background image
background image

Reinhard Heinrich
Erik Simon

PIERWSZE

PODRÓŻE W CZASIE

Suplement do „Podręcznika podstaw temporalistyki”

dr temp. Kassandry Smith

Centralne Wydawnictwo Słoneczne

Nowe-Nowe Miasto nad Wielką rzeką Metanową

(Jupiter) 2477

przekład autoryzowany: Salvator Tarley

KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA

background image

Udało  nam  się  uzyskać  prawo  opublikowania  sensacyjnego  suplementu  do  „Podręcznika  podstaw
temporalistyki”  przedstawiającego  przygody  pierwszych  podróżników  w  czasie.  Jeśli  chcecie
Państwo dowiedzieć się, jacy naprawdę byli pierwotni ludzie, kto zbudował terrasy w Baalbeku i co
stało  się  z  Atlantydą  i  Graalem  Parsifala—  przeczytajcie  opowieść  o  Timie  Travellerze  i  jego
śmiałych następcach. Przy okazji będziecie mogli zapoznać się z efektami uszkodzenia kryształowej
kolumny czasu, funkcjonowaniem przyspieszacza katastrof i warunkami, w jakich pracuje perpetuum
mobile.

Uzupełniające  ten  tom  podstawowe  prawa  temporalistyki  przygotują  Państwa  do  samodzielnego

prowadzenia maszyny czasu.

KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA

background image

WPROWADZENIE

Z  racji  ukazania  się  obecnego,  14  wydania  podręcznika  temporalistyki  nie  chciałabym  przegapić
szczególnej okazji podziękowania moim wielce szanownym kolegom — Zasłużonemu Temporalisqe
Reinhardowi  Heinrichowi,  posiadaczowi  Dyplomu  Honorowego  Wielkich  Podróży  w  Czasie  i
kandydatowi  historycznej  i  stosowanej  temporalistyki  oraz  laureatowi  Nagrody  Tymoteusza
Travellera

— Erikowi Simonowi za przyjacielskie udostępnienie manuskryptu ich książki „Pierwsze podróże

w  czasie”,  która  przedstawia  historię  temporalistyki  zwracając  uwagę  nie  tylko  na  problemy  epoki
minionej,  lecz  i  poruszając  najistotniejsze  zagadnienia  współczesności  pozwalające  znakomicie
dobranymi przykładami zilustrować tezy zawarte w podręczniku.

Dr Kassandra Smith

Wielka Czerwona Plama (Jupiter)

43 Ammoniaka 2476.

background image

TYMOTEUSZA TRAVELLERA TRZECIA

PODRÓŻ W CZASIE

albo o sile literatury i wyobraźni czytelnika

1. Tymoteusz Edward Traveller

już  od  najmłodszych  lat,  od  czasów,  w  których  wszyscy  wokół  nazywali  go  jeszcze  Timem,
wyróżniał  się  spośród  swoich  rówieśników.  Podczas  gdy  inne  dzieci  bawiły  się  w  chowanego,
ganiały  za  piłką  lub  grały  zapamiętale  w  „Kto  się  boi  czarnego  robota”  on  przesiadywał  w  domu
starając się zgłębić tajniki fizyki teoretycznej.

Winę  za  ów  nienormalny  rozwój  chłopca  ponosił  przede  wszystkim  pradziadek,  u  którego  Tim

mieszkał podczas nieobecności rodziców.

2. Rodzice

Tima wchodzili bowiem w skład załogi liniowego statku międzyplanetarnego „Ślimak” kursującego
na  trasie  Słoń-

ce

  —  Syriusz  —  Słońce.  Matka  była  dowódcą  statku,  ojciec  zaś  kucharzem

pokładowym.  Hierarchia  ważności  w  ziemskiej  flocie  kosmicznej  jest  powszechnie  znana  —
komendant i kucharz są dwiema najznamienitszymi osobami na pokładzie.

W każdym razie rodzice Tymoteusza Travellera prawie przez całe swoje życie znajdowali się w

drodze,  gdyż  „Ślimak”  był  statkiem  powolnym  i  poruszał  się  tylko  z  ośmio  i  półkrotną  prędkością
światła.

Nic  więc  dziwnego,  że  cały  ciężar  wychowania  małego  Tima  spoczywał  na  barkach  jego

pradziadka.

3. Pradziadek

Tima Travellera pracował w Instytucie Stopniowania Niemożliwości w Akademii Granic Absurdu.
Czytelnicy  z  pewnością  znają  jego  fundamentalne  dzieło  „Nowe  perspektywy  rozwoju  energetyki”,
które  wywołało  gigantyczną  rewolucję  w  technice  energetycznej  i  otworzyło  przed  fachowcami
zupełnie  nowe  pole  działania,  ponieważ  po  raz  pierwszy  zostało  w  nim  obliczone,  jak  ogromną
sprawność  miałoby  perpetuum  mobile  w  temperaturach  poniżej  zera  absolutnego,  gdyby  perpetuum
mobile  istniało  i  gdyby  można  było  ochłodzić  je  poniżej  zera  absolutnego

1

.  Pradziadek  ów

przejawiał więc, prawdopodobnie w związku ze swym zawodem, osobliwą skłonność do tak zwanej
literatury fantastycznej.

4. Fantastyka,

gatunek  obecnie  wymarły,  na  przełomie  drugiego  i  trzeciego  tysiąclecia  miała  wielkie  znaczenie  i
stworzyła podstawy dla powstania literatury symbolicznej, która wydała tak nieśmiertelne dzieła jak
na  przykład  „Czerwony  kapturek  i  wilk”  oraz  „Śpiąca  królewna”  wielkiego  poety  dwudziestego
czwartego wieku Antona Korneliusa. I aczkolwiek daleko jej do głębi symboliki zawartej w owych
dziełach,  właśnie  ona  stanowiła  pasję  pradziadka  Tima.  Zainteresowanie  to  przelał  on  również  na
małego Tymoteusza.

background image

Można przypuszczać, że w tym właśnie tkwiła przyczyna nienormalnego zachowania się chłopca.

W tym rodzaju literatury prawie wszystkie przedstawione postaci są mianowicie geniuszami i nawet
pięcioletnie dzieci nie czynią nic innego, jak przy każdej nadarzającej się okazji wykazują, w-którym
miejscu  Einstein  pomylił  się  w  swojej  ogólnej  teorii  względności  i  jakie  możliwości  poznania
otwiera osiągnięcie nadprzestrzeni.

Widocznie mały Tim pod wpływem swojego pradziadka traktował wszystkie te rojenia dosłownie

i dążył do tego, by dorównać bohaterom oglądanych mikrofilmów. Gdyby mu się to nie udało — w
wieku  dziesięciu  lat  nie  zrozumiał  jeszcze  teorii  względności  —  nie  wpadłby  bez  pomocy  tej
archaicznej literatury na pomysł zajęcia się problemem podróży w czasie i być może do tej pory ,nie
wynalazłby maszyny czasu. A przecież w wieku 24 lat Tim Traveller skonstruował swoją pierwszą
całkowicie sprawną maszynę do podróżowania w czasie.

5. Zachętę

do  zajęcia  się  powyższym  problemem  zaczerpnął  z  książki  „Wehikuł  czasu”.  O  wszystkim  tym
możemy się dowiedzieć ze zrekonstruowanych opowieści Tymoteusza Travellera:

Otóż  ulubioną  książką  Tima  był  „Wehikuł  czasu”  niejakiego  Herberta  George  Wellsa.  Dzieło  to

składało  się  z  dwóch  całkiem  odmiennych  pod  względem  zawartości  tomów.  Pierwszy  z  nich,
opublikowany w 1895 roku zawierał napisaną w formie pamiętnika, literacko pretensjonalną historię
wynalezienia maszyny czasu oraz opis fikcyjnej podróży autora w okres kredowy. Istotnymi były w
tym  tomie,  niewyraźne  wprawdzie,  lecz  oparte  na  oryginalnych  ideach  wywody  o  zasadach
funkcjonowania  maszyny  czasu,  zajmujące  prawie  połowę  objętości  książki.  I  właśnie  one  to
pobudziły wyobraźnię Tima Traveller.

Tom  drugi  bowiem  był  jedynie  kontynuacją  pierwszego  i  opowiadał  o  podróży  bohatera  w

mroczną przyszłość.

Ukazał się on w 1896 roku i wyróżniał dużymi wartościami literackimi. To również potrafił Tim

docenić.

6. Wynalezienie

maszyny  czasu  byłoby  bez  tej  książki  nie  do  pomyślenia.  Toteż  wbił  sobie  Tim  do  głowy,  żeby
przynajmniej  raz  zobaczyć  na  własne  oczy  jej  autora  i  porozmawiać  z  nim.  Dwie  pierwsze  z
podjętych  w  tym  celu  podróży  zawiodły  jednak  wynalazcę  w  stosunkowo  niedawną  przeszłość.
Niezbyt  jeszcze  precyzyjna  konstrukcja  maszyny  nie  pozwoliła  też  na  dłuższe  w  owej  przeszłości
przebywanie.  Później  jednak  udało  się  Tymoteuszowi  E.  Travellerowi  wybudować  nową  maszynę,
mającą  znacznie  większy  zasięg  penetracji  czasowej.  Przystąpił  więc  niezwłocznie  do
urzeczywistnienia swojego marzenia.

7. Podróż w czasie

przebiegała  bez  przeszkód.  Godne  wzmianki  jest  tylko  to,  że  jeszcze  i  ta  maszyna  była  stosunkowo
powolna  i  osiągała  maksymalną  szybkość  rzędu  20000,  co  oznacza,  że  podczas  gdy  we  wnętrzu
maszyny upływał jeden dzień przemieszczała się ona w czasie o 20 000 dni. Na znalezienie się u celu
potrzebował więc T, Traveller około tygodnia.

8. Przybycie

background image

w  przeszłość  wskazało  pierwsze  niedopatrzenie.  Rozpoczynając  podróż,  chciał  Tymoteusz  znaleźć
się w okolicach roku 1910, a więc w czasie, gdy jego idol ukończył już kilka ze swoich najbardziej
znanych dzieł. Przyczyna awarii nie tkwiła w samej maszynie. Nikt zresztą nie jest doskonały. Także i
prekursor  temporalistyki  zapomniał  o  czymś  ważnym:  mianowicie  o  budziku.  Gdy  podróż  w  czasie
trwa przez cały tydzień, człowiek naturalną koleją rzeczy musi zasypiać i budzić się. Tymoteusz śnił
więc  właśnie  o  pewnym  epizodzie  z  „Wehikułu  czasu”  (prawie  zawsze  śniły  mu  się  epizody  z
ulubionej książki, z czego widać, że miała ona na niego rzeczywiście ogromny wpływ); śniło mu się
więc,  że  biegnie  po  brzegu  kredowego  morza,  a  za  nim  biegnie  Tyranosaurus  Rex.  Ten  ostatni  nie
wiedział  wprawdzie,  że  jest  Tyranosaurusem  Rexem,  miał  jednak  przy  tym  10  metrów  długości  i
poruszał  się  znacznie  szybciej  niż  Tymoteusz.  Gdy  ogromny  jaszczur  już,  już  miał  go  pochwycić
uciekł  się  Tymoteusz  do  środka,  który  dla  gada  z  epoki  jurajskiej  był  nieosiągalny  —  po  prostu
obudził się. jego spojrzenie padło na czasomierz — najczulszą część konstrukcji. Z niewyjaśnionych
przyczyn zatrzymał się on po kilku dniach.

Tymoteusz  Traveller  natychmiast  zauważył  defekt  i  zareagował  z  szybkością  błyskawicy:  lewą

ręką nacisnął hamulec, prawą natomiast próbował przerwać dopływ energii. Prawa ręka nie znalazła
jednak przełącznika, lecz lewa o tym nie wiedziała i wcisnęła hamulec aż do oporu. Tim Traveller
poczuł  nagle,  że  staje  się  coraz  lżejszy,  a  przy  tym  szalenie  prędko  pęcznieje  i  rozszerza  się  na
wszystkie wymiary Universum. Później stracił przytomność.

Gdy ocknął się, poczuł swąd spalonej izolacji.

9. Doniesienia

jakie złożył o swych przeżyciach w przeszłości T.E.Traveller są zawikłane i niepełne, czasami nawet
zaprzeczają  sobie.  Ponieważ  jednak  większość  z  tych  przeżyć  nie  miała  żadnego  wpływu  na
przeszłość, to znaczy nie prowadziła do chronoklazmu, są one dla tej relacji nieistotne.

Rekonstrukcja  wydarzeń  dokonana  przez  zespół  komputerów  przekazuje  między  innymi

następującą scenę:

Miejsce : Dom mieszczański w Bromley.
John: — Sir, w hallu stoi jakiś cudzoziemiec, który chciałby z panem porozmawiać.
Wells: — Możesz prosić.
Traveller: — Nazywam się Traveller. Jestem szczęśliwy, że mogłem tu przybyć…
Wells:  —  Cała  przyjemność  po  mojej  stronie.  Będzie  pan  moim  gościem  w  tym  świątecznym

dniu…. Traveller: — Przepraszam, ale jakie to święto?

Wells  :  —  Dzisiaj.  2.10.1866  odbywają  się  chrzciny  mojego  syna  Herberta  George  urodzonego

21.9.1866… Czy… czy pan się źle czuje? John, szklankę wody dla pana Travellera!

Powyższe  przyjacielskie  przyjęcie  nie  było  dla  Tima  warte  złamanego  szeląga.  Człowiek,  który

niegdyś  zostanie  słynnym  Herbertem  George  Wellsem,  był  przecież  w  tym  momencie
niedysponowany

2

.

Po  powrocie  z  niefortunnej  wyprawy  Tim  Traveller  nareperował  nieszczęsny  czasomierz.

Zapomniał  go  jednak  nacechować.  Gdy  wyruszał  powtórnie,  by  spotkać  się  z  dojrzałym  Wellsem
mógł zorientować się w dzielącym go dystansie czasu tylko w przybliżeniu.

10. Mr H. G. Wells

przeprowadził z Tymoteuszem Edwardem Travellerem tylko jedną rozmowę, trwającą około trzech
godzin.  Niestety,  po  powrocie  T,  Traveller  mógł  sobie  przypomnieć  jedynie  najistotniejsze  jej

background image

punkty. Musimy więc spróbować ową rozmowę zrekonstruować. Możemy sądzić, iż przebiegała ona
następująco:

11. Około ósmej wieczorem,

po  mniej  więcej  trzech  kwadransach  i  dołożeniu  wszelkich  starań  udało  się  Tymoteuszowi
Travellerowi przekonać pana Wellsa, że nie chce mu nic sprzedać, zamordować go i obrabować ani
też  prosić  o  żaden  datek  na  towarzystwo  ochrony  zwierząt  lub  też  zwerbować  go  na  misjonarza.
Ustaliwszy  to  przeszedł  niepostrzeżenie  do  tematu  i  zapytał  od  niechcenia:  —  Czy  zajmuje  się  pan
czarami? Taka przynajmniej krąży fama. Wobec takiego obrotu sprawy, chciał czy nie chciał,’ musiał
Wells przejść do sedna sprawy. Ze złością i uniesieniem odpierał wszelkie zarzuty, mówił o tuzinach
książek,  które  musi  napisać  (ale  jeszcze  nie  napisał—Tim  przybył  znowu  za  wcześnie),  napomknął
również przelotnie o napisanym już manuskrypcie ,,Wehikuł czasu” stwierdzając, że to napisane już
dzieło więcej go nie interesuje. Pierwszy tom był dla niego jedynie bazą, na której chciał zbudować
dzieło  właściwe.  O  wiele  większe  zainteresowanie  wykazywał  wobec  powieści,  którą  ma  zamiar
nazwać „Osobliwa wyspa”. Tim Traveller znał również i tę historię wydaną ostatecznie pod tytułem
„Wyspa doktora Moreau”, robił więc wszytko, by skierować rozmowę na „Wehikuł czasu”.

12. Około dziewiątej wieczorem

udało  się  wreszcie  T.  Travellerowi  sprowokować  sprzeczkę  na  temat  ulubionej  książki.  Zrobił  to
dosłownie w ostatnim momencie, gdyż Mr Wells przymierzał się już do rozważań o pogodzie.

Rozpoczęła się więc dyskusja pomiędzy Mr Wellsem i Timem E. Travellerem, podczas której T.

Traveller położył nacisk na to, że taka powieść, jaką zamierza Mr Wells napisał w żadnym wypadku
nie  może  być  przeciążona  komentarzami  technicznymi. A  w  ogóle,  to  on,  Tymoteusz  Traveller,  na
podstawie  wieloletnich  doświadczeń,  jest  przekonany,  że  największe  znaczenie  miała  będzie,
zaplanowana  dopiero  druga  część.  Wprawdzie  zmuszony  jest  dodać,  że  przemyślenia  i  detale
techniczne pierwszej części są same w sobie również całkiem interesujące, ale przy tym bałamutne i
w ogóle…

13. Około dziesiątej wieczorem

rozmowa dobiegała końca. T. Traveller odniósł wrażenie, że dostatecznie przekonująco przedstawił
swój  punkt  widzenia,  Mr  Wells  natomiast  nie  wydał  się  znajdować  szczególnego  upodobania  do
argumentów  tego  zupełnie  nieznanego  mu  mężczyzny.  Wygląda  na  to,  że  pożegnanie  łudzącę
przypominało  wyrzucenie  Tima  za  drzwi.  Zawiedziony  takim  obrotem  sprawy  udał  się  Tymoteusz
Traveller bezzwłocznie w podróż powrotną do swoich czasów.

14. Podróż powrotna

przebiegała pomyślnie. Można wspomnieć jedynie, że trwała równie długo jak w przeszłość, a więc
około  tygodnia.  W  przeszłości  T.  Traveller  dokonał  przeglądu  swojej  maszyny  i  wyremontował
budzik,  tak  że  przybycia  do  właściwego  punktu  czasu  już  po  raz  drugi  nie  przespał.  Dzięki  temu
wylądował w pełnej kondycji dokładnie w tym samym dniu, w którym odjechał w przeszłość.

15. Założeń konstrukcyjnych

wehikułu czasu T. Traveller wówczas jeszcze nie opublikował. Możliwość istnienia maszyny czasu

background image

uważana była powszechnie za mrzonkę i gdyby Tim Traveller ni stąd ni zowąd zaczął utrzymywać, że
coś takiego skonstruował, twierdzenie takie uchodziłoby za kiepski żart, a sam żartowniś za mocno
pomylonego.  Ludzie  dwudziestego  trzeciego  wieku  nie  różnili  się  w  tym  przypadku  od  swych
dziewiętnastowiecznych protoplastów. Dlatego póki co zdecydował się T. Traveller utrzymać swój
wynalazek w tajemnicy.

16. Ogłoszenie

wynalazku — a Tim Traveller w pełni zdawał sobie sprawę z jego doniosłości — po bądź co bądź
trzech  podróżach  w  czasie  musiało  jednak  w  końcu  nastąpić.  Tim  zebrał  już  wszelkie  argumenty  i
przekonał  się  w  praktyce,  że  zbudowana  przez  niego  maszyna  działa  bez  zarzutu  (łącznie  z
tempometrem, który z powodzeniem zastąpił dziewiętnastowiecznym budzikiem). Zabrał się więc do
uporządkowania i usystematyzowania swoich dotychczasowych, dość chaotycznych notatek. Do pełni
szczęścia potrzebne mu jeszcze było odpisanie zasad konstrukcyjnych przedstawionych w pierwszym
tomie  „Wehikułu  czasu”  i  objaśnienie  własnych  poprawek  technicznych.  Toteż  w  kilka  dni  po
powrocie ze swej podróży sięgnął ponownie po książkę Welisa. Przynajmniej usiłował to uczynić…

17. Książkę

znalazłby z zamkniętymi oczyma obudzony nawet w środku nocy. Jednak nie tym razem. A przecież,
ilekroć  trzymał  ją  w  rękach,  stawiał  zawsze  na  tym  samym  miejscu.  Przedtem.  Teraz  zniknęła.
Zaskoczony  szukał  jej  wszędzie  —  w  mieszkaniu,  w  królikarni  (jakże  często  czytywał  ją  swoim
czworonożnym  przyjaciołom),  przetrząsnął  lodówkę,  telefonował  do  pralni  (może  wsadził  ją  do
kieszeni płaszcza, który tam zaniósł?), wreszcie dobrał się do samodzielnie skonstruowanego robota,
który  przeznaczony  był  do  utrzymywania  porządku  w  jego  pokoju  (przy  reperacjach  dosyć  często
używał tej niepalnej książki jako podkładki do lutownicy, gdyż była ona jedynym przedmiotem, który
przez cały prawie czas miał pod ręką). Niestety. Wszelkie wysiłki spełzły na niczym. Nie pozostało
mu nic innego jak tylko połączyć się z biblioteką. Włączył więc kanał videofonu i zażądał:

— Wells Herbert George: „Wehikuł czasu”, tom I.

18. Bibliotekarz

(naturalnie  android)  podejrzewał  pomyłką.  Można  było  wprawdzie  otrzymać  w  bibliotece  książkę
Wellsa „Wehikuł czasu”, nie było to jednak dzieło wielotomowe toteż nielogicznym było domaganie
się pierwszego tomu. Ale naturalnie samą książkę mógł klientowi wyświetlić na ekranie video przez
kanał B-12-594784. Tak też i uczynił.

— Nie — powiedział T. Traveller, gdy zobaczył tekst. Ja nie chcę tomu drugiego lecz pierwszy.
— To nie jest ani pierwszy ani drugi tylko pojedynczy tom — odpowiedział android. (Androidy

nie  były  wówczas  jeszcze  tak  zrównoważone  emocjonalnie  jak  obecnie).  Dodał  jeszcze,  że
specjalnie dowiadywał się w centralnym katalogu i wie dokładnie, że nie ma żadnych innych tomów.
Tylko ten. A jeśli miłośnik książki wierzy wciąż jeszcze w istnienie drugiego tomu, dlaczegóż miałby
nie wierzyć również w możliwość podróży w czasie albo w świętego Mikołaja? Radził więc w tym
przypadku  natychmiastową  naprawę  wybieralników  zanim  jeszcze  nie  będzie  za  późno  na  remont
kapitalny.  (Android  ten  został  później  wyłączony  z  obsługi  biblioteki  ze  względu  na  złe  formy
towarzyskie i można go dzisiaj oglądać w Muzeum Tymoteusza Travellera).

Miał jednak rację: na stronie tytułowej książki napisane było: ,,H.G.Wells Wehikuł czasu”. Lecz

Tim wiedział przecież, że powinno tam być również napisane „Torn II”. Musiało!

background image

19. W „The Hoane Peoples Telegraph”

można było wkrótce napotkać następujące ogłoszenie: „Poszukuję: H.G.Wells — „Wehikuł czasu” T.
I/II. Cena dowolna. Poważne oferty składać do T.E.Traveller, Laurentin’s Hospital.

Jak można się było spodziewać nie przyniosło ono żadnego efektu.

20. „Wehikuł czasu”

był  już  tak  czy  owak  dziełem  jednotomowym.  Załamanie  nerwowe  Tima  Travellera  nie  miało  na
szczęście  żadnych  poważnych  następstw.  Ponieważ  ogłoszenie  pozostało  bez  echa,  musiał  więc
Tymoteusz  odtworzyć  swoje  zapiski  z  pamięci  posługując  się  jedynie  wzorcem  samodzielnie
skonstruowanej  maszyny  czasu.  Po  jej  skutecznej  demonstracji,  którą  przeprowadził  na  oczach
kilkunastu szacownych naukowców został też zwolniony ze szpitala Laurentin.

21. Przypuszczenia

kompetentnych  ludzi,  którym  Tymoteusz  zwierzał  się  ze  swoich  kłopotów  zmierzały  do  tego,  że
wskutek  dysputy  z  Timem  Wells  sam  zdecydował  się  nie,  publikować  swojego  dzieła.  Tak  mówili
fachowcy. Być może jednak robili to tylko dla uspokojenia Tima, gdyż w skrytości ducha uważali go
za odrobinę stukniętego

3

.

1

 Patrz dodatek A

2

Niektórzy historycy powątpiewają w prawdziwość tej rekonstrukcji, gdyż w wyniku ich badań

ujawniono, iż rodzina państwa Wells żyła w bardzo skromnych warunkach i nie stać jej było ani na
hall, ani na służących. Ale któż by śmiał sprzeczać się z zespołem komputerów.

3

 Patrz dodatek B

background image

TRZYNASTA WYPRAWA W PRZESZŁOŚĆ

albo o charakterze praludzi

1. Maszyna czasu

była największa, jaką kiedykolwiek zbudowano. Wnętrze jej przypominało poczekalnię małego portu
kosmicznego,  jaki  spotkać  można  na  wielu  księżycach  wielkich  planet,  Trzy  czwarte  jego
powierzchni  zawalone  było  jednak  ekwipunkiem.  Jak  wiadomo  bowiem  ilość  niezbędnej  aparatury
jest  tym  większa  im  niższy  jest  techniczny  poziom  epoki,  do  której  wyrusza  ekspedycja.  We
względnie  wysoko  rozwiniętych  epokach  podróżnicy  w  czasie  mogą  częściowo  posługiwać  się
istniejącymi wytworami techniki, ale w wieki wcześniejsze trzeba wlec za sobą wszystko, czego się
potrzebuje oraz to^ co może się przydać.

2. Wyposażenia

nie  mogli  „wlec”  sami  uczestnicy  ekspedycji,  ponieważ  ważyło  wiele  ton.  Obejmowało  ono
wszystko— począwszy od uniwersalnego pojazdu „Mamut” i przenośnego komputera uniwersalnego
„Czaszka”  a  skończywszy  na  uniwersalnym  sprzęcie  naprawczym  „Łamigłówka”  i  uniwersalnej
sondzie  igłowej.  Osobliwe  te  określenia  nadane  zostały  ze  względu  na  kształt  poszczególnych
aparatów.  „Mamut”  wyposażony  był  w  projektor  holograficzny,  który  po  włączeniu  nadawał  mu
wygląd mamuta. Komputer wmontowany był w imitację przedmiotu kultu, którym była pomalowana
czaszka,  a  sprzęt  naprawczy  z  zewnątrz  podobny  był  do  wielkiej  drewnianej  maczugi.  Uniwersalna
sonda  igłowa  przypominała  zaś  zwykłą  igłę  do  cerowania.  Wydawać  by  się  mogło,  że  cała  ta
maskarada jest najzupełniej zbędna. Żądały tego jednak wymogi instrukcji podróży w przeszłość.

3. Instrukcje

stanowiły  niezbędną  podstawę  wiedzy  podróżującego  w  czasie.  Były  one  opracowane  przez
nadzwyczajną komisję oddziału „Przeszłość” Centralnego Instytutu Podróży w Czasie

1

. (Przy CIPwC

istniał  również  oddział  „Przyszłość”,  którego  pracownicy  raz  lub  dwa  razy  do  roku  publikowali
prace,  w  których  każdorazowo  udowadniali,  że  podróże  w  przyszłość  są  teoretycznie  zupełnie
niemożliwe

2

.)

Niezależnie od znajomości instrukcji podróżny w czasie mógł być wybitnym specjalistą w swojej

dziedzinie  i  wykorzystywać  podróże  do  własnych  badań,  jeśli  jednak  nie  znał  on  instrukcji  bardzo
szczegółowo  —  musiał  pogrzebać  swe  nadzieje  na  uczestnictwo  w  ekspedycji  —  na  przykład  w
okres rozkwitu imperium rzymskiego. Pozostawała mu wówczas jedynie nadzieja na rychłe założenie
biura podróży czasowych — a i wtedy mógłby długo czekać na swoją kolej.

Były więc instrukcje alfą i omegą, były długie i utrzymane w trybie rozkazującym. Zawierały to, co

było niepożądane, zakazane lub surowo zakazane, jak na przykład:

„Kontakty z tubylcami dozwolone są jedynie w stopniu koniecznym do przeprowadzenia prac!”
„Bezpośrednich spotkań z tubylcami należy ściśle unikać!”
„Podróżni w czasie obowiązani są dokładnie dopasować się do badanego okresu czasu!”
„Zabranych  ze  sobą  urządzeń  technicznych  używać  tylko  w  przypadku  największego

niebezpieczeństwa!” „Zaniechać wszelkiej mistyfikacji! Nie zezwala się na podawanie się za Boga,

background image

Demona,  Czarodzieja,  Ducha  itp!”  „Z  maszyną  czasu  obchodzić  się  starannie!  Powinna  ona  co
najmniej raz w tygodniu zostać poddana przeglądowi dokonywanemu przez upoważnionego do tego
temporalistę!”

„Żadnych zmian w przeszłości!”
Zakaz  dokonywania  zmian  w  przeszłości  stanowił  najważniejszy  punkt  instrukcji.  Zostały  one

bowiem zredagowane i zaczęły obowiązywać po trzeciej podróży Tima Travellera, podczas której o
mały włos nie doszłoby do katastrofy spowodowanej nieodpowiedzialnym zachowaniem wynalazcy
maszyny w czasie, który wpłynął w niedopuszczalny sposób na przeszłość.

4. Uczestnicy ekspedycji

siedzieli więc teraz — szczęśliwi, że surowa komisja egzaminacyjna poświadczyła im wystarczającą
znajomość instrukcji — na lub między stertami wyposażenia.

Gdy  uniwersalny  pojazd  po  zamaskowaniu  do  złudzenia  przypomina  mamuta  mamy  naturalnie  do

czynienia  z  podróżą  w  epokę  kamienną.  Dlatego  też  wszyscy  byli  odpowiednio  wyposażeni.  Nosili
syntetyczne  ubrania,  do  złudzenia  przypominające  skóry  zwierząt.  Włosy  ich  były  pieczołowicie
poplątane  i  z  pomocą  preparatów  chemicznych  doprowadzone  do  koniecznej  długości,  na  ciała  zaś
nałożono  im  grubą  warstwę  biologicznie  działających  kremów  chroniących  przed  infekcjami  i
owadami a ponadto niemożliwych do odróżnienia od naturalnego brudu. Z koniecznością owłosienia
ciała  odpowiadającego  normom  epoki  kamiennej  zgadzał  się  jedynie  doktor  Mayer,  wszyscy
pozostali natomiast wyrażali swe najwyższe niezadowolenie.

5. Dr Mayer

był  lekarzem  ekspedycji.  Był  mały,  chudy  i  bardzo  wesoły,  a  w  grubej  skórze  wyglądał  zupełnie
nieźle.  Oprócz  własnej  skóry  przykrywał  go  szeroki,  bezkształtny  kawałek  ubrania,  którego  krój
stanowił  coś  pośredniego  pomiędzy  rzymską  togą  i  skórzanymi  spodniami.  Dr  Mayer  znał  się  na
wszystkich dziedzinach medycyny i miał tylko dwie wady: był całkowicie nieuzdolniony technicznie i
nie potrafił posługiwać się najprostszymi narzędziami oraz nie zwracał uwagi na formy towarzyskie.
Niezależnie od swej specjalności przydzielony był do grupy badawczej w charakterze antropologa.

6. Grupa badawcza

ekspedycji  składała  się  z  czterech  osób:  dr  Mayera,  historyka,  etnografa  i  specjalisty  do  spraw
kontaktów. Historyk nazywał się Radsch Singh. Był głęboko przekonany o tym, że zamiast etnografa
w  ekspedycji  powinien  wziąć  udział  drugi  historyk.  Etnograf  —  Thomas  McFleod  był  natomiast
zdania, że ekspedycja potrzebowała co najmniej dwóch etnografów, a z historyka mogłaby spokojnie
zrezygnować.  Poza  zasięgiem  tej  kłótni,  pozostawał  specjalista  do  spraw  kontaktów.  Pieter  van
Daagen sam prawdopodobnie nie wiedział dokładnie, na czym polegało jego zadanie w ekspedycji,
ponieważ  specjaliści  do  spraw  kontaktów  nie  byli  poddawani  odrębnemu  przeszkoleniu
specjalistycznemu.  Jego  specjalnością  było  niespecjalizowanie  się  w  niczym.  Teoretycznie
odpowiedzialny  był  za  kontakty  z  tubylcami,  które  jednakże  praktycznie  zostały  zabronione  przez
instrukcję.

7. Grupa techniczna

składała  się  z  kierującego  temporalisty,  doktora  temporalistyki  Jeana  Satikoffa,  którego  wszyscy

background image

nazywali po prostu Temp, i który obsługiwał maszynę czasu.

8. Temporalistyka

była  nauką  o  czasie  i  podróżach  w  czasie,  jednak  nie  można  było  jej  wtedy  —  mimo  ścisłego
pokrewieństwa z fizyką — nazwać naukę ścisłą. W wynalezieniu maszyny czasu wielką rolę odegrał
przypadek, ponieważ Tymoteusz Traveller opierał się w dużej mierze na intuicji. Stan temporalistyki
był więc po śmierci T.Travellera następujący : rozporządzano kilkoma ogólnymi wiadomościami o
istocie  czasu,  znano  kilka  typowych  efektów  i  umiano  budować  aparaty  do  podróży  w  czasie. Ale
nawet  najbardziej  znani  fachowcy  nie  potrafili  dokładnie  wyjaśnić,  jak  i  dlaczego  właściwie
funkcjonuje taka maszyna czasu.

9. Efekty

występujące  przy  podróżach  w  czasie  tworzyły  więc  istotne  podwaliny  temporalistyki.  Od  czasów
trzeciej  podróży  znany  jest  najważniejszy  ze  wszystkich  efektów  —  efekt  Travellera-Samarowa
mówiący  o  tym,  że  istnieje  teoretyczna  i  praktyczna  możliwość  chronoklazmu.  Od  punktu  czasu,  w
którym następuje ingerencja w przeszłość przebieg historii może różnić się od tego, który znany jest
podróżującemu  w  czasie.  Podróżnik  w  czasie,  który  zmienia  przeszłość  mógłby  przez  to  zniszczyć
swój  świat  —  po  powrocie  w  swoje  czasy  ujrzałby  zupełnie  nową  rzeczywistość.  Jedynym  co
pozostałoby niezmienione byłby fakt, że jakiś podróżny w czasie za pomocą jakiejś maszyny w czasie
wyruszył w przeszłość. Tym sposobem kółko się zamyka.

Mimo to wiedziano, że podróże w czasie są możliwe bez znacznych zmian w przeszłości, jednakże

tylko  wtedy,  gdy  wpływ  na  nią  pozostaje  poniżej  czasowego  kwantu  działania.  Każdy  większy
wpływ mógłby doprowadzić do większej lub mniejszej przemiany wszystkich następnych wydarzeń i
dlatego był jak najsurowiej zabroniony.

Efekty te były jednak wówczas jeszcze niedostatecznie zbadane, a opis ich opierał się wyłącznie

na doświadczeniach.

10. Teoria

temporalistyki  mogła  w  zamian  pokazać  jedynie  swe  wewnętrzne  sprzeczności,  nie  usuwając  ich
jednak. Istniała więc pewna liczba paradoksów, które nie zostały jeszcze wyjaśnione jak na przykład
„Paradoks  Nieśmiertelności”.  Zaobserwowano  mianowicie,  że  uczestnicy  wyprawy  w  czasie  tak
długo jak długo pozostawali w przeszłości prawie wcale się nie starzeli. Próbowano to wyjaśnić w
następujący sposób, że logicznie rzecz biorąc podróżnik w czasie nie może umrzeć zanim w ogóle się
narodzi i dlatego do czasu swojego „odjazdu” jest quasi nieśmiertelny. Wyjaśnienie to zostało jednak
zakwestionowane  jako  nienaukowe.  Nikt  jeszcze  również  nie  pozwolił  sobie  na  przeprowadzenie
eksperymentu, ponieważ dłuższy pobyt w przeszłości był wzbroniony przez instrukcje.

11. Podróż w czasie

rozpoczęła  się.  Uczestnicy  trzynastej  ekspedycji  w  przeszłość  siedzieli  więc  nieruchomo  z
instrukcjami w głowach i imitacjami kamiennych toporów w rękach.

Po  lewej  stronie  specjalisty  do  spraw  kontaktów  siedział  dr  Radsch  Singh,  który  perorował  o

znaczeniu  podróży  w  czasie  dla  badań  cech  charakteru  człowieka,  szczególnie  zaś  człowieka  epoki
kamiennej, jako że on właśnie był celem trzynastej ekspedycji.

background image

Z prawej zaś strony siedział dr McFleod i przedstawiał specjaliście do spraw kontaktów wykład

na  temat:  /  „Podróż  w  czasie  jako  narzędzie  etnografii”,  ilustrowany  przykładami  porównawczego
rozpatrywania charakteru człowieka epoki, kamiennej.

Za  nim  siedział  dr  Mayer,  który  zajęty  był  czesaniem  swej  skóry,  a  gdy  się  z  tym  uporał,  zaczął

wykazywać specjaliście do, spraw kontaktów znaczenie antropologii dla wyjaśnienia cech charakteru
ludzi epoki kamiennej.

Specjalista do spraw kontaktów wysłuchiwał więc jednocześnie i z jednakową uwagą wywodów

trzech  naukowców,  w  efekcie  czego  pozostał  w  dalszym  ciągu  niewyspecjalizowany,  do  czego  go
zresztą zobowiązano. Wszyscy byli więc zajęci i nikt nie zwracał uwagi na manipulacje temporalisty.
A  kiedy  już  specjalista  do  spraw  kontaktów  był  rozlegle  poinformowany  o  historycznych,
etnograficznych  i  antropologicznych  aspektach  człowieka  epoki  kamiennej  ogólnie  i  jego  trudnym
charakterze szczególnie kierujący maszyną temporalista zakrzyknął:

—  Moi  panowie,  jesteśmy  u  celu!  Proszę  przygotować  się.  Czas  wynosi  trzy  przecinek  siedem

cztery osiem dziewięć razy dziesięć do potęgi dwudziestej czwartej kwantów czasowych przed naszą
erą — po czym dodał — epoka kamienna, przedpołudnie.

12 Mogli wysiadać

Dr Mayer w przypływie szaleńczej odwagi bez chwili namysłu otworzył właz, za którym spodziewał
się  ujrzeć  nieznany  świat.  Przez  otwarty  luk  wtargnął  ziąb  tak  przejmujący,  że  zaskoczony  doktor
Mayer zdążył tylko wyszczękać zębami:

Eeeepoooka  Kkkaamiennna?  Lllodowa!  Odwróciwszy  się  ujrzał  Tempa,  który  właśnie  znikał  w

jasnym  otworze,  którego  kształtu  i  głębokości  nie  mógł  rozpoznać  wskutek  nagłego  oślepienia.
Pospiesznie zamknął więc lodówkę i ruszył do otworu, za którym rozciągał się przyjemny, słoneczny
krajobraz.

Pozostali  członkowie  ekspedycji  przeciągając  się  leniwie  oddalili  się  od  maszyny.  Pospieszył

więc potykając się co krok za nimi.

13. Pogoda

była po prostu wspaniała. Obecnie nie zapowiadają już takiej żadne- komunikaty meteorologiczne.

14. Specjalista do spraw kontaktów

uruchomił  już  zamaskowaną  pod  postacią  Ścierwnika  latającą  kamerę  i  obserwował  z
zaciekawieniem  kraj-

-

obraz  widziany  z  lotu  ptaka  za  pośrednictwem  odbiornika  obrazów

przestrzennych zamontowanego w „Mamucie”.

— Cóż to takiego — zakrzyknął — pewien Homo Sapiens fossilis wykonuje zdumiewające ruchy!
— Istotnie, ten anachronizm nie pasuje do niczego — odparł dr Mayer, ażeby przypadek wyjaśnić

do końca. Specjalista do spraw kontaktów donosił towarzyszom o wynikach swych obserwacji:

— Tam ktoś biegnie w słomianej sukmanie sypiąc sobie bez przerwy popiół na głowę i co chwila

rzucając się na ziemię. W innej epoce przypuszczałbym, że z pokorą oddaje się on jakimś obrzędom
religijnym. Ale już w epoce kamiennej? Niezrozumiałe.

— Może robi to na wszelki wypadek? — zastanawiał się dr Mayer.
— Ależ nie -— powiedział Temp — człowiek ten zbliża się systematycznie wykorzystując prawa

grawitacji  do  drzewa  ozdobionego  czaszkami  zwierząt.  Pewnie  to  czarownik,  który  chce  jedynie

background image

pozyskać dla myśliwych przychylność duchów…

15. Człowiek w słomianej sukmanie

przyklęknąwszy  począł  rozniecać  ogień  za  pomocą  kija  i  drewnianej  deseczki.  Przestraszeni
uczestnicy ekspedycji dostrzegli, iż jego odzienie zaczyna się palić. Wydawało im się, że zatopiony
w ekstazie mężczyzna tańczył wokół drzewa nie troszcząc się wcale o płonący ubiór. Wydawał przy
tym z siebie wstrząsające do głębi okrzyki. Nagle obejmujące go płomienie wygasły, on zaś podszedł
do  drzewa  i  ponownie  przyklękając  pogrążył  się  w  medytacjach.  W  rzeczywistości  natomiast
sprawdzał kilka pułapek rozstawionych wokół drzewa. Gdy podniósł się, trzymał w rękach trudne z
daleka do rozpoznania zwierzęta. Odciął im głowy i nadział na gałęzie drzewa. Owe „ofiary” służyły
jako przynęta.

— Jak widać taka forma łączy mistyczne z pożytecznym — z zadowoleniem stwierdził specjalista

do spraw kontaktów.

16. Spotkanie

z  ludźmi  pierwotnymi  przebiegało  zgodnie  z  instrukcją  —  mianowicie  bez  kontaktów,  ale  też  i  bez
rezultatów.

—  Jeśli  tak  dalej  pójdzie…  —  westchnął  dr  Mayer  —  jak  właściwie  zrealizujemy  punkt  piąty

instrukcji,  który  przewiduje  cotygodniowy  przegląd  maszyny  czasu?  Mysią,  że  podczas  podróży.
Przyjąwszy, że mamy za sobą milion lat… ale dlaczego niby za sobą? Jeżeli mamy je za sobą — i tak
pozostają one przed nami. Któż mógłby twierdzić, że nadchodzący wiek jest już za nami? W każdym
razie milion lat ma okrągło pięćdziesiąt dwa miliony tygodni.

—  Mimo  niczym  nie  umotywowanego  braku  drugiego  historyka—  wtrącił  historyk  —  sam

zamierzam  rozwiązać  ten  problem,  choć  pragnę  nadmienić,  że  moim  zdaniem  jeden  historyk  tu  nie
wystarczy,  ponieważ  miejsce  zbędnego  etnografa  byłoby  zapewne  wolne  gdyby  odpowiedzialne  za
wyprawę czynniki wykazały minimum zdrowego rozsądku.

Stwierdziwszy  to,  odetchnął  w  głębokim  przekonaniu,  że  nawet  sam  etnograf,  posiadający

specjalne wykształcenie w dziedzinie retoryki i lingwistyki, nie umiałby ująć tego piękniej.

—  Doktorze  Mayer,  obliczył  pan  pięćdziesiąt  dwa  razy  jeden  milion  tygodni.  Teoretycznie

prawidłowo.  Zastanówmy  się  jednak,  od  kiedy  istnieje  tydzień  w  praktyce.  Nie  dłużej  niż  około
czterech  tysięcy  lat.  Wynosi  więc  to  tylko  około  dwustu  dwunastu  tysięcy  tygodni.  Żeby  jednak
pokonać ten interwał, my nie potrzebujemy nawet całego tygodnia. W dalszej przeszłości nie istnieje
już pojęcie tygodnia. Wobec tego nie ma więc mowy o żadnych przeglądach.

—  Czy  to  pan  jest  może  przypadkiem  odpowiedzialny  za  przestrzeganie  instrukcji?  —  zapytał

zjadliwie dr Mayer.

Odpowiedzialny  za  punkt  piąty  specjalista  do  spraw  kontaktów  słuchał  tego  z  zadowoleniem.

Przeglądy można było sobie odpuścić, kontaktów z praludźmi należało unikać, wyposażenia nie było
czym uzupełniać; krótko mówiąc nic nie zagrażało spokojowi i bezpieczeństwu.

17. Pierwsza wyprawa zwiadowcza

nie przyniosła z początku żadnych szczególnych wydarzeń. Jednak później o mały włos nie doszło do
kontaktu.  Winę  za  taki  obrót  sprawy  ponosił  dr  Mayer.  Zależało  mu  bowiem  na  jak  najszybszym
zrealizowaniu założeń ekspedycji. Swoje stanowisko wyjaśnił w następujący sposób:

— Raz już widziałem taki poziom gastronomii, jaki tutaj możemy obserwować, mianowicie wtedy

background image

gdy  podróż  w  czasie  zaprowadziła  mnie  w  początek  lat  siedemdziesiątych  dwudziestego  wieku  do
środkowoeuropejskiego  miasteczka.  O  tym  właśnie  myślałem  obserwując  jednego  z  jaskiniowców
wyciągającego z piachu kawałek mięsa. Boję się dnia, w którym wyczerpią się nasze zapasy. Musimy
możliwie jak najszybciej zbadać charakter ludzi pierwotnych.

18. Radsch Singh

wysłuchał tego narzekania i odparł śmiejąc się szyderczo:

— Hola, pan jeszcze nigdy nie odbywał tak długiej podróży naukowej?
— Nie.
— Wobec tego niech pan ufa naszemu doświadczeniu. My…
— Wasze doświadczenia są gówno warte, wy…
— Niech pan się nie denerwuje! Taki żółtodziób jak pan, powinien…
— Swoje doświadczenia zebraliście przecież również podczas podróży w czasie? No nie!?
— Racja, lecz czegoś takiego właśnie panu brakuje. Niech pan mi wierzy!
Kłótnia  stawała  się  coraz  głośniejsza.  Pozostali  członkowie  ekspedycji  taktownie  oddalili  się  w

głąb lasu. Niekiedy tylko w prześwitach liści dostrzec można było ich ciemnobrązowe skóry.

Radsch Singh ze zdwojoną energią ponowił swój atak przeciwko doktorowi Mayerowi:
—  Wydaje  mi  się,  że  zgadza  się  pan  ze  zdaniem  zbędnego  tu  etnografa.  Gdybyż  tu  był  drugi

historyk…

— Pańska arogancja jest oburzająca.
— Nie sądzę. Wszędzie wyrastają kolektywy jak grzyby po deszczu, a tak skomplikowany problem

jak charakter człowieka epoki kamiennej badany być musi przez samotnego historyka. Tfu!

— Pan przecenia swoją rolę — gniewnie zawołał doktor.

19. Na skraju lasu,

do  którego  tymczasem  dotarli,  dały  się  ponownie  zauważyć  prześwitujące  przez  liście
ciemnobrązowe  skóry.  Uspokojony  tym  widokiem  dr  Mayer  odwrócił  się  do  historyka.  Ten  stał  o
kilka kroków za nim trzymając lornetkę w trzęsących się dłoniach. Zauważył bowiem, że widoczne
na  skraju  lasu  skóry  są  prawdziwe  i  natychmiast  podzielił  się  tym  odkryciem  z  lekarzem.  Kłótnia
poszła  w  zapomnienie.  Obaj  zwiewali,  by  ratować  swe  życie,  lub  przynajmniej  nie  naruszyć
instrukcji.  Nikt  ich  nie  ścigał.  Widocznie  pierwotnymi  ludźmi  kierowała  ciekawość  jedynie
wówczas, gdy śledzili sprzeczkę.

Tak oto zakończyła się pierwsza próba zapoznania się ludzi z epoki kamiennej z charakterem ludzi

współczesnych.

20. Towarzysze

tymczasem gdzieś się zawieruszyli. Gdzież oni są?

Kwestia  ta  interesowała  dr  Mayera  i  Radscha  Singha;  nam  natomiast  jest  to  zupełnie  obojętne,

gdyż  ich  spotkanie  z  ludźmi  pierwotnymi  jest  o  wiele  bardziej  interesujące  niż  spotkanie  z
towarzyszami podróży.

Dr Mayera paliła ciekawość czy tamci zbliżyli się bardziej do celu ekspedycji niż on i historyk. Po

pospiesznej  ucieczce,  nie  krępując  się  niczym  wyraził  życzenie,  by  jak  najszybciej  opuścić  epokę
kamienną. By temu zadośćuczynić, zdążał w kierunku „Mamuta” i maszyny czasu przebijając się przez

background image

gęstwinę. Radsch Singh zaś z zimną krwią pospieszał za nim.

Nagle  z  zarośli  dobiegły  ich  kwiki  i  trzaski  zmieszane  z  pochrząkiwaniem  i  piskami.  Nad  ową

kakofonią  dźwięków  górowały  przekleństwa  etnografa  McFleoda.  Radsch  Singh  wywnioskował  z
tego z zadowoleniem, że jego przeciwnik zleciał z drzewa.

Dr  Mayer  zawrócił  podejrzanie  szybko  i  ukrył  się  za  plecami  historyka.  Tymczasem  z  lasku

wyczołgał  się  etnograf,  wykuśtykał  specjalista  do  spraw  kontaktów  i  wyskoczył  dr  temp.  Jean
Satikoff.

21. Okazja,

na którą czekał historyk, właśnie nadeszła.

—  Szanowni  koledzy!  Jestem  oburzony!  Podczas  gdy  ja  w  pocie  czoła  —  tu  otarł  chustką

rozchlapane  na  łysinie  resztki  ptasiego  łajna  —  …  w  pocie  mojej  osobowości  oddaję  się  mojej
pracy naukowej, która zawiera w sobie zarówno historyczną etnografię jak i etnograficzną historię…
eeh…

— Co do której tylko ja jestem kompetentny! — wtrącił McFleod, tak że Radsch Singh całkowicie

stracił wątek i zamilkł.

Kłócąc się zawzięcie obeszli lasek i dotarli do maszyny czasu. Dr Mayer pospieszył naprzód.
Niebawem  pyskacze  stracili  ochotą  do  dalszej  kłótni  Z  wnętrza  maszyny  dobiegł  ich  bowiem

płacz.

22. Praludzie

uchronili  się  więc  przed  zbadaniem  ich  charakteru.  Podróżni  wsiedli  do  maszyny  niemalże  w
ostatniej  chwili,  bowiem  lekarz  ekspedycji  i  antropolog  zarazem  chciał  uruchomić  jedynie
uniwersalny  pojazd  „Mamut”  i  oczywiście  pociągnął  za  niewłaściwą  dźwignię.  Luk  nadal  jednak
pozostawał otwarty. Siedzący we wnętrzu maszyny czasu przeżyli w ciągu trzech sekund trzydzieści
dwa  trzęsienia  ziemi,  potop,  dwie  ery  lodowcowe,  polowanie  na  mamuta,  bitwę  morską  podczas
wojen  punickich  i  inne  drobnostki.  Wszystko  to  w  szaleńczym  tempie  przebiegało  obok,  bowiem
żaden  z  nich  nie  odważył  się  zbliżyć  do  luku.  Dr  Mayer  dygocąc  trzymał  się  mocno  akceleratora
katastrof  i  przyciągał  go  coraz  bardziej  do  siebie

3

.  W  końcu  szlag  trafił  licznik,  a  maszynę  czasu

diabli wzięli…

1. Później przemianowany na Centralny Instytut Słonecznej Temporalistyki Stosowanej.

2.  Gdybyśmy  mogli  podróżować  w  przyszłość,  byłaby  ona,  w  chwili  naszego  się  w  niej

pojawienia,  naszą  teraźniejszością.  W  końcu  przecież,  gdy  żyjemy  dzień  za  dniem,  przyszłość  staje
się teraźniejszością, a potem odchodzi w przeszłość. I dobrze się dzieje, że przyszłość otrzymujemy
niejako w homeopatycznych dawkach, gdyż jest to łatwiejsze do przyswojenia. Ponadto nikt nikomu,
nie może zarzucić, iż podczas swojej nieobecności namieszał w przyszłości, by potem wskazywać —
to  moje  dzieło.  Później  zaś  usprawiedliwiać  się:  —  Z  pewnością  nie  uczynię  tego  po  raz  drugi.
Gdyby nie obowiązywały zakazy moralne, można by także narozrabiać w przyszłości posługując się
aparatami.

3. Patrz Dodatek C

background image

KONIEC TRZYNASTEJ WYPRAWY W PRZESZŁOŚĆ

albo jak uniknąć mistyfikacji

1. Najgorsze

stało  się.  Maszyna  czasu  stała  nieruchomo  w  przestrzennym  jak  też  i  czasowym  sensie  —  na
szczęście’ jednak na mocnym podłożu! — i widocznie* nie była w stanie poruszyć się choćby o jedną
jedyną  sekundę  w  tamten  ojczysty  wiek  uczestników  ekspedycji,  który  dla  nich  normalnie  był
teraźniejszością,  teraz  jednak  należał  do  przyszłości,  podczas  gdy  dla  nas  stanowi  już  przeszłość.
Podróżni  w  czasie  wiedzieli,  jak  licznik  tempometru  pękł  w  chwili,  gdy  jego  wskazówka
wskazywała  1000  jednostek.  Temp  obliczył,  że  do  momentu,  w  którym  zawiodła  maszyna  czasu
mogło upłynąć jeszcze około czterystu lat — naturalnie na zewnątrz — ponieważ dla siedzących we
wnętrzu  maszyny  była  to  tylko  chwila.  Wobec  tego  mogli  przypuszczać,  że  jest  rok  1400,  okres
rozkwitu  średniowiecza,  o  ile  oczywiście  znaleźli  się  w  Europie  lub  jej  pobliżu.  To  można  było
jeszcze stwierdzić lecz kontakty z tubylcami były nadal wzbronione.

2. Podróżnicy w czasie

uspokajali się po przebytym szoku. Gdy dzięki obliczeniom Tempa mogli się zorientować w swoim
czasowym położeniu, jednocząc siły jęli przekonywać dr Mayera o konieczności puszczenia dźwigni
akceleratora  katastrof,  którą  wciąż  jeszcze  kurczowo  ściskał  w  dłoniach.  Gdy  im  się  to  udało,
kierujący  temporalista  zaproponował  obejrzenie  maszyny  przynajmniej  z  zewnątrz,  ażeby  ustalić
położenie  przestrzenne  pojazdu  i  jeżeli  to  możliwe  zreperować  powstałe  uszkodzenia.  Propozycja
przyjęta  została  przez  aklamację  głosami  dr  Mayera  i  Tempa  przy  trzech  wstrzymujących  się.  Po
powołaniu specjalnej „Komisji do Spraw Wysiadki” przeprowadzeniu ryzykownego przedsięwzięcia
nie stało już nic na drodze.

3. Zadania

tego  podjąć  się  miał  ochotnik,  którego  poszukiwano  i  znaleziono  w  osobie  sekretarza  specjalnej
„Komisji do Spraw Wysiadki” podczas gdy jej przewodniczący stale trwał w pogotowiu.

Dr  Mayer  poczuł  się  już  trochę  bliżej  swoich  czasów,  a  wobec  tego  znacznie  lepiej.  Tak,  że

odważył się jako pierwszy opuścić maszynę czasu. Nie straszne mu były przestrogi przed rycerzami-
rozbójnikami, czarownicami, smokami, upiorami i krwawymi Saracenami, toteż odważnie zbliżył się
do luku.

Na zewnątrz ujrzał kilka uciekających w pobliskie zarośla brunatnoskórych postaci. Zauważywszy

podobieństwo do swojej własnej skóry, a więc także i do ludzi pierwotnych, chciał już się wycofać
do  wnętrza  maszyny  czasu,  gdy  dr  McFleod  pełniący  obowiązki  rewizora  specjalnej  „Komisji  do
Spraw Wysiadki”, który trzymał się tuż za nim, zidentyfikował brunatne postaci jako małpy.

4. Tropikalna puszcza

parowała  w  przedpołudniowym  słońcu  aczkolwiek  podróżni  w  czasie  naturalnie  nie  mogli  jeszcze
wiedzieć, że , było to przedpołudnie. Wystarczy jednak, że my to wiemy.

background image

Pojedyncze  moskity,  które  po  tłustej  nocy  zrobiły  się  zbyt  leniwe,  ażeby  w  porę  znaleźć

schronienie  przed  palącymi  promieniami  słońca  z  brzękiem  i  -  u  Igą  przelatywały  obok  głowy  dr
Mayera  w  zacienioną  ciemność  luku.  Z  nie  mniejszą  ulgą  uczestnicy  ekspedycji  obrali  kierunek
przeciwny  i  opuszczali  maszynę  stojącą  na  porośniętej  wysoką  trawą  i  zaroślami  polanie  pośrodku
tropikalnej puszczy, która — jak wiemy zajęta była parowaniem w przedpołudniowym słońcu.

5. Nadeszła pora

użycia  uniwersalnego  pojazdu.  Specjalista  do  spraw  kontaktów  zajął  się  więc  tym,  co  próbował
uczynić dr Mayer wiele tysięcy lat wcześniej, a mianowicie jeszcze w epoce kamiennej. Wkrótce po
otwarciu luku ładunkowego pojazd uniwersalny stanął przed maszyną czasu. Chociaż ciągle miał on
jeszcze niestosowny całkowicie w nowym otoczeniu wygląd mamuta, nikt nie zwracał na to uwagi. W
„Mamucie” znajdowało się trochę narzędzi, których można było użyć przy reperacji maszyny czasu. I
to właśnie zadecydowało, że podróżni w czasie zabrali się do przeglądu swojej maszyny. Dr Mayer
otrzymał  polecenie  szukania  liścia  czterolistnej  koniczyny,  ponieważ  przy  reperacji  i  tak  by  tylko
przeszkadzał. Na nieszczęście nikt nie pomyślał o wyłączeniu silnika; pracował on cicho jedynie ze
względu na uszkodzenie.

6. Defekt

został  szybko  zlokalizowany.  Specjalista  do  spraw  kontaktów  Pieter  van  Daagen  słusznie
przypuszczał,  że  tkwi  on  w  kryształowej”  kolumnie  czasu  przy  czym  mniemanie  to  potwierdzał  dr
temp.  Jean  Satikoff.  Serce  maszyny  czasu,  właśnie  owa  kryształowa  kolumną,  synchronizująca
drgania  pola  czasu  wytwarzanego  przez  transformator  temporalny  z  drganiami  pola  zewnętrznego,
wyskoczyła z uchwytu i zacięła się.

7. Naprawa

zajęła  niewiele  czasu.  Kolumna  kryształowa  przebiegała  pionowo  przez  maszynę  wystając  z  niej  u
góry  na  wysokość  około  pół  metra,  co  miało  zagwarantować  optymalne  działanie  pola  czasowego.
Na tym właśnie odcinku zamocowane były na niej liczne duże haki służące celom montażowym.

Podczas  gdy  dr  Mayer  poszukiwał  w  okolicy  żądanego  liścia  koniczyny,  Temp  wdrapał  się  na

kadłub maszyny i na każdym z haków zawiązał przeprowadzoną nad kolumną linę. Następnie zszedł
na dół i jej drugi koniec umocował do „Mamuta”. Wsiadłszy do niego ostrożnie manewrował tak, że
kryształowa kolumna powoli wyciągnięta została z uchwytu i można nią było swobodnie poruszać.

Gdy więc Temp podjeżdżał powoli z powrotem, kryształowa kolumna obniżyła się i została przy

tym  naprowadzona  przez  pozostałą  trójkę  przy  pomocy  długich  gałęzi  na  właściwe  miejsce.  W
efekcie tego osiadła znów w swoim gnieździe.

8. Maszyna czasu

zaczęła  drgać.  Przez  około  pół  minuty  czterej  podróżnicy  w  czasie  —  piąty:  dr  Mayer  w  dalszym
ciągu  szukał  liścia  koniczyny  —  przypisywali  tę  wibrację  wstrząsowi  powstałemu  przy  osadzaniu
kryształowej  kolumny.  Było  to  jednak  tylko  krótkotrwałe  przeciążenie  silnika  przy  gwałtownym
wzroście  energii  od  zera  do  maksimum  spowodowanym  osadzeniem  kolumny.  Po  ułamku  sekundy
trzymali już w dłoniach jedynie kikuty gałęzi, które zostały oddzielone na granicy czasowego pola sił.
Po  maszynie  czasu  nie  zostało  ani  śladu.  Kontynuowała  podróż  powrotną  sama  i  mogła  być

background image

zatrzymana  jedynie  w  dniu  startu,  ponieważ  pobierała  niezbędną  do  powrotnej  podróży  energię  z
czasowego  napięcia  powstającego  między  punktem  wyjścia  a  współczesnym  punktem  czasowym
pobytu.

— Nie — powiedział w tym momencie dr Mayer — jest rzeczą zupełnie niemożliwą znaleźć tutaj

koniczynę z czterema listeczkami; tutaj nie ma już nawet z trzema. Ale dlaczego nic nie mówicie? Co
się sta… Gdzie jest maszyna czasu ?

Wówczas i on zrozumiał zaistniałą sytuację.

9. Samotni i opuszczeni

podróżni w czasie stali wokół uniwersalnego pojazdu,

1

 który na szczęście pozostał.

Kierujący  temporalista  wciąż  jeszcze  wbijał  wzrok  w  miejsce,,  z  którego  zniknęła  jego  maszyna

czasu.  Był  przecież  jej  współkonstruktorem  i  nie  mógł  pogodzić  się  z  faktem,  że  jego  czasowo-
mechaniczna ulubienica mogła sprawić mu tak haniebny zawód.

Historyk  i  etnograf  obejmując  się  i  wspierając  się  na  sobie  gorzko  płakali.  Zniknięcie  maszyny

czasu pozbawiło ich chęci do życia i odsunęło od ziemskich spraw. Zapomnieli o swoim wiecznym
sporze i błagali się wzajemnie o przebaczenie.

Specjalista do spraw kontaktów żuł zawzięcie trującą roślinę mając nadzieję, że przyniesie mu to

szybkie wybawienie od przeczuwanej męki i od znienawidzonych instrukcji. Wszelki ratunek uważał
za wykluczony, toteż wspaniałomyślnie oferował towarzyszom kilka trujących liści!

10. Dr Mayer

zachował spokój i jasność umysłu. Toteż przemówił następującymi słowy:

— Szanowni koledzy, drodzy przyjaciele, drodzy goście! Nie warto tracić nadziei. Nikt nie umrze

przecież,  zanim  się  nie  narodzi.  Przetrwamy  tych  kilka  wieków  i  odnajdziemy,  nasze  czasy  pod
warunkiem,  że  nie  wywołamy  chronoklazmu.  Kolega  van  Daagen  szuka  śmierci  zażywając  trującą
roślinę.  A  przecież  zanim  zadziała  trucizna,  wywołuje  ona  mdłości  i  wymioty.  Popatrzcie,
nieszczęsny już się krzywi. Pomimo tego żyje jednak nadal. Kolega specjalista do spraw kontaktów
przetrwa naturalnie to zatrucie, ponieważ jak długo przebywamy w przeszłości samobójcze próby są
z  góry  skazane  na  niepowodzenie.  Jesteśmy  teraz  zmaterializowanymi  duchami!  jesteśmy
nieśmiertelni i błąkać się będziemy dopóty, dopóki czas nas nie oswobodzi.

11. Dr Temp. Jean Satikoff

ocknął się w międzyczasie z odrętwienia i poparł stwierdzenie dr. Mayera.

—  Doktor  Mayer  ma  rację  —  powiedział.  Wszyscy  jesteśmy  tymczasowo  nieśmiertelni,

przypuszczalnie do momentu naszego odjazdu— teoria nie określa tego z całkowitą jasnością — albo
przynajmniej do dnia naszych urodzin. Jest to tak zwany paradoks nieśmiertelności stanowiący jedną
z podstaw temporalistyki. Logicznie rzecz biorąc nikt nie może umrzeć, jeśli się jeszcze nie narodził.
Teoretycznie udowodniona została niemożliwość zaistnienia takiego faktu, więc skoro nie może się
zdarzyć — nie zdarzy się.

— Dlaczego jest to niemożliwe? — zapytali jednocześnie historyk i etnograf.
—  Skoro  wiemy  o  czymś,  że  to  coś  na  pewno  się  nie  stanie  z  przyczyn,  o  których  przed  chwilą

mówiłem, zatem jest to niemożliwe. Nieprawdaż?

— To jasne — stwierdził autorytatywnie dr Mayer.

background image

—  Musimy  jedynie  uważać  na  to,  by  nie  wywołać  chronoklazmu  —  kontynuował  Temp.  —  W

przeciwnym razie nigdy nie odnajdziemy naszych własnych czasów, ponieważ wszystko będzie inne.
Ale to już należy do zadań specjalisty do spraw kontaktów.

12. Specjalista do spraw kontaktów

wciąż jeszcze żył jak to przepowiedzieli dr Mayer i Temp, aczkolwiek wydawało się, że nie sprawia
mu to specjalnej przyjemności.

Stękając i wzdychając powiedział:
— Do diabła! Musimy, nie rzucając się w oczy, dotrwać do naszego czasu — o, mój brzuch! —

musimy  stąd  odejść,  bowiem  wszelkie  kontakty  są  wzbronione.  Powinniśmy  udać  się  na  morze,
krążyć po Atlantyku gdzie jeszcze nie zagląda żaden człowiek. Oj, oj! Mój brzuch…

Wszyscy  przystali  na  tę  propozycję  lub  co  najmniej  niezdolni  byli  do  tego,  aby  zaprotestować.

Toteż  wsiedli  do  uniwersalnego  pojazdu  i  wkrótce  potem  podążali  przez  dżunglę  w  kierunku
wybrzeża.

13. Na morzu

specjalista  do  spraw  kontaktów  przeprogramował  projektor  obrazów  przestrzennych,  który  dotąd
nadawał  pojazdowi  kształt  mamuta,  teraz  zaś  maskował  go  pod  postacią  statku.  Umiejscowienie  w
czasie  dokonane  przez  kierującego  temporalistę  zostało  zakwestionowane  przez  doktora  Singha  i
doktora McFleoda, toteż wyświetlany przez projektor statek na wpół przypominał hanzeatycką koggę,
a na wpół fenicki dwurzędowiec. Wydawało się też, że przód statku przypomina smoka Wikingów.

Wkrótce urządzono się wygodnie w kołyszącym się teraz, małym wprawdzie lecz niezatapialnym

pojeździe. Podróżni w czasie opuścili wybrzeże Afryki i udali się do Słupów Herkulesa.

14. Na zachód od Gibraltaru

rozpoczął  się  na Atlantyku  szary  żeglarski  dzień  powszedni.  Historyk  r  etnograf  zapadli  na  morską
chorobę,  po  której  nigdy  nie  przyszli  całkowicie  do  siebie.  Znosili  jednak  swe  męczeństwo  z
godnością,  o  ile  człowiek  chory  na  chorobę  morską  może  w  ogóle  zachować  resztki  godności.
Zupełnie  zapomnieli  o  swym  dawnym  antagonizmie,  a  nawet  popadli  w  drugą  skrajność:  Radsch
Singh  zapewniał,  jak  chętnie  widziałby  na  swym  miejscu  drugiego  etnografa,  zaś  Thomas  McFleod
szczerze żałował, że nie odstąpił swego miejsca drugiemu historykowi. Cierpieli więc wspólnie nie
życząc  sobie  nic  bardziej  gorąco,  jak  tylko  być  znowu  w  swoich  czasach,  lecz  od  spełnienia  ich
życzenia oddzielało ich jeszcze wiele wieków, których każdy tydzień wydawał się być wiecznością.

Również  trzej  pozostali  podróżnicy  w  czasie  nie  znajdowali  prawdziwego  upodobania  w

nieśmiertelności  i  usychali  z  tęsknoty  za  ojczystą  epoką.  Dr.  temp.  Jeana  Satikoffa  dręczyły
kompleksy  niższości,  których  kompleksowość  nie  pozostawiała  nic  do  życzenia,  ponieważ  jako
kierujący  temporalista  wydawał  się  on  sobie  bez  maszyny  czasu  nie  tylko  opuszczony  i  zupełnie
niepotrzebny, lecz również śmieszny, nawet wręcz absurdalny.

— Temporalista bez maszyny czasu — skarżył się każdemu kto chciał i nie chciał słuchać — jest

jak koń bez jeźdźca… ach…, jak jeździec bez konia.

Ponadto powątpiewał czy ma prawo nazywać siebie doktorem temporalistyki, ponieważ nauka ta

wówczas jeszcze nie istniała.

Z  kolei  dr  Mayer  nie  mógł  sobie  wyobrazić  niczego  straszniejszego  i  bardziej  męczącego  od

perspektywy konieczności żywienia się przez długie wieki rybami, których zasadniczo nie cierpiał.

background image

Specjalista  do  spraw  kontaktów  wreszcie,  cierpiał  bardzo  z  powodu  jedynie  na  nim  ciążącej

odpowiedzialności  opierającej  się  na  konieczności  czuwania  przez  wieki  nad  przestrzeganiem
nakazów instrukcji. Gdyby nawet udało się uniknąć widocznych zmian w przeszłości to i tak istniało
niebezpieczeństwo, że wcześniej czy później podróżni w czasie mogliby wzbudzić zainteresowanie
tubylców,  którzy  wymyśliliby  na  ten  temat  przypuszczalnie  jakąś  bajkę,  legendę  lub  nawet
stworzyliby  nową  religię

1

.  A  cała  odpowiedzialność  za  rzekomą  mistyfikację  spadłaby  na  niego,

Pietera van Daagena.

15. Przez trzy lata

jakoś to wytrzymali. Później jednak większość z nich uległa nerwowemu podnieceniu. Roiły im się
rzeczywiste  lub  potencjalne  choroby,  opuściło  zainteresowanie  czymkolwiek,  zaczęli  dawać  upust
swoim przywarom.

16. W czwartym roku

zaczęli wątpić w swą nieśmiertelność.

Chcąc  rozwiać  wątpliwości  współtowarzyszy,  dr  Mayer  skoczył  pewnego  dnia  do  wody  w  sam

środek  stada  rekinów.  Uratowano  go  z  wielkim  trudem.  Za  pomocą  projektora  obrazów
przestrzennych rzucano rekinom na głowy całe tony złomów skalnych, przed którymi uciekały. Jeden z
nich chwycił już jednak dr. Mayera za nogę, co w efekcie przyprawiło go tylko o czkawkę i od tego
czasu okolica ta unikana jest przez rekiny.

17. Nieśmiertelność

stała więc od tego czasu pod znakiem zapytania. W pięć dni później próbował się potajemnie utopić
etnograf. Jednak w pobliżu przepływał właśnie Wieloryb Jonasz, który dopiero co dowiedział się, że
w  Morzu  Śródziemnym  nie  ma  wcale  wielorybów  i  w  interesie  nauki  wycofał  się  do  Atlantyku.
Połknął on etnografa i wielkim łukiem wypluł go na pokład.

18. Dr McFleod

złamał sobie przy tym mały palec lewej ręki i w związku z tą tragedią uważał się za zmarłego. Nagle
spostrzegł ku swemu przerażeniu hiszpańską karawelę z czarną piracką banderą na maszcie. Zerwał
się  więc,  pospieszył  do  sterowni  i  już  po  chwili  uniwersalny  pojazd  pomknął  na  zachód  Nagle
etnografowi  przypomniało  się,  że  wkrótce  ma  w  te  okolice  przypłynąć  Kolumb,  skręcił  więc  na
południe. Wtedy zwołał towarzyszy podróży.

19. Narada

rozpoczęła  się.  Etnograf  przyznał,  że  obliczenia  Tempa  były  prawidłowe,  i  że  znajdują  się  oni  w
wieku piętnastym.

—  Dlatego  —  wyjaśnił  —  możemy  liczyć  na  to,  że  ruch  statków  na  Atlantyku  zacznie  się

stopniowo  wzmagać.  Kto  wie,  może  Kolumb  uzyskał  już  zezwolenie  na  swą  wyprawę.  W  każdym
razie skończyło się już odosobnienie w tej okolicy, musimy więc udać się gdzie indziej.

Pieter  van  Daagen,  który  jako  specjalista  do  spraw  kontaktów  odpowiedzialny  za  przestrzeganie

instrukcji został nieoficjalnym szefem ekspedycji, poparł etnografa:

background image

—  Za  wszelką  cenę  musimy  unikać  kontaktów,  chronoklazmów  i  mistyfikacji.  Proszę  sobie

wyobrazić,  że  spotykamy  okręty  Kolumba,  nasza  obecność  zostaje  dostrzeżona  i  zanotowana  w
dzienniku okrętowym. Wówczas mistyfikacja byłaby doskonała; całe pokolenia historyków łamałyby
sobie głowy dociekaniami, kogo Kolumb mógł spotkać na środku Atlantyku. Trudno to sobie wprost
wyobrazić!

20. Dr Singh

dostrzegł  w  tym  sposobność  ucieczki  od  morza  i  morskiej  choroby  i  zaproponował  spędzenie
następnych  pięciu  wieków  na  wybrzeżu  Antarktydy.  Choć  etnograf  popierał  tę  propozycję,  obaj
zostali  przegłosowani  przez  pozostałych  członków  ekspedycji,  którzy  obawiali  się  panującego  tam
zimna.

21. Pieter van Daagen,

specjalista do spraw kontaktów, zaproponował więc coś zupełnie innego:

Ponieważ  Antarktyda  rzeczywiście  zupełnie  nie  nadaje  się  do  naszych  celów,  musimy  pozostać

właśnie  na  morzu.  Powinniśmy  jednak  znaleźć  jakiś  niezwykle  burzliwy  zakątek  oceanu.  Tam
możemy być wprawdzie od czasu do czasu zauważeni, do kontaktów jednak na^ pewno nie dojdzie.,
jeśli przy tym nadamy naszemu uniwersalnemu pojazdowi odpowiedni wygląd, będziemy uważani za
zwykłych żeglarzy i nikt nie zwróci na nas szczególnej uwagi.

— Zamaskujemy nasz pojazd pod postacią hiszpańskiej karaweli — zaproponował dr Mayer.
— Może lepiej holenderskiego statku — zażyczył sobie Pieter van Daagen.
—  Bez  względu  na  wszystko  holenderski  statek  i  tak  pozostanie  statkiem,  zaś  ryby  rybami  —  z

rezygnacją mruknął dr Mayer.

Specjalista  do  spraw  kontaktów  uważał,  że  okolica  południowego  cypla Afryki  jest  dostatecznie

burzliwa, a tym samym odpowiednia. Wszyscy z obojętnością zgodzili się na tę propozycję i od tej
chwili  przez  wieki  krążyli  wokół  Przylądka  Dobrej  Nadziei.  Niezwykle  rzadko  spotykały  ich  inne
statki,  których  załogi  zajęte  były  własnymi  troskami  i  ani  im  w  głowie  nie  postało  prześladować
obcych żeglarzy, zwłaszcza, że spotkania miały miejsce przeważnie podczas sztormów. Dzięki temu
piątka  nieśmiertelnych  mogła  w  spokoju  oczekiwać  na  nadejście  swoich  własnych  czasów  nie
troszcząc się o potencjalne kontakty i posądzenie o mistyfikację. Czekali więc tak i czekali, rosły im
wielometrowej  długości  brody,  słabła  pamięć;  kto  wie,  może  zapomnieli  nawet,  na  co  właściwie
czekali, kim byli. Pamiętali już tylko o jednym: kontakty i mistyfikacje były zabronione. Ślad po nich
zaginął gdzieś na początku dziewiętnastego stulecia zatarty prądem czasu…

22. Mistyfikacji

udało  im  się  w  każdym  razie  uniknąć.  Nam,  współczesnym  dwudziestego  piątego  wieku,  nie  jest
znana  ani  jedna  legenda,  podanie  lub  sekta  religijna,  w  której  jakiś  niezatapialny  statek  z
nieśmiertelną  załogą  odgrywałby  jakąkolwiek  rolę;  z  załogą,  która  krążąc  wokół  Przylądka  Dobrej
Nadziei z determinacją oczekuje dnia swego wybawienia

2

.

Pieter van Daagen, specjalista do spraw kontaktów rzetelnie wywiązał się ze swoich obowiązków.

1

 Patrz Dodatek D

2 Patrz Dodatek E

background image

PIĘTNASTA i SZESNASTA WYPRAWA

W PRZESZŁOŚĆ

albo kto zbudował terrasy w Baalbeku

1. Ważna komisja

została  powołana,  jak  wszystkie  zresztą  ważne  komisje  (pożyteczne  komisje  natomiast  po  prostu
powstają).  Otrzymała  ona  od  pewnej  nadrzędnej  instytucji  polecenie  zapobieżenia  zagrażającym
mordom i pożogom, które powoli stawały się nie do uniknięcia, przynajmniej w przenośnym, czysto
akademickim sensie.

Walczące ze sobą obozy składały się przeważnie z historyków, którzy dzielili się na terrasistów i

antyterrasistów.  Ludzie  ci  nie  mieli  jednak  nic  wspólnego  z  terrorem  i  rasizmem

1

,  lecz  jedynie

spierali się o budowlę, przy czym w grę nie wchodziło wcale posiadanie tejże. (W końcu nie żyjemy
już  w  ponurym  dwudziestym  wieku!)  Wojna  ta  jednak  legła  u  podstaw  konieczności  powołania
wspomnianej komisji.

(Jeżeli  mimo  to  poniżej  nie  będzie  już  więcej  mowy  o  wzmiankowanej  ważnej  komisji  to  tylko

dlatego,  ponieważ  nie  ma  ona  absolutnie  nic  wspólnego  z  dalszym  przebiegiem  wydarzeń,  co  nie
zmienia  jednak  faktu,  że  wobec  doniosłości  zagadnień  opracowywanych  przez  ową  komisję
rozszerzono ją o cztery podkomisje, jedenaście grup roboczych i dwie centrale koordynacyjne. Brak
wpływu ich prac na dalszy rozwój wypadków jest sprawą nieistotną).

2. Spór,

który  istotnie  przejawiał  się  w  coraz  bardziej  ostrych  formach,  miał  charakter  naukowy,  chodziło
bowiem o słynne terrasy z Baalbeku, a ściślej o sposób ich powstania. Terrasiści, krótko nazywani
Terrami, byli zdania, ie budowlę tę wznieśli przybysze z kosmosu

2

. Antyterrowie czyli Antyterrasiści

nie  mieli  naturalnie  nic  przeciwko  samym  terrasom  (co  można  by  wywnioskować  z  ich  nazwy)
uważali jednak, że są one dziełem rąk ludzkich.

Obydwa stronnictwa niezależnie od siebie rozpoczęły intensywne zabiegi w Zarządzie Podróży w

Czasie

3

,  uwieńczone  uzyskaniem  dwóch  czasomobili  na  wyprawę  w  poszukiwaniu  budowniczych

terrasów.

Zarówno  jedni,  jak  i  drudzy  mieli  jednak  swoich  szpiegów  w  przeciwnym  obozie.  Wierząc  im

bezgranicznie  każde  ze  stronnictw  wiedziało  o  projekcie  przeciwnika  i  ufało  w  tajność  projektu
własnego.

3. Dwie podróże w czasie

zostały zaproponowane jednej, a zatwierdzone już przez drugą generację administratorów podróży w
czasie. Oba obozy dysponowały przeszkoloną kadrą, która w wyznaczonym dniu mogła wystartować
jako  Ekspedycja  Badawcza  Powstania  Terrasów  w  Baalbeku  (EBPTB).  Każde  ze  stronnictw
wyznaczyło  do  udziału  w  EBPTB  po  czterech  członków  załogi  i  już  sam  ten  fakt  stał  się  dla
przeciwników przyjemną niespodzianką.

background image

4. Przyjemna niespodzianka

polegała  na  tym,  że  każde  ze  stronnictw  widziało  w  załodze  wybranej  przez  przeciwnika
reprezentantów swoich własnych poglądów. Oznacza to, że załoga EBPTB Terrów w rzeczywistości
składała  się  z Antyterrów  i  odwrotnie.  Wzięło  się  to  stąd,  że  najbardziej  tęgie  głowy  każdej  grupy
wkręciły  się  do  aparatu  kierowniczego  grupy  przeciwnej  i  zarówno  Terrasiści  jak  i Antyterrasiści
pozostawali w błogim przekonaniu, że udało im się wywieść przeciwnika w pole. Gdyby wiedzieli^
że sami znajdują się w identycznym położeniu, ich radość byłaby z pewnością mniejsza, zwłaszcza,
że  każdy  z  nich  uważał  siebie  za  nieporównanie  mądrzejszego  od  innych,  a  tym  bardziej  od  tych,
którzy głoszą tak absurdalne teorie.

5. Nieprzyjemna niespodzianka,

która spotkała ich w dniu startu, nie miała bezpośrednio nic wspólnego z przyjemną. Właściwe Biuro
Podróży w Czasie uznało oba podania za odpowiadający przepisom podwójny egzemplarz jednego i
tego  samego  wniosku.  Wobec  tego  zezwolenie  na  start  wydano  również  w  dwóch  egzemplarzach,
które w określonym czasie dostarczono obu stronnictwom. Jeszcze w dniu startu każda z powołanych
załóg święcie wierzyła w to, że stojąca na polu startowym maszyna czasu przeznaczona jest jedynie
dla  niej  i  dech  ze  zdumienia  zapierało  jej  w  piersiach,  gdy  załoga  przeciwników  bezczelnie
twierdziła to samo.

6. Kompromis

okazał  się  niemożliwy,  ponieważ  naprędce  wniesione  do  przedstawiciela  Biura  Podróży  w  Czasie
zażalenia nie przyniosły rezultatu. Obecny przy tym przedstawiciel Administracji Podróży w Czasie

3

,

którego nazwiska historia nam niestety nie przekazała, oświadczył, że tak. długo jak długo maszyny
pozostają  nieuszkodzone,  zaś  instrukcje  są  przestrzegane,  ani  jego,  ani  instrukcji  przez  niego
reprezentowanej nie interesuje zupełnie, kto zbudował terrasy w Baalbeku, czy jak się tam ta dziura
nazywa…  Swoje  kłopoty  powinny  załogi  rozwiązać  we  własnym  zakresie,  a  drugiej  maszyny  nie
można  im  oddać  do  dyspozycji  już  choćby  z  tego  względu,że  z  wyjątkiem  tej  jednej  wszystkie
pozostałe są właśnie w reperacji.

Ponieważ nikt nie chciał ustąpić, zdecydowano się w końcu na start wspólnej grupy ekspedycyjnej.

Decyzja ta nie okazała się trudna, gdyż każde ze stronnictw wiedziało przecież, że grupa przeciwnika
składa się z jego własnych agentów. Towarzyszyła temu jednakże pozorowana sprzeczka mająca na
celu uśpienie podejrzliwości przeciwnika.

7. Załoga

składała się z Heriberta McCroya — temporalisty i historyka amatora, Omara Rubiaha — historyka i
temporalisty amatora, Pawła Heidecka, zwanego Paulem — reportera „Hectic Papers” oraz doktora
Birnlera — oficjalnie historyka, głównie jednak kucharza i geniusza organizacyjnego. Nowa załoga
spełniała  wszelkie  wymagania  stawiane  przed  podróżującymi  w  czasie,  a  nawet  opanowała
instrukcje.  Cała  czwórka  ukończyła  bowiem  Kursy  Przygotowawcze  dla  Podróżujących  w  Czasie
(KPdPwC),  a  dr  Birnler  i  McCroy  należeli  nawet  do  rezerwowej  załogi  czternastej  ekspedycji
temporalnej.

Heribert McCroy podawał się za Terrasistę, W rzeczywistości był więc Antyterrasistą, z Omarem

Rubiahem  było  zaś  akurat  odwrotnie.  Kandydatura  tych  obu  nie  została  naturalnie  przez  nikogo

background image

zakwestionowana.

8. Paweł Heideck,

który w rzeczywistości nie należał do żadnego z obozów znajdował się w dużo gorszym położeniu,
gdyż wszyscy podejrzewali go o ciche sprzyjanie przeciwnikom. Posiadał on pewne doświadczenie
w  poszukiwaniu  pozaziemskich  cywilizacji,  gdyż  zanim  został  reporterem  był  przez  pewien  czas
kierownikiem grupy poszukiwaczy rozumów przy Szóstej Flocie Kosmicznej. Nic więc dziwnego, że
Antyterrasiści  dopatrywali  się  w  nim  zwolennika  teorii  Ter  ras  i  stów.  Terrasiści  natomiast
potraktowali  jego  obecność  jako  zły  omen,  gdyż  powszechnie  wiadomo  było,  że  poszukiwacze
rozumów nigdy nie znajdowali tego, czego szukali. Swój udział w wyprawie zawdzięczał więc Paul
jedynie interwencji dr Birnlera.

9. Dr Birnler

mianowicie zbliżył się do maszyny i zaczął mówić. O czym, tego zrazu sam nie wiedział dokładnie.
Należał  teraz  do  grupy Antyterrasistów,  potajemnie  był  jednak  Terrasistą,  choć  też  nie  całkowicie;
do  obozu  Terrasistów  wysłany  został  przez Antyterrasistów,  których  zaufanie  uprzednio  podstępnie
zdobył z polecenia Terrasistów, ponieważ urodził się właśnie w ich obozie. Wprawdzie jego matka
była jakoby wyrafinowanym szpiegiem Antyterrasistów, ale kto wie czy jednak nie…?

W efekcie tego dr Birnler w nic już zupełnie nie wierzył. Ciekawiło go tylko jak naprawdę było z

tym Baalbekiem i gotów był nawet podróżować z przeciwnikiem bez względu na to, kto by nim nie
był.  Tak  też  powiedział.  Przysłuchujące  się  temu  masy  ogarnął  ogromny  entuzjazm;  nie  zrozumiały
one  naturalnie  o  co  mówcy  chodziło,  dlatego  też  wystąpienie  jego  uznały  za  uroczystą  i  oficjalną
przemowę pożegnalną.

Dzięki  temu  wymienieni  czterej  uczestnicy  ekspedycji  wsiąść  mogli  do  maszyny  czasu  wśród

pełnych nadziei i entuzjazmu owacji tłumów.

10. Maszyna czasu

zmontowana  została  z  resztek  trzeciej  i  czwartej  maszyny  skonstruowana  w  ten  sposób  piętnasta
maszyna czasu była dzięki temu pojazdem niezwykle stabilnym, choć nieco ociężałym temporalnie

4

.

Nigdy zresztą nie istniało piętnaście maszyn czasowych, trwały wciąż te same — jeszcze z czasów
Travellera,  które  modernizowano  i  nadawano  im  nowe  nazwy  ze  względu  na  wymianę  zużytych
elementów  drugorzędnych.  Jedynie  serce  maszyny—  kolumna  kryształowa  i  jej  łożysko  nie  ulegały
zniszczeniu, co wydaje się okolicznością tym szczęśliwszą, że po śmierci Tymoteusza E. Travellera i
tajemniczym  zniknięciu  jego  ucznia  Mabeufa  nikomu  nie  udało  się  zgłębić  tajników  ich  naprawy.
Istniało  wprawdzie  kilka  egzemplarzy  kryształowej  kolumny,  których  liczba  ze  zrozumiałych
względów utrzymywana była przez temporalistów w tajemnicy, lecz wszystko wskazuje na to, że była
to liczba jednocyfrowa.

11. Start

przebiegał  bez  zakłóceń.  Dzięki  nowo  założonej  kolumnie  kryształowej  maszyna  czasu  wkrótce
osiągnęła znaczną prędkość dwóch milionów jednostek i zbliżyła się ku pierwszemu wiekowi, który
był pierwszym celem ekspedycji.

background image

12. Cel

wyznaczony  został  w  wyniku  wszechstronnych  rozważań,  które  zaakceptowane  zostały  nawet  przez
Terrasistów,  aczkolwiek  spodziewali  się  oni  pozaziemskiego  rozwiązania  zagadki  właściwie  w  o
wiele  głębszej  przeszłości.  W  każdym  razie  podróżnicy  wiedzieli,  że  już  w  pierwszym  i  drugim
wieku terrasy posłużyły Rzymianom jako fundamenty pod słynny kompleks świątyń w Heliopolis.

—  Ci  Rzymianie  byli  naprawdę  praktycznymi  ludźmi  —  powiedział  dr  Birnler.  —  Byłoby

prawdziwym  marnotrawstwem  pozostawienie  tych  pięknych,  dużych  i  solidnych  terrasów  pustych  i
niewykorzystanych.

Pierwszy  wiek  był  więc  bez  wątpienia  najbardziej  odpowiednim  punktem  czasu  do  obejrzenia

terrasów,  zwłaszcza,  że  kilku  czołowych  Antyterrasistów  głosiło,  iż  Rzymianie  sami  zbudowali
fundamenty  pod  swoje  świątynie.  Jeżeli  pogląd  ten  okazałby  się  jednak  fałszywy  (o  czym  byli
przekonani nie tylko wszyscy Terrasiści lecz i większość Antyterrasistów),  można  byłoby  posuwać
się dalej w przeszłość.

Poszukiwania  prowadzone  wcześniej  (wcześniej  w  rozumieniu  podróżujących  w  czasie  czyli

historycznie  później)  nie  miały  w  każdym  razie  sensu;  wśród  członków  ekspedycji  nie  było  na
szczęście zwolenników owej ekstremalnie antyterrasistycznej teorii, która próbowała udowodnić, iż
najpierw  Rzymianie  wybudowali  swoje  świątynie,  później  zaś  technicznie  doskonalsze  generacje
wybudowały pod nimi terrasy.

W  każdym  razie  czterej  podróżnicy  w  czasie  znajdowali  się  w  drodze  do  celu  i  oddawali  się

wspólnym wzniosłym myślom o tym samym. (Zwykłe myśli może mieć każdy).

13. Myśli Pawła Heidecka

są warte opublikowania. Rozważał możliwości szybkiego’ dostarczenia własnej redakcji doniesień o
wynikach  badań.  Trochę  znając  się  na  temporalistyce  zamierzał  bowiem  odłożyć  potencjalnie
sensacyjne sprawozdania na podróż powrotną, tak by redakcja „Hectic Papers” mogła na podstawie
sprawozdań  przesłanych  przed  powrotem,  lecz  wcześniej  przygotowanych,  zredagować  wydanie
nadzwyczajne.  Nie  zamierzał  przekazywać  jednak  swych  relacji  wcześniej  niż  na  dwa  dni  przed
powrotem,  gdyż  taki  okres  czasu  był  dostateczny  dla  jego  redakcji,  zbyt  krótki  zaś  dla  potrzeb
konkurencji.

Przedsięwzięcie  to  nie  mogło  mu  się  zresztą  udać,  o  czym  przekonamy  się  później.  Lecz

sprawiedliwości  stało  się  zadość,  bowiem  Paul  układając  swe  plany  nie  respektował  zasad
instrukcji.

14. Czas lądowania

zbliżał się według (stosunkowo niedokładnych) wskazań tempometru i Heribert McCroy zredukował
o połowę napęd czasowy, żeby nie minąć się z celem. Na szczęście Paul pamiętał jeszcze z czasów,
w  których  był  poszukiwaczem  rozumów,  że  dolegliwości  reumatyczne  zwiększają  się  wraz  z
rosnącym  oddaleniem  od  Ziemi;  teraz  zauważył  taki  sam  efekt  oddalania  się  w  czasie.  Przeliczając
lata  świetlne  na  lata  zwykłe  i  wprowadzając  czynnik  odpowiadających  im  dolegliwości
reumatycznych,  stwierdził  za  pomocą  prostego  równania,  że  tempometr  przypadkiem  funkcjonuje
prawidłowo.

Temponauci  znali  już  dokładnie  czas,  w  którym  mieli  się  znaleźć,  nie  mogli  jednak  określić

miejsca. Uniwersalny pojazd, bez którego żadna szanująca się ekspedycja temporalna nie wyrusza w
drogę,  zaopatrzony  był  w  generator  antygrawitacyjny,  co  przy  ścisłym  sprzężeniu  z  maszyną  czasu

background image

tworzyło  czasowo-ruchomy  i  zarazem  zdolny  do  latania  kompleks.  Podczas  podróży  maszyna  czasu
unosiła się więc wysoko ponad Ziemią, co wprawdzie pozwalało jej uniknąć wypadków podobnych
do  tego,  który  zdarzył  się  Jacquesowi  Mabeufowi

5

,  było  jednak  przyczyną  częstego  znoszenia  jej  z

kursu.

Na  domiar  złego  w  chwili  gdy  czterej  poszukiwacze  terrasów  osiągnęli  swój  cel,  a  mianowicie

pierwszy wiek, panowała jeszcze noc, co dodatkowo utrudniało lokalizację miejsca lądowania.

15. Tuż po przybyciu

Paul  i  Heribert  McCroy  chcieli  rozpocząć  poszukiwania,  lecz  Omar  Rubiah  i  dr  Birnler  nazywany
również  Birne  (ale  tylko  przez  temporalistów)  proponowali  poczekać  do  rana  i  inwigilować
tymczasem  miejscową  ludność.  Birne  powoływał  się  na  swój  autorytet  specjalisty  do  spraw
organizacji, Omar zaś na swe doświadczenie człowieka Wschodu, przy czym fakt, że urodził się on
na jednym z księżyców Jupitera, a na Ziemię przybył po raz pierwszy właśnie z okazji wyprawy, nie
odgrywał tu żadnej większej roli,

16. O świcie

oczom podróżnych ukazał się górzysty krajobraz z pobłyskującym w dali jeziorem Genezaret. Sądząc
po słońcu był styczeń. Wszyscy czterej podróżnicy stwierdzili zgodnie, że zniosło ich zbyt daleko na
południe.

—  Nie  pozostaje  nam  nic  innego  jak  tylko  wiać  stąd!  —  zawołał  Heribert  McCroy  przerażony  i

włączył generator antygrawitacyjny na pełne obroty (ta typowa czynność jest szczególnie intensywnie
trenowana  podczas  KPdPwC),  co  pozwoliło  na  natychmiastowe  oderwanie  się  od  Ziemi.  Gdy
podróżnik w czasie reaguje tak gwałtownie, może naturalnie chodzić jedynie o zachodnie instrukcji.

—  Musimy  wiać  stąd  —  powtórzył  Heribert  —  w  przeciwnym  razie  wpadniemy  w  diabelskie

tarapaty, to znaczy w Nowy Testament.

— To przecież nie to samo — odezwał się Omar z naganą.
— W zasadzie on ma rację — pomyślał dr Birnler.
— Jeżeli jesteśmy istotnie w początkach pierwszego wieku… — zaczął..
( — Za to gwarantuję — wtrącił Paul i złym wzrokiem wpatrzył się w swoje lewe kolano.)
— … i chcemy przestrzegać instrukcji, to miejsce jest ku temu najmniej odpowiednie. Rozumiecie

— mistyfikacje itp… Nie mogę sobie wyobrazić, jakim cudem moglibyśmy ich tutaj uniknąć.

— Dlaczego akurat tutaj? — zapytał Omar. Rzeczywiście, krytyczny punkt mistyfikacyjny zniknął

im już bowiem z oczu, a maszyna z dużą prędkością przesuwała się na północ, by po kilku chwilach
osiągnąć Bekę — dolinę między górami Libanu i Antylibanu, gdzie — jak wiadomo — znajdują się
owe wielokrotnie wspominane już terrasy.

17. Terrasów

nie  mogli  jednak  odnaleźć.  Krążyli  nad  doliną  wypatrując  ich  śladu.  Nigdzie  jednak  nie  mogli
dostrzec ogromnej płaszczyzny lub przynajmniej pojedynczego obrobionego kamiennego bloku. Birne
zastanowił się intensywnie przez chwilę, po czym rzekł:

—  Ze  względu  na  fakty,  jakich  dostarczają  nam  nasze  obserwacje,  stwierdzić  musimy,  że  tych

terrasów wcale tu nie ma.

Pozostali  uczestnicy  wyprawy  zgodzili  się  z  tym  błyskotliwym  wnioskiem.  Rozczarowani

background image

zrezygnowali z lądowania i naradzali się, co dalej robić. Wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi,
wywołująca kontrowersje budowla jeszcze nie istniała i nic nie wskazywało na to, by w najbliższych
dniach ktoś chciał przystąpić do jej wznoszenia.

—  Więc  jednak  Rzymianie!  —  zauważył  lekkomyślnie  Paweł  Heideck,  co  wzbudziło

natychmiastowy sprzeciw jego współtowarzyszy:

— Co za bezsens!
— Co za bezsens!
— Jak to — Rzymianie?! Bardzo by mnie to zdziwiło.
—  Ja  też  nie  mogę  w  to  uwierzyć,  przecież  Rzymianie  nie  używali  do  swych  konstrukcji  tak

wielkich bloków i w ogóle…

18. Przesunięcie w czasie

było  więc  konieczne  i  zostało  przeprowadzone.  Heribert  McCroy  przesunął  odrobinę  wskazówkę
celownika  czasowego  i  nacisnął  odpowiednią  dźwignię.  Przez  otworzony  nagle  właz  dojrzeli
przenikające się pod nimi cienie, których nie byli jednak w stanie zidentyfikować ze względu na pęd
maszyny: w chwilę potem tempomobil zatrzymał się, a oczom ich ukazały się niespodzianie terrasy.
Spotkała  ich  jednak  nieprzyjemna  niespodzianka.  Oto  na  obszarze  o  powierzchni  89  na  50  metrów
nabierała  kształtu  świątynia  Jupitera,  ze  względu  jednak  na  obecność  budowniczych  nie  mogli
wylądować.

—  Najpierw  nie  było  tu  nikogo,  kogo  można  było  poobserwować,  a  teraz  jest  tu  zbyt  wielu

tubylców i cudzoziemców naraz. Ta cała temponautyka przestaje już być zabawna! — wściekał się
Omar.

19. Sytuacja

wyglądała  rzeczywiście  niewesoło.  Dwa  tak  nieefektywnie  dobrane  punkty  czasu  odpowiadały
dwóm  bezpośrednio  z  nimi  sąsiadującym  temporalnym  poziomom  makrokwantów,  to  znaczy
interwałowi pomiędzy tymi dwoma wartościami własnymi kryształowej kolumny, a co za tym idzie’
moment rozpoczęcia budowy był za pomocą tej maszyny czasu nie do uchwycenia.

— A jednak byli to Rzymianie — w dalszym ciągu! upierał się Paweł.
Trwałość  jego  poglądów  zdawała  się  być  uwieńczona  sukcesem,  ponieważ  dr  Birnler  wyraźnie

spuścił z tonu:^

— Hmmm — powiedział — czyżby te terrasy zostały rzeczywiście zbudowane przez tych samych

ludzi, którzy w tej chwili wznoszą na nich świątynie? Nawet przy takim założeniu przyjąć musimy, iż
miało to miejsce w pierwszych stuleciach, a więc… Dziwna sprawa, zawsze myślałem, że terrasy są
dużo starsze — mówiąc to rozejrzał się bezradnie.

— Technika, którą posługują się budowniczowie świątyni nie wystarczyłaby do tego, by podnieść

i dokładnie układać tak wielkie głazy. Nie mówiąc już o ich transporcie z kamieniołomów. Problem
jest nie do rozwiązania. Nasza wyprawa nie przyniesie pewnie żadnych rezultatów. To przykre, ale
nic na to nie poradzimy — stwierdził Omar Rubiah.

Chcąc  nie  chcąc  reszta  uczestników  wyprawy  musiała  pogodzić  się  z  takim  obrotem  sprawy.

Przystąpiono więc do przygotowań do powrotu. Paweł zamknął właz i rozpoczęła się przebiegająca
w ponurym’ nastroju podróż powrotna. Reporter zrezygnował nawet z rozesłania temporalnej poczty
butelkowej, odkładając planowaną-relację do czasu wykrystalizowania się poglądów temporalistów
i historyków.

background image

20. Powrotowi

z  nieudanej  wyprawy  towarzyszyła  największa  dyskrecja,  tak  długo  w  każdym  razie,  jak  długo  nie
znaleziono winnego. Oczywiście przede wszystkim winę przypisywano , konstrukcji maszyny, która
nie  mogła  osiągnąć  właściwego  momentu  czasowego.  Niektórzy  część  winy  zrzucili  na  tego,  kto  tę
właśnie  maszynę  wybrał  (choć  powszechnie  było  wiadomo,  że  nie  było  z  czego  wybierać,  o  czym
informował  już  przed  wyprawą  przedstawiciel  administracji  (jeszcze  inni  stawiali  pod  pręgierzem
opinii  człowieka  odpowiedzialnego  za  ostatnią  modernizację  maszyny  choć  również  było
powszechnie wiadomo, że nie miał on nic wspólnego z częstotliwością kryształowej kolumny, gdyż
tę skonstruował jeszcze Tim Traveller, którego już w żaden sposób nie można było niczym obciążyć).

21. Nie było natomiast żadnych wątpliwości

co  do  rzetelności  samej  załogi.  Oceniono  ją  tak  wysoko,  że  jej  członkowie  otoczeni  powszechnym
szacunkiem  wzięli  udział  w  podsumowaniu  wyników  ekspedycji.  (W  międzyczasie  obradował
uroczysty  kongres  temponautów,  którego  uczestnicy  postanowili,  że  w  przyszłości  będzie  się  im
okazywać jeszcze więcej szacunku i uwagi).

22. Paul triumfował

Jako  członek  ekspedycji  był  jedynym  reporterem  na  odbywającym  się  przy  drzwiach  zamkniętych
posiedzeniu  najwybitniejszych  uczonych  rozpatrującym  zagadnienia  związane  z  przebiegiem
wyprawy. Jego reporterskie serce nigdy jeszcze nie biło w tak szalonym rytmie jak teraz. Przypadek
,,Baalbek”  uważał  bowiem  za  wyjaśniony  i  oczekiwał  teraz  tylko  na  potwierdzenie  własnych
domysłów przez szacowne zgromadzenie, aby jutro móc jako pierwszy przedstawić swojej redakcji
extra materiał na extra wydanie.Oczyma duszy widział już swój artykuł rozpowszechniony w całym
znanym wszechświecie i opatrzony nagłówkiem składanym wielkimi czcionkami. Nie mógł się tylko
zdecydować  czy  powinien  on  brzmieć  „Baalbekitis”,  czy  „Terrasitis”  i  w  końcu  zdecydował  się
pozostawić to do decyzji redaktora.

23. Niespodziewana możliwość

rozwiązania  nurtującej  badaczy  zagadki  nadeszła  z  najmniej  spodziewanej  strony,  a  mianowicie  ze
strony  administracji.  Stwierdziła  bowiem  ona  w  międzyczasie  swoją  pomyłkę  przy  rozpatrywaniu
podań o przydział maszyny. Znaczy to, że przyjęto’ do wiadomości istnienie dwóch odrębnych podań,
a że jedno z nich rozpatrzono już pozytywnie, wypadało podobną decyzją opatrzyć drugie.

W  przeciwnym  wypadku  podróżnicy  w  czasie  z  pewnością  nie  otrzymaliby  zgody  na  powtórne

wykorzystanie maszyny czasu w tym samym celu nawet wtedy, gdyby od nowa zapisali się do kolejki.

24. Przypadek

chciał,  że  w  tym  samym  czasie  wróciła  z  reperacji  nowsza  maszyna  czasu,  której  kolumna
kryształowa charakteryzowała się większą częstotliwością własną, a co za tym idzie, także interwały
pomiędzy  osiąganymi  punktami  czasowymi  były  mniejsze  niż  w  poprzednio  użytym  tempomobilu.
Pozwalało to żywić nadzieję na dotarcie w czasy rozpoczęcia budowy terrasów. Radość, którą fakt
ten wzbudził u zwolenników przeciwnych koncepcji ich pochodzenia, była tak wielka, że chwilowo
zapomnieli o swej rywalizacji i nie spierali się zbyt długo o skład nowej załogi, lecz niezwłocznie
wysłali w drogę poprzednią.

background image

25. Start szesnastej podróży w czasie

również  przebiegł  bez  zakłóceń.  Temponauci  postanowili  rozpocząć  eksplorację  w  tym  samym
punkcie  czasu  co  poprzednio,  a  więc  w  pierwszym  stuleciu.  Przeskoczony  wówczas  odcinek  czasu
tym razem zbadać chcieli krok po kroku. Wszyscy zgodzili się na taką taktykę, choć niektórzy nie bez
indywidualnych przemyśleń, o czym wkrótce się przekonamy.

26. Przybyli

na miejsce równie pomyślnie. Paweł Heideck po konsultacji ze swoim lewym kolanem stwierdził, że
tempometr spóźnia się o kilka lat (wykluczony był bowiem fakt, że jego lewe, dotknięte reumatyzmem
kolano, przyspiesza). Maszyna wylądowała szczęśliwie w latach dwudziestych pierwszego stulecia.
Bez trudu odnaleziono dolinę między Libanem i Antylibanem, toteż można już było zaczynać wielkie
przedsięwzięcie. Tak jak się spodziewano terrasy jeszcze nie istniały. Skąd więc wzięły się później?

27. Omar Kubiah zmarszczył czoło.

— Co ci jest? — zainteresował się Heribert.

— Nic takiego — mruknął Omar niezadowolony.
—  Taak,  naturalnie.  O  czymże  więc  rozmyślałeś?  —  zdziwił  się  Heribert.  —  Przecież  już

wcześniej  byliśmy  tutaj,  to  znaczy  naturalnie  nie  wcześniej,  ale  w  tym  samym  punkcie  czasu,  mam
więc na myśli wcześniej, ale w tym samym momencie… zresztą mniejsza i tym, sam rozumiesz.

— Nie, nie myślałem o terrasach — pokręcił głową Omar.
— Żałuję tylko, że znowu nie udało nam się podsłuchać tubylców, a może wy kogoś widzicie?
Paul wyglądał intensywnie przez okienko.
— Faktycznie, nie widać żadnego człowieka — powiedział,
— Ale miejsce się zgadza i zaraz będą terrasy.
— Ale skąd one się tu wezmą? Oto jest pytanie! — wtrącił Heribert McCroy..
Milczący dotychczas dr Birnler wysunął propozycję.

28. Propozycja doktora Birnlera

wyglądała następująco:

— Sądzę, że tym razem powinniśmy spróbować podsłuchać rozmowy tubylców. Takie terrasy nie

dadzą się przecież w mgnieniu oka udeptać, jeśli ich twórcami byli rzeczywiście Rzymianie. Przecież
same przygotowania musiały zająć wiele czasu. Zazwyczaj sporządzane są najpierw projekty, które
następnie  się  odrzuca,  potem  brakuje  finansów,  to  znów  ludzi  itd.  Takie  są  prawa  gospodarki
budowlanej.  Bardzo  by  mnie  więc  zdziwiło,  gdyby  tubylcy  nic  jeszcze  o  żadnym  projekcie  nie
słyszeli.

A jeśli nie możemy ich tutaj obserwować, bo ich tu nie ma, musimy poszukać ich sami. Zapewne

coś wiedzą. Jeśli projektanci są już  na  miejscu,  dowiemy  się  o  tym,  gdyż  zawsze  rzuca  się  w  oczy
fakt  pojawienia  się  w  okolicy  nadzwyczajnych  ilości  pergaminu  czy  papirusa.  Być  może,  że  ludzie
uciekli  w  góry,  by  nie  być  zmuszonymi  do  niewolniczej  pracy  przy  budowie.  Gór  jest  tutaj
wystarczająco dużo.

— Racja — potwierdził Heribert. — Ale nie możemy też zaniedbać zbadania terenu — pobrania

próbek  gruntu,  pomiarów  kąta  nachylenia  itp.  Potem,  gdy  terrasy  się  już  pojawią,  będzie  na  to  za
późno. Dla zaoszczędzenia czasu proponuję skorzystać z pojazdu uniwersalnego. Nocą dwóch z nas

background image

podsłuchiwać  będzie  ludność,  pozostali  zajmą  się  sondowaniem  terenu.  Inwigilatorzy  ukryci  w
pojeździe  muszą  oczywiście  powrócić  przed  świtem,  aby  maszyna  czasu  była  w  odpowiednim
momencie znowu gotowa do lotu.

—  Dobry  pomysł.  Chętnie  zajmę  się  odszukaniem  tubylców  —  powiedział  dr  Birnler.  —  Kto

pójdzie za mną?

—  Ja!  —  zawołał  Paweł  z  zapałem,  ponieważ  opis  społeczeństwa  pierwszego  stulecia

interesował  go  z  punktu  widzenia  reportażysty  o  wiele  bardziej  niż  nudna  drobiazgowa  praca  w
pobliżu maszyny.

— W porządku — zgodził się Heribert rzucając przy tym ukradkowe spojrzenie w stronę Omara.

— Wobec tego Omar i ja pozostaniemy tutaj i obejrzymy sobie okolicę.

— Może znajdziecie przynajmniej resztki ogrodzenia budowy albo chociaż przewróconą tabliczkę

drewnianą,  na  której  obalony  w  międzyczasie  cesarz  rzymski  zapowiada  budowę  świątyni  —
zażartował Paweł.

29. Całą noc

spędzili  więc  Paweł  i  Birne  w  pojeździe,  usiłując  odnaleźć  i  podsłuchać  tubylców.  Niewątpliwie
wyczerpujące  sprawozdanie  z  ekspedycji  nie  przynosi  jednak  prawie  żadnych  wyników  tego
rekonesansu.  Być  może  podróżnicy  nie  znaleźli  żadnych  tubylców,  a  jeśli  nawet  ich  spotkali,  nie
potrafili zrozumieć ich dialektu. Możliwe też, że zostali odkryci i musieli się wycofać, lub też pojazd
ich uległ awarii i całą noc spędzić musieli na jego reperacji. Niewykluczone też, że ze względu na
przeżycia, które zgotował im poranek, zapomnieli o wydarzeniach nocy.

30. O świcie

bowiem,  gdy  zgodnie  z  umową  wrócili  z  powrotem,  stwierdzili,  że  maszyna  wraz  z  Omarem  i
Heribertem zniknęła bez śladu. O tym, jak wstrząsającym dla każdego podróżnika w czasie jest takie
odkrycie, mieli już okazję przekonać się czytelnicy z relacji o trzynastej ekspedycji.

O  ile  jednak  tamci  pechowcy  wiedzieli  przynajmniej  komu  przypisać  winę  za  tak  fatalny  obrót

sprawy,  o  tyle  dr  Birnller  i  Paul  stanęli  bezradnie  w  obliczu  zagadki,  nad  rozwiązaniem  której  na
próżno łamali sobie głowy.

Ponieważ ktoś, kto jedynie myśli i nic przy tym nie robi, jest dosyć nudny, chcemy w międzyczasie

zająć się losem pozostałych temponautów jak również maszyny czasu.

31. Czytelnik

tymczasem  mógł  zapomnieć  o  tym,  że  Omar  był  z  pozoru  i  Antyterrasistą,  a  w  rzeczywistości
Terrasistą, Heribert zaś oficjalnie należący do Terrasistów skrycie sprzyjał Antyterrasistom, ale na
szczęście  przynajmniej  ci  dwaj  jeszcze  o  tym  pamiętali.  Toteż  każdy  z  nich  widział  w  drugim
swojego  sprzymierzeńca  i  gdy  tylko  Birne  i  Paul,  którzy  z  powodu  swego  naturalnego  stanowiska
uważani byli za niepewnych, wreszcie odeszli, Omar i Heri uznali, że godzina ujawnienia się wybiła.

32. Heribert McCroy

odczekał, aż pojazd uniwersalny przekroczy granicę słyszalności i oświadczył z zadowoleniem:

— No, nareszcie pozbyliśmy się ich.
Podczas gdy Omar zastanawiał się nad przyczyną takiego wystąpienia, jego partner ciągnął dalej:

background image

— A  może  ty  wiedziałeś  o  co  chodzi  tym  dwóm,  bo  ja  nie.  Po  nich  wszystkiego  można  się  było

spodziewać. Teraz nareszcie jesteśmy we własnym gronie; jesteśmy przecież sojusznikami. Mówiąc
to sądził, iż dostatecznie jasno wyraził przekonanie, że obaj są Antyterrasistami.

— Skąd wiesz… — mruknął Omar. Sądził, że Heri, którego uważał za Terrasistę domyślił się jego

przynależności do tej samej grupy.

Heribert zrobił jakiś nieokreślony, ale bez wątpienia niedbały ruch ręką:
— W końcu od razu można zauważyć tego, kto reprezentuje rozsądny punkt widzenia. Jedna może

być tylko właściwa odpowiedź na nurtujące nas pytanie.

— Masz rację.
— A teraz, skoro już się dogadaliśmy… mam pewien pomysł.
— To dziwne, bo ja też. Pomyślałem, że moglibyśmy..

33. Pomysły

zostały  przedstawione  (przy  czym  okazało  się,  że  obaj  pomyśleli  o  tym  samym)  i  wkrótce  potem
wprowadzone w czyn.

34. Czyn ten

wyglądał następująco: uważający się za sojuszników Omar Rubiah i Heribert McCroy postanowili na
własną  rękę  zbadać  zagadkę  powstania  terrasów,  by  całą  sławę  odkrywców  zagarnąć  dla  siebie  i
swoich  ugrupowań.  Po  realizacji  tego  zamierzenia  powrócić  mieli  do  tego  samego  punktu  czasu,  z
którego  wyruszyli,  by  zabrać  na  pokład  Paula  i  dr  Birnlera  wraz  z  ich  uniwersalnym  pojazdem.  W
końcu nie byli przecież potworami.

Najpierw  posunęli  się  w  czasie  o  około  pięćdziesiąt  lat  w  kierunku  przyszłości.  Mogło  to  być

kilka lat mniej lub więcej, gdyż nie mając do dyspozycji Paula i jego reumatycznego kolana, nie byli
w stanie dokładnie tego ustalić. W każdym razie po wylądowaniu dostrzegli znowu same terrasy, nie
znaleźli  jednak  żadnych  wskazówek  co  do  sposobu  ich  powstania.  Za  to  po  raz  pierwszy  w  ciągu
całej  ekspedycji  dostrzegli  w  pobliżu  ludzką  istotę.  Był  to  opalony  na  brąz  około  ośmioletni
chłopczyk.

35. Dziecko

pochodziło (sądząc po tym, że jego ubiór składał się z sandałów i białej tuniki) ze średnich warstw
społecznych.  Majstrowało  coś  zawzięcie  przy  jednym  z  kamieni,  a  gdy  wreszcie  obejrzawszy
krytycznie swoje dzieło (dłubiąc przy tym z zadumą w nosie) zdecydowało się odejść polną drogą w
kierunku doliny, obaj podróżnicy w czasie odważyli się podejść na tyle blisko, że z radością mogli
stwierdzić,  iż  na  obserwowanym  przez  nich  kamieniu  chłopczyk  pozostawił  jakiś  napis.  Ponieważ
jednak nie znali języka, a odpowiednie słowniki pozostały w pojeździć uniwersalnym, nie pozostało
im  nic  innego  jak  sporządziwszy  kopię  wartościowego  znaleziska

6

  wystartować  do  dalszych  badań

eksperymentalnych.

36. Obaj podróżnicy

ponawiając  próby  wyjaśnienia  tajemnicy  okrywającej  powstanie  terrasów,  kilkakrotnie  jeszcze
cofali się w przeszłość, lecz bez godnych odnotowania rezultatów. Najpierw cofnęli się tylko o rok,
lecz  zobaczyli  jedynie  bezludną  okolicę  i  gotowe  już  terrasy.  Następnie  cofnęli  się  jeszcze  o  dwa

background image

lata, gdzie zobaczyli tego samego lecz pięcioletniego wówczas chłopca, który ponownie (względnie
dopiero teraz) wałęsał się wokół terrasów.

Gdy  i  tym  razem  dziecko  oddaliło  się,  śpiewając  i  podskakując  Omar  i  Heri  pospieszyli  ku

terrasom  z  nadzieją,  że  odkryją  nowy  (tzn.  starszy)  napis.  Z  rozczarowaniem  ujrzeli  jedynie  mokrą
plamę. Przypuszczalnie chłopczyk nie umiał jeszcze pisać. Na wszelki wypadek jednak i to miejsce
sfotografowali. (Przy późniejszej ocenie dorobku ekspedycji mieli wiele trudności z udowodnieniem
autentyczności owego dokumentu).

Kolejne  cofnięcie  o  pięć  lat  nie  przyniosło  żadnych  zmian  w  obserwowanym  krajobrazie.

(Chłopczyk zapewne nie nauczył się jeszcze chodzić, możliwe też, że jeszcze się nie urodził).

Identyczny  rezultat  przyniosły  dalsze,  przeprowadzane  z  pięcioletnim  interwałem,  sondaże  czasu.

Heribert  i  Omar  nie  mogli  się  nadziwić  całkowitemu  brakowi  zainteresowania  budowlą  ze  strony
tubylców. Terrasy wyglądały jak napełniony po brzegi pojemnik na papiery i naturalnym byłby fakt
uprzątnięcia ich pewnego pięknego dnia przez jakiegoś małego zielonego ludzika. Omarowi przyszła
do głowy myśl, która mogła mieć pokrycie w rzeczywistości, że ktoś jedynie przez roztargnienie nie
uprzątnął do tej pory nie pasującego tu monstrum. Kto, to było jasne.

Z rozważań tych wyrwały go słowa Heriego:
— Wydaje mi się, że przez cały czas natrafiamy na nieodpowiedni punkt czasu. Zastanawia mnie

fakt, iż w okolicy, która powinna być gęsto zaludniona, nigdy nie spotkamy ludzi.

— No jasne! — z entuzjazmem wykrzyknął Omar— to, o co się człowiek nie troszczy, nie może

być dziełem jego rąk. To jasne jak słońce! Ależ durnie z tych Antyterrasistów!

Heriberta zatkało.
— Jak, proszę? — wyjąkał.
Następującą  po  tym  scenę  wzajemnego  zdemaskowania  każdy  sam  może  sobie  wyobrazić,

zwłaszcza, że tak czy inaczej nic bliższego o niej nie wiadomo.

Ze  zrozumiałych  względów  sami  uczestnicy  zajścia  nie  wypowiadali  się  później  na  ten  temat.

Wiemy jedynie, że po zakończeniu ożywionej dyskusji nastąpiło pojednanie, względnie zawieszenie
broni,  po  czym  obaj  jej  uczestnicy  niezwłocznie  postanowili  powrócić  do  tego  punktu  czasu,  w
którym zostawili pojazd uniwersalny razem z Paulem, Birnlerem i apteczką podróżną.

37. Pomyłka

w  obliczeniu  czasu  lądowania  była  do  przewidzenia,  wkrótce  też  dała  znać  o  sobie.  Wskutek
niedokładnych  wskazań  tempometru  (a  może  niedokładnego  ich  odczytania  spowodowanego
rozległymi  opuchnięciami  wokół  oczu  naszych  bohaterów)  Omar  i  Heri  wylądowali  w  miejscu
znajdującym się o S kwantów makroczasowych za momentem swego startu, to znaczy w około cztery
miesiące później

1

. Któż jednak opisze zdumienie naszych wędrowców, które ogarnęło ich na widok

obrazu,  jaki  ukazał  się  ich  podpuchniętym  oczom

2

.  Po  wylądowaniu  ujrzeli  bowiem  w  miejscu,  na

którym powinny znajdować się terrasy, ożywiony plac budowy ze względu na liczebność ludzkiego
mrowiska przypominający opisany przez temponautę Alberta Fogga

3

 plac budowy wieży Babel.

38. Plac budowy

wywierał  rzeczywiście  niewiarygodnie  silne  wrażenie.  Na  wpół  gotowych  terrasach  stali  dozorcy,
którzy  krzykiem  i  batogami  popędzali  tłumy  niewolników  ciągnących  za  pomocą  taśm  do
przenoszenia  ciężarów  umieszczone  na  kółkach  kamienne  bloki  do  miejsca  ich  przeznaczenia.  Tam
podnoszono  je  za  pomocą  zwykłych  wyciągów  wielokrążkowych  i  ogromnych  dźwigów.  Z  daleka

background image

można było ujrzeć, jak grupa niewolników taszczyła ogromny blok skalny. Przymocowane do niego
jak  do  osi  dwa  potężne  koła  wykonane  były  z  tarcz  drewnianych  obramowanych  metalem.  Trzy
podobnie gigantyczne bloki znajdowały się już na swoim miejscu.

Omar  sięgnął  po  lornetkę,  aby  im  się  dokładniej  przyjrzeć  i  zauważył  przy  tym  człowieka,  który

wzbudził  jego  zainteresowanie.  Stał  on  na  skraju  jednego  z  bloków  otoczony  jakimiś  naczyniami,  z
których unosił się dym i z wzniesionymi ku niebu dłońmi pokrzykiwał na nieliczną grupkę tubylców.
Był to zapewne jakiś kapłan.

Chociaż  wygląd  tego  człowieka  wydał  się  Omarowi  dziwnie  znajomy,  nie  mógł,  pomimo

intensywnych  rozmyślań,  zorientować  się,  do  jakiej  sekty  religijnej  kapłan  ów  należy.  Rażąco  nie
pasował  on  do  rozciągającego  się  wokół  placu  budowy,  nikt  też  poza  kilkoma  ciekawskimi  (w
głównej mierze były to dzieci i nieletni) nie zwracał na niego uwagi. Omar nie mógł zrozumieć jak
rzymscy  żołnierze  mogą  tolerować  obecność  tego  niepotrzebnego  i  przeszkadzającego  jedynie
niewolnikom w pracy indywiduum. Zlustrował plac budowy i ze zdziwieniem musiał stwierdzić, że
nie  było  na  nim  żadnych  rzymskich  żołnierzy.  Mimo  to  wszyscy  niewolnicy  i  dozorcy  bezustannie
pracowali z wyjątkiem niedbale i bezużytecznie stojącego dozorcy głównego, który jednak sądząc po
jego ubraniu także nie mógł być Rzymianinem.

Następnie  Omar  przekazał  lornetkę  Heribertowi,  któremu  ten  obraz  placu  budowy  wydawał  się

równie  osobliwy.  Robotnicy  poruszali  się  bezładnie  i  wyglądało  na  to,  że  żaden  z  nich  nie  zdawał
sobie  sprawy  z  tego,  co  właściwie  buduje.  Czyżby  więc  rozkaz  boski,  a  więc  rozkaz  małego
zielonego ludzika pchał budowniczych do podjęcia tak gigantycznego dzieła?

39. Zagadka

stawała się coraz bardziej intrygująca, ale jej rozwiązanie mogło znajdować się już o krok. Dlatego
Heri i Omar postanowili nie marnować czasu na jałowe rozważania, lecz zbadać sedno sprawy. Pięć
kwantów makroczasowych w kierunku przeszłości, gdzie zostawili dr Birnlera i Pawła Heidecka nie
było jeszcze najmniejszego śladu terrasów, teraz zaś były już prawie gotowe.

Czyżby  podczas  tych  czterech  miesięcy  wylądowały  tu  istoty  pozaziemskie?  Czy  też  może  w

niewiarygodnie krótkim czasie terrasy ugnietli z ziemi Rzymianie. O mar! wierzył w jedno, Heri zaś
przekonany  był  o  słuszności!  drugiego.  Postanowili  więc  cofnąć  się  jeszcze  o  miesiąc,  gdzie
spodziewali się dokonać sensacyjnego odkrycia.

40. Sensacyjne odkrycie

kazało jednak jeszcze na siebie czekać, ponieważ obraz placu budowy sprzed miesiąca niewiele się
różnił,  ty  lej  i  tylko,  że  mniej  bloków  znajdowało  się  na  swoich  miejscach.  Gdy  Omar  i  Heri
zdecydowali się na ponowne cofnięcie w czasie oglądany przez nich plac budowy Zastygł nagie w
bezruchu. Trwało to jedynie przez chwilę i zostało zauważone tylko przez Heriberta, ponieważ Omar
znajdował się we wnętrzu maszyny, gdzie zajęty był przygotowywaniem obiadu.

Gdy przywołany okrzykiem Heriego wybiegł przed maszynę, nie zdołał już niczego zobaczyć, gdyż

przeszkodziła mu w tym nagle rozszalała burza piaskowa.

— Skąd tu u diabła taka burza? — ze zdziwieniem zapytał Heri.
— Czyżby w pobliżu znajdowała się jakaś pustynia?
—  Nie!  —  odkrzyknął  rozzłoszczony  Omar.  —  Zamknij  lepiej  luk  bo  za  chwilę  rzeczywiście

możemy poczuć się jak na pustyni!

Heribert  McCroy  zrobił  co  mu  kazano,  lecz  oczekiwane  bębnienie  ziarenek  piasku  o  szybę  nie

background image

nadeszło.

Uchylił więc ostrożnie luk i wyjrzał na zewnątrz, jego oczom ukazał się zupełnie inny widok: burza

piaskowa zniknęła bez śladu, niewolnicy leżeli malowniczo porozrzucani na placu budowy, dozorcy
zaś  zabawiali  się  grą  w  kości.  Jedynym  ruchomym  w  tym  idyllicznym  i  niecodziennym  obrazie
przerwy w pracy elementem był rzymski centurion, który szybkim krokiem zbliżał się do ich maszyny.

41. Rzymianin

był  już  dostatecznie  blisko,  aby  Heri  mógł  rozpoznać  jego  twarz.  (Omar  znowu  zajęty  był
gotowaniem.)

Rzymianinem tym był Paweł Heideck.

42. O złudzeniu

nie mogło być mowy. Przypadkowe podobieństwo rysów twarzy można sobie jeszcze wytłumaczyć,
ale  kulejący  chód  Pawła  spowodowany  spotęgowanym  przez  wielotysiącletnie  oddalenie  w  czasie
reumatyzmem był niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju.

—  No,  nareszcie  jesteście!  —  zawołał  centurion  Paweł  ujrzawszy  Heriberta.  —  Przybywacie  w

samą  porę.  Weźcie  ze  sobą  elektroniczny  komplet  rezerwowy  i  chodźcie  za  mną,  ale  szybko!
Pospieszcie się, do diabła!

Powiedziawszy  to  pokuśtykał  z  powrotem,  mijając  leżących  bez  ruchu  niewolników  i

mechanicznie poruszających się przy grze w kości dozorców. Spieszył się tak bardzo, że przechodząc
między  nimi  nie  zwracał  uwagi  ani  na  jednych,  ani  na  drugich.  Traktował  ich  tak,  jakby  byli
powietrzem.  Bo  też  nim  właśnie  byli.  Gdy  Heri  otrząsnął  się  ze  zdumienia,  zaalarmował  Omara  i
obaj  podążyli  za  centurionem,  który  tymczasem  zniknął  w  oddalonym  o  kilkaset  metrów  dużym
namiocie.

42. Namiot

wedle  relacji  podróżników  przypominał  z  zewnątrz  zwykłe  polowe  pomieszczenie  sztabowe
rzymskich  legionów  (chociaż  Paweł  był  w  tej  okolicy  jedynym,  do  tego  jeszcze  nieprawdziwym
rzymskim żołnierzem). Gdy jednak weszli do środka, znaleźli się we wnętrzu uniwersalnego pojazdu
i ujrzeli Paula oraz przebranego w wytworne szaty rzymskiego cywila dr. Birnlera krzątających się
gorączkowo przy przestrzennym projektorze obrazów.

43. W chwilę później

wszystko  się  wyjaśniło:  niewolnicy  i  dozorcy  budowy  byli  jedynie  trójwymiarowymi  iluzjami
wytworzonymi przez projektor obrazów przestrzennych. Fantomy te powołane zostały do życia przez
Paula  i  dr  Birnlera  dzięki  podłączeniu  projektora  do  pokładowego  komputera  pojazdu
uniwersalnego. Pojemność komputera nie była zbyt duża i niewielka możliwość. sterowania ruchami
poszczególnych  fantomów  wymagała  wzmocnienia  efektu  przez  wprowadzenie  wielkiej  ich  liczby.
Całe  to  widowisko  przebiegało  bez  zakłóceń  aż  do  momentu  przybycia  obu  zaginionych
podróżników. W tym właśnie czasie zerwała się taśma programująca, co spowodowało automatyczne
włączenie się programu awaryjnego „Burza piaskowa’’, który rychło zastąpiony został przez bardziej
wiarygodny program rezerwowy „Przerwa na odpoczynek”.

Heribert McCroy nie ukrywał swego oburzenia:

background image

—  Zdaję  sobie  sprawę,  że  nasze  działanie  na  własną  rękę  nie  było  całkiem  w  porządku. Ale  ta

maskarada  urządzona  w  celu  wprowadzenia  nas  w  błąd  jest  skandaliczna!  Czy  zdajecie  sobie  w
ogóle sprawę z konsekwencji? Konstruując za pomocą holografii te ter rasy — widma, stawiacie pod
znakiem zapytania nie tylko wskazania instrukcji lecz i budowę terrasów właściwych. Komu bowiem
przyszłoby na myśl budowanie terrasów w miejscu, w którym pozornie są już gotowe? To po prostu
oburzająca  samowola!  Na  czymże  mają  więc  Rzymianie  wybudować  później  świątynię  Jupitera;
może na wygaszonej fatamorganie?! To jest… To jest… po prostu brak mi słów!

44. Wyjaśnień

nie  można  było  uniknąć.  Paul  ze  spokojem  wysłuchał  tyrady  McCroya  i  porozumiewawczo  szepnął
do ucha dr. Birnlera:

— Ci dwaj ciągle jeszcze niczego nie rozumieją.
—  Prawda  jest  taka:  —  zakomunikował  dr  Birnler  —  budowniczowie  są  fałszywi,  ale  terrasy

prawdziwe.

To,  nad  czym  nasi  fantomatyczni  budowniczowie  pozornie  pracują  w  dzień,  w  rzeczywistości

wykonujemy sami w ciągu nocy. Przy użyciu lasera i generatora antygrawitacyjnego wszystko to jest
dziecinnie proste.

Tym razem Omar i Heri naprawdę zaniemówili.
— Możecie sobie chyba wyobrazić — kontynuował Birnler — w jakim nastroju byliśmy z Paulem,

gdy  powróciwszy  ze  zwiadu  nie  zastaliśmy  ani  was,  ani  maszyny.  Wtedy  właśnie  wpadł  nam  do
głowy ten pomysł.

— Zawdzięczamy to twemu geniuszowi — skromnie wtrącił Paul.
—  Po  prostu  miałem  już  tych  terrasów  po  dziurki  w  nosie  i  każdy  środek  pomagający  w

doprowadzeniu całej tej sprawy do końca wydał mi się właściwy. Teraz wreszcie dokładnie wiemy,
kto wybudował terrasy. Problem jest rozwiązany.

—  To  zupełnie  nowa  metoda  —  z  przejęciem  wyjąkał  Omar  Rubiah.  —  Aktywne  badanie

przeszłości… Ależ to otwiera ogromne perspektywy!

45. Ogromne perspektywy

byłyby  całkiem  właściwym  akcentem  kończącym  nasze  opowiadanie  o  szesnastej  wyprawie  w
przeszłość, winni jednak jesteśmy naszym czytelnikom kilka wyjaśnień dotyczących dalszych losów
ekspedycji, które nie obfitowały już w żadne sensacyjne wydarzenia.

Zerwana  taśma  programowa  projektora  została  sklejona,  przepalone  bezpieczniki  komputera

wymienione i prace nad budową terrasów można było kontynuować.

— Fantomatyczni budowniczowie służą więc do wprowadzenia w błąd tubylców — skonstatował

błyskotliwie Heri.

— Jasne — zgodził się z nim Omar — w przeciwnym razie zagadkowe pojawienie się terrasów

mogłoby doprowadzić do najprzeróżniejszych mistyfikacji. A tak budowa jawi się ciekawskim jako
coś  na  wskroś  naturalnego  i  nikt  się  szczególnie  nią  nie  interesuje.  Zwłaszcza  misteria  odprawiane
przez kapłana mogły dobrze służyć odwróceniu uwagi potencjalnych gapiów od właściwego obrazu
budowy.

Birne  i  Paul  nie  pamiętali  jednak,  by  postaci  kapłana  i  głównego  dozorcy  zaobserwowane  przez

Omara  i  Heri  ego  były  kiedykolwiek  wprowadzone  przez  nich  do  programu  sterowniczego
projektora.  Sam  pomysł  uznali  jednak  za  udany  i  polecili  Heribertowi  przebrać  się  za  głównego

background image

dozorcę, Omarowi zaś odegrać rolę kapłana. Wtedy zrozumiał wreszcie dlaczego widziana wówczas
sylwetka wydała mu się znajoma.

Gdy  w  kilka  tygodni  później  ukończyli  budowę,  nie  zapominając  nawet  o  pozostawieniu  w

kamieniołomie  na  wpół  obrobionego  bloku  —  Omar,  Heri,  Paul  i  Birne  byli  już  najlepszymi
przyjaciółmi.  W  przekonaniu,  że  jako  pierwsi  w  historii  historycy  eksperymentalni  wykonali  dobrą
robotę,  przygotowali  się  do  podróży  powrotnej,  która  upłynęła  im  w  doskonałym  nastroju
spotęgowanym gremialnym odśpiewywaniem starych i nowych pieśni temponautów takich jak: „Moje
serce należy do epoki kamiennej”, „O wy zielone lasy plejstocenu” i „Był sobie raz tempometr”.

1.  Wylądowali  w  swoich  czasach  zupełnie  zalani  i  odtąd  problem  powstania  terrasów  zastąpiony
został nowym problemem: Kiedy i w jaki sposób zdołali przeszmuglować do maszyny czasu alkohol.

2. W celu wyjaśnienia tego ważkiego problemu powołana została specjalna komisja.
3  Porównaj  „Słownik  wyrazów  anachronicznych”,  Vaduz  2459  s.653  oraz  s’.524  lub  w  innych

starych dziełach.

4 Patrz dodatek F
5  Wymieniona  Administracja  Podróży  w  Czasie  zarządzała  nie  tyle  czasem,  co  maszynami  do

podróży w czasie, co było o tyle trudniejsze, że jedynie czasu miała pod dostatkiem.

background image

ATLANTYDZKIE PODRÓŻE W CZASIE

albo o dziele życia profesora Müsli

1. Niezwykle sumienny profesor

Hieronymus nazywany był przez studentów. Przezwisko to przekazywane od lat z semestru na semestr
stało  się  tak  popularne,  że  używali  go  nawet  koledzy  profesora.  Również  sam  zainteresowany  tak
przyzwyczaił  się  do  owego  określenia,  że  w  większości  przypadków  zastępował  nim  własne
nazwisko. Nie pomylimy się jednak stwierdzając, że było mu to najzupełniej obojętne. Bowiem jak
wszyscy  wybitni  naukowcy,  którzy  koncentrują  wszystkie  swoje  myśli  wokół  prowadzonych  badań
poświęcał on trywialnej codzienności niewiele uwagi.

2. Wielki i szlachetny cel

przyświecał  całemu  życiu  profesora  Hieronymusa  Müsli,  a  przynajmniej  temu  jego  odcinkowi,  w
którym  kroczył  on  drogą  naukowej  kariery.  Marzyło  mu  się  mianowicie  wyjaśnienie  jednej  z
największych  tajemnic  ludzkości.  Nie  towarzyszyła  temu  chęć  sławy  jak  to  w  swoim  czasie  miało
miejsce w przypadku awanturnika i timetrottera Kaspara Schneydewitza — odkrywcy agrafki, którą
wyszperał gdzieś w przeszłości i sfotografował.

Nie, profesor Hieronymus walczył niestrudzenie o to by zerwać zasłonę tajemnicy, która okrywała

losy  mitycznego,  położonego  na  pochłoniętej  niegdyś  przez  morze  wyspie,  państwa  Atlantydów.
Przypuszczał bowiem, iż państwo to rzeczywiście leżało na wyspie, którą pochłonęło morze. Sądził,
że wyniki jego badań raz na zawsze obalą sprzeczne i absurdalne poglądy innych atlantologów.

3. Wykorzystanie podróży w czasie

jako środka do zbadania przeszłości

4

 stanowiło dla profesora wielką szansę. O tym, że maszyny do

podróży  w  czasie  w  ogóle  istniały,  jak  też  i  o  tym,  że  już  przed  nim  inni  otrzymywali  je  do  swych
badawczych  celów  —  dowiedział  się  przypadkowo.  Tego  zaś,  że  maszyny  te  były  wprost
rozchwytywane domyślił się bardzo szybko, gdy tylko rozpoczął starania o otrzymanie jednej z nich.
Jednakże bez możliwości wykorzystania owego wehikułu w swoich pracach badawczych nie miał co
liczyć na ich sukces, podobnie jak i jego koledzy przed nim, którzy prowadzili swoje badania jeszcze
w  czasach  pratemponautycznych.  Chcąc  więc  osiągnąć  swój  cel,  uczony  musiał  zabrać  się  do
pokonywania trudności, które spiętrzyły się między nim a Atlantydą.

4. Pierwsza przeszkoda

stanęła przed nim w postaci kwestionariusza zgłoszenia wniosku o przyjęcie na listę kandydatów na
kurs  podstawowy  dla  temponautów,  ukończenie  którego  było  niezbędnym  warunkiem  otrzymania
pierwszego  świadectwa  temponauty.  Lista  kandydatów  do  pod  róży  w  czasie  obejmowała  bowiem
tylko i wyłącznie nazwiska szczęśliwych posiadaczy owego ważnego zaświadczenia.

Na przykład pytanie 47 brzmiało następująco: „Cel pana pierwszej planowanej pod róży w czasie

α/przestrzenny,  β/czasowy,  γ/inny.”  Było  to  trudne  pytanie,  a  nawet  więcej:  były  to  trzy  trudne
pytania.  Profesor  miał  wprawdzie  konkretne  wyobrażenia  o  miejscu  i  okolicznościach  istnienia

background image

Atlantydy,  lecz  jego  niezwykła  sumienność  zabraniała  mu  potraktowania  ich  jako  stuprocentowo
pewnych  faktów  historycznych.  Z  pomocą  wehikułu  czasu  chciał  dopiero  udowodnić,  gdzie  w
rzeczywistości  leżała  Atlantyda;  ale  żeby  otrzymać  maszynę  musiałby  (jak  widać)  swoje  dowody
uprzednio przedstawić. Nie wiedział również dokładnie, jak ma właściwie określić inne cele swojej
podróży, czego domagał się trzeci podpunkt wspomnianego pytania.

5. Łatwe pytanie

natomiast  oznaczone  było  numerem  89z:  „Czy  pan  ma  zamiar  łamać  instrukcje  lub  niewłaściwie
obchodzić się ze wspaniałomyślnie przyznaną panu maszyną? W tym przypadku mógł z najgłębszym
przekonaniem i spokojem zaprzeczyć, podobnie zresztą, jak i na pytanie 91 c, które brzmiało: „Czy na
pytanie  89  z  odpowiedział  pan  świadomie  fałszywie,  by  w  przypadku  złamania  instrukcji  wejść  w
posiadanie  maszyny  czasu?”  Nie,  I  jeszcze  raz  nie!  Ce!  profesora  był  ponad  wszelką  wątpliwość
szlachetny, wobec czego nie miał on nic do ukrycia i mógł spokojnie kroczyć ścieżkami rzetelności.

6. Na pozostałe pytania

profesor  udzielał  równie  wyczerpujących  odpowiedzi.  Wreszcie  skończył.  Atlantolog  sumiennie
odpowiedział na wszystkie punkty z wyjątkiem oznaczonego numerem 47f. W związku z tym musiał
się zwrócić o radę do swego starego przyjaciela Jana. Ten zaproponował, by Müsli (Jan również tak
nazywał  uczonego)  wybrał  z  całej  masy  hipotez  jedno  konkretne  miejsce  i  jeden  konkretny  okres
czasu, po czym przedstawił je jako konkretną odpowiedź na pytanie dotyczące planowanej pod róży.
Wprawdzie przy wzmiankowanym już podpunkcie również Jana początkowo ogarnęły wątpliwości,
rychło jednak wyraził przypuszczenie, że dotyczy on ewentualnie odkrytego w przyszłości wymiaru, a
tym samym ujawnia niezwykłą dalekowzroczność autora kwestionariusza.

Zaraz też wstawił do odpowiedniej rubryki słówko „odpada”, i tym sposobem całe dzieło zostało

pomyślnie ukończone.

7. Stary przyjaciel szkolny

wypytywał  teraz  profesora  Müsli  o  bliższe  szczegóły  planowanej  przez  niego  podróży.  I  chociaż  o
samej Atlantydzie nie dowiedział się niczego nowego, był jednak zafascynowany planem przyjaciela.
Wprawdzie  ze  względów’  służbowych  nie  mógł  wziąć  bezpośredniego  udziału  w  ekspedycji,  lecz
ochoczo  podjął  się  realizacji  organizacyjnej  części  prac  przygotowawczych,  pozostawiając
atlantologowi pracę naukową.

8. Interesujący fakt

ujawnił  się  przy  dostarczaniu  maszyny.  Ponieważ  Jan,  zamiast  zająć  się  tym,  co  najkonieczniejsze,
całą swoją osobą zaangażował się w cel wielki i szlachetny, nie mógł się więc przed nim ukryć fakt,
który pewne urzędy chętnie utrzymałyby w tajemnicy: podróże w czasie nie należały już do rzadkości.

Jako  redaktor  gazety  zakładowej  Kombinatu  Maszyn  Temporalnych  „Timothy  E.Traveller”

wiedział, że wprawdzie w ciągu miesiąca produkowano pięć kolumn kryształowych, lecz z powodu
zawziętej  walki  o  zmniejszanie  ilości  błędów  krzyżowych  straty  ponoszone  przez  produkcję  wciąż
jeszcze były tak ogromne, że rzeczywiście sprawnie działająca maszyna opuszczała zakład tylko raz
na kilka miesięcy.

background image

9. Pewien McLuhan-Green

będący  pracownikiem  Oddziału  Tempometrów  w  owym  Kombinacie  czuł  się  wobec  Jana
zobowiązany  od  czasu,  gdy  ten  wydrukował  jego  utwory  poetyckie  w  „Naszej  nowej  maszynie
temporalnej”, czyli we wzmiankowanej już zakładowej gazecie.

Zachowując  ściśle  tajemnicę  służbową,  McLuhan-Green  zawiadomił  więc  redaktora,  że  od

pewnego czasu zaczęto notować silne zakłócenia w uniwersalnym polu temporalnym, których jednak
w żadnym wypadku nie mogło spowodować działanie niewielkiej liczby oficjalnie zarejestrowanych
maszyn.

10. Niezwykle silna potrzeba zbadania

tej  kwestii  ogarnęła  Jana.  Wkrótce  też  doszedł  do  wniosku  że  owe  niezwykle  silne  zakłócenia
musiały  powstać  na  skutek  działania  pewnej  liczby  maszyn  dodatkowych.  Skądże  jednak  mogły
pochodzić  owe  dodatkowe  maszyny?  Miał  już  pewną  koncepcję  odpowiedzi  na  to  pytanie,  wobec
czego  poprosił  dyrektora  o  kilka  wyjaśnień  dotyczących  kwestii  zbytu  pozostałych,  błędnie
wykonanych kryształowych kolumn.

Dyrektor  wyjaśnił  (mocno  dziwiąc  się  zresztą  ignorancji  redaktora),  że  powszechnie  wiadomym

faktem  jest  ich  wyprzedaż.  Wykorzystywane  są  dla  potrzeb  architektury  wnętrz  i  w  działalności
artystycznej,  jako  że  występujące  w  ich  produkcji  błędy  krzyżowe  przy  właściwym  oświetleniu
potęgują wspaniałe efekty w oddziaływaniu rzeźb kryształowych na odbiorcę. Stwierdził również, iż
czuł  się  szczęśliwy  mogąc  spełnić  prośby  wielu  młodych  artystów.  Dawało  mu  również  poczucie
zadowolenia to, że bezwartościowe odpady produkcyjne nie marnowały się. Nie omieszkał przy tym
dodać,  że  popieranie  młodych  talentów  przysparzało  zakładowi  tyleż  uznania,  co  i  dodatkowych
punktów we współzawodnictwie.

Jan  błyskawicznie  przeanalizował  otrzymane  informacje.  Zapytał  więc,  czy  on  również  mógłby

dostać taką wybrakowaną kolumnę.

—  Rozumie  się  —  odparł  dyrektor  —  powinien  pan  tylko  pójść  na  zaplecze  i  pogadać  z

magazynierem.

Wprawdzie  zainteresowanie  błędnie  wykonanymi  kolumnami  było  ogromne,  ale  pracownicy

zakładu mieli pierwszeństwo zakupu. Niektórzy, bardziej obrotni nabyli już nawet po kilka.

11. Podejrzenie Jana

zamieniło się w pewność. Wśród wybrakowanych kolumn musiały być i takie, które mimo wszystko
nadawały  się  do  użytku.  Postanowił  więc  zdobyć  taki  egzemplarz  i  we  własnym  zakresie
skonstruować maszynę dla profesora Müsli. Mógł przecież dokonać tego, co udawało się innym.

Wprawdzie  produkcja  kolumn  pozostawiała  wiele  do  życzenia,  ale  wytwarzanie  pozostałych

części  wkrótce  szło  pełną  parą.  Stosunkowo  najłatwiej  można  było  zdobyć  podwozie  i  karoserię,
których  produkcja  przekraczała  zapotrzebowanie.  Małe  karoserie  wykorzystywane  więc  były  na
przykład  jako  kioski  z  gazetami  lub  napojami,  większe  zaś  jako  poczekalnie,  pakamery  na  placach
budowlanych bądź domy akademickie.

Pomimo przejściowych trudności z kolumnami Jan w krótkim czasie u porał się z realizacją swego

zamierzenia.  Pozostało  jeszcze  uzyskanie  zgody  na  podróż  w  czasie.  Ale  była  to  już  sprawa
atlantologa.

background image

12. Profesor Hieronymus

oby  jego  godne  imię  nie  pogrążyło  się  w  mrokach  zapomnienia,  chciał  jak  najszybciej  zrealizować
swoje  marzenia.  Pospiesznie  ukończył  więc  wszelkie  kursy  i  szkolenia.  Zdał  również  wszystkie
egzaminy z wyróżnieniem — z wyjątkiem jednego przedmiotu o wdzięcznej nazwie „Koncentracja w
momencie  rozpaczy”.  Ten  bowiem  zaliczył  jedynie  na  dostateczny.  Mimo  to,  otrzymał  dyplom  z
wyróżnieniem, dzięki czemu przed terminem uzyskał pierwszy patent temponautyczny.

13. Maszyna czasu

dzięki poświęceniu Jana była gotowa do użytku i dysponując własnym pojazdem profesor nie musiał
się już przejmować długością listy ubiegających się drogą oficjalną o przydział wehikułu. Podobnie
jak przedtem Jana, zaintrygowała go liczba zarejestrowanych startów nieproporcjonalnie wysoka w
stosunku  do  ilości  zarejestrowanych  maszyn.  Przyjaciel  wyjaśnił  mu,  że  czułe  na  uszkodzenia
kolumny  z  niewielkimi  błędami  konstrukcyjnymi  wykorzystywane  były  przez  wielu  amatorów  do
produkcji  prywatnych  pojazdów.  Jego  własna  maszyna  zbudowana  została  na  tej  samej  zasadzie,
została  jednakże  wyposażona  w  dwie  pracujące  równolegle  kolumny.  Powoduje  to  wprawdzie
przekroczenie  barier  dopuszczalnych  dla  standardowych  wehikułów  czasu,  lecz  ten  egzemplarz
przeznaczony jest przecież dla celów ekspedycji naukowej, nie zaś kreksu.

14. Start

nastąpić  mógł  w  każdej  chwili.  Profesorowi  z  trudem  jednak  przychodziło  podjęcie  decyzji  o
samotnej  podróży  w  nieznane. Ale  Jan,  który  tak  wiele  sił  i  czasu  poświęcił  f  przygotowaniom  do
wyprawy tym razem nie mógł go już wesprzeć. Toteż z ciężkim sercem (ale i przeczuciem wielkich
odkryć)  zdecydował  się.  w  końcu  profesor  na  samotną  podróż.  Przed  nim  rozwierała  się  głęboka
przepaść, za nim pozostawał najwierniejszy z przyjaciół.

15. Cel,

który  zamierzał  osiągnąć  przynieść  miał  potwierdzenie  słuszności  własnej  teorii.  Zaprogramował
więc  automaty  na  lądowanie  w  roku  8490  przed  naszą  erą  w  okolicy Azorów  na Atlantyku  aby  w
razie  całkiem  nieprawdopodobnego  wypadku  nieistnienia  tam  lądu  o  nazwie  Atlantyda  wyspy  te,
mogły posłużyć mu za miejsce lądowania.

Podróż  przebiegała  normalnie,  wszystkie  urządzenia  funkcjonowały  prawidłowo.  Jedynie

skondensowane mleko, nagle zaczęło smakować profesorowi tak, jakby było w stanie naturalnym, ale
takim drobiazgiem nie warto było zaprzątać sobie głowy. Nieuchronnie zbliżał się ku swemu celowi,
który powinien przynieść mu pewność, że ma rację, i że ją już zawsze będzie miał.

Jedno spojrzenie na tempometr poparte porównawczym wyjrzeniem przez luk upewniło go, że już

dawno pozostawił za sobą dziki v.  i  Je  dwudziesty  i  porusza  się  w  epoce  antyku.  Jeżeli  Platon  nie
bujał, wkrótce powinna już ukazać się Atlantyda.

Chmura siarkowodoru, która nagle wtargnęła do wnętrza maszyny zaparła mu dech w piersiach i

odebrała  zdolność  widzenia.  W  pierwszej  chwili  sądził,  że  pomylił  się  w  ocenie  rozciągłości
dwudziestego  wieku,  wkrótce  jednak  skonstatował,  że  maszyna  zatrzymuje  się.  Dotarł  do  celu.
Ostrożnie uchylił luk i ujrzał swój wehikuł otoczony przez płaską taflę wód jakiejś zatoki.

16. Nareszcie,

background image

pomyślał  Müsli.  Poszczęściło  mi  się,  choć  sprawa  była  niebezpieczna.  Tamten  zapach  siarki  był
niewątpliwie  zjawiskiem  towarzyszącym  zagładzie Atlantydy.  Rozpierała  go  coraz  większa  radość
— oto przed nim leżała wymarzona kraina. Chciał jej skosztować, chciał ją pod-1 słuchać, obejrzeć,
odczuć, obwąchać i wstąpić na nią.

Z  radością  opuścił  wnętrze  maszyny  zamaskowawszy  ją  uprzednio  za  pomocą  projektora  pod

postacią małego stateczku. Przed nim rozciągało się majestatyczne wybrzeże antycznego morza.

17. Kilku rybaków

na  brzegu  było  tak  zajętych  swą  codzienną  pracą,  że  zupełnie  zlekceważyli  przybycie  wielkiego
uczonego.  Stanął  więc  przed  nimi  i  przemówił  w  języku  starogreckim.  Spojrzeli  na  niego  ze
zdziwieniem, a jeden z nich wcisnął mu nawet rękę w koniec skórzanego rzemyka, który przywiązał
właśnie do jakiegoś kółka. Była to jednak jedyna reakcja na jego przemowę.

—  Są  głupi  —  pomyślał  profesor  Hieronymus  —  wygląda  na  to,  że  mnie  nie  rozumieją.  Jeśli

jednak wypuszczę rzemyk z ręki by sięgnąć do torby po elektroniczny translator mogą się rozzłościć.
Szkoda marnować tak dogodną okazję do przyjacielskiej rozmowy.

W tym momencie zauważył, że jeden z rybaków trzyma podobny rzemyk w zębach. Zrobił więc to

samo, wyjął ; aparat i od nowa zaczął swoją tyradę. Na szczęście rybak uporał się właśnie z węzłem,
co pozwoliło profesorowi na wypuszczenie rzemyka z ust.

—  Drodzy  rybacy  —  powiedział  —  przybywam  do  was  z  bardzo  daleka  pełen  radości,  że

odnalazłem wreszcie wasz wielki ląd — Atlantydę, której sława przebyła morza….

Słysząc to jeden z rybaków przerwał mu mówiąc:
— Ależ, to nie jest żadna Atl-An-Tusch. To jest nasza wyspa.

18. Odpowiedź

rybaka wprawiła profesora w osłupienie:

—  Więc  to  nie  jest…  wyjąkał  w  końcu.  —-  Mówicie,  że  to  naprawdę  nie  jest…  Okolica

wprawdzie  nie  wygląda  tak  jak  powinna…  Gdzież  jest  pałac  królewski?  Gdzież  wielka  równina?
Zdaje  się,  że  nie  jestem  na Atlantydzie.  Gdzież  więc  jestem?  I  gdzież  jest Atlantyda?  —  Spojrzał
bezradnie  na  wulkaniczny  krajobraz  po  czym,  jakby  spodziewając  się  pomocy  przeniósł  wzrok  na
rybaków.

Rybacy skierowali swe spojrzenia ku najstarszemu. Ten zaś spojrzał na profesora.
—  Posłuchaj,  przybyszu  z  dalekiego  świata  —  powiedział  —  możemy  ci  opowiedzieć  o  twojej

Atl-An-Tusch, powiedz nam jednak najpierw czy w tej okolicy, z której przybywasz jest dużo ryb.

Profesor nie wiedział co zrobić. Znał ryby jedynie z talerza i nie miał zielonego pojęcia z jakich

okolic pochodzą. By jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji odrzekł z wahaniem:

— To zależy od tego skąd wieje wiatr. Mało mam do czynienia z rybołówstwem, jestem bowiem

naukowcem…

19. Translator elektroniczny

przetłumaczył to na „badacz wielkich tajemnic”, co wzbudziło zainteresowanie rybaków:

—  Czy  potrafisz  czarami  sprowadzić  wielkie  ryby,  jak  robił  to  zawsze  Dorszowe  Oko,  który

niestety zabrał swą tajemnicę na tamten świat?

Pomny na instrukcje Müsli nie miał jednak zamiaru bawić się w czarownika więc uparcie zdążał

do celu wypytując o Atlantydę.

background image

Odpowiedź, którą usłyszał z ust najstarszego rybaka, choć zuchwała, ucieszyła go:
—  Twój  poprzednik,  Dorszowe  Oko,  który  wspaniale  potrafił  zaczarować  ryby,  co  ty  teraz

powinieneś uczynić, pochodził właśnie z kraju o imieniu Atl-An-Tusch, który leży niedaleko stąd za
wodami, lecz my nie wypuszczamy się naszymi łodziami w tamte okolice.

Ponieważ rybacy mieli liczebną przewagę Müsli nie chciał wymigiwać się od razu od obowiązku

uczynienia czarów, chciał jednak dowiedzieć się czegoś więcej o Dorszowym Oku, który przybył z
Atlantydy, toteż kazał zaprowadzić się do jego chaty.

20. Chata czarownika

nie różniła się swym wyglądem od pozostałych. Jej wyposażenie ograniczało się do stołu, szerokiej
ławy i stołka. Na wbitym w ścianę haku z brązu wisiał kawał skóry ozdobiony tajemniczymi znakami.
Müsli  przypuszczał,  że  pomogą  mu  one  w  rozszyfrowaniu  zagadki Atlantydy.  Obejrzał  więc  skórę
dokładniej. I rzeczywiście! Starania nie poszły na marne! Ujrzał bowiem to, na co tak długo czekał:
przed  oczami  miał  wielką  mapę  Atlantydy.  Wprawdzie  różniła  się  ona  od  znanej  z  opowieści
Platona, lecz bez wątpienia przedstawiała właśnie ten kontynent. Możliwe, że winę za występujące
różnice  ponosił  niski  poziom  ówczesnej  kartografii.  Ważne  jednak,  że  już  na  pierwszy  rzut  oka
rozpoznać  można  było  ciągnące  się  na  północy  góry,  słynną  prostokątną  równinę  nadmorską  i
położoną  na  jej  skraju  siedzibę  władcy.  To  był  konkretny  dowód.  I  właśnie  on,  profesor  Müsli  go
odnalazł! Triumfująco rozejrzał się wokół. Był jednak sam.

21. Mieszkańcy wyspy

oddalili  się  przypuszczając,  że  nowy  czarownik  czuje  się  w  siedzibie  swojego  poprzednika  jak  u
siebie w domu. Tak, ich daniem, być powinno.

Profesor w lot zorientował się, że oto nadeszła szansa wykręcenia się z obowiązków czarownika,

a co ważniejsze zdobycia na własność ważkiego dowodu rzeczowego. Zwinął więc mapę i szybkim
krokiem kierując się do brzegu uniósł ją ze sobą.

22. Na brzegu

dostrzegł  z  przerażeniem  grupę  tubylców  wpatrujących  się  w  błyskającą  od  czasu  do  czasu
zakotwiczoną  w  zatoce  łódkę,  z  której  unosił  się  wąski  słup  czarnego  dymu.  Zrazu  bał  się  tego  by
rybacy nie nakryli go na kradzieży, po chwili skonstatował jednak, że owa tonąca łódź to nic innego
jak  jego  własna,  zamaskowana  maszyna  czasu.  Z  desperacką  odwagą  rzucił  się  więc  naprzód  nie
zwracając uwagi na zgromadzony na brzegu tłumek, który jednak rozstąpił się przed nim z respektem.
W końcu był przecież miejscowym czarownikiem.

Gdy z trudem dotarł do maszyny i wcisnął się do środka przez otwarty luk, starczyło mu sił jedynie

na  to,  by  wolną  ręką  (w  drugiej  ściskał  kurczowo  cenne  znalezisko)  pociągnąć  dźwignię  awaryjną.
Nie przyszło mu to jednak łatwo, gdyż wnętrze maszyny wypełniała sięgająca mu po szyję woda.

Co  o  nagłym  zniknięciu  tajemniczej  dymiącej  i  błyskającej  łodzi  myśleli  zgromadzeni  na  brzegu

tubylcy,  tego  nie  wiemy.  Nie  ma  to  jednak  większego  znaczenia  wobec  faktu,  że  z  całym
przekonaniem uznali poszukiwacza Atlantydy za czarownika.

23. Straszliwie przemoczony

profesor wybierał tymczasem wodę z maszyny, która wyruszyła już w podróż powrotną. Rozdzielając

background image

zgromadzoną  w  maszynie  wodę  pomiędzy  przemierzane  wieki  wielbił  przenikliwość  swego
przyjaciela, który wyposażył samodzielnie skonstruowany pojazd w tak skuteczny przyspieszacz. W
pierwszym  odruchu  miał  mu  za  złe,  że  zbudował  tempomobil  zdolny  do  latania,  nie  nadający  się
jednak  do  żeglugi,  zastanowiwszy  się  jednak  chwilę  przyznał,  że  tamten  nie  mógł  przewidzieć,  iż
Musli wychodząc pozostawi otwarty luk, ani też tego, że w epoce Antyku na Atlantyku występowały
przypływy i odpływy.

24. Połowa wyposażenia

maszyny  uległa  zniszczeniu,  jednak  prowizoryczne  agregaty  funkcjonowały  bez  zarzutu  a
przyspieszacz  katastrof  katapultował  maszynę  do  punktu  wyjściowego  podróży.  Profesor,  który
właściwie  zamierzał  wystartować  z  wyspy  rybaków  w  kierunku  sąsiedniej  Atlantydy  musiał
pogodzić  się  z  tym,  iż  z  wypadu  na  poszukiwany  kontynent  nic  nie  wyszło.  Nie  mógł  bowiem
przerwać  podróży  powrotnej

5

.  Pocieszał  się  jednak  myślą,  że  nie  tylko  udało  mu  się  potwierdzić

istnienie  Atlantydy  lecz  także  dysponował  niezbitym  dowodem  —  mapą.  Z  niecierpliwością
oczekiwał więc na powrót do swoich czasów i spodziewaną tam sławę.

25. Powrót profesora z wyprawy

początkowo  nie  wywołał  zbyt  wielkiego  rozgłosu.  Tylko  Jan  wykrzyknął  na  powitanie:  —  Witamy
profesora Hieronymusa, zwycięskiego badacza wielkich tajemnic Atlantydy! Hurra! — wdrapując się
przy  tym  na  dach  swojego  domku  kempingowego,  który  służył  jako  miejsce  startu  i  lądowania
wehikułu.

Wzruszony tym profesor podziękował mu za serdeczne przyjęcie.
— Jak przebiegała podróż? — zapytał Jan.
— Tak sobie — odparł M Lisi i. — Nigdy więcej nie wsiądę do takiej maszyny. Jestem bardzo

szczęśliwy, że mam już swoją misję za sobą. Jej owocem jest koronny dowód na prawdziwość teorii
Platona-Hieronymusa.

Mówiąc to wskazał na trzymaną w ręku skórzaną mapę i dodał:
— Resztę opowiem jak nieco ochłonę.

26. Sukces

wielkiego  uczonego  poruszył  wkrótce  uwagę  opinii  publicznej.  Dzięki  pomocy  Jana  Müsli  opisał
swoje  przygody  i  opublikował  je  w  wychodzących  w  różnych  częściach  świata  czasopismach
fachowych.  Jak  zwykle  w  takich  przypadkach  reakcje  czytelników  krańcowo  różniły  się  od  siebie.
Znaczna  część  przyjęła  wywody  profesora  ze  zrozumiałym  aplauzem  i  uznała  go  za  najbardziej
zasłużonego badacza Atlantydy. Reszta natomiast nie chciała przyjąć do wiadomości wyników badań.
Grupa  ta  z  wiadomych  względów  była  jednak  bardzo  nieliczna,  bowiem  zaprezentowany  dowód
koronny i nieposzlakowana opinia profesora przekonywała najbardziej nawet opornych.

27. Sceptycy,

którzy pomimo to nie chcieli uwierzyć w fakt istnienia 8480 lat przed naszą erą Atlantydy na miejscu
obecnych wysp azorskich, a ponadto wątpili w podróż profesora, skupili się w niewielką lecz bardzo
wojowniczą gromadkę.

Jeden  z  wykładów  profesora  został  nawet  przerwany  w  pół  słowa  przez  jakieś  krępe  i  solidnie

background image

zbudowane,  przy  czym  jednak  inteligentnie  wyglądające  indywiduum.  Mężczyzna  ów  wydawał  się
być  zdenerwowany  i  wykrzykiwał  ochrypłym  głosem,  że  zakrawa  na  naukowy  skandal  próba
udowodnienia  istnienia  jakiegoś  kontynentu  na  podstawie  jednej  jedynej,  a  do  tego
niezweryfikowanej  mapy.  Chciał  się  też  koniecznie  dowiedzieć,  czy  Hieronymus  nie  spotkał
przypadkiem jakiegoś Atlantyda i nie rozmawiał z nim osobiście.

28. Bert Brundels,

tak  bowiem  nazywał  się  ów  bezczelny  typ,  tłumaczył  profesorowi,  iż  sam  zajmuje  się  badaniem
starożytności, którą zna na tyle dobrze, że z całym przekonaniem może stwierdzić, iż Atlantyda jest
tylko urojeniem, modelem myślowym, za pomocą którego Platon chciał spopularyzować swoje idee.

— W najlepszym przypadku — krzyczał — w najlepszym przypadku, powtarzam, mógł on wziąć

za  przykład  istniejące  około  1500  roku  przed  naszą  erą  państwo  kreteńskie  w  kilku  detalach
wykazujące podobieństwo do opisywanej Atlantydy! A i to jest jedynie kruchą hipotezą. Podkreślam
to!  Jak  wiadomo,  około  1200  roku  przed  naszą  erą  państwo  to  upadło,  podbite  przez  wojowników
doryckich.  Jak  mógł  się  pan  odważyć  brać  za  wzór  legendarnej  stolicy  Atlantydy  —  miasta
Posejdona,  gród  inny  niż  Knossos  —  stolicę  Krety?!  Pan,  który  twierdzisz,  że  opierasz  się  na
materialnych dowodach!

29. Argumenty profesora

nie trafiały Brundelsowi do przekonania. Wprawdzie jedynymi argumentami profesora pozostawały
opowieści rybaków i mapa, lecz gdy przestały one wystarczać uprzejmie ale stanowczo oświadczył
on, że będzie w stanie odeprzeć zarzuty przeciwnika. Jak i kiedy — tego jeszcze nie wie.

Wiedział natomiast Jan. Gdy w kila dni później Müsli opowiedział mu o bezczelnym wystąpieniu

Berta Brundelsa przyjaciel poradził mu by udał się do Knossos w piętnasty wiek przed naszą erą.

— Naprzód, Müsli! Atak jest najlepszą obroną!
I  choć  profesor  Hieronymus  poprzysiągł  sobie,  że  nigdy  w  życiu  nie  wsiądzie  już  do  żadnej

maszyny  czasu  —  Jan  zdołał  przekonać  go,  że  tylko  podróż  do  Knossos  dostarczy  dowodów  na
poparcie tezy, iż Kreta nie miała nic wspólnego z Atlantydą, Gdy na zakończenie dodał, że tym razem
będzie mu mógł towarzyszyć Müsli, nie chcąc burzyć jego zapału, z mieszanymi uczuciami ponownie
wybrał się w drogę. Zrzędził przy tym, że robi to tylko ze względu na przyjaciela i doniosłość celu.

30. Podróż na Kretę

nie wymagała wielu przygotowań. Nierejestrowana maszyna czasu była gotowa, a przewidujący Jan
wyposażył ją we wszystko, co mogło się przydać przy badaniu wybranej epoki. Gdy przy cechowaniu
tempometru poprosił o pomoc Mcluhana-Greena, ten zdradził mu, iż poziom zakłóceń uniwersalnego
pola temporalnego w ostatnich tygodniach znowu podniósł się.

Jan  wywnioskował  z  tego,  że  liczba  nierejestrowanych  maszyn  znowu  się  zwiększyła,  pozornie

jednak  nie  skomentował  wiadomości  otrzymanej  od  kolegi  bojąc  się,  iż  może  go  to  zdradzić.
Obchodziły go bowiem w tej chwili jedynie zmartwienia profesora. Niebawem wyruszyli w drogę.

31. W drodze

profesor  przedstawił  swojemu  przyjacielowi  teorię  Berta  Brundelsa.  Po  chwili  namysłu  obaj
zgodzili  się  co  do  tego,  że  z  punktu  widzenia  jej  twórcy  nie  była  ona  Wcale  taka  niedorzeczna.  W

background image

rzeczywistości zgadzało się tylko jedno — potężne państwo na wyspie z dużą stolicą, które w końcu
uległo zagładzie, tyle, że nie w wyniku klęski żywiołowej a wskutek napadu Doryjczyków.

— Zaraz przekonamy się jak to było z tym Knossos — powiedział Müsli. — Cała trudność leży

jednak  w  tym,  że  żaden  mieszkaniec  Krety  nie  określi  swego  kraju  mianem  Atlantydy  bo  może  w
ogóle nigdy o niej nie słyszał.

Wówczas  Jan  zaproponował  by  po  przybyciu  do  portu  w  Knossos  wysondowali  opinie  na  temat

wyspy u możliwie dużej grupy przybyszów. Jak postanowili tak i zrobili. Poprawili synchronizację
czasu i nastawili projektor obrazów przestrzennych na program „Attycka żaglówka”.

32. W samą porę wpadli

na ten genialny pomysł. W kilka chwil potem instrumenty wskazały bowiem, iż maszyna zbliża się do
celu.

33. Müsli i Jan

przyodziali  się  w  zwiewne  szaty  greckich  podróżników,  które  miały  ich  rekomendować  jako
przybyszów  z  nowo  powstających  Aten.  Następnie  Müsli  z  całą  świadomością  swego
temponautycznego doświadczenia wyłączył automaty i zatrzymał tempomobil. Posługując się ręcznym
układem sterowniczym osiadł na wodzie u wejścia do portu w Knossos, po czym. zdolną tym razem
do pływania maszynę śmiało wprowadził do zatoki.

Tu podróżnicy z zadowoleniem stwierdzili, że obraz rzucany przez projektor nie różni się prawie

od  rzeczywistego  wyglądu  żaglówek.  Wysiadłszy  na  ląd  włóczyli  się  wśród  masy  handlarzy,
żeglarzy,  rybaków  i  ciekawskich,  którzy  jak  zwykle  okupowali  port.  W  całym  tym  towarzystwie  to
oni  właśnie  byli  prawdopodobnie  najbardziej  ciekawskimi  pośród  ciekawskich,  największymi
gapiami wśród gapiów i najbardziej obcymi wśród obcych.

Wkrótce  doszli  do  wniosku,  że  by  zapewnić  sobie  zdobycie  jak  największej  ilości  informacji

powinni się rozdzielić. Jan postanowił rzucić okiem na stare miasto, Müsli natomiast skierował się
w  stronę  pałacu  królewskiego.  Dotarł  do  jego  murów  i  gdy  próbował  dowiedzieć  się  czegoś  od
strażników  został  zaproszony  do  środka.  W  tej  sytuacji  nie  pozostało  mu  nic  innego  jak  pójść  za
głosem  pędu  poznawczego  i  zapomnieć  o  ostrożności,  bowiem  zapraszający  go  strażnicy  byli
znacznie od niego silniejsi. Następnym miejscem jego pobytu była komnata z zakratowanymi oknami,
straż  pałacowa  miała  bowiem  rozkaz  aresztować  każdego  obcego,  który  okazał  się  zbyt  ciekawski.
Niektórych  spośród  zatrzymanych  król  zwykł  zapraszać  na  specjalną  audiencję  by  wydobyć  z  nich
maksimum wiadomości o krajach, z których pochodzili. Stanowiło to Istotne źródło informacji gdyż
Kreta nie wszędzie mogła wysłać swoich szpiegów.

34. Musli

wydał  się  władcy  interesującym  rozmówcą.  W  ostatnim  czasie  wzrosła  właśnie  liczba  potyczek
pomiędzy attycką i kreteńską flotą wojenną, a urzędujący w Pireusie kreteński szpieg zdezerterował.
Król poszukiwał więc nowego wywiadowcy, a obywatel Aten wydawał mu się być odpowiednim do
tego  nabytkiem.  W  końcu  kreteńskie  złoto  miało  w Atenach  taką  samą  wartość  jak  miejscowe.  Nic
więc  dziwnego,  że  po  krótkiej  rozmowie  Kreta  miała  znów  swojego  szpiega  na  Peloponezie  w
osobie wolnego obywatela Aten Hieronymusa.

Przypuszczamy,  że  profesorowi  nie  wypadało  powiedzieć  „nie”,  gdyż  władca  podczas  audiencji

był nadzwyczaj miły… Zresztą każdy z nas uczyniłby będąc na miejscu atlantologa to samo. Wybór

background image

między  kreteńskim  złotem  w  kieszeni  a  kreteńskim  żelazem  na  szyi  nie  wymaga  długiego  namysłu.
Prawdziwy  mieszkaniec  Aten  musiałby  zapewne  wywiązać  się  jakoś  z  podjętych  zobowiązań,  ale
Müsli…

Przydzielono  mu  do  towarzystwa  dwóch  osobników  i  udzielono  zezwolenia  na  pójście  do  portu,

by  tam  mógł  doglądać  swego  okrętu.  Przez  całą  drogę  uczonego  dręczyły  jednak  wyrzuty  sumienia.
Sądził bowiem, iż naraził na niebezpieczeństwo jakiegoś bogu ducha winnego wolnego mieszkańca
Aten. Siepacze króla Knossos będą go szukać zapewne w Atenach, aż wreszcie dopadną kogoś, kto
będzie do niego podobny. Może pozbawią życia jakiegoś znacznego Ateńczyka — jakiegoś przodka
Solona,  Peryklesa  lub  Sofoklesa.  Z  temporalistycznego  punktu  widzenia  stanowiłoby  to  katastrofę.
Bezprzykładną  ingerencję  w  bieg  historii.  A  do  tego  nie  można  było  dopuścić.  Postanowił  więc
wszystko naprawić. Przedtem jednak musiał być całkiem bezpieczny, to znaczy znajdować się wraz z
Janem  na  pokładzie  maszyny  czasu.  Pod  róż  ta  już  teraz  przyniosła  mu  wiele  satysfakcji.  Nigdzie
bowiem  nie  natknął  się  na  najmniejszą  nawet  wzmiankę  o Atlantydzie.  Toteż  z  góry  cieszył  się  na
powrót do swoich czasów.

35. Jan

również  nie  próżnował.  Obrana  droga  zawiodła  go  do  dzielnicy  portowej.  Ogromna  zatoka
ochraniała  port  przed  wzburzonymi  falami  morza  i  przed  niespodziewanym  atakiem  wrogich
okrętów. Sami Kreteńczycy natomiast gustowali w korsarstwie i uprawiali je odnosząc na tym polu
liczne  sukcesy.  Było  to  przyczyną  pewnej  wyniosłości  kreteńskich  żeglarzy  i  ludzi  uprawiających
zawody z żeglarstwem związane. W związku z powyższym szynki dzielnicy portowej nosiły dumne i
napuszone nazwy jak na przykład „Zajazd morskiego bohatera”, „Dom odpoczynku zwycięzcy”, czy
„Pod pokonaną ośmiornicą”. Żeglarze, którzy tam przebywali snuli adekwatne do tych buńczucznych
nazw opowieści.

Tego  wszystkiego  Jan  oczywiście  nie  mógł  wiedzieć  przekraczając  próg  jednej  z  takich  knajp

celem  zasięgnięcia  języka.  Wysłuchał  więc  historii,  które  ze  spokojem  mógł  uznać  za  łgarstwa  na
równi  z  tymi,  w  które  mógł  uwierzyć  z  czystym  sumieniem.  Było  na  przykład  coś  wzbudzającego
zaufanie we wzruszająco szczerej twarzy brzuchatego szynkarza, który każdemu kto chciał go słuchać
opowiadał  o  niezliczonych  zaletach  miasta  Knossos.  Zaufanie  to  potęgowane  było  wykazywaną  w
każdym zdaniu gruntowną znajomością aktualnych spraw publicznych.

Nagle  Jan  nadstawił  uszu.  Zza  drzwi  knajpy  dobiegły  odgłosy  rozpoczynającej  się  właśnie

bijatyki. Jakiś grubas ze świńskimi oczkami wrzeszczał wzburzony: „Na Atlantydzie nikt się nie bije!
Słyszycie, łotry?!”

Osłupiały  Jan  próbował  odszukać  go  w  tłumnie,  ale  krzyczący  te  słowa  tak  już  zaplątał  się  w

bijatykę,  że  w  skłębionym  tłumie  nie  można  go  było  odnaleźć.  Wybiegł  więc,  by  jak  najprędzej
sprowadzić profesora.

36. W porcie

zobaczył uczonego w „towarzystwie” dwóch żołnierzy ze straży pałacowej.

— Wpadł, czy co? — wymruczał.
Starając  się  nie  rzucać  zbytnio  w  oczy  zbliżył  się  do  jeńca.  Müsli  spostrzegł  go  i  delikatnie  dał

znak  by  jak  najszybciej  udał  się  na  okręt.  Gdy  Jan  wykonał  to  polecenie  profesor  skwapliwie
pospieszył za nim. Wszedłszy na okręt wskazał ukradkiem na wyłącznik i Jan niepostrzeżenie zaczął
przesuwać  dźwignię.  Stojący  na  nabrzeżu  żołnierze  spoglądali  na  obu  podróżnych  z

background image

zainteresowaniem nie widzieli jednak powodu do jakiejkolwiek interwencji. Statek był ich zdaniem
dostatecznie mocno przycumowany do pachołków.

Uspokojony tym Müsli zawołał w ich kierunku:
— Słuchajcie, dobrzy przyjaciele! Nie jestem wcale Ateńczykiem. Pozdrówcie ode mnie władcę!

Bardzo mi przykro, że go oszukałem! A teraz do widzenia, muszę już odpłynąć!

Nie  czekając  na  odpowiedź  skinął  na  Jana.  Teraz  już  bez  względu  na  uczucia  wartowników

musieli uciekać. Szkoda, gdyż Müsli na pewno chętnie pobiegłby jeszcze do portu.

37. Obaj wartownicy

zdziwili się bardzo słysząc takie dictum. Jeden z nich zdążył jeszcze rzucić w profesora sztyletem, ten
jednak w porę się uchylił. Przerażeni wartownicy spojrzeli znacząco na siebie i podczas gdy puste
już fale Morza Śródziemnego cicho pluskały o pomost obaj ze strachem obmacywali po raz ostatni te
miejsca swojego ciała, w których głowa łączy się z tułowiem.

Start  maszyny  przebiegł  pomyślnie.  Pojazd  oprócz  dwójki  uratowanych  podróżników  unosił  ze

sobą w ocean czasu chwiejący się w burcie sztylet kreteńskiego strażnika.

— Zwycięstwo! — zakrzyknął Müsli uradowany ostatecznym obrotem sprawy.
— Tak, dwa do zera dla Atlantydy — odpowiedział spokojnie Jan.
Müsli milczał już do końca drogi.

38. Po powrocie

profesor  natychmiast  prawie  ogłosił  rezultaty  ostatnich  badań,  a  w  szczególności  sprawiające  mu
wielki ból odkrycie Jana. Wywołało to wielki tumult, gdyż ci, którzy przedtem uwierzyli profesorowi
poczuli  się  oszukani.  I  chociaż  byli  sobie  w  znacznej  mierze  winni  sami  (oprócz  mapy  uczonego
zebrali  w  międzyczasie  inne  „dowody”  mające  umocnić  jego  twierdzenia 

3

),  a  zbudowany  system

naukowy  nawet  nie  zachwiał  się  po  usunięciu  jego  podstawy,  to  jednak  poprzedni  szacunek  dla
geniusza zamienił się w gniew wobec renegata.

Na nieszczęście wmieszał się w to jeszcze Bert Brundels, który oświadczył, iż był pewien, że tak

właśnie  wszystko  się  skończy.  Jego  własne,  wcześniejsze  znacznie  badania,  były  bowiem
najpewniejszym dowodem na kreteńskie pochodzenie pojęcia Atlantydy, jeśli przyjmie się, że takowa
w ogóle istniała.

A tak a'propos dowodów.

39. Dwa z atlantydzkich dowodów rzeczowych

znajdowały się w ręku uczonego — i ujmując rzecz formalnie — każdy z nich był prawdziwy. Mapa
Atlantydy  była  bez  wątpienia  mapą  Atlantydy,  zaś  kreteński  sztylet  był  prawdziwym  kreteńskim
sztyletem, choć bogactwo i charakter ozdób odpowiadało kulturowemu i gospodarczemu poziomowi
Atlantydy. Müsli był więc bezradny. Przyznał, że zajął się mocno niepewną dziedziną badań.

— Ależ nie — odpowiedział na to Brundels— niepewna, to nie jest właściwe określenie! Obszar,

na który pan wkroczył jest po prostu katastrofalnie niebezpieczny.

Müsli wysłuchał tego ze smutkiem i westchnął.

40. — To jeszcze nie wszystko

— kontynuował Bert Brundels — czy słyszał pan już o tym, że z pańskich odkryć śmieją się również

background image

zwolennicy Helgolandu?

Tego  Müsli  się  nie  spodziewał.  Nie  podejrzewał  bowiem,  że  naciągana  hipoteza  wedle  której

Atlantyda mogłaby być Helgolandem, względnie Helgoland pozostałościami Atlantydy miała jeszcze
swoich zwolenników.

— By ośmieszyć się już z kretesem może się pan jeszcze udać do Helgolandu i przywieźć stamtąd

kolejny dowód na istnienie Atlantydy

1

 Dotarcie do trzynastego stulecia przed naszą erą powinno być

dla  pana,  ceniony  profesorze,  przy  pańskim  doświadczeniu  temponautycznym  dziecinną  igraszką  —
zadrwił jawnie już Bert Brundels.

41. Zaraz potem

ten tak sumienny dotychczas, nagie przemieniony w fanatyka, przez co jednak nie mniej, ale jeszcze
bardziej  sumienny  profesor  Hieronymus  udał  się  w  podróż  nie  skomentowawszy  nawet  uprzednio
swej decyzji. Przygotowaniami zajął się sam. Za cel swojej podróży obrał dzisiejszy Helgoland aby
w  przypadku  błędnych  wskazań  tempometru  lub  fałszu  w  badanej  hipotezie  nie  być  zmuszonym  do
lądowania  na  otwartym  morzu.  Hipotetyczna  stolica  Helgo  landu-Atlantydy  znajdowała  się  na
wschód od dzisiejszej wyspy. Po drodze Müsli wyjął zapisaną kartkę, która przypomnieć mu miała
najważniejsze hipotezy dotyczące Atlantydy. Czytał:

„1300 p.n.e. Helgoland, zagłada przez fale przypływu, które wywołane zostały upadkiem wielkich

meteorytów.  Kultura  rozkwitu  epoki  brązu,  początki  wytopu  żelaza.  Dużo  złota  i  bursztynu.  Stolica
Bazylea”.

Nie  było  tego  wiele.  Nigdy  jednak  nie  zajmował  się  dawno  zarzuconą  hipotezą  i  nawet  nie

dysponował bogatszymi informacjami. Nie chciał tym razem tracić czasu w bibliotekach. Chciał jak
najszybciej naocznie przekonać się o wartości hipotezy. Dzięki temu przybył na wyspę nie mając na
jej temat określonego stanowiska.

42. Na Helgolandzie

ujrzał  znowu  bezludny,  stepowy  krajobraz  urozmaicony  kilkoma  grupami  targanych  przez  wiatr
drzew. Smugi dymu unoszące się na wschodzie wskazywały na istnienie ludzkich osiedli. Ze względu
jednak  na  znaczne  oddalenie  nie  można  ich  było  stąd  dojrzeć.  A  może  właśnie  tam  ukrywała  się
legendarna Atlantyda?

Profesor udał się więc w tamtą stronę. Po paru minutach marszu nad małym laskiem rosnącym po

prawej stronie drogi ujrzał dwa papierowe latawce wesoło buszujące po niebie, jak widać w każdej
epoce  dzieci  wykazywały  wiele  pomysłowości.  Müsli  zastanawiał  się  już  czy  by  przypadkiem  nie
zboczyć z obranej drogi i nie spróbować dowiedzieć się czegoś od malców, gdy nagle dostrzegł coś
błyszczącego  w  pobliskiej  kępce  trawy.  Schyliwszy  się  znalazł  łańcuszek  ozdobiony  złotymi
medalionami i podniósł go w celu dokładniejszego obejrzenia.

43. Medaliony

charakteryzowały  się  romboidalnym  kształtem  ornamentów.  Oprócz  tego  dwa  z  nich  przedstawiały
wizerunki  Żaglowców.  Müsli  nie  mógł  się  wprost  nadziwić  precyzji  ich  wykonania  —  wszystkie
były  tej  samej  wielkości  i  miały  idealnie  okrągły  kształt.  Tym  jednak  co  zdziwiło  uczonego
najbardziej był fakt pozostawienia przez mieszkańców łańcuszka w tak widocznym miejscu. Przecież
musiał  się  rzucać  w  oczy.  Jakiż  bogaty  musiał  być  kraj,  w  którym  przechodniom  nie  chciało  się

background image

schylić po taki klejnot leżący tuż przy drodze! Wyciągnął swoją kartkę i jeszcze raz odczytał: „dużo
złota i bursztynu”.

Nagle z tyłu, tuż za nim rozległ się jakiś głos. Müsli odwrócił się i ujrzał dziesięcioletniej) może

chłopca  i  trochę  młodszą  dziewczynkę.  Dzieci  ubrane  były  w  podobne  do  kitli  szaty  z  jasnego
grubego sukna. Chłopiec trzymał pod pachą duży latawiec.

Uczony  zawsze  wyobrażał  sobie  żyjących  w  zamierzchłych,  czasach  Helgolandów  jako

poubieranych w zwierzęce skóry gigantów. Dlatego wygląd dzieci zaskoczył go. Nie był też w stanie
odgadnąć co do niego mówiły.

44. Dzieci

czekały  cierpliwie  na  odpowiedź.  Wreszcie  atlantolog  przypomniał  sobie  o  kieszonkowym
translatorze. Wyjął go więc i uruchomił. Początkowo nie mógł znaleźć właściwych słów, uśmiechał
się więc tylko i bezmyślnie okręcał łańcuszek wokół palca.

— Czy to twój łańcuszek? — dopytywała się dziewczynka. Chcąc ukryć swą konsternację Müsli

uśmiechnął się jeszcze promienniej i odrzekł:

— hmm… ee tak… ten tego… jak by tu powiedzieć…
—  Nasz  latawiec  popsuł  się  —  wyjaśnił  chłopiec  rzeczowo  wskazując  rozdarcie.  —  Dasz  nam

nowy papier?

Profesor uniósł w górę brwi i ramiona, po czym odpowiedział :
— Jest mi strasznie przykro, ale nie mam przy sobie żadnego papieru.
Chłopiec spojrzał na niego z niedowierzaniem:
— Ale ty jesteś przecież także z Atlandy?
— Skąd?
— Z Atlandy. Czyż nie jesteś…?

45. - A więc tutaj również…

— zająknął się profesor coraz szerzej otwierając oczy i zapominając o bożym świecie. Nie zauważył
nawet kiedy zsunął mu się z palca targany nerwowymi ruchami łańcuszek.

— A więc i tutaj — mamrotał wstrząśnięty — trzecia autentyczna Atlantyda! To więcej niż może

znieść jeden człowiek, nawet atlantolog. Tyle zmarnowanych na dociekania lat. Czyżby ta Atlantyda
była wszędzie?

Oczyma wyobraźni widział już Berta Brundelsa i jego drwiący uśmieszek.
—  Nie!  —  zakrzyknął  profesor  Hieronymus  —  tak  dłużej  być  już  nie  może!  Musi  być  jakieś

wyjście  z  tego  obłędnego  koła!  Muszę  się  szybko  opanować  i  zastanowić  spokojnie,  zupełnie
spokojnie…

46. Dziewczynka

podniosła w tym czasie łańcuszek i oddała uczonemu.

Profesor popatrzył jeszcze raz na dzieci i z nadzieją w głosie zapytał:
— Ta Atlanda… gdzież ona jest?
Chłopak popatrzył na niego i nieokreślonym gestem wskazał na wschód:
— No… tam…
— Atlanda jest wielkim i potężnym krajem i leży za morzem — dodała dziewczynka.
Profesor  znowu  bawił  się  łańcuszkiem.  Nagle  zmieszał  się,  ważył  go  przez  chwilę  w  ręku,

background image

zmarszczył  czoło  i  wolną  ręką  gwałtownie  zaczął  grzebać  w  kieszeni.  Po  dłuższej  chwili  wydobył
stamtąd  sfatygowany  pilnik  do  paznokci  i  zagryzając  dolną  wargę  zaczął  opiłowywać  jeden  z
medalionów.  Na  wynik  tego  niezwykłego  eksperymentu  nie  musiał  długo  czekać.  Sypiące  się  spod
pilnika wiórki stopniowo stawały się coraz bardziej ziarniste i ciemne Müsli przerwał pracę, i jak
gdyby nie wierząc własnym oczom dotknął palcem spiłowanej powierzchni. Czubek palca pokrył się
ciemnoszarym nalotem.

— Pozłacane aluminium! — wykrzyknął z jeszcze większym niedowierzaniem.

47. - To wszystko jest jednym wielkim oszustwem

ryknął  i  popędził  czym  prędzej  do  maszyny  czasu,  wskoczył  do  środka,  zatrzasnął  luk  i  opuścił  w
popłochu wiek i wyspę. W tego rodzaju startach miał już pewne doświadczenie. Dzieci spoglądały za
nim ze zdziwieniem lecz bez odrobiny strachu. Wreszcie chłopiec schylił się i podnosząc upuszczony
przez roztargnionego naukowca pilnik pokiwał głową:

— A jednak on był z Atlandy.

48. Straszliwe podejrzenie

ogarnęło  profesora,  który  zbliżał  się  już  ku  swoim  własnym  czasom.  Podejrzenie  to  było  jeszcze
bardzo mgliste. Dlaczego próby wyjaśnienia problemu Atlantydy wprowadzały tylko jeszcze większe
zamieszanie?  Relacji  z  obecnej  wyprawy  postanowił  nie  publikować  tak  długo,  jak  długo  nie
sprawdzi pozostałych hipotez. Obejrzał więc raz jeszcze swoją kartkę.

Następna hipoteza dotyczyła wspomnianego w Biblii bogatego miasta handlowego lokalizowanego

na południowo-zachodnim wybrzeżu Hiszpanii-Tartessos.

49. Niecierpliwość

nie pozwoliła mu zabawić we własnej epoce dłużej niż przez kilka dni.

Janowi,  z  którym  spotkał  się  kilkakrotnie  w  owym  okresie  nic  jednak  nie  wspomniał  o  swoim

podejrzeniu. Prosił go tylko o załatwienie kilku spraw, które zwaliły się podczas jego nieobecności.
Ponieważ jednak Jan był bardzo zajęty, sprawy te musiały poczekać.

50. Tartessos

było ważniejsze. Miasto to winno było istnieć pomiędzy rokiem 1100 i 530 przed naszą erą. Dostanie
się tam było więc dla profesora drobnostką.

Stał się on bowiem w międzyczasie doświadczonym temponautą. Tym razem postanowił osobiście

przeżyć zimowe przesilenie dnia z nocą mające miejsce w 701 roku przed naszą erą.

Dumny  z  tego.  że  bez  pomocy  komputera  obliczył  właściwy  dzień  przybycia,  wysiadł  ze  swego

tempomobilu  zadowolony  i  pełen  badawczego  zapału.  Stał  na  stoku  doliny,  w  której  na  morskim
brzegu rozłożyło się miasto — bez wątpienia Tartessos.

Nie, to w żadnym wypadku nie mogła być Atlantyda. Uspokojony tą myślą z zadowoleniem oglądał

zachód słońca.

51. Po zapadnięciu zmroku

wyruszył w drogę do miasta. Ubrany w nierzucający się w oczy strój wkrótce znalazł się w wąskich
uliczkach między jedno, najwyżej dwupiętrowymi domami.

background image

Wszędzie panował spokój. Napotkał jedynie kilku niewolników.
Przewędrował już prawie całe miasto, gdy nagle w jednym z domów rozległ się hałas. Ostrożnie

zbliżył  się  i  dostrzegł  przed  owym  domem  niewolnika,  który  wyładowywał  z  kosza  naczynia  z
dwoma  uchwytami.  Podszedł  doń,  powiedział  po  fenicku  „dobry  wieczór”  i  wpatrzył  się  w  jego
zaskoczoną twarz.

52. Niewolnik

odłożył trzymaną amforę, poprawił coś przy swojej prostej szacie i popatrzył uważnie na przybysza.
Müsli postanowił czegoś się od niego dowiedzieć:

— Co to za hałasy w domu?
—  Państwo  świętują  sylwestra  z  okazji  przełomu  wieków.  Müsli  zmartwił  się,  gdyż  wynikało  z

tego, że źle wyliczył okres zimowego przesilenia. Tak się tym przejął, że z rozpędu niejako zapytał:

— Kimże są twoi państwo?
—  Uczeni  panowie  z  całego  świata  —  odpowiedział  niewolnik  wyjmując  z  kosza  ostatnią  już

amforę.  Mając  nadzieję,  że  rozszyfruje  napis,  który  się  na  niej  znajdował,  profesor  chwycił  ją  w
ręce.  Widok  odciśniętego  w  glinie  stempla,  który  niewątpliwie  spełniał  rolę  butelczanej  etykietki
wprawił go w podniecenie.

53. Wielkie greckie litery

układały  się  w  dwa  jedynie  słowa:  „Nektar  Atlantydy”.  Müsli  o  mało  nie  trzasnął  naczyniem  o
ścianę,  jeśli  nie  zrobił  tego  to  tylko  z  winy  niewolnika,  który  wyjął  mu  ją  delikatnie  z  rąk  i
włożywszy do worka wszedł do domu, nie zapominając przy tym o dokładnym zaryglowaniu drzwi.

Pozostawiony  samotnie  w  cichej  uliczce  atlantolog  już  był  o  krok  od  pogrążenia  się  w  czarną

rozpacz,  gdy  nagle  zaświtała  mu  w  głowie  tyleż  zbawienna  co  niesłychana  myśl,  która  w  całej
rozciągłości potwierdzała jego straszliwe podejrzenie.

Skąd u diabła ludzie ci mogli wiedzieć, że był właśnie Sylwester i do tego jeszcze, że był to rok

701 przed naszą erą. Skąd też mogli przewidzieć, że za 700 lat rozpocznie się nowa era?

—  Wszystko  to  jedna  wielka  blaga  —  mruczał  zgrzytając  zębami.  Mogli  to  być  tylko  ludzie

urodzeni co najmniej o siedem wieków później; byli to więc na pewno podróżnicy w czasie.

54. Być może

byli  to  spragnieni  sensacji  rozpieszczeni  turyści.  Może  też  sfrustrowani  studenci  żądni
ekscentrycznych  przeżyć.  Sylwester  spędzony  na  legendarnej  Atlantydzie  to  już  coś.  I  wcale  nie
potrzeba  do  tego  prawdziwej Atlantydy.  Wystarczy  jakieś  starożytne  miasteczko,  kilka  mistyfikacji,
trochę  dobrego  wina  i  można  hulać  na  całego. A  tymczasem  czcigodny  profesor  Hieronymus  Müsli
uchodzi  sobie  nogi  do  kolan,  będzie  wędrował  aż  do  zdarcia  kryształowych  kolumn,  przemierzał
wieki  i  przestrzenie  aby  w  efekcie  stwierdzić  tak  trywialną  prawdę.  W  najwyższym  stopniu
makabryczny żart, tanie efekciarstwo! Wstydźcie się moi panowie studenci!

55. Ponure myśli

tego  rodzaju  zaprzątały  głowę  uczonemu  gdy  wracał  do  maszyny.  Dotarłszy  do  niej  wsiadł,
całkowicie  skonfundowany  świadomością  krzywdy,  która  została  wyrządzona  przeszłości,  nauce  o
historii i wcale nie na ostatnim miejscu atlantologii w osobie jej czcigodnego przedstawiciela. Czyż

background image

nie  powinien  on  interweniować  w  tej  sprawie?  W  niedługim  czasie  takie  numery  mogłyby  się
rozprzestrzenić jak zaraza i każda z owych dziedzin mogłaby paść ofiarą fałszerstwa.

Znowu  przypomniały  mu  się  obserwacje  z  Helgolandu.  Cóż  by  to  było,  gdyby  każdy  chciał

wprowadzić do starożytności aluminium, papierowe latawce, w ogóle papier! Ci nieodpowiedzialni
temporalni  rozbójnicy  nie  zdawali  sobie  nawet  sprawy  ze  skutków  swojego  działania.  Papier  w
starożytności! Wkrótce ktoś wynalazłby formularz i tym sposobem dalszy rozwój ludzkości zostałby
zahamowany na wieki!

56. „Upadek

Atlandy” stawał się w tym świetle zrozumiały. Helgoland nie był naturalnie prawdziwą Atlantydą —
to zostało już dowiedzione — ale nawet fałszywa mogła w końcu ulec zagładzie. Bojownicy teorii
Helgolandu  nie  byli  całkiem  pozbawieni  racji.  Skąd  jednak  mogli  wiedzieć,  że  wraz  z  aluminium  i
papierem  zawlókł  tam  ktoś  potajemnie  pojęcie  „Atlandy”?  Właśnie  —  dlaczego  „Atlandy”  a  nie
„Atlantydy”?!

Widocznie  winowajcy  sami  nie  wiedzieli  dokładnie  jak  właściwie  nazywa  się  to,  co  starali  się

zafałszować. To przechodzi ludzkie pojęcie!

Podchodząc  tak  do  zagadnienia  można  było  przypuszczać,  że  okruchy  prawdy  ukryte  są  nawet  w

hipotezie,  wedle  której  Atlantyda  leżała  na  Saharze.  Ponieważ  przy  odrobinie  dobrej  woli  oazę
również można nazwać wyspą. Müsli nie dziwił się już niczemu i postanowił, że bez ociągania sam
to sprawdzi.

57. Na Saharze

długo nie mógł natrafić na żaden ślad. Okolica, nad którą krążyła maszyna, miejscami przypominała
jeszcze  sawanny  zaatakowane  gwałtownym  procesem  pustynnienia.  (Czyżby  to  także  robota
temponautów?).

Nagle  zauważył  w  dole  błyszczący  punkt.  Próbował  go  zidentyfikować,  jednak  z  tej  wysokości

było  to  niemożliwe,  bał  się  natomiast  obniżyć  lot  maszyny,  gdyż  nie  był  jej  w  stanie  zamaskować.
Postanowił  więc  wylądować  o  kilka  kilometrów  dalej  i  przebrawszy  się  w  swój  antyczny  strój
podróżny  dotrzeć  do  interesującego  go  miejsca  piechotą.  Sądził  bowiem,  że  w  ten  sposób  nie
wzbudzi niczyich podejrzeń.

W imię wyjaśnienia tajemnicy musiał zdobyć się na takie ryzyko.

58. Wkrótce dotarł

tam, dokąd zmierzał i zidentyfikował błyszczący w słońcu punkt jako inną maszynę czasu. Nie była
ona również wytworem seryjnej produkcji. Tuż przy niej krzątał się jakiś mężczyzna. Za pochyloną
sylwetką  dojrzeć  można  było  statyw  jakiejś  aparatury.  Müsli  zbliżył  się  śmiało  i  pozdrowił
nieznajomego po aztecku zakładając, że język ten będzie napotkanemu temponaucie nieznany wobec
czego uzna on profesora za tubylca.

59. Obcy

drgnął  słysząc  głos  profesora  i  odwrócił  się  gwałtownie.  Na  jego  twarzy  malowało  się  zdumienie.
Stał tak przez chwilę, po czym bez słowa zniknął we wnętrzu stojącej obok maszyny. Ledwie Müsli
zdążył się zorientować, że ma przed sobą zestaw przyrządów meteorologicznych, mężczyzna wrócił

background image

trzymając w ręku elektroniczny translator.

60. Fałszywy mieszkaniec pustyni

czyli  profesor  Hieronymus  powtórzył  swoje  pozdrowienie,  które  obcy  teraz  zrozumiał  i  nerwowo
poprawiając okulary odpowiedział na nie.

— Co tu robisz, obcy człowieku — pytał Müsli z godnością — i do jakiego plemienia należysz?

Cóż  to  są  za  dziwne  rzeczy?  Nigdy  jeszcze  nie  widziałem  tak  osobliwego  domu.  —  Mówiąc  to
wskazał na aparaty i maszynę czasu.

Słysząc to temponauta uspokoił się i odparł beztrosko:
—  Oh,  pochodzę  z  wielkiego  i  potężnego  kraju,  który  leży  o  dzień  podróży  w  stronę  wschodu

słońca, albo może w stronę południa. Bogowie są dla mej ojczyzny łaskawi więc przybyłem tu po to
by złożyć im dziękczynną ofiarę. Mieszkańcy naszego kraju umieją dokonywać wielu czarodziejskich
sztuk, a państwo nasze nosi nazwę Atlantydy.

61. Te zuchwałe słowa

wytrąciły  profesora  z  równowagi.  Już  nie  po  aztecku  a  w  ogólnoświatowym  języku  trzeciego
tysiąclecia wykrzyknął:

—  Złapałem  cię  jednak!  Taka  bezczelność!  Taka  niesłychana  bezczelność…  ty…  —  tu  stracił

wątek i otwartymi ustami chwytał powietrze.

Tamten  jednak  nie  wydawał  się  być  bardzo  zdziwiony  spotkaniem  temponautycznego  kolegi,

zdumiał go jedynie niespodziewany wyb.uch wściekłości i dlatego spytał:

— Czego pan właściwie chce? Dlaczego pan na mnie wrzeszczy? 1 kim pan u licha jest?
Profesor  stłumił  w  sobie  wściekłość  i  chęć  do  rękoczynów  i  drżącym  z  gniewu  głosem

powiedział:

— Jestem profesor Müsli, to znaczy Hieronymus. Pan się pyta czego ja chcę? Właśnie pan? — tu

wskazał ponownie na przyrządy i maszynę — A to co ma znaczyć?! To już jest szczyt!

— To jest maszyna temporalna — wyjaśnił obcy ze spokojem. — Czy tego nie widać?
—  O  tak,  to  widać!  —  odpalił  profesor  Hieronymus.  Właśnie  o  to  mi  chodzi!  Dlaczegóż  to  nie

zamaskuje  pan  swojej  maszyny?  I  czemu  biega  pan  tutaj  w  tym  stroju  i  rozstawia  przyrządy  jak  u
siebie w domu? I dlaczego, pytam pana, utrzymuje pan, że przybywa z Atlantydy? Tak, pan wyraźnie
nie respektuje instrukcji!

62. - Instrukcje

znam bardzo dobrze — wyjaśnił obcy — dlatego właśnie odpowiadałem, że przybywam z Atlantydy.
Dzięki temu nie muszę maskować maszyny, czego i tak nie mógłbym zrobić.

—  Jak  to?  —  dopytywał  się  Müsli.  —  Czyżby  pański  projektor  obrazów  przestrzennych  był

uszkodzony?

— W ogóle go nie mam.
— Nie ma go pan?
— Nie, a po cóż by? Pochodzę przecież z Atlantydy. Pan nie?
—  Nie!  To  znaczy  —  tak,  ale  nie  bezpośrednio  i  w  ogóle…  Nie  chodzi  zresztą  wcale  o  to.

Chciałbym się dowiedzieć jakim cudem pan pochodzi z Atlantydy!

Nagły gest profesora strącił ze statywu umieszczony na nim cylinder mierniczy.
Obcy  schylił  się  prędko,  podniósł  nieuszkodzone  na  szczęście  szkło  i  z  wyrzutem  i  nieufnością

background image

spojrzał  na  profesora  jakby  zastanawiał  się  przy  tym  czy  Müsli  nie  był  jednak  barbarzyńskim
tubylcem. Potem ostrożnie umieścił cylinder na swoim miejscu i pojednawczym tonem powiedział:

—  Widzę,  że  pan  się  rzeczywiście  nie  może  w  tym  wszystkim  połapać.  Wszystko  więc  panu

wyjaśnię.

63. Wyjaśnienia

rozpoczął  wyciągając  z  wnętrza  maszyny  dwa  składane  krzesła  i  przepraszając  jednocześnie
profesora, że nie może mu zaoferować miejsca w cieniu ze względu na zbytnią ciasnotę kabiny.

Profesor Hieronymus usiadł i powiedział wyniośle:
— Słucham.
— A więc — zaczął obcy — nazywam się Bazyli Kowalski. Jestem botanikiem i badam wpływ

wahań  klimatu  na  mitozę  kalyptry  różnych  nagozalążkowych  w  związku  z  korelacjami  między  sferą
rhisopodów i geomagnetyzmem.

— Ach tak — powiedział Müsli.
— Tak — kontynuował Bazyli Kowalski. — Ponieważ kalyptra jak dotąd…
— Dlaczego jednak powiedział pan, że pochodzi z Atlantydy?
—  Właśnie  do  tego  zmierzam.  Swoje  badania  muszę  przeprowadzać  w  różnych  wiekach.

Załatwiłem  więc  sobie  tempomobil,  bardzo  niestety  mały.  Aby  nie  złamać  instrukcji  (Müsli
nadstawił  uszu)  w  przypadkach  napotkania  tubylców  zawsze  mówię,  że  pochodzę  właśnie  stamtąd.
Atlantyda jest przecież znana w świecie antycznym jako kraina cudów, zatem nie puszczam w obieg
nowych mitów lecz wykorzystuję ten, który już istnieje.

— Dziwne — mruczał profesor Hieronymus.
— Oh, ja sam wpadłem na to przez przypadek — skromnie wyjaśnił botanik. — Gdy próbowałem

odnaleźć chłopców z Atlandy.

64. - Atlandy?

— profesor Müsli aż podskoczył z wrażenia. — Pan powiedział „Atlanda”?

— A dlaczegóż by nie? — zapytał Bazyli ze zdumieniem. Rzeczywiście powiedziałem ATLANDA

— w używanym w naszym zespole żargonie oznacza to Archeologiczno-historyczna Liga Amatorów
Naukowych Dociekań.

—  Tak,  tak,  naturalnie  —  bez  zastanowienia  odpowiedział  Müsli  i  zdruzgotany  skurczył  się  na

krzesełku.

— Wiedziałem, że także archeologowie mają coś do zrobienia na Helgolandzie. Wyczytałem o tym

przypadkowo  w  „Gazecie  Chronofilskiej”,  umówiłem  się  więc  z  nimi,  że  kiedy  tam  przybędę  —
spotkamy  się.  Gdy  po  wylądowaniu  przeprowadzonym  zgodnie  z  wszelkimi  wymogami  instrukcji
wysiadłem ze swojej maszyny, zobaczyłem dwóch mężczyzn oczekujących na kogoś. Myśląc, że mam
przed sobą archeologów pytam:

— Gdzież są pozostali chłopcy z ATLANDY?
Gdybym  miał  przy  sobie  okulary  bez  trudu  rozpoznałbym,  że  nie  są  to  archeologowie.  Było  już

jednak za późno. Obydwaj tubylcy okazali się ludźmi strasznie dociekliwymi i ciekawskimi i bardzo
chcieli  dowiedzieć  się  gdzie  leży  owa  ATLANDA;  w  końcu  musiałem  im  coś  odpowiedzieć  na
odczepnego, prawda?

— Musli nie miał już sił sprzeciwiać się dalej.

background image

65. Botanik

ciągnął dalej:

— Wtedy było to dla mnie bardzo przykre, ale kiedy później odnalazłem archeologów pojęliśmy,

ile to miało dobrych stron. Pan sobie nie wyobraża, jak te instrukcje i przepisy na temat konieczności
maskowania  się  bezustannie,  przeszkadzają  pracy  naukowej.  Kiedy  ktoś  mówi,  że  przybywa  z
Atlantydy,  wszystko  staje  się  dla  niego  o  wiele  prostsze.  Wtedy  dopiero  można  wykorzystywać
nowoczesną technikę i spokojnie prowadzić swoje badania bez obawy, że z każdej zgubionej śrubki
powstanie  osobna  legenda.  Kiedy  więc  Helgolandzi  przyzwyczaili  się  do  tego,  że  przybyliśmy  z
obcej  krainy  cudów,  praca  kolegów  zaczęła  przebiegać  o  wiele  sprawniej  i  łatwiej.  Wtedy,  w
Helgolandzie miałem jeszcze w maszynie projektor obrazów przestrzennych…

— Stracił go pan?
—  Nie.  Wypróbowałem…  Od  tego  czasu  wiem,  gdzie  w  tej  ciasnocie  mogę  pomieścić  swoją

aparaturę  mierniczą…  Ale  do  rzeczy.  Jak  pan  wie,  instrukcje  prawie  całkowicie  uniemożliwiają
kontakty  z  tubylcami,  lecz  nie  przybyszom  z  krainy  mitu.  Tak  więc  ów  kontakt  stał  się  nie  tylko
dopuszczalny, ale wręcz rzeczywisty. Temponauci ze wszystkich historycznych fakultetów nie mogą
się przecież bez tych kontaktów obejść. Na przykład w Tartessos…

— Ach, tam… — więc to także był pan? —- spokojnie już wypytywał go Musli.
— W Tartessos? Ja? Ależ nie… Co właściwie ma pan na myśli?
—  W  Tartessos  —  profesor  mówił  powoli,  starannie  artykułując  poszczególne  sylaby  —  …  w

Tartessos  pewni  badacze  używają  tego  sławetnego  sposobu  by  w  autentycznie  historycznym
otoczeniu odbywać niesłychane orgie.

I co pan na to?
— Ja nie mam z tym nic wspólnego — zastrzegł Bazyli Kowalski. — Nigdy nie byłem w Tartessos

i nie wierzę, że chłopcy z Atlandy mogliby coś takiego robić; to przecież najpoważniejsi naukowcy…
(Müsli zaśmiał się, ale botanik nie wyczuł w jego uśmiechu sarkazmu, mimo że sarkazmu było tam
więcej,  niż  śmiechu).,  lecz  przecież  i  to  nic  dziwnego,  że  tak  owocne  metody  pracy  bardzo  szybko
podchwytywane  są  przez  innych  —  mówił  dalej  Bazyli.  —  Nie  tak  dawno  ktoś  pisał  do  mnie  o
swoim planie ekspedycji do Tartessos i pytał o szczegóły mojego sposobu. Naturalnie spełniłem jego
życzenie.  Nie  mogłem  przecież  przeczuć,  że  taki  ładny  plan  ulegnie  wkrótce  zwyrodnieniu. A  poza
tym  gdzieś  tu  w  pobliżu  powinna  istotnie  znajdować  się  Atlantyda  —  to  znaczy  upozorowana  na
Atlantydę  stacja  badawcza.  Początkowo  myślałem,  że  pan  jest  stamtąd,  ponieważ  przyszedł  pan
pieszo…

—  To,  że  stamtąd  nie  przyszedłem  nie  zmienia  faktu,  że  tam  pójdę  —  odparł  Müsli  już

zdecydowany i podniósł się ze swego miejsca. — Gdzie to jest?

—  Gdzieś  z  tamtej  strony…  —  Kowalski  nieprecyzyjnie  wskazał  ręką  południowy  wschód.  —

Będzie  ze  dwadzieścia  lub  trzydzieści  kilometrów.  Dokładnie  nie  wiem,  bo  jeszcze  tam  nie  byłem,
Pan  wie  —  korelacje  między  sferą  rhizopodów,  a  magnetyzmem  są  w  tej  okolicy  trochę
skomplikowane, i dlatego…

— Dziękuję — powiedział profesor Müsli — Niech się panu powodzi jak najlepiej.
Potem z godnością odszedł tam, gdzie zostawił swoją maszynę czasu Botanik popatrzył za nim i,

pokiwawszy głową, ponownie zabrał się do swojej roboty-

66. Noc

niezależnie do swojej woli spędził profesor Müsli na wolnym powietrzu, co przy przejmująco niskiej

background image

temperaturze  było  zdecydowanie  nieprzyjemne,  jako  że  swoją  maszynę  czasową  zamaskował  tak
dobrze,  iż  nie  odnalazł  jej  przed  zapadnięciem  zmroku,  zaś  powrót  do  niesumiennego  botanika
uważał za rzecz nie wchodzącą w ogóle w rachubę.

67. Dzień następny

był dniem, w którym odnalazł swoją maszynę i, wsiadłszy do niej, poleciał na południowy wschód.
Odnalezienie „bazy badawczej”, o której mówił botanik nie nastręczyło mu większych trudności.

Było to osiedle składające się z prowizorycznych baraków i szklano-stalowych budowli, otoczone

fosą, w której harcowały krokodyle. Na moście stały dzieci, które zamieniały Corned beef w paszę
dla  kajmanów,  zaś  przed  szałasami  i  bungalowami  ludzie  wylegiwali  się  wygodnie  na
pneumatycznych fotelach.

Wszystko  inne  byłoby  zgodne  z  jego  wyobrażeniami,  ale  tego,  że  zobaczy  w  bazie  raj  dla

urlopowiczów,  Müsli  wcale  się  nie  spodziewał.  Zbliżył  się  i  stwierdził,  że  w  kiosku  przy  wejściu
mężczyzna w antycznym stroju sprzedaje pamiątki.

Pamiątki  były  ze  wszystkich  czasów  całego  świata,  ale  każda  nosiła  napis  „POZDROWIENIA  Z

ATLANTYDY”.  Bez  względu  na  to,  czy  był  to  skamieniały  jeżowiec,  jakieś  pluszowe  zwierzątko
(lew  lub  wielbłąd)  pochromowany  „antyczny”  sztylet,  świeżo  uszyta  tunika,  czy  bursztynowa
bransoletka.  (Profesor  dopiero  teraz  zauważył,  że  to  osiedle  na  Saharze  nie  miało  własnej  wieży
telewizyjnej).

68. Profesor był wstrząśnięty

faktem, iż tak sprostytuowano naukę, która od wielu wieków usiłowała wyjaśnić zagadkę Atlantydy.
Był  to  oczywisty  zamach  na  sens  wszystkich  lat  intensywnej  pracy  badawczej,  która  miała
doprowadzić profesora Müsli do rozwiązania tego poważnego problemu.

Początkowo  zapragnął  wezwać  tych  temporalnych  rozbójników  „na  dywanik”,  potem  jednak

przypomniał  sobie,  że  jest  to  niemożliwe  z  powodu  nie  przewidzenia  przezeń  takiej  konieczności  i
nie  zabrania  na  wyspę  bodaj  i  najpodlejszego  gatunkowo  chodnika.  Splatanie  maty  z  włókien
palmowych  byłoby  zbyt  pracochłonne.  Dlatego  wraz  z  ostatnim,  pełnym  pogardy  dla  tego
temponautycznego upadku obyczajów spojrzeniem, opuścił w swojej maszynie owe miejsce i wiek.

69. Winni

nie ujdą zasłużonej karze — postanowił profesor Hieronymus powróciwszy z fałszywej Atlantydy na
Saharze.  Postanowił  jednak  zachować  na  razie  głuche  milczenie,  albowiem  publiczne  oskarżenie
sprawców  owego  karygodnego  przeinterpretowania  instrukcji  miałoby  skutek  wręcz  odwrotny  do
zamierzonego  —  metoda  fałszywych  Atlandów  stałaby  się  ogólnie  znana  i  stosowana-  A  do  tego
profesor nie chciał dopuścić, bo mogłoby mu to przeszkodzić w ostatecznym wyjaśnieniu problemu.
Czuł,  że  jest  wciąż  bliżej  Atlantydy  prawdziwej  i  nie  chciał,  by  fałszerze  zmuszali  go  do
uwzględniania  i  badania  coraz  to  nowych  obszarów.  Poza  tym  nie  mógł  przecież  wiedzieć,  czy
posunięcia  skierowane  przeciw  mistyfikatorom  nie  obrócą  się  także  przeciw  ludziom  zupełnie
niewinnym;  trudno  przyszłoby  mu  się  rozstać  ze  swoją  maszyną  czasową.  Dlatego  w  całą  sprawę
wtajemniczył tylko Jana.

70. Reakcja Jana

background image

po wysłuchaniu opowieści o fałszerzach Atlantydy była identyczna z reakcją profesora. Dwaj starzy
przyjaciele  ze  szkolnych  lat  poprzysięgli  sobie  nawzajem,  że  znajdą  winnych,  ukarzą  ich  i  zrobią
wszystko, by takie haniebne czyny w przyszłości uniemożliwić. W efekcie Müsli z olbrzymim trudem
powstrzymał przyjaciela od zbyt pochopnych poczynań. Przekonywał go tak długo, aż Jan przyrzekł w
końcu, że przed ostatecznym rozwiązaniem zagadki Atlantydy nic nie przedsięweźmie, a co najwyżej
przemyśli, jak można byłoby później rozpocząć działania skierowane przeciw fałszerzom.

71. Sprzymierzeńców

—  powiedział  dalej  Jan  —  znajdziemy  na  pewno;  mój  kolega  McLuhan-Green  z  Oddziału
Tempometrów  Kombinatu  Maszyn  Temporalnych  „Tim  E.  Traveller”  wypowiadał  się  niedawno  z
niepokojem na temat coraz większej liczby nie zarejestrowanych oficjalnie startów. Choć, z drugiej
strony, Jan jeszcze konkretnie nie wiedział, co trzeba uczynić.

72. Obydwaj przyjaciele

zgodzili  się  w  efekcie  co  do  tego,  że  Jan  ma  przygotować  batalię  przeciwko  temporalnym
grzesznikom i w tym celu zgromadzić wokół siebie towarzyszy związkowych, lecz równocześnie ma
torpedować  przedwczesne  akcje,  które  mogłyby  zaszkodzić  badaniom,  prowadzonym  przez
Hieronymusa.  Ponadto  Jan  zalecił  mu  wtajemniczenie  Berta  Brundelsa  i  naradzanie  się  z  nim  nad
sytuacją.  Jan  nie  znał  osobiście  profesora-oponenta,  ale  zdecydowanie  zależało  mu  na  nawiązaniu
kontaktu z wypróbowanym naukowcem mogącym poszczycić się rozległą znajomością rzeczy- Müsli
nie  mógł  się  temu  sprzeciwić,  więc  orzekł,  że  skoro  nawet  Brundels  błądzi  w  swoim  pojmowaniu
problemu Atlantydy, to przynajmniej w czym innym mógłby się okazać porządnym człowiekiem.

73. Porządny człowiek

Bert Brundels, którego Müsli wkrótce potem zaprosił na rozmowę, rzeczywiście zasmucił się bardzo
wiadomością o temporalnym zanieczyszczeniu środowiska-

—  Ale…  —  powiedział,  wykonując  głową  ruch  w  stronę,  szafy,  w  której  za  stalą,  azbestem  i

szkłem  pancernym  Hieronymus  przechowywał  mapę Atlantydy  i  kreteński  sztylet  —  …  sprawa  ma
także swoją dobrą stronę…

— Co, proszę? — Müsli myślał, że się przesłyszał-Skonsternowany spojrzał na swojego gościa,

lecz niestety nie mógł dokładnie zobaczyć jego wyrazu twarzy, ponieważ Bert Brundels siedział na
werandzie  tyłem  do  słońca  świecącego  akurat  sponad  jego  głowy.  Tak  więc  Müsli  w  pierwszej
chwili nawet nie wiedział, czy jego kolega mówi poważnie, czy tylko żartuje.

— Pan powiedział: „dobre strony”?
—  Naturalnie…  teraz  przynajmniej  z  całą  pewnością  wiemy,  gdzie  Atlantyda  NIE  LEŻAŁA.

Poprzez swoje odkrycie zbił pan wszystkie absurdalne hipotezy tak, że zostały tylko dwie możliwości
lokalizacji  Atlantydy:  na  Krecie  i  przy  Azorach.  Z  kolei  wybór  między  tymi  dwiema
ewentualnościami  jest  po  prostu  sam  z  siebie  oczywisty  —  nie  ulega  żadnej  wątpliwości,  że
Atlantyda prawdziwa mogła tylko na Krecie…

Müsli sprzeciwiał się temu gwałtownie.
— W każdym razie… — gość stanowczo powracał do podjętego tematu — tylko jeden z dwóch

dowodów  rzeczowych  może  pochodzić  z Atlantydy.  Porównanie  ich  musi  dowieść  niezbicie,  że…
czy mógłbym jeszcze raz rzucić na nie okiem?

background image

74. Mapę i sztylet

profesor  Hieronymus  wyjmował  z  sejfu  na  tyle  długo,  że  gość  zdążył  w  międzyczasie  raz  jeszcze
odciąć się zdecydowanie od praktyk temporalnych rozbójników i przedstawił swoje przemyślenia na
temat tego, jak należałoby położyć im kres.

— Choć z drugiej strony — powiedział, — wprawdzie tak nieodpowiedzialnego postępowania nie

usprawiedliwiam ale mogę zrozumieć, co niektórych kolegów— nie żadnych turystów lecz solidnych
naukowców

— do czegoś takiego skłoniło- Maszynę czasu do dyspozycji otrzymuje się z takim trudem i na tak

bardzo krótko, że badania stają się tak sporadyczne i wyrywkowe, że aż iluzoryczne. Nic dziwnego,
że w takiej sytuacji ktoś próbuje sobie ułatwić pracę…

Tu  profesor  Bert  Brundels  przerwał,  bo  Müsli  położył  przed  nim  na  stole  dwa  atlantydzkie

dowody rzeczowe. Momentalnie wyciągnął ze swojej torby ciężką lupę i, pominąwszy na razie mapę,
zajął się dokładnym badaniem sztyletu.

I wtedy ktoś trzy razy słabiej i raz mocniej zastukał do drzwi, więc profesor poszedł otworzyć.

75. Przed drzwiami

stał  Jan.  Müsli  przywitał  go  radośnie  i  zaprowadził  do  pokoju.  Po  drodze  Jan  powiedział  z
ożywieniem,  że  zna  już  kilku  współbojowników  przeciw  tym,  -którzy  tak  zuchwale  łamią  wszelkie
instrukcje, należy jeszcze tylko ^znaleźć najwłaściwszą formę organizacyjną. Tak doszli do werandy,
gdzie  nadal  siedział  Bert  Brundels  ze  sztyletem  w  jednej,  a  lupą  w  drugiej  ręce.  Hieronymus
powiedział:

—  Poznajcie  się,  panowie.  To  jest  Jan,  mój  stary  przyjaciel  szkolny…  —  w  tym  momencie

profesor Brundels odłożył lupę na bok, wstał uprzejmie i głosem, który wyraźnie przeczył treści słów
zamruczał pod nosem:

— To miło, bardzo mi miło… Ale… czyżbym pana już kie…
Musli w tym czasie zdążył zaledwie zacząć:
— A to jest… — kiedy Jan wykrzyknął nagle:
—  To  on!  Szynkarz  z  Knossos!  Judasz!  —  i  bez  dalszych  wyjaśnień  rzucił  się  na  fałszywego

Atlantę  i  zarazem  fałszywego  Kreteńczyka  —  Berta  Brundelsa  —  nie  zważając  wcale  na  sztylet  w
ręce tamtego.

76. Zdrajca

atlantologii upuścił sztylet i skoczył ku drzwiom werandy. Jan przesadził stojący mu na drodze stół i
pognał  za  nim,  zaś  Müsli  podążył  za  nimi  obydwoma,  nie  bardzo  jeszcze  rozumiejąc,  co  się
właściwie stało.

— Janie! — krzyknął. — Co to znaczy? Czy chcesz pana Brundelsa…?
— Na Atlantydzie się nie bije! — tryumfalnie ryknął Jan. — Na Atlantydzie!
A potem profesor Hieronymus będący nie najlepszym biegaczem stracił obydwu panów z oczu.

77. Wzburzony profesor

zawrócił do domu i dopiero wtedy naprawdę uprzytomnił sobie, co tutaj zaszło. Teraz mógł ponadto
przypuszczać, w jakim celu podróżujący w czasie Bert Brundels popełnił swoje złośliwe oszustwo.
Choć równie dobrze mógł postępować w ten sposób i wszystkich dookoła przekonywać, że Kreta jest

background image

Atlantydą,  tylko  dlatego,  że  nic  innego  nie  przyszło  mu  po  prostu  do  głowy.  W  każdym  bądź  razie
Bert  Brundels  stosownie  do  swojej  własnej  argumentacji  udowodnił,  że  istniała  tylko  jedna  jedyna
prawdziwa Atlantyda.  Ta,  której  mapę  przywiózł  profesor  Hieronymus.  Kiedy  wrócił  na  werandę,
zobaczył  przewrócony  stół  i  leżącą  obok  lupę,  spoczywającą  nie  na  podłodze,  a  na  cieniutkiej
warstewce  popiołu,  na  której  w  jednym  miejscu  widać  było  jasny  krążek  skupionych,  słonecznych
promieni, Tylko w jednym miejscu — pod kreteńskim sztyletem — mapa Atlantydy nie była spalona.

78. Wstrząśnięty profesor

Hieronymus — tak ciężko doświadczony przez los — jako człowiek zahartowany nie załamał się w
obliczu tej olbrzymiej straty, lecz zdobył się na nową podróż w czasie.

79. Druga wizyta

w tej jedynie prawdziwej — wedle jego przekonania — Atlantydzie powinna mu dostarczyć kolejne,
tym  razem  niezbite  dowody.  Tak  więc  rutynowany  temponauta  ponownie  udał  się  w  ten  sam  punkt
czasoprzestrzeni.  Wprawdzie  w  pośpiechu  zapomniał  nastawić  tempometr  i  musiał  czas
wyregulować później na wyczucie, ale nie było to znowu takie istotne- Nie zależało mu na głupich
kilku tygodniach, skoro zostawił za sobą tysiące lat. Obawiał się tylko trochę o punktualność swego
powrotu, ale przypomniał sobie, że w dniu odjazdu maszyna powinna zatrzymać się automatycznie.

80. Pełen beztroski

Müsli przybył tam, gdzie już raz przebywał— odchylenie w przestrzeni o piętnaście do dwudziestu
kilometrów  było  przezeń  zamierzone,  nie  chciał  bowiem  spotkać  rybaków,  którzy  byli  świadkami
jego osobliwego wyjazdu. Poza tym pragnął dowiedzieć się więcej, niż mogli mu powiedzieć ludzie
z owej małej, rybackiej wioszczyny.

I  oto  znowu  znalazł  się  na  wschodnim  brzegu  położonej  przed Atlantydą  wyspy.  Nie  zobaczył  tu

żadnej żywej duszy, więc zabrał swój translator, zakamuflował maszynę pod postacią odłamka skały
i pomaszerował w głąb kraju.

Po  pół  godzinie  znalazł  jakieś  osiedle  ani  lepsze,  ani  gorsze,  niż  owa  wieś  na  wybrzeżu  —  w

kotlinie,  wśród  skąpo  porośniętych  roślinnością,  skalistych  wzgórz  stały  chaty,  otaczające  jakiś
większy dom — zapewne siedzibę kapłana.

81. Wieczór

nadciągał  cichy  i  spokojny.  Powietrze  było  ciepłe  i  tylko  z  zachodu  wiał  w  stronę  łączącego  się  z
pagórkami pasma gór słaby wietrzyk. To właśnie przez te wzgórza profesor nie mógł dojrzeć głównej
wyspy  atlantydzkiego  imperium,  lecz  za  to  z  ich  szczytów  niewątpliwie  musiał  rozciągać  się
wspaniały widok na przecudowną, bogatą Atlantydę.

Müsli  zatonął  w  marzeniach…  Wyobraził  sobie  królewskie  miasto  na  wschodnim  wybrzeżu,

oblewane złoto-czerwonymi promieniami słońca, zachodzącego za Wielką Równiną…

A  jego  serce  radowało  się  na  samą  myśl  o  ukoronowaniu  dzieła  swego  życia  —  wizycie  w

Posejdonii.

Przedtem  jednakże  najważniejsze  było  zasięgnięcie,  informacji.  W  swojej  roli  podróżującego

naukowca  Müsli  miał  niepodważalne  prawo  śmiało  podążyć  do  domu  kapłana,  domu  będącego
zarazem  i  świątynią.  Więc  kiedy  przechodził  przez  osiedle  majestatycznym  krokiem  atlantologa,

background image

zbliżającego się z każdym stąpnięciem do ostatecznej pełni sukcesu, mieszkańcy trwożliwie znikali w
swoich chatach.

82. Kapłan

z  podobnym  namaszczeniem  wyszedł  mu  naprzeciw,  zaprosił  do  domu,  ugościł,  jak  tylko  umiał
najlepiej.

Potem spytał przybysza czy ten nie ma jakiegoś życzenia. Więc Müsli zaczął snuć opowieść o swej

podróży na Atlantydę, a kapłan słuchał uważnie i prosił o bardziej szczegółowe objaśnienia. Uczony
z  zapałem  rysował  na  leżącej  przed  nimi  oślej  skórze  orientacyjny  szkic  celu  swojej  podróży  —
wyspy głównej — podczas gdy kapłan kiwał się w głębokim zamyśleniu. Opowieść zainteresowała
go  do  tego  stopnia,  że  po  chwili  sam  zabrał  się  za  uzupełnianie  rysunku  zgodnie  z  objaśnieniami
profesora.

Miało  się  już  dobrze  pod  wieczór,  kiedy  kapłan  poczęstował  gościa  jakimś  mocnym,

pokrzepiającym  trunkiem.  A  po  niespełna  godzinie  Müsli  śnił  kolorowo  i  radośnie  o  tym,  że
przemawia na kongresie atlantologów przytaczając wciąż nowe, niezbite dowody swojej racji. Lecz
nagle  sen  stał  się  mniej  przyjemny,  bo  z  tłumu  przed  profesorem  Hieronymusem  wyłonił  się  jego
wieczny antagonista Brundels ze złośliwie wyszczerzonymi zębami i błazeńsko wykrzywioną twarzą,
trzymający  między  owymi  zębiskami  mapę  Atlantydy,  którą  po  kawałku,  z  głośnym  mlaskaniem  i
beknięciami  donośnymi,  pożerał.  Była  to  ta  sama  mapa,  którą  za  pierwszym  razem  Müsli  ze  sobą
przywiózł, a jednocześnie i skóra osła, na której malował tego wieczoru swoje wielkie marzenie.

Profesor Hieronymus obudził się zlany potem, lecz i zadowolony, że skóra osła wyglądała tylko z

pozoru podobnie do tamtej mapy, a poza tym była przecież dużo większa.

83. Ranek

zastał  Hieronymusa  otwierającego  oczy.  Müsli  chciał  jeszcze  chwilę  poleżeć,  pomarzyć  o  coraz
bliższej Atlantydzie,  lecz  zaintrygował  go  nagle  jakiś  cichy  trzask  w  sąsiednim  pokoju,  więc  wstał
cicho  z  posłania  i  na  palcach  podszedł  do  drzwi  w  samą  porę,  by  przez  szparę  zobaczyć  kapłana,
przycinającego  nożem  brzegi  oślej  skóry  do  rozmiarów  wiadomej  mapy.  Ponownie  ogarnęło  go
zwątpienie  ze  snu,  więc  pragnąc  je  rozproszyć  wszedł  do  pokoju  i  zapytał  kapłana,  co  tamten
zamierza z tym rysunkiem uczynić.

— Przez całe swoje życie nie słyszałem tak dobrej opowieści jak ta o Atl-An-Tusch, która leży w

innym świecie. O wiele, wiele dni podróży najszybszą łodzią są tu tylko małe wysepki i nigdzie nie
ma takiej, jak ta, o której mówiłeś. Chcę Jednak teraz przenieść się na brzeg mojej wyspy i na chwałę
morskich bogów opowiadać ludziom o Atl-An-Tusch. A wdzięczni ludzie i bogowie będą dziękować
mi tak, jak ja tobie, obcy wędrowcze…

Müsli  słuchając  tego  wszystkiego  zbladł,  potem  na  uginających  się  nogach  wyszedł  bez  słowa.

Czuł się tak, jakby za chwilę miało mu pęknąć serce.

84. Wszystko było jasne

i  wszystko  stracone  —  przed  Hieronymusem  stał  Dorszowe  Oko.  Wskutek  niedbałego  nastawienia
tempo-metru po raz drugi przybył na wyspę wcześniej, niż po po raz pierwszy, a teraz okazało się, że
to  nie  nikt  inny,  jak  on  sam  właśnie  stworzył  mit  o  Atlantydzie.  Stał  się  przy  tym  mimowolnym
fałszerzem  dowodów  rzeczowych,  bo  nawet  uznana  za  dowód  naukowy  mapa  wykonana  była  jego
własną  ręką.  I  nie  mógł  już  temu  zapobiec,  jeżeli  nie  chciał  stać  się  sprawcą  jeszcze  większego

background image

zamieszania.  A  kiedy  —  załamany  całkowicie  —  szedł  w  kierunku  swojej  maszyny  czasu,
wschodzące  nad  Azorami  słońce  jasnymi  gorącymi  promieniami  rozpraszało  wszystkie  jego
najpiękniejsze sny…

Wszystko było skończone — Müsli nie widział nawet sensu w powrocie do swojej dobrej, starej

przyszłości.  Przecież  nie  miał  tam  nic  więcej  do  zrobienia  —  a  jakże  miał  patrzeć  w  oczy  innym
atlantologom. A może… Może wcale nie musi im o swoim niepowodzeniu opowiadać?

Tysiące  lat  zatonęły  w  czasie  i  Müsli  cieszył  się  z  tego.  Żeby  tylko  zatonęły  one  naprawdę

głęboko…

1

  Każdą  maszynę  czasu  można  scharakteryzować  przy  pomocy  efektu  Travellera-White‘a-

Kaskadowa-Grossolrna-Kamury, który liczbowo wyraża się wzorem 1 tmkc (Makrokwant czasowy)
= 2,1249153x10’’ s, a więc okrągłą liczbą 24,6 dnia.

2

 Autorzy nie mogą nic więcej powiedzieć na powyższy temat, gdyż ich badania koncentrowały się

głównie na 16 podróży w przeszłość.

3

 Porównaj Fogg: The Quarterly Temponaut T.2 Nr 4(2432) s.209-242.

4

  Porównaj:  Sygmar  Wieczorek:  Wykorzystanie  podróży  w  czasie  jako  środka  do  badania

przyszłości.

5

  Przy  użyciu  przyspieszacza  katastrof  nie  zachodzi  potrzeba  zasilania  z  własnego  źródła,  gdyż

wykorzystuje on przy podróżach powrotnych różnicę potencjałów zewnętrznych pól temporalnych —
porównaj Koniec 13 podróży w czasie, część 8.

background image

PODROŻ INSPEKCYJNA 7/11

albo na tropie bandytów temporalnych

1. Roczniki te

byłyby niekompletne bez wzmianki o godnym pożałowania rozwoju, który robi wrażenie osobliwego,
jednakowoż  przy  krytycznym  spojrzeniu  na  to,  co  do  tej  pory  zostało  powiedziane,  okazuje  się
logicznym  następstwem.  Chodzi  tu  o  pozornie  .niepohamowany  upadek  moralny  temponautów.
Upadek  tym  większy,  im  bardziej  —  z  naszym  krytycznym  spojrzeniem  —  zbliżamy  się  ku
teraźniejszości. Paragraf o karze za mistyfikacje był coraz częściej ignorowany, jeżeli nie całkowicie
świadomie  łamany  tak,  że  zagrożenie  przeszłości  przez  sprzeczne  z  instrukcjami  podróże  w  czasie
doszło aż do granicy katastrofy.

Wraz  ze  wzrostem  ilości  podróży  w  czasie,  szczególnie  tych  nielegalnych,  w  drugiej  połowie

dwudziestego  czwartego  stulecia  ich  wielostronne  i  systematyczne  ujmowanie  stało  się
niemożliwością.  Czytelnik  nie  będzie  więc  chyba  miał  nic  przeciwko  temu,  że  sprawy  czysto
naukowe  zejdą  na  drugi  plan  również  i  w  naszych  dociekaniach.  Musimy  również  zmienić  zasadę
numeracji  podróży,  gdyż  od  ok.  2380  roku  była  ona  prowadzona  tylko  w  lokalnych  annałach
poszczególnych  instytucji  organizujących  wyprawy.  Posłużymy  się  więc  taką  właśnie  numeracją.
Odejście  od  czysto  naukowego  podejścia  do  zagadnienia  motywujemy  również  tym,  że  nie  sposób
pisać  poważnych  naukowych  rozpraw  na  temat  obszaru,  na  którym  dochodzi  do  różnych,  zgoła  nie
naukowych  postępków,  gdyż  temporaliści  zamiast  instrukcją  kierować  się  zaczęli  jakimiś  bliżej
nieokreślonymi normami subiektywnymi.

2. Ta trudna sytuacja

wymagała  zdecydowanej  interwencji.  W  ten  oto  sposób  doszło  do  powstania  pierwszych  bojówek
ZOP-u,  to  znaczy  Związku  Ochrony  Przodków  (który  po  kilku  sukcesach  naturalnie  otrzymał
odpowiednio dłuższą nazwę).

3. Organizacje ta

przedsięwzięła  rozsyłanie  w  przeszłość  detektywów,  mających  ścigać  temporalnych  grzeszników.
Nie szczędzili oni ani trudu, ani ofiar. Przede wszystkim z pierwszych wieków istnienia ZOP-u znane
są bohaterskie czyny odważnych obrońców przeszłości, którzy — wtedy jeszcze na własną rękę —
podjęli ryzyko inspekcji czasowych. Byli to członkowie założyciele: Jan Juriena, kapitan Leon oraz
Georg McLuhan-Green. Ten ostatni, nazywany przez przyjaciół i współbojowników po prostu GMG
stał  się  wzorem  przewodnim  i  pierwszym  męczennikiem,  jako  że  ze  swej  ostatniej  podróży
inspekcyjnej nie powrócił.

„Nasz  Związek  stracił  w  nim  człowieka  czynu,  u  którego  rozum  i  uczucie  podlegały  sobie

wzajemnie  —  wprawdzie  czasami  wymiennie  —  ale  zawsze  były  skierowane  na  wielki  cel  naszej
organizacji”

2

.

4. Podróż inspekcyjna 6/3

background image

zawiodła  dzielnego  detektywa  do  Brytanii  —  w  czasy  rozkwitu  epoki  rycerskiej  —  ponieważ
nadprzeciętne  rozpowszechnienie  bajek  o  smokach,  czarodziejach  i  olbrzymach  dało  wiele  do
myślenia człowiekowi mającemu otwarte oczy na temporalne zanieczyszczenie środowiska. Dlatego
zasięgał  on  informacji  o  Tristanie,  Parsifalu,  Lancelocie  i  wielu  innych,  unieśmiertelnionych  przez
literaturę. Zastanowiła go również opowieść o świętej czarze Graala; bo dzielnemu rycerzowi, który
ją zobaczy zapewnia ona siedem dni nieśmiertelności. A temu, który ją widzi codziennie — wieczną
młodość.  Nikogo  więc  dziwić  nie  powinno,  że  rycerze  —  a  wraz  z  nimi  temporalni  detektywi  —
szukali ucieleśnienia tej legendy^ Również i czarnoksięstwo było w pełnym rozkwicie — Klingsor i
Merlin zdobyli sobie wiekową sławę, zaś koboldy Laurin i Alberich miały stosunki w najwyższych
sferach  społeczeństwa  feudalnego.  Jeżeli  w  jakichkolwiek  czasach  cuda  uważane  były  za  coś
codziennego, to właśnie w tym wieku.

5. GMG

szperał  trochę  w  brzemiennych  w  cuda  okolicach  wyspy  Brytanii,  ale  —  jak  wiemy  z  jego
częściowych  relacji,  które  posyłał  sondą  czasową  do  ZOP-u  —  nie  natknął  się  jednak  na  ślady
nielegalnych  podróży  w  czasie.  Bardzo  tym  zdziwiony  przeprowadził  się  na  kontynent  i  swoją
ostatnią  nadzieję  skierował  na  słynne  kuźnie  Miny  i  Wie-landa,  których  —  jak  na  ów  czas
nadzwyczajne  —  osiągnięcia  w  obróbce  stali  dały  początek  szeroko  rozpowszechnionym  mitom  i
legendom.  Postanowił-  popłynąć  w  górę  Renu  i  za  pomocą  projektora  obrazów  przestrzennych
zamienił swoją maszynę czasową w niepokaźną łódkę.

Tym razem zakończył wędrówkę już po dwóch dniach
—  podczas  wypoczynku  na  brzegu  Renu  zobaczył  piękną  kobietę  z  nieliczną,  ale  niewątpliwie

szlachetną  świtą.  Uznała  go  widocznie  za  człowieka  sympatycznego,  bo  podeszła  i  poprosiła,  żeby
został jej gościem. Zamierzał wprawdzie uczynić co innego, ale ponieważ instrukcje nakazywały mu
zachowywać się bez rzucania w oczy

i zgodnie z obyczajami epoki…
Przyjął zaproszenie.
6. Jego ostatnia wiadomość
datowana była z następnego tygodnia po spotkaniu z ową szlachcianką. GMG donosił w niej krótko

i  zwięźle,  że  zdobył  zaufanie  dworskiego  towarzystwa  i  że  —  mimo  ogólnego  zaciekawienia  jego
osobą — jego incognito jest zachowane.

Możliwe, że wpadł właśnie na gorący trop, ale wymagało to od niego dłuższego pobytu.
Od tego czasu GMG przepadł bez wieści— przeważająca większość członków ZOP uważała, że

zapewne zginął w bohaterskiej walce z temporalnymi przestępcami.

7. Jego ostatnim wielkim dziełem

przed  startem  do  nieszczęsnej  podróży  nr  6/3,  było  udoskonalenie  temporalnego  indykatora
startowego Birkego, Syna i Wnuka. Za pomocą tego i urządzenia można było stwierdzić, że znaczna
część  nielegalnych  maszyn  czasowych  wcale  nie  przeprowadzała  swojego  pierwszego  startu  w
teraźniejszości, a zatem musiała być zbudowana w przeszłości. Jednakowoż ich załogi pochodziły z
teraźniejszości,  w  przeciwnym  bowiem  razie  podróż  odbywałaby  się  w  przyszłość  i  wszystkie
książki  o  podróżach  w  czasie  musiałyby  zostać  zmienione.  Jaka  szkoda,  że  GMG  nigdy  już  nie
skosztuje owoców sławy, którą przyniosło mu to genialne osiągnięcie.

background image

8. Z niezłomną odwagą

zmierzał jednak ZOP do swego celu. Ważne było przede wszystkim odszukanie w przeszłości zakładu
nielegalnie produkującego maszyny czasu. Pracowano nad tym intensywnie przez kilka lat— zresztą
w  imię  owego  chwalebnego  celu  działali  już  nawet  założyciele  ZOP  —  ale  wyrosła  do  tego  czasu
nowa  generacja  ludzi  chroniących  przeszłość,  którzy  z  młodzieńczym  rozmachem  zwielokrotnili
aktywność  i  operatywność  całej  organizacji.  Powoli,  ale  bezustannie  lokalizowano  w  czasie  i
przestrzeni  główne  źródła  temporalnego  zanieczyszczenia  środowiska.  Aż  wreszcie  —  na  gruncie
wcześniejszych  obserwacji  i  starannych  dochodzeń  —  wysłano  dwóch  doświadczonych  ludzi  do
czasów króla Artura. 

x

Tak  więc  nie  zdziwi  nas  to,  że  pewnego  pięknego  wrześniowego  dnia  dojrzymy  dwie  ubrane

malowniczo  postacie  na  drodze  do  Antwerpii  —  w  zbrojach  i  na  rumakach.  Postać  o  pogodnym
spojrzeniu  radowała  się  pięknem  jesiennokolorowego  lasu,  zaś  druga,  świadoma  ważności  swego
zadania — deklamowała „Kości naszych przodków” poety Siegmara Erknera.

9. Ostatni promień słońca

ozłacał  zbroję  recytatora;  mającego  w  herbie  starca  pod  gronostajowym  baldachimem.  Drugi  z
wojowników — na zielonym tle swej herbowej tarczy miał miecz skrzyżowany z lancetem nad literą
T. On właśnie zaczął mówić:

—  Do  miasta  już  dziś  nie  dojedziemy,  mój  drogi  Geraldusie.  Zresztą  nie  posłyszelibyśmy  tam

żadnych nowin, jeno czczą gadaninę. Poszukajmyż po drodze takiego schronienia, gdzie spotykają się
ludzie różnych stanów i zawodów. Sam wiesz, że dziwne rzeczy w ten właśnie sposób najlepiej się
roznoszą. Może tam znajdziemy jakiś ciekawy ślad?

10. Obaj inspektorzy

nie  tylko  się  przebrali,  ale  też  przyjęli  jak  widzimy  odpowiednie,  adekwatne  do  czasów  imiona  i
obyczaje, a to nie tylko ku ich własnej ochronie, ale przede wszystkim dla obrony przodków przed
mistyfikacyjnymi  okrucieństwami.  Stało  się  tak,  że  zgodnie  z  obyczajem  owego  czasu,  siedzieli  na
ławie  przed  przydrożną  gospodą,  dzierżąc  pod  jednym  ramieniem  bukłak  wina,  zaś  hożą  dziewoję
pod drugim. Obejmowali to wszystko bardzo czule.

11. Kilku podróżnych

skręciło z położonej w pobliżu rozstajnej drogi — niektórzy pieszo, niektórzy na koniach. Sędziwy
pielgrzym, który przybył jako ostatni, przysiadł się do obu rycerzy i podniósł do ust skórzaną butlę,
którą  opróżnił  jednym  długim  haustem.  Wyjął,  z  torby  następną  i  poczęstował  jeźdźców  po  swojej
drugiej stronie. Aby go nie-obrazić (dla ochrony przodków przed mistyfikacjami oczywiście) przyjęli
zaproszenie  pielgrzyma  i  wkrótce  każdy  z  nich  wypił  po  pół  galona  najlepszego,  francuskiego
koniaku,  bo  pobożny  wędrownik  brat-łata  wyciągał  z  niezliczonych  fałd  swej  odzieży  wciąż  nowe,
niezliczone  jak  fałdy  skórzane  butle.  Wkrótce  w  owej  rozkosznej  uczcie  wzięli  udział  pozostali
goście  oberży.  Gdy  też  tak  przez  jakiś  czas  sobie  pobiesiadowali,  inspektorzy  postanowili  połknąć
po  pastylce  preparatu  antyalkoholowego,  by  zachować  pożądaną  trzeźwość,  ale  koniak  zrobił  już
jednak swoje…

12. Pielgrzym

background image

wstał i błogosławił, czyniąc krzyż nad obecnymi:

—  Jestem  grzesznikiem  jak  wszyscy,  a  do  tego  jeszcze  dużo  gorszym.  Papież  nałożył  na  mnie

obowiązek  pokuty  poprzez  wędrówkę  po  świecie,  podczas  której  to  pielgrzymki  muszę  spełnić  jak
najwięcej dobrych uczynków. Jednym z nich jest podzielenie się z wami tym wyśmienitym napojem,
co sami przecie mogliście poczuć. Sam papież żąda ode mnie pisemnego potwierdzenia na tym oto
pergaminie, na którym widzicie już dużo nazwisk rozmaitych i krzyżyków. Na górze jest napisane, że
spełniłem  dobry  uczynek,  a  tutaj  jest  jeszcze  miejsce  na  wasze  podpisy,  albo  na  trzy  krzyżyki,
postawione przez tego, który pisać nie umie. Uczyńcie to…

13. Na pergaminie

nasi  inspektorzy  odcyfrowali  —  kiedy  przyszła  ich  kolej  podpisu  —  słowa:  „Mocą  podpisu
poświadczam posiadaczowi tego oto rulonu, że spełniał tylko dobre uczynki”.

Inspektorzy ligi utworzonej w celu zapobiegania mistyfikacyjnym okrucieństwem z zażenowanymi

uśmiechami  złożyli  swoje  nowe,  ładne  podpisy.  To  znaczy  zamierzali  to  uczynić,  lecz  przeklęty
koniak  sprawił,  że  na  pergaminie  niepostrzeżenie,  ale  i  nieodwołalnie  pojawiły  się  nie  imiona
„Amorin” i „Geraldus”, lecz prawdziwe miana obu inspektorów.

14. Następnego dnia

z bardzo ciężkimi głowami obudzili się na jednym worku słomy. Pielgrzym był już za górami — tak
śpieszył  się  z  niesieniem  swych  dobrych  uczynków  między  spragniony  (oczywiście  spragniony
dobroci) lud króla Artura.

—  Jakież  ciężkie  brzemię  wcześniejszych  grzechów  musiało  go  trapić  —  myśleli  inspektorzy  —

skoro nawet nie został na noc?

I  uśmiech  współczucia  błądził  po  ich  twarzach  nawet  wtedy,  kiedy  już  od  dawna  jechali  ku

Antwerpii. Przyłączył się do nich rycerz o marsowym wyglądzie, który podobnie jak oni — tyle, że
na turniej — zmierzał ku owemu sławetnemu miastu. Był to okropny fanfaron, utrzymujący uparcie, że
rdzawa plama na jego pancerzu

pochodzi od krwi smoka, którego uśmiercił podczas swych ostatnich poszukiwań Graala.
Geraldus i Amorin słuchali, udając ogromne zainteresowanie wobec znanych im doskonale badań

o  Graalu,  choć  jako  doskonali  znawcy  epoki  wiedzieli  i  bez  gadaniny  fanfarona,  że  święty  kryształ
winien dawać szczęście oraz dobrobyt.

15. Obcy rycerz

dodał do starych cudów jeden, po którym obaj doskonali znawcy epoki wpadli w głębokie zdumienie
— Graal podobno miał mieć od niedawna młode.

— Chyba jak kura, składająca jajka! Kok-kodak! Kod-kodak! — zaszydził Amorin. — A jakie są

niby te kurczęta, hę?

— Jak nie wierzycie, to powinniście zobaczyć to sami
—  obruszył  się  obcy.  —  Każdemu  chyba  opłaca  się  narazić  doczesne  życie,  żeby  zyskać

nieśmiertelność.

—  A  więc  zobaczymy,  kto  z  nas  pierwszy  ujrzy  światło  nadchodzących  stuleci.  Trzeba  tylko

odwagi,  dobry  panie  rycerzu!  —  Amorin  nie  mógł  sobie  odmówić  jeszcze  i  tej-  drwiny.  Bajka  o
Graalu mającym młode wydawała mu się przekomiczna.

Rycerz  w  zbroi  poplamionej  krwią  smoka  myślał  inaczej,  bo  spiął  wreszcie  konia  i  wkrótce

background image

zniknął za następnym zakrętem.

16. Geraldus

obudził  się  z  zamyślenia  i  spytał  towarzysza,  czy  ten.  słyszał  bądź  czytał  przedtem  taką  wersję
opowiadania

o  Graalu.  Amorin  oczywiście  zaprzeczył.  Okazało  się,  że  mimo  ich  wiary  w  doskonałe

przygotowanie  do  podróży,  tu  oto  natykają  się  na  jakąś  nową,  nie  znaną  im  wersję  zakończenia
dawno podobno ustalonej legendy. Czyżby była to jakaś zmiana przeszłości?

Na  razie  jednak  na  pierwszy  plan  wysuwała  się  niepewność,  gdzie  spędzą  następną.noc.

Nurtowani tym budzącym w nich obawę pytaniem jechali przez mrok wąskim tunelem między leśnymi
drzewami.  Przypuszczalnie  zbłądzili,  gdyż  droga  stawała  się  coraz  mniej  widoczna  i  węższa.  Na
znalezienie  oberży  nie  mogli  tu  liczyć,  więc  w  końcu  położyli  się  na  spoczynek  pod  bukiem  u  stóp
skalistego zbocza. Nie mogli jednak spać, pogrążeni w natrętnych myślach. Długo nie padło między
nimi żadne słowo.

17. Amorin

był tym, który nagle zadał pytanie:

— Geraldusie, od kiedy istnieje koniak? — i nie była to próba narzucenia koledze rozmowy, lecz

rezultat powstającego w jego świadomości podejrzenia bardzo jeszcze wprawdzie niejasnego.

— Nie wiem. A czemu pytasz?
— Bośmy pili go przed jego wynalezieniem!
—  Jakim  cudem?!  Byłaby  to  przecież  zdrada  naszej  misji.  Aach!  O  nieba!  Myślisz  o  alkoholu

pielgrzyma!?

—  Taak,  temporalne  zanieczyszczenie  środowiska  o  najwyższym  natężeniu…  Pielgrzym  z

pewnością nawet nie wie…

— Z pewnością wie. Nie na darmo chciał potwierdzać swoje dobre uczynki koniecznie na piśmie.

Przebiegły typ — nawet jeśli ktoś go schwyci, lekko oczyści się przy pomocy tej listy dobrodziejstw.

—  Nie,  Geraldusie.  Jego  działania  rozpatrzone  w  szczegółach  są  wystarczająco  złe.  Przy  tym

kolejnym dotkliwym lekceważeniu instrukcji tańczy przecież na skraju przepaści. Gdyby więc każdy
— my na przykład — mógł…

— To już się stało… Popieramy go przecież. Pomyśl o naszych podpisach…
Speszeni popatrzyli na siebie i głęboko westchnęli. Amorin powiedział pierwszy:
— Widziałeś przecież, ile tam miał tych podpisów… Rozwinął działalność na wielką skalę, a my

— przeznaczeni do tropienia takich przestępców — daliśmy się okpić. Co za wstyd dla całego ZOP-
u…

Milczeli przygnębieni, aż nagle w głębi lasu rozległ się okropny trzask i łomot, jakby jakiś potężny

odyniec pędził wprost ku ich schronieniu pod bukiem, a przy zboczu^ hałas wzmógł się jeszcze…

18. Strach

kazał im pomyśleć od nowa o łowcach przygód, którzy gonili za Graalem. Jak wielu z nich musiało
być teraz w drodze bez żadnych widoków jakiegokolwiek sukcesu. Lecz mimo tego ryzykowali swoją
sławą  i  dworem,  głową  i  kołnierzem.  Złość  mogła  doprowadzić  ich  do  czynów  co  najmniej
nieodpowiednich. Tak więc była to okolica szczególnie podejrzana.

background image

Obaj  detektywi  postanowili  naprawić  swój  poprzedni  błąd  i  nawet  z  narażeniem  życia  wypełnić

swoje zadanie do końca. Muszą przecież wreszcie dowiedzieć się, skąd temporalni rozbójnicy biorą
swoje maszyny…

A ponieważ byli tak pełni ufności, los wziął ich w swoje opiekuńcze ramiona.
—  Czy  mogę  panom  pomóc?  —  rozległ  się  jakiś  głos  z  zarośli.  Głos  ten  pozwolił  im  ponadto

przeczuć, kto z takim trzaskiem pędził, albo raczej spadał w dół zbocza.

—  Pozwólcie,  że  się  przedstawię:  Anzelm.  Bartholomäus  Anzelm  zwę  się  teraz.  Iluminator

ognistych smoków i monter cudów. Ale mam już dosyć tego całego szachrajstwa. Ciągle prezentować
temporalnym turystom atrakcje z rycerskich romansów, a jednocześnie  utrzymywać  w  ruchu  ziejące
ogniem  smoki  i  inne  dziwadła,  żeby  utrzymać  ludność  na  odległość.  Bieda  tylko  w  tym,  że  to
przyciąga  wszystkich  tych  błędnych  rycerzy  .—  przez  co  omalże  nie  straciłem  kilkakrotnie  życia.
Jakieś miecze, kopie — to nie dla mnie takie przyjemności wiszące nad głową. Mam tego po uszy…

19. Bartholomäus Anzelm

wyszedł  z  krzaków,  a Amorin  i  Geraldus  patrzyli  na  niego  w  osłupieniu.  Był  im  bardzo  obcy  ten
człowiek,  ponieważ  sądząc  z  opisu  działał  przeciw  nim,  lecz  jednocześnie  był  im  w  jakiś  sposób
niesłychanie bliski. Niezrażony tym, ciągnął dalej:

— Podsłuchałem waszą rozmowę, stąd znam cel waszej wyprawy. Stoicie, moi panowie, bardzo

blisko  swego  celu.  Mianowicie  we  wnętrzu  tej  oto  góry  produkowane  są  maszyny,  które  tyle  już
szkody wyrządziły ludziom i dobremu imieniu podróży w czasie.

20. Czy był to temporalny grzesznik,

którego  poniewczasie  schwycił  wstyd  za  swoje  czyny?  Tak  po  prostu?  —  obaj  inspektorzy  nie
wiedzieli,  czy  mogą  temu  obcemu  uwierzyć.  Ten  jednak,  jak  gdyby  wyczuł  ich  zwątpienie,  mówił
dalej:

—  Kto  wie,  czy  w  ogóle  uda  się  uniemożliwić  im  (naprawdę  powiedział  „im”)  tę  szkodliwą

działalność. Próbowałem swego czasu zrobić to sam, ale bezskutecznie. W ogóle podróż inspekcyjna
numer sześć łamane przez trzy od samego początku…

— Sześć łamane przez trzy? — zapytali Geraldus i Amorin zgodnym chórem.
— Sześć łamane przez trzy. — potwierdził Bartholomäus Anzelm. — Moja ostatnia…
— A więc pan… pan jest…?
—  Tak.  Jestem  Georg  McLuhan-Green.  GMG.  To  znaczy  byłem  nim.  Ale  jak  mogę  nosić  to

uczciwe imię, gdy zdradziłem naszą sprawę wpadłszy w szpony tej bandy temporalnych bandytów?
Co  ja  mówię!?  Zbrodniarzy!  Ja  —  dawniej  wielki  i  słynny  detektyw  —  jako  mało  znaczący
pracownik u ludzi, których uprzednio byłem postrachem…

— Jak to się mogło stać? — wyjąkał ze zmieszaniem Amorin.

21. Relacja

byłego  GMG  była  pełna  rozpaczy,  łez,  samooskarżeń.  Początek  tej  sprawy  czytelnik  już  zna,  więc
kontynuować ją będziemy jedynie od dnia, w którym GMG na brzegu Renu spotkał ową uroczą damę,
która zaprosiła go do swego zamku.

22. O późnej godzinie

background image

pani  zamku  była  już  ze  swym  gościem  bardzo  spoufalona.  Tajemniczy  przybysz  wyraźnie  jej
zaimponował  tak,  że  już  wkrótce  pozwoliła  mu  zwracać  się  do  siebie  po  imieniu. A  słudzy  zostali
pospiesznie odesłani. W głowie nieszczęsnego podróżnika w czasie szumiał miód zmieszany z winem
—  w  międzyczasie  piękna  Elza  z  coraz  większym  oddaniem  pragnęła  słuchać  opowieści  o
walecznych czynach swojego gościa, ale z każdą chwilą słyszała coraz słabiej. W efekcie przysuwała
się do niego coraz bliżej.

Alkohol  upoił  go  do  tego  stopnia,  że  wszelkie  możliwe  i  niemożliwe  rycerskie  historie  GMG

przypisał  samemu  sobie.  Opowiadał  o  swej  gonitwie  za  Graalem,  o  swoich  zwycięstwach  i  dał
nawet  do  zrozumienia,  że  ma  spore  szanse  zostać  władcą  i  panem  Graala.  Kiedy  Elza  spytała  go
wreszcie,  skąd  pochodzi,  jego  zmysły  były  już  do  tego  stopnia  działaniem  alkoholu  omroczone,  że
tylko  zabełkotał  coś  zawile  zgodnie  z  popularnym  sposobem  mówienia  wywodzącym  się  jeszcze  z
antycznej  komedii  czy  czegoś  w  tym  stylu.  Później  jak  dziecko  zasnął  w  ramionach  pięknej  pani
domu…

23. Rankiem

po przebudzeniu zobaczył się w urządzonej wygodnie komnacie. Jego broń i ubranie leżały złożone
porządnie  na  ławie  pod  oknem.  Wyjrzał  na  dwór,  spojrzał  na  majestatycznie  płynący  Ren  i
postanowił jak najszybciej, ale z godnością odjechać.

W pełnym rynsztunku wyszedł na dziedziniec i spytał jakiegoś pachołka o panią zamku.
— Macie, rycerzu, na myśli księżnę Brabancji? Udajcie się panie tymi oto schodami w górę…
GMG  nie  słuchał,  co  dalej  mówi  pachołek,  i  pospieszył  do  komnaty  księżnej.  Lecz  kiedy  żegnał

się,  ta  prosiła,  żeby  został  bodaj  parę  dni.  Jej  spojrzenie  było  tak  proszące,  tak  łagodne  i  ufne,  że
został. Najpierw na tydzień…

24. Elza

rzeczywiście była dla niego bardzo miła, ale też niesłychanie ciekawska, więc on też był wobec niej
nie mniej miły, ale za to o wiele mniej rozmowny. W ten oto sposób rozeszła się na dworze pogłoska,
że jest on rycerzem cierpiącym z powodu jakiegoś olbrzymiego nieszczęścia albo złych czarów, co
wtedy  znaczyło  mniej  więcej  to  samo.  Detektyw  temporalny  czuł,  że  coraz  trudniej  przychodzi  mu
respektowanie paragrafów instrukcji i pewnego dnia faktycznie spotkało go nieszczęście. Na drodze
do  kościoła  (ale  nie  na  najlepszej  drodze  do  ślubu,  jak  to  już  rozgłaszały  pewne  dworskie,  źle
poinformowane koła) zaczął pewną brzemienną w skutki rozmowę.

Elza  wspomniała  ich  pierwszy  wieczór,  a  potem  zapytała,  co  właściwie  miały  znaczyć  słowa

wypowiedziane  przez  niego  tuż  przed  zaśnięciem,  czego  on  oczywiście  nawet  nie  mógł  sobie
przypomnieć. Wtedy znowu padło pytanie, skąd pochodzi. Łuski spadły mu z oczu. Rzucił półgłosem:

—  Nie,  Elzo,  nawet  nie  pytaj.  Nie  mogę  ci  tego  powiedzieć  i  muszę  się  z  tobą  jak  najszybciej

pożegnać, bo inaczej na nas oboje spadłoby okropne nieszczęście.

25. Maszyna czasu

zamaskowana  pod  postacią  łódki  pozostała  na  brzegu  Renu.  GMG  podążył  tam  w  największym
pośpiechu,  bo  dłużej  tak  naprawdę  być  już  nie  mogło  —  w  każdej  chwili  z  jego  słodkiej  przygody
mogła  narodzić  się  olbrzymia,  obrzydliwa  mistyfikacja.  Płosząc  z  nadbrzeżnych  zarośli  wszelkiego
rodzaju  wodne  ptactwo  —  głównie  kaczki  i  łabędzie  —  dotarł  wreszcie  i  wsiadł  do  swej  łódki,
potem włączył cichy motor i odpłynął. Po drodze o mało nie przejechał jakiegoś łabędzia — głupie

background image

ptaszysko  uparcie  nie  chciało  uciec,  lecz  długą  chwilę  trzepotało  się  i  taplało  w  wodzie  tuż  przed
dziobem łódki, podczas gdy ludzie idący wraz z Elzą do kościoła stali jak wryci, patrząc na rycerza
płynącego w łódce bez wioseł.

Georg McLuhan-Green czuł się tak, jakby trafił go nagły a niespodziewany szlag, kiedy — dopiero

teraz — przypomniały mu się słowa, które wybełkotał owego pierwszego wieczoru, kierując się w
każdym  calu  ustalonym  od  dawna  nawykiem.  Te  słowa  brzmiały:  „Nigdy  nie  powinnaś  mnie  o  to
pytać!”

26. Ucieczka

McLuhana-Greena  jako  „łabędziego  rycerza”  wywołała  —  rzecz  jasna—  ogólną  sensację  i  wtedy
trafił on w pole widzenia wytwórców nielegalnych maszyn czasowych, którzy niedaleko od tamtego
miejsca zorganizowali swoją produkcję na wielką skalę i dla zabezpieczenia swego przedsięwzięcia
potrzebowali jak najwięcej pomocników.

—  I  tak  się  właśnie  stało.  Dałem  się  zwerbować…  —  oświadczył  McLuhan-Green  z

rozgoryczeniem.  —  Cóż  innego  pozostało  mi  czynić,  kiedy  stałem  się  mimowolnym  zdrajcą  naszej
sprawy. W takiej sytuacji nie miałem odwagi stanąć przed swymi towarzyszami ze Związku Ochrony
Przodków.  Po  prostu  nie  byłem  w  stanie.  A  oprócz  tego  miałem  nadzieję  odkupić  swoją  winę,
albowiem wmówiłem sobie, iż w służbie u przeciwnika mógłbym zebrać wartościowe informacje, by
później tym skuteczniej móc go pokonać. Było to jednak — jak się potem zorientowałem — jedynie
złudzenie.  W  rzeczywistości  nic  nie  mogłem  przedsięwziąć.  Taak,  przyznaję:  straciłem  wszelką
nadzieję,  że  kiedykolwiek  uda  się  zaprowadzić  porządek  w  podróżach  w  czasie.  Teraz  jestem  po
prostu  śmieciem,  który  musi  przyglądać  się  biernie,  jak  co  miesiąc  wytwarza  się  tutaj  tuziny
kryształowych  kolumn…  —  tu  głos  Bartholomausa  Anzelma  GMG  odmówił  mu  na  chwilę
posłuszeństwa, lecz były detektyw szybko opanował się kontynuując:

—  Mam  już  tak  dosyć  całego  życia,  a  jednak  jakoś  nie  mogę  zdecydować  się,  by  z  tym  raz  na

zawsze skończyć. A wie pan przecież, że podróżnicy w czasie są tu—w przeszłości — nieśmiertelni,
albo jak się tutaj mówi — ten, kto ujrzy Graala…

27. Geraldus i Amorin

szeroko otworzyli oczy i dokończyli chórem:

— … nie może umrzeć! Czyżby to było owo racjonalne jądro legendy o Graalu!?
— Z całą pewnością — potwierdził McLuhan-Green.
— Gdybyście wiedzieli, ile przynosi nielegalne budowanie maszyn czasowych, zrozumielibyście,

w  jaki  sposób  Graal…  tfu!  Chciałem  powiedzieć,  macierzysty  kryształ  ofiarowuje  swoim
posiadaczom  szczęście  i  dobrobyt.  Tyle  tylko,  że  panowie  inżynierowie  (nazywam  ich  tak,  choć
naprawdę są tylko wręcz nieodpowiedzialnymi majsterkowiczami) z pychy porozdymani jak balony
sami  już  nie  wiedzą,  co  robią.  Przebierają  się  za  rycerzy,  włóczą  się  po  lasach  i  gdzie  tylko  mogą
głoszą  chwałę  nieistniejącego  Graala,  który  dla  nich  jest  wszystkim.  Niedawno  jeden  rozdmuchał
nawet pogląd, że ich Graal jest kryształem macierzystym, za pomocą którego hodują inne kryształowe
filary.  Przypadkiem  usłyszał  to  jakiś  prawdziwy  rycerz,  który  teraz  włóczy  się  po  okolicach  i
opowiada, komu tylko może, że Graal ma młode…

28. To niesłychane!

background image

— zawołał Amarin ze wzburzeniem. — Musimy koniecznie przeciwdziałać! I to wszyscy razem!

—  Jestem  tego  samego  zdania.  Nareszcie  przyszedł  nasz  czas  walki!  Sam  byłem  bezsilny,  a

brakowało mi też odwagi… Ale teraz, kiedy i wy jesteście tutaj… Sam nie potrafiłem ich pokonać, a
nie mogłem też zawezwać pomocy, bo jako ich współpracownik byłbym się tylko skompromitował.
Sami  wiecie,  jaką  potęgą  jest  opinia  publiczna.  Ta  siła  obróciłaby  się  przeciw  Związkowi,  gdyby
wyszło  na  jaw,  że  jeden  z  członków  założycieli  ZOP  wcale  nie  jest  od  zwalczanych  bandziorów
gorszy.  A  to  wciąganie  niewinnych  ludzi  do  machlojek,  by  ich  potem  szantażować,  to  jeszcze  nie
wszystkie zabezpieczenia, chroniące całą górę na wypadek wpadki. Tuziny pielgrzymów zbierają od
ludności  podpisy  zaświadczające  spełnianie  dobrych  uczynków.  W  ten  sposób  zawsze  będą
okoliczności łagodzące…

— Wiemy o tym… powiedział cokolwiek speszony Amorin. — My również podpisaliśmy…
— Wy!???

29. Wyjąkał

Georg McLuhan-Green zaskoczony. — Więc wy także jesteście…

—  Nie  jesteśmy.  Ale  w  każdym  razie  obawiam  się,  że  zarówno  jako  oskarżyciele,  jak  i

świadkowie podobnie jak ty jesteśmy wyłączeni… — powiedział Geraldus. — Cała podróż numer
sześć łamane przez trzy jest tylko jednym wielkim niepowodzeniem. Pozostaje nam tylko powrót w
nasze czasy — jeżeli pan chce, możemy pana za sobą zabrać…

McLuhan-Green nie odpowiadał, jakby nie usłyszał słów Geraldusa. Wyglądał wręcz żałośnie —

obu młodych detektywów ogarnęło głębokie współczucie, kiedy widzieli w bladym blasku księżyca
ten  świecący  niegdyś  przykładem  wzór  uczciwego  człowieka  —  naznaczonego  teraz  jak  piętnem
ciosami  losu,  pozornie  (na  przekór  prawom  temporalistyki)  o  dobrych  dziesięć  lat  postarzałego
mężczyznę.

— Ale… — powiedział Amorin, by go bodaj trochę pocieszyć — … wpadniemy przecież kiedyś

na  lepszy  pomysł,  który  pozwoli  nam  ostatecznie  skończyć  z  temporalnym  zanieczyszczeniem
historycznego  środowiska.  To  dzikie,  nieodpowiedzialne  majsterkowanie  w  czasie  wreszcie  się
skończy. Dla mnie jest to tak jasne, jak prawa …tfu! jak istnienie temporalistyki!

a

. Z przemówienia przewodniczącego J.Jureny wygłoszonego z okazji przemianowania ZOP na ..Ligę

do spraw powstrzymywania mistyfikacyjnych okrucieństw dokonywanych na naszych przodkach Bad
Saarów 2426.

background image

UWAGA KOŃCOWA

napisana przez dr Kassandrę Smith

Po zbliżeniu się ku teraźniejszości poprzez podróż inspekcyjną 7/1, która odbyła się w 2451 roku —
o  pożałowania  godnym  stanie  teraźniejszości  z  tempo-nautycznego  punktu  widzenia  nie  musimy  nic
mówić,  jest  on  bowiem  ogólnie  znany,  —  jesteśmy  winni  czytelnikowi  jeszcze  kilka  informacji,
których  autorzy  „Pierwszych  podróży  w  czasie”  nie  chcieli  albo  nie  mogli  podać  z  przyczyn,  o
których  wyjaśnienie  właśnie  będziemy  się  starać.  Jeżeli  chodzi  o  luki,  które  występują  przede
wszystkim  w  opisie  podróży  inspekcyjnej  7/1,  pierwsza  —  dotycząca  dalszych  losów  ZOP  —  jest
łatwa  do  zapełnienia:  „Związek  Ochrony  Przodków”  egzystuje  nadal  jako  organizacja  społeczna
obok założonego w międzyczasie oficjalnego „Centralnego Urzędu dla Temponautycznego Porządku i
Bezpieczeństwa”,  przy  czym  należy  jednak  zauważyć,  że  pomiędzy  obydwoma  instytucjami  istnieje
pewien  określony  podział  pracy:  podczas  .gdy  władze  oficjalne  w  przeważającym  stopniu  przejęły
zwalczanie temponautycznych niezgodności z przepisami, ZOP od niedawna usiłuje przede wszystkim
dociec, którą właściwie przeszłość można uznać za nie- i zafałszowaną, i którą zatem należy chronić,
co w obliczu licznych niefachowych interwencji wcale nie jest najłatwiejszym zadaniem.

Georg McLuhan-Green — według nie potwierdzonych meldunków — powrócił wraz z Amorinem

i Geraldusem w teraźniejszość i żyje teraz pod innym nazwiskiem na jakiejś planecie poza układem
słonecznym,  jednak  pomimo  dostarczonych  przez  niego  dokładnych  opisów  zamku  Graala,
późniejszym  ekspedycjom  nie  udało  się  odnalezienie  i  zniszczenie  nielegalnej  fabryki  maszyn
temporalnych.  Jak  się  zdaje,  została  ona  przeniesiona  w  porę  przez  swoich  właścicieli  w  inne
miejsce  i  inny  wiek.  Legenda  powiada,  że  król  Graala  —  Parsifal  poszedł  z  Graalem,  a  więc
macierzystym kryształem, za swoim bratem Feierfizem do Indii, ponieważ w kraju zachodnim groziło
mu niebezpieczeństwo (czy niebezpieczeństwo odkrycia przez czasowych detektywów?) jednakowoż
wszystkie  podróże  do  Indii  przebiegły,  jak  dotąd,  bez  żadnych  sukcesów.  Nic  dziwnego,  skoro
wiemy, że w Indiach kilometry kwadratowe są wielkie, a wieki długie. Ponadto informacja ta może
okazać się po prostu pogłoską rozpowszechnianą przez temporalnych bandytów, by uniknąć pogoni.

W  końcu  pozostaje  jeszcze  do  wyjaśnienia,  co  kryło  się  w  dwóch  zagadkowych  zdaniach,  które

zakończyły  relację  o  podróży  inspekcyjnej  numer  7/1,  i  które  są  ściśle  związane  z  późniejszą
aktywnością  obu  inspektorów  w  czasie,  jak  też  z  ich  prawdziwą  tożsamością,  ponieważ  uwadze
wnikliwego  czytelnika  nie  uszło  zapewne  to,  iż  autorzy  —  R.  Heinrich  i  E.  Simon  —  wszędzie
podają rzeczywiste nazwiska swoich bohaterów, zaś wyjątek czynią jedynie w przypadku Amorina i
Geraldusa, co jednakże staje się natychmiast najzupełniej zrozumiałe, skoro się wie, że obaj autorzy
byli  członkami  ZOP  i,  że  to  właśnie  im  powierzono  swojego  czasu  przeprowadzenie  podróży
inspekcyjnej o wiadomym numerze 7/1.

Słowa  Amorina  (R.Heinricha)  zwrócone  do  G.McLuhan-Greena  nie  miały  w  żadnym  bądź

wypadku  służyć  tylko  pocieszeniu  GMG.  Krył  się  za  nimi  program,  o  którym  my  wszyscy
dowiedzieliśmy się dopiero wtedy, kiedy rozpoczęto jego realizację. Mianowicie gdy w roku 2474,
między drugim a trzecim wydaniem ich broszury „Pierwsze podróże w czasie”, obaj autorzy opuścili
w maszynie czasu naszą epokę, przy czym — jak to wynika z pozostawionej przez nich wiadomości
—  manuskrypt  „Pierwszych  podróży  w  czasie”  zabrali  ze  sobą,  aby  jego  część  opublikować  na
początku dwudziestego trzeciego wieku i tym samym ostrzec przed niebezpieczeństwami podróży w

background image

czasie cały świat, zaś T.E.Travellera ewentualnie powstrzymać od wynalezienia maszyny czasowej.
Z  tego  powodu  swoją  dokumentację,  z  której  tak  troskliwie  usunęli  wszystkie  nazbyt  dokładne
wskazówki  tyczące  istotnych  zasad  funkcjonowania  tempomobilu,  chcieli  wydać  jako  cykl
fantastycznych  opowiadań,ponieważ  zainteresowanie  T.Travellera  owym  gatunkiem  literatury  było
powszechnie  znane.  Ponadto  próbowali  przedstawić  podróż  w  czasie  jako  rzecz  generalnie
niemożliwą, poprzez zrelacjonowanie tylko zaistniałych faktów (jak wiadomo, przodkowie wierzyli
we  wszystkie  przepowiadane  osiągnięcia  techniki  za  wyjątkiem  tych,  które  później  zostały
urzeczywistnione) ale celu nie osiągnęli, bo maszyna temporalna została jednak wynaleziona, czego
najlepszym dowodem jest jej istnienie dzisiaj. W zamian za to obaj odważni obrońcy przeszłości od
tego czasu zaginęli.

Z  badań  podstaw  konstrukcji  ich  samodzielnie  sporządzonych  MC  (służbowej  maszyny  czasu  nie

otrzymali) wynikło, iż — w wyniku błędu materiałowego — można oczekiwać awarii tempometru z
następującym  po  nim  defektem  kolumny  kryształowej.  Uczyniwszy  takie  założenie  mamy  podstawy
przypuszczać z dość dużym prawdopodobieństwem, iż uchyb zaprowadził obu podróżników w czasie
do  drugiej  połowy  dwudziestego  wieku.  Jeżeli  stało  się  tak  rzeczywiście,  to  bardzo  możliwe,  iż
T.Traveller  adresowanego  doń  dzieła  po  prostu  nie  przeczytał,  albowiem  okres  owego  schyłku
dwudziestowiecza  obfitował  w  tego  typu  zmyślone  opowieści  tak,  iż  ta  jedna  jedyna  prawdziwa

1

mogła w owym zalewie przejść najzupełniej niepostrzeżenie.

Może  nawet  szacowny  adresat  opowieść  tę  przeczytał,  nie  wątpił  więc  w  możliwość

skonstruowania maszyny czasu, wątpił zaś w jej niszczycielskie oddziaływanie.

Istnieją  również  poglądy,  iż  próba  przeszkodzenia  w  wynalezieniu  maszyny  czasu  przy  pomocy

tempomobilu jest od początku skazana na niepowodzenie z powodu jej immanentnej nielogiczności,
bo gdyby rzeczywiście obaj autorzy przeszkodzili w wynalezieniu maszyny czasu to niby za pomocą
czego mieliby to uczynić?

Rozważania te nie są przekonujące, jak ukazuje to autentyczna historia T. Travellera: jeśli maszyna

czasu została wynaleziona na podstawie książki, która wskutek tego wynalazku wcale nie istniała, to
posługując się zaginioną, więc nieistniejącą maszyną czasu, również można uznać ją za zaginioną. Ta
oczywistość nie potrzebuje żadnego dowodu, jednak dowód ten został dostarczony w ten sposób, że
relacja  możliwościowa  maszyny  ukazana  została  jako  funkcja  lustrzana  jej  relacji
niemożliwościowej i, że pokazano ekwiwalentność obu tych form przedstawiania problemu 

2

.

Nieudane  przedsięwzięcie  obu  obrońców  przeszłości  nie  było  więc  niezgodne  z  logiką,  było

jednak  niezgodne  ze  wszelkimi  doświadczeniami  ludzkiej  historii:  tylko  Czy  i  inni  podróżnicy  w
czasie eksportowali podobne historyjki w przeszłość, tego nie możemy stwierdzić z całą pewnością,
wydaje  się  to  jednak  w  ogólnym  bałaganie  ogarniającym  temporalistykę  rzeczą  zupełnie
prawdopodobną.

1

. Patrz: K.Smith — Inwersja paradoksu czasu przy homogenizacji matrycy osiągów maszyny czasu

w  izotropowym  kontinuum  czasowym.  Doniesienia  Centralnego  Instytutu  Solaryjskiego
Temporalistyki Stosowanej, 2475,Nr 3 s. 185-192.

2.  w  fantastycznych  opowiadaniach  możliwe  jest  zlikwidowanie  jakiegoś  wynalazku.  W

rzeczywistości należy się zastanowić jak sobie z nim poradzić. Tak więc — jak już powiedziano —
„Pierwsze podróże w czasie” są najczystszą prawdą.

background image

DODATEK A

„Nowe perspektywy rozwoju energetyki”,

Wyciąg z „Doniesień Instytutu Stosowanej

Krytyki Literackiej”; seria C (Literatura

specjalistyczna) Nr2/2201, s.504.

…  w  dalszym  ciągu  swojego  wywodu  autor  recenzowanego  artykułu,  współpracownik  Instytutu

Stopniowania  Niemożliwości  twierdzi,  iż  podczas  cyklu  Carnota  rzeczona  sprawność  definiowana
jest jako

przy czym zbiornik ciepła o temperaturze T oddaje ilość ciepła Q

1

, z którego część Q

2

 przekazywana

jest  do  zbiornika  o  temperaturze  T2,  reszta  natomiast  uwalniana  jest  w  postaci  wykonanej  pracy
P=Q

1

 + Q

2

-  termiczna  sprawność  T)  jest  miarą  ciepła  przypadającego  na  wykonanie  pracy  nad  całkowitym

obrotem energetycznym Qi i w normalnych warunkach T

1

>T

2

 mniejsze od 1, to znaczy część energii

użytecznej ulega stratom.

Na przykład: Ti=10K, T

2

=5K

Autor  rozpatrywanej  pracy  stwierdza  dalej,  że  w  przypadku  perpetuum  mobile  ciepło  przenoszone
jest  z  rezerwuaru  zimniejszego  do  cieplejszego,  więc  T

1

<T

2

  Ochłodzenie  zaś  części  aparatury

poniżej  zera  bezwzględnego  pozwala  osiągnąć  jego  niezwykłą  wydajność.  Zjawisko  to  ilustruje
analogiczny do powyżej podanego przykład. Różnica badanych temperatur ΔT wynosi znowu T=5K
jednak zamiast T

1

=10K i T

2

=5K weźmy tym razem T

1

=-2,5K i T

2

=2,5K. W tym przypadku sprawność

urządzenia wynosić będzie:

background image

Sprawność  jest  więc  w  badanym  przypadku  nie  tylko  czterokrotnie  większa  niż  w  przypadku

pierwszym, lecz także większa od 100%, co jest typowe właśnie dla perpetuum mobile.

Krytycy  powyższego  dowodu,  którzy  doszli  do  wniosku,  że  już  z  założenia  niemożliwe  jest

osiągnięcie temperatury poniżej zera absolutnego, kierują się nie tylko prymitywnym utylitaryzmem,
ale i brakiem logiki.

Wprawdzie  dla  wszystkich  zbadanych  dotychczas  ciał  stwierdzić  .można,  iż  ich  ochłodzenie

poniżej O stopni Kelvina jest niemożliwe, to jednak potwierdzenia tej hipotezy nie należy oczekiwać
od perpetuum mobile, gdyż takowe jeszcze nie istnieje.

Dypl. Rec.
X. Prokrustes.

background image

DODATEK B

dotyczy pytań o wiarygodność istnienia T.E. Travellera.

Pytanie:  czy  Traveller  rzeczywiście  zmienił  przeszłość,  to  znaczy  czy  rzeczywiście  istniały
pierwotnie  dwa  tomy  „Wehikułu  czasu”  Wellsa  i  dopiero  nieuwaga  Travellera  wpłynęła  na
zaprzepaszczenie  pierwszego  z  nich,  jako  od  długiego  czasu  nie  wyjaśnione,  było  powodem  wielu
zażartych  sporów  wykraczających  nawet  poza  kręgi  temporalistyki.  Nawet  już  wtedy,  gdy  podjęto
seryjną produkcję maszyn do podróżowania w czasie, znaleźli  się  naukowcy,  którzy  kwestionowali
zarówno  istnienie  samych  tempomobili  jak  i  podróży  w  czasie.  Uczeni  ci  nazywali  się
antytemporalistami.

W  około  sto  lat  po  śmierci  Travellera  z  wymienionego  powyżej  ugrupowania  wydzieliła  się

kolejna  grupa,  która  wprawdzie  nie  kwestionowała  samych  podróży  w  czasie,  podawała  jednak  w
wątpliwość  istnienie  Tymoteusza  E.  Travellera.  Uczeni  ci  uważali  postać  T.E.  Travellera  za
mityczną, a jego życiorys za wytwór powstałej w kręgach temporalistycznych legendy o zabarwieniu
religijnym. Wskazywali oni na rozmaite związki Travellera z innymi postaciami mitologicznymi, a w
szczególności z bohaterami kultów, wysuwając na plan pierwszy fakt, iż nawet nazwisko Tymoteusz
E. Traveller brzmiące w formie zdrobniałej Tim E. Traveller da się przedstawić jako Time Traveller
co  jest  jednoznaczne  z  określeniem  „Podróżnik  w  czasie”  i  pochodzi  z  tego  samego  dzieła  Wellsa,
jakie zajmuje centralną pozycję rozpatrywanego kultu.

Podczas  gdy  ruch  antytemporalistyczny  w  swej  pierwotnej  formie  upadł,  przemieniona

antytemporalistyka  doznała  druzgocącego  ciosu  dopiero  w  roku  2439,  gdy  Alfons  Karamasow
wyszperał w Archiwum T.Travellera metrykę jego urodzenia. Tym sposobem fakt istnienia naszego
bohatera postawiony został poza wszelką dyskusją. Gwałtowny rozwój temporalistyki, który nastąpił
wkrótce  po  tym  wydarzeniu  sprawił,  iż  w  wyniku  badań  szczegółowych  ustalono,  że  doniesienia
dotyczące Travellera (przynajmniej w ważniejszych punktach) odpowiadają rzeczywistości.

E.Simon
Instytut Temporalistyki Historycznej i Stosowanej Drezno (Ziemia I)

background image

DODATEK C

„Rozwój nowoczesnej techniki na

przykładzie przyspieszacza katastrof”.

Przyspieszacz  katastrof  służy  do  opuszczenia  przeszłości  w  wypadku  zbliżania  się  do  katastrofy.  Z
powodu  niedostatecznej  ekranizacji  pierwsza  generacja  tych  urządzeń  przyspieszała  również  samą
katastrofę w ten sposób, iż maszyna czasu i katastrofa przebiegały obok siebie równolegle.

Udoskonalona,  druga  generacja  była  skonstruowana  tak,  by  maszyna  dokonała  małego  skoku

naprzód zanim katastrofa przeniknie przez ekranizację.

Prace  nad  trzecią  generacją  wkrótce  się  rozpoczną.  Należy  jednak  obawiać  się,  że  niezbędne  po

temu fundusze przeznaczone zostaną pomimo wagi problemu nie na maszyny lecz na rozwijającą się
komunikację międzyplanetarną.

Carlo de Naxos At Rium II

background image

DODATEK D

„Prawda o mieczu llji Muromeza”

Przypadek  mistyfikacji,  tak  zwany  „skandal  Muromeza”,  wydarzył  się  już  w  latach  wczesnej

temporalistyki, został jednak wykryty dość późno.

W  pniu  drzewa  natrafili  archeologowie  na  miecz  legendarnego  rosyjskiego  bohatera.  Żywica  i

sprzyjające  warunki  geologiczne  pozwoliły  zachować  obraz  pochwy  zakonserwowanego  miecza,
podczas gdy jego klinga została mocno nadgryziona zębem czasu.

Przy  bliższych  oględzinach  odcisków  stwierdzono,  że  wprawdzie  klinga  wykonana  była  z

pospolitej,  nie-hartowanej  stali  (St  17),  pochwa  jednak  wykonana  była  z  Unilitu  —  czołowego
osiągnięcia  metalurgii  końca  epoki  naftowej.  Prawdziwą  sensację  wzbudził  jednak  miniaturowy
generator  ultradźwięków  ukryty  w  pochwie  miecza.  Nic  też  dziwnego,  że  bohater  mógł  za  pomocą
swego oręża rozbijać kamienie i łatwo uporać się ze smokiem, byleby tylko taki był pod ręką.

Gdy przystąpiono do dokładniejszych badań, odkryto w Archiwum wskazówki dotyczące istnienia

nierejestrowanej podróży w czasie (podróż w czasie nr 4a), którą przedsięwzięła znajdująca się pod
wpływem zamroczenia alkoholowego niewielka grupa pracowników dopiero co powstałego zespołu
temporalistów, bez wiedzy jego szefa — T.Ę.Travellera.

Z  odnalezionego  dziennika  jednego  z  tych  awanturników  temporalnych,  niejakiego  Karla  Fittsche

wynika,  iż  podczas  powrotu  z  łowów  w  Mezzozoiku  musiano  zatrzymać  się  we  wczesnym
średniowieczu celem naprawy tempometru, od którego oderwała się wskazówka. Skutkiem nieuwagi
doszło wówczas do zagubienia jednego ze złowionych zwierząt (młodego egzemplarza lub po prostu
jaja)  Pteranodonta.  (Inni  temporaliści  sugerują,  że  był  to  Nyctosaurus.  Nie  to  jest  jednak  istotne.
Ważne natomiast, że miał on siedem lub „tylko” pięć metrów wielkości).

Muromez  musiał  ten  błąd  naprawić,  gdyż,  chociaż  instrukcja  jeszcze  nie  istniała,  obowiązywały

„Chwilowe zarządzenia o ochronie przeszłości”, które mówiły „Kto piwa nawarzył, ten musi sam je
wypić”.

background image

DODATEK E

dotyczy hipotezy Wróblewskiego

W archiwum miejskim w Staffordzie (Staffordshire, Ziemia I) znajduje się następujący list niejakiego
Jima Hawkinsa:

„Drogi kapitanie Smollet, musiał się pan pomylić. Wyspa Skarbów nie leży na trasie „Latającego

Holendra”.  Bogu  niech  będą  za  to  dzięki!  To  był  chyba  jedynie  okręt  wiozący  niewolników  do
Nowego Orleanu. Kontynuuję poszukiwania.

Truly Yours, Jim Hawkins.
Dyplomowany  temporalista  Zbigniew  Wróblewski  ogłosił  w  lutowym  numerze  czasopisma

„Tempometr”  przypuszczenie,  że  istnieje  związek  pomiędzy  trzynastą  wyprawą  w  czasie  i
osławionym  „Latającym  Holendrem”,  ponieważ  wspomina  się  o  nim  również  w  innym,  starszym  o
sto lat dokumencie. Wydaje nam się to jednak wielce nieprawdopodobne.

R.Heinrich
Instytut Temporalistyki Historycznej i Stosowanej Drezno (Ziemia I)

„Wczesne świadectwo myśli terrasistycznych w literaturze”.

(Załączoną  recenzję  prof.  dr.  Beowulfa-Homera  Minz-manna,  profesora  zwyczajnego  na

Uniwersytecie  Pierścieni  Saturna,  przytaczamy  za  zgodą  wydawcy  „Doniesień  Instytutu  Stosowanej
Krytyki Literackiej”; Seria B, Nr 12/2461, s.14 i dalsze)

W tak zwanej „literaturze fantastycznej” końca drugiego i początku trzeciego tysiąclecia

1

 przewija

się  również  topos  terrasów  w  Baalbeku.  Do  dziś  niewyjaśnioną  okolicznością  pozostaje  to,  że
wszyscy  autorzy  tych  dzieł  stali  na  gruncie  teorii  terrasistycznej  (a  więc  hipotezy  pozaziemskiego
pochodzenia  budowniczych  terrasów).  Z  podobnym  stanowiskiem  spotykamy  się  również  w
najstarszym zachowanym dokumencie, który poniżej omawiamy:

Chodzi tu o długie opowiadanie, powstałe najprawdopodobniej w drugiej połowie dwudziestego

wieku  i  do  dziś  przechowane  w  stosunkowo  dobrym  stanie.  Jedynie  brak  pierwszych  ośmiu  stron
uniemożliwia ustalenie jego tytułu i autora. Żadnych wskazówek w tej kwestii nie dostarcza również
zachowane  posłowie,  napisane  przez  jakiegoś  dyplomowanego  meteorologa,  niejakiego  K.
Baumlinga. Obejmuje ono skrócony życiorys Alberta Einsteina, wywód udowadniający, iż Ziemia nie
jest płaska oraz solidny traktat o powstawaniu i rodzajach cirrostratusów.

Akcja  dzieła  toczy  się  w  pierwszych  dniach  stycznia  1970  roku  w  Dreźnie  (Ziemia  I).  Budową

swoją  przypomina  opowieść  kryminalną.  Protagonistami  są  Michael  —  student  matematyki  na
politechnice  —  występujący  w  roli  narratora  i  jego  przyjaciel  Wolfgang  —  uczeń  miejscowego
liceum.

Przytaczana  historia  rozpoczyna  się  kilkoma  scenami  z  życia  środowiska  studenckiego,  wśród

których  natrafiamy  na  na  wpół  żartobliwą  dyskusję  kilku  młodych  ludzi  (wśród  nich  również
narratora) dotyczącą terrasów w Baalbeku i wprowadzającą czytelnika w meritum zagadnienia.

Dowiadujemy się więc z niej, że terrasy położone są w najwyższym punkcie przełęczy syryjskiej

pomiędzy górami Libanu i Antylibanu, że zbudowano je ze ściśle dopasowanych bloków skalnych, że
największy z bloków ma dwadzieścia metrów długości i wagę około 1000 ton, zwraca ona również
uwagę  na  brak  odpowiednich  narzędzi  technicznych  w  owej  epoce  do  podejmowania  takich
przedsięwzięć. Wskazuje też na hipotezę przeprowadzenia prac budowlanych przez kosmitów. Sam

background image

narrator przyjmuje w tej dyskusji pozycję sceptyka.

W  tym  stylu  utrzymana  jest  około  jedna  trzecia  utworu.  Następnie  zaczyna  się  właściwa  akcja,

która toczy się naturalnie wokół zagadnień zasygnalizowanych we wstępie.

Od  swojego  przyjaciela  Wolfganga  dowiaduje  się  narrator  o  innych  terrasach,  które  w  ciągu

minionej nocy wyrosły nagle na południowym krańcu Drezna, na tak zwanej Wyżynie Południowej.
Postanawia  więc  obejrzeć  ten  dziw.  Chwilowo  jednak  wyprawę  w  tamte  okolice  uniemożliwia  mu
chroniczny brak czasu (koniec stycznia, egzaminy). Kiedy wreszcie w ostatnich dniach marca dociera
na  miejsce,  znajduje  rzeczywiście  zdumiewające  dzieło  budowlane:  zmniejszoną  w  skali  1:9  kopię
terrasów w Baalbeku (tamte zna jedynie z opisów). Przygotowując szkic położenia obiektu, odkrywa
na jednym z kamieni zagadkowy rysunek lub inskrypcję. Przerysowuje ją niemal w ostatniej chwili,
gdyż  nadciągająca  noc  i  rozpoczynające  się  oberwanie  chmury  zmuszają  go  do  ucieczki  grząskimi
polnymi  drogami  do  domu.  Następstwem  owej  ucieczki  jest  ciężkie  przeziębienie,  które
uniemożliwia  mu  prowadzenie  dalszych  badań.  Zyskany  dzięki  konieczności  przebywania  w  domu
czas  może  poświęcić  na  szczegółowe  studia  (nie  matematyki  jednak,  lecz  literatury  poświęconej
Baalbekowi).  Odkrywa  przy  tym  daleko  idące  związki  pomiędzy  oboma  kompleksami  terrasów  —
zachowane  proporcje,  położenie  na  wyniosłości,  skierowanie  dłuższych  końców  w  ten  sam  punkt
nieba.  Zarówno  tam,  jak  i  tu,  dostrzega  trzy  szczególnie  wielkie  bloki  (w  Dreźnie  równo  dwu
metrowej długości) itp.

Ozdrowiawszy pragnie prowadzić dalsze badania. ,,Ter-rasy drezdeńskie” jednak w międzyczasie

znikły.  Pozostaje  więc  mu  wyjaśnić  trzy  zagadki:  tajemniczego  pojawienia  się  terrasów
drezdeńskich,  ich  równie  tajemniczego  zniknięcia  i  niezwykłej  inskrypcji  odkrytej  na  jednym  z
bloków.  Pojawienie  się  budowli  do  końca  pozostało  nie  wyjaśnione  i  z  tego  powodu  przypisane
zostało  ingerencji  kosmitów.  Co  innego  ze  zniknięciem.  Narrator  odkrył,  że  tajemnicze  bloki
wykorzystane  zostały  do  budowy  drogi  do  Schwerin.  Przybywszy  jednak  na  miejsce  stwierdzić
musiał,  że  w  międzyczasie  droga  już  popękała  i  niemożliwością  stało  się  zlokalizowanie  bloków.
Pozostało  rozszyfrowanie  inskrypcji.  Z  wyglądu  przypominała  ona  zapis  dokonany  sumeryjskim
pismem klinowym, okazało się jednak, że w tym języku nie ma ona żadnego sensu.

W końcu zrozpaczony narrator zwrócił się z prośbą o pomoc do swego węgierskiego kolegi. Ten

stwierdził wprawdzie, że napis w żadnym wypadku nie jest napisem po węgiersku, odnalazł jednak
mieszkającą  na  Węgrzech  rodzinę  turecką,  której  przodkowie  byli  osmańskimi  namiestnikami  w
Libanie. Rodzina przechowywała w w swej tradycji wywodzące się z tamtych czasów powiedzenie,
które brzmiało identycznie jak inskrypcja.

Ukute w czasach sułtanów znaczyło ono: — „Nie będziemy już nigdy tym, czym byliśmy wprzódy”.
Pomny na te słowa narrator zwrócił się do swych przyszłych czytelników wszystkich generacji, by

nie przegapili następnych nagłych pojawień się terrasów a przez to szansy nawiązania kosmicznych
kontaktów.  „Można  bowiem  przypuszczać,  że  trzecie  terrasy,  które  ujrzycie,  wydadzą  się  wam
klockami waszego syna. Patrzcie więc uważnie, by nie dopuścić do niewymierzalnej straty”.

Tak brzmią ostatnie słowa opowieści.

1. Porównaj „Trzecia podróż w czasie”, rozdział 4.

background image

DODATEK G

„Ociężałość maszyn czasu”

Najstarsze  maszyny  czasu  charakteryzowały  się  napędem  pulsacyjnym,  to  znaczy  —  przemieszczały
się  w  czasie  z  niejednakową  prędkością.  Znane  jest  przesunięcie  temporalne  osiągane  dzięki
rytmicznej  kontrakcji  tensorów,  będące  wynikiem  wzajemnego  oddziaływania  pól  temporalnych.
Podróżny  nie  odczuwa  jej  praktycznie,  gdyż  przesuwa  się  podobnie  jak  jego  maszyna  i  otoczenie.
Zatrzymać  maszynę  można  jedynie  w  momencie  przekraczania  sinusoidalnej  linii  siłowej  pola,
ponieważ tylko tam gradient czasowy jest przez moment stały. Odległość pomiędzy tymi przejściami
„zerowymi”  jest  uzależniona  od  częstotliwości  wewnętrznego  pola  temporalnego  to  znaczy  od
częstotliwości własnej kolumny kryształowej.

Nowe, w ostatnich latach powstałe maszyny czasu działają na podobnych zasadach, lecz z powodu

niezwykle wysokiej częstotliwości własnej kolumn możliwość korelacji jest nieskończenie wielka, a
co  za  tym  idzie  zwiększa  się  w  nieskończoność  możliwość  manewru.  Nowe  maszyny  umożliwiają
praktycznie  osiągnięcie  każdego  punktu  czasu.  (To,  że  nowe  modele  nie  funkcjonują,  napisano  na
innej stronie).

R.Heinrich E.Simon Instytut Temporalistyki Historycznej i Stosowanej Drezno (Ziemia I).

background image

DODATEK H

Dokumenty przypadku „Mabeuf”.

MABEUF  Jacques  Robert,  ur.  2274,  zaginął  2330,  miejsce  nieznane,  temporalista,  uczeń
T.Travellera, uczestnik 7 i 8 podróży w czasie, autor „Problemów napędu temporalnego” i in.

Mayers Teschenlexikon der Temporalistik A-Z Leipzig 2458
Nekrolog w „Gazecie Chronofilskiej”

Odszedł śmiałek,
który nigdy już nie powróci

JACQUES MABEUF

ur. zm.
24. 06. 2274 przypuszczalnie głębokie średniowiecze
Nieutulony w żalu
Instytut Temporalistyki

Z doniesień komisji śledczej:

Wystartował w drogę, z pustego pola, lecz— niestety — natrafił na miejsce, w którym w okresie

lądowania stała jeszcze granitowa skała.

Jak  wiadomo  wszystkie  ciała  szybko  poruszające  się  w  czasie  są  przenikliwe.  Prawdopodobnie

Mabeuf  stał  się  ofiarą  nadmiernego  zaufania  do  tej  hipotezy  i  gdy  przy  lądowaniu  zmniejszył
szybkość tempomobilu zmaterializował się wewnątrz skały.

Z kroniki miejskiej Gruenfelde:
W  kamieniołomach  znaleziono  przedziwnej  długości  kolumnę  z  górskiego  kryształu,  umieszczoną

tuż  obok  wizerunku  Antychrysta  xxx.  Tym  czartowskim  znaleziskiem  zajmuje  się  nasz  Kościół
Święty.

background image

DODATEK I

dotyczy semantyki napisu Ktesibios

Wkrótce  po  powrocie  temponautów  została  przetłumaczona  inskrypcja  odkryta  przez  H.McCroya  i
O.Rubiaha. Aramidzki tekst został rozszyfrowany przy pomocy alfabetu greckiego i odczytany jako:

KTESIBIOS JEST GŁUPI

Wytężone badania doprowadziły do sensacyjnego wykrycia podwójnego błędu ortograficznego w

tym dziele, którego znaczenie do dziś dnia nie jest całkiem jasne z powodu tajemnicy, jaka je otacza.

W  niedawno  założonym  Instytucie  Badawczym  Ktesibiotyki  i  wydawanym  jego  nakładem

„Aramidzkim  Miesięczniku  Problemów  Ktesibiotyki”  najtęższe  głowy  z  dziedziny  historii,
literaturoznawstwa,  psychologii  i  innych  biedzą  się  nad  problemem  „co  autor  chciał  przez  to
powiedzieć”.

Zainteresowanych czytelników odsyłamy do literatury fachowej, w szczególności do trzytomowej

monografii „Wprowadzenie do Ktesibiologii. Ontologia i epistemologia tajemnicy literackiej” pióra
F.Lyttle.

F.Lyttle

background image

DODATEK J

„Naprzód na Atlantydę”

Omówienie książki zamieszczone w miesięczniku

„Prawdziwa Wyspa. Panorama Nowoatlantycka”

z sierpnia 2391 roku.

Jedno  z  najbardziej  wartościowych  i  najwszechstronniejszych  dociekań  atlantologicznych  wyszło
spod  pióra  znanego  samodzielnego  pracownika  naukowego  Richarda  Denkenera,  który  w
czterotomowym  dziele  „Naprzód  na  Atlantydę”  zebrał  wszystkie  istniejące  poszlaki  i  dowody
świadczące o istnieniu Atlantydy na Oceanie Atlantyckim.

Podstawowe  przemyślenie  Denkenera  mówi,  iż  wspólne  cechy  starych  kultur  po  obu  stronach

Atlantyku  wskazują  na  wspólne  wpływy,  a  więc  musiała  na  nie  oddziaływać  kultura  Atlantydy.
Przytaczane  przez  Denkenera  związki  są  rzeczywiście  frapujące.  Przyjrzyjmy  się  więc  bliżej
niektórym z nich.

Istnienie piramid zarówno w Egipcie jak i w Ameryce Środkowej było znane atlantologom już od

dawna.  Jednak  na  przeszkodzie  badaniom  porównawczym  stały  ortodoksyjne  twierdzenia
spiskujących  przeciw  Atlantydzie  historyków.  Uważają  oni  mianowicie,  że  piramidy  egipskie  nie
mają  nic  wspólnego  ze  środkowoamerykańskimi,  gdyż  pierwsze  służyły  jako  grobowce  faraonów,
drugie zaś, jako podstawy wznoszonych na szczycie świątyń, były miejscem religijnego kultu.

Nie  można  jednak  pominąć  milczeniem  faktu,  a  sprawdzić  go  można  na  przykładzie  piramidy

Chefrena,  że  piramidy  egipskie  obłożone  były  wygładzonymi  blokami  kamiennymi,  które
symbolizować  miały  jak  nieosiągalną  dla  śmiertelnych  była  boskość.  To,  że  na  szczytach  egipskich
piramid brakuje świątyń tłumaczyć można faktem, iż po śliskich ścianach nie dotarliby do nich nawet
kapłani.

Denkener  nie  zawraca  sobie  jednak  głowy  takimi  drobiazgami  jak  to,  by  demaskować

bezsensowne  argumenty  antyatlantydzkich  spiskowców.  Podobnie  jak  w  innych  przypadkach  udaje
mu się unicestwić przeciwników prostymi przykładami zaskakującej wiedzy na temat piramid.

— Nie jest ważne w jakim celu zbudowano piramidy — twierdzi — ważne, że technika budowy

jest  identyczna,  a  to  da  się  wytłumaczyć  jedynie  wymianą  doświadczeń.  Istniejące  po  obu  stronach
Atlantyku piramidy wykazują jeszcze jedno zdumiewające podobieństwo — na przykład wierzchołki
ich w każdym wypadku skierowane są do góry. To nie może być dziełem przypadku!

Różnorodności  wzajemnych  wpływów  nie  będziemy  tu  poświęcali  więcej  miejsca,  gdyż  są  one

dostatecznie jasno wyłożone w drugim rozdziale książki „Chód prosty jako wspólna cecha kultur po
obu stronach Atlantyku”. Podobnie rzecz ma się z dowodami z dziedziny matematyki. Po obu stronach
Atlantyku rozwinęły się systemy, które w przeciwieństwie do innych przypadkowych dociekań doszły
do  zdumiewająco  jednobrzmiących  wyników,  jak  na  przykład  słynny  aksjomat,  że  dwa  razy  dwa
równa się cztery.

background image

Projekt okładki: Waldemar Andrzejewski

Redaktor techniczny: Cezary Olszewski
Korekta: Anna Jurewicz
© Copyright by Verlag Neues Leben, Berlin 1977 © Copyright for the polish Edition by Krajowa

Agencja Wydawnicza, Warszawa 1980

© Copyright for the polish translation by Andrzej Krzepkowski and Andrzej Wójcik
Warszawa 1979

background image

KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „Prasa-Książka-Ruch”

Warszawa 1981
Wydanie I. Nakład 100000 + 350 egzemplarzy Objętość: ark. wyd. 6,71, ark. druk. 6,32.
Papier druk. V kl. 70g. rola 70.
Nr prod. XII-5/148/78. Zam. 1242 0-128.
Druk i oprawa: Z. Graf. RSW ,,Prasa-Książka-Ruch” w Ciechanowie, ul. Moniuszki 17/19.
Cena zł. 22,-


Document Outline