background image

 

 

 

Roger  elazny  

 

 

Amber 

 

 

 

TOM SZÓSTY 

 

 

Atuty Zguby 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

Rozdział 1 

 

To paskudne uczucie, kiedy czekasz, a  kto  spróbuje ci  zabi . Ale był 30 

kwietnia, wi c musiało si  to zdarzy , jak zwykle. Nie od razu zrozumiałem, w 

czym rzecz, ale teraz wiedziałem przynajmniej,  e musz  si  pilnowa . Przedtem 

byłem zbyt zaj ty,  eby co  z tym zrobi . Teraz jednak sko czyłem prac , 

zostałem ju  tylko z tego powodu. Czułem,  e zanim odjad , powinienem 

wyja ni  t  spraw .  

      Wstałem z łó ka, wpadłem do łazienki, wzi łem prysznic, umyłem z by i tak 

dalej. Znów zapu ciłem brod , wi c nie musiałem si  goli . Nie trz sły mn  

dziwne l ki, jak dawniejszego 30 kwietnia, trzy lata temu, kiedy obudziłem si  z 

bólem głowy i złym przeczuciem; otworzyłem wszystkie okna i zajrzałem do 

kuchni: wszystkie palniki były otwarte i nie paliły si . Nie. Dzisiejszy dzie  nie 

przypominał nawet 30 kwietnia sprzed dwóch lat, kiedy przed  witem zbudził 

mnie lekki zapach dymu. To paliło si  moje mieszkanie. Mimo to trzymałem si  z 

daleka od wszystkich lamp na wypadek, gdyby  arówki napełniono czym  

łatwopalnym, i raczej pstrykałem w przeł czniki ni  je naciskałem. Nie zdarzyło 

si  nic niezwykłego.  

      Normalnie nastawiam ekspres do kawy jeszcze poprzedniego dnia wieczorem, 

z wł cznikiem czasowym. Dzi  jednak nie miałem ochoty na kaw , której 

parzenia nie widziałem. Postawiłem dzbanek i czekaj c, a  b dzie gotowa, 

sprawdziłem baga . Wszystko, co miałem tu cennego, le ało teraz w dwóch 

redniej wielko ci skrzynkach: ubrania, ksi ki, obrazy, kilka instrumentów, 

kilka pami tek i tym podobne drobiazgi. Zamkn łem wieka. Czysta koszula, 

bluza, dobra ksi ka i plik czeków podró nych trafiły do plecaka. Wychodz c 

oddam klucz dozorcy,  eby mógł wpu ci  facetów od przeprowadzki. Wynios  

skrzynki do magazynu.  

      Dzi  rano nie b dzie przebie ki.  

      Popijaj c kaw , przechodziłem od okna do okna. Zatrzymywałem si  przy 

ka dym z nich, by rzuci  okiem na ulice w dole i budynki naprzeciwko (w 

zeszłym roku był to kto  z karabinem). My lałem o pierwszym przypadku, 

siedem lat temu. Szedłem sobie chodnikiem w pi kny, wiosenny poranek, kiedy 

nadje d aj ca ci arówka zjechała nagle w bok i niewiele brakowało, by 

poł czyła mnie na stałe z fragmentem muru. Zd yłem odskoczy  i upa . 

Kierowca nie odzyskał ju  przytomno ci. Wygl dało to na jeden z tych nie 

wyja nionych wypadków, które czasem wdzieraj  si  w nasze  ycie.  

      Jednak rok pó niej, co do dnia, pó nym wieczorem wracałem do domu od 

mojej przyjaciółki. Napadli mnie trzej ludzie, jeden z no em, dwaj z kawałkami 

rurek. Nie okazali nawet tyle grzeczno ci, by najpierw poprosi  o portfel.  

      Zostawiłem szcz tki pod drzwiami pobliskiego sklepu muzycznego, a kiedy 

zastanawiałem si  nad tym po drodze, nie skojarzyłem,  e to przecie  rocznica 

wypadku samochodowego. Pomy lałem o tym dopiero nast pnego dnia, ale nawet 

wtedy uznałem,  e to tylko dziwny zbieg okoliczno ci. Sprawa paczki z bomb , 

która zniszczyła połow  s siedniego mieszkania, skłoniła mnie do zastanowienia, 

czy statystyczna natura rzeczywisto ci nie jest przypadkiem nieco nadwer ona w 

moim otoczeniu i o tej porze roku. Wydarzenia kolejnych lat zmieniły 

background image

 

podejrzenia w pewno .  

      Kogo  bawiły doroczne próby zamordowania mnie.  

      Po prostu. Kiedy zamach si  nie udawał, miałem roczn  przerw  przed 

kolejnym podej ciem. Lecz w tym roku ja tak e miałem ch  si  pobawi .  

      Najbardziej martwił mnie fakt,  e on, ona czy ono nigdy chyba nie był obecny 

na miejscu zamachu. Wolał si  raczej posługiwa  ró nymi sztuczkami, 

urz dzeniami czy podstawionymi lud mi. B d  okre lał t  osob  symbolem S (co 

w mojej prywatnej kosmologii oznacza czasem "spryciarza", a czasem 

"skurwiela"), poniewa  X jest zbyt cz sto wykorzystywane. A nie mam ochoty na 

kontakty z zaimkami niepewnego rodzaju.  

      Wypłukałem fili ank  i dzbanek, ustawiłem je na suszarce, chwyciłem plecak 

i wyszedłem. Pana Mulligana nie było w domu, a mo e spał, wi c wrzuciłem mu 

klucz do skrzynki na listy i ruszyłem na  niadanie do pobliskiego baru.  

      Ruch nie był zbyt du y i wszystkie pojazdy zachowywały si  jak nale y. 

Szedłem powoli, rozgl dałem si  i nasłuchiwałem. Sło ce  wieciło jasno i 

zapowiadał si  pi kny dzionek. Miałem nadziej ,  e szybko załatwi  cał  spraw  i 

b d  mógł cieszy  si  nim w spokoju.  

      Bez przeszkód dotarłem do baru. Usiadłem przy oknie. W chwili gdy podszedł 

kelner, dostrzegłem na ulicy znajom  posta  - był to dawny kumpel z klasy, 

potem kolega z pracy. Lucas Reynard: metr osiemdziesi t, rudowłosy, przystojny 

mimo - a mo e dzi ki - artystycznie złamanemu nosowi, o głosie i manierach 

handlowca, którym był.  

      Zastukałem w szyb . Zauwa ył mnie, pomachał, zawrócił i wszedł do  rodka.  

      - Merle! Miałem racj  - oznajmił.  cisn ł mnie za rami , usiadł i wyj ł mi z 

r k kart . - Nie znalazłem ci  w domu i zgadłem,  e pewnie b dziesz tutaj.  

      Zacz ł czyta  menu.  

      - Dlaczego? - zdziwiłem si .  

      - Je li chc  si  panowie zastanowi , wróc  za chwil  - powiedział kelner.  

      - Nie - odparł Luke i podyktował gigantyczne zamówienie. Dodałem swoje.  

      - Poniewa  jeste  istot  podległ  władzy przyzwyczaje  - stwierdził, 

odpowiadaj c na moje pytanie.  

      - Przyzwyczaje ? Prawie w ogóle tu nie bywam.  

      - Wiem. Ale bywałe  w chwilach napi cia. Na przykład przed egzaminami. 

Albo kiedy co  ci  dr czyło.  

      - Hm - mrukn łem. Chyba miał racj , chocia  dot d nie zdawałem sobie z 

tego sprawy. Zakr ciłem popielniczk  z wytłoczon  głow  jednoro ca, 

pomniejszon  wersj  witra u stanowi cego cz   cianki działowej przy 

drzwiach. - Sam nie wiem czemu - wyznałem po chwili. - Ale dlaczego s dzisz,  e 

co  mnie dr czy?  

      - Przypomniałem sobie te twoje paranoiczne l ki, jakie z powodu paru 

wypadków  ywiłe  co do 30 kwietnia.  

      - Wi cej ni  paru. Nigdy ci o wszystkich nie opowiadałem.  

      - Wi c ci gle w to wierzysz?  

      - Tak.  

      Wzruszył ramionami. Zjawił si  kelner i nalał nam kawy.  

      - Niech b dzie - zgodził si  wreszcie Luke. - Czy dzi  masz to ju  za sob ?  

background image

 

      - Nie.  

      - Szkoda. Mam nadziej ,  e nie utrudnia to my lenia.  

      Wypiłem łyk kawy.  

      -  aden problem.  

      - To dobrze. - Westchn ł i przeci gn ł si . - Posłuchaj, wczoraj wróciłem do 

miasta...  

      - Jak si  udał wyjazd?  

      - Ustanowiłem nowy rekord sprzeda y.  

      -  wietnie.  

      - W ka dym razie... dopiero w pracy dowiedziałem si ,  e odszedłe .  

      - Zwolniłem si  mniej wi cej miesi c temu.  

      - Miller próbował ci  złapa . Miałe  rozł czany telefon, wi c nie mógł 

zadzwoni . Zagl dał nawet kilka razy, ale ci  nie zastał.  

      - Szkoda.  

      - Chce,  eby  wrócił.  

      - Zako czyłem tutaj swoje sprawy.  

      - Czekaj, a  poznasz ofert . Brady dostaje kopniaka w gór , a ty zostajesz 

nowym szefem Projektowania. Dwadzie cia procent podwy ki. To miałem ci od 

niego przekaza .  

      Cmokn łem cicho.  

      - Szczerze mówi c, brzmi to całkiem obiecuj co. Ale, jak ju  mówiłem, 

zako czyłem tutaj swoje sprawy.  

      - Rozumiem... - oczy mu błysn ły i u miechn ł si  chytrze. - Czyli masz na oku 

co  lepszego. No dobra. W takim przypadku mam ci powiedzie ,  eby  go 

zawiadomił, ile płac  tamci. A on postara si  ich przebi .  

      Pokr ciłem głow .  

      - Widz ,  e nie rozumiesz - westchn łem. - Sko czyłem. Kropka. Nie chc  

wraca . Dla nikogo ju  nie b d  pracował. Mam ju  do  takich zabaw. I mam 

do  komputerów.  

      - Ale jeste  naprawd  dobry. Powiedz szczerze, zamierzasz gdzie  uczy ?  

      - Nie.  

      - Do diabła, przecie  musisz co  robi ! Dostałe  spadek czy co?  

      - Nie. Zamierzam podró owa . Za długo ju  siedz  w miejscu.  

      Jednym haustem wychylił fili ank  kawy. Potem oparł si , splótł dłonie na 

brzuchu i lekko zmru ył powieki. Milczał przez chwil .  

      - Mówisz,  e sko czyłe  - stwierdził w ko cu. - Masz na my li swoj  prac  i 

ycie tutaj czy mo e co  jeszcze?  

      - Nie bardzo rozumiem.  

      - Cz sto znikałe , jeszcze w college'u. Nie było ci  przez jaki  czas, a potem 

nagłe zjawiałe  si  znowu. I nigdy nie chciałe  o tym rozmawia . Sprawiałe  

wra enie, jakby  prowadził podwójne  ycie. Czy twój wyjazd ma z tym co  

wspólnego?  

      - Nie wiem, o co ci chodzi.  

      U miechn ł si .  

      - Na pewno wiesz - mrukn ł. A kiedy nie odpowiadałem, dodał: - No có , 

powodzenia. We wszystkim.  

background image

 

      Wci  w ruchu, bez chwili spokoju, bawił si  kółkiem do kluczy. Pili my 

drug  fili ank  kawy, a on podrzucał i dzwonił kluczami i wisiorkiem z 

niebieskim kamieniem.  

      Wreszcie podano  niadanie i przez chwil  jedli my w milczeniu.  

      - Czy nadał masz "Gwiezdn  Strzał "? - zapytał.  

      - Nie. Sprzedałem j  zeszłej jesieni. Miałem tyle roboty,  e nie wystarczało 

czasu na  agle. A nie chciałem,  eby stała bezczynnie.  

      Pokiwał głow .  

      - Szkoda. Niezłe na niej były imprezy, jeszcze w szkole. Pó niej tak e. 

Przyjemnie byłoby wypłyn  jeszcze raz,  eby powspomina  stare czasy.  

      - Tak.  

      - Słuchaj, widziałe  si  ostatnio z Juli ?  

      - Nie, odk d ze sob  zerwali my, nie. Wydaje mi si ,  e ci gle chodzi z tym 

facetem. z Rickiem. A ty?  

      - Owszem. Wpadłem do niej wczoraj wieczorem.  

      - Po co?  

      Wzruszył ramionami.  

      - Była z naszej paczki... a ostatnio jako  si  rozchodzimy.  

      - Co u niej słycha ?  

      - Wci  nie le wygl da. Pytała o ciebie. I prosiła,  eby ci to przekaza .  

      Z wewn trznej kieszeni marynarki wyj ł zaklejon  kopert . Charakterem 

Julii było na niej wypisane moje imi . Rozerwałem i przeczytałem:  

       

       

      Merle.  

      Nie miałam racji. Wiem, kim jeste . Grozi ci niebezpiecze stwo. Musz  si  z 

tob  zobaczy . Mam co , co b dzie ci potrzebne. To bardzo wa ne. Zadzwo  albo 

przyjd  jak najszybciej.  

      Ucalowania  

      Julia  

       

       

      - Dzi ki - rzuciłem, chowaj c list do plecaka.  

      Wiadomo  była zagadkowa i niepokoj ca. W najwy szym stopniu. Pó niej 

si  zastanowi , co z tym zrobi . Nadal lubiłem Juli  bardziej, ni  chciałem to 

przyzna , chocia  nie byłem pewien, czy mam ochot  znowu si  z ni  spotka . Ale 

co miała na my li pisz e,  e wie, kim jestem?  

      Wypchn łem j  z pami ci.  

      Przez chwil  obserwowałem ułic , piłem kaw  i wspominałem, jak to na 

pierwszym roku w Klubie Szermierczym poznałem Luke'a. Był zdumiewaj co 

dobry.  

      - Dalej walczys ? - spytałem.  

      - Czasami. A ty?  

      - Rzadko.  

      - W ko cu nie ustalili my, który z nas jest lepszy.  

      - Teraz nie ma ju  na to czasu - westchn łem.  

background image

 

      Za miał si  i kilka razy d gn ł w moj  stron  no em.  

      - Raczej nie. Kiedy wyje d asz?  

      - Chyba jutro. Musz  jeszcze załatwi  par  dobiazgów. Jak tylko sko cz , 

ruszam.  

      - Dok d?  

      - Tu i tam. Jeszcze si  nie zdecydowałem.  

      - Jete  wariat.  

      - Mo liwe. Kiedy  nazywali to Wanderjahr. Straciłem swój i teraz zamierzam 

to nadrobi .  

      - Szczerze mówi c, podoba mi si  ten pomysł. Mo e sam powinienem kiedy  

spróbowa  czego  takiego.  

      - Mo e. Ale zdawało mi si ,  e swój wykorzystałe  w ratach.  

      - Nie rozumiem.  

      - Nie byłem jedynym, który cz sto wyje d ał.  

      - Ach, to. - Machn ł lekcewa co r k . - To było w interesach, nie dla 

przyjemno ci. Musiałem załatwia  pewne sprawy,  eby spłaci  rachunki. 

Odwiedzisz rodzin ?  

      Dziwne pytanie. Do tej pory  aden z nas nie mówił o rodzicach, chyba  e 

bardzo ogólnie.  

      - Raczej nie - odparłem. - A jak twoi staruszkowie?  

      Spojrzał mi w oczy, a jego chroniczny u miech stał si  nieco szerszy.  

      - Trudno powiedzie  - wyznał. - Rzadko si  kontaktujemy.  

      Te  si  u miechn łem.  

      - Znam to uczucie.  

      Sko czyli my jedzenie, wypili my kaw .  

      - Czyli nie chcesz pogada  z Millerem? - upewnił si .  

      - Nie.  

      Wzruszył ramionami. Kelner przyniósł rachunek, a Luke schował go do 

kieszeni.  

      - Ja stawiam. W ko cu to ja pracuj .  

      - Dzi ki. Mo e zd ymy jeszcze zje  razem kolacj . Gdzie si  zatrzymałe ?  

      - Zaczekaj. - Si gn ł do kieszonki koszuli, rzucił mi pudełko zapałek. - Tutaj. 

Motel New Line.  

      - Wpadn  koło szóstej.  

      - W porz dku.  

      Wstał. Rozstali my si  na ulicy.  

      - Na razie - rzucił.  

      - Cze .  

      Do widzenia, Luke Raynard. Niezwykły człowiek. Znali my si  ju  prawie 

osiem lat. Zaliczyli my par  niezłych imprez. Współzawodniczyli my w kilku 

dyscyplinach sportu. Biegali my razem prawie codziennie.  

      Obaj byli my w dru ynie lekkoatletycznej. Czasami spotykali my si  z tymi 

samymi dziewczynami. Zastanawiał mnie: silny, inteligentny i tak zamkni ty w 

sobie jak ja. Ł czyły nas jakie  wi zy, których w pełni nie rozumiałem.  

      Wróciłem na parking pod moim blokiem. Zanim wrzuciłem do samochodu 

plecak i uruchomiłem silnik, zajrzałem pod mask  i podwozie. Jechałem wolno, 

background image

 

ogl daj c wszystko, co osiem lat temu było nowe i  wie e. Teraz si   egnałem. 

Przez ostatni tydzie  robiłem to samo ze wszystkimi lud mi, którzy cokołwiek dla 

mnie znaczyli. Oprócz Julii.  

      To akurat wolałbym odło y  na kiedy indziej. Ale nie miałem ju  czasu. Teraz 

albo wcale, a moja ciekawo  została rozbudzona. Skr ciłem w kompleks 

handlowy i znalazłem budk  telefoniczn , ale nikt nie odpowiadał, kiedy 

wykr ciłem numer Julii. Mogła znowu pracowa  na dziennej zmianie, ale mogła 

te  bra  prysznic albo wyj  na zakupy. Postanowiłem pojecha  do niej i 

sprawdzi . Mieszkała niedaleko. I cokolwiek dla mnie miała, odebranie tego 

b dzie dobrym pretekstem, by zobaczy  si  z ni  po raz ostatni.  

      Przez kilka minut kr yłem po okołicy, zanim znalazłem miejsce, gdzie 

mogłem zaparkowa . Zamkn łem wóz, cofn łem si  na róg i skr ciłem w prawo. 

Dzie  był troch  cieplejszy. Gdzie  niedaleko szczekały psy.  

      Dotarłem do wielkiego, wiktoria skiego domu, przerobionego na blok 

mieszkalny. Od frontu nie było wida  okien Julii. Mieszkała na najwy szym 

pi trze od podwórza. Id c chodnikiem, bezskutecznie starałem si  odp dzi  

wspomnienia. Powracały obrazy naszej znajomo ci, a wraz z nimi cała masa 

przeró nych uczu .  

      Przystan łem. Głupio post piłem, przychodz c tutaj. Po co? Co , o czym 

nawet nie wiedziałem? A jednak... Do diabła. Chciałem jeszcze raz j  zobaczy . 

Nie cofn  si  teraz. Wszedłem na schodki, min łem ganek.  

      Drzwi były uchylone, wi c wszedłem.  

      Ten sam hall. Ten sam wym czony fiołek z zakurzonymi li mi w doniczce na 

komodzie przed lustrem w złoconych ramach - lustrem, które tyle razy odbijało 

nasz nieco zniekształcony u cisk. Gdy przechodziłem, moja twarz zafalowała.  

      Wspi łem si  na schody pokryte zielonym chodnikiem. Min łem krótki 

korytarzyk, ponure ryciny i wiekowy stolik, skr ciłem i znów wszedłem na 

schody. W połowie drogi usłyszałem z góry jakie  drapanie i odgłos, jak gdyby 

butelka czy wazon potoczyły si  po parkiecie.  

      Potem znów cisza, tylko lekki podmuch wiatru pod okapem. Poczułem 

niepokój i przyspieszyłem kroku.  

      Zatrzymałem si  u szczytu schodów; nic nie budziło podejrze , ale kiedy 

odetchn łem, zauwa yłem jaki  dziwny zapach. Nie mogłem go zidentyfikowa ... 

pot, ple , mo e wilgotna ziemia... z pewno ci  co  organicznego.  

      Stan łem przed drzwiami Julii i odczekałem chwil . Zapach był tu silniejszy, 

ale niczego wi cej nie usłyszałem. Zastukałem lekko w ciemne drewno. Przez 

moment miałem wra enie,  e co  wewn trz si  poruszyło... ale tylko przez 

moment. Zapukałem znowu.  

      - Julio?! - zawołałem. - To ja, Merle.  

      Nic. Zapukałem mocniej.  

      Co  spadło z trzaskiem. Poci gn łem za klamk .  

      Zamkni te.  

      Nacisn łem, szarpn łem i wyrwałem klamk , płyt  i cały mechanizm zamka. 

Natychmiast przesun łem si  w lewo, poza brzeg drzwi i framug . Wysun łem 

lew  r k  i delikatnie pchn łem czubkami palców.  

      Drzwi uchyliły si  o kilkana cie centymetrów i znieruchomiały. Nie doszły 

background image

 

mnie  adne nowe d wi ki i nie zobaczyłem nic prócz pasa  ciany i podłogi, z 

kawałkiem akwareli, czerwonej sofy i zielonego dywanu. Pchn łem drzwi 

kawałek dalej. Wi cej tego samego. A zapach był silniejszy.  

      Przesun łem si  o krok w prawo i pchn łem znowu.  

      Nicnicnicnic...  

      Szybko cofn łem rami , gdy pojawiła si  w polu widzenia. Le ała na 

podłodze. We krwi...  

      Krew była na podłodze, na dywanie, krwawe strz py le ały w k cie po lewej 

stronie. Poprzewracane meble, porozdzierane poduszki...  

      Powstrzymałem si , by nie podbiec. Wolno zrobiłem krok, potem nast pny. 

Wyt yłem zmysły. W pokoju nie było niczego/nikogo innego.  

      Frakir zacisn ła mi si  wokół nadgarstka. Powinienem wtedy co  powiedzie , 

ale my lałem o czym innym.  

      Podszedłem i kl kn łem przy niej. Było mi niedobrze. Zza drzwi nie 

widziałem,  e brakuje jej połowy twarzy i prawego ramienia. Nie oddychała, nie 

wyczułem pulsu w t tnicy szyjnej. Miała na sobie pokrwawiony i porwany 

brzoskwiniowy szlafrok. Na szyi niebieski wisior.  

      Kału a krwi, która  ciekła z dywanu na parkiet, była rozsmarowana i 

rozdeptana. Ale  lady nie nale ały do człowieka: zostawiły je wielkie, podłu ne, 

trójpalczaste łapy z poduszeczkami i pazurami.  

      Podmuch, z którego tylko pod wiadomie zdawałem sobie spraw , dochodz cy 

z otwartych drzwi sypialni za moimi plecami, zel ał nagle, a zapach uległ 

wzmocnieniu.  

      Znowu poczułem pulsowanie na przedramieniu. Nie dobiegał najl ejszy 

d wi k. Był absolutnie cichy, ale wiedziałem,  e jest.  

      Odwracaj c si , zmieniłem moj  kl cz c  pozycj  w przysiad... I zobaczyłem 

paszcz  pełn  wielkich z bów i krwawe wargi wokół nich. Obramowywały pysk 

nale cy do parusetkilowego psiopodobnego stwora pokrytego szorstk , 

przypominaj c  ple   ółt  sier ci . Uszy miał jak naro le grzyba, 

ółtopomara czowe oczy rozwarte szeroko i w ciekłe.  

      Nie  ywiłem w tpliwo ci co do jego intencji. Rzuciłem klamk , któr  

nie wiadomie  ciskałem w r ku. Bez widocznego efektu odbiła si  od kostnego 

wału nad lewym okiem. Wci  bezgło ny, stwór skoczył na mnie. Nie miałem 

nawet czasu, by rzuci  cho  słowo Frakir...  

      Ludzie pracuj cy w rze niach wiedz ,  e na czole zwierz cia jest punkt, który 

znajduje si  prowadz c lini  od prawego ucha do lewego oka i lewego ucha do 

prawego oka. Zabójczy cios wymierza si  trzy, mo e cztery centymetry powy ej 

przeci cia tych linii. Wuj mnie tego nauczył. Nie pracował w rze ni, ale wiedział, 

jak si  zabija ró ne stworzenia.  

      Kiedy stwór skoczył, przesun łem si  do przodu i w bok, i wymierzyłem 

pot ne uderzenie w ten  miertelny punkt. Zwierz był jednak szybszy, ni  

przypuszczałem. Kiedy trafiła go moja pi , ju  mnie mijał.  

      Mi nie szyi pomogły mu zamortyzowa  sił  ciosu.  

      Po raz pierwszy wydał jednak z siebie jaki  głos - szczekn ł. Potrz sn ł głow , 

odwrócił si  błyskawicznie i natarł znowu. Zawarczał głucho, gł boko, i 

wyskoczył w gór . Wiedziałem,  e tym razem nie zdołam si  odsun .  

background image

 

      Wujek nauczył mnie tak e, jak chwyci  psa za skór  po bokach szyi, pod 

pyskiem. Je li pies jest du y, trzeba złapa  mocno i trafi  wła ciwie. W tej chwili 

nie miałem prawie wyboru. Gdybym spróbował kopn  i chybił, pewnie 

odgryzłby mi stop .  

      Wyci gn łem r ce w gór  przed siebie, i pochyliłem si . Wiedziałem,  e jest 

ci szy ode mnie, i musiałem jako  wyhamowa  jego rozp d.  

      Wyobra ałem ju  sobie, jak trac  palce albo dło , ale jako  si gn łem pod 

szcz k , złapałem i  cisn łem. R ce trzymałem wyprostowane, mocniej 

pochyliłem si  do przodu. Zaskoczyła mnie siła zderzenia, ale zdołałem jako  je 

zamortyzowa .  

      Kiedy słuchałem warkotu i patrzyłem w ociekaj cy pysk, rozwarty o 

trzydzie ci centymetrów od mojej twarzy, poj łem,  e nie zaplanowałem, co dalej. 

Walcz c z psem, mógłbym waln  jego głow  o co  twardego a por cznego, gdy  

t tnice przebiegaj  zbyt gł boko, by wystarczyło samo duszenie. Ale ten stwór był 

silny i czułem ju ,  e od jego szamotania słabnie mój chwyt.  

      Nie dopuszczałem do siebie tych z bów, równocze nie odpychaj c go w gór . 

Przy okazji poj łem,  e kiedy stanie w pionie, b dzie wy szy ode mnie. Mógłbym 

próbowa  kopni cia w mi kkie podbrzusze, ale pewnie straciłbym równowag  i 

pu cił go przy okazji. A potem moje krocze byłoby odsłoni te dla jego z bów.  

      Wyrwał mi si  z lewej r ki. Musiałem wi c u y  prawej albo j  straci . 

Odepchn łem go jak najmocniej i odst piłem. Szukałem broni, jakiejkolwiek 

broni, ale nie dostrzegłem tu niczego, co by si  nadawało.  

      Skoczył znowu, celuj c w moj  krta . Zaatakował zbyt szybko i był za 

wysoko,  ebym zdołał kopn  go w głow . I nie mogłem zej  mu z drogi.  

      Przednie łapy znalazły si  na poziomie mojego brzucha. Z nadziej ,  e wujek 

nie mylił si  tak e w tej kwestii, chwyciłem je i z całej siły szarpn łem w tył i do 

wewn trz.  

      Przykl kn łem, unikaj c wielkich z bów, osłaniaj c gardło opuszczon  brod  

i odsuwaj c głow . Trzasn ła ko , a on natychmiast si gn ł paszcz  do moich 

r k. Wtedy jednak ju  wstawałem, odpychaj c go do przodu i w gór .  

      Wyl dował na grzbiecie, przekr cił si  i niemal odzyskał równowag . Lecz 

kiedy łapy uderzyły o podłog , wydał dziwny d wi k pomi dzy skomleniem a 

warkotem i padł do przodu.  

      Chciałem spróbowa  kolejnego ciosu w czaszk , ale poderwał si  szybciej, ni  

s dziłem,  e potrafi. Od razu podniósł praw  przedni  łap  i stan ł na trzech. 

Warczał, wpatrywał si  we mnie, a  lina  ciekała mu z doln j wargi. Przesun łem 

si  nieco w lewo i pochyliłem, a poniewa  od czasu do czasu sta  mnie na jak  

oryginaln  my l, przyj łem pozycj , której nikt mnie nie uczył.  

      Atakował odrobin  wolniej. Gdybym zaryzykował, mo e trafiłbym w czaszk . 

Nie wiem, poniewa  nie próbowałem. Znowu chwyciłem go za szyj  i tym razem 

był to znajomy teren. Nie zdoła odskoczy  w ci gu tej sekundy, jakiej 

potrzebowałem. Nie hamuj c jego rozp du, skr ciłem ciało, przykucn łem, 

pchn łem i poci gn łem, zmieniaj c mu lekko trajektori .  

      Obrócił si  w powietrzu i trafił grzbietem w okno.  

      Z trzaskiem i hukiem przeleciał na zewn trz, zabieraj c wi ksz  cz  ramy, 

firank  i pr t, na którym wisiała.  

background image

 

10 

      Słyszałem, jak dwa pi tra ni ej uderza o ziemi . Kiedy wyjrzałem, 

dostrzegłem,  e drgn ł jeszcze kilka razy i znieruchomiał na betonowym patio, 

gdzie cz sto noc  wychodzili my z Juli  na piwo.  

      Wróciłem do niej i uj łem jej dło . Powoli u wiadamiałem sobie własn  

w ciekło . Kto  musiał za tym sta . Czy by znowu S? Mo e to tegoroczny 

prezent na 30 kwietnia? Miałem przeczucie,  e tak. I miałem te  ochot  zrobi  z S 

to samo, co z tym potworem, który dokonał mordu. Musi by  jaki  powód. 

Powinienem szuka  jakiej  wskazówki.  

      Wstałem, poszedłem do sypialni, wzi łem koc i nakryłem ciało. Odruchowo 

starłem z klamki odciski moich palców. Po czym zacz łem przeszukiwa  

mieszkanie.  

      Znalazłem je na kominku, mi dzy zegarem a stosem ksi ek po wi conych 

okultyzmowi. Gdy tylko ich dotkn łem i wyczułem chłód, zrozumiałem,  e 

sprawa jest o wiele powa niejsza, ni  my lałem. Musiały by  tym czym , o czym 

s dziła,  e jest moje i b dzie mi potrzebne.  

      Tyle  e nie były moje, cho  kiedy je przerzucałem, na jednym poziomie 

wiadomo ci rozpoznałem je od razu. Na innym byłem zdumiony. To były karty. 

Atuty, lecz niepodobne do  adnych, jakie w  yciu widziałem.  

      Nie miała całej talii. Wła ciwie tylko par  sztuk, i to bardzo dziwnych. Szybko 

wsun łem je do kieszeni, gdy  z ulicy dobiegało ju  wycie syreny. Pó niej 

przyjdzie czas na pasjansa.  

      P dem zbiegłem po schodach i wypadłem tylnymi drzwiami. Nie spotkałem 

nikogo. Fido ci gle le ał tam, gdzie upadł, a wszystkie psy z s siedztwa 

dyskutowały na jego temat. Przeskakiwałem płoty, deptałem klomby i 

przebiegałem podwórza w drodze na boczn  uliczk , gdzie zaparkowałem wóz.  

      Po kilku minutach, całe kilometry od tego miejsca, próbowałem wytrze  z 

pami ci krwawe odciski łap.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

11 

Rozdział 2 

 

Jechałem przed siebie, póki nie znalazłem si  w spokojnej, zadrzewionej 

okolicy. Zatrzymałem samochód, wysiadłem i ruszyłem piechot .  

      Po dłu szej chwili odkryłem niewielki, pusty skwerek.  

      Usiadłem na ławce, wyj łem Atuty i zacz łem je przegl da . Niektóre 

wydawały si  jakby znajome, ale reszta zupełnie obca. Za długo wpatrywałem si  

w jeden z nich i miałem wra enie,  e słysz  pie  syren. Zło yłem je.  

      Nie potrafiłem zidentyfikowa  stylu. A wra enie było wyj tkowo 

nieprzyjemne.  

      Przypomniałem sobie histori  o  wiatowej sławy toksykologu - omyłkowo 

połkn ł on trucizn , na któr  nie było antidotum. Podstawow  kwesti , jaka go 

wtedy interesowała, było pytanie, czy za ył  mierteln  dawk . Zajrzał do 

klasycznej monografii, któr  sam napisał wiele lat temu. Według ksi ki dawka 

była  miertelna.  

      Sprawdził w innej, napisanej przez równie znanego specjalist . Według tej 

drugiej, połkn ł tylko połow  ilo ci niezb dnej, by zabi  kogo  z jego mas  ciała. 

Wtedy usiadł i czekał w nadziei,  e si  pomylił.  

      Tak wła nie si  czułem, poniewa  jestem swego rodzaju ekspertem. S dziłem, 

e znam prace wszystkich, którzy s  zdolni do stworzenia tego typu obiektów. 

Chwyciłem jedn  z kart, budz c  niemal znajome uczucie fascynacji.  

      Przedstawiała niewielki trawiasty cypel wbity w spokojne jezioro; po prawej 

błyszczało co  jasnego, nierozpoznawalnego. Chuchn łem na obrazek, a  zaszedł 

mgł , i pukn łem paznokciem. Zad wi czał jak szklany dzwoneczek i o ywił si . 

Popłyn ły mogotliwe cienie, a cała scena przeskoczyła w stron  wieczoru. 

Przesun łem nad kart  dło  i wszystko znieruchomiało - znowu jezioro, trawy, 

dzie .  

      Bardzo daleko. Strumie  czasu płyn ł szybciej w stosunku do mojego 

obecnego miejsca pobytu. Ciekawe.  

      Wygrzebałem star  fajk , któr  czasami lubi  si  pobawi , nabiłem, 

zapaliłem, pykn łem i zadumałem si . Karty działały, czyli nie były jakimi  

sprytnymi podróbkami. Wprawdzie nie rozumiałem celu, jakiemu miałyby 

słu y , ale nie to martwiło mnie najbardziej.  

      Dzisiaj był 30 kwietnia i po raz kolejny zagroziła mi  mier . I nie spotkałem 

osoby, która igra sobie z moim  yciem. S znowu posłu ył si  kim  innym. Stwór, z 

którym walczyłem, nie był zwyczajnym psem. Jeszcze te karty... sk d Julia je 

wzi ła i dlaczego chciała mi odda ? Karty i pies  wiadczyły o działaniu pot g, 

których u ycie przekraczało mo liwo ci zwykłego człowieka.  

      Przez cały czas s dziłem,  e jestem obiektem niepo danej uwagi jakiego  

obł ka ca, z którym poradz  sobie bez kłopotu. Wydarzenia dzisiejszego ranka 

przesun ły problem na wy szy poziom zło ono ci. A to oznaczało,  e mam gdzie  

gro nego wroga.  

      Zadr ałem. Chciałbym pogada  z Luke'em, poprosi , by odtworzył ich 

wczorajsz  rozmow ; sprawdzi , czy Julia nie powiedziała czego , co mogłoby 

da  mi wskazówk . Chciałbym te  dokładniej przeszuka  jej mieszkanie. To 

jednak było wykluczone. Kiedy odje d ałem, radiowóz hamował wła nie przed 

background image

 

12 

wej ciem. Przez jaki  czas nie b d  mógł tam wróci .  

      Rick. Był przecie  Rick Kinsky, z którym zacz ła si  spotyka  po naszym 

rozstaniu. Znałem go z widzenia - chudy, z w sikiem, typ mózgowca w okularach 

z grubymi szkłami i cał  reszt . Prowadził ksi garni , któr  odwiedziłem raz czy 

dwa. Poza tym nic o nim nie wiedziałem. Mo e on powie mi co  o kartach i w jaki 

sposób Julia uwikłała si  w sytuacj , w wyniku której straciła  ycie.  

      My lałem jeszcze przez chwil , po czym schowałem karty. Nie miałem 

zamiaru wi cej si  nimi bawi . Na razie. Przede wszystkim potrzebowałem 

informacji.  

      Wróciłem do samochodu. A po drodze przypomniałem sobie,  e 30 kwietnia 

jeszcze si  nie sko czył. Przypu my,  e S nie uznał porannej potyczki za zamach 

wymierzony bezpo rednio we mnie. W takim przypadku miał mnóstwo czasu na 

nast pn  prób .  ywiłem te  niejasne przeczucie,  e je li podejd  zbyt blisko, S 

zapomni o datach i skoczy mi do gardła, gdy tylko nadarzy si  okazja. 

Postanowiłem nie zmniejsza  czujno ci i  y  jak w stanie obl enia, póki cała 

sprawa si  nie rozwi e.  

      A ku jej rozwi zaniu skieruj  wszystkie wysiłki. Spokojne  ycie wymagało 

szybkiego zniszczenia przeciwnika. Zastanawiałem si , czy powinienem szuka  

pomocy.  

      A je li tak, to czyjej? Moje pochodzenie kryło mas  tajemnic, o których nie 

miałem poj cia...  

      Nie, postanowiłem. Jeszcze nie. Musz  spróbowa  sam wszystko załatwi . 

Pomijaj c fakt,  e tak wła nie chciałem, potrzebowałem treningu. Tam, sk d 

pochodz , umiej tno  załatwiania nieprzyjemnych spraw jest niezb dna.  

      Jechałem, szukaj c telefonu i staraj c si  nie my le  o Julii takiej, jak  

widziałem po raz ostatni. Od zachodu nadpłyn ło kilka chmur. Zegarek tykał mi 

na r ku, tu  obok niewidocznej Frakir. Radio podawało wiadomo ci, 

mi dzynarodowe i niewesołe.  

      Zatrzymałem si  przy sklepie i skorzystałem z telefonu, by złapa  Luke'a w 

motelu. Nie zastałem go. Zjadłem w bufecie kanapk , popiłem koktajlem 

mlecznym i spróbowałem jeszcze raz. Nic z tego.  

      W porz dku. Pó niej do niego zadzwoni . Ruszyłem w stron  miasta. 

"Zajrzyj" - tak chyba nazywała si  ksi garnia, gdzie pracował Rick.  

      Przejechałem obok i przekonałem si ,  e jest otwarta. Zaparkowałem kilka 

przecznic dalej i wróciłem pieszo. Przez cał  drog  zachowywałem ostro no , ale 

nie zauwa yłem nikogo, kto jechałby za mn .  

      Dmuchał chłodny wiatr, zwiastuj cy deszcz. Przez szyb  wystawow  

dostrzegłem Ricka - siedział za lad  i czytał ksi k . Nikogo wi cej tam nie było.  

      Kiedy wszedłem, nad drzwiami zad wi czał mały dzwonek. Rick podniósł 

głow , wyprostował si  i otworzył szeroko oczy.  

      - Cze  - rzuciłem i odczekałem chwil . - Rick, nie wiem, czy mnie poznajesz...  

      - Jeste  Merle Corey - odpowiedział cicho.  

      - Zgadza si . - Pochyliłem si  nad lad , a on odskoczył. - Pomy lałem sobie,  e 

mo e mógłby  udzieli  mi kilku informacji.  

      - Jakich informacji?  

      - Chodzi o Juli .  

background image

 

13 

      - Posłuchaj - zacz ł. - Nawet si  do niej nie zbli yłem, dopóki ze sob  nie 

zerwali cie.  

      - Co? Nie, nie, to nie o to chodzi. Te sprawy mnie nie interesuj . Potrzebuj  

wie szych informacji. W zeszłym tygodniu próbowała si  ze mn  skontaktowa  

i...  

      Pokr cił głow .  

      - Nie widziałem si  z ni  od paru miesi cy.  

      - Tak?  

      - Tak. Przestali my si  spotyka . Konflikt zainteresowa .  

      - Czy zachowywała si  normalnie, kiedy... przestali cie si  spotyka ?  

      - Chyba tak.  

      Patrzyłem mu prosto w oczy. Cofn ł si . Nie spodobało mi si  to "Chyba tak". 

Widziałem,  e si  mnie boi, wi c postanowiłem to wykorzysta .  

      - Co nazywasz "konfliktem zainteresowa "? - zapytałem.  

      - No wiesz, zrobiła si  jaka  dziwna.  

      - Nie wiem. Opowiedz.  

      Oblizał wargi i odwrócił wzrok.  

      - Nie chc   adnych kłopotów - o wiadczył.  

      - Ja te  wolałbym ich unika . O co poszło?  

      - No... - zacz ł. - Bała si .  

      - Bała? Czego?  

      - Uhm... ciebie.  

      - Mnie? To  mieszne. Nigdy nie zrobiłem niczego, co mogłoby j  przestraszy . 

Co mówiła?  

      - Nie powiedziała tego wprost, ale widziałem, jak reaguje, kiedy tylko padało 

twoje imi . A potem zaj ła si  tymi dziwactwami.  

      - Zgubiłem si  - przerwałem. - Zupełnie. Zrobiła si  dziwna? Zaj ła si  

dziwactwami? Jakimi? Co si  działo? Naprawd  nie rozumiem, a bardzo bym 

chciał.  

      Wstał i ruszył na zaplecze. Spojrzał na mnie, jakby chciał,  ebym za nim 

poszedł. Wi c poszedłem. Zwolnił, gdy dotarł do półek pełnych ksi ek o 

medycynie naturalnej, zdrowej  ywno ci, wschodnich sztukach walki, 

ziołolecznictwie i rodzeniu dzieci w domu, ale min ł je i przeszedł do działu 

twardego okultyzmu.  

      - Tutaj - o wiadczył. - Po yczyła kilka ksi ek, potem oddała je, po yczyła 

inne...  

      Wzruszyłem ramionami.  

      - To wszystko? Co w tym dziwnego?  

      - Ona naprawd  si  w to wci gn ła.  

      - Jak wiele osób.  

      - Pozwól mi sko czy . Zacz ła od teozofii, była nawet na kilku spotkaniach 

miejscowej grupy. Zniech ciła si  do  szybko, ale tymczasem poznała kilka osób 

o całkiem innych powi zaniach. Wkrótce potem spotykała si  z sufitami, 

gurdjieffianami, a nawet z szamanem.  

      - To ciekawe - mrukn łem. -  adnej jogi?  

      -  adnej jogi. Spytałem j  o to samo. Powiedziała,  e szuka mocy, nie 

background image

 

14 

samadhi. W ka dym razie miała coraz dziwniejszych znajomych. Atmosfera 

zrobiła si  dla mnie troch  zbyt rozrzedzona, wi c powiedziałem "do widzenia".  

      - Ciekawe dlaczego? - zastanowiłem si .  

      - Masz - powiedział. - Obejrzyj sobie.  

      Rzucił mi czarn  ksi k  i odsun ł si . Chwyciłem j . To był egzemplarz 

Biblii. Otworzyłem na stronie z notk  wydawcy.  

      - To jaka  szczególna edycja? - spytałem.  

      Westchn ł.  

      - Nie. Przepraszam.  

      Zabrał mi ksi k  i wstawił na półk .  

      - Chwileczk  - mrukn ł.  

      Wrócił za lad  i wyj ł kartonow  tabliczk . Był na niej napis WYSZEDŁEM 

NA CHWIL . WRACAM 0... a obok tarcza zegara z ruchomymi wskazówkami.  

      Ustawił je na pół godziny od teraz i zawiesił tabliczk  na drzwiach. Potem 

zasun ł rygiel i skinieniem r ki wskazał pokoik na zapleczu.  

      Stało tam biurko i par  krzeseł, le ały paczki z ksi kami. Usiadł za biurkiem 

i ruchem głowy wskazał mi krzesło. Usiadłem tak e. Wł czył automatyczn  

sekretark , zdj ł z blatu stos Faktur i korespondencji, po czym otworzył szuflad  

i wyj ł butelk  Chianti.  

      - Napijesz si ? - zapytał.  

      - Ch tnie, dzi kuj .  

      Wstał i znikn ł za otwartymi drzwiami małej łazienki. Zdj ł z półki i 

wypłukał dwie szklanki. Wrócił, postawił je na biurku, nalał i pchn ł jedn  w 

moj  stron . Były z Sheratona.  

      - Przepraszam,  e rzuciłem w ciebie Bibli  - powiedział. Uniósł szklank  i 

napił si .  

      - Wygl dałe , jakby  si  spodziewał,  e znikn  w kł bach dymu.  

      Kiwn ł głow .  

      - Jestem przekonany,  e jej pragnienie mocy miało zwi zek z tob . Zajmujesz 

si  jak  form  okułtyzmu?  

      - Nie.  

      - Czasami mówiła o tobie w taki sposób, jakby  sam był istot  nadnaturaln .  

      Roze miałem si . On te , po chwili.  

      - Sam nie wiem - westchn ł. - Wiele jest nie wyja nionych zdarze . Oni 

wszyscy nie mog  mie  racji, ale...  

      Wzruszyłem ramionami.  

      - Kto wie? A wi c uwa asz,  e poszukiwała jakiego  systemu, który 

obdarzyłbyj  moc  do obrony przede mn ?  

      - Takie odniosłem wra enie.  

      Łykn łem wina.  

      - To nie ma sensu - stwierdziłem.  

      Ale mówi c to wiedziałem,  e taka chyba jest prawda. A je li to ja pchn łem 

j  na  cie k  prowadz c  ku  mierci, to byłem po cz ci za t   mier  

odpowiedzialny. Nagle obok bólu poczułem ci ar winy.  

      - Doko cz - poprosiłem.  

      - To wła ciwie wszystko - odparł. - Miałem do  ludzi, którzy bez przerwy 

background image

 

15 

chcieli dyskutowa  o kosmicznej katastrofie. Zerwałem z ni .  

      - I ju ? Znalazła wła ciwy system, odpowiedniego guru? Co si  stało potem?  

      Wypił solidny łyk i spojrzał na mnie.  

      - Naprawd  j  lubiłem - o wiadczył.  

      - Jestem tego pewien.  

      - Tarot, kabała, Złoty  wit, Crawley, fortuna... tam trafiła.  

      - I została?  

      - Nie wiem na pewno. Ale chyba tak. Dowiedziałem si  o tym du o pó niej.  

      - Czyli magia rytualna?  

      - Prawdopodobnie.  

      - Kto si  tym zajmował?  

      - Masa ludzi.  

      - Chodzi mi o to, kogo znalazła. Dowiedziałe  si ?  

      - Wydaje mi si ,  e to Victor Melman.  

      Spojrzał na mnie pytaj co. Pokr ciłem głow .  

      - Przykro mi. Nigdy o nim nie słyszałem.  

      - Dziwny człowiek - mrukn ł. Łykn ł wina, oparł si  wygodnie i splótł dłonie 

za głow , wystawiaj c łokcie do przodu. Spojrzał w stron  toalety. - Ja... 

słyszałem... od wielu osób, w tym kilku naprawd  godnych zaufania,  e 

rzeczywi cie co  potrafi. Podobno ma zdolno ci, doznał jakiego  o wiecenia, 

przeszedł inicjacj , ma pewn  moc, a czasem jest wspaniałym nauczycielem. 

Chocia , jak zwykle u tego typu ludzi, ma te  pewne problemy z własn  

osobowo ci . I jest co  niejasnego w jego przeszło ci. Słyszałem nawet,  e Melman 

nie jest jego prawdziwym nazwiskiem,  e jest notowany i  e wi cej w nim 

Mansona ni  maga. Sam nie wiem. Oficjalnie jest malarzem, nawet niezłym. Jego 

obrazy si  sprzedaj .  

      - Spotkałe  go?  

      Chwila ciszy. Wreszcie:  

      - Tak.  

      - Jakie sprawia wra enie?  

      - Sam nie wiem. Widzisz... jestem uprzedzony. Trudno mi o tym mówi .  

      Zamieszałem winem w szklance.  

      - A to dlaczego?  

      - Chciałem kiedy  u niego studiowa . Nie przyj ł mnie.  

      - Czyli te  masz z tym co  wspólnego. S dziłem...  

      - Z niczym nie mam nic wspólnego - burkn ł. - To znaczy, w tym czy innym 

okresie  ycia próbowałem wszystkiego. Ka dy z nas przechodzi ró ne etapy. 

Chciałem si  rozwija , poszerza  horyzonty, i  naprzód. Kto by nie chciał? Ale 

niczego nie znalazłem. - Wyprostował si  i napił wina. - Czasem mam wra enie, 

e byłem blisko,  e istniała moc, wizja, której mogłem niemał dotkn  czy 

zobaczy . Potem znikn ła. To wszystko bzdury. Człowiek tylko si  oszukuje. 

Niekiedy zdawało mi si  nawet,  e mam j ... ale mijało kilka dni i u wiadamiałem 

sobie,  e znowu si  okłamywałem.  

      - Wszystko to zanim poznałe  Juli ?  

      Przytakn ł.  

      - Fakt. Mo e to wła nie z pocz tku trzymało nas razem. Ci gle lubi  

background image

 

16 

rozmawia  o tych bzdurach, nawet je li ju  w nie nie wierz . Ale ona traktowała 

je zbyt powa nie, a ja nie miałem ochoty na przej cie tej drogi po raz drugi.  

      - Rozumiem.  

      Dopił wino i nalał znowu.  

      - Nic w tym nie ma - stwierdził. - Mo na si  oszukiwa  na niesko czenie wiele 

sposobów, przekonywa ,  e rzeczy s  czym  innym, ni  s  naprawd . Chyba 

pragn łem magii, a magia w prawdziwym  wiecie nie istnieje.  

      - Dlatego rzuciłe  we mnie Bibli ?  

      Parskn ł.  

      - Równie dobrze mógł to by  Koran albo Wedy. Z przyjemno ci  

zobaczyłbym, jak znikasz w błysku ognia. Nic z tego.  

      U miechn łem si .  

      - Gdzie mog  znale  Melmana?  

      - Gdzie  tu mam jego adres. - Otworzył szuflad . - O, jest.  

      Wyj ł mały notesik, przerzucił kilka stron, potem przepisał adres na karcie 

katalogowej. Wr czył mi j . Łykn ł wina.  

      - Dzi kuj .  

      - To jego pracownia, ale mieszka w niej - dodał.  

      Skin łem głow  i odstawiłem szklank .  

      - Jestem ci wdzi czny za wszystko, czego si  dowiedziałem.  

      Podniósł butelk .  

      - Mo e jeszcze troch ?  

      - Nie, raczej nie.  

      Wzruszył ramionami i nalał sobie. Wstałem.  

      - Wiesz, to naprawd  smutne - stwierdził.  

      - Co?  

      -  e magia nie istnieje, nigdy nie istniała i prawdopodobnie nigdy nie 

zaistnieje.  

      - To nowina - zauwa yłem.  

      -  wiat byłby o wiele ciekawszym miejscem.  

      - Fakt.  

      Odwróciłem si .  

      - Zrób mi przysług  - poprosił.  

      - Co takiego?  

      - Po drodze ustaw ten zegar na tablicy na trzeci  i zatrza nij drzwi.  

      - Jasne.  

      Spełniłem jego pro b . Niebo pociemniało mocno, wiatr był troch  

chłodniejszy. Z budki na rogu kolejny raz spróbowałem dodzwoni  si  do Luke'a, 

ale jeszcze nie wrócił.  

       

       

       

      Byli my szcz liwi. Mieli my cudowny dzie  i wszystko nam si  udawało. 

Poszli my na imprez , potem na pó n  kolacj  do takiej naprawd   wietnej 

restauracyjki, na któr  trafili my zupełnym przypadkiem. Długo siedzieli my 

przy drinkach, nie chc c ko czy  tego dnia.  

background image

 

17 

      Postanowili my nie przerywa  dobrej passy i ruszyli my na opustoszał  pla . 

Siedzieli my, chlapali my si , ogl dali my ksi yc i czuli my podmuchy wiatru. 

Bardzo długo. I wtedy zrobiłem co , czego - jak sobie wła ciwie obiecałem - 

miałem nigdy nie robi . Ale czy Faust nie uznał,  e pi kna chwila warta jest 

duszy?  

      - Chod  - powiedziałem, mierz c puszk  po piwie do kosza. Wzi łem j  za 

r k . - Przejdziemy si .  

      - Dok d? - spytała, kiedy podniosłem j  na nogi.  

      - Do krainy czarów - odparłem. - Do bajkowego kraju. Do Edenu. Idziemy.  

      Ze  miechem poszła za mn  brzegiem do miejsca, gdzie zw ała si  pla a, 

ci ni ta wysokim urwiskiem. Ksi yc  wiecił jasny i  ółty, a morze  piewało moj  

ulubion  pie .  

      Trzymaj c si  za r ce min li my skarp . Potem nagły zakr t skrył piaszczysty 

brzeg. Szukałem jaskini, która powinna si  zaraz pojawi  - wysoka i w ska...  

      - Jaskinia! - zawołałem kilka chwil pó niej. - Wejd my.  

      - B dzie ciemno.  

      - To dobrze - stwierdziłem i weszli my.  

      Ksi ycowy blask towarzyszył nam jeszcze przez sze  kroków. Zd yłem 

jednak dostrzec łuk w lewo.  

      - T dy - oznajmiłem.  

      - Jest ciemno!  

      - Pewnie. Trzymaj si  mnie jeszcze troch . Nic si  nie stanie.  

      Pi tna cie czy dwadzie cia kroków dalej po lewej stronie pojawiło si  słabe 

l nienie. Przeprowadziłem j  przez zakr t. Im dalej szli my, tym wyra niej 

widzieli my drog .  

      - Mo emy si  zgubi  - powiedziała cicho.  

      - Ja si  nie gubi  - zapewniłem.  

      Było coraz widniej. Korytarz skr cił jeszcze raz, a my pod ali my tym 

ostatnim odcinkiem, by wreszcie wynurzy  si  u stóp góry, niedaleko niskich 

drzew lasu, nad którym wysoko stało poranne sło ce.  

      Zamarła, szeroko otwieraj c bł kitne oczy.  

      - Jest dzie !  

      - Tempus, fugit - wyja niłem. - Chod my.  

      Szli my przez las, słuchaj c ptaków i wiatru - ciemnowłosa Julia i ja; 

prowadziłem j  przez kanion barwnych skał i traw, nad strumieniem, który 

rozlewał si  w rzek .  

      Pod ali my brzegiem, a  nagle dotarli my do przepa ci, gdzie rzeka spadała 

w ogromn  gł bi , wznosz c mgły i rzucaj c t cze. Stoj c tam, spogl daj c ponad 

szerok  dolin , poprzez poranek i wodny pył podziwiali my miasto iglic i kopuł, 

złota i kryształów.  

      - Gdzie... gdzie my jeste my? - zapytała.  

      - Zaraz za rogiem - odparłem. - Chod .  

      Powiodłem j  w lewo, potem  cie k  biegn c  wzdłu   ciany urwiska, 

trafiaj c  w ko cu pod katarakt . Cienie i brylantowe krople... ryk osi gaj cy 

pot g  ciszy... Wreszcie znale li my si  w tunelu, z pocz tku wilgotnym, ale coraz 

bardziej suchym w miar , jak si  wznosił.  

background image

 

18 

      Szli my nim a  do galerii otwartej z lewej strony, wychodz cej w noc i 

gwiazdy, gwiazdy, gwiazdy...  

      Oszałamiaj cy widok, płon cy nowymi konstelacjami, których blask 

wystarczał, by rzuci  na  cian  nasze cienie. Pochyliła si  nad niskim parapetem i 

spojrzała w dół, a jej skóra była jak niezwykły, wypolerowany marmur.  

      - S  te  na dole! - zawołała. - I z obu stron! Pod nami nie ma nic, tylko 

gwiazdy. I po bokach...  

      - Owszem. Pi kne, prawda?  

      Stali my tam długo, nim zdołałem j  przekona , by ruszy  tunelem dalej. 

Wyprowadził nas znowu na zewn trz i mogli my podziwia  ruiny klasycznego 

amfiteatru pod popołudniowym niebem. Bluszcz porastał połamane ławki i 

sp kane kolumny. Tu i tam le ały rozbite pos gi, jakby zrzucone trz sieniem 

ziemi. Bardzo widowiskowe. Miałem nadziej ,  e si  jej tutaj spodoba.  

      I miałem racj . Na zmian  siadali my i mówili my do siebie ze sceny. 

Akustyka była wspaniała. Poszli my dalej, przemierzaj c miriady dróg pod 

niebami o wielu barwach, by wreszcie stan  nad spokojnym jeziorem, pod 

sło cem spływaj cym w wieczór na drugim brzegu. Po prawej stronie migotał 

stos skał. Znale li my niewielki cypel, poro ni ty mchem i paproci .  

      Obj łem j  i stali my tak przez dług  chwil , a wiatr w ród drzew był jak 

pie  lutni z kontrapunktami niewidocznych ptaków. Jeszcze pó niej rozpi łem 

jej bluzk .  

      - Tutaj? - spytała.  

      - Podoba mi si  tutaj. Tobie nie?  

      - Jest pi knie. Dobrze. Zaczekaj chwil .  

      I tak poło yli my si  na trawie i kochali my, a  okryły nas cienie. Potem 

zasn ła, jak tego chciałem. Rzuciłem na ni  czar, by si  nie obudziła, gdy  

zaczynały mnie dr czy  w tpliwo ci, czy rozs dnie post piłem zabieraj c j  na t  

wypraw . Ubrałem nas oboje i chwyciłem j  na r ce, by zanie  z powrotem.  

      U ylem skrótu.  

      Na pla y, z której wyruszyli my, uło yłem j  na piasku i wyci gn łem si  

obok. Po chwili tak e zasn łem. Spali my, a  sło ce wzeszło wysoko i przebudziły 

nas głosy k pi cych si  ludzi.  

      Usiadła i spojrzała na mnie.  

      - Ta noc - powiedziała - nie mogła by  snem. Ale nie mogła te  zdarzy  si  na 

jawie. Prawda?  

      - Chyba tak - przyznałem.  

      Zmarszczyła brwi.  

      - Na co si  zgodziłe ? - zapytała.  

      - Na  niadanie. Zjedzmy co . Chod .  

      - Zaczekaj! - Chwyciła mnie za rami . - Zdarzyło si  co  niezwykłego. Co to 

było?  

      - Po co niszczy  czar, mówi c o nim? Chod my je .  

      Wypytywała mnie ci gle przez kolejne dni, ale byłem uparty i nie chciałem o 

tym rozmawia . Głupio. Cała ta historia była głupia. W ogóle nie powinienem jej 

zabiera  na t  wycieczk . Była jednym z powodów ko cowej kłótni, która nas 

rozdzieliła.  

background image

 

19 

      A teraz, gdy my lałem o tym, siedz c za kierownic , dostrzegłem co  wi cej 

ni  tylko własn  głupot . Poj łem,  e j  kochałem,  e nadal j  kocham. Gdybym 

nie zabrał jej wtedy ze sob  albo gdybym potwierdził jej oskar enia,  e jestem 

czarodziejem, nie wkroczyłaby na  cie k , któr  wybrała, by odnale  własn  

moc - pewnie dla własnej obrony. I  yłaby dzisiaj.  

      Przygryzłem warg  i zapłakałem. Wymin łem hamuj cy przede mn  

samochód i przejechałem na czerwonym  wietle. Je eli zabiłem to, co kochałem, 

to byłem pewien,  e przeciwne stwierdzenie na pewno nie b dzie prawdziwe.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

20 

Rozdział 3

 

 

al i gniew ograniczaj  moj  wizj   wiata, a to bardzo mi si  nie podoba. 

Parali uj  pami  o szcz liwszych dniach, o przyjaciołach, miejscach, rzeczach i 

mo liwo ciach.  ci ni ty w uchwycie intensywnej, nieprzyjemnej emocji 

zamykam si  w swej obsesji. Jednym z powodów jest, jak przypuszczam, fakt,  e 

odrzucam wtedy cz  mo liwych wyborów, ograniczam wolno  swej woli.  

      Nie lubi  tego, ale od pewnego momentu nie bardzo nad tym panuj . Odnosz  

wtedy wra enie,  e poddaj  si  pewnemu determinizmowi, a to z kołei irytuje 

mnie jeszcze bardziej. Potam, jak w bł dnym kole, irytacja wzmaga i 

intensyfikuje emocje, które mn  powoduj . Prostym sposobem zmiany tej 

sytuacji jest p d na o lep, by usun  przyczyn . Trudniejszy sposób jest bardziej 

filozoficzny. Wymaga, by si  wycofa , odzyska  kontrol . Jak zwykle, trudniejsza 

metoda jest lepsza. Atakuj c na o lep mo na skr ci  sobie kark.  

      Zaparkowałem w pierwszym odpowiednim miejscu, jakie znalazłem, 

otworzyłem okno, zapaliłem fajk . Przysi głem sobie nie rusza  sic st d, póki si  

nie uspokoj . Przez całe  ycie miałem skłonno  do przesadzonych reakcji. To 

chyba cecha rodzinna. Ale ja nie chciałem by  taki jak inni. W ten wła nie sposób 

narobili sobie mnóstwo kłopotów. Reakcja typu wojny totalnej, wszystko-albo-

nic, mo e by  wła ciwa, je li zawsze si  wygrywa. Mo e te  prowadzi  do tragedii, 

a przynajmniej opery, je li staje si  przeciwko czemu  niezwykłemu. A pewne 

poszlaki wskazywały,  e tak wła nie jest w moim przypadku. Zatem, jestem 

durniem. Powtarzałem to sobie tak długo, a  wreszcie uwierzyłem.  

      Potem słuchałem mojego spokojniejszego ja, które zgodziło si ,  e istotnie 

jestem durniem - gdy  nie zrozumiałem własnych uczu  wtedy, kiedy jeszcze 

mogłem co  z nimi zrobi , gdy  ujawniłem moc i nie chciałem uzna  

konsekwencji, gdy  przez te wszystkie lata nie domy liłem si  niezwykłej natury 

mego wroga, i gdy  w tej chwili upraszczałem problemy zwi zane z 

nadchodz cym starciem. Nic nie osi gn  rzucaj c si  na Victora Mełmana i 

próbuj c wydusi  z niego prawd .  

      Postanowiłem działa  ostro nie, cały czas zabezpieczaj c sobie tyły.  ycie 

nigdy nie jest proste, powiedziałem sobie. Sied  spokojnie, zbieraj siły, planuj. Z 

wolna spływało ze mnie napi cie. Z wolna tak e rósł mój  wiat. Dostrzegłem w 

nim mo liwo ,  e S mnie znał, znał dobrze i mógł nawet tak zaaran owa  

wydarzenia, bym przestał my le  i poddał si  chwili. Nie, nie b d  taki jak inni...  

      Siedziałem tam i my lałem jeszcze długo, a  wreszcie uruchomiłem silnik i 

wolno ruszyłem przed siebie.  

      To był brudny, ceglany budynek na rogu ulicy. Miał trzy pi tra i troch  

obscenicznych malowideł wykonanych sprayem po stronie alei i na  cianie przy 

w skiej uliczce. Spaceruj c wolno dookoła i rozgl daj c si  uwa nie, odkryłem 

graffiti, kilka wybitych szyb i schody przeciwpo arowe. Zacz ł pada  lekki 

deszcz. Parter i pi tro zajmowała Brutus Storage Company, jak glosiła niewielka 

tabliczka obok schodów w krótkim korytarzyku.  mierdziało tu moczem. a na 

zakurzonym parapecie okna z prawej strony le ała pusta butelka po Jacku 

Danielsie. Na odrapanej  cianie wisiały dwie skrzynki pocztowe, jedna z napisem 

"Brutus Storage", druga "V.M.". Obie były puste.  

background image

 

21 

      Wst piłem na schody, oczekuj c,  e zatrzeszcz . Nie zatrzeszczały.  

      W korytarzu na pi trze znalazlem czworo drzwi bez klamek, wszystkie 

zamkni te. Przez zm tniałe szyby dostrzegłem kontury czego , co wygl dało na 

pudła. Ze  rodka nie dobiegały  adne d wi ki.  

      Na schodach przestraszyłem czarnego kota. Wygi ł grzbiet, pokazał z by, 

sykn ł, po czym odwrócił si , wbiegł na gór  i znikn ł.  

      Na wy szym pi trze te  znalazłem czworo drzwi - troje wyra nie nie 

u ywanych, czwarte zabejcowane na ciemno i poci gni te politur . Wisiała na 

nich mała tabliczka z napisem "Melman". Zapukałem.  

      Nikt nie odpowiedział. Próbowałem jeszcze kilkakrotnie, z takim samym 

wynikiem.  adnych odgłosów z wn trza.  

      Prawdopodobnie tutaj mieszkał, a na trzecim pi trze, gdzie w dachu były 

pewnie  wietliki, miał pracowni . Odwróciłem si  i wszedłem na ostatni ci g 

schodów.  

      Stan łem na szczycie i zauwa yłem,  e jedne z czworga drzwi s  lekko 

uchylone. Nasłuchiwalem przez chwil . W  rodku kto  poruszał si  cicho. 

Podszedłem i zastukałem. Kto  gło no nabrał tchu. Pchn łem drzwi.  

      Stał jakie  pi  metrów od progu, pod du ym  wietlikiem. Odwrócił si  w 

moj  stron  - wysoki m czyzna o szerokich ramionach, z ciemn  brod  i oczami. 

W lewej r ce trzymał p dzel, w prawej palet . Miał na sobie levisy i sportow  

koszul  w krat , a na wierzohu poplamiony farbami fartuch. Na sztalugach za 

jego plecami dostrzegłem zarysy czego , co mogło by  Madonn  z Dzieci tkiem. 

Wokół stało sporo płócien, wszystkie zakryte albo odwrócone do  ciany.  

      - Dzie  dobry - powiedziałem. - Czy pan Victor Melman?  

      Skin ł, ni to u miechaj c si , ni to marszcz c czoło. Odło ył palet  na stolik, 

wsadził p dzel do słoja z rozpuszczalnikiem. Potem wzi ł wilgotn  szmat  i 

wytarł r ce.  

      - A pan? - zapytał. Rzucił szmat  i znowu spojrzał na mnie.  

      - Merle Corey. Znał pan Juli  Barnes.  

      - Nie zaprzeczam - odparł. - U ycie czasu przeszłego sugeruje chyba...  

      - Zgadza si , ona nie  yje. Chciałem z panem o tym porozmawia .  

      Powiesił fartuch na haku koło drzwi i wyszedł na korytarz. Ruszyłem za nim. 

Zamkn ł pracowni , nim skierował si  na schody. Poruszał si  płynnie, niemal z 

gracj . Słyszałem krople deszczu b bni ce o dach.  

      Tym samym kluczem otworzył ciemne drzwi na drugim pi trze. Uchylił je i 

odst pił, gestem zapraszaj c mnie do  rodka. Wszedłem do przedpokoju, 

min łem kuchni , gdzie wszystkie blaty były zastawione pustymi butelkami, 

stosami talerzy i pudełkami po pizzy. Wypchane worki  mieci stały przy 

kredensie; tu i tam podłoga wydawała si  lepka, a wszystko to pachniało jak 

fabryka przypraw stoj ca obok rze ni.  

      Wszedłem do salonu - du y pokój z dwoma wygodnymi z wygl du sofami 

stoj cymi naprzeciw siebie na bitewnym polu tureckiego dywanu, z cał  kolekcj  

rozmaitych stolików, na ka dym kilka przepełnionych popielniczek. W k cie pod 

cian  zasłoni t  ci k , czerwon  draperi  stał pi kny koncertowy fortepian. 

Spostrzegłem niskie biblioteczki pełne ksi ek o okultyzmie, a przy nich, na nich i 

obok kilku foteli stosy magazynów. Co , co mogło by  ramieniem pentagramu, 

background image

 

22 

wystawało nieco spod najwi kszego dywanu. Po k tach unosił si  zastały zapach 

kadzidła i ziół. Po prawej stronie łukowe przej cie prowadziło do nast pnego 

pomieszczenia, po lewej były zamkni te drzwi. Na  cianach wisiały obrazy 

cz ciowo religijnej natury; uznałem,  e to jego. Przywodziły na my l dzieła 

Chagalla. Całkiem niezłe.  

      - Prosz  usi

. - Wskazał mi fotel. Skorzystałem z zaproszenia. - Mo e piwo?  

      - Nie, dzi kuj .  

      Usiadł na bli szej z dwóch sof, zło ył dłonie i spojrzał na mnie wyczekuj co.  

      - Co si  stało? - zapytał.  

      Przyjrzałem mu si .  

      - Julia Barnes interesowała si  systemami okultystycznymi - oznajmiłem. - 

Przyszła do pana,  eby dowiedzie  si  o nich czego  wi cej. Dzi  rano zgin ła w 

bardzo dziwnych okoliczno ciach.  

      Lewy k cik ust zadrgał mu lekko. Poza tym był całkowicie opanowany.  

      - Owszem, interesowała si  takimi sprawami - przyznał. - Przyszła do mnie po 

wiedz  i otrzymała j .  

      - Chc  wiedzie , dlaczego umarła.  

      Wci  mi si  przygl dał.  

      - Jej czas dobiegł ko ca - stwierdził. - Ka dego z nas czeka to pr dzej czy 

pó niej.  

      - Została zabita przez zwierz , które nie powinno tutaj istnie . Wie pan co  na 

ten temat?  

      - Wszech wiat jest miejscem dziwniejszym, ni  ktokolwiek z nas potrafi sobie 

wyobrazi .  

      - Wie pan czy nie?  

      - Znam pana - oznajmił, u miechaj c si  po raz pierwszy. - Mówiła o panu, 

oczywi cie.  

      - Co to ma znaczy ?  

      - To ma znaczy  - odparł -  e zdaj  sobie spraw , i  jest pan wi cej ni  troch  

wiadom takich rzeczy.  

      - I co dalej?  

      - Sztuki tajemne maj  swoje sposoby, by doprowadzi  do spotkania 

odpowiednich ludzi w odpowiedniej chwili, gdy trwa dzieło.  

      - I my li pan,  e o to wła nie chodzi?  

      - Wiem o tym.  

      - Sk d?  

      - Zostało to przepowiedziane.  

      - Czyli oczekiwał mnie pan?  

      - Tak.  

      - To ciekawe. Czy zechciałby pan o tym opowiedzie ?  

      - Raczej panu poka .  

      - Mówił pan,  e co  zostało przepowiedziane. Jak? Przez kogo?  

      - Wszystko wyja ni si  za chwil .  

      - I  mier  Julii?  

      - S dz ,  e to tak e.  

      - A w jaki sposób chce pan doprowadzi  mnie do o wiecenia?  

background image

 

23 

      - Chc  tylko,  eby pan co  obejrzał. - U miechn ł si .  

      - Dobrze. Bardzo ch tnie. Niech pan pokazuje.  

      Skin ł głow  i wstał.  

      - To tutaj - wyja nił, odwrócił si  i ruszył do zamkni tych drzwi.  

      Zerwałem si  i poszedłem za nim. Si gn ł pod koszul , wyci gn ł i zdj ł przez 

głow  ła cuszek. Dostrzegłem,  e wisi na nim klucz. Otworzył drzwi.  

      - Prosz . - Pchn ł je i odst pił na bok.  

      Wszedłem. Pokój był du y i ciemny. Pstrykn ł wył cznikiem i zapaliła si  

słaba niebieska  arówka w prostej oprawce pod sufitem. Zobaczyłem wtedy,  e 

było tu jedno okno, dokładnie naprzeciw mnie, z szybami zamalowanymi na 

czarno. Nie wstawił tu  adnych mebli; było tylko kilka poduszek rozrzuconych na 

podłodze.  

      Cz   ciany po prawej stronie okrywała czarna draperia. Poza tym nie 

widziałem  adnych ozdób.  

      - Patrz  - oznajmiłem.  

      Zachichotał.  

      - Chwileczk , chwileczk  - uspokoił mnie. - Wie pan, jak  dziedzin  

okultyzmu si  zajmuj ?  

      - Jest pan kabalist  - stwierdziłem.  

      - Zgadza si  - przyznał. - Sk d pan wie?  

      - Ludzie od filozofii Wschodu s  na ogół bardzo porz dni - wyja niłem. - Ale 

kabali ci to zwykle bałaganiarze.  

      Parskn ł.  

      - Wszystko zale y od tego, co uznaje si  za naprawd  wa ne - mrukn ł.  

      Kopn ł na  rodek podłogi poduszk .  

      - Niech pan siada.  

      - Postoj .  

      Wzruszył ramionami.  

      - Jak pan chce - odparł i zacz ł mrucze  co  cicho. Czekałem. Po chwili, wci  

mamrocz c co  pod nosem, jednym ruchem zerwał czarn  zasłon . Spojrzałem.  

      Obraz przedstawiał kabalistyczne Drzewo  ycia, ukazuj ce dziesi  sefirotów 

w niektórych z ich kliptycznych aspektów. Przepi knie wykonany, budził 

niepokoj ce wra enie czego  znajomego. Był oryginalnym dziełem, nie tandetnym 

malowidłem ze sklepu z rekwizytami dla okultystów. Styl ró nił si  od obrazów 

wisz cych na  cianach w s siednim pokoju. A jednak nie był mi obcy.  

      Nie miałem  adnych w tpliwo ci,  e obraz został namalowany przez t  sam  

osob , której dziełem były Atuty znalezione w mieszkaniu Julii.  

      Melman nie przerywał swej recytacji, a ja podziwiałem obraz.  

      - To pa ska praca? - zapytałem.  

      Nie odpowiedział. Podszedł bli ej i wskazał trzeci sefirot, ten nazywany Binah. 

Przyjrzałem si . Przedstawiał chyba maga przed mrocznym ołtarzem i... Nie! Nie 

mogłem uwierzy ! Nie powinien przecie... Poczułem kontakt z postaci . Nie była 

ju  czysto symboliczna. Mag stał si  rzeczywisty i przyzywał mnie.  

      Rósł, zyskiwał trzeci wymiar. Pokój wokół mnie zanikał. Znalazłem si  

niemal...  

      Tam.  

background image

 

24 

      Kraina zmierzchu, niewielka polanka w ród s katych drzew. Krwisty blask 

padał na kamienn  płyt . Mag o twarzy przesłoni tej kapturem i cieniem, 

przesuwał na niej jakie  obiekty. Zbyt szybko poruszał r kami, bym mógł 

nad y  wzrokiem. Gdzie  z daleka wci  dobiegał słaby głos nuc cy inkantacj .  

      Wreszcie mag praw  dłoni  pochwycił i wzniósł do góry jeden z obiektów - 

czarny, obsydianowy nó . Lew  r k  przesun ł po powierzchni ołtarza, zmiataj c 

na ziemi  wszystko, co tam pozostało.  

      Po raz pierwszy spojrzał wprost na mnie.  

      - Podejd  - nakazał.  

      U miechn łem si  słysz c tak prymitywne i głupie  danie. Wtedy jednak 

poczułem,  e moje stopy poruszaj  si  bez udziału woli. I zrozumiałem,  e w tym 

mrocznym cieniu rzucono na mnie czar.  

      Podzi kowałem innemu wujowi, ktary  ył w miejscu najdalszym ze 

wszystkich. jakie mo na sobie wyobrazi . I przemówiłem w thari, rzucaj c 

własne zakl cie.  

      Powietrze rozdarł przenikliwy krzyk, jakby atakuj cego ptaka.  

      Nie odwrócił uwagi maga i moje stopy nie zostały uwolnione, mogłem jednak 

unie  przed sob  r ce.  

      Trzymałem jc na odpowiednim poziomie, a kiedy dotkn ły brzegu oparza, 

dodałem własne wysiłki do mocy zakl cia przywołania, zwi kszaj c energi  

ka dego mechanicznego kroku, jaki musialem wykona . Pozwoliłem, by ugi ły si  

łokcie.  

      Mag si gał mi ju  ostrzem do palców, ale za pó no.  

      Naparłem całym ci arem i przechyliłem głaz. Przewrócił si  do tyłu. Mag 

odskoczył. ale ołtarz uderzył go w nog , mo e nawet w obie. Gdy tylko upadł na 

ziemi , poczułem.  e znika moc czaru. Znowu mogłem porusza  si  jak nale y i 

my le  klarownie. Mag podci gn ł kolana pod brod  i odtoczył si , nim 

przeskoczyłem obalony ołtarz. Ruszyłem w pogo , lecz on przekoziołkował po 

krótkim zboczu, wpadł mi dzy dwa stoj ce głazy i znikn ł w ciemno ci lasu.  

      Gdy tylko stan łem na skraju polany, zobaczyłem setki dzikich oczu l ni cych 

w mroku na ró nych poziomach. Głos recytuj cy zakl cie zabrzmiał mocniej. Był 

jakby bli szy i dobiegał zza moich pleców.  

      Odwróciłem si  szybko.  

      Ołtarz wci  le ał na ziemi. A nim stała inna posta  w kapturze, o wiele 

wi ksza od pierwszej. To ona recytowała znajomym, m skim głosem. Frakir 

zacisn ła mi si  na nadgarstku. Poczułem, jak t eje wokół czar, ale tym razem 

byłem przygotowany. Wezwanie sprowadziło lodowaty wicher, który niby kł b 

dymu rozwiał zakl cie. Szarpał moim ubraniem, odmieniaj c form  i kolor. 

Purpura i szaro ... roza nił spodnie, przyciemnił płaszcz i koszul . Czarne buty i 

szeroki pas, zatkni te za nim r kawice, srebrzysta Frakir spleciona w bransolet  

nad lew  dłoni , widzialna teraz i l ni ca. Podniosłem lewe rami , osłaniaj c oczy 

praw  dłoni , i przywołałem błysk.  

      - Zamilknij - nakazałem. - Obra asz mnie.  

      Recytacja ucichła.  

      Wiatr zerwał mu z głowy kaptur i spojrzałem na przera on  twarz Melmana.  

      - Dobrze. Chciałe  mnie tutaj - rzekłem. - Wi c jestem, niech niebo ma ci  w 

background image

 

25 

swej opiece. Powiedziałe ,  e wszystko si  wyja ni. Nie wyja niło si . Wytłumacz 

zatem.  

      Zbli yłem si  o krok.  

      - Mów! - rozkazałem. - Mo e ci to przyj  łatwo albo z trudem. Ale b dziesz 

mówił. Wybór nale y do ciebie.  

      Melman odchylił głow  i rykn ł:  

      - Mistrzu!  

      - Owszem, przywołaj swego mistrza. Zaczekam. Gdy  on tak e musi mi 

odpowiedzie .  

      Krzykn ł znowu, ale nie nadeszła  adna odpowied . Wtedy rzucił si  do 

ucieczki; lecz byłem gotów z pot nym wezwaniem. Drzewa spróchniały i 

rozsypały si , zanim do nich dotarł. Potem drgn ły, poruszane wichrem tam, 

gdzie powinna trwa  cisza. Wiatr okr ył polank , szary i czerwony, wznosz c 

powy ej i w dole nieprzeniknion  barier  niesko czono ci. Stoli my na okr głej 

wysepce  rednicy kilkuset metrów, a jej brzegi kruszyły si  z wolna.  

      - Nie przyjdzie - oznajmiłem. - A ty nie odejdziesz. Nie pomo e ci. Nikt nie 

zdoła ci pomóc. Oto jest miejsce najwy szej magii. a ty profanujesz je sw  

obecno ci . Czy wiesz, co le y poza murem wichury? Chaos. Oddam mu ci , je li 

nie powiesz mi wszystkiego o Julii i twoim mistrzu, i dlaczego o mielile  si  

sprowadzi  mnie tutaj.  

      Cofn ł si  przed Chaosem i odwrócił do mnie.  

      - Zabierz mnie do mojego mieszkania, a wyznam ci wszystko - powiedział.  

      Pokr ciłem głow .  

      - Zabij mnie, a niczego si  nie dowiesz.  

      Wzruszyłem ramionami.  

      - Powiesz, by przerwa  ból. A wtedy oddam ci  Chaosowi.  

      Ruszyłem ku niemu.  

      - Zaczekaj! - Podniósł r k . - Obiecaj mi  ycie za to, co mam ci do 

powiedzenia.  

      -  adnych warunków. Mów.  

      Wichry szalały wokół i kurczyła si  wyspa. Ledwie słyszalne, nieartykułowane 

głosy bełkotały co  w ród huraganu i płyn ły w nim strz py kształtów. Melman 

odst pił od krusz cej si  kraw dzi  wiata.  

      - Dobrze - zacz ł gromko. - Tak, Julia przyszła do mnie, jak mi to 

przepowiedziano. Nauczyłem j  kilku rzeczy... nie takich, jakich uczyłbym j  

jeszcze rok temu, ale nowych, które sam niedawno poznałem. To tak e mi 

powiedziano: bym kształcił j  w taki sposób.  

      - Kto ci powiedział? Kto jest twoim mistrzem?  

      Skrzywił si .  

      - Nie był tak głupi, by zdradza  mi swe imi  - odparł. - Wtedy mógłbym 

próbowa  zyska  nad nim władz . Jak ty, on tak e nie jest człowiekiem, lecz 

istot  z innej płaszczyzny.  

      - To on dał ci obraz Drzewa?  

      Melman przytakn ł.  

      - Przeniósł mnie nawet do ka dego z sefirotów. W tych miejscach działała 

magia. Zyskiwałem moc.  

background image

 

26 

      - Co z Atutami? Czy tak e on je namalował? Czy dał ci je,  eby  przekazał 

Julii?  

      - Nic nie wiem o  adnych Atutach - odpowiedział.  

      - To one! - krzykn łem si gaj c pod płaszcz.  

      Rozło yłem karty niby wachlarz iluzjonisty i ruszyłem ku niemu. Pozwoliłem 

mu patrze  przez moment, po czym schowałem, nim zd ył si  zorientowa ,  e 

mog  by  szans  ucieczki.  

      - Nigdy ich nie widziałem - o wiadczył. Grunt rozsypywał si  bezustannie. 

Przeszli my bli ej  rodka polany.  

      - Wysłałe  to stworzenie, które j  zabiło?  

      Gwałtownie potrz sn ł głow .  

      - To nie ja. Wiedziałem,  e zginie, bo mi powiedział,  e to wła nie sprowadzi 

ci  do mnie. Mówił te ,  e zabije j  bestia z Netzach... ale ja jej nie widziałem i nie 

mam nic wspólnego z jej przywołaniem.  

      - A dlaczego chciał naszego spotkania, mojego przybycia tutaj?  

      Za miał si  szale czo.  

      - Dlaczego? - powtórzył. -  eby ci  zabi , naturalnie. Obiecal,  e przejm  

twoj  moc, je li zdołam w tym miejscu zło y  ci  w ofierze. Powiedział,  e jeste  

Merlinem, synem Piekła i Chaosu, i  e stan  si  najpot niejszym magiem ze 

wszystkich. Je li tylko zdołam ci  tutaj zabi .  

      Nasz  wiat miał teraz najwy ej sto metrów  rednicy i zmniejszał si  coraz 

szybciej.  

      - Czy to prawda? - zapytał. - Czy naprawd  zyskałbym moc, gdyby mi si  

udało?  

      - Moc jest jak pieni dze - odparłem. - Zwykle mo esz j  zdoby , je li jeste  

dostatecznie kompetentny i je li jest to jedyna rzecz, jakiej pragniesz. Ale czy 

zyskałby  na tym? Nie s dz .  

      - Mówi  o sensie  ycia. Wiesz dobrze.  

      Pokr ciłem głow .  

      - Wył cznie głupiec wierzy,  e  ycie ma tylko jeden sens. Ale do  o tym. 

Opisz mi swego mistrza.  

      - Nigdy go nie widziałem.  

      - Co?  

      - To znaczy widziałem, ale nie wiem, jak wygl da. Zawsze miał kaptur i 

czarny prochowiec. I r kawiczki. Nie wiem nawet, czy jest czarny czy biały.  

      - Jak si  spotkali cie?  

      - Pewnego dnia zjawił si  w mojej pracowni. Odwróciłem si  tylko, a on tam 

stał. Ofiarował mi moc. Powiedział,  e b dzie mnie uczył w zamian za moj  

słu b .  

      - Sk d wiedziałe ,  e mo e dotrzyma  obietnicy?  

      - Zabrał mnie w podró  poprzez miejsca nie z tego  wiata.  

      - Rozumiem.  

      Wyspa naszego istnienia miała tera  rozmiary du ego pokoju. W głosach 

wiatru rozbrzmiewała drwina, potem współczucie, l k, smutek i gniew. Zwini ta 

w kr g wizja zmieniała si  bez przerwy: ani na chwil  nie ustawały dr enia 

gruntu. Wci  padał pos pny blask. Jaka  cz  mego umysłu pragn ła 

background image

 

27 

natychmiast zabi  Melmana, ale skoro nie on był tym, kto skrzywdził Juli ...  

      - Czy twój mistrz zdradził ci, czemu chce mojej  mierci? - zapytałem.  

      Oblizał wargi i obejrzał si  na coraz bli szy Chaos.  

      - Powiedział,  e jeste  jego wrogiem - wyja nił. - Ale nie mówił dlaczego. Tylko 

tyle,  e to zdarzy si  dzisiaj,  e chce, by zdarzyło si  dzisiaj.  

      - Czemu dzisiaj?  

      U miechn ł si  lekko.  

      - Dlatego, jak s dz ,  e to Noc Walpurgii - odparł. - Cho  nigdy nie powiedział 

tego wprost.  

      - To wszystko? Nie mówił, sk d pochodzi?  

      - Raz wspomniał o czym , co nazwał Twierdz  Czterech  wiatów w taki 

sposób, jakby była dla niego bardzo wa na.  

      - I nigdy nie odniosłe  wra enia,  e zwyczajnie ci  wykorzystuje?  

      - Oczywi cie,  e mnie wykorzystywał - przyznał z u miechem. - Wszyscy to 

robimy. Tak urz dzony jest ten  wiat. Ale płacił mi za to wiedz  i moc . My l ,  e 

jego obietnica mo e si  jeszcze spełni .  

      Spojrzał na co  za moimi plecami. To najstarsza sztuczka na  wiecie, ale 

obejrzałem si . Nikogo tam nie było. Odwróciłem si  natychmiast.  

      Trzymał czarny nó . Musiał go chowa  w r kawie. Ruszył na mnie, 

mamrocz c nowe zakl cia. Odskoczyłem i machn łem ku niemu swym płaszczem. 

Ci ł i odst pił w bok, zawrócił i zaatakował znowu. Tym razem zbli ał si  

pochylony, cały czas poruszaj c wargami. Kopn łem w dło  z no em, ale zd ył 

j  cofn . Wtedy złapałem lew  poł  płaszcza, owin łem wokół ramienia, a kiedy 

znów uderzył, zablokowałem pchni cie i chwyciłem go za biceps. Pochylaj c si  

szarpn łem go w przód, praw  r k  złapałem lewe udo i wyprostowałem si , 

unosz c go w gór . A potem cisn łem nim.  

      Kiedy odwracałem si , ko cz c pchni cie, poj łem, co uczyniłem. Za pó no. 

Skupiwszy uwag  na przeciwniku, zapomniałem o szybkim, wyj cym natarciu 

niszczycielskich wiatrów. Brzeg Chaosu znalazł si  o wiele bli ej, ni  s dziłem, a 

Melmanowi starczyło czasu na najkrótsze zaledwie przekle stwo, nim  mier  

zabrała go tam, gdzie nie b dzie ju  rzucał  adnych zakl .  

      Sam za to zakl łem, gdy  byłem pewien,  e posiadał jeszcze sporo informacji. 

Potrz sn łem głow  w samym centrum mego malej cego  wiata.  

      Dzie  jeszcze si  nie sko czył, a ju  był moj  najbardziej pami tn  Noc  

Walpurgii.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

28 

Rozdział 4

 

 

Dobrze musiałem si  nachodzi ,  eby wróci . Po drodze zmieniłem kostium.  

      Wyj cie z labiryntu przybrało form  w skiej uliczki mi dzy dwoma brudnymi 

domami z cegły. Wci  padał deszcz, a dzie  przebył ju  drog  ku wieczorowi. 

Dostrzegłem mój samochód, zaparkowany po drugiej stronie ulicy, w kału y 

wiatła rzucanego przez jedn  z nie rozbitych latarni. Z  alem wspomniałem 

suche ubranie w baga niku, po czym ruszyłem w kierunku tablicy Brutus 

Storage.  

      W dy urce na parterze płon ła niewielka lampka, rzucaj c nieco  wiatła na 

ciemn  bram . Poczłapałem po schodach, całkowicie przemoczony i rozwa nie 

czujny. Drzwi do mieszkania otworzyły si , gdy nacisn łem klamk  i pchn łem. 

Zapaliłem  wiatło, wszedłem i zamkn łem drzwi na zasuw .  

      Sprawdziłem szybko. Lokal był pusty, wi c zmieniłem swoj  mokr  koszul  

na such  z szafy Melmana. Niestety, jego spodnie były za lu ne w pasie i troch  za 

długie. Przeło yłem Atuty do kieszeni na piersi,  eby nie zamokły.  

      Etap drugi. Zacz łem systematycznie przeszukiwa  cały lokal. Po kilku 

minutach w szufiadzie nocnej szafki trafiłem na okultystyczny dziennik 

Melmana. Był równie nieporz dny jak wszystko tutaj, z bł dami ortograficznymi, 

skre leniami i plamami od kawy i piwa. Na oko zawierał głównie notatki z lektur, 

pomieszane z typowo subiektywnymi prze yciami - snami i medytacjami.  

      Przerzucałem kartki szukaj c miejsca, gdzie spotkał swego mistrza. 

Znalazłem i dalej czytałem uwa nie.  

      Opisy były długie i dotyczyły przede wszystkim entuzjastycznych wynurze  

na temat działania Drzewa  ycia, które otrzymał. Postanowiłem odło y  lektur  

na pó niej, gdy nagle dostrzegłem jaki  wiersz. Był swinburnowski w styłu i 

nadmiernie alegoryczny, jednak kilka wersów zwróciło moj  uwag : 

"niesko czone cienie Amberu, zepsuciem zdrady zaka one". Za du o aliteracji, 

ale to my l była wa na. Znowu poczułem si  odsłoni ty.  

      Zacz łem szybciej przeszukiwa  pokój. Chciałem st d wyj , odjecha  daleko 

i pomy le . Nie natrafiłem wi cej na  adne niespodzianki. Wyszedłem, zebrałem 

nar cze starych gazet, zaniosłem je do łazienki, rzuciłem do wanny i podpaliłem. 

Wychodz c otworzyłem okno. Potem odwiedziłem sanktuarium, zabrałem 

Drzewo  ycia, wróciłem i dorzuciłem je do ogniska. Zgasiłem  wiatło w łazience i 

zamkn łem za sob  drzwi. Jako krytyk sztuki jestem bardzo surowy.  

      Zaj łem si  stosami ró nych papierów na półkach z ksi kami. Efekty raczej 

mnie rozczarowały. Byłem w połowie drugiego pliku, kiedy zadzwonił telefon.  

       wiat zamarł w bezruchu, i tylko moje my li p dziły szale czo. To wła nie 

dzisiaj miałem trafi  tutaj i zgin . Istniały spore szanse,  e je li miało si  to sta , 

to pewnie było ju  po wszystkim. Czyli mo liwe,  e dzwoni S, by si  dowiedzie , 

czy wywieszono ju  moje nekrologi. Rozejrzałem si  i na  cianie koło drzwi 

sypialni zauwa yłem aparat. Od razu wiedziałem,  e odbior .  

      Zwlekałem przez dwa do trzech dzwonków - dwana cie do osiemnastu sekund 

- by zdecydowa , czy lepiej rzuci  jak  zło liwo , obraz  albo gro b , czy mo e 

podszy  si  pod Melmana i sprawdzi , czego si  dowiem. Pierwsza mo liwo  

dostarczyłaby mi sporo satysfakcji, jednak rozs dek, jak zwykle psuj c zabaw , 

background image

 

29 

nakazywał wybra  raczej t  ostatni . Sugerował te , by ograniczy  wypowiedz do 

niewyra nych monosylab, udawa  rannego i oddycha  chrapliwie. Podniosłem 

słuchawk , gotów, by usłysze  w ko cu S i przekona  si , czy przypadkiem go nie 

znam.  

      - Tak? - powiedziałem.  

      - I co? Czy to si  stało? - usłyszałem.  

      Przekl ty zaimek. Głos nale ał do kobiety. Niewła ciwy rodzaj, ale wła ciwie 

brzmi ce pytanie. No có , jedno trafienie na dwa to całkiem niezły wynik.  

      Odetchn łem ci ko i odpowiedziałem:  

      - Tak.  

      - Co z tob ?  

      - Jestem ranny - wychrypiałem.  

      - Co  powa nego?  

      - Chyba tak. Ale... co  tu... mam. Lepiej przyjd ... zobacz.  

      - Co to jest? Co  od niego?  

      - Tak... Trudno mówi ... Słabo mi. Przyjd .  

      Z u miechem odło yłem słuchawk . Uznałem,  e odegrałem to znakomicie. 

Uwierzyła ohyba we wszystko. Przeszedłem do salonu, usiadłem w tym samym 

fotelu, który zajmowałem poprzednio, przysun łem niedu y stolik z wielk  

popielniczk , wyj łem fajk  i czekałem.  

      Czas na odpoczynek, piel gnacj  cnoty cierpliwo ci i na zastanowienie.  

      Kilka chwil pó ni ] poczułem znajomy, jakby elektryczny dreszcz. Zerwałem 

si  na nogi i złapałem popielniczk  - niedopałki pofrun ły wokół jak pociski. Raz 

jeszcze przeklinaj c własn  głupot , gor czkowo rozgl dałem si  po pokoju.  

      Tam! Przy czerwonych draperiach, obok fortepianu.  

      Nabierała kształtu...  

      Zaczekałem na pełny kontur, a potem z całej siły rzuciłem popielniczk .  

      Ułamek sekundy pó niej ju  tam była - wysoka, o ciemnych włosach, 

ciemnych oczach, trzymaj c w dłoni co , co wygl dało na pistolet kalibru 38.  

      Trafiona popielniczk  w  oł dek, j kn ła i zgi ła si  wpół.  

      Zanim zd yła si  wyprostowa , byłem przy niej. Wyszarpn łem i odrzuciłem 

pod  cian  pistolet. Potem chwyciłem j  za r ce, szarpn łem mocno i sił  

usadziłem w najbli szym fotelu. W lewej dłoni trzymała jeszcze Atut. Wyrwałem 

go; przedstawiał mieszkanie Melmana i został wykonany w tym samym stylu, co 

Drzewo i karty w mojej kieszeni.  

      - Kim jeste ? - warkn łem.  

      - Jasr  - odparła z w ciekło ci . - A ty trupem.  

      Szeroko otworzyła usta i opu ciła głow . Poczułem wilgotny dotyk warg na 

lewej r ce, któr  wci  przytrzymywałem jej nadgarstek przy por czy fotela. A 

po sekundzie potworny ból przeszył mi rami . To nie było ugryzienie, 

przypominało raczej roz arzony gwó d  wbity w ciało.  

      Pu ciłem j  i wyszarpn łem r k . Ruch był dziwnie powolny, pozbawiony 

energii. Lodowaty dreszcz przebiegł w dół, do dłoni, i w gór  wzdłu  ramienia. 

R ka opadła bezwładnie i miałem wra enie,  e j  straciłem.  

      Kobieta bez trudu uwolniła si  z mojego uchwytu, z u miechem dotkn ła 

czubkami palców mojej piersi i pchn ła.  

background image

 

30 

      Upadłem na plecy. Byłem idiotycznie słaby i nie panowałem nad własnymi 

mi niami. Nie czułem bólu, kiedy uderzyłem o podłog , a odwrócenie głowy 

wymagało wielkiego wysiłku. Patrzyłem, jak Jasra wstaje z fotela.  

      - Przyjemnej zabawy - rzekła. - Kiedy si  zbudzisz, b dziesz cierpiał przez 

reszt  swego krótkiego istnienia.  

      Przeszła poza moje pole widzenia i usłyszałem, jak podnosi słuchawk  

telefonu.  

      Byłem pewien,  e dzwoni do S, i wierzyłem w to, co przed chwil  powiedziała. 

Przynajmniej zd

 pozna  tajemniczego artyst ...  

      Artyst ! Poruszyłem palcami prawej dłoni. Wci  funkcjonowały, cho  

niezbyt sprawnie. Wyt aj c cał  wol  i energi , jak  mogłem jeszcze 

dysponowa , spróbowałem si gn  r k  do piersi. Udało si  - wolno, po kawałku. 

Dobrze,  e upadłem na lewy bok i własnym ciałem zasłaniałem te próby przed 

kobiet , która mnie pokonała.  

      Dło  mi dr ała i chyba jeszcze bardziej zwolniła, gdy trafiła wreszcie do 

kieszeni na piersi. Całe wieki pó niej dotkn łem palcami brzegów kawałków 

kartonu. W ko cu wyj łem jeden i jako  zdołałem unie  tak wysoko, by na niego 

spojrze . Prawie mdlałem i mgła przesłaniała mi wzrok. Nie byłem pewien, czy 

starczy mi sił na przeskok. Z ogromnej dali słyszałem głos Jasry - rozmawiała z 

kim , ale nie rozró niałem słów.  

      Skoncentrowałem resztk  uwagi na karcie. Przedstawiała sfinksa, siedz cego 

na niebieskawej skalnej półce. Si gn łem ku niemu... Nic. Miałem wra enie,  e 

umysł spowijaj  mi kł by waty.  wiadomo ci pozostało zaledwie dosy  na jeszcze 

jedn  prob . Poczułem chłód, a sfinks jakby poruszył si  lekko na swym 

kamiennym legowisku. Zdawało mi si ,  e spadam w p dz c  ku górze fal  

czerni.  

      I to wszystko.  

      Długo trwało, zanim przyszedłem do siebie.  wiadomo  s czyła si  wolno, ale 

ko czyny ci gle były jak z ołowiu. Uk szenie obcej damy wprowadziło chyba 

jak  neurotropow  toksyn . Próbowałem zgi  palce u r k i nóg, ale nie byłem 

pewien, czy co  osi gn łem.  

      Postarałem si  wi c oddycha  szybciej i gł biej. To przynajmniej si  udało.  

      Po pewnym czasie usłyszałem jakby ryk. W chwil  pó niej przycichł troch  i 

poj łem,  e to szum mojej własnej krwi. Potem dotarły do mnie uderzenia serca i 

zacz łem co  widzie .  wiatło, mrok i bezkształtno  przemieniły si  w piasek i 

skały. Na całym ciele czułem niewielkie obszary chłodu. Zacz łem si  trz

potem dr enie min ło i zrozumiałem,  e mog  si  rusza . Byłem jednak bardzo 

słaby, wi c na razie zrezygnowałem. Na jaki  czas.  

      Usłyszałem d wi ki - szelesty, st pni cia. Dobiegały gdzie  z góry i z przodu. 

Wyczułem te  dziwny zapach.  

      - Pytałem, czy jeste  ju  przytomny? - Pytanie rozległo si  z tej samej strony, 

co odgłosy porusze .  

      Uznałem,  e niezupełnie kwalifikuj  si  do takiego okre lenia, wi c nie 

odpowiadałem. Czekałem, a  w moje ciało wpłynie wi cej  ycia.  

      - Naprawd  byłbym wdzi czny, gdyby  dał mi zna , czy mnie słyszysz - rozległ 

si  znowu ten sam głos. - Chciałbym przyst pi  do rzeczy.  

background image

 

31 

      Ciekawo  zwyci yła w ko cu rozs dek i podniosłem głow .  

      - Wła nie! Wiedziałem!  

      Na szaroniebieskiej skalnej półce nade mn  przysiadł sfinks, te  niebieski: 

ciało lwa, wielkie, ciasno zło one pierzaste skrzydła, bezpłciowa twarz 

spogl daj ca na mnie z uwag . Oblizał wargi, demonstruj c garnitur 

wspaniałych z bów.  

      - Do czego przyst pi ? - spytałem. Usiadłem powoli i kilka razy gł boko 

odetchn łem.  

      - Do zagadek - wyja nił. - To potrafi  najlepiej.  

      - Mo e kiedy indziej - mrukn łem. Czekałem, a  min  skurcze mi ni r k i 

nóg.  

      - Przykro mi, alc musz  nalega .  

      Roztarłem uk szone przedrami  i spojrzałem na besti  z niech ci . Wi kszo  

znanych mi historii o sfinksach wspominała o po eraniu ludzi, którzy nie potrafili 

rozwi za  zagadki.  

      - Nie b d  uczestniczył w twojej grze - oznajmiłem.  

      - W takim przypadku przegrywasz walkowerem - odparł. Mi nie barków 

napr yły mu si  wyra nie.  

      - Zaczekaj. - Uniosłem r k . - Daj mi minut  czy dwie na powrót do formy, to 

mo e zmieni  zdanie.  

      Poło ył si  swobodnie.  

      - Dobrze. W ten sposób wszystko b dzie bardziej oficjalne. Daj  ci pi  minut. 

Zawiadom, kiedy b dziesz gotów.  

      Podniosłem si , zacz łem wymachiwa  r kami i przeci ga  si . Przy okazji 

rozejrzałem si  szybko.  

      Znajdowali my si  na piaszczystym dnie w wozu, z którego tu i tam sterczały 

pomara czowe, szare i bł kitne głazy. Skalna  ciana, której wyst p zajmował 

sfinks, miała około o miu metrów. Druga, mniej wi cej tej samej wysoko ci, 

wyrastała dziesi  metrów za moimi plecami. Podło e wznosz ce si  stromo po 

prawej stronie, po lewej było bardziej płaskie. W zagł bieniach i szczelinach rosło 

kilka kolczastych krzewów. Zbli ał si  zmierzch, niebo było blado ółte i nie 

widziałem sło ca. W dali słyszałem szum wiatru, chocia  nie czułem podmuchu. 

Było chłodno, ale nie zimno.  

      W pobli u dostrzegłem kamie  rozmiarów niedu ego ci arka do hantli. 

Zrobiłem dwa kroki w bok - nie przerywaj c wymachów i rozci ga  - i le ał tu  

obok mojej prawej stopy.  

      Sfinks odchrz kn ł.  

      - Jeste  gotów? - zapytał.  

      - Nie - odparłem. - Ale nie s dz , by ci  to powstrzymało.  

      - Masz racj .  

      Ogarn ło mnie przemo ne pragnienie, by ziewn ; zrobiłem to.  

      - Mam wra enie,  e brakuje ci odpowiedniego nastawienia - zauwa ył. - Ale 

oto zagadka: Wznosz  si  z ziemi w ród ognia. Szarpi  mnie wichry i chłoszcze 

woda. Wkrótce stan  ponad wszystkim.  

      Czekałem. Upłyn ła minuta.  

      - No wi c? - spytał sfinks.  

background image

 

32 

      - Co wi ?  

      - Czy znasz rozwi zanie?  

      - Rozwi zanie czego?  

      - Zagadki, oczywi cie.  

      - Czekałem. Nie postawiłe  pytania, wygłosiłe  tylko ci g stwierdze . Nie mog  

odpowiada  na pytanie, skoro nie wiem, jak ono brzmi.  

      - To forma u wi cona tradycj . Problem wynika z kontekstu. To oczywiste,  e 

pytanie brzmi: "Czym jestem?"  

      - Równie dobrze mógłby  zapyta : "Kto jest pochowany w grobie Granta?" 

Ale niech b dzie. Co to jest? Feniks, oczywi cie. Ma gniazdo na ziemi i w 

płomieniach unosi si  nad ni , wzlatuje w powietrze, przez chmury, na wielk  

wysoko ...  

      - Bł d.  

      U miechn ł si  i poruszył gro nie.  

      - Czekaj - rzuciłem szybko. - To wcale nie jest bł d. Mo e oczekiwałe  innej 

odpowiedzi, ale ta spełnia wszelkie zało enia.  

      Pokr cił głow .  

      - Ja tu ostatecznie rozstrzygam kwestie odpowiedzi. Do mnie nale  definicje.  

      - W takim razie oszukujesz.  

      - Nieprawda!  

      - Wypiłem połow  zawarto ci butelki. Czy jest teraz w połowie pusta czy w 

połowie pełna?  

      - Jedno i drugie.  

      - No wła nie. To jest to samo. Je li pasuje wi cej ni  jedna odpowied , musisz 

uzna  je wszystkie. To jak fale i cz stki.  

      - Nie podoba mi si  takie podej cie - o wiadczył. - Otwiera pole dla 

wieloznaczno ci. Mo e popsu  cały zagadkowy interes.  

      - Nie moja wina - mrukn łem, zaciskaj c i rozprostowuj c palce.  

      - Poruszyłe  jednak interesuj cy problem.  

      Z zapałem kiwn łem głow .  

      - Przecie  powinna istnie  tylko jedna wła ciwa odpowied .  

      Wzruszyłem ramionami.  

      -  yjemy w  wiecie, który nie jest całkiem doskonały - próbowałem mu 

wytłumaczy .  

      - Hm.  

      - Zgód my si  na remis - zaproponowałem. - Nikt nie wygrywa, nikt nie 

przegrywa.  

      - Uwa am,  e takie rozwi zanie nie daje estetycznej satysfakcji.  

      - W wielu innych grach sprawdza si  całkiem dobrze.  

      - W dodatku zaczynam by  troch  głodny.  

      - Prawda wychodzi na jaw.  

      - Ale nie jestem nieuczciwy. Na swój sposób tak e słu  prawdzie. 

Wspomniałe  o remisie. To nasuwa mi pomysł rozwi zania sporu.  

      - To dobrze. Ciesz  si ,  e zrozumiałe ...  

      - Mianowicie przez dogrywk . Teraz ty zadaj mi zagadk .  

      - To głupie - zaprotestowałem. - Nie znam  adnych zagadek.  

background image

 

33 

      - Wi c lepiej szybko sobie jak  przypomnij. Poniewa  to jedyne wyj cie z 

tego  lepego zaułka. W przeciwnym razie uznam ci  za pokonanego.  

      Zrobiłem wymach i kilka przysiadów. Miałem wra enie,  e całe moje ciało 

staje w ogniu. Ale te  nabiera sił.  

      - Dobrze - zgodziłem si . - Dobrze. Jedn  sekund ... Co by tu, do diabła...  

      - Co jest zielone w czerwonym i pływa w koło i w koło, i w koło?  

      Sfinks zamrugał dwa razy, po czym zmarszczył brwi.  

      Wykorzystałem ten czas na gł bokie oddechy i bieg w miejscu. Ognie 

przygasły, umysł rozja nił si , puls wyrównał...  

      - I co? - spytałem kilka minut pó niej.  

      - My l .  

      - Nie spiesz si .  

      Przeprowadziłem krótk  walk  z cieniem. Potem par   wicze  

izometrycznych. Niebo pociemniało i po prawej stronie dostrzegłem kilka gwiazd.  

      - Uhm, nie chciałbym ci  pop dza , ale...  

      Slinks prychn ł.  

      - Jeszcze my l .  

      - Mo e powinni my ustali  jaki  limit czasu.  

      - To ju  nie potrwa długo.  

      - Nie b dzie ci przeszkadza , je li troch  odpoczn ?  

      - Nie kr puj si .  

      Wyci gn łem si  na piasku i zamkn łem oczy. Zanim usn łem, szepn łem 

jeszcze Frakir strzeg ce słowo.  

      Zbudziłem si  dr cy.  wiatło raziło mnie w oczy, a wiatr dmuchał w twarz. 

Dopiero po chwili u wiadomiłem sobie,  e to ranek. Niebo rozja niało si  po lewej 

stronie, a po prawej znikały gwiazdy. Byłem spragniony. I głodny.  

      Przetarłem oczy. Wstałem. Znalazłem grzebie  i przyczesałem włosy. 

Spojrzałem na sfinksa.  

      - ...i pływa w koło i w koło, i w koło - wymruczał.  

      Chrz kn łem.  adnej reakcji. Bestia zachowywała si  tak, jakby w ogóle 

mnie nie dostrzegała. Zacz łem si  zastanawia , czy mo e zdołam si  wymkn ... 

Nie. Zwrócił ku mnie wzrok.  

      - Dzie  dobry - powiedziałem uprzejmie.  

      Usłyszalem krótkie zgrzytni cie z bów.  

      - No dobrze - stwierdziłem. - My lisz ju  o wiele dłu ej ode mnie. Je li nie 

zgadłe  do tej pory, to dalsza gra ju  mnie nie interesuje.  

      - Nie podoba mi si  twoja zagadka - o wiadczył w ko cu.  

      - Przykro mi.  

      - Jakie jest rozwi zanie?  

      - Poddajesz si ?  

      - Musz . Jakie jest rozwi zanie?  

      - Chwileczk . - Podniosłem r k . - Takie sprawy nale y zalatwia  we 

wła ciwym porz dku. Zanim ci odpowiem, wolałbym najpierw pozna  

rozwi zanie twojej.  

      Pokiwał głow .  

      - Jest w tym jaka  sprawiedliwo . Niech b dzie. To Twierdza Czterech 

background image

 

34 

wiatów.  

      - Co?  

      - To jest rozwi zanie. Twierdza Czterech  wiatów.  

      Przypomniałem sobie, co mówił Melman.  

      - Dlaczego? - zapytałem.  

      - Le y na granicy  wiatów czterech  ywiołów. Wznosi si  z ziemi w ród ognia, 

chłostana wiatrami i wod .  

      - A co z tym si ganiem ponad wszystko?  

      - Mo e tu chodzi  o widoki albo o imperialne plany jej władcy. Albo jedno i 

drugie.  

      - Kto jest władc ?  

      - Tego nie wiem. Ta informacja nie jest istotna dla rozwi zania.  

      - A wła ciwie sk d wzi łe  t  zagadk ?  

      - Od w drowca. Par  miesi cy temu.  

      - To dlaczego ze wszystkich zagadek, które znasz, wła nie t  mi zadałe ?  

      - Musi by  dobra, skoro jej nie rozwi załem.  

      - A co si  stało z w drowcem?  

      - Poszedł w swoj  drog , nie zjedzony. Rozwi zał moj  zagadk .  

      - Czy miał jakie  imi ?  

      - Nie powiedział.  

      - Mógłby  go opisa ?  

      - Nie. Był grubo opatulony.  

      - I nic wi cej nie mówił o Twierdzy Czterech  wiatów?  

      - Nie.  

      - W takim razie chyba wezm  z niego przykład i te  sobie pójd .  

      Odwróciłem si  i stan łem przed zboczem po prawej stronie.  

      - Stój!  

      - O co chodzi? - Obejrzałem si .  

      - Twoja zagadka - przypomniał. - Podałem ci rozwi zanie swojej. A teraz ty 

musisz mi powiedzie , co jest zielone w czerwonym i pływa w koło i w koło, i w 

koło.  

      Schyliłem głow , przeszukałem ziemi . A tak, tam le y - mój kamie  w 

kształcie ci arka. Przeszedłem kilka kroków i stan łem przy nim.  

      -  aba w sosie pomidorowym - o wiadczyłem.  

      - Co?  

      Napi ł mi nie barków, zmru ył oczy, a jego liczne z by stały si  bardzo 

wyra nie widoczne. Wypowiedziałem kilka słów do Frakir i poczułem,  e drgn ła. 

Przykucn łem i praw  r k  chwyciłem mój kamie .  

      - To wła nie to - powiedziałem wstaj c. - Jedno z tych wizualnych da  w 

Cuisinart...  

      - To oszuka cza zagadka! - os dził sfinks.  

      Lewym palcem wskazuj cym wykonałem przed sob  dwa szybkie ruchy.  

      - Co robisz? - zdziwił si .  

      - Wykre lam linie od twoich uszu do oczu - wyja niłem.  

      W tej wła nie chwili Frakir stała si  widzialna. Zsun ła si  z nadgarstka i 

wplotła mi dzy palce. Wzrok sfinksa si gn ł ku niej, a ja uniosłem kamie  na 

background image

 

35 

wysoko  ramienia. Jeden koniec Fraku opadł lu no i wij c si  zwisał z 

wyci gni tej dłoni. Ja niała wci  mocniej, a  wreszcie płon ła niby rozpalony 

srebrny drut.  

      - Uwa am,  e nasz turniej sko czył si  remisem - oznajmiłem. - Co ty na to?  

      Sfinks oblizał wargi.  

      - Tak - zgodził si  wreszcie z westchnieniem. - Chyba masz racj .  

      - W takim razie  ycz  ci miłego dnia.  

      - Tak. Szkoda. No trudno. Szcz liwej drogi. Ale zanim odejdziesz, czy 

mógłbym pozna  twoje imi ? Do kroniki.  

      - Czemu nie. Jestem Merlin z Chaosu.  

      - Ach - mrukn ł. - Wi c kto  zjawiłby si ,  eby ci  pom ci .  

      - To całkiem mo liwe.  

      - W takim razie remis jest rzeczywi cie najlepszy. ld .  

      Odszedłem jeszcze kawałek tyłem, nim odwróciłem si  i ruszyłem zboczem w 

gór . Zachowywałem ostro no , póki nie opu ciłem tej okolicy, jednak nikt mnie 

nie  cigał.  

      Ruszyłem biegiem. Byłem głodny i spragniony, ale w tej pustej, skalistej 

okolicy pod cytrynowym niebem raczej nie mogłem spodziewa  si   niadania. 

Frakir zwin ła si  i znikła. Kilka razy odetchn łem gł boko, kieruj c si  dalej od 

wschodz cego sło ca.  

      Wiatr w moich włosach, pył w oczach... Biegłem ku grupce głazów, wszedłem 

mi dzy nie. Ogl dane z gł bi ich cienia niebo nabrało zielonkawej barwy. 

Wynurzyłem si  na mniej surowej równinie. Co  połyskiwało w dali, po lewej 

stronie płyn ły chmury.  

      Utrzymywałem równe tempo. Dotarłem do niewielkiego wzniesienia, 

pokonałem je, zszedłem po zboczu, gdzie falowały rzadkie trawy. W dali zagajnik 

rosochatych drzew... Ruszyłem ku nim, płosz c niewielkie stworzonko o 

pomara czowym futrze, które przebiegło przez moj   cie k  i znikn ło po lewej 

stronie. Po chwili przemkn ł czarny ptak; krzykn ł j kliwie i skr cił w tym 

samym kierunku. Biegłem dalej, a niebo stawało si  coraz ciemniejsze.  

      Zielone niebo, g ciejsza trawa, tak e zielona... Silne podmuchy wiatru w 

nieregularnych odst pach czasu... Bli ej drzew... Ptasia piosenka dobiega spo ród 

gał zi... Sun  chmury... Znika sztywno  mi ni i powraca znajoma płynno  

ruchów... Mijam pierwsze drzewa, krocz c po długich, upadłych li ciach... 

Przechodz  w ród omszałych pni... Udeptana  cie ka, któr  pod am, zmienia si  

w trakt; na nim niezwykłe  lady stóp... Trakt opada, zakr ca, poszerza si  i zw a 

na powrót... Grunt wznosi si  po obu stronach... Drzewa brz cz  basow  nuttł 

skrzypiec... Łaty nieba pomi dzy li mi maj  barw  morynowego turkusu... 

Pasma chmur wij  si  niby srebrzyste rzeki...  

      Obok szlaku wyrastaj  niewielkie k pki niebieskich kwiatów... Zbocza po obu 

stronach wznosz  si  wy ej, ponad głow ... Droga staje si  kamienista... Biegn ... 

Szlak poszerza si  coraz bardziej i opada w dół... Zanim jeszcze dostrzegam j  

czy słysz , czuj  zapach wody... Ostro nie teraz, mi dzy kamieniami... Tu 

wolniej... Skr cam i widz  strumie , wysokie kamieniste brzegi po obu stronach, 

metr czy dwa płaskicgo nabrze a...  

      Jeszcze wolniej, obok bulgocz cego, roziskrzonego potoku... Pod am za jego 

background image

 

36 

meandrami... Zakr ty, łuki, drzewa wysoko nad głow , po prawej stronie 

odsłoni te korzenie, urwisko szare i  ółte, opadaj ce ku łupkowemu podło u...  

      Płaski brzeg jest coraz szerszy, skarpy wci  ni sze... Pod stopami wi cej 

piasku i mniej kamieni... Ni ej, ni ej... Kolejny zakr t, w wóz znowu płytszy... 

Si ga do szyi, do piersi... Wokół drzewa o zielonych li ciach, nad głow  bł kitne 

niebo, po prawej r ce trakt... Wspinam si  na skarp  i pod am nim...  

      Drzewa i krzewy, ptasie głosy i chłodny wiatr... Wci gam powietrze, 

wydłu am krok... Przechodz  drewnianym mostkiem; kroki odbijaj  si  echem, 

w ski ruczaj spływa do niewidocznego ju  strumienia, przy nim omszałe głazy... 

Po prawej stronie niski, kamienny murek... Przede mn  koleiny wozów... Polne 

kwiaty przy trakcie... Z daleka dobiega gło ny  miech... R enie konia... 

Skrzypienie powozu... Zakr t w lewo... Szerszy szlak... Cie  i sło ce, sło ce i 

cie ... Plamy, c tki... Po lewej rzeka rozlewa si  szeroko, skrzy si ... Smu ka 

dymu nad pobłiskim wzgórzem... Zwalniam dochodz c do szczytu. Osi gam go 

spacerkiem, przyczesuj c włosy. Mi nie bol , płuca pracuj  jak miechy, krople 

potu chłodz  mi skór . Wypluwam kurz. Poni ej, nieco z prawej, stoi wiejska 

gospoda: kilka stolików na obszernej, drewnianej werandzie, wychodz cej na 

rzek ; jeszcze kilka w ogrodzie tu  obok.  egnaj, czasie tera niejszy. Przybyłem.  

      Zszedłem ze wzgórza, po drugiej stronie budynku znalazłem pomp  i 

spłukałem r ce i twarz. Lewe przedrami  ci gle jeszcze bolało i było lekko 

zaognione w miejscu, gdzie uk siła mnie Jasra. Wszedłem na werand  i usiadłem 

przy stoliku, skin wszy na posługaczk , któr  zauwa yłem wewn trz. Po chwili 

przyniosła mi owsiank , parówki, jajka, chleb, masło, konfitur  z truskawek i 

herbat . Rozprawiłem si  z tym błyskawicznie i zamówiłem jeszcze jedn  porcj . 

Tym razem pojawiło si  wra enie powrotu do normalno ci, wi c zwolniłem, 

rozkoszowałem si  nim i przygl dałem rzece.  

      W dziwny sposób zako czyłem prac . Wykonałem swe dzieło i liczyłem na 

jaki  przyjemny wyjazd, na długie, leniwe wakacje. Na przeszkodzie stała tylko 

drobna sprawa z S - byłem pewien,  e potrafi  j  szybko załatwi . A teraz 

znalazłem si  w samym centrum czego , czego  niepoj tego, niesamowitego i 

gro nego.  

      Popijaj c herbat , czuj c grzej ce wci  mocniej sło ce, łatwo mógłbym ulec 

wra eniu chwilowego spokoju. Ale wiedziałem,  e to ulotny moment. Póki nie 

rozwi

 zagadki, nie b dzie dla mnie odpoczynku ani bezpiecze stwa. Oceniaj c 

zdarzenia rozumiałem,  e je li chc  wyj  z tego cały i znale  rozwi zanie, nie 

mog  ju  polega  na własnych odruchach. Pora uło y  jaki  plan.  

      To samo  S i usuni cie go z drogi znalazły si  wysoko na li cie spraw, o 

których powinienem wszystkiego si  dowiedzie  i które powinienem załatwi .  

      Jeszcze wy ej umie ciłem okre lenie motywów S. Musiałem porzuci  opini , 

e mam do czynienia z jakim  monomaniakalnym wariatem. S zbyt precyzyjnie 

organizował swoje działania i posiadał niezwykłe zdolno ci. Zacz łem szuka  

odpowiednich kandydatów we własnej przeszło ci. Lecz cho  bez trudu 

potrafiłem wskaza  kilku zdolnych do zaaran owania wszystkiego, co wydarzyło 

si  do tej chwili, to nikt z nich nie  ywił do mnie szczególnie nieprzyjaznych 

uczu . A jednak dziennik Melmana wspominał o Amberze. W teorii czyniło to 

cał  kwesti  spraw  rodzinn  i chyba nakładało obowi zek powiadomienia 

background image

 

37 

krewnych. Lecz byłoby to pro b  o pomoc, stwierdzeniem,  e nie potrafi  sam 

rozwi za  własnych problemów. A zagro enie mojego  ycia to przecie  mój 

problem. Julia to mój problem. Do mnie nale y zemsta. Kiedy  b d  musiał si  

nad tym zastanowi .  

      Ghostwheel?  

      Przemy lałem ten pomysł, odrzuciłem, potem zadumałem si  znowu. 

Ghostwheel... Nie. Nie wypróbowany. Wci  w stadium rozwoju. Ta my l 

przyszła mi do głowy tylko dlatego,  e był moim ulubie cem, dziełem  ycia, 

niespodziank  dla innych. Nie, szukałem przecie  mo liwie prostego rozwi zania. 

Musiałbym wprowadzi  o wiele wi cej danych, co oznaczało,  e musiałbym ich 

poszuka .  

      Ghostwheel...  

      W tej chwili potrzebowałem informacji. Miałem karty i dziennik. Atutami 

wolałem si  na razie nie bawi , skoro pierwszy okazał si  czym  w rodzaju 

pułapki. Przeczytam dziennik, naturalnie, cho  odniosłem wra enie,  e jest zbyt 

subiektywny, by w czym  pomóc.  

      Powinienem jednak wróci  do Melmana i jeszcze raz si  rozejrze  - na 

wypadek, gdybym co  przeoczył. A potem znale  Luke'a. Mo e powie co  wi cej, 

mo e przypomni sobie jaki  szczegół, który b d  mógł wykorzysta . Tak... 

Westchn łem i przeci gn łem si . Dopiłem herbat , cały czas patrz c na rzek . 

Przesun łem Frakir nad gar ci  pieni dzy i wybrałem do  przekształconych 

monet, by zapłaci  za posiłek. Potem wróciłem na szlak. Pora wraca .

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

38 

Rozdział 5

 

 

Wbiegłem w pó ne popołudnie i zatrzymałem si  na ulicy przed moim 

samochodem. Z trudem go rozpoznałem. Był pokryty kurzem, popiołem i miał 

pełno zacieków wody. Jak długo wła ciwie mnie nie było? Nie próbowałem ustali  

ró nicy upływu czasu pomi dzy tam a tutaj, ale wóz sprawiał wra enie,  e stoi tu 

ponad miesi c. Chocia  nie był uszkodzony. Nikt si  nie włamał ani...  

      Moje spojrzenie przebiegło ponad mask  i dalej. Budynku, gdzie mie ciła si  

Brutus Storage Company i mieszkanie  wi tej pami ci Victora Melmana, ju  tam 

nie było. Na rogu pozostał tylko wypalony szkielet i zachowane cz ci dwóch 

cian. Ruszyłem w tamt  stron .  

      Szedłem spacerowym krokiem i ogl dałem to, co pozostało. Zw glone szcz tki 

były zimne i martwe. Szare smugi i gładkie kr gi sadzy wskazywały,  e 

pompowano tu wod , która zd yła ju  wyschn . Zapach pogorzeliska nie był 

szczególnie intensywny. Czy to ja spowodowałem po ar tym ogniskiem w wannie? 

Chyba nie. To był niewielki i odizolowany płomie , a póki czekałem w 

mieszkaniu, nic nie wskazywało na to, by miał si  rozszerzy .  

      Kiedy badałem ruiny, obok przejechał chłopiec na zielonym rowerze. Wrócił 

po kilku minutach i zahamował trzy metry ode mnie. Wygl dał na jakie  dziesi  

lat.  

      - Widziałem to - oznajmił. - Widziałem, jak si  paliło.  

      - Kiedy to było? - spytałem.  

      - Trzy dni temu.  

      - Wiedz , co było powodem?  

      - Co  w tych magazynach, co  łatwego.  

      - Łatwopalnego?  

      - Tak - potwierdził ze szczerbatym u miechem. - Mo e specjalnie. Co  z 

ubezpieczeniami.  

      - Naprawd ?  

      - Uhum. Tata mówił,  e pewnie marnie im szły interesy.  

      - Takie rzeczy si  zdarzaj  - przyznałem. - Czy byli jacy  ranni?  

      - My leli,  e mo e spalił si  ten malarz, co mieszkał na górze, bo nigdzie nie 

mogli go znale . Ale nie było  adnych ko ci ani nic. To był Fajny po ar. Długo 

si  paliło.  

      - Wybuchł w dzie  czy w nocy?  

      - W nocy. Patrzyłem stamt d... - Pokazał miejsce po drugiej stronie ulicy, w 

kierunku, z którego przyszedłem. - Du o wody nalali.  

      - Nie widziałe , czy kto  wychodził z budynku?  

      - Nie - odparł. - Jak przyszedłem, paliło si  ju  na całego.  

      Pokiwałem głow  i zawróciłem do samochodu.  

      - Naboje powinny wybuchn  w takim po arze, prawda? - zapytał.  

      - Prawda - potwierdziłem.  

      - Ale nie wybuchły.  

      Odwróciłem si .  

      - Nie rozumiem.  

      Malec grzebał ju  w kieszeni.  

background image

 

39 

      - Wczoraj bawili my si  tu z chłopakami - wyja nił. - I znale li my cał  mas  

naboi.  

      Otworzył dło , demonstruj c kilka metalowych obiektów, Kiedy szedłem ku 

niemu, przykucn ł i poło ył jeden na chodniku. Potem złapał jaki  kamie  i 

zamachn ł si .  

      - Nie! - krzykn łem.  

      Kamie  uderzył w nabój i nic si  nie stało.  

      - Mogłe  zrobi  sobie krzywd ... - zacz łem, ale przerwał mi.  

      - Nie. Nie ma sposobu,  eby te dranie wybuchły. Nie da si  nawet podpali  

tego ró owego ze  rodka. Masz zapałki?  

      - Ró owego? - powtórzyłem. Chłopiec przesun ł kamie , odsłaniaj c 

zgniecion  łusk  i drobne  lady ró owego proszku.  

      - Tego. - Wskazał palcem. -  mieszny, nie? My lałem,  e proch jest szary.  

      Przykl kn łem i dotkn łem dziwnej substancji. Roztarłem w palcach. 

Pow chałem. Nawet skosztowałem.  

      Nie miałem poj cia, co to mo e by  za paskudztwo.  

      - Nie wiem - stwierdziłem. - Mówisz,  e si  nic pali?  

      - Nie. Nasypali my troch  do gazety i podpalili my j . Ten proszek roztopił si  

i wypłyn ł. Nic wi cej.  

      - Masz jeszcze par ?  

      - No... mam.  

      - Dam ci za nie Dolca - obiecałem.  

      Znowu pokazał z by i przerwy mi dzy nimi, a jego dło  znikn ła w kieszeni 

d insów. Przesun łem Frakir nad dziwaczn  gotówk  z Cienia, po czym 

wybrałem ze stosu dolara. Chłopak przyj ł go i wr czył mi dwa brudne od sadzy 

naboje kalibru 30,30.  

      - Dzi ki - powiedział.  

      - Drobiazg. Znalazłe  jeszcze co  ciekawego?  

      - Nie. Wszystko si  spaliło.  

      Wróciłem do samochodu. Wycieraczki tylko rozmazywały brud na szybie, 

wi c skr ciłem po drodze do pierwszej napotkanej myjni. A kiedy g bczaste 

macki si gały ku mnie spo ród morza piany, sprawdzilem, czy mam jeszcze te 

zapałki, które zostawił mi Luke. Były. To dobrze. Przed myjni  zauwa yłem 

telefon.  

      - Halo, motel New Line - odezwał si  młody, m ski głos.  

      - Par  dni temu wprowadził si  do was Lucas Raynard - powiedziałem. - 

Chcialbym sprawdzi , czy nie zostawił dla mnie wiadomo ci. Nazywam si  Merle 

Corey.  

      - Chwileczk .  

      Cisza. Jakie  szmery.  

      - Tak, zostawił.  

      - Co napisał?  

      - Jest w zaklejonej kopercie. Wolałbym raczej...  

      - W porz dku. Podjad  do was.  

      Na miejscu, za kontuarem w hallu znalazłem wla ciciela głosu. Przedstawiłem 

si  i poprosiłem o kopert .  

background image

 

40 

      Recepcjonista - niewysoki blondyn ze zje onym w sem - przygl dał mi si  

przez chwil .  

      - Czy spotka si  pan z panem Raynardem? - zapytal w ko cu.  

      - Tak.  

      Otworzyl szuflad  i wyj ł mał , br zow  kopert . Bylo na niej wypisane 

nazwisko Luke'a i numer pokoju.  

      - Nie zostawił adresu - wyja nił, otwieraj c kopert . - Pokojówka znalazła to 

w łazience, kiedy si  wyprowadził. Czy mógłby mu pan odda ?  

      - Jasne - zgodziłem si , a on wr czył mi pier cie .  

      Usiadłem w fotelu po lewej stronie hallu. Pier cie  był z ró owawego złota, z 

niebieskim kamieniem. Chyba nigdy go u Luke'a mie widziałem. Wsun łem go na 

serdeczny palec lewej r ki. Pasował idealnie. Postanowiłem nosi  go, póki si  nie 

spotkamy.  

      Otworzyłem list napisany na motelowej papeterii.  

      Przeczytałem:  

       

       

       

      Merle.  

      Skoro, z kolacji nic nie wyszło. Czekałem. Mam nadziej ,  e nic si  nie stało. 

Rano wyje d am do Albuquerque. Zostan  tam trzy dni. Potem nast pne trzy w 

Santa Fe. Tu i tu zatrzymam si  w Hiltonie. Jest par  spraw które chciałbym z 

tob  omówi . Skontaktuj si .  

      Luke  

       

       

      Hm.  

      Zadzwoniłem do mojego biura podró y i dowiedziałem si ,  e je li si  

pospiesz , mog  dosta  miejsce na popołudniowy lot do Albuquerque. 

Zdecyduwalem si , poniewa  zale ałlo mi na rozmowie twarz  w twarz, nie przez 

telefon. Podjechałem do nich, odebrałem bilet, zapłaciłem gotówk , dotarłem na 

lotnisko i parkuj c po egnałem si  z samochodem. Nie s dziłem,  ebym go znowu 

zobaczył. Zarzuciłem plecak na rami  i ruszyłem do terminalu.  

      Rszta była łatwa i prosta. Patrzyłem, jak oddala si  ziemia, i wiedziałem.  e 

pewien etap mojego  ycia wła nie dobiegł ko ca. I jak wiele rzezy. odbyło si  to 

całkiem inaczej, ni  sobie planowałem. Zamierzalem szybko załatwi  spraw  S 

albo zapomnie  o niej, potem odwiedzi  kilko osób, które od dawna ju  chciałem 

zobaczy , zatrzyma  si  w paru miejscach, które od dawna mnie interesowały. 

Pó niej ruszyłbym poprzez Cie  by jeszcze raz sprawdzi  Ghostwheeła, i 

wreszcie pod y  ku ja niejszemu biegunowi mojej egzystencji. Teraz priorytety 

uległy zmianie - wszystko z powodu jakiego  zwi zku mi dzy S a  mierci  Julii, a 

tak e dlatego,  e w spraw  była zaanga owana jaka  niezrozumiała dla mnie siła 

z Cienia.  

      Ta druga sprawa niepokoiła mnie w najwy szym stopniu. Czy bym kopał dla 

siebie grób, równocze nie z powodu własnej dumy nara aj c krewnych i 

przyjaciół? Chciałem sam to załatwi , ale, przyjazne nieba, im wi cej o tym 

background image

 

41 

my lałem, tym wi ksze wra enie robiły na mnie wrogie siły, które ju  poznałem, a 

tak e skromny zakres mej wiedzy o S. To nieuczciwe, zataja  wszystko przed 

innymi - zwłaszcza  e im te  mo e grozi  niebezpiecze stwo. Chciałbym sam 

rozwi za  cał  spraw  i wr czy  im S w prezencie. Mo e nawet to zrobi , ale...  

      Do diabła, przecie  musz  im powiedzie . Je li S dostanie mnie i zwróci si  

przeciw nim, lepiej,  eby wiedzieli. Je li to element czego  wi kszego, lepiej,  eby 

wiedzieli.  

      I chocia  bardzo mi si  to nie podobało, b d  musiał im powiedzie .  

      Pochyliłem si  i zawahałem, si gaj c do schowanego pod fotelem plecaka. Nic 

si  przecie  nie stanie, stwierdziłem, je li zaczekam do rozmowy z Lukiem. Zanim 

opowiem im swoj  histori , wolałbym najpierw pozna  wi cej szczegółów. Nie ma 

po piechu.  

      Westchn łem. Stewardesa podała mi drinka i teraz s czyłem go wolno. 

Normalna jazda do Albuquerque trwałaby zbyt długo, a skrót przez Cie  raczej 

nie wchodził w gr , poniewa  nigdy tam nie byłem i nie wiedziałem, jak znale  

wła ciwe miejsce. Tym gorzej. Szkoda,  e nie b d  miał samochodu. Luke jest ju  

pewnie w Santa Fe.  

      Łykn łem jeszcze i przygl dałem si  kształtom chmur. Dostrzegałem takie, 

które pasowały do mojego nastroju, wi c wyj łem ksi k  i czytałem, póki nie 

zacz li my podchodzi  do l dowania. Kiedy znowu spojrzałem w okno, moje pole 

widzenia wypełniały górskie szczyty.  

      Trzeszcz cy głos zapewnił mnie,  e pogoda jest znakomita. My lałem o swoim 

ojcu.  

      Dotarłem do bramki, min łem kiosk pełen india skiej bi uterii, 

meksyka skich naczy  i krzykliwych pami tek, znalazłem telefon i zadzwoniłem 

do miejscowego Hiltona. Powiedzieli,  e Luke ju  si  wyprowadził. 

Zatelefonowałem do Hiltona w Santa Fe. Owszem, zameldował si , ale nie było go 

u siebie. Zarezerwowałem pokój i odło yłem słuchawk . Kobieta w informacji 

powiedziała,  e za jakie  pół godziny mog  złapa  autobus Shuttlejack do Santa 

Fe i wskazała, gdzie s  kasy. Santa Fe to jedna z niewielu stolic stanów, które nie 

maj  porz dnego lotniska. Czytałem gdzie  o tym.  

      Kiedy jechali my na północ autostrad  I-25, gdzie  pomi dzy coraz dłu szymi 

cieniami w okolicach Sandia Peak, Frakir zacisn ła mi si  nagle na r ce i 

natychmiast zwolniła nacisk. I znowu. A potem jeszcze raz. Rozejrzałem si  

szybko, szukaj c niebezpiecze stwa, przed którym wła nie mnie ostrze ono.  

      Miałem miejsce z tyłu. Na przodzie dostrzegłem par  w  rednim wieku - 

mówili z teksaskim akcentem i mieli na sobie straszliwe ilo ci srebrnej bi uterii z 

turkusami. Bli ej  rodka trzy starsze kobiety dyskutowały, co słycha  w Nowym 

Jorku. Po drugiej stronie siedziała para bardzo zaj tych sob  młodych ludzi i 

dwóch chłopaków z rakietami do tenisa, rozmawiaj cych o college'u. Za nimi 

zakonnica czytała jak  ksi k . Wyjrzałem przez okno, ałe na autostradzie ani w 

jej pobli u nie zauwa yłem niczego szczególnie gro nego. Nie chciałem zwraca  

na siebie uwagi, co nast piłoby z pewno ci , gdybym u ył której  z technik 

lokalizacji.  

      Dlatego roztarłem rami  i wypowiedziałem jedno słowo w thari. Ostrze enia 

urwały si . Pozostała cz  podró y min ła spokojnie, jednak to zdarzenie mocno 

background image

 

42 

mnie zaniepokoiło. Co prawda, od czasu do czasu mógł si  trafi  fałszywy alarm. 

Wynikało to z samej natury systemu nerwowego. Zastanawiałem si , obserwuj c 

czerwone łupki, czerwone i  ółte pasy skał, przeje d aj c nad w wozami, 

spogl daj c na odległe szczyty i bli sze zbocza. Czy by S? Czy kryje si  gdzie  

niedaleko, przygl da si  i czeka? A je li tak, to dlaczego? Czy nie mogliby my po 

prostu omówi  tego wszystkiego przy piwie? Mo e cała sprawa wynikła z jakiego  

nieporozumienia.  

      Miałem przeczucie,  e nie chodzi tu o nieporozumienie. Ale na razie 

wystarczyłaby mi wiedza o tym, co si  wła ciwie dzieje, nawet gdyby my niczego 

nie rozwi załi. Mógłbym nawet zapłaci  za piwo.  

      Gdy wje d ali my do miasta, blask zachodz cego sło ca wykrzesał jasne 

iskry na łatach  niegu w Sangre de C'ristos. Cienie prze lizgiwały si  po 

szarozielonych zboczach. Wi kszo  budynków w polu widzenia była 

otynkowana. Wysiadaj c przed Hiltonem miałem wra enie,  e jest o jakie  

dziesi  stopni zimniej, ni  kiedy wchodziłem do autobusu w Albuquerque. Nic 

dziwnego; zyskałem około sze ciuset metrów wysoko ci i przesun łem si  ponad 

godzin  w kierunku wieczoru.  

      Zameldowałem si , znalazłem swój pokój i spróbowałem zatelefonowa  do 

Luke'a, ale nikt nie odpowiadał.  

      Wzi łem prysznic, przebrałem si  i zadzwoniłem znowu, te  bez rezultatu. 

Zaczynałem by  głodny i miałem nadziej ,  e zjemy kolacj  razem.  

      Postanowiłem znale  bar, posiedzie  chwil  przy piwie, a potem sprawdzi  

jeszcze raz. Miałem nadziej ,  e nie wróci z jakiego  m cz cego spotkania. 

Niejaki pan Brazda, którego spytałem w hallu o drog , okazał si  kierownikiem. 

Zapytał, czy jestem zadowolony z pokoju, wymienili my kilka uprzejmo ci, 

potem wskazał mi korytarz prowadz cy do baru. Ruszyłem w tamt  stron , ale 

nie dotarłem do celu.  

      - Merle! Co ty tu robisz, do licha'? - usłyszałem znajomy głos.  

      Odwróciłem si  i spojrzałem na Luke'a, który wła nie wszedł do hallu. 

Spocony i u miechni ty, miał na sobie zakurzony wojskowy dres, ci kie buty, 

wojskow  czapk  i kilka plam brudu na twarzy. Podał mi r k .  

      - Chciałem z tob  porozmawia  - wyja niłem. I dodałem: - Co to, zaci gn łe  

si  czy co?  

      - Nie. Byłem na całodniowej wyprawie w Pecos. Zawsze to robi , kiedy trafi  

w te okolice. Rewelacja!  

      - B d  musiał kiedy  spróbowa . A na razie to chyba moja kolej,  eby 

postawi  kolacj .  

      - Fakt - zgodził si . - Wezm  tylko prysznic i zmieni  rzeczy. Spotkajmy si  w 

barze za pi tna cie, dwadzie cia minut. Zgoda?  

      - Dobrze. To na razie.  

      Ruszyłem korytarzem i znalazłem lokal. Był  redniej wielko ci, mroczny, 

chłodny i dosy  zatłoczony. Składał si  z dwóch poł czonych sal z niskimi, 

wygodnymi na oko krzesłami i małymi stoliczkami. Jaka  para wła nie zwolniła 

miejsce w rogu po lewej stronie i z drinkami w dłoniach ruszyła za kelnerk  do 

s siedniej restauracji. Zaj łem stolik. Po chwili zjawiła si  kelnerka z baru. 

Zamówiłem piwo.  

background image

 

43 

      Kilka minut pó niej siedziałem sobie, popijałem wolno i pozwalałem, by moje 

my li dryfowały nad perwersyjnie spl tanymi wydarzeniami ostatnich dni. Nagle 

zdałem sobie spraw ,  e jedna z licznych przechodz cych obok postaci jako  nie 

przeszła. Zatrzymała si  przy mnie z tyłu, akurat tak daleko, by wzrok 

zarejestrował j  jako ciemny kształt na granicy percepcji.  

      - Przepraszam bardzo - odezwała si  cicho. - Czy mógłbym zada  panu jedno 

pytanie?  

      Obejrzałem si . Stał przy mnie niski, szczupły m czyzna o wygl dzie 

Hiszpana. z włosami i w sikiem przyprószonymi ju  siwizn . Był dostatecznie 

elegancki i zadbany, by uchodzi  za miejscowego biznesmena. Zauwa yłem 

wyszczerbiony przedni z b, kiedy u miechn ł si  lekko - zwykłe skrzywienie ust - 

jakby chciał okaza  zdenerwowanie.  

      - Nazywam si  Dan Martinez - powiedział, nie podaj c r ki. Rzucił okiem na 

krzesło naprzeciwko mnie. - Czy mog  przysi

 si  na chwil ?  

      - O co chodzi? Je li pan co  sprzedaje, to nie jestem zainteresowany. Czekam 

na kogo  i...  

      Pokr cił głow .  

      - Nie, nic z tych rzeczy. Wiem,  e pan na kogo  czeka: na pana Lucasa 

Raynarda. Szczerze mówi c, chodzi wła nie o niego.  

      Wskazałem mu miejsce.  

      - Dobrze. Niech pan siada i zada to pytanie. Skorzystał z zaproszenia i zło ył 

dłonie na blacie stolika. Pochylił si  lekko.  

      - Przypadkiem słyszałem rozmow  panów - zacz ł. - I odniosłem wra enie,  e 

zna go pan dobrze. Czy zechciałby pan zdradzi , od jak dawna trwa ta 

znajomo ?  

      - Je li tylko to pana interesuje - odparłem - to od o miu lat. Razem 

chodzili my do college'u, a potem przez kilka lat pracowali my w jednej firmie.  

      - W Grand Design - doko czył. - Firma komputerowa z San Francisco. Ale nie 

znał go pan przed college'em?  

      - Mam wra enie,  e wie pan ju  całkiem sporo. Ale czego pan wła ciwie chce? 

Jest pan glin  albo czym  takim?  

      - Nie - zaprzeczył. - Nic podobnego. Zapewniam pana,  e nie próbuj  

przysporzy  pa skiemu przyjacielowi kłopotów. Chciałbym tylko oszcz dzi  ich 

sobie. Czy mógłbym spyta ...  

      Pokr ciłem głow .  

      - Do  tego przesłuchania - stwierdziłem. - Nie mam ochoty rozmawia  z 

obcymi o przyjaciołach. Chyba  e maj  naprawd  wa ne powody.  

      Rozło ył szeroko r ce.  

      - Niczego nie knuj . Wiem przecie ,  e wszystko mu pan powtórzy. Wi cej 

nawet, prosz  o to. On mnie zna. Chc ,  eby wiedział,  e o niego pytam. Dobrze? 

Wła ciwie to dla jego dobra. Do licha, zwracam si  przecie  do przyjaciela. 

Kogo , kto mógłby skłama ,  aby mu pomóc. A chodzi mi tylko o kilka prostych 

faktów...  

      - A mnie chodzi o jeden prosty powód: po co panu te informacje?  

      Westchn ł.  

      - No dobrze. Przedstawił mi, na prób , musz  zaznaczy , pewne bardzo 

background image

 

44 

interesuj ce mo liwo ci inwestycyjne. W gr  wchodziłaby du a suma pieni dzy. 

Istnieje element ryzyka, jak w wi kszo ci przedsi wzi  dotycz cych nowych firm 

na wysoce konkurencyjnym rynku, ale mo liwe zyski czyni  t  propozycj  

atrakcyjn . Pokiwałem głow .  

      - I chciałby pan sprawdzi , czy jest uczciwy.  

      Zachichotał.  

      - Szczerze mówi c, nie obchodzi mnie, czy jest uczciwy. Interesuje mnie tylko, 

czy potrafi dostarczy  produkt czysty w sensie prawnym.  

      Jego sposób mówienia przypominał mi kogo , ale mimo wysiłków nie mogłem 

sobie przypomnie  kogo.  

      - Rozumiem - odparłem, poci gaj c z kufla. - Jako  wolno dzisiaj kojarz . 

Przepraszam. Oczywi cie, chodzi o interes z komputerami.  

      - Oczywi cie.  

      - Chciałby pan si  dowiedzie , czy aktualny pracodawca mógłby go 

przygwo dzi , gdyby z kim  innym wprowadził na rynek to, co obiecał 

dostarczy .  

      - Krótko mówi c, tak.  

      - Poddaj  si  - przyznałem. - Trzeba o wiele lepszego fachowca,  eby 

odpowiedzie  na to pytanie. Własno  intelektualna to do  zagmatwana 

dziedzina prawa. Nie wiem, co chce sprzeda , i nie wiem, sk d to pochodzi. On 

du o podró uje. Ale nawet gdybym wiedział, to nie mam poj cia, jaka byłaby 

pa ska sytuacja prawna.  

      - Niczego wi cej nie oczekiwałem - zapewnił z u miechem.  

      U miechn łem si  w odpowiedzi.  

      - Czyli przekazał pan swoj  wiadomo  - stwierdziłem.  

      Skin ł głow  i podniósł si .  

      - Ach, jeszcze jedna sprawa - zacz ł.  

      - Tak?  

      - Czy wspominał kiedy  - powiedział, patrz c mi prosto w oczy - o miejscach 

zwanych Amberem i Dworcami Chaosu?  

      Nie mógł nie zauwa y  mojego zaskoczenia, które z kolei musiało wywrze  na 

nim całkowicie fałszywe wra enie. Byłem pewien,  e jest pewien,  e kłami , 

chocia  odpowiedziałem zgodnie z prawd :  

      - Nie. Nigdy nie słyszałem, by wymieniał te nazwy. Czemu pan pyta?  

      Potrz sn ł głow , odsun ł krzesło i wyszedł zza stolika. Znów si  u miechał.  

      - To niewa ne. Dzi kuj , panie Corey. Nus u dhabzhuu dhuilsha.  

      Niemal biegn c znikn ł za rogiem.  

      - Chwileczk ! - zawołałem tak gło no,  e na moment w barze zapadła cisza i 

wszystkie głowy zwróciły si  w moj  stron .  

      Zerwałem si  i ruszyłem za nim, kiedy kto  wykrzykn ł moje imi .  

      - Hej, Merle! Nie uciekaj! Ju  jestem!  

      Obejrzałem si . Luke stan ł wła nie w wej ciu tu  za mn . Włosy miał jeszcze 

wilgotne po prysznicu. Podszedł, klepn ł mnie w rami  i opadł na krzesło 

zwolnione przez Martineza. Usiadłem znowu, a on skin ł głow  w stron  mojego 

do połowy opró nionego kufla.  

      - Te  mi si  przyda - stwierdził. - Bo e, ale  mi si  chce pi ! - Po czym dodał: - 

background image

 

45 

Gdzie si  wybierałe , kiedy wszedłem?  

      Wolałem nie opowiada  mu o niedawnym spotkaniu - z wielu powodów, z 

których nie najmniej wa nym było jego zako czenie. Najwyra niej nie zd ył 

zobaczy  Martineza.  

      Zatem...  

      - Szedłem do toalety.  

      - Jest tam - ruchem głowy wskazał kierunek, sk d przyszedł. - Mijałem j  po 

drodze.  

      Spu cił wzrok.  

      - Słuchaj, ten pier cie , który masz na palcu...  

      - A tak... - Przypomniałem sobie. - Zapomniałe  go w motelu New Line. 

Wzi łem go, kiedy przyjechałem po twoj  wiadomo . Zaraz, poczekaj... 

Szarpn łem, ale nie chciał si  zsun .  

      - Chyba utkn ł - zauwa yłem. - To zabawne. Wło yłem go bez trudu.  

      - Mo e palec ci spuchł - zasugerował. - To mo e mie  jaki  zwi zek z 

ci nieniem. Jeste my dosy  wysoko. Przywołał kelnerk  i zamówił piwo. Ja 

tymczasem zmagałem si  z pier cieniem.  

      - Chyba b d  musiał ci go sprzeda  - stwierdził. - Dam ci dobr  cen .  

      - Zobaczymy - odparłem. - Wracam za moment.  

      Leniwie uniósł dło  i pozwolił jej opa , a ja ruszyłem do toalety.  

      Wewn trz nie było nikogo, wi c wymówiłem słowa, które uwolniły Frakir z 

czaru utajnienia, jaki rzuciłem na ni  w autobusie. Zanim zd yłem wyda  

kolejny rozkaz, Frakir rozwin ła si  płon c blaskiem. Przesun ła si  na grzbiet 

dłoni i owin ła serdeczny palec. Patrzyłem zafascynowany, jak palec sinieje i 

zaczyna bole  w coraz silniejszym u cisku.  

      Rozlu nienie nast piło szybko, a mój palec wygl dał jak nagwintowany. 

Zrozumiałem, o co jej chodziło. Wykr ciłem pier cie  wzdłu  wyci ni tego w 

ciele  ladu. Frakir poruszyła si  znowu, jakby chciała go zaatakowa , a ja 

pogładziłem j .  

      - Ju  w porz dku - powiedziałem. - Dzi kuj . Wracaj.  

      Zawahała si  przez chwil , lecz moja wola wystarczyła bez potrzeby 

dodatkowych rozkazów. Wycofała si  po dłoni na nadgarstek, owin ła r k  i 

znikn ła.  

      Załatwiłem, co miałem tam do zrobienia, i wróciłem do baru. Usiadłem, 

oddałem Luke'owi pier cie  i napiłem si  piwa.  

      - Jak go zdj łe ? - zdziwił si .  

      - Wystarczył kawałek mydła.  

      Owin ł pier cie  w chusteczk  i schował do kieszeni.  

      - W tej sytuacji nie mog  chyba bra  za niego pieni dzy.  

      - Chyba nie. Nie wło ysz go?  

      - Nie, to prezent. Wiesz, nie spodziewałem si ,  e przyjedziesz. - Nabrał gar  

orzeszków z miseczki, która pojawiła si  na stole pod moj  nieobecno . - 

My lałem,  e kiedy dostaniesz wiadomo , zadzwonisz i umówimy si  jako  na 

pó niej. Ale dobrze,  e tu dotarłe . Kto wie, kiedy to pó niej by nast piło. 

Widzisz, pewne moje plany zacz ły si  realizowa  szybciej, ni  oczekiwałem... i o 

tym wła nie chciałbym z tob  pogada .  

background image

 

46 

      Kiwn łem głow .  

      - Ja te  mam kilka spraw do omówienia.  

      On tak e kiwn ł.  

      Jeszcze w toałecie postanowiłem,  e nie b d  na razie wspominał o Martinezie 

ani o tym, co mówił i sugerował. Wprawdzie cały układ nie dotyczył chyba 

niczego, co by mnie jeszcze interesowało, ale zawsze czuj  si  bardziej bezpieczny, 

gdy rozmawiam z lud mi - nawet z przyjaciółmi - dysponuj c przynajmniej 

drobn  informacj , a oni nie domy laj  si ,  e co  wiem. Dlatego zdecydowałem, 

by póki co trzyma  si  tego systemu.  

      - B d my dobrze wychowani i odłó my wa ne sprawy na po kolacji - 

zaproponował, z wolna dr c serwetk  na drobne strz pki i zwijaj c je w kulk . - 

W jakim  miejscu, gdzie nikt nie b dzie nam przeszkadzał.  

      - Dobry pomysł. Zjemy tutaj?  

      Pokr cił głow .  

      - Tu ju  jadłem. Jest nie le, ale mam ochot  na jak  odmian . Znalazłem tu 

niezł  restauracj , zaraz za rogiem. Sprawdz , czy maj  wolny stolik.  

      - Prosz  ci  bardzo.  

      Dopił piwo i wyszedł.  

      ...A potem wspomniał jeszcze o Amberze. Kim, do diabła, był Martinez? 

Musiałem si  tego dowiedzie , gdy  wyra nie nie był tym, na kogo wygl dał. 

Ostatnie zdanie wygłosił w thari, moim ojczystym j zyku. Nie miałem poj cia, jak 

to si  mogło sta  i dlaczego si  stało. Przeklinałem własne lenistwo, poniewa  ju  

dawno powinienem wyja ni  spraw  S. Wszystko, co nast piło, było rezultatem 

jedynie mojej arogancji. Nigdy bym nie przypuszczał,  e sytuacja tak 

niesamowicie si  skomplikuje. Dostałem nauczk , cho  nie czułem wdzi czno ci 

za lekcj .  

      - W porz dku - oznajmił Luke, wyłaniaj c si  zza zakr tu. Pogrzebał w 

kieszeni, rzucił na stół jakie  pieni dze. - Wypij. Przejdziemy si . Sko czyłem 

piwo, wstałem i poszedłem za nim. Wrócili my do holu, potem skr cili my w 

boczny korytarz prowadz cy do tylnego wyj cia. Wyszli my w balsamiczne 

powietrze wieczoru, przeci li my parking i ruszyli my chodnikiem wzdłu  

Guadaloupe Street. St d niewielka odległo  dzieliła nas od skrzy owania z 

Alameda. Dwa razy przeszli my przez ulic , min li my wielki ko ciół i na 

nast pnym rogu skr cili my w prawo. Luke wskazał restauracj  La Tertulia, po 

drugiej stronie ulicy, niedaleko przed nami.  

      - Tam - powiedział.  

      Podeszli my do drzwi. Lokal mie cił si  w niskim budynku z cegły, w 

hiszpa skim stylu, z elegancko urz dzonym wn trzem. Zamówili my dzban 

sangrii, dwie porcje poto adova z puddingiem oraz mnóstwo fili anek kawy. 

Dotrzymywali my umowy i podczas kolacji nie wspominali my o niczym 

wa nym.  

      Dwa razy z Lukiem witali si  jacy  ludzie. Obaj zatrzymali si  przy naszym 

stoliku, by rzuci  kilka uprzejmych uwag.  

      - Znasz wszystkich w tym mie cie? - spytałem go w chwil  pó niej.  

      Roze miał si .  

      - Załatwiam tu sporo interesów.  

background image

 

47 

      - Naprawd ? Wydaje si ,  e to takie małe miasteczko.  

      - Owszem, ale to bł dne wra enie. To stolica stanu. Jest tu wielu ludzi, którzy 

kupuj  to, co my sprzedajemy.  

      - Rozumiem,  e cz sto tu bywasz.  

      Przytakn ł.  

      - To jeden z najgor tszych punktów mojej trasy.  

      - Jak ci si  udaje robi  tu jakie  interesy, kiedy wyje d asz na wycieczki do 

lasu?  

      Podniósł głow  znad formacji bojowej, ustawionej z ró nych naczy  na stole.  

      - Musz  czasem odpocz  - wyja nił. - Mam ju  do  miast i biur. Musz  si  

wyrwa , pobiega  po lesie, popływa  łodzi  albo kajakiem czy co  w tym rodzaju. 

Inaczej chybabym zwariował. Szczerze mówi c, to jeden z powodów, dla których 

rozkr ciłem interesy w tym mie cie: w pobli u jest wiele terenów odpowiednich 

na takie wycieczki.  

      Napił si  kawy.  

      - Wiesz - mówił dalej - noc jest taka pi kna,  e powinni my zrobi  sobie mał  

przeja d k . Poka  ci, co mam na my li.  

      - Niezły pomysł. - Rozprostowałem ramiona i poszukałem wzrokiem kelnera. - 

Ale chyba jest ju  za ciemno,  eby cokolwiek zobaczy ?  

      - Nie.  wieci ksi yc,  wiec  gwiazdy, a powietrze jest idealnie czyste. 

Przekonasz si .  

      Sprawdziłem rachunek, zapłaciłem i wyszli my. Rzeczywi cie, ksi yc 

wypłyn ł ju  na niebo.  

      - Zostawiłem wóz przy hotelu - poinformował mnie na ulicy. - T dy.  

      Na parkingu otworzył drzwi swojego kombi i zaprosił mnie do  rodka. 

Ruszyli my. Skr cił na najbli szym skrzy owaniu, pojechał Alameda do Paseo, 

potem w prawo ulic  Otero i znowu w prawo Hyde Park Road. Ruch zmniejszył 

si  wyra nie. Min li my tablic  informuj c ,  e zbli amy si  do o rodka 

narciarskiego.  

      Gdy jechali my kr t  drog  pod gór , czułem, jak spływa ze mnie napi cie. 

Wkrótce pozostawili my za sob  wszelkie  lady cywilizacji. P dzili my przez noc i 

absolutny spokój.  adnych latarni. Przez otwarte okno wpadał aromat sosen, a 

powietrze było chłodne. Wypoczywalem, z dala od S i wszystkich kłopotów.  

      Spojrzałem na Luke'a. Marszcz c brwi, patrzył prosto przed siebie. Chyba 

wyczuł mój wzrok, gdy  rozlu nił si  nagle i u miechn ł.  

      - Kto zaczyna! - spytał.  

      - Wal pierwszy - odparłem.  

      - Dobra. Pami tasz, jak wtedy w barze rozmawiali my o twoim odej ciu z 

Grand D? Twierdziłe ,  e nie zamierzasz pracowa  dła nikogo innego i  e nie 

interesuje ci  nauczanie.  

      - Zgadza si .  

      - Powiedziałe ,  e chcesz troch  poje dzi .  

      - Tak.  

      - Nieco pó niej przyszedł mi do głowy pewien pomysł.  

      Milczałem, gdy spojrzał na mnie badawczo.  

      - Zastanawiałem si  - ci gn ł po chwiłi - czy przypadkiem nie chodzi o 

background image

 

48 

poszukiwania: albo wsparcia dla zało enia własnej finny, albo kupca na co , co 

masz na sprzeda . Wiesz, o czym mówi ?  

      - Uwa asz,  e wymy liłem co  zupełnie nowego i nie chc ,  eby przej ła to 

Grand Design.  

      Klepn ł r k  siedzenie.  

      - Zawsze wiedziałem,  e jeste  sprytny. I na razie włóczysz si  tylko,  eby mie  

czas na dopracowanie pomysłu. A potem znajdziesz nabywc , który da najwi cej 

szmalu.  

      - Sensowne zało enie - przyznałem. - Gdyby istotnie o to chodziło. Ale nie.  

      Parskn ł.  

      - Nie bój si  - uspokoił mnie. - Pracuj  dla Grand D, ale nie jestem ich 

szpiegiem. Powiniene  to wiedzie .  

      - Wiem.  

      - I nie pytałem z czystej ciekawo ci. Szczerze mówi c, mam zupełnie inne 

zamiary. Chciałbym,  eby  zrobił na tym interes, doskonały interes.  

      - Dzi ki.  

      - Mógłbym ci nawet zaproponowa  pomoc... cenn  pomoc.  

      - Zaczynam rozumie , do czego zmierzasz, Luke, ale...  

      - Wysłuchaj mnie, dobrze? Ale najpierw odpowiedz na jedno pytanie: nie 

podpisywałe   adnej umowy z nikim w tej okolicy, prawda?  

      - Nie.  

      - Tak przypuszczałem. To byłoby jeszcze troch  przedwczesne.  

      Drzewa przy drodze były teraz wy sze, nocny wiatr chłodniejszy. Ksi yc 

urósł i  wiecił ja niej ni  w mie cie. Pokonali my kilka łuków, wje d aj c potem 

w ci g serpentyn, prowadz cych wci  wy ej i wy ej. Od czasu do czasu 

widziałem po lewej stronie strome urwisko. Nie było bariery zabezpieczaj cej.  

      - Posłuchaj - rzekł. - Nie próbuj  podł czy  si  do tego za darmo. Nie prosz  o 

udział przez pami  dawnych czasów ani nic takiego. To jedna sprawa, a interesy 

to całkiem inna. Chocia , to nigdy nie przeszkadza dogadywa  si  z kim , komu 

mo esz zaufa . Pozwól,  e zapoznam ci  z realiami  ycia. Je li masz jaki  

naprawd  fantastyczny projekt, to owszem, gromadzie ludzi w tym fachu mo esz 

go sprzeda  za niezł  fors ... pod warunkiem,  e jeste  ostro ny. Diabelnie 

ostro ny. Ale to wszystko. Twoja szansa odpłyn ła.  

      Je eli jednak naprawd  chcesz si  wybi , zakładasz własn  finn . Spójrz na 

Apple'a. O ile rzecz si  rozwinie, mo esz sprzeda  wszystko pó niej, za wi ksz  

sum , ni  dostałby  za sam pomysł. Mo esz by  magikiem projektowania, ale ja 

znam rynek. I znam ludzi. W całym kraju znam ludzi, którzy mi zaufaj  i dadz  

fors ,  eby zobaczy , jak cała sprawa rozrasta si  i trafia na ulice. Do licha, 

przecie  nie mam zamiaru przez całe  ycie tkwi  w Grand D. We  mnie do spółki, 

a ja załatwi  finanse. Ty prowadzisz warsztat, ja prowadz  interes. To jedyny 

sposób załatwienia czego  naprawd  du ego.  

      - O rany - westchn łem. - Chłopie, to owszem, ładnie brzmi, ale idziesz 

fałszywym tropem. Nie mam nic do sprzedania.  

      - Daj spokój! - zawołał. - Mo esz by  ze mn  szczery. Nawet je li odmówisz, 

nikomu o tym nie powiem. Nie sypi  kumpli. Uwa am po prostu,  e popełnisz 

bł d, je li sam tego nie rozkr cisz.  

background image

 

49 

      - Luke, ja mówiłem powa nie.  

      Zamilkł na chwil . Potem znowu poczułem na sobie jego wzrok. Kiedy 

odwróciłem głow , zobaczyłem,  e si  u miecha.  

      - Jak brzmi nast pne pytenie? - spytałem.  

      - Co to jest Ghostwheel?  

      - Co?  

      -  ci le tajny, nikomu-ani-słówka projekt Merle'a Coreya. Ghostwheel - 

wyja nił. - Schemat komputera wykorzystuj cy paskudztwa, których nikt jeszcze 

nie widział. Ciekłe półprzewodniki, zbiorniki kriogeniczne, plazm ...  

      Wybuchn łem  miechem.  

      - Rany boskie! To był dowcip, nic wi cej. Takie zwariowane hobby. Wiesz, 

zabawa w projektowanie... Maszyna, której nie mo na zbudowa  na Ziemi. No, 

mo e wi ksz  cz  elementów, owszem. Ale nie mogłaby działa . To tak jak 

obrazy Eschera:  wietnie wygl daj  na papierze, ale w rzeczywisto ci nie da si  

ich zrealizowa . - Zastanowiłem si  chwil . - A wła ciwie sk d si  dowiedziałe ? 

Nikomu o tym nie mówiłem.  

      Odchrz kn ł, wprowadzaj c wóz w kolejny zakr t. Korony drzew grabiły 

ksi ycowe promienie. Na szybie pojawiło si  kilka kropel wilgoci.  

      - Wiesz, nie ukrywałe  si  przesadnie - powiedział. - Wiele razy, kiedy do 

ciebie wpadałem, na stole i desce le ały schematy i rysunki. Trudno było nie 

zauwa y . Wi kszo  nawet podpisałe  "Ghostwheel". A  e nic podobnego nie 

dotarło nigdy do Grand Design, uznałem,  e to twój prywatny projekt i klucz do 

dobrobytu. Nie sprawiałe  wra enia marzyciela. Na pewno jeste  ze mn  szczery?  

      - Gdyby my teraz usiedli i zbudowali tyle, ile jest mo liwe na Ziemi - 

odparłem zgodnie z prawd  - toby po prostu stało sobie, wygl dało dziwacznie i 

nie robiło absolutnie nic.  

      Pokr cił głow .  

      - To przecie  perwersja - ocenił. - Zupełnie do ciebie niepodobna, Merle. 

Dlaczego, do diabła, marnowałe  czas, projektuj c maszyn , która nie mo e 

działa ?  

      - To takie  wiczenie z teorii konstrukcji... - zacz łem. - Wybacz, ale dla mnie 

to bzdura. Chcesz powiedzie ,  e w całym wszech wiecie nie ma takiego miejsca, 

gdzie ta twoja cholerna maszyna mogłaby zastartowa ?  

      - Tego nie powiedziałem. Tłumacz  ci przecie ,  e zaprojektowałem j  do 

działania w do  dziwacznych, hipotetycznych warunkach.  

      - Aha. Innymi słowy, je li w innym  wiecie znajd  odpowiednie miejsce, 

mo emy si  bra  do roboty?  

      - No... tak.  

      - Dziwak jeste , Merle. Wiedziałe  o tym?  

      - Uhm.  

      - Kolejny plan rozwalony w strz py. Trudno... Słuchaj, a mo e jest w tym co  

przełomowego, co da si  wykorzysta  tu i teraz?  

      - Nie. Tutaj nie byłby w stanie wykonywa  swoich funkcji.  

      - A jakie s  te niezwykłe funkcje?  

      - Kupa teoretycznych rozwa a  na temat przestrzeni i czasu, plus pewne idee 

dwóch facetów nazwiskiem Everett i Wheeler. Podlegaj  jedynie matematycznym 

background image

 

50 

wyja nieniom.  

      - Jeste  pewien?  

      - A co za ró nica? Nie mam produktu, wi c nici z naszej firmy. Przykro mi. 

Powiedz Martinezowi i spółce,  e to  lepa uliczka.  

      - Komu? Kto to jest Martinez?  

      - Jeden z twoich potencjalnych inwestorów w firm  Corey i Reynard - 

przypomniałem. - Dan Martinez: w  rednim wieku, raczej niski, do  elegancki, 

wyszczerbiony przedni z b...  

      Zmarszczył czoło.  

      - Merle, nie mam poj cia, o kogo ci chodzi.  

      - Zaczepił mnie w barze, kiedy na ciebie czekałem. Odniosłem wra enie,  e 

sporo o tobie wie. Zadawał pytania o układ, który - co teraz widz  - wła nie 

zaplanowałe . Zachowywał si  tak, jakby  wcze niej zwracał si  do niego z 

propozycj  inwestycji.  

      - Nie - mrukn ł. - Nie znam go. Dlaczego wcze niej nic nie mówiłe ?  

      - Poszedł sobie, a ty powiedziałe ,  e przy kolacji  adnych rozmów o 

interesach. Wiesz, on nawet mnie prosił,  eby ci przekaza ,  e wypytywał o ciebie.  

      - A czego konkretnie chciał si  dowiedzie ?  

      - Czy jeste  w stanie dostarczy  nie obci ony produkt komputerowy tak, 

eby inwestorzy nie trafili do s du. Tyle zrozumiałem.  

      Klepn ł dłoni  kierownic .  

      - Przecie  to nie ma sensu - stwierdził.  

      - Zupełnie. - Przyszło mi do głowy,  e mogli go wynaj  ludzie, których 

sondowałe  w sprawie tej inwestycji. Miał si  rozejrze , a mo e nawet troch  ci  

postraszy ,  eby  grał uczciwie.  

      - Merle, masz mnie za durnia? My lisz,  e traciłbym czas na szukanie 

inwestorów, nie maj c pewno ci, czy w ogóle istnieje co , w co warto wło y  

pieni dze? Oprócz ciebie z nikim jeszcze nie rozmawiałem, a teraz te  nie b d , 

jak si  pewnie domy lasz. Jak s dzisz, kto to mógł by ? Czego chciał?  

      Potrz sn łem głow , ale cały czas pami tałem te kilka słów w thari.  

      Dlaczego nie?  

      - Spytał te , czy w mojej obecno ci nie wspomniałe  kiedy  o miejscu zwanym 

Amberem.  

      Kiedy to powiedziałem, patrzył wła nie w lusterko wsteczne. Gwałtownie 

szarpn ł kierownic , by zmie ci  si  w ostrym łuku.  

      - Amber? Chyba  artujesz.  

      - Nie.  

      - Dziwne. To pewnie przypadek...  

      - Co?  

      - Naprawd  słyszałem kiedy  o krainie ze snu zwanej Amberem. W zeszłym 

tygodniu. Ale nikomu o tym nie wspominałem. To była tylko taka pijacka gadka.  

      - Kto? Kto to mówił?  

      - Mój znajomy malarz. Prawdziwy wariat, ale utalentowany. Nazywa si  

Melman. Lubi  jego prace i kupiłem par  obrazów. Kiedy ostatnio byłem w 

mie cie, zajrzałem,  eby sprawdzi , czy nie ma czego  nowego. Nie miał, ale i tak 

zostałem u niego do pó na. Rozmawiali my, pili my i palili my jakie  zielsko, 

background image

 

51 

które sk d  wyci gn ł. Po jakim  czasie był ju  na ostrym haju i zacz li my 

dyskutowa  o magii. Nie o karcianych sztuczkach, ale o rytuałach i zakl ciach. 

Wiesz, o co chodzi?  

      - Tak.  

      - No wła nie. A pó niej zacz ł mi t  magi  demonstrowa . Gdybym sam nie 

był troch  za miony, przysi glbym,  e to działało: lewitował, stwarzał zasłony 

płomieni, sprowadzał i odsyłał ró ne potwory. W tym, co mi dał, musiały by  

jakie  prochy. Ale, niech mnie diabli, to wszystko wydawało si  całkiem realne.  

      - No, no.  

      - W ka dym razie - mówił dalej - wsponmiał o czym  w rodzaju 

archetypicznego miasta. Trudno powiedzie , czy było czym  w rodzaju Sodomy i 

Gomory, czy raczej Camelotu. U ywał wszystkich mo liwych epitetów. Nazywał 

to miejsce Amberem i twierdził,  e włada tam na wpół obł kana rodzina, a w 

samym mie cie  yj  ich b karty i ludzie, których przodków sprowadzono dawno 

temu z innych krain. Cienie rodziny i miasta maj  podobno wyst powa  w 

wi kszo ci znanych legend... cokolwiek miałoby to oznacza . Nie byłem pewien, 

czy mówił to w sensie metaforycznym, co zdarza mu si  do  cz sto, ani w ogóle 

co miał na my li. Ale to od niego usłyszałem o Amberze.  

      - To ciekawe - mrukn łem. - Melman nie  yje. Par  dni temu jego mieszkanie 

zniszczył po ar.  

      - Nie wiedziałem. - Znów spojrzał w lusterko. - Znałe  go?  

      - Spotkałem... ju  po twojej ostatniej wizycie. Kinsky powiedział,  e Julia si  z 

nim widywała. Poszedłem wi c,  eby sprawdzi , czy czego  si  o niej nie dowiem. 

Widzisz... Julia nie  yje.  

      - Jak to si  stało? Przecie  rozmawiałem z ni  w zeszłym tygodniu.  

      - Bardzo dziwnie. Została zabita przez niezwykłe zwierz .  

      - Bo e!  

      Zahamował nagle i zjechał w lewo na szerokie pobocze. Wyjrzałem na stromy, 

poro ni ty drzewami stok. Ponad koronami widziałem w dali  wiatła miasta. 

Luke zgasił siłnik i wył czył reflektory. Wyj ł z kieszeni kapciuch z tytoniem i 

zacz ł skr ca  papierosa.  

      Dostrzegłem,  e spogl da w gór  i do przodu.  

      - Bez przerwy patrzyle  w lusterko.  

      - Tak - potwierdził. - Byłem prawie pewien,  e jaki  wóz jedzie za nami od 

samego parkingu pod Hiltonem. Przez dłu szy czas trzymał si  kilka zakr tów z 

tyłu. A teraz znikn ł.  

      Zapalił papierosa i otworzył drzwi.  

      - Chod , zaczerpniemy  wie ego powietrza. Poszedłem za nim. Przez chwil  

podziwiali my szerokie przestrzenie zalane blaskiem ksi yca tak silnym,  e 

drzewa rzucały cienie.  

      - Niech to szlag! - mrukn ł. - To wszystko za bardzo si  komplikuje. 

Posłuchaj: wiedziałem,  e Julia spotyka si  z Melmanem. Jasne? Byłem u niej 

nast pnego dnia po wizycie u niego. Jasne? Oddałem jej nawet mały pakiecik, 

który dostałem z pro b  o przekazanie. Jasne?  

      - Karty - stwierdziłem.  

      Przytakn ł.  

background image

 

52 

      Wyj łem je z kieszeni i pokazałem mu. Prawie nie patrz c skin ł głow .  

      - Tak, te same. - I dodał: - Ci gle j  lubiłe , prawda?  

      - Tak, chyba tak.  

      - Niech to diabli - westchn ł. - No dobrze. S  pewne sprawy, o których b d  

musiał ci powiedzie , stary. Nie wszystkie miłe. Daj mi jeszcze chwil ,  ebym 

sobie to jako  poukładał. Wła nie stworzyłe  mi wielki problem... albo sam go 

sobie stworzyłem, poniewa  wła nie co  postanowiłem.  

      Kopn ł w łach   wiru i kamienie zagrzechotały na zboczu.  

      - Dobrze - powiedział. - Najpierw daj mi te karty.  

      - Po co?  

      - Mam zamiar podrze  je na konfetti.  

      - Akurat podrzesz. Dlaczego?  

      - S  niebezpieczne.  

      - To ju  wiem. Zostawi  je sobie.  

      - Nic nie rozumiesz.  

      - To mi wytłumacz.  

      - To nie takie łatwe. Musz  zdecydowa , co ci powiedzie , a czego nie.  

      - Dlaczego po prostu nie wszystko?  

      - Nie mog . Wierz mi...  

      Padłem na ziemi , gdy tylko usłyszałem pierwszy strzał, który zrykoszetował 

na głazie po prawej stronie. Luke nie padał. Zygzakuj c ruszył biegiem do k py 

drzew po lewej. Kto  stamt d wystrzelił jeszcze dwa razy. Luke trzymał w r ku 

co , co uniósł. Strzelił trzykrotnie. Napastnik zd ył wypali  jeszcze raz. Po 

drugim wystrzale Luke'a usłyszałem czyj  j k.  

      Zerwałem si  i pop dziłem ku niemu. Po trzecim dobiegł odgłos padaj cego 

ciała.  

      Kiedy go dogoniłem, odwracał trupa na plecy. Zd yłem zobaczy  przejrzyst  

chmur  niebieskiej czy szarej mgły, która mijaj c wyszczerbiony z b wysun ła 

si  z ust zabitego i odpłyn ła.  

      - Co to było. do diabła? - spytał Luke, kiedy znikn ła.  

      - Te  widziałe ? Nie mam poj cia.  

      Spojrzał na bezwładne ciało. Na jasnej koszuli rosła wolno ciemna plama, a 

prawa dło  wci   ciskała rewolwer kalibru 33.  

      - Nie wiedziałem,  e nosisz bro  - odezwałem si .  

      - Je li kto  tyle podró uje, musi uwa a  - wyja nił. - W ka dym mie cie 

kupuj  nowy i sprzedaj  go, kiedy wyje d am. Przepisy bezpiecze stwa na 

lotniskach. Tego raczej nie sprzedam. Merle, nigdy nie widziałem tego faceta. A 

ty?  

      Kiwn łem głow .  

      - To Dan Martinez, o którym ci opowiadałem.  

      - O rany - j kn ł. - Jeszcze jedna komplikacja. Mo e powinienem wst pi  do 

jakiego  klasztoru Zen i przekona  siebie,  e to bez znaczenia. Wła ciwie...  

      Nagle podniósł dło  i przycisn ł palce do czoła.  

      - Och - powiedział. - Merle, kluczyki s  w stacyjce. Wracaj do wozu i jed  do 

hotelu. Szybko. Zostaw mnie samego.  

      - O co chodzi? I co...  

background image

 

53 

      Uniósł bro  - pistolet z krótk  luf  - i wymierzył we mnie.  

      - Natychmiast! Zamknij si  i zje d aj!  

      - Ale...  

      Opu cił luf  i wystrzelił w ziemi  mi dzy moimi nogami. Potem wycelowal mi 

w  oł dek.  

      - Merlinie, synu Corwina - wycedził przez zaci ni te z by. - Je li natychmiast 

nie ruszysz biegiem, to jeste  trupem.  

      Posłuchałem tej rady, wyrzucaj c spod stóp strumienie  wiru, i znacz c szos  

ladami gumy, gdy ostro wprowadziłem w zakr t jego kombi. Przyhamowałem 

na nast pnym lewym łuku. Potem zwolniłem.  

      Zjechałem na pobocze i zatrzymałem si  przy jakich  krzakach u stóp 

urwiska. Wył czyłem silnik, zgasiłem  wiatła, zaci gn łem r czny hamulec. 

Cicho otworzyłem drzwi, a kiedy wysiadłem, nie zamkn łem ich do ko ca.  

      W takiej okolicy d wi k niesie si  zbyt daleko.  

      Ruszyłem z powrotem, trzymaj c si  prawej, ciemniejszej strony szosy. 

Min łem pierwszy zakr t i pomaszerowałem do nast pnego. Co  frun ło mi dzy 

drzewami - pewnie sowa. Wolniej, ni  chciałem, by unika  hałasu, zbli ałem si  

do drugiego zakr tu.  

      Pokonałem go na czworakach, wykorzystuj c dla osłony liczne głazy i 

listowie. Potem zatrzymałem si  i obserwowałem teren, gdzie niedawno stali my. 

Nic.  

      Zbli yłem si  powoli, ostro nie, gotów przypa  do ziemi, skoczy  pod krzak 

albo pu ci  si  biegiem, zale nie od rozwoju sytuacji.  

      Nic si  nie poruszało prócz gał zi na wietrze. Nikogo w polu widzenia.  

      Wstałem i pochylony ruszyłem dalej, wci  bardzo powoli, wci  szukaj c 

osłony. Nie ma go. Gdzie  si  wyniósł. Podszedłem bli ej, przystan łem i 

nasłuchiwałem co najmniej minut .  aden d wi k nie zdradzał ludzkiej 

obecno ci.  

      Przeci łem szos  i dotarłem do miejsca, gdzie upadł Martinez. Ciało znikn ło. 

Zbadałem teren, ale nie znalazłem niczego, co mogłoby sugerowa , jak 

przebiegały wypadki po moim odej ciu. Nie wymy liłem  adnego powodu, by 

zawoła , wi c zrezygnowałem.  

      Bez  adnych przygód wróciłem do wozu, wsiadłem i ruszyłem do miasta. Nie 

mogłem sobie nawet wyobrazi , co, u diabła, si  tu wydarzyło. Zostawiłem 

samochód na parkingu, w pobli u miejsca, gdzie stał poprzednio. Wszedłem do 

hotelu, znalazłem pokój Luke'a i zapukałem do drzwi. Szczerze mówi c, nie 

oczekiwałem odpowiedzi, ale takie zachowanie wydało mi si  wła ciwym wst pem 

do włamania.  

      Uwa ałem,  eby wyłama  tylko zamek, nie uszkadzaj c drzwi ani tramugi - 

poniewa  pan Brazda wydał mi si  sympatyczny. Trwało to troch  dłu ej, ale w 

korytarzu nikogo nie było. Wsun łem r k , zapaliłem  wiatło, rozejrzałem si  

szybko i w lizn łem do  rodka. Nasłuchiwałem przez chwil , ale z korytarza nie 

dobiegały  adne d wi ki.  

      Idealny porz dek. Walizka na stojaku, pusta. Garnitur na wieszaku w szafie - 

w kieszeniach nic ciekawego, tylko dwie paczki zapałek, pióro i ołówek. Troch  

ubrania i bielizny w szufladzie, poza tym nic. Przybory toaletowe w kosmetyczce 

background image

 

54 

albo równo ustawione na półeczce. Niczego niezwykłego. Egzemplarz "Strategii" 

B. H. Liddella Harty le ał na nocnej szafce, z zakładk  mniej wi cej w trzech 

czwartych grubo ci.  

      Niedbale rzucony dres wisiał na krze le, zakurzone buty stały obok na 

podłodze, przy nich skarpetki.  

      W butach nic, tylko para owijaczy. Sprawdziłem w kieszeniach koszuli. Z 

pocz tku wydawały si  puste, ale czubkami palców wyczułem par  male kich 

papierowych kulek. Zdziwiony, rozwin łem kilka. Tajemnicze, sekretne 

wiadomo ci? Nie... Nie ma co wpada  w paranoj , skoro brunatne plamki na 

papierze wyja niały wszystko.  

      Tyto . To były kawałki papierosowej bibułki. Najwyra niej na wyprawach do 

lasu zbierał swoje niedopałki. Przypomniałem sobie kilka wspólnych wycieczek: 

nie zawsze był taki porz dny.  

      Przeszukałem spodnie. W tylnej kieszeni miał wilgotn  opask , w drugiej 

grzebie . W prawej przedniej nic, w lewej pojedynczy nabój. Schowałem go 

odruchowo, potem sprawdziłem pod materacem i za szufladami. Zajrzałem 

nawet do rezerwuaru w ubikacji. Nic, co wyja niałoby niezwykłe zachowanie 

Luke'a.  

      Zostawiłem kluczyki na nocnej szafce i wróciłem do siebie. Nie przejmowałem 

si ,  e od razu zauwa y włamanie. Nawet mi si  to podobało. Zirytowałem si ,  e 

grzebał w moich planach Ghostwheela. Poza tym winien mi był jakie  naprawd  

rozs dne wytłumaczenie swojego post powania. Rozebrałem si , wzi łem 

prysznic, poszedłem do łó ka i zgasiłem łampk . Napisałbym mu kartk , ale 

wolałem nie zostawia   ladów. Miałem silne przeczucie,  e ju  tu nie wróci.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

55 

Rozdział 6

 

 

Był niskim, solidnie zbudowanym m czyzn  o rumianej cerze. Ciemne włosy 

miał przyprószone siwizn  i troch  przerzedzone na czubku głowy. Siedziałem w 

jego gabinecie w wiejskiej posiadło ci w stanie Nowy Jork, s czyłem piwo i 

opowiadałem o swoich kłopotach.  

      Za oknem trwała wietrzna, gwia dzista noc, a on był  wietnym słuchaczem.  

      - Mówisz,  e Luke nie zjawił si  nast pnego dnia - powtórzył. - Czy przesłał 

jak  wiadomo ?  

      - Nie.  

      - A co ty robiłe ?  

      - Rano sprawdziłem jego pokój, ale nic si  tam nie zmieniło. Spytałem w 

recepcji. Nic, jak ju  wspomniałem. Potem zjadłem  niadanie i sprawdziłem 

jeszcze raz. Z tym samym wynikiem. Wyszedłem na długi spacer po mie cie. 

Wróciłem zaraz po południu, zjadłem obiad i znów zajrzałem do pokoju. Bez 

zmian. Wypo yczyłem wóz i pojechałem na miejsce, gdzie byli my poprzedniej 

nocy. Mimo dziennego  wiatła nie znalazłem nic niezwykłego. Zszedłem nawet po 

zboczu i przeszukałem okolic . Ani ciała, ani  adnych  ladów. Wróciłem, 

oddałem kluczyki i kr ciłem si  po hotelu a  do kolacji. Zjadłem co  i 

zadzwoniłem do ciebie. Kiedy kazałe  mi przyje d a , zarezerwowałem bilet i 

wcze nie poszedłem spa . Rano złapałem autobus i przyleciałem tu z 

Albuquerque.  

      - Czy rano zajrzałe  do niego jeszcze raz?  

      - Tak. Nic nowego.  

      Pokr cił głow  i zapalił wygasł  fajk .  

      Nazywał si  Bill Roth i był przyjacielem, jak równie  doradc  prawnym 

mojego ojca, kiedy ten mieszkał jeszcze w tej okolicy. A tak e jedynym chyba 

człowiekiem na Ziemi, któremu tato ufał. Ja tak e mu ufałem. W ci gu o miu lat 

tutaj odwiedziłem go kilkakrotnie - niestety, ostatnio jakie  półtora roku temu, w 

dniu pogrzebu jego  ony, Alice. Opowiedziałem mu histori  ojca tak, jak ojciec 

mnie j  opowiadał pod Dworcami Chaosu. Czułem,  e tato chciałby, by Bill 

wiedział, co si  działo, i uwa ał,  e za pomoc winien mu jest wyja nienie. A Bill 

jakby naprawd  zrozumiał wszystko i uwierzył. No ale przecie  znał tat  o wiele 

lepiej ode mnie.  

      - Wspominałem ju , jak bardzo jeste  podobny do ojca?  

      Przytakn łem.  

      - Rzecz nie tylko w zewn trznym podobie stwie - mówił dalej. - Przez pewien 

czas miał zwyczaj pojawiania si  nagle jak zestrzelony pilot my liwski za liniami 

wroga. Nigdy nie zapomn  tej nocy, gdy przybył konno, z mieczem u boku, i 

kazał mi szuka  jakiej  zaginionej pryzmy kompostu. - Za miał si . - A teraz ty 

przychodzisz z histori , która sugeruje,  e kto  znów otworzył puszk  Pandory. 

Dlaczego nie chcesz si  rozwie , jak ka dy rozs dny młody człowiek? Albo 

spisa  testament, albo zało y  spółk ? Co  w tym rodzaju? Ale nie. To wszystko 

przypomina mi problemy Carla. W porównaniu z tym, nawet inne sprawy, jakie 

załatwiałem dla Amberu, wydaj  si  całkiem zwyczajne.  

      - Inne sprawy? Masz na my li Traktat... kiedy Rundom wysłał do ciebie Fion  

background image

 

56 

z kopuł Układu Skazy Wzorca, zawartego ze Swayvillem, królem Chaosu? Ona 

miała tłumaczy , a ty szuka  mo liwych luk?  

      - Tak, to tak e. Pami tam, zanim sko czyłem, zacz łem studiowa  wasz j zyk. 

Potem Flora chciała odzyska  swoj  bibliotek ... niełatwa sprawa... i odnale  

dawnego kochanka. Nigdy si  nie dowiedziałem, czy aby odnowi  romans, czy 

aby si  zem ci . Ale zapłaciła złotem. Kupiłem za to domek w Palm Beach. 

Potem... Do diabła, chciałem nawet dopisa  sobie na wizytówce "Doradca Dworu 

Amberu". Te zlecenia były jednak całkiem zrozumiałe. Bez przerwy zajmuj  si  

podobnymi sprawami, cho  nie dla tak niezwykłych klientów. Ale twój problem 

ma taki nastrój gwałtownej  mierci i czarnej magii, jaki zawsze towarzyszył 

twojemu ojcu. To mnie przera a. Nie mam poj cia, co mógłbym ci doradzi  w tej 

kwestii.  

      - Gwałtowna  mier  i czarna magia to moja dziedzina - stwierdziłem. - Chyba 

nawet za mocno wpływaj  na mój sposób my lenia. Ty z pewno ci  patrzysz na 

wszystko zupełnie inaczej. Martwe pole to z definicji co , z czego człowiek nie 

zdaje sobie sprawy. Co mogłem przeoczy ?  

      Napił si  piwa i znowu zapalił fajk .  

      - Spróbujmy - zgodził si . - Twój przyjaciel Luke... sk d pochodzi?  

      - Ze  rodkowego Zachodu. Wspominał chyba Nebrask , Iow , Ohio... który  z 

tych stanów.  

      - Rozumiem. Czym zajmuje si  jego ojciec?  

      - Nigdy o nim nie mówił.  

      - Ma jakie  rodze stwo?  

      - Nie wiem. Nie powiedział.  

      - Czy to nie dziwne,  e przez te osiem lat znajomo ci nigdy nie wspomniał o 

swoich krewnych ani nie rozmawiał o rodzinnym mie cie?  

      - Nie. W ko cu ja te  o tym nie mówiłem.  

      - To nie jest naturalne, Merle. Dorastałe  w niezwykłym miejscu, o którym po 

prostu nie mogłe  opowiada . Miałe  istotne powody, by zmienia  temat i unika  

takich kwestii. On najwyra niej miał je tak e. Wtedy, gdy tu przybyłe , nie byłe  

nawet pewien, jak ludzie powinni si  zachowywa . Czy zastanawiałe  si  kiedy  

nad Lukiem?  

      - Oczywi cie. Ale on szanował moj  małomówno . Musiałem wi c uszanowa  

jego. Mo na powiedzie ,  e mieli my rodzaj milcz cej umowy,  e takie tematy 

przekraczaj  granice uprzejmo ci.  

      - Jak go poznałe ?  

      - Byli my razem na pierwszym roku. Chodzili my na te same zaj cia.  

      - I obaj byli cie obcy, bez  adnych przyjaciół. Od razu si  polubili cie...  

      - Nie. Prawie ze sob  nie rozmawiali my. Uznałem,  e jest zarozumiałym 

draniem, który uwa a si  za dziesi  razy lepszego od ka dego, kogo spotyka. Nie 

lubiłem go i on te  raczej mnie nie lubił.  

      - Dlaczego nie?  

      - Miał o mnie tak  sam  opini .  

      - Czyli dopiero stopniowo przekonywali cie si ,  e nie macie racji?  

      - Nie. Obaj mieli my racj . Poznali my si , próbuj c si  przed sob  

popisywa . Je li tylko ja zrobiłem co ... wyj tkowego, on próbował mnie przebi . 

background image

 

57 

I odwrotnie. Do tego stopnia,  e uprawiali my te same sporty, próbowali my si  

umawia  z tymi samymi dziewczynami, dostawa  lepsze stopnie.  

      - I..?  

      - Gdzie  po drodze poczuli my dla siebie szacunek. A kiedy obaj weszli my do 

olimpijskiego finału, co  p kło. Zacz li my klepa  si  po plecach i za miewa , 

poszli my do miasta, zjedli my razem kolacj  i gadali my przez cał  noc. 

Powiedział,  e nie obchodzi go Olimpiada. Chciał tylko pokaza ,  e jest lepszy ode 

mnie, ale ju  go to nie interesuje. Uznał,  e obaj jeste my dobrzy i  e na tym mo e 

zako czy  spraw . Czułem dokładnie to samo, wi c mu to powiedziałem. Tak 

zostali my przyjaciółmi.  

      - Potrafi  to zrozumie  - stwierdził Bill. - To wybiórcza przyja . Byli cie 

przyjaciółmi tylko w pewnych obszarach.  

      Ze  miechem napiłem si  piwa.  

      - Wszyscy s  tacy.  

      - Z pocz tku tak. Niektórzy nawet na zawsze. Nie ma w tym nic złego. Wydaje 

si  tylko,  e wasza przyja  była bardziej wybiórcza ni  w wi kszo ci 

przypadków.  

      Wolno kiwn łem głow .  

      - Mo liwe.  

      - Ale to wci  nie ma sensu. Dwóch chłopaków, tak sobie bliskich, jakimi si  

stali cie... bez przeszło ci, któr  mogliby sobie opowiedzie .  

      - Chyba masz racj . Co to mo e oznacza?  

      - Nie jeste  zwykł  istot  ludzk .  

      - Nie, nie jestem.  

      - Nie jestem pewien, czy Luke ni  jest.  

      - Wi c czym?  

      - To ju  twoja sprawa.  

      Przytakn łem.  

      - A poza tym... - mówił dalej Bill - co  jeszcze mnie niepokoi.  

      - Co?  

      - Ten Martinez.  ledził was a  do tych krzaków, zatrzymał si , podkradł, a 

kiedy wysiedli cie, otworzył ogie . W kogo celował? W was obu? Tylko w 

Luke'a? Czy tylko w ciebie?  

      - Nie wiem. Nie jestem pewien, w kogo z nas był wymierzony pierwszy strzał. 

Potem strzelał do Luke'a, poniewa  Luke zaatakował i Martinez musiał si  

broni .  

      - Dokładnie. Gdyby był S, albo agentem S, po co w ogóle traciłby czas na 

rozmow  z tob  w barze?  

      - Teraz odnosz  wra enie,  e cała ta rozmowa była tylko skomplikowanym 

wst pem do ostatniego pytania: czy Luke wie co  o Amberze.  

      - I to twoja reakcja raczej ni  odpowied  zasugerowała mu,  e wie.  

      - Luke rzeczywi cie co  wie, s dz c po sposobie, w jaki zwrócił si  do mnie na 

ko cu. My lisz,  e naprawd  chciał upolowa  kogo  z Amberu?  

      - Mo e. Ale Luke nie jest Amberyt ?  

      - Przez ten czas, który tam sp dziłem po wojnie, nigdy o nikim takim nie 

słyszałem. Je li idzie o rejestracj  takich wypadków, moi krewni przypominaj  

background image

 

58 

kółko kroju i szycia. S  o wiele mniej systematyczni ni  w Chaosie. Nie potrafi  

nawet okre li , kto jest najstarszy, poniewa  niektórzy przyszli na  wiat w innych 

strumieniach czasowych. Ale wiedz  o wszystkich...  

      - Chaos! Zgadza si . Tam te  jest masa krewniaków. Czy mo liwe...?  

      - Nie. - Pokr ciłem głow . - Moja wiedza o tamtejszych rodach jest nawet 

bardziej szczegółowa. Znam chyba wszystkich, którzy potrafi  manipulowa  

Cieniem i podró owa  w nim. Luke do nich nie nale y i...  

      - Chwileczk ! To znaczy,  e w Dworcach te  s  ludzie, którzy potrafi  chodzi  

w Cieniu?  

      - Tak. Albo pozostaj c w miejscu  ci ga  z Cienia przedmioty. To jakby 

odwrócenie...  

      - My lałem,  e trzeba przej  Wzorzec, by zyska  tak  moc.  

      - Maj  tam pewnego rodzaju odpowiednik. Nazywa si  Logrus. To taki 

chaotyczny labirynt. Ci gle si  zmienia. Bardzo niebezpieczny. Zakłóca 

równowag  umysłow .  adna przyjemno .  

      - Wi c dokonałe  tego?  

      - Tak.  

      - A tak e przeszedłe  Wzorzec?  

      Oblizałem wargi, przypominaj c sobie to do wiadczenie.  

      - Tak. Niemal mnie to zabiło. Suhuy uwa ał,  e zabije na pewno, ale Fiona 

uznała,  e przy jej pomocy zdołam tego dokona . Byłem...  

      - Kim jest Suhuy?  

      - Mistrzem Logrusu, a przy okazji moim wujem. S dził,  e Wzorzec Amberu i 

Logrus Chaosu s  niekompatybilne,  e nie mog  nosi  w sobie obu wizerunków.  

      Random, Fiona i Gerard zabrali mnie na dół,  ebym zobaczył Wzorzec. 

Wtedy wezwałem Suhuya i pokazałem mu, jak to wygl da. Powiedział,  e wydaj  

si  swymi antytezami i  e przy próbie przej cia albo zostan  zniszczony, albo 

Wzorzec usunie obraz Logrusu. Prawdopodobnie to pierwsze. Ale Fiona 

stwierdziła,  e Wzorzec powinien obj  sob  wszystko, nawet Logrus. A z tego, co 

wie o Logrusie, powinien omin  wszystko, nawet Wzorzec. Pozostawili spraw  

mojej decyzji, a ja wiedziałem,  e musz  spróbowa . I spróbowałem. 

Przeszedłem, i wci  nosz  w sobie wizerunek Logrusu, tak samo jak Wzorca. 

Suhuy przyznał,  e Fi miała racj . Wysun ł teori ,  e ma to jaki  zwi zek z moim 

mieszanym pochodzeniem. Fi nie zgodzila si ...  

      Bill podniósł r k .  

      - Zaczekaj. Nic bardzo rozumiem, w jaki sposób tak szybko sprowadziłe  

swojego wuja Suhuya do podziemi zamku Amber.  

      - Oprócz Atutów Amberu mam te  tali  Atutów Chaosu przedstawiaj cych 

moich krewnych z Dworców.  

      Pokr cił głow .  

      - To fascynuj ce, ale zbaczamy z tematu. Czy jest kto  jeszcze, kto potrafi 

chodzi  przez Cie ? A mo e istniej  jakie  inne sposoby?  

      - Tak, jest nawet kilka. Istnieje pewna liczba magicznych istot, takich jak 

Jednoro ec, które mog  zwyczajnie w drowa , gdzie tylko zapragn . Poza tym 

ka dy mo e pod a  za id cym przez Cie  albo istot  magiczn , póki nie straci 

ladu. Co  w rodzaju Thomasa Rhymera z ballady. Jeden chodz cy przez Cie  

background image

 

59 

mo e przeprowadzi  cał  armi . S  te  mieszka cy rozmaitych królestw Cienia, 

le cych najbli ej Amberu i Chaosu. Z powodu bliskiej odległo ci od obu 

o rodków mocy  yj  tam pot ni czarnoksi nicy. Ci najlepsi dobrze sobie radz , 

ale ich wizerunki Wzorca i Logrusu s  niedoskonałe i nigdy nie dorównuj  

oryginałom. Ale po obu stronach nie potrzeba nawet inicjacji,  eby si  porusza . 

Zł cza Cienia s  tam najcie sze. Nawet prowadzimy z nimi handel. Z czasem 

coraz łatwiej w drowa  wytyczonymi szlakami. Kierunek na zewn trz jest jednak 

trudniejszy.  

      Znane s  przypadki, gdy przedostały si  spore siły inwazyjne. Dlatego wła nie 

trzymamy stra e: Julian w Ardenie, Gerard na morzu i tak dalej.  

      - Inne sposoby?  

      - Mo e sztorm Cienia.  

      - Co to jest?  

      - To naturalne, cho  niezbyt dobrze opisane zjawisko. Najlepszym 

porównaniem, jakie przychodzi mi do głowy, jest burza tropikalna. Jedna z teorii 

mówi,  e ich powstawanie ma zwi zek z cz stotliwo ci  dudnienia fal, 

pulsuj cych od Amberu i Chaosu i kształtuj cych natur  cieni. W ka dym razie 

gdy taki sztorm wybuchnie, to zanim si  uspokoi, potrafi ogarn  spor  liczb  

cieni. Czasem wyrz dza wielkie szkody, czasem bardzo małe. Ale cz sto przenosi 

ze sob  ró ne rzeczy.  

      - Czy ludzi równie ?  

      - Znane s  takie przypadki.  

      Dopił piwo. Poszedłem za jego przykładem.  

      - Co z Atutami? - zapytał. - Czy ka dy mo e si  nimi posługiwa ?  

      - Tak.  

      - Ile jest zestawów?  

      - Nie wiem.  

      - Kto je tworzy?  

      - W Dworcach jest kilku ekspertów. Tam si  nauczyłem. W Amberze potrafi 

to Fiona i Bleys. O ile pami tam, mieli uczy  Randoma.  

      - Ci czarnoksi nicy, o których wspominałe , z przyległych krain... Czy który  

z nich mógłby stworzy  tali  Atutów?  

      - Tak, ale byłyby mniej ni  doskonałe. O ile dobrze rozumiem, aby wykona  je 

odpowiednio, trzeba przej  inicjacj  we Wzorcu albo Logrusie. Niektórzy 

jednak mogliby uzyska  cz ciowe rezultaty. U ycie takich Atutów byłoby 

ryzykowne: mo na sko czy  martwym albo w jakim  piekle, a czasem tam, gdzie 

człowiek si  rzeczywi cie wybierał.  

      - A te, które znalazłe  u Julii?  

      - Były prawdziwe.  

      - Jak mo esz to wyja ni ?  

      - Kto , kto wiedział, jak si  to robi, nauczył kogo , kto potrafił opanowa  t  

wiedz , a ja o tym nie słyszałem. To wszystko.  

      - Rozumiem.  

      - Obawiam si ,  e to do niczego nie prowadzi.  

      - Ale jest mi potrzebne, je li mam co  wymy li  - odparł. - Jak inaczej mog  

wskaza  główne kierunki  ledztwa? Masz ochot  na jeszcze jedno piwo?  

background image

 

60 

      - Zaczekaj.  

      Zamkn łem oczy i przywołałem obraz Logrusu - zmiennego, wiecznie 

zmiennego. Zakre liłem swe pragnienie i dwie faluj ce linie widma zwi kszyły 

grubo  i jasno . Wolno poruszałem ramionami, na laduj c ich kołysania i 

szarpni cia. Wreszcie linie i moje r ce wydawały si  jedno ci ; otworzyłem dłonie 

i si gn łem dalej, coraz dalej w Cie .  

      Bill odchrz kn ł.  

      - Hm... Merle, co ty robisz?  

      - Szukam czego  - wyja niłem. - Jeszcze chwil .  

      Linie rozci gałyby si  poprzez niesko czono  Cienia, a  natrafiłyby na 

obiekty mojego pragnienia albo ja straciłbym cierpliwo  lub koncentracj . W 

ko cu poczułem szarpni cie, jakby  yłek dwóch w dek, gdzie ryby chwyciły 

haczyk.  

      - S  - oznajmiłem i szybko  ci gn łem je z powrotem.  

      W obu dłoniach zjawiły si  oszronione butelki piwa.  

      Chwyciłem je mocno, po czym jedn  podałem Billowi.  

      - O to mi chodziło, kiedy mówiłem o odwróceniu chodzenia przez Cie  - 

wyja niłem, kilka razy oddychaj c gł boko. - Si gn łem w Cie  po dwie butelki 

piwa. Zaoszcz dziłem ci wyprawy do kuchni.  

      Przygł dał si  pomara czowej etykiecie z dziwacznym, zielonym napisem.  

      - Nie znam tej marki - stwierdził. -  e ju  nie wspomn  o j zyku. Jeste  

pewien,  e to niczym nie grozi?  

      - Tak, zamówiłem prawdziwe piwo.  

      - Aha... a nie sprowadziłe  przypadkiem otwieracza?  

      - Oj! Przepraszam ci , zaraz...  

      - Drobnostka.  

      Wstał, znikn ł w kuchni, a po chwili wrócił z otwieraczem. Kiedy zerwał 

kapsel, polała si  piana i musiał potrzyma  butelk  nad koszem, zanim piwo si  

uspokoiło. Z drug  było to samo.  

      - Niektóre rzeczy burz  si , e przyci ga si  je za szybko, tak jak ja przed 

chwil  - wyja niłem. - Normałnie zdobywam piwo w inny sposób i zapomniałem 

ju ...  

      - Nic si  nie stało. - Bill wytarł r ce chusteczk ...  

      I poci gn ł z butelki.  

      - Przynajmniej piwo jest dobre - stwierdził. - Zastanawiam si ... Ale nie.  

      - Co?  

      - Mógłby  sprowadzi  pizz ?  

      - Z czym by  chciał? - zapytałem.  

      Nast pnego ranka poszli my na długi spacer wzdłu  kr tego strumienia, który 

napotkali my przy polu, nale cym do s siada i klienta Billa. Bill szedł wolno z 

lask  w r ku i fajk  w z bach, kontynuuj c wczorajsze przesłuchanie 

powiedziałe  co , na co nie zwróciłem nale ytej uwagi - o wiadczył. - Bardziej 

interesowały mnie inne aspekty sytuacji. Mówiłe ,  e ty i Luke dotarli cie do 

olimpijskiego finału, a potem zrezygnowali cie.  

      - W jakiej konkurencji?  

      - Na kilku dystansach biegowych i w paru konkurencjach technicznych. Obaj 

background image

 

61 

byli my biegaczami i...  

      - I jego czas był bliski twojego?  

      - Bardzo bliski. A czasem to mój był bliski jego.  

      - Dziwne.  

      - Co?  

      Brzeg stał si  bardziej stromy, wi c po kamieniach przeszli my na drug  

stron , gdzie teren był stosunkowo płaski. Biegła tam mocno wydeptana  cie ka.  

      - To do  niezwykły zbieg okoliczno ci - powiedział -  e ten chłopak był w 

sporcie nie gorszy od ciebie. Z tego, co słyszałem, Amberyci s  kilka razy silniejsi 

od normalnych ludzi i maj  zabawny metabolizm, daj cy niezwykł  

wytrzymało  oraz zdolno ci regeneracyjne. Jak to mo liwe,  e Luke zdołał ci 

dorówna  w siłowych konkurencjach?  

      - Jest  wietnym sportowcem i dba o form  - odparłem. - Zdarzaj  si  tacy 

ludzie: bardzo silni i szybcy.  

      Bill pokr cił głow . Weszli my na  cie k .  

      - Nie zaprzeczam. Ale mam wra enie,  e za du o tych przypadków. Ten Luke 

ukrywa własn  przeszło , tak samo jak ty, a potem si  okazuje,  e i tak wie, kim 

jeste . Powiedz, czy naprawd  jest miło nikiem sztuki?  

      - Czego?  

      - Sztuki. Czy sztuka interesowała go na tyle, by j  kolekcjonowa ?  

      - Aha. Tak. Do  regularnie bywali my na otwarciach galerii i wystawach w 

muzeum.  

      Parskn ł i z wymachu uderzył lask  w kamyk, który plusn ł gło no.  

      - No có  - mrukn ł. - To osłabia jeden z argumentów, ale nie psuje schematu.  

      - Nie bardzo...  

      - Dziwiło mnie,  e znał tego zwariowanego malarza okultyst . Ale niesłusznie, 

skoro, jak twierdzisz, facet miał talent, a Luke naprawd  zbierał obrazy.  

      - Przecie  nie musiał mi mówi ,  e znał Melmana.  

      - Fakt. Ale wszystko to razem, plus jego fizyczne mo liwo ci... Oczywi cie, 

prowadz  tu spraw  poszlakow , uwa am jednak,  e twój przyjaciel byi 

człowiekiem niezwykłym.  

      Kiwn łem głow .  

      - Po naszej wczorajszej rozmowie długo si  nad tym zastanawiałem. I je li on 

nie jest st d, to do diabła, naprawd  nie wiem, sk d pochodzi.  

      - Wi c chyba wyczerpali my mo liwo ci tego  ladu - westchn ł Bill. 

Min li my zakr t strumienia i przystan ł, by spojrze  na stadko ptaków, 

zrywaj cych si  do lotu z niewielkiego mokradła na drugim brzegu.  

      - Powiedz mi, zupełnie z inn j beczki, jaki masz... status.  

      - Nie rozumiem.  

      - Jeste  synem ksi cia Amberu. Czym ci  to czyni?  

      - Chodzi ci o tytuł? Jestem diukiem Marchii Zachodnich i earlem Kolviru.  

      - Co to oznacza?  

      -  e nie jestem ksi ciem Amberu. Nikt nie musi si  martwi ,  e zaczn  

intrygowa ,  adnej wendety zwi zanej z sukcesj  tronu...  

      - Hm.  

      - Co miało znaczy  to "hm"?  

background image

 

62 

      Wzruszył ramionami.  

      - Za dobrze znam histori . Nikt nie jest bezpieczny.  

      I ja wzruszyłem swoimi.  

      - Z tego, co ostatnio słyszałem, na domowym froncie panuje spokój.  

      - To dobra wiadomo .  

      Kilka zakr tów dalej dotarli my do szerokiej polanki pokrytej kamykami i 

piaskiem. Teren wznosił si  lekko przez jakie  dziesi  metrów, a  do stromej 

skarpy wysoko ci dwóch, mo e trzech metrów. Widziałem  lady przyboru wody i 

odsłoni te korzenie drzew, rosn cych wzdłu  kraw dzi. Bill przysiadł na głazie w 

ich cieniu i zapalił fajk . Ja znalazłem sobie miejsce w pobli u, po lewej stronie. 

Woda pluskała cicho w przyjemnej tonacji i skrzyła si  w sło cu.  

      - Ładnie tu - stwierdziłem po chwili. - Naprawd  przyjemne miejsce.  

      - Uhm.  

      Spojrzałem na niego - patrzył w stron , z której przyszli my.  

      - Co  si  dzieje? - spytałem, zni aj c głos.  

      - Zauwa yłem kogo  - szepn ł. - Szedł  cie k  kawałek za nami. Straciłem go z 

oczu po tych wszystkich zakr tach.  

      - Mo e powinienem przej  si  z powrotem.  

      - To pewnie nic wa nego. Jest pi kny dzie . Sporo ludzi urz dza tu wycieczki. 

Pomy lałem tylko,  e je li chwil  poczekamy, zobaczymy go albo upewnimy si , 

e skr cił gdzie  w bok.  

      - Mo esz go opisa ?  

      - Nie. Zauwa yłem tylko poruszenie. My l ,  e nie ma si  czym przejmowa . 

Po tej twojej opowie ci zrobiłem si  przesadnie ostro ny... albo wpadam w 

paranoj . Nie jestem pewien.  

      Wyj łem fajk , nabiłem i zapaliłem. Czekali my. Czekali my jakie  pi tna cie 

minut, ale nikt si  nie pokazał.  

      Wreszcie Bill wstał i przeci gn ł si .  

      - Fałszywy alarm - stwierdził.  

      - Chyba tak.  

      Ruszył dalej. Pod yłem za nim.  

      - Martwi mnie ta Jasra - rzekł. - Powiedziałe ,  e wygl dało to, jakby 

przeatutowała si  do pokoju. I  e miała w ustach  dło, które na pewien czas ci  

powaliło.  

      - Zgadza si .  

      - Spotkałe  kiedy  kogo  podobnego?  

      - Nie.  

      - Domy lasz si  mo e?  

      Pokr ciłem głow .  

      - I co z t  zabaw  w Noc Walpurgii? Rozumiem,  e jaka  data mo e mie  

istotne znaczenie dla szale ca, i wiem,  e wyznawcy ró nych prymitywnych religii 

przywi zywali wielk  wag  do zmian pór roku. Ale S jest niemal zanadto 

zorganizowany, by by  wariatem. A co do tego drugiego...  

      - Melman uwa a,  e to wa ne.  

      - Tak. Ale on zajmował si  takimi rzeczami. Byłbym zaskoczony, gdyby nie 

doszukał si  jakiej  zbie no ci, cho by nawet nie istniała naprawd . Przyznał,  e 

background image

 

63 

jego mistrz o tym nie wspominał. Sam to wymy lił. Ale to ty masz do wiadczenie 

w tej dziedzinie. Czy zamordowanie kogo  twojej krwi w pewnym szczególnym 

dniu roku mo e mie  specjalne znaczenie albo dostarczy  jakiej  wyj tkowej 

mocy?  

      - O niczym takim nie słyszałem. Ale oczywi cie istnieje wiele spraw, o których 

nie mam poj cia. W porównaniu z innymi adeptami jestem do  młody. Tylko nie 

rozumiem, do czego zmierzasz. Nie s dzisz,  eby był szale cem, ale nie wierzysz 

te  w ten pomysł z Noc  Walpurgii.  

      - Sam nie wiem. Po prostu gło no my l . Jedno i drugie jest troch  naci gane. 

Nawiasem mówi c, we francuskiej Legii Cudzoziemskiej na trzydziestego 

kwietnia dawali  ołnierzom urlopy,  eby mogli si  upi , a potem jeszcze par  dni, 

eby wytrze wieli. To rocznica bitwy pod Camerone, jednego z ich wielkich 

zwyci stw. Ale nie s dz , by istniał tu jaki  zwi zek z nasz  spraw .  

      I dlaczego sfinks? - dodał po chwili. - Dlaczego Atut przenosi ci  w miejsce, 

gdzie musisz odpowiada  na głupie zagadki albo odgryz  ci głow ?  

      - Odniosłem wra enie,  e miał w planach raczej to drugie.  

      - Te  mi si  tak wydawało. Ale to z pewno ci  bardzo dziwne. Wiesz co? 

Zało  si ,  e wszystkie te Atuty działaj  w taki sposób: prowadz  w pułapk .  

      - Mo liwe.  

      Si gn łem do kieszeni po karty.  

      - Zostaw - poradził. - Nie ku my losu. Mo e powiniene  schowa  je w 

bezpiecznym miejscu, przynajmniej na pewien czas. Mógłbym zamkn  je w 

sejfie w moim gabinecie.  

      - Sejfy nie s  a  tak bezpieczne - roze miałem si . - Nie, dzi kuj . Wol  je mie  

przy sobie. Mo e zdołam je sprawdzi , zanadto przy tym nie ryzykuj c.  

      - Ty jeste  ekspertem. Ale powiedz, czy co  nie mo e si  tutaj prze lizn  ze 

sceny na karcie tak,  eby  nie...  

      - Nie. Nie działaj  w taki sposób. Wymagaj  twojej uwagi. Pełnej 

koncentracji.  

      - To ju  co . Chciałbym...  

      Obejrzał si  znowu. Kto  nadchodził. Odruchowo zacisn łem pi ci.  

      A potem usłyszałem, jak Bill oddycha z ulg .  

      - W porz dku - mrukn ł. - Znam go. To George Hansen. Syn wła ciciela 

farmy, obok której przechodzili my. Cze , George!  

       redniego wzrostu i kr pej budowy m czyzna pomachał nam r k . Miał 

jasne włosy. Był ubrany w levisy i koszulk  Grateful Dead, a za podwini ty r kaw 

wsun ł paczk  papierosów. Wygl dał na dwadzie cia par  lat.  

      - Dzie  dobry - odpowiedział, gdy podszedł bli ej. - Ciepły dzie , co?  

      - Jeszcze jak - odparł Bill. - Dlatego wyszli my na spacer, zamiast siedzie  w 

domu.  

      George przyjrzał mi si .  

      - Ja te  - o wiadczył, przygryzaj c doln  warg . - Naprawd  ładny dzie .  

      - To Merle Corey. Przyjechał do mnie w odwiedziny.  

      - Merle Corey - powtórzył George i wyci gn ł r k . - Cze , Merle.  

      U cisn łem mu dło . Była lekko wilgotna.  

      - Poznałe  nazwisko?  

background image

 

64 

      - No... Merle Corey.  

      - Znałe  jego ojca.  

      - Tak? A rzeczywi cie!  

      - Sama Coreya - doko czył Bill i ponad ramieniem George'a spojrzał na mnie 

znacz co.  

      - Sam Corey - powtórzył George. - To był facet! Miło ci  pozna . Na długo 

przyjechałe ?  

      - Najwy ej kilka dni - odparłem. - Nie wiedziałem,  e znałe  mojego ojca.  

      -  wietny go  - stwierdził. - Gdzie mieszkasz?  

      - W Kalifornii, ale ju  pora na zmian .  

      - A dok d si  wybieras ?  

      - Chyba wyjad  z kraju.  

      - Do Europy?  

      - Dalej.  

      - Kapitalnie. Te  chciałbym kiedy  poje dzi  po  wiecie.  

      - Mo e kiedy  poje dzisz.  

      - Mo e. No, pora na mnie. Miłego spaceru. Przyjemnie było ci  pozna , Merle.  

      - Mnie równie .  

      Cofn ł si , pomachał nam, odwrócił si  i odszedł. Spojrzałem na Billa i 

zauwa yłem,  e dr y.  

      - O co chodzi? - spytałem szeptem.  

      - Znam tego chłopca od urodzenia - powiedział. - My lisz,  e brał narkotyki?  

      - Nie takie, dla których trzeba sobie dziurawi  r ce. Nie widziałem  adnych 

ladów. I nie wygl dał na oszołomionego.  

      - Tak, ale ty nie znasz go tak jak ja. Był... inny. Pod wpływem impulsu 

nazwałem twojego ojca Samem. Bo co  było nie tak, jak powinno. Zmienił si  jego 

sposób mówienia, postawa, chód... Drobiazgi. Czekałem,  eby mnie poprawił, a 

wtedy mógłbym za artowa  o przedwczesnej sklerozie. Ale nie. Uwierzył. Merle, 

to przera aj ce! Przecie  on znał twojego ojca... jako Carla Coreya. Ojciec lubił 

mie  w domu porz dek, ale nigdy nie radził sobie z pieleniem, koszeniem czy 

grabieniem li ci. George pracował u niego przez całe lata, jeszcze w szkole. 

Wiedział,  e nie ma na imi  Sam.  

      - Nie rozumiem.  

      - Ja te  nie. I wcale mi si  to nie podoba.  

      - Czyli zachowuje si  dziwnie... i s dzisz,  e nas  ledzi?  

      - Teraz tak. To nie mo e by  przypadek... akurat wtedy, kiedy przyjechałe .  

      Zawróciłem.  

      - Id  za nim - oznajmiłem. - Przekonamy si .  

      - Nie. Zosta .  

      - Nie zrobi  mu krzywdy. S  inne metody.  

      - Niech lepiej wierzy,  e nas oszukał. Mo e poczuje si  pewniej i powie albo 

zrobi co , co da nam informacj . Z drugiej strony, cokolwiek zrobisz, nawet 

delikatnego czy magicznego, mo e go... albo kogo  innego... uprzedzi ,  e co  

podejrzewamy. Zostaw to, b d  wdzi czny za ostrze enie i b d  ostro ny.  

      - Masz racj  - zgodziłem si . - Dobrze.  

      - Wracajmy do domu. Pojedziemy do miasta na lunch. Przy okazji 

background image

 

65 

wpadniemy do mojego biura, chc  zabra  pewne dokumenty i załatwi  kilka 

telefonów. O drugiej mam spotkanie z klientem. W tym czasie mo esz wzi  

samochód i przejecha  si  po okolicy.  

      - Doskonale.  

      Po drodze zastanawiałem si . Było kilka spraw, o których Billowi nie 

powiedziałem. Na przykład, nie warto było wspomina ,  e na lewej r ce nosz  

niewidzialny, obdarzony do  niezwykłymi mo liwo ciami sznur do duszenia. 

Jedn  z nich jest to,  e normalnie ostrzega mnie przed skierowanymi ku mnie 

złymi intencjami, jak robił to przez prawie dwa lata w obecno ci Luke'a, zanim 

zostali my przyjaciółmi. Jakiekolwiek były powody dziwnego zachowania 

George'a Hansena, Frakir nie dała znaku,  e ma wobec mnie złe zamiary. 

Chocia , zabawna rzecz... było co  w jego sposobie wyra ania, w tym, jak 

wymawiał słowa...  

      Po lunchu Bill zaj ł si  interesami, a ja wyruszyłem na przeja d k . 

Kierowałem si  do miejsca, gdzie przed laty mieszkał ojciec. Kilka razy byłem ju  

w pobli u, ale nie wchodziłem do  rodka. Zreszt , chyba i tak nie miałem po co. 

Bill powiedział,  e domek kupiło jakie  młode mał e stwo z dzie mi. Mogłem si  

tego domy li  widz c porozrzucane na podwórzu zabawki. Ciekawe, jak by to 

było: dorasta  w takim domu. Wygl dał na zadbany, wr cz wymuskany. 

Wyobra ałem sobie,  e ludzie s  tu szcz liwi.  

      Zastanawiałem si , gdzie on jest teraz... je li jest jeszcze w ród  ywych. Nikt 

nie zdołał poł czy  si  z nim Atutem, cho  to jeszcze niczego nie dowodziło. 

Istnieje wiele sposobów blokowania kontaktu. Jeden z nich, jak mówiono, 

dotyczył wła nie jego sytuacji, chocia  wolałem o tym nie my le .  

      Jedna z wersji głosiła,  a tato oszalał w Dworcach Chaosu, dotkni ty kl tw  

rzucon  przez moj  matk , a teraz w druje bez celu przez Cie . Mama 

odmawiała wszelkich komentarzy na ten temat. Według innej, wkroczył do 

stworzonego przez siebie wszech wiata i nigdy nie powrócił. To mogło go usun  

poza zasi g Atutów. Zgodnie z jeszcze inn , po prostu zgin ł gdzie  po wyje dzie 

z Dworców - a kilkoro moich krewnych zapewniało,  e widzieli, jak odje d a. 

Zatem, je li prawdziwe były pogłoski o jego  mierci, nast piła ona poza 

Dworcami Chaosu. Byli te  inni, którzy jakoby spotykali go pó niej w ró nych 

odległych od siebie miejscach. Zawsze mówili o jego niezwykłym zachowaniu. 

Raz słyszałem,  e podró ował w towarzystwie niemej tancerki - male kiej i 

licznej, z któr  porozumiewał si  j zykiem migowym - i  e sam prawie si  nie 

odzywał. Kto  inny opowiadał,  e widział go pijanego w sztok w jakiej  spelunce, 

z której w ko cu przep dził wszystkich klientów,  eby w spokoju słucha  

orkiestry. Długo musiałem szuka ,  eby trafi  chocia  na te kilka plotek, ale nie 

mogłem r czy  za autentyczno   adnej z nich. Cho  próbowałem wiele razy, nie 

zdołałem zlokalizowa  go wezwaniem Logrusu. Oczywi cie, je li odjechał 

dostatecznie daleko, moja zdolno  koncentracji mogła si  okaza  

niewystarczaj ca.  

      Innymi słowy, nie miałem poj cia, gdzie si  podział mój ojciec, Corwin z 

Amberu. I nikt inny te  chyba nie wiedział.  ałowałem tego, gdy  tylko raz 

miałem okazj  by  z nim dłu ej - pod Dworcami Chaosu, kiedy wysłuchałem jego 

opowie ci po bitwie Skazy Wzorca.  

background image

 

66 

      To odmieniło moje  ycie. Postanowiłem wtedy opu ci  Dworce i zdobywa  

do wiadczenie w  wiecie Cienia, gdzie prze ył tyle lat. Uznałem,  e je li chc  

rozumie  tat , powinienem rozumie  ten  wiat. I wierzyłem,  e udało mi si  to 

osi gn . Mo e nawet wi cej. Ale jego ju  nie było i nie mogli my doko czy  

rozmowy. S dziłem,  e teraz, kiedy projekt Ghostwheel był ju  na uko czeniu, 

b d  mógł wypróbowa  now  metod  poszukiwania. I nagle zacz ła si  ta ostatnia 

historia. Po długiej podró y, któr  planowałem za miesi c czy dwa zako czy  u 

Billa, zamierzałem wyruszy  do mojej prywatnej anomalii i wzi  si  do pracy.  

      Teraz... pojawiły si  inne problemy. Musz  je rozwi za , zanim wróc  do 

poszukiwa .  

      Wolno przejechałem obok domu. Przez otwarte okna słyszałem d wi ki 

muzyki. Lepiej nie wiedzie  dokładnie, co dzieje si  wewn trz. Czasem dobrze 

jest zachowa  odrobin  tajemnicy.  

      Wieczorem po kolacji siedzieli my z Billem na werandzie. Próbowałem sobie 

przypomnie , co jeszcze powinienem przepu ci  przez jego umysł. Nic mi nie 

przychodziło do głowy, wi c to on pierwszy wrócił do naszej odcinkowej 

konwersacji.  

      - Jest jeszcze co  - zacz ł.  

      - Tak?  

      - Dan Martinez zacz ł rozmow  z tob  sugeruj c,  e Luke szuka inwestorów, 

by zało y  jak  firm  komputerow . Uznałe  pó niej,  e to tylko manewr, by 

odwróci  twoj  uwag , a potem zaskoczy  pytaniem o Amber i Chaos.  

      - Zgadza si .  

      - Ale Luke rzeczywi cie proponował ci co  zbli onego. Upierał si  przy tym,  e 

nie szukał kontaktu z potencjalnymi inwestorami i nigdy nie słyszał o Danie 

Martinezie. Kiedy zobaczył zwłoki, nadal utrzymywał,  e nigdy go nie widział.  

      Przytakn łem.  

      - Czyli albo Luke kłamał, albo Martinez dowiedział si  jako  o jego planach.  

      - Nie s dz , by Luke kłamał. My lałem pó niej o tej sprawie. Znaj c go, nie 

wierz , by szukał inwestorów nie wiedz c jeszcze, czy ma w co wło y  pieni dze. 

My l ,  e w tej kwestii mówił prawd . Według mnie mógł to by  jedyny 

prawdziwy zbieg okoliczno ci we wszystkim, co si  do tej pory przydarzyło. Mam 

wra enie,  e Martinez sporo o Luke'u wiedział i potrzebował tylko ostatniej 

informacji: czy słyszał co  o Amberze i Dworcach. Był sprytny. Na podstawie 

tego, co ju  wiedział, w szczególno ci  e pracowali my z Lukiem w tej samej 

firmie, potrafił uło y  wiarygodn  dla mnie historyjk .  

      - To mo liwe - przyznał. - Ale kiedy Luke naprawd ...  

      - Zaczynam s dzi  - przerwałem -  e historia Luke'a te  była fałszywa.  

      - Nie bardzo rozumiem.  

      - Uwa am,  e uło ył j  tak samo jak Martinez. I z podobnych powodów:  eby 

wydała mi si  dostatecznie prawdopodobna, bym udzielił informacji, na której 

mu zale ało.  

      - Zgubiłem si . Jakiej informacji?  

      - Chodziło o mojego Ghostwheela. Chciał wiedzie , co to takiego.  

      - I rozczarował si , gdy usłyszał,  e to tylko egzotyczne  wiczenie z 

projektowania, przeprowadzone wcale nie po to, by stworzy  firm ?  

background image

 

67 

      Dostrzegł mój u miech, gdy kiwn łem głow .  

      - To co  wi cej? - zapytał. I dodał: - Czekaj, nie mów. Ty te  kłamałe . To co  

istnieje rzeczywi cie.  

      - Tak.  

      - Pewnie nie powinienem nawet pyta ... chyba  e uwa asz to za istotny 

materiał i chcesz mi powiedzie . Je li to co  du ego i bardzo wa nego, to mo na 

b dzie to ze mnie wyci gn . Wiesz, nie jestem odporny na ból. Zastanów si .  

      Zrobiłem to. Siedziałem i dumałem przez dłu sz  chwil .  

      - Przypuszczam,  e istnieje pewien zwi zek - stwierdziłem w ko cu. - Do  

zło ony i raczej nie taki, o jakim mówiłe . Ale nie s dz ,  eby mógł to by , jak to 

nazwałe , materiał. Ani dla Luke'a, ani dla nikogo innego. Poniewa  nikt oprócz 

mnie nie ma nawet poj cia, co to jest. Nie. Nie wiem, jak mo na t  niewiadom  

wprowadzi  do równania. Chodziło tylko o ciekawo  Luke'a. Post pi  raczej 

według twojej rady i nie wł cz  tej sprawy do akt.  

      - Mnie to nie przeszkadza - odparł. - Jest jeszcze sprawa znikni cia Luke'a...  

      W domu zadzwonił telefon.  

      - Przepraszam - powiedział Bill. Wstał i znikn ł w kuchni. - Merle, to do 

ciebie! - zawołał po chwili.  

      Wszedłem do  rodka. Spojrzałem pytaj co, a on wzruszył ramionami i 

pokr cił głow . Szybko przypomniałem sobie, gdzie s  dwa pozostałe aparaty. 

Wskazałem palcem Billa, potem jego gabinet i wykonałem ruch, jakbym podnosił 

i przyciskał do ucha słuchawke. U miechn ł si  lekko i skin ł głow . Zacz łem 

mówi , dopiero kiedy usłyszałem pstrykni cie. Rozmówca powinien uzna ,  e 

podniosłem słuchawk  w drugim aparacie.  

      - Słucham?  

      - Merle Corey?  

      - To ja.  

      - Potrzebuj  pewnych informacji, które jak s dz , pan posiada.  

      Głos był m ski, jakby znajomy, chocia  nie całkiem.  

      - Z kim rozmawiam? - spytałem.  

      - Przykro mi, ale nie mog  powiedzie .  

      - W takim razie obawiam si ,  e moja odpowied  na pa skie pytanie b dzie 

taka sama.  

      - Czy mog  przynajmniej je zada ?  

      - Prosz  bardzo.  

      - Dobrze. Pan i Luke Raynard jeste cie przyjaciółmi.  

      Umilkł.  

      - Mo na tak to okre li  - odpowiedziałem, by wypełni  cisz .  

      - Słyszał pan, jak wspominał o miejscach zwanych Amberem i Dworcami 

Chaosu.  

      I znowu raczej stwierdzenie ni  pytanie.  

      - Mo e.  

      - Czy pan sam wie co  o tych miejscach?  

      Wreszcie o co  zapytał.  

      - Mo e - powtórzyłem.  

      - Prosz  - To powa na sprawa. Potrzebuj  czego  wi cej ni  tylko "mo e".  

background image

 

68 

      - Przykro mi. Niczego pan nie usłyszy, dopóki si  nie dowiem, kim pan jest i 

czemu pan pyta.  

      - Mog  by  bardzo pomocny, je li zechce pan mówi .  

      W ostatniej chwili powstrzymałem si  od odpowiedzi.  

      Czułem, jak przyspiesza mi puls. Ostatnie zdanie padło w thari. Zachowałem 

milczenie.  

      Wreszcie...  

      -- No có , nie udało si , a ja ci gle nie jestem pewien.  

      - Czego? Czego nie jest pan pewien?  

      - Czy to on pochodzi z jednego z tych miejsc, czy mo e pan.  

      - Pozwoli pan,  e zapytam wprost: co to pana obchodzi?  

      -- Poniewa  jednemu z was mo e grozi  powa ne niebezpiecze stwo.  

      - Temu, który stamt d pochodzi, czy temu drugiemu?  

      -- Tego nie mog  powiedzie . Nie sta  mnie na kolejn  pomyłk .  

      - O czym pan mówi? Czego dotyczyła ta poprzednia?  

      - Nie powie pan? Ani dla wlasnego bezpiecze stwa, ani by pomóc 

przyjacielowi?  

      - Mógłbym - odparłem. - Gdybym wiedział,  e to prawda. Ale równie dobrze 

to pan mo e stanowi  zagro enie.  

      - Zapewniam pana,  e próbuj  jedynie pomóc wła ciwej osobie.  

      - Słowa, słowa, słowa... - o wiadczyłem. - Przypu my,  e obaj jeste my z tych 

miejsc.  

      - Ojej - j kn ł. - Nie. To niemo liwe.  

      - Dlaczego?  

      - To niewa ne. Co musz  zrobi , by pana przekona ?  

      - Nic. Chwileczk , niech pomy l . No dobrze. Co pan na to: spotkajmy si  

gdzie . Pan wska e miejsce. Przyjrz  si  panu i wymienimy informacje, po 

trochu, a  wszystkie karty znajda si  na stole.  

      Zamilkł.  

      - Tylko w taki sposób byłby pan skłonny do rozmowy? - spytał po chwili.  

      - Tak.  

      - Musz  si  zastanowi . Skontaktuj  si  wkrótce.  

      - Jedno pytanie...  

      - Słucham?  

      - Je li to ja, to czy niebezpiecze stwo grozi mi ju  teraz?  

      - Tak my l . Tak, chyba tak. Do widzenia.  

      Rozł czył si .  

      Gdy odkładałem słuchawk , udało mi si  westchn  i zakl  równocze nie. 

Wystarczyło otworzy  szaf ,  eby trafi  na kogo , kto o nas wiedział.  

      Do kuchni wszedł wyra nie zdziwiony Bill.  

      - Sk d ten kim-on-tam-był-do-diabła w ogóle wiedział,  e tu jeste ? - brzmiały 

jego pierwsze słowa.  

      - To moje pytanie. Wymy l jakie  inne.  

      - Prosz  bardzo. Naprawd  chcesz i ? A je eli on planuje jaki  numer?  

      - Jasne. Zaproponowałem spotkanie, poniewa  chc  pozna  tego faceta.  

      - Jak sam zauwa yłe , to on mo e stanowi  zagro enie.  

background image

 

69 

      - Mnie to nie przeszkadza. On te  znajdzie si  w niebezpiecze stwie.  

      - Nie podoba mi si  to.  

      - Mnie te  niespecjalnie. Ale jak dot d nie otrzymałem lepszej oferty.  

      - Jak chcesz. Sam decydujesz. Szkoda,  e nie ma sposobu, by zlokalizowa  go 

wcze niej.  

      - Ta my l mnie równie  przemkn ła przez głow .  

      - Słuchaj, a mo e by go troch  przycisn ?  

      - Jak?  

      - Wydawał si  lekko zdenerwowany, a twoja propozycja nie spodobała mu si  

chyba bardziej ni  mnie.  

      Kiedy zadzwoni, mogłoby nie by  nas w domu. Niech nie my li,  e siedzisz tu i 

czekasz na dzwonek telefonu. Niech troch  poczeka. Znajdziemy ci jakie   wie e 

ubranie i na par  godzin pojedziemy do klubu. To lepsze ni  pustoszenie lodówki.  

      - Niezły pomysł - przyznałem. - Kiedy  to miały by  wakacje. Nic bli szego 

chyba si  nie trafi. Doskonale.  

      Korzystaj c z zasobów Cienia odnowiłem swoj  garderob , potem 

przystrzygłem brod , wzi łem prysznic i przebrałem si . Pojechali my do klubu i 

zjedli my kolacj  na tarasie. Wieczór  wietnie si  do tego nadawał: czysty i 

rozgwie d ony, ze  ciekaj cym jak mleko ksi ycowym blaskiem. Za wspóln  

ugod , powstrzymali my si  od dyskusji o moich problemach. Bill znał tu chyba 

wszystkich, wi c i ja dobrze si  czułem. To był najprzyjemniejszy wieczór, jaki 

prze yłem od dłu szego czasu. Pó niej przeszli my na kilka drinków do baru, 

który - jak zrozumiałem - był jedn  z ulubionych przystani taty. Z s siedniego 

pomieszczenia dobiegały strz py tanecznej muzyki.  

      - Tak, to był dobry pomysł - stwierdziłem. - Dzi ki.  

      - De nada - odparł. - Cz sto tu bywali my z twoim staruszkiem. Nie miałe  

przypadkiem...?  

      - Nie,  adnych wie ci.  

      - Przykro mi.  

      - Dam ci zna , kiedy si  odezwie.  

      - Oczywi cie. Przepraszam.  

      Droga powrotna min ła spokojnie. Nikt za nami nie jechał. Wrócili my 

krótko po północy, powiedzieli my sobie dobranoc, i poszedłem prosto do 

swojego pokoju. Po drodze zdj łem i odwiesiłem do garderoby now  marynark , 

potem  ci gn łem nowe buty. W pokoju od razu zauwa yłem biały prostok t na 

poduszce.  

      Dwoma długimi krokami dotarłem do łó ka i chwyciłem kartk  papieru.  

       

      PRZEPRASZAM, ALE NIE BYŁO PANA, KIEDY DZWONIŁEM, 

informowały drukowane litery. ZAUWA YŁEM PANA W KLUBIE I 

DOSKONALE ROZUMIEM PA SKIE PRAGNIENIE, BY SP DZI  WIECZÓR 

POZA DOMEM. NASUN ŁO MI TO PEWIEN POMYSŁ. SPOTKAJMY SI  TAM 

W BARZE, JUTRO O DZIESI TEJ WIECZOREM. LEPIEJ B D  SI  CZUŁ W 

TOWARZYSTWIE TYLU LUDZI, Z KTÓRYCH  ADEN NIE SŁUCHA.  

       

      Niech to szlag! Pierwszy impuls kazał mi natychmiast powiedzie  o wszystkim 

background image

 

70 

Billowi. Pierwsza my l, jaka zjawiła si  po tym impulsie, mówiła,  e przecie  nic 

nie mo e zrobi . Co najwy ej straci troch  snu, a pewnie potrzebuje go bardziej 

ode mnie. Zło yłem wi c kartk , wsun łem do kieszeni koszuli, a sam  koszul  

odwiesiłem na krzesło.  

      Nawet koszmar nie o ywiał mojego snu. Spałem gł boko i mocno wiedz c,  e 

w razie niebezpiecze stwa obudzi mnie Frakir. Szczerze mówi c, zaspałem nawet 

i było to przyjemne. Poranek wstał słoneczny i  piewały ptaki.  

      Ochlapałem si , przyczesałem, obrabowałem Cie  z czystych spodni i koszuli, 

po czym zszedłem do kuchni. Na stole le ała kartka papieru. Miałem ju  do  

znajdowania wiadomo ci, ta jednak była od Billa. Pisał,  e jedzie do biura, a ja 

mam cz stowa  si  tym, co uznam za odpowiednie na  niadanie. Wróci pó niej.  

      Zajrzałem do lodówki i przygotowałem sobie ma lane bułeczki, kawałek 

melona i szklank  soku pomara czowego. Kawa, któr  wcze niej nastawiłem, 

była gotowa, zanim sko czyłem jedzenie. Nalałem sobie i zabrałem fili ank  na 

werand .  

      Pomy lałem,  e powinienem mo e te  zostawi  Billowi kartk  i wyjecha  st d. 

Mój tajemniczy korespondent, zapewne S, raz tutaj telefonował i raz si  włamał. 

Niewa ne, sk d wiedział,  e tu jestem. To był dom przyjaciela, a chocia  nie 

miałem nic przeciwko temu, by zwierza  si  przyjaciołom z kłopotów, wolałem 

raczej nie nara a  ich na niebezpiecze stwo. Ale w ko cu był biały dzie , a 

spotkanie miało nast pi  dopiero wieczorem. I pewnie dojd  wtedy do jakich  

rozs dnych wniosków. Szkoda by było wyje d a  akurat teraz.  

      Wła ciwie nawet lepiej, je li zostan  jeszcze, przypilnuj  wszystkiego, w razie 

czego b d  osłaniał Billa... Nagle wyobraziłem sobie, jak pod gro b  pistoletu kto  

zmusza go do napisania tej kartki, po czym porywa jako zakładnika, by zmusi  

mnie do mówienia.  

      Biegiem wróciłem do kuchni i zatelefonowałem do biura. Po drugim sygnale 

odebrał Horace Crayper, jego sekretarz.  

      - Dzie  dobry, mówi Merle Corey - powiedziałem. - Zastałem pana Rotha?  

      - Tak - odparł. - Ale w tej chwili rozmawia z klientem. Mo e pó niej do pana 

zadzwoni?  

      - Nie, to nie takie wa ne. I tak mamy si  spotka . Nie b d  mu przeszkadzał. 

Dzi kuj  bardzo.  

      Nalałem drug  fili ank  kawy i wróciłem na werand . Takie rzeczy fatalnie 

wpływały na nerwy. Postanowiłem,  e je li wszystko nie wyja ni si  do wieczora, 

wyje d am.  

      Zza w gla wynurzyła si  jaka  posta .  

      - Cze , Merle.  

      George Hansen. Frakir pulsowała bardzo delikatnie, jakby chciała mnie 

ostrzec i nagle zmieniła zdanie. Niejasne. Dziwne.  

      - Cze , George. Jak leci?  

      -  wietnie. Jest pan Roth?  

      - Niestety. Musiał jecha  do miasta. Wróci na lunch, mo e troch  pó niej.  

      - Aha. Par  dni temu prosił,  eby wpa  do niego. Miał dla mnie jak  prac .  

      Podszedł bli ej, postawił nog  na stopniu.  

      Pokr ciłem głow .  

background image

 

71 

      - Nie mog  ci pomóc. Nic mi nie wspominał. B dziesz musiał przyj  jeszcze 

raz.  

      Kiwn ł głow , wypl tał z r kawa paczk  papierosów, wyj ł jednego, zapalił i 

wsun ł paczk  za r kaw. Tym razem miał na koszulce Pink Floydów.  

      - Jak ci si  u nas podoba? - zapytał.  

      - Bardzo. Napijesz si  kawy?  

      - Z przyjemno ci .  

      Wstałem i ruszyłem do kuchni.  

      - Z cukrem i  mietank ! - zawołał.  

      Nalałem mu, a kiedy wróciłem, siedział ju  na krze le.  

      - Dzi kuj .  

      Wypił troch .  

      - Przy okazji: wiem,  e twój ojciec miał na imi  Carl, chocia  pan Roth mówił 

Sam. Pami  mu ju  troch  nawala.  

      - Albo si  przej zyczył.  

      U miechn ł si .  

      Co  było w jego sposobie mówienia. Głos mógłby niemal nale e  do mojego 

telefonicznego rozmówcy, cho  tamten był chyba bardziej opanowany i 

spowolniony, by zneutralizowa  charakterystyczne cechy wymowy. To nie 

podobie stwo mnie dr czyło.  

      - Był emerytowanym oficerem, prawda? I konsultantem rz dowym?  

      - Tak.  

      - Co si  z nim teraz dzieje?  

      - Sporo podró uje. Za granic .  

      - Spotkasz si  z nim?  

      - Mam nadziej .  

      - Miło by było - stwierdził, zaci gn ł si  papierosem i łykn ł kawy. - 

Doskonała. Nie widywałem ci  tutaj - oznajmił niespodziewanie. - Chyba nigdy 

nie mieszkałe  z ojcem?  

      - Nie. Wychowywała mnie matka i inni krewni.  

      - Pewnie daleko st d?  

      Kiwn łem głow .  

      - Za morzem.  

      - Jak ma na imi ?  

      Niewiele brakowało,  ebym mu powiedział. Sam nie wiem czemu. W ostatniej 

chwili zmieniłem to słowo na "Dorothy".  

      Dostrzegłem, jak przygryza wargi. Wpatrywał si  w moj  twarz.  

      - Dlaczego pytasz?  

      - Bez specjalnych powodów. Albo z wrodzonej ciekawo ci. Moja matka była 

najwi ksz  plotkark  w mie cie. - Za miał si  i łykn ł kawy. - Długo tu 

zostaniesz? - zapytał jeszcze.  

      - Trudno powiedzie . Chyba raczej nie.  

      - Szkoda. Mam nadziej ,  e b dziesz przyjemnie wspominał t  wizyt . - Dopił 

kaw  i postawił fili ank  na balustradzie. Wstał, przeci gn ł si  i dodał: - Miło 

było z tob  pogaw dzi .  

      Zatrzymał si  jeszcze na stopniach.  

background image

 

72 

      - Mam przeczucie,  e zajdziesz daleko - o wiadczył. - Powodzenia.  

      - Mo e ty tak e. Umiesz si  wygada .  

      - Dzi ki za kaw . Pewnie si  jeszcze spotkamy.  

      - Pewnie tak.  

      Skr cił za róg i znikn ł. Zwyczajnie nie wiedziałem, co o nim my le , wi c po 

kilku próbach zrezygnowałem. Gdy milczy natchnienie, rozs dek szybko si  

m czy.  

      Szykowałem sobie kanapk , kiedy wrócił Bill, wi c zrobiłem od razu dwie. 

Tymczasem on poszedł si  przebra .  

      - Ten tydzie  miał by  spokojny - powiedział, kiedy siedli my przy stole. - Ale 

to dawny klient z do  piln  spraw , wi c musiałem go przyj . Mo e dzisiaj te  

wybierzemy si  nad strumie , tylko w drug  stron ?  

      - Ch tnie.  

      A na spacerze opowiedziałem mu o wizycie George'a.  

      - Nie - stwierdził. - Nie mówiłem mu,  e mam dla niego prac .  

      - Innymi słowy...  

      - Przyszedł,  eby si  z tob  zobaczy . Na pewno widział z domu,  e 

wyje d am.  

      - Chciałbym wiedzie , o co mu chodziło.  

      - Je li to wa ne, pewnie sam ci w ko cu powie.  

      - Ale czas ucieka - zauwa yłem. - Zdecydowałem,  e wyjad  jutro rano, mo e 

nawet dzi  wieczorem.  

      - Dlaczego?  

      Szli my brzegiem strumienia. Powiedziałem mu o tej kartce na poduszce i o 

spotkaniu wieczorem. A tak e o tym, co my l  o wystawianiu go na zbł kane 

kule. I te wymierzone te .  

      - Mo e do tego nie dojdzie... - zacz ł.  

      - Ju  postanowiłem, Bill.  ałuj ,  e musz  ci  opu ci , kiedy tak dawno si  nie 

widzieli my, ale nie przewidywałem tych probemów. A kiedy ja znikn , one 

znikn  tak e.  

      - Zapewne, ale...  

      Roztrz sali my t  kwesti , pod aj c brzegiem potoku.  

      W ko cu zostawili my temat i wrócili my do bezowocnego roztrz sania moich 

łamigłówek. Po drodze ogl dałem si  co chwil , ale nie zauwa yłem nikogo. Od 

czasu do czasu w krzakach na drugim brzegu rozlegał si  szelest, ale mogło to by  

jakie  zwierz , zaniepokojone naszymi głosami.  

      Spacerowali my prawie godzin , kiedy nagle doznałem uczucia,  e kto  patrzy 

na mój Atut. Znieruchomiałem.  

      Bill przystan ł i spojrzał zdziwiony.  

      - Co..  

      Uniosłem r k .  

      - Rozmowa mi dzykontynentalna - wyja niłem.  

      Po chwili wyczułem pierwsze drgnienie kontaktu.  

      I znowu usłyszałem szelest.  

      - Merlinie.  

      To był głos Randoma. Po kilku sekundach zobaczyłem go, siedz cego przy 

background image

 

73 

stoliku w bibliotece Amberu.  

      - Słucham - odpowiedziałem.  

      Wizja nabrała barw, stała si  rzeczywista, jakbym przez szerokie wej cie 

zagl dał do s siedniego pokoju. Równocze nie nadal widziałem całe otoczenie, 

cho  z ka d  chwil  obraz przesuwał si  na peryferie pola widzenia. Na przykład, 

na drugim brzegu zauwa ylem George'a Hansena, który wyszedł z krzaków i 

przygl dał mi si .  

      - Potrzebny mi jeste  w Amberze. Natychmiast - o wiadczył Random.  

      George ruszył w nasz  stron . Z pluskiem wszedł do wody.  

      Random wyci gn ł r k .  

      - Przechod  - powiedział.  

      Moja sylwetka pewnie ju  migotała, gdy usłyszałem wołanie George'a:  

      - Stój! Zaczekaj! Musz  i ...  

      Złapałem Billa za rami .  

      - Nie mog  ci  zostawi  z tym wariatem - stwierdziłem. - Chod my!  

      Drug  dłoni  chwyciłem r k  Randoma.  

      - W porz dku - rzuciłem i zrobiłem krok do przodu.  

      - Stój! - wrzasn ł George.  

      - Odwal si  - odpowiedzialem i zostawili my go tam,  eby łapał t cz .

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

74 

Rozdział 7

 

 

Random był zaskoczony, gdy obaj zjawili my si  w bibliotece. Cho  wstał, 

nadał był ni szy od ka dego z nas. Spojrzał na Billa.  

      - Kto to jest, Merlinie? - zapytał.  

      - Twój adwokat, Bill Roth - wyja niłem. - W przeszło ci kontaktowałe  si  z 

nim przez wysłanników. Pomy lałem,  e chciałby  mo e...  

      Bill zamierzał przykl kn  na jedno kolano i miał ju  na ustach "Wasza 

wysoko ', ale Random chwycił go za ramiona.  

      - Zostawmy te bzdury - powiedział. - Nie jeste my na dworze. - U cisn ł mu 

dło . - Mów mi Random. Zawsze chciałem osobi cie ci podzi kowa  za prac , 

jak  wło yłe  w przygotowanie traktatu. Jako  nie miałem okazji. Miło ci  

pozna .  

      Jeszcze nigdy nie widziałem, by Billowi zabrakło słów, ale teraz patrzył tylko 

na Randoma, na komnat , przez okno na dalek  wie ...  

      - To prawda... - usłyszałem jego szept.  

      - Widziałem chyba, jak kto  biegnie w wasz  stron  - zauwa ył Rundom, 

przeczesuj c palcami rozwichrzone włosy. - A twoje ostatnie słowa nie były chyba 

skierowane do mnie?  

      - Mieli my drobny problem - odparłem. - Wła nie dlatego zabrałem ze sob  

Billa. Widzisz, kto  próbował mnie zabi  i...  

      Random uniósł dło .  

      - Na razie oszcz d  mi szczegółów. Pó niej zechc  je pozna , ale... niech to 

b dzie pó niej. W tej chwili mamy wi cej nieprzyjemno ci ni  zwykle, a twoje 

mog  by  cz ci  wi kszej cało ci. Ale najpierw musz  troch  odetchn .  

      Dopiero wtedy dostrzegłem kilka gł bokich zmarszczek na jego młodej z 

wygl du twarzy i poj łem,  e  yje w napi ciu.  

      - Co si  stało?  

      - Caine nie  yje. Został zamordowany - odparł. - Dzi  rano.  

      - Jak do tego doszło?  

      - Wyjechał do Cienia. Do Deigi. To taki daleki port, z którym utrzymujemy 

stosunki. Razem z Gerardem mieli renegocjowa  dawn  umow  handlow . Został 

zastrzelony. Trafiony prosto w serce. Zgin ł na miejscu.  

      - Schwytali łucznika?  

      - Łucznika, akurat! To był snajper na dachu. I uciekł.  

      - My lałem,  e proch strzelniczy tutaj nie działa.  

      Rozło ył r ce.  

      - Mo e Deiga le y w Cieniu dostatecznie daleko,  eby zadziałał. Nikt nie 

pami ta, czy kto  to sprawdzał. Nawiasem mówi c, twój ojciec znalazł kiedy  

zwi zek skuteczny równie  tutaj.  

      - Fakt. Prawie zapomniałem.  

      - W ka dym razie jutro odb dzie si  pogrzeb...  

      - Bill! Merlin!  

      W drzwiach stała moja cioteczka Flora. Kiedy  odrzuciła propozycje 

Rosettiego - mi dzy innymi by została jego modelk . Wysoka, szczupła, 

ol niewaj ca, podbiegła i pocałowała Billa w policzek. Jeszcze nigdy nie 

background image

 

75 

widziałem,  eby si  zarumienił. Powtórzyła t  akcj  ze mn , ale nie byłem a  tak 

wzruszony. Pami tałem,  e kiedy  była stra niczk  mojego ojca.  

      - Dawno przyjechali cie? - Głos te  miała  liczny.  

      - Przed chwil  - poinformowałem.  

      Natychmiast chwyciła nas pod r ce, próbuj c wyprowadzi .  

      - Musimy porozmawia  - oznajmiła.  

      - Floro! - zawołał Rundom.  

      - Tak, braciszku?  

      - Mo esz oprowadzi  pana Rotha po pałacu, ale Merlin b dzie mi jeszcze 

potrzebny.  

      Nad sała si  lekko i pu ciła moje rami .  

      - Teraz widzisz, na czym polega monarchia absolutna - wyja niła Billowi. - I 

widzisz, jak władza deprawuje.  

      - Byłem zdeprawowany, zanim zdobyłem władz  - wtr cił Random. - Zreszt  

bogactwo jest lepsze. Pozwalam ci odej , siostro.  

      Parskn ła ura ona i wyszła z Billem.  

      - W pałacu jest spokojniej, gdy znajdzie sobie chłopaka gdzie  w Cieniu - 

zauwa ył Random. - Niestety, ju  prawie rok siedzi w domu.  

      Cmokn łem współczuj co.  

      Wskazał mi fotel, potem podszedł do szafki.  

      - Wina? - zapytał.  

      - Ch tnie.  

      Nalał dwa kiełichy, podał mi jeden i usiadł przy niewielkim stoliku.  

      - Do Bleysa te  kto  strzelał - powiedział. - Dzi  po południu, w innym cieniu. 

Trafił, ale niegro nie.  

      Snajper uciekł. Bleys wyruszył ze zwykł  misj  dyplomatyczn  do 

zaprzyja nionego królestwa.  

      - My lisz,  e to ten sam człowiek?  

      - Oczywi cie. W tej okolicy nikt jeszcze nie biegał z karabinem. I nagle dwóch 

naraz? To musi by  ten sam człowiek. Albo ten sam spisek.  

      - Jakie   lady?  

      Pokr cił głow  i spróbował wina.  

      - Chciałem porozmawia  z tob  w cztery oczy - wyja nił - zanim złapi  ci  

pozostali. O dwóch sprawach powiniene  si  dowiedzie .  

      Wypiłem łyk wina i czekałem.  

      - Pierwsza to fakt,  e to wszystko naprawd  mnie przera a. Po zamachu na 

Bleysa trudno dłu ej przypuszcza ,  e kto   ywił osobist  uraz  do Caine'a. 

Celuje chyba w nas wszystkich, a przynajmniej w niektórych. A teraz mówisz,  e 

ciebie te  próbowano zabi .  

      - Nie wiem, czy istnieje jaki  zwi zek...  

      - Ja te  nie. Ale nie podoba mi si  schemat, jaki tu dostrzegam. Najbardziej 

si  obawiam,  e za tymi zamachami stoi jedno lub wi cej z nas.  

      - Dlaczego?  

      Zajrzał ponuro w gł b kielicha.  

      - Przez całe wieki wendeta była nasz  metod  regulowania osobistych sporów. 

Niekoniecznie prowadziła do  mierci, cho  zawsze istniała taka mo liwo . 

background image

 

76 

Typowe jednak były intrygi, maj ce na celu kompromitacj , poni enie, 

okaleczenie lub wygnanie przeciwnika i wzmocnienie własnej pozycji. Ta 

działalno  osi gn ła swój ostatni szczyt w walkach o sukcesj . Kiedy 

obejmowałem to stanowisko, o które wcale si  zreszt  nie starałem, my lałem,  e 

sprawy s  ju  załatwione. Nie musiałem z nikim kruszy  toporów i próbowałem 

by  sprawiedliwy. Wiem, jacy wszyscy s  przewra liwieni. Mimo to nie 

przypuszczam,  ebym to ja był powodem ani  e chodzi o sukcesj . Inni mi nie 

przeszkadzali i odniosłem wra enie,  e uznali mnie za mniejsze zło i  e naprawd  

współpracuj ,  eby wszystko jako  si  toczyło. Nie, nie wierz , by kto  z nich był 

taki nierozwa ny i zapragn ł mojej korony. Kiedy sprawa sukcesji została 

rozwi zana, zapanowała prawdziwa przyja  i dobra wola. Zastanawiam si  

jednak, czy znowu nie powtarza si  stary schemat.  e dla załatwienia osobistych 

porachunków kto  mógł na nowo podj  dawn  gr . Nie chciałbym tego... znowu 

podejrzenia, ostro no , nieufno , gra na dwie strony. To nas osłabia, a zawsze 

istnieje jakie  zagro enie, wobec którego powinni my by  silni. Rozmawiałem z 

ka dym z osobna i oczywi cie wszyscy wypieraj  si  wiedzy w jakichkolwiek 

spiskach, intrygach czy wendetach. Widz  jednak,  e staj  si  podejrzliwi. To 

przyzwyczajenie. Ka de z nich bez trudu wygrzebało zadawnione urazy, jakie 

inni mogli  ywi  wobec Caine'a, chocia  ten, likwiduj c Branda, ocalił nasze 

tyłki. To samo z Bleysem: ka dy znalazł jaki  motyw dla ka dego z pozostałych.  

      - Czyli chcesz złapa  zabójc  szybko, z powodu jego oddziaływania na 

morale?  

      - Dokładnie. Nie potrzebuj  tego dogryzania i wyszukiwania pretensji. 

Wszystko jest jeszcze dostatecznie  wie e, by my wkrótce znów mieli prawdziwe 

spiski, intrygi i wendety. Mo e ju  je mamy i jakie  drobne nieporozumienie 

doprowadzi do rozlewu krwi.  

      - A czy ty sam uwa asz,  e to kto  z pozostałych?  

      - Do diabła! Jestem taki jak oni. Odruchowo staj  si  podejrzliwy. To całkiem 

mo liwe, ale jak dot d, nie znalazłem  adnego dowodu.  

      - A kto jeszcze wchodzi w gr ?  

      Rozprostował nogi, skrzy ował je znowu i łykn ł wina.  

      - Niech to piekło pochłonie! Naszych wrogów jest legion. Ale wi kszo ci 

zabrakłoby odwagi. Wiedz , jakiej zemsty mog  oczekiwa , kiedy ich 

odnajdziemy.  

      Splótł dłonie za głow  i zacz ł si  wpatrywa  w rz dy ksi ek.  

      - Nie wiem, jak to powiedzie  - zaci ł po chwili. - Ale musz .  

      Czekałem.  

      - Mówi si ,  e to mo e Corwin - rzucił szybko. - Ja w to nie wierz .  

      - Nie - powiedziałem cicho.  

      - Mówiłem przecie ,  e nie wierz . Twój ojciec wiele dla mnie znaczy.  

      - Jak ktokolwiek mógłby w to uwierzy ?  

      - Chodziły słuchy,  e oszalał. Sam słyszałe . A je li cofn ł si  do przeszłego 

stanu umysłu, z czasów, kiedy jego stosunki z Caine'em i Bleysem nie były 

całkiem serdeczne... zreszt , z nami wszystkimi, skoro ju  o tym mowa? Tak 

wła nie mówi .  

      - Nie wierz .  

background image

 

77 

      - Chciałem ci  tylko uprzedzi ,  e słyszy si  takie plotki.  

      - Lepiej,  ebym ja ich nie słyszał.  

      - Przynajmniej ty nie zaczynaj. - Westchn ł. - Prosz . S  podenerwowani. Nie 

szukaj kłopotów.  

      Napiłem si  wina.  

      - Tak, masz racj .  

      - A teraz wysłucham twojej historii. Nie kr puj si , skomplikuj mi  ycie 

jeszcze troch  bardziej.  

      - Dobrze. Przynajmniej niczego nie zd yłem zapomnie .  

      Opowiedziałem wszystko raz jeszcze. Długo to trwało i zanim sko czyłem, za 

oknem zacz ło si   ciemnia . Przerywał mi rzadko, by wyja ni  jaki  szczegół. W 

przeciwie stwie do Billa, nie analizował poszczególnych przypadków.  

      Kiedy zako czyłem, wstał i zapalił kilka olejowych lamp. Niemal słyszałem 

jego my li.  

      - No nie - stwierdził w ko cu. - Zabiłe  mi klina z tym Lukiem. Nic wiem, co o 

nim s dzi . A ta dama z  dłem troch  mnie niepokoi. Mam wra enie,  e 

słyszałem o podobnych do niej, ale nie pami tam, przy jakiej okazji. Przypomn  

sobie. Chciałbym jednak dowiedzie  si  czego  wi cej o tym twoim projekcie 

Ghostwheel. Co  mi si  w nim nie podoba.  

      - Oczywi cie. Ale przypomniałem sobie,  e jeszcze o czym  musz  ci 

powiedzie .  

      - Co to takiego?  

      - Stre ciłem wszystko prawie tak jak wtedy, kiedy opowiadałem to Billowi. 

Całkiem niedawno, wi c teraz miałem uczucie,  e powtarzam to samo. Ale jest 

co , o czym Billowi nie wspomniałem, poniewa  wtedy nie wydało mi si  to wa ne. 

Mo e bym nawet zapomniał, gdyby nie wyszła ta sprawa ze snajperem. A potem 

przypomniałe  mi,  e Corwin znalazł kiedy  substytut prochu strzelniczego, który 

działa w Amberze.  

      - Wierz mi, wszyscy o tym pami tamy.  

      - Zapomniałem o dwóch sztukach amunicji, które mam w kieszeni. Pochodz  

z ruin tego magazynu, gdzie Melman miał pracowni .  

      - I co?  

      - Nie ma w nich prochu. Zawieraj  jaki  ró owy proszek. Nawet si  nie pali... 

to znaczy na cieniu-Ziemi.  

      Wyj łem jeden nabój.  

      - Wygl da na 30-30 - zauwa ył.  

      - Chyba tak.  

      Random wstał i poci gn ł za pleciony sznur, wisz cy przy półkach z 

ksi kami.  

      Zanim wrócił na miejsce, kto  zapukał do drzwi.  

      - Wej ! - zawołał.  

      W drzwiach stan ł młody blondyn w liberii.  

      - To było szybkie - pochwalił Random.  

      Chłopak był wyra nie zdziwiony.  

      - Nie rozumiem, wasza wysoko ...  

      - Co tu jest do rozumienia? Zadzwoniłem. Ty przyszedłe .  

background image

 

78 

      - Sire, nie pełniłem słu by na pokojach waszej wysoko ci. Przysłano mnie, 

bym powiadomił,  e kolacja jest gotowa, kiedy tylko wasza wysoko  zechce 

przyby .  

      - Aha. Powiedz im,  e zaraz b d . Musz  tylko porozmawia  z osob , któr  

wzywałem.  

      - Tak jest, panie.  

      Sługa skłonił si  i wycofał.  

      - Tak my lałem - westchn ł Bandom. - To zbyt pi kne,  eby było prawdziwe.  

      Po chwili zjawił si  inny sługa, starszy i nie tak elegancko odziany.  

      - Rolf, mógłby  zajrze  do zbrojowni i pogada  z tym, kto tam jest teraz na 

słu bie? - rzucił Random. - Niech przeszuka kolekcj  karabinów, które tam 

mamy, odk d Corwin przyniósł je na Kolvir w dniu, gdy zgin ł Eryk. Zobacz, czy 

znajdzie 30-30 w dobrym stanie. Niech go wyczy ci i przy le na gór . Teraz 

idziemy na kolacj . Bro  mo esz zostawi  tam w k cie.  

      - 30-30, Sire?  

      - Zgadza si .  

      Rolf wyszedł. Bandom wstał i przeci gn ł si . Schował nabój do kieszeni i 

wskazał mi drzwi.  

      - Chod my je .  

      -  wietny pomysł.  

      Przy stole siedziało nas o mioro: Bandom, Gerard, Flora, Bill, wezwany 

troch  wcze niej Martin, przybyły wła nie z Arden Julian, Fiona, która zjawiła 

si  tak e z jakiego  dalekiego miejsca, i ja. Benedykt miał przyjecha  rano, a 

Llewella jeszcze dzi  wieczorem.  

      Siedziałem po lewej r ce Randoma, Martin po jego prawicy. Nie widziałem go 

ju  kawał czasu i byłem ciekaw, co u niego słycha . Jednak atmosfera przy stole 

nie sprzyjała rozmowom. Gdy tylko kto  si  odezwał, wszyscy pozostali 

natychmiast patrzyli na niego z uwag  przekraczaj c  wymogi grzeczno ci. 

Uznałem to za denerwuj ce, a Random chyba równie , poniewa  wezwał Dropp  

MaPantza, nadwornego błazna, by wypełnił chwile pos pnego milczenia.  

      Z pocz tku Droppa prze ywał trudne momenty.  

      Zacz ł od  onglerki jedzeniem, które zjadał w locie, a  znikn ło bez reszty. 

Otarł usta po yczon  serwetk , po czym obraził ka de z nas po kolei. Potem 

opowiadał dowcipy, moim zdaniem bardzo zabawne.  

      Bill, który siedział po mojej lewej r ce, odezwał si  cicho:  

      - Wystarczaj co dobrze znam thari,  eby rozumie  wi kszo  tego, co mówi. 

To przecie  repertuar George'a Carlina! W jaki sposób...?  

      - Kiedy dowcipy Droppy zaczynaj  nudzi , Random wysyła go do ró nych 

lokali w Cieniu - wyja niłem. -  eby zebrał  wie y materiał. Jak rozumiem, jest 

regularnym bywalcem w Vegas. Random sam mu czasem towarzyszy,  eby 

pogra  w karty.  

      Po chwili Droppa zacz ł wywoływa  u miechy, co rozlu niło nastrój. Kiedy 

wyszedł na drinka, trwały ju  rozmowy i mo na si  było odezwa , nie staj c si  

przy tym o rodkiem uwagi. Gdy tylko to nast piło, pot ne rami  si gn ło za 

plecami Billa i klepn ło mnie. To Gerard odchylił si  na krze le do tyłu i w bok, w 

moj  stron .  

background image

 

79 

      - Merlinie - powiedział. - Przyjemnie znów ci  zobaczy . Je li nadarzy si  

okazja, chciałbym porozmawia  z tob  na osobno ci.  

      - Ch tnie - zapewniłem. - Ale zaraz po kolacji Random i ja musimy zaj  si  

pewn  spraw .  

      - Je li nadarzy si  okazja - powtórzył.  

      Kiwn łem głow .  

      Po chwili odniosłem wra enie,  e kto  próbuje si  ze mn  poł czy  przez Atut.  

      Merlinie!  

      To była Fiona. Ale przecie  siedziała za stołem naprzeciwko...  

      Wizerunek wyostrzył si , wi c odpowiedziałem:  

      - Tak?  

      Zauwa yłem,  e wpatruje si  w swoj  chusteczk . Podniosła głow  i 

u miechn ła si  do mnie. Równocze nie jej obraz trwał w moich my lach. To 

stamt d dobiegły słowa:  

      Nie chc  podnosi  głosu... z wielu powodów. Jestem pewna,  e po kolacji 

b dziesz bardzo zaj ty. Chc  tylko, by  wiedział,  e w najbli szym czasie 

mogliby my wybra  si  na spacer, popływa  łódk , przeatutowa  si  do Cabry 

albo obejrze  razem Wzorzec. Rozumiesz?  

      - Rozumiem - odparłem. - Skontaktuj  si .  

      Doskonale.  

      Kontakt został zerwany, a kiedy spojrzałem w jej stron , wpatruj c si  w 

talerz składała wła nie chusteczk .  

      Random nie zwlekał; wstał szybko zaraz po deserze,  yczył wszystkim dobrej 

nocy i wyszedł z jadalni, skin wszy na mnie i Martina.  

      Julian min ł mnie wychodz c. Próbował wygl da  nie tak złowieszczo jak 

zwykle i prawie mu si  udało.  

      - Musimy poje dzi  razem po Ardenie - powiedział. - Jak najszybciej.  

      - Dobry pomysł - odparłem. - Umówimy si  jako .  

      Wyszli my z jadalni. Flora dogoniła mnie w korytarzu. Nadal holowała za 

sob  Billa.  

      - Zajrzyj do mojego pokoju na wieczornego drinka - zaproponowała. - Zanim 

pójdziesz spa . Albo wpadnij jutro na herbat .  

      - Dzi kuj . Na pewno si  spotkamy. Kiedy dokładnie, zale y od tego, jak uło  

si  sprawy. Skin ła głow  i trafiła mnie u miechem, który w przeszło ci był 

przyczyn  licznych pojedynków i bałka skich kryzysów. Po czym odeszła, a my 

tak e.  

      - To ju  wszyscy? - zapytał Random, kiedy wchodzili my po schodach do 

biblioteki.  

      - Co masz na my li? - nie zrozumiałem.  

      - Czy wszyscy ju  zd yli si  z tob  umówi ?  

      - Na razie bez szczegółów, ale tak.  

      Roze miał si .  

      - Tak my lałem:  e nie b d  marnowa  czasu. W ten sposób zapoznasz si  z 

ich podejrzeniami. Mo esz tego wysłucha . Niewykluczone,  e kiedy  ci si  to 

przyda. Prawdopodobnie szukaj  te  sprzymierze ców, a z tob  mog  rozmawia  

bez ryzyka.  

background image

 

80 

      - Ale naprawd  chciałbym si  z nimi spotka . Fatalnie,  e musi si  to odbywa  

w taki sposób.  

      Stan li my na szczycie schodów. Random skin ł r k  i skr cili my w korytarz 

prowadz cy do biblioteki.  

      - Gdzie idziemy? - zapytał Martin.  

      Był podobny do Randoma, cho  nie taki chudy i wy szy. Mimo to nie był 

pot nym facetem.  

      - Po karabin - wyja nił Random.  

      - Aha. Po co nam?  

      - Chc  sprawdzi  amunicj , któr  przyniósł Merlin. Je li wypali, to nasze 

ywoty zyskaj  dodatkowy poziom komplikacji.  

      Weszli my do biblioteki. Nadal płon ły lampy, a w k cie stał karabin. 

Random podniósł go, wyj ł z kieszeni nabój i załadował.  

      - W porz dku. - Zastanowił si . - Na czym mo na by spróbowa ?  

      Wyszedł na korytarz i rozejrzał si .  

      - O, to si  nada.  

      Uniósł bro , wymierzył w zbroj  pod  cian  i nacisn ł spust. Rozległ si  suchy 

trzask i brz k metalu. Zbroja zadygotała.  

      - Niech to szlag! - mrukn ł Random. - Działa! Dlaczego wła nie ja, 

Jednoro cu? Miałem nadziej  na spokojne panowanie.  

      - Czy mog  spróbowa , ojcze? - zapytał Martin. - Zawsze chciałem.  

      - Czemu nie? Masz jeszcze ten drugi nabój, Merlinie?  

      - Tak. - Si gn łem do kieszeni i wyj łem dwa.  

      Podałem je Randomowi. - Jeden i tak nie powinien wystrzeli  - wyja niłem. - 

Przypadkiem schowałem go razem z tamtymi.  

      - W porz dku.  

      Random wzi ł oba naboje i załadował jeden. Podał Martinowi karabin i 

zacz ł tłumaczy  zasad  działania.  

      W dali słyszałem odgłosy alarmu.  

      - Zaraz zleci si  do nas cała gwardia pałacowa - zauwa yłem.  

      - To dobrze - stwierdził Random, gdy Martin przycisn ł kolb  do ramienia. - 

Realistyczny alarm  wiczebny jeszcze nikomu nie zaszkodził.  

      Hukn ł strzał i zbroja zadzwoniła po raz drugi.  

      Wyra nie zaskoczony Martin szybko oddał bro  Randomowi. Ten spojrzał na 

trzymany w dłoni trzeci nabój, mrukn ł "A niech tam", wsun ł go do komory i 

nie celuj c poci gn ł za spust.  

      Hukn ło po raz trzeci, potem trzasn ł rykoszet - dokładnie w chwili, gdy 

gwardzi ci stan li na szczycie schodów.  

      - Chyba po prostu nie  yłem cnotliwie - westchn ł Random.  

       

       

       

      Kiedy Raudom podzi kował gwardzistom za wła ciw  reakcj  na  wiczebny 

alarm, a ja usłyszałem pomrukiwania,  e król chyba sobie wypił, wrócili my do 

biblioteki i padło pytanie.  

      - Trzeci znalazłem w kieszeni wojskowych spodni Luke'a - odpowiedziałem, 

background image

 

81 

po czym wyja niłem okoliczno ci tego zdarzenia.  

      - Nie mog  sobie dłu ej pozwoli  na niewiedz  o Luke'u Raynardzie - 

o wiadczył Random. - Jak mo esz wytłumaczy  to, co si  stało?  

      - Budynek spłon ł - zacz łem. - Na górze mieszkał Melman, który chciał 

zło y  mnie w ofierze. Na dole mie ciła si  firma Brutus Storage Company. 

Najwyra niej przechowywali tak  amunicj . Luke potwierdził,  e znał Melmana. 

Nie miałem poj cia,  e mo e mie  tak e powi zania z Brutusem i amunicj . Ale to 

chyba nie przypadek,  e zajmowali ten sam budynek.  

      - Je li wypuszczaj  j  w takich ilo ciach,  e potrzebuj  magazynów, to 

jeste my w powa nych kłopotach - westchn ł Random. - Chc  wiedzie , kto był 

wła cicielem budynku... i wła cicielem firmy, je li to nie ta sama osoba.  

      - Ustalenie tego nie powinno by  trudne.  

      - Kogo powinienem tam wysła > - zamy lił si . Potem z u miechem pstrykn ł 

palcami. - Ju  niedługo Flora podejmie wa n  misj  dla Korony.  

      - Pomyslowe - mrukn łem.  

      Martin u miechn ł si  tak e, po czym potrz sn ł głow .  

      - Obawiam si ,  e nic z tego nie rozumiem - oznajmił. - A chciałbym.  

      - Wiesz co? - Random zwrócił si  do mnie. - Opowiedz mu wszystko, a ja 

powiadomi  Flor  o jej zadaniu. Mo e wyruszy  zaraz po pogrzebie.  

      - Dobrze.  

      Wyszedł, a ja jeszcze raz powtórzyłem cał  histori , troch  j  tylko skracaj c.  

      Mamin nie miał nowych pomysłów ani nowych informacji. Zreszt , nie 

oczekiwałem tego. Jak mi powiedział, ostatnie kilka lat sp dził w bardziej 

sielankowym otoczeniu. Odniosłem wra enie,  e od miast woli raczej wiejskie 

tereny.  

      - Merlinie - o wiadczył. - Powiniene  chyba szybciej przynie  do domu wie ci 

o całej tej aferze. Dotyczy nas wszystkich. Ciekawe, co z Dworcami Chaosu? Czy 

ten karabin tam tak e by wystrzelił? Chocia  to Caine i Bleys byli celami 

zamachowca. Nikt nie wzywał mnie do Dworców, by powiadomi  o jakich  

wypadkach. Jednak... mo e tamtych krewniaków te  nale ałoby wprowadzi  w 

cał  spraw ?  

      - Jeszcze par  dni temu wszystko wydawało si  o wiele prostsze - wyja niłem 

Martinowi. - A kiedy sytuacja zacz ła rozwija  si  szybciej, zbyt mnie pochłon ła.  

      - Ale te wszystkie lata... i zamachy na twoje  ycie...  

      - Nie biegn  do domu za ka dym razem, kiedy kto  nadepnie mi na odcisk. 

Nikt tego nie robi. Nie widziałem wtedy  adnego zwi zku.  

      Wiedziałem jednak,  e to on ma racj , a ja si  myl .  

      Na szcz cie akurat wtedy wrócił Random.  

      - Nie bardzo mogłem j  przekona ,  e to zaszczyt - poskar ył si . - Ale załatwi 

to.  

      Porozmawiałi my jcszcze o sprawach bardziej ogólnej natury, głównie o tym, 

co porabiali my przez ostatnie lata. Przypomniałem sobie,  e Random ciekaw był 

Ghostwheela, wi c wspomniałem o tym projekcie. Natychmiast zmienił temat, 

sprawiaj c wra enie,  e wolałby omówi  to ze mn  w cztery oczy. Po pewnym 

czasie Martin zacz ł ziewa , co okazało si  zara liwe. Random  yczył nam dobrej 

nocy i zadzwonił po sług , by pokazał mi mój pokój.  

background image

 

82 

      Poprosiłem Dika, który odprowadził mnie na kwater , by poszukał 

materiałów do rysowania. Po dziesi ciu minutach dostarczył wszystkiego, czego 

potrzebowałem. Droga powrotna byłaby długa i m cz ca, a ja odczuwałem 

znu enie. Dlatego usiadłem przy stole i zaez łem konstruowa  Atut tego baru w 

kłubie, gdzie wczoraj wieczorem zabrał mnie Bill. Po dwudziestu minutach 

uznałem,  e odwzorowałem wszystko jak nale y.  

      Teraz była to ju  tylko kwestia ró nicy upływu czasu, podlegaj cej pewnym 

wahaniom. Stosunek 2,5:1 pomi dzy Amberem a cieniem, gdzie ostatnio 

mieszkałem, był tylko czym  w rodzaju reguły kciuka. Całkiem mo liwe,  e ju  

si  spó niłem na spotkanie z bezimiennym włamywaczem.  

      Odło yłem na bok wszystko oprócz Atutu. Wstałem.  

      Kto  zapukał do drzwi. Kusiło mnie,  eby nie odpowiada , ale ciekawo  

zwyci yła. Przeszedłem przez pokój, odsun łem rygiel i otworzyłem. Za progiem 

stała Fiona, z włosami dła odmiany rozpuszczonymi. Miała na sobie eleganck , 

zielon  wieczorow  sukni  i niewielk  broszk  z klejnotami, doskonale 

pasuj cymi do włosów.  

      - Cze , Fi - powiedziałem. - Co ci  sprowadza?  

      - Wyczułam,  e pracujesz z pewnymi siłami - odparła. - Nie chciałam,  eby co  

si  z tob  stało, zanim zd ymy porozmawia . Mog  wej ?  

      - Oczywi cie. - Odsun łem si . - Ale spieszy mi si .  

      - Wiem. Mo e jednak b d  mogła ci pomóc.  

      - Jak? - spytałem zamykaj c drzwi.  

      Rozejrzała si  i zauwa yła sko czony przed chwil  Atut. Zasun ła rygiel i 

podeszła do stołu.  

      - Bardzo udany - pochwaliła, studiuj c moj  prac . - Wi c tam si  wybierasz? 

Gdzie to jest?  

      - To bar w takim niedu ym klubie w okolicy, sk d tu przybyłem. O dziesi tej 

czasu miejscowego mam tam spotkanie z obc  mi osob . Licz ,  e otrzymam 

informacje o tym, kto i dlaczego próbował mnie zabi , mo e dowiem si  te  

czego  o innych sprawach, które mnie niepokoj .  

      - Id  - powiedziała. - I zostaw tu Atut. W ten sposób b d  mogła patrze , co si  

dzieje, a gdyby  nagle potrzebował pomocy, potrafi  ci jej udzieli .  

      U cisn łem jej r k . Potem zaj łem pozycj  obok stołu i skoncentrowałem si .  

      Po chwili obraz nabrał gł bi i barw. Zaton łem w pojawiaj cych si  

strukturach, a wszystko zbli yło si  i rozrosło, wypieraj c bezpo rednie otoczenie. 

Poszukałem wzrokiem zegara, który jak zapami tałem, wisiał po prawej stronie 

baru... 9.48. Zd yłem niemal w ostatniej chwili.  

      Widziałem ju  klientów, słyszałem ich głosy. Rozejrzałem si  za 

najwygodniejszym do materializacji punktem. W prawym ko cu baru, koło 

zegara, nie było nikogo. Dobrze...  

      Byłem tam. Starałem si  sprawia  wra enie,  e siedz  tu przez cały czas. 

Trzech go ci spojrzało w moj  stron . U miechn łem si  i kiwn łem głow . 

Poprzedniego wieczoru Bill przedstawił mnie jednemu z m czyzn, drugiego 

widziałem, cho  nie rozmawiali my. Obaj skin li mi w odpowiedzi, co przekonało 

trzeciego,  e jestem prawdziwy. Natychmiast zaj c si  znowu siedz c  przy nim 

kobiet .  

background image

 

83 

      Po chwili podszedł barman. On te  mnie pami tał, bo zapytał, czy 

przyjechałem z Billem.  

      Wzi łem piwo i z kuflem w r ku odszedłem do najbardziej odosobnionego 

stolika. Tam siedziałem plecami do  ciany, od czasu do czasu spogl daj c na 

zegar i obserwuj c oba wej cia do sali. Gdy si  skupiłem, wyczuwałem obecno  

Fiony.  

      Dziesi ta przyszła i poszła, podobnie jak kilku go ci. Nikt si  mn  szczególnie 

nie interesował, za to moj  uwag  zwróciła pewna samotna młoda dama o 

jasnych włosach i profilu jak kamea. Na tym ko czyło si  podobie stwo, 

poniewa  kamee na ogół si  nie u miechaj , a ona to wła nie zrobiła tu  przed 

odwróceniem głowy, gdy spojrzała na mnie po raz drugi. Do licha, dlaczego 

musz  by  wpl tany w spraw   ycia i  mierci?  

      W niemal ka dej innej sytuacji wypiłbym piwo, poszedł po nast pne, 

wymienił kilka uprzejmych zda , potem zapytał, czy nie zechciałaby si  do mnie 

przysi

.  

      Wła ciwie...  

      Spojrzałem na zegar.  

      10:20.  

      Ile czasu powinienem jeszcze da  tajemniczemu głosowi? Czy po prostu 

zało y ,  e to George Hansen i  e zrezygnował ze spotkania widz c, jak si  

rozpływam?  

      Jak długo jeszcze ona tu zostanie?  

      Dyskretnie zgrzytn łem z bami. Nie rozprasza  si .  

      Studiowałem jej w sk  tali , łuki bioder, ramiona...  

      10.25.  

      Zauwa yłem,  e mam pusty kufel. Zabrałem go, by napełni  ponownie. W 

skupieniu obserwowałem, jak przybywa piany.  

      - Zauwa yłam,  e siedzi pan sam - usłyszałem jej głos. - Czeka pan na kogo ?  

      Pachniała mocno jakimi  dziwnymi perfumami.  

      - Tak - odpowiedziałem. - Ale wydaje mi si ,  e jest ju  za pó no.  

      - Mam podobny problem - wyznała, a ja zwróciłem si  w jej stron . Znów si  

u miechała. - Mogliby my czeka  razem - zako czyła.  

      - Mo e si  pani przysi dzie - zaproponowałem. - Wol  sp dzi  ten czas w pani 

towarzystwie.  

      Wzi ła swojego drinka i poszła za mn  do stolika.  

      - Mam na imi  Merle, Merle Corey - przedstawiłem si , gdy tylko usiedli my.  

      - Meg Devlin. Nie widziałam ci  tutaj.  

      - Jestem przejazdem. Rozumiem,  e ty nie?  

      Pokr ciła głow .  

      - Niestety, mieszkam w nowym osiedlu par  kilometrów st d.  

      Skin łem, jakbym wiedział, gdzie to jest.  

      - Sk d pochodzisz? - zainteresowała si .  

      - Z centrum wszech wiata - odparłem, po czym szybko dodałem: - Z San 

Francisco.  

      - Mieszkałam tam kilka lat. Czym si  zajmujesz?  

      Oparłem si  niespodziewanemu impulsowi, by powiedzie ,  e jestem 

background image

 

84 

czarodziejem. Zamiast tego opisałem moj  ostatni  prac  w Grand Design. Ona, 

jak si  dowiedziałem, była modelk  i zaopatrzeniowcem wielkiego magazynu, 

potem prowadziła butik.  

      Rzuciłem okiem na zegar. Była 10.45. Pochwyciła moje spojrzenie.  

      - Chyba oboje nas wystawiono do wiatru - zauwa yła.  

      - Prawdopodobnie - przyznałem. - Ale poczekajmy do jedenastej...  eby nikt 

nie miał pretensji.  

      - Zgoda.  

      - Jadła  ju ?  

      - Wcze niej.  

      - Jeste  głodna?  

      - Troch . Wła ciwie tak. A ty?  

      - Te . Zauwa yłem,  e ludzie co  tu zamawiali. Sprawdz .  

      Okazało si ,  e mo emy dosta  kanapki. Poprosiłem o dwie, do tego jak  

sałatk .  

      - Mam nadziej ,  e twoja randka nie przewidywała pó nej kolacji - 

powiedziałem nagle.  

      - Nie było o tym mowy. Zreszt  to niewa ne - odparla i ugryzła kawałek.  

      Min la jedenasta. Sko czyłem piwo, zjadłem kanapk  i szczerze mówi c, nie 

miałem ju  ochoty na wi cej.  

      - Przynajmniej wieczór nie okazał si  kompletn  kl sk  - o wiadczyła, zmi ła i 

odło yła serwetk .  

      Obserwowalem jej rz sy, poniewa  bylo to przyjenme zaj cie. Nie miała 

makija u, a je li nawet, to bardzo delikatny. Zamierzałem wła nie wyci gn  

r k  i przykry  jej dło  swoj , ale mnie uprzedziła.  

      - Co planowała  na dzisiejszy wieczór? - spytałem.  

      - Nic takiego. Troch  ta ca, par  drinków, mo e spacer przy ksi ycu... Takie 

głupstwa.  

      - W sali obok słysz  muzyk , Mo e przejdziemy tam?  

      - Mogliby my - odparła. - Dlaczego nie?  

      Kiedy wychodzili my, usłyszałem głos, a wła ciwie szept Fiony:  

      Merlinie. je li opu cisz scen  z Atutu znajdziesz si  poza moim zasi giem.  

      - Zaczekaj chwil  - odpowiedziałem.  

      - Słucham? - nie zrozumiała Meg.  

      - Ee... musz  i  do toalety - wyja niłem.  

      - Dobry pomysł. Ja te . Spotkamy si  tutaj, w hallu. Za par  minut.  

      Pomieszczenie było puste, ale wszedłem do kabiny na wypadek, gdyby kto  tu 

zajrzał. Wyszukałem w talii Atut Fiony i po chwili nast pił kontakt.  

      - Posłuchaj, Fi - powiedziałem. - Najwyra niej nikt ju  si  nie zjawi. Ale 

pozostała cz  wieczoru mo e jeszcze miło si  uło y . Dlaczego przy okazji 

wizyty tutaj nie mog  si  troch  zabawi ? Dzi kuj  ci za pomoc. Wróc  pó niej.  

      - Sama nie wiem. - Zawahała si . - Nie podoba mi si ,  e w takiej sytuacji 

idziesz z kim  obcym. Gdzie  tam ci gle mo e ci co  grozi .  

      - Nie grozi - zapewniłem. - Znam sposób,  eby to sprawdzi , i on nic nie 

wykazuje. Poza tym jestem prawie pewien,  e to był człowiek, którego tutaj 

poznałem, i  e zrezygnował, kiedy si  wyatutowałem. Nic mi nie b dzie.  

background image

 

85 

      - To mi si  nie podoba - powtórzyła.  

      - Jestem du ym chłopcem. Umiem o siebie zadba .  

      - Mam nadziej . Wezwij mnie natychmiast, gdyby pojawiły si  jakie  

problemy.  

      - Nie b dzie  adnych problemów. Mo esz spokojnie i  do łó ka.  

      - I wezwij mnie, kiedy zechcesz wróci . Nie przejmuj si ,  e mnie obudzisz. 

Chc  osobi cie sprowadzi  ci  do domu.  

      - Dobrze, tak zrobi . Dobranoc.  

      - B d  ostro ny.  

      - Zawsze jestem.  

      - W takim razie dobranoc.  

      Zerwała kontakt.  

      Kilka minut pó niej byli my ju  na parkiecie. Obracali my si , słuchali my i 

dotykali my. Meg miała skłonno ci do prowadzenia. Ale, do diabła, mog  

przecie  da  si  poprowadzi . Od czasu do czasu próbowałem nawet by  

ostro ny, ale nie dostrzegłem nic gro niejszego ni  gło na muzyka i nagłe 

wybuchy  miechu.  

      O wpół do dwunastej sprawdzili my w barze. Siedziało tam kilka par, ale jej 

partner si  nie zjawił, i nikt nawet nie skin ł mi głow . Powrócili my do muzyki.  

      Zajrzeli my tam znowu krótko po północy, z podobnym wynikiem. 

Usiedli my i zamówili my ostatniego drinka.  

      - No có , było warto - stwierdziła, kład c dło  w takim miejscu, bym mógł 

nakry  j  swoj . Zrobiłem to.  

      - Owszem - powiedziałem. - Szkoda,  e nie mo emy spotyka  si  cz ciej. 

Niestety, jutro musz  wyjecha .  

      - Gdzie si  wybierasz?  

      - Z powrotem do centrum wszech wiata.  

      - Szkoda - westchn ła. - Podwie  ci  gdzie ?  

      Kiwn łem głow .  

      - Tam gdzie ty jedziesz.  

      U miechn ła si  i  cisn ła mi dło .  

      - Dobrze. Je li zajrzysz do mnie, pocz stuj  ci  fili ank  dobrej kawy.  

      Sko czyli my drinki i wyszli my na parking. Po drodze przystawali my kilka 

razy,  eby si  obj . Postarałem si  nawet,  eby znowu poby  ostro nym, ale 

byli my chyha jedynymi lud mi na placu. Samochód Meg okazał si  niewielkim, 

zgrabnym czerwonym porschem z otwartym dachem.  

      - Jeste my. Chcesz poprowadzi ? - spytała.  

      - Nie. Ty prowad , a ja b d  wypatrywał je d ców bez głowy.  

      - Kogo?  

      - To pi kna noc a ja zawsze marzyłem, by mie  szofera dokładnie takiego jak 

ty.  

      Wsiedli my i ruszyli my. Szybko, oczywi cie. Jako  wydawało si  to 

naturalne. Droga była pusta, a mnie ogarn ło poczucie uniesienia. Wyci gn łem 

r k  i przywołałem z Cienia zapalone cygaro. Zaci gn łem si  kilka razy i 

odrzuciłem je, gdy z rykiem przemkn li my przez most. Przygl dałem si  

gwiazdozbiorom, które przez te osiem lat stały si  znajome. Odetchn łem gł boko 

background image

 

86 

i wolno wypu ciłem powietrze. Próbowałem przeanalizowa  swoje uczucia i 

doszedłem do wniosku,  e jestem szcz liwy. Ju  dawno si  tak nie czułem.  

      Za k p  drzew przy drodze pojawiła si  szachownica  wiateł. Minut  pó niej 

min li my zakr t i zobaczyłem,  e to niewielkie osiedle po prawej stronie szosy. 

Meg zwolniła i skr ciła w drog  dojazdow .  

      Zaparkowała na numerowanym miejscu, sk d alejk  w ród krzewów 

przeszli my do wej cia budynku. Otworzyła drzwi, min li my hall i wsiedli my 

do windy. Jazda trwała zbyt krótko, a kiedy dotarli my do jej mieszkania, 

naprawd  zrobiła kaw .  

      I bardzo dobrze. Kawa była  wietna. Siedzieli my razem i pili my j . Bardzo 

długo...  

      Jedna rzecz doprowadziła w ko cu do nast pnej.  

      Troch  pó niej znale li my si  w sypialni a nasze ubrania na krze le. 

Gratulowałem sobie,  e nie doszło do skutku spotkanie, dla którego tu wróciłem. 

Była gładka, mi kka i ciepła, i była jej odpowiednia ilo  w odpowiednich 

miejscach. Imadło kryte aksamitem, obłane miodem... zapach jej perfum...  

      O wiele pó niej le eli my w stanie tego chwilowego, spokojnego zm czenia, na 

które nie b d  marnował metafor. Gładziłem jej włosy, gdy przeci gn ła si , 

odwróciła głow  i spojrzała na mnie spod półprzymkni tych powiek.  

      - Powiesz mi co ? - spytała.  

      - Pewnie.  

      - Jak miała na imi  twoja matka?  

      Miałem uczucie,  e co  szorstkiego przetoczyło mi si  po kr gosłupie. Ale 

chciałem sprawdzi , do czego to wszystko prowadzi.  

      - Dara - powiedziałem.  

      - A ojciec?  

      - Corwin.  

      U miechn ła si .  

      - Tak my lałam - stwierdziła. - Ale musiałam wiedzie  na pewno.  

      - Czy ja te  mog  o co  zapyta ? Czy mo e to gra dla jednej osoby?  

      - Oszcz dz  ci kłopotu. Chcesz, wiedzie , dlaczego mnie to interesuje.  

      - Trafiła  w punkt.  

      - Przepraszam - szepn ła i przesun ła nog .  

      - Jak s dz , ich imiona s  dla ciebie istotne.  

      - Jeste  Merlin - oznajmiła. - Diuk Kolviru i ksi

 Chaosu.  

      - Niech to diabli! - mrukn łem. - Wydaje si ,  e wszyscy w tym cieniu mnie 

znaj . Macie jaki  klub czy co?  

      - Kto jeszcze ci  zna? - spytała natychmiast, szeroko otwieraj c oczy.  

      - Mój kumpel Luke Raynard, nie yj cy ju  Dan Martinez, prawdopodobnie 

miejscowy farmer George Hansen... i jeszcze jeden martwy, Victor Mełman. 

Czemu? Czy ich nazwiska jako  ci si  kojarz ?  

      - Tak. Ten niebezpieczny to Luke Raynard. Przywiozłam ci  tu,  eby ci  

przed nim ostrzec, je li oka esz si  wła ciw  osob .  

      - Co to znaczy "wła ciw "?  

      - Je li b dziesz tym, kim jeste : synem Dary.  

      - Wi c ostrze  mnie.  

background image

 

87 

      - Wła nie to zrobiłam. Nie ufaj mu.  

      Usiadłem i oparłem si  na poduszce.  

      - Czego on chce? Mojej kolekcji znaczków? Czeków podró nych? Mogłaby  

wytłumaczy  dokładniej?  

      - Kilka razy próbował ci  zabi , par  lat temu...  

      - Co? Jak?  

      - Za pierwszym razem była to ci arówka, która niemal ci  przejechała. Rok 

pó niej...  

      - Bogowie! Naprawd  wiesz! Podaj daty. Kiedy próbował to zrobi ?  

      - Trzydziestego kwietnia. Zawsze trzydzietego kwietnia.  

      - Dlaczego? Czy wiesz dlaczego?  

      - Nie.  

      - Cholera. Sk d si  o tym dowiedziała ?  

      - Byłam w pobli u. Patrzyłam.  

      - Czemu nic nie zrobiła ?  

      - Nie mogłam. Nie wiedziałam, który z was jest którym.  

      - Panienko, zupełnie si  pogubiłem. Kim ty jeste , do diabła, i jak  rol  grasz 

w tym wszystkim?  

      - Jak Luke, nie jestem tym, kim si  wydaj ... - zacz ła.  

      W s siednim pokoju co  ostro zabrz czało.  

      - Ojej! - j kn ła, wyskakuj c z łó ka.  

      Poszedłem za ni . Dotarłem do przedpokoju, gdy naciskała guzik pod 

niewielk  kratk .  

      - Halo - odezwała si .  

      - To ja, kochanie - usłyszałem odpowied . - Wróciłem o dzie  wcze niej. 

Wpu  mnie, dobrze? Nios  cały stos pakunków.  

      O rany!  

      Zwolniła jeden przycisk, nacisn ła drugi. Obejrzała si  na mnie.  

      - To m  - szepn ła bez tchu. - Musisz natychmiast wyj . Prosz ! Zejd  po 

schodach!  

      - Ale niczego mi jeszcze nie wytłumaczyła !  

      - Powiedziałam ju  dosy ! Błagam, nie sprawiaj kłopotów!  

      - Ju  - mrukn łem. Biegiem wróciłem do sypialni, wci gn łem spodnie i 

wsun łem buty. Skarpetki i bielizn  wepchn łem do tylnej kieszeni i narzuciłem 

koszul .  

      - To nie wszystko - powiedziałem. - Wiesz wi cej i chc  to usłysze .  

      - Tylko tego chcesz?  

      Pr dko pocałowałem j  w policzek.  

      - Nie tylko. Wróc .  

      - Nie - sprzeciwiła si . - B d  ju  inna. Spotkamy si  znowu, gdy nadejdzie 

czas.  

      Ruszyłem do drzwi.  

      - To nie wystarczy - oznajmiłem, staj c w progu.  

      - Musi.  

      - Zobaczymy.  

      Przebiegłem przez korytarz i pchn łem drzwi z tabliczk  WYJ CIE. Na 

background image

 

88 

schodach zapi łem i wcisn łem w spodnie koszul . Zatrzymałem si  na samym 

dole,  eby wło y  skarpetki. Przyczesałem palcami włosy i otworzyłem drzwi do 

hallu.  

      Nikogo w polu widzenia. To dobrze.  

      Kiedy wyszedłem z budynku i ruszyłem ulic , tu  przede mn  zahamował 

czarny sedan. Usłyszałem szum odsuwanej szyby i dostrzegłem błysk czerwieni.  

      - Wsiadaj, Merlinie - odezwał si  znajomy głos.  

      - Fiona!  

      Wsun łem si  do  rodka. Ruszyła od razu.  

      - To ona? - zapytała.  

      - Ona co? - Nie zrozumiałem.  

      - Czy była osob , z któr  miałe  si  spotka ?  

      A  do tej chwili nie przyszło mi to do głowy.  

      - Wiesz - przyznałem po chwili. - Chyba tak.  

      Skr ciła na szos  i ruszyła w kierunku, z którego tu przybyłem.  

      - Jak  gr  prowadzi? - dopytywała si  Fiona.  

      - Wiele bym dał,  eby wiedzie  - odparłem.  

      - Opowiedz mi o tym - zaproponowała. - Nie kr puj si , mo esz wyci  

niektóre partie.  

      - Dobrze - mrukn łem i zacz łem mówi .  

      Zanim sko czyłem, zatrzymali my si  na klubowym parkingu.  

      - Po co tu wrócili my? - zdziwiłem si .  

      - St d wzi łam samochód. Mo e nale e  do którego  z przyjaciół Bille. 

Pomy lałam,  e uprzejmo  nakazuje go zwróci .  

      - Skorzystała  z mojego Atutu,  eby przenie  si  do baru?  

      - Owszem. Jak tylko poszli cie ta czy . Obserwowałam was prawie godzin , 

głównie z tarasu. Mówiłam,  eby  był ostro ny.  

      - Przepraszam. Zawróciła mi w głowie.  

      - Zapomniałam,  e nie podaj  tu absyntu. Musiała mi wystarczy  mro ona 

marguerita.  

      - Za to te  przepraszam. Potem uruchomiła  samochód na drut i pojechała  za 

nami?  

      - Tak. Czekałam na parkingu przed blokiem i przez twój Atut utrzymywałam 

najbardziej peryferyjny kontakt. Gdybym wyczuła zagro enie, poszłabym za 

tob .  

      - Dzi ki. Jak peryferyjny?  

      - Nie jetem podgl daczem, je li o to ci chodzi. No dobrze, teraz oboje wiemy, 

co si  działo.  

      - Ta historia jest o wiele dłu sza ni  ostatni rozdział.  

      - Zaczekaj z ni  - przerwała. - Na razie. W tej chwili interesuje mnie tylko 

jedna sprawa: nie masz przypadkiem fotografii tego Luke'a Raynarda?  

      - Mog  mie . - Si gn łem po portfel. - Tak, chyba mam.  

      Wyci gn łem z tylnej kieszeni majtki i szukałem dalej.  

      - Dobrze,  e nie nosisz szortów - zauwa yła.  

      Znalazłem portfel i zapalilem sufitow  lampk . Kiedy przegl dałem 

zawarto , Fiona pochyliła si  i oparła mi dło  na ramieniu. Znalazłem wyra ne 

background image

 

89 

kolorowe zdj cie z pla y: Luke, ja, a obok Julia i dziewczyna imieniem Gail z 

któr  Luke wtedy chodził.  

      Poczułem, jak  ciska mi rami . Nabrała tchu.  

      - O co chodzi? - spytałem. - Znasz go?  

      Zbyt szybko pokr ciła głow .  

      - Nie, nie - zapewniła. - Nigdy w  yciu go nie widziałam.  

      - Marny z ciebie kłamca, cioteczko. Kto to jest?  

      - Nie wiem.  

      - Daj spokój. Niewiele brakowało, a na jego widok wykr ciłaby  mi r k .  

      - Nie m cz mnie.  

      - Tu chodzi o moje  ycie.  

      - Tu chodzi o co  wi cej ni  twoje  ycie.  

      - A wi c?  

      - Zostawmy to na razie.  

      - Obawiam si ,  e nie mog  si  na to zgodzi . B d  nalegał.  

      Odwrociła si  w moj  stron  i uniosła dłonie. Z wypiel gnowanych palców 

wydobyły si  smu ki dymu.  

      Frakir zacz ła pulsowa , co oznaczało,  e Fiona jest dostatecznie w ciekła, by 

uderzy , je li nie b dzie miała innego wyj cia.  

      Wykonałem ochronny gest i uznałem,  e lepiej ust pi .  

      - No dobrze. Zostawmy t  spraw  i wracajmy do domu.  

      Zgi ła palce i dym rozwiał si . Frakir znieruchomiała.  

      Fiona wyj ła z torebki zestaw Atutów i wybrała kart  Amberu.  

      - Ale pr dzej czy pó niej musisz mi powiedzie  - uprzedziłem.  

      - Pó niej - odparła. Przed nami pojawiła si  wizja Amberu.  

      To jedno zawsze podobało mi si  u Fiony: nie uznawała maskowania własnych 

uczu .  

      Zgasiłem jeszcze lampk  i wokół nas rozrósł si  Amber.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

90 

Rozdział 8

 

 

S dz ,  e moje my li podczas pogrzebów s  typowe. Jak Bloom w "Ulissesie" 

wspominam najzwyklejsze zdarzenia z  ycia zmarłego i obserwuj  ceremoni .  

      W pozostałym czasie mój umysł bł dzi.  

      Na szerokim pasie pla y u południowych zboczy Kolviru stoi niewielka 

kaplica po wi cona Jednoro cowi - jedna z kilku w całym królestwie, 

zbudowanych w miejscach, gdzie go widziano. Ta wydawała si  najbardziej 

odpowiednia na nabo e stwo  ałobne Caine'a. Tak jak Gerard, wyraził kiedy  

yczenie, by zło ono go na spoczynek w jaskiniach u stóp góry, twarz  ku morzu, 

po którym tak cz sto i długo  eglował. Przygotowano dla niego grot , a po 

nabo e stwie kondukt miał odprowadzi  go na miejsce. Był wietrzny, mglisty 

ranek i od morza wiało chłodem. Wida  było tylko kilka  agli - to statki wpływały 

lub wypływały z portu, le cego ponad dwa kilometry na zachód.  

      My l ,  e formalnie to Random powinien odprawi  nabo e stwo, poniewa  

b d c królem, automatycznie stawał si  najwy szym kapłanem. Odczytał jednak 

tylko pocz tkowe i ko cowe wersety Odej cia Ksi

t z Ksi gi Jednoro ca, po 

czym ust pił miejsca Gerardowi, jako  e z Gerardem wła nie Caine przyja nił si  

bardziej ni  z kimkolwiek innym. I tak pot ny głos Gerarda huczał w małym, 

kamiennym budynku, recytuj c długie fragmenty dotycz ce morza i zmienno ci. 

Podobno sam Dworkin spisał t  ksi g , zanim popadł w szale stwo, a pewne 

ust py pochodziły wprost od Jednoro ca. Nie wiem. Nie było mnie przy tym. 

Mówi si  te ,  e pochodzimy od Dworkim i Jednoro ca, co przywołuje na my l 

do  niezwykłe obrazy. Ale pocz tki niemal ka dej historii roztapiaj  si  w 

mitach. Kto wie? Jeszcze mnie wtedy nie było.  

      - ...I wszystkie rzeczy powracaj  do morza - mówił Gerard.  

      Rozejrzałem si . Oprócz rodziny zjawiło si  czterdzie ci czy pi dziesi t osób, 

głównie szlachta z miasta, kilku kupców, z którymi Caine si  przyja nił, 

przedstawiciele krain z przyległych cieni, gdzie Caine bywał w pa stwowych i 

osobistych sprawach, i oczywi cie Vinta Bayle.  

      Bill te  chciał by  obecny i stał teraz po mojej lewej r ce. Martin zajmował 

miejsce po prawej. Nie było Fiony ani Bleysa. Bleys nie przybyl tłumacz c si  

ran , a Fiona po prostu znikn ła. Rankiem Random nie potrafił jej odszuka . 

Julian wyszedl w połowie ceremonii, by sprawdzi  rozstawione wzdłu  brzegu 

warty. Kto  zauwa ył,  e potencjalny zamachowiec zebrałby niezłe plony, gdy tak 

wielu z nas zgromadzi si  w jednym miejscu: W rezultacie gajowi Juliana, z 

krótkimi mieczami, sztyletami i łukami albo lancami, stali w strategicznie 

wybranych punktach w całej okolicy. A od czasu do czasu słyszeli my szczekanie 

jednego z piekielnych psów, któremu natychmiast odpowiadały inne - pos pne, 

niepokoj ce odgłosy, kontrapunktuj ce fale, wiatr i refleksje o przemijaniu. 

Gdzie  ona mogla si  podzia , my lałem. Fiona... L k przed zasadzk : Czy mo e 

jej nieobecno  ma zwi zek z wczorajsz  noc ? I Benedykt... przesłał wyrazy 

alu, wspominaj c o jakiej  niespodziewanej sprawie, która uniemo liwi mu 

przybycie na czas.  

      Llewella zwyczajnie si  nie pokazała i była nieosi galna dla Atutów. Flora 

stała z przodu, nieco po lewej.  

background image

 

91 

      Wyra nie zdawała sobie spraw ,  e w ciemnych kolorach te  wygł da  licznie. 

Mo e j  krzywdz , ale sprawiała wra enie raczej zalotnej ni  pogr onej w 

zadumie.  

      Po nabo e stwie wyszli my na zewn trz. Czterech marynarzy niosło trumn , 

a my uformowali my kondukt, który miał odprowadzi  Caine'a do groty i 

sarkofagu.  

      Grupa  ołnierzy Juliana towarzyszyła nam jako zbrojna eskorta.  

      Po drodze Bill szturchn ł mnie i skin ł głow  w gór , w stron  Kolviru. 

Spojrzałem tam. Jaka  posta  w czarnym płaszczu z kapturem stała na półce w 

cieniu skalnego wyst pu. Bill przysun ł si  bli ej, bym mógł go słysze  w ród 

muzyki kobz i skrzypiec.  

      - Czy to cz  ceremonii? - zapytał.  

      - Nic o tym nie wiem - odparłem.  

      Wyszedłem z szeregu i przesun łem si  naprzód. Za około minut  powinni my 

przej  bezpo rednio pod obcym przybyszem.  

      Zrównałem si  z Randomem i chwyciłem go za rami . Obejrzał si , a ja 

wskazałem palcem w gór . Przystan ł i spojrzał, mru c oczy.  

      Praw  dłoni  si gn ł do piersi, gdzie - jak zwykle przy oficjalnych okazjach - 

wisiał Klejnot Wszechmocy.  

      Natychmiast wzmógł si  wiatr.  

      - Sta ! - krzykn ł. - Zatrzyma  kondukt! Niech nikt nie rusza si  z miejsca!  

      Posta  przesun ła si  lekko, odwracaj c głow , jak gdyby patrzyła na 

Randoma. Na niebie, niby w trickowym filmie, pojawiła si  chmura i rosła ponad 

Kolvirem. Spod palców Randoma s czył si  czerwony, pulsuj cy blask.  

      Nagle posta  spojrzała w gór , byskawicznie wsun ła r k  pod płaszcz i 

wyj ła j  zaraz, by wykona  szybki ruch, jakby co  rzucała. Mały czarny obiekt 

zawisł na moment w powietrzu i zacz ł spada .  

      - Wszyscy na ziemi ! - krzykn ł Gerard.  

      Padli my. Tylko Random nie drgn ł nawet. Stał nieruchomo i patrzył. Z 

chmury strzeliła błyskawica i uderzyła w  cian  urwiska.  

      Grom rozległ si  niemal równocze nie z eksplozj .  

      Byli my za daleko. Bomba wybuchła wysoko w powietrzu, zanim do nas 

doleciała... cho  pewnie spadłaby nam na głowy, gdyby my nie zatrzymuj c si  

przeszli pod półk . Kiedy czarne płatki przestały skaka  mi przed oczami, raz 

jeszcze spojrzałem na urwisko. Ciemna posta  znikn ła.  

      - Dostałe  go? - zwróciłem si  do Randoma.  

      Wzruszył ramionami i opu cił dło . Pulsowanie Klejnotu przygasło.  

      - Wstawa  wszyscy! - polecił. - Ko czmy ten pogrzeb.  

      Tak uczynili my. Nic wi cej si  nie zdarzyło i ceremonia potoczyła si  zgodnie 

z planem.  

      Moje my li, jak pewnie my li wszystkich obecnych, rozgrywały rodzinne 

szarady ju  wtedy, gdy trumna kryła si  w sarkofagu. Czy napastnik mógł by  

którym  z nieobecnych krewnych? A je li tak, to którym? Jakie motywy mogły 

nim powodowa ? A wia ciwie, gdzie oni teraz s ? I jakie maj  alibi? Czy w gr  

mo e wchodzi  koalicja? Czy mo e zamachowcem był kto  z zewn trz? Je li tak, 

to w jaki sposób dostał si  do naszych rezerw materiałów wybuchowych? A mo e 

background image

 

92 

je importował? Albo kto  z miejscowych odkrył wła ciw  formuł ? Je li to kto  

obcy, to sk d pochodził i jaki miał motyw? Czy by kto  z nas sprowadził tu 

zabójc ? Po co?  

      Kiedy przechodzili my obok grobu, pomy lałem przelotnie o Cainie, cho  

raczej jako elemencie łamigłówki ni  konkretnym człowieku. Nie znałem go zbyt 

dobrze. Z drugiej strony, jak mówiono mi wcze niej, nie był osob , z któr  łatwo 

si  zaprzyja ni . Twardy, cyniczny, czasem okrutny, zyskał przez lata wielu 

wrogów i chyba nawet był z tego dumny. W stosunku do mnie zawsze 

zachowywał si  przyzwoicie, cho  trzeba pami ta ,  e nigdy nie stan li my 

przeciwko sobie. Dlatego moje uczucia wobec niego nie były tak wyra nie 

okre lone, jak wobec innych krewnych. Julian był ulepiony z tej samej gliny, cho  

bardziej wygładzony. Nikt nigdy nie miał pewno ci, co ukrywa w gł bi duszy. 

Caine... szkoda,  e nie poznałem ci  lepiej. Jestem pewien,  e twoja  mier  

zubo yła mnie w sposób, jakiego si  nawet nie domy lam.  

      Wyszli my potem i ruszyli my do pałacu na pocz stunek. Zastanawiałem si  

ju  nie pierwszy raz, jak moje kłopoty wi

 si  z tutejszymi problemami. 

Poniewa  czułem,  e jako  si  wi

... Nie przeszkadzaj  mi drobne zbiegi 

okoliczno ci, ale nie ufam tym wielkim.  

      A Meg Devlin? Czy wiedziała co  tak e o tej sprawie? Całkiem mo liwe. M  

czy nie, musimy si  spotka . Ju  wkrótce. Pó niej, w wielkiej jadalni, w ród 

gwaru rozmów i brz ku sztu ców i zastawy, przyszła mi do głowy pewna 

mo liwo . Postanowiłem sprawdzi  j  natychmiast. Przeprosiwszy, opu ciłem 

chłodn  i atrakcyjn  Vint  Bayle, trzeci  córk  jakiego  drobnego szlachcica i 

najwyra niej ostatni  metres  Caine'a, i ruszyłem na koniec sali, w stron  

niewielkiej grupki otaczaj cej Randoma. Stałem tam przez kilka minut, nie 

wiedz c, jak wcisn b si  do  rodka. Na szcz cie zauwa ył mnie, od razu 

przeprosił pozostałych, zbli ył si  i złapał mnie za r kaw.  

      - Merlinie - powiedział. - Nie mam teraz czasu. Chciałem tylko, by  wiedział, 

e nie uwa am naszej rozmowy za zako czon . Musimy spotka  si  po południu 

albo wieczorem... jak tylko b d  wolny. Wi c nie znikaj nigdzie, dopóki nie 

pogadamy. Dobrze?  

      Kiwn łem głow .  

      - Jedno pytanie - powiedziałem, kiedy zacz ł si  ju  odwraca .  

      - Strzelaj.  

      - Czy jacy  Amberyci zamieszkuj  aktualnie cie  - Ziemi , z której tu 

przybyłem? Mo e agenci? Pokr cił głow .  

      - Nikogo tam nie mam i nie s dz , by miał aktualnie kto  z pozostałych. 

Owszem, utrzymuj  liczne kontakty w ró nych  rodowiskach, ale to wszystko 

miejscowi, jak Bill.  

      Zmru ył oczy.  

      - Pojawiło si  co  nowego? - spytał.  

      Przytakn łem.  

      - Powa nego?  

      - Mo liwe.  

      - Naprawd  chciałbym si  dowiedzie , ale musimy to zostawi  do naszej 

rozmowy.  

background image

 

93 

      - Rozumiem.  

      - Przy l  po ciebie - rzucił jeszcze i wrócił do swego towarzystwa.  

      Ta rozmowa rozniosła w strz py jedyne wytłumaczenie, jakie potrafiłem 

wymy li  dla Meg Devlin. Wykluczyła te  mo liwo , bym spotkał si  z ni , gdy 

tylko zdołam wymkn  si  z przyj cia.  

      Pocieszyłem si  pełnym talerzem. Po pewnym czasie w drzwiach sali stan ła 

Flora, przyjrzała si  kolejno wszystkim grupkom, po czym mijaj c je dotarła do 

okna i usiadła na parapecie obok mnie.  

      - W  aden sposób nie da si  porozmawia  z Randomem na osobno ci - 

stwierdziła.  

      - Niestety - westchn łem. - Poda  ci co  do picia albo do jedzenia?  

      - Nie teraz. Mo e mógłby  mi pomóc. Jeste  czarodziejem.  

      Nie spodobał mi si  ten wst p, ale spytałem:  

      - W czym problem?  

      - Zajrzałam do Bleysa. Chciałam spyta , czy mo e do nas zejdzie. On znikn ł.  

      - Drzwi nie były zamkni te? Tutaj zwykle nie zostawia si  otwartych.  

      - Były, od wewn trz. To znaczy,  e si  wyatutował. Włamałam si , kiedy nie 

odpowiadał. W ko cu ju  raz kto  próbował go zabi .  

      - A po co ci czarodziej?  

      - Potrafisz go odszuka ?  

      - Atuty nie zostawiaj   ladów - odparłem. - A nawet gdybym potrafił, nie 

jestem pewien, czybym si  zdecydował. Bleys wie, co robi, i wyra nie dał do 

zrozumienia,  e chce, by zostawi  go w spokoju.  

      - A je li jest zamieszany w t  spraw ? W Przeszło ci oni Caine stali po 

przeciwnych stronach barykady.  

      - Je li uczestniczy w czym  dla nas gro nym, powinna  si  cieszy ,  e znikn ł.  

      - Wi c nie mo esz pomóc... albo nie chcesz?  

      Przytakn łem.  

      - Chyba jedno i drugie. To Random powinien podj  decyzj , czy go szuka . 

Nie s dzisz?  

      - Mo e.  

      - Dopóki nie porozmawiasz z Randomem, proponuj ,  eby  zachowała te 

wiadomo ci dla siebie. Nie ma sensu wywoływa  bezowocnych spekulacji. Albo, 

je li wolisz, ja mu powiem. Mamy si  spotka  troch  pó niej.  

      - W jakiej sprawie? Oj!  

      - Nie jestem pewien - powiedziałem. - Chce mi co  powiedzie  czy zapyta  

mnie o co ...  

      Przygl dała mi si  z uwag .  

      - Nie mieli my jeszcze okazji porozmawia  - zauwa yła.  

      - Teraz rozmawiamy.  

      - Dobrze. Czy mógłby  opowiedzie  o swoich problemach w jednym z moich 

ulubionych cieni?  

      - Czemu nie?  

      Po raz kolejny zacz łem streszcza  cał  histori .  

      Miałem jednak przeczucie,  e tak e po raz ostatni. Byłem pewien,  e kiedy 

powiem Florze, wkrótce dowiedz  si  wszyscy.  

background image

 

94 

      W mojej sprawie nie dysponowała  adnymi informacjami, którymi chciałaby 

si  podzieli . Wymienili my jeszcze miejscowe ploteczki, po czym zdecydowała,  e 

jednak co  zje. Odeszła w stron  bufetu i nie wróciła.  

      Rozmawiałem te  z innymi - o Cainie i o ojcu. Nie powiedzieli niczego, o czym 

bym wcze niej nie wiedział. Przedstawiono mnie kilku osobom, których dot d nie 

znałem. Nie miałem nic lepszego do roboty, wi c nauczyłem si  na pami  masy 

imion i stopni pokrewie stwa.  

      Kiedy wreszcie go cie zacz łi si  rozchodzi , pilnowałem Randoma i 

wyszedłem w tym samym czasie co on.  

      - Pó niej - rzucił mi i odszedł z paroma lud mi, z którymi rozmawiał.  

      Wróciłem wi c do pokoju i wyci gn łem si  na łó ku.  

      Kiedy ro nie napi cie, trzeba wypoczywa , gdy tylko nadarzy si  okazja.  

      Po pewnym czasie zasn łem i  niłem... Spacerowałem po wypiel gnowanym 

pałacowym ogrodzie. Kto  był ze mn , cho  nie wiedziałem kto. Nie miało to 

znaczenia. Usłyszałem znajome wycie. Nagle gdzie  blisko rozległ si  warkot. 

Kiedy rozejrzałem si  po raz pierwszy, nie zauwa yłem niczego. I nagle pojawiły 

si : trzy wielkie, podobne do psów stwory, przypominaj ce tego, którego zabiłem 

w mieszkaniu Julii. P dziły do mnie przez ogród. Wycie trwało nadal, ale nie one 

je wydawały. Warczały tylko i  liniły si , biegn c ku mnie. Nagle u wiadomiłem 

sobie,  e ju  wiele razy  niłem ten sen, zapominaj c o nim zaraz po przebudzeniu. 

Jednak wiedza,  e to przecie  nie na jawie, nie zmniejszała uczucia zagro enia. 

Psy były coraz bli ej. Wszystkie trzy otaczał rodzaj po wiaty, bladej i 

zniekształcaj cej kontury. Gdy spogl dałem przez te aureole, nie widziałem 

ogrodu, lecz obraz lasu.  

      Skoczyły na mnie i wydawało si , ze natrafiły na niewidzialny mur. Odbiły si , 

wstały i zaatakowały znowu i raz jeszcze co  je zablokowało. Podskakiwały, 

warczały, skowyczały... i spróbowały ponownie. Czułem si  tak, jakbym stał pod 

szklanym kloszem albo w magicznym kr gu. Nie mogły si  do mnie dosta . Wtedy 

wycie zabrzmiało gło niej i przestały zwraca  na mnie uwag .  

      - O rany - powiedział Random. - Powinienem wystawi  ci rachunek za 

wyci ganie z koszmaru.  

      ...Le ałem rozbudzony w łó ku, a za oknem panowała ciemno . 

Zrozumiałem,  e Random wezwał mnie przez Atut, a kiedy nast pił kontakt, 

dostroił si  do mojego snu.  

      Ziewn łem.  

      Dzi ki, pomy lałem w odpowiedzi.  

      - Obud  si  do ko ca i mo emy porozmawia  - oznajmił.  

      - Dobrze. Gdzie jeste ?  

      - Na dole. Mały salonik zaraz przy głównym hallu. Po południowej stronie. 

Pij  kaw . Mamy ten pokój tylko dla siebie.  

      - B d  za pi  minut.  

      - Czekam.  

      Rozpłyn ł si . Usiadłem, spu ciłem nogi na podłog  i wstałem. Podszedem do 

okna, otworzyłem je na o cie  i wci gn łem do płuc rze kie powietrze jesiennego 

wieczoru. Wiosna w cieniu-Ziemi i jesie  tutaj - moje dwie ulubione pory roku. 

Nastrój powinien mi si  poprawi , powinna napłyn  otucha... Zamiast tego - czy 

background image

 

95 

to z powodu mroku, czy wspomnie  z ko cówki snu - wydało mi si ,  e słysz  

ostatni  nut  tamtego wycia. Zadr ałem i zamkn łem okno. Nasze sny zbyt cz sto 

trwaj  wraz z nami.  

      Zszedłem do wskazanej komnaty i zaj łem miejsce na sofie. Random nie 

przeszkadzał mi przez pół fili anki kawy. Dopiero wtedy powiedział:  

      - Opowiedz mi o Ghostwheełu.  

      - To rodzaj... parapsychicznego systemu kontrolnego i biblioteki.  

      Random odstawił fili ank  i przechylił głow .  

      - Mo esz wyja ni  to bardziej szczegółowo? - zapytał.  

      - Tak... po kilku latach pracy przy komputerach postawiłem hipotez ,  e 

podstawowe zasady procesu przetwarzania danych mo na z ciekawymi efektami 

wykorzysta  w miejscu, gdzie elementy konstrukcyjne komputera nie mogłyby 

funkcjonowa  - zacz łem. - Inaczej mówi c, musiałem zlokałizowa   rodowisko 

cienia, gdzie reguły operacji pozostałyby niezmiennikami, ale gdzie fizyczna 

konstrukcja, wszystkie peryferia i metody programowania byłyby całkiem innej 

natury.  

      - Hm, Merlinie - mrukn ł Random. - Nic nie rozumiem.  

      - Zaprojektowałem i zbudowałem urz dzenie do przetwarzania danych w 

cieniu, gdzie zwykły komputer nie mógłby działa  - wyja niłem. - U yłem innych 

materiałów, radykalnie innego schematu, innego  ródła zasilania. Wybrałem 

równie  miejsce, gdzie obowi zuj  inne prawa fizyczne, by moje urz dzenie 

funkcjonowało w inny sposób. Wtedy mogłem napisa  dla niego programy, 

których nie uruchomiłbym na cieniu-Ziemi, gdzie mieszkałem. Moim zdaniem 

stworzyłem w ten sposób wyj tkowe dzieło. Nazwałem je Ghnstwheelem, czyli 

Kołem Upiorów, ze wzgl du na pewne aspekty jego zewn trznego wygl du.  

      - I jest to system kontrolny i biblioteka. Jak to rozumie ?  

      - Przerzuca Cie  jak stronice ksi ki... albo tali  kart. Mo na go 

zaprogramowa  na wszystko, co chciałby  sprawdzi , a on b dzie tego pilnował. 

To miała by  niespodzianka. Mógłby , powiedzmy, wykrywa , czy który  z 

naszych potencjalnych wrogów nie mobilizuje sił, albo  ledzi  ruch sztormów 

Cienia, albo...  

      - Chwileczk ! - Uniósł dło . - Jak? W jaki sposób przegl da cienie? Jak 

działa?  

      - Najkrócej mówi c - stwierdziłem - natychmiastowo tworzy równowa nik 

zbioru Atutów, a potem...  

      - Czekaj. Wró . Jak mo na napisa  program dla tworzenia Atutów? 

My lałem,  e mo e to zrobi  tylko osoba, która przeszła inicjacj  albo Wzorca, 

albo Logrusu.  

      - Ale w tym przypadku sama maszyna nale y do tej klasy obiektów 

magicznych, co na przykład miecz taty, Grayswandir. W schemacie 

wykorzystałem clementy Wzorca.  

      - I chciałe  nim sprawi  niespodziank ?  

      - Jak tylko b dzie gotowy.  

      - To znaczy kiedy?  

      - Nie jestem pewien. Zanim programy zaczn  normalnie funkcjonowa , musi 

zgromadzi  pewn  krytyczn  ilo  danych. Zleciłem mu to jaki  czas temu, a 

background image

 

96 

ostatnio nie miałem okazji,  eby sprawdzi .  

      Random dolał sobie kawy.  

      - Nie rozumiem, w jaki sposób mógłby nam zaoszcz dzi  czasu i wysiłku - 

stwierdził po chwili. - Powiedzmy,  e jestem ciekaw czego , co dzieje si  w Cieniu. 

Mog  tam wyruszy  i zbada  spraw  albo mog  kogo  posła . A teraz, 

przypu my,  e zamiast tego wol  u y  twojej maszyny. Tez strac  czas,  eby 

dotrzc  do miejsca, gdzie j  zmontowałe .  

      - Nie - odparłem. - Przywołasz zdalny terminal.  

      - Przywołam? Terminal?  

      - Zgadza si .  

      Wyci gn łem moje amberowskie Atuty i wzi łem jeden z samego dołu. 

Przedstawiał srebrzyste koło na ciemnym tle. Podałem go Randomowi.  

      - Jak si  tego u ywa? - zapytał, z uwag  studiuj c kart .  

      - Tak samo jak wszystkich innych. Chcesz spróbowa ?  

      - Ty to zrób - polecił. - Ja popatrz .  

      - Prosz  bardzo - zgodziłem si . - Ale chocia  poleciłem mu zbiera  dane we 

wszystkich cieniach, wci  nie b dzie miał poj cia o wielu u ytecznych rzeczach.  

      - Nie chc  go wypytywa . Raczej zobaczy .  

      Uniosłem kart  i oczyma wyobra ni spojrzałem poprzez ni . Po chwili 

nast pił kontakt. Przywołałem go. Rozległ si  cichy trzask, poczułem jonizacj  

powietrza i przede mn  pojawił si   wietlisty kr g  rednicy mniej wi cej dwóch i 

pół metra.  

      - Zmniejsz wymiary terminala - poleciłem. Gdy kr g zmalał do jednej trzeciej 

poprzedniej wielko ci, rozkazałem mu si  zatrzyma . Przypominał jasn  ram  

obrazu. Od czasu do czasu przebiegały po nim iskry, a obserwowany przez 

rodek pokój falował bezustannie.  

      Random wyci gn ł r k .  

      - Nie dotykaj - powiedziałem. - Mo esz dozna  wstrz su. Nie usun łem jeszcze 

wszystkich defektów.  

      - Czy on potrafi transmitowa  energi ?  

      - Owszem, potrafi. To łatwe.  

      - Je li naka esz mu transmisj  energii...?  

      - Oczywi cie. Musi przekazywa  energi , by utrzyma  ten terminal, i poprzez 

Cie , by uruchamia  skanery.  

      - Chodzi mi o to, czy mo e spowodowa  wyładowanie z tej strony?  

      - Gdybym mu to polecił, mógłby zgromadzi  ładunek, a potem go uwolni . 

Tak.  

      - Jakie s  jego ograniczenia w tym wzgl dzie?  

      - U ywa wszystkiego, do czego ma dost p.  

      - A do czego ma dost p?  

      - Wiesz, teoretycznie do całej planety. Ale...  

      - Przypu my,  e ka esz mu pojawi  si  w pobli u kogo  w pałacu, 

zgromadzi  du y ładunek i uwolni  go. Czy mo e nast pi   miertelne pora enie?  

      - Chyba tak - przyznałem. - Nic nie przeszkadza. Ale nie to jest jego funkcj ...  

      - Merlinie, twoja niespodzianka jest rzeczywi cie niespodziank . Ale nie 

jestem pewien, czy mi si  podoba.  

background image

 

97 

      - Jest całkiem bezpieczny - zapewniłem. - Nikt nie wie, gdzie si  znajduje. Nikt 

tamt dy nie podró uje. Atut, który ci pokazałem, jest jedynym istniej cym. Nikt 

nie zdoła do niego dotrze . Zamierzałem wykona , jeszcze jedn  kart , tylko dla 

ciebie, a potem nauczy  ci  go obsługiwa , jak ju  b dzie gotowy.  

      - Musz  si  nad tym zastanowi ...  

      - Ghost, w obr bie pi ciu tysi cy zasłon Cienia wokół tego punktu... ile 

sztormów Cienia aktualnie istnieje?  

      Słowa zabrzmiały tak, jakby zostały wypowiedziane ze  rodka kr gu:  

      - Siedemna cie.  

      - Brzmiało jak...  

      - Dałem mu własny głos - wyja niłem. - Ghost, poka  nam par  widoków 

najwi kszego.  

      Obr cz wypełnił obraz chaotycznej furii.  

      - Jeszcze co  przyszło mi do głowy - oznajmił Random. - Czy on potrafi 

przerzuca  rzeczy?  

      - Pewnie. Jak zwyczajny Atut.  

      - Czy pocz tkowy rozmiar tego kr gu był wielko ci  maksymaln ?  

      - Nie. Je li chcesz, zrobimy go o wiele wi kszym. Albo mniejszym.  

      - Nie chc . Ale przypu my,  e go powi kszysz... a potem naka esz przerzuci  

ten sztorm, a przynajmniej tak  jego cz , jak  potrafi przenie ?  

      - Rany! Nie wiem. Próbowałby. Efekt byłby pewnie zbli ony do otwarcia na 

sztorm ogromnego okna.  

      - Merlinie, wył cz go. Jest niebezpieczny.  

      - Mówiłem przecie ,  e oprócz mnie nikt nie wie, gdzie go umie ciłem, a 

inaczej mo na do niego dotrze  jedynie przcz...  

      - Wiem, wiem. Powiedz, czy ka dy mógłby go uruchomi , gdyby miał 

odpowiedni  kart , albo po prostu go znalazł?  

      - W zasadzie tak. Jest niedost pny, wi c nie my tałem o kodach zabezpiecze  

dost pu.  

      - Ta maszyna, mały, mo e si  sta  przera aj c  broni . Wył cz j . Zaraz.  

      - Nie mog .  

      - Co to ma znaczy ?  

      - Ze zdalnego terminala nie da si  wykasowa  pami ci ani odł czy  zasilania. 

eby to zrobi , musiałbym tam doj .  

      - Proponuj  wi c,  eby  wyruszył jak najpr dzej. Chc ,  eby pozostał 

wył czony, dopóki nie wbudujesz w niego całej masy zabezpiecze . A nawet 

wtedy... zobaczymy. Nie ufam takiej pot dze. Zwłaszcza  e praktycznie nie mamy 

przed ni  obrony. Mo e uderzy  bez ostrze enia. O czym my lałe , kiedy 

budowałe  t  maszyn ?  

      - O przetwarzaniu danych. Posłuchaj, tylko my wiemy...  

      - Zawsze istnieje mo liwo ,  e kto  go odkryje i znajdzie sposób,  eby si  do 

niego dosta . Wiem, wiem... kochasz swoje dzieło, a ja doceniam to, co chciałe  

osi gn . Ałe on musi znikn .  

      - Nie zrobiłem niczego, co mogłoby ci  urazi . - To był mój głos, lecz dobiegał 

z wn trza kr gu.  

      Random spojrzał na niego, potem na mnie i znowu na niego.  

background image

 

98 

      - Nie o to chodzi - zwrócił si  do kr gu. - To twój potencjał mnie martwi. - 

Obejrzał si  na mnie. - Merlinie, wył cz terminal!  

      - Koniec transmisji - powiedziałem. - Zamkn  terminal.  

      Zamigotał przez chwil  i znikn ł.  

      - Przewidywałe  taki komentarz? - zapytał Random.  

      - Nie. Zaskoczył mnie.  

      - Zaczynam odczuwa  niech  do zaskakuj cych wypadków. Mo e 

rodowisko tego cienia wywołuje w nim jakie  subtelne przemiany... Znasz moje 

yczenia. Wy lij go na urlop.  

      Skłoniłem głow .  

      - Co tylko rozka esz, panie.  

      - Daj spokój. Nie rób z siebie m czennika. Po prostu załatw to.  

      - Nadal uwa am,  e wystarczy zainstalowa  kilka zabezpiecze . Nie trzeba 

likwidowa  całego projektu.  

      - Gdyby panował spokój - powiedział - mo e bym si  z tob  zgodził. Ale 

ostatnio wydarzyło si  za wiele paskudnych rzeczy, ł cznie ze snajperami, 

bombami i wszystkim, o czym mi opowiadałe . Nie potrzebuj  dodatkowych 

kłopotów.  

      Wstałem.  

      - W porz dku. Dzi kuj  za kaw . Dam ci zna , kiedy rzecz b dzie zrobiona.  

      Skin ł głow .  

      - Dobranoc, Merlinie.  

      - Dobranoc.  

      Gdy przechodziłem przez hall, przy głównym wej ciu dostrzegłem Juliana w 

zielonym szlafroku. Rozmawiał z dwójk  swoich ludzi. Na podłodze mi dzy nimi 

le ało du e, martwe zwierz . Zatrzymałem si ,  eby popatrze . To był jeden z 

tych psich stworów, o których niedawno  niłem - taki sam jak u Julii.  

      Podszedłem bli ej.  

      - Cze , Julianie. Co to jest? - spytałem, wskazuj c r k .  

      Potrz sn ł głow .  

      - Nie wiem. Ale piekielne psy niedawno zabiły w Ardenie trzy takie. 

Przeatutowałem chłopców ze  cierwem,  eby pokaza  Randomowi. Nie wiesz 

przypadkiem, gdzie go szuka ?  

      Wskazałem kciukiem przez rami .  

      - W saloniku.  

      Odszedł w tamtym kierunku. Zbli yłem si  i tr ciłem zwierz  nog . Mo e 

powinienem wróci  i powiedzie ,  e raz ju  spotkałem podobn  besti ?  

      Do diabła z tym. Nie widziałem powodu, by taka informacja miała si  okaza  

istotna.  

      Wróciłem do siebie, umyłem si  i przebrałem. Potem wpadłem do kuchni i 

załadowałem do plecaka prowiant. Nie miałem ochoty na po egnania, wi c 

zawróciłem i szerokimi schodami na tyłach zszedłem do ogrodu.  

      Mrok. Gwiazdy. Chłód. Marsz. Przeszył mnie dreszcz, gdy dotarłem do 

miejsca, gdzie we  nie pojawiły si  psy.  

       adnego wycia,  adnego warkotu. Nic. Min łem to miejsce i ruszyłem dalej, 

na tyły wypiel gnowanego ogrodu, do punktu, sk d kilka dróg prowadziło w 

background image

 

99 

bardziej naturalny pejza . Wybrałem drug  od lewej. Trasa była nieco dłu sza 

ni  inna, tak e mo liwa - zreszt , przecinały si  pó niej - ale łatwiejsza, a 

uznalem,  e noc  tego mi wła nie potrzeba. Nie znałem jeszcze dokładnie 

wszystkich trudno ci drugiego szlaku. Prawie godzin  szedłem grani  Kolviru, 

nim odnalazłem prowadz c  w dół  cie k , której szukałem. Zatrzymałem si  

wtedy, łykn łem wody i kilka minut odpoczywałem. Potem rozpocz łem zej cie. 

Bardzo trudno jest chodzi  przez Cie  na Kelvirze. Aby tego dokona , nale y 

oddali  si  dostatecznie daleko od Amberu. Zatem w tej chwili mogłem tylko i , 

co dobrze si  składało, gdy  była to dobra noc na piesze wycieczki.  

      Zszedłem ju  spory kawałek, kiedy zaja niało niebo, a ksi yc wychylił si  zza 

Kolviru i zalał  wiatłem kr t  dró k . Przyspieszyłem kroku. Zamierzałem przed 

witem dotrze  na sam dół.  

      Byłem zły na Randoma, który nie dał mi szansy, by broni  mego dzieła. Nie 

byłem jeszcze gotów, by mu o wszystkim powiedzie . Gdyby nie pogrzeb Caine'a, 

w ogóle nie wracałbym do Amberu, póki nie udoskonaliłbym maszyny. I nie 

zamierzałem nawet wspomina  o Ghostwheelu; grał jednak pewn , cho  skromn  

rol  w tajemniczych wydarzeniach dziej cych si  wokół mnie, wi c Random 

spytał o niego, by zyska  pełny wgl d w spraw . No dobrze. Nie spodobało mu si  

to, co zobaczył, ale demonstracja była przedwczesna. Je li, zgodnie z rozkazem, 

wył cz  teraz Ghostwheela, na marne pójdzie cała praca, która trwa ju  od 

pewnego czasu. Ghostwheel wci  realizował faz  autoedukacji i skanowania 

Cienia. I tak powinienem go sprawdzi , zobaczy , jak mu idzie, i poprawi  

wszelkie widoczne bł dy, jakie znalazły si  w systemie.  

      My lałem o tym, schodz c coraz bardziej strom  i kr t   cie k  po zachodnim 

stoku Kolviru. Random nie kazał mi przecie  wykasowa  wszystkiego, co udało 

si  zebra  do tej pory. Kazał po prostu wył czy  urz dzenie. Je li popatrze  na to 

tak, jak wolałem na to patrze , sam miałem zdecydowa , jakie podj   rodki.  

      Uznałem,  e mog  najpierw sprawdzi  i przejrze  funkcje systemu i 

skorygowa  programy, a  b d  pewien,  e wszystko działa poprawnie. Potem, 

przed wył czeniem, przerzuc  jeszcze dane na bardziej trwały no nik. Wtedy nic 

nie ulegnie zniszczeniu. Pami  pozostanie sprawna, gdy przyjdzie czas, by znów 

uaktywni  funkcje.  

      Mo e...  

      A gdybym zrobił wszystko co trzeba, by przygotowa  Ghostwheela, w tym 

zainstałował kilka - moim zdaniem zb dnych - zabezpiecze ,  eby uspokoi  

Randoma?  

      Wtedy, my lałem sobie, poł cz  si  z Randomem, poka  mu wszystko i 

zapytam, czy teraz jest zadowolony. Je li nie, zawsze; mog  odł czy  zasilanie. 

Ale mo e zmieni decyzj . Warto pomy le ...  

      Odgrywałem w wyobra ni mo liwe wersje rozmowy z Randomem, póki 

ksi yc nie odpłyn ł na lewo. Dotarłem ju  do połowy wysoko ci Kolviru i droga 

była coraz łatwiejsza. Wyczuwałem zmniejszon  nieco moc Wzorca. Kilka razy 

zatrzymywałem si ,  eby łykn  troch  wody, a raz zjadłem kanapk . Im wi cej o 

tym my lałem, tym bardziej byłem przekonany,  e Random tylko si  rozzło ci i 

prawdopodobnie nawet nie zechce mnie słucha . Z drugiej strony, sam te  byłem 

zły. Ale czekała mnie długa droga i niewiele skrótów. B dzie mnóstwo czasu,  eby 

background image

 

100 

si  zastanowi .  

      Niebo ju  poja niało, gdy min łem ostatnie kamieniste zbocze i trafiłem na 

szeroki trakt u stóp Kolviru. Prowadził na północny zachód. Spojrzałem na k p  

drzew po drugiej stronie drogi. To wysokie było doskonałym znakiem 

orientacyjnym...  

      Z o lepiaj cym błyskiem, sykiem i hukiem gromu jak wybuch bomby, 

błyskawica rozszczepiła drzewo niecałe sto metrów przede mn . Zasłoniłem 

twarz, lecz jeszcze przez kilka sekund słyszałem trzeszczenie drewna i echo 

eksplozji.  

      A potem rozległ si  glos:  

      - Wracaj!  

      Uznałem,  e to ja jestem tematem tego konwersacyjnego gambitu.  

      - Mo e to przedyskutujemy? - zaproponowałem.  

      Nie było odpowiedzi.  

      Wyci gn łem si  w płytkim zagł bieniu przy trakcie, potem przeczołgałem 

kilka długo ci ciała do punktu, gdzie miałem lepsz  osłon . Nasłuchiwałem i 

obserwowałem w nadziei,  e ten, kto wyci ł taki numer, w jaki  sposób zdradzi 

swoj  pozycj .  

      Nic si  nie stało, cho  przez pół minuty studiowałem zagajnik i fragment 

zbocza, z którego zszedłem. Ich blisko  nasun ła mi pewien pomysł.  

      Przywołałem wizerunek Logrusu i dwie jego linie stały si  moimi ramionami. 

Wyci gn łem je nie poprzez Cie , ale w gór , gdzie solidnych rozmiarów głaz 

spoczywał ponad cał  mas  innych.  

      Pochwyciłem go i szarpn łem. Był za ci ki, by od razu go przechyli , wi c 

zacz łem kołysa . Z pocz tku wolno, po chwili osi gn łem graniczne wychylenie i 

głaz run ł, str caj c mał  lawin . Wycofałem si , gdy kamienie podskakuj c 

run ły w dół. Grunt p kł, gdy uderzyły z du  szybko ci , i całe kamieniste pole 

st kn ło, trzasn ło i zacz ło si  zsuwa .  

      Odczołguj c si  w tył czułem wibracj  gruntu. Nie planowałem niczego tak 

spektakularnego. Głazy spadały, toczyły si  i wpadały do zagajnika. Widziałem, 

jak kołysz  si  drzewa; kilka nawet upadło. Słyszałem chrz sty, zgrzyty i trzaski 

p kaj cego drewna. Kiedy, jak mi si  wydawało, nast pił koniec, odczekałem 

jeszcze pół minuty. W powietrzu kr yły tumany kurzu, a połowa zagajnika 

le ała na ziemi.  

      Dopiero wtedy wstałem i wszedłem mi dzy drzewa. Frakir zwisała mi z lewej 

r ki.  

      Dokładnie przeszukałem teren, ale nie znalazłem nikogo. Ostro nie wspi łem 

si  na złamany pie .  

      - Powtarzam: mo e podyskutujemy? - zawołałem.  

      Cisza.  

      - W porz dku. Jak chcesz - mrukn łem i skierowałem si  na północ, do 

Ardenu.  

      Przemierzaj c pradawny las słyszałem parskanie koni. Je li kto  za mn  

jechał, nie próbował mnie do cign . Prawdopodobnie przechodziłem w pobli u 

jednego z patroli Juliana,  

      Nie miało to znaczenia. Wkrótce odnalazłem  cie k  i rozpocz łem niewielkie 

background image

 

101 

zmiany, przenosz ce mnie dalej i dalej od nich.  

      Ja niejszy odcie  kory, bardziej  ółty ni  br zowy, i ni sze drzewa... Mniej 

przerw w li ciastym dachu... Niezwykłe wołanie ptaka, dziwny grzyb... Z wolna 

zmieniał si  wygl d lasu. Przeskoki te  były łatwiejsze w miar , jak oddalałem si  

od Amberu. Zacz łem spotyka  zalane sło cem ł ki. Niebo przybrało ja niejsz  

barw ... Drzewa były zielone, w wi kszo ci młode p dy...  

      Ruszyłem lekkim biegiem.  

      Masy chmur pojawiły si  w polu widzenia, g bczasta gleba była twardsza, 

bardziej sucha... Przyspieszyłem, zbiegaj c w dół. Wsz dzie rosła trawa. Drzewa 

zebrane w k py jak wyspy w rozkołysanym morzu jasnych traw. Wzrok si gał 

dalej. Po prawej stronie migotliwa zasłona z paciorków: deszcz. Nadbiegł huk 

gromu, cho  na mej drodze wci   wieciło sło ce. Gi boko zaci gn łem si  

czystym, wilgotnym powietrzem i pobiegłem dalej.  

      Trawy znikn ły, szczeliny poci ły grunt, poczerniało niebo... Wody p dziły 

wokół przez kaniony i w wozy... Całe strumienie spływały z góry na skalist  

gleb ...  

      Zacz łem si   lizga . Za ka dym razem, kiedy sie podnosiłem, przeklinałem 

swoj  nadgorliwo  w dokonywaniu przemian.  

      Chmury rozst piły si  niby teatralna kurtyna, odsłaniaj c cytrynowe sło ce, z 

łososiowego nieba lej ce w dół ciepło i blask. Grom ucichł w pół grzmotu i zbudził 

si  wiatr...  

      Wspi łem si  na wzgórze i spojrzałem na ruiny wioski, dawno ju  

opuszczonej i zaro ni tej zielskiem; dziwne wzgórki wyrastały wzdłu  głównej 

ulicy.  

      Min łem j  pod niebem barwy dachówek, ostro nie przeszedłem pokryty 

lodem staw, a twarze zamarzni tych topielców spogl dały niewidz cymi oczami 

we wszystkie strony...  

      Niebo przecinały pasma sadzy,  nieg był twardy, a mój oddech parował, gdy 

wkroczyłem do szkieletowego lasu, gdzie na gał ziach przysiadły przemarzni te 

ptaki: litografia.  

      Ze lizg w dół, upadek, zsuwam si  w roztopy i wiosn ... Znowu ruch wokół 

mnie... Błotnisty grunt i k py zieleni... Niezwykłe samochody na dalekiej szosie... 

Wysypisko, cuchn ce, ociekaj ce, rdzewiej ce i dymi ce... Szukam drogi w ród 

hektarów  mieci... Przebiegaj  szczury...  

      Dalej... Szybsze przemiany, gł bszy oddech... Linia horyzontu pod czapk  

smogu... Dno delty... Brzeg morza... Przy drodze złociste kolumny... Jeziora... 

Brunatne trawy pod zielonym niebem... Zwalniam... Faluj ce trawy, rzeka i 

jezioro... Wolniej... Bryza i trawy niby morze... R kawem ocieram czoło... 

Wci gam powietrze... Id ...  

      Normalnym krokiem wszedłem na pole. Wolałem odpocz  w okolicy 

podobnej do tej, gdzie nic nie przesłaniało mi widoku. Wiatr szumiał cicho, 

poruszaj c  d błami traw. Najbli sze jezioro miało ciemnocytrynowy kolor, a 

powietrze pachniało słodko.  

      Zdawało mi si ,  e po prawej stronie dostrzegłem krótki rozbłysk  wiatła, lecz 

kiedy spojrzałem, nie zauwa yłem niczego niezwykłego. Po chwili byłem pewien, 

e słysz  daleki t tent kopyt. Ale znowu niczego nie zobaczyłem. Z cieniami 

background image

 

102 

zawsze s  takie problemy.  

      Człowiek nie wie, co tu jest naturalne, i nigdy nie ma pewno ci, na co 

powinien uwa a .  

      Min ło kilka minut i wyczułem to, zanim cokolwiek zauwa yłem.  

      Dym.  

      W chwil  pó niej strzeliły płomienie. Długa linia ognia przeci ła mi drog .  

      I znowu rozległ si  głos:  

      - Kazałem ci zawróci !  

      Wiatr wiał od strony po aru i p dził ku mnie płomienie. Odwróciłem si  by 

ucieka , i zobaczyłem,  e po bokach ju  mnie wyprzedzaj . Trzeba czasu, by 

wytworzy  stan umysłu odpowiedni dla zmiany cienia, a ja straciłem 

koncentracj . Nie wierzyłem, bym zd ył skupi  si  na nowo.  

      Ruszyłem biegiem.  

      Linia ognia wyginała si  przede mn , jakby zakre laj c wielkie koło. Nie 

zatrzymałem si , by podziwia  precyzj  rysunku, gdy  czułem ju   ar, a dym słał 

si  coraz g ciej. W ród trzasku płomieni wci  słyszałem t tent kopyt.  

      Jednak oczy zaczynały łzawi , a kł by dymu dodatkowo utrudniały widzenie. 

Jak poprzednio, nie dostrzegłem  adnych  ladów osoby, która zastawiła t  

pułapk . Tak, z cał  pewno ci  ziemia dr ała od biegu kopytnego zwierz cia, 

zmierzaj cego w moj  stron . Kr g si  domykał; płomienie strzeliły wy ej i 

zbli yły si . Gdy ko  z je d cem przebili ognist  zasłon , nie byłem pewien, czy 

nie nadci ga nowe zagro enie. Je dziec  ci gn ł wodze, ale ko  - kasztan - nie był 

zachwycony blisko ci  płomieni. Odsłaniał z by, gryzł u dzienic , kilka razy 

próbował stan  d ba.  

      - Szybko! Za mnie! - krzykn ł je dziec, a ja podbiegłem i wskoczyłem na 

grzbiet wierzchowca. Je d cem była ciemnowłosa kobieta. Tylko przelotnie 

spojrzałem na jej twarz. Zdołała wykr ci  w stron , z której przybyła, i 

potrz sn ła uzd . Kasztan pobiegł, lecz nagle stan ł d ba. Udało mi si  nie spa . 

Kiedy przednie kopyta dotkn ły ziemi, zwierz  zawróciło i pognało w stron  

wiatła. Skr cił znowu, gdy był ju  prawie w ogniu.  

      - Przekle stwo! - usłyszałem gos kobiety, gor czkowo szarpi cej wodze.  

      Ko  skr cił znowu, r c gło no. Z pyska kapała mu krwawa piana. Kr g si  

zamkn ł, buchał g sty dym, a linia ognia była ju  bardzo blisko. W  aden sposób 

nie mogłem pomóc. Par  razy uderzyłem tylko pi tami, gdy ko  znów ruszył 

prosto.  

      Wpadł w ogie  po lewej stronie. Wył niemal. Nie wiedziałem, jak szeroki jest 

w tym miejscu pas płomieni, ale  ar parzył mi stopy i czułem zapach palonych 

włosów. A potem bestia znowu stan ła d ba, je dziec krzyczał, a ja nie mogłem 

ju  utrzyma  si  na grzbiecie. Zsun łem si  w chwili, gdy przebili my barier  

ognia, i run łem na wypalon , dymi c  ziemi , gdzie przeszedł ju  po ar.  

      Wznosz c chmur  popiołu upadłem mi dzy czarne, gor ce grudy. 

Przetoczyłem si  w lewo, zakaszlałem i mocno zacisn łem powieki.  

      Usłyszałem krzyk kobiety i wstałem niepewnie, przecieraj c oczy. Zd yłem 

dostrzec,  e kasztan si  podnosi.  

      Najwyra niej upadł przygniataj c je d ca. Odbiegł natychmiast i znikn ł w 

chmurze dymu, a kobieta le ała nieruchomo. Podbiegłem do niej, zdusiłem iskry 

background image

 

103 

na sukni, sprawdziłem oddech i t tno. Otworzyła oczy.  

      - Kr gosłup... p kni ty... chyba - wykrztusiła. - Nic... nie... czuj ... Uciekaj... 

je li zdołasz... Zostaw mnie. I tak umr .  

      - Nie ma mowy. Ale musz  ci  przenie . O ile pami tam, tu w pobli u jest 

jezioro.  

      Odwi załem od pasa zwini ty płaszcz i rozło yłem go na ziemi. Potem, jak 

najostro niej, przesun łem j , owin łem, by chroni  przed ogniem, i poci gn łem 

we wła ciwym - miałem nadziej  - kierunku. Przesuwali my si  przez zmienn  

szachownic  płomieni i dymu. Paliło mnie w gardle, oczy łzawiły bez przerwy, a 

spodnie zaj ły si  ju  ogniem, gdy wreszcie zrobiłem krok do tyłu i poczułem,  e 

stopa zapada si  w błoto. Szedłem dalej.  

      W ko cu stałem w wodzie po piersi i podtrzymywałem j . Pochyliłem si  i 

odsun łem z jej twarzy brzeg płaszcza.  

      Miała otwarte oczy, ale puste spojrzenie. Nie poruszała si . Zanim jednak 

zd yłem sprawdzi  puls, wydała  wiszcz cy j k, a potem wymówiła moje imi .  

      - Merlinie - wyszeptała chrapliwie. - Przepraszam...  

      - Pomogła  mi, a ja nie zdołałem ci pomóc - odpowiedziałem. - To ja 

przepraszam.  

      - Przepraszam...  e nie wytrwałam... dłu ej... - mówiła dalej. - Nie radz  

sobie... z ko mi. Oni...  cigaj  ci .  

      - Kto? - spytałem.  

      - Przynajmniej... odwołał... psy. Ale ten... pozar... jest kogo ... innego. Nie 

wiem... czyj.  

      - Nie rozumiem, o czym mówisz.  

      Zwil yłem jej policzki wod . Pod sadz  i przypalonymi włosami trudno było 

oceni  wygl d.  

      - Kto ... za... tob ... - szepn ła. Głos był coraz słabszy. - Kto ... z przodu... 

tak e. Nie... wiedziałam... o tym... drugim... Przepraszam.  

      - Kto? - zapytałem po raz drugi. - I kim ty jeste ? Sk d mnie znasz? 

Dlaczego...  

      U miechn ła si  słabo.  

      - ...spa  z tob . Teraz nie mog . Odchodz ... Zamkn ła oczy.  

      - Nie! - krzykn łem.  

      Ze skurczon  twarz  po raz ostatni nabrała tchu. I wypu ciła go, by szepn  

jeszcze:  

      - Pozwól mi... tutaj... zaton .  egnaj...  

      Obłok dymu przesłonił jej twarz. Wstrzymałem oddech i zamkn łem oczy, 

gdy  nadpływało go wi cej.  

      Kiedy powietrze si  oczy ciło, zbadałem j . Ustał oddech, zanikł puls, zamarło 

serce. Wokół nie było nawet skrawka ziemi, która by nie płon ła lub nie była 

mokradlem, gdzie mógłbym chocia  spróbowa  reanimacji. Umarła. Wiedziała, 

e umiera.  

      Starannie owin łem j  płaszczem, zmieniaj c go w całun. Na ko cu zakryłem 

twarz. Sczepiłem wszystko klamr , któr  zwykle spinałem okrycie pod szyj . 

Potem zacz łem brn  na gł bsz  wod . "Pozwól mi tutaj zaton ". Umarli 

czasem ton  szybko, a czasem unosz  si  na powierzchni...  

background image

 

104 

      -  egnaj, pani - powiedziałem. - Szkoda,  e nie poznałem twego imienia. 

Dzi kuj  ci raz jeszcze. Pu ciłem j . Zamkn ły si  wody i znikn ła. Po pewnym 

czasie odwróciłem wzrok, a potem odszedłem. Zbyt wiele pyta  i  adnych 

odpowiedzi.  

      Gdzie  w oddali r ał oszalały ko ...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

105 

Rozdział 9

 

 

Kilka godzin i wiele cieni pó niej znów zatrzymałem si  na odpoczynek w 

miejscu pod jasnym niebem i bez drewna w pobli u. Wzi łem k piel w płytkim 

strumieniu, a potem  ci gn łem z Cienia  wie e ubranie. Czysty i suchy, usiadłem 

na brzegu i przygotowałem sobie posiłek.  

      Miałem wra enie,  e ka dy dzie  jest teraz trzydziestym kwietnia. Wydawało 

si ,  e zna mnie ka dy, kogo spotykam, i  e ka dy rozgrywa tu jak  

skomplikowan  podwójn  gr . Ludzie wokół mnie gin li, a katastrofy stały si  

czym  zwyczajnym. Czułem si  jak posta  z gry wideo. Co b dzie dalej? Deszcz 

meteorów?  

      Musiało istnie  jakie  wytłumaczenie. Ta bezimienna dama, która oddała 

ycie, by wyci gn  mnie z ognia, powiedziała,  e kto  mnie  ciga i kto  jest 

przede mn . Co to mogło oznacza ? Czy powinienem zaczeka , a  prze ladowca 

mnie dogoni, a potem po prostu go, j  albo je zapyta? A mo e jak najpr dzej 

pod a  naprzód w nadziei,  e do cign  drugiego przeciwnika i tam si  czego  

dowiem? Czy obaj udzieliliby tej samej odpowiedzi? Czy w gr  wchodziły raczej 

dwie zupełnie ró ne? Mo e pojedynek dałby któremu  satysfakcj ? Stan łbym do 

walki. Albo łapówka. Zapłaciłbym. Chciałem tyłko odpowiedzi, a po niej 

odrobiny spokoju i ciszy. Parskn łem. To brzmiało jak definicja  mierci... cho  

tej cz ci z odpowiedzi  wcale nie byłem pewien.  

      - Szlag by to - o wiadczyłem, nie zwracaj c si  do nikogo konkretnego, i 

cisn łem do wody kamie .  

      Wstałem i przeszedłem przez strumie . Na drugim brzegu, na piasku, 

wypisane było słowo: WRACAJ!  

      Nadepn łem na nie i ruszyłem biegiem.  

       wiat zawirował, kiedy pochwyciłem cienie. Znikn ła ro linno . Kamienie 

wyrosły w głazy, ja niej ce, roziskrzone...  

      Przebiegłem dolin  graniastosłupów pod przytłaczaj cym, purpurowym 

niebem... Wiatr pomi dzy t czowymi skałami  piewa eolsk  pie ...  

      Szkwały szarpi  ubraniem... W górze purpura zmienia si  w lawend ... Ostre 

krzyki w ród smug d wi ku... Trzeszczy ziemia... Szybciej. Jestem olbrzymem. 

Ten sam pejza , tym razem niesko czenie mały... Jak cyklop, mia d  stopami 

l ni ce głazy... Pył t cz na moich butach, kł bki chmur wokół ramion...  

      Atmosfera g stnieje, staje si  niemal ciekła i zielona... Wiruje... Zwalniam 

mimo wysiłków... Unosz  si  w niej... Przepływaj  zamki niby akwaria... Lec  ku 

mnie podobne do  wietlików jasne pociski... Nic nie czuj ...  

      Ziele  w bł kit... Rzadsza, coraz rzadsza... Niebieski dym i powietrze jak 

kadzidło... Echa miliona niewidzialnych gongów bij cych nieprzerwanie... 

Zaciskam z by... Szybciej.  

      Bł kit w ró  przeszywany iskrami... J zyk płomienia... Nast pny... Zimne 

ognie ta cz  przede mn  jak wodorosty... Wy ej, wci  wy ej...  ciany ognia 

ł cz  si  z trzaskiem...  

      Czyje  kroki za plecami.  

      Nie ogl daj si . Przeskok.  

      Niebo rozci te w pół mkn c  komet  sło ca... Przebiega i znika... Znowu. 

background image

 

106 

Znowu. "Trzy dni w ci gu trzech uderze  serca... Wdycham wonne powietrze... 

Wiruj  płomienie, opadaj  ku purpurowej ziemi... Kryształ na uiebie... P dz  

szlakiem błyszcz cej rzeki przez pole g bczastych grzybów barwy krwi... 

Zarodniki zmieniaj  si  w klejnoty, padaj  jak pociski...  

      Noc na spi owej równinie, kroki odbijaj  si  echem ku wieczno ci... Brz cz  

ro liny podobne do maszyn z pokr tłami, metalowe kwiaty kryj  si  w metalowe 

d bła,  d bła w konsole... Brz k, brz k, westchnienie...  

      Czy to tylko echo za moimi plecami? Odwracam si  jeden raz.  

      Czy to mroczna posta  skryła si  za drzewem podobnym do wiatraka? Czy 

tylko cienie ta cz  w moich cieniozmiennych oczach?  

      Naprzód. Przez szkło i papier  cierny, pomara czowy lód, pejza  białego 

ciała... Nie ma sło ca, jedynie blada po wiata... Nie ma ziemi... Tylko w skie 

mosty i wyspy w powietrzu...  wiat jest matryc  kryształu...  

      W gór , w dół, dookoła... Przez otwór w powietrzu i przez klap ...  

      Ze lizg... Na kobaltow  pla  nad nieruchomym, miedzianym morzem... 

Bezgwiezdny zmierzch... Wsz dzie delikatne l nienie... Martwo; martwa okolica... 

Bł kitne skały... Sp kane pos gi nieludzkich istot... Bezruch... Stop.  

      Wykre liłem magiczny kr g i obdarzyłem go mocami Chaosu. W samym 

rodku roz cieliłem swój nowy płaszcz, wyci gn łem si  i zasn łem.  niło mi si , 

e wezbrane wody zmyły cz  kr gu i  e zielony łuskowaty stwór o fioletowej 

sier ci i ostrych z bach wypełzł z morza i podczołgał si  do mnie, by wyssa  mi 

krew.  

      Kiedy si  obudziłem, zobaczyłem przerwany kr g i zielonego, łuskowatego 

stwora o fioletowej sier ci i ostrych z bach. Le ał martwy na pla y pi  metrów 

ode mnie, z Frakir zaci ni t  na szyi, w ród zdeptanego dookoła piasku. 

Musiałem naprawd  gł boko zasn .  

      Zabrałem mój sznur dusiciela i przekroczyłem kolejny most ponad 

niesko czono ci .  

      Na kolejnym etapie podró y niemal mnie pochwyciła nagła powód , kiedy 

pierwszy raz przystan łem, by odpocz . Nie dałem si  zaskoczy  i utrzymuj c 

dostateczn  odległo , zd yłem z przeskokiem. Otrzymałem kolejne ostrze enie, 

wypisane płon cymi literami na zboczu obsydianowej góry. Sugerowało, bym 

zrezygnował, wycofał si , wrócił do domu. Moje wykrzyczane zaproszenie na 

konferencj  zostało zignorowane.  

      Pod ałem wci  dalej, a  znowu nadszedł czas na sen. Rozbiłem obóz w 

Poczerniałych Ziemiach - nieruchomych, szarych, zat chłych i mglistych. 

Znalazłem łatw  do obrony rozpadlin , osłoniłem j  przed magi  i zasn łem.  

      Pó niej - nie jestem pewien, o ile pó niej - pulsowanie Frakir na r ku wyrwało 

mnie ze snu bez marze .  

      Rozbudziłem si  natychmiast i zacz łem zastanawia , co było powodem. Nic 

nie słyszałem, w moim ograniczonym polu widzenia nie dostrzegłem niczego 

podejrzanego. Lecz je li Frakir ostrzega, to cho  nie jest w stu procentach 

doskonała, zawsze ma jaki  powód.  

      Czekaj c na wyja nienie, przywołałem wizerunek Logrusu. Kiedy pojawił si  

w całej pełni, jak w r kawic  wsun łem w niego r k  i si gn łem...  

      Rzadko nosz  ze sob  kling  dłu sz  ni   rednich rozmiarów sztylet. To 

background image

 

107 

strasznie niewygodne, taszczy  wisz cy u boku metr stali, który obija si  o nogi, 

czepia krzaków, a czasem mo na si  o niego potkn . Mój ojciec i wi kszo  

krewnych w Amberze i w Dworcach u ywa ci kiej, niezgrabnej broni, ale s  

chyba ulepieni z twardszej ni  ja gliny. Zreszt , w zasadzie nie mam nic 

przeciwko mieczom. Uwielbiam szermierk  i długo trenowałem, by si  nimi 

posługiwa . Po prostu uwa am,  e noszenie czego  takiego to tylko kłopot. Po 

pewnym czasie pas ociera mi biodro. Normalnie wol  raczej Frakir i 

improwizacj . Jednak e...  

      Skłonny byłem przyzna ,  e nadeszła odpowiednia chwila, by chwyci  w r k  

miecz. Gdzie  z przodu po lewej stronie usłyszałem bowiem,  e co  sapie jak 

miech, prycha i gramoli si .  

      Si gn łem w Cie , szukaj c miecza. Coraz dalej i dalej...  

      Niech to! Daleko odszedłem od cywilizacji u ywaj cych metalu, o 

odpowiedniej anatomii i we wła ciwej fazie historycznego rozwoju.  

      Szukałem nadal; pot zrosił mi czoło. Daleko, bardzo daleko. A d wi ki były 

coraz bli sze, gło niejsze, szybsze...  

      Rozległ si  grzechot, tupanie, parskanie. Potem ryk.  

      Kontakt!  

      Poczułem w dłoni r koje  miecza. Chwyci  i przywoła ! Wezwałem go; 

pchn ł mnie na  cian  energi  swej materializacji. Dopiero po chwili zdołałem 

wyrwa  go z pochwy, w której wci  tkwił. I wła nie w tej chwili na zewn trz 

wszystko ucichło.  

      Odczekałem dziesi  sekund. Pi tna cie. Pół minuty...  

      Nic.  

      Wytarłem dło  o spodnie. Wci  nasłuchiwałem. Wreszcie ruszyłem do 

przodu. Przed szczelin  nie było nic prócz rzadkiej mgły. A kiedy otworzył si  

widok na boki, nadal nie było na co patrze .  

      Jeszcze krok...  

      Nic.  

      Nast pny.  

      Stałem na samym progu. Wychyliłem si  szybko i spojrzałem w obie strony.  

      Tak. Z lewej strony co  było: ciemne, niskie, cz ciowo przesłoni te mgł . 

Przyczajone? Gotowe, by na mnie skoczy ?  

      Czymkolwiek to było, nie poruszało si  i zachowywało całkowite milczenie. Ja 

równie . Po chwili dostrzegłem nast pn  zbli on  kształtem ciemn  plam ... i 

mo e jeszcze trzeci , troch  z tyłu.  adna z nich nie wykazywała skłonno ci do 

wydawania takiego piekielnego hałasu, jaki słyszałem jeszcze przed chwil .  

      Obserwowałem uwa nie.  

      Min ło kilka minut, nim zdecydowałem si  wyj  na zewn trz. Mój ruch nie 

wywołał  adnej reakcji. Zrobiłem jeszcze krok i znieruchomiałem. Potem 

nast pny. Wreszcie, bardzo powoli, zbli yłem sig do pierwszej bryły. Paskudny 

stwór, pokryty łusk  o barwie wyschni tej krwi... Kilkaset kilogramów długiego, 

kr tego cielska... Wielkie z biska, co zauwa yłem, gdy czubkiem miecza 

otworzyłem mu paszcz . Wiedziałem,  e mog  to zrobi  bez ryzyka, poniewa  

głowa bestii była niemal całkowicie odr bana od reszty ciała. Czyste ci cie. Z 

rany wci   ciekała  ółtopomara czowa ciecz.  

background image

 

108 

      Ze swojego miejsca widziałem,  e dwa pozostałe kształty były podobnymi 

stworami. Podobnymi we wszystkim. Ta znaczy, te  były martwe. Drugi, którego 

zbadałem, otrzymał liczne pchni cia i stracił nog . Trzeci był posiekany na 

kawałki. Spływały posok  i pachniały lekko go dzikami.  

      Przeszukałem zdeptan  ziemi . W tej dziwnej krwi i rosie znalazłem co , co 

wygl dało jak niewyra ne odciski butów, ludzkich rozmiarów. Rozejrzałem si  

dokładniej i trafiłem na jeden wyra ny  lad, skierowany w stron , z której 

przybyłem.  

      Mój prze ladowca? Mo e S? Ten, który odwołał psy? Przyszedł mi z pomoc ?  

      Potrz sn łem głow . Miałem ju  do  szukania sensu tam, gdzie go nie ma. 

Zbadałem teren, ale nie znalazłem wi cej  ladów. Wróciłem wi c do szczeliny, 

wsun łem miecz do pochwy i umocowałem j  do pasa. Zapi łem go na ramieniu, 

eby klinga wisiała na plecach. R koje  b dzie wystawała tu  ponad plecakiem. 

Nie wyobra ałem sobie biegu z broni  u boku.  

      Zjadłem troch  chleba i resztk  mi sa, popiłem wod  i odrobin  wina. Po 

czym ruszyłem dalej.  

      Biegłem prawie cały dzie  - o ile mo na nazwa  dniem por  doby pod 

niezmiennym, pasiastym niebem, kraciastym niebem, niebem rozja nianym przez 

wiecznie wiruj ce koła i fontanny  wiatła. Biegłem do zm czenia, wypoczywałem, 

zjadałem co  i znów ruszałem biegiem.  

      Oszcz dzałem  ywno , gdy  miałem przeczucie,  e po prowiant musiałbym 

si gn  daleko, a taki akt narusza rezerwy energetyczne organizmu. Unikałem 

skrótów, gdy  błyskotliwe, przecinaj ce cienie piekielne rajdy te  maj  swoj  

cen , a nie chciałem przyby  do celu całkiem wyczerpany. Cz sto ogl dałem si  za 

siebie, ale na ogół nie widziałem nic podejrzanego. Tylko od czasu do czasu 

miałem wra enie,  e dostrzegam za sob  pogo . Jednak mo liwe były te  inne 

wyja nienia, bior c pod uwag  wszystkie płatane przez cienie sztuczki.  

      Biegłem, póki nie byłem pewien,  e w ko cu zbli am si  do celu. Nie 

wydarzyła si   adna nowa katastrofa i nikt nie kazał mi wraca . Przez moment 

zastanawiałem si , czy to dobry znak, czy mo e najgorsze ma dopiero nadej . 

Wszystko jedno. Wiedziałem,  e jeszcze jeden sen i troch  marszu doprowadzi 

mnie do miejsca, gdzie chciałem si  znale . Dołó my odrobin  czujno ci i kilka 

rodków ostro no ci, a znalazłbym nawet pewne powody do optymizmu.  

      Biegłem wła nie przez okolic  pokryt  lasem krystalicznych kształtów. Nie 

miałem poj cia, czy s   ywymi organizmami, czy raczej jakim  fenomenem 

geologicznym. Zniekształcały perspektyw  i utrudniały przeskoki.  

      Nic si  jednak nie poruszało w tym szklistym, l ni cym lesie, co skłoniło mnie 

do rozbicia tu ostatniego obozowiska.  

      Nałamałem gał zi i wetkn łem je w ró owy grunt o konsystencji cz ciowo 

zaschni tego kitu. Tworzyły okr gł  palisad , wysok  mniej wi cej do ramion. 

Odwin łem z nadgarstka Fraku, wydałem niezb dne polecenia i uło yłem na 

kraw dzi błyszcz cego, cho  nierównego muru.  

      Frakir wydłu yła si , rozci gn ła w cienk  ni  i wplotła mi dzy odłamki 

kryształów. Poczułem si  bezpiecznie. Nic nie mogło przekroczy  tej bariery. 

Frakir zaatakowałaby natychmiast i zacisn ła  mierteln  p tl .  

      Roz cieliłem płaszcz, poło yłem si  i zasn łem. Nie wiem, jak długo to trwało. 

background image

 

109 

Nie pami tam  adnych snów. Nic nie zakłóciło mi odpoczynku.  

      Obudziłem si  i przekr ciłem głow , ale widok był identyczny. Ze wszystkich 

stron oprócz dołu otaczały mnie splecione, kryształowe gał zie. Wstałem powoli i 

naparłem na nie. Wytrzymały. Zmieniły si  w szklan  klatk .  

      Mógłbym odłama  niektóre cie sze p dy, jednak takie rosły mi głównie nad 

głow , wi c nic by to nie dało. Te, które wczoraj zasadziłem, wyra nie 

pogrubiały, zapuszczaj c pewnie korzenie. Nie ust powały przed najsilniejszymi 

kopniakami.  

      Ta przekl ta kopuła doprowadzała mnie do pasji. Machn łem mieczem i 

dookoła posypały si  szkliste odpryski. Zasłoniłem twarz płaszczem i zadałem 

jeszcze kilka ciosów. Potem zauwa yłem,  e mam mokr  dło . Spojrzałem - 

spływała krwi . Niektóre drzazgi były naprawd  ostre. Zrezygnowałem z miecza i 

wróciłem do kopania  cian klatki. Trzeszczały z rzadka i d wi czały cicho, ale nie 

ust powały.  

      Nie cierpi  na klaustrofobi , a mojemu  yciu nie groziło bezpo rednie 

niebezpiecze stwo, lecz co  w tym błyszcz cym wi zieniu irytowało mnie zupełnie 

nieproporcjonalnie do sytuacji. W ciekałem si  chyba z dziesi  minut, nim 

odzyskałem spokój i mogłem rozs dnie pomy le .  

      Przestudiowałem g szcz kryształów, a  dostrzegłem jednostajn  barw  i 

faktur  wplecionej w nie Frakir.  

      Dotkn łem jej ko cami palców i wydałem rozkaz. Zaja niała nagle, 

przebiegła pełne widmo i zatrzymała si  na czerwonym  arzeniu.  

      Wycofałem si  szybko na  rodek klatki i owin łem si  płaszczem. Gdybym 

przykucn ł, odłamki z górnej cz ci przeleciałyby wi ksz  odległo  i uderzyły 

mnie z wi ksz  sił . Dlatego stałem prosto, osłaniaj c głow  nie tylko płaszczem, 

ale i r kami.  

      Trzeszczenie zmieniło si  w trzaski, a po nich w grzechot, odgłosy p kania i 

łamania. Co  trafiło mnie w rami , ale nie straciłem równowagi.  

      Dzwoni c i chrz szcz c, konstrukcja zacz ła si  sypa . Nie ruszałem si  z 

miejsca, cho  kilka razy uderzyły mnie odłamki. Gdy ucichł hałas, rozejrzałem si  

dookoła. Dach znikn ł i stałem po kostki w twardych, połamanych na kawałki 

podobnych do koralu, p dach. Kilka bocznych konarów p kło tu  przy ziemi, 

inne pochyliły si  na boki. Par  celnie wymierzonych kopni  powaliło je do 

ko ca.  

      Płaszcz był rozdarty w kilku miejscach, a Frakir owin ła si  wokół kostki i 

rozpocz ła migracj  do nadgarstka. Gdy odchodziłem, p dy chrz ciły pod 

stopami.  

      Otrzepałem płaszcz i ubranie. Po półgodzinnym marszu zostawiłem za sob  t  

okolic  i dopiero wtedy zatrzymałem si  na  niadanie w gor cej, ponurej dolince, 

pachn cej lekko siark .  

      Ko czyłem jedzenie, gdy usłyszałem tupot. Grzbietem po prawej stronie 

przebiegł rogaty fioletowy stwór z wielkimi kłami,  cigany przez bezwłos  

pomara czow  besti  o długich szponach i rozwidlonym ogonie. Oba potwory 

wyły w ró nych tonacjach.  

      Pokiwałem głow . To po prostu jeden paskudny zwierzak gonił drugiego.  

      Przekroczyłem ziemie zamarzni te i rozpalone, pod niebami dzikimi i 

background image

 

110 

spokojnymi. W ko cu, po wielu godzinach, dostrzegłem zorz  płon c  za pasmem 

niewysokich, mrocznych wzgórz. To tutaj. Musiałem tylko je przekroczy , by za 

ostatni , najtrudniejsz  barier  zobaczy  swój cel.  

      Ruszyłem. Dobrze b dzie załatwi  to i zaj  si  wa niejszymi sprawami. 

Kiedy sko cz , przeatutuj  si  do Amberu. Nie musz  wraca  t  sam  drog . W 

t  stron  nie było to mo liwe, gdy  nie mo na odwzorowa  tego miejsca na karcie.  

      Poniewa  biegłem, my lałem z pocz tku,  e sam powoduj  wibracje. 

Zmieniłem zdanie, gdy kamyki na ziemi zacz ły przetacza  si  z miejsca na 

miejsce.  

      Dlaczego nie?  

      Atakowało mnie ju  wszystko inne. Jak gdyby moja niezwykła nemezis 

sprawdzała list  katastrof i doszła wła nie do punktu "Trz sienie ziemi". W 

porz dku.  

      Przynajmniej nie było w pobli u niczego wysokiego, co mogłoby si  na mnie 

zwali .  

      - Ciesz si , sukinsynu! - krzykn łem. - Niedługo przestanie ci by  tak wesoło!  

      Jakby w odpowiedzi dr enie gruntu przybrało na sile i musiałem si  

zatrzyma ,  eby nie upa . Ziemia zapadała si  w niektórych miejscach, 

przechylała w innych. Rozejrzałem si  szybko, próbuj c zdecydowa , czy lepiej 

i  naprzód, cofn  si , czy mo e zosta  na miejscu. Otwierały si  niewielkie 

szczeliny i słyszałem niski, złowieszczy huk.  

      Grunt pode mn  opadł nagle - mo e z pi tna cie centymetrów - i poszerzyły 

si  najbli sze rozpadliny.  

      Zawróciłem i co sił pognałem drog , któr  przyszedłem.  

      Ziemia wydawała si  tam spokojniejsza.  

      To chyba był bł d. Szczególnie gwałtowny wstrz s zwalił mnie z nóg, a zanim 

zd yłem wsta , w zasi gu r ki pojawiła si  szeroka szczelina. Rosła w oczach. 

Zerwałem si , przeskoczyłem j , potkn łem si , wstałem znowu i zobaczyłem 

kolejn  szpar  - poszerzaj c  si  jeszcze szybciej ni  ta, przed któr  uciekałem.  

      Skoczyłem na pochylony skrawek terenu. Ziemi  dookoła znaczyły czarne 

zygzaki szczelin, otwieraj ce si  do wtóru straszliwych j ków i zgrzytów. Spore 

kawałki gruntu znikały w otchłani. Los mojej wysepki był ju  przypiecz towany.  

      Skoczyłem jeszcze raz i jeszcze, próbuj c dotrze  do czego , co wygl dało na 

bardziej stabilny obszar. Nie całkiem mi si  udało. Stopy zjechały w dół i 

upadłem, zdołałem jednak pochwyci  kraw d  rozpadliny. Zawisłem na chwil , 

potem zacz łem si  podci ga .  

      Kraw d  rozkruszyła si , ale rozpaczliwie macaj c dłoni  natrafiłem na nowy 

chwyt. I znowu zawisłem, kaszl c i przeklinaj c na przemian. Szukałem oparcia 

dla stóp w gliniastej  cianie. Poddawała si  pod uderzeniami butów, a ja kopałem, 

mruganiem usuwaj c piasek z oczu, i próbowałem znale  lepszy chwyt dla r ki. 

Frakir zsun ła si , zacisn ła w p tl , a wolny koniec spłyn ł mi z palców, zapewne 

w poszukiwaniu czego  solidnego, co mogłoby posłu y  za kotwic .  

      Nic z tego. Lewa r ka straciła uchwyt. Wisz c na prawej szukałem nast pnego 

- bezskutecznie. Wokół padała ziemia, a prawa dło  zacz ła si  ze lizgiwa . 

Ciemna sylwetka nade mn , poprzez pył i załzawione oczy...  

      Prawa r ka zsun ła si . Pchn łem nogami, by spróbowa  raz jeszcze.  

background image

 

111 

      Co  chwyciło mój prawy nadgarstek i szarpn ło w przód, do góry. Trzymała 

mnie wielka, pot na dło .  

      Po chwili doł czyła do niej druga i wspólnie wyci gn ły mnie szybko i gładko. 

Znalazłem si  na kraw dzi. Dłonie uwolniły moj  r k . Przetarłem oczy.  

      - Luke!  

      Miał zielony strój. Miecze widocznie nie przeszkadzały mu tak jak mnie, gdy  

solidnych rozmiarów klinga wisiała u jego boku. Zamiast płecaka miał zrolowany 

płaszcz, a klamr  nosił jak brosz  na lewej piersi - pi kna robota, jaki  złocisty 

ptak.  

      - T dy - powiedział, a ja ruszyłem za nim. Prowadził mnie z powrotem, troch  

w lewo, po stycznej do drogi, któr  wszedłem w t  dolin . Wstrz sy cichły z 

wołna, gdy odchodzili my coraz dalej, wspinaj c si  w ko cu na wzgórek poza 

zasi giem zaburze . Tu przystan li my, by spojrze  za siebie.  

      - Nie wa  si  i  dałej! - zahuczał stamt d pot ny głos.  

      - Dzi ki, Luke - wysapałem. - Nie wiem, sk d si  tu wzi łe  i po co, ale...  

      Uniósł dło .  

      - W tej chwili interesuje mnie tylko jedno - o wiadczył, pocieraj c krótk  

brod , która wyrosła mu zdumiewaj co szybko. Zauwa yłem,  e nosi pier cie  z 

niebieskim kamieniem.  

      - Pytaj.  

      - W jaki sposób to, co wła nie przemówiło, miało twój głos?  

      - O rany! Rzeczywi cie wydawał mi si  znajomy!  

      - Nie  artuj - powiedział. - Musisz wiedzie . Za ka dym razem, kiedy co  ci 

zagrozi i ka e zawróci , słysz  twój głos. Jak echo.  

      - A wła ciwie od jak dawna za mn  idziesz?  

      - Spory kawałek.  

      - Te martwe stwory przed szczelin , gdzie rozbiłem obóz...  

      - Zlikwidowałem je dla ciebie. Dok d zmierzasz i o co w tym wszystkim 

chodzi?  

      - W tej chwili mam tylko pewne podejrzenia, ale to długa historia. Odpowied  

powinna le e  w nast pnym pa mie wzgórz. - Wskazałem r k  zorz . Spojrzał 

tam, po czym skin ł głow .  

      - Ruszajmy - rzekł.  

      - Trwa trz sienie ziemi - przypomniałem mu.  

      - Jest chyba ograniczone do tej doliny - stwierdził. - Mo emy j  omin  i i  

dalej.  

      - I całkiem mo liwe, natrafi  na jego ci g dalszy.  

      Pokr cił głow .  

      - Wydaje mi si ,  e to, co próbuje zagrodzi  ci drog , wyczerpuje si  po 

ka dym ataku. Mija sporo czasu, nim odzyska siły i uderzy znowu.  

      - Ale przerwy s  coraz krótsze - zauwa yłem. - A ataki coraz bardziej 

widowiskowe.  

      - Czy to dlatego,  e zbli amy si  do ich  ródła? - zapytał.  

      - Mo liwe.  

      - To spieszmy si .  

      Zeszli my po drugi j stronie wzgórza, wspi li my si  na nast pne. Wstrz sy 

background image

 

112 

tymczasem ustały i tylko z rzadka grunt dr ał lekko. Po chwili zapanował 

całkowity spokój.  

      Szli my inn  dolin , która przez pewien czas prowadziła nas daleko na prawo 

od celu, a potem wykr ciła we wła ciwym kierunku, w stron  ostatniego pasma 

nagich wzgórz. Za nimi migotały  wiatła na tle niskiej, nieruchomej podstawy 

czego  jakby białych chmur pod niebem barwy ró u z fioletem. Nie pojawiła si  

adne nowe zagro enie.  

      - Luke - odezwałem si  po dłu szej chwili. - Co si  zdarzyło tamtej nocy w 

Nowym Meksyku?  

      - Musiałem znika ... i to szybko.  

      - A ciało Dana Martineza?  

      - Zabrałem je ze sob .  

      - Czemu?  

      - Nie lubi  zostawia  dowodów.  

      - Szczerze mówi c, to niewiele tłumaczy.  

      - Wiem - odparł i ruszył biegiem.  

      Dogoniłem go.  

      - W dodatku wiesz, kim jestem - ci gn łem.  

      - Tak.  

      - Sk d?  

      - Nie teraz - odparł. - Nie teraz.  

      Przyspieszył kroku. Ja równie .  

      - A dlaczego mnie  cigałe ?  

      - Ocaliłem twój tyłek, prawda?  

      - Tak, i jestem ci wdzi czny. Ale to  adna odpowied .  

      -  cigamy si  do tego pochyłego głazu - oznajmił i pognał przed siebie.  

      Ja tak e. Dogoniłem go, ale cho  starałem si  ze wszystkich sił, nie mogłem 

wyj  na prowadzenie. Dyszeli my ju  zbyt ci ko, by zadawa  pytania albo na 

nie odpowiada .  

      Wyt yłem siły i pobiegłem szybciej. On równie . Wytrzymał tempo. Pochyły 

głaz wci  był do  daleko. Biegli my obok siebie, a ja oszcz dzałem siły na 

ko cowy sprint. To szale stwo, ale  cigali my si  ju  tyle razy,  e teraz była to 

kwestia przyzwyczajenia. A tak e dawna ciekawo . Czy jest odrobin  szybszy? A 

ja? A mo e wolniejszy?  

      Łokcie pracowały rytmicznie, stopy uderzały o ziemi . Opanowałem oddech i 

utrzymywałem równe tempo. Przesun łem si  odrobin  do przodu, a on nie 

zareagował. Głaz znalazł si  nagle o wiele bli ej. Biegł za mn  mo e pół minuty, a 

potem nagle wystrzelił do przodu. Zrównał si  ze mn , obj ł prowadzenie... Pora 

na finisz.  

      Szybciej ruszyłem nogami. Krew dudniła mi w uszach. Wci gałem powietrze i 

atakowałem wszystkimi siłami, jakie mi jeszcze pozostały. Odległo  mi dzy nami 

zmalała, pochyła skała rosła coraz bardziej... Zrównałem si  z nim, zanim do niej 

dobiegli my, ale w  aden sposób nie mogłem go wyprzedzi . Przemkn li my obok 

głazu rami  w rami  i razem padli my na ziemi .  

      - Finisz na fotokomórk  - wysapałem.  

      - Musimy to uzna  za remis. - Przerwał na chwil . - Zawsze mnie 

background image

 

113 

zaskakujesz... przy samym ko cu. Podałem mu wyj t  z plecaka manierk . 

Poci gn ł łyk i oddał. Osuszyli my j  po trochu.  

      - Niech to - westchn ł i wstał ci ko. - Chod , zobaczymy, co jest za tymi 

wzgórzami.  

      Podniosłem si  i ruszyli my.  

      - Mam wra enie,  e wiesz o mnie o wiele wi cej ni  ja o tobie - powiedziałem, 

kiedy wreszcie uspokoiłem oddech.  

      - Chyba tak - przyznał po chwili. - Ale wołałbym nie wiedzie .  

      - Co to ma znaczy ?  

      - Nie teraz - odparł. - Pó niej. Nie czyta si  "Wojny i pokoju" na przerwie 

niadaniowej.  

      - Nie rozumiem.  

      - Czas - wyja nił. - Zawsze jest go za du o albo za mało. W tej chwili za mało.  

      - Zgubiłem si .  

      - Chciałbym,  eby to było mo liwe.  

      Wzgórza zbli yły si , a grunt pod stopami wci  był pewny. Wytrwale szli my 

naprzód.  

      My lałem o domysłach Bilła, podejrzeniach Randoma i ostrze eniu Meg 

Devlin. A tak e o tym niezwykłym naboju znalezionym w kieszeni Luke'a.  

      - Ta rzecz, do której zmierzamy... - zacz ł, nim zd yłem uło y  pytanie. - To 

twój Ghostwheel, prawda?  

      - Tak.  

      Roze miał si .  

      - Czyli nie kłamałe  w Santa Fe, kiedy powiedziałe ,  e wymaga szczególnego 

rodowiska. Nie mówiłe  tylko,  e znalazłe  to  rodowisko i zbudowałe  maszyn .  

      Przytakn łem.  

      - Co z twoimi planami zało enia firmy? - spytałem.  

      - To był tylko pretekst,  eby  zacz ł mówi .  

      - A Dan Martinez... i wszystko, co powiedział?  

      - Nie wiem. Naprawd  go nie znałem. Nie mam poj cia, czego chciał i czemu 

zacz ł do nas strzela .  

      - A czego ty chcesz, Luke?  

      - W tej chwili chc  zobaczy  to urz dzenie. Czy to,  e zbudowałe  je tak 

daleko, daje mu jakie  szczególne wła ciwo ci?  

      - Tak.  

      - Na przykład jakie?  

      - Na przykład takie, o których nawet nie pomy lałem - odparłem. - Niestety.  

      - Wymie  jedn .  

      - Przykro mi, ale pytania i odpowiedzi to zabawa dla dwóch.  

      - Zaraz! To ja jestem tyrn facetem, który wyci gn ł ci  z dziury w ziemi!  

      - Domy lam si ,  e jeste  równie  facetem, który próbował mnie zabi  przez 

kolejne trzydzieste kwietnia.  

      - Ostatnio nie - o wiadczył. - Słowo.  

      - Chcesz powiedzie ,  e naprawd  próbowałe ?  

      - No... tak. Ale miałem powody. To długa historia i...  

      - Jezu, Luke! Dlaczego? Co ja ci zrobiłem?  

background image

 

114 

      - To nie takie proste - westchn ł.  

      Dotarli my do stóp najbli szego wzgórza i Luke ruszył w gór .  

      - Stój! - zawołałem. - Nie przejdziesz.  

      Zatrzymał si .  

      - Dlaczego?  

      - Pi tna cie metrów nad ziemi  ko czy si  atmosfera.  

      - Chyba  artujesz.  

      Pokr ciłem głow .  

      - A po drugiej stronie jest jeszcze gorzej - dodałem. - Musimy poszuka  

przej cia. Jest jedno tam po lewej.  

      Skr ciłem, a po chwili usłyszałem za sob  jego kroki.  

      - Wi c dałe  mu swój głos - powiedział.  

      - I co?  

      - Teraz rozumiem, co zamierzasz i co si  działo. W tym zwariowanym 

miejscu, gdzie go zbudowałe , zyskał  wiadomo . I szaleje, a ty chcesz go 

wył czy . On o tym wie i ma do  sił, by si  broni . To twój Ghostwheel próbował 

ci  zmusi  do odwrotu. Zgadza si ?  

      - Prawdopodobnie.  

      - Dlaczego si  zwyczajnie nie przeatutujesz?  

      - Nie mo na skonstruowa  Atutu miejsca, które ci głe si  zmienia. Nawiasem 

mówi c, co wiesz o Atutach?  

      - Do  - odparł.  

      Dostrzegłem przed nami przej cie.  

      Zbli yłem si  i przystan łem, nie wchodz c dalej.  

      - Luke - powiedziałem. - Nie wiem, czego chcesz. Nie wiem, po co ani jak si  tu 

znalazłe , a ty jako  nie chcesz mi tego wyja ni . Ale jedno powiem ci za darmo. 

Tam mo e by  bardzo niebezpiecznie. Mo e powiniene  wróci , sk d przybyte , i 

pozwoli  mi załatwi  to samemu. Nie ma powodu,  eby  si  nara ał.  

      - My l ,  e jest - stwierdził. - Poza tym mog  si  przyda .  

      - Jak?  

      Wzruszył ramionami.  

      - Chod my, Merlinie. Chc  go zobaczy .  

      - Dobrze. Idziemy.  

      Poprowadziłem w skim korytarzem, gdzie rozszczepiały si  głazy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

115 

Rozdział 10

 

 

Przej cie było długie, ciemne, miejscami ciasne i coraz zimniejsze w miar , 

jak si  w nie zagł biali my. W ko cu jednak wyszli my na szerok , skaln  półk  

ponad dymi c  otchłani . W powietrzu unosił si  zapach amoniaku. Stopy 

miałem zimne, a twarz zaczerwienion , jak zwykle. Mrugn łem kilka razy, 

studiuj c przez mgł  kontury labiryntu. Nad całym obszarem zawisł 

perłowoszary całun, a krótkie pomara czowe błyski przebijały mrok.  

      - Gdzie to jest? - dopytywał si  Luke.  

      Wskazałem wprost przed siebie, ku miejscu ostatniego migotania.  

      - Tam - powiedziałem.  

      Wła nie wtedy podmuch wiatru porwał zasłon  mgieł, rz d za rz dem 

odkrywaj c ciemne, gładkie grzbiety rozdzielone czarnymi zagł bieniami. 

Zygzakami si gały do wyspy przypominaj cej fortec . Otaczaj c niski mur, za 

którym wida  było kilka metalicznych konstrukcji.  

      - Przecie  to... labirynt - stwierdził. - Pójdziemy dołem, przez korytarze, czy 

gór  po kraw dziach murów?  

      U miechn łem si , uwa nie obserwuj c otoczenie.  

      - To zale y - wyja niłem. - Czasem gór , a czasem dołem.  

      - Wi c któr dy?  

      - Jeszcze nie wiem. Za ka dym razem musz  si  przyjrze . Widzisz, on stale 

si  zmienia. Jest w tym pewna sztuczka.  

      - Sztuczka?  

      - Wła ciwie nawet wi cej ni  jedna. Wszystko to pływa w jeziorze ciekłego 

wodoru i helu. Labirynt przesuwa si  i za ka dym razem jest inny. Dochodzi 

jeszcze problem atmosfery. Gdyby  chciał przej  wyprostowany po tych 

grzbietach, przez wi kszo  trasy byłby  powy ej jej poziomu. Nie przetrwałby  

długo. A na ró nicy poziomów rz du kilkudziesi ciu centymetrów temperatura 

wzrasta od potwornego mrozu do pal cego  aru. Musisz wiedzie , kiedy si  

czołga , kiedy wspina , a kiedy robi  co  innego... nie tylko któr dy trzeba i .  

      - A ty jak poznajesz?  

      - Nie, nie - odpowiedziałem. - Zabior  ci  ze sob , ale nie mam zamiaru 

zdradza  tajemnic.  

      Z gł biny znowu uniosła si  mgła, formuj c niewielkie chmury.  

      - Teraz rozumiem, dlaczego nie mo na stworzy  Atutu tego miejsca - 

o wiadczył.  

      Nadal studiowałem układ labiryntu.  

      - W porz dku - stwierdziłem. - T dy.  

      - A je li zaatakuje nas w czasie drogi? - zapytał.  

      - Je li chcesz, mo esz tu zosta .  

      - Nie. Naprawd  chcesz go wył czy ?  

      - Nie jestem pewien. Chod .  

      Zrobiłem kilka kroków do przodu i w prawo. W powietrzu przede mn  

pojawił si  blady kr ek  wiatła; rozbłysn ł mocniej. Poczułem na ramieniu dło  

Luke'a.  

      - Co...? - zacz ł.  

background image

 

116 

      - Ani kroku dałej! - zawołał głos, który rozpoznałem jako własny.  

      - S dz ,  e dojdziemy jako  do porozumienia - odparłem. - Mam kilka 

pomysłów i...  

      - Nie - odpowiedział. - Słyszałem, co mówił Random.  

      - Jestem skłonny nie wykona  jego rozkazu. O ile istnieje lepsza mo liwo .  

      - Próbujesz mnie oszuka . Chcesz mnie wył czy .  

      - Tylko pogarszasz spraw  tymi demonstracjami siły. Wchodz  teraz...  

      - Nie!  

      Z kr gu  wiatła dmuchn ł silny wicher i uderzył we mnie. Zatoczyłem si . 

Spostrzegłem,  e r kaw koszuli staje si  br zowy, potem pomara czowy... 

rozpadał si  w oczach.  

      - Co ty wyprawiasz? Musz  z tob  porozmawia , wytłumaczy ...  

      - Nie tutaj! Nie teraz! Nigdy!  

      Zatoczyłem si  na Luke'a, który pochwycił mnie, równocze nie opadaj c na 

jedno kolano. Run ł na nas arktyczny podmuch. Przed oczami ta czyły 

kryształki lodu. Potem rozbłysły o lepiaj co jaskrawe kolory.  

      - Przesta ! - krzykn łem, ale nic nie przestało.  

      Grunt nachylił si  pod nami, a potem nagle nie było ju  ziemi. Nie miałem 

wra enia upadku. Zdawało si ,  e tkwimy zawieszeni w samym  rodku huraganu 

wiateł.  

      - Przesta ! - krzykn łem znowu, ale wiatr porwał moje słowa.  

      Kr g  wiatła znikał, jakby wycofywał si  w gł b długiego tunelu. Pojmowałem 

jednak, mimo przeci enia zmysłów,  e to Luke i ja oddalamy si  od  wiatła. 

Odrzuciło nas na tak  odległo ,  e powinni my by  ju  w połowie wzgórza. Lecz 

wokół nie pozostało nic materialnego.  

      Rozległo si  ciche brz czenie, przeszło w szum, potem głuchy ryk. W oddali 

dostrzegłem co  podobnego do malutkiej lokomotywy wspinaj cej si  pod 

niesamowitym k tem na górskie zbocze, pó niej odwrócony wodospad, horyzont 

pod zielonymi wodami. Przemkn ła parkowa ławka, na której, trzymaj c si  jej z 

całej siły, siedziała przera ona bł kitnoskóra kobieta.  

      Gor czkowo szukałem w kieszeni, wiedz c,  e lada chwila mo e dosi gn  nas 

zniszczenie.  

      - Co to jest?! - wrzasn ł mi Luke w samo ucho.  

      Niemal wykr cał mi rami .  

      - Sztorm Cienia - odkrzykn łem. - Trzymaj si ! - dodałem jeszcze całkiem 

niepotrzebnie.  

      Jakie  podobne do nietoperza stworzenie pacn ło mnie w twarz i znikn ło 

natychmiast, pozostawiaj c tylko wilgotny  lad na prawym policzku. Co  

uderzyło mnie w lew  stop .  

      W pobli u przepłyn ło odwrócone górskie pasmo; dr ało i falowało. Ryk 

nabrał mocy.  wiatło pulsowało wokół szerokimi pasami barw, atakuj c nas z 

niemal fizyczn  sił . Palniki i odgłosy wichru...  

      Luke krzykn ł, jakby co  go trafiło, ale nie mogłem mu pomóc. 

Przemieszczali my si  przez obszar jaskrawych błysków, gdzie włosy stawały 

d ba i dreszcz przebiegał po skórze.  

      Wyrwałem z kieszeni tali  kart. Zacz li my wirowa  i bałem si ,  e wypadn  

background image

 

117 

mi z r ki, gdybym próbował w nich przebiera . Trzymałem je mocno, jak 

najbli ej ciała, i ostro nie przesuwałem do góry. Ta, która le y na wierzchu, musi 

by  nasz  ucieczk .  

      Wokół tworzyły si  i p kały ciemne b ble, wypuszczaj c truj ce gazy.  

      Kiedy uniosłem r k , skóra była szara, połyskuj ca fluorescencyjnymi 

wirami. Dło  Luke'a na mym ramieniu wygl dała jak r ka trupa. Obejrzałem si  

i spojrzałem na wyszczerzon  czaszk .  

      Szybko odwróciłem głow  i zaj łem si  kartami.  

      Trudno było skupi  wzrok w tej szaro ci, wobec niezwykłego efektu 

oddalenia. W ko cu zobaczyłem wyra nie. To był ten trawiasty cypel, na który 

patrzyłem... jak dawno temu? Wokół spokojne wody, po prawej stronie brzeg 

czego  krystalicznego i jasnego na samej granicy pola widzenia.  

      Skoncentrowałem si . Odgłosy zza mego ramienia dowodziły,  e Luke próbuje 

co  powiedzie , ale nie rozró niałem słów. Nadal wpatrywałem si  w Atut, a 

obraz stawał si  wyra niejszy. Ale powoli, bardzo powoli. Co  uderzyło mnie 

mocno tu  pod prawym dolnym  ebrem. Zmusiłem si , by zignorowa  ból.  

      Wreszcie scena na karcie przesun ła si  ku mnie i urosła. Odebrałem znajome 

wra enie chłodu, gdy ogarn ła mnie, a ja j . Nad małym jeziorkiem trwał niemal 

ałobny bezruch.  

      Upadłem na traw . Serce biło mi mocno, ból pulsował w prawym boku. Z 

trudem chwytałem oddech. Wci  towarzyszyło mi subiektywne wra enie 

p dz cych obok  wiatów - jak powidoki autostrad, gdy zamknie si  oczy po 

długim dniu jazdy.  

      Wci gn łem w nozdrza słodki zapach wody i zemdlałem.  

      Niejasno zdawałem sobie spraw ,  e kto  mnie ci gnie, niesie, potem pomaga 

i . Pó niej nast pił okres całkowitej utraty przytomno ci, przechodz cy 

stopniowo w sen i marzenia.  

      ..Szedłem przez ruiny ulic Amberu pod niskim niebem. Kaleki anioł chodził 

po szczycie nade mn  i ci ł ognistym mieczem. Tam gdzie trafiło ostrze, wznosił 

si  kurz, dym i płomienie. Aureol  był mój Ghostwheel; wypuszczał pot ne 

huragany, których dosiadały okropie stwa, niby ciemna,  ywa zasłona 

przelatuj ce obok twarzy anioła. Gdzie upadły, zmieniały wszystko w chaos i 

ruin . Pałac był w połowie zburzony, a w pobli u na szubienicach wisieli moi 

krewni i kołysali si  w podmuchach wichury. W jednej dłoni trzymałem miecz, z 

drugiej zwisała Frakir. Szedłem w gór , by wyzwa  i walczy  z jasnomroczn  

nemezis. Pod aj c kamienist  dró k , miałem straszne przeczucie,  e moja 

pora ka jest ju  przes dzona. Je li nawet, pomy lałem, to odchodz c st d ta 

istota b dzie miała do  ran do wylizywania. Dostrzegł mnie, gdy podszedłem 

bli ej, i odwrócił si  w moj  stron . Twarz wci  miał zasłoni t , kiedy unosił 

bro . Skoczyłem naprzód,  ałuj c tylko,  e nie miałem czasu, by zatru  ostrze. 

Dwa razy zakr ciłem mieczem, zamarkowałem cios i uderzyłem w okolice jego 

lewego kolana.  

      Rozbłysło  wiatło, a potem spadałem, spadałem, a odpryski płomieni p dziły 

wraz ze mn  niby ognista zamie . Miałem wra enie,  e lec  tak przez półtora 

stulecia. Wreszcie spocz łem na plecach na wielkiej, kamiennej płycie 

poznaczonej jak tarcza słonecznego zegara, którego wskazówka niemał mnie 

background image

 

118 

przebiła - co wydawało si  szałe stwem, nawet we  nie. W Dworcach Chaosu nie 

ma słonecznych zegarów, poniewa  nie ma tam sło ca. Znalazłem si  na brzegu 

dziedzi ca pod wysok  ciemn  wie . Nie mogłem si  ruszy , nie mówi c ju  o 

wstawaniu. Nade mn  moja matka, Dara, stała na niskim balkonie w swojej 

naturalnej postaci i spogl dała na mnie w swej straszliwej mocy i pi knie.  

      - Matko! - krzykn łem. - Uwolnij mnie!  

      - Posłałam kogo , by ci pomógł - odpowiedziała.  

      - A co z Amberem?  

      - Nie wiem.  

      - A mój ojciec?  

      - Nie mów do mnie o umarłych.  

      Wskazówka przesun ła si  z wolna, ustawiła nad moj  krtani  i zacz ła 

opada , stopniowo, lecz stale.  

      - Pomó  mi! - wrzasn łem. - Szybciej!  

      - Gdzie jeste ?! - zawołała. Rozgl dała si , a jej oczy biegały nerwowo. - Gdzie 

znikn łe ?  

      - Tutaj! - wrzeszczałem.  

      - Gdzie jeste ?  

      Wskazówka dotkn ła mojej szyi... Wizja p kła i rozpadła si .  

      Siedziałem z wyci gni tymi nogami, oparty o co  twardego. Kto  wła nie 

cisn ł mnie za rami , a r ka musn ła szyj .  

      - Merle, co z tob ? Chcesz pi ? - zapytał znajomy głos.  

      Odetchn łem gł boko. Zamrugałem.  wiatło było niebieskie, a  wiat zmienił 

si  w powierzchni  linii i k tów. Przy moich ustach pojawił si  kubek wody.  

      - Masz. - To był głos Luke'a.  

      Wypiłem wszystko.  

      - Chcesz jeszcze?  

      - Tak.  

      - Zaczekaj chwil .  

      Poczułem, jak si  przesuwa, słyszałem cichn ce kroki. Obserwowałem słabo 

o wietlon   cian  o jakie  dwa metry przede mn . Dotkn łem podło a. Było 

chyba z tego samego materiału.  

      Wkrótce powrócił Luke, u miechn ł si  i podał mi kubek. Wychyliłem go do 

dna.  

      - Jeszcze?  

      - Nie. Gdzie jeste my?  

      - W jaskini. Du ej i ładnej.  

      - Sk d wzi łe  wod ?  

      - Z bocznej groty, kawałek st d. - Skin ł r k . - Jest tego par  beczek. I 

mnóstwo  ywno ci. Zjesz co ?  

      - Na razie nie. Nic ci si  nie stało?  

      - Troch  jestem poobijany - odparł. - Ale cały. Chyba nic sobie nie złamałe , a 

ta rana na twarzy przestała krwawi .  

      - To przynajmniej co .  

      Wstałem ostro nie. Ostatnie strz py snu odpływały z wolna. Zauwa yłem,  e 

Luke odwrócił si  i odchodzi. Kilka kroków szedłem za nim, a  przyszło mi do 

background image

 

119 

głowy,  e mog  zapyta .  

      - Gdzie idziesz?  

      - Tutaj - odpowiedział, wskazuj c kubkiem drog .  

      Przeszli my przez otwór w  cianie, prowadz cy do zimnej komory wielko ci 

salonu w moim dawnym mieszkania. Po lewej pod  cian  stały cztery du e 

drewniane beczki. Luke zawiesił kubek na brzegu najbli szej. Po drugiej stronie 

dostrzegłem stosy kartouowych pudeł i worków.  

      - Puszki - oznajmił. - Owoce, warzywa, szynka, łoso , suchary, słodycze. Kilks: 

skrzynek wina. Grzejnik. Mnóstwo paliwa. Nawet butelka czy dwie koniaku.  

      Zawrócił, wymin ł mnie i skr cił w korytarz.  

      - Gdzie teraz? - spytałem.  

      On jednak szedł pr dko i nie odpowiadał. Musiałem podbiec, by go dogoni . 

Min li my kilka odgał zie  i przej , wreszcie zatrzymał si  i skin ł głow .  

      - Tam jest latryna. Zwykła dziura, a nad ni  par  desek. S dz ,  e lepiej j  

czym  zakrywa .  

      - Co to jest, do licha?  

      Uniósł r k .  

      - Za chwil  wszystko si  wyja ni. T dy.  

      Skr cił za szafirowy wyst p i znikn ł. Poszedłem za nim, prawie całkowicie 

zdezorientowany. Po kilku zakr tach i jednym nawrocie zgubiłem si  zupełnie. 

Luke'a nigdzie nie było wida .  

      Przystan łem i zacz łem nasłuchiwa . Cisza; tylko mój oddech.  

      - Luke! Gdzie jeste ?! - krzykn łem.  

      - Tutaj - odpowiedział.  

      Głos dobiegał z góry i z prawej strony. Przebiegłem pod niskim łukiem i 

znalazłem si  w bł kitnej komorze z tej samej krystalicznej substancji, z której 

była zbudowana cała jaskinia. W k cie zauwa yłem  piwór i poduszk . Przez 

niewielki otwór mniej wi cej dwa i pół metra nad moj  głow  padało  wiatło.  

      - Luke'!! - zawołałem znowu.  

      - Tutaj - padła odpowied .  

      Przesun łem si  bezpo rednio pod otwór w sklepieniu i mru c powieki 

spojrzałem w gór . Po chwili osłoniłem oczy dłoni . Głowa i ramiona Luke'a 

rysowały si  wyra nie. a włosy ja niały miedzianym plomieniem w blasku 

zapewne wczesnego  witu lub wieczoru. Znów si  u miechał.  

      - To, jak rozumiem, jest wyj cie - stwierdziłem.  

      - Dla mnie - odpowiedział.  

      - Co to ma znaczy?  

      Rozległ si  zgrzyt i kraw d  wielkiego głazu cz ciowo przesłoniła mi widok.  

      - Co tam robis ?  

      - Przesuwam kamie  tak,  ebym szybko mógł zablokowa  otwór - wyja nił. - 

A potem wbi  jeszcze par  klinów.  

      - Po co?  

      - Nie udusisz si . Jest do  małych szczelin i powietrze b dzie dopływa  - 

mówił dalej.  

      -  wietnie. A dlaczego si  tu znalazłem?  

      - Nie pora na egzystencjalne problemy. Nie jeste my na seminarium z filozofii.  

background image

 

120 

      - Luke, do diabła! Co si  tu dzieje?  

      - To chyba jasne,  e jeste  moim wi niem - odparł. - Nawiasem mówi c, ten 

bł kitny kryształ zablokuje wszelkie ł cza Atutów i zneutralizuje twoje magiczne 

zdolno ci, które opieraj  si  na obiektach poza tym  cianami. Potrzebny mi jeste  

ywy, ale z wyrwanyn  dłem, w miejscu, do którego mog  bez trudu dotrze .  

      Obserwowałem otwór i pobliskie  ciany.  

      - Nawet nie próbuj - poradził. - Moja pozycja daje mi przewag .  

      - Nie s dzisz,  e winien mi jeste  jakie  wyja nienie?  

      Przygl dał mi si  w milczeniu, wreszcie przytakn ł.  

      - Musz  wraca  - o wiadczył - i podj  prób  opanowania Ghostwheela. Masz 

jakie  sugestie?  

      - Nasze stosunki nie były ostatnio najlepsze. - Roze miałem si . - Obawiam si , 

e nie zdołam ci pomóc.  

      Jeszcze raz kiwn ł głow .  

      - Zobacz , co da si  zrobi . Bo e, co to za bro ! Je li nie zdołam sam jej u y , 

wróc  tu i spróbuj  wyci gn  co  od ciebie. Pomy lisz o tym, dobrze?  

      - B d  my lał o wielu rzeczach, Luke. Niektóre bardzo ci si  nie spodobaj .  

      - Niewiele mo esz mi zrobi .  

      - Na razie niewiele.  

      Chwycik głaz i zacz ł go przesuwa .  

      - Luke! - krzykn łem.  

      Przerwał i spojrzał na mnie z wyrazem, jakiego jeszcze u niego nie widziałem.  

      - Moje imi  jest inne - oznajmił po chwili.  

      - A jakie?  

      - Jestem twoim kuzynem Rinaldem - wycedził. - Zabiłem Caine'a i niemal 

dostałem Bleysa. Niestety, chybiłem bomb  na pogrzebie. Kto  mnie zauwa ył. 

Zniszcz  ród Amberu, z twoim Ghostwheelem albo bez niego... ale gdybym 

dysponował tak  pot g , byłoby to o wiele prostsze.  

      - Z jakiego powodu, Luke... Rinaldo? Sk d ta wendeta?  

      - Caine'a zaatakowałem pierwszego - ci gn ł - poniewa  to wła nie on zabił 

mojego ojca.  

      - Ja... nie wiedziałem. - Widziałem na jego piersi błysk broszy z Feniksem. - 

Nie wiedziałem,  e Brand miał syna - doko czyłem.  

      - Teraz ju  wiesz, stary kumplu. To kolejna przyczyna, dla której nie mog  ci  

wypu ci  i musz  ci  trzyma  w takim miejscu. Nie chc ,  eby  ostrzegł 

pozostałych.  

      - Nie uda ci si  ten numer.  

      Zamilkł na moment, po czym wzruszył ramionami.  

      - Wygram czy przegram, musz  spróbowa .  

      - Ale dlaczego zawsze trzydziestego kwietnia? - spytałem nagle. - Wytłumacz 

mi.  

      - Tego dnia otrzymałem wie  o  mierci ojca.  

      Pchn ł głaz i zamkn ł nim otwór. Potem usłyszałem kilka uderze .  

      - Luke!  

      Nie odpowiedział. Przez półprzejrzysty kryształ widziałem jego cie . Po chwili 

wyprostował si  i znikn ł mi z pola widzenia. Słyszałem, jak jego buty uderzaj  o 

background image

 

121 

ziemi  nade mn .  

      - Rinaldo!  

      Milczał. Usłyszałem tyko oddalaj ce si  kroki.  

 

      Znacz  dni rozja nieniami i zaciemnieniami niebieskich kryształowych  cian. 

Min ł ju  miesi c mojego wi zienia, cho  nie wiem, jak szybko płynie tu czas w 

stosunku do innych cieni. Przemierzyłem ka dy korytarz i ka d  komor  wielkiej 

groty, ale nie znalazlem drogi wyj cia. Moje Atuty tu nie działaj , nawet Atuty 

Zguby. Moja magia jest bezu yteczna, ograniczona  cianami barwy pier cienia 

Luke'a. Zaczynam  ywi  przekonanie,  e z rado ci  powitałbym nawet ucieczk  

w chwilowe szale stwo. Lecz rozum nie chce mu si  podda , gdy  zbyt wiele n ka 

mnie zagadek: Dan Martinez, Meg Devlin, moja Pani z Jeziora... Dlaczego? I po 

co tyle czasu sp dzał w moim towarzystwie Luke, Rinaldo, mój wróg? Musz  

znale  sposób, by przekaza  ostrze enie.  

      Je li zdoła obróci  przeciwko nim Ghostwheela, wtedy marzenie Branda - 

koszmarna zemsta z mojego snu - zostanie zrealizowane. Rozumiem teraz,  e 

popełniłem wiele bł dów... Wybacz mi, Julio... Raz jeszcze przemierz  granice 

swego wi zienia. Gdzie  musi istnie  luka w otaczaj cej mnie logice bł kitu i w t  

luk  cisn  swój umysł, swoje krzyki, swój gorzki  miech. W tej sali... na ko cu 

tego tunelu... Bł kit jest wsz dzie. Cienie nie wyprowadz  mnie st d, gdy  tutaj 

nie ma cieni. Jestem Merlinem uwi zionym, synem Corwina zaginionego, a mój 

sen o jasno ci został obrócony przeciwko mnie. Kr

 po wi zieniu niby upiór 

samego siebie. Nie pozwol , by sko czyło si  to w taki sposób. Mo e w nast pnym 

korytarzu, mo e w jeszcze nast pnym...