dowódcy AK 
lub okręgu aż do otrzymania dalszych instrukcji angielskich. 

4. Misji nie wolno brać udziału w walkach inaczej niż w obronie własnej. 

background image

5.  Misja  ma  własne  środki  łączności,  z  których  może  dowolnie  korzystać  w  granicach 

bezpieczeństwa oddziałów.” 

Generał  Okulicki  nie  był  zadowolony  z  przybycia  Anglików.  Doskonale  wiedział,  że 

pomysł  ten  narodził  się  już  w  lutym  1944,  a  więc  prawie  rok  temu,  i  że  zaproponował  to 
Churchillowi  premier  Mikołajczyk.  Anglicy  odmawiali,  dając  do  zrozumienia,  że  wysłanie 
misji nie jest możliwe bez zgody władz sowieckich. Dla strony polskiej było jasne, że takiej 
aprobaty się nie uzyska. 

Dopiero  5  października  Anglicy  poinformowali  Polaków  o  decyzji  natychmiastowego 

wysłania  grupy  obserwatorów  brytyjskich  do  dowódcy  Armii  Krajowej.  Sukces  zabiegów 
premiera Mikołajczyka był tylko pozorny. Szef misji, ppłk Hudson odbył przed odlotem dwie 
poufne rozmowy z samym Churchillem. Ponieważ spotkania nie były protokołowane, można 
się  tylko  domyślać,  że  pułkownik  otrzymał  podobne  instrukcje  jak  przy  swej  poprzedniej 
misji  w  Jugosławii,  której  efektem  było  wycofanie  poparcia  brytyjskiego  dla  królewskich 
wojsk  Draży  Michajlowicia  i  opowiedzenie  się  po  stronie  silniejszych  —  komunistycznych 
partyzantów  marszałka  Tito.  Z  angielskiego  punktu  widzenia  było  to  znacznie  bardziej 
opłacalne. 

Czy  i  w  tym  przypadku  nie  będzie  podobnie?  Obawy  gen.  Okulickiego,  już  wcześniej 

przekazywane do Londynu, nie były bezpodstawne. Dla każdego, kto jako tako orientował się 
w  polityce  międzynarodowej,  było  oczywiste,  że  Churchill  szuka  jakiegoś  kompromisu  ze 
Związkiem Radzieckim, jedyną zaś poważną przeszkodą jest Armia Krajowa i rząd polski w 
Londynie. 

Ale o tym wiedzieli tylko nieliczni. Żołnierze i niżsi dowódcy AK patrzyli na Anglików z 

uwielbieniem.  Niewątpliwie  Brytyjczycy  zjawili  się  tylko  po  to,  aby  rozwiązać  wszystkie 
problemy podziemnej armii i uchronić ją od losu, jaki zgotowano powstańcom w Wilnie i we 
Lwowie. Hudson i jego koledzy nie robili nic, aby rozwiać te naiwne oczekiwania. 

W  rozmowach  korzystali  z  pomocy  nie  tylko  ppor.  „Jerzego”  i  „Warty”  czy  kpt. 

Zielińskiego,  lecz  także  innych  oficerów  AK,  którzy  znali  język.  Zarówno  tłumacze,  jak  i 
rozmówcy  Brytyjczyków  byli  głęboko  przekonani,  iż  każda  opinia,  niemal  każde 
wypowiedziane  słowo  zaważy  na  decyzjach  międzynarodowych,  ba  —  na  postępowaniu 
samego  Churchilla.  Co  o  tym  myśleli  Anglicy,  trudno  było  dociec.  Nawet  kapitan  Currie, 
który  w  końcu  ujawnił  swe  prawdziwe  nazwisko,  nie  miał  zamiaru  wypowiadać  się  na  ten 
temat. 

Nikomu  zresztą  nie  przychodziły  do  głowy  żadne  wątpliwości,  a  jeśli  nawet  —  zaraz 

tłumił je w sobie. W sytuacji, w jakiej znalazła się Armia Krajowa, po uwięzieniu żołnierzy 
powstania wileńskiego i lwowskiego, po nieudzieleniu pomocy powstańcom Warszawy, tym 
ludziom  pozostawała  już  tylko  wiara  w  brytyjskiego  sprzymierzeńca.  Szczere  rozmowy  i 
zadawane  przez  Anglików  pytania  jeszcze  bardziej  umocniły  to  przekonanie.  Czyż  można 
było oczekiwać innej postawy? Czy za wieloletnie zmagania z wrogiem, cierpienia, przelaną 
krew, nie należała się im bodaj nadzieja? 

Ponure  myśli  pierzchły  w  migotliwym  blasku  świeczek  płonących  na  choince. 

Świąteczny  nastrój  kazał  wierzyć  i  ufać  wbrew  faktom.  W  wieczorze  sylwestrowym  wzięli 
udział nie tylko goście, ale także przybyli do dworku wyżsi oficerowie Komendy Głównej i 
Komendy  Okręgu  Radomsko-KIeleckiego,  krewni  właścicielki  majątku.  Pod  choinką,  przy 
śpiewie kolęd nawet przysłowiowa angielska powściągliwość zdawała się jakby znikać. Por. 
„Warta” rozstawił wokół wsi wzmocnione posterunki z bronią maszynową i pistoletami. 

Pani  Dembowska  poprosiła  gości  do  jadalni.  Nakryty  bielusieńkim  obrusem  stół  uginał 

się od smakowitych potraw. Na ich widok wszyscy poczuli iście wilczy apetyt. Pod ścianami 
ustawiono  dodatkowe  krzesła  i  ławy,  mimo  to  część  zaproszonych  stała  w  drzwiach  lub 
rozsiadła  się  w  sąsiednim  pokoju.  O  ile  jadła  było  wbród,  napitki  były  raczej  symboliczne; 

background image

dowództwo  prosiło,  aby  —  z  wyjątkiem  kilku  toastów  —  nie  podawać  alkoholu.  Zresztą 
Anglicy prawie nie pili. Z zainteresowaniem przyglądali się ludziom, wsłuchiwali w melodie 
kolęd i partyzanckich piosenek. Wszystko było dla nich dziwne, obce, by nie rzec egzotyczne. 

Właśnie  umilkła  popularna  „Szturmówka”.  Ktoś  jeszcze  nieporadnie  tłumaczył  na 

angielski refren: „Kto na drodze, granatem wal w głowę, bywaj zdrów i prowadź nas Bóg!” 
W  obcym  języku  słowa  traciły  swą  moc,  pozbawione  kontekstu,  jaki  je  zrodził,  brzmiały 
jakoś naiwnie. Gdzieś wyparowała cała ich patriotyczna magia. 

Hudson  czuł,  że  ci  ludzie  chcą  mu  coś  ważnego  przekazać,  coś,  czego  on,  mimo 

najszczerszych  chęci,  nie  może  pojąć.  Wolał  przejść  na  bezpieczniejszy,  bardziej  dla 
wszystkich zrozumiały grunt. Wstał, ujął w rękę kieliszek. Gwar rozmów i szczęk sztućców 
stopniowo  milknął. Jeszcze  tu  i  ówdzie  brzęknął  talerz  i  rozległ  się  głośniejszy  śmiech,  ale 
wkrótce i to ucichło. Pułkownik powiedział coś krótko po angielsku. 

— Pyta, czy może pierwszy wznieść toast — przetłumaczono natychmiast. 
Aprobujące okrzyki nie pozostawiały żadnej wątpliwości, nawet dla nie znających języka. 

Anglik  wyciągnął  kieliszek  ku  wszystkim  siedzącym  za  stołem  i  tłoczącym  się  w  drzwiach 
biesiadnikom. 

— Proponuję — powiedział — wypić za zdrowie przywódców koalicji antyhitlerowskiej, 

którzy prowadzą nas do zwycięstwa: za Stalina, Roosewelta i Churchilla! 

W  pokoju  zaległa  głucha  cisza.  Oficerowie  brytyjscy  rozglądali  się  wokół  usiłując  coś 

wyczytać bodaj ze wzroku zebranych. Spojrzenia mówią czasem więcej niż słowa. Na próżno. 
Wszyscy  siedzieli  ze  spuszczonymi  głowami,  niektórzy  uśmiechali  się  ironicznie.  Tylko 
Currie-Pośpieszalski  jak  prawdziwy  Anglik  zachował  kamienną  twarz.  Nie  miał  zamiaru 
niczego  wyjaśniać  ani  nikomu  niczego  sugerować.  Niech  oficerowie  misji  „Freston”  sami 
dojdą, jaką gafę strzelił ich dowódca. On nie będzie ich w tym wyręczał. 

Nikt  nie  ruszył  się  z  miejsca,  nie  wzniósł  kieliszka.  Pragnąc  zatrzeć  niezręczność 

popełnioną przez Anglika wstał jeden z polskich oficerów. 

—  Podejmując  na  naszej  ziemi  angielskich  przyjaciół  powinniśmy  zrobić  wszystko,  by 

czuli się jak u siebie w domu. Panowie, za króla i Angilę! 

Tym  razem  tłumacz  nie  miał  kłopotu  z  przekładem.  Sakramentalne  „The  King!” 

poderwało wszystkich z miejsc. Toast przyjęto oklaskami. Aby do reszty zatrzeć złe wrażenie, 
jeden z oficerów zawołał: „Niech żyje mijsa aliancka „Freston”.” 

Anglicy nie pozostali dłużni. Następną kolejkę spełniono za żołnierzy Armii Krajowej. W 

przeciwieństwie do pierwszego wystąpienia, te słowa pułkownika Hudsona przyjęto gromkim 
aplauzem.  Pułkownikowi  nie  dawał  jednak  spokoju  sposób,  w  jaki  zareagowano  na  jego 
pierwszy  toast.  Dlaczego  spotkał  się  z  tak  zimnym,  wręcz  wrogim  przyjęciem? 
Wytłumaczono mu po prostu: 

— Wiemy,  co Stalin  zrobił z żołnierzami Armii  Krajowej w Wilnie i  we  Lwowie. Nas 

czeka to samo. 

Anglik obruszył się. 
— Przecież to są nasi sprzymierzeńcy… 
Dalsza dyskusja nie miała najmniejszego sensu. Co pułkownik mógł z niej zrozumieć? 
Sylwestrowy  wieczór  zakończył  się  w  parę  minut  po  północy.  Pierwsi  wstali  od  stołu 

oficerowie, za nimi cała reszta. Zmieniono warty. Anglików wraz z obstawą zakwaterowano 
w  dworku  pani  Dembowskiej,  polscy  oficerowie  poszli  do  wsi,  gdzie  ulokowali  się  u 
poszczególnych gospodarzy. 

Rok  1944  zakończył  się  dobrze  i  wesoło.  Co  miał  przynieść  następny?  Zarówno  dla 

Polaków, jak i dla Anglików jedno nie ulegało wątpliwości: przejdzie on do historii jako data 
ostatecznej klęski Trzeciej Rzeszy. 

background image

Pierwszy dzień nowego roku zapowiadał się pogodnie. Wiatr ustał. Słońce skrzyło się na 

pokrywającym pola śniegu, domy i drzewa rzucały długie i ostre cienie. Było zupełnie cicho, 
tylko gdzieniegdzie ujadały psy. W obejściach obrządzano bydło i trzodę. 

Oddziałem osłaniającym misję dowodził por. Karol Kutnik „Kruk” i ppor. Józef Kotecki 

„Warta”.  Czterdziestopięcioosobowa  grupa  była  doskonale  wyekwipowana  i  uzbrojona,  nie 
brakowało  nawet  przeciwpancernych  „Piatów”  ze  zrzutu.  Przez  całą  noc  na  posterunkach 
otaczających  dworek  i  wieś  czuwały  warty.  Rano,  mimo  pozornego  spokoju,  rozesłano  w 
teren  patrole:  ostatnio  Niemcy  z  upodobaniem  urządzali  obławy  w  dni  świąteczne.  Jeden  z 
patroli wrócił niemal natychmiast. Z trudem łapiąc oddech plutonowy zameldował: 

— Drogą zbliżają się trzy czołgi, kilka transporterów z piechotą i motocykliści. 
„Warta” złapał pas z pistoletem i co sił w nogach pobiegł do dworku. Pułkownik Hudson 

właśnie się golił. Na wieść o zbliżającej się kolumnie pancerno-motorowej zareagował z iście 
angielską flegmą. Nie odrywając żyletki od twarzy spytał: 

— Jakie są siły niemieckie? Co ma do dyspozycji polski oddział osłonowy? 
Usłyszawszy  odpowiedź,  skinął  głową  i  nabierając  na  pędzel  nową  porcję  mydła 

powiedział: 

— Rozkazuję zniszczyć szyfry i obydwie radiostacje. Poddajemy się. 
Kiedy przetłumaczono to stojącemu obok „Krukowi”, porucznik zatrząsł się ze złości. 
— Tu jest Polska, nie Anglia. Odpowiadam za bezpieczeństwo misji — taki mam rozkaz 

i  muszę  go  wykonać.  Sądzę,  że  jako  żołnierz  pan  pułkownik  rozumie,  że  tutaj  ja  wydaję 
rozkazy.  O  żadnym  poddaniu  się  nie  ma  mowy.  Niemcy  nie  cackaliby  się  z  nami,  ale 
rozstrzelali na miejscu. 

Odwrócił  się  na  pięcie  i  nie  czekając  na  reakcję  pułkownika  i  pozostałych  Anglików 

wypadł  na  dwór.  Człogi,  transportery  i  motocykle  były  już  dobrze  widoczne.  „Kruk”  i 
„Warta”  błyskawicznie  ocenili  siły  nieprzyjacielskie.  Jego  przewagę  stanowiła  gruba 
pancerna blacha, atutem Polaków było całkowite zaskoczenie wroga. Ale czy rzeczywiście? 
Czy Niemcy znaleźli się tutaj tylko przypadkiem, zmierzając gdzieś dalej, czy też ich celem 
był właśnie dworek i jego goście? Nigdy nie można przecież wyłączyć jakiegoś przecieku lub 
zdrady. 

„Warta”  rozejrzał  się.  Żołnierze  osłony  zajęli  już  swoje  pozycje,  obsługa  rusznic 

przeciwpancernych czekała tylko na sygnał, by ostrzelać drogę. Jeszcze chwila a nieprzyjaciel 
zniknie  im  z  oczu  między  opłotkami  wiejskich  zabudowań.  Może  pojedzie  dalej? 
Podporucznik  nie  może  ryzykować.  Unosi  rękę  do  góry.  Najbardziej  wysunięta  do  przodu 
obsługa „Piata” nie spuszcza z niego wzroku. Energicznym ruchem wskazuje im posuwające 
się drogą czołgi. 

Celowniczy  przywiera  do  kolby,  naprowadza  rusznicę  na  cel  i  pociąga  za  spust. 

Powietrzem  wstrząsa  głucha  detonacja.  Z  gałęzi,  pod  którymi  przycupnęli,  sypią  się  kiście 
śniegu, przed kolumną z trzaskiem wali się grube drzewo, częściowo tarasując drogę. Pudło. 
Albo  odległość  była  za  duża,  albo  podnieconemu  żołnierzowi  drgnęła  ręka.  Niemcy 
zatrzymują się, z czołgów i transporterów sypią się bezładne serie z broni maszynowej. 

Dowódcę  odpoczywającej  po  długiej  służbie  drużyny  kpr.  Mirosława  Gaczkowskiego 

„Józefa”  zaalarmowano  niemal  w  ostatniej  chwili.  Ledwie  zdążył  krzyknąć:  „Alarm! 
Niemcy!” a już wszyscy porwali broń i wybiegli z chaty. Z drogi dobiegł warkot silników, ale 
zbliżająca się kolumna nie była jeszcze widoczna. Oddział zajął stanowiska. Od lasu dzieliło 
ich nie więcej jak pięćdziesiąt metrów, ale aby je pokonać trzeba było przebiec przez drogę. 
Zanim „Józef” zdążył wydać rozkaz, na szosie ukazali się Niemcy. Prawie równocześnie coś 
błysnęło i powietrzem targnął huk eksplodującego pocisku „Piata”. 

background image

Kapral skorzystał z okazji. Poderwał drużynę i w kilkanaście sekund przebiegli dzielącą 

ich od lasu przestrzeń. Niemcy pruli za nimi długimi seriami. Nikt nie został nawet draśnięty. 
Zapadli  za  najbliższą  nierówność  terenu.  Tu  otrzymali  nowy  rozkaz  „Warty”.  Oddział 
osłaniający  misję  miał  się  podzielić  na  dwie  grupy.  Jedna,  do  której  należała  drużyna  kpr. 
„Józefa”,  pozorowanym  uderzeniem  od  strony  lasu  miała  ściągnąć  na  siebie  uwagę 
nieprzyjaciela, druga miała zaatakować od pola i  zabudowań gospodarczych i  wyprowadzić 
misję z okrążenia. 

Replika,  jakiej  „Kruk”  udzielił  pułkownikowi  Hudsonowi,  zaimponowała  chyba 

Anglikom.  Skończywszy  golenie  spakowali  sprzęt  i  ze  spokojem  oczekiwali  na  rozwój 
wydarzeń. Tymczasem Gaczkowski ze swymi ludźmi zajął stanowisko w przesiece, skąd jak 
na  dłoni  widać  było  folwarczne  zabudowania,  do  których  właśnie  podchodziłyl  niemieckie 
czołgi. Karabin maszynowy umieszczono na niewielkim kopczyku, który w lecie był pewnie 
mrowiskiem.  Pierwsze  serie  zdezorientowały  wyskakujących  z  transporterów  Niemców.  Z 
odległości stu metrów widać było, że ogień jest celny: w śnieg osunęło się kilku zabitych, a 
może tylko rannych. Silna, lecz chaotyczna strzelanina nieprzyjaciela dowodziła całkowitego 
zaskoczenia i braku rozeznania co do liczebności sił polskich. 

Serie  cięły  po  gałęziach  osypując  śnieg,  świstały  partyzantom  koło  uszu.  Ale  żołnierze 

„Warty” nie byli nowicjuszami. Mieli, jak to się mówi, oczy wokół głowy. Ani na chwilę nie 
przestając strzelać widzą, że Niemcy lisimi skokami próbują obejść ich z flanki. 

— Uwaga! — krzyczy „Warta”, choć wie, że to niepotrzebne. — Chcą nas okrążyć. 
Jednak wróg popełnia błąd. Na strzechy stodół dworskich i chłopskich, na pobliski stóg 

słomy lecą pociski zapalające. Bucha płomień, który ma wypłoszyć Polaków. A na otwartej 
przestrzeni  nie  będą  mieli  szans.  Plan  jest  na  pozór  dobry  i  sprytny.  Nie  przewiduje  tylko 
jednego  —  wiatru.  Wieje  akurat  z  tej  strony,  co  trzeba,  rozwlekając  dymy  płonących 
zabudowań.  Od  strony  pól  stopniowo  tworzy  się  nieprzenikniona  zasłona.  Teraz  można  już 
bezpiecznie ewakuować misję. 

— Za mną! — ile sił w płucach woła podporucznik. W tej samej chwili zostaje raniony. 

Dowodzenie przejmuje „Kruk”. 

Strzelanina  przybiera  na  sile,  ale  to  wszystko  pozory.  Ślizgając  się  po  śniegu  Anglicy 

znikają  w  kłębach  dymu.  Za  nimi  rusza  oddział  „Kruka”.  Na  podwórzu  zostaje  porzucony 
jeden  wóz  taborowy  i  polowa  radiostacja,  ale  Anglicy  wyszli  z  opresji  bez  szwanku. 
Obawiając  się  zasadzki,  Niemcy  nie  kwapią  się  z  pościgiem,  poza  tym  chyba  rzeczywiście 
zmierzali  gdzie  indziej.  Musieli  także  zabrać  swoich  zabitych  i  rannych.  Po  stronie 
partyzantów poległ tylko jeden żołnierz, celowniczy kaemu, kapral „Newada”. 

„Warta”  i  „Kruk”  mieli  powód  do  dumy.  Potyczka  z  wielekroć  silniejszą  kolumną 

pancerną  została  uwieńczona  powodzeniem:  misję  „Freston”  wyprowadzono  w  bezpieczne 
miejsce.  Porucznik  spodziewał  się  wprawdzie,  że  Hudson  złoży  na  niego  skargę  z  powodu 
jego dość bezceremonialnej odpowiedzi na propozycję poddania się. Polskie dowództwo ani 
chybi  go  ukarze.  Jednak  Anglicy  okazali  się  prawdziwymi  dżentelmenami.  Nie  tylko  nie 
złożyli  skargi,  ale  wyrazili  największe  uznanie  dla  żołnierzy  wspaniałej  Home  Army. 
Potwierdzili to jeszcze w najbliższym raporcie przekazanym do Londynu. 

Trzeciego  stycznia  misja  „Freston”  spotkała  się  z  komendantem  głównym  Armii 

Krajowej  Leopoldem  Okulickim  „Niedźwiadkiem”  i  wyższymi  oficerami  Radomsko-
Kieleckiego Okręgu AK. Przy tej okazji przeprowadzono inspekcję oddziałów osłonowych z 
27  pp  AK,  raz  jeszcze  stwierdzając  znakomitą  postawę  i  sprawność  bojową  żołnierzy 
stanowiących osobistą ochronę Anglików. 

Mimo  wzajemnej  sympatii,  miłych  słów  i  kurtuazyjnych  gestów  jasne  było,  że  zadanie 

misji „Freston” nie zostanie wykonane zgodnie z oczekiwaniami dowództwa Armii Krajowej. 
I że na przeszkodzie bynajniej nie staną Niemcy. 

background image

Za  kilka  dni  miała  ruszyć  radziecka  ofensywa  zajmując  tereny  radomszczańsko-

częstochowskie.  Wszelkie  poczynania  Brytyjczyków  okażą  się  bezprzedmiotowe. 
Dowództwo  Armii  Krajowej  za  pośrednictwem  łącznika  z  Armii  Ludowej  zawiadomi 
komendanturę  radziecką  o  angielskiej  misji.  Pułkownik  Hudson  i  jego  świta  na  wszelki 
wypadek  zostaną  zamknięci  i  dłuższy  czas  spędzą  w  pilnie  strzeżonej  piwnicy  w  majątku 
Żytno. 

Do Londynu via Moskwa zostanie skierowane zapytanie, czy prawdą jest, że na terenie 

kielecko-częstochowskim  przebywa  sześciu  oficerów  angielskich.  W  brytyjskim  sztabie 
operacji specjalnych zapanuje konsternacja, ponieważ wiadomo,  że szósty, kapitan Morgan, 
pozostał w Brindisi. Ale Anglicy nie są drobiazgowi. Potwierdzają obecność sześciu. 

Po  kilku  tygodniach  misja  „Freston”  okrężną  drogą  przez  Moskwę  powróci  do  Anglii. 

Jednym  z jej członków okaże się znakomicie mówiący po angielsku ppor. „Jerzy”, który  w 
ten sposób uniknie smutnego losu, jaki stanie się udziałem wielu oficerów i żołnierzy Armii 
Krajowej. 

background image

Czy Bóg był po stronie Niemców 

Pierwsze  przymrozki,  pierwsze  śniegi  pokrywające  pola,  drzewa  i  strzechy  były 

sygnałem,  że  najwyższy  czas  podjąć  decyzję:  gdzie  i  jak  ma  przezimować  batalion? 
Ziemianki i leśne obozowiska nie wchodziły w grę. Front radziecki był coraz bliżej, teren, na 
którym  operował  batalion,  stawał  się  powoli  bezpośrednim  zapleczem  niemieckich  armii, 
każdy  ruch  partyzanckiego  oddziału  stawał  się  coraz  trudniejszy.  Oficerowie  i  szeregowi 
zdawali  sobie  z  tego  sprawę,  ale  rozkazy  nie  nadchodziły,  a  bez  rozkazu,  wiadomo,  nawet 
dobry żołnierz nic nie poradzi. 

Decyzję  podjęto  z  początkiem  grudnia.  Trzy  czwarte  batalionu  rozchodzi  się  na  meliny 

bądź do domów. W oddziale zostaje tylko kilkudziesięciu ludzi: jedni nie mają odpowiednich 
dokumentów,  drugich  front  odciął  na  razie  od  rodzinnych  domów.  Rannego  w  starciu  z 
Niemcami  ppor.  „Wartę”  zastępuje  na  początku  roku  1945  równie  doświadczony  partyzant 
„Kruk”, który obejmuje dowództwo oddziału. 

W  pierwszych  dniach  stycznia  na  spotkanie  z  misją  „Freston”  przybył  gen.  Okulicki. 

Towarzyszyli  mu:  płk  Mieczysław  Jan  Zientarski  „Fin”,  komendant  Okręgu 
Radomszczańsko-Kieleckiego Armii Krajowej mjr Franciszek Polkowski „Korsak”, dowódca 
27 pp AK i inni oficerowie. Do chaty koło wsi Katarzyna, gdzie miało odbyć się spotkanie, 
przyjechali saniami. Rozmowy polsko-angielskie trwały kilka godzin, po czym wszyscy udali 
się  na  pokrytą  puszystym  śniegiem  leśną  polanę.  Tam  zameldował  się  „Kruk”  i  „Warta” 
jeszcze z ręką na temblaku. Zarówno oni  sami, jak ich chłopcy prezentowali się wspaniale: 
prawie  wszyscy  mieli  na  sobie  naglieskie  zrzutowe  battle-dressy.  Anglicy  nie  szczędzili  im 
słów uznania. Mieli jeszcze w pamięci bohaterski bój, jaki oddział osłonowy misji stoczył z 
niemieckim  batalionem  pancernym.  Gen.  Okulicki  spod  przymrużonych  powiek  patrzył 
ciepło  na  swoich  chłopców.  „Kruk”,  „Warta”  i  inni  oficerowie,  a  także  żołnierze  otrzymali 
awanse;  przedstawiono  ich  też  do  odznaczeń  bojowych.  Płk.  Hudson  zapowiedział  nadanie 
medali brytyjskich. 

Ale  dalsze  odpowiadanie  za  angielską  misję  nie  było  prostym  zadaniem.  Teren  był 

dosłownie  naszpikowany  oddziałami  niemieckimi.  „Kruk”  miał  nadzieję,  że  unikając 
głównych dróg i osad, w których stali Niemcy, zdoła jakoś przemknąć niepostrzeżenie. 

Siedemnastego  stycznia  od  strony  Maluszyna  doleciał  huk  dział  i  serie  karabinów 

maszynowych. Po pewnym czasie pojawiły się człogi, za którymi sunęły tyraliery radzieckich 
żołnierzy z długimi sztykami na karabinach, z workami na plecach. 

W dwa dni  później oddział osłonowy otrzymał rozkaz rozwiązania  się; misja „Freston” 

udała  się  do  majątku  Żytno,  aby  nawiązać  kontakt  z  dowództwem  radzieckim.  Żołnierze 
„Kruka” skombinowali sobie jakieś cywilne łachy i zakwaterowali się bądź w samej wsi, bądź 
w pobliskiej kolonii Rędziny. Tam też w szopie jednego z gospodarzy złożyli broń kompanii. 
Schowek  zamaskowali  deskami,  słomą,  sianem.  Patrząc  na  swoje  dzieło,  z  trudem  mogli 
uwierzyć, że właśnie tu znajduje się cały ich arsenał. 

background image

„Kruk” skontrolował wszystko dokładnie. Przeszedł się po kwaterach bacząc, czy ktoś nie 

zachował sobie rogatywki, pasa koalicyjnego lub innego drobiazgu mogącego wskazywać na 
partyzancką przeszłość właściciela. W zasadzie wszystko było w porządku. Tylko niektórzy 
wołyniacy, uciekinierzy z niemieckiego obozu dla przyszłych policjantów pozostali w swoich 
węgierskich, wojskowego kroju kożuszkach. To wszakże nie musiało mieć związku akurat z 
Armią Krajową. Porucznik  uznał,  że wszystko  gra i  spokojnie udał  się na swoją kwaterę  w 
Żytnie. 

Na drugi dzień nadeszła pierwsza niepokojąca wiadomość: „Blondyn” zdradził Rosjanom 

schowek z bronią. Enkawudyści przyjechali kilkoma furmankami i wygarnęli wszystko. 

Czarny  jak  smoła  Gruzin,  uciekinier  z  niemieckiej  niewoli,  którego  zapewne  przez 

przekorę przezwano „Blondynem”, chciał się pewnie zrehabilitować, wkupić w łaski NKWD. 
Myślał, że w ten sposób ratuje życie. Nie na długo… 

Likwidacja  schowka  wydawała  ich  na  łaskę  i  niełaskę  wroga  czy  choćby  zwykłych 

rabusiów. Nie mogli także wykonać żadnego rozkazu dowództwa, któremu składali przysięgę 
wojskową,  reprezentującego  jedyny  legalny  rząd  w  Londynie,  nadal  uznawany  przez 
wszystkie  państwa  antyniemieckiej  koalicji;  wszystkie  —  z  wyjątkiem  Związku 
Radzieckiego. 

W  dodatku,  jeśli  „Blondyn”  będzie  dalej  sypał,  wszyscy  zostaną  zgarnięci  i  oskarżeni, 

podobnie  jak  oficerowie  i  żołnierze  Armii  Krajowej  z  Wileńszczyzny  i  Lwowa.  W 
najlepszym  razie wcielą ich do armii gen. Berlinga, w najgorszym… Ale „Blondyn” okazał 
się  na  tyle  lojalny,  że  nic  więcej  poza  ukrytą  bronią  nie  zdradził.  A  może  po  prostu  nie 
zdążył… 

Na  trzeci  dzień  do  Żytna  przybiegł  jeden  z  wołyniaków,  blady  i  przerażony.  Z  trudem 

można było coś z niego wydobyć. 

— Zabili, zastrzelili, nawet nie mieliśmy czym się bronić… 
„Kruka” opanowała lodowata wściekłość. Za co? Jak stał tak pobiegł na kolonię Rędziny. 

Jego  żołnierz  leżał  na  śniegu  w  kałuży  marznącej  krwi.  Opodal  stali  niezbyt  trzeźwi 
krasnoarmiejcy. Skoczył ku nim. 

— Czemuście go zabili? On także walczył z Niemcami! 
— Niet, niet — potrząsnął głową jeden z czewonoarmistów. — Eto Giermaniec. 
— Taki sam Giermaniec jak ty — wrzasnął „Kruk” szarpiąc tamtego za kołnierz. 
—  Job  twoju  mać  —  zaklął  zaatakowany  usiłując  ściągnąć  dyndający  na  ramieniu 

karabin. 

Pozostali  rzucili  się  na  pomoc  koledze.  Nie  wiadomo,  czym  by  się  to  skończyło  dla 

„Kruka”, gdyby nie jego żołnierze, którzy otoczyli go kołem i wprowadzili między opłotki. 

— Panie poruczniku — tłumaczyli — co można było poradzić? Zobaczyli ten węgierski 

wojskowy kożuszek. Musieli takie widzieć jak bili się z Honwedami. I od razu trzask, prask 
— Giermańca ubili. To frontowcy, najpierw strzelają, potem myślą. 

„Kruk” pokiwał głową. 
— Trudno. Co się stało, już się nie odstanie. Szkoda tylko, że tak głupio i niepotrzebnie 

zginął. 

— W dodatku z ręki sojuszników — dorzucił któryś. 
Porucznik spojrzał na niego, ale nie podjął tematu. 
— Trzeba go po chrześcijańsku pochować — powiedział. — Idę po księdza. 
Przed  plebanią  stał  wojskowy  łazik.  U  księdza  kwaterowało  paru  rosyjskich  oficerów. 

Wszędzie  unosiła  się  ostra  woń  machorki.  Ksiądz  zaprosił  „Kruka”  do  kancelarii.  Mówił 
konspiracyjnym szeptem. 

background image

— Oczywiście, zabitego trzeba pogrzebać w poświęconej ziemi. Zajmę się tym. Ale pan, 

poruczniku, na litość boską, co pan tu jeszcze robi? Trzeba uciekać. 

—  Przed  kim?  Przed  sojusznikami?  —  „Kruk”  powtórzył  bezwiednie  zdanie  swego 

podwładnego. 

—  Sojusznicy?  Wyzwoliciele?  Być  może,  ale  ci,  co  mieszkają  u  mnie,  to  oficerowie 

kontrrazwiedki. To po ichniemu kontrwywiad. Z tego, co zdołałem usłyszeć, wiem, że zaczną 
się aresztowania. 

— Może — przytaknął „Kruk”. — Ale najpierw muszę pochować swego żołnierza. 
Wyszedł  z  plebanii.  Wsiadający  do  samochodu  oficerowie  bacznie  mu  się  przyglądali. 

Jeszcze  idąc  ulicą  czuł  na  sobie  ich  badawczy  wzrok.  Gdzieś  się  podziała  cała  jego 
poprzednia pewność siebie. Był wprawdzie w cywilnym ubraniu, ale wysokie buty mogły go 
zdradzić. Z przeciwka nadchodziła grupa radzieckich żołnierzy. Odruchowo nasunął na oczy 
kapelusz. 

Nie uszedł nawet paru kroków, gdy od idących odłączył się człowiek w szynelu i uszance 

z  czerwoną  gwiazdą.  Ze  zdziwieniem  rozpoznał  w  nim  jednego  z  partyzantów  Armii 
Ludowej, z którą współdziałał. Już chciał wyciągnąć rękę na powitanie, gdy tamten odwrócił 
się i zawołał: 

— To dowódca. 
Obskoczyli go, niedwuznacznie unosząc lufy pepesz. 
— Gdie żywiosz? 
— Tam — pokazał pobliską chałupę. 
— Zdawaj arużje. 
— Nie mam. Całą broń już zabraliście. 
— Tak pajdiom. 
Zabrali  go  do  majątku,  gdzie  w  dworze  pod  strażą  siedziała  już  cała  misja  „Freston”; 

wśród nich ppor. Jan Zaremba „Jerzy”, przebrany w angielski mundur, udający, że ani w ząb 
nie rozumie po polsku ani po rosyjsku. „Kruk” zdołał mu tylko szepnąć: 

— Powodzenia. Ja wylądowałem chyba gorzej. 
Niebawem Anglików wsadzono do piwnicy, a „Kruka” odwieziono do Radomska. Jadąc 

przez  znajome  ulice  zastanawiał  się,  czy  od  razu  wsadzą  go  do  więzienia,  czy  najpierw 
odbędzie się jakieś przesłuchanie. Wojskowy łazik zatrzymał  się przed gimnazjum Niemca. 
„Kruk” nigdy nie wiedział, czy było to nazwisko właściciela czy dyrektora, a może tylko tak 
je  nazywano.  Nie  miał  pojęcia,  co  teraz  było  w  klasach  i  pokojach  nauczycielskich,  ale 
piwnice  miał  poznać  aż  nadto  dobrze.  W  niewielkich  pomieszczeniach  po  obu  stronach 
korytarza siedzieli aresztowani. Sklecone z desek drzwi miały spore szpary; korytarzem tam i 
z powrotem spacerował żołnierz bacząc, by więźniowie nie kontaktowali się ze sobą. 

W  tej  piwnicy  porucznik  spędził  cztery  dni.  W  tym  czasie  Często  prowadzony  był  na 

piętro. W niewielkim pokoju za biurkiem siedział oficer z błyszczącymi pagonami majora. W 
kółko  powtarzały  się  te  same  pytania:  imię,  nazwisko,  czy  występował  przeciw  armii 
radzieckiej.  Przez  cały  czas  major  przygładzał  rudawą  czuprynę  wbijając  w  „Kruka” 
przenikliwe, badawcze spojrzenie. Na poruczniku nie robiło to żadnego wrażenia. Był pewny 
siebie, niczym przecież nie zawinił. 

Kiedy kolejny raz wprowadzili go do pomieszczenia na piętrze, rudy major uchylił drzwi 

do sąsiedniego pokoju.  Tam,  przed podobnym biurkiem  siedziała obrócona do nich bokiem 
kobieta. 

— Kto to jest? 
— Siostra właściciela majątku Młyniec — odpowiedział „Kruk” zgodnie z prawdą. 

background image

Nie wiadomo, czy tym razem śledczy mu uwierzył. Machnął tylko ręką. 
— Odprowadzić. 
Jeszcze  tego  samego  dnia  razem  z  wieloma  innymi  wywieziono  Kutnickiego  do 

Bełchatowa,  a  następnie  do  Częstochowy  i  umieszczono  również  w  gmachu  gimnazjum  w 
Trzeciej  Alei.  Wśród  aresztowanych  był  także  Bolesław  Morawski  pseudonim  „Morga”, 
właściciel  huty  szkła  w  Radomsku.  Od  niego  porucznik  dowiedział  się,  że  gen. 
„Niedźwiadek” specjalnym rozkazem rozwiązał Armię Krajową. Kutnicki był dociekliwy: 

— Rozwiązał czy zdemobilizował? 
„Morga”  nie  umiał  nic  dokładniej  powiedzieć.  O  wszystkim  dowiedział  się  od  kogoś 

innego, ale sam fakt nie ulegał wątpliwości. Tego Morawski był pewny. Sprawa była ważna, 
ale wkrótce i ona utonęła w powodzi codziennych dolegliwości. 

W pomieszczeniu, w którym ich zamknięto, siedzieli także Niemcy. Ale nie to najbardziej 

dawało  się  we  znaki.  Oprócz  Niemców  byli  także  własowcy.  I  właśnie  oni,  nie  wiadomo 
dlaczego, mieli wszy. Zapewne cofając się wraz z załamującym się niemieckim frontem nie 
mieli  nawet  czasu  umyć  się  ani  zmienić  bielizny.  Wszy  błyskawicznie  przeniosły  się  na 
wszystkich więźniów, stając się nie lada utrapieniem. 

Po  paru  dniach  „Kruka”  zabrano  od  własowców  i  Niemców,  ale  dokuczliwe  insekty 

powędrowały  wraz  z  nim  do  Krakowa.  W  więzieniu  przy  ul.  Montelupich  spotkał  wielu 
swoich  żołnierzy.  Zgarnięto  ich  później  niż  jego  i  także  bez  żadnego  powodu.  Siedzieli  w 
domach,  oddziały  były  rozwiązane.  Co  to  miało  za  znaczenie.  Stalinowska  machina 
podejrzliwości i terroru zaczynała funkcjonować na terenach Polski tak samo sprawnie jak w 
Związku Radzieckim. 

Przez  celę  porucznika  przewinęli  się  pchor.  Kazimierz  Dębski  „Dzwon”,  Kazimierz 

Janiszewski  „Orlicz”  i  jeszcze  kilku  innych  partyzantów.  Nocą  w  więzieniu  słychać  było 
pojedyncze strzały. Mówiono, że rozstrzeliwują akowców. „Kruk” i jego koledzy przekoni, że 
to ich ostatnie chwile, wydrapywali swoje nazwiska na ścianach celi. Ale tym razem śmierć 
nie była im jeszcze pisana. Wyprowadzano ich na spacery, karmionjo regularnie. Niektórym 
zabrano tylko buty z cholewami. „Krukowi” udało się je zachować w dość prosty sposób — 
spodnie wypuścił po prostu na wierzch. 

Po dziesięciu dniach, 17 lutego, kiedy Kraków, Częstochowa czy Radomsko próbowały 

już  żyć  normalnie,  z  więzienia  wyprowadzono  kolumnę  trzystu  kobiet  i  mężczyzn.  Jakby 
obawiając  się  odbicia  czy  masowej  ucieczki,  ulice  prowadzące  do  dworca  obstawiono 
żołnierzami uzbrojonymi w pepesze i ręczne karabiny maszynowe. 

Na  dworcu  czekały  na  bocznicy  wagony  towarowe  zamykane  na  wielkie,  przesuwane 

drzwi. Nie wiedzieć czemu Rosjanie nazywali je „tiepłuszkami”, choć w mrozy, jakie akurat 
panowały, było w nich niesamowicie zimno, a w czasie jazdy wiało wszystkimi szparami. 

W grupie wyprowadzonej z Montelupich Kutnicki rozpoznał kilku znajomych akowców. 

Większości ludzi jednak nie znał. Po załadowaniu i zamknięciu wagonu okazało się, że byli to 
Niemcy, Czesi i Słowacy. Za co ich aresztowano? Trudno zgadnąć. 

W „tiepłuszce” były także kobiety. Niektóre nawet  ładne i  młode. Wszystkie czynności 

fizjologiczne  trzeba  było  załatwiać  przez  jedyny  otwór  w  podłodze.  Już  po  paru  dniach 
wszyscy  zapomnieli  o  wstydzie.  Zresztą  nie  było  to  największe  zmartwienie.  Podstawą 
pożywienia  był  chleb.  Ze  względu  na  duży  mróz  trudno  go  było  podzielić,  więzień  zaś  nie 
może mieć noża. W kącie wagonu znaleziono kilka gwoździ — haków używanych do robót 
torowych. Tymi hakami rozcinano, a właściwie rozszarpywano bochenek. 

Podróż  trwała  dwa  tygodnie.  Często  całymi  dniami  stali  na  bocznicach  na  małych 

stacyjkach,  przepuszczając  ważniejsze  transporty.  Wreszcie  3  marca  odplombowano  drzwi. 
Strażnik z karabinem na ramieniu z zupełnie nie zamierzoną ironią stwierdził dobrodusznie: 

background image

— Sczcas wy damoj prijechali. Nada wygruzowywatsia. 
Niewielka  stacyjka  o  ukraińskiej  nazwie,  mimo  pierwszych  dni  marca  zaśnieżona  i 

oblodzona,  nie  wyglądała  zachęcająco.  W  niczym  też  nie  przypominała  zapowiadanego 
„domu”.  Okazało  się,  że  to  nie  koniec  podróży.  Trzeba  było  jeszcze  pokonać  dobre  pięć 
kilometrów  rozkisłego  pod  śniegiem  stepu.  Buty  przemokły  już  po  paru  krokach. 
Wycieńczeni niedostatkiem jedzenia, usłabieni wielodniowym brakiem ruchu, nie potrafioli o 
własnych siłach przejść nawet tych paru kilometrów. Porucznik wraz z kolegą prowadził pod 
ręce, chwilami dosłownie wlókł człowieka, który potem okazał się dyrektorem krakowskich 
zakładów chemicznych Solvay. 

Tak  doszli  do  Lidiewki.  Właściwie  nie  była  to  miejscowość,  lecz  spory  łagier.  Weszli 

przez  bramę  z  wieżami  strażniczymi.  Za  drewnianym,  wysokim  płotem  z  nieheblowanych 
desek widniał szeroki na trzy metry pas starannie zaoranej ziemi, wzdłuż której ciągnęły się 
druty  kolczaste.  Niemal  wszyscy  pomyśleli  to  samo  —  w  takich  warunkach  ucieczka  jest 
wręcz  niemożliwa.  Gdyby  nawet  dało  się  pokonać  wszystkie  przeszkody,  uśpić  czujność 
strażników na wieżach, trzeba by jeszcze pokonać kto wie ile jeszcze kilometrów stepu, bo o 
wyjeździe ze stacji, na której ich wyładowano, nie było oczywiście mowy. 

Rozglądali  się  wokół  z  pewnym  zaciekawieniem,  jeszcze  ufając,  że  to  chwilowe,  że  za 

parę dni wszystko się wyjaśni i zostaną odesłani z powrotem do swych prawdziwych domów 
w  Polsce.  Jakby  w  odpowiedzi  na  to  zaprowadzono  ich  do  baraku;  w  jednej  jego  części 
wydawano zwykłe worki jutowe, w drugiej słomę do ich napełnienia. Potem rozlokowano ich 
na  piętrowych  bryczach  w  drewnianych  barakach  wielkością  przypominających  dworcową 
poczekalnię. Worki miały służyć jako sienniki. 

Po paru dniach zaprowadzono ich do innego budynku. Odebrano ubrania i bieliznę, które 

powędrowały na wiszące pod powałą haki. W prymitywnych piecach zapłonął ogień. Ogrzane 
do  prawie  stu  stopni  powietrze  w  ciągu  półtorej  godziny  wygubiło  wszystkie  dokuczliwe 
insekty. Po raz pierwszy od czasu aresztowania Kutnicki odetchnął z ulgą. Poczuł się niemal 
szczęśliwy. Jak niewiele potrzeba człowiekowi — pomyślał ze zdziwieniem. 

Więźniów podzielono na grupy robocze. Kutnickiemu, może z uwagi na jego prawdziwie 

oficerską  postawę,  powierzono  stanowisko  brygadzisty.  Zatrudnieni  w  tartaku  pracowali  na 
tak zwanej przez miejscowych „piloramie”. Potężne sosny dostarczane tu ponoć aż z Puszczy 
Białowieskiej zamieniały się na grubsze i cieńsze deski. 

Przy  tartaku  była  także  fabryczka  wytwarzająca  drzwi  i  ramy  okienne.  Obok  — 

wytłaczarnia  oleju,  w  której  także  pracowali  więźniowie.  Ta  olejarnia,  a  właściwie 
zatrudnieni w niej Rosjanie, uratowała życie „Krukowi” i jego towarzyszom. Dzienna racja to 
było  dwieście  gramów  na  głowę  chleba  i  miska  cienkiej  zupki.  Z  olejarni  przemycano  dla 
Polaków  wytłoki  zwane  makuchami.  Makuchy  miały  w  sobie  resztki  tłuszczu  i  znakomicie 
wypełniały żołądek. 

W  niedzielę  pracy  nie  było.  Z  początku  Polacy  odpoczywali  każdy  na  własną  rękę. 

Później,  chcąc  dodać  sobie  ducha,  ugruntować  się  w  przekonaniu,  że  przecież  nie  będą  tu 
siedzieć  do  końca  życia,  zaczęli  zbierać  się  na  korytarzu.  Ktoś  wygłaszał  jakąś  pogadankę, 
przeważnie historyczną, na zakończenie śpiewano „Boże, coś Polskę”. 

W  łagrze  liczącym  około  trzech  tysięcy  więźniów  obowiązywał  podział  według 

nomenklatury wojskowej. Dowódcą batalionu, w którym byli Polacy, był Obersturmf~uhrer 
SS.  Niedzielne  zebrania  na  korytarzu  z  polskimi  pieśniami  narodowymi  i  historycznymi 
prelekcjami  stawały  mu  kością  w  gardle.  Z  tego,  co  mówił  Lorczyk,  wynikało,  że  esesman 
rozpoczął  już  odpowiednie  przeciwdziałania  w  radzieckiej  komendanturze  obozu.  Jakie 
dokładnie — tego były wehrmachtowiec nie wiedział. 

W  myśl  starej  zasady,  iż  najlepszą  formą  obrony  jest  atak,  po  krótkiej  naradzie 

postanowiono  wystąpić  o  oddzielenie  się  od  Niemców  i  podporządkowanie  polskiej  grupy 

background image

roboczej czy batalionu Polakowi. Ten postulat przedłożono komendantowi obozu, starszemu 
lejtnantowi Korabielnikowowi. Sprawa była o tyle delikatna, że Korabielnikow miał wyraźną 
słabość do Niemców; wyróżniał ich i popierał na każdym kroku. 

Komendant  przyjął  delegację  względnie  uprzejmie.  Wysłuchał  ich  uważnie,  kiwając 

głową, co równie dobrze mogło oznaczać potakiwanie, jak użalanie się nad ich naiwnością. 
Nic  nie  obiecywał,  ale  też  niczego  nie  zakazywał.  Wyszli  bez  większych  nadziei  na 
jakąkolwiek odmianę losu. 

— Będzie tak, jak mówił Lorczyk — powiedział któryś pesymistycznie.  — Nawet tutaj 

Niemcy nas wykończą. 

Jakiś czas żyli w napięciu, ale nic się nie działo. Za to rozeszły się pogłoski, z których nie 

wiadomo  było,  czy  się  cieszyć,  czy  martwić:  łagier  ma  zostać  podzielony:  Polaków, 
Czechów, Słowaków i Rumunów przerzuci się do pobliskiego Jenakiewa. Będą tam pracować 
przy odwadnianiu zatopionej kopalni. 

Jedni mówili, że to kara za interwencję w komendanturze, inni dowodzili, że upominać 

się o swoje prawa trzeba zawsze, bez względu na wyniki. Gorzej i tak nie będzie, a nuż coś 
się  poprawi.  Okazało  się  jednak,  że  ani  jedni,  ani  drudzy  nie  mieli  racji.  W  nowym  łagrze 
również nie brakowało Niemców. Pełnili różne funkcje porządkowe i techniczne. Praca także 
nie okazała się lżejsza. Aby zaś nikomu nie przewróciło się w głowie, na Wigilię dostali po 
jednym zgniłym kartoflu i kawałku ryby na twarz. 

Od początku roku 1946 wyżywienie systematycznie się pogarszało. Lidiewkę wspominali 

jak oazę dobrobytu. Niektórzy upatrywali w tym jakąś zemstę Korabielnikowa, ale porucznik 
zdawał sobie sprawę, że problem tkwi gdzie indziej. Głód i wywołane nim choroby i zgony 
nie leżały w interesie komendanta Jenakiewa. 

„Krukowi”  powierzono  pluton  techniczny,  czyli  w  nazewnictwie  obozowym 

„mechanicznyj  wzwod”.  Z  tej  racji  „Kruk”  często  kontaktował  się  z  innymi  więźniami  i 
wreszcie  doszedł,  co  się  dzieje  z  racjami  żywnościowymi.  Magazynem  żywności  rządziło 
kilku  Słowaków  i  Czechów,  zgrana  szajka  bezlitośnie  okradająca  innych  więźniów  i 
handlująca zdobytym w ten sposób jedzeniem. 

Wewnętrznym komendantem wyłonionym spośród więźniów był kpt. Pawłowicz z 5 pp 

Legionów. Jemu to Kutnicki zameldował o całej sytuacji. Pawłowicz natychmiast udał się do 
radzieckiej  komendantury.  Zaopatrzenie  odebrano  złodziejom  i  powierzono  najuczciwszym 
spośród Polaków. Było to o tyle słuszne, że innym narodowościom, szczególnie zaś Niemcom 
i tak nie powodziło się najgorzej… Odtąd życie zaczęło płynąć znośnie, choć odwodnienie, a 
potem wyszlamowanie kopalni nie było zadaniem łastwym ani lekkim. 

Nadeszła  Wielkanoc.  Powiewy  wiosny  niosące  zapowiedź  lata  budziły  optymistyczne 

nastroje.  Wraz  z  pierwszą  nieśmiałą  jeszcze  zielenią  pojawiły  się  rozmaite  pogłoski, 
przepowiednie, a nawet rzekomo pewne wiadomości, że latem wrócą do kraju, że skończy się 
niewola. 

Wkrótce  te  nadzieje  zostały  dość  brutalnie  zniweczone.  Na  drugi  dzień  świąt  —  tu 

zwykły dzień roboczy — komendant łagru, kapitan Antonow zarządził apel całego obozu. Na 
placu  stanęły  wyrównane  szeregi  więźniów  w  podartych  cywilnych  ubraniach  z  rzadka 
przetykanych  mundurami.  Dowódcy  zameldowali  stany  obozowe  oddziałów  i  wszyscy 
zamarli w oczekiwaniu. 

Tu i ówdzie zafalowały szepty: „Wracamy do domu”. „Będą zwalniać”. „Wreszcie ktoś 

się  o  nas  upomniał”.  Fala  szeptów  wzbierała,  obejmowała  coraz  nowe  szeregi.  Zgasiła  je 
dopiero komenda: „Smirno!” — Baczność! 

Na środek wyszedł Antonow. Jego przemówienie było krótkie: 
— Oto, co czeka każdego, kto  nie będzie przestrzegał  zarządzeń i  nie wykona jakiegoś 

rozkazu. 

background image

Skinął dłonią. Oczy wszystkich zwróciły się w bok, skąd kilku przygarbionych więźniów 

wlokło  po  ziemi  trzy  podługowate,  utaplane  w  krwi  i  błocie  kształty.  Westchnienie 
przerażenia  wydarło  się  z  dziesiątków  ust.  Trzy  nieforemne  tłumoki  to  były  trzy  trupy. 
Zabitych przywleczono pod stopy Antonowa. 

Komendant  podniósł  głowę  i  zimnym  wzrokiem  powiódł  po  stojących  na  baczność 

szeregach. 

—  Zostali  zastrzeleni  —  powiedział  głośno,  dobitnie  akcentując  każde  słowo  —  bo 

podrzucali miejscowej ludności węgiel. A węgiel to własność państwa. 

Odwrócił się i opuścił plac apelowy pozostawiając osłupiałych i przerażonych więźniów. 

Trzy  trupy  dla  przestrogi  zostały  w  błocie  tam,  gdzie  je  rzucono.  Byli  to  Rosjanie,  którzy 
usiłowali pomóc swym ziomkom wegetującym równie nędznie jak cały łagier, w dodatku bez 
żadnej nadziei na zdobycie jakiegokolwiek opału. 

Ta  scena  wstrząsnęła  por.  Kutnickim;  zaczęły  go  nurtować  coraz  czarniejsze  myśli. 

Niestety, wkrótce złe przeczucia miały się sprawdzić. 

W komendanturze obozu pracowało dwóch oficerów NKWD — Alster i Horoweć. Obaj 

pochodzili gdzieś spod Lwowa i dobrze znali język polski. W parę dni po pamiętnym apelu 
jeden z nich podszedł do „Kruka” i dość zagadkowo powiedział: 

— A ciebie to szkoda. 
— Tak — potwierdził „Kruk” — szkoda, że nie pracuję dla swej ojczyzny. 
Porucznik zachodził w głowę, o co mogło chodzić enkawudyście. Nie minął tydzień, gdy 

otrzymał zakaz wychodzenia do pracy poza obóz. Zrozumiał, że jest źle. 

Ten  stan  niepewności  trwał  pół  roku.  Żadnych  przesłuchań,  ale  i  żadnych  wyjaśnień. 

Wreszcie  któregoś  dnia  wezwano  wszystkich  więźniów  na  plac  apelowy.  Pisarz 
komendantury  wyciągnął  listę  i  zaczął  czytać  nazwiska.  Tego  jeszcze  nie  było.  Nikt  nie 
wiedział, co by to mogło znaczyć, ale spodziewano się najgorszego. 

W  głuchej  ciszy  padały  nazwiska:  Królikowski,  Kutnicki,  Wawrzon.  Lista  była  długa. 

Wreszcie padał komenda: 

— Wszyscy wyczytani wystąp! 
Ruszyli szeroką ławą. Stanęli po środku placu, dokładnie tam, gdzie pół roku temu leżały 

trzy rosyjskie trupy. 

— Jesteście aresztowani. Odprowadzić do dyspozycji NKWD. 
Najpierw zamknięto ich w ciasnej komórce pod schodami pomieszczenia komendantury. 

Po  paru  godzinach  spędzonych  w  ciemności  i  zaduchu  przewieziono  ich  do  normalnego 
więzienia. Przed umieszczeniem w celach dokładnie zrewidowano, zaglądając w każdy szew 
ubrania  i  bielizny,  w  każdy  zakamarek  ciała.  Rewizja  nie  dała  żadnych  rezultatów.  Ktoś 
świadom obyczajów NKWD przestrzegł: 

— Tym gorzej. Jeśli nic nie znaleziono, może to stanowić okoliczność obciążającą. 
Przewidywania potwierdziły się. Każdy otrzymał kartkę z pytaniami, na które trzeba było 

udzielić pisemnych odpowiedzi.  Kutnicki przezornie wykuł  je na pamięć. Wiedział, że cała 
procedura na pewno zostanie powtórzona, i  to  nie raz, a cała uwaga śledczych skupi się na 
wyławianiu różnic. Nie pomylił się. Na drugi dzień wręczono im nową kartkę. Pytania były 
edentyczne.  Później  zaczęły  się  przesłuchania.  Przeważnie  nocne,  o  dwunastej,  pierwszej, 
drugiej. Reflektor w oczy i znów te same podchwytliwe pytania padające z ciemności, spoza 
jasnego kręgu światła. 

Dopiero teraz ze sposobu, w jaki prowadzono śledztwo, można było się zorientować, o co 

ich  podejrzewano.  W  łagrze  miała  jakoby  działać  tajna  organizacja  wymierzona  przeciwko 
Związkowi  Radzieckiemu.  Pierwszym  śladem  były  niedzielne  pogadanki  i  śpiewy  w 
Lidiewce,  drugim  interwencja  u  Korabielnikowa,  potem  już  nawet  drobiazgi  mnożyły  się, 

background image

urastały  do  monstrualnych  rozmiarów.  Na  przykład  te  aluminiowe  pudełka  z 
wygrawerowanymi  ozdobami  i  inicjałami  właścicieli.  „Kruk”  i  jego  koledzy  organizowali 
blachę i drut, Gałecki zajmował się produkcją. Czyż to nie dowód? Nieważne, że sprzedawali 
je strażnikom. 

Skrupulatnie  protokołowane  przesłuchania  ciągnęły  się  siedem  miesięcy.  Wreszcie 

Kutnickiego dostarczono przed oblicze samego naczelnika więzienia, majora Lermana. Kiedy 
o pierwszej w nocy wywołano go z celi, myślał, że chodzi o kolejne przesłuchanie. Ale tym 
razem wprowadzono go do dużego pokoju. Za stołem nakrytym czerwonym suknem siedział 
Lerman w otoczeniu Alstera i Horowecia. W czterech kątach pokoju stali żołnierze z bronią. 

Niepewny,  czy  to  już  sąd,  czy  jakieś  specjalne  przesłuchanie,  „Kruk”  zatrzymał  się  w 

progu.  Pchnięty  przez  eskortę  poleciał  na  środek.  Bez  żadnych  wstępów  major  zapytał 
podniesionym głosem: 

— Dlaczego nie piszesz prawdy? 
— Wszystko, co napisałem, to prawda. Kłamać nie umiem i nie będę. 
Major  pogrzebał  w  rozłożonych  na  stole  papierach.  Wyjął  czystą  kartkę  i  podał 

Kutnickiemu. 

—  Siadaj  i  pisz,  kto  się  z  kim  kontatkował.  Na  środku  swoje  nazwisko,  a  po  rogach 

członków organizacji. 

„Kruk”  wziął  kartkę  i  obejrzał  ją  uważnie,  jakby  spodziewał  się  znaleźć  tam  jakieś 

interesujące informacje, i położył z powrotem na stole. W pokoju zaległa pełna oczekiwania 
cisza. Nawet uzbrojeni strażnicy nastawili uszu. 

— Nie mogę pisać o czymś, czego nie było. 
Lerman uniósł  się z krzesła i  pochylił  do przodu jakby  chciał zdzielić „Kruka” pięścią. 

Przez  chwilę  trwał  w  takiej  pozycji,  w  końcu  opadł  z  powrotem  na  siedzenie.  Wyciągnął  z 
kabury rewolwer i położył go przed sobą. Ciemny, oksydowany kształt znalazł się w zasięgu 
ręki „Kruka”. Złapała go szalona chęć złapać rewolwer, sterroryzować straż i strzelić w pierś 
prześladowcy. 

— Majorze Lerman — cofnął się krok do tyłu, ostentacyjnie zakładając ręce za siebie. — 

Po co te prowokacje? I tak wiem, że nie nabity. 

Alster zerwał się z krzesła, chwycił rewolwer i uderzył nim Kutnickiego w głowę. Cios 

był  niezbyt  silny.  Nie  tylko  nie  zamroczył  „Kruka”,  ale  przeciwnie,  rozwścieczył  go  do 
nieprzytomności.  Nie  myśląc,  co  robi,  sięgnął  po  stojącą  karafkę  i  charczącym  głosem 
wrzasnął: 

— Ja ci pokażę, parszywcu! 
Oficer cofnął się bez słowa i odłożył broń. Żołnierze zniżyli karabiny, ale major wstał i 

skinął ręką. 

— Wyprowadzić — rzucił krótko. 
Było to ostatnie przesłuchanie. Potem były już tylko pogróżki: „Zniszczymy cię. Będziesz 

tu siedział do końca życia. Nigdy nie zobaczysz rodziny”. 

— Trudno — odpowiadał niezmiennie — ale ja nic nie powiem, bo nie wiem. 
Dziesiątego  grudnia  1946  roku  rozpoczął  się  w  Garłówce  proces  przed  trybunałem 

wojennym:  oskarżonymi  —  poza  Karolem  Kutnickim  —  byli  Edmund  Bystrzycki,  Orest 
Bałko,  Kazimierz  Dębski,  Zygmunt  Króliwoski  —  w  sumie  dziesięciu  żołnierzy  Armii 
Krajowej. Za ławą oskarżonych — żołnierze z karabinami. 

Pierwszy zabrał głos prokurator. Rozłożył przed sobą gazetę i zaczął czytać. Z początku 

nikt  nie  mógł  się  połapać,  o  co  chodzi.  Okazało  się,  że  było  to…  sprawozdanie  z 
moskiewskiego procesu gen. Okulickiego. Prokurator przeczytał całość od deski do deski, po 
czym bodąc palcem w stronę oskarżonych wydeklamował patetycznie: 

background image

—  Mamy  tu  przed  sobą  ludzi  tego  samego  pokroju.  Walczyli  przeciw  własnemu 

narodowi,  występowali  z  bronią  w  ręku  przeciwko  polskiej  władzy  ludowej  i  armii 
radzieckiej. Okulickiemu i  jego  grupie udowodniono takie właśnie zbrodnie. Również wina 
tych oskrażonych nie ulega wątpliwości. Dlatego nie mogą się znajdować wśród żywych. 

Dla Bystrzyckiego i „Kruka” prokurator zarządał kary śmierci, dla pozostałych pięciu po 

piętnaście  lat  więzienia.  Tylko  Kazimierz  Dębski  i  dwóch  innych  miało  zostać 
uniewinnionych. Dziwiło ich, że prokurator zabiera głos już na początku rozprawy, co więcej, 
od razu przesądza o winie i jeszcze przed zakończeniem postępowania sądowego domaga się 
kary dla oskrażonych. 

Mimo  że  mowa  prokuratora  z  góry  rozstrzygała  sprawę,  sąd  zarządził  przesłuchanie 

świadków.  Najpierw  zeznawali  Bolesław  Morawski  i  Mieczysław  Brzuchania,  dawny 
żołnierz  majora  „Hubala”.  Jednak  ich  słowa  nie  zrobiły  na  sędziach  żadnego  wrażenia. 
Dopiero następnych świadków oskarżenia zaczęto słuchać z uwagą. 

Słowak Zima potwierdził, że oskarżenie organizowali zebrania i wygłaszali podburzające 

przemówienia. Wyraził też swe najgłębsze przekonanie, że to niebezpieczni nacjonaliści. W 
podobnym tonie było utrzymane wystąpienie innej więźniarki — Węgierki. 

Przewodniczący jedynie z obowiązku zapytał, czy ktoś z oskarżonych chce zabrać głos. 

W zasadzie nie spodziewał się, aby ktoś skorzystał z ostatniego słowa. Rzeczywiście, nikt się 
nie  kwapił.  Tylko  Kutnicki  podniósł  się  z  ławy.  Ponieważ  dotychczas  wszyscy  łącznie  ze 
świadkami używali języka rosyjskiego, „Kruk” zdecydowanym głosem oświadczył, że będzie 
przemawiał po polsku. 

—  Każdy  ma  prawo  —  powiedział  —  występować  przed  sądem  w  swoim  ojczystym 

języku. Tylko  w ten sposób może uniknąć błędu, który może obrócić się przeciwko niemu. 
Nie znam na tyle rosyjskiego, dlatego proszę o tłumacza. 

O  dziwo,  jego  prośba  została  spełniona  i  więzień  znający  biegle  oba  języki  przekładał 

wszystko  dokładnie.  „Kruk”  mówił  długo.  Współwięźniowie  słuchali  go  z zapartym  tchem, 
sędziowie z pewnym zniecierpliwieniem, ale nie przerywał mu nikt. 

—  Los  zrządził,  że  jestem  tutaj,  ale  moje  miejsce  jest  w  Polsce,  ponieważ  nie  jestem 

sowieckim obywatelem i nie występowałem przeciw waszej armii ani waszemu państwu. Jeśli 
walczyłem, to tylko z Niemcami i przelewałem krew w obronie mego własnego kraju. To był 
mój obowiązek. Zaszczytny obowiązek. Zarzuca mi się nacjonalizm  i sabotowanie waszych 
zarządzeń.  To  nieprawda.  Ja  tylko  troszczyłem  się  o  moich  rodaków.  Zarzuca  mi  się 
organizowanie  ucieczek.  Tak,  pomagałem  kolegom,  ponieważ  jako  żołnierz  uważam,  że 
moim  obowiązkiem  jest  ucieczka  z  niewoli.  Sądzę,  że  każdy  z  panów  sędziów  na  moim 
miejscu postąpiłby tak samo. Tym bardziej że aresztowany zostałem bezprawnie i bezprawnie 
wywieziony z mojego kraju. 

Odetchnął,  by  zaczerpnąć  powietrza.  Sędziowie  słuchali  uważnie,  tylko  żołnierzom 

stojącym za ławą oskarżonych wyraźnie kleiły się oczy. Rozbierało ich ciepło idące od pieca. 
Prokurator  wpatrywał  się  w  „Kruka”  zimnym,  wężowym  wzrokiem,  ale  widząc,  że  sąd  nie 
reaguje, on także nie odważył się przerywać. 

Zbijając  punkt  po  punkcie  zeznania  świadków  oskarżenia  Kutnicki  nie  omieszkał 

ustosunkować się do wystąpienia oskarżyciela. 

—  Prokurator  —  powiedział  —  nie  mając  żadnych  dowodów  przeciwko  mnie  i  moim 

kolegom posłużył się materiałami z procesu gen. Okulickiego. Również major Lerman opisał 
schemat  jakiejś  podziemnej  organizacji  nie  mający  nic  wspólnego  z  rzeczywistością.  Bez 
zbadania  sprawy,  nie  przedstawiając  żadnych  wiarygodnych  dokumentów  oskarżyciel 
posłużył się takimi naiwnymi chwytami. Przeczy to i rozsądkowi, i logice. W Polsce takiego 
prokuratora posłano by do łopaty. Bo tylko do takiej roboty się nadaje. 

Skończył i nie kłaniając się sędziom usiadł na swoim miejscu. 

background image

Prokuratorowi  krew  uderzyła  do  głowy.  Wyglądał  jakby  zaraz  miał  go  szlag  trafić. 

Zerwał się chcąc coś powiedzieć, ale uprzedził go przewodniczący. 

— Rozprawa skończona. Wyrok będzie ogłoszony jutro. Odprowadzić więźniów. 
Następnego  dnia  odczytano  wyrok.  Był  dokładnie  taki,  jakiego  już  na  wstępie  żądał 

prokurator:  dla  Bystrzyckiego  i  Kutnickiego  kara  śmierci,  pięciu  innych  po  piętnaście  lat, 
trzech wolnych od winy i kary. 

Zaraz  potem  z  aresztu  śledczego  przewieziono  ich  do  więzienia.  Mimo 

trzynastostopniowego  mrozu  pozostawiono  ich  w  samych  tylko  drelichach,  załadowano  w 
„czornyj woron” i powieziono do Stalino, sporego miasta w ukraińskim zagłębiu węglowym. 
Tu  rozdzielono  ich.  Bystrzyckiego  i  Kutnickiego  zamknięto  w  celi  śmierci.  W  niewielkim, 
może  ośmiometrowym  pomieszczeniu  tłoczyło  się  piętnastu  skazanych.  W  dzień  ledwie 
mogli  przysiąść  na  betonowej  podłodze,  w  nocy  spali  tylko  na  jednym  boku  ściśnięci  jak 
sardynki.  Co  rano  zjawiała  się  kontrola  z  młotami.  Starannie  opukiwano  ściany,  czy  nie  ma 
gdzieś podkopu. 

Cela  żyła  w  nieustannym  napięciu:  nasłuchiwano  każdego  kroku  na  korytarzu,  zgrzyt 

klucza  w  zamku  przyprawiał  o  łomotanie  serca.  Niemal  namacalna  ręka  strachu  dławiła 
gardło.  Próbowano  rozładowywać  napięcie  niby  to  obojętnymi  rozmowami,  ale  zdania  co 
chwilę rwały się, albo wszystko schodziło na jeden, przerażający temat. 

Tylko  jednemu  z  więźniów  nigdy  nie  przerywano.  Razem  z  nimi  siedział  okupacyjny 

burmistrz miasta Stalino. Pochodził z nadwołżańskich Niemców, którzy osiedlili się tu przed 
dziesiątkami  lat.  Mówił  po  rosyjsku  płynnie  i  bez  akcentu,  nie  szczędząc  wstrząsających 
szczegółów: 

— Prowadzą cię korytarzem długim, bardzo długim, ale ty chciałbyś, żeby ten korytarz 

ciągnął się w nieskończoność. Potem otwierają się jakieś drzwi i stajesz na progu dużej sali. 
Silny snop światła w oczy. Cofasz się odruchowo. Nie wiesz po co i na co to. I już nigdy się 
nie  dowiesz.  Strzelają  ci  w  tył  głowy.  Koniec.  Sala  drewnem  wyłożona.  Deski  tak 
naszpikowane kulami, że nawet drzazgi nie odstają. 

Słuchaczom zdawało się, że to właśnie oni idą długim korytarzem, wdhodzą przez drzwi 

w strumień jaskrawego światła… 

— Nie — przerwał „Kruk” widząc czające się w oczach więźniów przerażenie. — Nawet 

za Niemców tak nie było. 

—  Co  ty  wiesz?  —  odezwał  się  ktoś  lekceważąco.  —  Myślisz,  że  zwykłego  szefa 

miejscowej policji, a w dodatku Rosjanina, o wszystkim informowali? 

— A teraz to niby informują? — odciął się „Kruk”. — Skąd on to może wiedzieć? Też 

nigdy nie szedł tym korytarzem. 

Zapadło  milczenie.  Gdzieś  w  głębi  gmachu  na  piętrze  trzasnęły  drzwi.  Z  ulicy  dobiegł 

warkot zapuszczanego silnika, potem przerywany dźwięk klaksonu. Właściwie nikt nie miał 
ochoty dociekać, jak to będzie. 

Nagle  wszystko  stało  się  nieważne.  Na  korytarzu  rozległy  się  kroki  dwóch  czy  trzech 

ludzi. W zamku zgrzytnął klucz. 

—  Bystrzycki  i  Kutnicki  z  rzeczami  —  beznamiętnie  oznajmił  czerwonoarmista  z 

bagnetem na karabinie. 

„Kruk”  musiał  podtrzymać  kolegę.  Pomógł  mu  zebrać  parę  drobiazgów  —  nędzną 

więźniarską własność. 

— Gdzie ten korytarz — szeptał bezwiednie. 
Obu  więźniów  poprowadzono  ku  wyjściu,  potem  przez  ośnieżony  dziedziniec  przed 

komendanturę. Pozwolono im usiąść na ławce, poczęstowano machorką. Bystrzyckiemu ręce 
drżały tak, że rozsypał połowę skręta, w końcu zrezygnował z palenia. 

background image

— Nie bój się — pocieszał go „Kruk”. — Już nas nie rozstrzelają. 
Miał  rację.  Niebawem  wprowadzono  ich  do  gabinetu  naczelnika.  Rozparty  za  biurkiem 

oficer nie podnosząc się z miejsca machnął ku nim jakimś świstkiem. 

„Na  podstawie  decyzji  Wierchownogo  Komitieta  kara  śmierci  została  zamieniona  na 

siedem lat ciężkich robót.” 

Od  razu  ich  powieźli.  Najpierw  do  Mariampola  nad  Morzem  Azowskim,  do  fabryki 

czołgów. Wkrótce zostali przerzuceni za Ural. Zamieszkali w tajdze, w barakach. Pracowali 
przy wyrębie lasu. Buty z cholewami, które przeszły z „Krukiem” tyle opresji, były już tylko 
wspomnieniem. Ukradli mu je współwięźniowie Niemcy jeszcze w Lidiewce. Trzewiki, które 
sobie  z  trudem  zorganizował,  także  się  ulotniły.  W  tajgę  chodził  w  łapciach.  Nawet  były 
wygodne. 

Warunki egzystencji nie były najgorsze. Jedynie przyroda uwzięła się na ludzi. W maju 

zaczynało  się  lato,  ale  już  w  sierpniu  przychodziły  chłody.  Paromiesięczne  dobroczynne 
ciepło  niosło  ze  sobą  najgorszą  plagę:  chmary  czarnych  muszek  i  komarów.  Cięły  po 
twarzach i rękach, właziły do ust, nosa i uszu. W barakach cały czas palili hubę. Przynosiło to 
nieco ulgi, ale nie odstraszało zjadliwych owadów. 

Groźniejsi  byli  niektórzy  więźniowie.  Wraz  z  nimi  siedział  bandyta,  który  miał  już  na 

sumieniu trzech współtowarzyszy. 

Był przekonany, że wszystko ujdzie mu bezkarnie. Bali się go nawet strażnicy. Kutnicki 

starał  się  omijać  go  z  daleka.  Pewnego  dnia  wypadło  im  razem  korować  drzewa.  Oprych 
rozsiadł się wygodnie na pieńku. 

— Bierz się do roboty — powiedział wskazując palcem „Kruka”. 
Ale „Kruk” nie popuścił. 
— Popracujesz ty, popracujemy i my. 
Kryminalista spojrzał na stojących wokół Polaków i zmełł przekleństwo w zębach. 
Podniósł  siekierę.  Jeszcze  chwila  a  rozpłatałby  porucznikowi  głowę.  „Kruk”  schylił  się 

niby w oczekiwaniu na uderzenie, złapał grube polano i uprzedzając cios łupnął potężnie. Nie 
jęknąwszy nawet, bandyta osunął się na ziemię. W szpitalu przeleżał trzy miesiące. 

Kutnicki został wezwany do komendantury łagru. Poszedł spokojnie, świadkowie gotowi 

byli  potwierdzić,  że  działał  w  obronie  własnej.  Trzy  poprzednie  morderstwa  oprycha  też 
miały swoją wymowę. Na wszystkie pytania odpowiadał z uporem: 

— Ratowałem tylko życie. 
Argumenty uznano widać za wystarczające, bo dano mu spokój. Przez jakiś czas chodził 

po obozie w glorii pogromcy oprycha, potem całe zajście poszło w niepamięć. Zanim bandyta 
wrócił, „Kruka” przeniesiono do innego łagru, gdzieś pod Stalingrad. Może chciano uratować 
go przed zemstą, a może był to tylko przypadek. 

W nowym łagrze siedziało wielu Niemców, przeważnie z armii gen. von Paulusa, który 

poddał  się  zamknięty  w  stalingradzkim  kotle.  Kutnicki  biegle  mówił  po  niemiecku  i  z 
łatwością porozumiewał się z jeńcami. Nie okazywali żadnej wrogości i dobrze odnosili się 
do Plaków. Wkrótce sam miał się o tym przekonać. 

Kiedyś  wyładowywali  drewno.  Grube  bale  z  hukiem  staczały  się  po  pochylni,  niektóre 

leciały  ukośnie,  grożąc  zmieceniem  stojącym  w  pobliżu  ludziom.  I  wtedy  to  się  zdarzyło. 
Wychylony do przodu Niemiec nie dostrzegł niebezpieczeństwa. W ostatniej chwili Kutnicki 
zdążył szarpnąć go w bok. Obydwaj potoczyli się po ziemi. 

„Kruk” pozbierał się pierwszy i powiedział po niemiecku: 
— Gdzie ty masz oczy? Zabiłoby cię jak nic. 

background image

Był to zwykły, ludzki odruch. Jeden więzień po prostu ocalił życie drugiemu. Ale wieść o 

tym  szybko  rozeszła  się  po  łagrze  zjednując  „Krukowi”  uznanie  Niemców.  Miał  je  odczuć 
wtedy,  gdy  dom,  który  wznosili  przy  fabryce  traktorów  imienia  Dzierżyńskiego  nagle  się 
zawalił,  i  wtedy,  gdy  taszczyli  na  kurhan  Mamaja  ciężkie  worki  z  cementem  na  postument 
pod powstający pomnik. 

Z kilkoma nawet się zaprzyjaźnił. Jednym z nich był pułkownik von Sierakowsky. Mimo 

polskiego  nazwiska  pułkownik  nie  czuł  się  Polakiem.  Pochodził  wprawdzie  z Polski,  ale  w 
zamierzchłych  czasach za przynależność do sekty  socynian rodzina jego  została skazana na 
banicję. Sierakowscy osiedli w jednym z krajów cesarstwa i ulegli zniemczeniu. 

Pułkownik z uznaniem wyrażał się o polskim żołnierzu. 
— Nigdy nie widziałem tylu poległych naszych żołnierzy co w Gdańsku podczas walk o 

Westerplatte.  A  wasza  kawaleria!  Wspaniale  wyszkolona,  o  niespotykanej  woli  walki, 
odważna.  Natomiast  piechota,  przynajmniej  ta,  z  którą  miałem  do  czynienia,  miała  spore 
braki. 

Z  sympatią  odnosił  się  do  Kutnickiego  także  były  aptekarz  Eschke  oraz  jeszcze  jeden 

oficer, w cywilu dyrektor opery berlińskiej, którego zmienne koleje wojny zagnały w końcu 
na  front  wschodni.  Najwięcej  serdeczności  okazywał  mu  jednak  niejaki  Schubert.  Jego 
delikatność i nienaganne maniery były przedmiotem nieustannych żartów kolegów. „Kruk” za 
nic nie mógł zrozumieć, dlaczego to właśnie specjalnie drażni Niemca, który skądinąd miał 
spore poczucie humoru i był bardzo koleżeński. Częściej niż inni dzielił się z porucznikiem 
paczkami, przysyłanymi przez Niemiecki Czerwony Krzyż. Na swoje urodziny Kutnicki już z 
samego rana dostał wiele podarków, które Niemcy zebrali między sobą. 

Po  jakimś  czasie  widząc,  że  porucznik  nie  dostaje  żadnych  paczek  żywnościowych, 

Schubert  napisał  do  rodziny,  aby  wciągnięto  Polaka  na  listę.  Odtąd  regularnie  zaczęły 
napływać  paczki  zaadresowane  Herr  Karl  Kutnicky.  To  mu  pozwoliło  przetrwać.  Aby  się 
odwdzięczyć, zbierał dla Schuberta i innych kartki do korespondencji, które każdy więzień „z 
prawem  korespondencji”  otrzymywał  raz  na  miesiąc  z  komendantury  łagru.  „Krukowi” 
pierwotnie skazanemu na karę śmierci nie wolno było  — i jeszcze kilku innym — pisać do 
domu. Wszyscy Niemcy mogli korespondować bez przeszkód. 

Wkrótce też wyszło na jaw, czemu Schubert tak źle nosił dogadywania i docinki kolegów 

na temat swej subtelności i delikatności. 

— To głupie aluzje — zwierzył się kiedyś „Krukowi” w przystępie szczerości. — Musisz 

wiedzieć, że ten mundur Wehrmachtu to tylko przebranie. Wolałem nie ryzykować, że mnie 
rozstrzelają albo oddadzą pod sąd. 

— A co, służyłeś w SS? 
—  Nie,  w  Gestapo.  Ostatnio  w  Zamościu.  Pod  Stalingrad  trafiłem  tylko  przez 

nieporozumienie. 

„Kruk” spojrzał na niego podejrzliwie. 
— I nikt cię tu nie sypnął? 
—  Jedni  nie  mają  o  tym  pojęcia,  a  ci,  co  wiedzą,  uważają,  że  wszyscy  jedziemy  na 

jednym wózku. 

— Znaczy się zamykałeś i zabijałeś moich kolegów? 
— Nic podobnego. Ja tylko przesłuchiwałem. Bili inni. 
Kutnicki  zamilkł.  Nie  bardzo  wiedział,  jak  się  zachować.  Jeszcze  niedawno  walczył  z 

Schubertem  na  śmierć  i  życie,  a  teraz  tamten  ratuje  go  od  głodu.  Co  tu  się  bardziej  liczy? 
Schubert jakoś inaczej zrozumiał jego milczenie. Schylił głowę jakby w niemym hołdzie. 

—  To  byli  dzielni  ludzie  —  powiedział  z  przekonaniem.  —  Raz  przyprowadzono  mi 

jakiegoś oficera Armii Krajowej. Żebyś ty wiedział, jak on wyglądał. Nie mógł utrzymać się 

background image

na  nogach.  Chyba  uznał,  że  więcej  nie  wytrzyma.  Wyskoczył  przez  okno  i  zabił  się  na 
miejscu. 

—  Masz  szczęście,  żeśmy  się  wtedy  nie  spotkali  —  pozornie  obojętnym  tonem  rzucił 

Kutnicki. 

— Znienawidziłbyś mnie? 
— Po prostu bym cię zabił. 
Na twarzy gestapowca odbiło się zastanowienie. 
— Pewnie masz rację. Wróg to wróg, a ty jesteś żołnierzem. A tak naprawdę, to za co cię 

zamknęli? 

— Bo walczyłem z Niemcami. A ciebie? 
— Bo biłem się z Rosjanami. 
— To przynajmniej jest jakaś racja — zaśmiał się Kutnicki. 
Problem  zdawał  się  nie  do  rozwiązania  ani  dla  Polaków,  ani  dla  Niemców.  Prawie 

wszystkich  wziętych  pod  Stalingradem  oddano  pod  sąd  i  prawie  wszyscy  zafasowali  po 
dwadzieścia  pięć  lat  więzienia  za  rzekome  rabunki  na  ludności  cywilnej.  Na  tej  podstawie 
można było nie zwalniać jeńców mimo zakończenia działań wojennych. 

Sytuacja  zmieniła  się  dopiero  po  śmierci  Stalina.  „Kruka”  wraz  ze  Słowakami, 

Rumunami i Węgrami przewieziono do miejscowości Płyćwa pod Moskwą. Nie musieli już 
pracować, nie przesłuchiwano ich, ale też nie udzielano żadnej informacji. Trwało to siedem 
miesięcy. 

W  końcu  zbuntowali  się.  Nie  był  to  pierwszy  bunt,  ale  nigdy  nie  było  takiej 

jednomyślności  i  zdecydowania.  Trzeciego  dnia  głodówki  zjechała  komisja  z  Moskwy: 
generał,  prokurator  i  paru  oficerów.  Jeszcze  niedawno  podobna  reakcja  władz  była  nie  do 
pomyślenia. Najpierw spróbowano starych metod: wykryć prowodyrów. 

— Kto was namówił? 
— Nikt nas nie namawiał. Wszyscy zdecydowaliśmy. 
— Wyłońcie delegację, która pokieruje protestem. 
— Nie ma co wyłaniać. Wszyscy protestujemy. 
Komisja zmieniła ton. 
— Dlaczego urządziliście głodówkę? 
— Bo chcemy wrócić do Polski. 
Generał  i  oficerowie  milczeli.  Może  zastanawiali  się,  co  sami  zrobiliby  na  miejscu 

więźniów? Sytuację usiłował ratować prokurator. 

— My byśmy was odesłali, ale ojczyzna się was wyparła, rodziny milczą. 
Kutnicki,  który  należał  do  głównych  organizatorów  głodówki,  spostrzegł,  że  wszystko 

wymyka im się z rąk, że niektórzy gotowi są uwierzyć w to oczywiste kłamstwo. 

—  Jeśli  tak,  to  pozwólcie  nam  napisać  do  rodzin.  Niech  sami  odpowiedzą,  że  nas  nie 

chcą. 

Prokurator położył uszy po sobie. Komisja wyjechała. Żadnych sankcji nie było. 
„Kruk”  nie  przypuszczał,  że  była  to  jego  ostatnia  batalia  o  powrót  do  ojczyzny.  W 

styczniu  1954  roku  wysiadł  z  pociągu  na  dworcu  w  Brześciu.  Po  jednej  stronie  zostawał, 
skrupulatnie  sprawdziwszy  wprzód  jego  dokumenty,  oficer  radziecki.  Po  drugiej  stronie 
szlabanu  witał  go  oficer  w  polskim  mundurze  i  czapce  z  orzełkiem,  ale…  mówiący  po 
rosyjsku. Nareszcie w kraju. 

Rankiem  szesnastego  stycznia  znalazł  się  na  Dworcu  Wschodnim  w  Warszawie.  Od 

chwili,  kiedy  znajomy  z  partyzantki  wskazał  go  funkcjonariuszom  NKWD,  minęło  prawie 

background image

dziewięć  lat.  Rozejrzał  się  dokoła.  Stojący  na  peronie  mówili  po  polsku,  czytali  polskie 
gazety. Poczuł, że coś go ściska w gardle. 

A  jednocześnie  w  głębi  serca  zbudziła  się  gorzka  wątpliwość.  Czy  rzeczywiście 

zwyciężyli w tej wojnie? A może — choć zakrawało to na bluźnierstwo — Bóg był po stronie 
Niemców? 

background image

Tyle bohaterstwa na nic 

Chłopiec  wychylił  się  przez  okno.  Przesiane  przez  drzewa  słońce  migotało  po  ścianach 

korytarza i przedziałów, raziło w oczy. Młoda blondynka zaniepokojona pociągnęła małego 
za kurteczkę. Nawet nie poczuł, zapatrzony w szary majaczący między krzakami kształt. 

— Pieczarkarnia, w lesie? — zawołał zdziwiony. 
Za  oknem  mignął  ledwie  wystający  z  leśnego  poszycia  omszały  ze  starości,  zarośnięty 

bunkier. Siwy mężczyzna uniósł wzrok znad gazety. 

—  Tam  nigdy  nie  hodowano  grzybów.  Takie  bunkry  służyły  zupełnie  innym  celom: 

miały chronić linie kolejowe przed atakami partyzantów. 

Blondynka odebrała jego słowa jako wyrzut i pośpieszyła z wyjaśnieniem: 
— To jeszcze dziecko, wielu rzeczy nie rozumie. A poza tym to już tyle lat. 
— Tak. Wiele wiosen i jesieni — powiedział z zamyśleniem mężczyzna. — Dla niego to 

tylko historia. Będzie musiał się jej uczyć. 

— A pan — zawahała się — pan był jednym z nich? 
W milczeniu skinął głową. Bunkier dawno został za nimi. Chłopiec zapomniał, o co pytał. 

Liczył teraz wielkie ciężarówki-chłodnie na szosie biegnącej równolegle do toru. 

— To tak jak mój dziadek — powiedziała — ale on chyba był starszy od pana. Zresztą 

nie wiem. Nie znałam go. Zginął pod koniec wojny. Ta miejscowość nazywała się Gidle. 

Spojrzał na nią zaskoczony. 
— Może go znałem. Ja też… 
—  Może  —  przyznała  obojętnie,  jakby  to  ją  specjalnie  nie  interesowało.  Całą  uwagą 

skupiła na chłopcu, który wciąż tkwił przy oknie. Usłyszawszy ostatnie słowa nieznajomego 
usiadł naprzeciw siwego mężczyzny. Przyglądał mu się z zaciekawieniem. 

—  To  pan  też  siedział  w  takiej  piwnicy?  Ona  się  nadaje  tylko  na  pieczarki.  Wujek  mi 

mówił, a wujek się na tym zna. 

— A co on robi, ten twój wujek? 
Chłopczyk wydął wargi pogardliwie. 
— Nie domyślił się pan? Oczywiście, że hoduje pieczarki. Nie bardzo pan bystry. 
— Józiu! — zgromiła go matka. I zwracając się do nieznajomego dodała: — Bardzo pana 

przepraszam. Gdzieś coś usłyszy, a potem powtarza jak papuga. 

Mężczyzna  pokiwał  głową  wyrozumiale.  Nie  wyglądał  na  dotkniętego  dziecinną 

paplaniną. Raczej sprawiał wrażenie, że myśli zupełnie o czymś innym. 

—  Tyle  lat,  tyle  lat  —  powiedział.  —  A  mnie  się  ciągle  zdaje,  że  to  było  wczoraj. 

Musiałem znać pani dziadka. Nawet na pewno. Jaki miał pseudonim? 

—  Nie  wiem  —  bezradnie  wzruszyła  ramionami.  —  Z  początku  nigdy  się  o  tym  nie 

mówiło. W tamtych czasach niedobrze było  mieć kogoś w AK, nawet  jeśli ten ktoś już nie 

background image

żył. Ojciec robił karierę — dodała w formie wyjaśnienia. — A potem jakoś się zapomniało. 
Wie pan, jak to jest. 

—  Wiem  —  skwitował  krótko.  —  Każde  pokolenie  ma  swoje  kłopoty.  My  mieliśmy 

swoje,  wy  macie  swoje.  I  niech  mi  pani  wierzy,  że  przez  wiele  lat  bardzo  zazdrościliśmy 
takim jak pani dziadek. 

— To znaczy jakim? 
— Poległym. 
Spojrzała na niego sądząc, że żartuje. Ale jego twarz była poważna i smutna. 
— To, co robiliście… — zaczęła. — Niedawno sporo o tym czytałam, po prostu chciałam 

dowiedzieć  się,  co  czuli  i  myśleli  tacy  jak  mój  dziadek.  To  było  naprawdę  bohaterstwo. 
Narażaliście życie, nie zastanawialiście się nad tym, co was czeka. Jak pomyślę, że miałabym 
robić coś, za co mnie pewnie zabiją, nie… za nic na świecie. 

— Czasem nie śmierć jest najgorsza — powiedział siwy mężczyzna. — Z tym człowiek 

się  liczy  od  samego  początku.  Dlatego  powiedziałem,  że  pani  dziadek  miał  szczęście,  że 
zginął i nie doczekał się najgorszego. 

— Cóż może być gorsze od śmierci? 
—  Krzywda.  Oskarżenie  o  zdradę  i  kolaborację.  Oplucie  tych,  jak  pani  powiedziała, 

bohaterów.  Oficjalne  stwierdzenie,  że  nawet  jeśli  otwarcie  nie  kolaborowali  i  tak  są 
zdrajcami. 

— Zdrajcami? — powtórzyła zaskoczona. 
—  Pewnie  nie  widziała  pani  tego  afisza.  A  ja  do  dziś  mam  go  przed  oczyma.  Wielki 

żołnierz w rogatywce pędzi z bagnetem na wroga, a pod nogami pęta mu się mały, odrażający 
człowieczek wyraźnie usiłujący zawrócić go z drogi. I podpis: „AK, zapluty karzeł reakcji”. 
Dawne  czasy.  Ale  dla  takich,  jak  ja,  dawno  to  jakby  dziś.  Nie  sposób  zapomnieć  o 
przeszłości, zwłaszcza jeśli była wielka. A wyrządzona krzywda trwa w człowieku. 

Chłopiec przeglądający jakiś ilustrowany tygodnik uniósł głowę w zaciekawieniu. 
— To pan strzelał do Niemców? Tak jak w telewizji? Tratatata — obiema rękami zrobił 

półkolisty ruch siejąc z wyimaginowanego pistoletu maszynowego. 

Mężczyzna uśmiechnął się. 
— Może niezupełnie tak, ale strzelałem. 
— Proszę, niech pan opowie — chłopiec odrzucił tygodnik i wpatrzył się w siedzącego 

pełnym zachwytu wzrokiem. Całkiem zapomniał, że przed chwilą niezbyt pochlebnie ocenił 
nieznajomego. 

—  Ja  też  bardzo  proszę  —  powiedziała  blondynka  wcale  nie  zdawkowo.  —  Nigdy  nie 

miałam okazji porozmawiać z kimś, kto mógł znać mego dziadka. 

—  Wie  pani  —  siwy  mężczyzna  potarł  ręką  czoło.  —  Kto  może  wiedzieć,  czy  pani 

dziadek nie ma swojego udziału w tej historii. 

Nie była pewna, czy mówiąc to chce jej tylko sprawić przyjemność, czy rzeczywiście to 

prawda. 

— Byłem wtedy porucznikiem — zaczął zwracając się do chłopca. 
— A jaki pan miał pseudonim? 
— „Siwy”. 
— To teraz pan jest siwy, ale wtedy… wtrąciła blondynka. 
— Oczywiście. Wtedy byłem jeszcze szatynem. Ale miałem takiego ukochanego siwka. 

Chodził za mną jak pies. I właśnie na jego cześć… Oczywiście, miałem też inne. Trzeba je 
było często zmieniać. 

— I co dalej? — niecierpliwił się chłopiec. 

background image

Z  Piotrkowa  do  Częstochowy  trzeba  było  przerzucić  pieniądze.  Dość  dużo  pieniędzy. 

Przy okazji doszły jeszcze dwie walizki z granatami. Najlepiej byłoby mieć jakiś samochód z 
dobrym schowkiem. Ale nie było ani schowka, ani samochodu. 

Roześmiali się. „Siwy” mówił dalej. 
—  Dobrałem  sobie  dwóch  młodych  chłopaków  spod  Gidel.  Może  jednym  z  nich  był 

właśnie pani dziadek. 

Kobieta nie odpowiedziała. Jej dziadek pochodził z Radomska, pod Gidlami tylko poległ. 

To na pewno nie był on. Ale czy to teraz miało jakiekolwiek znaczenie? 

—  Na  tej  linii  —  ciągnął  nieznajomy  —  pociągi  nie  były  specjalnie  kontrolowane.  W 

dalekobieżnych  i  pośpiesznych  nie  przemycano  mięsa  i  żywności,  a  to  przede  wszystkim 
interesowało  Niemców.  Broni szukano rzadko, tylko wtedy, kiedy jakiś  konfident  dał  cynk. 
Tak więc szanse były, tym  bardziej że walizki  wyglądały  wręcz okazale.  Takich handlujący 
rąbanką raczej nie używali. 

Pasażer  zamilkł  na  chwilę,  jakby  czekał  na  dodatkowe  pytania.  Chłopiec  chłonął  każde 

jego słowo. To, co mówił ten pan, było o niebo bardziej interesujące niż film w telewizji. 

—  W  Piotrokowie  wsiedliśmy  bez  specjalnych  trudności.  Żandarmi  nie  legitymowali 

nikogo,  stali  obojętnie  z  boku,  przyglądając  się  niezbyt  zresztą  licznym  podróżnym.  Z 
początku  myślałem,  żeby  wziąć  broń,  uznałem  jednak,  że  mogłoby  to  niepotrzebnie 
skomplikować  sytuację.  W  razie  kontroli,  do  walizek  można  się  po  prostu  nie  przyznać,  a 
pieniądze zawsze można mieć przy sobie. Natomiast pistolety to co innego. Były zbyt cenne, 
żeby je porzucić, a w tłumie nie sposób ich użyć, zawsze można niechcący kogoś postrzelić. 
Chłopcy zgodzili się ze mną. Zresztą dałem im wyraźny rozkaz. 

— Rozkaz? — zdziwiła się blondynka. — Przecież szło o ich życie. 
—  Tak,  proszę  pani.  W  wojsku  nikt  nie  pyta  podwładnych  o  zdanie.  Oni  mają  tylko 

wykonywać rozkazy. To jest podstawa każdej armii. 

—  Czy  to  znaczy,  że  mój  dziadek  mógł  zginąć  wykonując  rozkaz,  z  którym  się  nie 

zgadzał? 

— Możliwe. 
— I co dalej? — niecierpliwił się chłopiec. 
—  Wsiedliśmy  do  pociągu.  Każdy  do  innego  przedziału,  ale  tak,  by  można  się  było  w 

każdej  chwili  skontaktować.  Podróż  minęła  bez  żadnych  niespodzianek,  nie  było  nawet 
kontroli  biletów.  Dopiero  gdy  wagony  wtoczyły  się  na  peron  w  Częstochowie,  wyjrzałem 
przez okno i zdrętwiałem. 

— Czemu? — spytał mały. 
—  Cicho  bądź,  zaraz  się  dowiesz  —  zgromiła  go  matka.  Ona  też  słuchała  z  rosnącym 

zainteresowaniem. 

Jakby  wciągnięty  przez  własne  wspomnienia,  nieznajomy  mówił  coraz  barwniej  i 

sugestywniej. 

—  Przed  budkami  bileterów  i  na  peronach  kłębił  się  zdenerwowany  tłum  pasażerów. 

Baby  wiejskie  z  tobołami,  chłopi  w  wysokich  butach,  podejrzane  typki,  być  może 
złodziejaszki  lub  po  prostu  zwykłe  pijaczki.  Jakieś  dostatnio  ubrane  paniusie  z  mężami. 
Wszyscy  niespokojnie  wpatrywali  się  w  kordon  żandarmerii.  Kontrola  była  dokładna, 
szczególnie skrupulatnie przetrząsano bagaże. Nie mieliśmy żadnych szans. Powiedziałem do 
chłopaków:  „Walizki  zostawcie  w  pociągu.  Wychodzimy!”  Młodszy  —  więc  to  chyba  nie 
mógł być pani dziadek — twardo się postawił: „Tyle granatów, panie poruczniku. Szkoda tak 
zostawić. Nasze chłopaki czekają na to, jak na zbawienie”. „Zostawcie!” — powtórzyłem — 
„to rozkaz!” Wtedy ten młodszy łap walizkę i mruga na drugiego, może właśnie pani dziadka. 

background image

Nie  chciałem  się  z  nimi  szarpać,  jeszcze  zlecą  się  żandarmi.  Patrzę,  a  oni  idą  wprost  na 
kordon. Nawet nie będę mógł im pomóc — pomyślałem. Sam kazałem zostawić broń. 

Kobieta i dziecko nie spuszczali zeń oka. Za oknem migały domy, lasy, uciekały do tyłu 

pola.  A  oni  widzieli  tylko  ten  kłębiący  się  tłum,  zielonkawe  szeregi  żandarmów,  pobladłą 
twarz „Siwego”, który idzie za dwoma chłopcami o zaciśniętych wargach. 

— Ruszyliśmy wprost na żandarmów. Musieliśmy wyglądać jakoś osobliwie, bo ludzie 

bez  słowa  rozstępowali  się  dając  przejście.  Wreszcie  Niemcy  zauważyli,  że  dzieje  się  coś 
niezwykłego.  Nie,  żeby  się  spłoszyli  —  byli  zbyt  pewni  siebie.  Chłopak,  który  odmówił 
zostawienia  walizek,  dotarł  do  wyjścia  pierwszy.  Przed  nim  stało  dwóch  zwalistych 
żandarmów z „bergmanami”. Automaty nie były gotowe do strzału, ale wystarczył jeden ruch 
ręki, by poderwać je i puścić serię w obu chłopców, we mnie, w cały ten tłum. Nie miałem 
pojęcia,  jak  chłopak  chce  przejść  przez  kontrolę:  zamarkuje  ucieczkę  czy  rzuci  granat. 
Przecież nawet nie zdąży odbezpieczyć… On jednak zatrzymał się przed Niemcami. Postawił 
walizkę na ziemi, szarpnął wieko i odsłaniając jej zawartość powiedział po polsku: „Jest nas 
tu  dziesięciu.  Jak nas nie przepuścicie, odpalimy to  i  wszyscy zginiemy”. Żandarmi cofnęli 
się  o  krok,  ale  żaden  z  nich  nie  uniósł  pistoletu.  Krew  odpłynęła  im  z  twarzy.  Stojący  w 
pobliżu  ludzie  najpierw  skamienieli  ze  strachu,  a  potem  w  panice  rzucili  się  naprzód 
rostrącając  żandarmów.  W  przejściu  zakotłowało  się.  W  ciągu  paru  sekund  znaleźliśmy  się 
poza  obrębem  dworca.  Skręciliśmy  w  boczną  uliczkę,  przebiegliśmy  jedno,  drugie 
podwórko…  Byliśmy  bezpieczni.  Czekająca  na  nas  pod  dworcem  obstawa  i  łącznicy 
oniemieli z wrażenia. 

— I już? — zapytał zawiedziony chłopiec. 
— Tak. 
— A co z pradziadkiem? 
— Wcale nie jestem pewien, czy to był on. 
— Szkoda — powiedział mały. Ale jeszcze nie dawał za wygraną. — Dużo Niemców pan 

zabił? 

— Nie wiem. Chyba kilku. 
— Jak ja bym  był  partyzantem, tobym  sobie robił nacięcia na kolbie karabinu.  Tak jak 

tamten szeryf. Widziałem w telewizji. 

— Ja nie miałem karabinu, tylko pistolet. 
Blondynka uciszyła małego gestem ręki. 
— A tamten chłopak? Dostał odznaczenie za to, co zrobił? 
—  Najpierw  dostał  naganę  i  karny  raport  za  niewykonanie  rozkazu.  Dopiero  potem 

przedstawiłem go do odznaczenia. 

— Bo to naprawdę było bohaterstwo — powiedziała cicho. 
— Chyba tak… — odparł niepewnie mężczyzna. — Tylko czy to miało jakiś sens? 
— Jak to? — obruszyła się. — Walka z okupantem? I właśnie pan to mówi? 
— Proszę pani. Wtedy walczyliśmy dla siebie, dla Polski i Polaków. A kto nas później 

aresztował? Także Polacy. Temu chłopcu zapłacili za jego, jak to pani nazywa, bohaterstwo, 
mnie — za służbę i leśną poniewierkę, a nam obu — za Armię Krajową. 

— A pan nie uważa się za bohatera? 
— My obaj, i ten chłopak i ja, wykonywaliśmy tylko nasz obowiązek wobec kraju. I za to 

właśnie  nas  zamknięto.  A  ilu  moich  kolegów  i  znajomych,  którzy  tylko  się  dekowali,  nie 
chcieli słyszeć o żadnej organizacji, doszło po wojnie do wysokich stanowisk! Jak pani myśli, 
za co ich wynagradzano? Za bierność! A nas ukarano za walkę. 

background image

—  Tak  nie  wolno  mówić.  Wasze  dzieci…  —  zająknęła  się  spojrzawszy  na  jego  siwą 

głowę — wasze wnuki nigdy o waw nie zapomną. 

—  Nasze  wnuki…  —  powiedział  z  goryczą.  —  One  już  nie  potrafią  odróżnić 

niemieckiego bunkra od pieczarkarni, a porucznika AK od szeryfa… 

—  Gorycz  przez  pana  przemawia.  Może  jakby  pan  też  do  czegoś  doszedł,  jak  tamci 

pańscy koledzy… 

— Myli się pani. Mnie nie chodzi o stanowisko, uznanie, podziw. Za lata partyzanckiej 

poniewierki chciałem tylko jednego — chciałem być żołnierzem armii, która wygrała. A tak 
się  nie  stało.  Wygrali  Amerykanie,  wygrali  Anglicy,  wygrali  Rosjanie…  A  my?  My 
przegraliśmy. Bo zwycięzców się nie aresztuje. Za kraty i druty wsadza się tylko pokonanych. 

Milczała patrząc na niego ze smutkiem. 
— Więc mój dziadek… nie byłby… 
— Nie — powiedział twardo. — Sądzę, że też wsadzono by go do więzienia. A tamten 

chłopak przesiedział pięć lat w łagrze, w dalekiej tajdze. 

— A pan? 
—  Ja  tylko  rok,  za  to  w  celi  śmierci.  Trzysta  sześćdziesiąt  dni  umierałem  ze  strachu 

nasłuchując  przed  świtem  trzasku  drzwi  i  kroków  na  korytarzu.  Umierałem  jak  tchórz 
dziesiątki razy, a nie jak bohater — raz. W lesie często byłem o włos od śmierci. Może pani 
nazwać to bohaterstwem. Ale to bohaterstwo na nic się nie zdało. Nikomu do niczego nie było 
potrzebne.  A  mnie  nie  uchroniło  tam,  w  więzieniu,  od  strachu  przed  śmiercią.  Strachu 
człowieka, któremu odebrano broń, który nie ma szans walczyć o swoje życie… 

Pociąg zwalniał,  postukiwał  na złączach szyn. Po chwili wjechał  w  głęboki  wykop pod 

wiaduktem na Alei Najświętszej Maryi Panny i wtoczył się na peron. Był to ten sam peron, z 
którego przed laty porucznik „Siwy” wyszedł ze swymi dwoma żołnierzami wprost na kordon 
żandarmów.  Wagony  zatrzymały  się  z  piskiem.  Mężczyzna  wstał,  zdjął  teczkę  z  półki  i  z 
lekkim ukłonem wyszedł. Co można było jeszcze powiedzieć? Kiedy tak szedł przez peron, 
sprawiał wrażenie znacznie starszego niż w rzeczywistości. Idąc poruszał bezgłośnie ustami, 
jakby coś do siebie mówił. 

To rzeczywiście bardzo stary człowiek — pomyślała kobieta biorąc dziecko za rękę. 
Nie mogła pozbyć się wrażenia, że ktoś za jej plecami uparcie powtarza z goryczą: Tyle 

bohaterstwa na nic. Obejrzała się. Ale na peronie nie było nikogo. Obory 1987-1989 

background image

Od autora 

Wszystkim,  których  relacje,  rady  i  materiały  pomogły  mi  w  napisaniu  tej  książki, 

serdecznie dziękuję. 

Szczególnie  wdzięczny  jestem  tym,  których  relacje  ustne  i  pisemne  wzbogaciły  moją 

wiedzę  o  losach  żołnierzy  7  Dywizji  Piechoty  Armii  Krajowej.  Są  to:  Teofil  Baryła  (por. 
„Uparty”),  Florian  Budniak  (kpt.  „Andrzej”),  Tomasz  Buliński  (por.  „Marek”),  Stanisław 
Janiszewski  (kpr.  „Kodak”),  Stanisław  Janowski  (pchor.  „Topór”),  Romuald  Jędrychowski 
(sierż.  „Jacek”),  Jan  Kaleta  (por.  „Postrach”),  Mirosław  Gaczkowski  (kpr.  „Józef”),  Józef 
Kotecki (por. „Warta”), Karol Kutnicki (por. „Kruk”), Aleksander Rdesiński (por. „Szary”), 
Leon  Staroszczyk  (kpr.  pchor.  „Smolicz”),  Kazimierz  Tkacz  (por.  „Karol”),  Lucjan 
Witkowski  (str.  strz.  „Prusak”),  Zygmunt  Wojtasiński  (kpr.  pchor.  „Zemsta”),  Zbigniew 
Zieliński (łącznik „Sęk”). 

Wielce  pomocne  okazały  się  także  książki:  Wojciecha  Borzobochatego  „Jodły”, 

„Gniewnie szumiał las” (wspomnienia leśników polskich 1939-1945), Romana Rogowskiego, 
„Powrót  do  rodzinnego  domu”,  Tedeusza  Różewicza,  „Echa  leśne”,  Jana  Józefa 
Szczepańskiego, „Buty i inne opowiadania”. 

Dziękuję wszystkim, którzy udostępnili mi niezmiernie cenne, dotychczas nie drukowane 

opracowania  monograficzne.  Ich  autorami  są:  Tomasz  Buliński  („Marek”)  „7  Dywizja 
Piechoty  Armii  Krajowej  w  walce  w  latach  1939-1945”  (1983,  maszynopis),  Jan  Kaleta 
(„Postrach”)  „Banditendorf  Rzejowice”  (zbiór  opowiadań  z  okresu  okupacji  niemieckiej  — 
1971,  maszynopis),  Bronisław  Sojczyński  („Robotnik”)  „Kompania  „Buk”„  (1945, 
maszynopis),  Mieczysław  Tarchalski  „74  Pułk  Piechoty  Armii  Krajowej  obwodu 
włoszczowskiego  „Kaktus”„  (1971,  na  prawach  rękopisu)  oraz  Zbigniew  zieliński  autor 
artykułów  i  wspomnień  publikowanych  w  prasie  codziennej,  tygodniowej  oraz  radiu  i 
telewizji.