background image

Cassandra Clare

Mechaniczny książę

Diabelskie maszyny

Księga druga

Przełożyła Anna Reszka

Wydawnictwo MAG

Warszawa 2012

background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji 

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora 

sklepu na którym  można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej 
od-sprzedaży, zgodnie z 

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym 

Bookarnia Online

.

background image

Tytuł oryginału: 
The Clockwork Prince. The Infernal Devices – Book Two
 
Copyright © 2011 by Cassandra Clare
Copyright for the Polish translation © 2012 by Wydawnictwo MAG
 
Redakcja: 
Urszula Okrzeja
 
Korekta: 
Magdalena Górnicka
 
Ilustracja na okładce: 
Damian Bajowski
 
Projekt i opracowanie graficzne okładki:
Irek Konior
 
Projekt typograficzny, skład i łamanie:
Tomek Laisar Fruń
 
ISBN 978-83-7480-309-0
 
Wydanie II
 
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax 22 813 47 43
e-mail: 

kurz@mag.com.pl

http://www.mag.com.pl

 
Konwersja: 

NetPress Digital Sp. z o.o.

background image

Elce
Khalepa ta kala

background image

„Pragnę, by się pani dowiedziała, że była ostatnim marzeniem mojej duszy. Od chwili, kiedy

panią poznałem, dręczą mnie wyrzuty sumienia, których już wcale nie oczekiwałem. Od chwili,
kiedy panią poznałem, słyszę dawne, wzywające mnie ku górze głosy, które w moim mniemaniu
umilkły na zawsze. Do głowy zaczęły mi przychodzić myśli, aby odrodzić się, rozpocząć od nowa,
zrzucić  z  ramion  brzemię  namiętności  i  grzechu.  Naturalnie  to  tylko  marzenia  senne,  co
przemijają...”.

– Charles Dickens, Opowieść o dwóch miastach

(Przełożyła Zofia Popławska)

background image

Prolog

Prolog

Zbłąkane dusze

Zbłąkane dusze

Gęsta  mgła  tłumiła  wszystkie  dźwięki,  przesłaniała  widok.  W  miejscach,  gdzie  się  rozstępowała,  Will  Herondale

widział przed sobą ulicę, śliską, mokrą i czarną od deszczu. Słyszał głosy zmarłych.

Nie wszyscy Nocni Łowcy słyszeli duchy, chyba że one same tego chciały, ale Will należał do tych, którzy to potrafili.

W  miarę  jak  zbliżał  się  do  starego  cmentarza,  nierówny  chór  zawodzeń,  błagań,  krzyków  i  powarkiwań  przybierał  na
sile.  Nie  było  to  spokojne  miejsce  pochówku,  ale  Will  wiedział,  czego  się  spodziewać;  nie  po  raz  pierwszy  odwiedzał
Cross Bones Graveyard przy London Bridge. Odcinając się od tych głosów, tak mocno się zgarbił, że kołnierz zasłonił
mu uszy. Opuścił głowę, a drobna mżawka osiadała na jego czarnych włosach.

Wejście na cmentarz znajdowało się w połowie przecznicy: brama z kutego żelaza osadzona w wysokim kamiennym

murze, ale każdy Przyziemny, który tędy przechodził, widział tylko pustą parcelę zarośniętą trawą, należącą zapewne do
jakiegoś  przedsiębiorcy  budowlanego.  Kiedy  Will  zbliżył  się  do  bramy,  we  mgle  zmaterializowało  się  coś,  czego  żaden
Przyziemny by nie zobaczył: duża brązowa kołatka w kształcie dłoni o kościstych, szkieletowych palcach. Krzywiąc się,
Will sięgnął do kołatki i opuścił ją raz, dwa, trzy razy. W nocnej ciszy rozbrzmiały głuche uderzenia.

Za bramą, z ziemi uniosła się mgła niczym para, przesłoniła kości bielejące na nierównym gruncie. Para zaczęła się

skraplać i jaśnieć niesamowitą niebieskawą poświatą. Will chwycił pręty bramy i zadrżał, kiedy chłód metalu przeniknął
przez rękawiczki. To nie było zwykłe zimno. Wstając, duchy przyciągały energię z otoczenia, wysysały z powietrza całe
ciepło.  Włoski  zjeżyły  się  na  karku  Willa,  kiedy  niebieska  mgła  powoli  uformowała  się  w  postać  starej  kobiety  w
złachmanionej sukni i białym fartuchu, z pochyloną głową.

– Cześć, Mol – rzucił Will. – Wyglądasz dzisiaj szczególnie ładnie, jeśli mogę tak powiedzieć.
Zjawa uniosła głowę. Stara Molly była silnym duchem, jednym z najsilniejszych, jakie Will kiedykolwiek spotkał. Gdy

padł na nią blask księżyca, który wychynął spomiędzy chmur, wcale nie wyglądała na przezroczystą. Ciało miała solidne,
żółtoszare  włosy  splecione  w  warkocz  przerzucony  przez  ramię,  szorstkie,  czerwone  ręce  wsparła  na  biodrach.  Tylko
oczy były puste, a w ich głębi migotały dwa niebieskie płomienie.

– William 'Rondale – przemówiła. – Tak szybko wróciłeś?
Zaczęła  sunąć  w  stronę  bramy  ruchem  charakterystycznym  dla  duchów.  Jej  stopy  były  bose  i  brudne,  choć  nie

dotykały ziemi.

Will oparł się o pręty.
– Stęskniłem się za twoją ładną buzią.
Zjawa uśmiechnęła się szeroko, jej oczy się rozjarzyły, a pod półprzezroczystą skórą Will dostrzegł zarys czaszki. W

górze  chmury  znowu  nasunęły  się  na  siebie,  zasłaniając  księżyc.  Ciekawe,  co  takiego  zrobiła  Stara  Molly,  że  ją  tu
pogrzebano,  w  niepoświęconej  ziemi,  pomyślał  Will.  Większość  zawodzących  głosów  należała  do  prostytutek,
samobójców,  urodzonych  martwych  dzieci,  wyrzutków,  których  nie  można  było  pochować  na  kościelnym  cmentarzu.
Molly chyba ta sytuacja nie przeszkadzała, bo potrafiła wyciągnąć z niej korzyści.

Zarechotała.
– Czego chcesz, młody Nocny Łowco? Jadu Malpasa? Mam pazur demona Moraxa, ładnie wypolerowany, trucizna w

jego czubku jest zupełnie niewidoczna...

– Nie – przerwał jej Will. – Potrzebuję proszku demona Foraii, drobno zmielonego.
Molly odwróciła głowę w bok i splunęła strumieniem niebieskiego ognia.
– A na co on potrzebny takiemu pięknemu młodzieńcowi jak ty?
Will westchnął w duchu. Protesty Molly były częścią rytuału targowania. Magnus już kilka razy wysyłał go do niej po

różne  rzeczy:  czarne  cuchnące  świece,  które  kleiły  się  do  skóry  jak  smoła,  kości  nienarodzonego  dziecka,  woreczek  z
oczami faerie, po którym zostały mu na koszuli plamy z krwi. W porównaniu z tymi sprawunkami proszek demona Foraii
wydawał się miłą odmianą.

–  Myślisz,  że  jestem  głupia  –  zaskrzeczała  Molly.  –  To  pułapka,  co?  Wy,  Nefilim,  chcecie  mnie  przyłapać  na

handlowaniu takim towarem, znaleźć kij na Starą Mol, ot co!

– Przecież ty już nie żyjesz. – Will starał się ukryć irytację. – Nie wiem, co jeszcze Clave mogłoby ci zrobić.
– Ha! – Jej puste oczy zapłonęły. – Podziemne więzienia Cichych Braci mogą pomieścić i żywych, i martwych. Dobrze o

tym wiesz, Nocny Łowco.

Will uniósł ręce.
–  Żadnych  sztuczek,  staruszko.  Pewnie  słyszałaś  plotki  krążące  w  Podziemnym  Świecie.  Clave  ma  inne  rzeczy  na

głowie niż tropienie duchów, które handlują proszkiem z demonów i krwią faerie. – Pochylił się. – Dam ci dobrą cenę. –
Wyciągnął z kieszeni batystowy woreczek i pomachał nim w powietrzu. W środku coś zabrzęczało. – Co ty na to, Mol?

Po martwej twarzy przemknął wyraz chciwości. Zjawa przybrała na tyle solidną postać, że wyrwała Willowi sakiewkę.

background image

Następnie  wsadziła  do  niej  rękę  i  wyjęła  całą  garść  złotych  pierścionków  przewiązanych  wstążeczkami.  Stara  Mol,  jak
wiele  duchów,  szukała  talizmanu,  kawałka  utraconej  przeszłości,  który  w  końcu  pozwoliłby  jej  umrzeć,  kotwicy,  która
trzymała ją uwięzioną w tym świecie. W wypadku Molly była to jej obrączka ślubna. Jak twierdził Magnus, powszechnie
sądzono, że pierścionek od dawna leży zagrzebany w mulistym dnie Tamizy, ale zjawa nie traciła nadziei, że kiedyś go
znajdzie.

Wrzuciła  pierścionki  z  powrotem  do  sakiewki  i  gdzieś  ją  przy  sobie  ukryła,  a  w  zamian  wręczyła  mu  saszetkę  z

proszkiem. Gdy Will schował ją do kieszeni, duch zaczął migotać i znikać.

– Zaczekaj, Mol. Nie tylko po to dzisiaj przyszedłem.
Zjawa zamigotała z wysiłku, żeby pozostać widzialną. Chciwość walczyła w niej ze zniecierpliwieniem.
– Dobrze – burknęła Molly. – Czego jeszcze chcesz?
Will się zawahał. Tym razem nie chodziło o zlecenie od Magnusa, tylko o sprawę osobistą...
– Napoje miłosne...
Stara Molly zaśmiała się skrzekliwie.
–  Napoje  miłosne?  Dla  Willa  'Rondale'a?  Nie  mam  zwyczaju  odrzucać  zapłaty,  ale  prawda  jest  taka,  że  mężczyzna  z

twoim wyglądem nie potrzebuje żadnych miłosnych wywarów.

–  Nie...  –  zaczął  Will  z  lekką  desperacją  w  głosie.  –  Właściwie  szukam  czegoś  o  przeciwnym  działaniu.  Czegoś  na

odkochanie.

– Wywar nienawiści? – Molly była wyraźnie rozbawiona.
– Raczej obojętności? Tolerancji?
Molly prychnęła, zadziwiająco po ludzku jak na ducha.
–  Niechętnie  to  mówię,  Nefilim,  ale  jeśli  chcesz,  żeby  dziewczyna  cię  znienawidziła,  są  łatwiejsze  sposoby.  Nie

potrzebujesz mojej pomocy z tym biedactwem.

I wirując, pomknęła w stronę mgieł snujących się między grobami. Will westchnął, patrząc za nią.
– To nie dla niej – mruknął, choć nikt nie mógł go usłyszeć. – Tylko dla mnie. – Oparł głowę o zimną żelazną bramę.

background image

Rozdział pierwszy

Rozdział pierwszy

Sala Rady

Sala Rady

„Wysoko w górze sklepienie sali
Na licznych kolumnach solidnie wsparte,
Gdzie spotykają się anioły
I wymieniają dary”.

– Alfred, lord Tennyson, Pałac sztuki

–  Naprawdę  wygląda  tak,  jak  sobie  wyobrażałam  –  stwierdziła  Tessa,  uśmiechając  się  do  chłopca,  który  stał  obok

niej.

Właśnie pomógł jej przejść nad kałużą i dłonią nadal dotykał jej ramienia tuż nad zgięciem łokcia.
James  Carstairs,  elegancki,  w  ciemnym  garniturze,  ze  srebrnymi  włosami  zmierzwionymi  przez  wiatr,  odwzajemnił

uśmiech. Jego druga ręka spoczywała na lasce z jadeitową główką. I nawet jeśli ktoś z kłębiącego się wokół nich tłumu
uznał  za  dziwne,  że  tak  młody  człowiek  potrzebuje  laski,  albo  dostrzegł  coś  niezwykłego  w  kolorze  jego  włosów  czy  w
rysach twarzy, nikt otwarcie mu się nie przyglądał.

–  Co  za  ulga!  –  powiedział  Jem.  –  Już  zaczynałem  się  martwić,  że  wszystko  w  Londynie  będzie  dla  ciebie

rozczarowaniem.

Rozczarowaniem.  Brat  Tessy  Nate  tyle  jej  naobiecywał,  zanim  przyjechała  do  Londynu:  nowy  początek,  cudowne

miejsce do życia, imponujące budynki i piękne parki. Zamiast tych wspaniałości Tessę czekały okropne rzeczy, zdrada i
niebezpieczeństwa przekraczające jej wyobraźnię. Mimo to...

– Nie wszystko było takie straszne. – Uśmiechnęła się do Jema.
– Cieszę się, że to słyszę. – Mówił tonem poważnym, nie kpiącym.
Tessa  odwróciła  od  niego  wzrok  i  spojrzała  na  wielką  budowlę,  która  przed  nimi  się  wznosiła:  opactwo

westminsterskie  z  potężnymi  gotyckimi  wieżami  prawie  dotykającymi  nieba.  W  tym  momencie  słońce  na  chwilę
wychynęło zza chmur i oblało świątynię bladawym światłem.

– To naprawdę tutaj? – zapytała Tessa, kiedy Jem skierował ją w stronę wejścia. – Wydaje się takie...
– Przyziemne?
– Chciałam powiedzieć zatłoczone.
Opactwo  było  tego  dnia  otwarte  dla  turystów.  Ich  grupy  tłoczyły  się  w  ogromnych  drzwiach,  większość  z

przewodnikami  Beadekera  w  rękach.  Kiedy  Tessa  i  Jem  wchodzili  po  schodach,  śpiesząc  za  przewodnikiem,  który
oferował  oprowadzanie  po  świątyni,  minęła  ich  gromadka  amerykańskich  turystek  –  kobiet  w  średnim  wieku,  w
niemodnych strojach, mówiących z akcentem, który na chwilę przyprawił Tessę o nostalgię. Oboje bez trudu wtopili się
w  tłum.  Wnętrze  kościoła  pachniało  zimnym  kamieniem  i  metalem.  Tessa  rozejrzała  się  z  podziwem  po  ogromnej
budowli. Przy niej Instytut wyglądał jak wiejski kościółek.

–  Proszę  zwrócić  uwagę  na  trójpodział  nawy  –  powiedział  przewodnik  i  zaczął  wyjaśniać,  że  wzdłuż  wschodnich  i

zachodnich skrzydeł opactwa ciągną się mniejsze kaplice.

W środku panowała cisza, choć tego dnia nie odbywały się żadne msze. Kiedy razem z Jemem dotarli do wschodniej

części  kościoła,  Tessa  zauważyła,  że  idzie  po  kamieniach,  na  których  wyryte  są  daty  i  nazwiska.  Słyszała  o  tych
wszystkich  sławnych  królach,  królowych,  żołnierzach  i  poetach  pochowanych  w  opactwie  westminsterskim,  ale  nie
spodziewała się, że będzie po nich chodzić.

W końcu oboje zatrzymali się w poprzecznej nawie kościoła. Przez rozetowe okna osadzone wysoko w górze sączyło

się wodniste światło dnia.

– Wiem, że śpieszymy się na zebranie Rady, ale chciałem, żebyś to zobaczyła – powiedział Jem i zatoczył ręką wokół

siebie. – Zakątek poetów.

Tessa  oczywiście  czytała  o  tym  miejscu,  gdzie  byli  pochowani  wielcy  angielscy  twórcy.  Zobaczyła  szary  kamienny

nagrobek Chaucera i inne znane nazwiska:

– Edmund Spenser i... och, Samuel Johnson – wyszeptała. – Coleridge, Robert Burns i Szekspir...
– On właściwie nie jest tutaj pochowany – wyjaśnił szybko Jem. – To tylko pomnik. Podobnie jak Miltona.
–  Och,  wiem,  ale...  –  Tessa  poczuła,  że  się  czerwieni.  –  Nie  potrafię  tego  wyjaśnić.  To  jak  znaleźć  się  wśród

przyjaciół... wszystkie te nazwiska. To głupie, wiem...

– Wcale nie głupie.
Tessa uśmiechnęła się do Jema.

background image

– Skąd wiedziałeś, co chciałabym zobaczyć?
– Jak mógłbym nie wiedzieć? – zdziwił się Jem. – Kiedy myślę o tobie, zawsze widzę cię z książką w ręce. – Mówiąc to,

odwrócił wzrok, ale Tessa zdążyła dostrzec rumieniec na jego policzkach.

Na jego bladej cerze widać nawet najsłabszy kolor, pomyślała... i zaskoczyła ją czułość tej myśli.
Bardzo  polubiła  Jema  przez  ostatnie  dwa  tygodnie.  Will  starannie  jej  unikał,  Charlotte  i  Henry  zajmowali  się

sprawami  Clave  i  prowadzeniem  Instytutu,  nawet  Jessamine  wydawała  się  bardzo  zajęta.  A  Jem  zawsze  był  wolny  i
bardzo  poważnie  potraktował  swoją  rolę  przewodnika  po  Londynie.  Odwiedzili  Hyde  Park  i  Kew  Gardens,  National
Gallery  i  British  Museum,  Tower  of  London  i  Bramę  Zdrajców.  Wybrali  się  popatrzeć  na  dojenie  krów  w  St.  James's
Park, na sprzedawców owoców i warzyw zachwalających swoje towary w Covent Garden. Z nabrzeża obserwowali łodzie
sunące po roziskrzonej Tamizie, jedli tutejsze specjały. W miarę jak mijały dni, Tessa powoli zapominała o swoim cichym
nieszczęściu  z  powodu  Nate'a,  Willa  i  utraty  dawnego  życia,  budziła  się  do  życia  jak  kwiat  kiełkujący  ze  zmarzniętej
ziemi. Przyłapała się nawet na tym, że się śmieje. A zawdzięczała to wszystko Jemowi.

–  Jesteś  dobrym  przyjacielem  –  powiedziała,  a  kiedy,  ku  jej  zaskoczeniu,  Jem  nie  zareagował  na  te  słowa,  dodała:  –

Przynajmniej mam nadzieję, że jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Ty też tak uważasz, prawda, Jem?

Spojrzał na nią, ale zanim zdążył odpowiedzieć, z mroku dobiegł grobowy głos:
 
Drżyj, śmiertelniku, serca trwogą, 
Widząc tu zmianę ciała srogą.
Zważ, ile ich królewskich mości –

W tej kupie gruzu – drzemie kości

1

.

 
Spomiędzy  dwóch  pomników  wyszła  ciemna  postać.  Tessa  wytrzeszczyła  oczy,  a  Jem  rzucił  rozbawionym  tonem,  w

którym pobrzmiewała nuta rezygnacji:

– Will, jednak postanowiłeś zaszczycić nas swoją obecnością?
– Nigdy nie mówiłem, że nie przyjdę.
Gdy  Will  wystąpił  do  przodu,  światło  wpadające  przez  rozetowe  okna  oświetliło  jego  twarz.  Nawet  teraz  Tessa  nie

potrafiła patrzeć na niego bez ściskania w piersi i bolesnego łomotania serca. Czarne włosy, niebieskie oczy, wydatne
kości policzkowe, gęste ciemne rzęsy, pełne usta – można by nazwać go ładnym, gdyby nie był taki wysoki i muskularny.
Kiedyś  przesunęła  dłońmi  po  tych  ramionach.  Wiedziała,  jakie  są  w  dotyku:  żelazne,  powleczone  twardymi  mięśniami.
Jego dłonie, kiedy obejmowały tył jej głowy, były smukłe i elastyczne, ale o stwardniałych opuszkach...

Odpędziła wspomnienia. Nic dobrego z nich nie wynikało, kiedy znało się prawdę. Will był piękny, ale nie należał do

niej; nie należał do nikogo. Coś w nim pękło i przez to pęknięcie wylewało się ślepe okrucieństwo, potrzeba ranienia i
odtrącania.

–  Spóźniasz  się  na  zebranie  Rady  –  stwierdził  Jem  dobrodusznie.  Był  jedynym  człowiekiem,  którego  nie  dotykały

szelmowskie złośliwości przyjaciela.

– Miałem coś do załatwienia – odparł Will.
Z bliska Tessa widziała, że jest zmęczony. Jego oczy były zaczerwienione, cienie pod nimi prawie fioletowe. Ubranie

miał pogniecione, jakby w nim spał, włosom przydałoby się strzyżenie.

To  nie  twoja  sprawa,  upomniała  się  surowo,  odwracając  wzrok  od  jego  miękkich,  ciemnych  loków  kręcących  się  za

uszami i na karku. Nie ma znaczenia, jak twoim zdaniem wygląda ani jak spędza czas. Wyraźnie dał ci to do zrozumienia.

– Zresztą, wy też nie jesteście zbyt punktualni.
– Chciałem pokazać Tessie Zakątek poetów – wyjaśnił Jem. – Pomyślałem, że się jej spodoba.
Mówił  prosto  i  zwyczajnie,  tak  że  nikt  nie  mógłby  wątpić  w  jego  prawdomówność.  Najnormalniej  w  świecie  chciał

sprawić  komuś  przyjemność  i  nawet  Willowi  chyba  nie  przyszła  do  głowy  żadna  cięta  uwaga,  bo  tylko  wzruszył
ramionami i pomaszerował szybkim krokiem w stronę wschodniego krużganka.

Po  kwadratowym  ogrodzie  otoczonym  klasztornymi  murami  spacerowali  ludzie,  szepcząc  cicho,  jakby  nadal  byli  w

kościele. Nikt nie zwrócił uwagi na Tessę i jej towarzyszy, kiedy cała trójka zbliżyła się do podwójnych dębowych drzwi
osadzonych w murze. Rozejrzawszy się szybko, Will wyjął z kieszeni stelę i dotknął jej czubkiem drewna. Drzwi rozjarzyły
się na chwilę niebieskim blaskiem i otworzyły. Will wszedł do środka, Jem i Tessa tuż za nim. Ciężkie podwoje zamknęły
się  za  Tessą  z  donośnym  hukiem,  omal  nie  przycinając  jej  spódnicy.  Wyszarpnęła  ją  w  samą  porę  i  szepnęła  w  niemal
całkowitej ciemności:

– Jem?
W  tym  momencie  zapłonęło  światło.  To  Will  uniósł  swój  magiczny  kamień.  Znajdowali  się  w  dużym  kamiennym

pomieszczeniu o sklepionym suficie. Podłoga była ceglana, w drugim końcu sali stał ołtarz.

– Jesteśmy w Kaplicy Pyxu – powiedział. – Kiedyś to był skarbiec. Wzdłuż wszystkich ścian stały skrzynie ze złotem i

srebrem.

– Skarbiec Nocnych Łowców? – Tessa była naprawdę zaintrygowana.
– Nie, brytyjski skarbiec królewski, stąd grube mury i drzwi – odparł Jem. – Ale Nocni Łowcy zawsze mieli tu wstęp. –

Uśmiechnął  się,  widząc  jej  minę.  –  Monarchie  przez  wieki  w  tajemnicy  płaciły  Nefilim,  żeby  chronić  swoje  królestwa
przed demonami.

– Nie w Ameryce – rzuciła z ożywieniem Tessa. – My nie mamy monarchii...
–  Ale  macie  w  rządzie  komórkę,  która  utrzymuje  kontakty  z  Nefilim,  bez  obawy  –  uspokoił  ją  Will,  podchodząc  do

background image

ołtarza. – Kiedyś zajmował się tym departament wojny, a teraz część departamentu sprawiedliwości...

Urwał,  kiedy  ołtarz  z  jękiem  przesunął  się  w  bok.  W  ziejącej  czarnej  dziurze,  która  się  za  nim  odsłoniła,  Tessa

dostrzegła słabe błyski światła. Will zanurkował w otwór, oświetlając sobie drogę magicznym kamieniem.

Tessa ruszyła za nim i znalazła się w długim kamiennym korytarzu opadającym w dół. Kamień na ścianach, podłogach

i  suficie  wyglądał  na  jednolity  –  jakby  tunel  wykuto  w  skale,  choć  wszędzie  był  gładki.  Co  kilka  kroków  paliły  się
magiczne pochodnie osadzone w uchwytach w kształcie ludzkiej dłoni wystającej ze ściany.

Ołtarz zasunął się za nimi, cała trójka ruszyła tunelem. W miarę jak szli, korytarz opadał coraz bardziej stromo w dół.

Niebieskozielony  blask  pochodni  oświetlał  płaskorzeźby  na  ścianach,  wszędzie  ten  sam  motyw  anioła  powstającego  z
jeziora w kolumnie ognia, z mieczem w jednej ręce i kielichem w drugiej.

W końcu dotarli do dwóch par wielkich srebrnych drzwi. Na obu był wyryty wzór, który Tessa widziała już wcześniej:

cztery przeplatające się litery Cs.

– Oznaczają Clave, Radę, Przymierze i Konsula – wyjaśnił Jem, nim zdążyła spytać.
– Konsula? Czy to głowa Clave? Ktoś w rodzaju króla?
– Nie dziedzicznego jak wasz monarcha – odezwał się Will. – Jest wybierany, jak prezydent albo premier.
– A Rada?
– Wkrótce sama zobaczysz. – Will pchnął drzwi.
Tessa  rozdziawiła  usta.  I  szybko  je  zamknęła,  gdy  dostrzeg  ła  rozbawiony  wzrok  Jema  stojącego  u  jej  boku.  Sala,

która  ukazała  się  jej  oczom,  była  największym  pomieszczeniem,  jakie  w  życiu  widziała.  Miała  kopulaste  sklepienie
ozdobione  konstelacjami  gwiezdnymi.  Z  najwyższego  punktu  kopuły  zwisał  ogromny  żyrandol  w  kształcie  anioła  z
płonącymi  pochodniami  w  rękach.  Reszta  pomieszczenia  była  urządzona  w  formie  amfiteatru  z  długimi,  półokrągłymi
ławami. Will, Jem i Tessa stali na szczycie schodów, rozdzielających rzędy siedzeń, zapełnionych w trzech czwartych. Na
samym  dole  znajdowało  się  podwyższenie  z  kilkoma  niewygodnymi  na  pierwszy  rzut  oka  krzesłami  o  wysokich
oparciach.

Jedno z nich zajmowała Charlotte Branwell, drugie, tuż obok niej, wyraźnie zdenerwowany Henry. Charlotte siedziała

spokojnie, z rękami złożonymi na kolanach. Tylko ktoś, kto ją dobrze znał, dostrzegłby napięcie ramion i zaciśnięte usta.

Przed  nimi,  za  czymś  w  rodzaju  mównicy,  ale  szerszej  i  dłuższej  niż  normalna,  stał  wysoki  mężczyzna  o  długich,

jasnych włosach, gęstej brodzie i szerokich barkach. Miał na sobie długą czarną szatę, jak sędzia, z błyszczącymi runami
wyhaftowanymi  na  rękawach.  Obok  niego,  na  niskim  krześle,  siedział  starszy  mężczyzna  o  ciemnych  włosach
przetykanych  siwizną  i  gładko  ogolonej  twarzy  o  surowych  rysach.  Jego  szata  była  granatowa,  na  palcach  zalśniły
pierścienie,  kiedy  poruszył  ręką.  Tessa  go  rozpoznała:  Inkwizytor  Whitelaw  o  lodowatym  głosie  i  lodowatych  oczach,
który przesłuchiwał świadków w imieniu Clave.

– Pan Herondale – odezwał się blondyn, patrząc na Willa. Jego usta wykrzywił lekki uśmiech. – Jakie to miłe, że pan

do nas dołączył. I pan Carstairs również. A wasza towarzyszka to zapewne...

– Panna Gray – przedstawiła się Tessa. – Panna Theresa Gray z Nowego Jorku.
Przez salę przebiegł cichy pomruk, niczym szum cofającej się fali. Will napiął mięśnie, a Jem zaczerpnął tchu, jakby

chciał coś powiedzieć. „Przerwała Konsulowi”, rozbrzmiał czyjś szept albo tak się Tessie wydawało. Zatem to był Konsul
Wayland,  najwyższy  dostojnik  Clave.  Tessa  rozejrzała  się  po  Sali  i  dostrzegła  kilka  znajomych  osób:  Benedicta
Lightwooda o ostrych rysach, haczykowatym nosie i sztywnej postawie; jego syna Gabriela Lightwooda o zmierzwionych
włosach,  wpatrującego  się  przed  siebie  kamiennym  wzrokiem.  Ciemnowłosą  Lilian  Highsmith.  Przyjaznego  George'a
Penhallowa i onieśmielającą ciotkę Charlotte, Callidę o gęstych siwych włosach upiętych na czubku głowy. Oprócz nich
zobaczyła  wiele  innych  twarzy,  których  nie  znała.  Miała  wrażenie,  że  ogląda  książkę  z  obrazkami  opowiadającą  o
różnych ludziach żyjących na świecie. Byli tam jasnowłosi Nocni Łowcy o wyglądzie wikingów, śniady mężczyzna, który
przypominał  kalifa  z  ilustrowanych Baśni  z  tysiąca  i  jednej  nocy,  i  Hinduska  w  pięknym  sari  wyszywanym  w  srebrne
runy, siedząca obok kobiety, która odwróciła głowę i teraz patrzyła prosto na nich. Miała na sobie elegancką jedwabną
suknię i była podobna do Jema: te same delikatne, piękne rysy, identyczne kości policzkowe i oczy, tyle że ciemne, a nie
srebrne, i czarne włosy, w przeciwieństwie do jego srebrnych.

–  Witamy,  panno  Tesso  Gray  z  Nowego  Jorku  –  rzekł  Konsul  z  nutą  rozbawienia  w  głosie.  –  Cieszymy  się,  że

zaszczyciła  nas  pani  dzisiaj  swoją  obecnością.  Rozumiem,  że  już  odpowiedziała  pani  na  pytania  londyńskiej  Enklawy.
Mam nadzieję, że zechce pani odpowiedzieć na jeszcze kilka.

Tessa odszukała wzrokiem Charlotte. Powinnam?
Pani Branwell ledwo dostrzegalnie skinęła głową. Proszę.
Tessa wyprostowała plecy.
– Jeśli takie jest pańskie życzenie, oczywiście.
– Podejdź zatem do stalle Rady – powiedział Konsul, a Tessa domyśliła się, że chodzi mu o długą, wąską drewnianą

ławkę stojącą przed mównicą. – Towarzysze mogą panią odprowadzić.

Will wymamrotał coś pod nosem, ale Tessa nie zrozumiała co. Z Willem po lewej stronie i Jemem po prawej ruszyła w

dół po stopniach i zbliżyła się do ławy. Stanęła za nią niepewnie. Z bliska zobaczyła, że Konsul ma życzliwe niebieskie
oczy,  w  przeciwieństwie  do  Inkwizytora,  którego  oczy  były  ciemnoszare  jak  morze  w  czasie  deszczu,  a  ich  spojrzenie
ponure.

– Inkwizytorze Whitelaw, poproszę o Miecz Anioła – zwrócił się Konsul do chmurnego mężczyzny.
Inkwizytor wstał i spod obszernej szaty wydobył masywną broń. Tessa od razu rozpoznała ją z Kodeksu. Miecz miał

długie  ostrze  z  matowego  srebra  i  rękojeść  w  kształcie  rozpostartych  skrzydeł.  Właśnie  z  nim  powstał  z  jeziora  Anioł
Razjel i dał go pierwszemu Nocnemu Łowcy Jonathanowi.

– Maellartach – wyrwało się Tessie.

background image

Konsul wziął miecz i popatrzył na nią z rozbawieniem.
– Widzę, że pani nie próżnowała – stwierdził. – Kto panią uczył? William? James?
– Ona sama. – Will jak zwykle przeciągał słowa i mówił lekkim tonem stojącym w sprzeczności z posępnym nastrojem,

który panował w sali. – Jest bardzo dociekliwa.

– To kolejny powód, dla którego nie powinno jej tu być. – Tessa nie musiała się odwracać, żeby wiedzieć, kto zabrał

głos.  Benedict  Lightwood.  Przemawiał  ostrym  tonem.  –  To  jest  Rada  Gard.  Nie  wpuszczamy  na  nią  Podziemnych.  Nie
można użyć Miecza Anioła, żeby zmusić ją do powiedzenia prawdy, bo ona nie jest Nocnym Łowcą. Co nam tu po niej?

–  Cierpliwości,  Benedikcie.  –  Konsul  bez  wysiłku  uniósł  miecz,  jakby  ten  nic  nie  ważył.  Cięższy  był  jego  wzrok

spoczywający na Tessie. Wayland przyglądał się jej, jakby chciał wyczytać strach w jej oczach. – Nie zamierzamy zrobić ci
krzywdy, mała czarownico. Zabraniają tego Porozumienia.

– Nie powinien pan nazywać mnie czarownicą – obruszyła się Tessa. – Nie mam na sobie znaku.
Dziwne, że musiała znowu to powtarzać, ale wcześniej przesłuchiwali ją inni członkowie Clave, a nie sam Konsul. Był

wysokim mężczyzną o szerokich ramionach, emanującym siłą i autorytetem. Podobnymi jak te cechy, za które Benedict
Lightwood tak nie lubił Charlotte Branwell.

– Kim więc jesteś? – zapytał Wayland.
– Ona nie wie. – Ton Inkwizytora był suchy. – Podobnie jak Cisi Bracia.
–  Może  usiąść  i  dać  świadectwo,  ale  będzie  ono  warte  połowę  świadectwa  Nocnego  Łowcy  –  zadecydował  Konsul  i

skierował wzrok na Branwellów. – Henry, jesteś na razie zwolniony z przesłuchania. Charlotte, zostań, proszę.

Tessa przełknęła urazę i poszła do pierwszego rzędu siedzeń. Tam dołączył do niej Henry o wymizerowanej twarzy i

sterczących  dziko  rudych  włosach.  Tessa  usiadła  obok  znudzonej  i  zirytowanej  Jessamine  w  sukni  z  jasnobrązowej
alpaki, a Will i Jem z jej drugiej strony. Siedziska były tak wąskie, że czuła ciepło ramienia Jema tuż przy swoim.

Z  początku  Rada  przebiegała  jak  inne  zebrania  Clave.  Charlotte  poproszono  o  relację  z  nocy,  kiedy  Enklawa

zaatakowała twierdzę wampira de Quinceya i zabiła go wraz ze wszystkimi zwolennikami, podczas gdy brat Tessy, Nate,
zdradził pokładane w nim zaufanie i wpuścił do Instytutu Mistrza, Axela Mortmaina, a ten zamordował dwoje służących i
omal nie porwał Tessy. Kiedy z kolei Tessę wezwano do złożenia zeznań, powtórzyła to, co już wcześniej mówiła: że nie
wie,  gdzie  jest  Nate,  że  o  nic  go  nie  podejrzewała,  że  nie  miała  pojęcia  o  swoim  talencie,  póki  nie  pokazały  go  jej
Mroczne Siostry, i zawsze sądziła, że jej rodzice byli ludźmi.

–  Richard  i  Elizabeth  Gray  zostali  dokładnie  sprawdzeni  –  oświadczył  Inkwizytor.  –  Nie  ma  żadnych  dowodów

wskazujących na to, że nie byli ludźmi. Jej brat też jest człowiekiem. Może też być prawdą twierdzenie Mortmaina, że
ojcem dziewczyny był demon, ale w takim razie rodzi się pytanie, dlaczego nie ma znaku czarownicy.

– Bardzo to wszystko dziwne, łącznie z twoim talentem – stwierdził Konsul, patrząc na Tessę. – Nie masz pojęcia, jakie

są  jego  możliwości  i  ograniczenia?  Nie  próbowałaś  posłużyć  się  jakąś  rzeczą  należącą  do  Mortmaina,  żeby  dotrzeć  do
jego wspomnień albo myśli?

– Próbowałam. Z jego guzikiem. Powinno się udać.
– Ale?
Tessa potrząsnęła głową.
–  Nie  udało  się.  Nie  znalazłam  w  nim  żadnej  iskry,  żadnego...  śladu  życia.  Niczego,  co  pozwoliłoby  mi  się  z  nim

połączyć.

– Wygodne – mruknął Benedict pod nosem, ale Tessa go usłyszała i spłonęła rumieńcem.
Gdy Konsul pokazał jej gestem, że może usiąść, Tessa dostrzegła twarz Benedicta Lightwooda. Usta miał gniewnie

zaciśnięte, a ona nie wiedziała, czym mogła go tak rozwścieczyć.

– I nikt nie widział Mortmaina od jego... sprzeczki z panną Gray w Sanktuarium – ciągnął Konsul, kiedy Tessa usiadła.
Inkwizytor przerzucił jakieś papiery leżące przed nim na mównicy.
–  Przeszukano  jego  domy  i  nie  znaleziono  w  nich  żadnych  jego  rzeczy.  Podobne  rezultaty  przyniosły  rewizje  w

magazynach  Mortmaina.  Do  śledztwa  włączyli  się  nawet  nasi  przyjaciele  ze  Scotland  Yardu.  Ten  człowiek  zniknął  bez
śladu. I to dosłownie, jak twierdzi nasz przyjaciel William Herondale.

Will  uśmiechnął  się  promiennie,  jakby  usłyszał  komplement,  ale  Tessa  dostrzegła  pod  tym  uśmiechem  złośliwość  i

pomyślała o świetle odbitym od ostrej krawędzi brzytwy.

–  Proponuję  dać  drugą  szansę  Charlotte  i  Henry'emu  Branwellom  –  powiedział  Konsul.  –  Przez  następne  trzy

miesiące ich oficjalne działania podejmowane w imieniu Clave będą najpierw musiały być zatwierdzone przeze mnie.

–  Lordzie  Konsulu!  –  Z  tłumu  dobiegł  twardy,  czysty  głos.  Wszystkie  głowy  odwróciły  się  w  jego  stronę.  Tessa

odniosła wrażenie, że coś takiego jak przerywanie Konsulowi nieczęsto się zdarza. – Chciałbym zabrać głos.

Wayland uniósł brwi.
– Benedict Lightwood. Wcześniej miałeś po temu okazję, w czasie przesłuchań.
– Nie mam żadnych uwag co do przesłuchań – oświadczył Lightwood. W magicznym świetle jego orli profil rysował się

jeszcze ostrzej. – Nie zgadzam się z pańską decyzją.

Konsul pochylił się, wsparty o mównicę. Był dużym mężczyzną, o grubym karku i potężnej klatce piersiowej. Swymi

wielkimi  dłońmi  mógłby  z  łatwością  objąć  szyję  Benedicta.  Tessa  nie  miałaby  nic  przeciwko  temu.  Nie  przepadała  za
Lightwoodem.

– Dlaczego?
–  Myślę,  że  zaślepia  pana  długotrwała  przyjaźń  z  rodziną  Fairchildów,  tak  że  nie  dostrzega  pan  braków  Charlotte

jako głowy Instytutu – stwierdził Benedict. Przez salę przebiegł szmer. – Błędy popełnione w nocy piątego lipca nie tylko
przyniosły Clave wstyd i doprowadziły do utraty Pyxis. Popsuliśmy również nasze stosunki z londyńskimi Podziemnymi,

background image

niepotrzebnie atakując de Quinceya.

–  Już  wniesiono  skargi  do  Działu  Odszkodowań  –  zagrzmiał  Konsul.  –  Zostaną  one  rozpatrzone  zgodnie  z  Prawem.

Rekompensaty to nie twoja sprawa, Benedikcie...

–  Ale  najgorsze  jest  to...  –  Lightwood  podniósł  głos  –  ...że  Charlotte  Branwell  pozwoliła  uciec  niebezpiecznemu

przestępcy,  który  zamierza  zniszczyć  Nocnych  Łowców,  a  my  teraz  nie  mamy  pojęcia,  gdzie  on  może  być.  W  dodatku,
obowiązkiem znalezienia go nie obarczono tych, którzy go zgubili!

Po tych słowach w sali zapanowała wrzawa. Charlotte była skonsternowana, Henry zdezorientowany, Will wściekły.

Konsul,  którego  oczy  pociemniały  niepokojąco,  kiedy  Benedict  wspomniał  o  Fairchildach  –  Tessa  domyśliła  się,  że  to
pewnie rodzina Charlotte – milczał, póki nie ucichł gwar. Wtedy powiedział:

– Wrogość wobec przywódczyni twojej Enklawy nie świadczy o tobie dobrze, Benedikcie.
–  Przepraszam,  Konsulu.  Nie  sądzę,  żeby  utrzymywanie  Charlotte  Branwell  na  czele  Instytutu  leżało  w  interesie

Clave, bo jak wszyscy wiemy zaangażowanie Henry'ego jest jedynie nominalne. Uważam, że żadna kobieta nie nadaje się
do prowadzenia Instytutu. Kobiety nie kierują się logiką i rozwagą, tylko emocjami. Nie mam wątpliwości, że Charlotte
jest dobrą i uczciwą osobą, ale żaden mężczyzna nie dałby się zwieść takiemu marnemu szpiegowi jak Nathaniel Gray...

–  Ja  dałem  się  oszukać.  –  Will  z  płonącym  wzrokiem  zerwał  się  z  krzesła.  –  Wszyscy  daliśmy  się  zwieść.  Co  to  za

insynuacje wobec mnie, Jema i Henry'ego, panie Lightwood?

– Ty i Jem jesteście dziećmi – odparł krótko Benedict. – A Henry praktycznie nie wychodzi ze swojego laboratorium.
Will zaczął przechodzić przez oparcie krzesła, ale Jem z całej siły pociągnął go w dół i coś do niego syknął. Jessamine

klasnęła w ręce, jej piwne oczy się rozpromieniły.

– Nareszcie robi się ciekawie.
Tessa spojrzała na nią z niesmakiem.
– Nie słyszałaś, że on obraża Charlotte? – rzuciła szeptem, ale Jessamine tylko machnęła ręką.
– Kogo zatem widzisz na czele Instytutu? – zapytał Konsul głosem ociekającym sarkazmem. – Siebie?
Benedict rozłożył ręce w geście udawanej skromności.
– Skoro pan tak uważa, Konsulu.
Zanim  skończył  mówić,  z  krzeseł  podniosły  się  trzy  inne  osoby.  W  dwóch  z  nich  Tessa  rozpoznała  członków

londyńskiej Enklawy, choć nie znała ich nazwisk. Trzecią była Lilian Highsmith.

Benedict się uśmiechnął. Wszyscy teraz na niego patrzyli. Siedzący obok niego młodszy syn Gabriel wpatrywał się w

ojca nieprzeniknionymi zielonymi oczami i smukłymi palcami ściskał oparcie krzesła, które miał przed sobą.

–  Popierają  mnie  trzy  osoby  –  stwierdził  Benedict.  –  Tylu  głosów  wymaga  Prawo,  żebym  mógł  oficjalnie  rzucić

wyzwanie Charlotte Branwell i domagać się stanowiska przewodniczącego londyńskiej Enklawy.

Charlotte gwałtownie zaczerpnęła tchu, ale się nie odwróciła. Dalej siedziała bez ruchu. Jem nadal trzymał Willa za

nadgarstek, a Jessamine miała taką minę, jakby oglądała ekscytujące przedstawienie.

– Nie! – powiedział krótko Konsul.
– Nie możesz mi zabronić...
– Benedikcie, protestowałeś już w chwili, kiedy mianowałem Charlotte. Zawsze chciałeś kierować Instytutem. Teraz,

kiedy Enklawa bardziej niż kiedykolwiek musi działać wspólnie, prowadzisz do podziałów i rywalizacji w Radzie.

– Zmiany nie zawsze dokonują się pokojowo, ale to nie znaczy, że są niekorzystne. Podtrzymuję wyzwanie. – Benedict

splótł dłonie.

Konsul zabębnił palcami o mównicę. Stojący obok niego Inkwizytor miał zimny wzrok.
–  Proponujesz,  Benedikcie,  żeby  obowiązek  szukania  Mortmaina  złożyć  na  barki  tych,  którzy,  jak  twierdzisz,  „go

zgubili”? – upewnił się Wayland. – Zgodzisz się zapewne, że odnalezienie Mortmaina jest naszym głównym celem?

Lightwood skinął głową.
–  Zatem  moja  propozycja  brzmi:  niech  Charlotte  i  Henry  pokierują  poszukiwaniami  Mortmaina.  Jeśli  po  dwóch

tygodniach go nie znajdą albo przynajmniej nie zdobędą silnych dowodów wskazujących na miejsce jego pobytu, twoje
żądanie zostanie rozpatrzone.

Charlotte zsunęła się na brzeg krzesła.
– Mamy znaleźć Mortmaina? Sami, tylko Henry i ja, bez pomocy reszty Enklawy?
Wzrok Konsula nie był nieżyczliwy, ale też nie całkiem wybaczający.
–  Możesz  wezwać  innych  członków  Clave,  jeśli  będziesz  ich  potrzebować  w  konkretnej  sytuacji.  Oczywiście,  Cisi

Bracia i Żelazne Siostry też są do twojej dyspozycji. A jeśli chodzi o śledztwo, tak, wy sami macie je poprowadzić.

– Nie podoba mi się to – oświadczyła nagle Lilian Highsmith. – Z poszukiwań szaleńca robisz grę o władzę...
– Chcesz więc wycofać swoje poparcie dla Benedicta? – zapytał Konsul. – Jego wyzwanie straci moc i już nie będzie

potrzeby, żeby Branwellowie się wykazali.

Lilian otworzyła usta, ale kiedy zobaczyła spojrzenie Benedicta, szybko je zamknęła i pokręciła głową.
– Straciliśmy służących – powiedziała Charlotte z napięciem w głosie. – Bez nich...
– Oczywiście dostaniecie nowych – zapewnił ją Konsul. – Cyril, brat waszego nieżyjącego sługi Thomasa, już do was

jedzie z Brigthon, a Instytut Dubliński oddaje wam swoją drugą kucharkę. Oboje są dobrze wyszkolonymi wojownikami.
Wasi też powinni tacy być, Charlotte.

– Thomas i Agatha byli dobrze wyszkoleni – zaprotestował Henry.
– Ale macie u siebie kilka osób, które nie są – wtrącił Benedict. – Nie tylko panna Lovelace, ale również pokojówka

background image

Sophie i ta tutaj Podziemna... – Wskazał na Tessę. – Cóż, Charlotte, skoro uparłaś się ją zatrzymać, nie zaszkodziłoby,
żeby ona też została nauczona podstaw samoobrony.

Tessa ze zdumieniem zerknęła na Jema.
– On mówi o mnie?
Jem z ponurą miną kiwnął głową.
– Ja nie potrafię... Obetnę sobie stopę!
– Jeśli zamierzasz komuś obciąć stopę, to najlepiej Benedictowi – rzucił cicho Will.
– Poradzisz sobie, Tesso, to nic trudnego... – Resztę słów Jema zagłuszył donośny głos Lightwooda.
– Ponieważ oboje będziecie bardzo zajęci szukaniem Mortmaina, proponuję wam swoich synów, Gabriela i Gideona,

który  dzisiaj  wraca  z  Hiszpanii,  jako  trenerów.  Obaj  są  świetnymi  wojownikami  i  mogą  podzielić  się  swoim
doświadczeniem.

–  Ojcze!  –  zaprotestował  Gabriel.  Wyglądał  na  przerażonego.  Najwyraźniej  ojciec  nie  omówił  z  nim  wcześniej  tej

kwestii.

– Sami potrafimy trenować swoich służących – odburknęła Charlotte.
Konsul pokręcił głową.
– Benedict Lightwood oferuje szczodry dar. Przyjmij go.
Charlotte  zrobiła  się  karmazynowa  na  twarzy.  Po  dłuższej  chwili  skłoniła  głowę  na  znak  zgody.  Tessie  poczuła  się

oszołomiona.  Przejdzie  szkolenie?  Będzie  się  uczyć  walki  wręcz,  rzucania  nożami  i  machania  mieczem?  Rzeczywiście,
jedną z jej ulubionych bohaterek była Capitola z Hidden Hand, która potrafiła walczyć równie dobrze jak mężczyzna... i
tak się ubierała. Ale to nie oznaczało, że ona chciała być nią.

– Dobrze – powiedział Konsul. – Ogłaszam koniec tego posiedzenia Rady i zwołuję następne za dwa tygodnie w tym

samym miejscu. Jesteście wolni.

Oczywiście,  nie  wszyscy  od  razu  się  rozeszli.  Kiedy  obecni  zaczęli  wstawać  z  siedzeń  i  rozmawiać  z  sąsiadami,  salę

wypełnił  gwar  głosów.  Charlotte  siedziała  bez  ruchu.  Henry  sprawiał  wrażenie,  jakby  rozpaczliwie  chciał  coś
powiedzieć, żeby ją pocieszyć, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Jego ręka zawisła niepewnie nad ramieniem żony.
Will piorunował wzrokiem Gabriela Lightwooda, który patrzył zimno w ich stronę.

Charlotte wstała powoli. Mąż trzymał rękę na jej plecach i coś do niej szeptał. Jessamine niecierpliwie kręciła nową

parasolką  z  białej  koronki;  dostała  ją  od  Henry'ego,  kiedy  jej  stara  została  zniszczona  w  czasie  bitwy  z  automatami
Mortmaina.  Tessa  też  zerwała  się  z  krzesła  i  cała  ich  grupka  ruszyła  środkiem  sali  posiedzeń.  Tessa  słyszała  wokół
siebie  strzępy  słów:  Charlotte...  Benedict...  nigdy  nie  znajdą  Mistrza...  dwa  tygodnie...  wyzwanie...  Konsul...
Mortmain... Enklawa... upokorzenie.

Charlotte, czerwona na twarzy, szła z wyprostowanymi plecami i patrzyła prosto przed siebie, jakby nie słyszała tych

szeptów.  Will  sprawiał  wrażenie,  że  zamierza  rzucić  się  na  plotkarzy  i  wymierzyć  im  surową  sprawiedliwość,  ale  Jem
mocno trzymał swojego parabatai za tył płaszcza. Biedak, musi się zachowywać jak właściciel rasowego psa, który lubi
gryźć gości, pomyślała Tessa. I przez cały czas trzymać rękę na jego obroży. Jessamine znowu wyglądała na znudzoną.
Niezbyt ją obchodziło, co Enklawa sądzi na jej temat.

Nim dotarli do drzwi, prawie biegli. Charlotte zwolniła na chwilę, żeby reszta grupy ją dogoniła. Większość obecnych

kierowała  się  na  lewo,  skąd  przyszli  Tessa,  Jem  i  Will,  ale  ona  skręciła  w  prawo,  przeszła  kilka  kroków  korytarzem,
skręciła za róg i nagle się zatrzymała.

– Charlotte? – W głosie Henry'ego brzmiała troska. – Kochanie?
Charlotte nagle z całej siły kopnęła w kamienną ścianę. Nie wyrządziła jej wielkiej szkody, ale sama krzyknęła cicho.
– O, rany – mruknęła Jessamine, kręcąc parasolką.
– Jeśli mogę coś zaproponować – odezwał się Will. – Jakieś dwadzieścia kroków stąd, w sali Rady, jest Benedict. Jeśli

postanowisz tam wrócić, proponuję, żebyś celowała w górę i trochę w lewo...

– Charlotte. – Głęboki, chropowaty głos był łatwo rozpoznawalny.
Charlotte odwróciła się gwałtownie, jedną ręką dotykając ściany. Jej brązowe oczy się rozszerzyły.
Runy wyszyte srebrną nicią na dole szaty i na rękawach lśniły, kiedy Konsul zbliżał się do małej grupki ze wzrokiem

utkwionym w szefowej Instytutu.

– Wiesz, co twój ojciec zawsze mówił o utracie panowania nad sobą – powiedział.
– Tak. I mówił również, że powinien mieć syna. – W głosie Charlotte brzmiała nuta goryczy. – Gdybym była mężczyzną,

potraktowałbyś mnie tak jak przed chwilą?

Henry  położył  rękę  na  ramieniu  żony  i  coś  do  niej  szepnął,  ale  ona  strąciła  jego  dłoń,  patrząc  Konsulowi  prosto  w

oczy.

– A jak cię potraktowałem? – zapytał Wayland.
– Jakbym była dzieckiem, małą dziewczynką, którą trzeba skarcić.
–  Charlotte,  to  ja  mianowałem  ciebie  szefową  Instytutu  i  Enklawy  –  przypomniał  z  lekkim  rozdrażnieniem  Konsul.  –

Nie  zrobiłem  tego,  bo  lubiłem  Granville'a  Fairchilda  i  wiedziałem  o  jego  pragnieniu,  by  córka  odziedziczyła  po  nim
stanowisko, tylko dlatego, że uważałem, że dobrze sobie poradzisz.

–  Mianowałeś  też  Henry'ego  –  odparowała  Charlotte.  –  I  nie  omieszkałeś  przy  tym  napomknąć,  że  Enklawa  łatwiej

zaakceptuje jako swoich przywódców parę małżonków niż samą kobietę.

– Gratulacje, Charlotte. Nie sądzę, by członkowie londyńskiej Enklawy uważali, że to Henry nimi dowodzi.
– To prawda – przyznał Branwell, patrząc na swoje buty. – Wszyscy wiedzą, że jestem raczej bezużyteczny. Wszystko,

background image

co się stało, to moja wina, Konsulu...

–  Nie  –  przerwał  mu  Wayland.  –  To  było  połączenie  ogólnego  samozadowolenia  Clave,  pecha,  nieodpowiedniego

momentu i paru kiepskich decyzji Charlotte. Tak, uważam, że jesteś za nie odpowiedzialna...

– Więc zgadzasz się z Benedictem?! – wykrzyknęła Charlotte.
–  Benedict  Lightwood  to  łajdak  i  hipokryta  –  powiedział  Konsul  ze  znużeniem.  –  Wszyscy  to  wiedzą.  Ale  jest

politycznie potężny i lepiej ułagodzić go tym przedstawieniem niż jeszcze bardziej zantagonizować, ignorując.

–  Przedstawieniem?  –  powtórzyła  z  goryczą  Charlotte.  –  Tak  to  nazywasz?  Przydzieliłeś  mi  zadanie  niemożliwe  do

wykonania.

– Dałem ci zadanie odnalezienie Mistrza – odparł Wayland. – Człowieka, który włamał się do Instytutu, zabił twoich

służących,  zabrał  Pyxis  i  planuje  stworzyć  armię  mechanicznych  potworów,  żeby  zniszczyć  nas  wszystkich.  Krótko
mówiąc,  osobnika,  którego  trzeba  powstrzymać.  Powstrzymanie  go  to  twoje  zadanie,  Charlotte,  jako  przywódczyni
Enklawy.  Jeśli  uważasz,  że  jest  niemożliwe  do  wykonania,  może  powinnaś  zadać  sobie  pytanie,  dlaczego  tak  bardzo
zależy ci na tym stanowisku.

background image

Rozdział drugi

Rozdział drugi

Dział odszkodowań

Dział odszkodowań

„Udziel mi więc twych cierpień, płaczmy razem na nie! Ach, nie dziel ich, niech wszystko mnie

samej zostanie”

– Alexander Pope, Heloiza do Abelarda

(Przełożył Ludwik Kamiński)

Światło  rozjaśniające  wielką  bibliotekę  migotało  słabo  jak  skwiercząca  świeca,  ale  Tessa  wiedziała,  że  to  tylko  jej

wyobraźnia. Magiczne światło, w przeciwieństwie do ognia czy lamp gazowych, nigdy nie słabło ani nie gasło.

Jej  wzrok  jednak  zaczynał  się  męczyć,  a  sadząc  po  twarzach  obecnych,  nie  tylko  ona  czuła  się  znużona.  Wszyscy

zebrali się wokół jednego z długich stołów. Charlotte siedziała w jego szczycie, Henry po prawej stronie Tessy, Will i Jem
trochę  dalej  obok  siebie.  Tylko  Jessamine  wycofała  się  w  drugi  koniec  stołu,  odsunęła  od  reszty.  Blat  był  dosłownie
zasłany  najróżniejszymi  papierami:  starymi  gazetami,  woluminami,  płachtami  pergaminu  pokrytymi  drobnym  pajęczym
pismem. Znajdowały się wśród nich genealogie rodów Mortmainów, historie automatów, niezliczone książki o czarach
wzywających  i  wiążących,  wszelkie  materiały  o  Klubie  Pandemonium,  które  Cichym  Braciom  udało  się  wygrzebać  ze
swoich archiwów.

Tessa miała za zadanie przejrzeć gazety i wyszukać artykuły o Mortmainie i jego firmie przewozowej. Oczy zachodziły

jej  mgłą,  litery  się  rozmywały.  Poczuła  ulgę,  kiedy  Jessamine  w  końcu  odepchnęła  od  siebie  książkę  O  magicznych
machinach i przerwała ciszę, mówiąc:

– Myślę, że tracimy czas.
Charlotte podniosła na nią wzrok ze zbolałym wyrazem twarzy.
–  Jessamine,  nie  ma  potrzeby,  żebyś  tu  zostawała,  jeśli  nie  chcesz.  Zresztą  wątpię,  czy  ktokolwiek  z  nas  oczekiwał

twojej  pomocy  w  tej  sprawie,  a  ponieważ  nigdy  nie  garnęłaś  się  do  nauki,  zastanawiam  się,  czy  w  ogóle  wiesz,  czego
szukasz. Potrafiłabyś odróżnić czar wiążący od wzywającego?

Tessa się zdziwiła. Charlotte rzadko bywała wobec nich taka ostra.
– Chcę pomóc – zapewniła Jessie z nadąsaną miną. – Te mechaniczne stwory Mortmaina omal mnie nie zabiły. Chcę,

żeby został złapany i ukarany.

– Wcale nie – wtrącił się Will, rozwijając stary, popękany pergamin zapisany czarnymi symbolami. – Chcesz, żeby brat

Tessy został złapany i ukarany za udawanie, że jest w tobie zakochany.

Jessamine się zarumieniła.
– Nie. To znaczy, ja nie... To znaczy, och! Charlotte, Will mi dokucza.
– A słońce wschodzi na wschodzie – wymamrotał pod nosem Jem.
–  Nie  chcę,  żeby  mnie  wyrzucili  z  Instytutu,  jeśli  nie  znajdziemy  Mistrza  –  ciągnęła  Jessamine.  –  Czy  to  tak  trudno

zrozumieć?

–  Nie  ty  zostaniesz  wyrzucona  z  Instytutu,  tylko  Charlotte  –  zauważył  Will.  –  Jestem  pewien,  że  Lightwoodowie

pozwolą ci zostać. A Benedict ma dwóch synów w wieku odpowiednim do ożenku. Powinnaś być zachwycona.

Jessamine się skrzywiła.
– Nocni Łowcy. Nigdy za żadnego nie wyjdę.
– Przecież sama jesteś Nocną Łowczynią.
Zanim  dziewczyna  zdążyła  odpowiedzieć,  drzwi  się  otworzyły  i  do  biblioteki  weszła  Sophie.  Skłoniła  głowę  nakrytą

białym czepkiem i powiedziała coś cicho do swojej pracodawczyni.

Charlotte wstała i oznajmiła:
–  Przyszedł  brat  Enoch.  Muszę  z  nim  porozmawiać.  Will,  Jessamine,  nie  próbujcie  się  pozabijać,  kiedy  mnie  nie

będzie. Henry, gdybyś mógł...

Zawiesiła  głos.  Jej  mąż  nie  odrywał  wzroku  od Księgi  wiedzy  o  pomysłowych  urządzeniach  mechanicznych  Al-

Jazariego. Nie zwracał uwagi na nic i na nikogo. Charlotte bez słowa uniosła ręce i wyszła z biblioteki.

Gdy zamknęły się za nią drzwi, Jessamine posłała Willowi jadowite spojrzenie.
– Skoro uważasz, że ja nie mam doświadczenia, żeby wam pomóc, to w takim razie, co ona tutaj robi? – Wskazała na

Tessę. – Nie chcę być niegrzeczna, ale sądzisz, że ona potrafi odróżnić czar wiążący od wzywającego? – Przeniosła wzrok
na Tessę. – Potrafisz? A skoro już o tym mowa, Will, czy ty odróżnisz czar wiążący od przepisu na suflet?

Will odchylił się na oparcie krzesła i wyrecytował rozmarzonym głosem:
–  „Szalony  jestem  tylko  przy  wietrze  północno-zachodnim;  kiedy  z  południa  wieje,  umiem  odróżnić  jastrzębie  od

background image

czapli”.

– Jessamine, Tessa była taka łaskawa, że zaproponowała pomoc, a wiesz, że potrzebujemy teraz każdej pary oczu –

przemówił surowym tonem Jem. – Will, nie cytuj Hamleta. Henry... – Odchrząknął. – Henry!

Pan Branwell podniósł nieprzytomny wzrok i zamrugał.
– Tak, kochanie? – Rozejrzał się zdezorientowany. – Gdzie Charlotte?
– Poszła porozmawiać z Cichymi Braćmi – odparł Jem ze stoickim spokojem. – Chyba... zgodzę się z Jessamine.
– A słońce wschodzi na wschodzie – mruknął Will.
–  Dlaczego?  –  oburzyła  się  Tessa.  –  Nie  możemy  teraz  zrezygnować.  Równie  dobrze  moglibyśmy  od  razu  oddać

Instytut temu okropnemu Benedictowi Lightwoodowi.

–  Nie  proponuję,  żebyśmy  siedzieli  bezczynnie.  Tylko  że  my  próbujemy  odgadnąć,  co  Mortmain  zamierza  zrobić,

usiłujemy przewidzieć przyszłość, zamiast starać się zrozumieć przeszłość.

– Znamy przeszłość Mortmaina i jego plany. – Will wskazał ręką na gazety. – Urodzony w Devon, był chirurgiem na

statku,  został  bogatym  kupcem,  zajął  się  czarną  magią,  a  teraz  zamierza  rządzić  światem  dzięki  potężnej  armii
mechanicznych żołnierzy. Nie jest to nietypowa historia jak na zdeterminowanego młodego człowieka...

– Nie sądzę, żeby kiedyś wspominał o rządzeniu światem – przerwała mu Tessa. – Mówił tylko o Imperium Brytyjskim.
– Godna podziwu dosłowność – skomentował Will. – Miałem na myśli to, że wiemy, skąd się wziął Mortmain. To raczej

nie nasza wina, że nie jest to zbyt interesujące... – Zawiesił głos. – A!

– Co „a!”? – burknęła Jessamine, przenosząc wzrok z Willa na Jema. – Oświadczam, że sposób, w jaki wy dwaj czytacie

nawzajem w swoich myślach, przyprawia mnie o dreszcze.

–  A!  –  powtórzył  Will.  –  Jem  właśnie  myślał,  a  ja  jestem  skłonny  się  z  nim  zgodzić,  że  historia  życia  Mortmaina  to

zwykłe banialuki. Trochę kłamstw, trochę prawdy, ale najprawdopodobniej niewiele nam to wszystko pomoże. Wymyślił
te  bajeczki,  żeby  gazety  miały  co  wydrukować.  Poza  tym  nie  obchodzi  mnie,  ile  statków  ma  Mortmain;  my  chcemy
wiedzieć, gdzie nauczył się czarnej magii i od kogo.

– I dlaczego nienawidzi Nocnych Łowców – dorzuciła Tessa.
Spojrzenie niebieskich oczu Willa powędrowało ku niej leniwie.
–  Czy  to  rzeczywiście  nienawiść?  Ja  uważam,  że  raczej  zwykła  chęć  dominacji.  Gdy  Mortmain  usunie  nas  z  drogi,  z

mechaniczną armią zdobędzie tyle władzy, ile zechce.

Tessa pokręciła głową.
– Nie, chodzi o coś więcej. Trudno mi to wyjaśnić, ale on... nienawidzi Nefilim. To dla niego bardzo osobista sprawa. I

ma coś wspólnego z tamtym zegarkiem. Tak jakby pragnął rekompensaty za krzywdę, którą mu wyrządzili.

– Odszkodowania – powiedział nagle Jem, odkładając ołówek.
Will spojrzał na niego zaintrygowany.
– Czy to jakaś gra? Rzucamy pierwsze słowo, jakie przyjdzie nam do głowy? W takim razie moje brzmi: „genuphofobia”

i oznacza irracjonalny strach przed kolanami.

– A jakie jest określenie na racjonalny strach przez irytującymi idiotami? – wypaliła Jessamine.
– Dział odszkodowań w archiwach – wyjaśnił Jem, ignorując ich oboje. – Konsul wspomniał o nim wczoraj i od tamtej

pory ta nazwa siedzi mi w głowie. Tam jeszcze nie szukaliśmy.

– Odszkodowania? – zapytała Tessa.
– Kiedy jakiś Podziemny albo Przyziemny twierdzi, że Nocny Łowca złamał wobec nich Prawo, składa skargę do Działu

odszkodowań. Odbywa się proces i Podziemny dostaje zadośćuczynienie, o ile potrafi udowodnić swoją krzywdę.

–  Szukanie  tam  wydaje  mi  się  trochę  głupie  –  stwierdził  Will.  –  Mało  prawdopodobne,  żeby  Mortmain  złożył  kiedyś

oficjalną  skargę  na  Nocnych  Łowców.  „Bardzo  oburzeni  Nocni  Łowcy  uparli  się,  że  nie  umrą,  mimo  że  ja  tego  bardzo
chciałem. Domagam się rekompensaty. Proszę przesłać pocztą czek na nazwisko A. Mortmain, 18 Kensington Road”.

–  Dość  kpin  –  uciął  Jem.  –  Może  Mortmain  nie  zawsze  nienawidził  Nocnych  Łowców?  Może  kiedyś  bezskutecznie

próbować uzyskać zadośćuczynienie oficjalną drogą? Co szkodzi sprawdzić? W najgorszym razie nic nie znajdziemy, czyli
będziemy dokładnie w takiej samej sytuacji co teraz. – Wstał i odgarnął do tyłu srebrne włosy. – Idę do Charlotte, zanim
brat Enoch wyjdzie. Poproszę ją, żeby kazała Cichym Braciom sprawdzić archiwa.

Tessa też wstała od stołu. Nie miała ochoty zostać w bibliotece z Willem i Jessamine, którzy oboje najwyraźniej byli w

przekornym  nastroju.  Henry  uciął  sobie  spokojną  drzemkę  na  stosie  książek,  zresztą,  i  tak  nie  mogła  liczyć  na  to,  że
znajdzie u niego ratunek. Obecność Willa, przy którym zwykle czuła się nieswojo, łatwiej dawała się znieść przy Jemie.
Tylko on jakoś potrafił go utemperować i uczynić niemal ludzkim.

– Pójdę z tobą, Jem – zaproponowała pośpiesznie. – I tak chciałam... porozmawiać o czymś z Charlotte.
Jem był zaskoczony, ale wyglądał na zadowolonego. Will przeniósł spojrzenie z niego na Tessę i odsunął krzesło.
– Już całą wieczność siedzimy wśród tych butwiejących starych ksiąg – stwierdził. – Moje piękne oczy są zmęczone, a

ręce mam pozacinane papierem. Widzicie? – Rozpostarł palce. – Idę na spacer.

– Nie możesz narysować sobie iratze? – rzuciła Tessa.
Will spiorunował ją wzrokiem. Jego oczy były piękne.
– Jak zawsze pomocna.
Tessa odwzajemniła spojrzenie.
– Być usłużną to moje jedyne pragnienie.
Jem położył dłoń na jej ramieniu.

background image

– Tesso, Will. – W jego głosie brzmiała troska. – Nie sądzę...
Jednakże  Will  już  porwał  płaszcz  z  krzesła  i  wymaszerował  z  biblioteki.  Zatrzasnął  za  sobą  drzwi  z  taką  siłą,  że

zadrżała futryna.

Jessamine rozparła się na krześle i zmrużyła brązowe oczy.
– Interesujące.
Tessie  drżały  ręce,  kiedy  odgarniała  kosmyk  włosów  za  ucho.  Nie  cierpiała,  kiedy  Will  miał  na  nią  taki  wpływ.  Nie

znosiła tego. Wiedziała swoje. Wiedziała, co on o niej myśli. Że jest nic niewarta. Ale jego spojrzenie przyprawiało ją o
drżenie z nienawiści i jednocześnie tęsknoty. Zupełnie, jakby w jej krwi płynęła trucizna, a jedynym na nią antidotum był
Jem. Tylko przy nim czuła się pewnie.

–  Chodź.  –  Jem  lekko  ujął  ją  pod  ramię.  Dżentelmen  nie  powinien  publicznie  dotykać  damy,  ale  w  Instytucie  Nocni

Łowcy zachowywali się wobec siebie bardziej poufale niż Przyziemni w zewnętrznym świecie. Kiedy na niego spojrzała,
uśmiechnął się do niej nie tylko oczami, ale i sercem, całym sobą. – Poszukamy Charlotte.

– A co ja mam robić, kiedy was nie będzie? – zapytała z rozdrażnieniem Jessamine, kiedy ruszyli do drzwi.
Jem obejrzał się przez ramię.
– Zawsze możesz obudzić Henry'ego. Zdaje się, że znowu je papier przez sen, a wiesz, jak Charlotte tego nie znosi.
– Niech to licho! – mruknęła Jessamine z westchnieniem. – Dlaczego zawsze dostaję głupie zadania?
– Bo nie chcesz poważnych – odparł Jem tonem, w którym Tessa, o dziwo, usłyszała nutę irytacji.
Żadne z nich nie zauważyło lodowatego spojrzenia, jakim obrzuciła ich Jessamine, kiedy wychodzili z biblioteki.

***

– Pan Bane pana oczekuje, sir – oznajmił lokaj i usunął się na bok, żeby wpuścić Willa.
Jego  imię  brzmiało  Archer  –  a  może  Walker  czy  jakoś  podobnie  –  i  był  jednym  z  ludzkich  niewolników  Camille.  Jak

wszyscy podporządkowani woli wampira, miał chorobliwy wygląd, pergaminową skórę i cienkie, suche włosy. Sprawiał
wrażenie równie uszczęśliwionego widokiem Nocnego Łowcy jak gość, który na przyjęciu znajduje ślimaka w sałacie.

Od razu po wejściu do domu, Willa uderzył zapach. Była to woń czarnej magii, siarki zmieszanej z odorem Tamizy w

gorący dzień. Will zmarszczył nos. Lokaj spojrzał na niego z jeszcze większą odrazą.

– Pan Bane jest w salonie. – Z tonu sługi jasno wynikało, że zamierza towarzyszyć tam intruzowi. – Mam wziąć pański

płaszcz?

– To nie będzie konieczne.
Nie zdejmując płaszcza, Will podążył korytarzem za zapachem magii. Woń stawała się coraz intensywniejsza, w miarę

jak  zbliżał  się  do  salonu.  Spod  zamkniętych  drzwi  sączyły  się  smużki  dymu.  Will  zaczerpnął  duży  haust  cuchnącego
powietrza i sięgnął do klamki.

Wnętrze salonu okazało się dziwnie puste. Dopiero po chwili Will zorientował się, że gospodarz odsunął pod ściany

wszystkie ciężkie tekowe meble, nawet fortepian. Z sufitu zwisał ozdobny żyrandol, ale pokój oświetlały tuziny grubych
czarnych  świec  ustawionych  kręgiem  na  środku  pomieszczenia.  Obok  kręgu  stał  Magnus  z  otwartą  księgą  w  rękach.
Staromodny fular miał poluzowany, czarne włosy sterczały wokół jego twarzy jak naładowane elektrycznością. Kiedy Will
wszedł do salonu, czarownik podniósł wzrok i uśmiechnął się szeroko.

– W samą porę! – wykrzyknął. – Myślę, że tym razem go mamy. Will, poznaj Tammuza, pomniejszego demona z ósmego

wymiaru. Tammuzie, poznaj Willa, pomniejszego Nocnego Łowcę z... Walii, tak?

–  Wydłubię  ci  oczy  –  wysyczał  stwór,  który  siedział  wewnątrz  płonącego  kręgu.  Mierzył  niewiele  ponad  trzy  stopy,

miał  jasnoniebieską  skórę,  troje  jarzących  się  oczu,  czarnych  jak  węgle,  i  ośmiopalczaste  dłonie  zakończone  długimi
krwistoczerwonymi pazurami. – Zedrę ci skórę z twarzy.

– Nie bądź niegrzeczny, Tammuzie – skarcił go Magnus i choć mówił lekkim tonem, płomienie świec nagle skoczyły w

górę, a demon skulił się z krzykiem. – Will ma do ciebie kilka pytań. Odpowiesz na nie.

Will pokręcił głową.
– Sam nie wiem, Magnusie – powiedział. – On nie wygląda mi na tego właściwego.
– Mówiłeś, że był niebieski. Ten jest niebieski.
–  Jest  niebieski  –  przyznał  Will,  podchodząc  do  kręgu.  –  Ale  demon,  którego  szukam,  był  tak  naprawdę  kobaltowy.

Ten jest raczej niebieskofioletowy.

–  Jak  mnie  nazwałeś?  –  ryknął  demon  z  wściekłością.  –  Podejdź  bliżej,  mały  Nocny  Łowco,  i  pozwól  mi  pożywić  się

swoją wątrobą! Wyrwę ją z ciebie, a ty będziesz krzyczał.

Will odwrócił się do Magnusa.
– Głos też ma inny. I nie zgadza się liczba oczu.
– Jesteś pewien...?
– Absolutnie pewien – potwierdził Will. – To nie jest coś, co mógłbym... kiedykolwiek zapomnieć.
Magnus westchnął, odwrócił się do demona i zaczął czytać z księgi:
– Tammuzie, wzywam cię mocą dzwonu, księgi i świecy, mocą wielkich imion Sammaela, Abbadona i Molocha, żebyś

powiedział prawdę. Czy przed tym dniem spotkałeś Nocnego Łowcę Willa Herondale'a albo kogoś z jego krwi lub rodu?

– Nie wiem – odburknął demon z rozdrażnieniem. – Wszyscy ludzie wyglądają dla mnie tak samo.
– Odpowiedz mi! – ryknął Magnus rozkazującym głosem.

background image

–  No,  dobrze.  Nie,  nigdy  w  życiu  go  nie  widziałem.  Zapamiętałbym.  Coś  mi  się  zdaje,  że  dobrze  smakuje.  –  Demon

wyszczerzył  zęby  ostre  jak  brzytwy.  –  Nie  byłem  w  tym  świecie  od...  hm,  stu  lat,  może  więcej.  Nigdy  nie  mogę
zapamiętać różnicy między sto a tysiąc. W każdym razie ostatnio, kiedy tu byłem, wszyscy mieszkali w chatach z błota i
jedli robaki. Wątpię więc, żebym go spotkał – palcem o wielu stawach wskazał na Willa – chyba że Ziemianie żyją o wiele
dłużej, niż sądziłem.

Magnus przewrócił oczami.
– Uparłeś się, że nie pomożesz, co?
Demon wzruszył ramionami w dziwnie ludzkim geście.
– Zmusiłeś mnie do powiedzenia prawdy, więc ją powiedziałem.
–  A  może  chociaż  słyszałeś  o  demonie  takim,  jakiego  opisałem?  –  odezwał  się  Will  z  nutą  desperacji  w  głosie.  –

Ciemnoniebieski, z głosem jak papier ścierny i długim, kolczastym ogonem.

Demon ze znudzoną miną zmierzył go wzrokiem.
–  Masz  pojęcie,  ile  rodzajów  demonów  żyje  w  Otchłani,  Nefilim?  Setki,  setki  milionów.  Przy  wielkim  mieście

Pandemonium wasz Londyn wygląda jak wieś. Są demony wszelkich kształtów, rozmiarów i kolorów. Niektóre dowolnie
potrafią zmieniać wygląd...

– Och, zamknij się wreszcie, skoro nie potrafisz pomóc! – huknął Magnus i zatrzasnął księgę.
Wszystkie  świece  nagle  zgasły,  demon  zniknął  z  okrzykiem  zaskoczenia,  zostawiając  po  sobie  tylko  smugę

cuchnącego dymu.

Czarownik odwrócił się do Willa.
– Byłem pewien, że tym razem mam rację.
– To nie twoja wina. – Will rzucił się na jedną z kanap odsuniętych pod ścianę. Było mu jednocześnie gorąco i zimno,

nerwy miał napięte i bez wielkiego powodzenia próbował zdusić w sobie rozczarowanie. Gwałtownym ruchem ściągnął
rękawiczki i wcisnął je do kieszeni nadal zapiętego płaszcza. – Starasz się. Tammuz miał rację. Nie podałem ci zbyt wielu
szczegółów.

–  Zakładam,  że  powiedziałeś  mi  wszystko,  co  pamiętasz  –  rzekł  spokojnie  Magnus.  –  Otworzyłeś  Pyxis  i  wypuściłeś

demona. On cię przeklął, a ty teraz chcesz, żebym go znalazł i zmusił, żeby zdjął z ciebie klątwę. To wszystko?

–  Tak  –  zapewnił  Will.  –  Po  co  miałbym  coś  ukrywać,  wiedząc,  o  co  cię  proszę?  O  znalezienie  igły  w  stogu...  Boże,

nawet nie w stogu siana, tylko w całej wieży pełnej igieł.

– Włóż rękę do wieży igieł, a paskudnie się pokłujesz. Naprawdę jesteś pewien, że tego właśnie chcesz?
–  Jestem  pewien,  że  alternatywa  jest  gorsza  –  odparł  Will,  patrząc  na  sczerniałe  miejsce  na  podłodze,  gdzie  przed

chwilą kucał demon. Był wyczerpany. Energia Znaku, który narysował sobie rano przed wyjściem na Radę, wyczerpała
się w południe. Teraz czuł pulsowanie w skroniach. – Żyję z tą klątwą już pięć lat. Myśl, że będę musiał z nią żyć jeszcze
dłużej, przeraża mnie bardziej niż myśl o śmierci.

– Jesteś Nocnym Łowcą; nie boisz się śmierci – stwierdził Magnus.
– Oczywiście, że się boję. Może jesteśmy potomkami aniołów, ale o tym, co jest po śmierci, wiemy nie więcej niż wy.
Magnus  podszedł  do  kanapy  i  usiadł  w  jej  drugim  końcu.  Jego  zielonozłote  oczy  jarzyły  się  w  ciemności  jak  kocie

ślepia.

– Nie wiesz, czy po śmierci jest tylko niebyt.
– A wiesz, że go nie ma? – odparował Will. – Jem wierzy, że wszyscy rodzimy się na nowo, że życie to koło. Umieramy,

wirujemy, rodzimy się na nowo, jeśli na to zasługujemy, zależnie od naszych uczynków na tym świecie. – Will spojrzał na
swoje obgryzione paznokcie. – Ja pewnie odrodzę się jako ślimak, którego ktoś posoli.

– Koło Transmigracji – rzekł Magnus i skrzywił usta w uśmiechu. – Pomyśl o tym w ten sposób, że musiałeś zrobić coś

dobrego w swoim poprzednim życiu, skoro urodziłeś się na nowo jako Nefilim.

–  O,  tak  –  powiedział  Will  znużonym  tonem.  –  Miałem  wielkie  szczęście.  –  Odchylił  głowę  na  oparcie  kanapy.  –

Domyślam  się,  że  będziesz  potrzebował  więcej...  składników?  Stara  Mol  z  Cross  Bones  chyba  już  ma  dość  mojego
widoku.

–  Mam  również  inne  kontakty  –  zlitował  się  nad  nim  Magnus.  –  Ale  najpierw  muszę  zdobyć  więcej  danych.  Możesz

jeszcze coś dodać na temat charakteru tej klątwy...

–  Nie.  –  Will  usiadł  prosto.  –  Nie  mogę.  Już  ci  mówiłem,  że  bardzo  ryzykowałem,  w  ogóle  mówiąc  ci  o  jej  istnieniu.

Gdybym zdradził więcej...

– Co wtedy? Niech zgadnę. Nie wiesz, ale jesteś pewien, że byłoby źle.
– Bo zacznę myśleć, że przyjście do ciebie było błędem.
– Chodzi o Tessę, prawda?
Przez ostatnie pięć lat Will uczył się nie okazywać emocji: zaskoczenia, sympatii, radości. Był niemal pewien, że wyraz

jego twarzy się nie zmienił, ale usłyszał napięcie w swoim głosie, kiedy powtórzył:

– O Tessę?
– Minęło już pięć lat – przypomniał mu Magnus. – Jakoś sobie radziłeś przez cały ten czas, nikomu nic nie mówiąc. Co

więc sprowadziło cię do mnie w środku nocy, w czasie burzy? Co się zmieniło w Instytucie? Przychodzi mi do głowy tylko
jedno wyjaśnienie... całkiem ładne, z dużymi szarymi oczami...

Will wstał tak gwałtownie, że omal nie przewrócił kanapy.
– Są jeszcze inne rzeczy – powiedział, siląc się na spokój. – Jem umiera.
Bane zmierzył go chłodnym wzrokiem.

background image

– Umiera od lat. Żadna klątwa rzucona na ciebie nie poprawi ani nie pogorszy jego stanu.
Will uświadomił sobie, że trzęsą mu się ręce. Zacisnął je w pięści.
– Nie rozumiesz...
– Wiem, że jesteście parabatai – rzekł Magnus. – Wiem, że jego śmierć będzie dla ciebie wielką stratą. Ale nie wiem...
– Wiesz to, co powinieneś wiedzieć. – Willowi zrobiło się zimno, choć w pokoju było ciepło, a on nadal miał na sobie

płaszcz. – Mogę zapłacić więcej, jeśli to powstrzyma cię od zadawania mi pytań.

Magnus podciągnął nogi na kanapę.
– Nic nie powstrzyma mnie przed zadawaniem ci pytań. Ale postaram się uszanować twoją powściągliwość.
Will rozluźnił dłonie.
– Więc nadal będziesz mi pomagał.
–  Nadal  będę  ci  pomagał.  –  Czarownik  splótł  ręce  za  głową  i  odchylił  się  do  tyłu,  patrząc  na  gościa  spod

przymrużonych  powiek.  –  Choć  pomógłbym  ci  bardziej,  gdybyś  wyznał  mi  prawdę,  zrobię,  co  w  mojej  mocy.  Dziwna
rzecz, ale mnie interesujesz, Willu Herondale.

Will wzruszył ramionami.
– To wystarczający powód. Kiedy zamierzasz znowu spróbować?
Magnus ziewnął.
– Prawdopodobnie w weekend. W sobotę przyślę ci wiadomość... jeśli zrobię jakieś postępy.
Postęp. Klątwa. Prawda. Jem. Umierający, Tessa, Tessa. Tessa. Tessa. Jej imię rozbrzmiewało w umyśle Willa niczym

dźwięk  dzwonu.  Ciekawe,  czy  jeszcze  jakieś  inne  imię  na  świecie  ma  w  sobie  taką  moc,  przed  którą  nie  da  się  uciec.
Dlaczego  nie  dostała  tak  okropnego  imienia,  jak  na  przykład  Mildred.  Nie  potrafił  sobie  wyobrazić,  że  leży  w  nocy
bezsennie i patrzy w sufit, a niewidzialne głosy szepczą: Mildred, Mildred. Za to Tessa...

– Dziękuję – powiedział. Teraz z kolei zrobiło mu się gorąco. W pokoju było duszno i pachniało spalonym woskiem ze

świec. – Będę czekał na wiadomość.

– Dobrze – mruknął Bane i zamknął oczy.
Will  nie  potrafił  stwierdzić,  czy  czarownik  naprawdę  śpi,  czy  tylko  czeka,  aż  on  wyjdzie.  Tak  czy  inaczej,  był  to

wyraźny sygnał, że gość powinien już sobie iść. I Will wyszedł, nie bez pewnej ulgi.

***

Sophie  właśnie  szła  do  pokoju  panny  Jessamine,  żeby  wymieść  popiół  z  kominka  i  wyczyścić  kratę,  kiedy  usłyszała

głosy  w  holu.  W  poprzednim  miejscu  pracy  nauczono  ją,  że  ma  się  odwracać  i  patrzeć  w  ścianę,  kiedy  mijają  ją
pracodawcy, a najlepiej udawać mebel albo inną nieożywioną rzecz.

Była  zaskoczona,  kiedy  się  przekonała,  że  w  Instytucie  jest  zupełnie  inaczej.  Po  pierwsze,  jak  na  taki  duży  dom

zatrudniano  tu  niewiele  służby.  Z  początku  nie  zdawała  sobie  sprawy,  że  Nocni  Łowcy  sami  robią  wiele  rzeczy,  które
szlachetnie  urodzeni  uznaliby  za  poniżej  swojej  godności:  poczynając  od  rozpalania  ognia,  zakupów,  sprzątania
niektórych pomieszczeń, takich jak sala treningowa czy zbrojownia. Wstrząsnęła nią poufałość, z jaką Agatha i Thomas
odnosili się do swoich pracodawców. Po prostu nie wiedziała, że ci służący pochodzą z rodzin, które od pokoleń służą
Nocnym Łowcom... albo że sami znają magię.

Ona  urodziła  się  w  biednej  rodzinie  i  odkąd  zaczęła  pracować  jako  posługaczka,  często  nazywano  ją  głupią  albo

policzkowano,  bo  nie  była  przyzwyczajona  do  używania  delikatnych  przedmiotów,  prawdziwego  srebra  czy  chińskiej
porcelany tak cienkiej, że przeświecała przez nią ciemna herbata. Z czasem nauczyła się wszystkiego, a kiedy stało się
jasne,  że  wyrośnie  na  bardzo  ładną  dziewczynę,  została  awansowana  na  pokojówkę.  Los  takiej  służącej  był  bardzo
niepewny.  Miała  wyglądem  cieszyć  oko  domowników,  więc  w  miarę  jak  robiła  się  coraz  starsza,  od  chwili  ukończenia
osiemnastu lat jej płaca z każdym rokiem się zmniejszała.

Przyjście  do  pracy  w  Instytucie  –  gdzie  nikomu  nie  przeszkadzało,  że  nowa  służąca  ma  już  dwadzieścia  lat,  nie

wymagano od niej, żeby patrzyła na ściany i nie odzywała się niepytana – okazało się taką ulgą, że okaleczenie pięknej
twarzy przez poprzedniego pracodawcę czasami wydawało się jej niezbyt wygórowaną ceną. Nadal unikała patrzenia na
siebie  w  lustrach,  ale  cierpienie  nie  było  już  takie  dotkliwe.  Jessamine  drwiła  z  niej  z  powodu  długiej  blizny
zniekształcającej  policzek,  ale  inni  nie  zwracali  na  nią  uwagi,  z  wyjątkiem  Willa,  który  czasami  mówił  coś
nieprzyjemnego, ale raczej od niechcenia, jakby właśnie tego od niego oczekiwano, choć on sam nie miał serca do tych
zgryźliwości.

Ale tak było, nim zakochała się w Jemie.
Teraz rozpoznała na korytarzu jego głos; brzmiał w nim śmiech. Lecz kiedy usłyszała, że odpowiada mu panna Tessa,

poczuła  dziwne  ściskanie  w  piersi.  Zazdrość.  Gardziła  sobą  z  tego  powodu,  ale  nie  potrafiła  jej  stłumić.  Panna  Tessa
zawsze dobrze ją traktowała, a w jej dużych szarych oczach kryła się taka wrażliwość – i głód przyjaźni – że nie można
było jej nie lubić. Jednakże sposób, w jaki na nią patrzył pan Jem... a ona nawet tego nie dostrzegała.

Nie.  Sophie  po  prostu  nie  zniosłaby  spotkania  z  tą  dwójką,  gdyby  Jem  patrzył  na  Tessę  tak  jak  ostatnio.  Chwyciła

szczotkę  i  wiadro,  otworzyła  najbliższe  drzwi,  szybko  weszła  do  środka  i  zamknęła  je  za  sobą.  Była  to  jedna  z  wielu
nieużywanych  sypialni  Instytutu,  przeznaczona  dla  gości  Nocnych  Łowców.  Obchodziła  je  wszystkie  raz  na  dwa
tygodnie,  chyba  że  ktoś  z  nich  akurat  korzystał.  Ten  pokój  okazał  się  dość  zaniedbany;  drobinki  kurzu  tańczyły  w
świetle padającym z okien. Sophie z trudem powstrzymała chęć kichnięcia i przycisnęła oko do szczeliny w drzwiach.

Miała rację. W jej stronę szli korytarzem pan Carstairs i panna Gray. Wydawali się całkowicie pochłonięci sobą. Jem

niósł  tobołek,  który  wyglądał  na  złożony  strój  treningowy,  a  Tessa  śmiała  się  z  tego,  co  powiedział.  Ona  patrzyła  pod

background image

nogi, a on na nią, jak zawsze, kiedy sądził, że nie jest obserwowany. I miał wyraz twarzy, który przybierał wtedy, gdy
grał na skrzypcach: skupiony i oczarowany.

Zabolało ją serce. Był piękny. Zawsze tak uważała. Większość ludzi rozpływała się nad Willem, jaki jest przystojny, ale

według niej, Jem prezentował się tysiąc razy lepiej od niego. Miał eteryczny wygląd aniołów z obrazów i choć wiedziała,
że srebrna barwa jego włosów i skóry jest skutkiem działania leku, który zażywał na swoją chorobę, ten kolor też się jej
podobał.  Poza  tym,  Jem  był  delikatny,  twardy  i  dobry.  Chętnie  sobie  wyobrażała,  że  odgarnia  jej  włosy  z  twarzy,  choć
zwykle  myśl  o  tym,  że  dotyka  jej  mężczyzna  albo  nawet  chłopiec,  przyprawiała  ją  o  strach  i  mdłości.  On  miał  takie
delikatne, pięknie ukształtowane dłonie...

– Nie mogę uwierzyć, że jutro przychodzą – powiedziała Tessa, kierując wzrok z powrotem na Jema. – Mam wrażenie,

że Sophie i ja zostałyśmy rzucone na pożarcie Benedictowi Ligthwoodowi jak kość psu, żeby go ułagodzić. Przecież jemu
wcale nie chodzi o to, że nie jesteśmy przeszkolone. On po prostu chce, żeby jego synowie uprzykrzali życie Charlotte.

– To prawda – zgodził się Jem. – Ale dlaczego nie skorzystać ze szkolenia, skoro już padła taka propozycja? Właśnie

dlatego Charlotte próbuje zachęcić Jessamine do treningu. Jeśli chodzi o ciebie, Mortmain już nie stanowi zagrożenia,
ale mogą znaleźć się inni, których przyciągnie twój talent. Lepiej, żebyś się nauczyła, jak z nimi walczyć.

Tessa odruchowo powędrowała ręką do naszyjnika z aniołkiem. Sophie podejrzewała, że dziewczyna nawet sobie nie

uświadamia tego nawykowego gestu.

– Wiem, co powie Jessamine. Że potrzebuje pomocy tylko w odpędzaniu przystojnych zalotników.
– Nie przydałaby się jej raczej pomoc w odpędzaniu tych mniej przystojnych?
–  Nie,  jeśli  są  Przyziemnymi.  –  Tessa  uśmiechnęła  się  szeroko.  –  Ona  zawsze  wybierze  brzydkiego  Przyziemnego

zamiast przystojnego Nocnego Łowcę.

– Co mnie wyklucza z wyścigu – skwitował Jem z udawanym żalem.
Tessa roześmiała się i powiedziała:
– Szkoda. Ktoś tak ładny jak Jessamine powinien mieć wybór, ale ona jest całkowicie przekonana, że Nocny Łowca...
– Ty jesteś o wiele ładniejsza – stwierdził Jem.
Tessa spojrzała na niego zaskoczona i czerwona na twarzy. Sophie znowu poczuła ukłucie zazdrości, choć zgadzała

się z Jemem. Jessamine była ładna w klasyczny sposób, kieszonkowa Wenus, której urodę zwykle psuła kwaśna mina.
Natomiast Tessa ze swoimi gęstymi, czarnymi, falującymi włosami i oczami szarymi jak morze miała w sobie ciepło, które
przyciągało  coraz  bardziej,  im  dłużej  się  ją  znało.  Na  jej  twarzy  były  wypisane  inteligencja  i  poczucie  humoru,  których
brakowało Jessamine, a przynajmniej się z nimi nie zdradzała.

Jem zatrzymał się przed drzwiami Jessamine i zapukał. Kiedy nie usłyszał odpowiedzi, wzruszył ramionami, schylił się

i położył czarny strój pod drzwiami.

– Ona nigdy go nie włoży. – W policzkach Tessy zrobiły się dołeczki.
Jem się wyprostował.
– Zgodziłem się zanieść jej ekwipunek, a nie ubierać ją na siłę.
Ruszył dalej korytarzem. Tessa go dogoniła i powiedziała:
– Nie wiem, jak Charlotte może tak często rozmawiać z bratem Enochem. On mnie przeraża.
– Nie wiem. Wolę myśleć, że u siebie Cisi Bracia są tacy jak my. Robią sobie dowcipy, szykują grzanki z serem...
– Mam nadzieję, że bawią się w szarady – dorzuciła Tessa. – I w ten sposób wykorzystują wrodzone talenty.
Jem  wybuchnął  śmiechem.  Potem  oboje  skręcili  za  róg  i  zniknęli.  Sophie  oparła  się  o  framugę  drzwi.  Ona  nie

umiałaby tak rozbawić Jema; nie sądziła, żeby ktokolwiek to potrafił, może oprócz Willa. Trzeba kogoś dobrze znać, żeby
go rozśmieszyć. Ona od dawna go kochała, ale wcale nie znała. Jak to możliwe?

Westchnęła z rezygnacją i już miała wyjść ze swojej kryjówki, kiedy zobaczyła, że uchylają się drzwi pokoju Jessamine.

Pośpiesznie cofnęła się w ciemność. Panna Jessamine była ubrana w długi aksamitny płaszcz podróżny, okrywający ją
od szyi po stopy. Włosy miała związane ciasno z tyłu głowy, w ręce niosła męski kapelusz. Sophie zamarła ze zdumienia.
Jessamine spojrzała w dół i dostrzegła ekwipunek leżący na podłodze. Skrzywiła się, kopnęła go szybko do pokoju – przy
okazji Sophie zauważyła męski but na jej nodze – i bezszelestnie zamknęła drzwi. Rozejrzała się czujnie, włożyła kapelusz
na  głowę,  wcisnęła  brodę  w  kołnierz  płaszcza  i  ruszyła  korytarzem.  Sophie  odprowadziła  ją  zaintrygowanym
spojrzeniem.

background image

Podziękowania

Podziękowania

Jak  zawsze  dziękuję  mojej  rodzinie:  matce  i  ojcu;  Jimowi  Hillowi  i  Kate  Connor;  Nao,  Timowi,  Davidowi  i  Benowi;

Melanie,  Jonathanowi  i  Helen  Lewis;  Florence;  i  Joyce.  Dziękuję  tym,  którzy  czytali,  krytykowali,  wskazywali
anachronizmy  i  niekonsekwencje:  Kelly  Link,  Clary,  Delii  Sherman,  Holly  Black,  Sarah  Rees  Brennan,  Justine
Larbalestier, 

Robin 

Wasserman, 

Maureen 

Johnson. 

Dziękuję 

Lisie 

Gold 

Research 

Maven

(

lisagoldresearch.wordpress.com

),  za  pomoc.  Dziękuję  Joeyowi  Yeung  i  Huan  Yu  za  tłumaczenia  z  mandaryńskiego.

Dziękuję  Wayne'owi  Millerowi,  za  pomoc  przy  grece  i  łacinie.  Zawsze  jestem  wdzięczna  mojemu  agentowi  Berry'emu
Goldblattowi; mojemu wydawcy, Karen Woytyle, zespołom z Simon & Schuster i Walker Books, za wszystko. I oczywiście
mojemu mężowi Joshowi, za powstrzymywanie Linusa i Lucy przed zjedzeniem rękopisu.

background image

Przypisy niedostępne w wersji demonstracyjnej

background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji 

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora 

sklepu na którym  można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej 
od-sprzedaży, zgodnie z 

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym 

Bookarnia Online

.