background image

David Ferring 
 
Zrodzony z cienia 
 
 
Stanisław Belina 
 
Tom II trylogii Konrad 
Tytuł oryginału: Shadowbreed 
1998 Wydawnictwo MAG 
 
  
 
 
  
Rozdział pierwszy  
 
  
 
Sigmar stał, niczym samotna skała, pośród zielonego morza gobli­nich łbów. Wywijał 
ogromnym bojowym młotem. Każdy cios rozgniatał na krwawą miazgę kolejną głowę. Ale 
gobliny wciąż nadchodziły — tylko po to, by paść ofiarą świętego oręża krasnoludów. 
 
Krasnoludy nazwały ten legendarny młot Ghalmarazem — Rozbija-czem Czaszek. Tamtego 
dnia w pełni dowiódł prawdziwości swego imie­nia. Raz za razem opadał w dół — przy 
każdym uderzeniu ginął kolejny z obrzydliwych wrogów. 
 
Przeznaczenie chciało, aby dzień ten okazał się punktem zwrotnym historii, dniem, w którym 
Sigmar, wódz Unberogenów, przywódca ośmiu zjednoczonych ludzkich plemion, stanie się 
znany jako Młot na Go­bliny — Sigmar Młotodzierżca. W dniu tym położono podwaliny pod 
mury Imperium. Był to też dzień, w którym gobliny, orki i wszyscy ich bezbożni sojusznicy 
zostali wypędzeni ze znanego świata. 
 
Gobliny były odwiecznymi wrogami krasnoludów. Rasy te długo i zaciekle walczyły o 
panowanie nad ziemiami położonymi między Mo­rzem Szponów a Górami Krańca Świata. 
Wydawało się, że gobliny, dzięki liczebnej przewadze, zatriumfują. Po wiekach walk 
krasnoludy zo-stały zepchnięte do swojej górskiej ojczyzny. Wycofywały się przez Przełęcz 
Czarnego Ognia — odwrót miało osłaniać kilkuset walecznych ochotników. Wydawało się, 
że ta decyzja jest ostatnią nadzieją narodu krasnoludów, choć tylna straż żadnej nadziei na 
ocalenie mieć nie mo­gła. Przeznaczeniem ariergardy było umrzeć, składając życie w ofierze 
dla ratowania reszty ludu. 
 
Ale armie goblinów nie zmiażdżyły stawiających im czoło bohate­rów — zamiast tego same 
zostały unicestwione. Zablokowane pomiędzy krasnoludami a ich nowymi sprzymierzeńcami 
— młodą rasą znaną jako ludzie — zielone potwory zostały zmasakrowane, ich poskręcane 
ciała zasiały całą przełęcz cuchnącym dywanem ciał, ich cuchnąca krew na zawsze splamiła 
okoliczne skały. 
 

background image

To właśnie Sigmar poprowadził swoje oddziały do zwycięskiej walki przeciwko wspólnemu 
wrogowi. Gdy nacierał przez zwarte sze­regi goblinów, jego potężny młot zbierał krwawe 
żniwo... 
 
  
 
*   *   * 
 
Ostrze broni zataczało szerokie łuki. Po każdym ciosie padała na­stępna ofiara, wijąc się w 
męczarniach. Mózgi wypływały ze zdruzgota­nych, zielonych czaszek... 
 
Czuł się niezwyciężony. Nowa siła wypełniała jego ciało, duch nasycał się jakąś ogromną 
mocą, która wydawała się zawsze w nim tkwić, choć ob­jawiła się dopiero teraz. 
 
Gobliny wrzeszczały z bólu i usiłowały umknąć przed razami bezlitos­nego topora. Bały się 
nie tylko ostrza. Próbowały również uciec przed gwałtowną ulewą światła, które nagle 
rozjaśniło ich podziemne leże — za­słaniały oczy przed błyskiem gromu, wypełniającego ich 
mroczne króle-stwo. 
 
Konrad rozchylił wargi, wyszczerzając zęby w dzikim grymasie. Czuł przepływającą przez 
ciało żądze krwi, taką samą, jaka rozpalała jego pry­mitywnych pradziadów. Czuł także, że 
nie jest sam. Niezliczone pokolenia przodków przynaglały, zmuszały do walki — stał się już 
tylko widzem czy­nionej przez siebie masakry. Miał wrażenie, jakby jego własne ramiona 
należały do kogo innego, a toporem kierowała obca siła. 
 
To była jego noc, a zabijanie piekielnych goblinów — jego misja. Zada­wał ciosy odruchowo. 
Całe ciało stało się maszyną zniszczenia, wyzutą z ja­kichkolwiek myśli. Potrzebował jedynie 
wyczucia i szybkich reakcji. 
 
Zwłoki niezliczonych wrogów leżały porozrzucane na podłodze staro­żytnej świątyni 
krasnoludów, a ich krew płynęła obfitą strugą. Jak w rzeźni. 
 
I nagle okazało się, że zabrakło przeciwników. Leżeli zmasakrowani — martwi lub 
umierający. Wszyscy, którym udało się przeżyć, wymknęli się w mrok. Konrad wreszcie 
przestał zabijać. Pozwolił rannym cierpieć, dał śmierci możliwość ogarnięcia ich dusz. Niech 
umierają powoli, czując ból. 
 
Dysząc ciężko, oparł się na toporzysku i spojrzał na uczynioną przez siebie jatkę. Grymas 
morderczej furii przemienił się w pełen zadowolenia uśmiech. Otarł lepką posokę, 
pokrywającą twarz. Nie była to jego krew, a martwi nie będą jej już potrzebowali. 
 
Powoli wychodził z morderczego transu. Spojrzał na źródło światła, które, rozjaśniając w 
pewnym momencie jaskinie, ocaliło mu życie. Stało się to akurat wtedy, gdy pośród 
sprzyjających goblinom ciemności pod­ziemnego świata począł tracić siły. 
 
Zdawał sobie sprawę, że owa przemiana nocy w dzień musiała być dziełem Anvili. Kurz w 
dalszym ciągu unosił się z kamieni, które spadły ze sklepienia, po raz pierwszy od tysiącleci 
wpuszczając światło do świątyni. 
 
Konrad ruszył w stronę cierpiącego Wilka. 

background image

 
Konrad, Wilk i Anvila przybyli w te góry w poszukiwaniu zaginionej świątyni krasnoludów, 
gdzie miała spoczywać ukryta fortuna w złocie i kosztownościach. Zamiast tego znaleźli 
twierdzę goblinów — czy raczej to gobliny ich znalazły. 
 
Rozdzielili się na czas poszukiwań. Wilk został schwytany i właśnie miano go złożyć w 
ofierze, gdy pojawił się Konrad. Teraz Wilk wisiał, po­wieszony za przeguby, nagi, pokryty 
krwią — własną, ludzką — czerwoną, a nie zieloną. 
 
Konrad, idąc w kierunku towarzysza, uświadomił sobie nagle, że Wilk wygląda jakoś inaczej. 
Jego ciało było jakby zniekształcone, a kończyny — zdeformowane. Być może dlatego, że 
wciąż zwijał się z bólu, ale jego wy­tatuowana twarz również wyglądała niezwykle, zupełnie 
jakby miał wykrę­coną szczękę. I chociaż skórę pokrywała mu skorupa krwi, przebijał spod 
niej gęsty, zbity zarost. Wilk przypominał pierwotne zwierzę. Konrad czuł, że sam też staje 
się podobną istotą... 
 
Wilk spoglądał dziwnie, jakby nie poznawał Konrada i w dalszym ciągu obawiał się, że 
będzie torturowany, a w końcu złożony w ofierze. 
 
— Czy nie słyszałeś, co ci rozkazałem? — zdołał zapytać słabym gło­sem. — Miałeś zabić 
mnie, a nie jego — splunął w stronę ciała czarownika-kapłana goblinów. Zabarwiona krwią 
ślina wylądowała na pokrytej rytual­nymi szramami zielonej twarzy. 
 
Wilk wydał ten rozkaz, gdy Konrad wszedł do ukrytej jaskini, i gdy zo­baczyli się z oddali w 
świetle płonącej pochodni. Konrad wykorzystał je­dyną pozostała mu strzałę, aby zastrzelić 
szamana goblinów, torturują­cego bezbronną ludzką ofiarę. 
 
— Nie można mieć zaufania do łuku, to chłopska broń — odpowie­dział Konrad, powtarzając 
opinię wyrażoną przez Wilka w dniu ich pierw­szego spotkania. 
 
Oparł pokryty krwią młot o ścianę i sięgnął po nóż. A potem za­trzymał się, patrząc na broń, 
którą gromił wrogów. Przecież używał to­pora, a nie młota. Dlaczego więc pomyślał, że 
odstawia młot? 
 
W głowie wciąż dudniły mu odgłosy walki i koszmarne wrzaski nie­przyjaciół. Słyszał też 
łoskot eksplozji i dudnienie spadających skał. Prze­sunął dłonią po twarzy, ścierając 
zalewający oczy strumyk krwi. To była jego własna krew. Raniono go kilkakrotnie i krwawił 
obficie z ran, ale wła­ściwie tego nie zauważał. Takie obrażenia zdawały mu się niczym. 
 
Za pomocą krisa przeciął liny, którymi przywiązano Wilka do ściany świątyni. Gdy pękło 
ostatnie włókno sznura, ostrze noża rozsypało się na kawałki. Tę broń o falistej klindze 
Konrad posiadał przez połowę życia — wielokrotnie ocaliła go od śmierci. Spojrzał na 
kościaną rękojeść, a potem upuścił ją na ziemię. 
 
— Sądziłem, że masz zamiar poderżnąć sobie gardło, zanim cię we­zmą do niewoli — 
powiedział. Wilk kiedyś przysiągł, że nie da się wziąć żywcem. 
 
Gdy ściągał przyjaciela na ziemię, Wilk skrzywił się, odsłaniając szpi­czaste zęby. 
 
— Postanowiłem raczej poderżnąć parę ich gardeł — wychrypiał. 

background image

 
Chwilę później usłyszeli zbliżający się odgłos ciężkich kroków. Spoj­rzeli na drugi koniec 
jaskini — w stronę ciemnych tuneli, do których umknęły ocalałe stwory. 
 
Konrad jedną ręką podtrzymywał Wilka, a drugą sięgnął po zakrwa­wiony topór. Stali z 
Anvilą ramię przy ramieniu, czekając aż wrogowie wy­łonią się z czarnych korytarzy. 
 
Stąpanie zbliżało się, stawało coraz groźniejsze, dudniąc echem w zło­wieszczej ciszy. 
Musiała się tam znajdować cała armia goblinów — tym ra­zem wędrowcy nie mieli żadnych 
szans. 
 
— Gdzie są te wszystkie skarby? — spytała Anvila. 
 
Kobieta-krasnolud stała w wyjściu z jednego z tuneli i rozglądała się po nagich ścianach 
wysoko sklepionej świątyni, nie zwracając uwagi na martwe i umierające gobliny. 
 
Wreszcie zapadła cisza. Ustały jęki umierających. Wszystkie zielone bestie nie żyły — albo 
były zbyt słabe, by prosić o pomoc. Zresztą wkrótce również i te dogorywające staną się 
martwe. 
 
Konrad spojrzał na leżącego, nieprzytomnego Wilka. Jego rany w końcu się zagoją i o tej 
przygodzie będą przypominać jedynie nowe szramy. 
 
Zmiany, które Konrad zaobserwował w Wilku, musiały wynikać z do­znanych cierpień. Albo 
też zmysły samego Konrada uległy zaburzeniu pod wpływem bitewnego szału. Jak inaczej 
bowiem można wytłumaczyć złu­dzenie, że walczył młotem, a nie toporem? 
 
Obserwował mroczne tunele, obawiając się, że hordy obrzydliwych go­blinów lada chwila 
powrócą. Światło trzymało je na dystans, ale jak prędko przezwyciężą strach, jak prędko 
uświadomią sobie ilu naprawdę jest wrogów? 
 
Gdy Konrad zagłębił się w podziemny labirynt, poszukując Wilka i tych, którzy go pojmali, 
Anvila pozostała na powierzchni. Przy pomocy swych technicznych umiejętności sprowadziła 
w mroki podziemi światło dnia. Jasność. 
 
— Krasnoludy oświetlały swoje świątynie układem soczewek, przeno­szących z powierzchni 
ziemi światło słoneczne — wyjaśniła Anvila — Na górze znalazłam soczewkę, ale była 
zasypana tonami skał. Wysadziłam je prochem. 
 
— Mówiłem ci, że ona jest sprytna — mruknął Wilk, który na chwilę odzyskał świadomość, 
po czym stracił przytomność. 
 
Konrad zazdrościł mu stanu nieświadomości — sam marzył o śnie. Ale nie wolno mu 
odpoczywać, póki nie wydostaną się ze świątyni. Obser­wował, jak Anvila bada otoczenie. 
Nie mogła przecież poszukiwać skarbu, na który liczył Wilk. Jeżeli w ogóle kiedyś były tu 
jakieś pozostawione przez krasnoludy kosztowności, dawno już zostały znalezione przez 
go-bliny. 
 

background image

Anvila oglądała kamienie i rzeźby, badała kolumny przy wejściach do korytarzy 
odchodzących ze środkowej części świątyni. Przesuwała palcem po śladach niektórych 
runów, próbując odczytać, co napisali przed wie­kami jej praojcowie. 
 
Komnata musiała być wykuta w litej skale, a jej podłogę i ściany wyło­żono potężnymi, 
kamiennymi blokami. Dolna część pomieszczenia była okrągła, zaś ściany wyginały się 
łukowato ku górze, tworząc potężną ko­pułę o ponad trzydziestometrowej wysokości. 
 
— Kiedyś była tu świątynia krasnoludów — oświadczyła po powrocie Anvila — a teraz 
gobliny odprawiają w niej swe ohydne rytuały. Musieli­ście je zastać w trakcie odprawiania 
jakiejś ceremonii, związanej z ostatnim dniem wiosny — uklękła przy Wilku i popatrzyła na 
miejsce, do którego był przywiązany. 
 
— Czy jutro jest pierwszy dzień lata? — zapytał łagodnie Konrad. 
 
Właśnie podczas pierwszego dnia lata odmieniło się jego życie. 
 
Dokładnie pięć lat temu jego rodzinna wieś została całkowicie znisz­czona. Konrad był 
jedynym, który ocalał. 
 
Potrząsnął głową i zacisnął mocno powieki, starając się odgonić napły­wające wspomnienia 
— przede wszystkim wyobrażenia o tym, co musiało dziać się wtedy z Elyssą. 
 
Krew, która oblepiała kończyny i tors Konrada, obrzydliwie śmier­działa. Teraz, kiedy Anvila 
była już przy Wilku, Konrad mógł w ruinach świątyni poszukać wody do umycia się. 
 
W ostatnich latach zabił wiele goblinów, ale żaden z nich nie był tak odmieniony, jak te 
napotkane tutaj. Życie pod ziemią musiało przyczynić się do zmiany ich wyglądu, uczynić je 
mniejszymi i bardziej zgarbionymi, sprawić, że ich skóra stała się bledsza, a oczy większe. 
 
W przeciwieństwie do wielu zwierzołaków, których krew paliła jak kwas, posoka goblinów 
była stosunkowo niegroźna, ale należało jak naj­szybciej pozbyć się jej śladów z poranionego 
ciała. 
 
Konrad nie znalazł wody w obrębie świątyni, ale za to odszukał miecz, zagubiony w czasie 
walki. Odwracając się w stronę Wilka i Anvili, spojrzał do góry, na wielki szklany krąg, 
wbudowany w kamienną ścianę. Wyglądał jakby składał się z pierścieni o różnych wymiarach 
i grubości. 
 
Już odwracał głowę, gdy dostrzegł w soczewce jakiś ruch. Patrzył dalej, obserwując, jak 
widoczny w niej kształt staje się coraz wyraźniejszy. Wreszcie ujrzał jeźdźca, człowieka na 
wierzchowcu, człowieka, którego nie mógł nie rozpoznać — wojownik ze spiżu! 
 
 
Konrad nie wierzył własnym oczom. Minęło pięć lat od dnia, w któ­rym razem z Elyssą 
widzieli, jak rycerz ze spiżu przejeżdża przez ich ska­zaną na zagładę wioskę — milcząca 
postać, sprawiająca wrażenie jakiejś nadnaturalnej istoty. 
 
A gdy w dniu spotkania z Wilkiem, Konrad opisał mu jeźdźca, który zjawił się w przededniu 
zniszczenia wioski, ten odpowiedział, że jest to jego brat, brat bliźniak... 

background image

 
Konrad wciąż dokładnie pamiętał słowa Wilka: „On jest bardziej niż martwy...” 
 
Od tej pory Wilk nie wspominał już swojego brata i Konrad nie myślał więcej o wojowniku 
ze spiżu. Nie sądził, że kiedykolwiek jeszcze go spo­tka. 
 
Czy jeździec rzeczywiście wrócił, aby znów zakłócić spokój jego duszy — czy też był tylko 
iluzją? 
 
— Anvilo! — wrzasnął Konrad, wskazując na szklany krąg. — Czy ty też go widzisz? 
 
— Tak! — odkrzyknęła. 
 
— Co to takiego? 
 
— Odległy obraz, odbity i powiększony przez soczewki. Jedna z po­wierzchni musiała zostać 
uszkodzona i, dzięki jakiemuś fenomenowi prze­kazuje nam ten widok. 
 
— Czy jest rzeczywisty? 
 
— Tak. Zapewne znajduje się w odległości kilku mil, u stóp góry. 
 
Ale w chwili, gdy wypowiadała te słowa, widmowy obraz rozpłynął się we mgle soczewek, 
po czym zniknął. 
 
Konrad jeszcze przez jakiś czas wpatrywał się w szklany krąg, chociaż nic już nie było na nim 
widać, a potem odwrócił się i pospieszył do miej­sca, w którym znajdowali się Anvila i Wilk. 
 
— Muszę iść za nim — oznajmił. 
 
Kobieta-krasnolud spojrzała na niego, ale nie odezwała się ani sło­wem. 
 
— Muszę iść. Takie jest moje przeznaczenie... 
 
Anvila wzruszyła ramionami. 
 
— Skoro tak uważasz — idź! 
 
— A co z Wilkiem? Możesz się nim zaopiekować, pomóc mu się stąd wydostać? 
 
— Oczywiście. 
 
— A co z goblinami? 
 
— Jestem krasnoludka. A to jest królestwo moich przodków. Wiem, jak sobie radzić z 
goblinami. 
 
Konrad spojrzał na Wilka, którego oczy otwierały się powoli. Ból i cier­pienie, które wciąż 
odczuwał, odbijały się w ich lodowatym błękicie. Utkwił wzrok w twarzy Konrada. Oblizał 
wargi i otworzył usta. 

background image

 
— Chaos — szepnął. Wziął płytki oddech, a potem powtórzył, ale tym razem głośniej: — 
Chaos! — ostrzegł przyjaciela. 
 
A potem zamknął powoli oczy i ponownie pogrążył się w nieświado­mości, jakby te dwa 
słowa do cna go wyczerpały. 
 
„Chaos...” 
 
Było to określenie, które Konrad słyszał wielokrotnie, które często wymawiano na ziemiach 
pogranicza, którego sam używał, ale które każdy rozumiał inaczej. Bez względu jednak na to, 
co naprawdę znaczyło, słowo to spowodowało, że Konrad poczuł zimny dreszcz, 
przebiegający po ple­cach. 
 
Wilk znałby znaczenie tego terminu. Ale Wilk nie mógł odpowiedzieć na żadne pytanie. 
 
Konrad chciał również dowiedzieć się paru rzeczy o bliźniaku towarzy­sza: co się z nim stało, 
w jaki sposób związał się z siłami ciemności. Odwró­cił się do Anvili. Jak zwykle nie 
zareagowała i nie odezwała się ani słowem. 
 
— Muszę iść — oznajmił. 
 
— Już mówiłam. Jeżeli musisz — idź! 
 
Konrad skinął głową i ruszył wolno, kierując się w stronę korytarza, którym Anvila weszła do 
świątyni. Niechętnie porzucał towarzyszy, ale krasnoludka była pewna, że zdoła bezpiecznie 
wyprowadzić rannego czło­wieka z legowiska goblinów, a potem z gór. 
 
Wilk był drugim co do ważności człowiekiem w życiu Konrada, kimś, kto zmienił wiejskiego 
chłopaka w wojownika. Ale najważniejsza była Ely­ssa. Jego pierwsza, prawdziwa miłość, 
dzięki której zdobył osobowość, a nawet własne imię. Minęło już pięć lat od chwili, gdy 
została zamordo­wana, starta z powierzchni ziemi. 
 
Pięć lat bez jednego dnia. 
 
A teraz rycerz ze spiżu znajdował się w pobliżu, akurat w piątą rocz­nicę dnia, w którym 
Konrad i Elyssa go zobaczyli. 
 
Wilk często powtarzał, że nie ma czegoś takiego jak przypadek — wszystko jest 
przeznaczeniem. I Konrad nauczył się wierzyć, że jest to istotnie prawda. 
 
Musi odszukać jeźdźca. Dopiero wtedy będzie mógł odnaleźć własną osobowość i odkryć 
tajemnicę swojego życia. 
 
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Anvile i Wilka, Konrad odwrócił się i wszedł do ciemnego 
tunelu, który miał wyprowadzić go na powierzchnie. 
 
Korytarz był zbyt wąski, aby posługiwać się w nim toporem, wydobył więc miecz. 
Zapomniawszy, że stracił nóż, sięgnął po niego lewą ręką. Wy­patrując lśnienia wrogich, 

background image

czerwonych oczu, które ostrzegłoby go przed oczekującymi w zasadzce, zniekształconymi 
wrogami, wkroczył w ciemność. 
 
  
 
*   *   * 
 
Zamrugał, oślepiony nagłym światłem. Słońce stało w zenicie, płonąc żywym ogniem na 
bezchmurnym niebie. W zimie Kislev mógł być naj­chłodniejszym miejscem na ziemi, ale w 
lecie wydawał się najgorętszym. 
 
Zrobił kilka głębokich oddechów, napełniając płuca czystym powie­trzem i uwalniając 
nozdrza od przyprawiającego o mdłości gobliniego smrodu podziemnego labiryntu. Skórę i 
ubranie wciąż miał poplamione zieloną krwią, której nie pozbędzie się tak łatwo, jak odoru z 
płuc. 
 
Zrzucając większą część zabrudzonej odzieży, przypomniał sobie, kiedy po raz ostatni był 
pokryty taką ilością wrażej posoki. Był to ten sam dzień, kiedy zniszczono wioskę. Wtedy, 
dla bezpieczeństwa, przebrał się, zakładając skórę, zerwaną z zabitego zwierzołaka. Potem 
przyłączył się do szalonych napastników. 
 
Splunął, próbując pozbyć się z ust smaku śmierci. Postanowił nie my­śleć o przeszłości, ale to 
było trudne. 
 
Wkrótce odnalazł wielką soczewkę, niegdyś oświetlającą podziemną świątynię krasnoludów. 
Była okrągła i miała przynajmniej pięć metrów średnicy. Szlifowana jak drogocenny kamień, 
spoczywała zagłębiona w zboczu góry. Anvila wysadziła skały, które od wieków 
przysypywały wielką taflę szkła. Teraz soczewka była w wielu miejscach popękana i 
po-kruszona. 
 
Kilku fragmentów brakowało i te zmiany musiały spowodować ów mi­raż, który ukazał mu 
wojownika ze spiżu. Odległy obraz, uchwycony przez jedną z brakujących płaszczyzn, został 
przekazany do soczewki na po­wierzchni i za pośrednictwem systemu mniejszych zwierciadeł 
do znaj­dującej się w dole jaskini. 
 
Konrad podszedł do skraju urwiska i spojrzał w dół, starając się do­strzec położony poniżej 
teren. Chociaż jednak wychylał się na całą dłu­gość ramion, niżej znajdujące się szczyty 
przesłaniały widok. Z tak dużej odległości nie był w stanie określić, gdzie przebywał jeździec 
ze spiżu, i w którym kierunku podążał. 
 
Tylko po odszukaniu właściwego odłamka soczewki mógł mieć szansę ustalenia, gdzie 
znajduje się rycerz. Fragment ten musiał istnieć, ponieważ dzięki niemu zobaczył obraz. 
Gdyby go odszukał, spojrzałby przez niego, jak przez okular lunety, i być może zobaczyłby 
cel poszuki­wań. 
 
Eksplozja prochu użytego przez Anvile skruszyła skałę na tak wiele odłamków, że Konrad 
uświadomił sobie, iż jego poszukiwania niemal z góry skazane są na niepowodzenie. Ale 
musiał spróbować. 
 

background image

Prawie godzinę wspinał się po głazach, grzebał wśród pyłu i gruzu, wy­patrując kawałka 
szkła, ustawionego w odpowiednim miejscu lub zaklino­wanego tak, że widać byłoby przezeń 
położony w dole teren. Odnalazł wiele fragmentów soczewki, lśniących w słońcu jak 
drogocenne klejnoty, ale żaden z nich nie był tym, którego poszukiwał. 
 
Wreszcie musiał przyznać się do porażki. A tymczasem, z każdą mija­jącą minutą, wojownik 
ze spiżu oddalał się coraz bardziej. 
 
Konrad tym razem wyszedł na powierzchnię inną szczeliną, ale na­tychmiast zorientował się 
w terenie i skierował kroki w stronę dolnej czę­ści zbocza. Spojrzał na południe, na szlak, 
którym wspinał się z Anvilą. Rozpoznał znajome miejsca, a potem popatrzył na mroczniejące 
pękniecie w skale, przez które wszedł do twierdzy goblinów. 
 
Przez chwilę miał ochotę wrócić i pomóc Anvili w opiece nad Wil­kiem, ale uświadomił 
sobie, że nie ma tam nic do roboty. Nie potrzebowali jego wsparcia. Wyszedł na 
powierzchnię, aby odnaleźć wojownika ze spiżu i to było teraz jego najważniejszym 
zadaniem. 
 
 
Tym samym niebezpiecznym szlakiem, którym szedł na górę, teraz za­czął podążać w dół 
zbocza. Schodzenie wcale nie było łatwiejsze od wspi­naczki, pod pewnymi względami 
sprawiało nawet więcej trudności. Wtedy nie obawiał się o siebie, ponieważ za wszelką cenę 
starał się odnaleźć Wilka — myślał tylko o ocaleniu towarzysza. 
 
Wtedy przez cały czas widział przed sobą szczyt. Wracając — tylko przepaść. Długo by 
spadał... 
 
W końcu dotarł do miejsca, gdzie tuż przed świtem Anvila i Wilk wpa­dli w zasadzkę. Nie 
różniło się niczym od pozostałych odcinków tego trud­nego szlaku, jeżeli nie liczyć 
zmasakrowanych goblinich trupów. Zdążyli zabić całkiem sporo wrogów, zanim Wilk został 
wzięty do niewoli, a Anvila wpadła w szczelinę. Wśród zwłok leżała również Północ — koń 
Wilka. 
 
Między zapasami, które biały ogier wniósł na strome zbocze, Konrad znalazł bukłak z wodą. 
Zwilżył gardło. Pozwolił też, by woda spływała mu po twarzy, zmywając większą część 
zaschniętej krwi. Wytarł usta grzbietem dłoni. Potem zabrał się za wybieranie potrzebnego 
prowiantu. 
 
Nie zabrał go zbyt wiele. Wilk i Anvila również będą potrzebowali je­dzenia i wody. W 
jukach koni pozostawionych dalej, u stóp góry, znajdo­wało się więcej zapasów — 
oczywiście pod warunkiem, że nie znalazła ich jakaś banda goblinów albo innych istot 
zamieszkujących tę skalistą kra­inę. 
 
Konrad wciąż czuł zmęczenie, ale nie zatrzymał się na długo. Musiał ruszać dalej. Podążył w 
dół poszarpanego zbocza, zbierając po drodze przedmioty, które poprzednio odrzucił, gdyż 
spowalniały wspinaczkę — futrzane nogawice, fragmenty zbroi. Wreszcie dotarł do miejsca, 
w któ­rym spędził poprzednią noc. 
 
Wszystko wyglądało tak samo jak w chwili, gdy dostrzegł, co przyda­rzyło się jego 
towarzyszom i rzucił się im na pomoc. Konie wciąż były uwiązane, ale Konrad zbliżał się do 

background image

nich ostrożnie, z mieczem w dłoni. Bacznie obserwował skały i głazy. Jednak nigdzie nie 
zauważył wrogów. 
 
Umył się i dopiero potem zabrał się za bandażowanie ran. Od czasu kiedy niemal utracił w 
walce prawą rękę, każda rana na niej goiła się o wiele szybciej niż reszta ciała. Przed paroma 
laty został ciężko ranny i wydawało się, że trzeba będzie ramię amputować. Jednak pewien 
elf, dys­ponujący uzdrowicielskimi mocami, opatrzył ranę i ocalił rękę. 
 
Po zabandażowaniu wszystkich obrażeń, i po szybkim zjedzeniu po­siłku, Konrad osiodłał 
konia. Zaczął się zastanawiać, w którym kierunku powinien się udać. Nie miał jednak 
specjalnego wyboru. Musiał kontynu­ować wędrówkę w dół zbocza. Szlak poniżej 
obozowiska nie był już tak stromy ani tak zdradziecki, ale nie można go było nazwać łatwym. 
Kiedy przemierzali tę część drogi, musieli prowadzić wierzchowce. Owinęli im też kopyta 
szmatami, w celu stłumienia odgłosu uderzania podków o ka­mienie. Poruszali się jedynie 
nocą, w obawie przed wykryciem. 
 
Teraz jednak to Konrad był ścigającym. Szlak w świetle dnia wyglądał równie paskudnie jak 
w nocy. Ale wojownik nie miał czasu, by prowadzić konia za wodze. Teraz najbardziej 
liczyła się szybkość. Musiał ryzykować, że zwierze potknie się i złamie nogę. Ale jeżeli nie 
będzie się spieszyć, ry­cerz ze spiżu zdoła uciec. 
 
Po wydostaniu się z gór będzie musiał podjąć ostateczną decyzje, w którym kierunku 
powinien pojechać. Wciąż obserwował położony w dole teren, wypatrując jeźdźca. Ale 
nikogo — ani niczego — nie zauwa­żył. Podobnie było poprzednim razem — gdy 
przemierzali te drogę, nie do­strzegli najmniejszej oznaki bytności wrogich hord, od których 
przecież aż roiło się w tej części Kislevu. Już sam fakt braku wrogów powinien wzbudzić ich 
podejrzenia, ale trójka wędrowcowi była wdzięczna bogom za każdą przebytą w spokoju 
milę. 
 
Konrad, który wychowywał się w Lesie Cieni, gdzie wróg czaił się za każdym drzewem, 
wciąż nie mógł przyzwyczaić się do i otwartych prze­strzeni gór. Na równinach widział 
wszystko w odległości wielu mil. Gdyby w pobliżu znajdowali się jakieś zwierzołaki, 
zapewne zauważyłby je, zanim one by go spostrzegli. Bez przerwy bacznie obserwował 
okolice, ale to nie napastników wypatrywał. Liczył się tylko brat Wilka. 
 
Wkrótce uświadomił sobie, w którą stronę powinien podążyć. Musiał jechać jedyną istniejącą 
drogą. 
 
Pięć lat temu, wraz z Elyssą, po raz pierwszy ujrzał wojownika ze spiżu. A następnego dnia 
armia zwierzołaków zniszczyła wioskę i wy­rżnęła wszystkich jej mieszkańców. Konrad 
ocalał jedynie dzięki temu, że opuścił dolinę przed rozpoczęciem ataku. 
 
A jutro znowu nadejdzie pierwszy dzień lata, święty dzień Sigmara. Czy historia się 
powtórzy? Czy dlatego znalazł się tu tajemniczy jeździec, zwiastun śmierci i zniszczenia? 
 
Konrad obawiał się, że tak właśnie się stanie. Jeździec ze spiżu był tym, który wytycza szlak, 
zwiadowcą prowadzącym hordy ciemności do wyznaczonego celu. 
 
Północny Kislev był pustynnym i niegościnnym miejscem. Obszar, wo­kół Przełęczy 
Belyevorota pozostawał słabo zamieszkany. Znajdowało się tu kilka niewielkich faktorii, parę 

background image

małych, samotnych wiosek i fortów. Je­dynym liczniej zamieszkanych miejsc była kopalnia 
— i to ona prawdopo­dobnie stanowiła obiekt ataku napastników. 
 
Konrad popędził konia, kierując się z powrotem do miejsca, w któ­rym żył niemal pięć lat. 
Tyle czasu bowiem wraz z Wilkiem bronili kopalni złota przed najazdami z północy, 
dowodząc oddziałem najtwardszych na­jemników, jacy kiedykolwiek działali na 
przygranicznych ziemiach. W ciągu dwóch ostatnich lat udało im się odepchnąć napastników. 
Nie ograniczali się do obrony, przenieśli też działania wojenne na tereny prze­ciwnika. 
 
A potem nastąpiło oblężenie Praag. Najeźdźcy walczyli wprawdzie za­ciekle i z pogardą dla 
śmierci, ale napad ten sprawiał wrażenie poje­dynczego, odosobnionego. Jakby miał odwrócić 
uwagę Kislevitów od cze­goś ważniejszego... 
 
Konrad nie miał na to dowodu, jeszcze nie miał. Przepełniała go za to żarliwa nadzieja, że się 
myli, choć w głębi duszy zdawał sobie sprawę ze słuszności swoich podejrzeń. 
 
Jechał szybko, wracając tym samym szlakiem, którym wraz z dwoma towarzyszami podążał 
zaledwie kilka dni temu. Dawał kordowi odpoczy­wać tylko tyle, żeby nie padł, a potem 
znów poganiał zwierzę. Prowadził wyścig z czasem, lecz zachód słońca nastąpił o wiele za 
wcześnie, jak na jego potrzeby. Ciemność nie wpłynęła jednak na prędkość jazdy Konrada. 
Pędził przez noc, aż wreszcie ani on, ani jego wierzchowiec nie byli w sta­nie podążać dalej. 
 
Był to długi, bardzo długi dzień. Wydawał mu się znacznie dłuższy od dnia, kiedy ocknął się 
przed świtem i ujrzał niebezpieczeństwo, z którym za chwilę mieli spotkać się Wilk i Anvila. 
A potem nastąpiła bitwa z gobli­nami, w której jego topór ściął łby dziesiątkom bestii. 
 
Pogrążając się we śnie, Konrad rozmyślał o jeźdźcu ze spiżu. Czy rze­czywiście go widział? 
A może było to złudzenie, wywołane bitewną go­rączką, podobnie jak przekonanie, że 
walczył młotem? „Ale przecież Anvila również widziała zakutą w zbroję postać” — 
uświadomił sobie w chwili, gdy zmęczenie wzięło wreszcie górę i zaczął zasypiać. 
 
Śniło mu się, że zabija gobliny, które próbowały uniemożliwić mu do­tarcie do rycerza ze 
spiżu. A wśród zniekształconych stworów znajdowała się dowodząca nimi Elyssą. 
Rozkazywała zabić Konrada... 
 
Ocknął się gwałtownie, zlany potem, usiłując dłonią chwycić nie ist­niejący już kris. Usiadł, 
patrząc na gwiazdy i dwa księżyce. Dopiero po pewnym czasie położył się znowu i zapadł w 
kolejny niespokojny sen. 
 
O świcie siedział już w siodle, galopując po równinie, przez pustkę i ciszę, jakby był jedyną 
istotą na całym świecie. 
 
Pięć lat temu bezbronna wioska uległa kompletnemu zniszczeniu. Przecież to 
nieprawdopodobne, by powtórzyły się wydarzenia które miały miejsce tak dawno w odległym 
Ostlandzie. Kopalnia była silnie ufortyfiko­wana i strzegli jej zahartowani w bojach, czujni 
żołnierze, którzy w niezli­czonych potyczkach i walkach zwyciężali barbarzyńskie hordy z 
północ­nych Pustkowi. Obu tych sytuacji nie można było porównywać. 
 

background image

Bez względu na to, ilu najeźdźców ginęło, zawsze znajdował się na­stępni, gotowi zająć ich 
miejsce. Jednak w czasie ostatnich dwóch lat nie wydawali się już tak liczni. Czyżby zbierali 
siły, przygotowując wielką inwa­zję? 
 
Jednak w konfrontacji z zawodowymi żołnierzami sama liczebność na­pastników nie 
wystarczała. W przeciwnym razie już dawno spustoszyliby Kislev. Zresztą raz udało im się 
dokonać podobnej sztuki. Dwa wieki temu opanowali cały kraj, ale zostali wyparci, gdy car 
Kislevu zawarł sojusz z ce­sarzem Imperium. Zjednoczonej armie dwóch narodów odrzuciły 
napast­nika, zmuszając go do odwrotu w granice mrocznego królestwa. 
 
Jedynym motywem kierującym nieprzyjaciółmi wydawała się być żą­dza zabijania, jakby 
tylko owo barbarzyńskie uczucie uzasadniało ich ist­nienie. Pragnienie krwi zaspokajali 
zadając śmierć, zadając śmierć komu­kolwiek. Często odnosiło się wrażenie, że mordowali 
się nawzajem z taką samą ochotą, z jaką zabijali ludzi zagradzających im drogę do serca 
Kis-levu i dalej, do Imperium. 
 
Jednak w dniu, w którym zniszczona została wioska Konrada, zwie­rzołaki zjednoczyły się w 
swej barbarzyńskiej misji. Gdyby dzisiaj również połączyły siły, odsunęły na bok waśnie i 
spory, ludzie żyjący w okolicach kopalni byliby skazani na zagładę. 
 
Gdy więc Konrad dostrzegł słup czarnego dymu, unoszący się daleko na horyzoncie, wiedział 
już, że przybywa za późno. 
 
  
Rozdział drugi  
 
  
 
Konrad pędził dalej i dalej, jeszcze gwałtowniej bodąc konia ostrogami, aż wreszcie 
wyczerpany wierzchowiec padł, zrzucając czło­wieka na ziemię. Zwierzę leżało, z sierścią 
pokrytą krwią i potem i dyszało ciężko, tocząc pianę z pyska. Jego tylne nogi kopały 
gwałtownie, jakby pró­bował galopować dalej. A potem wszelkie ruchy ustały. Koń był 
martwy. 
 
Konrad zatrzymał się jedynie po to, aby podnieść miecz, hełm i tar­czę, a potem pobiegł dalej, 
zmuszając obolałe mięśnie do wielkiego wy­siłku. 
 
Znajdował się już w odległości zaledwie dwóch, trzech mil od kopalni, czuł zapach dymu, 
widział płomienie. Chociaż biegł pod wiatr, niczego nie słyszał. Żadnych odgłosów walki, 
uderzeń stali o stal, bojowych okrzyków wojowników... Ani przedśmiertnych wrzasków. 
 
Kopalnia położona była w górzystej okolicy, choć przecież znajdowała się w odległości wielu 
mil od łańcucha szczytów, wyznaczającego granice Starego Świata, a biegnącego od Kislevu 
na dalekiej północy do Złych Ziem na południu. Miasteczko kopalniane leżało w dolinie, 
pomiędzy trzema piętrzącymi się, stromymi turniami, połączonymi solidnymi li­niami 
fortyfikacji. Posiadało idealną pozycję i strategiczną i obronną. W in­nym wypadku nigdy nie 
przetrwałoby tak długo i nie stałoby się centrum handlowym całego regionu. 
 
Na każdej z trzech turni wzniesiono wieże strażnicze, z których obser­wowano położone niżej 
równiny. Teraz wszystkie trzy wieże stały w ogniu, pożerane przez języki czerwonych 

background image

płomieni. Dym wzbijał się spiralami z każdego szczytu, wyglądał jednak niepozornie w 
porównaniu z gęstymi, czarnymi kłębami unoszącymi się z obronnej osady. 
 
Konrad przypomniał sobie pożar, który napastnicy rozniecili, ata­kując jego rodzinną wieś. 
Podłożyli ogień pod świątynie Sigmara, skła­dając w ofierze swym ciemnym bogom 
wszystkich, którzy się w niej mo­dlili. Ale najlepiej zapamiętał nie płonącą świątynię, lecz 
ogień, który stra­wił dwór — i jego mieszkańców... 
 
Pędził wtedy w stronę szczytu wzgórza w nadziei, że znajdzie tam Ely­ssę. Żywą. Zamiast 
tego ujrzał najstraszliwszy widok, na jaki natknął się w czasie tej koszmarnej próby. Pomimo 
wszystkich mordów, których był świadkiem podczas ataku, pomimo widoku ohydnych 
stworów, które na­padły na wieś, najbardziej w jego pamięci zapisał się obraz człowieka 
kro­czącego bez szwanku przez płonące piekło, niegdyś będące dworem. Ob­raz człowieka, 
którego nazwał Czaszkolicym. 
 
Wbrew swemu wyglądowi, nie mógł być istotą ludzką. Jak inne pa­rodie życia, szalejące po 
wiosce, był on jedynie człekokształtny. 
 
Konrad zdołał wówczas zabić z łuku wielu napastników. Każdy, któ­rego trafił, umierał. Ale 
nie Czaszkolicy. Czarna strzała wbiła się głęboko w jego pierś, ale wyrwał ją bez trudu. Nie 
popłynęła krew nie było też śladu rany. 
 
Nienaturalnie chudy Czaszkolicy był pierwszą spotkaną przez Kon­rada istotą niewrażliwą na 
śmiertelne rany. W ciągu następnych pięciu lat zetknął się z wieloma nieprawdopodobnymi 
bestiami, które nie chciały umierać, o ile nie zostały zabite na tuzin rozmaitych sposobów. 
 
Uśmiercanie goblinów przychodziło bez trudu, ale przecież zaliczały się one do 
pośledniejszego rodzaju stworzeń zamieszkujących nieludzkie królestwa. Stanowiły część 
Starego Świata — jak krasnoludy, jak ludzie. Nie były odrażającym pomiotem Północnych 
Pustkowi, Pustkowi Cha-osu... 
 
Stamtąd właśnie wywodziły się wszystkie stwory znane pod nazwą zwierzoludzi. Nic 
naturalnego nie mogło tam istnieć, zupełnie jakby pust­kowia były całkiem innym światem. 
Były to krainy, gdzie rodziło się jedy­nie zło. 
 
Stwory, z którymi Konrad stykał się w młodości, były zdegenerowa­nymi istotami, 
potomkami tych, które przed dwoma wiekami najechały Imperium. Gdy agresja została 
odparta, ocalałe stwory uciekły w gęste lasy. Były słabe i wolne, łatwe do zabicia — 
oczywiście w porównaniu z tymi, z którymi Konrad miał do czynienia od chwili przybycia na 
kislev-skie pogranicze. 
 
Niemal każdy zwierzołak wyglądał inaczej i każdego trzeba było likwi­dować w odmienny 
sposób. Czaszkolicy przeżył trafienie strzałą w serce — albo w miejsce, gdzie u człowieka 
powinno się ono znajdować. Ale nie­które istoty z pustkowi miały po kilka serc i każde z nich 
należało zniszczyć. Inne potwory sprawiały wrażenie, że w ogóle nie posiadają tego organu... 
 
Rana, która dla człowieka mogła okazać się śmiertelna, dla niektó­rych z tych piekielnych 
bestii była zaledwie draśnięciem. Odcięte w walce kończyny potrafiły żyć własnym życiem 
— odrąbana noga przekształcała się w groźnego węża, ręka trzymająca broń — w kolejnego 

background image

wroga. Nie­które z potworów mogły nawet rozmyślnie dzielić się na dwoje — dwu­głowy 
wróg stawał się dwoma jednogłowymi. 
 
Konrada nigdy nie dręczyły senne koszmary, ponieważ bez względu na to, co mogła stworzyć 
jego wyobraźnia, w życiu codziennym miał do czynienia z o wiele gorszymi wrogami. 
 
Aby zachować siły, przestał biec na złamanie karku i teraz podążał długimi, swobodnymi 
susami. Wkrótce poczuł piekielny żar. Patrząc na płomienie, zastanawiał się, co poza trupami 
znajdzie za objętą ogniem pali­sadą. 
 
Poczuł odór palącego się ciała, ludzkiego ciała. Zwolnił na chwilę. Po­myślał — na co 
właściwie liczy? Nie mógł już nikogo ocalić — spóźnił się. Jedynymi żywymi istotami były 
zwierzołaki — jeżeli takie potwory można nazwać istotami żywymi. 
 
Nie miał żadnego rozsądnego powodu, aby podążać dalej, ale nie była to kwestia rozsądku. 
Podobnie jak wioska, w której się wychował, okolice kopalni stały się jego domem. Był u 
siebie, a najeźdźcy — nie. 
 
  
 
*   *   * 
 
Odnalazł pierwsze zwłoki — zwierzołaków, zabitych strzałami obrońców. Im bliżej 
podchodził do umocnień, tym więcej ciał leżało na ziemi, skąpanych we własnej krwi. Było 
południe i napastnicy leżeli od wielu godzin, ale Konrad zwolnił kroku, ostrożnie posuwając 
się wśród trupów. Dobrze znał taktykę najpodstępniejszych wrogów rodzaju ludz­kiego. 
Większość stworów była bezmózga, często dosłownie, ale inne mo­gły udawać trupy w 
nadziei na zaskoczenie nieostrożnej ofiary. 
 
Dla niektórych z tych piekielnych istot samo słowo „śmierć” nie miało znaczenia. W 
przeszłości zabijał bestie, które po chwili wstawały znowu, jak wypoczęci po drzemce ludzie. 
 
Sam fakt przechodzenia obok nich żywej istoty mógł wywołać odru­chową reakcję 
potworów, skłaniając do ostatniego, wściekłego ataku. Były w stanie wyczuć ciepłą, 
czerwoną krew człowieka, chociaż płyn, który pły­nął w ich żyłach nawet wówczas, kiedy 
były potwornym odpowiednikiem żyjących istot, mógł mieć temperaturę krwi jaszczurki... I 
dowolną barwę. 
 
Kształty tych, między którymi przechodził, były jak zawsze obrzydli-wymi parodiami postaci 
zwierzęcych i ludzkich, owadzich gadzich i pta­sich, połączonych ze sobą w przypadkowy 
sposób. Trudno było sobie wy­obrazić, jakim sposobem stwory te mogły egzystować, nic 
więc dziwnego, że tak trudno było je pokonać. 
 
Te jednak zostały zabite salwami strzał, wypuszczonych zza wału obronnego. Podobnie, jak 
pięć lat temu, gdy Konrad sam był w stanie zabić kilku napastników... 
 
Odsunął te myśl. Przeszłość odeszła, równie martwa jak zabite wtedy potwory. Musiał skupić 
się na chwili obecnej — i na przeżyciu jej. 
 

background image

Ostrożnie przechodził między ciałami, wpatrując się w to, co się przed nim znajdowało. 
Zamrugał, gdy gryzący dym dostał mu się do oczu. Uniósł tarczę, osłaniając twarz przed 
straszliwym żarem. W prawej ręce dzierżył ciężki topór, zaś miecz nadal trzymał w pochwie. 
 
Trzy szczyty były połączone solidną palisadą, trzykrotnie wyższą od człowieka. Przed nią 
znajdował się głęboki rów, poprzedzony od przedpola zaostrzonymi kołkami, sterczącymi 
pod ostrym kątem. Do przełamania tych linii obronnych potrzebna była pełna determinacji 
ar-mia — a zwierzołaki stanowiły taką właśnie armię. 
 
Tworzące palisadę pnie drzew płonęły, jednak główna brama wciąż była dokładnie zamknięta 
i zabarykadowana podniesionym mostem zwo­dzonym. Najeźdźcy nie wdarli się więc tą 
drogą. 
 
Przez rów, ponad palami, do wnętrza samej fortecy prowadziła grobla — grobla z ciał... 
 
W przeszłości Konrad często obserwował, jak zwierzołaki atakowały gromadami, nie 
przejmując się tym, ile z nich zginie. Liczyły, że przy­najmniej kilku przetrwa wystarczająco 
długo, by zabić choć jednego czło­wieka. Dziesięciu poległych, dwudziestu czy stu — taka 
liczba nie miała żadnego wpływu na ich walkę. Nie biły się dla siebie, nie posiadały żad­nego 
instynktu samozachowawczego i dlatego były tak niebezpieczne. 
 
A tutaj wiele setek tych oszalałych istot musiało się poświęcić, ułożyć własne ciała jedno na 
drugim tak ciasno, że same się podusiły, ale umożli­wiły towarzyszom przerwanie 
zewnętrznego pierścienia obrony. 
 
Konrad próbował wspiąć się na palisadę, aby ominąć tę obrzydliwą drogę, ale szalejący ogień 
zmusił go do odwrotu. Jedynym sposobem było przejście po tym samym moście z ciał, przez 
który poprowadzono szturm. Zaczął wspinać się po śliskim zboczu, jego nogi zapadały się, 
gdy stąpał po nieludzkich kończynach i torsach. Koszmarne twarze rozgniatał butami, 
oblepionymi cuchnącym śluzem. 
 
Dotarł już prawie do szczytu, gdy pokryta łuskami dłoń wyłoniła się z góry ciał i chwyciła go 
za kostkę. Zareagował natychmiast. Ostrze topora spadło, przecinając zdeformowaną rękę 
wroga. Ale odrąbana dłoń zaci­snęła się jeszcze mocniej. Musiał oderwać ją żeleźcem topora. 
Upadła na stos ciał, spazmatycznie zaciskając zakończone pazurami palce. Odrzucił ją 
kopniakiem i skoczył do przodu. 
 
Znalazł się na szczycie palisady. Próbował przebić wzrokiem dym i co­kolwiek zobaczyć. 
Jako świadek ataku na swoją wioskę widział wiele prze­rażających obrazów, a podczas pięciu 
lat spędzonych na pograniczu napa­trzył się na jeszcze gorsze rzeczy — ale w miarę jak 
wnętrze fortecy sta­wało się widoczne, coraz wyraźniej czuł, że żołądek podchodzi mu do 
gar­dła. Zachwiał się, miał zawroty głowy. Zamknął oczy, powstrzymując wzbierające 
wymioty. Rozpaczliwie próbował zaczerpnąć świeżego powie­trza. Ale go nie znalazł. 
Atmosfera była przesycona smrodem rzezi, odo­rem palących się ciał i rozlanej krwi. 
 
Wszystkie drabiny spłonęły, więc Konrad musiał zeskoczył do środka. Przerzucił tarczę przez 
ramię, wydobył miecz i ruszył na pobojowi­sko. 
 

background image

Każdy metr kwadratowy ziemi był splamiony krwią, na każdym leżało ciało — ludzkie lub 
nieludzkie. A jeżeli nie całe ciało, to jego porąbane czę­ści. Śmierć nie oznaczała dla 
pokonanych spokoju... 
 
Zamordowani, okaleczeni i zmasakrowani znajdowali się wszędzie — przybici do ścian, 
wiszący na słupach, przygwożdżeni bronią do ziemi. Po­rozrywani na strzępy, nadjedzeni, 
zachłostani na śmierć, podpaleni. I mieli szczęście ci, którzy zginęli na samym początku 
walki. 
 
Niektórzy zostali uduszeni własnymi jelitami, inni zadławieni wnętrznościami. Odcięte 
głowy, wyrwane kończyny, wydłubane oczy, od­rąbane palce, twarze odarte ze skóry... lista 
barbarzyńskich okaleczeń zda­wała się nie mieć końca. 
 
Wiele odciętych członków zostało specjalnie poukładanych, jakby dla jakiegoś 
makabrycznego żartu. Głowę krasnoluda umieszczono na brzu­chu kobiety, wtykając szyją w 
otwór, w którym kiedyś znajdowały się wnętrzności. Odcięte nogi górnika zastąpiono rękami 
dziecka. Z piersi na­jemnika sterczała stopa. Innemu w rozcięte gardło powtykano gałki 
oczne, tworząc jakby naszyjnik z gigantycznych pereł. Każde następne ciało zostało 
zbezczeszczone w ohydniejszy sposób od poprzedniego. To było coś więcej niż rzeź, więcej 
niż zemsta czy efekt zwykłej żądzy krwi — to było zło, absolutne i całkowite. 
 
„Kwintesencja Chaosu” — uświadomił sobie Konrad. 
 
Żołnierze, którzy bronili kopalni, skazańcy wydobywający rudę, pilnu­jący ich strażnicy, 
krasnoludy-inżynierowie, mieszkające tu kobiety, ich dzieci... martwi, wszyscy martwi. 
 
Mimo tortur, jakim poddano ich ciała, Konrad rozpoznał wielu najem-ników. Pochodzili z 
każdego zakątka Starego Świata, a nawet z jeszcze odleglejszych krain. Żołnierze fortuny, 
którzy zginęli setki, tysiące mil od domu — i którzy nigdy nie sięgną fortun, o których 
marzyli. 
 
Mieszkańcy Kislevu, broniący swojej ziemi ojczystej, wojownicy z każ­dej prowincji, z 
każdego miasta Imperium, z estalijskich królestw i Bre­tonii, z tileańskich miast-państw i 
Księstw Granicznych, z mitycznych kra­jów za oceanem, z Arabii i Południowych Krain, 
Kitaju i Nipponu — wszyscy oni tworzyli elitarny oddział Wilka. Stali się sojusznikami, 
walczą­cymi z tym samym wrogiem. Bili się razem, a teraz zginęli razem. Większość umarła 
wolno, w koszmarnych cierpieniach. 
 
Konrad przygryzł dolną wargę i poczuł wypełniający usta ciepły, mie­dziany smak krwi. 
Zacisnął dłonie na rękojeściach topora i miecza. Chciał walczyć, zabijać, rzucić się w bój, dać 
upust wściekłości i gniewowi, wal­cząc ze znienawidzonym wrogiem — ale nie było z kim 
walczyć ani kogo za­bijać. 
 
Poza szalejącym ogniem wszystko wokoło było nieruchome. Począł przycichać nawet huk 
ognia, nie mogącego wyżywić się zwęglonym drewnem. Wokół ciał unosiły się muchy, pijąc 
krew. Kilka wron i sępów krążyło wysoko czekając, aby Konrad odszedł. Szczur wychylił się 
z ruin stajni, ale szybko umknął z powrotem. Wkrótce pojawią się na ucztę wilki i inne 
drapieżniki, przywabione zapachem krwi. 
 

background image

Na każdego martwego człowieka przypadało kilka ohydnych, nieludz­kich trupów. Jak w 
czasie ataku na wioskę Konrada, i tym razem zwierzo­łaki odłożyły na bok spory i 
zjednoczyły się w celu wspólnego ataku. Kon­rad nie wiedział czy, tak jak w poprzednich 
wypadkach, po odniesieniu zwycięstwa zwrócili się przeciwko sobie — i nawet go to nie 
obchodziło. 
 
Ciała zwierzołaki były takie same, jak tych, z którymi wiele razy wal­czył i które zabijał — 
zmutowanych stworów, przypełzłych z Północnych Pustkowi. Koszmarnych istot, które nie 
miały prawa żyć, które, by przetrwać, kradły ludzkie istnienia, ponieważ same nie miały 
żadnej formy życia. 
 
Stworzenia pokryte futrem i piórami, z kolcami i łuskami, o kłach i pa­zurach, dziobach i 
szponach, skrzydlate i z ogonem; których kończyny sta­nowiły broń, a ciała były bądź 
jaskrawo, bądź maskująco ubarwione; o od­wróconych twarzach albo zupełnie bez twarzy; 
których oczy tkwiły na szy­pułkach lub w ogóle nie posiadały źrenic; takie, które potrafiły 
sparaliżo­wać człowieka swym pozornym urokiem. 
 
Konrad już je widział i zabijał wszystkie. 
 
Ale były także inne, o zdecydowanie subtelniejszych mutacjach, ta­kie, które niemal mogły 
udawać ludzi. I czasami to robiły, ponieważ kie­dyś rzeczywiście były ludźmi... 
 
Jak zwierzołaki zdawały się pretendować do osiągnięcia poziomu ludzkiego, tak samo 
niektórzy ludzie zapragnęli stać się zwierzętami. Wo­leli czcić mrocznych bogów i 
przemienić się w istoty, które były czymś o wiele gorszym od człowieka. Wśród poległych 
leżało wielu takich ludz­kich zaprzańców, z pozoru człowieczego wyglądu, a tak naprawdę 
kryją­cych efekt mutacji pod szczelnymi zbrojami. 
 
Konrad szedł między trupami, trzymając broń w pogotowiu, pragnąc, by choć jeden z 
wrogów dał znak życia i w ten sposób pomógł mu uwolnić się choć trochę od szarpiącej nim 
furii. Ale nie było nikogo żywego. Nawet ścierwojady trzymały się z dala, czekając aż 
wojownik opuści strefę śmierci. 
 
Nagle uświadomił sobie, że drugi raz udało mu się przeżyć taki atak. I tym razem nie było go 
na miejscu w momencie, gdy zaczynała się walka. Znowu ocalał. 
 
Wioska została starta z powierzchni ziemi. Gdy powrócił po kilku dniach, w niczym nie 
przypominała miejsca, gdzie żyli ludzie. Wszystkie budynki zniknęły, znać było jedynie 
zarysy fundamentów. Jeżeli taki sam kataklizm miał również dosięgnąć kopalni, powinien 
odejść stąd, póki może. Ale najpierw musiał jeszcze coś uczynić — coś, o czym usiłował nie 
myśleć od chwili, gdy ujrzał pierwszy ślad dymu na horyzoncie. 
 
Wejście do szybu sprawiało wrażenie zasypanego. Potężne drewniane podpory zostały 
wyrwane, a na ich miejscu widniała wielka sterta kamieni oraz zmasakrowane ciała — ludzi i 
zwierzołaki. Każdy budy­nek w obrębie palisady został splądrowany. Zwłoki zwisały ze 
wszystkich okien, piętrzyły się w każdym wejściu. Większość drewnianych kon­strukcji 
została spalona albo w inny sposób zniszczona. Na miejscu go­spody widniały jedynie 
zwęglone belki i poczerniałe kości. 
 

background image

W tej chwili Konrada interesowały tylko dwa miejsce — galeria nad koszarami najemników i 
pokój, w którym mieszkała Krysten. Unikał spo­glądania w tym kierunku tak długo, jak 
potrafił, alt w końcu skierował wzrok w stronę nieregularnej konstrukcji, sterczącej ze zbocza 
najbardziej stromej turni. 
 
Chociaż dym buchał z większości okien, środkowa część górne go pię­tra wydawała się 
nienaruszona. Konrad niemal żałował, że cały budynek nie zamienił się w pył i popiół. Wtedy 
przynajmniej nie musiałby się wspinać po wąskich schodach, aby ujrzeć to, co wiedział, że 
tam zastanie. 
 
Powoli, niechętnie, ruszył w stronę koszar. 
 
Hol był zasłany ciałami. Schody spływały czerwoną krwią i wielokolo­rową posoką. 
 
Wewnątrz było znacznie ciemniej, pomieszczenia wypełniał gryzący dym. Konrad zdjął hełm. 
Zostawił go, wraz z toporem i tarczą, przy wej­ściu, a potem zaczął iść między szczątkami 
mebli a leżącymi belkami, odsu­wając na bok zwłoki. Nie zwracając uwagi czy są trupami 
ludzi, czy nie, od­rzucał je kopniakami albo odsuwał mieczem. Zmasakrowane ciała były dla 
niego już tylko surowym mięsem. To, co stanowiło istotę ich człowieczeń­stwa, dawno 
uleciało, a dusze przyjęli bogowie. 
 
Poznawał prawie wszystkich poległych, a przynajmniej tych, którzy jeszcze dawali się 
rozpoznać. Byli to żołnierze, którymi dowodził, i którym ufał, dziewczyny, które znał, i z 
którymi się kochał. 
 
Nigdzie jednak nie dostrzegał małej postaci o falistych blond wło­sach, chociaż im dalej 
wędrował przez to miejsce rzezi, tym bardziej było prawdopodobne, że ją znajdzie. 
 
Każdy następny krok przychodził z coraz większym trudem, serce ło­motało szybciej niż w 
czasie biegu w stronę płonącej górniczej osady. Wcześniej udało mu się pohamować mdłości, 
teraz jednak nie był w stanie powstrzymać kłębiących się w nim emocji. Cały smutek skupił 
się w jednej łzie, która spłynęła po lewym policzku. 
 
Kilka dni temu poczuł na wargach słone łzy Krysten, gdy pochylił się nad śpiącą przyjaciółką, 
aby pocałować ją na pożegnanie. Oboje wiedzieli, że nigdy się już nie zobaczą i dlatego 
udawała, że śpi. Zdradziły ją jednak łzy. 
 
Wtedy, wyruszając z Wilkiem i Anvilą na poszukiwanie zaginionej świątyni krasnoludów i 
ukrytych w niej skarbów, myślał, że nie wróci. Świątynię znaleźli, ale nic poza tym. Opuścił 
Krysten tak samo, jak ją zna­lazł — samotną. Dawała sobie nieźle radę, zanim Konrad 
pojawił się w jej życiu i uważał, że tak będzie i teraz. Nikt jednak nie był w stanie przeżyć tak 
niezwykłego ataku połączonych hord przeklętników. 
 
Opłakiwał nie tylko Krysten. Pamięć o Elyssie zawsze tkwiła w nim mocno, a teraz, w tej 
sytuacji, wspomnienie o niej ponownie owładnęło jego myślami. 
 
Również została zabita przez zwierzołaki, zamordowana w czasie na­paści na wioskę. I, 
podobnie jak w przypadku Krysten, Konrad opuścił ją, pozostawił, by umarła... 
 

background image

Nie miał pewności czy Krysten zginęła, ale śmierć Elyssy widział — zdawał sobie sprawę, że 
zginie, chociaż nie wiedział kiedy, ani jak. 
 
Ale również przewidywał, że Elyssa spowoduje jego śmierć — i pod tym względem się mylił. 
Ona umarła, a on w dalszym ciągu żył. 
 
Elyssa i Krysten, Krysten i Elyssa. Pod tak wieloma względami stano­wiły swoje absolutne 
przeciwieństwo. Czy dlatego właśnie Kislevitka go pociągała? Bo była tak całkowicie inna, 
bo nawet nie przypominała Elyssy? Elyssa była wysoką, ciemnowłosą kobietą, Krysten — 
drobną blon­dynką. „A jednak teraz są takie same” — uświadomił sobie. — „Obie nie żyją.” 
 
Odsunął na bok zakrwawioną zasłonę i wszedł do pokoju Krysten. Na sienniku leżały zwłoki 
żółtoskórego zwierzołaka, którego kocia twarz wy­krzywiona była w grymasie bólu. Na 
środku jego pokrytej sierścią piersi sterczała rękojeść wbitego noża. 
 
Konrad stał bez ruchu, wodząc wzrokiem po zdemolowanym pokoju. Nie było ani śladu 
dziewczyny — żywej czy martwej. Rozpoznał nóż. Był to sztylet, który wygrał w karty i 
ofiarował Krysten, aby miała się czym bro­nić. Najwyraźniej spełnił zadanie. Wszystko 
wskazywało na to, że zdołała uciec, ale jak daleko? 
 
Wszedł w głąb pokoju i szturchnął leżącego stwora klingą, przeci­nając zimne ciało. Cofnął 
ostrze i wytarł je o futro zwierzołaka. Potem, nie chcąc, aby trup choć chwilę dłużej 
bezcześcił łoże Krysten, przechylił sien­nik, zrzucając ciało na podłogę. 
 
Konrad znał każdy cal małego pokoju i wiedział, że nie było w nim miejsca, w którym 
dziewczyna mogłaby się ukryć. Pochylił się i podniósł maleńkie figurki, które trzymała na 
półce nad łóżkiem, oraz garść ozdób i drobiazgów — jej jedyne skarby. Półka została 
oderwana i rozbita, zabrał więc i zatrzymał te pamiątki po Krysten. Miał wrażenie, że 
wszystko, co po niej zostało, zamknął w swojej lewej dłoni. 
 
Prostując się, zauważył lustro — kolejny jego podarunek. Kiedy je da­wał, było już pęknięte, 
teraz zaś wisiało przekrzywione, jeszcze bardziej rozbite i zniszczone. 
 
Spojrzał w popękane szkło i przypomniał sobie inne lustro. Lustro Elyssy, w którym po raz 
pierwszy zobaczył swoje odbicie i w którym zda­wało mu się, że dostrzega spoglądającą na 
niego inną twarz — twarz jego samego, ale nie takim jaki był, lecz jakim mógłby zostać... 
 
Lustro wisiało tak przekrzywione, że Konrad nie widział swojego odbi­cia i wcale nie pragnął 
je zobaczyć. Jego myśli opanowała przeszłość, ale nagle dostrzegł w popękanym szkle jakiś 
ruch — i błysk światła na ostrzu! 
 
Odskoczył, rzucił się na ziemię, a nóż wbił się w drewnianą ścianę, tuż nad jego głową. 
Gdyby poruszył się ułamek sekundy później, klinga utkwiłaby w jego gardle. 
 
Natychmiast wypadł przez drzwi, ścigając swego niedoszłego zabójcę. Wydał okrzyk bojowy, 
pędząc za skuloną postacią, która mknęła po zacie­nionej galerii. Potknęła się wreszcie o 
rozrąbane ciało i upadła. Próbowała odczołgać się dalej, ale drogę jej ucieczki blokowały inne 
zwłoki. 
 
— Giń! — warknął Konrad, unosząc miecz. 

background image

 
— Nie! — wrzasnął przeciwnik. — Nie! Jestem człowiekiem. Jestem człowiekiem! 
 
  
Rozdział trzeci  
 
  
 
— Myślałem, że jesteś jednym z nich, panie. Widziałem, jak wspinałeś się tu, na górę, i 
pomyślałem, że mam jedyną szansę zemszczenia się za wszystko, co zrobili, prawda? 
 
Konrad wyciągnął człowieka, który go zaatakował, na dwór, żeby do­brze mu się przyjrzeć. 
Stali teraz w zaułku, gdzie znajdowało się stosun­kowo niewiele zwłok i gdzie smród śmierci 
nie był tak straszliwy. 
 
Był jednym z górników i chyba jedynym człowiekiem, któremu udało się przeżyć atak. Miał 
metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, ale byłby wyższy, gdyby go nie przygarbiły lata spędzone pod 
ziemią. Jego niewielka głowa zdawała się być tak głęboko wciśnięta w ramiona, jakby w 
ogóle nie miał karku. Zestarzał się przedwcześnie, miał gęste włosy na kończynach i tor­sie, a 
te, które rosły na głowie i brodzie, były siwe. Nawet jego skóra sprawiała wrażenie szarej od 
kurzu, który wżerał się w nią pod ziemią. Przez cały czas nerwowo kręcił głową, jakby 
obawiał się, że napastnicy lada chwila powrócą. 
 
— Dlaczego żyjesz? — spytał Konrad. Nie dowierzając siwowłosemu górnikowi, trzymał 
miecz w pogotowiu. 
 
— Ukryłem się, co nie? — zerknął na miecz. — Słowo daję, panie. My­ślałem, że jest pan 
jedną z tych bestii. 
 
Zmarszczył długi nos, podnosząc lewą rękę, żeby się podrapać po gło­wie. Konrad zauważył, 
że górnik zamiast prawej dłoni ma kikut. Musiał ją utracić przed wieloma laty — albo w 
wypadku, albo za karę. 
 
Wszyscy górnicy byli skazańcami, wysłanymi tu do odbycia wyroku. Niemal zawsze był to 
wyrok dożywotni, niewielu bowiem udawało się prze­żyć pracę w kopalni. Nigdy nie 
zakuwano ich w łańcuchy, ponieważ nie mieli dokąd uciec. Za kopalnią rozpościerały się 
setki mil dziczy pełnej zwierzołaków. Więźniowie mogli, bez specjalnego wysiłku, zbiec z 
osady, ale niełatwo było uciec przed tym, co znajdowało się poza jej granicami. 
 
Konrad patrzył na widniejący wokół obraz zniszczenia. Na trupy. Wciąż szukał Krysten, 
mając jednocześnie nadzieję, że jej nie znajdzie. Ciemne oczy górnika podążały za jego 
spojrzeniem. 
 
Konrad odwrócił wzrok, a potem zerknął na swoją lewą dłoń, Wciąż zaciskał pięść, wciąż 
trzymał w niej bezwartościowe pamiątki po Krysten, które podniósł w chwili, gdy rzucono w 
niego nożem. Wbił sztych miecza w ziemię, wydłubał płytki otwór, a potem wrzucił do niego 
drobiazgi i za­sypał je. 
 
— Co się wydarzyło? — zapytał. 
 

background image

— Świtało i szykowaliśmy się, żeby wejść do szybu, panie, gdy zaata­kowały nas 
zwierzołaki. Były ich setki. Tysiące. Nie sposób było ich za­trzymać. Nigdy niczego takiego 
nie widziałem, no nie? I mam nadzieję, że nie zobaczę. Strażnicy nic nie mogli zrobić. Jak 
powiedziałem, było ich zbyt wiele. To było straszne. Straszne. 
 
Górnik zmarszczył nos i zadygotał, opowiadając swoją historię. 
 
— Przedostały się przez palisadę, było ich coraz więcej, wrzeszczały i wyły. Zabijały 
każdego, kto próbował je zatrzymać. Inni górnicy wzięli broń zabitych strażników, ale 
wkrótce oni też już nie żyli. Nie mogłem wiele zdziałać bez ręki, prawda? — podniósł kikut. 
 
— Jakoś dałeś sobie radę z nożem, którym we mnie rzuciłeś — zauwa­żył Konrad, 
zastanawiając się, jak niewiele brakowało, by zginął, by został zabity, nie mając nawet 
możliwości obrony. Jego oko, które ostrzegało go przed niebezpieczeństwem, widząc, co 
może się w przyszłości zdarzyć, znowu go zawiodło. 
 
Z biegiem lat Konrad coraz mniej polegał na wizjach przyszłości, do­starczanych przez lewe 
oko. Nie potrzebował żadnych ostrzeżeń przed nie­bezpieczeństwem. Tu, w Kislevie, zawsze 
było niebezpiecznie — nie oba­wiano się tylko zasadzek, ponieważ na tych pustkowiach było 
niewiele miejsc, w których mógł się ukryć napastnik. 
 
Stał się również żołnierzem, wyćwiczonym wojownikiem, i jego umiejętności bojowe 
wystarczały, by zwyciężyć każdego, kto by go zaatako­wał. Nie musiał już widzieć, co 
przeciwnik robi ułamek sekundy wcześniej. Wyćwiczone reakcje i odruchy wystarczały, aby 
dać sobie rade ze wszystkim, co pogańskie hordy mogły rzucić przeciwko ludziom. 
 
— Jestem dobry z nożem, prawda? Zawsze byłem — górnik uśmiech­nął się, odsłaniając 
poplamione zęby. 
 
Konrad zastanowił się, za co skazano tego mężczyznę i dlaczego stra­cił dłoń. 
Najprawdopodobniej był rzezimieszkiem z któregoś z miast Kis­levu. 
 
— Mów dalej — ponaglił Konrad. 
 
— Niewiele mogłem zrobić — wzruszył ramionami. — Albo się ukryć, albo dać zabić. Wielu 
innych wpadło na ten sam pomysł, panie. Ale nie­wiele im to dało, co nie? Znaleziono ich i 
zamordowano — pociągnął no­sem, spoglądając na scenę rzezi. — Zamordowano albo 
jeszcze gorzej. Ja wcisnąłem się pod kilka trupów. W ten sposób ocalałem — spojrzał na 
ślady krwi, które plamiły jego poszarpaną bluzę. 
 
— Leżałem bez ruchu przez wiele godzin — mówił dalej. — A potem zobaczyłem pana i 
pomyślałem, że jest pan jednym z nich. Czułem się pa­skudnie z powodu tego, co zrobiłem — 
chowałem się, kiedy wszystkich in­nych zabijano... I dlatego ruszyłem za panem. I to byłoby 
tyle, panie — wzruszył ramionami i dokładnie przyjrzał się Konradowi. — Jak to się stało, że 
pan nie zginął? 
 
Konrad popatrzył na górnika — nie miał pewności, czy wierzy w jego opowieść. W każdym 
razie żył i tylko to się liczyło. 
 

background image

Nie wiedział czy górnik rozpoznał go, czy nie. Właściwie nie było ku temu żadnych 
powodów. Dla Konrada wszyscy przymusowi robotnicy wy­glądali tak samo. Zapewne dla 
górnika wszyscy najemnicy byli identyczni. 
 
— Byłem na patrolu — odpowiedział Konrad. — Gdy ujrzałem dym, wróciłem — nie było 
potrzeby wyjawiania prawdy, proste kłamstwo po­winno wystarczyć. — Jak się nazywasz? 
 
— Nazywam? 
 
— Tak. 
 
— Heinler, panie. 
 
Odpowiedział po króciutkim wahaniu. Konrad pomyślał, że pewnie to kolejne kłamstwo. 
Obaj wiedzieli, że nie powinni sobie ufać. Jego nowy towarzysz był skazanym przestępcą, ale 
jedyna różnica między nim a wie­loma najemnikami, którzy strzegli kopalni, polegała na tym, 
że dał się zła­pać. 
 
— A ja nazywam się Konrad. Wygląda na to, że jesteśmy jedynymi ludźmi w promieniu setek 
mil. Nie ma potrzeby, żebyś zwracał się do mnie „panie”. 
 
— Przepraszam, panie. Kiedy jest się więźniem tak długo jak ja, każdy inny jest „panem”. 
 
— Zobaczmy, czy uda nam się znaleźć trochę wody, Heinlerze, i może coś do jedzenia. 
 
Przeszukali osadę, ale studnia była zanieczyszczona, pełna zwłok, a wszystkie zapasy ze 
składu kwatermistrza skradziono. Konie ze stajni zniknęły, cała broń została zabrana, 
podobnie jak zgromadzona ruda złota. Nigdy dotąd taka zdobycz nie interesowała 
napastników. Za każ­dym razem, gdy atakowali konwój, ich jedynym celem było zabijanie, 
nigdy rabunek. 
 
Konrad dotarł do wysuniętej najdalej na południe turni, a za nim po­dążał Heinler. Wspięli się 
po stopniach wykutych w skale, do miejsca, gdzie w dalszym ciągu dymiły szczątki wieży 
strażniczej i leżały spalone ciała. 
 
— Skierowali się w tamtą stronę? — zapytał Konrad, a Heinler skinął głową. 
 
Na horyzoncie nie było śladu napastników. A więc podążali w kie­runku Praag. Konrad zdał 
sobie sprawę, że wraz z Heinlerem znaleźli się między obcą armią a krajem, skąd wyłoniły się 
piekielne hordy. Czy była to powtórka wielkiej inwazji sprzed dwóch wieków, tak samo jak 
atak na kopalnię był powtórką zniszczenia rodzinnej wioski Konrada? 
 
— Czaszkolicy — powiedział Konrad. 
 
— Co? 
 
— Czy widziałeś wśród tych stworów wysokiego człowieka? Łysego, bardzo chudego? Mógł 
być jednym z dowódców. 
 
— Eeee... 

background image

 
— Poznałbyś go, ponieważ zupełnie nie przypomina pozostałych. Wy­gląda jak człowiek, 
zapewne nie ma broni. I może bez szwanku chodzić wśród płomieni. Widziałeś go? 
 
— Tak! Tak! Widziałem, widziałem! 
 
Konrad spojrzał na Heinlera, nie wiedząc czy mu wierzyć. Górnik po­twierdził zbyt gorliwie. 
 
— Bardzo wysoki, bardzo chudy, łysy i wyglądał jak człowiek! — za­wołał Heinler. — 
Przysięgam, że to był on! 
 
Konrad zdał sobie sprawę, że podał zbyt wiele informacji i Heinler po prostu powtarza jego 
słowa. Nie robiło to jednak żadnej różnicy, ponie­waż Konrad chciał uwierzyć. 
 
Wczoraj rycerz ze spiżu, dzisiaj Czaszkolicy. 
 
Odwrócił się, znowu spoglądając na południe, w stronę Imperium, w stronę Ostlandu i doliny, 
w której się wychował. 
 
— Wydawał rozkazy, prawda? — mówił dalej Heinler. — Był jednym z tych, którzy 
przerwali zabijanie i kazali pozostałych ludzi wziąć do nie­woli. 
 
— Do niewoli? — zapytał Konrad, odwracając się gwałtownie. Schwycił Heinlera za bluzę i 
przyciągnął do siebie. — Wzięli jeńców? 
 
— Tak — Heinler odsunął się. — Mówię uczciwie, panie! 
 
— Kogo? Jak wielu? Po co? 
 
Górnik potrząsnął gwałtownie głową. 
 
— Nie wiem. Dużo. 
 
— Mężczyzn? Kobiety? 
 
— Tak. Mężczyzn. Kobiety. Jednych i drugich. Chyba każdego, kto jeszcze żył i nie był 
ciężko ranny. 
 
Konrad puścił go. 
 
Nie było sensu pytać o Krysten, dowiadywać się, czy ją widział. Na pewno odpowiedziałby 
twierdząco, domyślając się, że taką odpowiedź Konrad chciałby usłyszeć. Heinler jednak z 
własnej woli przekazał mu in­formację o jeńcach. Nie miał pojęcia, że Konrad szukał jednej, 
konkretnej osoby. W obrębie wypalonej palisady nigdzie nie było śladu Krysten, co mogło 
jedynie oznaczać, że zwierzołaki ją zabrały. 
 
Konrad chciał wierzyć, że dziewczyna jeszcze żyje, i że on ma szansę odkupić swoją winę. 
Jeśli jednak żyła, to nie na długo. Stwory jedynie opóźniły jej śmierć, zachowały przy życiu 
dla jakichś swych ohydnych ce­lów. 
 

background image

— Czeka nas długi spacer, Heinlerze — oznajmił. 
 
— Co? 
 
— Chyba że wolisz tu zostać. 
 
Heinler spojrzał na leżące w dole ciała i zmarszczył nos. 
 
— Dokąd idziemy? — zapytał. 
 
Konrad wskazał na południe. 
 
— Tam, gdzie oni — odparł. 
 
Zabrali swoją broń z pokoju Krysten, ale nie mogli nic więcej wziąć, ponieważ wszystko, co 
mogłoby im się przydać, zostało zagrabione. 
 
Nóż Heinlera wyglądał jakby został własnoręcznie wykonany przez górnika. Rękojeść 
stanowił byle jak obrobiony kawałek drewna, ostrze wy­klepano z kawałka metalu. Była to 
jednak broń — prymitywna, ale broń — niemal zdołała zabić Konrada. 
 
Sztylet Krysten był wąski, ale o kwadratowym przekroju ostrza — bar-dzo dobry do 
przebijania grubych skór. Początkowo należał do jednego z najemników Wilka, milczącego 
wojownika, który nie zdradził ani swojego nazwiska, ani skąd pochodzi. Był na patrolu z 
czterema innymi żołnierzami — żaden nie wrócił. Właśnie Konrad znalazł to, co z nich 
zo­stało — cztery ludzkie ciała, a obok trupy tuzina zniekształconych napast­ników, którzy 
urządzili zasadzkę. Ale po milczącym najemniku nie było na­wet śladu, nic poza sztyletem, 
który leżał na ziemi kilka metrów od miej­sca rzezi. Jego zakrwawiony czubek wskazywał na 
północ. 
 
Ponieważ Konrad miał swój własny nóż, który tak dobrze mu służył przez wiele lat, oddał ten 
sztylet Krysten. A teraz znowu trzymał go w ręku. 
 
Razem z Heinlerem wyszli południową bramą, całkowicie zniszczoną przez zwycięzców. 
Opuszczona palisada bardzo szybko ulegała zniszcze­niu. Niektóre elementy umocnień 
rozpadły się w czasie, gdy Konrad znaj­dował się w osadzie. Działo się tak nie tylko dlatego, 
że płomienie strawiły większą część drewna. Belki sprawiały wrażenie jakby były całkowicie 
spróchniałe, jakby postarzały się o wiek w ciągu kilku godzin. Cała osada wyglądała, jakby 
była nie zamieszkana i zapomniana od niezliczonych lat. Wkrótce wszystko, co zostało 
wykonane ludzką ręką, rozpadnie się w pył i będzie rozwiane przez wiatr. 
 
Słońce wisiało już niżej, ale paliło niemal tak straszliwie jak w połu­dnie. Konrad zawsze 
sądził, że obchodzi go tylko jedna dziewczyna. A teraz to się zmieniło — Krysten stanowiła 
najważniejszy cel jego życia. 
 
Na horyzoncie nie było widać najeźdźców, ale nie potrzebowali do­świadczonego tropiciela, 
aby podążać ich śladem. Znaki przemarszu były łatwo widoczne. Co jakiś czas natykali się na 
zniekształcone zwłoki jakie­goś zwierzołaka, zmarłego z ran odniesionych w czasie szturmu 
na osadę. Wiele ciał wyglądało jakby życie uciekło z nich wiele dni, a nawet miesięcy, temu 
— opuchnięte, rozkładające się, oblepione rojami much i pełzają­cego robactwa. 

background image

 
Konrad miał wrażenie, że armia z Północy specjalnie zostawia ślady swojego przemarszu, 
wyrzucając niepotrzebne łupy, zarysowując pnie drzew piastami kół — jakby wytyczała szlak 
dla pościgu. Ogromną połać te­renu pokrywały dziesiątki śladów kół, niezliczone odciski 
stóp, kopyt, łap. Rzeczywiście, musiały tędy przejść tysiące tych przeklętych istot. Tropy 
mówiły też, że prędkość kolumny była ograniczana przez najwolniejszych członków grupy. 
 
Mimo bliskości armii, Konrad wciąż miał to samo uczucie, co rano — że jest sam na całym 
świecie. Wprawdzie Heinler znajdował się tuż obok, ale wojownik czuł, że obaj są 
wędrowcami, którzy jedynie przypadkowo idą tym samym szlakiem. Nie byli sojusznikami 
— łączył ich tylko fakt, że obaj są ludźmi. 
 
Konrad maszerował równym tempem, a Heinler dotrzymywał mu kroku. Górnik rzeczywiście 
musiał być twardzielem. Miał tylko jedną rękę, a musiał nią wykonywać tyle samo pracy, co 
inni skazańcy dwiema. Szedł na bosaka, stopy mu krwawiły i kulał lekko. Podobnie było z 
Konra-dem — jego buty nadawały się tylko do konnej jazdy. Nigdy tak długo nie poruszał się 
w nich na piechotę, ale próbował nie zwracać uwagi na odci­ski i ból mięśni. Dopóki 
nieprzyjaciel szedł, on musiał robić to samo. Podą­żając uparcie naprzód, zmniejszali 
odległość dzielącą ich od wroga. Przed wieczorem widzieli już na horyzoncie kurz wzbijany 
przez wrogą armię. 
 
Po tak wielu godzinach marszu napastnicy będą musieli się za­trzymać. Choć może, skoro nie 
są ludźmi, nie potrzebują wypoczynku? 
 
Odległość między nimi wciąż się zmniejszała. Jak okiem sięgnąć, od jednego do drugiego 
krańca horyzontu okolica była pełna ciemnych po­staci. Dopiero po chwili Konrad 
uświadomił sobie, że wojsko dzieli się na grupy. Część piekielnej hordy podążała w lewo, 
część w prawo, a reszta szła dalej, wprost na południe. Przypuszczał, że rozdzielają siły, aby 
ude­rzyć w kilku różnych miejscach. 
 
Kraj posiadał trzy gęsto zamieszkane rejony: wokół Praag, Erengardu i stolicy — Kislevu. 
Zwierzołaki i ich sojusznicy wkrótce przekonałyby się, że fortyfikacje tych miast są o wiele 
silniejsze niż umocnienia kopalni, a obrońcy liczniejsi. Być może więc ich zamiarem było 
zaatakowanie mniej­szych miast i wiosek, w celu szerzenia leku i paniki w całym kraju. 
 
Albo te maszerujące przed nimi bandy banitów były jedynie strażą przednią przerażającej 
zarazy, która dopiero miała nadejść — dziesiątków tysięcy wrogich stworów, czekających na 
zew ataku... 
 
W chwili obecnej Konrad chciał jednak tylko ustalić, który z od­działów zabrał ze sobą 
Krysten. 
 
Po kilku minutach zauważył, że zatrzymały się te legiony, które ma­szerowały pośrodku. 
Pomiędzy trzema głównymi grupami istniały przy­najmniej milowe odstępy, a więc było 
mało prawdopodobne, że rozdzieliły się jedynie w celu rozbicia obozów. Tak jak 
podejrzewał, zwierzołaki mu­siały podzielić swoje pułki, szykując się do marszu w trzech 
różnych kie­runkach. A teraz, jak wszystkie inne wojska, rozpaliły ogniska i zaczynały 
przygotowania do noclegu. 
 

background image

Po raz pierwszy od wielu godzin Konrad pozwolił sobie na odpoczy­nek. Usiadł wolno, dając 
wytchnienie obrzmiałym kostkom nóg, obolałym łydkom i udom, zmasakrowanym stopom. 
Heinler, dysząc ciężko, osunął się obok niego na ziemię. Krew sączyła się z jego stóp. Konrad 
nawet nie chciał myśleć o zdjęciu butów. Czuł, że stopy ma mokre i lepkie. Przy każ­dym 
kroku słyszał chlupanie potu w butach. 
 
— Poczekamy, aż zrobi się ciemno — powiedział. — A potem ruszymy dalej. 
 
— I? 
 
Górnik w dalszym ciągu nie wiedział, dlaczego Konrad podąża za pie­kielną hordą, chociaż 
musiał się już czegoś domyślać. Jego uwagi nie mo­gła umknąć reakcja Konrada na 
wiadomość, że napastnicy nie zabili wszystkich w osadzie, że wzięli jeńców. Poszedł jednak 
za Konradem bez zadawania pytań. Aż do tej chwili żaden z nich się nie odezwał. Nie było o 
czym rozmawiać. 
 
— I wtedy zobaczymy, czy mają jakąś niepotrzebną żywność i wodę — wyjaśnił Konrad. 
 
W drodze ze zniszczonej kopami można było znaleźć mnóstwo i jed­nego, i drugiego — 
jeżeli wiedziało się, gdzie szukać, a Konrad wiedział. Nie sposób zapomnieć umiejętności 
zdobywania pożywienia. Ale nie chciał się zatrzymywać, aby nie tracić bezcennych minut. 
Jedzenie i picie miały niewielkie znaczenie w porównaniu z tym, co musiał zrobić. 
Najważ­niejsza była misja, którą musi wypełnić. 
 
Na razie zamierzał zbadać dokładnie każde obozowisko, aby odnaleźć to, czego szukał. 
 
Usiadł, obserwując zachodzące słońce. Z niecierpliwością oczekiwał nocy. 
 
Nie chciał brać ze sobą Heinlera. Górnik nie był wojownikiem, nie wie­dział, jak poruszać się 
w ciemności, aby być niewidzialnym, nie potrafił za­atakować z zasadzki strażników i zabić 
ich po cichu, nie znał subtelnej sztuki przekradania się przez nieprzyjacielski obóz i 
podrzynania gardeł tak, aby nie zbudzić śpiącego obok wroga. 
 
Heinler zasnął. Konrad zostawił go samego i ruszył przez ciemną noc. Świeciły jedynie 
gwiazdy. Brakowało jeszcze kilku godzin do chwili, gdy Mannslieb zaleje okolice swym 
zimnym blaskiem. Morrslieb może wzejść wcześniej, ale mniejszy księżyc dostarczy mniej 
światła. 
 
Zostawiwszy hełm oraz tarcze, Konrad zacisnął topór w prawej, a miecz w lewej dłoni i 
ruszył ostrożnie w stronę migoczących płomieni ogniska, położonego na zachodnim krańcu 
obozu wroga. Próbował nie my­śleć, co właśnie może pożerać barbarzyńska armia. 
Posuwając się uważnie naprzód, przypominał sobie, jak jego rodzinna wieś przeszła na jedną 
noc we władanie zwierzołaki, i jak to samo musiało się dziać w wielu innych częściach 
świata. Dzień był dla ludzi, ale po zapadnięciu mroku te same ziemie znajdowały się w mocy 
zdeformowanych mieszkańców lasu. 
 
Teraz jednak godzina nie miała znaczenia. To, że wrogowie byli stwo­rami ciemności, nie 
oznaczało, że są stworzeniami nocnymi. Dzikusów było wystarczająco wielu, aby mogli 
podjąć wypad o dowolnej porze, nie musieli kryć się w mroku. Uważali północ Kislevu za 

background image

swój teren — a teraz wszystko wskazywało na to, że mają zamiar opanować resztę kraju. A 
po­tem sięgnąć dalej... 
 
Noc wypełniały hałasy i dziwne zapachy. Armia była na wpół zwie­rzęca, na wpół ludzka, 
więc dźwięki i zapachy, wydobywające się z obozo­wisk, były mieszaniną pochodzącą z obu 
tych światów. Rozlegały się śmiechy i wrzaski — nieludzkie śmiechy i ludzkie wrzaski. 
 
Nawet latem noce w Kislevie są chłodne. Konrad dawno się do nich przyzwyczaił, ale nagle 
przebiegł go dreszcz. Uświadomił sobie, że właśnie owe krzyki spowodowały lodowate 
ukłucie, które przeszyło go od szyi po palce stóp. Przypomniał sobie ofiary masakry w 
osadzie górniczej. One również musiały krzyczeć, długo i głośno, pod wpływem okropnego 
bólu — o ile nie obcięto im wcześniej języków albo nie rozerwano gardeł. 
 
Konrad przysiągł sobie, że dzisiejszej nocy zostanie wymierzona choć cząstka 
sprawiedliwości za ohydne tortury, zadane ludziom w kopalni. Wczoraj zabijał tuzinami 
gobliny, a teraz nadchodziła kolej na zwierzołaki. Atak będzie mniej widowiskowy od 
wczorajszego, ale nie mniej skuteczny. 
 
Żałował, że nie ma już swojego krisa, którym wiele lat temu zabił pierwszego zwierzołaka. 
Ocalił wówczas życie Elyssie. Może teraz jego nowa broń dopomoże w ten sam sposób 
Krysten. 
 
Przysuwał się coraz bardziej do położonego na zachodzie ogniska. Za­cznie tutaj, a potem 
będzie się posuwał między wrogimi od działami aż do chwili, gdy znajdzie pojmaną 
dziewczynę. Albo do chwili, gdy nie­przyjaciel dopadnie jego. 
 
Byli tak pewni siebie albo może tak głupi, że nie wystawili żadnych straży. Konrad bardzo 
wolno podszedł jeszcze bliżej, a potem przykucnął, by móc obserwować najbliższą grupę. Pół 
tuzina groteskowych istot sie­działo wokół ognia. W migoczącym świetle wyglądały jeszcze 
obrzydliwiej niż za dnia. Blask płomieni tańczył migotliwie na ich zdeformowanych cia­łach. 
 
Niektóre stwory chwilami wyglądały zupełnie jak ludzie, dopóki światło ognia nie ujawniło 
ich koszmarnych, zwierzęcych cech, sprawiają­cych, że potwory wyglądały na coś gorszego 
od zwierząt. A potem światło zmieniało się, kryjąc w mroku ohydę jednych, a wydobywając 
obrzydliwie sparodiowane człowieczeństwo innych. 
 
Konrad patrzył, niemal sparaliżowany tym koszmarem. Najstraszliw­szy był fakt, że w swoim 
zachowaniu tak niewiele różnili się od oddziału najemników, którym dowodził. Podawali 
sobie po kolei dzban piwa, śmieli się, zapewne z jakiegoś wulgarnego dowcipu, rozmawiali w 
swoim pogań­skim języku, niewątpliwie przechwalając się wyczynami z porannej rzezi. 
Nawet śpiewali ochrypłymi, zupełnie niemuzykalnymi głosami. 
 
Konrad nienawidził ich, pogardzał zwierzołakami. Zaprzysiągł sobie, że wszystkie umrą i w 
ten sposób rozpocznie się jego zemsta. 
 
Wstał wolno, zrobił kilka oddechów i rozprostował ramiona, przygoto­wując się do 
osobistego odwetu. Uniósł miecz i topór — i zamarł, wi­dząc... 
 
Odwrócił się gwałtownie w lewo, uświadamiając sobie, że z tej właśnie strony pojawi się 
niebezpieczeństwo. Cofnął się głębiej w mrok. W tej sa­mej chwili ujrzał wyłaniającą się z 

background image

ciemności bladą postać, kierującą się w stronę ognia. Ludzką postać — wysoką, szczupłą i 
całkowicie pozba­wioną włosów. 
 
Czaszkolicy! 
 
Kompletnie oszołomiony Konrad przyglądał się, nie mogąc wykonać żadnego ruchu. Postać 
przeszła bezpośrednio przed nim, w odległości kilku metrów. Musi działać natychmiast albo 
straci dogodną sytuację. Otrząsnął się z krępujących, wyimaginowanych więzów ł skoczył na 
znie-nawidzonego wroga. 
 
Odruchowo posłużył się mieczem — była to broń o wiele precyzyjniej-sza od topora o 
podwójnym żeleźcu. A lewa ręka Konrada była równie silna i dokładna jak prawa. 
 
Sztych miecza wbił się w grzbiet Czaszkolicego, trafiając między żebra, poniżej lewej łopatki, 
tam gdzie znajdowało się — albo powinno znajdować — serce. Trysnęła krew i Konrad 
natychmiast pojął, że się po­mylił. Takiej ilości krwi nie było, gdy kiedyś jego strzała 
odnalazła serce Czaszkolicego. 
 
Wyszarpnął klingę, a wysoka postać upadła na ziemię. Po krótkich, spazmatycznych 
drgawkach, znieruchomiała zupełnie. Konrad zabijał wy­starczająco często, aby wiedzieć, 
kiedy jego ofiara nie żyje. Rozejrzał się szybko wokoło, poszukując następnego przeciwnika. 
 
Konrad kopnięciem przewrócił trupa na wznak. Już wiedział, że to nie mógł być Czaszkolicy 
— stwór umarł zbyt łatwo. Pomimo mroku jedno szybkie spojrzenie potwierdziło jego 
podejrzenia. Był to po prostu zwykły zwierzołak. Wysoki, chudy, blady i łysy — łysy, 
ponieważ włosy nie mogą rosnąć na kości. Na jego głowie nie było ani skóry, ani ciała. 
 
A potem Konrad usłyszał nowy dźwięk — obrócił się na pięcie i odsko­czył, gdy z ciemności 
runęła na niego bezkształtna masa. Uniósł topór i miecz, najszybciej jak potrafił, ale nie dość 
szybko. Stwór przewrócił go, zamachnął się siekierą, celując w odsłonięte gardło, upadł na 
niego... i sto­czył się na ziemię. 
 
Konrad poczuł na twarzy wilgoć. Krew. Ale nie własną. Spojrzał na zwierzołaka. W mroku 
nie widział go dokładnie — jedynie, że był wielki, ciemny... i martwy. 
 
Z ciemności wyłoniła się następna postać. 
 
— Pomyślałem, że może będziesz potrzebował pomocy, no nie? — wy­szeptał znajomy głos. 
 
Konrad wstał i wytarł rękawem krew z twarzy, patrząc jak Heinler od­zyskuje swój nóż. Nie 
doceniał tego człowieka. Jako górnik posiadał prze­cież niemal doskonałą umiejętność 
widzenia w ciemności, najwyraźniej też dysponował innymi umiejętnościami. 
Nieprzypadkowo przeżył atak na kopalnię, gdy tymczasem inni zostali zabici lub pojmani. 
 
Konrad spojrzał w stronę ogniska i siedzącej wokół niego grupy nie­ludzi. Nie spostrzegli, co 
wydarzyło się w odległości zaledwie kilkunastu metrów. 
 
Podobnie jak blada postać, którą pomyłkowo uznał za Czaszkolicego, drugi napastnik 
również pojawił się nie od strony ogniska. Chwilowo żą­dza krwi Konrada została 
zaspokojona. Nie musiał zabijać i podejmować zbytecznego ryzyka — jeszcze nie. 

background image

 
— Czy zechcesz mi powiedzieć, czego naprawdę szukasz? — odezwał się Heinler. 
 
Konrad wyjaśnił w czym rzecz. 
 
— No to poszukajmy jej, dobra? — zaproponował górnik. 
 
— Chcesz tego? — spytał Konrad, podając mu miecz. W tej sytuacji lepiej było podzielić się 
bronią. 
 
Heinler wsunął nóż za pas i przyjął miecz. Konrad w dalszym ciągu trzymał topór w prawej 
ręce, a w lewą wziął sztylet. Dyskusja była zby­teczna. Heinler od razu zrozumiał, co do 
niego należy, i po raz pierwszy Konrad zaczął się na serio zastanawiać, kim naprawdę był 
jego towarzysz i czym się poprzednio zajmował. Na razie nie zwracał jednak specjalnej uwagi 
na górnika ani na nic innego. Chciał znaleźć oddział, który schwytał Krysten. Wędrowali 
ostrożnie w mroku, kierując się w stront płomieni na­stępnego ogniska i osłaniali nawzajem, 
zbliżając do celu. 
 
I nagle ciszę przerwał wrzask Heinlera: 
 
— Uważaj! 
 
Konrad odwrócił się natychmiast, ale było już za późno. Poczuł straszliwy cios w skroń. 
Udało mu się zrobić jeden krok w stronę niewi­docznego napastnika, zaczął unosić ciężki 
topór, ale w końcu runął na zie­mię i ogarnęła go ciemność. 
 
  
Rozdział czwarty  
 
  
 
Konrad uchylił z trudem ciężkie powieki i jego oczom ukazał się błysz­czący wysoko na 
niebie Morrslieb. 
 
Głowę miał odciągniętą w tył, szyje ściśniętą powrozem, ręce spętane na plecach. Stał nagi 
przy drzewie, przywiązany do pnia. Znajdował się w tak samo beznadziejnej sytuacji, jak 
przed dwoma dniami Wilk — a może w jeszcze bardziej beznadziejnej, bo znikąd nie mógł 
się spo­dziewać pomocy. 
 
Bał się spojrzeć w dół, wlepiał więc wzrok w nieregularny kształt tar­czy księżyca. Straszliwe 
odgłosy atakujące uszy mówiły mu o tym, co się wokół dzieje więcej, niż potrzebował 
wiedzieć. 
 
W odróżnieniu od Mannslieba, mniejszy księżyc, Morrslieb, nawet kiedy stał w pełni, światła 
dawał niewiele. A było to światło dziwne, nie­mal pozbawione blasku. Zupełnie jakby 
Morrslieb był księżycem cieniem rzucającym mrok na świat, wokół którego krąży, 
odciągającym zeń wszelką jasność, zamiast mu ją dawać. 
 
Wpatrując się w księżyc, Konrad usiłował pozbierać myśli i oszaco­wać odniesione rany. 
Jego szyja i przeguby były przywiązane do drzewa mocno zaciśniętymi powrozami. Czaszkę 

background image

rozsadzał nadal pulsujący ból, efekt uderzenia, jakie otrzymał, i w ogóle cały był obolały, 
jakby bito go, kiedy stracił przytomność, a potem wleczono po ziemi. Otworzyło się kilka ran 
odniesionych podczas szturmu na warownię goblinów. Od stóp do głów zbroczony był 
zakrzepłą krwią. 
 
Na razie żył jeszcze, ale wszystko wskazywało na to, że pisana jest mu śmierć w 
męczarniach. 
 
Oderwał wreszcie oczy od księżyca, rozejrzał się szybko dookoła i jesz­cze szybciej zacisnął 
mocno powieki. Nie chciał, by ci, którzy go pojmali, zorientowali się, że odzyskał 
przytomność, a poza tym wolał nie patrzeć na sceny rozgrywające się na oblanej księżycową 
poświatą polanie. 
 
Łatwiej było jednak zamknąć oczy, niż wyrzucić z myśli te mrożące krew w żyłach widoki. 
Pośrodku kępy drzew wznosił się mały ołtarz. Jego centrum zajmowała postać w zarzuconej 
na pancerz czerwono-czarnej tu­nice, zbrojna w potężny topór i trzymająca tarcze ze 
znajomym Konra­dowi emblematem. Konrad nie raz widział już ten symbol na sztandarach 
powiewających nad legionami zwierzołaków: symbol w kształcie litery X przeciętej przez 
środek poziomą kreską i podkreślonej u podstawy. 
 
Pod zdobnym hełmem z brązu nie widać było jednak twarzy, panował tam mrok. Pusty 
pancerz siedział w fotelu. Nie, nie w fotelu, lecz na rzeź­bionym tronie — bowiem zbroja 
wyobrażała zdegenerowanego boga, któ­rego czcił ten klan wyrzutków. U jego stóp piętrzył 
się stos kości i czaszek. Ludzkich czaszek. 
 
Dorzucono doń niedawno świeże ludzkie głowy... 
 
Wokół ołtarza stali pokornie zdeprawowani akolici upojeni widokiem płynącej obficie krwi 
ofiar, które złożyli właśnie swemu krwiożerczemu panu. 
 
Konrad widział to wszystko tylko przez krótką chwile. Widział rów­nież ofiary. A teraz 
słyszał je, jak cierpią niewypowiedziane męki. Wrzesz­czeli torturowani, a ich wrzaski 
zdawały się dalej unosić w powietrzu, kiedy w końcu umierali z krzykiem na ustach.. 
 
Zaryzykował jeszcze jedno ukradkowe spojrzenie, wypatrując Hein­lera. Nie dostrzegł go 
jednak. Heinler nie stał przywiązany do innego drzewa, jego trup nie spoczywał na kupie 
bezgłowych zwłok jego głowa nie leżała na ofiarnym stosie u stóp odrażającego bóstwa. 
 
Sunąc wzrokiem po barbarzyńskiej świątyni, Konrad rozpoznał ostatnią ofiarę. Człowiek ten 
nazywał się Hralvan i był najemnikiem z Nor­ska, chyba najsilniejszym z ludzi wojowników, 
jakiego Konrad znał. Zwykł dla żartu okaleczać własne ciało, przykładać sobie płonącą 
pochodnię do kończyn, by zademonstrować swą niewrażliwość na ból. 
 
Ale po tej niewrażliwości pozostało tylko wspomnienie. Hralvan był potężnie zbudowany i 
mierzył siedem stóp wzrostu. Teraz nie miał nóg i ćwiartowany żywcem płakał jak chłostane 
dziecko tyle że to nie łzy, lecz krew płynęła mu z oczu. 
 
A te niewysłowione męki zadawały jego potężnemu ciału dwie naj­piękniejsze kobiety, jakie 
Konrad w życiu widział. Z tym, że nie mogły to już być kobiety; obie miały długie, 
rozwidlone na końcach ogony. 

background image

 
Nie licząc najeżonych kolcami metalowych obręczy na szyjach i szero­kich kościanych 
kolczyków w płatkach uszu, były zupełnie nagie. Nogi miały długie, smukłe i zbryzgane 
krwią. W miarę jak z udręczonej ofiary uchodziło życie, ich skóra pokrywała się coraz 
obficiej czerwienią. Uśmiechnięte tańczyły wokół Hralvana, zlizując krople czerwieni z 
ostrzy, którymi tak zapamiętale wywijały. Noże, podobnie jak ich właścicielki, były smukłe i 
sprężyste. 
 
Konrad nie był w stanie stwierdzić, ilu wyznawców otacza ołtarz, bo większość z nich stała w 
mroku; słyszał jednak, jak wyrykują swój zdepra­wowany entuzjazm i rytualne psalmy. 
 
I nagle zaległa kompletna cisza: ucichły krzyki, ucichły jęki, ucichły śpiewy i modlitwy. 
 
Konrad domyślał się dlaczego. Hralvan wyzionął wreszcie ducha. Jedna z dziewczyn 
trzymała w górze jego odciętą od tułowia głowę, z któ­rej otwartych ust ściekał strumyczek 
krwi. Po chwili głowa olbrzymiego Norskańczyka wylądowała na ofiarnym stosie u stóp 
opancerzonego idola. 
 
Nie było już kogo zabijać, nie było kogo torturować na śmierć — z jed­nym wyjątkiem... 
 
Konrad zacisnął mocno powieki w nadziei, że uznają go za wciąż nie­przytomnego, w 
nadziei, że zrobi to jakąś różnicę, jeśli nawet rzeczywiście tak się stanie. 
 
Cisza przeciągała się, ale wyczuwał, że dwie diabelskie tancerki suną lekkim krokiem w jego 
stronę. Zatrzymały się przy nim i twarz owionęły mu ich ciepłe oddechy. Po chwili wodziły 
już dłońmi po jego ciele. Palce miały lepkie, wilgotne od krwi. Potrafiłby udawać dalej 
nieprzytomnego, nawet gdyby zaczęły go kaleczyć; ale nie był w stanie zignorować ich 
upiornie zmysłowych zalotów. 
 
Otworzył oczy i przytrzymując się pnia skrępowanymi rękami, pode­rwał błyskawicznie obie 
nogi. Chybił. Krwawe panny odskoczyły z chicho­tem, a jego omal nie udusił powróz 
zadzierzgnięty na szyi. 
 
Przemknęło mu przez myśl, że byłby to o wiele mniej bolesny i szyb­szy sposób zejścia z 
tego świata. Ale zanim zdążył wprowadzić ją w czyn, jedna z nagich dziewcząt obiegła pień i 
uwolniła mi szyje. W chwile póź­niej wolne miał również ręce — ale tylko na moment. 
 
Piękne oprawczynie chwyciły za kawałki powroza zwisają mu z nad­garstków. Pomimo że 
ich twarze przypominały krwawi maski, a długie włosy ociekały posoką, były obie 
hipnotycznie pociągające. Wydawały się podobne do siebie jak dwie krople wody nie sposób 
było ich odróżnić. 
 
Konrad natarł na tę po prawej, ale odskoczyła zwinnie. Jej nóż prze­ciął ze świstem powietrze 
i ugodził Konrada w przedramię. Stęknął z za­skoczenia i bólu. Kiedy wyciekająca z rany 
krew zaczęła skapywać na zie­mię, czciciele wydali ekstatyczne westchnień i podjęli rytualne 
śpiewy na cześć ostatniej ofiary biorącej udział w ich obscenicznej ceremonii. 
 
Dziewczyna potrząsnęła tryumfalnie nożem, po czym przytknęła sobie ostrze do języka, 
zlizując zeń krew Konrada. Język, podobnie jak ogon, miała rozwidlony. 
 

background image

Konrad szarpnął lewą ręką, by przyciągnąć do siebie drugą kapłankę. Ta puściła powróz, a on 
stracił równowagę i runął na wznak. Ziemia była jak błoto po rzęsistej ulewie. Ale to deszcz 
krwi tak ją rozmiękczył. 
 
Obie dziewczyny dopadły go niczym bliźniacze czerwone błyskawice i z jego gardła 
popłynęły dwa strumyczki krwi. Podźwignął się na nogi, a nagie kobiety zaczęły pląsać 
wokół niego, doskakując na przemian, za­dając pchnięcie lśniącym nożem, odskakuj; i znowu 
doskakując. 
 
Szybkie były, nieludzko szybkie. Kobiety prawdopodobnie chętniej wybierano na oprawców, 
bo były subtelniejsze od mężczyzn delikatniej­sze, nie zabijały tak szybko, z niepotrzebną 
siłą. Ich ofiary umierały po­woli, kropla po kropli wykrwawiały się na śmierć. 
 
Wkrótce Konrad był już tak samo okrwawiony jak one, ale to jego wła­sna krew czerwieniła 
mu skórę. Ból, jaki cierpiał, był powierzchowny i wie­dział, że nie będzie musiał znosić go 
długo. Na razie oprawczynie tylko się z nim bawiły. Kiedy wezmą się poważnie do pracy, 
będzie po nim. 
 
Musi przejąć inicjatywę, póki jeszcze czas. Ale żeby wyrównać szanse, potrzebuje jakiejś 
broni. Pomyślał o zbroi na ołtarzu i o potężnym toporze w zakutej w żelazną rękawicę garści. 
Ta myśl wystarczyła, by wyzwolić w nim impuls. 
 
Drogę do postaci na tronie blokowała mu jedna z ogoniastych dziew­cząt. Kiedy na nią runął, 
odskoczyła zwinnie, tak jak się tego spodziewał. Nie oglądając się na nią pobiegł dalej w 
kierunku ołtarza, zdzierając sobie po drodze kawałki powroza z przegubów. 
 
 
Nie zwracał do tej pory większej uwagi na czcicieli otaczających diabo­liczną świątynię. 
Zajmował go głównie drapieżny duet, i a tamtych i tak ledwie było widać w mroku. 
 
Teraz drogę do upragnionej broni zastąpiła mu niespodziewanie grupa widmowych postaci, 
które sprawnie utworzyły kordon wokół miej­sca składania ofiar. Rąbnął pięścią w jakąś 
ocienioną twarz usłyszał chrzęst miażdżonej kości. Postać runęła na ziemię pozostawiając po 
sobie wyłom w kordonie. 
 
Konrad miał już w niego zanurkować, kiedy na ramię spadła mu dłoń w rękawicy. Szarpnął 
się, wyrwał, odwrócił na pięcie i w mdłej poświacie księżyca dostrzegł błysk broni. Tamten 
dobywał miecza. Niewiele myśląc Konrad wykręcił mu dłoń ściskającą rękojeść i sam 
wyszarpnął miecz z po­chwy. Rękojeść miała kształt zwiniętego węża. Konrad uniósł miecz 
nad głowę i pomknął z powrotem w kierunku bliźniaczych oprawczyń. Nagle wąż ożył, 
rozwinął się i wbił mu zęby w nasadę dłoni. 
 
Konrad wrzasnął z bólu, wypuścił miecz z ręki i zaczął machinalnie rozcierać dwa nakłucia 
na przegubie. 
 
Wokół panowała kompletna cisza i bezruch. Ustało rytmiczne zawo­dzenie, wszyscy wlepiali 
wzrok w Konrada. Diabelska para stała za nim, reszta czcicieli otaczała kręgiem trzy nagie, 
zbroczone krwią postaci. 
 

background image

Ten, któremu Konrad odebrał miecz, wystąpił naprzód. To samo uczyniła inna ciemna postać, 
która schyliła się po upuszczony miecz i wrę­czyła go właścicielowi. Rękojeść znowu była 
tylko rękojeścią, zwinięty cia­sno wąż znowu zastygł w bezruchu. 
 
Konrad spojrzał na pierwszą ciemną postać ledwie widoczną w mro­kach nocy. Zauważył 
tarczę. Widniał na niej ten sam runiczny symbol, co na tarczy z ołtarza, ale nie tylko. I ten 
drugi herb Konrad rozpoznał. 
 
— Kastring! — wykrztusił. 
 
Postać, która wsuwając miecz do pochwy odwracała się, teraz za­marła. Patrzyła przez chwilę 
na Konrada, a potem zbliżyła się do niego po­woli. 
 
— Już dawno nikt mnie tak nie nazwał — powiedział mężczyzna. 
 
Chociaż stał bardzo blisko, Konrad nie widział jego twarzy, bo ocie­niał ją hełm. 
 
— Kastring — powtórzył. 
 
— Tak pragnąłem przyglądać się jak umierasz. — Mężczyźni westchnął. — Ale chyba 
powinniśmy porozmawiać. Ostatnią ofiarę złożyć jednak trzeba. — Rzucił władczo kilka słów 
w jakimś pogańskim języku. 
 
Konrad nie zrozumiał, co powiedział, ale wyczuł za sobą poruszenie. Obrócił się na pięcie w 
samą porę, by zobaczyć jeszcze, jak jedna z tan­cerek śmierci machnięciem długiego noża 
ścina głów swojej towarzyszce. Bezgłowy trup stał jeszcze kilka sekund bluzgając krwią z 
szyi, a potem osunął się w błoto. 
 
Bliźniaczka podniosła skrwawioną głowę za włosy i zakręciła nią młynka, opryskując 
kaskadami krwi wszystkich widzów wyrażających zwierzęcym rykiem swój entuzjazm. 
 
Konrad przeniósł wzrok na mężczyznę, który wydał poleceni Ponad jego ramieniem widział 
postać siedzącą na ołtarzu. Pewności nie miał, bo świeża krew zalewała mu oczy, ale przez 
chwilę wydało mu się, że zbroja nie jest pusta, że z hełmu patrzy na niego czyjaś skryta w 
cieniu twarz... 
 
— Chcesz się odświeżyć? — spytał Kastring, który najwyraźniej przewodził tej grupie pogan. 
 
  
 
*   *   * 
 
Rodowe nazwisko Elyssy brzmiało Kastring. To dlatego Konrad roz­poznał herb na tarczy. 
Ale którym Kastringiem był ten mężczyzna? 
 
Nie mógł to być ojciec Elyssy, Wilhelm Kastring, bo tamten zginął wraz z córką. To pewnie 
któryś z jej trzech braci. Byli od niej starsi; ode­szli z doliny przed zniszczeniem przez 
zwierzołaki wioski i dworu. I teraz jeden z Kastringów przewodzi bandzie takich bestii. 
 

background image

Elyssa rzadko opowiadała o swojej rodzinie i Konrad bezskutecznie usiłował sobie teraz 
przypomnieć imiona jej braci. W końcu dał za wy­graną. Co za różnica, który to z nich, 
pomyślał. 
 
Rozpalono ognisko, na szczęście z drewna i chrustu, nie z ludzkich ciał. Konrad siedział przy 
ogniu i dygotał. Był osłabiony z upływu krwi i kompletnie wyczerpany wypadkami ostatnich 
kilku dni. Jego ciało pokry­wała pajęczyna bolesnych ran i zadraśnięć. 
 
— Mawiają, że znając czyjeś nazwisko, zyskujesz nad tą osobą władze — zagaił Kastring, 
siadając kilka stóp od Konrada. Nie spojrzał na niego, patrzył w płomienie. — Sam fakt, że 
jeszcze żyjesz, dowodzi, śmiem powie­dzieć, że w powiedzeniu tym może być coś z prawdy. 
Ale ja, pytając o imię ciebie, nic bym nie zyskał. 
 
Konrad przyglądał się uważnie mężczyźnie. Często widywał braci Elyssy, ale to było wiele 
lat temu. Którymkolwiek z nich był ten, bardzo się od tamtego czasu zmienił. Nie miał warg, 
co spowodowało, że wyglądał tak, jakby się wciąż uśmiechał, a z głowy wyrastała mu para 
zakrzywio­nych rogów. Jednak nawet w blasku ogniska trudno było odróżnić rysy twarzy 
Kastringa, stwierdzić, gdzie kończą się jego długie, ciemne włosy, a zaczyna gęste, ciemne 
futro, które nosił na zbroi. Zresztą Konrad wolał nie widzieć, jakim jeszcze przemianom uległ 
ten człowiek — jeśli w ogóle można go jeszcze było nazywać człowiekiem... Zbliżyła się do 
nich jakaś po­stać. Szczupła, prężna kobieta. Konrad rozpoznał w niej oprawczynię, która 
przeżyła. Trzymała srebrną tacę z wysadzaną drogimi kamieniami karafką i dwoma 
kielichami tej samej roboty. Kastring zagadał coś do niej. Postawiła tacę na ziemi i napełniła 
kielichy jakąś czerwoną cieczą. Podnio­sła znowu tacę i podsunęła mu ją. Kastring machnął 
niecierpliwie ręką, znowu powiedział coś w jakimś niezrozumiałym języku, i dziewczyna 
od­wróciła się z tacą do Konrada. 
 
— Z przykrością przyznaję, że ona nie zna się zupełnie na etykiecie — powiedział Kastring. 
— Bierz, bierz — dorzucił, widząc wahanie na twarzy Konrada. Zachichotał ponuro. — To 
nie to, co myślisz, zapewniam cię. To wino, czerwone wino. 
 
Konrad wziął kielich z tacy, powąchał, posmakował i uspokojony jed­nym haustem wychylił 
zawartość. 
 
Dopiero wtedy obserwujący go bacznie Kastring sięgnął po swój kie­lich i znowu zagadał do 
dziewczyny. Postawiła tacę na ziemi i oddaliła się. 
 
— Zamierzałem wznieść toast za twoje zdrowie, ale ośmielę się zauwa­żyć, że w zaistniałych 
okolicznościach byłby to, skromnie mówiąc, nietakt. 
 
Zakręcił kielichem, wciągnął w nozdrza zapach, po czym przystawił sobie kielich do zębów 
— dolne zachodziły mu na górne — i odchylił w tył głowę. Ponieważ nie miał warg, cześć 
czerwonego płynu pociekła mu po brodzie. Otarł kropelki koronkową chusteczką. 
 
— Nie krępuj się, dolej sobie. — Wskazał na tacę. 
 
Konrad napełnił kielich po raz drugi, potem jeszcze raz. 
 
— Był ktoś ze mną — odezwał się — kiedy zostałem pojmany. Co się z nim stało? 
 

background image

Kastring wzruszył ramionami i burknął coś niezrozumiałego w obcym języku. Zwracał się 
pewnie do ogromnej postaci stojące kilka jardów za Konradem, postaci z dziobem, pazurami 
u rąk i szponami u nóg. Postać odpowiedziała przeciągłym, głośnym beknięciem. Kastring 
znowu wzruszył ramionami, pociągnął łyczek wina, przetrzymał je chwilę na ję­zyku, 
przełknął i starł z brody kropelki. 
 
Konrad nie widział wśród zabitych ciała Krysten, ale wolał nie pytać o jej los. Był 
przekonany, że i tak nie powiedziano by mii prawdy, a poza tym w okolicy grasowało wiele 
innych kohort mutantów, które mogły ją pojmać. 
 
— Skąd mnie znasz? — spytał w końcu Kastring. 
 
Konrad wychodził zawsze z założenia, że prawdy należy w miarę możliwości unikać. 
 
— Jestem z Ferlangen — odparł. 
 
— Ferlangen! Tej nazwy również od lat nie słyszałem. Z twoje go ak­centu wnoszę, że 
pochodzisz z tych samych stron Ostlandu, co ja. Mieszkałem kiedyś w pewnej zabitej 
dechami wiosce niedaleko Ferlangen i nie raz nieźle się w tym mieście zabawiłem. Często 
polowaliśmy z Ottem Kreishmierem. Wiesz może, co tam u niego? 
 
— Nie żyje. 
 
Kastring uniósł kielich w milczącym salucie, ale Konrad nie wypił. Kreishmier skazał go na 
śmierć za nielegalne upolowanie królika, a potem został zabity przez Wilka w pojedynku. Tak 
właśnie poznali się z Wilkiem. 
 
— Dawno wywędrowałeś z Ferlangen? 
 
— Pięć lat temu — odparł Konrad. — A ty? 
 
Kastring milczał przez kilka sekund i Konrad myślał już, że nie do­czeka się odpowiedzi, 
toteż zaskoczyło go, kiedy tamten w końcu się ode­zwał: 
 
— Chyba dawniej. Dokładnie sobie nie przypominam. Ale czyż czas nie jest tylko łańcuchem 
skuwającym nasze życie? Odszedłem stamtąd, bo chciałem zobaczyć świat, wielkie miasta, 
inne krainy. No i zobaczyłem. Potem popadłem w złe towarzystwo i... 
 
Gdyby mógł się uśmiechać, prawdopodobnie by to zrobił. Nie mógł jednak, pociągnął więc 
tylko kolejny łyk wina i znowu otarł sobie brodę. Był gładko wygolony, nawet nie próbował 
osłonić brodą ust. Trudno było stwierdzić, czy wargi mu zgniły i odpadły, czy też sam celowo 
się okale­czył. 
 
— No, ale opowiedz mi coś więcej o Ferlangen — podjął. — Co z Marleną, siostrą Otta? 
Ona, dufam, żyje jeszcze? 
 
— Żyła. 
 
— Sporo wesołych chwil ze sobą spędziliśmy. Przez długi czas łączyła nas zażyła przyjaźń. 
Nasze rodziny o mało się poprzez nas nie połączyły, ale mnie nie uśmiechało się jakoś wiązać 

background image

na stałe. Podsunąłem więc myśl, żeby Otto poślubił moją siostrę. Nie wiesz czasem, czy się w 
końcu po­brali? Przyznaję, że jestem na bakier z listowną korespondencją. A sytu­acja, w 
jakiej się obecnie znajduję sprawiła, że chcąc nie chcąc straciłem kontakt z domem — 
Kastring wzruszył ramionami i sięgnął po karafkę z winem. 
 
Konrad przewiercał go wprost wzrokiem. 
 
— To od ciebie wyszedł pomysł wydania za mąż Elyssy? 
 
— Owszem — Kastring opuścił kielich, nie popijając z niego. — Znasz moją siostrę? 
 
— Obiło mi się o uszy to imię — odparł szybko Konrad. — Ale chyba się nie pobrali. Otto 
zginął, zanim doszło co do czego. Wypadek na polowa­niu. 
 
— Jaka szkoda. Elyssa zasłużyła sobie na małżeństwo z tym spasio­nym bydlakiem. — 
Kastring dotknął policzka. Szpeciła go stara blizna bie­gnąca od lewego oka do szczęki. 
Zauważył już, jak bacznie przygląda mu się Konrad. 
 
— Moja pierwsza rana odniesiona w walce — zaśmiał się. — Prezent od siostrzyczki. Otto i 
Marlena byli ze sobą bardzo blisko, pomyślałem więc, że czemu ja i Elyssa nie mielibyśmy 
nawiązać tego rodzaju intym­nych stosunków. — Pokręcił głową, upił łyk wina, otarł usta. — 
Ale ona była innego zdania. — Znowu się roześmiał, lecz w tym śmiechu nie było ani krzty 
wesołości. 
 
Elyssa nie wspomniała Konradowi słowem, że napastował któryś z braci; ale ona w ogóle 
mało co mu mówiła. 
 
— Skoro Otto nie żyje — podjął Kastring — to Marlena jest baronową. Chyba wypadałoby 
odwiedzić stare śmiecie, kiedy już zawitamy do Impe­rium. Nie miałbym nic przeciwko 
odnowieni znajomości z Marlena. 
 
— Do Imperium? — spytał cicho Konrad. — Wybieracie się do Impe-rium? — Od jakiegoś 
już czasu podejrzewał, że potępieńcze armie zamie­rzają przekroczyć granicę, ale łudził się 
jeszcze, że jest w błędzie 
 
— Z króciutką wizytą — przytaknął Kastring. — Puścić z dymem parę miast, splądrować 
parę wiosek, wyciąć w pień mieszkańców. — Tym ra­zem nie było wątpliwości, że się 
uśmiecha; resztki warg w kącika ust powę­drowały mu w górę. — Za łatwo im się ostatnio 
żyje i za długo już to trwa. Zmiękli jak przejrzały owoc gotów do zerwania. 
 
Konrad zadrżał. Wiedział, co może czekać bezbronnych mieszczan ze strony zwierzołaków, 
tych zahartowanych w walce wojowników północy, i ich szalonych sprzymierzeńców. 
Zacisnął dłoń na kielichu. 
 
— Wy... wy łotry! Wy morderczy barbarzyńcy! Wy... ! — Potną snął głową, zbrakło mu 
słów. 
 
— Komplementów nigdy za wiele. — Kastring pociągnął łyczek wina. — Może nawet 
wpadnę do siostrzyczki. Na pewno się ucieszy. — Do­strzegł błysk w oczach Konrada. — 
Daj spokój, nie bądź taki staroświecki. Ona chyba nie jest nawet moją rodzoną siostrą. 

background image

 
— Jak to? 
 
Kastring ziewnął i oparł się o pień powalonego drzewa. 
 
— No, całkiem pewien to nie jestem. Ojciec nigdy tego ni przyznał, ale według mnie z Elyssa 
sprawa jest bardzo niejasna Matka zmarła wkrótce po jej urodzeniu, ale ja nie jestem wcale 
przekonany, że to rzeczywiście ona wydała Elysse na świat, ani że to ojciec ją spłodził. 
Podejrzewam jedno z rodziców o spłatani drugiemu jakiegoś, że tak powiem, figla. 
Nie­wykluczone, że z wzajemnością. 
 
Konrad milczał. Elyssa o niczym takim nie wspominała, ale z drugiej strony, po co miałaby to 
robić. Może nawet nie wiedziała, Matka mogła nie być jej matką, Wilhelm Kastring mógł nie 
być je ojcem, kto wie, czy któ­rekolwiek z tej dwójki było jej rodzicem? Wyglądało na to, że 
pochodzenie dziewczyny owiane jest taką sapią mgiełką tajemnicy jak jego... 
 
Ciekaw był, czy Kastring słyszał coś o jego nie znanej przeszłości. Mieszkali w tej samej 
wiosce. Ojciec Kastringa był dziedzicem we dworze i powinien wiedzieć o wszystkim, co się 
tam działo. Ale skoro Kastring nie zna nawet prawdy o swej siostrze, to mało 
prawdopodobne, żeby wiedział coś o korzeniach bezimiennego sieroty. 
 
Na ziemi obok Kastringa leżała jego tarcza ozdobiona talizmanicznym emblematem 
mrocznego bóstwa, któremu oddawał cześć, oraz rodowym herbem. Nie był to jedyny 
symbol, jaki Konrad zapamiętał z rodzimej wio­ski. Przed oczyma stał mu wciąż znak 
wytłoczony na łuku i strzałach, które dostał od Elyssy, na broni, którą znalazła podobno w 
zapomnianym loszku w dworze Kastringów. 
 
Kołczan z jakiejś dziwnej, falistej skóry, dziesięć strzał i łuk. Wszystko smolisto czarne, 
wszystko opatrzone tym samym złotym symbo­lem: pięścią w kolczej rękawicy między 
grotami skrzyżowanych strzał. Ostatnia z tych strzał przeszyła serce Czaszkolicemu, a kiedy 
nieludzka istota wyciągnęła ją sobie spokojnie z piersi, nie pojawiła się na niej nawet kropla 
krwi. Ale Czaszkolicy rozpoznał chyba ten złoty symbol, tak samo jak Wilk, który 
zobaczywszy go na czarnym kołczanie, kazał się na­tychmiast zaprowadzić do zmiecionej z 
powierzchni ziemi wioski... 
 
Czyżby ta broń należała do prawdziwego ojca Elyssy? 
 
— Raz w Ferlangen — zaczął Konrad — widziałem inny herb rodowy. Czarno-złoty. Dwie 
skrzyżowane strzały i pięść w kolczej rękawicy między grotami. Mówi ci to coś? 
 
Kastring nie odpowiedział od razu. 
 
— Znajomo mi to brzmi — odezwał się po chwili zastanowienia. 
 
— Był wytłoczony na łuku, na strzałach i na kołczanie. 
 
— Tak — Kastring przymknął oczy i przesunął dłonią po czole. — Elf? Czyżby miało to jakiś 
związek z elfem? Przyznaję, że nic innego nie przy­chodzi mi do głowy. 
 

background image

Konrad wpatrzył się w płomienie, usiłując się skoncentrować, ale wy­czerpanie i osłabienie 
nie pozwalały mu skupić myśli. 
 
Elyssa dała mu łuk i strzały, i nadała imię. Wcześniej nie miał żad­nego. A teraz jej brat, a 
przynajmniej osoba, którą bierze za jej brata, ostentacyjnie nie interesuje się jego imieniem. 
 
— Powiedziałeś, że znajomość imion daje władze — zwrócił się do Ka­stringa. — Dlaczego 
nie chcesz poznać mojego? 
 
Odpowiedzi Kastringa zawsze padały z opóźnieniem, ale teraz zwłoka trwała blisko minutę i 
Konrad zaczynał już podejrzewać, że tamtego zmo­rzył sen. 
 
— Bo i tak niedługo już będziesz je nosił — wycedził w końcu Ka­string. — Nie doczekasz 
świtu. 
 
Konrad rozejrzał się niespokojnie. 
 
— Praktycznie rzecz biorąc już jesteś martwy — dorzucił Kastring. — Nie trzeba było 
zabierać mi miecza. 
 
Konrad uniósł prawą rękę do ognia i obejrzał bliźniacze nakłucia na przegubie. Prawą dłoń 
miał zdrętwiałą, lewą i obie stopę również. Był zmę­czony, bardzo zmęczony, to wszystko. 
Zmęczony, przemarznięty i pora­niony. 
 
Nadgarstek nawet mu nie napuchł. Wynikało z tego, że wąż — jeśli w ogóle był to wąż — nie 
wstrzyknął mu w ciało trującego jadu. Ból odczuł tylko w chwili ukąszenia. Prawdopodobnie 
była to jakaś magiczna sztuczka, wzrokowy omam. Nie było żadnego gada, żadne zęby nie 
wbiły mu się w ciało, żaden jad nie dostał się do żył... 
 
Przed chwilą Konrad marzył tylko o spoczynku, ale teraz ani myślał zamknąć oczu i odpłynąć 
w sen. 
 
  
Rozdział piąty  
 
  
 
Konrad usiadł gwałtownie, krzywiąc się z bólu. Słońce paliło straszli­wie. Gardło miał 
wysuszone, wargi popękane, pokrywała go warstwa za­schniętej krwi. Węgle ogniska jeszcze 
się żarzyły. W ogólnym bezruchu wy­różniały się tylko tańczące smugi szarego dymu. 
Wszyscy gdzieś poszli. 
 
Na podstawie wysokości słońca ustalił, że od świtu minęły przy­najmniej trzy godziny. 
Rzadko kiedy spał tak długo, ale przecież w tym względzie miał jeszcze wiele do odrobienia. 
Chociaż nie czuł się już tak straszliwie wyczerpany, miał wrażenie, że gdyby znalazł trochę 
cienia, bez trudu mógłby zamknąć oczy i przespać resztę dnia. 
 
Odsunął tę pokusę i spojrzał na przegub dłoni. Ślady po kłach węża zabliźniły się, podobnie 
jak rany na ramieniu, zadane nożem nieludzkiej dziewczyny. Elf, który uratował Konradowi 
rękę, najwyraźniej dziś ocalił mu również życie. 

background image

 
Zgodnie z tym, co powiedział Kastring, Konrad powinien umrzeć. Dla­tego najeźdźcy go 
zostawili — uznali, że jest martwy. Ocaliło go jedynie od­działywanie potężnego eliksiru 
uzdrawiającego. 
 
Wstał i poszedł, by zbadać obóz stworów. Na pierwszy rzut oka trudno było stwierdzić, że w 
ogóle tu przebywały. Zniknęły nawet bez­głowe zwłoki ludzi złożonych w ofierze. Krew 
wsiąkła w ziemię i została wy­palona przez słońce. Gleba wyglądała na bardzo wysuszoną. 
Konrad ukląkł, żeby jej dotknąć. Nic nie poczuł, była równie pozbawiona życia jak piasek. 
Znajdujące się w pobliżu kępy trawy i roślin zbrązowiały, zwiędły, kruszyły się pod dotykiem 
dłoni. Okoliczne drzewa pokrywała zgnilizna i śmierdzące porosty. Rozkładały się tak samo 
jak te w Lesie Cieni, gdy za­mieszkały w nim zwierzołaki. 
 
Wszystko, czego tknęli się najeźdźcy, ulegało zniszczeniu, nawet zie­mia, po której stąpali. 
 
Konrad przesunął palcami po ustach, przypominając sobie kielich, z którego pił, a także 
wygląd warg Kastringa. Zaczął się zastanawiać, dla­czego jego własne usta są tak bardzo 
spieczone. 
 
Tłumaczył sobie, że to wynik braku wody i straszliwego pragnienia. Zawsze następnego dnia 
po winie bardzo chciało mu się pić, ale przecież tym razem suszyło go zanim spróbował 
trunku. 
 
— Okazuje się, że rzeczywiście jesteś tak twardy, na jakiego wyglą­dasz. 
 
Konrad odwrócił się gwałtownie. 
 
W odległości kilku metrów znajdował się Kastring. Siedział na wierz­chowcu, który kiedyś 
musiał być koniem. Jego skórę pokrywały czerwone i czarne plamy, boki chronił pancerz, 
zamiast kopyt miał łapy z pazurami, z pyska sterczały kły jak u psa, a ze środka czaszki 
sterczał pojedynczy, spiralny róg. 
 
Kastring wyglądał równie groteskowo — w świetle dnia nie sprawiał już tak przerażającego 
wrażenia. Rogi na jego głowie były jakby częścią hełmu, a dolna część twarzy z 
wyszczerzonymi w uśmiechu zębami przypominała maskę. Włosy zwisały mu do pasa. Był 
odziany w czarne fu­tro i lśniącą, spiżową zbroję, spod której wyglądał kaftan z czerwonej 
skóry. U biodra wisiał mu miecz z wężową, rękojeścią, zaś do siodła miał przytroczoną tarczę 
z dwoma herbami 
 
Konrad cofnął się. 
 
— Nie bój się — powiedział Kastring. — Zapewniam, że nie mam za­miaru cię zabić. Nie 
teraz. Po prostu pragnę ci zaproponować, abyś przyłączył się do naszej ekspedycji. 
 
— A jeżeli odmówię?.. 
 
— Nie masz takiej możliwości. Moja prośba ma charakter rozkazu. Po­winieneś być martwy, 
ale nie jesteś — i to mnie intryguje. Przyłączysz się do nas. Będziesz mnie bawił 
opowieściami o Ferlangen. Muszę się przy­znać, że ubiegłej nocy byłem zmęczony, a więc 

background image

rozmowa ze mną mogła się wydawać niezbyt porywająca Racz mi to wybaczyć. W 
przyszłości po­święcimy wiele godzin na konwersację, do chwili... 
 
— Do chwili? 
 
— Kiedy umrzesz. Wszystkie rzeczy mają swój koniec, nawet życie. Szczególnie życie. 
Jesteśmy zrodzeni, aby umrzeć. Fakt, że nie wiemy kiedy nastąpi ostateczny koniec, czyni 
nasze życie tak ciekawy. Jestem pewien, że się z tym zgadzasz? A obiecuje, że twoje życie 
będzie wyjąt­kowo interesujące. 
 
Konrad wyczuł za sobą czyjąś obecność. Odwrócił się. Stała tam pozo­stała przy życiu 
tancerka śmierci. Już ubrana, miała na sobie sandały i krótką, luźną szatę. Obmyła się z krwi. 
Włosy, które odgarnęła do tyłu i związała na karku, wciąż miały barwę krwi, podobnie oczy i 
drapieżne zęby. 
 
Na czole miała wyrysowany ten sam symbol, który widniał na tarczy Kastringa. W jej ciele 
wycięto ukośny krzyż z dwiema poprzeczkami, pozo­stawiając wyraźną, purpurową szramę. 
Kobieta zdawała się o wiele chudsza i już nie tak uwodzicielska, jak w upiornym świetle 
księżyca, ale wcale nie stała się przez to mniej przeradzająca. Kolczasta obroża wciąż 
opasywała jej gardło, ale teraz nosiła również naszyjnik, do którego umo­cowała swój nóż. 
Naszyjnik sprawiał wrażenie wykonanego z kości, kości ludzkich palców. 
 
— Nie sądzę, żebyście byli sobie oficjalnie przedstawieni — rzekł Ka­string. — To Jedwab. 
A może Satyna. Nigdy nie potrafiłem ich odróżnić. To bez znaczenia. Podobnie jak ja, nie 
musi znać twego imienia. Nie mówi staroświatowym, ale nauczysz się robić wszystko, co ci 
rozkaże. Od tej pory nigdy nie będziecie od siebie dalej niż o metr. Może jeszcze bliżej. 
Za­pewniam cię, że potrafi być bardzo miłą towarzyszką. A potem, pewnego dnia, może 
wkrótce, a może nie, zginiesz z jej ręki. 
 
Kastring zwrócił się do dziewczyny, która kiwała poważnie głową. Przez cały czas nie 
spuszczała wzroku z Konrada, przyglądając się jego na­giemu ciału. Gdy wódz skończył 
mówić, uniosła klingę noża, pocałowała ją i posłała Konradowi ten pocałunek. Wzdrygnął się, 
patrząc na jej wargi i przypominając sobie rozdwojony język, którym ubiegłej nocy 
oblizywała jego krew. 
 
— Wydaje mi się, że cię lubi — zauważył Kastring. 
 
Konrad nie odezwał się. „To nie ja umrę” — obiecał sobie w duchu. — „Najpierw moją 
dręczycielkę spotka śmierć. Albo ją, albo Kastringa...” 
 
— Imperium, Ostland, Ferlangen! — zawołał Kastring, szarpiąc wo­dze wierzchowca. — 
Ukochany kraj rodzinny oczekuje na nasz powrót! — koń stanął dęba, zaczął harcować, a 
potem ruszył galopem na południowy zachód. 
 
— Mogę dostać coś do picia? — Konrad zwrócił się do strażniczki. — Coś do jedzenia? 
Jakieś ubranie? 
 
Zobaczył, jak jej ogon zadrgał. Rzuciła kilka gardłowych sylab i wskazała kierunek, w 
którym podążył Kastring. Nie ruszył się z miejsca, przyglądając się jej twardo. Dziewczyna 

background image

wyciągnęła nóż i przyszykowała go do rzutu. Była zbyt daleko, aby zdołał dosięgnąć ją zanim 
ciśnie sztyletem, ale zbyt blisko, żeby mogła chybić. 
 
Konrad odwrócił się i poszedł za jeźdźcem. Tancerka śmierci ruszyła jego śladem. 
 
  
 
*   *   * 
 
Przybył do Kislevu z Imperium, prowadząc jucznego konia Wilka. A teraz szedł z powrotem, 
tym razem z podążającym za nim krok w krok morderczym cieniem. 
 
Podróż na południe trwała o wiele dłużej — cały czas poruszali się pie­szo, zamiast pokonać 
część drogi łodzią. Zatrzymywały ich też bezustanne bitwy, rabunki wsi, składanie ofiar z 
jeńców... 
 
Konrad widział niewiele z tych wydarzeń i miał ograniczony kontakt z pułkiem Kastringa. Ci 
żołnierze nie przypominali regularnej armii — spełniającej rozkazy, maszerującej razem. 
Samorzutnie dzielili się na mniejsze oddziały, wybierali własne szlaki, a potem łączyli znowu, 
aby przeprowadzić atak lub dokonać masakry. 
 
Pozwolono mu ubrać się w odzież zabraną ofiarom. Szybko jednak sta­wała się poszarpana i 
pocięta, gdy nie rozumiał rozkazów Jedwabiu albo nie spełniał ich z należytą gorliwością. 
Całe ciało miał pokryte małymi kłu­tymi rankami, jakby został pogryziony przez owady. 
 
Istniała niewielka szansa ucieczki, a jeszcze mniejsza — powodzenia takiej ucieczki. Jedwab 
nie odstępowała go ani na chwilę. Oprócz niej czu­wali jeszcze wojownicy Kastringa i 
zwierzołaki, każdy ogarnięty żądzą za­bijania, pragnący ofiar, które mógłby złożyć swemu 
ohydnemu władcy. Trudno było odgadnąć liczbę członków bandy Kastringa. Zmieniała się 
ona nieustannie — zwiększała, gdy przyjmowano nowych członków z rejo­nów, przez które 
przeszli, i zmniejszała po każdym zbrojnym starciu. 
 
Czasami wędrowali nocą, kiedy indziej ich przemarsze miały miejsce w dzień. Często szli i 
dniem, i nocą, a potem zatrzymywali się na dłuższy czas. Dlaczego — Konrad nie potrafił 
zrozumieć. Nigdy nie pytał, a nikt mu niczego nie wyjaśniał. 
 
Wieźli niewiele zapasów. Nie mieli wozów taborowych, chociaż w od­dziale był jeden 
rydwan. Zawsze pilnowano go niezwykle starannie i Kon­rad domyślił się, że jest w nim 
przewożona święta spiżowa zbroja, która wieńczyła ołtarz. 
 
Wojownicy musieli zdobywać żywność, najczęściej w niszczonych far­mach. Większość 
zdobywców wędrowała pieszo, co oznaczało, że mogli nieść niewiele pakunków. Niektórzy 
jechali na koniach, które zaczynały ulegać takim samym mutacjom jak ich właściciele. 
Jeźdźcy stanowili eli­tarny oddział — byli prawdziwymi wojownikami, wyposażonymi w 
dosko­nałą broń i zbroje. 
 
Dziwnie nie pasowali do reszty zwierzołaków. Bardziej przypominali karnych rycerzy niż 
opętanych żądzą walki dzikusów. Posiadali swój wła­sny, spaczony kodeks rycerski i 
sprawiali wrażenie ludzi, których jedy­nym przeznaczeniem jest staczanie walk. Swoje 
wybrane bóstwo czcili, przelewając krew na polu bitwy — własną lub pokonanych wrogów. 

background image

Z dru­giej jednak strony zdarzało się coś zupełnie odmiennego, gdy mniejszy księżyc 
znajdował się w pełni. Wtedy zabijani byli bezbronni jeńcy, któ­rych rytualnie torturowano i 
w koszmarny sposób mordowano, aby zaspo­koić obrzydliwe wymogi kultów Chaosu. 
 
Całkowitym przeciwieństwem rycerzy byli brutalni człekokształtni, odziani w szmaty i 
uzbrojeni w to, co udało im się ukraść. Pomiędzy tymi dwoma krańcowymi rodzajami 
żołnierzy znajdowała się większość renega­tów Kastringa, istot, które nie były ani ludźmi, ani 
potworami, lecz koszmarnymi połączeniami jednych i drugich. 
 
Z takimi właśnie Konrad najczęściej walczył na granicy. Walczył z nimi i zabijał. Monstra, 
których kończyny stawały się bronią; posiada­jące dodatkowe oczy, uszy lub usta; których 
twarze znajdowały się na tor­sach; będące częściowo owadami i mające szczypce zamiast rąk; 
będące na poły ptakami o wielkich skrzydłach na grzbiecie; będące po części ga­dami o ciele 
pokrytym łuskami. A także inne istoty o zwierzęcych łbach na ludzkich tułowiach lub 
ludzkich głowach na zwierzęcych korpusach. 
 
Ich ciała były najczęściej czerwono-czame, czyli odznaczały się bar­wami krwi i śmierci. 
Sierść, pióra, płetwy i skorupy posiadały paski lub cętki w odcieniach tych dwóch kolorów. 
Wiele z tych stworzeń miało całko­wicie białe oczy, bez śladu źrenic. Wydawały się ślepe, ale 
przecież wi­działy. 
 
I wszystkie były zjednoczone pod tym samym symbolem, który wid­niał na ich sztandarach, 
tym samym herbem, który znajdował się na tar­czy Kastringa, piętnem wyciętym na czole 
Jedwabiu — występnym zna­kiem Khorne'a, boga krwi... 
 
Khorne, jedna z czterech wielkich potęg Chaosu. 
 
Runiczny symbol był znakiem śmierci, jakby piekielnym podpisem sa­mego Łowcy Dusz. 
 
Jedwab zaświadczała swoje poddaństwo mrocznemu władcy runicz­nym piętnem wyciętym 
na czole. Inne stwory nosiły podobne symbole. Wiele miało rogi powykręcane na kształt 
skomplikowanego krzyża Khorne'a. 
 
Wierni czcili Khorne'a rzezią, walką na polu bitwy, krwawymi ofia­rami. Każdą śmierć 
zadawano dla większej chwały Khorne'a — ale nie tylko wrogowie mogli być zabijani. Gdy 
niezbędna była śmierć, mógł ją po­nieść jeden z wyznawców — na przykład jak wtedy, gdy 
Jedwab zabiła Sa­tynę. 
 
Dla wyznawców Khorne'a każdy był potencjalną ofiarą. Nie istnieli przyjaciele, sojusznicy — 
jedynie przyszłe ofiary. Z każdym mijającym dniem wydawało się coraz bardziej 
prawdopodobne, że Konrad stanie się następnym krwawym dowodem hołdu. 
 
Ale do tego momentu każdy następny dzień, który udało mu się przetrwać, był kolejnym 
zwycięstwem. 
 
Mijały dni, tygodnie, miesiące... aż wreszcie straszliwe pułki przekro­czyły granicę Kislevu z 
Imperium i kolejne mile ich przemarszu znaczone zostały śmiercią następnych niewinnych 
istot — albo sojuszników. 
 

background image

Konrad złapał samego siebie na tym, że modli się, aby najeźdźcy zna­leźli wystarczająco 
dużo ofiar. Niech mordują kogoś innego, kogokolwiek, aby tylko on przeżył jeszcze jeden 
dzień. Musiał przetrwać, aby zabić za­równo Jedwab, jak i Kastringa. Początkowo zależało 
mu tylko na tym, to stanowiło najważniejszy cel, który trzymał go przy życiu i pozwalał 
uczynić następny krok. 
 
Krysten zapadła się gdzieś w ciemne otchłanie jego pamięci. Już za­czynał zapominać o 
dziewczynie. Znał ją niecały rok i teraz, za każdym ra­zem, gdy usiłował ją sobie wyobrazić, 
widział obraz Elyssy. Nie chciał pa­miętać Krysten, ponieważ czuł, że ją zdradził. Gdyby nie 
odszedł z Wil­kiem i Anvilą, może żyłaby w dalszym ciągu. Ale teraz niewątpliwie była już 
martwa. Najlepsze dla niej by było, gdyby zginęła w czasie szturmu — uniknęłaby tortur, 
upokorzenia i straszliwej śmierci przed ołtarzem bó­stwa. 
 
Nigdy nie czuł bezpośredniego zagrożenia. Zupełnie, jakby rzeź ł przemoc, których był 
świadkiem, nie miały z nim nic wspólnego, jakby obserwował wszystko z oddali — obojętny 
widz rozgrywających się wokół niego wydarzeń. Nawet kary, którym go poddawano, zdawały 
się mieć bar­dzo niewiele wspólnego z nim samym. Ciało mogło odczuwać ból, ale jego 
umysł znajdował się gdzieś indziej. Miał wrażenie, że po prostu przypad­kiem podróżuje w 
tym samym kierunku, co wojsko Khorne'a. Podążali tym samym szlakiem i tylko to ich 
łączyło. 
 
Konrad zdawał sobie sprawę, że taki stan rzeczy może nie potrwać długo, że coś musi się 
zdarzyć — że coś na pewno się zdarzy. Poczucie real­ności powróci, gdy on sam stanie 
twarzą w twarz ze śmiercią, obiecaną przez Kastringa. Albo nagle obudzi się z transu w jakiś 
inny sposób. Nie mógł jednak wyobrazić sobie, co mogło spowodować takie przebudzenie. 
 
Nie wiedział, dlaczego Kastring zachowuje go przy życiu. Wydawał się czerpać makabryczną 
przyjemność z długotrwałej męczarni Konrada. Może, gdy dotrą do Ferlangen, zostanie 
stracony w miejscu, które tamten uważał za swoje rodzinne miasto. Wiedział przecież, że 
Konrad jest żołnie­rzem, ale pragnął, aby zginął jak zwierzę — pod toporem rzeźnika. 
 
— Jesteś weteranem wielu bitew — zauważył pewnego wieczoru, sie­dząc naprzeciwko 
Konrada i jego ogoniastej strażniczki. 
 
Dziewczyna rzucała Konradowi resztki pożywienia. Ręce miał związane za plecami i musiał 
jeść wprost z ziemi. Była to łagodna tortura, ale Kastring i krwawa panna doskonale się tym 
bawili. 
 
— Spowodowałeś wiele śmierci — mówił dalej Kastring — i dlatego twoja własna śmierć ma 
o wiele większe znaczenie niż kogoś, kto sam nie odbierał życia, nie przelewał krwi. Jesteś 
zbyt cenny, aby złożyć cię w ofie­rze bez ważnej przyczyny. Sądzę, że zachowam cię w 
zapasie, dla uczczenia jakiejś szczególnej okazji. 
 
Obserwował, jak Jedwab wylewa na ziemię strumyk wody, a Konrad łapczywie ją chłepcze. 
Potem odezwał się do dziewczyny i nagle jej stopa wcisnęła głowę Konrada w błoto, a sztylet 
dotknął jego gardła. 
 
— A może nie — dodał Kastring. Kilka sekund później wydał na­stępny rozkaz i Jedwab 
uwolniła więźnia. 
 

background image

Kastring rozkoszował się upokorzeniem Konrada, wojownika zamie-nionego w niewolnika, 
nad którym sprawowała władzę kobieta. Konrad czuł jedynie nienawiść, która nasilała się z 
każdym mijającym dniem. Zimną, wyrachowaną nienawiść, nie zaś gwałtowny, wywołany 
odruchem wybuch. 
 
Jedwab i Satyna były dla niego zbyt silnymi przeciwniczkami tamtej pierwszej nocy, kiedy 
był słaby i wyczerpany. Teraz zwyciężyłby obie, ale pozostała tylko jedna. 
 
Wiedział, że mógłby zabić dziewczynę, mógłby nawet zabić Kastringa, ale często zastanawiał 
się, czy warto tego dokonać za cenę własnego życia. Wtedy dochodził do wniosku, że ma 
zbyt wiele do zrobienia w życiu, że ostateczna zemsta nad wrogami nie jest warta jego 
własnej śmierci. Ale tylko dopóki wie, że przetrwa następną noc. I dopóki wciąż oczekuje na 
chwilę, o której wiedział, że musi nadejść. 
 
Niekiedy kilka nocy mijało bez składania ofiar i podczas takiej prze­rwy zwiększała się liczba 
jeńców. A kiedy kolejny raz nadchodził czas tortur, przywiązywano go za szyję i przeguby, 
by jeszcze raz stał się jedy­nym uwięzionym, któremu dane było doczekać świtu. 
 
Tylko wtedy był pozostawiany sam — Jedwab odchodziła, aby ode­grać swoją rolę w 
obrzydliwej ceremonii. Ostatecznie wracała do niego, naga i pokryta krwią, podniecona 
bólem, przerażeniem i śmiercią, którą zadawała ofiarom. Wbrew swemu wyglądowi, o wiele 
bardziej przypomi­nała zwierzę niż człowieka. Ogon i rozdwojony język stanowiły właściwe 
odzwierciedlenie jej prawdziwej natury. 
 
— A może powinieneś się do nas przyłączyć — zaproponował Ka­string przy innej okazji. 
Był w dobrym humorze po zniszczeniu niewiel­kiego garnizonu strażników dróg. — Zawsze 
chętnie przyjmujemy do­brych ludzi. Chociaż, oczywiście, wcale nie musisz być 
człowiekiem, ani na­wet dobrym... 
 
Pomysł był odrażający, ale Konrad udawał, że zastanawia się nad pro­pozycją, a jednocześnie 
obserwował siedzącego po drugiej stronie ogniska Kastringa. Może dzięki temu zdoła przeżyć 
nieco dłużej? 
 
— Co musiałbym zrobić? — zapytał. 
 
— Zabić. Co już czyniłeś, jak sądzę. Ale teraz zabiłbyś w świętym imieniu Khorne'a. Wiem, 
że jesteś najemnikiem. Dlatego byłeś w Kislevie. Zabijałeś dla pieniędzy. Jaki w tym sens? 
Czy nie wolałbyś zabijać w świętej sprawie, dla chwały największego z bogów? 
 
Nieprawdą było, że Konrad zabijał dla pieniędzy. W czasie, gdy praco­wał z Wilkiem, nie 
otrzymywał właściwie żadnej zapłaty i nie ona stano­wiła motywację jego działania. 
Zabijanie miało swój cel, ponieważ chroniło ludność północnego pogranicza przed inwazją 
stworzeń z mroźnych pust­kowi, z królestwa Chaosu... 
 
A teraz znajdował się właśnie wśród tych istot. Przebywając między nimi, żyjąc, gdy tak 
wielu umarło — czuł się jak zdrajca. 
 
Poganie przerwali pierwszą linię obrony ludzi, przedzierając się przez setki mil na ich 
terytorium. A jednak trudno było to nazwać inwazją. Na­jeźdźcy Kastringa przetarli ognisty 

background image

szlak w głąb Ostlandii, najbliższej pro­wincji Imperium. Dzikusy nie próbowały ukryć swojej 
obecności i w rezul­tacie kierowano przeciwko nim coraz większe siły. 
 
Początkowo Konrad zastanawiał się, czy jest to część jakiegoś więk­szego planu — 
podkomendni Kastringa tworzyli zasłonę dymną, odcią­gając oddziały imperialne, podczas 
gdy trzon legionów mroku przygotowy­wał się do najazdu gdzie indziej, do uderzenia na 
większe miasta. A jed­nak taki pomysł byłby chyba zbyt skomplikowany, jak na te 
prymitywne istoty. Kastring sprawiał wrażenie sprytnego i wyrachowanego, ale nie­wiele 
różnił się od stworów, którymi dowodził. Pragnął jedynie krwi, za­bijania i niszczenia. 
 
Tak właśnie utrzymywał swoją władzę — dostarczając podwładnym wrogów i ofiary. Im 
więcej oddziałów wychodziło przeciwko niemu w pole, tym więcej było okazji do rzezi i tym 
więcej jeńców można było przezna­czyć na ofiary. 
 
— Kogo mam zabić? — zapytał Konrad, z góry znając odpowiedź. 
 
— Sądzę, że mamy kilku odpowiednich więźniów — odparł Kastring. — Może zechcesz ich 
sobie obejrzeć i wybrać tego, którego chciałbyś ofia­rować naszemu wielkiemu panu i 
władcy. 
 
Kastring miał racje. Konrad zabijał wiele, wiele razy. Ale nigdy nie mordował. Wydawało mu 
się jednak, że teraz nie ma wyboru. Jeżeli nie od­bierze życia człowiekowi, wtedy sam stanie 
się ofiarą. Nawet jeżeli od­mówi, nie zdoła ocalić tego jeńca. Ofiara umrze mimo wszystko. 
Konrad musiał zabić. Ale mógł zabić szybko, dając miłosierne wybawienie na­tychmiastowej 
śmierci, zamiast długotrwałego cierpienia podczas tortur. 
 
— Mają zamiar nas zabić, panie? — zapytała mała postać, przy wią­zana tuż obok. 
 
Był to chłopak w wieku około piętnastu lat. Został przyprowadzony razem z innymi jeńcami, 
milicjantami, z położonego nieopodal miasta. Po­zostałych odprowadzono gdzie indziej, jego 
zaś odłączono od grupy i umieszczono razem z Konradem. Ubranie chłopca było poplamione 
krwią, twarz miał brudną i posiniaczoną, pokrytą śladami łez. 
 
— Nie — skłamał Konrad. — Gdyby chcieli to zrobić, już by s tak stało. 
 
— Co się z nami stanie? 
 
— Nie wiem — skłamał ponownie. 
 
Jedwab kucnęła bezpośrednio przed więźniami. Uśmiechała się, mru­cząc niemelodyjnie pod 
nosem i postukując ostrzem noża o kościany na­szyjnik. 
 
— Skąd pochodzicie, panie? Dlaczego zostaliście schwytani? 
 
Konrad nic nie odpowiedział. Chciał uniknąć jakiejkolwiek formy zna­jomości, ponieważ ze 
spojrzenia czerwonych oczu dziewczyny domyślił się, że chłopak został wybrany jako ten, 
którego powinien złożyć w ofie­rze. 
 
— Chcą nas zabić, panie. Wiem o tym! 
 

background image

— Nie — powtórzył Konrad, starając się dodać mu otuchy. — Schwytali mnie dawno temu, a 
wciąż żyję. 
 
— Ona chce nas zabić — stwierdził chłopak, przyciszając głos do szeptu. — Widzę to. 
 
Jedwab spojrzała na nich, on jednak wbił wzrok w ziemię, starając się nie patrzeć jej w oczy. 
 
— Jest jednym z tych „mutantów”? — wymówił to słowo tak, jakby po raz pierwszy ośmielił 
się go użyć. 
 
Konrad zdał sobie sprawę, że młodzieniec wie o wiele więcej niż on wiedział w tym samym 
wieku. Nie słyszał o mutantach, dopóki nie opuścił rodzinnej doliny. 
 
Mutanci Chaosu. Źródło ich deformacji znajdowało się w skażonych regionach na północ od 
Kislevu. 
 
— Nie chce umierać, panie. 
 
— Ani ja — odparł łagodnie Konrad, pamiętając, że ceną jego wła­snego życia jest, 
najprawdopodobniej, śmierć chłopaka. 
 
Spojrzał w ciemne niebo, rozświetlone jedynie gwiazdami. Mannslieb wzejdzie dopiero za 
kilka godzin. Mniejszy księżyc był o wiele bardziej nie­przewidywalny, zarówno pod 
względem faz, jak i godzin pojawiają się na niebie, ale wszystko wskazywało na to, że 
dzisiejszej nocy Morrslieb bę­dzie w pełni. 
 
Przerażony chłopiec bez przerwy mówił, zadawał pytania, a Konrad odpowiadał lakonicznie. 
Tymczasem Jedwab obserwowała niebo i cze­kała, aż wreszcie nieregularny kształt księżyca 
uniesie się nad horyzon­tem. Wtedy cisze rozerwał koszmarny wrzask, długi, zawodzący 
krzyk naj-straszliwszego cierpienia. 
 
Zgromadzone zwierzołaki, mutanci i wojownicy Khorne'a powitali po­jawienie się 
Morrslieba, składając pierwszą ofiarę. 
 
Chłopak jęknął, a Jedwab się roześmiała. Pozbawiona partnerki, nie zawsze była główną 
oprawczynią, chociaż mało który wieczór śmierci oby­wał się bez jej udziału w krwawej 
orgii. 
 
Z miejsca, w którym znajdował się Konrad, nie można było dostrzec ołtarza. Od pierwszej 
nocy umieszczano wojownika poza strefą śmierci, ale zawsze wystarczająco blisko, by słyszał 
wrzaski mordowanych. 
 
Tej nocy znajdował się na skraju obozu najeźdźców, na samej krawę­dzi zarośniętego stoku, 
opadającego w stronę doliny. Słyszał rozlegający się poniżej, odległy szum wody. Gdy 
zaczęła się krwawa ceremonia, mógł skupić uwagę na odgłosach rzeki, a nie na krzykach 
męki. 
 
Wrzaski dobiegały z oddali, z ofiarnego miejsca. Jęczeć też zaczął sie­dzący obok chłopak. 
 

background image

— Przestań! — krzyknął Konrad, odwracając się do sąsiada. — Za­mknij się! Posłuchaj 
mnie! 
 
Chłopiec umilkł, wpatrując się w niego rozszerzonymi ze strachu oczyma. W tej chwili 
bardziej obawiał się Konrada niż oczekującego go losu. 
 
— Nic ci się nie stanie. Nic się nam nie stanie. Dlatego ze mną jesteś. Dlatego odłączyli cię 
od innych. Nie złożę cię w ofierze. Nie zabili mnie. Nie zabiją też ciebie. 
 
Chłopak spojrzał na niego i rysy jego twarzy stwardniały. 
 
— Jesteś jednym z nich! — rzucił oskarżycielskim tonem i splunął Konradowi w twarz. A 
potem się odwrócił. 
 
„Przynajmniej będzie cicho” — pomyślał Konrad. Ale wciąż nie mógł zapomnieć słów 
chłopaka: „Jesteś jednym z nich...” 
 
Na swój sposób chyba miał rację. Konrad przebywał wśród dzikusów od wielu lat, a z tą 
armią szedł od wielu tygodni. Gdyby zmuszono go do zabicia chłopca, rzeczywiście stałby się 
„jednym z nich” — albo niemal jed-nym z nich. 
 
Przecież Kastring zaproponował mu, aby przeszedł na strony Khorne'a. Czy zabicie ofiary 
przed ołtarzem jest równoznaczne z ceremo­nią inicjacji? Czy bez względu na motywy, 
intencje, mord okaże się pierw­szym etapem jego upadku w przepaść zwierzęcej mutacji? 
Kastring był kiedyś człowiekiem. W jaki sposób zaczął się, zmieniać? Czy stało się to na 
Pustkowiach Chaosu, czy też mutacje mogły dokonywać się wszędzie? 
 
Czy złożenie ofiary przed ołtarzem oznacza uznanie Khorne'a za wła­sne bóstwo? Jeżeli tak, 
życie Konrada przestanie być już jego własnością — będzie zgubiony na zawsze. A nie tylko 
jego życie było zagrożone. Gdyby przyłączył się do tego barbarzyńskiego plemienia, Khorne 
zdoby­łyby również prawo do jego nieśmiertelnej duszy. 
 
Żałował, że nie dysponuje większą wiedzą. Nigdy nie był religijny. W Imperium i Kislevie 
modlono się do wielu bogów, ale on nie miał kon­taktu ani z ich wyznawcami, ani rytuałami. 
Najwięcej wiedział o Sigmarze Młotodzierżcy, również czczonym jako bóstwo. Wilk był 
członkiem kultu Sigmara i zawsze przed wyruszeniem do walki zanosił modły do założy­ciela 
Imperium. 
 
Jedwab wstała i Konrad uświadomił sobie nagle, że panuje cisza. Umarła ostatnia ofiara. 
 
Ostatnia, poza jedną. Albo dwiema... 
 
Dziewczyna zrzuciła sandały, pozwoliła też opaść na ziemię szacie, zdjęła naszyjnik 
wykonany z kości ludzkich palców, rozpuściła czerwone jak krew włosy i potrząsnęła głową, 
rozrzucając je na ramionach. Wypo­wiedziała kilka słów. Konrad rozpoznał polecenie. 
Mówiła mu, żeby wstał, ale nie zrobił tego. Podskoczyła do niego, przykładając ostrze do 
gardła. Klinga noża skaleczyła mu skórę. Powtórzyła rozkaz. 
 
Wiedział, że go nie zabije, ale doskonale potrafiła zadawać męczarnie. Kilkoma szybkimi i 
precyzyjnymi pociągnięciami ostrza mogła spowodo­wać straszliwe cierpienia. Ale zamiast 

background image

zajmować się Konradem, odwróciła się w stronę chłopca, uderzając go sztychem w ramię. 
Krzyknął z bólu. Ge­stem kazała mu wstać. Posłuchał. Szybko porozcinała jego odzież i teraz 
stał nagi, z rękami wciąż związanymi na plecach. 
 
Spojrzała na Konrada, a potem wolno przeciągnęła czubkiem ostrza po piersi chłopaka, na 
ukos od prawej strony do lewej. Wrzasnął, a z rany zaczęła spływać krew. Powtórzyła tę 
czynność, tym razem od lewej do pra­wej, nie spuszczając czerwonych oczu z Konrada. 
Uświadomił sobie, że wy­cina w ciele chłopca znak Khorne'a i będzie robić to do chwili, gdy 
Konrad okaże posłuszeństwo. Poddał się i wstał. Ale Jedwab nie przerwała tortur. Dwoma 
gwałtownymi cieciami — jednym w lewo, drugim w prawo — uzu­pełniła wzór. Tors ofiary 
lśnił od krwi. 
 
Chłopak zakołysał się, jakby miał za chwilę zemdleć, ale udało mu się zachować równowagę. 
Przestał krzyczeć i tylko łkał. Nie był poważnie ranny. Jedwab nie chciała go zabić. Jeszcze 
nie teraz. 
 
Zbliżyła się do Konrada. Jej nóż błysnął. Skrzywił się, gdy za karę roz­cięła mu policzek. 
Klinga migotała dalej i po kilku sekundach również i on był nagi. Warknęła rozkaz i Konrad 
zaczął powoli iść w stronę ołtarza. Po­pchnęła chłopca, który również ruszył w tę stronę. 
Wyznawcy oczekiwali — czarne sylwetki okrążające pancerz, będący symbolem Khorne'a. 
Jedna z postaci wysunęła się do przodu. 
 
— Ogromnie się cieszę, że przyjąłeś nasze zaproszenie — odezwał się Kastring. — Czy to 
nasz gość? 
 
Chłopak stał nieruchomo, oszołomiony, wbijając oczy w ołtarz, pa­trząc na czaszki i 
niedawno obcięte głowy, leżące u stóp zakutej w spiż po­staci. 
 
— Mam zamiar cię zabić, Kastring — syknął Konrad. 
 
— Chyba nie rozumiesz sytuacji — odparł rycerz. — Jedyną osobą, jaką zabijesz, jest ten 
młody dżentelmen. Nie sądzę też, że jest to najwła­ściwsza pora, aby mi grozić. Tutaj ja 
grożę. I, jak ci już obiecałem, to ty zgi­niesz. Kiedyś. 
 
Jedwab rozciął wieży Konrada. Kastring podał wojowników sztylet. Gdy Konrad ujął 
rękojeść broni, poczuł czubek noża Jedwabiu, dotykający podstawy jego czaszki. Gdy 
Kastring cofnął się o krok, to samo zrobiła Je­dwab. 
 
Konrad i chłopiec pozostali sami na środku przestrzeni przed ołta­rzem. Ziemia pod ich 
stopami była mokra od krwi. Chłopiec odwrócił się i spojrzał na nóż oraz na twarz Konrada. 
 
— Wiedziałem, że jesteś jednym z nich — rzekł bardzo cicho i opuścił głowę. 
 
Konrad chciał odrzucić oskarżenie, powiedzieć, że zabije go szybko, podczas gdy wszyscy 
inni zadawaliby mu śmierć w powolny i straszliwy sposób. Ale nie było sensu. Robił to 
przecież nie dla dobra chłopaka, ale dla uratowania własnego życia. 
 
Bałwochwalcy zaintonowali ponurą pieśń. 
 
— Zrób to! — rozkazał Kastring głosem zagłuszającym świętokradcze pienia. 

background image

 
Konrad spojrzał ku przemawiającemu i rozluźnił dłoń, zaciśniętą na rękojeści noża, 
sprawdzając jego wyważenie i próbując wyczuć, jak będzie się zachowywał, lecąc przez noc 
— w gardło Kastringa. 
 
Zanim jednak wykonał swój zamysł, nóż został nagle wytrącony z jego dłoni. Jedwab bez 
słowa rzuciła się na niego i odtrąciła ramieniem na bok. Konrad stracił równowagę i runął w 
błoto. Natychmiast przetoczył się na bok, przekonany, że dziewczyna zaraz rzuci się do ataku. 
Ale jej celem był młody Ostlandczyk... 
 
Jej ostrze wbiło się w pierś chłopaka, a krzyk, który wyrwał się z jego ust, był straszliwy, 
długi i przeszywający. Upadł, a Jedwab pochyliła się nad nim, rozcinając głęboko jego tors. 
Po kilku sekundach wyprostowała się gwałtownie. W jednej dłoni trzymała nóż, a w drugiej 
kawałek ludz­kiego ciała. Było to serce chłopca. 
 
Jeszcze bijące serce! 
 
Rozległ się pochwalny ryk wyznawców Khorne'a. Dziewczyna z sza­cunkiem położyła 
krwawą ofiarę u stóp spiżowej postaci. 
 
Konrad nie mógł odnaleźć sztyletu. Wstał i natychmiast dojrzał ciemną postać zmierzającą w 
jego stronę. Usłyszał dźwięk miecza, dobywa­nego z naoliwionej pochwy. Wiedział, że jest to 
miecz z wężem owiniętym wokół rękojeści. 
 
Cofał się powoli. Zerknął szybko przez ramię, wypatrując kolejnego potencjalnego zabójcy. 
Kiedy chwilę później spojrzał przed siebie, zoba­czył smukłą postać odgradzającą go od 
Kastringa. Była to Jedwab. Stała odwrócona w stronę swojego przywódcy, grożąc mu 
trzymanym w dłoni zakrwawionym ostrzem. Kastring zatrzymał się i powiedział coś w 
pogań­skim języku. Jedwab nie odpowiedziała, ale również nie odsunęła się na bok. 
 
— Wyraźnie cię lubi — oznajmił Kastring. A potem zmusił się do po­gardliwego śmiechu, 
schował miecz i zawrócił. 
 
Jedwab spojrzała na Konrada i ich oczy spotkały się. Z jakiegoś, sobie tylko znanego powodu 
zabiła chłopca, a potem obroniła go przed gniewem Kastringa. Ale również ocaliła życie 
Kastringa, wytrącając sztylet z ręki Konrada. Nie miał pojęcia, dlaczego zmąciła przebieg 
ceremonii, chroniąc go przed Kastringiem. Bez względu na kierujące nią motywy, jej czyn 
niewątpliwie zapowiadał zagładę ich obojga. 
 
Ciemne kształty rozpłynęły się w mroku, pozostawiając ich samych, samych z ciałem 
młodego Ostlandczyka i zwłokami wszystkich innych ofiar, złożonych w krwawej ofierze 
przed ołtarzem Khorne'a. 
 
Gdy patrzyli na siebie, Konrad nagle uświadomił sobie, kim kiedyś musiała być — 
człowiekiem. 
 
I wiedział również, że to jest moment, na który czekał. Był to czas jego przebudzenia. 
 
Konrad odszedł, za nim ruszyła Jedwab. Była o krok z tyłu, gdy dotarł do cypla nad rzeką. 
Odwrócił się w chwili, gdy dziewczyna uniosła nóż, i stał w bezruchu, gdy wbijała czubek 

background image

ostrza w pień drzewa. Klinga za­lśniła, dygocąc. Mannslieb zaczął wznosić się na niebie — 
srebrny okruch nad horyzontem — rzucając jaskrawe światło, o wiele silniejsze niż mętna 
poświata Morrslieba. Rzeka płynęła głęboko w dole. Konrad dostrzegł też inny błysk w głębi 
doliny. Było to odbicie księżycowego światła na metalu. 
 
I wreszcie uświadomił sobie, co musi zrobić. 
 
Dziewczyna przytuliła się do niego mocno, unosząc twarz ku jego twa­rzy. Bez względu na 
wszystko, nienawidził jej bezgranicznie, ale przypo­mniał sobie, co myślał, gdy po raz 
pierwszy zobaczył ją i Satynę — że były najpiękniejszymi kobietami, jakie widział w życiu. 
 
Do tej pory zawsze stawiał opór pokusom jej ciała, bez względu na to, jakim torturom 
poddawała go za karę. Ale z powodu dzisiejszej nocy był jej winien ten ostatni hołd, złożony 
jej utraconemu człowieczeństwu, jej zapomnianej kobiecości. 
 
Z zaskoczeniem poczuł, że jej ciało jest ciepłe i miękkie. Próbował nie zwracać uwagi na 
krew pokrywającą skórę, na drapieżne oczy, na roz­dwojony język i ogon. Osunął się na 
ziemię, pozwalając jej przyjąć dominu­jącą pozycję, jakby w dalszym ciągu godził się ze swą 
niewolniczą rolą. 
 
Okazywała swoją zwierzęcość w najmniejszym, on zaś w największym stopniu. Gdy 
krzyknęła, nie był to lubieżny wrzask jakiegoś mutanta, ale wołanie kobiety, doprowadzonej 
do szczytu namiętności. To on stękał jak zwierzę, kierowane najbardziej prymitywnymi 
instynktami. 
 
W taki sposób tworzono życie, takie było nie znane pochodzenie Kon­rada, w taki sposób 
sama Jedwab zaczęła swoją prawdziwą egzystencję, za­nim jej ciało zostało skażone 
Chaosem, jej dusza skradziona i spaczona. 
 
Konrad wyciągnął do niej ręce, po raz pierwszy pozwolił, aby wargi dziewczyny dotknęły 
jego ust. One również były tak cieple i miękkie. Poca­łowali się — i był to pocałunek śmierci. 
 
Jedwab westchnęła, gdy wbił jej sztylet w plecy, sięgając ostrzem głę­boko, aż do serca. Ich 
spojrzenia spotkały się po raz ostatni. Oczy dziew­czyny były pełne łez. Odchyliła się do tyłu, 
uśmiechnęła i umarła z taką ła­twością, jakby w dalszym ciągu była człowiekiem. 
 
Konrad chwycił ją, gdy padała, a potem wysunął spod jej ciała, Wydo­był ostrze i spojrzał w 
dół, w dolinę, wypatrując widzianego przed paroma minutami błysku światła księżycowego 
na zbroi. 
 
Zbroi ze spiżu... 
 
  
Rozdział szósty  
 
  
 
Konrad biegł na złamanie karku, poza krawędź urwiska, w ciemność, ściskając w dłoni 
sztylet. Wreszcie uciekał swoim barbarzyńskim strażni­kom, ale co ważniejsze, podążał za 
tajemniczym rycerzem ze spiżu. 

background image

 
Dlatego właśnie tak długo pozostał z klanem Kastringa. Przypomi­nało to niemal jego dawne 
widzenie, ale tym razem był całkowicie nie­świadomy na czym polega istota jego wizji, 
ponieważ dostrzegł wydarze­nie bardzo oddalone w czasie. 
 
W dole nie widział już żadnego znaku obecności jeźdźca, ale wynikało to z panujących 
warunków. Światło nie rozjaśniało tutaj mroku tak do-brze, jak na szczycie zbocza, a poza 
tym zbyt wiele drzew przesłaniało wi­dok. 
 
Zabił Jedwab. Umarła w chwili, gdy odzyskała istotę swego człowie­czeństwa. Konrad 
żałował jedynie, że nie zdołał zgładzić Kastringa. Cho­ciaż uwolnił się od swojego 
czerwonego cienia, nie miał czasu, aby szukać pomsty na dowódcy banitów. O wiele 
ważniejsze było odnalezienie spiżo­wej postaci widzianej na dnie doliny, dotarcie do niej, 
zanim znajdzie się poza jego zasięgiem. 
 
Pośliznął się, potknął i potoczył dalej, uderzając o jedno z drzew ro­snących na zboczu 
doliny. Nie zwracając uwagi na ból, niemal na­tychmiast zerwał się z powrotem na nogi i 
znów popędził, ale ponownie zderzył się z młodym drzewem, zagradzającym mu drogę. 
Złamało się, a Konrad kontynuował szaleńczy bieg w dół. Znów stracił równowagę i po­tknął 
się, ale tym razem nie było pnia, który zatrzymałby jego upadek. To­czył się więc i toczył — 
aż przeleciał nad krawędzią urwiska. 
 
Gdy spadał, widział pędzący mu na spotkanie skalisty grunt. Ale w dole znajdowała się 
również wąska rzeczka — trafił w jej chłodne wody, o włos mijając ostrą, kamienną iglicę. 
Zniknął pod po wierzchnią nurtu, a potem wypłynął z powrotem. Przez kilka sekund 
utrzymywał się w po­zycji pionowej. Zachłysnął się lodowatą wodą. Dopłynął do brzegu i 
wy­dźwignął na pełną otoczaków plażę. 
 
Siedział tam kilka chwil, odzyskując oddech i oglądając własne skale­czenia, zadrapania i 
siniaki. W dalszym ciągu zaciskał w ręku sztylet. Było to prawie dokładne powtórzenie 
sytuacji, kiedy wpadł do rzeki uciekając ze swojej wioski — trzymał wtedy w ręku kris. Teraz 
miał jednak tylko nóż. 
 
W jaki sposób może stawić czoło spiżowemu jeźdźcowi, uzbrojony jedynie w sztylet? W tej 
chwili jednak nie zawracał sobie głowy takimi rze­czami. Najpierw należało odnaleźć 
tajemniczą postać, 
 
Pięć lat temu wymknął się armii zwierzołaków, teraz udało mu się uciec mniejszemu 
oddziałowi najeźdźców. Kiedy pomyślał o tym, usłyszał wysoko nad sobą odgłosy pościgu... 
 
Pędzili jego śladem, wywrzaskując okrzyki bojowe ze zwierzęcą wściekłością. Te dzikie 
odgłosy przeszywały nocne powietrze, tak jak broń, którą mieli ze sobą, cięłaby ciało 
Konrada, gdyby go odnaleźli. 
 
Rozejrzał się wokoło, próbując wzrokiem przebić ciemności. Do­strzegł migotanie światła z 
lewej strony i ruszył w tym kierunku. Pobiegł wzdłuż brzegu rzeki, ścigając postać, którą po 
raz pierwszy ujrzał pięć lat temu. Kierował się w górę strumienia, przeskakując, sięgające 
wody ciemne korzenie. Miał kilka minut przewagi nad nieprzyjaciółmi, którzy o wiele 
ostrożniej od niego schodzili po zboczu. Część prześladowców spróbuje odnaleźć inną drogę 

background image

do rzeki i zablokować oba wyjścia z doliny. Zanim zostanie osaczony, musi odnaleźć cel 
swoich poszukiwań. 
 
Konrad pędził przez noc, wytężając wszystkie siły. Czuł twardy grunt pod nogami, smakował 
językiem zimne powietrze, słyszał płynącą obok rzekę, obserwował krętą dolinę, chwytał 
nozdrzami ostry odór tropiących go zwierzoludzi — i widział, widział... 
 
Jego dodatkowa świadomość nie ostrzegała go przed kłopotami, nic mu bezpośrednio nie 
zagrażało. Być może widzenie przyszłości zawodziło go po raz kolejny. 
 
Nagle zatrzymał się gwałtownie i ukrył za pniem szerokiego drzewa — daleko przed sobą 
dostrzegł błysk księżycowego światła, odbitego od me­talu. Ostrożnie wyjrzał zza drzewa. W 
odległości stu metrów stał koń, cał­kowicie okryty spiżowym pancerzem. Ale nie było 
żadnego śladu jeźdźca. 
 
Konrad wspiął się wyżej na zbocze i, ukrywając się między drzewami, szedł równolegle do 
rzeki, zmniejszając odległość dzielącą go od wierz­chowca. Poruszał się wolno i cicho. 
Wydawało mu się, że minęła cała wiecz­ność, zanim znalazł się powyżej zwierzęcia. 
 
Nie miał wątpliwości, że jest to ten sam wierzchowiec, którego po raz pierwszy widział ponad 
pięć lat temu. Rozpoznał ozdobną zbroję, w którą był zakuty od łba do kopyt. Nie było widać 
ani centymetra końskiej skóry. Łeb miał okryty skomplikowanej konstrukcji nagłówkiem, z 
którego ster­czały dwa rogi. Jak Konrad sobie przypominał, takie same rogi znajdowały się na 
hełmie rycerza. Tarcza ciągle tkwiła przytroczona do opancerzo­nego boku konia, a obok 
pionowo sterczała długa kopia, umocowana do tylnego łęku siodła. Nawet skóra rzemieni i 
siodła wyglądała, jakby ufarbo­wano ją na kolor spiżu. 
 
Jeździec zsiadł z konia, co oznaczało, że nie mógł już wykorzystać swej przewagi. Obciążony 
zbroją, nie był w stanie zbyt szybko się poru­szać. Gdyby Konradowi udało się go zaskoczyć, 
mógłby wbić mu sztylet w gardło, wsuwając ostrze w szczelinę między hełmem a 
obojczykiem. 
 
Ale nie zależało mu na zabiciu spiżowego wojownika. Na dobrą sprawę nie wiedział, czego 
naprawdę od niego chce. Wybadać go, zadać parę pytań? Czy rzeczywiście był bratem 
Wilka? 
 
Ale właściwie, gdzie on się teraz znajduje? 
 
Nie mógł odejść daleko. Konrad rozglądał się, przebiegając wzrokiem pogrążoną w ciemności 
dolinę. Zauważył, że w wyglądzie konia jest coś dziwnego. Nie poruszał się, stał dokładnie w 
tej samej pozycji, w jakiej Konrad go zobaczył. Znajdował się metr od brzegu rzeki i sprawiał 
wra­żenie statuy, konnego posągu wielkiego wodza. Konrad widywał czasem podobne 
przedstawienia w wielkich miastach. Z tą tylko różnicą, że w tym posągu brakowało jeźdźca. 
Pomyślał, że pancerny koń przypomina ołtarz Khorne'a — pusty, pozbawiony wnętrza 
pancerz. 
 
W innych okolicznościach Konrad obserwowałby konia i czekał, aż po­jawi się rycerz, ale w 
tej chwili najważniejszy był czas. Wojownicy Ka­stringa mogli zjawić się w każdej chwili. 
Konrad spojrzał z siebie na zbocze pagórka i wydało mu się, że dostrzega ciemną sylwetkę 
stojącą na wystę­pie skalnym, z którego on sam niedawno strzegł spiżowego wojownika. Na 

background image

podstawie szybkiej obserwacji doszedł do wniosku, że znajduje się obecnie dokładnie w tym 
samym miejscu, w którym dostrzegł błysk odbi­tego światła Mannslieba. Najwidoczniej 
widział wówczas samego konia, a nie jeźdźca. 
 
Może wpadł do rzeki? Może koń go zrzucił albo spieszony rycerz po­tknął się i stoczył do 
wody. Przytłoczony ciężarem zbroi nie mógł się pod­nieść i utonął. 
 
Konrad ruszył w dół zbocza, kierując się w stronę konia. I nagle, przy jednym z drzew 
rosnących nad samą wodą, zobaczył zbroję. Hełm i ręka­wice, napierśnik i naplecznik, 
fartuch i taszki, naramienniki i opachy, na-biodrki i nakolanki, nagolenice i trzewiki, pas 
rycerski i miecz w pochwie — wszystko leżało na ziemi. Wyglądało to tak, jakby cały 
pancerz został po­zostawiony, porzucony. Ale gdzie był rycerz? Czy zdjął ciężkie 
wyposaże­nie przed snem albo kąpielą? 
 
Konrad podszedł ostrożnie i uklęknął, aby zbadać spiż. Popatrzył na konia. Wilk powiedział, 
że rumak jest bliźniakiem Północy, jego własnego wierzchowca, a Konrad wiedział, że biały 
koń był zabójcą. Ale to zwierzę w dalszym ciągu stało w absolutnym bezruchu. 
 
Konrad usłyszał dźwięk, daleki okrzyk. Wstał gwałtownie i cofnął się o kilka kroków. Jeżeli 
wołał właściciel pancerza, to pozbawiony zbroi i oręża był właściwie bezbronny. Konrad 
poczuł się pewniej. A potem, w odpowiedzi, rozległ się drugi krzyk — wtedy Konrad 
uświadomił sobie, że to jego prześladowcy się nawołują. Kilka krwiożerczych bestii 
znajdo­wało się w odległości kilkuset metrów i podążało w jego stronę. 
 
Spojrzał na miecz, wyciągnął po niego rękę, a potem zatrzymał się, przyglądając zbroi. W 
czasie ataku na wioskę przebrał się w skórę zdartą ze zwierzołaka. „Pancerz będzie czymś 
więcej niż przebraniem” — pomy­ślał. 
 
Upuścił sztylet i zaczął zakładać zbroję. Powinien mieć spodnią odzież, która chroniłaby 
skórę przed otarciami o metal, ale musiał sobie bez niej poradzić. Był przecież nagi. Dziwne, 
ale pancerz nie był zimny. Być może dlatego, że nocne powietrze wyziębiło ciało Konrada. 
 
Zazwyczaj nałożenie pełnej zbroi było bardzo trudne. Trzeba było po­mocy w uniesieniu 
pancerza oraz przy zapinaniu rzemyków i sprzączek, ale Konrad spieszył się i być może 
dzięki temu dopasowanie elementów zdawało się przychodzić bez trudu. Napierśnik i 
naplecznik były połą­czone, tworząc kirys, zaopatrzony w fartuch i taszki. Zarówno osłony 
rąk, jak i nóg również zostały połączone w całość, łatwo więc było je nałożyć i przymocować. 
 
Zapiął na biodrach pas z mieczem, umocował na szyi obojczyk, nało­żył rękawice. Podobnie 
jak wszystkie inne części zbroi, były idealnie dopa­sowane. Ponieważ schylanie się w 
kompletnym opancerzeniu mogło sprawiać trudności, Konrad umieścił wcześniej rogaty hełm 
na głazie. Te­raz go podniósł. 
 
W czasie lat spędzonych na pograniczu zazwyczaj walczył w jakiejś zbroi, ale nigdy w pełnej 
płytowej. Uważał je za zbyt ciężkie i zanadto ograniczające ruchy. Jednak spiżowy pancerz 
sprawiał zupełnie inne wra­żenie. Był wygodny i jakby pozbawiony ciężaru. 
 
 

background image

Nie miał czasu zastanawiać się nad tym, ponieważ tuż obok rozległo się wycie. Odwrócił się 
w samą porę, aby ujrzeć dwie potężne postaci pę­dzące wzdłuż brzegu rzeki. Byli to 
psiogłowi degeneraci z oddziału Ka­stringa. Światło księżyca połyskiwało na ich broni. 
 
Konrad nałożył hełm, opuścił zasłonę i zaczął dobywać miecza. A po­tem spojrzał na konia. 
Zauważył, że przy wierzchowcu znajduje się po­chyła skała, po której może wspiąć się na 
siodło. Udało mu się jednak tylko wdrapać na głaz i opuścić na koński grzbiet, gdy 
zaatakował go pierwszy ze zwierzoludzi. 
 
Cios miecza trafił go w rękę, a siła uderzenia wgięła blachę, niemal wy­sadzając go z siodła. 
Wsunął zaopatrzone w ostrogi trzewiki w strze­miona, schwycił wodze i w tej samej chwili 
koń się poruszył. Stanął dęba i uderzając spiżowymi podkowami przewrócił atakującego 
zwierzołaka, po czym wdeptał ohydnego stwora w ziemię. 
 
Konrad już był pewien, że to bliźniak wierzchowca Wilka. 
 
Drugi dzikus wskoczył na tę samą skałę, po której Konrad wsiadł na konia, i rzucił się na 
jeźdźca. Konrad zdążył jednak wyciągnąć broń. Jego ramię stanowiło jedność z mieczem. 
Ostrze błysnęło w powietrzu i psia głowa została odcięta od humanoidalnego tułowia. 
 
Wojownik poczuł nagłe uderzenie gorąca, zupełnie jakby wychylił kie­lich estalijskiego 
likworu. Ale nie był to jedynie ciepły smak na jeżyku i w gardle. Żar objął całe ciało 
Konrada, promień jąć do najdalszych jego zakamarków. Najemnik odniósł wrażenie, że 
źródłem gorąca jest prawa ręka, ta dzierżąca miecz. 
 
Był rad, że zabił wroga — ta śmierć musiała być przyczyną owego dziwnego stanu. Znowu 
czuł ogień w żyłach, podniecenie bitewne. Wyda­wało mu się, że minęło wiele czasu od 
momentu, gdy ostatni raz trzymał miecz, dosiadał konia, walczył. Spojrzał przez wizjer w 
zasłonie twarzy, pragnąc odnaleźć następnych wrogów, których trzeba zabić. Wkrótce ich 
zobaczył. 
 
Koń zareagował, zanim Konrad dotknął wodzy i ruchem ciała wydał mu polecenie. Zawrócił i 
ruszył cwałem, kierując się w górę rzeki, gdzie, w świetle rzucanym przez Mannslieba, 
pojawiły się zwierzołaki. 
 
W ciągu kilku minut Konrad wytoczył tyle samo krwi, ile przelano podczas składania ofiar 
Khorne'owi — a poległych było jeszcze więcej. 
 
Jego miecz przecinał noc, rąbiąc i kłując, a spiż ostrza spływał krwią, zamieniając 
przeciwników w trupy. 
 
Konrad miał wrażenie, że jest zupełnie niewrażliwy na ciosy. Każde odebrane wrogowi życie 
dodawało mu energii. Z każdą przelaną kroplą krwi czuł coraz większy przypływ sił. 
 
Koń zdawał się dokładnie wiedzieć, co ma robić — Konrad wcale nie musiał nim kierować, 
ani nie musiał myśleć, jak zabijać — było to coś zu­pełnie oczywistego i naturalnego. 
 
Wyznawcy Khorne'a atakowali go mieczami i pałkami, włóczniami i maczugami, ale zawsze 
spotykał ich ten sam los. Umierali. 
 

background image

Spiżowa zbroja przyjmowała każdy cios, który omijał tarcze, ale żad­nemu z mutantów nie 
udało się zadać ponownego uderzenia Wszyscy pa­dali przeszyci sztychem miecza albo z 
kończynami odciętymi szybkim ostrzem. Kończyli życie, wykrwawiając się na śmierć tak 
samo jak skła­dane przez nich ofiary. 
 
Nadchodzili z obu krańców doliny. Nie baczyli na los swoich towarzy­szy, żaden się nie 
wycofał. Atakowali z szaleńczym zapałem, podnieceni przelaną krwią. Dno doliny zasłane 
było ich ohydnymi ciałami, trupy in­nych zostały uniesione skłębionymi nurtami rzeki. 
 
Ostatni cios i Konrad pchnął mieczem w czoło kosmatego potwora — czoło, na którym 
znajdowało się trzecie oko. To była jego ostatnia ofiara. Stwór upadł na ziemię, kopiąc i wijąc 
się w drgawkach, aż wreszcie skonał. 
 
Zapadła cisza. Zupełna cisza. Nie było krzyków, wrzasków ani jęków rannych. Nie było 
rannych. 
 
Pomiot Chaosu ginął tuzinami, stanowiły one jednak drobniutką część hord, z którymi 
Konrad dotarł aż tak daleko — z Kislevu do impe-rium. Wszyscy zabici stawali do walki 
pieszo. Żaden z nich lnie należał do elitarnej kawalerii, do siejących postrach rycerzy. 
 
I żaden z nich nie był Kastringiem. 
 
Konrad ruszył na poszukiwanie znienawidzonego przeciwnika. 
 
  
 
*   *   * 
 
Kastring musiał domyślić się, że wszyscy wysłani w pościg za Konra­dem nie żyją. 
Niewątpliwie słyszał odgłosy walki — brzęk broni i straszliwe, przedśmiertne wrzaski, 
odbijające się ponurym echem od zbo­czy górskich. Może nawet oglądał bitwę ze swojego 
punktu obserwacyj-nego. 
 
Aby dostać się na wzgórze, Konrad musiał pokonać długą drogę przez wylot doliny. Nawet 
po tak uciążliwej trasie wierzchowiec był w sta­nie wnieść go po bardzo stromym zboczu. 
Najemnik przypomniał sobie Północ, a także fakt, że koń Wilka okazał się jedynym 
zwierzęciem zdol­nym wspiąć się po urwistej ścieżce aż do zaginionej świątyni 
krasnolu-dów. 
 
Noc dobiegała końca, gdy Konrad dotarł na szczyt urwiska. Morrslieb już zaszedł, a 
Mannslieb wkrótce stanie się niewidoczny w promieniach słońca. Na wschodzie niebo 
jaśniało, zapowiadając nadejście świtu. Na­jeźdźcy opuścili obóz w wielkim pośpiechu. Nie 
mieli nawet czasu pozbyć się bezgłowych trupów swoich ofiar. Jeden z martwych w dalszym 
ciągu miał głowę — był to chłopak zabity przez Jedwab. W jego piersi, w miejscu skąd 
dziewczyna wydarła serce, ziała dziura ze sterczącymi, połamanymi żebrami. Ale, podobnie 
jak inni, wyglądał jakby nie żył już od wielu tygo­dni, a nie paru godzin. 
 
Nawet w słabym świetle brzasku Konrad spostrzegł, że teren, na któ­rym biwakowały 
dzikusy, jest całkowicie pozbawiony życia. Wszystko za­czynało już gnić i rozkładać się. 
Drzewa wkrótce zaczną przypominać po­czerniałe, jakby opalone ogniem, skamieliny, a 

background image

ziemia będzie wyglądać jakby zasypano ją tonami soli, a nie zroszono krwią niewinnych 
ofiar. W tym miejscu nigdy już nic nie wyrośnie. Chaos owładnął kolejnym ka­wałkiem 
Imperium. 
 
Ale dlaczego potwory odeszły w tak wielkim pośpiechu? Czyżby aż tak bardzo przelękły się 
Konrada? To było jedyne wytłumaczenie. Nie zda­wały sobie jednak sprawy, że uciekają 
przed swoim zbiegłym niewolni­kiem. Przypuszczały, że jest spiżowym wojownikiem. 
 
Konrad nigdy dotąd nie stoczył takiej bitwy. Chociaż zdarzyło mu się zabić więcej 
przeciwników wtedy, gdy walczył z goblinami w ich obrzydli­wej, podziemnej kryjówce, 
bitwa z wojownikami Khorne'a trwała zdecydo­wanie dłużej. Wielu wrogów było 
berserkerami, bez żadnych umiejętności bojowych, ale wśród mutantów znajdowało się 
przynajmniej tyle samo do­świadczonych weteranów. 
 
Powinien być zmęczony, ale czuł, że pozostaje w pełni sił. Przez wiele tygodni trzymano go 
w niewoli, nie karmiono do syta, czuł się przygnę­biony i pełen niepokoju. A jednak teraz był 
całkowicie sprawny i czujny, nie odczuwał nawet głodu czy pragnienia. 
 
Spojrzał na ziemię, wypatrując tropów. Dostrzegł mnóstwo śladów ko­pyt prowadzących w 
różnych kierunkach, wiedział jednak, że Kastring udał się tam, dokąd podążył rydwan z 
ołtarzem Khorne'a. Wyżłobione ko­łami bruzdy skierowane były na zachód, jeszcze głębiej w 
serce Imperium. Konrad ruszył w tę samą stronę, odwracając się plecami do wstającego 
słońca. 
 
Wydało mu się, że upłynęło zaledwie kilka minut, gdy w oddali do­strzegł postacie trzech 
jeźdźców. Stali, zagradzając mu dalszą drogę. Po­dejrzewał, że stanowią tylną straż, która 
miała nawiązać z nim walkę, by umożliwić ucieczkę rydwanu ze świętym ładunkiem. 
 
Każdy z jeźdźców dosiadał ogromnego zwierzęcia, istoty, która albo sama niegdyś była 
koniem, albo byli nim jej przodkowie. Teraz wierz­chowce miały rogate łby i uzbrojone w 
pazury łapy, a pokrywające je łuski i zbroje tworzyły całość. To samo dotyczyło jeźdźców. 
Byli odziani w czarno -czerwone, narzucone na ramiona futra, które w niezauważalny sposób 
stawały się ciałem, zaś spiżowe zbroje łączyły się z metalowymi ko­śćmi. Jeźdźcy stojący na 
flankach mieli na głowach zamknięte hełmy ze skomplikowanymi ozdobami nawiązującymi 
do symbolu Khorne'a, zaś między nimi siedział na rumaku posępny i zadumany Kastring. 
 
W odległości pięćdziesięciu metrów od mrocznych rycerzy Konrad za­trzymał konia. Nałożył 
tarczę na lewe ramię, ujmując uchwyt pancerną rę­kawicą, i dobył miecza. Nie oczyścił go z 
krwi, ale na spiżu nie pozostał naj­mniejszy ślad posoki, a metal lśnił w szkarłatnym blasku 
świtu. 
 
— Kim jesteś? — zapytał Kastring. 
 
Poprzednio nie chciał znać imienia swego więźnia, więc Konrad miał zamiar odpowiedzieć, 
że nie ma żadnego. Ale zachował milczenie. 
 
— Czego chcesz? — zapytał Kastring. — Któremu bogu służysz? Dla­czego z nami 
walczysz? 
 

background image

Gdy Konrad milczał w dalszym ciągu, Kastring wydobył miecz z wę­żową rękojeścią. 
Jeździec z lewej uzbrojony był w topór na długiej rękoje­ści, zaś rycerz z prawej w 
morgenstern — kolczastą kulę na łańcuchu. 
 
I gdy Kastring machnął mieczem, dając znak do szarży, właśnie ta dwójka runęła do ataku. 
 
Zanim Konrad zdołał pokierować wierzchowcem, koń sam skoczył do przodu i zaczął 
galopować w stronę wojowników Chaosu. Konrad wjechał pomiędzy nich, blokując tarczą 
cios topora. Łańcuch morgensterna zacze­pił o jelec jego miecza, więc mocnym szarpnięciem 
wyrwał przeciwnikowi broń. Trójka walczących w niecałą sekundę przemknęła obok siebie. 
Ka­string nie ruszył się, choć Konrad myślał, że dowódca włączy się do star­cia. Ten jednak 
stał nieruchomo i obserwował. 
 
Wierzchowiec Konrada zawrócił — to samo nakazali swoim zwierzę­tom obaj wojownicy 
Chaosu. Z grzmotem kopyt popędzili w jego stronę. Jeden w dalszym ciągu uzbrojony był w 
topór, drugi wydobył miecz. Tym razem zwolnili, i to samo zrobił Konrad. Zaatakowali go z 
obu stron, ale nie próbował uciekać. Zasłonił się tarczą przed ciosem topora, a mieczem przed 
mieczem drugiego wroga. 
 
Klinga Konrada w fajerwerku iskier zablokowała głownię broni prze­ciwnika. Miecze 
zderzyły się ponownie. A potem jeszcze raz. Przy następ­nym ciosie Konrad w ostatniej 
chwili odchylił się do tyłu i wraża klinga przemknęła tuż obok. Pchnął sztychem — ostrze 
wbiło się w szczelinę mię­dzy napierśnikiem a naplecznikiem kirysu, przeszywając na wylot 
wojow­nika Chaosu. Gdy Konrad wyszarpnął miecz, jego wróg pochylił się do przodu, a 
potem osunął na ziemię. 
 
Teraz mógł zająć się drugim wojownikiem. Przyjął jeszcze jeden cios na tarcze, a potem 
opuścił zasłonę. Ramie rycerza wzniesione było do po­nownego uderzenia, więc Konrad po 
prostu zadał pchniecie, trafiając w gardło tuż pod krawędzią hełmu. Przesunął klingę w lewo, 
potem w prawo. Hełm, razem z głową wojownika upadł na ziemie. 
 
Reszta ciała jeźdźca pozostała w siodle i przez chwile Konrad myślał, że walka jeszcze się nie 
zakończyła. Już nieraz walczył z rzekomo mar­twymi przeciwnikami. Ale po chwili topór, a 
potem tarcza wypadły z rąk rycerza i bezgłowe ciało runęło wreszcie na ziemie. 
 
Konrad zobaczył, że Kastring sięga po kopie, której zębaty grot ozdo­biony był rozmaitymi 
talizmanami, zbielałymi kośćmi i kosmykami wło­sów. Konrad schował miecz i też wyjął z 
tulei kopie. 
 
Jechali kłusem ku sobie, wolno opuszczając groty. Potem konie prze­szły w galop. Znad 
górnej krawędzi tarczy Konrad spoglądał wzdłuż drzewca kopii, widząc jak zmniejsza się 
odległość między nim a wrogiem. 
 
Chwile później było już po wszystkim. Spiżowa tarcza Konrada odbiła grot, gdy tymczasem 
jego kopia wbiła się w pierś Kastringa, przeszywając go na wylot, jak owce nadzianą na 
rożen. Potem Kastring ześliznął się z drzewca i upadł na ziemie. Konrad podjechał i spojrzał 
na pokonanego. 
 
— Kim jesteś? — wychrypiał Kastring, patrząc na niego przenikliwie. Krew pieniła mu się na 
wargach i płynęła z rany ziejącej w piersi. 

background image

 
Wciąż był wyzywający, dumny i arogancki. Dla niego przecież śmierć w niczym nie różniła 
się od zwycięstwa. Żył, aby walczyć i tak właśnie po­stanowił umrzeć — składając swą krew 
w ostatniej ofierze dla Khorne'a. Konrad żałował, że nie może upokorzyć Kastringa, zadając 
mu hańbiącą śmierć. 
 
Milczał, obserwując jak Kastring sięga po miecz dłonią poruszającą się z męczącą 
powolnością. Zanim jednak palce dotknęły rękojeści, ręka opadła bezwładnie. Był martwy. 
 
Konrad nie poczuł triumfu, który powinien ogarnąć go po zwycię­stwie. Jak wówczas, gdy 
zabijał mutantów, ogarnęła go fala ciepła, ale to było wszystko. 
 
Umieścił na swoich miejscach tarczę i kopię, a potem sięgnął do hełmu, by podnieść zasłonę. 
Ani drgnęła. Najwyraźniej musiała się zaciąć. Pchnął ją z całej siły, ale znowu bez skutku. 
Kantem opancerzonej dłoni uderzył w dolną krawędź osłony. Na próżno. 
 
Zdał sobie sprawę, że musi użyć więcej siły. Głowica rękojeści miecza powinna nadać się w 
sam raz. Schwycił za nią i spróbował wyciągnąć broń z pochwy. Nic z tego. Być może włożył 
go nieprawidłowo, krzywo i dlatego klinga się zaklinowała. Schwycił rękojeść oburącz i 
szarpnął tak mocno jak potrafił, ale nie był w stanie uwolnić ostrza. 
 
Jeszcze raz spróbował podnieść zasłonę, ale nic z tego nie wyszło. A kiedy chciał zdjąć cały 
hełm, mocowania nie dały się otworzyć. 
 
Doszedł do wniosku, że jego poczynania będą bardziej skuteczne, gdy zejdzie z konia. 
Spróbował podnieść się z siodła, ale poczuł, że to również jest niemożliwe. 
 
Mógł odrobinę poruszyć nogą, ale sama zbroja ani drgnęła. Wyglą­dało to tak, jakby jego 
pancerz stał się częścią zbroi wierzchowca. 
 
Człowiek, koń i zbroja były jedną całością. 
 
  
 
*   *   * 
 
Był spiżowym jeźdźcem. 
 
Był spiżem, był koniem, był człowiekiem. 
 
Koń przenosił go tam, gdzie było trzeba, zbroja zaś dostarczała wszel­kiego niezbędnego 
pokarmu. Pancerz odżywiał się odbieranym życiem, po czym siły witalne przekazywał 
Konradowi. 
 
Jego zadaniem było odnajdywanie egzystencji, niezbędnych do nakar­mienia pancerza, konia 
i jego samego. Odnajdywał je i odbierał im życie. 
 
Był więźniem spiżowej zbroi, ale zbroja i wierzchowiec potrzebowały go, aby zadawał śmierć 
niezbędną dla ich istnienia. W takich chwilach miecz dawał wydobyć się z pochwy, dzięki 
czemu Konrad mógł spełnić swoje zadanie. 

background image

 
Mimo wszystko posiadał jednak jakiś margines niezależności. Nie mu­siał zabijać, odbierać 
życia. Ale gdyby tego nie czynił, pancerz karmiłby się jego własnym życiem, wysysając 
kolejną część jego człowieczeństwa. Czuł, jak spiż staje się częścią niego samego, a on 
częścią spiżu. To właśnie stało się z koniem — zwierzę i pancerz były jednym. 
 
Taki los zapewne spotkał poprzedniego posiadacza zbroi. Pancerz ostatecznie wyssał go do 
końca, a potem ułożył się kusząco, oczekując na następną ofiarę, która go na siebie założy. 
 
Był spiżowym jeźdźcem. 
 
  
Rozdział siódmy  
 
  
 
Spiżowy rycerz jechał przed siebie, zabijając za każdym razem, i gdy musiał, ponieważ tylko 
tak mógł utrzymać się przy życiu. 
 
Był jednak wojownikiem i zabijał jedynie w walce. W świecie wojen i bitew, w kraju armii i 
żołnierzy, ofiar nigdy nie brakowało. 
 
Wielu żołnierzy padło od jego miecza, wiele zwierzołaków zginęło od ciosu kopii. 
 
Byli także inni, którzy oddali mu swoje życie. Ludzie, nie należący do żadnych 
zorganizowanych sił zbrojnych, zwierzokształtne stwory, które uważały go jedynie za 
kolejnego wroga, którego należy zabić. Zamiast tego sami ginęli. 
 
Żadnej z tych śmierci nie planował ani się nad nią nie zastanawiał. Po prostu spełniał swoje 
zadanie. Był idealną machiną do zadawania śmierci. 
 
Widział nieprzyjaciela. Walczył z nieprzyjacielem. A potem nie­przyjaciel ginął. 
 
Jeździec był niezwyciężony, odporny na ciosy. Każde zwycięstwo za­pewniało mu dalszą siłę 
do prowadzenia krucjaty przeciwko życiu — ludz-kiemu i nieludzkiemu. 
 
Mijały dni, niezliczone dni i noce, a z każdą chwilą — mile przebytej drogi. 
 
Spiżowy rycerz podążał dalej. 
 
  
 
*   *   * 
 
Miał świadomość tkwiącego gdzieś w głębi bólu. 
 
Nie był to prawdziwy ból, ponieważ maszyny są odporne na doznania odczuwane przez żywe 
istoty. Ale przeżywał odmiennego rodzaju cierpie­nie, oznaczające, że więżąca go skorupa 
postanowiła, że znowu nadeszła pora zabijania. 
 

background image

Musiał uczynić to szybko, w przeciwnym bowiem razie utraci część sa­mego siebie. Gdy nie 
będzie innego źródła pokarmu, Konrad zastąpi na­stępną ofiarę — z tym, że jego śmierć 
trwać będzie wieczność. 
 
Musi zrzucić z siebie ten ciężar. Musi zabić. 
 
Za wąskim wizjerem zasłony hełmu rozmazywała się ciemność. Oznaczało to rozpoczęcie 
kolejnego okresu jasności, czasu, w którym lu­dzie i nieludzie wędrują po świecie, czasu 
walki, zabijania i śmierci. 
 
A tam, przed nim, stała następna ofiara... 
 
Często tak się działo — nie musiał poszukiwać przeciwników, ponie­waż to oni jego szukali, 
aby rzucić wyzwanie. 
 
Nie poświęcał zbytniej uwagi stojącej przed nim srebrnej postaci, nie słuchał jej słów. W 
końcu wszystkie one były takie same. 
 
Tym razem jednak sytuacja była nieco odmienna. Choć przeciwnik miał na sobie rycerską 
zbroję, stanął do walki pieszo. Znajdował się na polanie, między dwoma rzędami drzew, 
trzymał w jednym ręku miecz, w drugim dużą, owalną tarczę. Spiżowy wojownik również 
wydobył miecz. Jego koń ruszył kłusem, potem przyspieszył, zbliżając się do nowego wroga. 
 
Ale w połowie drogi zwierzę nagle szarpnęło się i zwolniło. Nigdy dotąd tak się nie 
zachowywało, najwyraźniej coś było nie w porządku. Koń wkrótce ponownie nabrał 
prędkości, chociaż wydawało się, że jego nogi poruszają się w nieskoordynowany sposób. 
Jeźdźcem szarpnęło, gdy ru­mak zatoczył się do przodu. Rycerz schwycił mocno wodze, 
starając się kierować wierzchowcem pochyleniami ciała i nóg. Nigdy dotąd nie musiał tego 
robić. 
 
Opancerzona postać stała, nie zmieniając pozycji. Ani nie uniosła mie­cza, aby atakować, ani 
tarczy, by się bronić. 
 
Koń wraz z Jeźdźcem zbliżyli się jeszcze bardziej, ale rumak znowu tracił prędkość, a każda z 
jego nóg wydawała się poruszać niezależnie od innych. Rumak ciągle skręcał w bok i dopiero 
po ostrych rozkazach Kon-rada przyjmował właściwy kierunek. 
 
Pojedynczy cios powinien wystarczyć, by powalić nieruchomą postać, więc wojownik uniósł 
miecz — a właściwie spróbował to uczynić... 
 
Ramię odmówiło posłuszeństwa. Czuł, jak mięśnie się napinają, ale blachy, w które zakuta 
była ręka, nawet nie drgnęły. Były całkowicie unie­ruchomione. I nagle koń przewrócił się, a 
jeździec został wyrzucony z sio­dła. 
 
Upadł bezwładnie u stóp pieszego rycerza. Nie był w stanie poruszyć głową i jego pole 
widzenia ograniczało się jedynie do wąskiego wycinka, w którym znajdował się tylko 
fragment nieba i leżący w odległości kilku metrów koń. 
 
Dopiero teraz uświadomił sobie, że został oddzielony od zwierzęcia. Po raz pierwszy od... nie 
mógł sobie przypomnieć, od jak dawna. 

background image

 
W ogóle bardzo niewiele mógł sobie przypomnieć. Odnosił wrażenie, że on, koń i ich zbroje 
stanowiły całość przez całe życie. Bardzo słabo uświadamiał sobie poprzednie istnienie, fakt, 
że kiedyś wiódł niezależne życie. Nie był w stanie przypomnieć sobie żadnego szczegółu z 
przeszło­ści. 
 
Dostrzegł ruch wokół siebie i nieruchomego konia. Kilka małych, ale barczystych postaci 
oglądało jego i zwierze. Ludzie, tacy sami jak on sam... niegdyś. Nie, uświadomił sobie pod 
wpływem odległych wspo­mnień — krasnoludy. Te istoty były krasnoludami. Czterema 
krasnolu-dami. 
 
Słyszał ich podniecone głosy i basowy śmiech, gdy gratulowały sobie zdobyczy. Mówiły 
niezrozumiale, aż nagle poznał jedno słowo, a potem na­stępne. Rozmawiały w swoim języku 
i dlatego początkowo niczego nie poj­mował. Ale przypomniał sobie — albo niemal 
przypomniał — że kiedyś tro­chę znał krasnoludzki. 
 
— Czy nie zdarzyło się dokładnie tak, jak przepowiedziałem? — oznajmił inny głos. 
 
Tym razem zrozumiał wszystko. Był to głos człowieka wypowiadają­cego słowa w jeżyku, 
który kiedyś był jego własnym. Nie widział jednak mówiącego. 
 
— Wszyscy moi współcześni nie chcą oderwać się od swoich bi­bliotek, wyjść na prawdziwy 
świat. Wystarcza im powtarzanie tego, co czy­niono od wieków. Czy jest w tym jakaś 
przyszłość? Ha! Przyszłość! Oni są przeszłością, a przyszłością jest właśnie to. Ja jestem 
przyszłością! 
 
Przemawiający człowiek pojawił się wreszcie w jego polu widzenia. Nosił zbroje. 
 
— Pomóżcie mi zdjąć ten błazeński strój — polecił, a dwa krasnoludy pomogły mu uwolnić 
się od srebrnego pancerza. 
 
Zbroja była na niego zdecydowanie za duża i wyraźnie zwiększała jego rozmiary. Był 
zaledwie średniego wzrostu, choć w otoczeniu czterech kra­snoludów sprawiał wrażenie o 
wiele wyższego. Miał przetykane siwizną czarne włosy sięgające niemal do pasa i tej samej 
długości brodę. 
 
Krasnoludy również miały długie brody i włosy, ale rude, nie czarne. Członkowie tej rasy 
przypominali spłaszczone wersje człowieka: ich ciała były krępe, kończyny oraz palce — 
grube i krótkie, nosy — spłaszczone, a oczy — głęboko osadzone. Mieli na sobie grubą 
odzież z mnóstwem pa­sów i rzemieni, na których wisiała broń i narzędzia. 
 
Człowiek, który był ich przywódcą, spojrzał na powalonego rycerza. Jeździec w odpowiedzi 
mógł jedynie bezsilnie patrzeć. Żałował, że jego zbroja nie daje się zdjąć równie łatwo jak 
pancerz zwycięzcy. Spiż więził go w sobie, niczym w lochu. Konrad był zamknięty w 
najmniejszym możli­wym więzieniu, dokładnie dopasowanym do kształtu jego ciała. Nie 
mógł się poruszyć nawet na milimetr. 
 
— A teraz zobaczmy, co jest w środku — rzekł człowiek i odwrócił się w stronę konia. 
 
— Jest pan pewien, że to bezpieczne, szefie? — zapytał jeden z kra­snoludów. 

background image

 
— Bezpieczne? A cóż jest bezpieczne? Jeżeli chcesz być bezpieczny, zmień zajęcie. 
Wszystko jest ryzykiem i dlatego musimy ryzykować wszystkim. 
 
— Dotarliśmy już tak daleko, Ustnarze — odezwał się inny krasnolud. — Już nie możemy się 
cofnąć. 
 
— Tak — zgodził się trzeci. — Czymże jest dla nas jeszcze jedna odrobinka spaczenia? — 
zaśmiał się i podszedł do zakutego w zbroję ko­nia, dokładniej naciągając grube rękawice i 
sięgając po wiszący na pasku łom. 
 
Czwarty wziął młot oraz dłuto i również podszedł do zwierzęcia. Za­częli zmagać się ze 
spiżem, starając się podważyć pancerne płyty. Pozo­stali dwaj przyłączyli się do pracy. 
 
Jeździec mógł tylko obserwować, jak zdejmują spiż ze zwierzęcia. Po­czątkowo nie widział 
zbyt dobrze, ponieważ krasnoludy zasłaniały konia. Wreszcie odsunęły się na bok i dojrzał to, 
na czym jeździł. 
 
To był szkielet. Z konia nie pozostało nic, poza zbielałymi kośćmi. Szkielet, wystawiony na 
światło słoneczne, w niecałą minutę rozpadł się, rozsypując w pył. 
 
— Ile mamy czasu, zanim coś takiego nam się przytrafi? — zapytał ten, który nazywał się 
Ustnar. 
 
— Im szybciej przytrafi się tobie — oznajmił inny krasnolud — tym lepiej! 
 
Ustnar z gniewem uniósł młot, a potem dał upust złości, kopiąc resztki kości. Spod jego buta 
wzbiła się chmura białego pyłu. 
 
— Przypuszczam, że w taki sposób wszyscy skończymy — burknął. — Tyle że mnie się 
specjalnie nie spieszy. 
 
— Z jeźdźcem będzie to samo — rzekł człowiek. — Zdejmijcie zbroję z kości, zbierzcie moją 
aparaturę, a potem będziemy mogli załadować wszystko na wóz i wynieść się stąd. 
 
Jeden z krasnoludów podszedł do jeźdźca, ukląkł i wsunął koniec dłuta pod krawędź hełmu. 
„Tak właśnie zabija się rycerza w zbroi” — przypomniał sobie Konrad, sam często tak robił. 
Dłuto czy sztylet, re­zultat będzie taki sam. Umrze. 
 
Znowu próbował się poruszyć, odezwać, dać jakiś znak, że ciągle żyje uwięziony w spiżu. 
Ale co z tego? Nawet jeżeli dowiedzą się, że nie jest martwy, i tak go zabiją. 
 
Krasnolud uniósł młot, aby uderzyć w dłuto — i zatrzymał się. Opu­ścił narzędzie i pochylił 
nad wizjerem, spoglądając w oczy najemnika, uwięzionego wewnątrz hełmu. Zmarszczył 
czoło i wyjął dłuto spod hełmu. 
 
— Hej, szefie. Chyba powinien pan tu zerknąć. 
 
— Na co? 
 

background image

— Przypuszczam, że on jeszcze żyje. Widzę jego oczy. 
 
Pochyliła się nad nim kolejna głowa, tym razem ludzka. Człowiek miał gęstą brodę, jak u 
krasnoluda, ale jego nos był orli, a nie spłaszczony. Blade oczy popatrzyły w głąb hełmu. 
 
— Chyba masz rację — oznajmił człowiek po kilku sekundach. 
 
— Dajcie zobaczyć. 
 
Krępy Ustnar odsunął na bok drugiego krasnoluda i pochylił się nad leżącym. 
 
— Nic nie widzę. 
 
— Oczy — powiedział człowiek. — Tam są oczy. Jeżeli mnie rozu­miesz, zamknij oczy. 
 
Najemnik przymknął powieki. 
 
— Otwórz. 
 
Spełnił polecenie. 
 
— To niczego nie dowodzi — stwierdził Ustnar. - Cokolwiek znajduje się tam w środku nie 
jest żywe. Jest stworem Chaosu. Powinniśmy go zniszczyć. 
 
— W tej chwili nie może nam nic zrobić — rzekł człowiek. — Zastana­wiam się, czy 
moglibyśmy go stąd zabrać? 
 
— Nie, szefie! Musimy zachować ostrożność! Zabij tego stwora! 
 
Ustnar wzniósł młot, ale człowiek odepchnął go i dalej patrzył w wi­zjer. 
 
— Ciekawe — powiedział, jakby myślał na głos. — Bardzo ciekawe. Tak. Chyba zabiorę ten 
okaz — uśmiechnął się z satysfakcją. — Cóż za wy­zwanie! Połóżcie to na wóz. 
 
— Szefie! — zaprotestował Ustnar. 
 
— Zrób, co każę! 
 
— Czy zbroja go nie rozpuści, zanim uda się nam dotrzeć do Midden­heimu? — zapytał 
krasnolud, który pierwszy zobaczył oczy wewnątrz hełmu. 
 
— Nie przypuszczam. Znajduje się obecnie w stanie spoczynku. Bez względu na sytuację, w 
jakiej jest ten nieszczęśnik, nie pogorszy się ona do chwili przybycia na miejsce. Chyba że 
umrze wcześniej. 
 
— Nie możemy zabierać zarazy Chaosu do Middenheimu — zaprote­stował Ustnar. 
 
— Dlaczego? 
 
— Eee... Złapią nas. Nie uda się nam wyminąć straży. 

background image

 
— Ustnarze, obaj wiemy, że wy, krasnoludy, możecie wchodzić i wy­chodzić z miasta, kiedy 
zechcecie. Jeżeli nie masz ochoty pokazać mi swoich tajnych tuneli, to przynajmniej możesz 
przenieść mój nowy okaz. 
 
— W następnym tygodniu mamy Karnawał, szefie — zauważył szybko inny krasnolud. 
 
— A jaki to ma związek? — zapytał człowiek. 
 
— Festiwal przypada w tym roku na jesieni, szefie. Już za kilka dni. Przyjadą tysiące ludzi. Z 
łatwością przemycimy tę rzecz w tłumie. Jeżeli ze­chcemy, będziemy mogli udawać, że jest 
już przebrany na maskaradę. 
 
Człowiek z namysłem skinął głową, a potem, gdy podjął decyzję, po­wtórzył ten gest 
energiczniej. 
 
— Przyprowadźcie wóz. Rozmontujcie cały mój sprzęt — pochylił się i z odległości kilku 
centymetrów spojrzał w wizjer. - Minutę temu mrugną­łeś, choć może nie miało to żadnego 
znaczenia. Postanowiłem jednak spró­bować cię stąd wydobyć. Ale zapewniam cię, że wcale 
nie kieruję się altru­izmem. Kieruję się własnymi motywami wiążącymi się z moim planem. 
Ro-zumiesz? 
 
Jeździec zamknął i otworzył oczy. 
 
  
 
*   *   * 
 
Wciąż tkwił uwięziony w spiżowej zbroi, pod tym względem nic się nie zmieniło. Przez kilka 
dni i nocy leżał na dnie wozu, zupełnie nie mogąc się poruszyć. I czuł ból. 
 
Nie był to ból, który znosił od tak dawna, ale cierpienie wynikające ze świadomości zranienia, 
subtelnego pożerania przez zamykającą go zbroję. Spiż może istotnie stał się martwym 
metalem, ale teraz, uwięziony w nim, cierpiał prawdziwe katusze. Jego skóra płonęła w 
każdym miejscu, które stykało się z metalem, czyli wszędzie. Kontakt był całkowity i dlatego 
całe ciało miał ogarnięte ogniem. Nie było oswobodzenia od tych tortur, ponie­waż zbroja 
całkowicie go unieruchamiała, nie pozwalała poruszyć ani jed­nym mięśniem, nie pozwalała 
nawet krzyknąć. 
 
Nie miał chwili przerwy nawet na sen. Nie mógł spać, cierpienie nie pozwalało zasnąć. Nie 
mógł też liczyć na całkowite ugaśnięcie palącego ognia, ponieważ ci, którzy wzięli go ze 
sobą, najwyraźniej postanowili utrzymać go przy życiu. Wciąż tkwił w tym samym więzieniu, 
chociaż zmienił się strażnik — a rezultaty były nieskończenie gorsze. 
 
Płonął wiecznym, piekielnym ogniem. 
 
A jednocześnie, gorejąc wewnątrz zbroi, drżał i dygotał. Był to jedyny ruch, który mógł 
wykonać. 
 

background image

Było światło i była ciemność, dni i noce, okresy, gdy wóz się poruszał i okresy, gdy stał. 
Słychać było głosy człowieka i krasnoludów. Chcąc za­chować zdrowe zmysły, próbował 
skupić się na tym, co mówią, ale prawie natychmiast jego uwagę odwracało cierpienie 
ogarniające całe ciało i du­szę. 
 
Po minięciu długiego wieku podnieśli go i posadzili na koźle wozu, tuż obok krasnoluda, 
który pierwszy zauważył jego oczy. Dwóch innych krasnoludów śmiało się i żartowało, kiedy 
zginali najemnika w biodrach i kolanach, aby doprowadzić do pozycji siedzącej. Jeden się nie 
śmiał. 
 
— To się nie uda, szefie. 
 
— Nie zwracaj na niego uwagi — oznajmił siedzący obok krasnolud — Jest szczęśliwy tylko 
kiedy narzeka. Dać mu kiesę złota, kufel piwa, piękną pannę, a Ustnar wciąż będzie 
najnieszczęśliwszym sukinsynem po tej stronie Gór Krańca Świata! 
 
Najemnik jechał na wozie razem z krasnoludem, a pozostała czwórka towarzyszyła im konno. 
Przez ostatnie stulecia widział jedynie niebo. A teraz siedział, aby odbyć ostatni odcinek drogi 
do Middenheimu. 
 
Przed sobą dostrzegał piętrzącą się skalną iglicę, na której wznie­siono drugie pod względem 
wielkości miasto Imperium — i zastanawiał się, skąd wie, że jest to drugie pod względem 
wielkości miasto, skąd wie­dział o Imperium? Przypomniał sobie, że dawno, całe życie temu, 
ktoś opowiadał mu o Middenheimie, ktoś, kto odwiedził Miasto Białego Wilka. Wilk. Wilk? 
Brzmiało to znajomo, ale co ma wilk do... 
 
Szczyt wznosił się wysoko ponad otaczającymi go lasami i nawet przez łzy, które wiecznie 
paliły mu oczy, mógł dostrzec odległe budynki wykute w nieprzyjaznej skale. Daleko przed 
nimi droga wiła się i zakrę­cała, podążając w stronę piętrzącego się w górę miasta, biegła po 
ka-miennych mostach, po ozdobnym wiadukcie. 
 
— Myśmy to wszystko zbudowali — oznajmił krasnolud. — No, właści­wie nie my, ale nasi 
przodkowie. Moi przodkowie. Żadnemu człowiekowi nie udało się zbudować czegoś, co 
przetrwałoby tak długo, prawda? Lu­dzie uważają, że odkryli to miejsce. I to też prawda, no 
nie? Góra została nazwana Fauschlag — „Cios Pięści”, chociaż, oczywiście, my mamy na nią 
swoją własną nazwę. Nie nudzę cię, co? Jeżeli tak, po prostu mi powiedz, żebym się zamknął 
— odwrócił się z uśmiechem, a potem jego uśmiech zmienił się w grymas. 
 
— Mam nadzieję, że Litzenreich wie, co robi — mówił dalej przyciszo­nym głosem. — Bo w 
przeciwnym razie wszyscy wylądujemy po uszy w gównie. I nie tylko my, jak sądzę. Żałuję, 
że wspomniałem o karnawale, ale inaczej namówiłby nas, żebyśmy przenieśli cię do miasta 
inną drogą. Słyszałeś o karnawale w Middenheimie? Na pewno słyszałeś, wszyscy na świecie 
wiedzą o karnawale! 
 
— Czy ty nigdy nie przestajesz mówić, Varsung? — zapytał Ustnar. — Jeżeli już tam nie 
umarł, zagadasz go na śmierć. 
 
— Bardzo przyjemnie prowadzić kulturalną rozmowę z kimś, kto nie narzeka. 
 

background image

Ustnar powrócił na swoje miejsce za wozem, gdzie jechały pozostałe krasnoludy. Człowiek o 
nazwisku Litzenreich podążał z przodu, zaś Var­sung powoził i wciąż mówił do milczącej, 
zakutej w zbroję postaci; 
 
Dwa konie ciągnęły wóz w stronę miasta po długim, wijącym się wia­dukcie. Ruch na drodze 
był ożywiony, jechały wozy, karety, ludzie podą­żali na piechotę oraz wierzchem. W miarę 
zbliżania się do bramy, tempo stawało się coraz wolniejsze, aż wreszcie wszyscy stanęli 
Strażnicy spraw­dzali wszystkich pragnących wejść do Middenheimu. 
 
Wreszcie Litzenreich dotarł na czoło kolejki. Varsung zatrzymał wóz tuż za nim, w cieniu 
wysokich murów miejskich. Przy bramie stało dwóch strażników. Jeden z nich przepuszczał 
przybyszów przez potężne wrota. Drugi leniwie spojrzał na wóz, wbił wzrok w opancerzoną 
postać siedzącą obok woźnicy, a potem spojrzał na jeźdźców otaczających pojazd. 
 
— Skąd jesteście? — zapytał. 
 
— Z Middenheimu. Jestem Litzenreich. Ci tam są moimi pracowni­kami. 
 
Strażnik skinął głową. 
 
— Poznaję was wszystkich — powiedział. — Poza tym w dziwnym ubranku. Kto to taki? 
Dlaczego się ukrywa? 
 
— Kto? — spytała Litzenreich. 
 
— On. Ten w zbroi. 
 
— Poza tobą nie ma tu nikogo w zbroi. 
 
Strażnik sprawiał wrażenie zdezorientowanego. Zamknął na chwilę oczy, po czym je 
otworzył. Potrząsnął gwałtownie głową i popatrzył na spi­żową postać. 
 
— Za długo byłem na służbie — mruknął. Dał całej grupie znak, żeby jechać dalej. Znaleźli 
się w Mieście Białego Wilka. 
 
— Niezły numer, szefie — zauważył Varsung. 
 
— Nic wielkiego — odparł człowiek. — Mam nadzieję, że nikt z Cechu nie zobaczy, co tu 
mamy. Skręć, gdy tylko znajdziesz spokojny zaułek, a potem będziemy mogli schować 
mojego gościa. 
 
— Wreszcie w domu — rzekł Ustnar. — Będę szczęśliwy, kiedy zejdę z tego cholernego 
konia. Nie przypuszczałem, że się nam uda. 
 
— Nigdy nie przypuszczasz — odparł Varsung. — Czasem myślę, że byłbyś szczęśliwszy, 
gdybyśmy nie wrócili. 
 
— Uważaj, ty mały... 
 
— Mały!? Do kogo mówisz, konusie? 

background image

 
— Przestańcie się kłócić — rozkazał Litzenreich. — Mamy robotę. To dopiero początek. 
 
Skręcili w wąskie przejście i tam się zatrzymali. Więzień zbroi poczuł, jak przenoszą go na tył 
pojazdu, a potem zapanowała ciemność. Wóz za­czął jechać dalej, grzechocząc na bruku 
żelaznymi obręczami kół. Po ja­kimś czasie ruch ustał. Podniesiono go i zabrano z wozu. W 
dalszym ciągu było ciemno, w dalszym ciągu osłaniano go, ukrywano przed ludźmi z 
Mid-denheimu. 
 
Słyszał odgłos butów na stopniach, przekleństwa i sprzeczki, otwieranie i zamykanie drzwi, 
echo kroków w korytarzach i na schodach, znowu zamykające się i otwierające drzwi, aż 
wreszcie zapanowała cisza. Cisza, a potem ujrzał światło, wąski pasek blasku przenikający do 
wnętrza hełmu. Leżał na plecach, patrząc na odległy, brudny sufit. 
 
Nadal spopielał go ogień, choć jeszcze się opierał płomieniom, które zdawały się obejmować 
zarówno jego ciało, jak i duszę. Mimo to wciąż drżał, zmrożony nieziemskim lodem, 
trzymającym go w bezlitosnym uści­sku. 
 
Pochyliła się nad nim jakaś twarz. Litzenreich. Zajrzał przez wizjer. 
 
— Mrugnij oczami. 
 
Zrobił, co mu kazano. Otwarcie i zamknięcie powiek było jedynym ru­chem, który mógł 
wykonać. 
 
— No i co, szefie? 
 
— Nie wiem. Jest za ciemno. Podaj mi lampę i lustro. 
 
Odbite jasne światło wpadło do wnętrza hełmu — zamrugał. Mrugał ciągle, aby dać znać 
temu człowiekowi, że wciąż znajduje się w środku, wciąż żyje, wciąż jest więźniem. Wydało 
mu się, że dojrzał w lustrze odbi­cie własnych oczu i widok ten coś mu przypomniał. 
Próbował uchwycić to wspomnienie, było jednak zbyt ulotne i zniknęło. 
 
— Tak. On tu jest. 
 
— Chciał pan powiedzieć, szefie, że to tu jest — Ustnar pochylił się nad hełmem. — A jeżeli 
uda nam się to wyciągnąć, co zrobimy dalej? Bę­dziemy musieli to zabić. Równie dobrze 
możemy zrobić tak teraz, szefie, i oszczędzić sobie wielu kłopotów. 
 
— Trzeba będzie użyć bardzo dużo spaczenia — oznajmił Litzenreich, nie zwracając uwagi 
na krasnoluda. Obydwaj zniknęli z pola widzenia na­jemnika. — Będę potrzebował 
wszystkiego, co przywieźliśmy. 
 
— Wszystkiego, szefie? 
 
— Nie martw się, Ustnarze — rzekł Varsung. — Zawsze możemy do­stać więcej od naszych 
stałych dostawców. 
 
Pozostałe krasnoludy roześmiały się. Poza Ustnarem. 

background image

 
— Do roboty — rozkazał Litzenreich. — Do roboty! 
 
Leżący wojownik słyszał, jak człowiek i cztery krasnoludy krzątają się po komnacie, słyszał 
odgłos ostrzonego metalu, poczuł zapach dymu z roz­palonego ognia. Słuchał, jak 
rozmawiają ze sobą przyciszonymi głosami, jakby obawiali się, iż może ich podsłuchać. 
Próbował skupić się na wszystkim, co się dzieje, aby odwrócić uwagę od rozrywających go 
na strzępy wiecznych cierpień. 
 
W miarę jak upływał czas, zdawał sobie sprawę, że niektóre jego zmy­sły wciąż jeszcze 
funkcjonują. Nie uświadamiał sobie tego aż do tej pory. Widział, słyszał i czuł zapachy. 
Zbroja nie była w stanie całkowicie go zniszczyć. I mógł myśleć. 
 
Kilka słów zostało wypowiedzianych po krasnoludzku — zastanawiał się dlaczego je 
zrozumiał. W przeszłości znał krasnoludy, a zwłaszcza jed­nego. Ale kogo? Co w lustrach 
było tak ważnego? Niemal widział odbicie samego siebie w szklanej tafli trzymanej nad 
wizjerem. 
 
Samego siebie? 
 
— Jak już wcześniej powiedziałem, mam zamiar uwolnić cię z tej zbroi Chaosu, w której 
zostałeś uwięziony — powiedział Litzenreich, spo­glądając na najemnika. 
 
Chaos? Kolejne słowo, które wydawało mu się znajome, ale znaczenia którego nie pojmował. 
 
— Gdyby był jakiś sposób podania ci środka przeciwbólowego, aby ulżyć twym 
nieuniknionym mękom, chętnie bym to zrobił. Ale to chyba niemożliwe. Powinienem cię 
ostrzec, że ten eksperyment przysporzy wię­cej bólu tobie niż mnie — uśmiechnął się i 
wyprostował. — Zaczynajmy. 
 
Do nozdrzy wojownika dotarł dziwny odór, zapach, którego nie mógł rozpoznać. Widział 
cienie na suficie, zarysy osób poruszających się wokół. Usłyszał zgrzyt, gdy coś przysuwano 
do miejsca, w którym leżał. Odniósł wrażenie, że nieco się ściemniło. W jakiś sposób go 
okrążano, ale wszystko znajdowało się poza jego ograniczonym polem widzenia. 
 
Słyszał narastający hałas. Zobaczył wielkie, lśniące urządzenie opusz­czane z łukowatego 
stropu. Wyglądało, jak jakiś wykonany z metalu owad. Było podwieszone na szeregu 
łańcuchów i lin, a z jego dolnej krawędzi wy­stawały najrozmaitsze dźwignie. Podobne były 
do metalowych szponów. Zatrzymały się kilka centymetrów nad jego ciałem. 
 
Krasnoludy zaczęły wsuwać jakieś pręty w bok dziwnego urządzenia i przy ich pomocy 
poruszały sztucznymi pazurami. Dźwignie zginały się w nierównym rytmie, zaś szpony 
zwierały i rozwierały jak palce ręki. Przedmiot przypominał ośmionogiego pająka, 
zawieszonego na pajęczy­nie łańcuchów. 
 
Gdy wszystko już wydawało się działać zgodnie z oczekiwaniami, roz­legł się grzechot 
łańcuchów, a stalowy pająk przesunął się w bok i zniknął. 
 
Najemnik słyszał, jak Litzenreich wydaje krasnoludom polecenia i po chwili pająk powrócił 
na dawne miejsce. W każdym metalowym szponie lśnił instrument — były tam młot i piła, 

background image

dłuto i nóż, szczypce i śrubokręt oraz dwa urządzenia, których nie rozpoznał. Płonęły żarem, 
ale w samym środku każdego z nich znajdował się punkt absolutnej czerni, całkowitej 
ciemności, która zdawała się pochłaniać z najbliższego otoczenia całe światło. 
 
Chcieli otworzyć go przy pomocy tych instrumentów. Nie, nie jego — spiżowy pancerz. 
 
Ale przecież to on był spiżowym pancerzem... 
 
Patrzył z przerażeniem, jak pająk opuszcza się jeszcze niżej, a jego me­talowe ramiona 
poruszają się, kierując trzymane narzędzia w stronę więżą­cego go pancerza. Wydawały się 
wgryzać w metal, w jego ciało, odrywając spiż, zdzierając z niego skórę. 
 
Sądził, że wcześniej odczuwał ból. Był on jednak niczym w porów­naniu z tym, którego 
doświadczał obecnie. Ogarnęło go cierpienie abso­lutne, wysublimowana esencja udręki. 
Mógł jedynie zamknąć oczy, aby nie widzieć wykonywanej na nim wiwisekcji. Ale nawet 
zamknąwszy mocno oczy pełne zatrutych łez, widział lśnienie mechanicznego owada 
wdzierającego się w głąb jego ciała. 
 
Po raz pierwszy od wielu wieków udało mu się wydać dźwięk, krzyk najstraszliwszego bólu. 
 
I usłyszał, jak odległy głos mówi: — On nie żyje, szefie. 
 
  
Rozdział ósmy  
 
  
 
Wyzwolił się od zbroi. Co więcej, wyzwolił się od własnego ciała... 
 
Czuł, że się unosi. 
 
Ale kim był? 
 
Czym był? 
 
Czymś więcej niż ciałem, ponieważ właśnie porzucił część siebie sa­mego. 
 
Jego istota ulatywała z fizycznej formy. Nie miał oczu, ale mógł wi­dzieć. I to, co ujrzał, było 
nim samym — ludzkim kształtem w pancerzu. 
 
Zdawał się unosić pod sufitem. Metalowy pająk powinien przesłaniać mu widok, a jednak 
mógł patrzeć przez niego, choć nie miał oczu. 
 
Kilka kawałków spiżu zostało oderwanych, odsłaniając znajdujące się pod nimi ciało... Albo 
to, co było jego ciałem. 
 
W dole leżały pozbawione życia zwłoki. Niemal całkowicie pokrywał je pancerz, ale mógł 
widzieć poprzez spiż, widzieć wychudzoną postać. 
 
Była pokryta czerwoną pajęczyną. Pod przezroczystą skórą widniały arterie. 

background image

 
Postać była otoczona metalową tarczą, za którą kryło się czterech kra­snoludów i człowiek. 
Ten ostatni był odziany w srebrną zbroję, krasno­ludy zaś miały nałożone hełmy i rękawice z 
metalowej plecionki. 
 
Krasnoludy poruszały dźwigniami, sterującymi szponami pająka, w których tkwiły przyrządy. 
Krasnoludy mogły obserwować wykonywane przez siebie czynności jedynie pośrednio, 
spoglądając w system luster wy­suniętych poza metalową przegrodę. 
 
Jarzące się urządzenia z czarnymi punktami w dalszym ciągu zdejmo­wały spiżowe płyty z 
jego ciała. 
 
Ale ciało to nie żyło. On nie żył. Już nie czuł bólu. Nie czuł niczego, ponieważ nie odbierał 
fizycznych bodźców. 
 
Ale jego zmysły nie były już tylko fizyczne. Nie ograniczało go to, co mogło odczuwać 
ludzkie ciało. 
 
Ciało było martwe, ale nie on sam. Był czymś więcej, o wiele więcej niż tylko ciałem. 
 
Jego istota przetrwała, to ona stanowiła podstawę istnienia. Istniała jeszcze zanim przyszedł 
na świat i została uwięziona w chwili narodzin — tak jak jego fizyczne ciało zostało 
uwięzione w spiżowym pancerzu. 
 
Teraz ciało było wolne, chociaż nastąpiło to zbyt późno. Uwolnienie zabiło jego śmiertelne 
wcielenie. 
 
Ale także oswobodziło duszę. 
 
Spojrzał w dół na coś, co od tak dawna było jego częścią, na ciało i ko­ści, dzięki którym 
zamieszkiwał w materialnym świecie. Porzucił je bez żalu, z równą łatwością, jak kiedyś 
zrzucał niepotrzebne ubranie. 
 
Nie było już żadnego połączenia między ludzką formą, którą za­mieszkiwał, a prawdziwą 
formą bytu. 
 
Uniósł się wyżej, bez trudu przedostając się przez łukowate sklepie­nie, jeszcze wyżej, przez 
skałę, przez stojące na niej budynki, przez sufity, mansardy i krokwie, wzbił się w powietrze, 
wyżej i wyżej. 
 
W dole leżało Middenheim, miasto wykute w zboczu góry. Przypomi­nało fortecę dla lalek. 
Drogi i wioski, rzeki i lasy, rozpościerały się pod nim jak żywa mapa. 
 
Daleko poniżej widział setki, tysiące drobnych ruszających się punkci­ków. To byli ludzie, 
tacy sami jak on kiedyś, za życia. 
 
I, jak kiedyś, nie miały żadnego znaczenia. 
 
Gdy wyrwał się z ciała, uwolniona została również jego pamięć. Przypomniał sobie. 
Przypomniał sobie Wilka. 

background image

 
To właśnie Wilk powiedział o Middenheimie. Teraz w jego pamięci po­jawił się również 
krasnolud, który nauczył go walczyć toporem oraz pod­staw języka własnej rasy. 
 
I przypomniał sobie Krysten. Właśnie dlatego ścigał wrogie armie, które zniszczyły kopalnię i 
zgładziły prawie wszystkich mieszkańców osady. Poszukiwał dziewczyny. 
 
Z tej wysokości, dzięki odzyskanym i wyostrzonym zmysłom, mógłby bez trudu odnaleźć 
Krysten — jeżeli jeszcze żyła. 
 
Ale po co? Miał wspomnienia o dziewczynie, ale nie były one jego wspomnieniami. Posiadał 
teraz inną, prawdziwą pamięć Duchowego Świata. 
 
I tu teraz było jego miejsce. 
 
Wreszcie, uwolniony z ziemskich więzów, zaczął wznosić się coraz szybciej i szybciej. 
 
Obserwował, jak krajobrazy zmniejszają się i oddalają coraz bardziej, zobaczył pod sobą całe 
Imperium. Mógł nawet odnaleźć spustoszone miej­sce po wsi, w której spędził większą część 
życia. Ale nie miało to żadnego znaczenia — już nie miało. 
 
Ujrzał Kislev i jego północne granice oznaczone nienaturalnymi połą­czeniami barw tam, 
gdzie zaczynały się Pustkowia Chaosu. 
 
Morze Szponów, Morze Środkowe, Wielki Ocean Zachodni, Morze Po­łudniowe, błękit, 
który z trzech stron zamykał zieleń i brąz lądów Starego Świata. Widział to wszystko, a nawet 
więcej, w tym również ziemie, które nie były umieszczone na żadnej mapie lub były 
umieszczone niewłaściwie przez kartografów, opierających się jedynie na opowieściach 
podróżni­ków. 
 
Szybował wyżej i wyżej, ponad najbardziej odległymi z odległych kra­jów, ponad 
baśniowymi kontynentami, wyspami, które nigdy nie zostały nazwane, nigdy nie zostały 
odkryte, ponad nieznanymi morzami i zaginio-nymi oceanami. 
 
Były niczym. Cały świat, cała ta cudowna kula była jedynie ziarnkiem piasku. 
 
Wzniósł się nad planetę i dwa maleńkie księżyce — pyłki krążące wo­kół ziarnka piasku. 
 
Mknął dalej niż wisiało słońce, które było niczym więcej jak iskrą ro­dzącą płomień. 
 
Dalej, szybciej, wyżej, obok dalszych nic nie znaczących punktów światła, innych 
niesłychanie małych i niezliczonych słońc. 
 
Do serca wszechświata — i jeszcze dalej, poza wszystkie odległości, poza cały czas, aż 
miliard gwiazd stanie się jednością. A potem on sam wy­blaknie i również zniknie. 
 
Był sam w absolutnej pustce. Zagubiony w wiecznej samotności. 
 
W całkowitej ciemności, bez żadnego punktu odniesienia. Pozwolił sobie na wieczne 
unoszenie, dryfowanie po nieskończonym, widmowym kosmosie. 

background image

 
Ale odkrył, że nie może istnieć absolutna nicość. Poza wiecznością, dalej niż nieskończoność, 
czuł jak nieubłaganie przyciąga go jego własny gatunek, jego prawdziwy początek. 
 
Do oceanu umysłów, morza dusz... 
 
Błysk światła zbliżający się coraz bardziej, ogromniejący, rozrastający się, rozsypujący na 
oddzielne gwiazdy. Kolejna galaktyka. Wszechświat martwych. 
 
Ale to nie gwiazdy. To były duchy, prawdziwa istota istnienia. 
 
Tutaj mieszkały istoty bez istnienia. 
 
Przypomniał sobie, że bywał tu już wcześniej. Wiele razy, niezliczoną ilość razy. 
 
Okresy uwięzienia w materialnym ciele były niczym w porównaniu z czasami, kiedy 
zamieszkiwał w wymiarze bez materii, wieczności bez końca. 
 
A jednak nie było to miejsce pokoju, wypoczynku. Pokój i stan spo­czynku były niemożliwe. 
Mogły oznaczać jedynie entropię i absolutny roz­kład, całkowitą nieobecność — brak 
wszystkiego. 
 
I nie mogło być absolutnej pustki. Poza nicością zawsze było coś jesz­cze. 
 
Jak w fizycznym życiu, w którym został uwięziony, również tutaj ist­niały konflikt i walka. 
Niektóre duchy łatwo było zwyciężyć i zniszczyć, inne tworzyły sojusze, by pokonać swoich 
nieprzyjaciół, a działając w ten sposób przyczyniały się do powstawania nowych wrogów. 
 
Nieboskłon kołysał się i wrzał, zawsze niespokojny. Istnieli tu zwy­cięzcy i przegrani, niemal 
jak nieistnienie było odbiciem materialnego świata, gdzie życie trzymało, jako zakładników, 
tak wiele duchów. 
 
Podobieństwa poszukiwały się i łączyły w większe całości, potężne i przeciwstawne siły o 
niezwykłej mocy. Każda z nich była całkowicie wrogo nastawiona do wszystkich innych tego 
rodzaju skupisk. 
 
Nie należał do żadnej z tych większych istot, a jednak nie był już cał­kowicie niezależny. 
Jedynie z jedności pochodziła siła niezbędna do zwy­ciężania negatywnych mocy. 
 
Uświadomił sobie, że jest przyciągany przez jedną z mniejszych pod­stawowych form. 
Czując, jak ciepło uroku zwiększa się w miarę zbliżania się do źródła mocy, pędził w stronę 
centrum swojego pożądania. 
 
I zatrzymał się! 
 
A potem nagle zaczął się cofać, był odciągany wbrew własnej woli, od­rywany od swojego 
prawdziwego przeznaczenia. Walczył i zmagał się, ale bez skutku. Powoli, ale nieubłaganie 
wleczony był przez nieskończoność tam, skąd przybył. 
 

background image

Prędkość zwiększała się, przyspieszał coraz bardziej i w mgnieniu nie istniejącego oka istota, 
która była jego spełnieniem, zniknęła. 
 
Był odrywany z jeszcze większym pośpiechem niż wcześniej podążał poza granice 
wszechświata. Leciał przez puste szczeliny przestrzennej ma­trycy. 
 
Była to prędkość bez odległości, bez ograniczenia czasowego, bez ilu­minacji. 
 
Aż nagle — pojawiło się światło. Migoczące gwiazdy popędziły ku niemu, ogarnęły go, 
pociągnęły ku sobie z jeszcze większą prędkością. 
 
W końcu zauważył, że kieruje się prosto ku jednej gwieździe, jed­nemu światu. I wtedy 
uświadomił sobie straszliwą prawdę, o której starał się nie myśleć... 
 
Widział świat, w którym tak niedawno żył. 
 
Odszedł na eony, na nieskończoność — nawet w kosmicznych katego-riach — na odległość i 
czas, gdzie galaktyki umarły i urodziły się znowu. 
 
Pamiętał, pamiętał wszystko. Swoje życie i śmierć. I wszystko, co wy­darzyło się pomiędzy 
tymi punktami granicznymi. 
 
Więziła go spiżowa zbroja, a potem zginął w cierpieniach. 
 
Cierpienie... 
 
Materialne życie oznaczało cierpienie. Od narodzin do śmierci istniał jedynie ból i cierpienie. 
 
Przypomniał sobie. Było to zaledwie kilka lat życia — zaledwie chwila, jeżeli mierzyć te 
sprawy we właściwej skali — a jednak ich trwanie zda­wało się być wieczne. 
 
Pamiętał. Urodził się w wiosce położonej wśród lasów, tam wyrastał, uczył się posługiwania 
łukiem — swą pierwszą bronią. A potem napad na wieś. Odszedł wcześniej i dzięki temu 
uniknął śmierci, ale Evane została. Gdy powrócił, wszystko było zniszczone przez gobliny. 
Odnalazł swoją pierwszą miłość albo raczej to, co z niej zostało. Napastnicy zabrali głowę 
odciętą od jej tułowia. 
 
Pamiętał. Pamiętał. 
 
Pędził w dół, przyciągany przez niewidzialną linę życia, którą tak bar­dzo chciał przeciąć, ale 
której sile nie mógł się sprzeciwić. 
 
Z powrotem, z powrotem, coraz dalej od wolności, z powrotem do więzienia ciała. 
 
I, jak nowo narodzony w chwili przyjścia na świat, krzyknął zarówno z wyzwaniem, jak i 
poczuciem klęski. 
 
  
Rozdział dziewiąty  
 

background image

  
 
Konrad wrzasnął. 
 
— Ach! — odezwał się czyjś głos. 
 
Otworzył oczy i natychmiast zorientował się, że z jego wzrokiem coś jest nie w porządku. 
Mógł patrzeć, ale wszystko wydawało się nieco odmie­nione, chociaż nie był pewien na czym 
polegała ta zmiana. Pochylała się nad nim jakaś postać. Był to Litzenreich, widział go 
wyraźnie. 
 
— Miałem właśnie ogłosić, że eksperyment się powiódł, chociaż, nie­stety, jego obiekt zmarł 
— rzekł Litzenreich. — Wygląda na to, że muszę zmienić opinię. 
 
Wciąż znajdowali się w pomieszczeniu, w którym krasnoludy zaczęły zdejmować spiżową 
zbroję. Z wielkim wysiłkiem Konrad spojrzał w dół, uświadamiając sobie, że to pierwszy 
ruch, który od tak dawna jest w sta­nie wykonać. Pancerz zniknął, ale gdy najemnik zobaczył 
siebie, jęknął. 
 
Ciało miał do tego stopnia wychudzone, że właściwie nie przypomi­nało jego własnego — 
niewiele różniło się od szkieletu obciągniętego skórą. Czy rzeczywiście skórą? Tors i 
kończyny były tak czerwone, że sprawiały wrażenie jakby razem z pancerzem odarto je do 
żywego mięsa. Otworzył usta, żeby się odezwać, ale nie był w stanie wymówić ani słowa. 
Jego wargi zdawały się być sparaliżowane. 
 
— Bardzo cierpiałeś — powiedział Litzenreich. — Albo raczej bardzo byś cierpiał, gdybym 
ci nie podał uśmierzającego ból naparu, widząc, że wciąż jeszcze żyjesz. Nie próbuj mówić 
ani się poruszać. Będzie na to jesz­cze dużo czasu. Twoje ciało musi się odnowić, a ty 
powinieneś odzyskać siły. Nadejdzie pora na rozmowy. 
 
Konrad zdawał sobie sprawę, że krasnoludy poruszają się po za­ciemnionej komnacie, 
rozmontowując sprzęt — słyszał dźwięk rozłącza­nych metalowych części... W górze widział 
przypominające pająka urzą­dzenie, którego szpony zdjęły z niego spiżowe blachy. 
 
Mogło minąć zaledwie kilka krótkich chwil, a jednak wydawało mu się, że opuścił ziemie na 
całą wieczność. 
 
Ale czas był czymś względnym. Można go było rozciągać i ściskać, zniekształcać i zmieniać. 
W okresie jego podróży w nieskończoność, tutaj, w świecie ludzi, eon wydawał się być 
zaledwie sekundą. 
 
Znowu tkwił w swoim ciele, chociaż przypuszczał, że gdy był uwięziony w zbroi nie było ono 
jego własnością. Niedawne metafizyczne przeżycia już zaczynały przypominać sen. 
Rzeczywistość była tutaj, a wszystko, co działo się wówczas, gdy był nieprzytomny, 
stanowiło jedy­nie ułudę, w której jego umęczony umysł szukał ucieczki od cierpień ciała. 
 
Nieprzytomny? A może rzeczywiście umarł na kilka sekund. Czy jego serce się zatrzymało 
— i znowu zaczęło bić? 
 

background image

Próbował się skupić, zapisać w myśli wszystko, co mógł sobie przypo­mnieć z tej epickiej, 
nadnaturalnej podróży. Będzie musiał porozmawiać o tym później z kimś, kto zdoła 
zinterpretować jego wspomnienia... 
 
Był jednak pewien, że to, co ostatnio zapisało się w jego pamięci, nigdy się nie zatrze. 
Najwidoczniej przypominał sobie wcześniejsze formy istnienia. A jednak jego wspomnienia 
były pogmatwane, nie w pełni do­kładne. Wydawało mu się bowiem, że jednak miał 
rodziców. Rodziców, których znał. 
 
Chciałby mieć szansę głębszego zanurzenia się w warstwy pamięci, po­nieważ mógł teraz 
dotrzeć dalej niż kiedykolwiek. Gdyby mógł więcej sobie przypomnieć, dałoby mu to ważną 
wskazówkę na temat jego tajem­niczej przeszłości. 
 
I nagle zdał sobie sprawę, że wspomnienia już nie były zapisem jego przeszłości, ale 
dotyczyły kogoś zupełnie innego. W okresie gdy Konrad nie miał rodziców, ta inna osoba ich 
miała. Jego wczesne lata były pod wie­loma względami niezwykle podobne do tych, które 
sobie wyobraził — na przykład sposób, w jaki napadnięto i zniszczono wioskę. Z tą tylko 
róż­nicą, że tak chyba starto z powierzchni ziemi sąsiednią wioskę. A także, że napastnikami 
były gobliny, a nie horda zmutowanych zwierzoludzi. 
 
I w czasie napadu zginęła nie Elyssa, ale ktoś o imieniu Evane. 
 
Imię to mocno utkwiło w jego pamięci. Nigdy dotąd go nie słyszał i nie wiedział, do kogo 
mogło należeć. Dlaczego wydawało się odgrywać tak ważną role w jego wspomnieniach? 
Albo wspomnieniach kogoś in­nego... 
 
— Dobrze się tobą zaopiekuje — mówił dalej Litzenreich. — Po tru-dach, jakie sobie 
zadałem, żal by cię było teraz utracić. 
 
Przesunął palcami po długiej brodzie, z satysfakcją kiwając głową. Choć w jego niechlujnie 
ułożonej brodzie widać było pasma siwizny, miał chyba zaledwie około czterdziestu lat. 
Konrad domyślał się, że Litzenreich jest czarownikiem. Tylko mag mógł go uwolnić z 
wiezienia, jakim stała się zbroja. Zaiste, jedynie mag był w stanie zwyciężyć spiżowego 
wojownika. 
 
Konrad znajdował się obecnie w jego królestwie, podziemnym schronieniu wykutym w 
trzewiach góry, głęboko pod zamieszkaną częścią Middenheimu. Czego Litzenreich od niego 
chciał? Na pewno będzie mu­siał zapłacić odpowiednią cenę za swoją wolność. Mag 
oczekiwał nagrody. Konrad zdawał sobie sprawę, że nie chodzi tu o pieniądze. Z całą 
pewno­ścią Litzenreich oczekiwał innego rodzaju zapłaty. Ceny wyznaczane przez 
czarodziejów zawsze były określane w innej walucie niż zwykła, brzęcząca moneta. 
 
Uciekł przed Kastringiem, by zostać uwięzionym w spiżowej zbroi. Czy znowu zmienił jedną 
niewolę na drugą? Mógł być pewien tylko tego, że w tej chwili jest całkowicie bezradny — 
może z powodu osłabienia albo pod wpływem lekarstwa podanego mu przez Litzenreicha 
 
— Przede wszystkim — oświadczył Litzenreich — muszę przenieść cię z mojej pracowni. — 
Wezwał dwa krasnoludy. — Zabierzcie go do ostatniego pokoju we wschodnim korytarzu. 
Bądźcie bardzo ostrożni. 
 

background image

— Cokolwiek rozkażesz, szefie — oznajmił Varsung. 
 
Razem z drugim krasnoludem położyli Konrada na stole zaopatrzo­nym w kółka, po czym 
powieźli go niskimi i wąskimi korytarzami. Litzen­reich szedł przodem, aż wreszcie otworzył 
drzwi na końcu najniższego i najwęższego tunelu. Varsung wszedł do środka i zapalił lampę, 
wiszącą na haku, wbitym w skalną ścianę małego pokoiku. Konrad został wwieziony do 
środka i umieszczony na leżącym na podłodze sienniku. 
 
— Sprowadź Gertraut i Rite — rozkazał Litzenreich i drugi krasnolud odszedł. — Zapal 
ogień — dodał po chwili i Varsung podszedł do kominka, by spełnić polecenie. 
 
— Tu jest zimno — oznajmił czarownik — a ty musisz leżeć bez przykrycia. Tylko w ten 
sposób twoje rany będą się goiły. Wymagasz stałej opieki. Ktoś będzie przy tobie cały czas i 
wezwie mnie, jeżeli okaże się to niezbędne. 
 
Do pokoju weszły dwie kobiety. Obie były szczupłe i jasnowłose. Gdy Litzenreich udzielał 
im poleceń, uważnie przyglądały się Konradowi. Mag tłumaczył im coś cicho i dlatego 
Konrad nie dosłyszał ani słowa. Potem czarodziej jeszcze raz spojrzał na chorego i wyszedł. 
Varsung skinął Konra­dowi głową, podniósł kciuk w starym krasnoludzkim geście 
pomyślności i podążył za Litzenreichem. Drzwi zostały zaryglowane od zewnątrz. 
 
Konrad powrócił do dawnego ciała, ale był bezradny jak nowo naro­dzone dziecko — i tak 
też go traktowano. Nie mógł zajmować się sobą i dla­tego Gertraut i Rita wszystko robiły za 
niego. 
 
Czas mijał bardzo wolno. Głęboko pod ziemią nie miał świadomości mijających godzin i dni. 
Zmieniały się tylko jego opiekunki. Słyszał wtedy odsuwanie ciężkiego rygla, otwieranie 
drzwi, a potem dziewczyny się za­stępowały. Jeżeli któraś potrzebowała pomocy koleżanki, 
wzywała ją, po­ciągając za sznur, który uruchamiał umieszczony na korytarzu dzwonek. 
 
Karmiły go, myły, podawały leki uśmierzające ból. Dziwne, ale w miarę jak skóra odrastała 
na ciele, cierpienia się zwiększały. Odnosił wrażenie, że skóra staje się nową klatką, taką 
samą, jaką dawniej była spi­żowa zbroja. Z tą tylko różnicą, że jest zbyt mała na jego ciało. 
 
Początkowo nie mógł się poruszać. Dziewczyny, zmieniając się, za każ­dym razem układały 
go na sienniku w innej pozycji. Wychodząca zabierała ze sobą koc, na którym leżał — 
zaplamiony krwią, płynącą z otwartych ran. W miarę jak odzyskiwał siły, a kości przestawały 
mu sterczeć przez skórę, uważał, aby nie poruszać się samodzielnie. Nie chciał, aby 
Litzen­reich wiedział, że wraca do zdrowia. 
 
Konrad dokonał jednego ważnego odkrycia, związanego z funkcjono­waniem własnych 
zmysłów. Szybko zorientował się, że z jego oczami coś jest nie w porządku. 
 
Mylił się jednak. Było zupełnie na odwrót. Teraz miał idealny wzrok. Do tej pory każde jego 
oko widziało nieco inaczej. Lewe posiadało umiejęt­ność widzenia przyszłości. Mogło 
ostrzegać przed niebezpieczeństwem, dostrzegając przyszłe zdarzenia. Właściwość ta stawała 
się coraz bardziej nieprzewidywalna i przypadkowa, aż w końcu była raczej utrudnieniem niż 
pomocą. 
 

background image

A teraz już jej nie było. Czy miał na to dowód? A czy może istnieć do­wód utracenia jakiejś 
umiejętności? A jednak był pewien, że już nie po­trafi przewidywać niebezpieczeństwa. 
 
Kiedy zniknęła? W czasie uwięzienia w zbroi miał wrażenie, że pozo­stał mu jedynie wzrok. 
Być może nawet i on został mu odebrany. Albo utracił dar w momencie zdejmowania spiżu. 
Albo w czasie wyzwolenia z ciała... 
 
Bez względu na to, kiedy i jak się to stało, Konrad był zadowolony. Od chwili, gdy zdał sobie 
sprawę, że inni nie potrafią przewidzieć niebezpie­czeństwa tak jak on, czuł się niepewnie. 
Nikt inny nie posiadł takich umiejętności. Dlaczego właśnie on otrzymał dar, który pod 
pewnymi względami przypominał mutację. A większość mutacji wiązała się ze 
zwie­rzołakami. Stwory te były zdeformowane i złe, zaś jego własny talent wyda­wał mu się 
podobnie skażony... 
 
Od tej chwili musi liczyć jedynie na swoje pięć zwykłych zmysłów oraz na umiejętności, 
które nabył w życiu. Postanowił, że przy pierwszej sposobności skorzysta z nich, aby 
zrealizować swój cel. Uciec. 
 
Nie miał pojęcia, co czarownik dla niego szykuje, ale wcale nie miał ochoty się tego 
dowiadywać. Litzenreich odwiedzał go od czasu do czasu, tak samo jak Varsung. Próbowali 
wywołać u niego jakąś reakcję, ale bez skutku. Konrad nawet nie przyznawał się, że 
ponownie jest w stanie mó­wić. Po prostu leżał nieruchomy i milczący. 
 
Mógł jedynie rozmyślać. Najczęściej zastanawiał się nad przeszłością — i jego własną, i tą 
tajemniczą, zapisaną w fałszywych wspomnieniach... 
 
  
 
*   *   * 
 
Potrzebował jedynie ułamka sekundy. Wiedział, że musi być czujny, ponieważ odpowiednia 
chwila nastąpi — i w końcu tak się stało. 
 
Najlepiej byłoby spróbować uciec, gdy zamieniały się Gertraut z Ritą, ale wtedy nigdy nie 
były same. Jeden z krasnoludów zawsze im towarzy­szył, pilnując drzwi. 
 
Usłyszał dźwięk odsuwania rygla, chociaż Gertraut zaledwie godzinę wcześniej zaczęła 
dyżur. Wszedł Varsung. Za każdym razem, gdy pojawiał się on lub Litzenreich, jeden z 
pozostałych krasnoludów zawsze stał na ze­wnątrz, w korytarzu. Tym razem tunel był pusty. 
Była to jedynie poło­wiczna szansa, ale dla Konrada aż nadto wystarczająca. Varsung stał 
od­wrócony tyłem do niego i rozmawiał z Gertraut. 
 
Konrad usiadł szybko, odwrócił się i chwycił za rękojeść miecza kra­snoluda. Gdy tylko ją 
ujął, kopnął obydwiema nogami, odrzucając Var­sunga na bok. A potem zerwał się, 
wyskoczył za drzwi i skręcił w korytarz. Ale, nie wiadomo dlaczego, nogi ugięły się pod nim 
i upadł na ziemię. 
 
— Cieszę się, że już możesz się ruszać — oznajmił stojący w odległości kilku metrów 
Litzenreich. 
 

background image

Konrad w dalszym ciągu trzymał miecz Varsunga, ale nie stawiał oporu, gdy krasnolud 
wyjmował mu go z dłoni. Zdał sobie sprawę, że zo­stał wyprowadzony w pole. Wiedzieli, że 
nie jest aż tak słaby. Okazało się jednak, że jest o wiele bardziej wyczerpany niż sam 
przypuszczał. Wstał wolno, czując jak kreci mu się w głowie. 
 
— Czego ode mnie chcesz? — zapytał. 
 
— Czego ode mnie chcesz? — powtórzył czarownik. — Tylko tyle? To wszystko? Nic 
innego nie masz mi do powiedzenia? Na przykład: „Dziękuję, że mnie uratowałeś?” Słowo 
wdzięczności. Czy kiedyś je słysza­łeś? Czy istnieją tam, skąd pochodzisz? 
 
Konrad oparł się o ścianę i powoli skinął głową. 
 
— Jak się nazywasz? — zapytał Litzenreich. 
 
— Konrad. 
 
— Skąd jesteś? 
 
— Z wioski położonej w odległości kilku dni drogi stąd, ale przez pięć lat byłem w Kislevie. 
 
— Zabierzcie go z powrotem do środka — rozkazał Litzenreich. 
 
Varsung i Gertraut pomogli Konradowi wejść do pokoju i posadzili go na sienniku. Gertraut 
nalała do kubka wody. 
 
— Nie macie jakiegoś piwa? — zapytał Konrad. — Mam dosyć wody. 
 
— Sądzę, że właśnie wydobrzał, szefie — powiedział z uśmiechem Var­sung. 
 
— Na to wygląda — Litzenreich wszedł do pokoju. — Zostawcie nas. I przynieście mu trochę 
piwa. 
 
Krasnolud i dziewczyna wyszli. Drzwi zostały zamknięte, ale rygla nie zasunięto. Litzenreich, 
jako mag, nie potrzebował rygli, aby dalej więzić Konrada. Czarownik usiadł na jedynym 
krześle. Zaczęli na siebie patrzeć. Konrad w końcu odwrócił wzrok, nie chcąc zostać 
zahipnotyzowany. 
 
— Dziękuje — odezwał się wreszcie, chcąc przerwać ciszę. 
 
I, jakby to był umówiony sygnał, wróciła Gertraut, podała Konradowi kufel pełen piwa i 
wyszła. 
 
— Czego od ciebie chcę? — odezwał się Litzenreich, powtarzając wcze­śniejsze pytanie 
Konrada. — Niczego. 
 
Konrad wpatrywał się w niego uważnie. Był bardziej podejrzliwy niż kiedykolwiek. 
Czarodziej musiał czegoś chcieć. Otarł usta grzbietem dłoni. 
 
— Niczego? 

background image

 
— Kiedy ostatecznie wyzdrowiejesz, będziesz mógł swobodnie odejść. 
 
— Swobodnie? Dlaczego więc, skoro jestem wolny, drzwi zawsze były zamknięte? 
 
— Nie chciałem, żeby stała ci się jakaś krzywda. Tylko o to chodziło. Co się stało, gdy przed 
paroma minutami stąd wypadłeś? Przewróciłeś się. Jeszcze nie odzyskałeś siły do tego 
stopnia, aby móc odejść. Gdy tak się stanie, proszę bardzo. 
 
— Mogę normalnie odejść? 
 
— Tak, chociaż ten pomysł może się okazać nie najlepszy. 
 
— Dlaczego? 
 
— Dobrzy obywatele Middenheimu zapewne niezbyt miło potraktują nagiego mężczyznę 
spacerującego po ulicach. Straż aresztuje cię, a zapew­niam, że ich gościnna jest o wiele 
mniej sympatyczna niż moja. 
 
— Mógłbyś mi dać lub pożyczyć jakieś ubranie. 
 
— Nie sądzę. Chyba już dość dla ciebie zrobiłem, nie uważasz? Prze­cież nie jesteś 
żebrakiem i nie będziesz prosił mnie o nic więcej. Poza tym mam pewność, że nie jesteś 
złodziejem i nie okradłbyś mnie, zwłaszcza po tych wydatkach, które poniosłem, aby cię 
ocalić. 
 
— Czy chcesz, żebym ci zwrócił koszty? 
 
— Wcale nie. Jak sądzę, nie masz środków finansowych. 
 
— Nie chcesz pieniędzy, ale czegoś innego. Czego? 
 
Litzenreich wzruszył ramionami. 
 
— Jeszcze nie mam pewności. Jeszcze nie. Ale wiem, że jesteś honoro­wym człowiekiem. 
Wyświadczyłem ci wielką przysługę — przynajmniej tak mi się wydaje. Nie miałeś chyba 
ochoty pozostawać w tej spiżowej zbroi, prawda? 
 
Konrad skinął głową. Przypuszczał, że mag już wie, czego chce w za­mian, ale nie było sensu 
domagać się od niego odpowiedzi, której najwy­raźniej nie miał ochoty udzielić. 
 
— W jaki sposób wysadziłeś mnie z siodła spiżowego konia i wydo­byłeś ze zbroi? 
 
— Dwa pytania, ale niemal ta sama odpowiedź — Litzenreich wstał. — Czuję jednak, że 
musisz odpocząć po niedawnym wysiłku. Omówimy tę sprawę nieco później. A tymczasem 
— czy jest coś, czego byś pragnął? 
 
Konrad zastanawiał się przez chwile, zanim odpowiedział: 
 
— Może książkę? Nudzi mnie bezczynność. Chciałbym coś poczytać. 

background image

 
Czarownik uniósł brew. Najwyraźniej fakt, że Konrad umie czytać, wy­warł na nim wrażenie. 
 
— Jakiego rodzaju książkę? Poezję? Coś naukowego? Geografia? Filo­zofia? Historia? 
 
— Historia. 
 
— Wybiorę ci coś z biblioteki — Litzenreich wyszedł z pokoju i za­mknął drzwi. Ale nie 
zasunął rygla. Po raz pierwszy Konrad był sam. 
 
Po jakimś czasie wszedł Varsung. Niósł trochę ubrań, a także trzy książki. 
 
— Dziękuję — rzekł Konrad. — dziękuję za... 
 
— Za co? — krasnolud zmarszczył brwi. 
 
— Za zauważenie, że żyję. 
 
— Ach, tak! Kiedy tylko zobaczyłem twoje oczy, wiedziałem, że tam jest coś żywego — 
potarł plecy w miejscu, gdzie kopnął go Konrad i skrzywił się — Niemal żałuję, że 
zauważyłem. 
 
Krasnolud wiele ryzykował, pozwalając Konradowi odebrać sobie miecz. Nie wiedział 
przecież, czy nie zostanie nadziany na własne ostrze. 
 
Varsung spostrzegł, że Konrad spogląda na rękojeść miecza. Uśmiechnął się. Dobył broń 
prawą ręką, a potem wbił ostrze w lewą dłoń! Ale gdy tylko sztych dotknął skóry, cała klinga 
rozsypała się jak stłuczone szkło. 
 
— Chciałbym, żeby Litzenreich był zbrojmistrzem wszystkich moich przeciwników! — 
roześmiał się. 
 
A więc nie było żadnego ryzyka. Czarownik przygotował ten miecz, aby schwytać Konrada w 
pułapkę. Powinien był się domyślić — krasno­ludy zazwyczaj używają toporów. 
 
— Moje oczy — odezwał się Konrad, przypomniawszy sobie nagle. — Jakiego są koloru? 
 
Varsung spojrzał na niego podejrzliwie. 
 
— To żaden podstęp — zapewnił go Konrad. — Chce wiedzieć, jakiego koloru są moje oczy. 
 
Krasnolud wziął lampę i przysunął się bliżej. Skierował światło na twarz Konrada i po kolei 
przyjrzał się każdemu oku. 
 
— Są... różne — powiedział. — Początkowo robią wrażenie takich sa­mych, zielonych. Ale 
lewe jest bardziej żółte, niemal złote. 
 
Konrad skinął głową. Widział obydwoma we właściwy sposób, ale jed­nak nie były 
identyczne. W dalszym ciągu miały inną barwę. 
 

background image

— Muszę iść — oznajmił Varsung. — Jeżeli będziesz czegoś potrzebo­wał, po prostu otwórz 
drzwi i krzyknij. 
 
Konrad obserwował jak wychodzi, a potem wziął do ręki trzy książki i odczytał tytuły 
wytłoczone na skórzanych oprawach. Tytuł jednej brzmiał: „Podzielone Imperium”, drugiej: 
„Lata Rozpaczy: Wampirza Ce­sarzowa”. Trzecia nazywała się po prostu „Sigmar”. 
 
Wybrał trzeci tom i bliżej przysunął lampę. Jedną z niewielu książek dostępnych na 
pograniczu był obszarpany egzemplarz innej biografii Sig­mara Młotodzierżcy. Konrad czytał 
ją kilkakrotnie, chociaż brakowało w niej wielu kartek. 
 
Otworzył książkę na jednej z pierwszych stron, a potem zaczął wracać do początku sagi. Ale 
gdy jego oczy leniwie przebiegały po linijkach, jed­nym z pierwszych słów, jakie zauważył, 
było znajome imię. 
 
Brzmiało ono Evane... 
 
  
 
*   *   * 
 
Konrad czytał o tym, o czym dotąd nie miał pojęcia. 
 
Wiedział, że Sigmar urodził się dwa i pół tysiąca lat temu. Był synem Tafala, wodza 
plemienia Unberogenów. Żył w ufortyfikowanej wiosce na południowym skraju Wielkiego 
Lasu. 
 
Nie zdawał sobie natomiast do tej pory sprawy z tego, że w pobliżu znajdowała się jeszcze 
jedna wieś. Jej przywódca, a nazywał się Quant, był wasalem Tafala i właśnie on nauczył 
Sigmara posługiwania się łukiem. Qu­ant miał syna o imieniu Errol, a także córkę, Evanę. 
Trójka dzieci dora­stała wspólnie w wielkiej przyjaźni i, w miarę upływu lat, Sigmar i Evane 
stali się sobie jeszcze bardziej bliscy. Postanowiono, że pobiorą się, gdy oboje osiągną 
odpowiedni wiek. Ale wtedy właśnie gobliny zaatakowały wieś Quanta... 
 
Sigmar pierwszy dotarł do wioski, ponieważ będąc na polowaniu do­strzegł złowróżbny słup 
dymu. Cała osada została splądrowana i znisz­czona, a wszyscy jej mieszkańcy 
wymordowani. Odnalazł ciało Evane, ale obrzydliwi napastnicy zabrali jej głowę jako 
koszmarne trofeum. 
 
Konrad uświadomił sobie, że to ponure wydarzenie miało zasadniczy wpływ na dalsze życie 
Sigmara. Dlatego właśnie stał się tak zaprzysięgłym wrogiem zielonych hord i poświęcił się 
ich zniszczeniu. Prowadził jedno­osobową wojnę z tymi monstrami, a z czasem stworzył 
armię, która przy­rzekła bogom zwyciężyć gobliny i wypędzić je ze znanego świata. 
 
Konrad nie słyszał o Evane do chwili swojej dziwnej wizji, kiedy to zdawał się powracać z 
nieskończonej podróży przez wszechświat. Ale dla­czego miałby śnić o osobie, której nie 
znał? Musiał gdzieś usłyszeć jej imię, może od gawędziarza, który pewnej nocy na kislevskiej 
granicy opo­wiadał tę słynną historię. Może dlatego we śnie pomylił legendę o Sigma­rze z 
wydarzeniami własnego życia. Atak na rodzinną wieś, w czasie któ­rego zginęła Elyssa, był 
przecież bardzo podobny. Jednak on nie odnalazł bezgłowych zwłok Elyssy. 

background image

 
Pomyślał o Krysten, która na pewno już nie żyła. Życie na pograniczu było krótkie. Utracił 
tam tak wielu dobrych ludzi, tak wielu przyjaciół. Pró­bował sobie wmówić, że Krysten nie 
różniła się niczym od towarzyszy walki — dzięki temu wytłumaczeniu jej utrata mogła być 
łatwiejsza do zniesienia — ale wiedział, że to nieprawda. 
 
Konrad czytał dalej, próbując zatracić się w epickiej opowieści o Sig­marze. 
Doprowadziwszy do sojuszu swoich człowieczych legionów z kra­snoludami, odwiecznymi 
wrogami goblinów, Sigmar ostatecznie zwyciężył zielonoskóre hordy w bitwie na Przełęczy 
Czarnego Ognia. Tam właśnie Sigmar zdobył swój przydomek — „Młotodzierżca” — 
niszcząc mnóstwo ohydnych istot swym legendarnym młotem bojowym, Ghalmarazem. 
 
Pod pewnymi względami, jak uświadomił sobie Konrad, jego własne życie przypominało losy 
Sigmara. Evane i Elyssa zostały zamordowane przez gobliny lub zwierzołaki. Obie były 
ofiarami nasilenia wrogich działań nieludzkich sił. Sigmar żył w jednym z 
najgwałtowniejszych okresów w hi­storii znanego świata, a w chwili obecnej kończyła się 
kolejna era względ­nego spokoju. Po raz pierwszy od dwóch wieków najazd zagrażał samemu 
Imperium. Jego granice już zostały naruszone przez przeklętą bandę Ka­stringa, a przecież 
musiało wyruszyć wiele takich drapieżnych oddziałów związanych z kultami Chaosu. 
 
Chaos. Jeszcze raz nastąpił czas Chaosu. 
 
Podobnie jak Sigmar, Konrad stał się wojownikiem, walczącym prze­ciwko hordom 
zniszczenia i, jak Sigmar, stoczył bitwę z goblinami, kiedy zapuścił się do ich podziemnych 
leży, aby ratować Wilka. Ale, by wywrzeć zemstę na zielonej hordzie, zamiast bojowego 
młota używał topora o po­dwójnym żeleźcu. 
 
„Ale Sigmar — pomyślał posępnie — nigdy nie został schwytany przez szalonego maga ani 
uwięziony pod ufortyfikowanym miastem”. 
 
Konrad zamknął oczy i zaczął wspominać. Używał topora, ponieważ upuścił miecz, 
wystrzeliwując strzałę w szamana goblinów. Topór okazał się bronią lepiej przystosowaną do 
tego rodzaju walki — przy każdym za­machu odrąbywał łby i ramiona nieprzyjaciół. Gdy 
uderzał, jedna z pluga­wych istot umierała z wrzaskiem, a wtedy potężny topór czynił 
następny zamach, wyrąbując szlak zniszczenia wśród znienawidzonych wrogów. 
 
A jednak wówczas wydawało mu się, że walczy młotem... 
 
Wyrzucił to z pamięci uznając, że lepiej zapomnieć o czymś, czego nie można wytłumaczyć, 
ale coś w symbolice owego wydarzenia niełatwo da­wało się usunąć ze wspomnień. 
Przypomniał sobie, że w czasie bitwy był ogarnięty szałem, jakby jego działaniami kierowała 
jakaś nieznana moc. Za każdym razem, gdy walczył, instynkt wojownika zdawał się 
przejmo­wać władzę nad ciałem. Często odnosił wrażenie, że myślenie jest zbędne, a walka 
nie wymaga żadnego wysiłku intelektualnego. Gdyby miał czas zastanawiać się, co powinien 
zrobić, analizować wszystkie pełne sza­leńczego ryzyka działania, zbyt często by się wahał 
— a wahanie oznacza­łoby kieskę. Fortuna sprzyja odważnym. 
 
Ale w czasie podziemnej bitwy zdarzyło się coś innego. W tym, co zdo­minowało jego 
poczynania, było coś więcej niż tylko zwykłe odruchy i umiejętności - pojawiło się uczucie, 

background image

że nie sam walczy przeciwko gobli­nom. Wtedy wyobrażał sobie, że kierują nim nieznani 
przodkowie, cały widmowy legion, niknący w przeszłości gdzieś w zaraniu dziejów. 
 
Przypominało to uczucie, którego doświadczył w czasie lotu między gwiazdami, kiedy był 
przyciągany do niewyobrażalnie świetlistej istoty, do której w jakiś sposób należał. 
 
Krysten zawsze fascynowały sny. Twierdziła, że są drogą, którą ludzie docierają do świata 
duchów. Gdy ludzie śpią, ich dusze mogą swobodnie wędrować, a sny są przygodami duszy i 
mogą być objaśnione przez jasno­widzów. Konrad nie podzielał jej przekonań i zawsze 
pokpiwał z tej głębo­kiej wiary dziewczyny. 
 
A teraz wątpił. Nigdy przedtem nie doświadczał podobnych wizji, jak wówczas gdy zdjęto 
zeń spiżową zbroje. W przeciwieństwie do innych snów, nie miały one związku z 
czymkolwiek, co przeżył na jawie i nigdy już nie powróciły. 
 
  
 
*   *   * 
 
Następnego ranka Litzenreich zapytał: 
 
— W jaki sposób znalazłeś się w spiżowej zbroi? 
 
Byli w pomieszczeniu, w którym Konrad spędził tak wiele czasu, po­wracając do zdrowia. 
Teraz, gdy nie musiał już udawać, spacerował po po­koju tam i z powrotem. 
 
Krótko wyjaśnił, co się stało. Był jeńcem bandy mutantów Kastringa, uciekł, znalazł zbroję, 
nałożył ją, aby się bronić przed bezlitosnym pości­giem. To, co powiedział, było prawdą, ale 
nie wyjawiało wszystkiego. 
 
Przemilczał, że pierwszy raz widział spiżowego rycerza pięć lat wcześniej, gdy wojownik ten 
wjechał do jego wioski; zataił, iż zobaczył odbicie jeźdźca za pośrednictwem soczewek w 
dawnej świątyni krasnolu­dów. Nie powiedział też, że ścigał tajemniczego jeźdźca. Nie 
powiedział także, że ostatecznie uciekł od wyznawcy Khorne'a, gdy tylko dojrzał błysk 
światła księżyca odbijający się w spiżu. 
 
Czarownik skinął głową. 
 
— Jak już powiedziałem, nie mogłeś przebywać w pancerzu zbyt długo, ponieważ nie 
pozostałoby wtedy z ciebie nic poza kośćmi, tak jak stało się to z twoim koniem. Zresztą, z 
twojego poprzednika nie ocalały na­wet kości. Zbroja musiała go wchłonąć całkowicie. Spiż 
żywi się życiem — życiem tych, których zabija, lub życiem istoty przebywającej wewnątrz 
zbroi. 
 
— Ale co... co to było? 
 
— Twór Chaosu — odparł Litzenreich po prostu, jakby odpowiedź była czymś oczywistym. 
— A cóż by innego? Już słyszałem o tym stworze. Włóczył się przez wiele lat po znanym 
świecie. Gdy doniesiono, że jest nie­daleko Middenheimu, wysłano kilku Rycerzy-Panter, aby 

background image

zbadali sprawę. Dowiedziałem się, że nigdy nie wrócili i pomyślałem, że problem jest wart 
mojego zainteresowania. 
 
— Dlaczego? 
 
Litzenreich popatrzył na niego spod przymrużonych powiek, niemal jakby nie zrozumiał 
pytania. 
 
— Dlaczego? Dlaczego! Bo tam był! 
 
Pięć lat temu Konrad dowiedział się od Wilka, że spiżowy rycerz jest jego bratem 
bliźniakiem. Ale jak dawno temu jego brat stał się tajemni­czym jeźdźcem? Czy on pierwszy 
nosił tę zbroję? Jak wielu innych było uwięzionych w spiżu? 
 
Prawdopodobnie w zbroi tej przebywało wielu wojowników. Konrad był po prostu ostatnim. I 
nieprzypadkowo ją znalazł. Był prawie pewien, że pancerz oczekiwał na niego, zupełnie 
jakby byli dla siebie przeznaczeni, jakby los zaplanował jego przeobrażenie w spiżowego 
rycerza... 
 
— Wydawało się, że wojownik jest niezwyciężony — rzekł Konrad. — Jak go 
powstrzymałeś? 
 
Uświadomił sobie, że mówi o rycerzu, jakby był on kimś — albo czymś — innym, nie 
mającym z nim nic wspólnego. Ale była to prawda. Rycerz był spiżową zbroją, a Konrad 
tylko znajdował się w jej wnętrzu. Był jak sługa, który wykonuje polecenia swojego pana. 
 
— Najlepiej walczyć ze stworem Chaosu — odparł Litzenreich — za pośrednictwem Chaosu. 
 
Konrad czekał, aby czarownik mówił dalej. 
 
— Spaczeń — Litzenreich wypowiedział to słowo niczym zaklęcie. — Spaczeń — powtórzył, 
akcentując skinieniem głowy, jakby te dwie sylaby były odpowiedzią na wszystko. 
 
— Właśnie działanie spaczenia prowadzi do mutacji — wyjaśnił. — Bez spaczenia nie 
byłoby zwierzołaków. Spiż był zbroją Chaosu, wykonaną przy pomocy spaczenia. Środkiem 
do walki ze spaczeniem jest sam spa­czeń. Podobieństwa się odpychają, dokładnie tak samo, 
jak dwa magnesy. 
 
Konrad czekał dalej, w nadziei, że pozostałe wyjaśnienia będą miały więcej sensu. Fakt, że 
nic z nich nie rozumie, musiał być widoczny, ponie­waż Litzenreich dodał: 
 
— Zostałem więc następnym, który rzucił wyzwanie jeźdźcowi Cha­osu. Zwabiłem to między 
szpaler drzew, na których zawiesiłem kawałki spaczenia. Były one tak rozmieszczone, aby 
powodować rezonans i potęgo­wać... — przerwał i spojrzał na Konrada, który zauważył, że 
mag określił spiżową postać jako „to”, a nie „ty”, a potem mówił dalej. — Spaczeń na 
drzewach zniwelował działanie spaczenia w zbroi. Był jedynym czynni­kiem 
podtrzymującym dalsze funkcjonowanie konia, więc wierzchowiec upadł. A ponieważ nie 
byliście jeszcze do końca zespoleni, zostałeś wysa­dzony z siodła. Rozumiesz? 
 
— Tak — odpadł Konrad i powiedział niemal prawdę. 

background image

 
— Gdy Varsung przekonał się, że nie zostałeś całkowicie pożarty przez zbroję, postanowiłem 
spróbować zdjąć ją z ciebie. Nie wdając się w techniczne szczegóły, powiem jedynie, że 
jeszcze raz zastosowałem spa­czeń i jeszcze raz odniosłem sukces. 
 
— Byłem uwięziony w zbroi Chaosu — rzekł wolno Konrad. Wcale mu się nie podobało, w 
jakim kierunku zmierzają jego myśli. — Czy to musi oznaczać, że zostałem skażony 
Chaosem? 
 
— Tak — przyznał Litzenreich — ale działała na ciebie nie tylko zbroja. Również i ten 
spaczeń, który był niezbędny, aby cię uwolnić. 
 
— Powinieneś pozwolić mi umrzeć. 
 
— Umrzeć? — najwyraźniej zdezorientowany Litzenreich zamrugał gwałtownie. — 
Dlaczego? 
 
— Ponieważ jestem zły. 
 
Czarownik podrapał się w głowę. 
 
— Czym jest zło? — zaakcentował to słowo, jakby pochodziło z ob­cego języka, i nie był 
pewny jego wymowy. 
 
— Północne hordy, mutanci, zwierzołaki, Chaos! Zło — Konrad wy­pluł ostatni wyraz, jakby 
był trucizną. I rzeczywiście nią był, trucizną swo­bodnie płynącą jego żyłami, powodującą 
skażenie całego ciała. 
 
Znał zło. Walczył z nim od pięciu lat, broniąc kopalni i próbując po­wstrzymać siły ciemności 
na granicach Kislevu. 
 
— Zapewniani cię, że Chaos i zło nie są synonimami — rzekł Litzen­reich. — Zło jest 
dziełem ludzi i nieludzi, a Chaos po prostu istnieje i nie jest ani dobry, ani zły. Jedynie 
sposób, w jaki na nas wpływa, powoduje, że interpretujemy go jako „dobry” lub „zły”. 
 
Konrad nie odezwał się, nawet nie zareagował. Przestał chodzić po po­koju. Zastanawiał się 
nad tym, co dzieje się teraz z nim samym. 
 
— Czy woda jest dobra albo zła? — spytał Litzenreich. — Ani taka, ani taka. Ona po prostu 
jest. Jeżeli ją pijemy, aby ugasić pragnienie, możemy powiedzieć, że jest dobra. Jeżeli ktoś w 
niej utonie, moglibyśmy stwierdzić, że jest zła — chyba że ten, kto w niej utonął, jest naszym 
wro­giem. Ale słowa „dobry” i „zły” nie mają znaczenia absolutnego. Ogień jest dobry, jeżeli 
grzeje nas w zimie, ale zły, gdy niszczy nasze domy. Ogień nie jest dobry i ogień nie jest zły. 
Nie jest ani taki, ani taki. Albo jest taki i taki. 
 
Konrad przyglądał się swoim dłoniom, wypatrując na nich śladów włosów albo początków 
przemiany paznokci w pazury. Litzenreich nie mógł go oszukać mądrymi słowami. Został 
zarażony Chaosem i w jego ciele musiały zacząć zachodzić jakieś zmiany, chociaż nie mógł 
jeszcze do­strzec oznak mutacji. Gdziekolwiek patrzył, dostrzegał jedynie nową skórę. Nową 
skórę, pokrytą starymi bliznami. 

background image

 
— Pracowałem ze spaczeniem od lat — tłumaczył Litzenreich. — Gdy zostanie 
przedestylowany, jest właściwie nieszkodliwy. Chyba że ktoś go połknie! — roześmiał się. — 
Ale nawet wtedy prawdopodobieństwo mu­tacji jest bardzo niewielkie. Gdy znajdę 
wystarczająco dużo przydatnych do doświadczeń okazów, mam zamiar ustalić, do jakiego 
stopnia niewiel­kie. Myślę tu o pewnej konkretnej grupie — uśmiechnął się chytrze. — O 
czym to ja mówiłem? Aha, o spaczeniu. Tak, w stanie sproszkowanym jest nieszkodliwy. 
Przyznam, że niekiedy musiałem go stosować w stanie surowym, ale zawsze podejmowałem 
niezbędne środki ostrożności. Je­stem takim samym człowiekiem jak ty, Konradzie. 
 
— Jesteś czarownikiem. 
 
— Czarownicy również są ludźmi, chociaż osobiście wole się uważać za człowieka nauki — 
Litzenreich wstał. — Przejdźmy do mojej głównej sali badawczej — podszedł do drzwi, 
przywołując Konrada gestem, by za nim podążył. 
 
Szli wąskimi korytarzami, wykutymi we wnętrzu góry, aż dotarli do miejsca, w którym 
Konrada wydobyto ze zbroi. Pośrodku sali stała grupa kobiet rozpuszczających rozmaite 
proszki w pojemnikach z płynem. Po­tem przelewały roztwór do szklanych butelek różnej 
wielkości. W oddalo­nym kącie dwóch krasnoludów zajmowało się maleńkimi kawałkami 
me­talu. Konrad poznał w jednym z pracujących Ustnara, który przyglądał mu się kilka 
sekund, aż wreszcie powrócił do pracy wymagającej precyzji. 
 
— W moim odczuciu — powiedział Litzenreich — określenie „czarow­nik” jest pejoratywne, 
szczególnie w Middenheimie. Od chwili zalegalizo­wania tej sztuki stała się ona coraz 
bardziej zacofana i ograniczona. W dziedzinie magii nie odnotowuje się obecnie żadnego 
postępu. Cech czarodziejów pilnuje tego bardzo czujnie. Nikomu nie pozwalają na 
do­świadczenia z nowymi odkryciami. Istnieje tak wiele przepisów i naka­zów. Nasi 
poprzednicy osiągali o wiele więcej, działając w tajemnicy — ro­zejrzał się po jaskini. — Tak 
jak ja. 
 
Konrad również rozglądał się wokoło i wreszcie jego spojrzenie padło na metalowe 
urządzenie zwisające z sufitu. Wtedy wyobrażał je sobie jako pająka, którego pazury 
obdzierają z niego spiżową zbroję. Litzenreich mó­wił dalej, chociaż słuchacz nie bardzo 
zwracał uwagę na jego wypowiedź. Konrad zajęły był przyglądaniem się drzwiom i 
poszukiwaniem jakiejś broni. Nie dawał się zahipnotyzować słowom maga. W dalszym ciągu 
miał zamiar jak najszybciej stąd uciec. 
 
— Jedynym powodem zalegalizowania magii — kontynuował Litzen­reich — było jej 
militarne zastosowanie. Ale czary to coś więcej niż tylko wynajdywanie nowych broni i 
nowych sposobów obrony. Ale spróbuj zna­leźć fundusze na badania podstawowe, a sam się 
przekonasz, że to nie­możliwe. A jednak właśnie tam dokona się największy postęp. Wiesz, 
że sam muszę finansować wszystkie swoje doświadczenia? A także ukrywać się pod 
Middenheimem w nadziei, że kolegium magii nie zorientuje się, co naprawdę robię. 
Jednocześnie muszę tu przebywać ze względu na bi­bliotekę cechu i najrozmaitsze drobiazgi, 
których potrzebuję z uniwersy­tetu. Rozumiesz? 
 
— Eee... tak — przyznał Konrad. 
 

background image

Wiedział bardzo mało o magii i zawsze z podejrzliwością traktował takie nienaturalne moce. 
Na pograniczu Wilk nie chciał zatrudniać czaro­dziejów zajmujących się magią wojenną. Był 
bardzo staroświecki i nie wie­rzył w żadne nowości — na przykład w proch strzelniczy. 
„Nigdy nie ufaj czarodziejom” — powtarzał często. — „Mamią cię, oszukują, i nawet się w 
tym nie zorientujesz. Dopóki nie będzie za późno”. 
 
Konrad jednak miał powód, aby być wdzięczny magii. Jego ramie zo­stało przecież uleczone 
magią elfów. Prawdopodobnie ten sam czar ochronił go przed jadem miecza z wężową 
rękojeścią. Z opowieści Litzen­reicha na temat spaczenia Konrad dowiedział się, że właśnie 
magia uwolniła go od zbroi. Powinien dowiedzieć się o tym więcej, chociaż może nie w tej 
chwili. 
 
— Zawsze byłeś magiem? — zapytał, chcąc skłonić Litzenreicha, aby mówił dalej. 
 
— Oczywiście. Magia była moim powołaniem. Wszyscy moi przodko-wie to czarodzieje. 
Krążyły pogłoski, że byli pokątnymi magami, chociaż nigdy o tym w gronie rodzinnym nie 
wspominaliśmy. Zasadniczo jestem elementalistą, z poważnym dodatkiem alchemii, ale 
próbuję sił w każdej z dyscyplin. Dlaczego miałoby się je rozdzielać? Kuchmistrz może 
przygo­tować wiele potraw, nie ogranicza się do jednego dania — wolno pokręcił głową. — 
Z lękiem myślę o przyszłości. Akademie zadowalają się dyplomo­waniem sprytnych młodych 
czarodziejów, których wcale nie interesuje starożytna sztuka. Myślą jedynie o pieniądzach, o 
posiadaniu drogich do-mów, eleganckich powozów... oraz drogich, eleganckich kobiet. 
 
— Co się stało ze spiżową zbroją? 
 
— Co? A, została stopiona. Potrzebny był mi ekstrakt spaczenia. Wiele go zużyłem, żeby 
zatrzymać spiżowego rycerza i wyciągnąć cię ze zbroi. Chodzi mi zarówno o spaczeń surowy, 
jak i sproszkowany. Moje za­pasy wymagają uzupełnienia, co nie jest łatwe, ponieważ 
zakazane jest na-wet posiadanie spaczenia. 
 
— Czym jest spaczeń? — spytał Konrad, zobaczywszy już wszystko, co chciał. 
 
— Na ten temat toczy się wiele dyskusji. Jak się powszechnie uważa, jest substancją 
pochodzącą nie z tego świata. Niektórzy mówią, że Morrslieb jest cały ze spaczenia, ale jak 
można coś takiego udowodnić? Nikt tam nigdy nie był, żeby się przekonać. A jeżeli był, nie 
wrócił, aby o tym opowiedzieć... 
 
Konrad spojrzał na Litzenreicha i zobaczył, że mag się uśmiecha. 
 
— Są jednak prostsze sposoby uzyskania spaczenia. Na przykład można go znaleźć na 
Pustkowiach Chaosu. Jak wspomniałem, aktualna teoria głosi, że to spaczeń tworzy owe 
pustkowia i jest odpowiedzialny za wszystkie mutacje, które się tam pienią. To fascynujący 
kamień, a ja do­piero zacząłem badać jego zastosowania. I, oczywiście, ze względu na 
po­siadany potencjał mocy uważa się go za rzecz niebezpieczną, a więc jego posiadanie jest 
zakazane. Ale co z tego? — Litzenreich wzruszył ramio­nami i ciągnął dalej. — Magia była 
kiedyś nielegalna, a teraz jest legalna. Spaczeń jest nielegalny, ale może kiedyś też stanie się 
legalny. Obecnie nie może być używany, chyba że w służbie cesarskiej, cokolwiek to znaczy. 
Prawo stosuje się jedynie po to, aby przynosiło korzyść prawodawcom. Je­żeli istnieje prawo, 
które czegoś zakazuje, zawsze zadaje sobie pytanie: „Kto je uchwalił?” Nigdy nie myl prawa 
ze sprawiedliwością, to zupełnie odrębne sprawy. 

background image

 
Chwilę milczał. 
 
— Słyszałeś o Bogach Prawości? — zapytał ponownie. — Teolodzy uważają, że oni również 
są tworami Chaosu. Moim zdaniem, Prawo i Chaos używane są w tym samym celu — aby 
płodzić ignorancję i rozpacz, a także utrzymać przewagę brutalnej siły nad rozsądkiem i 
oświeceniem. Prawa są narzucane przez naszych władców, aby przy ich pomocy mogli 
utrzymywać swoją władzę. Dlatego właśnie próbuję nie zwracać uwagi na przepisy kolegium 
magicznego. 
 
Mówiąc te słowa czarodziej wolno szedł wokół jaskini, rejestrując wzrokiem wszystko, co się 
w niej działo. Wreszcie zatrzymał się i spojrzał na Konrada. 
 
— Twoje uwolnienie kosztowało mnie mnóstwo spaczenia — oznajmił. 
 
— Już to powiedziałeś. 
 
— Potrzebuję go więcej, aby kontynuować badania. 
 
Konrad już wiedział, co zaraz usłyszy. 
 
— Chce, żebyś dostarczył mi więcej spaczenia — oświadczył Litzen­reich. 
 
— Skąd mam go wziąć? 
 
— Może o nich słyszałeś. Nazywają ich skavenami... 
 
  
Rozdział dziesiąty  
 
  
 
Konrad istotnie słyszał o skavenach. 
 
To właśnie trzech szczuroludzi uniemożliwiło mu ucieczkę z rodzin­nej doliny w dniu, gdy 
została zaatakowana przez drapieżne hordy. Zmusili go, aby zawrócił, przyłączył się do 
szturmu na wioskę oraz był świadkiem straszliwych okrucieństw armii zwierzołaków i ich 
sojuszni­ków. Być może dlatego nienawidził skavenów bardziej niż jakichkolwiek innych 
stworów Chaosu. A może dlatego, że były tak podobne do ludzi, a jednak tak odmienne. 
Podczas lat spędzonych na pograniczu spotkał bardzo niewielu skavenów. Za każdym razem, 
gdy tak się stało, ginęli. 
 
Konrad w dalszym ciągu nie ufał Litzenreichowi i przedstawionym przez niego motywom 
działania. Zawsze najlepiej było nie ufać nikomu, a Konrad pamiętał, jak Wilk ostrzegał go 
przed czarownikami. Jeżeli Lit­zenreich chciał rewanżu za pomoc, której mu udzielił, i 
pozwoli Konra­dowi spłacić dług, wtedy taka umowa była do przyjęcia. Nie miał jednak 
ochoty stać się wiecznym dłużnikiem magika. Czy ceną życia miała być do­żywotnia 
niewola? 
 

background image

Krasnoludy i ludzie pracujący dla czarownika nie sprawiali jednak wrażenia niewolników. 
Krasnoludy trudno było nawet nazwać sługami, po­nieważ, chociaż zwracały się do niego 
„szefie”, często sprzeczały się z ma­giem, jak równy z równym. Konrad nie orientował się, ilu 
ludzi pracowało dla Litzenreicha, ale krasnoludów było przynajmniej sześciu. Pod­ziemnych 
komnat strzegło, lekko licząc, dwunastu ludzi, kilka kobiet speł­niało rozmaite pomocnicze 
czynności, a wszystkich karmił kucharz-hal-fling. 
 
Czarownik stworzył pokaźną organizację i musiał mieć jakieś sposoby jej finansowania. 
Konrad podejrzewał, że uzyskuje środki z handlu spacze­niem. Skoro ten towar był 
nielegalny, niewątpliwie można było na nim zarobić spore pieniądze. Litzenreich twierdził, że 
potrzebuje spaczenia do badań, ale Konrad doskonale zdawał sobie sprawę, że może chodzić 
o coś więcej. 
 
Nie ulegało wątpliwości, że Litzenreich uratował mu życie, a Konrad nie należał do ludzi, 
którzy gotowi byli oszukiwać swoich wierzycieli. Tak więc ten jeden raz spełni życzenie 
maga. Zachęcała go do tego również wia­domość, że jego wrogami będą skaveni, dzięki 
czemu pojawi się sposob­ność zabicia kilku obrzydliwych szczuroludzi. 
 
— Masz — oznajmił Varsung, podając Konradowi miecz w pochwie. — Nie martw się, on 
nie jest taki jak ten, który odebrałeś mi tydzień temu! 
 
Tydzień. Tylko tyle to trwało? Pomimo normalnego rytmu snu, nie wi­dząc wschodów i 
zachodów słońca, wciąż nie mógł zorientować się w upływie czasu. Nie pozwalano mu wyjść 
na powierzchnię, obawiając się zapewne, że skorzysta z okazji i ucieknie. Chociaż już nie 
zamykano drzwi, Konrad w dalszym ciągu był więźniem. Nie znał układu podziemnych 
po­siadłości Litzenreicha. Istniało tak wiele poziomów komnat, tak wiele tu­neli. Do tego 
dochodziły dziesiątki drzwi do sforsowania. Ale Konrad po­stanowił już, że nie odejdzie, 
dopóki nie spłaci długu. 
 
Wciąż badał własne ciało, starając się dostrzec jakieś oznaki zaczy­nających się przeobrażeń 
— świadectwa, że zgrubienia skóry prze­kształcają się w łuski, dowodów na zamianę stóp w 
kopyta, a włosów w futro, wyrastania błon między palcami. Ale niczego takiego nie odkrył. 
 
Wiedział, że dotknięcie broni mutanta niekoniecznie prowadzi do mu­tacji. Ale bez względu 
na to, jak małe było ryzyko, najlepiej było go unikać i dlatego nigdy nie brano tego rodzaju 
trofeów. A przecież przez niezli­czone dni, tygodnie, był uwięziony wewnątrz spiżowych 
blach i niemal stał się częścią zbroi. 
 
A jeżeli spaczeń był tak nieszkodliwy, jak twierdził Litzenreich, to dla­czego w czasie 
zdejmowania spiżu z Konrada mag nosił ochronny pan­cerz? Dlaczego krasnoludy miały 
założone rękawice, a wszyscy znajdowali się za zasłoną, obserwując swoje czynności za 
pośrednictwem luster? 
 
Konrad rozumiał wyjaśnienia Litzenreicha na temat Chaosu, ale i nie był pewien, czy 
powinien mu wierzyć. Ludzie używali słowa „Chaos”, aby wyjaśnić wszelkiego rodzaju 
niedające się wytłumaczyć zjawiska. Jeżeli Północne Pustkowia były rejonem stanowiącym 
królestwo Chaosu i ro­dziły się tam mutanty, nic dziwnego, że, ze względu na naturę istot, 
które płodzi, Chaos był uważany za zły. 
 

background image

Jak inaczej można było określić wraże legiony, które żywiły się ludz­kim mięsem i piły ciepłą 
krew, które żyły tylko po to, aby walczyć i grabić, mordować i niszczyć, które nie były ani 
zwierzętami, ani ludźmi, ale czymś o wiele gorszym... Jak inaczej można było je określić, 
jeśli nie terminem „złe”? 
 
Konrada nie obchodziło, co było tym „prawem”, lub „sprawiedliwo­ścią”, walczącym z 
wrogimi siłami. Znajdował się po tej stronie i pod tym sztandarem będzie walczył oraz — gdy 
zajdzie taka potrzeba — zginie. Je­żeli wrogami Litzenreicha byli skaveni, to w takim razie 
Konrad był sojusz­nikiem czarodzieja. 
 
Większość czasu poświęcał na odzyskanie siły i sprawności mięśni. Litzenreich 
zaproponował mu wiele lektur — Konrad nigdy nie sądził, że istnieje aż tyle książek. Czytał 
je z początku łapczywie, ale ich atrakcyj­ność wkrótce minęła. Wciąż nie czuł się w dobrej 
formie, ale pragnął działania i mag wreszcie oświadczył, że nadeszła odpowiednia pora. 
 
Konrad dokładnie obejrzał klingę miecza. Była to wspaniała broń wy­konana przez mistrza. 
Sprawdził jej ostrość i giętkość, potem wyważenie, wypróbował kilka cięć i sztychów. Ciężar 
miecza w dłoni przepełniał go wspaniałym uczuciem. Wsunął broń z powrotem do 
naoliwionej pochwy. Przysiągł, że gdy następnym razem jej dobędzie, klinga zakosztuje 
skaveń­skiej krwi. 
 
Razem z czterema krasnoludami przygotowywał się do wyprawy w kierunku głęboko 
ukrytego serca góry Middenheim. Mieli mu towarzy­szyć ci sami krasnoludzcy wojownicy, 
którzy pomagali Litzenreichowi w poszukiwaniach spiżowego jeźdźca, a potem w zdjęciu 
pancerza z ciała Konrada. Varsung, Joukelm, Hjornur... i dowodzący całą grupą — Ustnar. 
 
Varsung powiedział Konradowi, że to krasnoludy przeprowadzały takie wyprawy. Strażnicy-
ludzie znajdowali się tu, aby chronić posiadłości Litzenreicha przed wrogami. Wydawało się, 
że ma ich i wielu, zarówno w Middenheimie, jak i pod nim. Skaveni potrafili wyczuć spaczeń, 
a wtedy próbowaliby odebrać go czarownikowi — który najprawdopodobniej im go ukradł. 
Dlatego właśnie trzymał swoje zapasy w różnych miejscach pod miastem, wyjmując go z 
wyłożonych ołowiem skrzyń tylko wtedy, gdy był mu potrzebny. Litzenreich posiadał inne 
źródła dostaw spaczenia. Sub­stancję tę często przemycano do Imperium, ale było to bardzo 
ryzykowne i przedsięwzięcie. Niebezpieczeństwo polegało nie tylko na możliwości mutacji. 
Karą za handel spaczeniem była śmierć, oczywiście zakładając, że skaveni jako pierwsi nie 
odnajdą przemytników. W porównaniu z wymie­rzaną przez nich karą egzekucja wydawała 
się bardzo łagodnym zabie­giem. Te czynniki powodowały, że cena spaczenia plasowała się 
grubo po­nad ceną złota i dlatego właśnie i mag wolał nie płacić przemytnikom. 
 
Konrad czuł się dziwnie, nosząc zbroję, ale przynajmniej wiedział, że w razie potrzeby będzie 
mógł ją zdjąć. Skóra i metal pancerza były czarne, co pomagało maskować się w tunelach. 
Miał na sobie hełm bez zasłony i napierśnik, a poza tym jego tors i ramiona chronione były 
długim kafta­nem kolczym. Nosił też grube rękawice i okrągłą tarczę bez żadnych zna­ków. 
Poza mieczem uzbrojony był również w puginał zawieszony u biodra. 
 
Wszystkie krasnoludy niosły topory oraz sztylety, a ich uzbrojeniem ochronnym były 
kolczugi, półpancerze i skórzane tarcze, takie same jak Konrada. Middenheim został 
wzniesiony przez ich przodków, którzy wko­pali się w górę, znaną jako Fauschlag. 
Krasnoludy, jak to krasnoludy, drą­żyły wciąż nowe tunele. Cała przestrzeń pod miastem i 
daleko wokoło stała się labiryntem korytarzy. Litzenreich zamieszkał w jednej z jego czę­ści. 

background image

 
Labirynt krasnoludów znajdował się pod plątaniną tuneli, które lu­dzie sporządzili dla 
własnych celów — piwnic, kanałów, dróg ucieczki dla hrabiego i miejskich notabli, tajnych 
skarbców bogaczy i krypt grzebal-nych. 
 
W dawnych czasach cały znany świat połączony był tunelami krasno­ludów, przebiegały one 
między wszystkimi miejscami ich zamieszkania. Pół wieku przed założeniem Imperium 
Artur, wódz Teutogenów, zaanga­żował krasnoludy i rozpoczął budowę ufortyfikowanego 
miasta. Później Artur został pokonany w pojedynku przez wodza Unberogenów, a osiem 
walczących ze sobą ludzkich plemion zostało ostatecznie połączonych przez zwycięzcę — 
Sigmara. 
 
W związku ze stosunkowo niedawnym założeniem Middenheimu wy­dawało się mało 
prawdopodobne, aby krasnoludy połączyły miasto ze swoją podziemną siecią. Nie 
zdradziłyby tej informacji żadnemu człowie­kowi, podobnie jak zachowywały w tajemnicy 
swoje ukryte wejścia do mia­sta. 
 
Wydawało się jednak, że Middenheim był częścią innego systemu ko­rytarzy, łączących 
każdą część Starego Świata. Wiele z tych tuneli było bu­dowanych przez krasnoludy, ale 
potem zostały przez kogoś przejęte i roz­budowane. Niewielu ludzi znało mroczne istoty, 
które obecnie zamieszki­wały pod niemal każdym miastem w Imperium, a być może na 
całym świecie. Te groźne stwory zwały się skavenami. 
 
Litzenreich opowiedział Konradowi o wiele więcej o szczuropodob­nych istotach. 
Podejrzewał, i była to powszechna opinia, że są to krzy­żówki ludzi i szczurów, a ich mutacja 
została spowodowana przez spa­czeń. Jednak, w przeciwieństwie do większości mutantów, 
skaveni byli mądrzy. Posiadali spryt swoich zwierzęcych protoplastów i inteligencję ludzkich 
przodków. Byli jak nowa rasa, taka sama jak ludzie, elfy i krasno-ludy. 
 
Posiadali swoje własne przeklęte miasto, Skavenblight, podobno ukryte w głębi moczarów 
Tilei. Kiedyś było to ludzkie miasto, teraz jednak legło w ruinie. Rozległa sieć nor skavenów 
sprawiała, że nigdzie nie można było czuć się bezpiecznie. Początkowo mieszkały pod 
opuszczonymi mia­stami, ale dążyły do tego, aby wszystkie pozostałe osiedla ludzkie 
znalazły się w stanie upadku i mogły służyć ich celom. A do tego potrzebowały coraz więcej 
spaczenia. 
 
— A więc, odbierając spaczeń skavenom — oświadczył Litzenreich — pomagam zachować 
Middenheim. 
 
Konrad nie był pewien, kogo mag próbuje przekonać — jego czy sie­bie. Miał pewność, że 
Litzenreich nie był lojalny wobec miasta. Ale Kon­rad nie potrzebował, aby go 
przekonywano. Był szczęśliwy mogąc zrobić coś, co zaszkodzi skavenom, chociaż nie 
wiedział tak do końca, po co jest potrzebny do tego zadania. Nawet gdyby go tu nie było, 
krasnoludy zapu­ściłyby się głęboko do podziemnego świata w poszukiwaniu bezcennego 
spaczenia. Ale dodatkowa broń zawsze się przydawała, a czarownik wie­dział, że Konrad jest 
zawodowym żołnierzem. 
 
Właśnie od krasnoluda Konrad nauczył się umiejętności walki w tune­lach. Krasnolud był na 
pograniczu jego nauczycielem walki na topory i przysięgał, że tego rodzaju broń jest 
najporęczniejsza pod ziemią. W tak ograniczonych przestrzeniach dwuręcznym toporem 

background image

można było z mor­derczym skutkiem zadawać ciosy na lewo i prawo, wymierzać pchnięcia 
do przodu, a hakiem wieńczącym żeleźce chwytać wroga, po czym roz­cinać go na pół. 
 
Konrad wolał jednak miecz. W wąskim przejściu samotny człowiek mógł stawić czoło 
tuzinowi nieprzyjaciół, ponieważ tylko jeden z nich mógł w tym samym czasie atakować. 
Często samotny wojownik miał przewagę nad tuzinem, ponieważ pierwszy przeciwnik mógł 
być po­pchnięty do przodu przez tych, którzy znajdowali się za nim — po­pchnięty na 
spotkanie śmierci. Trudno było walczyć, jeżeli nie było miej­sca na taktyczny odwrót, na to, 
by cofnąć się i uniknąć ciosu. 
 
Tunele stanowiły naturalne środowisko krasnoludów. Korytarze ide­alnie przystosowano 
właśnie do ich wzrostu. Lepiej również od ludzi wi­działy w ciemności. Konrad pomyślał, że 
skaveni trochę przypominają pod tym względem krasnoludy. Nigdy dotąd nie zastanawiał się 
nad tymi podobieństwami. Być może dlatego właśnie krasnoludy tak bardzo niena­widziły 
skavenów. Ale krasnoludy nienawidziły prawie wszystkich stwo­rzeń — od elfów po 
gobliny... 
 
Jedyną rasą przez nich tolerowaną byli ludzie. Ich sojusz sięgał cza­sów Sigmara, a teraz 
Konrad kontynuował te wojskowe tradycje. Zada­niem małej wyprawy było odnalezienie 
skavenów mieszkających pod Mid­denheimem i odebranie im spaczenia. Według Varsunga, 
krasnoludy prze­prowadzały już podobne akcje i zdobywały duże ilości tej substancji. 
Skaveni nie spodziewali się, że zostaną zaatakowani na swoim terytorium i początkowo łatwo 
było ich zwyciężać. Ale w miarę upływu czasu rajdy na posiadłości szczuroludzi stawały się 
coraz bardziej niebezpieczne i mniej opłacalne. Ich leża, gdzie trzymały spaczeń, były coraz 
lepiej ukrywane i bronione. 
 
Obecny plan zakładał przeprowadzenie szybkiego rajdu, zabranie takiej ilości spaczenia, jaką 
da się unieść, a potem wykonanie błyska­wicznego odwrotu. Miał to być nagły, zaskakujący 
atak i dlatego wyru­szało ich tylko pięciu. 
 
Konrad nie potrzebował pouczeń, jak ma walczyć. Robił to przez pięć lat spędzonych w 
Kislevie. Ale w jaki sposób odnajdą spaczeń? 
 
— Czego mam szukać? — zapytał. 
 
— Krasnoludy wiedzą — odparł Litzenreich i w związku z tym Konrad zadał to samo pytanie 
Varsungowi. 
 
Dowiedział się, że spaczeń występuje w dwóch postaciach. Podejrze­wano, że jego 
pochodzenie jest pozaziemskie. Większość znajdowanych kawałków miała rozmiary pięści. 
Był to surowy spaczeń, który występował w czarnym, a nawet ciemniejszym od czarnego 
kolorze. Sprawiał wra­żenie, że jego czerń jest głębsza niż absolutny mrok — wydawało się, 
że po­chłania światło. 
 
Konrad uświadomił sobie, że była to substancja, przy pomocy której wydobyto go ze 
spiżowej zbroi — pamiętał czerń w środkowych częściach instrumentów, którymi operowały 
krasnoludy. Surowego spaczenia nie dawało się zobaczyć ludzkim okiem ze względu na 
sposób, w jaki wsysał światło. Jego krawędzie można było określić jedynie dotykiem. 
 

background image

Skaveni potrafili również dokonywać transmutacji spaczenia, przera­biając surową substancję 
w rafinat, proszek znany pod nazwą szarego spa­czenia. Ten zaś wykorzystywały gigantyczne 
szczury na rozmaite sposoby. Mogły go spożywać, aby dodał im siły, albo wypijać w eliksirze 
przed przy­stąpieniem do walki, aby podniósł umiejętności bojowe. Stosowano go w broni, 
magii i obrządkach kultowych. Spaczeń i skaveni byli nieodłączni — a Konrad wraz z 
krasnoludami miał go im ukraść... 
 
Szary spaczeń nie stanowił niebezpieczeństwa dla ludzi albo tak przy­najmniej twierdzono. 
Ale choć Konrad słyszał już tę opinię wiele razy, wciąż nie był pewien, czy może w nią 
wierzyć. Ufał tylko mieczowi, który otrzymał od Varsunga. Gdy myślał o czekającej go 
bitwie, słyszał jak serce mu łomocze, a krew tętni w żyłach. Jeszcze raz czuł się w pełni 
żywy. 
 
Cała piątka sprawdziła sobie nawzajem czarne zbroje, upewniając się, że wszystkie rzemienie 
i sprzączki trzymają dobrze i mocno. W każdej tar­czy zamontowano lampę oliwną, 
umieszczoną w zagłębieniu ze skórza­nych warstw, aby ochronić ją podczas walki. 
Częściowo osłonięte, nie rzu­cały zbyt wiele światła, rozsiewając jedynie niesamowitą 
poświatę. 
 
Konrad zauważył, że Ustnar go obserwuje. 
 
— Mam nadzieje, że byłeś tego wart — odezwał się krasnolud, wiesza­jąc na plecach 
podwójny topór. 
 
Znajdowali się na najniższym z poziomów posiadłości Litzenreicha, jaki do tej pory Konrad 
zdołał odwiedzić. Mag się nie pojawił. Poza Konra­dem i czterema krasnoludami było tu 
tylko dwóch wartowników, stoją­cych przy ciężkich drewnianych drzwiach na końcu 
korytarza. Sam tunel był o wiele niższy i węższy od innych, i człowiek musiał się schylić, aby 
nie uderzyć głową w nierówno ociosane sklepienie. 
 
Obaj strażnicy wyciągnęli kliny spod drzwi, otworzyli je gwałtownie, odskoczyli do tyłu i 
stanęli tuż obok siebie, kierując groty halabard w mrok. Światło latarni wydobyło z ciemności 
jedynie dalszy ciąg tunelu. Ciągnął się prosto, ginąc w ciemności tam, gdzie nie sięgał już 
blask lamp. Żołnierze odsunęli się na bok. 
 
Varsung pierwszy przeszedł przez drzwi, Konrad był drugi. 
 
  
 
*   *   * 
 
Czas mijał wolno i Konrad stopniowo czuł coraz większe napięcie. Jego zmysły były 
wyostrzone do ostateczności. Wydobył miecz, aby czymś zająć lepką od potu prawą dłoń. 
Miał wrażenie, że schodzą do środka świata, wędrując labiryntem korytarzy, bez końca 
opadających spiralą w dół. Niekiedy trafiali na wykute stopnie, niekiedy zaś musieli 
opuszczać się niemal pionowymi, skalnymi rynnami. 
 
Varsung prowadził, nie wahając się ani chwili, mimo że ciągle mijali rozmaite skrzyżowania i 
odgałęzienia. Konrad wkrótce uświadomił sobie, że w razie konieczności sam nigdy nie 

background image

znalazłby drogi powrotnej. Gdyby wszystkie krasnoludy zginęły, jego również spotkałby ten 
sam los. 
 
Większość tuneli była wykuta w skale. Ich ściany wciąż były pokryte dawnymi śladami 
narzędzi zapomnianych kopaczy. Niekiedy widać było również runiczne znaki imion wycięte 
w skale. Inne przejścia robiły wra­żenie naturalnych szczelin, niewielkich pieczar. Dawni 
górnicy wykorzy­stali owe pęknięcia w litej skale, jako elementy własnego dzieła. 
 
Niekiedy trafiali również na osuwiska, w wyniku których korytarze były częściowo zasypane. 
Zawsze jednak było dosyć miejsca, by się przeci­snąć, ponieważ wcześniejsi użytkownicy, 
przechodząc tedy, usunęli większość przeszkód. Nie sposób było ustalić, kiedy droga została 
oczysz-czona — czy miało to miejsce rok temu, sto lat czy tysiąc. 
 
Tu i ówdzie sklepienia wybrzuszyły się, jakby napierał na nie cały cię­żar góry. Nawet 
krasnoludy musiały zginać się wpół, przechodząc przez takie odcinki. Gdzie indziej 
wypiętrzony był spąg albo ściany zbliżyły się do siebie — zawsze jednak było dość miejsca, 
aby się przecisnąć. 
 
Pod nogami leżały nie tylko głazy, kamienie i kurz. Były tam również kości — może równie 
stare jak same tunele, a może znalazły się tu nie­dawno, ogryzione do czysta przez 
drapieżniki, których Konrad spo­dziewał się za każdym zakrętem. 
 
Potem sztolnie zaczęły się zmieniać. Różnice były bardzo subtelne i początkowo Konrad 
prawie ich nie zauważył. Stopniowo jednak zaczął sobie zdawać sprawę, że korytarze nie są 
już tak równe i dobrze wykoń­czone, nie tak regularne. Te tunele musiały być wykonane 
przez skaveny. 
 
Przez całą drogę ani on, ani jego towarzysze nie odezwali się słowem. Nie było o czym 
mówić. Wszyscy wiedzieli, co trzeba zrobić, a poza tym zdawali sobie sprawę, że każdy 
dźwięk niósł się daleko po pustych sztolniach, dudniąc coraz bardziej potężniejącym echem. 
Taki hałas mógł ostrzec skaveny o ich obecności, podobnie jak odbite w skale światło ich 
ślepych latami. 
 
Szli dalej, głębiej, coraz bardziej w dół. 
 
Przez cały czas trzymali się w tym samym szyku. Mieli niewiele okazji na zmiany miejsca i 
żadnego powodu, aby to robić. Varsung był przewod­nikiem, a Konrad szedł drugi. 
Bezpośrednio za nim posuwał się Ustnar, pozostałe dwa krasnoludy zamykały kolumnę. 
 
Nagle Varsung zatrzymał się i spojrzał do tyłu. Po raz pierwszy popa­trzył na Ustnara. 
Miejsce, w którym się znajdowali, wydawało się niczym nie różnić od innych mijanych do tej 
pory korytarzy, ale najwyraźniej kra­snoludy rozpoznały tę część tunelu. Konrad obejrzał się 
przez ramię i za­uważył, że Ustnar kiwa głową. Popatrzył więc znowu na Varsunga, a ten dał 
mu znak ręką, żeby szedł dalej. Spełnił polecenie, a po kilku sekun­dach obejrzał się znowu. 
Pozostałej trójki nie było nigdzie widać. Konrad i Varsung zostali sami. Przez chwilę 
zastanawiał się, gdzie poszli towarzy­sze. Czy czekali, aby sprawdzić, co się stanie, czy 
ruszyli inną drogą? Grupka była tak nieliczna, że ten podział wydał mu się błędem. 
 
Oblizał suche wargi i grzbietem dłoni otarł pot z czoła. Serce biło mu szybciej niż 
kiedykolwiek, a wszystkie mięśnie miał napięte, gotowe do działania. Wiedział, że wkrótce 

background image

coś musi się zdarzyć. Czuł, że chyba eksplo­duje, jeżeli wzbierające w nim napięcie nie 
znajdzie zaraz ujścia. 
 
Kilka minut później Varsung zatrzymał się znowu. Wyprzedzał Kon­rada o jakieś dwa kroki, 
więc najemnik również znieruchomiał, zastana­wiając się, co się dzieje. Tunel był bardzo 
wąski, więc Varsung całkowicie zasłaniał Konradowi widok. Zerknął przez ramię, wypatrując 
błysku światła. Nic nie zobaczył. 
 
Nagle zauważył, że krasnolud powoli przechyla się do tyłu, padając na ziemię. W jego gardle 
tkwił bełt wystrzelony z kuszy... 
 
Konrad od razu zorientował się, że Varsung nie żyje. Bez chwili wa­hania skoczył do przodu, 
odrzucił tarczę i schwycił krasnoluda, podno­sząc go z ziemi. Ciało było zazwyczaj o wiele 
lepszą osłoną od tarczy. Pod­trzymywał wyprostowane zwłoki lewą dłonią i ramieniem, 
pochylając się jednocześnie, aby móc obserwować przestrzeń, oświetloną lampą Var­sunga. 
 
Nic nie było widać, poza krótkim odcinkiem wąskiego, krętego koryta­rza. Czuł pokusę, by 
rozbić lampę, która, jak latarnia morska, zdradzała jego obecność. Ale bez jej światła byłby 
ślepy — tymczasem skaveni nadal mogliby go widzieć. 
 
Usłyszał przed sobą przypominający westchnienie dźwięk i uderze­nie, po którym ciało 
krasnoluda drgnęło gwałtownie. Domyślił się, że był to kolejny bełt. 
 
Jak teraz powinien postąpić? Mógłby się wycofywać, osłaniając się zwłokami, ale zdawał 
sobie sprawę, że nie zdoła uciec. Zaszedł za daleko i nie wiedział, w jaki sposób znaleźć 
drogę powrotną. Nawet gdyby usi­łował biec, porzucając ciało, sytuacja nie uległaby zmianie 
— po prostu jeszcze szybciej by się zgubił. Również pozostanie w miejscu nie miało sensu. 
Był w sytuacji bez wyjścia. Bez względu na to czy się wycofa, czy zo­stanie w miejscu, z całą 
pewnością zginie. Pozostawało więc tylko jedno rozwiązanie, rozwiązanie wojownika — iść 
naprzód. 
 
Nie mógł dalej nieść Varsunga. Nie byłoby problemu, gdyby za po­mocą zwłok chciał 
chronić swe plecy, jednak okazały się za ciężkie, aby nieść je przed sobą jak puklerz. Sięgnął 
więc do tyłu, podniósł tarcze z pa­lącą się ciągle latarnią, przeciągnął ją do i dopiero wtedy 
puścił Varsunga. 
 
Tarcza osłaniała go całkowicie, gdy zginał się wpół. Schwycił topór krasnoluda i wsunął go 
za pas. A potem bardzo wolno, ostrożnie ruszył do przodu, co kilka sekund zerkając nad 
krawędzią osłony. Jeden bełt odbił się od puklerza, ale następny chybił jego ucha zaledwie o 
centymetr. 
 
Sądząc po czasie, jaki zajmowało przeciwnikom napięcie i załadowa-nie kuszy, przed nim 
znajdował się tylko jeden strzelec, a korytarz był zbyt wąski, aby zmieścił się w nim ktoś 
poza kusznikiem. Może więc Kon­rad zdoła go zlikwidować, zanim wróg podniesie alarm. 
Odliczywszy se­kundy między strzałami wiedział, że może przebiec kilka metrów, nie 
nara­żając się, że zatrzyma go bełt wystrzelony z kuszy. Poczekał, aż następny pocisk trafi w 
tarczę, a potem zerwał się i rzucił do przodu. 
 

background image

Usłyszał głosy, nieludzkie głosy skavenów, a potem kroki wielu stóp dudniące echem po 
korytarzu. Całe stado pędziło w jego stronę. Strzelec mógł go powstrzymać, ale wszystko 
wskazywało na to, że pozostali mają straszną ochotę dopaść go pierwsi. 
 
Konradowi bardzo to odpowiadało. Zatrzymał się, chowając za tarczą, znieruchomiał i czekał 
na nadejście szczuroludzi. A potem skoczył i ude­rzeniem tarczy odrzucił pierwszego skavena 
na bok. Lampa rozbiła się, ob­lewając oliwą futro stwora, które natychmiast zajęło się 
ogniem. Wył obrzydliwie, płonąc żywcem, ale teraz tunel był oświetlony jak nigdy dotąd. 
 
Drugi stwór nadział się wprost na miecz. 
 
— To za Varsunga! — zawołał Konrad i splunął w paskudną, wykrzy­wioną twarz. 
 
Wrzaski obydwu skavenów połączyły się w koszmarny duet śmierci. Wcześniejsza przysięga 
Konrada została spełniona — dobycie miecza oznaczało przelanie skaveńskiej krwi. 
 
Sekundę potem gardło następnego skavena zostało przecięte jednym ciosem miecza. 
Zabulgotał umierając, a krew zapieniła się na jego ustach i chlusnęła z szyi. Najemnik 
wyszarpnął klingę, a potem wbił ją w pierś na­stępnego stwora. Gorąca krew wytrysnęła, 
oblewając całego skavena. Kon­rad roześmiał się triumfalnie. Czterech załatwionych, a setka 
jeszcze przed nim! 
 
Miecz Konrada wypruł bebechy piątemu szczuroczłekowi, który upadł z wyciem, gdy 
tymczasem klinga ścięła głowę następnemu gigan­tycznemu gryzoniowi. Ciała leżały przed 
najemnikiem, jak kosmaty wał. Skaveni mieli broń i Konrad czuł zadawane mu rany, ale nie 
miało to pra­wie żadnego znaczenia. Odniesione obrażenia nie wystarczały, by go spo­wolnić. 
Zazwyczaj zaczynał sobie zdawać z nich sprawę dopiero po walce. 
 
Szedł po zwłokach wrogów, depcząc martwych i umierających, odbija­jąc ciosy tarczą i 
zadając śmierć mieczem. Byli robactwem, a on niszczycie­lem robactwa. Ich istnienia były 
niczym — zabijał ich, jakby rozgniatał in­sekty. Nie musiał myśleć, jego działania były 
zupełnie automatyczne. 
 
Nagle gdzieś zniknęli i miał przed sobą wolną drogę. 
 
Płomienie trawiące gigantycznego szczura zagasły, ale sztolnia nie była całkowicie ciemna. 
Rozjaśniał ją blask, widmowa, zielona poświata, która musiała pochodzić z samego gniazda 
skavenów. 
 
Konrad zatrzymał się dysząc ciężko i otarł z twarzy obrzydliwą krew. Potem ruszył wolno 
przed siebie. Po jakimś czasie korytarz się rozszerzył. Sklepienie uniosło się wyżej, spąg 
obniżył i nagle Konrad znalazł się na galerii usytuowanej nad ogromną jamą, przypominającą 
scenę z piekła. Poziom, na którym się znalazł, wydawał się być oświetlony wieńcem 
czerwonych światełek. Nagle uświadomił sobie, że każda para światełek to czerwone oczy 
skavenów. Stwory obserwowały go, ustawione wokół ścian podziemnego amfiteatru. Wysoko 
w górze, z kopulastego sklepienia, zwi­sały stalaktyty przypominające ostrza śmiercionośnej 
broni. 
 
Nie było odwrotu. Tu właśnie stoczy swoją walkę. Oparł się na za­krwawionym mieczu, 
łapiąc oddech, i spojrzał na wszystkich nie­przyjaciół. Wokół znajdowały się setki 

background image

szczuroludzi ubranych w rozmaite kawałki zbroi i uzbrojonych w zębate noże, miecze i 
włócznie. Ich ciemne stroje były ozdobione runami, futra miały na sobie znaki klanów. Te 
same symbole widniały na postrzępionych sztandarach trzymanych przez chorą­żych. 
 
Zauważył, że skaveni nie byli jedynymi istotami w obszernej jaskini. Daleko w dole ujrzał 
również ludzi — albo stwory, które niegdyś były ludźmi. Ci niewolnicy skavenów krzątali się 
wśród pełnych żaru, wielkich palenisk, wykonując jakąś ciężką prace. 
 
Tunel oświetlały migoczące odbicia zielonych płomieni. Panował ogłu­szający hałas i 
straszliwe gorąco. Trudno było dojrzeć, co się dzieje, z po­wodu gęstych chmur duszącego 
dymu, towarzyszących zachodzącym w dole procesom. Całe miejsce wyglądało jak 
dziwaczne i stokrotnie po­większone połączenie laboratorium alchemika z kuźnią — 
prawdziwa pra-cownia demona. 
 
Tu właśnie surowy spaczeń przechodził destylacje. Proces ten był tak niebezpieczny, że 
skaveni przy tej trudnej operacji wykorzystywali niewol­ników. Konrad zauważył jednak, że 
nie wszyscy niewolnicy byli ludźmi. Wśród pracujących znajdowała się również pewna liczba 
skavenów. 
 
Rozglądając się wokoło, Konrad przypomniał sobie, kiedy po raz ostatni znajdował się w 
takim podziemiu. Wtedy również miał przeciwko sobie setki nieprzyjaciół, ale teraz stosunek 
sił był jeszcze bardziej nieko­rzystny. Topór Varsunga był marnym zamiennikiem potężnej 
broni o dwóch ostrzach, dzięki której urządził rzeź troglodyckim goblinom. 
 
Gdy spoglądał na rozpościerającą się przed nim scenę, wydało mu się, że czas stanął w 
miejscu, ale teraz te zastygłe jak lód sekundy rozpu­ściły się i znowu nadeszła pora walki — i 
śmierci. Konrad wiedział, że nie­wątpliwie będzie to i jego śmierć, ale nastąpi ona dopiero 
wtedy, gdy zgła­dzi jeszcze kilku wrogów... 
 
  
 
*   *   * 
 
Ujrzał postać w zbroi, która szybkim krokiem szła w jego stronę po ka­miennej półce, na 
której się znajdował. Zbliżający się nieprzyjaciel był uzbrojony w miecz i tarczę. Konrad 
zorientował się, że jest to człowiek. Za­słonił się tarczą i uniósł miecz. Klingi zderzyły się, ale 
odgłos ten zagubił się w dobiegającej z dołu kakofonii dźwięków. Rozpoczęli walkę. 
 
Tajemniczy wojownik był równorzędnym przeciwnikiem dla Kon­rada. Tego samego wzrostu 
i wagi, dysponował taką samą siłą, identycz­nym uzbrojeniem, zaś jego technika walki była 
bardzo podobna. Każdy cios Konrada spotykał się z odpowiednią reakcją — albo był 
blokowany uniesioną tarczą, albo parowany klingą miecza. Również Konrad potrafił 
przewidzieć każdy ruch przeciwnika i odeprzeć atak. 
 
Nigdy dotąd nie pojedynkował się z takim przeciwnikiem. Od nosił wrażenie, że obaj znają te 
same szermiercze techniki, mają mistrzowsko opanowane identyczne rozwiązania taktyczne, 
zupełnie jakby byli szkoleni przez tego samego nauczyciela. Gdy ich miecze zderzyły się z 
brzękiem, klingi ześliznęły po sobie, a rękojeści zetknęły, Konrad znalazł się twarzą w twarz 
z nieprzyjacielem. W mroku nie widział dokładnie ocie­nionych przez hełm rysów twarzy 
przeciwnika — jedynie to, że jedno oko mężczyzny miało inną barwę niż drugie. 

background image

 
Lewe zielone, prawe złote. Miał wrażenie, że spogląda w lustro... 
 
I w tej samej chwili uświadomił sobie, że walczy z samym sobą, ze swoim własnym obrazem! 
 
W jakiś sposób skavenom udało się stworzyć jego dopplegangera. Dla­tego właśnie każdy 
jego cios spotykał się z paradą i odpowiedzią — ponie­waż on i jego sobowtór znajdowali się 
w stanie idealnej równowagi. Pojedy­nek mógł trwać wiecznie. Nie byli jednak lustrzanymi 
odbiciami, ponie­waż jego przeciwnik trzymał miecz w prawej, a tarczę w lewej ręce. 
Nie­wiele znaczący szczegół — Konrad był oburęcznym szermierzem. 
 
Mógł walczyć sam ze sobą, dopóki nie pokonałoby go zmęczenie. Jego bliźniak był 
niewątpliwie mocniejszy — jego energii nie pomniejszyło uwięzienie w spiżowej zbroi. Nie 
mógł więc zwyciężyć dzięki sile, bo miał jej mniej, ani dzięki umiejętnościom, ponieważ 
posiadali je w takim sa­mym stopniu. Mógł zwyciężyć robiąc jedynie coś, czego nie robił 
nigdy dotąd, stosując całkowicie odmienną taktykę. Innej szansy nie było... 
 
— Kim jesteś? — zapytał. Znał odpowiedź, ale potrzebował czasu, choćby trochę. 
 
Ale nic nie zyskał. Przeciwnik nie dał mu szansy na wypoczynek. Gdy Konrad parował ciosy, 
jak wyćwiczony szermierz, albo walił na odlew, ni­czym barbarzyński wojownik, przez cały 
czas zastanawiał się, jakiej nie sto­sowanej dotąd taktyki powinien użyć. Nauczył się tak 
wiele, był szkolony przez tak wielu mistrzów. Co byłoby do tego stopnia sprzeczne z całą 
jego dotychczasową wiedzą, że przekroczyłoby wszelkie oczekiwania przeciw­nika? 
Nadeszła już najwyższa pora, aby coś wymyślić — ale nic nie przy­chodziło mu do głowy... 
zupełnie nic. 
 
Machnął lewą ręką, wypuszczając z dłoni uchwyt tarczy i odrzucił ją. Ruch ten 
zdezorientował przeciwnika, który przez chwile patrzył, jak pu­klerz znika w mroku. A wtedy 
Konrad odrzucił również miecz. 
 
Przeciwnik znieruchomiał. Jego tarcza i miecz nawet nie drgnęły, gdy Konrad kopnął go 
prawą nogą w brzuch i pozbawił równowagi. Sobowtór zamachał rękami, chcąc utrzymać się 
na nogach. W chwilę później Konrad wyrżnął go bykiem w pierś. Pseudobliźniak upadł i 
Konrad natychmiast rzucił się na niego, ukląkł z puginałem w dłoni i wbił go głęboko w szyję 
dopplegangera. 
 
Powinna była trysnąć krew. Zamiast niej z rany wypełzły robaki... 
 
Walczył z trupem. Ale martwy może umrzeć ponownie. Przeciwnik znieruchomiał i jedynie 
setki białych, wijących się larw wypełzało z rany ziejącej w jego szyi. 
 
Nagle dwaj ogromni skaveńscy wojownicy schwycili Konrada od tyłu i szarpnięciem 
postawili go na nogi. Wytrącono mu sztylet, zdarto hełm, wyciągnięto zza pasa topór 
Varsunga. Kopał trzymających go szczuroludzi po łydkach i próbował się im wyszarpnąć. Aż 
poczuł na gardle zimne, sta-lowe ostrze, trzymane przez trzeciego wojownika. Konrad 
odchylił się do tyłu, nie chcąc dopuścić by czubek klingi wbił mu się w ciało. Natychmiast 
rozpoznał broń. Był to sztylet, który podarował Krysten. — Poddaj się... — syknął jakiś głos. 
Wydal mu się znajomy. Istota trzymająca nóż kryła się w cieniu i Konrad mógł dostrzec 
jedynie jej niewyraźne zarysy, ale wyda­wało mu się, że poznaje rozmiary i postać. — 

background image

...Konradzie... Jej futro było szare, trzymała sztylet w lewej łapie, ponieważ nie miała prawej. 
To był Heinler. 
 
  
Rozdział jedenasty  
 
  
 
Gdy Konrad po raz pierwszy spotkał go w kopalni, Heinler wydawał się być człowiekiem. 
Kiedy teraz przypomniał sobie jego wygląd, był go­tów stwierdzić, że jego rysy miały w 
sobie coś szczurzego, ale obecnie był prawdziwym skavenem — gigantycznym szczurem, 
który chodzi jak człowiek. Wówczas musiał zmienić swój wygląd lub też użyć magii, aby 
wmówić Konradowi, że jest człowiekiem. Czar iluzji był najprostszym roz­wiązaniem, 
ponieważ Heinler był jednym z najpotężniejszych skavenów — Szarym Prorokiem. 
 
Konrad poznał dokładnie te stwory dzięki informacjom Litzenreicha. Mag dbał, aby wiedzieć 
jak najwięcej o swoich wrogach. Szarzy Prorocy byli skavenami potrafiącymi przerabiać 
spaczeń, dzięki któremu zwięk­szali swą moc. Byli wielkimi magami, bezpośrednimi sługami 
Trzynastu Władców Rozkładu. 
 
Owych Trzynastu było najwyższymi kapłanami i przywódcami po­twornych szczurów. Wielu 
było samodzielnymi władcami, zarządzającymi głównymi centrami skaveńskiej plagi, ich 
podziemnymi miastami zepsu­cia. Inni trzymali się bardziej na uboczu, byli 
najdoskonalszymi czarowni-kami i ekspertami od spraw Chaosu. Trzynaste i 
najzaszczytniejsze miej­sce w tej hierarchii najwyższego dowodzenia zastrzeżone było dla 
króla królów — Rogatego Szczura, jednego z najpotężniejszych bóstw w pante­onie Chaosu. 
Rogaty Szczur był bliskim sojusznikiem innego spośród naj­potężniejszych władców Chaosu: 
Nurgle'a, boga zarazy i rozkładu. 
 
Heinler wysyczał rozkaz do dwóch krzepkich skavenów, trzymają­cych Konrada. Pociągnięto 
go długim mrocznym korytarzem do śmierdzą­cej jaskini. Na szyję założono metalową 
obrożę, umocowaną łańcuchem do skalistej ściany. Zupełnie jakby był dzikim zwierzęciem, 
które schwytali i umieścili na uwięzi. Jakby to nie oni, a on był bestią. 
 
Dwa szczury wojownicy byli wyżsi od Konrada. Mieli brązową sierść, osłoniętą skórzanymi 
zbrojami i kolczugami. Uzbrojeni byli w krótkie mie­cze o zębatych klingach. Trzymali je w 
pogotowiu. Obydwaj byli wetera­nami, a ich kończyny i brzydkie pyski pokrywały stare 
szramy. Jednemu brakowało oka — pusty oczodół zakrył srebrną monetą, drugi miał 
wyszar­pane uszy. Na ich czołach wypalony został ten sam znak — koło, w którym cztery 
linie, wybiegające z obwodu, spotykały się w środku, tworząc od­wrócone „Y” z czwartym 
promieniem, sięgającym do najniższego punktu koła. 
 
W jaskini było bardzo niewiele światła, ponieważ skaveni nie potrze­bowali latarni ani świec, 
ale Konrad mógł dostrzec, że nie są tu sami. W krypcie widniało więcej zakutych w łańcuchy 
postaci. Żadna z nich się nie poruszała. Ludzie i nieludzie, wszyscy byli martwi, ich zwłoki 
rozkła­dały się i rozsypywały w proch albo zmieniały w wysuszone mumie, szkielety czy 
zwykłe stosy kości... 
 
Pomieszczenie cuchnęło zgnilizną i rozkładem. Konrad poczuł, jak smród dławi go w gardle, 
niemal zwymiotował. 

background image

 
W półmroku Konrad zobaczył, jak Heinler wyszczerza zęby w gryma­sie, który mógł być 
skaveńskim uśmiechem. Miał na sobie czarną, atła­sową szatę, spiętą pod szyją złotą broszą 
w kształcie rogatego szczura, skaveńskiego bóstwa. Odrzucony do tyłu kaptur odsłaniał 
purpurową podszewkę. 
 
— Gdy przybrałem ludzką postać — rzekł — żałowałem, że nie mogę mieć twoich oczu — 
syczący głos był teraz całkowicie odmienny od tego, którego używał udając górnika-
katorżnika — ale człowieka. Czubkiem sztyletu dotknął najpierw lewej, a potem prawej 
dolnej powieki Konrada. 
 
— A teraz mogę. 
 
Konrad gwałtownie rzucił się do tyłu i kopnął prawą nogą, próbując zmiażdżyć klatkę 
piersiową Szarego Proroka. Ale Heinler odskoczył, a łań­cuch przyciągnął Konrada z 
powrotem do ściany. Dwaj strażnicy rzucili się na niego, okładając rękojeściami mieczy. 
Konrad bronił się, trafiając jednego stwora w szczękę, ale bez skutku. Został obalony na 
ziemię gra­dem ciosów. Mógł jedynie leżeć, próbując chronić głowę przed uderze­niami. 
 
— Nie, nie — krzyczeli na niego, świszczącymi głosami, parodiami ludzkiej mowy. — 
Przestań, przestań! 
 
Heinler wydał rozkaz i obaj skaveni się cofnęli. 
 
— To był żart — powiedział Heinler. — Zapewne. Nauczyłem się tego rodzaju poczucia 
humoru wśród ludzi. 
 
Postukał rękojeścią sztyletu w ścianę. Konrad zastanawiał się, dla­czego Szary Prorok 
zatrzymał tę broń. 
 
— Nie wystawiaj ich na próbę — ostrzegł Heinler. — To moi osobiści strażnicy, ale jeżeli ich 
sprowokujesz, mogą ulec pokusie. Czują twój za­pach i chcą się dowiedzieć, jak smakujesz... 
 
— Mój zapach — udało się wykrztusić Konradowi. 
 
Czemu miałby pachnieć inaczej niż inni ludzie? A nie wątpił, że wo­jownicy skavenów już 
próbowali ludzkiego mięsa. Przypominali stworze­nia, z których się rozwinęli. Szczury 
pożerały każdego rodzaju mięso — żywe i martwe, świeże i zepsute. 
 
— Czują zapach spaczenia — wyjaśnił Heinler. 
 
Na zewnątrz jaskini rozległ się okrzyk i gdy Heinler odwrócił się, przez prymitywnie wykute 
wejście wbiegł jeszcze jeden skaven. Przybysz był mniejszy, łaciaty, bez zbroi i broni. 
Konrad zauważył, że ma dwa ogony. Skaveni byli wyjątkowo odporni na mutacje wywołane 
spacze­niem, ale też mogli podlegać najrozmaitszym fizycznym zmianom. Dwuogoniasty 
gryzoń skłonił się przed Heinlerem, a potem zaczął coś bar­dzo szybko mówić. Zanim 
skończył, Heinler odwrócił się i pobiegł do wyj­ścia. Dwaj strażnicy chcieli ruszyć jego 
śladem, ale Heinler wykrzyknął roz­kaz i jeden ze skaveńskich wojowników pozostał. 
 

background image

Strażnik stał w wejściu i patrzył w głąb sztolni. Po chwili powrócił do siedzącego jeńca. 
Konrad usiłował odchylić się do tyłu, ale jego plecy już opierały się o cuchnącą skałę. 
Zdeformowany pysk przysunął się bliżej i najemnika owionął obrzydliwy oddech skavena. 
Zauważył, że dwa przednie kły stwora zostały zastąpione metalowymi szpikulcami. Długi 
ję­zyk skavena wysunął się i przesunął po jednej z ran na policzku Konrada, zlizując krew. 
 
Strażnik się cofnął. 
 
— Dobrze, dobrze — wysyczał, spoglądając z góry swym jedynym okiem. — My być 
przyjaciele, przyjaciele — wydał straszliwy, kaszlący dźwięk, który chyba był śmiechem. 
 
Konrad potarł policzek dłonią, ścierając lepką ślinę. Miał nadzieję, że Heinler wkrótce 
powróci z mroku. Co go skłoniło do tak szybkiego odej­ścia? Sądząc z nieludzkich wrzasków, 
rozlegających się w oddali, musiała zaistnieć jakaś niezwykła sytuacja. 
 
W czasie bitwy ze szczuroludźmi w tunelu Konrad odniósł rany, cho­ciaż niezbyt poważne. 
Był poobijany, a całe ciało miał w siniakach. Jeden czy dwa mocne ciosy przecięły kolczugę, 
a prawe ramię krwawiło w miej­scu, w którym metalowe ogniwka zostały rozerwane i 
przebiły umiesz­czony pod spodem ochronny, skórzany kaftan. Bolała go ręka. Założył ją za 
plecy i pociągnął wbijającą się w ciało kolczugę. Miał nadzieję, że jedno­oki szczuroczłek nie 
zauważy jego obrażeń, ale prawie natychmiast uświadomił sobie, że skaven wie o jego 
ranach, nawet nie widząc krwi. 
 
Konrad wciąż dotykał twarzy, przypominając sobie szorstkie do­tknięcie skaveńskiego 
języka. Zbadał palcami okolice oczu, zastanawiając się nad słowami Heinlera. 
 
Lewe oko nie ostrzegło go przed grożącym niebezpieczeństwem. Nie wiedział, że Varsung i 
on za chwilę zostaną zaatakowani. Mógł to być do­skonały przykład nieobliczalności jego 
kapryśnego talentu, który opuszczał go w najważniejszych sytuacjach, ale Konrad zdawał 
sobie sprawę, że fakt ten ma o wiele większe znaczenie. Stanowił jeszcze jedno 
potwierdzenie, że dar przewidywania opuścił go na zawsze. 
 
Bez przerwy obserwował strażnika. Spróbowawszy jego krwi, był o wiele bardziej groźny od 
całej reszty swego plemienia. Konrad wiedział, że nie ma żadnej możliwości ucieczki i aby 
obronić się przed tym drapież­nikiem musi przez cały czas pozostać czujny. Język strażnika 
wysunął się spomiędzy spiczastych zębów i oblizał wargi. 
 
— Smakować dobrze, dobrze — zapewnił Konrada skaven, mówiąc prędko w 
staroświatowym. — Później więcej, więcej. 
 
Konrad zasłonił ranę na twarzy lewą dłonią i starał się nie zwracać uwagi na strażnika. 
 
„Spaczeń” — pomyślał. Skaven czuł spaczeń, którego Litzenreich uży­wał, aby wydobyć 
Konrada ze spiżowej zbroi. 
 
Siedział na zimnym, wilgotnym kamieniu, otoczony zwłokami i ko­śćmi, obserwowany przez 
głodnego, gigantycznego gryzonia, stojącego w odległości dwóch kroków. Przywoływał w 
myślach wydarzenia, które sprowadziły go tutaj — i wcale nie podobał mu się ani tok jego 
rozumowa­nia, ani wypływające z niego wnioski. 
 

background image

  
 
*   *   * 
 
Heinler powrócił wreszcie w towarzystwie drugiego strażnika. Kon­rad wstał, przygotowany 
na wszystko. 
 
— Litzenreich! — warknął skaven. 
 
Konrad milczał, starając się nie zdradzić żadną reakcją. 
 
— Zastanawiałem się, co cię tu sprowadziło, a teraz już chyba wiem. Skradziono kilka funtów 
spaczenia, zarówno surowego, jak i rafinowa­nego. Wszystko wskazuje na to, że zabrały go 
krasnoludy, ale musiały pra­cować na zlecenie Litzenreicha. A ty odwróciłeś naszą uwagę. 
 
Konrad w dalszym ciągu się nie odzywał, ale słowa Szarego Proroka potwierdzały jego 
własne przypuszczenia. Litzenreich wysłał go tu, zdając sobie doskonale sprawę, że skaveni 
wykryją spaczeń, który wchłonęło jego ciało. Wiedział, że Konrad zostanie schwytany i 
zabity — albo spotka go jeszcze gorszy los. Maga nie obchodziło to, co stanie się z 
najemnikiem czy nawet Varsungiem. Obaj byli spisani na straty. Ich jedynym zadaniem było 
odwrócić uwagę szczuroludzi, aby trzy pozostałe krasnoludy mogły ukraść spaczeń. 
 
— Litzenreich kiedyś mnie bawił — mówił dalej Heinler. — Sam po­mysł, żeby człowiek 
pracował ze spaczeniem! Może czułem do niego zbyt wiele sympatii, uważając go za kolegę 
po fachu. I zapłaciłem za to. Nie będę już dłużej go tolerował. Musi umrzeć! 
 
Heinler przytknął człowiekowi sztylet do gardła i przez moment wo­jownik przypuszczał, że 
nadeszła chwila jego śmierci. 
 
— Mogę ci pomóc — oznajmił szybko. Gdy poruszył szczęką, czuł, jak czubek sztyletu wpija 
mu się w ciało. 
 
— Pomóc mi? — powtórzył Heinler i rozkaszlał się w skaveńskim od­powiedniku śmiechu. 
Opuścił jednak nóż. 
 
— Tak — potwierdził szybko Konrad i otarł z brody kropelki krwi. 
 
Myślał przede wszystkim o ocaleniu własnego życia. Nie był nic wi­nien Litzenreichowi. 
Czarownika zupełnie nie obchodził los Konrada. Był dla niego ofiarą, ceną zapłaconą za 
zdobyty spaczeń. 
 
— Nigdy nie dowierzaj człowiekowi — szepnął Heinler. — To pierwsza zasada, której uczą 
się młodzi skaveni. 
 
Spojrzał najpierw w zielone, a potem w złote oko Konrada i wojownik przypomniał sobie 
groźbę wydarcia oczu — a także sobowtóra, który był lustrzanym odbiciem niego samego. 
Jego bliźniaczy przeciwnik musiał być zatem dziełem Heinlera. Ale czy Szaremu Prorokowi 
udało się stwo­rzyć sobowtóra, czy też Konrad znajdował się wówczas pod wpływem czaru 
skavena i tylko wydawało mu się, że walczy? 
 

background image

— Z kim się pojedynkowałem? — spytał. — Czy to byłem ja? Ja sam? Czy tylko... tylko 
próbowałem walczyć z własnym cieniem? 
 
Heinler spoglądał na niego przez kilka sekund i Konrad zastanawiał się, czy skaven w ogóle 
zechce odpowiedzieć. W końcu jednak Szary Pro­rok się odezwał: 
 
— To byłeś ty, Konradzie. Albo prawie ty. Coś więcej niż odbicie, mniej niż kopia. Gdybym 
wiedział, że przyjdziesz, mógłbym urządzić cie­kawy bój, może nawet trwający w 
nieskończoność pojedynek.. 
 
— Ale? — Konrad potrząsnął głową. Miał tyle pytań, że nie wiedział, od którego zacząć, a 
jednocześnie nie był pewien, czy skaveński czarow­nik zechce cokolwiek wytłumaczyć. 
 
Westchnienie Heinlera było niemal ludzkim dźwiękiem. 
 
— Destyluję spaczeń — rzekł. — To moje zadanie. Zorganizowałem proces tak, że cały 
system może niemal funkcjonować bez mojego udziału. Co oznacza, że muszę mieć jakieś 
dodatkowe zadanie, którym powinie­nem się zająć. Dla własnej przyjemności podjąłem się 
doświadczeń nad reinkarnacją — popatrzył na otaczające Konrada ciała i szkielety. — To 
miejsce pod Middenheimem jest doskonałe. Wkrótce znowu rozpocznę re­krutację — 
podniósł głowę, jakby był w stanie zobaczyć niebo, znajdujące się wysoko nad miastem. — 
Mieliśmy tu kilka lat temu trochę kłopotów, ale produkcja znowu zaczęła się zwiększać i 
moja rozrywka staje się dla mnie czymś coraz ważniejszym. 
 
Konrad wiedział, że ludzie pracujący w tym piekle są martwi. Desty­lacja spaczenia musiała 
być do tego stopnia niebezpieczna, że przetrwać mogły tylko ożywione zwłoki. Stwór, z 
którym walczył Konrad, również był zombiem, życiem bez życia, któremu tylko nadano 
wygląd wojownika. 
 
Heinler jednak wspominał, że zjawienie się Konrada było dla niego za­skoczeniem, a 
jednocześnie miał przygotowanego do walki sobowtóra. 
 
— Czy jesteś pod wpływem czaru Litzenreicha? — zapytał Szary Pro­rok i zabrzmiało to tak, 
jakby zadawał pytanie sam sobie. — Kim jesteś, Konradzie? 
 
Ich spojrzenia się spotkały. Konrad nie odzywał się przez kilka se­kund, bo nie bardzo 
wiedział, jaką ma dać odpowiedź. Ale nie odwrócił wzroku. 
 
— Dlaczego zrobiłeś stwora na moje podobieństwo? — zapytał. 
 
— Przypadek. 
 
„Nie ma czegoś takiego, jak przypadek” — Wilk powtarzał to wielo­krotnie i Konrad był 
skłonny mu wierzyć. Zbiegi okoliczności nie istnieją. Wszystko stanowi cześć większego, 
niezrozumiałego wzoru. 
 
— Przekształcałem życie — mówił Heinler — biorąc ożywieńców i na­dając im wygląd 
kogoś innego. Jeden z nich przypadkowo okazał się po­dobny do ciebie. Zanim się 
rozstaliśmy, wziąłem nieco twojej krwi i ciała. To wystarczyło, aby stworzyć twojego 
sobowtóra. Prawdę mówiąc, udał mi się doskonale. 

background image

 
Krew, ciało. Gdy Konrad odzyskał przytomność jako jeniec Kastringa, czuł, że utracił dużo 
krwi. 
 
— Oczy ci się nie udały — rzekł. — Były zamienione miejscami. 
 
— Być może, albo to twoje oczy są ustawione niewłaściwie. 
 
Aby odwrócić uwagę Heinlera od tego tematu, Konrad stwierdził: 
 
— Musiałeś wiedzieć, że to ja jestem w tunelu. Dlatego wysłałeś sobo­wtóra, aby ze mną 
walczył. 
 
— Stworzyłem podobieństwo człowieka-wojownika. Chciałem się zo­rientować, jak mu się 
uda walka z drugim człowiekiem. A tym człowie­kiem okazałeś się ty, Konradzie. Przypadek 
— powtórzył Heinler. 
 
Konrad w dalszym ciągu nie wierzył w przypadki. Szczurzy czarodziej musiał kłamać, 
zapewne wszystko, co powiedział było kłamstwem. Długi rękaw szaty Heinlera zakrywał 
kikut jego prawej łapy. Skoro był tak wiel­kim magiem i potrafił tworzyć imitacje życia, 
dlaczego nie odtworzył bra­kującej kończyny? 
 
Szary Prorok odezwał się po kolei do każdego z dwóch skaveńskich wojowników. 
Odpowiedział mu, a potem bezuchy szczuroczłek wyszedł z jaskini. Przy boku swojego pana 
pozostał jednooki strażnik. 
 
— Nie wiem, co mam z tobą zrobić, Konradzie — rzekł Heinler. — Czuję, że... — nie 
skończył zdania. Pokręcił tylko głową i był to ruch, który wydawał się zupełnie nie pasować 
do jego tak bardzo nieludzkiego wy­glądu. 
 
Konrad czekał w nadziei, że dalsze słowa skavena rzucą jakieś światło na tajemnicę, którą 
było jego życie. 
 
— Co robiłeś w kopalni? — zapytał wreszcie. — Chciałeś mnie zabić. 
 
— Chodzi ci o nóż, którym cisnąłem? Gdybym chciał twojej śmierci, już byś nie żył — 
spojrzał na sztylet i rzucił go w górę. Nóż wirował w po­wietrzu, ale skaven złapał go bez 
trudu lewą łapą. — dobrze się nim posłu­guje, prawda? — rzekł głosem niewolnika z 
kislevickiej kopalni. — Byłem górnikiem. Przez jeden dzień. Dopóki nie spowiłem wież 
strażniczych czarną mgłą, dzięki czemu napastnicy mogli zaatakować niezauważeni. 
 
— Dlaczego przyłączyłeś się do mnie, gdy poszedłem za zwierzoła­kami? 
 
Heinler się nie odezwał. 
 
— Spełniałeś rozkazy Czaszkolicego? 
 
Szary Prorok w dalszym ciągu nie odpowiadał, ale w wyrazie jego twa­rzy było coś 
dziwnego. Może wątpliwości? Czy możliwe, aby nie znał odpo­wiedzi? Być może wiedział 

background image

równie niewiele jak Konrad. Heinler długą chwile wpatrywał się w niego, ale Konrad nie 
odwrócił wzroku. Bez zmrużenia spoglądał w czerwone oczy skavena. 
 
— Dlaczego mnie nie zabiłeś? — zapytał. — Ty mnie uderzyłeś, prawda? Zawołałeś, żeby 
mnie ostrzec, odwróciłem się, a wtedy mnie ogłu­szyłeś. 
 
Szary Prorok milczał długo, zanim się odezwał. 
 
— Wziąłem twoją krew. Wziąłem twoje ciało — powtórzył z naci-skiem. — To było 
wszystko, czego chciałem. Tym razem zabiorę więcej, o wiele więcej. 
 
Odwrócił się i wyszedł z jaskini. Konrad pozostał sam z gigantycznym szczurzym 
wojownikiem. 
 
  
 
*   *   * 
 
Czas mijał. Otoczenie i sytuacja przypominały Konradowi pobyt w celi Litzenreicha. 
Kryjówka maga znajdowała się jednak w odległości kilku mil w poziomie i pionie, a poza 
tym było kilka innych zasadniczych różnic. Przykuto go, siedział w ciemności, musiał leżeć 
na twardej skale i nie dostawał nic do jedzenia. Udawało mu się zwilżać język i gardło, 
zli­zując wilgoć sączącą się po ścianach. 
 
Nie zamykano drzwi, ponieważ ich nie było. Zamiast tego, w pobliżu zawsze znajdował 
strażnik. Często był to jeden z dwóch pierwszych szczurzych wojowników, którym w 
myślach nadał przezwiska Bezuchy i Srebrne Oko. Jeżeli pilnował go ktoś inny, na pewno 
należał do tego sa­mego klanu i był napiętnowany tym samym okrągłym znakiem. Nie 
wi­dział ani razu żadnego śladu szarego skavena. Konrad wykrzykiwał wielo­krotnie jego 
imię, w nadziei, że wartownicy zawołają swojego przywódcę, ale bez skutku. Być może Szary 
Prorok nawet nie miał na imię Heinler, a jedynie wymyślił je na czas, gdy przybrał ludzką 
postać. 
 
Zaczął zbierać leżące w pobliżu kości. Mnóstwo poniewierało się na­około i nie musiał 
wyciągać ich ze szkieletów. Rozbijał kości, uderzając jed­nymi o drugie, albo pocierał je o 
ścianę, aż zaczęły mieć ostre czubki i kra­wędzie. Większość wykorzystał do dłubania w 
ścianie, zupełnie jakby miał nadzieję, że uda mu się wykopać tunel. Skaveni wyglądali na 
bardzo rozba­wionych i często widział, jak kilku z nich stoi w wejściu, śmiejąc się swoim 
kaszlącym śmiechem. Nie przejęli się nawet wtedy, gdy próbował roze­rwać metalową obrożę 
na szyi albo wydłubać mocowanie łańcucha ze ściany. Wkrótce przestał zajmować się obrożą, 
ponieważ udało mu się uszkodzić jedynie własną szyję. 
 
Złamał kilka piszczeli, ale trzpień w dalszym ciągu mocno tkwił w mu­rze. Znajdował się w 
tym miejscu od wieków i musiały być do niego przykute setki więźniów, którzy ostatecznie 
umarli w tej jaskini. Kiedy nie zajmował się wyłamywaniem twardego metalu ze ściany albo 
drapaniem w skałę, przygotowywał sobie kilka zaostrzonych kości, które mogłyby po­służyć 
jako broń, gdyby któryś ze szczuroludzi znalazł się w odpowiedniej odległości. Rzadko 
zbliżali się na tyle, aby sięgnął ich gołymi rękami. 
 

background image

W ciągłej ciemności, nie był w stanie określić, jak długo jest już przykuty. Spał kilkakrotnie, 
ale nigdy dość długo, by mieć poczucie upływu czasu. 
 
Myślał o Heinlerze i ich pierwszym spotkaniu w kopalni. To przez He­inlera stał się jeńcem 
bandy Kastringa. Kastring był bratem Elyssy, z którą widział po raz pierwszy spiżowego 
jeźdźca. A potem sam Konrad został spiżowym wojownikiem, a Litzenreich wyzwolił go ze 
zbroi. A teraz zna­lazł się w niewoli Heinlera, który znał Litzenreicha. 
 
Wszystkie te zdarzenia zdawały się łączyć ze sobą, każdy pojedynczy epizod przypominał 
ogniwa jednego łańcucha — niewidzialnego łańcucha, który trzymał na uwięzi 
nieświadomego swojej niewoli Konrada. Mógł jedynie rozmyślać o sytuacji, w której 
umieścił go niewidzialny pan losu i próbować ustalić, gdzie jest jego miejsce w jakimś 
wielkim wzorze. Nie mógł znaleźć rozwiązania, ponieważ gdyby w dalszym ciągu pozostał 
zapo­mnianym więźniem skavenów, jego rola w tym większym planie musia­łaby się 
zakończyć. Był zagubiony pod powierzchnią świata, na którym roz­grywały się prawdziwe 
wydarzenia. A on umrze i zgnije, jak wszyscy po­przedni lokatorzy tej cuchnącej jaskini. 
 
Gdy jak zawsze oparł się o wilgotną skalną ścianę, spoglądając przez mrok w stronę nieco 
jaśniejszego wejścia, nagle wydało mu się, że usłyszał jakiś głos za plecami. Ale za sobą miał 
tylko skałę, więc doszedł do wniosku, że ma halucynacje. Z głodu mąciło mu się w głowie. 
 
Niemal już zaczął mieć nadzieję, iż Heinler powróci, by spełnić swoją groźbę i zabierze 
więcej jego krwi oraz ciała. Byłaby to o wiele szybsza śmierć, chociaż Konradowi niezbyt 
podobała się myśl o ożywionym sobo­wtórze, działającym dalej po jego własnej śmierci. 
 
A potem znowu usłyszał ten hałas, odległe echo, zdające się wydoby­wać z samej skały. 
Oparł się znowu o ścianę, przyciskając ucho do nierów­nej powierzchni. Był to odgłos 
przypominający uderzenia młota o dłuto, zupełnie jakby ktoś drążył tunel. W pobliżu musiały 
znajdować się dalsze jaskinie, gdzie trzymano innych więźniów. Zapewne któryś z nich 
uderzał o ścianę kamieniem albo kawałkiem kości, tak samo jak robił to Konrad. Było to 
jedyne możliwe wytłumaczenie. 
 
Konrad wstał i wyszedł na środek jaskini tak daleko, jak pozwalał łań­cuch umocowany do 
obroży na szyi. Starał się poruszać możliwie jak naj­więcej, mimo że zdawał sobie sprawę, iż 
traci przez to siły. Jednak wszel­kiego rodzaju działania pozwalały mu utrzymać zmysły w 
pełnej sprawno­ści i regularnie ćwiczyć mięśnie. Przeszedł dwa metry w lewo, a potem dwa 
metry w prawo, tak daleko, jak pozwalała smycz. Przez cały czas wi­dział obserwujące go 
czerwone oczy Bezuchego. 
 
Nagle Konrad został ciśnięty pod drugą ścianę, tuż obok wejścia. Leżał na plecach, patrząc na 
niski strop. Jaskinię wypełniały kłęby czar­nego dymu. Najemnik nie pojmował, co się dzieje. 
 
Pojawił się nad nim krępy kształt. Wydawało mu się, że poznaje tę po­stać, ale na razie nie 
mógł jej zidentyfikować. Widział poruszające się usta, ale nie słyszał słów. Smolisty dym 
utrudniał widzenie. Wydawało mu się, że ogłuchł. Przybysz pomógł mu podnieść się na nogi. 
Krasnolud, to był krasnolud. 
 
Czuł zawroty głowy, widział, że krasnolud porusza wargami i ponow­nie potrząsnął głową. 
Kolejna krepa i brodata postać wyłoniła się z poszar­panej dziury. Eksplozja urwała koniec 
łańcucha, którym był przytwier­dzony, ale również ogłuszyła go na jakiś czas. 

background image

 
— Varsung? — wrzasnął głos. Poznał podtrzymującego go krasno­luda. Był to Ustnar. 
 
— Nie żyje — szepnął. — Nie żyje! — krzyknął. 
 
Drugi krasnolud zamknął na chwile oczy, potrząsnął głową, a potem powiedział: 
 
— Wynośmy się stąd! 
 
Zanim jednak Konrad i dwa krasnoludy zdołali uciec przez wysa­dzony otwór, do jaskini 
wpadła grupa skavenów. 
 
Ustnar skoczył do przodu, wymachując toporem. Jego ciosy odrąby­wały kosmate kończyny, 
zwalały na ziemię pocięte i wrzeszczące gryzonie. Konrad włączył się do walki, wymachując 
łańcuchem jak biczem. Jego ko­niec owinął się wokół górnej kończyny jednego ze 
szczuroludzi i Konrad przyciągnął go do siebie. To był Bezuchy. 
 
Zębata klinga skavena zatoczyła łuk, zmierzając w stronę Konrada, który pochylił się, 
unikając ciosu. Jednocześnie schwycił jedną z kości roz­rzuconych na ziemi i wbił ją głęboko 
w pysk gryzonia. 
 
Stwór upadł, upuszczając broń. Konrad podniósł następną kość, jedną z tych, które zaostrzył, 
i pchnął nią w pierś skavena. Z wijącego się ciała trysnęła cuchnąca krew, ale Konrad wbijał 
w stwora kolejne odłamki kości, przybijając go nimi do ziemi. Mimo to skaven drgał i szarpał 
się dalej, jakby nie chcąc pogodzić się z faktem, że jest już martwy. 
 
— Chodź! — wrzasnął głos. Był to Hjornur, drugi z krasnoludów. 
 
Ustnar zajęty był zabijaniem skavenów. Cała jaskinia pełna była tru­pów. Ustnar wyglądał 
tak, jakby zamiast wycofać się, wolałby zapuścić się dalej w głąb korytarzy, odszukać innych 
wrogów i kontynuować rzeź. Kon­rad znał to uczucie. 
 
Hjornur skinął na Konrada, który zwinął łańcuch i wpełzł do tunelu, popychany przez 
krasnoluda. Zobaczył przed sobą następną postać, oświetloną blaskiem latami. Gdy gestem 
nakazała mu pośpiech, poznał Jo­ukelma. Spełnił polecenie i, tak szybko jak potrafił, podążył 
za krasnolu­dem, który odwrócił się i ruszył korytarzem. Konrad usłyszał za sobą ja­kieś 
dźwięki. Hjomur i Ustnar przybliżali się, ale nie zwracał na nich uwagi. Starał się ze 
wszystkich sił dotrzymać kroku niewyraźnej postaci krasnoluda przeciskającego się wąskim 
tunelem. 
 
Rozległ się nagły, grzmiący huk i podmuch powietrza cisnął go do przodu. Krew pociekła mu 
z obu nozdrzy, spowiła go kolejna chmura du­szącego kurzu, zmuszając do kaszlu. Ponownie 
ogłuszony, uświadomił sobie, że krasnoludy, przy pomocy kolejnej porcji prochu, zawaliły za 
sobą korytarz, aby uniemożliwić pościg. 
 
Konrad podążał przez mrok, ale każdy krok prowadził go wyżej, tam, skąd nie wiadomo ile 
dni temu przybył, z powrotem do Middenheimu, do podziemnej pracowni Litzenreicha. 
 
  
Rozdział dwunasty  

background image

 
  
 
— Dziękuje, że po mnie przyszliście — odezwał się Konrad. 
 
— Nie przyszliśmy po ciebie — odparł Joukelm. 
 
— Przyszliśmy po Varsunga — stwierdził Hjomur. 
 
Konrad już się tego domyślił, ale nie rzekł nic więcej. Nawet wypowie­dzenie tych pięciu 
słów było zbyt wielkim wysiłkiem. Wypił jeszcze trochę wody. Obciążone sprzętem 
górniczym, bronią i prochem krasnoludy nie zabierały ze sobą żadnych luksusów. 
 
Po długiej i meczącej wędrówce dotarli wreszcie do labiryntu pod Middenheimem. Konrad 
był tak wyczerpany, że kilkakrotnie wydawało mu się, iż nie będzie w stanie zrobić 
następnego kroku, ale krasnoludy, ciągnąc go lub niosąc, pomogły mu przebrnąć najgorsze 
przeszkody. Wy­glądało to tak, jakby uważały, że muszą dostarczyć go z powrotem, bo w 
przeciwnym razie cały ich wysiłek pójdzie na marne. Był spocony, brudny i pokrwawiony, 
całe jego ciało pokrywały rany, zadrapania i si­niaki, ale żył. Był wolny i to pozwalało mu 
znosić ból i zmęczenie. 
 
Rozebrał się do naga i obmył świeże rany, spłukał z siebie zakrzepłą krew, kurz i pot. Na szyi 
w dalszym ciągu miał metalową obrożę z za­rdzewiałym łańcuchem, którym przykuto go do 
ściany. Konrad przypo­mniał sobie czarne ogniwa, zawieszone na szyi Wilka. Jego towarzysz 
wy­jaśnił, że były częścią łańcucha, na którym go kiedyś trzymano. Zachował je, aby 
pamiętać, jak straszne było więzienie. I by jednocześnie przypomi­nały, że lepiej jest umrzeć, 
niż ponownie dać się wziąć do niewoli. Ale Kon­rad nie potrzebował takiego mementa, więc 
Joukelm kilkoma uderze­niami młota w dłuto zdjął mu z szyi żelazną obręcz. 
 
— Jak to się stało? — zainteresował się wreszcie Ustnar. 
 
— W mgnieniu oka było po wszystkim — odparł Konrad, dokładnie wiedząc, o co chodzi 
krasnoludowi. — Bełt z kuszy. Varsung nawet nie wie­dział, co go trafiło. Nie czuł bólu. 
Umarł natychmiast, a ja zabiłem jego za­bójcę. 
 
Ostatnia cześć zdania była nieprawdą, chociaż Konrad wybił w tunelu tylu skavenów, że mógł 
się wśród nich znaleźć i tamten kusznik. Ustnar wbił w niego wzrok, a Konrad wytrzymał 
jego spojrzenie. 
 
— Tak się to stało — potwierdził. 
 
Ustnar skinął głową i zagłębił się w mrok jaskini. Konrad i dwa pozo­stałe krasnoludy 
przyglądali się, jak odchodzi. 
 
— Varsung był jego bratem — wyjaśnił Joukelm. 
 
— Ale nie dlatego wróciliśmy — dodał Hjomur. — Wróciliśmy, bo Var­sung był naszym 
towarzyszem. 
 

background image

Konrad wypił jeszcze trochę wody i zaczął żuć kawałek suchego chleba. Pomyślał, że powrót 
zabrał im sporo czasu — albo może tak mu się tylko wydawało. Po grabieży spaczenia 
skaveny miały się na baczności, krasnoludy musiały więc odnaleźć inną drogę do szczurzego 
gniazda, a na­wet wykuć w skale nowy tunel. 
 
Był pewien, że Litzenreich nie ma nic wspólnego z odsieczą. Mag wy­słał Konrada i tego, kto 
miał mu towarzyszyć, na śmierć. Varsung miał pe­cha, że na niego wypadło. A może 
Litzenreich sam zaproponował, żeby Varsung towarzyszył Konradowi, podczas gdy trzej 
pozostali mieli podą­żyć inną drogą? 
 
Konrad przypomniał sobie o celu wyprawy do królestwa skavenów i zapytał: 
 
— Zdobyliście spaczeń? 
 
— Tak — odparł Joukelm. 
 
— Po co? 
 
— Po co? — powtórzył Joukelm. 
 
— Po co to zrobiliście? Dlaczego pracujecie dla Litzenreicha? 
 
— Pracujemy z nim, nie dla niego — odparł Hjornur. 
 
— Ale nazywacie go szefem. 
 
— Tylko żeby mu sprawić przyjemność — stwierdził Joukelm. 
 
— Ale przecież on wydaje wam rozkazy. Jest szefem. Jemu, nie wam, potrzebny jest spaczeń 
— Konrad spojrzał na towarzyszy. 
 
— Jesteśmy sojusznikami — wyjaśnił Hjornur. — Zdobywamy spa­czeń, a Litzenreich go 
wykorzystuje. 
 
— Nie, wykorzystuje was. 
 
— Być może. Ale liczy się skutek. 
 
— A śmierć Varsunga? Czy nie jest tego wynikiem? 
 
— Nie — wtrącił Joukelm. — Nikt nie żyje wiecznie. 
 
— Varsung nie miał na to specjalnej szansy, prawda? — rzekł Konrad. 
 
— Zawsze są jakieś straty. 
 
Teraz, gdy odzyskiwał siły, zaczynał czuć irytację z powodu stosunku krasnoludów do 
Litzenreicha. Czyżby nie były świadome, że mag manipu­luje nimi dla jakichś swoich 
wątpliwych celów? 
 

background image

— Litzenreich chciał, aby skaveni wiedzieli, że tam jestem. Potrafiły wyczuć spaczeń, przy 
pomocy którego wydostaliście mnie ze zbroi. Var­sung i ja odwracaliśmy ich uwagę, żebyście 
wy mogli go skraść. I dlatego zginął Varsung. Nie chcieliście tego, prawda? Dlatego 
wróciliście, w na­dziei, że będzie żył. 
 
— Liczyliśmy na to — wzruszył ramionami Joukelm. — Ale... 
 
— Toczymy wojnę — rzekł Hjornur. — Tak samo, jak ty w Kislevie — krasnolud musiał 
słyszeć od Litzenreicha o latach, które Konrad spędził na granicy. — Broniłeś kopalni złota, 
co oznaczało walkę ze zwierzoła­kami. Każdy, którego zabiłeś, zmniejszył odrobinę napór 
Chaosu, choć może nie takimi motywami się wóczas kierowałeś. A my tutaj jesteśmy czę­ścią 
tej samej wojny. 
 
Konrad wpatrywał się w rozmówców, nie wierząc własnym uszom. Czy mag rzucił na nich 
czar? 
 
Reakcja Joukelma i Hjornura była całkowicie odmienna od tej, której oczekiwał. Krasnoludy 
znano z zapalczywości i sądził, że wpadną we wście­kłość, gdy dowiedzą się, że Litzenreich z 
rozmysłem użył Varsunga jako przynęty. Ustnar, oczywiście, wydawał się przygnębiony 
śmiercią brata, ale na tym się skończyło. Pozostała dwójka sprawiała wrażenie całkowicie 
obojętnych, zupełnie jakby zachowanie czarownika było usprawiedli­wione. 
 
Wcale nie zdziwiły ich rewelacje Konrada, że zapach spaczenia ostrzegł skavenów o ich 
nadejściu. Nagle zrozumiał, że powód był oczywisty — krasnoludy wiedziały. Wiedziały 
wszystko o spaczeniu i jego działaniu, a także, że skaveni mogą poczuć zapach przesyconego 
spacze-niem Konrada. 
 
A co z Ustnarem? Czy również zdawał sobie sprawę, że plan Litzenrei­cha może 
spowodować śmierć jego brata? Na pewno tak, podobnie jak Varsung... 
 
Jedynym członkiem wyprawy, nieświadomym tych wszystkich; fak­tów, był sam Konrad. 
 
Czy zawsze będzie dotknięty tym przekleństwem? A może skażenie ustąpi wraz z upływem 
lat? Musiał zapytać Litzenreicha. Miał nadzieje, że już nigdy nie spotka się ze skavenami, ale 
skoro potrafiły poczuć jego za­pach, będą go poszukiwały z powodu spaczenia, którego tak 
bardzo pożą­dały. 
 
Chociaż Konrad cieszył się z odzyskanej wolności, nie podobał mu się jednak sposób, w jaki 
został wykorzystany przez Litzenreicha. Mag wyko­rzystał również krasnoludy. Wiedziały o 
tym, a jednak pozostały lojalne. Wszystko to nie miało sensu, ale Konrad był przyzwyczajony 
do klęski lo­giki w obliczu bezsensu. 
 
  
 
*   *   * 
 
Po przespaniu niezliczonej liczby godzin i zjedzeniu pierwszego nor­malnego posiłku Konrad 
został poprowadzony przez labirynt tuneli na wyższy poziom. Wracał z krasnoludami do 
miejsca, w którym przebywał czarownik. Strażnicy przepuścili ich i cała czwórka weszła do 

background image

centralnej komnaty. Litzenreich zajmował się składaniem jakiegoś dziwnego urządze­nia z 
miedzi. Ledwie na nich spojrzał. 
 
— Potrzymaj to — odezwał się do Joukelma i krasnolud pospieszył, by spełnić polecenie. 
 
Konrad podszedł i stanął przed magiem. Litzenreich musiał przecież wiedzieć o schwytaniu 
go przez skavenów, ale nawet gdy skończył swoje zajęcie, nie zwracał uwagi na Konrada. Nie 
zainteresował się też krasnolu­dami. Nawet jeżeli nie wiedział o ich powtórnej misji, musiał 
zauważyć, że przez jakiś czas byli nieobecni. Zachowywał się jednak tak, jakby nic się nie 
zdarzyło. 
 
Gdy Konrad był zakuty w łańcuchy, często zajmował się wymyśla­niem rozmaitych 
wyrafinowanych sposobów zabicia Litzenereicha. Teraz jednak sam pomysł takiej zemsty 
wydawał się być czymś pustym. W szale bitwy, gdy krew jest rozpalona, zemsta stanowi 
idealną motywację, im­puls do działania. Jeżeli towarzysz zostaje zabity albo ciężko ranny, 
wojow-nik stara się odnaleźć i zabić tego, kto jest za to odpowiedzialny. 
 
Myśl o zemście pomogła Konradowi przetrwać, ale teraz płomienie gniewu wygasły i już nie 
czuł takiej wrogości do maga. Być może był to wpływ krasnoludów, spokoju, z jakim 
traktowały to wydarzenie. Konrad nie był w stanie z zimną krwią szukać pomsty. Przeszłość 
minęła i została zamknięta. Zaś on znajdował się i na wolności i to było najważniejsze. Nic, 
co zrobiłby Litzenreichowi, w żadnym stopniu nie zmieniłoby sytuacji. Za­bicie maga nie 
uchroniłoby go przed dalszymi zagrożeniami, ale nie miał zamiaru prowadzić jakichkolwiek 
dalszych interesów z Litzenreichem. 
 
Zamierzał odejść stąd w ciągu godziny. Przede wszystkim potrzebo­wał nowego ubrania, 
broni, konia i pieniędzy. Powiedział o tym magowi, gdy tylko wyszedł z nim z centralnej 
komnaty, pozostawiając krasnolu­dom ukończenie skomplikowanej plątaniny miedzianych 
rurek, które sprawiały wrażenie modelu systemu tuneli, przez które tak niedawno wę­drowali. 
 
— Pieniądze? — rzekł czarownik. — Pieniądze? — zmarszczył czoło, jakby usłyszał 
zupełnie nieznane słowo. Nie mam pieniędzy — próbował wyminąć Konrada, ale ten dalej 
zagradzał mu drogę. — Możesz sobie iść, gdziekolwiek zechcesz. 
 
— Zbroja, ubrania, hełm, tarcza, miecz i koń — powtórzył Konrad. 
 
— Nie jestem ci nic winien. 
 
— Próbowałeś mnie zabić. 
 
— Nieprawda. 
 
— Wysłałeś mnie do tuneli skavenów, wiedząc, że wyczują spaczeń. 
 
— Tak. 
 
— Próbowałeś mnie zabić — powtórzył Konrad. 
 
— Nie i nie rozumiem, dlaczego narzekasz. Przecież żyjesz. Na twoim miejscu raczej bym się 
nie uskarżał. 

background image

 
— Żyję tylko dlatego, że uratowały mnie krasnoludy. Ale nie przyszły po mnie, a po 
Varsunga, który zginał. 
 
— Tak przypuszczałem. 
 
— Wiesz, że był bratem Ustnara? 
 
— Wszystkie krasnoludy są braćmi. 
 
— Jego prawdziwym bratem. 
 
— I co z tego? 
 
Litzenreich ocalił mu życie i omal nie spowodował jego śmierci. Jedno równoważyło drugie. 
Początkowo mag chciał, aby Konrad zapłacił mu za wyzwolenie ze zbroi, przynosząc spaczeń 
— i pod tym względem był w dalszym ciągu jego dłużnikiem, pomimo roli, jaką odegrał w 
wyprawie do kryjówki skavenów. 
 
— Odejdę, gdy tylko zapłacisz tyle, ile mi się należy za przyniesienie spaczenia — 
oświadczył. 
 
— Ale przecież nic nie przyniosłeś. Wtedy nie wróciłeś. 
 
— Ale wróciłem teraz. A gdybym nie poszedł, gdyby Varsung nie zgi­nął, tamci trzej nie 
zdobyliby spaczenia. 
 
— Niekoniecznie — odparł Litzenreich i ponownie usiłował go wymi­nąć. 
 
Konrad po raz pierwszy dotknął czarownika, opierając dłoń o jego pierś. 
 
— Nie sądzę, by grożenie mi było rozsądnym posunięciem z twojej strony — rzekł 
Litzenreich. 
 
I Konrad przypomniał sobie, z kim ma do czynienia. Z magiem. 
 
Nawet bez broni byłby w stanie zabić Litzenreicha w niecałą sekundę. A martwy czarodziej 
nie może rzucić zaklęcia. Konrad opuścił rękę, zasta­nawiając się, jak szybko Litzenreich 
zdołałby stworzyć osłonę. Czyjego reakcja byłaby szybsza od refleksu wyszkolonego 
wojownika? Czy mag zdążyłby przed śmiercią rzucić jakiś zabójczy czar? 
 
— Wcale nie musisz odchodzić — oznajmił Litzenreich — Mogę ci tutaj dać wszystko, czego 
potrzebujesz. 
 
— Ha! Proponujesz mi pracę? Może chcesz, żebym wrócił i pozwolił skavenom ponownie 
wyczuć mój zapach, aby krasnoludy mogły zabrać jeszcze więcej spaczenia? Może jestem 
żołnierzem, który żyje z miecza, Lit­zenreich, ale nie głupcem. Odchodzę, zanim skaveni tu 
dotrą. 
 

background image

— Zanim skaveni tu dotrą? — powtórzył mag i po raz pierwszy spoj­rzał na Konrada, a nie 
obok niego. — Co chcesz przez to powiedzieć? 
 
— Wybierają się po ciebie. Mają już dość kradzieży spaczenia. Mają za­miar cię zabić. 
 
— To tylko twoje domysły — Litzenreich nie pytał, ale stwierdzał fakt. 
 
— Wiedzą, kim jesteś, Litzenreich, i zapewne wiedzą, gdzie jesteś. Chcą cię zabić, a ja nie 
zamierzam być tu, kiedy się zjawią. 
 
Po raz pierwszy na twarzy czarownika pojawiło się zmieszanie. Jak gdyby nigdy nie brał pod 
uwagę możliwości, że skaveni podejmą prze­ciwko niemu jakieś działania. Jakby wierzył, że 
zdoła ich okradać bez końca, a oni nie uczynią nic, by mu w tym przeszkodzić. 
 
— To twoje domysły? — tym razem w jego głosie zabrzmiały pytanie i niepewność. 
 
— Nie. Powiedział mi Heinler. 
 
— A kim jest ów Heinler? 
 
— Ich przywódcą. Szarym Prorokiem. 
 
Litzenreich spojrzał na niego z wyraźnym niedowierzaniem. 
 
— Powiedział ci to Szary Prorok? Nie bądź śmieszny. 
 
Konrad wzruszył ramionami. 
 
— Chyba cię nie lubi, Litzenreich. Oznajmił, że zapłacił już za to, co dla niego zrobiłeś. A 
teraz, kiedy twoje krasnoludy wróciły na dół, znów za­biły kilku skavenów i wysadziły tunel. 
Heinler, jak sądzę, będzie jeszcze mniej przychylnie do ciebie nastawiony. 
 
— Naprawdę rozmawiał z tobą Szary Prorok? 
 
Konrad skinął głową. 
 
— Może robić różne rzeczy. Jest jednym z ich czarowników, takim jak ty. 
 
— Nikt nie jest taki, jak ja! — Litzenreich stał nieruchomo kilka se­kund, wpatrując się w 
przestrzeń, a potem podniósł nagle prawą rękę. — Nie ma łapy? 
 
— Tak. Znasz go? 
 
— Gaxar. Znałem go pod tym imieniem, gdy odciąłem mu łapę. A więc wrócił? 
 
— Odciąłeś mu łapę? Czarami? 
 
— Nie... — Litzenreich zamilkł na chwilę, jakby próbując przypo­mnieć sobie odpowiednie 
słowo — ...mieczem. 
 

background image

— Jeżeli jest czarownikiem — Konrad poruszył temat, który wcześniej tak bardzo go 
intrygował — to dlaczego nie zrobił nic ze swoją ręką? To znaczy, łapą. Może ożywiać 
zmarłych, dlaczego więc nie ożywił brakującej łapy? 
 
— Jest takie stare porzekadło: „Magiku, ulecz się sam”. Paradok­salne, ale tego, co 
czarodzieje mogą zrobić dla innych, często nie są w sta­nie uczynić dla samych siebie — 
Litzenreich wolno pokręcił głową, jakby zastanawiał się nad tą tajemnicą. — Mówiłeś, że 
ożywia martwych? 
 
Konrad zrelacjonował mu, co widział w gnieździe skavenów i co He­inler — albo raczej 
Gaxar, jeżeli było to jego prawdziwe imię — opowie­dział mu o swojej nekromantycznej 
sztuce. 
 
— Znowu tworzy sobowtóry? — rzekł Litzenreich, słysząc o poje-dynku, który Konrad 
stoczył ze swoim dubletem. Stał nieruchomo i nie mrugając zupełnie oczami wpatrywał się w 
Konrada. 
 
Ale Konrad nie o tym chciał rozmawiać. Uświadomił sobie, że próby przekonania czarownika 
są tylko stratą czasu. Nie dostanie od Litzenrei­cha niczego. Będzie musiał sam wziąć 
potrzebne mu rzeczy. W wartowni powinna być broń, jakaś zbroja i odzież na zmianę, a także 
coś na tyle cen­nego, aby można to było sprzedać lub wymienić na konia po dotarciu na 
powierzchnię Middenheimu. 
 
Odwrócił się plecami do czarodzieja. Zupełnie nie orientował się w układzie tuneli. Mógł 
jedynie badać poszczególne korytarze do chwili, gdy znajdzie to, czego potrzebuje. Wkrótce 
drogę zagrodziły mu solidne, drewniane drzwi. Odsunął rygle i ruszył prosto, ale w dalszej 
części tunelu nie było żadnych pomieszczeń. Dostrzegł jedynie kolejną furtę. 
 
Gdy dotarł do niej, ujrzał, że nie ma zamka ani rygli, ale przekonał się, że została 
zabezpieczona o wiele solidniej. Nie mógł wydostać się z po­siadłości Litzenreicha, dopóki 
czarodziej mu na to nie pozwoli Odwrócił się i ruszył z powrotem. Zostawił pierwsze drzwi 
otwarte i widział, że mag w dalszym ciągu stoi w końcu korytarza, oświetlony blaskiem 
lampy, umieszczonej na znajdującym się obok niego kinkiecie. 
 
I nagle, w momencie gdy znalazł się w drzwiach, usłyszał za sobą gło­śną detonację. 
Przypominała odgłos gromu. Odwrócił się w samą porę, aby zobaczyć błyskawicę... 
 
Ciężka, drewniana furta na końcu tunelu rozsypała się na tysiące drzazg. Trafiło go kilka 
odłamków, a gwałtowny rozbłysk oślepił. Wiedział, jak brzmi i pachnie wybuch prochu, ale 
tym razem przyczyna eksplozji była inna. To nie fizyczna siła z taką łatwością zniszczyła 
potężną prze­grodę. 
 
Odruchowo zasłonił oczy rękami, a kolczuga i skórzana zbroja, które wciąż miał na sobie, 
uchroniły go przed ostrymi drzazgami. Kiedy mrugał, zaczynając odzyskiwać wzrok po 
oślepieniu gwałtownym rozbłyskiem, do­strzegł w kurzu i dymie niewyraźny zarys jakiejś 
istoty. Pokryta była fu­trem i trzymała miecz. Skaven! 
 
Choć był wciąż na wpół oszołomiony, zaatakował, uzbrojony jedynie w oręż swoich 
prymitywnych przodków — ręce i nogi. Stwór nie spo­dziewał się, że przeciwnik może być 
tak blisko, więc Konrad miał przewagę wynikającą z zaskoczenia. Rzucił się do przodu, 

background image

stosując me­tody walki, których nauczyli go na pograniczu mistrzowie ze Wschodu. Kantem 
dłoni uderzył w kark napastnika. 
 
Stwór upadł i but Konrada opadł gwałtownie w dół, miażdżąc mu gar­dło. Podniósł miecz 
swojej ofiary i zauważył, że nie jest to zębata klinga, jaką zazwyczaj posługiwali się skaveni. 
Spostrzegł również, że napastnik ma pod futrem zbroję... 
 
W tej samej chwili pojawił się w tunelu następny przeciwnik. Miecze zderzyły się i gdy oczy 
Konrada w pełni odzyskały zdolność widzenia, zo­rientował się, że nie walczy ze skavenem. 
Był to człowiek, który na zbroję i hełm miał zarzuconą wilczą skórę. Konrad wiedział, że nie 
może to być prawdziwy człowiek, lecz zapewne jeden z ożywieńców Gaxara. Gdy jed­nak 
przeciwnik upadł śmiertelnie ranny, z jego rany wyciekła czerwona krew, a nie robaki. 
 
„Wilcze futro” — pomyślał nagle Konrad, skrzyżowawszy broń z na­stępnym napastnikiem. 
A Middenheim jest Miastem Białego Wilka. Uświadomił sobie, że muszą to być miejscowi 
żołnierze. Już nie atakował tak zapamiętale, starając się jedynie bronić. Nie chciał żadnych 
kłopotów z miejskimi władzami. W końcu miał zamiar wydostać się z posiadłości 
Lit­zenreicha właśnie przez Middenheim. Ale po zabiciu dwóch tutejszych żoł­nierzy raczej 
nie mógł się spodziewać przychylności władz. 
 
— Litzenreich! — wrzasnął głos zza pleców przeciwnika Konrada. — Jesteś aresztowany za 
nielegalne używanie spaczenia! Każ swoim ludziom się poddać! 
 
Słownik Konrada nie zawierał zwrotu „poddać się”. Byłby szalony, od­dając miecz po zabiciu 
dwóch towarzyszy swojego obecnego przeciwnika. W wielu przypadkach poddanie oznaczało 
natychmiastową egzekucję. Poza tym zostałby uznany za sojusznika Litzenreicha, a karą za 
posługiwa­nie się spaczeniem była śmierć. 
 
Usłyszał za sobą odgłos szybkich kroków i natychmiast rozpoznał ich rytm. Tylko krasnoludy 
biegały w taki sposób. Chwilę później przyłączył się do niego Ustnar. Niezadowolony, że 
Konrad wyraźnie oszczędza prze­ciwnika, przecisnął się do przodu. Jego topór dwukrotnie 
zatoczył łuk i żołnierz upadł z nogami obciętymi poniżej kolan. 
 
Pojawili się także Joukelm i Hjornur. Cała trójka, nacierając w głąb ko­rytarza ścieżką, 
wycinaną w szeregach napastników, przeszła się po ran­nym żołnierzu. Krasnoludy były 
urodzonymi mistrzami wojny w tunelach. Konrad spojrzał na wojownika, wijącego się i 
wrzeszczącego z bólu. Mógł jedynie możliwie szybko skrócić jego męki. Była to pierwsza 
lekcja, udzielona mu przez Wilka, gdy najemnik dobił drwala, który z zasadzki na­padł na 
Konrada w stajni w Ferlangen. Oparł sztych miecza o gardło żoł­nierza, a potem nacisnął z 
całej siły. Wojownik szarpnął się i krzyknął po raz ostatni, a potem znieruchomiał i umilkł, 
gdy dwa strumienie krwi wy­trysnęły z jego ust i gardła, łącząc się z czerwoną strugą, płynącą 
z obcię­tych kończyn. 
 
Konrad cofnął się, poszukując Litzenreicha. Znalazł go w centralnej komnacie. Całe 
pomieszczenie przypominało piekło i przez chwilę Konrad zastanawiał się, w jaki sposób 
napastnicy mogli dotrzeć tutaj tak szybko. Dopiero po chwili domyślił się, że jest to dzieło 
samego czarownika. Lit­zenreich stał w niezagrożonej części jaskini, a wokół niego szalały 
płomie­nie. Niszczył wszelkie dowody swojej działalności, wszystkie księgi i no­tatki, całe 
wyposażenie, mechanizmy i aparaturę. 
 

background image

Konrad musiał się wycofać z łukowatego przejścia, odepchnięty biją­cym z wnętrza pracowni 
żarem, ale mag stał nietknięty wśród dokonywa­nego przez siebie spustoszenia. Mógł użyć 
swej mocy w celu odparcia na­padu, wolał jednak zatrzeć wszelkie ślady tajnej działalności, 
prowadzo-nej w kryjówce pod miastem. Konrad doskonale wiedział, że działając w ten 
sposób mag się nie uratuje. Sam fakt zniszczenia dokumentacji pro­wadzonych prac był 
wystarczającym dowodem. Litzenreicha czekała kara śmierci — podobnie jak Konrada. 
 
Czarownik wyszedł spokojnie ze stworzonego przez siebie piekła i spostrzegł 
przyglądającego mu się Konrada. 
 
— Nie mogę wykorzystać owoców mego geniuszu — oznajmił bezna­miętnie. — Wyniki 
moich wieloletnich badań należą tylko do mnie! A ja wciąż posiadam to, co najważniejsze — 
postukał się palcem w czoło. 
 
Czterej wartownicy przecisnęli się obok nich, aby dołączyć do walki. 
 
— Wracajcie na stanowiska! — rozkazał Litzenreich. — Spróbuję prze­drzeć się inną drogą! 
 
— Przynajmniej to nie skaveni — zauważył Konrad. 
 
— Mam wrażenie, że wolałbym skavenów — odparł mag. — Widziałeś, jak rozpadły się 
drzwi? Ci tak zwani czarownicy z Middenheimu boją się stawić mi czoło i dlatego wysyłają 
najemników, oddziały straży miejskiej. 
 
Konrad uświadomił sobie, że mają niewielkie szanse, skoro całe mia­sto-forteca, wojsko i 
czarownicy zawarli przeciw nim przymierze, 
 
— A co z twoją magią? — zapytał Konrad. 
 
— Moi rywale połączyli siły, aby ograniczyć moją moc. Wyczuwam ich przeciwdziałanie. 
Mam wrażenie, jakby postawili przegrodę między mną a Middenheimem. Nie mogę rzucić 
żadnego czaru przeciwko intruzom. 
 
— A więc możemy tylko walczyć. 
 
— Walczyć? O nie, nie. Może powinienem spróbować im wyjaśnić, opowiedzieć o 
skavenach, ostrzec, że wszystko się powtarza. 
 
Konrad przestał go słuchać. Takie rozwiązanie zmusiłoby go do pod­dania się, co oznaczało 
zamianę jednej formy uwięzienia na drugą. Musiał uciec, a domyślał się, że krasnoludy znają 
tajne wyjścia z Middenheimu. 
 
— Skaveni! — rzekł. — Otóż to! Jesteśmy wzięci w dwa ognie. Musimy straż miejską 
naprowadzić na skavenów i zmusić, aby zaczęli walczyć ze sobą, nie z nami. 
 
— W jaki sposób? 
 
Skaveni byli tajemniczą rasą i niewielu ludzi wiedziało o ich istnieniu. Być może nawet 
hrabia Middenheimu nie zdawał sobie sprawy, że pod jego włościami znajduje się terytorium 
wroga. Wstrętne istoty, kryjące się w najgłębszym mroku, stanowiły o wiele większe 

background image

zagrożenie niż Litzen­reich. Konrad musiał w jakiś sposób zwrócić uwagę dowódców sił 
zbrojnych miasta na to niebezpieczeństwo. Garnizon rzuci wszystkie siły do walki z 
gigantycznymi szczurami — a tymczasem on dyskretnie się ulotni. 
 
Trzeba było naprowadzić middenheimskie oddziały na skavenów. Gniazdo gryzoni było za 
daleko i żołnierze nie mieliby ochoty ścigać Litzen­reicha i jego ludzi w panującym na dole 
mroku. Gdyby jednak dowiedzieli się o istnieniu podziemnego miasta skavenów, do 
zniszczenia zagrożenia zostałaby wysłana cała armia. 
 
— Heinler... to znaczy Gaxar... mówił coś o nowych rekrutach — przypomniał sobie. — Miał 
na myśli zwłoki. Skaveni mają zamiar wkrótce po nie przyjść. Gdzie mogą je znaleźć? 
 
— Morrspark — rzekł Litzenreich. — Katakumby. 
 
— A więc tam pójdziemy — stwierdził Konrad. — I żołnierze muszą pójść za nami. 
Rozumiesz? 
 
— Może nie jestem wojownikiem — oznajmił Litzenreich — ale to nie oznacza, że jestem 
głupcem. 
 
  
 
*   *   * 
 
Middenheim nie mógł się już dalej rozbudowywać. Jego granicami były krawędzie góry. 
Płaskowyż miał nie więcej niż mile kwadratową po­wierzchni, co oznaczało, że ziemia była 
na wagę złota. Było zbyt mało miej­sca dla żyjących, a prawie wcale dla umarłych. Biedacy 
po prostu zrzucali zwłoki krewnych z Urwiska Westchnień. Ci, którzy mieli dla nich więcej 
szacunku — i pieniądze — płacili za kremacje lub pochowanie ciał u stóp góry. Jedynie 
najbogatszych stać było na miejsce w kryptach pod Morrspark. 
 
Było to miejsce, w którym klan krasnoludów drążących granit dotarł do powierzchni. 
Morrspark stanowił najstarszą cześć miasta, od której rozchodziło się więcej sztolni niż z 
jakiegokolwiek innego miejsca w Mid­denheimie. W miarę upływu lat wiele korytarzy uległo 
zawaleniu i w rezul­tacie powierzchnia dostępna do pochówków stała się jeszcze bardziej 
ograniczona, a cena za miejsce odpowiednio wzrosła. 
 
Pogrzeby odbywały się na powierzchni — dopiero potem zwłoki zno­szono w głąb — ale 
dostęp do cmentarza był możliwy nie tylko od strony naziemnej. 
 
Krasnoludy Litzenreicha wiedziały, w jaki sposób dotrzeć tam przez walący się labirynt tuneli 
— długi i krety szlak, gdzie wędrówka wiązała się z przechodzeniem przez niektóre odcinki 
ścieków miejskich. Miejskie od­działy zostały zatrzymane na jakiś czas, a potem pozwolono 
im podążyć za obrońcami — w taki jednak sposób, aby nie domyślili się, że są rozmyślnie 
prowadzeni. 
 
Joukelm i Ustnar szli na czele grupy uciekinierów składającej się z jeszcze jednego 
krasnoluda, kilku strażników, kobiet — wśród których były również Gertraut i Rita — 
kucharza, a także czarownika i Konrada. Najemnik wciąż nie mógł się zorientować, ilu 
krasnoludów pracowało dla maga, ponieważ niektórzy musieli zostać z Hjornurem i 

background image

pozostałymi strażnikami, aby opóźniać pościg. Oddziały z Middenheimu naciskały. Z oddali 
dobiegały odgłosy walki, dudniące echem w plątaninie tuneli — szczęk uderzającej o siebie 
broni, krzyki rannych i umierających. 
 
Joukelm i Ustnar zatrzymali grupę w korytarzu, czekając aż przyłączą się do nich ostatni z 
obrońców. Pościg musiał znaleźć się w katakumbach zaledwie kilka sekund po nich, aby 
zobaczyć kradnących trupy skavenów — jeżeli ci w ogóle tam będą... 
 
Konrad chciał uciec z Middenheimu i wciąż miał taką szansę. Ale jeżeli przed ucieczką mógł 
zabić kilku skavenów, nie wahał się ani chwili. 
 
Pojawiła się reszta uciekinierów. Pozostało ich bardzo niewielu — trzech ludzi i jeden 
krasnolud. Nie był to Hjomur. Odgłosy pościgu roz­brzmiewały coraz bliżej. Refleksy światła 
latarń pojawiły się przy następ­nym zakręcie tunelu i Konrad obawiał się, że hieny cmentarne 
zastały spłoszone całym tym hałasem. Ale jednak były! 
 
Konrad wpadł do jaskini umarłych i zobaczył w oddali kilku skavenów. Wyjmowali świeże 
zwłoki z kamiennych trumien, wpuszczo­nych w zagłębienia wykute w skale. Szczuroludzie 
zamarli, przygwożdżeni nagłym rozbłyskiem latarni. 
 
Wszelkie rozkazy były zbędne. Strażnicy i krasnoludy rzucili się do przodu, gdy tymczasem 
skaveni cisnęli trupy i usiłowali wymknąć się tu-nelem, przez który tu weszli. 
 
— Zwierzołaki! — wrzasnął Konrad, przypuszczając, że słowo „skaven” może strażnikom 
nic nie mówić — Rozejm! W imię Ulryka! Ro­zejm! 
 
Middenheim było miastem Ulryka, Miastem Białego Wilka, i dlatego żołnierze mieli wilcze 
skóry narzucone na zbroje. Pierwszy wojownik wy­łonił się z korytarza, gotów do zadania 
ciosu Konradowi, który stał z opuszczoną klingą. Za żołnierzem pojawił się oficer. Popatrzył 
za plecy Konrada, na bandę zwierzołaków, bezczeszczących święte miejsca pod jego 
miastem. 
 
— Naprzód! — rozkazał kapitan, a jego żołnierze wypadli z tunelu, rzucając się do bitwy ze 
szczuroludźmi, włączając się do walki u boku kra­snoludów i ludzi Litzenreicha, już 
toczących bój z pasożytniczą sforą. — Zostańcie tu — ostrzegł, spoglądając zarówno na 
Litzenreicha, jak i na Konrada. 
 
Szybko dołączył do swoich podwładnych. Kilku żołnierzy zostało, okrążając czarownika i 
Konrada. Najemnik mógłby im umknąć, zabijając kilku, ale nie miałoby to sensu. Zresztą i 
tak nie miał dokąd uciekać. 
 
Ze sztolni wyłonił się niski, tęgi mężczyzna. Nie miał na sobie munduru, ale nosił ciemną 
odzież ozdobioną runicznymi symbolami. W ręku trzymał rzeźbioną, drewnianą laskę, 
zakończoną złotym kółkiem. Konrad podejrzewał, że jest to czarownik, trzymający różdżkę. 
Przybysz stanął i popatrzył na Litzenreicha, który odpowiedział mu spojrzeniem. 
 
Tymczasem wybito do nogi wszystkich skavenów. Było ich stosun­kowo niewielu i 
likwidacja przebiegła szybko. Gdy masakra dobiegła końca, grupa Litzenreicha oddała broń 
żołnierzom z Middenheimu. 
 

background image

— Miecz — odezwał się rozkazującym tonem kapitan, wróciwszy do Konrada. Był w mniej 
więcej tym samym wieku co on, a na jego gładko wy­golonym lewym policzku widniała 
pojedyncza, elegancka szrama. Była to blizna po pojedynku, którą chlubił się, jakby była 
medalem za męstwo. Najprawdopodobniej nigdy dotąd nie walczył z prawdziwym wrogiem. 
Na­wet teraz na jego mundurze nie było śladu skaveńskiej krwi, zaś klinga jego miecza nie 
była zbroczona ich posoką. 
 
Konrad spotykał już takich jak on. Stopnie oficerskie kupowały im ro­dziny. Ich arogancja i 
brak doświadczenia często powodowały większe straty niż mogłoby to wynikać z działań 
nieprzyjaciela. Możliwość utra­cenia miecza była dla takiego oficera ważniejsza niż śmierć 
żołnierza, do którego należała broń. 
 
— Potrzebuję go — odparł Konrad z przesadnie wiejską wymową, ale nie podniósł broni. — 
Te stwory nazywają się skaveni, a tunele pod Mid­denheimem są ich pełne. Przedłużcie 
rozejm, a zaprowadzimy was do ich kryjówki i będziecie mogli ich zniszczyć. Uwięźcie nas, a 
wtedy skaveni zniszczą miasto. 
 
— To prawda — rzekł Litzenreich, zwracając się do middenheim­skiego maga. 
 
— Rzeczywiście, prawda — powtórzył mag, patrząc na kapitana. Przy­sunął się do 
Litzenreicha i zaczęli rozmawiać. 
 
— Chcę mówić z waszym dowódcą — powiedział Konrad, nie zadając sobie nawet trudu, aby 
spojrzeć na kapitana. — Musimy działać na­tychmiast. Jeden czy dwóch skavenów mogło 
uciec i powiadomić resztę swojej hordy. 
 
— Wiem o skavenach — odparł kapitan, pohamowując gniew. 
 
Spojrzał na nekropolie, na porozrzucane w oddali zwłoki ludzi i nie­ludzi. Przywołał gońca. 
 
— Krasnoludy znają najszybszą drogę na powierzchnię — zauważył Konrad. 
 
Z wyraźną niechęcią oficer wyraził zgodę i Ustnar poprowadził chorą­żego z powrotem do 
tunelu. Towarzyszyli im dwaj żołnierze, których zada­niem było pilnowanie krasnoluda. 
 
— Bez względu na to, co się stanie — odezwał się kapitan do Konrada przyciszonym głosem 
— gdy rozejm dobiegnie końca, będziesz trupem. Ten miecz należy do mojego pułku. 
 
Konrad spojrzał na broń, którą trzymał w dłoni. Nie miał do niej po­chwy, która pozostała 
przy ciele zabitego przez niego pierwszego żołnie­rza. 
 
— Nie — odparł. — Należy do mnie. 
 
  
Rozdział trzynasty  
 
  
 
Dowództwo wojsk Middenheimu wysłało na wyprawę do podziemi tylu żołnierzy, ilu mogło 
— cześć garnizonu, członków straży, grupę najem­ników, pewną liczbę zakonnych rycerzy 

background image

Białego Wilka, a także paru Ry­cerzy-Panter. Nawet bez swoich koni ci elitarni jeźdźcy 
bardzo chcieli wziąć udział w obronie rodzinnego miasta. 
 
Grupa Litzenreicha szła na czele długiej kolumny. Krasnoludy przewodziły. Na nich spadł 
cały ciężar prowadzenia akcji i one miały po­nieść największe straty, osłaniając 
middenheimskich wojowników w cza-sie pierwszej fazy ataku. 
 
Konrad chciał wymknąć się w czasie drogi na dół. Dokonał więcej niż trzeba i miasto mogło 
już bez niego zająć się skavenami. Był pewien, że Lit­zenreich miałby ochotę uniknąć 
uczestnictwa w działaniach wojskowych. Jeden z krasnoludów mógł ich bezpiecznie 
przeprowadzić przez plątaninę tuneli i wyprowadzić na powierzchnię góry. Ale wyglądało na 
to, że mag chciał zbadać lochy skavenów w nadziei, że zdoła dowiedzieć się, w jaki sposób 
surowy spaczeń destylowany jest na szary proszek. 
 
Aby zapobiec dezercji członków grupy Litzenreicha, za każdym z nich szedł miejski żołnierz. 
Kapitan wybrał sobie miejsce za Konradem, który wcale się tym nie przejął. Gdyby miał 
ochotę, bez trudu wymknąłby się aroganckiemu oficerowi. Ale nie było dokąd iść i dlatego 
schodził prowa­dzącą spiralnie w dół sztolnią. Już niemal się do tego przyzwyczaił. Przed nim 
szły jedynie krasnoludy i ich strażnicy, Litzenreich znajdował się bez­pośrednio za 
kapitanem. 
 
Konrad nie zmartwił się groźbą kapitana, chociaż zadowolony był z ostrzeżenia. Wyjawienie 
zamiarów było ze strony kapitana głupotą, po­dobnie jak głupie były same jego zamiary. 
Konrad walczył, zabił jednego z ludzi kapitana i zabrał mu miecz. I co z tego? Zabił również 
drugiego mid­denheimskiego żołnierza i skrócił cierpienia trzeciego, okaleczonego przez 
Ustnara. Wszystko to zdarzyło się podczas walki, a jednak kapitan chyba uważał, że 
popełnione zostało morderstwo. Dlaczego potraktował to aż tak osobiście? 
 
Jeden z ludzi kapitana musiał zabić Hjornura. Krasnolud ocalił Konra­dowi życie, ale 
najemnik nie czuł potrzeby odszukania i zgładzenia za­bójcy Hjornura. Pamiętał, co niedawno 
myślał o zemście. W czasie bitwy wojownik mógł polować na tego, kto zadał śmiertelny cios 
towarzyszowi. Ale nie wówczas, gdy walka dobiegła końca — być może dlatego, że 
prze­ciwnicy rzadko kiedy tak szybko stawali się sojusznikami. 
 
Ostrożnie schodząc stromo opadającym tunelem, Konrad zdał sobie sprawę, że być może 
wkrótce nadarzy się okazja dokonania zemsty. Nigdy nie wyruszyłby na te wyprawę, aby 
szukać Gaxara, ale istniała możliwość, że wkrótce znowu znajdą się blisko siebie. W takiej 
sytuacji zrobi wszystko, aby zemścić się na Szarym Proroku. 
 
Przypomniał sobie, co Litzenreich powiedział mu na temat różnicy między sprawiedliwością 
a prawem. Być może tego właśnie szukał — nie odwetu, lecz sprawiedliwości. Gaxar był 
odpowiedzialny nie tylko za trzymanie go w ciemnym, wilgotnym lochu. Ten zdradziecki 
nieczłowiek również ogłuszył Konrada, oddając go w ten sposób w niewolę Kastringa. 
 
Konrad chciał nie tylko zabić Gaxara — przedtem pragnął go przesłu­chać. Im dłużej o tym 
myślał, z tym większą niecierpliwością oczekiwał na kolejne spotkanie z szarym skavenem. 
Miał nadzieję, że nie wszystkie gry­zonie uciekły. Musiały zdawać sobie sprawę, że wysłano 
przeciwko nim karną ekspedycję. Czy staną do walki, czy też podwiną ogony i uciekną w 
najgłębsze tunele mrocznego królestwa? 
 

background image

Konrad wiedział, że jeżeli nie znajdą skavenów, rozejm z middenheim­skimi żołnierzami 
natychmiast wygaśnie. Dopiero wtedy będzie musiał się martwić grożącą mu śmiercią. Na 
razie wyrok uległ zawieszeniu. Kapitan nie pchnie go w plecy. Najwyraźniej uważał się za 
rycerza, dla którego ho­nor był równie ważny jak samo życie. Widać było, że nigdy nie służył 
na po­graniczu. Nie spełni swojej groźby, dopóki bitwa pod ziemią nie dobiegnie końca. Przy 
pewnej dozie szczęścia zostanie zabity przez skavenów, a jeżeli ta doza szczęścia będzie 
nieco większa, Konrad zdoła uniknąć po­dobnego losu. 
 
Nowy miecz zatknął za pas. Musiał bardzo uważać, aby pokonując naj­trudniejsze fragmenty 
drogi, nie skaleczyć się o nagie ostrze. Wciąż był ubrany w tę samą skórzaną zbroję i 
kolczugę, jak na pierwszej podziemnej wyprawie, ale nie miał hełmu i tarczy. Posiadał 
jedynie miecz — elegancką broń o ozdobnym jelcu i wygrawerowanym na gardzie symbolu 
wilczej głowy. Na płazach głowni widniały dziwne hieroglify — najprawdopodob-niej 
dewiza pułku, zapisana w starodawnym języku. Może brzmiała: „Lepsza śmierć niż hańba”. 
Konrad uśmiechnął się na te myśl, ponieważ nie miał żadnych innych powodów do radości 
 
Ogarnęło go pragnienie, by wrócił dar widzenia przyszłości Był wpraw­dzie kapryśny, ale 
zawsze lepszy niż nic. W wąskim i ciemnym tunelu, idąc między dwoma middenheimskimi 
żołnierzami, nie było co oglądać zwykłym wzrokiem. 
 
  
 
*   *   * 
 
Na samym czele szedł Joukelm, ale nie on zginął jako pierwszy. Wrzaski rozległy się z tyłu, 
odbijając się potężniejącym echem o ściany wą­skich sztolni. 
 
Skaveni wiedzieli, że ich włości zostały najechane i zareagowali w od­powiedni sposób, 
obsadzając zewnętrzną linie obrony oddziałami samo­bójców. Kryli się w bocznych 
korytarzach, by wypaść z nich, zabijając i ra­niąc wielu ludzi, zanim zostali zlikwidowani. 
 
Przygotowali również pułapki. Pozwolili przez nie przejść pierwszej grupie, ale potem 
podłoga komory zapadła się gwałtownie i kilkunastu żoł­nierzy wpadło do jamy, pełnej 
zaostrzonych pali. Inne ofiary szczuroludzi zginęły pod tonami skał zawalonego chodnika. 
Wojsko z Middenheimu, pod komendą krasnoludów, w ciągu kilku minut zdołało nad jamą 
prze­rzucić most i zlikwidować zawał. Przednia straż zatrzymała się, czekając na dołączenie 
reszty oddziału, i wtedy została zaatakowana. 
 
Joukelm stał na czele kolumny i tym razem nadeszła jego kolej, by zgi­nąć. Został zabity w 
taki sam sposób, jak Varsung — bełtem wystrzelonym z kuszy. Większość ze stojących przed 
Konradem pochyliła się, szukając osłony. Następnym, który zginął, był żołnierz stojący 
bezpośrednio przed Konradem. Bełt trafił go w oko z taką siłą, że grot przebił tył czaszki i 
hełm. 
 
Głowa Konrada była następna w kolejności. Zrobił krok do przodu i pochylił się, podnosząc z 
ziemi tarczę, upuszczoną przez zabitego żołnie­rza. Przypuszczał, że nie spodoba się to 
kapitanowi, ale martwy nie potrze­bował już tarczy ozdobionej symbolem białego wilka. 
Konrad doszedł do wniosku, że poznaje oświetlony migoczącą latarnią fragment 
pod­ziemnego labiryntu. Wprawdzie wszystkie wyrąbane w granicie tunele wy­glądały 
identycznie, ten jednak przypominał miejsce, w którym zginął Var­sung. Jeżeli się nie mylił, 

background image

wielka, centralna jaskinia powinna być już bli­sko. Wytężył wzrok, wypatrując niesamowitej, 
migoczącej poświaty, wydo­bywającej się z pieców do destylacji spaczenia. 
 
— Ustnar! 
 
— Co? 
 
— Jesteśmy prawie na miejscu? 
 
— Tak. 
 
— Po następnej strzale biegniemy. 
 
— Dobra. 
 
Kolejny bełt syknął obok Konrada. Korytarz lekko zakręcał, więc po­cisk roztrzaskał się o 
skalną płaszczyznę. Gdyby tunel był prosty, na­stępną ofiarą kusznika stałby się kapitan. 
 
— Naprzód! — wrzasnął Konrad, rzucając się do przodu za Ustna­rem, dwoma krasnoludami, 
których imion nie znał, i trzema middenheim­skimi żołnierzami. Wkrótce zostało już tylko 
dwóch middenheimczyków, ponieważ trzeci zginął od bełtu wystrzelonego przez ukrytego 
kusznika. 
 
Poprzednim razem po strzałach kusznika Konrad został zaatakowany przez stado skavenów i 
teraz również spodziewał się usłyszeć tupot pędzą­cej zgrai. Zamiast tego nagle rozbłysło 
światło. Znaleźli się na otwartej przestrzeni — a czekali na nich wszyscy skaveni... 
 
Konrad się pomylił. Był to inny tunel — zamiast wyjść na galerię, zna­leźli się na dolnym 
poziomie ogromnej centralnej jaskini. 
 
Zanim Konrad dotarł do końca korytarza, pozostali dwaj żołnierze i jeden z krasnoludów już 
nie żyli. Ustnar i drugi krasnolud, wymachując toporami, bronili się przed szaleńczo 
atakującymi skavenami. Konrad pchnął mieczem jednego szczuroczłeka. Na ziemi leżało już 
kilka trupów gryzoni, ale żywych wciąż było dużo, o wiele za dużo. Ponownie pchnął 
sztychem i kolejny skaven zginął z przeszytym sercem. Potem u boku Kon­rada pojawił się 
kapitan, zabijając swojego pierwszego wroga. Być może nie był wcale tak niedoświadczony, 
jak przypuszczał Konrad. 
 
Litzenreich wyszedł z tunelu. Był nie uzbrojony i Ustnar natychmiast stanął przed magiem, 
osłaniając go własnym ciałem. Jednemu skavenowi udało się go wyminąć, po czym rzucił się 
na czarodzieja. Litzenreich wycią­gnął prawą rękę, jakby zadawał pchniecie mieczem. Mimo 
że nawet nie do­tknął skavena, szczuroczłek nagle znieruchomiał, skamieniały w pozycji 
przygotowania do pchnięcia włócznią. W następnej chwili topór Ustnara zdjął mu głowę z 
ramion. 
 
Z wylotu tunelu wysypywali się następni middenheimczycy. Większość atakujących przebyła 
pułapki i zasadzki i zaczęła teraz spychać brązową hordę. Konrad zauważył jednak, że 
skaveni zbyt chętnie ustę­pują pola, świadomie prowokując ludzi, by ich ścigali. Zwolnił 
kroku i po­patrzył wokoło, zastanawiając się, gdzie może być Gaxar i w jaki sposób do niego 
dotrzeć. 

background image

 
Ogromna jaskinia przypominała wielką, pogańską świątynię, w której środku stał 
monstrualny metalowy mechanizm Gaxara — podobizna złego boga, plującego ogniem i 
dymem. Brakowało jednak akolitów, ożywień­czych niewolników kultu spaczenia, 
odprawiających obrządki przy tym gi­gantycznym ołtarzu. Ustawiony na kamiennym 
podwyższeniu idol nie przyjmował ofiar w milczeniu. Potężne, zazębiające się koła i 
połączone dźwignie, którymi był ozdobiony, przez cały czas poruszały się, wściekle wirując, 
przesuwając się w górę i w dół, do przodu i do tyłu, tam i z po­wrotem. 
 
Gdy Konrad był uwięziony w sąsiedniej jaskini, przyzwyczaił się do nieustannego łoskotu. 
Teraz jednak hałas był o wiele słabszy, żar nie palił tak bardzo, blask nie oślepiał, a tryby i 
drążki nie poruszały się tak szybko. Bóstwo zdawało się zapadać w sen. Najwidoczniej, 
wiedząc, że na­stąpi szturm, musiano zawiesić prace w tej piekielnej kuźni. 
 
I nagle zaatakowali martwi. 
 
Ożywieńcy, którzy byli niewolnikami skavenów, nagle stali się od­działem bojowym. Było 
ich tak wielu, że nie potrzebowali broni. Wyłonili się z przeciwległych tuneli, otoczeni 
brzęczącymi, tłustymi muchami, i po­woli kuśtykali do przodu, spychając napastników samą 
swoją masą. Większość ożywieńców łatwo dawała się zniszczyć, ale na ich miejsce zaw­sze 
pojawiali się nowi. Konrad miał nadzieję, że wśród żywych trupów nie zobaczy samego 
siebie, ale w poruszanym nekromantyczną mocą legionie nie było jego sobowtóra. 
 
Nie tylko ożywieni ludzie destylowali spaczeń dla swoich szczuropo­dobnych panów. 
Skaveni zamienili w niewolników również wielu swoich pobratymców, którzy teraz 
przyłączyli się do walki przeciwko napastni-kom. Byli nie tylko uzbrojeni w 
najprzeróżniejszą broń, ale również przykuci do siebie łańcuchami. Stanowili oddziały 
samobójców — ich za­głada była równie nieuchronna jak zniszczenie ożywieńców. Widząc 
ich że­lazne obroże i zardzewiałe łańcuchy, Konrad nie był w stanie po­wstrzymać myśli o 
swej własnej niewoli. Byli takimi samymi więźniami jak on, ale świadomość tego faktu nie 
powstrzymywała go przed ich zabija­niem. 
 
Skaveńscy niewolnicy ginęli, dołączając do rozpadających się zombie, spróchniałych 
szkieletów, gnijących trupów, rozkładających się ghouli i za­balsamowanych mumii. Jedni i 
drudzy padali na ziemię, tworząc wał, który zagradzał drogę middenheimskim wojownikom i 
ograniczał im swo­bodę ruchów. 
 
I wtedy pułapka się zatrzasnęła. Z góry sypnęło gradem strzał. Wielu ludzi zginęło, zanim 
uniesiono tarcze, tworząc z nich dach. 
 
Nie był on jednak w stanie ustrzec wojowników przed następną, straszliwą bronią skavenów. 
Z któregoś z górnych poziomów trysnął język żółtego ognia, oblewając strumieniem płonącej 
lawy stłoczonych w dole wojowników. Tarcze i zbroje topiły się w żarze. Ponad połowa 
żołnierzy zginęła niemal natychmiast, spalona w swoich pancernych skorupach. Inni umierali 
dłużej, płonąc żywcem wśród koszmarnych krzyków. 
 
Middenheimczycy podnieśli tarcze, tak jak ich uczono. Konrad nie zrobił tego i uratował 
życie. Płynny ogień nie spłynął po nim i udało mu się uniknąć płomieni. 
 

background image

Większość skutych łańcuchami skavenów i ożywieńców również stała się ofiarami ognistej 
kuli. Niektórzy zaczęli płonąć, inni rozsypywali się od żaru. Część zombie zachowała swą 
parodię życia i paląc się maszerowała wśród ogólnego chaosu, jakby przyciągana przez 
mdlący smród zwęglo­nych ludzkich ciał. Nie były w stanie wydobyć głosu i nie czuły bólu, a 
więc nie mogły ani nie musiały krzyczeć. 
 
Litzenreich spojrzał w stronę skavenów obsługujących ognistą broń. Widać było tylko dwóch, 
stojących na górnej galerii. Jeden miał umoco­waną na plecach drewnianą beczkę, a drugi 
trzymał jakieś mosiężne urzą­dzenie przypominające bogato zdobioną trąbę. Celował nią w 
dół, szy­kując się do odegrania następnej bezgłośnej solówki płomiennej śmierci. 
 
Mag uniósł obie ręce, kierując je w stronę skalistej półki. Z czubków jego palców strzeliła 
błyskawica. W chwilę później śmiercionośna baryłka eksplodowała, oblewając obu skavenów 
płonącą cieczą. Paląc się jak po­chodnie, runęli w otchłań. Na jej dno upadły jedynie ich 
zwęglone kości. 
 
Litzenreich zatoczył się do tyłu. Konrad pomyślał, że został ranny, ale czarodziej tylko oparł 
się o ścianę jaskini, jakby odpoczywając po ogrom­nym wysiłku. 
 
Straszliwy żar miotacza ognia skavenów spowodował, że twarz Kon­rada była poparzona i 
pokryta pęcherzami, a głownia miecza rozgrzała się do czerwoności. Gorąco ogarnęło 
również rękojeść, paląc nawet przez rę­kawicę — musiał odrzucić broń. Poszukał wzrokiem 
następnej, a potem wyjął miecz z garści trupa. 
 
Były to zwłoki kapitana. Przypadła mu w udziale śmierć, w której nie­wiele było chwały. 
Brzuch miał rozpruty, a jego wnętrzności zmieszały się z bebechami wypatroszonego 
skavena. Leżeli, spleceni w upiornym uści­sku, jak perwersyjni kochankowie. 
 
— Dziękuję — rzekł Konrad. 
 
Miecz był taki sam jak poprzedni i Konrad tak samo niszczył nim na­stępnych ożywieńców. Z 
nowej głowni spadały robaki i różne padlino­żerne owady. Trupi zaduch mieszał się z odorem 
palonych ciał, tworząc szatański, zmuszający do wymiotów zapachy. 
 
Konrad spostrzegł, że Litzenreich odzyskał siły i przedziera się przez martwą hordę. Jeszcze 
trzymające się na nogach ożywione zwłoki wyda­wały się od niego odsuwać. Towarzyszył 
mu Ustnar, którego topór spadał na nielicznych ocalałych skaveńskich niewolników. Mag 
wpatrywał się w dziwaczne urządzenie, w którym destylowano spaczeń. Wyglądało jak 
powiększenie któregoś z jego własnych, skomplikowanych aparatów. 
 
Z tunelu już przestały wyłaniać się dalsze oddziały wojsk Middenhe­imu. Czyżby ocaleli 
jedynie ci, którzy znajdowali się tutaj? A może posiłki kryły się w korytarzach? Gdzie są 
skaveni? Nawet łucznicy, którzy mieli tak łatwy cel, oddali tylko jedną salwę. Konrad 
rozejrzał się wokoło. Nig­dzie w pobliżu nie było ani jednego szczuroczłeka. Wycofali się w 
tym krót­kim momencie, który upłynął między wypuszczeniem pocisków z łuków a 
wystrzeleniem z ognistej broni. I już nie wrócili. 
 
Skaveni nie mogli już uciec. Na pewno przygotowywali kolejny pod­stęp. Konrad czuł się 
niepewnie. Dalsze niszczenie ożywieńców nie miało sensu. Chciał wspiąć się na górę, ale 

background image

ściany były zbyt strome. W którymś z korytarzy na dole jaskini musiały być stopnie 
prowadzące w górę. Rozpo­czął poszukiwania. 
 
Trzecie łukowato sklepione przejście prowadziło do wykutych w skale spiralnych schodów. 
Zaczął wspinać się po nich ostrożnie. Wciąż nie było najmniejszego śladu obecności 
skavenów. Ale nawet jeżeli nie byli w stanie go zobaczyć, mogli wyczuć jego zapach. 
 
Dotarł na następny poziom, zatrzymał się, nasłuchiwał chwilę, potem znowu wszedł wyżej i 
powtórzył całą operację. Na czwartym poziomie wy­dało mu się, że znalazł się na wysokości 
tunelu, którym za pierwszym ra­zem wszedł do legowiska skavenów. Gdyby idąc wzdłuż 
skalnej półki, udało mu się obejść całą jaskinię, powinien odnaleźć zarówno wejście, jak i 
tunel, którym powleczono go w dół. 
 
Udało mu się, ale zanim do tego doszło, spotkał Srebrne Oko. Popa­trzyli na siebie — po raz 
pierwszy Konrad widział wielkiego skavena w tak dobrym oświetleniu. Teraz dopiero 
zorientował się, że w jego oczodole tkwi nie srebrna moneta, ale coś, co zdawało poruszać się 
jak rtęć — kawa­łek spaczenia. Język Srebrnego Oka wysunął się zza metalowych kłów i 
ob­lizał pokryte bliznami policzki. 
 
Konrad zadrżał, przypominając sobie jego szorstki dotyk. Ciął mie­czem. Szczuroczłek 
podniósł tarczę, metal zadzwonił o metal. Konrad ze zdumieniem spojrzał na widniejący na 
puklerzu znak. 
 
Tarcza miała kształt wydłużonego trójkąta, była czarna ze złotym her­bem. Rysunek na niej 
przedstawiał pięść w pancernej rękawicy, umiesz­czoną pomiędzy skrzyżowanymi strzałami. 
Ten sam herb, który znajdo­wał się na łuku i strzałach otrzymanych od Elyssy! 
 
 
Jego zaskoczenie było tak całkowite, że zadany przez Srebrne Oko nagły cios mieczem 
niemal go wypatroszył. Sztych zębatej głowni przeciął kolczugę oraz skórzany kaftan i 
Konrad poczuł krew płynącą z rozciętej skóry. Zamachnął się mieczem, podniósł tarczę i 
zaczął walczyć. Był lep­szym, szybszym i zręczniejszym wojownikiem. Skaven przewyższał 
go jedynie ciężarem, ale Konrad mógł wykorzystać to na swoją korzyść. Był przekonany, że 
wygra ten pojedynek i zabije Srebrne Oko. Ale, podobnie jak w przypadku Gaxara, nie chciał 
go zabijać — jeszcze nie. 
 
Chciał go przesłuchać, zapytać, skąd wziął te tarcze. Była poobijana, zardzewiała, wykonana 
z metalu, a nie z warstw twardej skóry. Znać było, że używano jej w wielu walkach. Skaveni 
byli rabusiami i swoje zbroje montowali z rozmaitych skórzanych oraz metalowych 
elementów, wynaj-dywanych na pobojowiskach i zabieranych trupom. Zapewne Srebrne Oko 
w ten sam sposób zdobył swoją tarczę. Mógł ją także ukraść. Ale gdzie i komu? 
 
Konrad tylko się bronił i stwór wykorzystywał swoją przewagę, spy­chając go do tyłu. Na 
razie nie było szans na rozmowę. Należeli do od­miennych ras i Srebrne Oko znał zaledwie 
kilka ludzkich słów. Konrad mu­siał mieć jako tłumacza szarego skavena. Mógł jedynie 
liczyć na to, że uda mu się schwytać obu i zmusić do udzielenia odpowiedzi na pytania. Ale 
na­wet jeżeli zdołałby ich złapać, to czy powiedzieliby prawdę? 
 
Sytuacja była beznadziejna. Równie dobrze mógł zabić Srebrne Oko. Przynajmniej zabierze 
tarczę jako łup. 

background image

 
Za plecami Srebrnego Oka rozległ się głos innego skavena. Przeciw­nik naciskał Konrada 
coraz mocniej, zadawał pchnięcie za pchnięciem, opierał czarno-złotą tarczę o puklerz 
człowieka, spychając go ku krawędzi skalnej półki. Kątem oka Konrad dostrzegł postać, 
pojawiającą się na szczycie kamiennych schodów. To był Litzenreich. 
 
Niewidoczny skaven zawołał jeszcze raz i Srebrne Oko warknął coś w odpowiedzi. Za nim 
znajdował się tunel — był szerszy niż inne, ale tak samo ciemny. W mroku dał się dostrzec 
ruch. Z cienia wyłonił się drugi skaven, zbliżając się coraz bardziej. Gaxar. 
 
Szary Prorok nie był sam. Obok niego posuwał się człowiek — zgar-biona, naga i blada 
postać. Gaxar dzierżył w ręku łańcuch, założony na szyję ludzkiej istoty, zupełnie jakby 
trzymał na smyczy psa. 
 
Konrad przysiągł sobie, że jeniec długo nie pozostanie w niewoli. Dwaj skaveni umrą, a 
więzień zostanie oswobodzony. 
 
Przybył Litzenreich, stanął kilka kroków od Konrada i spojrzał na Gaxara. Skaveński 
czarodziej nie odwrócił wzroku. 
 
Wydarzenia te odwróciły na chwilę uwagę Konrada i wtedy Srebrne Oko uderzył. Wojownik 
cofnął się, aby uniknąć ciecia, ale w tej samej chwili skaven cofnął miecz i zamachnął się 
tarczą. Zaskoczony Konrad zo­stał trafiony w ramie i odrzucony do tyłu. Zachwiał się, 
rozkładając ra­miona, aby utrzymać równowagę, nie wiedząc, jak daleko jest do skraju 
przepaści. 
 
Podtrzymała go silna dłoń. Stał za nim Ustnar. 
 
— Mamy iść, szefie? — zapytał Litzenreicha. 
 
Gaxar i jego więzień zniknęli już w mroku. Teraz Srebrne Oko ruszył ich śladem. Konrad 
szarpnął się w tę samą stronę. 
 
— Nie — powstrzymał go Litzenreich. 
 
Konrad stanął, niezadowolony, że pozwalają Gaxarowi uciec. Ale znaj­dował się przed nimi 
nie zbadany labirynt tuneli, a Konrad nie miał poję­cia, jak wiele stworów się w nim kryje. 
Nie posiadał też latarni, był ranny. Gdyby poszedł dalej, zapłaciłby za ten krok życiem. A 
była to zbyt wysoka cena za zemstę — czy nawet za sprawiedliwość. 
 
— Dokąd? — zapytał. 
 
— Altdorf — odparł Litzenreich, a potem zwrócił się do Ustnara. — Czy jest ktoś jeszcze? 
 
— Nikt z naszych — rzekł krasnolud. 
 
Konrad odwrócił się, podszedł do krawędzi i spojrzał na dno wielkiej jamy. Przypominała 
masowy grób, pełen martwych i powtórnie martwych ludzi, skavenów i ożywieńców Gaxara. 
W dole pozostało nie więcej niż kil­kunastu middenheimskich żołnierzy. 
 

background image

— Dlaczego do Altdorfu? — zapytał. 
 
— Bo tam mieszka cesarz — wyjaśnił Litzenreich. 
 
Konrad czekał na ciąg dalszy. 
 
— Widziałeś, kto to był? — dodał mag, gestem ręki wskazując kieru­nek, w którym uciekł 
skaven. 
 
— Gaxar — odparł Konrad. 
 
— Nie, nie chodzi mi o skavena, tylko o człowieka, którego ze sobą prowadził. To był 
cesarz... 
 
  
 
*   *   * 
 
Konrad spojrzał w górę, na niebo. Było szare i pokryte ciężkimi, ciemnymi chmurami. Deszcz 
wisiał w powietrzu, podmuchy zimnego wia­tru wdzierały się przez dziury w odzieży, ale dla 
Konrada był to piękny dzień. 
 
Po raz pierwszy od niezliczonych tygodni znalazł się na powierzchni ziemi. Pierwszy raz jego 
wzrok nie zatrzymał się na granitowej ścianie. I po raz pierwszy od jeszcze dłuższego czasu 
był wolny. Wyzwolony z labi­ryntu tuneli pod Fauschlag, ze spiżowej zbroi, od ś dowodzonej 
przez Ka-stringa bandy czcicieli Khorne'a. 
 
Rozłożył ręce, a potem podskoczył najwyżej jak potrafił. Długo i gło­śno wykrzykiwał swoją 
wdzięczność, będącą mieszaniną niczym nie skrę­powanej radości i zwykłego, ludzkiego 
szczęścia. 
 
Obejrzał się na Middenheim, który zdawał się wyrastać prosto ze ska­listej turni. Uświadomił 
sobie, że nigdy dotąd nie widział tego miasta. Przez wizjer w spiżowej zasłonie dojrzał 
przelotnie mury obronne i kilka ulic, ale potem okryto go i zaniesiono do podziemi. I 
zaledwie minutę temu wciąż jeszcze znajdował się pod ziemią. 
 
Wyszedł z jaskini, ziejącej w skalistym zboczu w odległości mniej wię­cej trzech mil od 
Miasta Białego Wilka. Jeszcze parę minut temu biegł na spotkanie powiększającej się plamki 
dziennego światła, widniejącej u wy­lotu tunelu. Biegł coraz szybciej, nie chcąc pozostawać 
więźniem podziemi ani sekundy dłużej niż było to konieczne. 
 
Słysząc za sobą odgłos kroków, odwrócił się i patrzył, jak Litzenreich i Ustnar wychodzą na 
zewnątrz i wspinają się kilka metrów na równy grunt. Krasnolud przeprowadził ich szeregiem 
tuneli, daleko od pod­ziemnego pola bitwy. Większość middenheimskich wojsk została 
zmasa­krowana, ale chyba wykonały one swoje zadanie. Skaveni zostali wypę­dzeni z 
mrocznego królestwa — przynajmniej na jakiś czas. 
 
Konrada interesował tylko jeden skaven — Srebrne Oko, który miał tarczę opatrzoną 
tajemniczym herbem, od dawna fascynującym Konrada. Minęło ponad dziesięć lat od chwili, 
gdy Elyssa wręczyła mu czarny łuk, dziesięć strzał i kołczan z karbowanej skóry. Dar był 

background image

nagrodą za ocalenie jej przed zwierzołakiem, pierwszym tego rodzaju stworem, którego zabił. 
W ciągu następnych lat zniszczył niezliczoną liczbę mutantów o najroz-maitszych rozmiarach 
i wyglądzie. Teraz już wiedział, że wszyscy byli słu­gami Chaosu. 
 
Tarcza ze złotym herbem była jedyną rzeczą łączącą Konrada z prze­szłością, z życiem w 
rodzinnej wiosce. Nawet gdyby nie zdołał się dowie­dzieć niczego o tarczy, musiał ją mieć. 
Nie mogła dłużej znajdować się w ła­pach skavena. 
 
W czasie długiego i męczącego wychodzenia z miasta skavenów nie było możliwości 
prowadzenia rozmowy, dlatego dopiero teraz Konrad po­wiedział: 
 
— To nie był cesarz. 
 
— Nie on sam — odparł Litzenreich, opierając się o skalistą ścianę i dysząc ciężko — ale 
niewątpliwie jego sobowtór. Gaxar potrafi ożywiać zwłoki i może im również nadawać inny 
wygląd. 
 
Konrad doskonale o tym wiedział, wszak musiał walczyć ze swoim bliźniakiem stworzonym 
przez Gaxara. Ale sobowtór cesarza? Trudno mu było w to uwierzyć, chociaż Gaxar musiał 
uważać swojego więźnia za bar­dzo ważnego. Nie zabrał ze sobą żadnego z pozostałych 
wskrzeszeńców, a więc być może Litzenreich mówił prawdę. 
 
— Widziałem cesarza, gdy byłem w Altdorfie — dodał mag. 
 
— Powiedziałeś, że musi kierować się do Altdorfu. Ale dlaczego? To stolica Imperium, tam 
mieszka cesarz. Ale... 
 
— Przychodzi mi do głowy tylko jeden powód, dla którego skaveni stworzyli replikę cesarza. 
Po to, aby zastąpić go sobowtórem — tworem Chaosu. Już kiedyś tego próbowali. 
 
Dopiero po chwili Konrad pojął potworność teorii Litzenreicha. Wreszcie skinął głową. Plan 
sprawiał wrażenie wyjątkowo podstępnego i sprytnego, dokładnie odpowiadającego taktyce, 
jaką mogliby zastosować skaveni. 
 
— Jak daleko jest do Altdorfu? — zapytał. 
 
— Mniej więcej trzysta mil — po raz pierwszy odezwał się Ustnar. Czy rzeczywiście mogła 
istnieć podziemna droga, sięgająca aż do następnego miasta gryzoni pod Altdorfem? Czy 
właśnie tam w ostatniej chwili skiero­wał się Gaxar? 
 
— Proponuję, abyśmy wędrowali wspólnie — rzekł Litzenreich. — Mo­żemy wzajemnie 
sobie pomóc. 
 
Konradowi niezbyt podobał się pomysł towarzyszenia magowi. Teraz, kiedy uzyskał wolność, 
chciał być całkowicie niezależny. Już wcześniej po­stanowił, że nie będzie miał nic 
wspólnego z Litzenreichem. Nie zdarzyło się nic takiego, co wpłynęłoby na zmianę tej 
decyzji. 
 
— Nie chcę iść do Altdorfu. 
 

background image

— Chcesz. Dlatego pytałeś, jak jest daleko. 
 
Zastanawiał się, co myśli czarodziej na temat motywów jego wyprawy do Altdorfu. 
Zemsta...? 
 
Konrad wzruszył ramionami. 
 
— Nigdy tam nie byłem — doszedł do wniosku, że nie powie Litzenrei­chowi o herbie ze 
strzałami i pancerną pięścią. — A dlaczego ty chcesz tam iść? 
 
— Muszę zacząć moje badania w jakimś innym miejscu. Mieszkałem już kiedyś w Altdorfie, 
dobrze nadaje się do moich celów. O ile wiem, pod tym miastem również żyją skaveni. Będę 
miał świeże źródło spaczenia. A że nie sądzę, aby było szczególnie korzystne, gdyby cesarz 
został mario­netką skavenów, może uda mi się zniweczyć spisek Gaxara... 
 
Konrad zdał sobie sprawę, że może to być jedyny sposób na odnale­zienie Szarego Proroka. 
A tam, gdzie znajduje się Gaxar, będzie też Srebrne Oko — a także tajemnicza tarcza. 
 
— W którą stronę idziemy? — zapytał. 
 
— Na południowy zachód — odparł Litzenreich i wskazał kierunek ge­stem ręki. 
 
— Trzysta mil? Jak się tam dostaniemy? Nie mamy ani koni, ani pie­niędzy. 
 
— Zapomniałeś o mojej profesji, Konradzie — rzekł Litzenreich. — Krasnolud, wojownik, 
czarodziej. Tworzymy wspaniały zespół. Zgadzacie się ze mną? 
 
— Tak, szefie — oświadczył krasnolud. 
 
Wojownik skinął głową, ale powtórzył jedynie pierwszą połowę wypo­wiedzi krasnoluda. 
 
  
Rozdział czternasty  
 
  
 
Droga między Middenheimem a Altdorfem była jedną z najważniej­szych arterii 
komunikacyjnych w Imperium. Podróżowali nią dyliżansem. Konrad nigdy dotąd nie jechał 
takim wehikułem, a ponieważ dyliżans był dobrze resorowany, najemnik początkowo cierpiał 
na nudności. Pod ko­niec pierwszego dnia podróży zdążył jednak przyzwyczaić się do 
kołyszą­cego ruchu. 
 
Co wieczór razem z Litzenreichem i Ustnarem jadali obiady w zajaz­dach, w których dyliżans 
zatrzymywał się na noc. Raczyli się najlepszymi potrawami, a potem wędrowali do miękkich 
łóżek. Po pierwszej bezsennej nocy Konrad wolał spać na podłodze. Rankiem zjadali 
śniadanie, by po­tem znowu zająć miejsca w pojeździe i rozpocząć następny etap podróży do 
stolicy. 
 
Czarownik okazał się pożytecznym towarzyszem podróży, potrafią­cym zadbać o wszystkie 
szczegóły. Wyglądało na to, że pasażerowie po­winni byli płacić za okazaną gościnność — 

background image

posiłków i noclegów nie wli­czano w cenę przejazdu. Litzenreich nie płacił za nic, nawet za 
dyliżans, ale dzięki swoim magicznym talentom umiał przekonać wszystkich, że to zrobił. 
 
W podobny sposób zdobył również świeże ubrania dla całej trójki i Konrad mógł wreszcie 
wyrzucić swoją poplamioną odzież. Miał ją na sobie od momentu, gdy po raz pierwszy 
zapuścił się w tunele prowadzące do gniazda skavenów. Przyjemnie było wykąpać się i 
przebrać w coś czy­stego. Jego rany i oparzenia goiły się stopniowo, zaś na prawej ręce 
pro­ces ten postępował szybciej. 
 
Doskonale teraz rozumiał, dlaczego czarodziej nie potrzebuje pienię­dzy, skoro nie ponosząc 
żadnych kosztów mógł zdobyć wszystko, czego potrzebował. Wszystko, prócz spaczenia... 
 
W czasie długich dni podróży Konrad znowu zaczął zastanawiać się nad celem swojej wizyty 
w Altdorfie. Ponieważ rozmyślania na ten temat były jedynym jego zajęciem, miał coraz 
większe wątpliwości co do sensu tej podróży. Nawet jeżeli Gaxar i Srebrne Oko rzeczywiście 
udali się do stolicy Imperium, w jaki sposób zdoła odnaleźć skavenów i tajemniczą tar­czę? 
Gdyby nawet udało mu się schwytać i przesłuchać obu szczuroludzi, zapewne nie zdradziliby 
mu, co wiedzą o puklerzu. 
 
Czy rzeczywiście tarcza aż tak bardzo go obchodziła? Przecież był to tylko stary kawał 
metalu. Miał dla niego znaczenie jedynie umieszczony na niej złoty herb, który przypominał 
przeszłość, życie przed opuszcze­niem wioski. Z tego wczesnego okresu pragnął zachować w 
pamięci jedy­nie dziewczynę o imieniu Elyssa. A do tego nie była mu potrzebna za­rdzewiała 
i poszczerbiona tarcza. Elyssa na zawsze pozostanie w jego pa­mięci. 
 
Skąd pochodziła broń, którą mu dała? Dlaczego miał ją — a raczej nie-które jej elementy — 
Wilhelm Kastring? Łuk, kołczan i strzały zostały Kon­radowi przekazane chyba na 
przechowanie. Ktoś jeszcze musiał otrzymać tarcze. Konrad uświadomił sobie, że muszą 
istnieć inne fragmenty uzbrojenia, ozdobione tym samym wzorem. Powinien być miecz w 
po-chwie, sztylet i pas, wykonany z takiej samej karbowanej skóry jak koł­czan. A może 
jeszcze hełm i napierśnik albo nawet kompletna zbroja? 
 
Strzały, które otrzymał od Elyssy, nie przypominały zwykłych poci­sków, jakie zwyczajny 
łucznik zabrałby na wojnę. Były idealne, dokładnie takie same i każda stanowiła dzieło 
mistrza. Należały do kogoś bogatego i znaczącego. Choćby fakt, iż dwie skrzyżowane strzały 
były częścią heral­dycznej kompozycji dowodził, jak ważną rzeczą było dla właściciela 
łucz­nictwo, chociaż pancerna rękawica, uzupełniająca znak, na pewno nie należała do 
wyposażenia łucznika. Tę sprzeczność można było tłumaczyć jedynie faktem, że herb należał 
do jakiegoś księcia lub wodza i nosili go wszyscy pozostający w jego otoczeniu. 
 
Ale Konrad wiedział, że tarcza, łuk i strzały należą do jednego kompletu i kiedyś miały tego 
samego właściciela. Uczucie to nie było tak zdecydowane, jak wówczas, kiedy widział, i 
zapewne nie było sposobu, aby się upewnić co do jego prawdziwości. Ale gdy po raz 
pierwszy ujrzał tarczę, odniósł wrażenie, że i ona należy do kompletu. Próbował utwierdzać 
się w tym przekonaniu, chociaż w miarę upływu czasu tracił początkową pewność. 
 
Zrozumiał, że dar widzenia przyszłości utracił na zawsze. Być może to spaczeń pozbawił go 
dodatkowego zmysłu. Uwalniając go ze spiżowego pancerza, substancja ta ograniczyła jego 
widzenie do normalnego, typowo ludzkiego. Teraz wiedział już o tym na pewno, ale nie czuł 

background image

żalu. W przy­szłości będzie musiał posługiwać się pięcioma normalnymi zmysłami, jak każdy 
inny człowiek. Albo jak większość ludzi... 
 
Pozwolił Wilkowi wyrzucić czarny kołczan, cisnąć go w popioły dworu, w którym żyła — i 
umarła — Elyssa. Wilk prawdopodobnie znał ten znak, ale, z jakiegoś powodu, Konrad nigdy 
nie zadawał mu pytań na ten temat. Ani też nigdy nie pytał go o spiżowego jeźdźca. Obydwie 
sprawy wydawały się teraz tak bardzo ważne, choć swego czasu sprawiały wrażenie nic nie 
znaczących. Należały do przeszłości Konrada, o której tak bardzo chciał zapomnieć — a 
jednak nagle jeszcze raz stały się częścią jego życia. 
 
Co się stało z Wilkiem? Czy porzucił pogranicze i wrócił do Impe­rium? Altdorf był jego 
rodzinnym miastem i być może powrócił do stolicy. Ale pewnie tylko na krótko — wszak 
Wilka szybko zaczynało nudzić nie­róbstwo i natychmiast podążał tam, gdzie można było 
znaleźć walkę i nie­bezpieczeństwo. Po zniszczeniu kopalni zwierzołaki skierowały się na 
pół­noc. W porównaniu z ilością wojsk, jakie mógł wystawić Kislev, napastni­ków było 
stosunkowo niewielu. Ale od tej pory z Północnych Pustkowi mo­gło nadciągnąć ich o wiele 
więcej. Banda Kastringa przeniknęła daleko w głąb Imperium, a przecież nie tylko ona 
przekroczyła granicę. Może Wilk znowu walczył na pograniczu? 
 
Nie miał żadnej szansy na odzyskanie kołczanu, który Wilk tak lekce­ważąco odrzucił na bok. 
Łuk pękł wiele lat temu, wszystkie strzały zostały wystrzelone. Ostatnia trafiła w pierś 
Czaszkolicego, a ten wyciągnął ją i zła­mał. Ale dopiero wtedy, przypomniał sobie Konrad, 
gdy łysy nieczłowiek obejrzał herb. 
 
Czaszkolicy stał w wejściu płonącego domu Kastringa, a pięć lat póź­niej Konrad napotkał 
jednego z braci Kastringów. Kiedy zapytał go o herb ze strzałami i pięścią, Kastring odparł, 
że jego zdaniem ma on coś wspólnego z elfami. Ale równie dobrze mógł kłamać. 
 
Bez względu na to, czy pierwszym posiadaczem był elf, czy człowiek, tarcza nie powinna 
dłużej pozostawać w łapach skavena. Należy się jemu, chociaż Konrad zdawał sobie sprawę, 
że ma niewielkie szanse na jej odzy­skanie. Zwłaszcza teraz, po ostatnich spotkaniach z 
wielkimi gryzoniami. Zabił tylu szczuroludzi, że mógł uznać stare porachunki za wyrównane. 
 
Czy Litzenreich mówił poważnie, twierdząc, że ma zamiar po­wstrzymać skavenów przed 
zamienieniem cesarza na sobowtóra? Konrad zdecydowanie popierał ten zamiar, ale z całą 
pewnością wystarczyłoby jedynie przekazać ostrzeżenie ochronie imperatora. Wyglądało na 
to, że mag planował osobiście pokrzyżować plany swojego dawnego wroga, Gaxara. 
 
Konrad wciąż nie był w pełni przekonany, że żałosna postać, którą wi­dział w podziemnym 
królestwie skavenów, była istotnie sobowtórem cesa­rza. Gaxar, stosując krew i ciało 
Konrada w nekromantycznej recepturze, stworzył z czyichś zwłok jego replikę. Czy w 
przypadku cesarza uzyskanie tych składników byłoby równie proste? Konrad mógł jedynie 
wierzyć Lit­zenreichowi na słowo, że takie są właśnie plany Gaxara. A przecież czaro­dziej 
tak sam nie zasługiwał na zaufanie jak Szary Prorok. 
 
Historie, które opowiadał podróżnym w dyliżansie, były całkowitym kłamstwem, ale im 
bardziej niewiarygodnie brzmiały, tym bardziej w nie wierzono. Konrad prawie się nie 
odzywał w czasie jazdy, a udział Ustnara w najrozmaitszych rozmowach był jeszcze 
mniejszy. 
 

background image

Kilka mil za Middenheimem Litzenreich stanął przed nadjeżdżają­cym dyliżansem i 
zatrzymał pojazd. Woźnica, dwaj strażnicy i pięciu pasa­żerów w żaden sposób nie 
skomentowali tego wydarzenia. Nawet ci dwaj, którzy musieli opuścić swoje miejsca 
wewnątrz pojazdu i jechać na dachu dyliżansu, nie zgłaszali żadnych sprzeciwów. 
Najwyraźniej czarownik usu­nął cały ten epizod z ich umysłów, podobnie jak był w stanie 
przekonać wszystkich właścicieli zajazdów, że zapłacił za każdy nocleg. 
 
Obserwując talent Litzenreicha, Konrad zastanawiał się, czy on też zo­stał 
ubezwłasnowolniony przez maga. Czy Litzenreich go zahipnotyzował? Czy dlatego jechał do 
Altdorfu? W takim razie, czego mag od niego chciał? Konrad postanowił, że gdy tylko dotrą 
do stolicy, ucieknie od Litzenrei­cha. Nie było sensu robić tego w tej chwili, gdy byli już tak 
blisko celu. A je­żeli nie zdoła się uwolnić, będzie to dowodem, że naprawdę jest pod 
wpływem zaklęcia Litzenreicha. Zastanawiał się jednak, czy sam fakt, że jest w stanie 
analizować ten problem oznacza, że jednak nie jest... 
 
Wkrótce się przekona. Spędzali tę noc w zajeździe „Pod Siedmioma Szprychami”, który był 
ostatnim przystankiem na drodze do stolicy. Te­raz, gdy podróż prawie dobiegła końca, 
woźnica i obaj strażnicy wyglądali na bardziej rozluźnionych. Dyliżans jechał z jednego 
końca Wielkiego Księ­stwa Middenlandu na drugi, po regularnie patrolowanych drogach, ale 
na­wet centrum Imperium nie było wolne od drapieżników Chaosu. 
 
Stolicą Imperium Sigmara był Reikdorf, który później przemiano­wano na Altdorf. W czasie 
dwóch i pół tysiąca lat, które minęły od tej pory, ośrodek władz centralnych przenosił się 
kilkakrotnie. Lokalizacja stolicy zależała od równowagi sił i politycznych powiązań 
rozmaitych państw tworzących Imperium. Teraz jednak Altdorf po raz kolejny stał się jego 
stolicą. Gdy dyliżans pokonał ostatni zakręt drogi i wyjechał z lasu Darkwald, miasto po raz 
pierwszy pojawiło się przed oczami Konrada. 
 
Miasto, otoczone potężnymi, białymi murami o wierzchołkach pokry­tych czerwonymi 
dachówkami, zostało wzniesione na wyspach, położo­nych w widłach rzek Reik i Talabek. 
Reik był żeglowny aż do Marienburga i Morza Szponów, więc port altdorfski zapełniały 
zarówno morskie jed­nostki, jak i rzeczne barki. Ale ich wysokie maszty ze zwiniętymi 
żaglami wydawały się maleńkie w porównaniu z dwoma dominującymi nad mia­stem 
budynkami, dwoma najwspanialszymi gmachami w całym znanym świecie — Pałacem 
Cesarskim i katedrą Sigmara. 
 
Gdy dyliżans minął północną bramę i wjechał do miasta, Konrad bez przerwy gapił się na 
budynki i ludzi na ulicach. Z wyjątkiem widzianego przelotnie Middenheimu, największym 
miastem, jakie znał do tej pory, był Praag, który jednak nawet nie umywał się do Altdorfu. 
Największe mia­sto Imperium było miejscem pełnym niewysłowionych cudów. 
 
Pojazd zatrzymał się i Konrad wyskoczył z niego jako pierwszy. Gdy stanął na ziemi, spojrzał 
na bruk pod swoimi stopami. Zaczął się zastana­wiać, czy rzeczywiście pod stolicą ludzi 
rozciąga się inne miasto — poło­żona głęboko pod ziemią kryjówka skavenów. A potem 
zauważył, że cen­tralny plac jest pusty. Albo niemal pusty — dyliżans został otoczony 
pier­ścieniem żołnierzy. Większość stanowili halabardnicy, ubrani w czerwone czapki, długie 
kurty koloru ochry, czerwone nogawice i brązowe buty. Trzymali broń poziomo, zwróconą 
grotami w stronę dyliżansu — a także Konrada, Litzenreicha i Ustnara. 
 

background image

W obrębie murów miejskich nikt poza wojskowymi nie miał prawa no­sić broni, której ostrze 
przekraczałoby określoną długość, i dlatego Kon­rad zawinął swój miecz w płaszcz. Teraz 
jednak schwycił za rękojeść i od­rzucił osłaniający broń materiał. Nie miał już tarczy, którą 
zostawił w cza­sie wychodzenia z labiryntu skavenów. Ustnar ściskał w dłoniach rękojeść 
topora. Konrad zerknął na Litzenreicha, oczekując, że wykorzysta swą moc, by zmienić układ 
sił na nieco bardziej korzystny. Czarodziej jednak tylko przyjrzał się szykowi żołnierzy, 
zwracając szczególną uwagę na dwie postacie, które nie miały na sobie mundurów. Altdorf 
dysponował swoimi własnymi magami. Litzenreich wzruszył ramionami. Ustnar zrozumiał 
ten znak i opuścił broń. 
 
Halabardnicy ruszyli do przodu, zacieśniając pierścień wokół dyli­żansu. Konrad wiedział, że 
sytuacja jest beznadziejna, chociaż nigdy dotąd świadomość tego faktu nie powstrzymywała 
go od działania. 
 
— To o nich nam chodzi — usłyszał głos. — Nie o ciebie. 
 
Konrad odwrócił się i spojrzał na żołnierza, który się odezwał. Był to sierżant — mocno 
zbudowany mężczyzna w spiżowym hełmie z pióropu­szem koloru kobaltu, szkarłatnym 
mundurze i wypolerowanym spiżowym półpancerzu. Na napierśniku miał wygrawerowany 
rysunek komety o dwóch ogonach, jeden ze znaków Sigmara. Miecz wisiał mu u biodra. 
Wśród tak wielu zbrojnych nie musiał wydobywać broni. 
 
Konrad zastanawiał się chwilę, ilu altdorfskich żołnierzy zdołałby zabić, zanim by go 
pokonali, ale jednak opuścił klingę. 
 
  
 
*   *   * 
 
Wiadomość z Middenheimu mogła dotrzeć do Altdorfu przed po­dróżnymi w różny sposób. 
Władze Miasta Białego Wilka mogły wysłać ku­rierów do sąsiednich miast albo przekazać 
informację o zbiegach, wykorzy­stując sieć imperialnych wież semaforowych. Sygnały 
musiały zostać roze­słane do wszystkich miast i miasteczek, ponieważ trudno było 
przewi­dzieć, w którym kierunku udał się Litzenreich. Czarodziej najprawdopo­dobniej został 
rozpoznany w jednym z zajazdów, z którego dano znać do stolicy. 
 
Ci, którzy ocaleli z ataku na kryjówkę skavenów, nie mogąc odnaleźć ciała Litzenreicha, 
zorientowali się, że mag uciekł. Z Middenheimu wy­słano więc polecenie, aby aresztować go 
razem z towarzyszącymi mu kra­snoludami, o których wiadomo było, że pomagały 
czarodziejowi w do­świadczeniach ze spaczeniem. Nie było nakazu zatrzymania Konrada, 
po­nieważ nikt w Middenheimie nie miał pojęcia o jego istnieniu. Przy­najmniej nikt z 
żyjących. 
 
Litzenreicha i Ustnara zakuto w kajdany, załadowano na wóz i odwie­ziono. Sierżant i dwaj 
żołnierze odprowadzili Konrada z Konigplatzu i po­wiedli dalej przez zatłoczone ulice. Kiedy 
ponownie zawinął miecz, po­zwolono mu go nieść. Nie był jeńcem, ale miał wrażenie, że nie 
jest rów­nież wolnym człowiekiem. Konrad bardzo uważał, aby nie maszerować równo, noga 
w nogę, ze swoją eskortą. 
 

background image

Zastanawiał się, dokąd go prowadzą, ale postanowił nie pytać. Na razie podziwiał znajdujące 
się na wprost niego dwa największe budynki miasta. Nawet oglądane osobno, byłyby 
imponujące. Razem zaś stanowiły coś absolutnie wspaniałego i choć miały całkowicie 
odmienny kształt i kon­strukcje, to mimo wszystko doskonale się uzupełniały. 
 
Katedra Sigmara umieszczona była po lewej stronie. Jej gigantyczna, centralna kopuła lśniła 
złoceniami w promieniach wczesnego, zimowego słońca. Tuż obok znajdował się Pałac 
Cesarski, góra wzniesiona z granito­wych bloków przywiezionych z Przełęczy Czarnego 
Ognia, miejsca najwięk­szego triumfu Sigmara. Wierzchołki obu budowli wznosiły się 
dokładnie na tej samej wysokości, dzięki czemu żaden z nich nie dominował nad dru­gim. 
 
Altdorf był miastem Sigmara i w całej stolicy widać było oznaki składa­nego mu hołdu. 
Wieża pałacu zwieńczona była wielką repliką Ghalmaraza, wielkiego młota bojowego, który 
należał do nieśmiertelnego bohatera. Po­tężną kopułę cerkwi ozdabiał wzór, składający się z 
ośmioramiennych gwiazd, symboli ośmiu ludzkich plemion zjednoczonych przez Sigmara. 
 
Gdy Konrada wprowadzono przez bramę w budynku, który stanowił część murów obronnych, 
na dziedziniec, długi cień pałacu zasłonił wi­szące nisko nad horyzontem słońce. W końcu 
weszli do wartowni, gdzie kilku żołnierzy siedziało przy ogniu palącym się na kominku. 
Rozmawiali i śmiali się, nie zwracając specjalnej uwagi na Konrada i jego eskortę. Dwaj 
żołnierze towarzyszący sierżantowi zdjęli zbroje i przyłączyli się do towarzyszy. 
 
— Siadaj — polecił sierżant, zajmując miejsce za grubo ciosanym sto­łem. Zdjął hełm i 
położył go na blacie. Był siwowłosym weteranem, a szramy na jego twarzy były 
prawdziwymi bliznami po ranach odniesio-nych w bitwach. 
 
— Obejrzyjmy sobie dokładnie twój miecz. 
 
Konrad usiadł naprzeciwko niego, położył broń na stole i odwinął ją. Sierżant przyjrzał się 
dokładnie wilczej głowie wygrawerowanej na gar­dzie. 
 
— Tamci dwaj — oznajmił — złamali cesarskie prawo. A ty, jak widzę, złamałeś prawo 
middenheimskie. Wygląda na to, że ukradłeś miecz. 
 
Było oczywiste, że rozpoznał broń middenheimskiego pułku, a cesar­skie prawo, o którym 
wspominał, musiało dotyczyć posługiwania się spa­czeniem. Być może sierżant nie wiedział 
dokładnie, na czym polega prze­stępstwo Litzenreicha. Może nawet nigdy nie słyszał o 
spaczeniu. W końcu Konrad dopiero niedawno dowiedział się o jego istnieniu. 
 
— Kupiłem go od krasnoluda — wyjaśnił — tego, którego aresztowali­ście. Czy on i jego 
towarzysz są niebezpiecznymi zbrodniarzami? Złamali cesarskie prawo? Miałem wrażenie, że 
jest w nich coś podejrzanego. Z moim poprzednim mieczem uciekł zwierzołak. Zaklinował 
mi się w jego czaszce. 
 
Sierżant wolno pokiwał głową. Był wyraźnie rozbawiony. 
 
— Powiadają, że posiadanie to dziewięć dziesiątych prawa. W związku z tym posiadanie 
ukradzionej broni jest w dziewięciu dziesią­tych równie złe jak jej kradzież. 
 

background image

— To middenheimski miecz. Powiedziałeś, że obejmuje go prawo Mid­denheimu. Jaki ma to 
związek z Altdorfem? 
 
— Lubimy sprawiać przyjemność naszym sojusznikom. Zwrócimy im miecz, ale pozostaje 
pytanie, czy zwrócimy im również ciebie? 
 
— Po co? Kupiłem go od krasnoluda, możecie go zapytać. 
 
Konrad nie miał wątpliwości, że tego nie zrobią. Gdziekolwiek znajdo­wał się Ustnar i 
Litzenreich, na pewno będą im zadawać o wiele ważniej­sze pytania. Altdorf słynął z 
doskonałości swojego systemu prawnego. W czasie przesłuchań obaj więźniowie będą 
torturowani mniej niż gdziekolwiek indziej w Imperium. Będą też mieli proces, zanim zostaną 
straceni. 
 
Nie oczekiwał, że sierżant uwierzy w jego opowieść o mieczu, ale naj­ważniejsze, aby nie 
podejrzewał, że jest jakiś związek między nim a Litzen­reichem. W Altdorfie wiedziano 
jedynie, że podróżowali tym samym dyli­żansem. 
 
— Świadectwo przestępcy nie ma żadnego znaczenia — odparł sier­żant. — A jeżeli odeślę 
miecz, będzie tyle wyjaśnień, tyle papierkowej ro­boty. 
 
— W takim razie niech go pan nie odsyła. 
 
— Nie, powinienem to zrobić. Jeżeli w Middenheimie znaleźliby miecz cesarskiej gwardii, 
mam nadzieję, że również by go odesłali. Gdy­bym cię oddał razem z mieczem, sam byś 
odpowiedział na ich pytania. Mam wrażenie, że byłby to najrozsądniejszy sposób. Co o tym 
sądzisz? 
 
Konrad nic nie powiedział. Gdyby odesłano go do Middenheimu, na­wet pod zbrojną eskortą, 
bez wątpienia zdołałby uciec jeszcze przed dotar­ciem do miasta. Ale nie miał ochoty na 
opuszczenie Altdorfu, przy-najmniej na razie. 
 
Sierżant przypatrywał mu się dziwnie i uśmiechał bez przerwy. Wyglą­dał, jakby nie 
traktował tego przesłuchania zbyt poważnie, ale Konrad nie rozumiał żartu. 
 
— Gdyby — dodał po chwili sierżant — miecz znalazł się w posia­daniu, powiedzmy, 
cesarskiego gwardzisty, taki człowiek byłby absolutnie poza jakimkolwiek podejrzeniem. 
 
Konrad wreszcie pojął, o co chodzi, ale w dalszym ciągu nie odzywał się słowem. 
 
— Robota porządna, dobre godziny — sierżant z trzaskiem położył na stole złotą koronę — 
godziwa płaca. 
 
— Cesarska gwardia? — zapytał Konrad, spoglądając na nienaganny mundur żołnierza: 
wypolerowany spiż, hełm z pióropuszem, guziki z masy perłowej, ozdobna plecionka, 
skomplikowane odznaki. 
 
— Nie wiem, czy mam ochotę być malowanym żołnierzykiem. Masze­rować na defiladach, 
stać w budce wartowniczej, wymachiwać sztanda­rem, a nie mieczem, zawsze być 
wymuskany i wyglansowany, jak jakaś ozdóbka. 

background image

 
— Nie jesteśmy malowanymi żołnierzami, Konradzie! Jesteśmy naj­lepszymi wojownikami 
w Imperium, jesteśmy lojalną strażą przyboczną cesarza! 
 
Konrad popatrzył na niego, zastanawiając się, skąd sierżant zna jego imię. 
 
— Byłem ubiegłej zimy w Praag — otrzymał nieoczekiwaną odpo­wiedź. — Pamiętasz mnie 
chyba. Mam na imię Taungar. 
 
Konrad kiwnął głową. Oczywiście, że pamiętał Praag. Jak mógłby za­pomnieć oblężenie? Ale 
nie musiał pamiętać altdorfskiego sierżanta, cho­ciaż Taungar go poznał. 
 
— Bez względu na to, dlaczego tu przybyłeś — rzekł Taungar — naj­lepiej zrobisz zaciągając 
się do gwardii. To najlepsza szansa dla każdego wojownika. I mówię o prawdziwym 
wojowniku — nie do defilowania i parad. Wiem, że jesteś człowiekiem, jakiego 
potrzebujemy. 
 
— Albo? 
 
Taungar wzruszył ramionami i popatrzył na miecz ze znakiem wilka. 
 
— Czy dostane inny miecz? 
 
— Ustaliliśmy, że strażnicy najlepiej spełniają swoją role, gdy są uzbrojeni — Taungar 
sięgnął za siebie i zdjął z kołka pas z przywieszonym mieczem w pochwie. Położył go na 
stole, obok middenheimskiego miecza i złotej monety. 
 
Konrad zacisnął w dłoni rękojeść z białej kości i wydobył klingę z na­oliwionej pochwy. Na 
gardzie widniał znak cesarskiej korony. Popatrzył na koronę na mieczu, na złotą koronę na 
stole i lewą dłonią wziął pie­niądz. 
 
— Przyjąłeś cesarską zapłatę, Konradzie. Teraz musisz złożyć przy­sięgę wierności. Wstań. 
 
Konrad podniósł się i powtórzył rotę, zaklinając się na Sigmara, że bę­dzie posłusznie i 
lojalnie służyć cesarzowi, a jeżeli trzeba będzie, odda życie w służbie Imperium. 
 
— Witaj — rzekł Taungar, wyciągając rękę. 
 
Konrad przełożył miecz do lewej dłoni i wyciągnął prawą. Obaj męż­czyźni uścisnęli się za 
przeguby. 
 
Konradowi przychodziły do głowy najrozmaitsze pytania, ale ich nie zadał. Wkrótce sam 
będzie w stanie dowiedzieć się wszystkiego, co go inte­resowało. Jeżeli zaś chodzi o 
pozostałe kwestie, to nie zamierzał przeby­wać tu aż tak długo, aby poznać odpowiedzi. 
 
  
 
*   *   * 
 

background image

Konradowi obcięto włosy, tak że nie wystawały już spod hełmu. Mu­siał się również ogolić 
— po raz pierwszy od opuszczenia Kislevu — ponie­waż tylko oficerom pozwalano na 
noszenie bród. Następnie wydano mu mundur. Każdy żołnierz otrzymywał taki sam, bez 
względu na to, czy był surowym rekrutem, czy starszym oficerem. Różniły się tylko kolorem 
dłu­giego pióropusza na hełmie. Im wyższa ranga, tym ciemniejszy odcień nie­bieskiego — 
od akwamaryny po indygo. 
 
Konrad nie musiał stać na posterunku. Taungar miał dosyć pod­władnych do pełnienia służby 
wartowniczej. Ale nawet żołnierze z poste­runków honorowych musieli nauczyć się czegoś 
więcej niż tylko musztry paradnej oraz stania nieruchomo jak posągi. Konrad został 
zatrudniony jako instruktor szermierki. Nie oznaczało to wcale, że zdołał uniknąć swojej 
porcji ubierania się w paradny mundur czy też czyszczenia pan­cerza, tak aby w 
polerowanym spiżu mógł ujrzeć swoją pokrytą szramami twarz. Przypominał sobie wtedy 
chwilę, kiedy po raz pierwszy zobaczył swe oblicze w lustrze Elyssy. 
 
Prawie już przywykł do noszenia czystej odzieży, do stukotu obcasów na marmurowych 
posadzkach pałacu. Świadomość, że jest się jednym z wielu, że wypełnia się te same zadania, 
świadomość podporządkowania się ustalonemu rozkładowi zajęć, w którym wiadomo było, 
kiedy nastąpi pora posiłku, odpoczynku czy snu — bardzo podnosiła na duchu. Nie trzeba 
było myśleć, ponieważ wszystko było rozplanowane — należało wy­łącznie wykonywać 
polecenia. 
 
Nawet jego zajęcia instruktorskie miały swój określony rozkład, cho­ciaż Konrad usiłował je 
urozmaicać, wprowadzając nieoczekiwane ele­menty. Był to jedyny okres, gdy pełniąc służbę 
nie miał na sobie munduru, podobnie jak szkoleni przez niego żołnierze. Ćwiczeniom 
fechtunku towarzyszyły kurz i pot, a mundury musiały pozostawać zaw­sze czyste. 
 
Konrad szkolił nie tylko żołnierzy, ale i sam się doskonalił w sztuce walki. W czasie służby 
na pograniczu zapoznał się z wieloma rodzajami broni, ale cesarska zbrojownia dostarczała 
tak rozmaitego uzbrojenie, że można było nauczyć się nowych technik i sposobów walki. 
 
Kilkakrotnie Konrad był wysyłany do pałacu, aby pełnić służbę, jako członek warty 
honorowej, w czasie zwijania i rozwijania cesarskich sztandarów o zmierzchu i o świcie. Z 
bastionów o wysokości siedemdzie­sięciu metrów widać było wyraźnie całe miasto — drogi, 
porty, rzeki, kanał do Weissbruck, okoliczne lasy, sąsiednie wsie, odległe góry. Z wyżej 
położonego punktu obserwacyjnego — na wieży — widok był jeszcze bar­dziej rozległy i 
dlatego zawsze ustawiano tam wypatrywaczy. 
 
Wnętrza budynku sprawiały równie wielkie wrażenie jak monu­mentalne mury oglądane z 
zewnątrz. Sale były przestronne, drzwi ogromne, schody i korytarze szersze niż drogi, sufity 
znajdowały się wyżej niż dachy zwykłych budynków. Sprawiało to wrażenie jakby pałac 
został zbudowany dla gigantów. 
 
Posągi wszystkich poprzednich cesarzy były trzy razy większe od czło­wieka. Olbrzymie 
postacie stały wzdłuż pierwszego westybulu od schodów, przy głównym wejściu. Dalsze 
komnaty były poświecone kolej­nym władcom. Historia ich panowania została przedstawiona 
na obrazach ilustrujących każde istotne wydarzenie i tworzących fryz biegnący na­około 
całego pokoju. Ponad obrazami znajdowały się bogato haftowane go­beliny ukazujące cesarza 
w chwilach triumfu, podczas koronacji, jako wiel­kiego wojownika, polującego na 
najstraszliwsze stwory, odnoszącego słynne zwycięstwa. Konrad dowiedział się jednak z 

background image

ksiąg Litzenreicha, że większość tych wspaniałych dzieł więcej zawdzięczała wybujałej 
wy­obraźni artystów niż faktom opisanym w kronikach historycznych. 
 
Każdy westybul zawierał podobiznę któregoś z cesarzy — zwyciężają­cego hordy 
zwierzołaki, staczającego pojedynki ze straszliwymi wrogami. Zawierał też najrozmaitsze 
trofea ze wszystkich stron Imperium, a nawet z całego znanego — i nie znanego — świata: 
złote ozdoby i drogocenne klej­noty, dziwaczne zwierzęta, niezwykłą broń, pamiątki z 
czasów zapo­mnianych wojen i wypraw. Wiele z tych przedmiotów przez wieki uległo 
zniszczeniu i nie dawało się już rozpoznać. Z niektórych pozostały zale­dwie kupki pyłu, ale 
w dalszym ciągu, ze względu na wiek, otaczano je czcią. 
 
W centrum każdej komnaty na prostym, kamiennym cokole spoczy­wały oświetlone 
naturalnym światłem, padającym z okrągłych witraży w suficie, pozostałości po cesarzach. 
Były to trumny ze zwykłych metali i złota, z granitu i marmuru. Trafiały się nawet szklane 
sarkofagi, w któ­rych widać było pozłacane szkielety. Wiele piedestałów stało pustych, 
po­nieważ były poświęcone cesarzom, którzy panowali, gdy stolica nie znajdo­wała się w 
Altdorfie i zostali pochowani gdzie indziej. Ostatni cokół rów­nież był pusty, ponieważ nikt 
nie znał miejsca spoczynku Sigmara. Zgodnie z legendą, gdy dni założyciela Imperium 
dobiegały końca, odje­chał ku włościom krasnoludów, aby oddać Ghalmaraza jego 
poprzednim właścicielom. Żaden człowiek już więcej nie oglądał Młotodzierżcy. 
 
Jedyna znana pamiątka z czasów panowania Sigmara była umiesz­czona na honorowym 
miejscu — spoczywała na czarnej, pluszowej po­duszce. Była to wykonana z kości słoniowej 
rękojeść sztyletu, który władca miał przy sobie w czasie bitwy na Przełęczy Czarnego Ognia. 
W ciągu tysiącleci głownia noża zmieniła się w rdzawy pył. 
 
Przy każdej kolumnie, w dzień i w nocy, stali żołnierze z cesarskiej gwardii. Byli nie tylko 
strażą osobistą cesarza, ale — dosłownie — strażni­kami każdego cesarskiego ciała. Konrad 
rzadko kiedy widywał w pałacu kogoś poza strażnikami. Budynek był tak wielki, że mogła się 
w nim ukryć cała armia. Jedynie z rzadka dostrzegał ubranego w liberie sługę zajętego 
jakimiś obowiązkami. 
 
Jednym z powodów panującej w pałacu ciszy i pustki mogła być nie­obecność cesarza. 
Dopiero po tygodniu Konrad się o tym dowiedział. Ce­sarz, razem ze świtą i większością 
straży, odbywał oficjalną wizytę w Tala­bheimie. Popłynął na imperialnym jachcie, 
odbywając około trzystumi­lową podróż w górę rzeki Talabec. 
 
Konrad zastanawiał się, czy Gaxar nie dowiedział się o tym i zamiast udać się do Altdorfu, 
nie podążył podziemną drogą skavenów do położo­nego na północnym-wschodzie miasta-
państwa. 
 
Dwanaście dni minęło od przybycia Konrada do stolicy. W tym czasie dokonał bardzo wiele. 
Ale w kalendarzu prawniczym dwanaście dni jest bardzo krótkim okresem i wiedział, że 
Litzenreich i Ustnar wciąż tkwią w celi pod miejskimi koszarami. 
 
Zostali aresztowani za złamanie cesarskiego prawa, ale zatrzymania dokonała miejska milicja. 
Armia Altdorfu i cesarska gwardia były odręb­nymi jednostkami bardzo zazdrośnie 
strzegącymi swoich prerogatyw. Stała armia Altdorfu zasadniczo była rekrutowana spośród 
obywateli sa­mej stolicy, chociaż mieszkańcy okolicznych miejscowości w Reiklandzie 

background image

również mieli prawo zaciągać się na służbę. Z kolei żołnierze gwardii cesar­skiej pochodzili 
ze wszystkich prowincji i państw -miast Imperium, nie wy­łączając samego Altdorfu. 
 
Ponieważ Litzenreich i Ustnar byli oskarżeni o złamanie cesarskiego prawa, zostali 
zaaresztowani przez cesarskie wojsko. Dlatego właśnie Taungar i kilku jego ludzi znajdowali 
się wśród żołnierzy oczekujących na przybycie dyliżansu. Uciekinierzy z Middenheimu 
zostali jednak zabrani do aresztu przez miejską milicje. 
 
Po ustaleniu miejsca, w którym trzymani byli więźniowie, nadeszła pora, aby ich stamtąd 
wydostać. Był im to winien. Gdyby chodziło tylko o Litzenreicha, mógłby pozostawić go 
swojemu losowi, ponieważ uważał, że zrobił dla czarodzieja wystarczająco dużo. Jednak 
Ustnar i trzy inne krasnoludy uwolniły go z jaskini skavenów. Tamci trzej już nie żyli, ale 
Konrad mógł obecnie spłacić swój dług temu, który ocalał. 
 
Zapadał zmierzch, gdy Konrad zszedł ze służby i wyszedł przez główną bramę fortu. 
Strażnicy przyglądali mu się spokojnie, sądząc, że ma przepustkę. Skierował się na północ 
szerokim mostem, wzdłuż którego stały pomalowane posągi wojowników, bogów i 
mitycznych stworów. Po­dążył w stronę koszar armii Altdorfu. Dni stawały się coraz krótsze, 
w miarę jak zima dawała się coraz bardziej we znaki, i był zadowolony z cie­pła, które 
dostarczał mu długi płaszcz. 
 
Zniknął w ciemnym i wąskim zaułku. Tam zdjął z głowy spiżowy hełm. Kilka sekund później 
wyszedł z powrotem, a na jego hełmie widniał purpurowy pióropusz. Konrad stał się oficerem 
gwardii cesarskiej. 
 
  
Rozdział piętnasty  
 
  
 
Pierwszy strażnik spojrzał leniwie, gdy Konrad wchodząc na dziedzi­niec minął go bez słowa 
i skierował się prosto do wartowni, która, jak wie­dział, znajdowała się na wprost. 
 
— Chce się widzieć z dowódcą straży — oznajmił żołnierzowi stoją­cemu przy wejściu. 
 
— Oficer! — wrzasnął wartownik. — Obcy przy bramie! 
 
Kilka sekund później w drzwiach pojawił się oficer zapinający pas z mieczem. Spojrzał na 
Konrada i natychmiast wyprostował się, strzelił ob­casami i zasalutował energicznie. Konrad 
oddał honory, ale bardziej nie­dbałym gestem. Gwardia cesarska zawsze uważała się za coś 
lepszego od armii Altdorfu, ale chociaż Konrad był w obecnej chwili równy stopniem z 
dowódcą warty, nie dysponował tu żadną władzą. 
 
— Cóż mogę dla pana zrobić? — spytał oficer. — Czyżby gwardii cesar­skiej skończyła się 
pasta do butów? 
 
— Mam tu nakaz — oznajmił Konrad, wydobywając pergamin zza pa­zuchy kurtki. — Na 
jego podstawie mam zostać dopuszczony do jednego z waszych więźniów. Krasnoluda, 
którego trzymacie tu w areszcie. 
 

background image

Rozwinął zapieczętowany pergamin sprawiający wrażenie bardzo ofi­cjalnego. Miał nadzieję, 
że oficer nie potrafi czytać, ponieważ był to kwatermistrzowski inwentarz zbrojowni 
cesarskiego garnizonu. 
 
— Macie takiego więźnia? — zapytał. 
 
Oficer udawał przez chwilę, że studiuje dokument, a potem skinął głową. 
 
— Tak, ale o co chodzi? 
 
— O zupełnie inną sprawę, nie tę, z powodu której został areszto­wany. Przypuszcza się, że 
ukradł miecz w jednym z middenheimskich puł­ków. 
 
— Słyszałem o tym mieczu. 
 
Oficer przyglądał się Konradowi, który doskonale zdawał sobie sprawę, że bez brody i w 
gwardyjskim mundurze musi wyglądać zupełnie inaczej niż w chwili aresztowania 
Litzenreicha. Brody pozwalano nosić jedynie cesarskim oficerom, ale nie było to 
obowiązkowe. Wiadomość o ukradzionym mieczu musiała dotrzeć z gwardii do armii. Oba 
rodzaje wojsk rywalizowały ze sobą, ale poszczególni żołnierze niejednokrotnie się 
przyjaźnili. 
 
— Musimy dopilnować, aby miecz został zwrócony. 
 
— Oczywiście — przytaknął oficer. 
 
— Mam obowiązek przesłuchać więźnia, aby się dowiedzieć, w jaki sposób broń znalazła się 
w jego posiadaniu. 
 
— Można to załatwić. 
 
— Doskonale. Pozostawiam panu sporządzenie pełnego zapisu prze­słuchania wraz z kopiami 
dla mnie i władz w Middenheimie. Musi pan również zadbać o wszystkie inne szczegóły, 
skompletowanie dokumentów i przekazanie miecza do Middenheimu, oczywiście za 
pokwitowaniem. Czy wszystko jasne? 
 
— Ess... 
 
— Wie pan, jak się sprawy mają. Im coś wydaje się prostsze, tym bar­dziej okazuje się 
skomplikowane. 
 
Oficer spojrzał w górę, jakby szukając natchnienia w niebie. 
 
— Ile to potrwa? — zapytał. 
 
— Niedługo — stwierdził Konrad, uderzając obciągniętą w rękawicę prawą pięścią w lewą 
dłoń. 
 
Oficer uśmiechnął się. 
 

background image

— Będę musiał panu towarzyszyć. To mój obowiązek. 
 
— Oczywiście. 
 
— I nie chciałbym, żeby miał jakieś ślady po tej wizycie. 
 
Poprowadził Konrada do budynku z cegły, wziął wielki pęk kluczy i za­wołał jeszcze jednego 
strażnika, aby im towarzyszył. 
 
Żołnierz niósł latarnię w jednej ręce, a klucze w drugiej. Prowadził ich przez kolejne wąskie 
korytarze, których ceglane ściany po jakimś czasie ustąpiły kamiennym. Przeszli przez kilka 
ciężkich, solidnych drzwi, które za nimi zamykano. Przy każdych stał strażnik. 
 
Układ drzwi przypominał Konradowi kryjówkę Litzenreicha. Znowu był głęboko pod 
powierzchnią ziemi. Ale tym razem tunele były szerokie i wysokie, a wykute w skale schody 
zostały wydeptane przez niezliczone pokolenia strażników. Także cel wędrówki nie 
znajdował się w odległości wielu mil, ale tuż za zakrętem. 
 
Wiedział, że nie zdoła przedostać się z powrotem przez te drzwi i straże, ale nie miał zamiaru 
wracać tą samą drogą. Żołnierz otwierał zamki po kolei, a oficer szedł za Konradem. Mijali 
wiele przejść — zamy­kających tunele i prowadzących do zakratowanych cel. Wszystko 
wskazy­wało na to, że najważniejsi więźniowie trzymani byli na najniższym pozio­mie — na 
co Konrad bardzo liczył. 
 
Żołnierz przekręcił klucz w zamku kolejnych drzwi, otworzył je — i wy­padł przez nie 
wartownik, który stał z drugiej strony. Konrad dobył mie­cza, usłyszał, że oficer robi to samo. 
Strażnik ukląkł przy zwłokach i Kon­rad również się nad nimi pochylił. Na ciele nie było 
żadnego śladu po broni. Zwłoki były jeszcze ciepłe, śmierć nastąpiła nie tak dawno temu. 
 
— Czy oni są tutaj? — zapytał Konrad. 
 
— Te dwoje drzwi na końcu. 
 
Konrad zagłębił się w mrok, za nim podążył oficer. Dalszą część tu­nelu zamykały kolejne 
ciężkie odrzwia, przed nimi jednak, po obu stro­nach korytarza, widniały jeszcze inne. 
Wszystkie były zamknięte i zaryglo­wane. Zerknął przez zakratowane okienko pierwszych 
drzwi i odezwał się tak cicho, aby oficer nie mógł rozróżnić słów. 
 
— Litzenreich? — szepnął. — Ustnar? 
 
Z żadnej celi nie padła odpowiedź. 
 
— Klucze! — zawołał oficer. — Otworzyć drzwi! — żołnierz spełnił polecenie. — Do 
środka! 
 
Strażnik wydobył miecz i trzymając latarnię przed sobą wszedł do pierwszej celi. Za nim 
podążyli Konrad i oficer. Pomieszczenie było puste. Cela naprzeciwko również. 
 
— Nie mogli wydostać się tamtędy — powiedział Konrad, wskazując w stronę trupa. — 
Musieli uciec tędy — klingą miecza wskazał drzwi zamy­kające korytarz. 

background image

 
— W jaki sposób wyszli z cel? — zapytał przyciszonym głosem oficer. — Jak zabili tego 
żołnierza? 
 
— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Ale niech pan każe otworzyć tamte drzwi, zanim 
będą mieli dość czasu, żeby uciec. 
 
— Nie możemy iść tamtędy. 
 
— Dlaczego? 
 
— Drzwi są zamknięte. Nie mamy klucza. Od kiedy tu służę, nigdy ich nie otwierano. 
 
Jak dotąd, podziemne wiezienie było dokładnie takie, jak Konrad się spodziewał. Dowiedział 
się o wszystkim od jednego z cesarskich gwardzi­stów, który poznał plan lochów od 
nadzorcy. Konrad miał zamiar dotrzeć aż tutaj, pozbyć się eskorty, wydobyć Ustnara i 
Litzenreicha z cel, a potem polecić czarodziejowi otworzyć ostatnie drzwi. Wyglądało jednak 
na to, że Litzenreich sam się uwolnił przy pomocy magii. Usunął zaklęcie, które cza­rownicy 
z Altdorfu rzucili, aby uczynić cele odporne na magię za­mkniętych w nich więźniów. 
 
Konrad pchnął ciężkie drzwi, które, według oficera, nigdy nie były otwierane. Uchyliły się, 
zgrzytając zardzewiałymi zawiasami. Były o wiele grubsze od innych, a ich stare drewno 
połączone było solidnymi pasami metalu. Popatrzył na oficera, który skinął głową i wziął 
latarnię od strażnika. 
 
— Idziemy dalej — oznajmił oficer. — Sprowadź tylu ludzi, ilu zdołasz i tak szybko, jak 
możesz. Przekaż polecenie, aby zablokowano wszystkie wyjścia ze ścieków. 
 
Żołnierz odwrócił się i pobiegł z powrotem. Jego klucze pobrzękiwały, gdy znikał w 
ciemności. Konrad popatrzył przed siebie. Tunel biegł dalej, widoczny do miejsca, gdzie 
sięgało migoczące światło latami. Był węższy i bardziej stromy od poprzednich korytarzy. 
 
— Gdzieś tam jest podziemna rzeka — wyjaśnił oficer z Altdorfu. — Spływają do niej 
rynsztoki i ścieki. Potem wpada do Reiku, ale już poza murami miasta. 
 
Konrad wiedział o tym — zaplanował, że podziemny ściek będzie ich drogą ucieczki. Czy 
czarownik i krasnolud skierowali się w tę stronę? Mu­sieli tak zrobić, nie mieli przecież innej 
drogi. 
 
Oficer wszedł do tunelu, a za nim ruszył Konrad. Było wilgotno, zimno i odnosiło się 
wrażenie, że panujący tu mrok pochłania światło lampy. Poruszali się ostrożnie, a w 
otaczającej ich ciszy każdy krok roz­legał się echem. Po jakimś czasie Konrad zauważył, że 
już nie schodzą w dół. Tunel zaczął biec poziomo. Na twarzy poczuł powiew powietrza. 
Gdzieś przed nimi musiało się znajdować wyjście na zewnątrz. 
 
Poczuł nie tylko przewiew, ale dostrzegł również odległy błysk światła i usłyszał jakiś 
dźwięk... 
 
Konrad spodziewał się usłyszeć szum wody pędzącej po skałach ukrytej pod miastem rzeki. 
Ale ten odgłos nie był żadnym naturalnym dźwiękiem. Konrad zadrżał, ale nie z zimna. 

background image

 
Oficer zatrzymał się i zerknął do tyłu. 
 
— Co to takiego? — wyszeptał. 
 
Konrad wzruszył ramionami. Zdjął rękawice i zatknął je za pas. 
 
— To mi się nie podoba — dodał oficer. — Może powinniśmy pocze­kać na posiłki? 
 
Konrad nic nie odpowiedział, a gdy usiłował przecisnąć się obok ofi­cera, ten znowu ruszył 
przodem. W miarę, jak posuwali się dalej, światło stawało się coraz jaskrawsze, a hałasy 
głośniejsze. Był to jakiś zwierzęcy dźwięk, przypominający płacz wielu setek dzieci łkających 
i krzyczących z głodu. 
 
Ale Konrad wiedział, że te odgłosy nie były wydawane przez ludzi. Czuł suchość w ustach, 
jego ciało zlane było potem, a rękojeść miecza tkwiła w mokrej dłoni. 
 
Oficer zatrzymał się nagle i Konrad nieomal na niego wpadł. Do­wódca patrzył wprost przed 
siebie, na jaskinię, która się przed nimi uka­zała. Konrad również stanął, spoglądając na 
niezwykły obraz roztaczający się przed ich oczami. Krypta obwieszona była iskrzącymi się 
fosforescen­cją stalaktytami, których widmowy blask oświetlał całą ohydną scenę. 
 
— Konrad! — wysyczał znajomy głos. — Czekaliśmy na ciebie. 
 
Litzenreich i Ustnar leżeli na ziemi. Byli nadzy i ukrzyżowani. Ich dło­nie i kostki nóg 
przybite były gwoździami do skały. 
 
Ale nie były to ich jedyne rany. Po umęczonych ciałach jeńców spływały czerwone 
strumyczki sączące się z niezliczonych skaleczeń. Za­kneblowano ich, aby nie mogli 
krzyczeć. 
 
Konrad zorientował się, że pozostawiono między nimi wolne miejsce — dla niego. Obok 
leżały na kamieniu gotowe do użycia, potężne gwoździe. 
 
Wokół leżących postaci kłębiło się mnóstwo nagich, humanoidalnych istot — małych, 
bezpłciowych i bezwłosych. Niemal przypominały dzieci, których płacz — jak wydawało się 
Konradowi — słyszał. Ale pod żadnym innym względem nie były do dzieci podobne. 
 
Wokoło znajdowały się dziesiątki karłów o wielkich, zniekształconych głowach, ogromnych, 
różowych oczach i ciałach białych jak u robaków. Byli jakąś odmianą troglodyckich 
zwierzoludzi o długich jeżykach, ostrych kłach, napęczniałych cielskach i krótkich ogonach. 
Ich skóra pokryta była łuskami, a na końcu każdej kończyny znajdowały się trzy szpony. 
Przepy­chali się i tłoczyli, gorączkowo pragnąc napić się krwi z ran czarownika i kransoluda. 
To właśnie te monstra wydawały owe okropne zawodzenia, wycia pełne pożądania żywego 
ciała. 
 
Krwawiące rany ofiar wydawały się być śladami ukąszeń troglodytów. Stwory zaczęły już 
kanibalską ucztę. 
 

background image

Był tu też Srebrne Oko. Stał blisko Gaxara, trzymając przed sobą tar­czę z tajemniczym 
złotym herbem. Wysunął język, a Konrad przypomniał sobie pocałunek skavena, gdy gryzoń 
zlizywał jego krew. 
 
Znajdowały się tu również jakieś inne stwory, ale Konrad nie widział ich dokładnie. Stały na 
wysokiej, skalnej półce z drugiej strony jaskini, jak widzowie czekający na przedstawienie. 
 
Konrad dostrzegł to wszystko w niecałą sekundę — tę samą sekundę, w której przerzucił 
miecz do lewej dłoni, a prawą sięgnął do kabury ukrytej pod płaszczem. Wydobył nową broń, 
wycelował i wystrzelił. 
 
Była to jednoręczna kusza o precyzyjnie wykonanym mechanizmie, składającym się z 
mosiężnych kółek i stalowych trybów. Piętnastocenty­metrowy bełt tkwił już na miejscu, 
cięciwa z drutu była naciągnięta. Kon­rad ćwiczył z tą bronią przez ostatni tydzień. 
 
Gaxar mógł być Szarym Prorokiem, ale nie miał wystarczająco szybkiego refleksu, aby się 
uratować. Pocisk trafił go w prawe oko, odrzu­cając do tyłu. Próbował wyszarpnąć bełt prawą 
ręką — ale przecież nie miał prawej dłoni. Bez najmniejszego dźwięku przewrócił się i 
zastygł w bezruchu. 
 
Rozległ się straszliwy wrzask, ryk do tego stopnia mrożący krew w ży­łach, że Konrad na 
chwilę zamarł. Krzyczał Srebrne Oko, zrozpaczony po śmierci swego pana. Szczuroczłek 
rzucił się w stronę Konrada, ale oficer z Altdorfu zastąpił mu drogę. Ich miecze zaczęły o 
siebie uderzać. Konrad odrzucił kuszę i skoczył do przodu, tnąc mieczem pierwszego z 
atakują­cych, karłowatych drapieżników. Odcięta głowa stwora wrzeszczała, lecąc przez 
kryptę. 
 
Konrad zabijał blade obrzydlistwa rojące się w jaskini. Skakały na niego ze skał, usiłując 
wbić mu pazury w twarz. Inne chwytały go za nogi, szarpiąc ciało i próbując przewrócić 
swoją masą. Odrzucał je kopniakami, odrywał od siebie, ciął i uderzał sztychem, rozdeptywał. 
Dźwięki, przy akompaniamencie których umierały, były jeszcze gorsze od odgłosów ich 
uczty. 
 
Dotarł do Litzenreicha i pochylił się, wyrywając mu knebel z ust. W czasie, gdy był tym 
zajęty, kilku skarłowaciałych mutantów skoczyło na niego i omal nie stracił równowagi. Przy 
tej ilości wrogów, gdyby znalazł się na ziemi, nie miałby najmniejszej szansy. 
 
— Magia! — wrzasnął — Czar! 
 
— Uwolnij mi rękę — poprosił słabym głosem czarownik. 
 
Konrad odrzucił sprawiający mu ból ciężar. Jego miecz zawirował. Kilka zniekształconych 
głów odpadło, rozbryzgując naokoło krew. Znowu pochylił się, na próżno usiłując wyciągnąć 
palcami gwóźdź z prawej dłoni maga. 
 
— Ręka, pociągnij rękę. 
 
Konrad spełnił polecenie, i choć na ćwieku pozostały fragmenty kości oraz skrwawionego 
ciała, dłoń maga odzyskała swobodę ruchów. Czarow­nik krzyknął, podniósł gwałtownie 

background image

prawą rękę, a jego wrzask obniżył tona­cję, przemieniając się w zaklęcie. Z zakrwawionego 
wskazującego palca strzeliła błyskawica. 
 
Inkantacji odpowiedział szaleńczy wrzask, gdy pierwszy z dręczycieli przemienił się w 
ognistą kulę. Potem zaczął płonąć następny, potem jesz­cze jeden, aż całą jaskinię wypełnił 
odór spalonego mięsa. 
 
Konrad przeszedł teraz do Ustnara, zabijając po drodze następnych przygarbionych 
troglodytów. Wsunął klingę pod główkę ćwieka, tkwiącego w przegubie krasnoluda, oparł 
sztych o ziemię i podważył gwóźdź. Ustnar wyciągnął uwolnioną rękę, schwycił jednego z 
napastni­ków za gardło i zgniótł mu grdykę. Tymczasem Konrad wyrywał gwóźdź z jego 
drugiej dłoni. 
 
Obrzydliwych stworów było coraz mniej, ale mimo wszystko atako­wały z taką samą 
szaleńczą wściekłością. W czasie, gdy Konrad oswoba­dzał drugą nogę Ustnara, Litzenreich 
samodzielnie zdołał się uwolnić i wstać. Miecz Konrada pękł na pół, w momencie, gdy ostami 
ćwiek wy­łaził ze skały. 
 
Rozejrzał się wokoło. Oficer z Altdoru leżał, wygląd jego skulonego ciała świadczył, że nie 
żyje. Nie było widać Srebrnego Oka ani Gaxara. Skaven musiał uciec, zabierając ciało pana 
Postacie na skalnej półce rów­nież zniknęły. Wszyscy pigmejscy mutanci albo już nie żyli, 
albo stawali się ofiarami ognistej zemsty Litzenreicha i teraz umierali w płomieniach, 
wypełniając powietrze odorem spalonych ciał. Konrad, Litzenreich i Ust­nar stali, spoglądając 
na siebie. Krew ciekła z ich ran. Byli sami wśród śmierci i zniszczenia. Jedynymi dźwiękami 
były ich ciężkie oddechy i dzie­cięce kwilenie śmiertelnie rannych bestii. 
 
Aż nagle rozległ się jeszcze inny odgłos. Dobiegał z głębi jednego z tu­neli prowadzących do 
krypty. Konrad rozpoznał go bez trudu — były to bo­jowe okrzyki wojowników Chaosu. Te 
zwierzołaki nie są karłowate ani bez­bronne, a przybędą w takiej liczbie, że nie da się ich 
policzyć. 
 
— Rzeka! — rozkazał Konrad. — To nasza jedyna szansa wydostania się stąd! 
 
Podbiegli do brzegu. Rzeka wydawała się niczym nie różnić od in­nych, a jej pokryta pianą 
woda pędziła korytem wyżłobionym w skale i zni­kała w niskim otworze na skraju krypty. 
 
— Nienawidzę wody! — oznajmił Ustnar. A potem do niej wskoczył. 
 
Zniknął pod powierzchnią i pojawił się po kilku sekundach w połowie drogi do ściany krypty. 
Litzenreich zdawał się wahać, Konrad szturchnął go więc ramieniem. Czarownik wpadł do 
wody, a potem jego podskaku­jąca na falach głowa zniknęła w głębi tunelu. 
 
Konrad odrzucił hełm, zerwał płaszcz i ściągnął półpancerz, zrzucił kopniakiem jeden but, ale 
na pozbycie się drugiego nie starczyło już czasu. Dostrzegł w jednym z korytarzy błysk 
czerwonych oczu, potem po­jawiła się następna para, a za nią kolejna. Nadeszła pora. 
Wskoczył do rzeki i nie wynurzał się, pozwalając, aby nurt niósł go ku tunelowi. 
 
Na chwilę przed zniknięciem w otworze Konrad uniósł głowę nad po­wierzchnię i rozejrzał 
się. Na skalnej półce w dalszym ciągu znajdowały się dwie postacie. Teraz mógł je dokładnie 
zobaczyć. 

background image

 
Jedną z nich był Czaszkolicy. 
 
Tym razem nie mógł się mylić. Mimo upływu pięciu lat pamiętał go, jakby to było wczoraj. 
To samo chude ciało, ta sama łysa głowa, która zda­wała się nie mieć ciała na kościach. 
 
U jego boku stał ktoś, kogo Konrad również nie widział pięć lat, ktoś, kogo także nigdy nie 
mógłby zapomnieć, chociaż z zupełnie innego po­wodu. Była obecnie starsza, ale poznał ją 
natychmiast. 
 
Na krótką chwilę ich oczy się spotkały. Jego — zielone i złote, jej — czarne jak węgiel. 
 
Elyssa...