background image

BENTE PEDERSEN 

Czarodziejskie więzy 

Róża znad fiordów 

background image

Nie sądziłam, że można tak nienawidzić. Nikt mi nie 

powiedział, że najgorętszą, najpłomienniejszą miłość 
można obrócić w jeszcze bardziej płomienną nienawiść. 

Moja nienawiść ma barwę czerwieni. 
Ole mówi, że nienawiść powinna mieć barwę zimne­

go błękitu, mróz bowiem potrafi pochłonąć równie 
prędko jak ogień. Ole ze swojego mroku twierdzi, że 
gorzej musi być zamarznąć, niż spłonąć. Ale moja nie­
nawiść jest jak ogień. Uważam, że mroźne noce są pięk­
ne niczym sakramenty. Wydaje mi się, że mróz potrafi 
zaćmić umysł, a ogień tylko niszczy. Niczego nie zacie­
ra w przeciwieństwie do miłosiernego mrozu. Gorąco 
niszczy, obraca w popiół. I taka jest moja nienawiść. 

Unicestwiająca. 
Siedzę po nocach, nie śpiąc, bo nie ma snów, które 

chciałabym spotkać. Sen nie przynosi odpoczynku. Pod 
zamkniętymi powiekami żyje wyłącznie nienawiść. Le­

piej widzieć ją na jawie. Stawić jej czoło z dumnie wy­
prostowaną głową, z dłońmi w pogotowiu. Czuć ją 

w sobie każdym nerwem. Wtedy potrafię się" uśmiechać. 
Wtedy potrafię wręcz rozkoszować się tym uczuciem. 

Nigdy nie przemknęło mi nawet przez głowę, że 

mogłabym czuć taką nienawiść do niego. 

Do Jensa. Do tego, który był radością moich oczu. 
Moje oczy wciąż widzą, że jest piękny. Wciąż nie 

mogę przestać uważać go za najpiękniejszą istotę, jaką 

background image

spotkałam. Moje oczy czerpią tyle radości z tego, co 

piękne. W tym tkwi moje przekleństwo. Ta pełna próż­
ności radość, która wystrzela we mnie, gdy stykam się 
z czymś, co kryje w sobie piękno. 

To było jak ze snu: on miał istnieć po to, by moje 

oczy mogły go oglądać. By sprawiał radość moim dło­

niom. Miał być niczym posypany cukrem ser, słodka 

tłustość w ustach. Rozkosz dla języka. Taki zbytek, ja­
kiego zwyczajni ludzie nie mogą zaznać na co dzień. 

Pozwoliłam się ukołysać w tym śnie, dopóki trwał. 

Brałam wszystko, co mogłam dostać. On dostawał 

wszystko nawet bez proszenia. Wydawało mi się, że nic 
nie jest dla niego za dobre. Wydawało mi się, że jestem 

w stanie wybaczyć mu wszystko. 

Jak taka piękna istota może mieć w duszy takie ba­

gno? Czy Pan Bóg drwi sobie z nas, otaczając niezwy­
kłym pięknem taką ciemność, niewymawialną ohydę? 
Stwarzając kogoś takiego jak Jens... 

Nienawidzę go, ale nie uważam go za diabła. 
Ojciec mój twierdzi, że tak jest. Mówi, że Jens to sza­

tański pomiot i że przeklina dzień i godzinę, w której 
ściągnęłam to diable nasienie w swoje życie i zniszczy­
łam całą naszą rodzinę. Mój ojciec całą winę składa na 

mnie. Tak łatwo mu to przychodzi. 

Może to rzeczywiście moja wina. 
Napatrzyłam się aż do zaślepnięcia na piękną twarz Jen-

sa. Na jego piękne ciało. On jest niczym obrazek, jakby 
zszedł z tapety w The House. Taki piękny, że można pła­

kać, gdy się na niego patrzy. Zawsze go pragnęłam. Bez 

względu na wszystko, myślałam. Pragnę go bez względu 

na wszystko. Bez względu na to, ile to będzie kosztowało. 

A kiedy pragnę czegoś dostatecznie mocno, moje 

pragnienie się spełnia. 

background image

On istniał dla mnie. Oczywiście, że go dostałam. 

Oczywiście, że urodziłam jego dziecko. Mojego pięk­
nego małego elfa, moją piękną Synneve! 

Ale on, Jens, nie jest z tego świata. 
Tkwi w nim lód, który przerasta całe zimno, jakie kiedy­

kolwiek czułam. Jest w nim coś tak twardego, że nie da się 
tego porównać nawet z czarną skałą. Jego namiętność spo­

wija mrok. Ogień, który Jens ma w sobie, jest innego rodza­

ju niż mój. On niszczy i pochłania, lecz w inny sposób. 

On się śmieje z tego, co boli. 
Oddycha chwilą, sam dla siebie. Nigdy dla kogoś in­

nego. Zamazuje i zmienia, niemal jak mróz. Zniekształ­
ca tak jak mróz, gdy ciało zamarza na śmierć. 

Długo dostrzegałam w nim wyłącznie piękno. 
Długo pozwalałam, by działo się ze mną to wszyst­

ko, ponieważ taka była jego wola, a czego on chciał, te­
go chciałam ja. Wszystko, co robiłam, robiłam dla nie­

go. Do niego należało całe moje życie. 

Moja nienawiść nabrała czerwoności od tego lodu 

w jego wnętrzu. Od tego, co Jens ma w sobie wykrzy­
wione i zniekształcone. 

Moja pogarda i nienawiść mają barwę czerwieni. Są 

czerwone jak kwiaty latem, czerwieńsze od wszystkie­
go, co mogę sobie wyobrazić. 

Ale wciąż jeszcze nie potrafię wymyślić dla niego 

żadnej kary. 

Brak mi sił, by jej dla niego pragnąć... 
On nie ma w sobie tyle dumy, żeby tu nie przycho­

dzić. Staje pod drzwiami i rozmawia ze mną przez ścia­
nę. Zaciśniętymi pięściami wali w drzwi i deski. 

Grozi, że powybija okna i kopniakiem rozwali cien­

kie skrzydło drzwi. 

On nie do mnie przychodzi, chociaż i moje imię wymię-

background image

nia, mówiąc o tym, za czym tęskni. Ale on chce dziecka. 

Synneve. 
A ja jej nie oddam, chyba żeby mnie najpierw zabił, 

a potem wyrwał ją z moich martwych objęć. Zmarno­

wał wszystkie swoje szanse na to, by być dla niej oj­

cem. Nigdy mu nie wybaczę. 

Nie śni mi się już nic, co byłabym w stanie zapamię­

tać. One już do mnie nie przychodzą. Wszystko jedno, 
co w ich przekonaniu potrafiłam zdziałać, wszystko 
jedno, do czego mnie wybrały. To najwyraźniej nie jest 
już ważne. Potrafią obejść się beze mnie. 

Jeśli w ogóle są... 

Nie jestem już pewna. 
Być może istnieją wyłącznie w moich myślach, 

w snach, które tkam z tego, co wiem i czego nie wiem, 

lecz o czym wolno swobodnie zmyślać. W mojej rodzi­
nie potrafimy wymyślać baśnie. Uciekamy w historie. 
O wiele łatwiej jest żyć, kiedy można owinąć się płasz­

czem słów, malujących obrazy i życie. 

Mój ród to ród kłamców. 
Pokolenie za pokoleniem otulało się kłamstwami 

i baśniami. Od tamtych najpierwszych poprzez mnie 
aż do mojej malej Synneve, która nie wie jeszcze, jakie 

kłamstwa opowiem jej, siedząc przy jej łóżeczku. 

Kołyska została u niego, kiedy zabrałam Synneve 

i wróciłam do domu, do chaty mego ojca. Jego kołyska. 
Nie dam Synneve nic, co należało do niego. Jens nigdy 
jej nie dotknie, nawet spojrzeniem. 

To dziecko jest moje. Tylko moje! 
Synneve leży w naszej kołysce. 
Mój ojciec paskudnie przeklinał - po fińsku - gdy 

było najgorzej i gdy Jens co wieczór gołymi rękami wa­
lił w drewno ścian aż do miękkości. 

background image

Wydaje mi się, że to zachrypnięty aż do obłędu głos 

Wielkiego Samuela zdołał powstrzymać Jensa Haldorse-
na od 'wdarcia się do Samuelsborg. Jens ma przecież siłę, 
żeby wyłamać drzwi, przekroczyć próg i zabrać to, czego 
pragnie. Ale głos mego ojca wciąż żąda szacunku, chociaż 
wszyscy wiedzą przecież, co się dzieje teraz z Samuelem. 

Mamrocze pod nosem, że powinien już nie żyć. 

Ale może ja wciąż potrzebuję mego ojca... 
Chciałabym, aby moje prababki znów do mnie prze­

mówiły... 

Pierwszą, która przyszła, była jedna z tych milczą­

cych kobiet z Krety. Jedna z tych, które potrafiły po­

wiedzieć więcej oczyma niż ustami. Miała czerwone rę­

ce i połataną spódnicę, lecz ubranie i jej, i dziecka było 
czyste. Roza zwracała uwagę na takie szczegóły. 

Gdyby jej ojciec był na nogach, zapewne zatrzasnął­

by drzwi i nie pozwolił, by kumagi tej kobiety przekro­
czyły próg. 

Roza drzwi uchyliła. 

- Dziecko - powiedziała kobieta. - Dziecko nie chce 

wyzdrowieć... 

Roza o niczym nie myślała. Pozwoliła kobiecie wejść. 

Dostrzegła zalęknione, ptasie spojrzenie tamtej, omiata­
jące ściany, podłogę i ławy. Wiedziała, że jej również nic 
nie można zarzucić. Ale takie już były spojrzenia kobiet. 

- Doktor mówi, że nic nie jest w stanie zrobić -

oznajmiła kobieta. - Ale my, chociaż rodzina jest duża, 
nie możemy nikogo stracić. Tego malca też. Mały Jyr-
ki choruje od dwóch tygodni. 

Roza słyszała słowa, lecz nie mogła zrozumieć, dla­

czego ta nieznajoma kobieta kieruje je akurat do niej. 

W Kopalni na pewno chorowało nie tylko jej dziecko. 

background image

Zima była sroga i wielu najsłabszych musiało się pod­
dać. Dzieci i starcy załamywali się i ginęli od chorób, 
znanych i nieznanych z nazwy. Odra paskudnie dała 
się we znaki wzdłuż wybrzeża Kafjorden, w wielu ubo­
gich chatach wgryzała się aż do kości. 

- Ty sama masz dziecko - powiedziała kobieta. - Zro­

zumiesz mnie. 

Roza potrafiła pojąć, co czuje tamta, do całej reszty 

natomiast odniosła się ze zdziwieniem. 

- A dlaczego to mnie dotyczy? - spytała. 
Tamta tylko na nią patrzyła, szeroko otwierając zdu­

mione oczy. 

Roza przemówiła innymi słowami: 

- Dlaczego przychodzisz do mnie i mi to mówisz? 
- Bo ty możesz pomóc! 
- Nie mogę! 
Na twarzy bezimiennej kobiety odmalowała się roz­

pacz. Przytrzymywała Rozę spojrzeniem tak długo, aż 
ta miała uczucie, że zaciskają się na niej kurczowo pal­
ce. Ta kobieta była matką walczącą o swoje dziecko. 
Postanowiła wykorzystać wszelkie możliwe środki. 
Udowodniła to, przychodząc do Rozy. 

- Niewiele mamy, ale ja zapłacę... 
Rozę ogarnęły mdłości. Ta kobieta naprawdę myśla­

ła, że ona żąda pieniędzy za spełnienie jej prośby. 

Roza popatrzyła na zawiniątko w szarym wełnianym 

kocu. Dziecko było mniejsze niż Synneve. Twarzyczka 
już nabrała rysów starca, zwiastujących, że to życie nie 

potrwa długo. Zapadnięte policzki, ciemne kręgi wokół 
oczu, czaszka wyraźnie rysująca się pod skórą. 

... Synneve miała takie pulchne policzki i dołeczek 

jak oczko roztopionego masła w kaszy... 

A nieznajoma sądziła, że chodzi o pieniądze. 

background image

- Mamy krowę, która wciąż daje mleko. Możemy ci 

zapłacić mlekiem... 

- Mleko zostaw synkowi - powiedziała Roza z takim 

spokojem, na jaki tylko było ją stać. - Ja nie potrafię 
pomóc twojemu dziecku. Musisz je zabrać do doktora. 

Jedynie on może pomóc. Ja nie. Żałuję, lecz nie mogę. 

Umilkła i dopiero potem podniosła wzrok i popatrzyła 

w twarz tamtej. W obcych niebieskich oczach wciąż dawa­

ło się wyczytać zdumienie i niedowierzanie. Niemożność 
zrozumienia. Głowa obwiązana chustką lekko drżała. 

- Dlaczego przyszłaś z tym do mnie? - spytała Roza. 

W ciszy krążyły myśli. Roza wiedziała, dlaczego. Nie 

powinna była pytać. Stawiała tamtą kobietę w kłopot­
liwej sytuacji, zmuszała, by tamta spuściła wzrok. 

- Ponieważ mówią, że jestem czarownicą? 
Tamta nie patrzyła na nią. 
- Ludzie wygadują różne rzeczy - rzuciła prędko, le­

dwie zrozumiale. Mieszała fińskie słowa z norweskimi. 
Musiała powtarzać niektóre w nowym dla siebie języ­
ku. - Ale kiedy zaczęli gadać o tej jego wysypce, to po­
myślałam, że mogłabyś pomóc... 

- Wysypka? - spytała Roza. Czuła się głupio, że po­

wtarza za tamtą. Ze mimo wszystko nie rozumie, o co 
tej kobiecie chodzi. 

- Ten, z którym żyłaś - mówiła nieznajoma do Rozy -

cały jest obsypany wypryskami. Mówią, że to nie odra. 
Powiadają, że to nie przechodzi. Kiedy o tym usłyszałam, 
pomyślałam, że mogłabyś pomóc. 

Roza milczała, bo odpowiedzieć nie umiała. Na pyta­

nia też nie mogła sobie pozwolić. Ale myśl wryła jej się 

w umysł. Malowała w jej głowie obrazy. I ponieważ nie 
wiedziała, co zrobić, wzięła chore dziecko z rąk matki. Za­
częła kołysać je w ramionach i poczuła, że chłopczyk 

background image

prawie nic nie waży. Serce ją bolało na widok tego ma­
leńkiego ciałka, które właściwie skazane już było na 
śmierć. Roza miała pewność, że mały zapadł na odrę i nie 
ma czym walczyć z chorobą. Całkiem go już zjadła. Po­
chłonęła zdrowe rumiane policzki i silę maleńkiej rączki, 
nie pozwalając jej się zacisnąć na dotykającym go z czu­
łością palcu. Skradła rumieniec ze skóry i blask z oczu. 

Roza pogładziła wychudłą twarzyczkę, będącą wła­

ściwie kośćmi obciągniętymi skórą. W twarzy niemow­
lęcia dostrzegała obraz starego człowieka. Takiego, któ­
rego węzełek aż po brzegi wypełniony jest dniami. Tak 
samo wyglądałby kiedyś, za wiele, wiele lat. 

A może nie... 

To było niesprawiedliwe. Roza być może powiedzia­

ła to na głos, bo matka dziecka popatrzyła na nią z ta­
kim dziwnym wyrazem oczu. Nie miała jednak słów, 
które mogłyby towarzyszyć temu spojrzeniu. I dlatego 
Roza nie była pewna, czy ta myśl spłynęła z jej warg. 

Trzymała dziecko, próbowała je ogrzać. Na chwilę 
zdjęła z barków matki ten lekki, leciuteńki ciężar. Wię­
cej zrobić nie potrafiła. Potem oddała chłopca kobiecie. 

Roza nie mogła pojąć, dlaczego Finka tak serdecznie 

jej dziękowała przed odejściem. Nie potrafiła też tego 

wytłumaczyć ojcu, kiedy wezwał ją do siebie do alkierza. 

- Po co oni tu przyłażą? - spytał, na wpół schowany 

za niebieską zasłoną. Po śmierci Nanny Wielki Samuel 
zaczął ukrywać się za zasłoną. Przedtem zawsze wisiała 

w nogach łóżka. Teraz sam ją kontrolował przy głowie. 

„Oni...", tak mówił o własnych krajanach. Nie nazy­

wał ich po imieniu. Nie nazywał ich Finami ani Kve-

nami, mówił tylko „oni..." 

- Masz wśród nich znajomych, Rozo? Twoja matka 

wiedziała, że nie lubię, kiedy różni ludzie wycierają tu 

background image

progi. To się nie zmieniło, chociaż jestem kaleką, przy­
kutym do łóżka. 

- Ojcu nie podoba się, że masz znajomych - odezwał 

się Ole spod drugiej ściany. 

Odkąd Roza sprowadziła się z powrotem do domu, 

pomimo iż codziennie prosiła brata, żeby posiedział 
z nią w kuchni albo wyszedł na podwórze, on i tak 
tkwił w alkierzu razem z ojcem. To było coś w rodza­
ju kary, którą Ole sam sobie wymierzył. Dopóki ojciec 

wytrzymywał za swoją zasłoną pod jedną krótką ścia­
ną, tak długo również Ole chciał wytrzymywać w swo­

im ślepym mroku pod drugą ścianą. 

- On by wolał, żebyś nikogo nie znała, siostro. Wo­

lałby, żeby drzwi były zamknięte na klucz, bo wtedy 
by wiedział, że nie przyjmujesz kochanków w kuchni. 

Brat Rozy zaśmiał się ochryple. 
Roza się nie śmiała. Ojciec również milczał. 

- Ona potrzebowała pomocy - powiedziała Roza 

nieobecnym tonem. - Nie wiem, co to za kobieta. 

- Finka - stwierdził ojciec z pogardą. - Przecież sły­

szałem. Nie ma nikogo ze swoich, kogo mogłaby pro­
sić o pomoc? Po co stuka do moich drzwi? 

- My jesteśmy dla niej swoimi, Samueli - rzekł Ole. -

Możesz się schować za swoją zasłoną, mnie i tak wszyst­
ko jedno, słyszę tylko, jak za nią ciągniesz, jak się przesu­

wa po sznurze. Nie obchodzi mnie, tato, czy pokazujesz 
twarz czy nie. I tak po głosie poznaję, że ty' to również 
wiesz. Wiesz, że jesteśmy tacy sami jak oni. Jak wszyscy 
inni z Krety. 

- Zamknij się! - warknął ojciec. 
- Ona przyszła z chorym dzieckiem - wyjaśniła Ro­

za. Zmęczona już była potyczkami słownymi, jakie sta­

czali między sobą ojciec i syn. Żaden z nich nie miał 

background image

zamiaru ustąpić. Wcześniej obaj gotowi byli zniszczyć 
i siebie, i przeciwnika. 

- Odkąd to jesteś lekarzem? - spytał Samuel ostrzej­

szym tonem niż zwykle. Pragnął przytrzymać córkę 
wzrokiem, pragnął ją związać, tak jak robił wcześniej. 

Ale Roza nie dawała się już powstrzymywać. Ani sło­
wami, ani spojrzeniem. On nie był już w mocy ją karać. 

Stała przed nim dorosła. Bardziej dumna niż on ja­

ko szalejący młody chłopak. Na gładkim, prostym czo­
le miała wypisany upór, a w niebieskich oczach ogień 
i siłę. To było niemal najgorsze. To, że patrzyła na nie­
go z nieudawanym buntem i że patrzyła jego oczyma. 

- Niektórzy uważają mnie za czarownicę - uśmiech­

nęła się Roza. 

Samuela przeniknął dreszcz. Nie podobało mu się, że 

córka się z tego śmieje. Nie podobało mu się zadowole­
nie w jej uśmiechu, tkwiąca w nim dwuznaczność. Jak 
gdyby rzucała mu wyzwanie, domagała się, by powiedział, 
czy jego zdaniem ludzie się mylą, czy nie. Jak gdyby sta­
rała się go nakłonić, by przyznał, co on w niej widzi. 

- Poszeptują o tym w Kopalni. Nie wiedziałeś? Zda­

wałeś sobie sprawę z tego, że dałeś życie czarownicy, 

tato? Może któregoś dnia odrąbią mi głowę? 

Śmiejąc się, zmusiła się do popatrzenia ojcu w oczy. 

- Chyba pierwszy raz ścięliby kogoś, kto wystraszyłby 

kata swoją twarzą tak samo, jak on straszy czarną maską... 

- Nie igraj z tym, w co ludzie wierzą! - poprosił ojciec. 
Roza wzruszyła ramionami. 
- Od tej pory będą już dobrze wiedzieć, że mam ża­

łośnie mało sił - stwierdziła. - Dla tej kobiety, która tu 
przyszła, nikt już nic nie może zrobić. Sama o tym wie­
działa. Jej dziecko umrze przed niedzielą. 

Ojciec sprawiał wrażenie, jakby nie wierzył Rozie. Przy-

background image

glądal jej się spojrzeniem tak badawczym, jak gdyby uwa­
żał, że córka skrywa przed nim tajemnice. I rzeczywiście 
się nie mylił, lecz nie chodziło o takie sekrety, jakich Wiel­
ki Samuel usiłował doszukać się w niej w tej chwili. 

- Nie igraj z tym, Rozo! - rzekł po prostu. - Taka 

wiara może zniszczyć. 

Roza nie odpowiedziała. Ale wzdłuż kręgosłupa prze­

szły jej ciarki, przypominające dotyk ciężkich kropli wo­
dy po niespodziewanym deszczu: ojciec w to wierzył! Jej 
ojciec wiedział, że to nie jest jedynie blady cień gdzieś na 
skraju jej wyobrażeń. Wiedział, że to coś więcej niż po­
ranna mgła w jej umyśle, która z czasem się rozwieje. 

To rzeczywiste... 
... a więc może jednak była czarownicą... 

Ale Roza wciąż nie śmiała wierzyć, że ma w sobie 

moc. Siłę, do której opanowania nigdy nie dano jej klu­
cza. Otrzymała jedynie zapewnienia, że została wybra­
na. Wybrana... 

Wyjście w ciągu dnia byłoby bezcelowe. Nie potra­

fiłaby też wytłumaczyć się przed ojcem. Takie zacho­
wanie wydawałoby mu się dziwne. Pod dachem ojca ża­
den dzień nie wydawał się zwyczajny. Ona i Ole, obo­
je, byli pisklętami, które już czuły wiatr łaskoczący 

w skrzydła. Ojciec podtrzymywał ich. Pomagał im 
wznieść się w górę, ratował ich. Wiedzieli o tym i dzię­
ki temu mogli latać. Tak było aż do czasu', gdy życie 
zaśmiało się z nich drwiąco i cisnęło z powrotem do 
gniazda. Znów musieli stulić skrzydła i przyjąć, że są 
zaledwie pisklętami. Wiązką gałązek, którą wciąż nazy­

wali domem, rządził ojciec. Na ich dach nad głową 
wciąż składała się jego łaska. 

Wielki Samuel nie mógł niczego jej zabronić. Mógł 

background image

się wściekać i smagać słowami jak batem, ale miał tyl­
ko słowa. Pięścią nie był już w stanie jej ukarać. 

A mimo to Roza zachowywała ostrożność. 
To w niej zostało. 
Chodziła ciszej niż wówczas, gdy była małą dziew­

czynką, która we wszystkim musiała mierzyć z nim si­
ły. Która stale musiała sprawdzać, jak daleko potrafi 
sięgnąć jego gniew. 

Teraz ojciec, bez nóg, nie wstawał z łóżka i nie oka­

zywał żadnego taktu. Mówił to, co mu ślina na język 
przyniosła. Wyzywał ją słowami, jakie - według podej­
rzeń Rozy - przed laty obracał w myślach. Wówczas 
ukrywał się za murem milczenia. Nigdy nie brał do ust 

wstrętnych słów, pozostawały niewidzialne. Nikt też nie 

śmiał rzucać brudów w twarz Wielkiemu Samuelowi. 

Teraz nie stanowił już żadnego zagrożenia. 
Teraz jednak ludziom było go żal i dlatego milczeli. 

Starali się nie zachodzić do jego domu. Unikali go i ża­

łowali, i prawie udało im się o nim zapomnieć. 

Samuel o tym wiedział. 
Dlatego Roza okazywała mu szacunek. Przynajmniej 

na tyle, żeby jednocześnie nie tracić ostatniej cząstecz­
ki własnego szpiku. Wychodząc, mówiła mu, dokąd 
idzie. Na ogół uważał jej wyjścia za zbędne. Nawet gdy 

wybierała się płukać ubrania w strumieniu, był zdania, 

że równie dobrze mogłaby to zrobić przy schodach. 

Czasami okłamywała go, mówiąc o powodach swoich 

wyjść. Czasami musiała po prostu iść na skały, wspiąć 

się nieco wyżej, znaleźć jakąś półkę czy głaz, na którym 
dało się usiąść. Rozejrzeć się nieco szerzej, poczuć wiatr 
na nagich policzkach, powitać go z podniesioną twarzą 
i z całym tym ogniem i bólem, jakie w niej mieszkały. 

Do tego Roza nigdy się ojcu nie przyznawała. 

background image

Takie tłumaczenie i tak na nic by się nie zdało. 
To samo wyganiało ją z domu dzisiejszego wieczo­

ra. Każdy, kto zechciałby przyjrzeć się jej tłumacze­
niom, uznałby to wyjście za zbędne. Powód tak mało 
istotny, że aż trudno mówić o nim na głos. A Rozie 
brakowało już kłamstw, którymi mogłaby się bronić. 

Zaczekała, aż najedzona Synneve zaśnie. Aż zasną 

bracia. Aż do chwili, w której wydawało jej się, że oj­
ciec też śpi. Nad Olem zapanować nie mogła. On ra­
czej czuwał, niż drzemał. Sądziła jednak, że i tak jej nie 
zdradzi. Drwił z niej, kazał jej się tłumaczyć, dlaczego 
tak robi, lecz nie był na tyle okrutny, by zmuszać ją do 
wyjaśniania wszystkiego ojcu. 

Ole był taki jak ona... Tak jak ona, Ole stanowił 

cząstkę wielkiego dziwnego planu... 

Wieczory wciąż były za jasne, lecz Roza postanowi­

ła się tym nie przejmować. Co z tego, że ktoś ją zoba­
czy? Przed nikim się nie ukrywała. Nie miała takiej po­
trzeby. Jedynie ojca chciała ochronić przed tym, w co 
wstępowała. Przed tym, w czym się unosiła... 

Tłumaczyła sobie, że milczy ze względu na ojca. 

Chroniła go. Jego kielich goryczy już i tak był pełny. 
Nie musiał dowiadywać się o czymś, co jeszcze moc­
niej skruszyłoby jego fundamenty, bo kamienie, z któ­

rych były zbudowane, już i tak zanadto się rozsunęły. 

W żołądku jej się ścisnęło, gdy zbliżała się do bara­

ków, Roza wiedziała bowiem, co ją tam czeka. Ale sto­
py poruszały się bez wahania. Większość ludzi zapewne 
wciąż była w jadłodajni. Nie mogła się przemóc, by tam 
pójść. Wspomnienia wciąż były za silne. 

Kiedy weszła do środka, otoczyło ją duszne, wilgot­

ne powietrze. Półmrok nie różnił się od tego panujące­
go w małych chatach, ale ta izba nie przypominała żad-

background image

nego domu. Roza nie pojmowała, że ludzie mogą tak 
żyć. Tak blisko innych, blisko obcych. Tutaj nie było 

gdzie się schować. 

Oczy prędko ją dostrzegły. 
- Proszę, proszę, jaki kwiatek zjawia się tu w jesien­

ny wieczór! 

- Potrzeba ci chłopa, Roza? Szukasz kogoś, z kim 

mogłabyś się ułożyć? 

- Podaj cenę, możemy się potargować! Jens Haldorsen 

mówił, że jest zadowolony, a on podobno wie, co gada! 

Rozległ się wstrętny śmiech. 
Spodziewała się tego. Właśnie tak witali ją mężczyźni. 

Albo w taki sposób, albo też zawstydzonym milczeniem 
i spojrzeniem wędrującym zupełnie innymi ścieżkami. 

Roza szukała wśród twarzy. Nie mogła pozostać tuż 

za drzwiami. Światło było zbyt marne, łóżek za dużo, 
a ciała mężczyzn zmieniły się w krzewy, wyciągające 

gałęzie na wietrze, przesłaniające i rzucające cień, nie 
pozwalające odnaleźć tego, którego szukała. 

Wstydliwa nie była... 

Ledwie dostrzegalnie zaczerpnęła mocniej powietrza 

i wyruszyła na wędrówkę wśród tego lasu kolan i rąk 

wyciągających się do niej, łapiących ją i przytrzymują­
cych. Kradnących dotyk, którym wcale nie chciała ich 
obdarzać. Ruchom rąk, których wcale nie zapraszała, 
towarzyszył śmiech i wulgarne uwagi. 

- Do ciebie przyszła! 
Ten, którego prycza stykała się nogami z pryczą 

Mattiasa, szarpnął uśpionym ciałem. Roza doszła już 
prawie do celu. Mężczyźni doskonale wiedzieli, po co 
tu przyszła. W głębi ducha większość z tych mężczyzn 

w grubej bieliźnie wiedziała, kim jest teraz Roza, choć 
wobec innych udawali, że jest inaczej. 

background image

Mattias budził się powoli przy wtórze śmiechu. Ten 

śmiech był niczym szum i unosił się ponad zaroślami 
mężczyzn tylko wtedy, gdy była wśród nich kobieta. 

Mattias miał ciężkie powieki, uchyliły się niechętnie. 

Jego spojrzenie od razu padło na Rozę i natychmiast zro­

zumiał przyczynę tego śmiechu. Padały jeszcze skiero­
wane do niej propozycje i nie ustały nawet po tym, jak 
Mattias usiadł i zapiął bawełnianą koszulę aż po szyję. 

- Zobacz, kto do ciebie przyszedł, ojciec! - zachicho­

tał kolega spod ściany. Brwi wzniósł przy tym aż po 
nasadę włosów. Pozwolił sobie na to za plecami Rozy. 

- Elegancka pani z wizytą... 
Mattias nic nie powiedział, ona też się nie odzywa­

ła. Jedną ręką sięgnął po kurtkę, drugą ujął dłoń Rozy 
i zaczął kierować się do drzwi. Dopiero na zewnątrz się 
ubrał. Próbował przygładzić włosy, a w oczach wciąż 
widać było senność. Długi dzień pracy oczekiwał na ten 
wieczór. Ciało dopominało się odpoczynku. 

Omiótł ją wzrokiem. Roza złożyła ręce na piersi. 

Wysunęła brodę, ale zwracała się do niego gładkim po­
liczkiem. Mattias znów zdziwił się, jak bardzo piękna 
jest Roza z prawej strony. 

- Nie zaliczasz się do tych, co przychodzą rano, wieczór 

i w południe - powiedział ze śmiechem. - Co się stało? 

- Słyszałam... - powiedziała Roza, nie wiedząc, jak 

ma dalej o tym mówić, nie wypowiadając przy tym 
imienia Jensa. Za nic tego nie chciała. - ... o' nim - do­
kończyła przymuszona spojrzeniem Mattiasa. Oczy 
miał ciemne jak kora starych sosen. Brwi, gdy je ścią­
gał, stykały się niemal u nasady nosa. Podciągnął jeden 

kącik ust lekko w górę, blizna stała się przez to jeszcze 
bielsza. Roza, widząc to, znów zadała sobie pytanie, 
kto ją narysował na jego policzku, jakie historie moż-

background image

na by o niej opowiedzieć. O tej bliźnie i o Mattiasie. 

- To z pewnością prawda - odparł. - Bez względu na 

to, co słyszałaś. 

- O wysypce. 
- To jest prawda. 
Oparł się o ścianę, ręce wsunął w kieszenie spodni 

i zadał sobie pytanie, czy to, co dostrzega w jej oczach, 
to rozpacz. 

- Czy on myśli, że to moja wina? 
Mattias wzruszył ramionami. Widział, że nie powinien 

o tym rozmawiać tu, w tym miejscu, w którym każdy 
może ich usłyszeć. Objął ją więc w pasie i zaprowadził 
nad fiord. Na brzegu wciąż tu i ówdzie dało się znaleźć 
plamy zielonej trawy. Wciąż można było zaproponować 
kobiecie, by usiadła na ziemi. Bez obaw, że z tego powo­

du nabawi się choroby, o której nie mówiło się głośno. 

Wrzucał do morza drobne kamyki. Puszczał kaczki, 

osiągając taki wynik, że trudno było policzyć podsko­
ki kamienia. Dla chłopaka z głębi lądu była to sztuka 
trudna do opanowania. On już to umiał. Dlatego prze­
stało to być takie ważne. Teraz ręka puszczająca kamie­
nie wiedziała, że Roza ma wąską talię. Wielu rzeczy 

miał się jeszcze nauczyć, lecz umiejętności nie mają cię­
żaru, który przyginałby barki do ziemi. 

- Cały jest sinoczerwony i skóra zlazła mu z karku, 

piersi, przedramion, barków i bioder, a nawet w intym­
nym miejscu... 

- I uważa, że to moja wina? - spytała znów Roza. -

Wszyscy uważają, że ja jestem temu winna? 

Mattias sam był zdania, że nie jest to wcale najgor­

szy sposób na odpłacenie się za wszystkie krzywdy. 
Miał już okazję widzieć najrozmaitsze sposoby doma­
gania się spłaty długu. Mówił chyba nawet o tym przy 

background image

Jensie. Był przecież jedynym człowiekiem, z którego 

ust Jens godził się tego wysłuchać. 

- Nie może schodzić do kopalni. Ręce to jedna wielka 

rana. Skóra nie zdąża odrosnąć. Cały jest jak obłupiony. 
Ledwie może nosić ubranie. Doktor dał mu jakiś tłuszcz 
i kazał się tym smarować. Jens zużywa tego całe faski, ta­

kie jak do masła. I tyle samo pomaga to smarowidło. Mo­
żesz więc chyba sobie wyobrazić, że ludzie zaczęli gadać 
o zaklęciach, o uroku, Rozo Samuelsdatter! Zwłaszcza że 

w miejscu, w którym kobiece ręce dotykają męża, skóra 

obrała mu się aż do mięsa. Właściwie tylko tam... 

Patrzył na nią i nie bardzo wiedział, jak ma odczy­

tywać jej milczenie. 

- No i ten jego policzek... 
- Policzek? 
- Cały lewy policzek Jensa - powtórzył Mattias głoś­

no i wyraźnie, patrząc przy tym na lewy policzek Rozy. 
Przyglądał mu się bez bólu. Zastanawiał się jednak, jak 
to się mogło stać. Zapiekła go własna blizna. To przy­
pomniało mu, że są rzeczy, którymi nie należy się dzie­
lić z innymi. 

- Zeszła mu skóra z lewego policzka, Rozo. To nie 

wygląda dobrze... 

- Jens nigdy mi nie pozwolił dotykać się do twarzy -

powiedziała z pozoru obojętnie. 

Mattias jej wierzył. Doskonale też wiedział, że daw­

no sam przestał łączyć imię Rozy z urokami. 

- Wszyscy już mówią o tym, co potrafię? 
Pokiwał głową. 
- Ja niczego nie potrafię! - wykrzyknęła zrozpaczo­

na. - Słyszysz, Mattias, niczego! 

background image

Nie wierzę, żebym to ja była odpowiedzialna za to, 

co dotknęło Jensa. To się wydaje takie dalekie. Spraw­
dzałam i przypuszczam, że nie byłabym w stanie tego 
zrobić, ale pewna nie jestem. Tyle dziwnego się we mnie 

dzieje i nie wiem już, czy siłą własnej woli potrafię jesz­
cze na cokolwiek wpłynąć. Wiem, że życzę mu zła. 

Noszę w sobie gniew, w którym ledwie jest miejsce 

na niebo. Dla niego płonie we mnie uczucie, które na­
zywam nienawiścią. Nic o tym nie wiedziałam, dopóki 

on nie zajął miejsca w moim życiu. Najpierw je rozja­
śnił, a potem wszystko spowił w ciemność. Jens to Stor-
gruva mojego życia. 

Mogłabym pragnąć dla niego gorszego losu niż ten, 

który go spotkał. Wydaje mi się, że tak naprawdę prag­
nę jego śmierci. I gdyby to rzeczywiście stało się za mo­

ją sprawą, on już by nie żył. Nie miałby ust, żeby się 
skarżyć. Nie byłoby parcha, o którym ludzie tyle gada­

ją. Jens już by nie istniał. 

Lea przyjechała niezapowiedziana i nieproszona. Ni­

gdy nie działo się inaczej. Nie zdawała sobie sprawy, 

w jaki sposób oddziałuje na otoczenie. W jej życiu za­
wsze tak było. Gdzieś w głębi ducha Lea być może wie­
działa, że nie jest traktowana jak wszyscy inni, że więk­
szość ludzi zachowuje się inaczej niż ona, że stykają się 
z innymi wyrazami twarzy. Być może Lea o tym wie-

background image

działa, ale nie zastanawiała się nad tym. W jej świado­
mości takie różnice nie istniały. 

Statek z Hammerfest przywiózł niewiele, lecz za 

kroczącą Leą głowy wciąż się obracały. Miała czterdzie­
ści siedem lat, a lekko siwiejące włosy upinała w węzeł 
na karku. Wciąż przeważał w nich brąz przetykany 
czerwienią, która jakby nie dawała się zmyć bez wzglę­
du na to, ile pokoleń oddaliło się od źródła. 

Lea była młoda w sposób, który wiązał się raczej 

z wiecznością niż z młodością. Rysy twarzy miała ła­
godniejsze niż większość kobiet z jej rodu. W ich twa­
rzach niemal bez wyjątku było coś ostrego. Nosiły 

w sobie cień niezgody, i to tak jak drogocenny klejnot. 
W twarzy Lei tego nie było. Zawsze mówiono, że jest 
piękna, lecz nie tak jak matka Rozy. Nie tak, jak Nan-
na. I nie tak. jak piękna mogła być Roza. 

Natalea, córka lekkomyślnej Marji, która igrała 

z czarną magią, kiedy dziedzictwo wydawało jej się nie­

wystarczające, myślała praktycznie. Matka Lei bez 
zmrużenia oka i bez większego żalu posłała niechciane­
go zalotnika na dno morza. 

Natalea nigdy nie uciekała się do takich sposobów. 

Nie stosowała czarnej magii, nigdy zresztą nie miała ta­
kiej potrzeby. Odziedziczyła wprawdzie po matce rów­
nież czarne runy, lecz nigdy nie musiała ich używać. 
Nigdy też nie wspominała o tych umiejętnościach. Zy­

cie pięknie układało się jej u stóp, trochę tak jak ufny, 
kochany szczeniak. Całą swą wiedzę o ciemnych mo­
cach zamierzała zabrać ze sobą do grobu, a już na pew­
no nie zamierzała nauczyć Rozy bodaj słowa. Lea zro­

zumiała, że Roza również porusza się w ciemności. Ze 
ma w duszy ciemne i mroźne zimowe noce. Niektóre 
z ich prababek dźwigały je z bólem, nigdy nie dając 

background image

zwieść się na pokuszenie, by je z siebie wypuścić, pod­
czas gdy inne żyły w nich, nie zważając na cenę, jaką 
przyjdzie im za to zapłacić. Lea wciąż jeszcze nie wie­
działa, do którego z tych dwóch rodzajów należy Ro­
za. Żałowała, że nie może mieć wnuczki przy sobie. 

Mogłaby mieć na nią oko... 
Natalea była o cztery lata starsza od swego zięcia Sa­

muela. Miała szesnaście lat, gdy urodziła Nannę. Skoń­
czyło się na tym jednym dziecku. 

Córka... 
Ukochane dziecko... 
Lea przekazała dziedzictwo dalej. Przydała się do cze­

goś. I wciąż była jeszcze dostatecznie młoda, by teraz, 
gdy córka umarła, przejąć odpowiedzialność po Nannie. 

Port przy Kopalni dzielił od Krety spory kawałek. Lea 

czuła na sobie ludzkie spojrzenia, również te, które pró­
bowano ukrywać. Wciąż jednak były niczym deszcz drob­
nych kamyków. Nigdy nie przyzwyczai się do tego, że 
wie o nich wszystkich. Ale to stanowiło część jej życia. 

Wyprostowała kark i przestała zwracać uwagę na cie­

kawskie spojrzenia. 

Roza nawet nie uniosła brwi, gdy babka nagle stanę­

ła w izbie. Lea nie zastukała do drzwi. Po prostu we­
szła do środka. Tam, gdzie mieszkała, być może nie za­

wsze była równie serdecznie witana jako najbardziej 
wytęskniony gość, nikomu z sąsiadów jednak nie przy-
szłoby do głowy, by ją wyprosić. Lea nigdy nie czuła 
się nieproszona. Każde drzwi zawsze były przed nią 
otwarte.  N i e powstrzymywały jej. Rzadko bywała 

wśród zwyczajnych ludzi, między którymi żyła, lecz ni­
gdy w pełni nie rozumiała, dlaczego trzymają ją na od­

ległość wyciągniętej ręki. 

background image

- Przywiozłaś dzieci? - spytała Roza. 
Nie traciły czasu na niepotrzebne powitania. Cho­

ciaż ich spotkania dzieliły miesiące, ich stosunki wcale 
nie musiały wyglądać inaczej, niż gdyby mieszkały 

w tej samej wsi. To nie pasowało do ich stylu. One nie 

były taką rodziną. Nigdy nie postało im w głowie nie­
potrzebnie marnować pieszczoty. W ich rodzie nie pa­
dał grad pocałunków i uścisków. 

- Przyjechałam po resztę. U mnie starczy miejsca dla 

was wszystkich. U mnie i Edvarta czeka na was dom. 
Musiałaś o tym wiedzieć, Rozo. 

Babka Lea wciąż stała w stroju podróżnym, lecz już 

zaczęła przejmować kierownictwo. Już zaczęła się sta­
wać dla nich matką. Robiła to, jakby był to jej święty 
oczywisty obowiązek. Jak gdyby oni powinni się domy­
ślić, że właśnie tak ma być. 

Roza stała w miejscu z robotą w rękach, z garnkiem, 

w którym na dnie już znajdował się zaczyn. Należało 
wypełnić go mlekiem i odstawić, aż skwaśnieje. Wciąż 

mieli mleko. Nikt nie może powiedzieć, że źle wyko­
rzystują tę odrobinę, która im jeszcze została. Nikt nie 
może jej zarzucić, że źle się opiekuje ojcem i braćmi. 

- Tatuś mnie potrzebuje - powiedziała Roza. 
Nie dodała, że ojciec nigdy nie pozwoliłby się zabrać 

z tego zroszonego własnym potem spłachetka ziemi, 
który należał do niego z łaski Boga i króla, i dzięki tru­
dowi spracowanych, pełnych odcisków rąk: 

Lea zrozumiała. To była jedna z tych rzeczy, które 

nie wymagają nazwania ich słowami. 

Lea nie powiedziała, że na wyspie jest dom również 

dla Samuela. Nie przechodziło jej to przez usta. Samu­
el nigdy by nie pozwolił zajmować się sobą człowieko­

wi, w którego żyłach nie płynęłaby jego krew. On nie 

background image

zaliczał się do mieszkańców wysp. Lea nigdy by mu te­
go nie zaproponowała. Umiała liczyć równie starannie 
jak on. Dzięki temu się rozumieli, Lea i jej zięć. 

Przez mgnienie oka Lea ujrzała go w trumnie. To on 

powinien się w niej znaleźć, a nie Nanna, którą w ten spo­
sób złożono w ofierze. Nie było w tym żadnego sensu. 

... to się zdarzyło wcześniej, w blasku zimnego ognia... 
- Nie podoba mi się to, co się tu dzieje - oświadczy­

ła Lea i zadrżała w przypływie starej wiedzy. Tej wie­
dzy, której nie miała śmiałości dzielić z Rozą, dopóki 
nie nabierze pewności, po której stronie stoi to tak na­

gle dorosłe dziecko. Cieszyła się, że nikt ich nie słyszy. 
Nie zdążyła wypytać o nowiny, właściwie mało ją ob­
chodziły. Lea nie potrzebowała o nic się dowiadywać, 
ona i tak wiedziała. - Ja również byłam niepewna, 
Rozo, ale ja z tym nie igrałam. 

- Inne igrały - powiedziała Roza z przekonaniem. 
To nie należało do rodzinnych opowieści, lecz Roza 

wiedziała, i babka Lea wiedziała, chociaż nigdy nie 
wspominała o tym, kiedy to o szarej godzinie przeka­
zywała młodszym rodowe sagi. To nie były sny. 

- A gdzie jest dziecko mojej wnuczki? - spytała Lea. 
O tym nie chciała mówić poważnie. Należało to wy­

ciągać kawałek po kawałeczku, trochę teraz, trochę 
później. Ale nie wolno było poruszyć za wiele naraz. 
Uśmiechała się z podnieceniem na myśl, że zobaczy 
dziecko. Rozradowana nie zwracała uwagi na Rozę. 

Roza zauważyła, jak łatwo jej to przyszło. Powróci­

ło wspomnienie matki. Nanna też była taka. Kiedy coś 
jej się nie podobało, udawała, że tego nie widzi. I nic 
nie zmieniał fakt, iż to być może jej rodzone dziecko 
zrobiło coś, co tak ją oburzyło. 

A więc to nie była ich wina. Ani jej, ani Olego, ani 

background image

też żadnego z młodszego rodzeństwa. A zawsze uważa­
li, że to przez nich. 

Ale Nanna musiała się tego gdzieś nauczyć. Rozę bo­

leśnie zapiekła świadomość, że to babka Lea pokazała ta­
ki sposób postępowania Nannie. Roza poczuła, że w pier­
siach ściska ją chłód. Bycie dorosłą oznaczało chłód. Wie­
działa, że Synneve nigdy nie zobaczy u niej tej cechy. 

- Śliczna dziewuszka - powiedziała Lea. 
Wyraz jej oczu również świadczył o tym, że jest za­

dowolona. Roza nauczyła się odczytywać także niewi­
dzialne znaki. Właściwie w życiu Rozy było ich znacz­

nie więcej niż słów. Wcześniej nie zastanawiała się nad 
nimi. Teraz jednak rozumiała, że nie tylko ojciec tak 

bardzo cenił sobie milczenie wśród czterech ścian do­
mu. Dziecko nie mogło tego wiedzieć, lecz teraz Roza 
przestała już być dzieckiem. Jej matka i ojciec byli do 
siebie zadziwiająco podobni. 

- Jedna z naszych - stwierdziła Lea zadowolona i de­

likatnie popieściła palcem dołeczek w policzku dziew­
czynki. - Teraz, kiedy jest większa, wyraźniej widać jej 
rysy. Mała Natalia... 

- Synneve - poprawiła ją Roza. 
Babka popatrzyła na nią surowo. 
- Dziecko nie może się tak nazywać! Żadna z na­

szych kobiet nie nazywała się Synneve. Gdzie ty znala­
złaś to imię, Rozo? 

- Żadna też nie nazywała się Roza. I ty też zmienia­

łaś imiona, zanim nadałaś je mamie, prawda? Żadne ze 
starych imion nie było dla ciebie dostatecznie dobre. 

Dla ciebie też. 

Lea przyjrzała się Rozie uważniej. 

- Nie poznaję cię - powiedziała ze zdziwieniem i roz­

czarowaniem w glosie. - Zawsze umiałyśmy się doga-

background image

dać, Rozo. Między nami dwiema nigdy wcześniej nie 
było niezgody. 

- To prawda. 
Słowa te zapadły między nimi jak mgła. 

... to było, nim zaczęłaś milczeć na temat wszystkie­

go, co ważne, zanim dowiedziałam się, że ty również 
kłamiesz... 

- Ona ma na imię Synneve - oświadczyła Roza zde­

cydowanie. Sama zdawała sobie sprawę z tego, że to 
bez sensu. Imię wybrał dla ich córki Jens, lecz Roza mi­

mo wszystko nie chciała zamienić go na żadne inne. 
Nawet wtedy gdy zaczęła nienawidzić Jensa. To imię 
należało kiedyś do dobrej kobiety. Nie stanowiło wca­
le żadnego zgniłego spadku. 

Synneve to Synneve. Wiedziała o tym od pierwszej 

chwili, gdy tylko jej wzrok spoczął na dziecku. I nawet 
jeśli to imię miało się wbić klinem pomiędzy nią a bab­
kę Leę, to trudno, niech już raczej tak będzie. 

Lea nie odpowiedziała. Ale podała dziecko Rozie. 

Roza zaś odstawiła brązowe naczynie na stół. Tam ni­
komu nie przeszkadzało. Synneve była w jej objęciach 

ciepła i miękka. Była jej. Jej piękne dziecko... 

- Z kim ty rozmawiasz, Rozo? - huknęło zza ściany. 
Lea podniosła głowę i nieproszona weszła do alkie­

rza. Zatrzymała się na środku. Jej zdecydowanych kro­

ków nie dało się pomylić z niczyimi innymi. 

- Babcia! - zawołał Ole. 
Lea uśmiechnęła się do wnuka tak ciepło, że mógł to 

wyczuć, chociaż nie widział. Odpowiedział jej uśmie­

chem. Ale Samuel się nie śmiał. 

- Przybywasz wcześniej niż wiadomość od ciebie, 

Leo? - zdziwił się uprzejmie. - Przygotowalibyśmy się 

background image

na twoją wizytę, gdybyśmy wiedzieli, że przyjedziesz. 
Roza, nawet jeśli się czegoś domyślała, nic nie powie­
działa. Mojej córce wydaje się, że nosi spodnie. Zapo­
mina o należnym szacunku. Być może to cecha krwi. 

- Nikt o tym nie wiedział. Roza też nie. 
- Po co przyjechałaś? 
- Zabrać tych, którzy zechcą ze mną pojechać. 
Samuel wytrzymywał jej spojrzenie. Ze zrozumie­

niem kiwnął głową. Wiedział, o czym Lea myśli, i nie 
był jej niewdzięczny, lecz nigdy nie potrafiłby się prze­
móc, by powiedzieć „dziękuję". Słowo to zaliczało się 
do tych dźwięków, które z trudem wypuszczał spomię­
dzy warg. Lea zaś zaliczała się do tych ludzi, którym 
nigdy nie chciał go powiedzieć. 

- Roza nie jedzie - oświadczyła Lea, by nie musiał 

zadawać pytania, które aż paliło go w ustach. Pozwala­
ła mu zachować bodaj odrobinę dawnej godności, 
o którą tak walczył. 

- Ja też nie - rozległ się za plecami babki głos Ole-

go. Dźwięczał w nim ten sam upór, co w głosie Rozy. 
Podobieństwo tych dwojga wręcz przerażało Leę. 

Być może to Ole powinien urodzić się jako dziew­

czynka... 

Lea westchnęła. 
Na Olego liczyła. Ole być może był tym spośród 

dzieci Nanny, które najbardziej potrzebowało babki. 
Potrzebowało spokoju i poczucia bezpieczeństwa, jakie 
mógł zapewnić mu dziadek Edvart. Lea sporo jednak 

wiedziała, co wstrzymywało chłopaka. W głębi duszy 

była z niego dumna. Z niego i z decyzji, którą podjął 
bez mrugnięcia okiem. 

- Zabierz najmłodszych - oświadczył Samuel. Uprze­

dził Leę. Pokazał, że jest mężczyzną, chociaż oboje wie-

background image

dzieli, że Lea postanowiła o wszystkim jeszcze przed 

wyjazdem z domu. Przed wieloma dniami. Teraz za­

brzmiało to tak, jakby on podejmował decyzję. Jak gdy­
by oddawał jej rodzone dzieci. Samuelowi było to bar­

dzo potrzebne. 

Lea nie zamierzała mu tego odbierać. Dalej jednak 

nie pozwoliłaby mu się posunąć. 

- Nie zostanę długo - oznajmiła. - Nie będę wam cię­

żarem. 

Jeśli sądziła, że Samuel w swej dumie zaprzeczy, to 

się pomyliła. Postąpił mądrze i milczał. Czegoś mimo 
wszystko nauczyło go zginanie karku nad Kafjorden, 
a także przed wieloma, wieloma laty przed łatwo wpa­

dającym w gniew ojcem. 

- Zabierz ich, jak tylko się spakujesz i będziesz mia­

ła czym wrócić, Leo. Utucz ich nad morzem. Zatroszcz 
się o to, żeby się czegoś nauczyli, by później mogli ja­
koś dawać sobie radę. Naucz ich rzemiosła. Czegoś, od 

czego ręce twardnieją. Moi synowie powinni mieć ra­
czej odciski, a nie gładkie rączki. Zmuś ich, żeby tak 
długo siedzieli nad książkami, aż nauczą się czytać, ale 
nie chcę, Żeby żyli Z książek. Mają sobie dawać radę, 
lecz niech nie zaduszą ich białe kołnierzyki. Tego mi 
nie rób. I niech nigdy nie mówią po fińsku! 

Lea pokiwała głową. Stać ją było na obietnice. 
- Chciałabym też zabrać Rozę - powiedziała cicho. -

Tutaj nie jest dla niej dobrze. To nie jest dobre miejsce 
dla Rozy i dla małej, Samuelu. 

Nie zareagował na jej gorącą, choć przekazywaną 

w milczeniu prośbę. 

- Tatuś nie może mnie zmusić do wyjazdu - rozległ 

się głos Rozy od otwartych drzwi. Córeczkę wciąż trzy­
mała przy piersi. Mówiła cicho, żeby nie wystraszyć 

background image

Synneve. Niemal łagodnie. Właściwie tak, jakby prze­
mawiała do dziecka, a mimo wszystko zdecydowanie. 
- Mówię poważnie. 

- Wiesz, na co się narażasz? 
- Nie chcę o tym słyszeć w moim domu! - syknął Sa­

muel przez zęby. Popatrzył Lei prosto w oczy. - Ani 
słowa o tym pod moim dachem, teściowo! Jestem zda­
nia, że narażasz Rozę na więcej niż to, z czym się tu 
styka podczas twojej nieobecności. To ty od samego 

początku wypełniałaś jej głowę bzdurną gadaniną! 

Lea nie protestowała. Po prostu wyszła. 

- Porozmawiaj z nią - powiedział Samuel, nie odry­

wając wzroku od ściany. Nie mógł siebie znieść za to, 

że zaakceptował to, co Lea ożywiła w dwóch istotach, 
które kochał ponad wszystko: w Nannie i w Rozie. -
Porozmawiaj z nią. Wysłuchaj jej. Lecz nie pod moim 
dachem! 

Musiała wstrzymać się do wieczora. Przeczekać za­

chwyt chłopców wywołany przybyciem babki. Nawet 
Ole przeszedł do kuchni na wspólny posiłek. Było to nie­
zwykle rzadkie wydarzenie, które Roza umiała docenić. 

Ale cisza w alkowie ojca wydawała się jeszcze więk­

sza, gdy został sam. Jego milczenie stało się o wiele wy­
raźniejsze, kiedy to Roza musiała wypowiadać wszyst­
kie słowa. Lubił jeść, gdy ona przy nim siedziała. Roza 
sama się tego domyśliła. Wielki Samuel nigdy o tym nie 

wspomniał. Nigdy nie poprosił, żeby została, gdy przy­
nosiła mu jedzenie. 

Roza po prostu rozumiała, że Samuel bardzo sobie 

ceni jej obecność w takich chwilach, to, że siada na 
skraju jego łóżka, w nogach, gdzie dość było dla niej 
miejsca. Mogła milczeć tak jak on. To nie miało dla nie-

background image

go żadnego znaczenia. To tylko Roza pragnęła wypeł­
nić alkierz głosami. 

- Czy ona wspomniała coś chłopcom? 
Roza pokręciła głową. 

Samuel wyglądał na zadowolonego, lecz nawet Ro­

za wiedziała, że ciężko mu oddać dzieci. Jako mężczy­
zna kurczył się przez to jeszcze bardziej. 

- Porozmawiam z nimi, jak zjem. Możesz wziąć Leę 

i iść się z nią przejść. Posprzątasz później. Chłopcy zaj­
mą się Synneve. Nie spieszcie się! Jej nic do tego, co im 
powiem. To moja sprawa. Przyrzeknij mi to, Rozo! 

Łatwo było mu to obiecać. Nie prosił o wiele. 

- On jest taki dumny - stwierdziła Lea, kiedy szły 

w stronę przeciwną niż Kopalnia. Roza jak tylko 

mogła unikała Kopalni. Na terenie Krety spojrzenia 
były bardziej przyjazne, ludzie bardziej tacy jak ona. 

- Jakby obchodziło mnie, co on chce powiedzieć swo­
im synom! 

- Przynajmniej na to mu pozwól - poprosiła Roza 

cicho. Szła z rękami założonymi na piersi. Potrzebowa­
ła tarczy. Jesień była jeszcze zbyt wczesna na to, by otu­

lić się wielką chustą. Teraz na swą obronę miała jedy­
nie ramiona. Za chude, by móc się za nimi ukryć. 

Policzek wydawał się taki widoczny, jak gdyby pod 

szarzejącym popiołem wciąż jeszcze był żar. 

- Chcesz rozmawiać? 
Następne kroki zrobiły w milczeniu. Dookoła pano­

wała cisza. Jesień to czas spokoju. Ptaki pociągnęły na 

południe, niezliczone gardziołka obdarowywały swo­
imi piosenkami zupełnie inne okolice. Były fruwający­
mi kwiatami gdzieś daleko pod obcym niebem. Pod nie­
bem jaśniejszym niż to, które widziała teraz Roza 

background image

w wąskim obramowaniu gór po obu stronach ciasnego 

fiordu. 

- Pogubiłaś się? 
Roza kiwnęła głową. Do tego mogła się przyznać, nie 

grzebiąc zbyt głęboko w goryczy i gniewie. Rzeczywi­
ście się pogubiła. Nic nie ułożyło się tak, jak to sobie 

wyobrażała. Okazało się, że nawet babka Lea kłamie. 

- Czego one ode mnie chcą? - spytała. 
- Jak wyraźnie je widzisz? 
Lea nie dopytywała się, kogo Roza ma na myśli. Nie 

potrzebowała żadnych wyjaśnień, o kim rozmawiają. 
One były rzeczywiste również dla niej. Towarzyszyły jej 
przez cale życie. Spotykała je, przyjmowała i żyła wraz 
z nimi przez wszystkie swoje dni. Pojawiały się chwile, 
gdy żałowała, że otworzyła objęcia na to, co chciały jej 
dać, lecz te chwile nie trwały nigdy długo. Dobrze jej się 

wiodło w życiu, a zawdzięczała to również im. Nigdy nie 

żądały od niej niczego, z czego nie mogła zrezygnować. 

Może od Rozy żądały więcej... 
- Tak wyraźnie, jak widzę teraz ciebie. 
- Jak teraz? Nie śpisz, Rozo? 
Roza poczuła ciarki przebiegające wzdłuż kręgosłu­

pa. Czy to możliwe? Możliwe ujrzeć je na jawie? Czy 
mogły przyjść do niej tak jak ludzie, których widziała 

wokół siebie? Czy mogła pomylić je z żywymi? 

- One ci się śnią - oświadczyła Lea z mocą. 
Rozie wydało się, że usłyszała w głosie babki jakby 

cień ulgi. Otaczający ich półmrok pojaśniał na brze­
gach. Oczywiście to tylko przywidzenie, lecz napełni­
ło ją ono czymś w rodzaju spokoju. Babka Lea musi 
wiedzieć o tym znacznie więcej, niż ona się domyślała. 
Mogła jej powiedzieć, czego chcą. 

- Mam sny. 

background image

- O Natalii? 

Znów Roza kiwnęła głową. 

Lea zaśmiała się cicho, lecz z uznaniem, jakby posy­

pywała cukrem owsiankę. Niepożytecznie, lecz smacz­
nie. Cudownie smacznie, chociaż niepotrzebnie do za­
spokojenia głodu. 

- Skądś musiało się wziąć to imię. Nie wierzyłam, że 

nazwałaś ją po mnie. Na pewno będzie do niej pasowa­

ło, moja Rozo. Chociaż bardzo się boisz tak ją nazy­

wać. Być może to imię ma u nas podwójny ciężar. Te, 

które nosiły je wcześniej niż ona, niż twoja córka, ode­

szły już z tego świata. Te, które nosiły je przede mną... 

- Czego ode mnie chcą? 
- Powiedzą ci. 
Roza przekrzywiła głowę. 
- Wszystko, co się dzieje, sprawia, że rozumiem coraz 

mniej. Na razie wiem tylko, do czego nie chcę tego używać. 

- Słyszałaś cienie historii, które znałaś? Tych, które 

ja ci opowiadałam? 

-Tak. 

- One były tylko ludźmi, Rozo. Młodymi. Wiele 

można zrobić, gdy krew jest młoda i gorąca, a usposo­
bienie gwałtowne i buntownicze. Popełnianie błędów 
jest ludzką rzeczą. Spotkało to moją matkę, a przed nią 

jej matkę. Natalię... 

Lea rozważała to, gdy wolno szły dalej. Droga była 

dostatecznie szeroka, żeby mógł się na niej zmieścić 
wóz. Pośrodku rosła trawa sięgająca zaledwie do ko­
stek. Ludzie tędy chodzili. 

- A więc Natalia wybrała sobie ciebie. Chciałabym 

wiedzieć, dlaczego. Wśród nich to ona ma swoje humo­

ry. Wydaje mi się, że nie ma w niej prawdziwego zła. 

Ale jest nieobliczalna. 

background image

- Była - odezwała się Roza. - Proszę cię, babciu, nie mów 

o nich tak, jakby żyły. One umarły, słyszysz? Umarły! 

- Oczywiście, że umarły - odparła Lea z wielką łagod­

nością i ogromną cierpliwością. - A mimo wszystko są. 
Są w snach i myślach. I we mnie, i w tobie, Rozo. Są... 

- Ja nic nie potrafię. 
- To w tobie dojrzeje. 
- Ludzie przychodzą do mnie z dziećmi - wyrwało 

się Rozie. Słowa poleciały niczym kamienna lawina ze 
stromego zbocza. Posypały się nagle, bez żadnego 
ostrzeżenia. - Zrozpaczone matki przynoszą chore dzie­
ci i wkładają mi je w ramiona - ciągnęła Roza ze wzbu­
rzeniem. - Boją się mnie, lecz mimo wszystko przyno­
szą dzieci. I w pełni wierzą, że ja potrafię je uzdrowić. 
Przynoszą też zdrowe dzieci, bym zrobiła coś, żeby nie 

zachorowały... One w to wierzą, babko Leo! Widzę to 
po nich. Udaje mi się popatrzyć im w oczy, nim odwró­
cą wzrok. One sądzą, że ja to potrafię. Że coś mogę. 

Ostatnie słowa wypowiedziała szeptem. 
- A ty w to wierzysz? - spytała Lea poważnie. 
- Przecież ja nic nie potrafię! - powtórzyła Roza. Nie 

miała już pewności, czy Lea ją słucha. Ogromnym wy­
siłkiem było dla niej powtórzenie tych słów. 

- Ja nic nie potrafię! 
- Twój ojciec żyje. 
Roza zapatrzyła się w Leę, w jej piękną, poważną 

twarz, przypominającą rodzoną matkę Rozy i tamte in­
ne kobiety. Marję. Prababkę Marję. Osobę gwałtowne­
go usposobienia, która nie potrafiła powstrzymać się 
od używania mrocznych czarów... 

Lecz babka Lea była łagodniejsza. Nie odznaczała się 

też tak niezwykłą urodą. Być może te dwie rzeczy wią­
zały się ze sobą. Roza nie miała siły zastanawiać się, w ja-

background image

ki sposób. Domyślała się jedynie, że coś w tym może być. 

- Co by się z nim stało, gdyby nie ty? - spytała Lea. 
- To inni go odkopali - odparła Roza. - To inni go­

łymi rękami usuwali kamienie z osypiska. To inni go 

wynieśli stamtąd, przywieźli do domu i zrobili to, co 

należało zrobić. Ja nie miałam z tym nic wspólnego, 
babko! Wszystko to zrobili inni. Cały czas inni. 

- To ty go trzymałaś - stwierdziła zdecydowanie Lea. 

- To ty zmusiłaś go, żeby tu pozostał. Czy kiedykol­

wiek zastanawiałaś się, jak bardzo był bliski śmierci? 

Nie przyszło ci do głowy, że to prawdziwy cud, że on 
żyje? Nie zastanawiałaś się, jaki to cud sprawił... 

Roza nie mogła odpowiedzieć. 
- Ten cud to ty, moja Rozo. 
Nie chciała w to wierzyć. Nie miała ochoty być przy­

czyną, dla której ojciec żyje, i pragnęła, żeby tego nie 
robił. Nie chciała być tą, która zadaje mu ból. 

- To ty mu dałaś swoją moc. Swoją siłę. Wolę. Dlate­

go on żyje. Dlatego wciąż może rozkazywać tobie i mnie... 

Roza równie dobrze jak Lea wiedziała, ile warte są 

rozkazy Wielkiego Samuela. I to, że Lea w ogóle je 

wspomniała, graniczyło z drwiną. 

A może było wyrazem uznania ze strony kobiety, 

której daleko do zwyczajności... 

- Być może jesteś ostatnim człowiekiem, który po­

winien pragnąć zachować go przy życiu - powiedziała 

Lea cicho. 

Nigdy wcześniej nawet o tym nie napomknęła. Ni­

gdy wcześniej nie sięgała koniuszkami palców do twa­
rzy Rozy i nie zdradzała, że wie. 

... policzek Rozy... 
- Być może na tym polegała twoja próba, moja droga. 

Być może w ten sposób chciały się przekonać, czy masz 

background image

w sobie dość siły. Czy potrafisz podejmować właściwe de­

cyzje. To Natalia jest przy tobie, moja Rozo. Być może 
to ona miała największą moc. Największą siłę. I najwięk­
sze trudności z zapanowaniem nad nią. Sądzisz, że to bez 
powodu? Nie sądzisz, że kryje się za tym jakiś sens? 

Roza nie wiedziała, co o tym myśleć. 
- I jeszcze twoje dziecko - powiedziała Lea. 
Znów napotkała spojrzenie Rozy. Znów Roza mog­

ła wyczytać w oczach Lei wiedzę, której babka nie po­

winna posiadać. Widziała w nich lustrzane odbicie 
własnych tajemnic. 

- Ona też nie powinna była się urodzić. Dwa razy jej 

życie i twoje wisiało na włosku. Dwa razy zapadałyście 
się w ciemność i wracałyście. Czy to też jest pozbawio­
ne sensu? Czy to również jest coś, co odpychasz, nazy­
wasz przypadkiem i zbiegiem okoliczności? 

- Ja nic nie zrobiłam! 
- To w tobie jest. Jak inaczej mogłoby oddziaływać 

na ciebie i na te, które są wokół ciebie? 

- Na nie? 
- One są również w tobie - powiedziała Lea łagod­

nie. - Czy sama tak nie twierdziłaś, Rozo? Nie mówi­
łaś, że one nie żyją... 

background image

Roza nie wiedziała, co ojciec powiedział chłopcom, 

oni w każdym razie o tym milczeli. Jego słowa zapadły 

w nich przynajmniej na tyle, że jedynie Hans narzekał 
na konieczność opuszczenia domu. 

- Co ja będę robić u babci i dziadka? - pytał z żalem 

tuż przed wyjazdem. - Tam jest tylko morze i ryby. 

A w kopalni mógłbym zarobić duże pieniądze. Nie je­

stem niemowlęciem, niedługo będę miał piętnaście lat. 

- Masz czternaście - odparła Roza cierpko. - I ciesz 

się, że nie pójdziesz do kopalni. U babci Lei i u dziad­
ka będzie wam dobrze. - Odetchnęła głębiej. - Jesteś 
już na tyle duży, żeby przypilnować reszty. Knuta i An­
dersa także. Bardzo dawno już ich tu nie było, ale mo­

że tak jest dla nich najlepiej... 

- A wy? - pytał zbuntowany. - Nie możecie żyć z te­

go, co ojciec i Ole dostaną z Kopalni - ciągnął po do­

rosłemu. Za mądry, zbyt świadomy jak na swój wiek. -
Poszukasz sobie nowego chłopa? Staniesz się tą, jak 
mężczyźni w jadłodajni już cię nazywają? Będziesz za 

to brała pieniądze? 

Wysunął brodę w przód, a oczy niemal mu poczer­

niały. Ciemnobrązowa grzywka leżała płasko. Roza 

własnoręcznie ją przyczesała, a wcześniej zmoczyła, że­

by brat wyglądał porządnie, wchodząc na pokład stat­

ku, który miał ich zawieźć do Hammerfest. Tam bę­
dzie na nich czekać dziadek Edvart z łodzią, którą po-

background image

płyną do domu. Czesanie na mokro Hansa i pozosta­
łych braci było próżnym wysiłkiem, lecz Roza i tak to 
zrobiła. Na próżno. Wiatr prędko osuszy grzywki, roz­

wieje, potarga je jak zwykle. I nikt, kto zobaczy jej 

młodszych braci, nie zauważy, jak bardzo są jej drodzy. 

Na próżno... Mnóstwo rzeczy w życiu robiła na 

próżno... 

- Wciąż jesteś żoną Pedera - powiedział jej młodszy 

brat, a w ciemnobrązowych oczach błysnęła złość. 
Chłopak zacisnął pięści, nie przejmując się, że siostra 
to widzi. - Mężczyźni robią zakłady o to, na którego 
następnym razem rzucisz urok, żeby go wciągnąć do 
łóżka. Z którego następnego zrobisz psa! 

Miał niemal łzy w oczach. 
- A kto ich zdaniem najlepiej się do tego nadaje? - spy­

tała Roza. Jej głos zabrzmiał tak spokojnie, jak gdyby ani 
trochę ją to nie obchodziło. Jak gdyby nic nie kosztowa­

ły ją słowa, które brat rzucał jej w twarz. Nie mogła się 
na niego gniewać akurat w chwili, kiedy wyjeżdżał. Zresz­
tą to przecież nie jego wina. Hans powtarzał tylko to, 
o czym mówili inni. Nie potrafił puścić tego mimo uszu. 
Oni rzucali za nim te słowa, naznaczali go nimi w taki 
sam sposób, jak naznaczyli Edvarda i Nikolaia. 

Dlatego, że byli jej braćmi. 
- Mówią, że zawzięłaś się na Mattiasa - wyrzucił z sie­

bie Hans. Ale już w następnej chwili pozwolił Rozie się 
objąć. Na bardzo krótką chwilę, lecz już to wystarczyło. 

To było pożegnanie. Szanował ją mimo wszystko na 

tyle, by to przyznać. Stanowili wszak rodzinę. 

Pod wieczór do drzwi rozległo się pukanie. Już sa­

mo to w sobie było wydarzeniem, gdyż mało kto ich 
odwiedzał. A kobiety, które przychodziły do Rozy 

background image

w innych sprawach, przybywały na ogół za dnia, kiedy 

mężczyźni pracowali i nie mogli ich powstrzymać. Do­

póki było dostatecznie jasno, by trzymać strach na od­
ległość wyciągniętej ręki. 

- Przekonasz się, że w Kopalni wybuchła zaraza -

stwierdził cierpko Ole. 

Postanowił wyjść do kuchni, do Rozy. Wyglądało na 

to, że lubi ów cichy, ciepły nastrój, jaki panował tu, gdy 
Roza karmiła małą i kładła ją spać. Tyle było spokoju 

w gulgotaniu i zadowolonych sapnięciach dziewczynki. 

Roza udała, że go nie słyszy. 
Za drzwiami stał Mattias. Ręce miał wsunięte w kie­

szenie, barki oparte o ścianę, łydki skrzyżowane. Wiatr 

odgarniał mu włosy z czoła, które nagle przez to zrobi­
ło się wysokie i strome. Brwi śmiało zakręcały nad pło­
nącymi ciemnymi oczyma. Uśmiechnął się lekko, wi­
dząc zdumienie Rozy. Skinął głową, wskazując na drzwi. 

- Zaprosisz gościa do środka? - spytał cicho, z uśmie­

chem. - Czy może wolisz rozmawiać pod gołym niebem? 

- O czym? - chciała wiedzieć. 
Zawstydziła się, że brakuje jej tchu. Nie miała ku te­

mu żadnego powodu. Przecież nic ich nie łączyło. Mat­
tias był mostem pomiędzy nią a Jensem, mostem, któ­

rego właściwie nie potrzebowała. Był chrzestnym ojcem 

Synneve. Nikim więcej. 

- O nim - odparł Mattias. 
- Nie mam z nim nic wspólnego! - wydusiła. - Nie 

chcę o nim rozmawiać. On mnie nie obchodzi! Nic 
mnie z nim nie łączy, Mattiasie! 

Chociaż Rozę ogarnęło wzburzenie, to panowała nad 

głosem. Stała wprawdzie na schodach, lecz Ole mógł ich 
słyszeć. Słyszał wszystko, odkąd przestał widzieć. 

- Wydaje mi się, że za szybko mi się sprzeciwiasz. 

background image

Roza westchnęła. 
- Nie tutaj - powiedziała. - Zaraz przyjdę. 
Nie chciała wcale nigdzie iść z Mattiasem pod gołym 

niebem, nie chciała, by ktokolwiek zobaczył ich razem. 
Śmiertelnie się bała, że mogłaby dać pożywkę plotkom 
i tak krążącym już po Kopalni. Nigdy nie chciała, by 
o niej rozmawiano. Lecz jeszcze gorsze wydawało jej 
się, że mogłaby siedzieć w domu ojca i rozmawiać 

o Jensie. A coś podpowiadało jej, że powinna wysłu­
chać tego, co JMattias ma do przekazania. Chociaż nie­

nawiść oddzielała ją od Jensa jak płot, Roza uważała, 

że nie może odmówić Mattiasowi tej rozmowy. Zupeł­

nie inaczej byłoby, gdyby to Jens sam przyszedł i pro­
sił ją na kolanach. Jemu mogłaby odmówić. 

- Zalotnicy stukają do drzwi? - spytał Ole ze śmie­

chem. Zorientował się, że przyszedł jakiś mężczyzna, lecz 

nie uchwycił jego głosu na tyle, by wiedzieć, kto to jest. 

- Pokołysz Synneve, jak się obudzi - poprosiła Ro­

za, sięgając po chustę, chociaż wiedziała, że jest właści­

wie za ciepło, by ją nosić. Czuła, że przeniknie ją chłód, 
gdy będzie musiała myśleć o Jensie Haldorsenie. - Nie­
długo wrócę. 

- W taki sposób masz zamiar nas wykarmić? - spy­

tał kwaśno brat, lecz nawet nie odpowiedziała na jego 
zaczepkę. 

Mattias przez uchylone drzwi usłyszał tę wymianę 

zdań, lecz nic nie powiedział. Starał się tylko nie doty­
kać Rozy. Szedł oddalony od niej o dobry krok. Jak gdy­
by chciał pokazać, że wcale nie miał w myślach tego, do 
czego zdaniem większości ludzi najlepiej się nadawała. 

Roza przeszła za dom. Znalazła swoją własną ścież­

kę prowadzącą w stronę gór. Ostatnio tak rzadko nią 
chodziła. Nie miała czasu na włóczenie się dziewczęcy-

background image

mi ścieżkami, odkąd stała się dorosłą kobietą, na któ­
rej spoczywało brzemię odpowiedzialności. Która mia­

ła dziecko. Nie było czasu na wariackie wyprawy na 
skały po to, by poczuć wiatr na twarzy. 

Mattias szedł za nią. Nie odzywał się, dopóki nie do­

szli spory kawałek pod górę. Można tam było usiąść, 
mieć coś w rodzaju widoku na szaroniebieską ciem­
ność. Roza rozłożyła swoją chustę na ziemi. Rozpostar­
ła ją tak, żeby i on się zmieścił, Mattias nie mógł więc 
teraz odsunąć się od niej na tyle, na ile chciał. 

- Mów - poprosiła Roza. 
- Mogą go wyrzucić z domu - powiedział Mattias. -

Mówią, że zajmuje miejsce, którego ktoś, kto pracuje 

w kopalni, potrzebuje bardziej niż sparszywialy młody 
chłopak i jego siostra. Twierdzą, że może się przenieść 
do domu, skoro to tylko o rzut kamieniem. Ustąpić 
miejsca jakiejś kobiecie z dziećmi... 

Roza zamknęła powieki i przed oczami stanęła jej 

Kari, siostra Jensa, tak jak wtedy gdy stała w alkierzu 
w chacie na terenie Kopalni i mówiła o swym zmarłym 
dziecku głosikiem płaskim jak papier. Roza myślała 
o Kari. Wyczuwała, że Mattias myśli podobnie. 

- Zaproponowałem, że mógłbym się ożenić z tą 

dziewczyną - powiedział. 

Roza nie mogła się powstrzymać, żeby na niego nie 

spojrzeć. Chyba poruszyła się zbyt gwałtownie, bo do­
tknęła barkiem jego ramienia. Drgnęła przestraszona 
i zawstydziła się, że jest taka dziecinna. Cóż on sobie 
o niej pomyśli? 

Mattias uśmiechnął się. 
- Jens nie chciał o tym nawet słyszeć. 
Rozie wydawało się, że się z tego ucieszyła. Nie po­

trafiła sobie wyobrazić tej przestraszonej dziewczynki 

background image

razem z Mattiasem. Kari była taka blada. Mattias nie 
nadawał się na męża dla niej. Był za bardzo mężczyzną. 
Kari powinna mieć kogoś łagodnego i dobrego, kto no­
siłby ją na rękach jak jakąś księżniczkę. Kogoś, kto za­
brałby ją znad Kafjorden, za morze, które oddzieliło­
by ją od Finnmark... 

- Przynajmniej dostałbym ten dom. On mógłby 

mieszkać z nami. To by było małżeństwo tylko z na­
zwy, jego siostra byłaby bezpieczna. 

Roza nie wiedziała, dlaczego Mattias jej o tym mó­

wi. Istniało tak wiele możliwych powodów. Niektó­

rych nie chciała nawet znać. 

- Ja się nie przeprowadzę do niego z powrotem! 
- Nigdy bym cię o to nie prosił - zapewnił prędko. 
Również Mattias miał swoje wspomnienia. Jednym 

z najbardziej przykrych był widok najlepszego kolegi, 
bijącego niemal na śmierć swoją ciężarną kobietę. Wi­
dok Jensa i Rozy. Od tamtej pory nie potrafił już o niej 
źle myśleć. Od tamtej pory objawiło się wiele prawd. 

Roza dostrzegła jego spojrzenie. Badawcze. Ostre. 

Było dla niej przykre jak dotyk ostrza noża. Pozwoli­
ła, by wypełniło ją zrozumienie, którego wolała do sie­
bie nie dopuścić. 

Wstała i chciała zbiec z powrotem po skale, chciała 

skoczyć w dół i pofrunąć jak mewy. W myślach już to 
zrobiła, lecz on prędko wysunął rękę i złapał ją za łyd­
kę. Zachwiała się, prawie runęła w dół. Mogło się na­
prawdę źle skończyć. Jemu udało się jednak przyciągnąć 

ją do siebie, złapał ją drugą wolną ręką. Pochwycił ją 
i przycisnął do piersi w szarym swetrze. 

- Ty chcesz, żebym go uwolniła od uroku - powie­

działa Roza. 

Mattias jedną ręką trzymał ją za oba nadgarstki. Ro-

background image

za miała takie szczupłe ramiona. I znów na moment 
przed oczami stanęła mu tamta scena, kiedy Jens ją bił. 
Mattias zdawał sobie sprawę, że to nie zdarzyło się tyl­
ko tamten jeden raz. Podobnych sytuacji nie dało się 
zapewne policzyć. 

Ale Roza wciąż zachowała jakąś godność. Gotowa 

była rzucić się w dół stromych zboczy, dla tego, co 

w niej pozostało. Tak ślepa była jej ucieczka. 

Walczyła z nim. Kopnęłaby, gdyby pozwolił jej się 

zbliżyć. Próbowała wyrwać ręce z jego uścisku, walczy­
ła całą siłą, jaką miało jej drobne ciało. 

Mattias w twarzy Jensa widział własną twarz. Zda­

wał sobie sprawę, że sam używa wobec niej siły. Nie 
mógł znieść siebie za to, co robił, ale ona walczyła jak 
opętana. Wsunął ją w końcu pod siebie, przytrzymał 
kolanami i udami. Usiadł na niej, całym ciałem stano­

wił dla niej pułapkę. 

- Ja nie wierzę w uroki - powiedział przygnębiony 

i uwolnił wreszcie jej nadgarstki. 

Opuściła ręce. Już się nie broniła. Pokazał jej, że jest 

silniejszy. Przecież wiedziała to wcześniej. Użycie siły nie 
byłoby konieczne. Siedział teraz na niej i miał ją w swo­
jej mocy. Był dokładnie taki sam jak wszyscy inni. 

Roza powoli zaczęła rozpinać bluzkę. Palce miała 

zdrętwiałe. Nawet na moment nie spuszczała z niego 

wzroku. Jej spojrzenie mówiło, że go przejrzała. Ze jest 

nim rozczarowana. 

- A więc po to przyszedłeś - powiedziała, starając się 

rozsunąć bluzkę na piersiach. 

Mattias patrzył na nią oniemiały. W pierwszej chwi­

li nie mógł zrozumieć, co Roza robi. Potem pojął to aż 
za dobrze i ogarnęło go takie obrzydzenie, że siedział 
jak sparaliżowany. Lecz gdy sięgnęła do ubrania, by się 

background image

przed nim obnażyć, zdołał się wreszcie poruszyć. Na­
krył dłońmi jej zimne dłonie. Pokręcił głową. Przycisnął 
jej ręce do piersi, która się podnosiła i opadała. Własno­
ręcznie zapiął guziki, które Roza rozpięła. Szło mu dość 
powoli, ale mógł przynajmniej patrzeć na coś innego, 
a nie na te błyszczące niebieskie oczy, które na zmianę 
oskarżały go i błogosławiły. I nic nie mogły pojąć. 

- Wszyscy po to przychodzą - wyjaśniała zawstydzo­

na. - Albo po jedno, albo po drugie. Albo po czary, al­
bo po to. Tak^czy owak wszyscy czegoś chcą. 

Uśmiechnęła się. Jej głos drżał tak dziwnie. 
Mattias wstał i oswobodził ją. Wygładził chustę, któ­

rą rozłożyła na ziemi, żeby mogli usiąść na suchym. 
Coś w nim się poruszyło, nie chciał myśleć, co. Ale tak 
trudno było wytrzymać jej spojrzenie. Te obłędnie błę­
kitne oczy Rozy... 

- Nie wierzysz w uroki - powiedziała Roza, zwraca­

jąc się do jego pleców. Zaśmiała się cicho. Zabrzmiało 
to tak, jak łamanie cienkich gałązek. - A ja cię brzydzę. 
Po co przyszedłeś? Czego ode mnie chcesz? Dlaczego 
jesteś inny od wszystkich? 

Mattias wstrzymał się od wyjaśnienia, że Roza wcale 

nie budzi w nim obrzydzenia. Nie było na to miejsca mię­
dzy nimi. Nie chciał się upokorzyć do tego stopnia, by ob­
sypywać ją takimi słowami. Roza Samuelsdatter wcale go 
nie obchodziła. Była matką dzieciaka Jensa. Żoną Pedera 

Johansena, który Bóg wie gdzie się podziewał. Mattias za 

swoją życiową zasadę przyjął niewplątywanie się w paję­
czyny, tkane przez kobiety należące do innych mężczyzn. 
Bez względu na to, jak bardzo mogły być piękne. 

A Roza nie była nawet piękna. 
- Nie wierzę w uroki - powtórzył. - Ale mówią, że 

uzdrawiasz dzieciaki z Krety. Podobno prawie żadne 

background image

nie umiera już na odrę. Plotka głosi, że to ty maczasz 

w tym palce, Rozo. Kobiety gadają, że Finki przycho­
dzą do ciebie ze swoimi dziećmi. 

Roza o tym nie słyszała. 

- Naprawdę zdrowieją? - zdziwiła się. - Dzieci prze­

stały umierać? Nawet ten mały Jyrki żyje? 

Zadawała pytania, na które Mattias nie znał odpo­

wiedzi. Nic w jej zachowaniu nie wskazywało na to, że 

była w stanie zrobić to, o co przyszedł ją prosić. Mimo 

wszystko wierzył, że ona coś w sobie ma. W Rozie Sa-
muelsdatter było coś, co usprawiedliwiało nawet fakt, 
że podniósł na nią rękę i użył wobec niej siły. 

- Mówią, że dzieci przestały umierać - rzekł. - Ale 

wśród Norwegów wciąż szaleje odra. Wiele kobiet my­
śli o wybraniu się na kraniec fiordu. Jak będzie żle, na 

pewno znów odwiedzi cię wielu takich, którzy normal­
nie nawet by na ciebie nie spojrzeli. 

Roza pokręciła głową. 
- Przecież ja niczego nie potrafię! 

- Chciałem cię prosić, żebyś go uzdrowiła - powie­

dział Mattias. - Nie tyle przez wzgląd na niego, co na 
Kari. Ona nie może wrócić pod dach ojca. Dobrze 

wiesz, co to znaczy. Wydaje mi się, że Jens gotów był­

by zabić starego. A dla Kari nie byłoby potem życia. 

- Nie mogę. 
- Chociaż spróbuj! - poprosił. 
- Przecież ja niczego nie potrafię! - powtórzyła bez­

radnie Roza. 

... Dlaczego słyszę głos babki Lei? Dlaczego słyszę jej 

pytanie, jak to się stało, że mój ojciec wciąż jeszcze ży­
je? Powiedziała, że jestem ostatnią osobą, która powin­
na dać mu siłę przetrwania. Powiedziała to i okazało 

background image

się, że wie, co się stało wtedy w piekarni. Wiedziała 
wszystko. Wiedziała, że powinnam być pierwszą oso­
bą, która życzy mu śmierci. Tymczasem ja trzymałam 
go przy życiu. Powiedziała, że to moja zasługa. I na­
zwała to próbą... 

- Kobiety z Krety twierdzą, że potrafisz - powiedział 

Mattias. - Dzieci po wizycie u ciebie zdrowieją i żyją. 
Od tego, że wzięłaś je na ręce. Ludzie mówią, że potra­
fisz więcej niż „Ojcze nasz", Rozo. 

W oczach zapłonął mu ogień. Szrama na policzku 

zbielała. Stała się wyraźniejsza, kiedy się rozgrzał. Roza 
dobrze ją widziała, nigdy nie stała tak blisko niego. Był 
do polowy obrócony w jej stronę. Patrzył na nią przez 

ramię. Wyciągnął nieco szyję, by mógł przytrzymać ją 

wzrokiem, lecz Roza raz po raz przed nim uciekała. Nie 
chciała patrzeć w te ciemne płomienie. Nie chciała, że­
by przynosił jej takie prośby z powodu Jensa. Mattias 

nie powinien wstawiać się za takim łotrem jak jej Jens. 

Chmury odrobinę ustąpiły, przepuściły więcej świa­

tła. Oczy Rozy pochwyciły coś na szyi Mattiasa. Ja­
śniejsze smugi wokół gardła. Starą chustkę, którą za­

wsze nosił na szyi, gdzieś zgubił. Roza mimochodem 
zerknęła na ziemię. Odnalazła chustkę wzrokiem. 

On też ją zobaczył. 
Bez słowa pochylił się do ziemi, sięgnął po chustkę 

i znów obwiązał nią szyję. Rogi wsunął pod koszulę. 

Ale Roza zdążyła zobaczyć. 

Dwie blizny, jedna koło drugiej. Między nimi odstęp 

o szerokości palca. Dwie blizny. Podobne do tych, któ­
re miał na policzku. Może szersze... 

- Przecięli ci policzek - wykrztusiła zdrętwiałymi 

wargami. - Próbowali cię też powiesić... 

background image

Mattias poczuł nagły chłód. Zadrżał, lecz to nie wie­

czór był powodem dreszczy. Chłód bil od niej. Od 
Rozy. Od jej słów. 

Również ona wyglądała na zaskoczoną, jak gdyby 

ocknęła się ze snu. Jak gdyby nie bardzo rozumiała, co 

się dzieje. 

- Tutaj nikt o tym nie wie - powiedział Mattias cicho 

i z powrotem usiadł na rozłożonej na ziemi chuście. 

Znalazł się po złej stronie Rozy. Po jej lewej stronie, 
lecz żadne z nich nie od razu zwróciło na to uwagę. 
Wpatrywali się w siebie. - Skąd wiedziałaś? - spytał. 

- Nie wiem - odparła Roza. - Nie wiem. 
- Ale to powiedziałaś. 
- Wiedziałam o tym, zanim to powiedziałam. Kiedy 

wymówiłam słowa, zrozumiałam, że... Wiedziałam... 

- Nie wierzę ci - oznajmił Mattias. - Skąd to wiesz? 
- Sam mówiłeś, że nikt o tym nie wie. 
- Ktoś musiał się dowiedzieć! - upierał się. - Inaczej 

byś tego nie powiedziała. 

- A więc naprawdę tak było? 
Mattias kiwnął głową. Nie musiał nawet zamykać 

oczu, by powrócić do tamtych chwil, które ona przed 
chwilą rozdrapała. Stawały przed nim, nawet gdy nie 
przymykał powiek. Każdego dnia przeżywał je od nowa. 
Koniuszkami palców gładził blizny na szyi, przez mo­

ment rozpamiętując każdą sekundę dawnych wspomnień. 

- Widziałam to... 
- Co widziałaś? - spytał ostro. 
Mattias słuchał, a Roza opisywała mu, co się stało. Ści­

szonym głosem, słowami, których on by nie użył, two­
rzyła z jego wspomnień historię. Sagę opowiadaną inny­
mi ustami niż jego. To było niemożliwe. O tym, co się 
stało, wiedział tylko on i jeszcze jeden. A tamtego nie 

background image

było tu, nad Kafjorden, nie było go nawet w Finnmark. 

- Naprawdę to widziałaś? 
Roza kiwnęła głową i dopiero teraz zdała sobie spra­

wę, co to oznacza. Zrozumiała, że powinna była zaprze­
czyć, powiedzieć, że tylko się tego domyśliła, że jego 
blizny wprost proszą się o to, by opowiadać o nich hi­
storie. Że ma taką bujną fantazję... 

- Rzeczywiście, i mnie się wydaje, że potrafisz wię­

cej niż „Ojcze nasz", Rozo Samuelsdatter - stwierdził 
Mattias. - Zrobisz to, o co cię proszę? A przynajmniej 
o tym pomyślisz? 

- Może Jens nie powinien pracować w kopalni... 
- On zasługuje na to, żeby mu było źle. Zasługuje na 

karę, Rozo. Ale nie na taką. A przede wszystkim nie na 
taką, która dotyka również Kari. Wydaje mi się, że po­

winnaś go uleczyć. 

- Nie pójdę tam sama - oświadczyła Roza przygnę­

biona. 

- Pójdę z tobą. 
- Teraz? 
Mattias wstał, podał jej rękę. 

- Teraz - powiedział. 

- Nikogo nie ma w domu - rozległ się wreszcie 

wściekły głos ze środka. Mattias długo stukał do drzwi 

chaty Jensa. W izbie były zgaszone światła i panowała 
tam zupełna cisza, lecz z komina sączyła się cieniuteń­

ka smużka dymu. No i teraz ten głos rozwścieczonego 

jensa. 

- To ja! 
- Wracaj do baraku - odparł Jens. - Nie ma mnie 

w domu. Jestem pijany. Do diabła, czy człowiek we 

własnym domu nie może robić tego, czego chce? 

background image

- Wpuść mnie - poprosił Mattias. - Mnie też by się 

przydało coś na zwilżenie gardła. 

- Sam sobie kup! - Zza ściany rozległ się ochrypły 

śmiech. - To ty masz robotę, Mattias, i sam możesz so­
bie kupić kielicha! 

Mattias przez chwilę wsłuchiwał się w ochrypły 

śmiech. Jens śmiał się, aż pochwycił go atak kaszlu. Wy­
dawało się, że chce się śmiać jeszcze dłużej. Mattias 

z zatroskaniem popatrzył na Rozę. Stała owinięta 
w chustę. Otuliła nią również głowę. Do chusty przy­
czepiły się drobinki mchu i krzewinek, lecz sama Ro­
za tego nie widziała. Mattias musiał całą siłą wstrzymy­

wać się, by ich nie pozbierać. Coś jednak mu mówiło, 
że Roza nie chciała, by jej dotykał. 

- Słyszysz? - spytał cicho. 
To było zbędne pytanie. Oczywiście, że słyszała! 

Oczywiście, że potrafiła wyobrazić sobie Jensa. Lecz 
nie było jej ani trochę go żal. Niech sobie Mattias sam 
z tym radzi. Przyszła tu z nim. I tak już posunęła się 

za daleko dla tego mężczyzny za zamkniętymi 
drzwiami. 

- To w niczym nie pomoże - odparła. - On nas nie 

wpuści. Jens zrobi to, co sam zechce. Nie -wiedziałeś 

o tym? Czy nie jesteś jego najlepszym przyjacielem? 
Czy nie jesteś jego jedynym przyjacielem, Mattiasie? 
Nie wiesz, jaki on jest, ten twój kolega? 

Już chciała odejść, nie chciała stać na schodach do­

mu mężczyzny, który ze wszystkich ludzi, z jakimi się 

zetknęła, wyrządził jej największą krzywdę. Nie musia­
ła w taki sposób wystawiać się na pośmiewisko. I tak 

już miała dość ludzkich drwin. 

- Zostań - poprosił Mattias, łapiąc ją za rękę. 
Roza została. Puścił ją. Powoli zaczynała już przy-

background image

zwyczajać się do tych rąk, które tak mocno ją chwyta­
ły. Nie chciała, żeby im to weszło w zwyczaj. 

Nie patrzył na nią, kiedy nabierał rozpędu i naparł 

na drzwi barkiem. Pierwsze dwa razy drzwi tylko jęk­
nęły, za trzecim razem zamek się poddał i Mattias 
wpadł w kryjący się za nimi mrok. Roza niechętnie we­
szła za nim. 

Przecież ja tu sprzątałam! 
Było tu czysto, kiedy moje ręce się nim zajmowały. 

Chodził po podłodze białej jak śmietana. Ludzie gadali 
o nas, ale nikt nie mógł mi nic zarzucić, gdy chodziło 
o ład w domu i wygląd Jensa. Zawsze było czysto i po­
rządnie. Można by nawet jeść z podłogi, gdyby komuś 
przyszedł do głowy taki pomysł. Nigdzie nie było brud­
nych garnków ani talerzy. Wszystko miało swoje stałe 
miejsce. Drewno w skrzyni, a nie rozrzucone na podło­
dze, tak żeby drzazgi i trociny sypały się dookoła. Okno 
było przezroczyste, błyszczące. Nie było warstwy tłusz­
czu ani plam od brudnych palców na futrynie drzwi. 
Ubrania nie walały się po podłodze. Nie trzeba było po­
tykać się o przemoczone płócienne portki i skarpety tak 
brudne, że same chyba mogłyby wyjść za próg. 

Było czysto, gdy się o niego troszczyłam. 

Wzburzona tym, co zobaczyła, Roza szła za Mattia-

sem. Choć nie została zapalona żadna lampa, i tak wi­
działa wszystko dość wyraźnie. Zadrżała. 

Mattias zatrzymał się. Położył jej rękę na ramieniu. 
- Nie spiesz się! 
- Nie chcę oglądać tego w świetle dziennym - stwier­

dziła Roza, czując narastające mdłości. - Czy ona nic 
nie robi? Siedzi z założonymi rękami? 

background image

- Gdzie ona jest? - spytał Mattias cicho. - To lepsze 

pytanie. Gdzie, u diabła, jest dziewczyna? 

Zostawił Rozę i bez dalszych dyskusji otworzył 

drzwi do alkowy. Roza nie chciała za nim iść, ale nie 
chciała też tu zostać. 

- Z kim, ty, do pioruna, rozmawiałeś? - spytał Jens 

ochryple. Nie przesadził, mówiąc, że jest pijany. Sie­
dział na sienniku ułożonym wprost na podłodze. 

Roza odwróciła się, gdy go ujrzała. Przeszła z powro­

tem do drugiej izby. Choć miała zamknięte oczy, wi­
działa siebie, niosącą łóżko pomiędzy Kopalnią a Kre­
tą. Jensowi został tylko siennik. 

- Do czarta, Mattias, przyprowadziłeś tutaj tę pie­

kielną babę? 

Roza słyszała, jak Mattias odpowiada, lecz nie dopu­

ściła do siebie jego słów. Jens również sprawiał wraże­
nie, jakby ich nie słuchał, krzyknął natomiast do niej: 

- Potrzebujesz chłopa, Rozo? Zatęskniłaś za mną? 

Wejdź, zaraz się koło mnie położysz! Na podłodze 
twardo, ale dobrze wiesz, co się stało z łóżkiem. Przy­
chodzisz po mnie? Czyżbyś marzła nocą w Krecie? Ma­

ło tam Finów, żeby ci dali to, co dostawałaś u Jensa? 

- Zamknij się! - syknął wściekle Mattias. 
Roza usłyszała uderzenie. Wiedziała, że to nie Jens 

uderzył. 

Upłynęła chwila, nim Mattias ją zawołał. Weszła do 

alkowy, którą dzieliła kiedyś z dwoma mężczyznami. 
Najpierw z Pederem, potem z Jensem. Wśród tych 
ścian urodziła się Synneve. 

Jens wciąż siedział oparty o ścianę. Nie przejmował 

się tym, że ubrany jest tylko w kalesony. Głową opie­
rał się o ścianę. Mattias stał przy oknie. Odsunął z nie­
go zasłony. 

background image

- Nie zapalaj lampy, kochaneczku - poprosił Jens. - Nie 

zapalaj żadnego światła, bo jestem taki szpetny. - Śmiał się 
tak, że aż czkał. - Jak, u czarta, ty to wytrzymujesz? - spy­
tał pomiędzy jednym czknięciem a drugim. - Jak ty wy­
trzymujesz to, że jesteś taka brzydka, że aż ludzie się za 
tobą oglądają, Rozo? 

Mattias zrobił parę kroków w stronę siennika, lecz 

Roza powstrzymała go spojrzeniem. Cofnął się pod 
ścianę. Stał niczym niebiański strażnik i patrzył naJen-
sa. Nawet na. sekundę nie spuszczał z niego wzroku. 

- Rzuciłaś na mnie szatański urok, najdroższa - powie­

dział Jens. - Nie ma już kobiety, której przyszłaby na mnie 
ochota. Lepiej nie mogłaś tego wymyślić, moja Rozo! 

Wyciągnął do niej ręce. 
- Zabierz to z powrotem do piekła, to zostanę z to­

bą. Nigdy więcej już cię nie tknę. Będę robił wszystko, 
co lubisz, Rozo. Będę cię kładł pod sobą przy piecu wie­
czorem i brał cię tak mocno, jak to lubisz. Będziesz przy 
mnie piszczeć jak kociak. Nikt inny tego nie potrafi, 
prawda? Będę dla ciebie dobry, tylko pomóż mi się te­
go pozbyć! Będziesz miała rodzeństwo dla Synneve. 
Dom pełen dzieciaków. Ty lubisz dzieci, prawda, ko­
chana? Będę ci robił dzieciaka co roku, dopóki będziesz 
chciała, tylko zdejmij to ze mnie, Rozo. Do czarta, za­
bierz to ode mnie! Nigdy więcej już cię nie uderzę! 

Płakał. 
Roza nic nie powiedziała. Podeszła tylko'do sienni­

ka i tam osunęła się na kolana. Jego wyciągnięte ręce 
odepchnęła od siebie, okazując mu wiele niechęci. Nie 
śmiał jej dotknąć. A może zbyt wielki ból odczuwał, 
gdy dłonie, odarte ze skóry do żywego, dotykały cze­
gokolwiek. 

Był w gorszym stanie, niż jej to powiedziano. Jego 

background image

dłonie pokrywała jedna wielka otwarta ropiejąca rana, 
która przenosiła się już dalej. Niczym mrówki pełzła 
ku barkom, po piersi. Pojawiła się w postaci plam na 
brzuchu, na szyi. Łuszczył się cały lewy policzek. Z każ­
dego pęknięcia w skórze płynęła ropa. Nawet wargi by­
ły jak rany. Nagie, czerwone, odsłonięte ciało. 

- Jak, u diabla, udawało ci się pić? - spytała zdrętwia­

łymi wargami. 

- Kari przez jakiś czas podtrzymywała butelkę - po­

wiedział Jens. Zdołał unieść kąciki ust w górę, choć mu­
siało mu to sprawić piekielny ból. - Potem przyjemnie 
było dotykać chłodnych naczyń. Przynosiły ulgę. I na­

wet jak trochę mi się rozlało, to było jak lekarstwo. Nie 

ma nic gorszego od bycia trzeźwym, jeśli ma się coś ta­
kiego, Rozo. Jestem teraz paskudniej szy od ciebie. Do 

diabła, dobrana z nas para! 

Roza leciutko musnęła jego policzek, a on nie pro­

testował. Zamykała się przed wszystkim, co mówił. 

- Chcesz zobaczyć, co mam w portkach? - spytał ni­

by to ze śmiechem, gdy gładziła dłońmi jego brzuch, 

pozbawione skóry plamy, które jej pokazał. - Chcesz 
mnie podorykać? - Zaniósł się chrapliwym kaszlem, 

w który przeszedł śmiech z własnego dowcipu. - Mam 
też rany na udach. Lubiłaś mnie dotykać, Rozo... 

- Jestem tu, ponieważ Mattias mnie o to prosił - po­

wiedziała Roza, nie unosząc powiek. - Mogę stąd 

odejść, kiedy zechcę. On mnie nie zatrzyma. I ty mnie 
nie zatrzymasz, Jens! 

- Zdejmiesz ze mnie urok? 
- Robię, co w mojej mocy, żebyś wydobrzał - odpo­

wiedziała. - Nic nie potrafię, ale i tak robię, co mogę. 

- Odetchnęła głęboko: - Ściągaj spodnie! 

Śmiał się, gdy dotykała dłońmi ostatnich pozbawio-

background image

nych skóry części jego ciała. Miała zamknięte oczy, 
a zęby zaciśnięte tak mocno, że aż zgrzytały. 

Jens nie przestawał się śmiać i śledził wzrokiem każ­

dy jej najdrobniejszy ruch. 

- Widzisz, Mattias, jak ona to lubi? Miałeś kiedyś ja­

kieś wątpliwości co do tego, czy jest świetna w łóżku? 
Czyż nie zawsze to powtarzałem? Widzisz, jak jej pał­
ce się bawią? Wolałabyś robić to ustami, kochanie, 
prawda? To musi poczekać, aż skóra trochę urośnie, 

wtedy do ciebie przyjdę. Wtedy będziesz mnie miała 
tak, jak lubisz najbardziej... 

- To świnia - stwierdził Mattias, gdy odprowadzał 

Rozę do domu. 

Mówiła mu, że to niepotrzebne, ale on i tak ją od­

prowadził. Szedł teraz bliżej niż wówczas, gdy opusz­
czali Samuelsborg. Wyglądało też na to, że nie jest na­

wet zawstydzony uwagą, jaką na siebie ściągali. 

- Zrobiłam swoje - oznajmiła Roza. Zaczerwieniła 

się na myśl o tym, że Mattias widział ją dotykającą Jen-
sa wszędzie, na całym ciele. Na szczęście ciemność 
skrywała rumieniec. 

- Jak się miewa moja chrześnica? - spytał Mattias. 
Roza wolno wypuściła powietrze przez nos. 
- Dobrze - odparła. 

Po dłuższej chwili powiedziała: 

- On nawet o nią nie spytał. 
- Rzeczywiście - przyznał Mattias i objął Rozę za ra­

miona. Nie pozwolił, żeby go odtrąciła. - Rzeczywiście, 
nie spytał. 

background image

- I tyś pozwolił dziewczynie odejść? - spytał Mattias 

z niewiarygodnym zdumieniem. Sam nie wiedział już, 
co myśleć, gdy przyglądał się koledze. 

Jens w niedbałej pozie siedział przy kuchennym stole. 

Bosy, brudny, również dzisiaj tylko w bieliźnie. Mattias 
gotów był przysiąc, że to ta sama bielizna co poprzed­
nio. Jensa najwyraźniej nie obchodziło też sprzątanie, 

wszystko w chacie wyglądało tak samo jak wówczas, gdy 

Mattias przyprowadził tu Rozę, która omal nie zwymio­

towała na ten widok. Dobrze, że nie widziała tego teraz, 
kiedy światło dzienne wpadało do środka. Nawet zwie­
rzęta nie powinny tak mieszkać. Dziwne, że Jens, który 
zazwyczaj tak bardzo o siebie dbał, dopuścił do takiego 
stanu w mieszkaniu. 

Mattias przyszedł spytać o Kari. Martwił się, odkąd 

opuścił tę chatę razem z Rozą późnym wieczorem i nie 
dowiedział się, dokąd poszła siostra Jensa. Gdy chodzi­
ło o Kari, należało się martwić o wiele rzeczy. Tyle by­
ło możliwości i wszystkie ponure, jeśli miało się na 

uwadze dobro dziewczyny. Mattias nic nie mógł pora­
dzić na to, że czuł coś w rodzaju współczucia, jakąś 
dziwną odpowiedzialność za tę dziewczynę. Urodziła 
się po to, by pójść krzywą drogą. Nic nie było jej wi­

ną. Kari to wciąż jeszcze dziecko. 

Jens bez cienia smutku na twarzy oświadczył, że jego 

nieletnia siostra postanowiła wrócić do domu, do ojca. 

background image

- Sprowadziłem Rozę bardziej dla niej niż dla ciebie -

złościł się Mattias. Musiał przy tym bardzo uważać, by nie 
nastąpić na żadną z rzeczy leżących na podłodze. - Pomy­
ślałem, że zrobię to, byś mógł zatrzymać dom dla dobra 
dziewczyny. To nie było ani trochę przyjemne. Ani dla 
mnie, ani dla Rozy. A ty pozwoliłeś siostrze odejść, i to 

wiedząc, do czego wraca. Nie ty powinieneś ją chronić? 

Jens wzruszył ramionami. Nie odpowiedział od razu. 

Na twarzy miał wyraz zmęczenia, lecz nie zaliczał się 

do ludzi skłonnych do opowieści o tym, co się dzieje 
w jego wnętrzu. Podobnie jak chata, tak i on wyglądał 
znacznie gorzej w świetle dziennym. Strupy na ranach 
błyszczały jakby pokryte jasnosrebrnym przezroczy­

stym popiołem. Z otwartych ran spływała ropa i oso­
cze. Mattias wiedział, że muszą bardzo boleć. Ale Jens 
dawno już przestał o tym mówić. Teraz na ogół wyśmie­

wał się z bólu. Teraz to jego śmiech sprawiał ból. 

- Kari jest prawie dorosła. Bardziej dorosła niż inne 

dziewczęta w jej wieku. Sama chciała tam wrócić. Do 
domu. Do diabła, nazwała to miejsce domem! Nie ja ją 

wyrzuciłem. Ani też nie on po nią przyszedł. Mieszka­

ła tu przez kilka miesięcy i nie robiła nic innego, tylko 
narzekała. Z każdym dniem coraz bardziej spuszczała 
nos na kwintę. Nic nie robiła. Gdy ją o coś prosiłem, 

warczała, że nie jest moją służącą. Do diabła, co miałem 

począć? Przywiązać ją do krzesła? Gdy powiedziałem 
coś ostrzej, wbijała we mnie oczy, uśmiechała'się złośli­

wie i mówiła, że mało się różnię od ojca. Powtarzała, że 

jemu przynajmniej na niej zależało. A z mojej strony 
nawet na to nie mogła liczyć. A już na pewno nie umia­
łem tego okazać. Powiedziała, że wraca do domu. Spa­
kowała swoje rzeczy i oświadczyła, że właśnie tego chce. 

Mattias poczuł, że kula w żołądku jeszcze mu twardnieje. 

background image

- Byłeś tam? Sprawdzałeś, co się z nią dzieje? 
- Moja noga tam nie postanie - oświadczył twardo 

Jens. Nie żartował. Wypowiadał z powagą każdą syla­

bę. - Była tutaj. Miała tak dobrze jak chciała. A ponie­

waż odeszła, to myślę, że właśnie tego pragnęła. Twier­

dzi, że jest dorosła. Wolę więc uważać, że tak jest. Nie 
mam prawa decydować za nią. Jest moją przyrodnią sio­
strą. Ten człowiek jest jej ojcem. To on decyduje. A ona 
chciała tam wrócić. Może to złe dziedzictwo. Może ma 
nie całkiem dobrze w głowie. Pamiętaj, kim są jej rodzi­
ce. Z obu stron mogła dostać mnóstwo złego... - Zaśmiał 
się głucho. - Diabłu dziękować, że ja mam inną matkę! 

Mattias uderzył go w zdrowy policzek. Uderzył go 

płaską dłonią i powtórzył cios, gdy Jens obrócił się do 
niego twarzą. Wyrzucił z siebie gniew i triumf, patrząc 

w niebieskie oczy Jensa. Widział, że tamten właściwie 

sam tego pragnął. 

- Zrobiłeś już swoje - stwierdził Jens, udając, że ude­

rzenia w ogóle nie miały miejsca. - Chciałeś się z nią 

ożenić. Dzieciak nie jest ślepy, musiała się przekonać, 
co jej możesz dać. Ona wie •więcej niż 'większość głu­
pich dziewczyn, Mattias. Skoro Kari odmówiła przyję­
cia tego, co jej proponowano, to nic więcej nie możesz 
już zrobić, stary! Jesteś postronną osobą. 

- To ty odmówiłeś - poprawił go Mattias lodowatym 

tonem. 

- Ja ją znam - powiedział Jens. - Zrobiła prawdziwe 

piekło wtedy, gdy mi mówiła, jak strasznie cię nie chce. 
Moja siostra nie chce takiego, który w trudzie i znoju 

pracuje w kopalni i ręce ma czarne. Chce urzędniczy-
nę w białym kołnierzyku i ze srebrnym zegarkiem 

w kamizelce. Takiego, który mówi po angielsku, który 

może zaprosić ją do The House i zrobić z niej księż-

background image

niczkę taką jak gospodyni. Marzenia uderzyły jej do 
głowy. Pragnie wielkiego pana. Takiego, który zabrał­
by ją z Kafjord, z okręgu Alta i Talvik, a może nawet 

w ogóle z Finnmark. Pragnie dostać bogacza. Dlatego 

postanowiła wrócić do starego. Tak jakby mogła coś 
przez to zyskać. Założę się, że on nie zawaha się jej po­
stawić, jak będzie grał w karty. 

- A mimo to pozwoliłeś jej odejść? 
- Nie mogłem jej zatrzymać. 
- Przecież  o n a ma jakieś czternaście, piętnaście lat! 

W imię niebios, Jens... 

- Kari jest stara jak świat. Trzeba by ją było prze­

nieść do Vardo, żeby nie wróciła. Chyba żeby znalazła 
tam coś lepszego. I założę się, że nawet stamtąd by ode­
szła, gdyby tak jej pasowało. Nie mogę jej stale pilno­

wać. Nie mogę jej zmusić do małżeństwa z kimkolwiek. 

I czego, u diabła, ty się po mnie spodziewasz? Mam iść 
do lensmana i powiedzieć mu, z jakiej rodziny pocho­

dzę? Kto by mi uwierzył? 

- Moja propozycja wciąż jest aktualna - powiedział 

Mattias po długiej przerwie. - Wciąż jestem skłonny się 
z nią ożenić, byle tylko udało się ją zabrać z tego do­
mu i trzymać z dala od ojca. 

- Powiedz to jej - odparł Jens obojętnie. - Powiedz 

to staremu. Zapukaj do nich w jakiś cichy wieczór i po­

wiedz memu ojcu, że prosisz o jej rękę. Powiedz, że 
znalazł się starający dla Kari, jego jedynej córki. Okłam 
go, jak chcesz. Powiedz, ile pieniędzy zaoszczędziłeś 
i że pochodzisz z dobrej rodziny. Nie ma znaczenia, ile 
będziesz kłamał. Powiedz, że zrobisz z niej przyzwoitą 
kobietę. Przekonasz się, co ci odpowie. Zobaczysz, co 
odpowie Kari. To będą najbardziej niespodziewane 
oświadczyny w Kopalni, odkąd Peder, biedaczysko, na 

background image

kolanach błagał Wielkiego Samuela o pozwolenie na 
małżeństwo z Rallar-Rozą... 

- Jak możesz tak o niej mówić? - spytał Mattias. 
- O Kari? O mojej siostrze czy o Rozie? - W tym ostat­

nim pytaniu Jensa pojawiła się jakaś ostrość. Jak gdyby 

wyczuł coś dziwnego w koledze, gdy wspomniał Rozę. 

- O obydwu. O Kari również - odpowiedział Mat­

tias. - I o Rozie. Dla ciebie ona powinna być kimś wię­
cej niż tylko Rallar-Rozą. Jest matką twojej córki. 

- O Kari również - przedrzeźnił go Jens. - Aha, 

a więc być może w tych plotkach coś było, przyjacie­
lu? Może to wcale nie takie dziwne, że Roza tak po­
słusznie przyszła tu z tobą, Mattias? Słyszałem, ludzie 

gadają, że ciebie też próbuje złapać. Może i na ciebie 
rzuciła urok. Podobno potrafi zaczarować, gdy czegoś 
pragnie. Potrafi zaćmić wzrok ludziom. Czyżby teraz 
ciebie chciała do łóżka? Może już cię tam wciągnęła? 
Może to dlatego jesteś taki drażliwy na jej punkcie? 

- Coś ci się przywidziało - odparł Mattias krótko. -

Nie wiem nawet, czy ją lubię. 

Wrócił myślą do poprzedniego wieczoru. Do tej 

chwili, gdy gotowa była mu się oddać bez cienia rado­
ści, obojętnie. I do jej rozczarowania, które było naj­

większe, zanim jeszcze powiedział, że jej nie chce. 

- Wydaje mi się, że do mnie Roza też nie ma szcze­

gólnej sympatii. To tylko ludzie, którzy muszą o czymś 
gadać... - Wzruszył ramionami. 

Jens słuchał bez szczególnego zainteresowania. Patrzył 

na ręce wyciągnięte przed sobą. Obrócił je. Trudno powie­

dzieć, która strona wyglądała gorzej, wierzch czy spód. 

- Niewiele się poprawiło - stwierdził po namyśle. 
- A czego się spodziewałeś? To przecież nie będzie 

żaden chrześcijański cud. 

background image

Mattias nie wiedział, czy jego gniew jest słuszny. 

Przecież to mimo wszystko on sprowadził tu Rozę, by 
zrobiła dla Jensa to, czego nie potrafił lekarz. To on 
błagał ją na kolanach i przemawiał jej do rozumu, do­
póki nie ustąpiła i nie zgodziła się z nim pójść. 

Jens odsłonił zęby w uśmiechu, który musiał sprawić 

mu ból. Strup między nosem a ustami pękł i z żywego cia­
ła, które się odsłoniło, popłynęła rzadka czerwonawa ciecz. 

- Na szczęście nie wszędzie jest tak źle - stwierdził 

zachrypniętym głosem. - W niektórych miejscach za­
trzymała się na dłużej, prawda, Mattias? Byłeś przy 
tym. Widziałeś, co potrafią jej ręce. Potrafią pobudzić 
do życia obolałą skórę. W niektórych miejscach zaczę­
ła odrastać, Mattias. W niektórych miejscach... 

Niebieskie spojrzenie stało się wiele mówiące, gdy 

pikowało w dół jak drapieżny ptak ku swej zdobyczy. 
Przebiło się przez taflę stołu, lecz nie dotarło do brud­
nych desek podłogi. 

Mattias usiadł przy krótszym boku stołu. W ten spo­

sób nie musiał przynajmniej zważać na każdy swój krok. 
Nawet w baraku nie dopuszczali do takiego brudu. Mat­
tias z natury nie był wydelikacony, ale od widoku, jaki 
zastał tutaj, robiło mu się niedobrze. Nie przemógł się, 
by zadać Jensowi pytanie, czy celowo pozwolił, żeby 
dom zarósł brudem. Nie zamierzał wyznaczać Jensowi 
żadnych życiowych celów, to nie była jego sprawa. Do­
rośli ludzie sami muszą dokonywać wyboru. 

- Wytrzymam twoje wulgarne słowa - powiedział 

Mattias spokojnie. 

Oparł się o ścianę, kolanem dotknął do krawędzi sto­

łu. Pod wieloma względami przyjął na siebie rolę ojca 

Jensa. W tym, co nazywał przyjaźnią, ojcostwa było ty­

le samo co koleżeństwa. Zawierały się w tym rady, jakich 

background image

udzielał Jensowi, chociaż sam sobie powtarzał, że jest to 
najzupełniej bezcelowe. To tylko on mówił, a Jens uda­

wał, że słucha. A mimo wszystko Mattias nie ustawał. 

- Ale może teraz powinieneś z nich zrezygnować, jak 

wydobrzejesz. Miejsce w brygadzie wciąż na ciebie cze­
ka. Pracujemy we trzech. Będziemy na ciebie czekać, aż 
ci skóra odrośnie. Sprowadź Kari z powrotem. Zatrzy­
masz ten dom. Stań się choć trochę inny niż ten Jens, 
którego pamięta Roza i większość ludzi. Traktuj ją jak 
człowieka, którym przecież jest. Jako matkę twojego 
dziecka. Jeśli będziesz miał szczęście, być może okaże 
się, że zostało w niej choć trochę dobrych myśli na twój 
temat i że do ciebie wróci. Ona i Synneve. Ale Roza mu­
si się przekonać, że nie jesteś już tym bydlakiem, które­
go opuściła w gniewie. Wiele dziur musisz połatać, Jens. 

- Do diabła, nie myśl sobie, że znów dopuszczę Rozę 

do swojego życia! - wykrzyknął Jens z obrzydzeniem, 
od którego Mattias niemal zatoczył się pod ścianę. -
I nie chcę też wracać do kopalni. Nigdy w życiu! 

Powiedział to z taką samą namiętnością. 

- Jak tylko skóra zacznie mi odrastać, to rzucę ko­

palnię. Ale jeszcze wcześniej rozliczę się Rozą. Upo­
rządkuję wszystkie nasze sprawy. 

Mattias nie prosił go o wyjaśnienie. Pamiętał, jakie 

grubiaństwa Jens wygadywał poprzedniego wieczoru. 
Takich rzeczy nie trzeba powtarzać. Roza i tak wiele 
już musiała od niego znosić. 

- Ona jest matką twojego dziecka. Zasługuje na to, 

żebyś wszystko uporządkował. 

Jens kiwnął głową. 

- Powiedziałem przecież, rozliczę się z nią. 
Nie przestawał się wpatrywać w swoje ręce. 
- Myślisz, że ona jest w stanie to zrobić? - spytał na-

background image

gle, aż zachrypnięty z podniecenia. Dostojnie, niemal 
z równie udawaną życzliwością i groźbą w głosie, jak 
poborca podatkowy przysłany przez wójta. - Myślisz, 
że jest w stanie mnie uzdrowić? 

- Wydaje mi się, że ona jest czymś więcej niż ty i ja, 

kolego - odparł Mattias ostrożnie, tak żeby nikt nie 
mógł przyłapać go na kłamstwie. Nawet święty Piotr. 
Nie potrafił wyjaśnić, skąd Roza mogła się dowiedzieć 
o jego przeszłości. Niemożliwe, aby znała to, o czym 
mu mówiła. Tymczasem opowiadała o tym, jak gdyby 
sama to przeżyła. 

- Czy ona jest w stanie mi to dać? - spytał Jens z po­

wagą. W jego oczach widać było gniew. Spod ropieją­
cych niegojących się ran prześwitywała wściekłość. -
Myślisz, że to ona się z tym kryje? 

- Są i inni, którzy zapadli na coś podobnego - odparł 

Mattias bez przekonania. - Wśród starych pracowni­
ków w jednej z innych kopalni. Mówią, że tam panuje 
taka zgnilizna, że ciała również zaczęły gnić. Poszeptu-
ją, że od tej wilgoci w korytarzach nabawili się trądu... 

- Czy ja jestem trędowaty? 
Mattias pamiętał historie ze Starego Testamentu. By­

ły takie obce. W Kopalni też nikt w nie nie wierzył. Tu­
taj to się nie mogło stać. Takie rzeczy dzieją się w ob­
cych krajach. To słowa i nazwy, na które nie ma miej­
sca pod pogodnym niebem nad Kafjorden. Od czasu 
do czasu tylko ludzie tak mówili, bo nie było innego 

wyjaśnienia. Świadczyło to o ich wielkim strachu. 

- Nie - odparł. - Nie wierzę, żebyś był trędowaty, 

Jens. 

- Myślisz, że to ona za tym stoi? Ze to Roza? 
- Wydaje mi się, że jest w stanie to zrobić. 

background image

Głupotą jest sądzić, że potrzebny mi sprzymierzeniec. 

W chwili słabości dzisiejszej nocy uczyniłam moim 

sprzymierzeńcem Olego. Nie spał, kiedy wróciłam do 

domu. Siedział w kuchni, w piecu jeszcze się paliło. Zo­
baczyłam, że próbował dorzucić trocin i gałązek, ale spo­

ro rozsypało się przed drzwiczkami pieca. Wzruszyło 
mnie to tak, że odpowiedziałam na to, o co pytał. Wy­

znałam mu, kto przyszedł i wyciągnął mnie wieczorem. 
Powiedziałam, dlaczego. Ole podejrzewał już najgorsze. 

... zawsze najgorzej myśli się o tych, których się ko­

cha. To ich zdrada najbardziej boli... 

Siedzieliśmy przy stole i rozmawialiśmy cicho, żeby 

nasz ojciec się nie obudził i nie zaczął zadawać pytań, na 
które w odpowiedzi tak trudno jest kłamać. Siedzieliśmy 
po ciemku, widziałam prawie tak samo mało jak Ole. 
Nocą byliśmy sobie tacy bliscy. Podobnie było w na­
szym dzieciństwie. Kiedy byliśmy mali. Pamiętam to, to 
było takie dobre, ciepłe. Wydaje mi się, że Ole też to pa­

mięta. Byliśmy bardziej przyjaciółmi niż rodzeństwem. 

Powiedziałam mu o wszystkim, co się wydarzyło. 

Opowiedziałam o podjętych próbach. I kiedy słowa pły­
nęły z moich ust, obserwowałam go. Miałam wrażenie, 
że moje oczy wpalą się w skórę na jego twarzy. W każ­

dej chwili spodziewałam się, że Ole w jakiś sposób się 
zdradzi. Chciałam zobaczyć, jak się uśmiecha. Chcia­
łam, by poczuł, że siedzę przy nim i wiem o nim wszyst­
ko. Chciałam, żeby się przyznał, że on również to ma... 

Nic się jednak nie stało. Wydaje mi się, że Ole sam 

o tym nie wie. Nie wiem, czy to może zniknąć. Jeśli 
o mnie chodzi, wydaje się, że nie. Zapewne więc nie da 
się tego usunąć również z mojego brata. I nie pojmuję, 

w jaki sposób on może to mieć, a nie wiedzieć o tym. 

Coś we mnie podpowiada mi, że byłby bardziej sobą, 

background image

bardziej tym Olem, jakiego pamiętam z czasów, gdy 
służył w Alteidet i wciąż wiedział, jak się śmiać, gdyby 
potrafił wykorzystać owo niewidoczne dziedzictwo, 
które w sobie nosi. 

Wydawało mi się, że potrzeba mi go jako sprzymie­

rzeńca. Wydawało mi się, że robię mu przysługę, przy­
garniając go tak blisko. Właśnie tu było jego miejsce. 
To on miał być w naszym pokoleniu osobą, która po­

winna mi pomagać, której mogłabym zaufać. To było 

takie przemyślane. Tak łatwe do pojęcia, a mimo 

wszystko takie mądre. Komu bowiem można ufać, jak 

nie rodzonemu bratu? Krew tworzy więzi, które po­
trafią przetrwać zarówno gorycz, jak i pogardę mogą­
cą zniszczyć przyjaźń. Ole to mój brat. Nigdy nie mog­
łabym go całkiem zawieść. I sądzę, że on raczej też nie 
jest w stanie zapomnieć o moim istnieniu. Zawsze, gdy 
tylko będzie mógł, poda mi rękę. Bez względu na to, 
co będzie myślał o powodach, dla których potrzebo­

wałabym pomocy. 

On jest moim bratem. Rzuca mi w twarz prawdy, 

których nie chcę słuchać... 

- On jest ojcem Synneve - mówię. Sama tak sobie to 

tłumaczę. - Tego się nie da zmienić, Ole. Tak już jest. 
Dlatego to robię. Dlatego, że on jest ojcem Synneve. 

- Nie możesz nawet wypowiedzieć jego imienia -

prycha Ole, ale po cichu. 

Oboje mówimy ściszonymi głosami. Wciąż jesteśmy 

dzieciakami w domu ojca i nie chcemy, żeby on się 
o tym dowiedział. Jest między mną a Olem coś wiel­
kiego, kanciastego, niewidzialnego, co nas dzieli, lecz 
przed ojcem stajemy ramię w ramię. Wciąż darzymy go 
szacunkiem, a przynajmniej tak nazywamy to uczucie. 
Może jest w nim również coś innego - to, że wciąż się 

background image

go boimy. Wiem, dlaczego ja się boję mego ojca. Sądzę, 
że Ole boi się go przeze mnie. Szacunek Olego jest 

większy niż mój, chociaż udaje, że nic go to nie obcho­

dzi. Dla Olego wciąż ważne jest uznanie Wielkiego Sa­
muela. Zawsze było dla niego rzadkością. 

A teraz zdarza się jeszcze rzadziej... 
- Powinnaś go raczej zabić, zamiast leczyć - mówi 

Ole z nienawiścią, od której twarz mu bieleje. Jego nie­
nawiść jest jak mróz. - Jeśli to potrafisz... 

Mam już na końcu języka, że razem wiele zdołaliby­

śmy zdziałać, ale słowa grzęzną mi w ustach, bo w głę­
bi ducha boję się ich. Boję się wszystkiego, co mogą 
sprawić. Wszystkiego, co Ole może zechcieć zrobić. 

Wiem, że sama potrafię utrzymać się w ryzach. 

Wiem, że jestem gotowa. Godna, to inne słowo, któ­

rego nie umiem wymieniać nawet w myślach. Nigdy 
nie spytam jej, czy uważa, że jestem godna. 

Jej... Natalii... 

Chowam drewniany pojemniczek z maścią pod 

chustkę. Wciąż uważam, że pora jeszcze zbyt wczesna 
na to, by ją nosić, ale przenika mnie takie zimno, gdy 
tylko znajdę się blisko domu, który dzieliłam z Jensem. 
Ten, który kiedyś mnie rozgrzewał, teraz zsyła na mnie 

chłód. 

- On jest ojcem Synneve - mówię. 
To wyjaśnienie gorsze od wielu, które mogłabym 

wymyślić. To jedyne prawdziwe wyjaśnienie, jakie 

przychodzi mi do głowy. Nie ma innych powodów, dla 
których to robię. Sprawdzałam, zastanawiałam się 
i wiem z całą pewnością, że wcale nie mam dla niego 

łagodniejszych uczuć. Moja nienawiść nie jest ani tro­
chę mniejsza. Nie rozmyślam wcale nad wybaczeniem. 

Jens już nie wróci do mego życia. 

background image

Ale jest ojcem Synneve. Jedynym człowiekiem, jakie­

go pragnęłam na ojca mego dziecka. 

Jest taki piękny. Chcę, żeby wciąż był piękny. 

Mattias został tak długo, na ile starczyło mu sił. Jens 

nigdy nie ułatwiał sprawy ludziom, którzy chcieli da­
rzyć go sympatią, trzymać jego stronę. Jak gdyby spra­

wiało mu radość najnikczemniejsze, najgorsze zachowa­

nie wobec tych, o których sam zaczynał się troszczyć. 

Mattias znał go dostatecznie dobrze, by to znosić. 

Mieszkał przy rozmaitych zakładach i spotykał mężczyzn 
o umysłach jeszcze mroczniejszych niż pułapka, w której 
tkwił Jens. Ale godzenie się z tym, że bliska osoba stale 
domaga się dowodów tej bliskości, było męczące. 

Zastanawiał się, czy nie powinien zajrzeć do Kari, lecz 

zabrakło mu odwagi. Uczucie niechęci mogło niemal rów­
nać się z tym, jakie okazywał Jens. Doprawdy, musiałby 
odpowiednio się pokazać, gdyby miał stanąć na tamtych 
schodach i prosić, by oddano mu dziewczynę za żonę. 

Nie chciał się z nią żenić... 
Żadna żona mu niepotrzebna... 
Diabła tam, był wolny i nie zamierzał się wiązać. 
Nie dokończył tych myśli, urwały się, gdy zobaczył 

Rozę. Czekał na nią z rękami w kieszeniach. Próbowa­
ła się ukryć w tej swojej wielkiej chuście, lecz przez to 
stawała się jeszcze bardziej widoczna. Jednym końcem 
zasłaniała usta, brodę i policzek, z drugiej strony wy­
suwały się pasma ogniście rudych włosów. Spódnicę 
miała niebieską. Nie wyglądała w niej źle, lecz Mattia-
sowi przemknęła przez głowę myśl, że kolorem dla 
Rozy jest zielony. Z jesienią zlewała się w jedno, ale 

z latem było jej do twarzy. 

Ona także się zatrzymała. Pozdrowiła go trochę nie-

background image

pewnie. Ręce kryła pod chustą, sama siebie obejmowa­
ła. Wzrok jej uciekał, trudno jej było na niego patrzeć, 

jak gdyby miała przed nim coś do ukrycia, jak gdyby 
czegoś się wstydziła. 

- Idziesz do znajomych? - spytał Mattias i sam usły­

szał, jak głupio to zabrzmiało. Kogo Roza mogła od­

wiedzać? Nie widział jej nigdy w towarzystwie żadnej 
młodej dziewczyny, zajętej czymś, co przypominałoby 
zwyczajną rozmowę. Co najwyżej z tą małą Finką z ja­
dłodajni. Nie pamiętał już imienia tamtej, bo prędko 
wzięli ją do The House, została tam służącą. Mówili, 
że fińskie kobiety świetnie nadają się do roboty. Umia­
ły wszystko, a żądały zaledwie połowy tego, co musie­
li wydać bogacze, którzy chcieli zatrudnić Norweżki. 

- Czy ktoś po ciebie posłał? - poprawił się. 

Roza pokręciła głową. Chusta od tego ruchu zsunę­

ła jej się na ramiona. Dopomógł w tym wiatr. Mattias 
patrzył, jak jej włosy opadają na twarz, uwalniając się 

z węzła na karku. Palce wiatru ułożyły je w kształt pro­
mieni otaczających twarz Rozy. 

Jedną ręką chciała je poprawić, chustka dała się po­

rwać wiatrowi, spadła z ramion nieoczekiwanie jak la­

wina w górach na wiosnę. 

Roza nie zdołała jej pochwycić, bo w rękach trzyma­

ła drewniany pojemniczek. Mattias chyba się roześmiał. 
Zrobił kilka długich kroków i w końcu złapał żyjącą 
nagle własnym życiem chustkę. Przytrzymał ją, a po­
tem długimi, mocnymi palcami zaczął wyskubywać 

z niej drobne gałązki, które przyczepiły się do niej pod­
czas wieczornego spaceru poprzedniego dnia na skały. 
Zdejmował piórka mchu. Wytrzepał ją i jeszcze przez 
chwilę trzymał miękką wełnę w rękach. Chciał ją po­
czuć, sam nie wiedząc, dlaczego. 

background image

Nie wszystko da się wytłumaczyć... 
Roza stała jakby w żywym ogniu. 
Z Mattiasa uszło powietrze. Wiatr nawiał jej włosy na 

twarz, na poły ją ukrył, tak że mógł oszukać wzrok. Przez 
moment była w jego oczach biała jak mleko i nieznana. 
W następnej chwili sinoczerwona, z powykręcanymi ry­
sami. Przecież wiedział, jak ona wygląda. Ale coś w tej 
burzy rudych włosów obudziło w nim wspomnienia. 

Może nawet coś bardziej nierzeczywistego niż wspo­

mnienie... 

Mattias gotów był przysiąc, że nigdy nie widział ko­

goś, kto miałby takie włosy jak Roza. Wydawało mu 
się jednak, że o tym myślał. Nie wiedział, kiedy ani dla­
czego. To istniało jedynie jak migoczący poblask cze­
goś, co przelatywało mu przez głowę. 

Dlatego dech zaparło mu w piersiach, kiedy wydało 

mu się, że to poznaje. 

To nim zawładnęło... 
Niezdarnym ruchem ręce Mattiasa nałożyły Rozie 

chustę na ramiona. Dotyk dłoni na okrągłych barkach 
stal się czymś niemal nieprzyzwoitym, lecz mimo 

wszystko musiał to zrobić. Jego dłonie krzykiem doma­

gały się tego dotyku, ponieważ również w nim kryło się 
coś w rodzaju ponownego spotkania. Choć to nierealne, 
lecz jednak Mattias wiedział, jakie to będzie uczucie do­
tykać rękami barków Rozy, jeszcze zanim jej dotknął... 

Powiedział, skąd przychodzi. Stal za nią. Nie ruszał 

się. Roza złapała rogi chustki ręką na piersiach i moc­
no je przytrzymała, ale się do niego nie odwróciła. 

To takie dziwne... 
- On wcale nie wygląda lepiej. 
Mattias uświadomił sobie, dokąd ona idzie. To było 

takie oczywiste, że powinien był to zrozumieć już 

background image

w pierwszej chwili, gdy ją zobaczył. Gdyby było ina­
czej, po cóż ukrywałaby twarz, wierząc, że uda jej się 
przejść niezauważenie przez Kopalnię? 

- To tam się wybierasz? - spytał. - Do niego? Do Jensa? 
Skinęła głową i wolnym ruchem odwróciła się do 

Mattiasa. W jednej ręce ściskała drewniany pojemni-
czek wielkości pięści, który wcześniej tak starała się 
ukryć. 

- Czasami potrzebna jest maść - powiedziała cicho, 

nie patrząc na Mattiasa. 

Przypomniał sobie zwycięski błysk w oczach Jensa, gdy 

mówił o tym, jak ręce Rozy lubiły dotykać jego ciała... 

Jens jakby to przewidział. 

Źle by się stało, gdyby kolega wyrządził Rozie jesz­

cze więcej krzywdy. Być może mogła wystraszyć tych, 
którzy najbardziej boją się cieni, i, przesądni, stale zer­
kają przez ramię. Ale Roza była taka drobna. Tak ła­
two skruszyć ją w silnych rękach. Widział już przecież, 
co Jens potrafi z nią zrobić. 

- Chcesz iść do niego sama? 
Roza zareagowała ruchem tak nagłym, że Mattias 

drgnął przestraszony. 

- Ja wcale nie chcę do niego iść - szepnęła wściekła. -

Ale on jest ojcem Synneve. Nic mu nie jestem winna. 
Wiem jednak, że czasami to nie wystarcza. Czasami po­
trzebna jest maść. I ja ją mam. Mam maść. Nic nie je­
stem winna Jensowi, ale pomyślałam, że nie zaszkodzi, 
jeśli ją dostanie. Znów będzie mógł być piękny, i to już 
niedługo. To dla niego ważne... 

Głos jej drżał. Nie zdając sobie sprawy z tego, co ro­

bi, musnęła czerwony policzek koniuszkami palców. 
Mattias zrozumiał, że pomyślała o twarzy Jensa. Nie 

wyglądał ładnie z tą łuszczącą się skórą i otwartymi ra-

background image

nami, które zdawały się pochłaniać jeszcze większą po­
wierzchnię. 

- Co jest w tej maści? 
Przez jej twarz przeleciał uśmiech. 
Szybko jak muśnięcie skrzydeł owada. 
- Nie rozpowiadam swoich tajemnic na lewo i pra­

wo, chłopie. Przede wszystkim dziegieć, ale też i sporo 
różności. Powąchanie nic ci nie powie. Z całą pewno­
ścią ta maść mu nie zaszkodzi. Stosujemy ją w naszej 
rodzinie na wszelkiego rodzaju rany. 

Mattias przypomniał sobie, jak ludzie gadali o tym, 

że Wielkiemu Samuelowi kikuty nóg tak prędko się za­
goiły. Teraz tamte historie odżyły. Teraz wszyscy już 
wiedzieli, że to było zasługą Rozy. Posiadała talenty 
udzielone przez moce, których nikt nie chciał wymie­
niać z imienia ani choćby rozmawiać o nich półgłosem. 

Albo to po prostu zasługa maści... 
- Mogę mu ją zanieść. 

Roza wahała się. 

- Mogę iść z tobą? - spytała. I znów na jej twarzy 

rozkwitł uśmiech. - Możesz iść ze mną? Wolałabym nie 
iść sama, ale może jestem w stanie zrobić coś więcej... 
niż tylko dać mu maść... 

Nie chciał pytać Rozy, czego trzeba, żeby zbudować 

uczucia takie jak te, które dostrzegał w jej rozpromie­
nionych niebieskich oczach. Nie chciał nawet o tym 
wiedzieć, nie mógł jednak poradzić nic na to, że uwa­
ża, iż Jens nie zasłużył na takie szczęście. 

Mimo wszystko... 

Jens wygląda dokładnie tak, jak się spodziewałam. 

Rany są takie same. Niemal. Widzę różnicę. Jest teraz 
trzeźwy, przynajmniej prawie. 1 nawet nie udaje, że nie 

background image

ma ochoty, bym go dotykała. Obiema rękami klepie się 
po spodniach z przodu i pyta, czy nie chcę go obejrzeć 
również tam. 

- Chcę, żebyś smarował się tą maścią - mówię. 
- W tym miejscu również? - pyta Jens. 
Znam tę grę. On się ze mną drażni, jak wtedy, kie­

dy zmusił mnie do opowiedzenia mu wszystkich snów, 
które miałam, i tych, które mogłam mieć. I tych, które 
tworzyłam wyłącznie dla niego. Wie, że się zawstydzę. 
I że to przez niego. Walczymy przeciwko sobie. W ta­
kich walkach zawsze wygrywa on. To on ustanawia re­
guły. Z czasem je zmienia. Pilnuje, żeby były korzyst­
ne dla niego. Gdy tylko przeczuwa, że mogę zyskać nad 
nim przewagę, zapomina, o co w tym wszystkim cho­

dziło, i ustanawia nowe reguły. 

- Nie, tam nie - mówię. - Chyba że masz ochotę po­

czuć, jak cię naprawdę zapiecze. 

- Mówią, że pieczenie przychodzi po słodkim swę­

dzeniu. Może tym razem będzie inaczej? Może piecze­
nie będzie słodkie? Zastanawiałaś się nad tym kiedyś, 
Rozo? Widzisz coś, Rozo? 

Przytrzymuje mnie wzrokiem. Potrafię uciec przed 

każdym spojrzeniem, tylko nie przed tym błyskiem 
w niebieskich oczach Jensa. W oczach, które ma rów­
nież nasze dziecko. Synneve. 

On o tym wie. To jego reguły. Ma nade mną przewagę. 
- A co z plecami? - pyta. 

Jestem już prawie przy drzwiach. Schylam kark i my­

ślę o tym, dlaczego moja nienawiść ma barwę czerwie­
ni. Myślę o tym, dlaczego już z nim nie mieszkam. My­
ślę o naszym dziecku i o tym, że muszę ją przed nim 

chronić. Myślę o tym, że to on jest ojcem Synneve. 

background image

- Jak usuwasz tę maść z rąk? - spytał Mattias. 
Nie odzywał się podczas całego pobytu u Jensa. Stał 

jak mroczny cień przy drzwiach i tylko na nich patrzył. 

Jego ręce złożone na piersiach stanowiły ochronę przed 

nimi obojgiem. Za żadną cenę nie chciał dać się wciąg­
nąć w to, co się działo między Jensem a Rozą. Długo 
stał z zamkniętymi oczyma, lecz samo słuchanie ich by­
ło jeszcze gorsze. Napięcie między nimi stawało się wy­
czuwalne. Narastało... 

Mattias pamiętał garnek z owsianką, który kiedyś, 

w jego dzieciństwie, wykipiał na jego oczach. Z pewno­
ścią zdarzyło się to nieraz, lecz on był chłopcem i niewie­
le przebywał w kuchni. Kuchnia należała do kobiet 
i dziewczynek, on chodził za ojcem. Dużo czasu spędzał 
poza domem. W łodzi, przy sieciach, które trzeba było 
nastawić, a potem wyciągnąć, a jeszcze później naprawić. 

To, co działo się między Jensem a Rozą, przypomi­

nało tamten garnek z owsianką. Zagotowywało się wol­
no, na powierzchni tworzyły się purchle. Było lepkie, 
gęste i opadało raz po raz, nim w końcu nabrało siły 
i wykipiało. Wtedy rozległ się syk. Kuchnia wypełniła 
się gęstym dymem i ohydnym smrodem. 

- Z czasem sama schodzi - odparła Roza obojętnie. -

Nie musisz odprowadzać mnie do domu. 

- Wczoraj wieczorem też tak mówiłaś. 
Roza rozejrzała się dokoła. Ukradkiem. Prawie prze­

szli już przez Kopalnię. Pora była wcześniejsza niż kiedy 
szli tędy wczoraj. Ludzie wciąż kręcili się w pośpiechu 
między domami. Mężczyźni i kobiety. Wśród baraków 
i chat dreptały stopy. Do jadłodajni i z jadłodajni. Scho­

dziły nad fiord i na przystań. Stopy urzędników, pod któ­
rymi trzeszczał żwir, kierowały się w stronę The House 
z jakąś sprawą do dyrektora. 

background image

- Co sobie ludzie pomyślą? - wyrwało jej się. 
Wtedy Mattias wybuchnął śmiechem. Widział wyraz 

zatroskania na jej twarzy i zrozumiał, że ona napraw­

dę boi się, co powiedzą ludzie, widząc ją razem z nim. 

- W dodatku dwa dni z rzędu - powiedział poważ­

nie i objął ją za ramiona. Lubił, gdy jego ręka układała 

się na łuku jej barków. - Oczywiście będą umieli dodać 
dwa do dwóch i wiesz co, Rozo, dobrze im to zrobi! 
Tu, w Kopalni, za mało ludzie rachują! 

- Czy to z twojej strony żart? - spytała nagle. 
Mattias pokręcił głową. Był bardzo poważny. 
- Nie. Ale w niczym mi to nie zaszkodzi. 
Roza westchnęła. 
- Ja też chyba nie powinnam płakać - oświadczyła 

na poły wesoło. - I tak nie mogę powiedzieć, że popsu­
je mi to opinię. Takie stwierdzenie z pewnością uznał­
byś za dowcip! 

Mattias śmiał się wraz z nią, ale Roza chyba rozu­

miała, że nie śmiał się z niej... 

Niech to się ze mną nie dzieje! W tym nie ma żad­

nego sensu! Nie wierzę, że istnieje inne rozwiązanie. 
Nie mówcie mi, że on również należy do was... 

background image

Mattias stał w sztolni w wodzie po kostki i myślał 

o Rozie. Odkrycie dokonywało się powoli. Rozprzestrze­
niało się jak nadciągające ukradkiem zimno i dotarło do 
mózgu, paraliżując go niemal jak trucizna. Nieoczekiwa­
nie zdał sobie sprawę, że ma w głowie jej obraz. Tu, w głę­
bi czarnej góry, słyszał jej głos, i to równie wyraźnie, jak 
gdyby stała za jego plecami i opowiadała o czymś w peł­
nym zaufaniu. Wrażenie było tak natarczywe, że musiał 
się obrócić i sprawdzić, czy naprawdę jest ostatnim czło­
wiekiem w brygadzie, czy nie ma za nim kobiety, ściszo­
nym głosem szepczącej mu słowa do ucha. 

Ale za nim nie było nic poza migoczącymi cieniami 

i głębokim mrokiem. Mattias tłumaczył sobie, że jest 
przemęczony. Od dawna nie wysypiał się już dostatecz­
nie, a poza tym miał ostatnio więcej zmartwień, niż po­
trzebował. W dodatku nie były to jego własne zmar­
twienia. Nie miał żadnych zobowiązań wobec Jensa, 
które nakazywałyby mu sprzątać po nim. Nie był mu 
nic winien i nie musiał prostować mu drogi. Ale pod­

jął mimo wszystko takie próby. 

Dobry Boże, już tyle razy proponował, że ożeni się 

z jego siostrą, nie potrafił ich nawet zliczyć, ale w głę­
bi ducha był przekonany, że uciekłby, jakby sam dia­
beł deptał mu po piętach, gdyby dziewczyna bodaj 
otworzyła usta, żeby przyjąć jego propozycję. Ofiaro­

wanie się z małżeństwem świadczyło o wielkoduszno-

background image

ści, ale tak naprawdę wcale tego nie chciał. Nie wierzył, 
że wyniknie z tego coś dobrego. 

Głos Rozy w jego głowie. 
Roza, która opowiada mu o jego bliznach. 

Jak gdyby przy tym była... 

Z rozpuszczonymi włosami wyglądała zupełnie ina­

czej. Na moment przypomniał sobie tamtą chwilę ci­
szy tuż po urodzeniu Synneve. Roza wypowiedziała 

wtedy swoją niezwykłą prośbę, by zaniósł dziecko pod 
okno alkierza i przystawił je do pustej szyby. Żeby po­
kazał małą zorzy polarnej, płonącej na niebie. To było 
trochę tak, jak gdyby uczestniczył w oddawaniu Syn-

neve czemuś, o czym sam nie miał pojęcia. 

Inne chwile... 
Roza, której chusta sfruwa z ramion. Rozsypujący 

się węzeł włosów. Dłonie zaciśnięte na drewnianym pu­
dełku z cuchnącą maścią. Dla niego. 

Dla Jensa... 

Jej głos rozbrzmiewający w jego głowie. Głos, który 

przemawiał do niego. Mattias nie potrafił powiedzieć, 
kiedy to mogło być, lecz wiedział, że Roza zwraca się 
do niego. Siebie w tym wspomnieniu nie widział, ale to 
nic dziwnego. Gorzej by było, gdyby obserwował siebie 
Z zewnątrz. To przecież niesłychane, nie mieści się ani 

w snach, ani we wspomnieniach. Ani w rzeczywistości. 

Jej glos. 

Miejsce tego głosu było w jego uszach. Bardziej niż 

być powinno. Znal go równie dobrze jak własny głos. 
Znał jego zmiany. Potrafił po nim rozpoznać jej humor. 
Po tym, jak opadał lub się wznosił, po długości pauz, 

po szybkości mówienia. Nic w jej głosie, nic w jej spo­
sobie wypowiadania słów nie było dla Mattiasa obce. 

- ... odrzucasz mnie? - mówił jej głos. Głos Rozy. 

background image

Czerwienią malował przed nim pytania. Mogły wydo­
bywać się ze skalnej ściany, tak bardzo były wyraźne. 
- Nie chcesz mnie? 

Śmiała się, a on wiedział, że mu nie wierzy. Wiedział, 

że w jej nieco ochrypłym śmiechu kryje się pogarda. 
Wiedział, że zapamiętała to, co musiał jej powiedzieć. 
Co jej zrobił. Zbierała to, tak jak dzieci zbierają błysz­
czące kamyki i najbielsze muszelki, jakie można znaleźć 
na brzegu w porze odpływu, i uważają je za skarby. 

Ona też to robiła... 
Poczuł pieczenie w piersi. Piekło od czegoś, czego za­

znał już kiedyś. Czuł to do niej już wcześniej. Mattias 
wiedział, że nikt inny nigdy nie sprawił, by z takim tru­
dem oddychał. 

Tylko ona. 
- Nie dam ci więcej, niż dałabym komukolwiek in­

nemu - mówił ten głos. 

Głos Rozy... 
- Nie wolno ci mamić się myślami, że masz w sobie 

coś niezwykłego. Inni dostają tyle samo. Inni być mo­
że mają więcej rozumu i potrafią brać więcej. Ty nie 
masz śmiałości otworzyć rąk, wiesz o tym? Nigdy nie 
dałam ci więcej niż komuś innemu. Nie jesteś dla mnie 
kimś więcej. 

- Nie wierzę ci - powiedział jego własny głos. Uno­

sił się z tego. Przeszywał jego głowę jak igła, ciął jak 
ostrze noża, równo i głęboko. 

- Bez znaczenia jest, co myślisz, w co wierzysz. 
O n a była dumna! Tak przeklęcie dumna! 
- Nie nazwiesz mnie nawet przyjacielem? 
- Być może. Może przyjacielem. Ale niczym więcej. 

Absolutnie niczym więcej niż przyjacielem. To i tak 

wydaje się już zbyt dużo... 

background image

- Nie wierzę ci - powtórzył. - Nie wierzę. Jestem 

czymś więcej niż przyjacielem. 

- Proponowałam ci całą siebie - odparła lodowato. -

To prawda. Nie sądziłam, że w ogóle to zapamiętasz. 
Nie myślałam, że to dla ciebie ważne. A ty nie odmó­
wiłeś. Przez chwilę. 

- Nie chcę, żebyś używała na mnie swoich sztuczek. 

- Ofiarowałam ci siebie - powiedziała, nie słuchając 

go, nie pozwalając sobie przerwać. - Wystarczy, że wte­
dy mnie odrzuciłeś. Nie dam ci kolejnej szansy na to, 
żebyś odwrócił się do mnie plecami. Prędzej piekło 
przemieni się w lód! 

- Ty z całą pewnością potrafiłabyś to zrobić - powie­

dział jego głos. 

A ona się roześmiała. 
Śmiała się... 
Mattias poczuł nagle ból w dłoniach. Gdy na nie 

spojrzał, spostrzegł, że ściskał kilof tak mocno, że obie 

dłonie mu zbielały. Musiał odrywać ręce od narzędzia 
po jednej. Palce miał tak zdrętwiałe, że upłynęła chwi­
la, nim krew znów zaczęła w nich krążyć, nim ogrzała 
je na powrót i ożywiła. 

Nikt jednak się nie zorientował, że przez moment 

był nieobecny. Sam nie wiedział, jak długo to mogło 
trwać. A ten fakt przeraził go bardziej, niż chciał się do 

tego przyznać. Do diabła, to było takie prawdziwe! 

Ale przecież nigdy nie miało miejsca. To były tylko 

myśli, coś w rodzaju oszalałego snu, w którym umie­
ścił siebie i Rozę, choć to najzupełniej bez sensu. 

Przecież wcale się w niej nie zadurzył... 
Nie miał nawet pewności, czy w ogóle ją lubi. Nie 

pociągała go. Nie pragnął jej pod żadnym względem. 
Nie chciał jej mieć ani pod sobą, gdy ciało domagało 

background image

się spełnienia męskich żądz, ani obok siebie, w roli 
przyjaciółki i kobiety. 

Ani trochę nie pragnął Rozy. 
Ale to przecież nie był sen. 
Nie była to fantazja, do której gotów był się przyznać. 
To było raczej jak wspomnienie... 
- To się nie wydarzyło - szepnął zdrętwiałymi war­

gami, niemal bezdźwięcznie. Rzucił się na skałę z kilo­
fem, a każdemu atakowi na kamień towarzyszyło to sa­
mo zapewnienie. 

Mattias bardzo go potrzebował. 
- To się nie wydarzyło! 

Gdy opuścił kopalnię, ledwie zajrzał do jadłodajni 

i zjadł tylko tyle. żeby nie opaść z sił. Posilał się w mil­
czeniu. Nie dawał się wciągnąć w rozmowę. Gdy ktoś 
się do niego odzywał, odpowiadał urywanymi sylaba­
mi. Był ponury i mroczny, nie dało się go nawet roz­

drażnić. Oczywiście podejmowano próby nakłonienia 

go, by uniósł brwi, ale Mattias na wszystko, co mówi­
li towarzysze, reagował tylko wzruszeniem ramion. 
Nie było więc żadnej zabawy. Koledzy z pracy wkrót­

ce zajęli się czym innym. 

Mattias samotnie powędrował do baraku. 
Zdecydował, że nie pójdzie do Jensa. Dziś go nie od­

wiedzi. Obydwóm z całą pewnością dobrze to zrobi. 

Jens nie będzie myślał, że przyjaciel przychodzi go kon­

trolować. On sam nie będzie musiał zmagać się z po­
czuciem bezsilności i zaciskać szczęk, gdy tylko Jens 
zacznie rozprawiać o Rozie. 

Nie było bowiem żadnych wątpliwości, że Jens bę­

dzie o niej mówił. 

Mattias nie chciał teraz o niej słuchać. Nie chciał 

background image

o niej myśleć. Nie chciał dotykać czegokolwiek, co ją 
przypominało. Jak na kogoś, kogo ani trochę nie obcho­

dzi jego życie, zabierała mu stanowczo zbyt dużo cza­
su. Bez końca, tańcząc, pojawiała się w jego myślach. 
Nie, nie tańcząc. Nic, co robiła Roza, nie było tańcem. 

Ona unosiła się w powietrzu jak wiatr. Ślizgała się 

jak ptak na rozłożonych mocnych skrzydłach. 

Dopóki mężczyźni nie wypełnili baraku, domagając 

się jakby więcej miejsca, niż było go wśród ścian, pa­
nowała tu cisza. Mattias cieszył się z tej ciszy. Być mo­
że wciąż był zbyt młody, by rezygnować z hałasu 
i uciech życia, nie zawsze też od tego uciekał. Ale od 

ciszy dobrze robiło mu się w głowie. 

W sztolniach zawsze rozlegały się jakieś odgłosy... 
Mattias spotkał ludzi, którzy sądzili, że we wnętrzu 

góry jest cicho, mniej więcej jak w burzy śnieżnej. Mó­

wili tak, jak gdyby wydawało im się, że człowiek w ko­

palni gluchnie, ponieważ góra jest taka potężna, tak nie 
do przebycia, gdy patrzy się na nią z zewnątrz. Trudno 
sobie wyobrazić, że kamień mogą wypełniać dźwięki. 

Lecz oni przecież tym "właśnie się zajmowali. Na tym 

właśnie polegała ich praca, na przedzieraniu się przez 
skałę. Na wykradaniu z wnętrza góry drogocennych 
żył, na wynoszeniu ich pod otwarte niebo, na wydoby­

waniu ich Z najskrytszego wnętrza skały. 

To oczywiste, że góra skarżyła się na takie traktowa­

nie. 

W jej wnętrzu nie było ciszy. 
Nie było takiej ciszy, jaką mógł znaleźć na morzu, 

gdzie towarzyszyły mu jedynie mewy. Gdzie tylko me­

wy mogły mu powiedzieć, że wciąż żyje, że istnieje na 

świecie wśród innych, którzy mają głos. Tak jak on 
miał głos, który mógł wydać z siebie, jeśli tego zechciał. 

background image

Nie zawsze chciał. 
Dawno już nie wypływał na morze... 

Była starsza niż obecnie, starsza niż to, co, jak wie­

dział, jest teraźniejszością, rzeczywistością, tym, co 
mógł pochwycić. Starsza. On również. W tym obrazie 

widział samego siebie. Wiedział, co czuje na jej widok, 

lecz mimo wszystko znajdował się w innym miejscu, 
nie w ciele, które było nim. 

Jej włosy były warkoczem ognia, spływającym w dół 

po najprostszych plecach na świecie. We wspomnieniu 
Mattias wiedział, że nigdy nie nosiła grzywki. Nigdy 
nie miała przedziałka zaznaczonego grzebieniem. Za­
wsze zaczesywała włosy do tyłu. Ich ciężar i obfitość 
utrzymywały je na właściwym miejscu. Niebieskie 
oczy przenikałv wszelkie mury obronne. Przedostawa­
ły się do każdego serca. 

Była ostatnią, która miała uciekać się do tych zdol­

ności... 

W niebieskim spojrzeniu tkwiła taka straszliwa tęsk­

nota. Nosiła ją prosto, jak rycerz trzyma w górze unie­
sioną lancę. Świadomość, że mogła przeszyć z taką samą 
ostrością jak lanca, napełniła mu serce czułością. W gard­
le go ścisnęło, bo ona nie przyjmowała żadnych półser-
deczności. Potrafiła przejrzeć na wskroś każde kłamstwo, 
a on nie mógł powiedzieć jej nic, co stanowiłoby całość. 

Wszystko, co mógł jej dać, było tylko połową. 

Całe jego życie. 
Krzywe, nieszczelne - połowiczne. A ona o tym wie­

działa. 

- Przyszłaś po to, żeby triumfować? - spytał. - Przy­

szłaś po to, żeby zobaczyć, co ze mnie wyrosło? Spraw­
dzić, czy spełniły się twoje pragnienia? 

background image

- Nigdy nie miałam nic wspólnego z twoim życiem -

odparła. 

Gotów był przysiąc, że mu współczuła. Nie pomylił 

się. Odczytywał jej ruchy. Zawsze łatwiej było się 

w nich orientować niż w zawiłych słowach Biblii i Ka­

techizmu. Zawsze łatwiej było mu czytać ludzi niż 
książki. A zwłaszcza ją. Chociaż to ona spowijała się 
najszczelniejszą, najgrubszą zasłoną. 

Współczuła mu. On jednak nie chciał wiedzieć, czy by­

ło to czułe spojrzenie przyjaciela, czy też jedynie litość, 
jaką okazuje się staremu znajomemu, który mógł prze­
żywać słoneczne dni i księżycowe noce, a który zadowo­
lił się mgłą unoszącą się o poranku nad bagniskami... 

- Kłamstwa nie pasują do twoich ust. 
Uśmiechnęła się. Kąciki ust podniosły się do góry, 

a wtedy jej twarz przybrała kształt serca. Wargi były peł­
ne, zęby mocne. Jeden z kłów zachodził trochę na są­
siedni ząb z przodu, to przywiodło mu na myśl rysia. 
Włosy miała bardziej błyszczące niż futro dzikiego zwie­
rzęcia. Gładkie policzki. W jednym głęboki dołeczek, 
który przyciągnął jego wzrok. Wiedział, że wargi kiedyś 
się nim bawiły. Koniuszek języka krążył wokół tego ma­

leńkiego zagłębienia w jej białym miękkim policzku. 

- Młoda dziewczyna musi naostrzyć pazury i mocno je 

wbijać - oświadczyła i zasypała go kolejnymi uśmiecha­

mi. Nigdy nie przestały przypominać błogosławieństw. 

Jej uśmiechy były jak dary. Nawet kiedy oczy się nie 

uśmiechały, to składały obietnice, dawały nadzieje... 

Kłamstwa... 
- Po tym wszystko stworzyłeś sam, przyjacielu. Do­

brze sobie wszystko ułożyłeś? 

Obojętność w jej głosie nie mogła być prawdziwa. 

Nie chciał w nią wierzyć, bo jeśli naprawdę istniała, by-

background image

łaby o wiele większą drwiną niż cokolwiek innego. Po­

winna naprawdę przejmować się tym, o co pytała. Po­
winna interesować się i pragnąć wiedzieć, a nie tylko 

rzucać coś, ponieważ tego wymagała uprzejmość. Po­
nieważ dzięki takim pytaniom czas płynął, ponieważ 

wypełniały jakąś wielką pustkę między nimi. 

- Dobrze - odparł. - Dobrze mi się ułożyło. 
Zawsze wiedziała, kiedy ktoś kłamał. 
Wiedziała, że mówił nieprawdę... 
Wyczuwał,, że jej nie musi mówić o przyzwyczaje­

niach, o ciszy, o powszedniości, która chwytała go za 
gardło każdego dnia. Ona wiedziała. Nie musiał tego 
przed nią wytrząsać, tak jak opróżnia się worek ze 
śmieciami. Nie chciała oglądać jego marności. 

Właściwie mało ją obchodziło... 
- Wszystko u mnie idzie dobrze - powiedział. - Z cza­

sem się ułożyło. Ze wszystkiego wyniosę więcej niż miałem, 
gdy zaczynałem. I to dzięki mnie samemu i tym rękom... 

Podsunął jej swoje dłonie, a ona przez dłuższą chwi­

lę tylko się im przyglądała. Potem przysunęła się o krok 
i ujęła je. Przycisnęła je do miękkiej piersi i stojąc bli­
sko niego, przymknęła oczy. Zacisnęła je i tylko oddy­
chała w milczeniu. 

Serce waliło mu tak, że myślał, iż wyskoczy mu 

z piersi. Chyba rozejrzał się dokoła, sprawdzając, czy 
ktoś ich może zobaczyć, lecz wokół były tylko brzegi, 
góry i fiord. W ten wczesny wieczór pod koniec lata 
nie było widać ludzi. 

O n i ona. 

Wciąż trzymając jego dłonie przyciśnięte do piersi, 

wstała i podsunęła mu usta. Ledwie musnęła jego war­
gi na pół rozchylonym pączkiem kwiatu. Jak piórkiem 
połaskotała jego spragnione usta. 

background image

Nie wytrzymał tego, nie zdołał pozostać tak zimny, 

twardy i odpychający, jak obiecał sobie i tej, której wi­
nien był wierność i wiele, wiele więcej. Nie był w sta­
nie znieść bliskości tej kobiety, nie obejmując jej. 

Ona była uosobieniem wszelkich czarnych, najczar­

niejszych tęsknot... 

Dłonie wysunęły się z drobnych pięści, z lekkiego 

uścisku, ledwie dotyku. Z jej aksamitnej pułapki. Ra­
miona objęły ją, dłonie pogładziły proste plecy. To by­
ło znajome i obce. Była tą samą, lecz dziewczęce ciało 

wydoroślało. Stała się teraz kobietą. Naprawdę. Tak 

idealną, jak nigdy nawet w myślach nie przypuszczał, 
że może się stać. On ją przygarnął, tulił, przyciskał ją 

do siebie, by poczuć cale jej ciało. Poczuć, jak tuli się 
do niego i jak do niego pasuje. Zaskakująco, cudownie, 
jak tamtym pierwszym razem, gdy ją obejmował. 

Czary... 
Owoc jej czarnoksięskich sztuk... 
Nie miał już żadnych myśli, jedynie żądzę. Otworzył 

jej usta, języki splotły się, poznawały się od nowa. Wią­
zały się, jakby chciały się połączyć, splątać na wieczność, 
tak by żadna siła nie mogła ich już nigdy rozdzielić. 

Całował ją aż do bólu warg. Raz po raz puszczał ją na 

chwilę, by zaczerpnąć powietrza, a potem znów musiał pić 
z jej ust, badać te pełne, dojrzałe wargi własnymi. Słyszał 
uderzenia ich serc. Były jak grzmot. Nigdy nie uderzały do­
kładnie tym samym rytmem, lecz tworzyły melodię, która 

w jego uszach mimo wszystko wydawała się właściwa. 

Bez tonu. 
Całował ją, aż skóra na wargach popękała, a krew 

groziła, że tryśnie ze skroni. W uszach szumiało. Ręce 
zdrętwiały mu jak w konwulsjach. Chociaż puścił ją 
ustami, to długo jeszcze ją trzymał w objęciach. 

background image

To była prawda. Jej ciało zostało stworzone po to, by 

leżeć przy nim. Tak jak i on został stworzony dla niej... 

Wtulił policzek w jej włosy. Była to najbardziej mięk­

ka rzecz, jakiej kiedykolwiek dotykał. Dziewczęce wło­
sy bywały różne. Jej były delikatne jak jedwab. To 
o nich śnił, śnił, że budzi się wtulony w nie policzkiem. 

- Wszystko u ciebie dobrze? - spytała, a on usłyszał, 

że się uśmiechnęła. 

- Niczego mi nie brak - zapewnił. 
- Może rzeczywiście niczego ci nie brak - powiedzia­

ła z mądrością, której nie powinna posiadać. Źle, gdy 
kobieta obdarzona jest taką jasnością widzenia. 

Nigdy nie chciał, żeby była inna... 
- Tęsknisz za czymś? - spytała. 
A on dał jej jedyną odpowiedź, jaką mógł jej dać. Je­

dyne w co wierzył, ponieważ dzięki temu wytrzymy­

wał. Ponieważ dzięki temu jego dusza była po właści­
wej stronie. Zaczął poruszać się niebezpiecznie blisko 

krawędzi szaleństwa, odkąd wciągnęła go w dziewczę­
ce objęcia. 

- To nie będzie ostatni raz, kiedy się odnajdujemy. 

Oboje o tym wiemy. I ty, i ja. 

Nie odpowiedziała. Westchnęła tylko w jego pierś. 

Lekko pieściła cienką skórę pod uchem, tam gdzie puls 
zdradzał wzburzenie serca. 

On nie miał nic przed nią do ukrycia. 
A potem ramiona były puste... 

Mattias obudził się spocony. Wciąż był sam w bara­

ku i gdy to stwierdził, odczuł większą ulgę, niż chciał 
to przyznać. 

W ustach mu zaschło. Wargi bolały, tak samo jak ręce. 
Wydobył się ze snu, sprawiającego wrażenie bardziej 

background image

rzeczywistego niż dzień, który miał za sobą. Pamiętał 
z niego wszystko, nawet zapach jej włosów. 

To był sen! 
Z tym się godził. Miał wciąż na tyle rozumu, nie tkał 

w myślach pajęczyny powszednich dni ze snów na ja­
wie tylko dlatego, że wśród ścian baraku zaczęło mu 
się robić ciasno. Lubił nieduże pomieszczenia. Nie lu­
bił ogrzewać pustej przestrzeni tam, gdzie było wyso­
ko pod sufitem, a ściany dzieliła za duża odległość. Nie 
urodził się, by mieszkać na dworach. 

To był sen! 
Koniuszki palców musnęły wargi. Pulsowało 

i w nich, i w ustach. Jak gdyby naprawdę całował mięk­
kie kobiece wargi i obejmował ciepłe ciało, które 

wprost niebezpiecznie dobrze pasowało do jego ciała. 
Które napełniało go niemożliwymi tęsknotami i kaza­

ło bardziej wierzyć w sny niż w rzeczywistość. 

Roza... 

- Jesteś diabelnie niebezpieczną kobietą! - powie­

dział cicho do siebie. Ale to przecież nie była ona. Nie 

Roza. Nie prawdziwa Roza, taka jaką spotkał zaledwie 

poprzedniego dnia. 

Pod powiekami widział białe, gładkie, miękkie jak 

puch policzki kobiety, którą obejmował tak, jak obej­
muje się jedynie kogoś, kogo pragnie się nad życie. 

A przecież Mattias wiedział, że policzek Rozy jest nie­

równy, brzydki, poparzony podczas jakiegoś tajemni­
czego zdarzenia przed laty, odległego w czasie tak, że 
nikt nie chciał już go wspominać. Być może zbyt strasz­
nego, by ktokolwiek chciał przyznać, że w ogóle kie­

dykolwiek miało miejsce. 

Być może ludzie uspokajali się myślą, że Roza taka 

się już urodziła. 

background image

We śnie była inna. Miała skórę białą jak mleko i do­

łeczek w policzku, który wyglądał jak odcisk kciuka. Jak­
by jakiś elf wycisnął na niej swój znak, tak aby wszyscy 
żywi mogli zobaczyć i zrozumieć, że została wybrana. 

Jedna z niewielu... 

Uśmiechała się tak, jak Roza nie potrafiła się uśmie­

chać, ponieważ lewa strona jej ust zawsze będzie nieco 
opadać. I była starsza niż Roza. Doroślejsza, miała bar­
dziej dojrzałe ciało. Więcej pewności siebie... 

On również był starszy. 
Mattias otrząsnął się z niemądrych myśli. To dopie­

ro rozmyślania, i to o śnie! Przestraszył się, że przeby­
wa w Kafjord już za długo. 

Być może najwyższy czas wyruszyć dalej! 

Wszystko nastąpiło w ostatnich dniach... 
Zobaczył Rozę na wietrze. Widział, jak włosy zasła­

niają jej poparzony policzek, i przez moment ujrzał, 

jak mogłaby wyglądać. Zobaczył Rozę, która mogła być 
tak piękna, że słowami nie dałoby się jej opisać. Zoba­
czył tego przebłysk. 

To wystarczyło do snów... 
Synneve miała dołeczek w policzku. Skądś musiał się 

wziąć, a Jens go nie miał. Jego myśl umieściła dołeczek 

na białej, gładkiej twarzy Rozy. Jego myśl dodała jej kil­
ka lat. Myśl postarzyła również jego, kazała mu być po­

dobnym do ojca. W myślach widział młodszą wersję oj­
ca. Coś pośredniego pomiędzy nim samym a ojcem. 

We śnie wszystko może być tak rzeczywiste, że aż 

nieprzyjemne. 

Noc objęła go, jakby był dzieckiem. Nic nie mogło mu 

przeszkadzać. Odpoczywał. A kiedy nastał ranek, obudził 
się z poczuciem spokoju we wszystkich członkach. Od 

background image

dawna już się tak nie czuł. Uśmiechnął się po swojemu, 
półgębkiem, a kumple puścili do siebie oko i za jego ple­
cami po cichu stwierdzili, że Mattias odzyskał rozum. 

Kopalnia płatała ludziom różne figle. 
Wiedzieli o nich wszyscy. 
Nie było powodu, żeby nie dotknęło to również Mat-

tiasa, chociaż tkwił tu dłużej niż większość innych, chociaż 

widział więcej sztolni niż wielu znacznie starszych od nie­

go robotników, z którymi pracował tutaj ramię w ramię. 

Wszyscy przeżywali dni lepszej i gorszej formy. Od 

czasu do czasu ktoś musiał trochę się oddalić, żeby cał­
kiem się nie zatracić. Nie potrzebowali się z tego tłu­
maczyć przed innymi. Mieli przecież, u diabła, oczy 
w głowie, a więcej niż pewne było, że mieszkali do te­
go stopnia jeden na drugim, by zauważyć, co się w kim 
dzieje. Nikt nie robił z tego wielkiego wydarzenia. 

Wszyscy już podążali dalej. 
Ku następnemu dniu, następnemu tygodniowi, mie­

siącowi, rokowi. 

Ku innemu miejscu. 
Bo prędzej czy później "wszystkie kopalnie stawały 

się nieopłacalne. Dokładnie tak jak wszystkie drogi 
prowadziły tam, dokąd zmierzali. Pewnego dnia nale­
żało się pakować i iść dalej. Wciąż większość rzeczy 
nad tym fiordem była dla nich nowa, lecz żaden z nich 

nie zamierzał zapuścić tu korzeni. 

Mattias również nad tym się zastanawiał. 
Nie wrośnie na stałe. 
Nie będzie prządł myśli, które tylko chwytają w pu­

łapkę. Nie będzie nawiązywał przyjaźni, które mogły­
by się wpleść w jego przyszłość. Porozmawia z Jensem 
i cofnie wszystkie swoje głupie słowa o małżeństwie 
z Kari, które tak bezmyślnie wypuścił z ust. Niebez-

background image

piecznie jest pozwalać, by taki haczyk tkwił zarzucony. 

Mattias rozmyślał o tym przez cały dzień w pracy. 

Pomogło porządne przyłożenie się do roboty i odrywa­
nie rudy od ścian góry, nawet tam, gdzie skała usiłowa­
ła zachować ją dla siebie najlepiej jak umiała. Pomogło 
mu to na tyle, że zaczął nucić piosenki, jakich nikt 

wcześniej nie słyszał. Śpiewał o nieszczęsnych losach, 

które kończyły się w czarnej ziemi albo w mokrym gro­
bie z dala od bezpiecznej przystani domu. O rycerzach 
i smutnych dziewicach, tkwiących wysoko w kamien­
nych wieżach. O "walkach na śmierć i życie, i o dozgon­
nej miłości w ostatniej strofie. Wyśpiewywał pijackie 
piosenki, aż pozostali mężczyźni w brygadzie zaczyna­
li odczuwać pragnienie, a w końcu kazali mu przestać. 

A także zwrotki tak nieprzyzwoite, że pastor zbladłby, 
gdyby je usłyszał. Istniało jednak małe niebezpieczeń­

stwo, że wielebny przyjdzie tu, do wnętrza góry. 

Postanowił, że zwinie wszystkie sieci, które zarzucił. 

Uwolni się od wszystkich cudzych zmartwień, również 
od Jensa. Kolega był dorosły, niech robi ze swoim ży­
ciem, co chce. Owszem, będzie obserwował zmagania 
innych, lecz sam przestanie się nimi zajmować. 

I będzie się trzymał z dala od Rozy, przynajmniej na 

tyle długo, by zapomnieć o tańcu ich warg w tym dziw­
nym śnie. O tym tańcu, od którego wciąż robiło mu się 
gorąco i wypełniała go tęsknota, jakiej nigdy wcześniej 

nie zaznał. Kiedy ją zobaczy, będzie widział, że Roza 

znad Kaf jorden to ktoś inny niż ta, którą stworzył wy­
łącznie dla siebie w fantazjach zmęczonego, wycieńczo­
nego pracą człowieka. Prawdziwa była Rallar-Roza. 

Marzenia przędły chmury, które dało się przebić ob­

casem... 

background image

Mattias nie brał pod uwagę, iż może ją spotkać, pomi­

mo że sam nie będzie miał takiego zamiaru. To graniczyło 
z cudem. Trzymał się terenu Kopalni. Ona przebywała da­
leko, przy krańcu fiordu, w pobliżu Krety zamieszkanej 
przez Kvenów. Nie przypuszczał, by jeszcze raz odwiedzi­

ła Jensa. Przecież zachowywał się tak grubiańsko, gdy przy­
niosła mu maść. Była to dla niej bardzo przykra wizyta. 

Roza wprawdzie nic o tym nie powiedziała, do ni­

czego się nie przyznała, ale Mattias przecież jej towa­
rzyszył. Był świadkiem każdego słowa, każdego ruchu. 
Dobrze wiedział, jak było. 

A mimo to się spotkali. 
Wpadli na siebie. On szedł wśród kolegów z pracy, 

brudny, szaroczarny na twarzy, w krótkiej kurtce wy­
rzuconej na robocze spodnie. Pod nią miał wełnianą 
bluzę. We wnętrzu góry było zimno, wilgotno. Biały 
niegdyś materiał, dzięki któremu mieli być lepiej wi­
doczni w tym najczarniejszym z mroków, nie dawał 

zbyt wiele ciepła. Mattias miał w gardle śmiech, stano­
wił część wspólnoty. Lecz wystarczyło jej jedno spoj­
rzenie, by go stamtąd wyrwać. 

Padło na niego niczym grad na skórę. 
Później gotów był przysięgać, że przypominało ra­

czej czubek noża, który ledwie drasnął szyję. Przesunął 
się po rozpięciu koszuli w stronę piersi, potem prze­
szedł na twarz, na brodę, na policzek, na czoło... 

I na usta... 
Roza przez moment stała cicho, nieruchomo. To by­

ła sekunda, w której nie działo się nic. 

Ledwie pozwoliła, żeby ich spojrzenia się spotkały. 

Jego piwne spojrzenie, które chciało pochwycić jej 

badawcze, pełne pytań, na które nie umiał znaleźć od­
powiedzi, chociaż tak bardzo się starał. 

background image

Wydawało mu się, że je zna... 

Jej niebieskie oczy skierowały się gdzie indziej. Odbie­

gały od niego, od wszystkiego tego, co mogło zaspokoić 
ciekawość, zaczynającą przypominać głód. Uciekały i czu­
ły, że on to cofnie. Czuły krawędzie pułapek, które sta­

wiał, sieci, które zarzucał. Ona jednak unikała przynęty, 

kuszącej już tyle razy wcześniej. Nie mogła jej połknąć. 

Roza tak świetnie umiała uciekać... 
Odwróciła się całkiem, wiedząc, że będzie musiała 

iść naokoło, ale trudno. Miała stopy po to, żeby na nich 
chodzić, i dostatecznie dobrze znała węgły domów, że­
by dojść tam, dokąd zmierzała. 

Niezauważona. 
On znał ten teren tak dobrze jak ona. 
Domy nad fiordem były równie nowe jak on i Rozie 

nie pomogło nic to, że stąpała po tych kamieniach, po zie­
mi i po skałach, już kiedy jej stopy były małe i miękkie. 
On znał ścieżki między domami równie dobrze jak ona 
i jeszcze mniej niż ją obchodziło go, co powiedzą ludzie. 

Dogonił ją za sklepem. Znalazł się nagle przed nią. 

Cały był aż sztywny od pyłu i brudu. Pachniał kopal­
nią. Wyczula jego zapach, zanim go zobaczyła. 

- Dlaczego przede mną uciekasz? - spytał ze zdziwie­

niem, podchodząc do niej powoli. Tak wolno, że aż się 
przed nim cofnęła. 

Coś w nim było. 
Coś przytłaczającego. 
Roza poczuła, że skóra jej płonie, lecz musiała na 

niego patrzeć. Musiała stawić czoło pytaniom. Musiała 
się przekonać, że on się domyśla i że dręczą go te sa­
me koszmary, które nawiedzają ją. 

- Ty też masz sny? - spytał Mattias. - Masz takie sa­

me sny jak ja, Rozo... 

background image

On mówi, że ma sny. Chwycił mnie za ramiona 

i przytrzymuje wzrokiem. Nie wiedziałam, że mogą ist­
nieć takie piwne oczy. Nie wiem, czy lubię piwne oczy. 

W mojej rodzinie są takie zwyczajne. Wszyscy je mają... 

Z wyjątkiem nas, wybranych... 
On mówi, że śni o mnie. O nas. Ze poznaje po mnie, 

że ja też mam sny. Mówi, że mam się ich nie wstydzić. 
Mówi, że ich nie wybiera, że przychodzą same niczym ro­
sa spadająca z anielskich skrzydeł. Pięknie to powiedział. 

- Wstydzisz się - mówi Mattias i nie puszcza mnie. Je­

go ręce są jak więzy na moich ramionach, jak grube bran­
solety ze złota noszone przez księżniczki w baśniach. 
On mnie trzyma. Naznacza mnie, a wcale o tym nie wie. 

Moja skóra jest tak wrażliwa na dotyk. Nie może 

o tym wiedzieć... 

- Nie wiem, w jaki sposób to zrozumiałem - mówi. 

Jest równie zakłopotany jak ja. Jest starszy od Jensa, 

ale zawstydza go ta sytuacja. Nie pojmuje, dlaczego jest 
tak, jak jest. Nie porusza się po liniach, które potrafię 
odczytać. Nie dostrzega nitek, które nas podtrzymują. 
Nie widzi, że jest prowadzony jak zwierzę na uwięzi. 

Dokładnie tak samo jak ja... 
- Nie wiem, jak się domyśliłem, że ty też masz sny, 

Rozo. Po prostu wiedziałem to od razu, gdy cię zoba­
czyłem. Miałaś coś w... oczach. 

Mało brakowało, a powiedziałby, że miałam coś 

background image

w twarzy. Ale to przecież nic nowego. I dlatego ugryzł 

się w język. Może rozumie, że łatwo rozpoznaję takie 
głupstwa, i dlatego na chwilę umilkł. Ale w dalszym cią­
gu mnie nie puszcza. Trzyma mnie, jakby sprawiało mu 
to przyjemność. 

- Śnię o nas - mówi. 
I nie puszczając mnie, opowiada mi o swoich snach. 

Nie wiem, dlaczego uważa za takie ważne powiedzenie 
mi o nich. Powtórzenie wszystkiego słowo w słowo, ob­
raz po obrazie. Nie pojmuję, dlaczego sądzi, że to ko­
nieczne. Bo przecież ja też mam sny. Są to dokładnie 
te same sny. Wiem, co mi opowie. Sama to widziałam. 

Sama je przeżywałam... 
I szkoda mi go, ponieważ on ciągle jeszcze nie rozumie. 
Kiedy mnie paszcza, wciąż czuję na sobie jego ręce. 

Równy nacisk rąk Mattiasa. Ma takie długie, smukłe 
palce. Aż dziwna jest świadomość, że potrafią tak moc­
no trzymać. Ale przecież widzę, że nie są to kobiece 
dłonie. Kamienny pył wbił mu się w skórę. Nie zejdzie 
bez względu na to, jak mocno by się szorował. Pokry­
je też inne części jego ciała. Kopalnie, w których spę­
dza dni, naznaczą go na zawsze. 

Wiem o tym, ponieważ go widzę. Widzę Mattiasa ja­

ko starca. I nie wiem, czy to moja własna wyobraźnia, 
czy też naprawdę mogę oglądać go w tych latach, ja­
kich żadnemu z nas nie dane było jeszcze przeżyć. Nic 
z tego nie rozumiem, ale to akceptuję. 

Przerażające, z jaką lekkością to się da zaakceptować... 

- Nie pojmuję - mówi Mattias. 

Stoi zwrócony plecami do ściany sklepu. Nie ma ni­

kogo, kto mógłby zobaczyć, że jesteśmy razem, lecz 

wielu widziało, że pobiegł za mną. Ludzie będą o tym 
gadać, a im dłużej nas nie ma, tym więcej będą mieli do 

background image

powiedzenia ci, którym przychodzi to z taką łatwością. 
Nie tylko ja w Kopalni mam wizje, ale nie mogę odpo­

wiadać za to, co widzą inni. 

- Ty masz takie same sny? 
Ile razy muszę mu to powtarzać? Mówię, że śni mi 

się to samo co jemu, a on stoi z zamkniętymi oczami, 

wali pięścią w drewnianą ścianę i każe mi to powtarzać 
jeszcze raz. Prosi, żebym mu opowiedziała o swoich 
snach. Blaga, żebym mówiła. 

To te same historie, które on mi opowiedział. To tak 

jak powtarzanie baśni, żeby nauczyć się ich na pamięć, 
by móc przekazać je dalej. To niemądre, czuję, że to 
poniżające, ale on wciąż tak stoi. Nie znika, chociaż 
pragnę, żeby odszedł. 

Nie śmiem pragnąć czegoś mocniejszego, bo mogło­

by się to spełnić... 

Nie jest to o wiele gorsze niż opowiadanie Jensowi 

tych historii, których najbardziej lubił słuchać. W tej 
opowieści nie ma nic takiego, co Jens chciałby znać. 

Żadne słowa nie wydają się zbyt trudne do wypowie­
dzenia przez wargi. 

Ale mimo wszystko trudno mi, bo budzę w sobie 

coś, co zaczyna bić skrzydłami zaniepokojone i przera­
żone. Mam w sobie czułe miejsce, miękkie jak puch ją­
dro, niemal jak małe gniazdko. Jest w nim ptaszek, któ­
ry leżał cicho od tak dawna, że o nim nie wiedziałam. 

To budzi we mnie uczucia, których nie poznaję... 
Opowiadam o pocałunku, który czułam na ustach, 

a kiedy zerkam na niego, widzę, że gładzi palcami su­

che, czarne wargi. Wygląda, jakby powtórnie przeży­

wał to, o czym opowiadam. Wiem, że ten jego sen był 

równie żywy jak mój. Wiem, że to czuł. Wiem, że obu­

dził się z obolałymi wargami i członkami, które krzy-

background image

kiem domagały się objęć, mocniejszych niż chwyt to­
nącego. Wiem o tym... 

Czuję te wargi na ustach. Pulsuje w nich, łaskocze, 

krew płynie przeze, mnie tak szybko. I w całym ciele 

robi mi się gorąco. Płonę na myśl o zmysłowości i wi­
dzę, że on poczerwieniał na twarzy. Po przygnębieniu 
poznaję, że to mimowolne. 

On nie chce tego tak samo jak ja. 
- To obłęd - mówi, gdy kończę opowiadać. 
- To nic takiego - odpowiadam. 
- To obłęd - powtarza Mattias. 
I czuję, że jego oczy omiatają spojrzeniem moje usta. 

Jestem przyzwyczajona do spojrzeń. Nikt nie zauważa 

ich wcześniej niż ja. Potrafię wyłuskać kogoś, kto na 
mnie patrzy, w dowolnej gromadzie ludzi. Mattias 
o tym nie wie. 

Tyle jest rzeczy, których o mnie nie wie. 
Pozwala swemu spojrzeniu bawić się na moich war­

gach. Oczy mu się zwężają, czerwieni się po chłopięce­
mu i za wszelką cenę stara się to ukryć, lecz nie całkiem 
mu się to udaje. Ruchy robią mu się takie prędkie. Ta­
ki jest przejęty, by utrzymać się w obrębie zbyt ciasnych 
granic, w jakich zamyka swoje ciało. Nikt nie potrafi 
poruszać się wyłącznie w obrębie tej przestrzeni, jaką 
zajmuje jego ciało. Każdy musi mieć więcej miejsca. 

Ale Mattias próbuje. Jest wręcz słodki, gdy to robi... 

Jest coś beznadziejnego w słodkich mężczyznach! 

Ja w mężczyznach lubię siłę... 

- To sen - mówię. 
Mam wielu braci. Stąd moja wprawa w uspokajaniu. 

Potrafię mówić łagodnie, kiedy chcę. Potrafię świetnie 
kłamać i moje kłamstwa brzmią jak wieczorne pieśni, 
pobożne modlitwy albo jak historie, które opowiada 

background image

się, siedząc na skraju łóżka w świąteczny poranek. 

- Nie ma za co czuć się odpowiedzialnym - uspoka­

jam go. - Sypiałam z mężczyznami, którzy mniej się tym 
przejmowali, zaraz gdy tylko się ze mnie wysunęli! 

Czytam w jego oczach, że nie jestem damą, i mam ocho­

tę mu powiedzieć, że on nigdy mnie nie miał za damę. 

Kto jest damą tu, w Kopalni? Nikt z wyjątkiem sa­

mej Marie Malene, a ona prawie się nie liczy, bo krąży 
tylko po salach The House, które są mi równie dale­
kie, jak Londyn i Sankt Petersburg! 

- To było takie żywe - wzdycha Mattias. 
Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek dane mi będzie 

zobaczyć, jak dorosły mężczyzna, taki mężczyzna jak 
Mattias, tak bardzo bierze do siebie coś, co się nawet 
nie zdarzyło. Zrozumiałabym, gdyby Mattias napraw­
dę zrobił to, co było w tych snach. 

Mówię mu o tym. 

- Mam takie uczucie, jakbym to zrobił - odpowiada 

Mattias. 

Wiem wtedy, że jest tylko jeden sposób, by wyciągnąć 

go z tych głupstw. Nie jest to coś, co zaplanowałam. Ni­
gdy nie zobaczyłabym siebie samej robiącej to, gdyby on 
nie przyjął tego tak ciężko. Nie rozumiem, dlaczego jest 

tym taki wzburzony. A nie lubię nie rozumieć. 

Chcę go wyrzucić ze swojego życia. 

Wydaje mi się, że zdołam im wytłumaczyć, że to nie 

jest właściwe... 

Jestem przy nim, zanim nawet zdąży się zoriento­

wać, jakie myśli chodzą mi po głowie. Obejmuję go 
w pasie i staję na palcach, zanim on zdąży sobie w swej 
głupocie uświadomić, że zamierzam go pocałować. 

To nie jest nieprzyjemne... 
On ma smak kopalni. Smakuje mężczyzną, siarką 

background image

i solą. Ma spierzchnięte, popękane wargi. Jest zaskoczo­
ny. Przez moment widzę, że jego blizna występuje wy­
raźniej, i czuję, że robi się cieplejszy. Jego ręce kładą 
się na moich ramionach, na chwilę pozostają w spoko­
ju. Przez moment jego usta odpowiadają moim. 

Potem odpycha mnie od siebie. 

- Co to było? - pyta zachrypniętym głosem. 

Wydaje mi się, że miał zamiar spytać ostrzej, lecz nie 

potrafi się przemóc. Jestem jedną z tych kobiet, o któ­
rych się nie mówi, które nawet tacy mężczyźni jak Mat­
tias uważają za trudne. 

- To - odpowiadam. - To był pocałunek. Mój poca­

łunek. Pocałunek Rozy. 

Mattias wolno kiwa głową. Zawsze wiedziałam, że 

nie jest głupi. Wcale na głupiego nie wygląda. Zawsze 
traktował Jensa w sposób świadczący o mądrości. 

- Teraz było inaczej - mówi. 
Czasami człowiek dociera, kiedy próbuje coś pokazać. 
- To byłam ja - mówię. - To byłeś ty. My. Oczywi­

ście, że było inaczej niż we śnie. Tamto to sen. Nie ro­
zumiesz różnicy? 

- Fantazja? 
Kiwam głową, choć równie dobrze mogłabym nią po­

kręcić. Moja odpowiedź byłaby równie prawdziwa. Sny 
były wyobrażeniami, fantazjami - i wspomnieniami. 

Przekazami. 
Dla niego to nic nie znaczy. Jeśli o niego chodzi, to 

mogę nadać temu taką nazwę, jaką zechcę. Mattias nie 
rozumie. Mattias nie wspomina. Nie będzie wspomi­
nał. Nie chcę, żeby to zrozumiał. To niesie w sobie 
strach, którego sama nie lubię. Nie życzę go nikomu 
innemu. 

- Jak może nam się śnić to samo? - pyta Mattias. -

background image

Jak może się nam śnić to samo, Rozo? W dodatku ze 

świadomością, że to drugie śni o tym samym! 

- Ja nie wiedziałam, że ty miałeś ten sen - mówię, ale 

jemu to nie wystarcza. 

Jego myśli nie są dostatecznie poplątane. Mattias na­

leży do tego rodzaju ludzi, którzy lubią znaleźć odpo­

wiedź i wziąć ją w ręce jak kamyk. Lubi wiedzieć, jak 
się rzeczy mają. 

- To nie byłeś ani ty, ani ja - próbuję, jak gdybym 

miała wielkie zrozumienie czegoś, co on postrzega wy­
łącznie jako niepojęte. 

Nic dziwnego, że wątpi w moje słowa. Patrzy na 

mnie i widzi siedemnastoletnie dziecko. Mattias ma 
dwadzieścia pięć lat i był dorosły już wtedy, gdy ja na­
prawdę byłam dzieckiem. To on powinien mnie uczyć, 
a nie odwrotnie. 

- Ja widziałem samego siebie! - protestuje. - I ciebie, 

Rozo! 

Dlatego muszę dotknąć swego policzka, gdy kręcę 

głową. Dlatego muszę prosić, żeby spojrzał na moją 
brzydotę. Na to, na co właściwie nie chcę, żeby ludzie 
patrzyli, i mam nadzieję, że ujdzie to ich uwagi. Na to, 
co, mam nadzieję, zniknie, tak by wszyscy mogli uwa­

żać mnie za... piękną... 

- Widziałem ciebie! - obstaje Mattias przy swoim. -

To byłaś ty, Rozo. I byłaś piękna! 

... piękna... 

Mój śmiech jest jak tarka. 
- A więc z całą pewnością to nie byłam ja! 
- Wyjaśnij mi więc! 

- To był sen - mówię. - Coś w rodzaju odcisku stóp, 

które tędy chodziły. To nie był sen o tobie i o mnie, Mat­
tias, lecz o innych ludziach. O całkiem innych ludziach. 

background image

- Którzy mieli moją twarz? I twoją? 
- Trochę pewnie w tym namieszaliśmy - pocieszam 

go. - Takie rzeczy się zdarzają. 

On mi nie wierzy. Takie rzeczy nie zdarzają się tam, 

skąd pochodzi, i co do tego może mieć rację. Taka rzecz 
mogła się zdarzyć jedynie tutaj. Ponieważ jesteśmy tu­
taj, i ja, i on. 

Takie rzeczy się zdarzają, ponieważ krew znów się 

spotyka. Gorący wiatr we krwi, który poniosła dalej 
Natalia, i odpowiedź w jego żyłach. 

Nie znam jego imienia, ale wiem, że to nie Mattias. 

Wiem, że Mattias należy do nich, tak samo jak ja. One 
tak, jak dotykają nas, mogą dotykać jedynie swoich. 

On niesie dalej zobowiązanie, dziedzictwo, w taki 

sam sposób, w jaki ja je niosę. 

Mattias, usłyszawszy, dokąd Roza idzie, nie chciał jej 

puścić samej. Nie ustąpił, dopóki nie powiedziała mu, 
z jaką sprawą się wybiera. Nie spytał wprost, czy zmie­
rza do Jensa, lecz był tego bliski. Oboje wiedzieli już 

wtedy, o co nie zapytał. 

- Ludzie gadają - powiedziała Roza, gdy znów we­

szli między domy. - Powiadają, że zaczarowałam cię 
tak, że uganiasz się za mną w roboczym ubraniu. Na 
pewno mówią, że jestem na ciebie tak napalona, że nie 
pozwalam ci nawet wyskoczyć z kopalnianej bluzy 
i już się do ciebie dobieram. 

Roza słyszała Mattiasa mówiącego jeszcze wulgar-

niej, ale jemu nie podobało się to, co usłyszał teraz od 
niej. Pomiędzy ciemnymi brwiami zarysowały się dwie 

głębokie bruzdy. Czoło nad nimi było śmiałe i proste, 
wysokie. Mattias zaliczał się raczej do tych, którzy dość 
wcześnie tracą włosy. Roza zastanawiała się, czy nie 

background image

mogłaby jakoś temu zaradzić. W gęstych włosach naj­
bardziej mu do twarzy. Kobiece serca uderzałyby spo­
kojniej, gdyby pokazywał im łysą czaszkę. Tak przy­
najmniej jej się wydawało. 

Ale na głos tego nie powiedziała. 
- Gdzie się uczysz wygadywać takie świństwa? 
- Dość się nasłuchałam w jadłodajni - odparła bystro. -

A poza tym mężczyźni, których miałam... nie uważają aż 

tak na to, co mówią. Po prostu to samo przyszło, jak le­
żałam pod nimi. A co ty o tym myślisz? Wprost niewia­
rygodne, czego można się nauczyć na leżąco... 

- Sądzisz, że mogę cię szanować, skoro cały czas 

wmawiasz mi, że jesteś dziwką z Kopalni? - spytał, nie 
kryjąc wściekłości. 

Mówiąc, nawet na chwilę się nie zatrzymał. Szedł 

coraz szybciej, aż Roza musiała podbiegać, żeby do­
trzymać mu kroku. Pobladł pod całym kopalnianym 
brudem. Szczęki miał wyraźnie napięte, a nozdrza roz­
szerzały mu się i ściągały, chociaż nie zdawał sobie z te­
go sprawy. 

- Niczego nie lubię upiększać, Mattiasie. 
Szła za nim. Nie zdołałby od niej uciec. Roza zawsze 

była najszybsza wśród rodzeństwa. Z wyjątkiem Ole-

go. Tylko on mógł biegać z nią na wyścigi i wygrywać. 
Ale to było dawniej... 

- Nie chcę, żeby pomieszało ci się w głowie tylko 

dlatego, że tobie i mnie śni się to samo. To nie jest ża­
den znak dany od Boga czy kogo tam masz na myśli. 
Wydaje mi się, że to coś w rodzaju echa. Ale nie mo­
żesz przez to snuć słodkich fantazji o mnie. Wszystko 
jedno, czy to mnie widzisz, czy tę, którą przywołujesz 
ze snu. Nie pozwolę ci na to. Nie jestem kobietą, o któ­
rej można śnić. Jestem tą, która o kilka razy za dużo 

background image

zadarła spódnicę. Może zrobię to znów. Nie zawsze by­
ło źle. Czasami nawet za tym tęsknię... 

- Nie mów o tym! 
- Musisz zrozumieć! 
- Nie muszę. Nawet cię nie lubię, Rozo Samuelsdat-

ter. Nie mam zamiaru prosić, żebyś i przede mną zadar­
ła spódnicę. Nie jestem następnym w kolejce, który bę­
dzie gładził cię po udach. Czy mówię dość wyraźnie? 

Kiwnęła głową. 
- To dobrze, przynajmniej jesteśmy zgodni. Nie lu­

bię, kiedy ludzie nad czymś rozmyślają, a nie potrafią 
0 tym mówić. Dlatego sama mówię to, co myślę. Nie 
obchodzi mnie, czy komuś się to podoba, czy nie, przy­
najmniej wie, na czym stoi. 

Mattias szedł obok niej, długo nic na to nie odpo­

wiadając, ale w końcu i on nie mógł się powstrzymać: 

- Wydaje mi się, że mało jest takich, którzy z całą 

pewnością wiedzą, jak jest, gdy chodzi o ciebie, Roza. 

Ja nie wiem. Nie mam całkowitej pewności. Wiem je­

dynie, że nie zamierzam znaleźć się z tobą w łóżku. 

- Powiedziałeś to już dostateczną ilość razy, żebym 

to zrozumiała, Mattias. 

- Czy próbowałaś kiedyś zaprzyjaźnić się z mężczy­

zną? - zadał jej pytanie. - Czy też zawsze tak ci się spie­
szyło, żeby w ciebie wszedł i wyszedł? 

Roza śmiała się wraz z nim. 

- Tomas był przyjacielem - powiedziała po namyśle. -

1 Peder był przyjacielem. Lecz również przyjaciele potra­
fią ukrywać wiele dziwnego. Wstrzymują się z powiedze­
niem tego, aż w końcu machają ci tym przed nosem 

w chwili, gdy najmniej się tego spodziewasz. 

- Może to nie tylko twoja wina, że tak się stało. 
Roza nie chciała go już dłużej słuchać. Żałowała, że 

background image

z nią poszedł. Mattias nie przyjmował myśli, które mu 

wysyłała. Trudno go było nawrócić. 

On bowiem również nosił w sobie dziedzictwo... 
- Myślisz, że mam zamiar zajrzeć do Jensa? 
- Przyszło mi do głowy, że możesz się tam wybrać. 
- On mi teraz nic nie zrobi. 
Mattias wcale nie był o tym przekonany. Dobrze znał 

te nagłe zmiany humoru Jensa. Niedawno słyszał go mó­

wiącego o Rozie. I chociaż sprawiał wrażenie, że można 

mu ufać, Mattias nie miał całkowitej pewności, że Jens ma 
o niej wyłącznie same dobre myśli. Był taki zacięty w so­
bie, kiedy mówił, że nie chce do niej wrócić. A zaraz po­

tem zaczął gadać o porządkowaniu spraw między nimi. 

To nie była sprawa Mattiasa... 
- Jego ojciec też nie jest dobrym człowiekiem - na­

pomknął. - Wydaje mi się, że tam pomoc będzie ci po­
trzebna nawet bardziej, niż gdybyś szła do Jensa. 

Otworzył im ojciec Jensa. Szpara w drzwiach była 

wąska aż do chwili, gdy zobaczył, że stoi przed nimi 

Roza. Omiótł ją spojrzeniem i przeniósł je na Mattia­
sa. Od razu stał się mniej serdeczny. 

- Posłałem po Rozę Samuelsdatter - powiedział nie­

malże uroczystym tonem. Było to mimowolne. Mattias 

leciutko rozciągnął wargi w uśmiechu. 

- I Roza Samuelsdatter przyszła - odparł Mattias. -

Nie wiedziała, do jakiego stopnia jest źle, prawda? Je­
śli jest bardzo źle, być może Kari musi iść do szpitala. 

Myślałeś, że Roza będzie ciągnąć dziewczynę? Bo chy­
ba nie miałeś zamiaru sam jej tam zanieść? Masz chy­
ba dobre powody, żeby tego nie robić. 

- Nie po to posłałem do Krety, żeby ktoś miał za­

bierać dziewczynę do szpitala! 

background image

- Może i tak - odparł Mattias z mocą. - Ale musisz 

wziąć pod uwagę takie właśnie rozwiązanie. Niczego 
nie możesz być pewien. Roza Samuelsdatter potrafi 
więcej, niż tylko się modlić. Nie mówili ci tego? Nikt 
cię nie ostrzegał? A skąd inaczej, twoim zdaniem, wzię­
łaby się choroba twojego syna? 

Ojciec Jensa nie odpowiedział. Chwycił kurtkę i wy­

biegł na dwór. 

- Nie chciałem tobą straszyć... 
Roza wzruszyła ramionami. Nie podobało jej się to, 

co powiedział Mattias, chociaż rozumiała, dlaczego tak 
postąpił. Nie lubiła, kiedy robiono z niej kogoś, kim nie 
była. Kogoś, przy kim nie można czuć się bezpiecznie... 

Weszli. 
Mattias zadrżał, chociaż w izbie było dość przyjem­

nie. Czysto i porządnie. I całkiem inaczej niż w tym 
chlewie, w którym mieszkał Jens zaledwie o rzut ka­
mieniem. 

Roza natychmiast skierowała się do drzwi alkierza. 
Kari leżała skulona na łóżku jak płód. Miała bose sto­

py, a nagie ramiona zacisnęła wokół kolan. Ze spódnicy 
i stanika zostały tylko strzępy. Włosy były zmierzwione 
i splątane, skrywały niemal całkiem strupy na głowie. 
W twarzy trudno się było dopatrzyć znajomych rysów. 

Mattias za plecami Rozy przeklął. 
Roza usiadła na brzegu łóżka, czując, jak bardzo się 

przed tym opiera. Zdołała jednak osłonić się' przed na­
trętnymi myślami. Przed wrażeniami, które napływały, 
przed obrazami, na które nie chciała patrzeć. Tyle by­

ło wśród tych ścian przeszłości, której Roza nie chcia­
ła dopuścić do siebie. 

- Kari - powiedziała cicho. - Kari, słyszysz mnie? 
Pogładziła siostrę Jensa po włosach, delikatnie, tak 

background image

lekko, że prawie jej nie dotknęła. Ale mówiła mocnym, 

pewnym głosem, w którym nie było strachu. 

Mattias poznał, że Roza jest zła. 
- To się już nie powtórzy, Kari - obiecała Roza, 

a dziewczyna jęknęła lekko. Być może była to prośba, 
a może odpowiedź. A może czuła jedynie ból. - Zabio­
rę cię stąd, dziewczyno. Już tu nie wrócisz. On już wię­
cej nic ci nie zrobi. Nikt ci nic nie zrobi... 

Kari kołysała się wolno. Miała oczy szeroko otwar­

te, wpatrzone w coś, co było dla niej zbyt wielkie. Nic, 
tylko się kołysała, z otwartymi ustami i wybałuszony­
mi oczyma. 

A Roza siedziała przy niej, trzymała ją i przemawia­

ła do niej łagodnie. Właściwie, zdaniem Mattiasa, nic 
więcej nie robiąc. Jego zniecierpliwiło wreszcie to sta­
nie w cieniu i udawanie niewidzialnego. Roza wzrokiem 
kazała mu przesunąć się z tej przestrzeni, którą Kari 
mogła widzieć ze swego miejsca. Gdy Mattias chciał coś 
powiedzieć, Roza ostrzegawczo zmarszczyła brwi. Nie 
chciała, żeby dziewczyna go zobaczyła albo usłyszała... 

Musiały upłynąć godziny, by Kari uspokoiła się 

wreszcie na tyle, że mogła mówić. Słowa były oderwa­
ne od siebie, nie dawało się znaleźć w nich zbyt wiele 
sensu, ale mówiła. Wypowiadała słowa o ciosach, gnie­

wie i winie. 

- ... wszystko moja wina - powtórzyła kilka razy. By­

ły to jedyne sensowne słowa, jakie dało się wychwycić 

w całym tym potoku, w całym tym wodospadzie zdu­
szonego od płaczu strachu i szlochającej pogardy. 

Mattias czuł, że ma ochotę bić. 
Nie dziewczynę, lecz jej ojca. Co to za człowiek, któ­

ry potrafi tak skrzywdzić dziewczynkę? Jak można być 
aż tak złym? 

background image

- ... wszystko moja wina... 
- Cicho! - powiedziała Roza. - Najlepiej będzie, jak 

trochę się prześpisz, Kari. Zabiorę cię stąd... 

- Nie! - krzyknęła dziewczyna nieoczekiwanie i za­

częła walczyć z Rozą. 

Kopała, biła i uderzała mocniej, niż można się było po 

niej spodziewać. Zaskoczyła Rozę. Jeden cios drobnej za­
ciśniętej piąstki trafił ją ponad prawym okiem. Zdezorien­
towana Roza cofnęła się, usiadła niemal poza łóżkiem. 
Podtrzymały jąręce Mattiasa, zapobiegły upadkowi. 

- Nie! - wrzeszczała dalej Kari. - Nie! Nie! Nie! Nie! 

Nienienienienienie! 

Trzęsła się i krzyczała, nie dopuszczając do siebie ani 

Rozy, ani Mattiasa. Na Mattiasa nie patrzyła, lecz 
dziewczęce spojrzenie przytrzymywało Rozę. 

- Nie możesz tu zostać! 
Kari wciąż wykrzykiwała to jedno słowo. 
- Sprowadź Jensa! - poprosiła Roza, nie spuszczając 

wzroku z młodszej siostry kochanka. - Będzie nam po­

trzebny jego gniew. Wydaje mi się, że ona ma do nie­
go swego rodzaju zaufanie... 

Mattias nie kazał się prosić dwa razy. 

Kari wciąż krzyczała, gdy przyszedł Jens, dwa kroki 

przed Mattiasem. Krzyczała, gdy brat siadł przy niej 
i mocno złapał ją za ręce. 

Ale głos stracił już dzikość. Nie był już tak-przenik­

liwie wysoki. 

Roza nie zwracała na Jensa uwagi, dalej przemawia­

ła do Kari. Tłumaczyła jej, że jest bezpieczna, że już ni­
gdy tak bardzo nie będzie bolało. Ze nikt nigdy więcej 
jej nie uderzy, nikt nie wyrządzi jej krzywdy. Przema­

wiała do Kari tak, jakby dziewczyna była dorosła i roz-

background image

sądna. Mówiła ściszonym głosem, dobitnie, powtarza­
ła, że Kari jest zdolną dziewczyną, że potrafi tak wiele 

przydatnych rzeczy. Powinna mieć własny dom, o któ­
ry by dbała. Dom i rodzinę, o które by się troszczyła. 
I otrzymywać za to podziękowanie. 

Roza prosiła, żeby Kari przestała krzyczeć. Gładziła 

ją po włosach, po rękach i po plecach i prosiła, żeby 
więcej nie krzyczała. Prosiła, by próbowała zasnąć, bo 
sen mógł się okazać bardzo jej potrzebny. A potem 
znów obiecywała, że nikt nigdy już jej tak nie potrak­
tuje. W końcu Kari zasnęła. Zaledwie w chwilę po tym, 
jak ucichły jej krzyki. Zanim umilkła, mieli wrażenie, 

że słowa wprost krwawią jej z gardła. 

To Jens ją okrył. 

Trudno zrozumieć, że on potrafi być również taki. 

Ze jedna jego strona potrafi gładzić Kari po policzkach, 
lekko, leciutko, samymi koniuszkami palców, z uśmie­
chem w kącikach ust. Trudno patrzeć na to, że potrafi 
kogoś tak kochać, ze świadomością, że Synneve nie po­
zna go od tej strony. 

To ja trzymam ją z dala od niego... 
I nie zamierzam z tego rezygnować... 
Widzę, że jego rany zaczynają się goić. Ta maść na­

prawdę potrafi zdziałać cuda. Może i ja mam coś z tym 

wspólnego? Nie pytam, co on myśli na ten temat. 
A Jens nie rozmawia ze mną. Przede wszystkim udaje, 
że mnie tu nie ma. 

Dopiero w kuchni pokazuje tę twarz, którą znam 

o wiele lepiej. Stoi tak, jak zawsze ja stawałam, gdy by­
łam razem z nim. Jak wciąż staję w jego obecności. 
Przyjmuje taką pozycję, żebym nie widziała jego ob­
dartego ze skóry policzka. Ale przez moment go zoba-

background image

czyłam. Ujrzałam dosyć, żeby wiedzieć, że nie zostaną 
mu większe blizny. Owszem, kobiety będą go o to py­
tać, lecz on będzie mógł skłamać coś mniej kompromi­
tującego niż opowieść o rozgoryczonej kobiecie, którą 
nazywano czarownicą. 

- Gdzie on jest? - pyta Jens. - Zabiję go! Gdzie on 

się schował? Uciekł, kiedy zrozumiał, że przyjdę? 

- Wyszedł zaraz po naszym przyjściu - wyjaśnia 

Mattias i staje za mną. 

Chciałabym, żeby położył mi ręce na ramionach. Wy­

daje mi się, że to dodałoby mi sił. Powiedziałoby mi, że 
nie jestem między nimi zupełnie sama. Ale Mattias te­
go nie robi, jest kolegą Jensa i nawet mnie nie lubi. 

- Pewnie gdzieś uciekł - stwierdza Jens z pogardą. -

Ale tym razem to nie wystarczy. Tym razem to ja tu 

zostanę. A kiedy wróci, stłukę go tak, że nie będzie już 
mógł wstać. 

Patrzę na jego dłonie zaciśnięte w pięści. Na wysta­

jące kostki. I rozumiem, że był w tym jakiś sens. To nie 

Jens ma to zrobić. 

- On nie wróci - mówię i wychodzę. Idę na brzeg. 

background image

Długo rozmawiali o sztormie. Nadciągnął jak ciśnię-

ty z ogromną siłą. Przy brzegach, nawet w głębi wąskie­
go Strammen, kłębiła się biała piana. Woda w głębinie 
pieniła się żółta, waliła o brzeg. Z pomrukiem groziła, 
że pochłonie ich wszystkich. 

Zaczęło się od cichego szumu w koronach drzew. 

Wszyscy zapamiętali to samo, jak gdyby cichy głos, 
przemawiający szeptem, niemal monotonnie odmawia­
jący zaklęcia. Wiatr wiejący wśród gałęzi i konarów wy­
dawał rozkazy każdemu listkowi, który jeszcze nie po­
zwolił się strącić. 

Nie wyszła z tego żadna piosenka. 
Szum nagle umilkł. 

A potem wszystko rzuciło się na nich. Niebo i pie­

kło zagotowały się jednocześnie. Drzewa pochylały się 
i łamały, chociaż soki płynęły w pniach, obiecując roś­
niecie ku niebu następnej wiosny. W jednym z baraków 
pół długiej ściany wwiało do środka. Gdyby działo się 
to za dnia, skończyłoby się jeszcze tragiczniej. Na 
szczęście stało się to w porze, gdy mężczyźni byli w ko­

palni. W brzuchu góry nie wiedziano nic o siłach sza­

lejących na zewnątrz. 

Kobiety rozmawiały później o dźwiękach. O tym, że 

właśnie one były najgorsze. O szumie wiatru, o glosach, 
o uderzeniach skrzydeł, o morzu walącym o brzeg. 
Wszystko naraz. 

background image

O tym i jeszcze o czymś więcej. 
O dźwięku wyrażającym jakby czyjąś... wolę... 
Nieopisanym... 
- To trwało tak krótko - mówili później ludzie. - Mi­

nęło zaledwie w ciągu kilku minut. 

Wtedy młody las u stóp wzgórz leżał powalony ni­

czym wijąca się wstążka. Jak gdyby coś przetoczyło się 
tamtędy, podeptało drzewa olbrzymimi stopami, nie 
rozglądając się, gdzie stąpa. Z jednego z baraków sto­
jącego wśród domów zerwały się wszystkie deski. Su­
szące się pranie w połowie zniknęło na zawsze. Beczki 
i skrzynie, które ludzie zostawili na zewnątrz, poprze-
suwała czyjaś olbrzymia ręka. Cztery łodzie wiosłowe, 
cumujące przy brzegu, nadawały się jedynie na podpał­
kę, a urzędnicy z ulgą wzdychali, że na szczęście po­
most wytrzymał. Przez moment wyglądało na to, że 
również on pójdzie w drzazgi. 

Na szczęście na kotwicy nie stał żaden statek. 
To była druga rzecz, za jaką w ciszy dziękowano 

w Kopalni. 

Wszystko trwało tak krótko, że ci, którzy nie stali prze­

rażeni w samym środku tej niesamowitej kipieli, nie mog­

li w to uwierzyć. Gdyby nie zniszczenia, większość męż­
czyzn uważałaby, że kobiety jak zwykle przesadzają. 

Mieli jednak oczy i sami widzieli, co się stało. 
Wieczorem znaleziono piątą łódź. Kołysała się na 

środku fiordu stępką do góry. Nie miała śladów żadnych 
zniszczeń, co ogromnie wszystkich dziwiło. Tylko 
uchwyty do wioseł po obu stronach się ułamały. Wkrót­

ce jasne się stało, że przed burzą nie była zacumowana. 
Natomiast na dziobie znaleziono ślady palców, które 
usiłowały wbić się w drewno. Rysy tak głębokie, że lu­
dzie nie chcieli uwierzyć, iż jakikolwiek człowiek może 

background image

być w stanie tak naznaczyć drewno, chociaż łódź była 
stara i zużyta. Tam jednak, gdzie smoła się wytarła 
i gdzie powinno pokryć się nią deski od nowa, widniały 
białe smugi zostawione przez paznokcie. Rysy opowia­
dające o gwałtownej walce na śmierć i życie. 

- To nie mogło długo trwać - mówili ludzie. - Szyb­

ko poszło. 

Wszyscy jednak potrafili sobie wyobrazić przynaj­

mniej częściowo walkę człowieka z morzem i siłami 
niebios. 

Albo piekieł... 

Nie było krwi. Z wyjątkiem tych znaków zostawio­

nych przez paznokcie na dziobie nie było innych śla­

dów. Wioseł nie znaleziono, nawet jednej drzazgi, któ­
ra mogłaby z nich pochodzić. 

Nie znaleziono też człowieka. 
Ojca Jensa i Kari pochłonął żywioł. 

Roza nie ruszała się z domu. Im nic nie zginęło. Pra­

nie zdjęła już wcześnie rano, zanim "wiatr zdążył bodaj 

zmarszczyć fiord. Na podwórzu u Wielkiego Samuela 
nic się nie poniewierało. A drzwi do obory Roza sta­
rannie zamknęła na skobel po porannym obrządku. 
Nie rozpaliła nawet w piecu i przez to oszczędziła so­

bie dodatkowego szorowania podłogi. 

- Mieliśmy szczęście - stwierdził Ole po wysłucha­

niu opowieści Liisy. Młoda Finka zajrzała do nich, wra­
cając z The House. Chociaż pracowała w domu dyrek-
torostwa, jej ojciec nie zgadzał się, by tam nocowała. 
Uważał, być może nie bez racji, że na stryszku dla słu­

żących czyha •wiele niebezpieczeństw. 

- Wygląda niemal na to, że byliśmy przygotowani -

dodał Ole i wsłuchał się, czy przypadkiem Roza nie za-

background image

chowuje się jakoś inaczej. - Jak gdybyś się na to szyko­

wała, moja siostro. 

- Nie mam pojęcia, na co wygląda! - obruszyła się 

gniewnie Roza. 

- On ci zadawał te same pytania? - spokojnie spytał 

brat, głową wskazując na drzwi do alkierza. 

Wielki Samuel całkiem niedawno urządził córce 

awanturę. O czym rozmawiali, tego Ole nie wiedział. 
Drzwi były zamknięte, dopóki Roza przebywała u oj­
ca. Mówili cicho, Ole nie był w stanie niczego wychwy­
cić, co wcale nie znaczyło, że nie próbował. 

- To, czego chciał, pozostanie pomiędzy nim a mną. 
- Dziwne, że zło dotknęło tylko ojca Jensa. 
- Nikt raczej nie będzie za nim tęsknił. 
- No właśnie - pokiwał głową Ole. - No właśnie. 

Jens nie nosił żałoby. Mattias pomógł mu przenieść tę 

odrobinę ruchomości, jaką posiadał, z powrotem do do­
mu. Jens utrzymywał porządek. Kari była zbyt obolała 
i wstawała z łóżka tylko wtedy, gdy naprawdę musiała. 

- Wrócił do domu w nocy - powiedział Jens krótko. -

Nie wpuściłem go, do diabła, do domu. Powiedziałem, 

że może spać z bydlętami, jeśli chce mieć dach nad gło­
wą. Zapowiedziałem, że go stłukę. Uwierzył mi. Nie wi­
działem, że bierze łódź. Powinien być w kopalni. Miał 
przecież robotę, której powinien pilnować. 

Mattias wsłuchiwał się w gniew dźwięczący "w głosie 

Jensa. Było w nim to samo obrzydzenie co u Rozy, gdy 

mówiła o Jensie. Ta sama bezgraniczna pogarda. 

... Roza... 
Nie powinna zjawiać się w jego myślach. 
- Lepiej wyglądasz - zauważył Mattias, popijając wi­

no z mlecza. Znaleźli tuzin butelek w piwniczce wyko-

background image

panej w ziemi i Jens, wzruszając ramionami, oświad­
czył, że wszystko jedno, kto je zrobił, byle tylko dzia­

łało jak powinno. 

I na razie działało. Orzeźwiało, było chłodne, lekko 

słodkawe w smaku, niewiele mocniejsze od miodu, któ­
ry baby warzą po zagrodach. 

- Chyba ta maść pomaga. Myślisz, że ona ma jej więcej? 
Mattias nie odpowiedział. Grymas, który pojawił się 

na jego twarzy, mógł oznaczać wszystko. 

- Tak naprawdę to mówię... czy mógłbyś spytać, czy 

ma dla mnie więcej tej maści? Czy mogłaby ją dla mnie 
zrobić? 

- Ja mam spytać? 

-Ty. 

- Nie chcę być twoim pośrednikiem, Jens. Nigdy 

wcześniej nie miałeś żadnych oporów przed robieniem 

z Rozą Samuelsdatter wszystkiego, co tylko ci się po­
dobało. A teraz nie możesz nawet sam przedstawić jej 

własnej prośby? To mało męskie, przyjacielu. 

Jens pogładził ręką policzek, na którym łuszczyła się 

skóra. Pod nią widać już było świeżą skórę, cienką i de­

likatną, wciąż jeszcze jasnoróżową jak u niemowlęcia. 

- Czy to przypadek, że przyszedłeś tu wczoraj z Rozą? -

spytał. - Szedłeś się zalecać do mojej siostry, a tymczasem 

wpadłeś wprost na Rozę? Czy może raczej to ona przy­

szła do ciebie, bo bała się ojca i tego, co ją tu czeka? 

Mattias wiedział, że Jens nie przemawia z zazdrości. 

Nie sądził, by kolega wiedział, co to w ogóle jest za­
zdrość. Nigdy nikogo nie kochał dostatecznie, by zro­

zumieć, czym ona jest. To się nawet ze sobą łączyło. To 
była inna forma strachu. Ale Jens w każdym razie 
o strachu wiedział dostatecznie dużo. 

- To był przypadek - odparł Mattias krótko. - Spo-

background image

tkałem ją, kiedy wyszedłem z kopalni. Nie pytałem, do­
kąd idzie. Poszedłem z nią dopiero, gdy mi powiedzia­
ła. Prawdę mówiąc, mówiła, żebym został. Uznałem jed­
nak, że tak będzie najlepiej. Stwierdziłem, że może nie 
być tu bezpieczna. Do diabła, Jens, ona ma dziecko, któ­
rym musi się zajmować! A na dodatek do twojego dzie­
ciaka ma ślepego brata i ojca kalekę! I doprawdy, nie­

wielu jest takich, którzy palcem kiwną, by jej pomóc. 

- Słyszałem, że spotkałeś ją przypadkiem - mówił 

Jens z namysłem. - Słyszałem, że biegałeś za nią po Ko­

palni i że zniknąłeś z nią na dość długo. Ze w powszech­
nym rozumieniu wiadomo, co z nią robiłeś. A potem 

we dwoje przyszliście tutaj. 

Mattias westchnął. 

- Niech diabli porwą powszechne rozumienie! -

przeklął i wziął z ręki Jensa butelkę. Wytarł szyjkę rę­
ką i wypił. Głębokie, chłodne łyki. 

- Sypiasz z nią? - spytał Jens. 
Mattias mógł popatrzeć na niego najzupełniej spo­

kojnie. Nie miał nic do ukrycia. Nie było żadnego po­

wodu, by odczuć zakłopotanie tym pytaniem. Nie zro­
bił nic, co mogłoby w jakikolwiek sposób znieważyć 
Rozę Samuelsdatter. Nie znieważył także Jensa. Cały 
czas Mattias zachowywał się wobec Rozy rycersko. 

- N i e . 
- Dlaczego? 
- Nie mam ochoty - odparł Mattias. 
- Co wobec tego jest między wami? 
- Nic - powiedział Mattias. A potem poprawił się 

z rezygnacją: - Nie wiem, Jens, naprawdę nie wiem... 

- Mnie nie przeszkadza, że ona ma innych... 
Mattias miał w pamięci sporo sytuacji, które sprawia­

ły, że trudno mu było przyjąć słowa Jensa poważnie. 

background image

- Nigdy mi to nie przeszkadzało - ciągnął Jens. - Ale 

chcę o tym wiedzieć pierwszy. Będą mnie pytać. A mo­
im prawem jest wiedzieć, jak jest. 

Mattias poczuł, że po tym oświadczeniu ma jeszcze 

mniejszą ochotę na Rozę Samuelsdatter. I wbrew włas­
nej woli pomyślał, że to przypomina czary. 

- Myślisz, że ona to zrobiła? 

Pytanie padło jak strzał, który nagle rozrywa ciszę. 

- Myślisz, że to jej sprawka? - powtórzył Jens. - Wy­

chodziła stąd z takim zdecydowaniem. Stary nie był 

wart solonego śledzia, a teraz pływa razem z nimi. 

- Nie gadaj tak! 
- W pełni się z nią zgadzałem co do tego, ile jest wart. 

Myślisz, że to ona ściągnęła ten sztorm? Idę o zakład 
i stawiam wszystkie pozostałe butelki o to, że to dzie­
ło mojej Rozy. Wypijmy za jej zdrowie! - Przyłożył bu­
telkę do ust. - Zakładasz się, że było inaczej, Mattias? 
Nie? No tak, bo byś przegrał. Dwieście lat temu takie 

jak ona palili na stosie, pomyśl tylko! Niebezpiecznie 
się jej opierać. Za to też wypijemy? 

Mattias nie chciał. 

- Tak ciężko cię do tego namówić, że niemal wierzę, 

że mimo wszystko się w niej kochasz. Zauroczyła cię. 
Owładnęły tobą jej ciemne moce. Owinęła cię dooko­
ła palca. Ale nie tylko ciebie jednego. Jakoś dochodzi­
my do siebie, wszyscy. Tobie też minie, jak tylko się 
tobą znudzi... 

Długo patrzył na Mattiasa spod oka. Rozleniwił się 

jak kot w słońcu około południa. Szparki oczu zrobiły 
mu się wąskie jak u kota. 

- Nie mówisz już o tym, żeby się ożenić z Kari, 

prawda? Bardzo się pilnowałeś, żeby o tym nie wspo­
mnieć. Wczoraj nie słyszałem o tym ani razu. Czyżby 

background image

nie wypadało o tym mówić, kiedy Roza tu była i mog­
ła przypadkiem usłyszeć? 

- Teraz Kari jest bezpieczna - stwierdził Mattias 

krótko. 

- Ale teraz mógłbyś dostać zadowalającą odpowiedź -

oświadczył Jens. - Teraz to ja o niej decyduję. To ja jej 
doradzam. Prędko mógłbym jej powiedzieć, że to rozsąd­
ny wybór. 

- Wycofuję propozycję. 
- Niebezpiecznie jest chodzić w zaloty nie w porę, 

Mattias. Ktoś mógłby cię wziąć na poważnie, zanim 
zdążysz wyskoczyć za drzwi. Przyjdzie taki dzień, kie­
dy okażesz się niedostatecznie szybki. 

Zawsze tak się droczyli. Ich przyjaźń opierała się na 

tysiącu drobnych sprzeczek, przypominających tę. 
Właśnie wtedy stawali się sobie bliscy. 

- Ale Roza Samuelsdatter już jest mężatką. Jest żo­

ną Pedera Johansena. I nikt jeszcze nie słyszał, żeby on 
nie żył. 

- Wydaje mi się, że ty dużo wiesz o małżeństwie 

Rozy, Jens. Chyba więcej niż inni. 

- To tylko świadczy o tym, że jestem rozsądniejszy, 

jeśli chodzi o baby, niż ty, kolego. Nie muszę tak pręd­
ko uciekać przed czymś, co może stać się naprawdę nie­
bezpieczne. 

Mattias nie wiedział, czy dobrze usłyszał. Zakładał, 

że Jens naprawdę myśli to, co mówi. I że przynajmniej 
dla samego Jensa ma to jakiś sens. W uszach Mattiasa 
zabrzmiało to po prostu dziwnie. 

- Bawisz się Rozą - powiedział, obracając kubek 

w dłoniach. Przełożył go z ręki do ręki. Patrzył na zmianę 
to na naczynie, to na człowieka, do którego się zwracał. 

- Ty to nazywasz rozsądkiem, Jens. Siedzisz tu i wma-

background image

wiasz mi, że ona jest odpowiedzialna za pogodę. Za wi­
cher, którego nadejścia nikt się nie spodziewał. 

Z hałasem odstawił kubek na stół. Została w nim na 

dnie tylko resztka wina. Nie wylało się. Umieli dbać 
0 cenne krople. 

- Posłuchaj sam siebie. Twój ojciec powinien być dzi­

siaj w kopalni. Ale ogarnięty gniewem czy Bóg wie 
czym wyprawia się łodzią na morze. Nie ma szczęścia, 
bo akurat wtedy i akurat nad fiord nadciąga burza. Bu­
rza, której nikt nie mógł przewidzieć, bo rano pogoda 
była ładna. Wiatr wywala kilka ścian i drzew, wywiewa 

śmiecie. Rozbija kilka lodzi, zmiata drewno z brzegu. 
1 zatapia twojego ojca. Wszyscy są zgodni co do tego, 
że to była piekielna wichura. I że dużo czasu upłynie, 

zanim znów coś podobnego się wydarzy. Wszyscy cho­
lernie się z tego cieszą. Tymczasem ty mówisz, że to 
sprawka Rozy. Ze ściągnęła tu sztorm po to, żeby roz­
prawić się z twoim ojcem! 

- Tylko on tak naprawdę na tym ucierpiał... 
- Roza nic nie potrafi. 
- Zdjęła ze mnie tę zarazę. 
- To dzięki maści - stwierdził Mattias. - A maść nie 

tylko ona umie przygotować. Nie można wywołać wia­
tru za pomocą maści, Jens. 

- Zanim to ze mnie zdjęła, najpierw to na mnie ze­

słała. I uspokoiła Kari. Sam widziałeś. Dziewczyna wpa­
dła w histerię i gdyby nie Roza, chodziłaby po ścianach. 
Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby siniaki u kogoś blad­

ły tak szybko. Sam słyszałeś Rozę, jak stąd wychodziła. 
Mamrotała coś pod nosem... Nie zrozumiałem, co to by­
ły za słowa. A ty? 

Mattias pomyślał, że ona ma jego sny. 
... czy to czary... 

background image

- Ty się jej boisz - powiedział zachrypniętym gło­

sem. - A mimo wszystko się nią bawisz. Nie zaprzesta­
łeś tego, prawda? Masz wobec niej jakieś plany, Jens. 
Znam cię. Coś ci chodzi po głowie w związku z Rozą. 
Czego ty, w imię niebios, od niej chcesz? 

- Nie mieszaj w to nieba - ostrzegł Jens. - Niewiele 

go w tym. Może trochę. Nie kłamałem, mówiąc o tym, 
jaka ona jest. Ale to nie było przyjemne czuć, jak skó­
ra odchodzi od ciała. Pomyślałem, że chcę, żeby i ona 
to zrozumiała. 

- Chyba jej nic nie zrobisz? 

Jens uniósł brwi w wielkim zdziwieniu, że przyjaciel 

może w ogóle coś takiego pomyśleć. Oczy błysnęły błę­
kitem, rozchichotane. I Jens puścił oko do Mattiasa. 

- Ja miałbym zadzierać z wiedźmą? Za kogo ty mnie 

masz, przyjacielu! Myślisz, że robiłbym sobie wroga 
z kogoś, kto rządzi wiatrem i żywiołami? No i jest 
przecież Synneve... Myślisz, że robiłbym sobie wroga 
z matki mojego dziecka? 

- Teraz też nie powiedziałbym, że jesteście przyja­

ciółmi. 

- Ona wciąż ma dla mnie uczucia - stwierdził Jens 

z wielką pewnością siebie. - A bardzo mi pomoże, jak 
skóra odrośnie. Roza uważa, że jestem piękny. A moja 
Roza lubi to, co piękne. Wiedźma czy nie, jest też ko­
bietą. Przede wszystkim kobietą. A kobiety... 

- ... na kobietach się znasz - dokończył Mattias. 

Jens z zadowoleniem pokiwał głową. 

- I co będzie z tą maścią? Poprosisz ją o więcej w mo­

im imieniu? Nie musi jej sama przynosić. Jeśli masz 

wątpliwości co do mnie i moich zamiarów, sam możesz 

po nią iść. Nie masz zbyt wiele przeciwko temu, że bę­
dziesz jej posłańcem, prawda? To ci da okazję do od-

background image

wiedzenia jej. A coś mi się wydaje, że masz na to wiel­
ką ochotę, kolego! Wszystko jedno, co powiesz. Rze­
czywiście, Roza coś w sobie ma. Jest w niej coś prze­
klętego, czego nie tak łatwo się pozbyć. Ona potrafi cię 

w jakiś sposób naznaczyć. 

Mattias zamierzał czekać. 
Właściwie postanowił zapomnieć o prośbie Jensa. Jeśli 

przyjaciel czegoś potrzebował, niech sam się o to posta­
ra. To niesłychane, żeby był chłopcem na posyłki doros­
łego przecież chłopa. A już najgorsze, że miał pośredni­

czyć pomiędzy Jensem a Rozą. Nie jest wszak statkiem 
pocztowym, pływającym wzdłuż wybrzeża, ani poczty-
lionem, wożącym listy przez góry. 

Ale niedziela mijała powoli, a sztorm też zrobił swo­

je i nie odbyły się tradycyjne tańce Finów. Mattias nie 
był namiętnym tancerzem. Kilka razy próbował tań­
czyć, ale robił to bez przyjemności. Niedzielne spotka­
nia stanowiły jednak rozrywkę. Niedzielne potańcówki 
stały się cotygodniowym zwyczajem. Zbierali się ludzie, 

którzy mieszkali w Kopalni, trochę przypływało z Alta 
i Bossekop, a nawet z Kvaenangen. Spotykali się, tańczy­
li i rozmawiali. Było dużo śmiechu i życia. 

Roza nie przyszła na zabawę. 
Mattias zresztą wcale się tego nie spodziewał. Roza 

nie należała do beztroskich dziewcząt, którym w tańcu 
furkotały spódnice i które słały dookoła zalotne spoj­
rzenia, a w głowie nie miały żadnej poważnej myśli. 

Nie chciałby zobaczyć jej wśród nich. 
Rozmawiali o niej. Oczywiście to również było nie­

uniknione. Mattias wiedział, że słowa będą fruwać, za­
trzymując się przy każdym kominie w Kopalni, że będą 
krążyć wokół wszystkich stołów.  N o , może z wyjąt-

background image

kiem tego, przy którym zasiadali Crowe i jego małżonka. 

Wszyscy rozmawiali o wichurze. 
Wszyscy rozmawiali o tym, jak wyglądał Jens. I że 

chyba jest mu już lepiej. O tym, że to Roza wybaczy­

ła mu i uzdrowiła go. Że znów powrócił do jej łask. 

Jeszcze ciszej ludzie poszeptywali o domu Jensa. 

O tym, co, jak im się wydawało, wiedzą, lecz czego nie 
da się nazwać słowami. 

Mattias po kolana brodził w słowach. Brzydziło go, 

że ten i ów dawał do zrozumienia, że wielu rzeczy za­
czął się domyślać. Półgębkiem wspominano, że w zasa­
dzie od zawsze uważali, że z tą rodziną jest coś nie 
w porządku. No i że ludzie myśleli swoje, kiedy dziew­
czynka zeszła na złą drogę. Taka młodziutka... A nikt 
raczej nie widział, żeby wieczorami włóczyła się z chło­
pakami. Ale chyba było ich dosyć w domu. No i ojciec 
też nie okazywał jej dobroci. 

Od ich mówienia aż gęstniało powietrze. 
Mattias zaciskał zęby, żeby gniew w nim nie wy­

buchnął. 

Nic by nie pomogło, gdyby podniósł głos i spytał, 

dlaczego, u diabła, skoro wszyscy coś przeczuwali i do­
myślali się, uważali i podejrzewali, nic z tym nie zro­
bili. O wiele bardziej przekonująco wyglądałoby to 

w jego oczach, gdyby przynajmniej jeden z tych trosz­
czących się o bliźnich ludzi miał odwagę uczynić dla 

Kari cokolwiek, skoro rzeczywiście domyślali się 
i przypuszczali. 

Kari pomogłoby to o wiele bardziej niż te rumieńce 

podniecenia, wykwitające na ich twarzach, gdy rozgrze-
bywali palcami paskudztwo, o którym nie należało mó­

wić głośno. 

Właściwie nie... 

background image

Ludzie rozmawiali też o Rozie i o sztormie. A po­

tem znów o Rozie. 

Mówili, że w Samuelsborg wichura niczego nie 

zniszczyła. 

Mattias zobaczył to na własne oczy, gdy tam przy­

szedł. Wszędzie panował idealny porządek. Wszystko 
leżało na swoich miejscach. Nawet drzewa dookoła sta­
ły proste jak zawsze. Podwórze było zamiecione i czy­
ste. Budynki zadbane, wciąż zadbane. Wiedział, że bra­

cia Rozy wykonywali sporą część pracy, gdy jeszcze tu 
byli, lecz teraz Roza została sama. 

Przydałaby się tutaj para męskich rąk. 

Ale to nie będą jego ręce. 

Nie wierzył, żeby Roza kładła się do łóżka, nim zmu­

si ją do tego noc. Uważał ją za człowieka nocy. Możli­

we, że ludzie nocy rozpoznają się nawzajem. 

Za oknem widać było palące się światełko. Mattias 

zastukał. Nie do drzwi, lecz ona wymknęła się drzwia­
mi. Była czujna. Ręce miała założone na piersiach. Za­

wsze gdy ją widział, stała w takiej pozycji. Zasłaniała 

się rękami niby płotem przed wszystkimi, których spo­
tykała. Wystawiała łokcie, pełne złości. 

Może trochę przestraszone... 
- Kto tam? 
Wystąpił z cieni. Podszedł niemalże tuż do niej. 
- Nie chciałem cię wystraszyć. 
- To ty! 
Nie spodziewała się go. Może więc mimo wszystko 

nie była czarownicą? Czyż one nie potrafią przewidzieć 
nawet tak drobnych zdarzeń jak to? 

- Na zabawie zrobiło się zbyt tłoczno - rzucił lekko. -

Nogi mi się za bardzo rozgrzały i spociły. 

- Postanowiłeś więc je ochłodzić, przychodząc tutaj? 

background image

Oparli się o tę samą ścianę. Roza stała na schodach, 

nieco wyżej od niego. On u ich stóp. Musiałby zadzie­
rać głowę, żeby na nią spojrzeć, przynajmniej trochę. 

- Trafiłem tutaj. 
On również złożył ręce na piersi, nie opuszczając włas­

nych granic. Nie chciał wdzierać się na jej terytorium. Nie 
po to przyszedł. Nie takie wymagania jej stawiał. Nic od 
niej nie chciał. Nie chciał jej prosić nawet o drobnostkę. 

- Zobaczyłem, że u ciebie się świeci. 
- Szyję. 
Mattias nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Wy­

dało mu się to takie dziwne. Nigdy nie przyszło mu do 
głowy, że ona może zajmować się takimi kobiecymi 
czynnościami. Nawet przez chwilę nie wyobrażał sobie 
Rozy z robótką w rękach. Ona fedrowała kamień, wła­
dała wiatrami, przeganiała odrę i trawiącą ciało wysyp­
kę. Uspokajała ludzi zanoszących się krzykiem bólu 
i dotykiem własnych dłoni zsyłała na nich sen. 

Ale nie szyła... 
- Synneve potrzebuje ubranek. 
- Jak ona się miewa? 
- Dobrze. Śpi już teraz przez całą noc. Nie domaga 

się jedzenia w środku nocy. Budzi mnie dopiero rano. 

A czasami nawet to ja muszę ją budzić. A kiedyś prze­
cież ciągle domagała się jedzenia. I w nocy musiałam ją 
karmić dwa albo trzy razy. 

Roza zakończyła te słowa nieoczekiwanym śmie­

chem i popatrzyła gdzieś w inną stronę. 

- Dlaczego ci to opowiadam? 
- Bo spytałem - odparł Mattias. 
- To przecież babskie gadanie. Zapomnij o tym, Mat­

tias, zapomnij! Po prostu nie bardzo mam z kim roz­
mawiać. Ani o Synneve, ani o czym innym. 

background image

Zrozumiał nagle, jak bardzo musi być samotna. 
- Ja nie rozróżniam pomiędzy babskim gadaniem 

a innym. Możesz rozmawiać ze mną, o czym tylko 
chcesz. Chętnie posłucham o Synneve. Nie zapomnia­

łaś chyba, że to moja chrześniaczka? 

Roza uśmiechnęła się przelotnie. 
- Jest taka okrąglutka - powiedziała z dumą w gło­

sie. - A kiedyś była taka maleńka i chuda. Bałam się, że 
się złamie, pamiętasz? Urodziła się za mała. Ale dobrze 

jej tu było i nic jej nie dolega. Jest tłuściutka jak oseł­
ka masła, wesoła i pogodna jak słoneczko. Dobrze jej 
i zrobiła się prześliczna. Szkoda... 

Roza urwała. 
Popatrzyła na Mattiasa. Uniosła brwi i spoglądała na 

niego badawczo. Rozważała za i przeciw. Oceniała go. 

- Jak będziesz cicho, to możesz wejść - powiedziała 

prędko. Ale sama nie ruszyła się z miejsca. Nie mogła 
okazywać zbyt wielkiego zapału, żeby nie pomyślał, że 
go do czegoś nakłania. 

- Możesz ją zobaczyć - dodała, by Mattias przypad­

kiem nie pomyślał, że zaproszenie ma inny cel. - Wy­
gląda prześlicznie, kiedy śpi. A Ole przecież nie widzi... 

Mattias zrozumiał. Brat był jedynym człowiekiem, 

z którym mogłaby dzielić tę radość, lecz Ole był prze­
cież ślepy. Po cichu wszedł na schody. Stanął blisko, 
lecz jej nie dotykał. 

- Będę bardzo cicho - obiecał. 

Synneve była kwiatem. Mattias przykucnął przy ko­

łysce, rękami wsparł się o kolana. Gdyby ktoś spytał 
go, czym jest spokój, od tej pory zawsze mógłby odpo­

wiedzieć, że to śpiące dziecko. 

Nigdy się nie domyślał, że to jest tak. 

background image

Dzieci nie należały do jego świata. 

Jego świat to robotnicy najemni i najemna praca. 

I nowe drogi, które wiodły wciąż dalej. Zawsze dalej. 

Dzieci nie należy prowadzić od jednego horyzontu do 
drugiego. Mattias uważał, że tak być nie powinno. Dla­
tego nigdy nie myślał o dziecku. 

Kobiety to jedno. 
Kobiety nie muszą oznaczać związków. 

Ale dzieci to więzi. Dzieci to gałęzie drzew. Potrafią 

wyciągnąć się do nieba, jeśli człowiek zainteresuje się 

nimi na tyle, by wyciągać się razem z nimi. 

Mattias nie wiedział, że nosi w głowie takie myśli. 

Nawet ich nie przeczuwał, dopóki nie usiadł przy ko­
łysce Synneve, swojej chrześnicy. Małej, pulchnej Syn-
neve. I dopóki nie zrobiło mu się gorąco w piersi. 

- Ona jest piękna - szepnął, wstając. Nie był pewien, 

czy Roza chce, żeby odszedł, czy żeby został. Wolał się 
jej nie narzucać. - Podobna do ciebie. 

Roza uśmiechnęła się uśmiechem, który mówił, że 

mu nie wierzy. Tym, który mówił, że nie musi jej pra­

wić miłych słówek. Nie oczekiwała ich od nikogo. 

- Możesz trochę posiedzieć - rzekła, ale nic mu nie 

proponowała. 

Mattias siedział. 
Wokół nich panowała cisza. Nawet ogień zgasł 

w piecu, ale w niczym to nie przeszkadzało, bo wieczór 
był niezwykle ciepły. Tyle spotkało go niezwykłości 
w ciągu ostatnich dni. 

- Ona jest podobna do Jensa - orzekła Roza. - Jest 

piękna. Urodę ma po ojcu. 

Mattias rzeczywiście dostrzegał u dziecka rysy przy­

jaciela. Jens nigdy nie wyłgałby się z tego ojcostwa po 
narodzinach dziecka. Nawet gdyby tego pragnął. Lu-

background image

dzie przecież mają oczy, widzą, od kogo pochodzi 
dziewczynka. Ale mniej było w niej Jensa niż Rozy. 

- To, co w niej naprawdę piękne - powiedział Mat-

tias - mała ma nie po Jensie, tylko po tobie, Rozo. Na­
prawdę tego nie widzisz? 

- Nie - odparł i odgryzła nitkę. 
Zawiązała nowy supełek i wzięła się do innego szwu. 

Wzrok wbiła w robótkę. Mattias zobaczył, że to maleń­
ka koszulka. Roza całą uwagę skupiła na pracy. Nie wy­
czuwała chyba nawet jego spojrzenia. Nie czekała na to, 
żeby opowiadał jej, jak bardzo piękna jest Synneve. 

- Niebezpiecznie będzie tu nad fiordem dla mło­

dych ludzi za jakieś czternaście, piętnaście lat - rzucił 
ze śmiechem, starając się z całych sił, by nie zabrzmia­
ło to groźnie. - Kiedy ona będzie promienną dziewczy­
ną, łamiącą serca wszystkim chłopcom, wcale tego nie 
chcąc. Samym tylko uśmiechem. Ta twoja Synneve 
Natalia. 

Poczuł pieczenie na wargach. 
... Synneve Natalia... 

... Natalia... 
Mattias zorientował się, że wypowiedział to imię na 

głos. Że powtórzył je jak przez sen. Jak w tych niezwyk­
łych snach należących nie tylko do niego. Imię... 

- Natalia... 
Roza stanęła przed nim nagle. Nie zauważył, kiedy 

odłożyła robótkę. Nie widział jej nadejścia. Czuł gorą­
co na twarzy, w głowie zrobiło się ciepło i gęsto. A Ro­

za przyłożyła mu dłonie do policzków i zmusiła, by po­
patrzył jej w oczy. 

- Mattias - powiedziała z naciskiem. - Masz za sobą 

długi, ciężki dzień? 

Chyba ziewnął. Oderwał się od tego, co mogło być 

background image

jedynie snem. Wyszedł z tego i nie rozumiał, co się sta­
ło. Gdyby nie przebłysk wspomnienia... 

I dotyk dłoni Rozy na skórze wcale nie był nieprzy­

jemny. Ale na jego wargach pojawiło się niewłaściwe 
imię. Wiedział o tym i ona wiedziała. Lecz żadne z nich 
o tym nie wspomniało. 

Roza puściła go. 
- Przyniosę ci zimnego piwa - powiedziała tylko i ci­

cho wyszła. 

Mattias stanął oparty o ścianę, zasłuchany w oddech 

dziecka. Wejściowe drzwi zostały uchylone. Przez szpa­
rę wpadło trochę świeżego powietrza. Chyba bardzo go 
potrzebował. 

Kim, na miłość boską, jest Natalia? 

background image

Później Mattias miał o wszystko obwiniać zimne pi­

wo. Piwo i Natalię. Może trochę winy ponosiła rów­
nież noc. 

- Kim jest Natalia? - spytał, siedząc po przeciwnej stro­

nie stołu. Czuł, że piwo, które podała mu Roza, jest moc­
ne, ale nie chciał o tym myśleć. Był już prawie poniedzia­

łek, wkrótce będzie rano, niedługo nadejdzie czas, żeby 
iść do kopalni. Ale o tym Mattias też nie chciał myśleć. 

- Rozo, kto to jest Natalia? 
- To moja... praprababka - odparła. 
Piła tak jak on. Tyle samo. Mattiasowi zadzwoniło 

w głowie, że Roza nie powinna pić. Była kobietą. Do 
diabła, niewiele więcej niż dziewczynką. Nie powinna 

wlewać w siebie tyle samo, co dorosły mężczyzna, pra­
wie dwa razy od niej większy! 

- Twoja praprababka? 
Roza całkiem przykręciła lampę. Płomyk zmniejszył 

się i drgał przy każdym ich oddechu. Mattias wbił so­
bie do głowy, że ten płomień to życie. 

- Urodziła się w tysiąc siedemset pięćdziesiątym dru­

gim roku w Archangielsku - powiedziała Roza. - Mia­
ła włosy jak ogień, a oczy tak zielone, że potrafiły cis­
kać błyskawice. W lewym policzku miała dołeczek. Mó­

wią, że wyglądało to tak, jakby ktoś mocno wdusił 
kciuk w jej policzek. Ona była piękna, Natalia. 

background image

- Żyła prawie sto lat temu? - spytał z niedowierzaniem. 
Roza kiwnęła głową i nalała obydwojgu więcej piwa. 
- Jest jeszcze więcej dzbanów - powiedziała z uśmie­

chem. - To bardzo rozluźnia, prawda? Robię się taka 
zmęczona, Mattias. Wszystko mnie tak męczy. 

- Nadałaś dziecku imię po niej? 
Roza wzruszyła ramionami. 
- Moja babka ma właściwie na imię Natalea. Nata­

lia jest ładniejsze. Nie brzmi tak staroświecko. To pra­

wie po rosyjsku. A właściwie, z tego co wiem, to jest 

rosyjskie imię. Babka mojej praprababki, czyli moja 
praprapraprababka, mieszkała przez jakiś czas w Rosji. 
Czy to nie ciekawe? Tam była jeszcze jedna Natalia, 
ale umarła... Nikt jej nie pamięta. Chyba była bardzo 
mała. Ona na pewno miała dar. 

- Dar? 
Roza z powagą kiwnęła głową. 
- Te, które wcześnie otrzymują dar, te, które wcześ­

nie rozumieją, że go mają, umierają. Umierają młodo. 
Nie są rzeczywiste, rozumiesz, Mattias? Są aniołami 
już wtedy, kiedy są u nas. Tak to z nami jest. Mam na­
dzieję, że Synneve nie jest taka. Zrobię wszystko, żeby 
była zwyczajnym dzieckiem. Wydaje mi się, że nic złe­
go jej nie spotka, bo Natalia jej strzeże. Moja Natalia. 

Urwała na chwilę. 

- ... Nasza Natalia - wyjaśniła. 
Mattias nie czuł się ani odrobinę mądrzejszy. 
- Ty znasz Natalię - powiedziała Roza, śmiejąc się 

znajomym śmiechem. 

Tym ze snu. 

Roza miała głos ze snu. 
Głos Rozy, która nie była Rozą. 

Mattias zacisnął rękę na kubku. Zamknął oczy i wśród 

background image

ciemności, która powinna się przed nimi pojawić, ujrzał 
migoczące obrazy. Dla niego nie było już więcej mroku. 
Nie było już więcej pokoju. A wszystko przez nią. Pa­
trzył na nią, patrzył na Rozę i ogarniał go gniew. 

Całkiem zgasił lampę. 

W izbie zapadła cisza. Roza nie dołożyła do pieca. 

Mattias usłyszał, jak czyjeś ciało obraca się w sąsied­
nim pomieszczeniu. Wiedział, że albo jest to jej brat, 
albo ojciec. 

Lubił kiedyś Olego. Wielki Samuel natomiast nie był 

człowiekiem, którego ktokolwiek darzył sympatią. Al­
bo ktoś miał dla niego szacunek, albo też spluwał za je­
go plecami. 

Mattias go szanował. 
Synneve spokojnie oddychała przez sen. Takie krót­

kie, lekkie oddechy małego człowieka. Małego życia, 
pięknego małego człowieka, który nie wiedział, jakiej 
jest krwi, lecz mimo wszystko niósł ją dalej. 

Synneve Natalia. 
Natalia. 

Roza. 
Mattias wypił piwo. 

- Myślę, że powinnaś przynieść więcej, Rozo Samu-

elsdatter - oświadczył, gdy opróżnił kubek. - To będzie 
długa noc, a twój gość jest bardzo spragniony. 

Kiwnęła głową i na chwilę zniknęła mu z oczu. 

W tym czasie Mattias dopił do dna pierwszy dzban. 
Cmoknął zadowolony, gdy zobaczył, że Roza przy­
niosła jeszcze dwa. 

- To mój ojciec warzył piwo. Warzył najlepsze piwo 

nad Kafjorden. 

- Jeszcze nie umarł - powiedział Mattias schrypnię­

tym głosem i wziął kubek z jej rąk. - Powinnaś mu po-

background image

zwolić, żeby warzył więcej. Szkoda by było, gdybyś nie 
miała mnie czym poczęstować, gdy znów przyjdę z wi­
zytą. Zawsze będę się z tobą zgadzał, Rozo, że to najlep­
sze piwo nad fiordem, a może nawet w całym okręgu. 

- Przyjdziesz jeszcze? 
- Ja zawsze wracam. 

Potem usprawiedliwiał to wszystko piwem. Natalią. 

A gdy czas do tego dojrzał, miał błagać Wielkiego Sa­

muela o to, by uwarzył więcej tego wspaniałego piwa. 

To dłonie musnęły się przelotnie gdzieś nad stołem. Ze­

wnętrzne koniuszki palców. Trudno to było nazwać do­

tykiem. Gdyby nie piwo, mogłoby przejść niezauważenie. 

I gdyby nie Natalia. 

Jego dłoń wvstrzeliła w przód i objęła nadgarstek 

Rozy. Szczupłe palce, na których tyle razy spoczywa­
ło jej spojrzenie, przytrzymywały tak mocno. 

Jak gdyby wiedział, że tego właśnie pragnęła. 

Palec wskazujący wolno pogładził miękkie, gładkie 

wnętrze jej przedramienia. Krew płynęła w nim tuż pod 
skórą. Znaczyła błękitne ścieżki tuż pod białą jak mle­
ko skórą. Pulsowała... 

Te same uderzenia rozlegały się w jej uszach. 
Mattias, nie rozluźniając uścisku, opróżnił kubek. 

Roza nalała mu więcej swobodną ręką. Wciągnął w sie­

bie pianę, lecz nie przestawał patrzeć na Rozę. Ona też 

wypiła. Potem nakryła kubek dłonią na znak, że nie 
chce już więcej. 

- Boisz się pić razem ze mną? - spytał ten, któremu 

nie podobało się, że Roza w ogóle pije. 

- Nie mam ochoty - odparła. 
Mattias wiedział, że robiła już mnóstwo rzeczy, na 

background image

które nie miała ochoty. Taka właśnie była historia ży­

cia Rozy. 

Życia, na które nie miała ochoty. 
- Nie zawsze się tym kierowałaś. 
- Może się zmieniłam. 
... może się zmieniła... 
Mattias wychylił się przez stół i odsunął oba kubki na 

bok. Na sekundę puścił rękę Rozy. Teraz złapał ją za ra­
miona, przyciągnął do siebie. Jego piwne oczy błyszcza­
ły. Roza widziała to, chociaż wokół nich było dość ciem­

no. Jedynie słabe światło nocy wpadało z zewnątrz. 

Było już późno. 
Mało światła. 
Mattias nie mógł się do niej dostatecznie zbliżyć. Stół 

mu zawadzał. Jednym skokiem, puszczając ją zaledwie 
jedną ręką, zerwał się, przerzucił długie nogi przez blat 
i teraz był już przy niej. Na ławie po jej stronie stołu. 

Zawsze mieli ławę, a nie krzesła. Przy krzesłach by­

łoby tyle niepotrzebnego szurania i tyle nóg od krzeseł 
przy tylu dzieciach. Siedmioro dzieci, właściwie 

wszystkie jednocześnie. Za dużo byłoby krzeseł. W Sa-

muelsborg zawsze były ławy. Samuel wyrósł wśród ław 
i uważał, że tak właśnie powinno być wokół stołu. 

Wokół stołu na cale życie. 

Jego wargi były jej głodne. Już czul jej smak. Zawsze 

czuł jej smak. Towarzyszył jego ustom przez całe życie. 

Chociaż przy pierwszym pocałunku, który pamiętał, 

rozczarował się. 

To nie była ona... 
Mattias pocałował Rozę. 
Pił z jej ust. 
Przytulał ją do siebie i czuł nacisk jej palców na ra­

miona. Czuł, jak przesuwa mu ręce po plecach, w stro-

background image

nę karku. Czuł, jak wplotła mu palce we włosy na kar­
ku. To było przyjemne. 

To było słuszne... 
Tak być powinno. 
Pocałował ją i poczuł, że wrócił do domu. Westchnął 

w jej półotwarte usta, które uchyliła, by złapać tchu. 

Potem znów je nakrył, czując, że jego własne wargi są 
równie wrażliwe jak jej. Tak samo obolałe. Tak samo 
bolące od tęsknoty. 

Scałowywała mu łzy z oczu. Całowała całą jego 

twarz. To było piękne jak baśń. Myślała o tym, co ro­
bi. W myślach nadawała temu słowa. Opowiadały sagi 
o jej matce, chociaż ona wciąż żyła i miała więcej ru­
dych włosów niż białych. Opowiadały baśnie o jej bab­
ce, jeszcze bardziej niesamowite niż jej życie. 

Jej babka nie mogła być człowiekiem. 

Wszyscy mężczyźni, którzy spotkali jej babkę, da­

rzyli ją miłością. 

On natomiast miał kochać ją. 
On będzie ją kochał, jeśli właściwie odczytała runy... 
Całowała jego łzy. Zlizywała je tak, jak kot zlizuje 

śmietankę z mleka przyniesionego z obory. Nie wolno 
jej było dawać kotom śmietanki, a ona uwielbiała ko­
ty. Przyglądały się jej wąskimi szparkami oczu, a ona 

wiedziała, że są mądre. Nigdy nie pozwalały się oswo­

ić w przeciwieństwie do psów. To oczywiste; że koty 
są mądre! I ojciec nigdy jej nie karał. Miał do niej taką 
samą słabość, jak do matki. Nikt nikogo nigdy tak nie 

kochał, jak jej ojciec kochał jej matkę. 

Pragnęła, by uczucie między nimi było równie moc­

ne. Wypowiedziała najpotężniejsze runy. Użyła 

wszystkiego, co niezbędne. Niektóre składniki trudno 

background image

było zdobyć, lecz przed kilkoma tygodniami udała, że 

źle się poczuła podczas niedzielnej mszy. Nikogo nie 
zdziwiło, że wymknęła się z kościoła, nawet pastor pa­
trzył na nią z łagodnością. Piękna rudowłosa dziewczy­
na rozkaszlała się tak paskudnie, że nie mogła przecież 
siedzieć i zakłócać kazania. 

Ziemia z cmentarza była brudna... 
Chciała, by to, co będzie między nimi, stało się moc­

ne, szczere i prawdziwe. A on zawsze patrzył na nią 
spojrzeniem, które mówiło, że ona nigdy nie zdoła po­
kazać mu niczego, czego już nie widział. Jego oczy za­

wsze mówiły, że wysilała się za mocno. 

Ale jak mogła tego nie robić? 
Obserwowała go przez całe życie. Widziała go i roz­

poznała go, wiedząc, że to będzie on i żaden inny. A on 
nigdy nie zwracał na nią uwagi! 

Czego od niej oczekiwał? 
Ze będzie siedzieć z założonymi rękami albo haftować 

wyposażenie do domu, którego nie pragnęła? Ze będzie 

prosto trzymać głowę i przyjmie jednego z konkurentów 
stale krążących po drodze do ich zagrody, bez względu 
na porę, latem czy zimą? Ze zostanie żoną jakiegoś do­
brodusznego durnia, który na widok jej twarzy oniemie­

je, nie będzie nawet próbował z nią porozmawiać? 

On niczego od niej nie oczekiwał. 
On jej nie dostrzegał... 
Wszyscy inni pożądali jej, odkąd zaczęły rosnąć jej 

piersi. Odkąd wargi zaczęły nabierać kobiecej miękko­

ści, a biodra kształtować się w łuki, pasujące do mę­
skich dłoni. 

On jej nie dostrzegał... 
Całowała jego łzy. Całowała długie, wygięte rzęsy. 

Były czarne jak sadza. Kochała je. Zawsze je kochała. 

background image

Zazdrościła mu ich, ale nigdy nie mogła być tak ciem­
na i wyjątkowa jak on. 

To niesprawiedliwe! 

Miała babkę, o której śnili wszyscy mężczyźni znad 

fiordu. Babkę o włosach i oczach ciemniejszych niż 

wszystkie zimowe noce w życiu, zebrane razem. Gdy 

tymczasem ona miała zwyczajną jesień we włosach, we 

wszystkich rysach. 

Zielone oczy, rude włosy i piegi, których nie dało się 

ukryć, nawet gdyby natarła twarz mąką. Poza tym jej 
skóra nigdy się nie opalała. Nigdy nie nabierała złoci­
stego odcienia jak cera przyjaciółek. Miała piegi jak ja­
kiś dzieciak. Skóra robiła się czerwona, łuszczyła się, 
a potem znów była biała. 

Ale nawet jej babka nigdy nie miała opalonej cery. Ona 

też była biała. Biało-czarno-czerwona. Taka jak baśń. 

Jej ojciec mówił, że nie wolno marnować rosyjskiej 

mąki. Mieli ją do jedzenia, a nie do wcierania w dziew­
częce policzki. Brat matki przysyłał ją nie po to, by sio­
strzenica używała jej do barwienia policzków, które 
zresztą wyglądały po tym jak u źle przechowywanego 

trupa. Tak mówił ojciec. 

On też miał piwne oczy. Jej ojciec był najpiękniej­

szym mężczyzną, jakiego znała. Aż do chwili, gdy uświa­
domiła sobie, że syn sąsiadów dorasta. Aż do chwili, gdy 
uświadomiła sobie głębię w jego piwnych oczach, ich 
blask. Aż do chwili, gdy mimowolnie go rozpoznała. 

Całowała jego usta. 
Byli już przed nim inni chłopcy. Nie mogła rzucić 

się na niego nieprzygotowana, nie wiedząc, co robić. 
Oczywiście, że wcześniej też byli chłopcy! 

Przecież nie mogła się wygłupić! 
Miał skórę niemal równie gładką jak ona. Broda jesz-

background image

cze nie zaczęła mu rosnąć. Wiedziała, że będzie nosił 
brodę. Ciemną, czarną i sztywną. Może domyślała się, 
że będzie ukrywał za nią swoje piękne rysy. Szkoda. 
Kobiece oczy powinny móc się nimi cieszyć. 

Wreszcie wyciągnął do niej ręce. 
Czekała na to tak długo. 
Byli dziećmi, dorastali obok siebie, tyle ze sobą dzielili. 

Lecz gdy zaczęli się różnić, odwróci! się do niej plecami. 
Mrużył oczy i starał się na nią nie patrzeć. Na wszystkie 
inne patrzył. Wszystkie inne ciągnął za końskie ogony 
i mysie warkoczyki. We wszystkie inne rzucał śnieżkami. 

Tylko nie w nią. 
Czubek języka wsunął mu się między zęby. Jęknął 

w jej usta, ale go nie puściła. Nigdy go nie puści. Mo­
że upłynąć tysiąc lat, a ona i tak go nie puści. 

Odpowiedział na jej pocałunek. Na pocałunki. Był 

więcej niż jeden. Cały łańcuch pocałunków. Nie dało się 

ich policzyć, bo ona nie puszczała go nawet na chwilę, 
lecz był więcej niż jeden. Z nią zawsze wszystko było wię­
cej niż jeden. Zawsze była rozrzutna, gdy coś dawała... 

A jego chciała rozpieścić... 
- Kocham cię - szepnęła mu w usta. Powtarzała to 

tak często, że nie miał możliwości jej odpowiedzieć. 
Bez względu na to, jak bardzo tego pragnął, nie miał 
okazji wyrazić, co do niej czuje. 

Jeśli w ogóle coś czuł... 

- Kocham cię - szepnęła, wciskając usta w jego war­

gi i przewracając go w miękki mech. Ułożyła go na ple­
cach i walczyła z nim, dopóki nie pozwolił zrobić ze 
sobą tego, co chciała. 

Rozłożył ręce na mchu i cały jej się oddał. 

Jego wargi uśmiechały się, a oczy były zamknięte. 

Ale już nie płakał. 

background image

Jego palce zadrapały o kamień, gdy opuściła na niego 

biodra i poczuła, jak ją wypełnia, jak się w niej powiększa. 

Zamknięte oczy otworzyły się. Koniuszki palców 

mu krwawiły, gdy zaciskał je na jej barkach i przycią­

gał do •własnej piersi. Całował je twardymi wargami. 
Całował ją, mając piwne oczy szeroko otwarte. I wiele 
razy powtórzył jej imię, obróciwszy ich wcześniej do­
okoła. Był na niej ciężki i twardy, biodra miał kościste, 

wgniatały się w jej ciało. Zostawiał siniaki na jej białej 

skórze tymi twardymi wypukłościami bioder. 

Tak łatwo robiły jej się siniaki. 

Ściskał ją i ściskał wrzos, który był ich posłaniem. 

Kopał w kamień, który tkwił tam czarny i milczący od 
tysięcy lat. Pobłogosławili go swoją miłością. Rozsunął 
jej nogi i wszedł w nią. Końce palców wbił w jej ramio­
na i teraz królował nad nią jak władca, jak król, jak 
Bóg, nim opadł w nią i wydusił z niej krzyki rozkoszy. 

Całował jej wargi i płakał, kochając ją. Płakał z bó­

lu, gniewu, żalu i radości. 

To ona była jego radością. Czuła, jak on wypełnia jej 

ciało, gorąca i szczęśliwa pod jego ciężarem. Odczuwa­
ła zwycięstwo, bo mogła wyczytać radość z tych mło­

dziutkich policzków. Widziała jego uśmiech i widziała, 
że on się nią cieszy. Myślała, że to miłość. 

Była taka młoda. Wykrzyczała swoją radość w jego 

usta. Obejmowała go ramionami i łydkami, napięta, 
sprężysta i miękka. Wciskała uda w jego biodra, nie 
przejmując się, że to boli. Była mlekiem, a on granitem. 

Naznaczył ją... 
Pragnęła, by tak właśnie się stało. Leżała z nogami 

podniesionymi w górę i opartymi kamień. On ułożył 
się na boku i gładził ją po włosach. Długimi, sprężysty­
mi palcami. Nie miało sensu, żeby takie palce grzeba-

background image

ły w ziemi albo naprawiały sieci. Powinny dotykać te­
go, co miękkie i piękne. 

Wiatr był dla nich łagodny. 
- Myślę o nim - powiedział. - Myślę o tym, jak się czuł 

pod koniec. Jak to jest umierać na morzu. Tonąć. Mam 

nadzieję, że będę mógł umrzeć, nie wiedząc, że to się dzie­

je. W środku jakiegoś zajęcia. Tak, żebym nie rozumiał, 
co się dzieje. Wśród czegoś, co uważam za cudowne. 

- Chciałbyś umrzeć w kobiecie - odpowiedziała mu 

ze śmiechem. 

Nakrył dłonią jej usta. 
- Nie lubię, kiedy dziewczęta są wulgarne - rzekł 

z powagą. 

- Wobec tego nie lubisz mnie. Ja mówię wulgarnie. 
Pokręcił głową i przesunął palcami po jej twarzy, jak 

gdyby uczył się jej na pamięć. 

- Lubię cię. 
To była najpiękniejsza rzecz, jaką jej powiedział. Na za­

wsze zapamiętała widok nieba w tej chwili. Pamiętała włas­

ny śmiech i chmurę przypominającą rozszczekanego psa, 
któiy ciągnie za sobą kawałek płótna. Błękit, który ujrzała 

w tej chwili, stał się jej ulubionym kolorem na całe życie. 

Była wiosna, a ziemia pod nimi mokra i chłodna. 

Mech i wrzosy zwiędłe, zeszłoroczne. Powietrze, które 
ich otaczało, zimne i wilgotne. Ciało pokryło się gęsią 
skórką, zrobiło się brzydkie jak ciało odartego z piór 
ptaka. Ale nie czuła, że powinna się przed nim ukryć. 

- Kocham cię - wyznała. 
Śmiał się do niej, lecz ona wiedziała, że powiedziała 

coś niewłaściwego. Wiedziała, że posunęła się trochę za 
daleko, a wcale tego nie zamierzała. Lecz ogarnął ją taki 
zapał. Tak łatwo było się przelać. Tak ogromnie się cie­
szyła. Cieszyła się, że on w ogóle zechciał jej dotknąć. 

background image

Cieszyła się z tych palców, gładzących ją po ramieniu. 
Pragnęła, by zostały przy niej na zawsze. Chciała na za­

wsze zostać z nim we wnętrzu skały. Żeby nigdy nie mu­

sieli wracać do wioski. Zostaliby tutaj, pomiędzy niebem 
a skałą, wśród przemarzniętych wrzosów. Skryci za 
brzozą kołyszącą się na wietrze. Leżeliby spleceni ramio­
nami i zamarzliby na śmierć w nocy, która musiała prze­
cież przyjść po tym cudownym dniu, w którym jego cia­
ło legło na niej, w którym wszedł w nią, kochał ją i stał 
się mężczyzną, a z niej uczynił kobietę. Jego kobietę. 

Zamarzaliby razem i to by było takie piękne. 
Całowała jego siniejące wargi. Nie przestawała go ca­

łować, bo wiedziała, że nie chce słyszeć tego, co mógł 
jej powiedzieć. To nie było o niej. To nie dotyczyło ich. 
A on odpowiadał na jej pocałunki, bo jego ciało odpo­

wiadało jej ciału. Lecz dusze za sobą nie nadążały. 

Mattias klęczał przed nią na podłodze i całował ją 

w szyję, rozpinając jej jednocześnie bluzkę. Całował 

gładką skórę i tę nierówną. I niezbyt przejmował się 
różnicą. Łaskotało go w wargi, to wszystko. 

Ręce zarzucił jej na kark. A ona wplotła mu dłonie we 

włosy i trzymała go mocno. Nie puszczała od siebie. Łyd­

kami oplotła go w pasie. Obejmowali się całym ciałem. 

Byli ciałami. 

Jego wargi niemal krwawiły. Czuł smak krwi i smak, 

który, jak wiedział, jest jej smakiem. Smakiem, które­
go szukał, odkąd pocałował kogoś po raz pierwszy. 

Smakiem kobiety. 

Jej smakiem. 
Jego ręce napełniły się jej piersiami. Końcami palców 

ledwie zdążył dotknąć szorstkich sutków, a już się stu­
liły. Chyba uśmiechnął się w jej usta. Chyba ją ukąsił. 

background image

Skubał jej wargi, aż leciutko jęczała. Żartobliwie, dopó­

ki nie wypowiedziała jego imienia. 

Jak przyjemnie było usłyszeć je z jej ust... 

- Mattias! Mattias! 

Dopiero gdy powtórzyła to kilkakrotnie, wystarcza­

jąco, by wiyło mu się w pamięć, tak by w każdej chwi­
li mógł to stamtąd wyjąć, dopiero wtedy wiedział, że 
naprawdę je usłyszał. 

- Nie bądź wobec mnie twardy - poprosiła. - Nie 

rób mi krzywdy! 

Głowę przeszyła mu myśl o tym, co opowiadał mu 

Jens. Jens wyśmiewał się z tego, co ona lubi. Mówił 

o tym głośno, tak żeby wszyscy się dowiedzieli... 

Ale to zaraz minęło. Między nimi nie było na to miejsca. 

Pocałował ją w usta. Całował stwardniałe sutki. Ca­

łował jej piersi, aż popłynęło z nich przezroczyste bia­

łe mleko, które zlizywał tak, jak ona zlizywała jego łzy. 

Całował jej policzki i powieki, i pełne usta, które drża­
ły pod jego dotykiem. 

Całował słodko, słono i miękko. 

Jej bluzka upadła koło stołu. Stanik także. Nie po­

trzebował światła, by na nią patrzeć. Widział w półmro­
ku. Nie musiał oglądać jej od nowa. 

Rozpoznawał... 

Jego usta znaczyły ślady wzdłuż jej brzucha. Wygię­

ła się łukiem do tyłu, by jego wargi mogły podążać 
ścieżkami, za którymi zawsze tęsknił. Całując ją, minął 
maleńkie zagłębienie w brzuchu. Pępek. Całował dalej 
miękką biel, a palce przesuwały się wzdłuż paska od 

spódnicy, znalazły guzik i zwyciężyły w walce z nim. 

Spódnica spadła pod łóżko, które zbił Peder. Łóżko, 

które tyle razy wiozła przez Kopalnię. Halka i ta część 
garderoby, o której nie mówiło się głośno, opadły jak 

background image

jesienne liście tą samą drogą. Przeleciały przez morze 

wyszorowanych do białości desek. Najbielszych podło­

gowych desek w całej Kopalni. 

Ułożył ją pod sobą i przytrzymał jej ręce nad głową, 

całując jej wargi. Całował usta, twarz i szyję. Całował 
barki, ramiona i piersi. Całował brzuch j biodra. 

Puścił jej wąskie nadgarstki i odsunął się, by rozchy­

lić jej kolana delikatnymi dłońmi. Wystarczył lekki na­
cisk, by go usłuchała. 

Dotknął jej czubkiem języka. 
Połaskotał. 
Zawsze jej szukał. 
Smak kobiety... 
Gdy rozpłakała się pod nim, raz po raz powtarzając 

jego imię, przesunął się w górę. Istniał po to, by dawać 
jej radość. 

Urodził się po to, żeby dawać jej radość. 
- Mattias - mówiły jej usta. Wysunęła do niego war­

gi. Bez słów błagała o jego pocałunki. O nacisk jego 

warg na swoich. 

- Mattias - poprosiła. - Pocałuj mnie! 
Usłuchał. 
Przesunął wargi po jej ustach, wzdychając z radości, 

że czuł jej rozkosz. Otworzył ją kolanem i ręką. Palce 
zaprowadziły go tam, gdzie szukał. 

Zawsze za nią tęsknił. 
Opadał w niej i opadał, zanim wzniósł się pod nie­

bo, a wtedy jej ręce znów go przycisnęły do jej ciała. 
Dotarł do niej i połączył się z nią. Wargi miał gorące, 
obrzmiałe, gdy czuł, jak całe jego ciepło wypływa z lę­
dźwi i wypełnia ją... życiem. 

... Natalia! śpiewało mu w myślach. 
- Roza - jęknął w jej usta. - Roza! 

background image

Mattias obudził się tak, jak budzić się powinni wszy­

scy mężczyźni: czując ciepły oddech łaskoczący w szy­

ję. Cichy, spokojny oddech kobiety. I jej włosy jak je­
dwabne nitki na piersi. Z objęciami pełnymi miękkiego 
kobiecego ciała. Czując blisko ciepłą, gorącą skórę. 

Leżał, napawając się tym. 

Jej oddech pieścił podwójne obręcze, okrążające je­

go szyję. Przyjemnie było go czuć. Dobrze było mieć 
ją żywą i ciepłą w objęciach. 

Mattias leżał całkiem nieruchomo, z zamkniętymi 

oczami, pragnąc zachować całą możliwą pełnię tej 
chwili. Chciał zapamiętać ją wszystkimi zmysłami. 
Chciał zapamiętać ją dobrze. 

To było takie pełne. 
To uczucie, którego zawsze szukał... 
Musiał mocno panować nad sobą, żeby jej nie pogła­

dzić. Żeby nie musnąć jej wargami. Nie przycisnąć do 
siebie całą swoją siłą. 

Nie wiedział, czego tamtym brakowało. 

Po prostu nigdy nie odnalazł się w żadnej kobiecie. 
Przed Rozą nie miał żadnych dokuczliwych snów, 

które mieszały mu w głowie, myliły go i splatały się ra­

zem z jego życiem. 1 tak było dobrze. Tak prosto, jak 
chciał żyć. Kobiety, gdy dopuściło się je zbyt blisko, 
utrudniały życie. Kobiety kradły mężczyźnie czas i kie­
runek. Sprowadzały na manowce. A być może prowa-

background image

dziły jeszcze dalej i nie zawsze w tę stronę, którą obrał 
mężczyzna. 

Dobrze było być bez kobiety. 
Było... 
Mattias nie chciał snuć żadnych nieprzyjemnych my­

śli, które decydowałyby o jutrze i przyszłym tygodniu. 
O następnych miesiącach, a może i latach... 

Ranek był jeszcze młody. On także czuł się młodszy 

niż zazwyczaj. Chętnie leżałby tak i czekał, aż ona sama 
się obudzi. Chciałby również to zabrać we wspomnie­
nia. Ale musiał iść do kopalni. Miał przed sobą cały 

dzień. Przyszedł tu w niedzielnym ubraniu, musiał więc 
wrócić do baraku, żeby się przebrać. Powinien też iść do 
jadłodajni na śniadanie. Tyle rzeczy musiał zrobić. 

- Roza - szepnął. - Roza, obudź się! 
Koniuszkami palców dotknął jej ramienia, połasko­

tał ją. Musnął skórę miękkim lokiem rudych włosów. 

Powitała dzień zmrużonymi oczyma. 
- Dzień dobry - przywitał ją, wciąż trzymając ją 

w objęciach. Uśmiechnął się rozleniwiony i ociężały. 

Wspomnienia ostatniej nocy miał tuż pod skórą. 

- Mattias - powiedziała, jakby wzdychając. Jakby by­

ło to głębokie wyznanie czegoś, czego się bala i czego nie 
zaakceptowała w pełni. Odczuł to jak uderzenie w twarz. 

Roza zamknęła oczy. 
- Jeszcze nie poszedłeś? 

Ole nic nie powiedział, gdy siadał przy stole do śnia­

dania. Jadł również w milczeniu. Roza także nie umia­
ła znaleźć powodów, żeby mówić. Przewinęła Synneve 
i przyłożyła małą do piersi. Nigdy nie było większego 
spokoju niż wtedy, gdy Synneve przesuwała po jej skó­
rze maleńkimi, niemal przezroczystymi paznokciami, 

background image

sapiąc z zadowoleniem za każdym razem, gdy małe 

usteczka puszczały sutek. 

Lubiła taki spokój. 

Jej ciało wciąż odczuwało sytość. 

Gdy Synneve już się najadła, przychodziła kolej na 

ojca. Roza przynosiła mu jedzenie. Wietrzyła w czasie, 
gdy się posilał. Prześcielala łóżko Olego. Gdy ojciec 
kończył śniadanie, przynosiła mu miednicę, żeby sam 
się obmył. Były rzeczy, których nie pozwalał jej robić 
koło siebie. 

Potem trzeba było wynieść miednicę, opróżnić wia­

dro. Rzadko rozmawiali podczas tych porannych czyn­
ności, ojciec i córka. Rzadko mieli o czym rozmawiać. 
Byli zdani na siebie i doskonale o tym wiedzieli. 

- Kto spał dziś w nocy pod moim dachem? - spytał 

Wielki Samuel, kiedy Roza postawiła mu talerz 
z owsianką na kolanach. - Kogo przepędziłaś stąd tak 

wcześnie rano i w takim pośpiechu? 

- Mattiasa. 
Roza nie ugięła karku przed ojcem. Nie zaczerwie­

niła się pod jego spojrzeniem. Pełnym uznania, ponie­

waż stała przed nim z podniesioną głową, i potępiają­
cym za to, co zrobiła. 

- W każdym razie to nie był ojciec dziecka! - wes­

tchnął Samuel, przełknąwszy kilka łyżek owsianki. 

- Nie - odparła Roza wciąż zwięźle. 
- To się stanie zwyczajem? - spytał.. 
- C o ? 
- Czy zwyczajem stanie się, że będziesz wciągać męż­

czyzn do mojego domu, żeby ci grzali łóżko? To łóż­
ko, które zbił dla was twój mąż? 

- To się nie stanie zwyczajem. 
- Kim on dla ciebie jest? 

background image

- Mattias? - spytała Roza, wzruszając ramionami. -

Mattias jest jednym z wielu... 

Ojciec zaśmiał się chrapliwie i odsunął talerz. 
- Jednym z wielu! Ty to mówisz tak lekko! Dziecko, 

co z ciebie wyrosło? Mogłaś być księżniczką, mogłaś 
dostać wszystko, czego byś zapragnęła, gdybyś tylko 
poprosiła o to mnie i swoją matkę. Dalibyśmy ci 
wszystko, co tylko byśmy mogli. A ty o tym wiedzia­
łaś! A teraz sama sobie wyrządzasz krzywdę! Robisz 
z siebie dziwkę! 

Roza wolnym ruchem obróciła się do ojca lewym po­

liczkiem. Wyciągnęła szyję, żeby mógł dobrze mu się 
przyjrzeć. To zadziałało, jak zawsze. 

Wielki Samuel przymknął oczy. 
Nie miał siły patrzeć. 
- To to zrobiło ze mnie dziwkę - odparła twardo. -

Jestem zbyt szpetna, żeby jakikolwiek porządny męż­

czyzna chciał mnie znać i kochać. Jestem wyklęta jak 
zawszony lis, mój drogi ojcze. A ten, który się ze mną 
ożenił, sam się zmienił w zawszonego lisa. Jak sądzisz, 
dlaczego Peder tak prędko uciekł? Nawet jemu, takie­
mu dobremu, było mnie tylko żal! Nie potrafił żyć tak 

wyklęty jak ja. To dlatego, tato, dlatego... 

Odetchnęła głęboko i zabrała talerz z jedzeniem, 

które ojciec ledwie tknął. 

- To twoja zasługa, tato. To ty skazałeś mnie na łaj­

daczenie się. Wtedy w piekarni. Policzek wciąż mnie 
pali, kiedy o tym myślę. 

Gdy weszła, niosąc miskę z wodą do mycia, ojciec 

leżał w tej samej pozycji, w jakiej go opuściła. Nie od­
zywali się do siebie, gdy Roza ścieliła łóżko Olego. 

background image

- A więc Mattias... - powiedział Ole, który dostatecz­

nie wyraźnie słyszał i Rozę, i ojca. - Nigdy bym nie 
przypuścił, że on jest taki. 

- Jaki „taki"? 
- Nie musisz na mnie wrzeszczeć! Po prostu słyszałem, 

co wykrzykiwałaś do ojca. Słyszałem też, co się działo 

w nocy. Ale rozmawialiście za cicho, żebym rozumiał sło­
wa. Nie wiedziałem nawet, kto to był, dopóki nie powie­

działaś ojcu. Ale ponieważ twoje łóżko stoi przy ścianie 
do alkierza, resztę słyszałem aż za dobrze. Nic dziwnego, 
że tak się na nas wściekasz. Nie wyspałaś się w nocy. 

- Jaki jest Mattias? - Roza nie dała się zwieść. 
- Taki, że musi z wdzięcznością brać to, co mu dają -

powiedział Ole. 

- Może go zaczarowałam! 
Wtedy jej brat wybuchnął śmiechem. 
- Nawet gdybym odrobinę wierzył, że to potrafisz, 

to i tak nie uwierzyłbym, że to na niego zadziała. Nie 
na Mattiasa. On jest raczej typem, który sam siebie cza­
ruje. - Ole zamyślił się. - Być może powinnaś była 
uważniej mu się przyjrzeć, zanim zobaczyłaś Jensa, 

moja siostro. Wydaje mi się, że Mattias ma w sobie 
o wiele więcej niż ten jego kolega. 

- Chciałam, żeby to Jens był ojcem mojego dziecka -

oświadczyła Roza z wielką godnością. - Bez niego nie 
byłoby Synneve. Bez Jensa dziecko byłoby inne. A ja nie 
chciałam mieć innego dziecka. Chciałam jej, nie obcego. 

Ole pokręcił głową. 
- Nie wiem, czy sama słyszysz, jakie bzdury wyga­

dujesz. Wszyscy wiedzą, że dzieci się nie wybiera. Ze 
nie wybiera się, jakie dziecko się będzie miało. Chyba 
nie wierzysz w bajki o tym, skąd się biorą dzieci, mo­
ja starsza siostro! 

background image

- Ja wybrałam - odparła, nic sobie nie robiąc z jego 

śmiechu. - Wybrałam Jensa na ojca i mam Synneve. 
Oczywiście, że ją wybrałam. 

- Przychodzisz bez maści - powiedział Jens. 
Mattias stanął w drzwiach najwyraźniej z pustymi rę­

kami i nie bardzo mógł patrzeć na Jensa. Czuł się niemal 
szlachetnie, kiedy długim krokiem zmierzał w stronę do­
mu przyjaciela. Czuł się uroczyście, podejmując decyzję, 
że Jens powinien usłyszeć o wszystkim z jego ust. 

Na dole w sztolni mężczyźni się z niego śmiali. 
Nowiny fruwały szybciej niż mewy. 
Niejeden zauważył go wychodzącego Z Samuelsborg 

mniej więcej w porze, gdy słońce wysunęło pierwsze 
promienie pomiędzy chmurami na porannym niebie. 
Gdy przyszedł do jadłodajni na śniadanie, jego niedziel­
ne ubranie wywołało liczne uwagi. Ludzie dziwili się, że 

wypuściła go o suchym pysku. Śmiali się, że pewnie za 

to nie zapłacił. Chociaż większość już w następnym zda­
niu przyznawała, że Roza nie bardzo baczy na zapłatę. 

Śmiali się, że na pewno jej się spodobał. Taki młody 

i przystojny. Wszyscy wiedzieli, że Rallar-Roza lubi 
pięknych mężczyzn. Na żadnego starego i bezzębnego 
nie rzuciła uroku. Słowa „urok" jednak nie wymawia­
li. Mówili o tym, że ich naznaczała. 

Mężczyźni z brygady nie byli tacy źli. Ale i oni pod­

śmiewali się z tego, że całą noc spędził w kobiecych ob­
jęciach. Ze być może dostał śniadanie inne niż to, do 
którego przywykł, i że dlatego tyle potrafi znieść. 

Podśmiewali się z niego dobrodusznie, żartobliwie 

dopytując się, jaka była. Ale nie zmuszali go do opo­

wiadania. 

A on się nie odzywał. 

background image

Natomiast Jensowi winien chyba był wyjaśnienie. 
- Zapomniałem spytać o maść - powiedział Mattias za­

chrypniętym głosem i usiadł, chociaż nie był poproszony. 
- Jak się miewa Kari? 

Jens kiwnął głową. 

- Moja siostra dojdzie do siebie. A więc zapomniałeś 

spytać o maść? 

Mattias zerknął na kolegę z ukosa i zrozumiał, że nie 

dotarł tu dostatecznie szybko. 

- Plotki prędko fruwają - powiedział, uśmiechając się 

półgębkiem. - To znaczy, że już słyszałeś? 

- Ze zapomniałeś spytać o maść? Tak. Że spędziłeś 

dzisiejszą noc u mojej Rozy? Tak. Że wyszedłeś od niej 
nad ranem? Tak. Że z nią spałeś? Tak. Jak z nią spałeś? 

Tak. 

Mattias poczuł, że na zmianę robi mu się zimno i go­

rąco. 

- Tak, tak, Mattiasie - powiedział Jens z szerokim 

uśmiechem. - Słyszałem o tym. 

Mattias starał się oddychać jak najspokojniej. Szczęki 

mu się napięły, ale zapanował nad gniewem. Nauczył się 

walczyć z uczuciami. Potrafił zachować twarz. Potrafił 
opanować się na tyle, żeby ukryć, co się w nim dzieje. 

Tym razem również... 
- Roza sama przyszła z maścią - powiedział Jens, wo­

dząc palcami po policzku. Jego ręce zaczynały odzyski­

wać swój dawny wygląd. Skóra na twarzy była cienka 

i delikatna, ale odrastała. 

Wygładzała się. 

Piękniała. 

Jens znowu stawał się piękny. 

- Pomyślała, że potrzebuję więcej, tak mówiła - po­

wiedział Jens. - Mówiłem jej, że miałeś ją o to popro-

background image

sic w moim imieniu. Stwierdziła, że przyszedłeś, lecz 
że najwyraźniej zapomniałeś, z jaką sprawą. 

Mattias kiwnął głową. 
- Roza mi o tym powiedziała. 
Mattias wiedział, że to musiała być ona, nikt inny 

nie mógł tego zrobić. Nikt inny nie przyniósłby Jenso-

wi nowiny tak prędko. 

- Między Rozą a mną jest tak, że ona mi o tym mó­

wi. Tak jak i ja jej o tym mówię. Na ogół. To, czego ni­
gdy mi nie wybaczyła, to tych kobiet, które miałem, nie 
mówiąc jej o tym. Większe znaczenie miało dla niej prze­
milczenie ich istnienia niż one same. Roza lubi opowia­
dać mi o swoich mężczyznach. O tym, co z nią robią. 
I co ona robi z nimi. Roza wie, że lubię jej szczerość. 

Mattias słuchał i nie mógł pojąć tego, co słyszy. 

Jens mówił o tej samej Rozie, którą on trzymał w ra­

mionach i kochał przez całą noc, będącą na równi 
snem, jak i rzeczywistością. O tej samej Rozie, która 
przysięgała, że nienawidzi Jensa. O tej samej Rozie, po­
niżonej, poturbowanej i zdradzonej w najstraszniejszy 
sposób właśnie przez Jensa. 

Mattias to słyszał. 
Nie potrafił jednak tego pojąć. 
- Roza mnie lubi - stwierdził Jens z niezachwianym 

przekonaniem. 

Zaczynał odzyskiwać tę swoją aż bijącą w oczy pew­

ność siebie. Tę niesamowitą wiarę we własne siły. Zapa­
dła się ona głęboko pod powierzchnię jak ołowiany cię­
żarek sieci, gdy żywe ciało wystawione zostało na kontakt 
z powietrzem. Teraz maść Rozy sprawiła, że rany pokry­

ły się nową skórą i Jens natychmiast przestał się martwić 
o wrażenie, jakie wywiera na ludziach z otoczenia. 

- Roza cię nie lubi - powiedział Mattias. 

background image

Tego jednego akurat był pewien. Bez względu na to, 

co Roza robiła, żeby namieszać w głowie i sobie, i in­
nym, Mattias wiedział, że niemożliwe, by lubiła Jensa. 

- Robisz z nią co chcesz przez jedną noc i wydaje ci 

się, że znasz ją lepiej niż inni? 

Mattias nie odpowiedział. Nigdy nie przypuszczał, 

że dojdą z Jensem do kłótni o kobietę. To głupi powód 
niszczenia przyjaźni. Zawsze sądził, że spotyka to wy­
łącznie mężczyzn głupszych od niego. 

- Powiedziała ci, o czym rozmawialiśmy? - spytał. -

Skoro była tutaj i powiedziała ci o wszystkim innym, 
to powiedziała ci też, o czym rozmawialiśmy? 

- Takich rzeczy nie mam ochoty słuchać - odparł Jens 

z wyższością w głosie. Sprawiał wrażenie niemal poiry­
towanego tym, że Mattias zniża się do takich pytań. 

Mattias zrozumiał, że Jens nie zdaje sobie sprawy, 

jak może być odbierany. Zdaniem Jensa nie było w tym 
nic dziwnego, uważał, że nie ma się o co kłócić. 

Nie chciał słuchać... 

- Nie mam nic przeciw temu, żebyś z nią sypiał -

stwierdził Jens. 

Mattias poznawał, że jest w dobrym, łaskawym hu­

morze. 

- Wiem, że jesteś dobrym kolegą. Wiedziałem to od 

razu, odkąd wszedłeś. Zrozumiałem, że ty też przysze­
dłeś mi o tym powiedzieć. Lubię cię, Mattias. Podoba 
mi się, że jesteś uczciwy. Między nami nic to nie zmie­
ni. Dlaczego, u diabła, miałoby coś zmieniać? Ty też nie 

miałeś nic przeciw temu, że z nią sypiałem, prawda? Za­

wsze mówiłeś, że rzuciła na mnie urok. Ale teraz pew­

nie rozumiesz też, dlaczego od niej nie odchodziłem. 
Roza jest najgorętszą kobietą nad całym fiordem. To 
akurat zawsze powtarzałem. 

background image

Rzeczywiście. To powtarzał zawsze. 
I prawdopodobnie miał rację. 

Ale nie powiedziała mu, o czym rozmawiali... 
Mattias nie wiedział, czy to świadczy o zaufaniu. 

Prawdopodobnie jeszcze mniej rozumiał Rozę Samu-
elsdatter niż Jens. Jens nie pozwalał jej się zaskoczyć. 

Już teraz nie. 

- Nie powiedziała mi o Tomasie - głos Jensa przedarł 

się przez myśli. - Źle się stało. Nie jestem zazdrosny, 
ale mi o nim nie powiedziała... 

Mattias wiedział, że Jens wierzy w siebie. Zawsze 

twierdził, że ma rację. Wcześniej Mattias akceptował to 
z większą łatwością, a w każdym razie łatwiej mu by­
ło o tym zapomnieć, kiedy Jensa nie było w pobliżu. 
Mattias nie musiał przyznawać Jensowi racji. Koledze 
na długo wystarczał fakt, że ktoś w ogóle go słucha. 

- Wydaje mi się, że ona być może zechce wrócić -

stwierdził Jens. 

Mattias skierował na niego całą swoją uwagę. 
- A więc jednak mnie słuchasz? - uśmiechnął się Jens. 
Mattias przeklął go pod nosem, nie wiedząc, czy Jens 

nie chce tylko wystawić go na próbę. Czy nie jest to je­
dynie żart, mający na celu skłonienie go do słuchania. 

- Mówiłeś, że jej nie chcesz! 
- Nie chcę jej - odparł Jens. Uśmiechał się jak zado­

wolony kot. - Ale jeśli ona zechce wrócić, nie będę jej 

odpędzał. Nie zaszkodzi przekonać się, jak dalece ona 
mnie zapragnie. Nie zaszkodzi się przekonać, na co 
można liczyć, prawda? 

- A potem? - spytał Mattias chłodno. 
- Wielkie nieba! - westchnął Jens. 
Niespiesznie zaczął podwijać rękawy koszuli. Mattias 

widział ten gest już tyle razy wcześniej. Te leniwe ruchy 

background image

Jensa, przyciągające do siebie spojrzenia. Robił wszystko 

tak powoli, że ludzie musieli na niego patrzeć. A jeśli to 

dziewczęce oczy zatrzymywały się na nim, Jens zawsze 
doskonale o tym wiedział. Potrafił później wyłuskać 
z gromady taką dziewczynę i zadać następny cios. Teraz 
zaczynał już przychodzić do siebie. Znów czuł, że wypły­

wa na powierzchnię. A właśnie tam było jego miejsce. Na 

szczycie. Skóra zaczynała mu się już wygładzać i nie mu­
siał więcej jej ukrywać. Zresztą w izbie było ciepło. 

- Przypuszczam, że sam dla siebie jej nie chcesz? 
Mattias poczuł ukłucie w piersi. 
- Nie - odpowiedział. 
To była prawda, nie chciał Rozy. Nie mógł jej mieć. 

Wciąż była żoną Pedera Johansena, a Peder mógł w każ­
dej chwili wrócić i miał pełne prawo zażądać powrotu 
żony. Nikt nie miał większych praw do Rozy Samuels-
datter niż mężczyzna, którego poślubiła. 

On jej nie chciał. 
Nie zamierzał się z nikim wiązać, a już na pewno nie 

z Rozą Samuelsdatter. Nawet gdyby to było możliwe. 
Mattias miał głębokie przekonanie, że taki związek 
i tak by nie przetrwał. 

Nie potrafił wyjaśnić pociągu, jaki odczuwał do niej, 

w żaden sposób, który bodaj trąciłby rozsądkiem. 
W pewnym sensie pragnął powiedzieć Jensowi, dlacze­
go to się stało. Świadomość, że Jens rozumie to po swo­
jemu, była mu nieprzyjemna, skoro wiadomo, że tylko 
własny sposób myślenia uważa za słuszny. 

A wyjaśnienie tkwiło w tygodniach pełnych snów. 

Dziwacznych snów, które miały smak rzeczywistości. 
Smak, zapach i dotyk prawdziwej skóry... 

Mattias mógł się tłumaczyć jedynie tymi snami. Zo­

stał uwiedziony, zaczarowany, opleciony jedwabną ni-

background image

cią utkaną z fantazji, być może własnych - a w rów­
nym stopniu Rozy. I być może przede wszystkim na­
leżał do kogoś całkiem innego. Do kogoś, kogo nie 
chciał nazywać po imieniu. 

Do Natalii... 

Jens nie zrozumiałby cielesnej tęsknoty za kobietą, 

nieżyjącą od kilkudziesięciu lat. Jens śmiałby się, mó­

wił o duchach i o tym, że Mattias powinien raczej rzu­

cić pracę w kopalni, zanim sztolnie nie wycisną mu 
z głowy resztek rozumu. 

Takie rzeczy zdarzają się w ciemności. 
Mattias potrafił wymienić więcej ludzi niż jednego 

tylko Tomasa, który nie zdołał wytrzymać wśród ciem­
ności we wnętrzu góry i w ciasnych korytarzach. Ko­
palnie nie dla wszystkich się nadają. 

- Tęsknię za dzieciakiem - powiedział Jens, a w jego 

głosie brzmiała szczerość, chociaż nie wymienił imie­
nia córeczki. 

Mattias nigdy nie miał powodu, by wątpić w miłość 

Jensa do córki. Był zapatrzony w dziecko do tego stop­

nia, że jego miłość w pierwszym okresie po jej narodzi­
nach graniczyła z ubóstwieniem. Przypominali rodzi­
nę, Roza, Jens i malutka. 

Przez jakiś czas. 
- Ona mi nie pozwala zobaczyć dziecka - ciągnął 

Jens. - Ciągle mnie wstrzymuje i nie pozwala się do niej 

zbliżyć. Ale to przecież również moje dziecko. Kocham 
je tak samo jak Roza. Beze mnie nie byłoby tego dziec­
ka. Wydaje mi się, że ona o tym zapomniała. 

Mattias wątpił, by Roza zapomniała, kim był Jens. 
- Nie chcę się mścić - upierał się Jens. - To już prze­

szło. Ona to ze mnie zabrała. Chyba zrobiła więcej, niż 
mógłbym ją o to prosić. 

background image

Mattias myślał również o ojcu Jensa. 
Ludzie nie przestawali gadać i dziwić się, że morze 

go nie wyrzuciło. Prądy były silne, lecz mimo wszyst­
ko woda powinna go wynieść na brzeg. Fiord był taki 

wąski. Ciało nie mogło popłynąć w stronę otwartego 

morza. W ogóle brakowało w tym sensu. 

Ludzie gadali, że może w taki sam sposób zginął 

również Peder Johansen. Być może wcale nie wyjechał 
dobrowolnie, jak twierdziła Roza córka Samuela. 

To wydarzenie miało posmak magii, niebezpiecznej 

magii. Przecież ludzie nie znikają bez śladu. Nie znaj­
dowano nic jedynie wtedy, gdy grasowały upiory... 

To trąci czarną magią, mówili ludzie i myśleli o Ro­

zie. 

- Pomyślałem, że mogę się z nią pogodzić - powie­

dział Jens spokojnie. - Tak, żebym mógł przynajmniej 

widywać dziecko. Dręczy mnie, że mała nie będzie zna­
ła ojca. Że ja nie będę mógł poznać własnego dziecka. 
Przecież w żyłach tego dziecka płynie moja krew. 

Mattias sądził, że on sam odczuwałby podobnie. 
Trudno było to sobie wyobrazić. Uważał jednak, że 

przynajmniej domyśla się, co by czuł, gdyby miał dziec­
ko, do którego nie wolno by mu się było zbliżyć. Dziec­
ko, które by kochał, lecz dla którego byłby nikim. 
Dziecko, które mógłby oglądać jedynie z daleka. I dla 

którego pozostawałby kompletnie obcy. 

Rude włosy splecione w ciasne warkocze. Bose, drob­

ne stopy, biegające po zielonej trawie pełnej żółtych ja­
skrów. Nagie ramiona jak pulchne skrzydła w powie­

trzu. Sukienka w niebieską kratkę, właściwie bardziej 
fartuszek niż sukienka. Śmiech dźwięczący w uszach. 

Dziecięcy śmiech, który ucichł, gdy oczy go dostrze-

background image

gły. Dorosłe spojrzenie. Ręce ujmujące się pod boki 
i zdecydowany głosik, który pyta, kim on jest. 

Jego imię nic jej nie powiedziało. Wzruszyła ramio­

nami i zerwała dla niego kwiatek. Jaskrawożółty jaskier. 

- Chyba lubisz żółtka! - powiedziała, zapominając już 

o jego imieniu. Kwiatek jaśniał żółto pod jego brodą. 

A potem roześmiała się śmiechem wesołym jak plusk 

strumyka i wepchnęła kwiatek do jego wielkiej dłoni. 
Później beztrosko pobiegła dalej. Nuciła piosenkę, któ­
rej nie mógł rozpoznać. Rude warkoczyki uderzały po 

wąskich plecach dziewczynki. 

Siedział wśród trawy, a w rękach ściskał mały kwiatek. 

Mattias przestraszył się, kiedy zrozumiał, że już od 

dłuższej chwili nie słucha Jensa. Zrozumiał, że znów 
śnił. Śnił, chociaż oczy miał szeroko otwarte. 

To było przerażające. Pewnego dnia zapadnie się 

w te swoje fantazje w chwili, kiedy powinien być przy­
tomny. Na przykład wtedy, gdy inni mu zaufają. Któ­
regoś dnia zapadnie się w ten trans w kopalni, a tam 
nie ma miejsca dla lunatyków. 

Jens wciąż mówił o tym, że chce mieć dziecko u sie­

bie. Ze jego dom to dla Synneve jedyne właściwe miej­
sce. Wciąż nie wymieniał jej imienia, ale Mattias nie po­
trafił myśleć o niej inaczej jak o Synneve. Nie nazywał 
jej nawet Synneve Natalią... 

... Natalia... 
Czy to sprawka Rozy? Czy te sny to dzieło Rozy? Czy 

zsyła je na niego tak, jak mówili, że umie rzucić urok? 

- Chcę się z nią pogodzić - oświadczył Jens. - Mam na­

dzieję, że nie zrobisz nic, co by mi mogło popsuć szyki. 

- Na przykład co? 
- Na przykład nie przekonasz jej, że mógłbyś być dla 

background image

niej kimś - powiedział Jens, szokując Mattiasa owijaniem 
słów w bawełnę. Mattias nigdy dotychczas nie słyszał, by 

Jens wzbraniał się przed mówieniem bez ogródek. 

- Powiedziałeś, że nie przeszkadza ci, że z nią spa­

łem - przypomniał Mattias, chcąc wszystko wyjaśnić. 
- A teraz mówisz, że właściwie nie bardzo ci się to po­
doba. Ze nie powinienem tego robić. Mam rację? 

- Nie próbuj doprowadzić do tego, żeby się w tobie 

zadurzyła! 

Mattias wybuchnął śmiechem. 
- Zadurzyła? - powtórzył. - Naprawdę, Jens! Nie po­

gub się w tym całkiem! Potrafisz sobie wyobrazić Rozę 
zadurzoną? Widziałem, jak cię uwielbiała, ale nawet 
wtedy nie była w tobie zadurzona. Byłeś dla niej Bo­
giem, Jens, i, do diabła, doskonale o tym wiesz! 

- Możesz z nią sypiać - powiedział Jens z uporem. -

Ale nie pomieszaj mi szyków! 

- Tak naprawdę chcesz powiedzieć, że sypiać z nią 

też nie powinienem - poprawił go Mattias. - Mam dzi­
siaj pioruńsko dobry słuch, Jens. Słyszę to, czego nie 
mówisz, tak jakbyś wypowiadał to na głos, chłopie! 

Masz ochotę być tatusiem i mieć kołyskę Synneve w al­
kierzu tu, u siebie, a to oznacza transakcję wiązaną. 
Musisz przyjąć i Rozę. Wydaje ci się, że zdołasz ją 
ugłaskać i skłonić, żeby ci wybaczyła. Żeby to łóżko po 
raz kolejny przewieziono przez Kopalnię. Do diabła, 
nie wiem, jak zamierzasz to osiągnąć, pamiętając 

o wszystkim, co zrobiłeś, żeby ją stąd wygnać. - Roz­
łożył ręce i starał się nie widzieć jej w myślach. - Lecz 
jeśli to właśnie zamierzasz zrobić, nie będę stawał ci na 
drodze. Nie zakłócę twojego szczęścia. Byłbym łotrem, 
gdybym chciał nie dopuścić do połączenia rodziny. 
Synneve z całą pewnością potrzebuje również ojca. Nie 

background image

założę się nawet o kroplę wódki, że twój czar wpłynie 
na Rozę, ale obiecuję, że nie będę ci niczego utrudniał. 
Masz moje błogosławieństwo. 

Jens uśmiechnął się. 

Pewny zwycięstwa. 
Mattias żałował, że nie może zetrzeć tego wyrazu 

z twarzy kolegi, ale prędko przestał o tym myśleć. Nie 
musieli zachowywać się jak chłopcy. 

Musi porozmawiać z Rozą o tym dziecku. 
O tym dziecku z rudymi warkoczykami i z żółtym 

kwiatkiem w rączce. 

background image

10 

Pociągnęło go na kraniec fiordu, gdy tylko ciemność 

spowiła ich na tyle, że trzeba się było domyślać, kim są 
poruszające się gdzieś w pobliżu sylwetki. Wydawało 
mu się, że nie boi się, iż ktoś go rozpozna. Dobrze by 
było, gdyby ludzie przestali o nim gadać, lecz tak na­

prawdę z plotek niewiele sobie robił. 

Gorzej było, gdy gadali o innych... 

To nie była tęsknota. To nie było coś, co Jens mógł­

by nazwać zadurzeniem. To była konieczność. Nie ocho­
ta. Nie namiętność czy pożądanie, lecz potrzeba tkwią­
ca głęboko w Mattiasie. Jakiś głos, który nakazywał mu 
iść nad fiord do Samuelsborg, żeby zobaczyć Rozę. 

Jeśli na tym polega zaczarowanie, to on był zaczaro­

wany. 

Zauroczony. 

Zaklęty... 

Roza nie była zaskoczona, że zastała go pod drzwia­

mi również tego wieczoru. Okazywała jednak większą 
niechęć przed wpuszczeniem go do środka. Nie zmie­
ściłby się w szparze uchylonych drzwi. 

- Ja też rozmawiałem z Jensem - powiedział cicho, 

licząc, że to coś zmieni. 

Spuściła wzrok. Popatrzyła na swoje ręce. Włosy 

miała upięte w węzeł na karku, a na bluzkę narzucony 

gruby, robiony na drutach, rozpinany brązowy sweter 

background image

z wełny. Troczki od fartucha oplatały ją w pasie dooko­
ła i były związane na plecach. Niektóre kobiety okazy­

wały się na tyle przewidujące, by szyć fartuchy dosta­

tecznie duże, by dawało się je nosić również tego dnia, 
gdy przestaną mieć talię. Czy to dlatego, że znikała za 
każdym razem, gdy były brzemienne? Czy też dlatego, 
że z każdym dzieckiem wypełniającym izbę stawały się 
coraz bardziej okrągłe? 

- Mojemu ojcu to się nie podoba - oświadczyła. -

Głos strasznie się tu niesie - dodała. - Wszystko słychać. 

- Gdybym przyszedł w tym celu, to równie dobrze 

mógłbym poprosić cię, żebyś poszła ze mną do stodoły. 
Przyszedłbym później. I mówiłbym ciszej, znacznie ciszej. 
Przyszedłem porozmawiać, Rozo. Porozmawiać z tobą. 

Prawy kącik jej ust nagle podskoczył w górę. I to nie 

raz. Najwyraźniej Mattias ją rozśmieszył. A więc i tak nie 
przyszedł na próżno, skoro był w stanie ją rozbawić, przy­
najmniej na tyle, żeby wywołać na jej twarzy uśmiech. 

- Wczoraj też przyszedłeś porozmawiać - przypomnia­

ła mu. 

- Właściwie to przyszedłem poprosić o maść dla Jen-

sa - przyznał. 

I w chwili, gdy to zostało powiedziane, nie miał już 

dłużej pewności, czy to rzeczywiście była prawdziwa 
przyczyna. Możliwe, że Roza miała rację. Możliwe, że 

wiedziała o nim więcej niż on sam. 

I nie potrafił się wstydzić tego, że ten wczorajszy 

dzień skończył się tak, jak się skończył. Nie uważał, że 
źle się stało. Byli dorośli. Ona przynajmniej była dosta­
tecznie dorosła, by wyjść za mąż i urodzić dziecko. Mat­
tias wiedział, że poza tym jest młoda, naprawdę młoda. 
Nie czuł jednak, że jest dużo młodsza od niego. 

Roza nie miała wieku. 

background image

Natalia... 
- Wcale nie muszę się ukrywać przed twoim ojcem -

powiedział. - Z nim również chętnie zamienię kilka słów, 
ale przede wszystkim przychodzę pomówić z tobą, Rozo. 

Słuchała z policzkiem przytulonym do drzwi. Miło 

rozmawiało się z tym człowiekiem. Tamto też było mi­
łe, to drugie. Było tak miłe, że musiała powiedzieć 
o tym Jensowi... 

- Chłodno będzie tak stać - stwierdził. 
Znów więc wpuściła go do środka. 
Mattias kilkakrotnie odetchnął głęboko, a potem 

otworzył drzwi do alkierza. Roza go nie powstrzymy­

wała, ale słyszał, że dech zaparło jej w piersiach. Widać 

nie potraktowała go poważnie, gdy mówił, że nie boi się 
Samuela. Widać sądziła, że ot, tak, rzucił słowa na wiatr. 

Lampa była mocno przykręcona. Samuel zaliczał się 

do oszczędnych. Mattias wiedział, że pod tym względem 
ojciec Rozy nie różni się od wielu innych w swoim wie­
ku. Również w baraku niejednej lampie pozwalano świe­
cić zaledwie odrobinę, tyle by płomień całkiem nie zgasł. 

Przywitał się pierwszy, ponieważ był młodszy. Sta­

nął w nogach łóżka. Był sam z Wielkim Samuelem. Brat 
Rozy siedział w kuchni przy stole. A Roza nie przyszła 

za Mattiasem. Pewnie chciała się przekonać, jak sobie 
poradzi w tej sytuacji. Nie zamierzała wybawiać go 
z żadnych opresji. 

- Jeśli przychodzisz w tej samej sprawie, co poprzed­

niej nocy - odezwał się Samuel - to chcę ci jedynie przy­
pomnieć, że moja córka jest mężatką. I dopóki jej mąż 

jest nieobecny, a ona chce mieszkać pod moim dachem, 
to ja jestem za nią odpowiedzialny. A nie podoba mi się, 

że sypia z mężczyznami, z którymi nie jest związana. 

Na to, co wyprawia w innych miejscach, nie mogę po-

background image

radzić, ale nie chcę, żeby to się działo pod moim dachem. 

Mattias wytrzymał spojrzenie niebieskich oczu. Nie 

mogły przecież patrzeć z większym naciskiem niż oczy 
Rozy. A w patrzeniu w oczy Rozy trochę się już wyćwi­

czył. Kiwnął głową, czując, że wciąż ma wiele szacunku 
dla Wielkiego Samuela. Kiedyś niemalże się go bał, bo 
tamten miał śmiałość zrobić wszystko. Ryzykował kru­
szenie rudy w najgorzej zabezpieczonych wyrobiskach, 
jeśli uważał, że akurat w tym miejscu złoże jest bogate. 
Przy wybuchach uciekał jako ostatni, a pierwszy był, gdy 
torowali sobie nową drogę. Nie oszczędzał się. Dźwigał 
ciężary dwa razy większe niż inni. Robił sobie najkrótsze 
przerwy i chętnie pracował pół zmiany dłużej, niż musiał. 

Tak łatwo było przyjąć, że przez obcięte nogi stał się 

zarazem człowiekiem mniejszej miary. To jednak nie 
była prawda. W Samuelu wciąż tkwiła ta sama siła. Ta 
sama wściekłość. Ta sama iskrząca siła woli. Ale nie 
mógł opuścić alkierza. 

Mattias pomyślał, że to wielki wstyd. 
- Rozsądnie mówisz - odparł. 
Końcem języka powiódł po wargach, lecz nie czuł się 

niepewnie. Chciał tylko okazać szacunek, i to tak, by 
ten drugi mężczyzna nie pomyślał, że mu przytakuje 

wyłącznie z litości. Samuel nie chciał, by ktokolwiek 
się nad nim litował. 

- Nie będę cię okłamywał, Samuelu, twierdząc, że ża­

łuję, iż spędziłem tę noc z Rozą. Obaj jesteśmy męż­
czyznami i wiem, że zrozumiałbyś to kłamstwo. Nie 

chcę cię oszukiwać. Mogę jedynie przeprosić, że to, co 
się stało, miało miejsce pod twoim dachem, tu gdzie je­
steś za nią odpowiedzialny. Obiecuję, że to się więcej 
nie powtórzy. Jeśli chcesz, możemy przybić tę obietni­
cę przez podanie sobie ręki. 

background image

- Nie trzeba. 
Samuel obserwował go spod zmrużonych powiek. 

- Zawsze byłeś okropnie uczciwy, Mattias. Dlatego 

tak mnie zaskoczyło twoje przyjście tutaj. I to, że zo­

stałeś. Może powinieneś był przyjść wcześniej? 

- Peder biegał najszybciej z nas - uśmiechnął się Mattias. 
- No, to co najmniej przesada - padło stwierdzenie 

z łóżka. 

Mattias widział, że ojciec Rozy się uśmiecha. 
- Mojemu małemu dzikiemu kwiatuszkowi potrze­

ba chyba kogoś, z kim mogłaby porozmawiać - wes­
tchnął Samuel. - Tu niewiele ma z życia. Gdyby nie ja, 
ona i mała mogłyby wyjechać do matki Nanny, na wy­
spy. Tam byłoby jej lepiej. Lea i Edvart są kimś. Ona 
przy nich również mogłaby być kimś. Wyprowadziliby 
ją do ludzi. Ale Roza nie z tych, co opuszcza najbliż­
szych. Została i się nie skarży. I toleruje, że nie jestem 

z niej zadowolony. Ale który ojciec jest całkiem zado­

wolony ze swoich dzieci? 

Mattias nie wiedział. Może było takich więcej, niż się 

spodziewali? 

- Ojciec dziecka trzyma się od niej z daleka? 
Mattias kiwnął głową. Źle się czuł, zawodząc zaufa­

nie tego dumnego człowieka tak od razu, ale może 

kłamstwo miało mniejszą wagę, jeśli nie wypowiedzia­
ło się go na głos... 

- Nie podoba mi się, że on wciąż tu jest. 

Samuel zacisnął dłonie w pięści. Mattias wiedział, że 

ojciec Rozy ma powody, by nienawidzić Jensa. Wiele 

było rzeczy, o których reszta Kopalni nie wiedziała. 

- Nie chcę nawet myśleć o tym, że on znów mógłby 

wyrządzić nam krzywdę. Jej. Mojej Rozie. I temu ma­

łemu dzikiemu ptaszkowi, dziecku... 

background image

Aż dziwne było, że zarówno Jens, jak i Samuel mie­

li takie trudności z wypowiedzeniem imienia Synneve. 
Obaj woleli mówić o niej jako o dziecku. 

- Jens nic nam nie zrobi! - rozległ się od drzwi jasny 

głos Rozy. - Potrafię się przypilnować, tato. Nie zwódź 
Mattiasa, nie nakłaniaj go do składania żadnych obiet­
nic. Mattias nic mi nie jest winien, rozumiesz? 

Ojciec zmęczony pokiwał głową. 
Mattias w głębi ducha nie był zaskoczony. Wielki Sa­

muel w jego oczach nie stał się wcale słabszym mężczy­
zną, chociaż podporządkował się surowemu tonowi 
Rozy. Mattias nie miał wątpliwości, że była pierwszą 
kobietą, która mówiła do niego w taki sposób. I która 

w odpowiedzi dostała jedynie uśmiech. 

Ole był bardziej zażenowany niż Mattias. On zresztą, 

w przeciwieństwie do ojca, nie miał prawa żądać od Mat­
tiasa żadnych obietnic. Ole był jedynie bratem tej, którą 
uważano za czarownicę i dziwkę. Zaszczytu nie przynosił 
mu też fakt, że nie potrafił zrobić nic, by ją odmienić. Sie­
dział jedynie jak pozbawiony sił starzec i przyjmował do 
wiadomości, że do siostry przychodzą z wizytą mężczyźni 
Ole nie wierzył, że Mattias chciał tylko porozmawiać. 

- Zaglądałaś do Kari? - zagadnął Mattias, żeby w ogó­

le się odezwać. 

Roza kiwnęła głową, z lękiem zerkając na brata. Naj­

wyraźniej Ole nic nie wiedział o jej wizycie u Jensa. 

- Nie udawaj, Roza! - wykrzyknął Ole, podrywając 

się tak prędko, że stołek się wywrócił. - Myślisz, że ja 
cię nie znam? Wydaje ci się, że nie wiem, że byłaś u Jen­
sa? Wyczuwam jego zapach, rozumiesz? Czuję jego za­
pach, tak jak czułem go tamtej nocy, gdy Peder nie 
mógł znieść już więcej! 

background image

- Nic już nie mów! - poprosiła. 
- Nie widzę, Rozo, ale słyszę dobrze. I węchu też nie 

straciłem. Ty nie myślisz o tym, że ci mężczyźni, któ­
rych wpuszczasz pod spódnicę, różnie pachną. No cóż, 
siostro, wiem, kiedy kogoś miałaś, bo czuję wasz zapach! 
A zapach tego diabła, któremu nie umiesz się oprzeć, 
rozpoznaję najlepiej ze wszystkich. Dobrze wiem, gdzie 
dzisiaj byłaś, siostro, i wiem, co tam robiłaś. 

Ole poruszał się tak spokojnie, jakby widział tę część 

podłogi prowadzącą do drzwi. Mattias obawiał się, że 

wpadnie na piec, który niemal cały się rozżarzył, po­
chłaniając suszony torf, lecz Ole wyminął sprzęt tak, 
jakby go widział. Mattias uświadomił sobie, że Ole zna 
ten dom na pamięć. Zapewne nie raz wpadł na wszyst­
ko, co tu stało, lecz teraz doskonale znał każdą pustą 
płaszczyznę i każdy mebel. Wszystko przecież miało 
swoje stałe miejsce. 

- Czy ten człowiek wie, czym się zajmowałaś z Jen-

sem Haldorsenem, kiedy, jak to się nazywa, byłaś u nie­
go, żeby zobaczyć, jak się miewa jego siostra? A może 
naprawdę powinnaś odpowiedzieć na jego pytanie, 
Rozo? Zajrzałaś chociaż do Kari, gdy tam byłaś? Czy 
też zaglądałaś wyłącznie do Jensa? I to bardzo staran­
nie, o ile dobrze rozumiem... 

Kłótnia brata i siostry obudziła Synneve, chociaż 

Ole starał się uważać na dziecko. Mówił cicho, lecz nie­
zgoda tak ciężko i wyraźnie zawisła w powietrzu, że za­
niepokoiła również malutką. 

Roza nic nie powiedziała. Wzięła tylko córeczkę na 

ręce i kołysała ją w milczeniu, nucąc jakąś piosenkę pra­

wie bez słów. Przesunęła wargami po rudej czuprynce 

dziewczynki. Usta poruszały się spokojnie. Tony były 
takie ciche. 

background image

Synneve pozwoliła się uspokoić huśtaniem, cichą 

piosenką, ciepłem i bliskością matki, trzymającej ją tak 
troskliwie. Mała główka osuwała się coraz bliżej barku 
Rozy. Rączki opadły, nie wyrywały się już do wstawa­
nia, do pójścia gdzieś dalej. 

Taki piękny obrazek. 
Mattias nigdy wcześniej nie myślał w ten sposób o ko­

bietach z dziećmi. Niemowlęta tylko płakały, robiły 
w pieluchy i na ogół cuchnęły. Spały, jadły i krzykiem od­
pędzały myśli z głowy mężczyzny. Miejsce małych dzie­
ci było w świecie kobiet. Nigdy nie obchodziło go żadne 
dziecko, tak było aż do chwili, gdy w ramiona włożono 
mu Synneve i polecono pokazać dziecko zorzy polarnej. 

Nigdy wcześniej nie pomyślał, że kobieta z dziec­

kiem na ręku jest piękna bez względu na to, jak wyglą­

da. Teraz wiedział już i to. 

W końcu zapadła cisza. 
Również między nimi. 
- Nie jesteś mi winna żadnych wyjaśnień - oświad­

czył Mattias, gdy patrzyli już na siebie dostatecznie dłu­
go, by któreś z nich musiało się w końcu odezwać. 

- Rzeczywiście - odparła Roza, ocierając dłonie 

o biodra. Ten ruch przyciągnął spojrzenie Mattiasa. 
Brwi zetknęły się nad ostrym nosem. Gdy się nad 
czymś zastanawiał, jego twarz przybierała iście diabel­
ski wyraz. Między brwiami rysowały się zmarszczki, 
brwi zbliżały się do siebie tak bardzo, iż niemal mogło 
się wydawać, że są zrośnięte. 

- Nie spodziewałem się, że opowiesz Jensowi o nas -

powiedział tylko. 

- Może sam miałeś ochotę to zrobić? 
Przecież tak właśnie miało być. 
- Chyba więc nic się nie stało - uznała Roza. 

background image

Ale Mattias w głębi serca wiedział, że owszem, coś się 

jednak stało. Chociaż ona w jego oczach nie jest przez to 
inna, to jednak wiedział, że on w jej oczach się zmienił. 

- Masz dzisiaj ochotę na piwo? - spytała Roza, wciąż 

gościnnie. 

Mattias odsłonił zęby w szerokim uśmiechu, podzię­

kował, ale odmówił. Możliwe, że poprzedniego wieczo­
ru również powinien tak zrobić. Mniej by wówczas miał 
do opowiadania Jensowi, a ojciec Rozy mógłby spać 
spokojnie. Ole nie musiałby tak źle myśleć o siostrze. 

- Ole nie potrzebuje twojej pomocy, żeby myśleć 

0 mnie to, co już myśli. 

Roza nie chciała przyjąć tych jego na wpół wypowie­

dzianych tłumaczeń. 

- Czy rzeczywiście między tobą a Jensem będzie zgo­

da? - chciał wiedzieć. 

Roza nagle przysunęła twarz do niego. Całkiem za­

pomniała o tym, że lewą stronę powinna mieć zwró­
coną ku ciemności. Światło lampy podkreślało każdą 
nierówność jej skóry, tworzyło brzydkie cienie, pod­
kreślało zagłębienia. 

- On tak mówi? - spytała podniecona. - On tak so­

bie wyobraża? Twierdzi, że między nami się ułoży? 
1 powtarza to wszystkim? 

- To ja ci zadałem pytanie! 
- Tak wcale nie jest! - powiedziała z większym 

ogniem niż płomienie jak oszalałe pochłaniające trawę, 
kiedy wiatr się odwróci, zaskakując wieśniaka. - Nie­
nawidzę Jensa! 

Mattias wierzył, że ona nie kpi. Nic z tego, co wi­

dział przed sobą, nie było udawane. Nikt nie potrafił­
by odegrać takiego gniewu. Nikt nie potrafiłby spra­

wić, by krew tak szybko pulsowała w skroniach. Nikt 

background image

nie potrafiłby zesłać takiej burzy oczyma. Roza mówi­

ła prawdę. 

Ale spała z Jensem. 
Poszła do Jensa opowiedzieć mu o tej nocy, którą 

spędziła z nim, i spała z Jensem, zanim od niego wyszła. 

Teraz aż ziała siarką, zaklinając się, że go nienawidzi. 
- Nie chcę, żebyś wierzył we wszystko, co o mnie mó­

wią - oświadczyła nagle. Odwróciła się do Mattiasa ple­
cami i oparła biodrem o stół. Przeczesała się palcami. 

Mattiasa ogarnęła ochota, żeby wyciągnąć szpilki 

z koka i rozpuścić jej włosy. Chciał zobaczyć, jak opa­
dają niczym mgła w chłodne późnojesienne wieczory. 
Miał ochotę obciąć lok i nosić go przy sobie. 

Zawsze... 
Potem nie mógł powstrzymać się od śmiechu. 
- Robisz, co tylko możesz, żeby mnie przekonać, że 

jesteś jeszcze gorsza, niż ludzie gadają, Rozo. Rozu­
miem już, czego twój brat tak długo starał się nie mó­
wić. I nie pojmuję tego. 

- Sama tego nie pojmuję - odcięła się. Stała obróco­

na do połowy białym policzkiem w jego stronę. 

Natalia... 

- Robię dużo rzeczy, których nie pojmuję - podjęła 

prędko. - Czy tobie nigdy się to nie zdarza? Rozumia­
łeś, dlaczego zapragnąłeś mnie dzisiejszej nocy? Może 
to coś, czego nie da się wyjaśnić. Może właśnie dlatego 
teraz tu wróciłeś. Żeby znaleźć jakieś wyjaśnienie. Prze­
konać się, czy możesz to zrobić jeszcze raz. 

- Między ludźmi może być coś więcej niż tylko to, 

Rozo. Między mężczyzną a kobietą może być coś wię­
cej niż tylko chęć parzenia się. 

- Uważasz mnie za idiotkę? - spytała. - Posłuchaj tyl­

ko, co wygadujesz, Mattias! Mówisz jak nauczyciel. 

background image

Gorszy jesteś od księdza, który mnie konfirmował. On 
też miał taki beznadziejnie pouczający ton. Mówił tak, 
jakby siedział tuż u boku Pana Boga. Ty tak nie rób, 
nie mogę tego znieść! Możesz robić wszystko, tylko nie 
to. Oczywiście, że wiem, że może być więcej. 

Westchnęła, nim dodała to, co Mattias miał zapamię­

tać na długo. Od czego zakłuło go w sercu już w chwi­
li, gdy wypowiadała to po raz pierwszy. 

- Przynajmniej w wypadku niektórych ludzi. Nie 

wiem, czy i ja się do nich zaliczam. Jestem jedynie so­

bą. Rallar-Rozą. Nie mówię tu o kwiatku. Wiesz o tym, 
że jest kwiat, który się tak nazywa? Po szwedzku. Ral-
larrosa. Wierzbówka. 

Obiema rękami przytrzymała się stołu. 
- Wierzbówka jest piękna... 
Mattias nie kłamał, że ona również jest piękna. Uwa­

żał, że teraz nie może zacząć jej okłamywać. To się wy­
dawało oczywiste. 

- Przyszedłem z tobą porozmawiać. 
Być może najlepiej byłoby zapomnieć o wszystkim, 

czego zdążyli dotknąć. Może najlepiej zapomnieć, że 
kochali się bez zmysłów wśród tych ścian mniej niż 
dwadzieścia cztery godziny temu. To i tak miało się ni­
gdy nie powtórzyć. Mattias zamierzał dotrzymać obiet­
nicy złożonej jej ojcu. 

- Przyszedłem cię prosić, żebyś mi o niej opowiedzia­

ła. O twojej praprababce. O tej, po której nadałaś imię 
Synneve. O Natalii. 

W izbie zapanowała inna cisza, kiedy wypowie­

dział to imię. Zadzwoniło mu w ustach, załaskotało 

w wargi, które wymówiły to słowo. Zaczęło krążyć 
wokół nich, zawisło pod sufitem, a potem opadło 
w dół. Popieściło ich wesoło, chciało być zanucone, 

background image

zaśpiewane. Było baśnią, która domagała się opowie­
dzenia. 

To była cisza zdradzająca obecność, jakiej Mattias 

nigdy dotychczas nie doświadczył, może jedynie z wy­
jątkiem snów prześladujących go od pewnego czasu. 
Snów, od których pragnął się uwolnić i które jedno­
cześnie pragnął zatrzymać. Tak bardzo podzielone by­
ły jego myśli i umysł. 

Być może to mimo wszystko za sprawą sztolni. 
Być może z wiekiem stał się bojaźliwy. 

Ona śmieje się dźwięcznie, rozchichotana i wesoła 

po młodzieńczemu, jak nigdy nie pamiętam siebie. Tań­
czy na palcach. Prawie dotyka Mattiasa. A on jej nie 

widzi. Patrzy przez nią na wskroś, na mnie. Ona staje 

między nami, całkiem mnie zasłaniając. 

Gdyby on miał moc, dostrzegłby ją we mnie... 
Śmieje się, potrząsa rudymi włosami i puszcza do 

mnie oczko. 

- Czy nie pięknego mężczyznę ci sprowadziłam? -

pyta. - Czy nie znalazłam dla ciebie takiego, który jest 
wszystkim, o czym mogłabyś marzyć, a nawet jeszcze 

więcej? Czy kiedykolwiek widziałaś piękniejszego męż­
czyznę? 

- Najpiękniejszym mężczyzną, jakiego znam, jest 

Jens - odpowiadam. 

O n a prycha. 
- Wybrałam go dla ciebie. Musisz go przyjąć! Potrze­

ba ci kogoś, kto ci pomoże. Nie będzie ci już łatwiej. 
Zaczynasz powoli rozumieć. Nie przypadł im do gustu 
ten sztorm, lecz poza tym nawet one uważają, że do­
brze sobie radzisz, kochana. 

Nie podoba mi się, że ona mówi o sztormie. 

background image

- Ja cię rozumiem. Moja Marja również. Te dwie in­

ne były z natury łagodniejsze. Niełatwo jest zrozumieć 
taką wściekłość, kiedy tyle czasu upłynęło, odkąd sa­
memu się miało uczucia. Ja uważam, że zrobiłaś to, co 
mogłaś, żeby coś z tego wynikło. 

Odwraca się ode mnie. Uśmiecha się tak szeroko, że 

rozumiem, jak wielką czerpie z tego przyjemność. Jej 

oczom naprawdę podoba się to, co widzi. 

- On był piękny - wzdycha. - Ale upływa wiele lat. 

Krew podąża takimi różnymi drogami. Rozmywa się, 
Rozo. Żałuję, że nie widziałaś go, gdy miałam oczy tyl­

ko dla niego. Nie mówiłabyś wtedy, że Jens jest naj­
piękniejszym mężczyzną, jakiego znasz. 

Nie mogę jej powiedzieć, że nie muszą nam się po­

dobać ci sami mężczyźni. Ona zakłada, że jej oczy są 
moimi oczami - chociaż dostrzega mężczyznę za Mat-
tiasem, chociaż rozumie tkwiące w nim różnice. 

- Stało się coś złego? - spytał Mattias, bo wydało mu 

się, że Roza tak dziwnie mu się przygląda. Nie potrafił 
odczytać jej uśmiechu. Jej wargi poruszały się, jak gdyby 

z kimś rozmawiała, lecz nie wydobył się z nich żaden 
dźwięk. Przez moment niemal jakby się zmieniła. Jak 
gdyby jej twarz spowiła zasłona, jak gdyby stała się inna. 

Twarz ze snów. 
... Natalia... 
- Natalia - powiedziała Roza, z trudem łapiąc od­

dech. - Natalia była moją praprababką. Urodziła się 

w roku tysiąc siedemset pięćdziesiątym drugim w domu 
właściciela statków handlowych w Archangielsku. On 

był Rosjaninem i jej wujem, bratem matki. Jej matka 
była moją prapraprababką. To ona wniosła do rodziny 
rude włosy. Jej ojciec, mój prapraprapradziadek, był Fi-

background image

nem, miał włosy jasnoblond, a jej matka, moja prapra-
praprababka, miała najczarniejsze włosy na wschód od 
Lyngen. To ona wniosła tę gorącą, niestałą krew. To ona 
otrzymała dar. Mówią, że kiedy jedno z rodziców jest 
jasne, a drugie ciemne, ich dzieci muszą być rudowłose. 

Tak właśnie stało się u nas. Od tamtej pory rude włosy 

towarzyszą naszej rodzinie, niemal w każdym pokole­
niu od tamtej pory rodziły się dzieci z rudymi włosami. 

- Dziewczynki? - spytał Mattias. 

Na razie zdołał śledzić jej słowa, chociaż strasznie du­

żo było tych pra-pra, a myśli Rozy też uciekały na boki. 

- Najczęściej - odparła Roza, uśmiechając się czule do 

własnej rudowłosej córeczki. - Opowieść mówi, że Na­

talia urodziła się w nocy, kiedy świeciła zorza polarna. 
I zaniesiono ją do okna, żeby zorza polarna ją rozpozna­
ła. Lubimy myśleć o tym, że jesteśmy spokrewnione z zo­
rzą polarną. Być może właśnie tak to się zaczęło. W zi­
mowy dzień w Archangielsku, w dalekiej wielkiej Rosji... 

- Ona tam nie dorastała? 

Roza pokręciła głową. 

- Przyjechała nad fiord dalej na południe. Biegała 

wśród krów i niedużych koników. Wspinała się na skały 
i skakała po lesie. Wydaje mi się, że była trochę dzika. 

Zawsze była trochę dzika... 

Roza czuła, że Mattiasa pociągnęła ta historia. Widać 

było, że zatonął w myślach. Nic dziwnego, ona również 
odczuwała sympatię dla Natalii, gdy o niej myślała. Tak 
łatwo było ją polubić i dziwnie było myśleć, że ona rów­
nież, dorastając, była kimś w rodzaju wyrzutka. 

Wyrosła na bardzo piękną dziewczynę. Wyróżniała 

się urodą. Jej myśli być może sięgały dalej niż myśli in-

background image

nych dziewcząt w jej wieku. Ale była zbyt dziecinna 

i niewinna dla starszych od niej. Nigdzie nie pasowała. 
Zdziczała więc, była niegrzeczna i nieposłuszna. 

Zawsze otaczali ją mężczyźni. 
Nigdy nie była sama... 

Jej śmiech drażnił i podniecał, doprowadzał go do 

szaleństwa. Bacznie się jednak wystrzegał, żeby ona się 

o tym nie dowiedziała. Ona jakby wiedziała wszystko. 
A on ukrywał się przed jej oczami, bo nie powinna 
o nim wiedzieć. Nie powinna uczynić z niego niewol­
nika tych obłędnie zielonych oczu. Nie powinien być 
jak pies u jej stóp, posłusznie machający ogonem 

w oczekiwaniu na jej najdrobniejsze skinienie. Na jej 
najmniejszy gest. Nie powinien być szczęśliwy już 
przez samą możność bycia przy niej. 

Nigdy nie była sama. 

... a on nigdy nie był blisko niej, nigdy dostatecznie 

blisko... 

- Spodobał jej się chłopak w jej wieku - mówiła Roza. 
Nie chciała opowiadać mu tej historii tak, jak zamie­

rzała przekazać ją Synneve. Było kilka tajemnic, zwią­
zanych z krwią i darem, których nie należało zdradzać 

innym. W jej oczach Mattias był osobą postronną, bez 
względu na to, jak bardzo Natalia starała się ją przeko­
nać, że jest inaczej. 

- Nigdy nie zwracał na nią uwagi. Wydaje mi się, że 

ona zrobiła coś niedobrego, żeby wreszcie ją zauważył. 
W każdym razie jej się to udało. Natalia była młoda, a on 
nie mógł być od niej o wiele starszy. Nigdy nie zdradzi­
ła, kim był, lecz z jakiegoś powodu oczywiste jest, że nie 
różnili się wiekiem. Miała czternaście lat i zaszła z nim 

background image

w ciążę. Niespełna piętnastoletnia stała się matką małej 

dziewczynki. Ślicznej dziewczynki o rudych włosach 
i jego oczach. On jednak w tym czasie zdążył pojąć, co 
zrobiła - coś złego. Nie wiem dokładnie, co. Złego na ty­
le, że już jej nie chciał. Byli tacy młodzi, prawdopodob­
nie za młodzi. Wychowywała dziecko sama, z pomocą 
rodziców. I chociaż on musiał wiedzieć, że to jego dziec­
ko, nigdy nie powiedziała mu o tym wprost. Nigdy nie 

zdradziła, kto był ojcem. W księgach kościelnych zapi­
sano „ojciec nieznany" i nic więcej. Dziecko nazywało 
się Maria Nataliasdatter, Maria córka Natalii. 

Roza odetchnęła głębiej. W ustach jej zaschło od mó­

wienia, lecz od czasów Tomasa nie miała przed sobą ta­

kiego słuchacza. Obaj zostali przysłani przez nie - cze­
góż innego mogła się spodziewać... 

Mieliby więc nie słuchać... 
- Dużo, dużo później Natalia opowiadała, że on prze­

stał ją kochać, lecz że nigdy do żadnej innej kobiety nie 
żywił silniejszych uczuć. Czuła, że jego nienawiść do niej 
jest najpotężniejszym uczuciem, jakie w sobie nosi. 

Mattias 'wstał. 
- Możemy wyjść, Rozo? - spytał nieswoim głosem. -

Synneve chyba jeszcze trochę pośpi? Chyba nie będzie 
płakać za tobą? 

Roza nie bardzo mogła pojąć, co się stało. Mattias nagle 

stał się taki gwałtowny, że aż ją to przerażało. Odparła jed­
nak, że trochę świeżego powietrza chyba jej nie zaszkodzi. 

- Właśnie - uśmiechnął się tak szeroko, że aż zęby za­

świeciły mu jak u drapieżnika. - Mnie też dobrze zrobi, jak 
się przewietrzę. Strasznie mocno napaliłaś dziś w piecu! 

Wieczór był pogodny. Nie tak iskrząco chłodny 

i przejrzysty, by gwiazdy sypały się na nich, lecz na ty­
le bezchmurny, że miło było zwrócić twarz ku niebu. 

background image

Szli obok siebie. Podążyli, nie umawiając się, ścież­

ką, którą szli, gdy przyszedł po nią po raz pierwszy. Po­
mimo iż byli w ruchu, nocne powietrze szczypało chło­
dem. Roza cieszyła się, że zabrała chustę. 

- To bardzo piękna historia - powiedział Mattias. 
Tymi słowami przełamał ciszę. W jego głosie brzmia­

ła namiętność zakochanego mężczyzny. 

- Czy istnieją podobne historie o wszystkich kobie­

tach z twojej rodziny, czy tylko o Natalii? 

Nikt nie wymawiał tego imienia w taki sposób jak 

on. Roza to słyszała. Zapragnęła, żeby ktoś wymawiał 
jej imię z taką samą promiennością, na razie jednak to 
się nie stało. Być może nie stanie się nigdy. Do tego po­
trzeba nieskończenie wiele miłości. 

- Są historie o wszystkich - odpowiedziała. Żałowa­

ła prawie, że oblewa go zimną wodą. - I Natalia w po­
równaniu z innymi nie jest właściwie godna uwagi. 

- Moim zdaniem jest. 
- Wiesz - zaczęła Roza - podobno jej dziecko nie by­

ło do niej podobne. Marja to jej jedyne dziecko. Podob­
no tylko włosy miała rude po matce, a poza nimi była 

we wszystkim podobna do niego. Do swego nieznane­

go ojca. Do tego, który w naszych historiach nie otrzy­
mał żadnego imienia. 

Uśmiechnęła się, gdy przystanęli w tym samym miej­

scu, w którym odpoczywali ostatnio. 

- Moja babka jest córką Marji. Mówi, że jestem do 

niej podobna. Że jestem dokładnie taka jak jej matka. 

Jak Marja. Jak córka Natalii. 

Wzruszyła ramionami. 
- A przynajmniej byłam. Bo ona nie miała zniszczo­

nej twarzy. 

background image

... to te niebieskie oczy tak namieszały mu w głowie! 

Poza tym we wszystkim, co mówiła, tkwiło ziarenko 
rozsądku. Widział to. Jego spojrzenie łapczywie prze­
suwało się po niej. Jego ręce ułożyły się na jej szczęce, 
ze zdziwieniem, z radością i z żalem. Lecz przede 

wszystkim z wielką radością. 

Gdyby nie te błyszczące niebieskie oczy, rozpoznał­

by ją już wcześniej... 

- To dziecko ze snu miało rude warkocze i piwne 

oczy - powiedział Mattias, puszczając Rozę. Nie rozu­
miał, dlaczego ją objął. Co ona sobie o nim pomyśli? -
Śniło mi się dziecko - wyjaśnił. - Mała dziewczynka, 
która zrywała kwiatki. Śmiała się tak wesoło. Miała ru­
de włosy jak ty i piwne oczy. Nie zastanawiałem się 
nad tym, bo to był tylko sen, ale uznałem, że to dziw­
ne połączenie. Miedzianorude i piwne... . 

Roza zadrżała. 
Nie mogła się przemóc, żeby powiedzieć Mattiasowi, 

że piwne oczy miała Marja, jej prababka. To dziecko, 
które dorosło zbyt szybko, zbyt gwałtownie i które nie 
baczyło, do jakiego rodzaju sztuk się ucieka, byle tylko 

wszystko toczyło się podług jej woli. 

- Historia mówi, że Natalia nie znała umiaru -

uśmiechnęła się Roza. - Że kochała go za mocno. Te­
go jednego, niemożliwego. I że zbyt wielu kochała za 
mało. - Wzruszyła ramionami. - Być może jakaś 
część tej historii powtarza się również w moim po­
koleniu. 

Mattias pokręcił głową. 
- Dotrzymam słowa - oświadczył, przysuwając usta 

do jej warg. - Dotrzymam słowa, nawet jeśli teraz cię 
tutaj pocałuję, Rozo. 

background image

Ich wargi się spotkały. Objął ją, wciągnął w objęcia 

i w sen. 

- Dotrzymam słowa, bo to się nie będzie działo pod 

dachem twego ojca. 

Całował ją w szyję. 
- Pamiętam twoje imię - powiedział, skubiąc wargami 

jej usta. - Wiem, że ty jesteś Roza. Nie sądzę, abym śnił. 

Roza otworzyła oczy i popatrzyła na niego. 

- Być może rozumiem - powiedział Mattias z uśmie­

chem. - Być może ja również pochodzę z rodu, w któ­
rym opowiadało się historie... 

- Może i tak... - szepnęła i otworzyła przed nim ra­

miona. 

background image

11 

Zmarzli oboje, i Roza, i Mattias. Lecz mimo wszyst­

ko siedzieli spleceni ramionami również wtedy, gdy 
krew w żyłach już ochlodła, uspokoiła się. Gdy obciąg­
nęli ubrania, pozapinali się i właściwie doszli już do sie­
bie. Później. 

Roza siedziała w objęciach jego kolan. Tuliła się do nich. 
Osłonięta, ochraniana, otoczona, obramowana przez 

niego. 

Jego ręce splatały się na jej prawym ramieniu. Lewy 

policzek wtuliła w jego pierś. Oddawała mu się nasy­
cona. Rozluźniona, pomimo chłodu. 

Mattias żałował, że nie włożył kurtki, lecz nie zamie­

rzał wychodzić z domu na dłużej. Kurtka leżała na jego 
pryczy w baraku jako przypomnienie dla niego samego. 
Przypomnienie o tym, dlaczego poszedł do Krety. Za­
mierzał wrócić do baraku, nim wieczór zrobi się późny. 
Zamierzał z nią rozmawiać. Rozmawiać z Rozą. 

Rozmawiać... 
Kto potrafi rozmawiać, kiedy zapłacze się w czaro­

dziejskie więzy... 

Oczywiście, że rozmawiali. Skończyło się jednak na 

ustach coraz bardziej spragnionych pocałunków, na 
dłoniach szukających pod ubraniami i na ciałach, któ­
re nie chciały się uspokoić, jeśli nie dane im będzie za­

tonąć w tym drugim ciele. Na skórze i ciałach domaga­
jących się jeszcze więcej. 

background image

Czarodziejskie więzy... 
Mattias odgarnął włosy z twarzy Rozy. Zrobił to kil­

ka razy. Jego długie palce zmieniły się w grzebień. Ona 
mu na to pozwalała. Spomiędzy warg obrzmiałych od 
jego pocałunków wydobywały się lekkie westchnienia. 
Pozwalała okazywać sobie dobro. Pozwalała mu odgar­
niać włosy do tyłu i odsłaniać twarz, bo skrywała ją 

ciemność, a ona siedziała odwrócona do niego plecami. 
Zresztą to nie było ważne. On i tak jej nie widział. 

Nie tak jak widziały zwyczajne oczy. 
Pozwalała mu być dla niej dobrym. 

Marzli teraz razem, ponieważ żadne z nich nie chcia­

ło wyrwać się z tego oczarowania, w które otulili się jak 

w płaszcz. Żadne nie chciało wracać, wejść do środka. 

Odejście stąd oznaczało rozstanie. 
- Ty mnie nawet nie lubisz - powiedziała Roza cien­

kim głosem. 

Mattias westchnął i potarł brodą o jej włosy. Dotyk 

jedwabnej przędzy na skórze był przyjemny. Cieniut­
kie nitki jak utkane z pajęczyny zaczepiały o zarost. 

Wiedział, że tak mówił. Nie dlatego, żeby prowadził 

dokładne rachunki wszystkich wypowiedzianych słów, 
lecz ponieważ akurat te słowa miały wagę. Wcześniej je 
przemyślał. Były wtedy prawdą. Być może prawdą by­

ły również teraz. Nie miał całkowitej pewności, co się 
z nim dzieje. Do takiej pewności jeszcze mu daleko. 

- Okropnie jest słuchać tego raz po raz - przyznał. -

Jens nie powinien był ci tego powtarzać. Nie powinien 

powtarzać tego, co mu mówię. 

Roza zaśmiała się cichutko, a Mattias objął ją moc­

niej. Nie wiedział, czy zadrżała z zimna, czy też dlate­
go, że myślała o Jensie. Nie wiedział też, co by wolał. 
Nie chciał myśleć o tym, że zdradza przyjaciela, ponie-

background image

waż tak ją obejmuje. Ponieważ przyszedł do niej, został 

z nią i kochał się z nią, a przede wszystkim chyba dla­
tego, że rozmawiał z nią tak jak teraz. Dlatego, że Ro­
za Samuelsdatter otworzyła przed nim myśli w taki spo­
sób, w jaki z pewnością nie otwarła się przed Jensem. 

Ani przed nikim innym. 
- On już taki jest - powiedziała Roza cienkim głosem, 

którego Mattias tak u niej nie lubił. Wydawała się wtedy 
zbyt młoda. Młodsza niż w rzeczywistości. Bezbronna. 

- Taki jest Jens - podjęła. - Nie wiesz o tym? Nigdy 

wcześniej tego nie zauważyłeś? Przecież go znasz. Je­

steś jego kolegą. 

- Jens potrafi być taki różny - stwierdził Mattias. -

Tak różnie się zachowuje. Za każdym razem jest jakby 
inny. Czasami jego też nie lubię. 

To w niczym nie zmieniło faktu, iż powiedział, że 

nie lubi Rozy. 

- Czasami cię lubię - mruknął, wtulając usta w jej 

włosy. W jedwabiste włosy, w pożar. - Czasami lubię 

cię tak bardzo, że to nie jest dobre dla żadnego z nas. 
Sprawiasz też, że się boję. Robię się niespokojny. Wte­
dy trudno cię lubić. 

Zatrzeszczało coś w pniach drzew rosnących zbyt gę­

sto. Wiatr widocznie wcisnął się pomiędzy nie podczas 
swej podróży. Nocą brzmiało to groźnie. Poza tym 
w ciemności rozlegały się wyłącznie łagodne dźwięki. 
Wszystko wokół nich odpoczywało. Być może lis albo 
gronostaj wybrał się na polowanie, lecz one miały łapy 
nieczyniące hałasu. Ktoś, kogo miejsce jest w przyro­

dzie, porusza się w niej cichuteńko. 

Mieli stąd dobry widok, rozległy widok na Kopalnię. 

Siedzieli wysoko, za nimi były góry, a pod nimi kopal­
niana osada. Wciąż jeszcze tu i ówdzie się świeciło. 

background image

W The House paliło się wiele lamp. Ale tam nawet chy­
ba nie rozmawiano o oszczędzaniu czegokolwiek. 

Być może dyrektor albo jego żona to nocny marek. 

Może Marie Malene siedzi w jedwabnej nocnej koszu­
li, sprowadzonej z zagranicy, i popija słodkie wino 
z kryształowego kieliszka, rozmawiając ze swoim Joh­
nem o pogodzie lub o materiale na suknię, który ma 
nadejść z Francji albo z Włoch. Może lubili tak sie­
dzieć, spokojnie spędzać późne wieczorne godziny tyl­

ko we dwoje. Może w ciągu dnia również oni stale się 
spieszyli, zanadto, by być sobie naprawdę bliscy. 
O wielu rzeczach można fantazjować, gdy się tak sie­

dzi i nie chce się, żeby nadszedł ranek. 

- Co się z nami stanie? - zadawał sobie pytanie Mat­

tias. - Wygląda na to, że ty się tego nie boisz, Rozo. Jak 
możesz o tym nie myśleć? 

- Rzeczywiście, nie widzisz po mnie, jak się boję -

wyznała. Chusta ją grzała, Mattias ją grzał, lecz mimo 
to było jej zimno. Wydawało jej się, że nigdy już na­
prawdę się nie rozgrzeje. Nie pamiętała, kiedy czuła cie­
pło. Miała wrażenie, jakby stale marzła. 

- Mój pradziad miał wielu synów - wyciągnął Mat­

tias jakby z nicości. - Sam był jednym z czterech bra­
ci. W rodzinie mojego ojca we wszystkich pokoleniach 
byli tylko synowie. Przynajmniej o tyle, o ile możemy 

to stwierdzić. 

Roza czekała. Mattias nie zaczął mówić po to, żeby 

w tym miejscu przerwać. Krył się za tym jakiś sens. 

Sens, który jego zdaniem mógł być ważny. Chciał go 

więc jej wskazać. 

- Nas jest czterech - mówił Mattias. - Ja i trzej bra­

cia. Nasz ojciec miał czterech braci, a z kolei jego oj­
ciec, czyli mój dziadek, również czterech. Mój dziadek 

background image

jest najstarszym synem. No i jest jeszcze mój pradzia­
dek, ten który miał pięciu synów. Miał osiemnaście lat, 
kiedy dziadek się urodził. Sam był synem rybaka, któ­
ry stracił ojca na Lofotach. On i jego trzej bracia po­
zostali bez ojca, nie będąc dorosłymi. Miał wtedy szes­
naście lat. Musiał zostać głową rodziny. Pradziadek 
urodził się w tysiąc siedemset pięćdziesiątym. Ożenił 
się rozsądnie, tak przynajmniej wszyscy mówili. Moja 
prababka była bardzo pobożna, odmawiała modlitwy 
i utrzymywała dom w porządku. Wymagała rygoru od 
synów i miała męża, który robił wszystko, czego ze­
chciała. Pamiętam go, Rozo. Zawsze był bardzo poważ­
ny, jak gdyby nosił w sobie jakiś smutek. Nie wiem, 
czy się dużo modlił, czy był równie pobożny jak pra­
babka. Niewiele o nim myślałem. 

Mattias umilkł. 
A potem powiedział: 
- Gotów jestem o głowę się założyć, Rozo, że twoja 

praprababka pochodziła ze wschodniej strony Lyngen-
fjorden. Natalia nie była młodą dziewczyną z Rosji, 
lecz młodą dziewczyną z Lyngen. 

Roza pokiwała głową. 
- Tylko jeden z jego synów został na północy. Naj­

młodszy. Reszta pojechała na południe. Dziadek osiadł 
na wybrzeżu Helgeland. Mój ojciec jest jego najstarszym 
synem. Ja też jestem najstarszy z braci, ale we mnie ni­
gdy nie było spokoju takiego, jakiego potrzeba, jeśli 
człowiek chce żyć z ziemi i na ziemi. Mój brat opieku­

je się i ziemią, i łodzią lepiej, niż ja bym to zrobił. Nikt 
nie oczekiwał, że zostanę. Byłem w tak wielu miejscach. 
Nie czułem, żebym należał do któregokolwiek z nich. 

Roza już nie marzła. 
- Mój ojciec odziedziczył Biblię po pradziadku i pra-

background image

babce. Przekazywano ją najstarszemu. Zapewne ja do­

stanę ją po nim, jeśli tak się ułoży. Biblię i imię. Bo je­
śli nie co innego, to przynajmniej te dwie rzeczy przy­
padają pierworodnemu synowi. 

Mattias roześmiał się i wyprostował nogi, ale wciąż 

ją obejmował. Wciąż mocno tulił Rozę. Nie chciał jej 
puścić. Nie chciał być tej nocy sam. 

- To dziwne, jak człowiek pamięta takie rzeczy. Śni­

ło mi się dziecko, Rozo. 

- Ta dziewczynka z rudymi włosami? - spytała. 
- Szła do mnie, czułem - mówił Mattias z powagą. -

W rączce trzymała jaskier. Spytała, kim jestem. Powiedzia­
łem jej swoje imię, ale zapomniała je natychmiast. Ogrom­
nie mnie to zasmuciło. Ta mała tak ślicznie śpiewała. 

Nie mógł powstrzymać się od bawienia się włosami 

Rozy. Splatał grube loki w dwóch palcach. I całym so­
bą domyślał się, że dziecko ze snu miałoby równie 
miękkie włosy. 

- Wiedziałem, kim ona jest, Rozo. Rozpoznałem ją. 

Jej twarz należała do osoby, którą znałem. I ogromnie 

przygnębiła mnie świadomość, że ją nie obchodziło, 
kim jestem. Byłem dla niej nikim. Nikim. A mimo to 

ona była szczęśliwa. Mimo to tańczyła dalej, jak to dzie­
ci po zielonej trawie, która sięgała jej do pasa. Nigdy 
nie widziałem nic piękniejszego niż to dziecko, które 
odbiegło ode mnie w fartuszku w niebieską kratkę, bo­
se, z gołymi ramionami. Z ciasno splecionymi rudymi 

warkoczami, które ciągnęły się za nią jak postronki... 

Westchnął. 
A potem z żalem w głosie podjął: 
- Kiedy powiedziałaś mi, że jesteś podobna do swo­

jej prababki, zrozumiałem, kogo przypominało mi to 
dziecko. Ciebie, Rozo. - Zaczerpnął więcej nocnego po-

background image

wietrzą. - I mnie. Nie zauważyłaś tego, Rozo Samuels-
datter? Nie zauważyłaś, że ty i ja jesteśmy do siebie po­
dobni? 

- Jest noc - odezwała się Roza nagle. - Może wszyst­

ko to tylko zmyślamy? 

Zakołysał ją w ramionach, tak jak ona kołysała do 

snu Synneve. 

- Nie, Rozo! Mój ojciec odziedziczył Biblię po pra­

dziadku. To on żył dłużej, babka umarła pierwsza. Była 
od niego starsza, o cztery, pięć lat, tak mi się wydaje. Prze­
glądałem tę Biblię. Między kartkami wciąż leży zasuszo­
ny jaskier, tak kruchy, że ledwie daje się na niego patrzeć. 
Pamiętam, że mój ojciec pokazywał nam go, kiedy byli­
śmy chłopcami. Mogliśmy go oglądać, lecz nigdy dotykać. 
Był niemal równie cenny jak sama księga. Ojciec zwykł 
powtarzać, że ten kwiatek ma z pewnością tyle lat co sa­
ma Biblia. Zawsze uważaliśmy, że to babka go zerwała, 
może pradziadek tak mówił po to, by mógł go dalej prze­

chowywać. Ale ja wiem, że to nie prababka włożyła kwiat 
między karty Biblii. Zrobił to on. Pradziadek. I wiem, kto 
zerwał dla niego ten kwiatek. To dziecko z rudymi war­
koczykami i piwnym spojrzeniem. To dziecko, córka pra­
dziadka, którą miał z twoją praprababką. 

- Marja - dopowiedziała Roza, która na pamięć zna­

ła historię swojej rodziny. - Mówili o niej Marja. W do­
kumentach jest Maria. Ida Maria. To imiona, które 
przewijają się w mojej rodzinie. 

Mattias pokręcił głową. Roza czuła to, choć nie mog­

ła tego zobaczyć, w taki sam sposób, jak słyszała, kie­
dy się uśmiechał, i wyobrażała sobie, że to widzi. 

To był łagodny uśmiech, ciepły i czuły. 
- Nazwała to dziecko po nim - mówił Mattias z prze­

konaniem. - W każdym pokoleniu u nas jest jakiś Mat-

background image

tias. Mój pradziadek również nazywał się Mattias. Naj­
starsi w każdym pokoleniu noszą to imię. 

Roza czuła, jak ciarki biegną jej po kręgosłupie. 
- Może Marja i tak to wiedziała - rzekła niemal do 

siebie, skubiąc rękaw jego kurtki gołymi palcami. Za­
czynały być sztywne, tak zimno się zrobiło. - Być mo­
że dowiedziała się, kto był jej ojcem. Bo Marja miała 
dwóch synów. Tak, tak, to dziecko z warkoczykami 
miało także dwóch synów. Jeden nosił imię Mikael, 

drugiego ochrzciła Mathias. Żyli tak krótko. Z jej dzie­
ci przeżyła tylko babka Lea. Natalea. Niewiele się nad 
tym zastanawiałyśmy, bo w mojej rodzinie nie synowie 
są ważni. Zawsze nam się wydawało, że te imiona są 
zwykłe, również w naszej rodzinie... Lecz może ona 
o tym wiedziała i włożyła w imiona dzieci coś więcej... 

- Wierzysz w to? - spytał, nie czując chłodu. 
- Nie wiem - odparła Roza i nie mogła pozbyć się 

wątpliwości. 

- Jeśli to się zgadza - zrobił Mattias założenie - to 

co to oznacza dla nas? 

- Jesteśmy spokrewnieni - odparła Roza, która nie 

chciała nawet w myślach nadawać imienia temu, co to 
mogło, a czego nie mogło oznaczać. 

- To nie może być aż takie trudne - uznał Mattias. -

Mój dziadek i twoja prababka Marja byli rodzeństwem. 
Przyrodnim. 

Tyle Roza również była w stanie prześledzić. 
- Wobec tego twoja babka jest cioteczną siostrą moje­

go ojca. Marja była jego ciotką, a moją cioteczną babką. 

Zaśmiał się głęboko. 
- Dziecko, które we śnie dało mi kwiat, to moja cio­

teczna babka! 

- Nie śniło ci się, że jesteś sobą - poprawiła go Ro-

background image

za. - Ta dziewczynka dała kwiatek twojemu pradziad­
kowi. Nie ma więc się z czego śmiać. 

Mattias wciąż się trząsł, usiłując zaprowadzić porzą­

dek w pozostałych nitkach, które być może wiązały ich 
ze sobą. 

- Twoja babka jest cioteczną siostrą mojego ojca. To 

znaczy, że ja i twoja matka jesteśmy kuzynami drugie­
go stopnia. 

- Nie wiadomo, kim jesteś dla mnie - stwierdziła Roza. 
- Będziesz kuzynką w czwartej linii dla moich dzieci. 
- To bardzo ulotne pokrewieństwo przez cały ten 

czas, kiedy nie będziesz miał dzieci, Mattias. 

Pocałował ją w skroń, czując, że między nimi panuje 

pokój. Wargi pieściły skórę, gruzłowatą czerwoną skroń 
znajdującą się najbliżej jego warg. Odczuwał w nich ła­
skotanie, oddech miał gorący, lecz ogarnął go spokój. 

Roza westchnęła. To takie miłe. Nie pamiętała na­

wet, że ma twarz z jednej strony oszpeconą. Mattias na­
prowadzał ją na inne myśli. Zapomniała o tym, że jest 
brzydka. 

- Czy myślałaś o tym, Rozo Samuelsadtter, że gdy­

bym miał z tobą dziecko, to byłabyś krewną w czwar­
tej linii z własnym dzieckiem? 

Wtedy Roza się roześmiała. 

Mattias lubił jej śmiech. 

- To oczywiście również niezwykle ulotne pokre­

wieństwo - przyznał. 

Lecz spodobała mu się myśl o dziecku. 

To jednak przemilczał. 

- Budujemy to wszystko na śnie - powtórzyła Roza, 

gdy wolnym krokiem wracali do Samuelsborg. 

Musieli posuwać się powoli, bo łatwo było źle stąp-

background image

nąć, kiedy schodziło się ze zbocza w niebieskawym 
nocnym mroku. 

- A jeśli się mylimy? 
- Wydaje mi się, że ty bardzo wiele budujesz na 

snach, Rozo. 

Nie mogła mu powiedzieć, że się myli. 

Trzymali się w cieniu domów. Wśród zabudowań 

Kvenów zawsze było wiele szop, małych budek, jakby 
ciśniętych na podwórze olbrzymią ręką. 

Nie chcieli się rozstawać... 
- Nie boisz się już, że jestem czarownicą? - spytała 

odwrócona plecami do ściany sauny. Jego ręce były cie­
niami po obu stronach skroni. - To przecież ty najbar­
dziej ostrzegałeś Jensa, kiedy dał się pochwycić moim 
czarodziejskim sztuczkom. To ty najgłośniej krzycza­
łeś, że dał się zwieść. 

- Nie mieszaj w to Jensa! - poprosił ogarnięty nagłą 

irytacją. Zdołał odsunąć kolegę w głąb pamięci tak da­
leko, jak tylko się dało. 

- Jens już jest w to wmieszany. 
Wiedział, że Roza ma rację. 
- Nie chcę, żebyś opowiadała mu o dzisiejszym wie­

czorze - powiedział z naciskiem. - Bez względu na 

wszystko, Rozo, nie chcę, żeby on się o tym dowiedział! 

- Jemu nie przeszkadza, że sypiamy ze sobą - odpar­

ła, a w jej głosie zabrzmiała obojętność. Miał w sobie 
ten ton odrętwienia, którego Mattias bał się do szaleń­
stwa. Roza była za młoda, żeby tak mówić, za bardzo 

żywa. Ludzie miewają takie głosy, kiedy się poddają. 

- Nie obchodzi mnie, czy mu to przeszkadza, czy 

nie - powiedział Mattias z wysiłkiem. - Chcę od ciebie 
obietnicy, że mu o tym nie powiesz. Nie powiesz mu 
o nas. Jens nie może nic wiedzieć o tych snach. Nie mo-

background image

że się dowiedzieć o więzach pokrewieństwa, które, jak 
sądzimy, istnieją między nami. Nie może się o nas do­

wiedzieć, Rozo. O niczym. 

Kiwnęła głową. 
- Myślisz, że on by się tym przejął? 
Przykro było jej słuchać. Ton jej głosu mówił o niej 

więcej, niż Mattias chciał wiedzieć. Szarpał na strzępy 
wyobrażenie, w które prawie uwierzył. 

- Jens przejmuje się tylko sobą - oświadczyła Roza 

Samuelsdatter z niezachwianą pewnością. 

- W końcu nie będzie miał się na czym oprzeć -

stwierdził Mattias gorzko, chociaż w kwestii Jensa zga­
dzał się z nią. Jasne było, że Roza widzi go takim, jaki 
jest. Nie patrzy na ojca Synneve przez odłamki zacza­
rowanego lusterka. 

- Może on mimo wszystko ma rację - szepnęła Ro­

za. - W końcu wszyscy są w stanie zranić cię tak, że być 

może lepiej nie dopuszczać nikogo do siebie blisko. Tyl­

ko ci, którymi się przejmujesz, mogą cię tak naprawdę 
zranić. Drwinę innych z czasem się zapomina. Ale gdy 
upokarzają cię najbliżsi, naznaczają cię na zawsze. 

Mattias zacisnął szczęki. 

Tak było od niepamiętnych czasów, ale on nie za­

mierzał się temu poddawać. Dosyć się już w życiu na­
patrzył na wrażliwe kobiety, potrzebujące ramienia, na 
którym mogłyby się wypłakać. Nigdy nie ofiarował im 
swojego. Łzy robiły coś więcej poza pozostawianiem 

plam na ubraniu. Kobiety uważały, że dobrze znają 
mężczyznę, u którego się wypłakiwały. 

- Jens nie może się o nas dowiedzieć - powtórzył, 

udając, że nie widzi jej bólu. 

- Ode mnie o niczym się nie dowie - obiecała, lecz 

Mattias nie całkiem jej uwierzył. Roza potrafiła być 

background image

równie zmienna jak Jens. Pod tym względem byli po­

dobni, ta dziwna kobieta i jego kolega, który najbar­
dziej ze wszystkiego kochał siebie. 

- Ale on nie jest taki zły, jakim chcesz go zrobić -

powiedział Mattias, wykorzystując Jensa do tego, by się 
od siebie oddalili. Wziął poważnie słowa przyjaciela 
mówiącego o tęsknocie za córką. - Brak mu Synneve. 

Roza przyglądała się Mattiasowi z dziwnym uśmie­

chem na ustach. 

- Myślisz, że mój pradziad nie cierpiał przez to, że 

nie znał swojej córki? Myślisz, że nie chciał nosić jej na 
rękach? Myślisz, że Marji nie byłoby lepiej, gdyby się 

o nim dowiedziała? Był dobry, łagodny na swój sposób. 
Czułem we śnie jego ból. Czułem jego wielki żal... 

- Jens nie wie, co to ból - ucięła Roza. - Jens nie zna 

żalu. Nie rób z niego kogoś, kim nie jest, Mattiasie 
Mattiassenie. Bądź ze mną szczery i przyznaj, że Jens 
nie wie, co to żal. Tęskni za Synneve, bo wydaje mu 
się, że ona należy do niego. Przyczynił się do jej istnie­
nia, a uważa, że wszystko, co sam stworzył, jest jego 

własnością. Jens tak właśnie myśli. To nie jest żal. 

- Mimo wszystko Synneve ma prawo... 
- Nie wstawiaj się za nim! 
Mattias umilkł. 
Roza miała rację. Źle zrobił, wciągając Jensa w ten wie­

czór. Przecież sam prosił, by tej nocy w nic go nie mieszać. 

- Lubisz mnie teraz? - spytała. 
Przeskakiwała od myśli do myśli tak prędko, że Mat­

tias nie mógł za nią nadążyć. Wyczuwał tylko, że zasta­
nawiała się nad tym już od dłuższej chwili. Wyczuwał, że 
nie powinien być jednym z tych, których Roza dopuści 
do siebie na tyle blisko, by mogli wyrządzić jej krzywdę. 

Miał dla niej wiele czułości. 

background image

- Teraz cię lubię, Rozo - powiedział, biorąc ją pod 

brodę. Jego piwne oczy popatrzyły w jej niebieskie. 

Przeszyła go strzała świadomości, że te oczy powinny 

być zielone. Zielone jak patyna na miedzi. 

- Teraz bardzo cię lubię. 
Musnął jeszcze jej usta wargami, a potem puścił ją 

i odszedł. 

Muszę trzymać się brzegów łóżka, kiedy się kładę. 

Muszę zaciskać palce na drewnie, żeby ich nie złożyć. 
Nie chcę się modlić, bo wiem, że modlitwy mi teraz 
nie pomogą. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołają mi 
pomóc. Czy kiedykolwiek pomogły. 

I nie chcę myśleć o tym, że ona przyjdzie i mnie ura­

tuje. Bo nie chcę, by mnie ratowano. Nie lubię tego, co 
ze mną robią. Ale nie mam ochoty tego zmieniać. 

Rozumiem teraz, dlaczego on nigdy nie wzbudził we 

mnie przerażenia. Nawet wtedy, kiedy stanął przeciwko 
mnie i najgłośniej domagał się, by Jens się mnie pozbył. 
Nawet wtedy nie bałam się Mattiasa. Nie podoba mi się, 
że zwraca się teraz do mnie, bo dobrze by było, gdyby 
ktoś zwrócił się do mnie tylko z uwagi na mnie samą. 

Tylko dla mnie samej... 
Ale skoro musiały już kogoś znaleźć, to być może 

on rzeczywiście jest najlepszy. Dzięki niemu nie jestem 
tak bardzo sama. Przychodzi ze mną rozmawiać, 
a mnie dobrze robi, kiedy mogę zwierzyć' mu się ze 
swoich myśli. Lubię, gdy opowiada mi o swoich. Nie 

jestem do tego przyzwyczajona. 

Inni mężczyźni nigdy nie uważali, że ja myślę. 
Nie wiem, czy Jens tyle myśli. 
Mam nadzieję, że nie wybrały go dla mnie jako je­

dynego. 

background image

Lubię, kiedy mówi. Lubię to, co ze mną robi. Nie 

mogę jednak zapanować nad tym, że to się dzieje. My­
ślę, że dla niego jest to równie zaskakujące. 

Nie chcę go tak. 
Nie chcę go jako mężczyzny. Ja też nie wiem, czy go 

lubię. 

On mnie też przeraża. Przerażają mnie jego blizny. 

Wiem, skąd je ma. Widziałam to. Ale nie wiem, dlaczego, 

a on mi o tym nie mówi. Nie próbowałam tego zobaczyć. 

Może bym mogła. Wydaje mi się, że on by nie chciał. 

Woli się ukrywać. 
Nie wybrałam go sama. 
... wybrała go Natalia... 
Ona się nami bawi. Nie podoba mi się to. Ja sama 

wybrałam Jensa. To nigdy nie będzie to samo. Dla niej 

to być może jest zabawne. 

... Mattias i Natalia... 

Ale nawet to nie jest prawdą, bo Mattias jest innym 

Mattiasem, a ja nie jestem Natalią. Może wszystko to 
sobie wmawiamy. Być może będzie się z tego śmiała 
i twierdziła, że to nieprawda. Wydaje mi się jednak, że 
nie wybrałaby dla mnie właśnie jego, gdyby nasze do­
mysły nie były słuszne. 

Był jak kwiat w trawie, pełnej wielu innych kwiatów, 

nieskończenie wielu niemal identycznych kwiatów. 

... Mattias i Natalia... 
Nie chcę przeżywać za nią tego, czego ona nigdy nie 

przeżyła. Nie chcę tego, który był przeznaczony Natalii. 

Wzięła wtedy to, co chciała, nie myśląc o innych. Nie 

można tak żyć i mimo wszystko wierzyć, że będzie się 
szczęśliwym. Wydaje mi się, że szczęście to coś o wie­
le więcej niż tylko mężczyzna. Mattias potrafi mnie 
rozpalić, oszołomić i uszczęśliwić na chwilę. Ale to 

background image

trwa tak krótko. Gdy z moich członków uchodzi gorą­
co, to nie wiem już, czy to ja byłam szczęśliwa, czy to 
jej uczucia. 

Nie chcę żyć życiem Natalii. 
Chcę być sobą. Chcę być tylko Rozą. Chcę wiedzieć, że 

to, co czuję, jest moje. Chcę wiedzieć, że kiedy czuję się 
szczęśliwa, to moje serce bije i czuję własne pragnienia. 

Serce Rozy. 
Pragnienia Rozy. 
Nie chcę być obejmowana, ściskana i kochana dlate­

go, że jemu wydaje się, iż trzyma w ramionach inną ko­
bietę. Nawet jeśli ona miałaby być moją rodzoną pra­
prababką, a on uważa się za własnego pradziada. 

To wprost niewiarygodne. 
Może powinnam się do tego przyzwyczaić. Przecież 

właśnie tak żyię. Niewielu było takich, którzy obejmo­
wali mnie, nie myśląc o innych. 

Spał niespokojnie. Już od miesięcy zlewał się w nocy po­

tem. Mattias ledwie już pamiętał, jak to jest odpocząć we 
śnie. Często bywał bardziej zmęczony rano, kiedy wstawał, 
niż wieczorem, gdy wsuwał się pod wełniane koce. 

Przyszła do niego. 
Ubrana na niebiesko, jakby unosiła się z wiatrem. 

Była drobna i wąska w pasie. Wokół niej było lato. Za­

wsze otaczała ją zieleń. 

Oczy płonęły jej spokojnym zielonym ogniem. 

Uśmiechała się, znał ten jej uśmiech aż za dobrze. Ten 
lekki uśmieszek, który oznaczał zarówno błogosła­
wieństwo, jak i przekleństwo. Towarzyszył mu przez 
całe jego życie. Zawsze poszukiwał ust, które potrafiły 
się ułożyć dokładnie w taki sposób. 

background image

Poruszała się z tak wielką pewnością siebie. 

Jak Roza... 

Po kobiecemu kołysała biodrami. I znała wszelkie ta­

jemnice mężczyzn. Wiedziała więc, że jego wzrok nie 

jest w stanie się od niej oderwać. 

Była tak bardzo siebie świadoma, taka pewna, że bę­

dzie w stanie pochwycić go w pułapkę, a on pragnął je­
dynie udowodnić jej, że tak nie jest. 

Roza nie była taka. 
Nie wiedział, kim jest. 
Spoglądał na swoje ręce i na ubranie i wydawało mu się, 

że należą do niego. To było ubranie, które wkładał, gdy 
szedł do kopalni. Miał na sobie szarobiałą roboczą kurtkę, 

wiedział, że należy do niego. Jego pradziad nigdy w życiu 

nie zbliżył się nawet do czegoś podobnego do kopalni. 

A mimo to nie wiedział, czy jest sobą... 

Jej oczy wiedziały, ale uśmiech niczego nie zdradzał. 

Bawiło ją jego zmieszanie. Miała humor jeszcze bar­
dziej zmienny niż Roza. 

-Jestem o wiele niebezpieczniejsza od Rozy - powie­

dział głos, który zarazem znał i którego nie znał. Falo­

wał poprzez dziesięciolecia. To było możliwe jedynie 
we śnie. Przez inne miejsca nie potrafił się przedrzeć 
i Mattias poczuł ogromną ulgę akurat z tego powodu. 

Była tak blisko, że mogła go dotknąć. Jej gładkie dło­

nie musnęły jego twarz. Zdziwione, z uśmiechem. Mia­
ła szczuplejsze dłonie niż Roza. Gładsze. 

- Nigdy nie pracowałam tak ciężko jak Roza - wy­

jaśniła cicho. 

Nigdy dotychczas nie śniły mu się sny, o których wie­

dział, że są snami. Nigdy wcześniej nie wchodził w sen 
i nie otrzymywał odpowiedzi na pytanie, nim je zadał. 

- Pierwszy raz ktoś od niego jest blisko kogoś z mo-

background image

ich - uśmiechnęła się, dotykając jego włosów. Jej dło­
nie nawet przez moment nie pozostawały w spokoju. 
Musiały go gładzić, dotykać. To go przerażało. Nie czuł 
się nieswojo. Po prostu był przestraszony. 

- To była wielka pokusa - powiedziała znajomym 

głosem i uśmiechając się na zakończenie szelmowskim 
uśmiechem młodej dziewczyny, będącym jakby kroplą 
słodyczy na deser po świątecznym obiedzie. 

- To była wielka pokusa, nie mogłam się jej oprzeć. I po­

doba mi się tQ, co się dzieje. Ostrzegały mnie przed tym, 
ale wciąż jeszcze nie widzę nic, czego należałoby się bać. 

Mattias nie chciał, żeby dowiedziała się o tym, co by­

ło między nim a Rozą. 

- Oczywiście, że o tym wiem! Przecież to ja na to 

pozwalam. Beze mnie nic by się nie zdarzyło. 

Śmiała się, gdy opuszczała powieki. Tyle wiedziała. 

Dołeczek w policzku jeszcze się pogłębił. Przez moment, 
który nie mógł być jego własnym przeżyciem, Mattias 
wiedział, jak to jest, gdy przesuwa się po nim wargami. 

Jak to jest, gdy pieści się go koniuszkiem języka... 

- Wiem, że nie poprosisz mnie, by to się nigdy wię­

cej nie powtórzyło. 

Kiwnął głową. W ustach miał suchość. 
- Ja tyle wiem... 
To również akceptował. 
- Nikogo nie potrzebowałam - mówi ta, która ma 

twarz, jaką mogłaby chyba mieć Roza Samuelsdatter. 
Ta, która jest podobna i do Rozy, i do niego. 

- Sama miała w sobie dość siły - mówi ona dalej. -

Ale czasy się zmieniły, a za bardzo lubię Rozę, by zo­

stawić ją samą. Ona ma siłę i ma moc, lecz zbyt łatwo 
pozwala się zwieść tej gorączce, którą w sobie nosi. 

Jej śmiech zabrzmiał jak ciężki letni deszcz. 

background image

- Wiesz, o czym mówię, bo jesteś na tyle mężczyzną, 

żeby to wiedzieć. Roza jest najgorętszą istotą, jaką 
obejmowałeś. A skoro już to wiesz, nie możesz się po­
wstrzymać od powrotu do niej. Być może nadejdzie 
dzień, kiedy się wycofam i pozostawię was samym so­
bie. Samych, zupełnie bez jakiejkolwiek pomocy... 

Mattias nie wiedział, czy zechce ryzykować. 

- Mogłam wybrać wielu - dodała. - Ale wybrałam 

ciebie. To ty będziesz silą Rozy. 

Wiedział, że nie ma wyboru... 

Spał niespokojnie. Nie znajdował już odpoczynku 

we śnie. Zlewał się potem, dzwonił zębami po przebu­
dzeniu, ale nie potrafił się modlić, bo był już dorosły. 

Sztolnia czeka na niego. 

Tam panuje ciemność, która być może uwolni go od 

snów. 

background image

12 

Mattias celowo unikał Rozy przez kilka tygodni. 

Niemal wczepiał się palcami w pryczę, wróciwszy wie­
czorem z jadłodajni, i nie opuszczał jej aż do chwili, 
gdy następnego dnia rano musiał iść do kopalni. Nie 
odwiedzał również Jensa. To była nędzna obrona, sam 
to widział, lecz coś musiał robić, żeby zachować ostat­
nie resztki spokoju ducha. 

Sny już go nie dręczyły. Może znalazła dla niego litość. 

Rozumiem, dlaczego on więcej nie przychodzi. Pew­

nie i on dał się przestraszyć. To więcej niż dziwne, gdy 
ktoś stale musi zadawać sobie pytanie, co jest jego, a co 
należy do kogoś zupełnie innego. Jest poza wszystkim 
mężczyzną, nawykłym do decydowania o sobie. Mnie 

jest łatwiej... 

Ja je akceptuję. 

Akceptuję je i mówię, że są częścią mnie. 
Mattias jednak różni się ode mnie, choć w pewnym 

sensie może uchodzić za jednego z nas. Wciąż określam 
to jako ulotne pokrewieństwo. Nic więcej nie mogę 
z tym zrobić. On nie może się stać nikim więcej. 

Jest przyzwyczajony do tego, by być sobą. 

Któż mógłby mu tego odmówić? Niewiele warte są 

objęcia Rallar-Rozy w jedną czy drugą mroźną noc. 
W dodatku musiałoby się to odbywać w stodole. Mat-

background image

tias obiecał mojemu ojcu, że nie będzie ze mną spał pod 
jego dachem. Jestem tylko Rozą. 

Niewiele wiem... 

Do Samuelsborg znów prowadziła wyraźnie wydeptana 

ścieżka. Ludzie nie przychodzili jednak z Krety, przybywa­
li z baraków. Zjawiali się w ciemności, ciemno ubrani. 

Roza wpuściła pierwszych, wysłuchała ich i powie­

działa to, co zawsze powtarzała. Że nic nie potrafi zro­
bić. Powtarzała to i powtarzała i jak zawsze w zetknię­
ciu z najbardziej nagą, najgłębszą rozpaczą nikt nie 
chciał jej słuchać. 

Podejmowała ich, a kiedy padali przed nią na kolana, 

z płaczem błagając, by coś zrobiła, żeby uczyniła coś, na 
miłość boską, bo przecież wiedzieli, ile potrafi, to łatwiej 
było udawać, niż powtarzać własne słowa kolejny raz. 

Czy miało to jakiekolwiek znaczenie, tego Roza nie 

wiedziała, lecz dotykała tych ludzi dłońmi, gładziła ni­

mi obsypane wysypką ciała, szczerze pragnąc, by do­
legliwości zniknęły. 

Niekiedy miała uczucie, iż rzeczywiście coś się 

w niej dzieje. Nagle jakby robiło jej się gorąco i miała 
wrażenie, że przez jej dłonie płynie ciepło. 

Nie wiedziała, czy jest tak naprawdę. Może to tylko 

jej zbłąkana wiara, że różni się od innych? Mogło tak 
być, ponieważ mocno pragnęła im pomóc. 

Jej marzenie, by być inną, bardzo inną. 

Gdy zaczęły krążyć plotki o chorobie, ojciec wpadł 

we wściekłość. 

- Nie wpuszczaj więcej nikogo Z tyfusem pod mój 

dach, Rozo! Bądź łaskawa zamknąć drzwi na klucz i nie 

wpuszczać za próg żadnej zarazy i żadnych dziwkarzy! 

Roza sprzątała przez dwa dni. Szorowała piaskiem 

background image

ściany i sufit, nie tylko podłogę. Nawet futrynę drzwio­

wą wyczyściła do jasnego drewna. Wyglądała teraz jak 
wówczas, gdy budowali dom i drzewo ledwie pode-

schło. Wielkiemu Samuelowi nawet to nie wystarczy­

ło. Kazał wyszorować córce również schody. 

Mnóstwo razy musiała klęczeć przed nimi na listopa­

dowym chłodzie i szorować je po ludziach, którym wol­
no było dojść do tego miejsca, lecz ani o krok dalej. 

Ciężko było Rozie tkwić za zamkniętymi na klucz 

drzwiami i słuchać tych ludzi. Niektórzy ogarnięci stra­
chem nie byli jednakowo wrażliwi. Lęk przed chorobą 
okazał się silniejszy niż lęk przed nią, przed Rozą. 
Przed tą, która zna się na różnościach. 

W te czarne wczesne wieczory wiele się o sobie na­

słuchała. 

Najgorsze bvło to, że naprawdę pragnęła im pomóc. 
Ale również Roza się bała. Sama wprawdzie nie wie­

działa o tej chorobie dostatecznie dużo, lecz Samuel 
opowiedział jej o wszystkich szczegółach z całą wyra­
zistością. Grzmiał o tym, czego mogła się spodziewać, 
skoro jest taką wariatką, że chce się bratać z tymi, któ­
rzy niosą ze sobą zarazę. 

- Jeśli utrzymasz dom w czystości, to może uda nam 

się nie zachorować - powtarzał. - Leżę tu, kaleka, nie 
po to, żeby umrzeć na zarazę, która wyrasta z brudu 
i wszy. Niech lepiej oni wyszorują swoje baraki! Niech 

wyczyszczą domy i niech się pozbędą wszy u swoich 

bachorów, to nikt nie będzie musiał stukać do drzwi 
porządnych ludzi i roznosić tej przeklętej choroby! 

Roza przemilczała to, o czym myślała. 

Ona też się bała. 
- Myśl o swoim dziecku! - krzyczał Samuel. - Kto 

się zajmie tym dzieciątkiem, jak umrzesz razem z ty-

background image

mi, którzy mieszkają pośród gnoju i skarżą się dopie­
ro, gdy zachorują? Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, 
zawsze to powtarzałem! Trzymaj się domu i nie ściągaj 
choroby za próg, a twoja malutka też będzie zdrowa. 

Roza straszliwie cierpiała. 
Gdy ludzie odeszli do domów, płakała we śnie. Co 

wieczór ktoś rozpaczał, błagał i wściekał się na ich 

schodach. Co wieczór ktoś ją przeklinał, kiedy nie wy­
chodziła na próg, kiedy nie chciała na nich patrzeć. 

Błagali ją o pomoc, ponieważ wierzyli, że zna się na 

czarach. I przeklinali ją jako czarownicę, ponieważ ani 
nie chciała, ani nie mogła nic dla nich zrobić. 

Ale Roza była posłuszna ojcu. 
Nikogo nie wpuszczała do środka. 
Nawet Mattiasa. 
- Jestem tu sam - powiedział pewnego wieczoru, kie­

dy to po raz pierwszy dane mu było marznąć na scho­
dach domu Rozy. Słyszał już o ludziach, którzy do niej 
przychodzili. Słyszał też, że odchodzili z niezałatwio-
ną sprawą. Wszyscy bez wyjątku. Wbrew własnej woli 
czuł wyrzuty sumienia. Dręczyły go, piekły. 

- Nikt tu nie wejdzie, Mattiasie. 
Stal z policzkiem przyciśniętym do zimnych drzwi 

i miał wrażenie, że wyczuwa rozpacz tych ludzi, któ­
rzy stali tu przed nim. Tych, którzy przyszli tutaj, po­
nieważ nie mieli kogo prosić o pomoc. Ponieważ Roza 
była ich ostatnią nadzieją. Tymczasem jej drzwi pozo­

stawały zamknięte bez względu na to, co mówili. 

Pozostawili tutaj część swego gniewu i bólu. 
-Jesteście zdrowi? - spytał, czując, jak lęk szarpie go 

za serce. 

To mogło tłumaczyć, dlaczego nie chciała nikogo wi­

dzieć... 

background image

- Synneve zdrowa? 
Roza stała tuż za drzwiami. 
Mattias słyszał ją, a nie mówiła głośno. Nie było to 

zresztą konieczne, skoro odgradzała ich od siebie zale­
dwie grubość deski. 

- Jesteśmy zdrowi. Ojciec nie pozwala mi wpuszczać 

kogokolwiek do środka. Zamykam na klucz nawet wte­
dy, gdy wychodzę do obory. 

Zapadła cisza. 
- Muszę myśleć o Synneve - powiedziała Roza 

w końcu. Mattias słyszał, że Roza nie może się z tym 

pogodzić. Wiedział już, że pierwsi ludzie, którzy przy­
szli do Rozy, zostali wpuszczeni do środka, dostali je­
dzenie, a ona przykładała do nich swoje gorące dłonie. 

- Synneve jest najważniejsza, Mattiasie. Ciągle ją kar­

mię. Muszę mieć wzgląd na nią, rozumiesz? A nie 
śmiem nawet pomyśleć, że mogłaby zachorować. 

Mattias zadawał sobie pytanie, jak wielką ufność Roza 

pokłada w tej mocy, którą, jak wszyscy sądzili, władała 
podług własnej woli. Życia rodzonej córki na pewno nie 
chciała narażać, aż do tego stopnia nie wierzyła w siebie. 

- Wielu ludzi umiera? 
- Kilkoro - odparł wymijająco. 

Słyszał, że nie jest jej dobrze. Brała na siebie odpo­

wiedzialność, którą nakładali na nią jedynie głupcy. To 
przecież nie jej wina. Niczego nie mogła odwrócić. 
Choroby wszak są w rękach Boga. 

Wiedział, ilu umarło. Wiedział również, kto. Choroba 

kosiła szczególnie mężczyzn w jednym z innych bara­
ków. Ludzie gadali, że plamista zaraza rozprzestrzenia się 
tam, gdzie najbrudniej. I gdzie swobodnie grasują wszy. 

Mattias nie wiedział, czy to się zgadza. Brud akurat 

w tym baraku był mniej więcej taki sam jak i w innych, 

background image

a jeśli chodziło o wszy, to falami cierpieli na nie wszy­
scy. Trzeba było czegoś więcej niż wody z mydłem, że­
by zniszczyć gnidy. 

- Przede wszystkim chorują dorośli mężczyźni - po­

wiedział. - Niewielu z tych, którzy mają rodzinę. To 

nie pożar, Rozo. To się nie rozprzestrzenia jak ogień. 

Ale jest zaraza. Wygląda na to, że doktor też nic nie 
umie na to poradzić. Nikt nic nie może zrobić. 

- A dzieci? 
Mattias westchnął. Dobrze wiedział, że to pytanie padnie. 
- Dwoje albo troje, tak myślę - przyznał. - Ci mal­

cy nie mają czym stawiać oporu gorączce, Rozo. Ale 
dzieci przynajmniej nie męczą się długo. 

Roza zaśmiała się głucho. 
Nie chciał jej niczego utrudniać. Odszedł, powiedziaw­

szy jej jeszcze tylko, że za nią tęskni. Dlatego nie słyszał 
jej pytania, w którym brzmiał tak niesłychany wyrzut. 

- Lubisz mnie teraz, Mattiasie? 

Wciąż odrzucała prośby, lecz kiedy do drzwi zaskro-

bał Jens, nie mogła uczynić nic innego, jak otworzyć. 
Nim wstrząsnęło to bardziej niż nią. 

- Masz nikogo nie wpuszczać! - krzyknął jej ojciec 

z alkierza, lecz nie był w stanie zrobić nic, by ją po­
wstrzymać. 

Roza zauważyła, że rany Jensa się wygoiły. Skóra 

wyglądała dobrze. Złapała go za ramię i wciągnęła do 
środka. Prędko przekręciła klucz i zasunęła antabę. 

- Żyjemy jak w więzieniu - wyjaśniła i puściła go 

równie prędko, jak go złapała. Jens miał pod oczami 

koła, policzki mu się zapadły. 

- A kto, u diabła, myśli inaczej? Ze nie żyjesz w wię­

zieniu? 

background image

Potem spuścił wzrok. Przepraszał bardziej gestami 

niż słowami. 

- Jestem piekielnie zmęczony, Roza - powiedział 

i oparł się o ścianę. 

Podsunęła mu krzesło, ale pokręcił głową i nie ruszał 

się z miejsca. 

- Nie zostanę tutaj. Nie mogę tu zostać. 
Urwał. 
- Dziecko się dobrze miewa? 
- Synneve? Tak, dobrze - odparła Roza sztywno. Nie 

chciała rozmawiać o dziecku z Jensem. Nie chciała się 
z nim dzielić Synneve. Synneve nie należała do niego, 
chociaż był jej ojcem. Nigdy tak nie będzie. Nic z te­
go, co Jens mówił, nie mogło tego odmienić. 

- To dobrze - westchnął i uśmiechnął się. Uśmiech­

nął się tak, jak uśmiechał się wówczas, gdy przybył nad 
Kafjorden i wszystkie młode panny rozmawiały tylko 
o tym, jaki przystojny jest ten nowy chłopak, który 

przybył z rodziną z południa. 

- Bałem się o nią - szepnął. - To moje dziecko, Rozo. 

Troszczę się o nią, myślę o niej. 

Roza w głębi ducha wiedziała, że Jens mówi prawdę. 

Ale to nie wystarczało... 
- Kari jest chora - powiedział. 
Roza wychwyciła wielki strach w jego głosie. Czuła 

wręcz jego zapach. Otaczał Jensa jak płaszcz, jak chmu­

ra, jak tuman mgły. 

Wiedziała, że jeżeli w ogóle kochał kogoś ze swej ro­

dziny, to właśnie Kari. Młodszą siostrę, która nigdy nie 
była dzieckiem. 

- Leży w gorączce już ósmy dzień, a doktor nawet 

nie chciał przyjść - powiedział z rozpaczą, bliski płaczu. 

- Usłyszałem, że ważniejsze jest ratowanie mężczyzn, 

background image

którzy mogą się do czegoś przydać, a nie dziewczynek 
już tak chorych, że nie nadają się do żadnej porządnej 
roboty. Ale wcześniej nie mogłem jej zostawić, nie mog­
łem od niej odejść, bo bała się, że do niej nie wrócę. 

Roza już pakowała ubranie dla siebie. Jej nieobec­

ność mogła potrwać kilka dni. 

- Nie mogę pozwolić, żeby moja siostra umarła, 

prawda? 

- Przyjdę - obiecała Roza. 
Oszczędziła mu próśb. Jensowi zawsze tak trudno by­

ło o coś prosić. Nie chciała, żeby było mu trudniej niż 
to konieczne. Chciała mu oszczędzić tego, czego mogła. 

- Kari choruje od blisko trzech tygodni. Najpierw 

tylko źle się czuła - tłumaczył Jens. - Miała mdłości, 

wymiotowała i źle się czuła. 

Umknął gdzieś wzrokiem, bo musiał dotknąć tego, 

o czym bardzo nie chciał mówić. 

- Podejrzewała, że spodziewa się dziecka. Dlatego do 

niczego się nie przyznała. Cały czas udawała. A mnie 
się wydawało, że to jakieś babskie historie. Takie, o któ­
rych nie chciała ze mną mówić tak czy owak. Dlatego 
nie pytałem. Ale kiedy się dowiedziałem, co się dzieje 

w barakach, ogromnie się zaniepokoiłem. - Oddychał 
ciężko. - A potem pojawiła się wysypka. 

Roza też zamknęła oczy, usiłując się przygotować. 

Przez trzy tygodnie, o których mówił Jens, odmawiała 

wszystkim takim prośbom. Przysięgała, że właśnie tego nie 
zrobi dla tych ludzi, którzy drapali w drzwi i na zmianę 
prawili jej pochlebstwa i przeklinali, obrzucając najgorszy­
mi wyzwiskami, jakie tylko przychodziły im do głowy. 

Dla dobra Synneve zamknęła serce dla ich błagań 

i bólu. Zmuszała się do zaciśnięcia zębów i myślenia 
o nich jak o natarczywych natrętach, nie zaś o wystra-

background image

szonych i zrozpaczonych ludziach, obawiających się 
śmierci. 

- Gorączka i wysypka... 
- A ty? - spytała Roza. 

-Ja? 

- Ty się zaraziłeś? 
Drżał, kiedy wypuszczał powietrze. Oddech nie 

chciał mu się uspokoić. Lęk wczepił mu się w oczy. Ro­
za nigdy jeszcze nie widziała u Jensa takiego strachu. 

- Byłem z-nią sam przez trzy tygodnie. Skąd mogę 

wiedzieć, czy się zaraziłem? Ale dziwne by było, gdybym 
się przed tym uchronił. Czy i ty tak nie myślisz, Rozo? 

Kiwnęła głową. 
- Nie mogę iść, nie uprzedzając o tym ojca. 

Jens kiwnął głową. Kiwnął głową na wszystko. 

- Będę stal tutaj - powiedział. - Bo jeśli jestem chory... 
- Nie zabiorę Synneve - oświadczyła Roza. 
W jego oczach pojawiła się dzikość. 
- Nie możesz jej tu zostawić! 
- Porozmawiam z kimś - obiecała. - Nie mogę jej za­

brać. Kari jest chora. Ty nie wiesz, czy jesteś zdrowy, 
czy nie, Jens. Nie wiem, czy ja nie zachoruję. 

- Nie potrafisz tego powstrzymać? - spytał ochryple. -

Czyż nie potrafisz o wiele więcej, niż jest dla ciebie do­
bre, Rozo? Czy nie jest właśnie tak? Przyszedłem tu cał­
kiem na próżno? 

- Nie wiem, Jens. Ale jej życia nie mogę narażać. Syn-

neve zostanie tutaj. 

Samuel po odejściu córki szalał z wściekłości. Wołał 

za nimi, słychać go było daleko na drodze, ale żadne 
z nich nie rozumiało, co mówił. Przeklinał po fińsku, 

w języku dzieciństwa. 

background image

- Nie możesz iść do baraku załogi! - Jens chciał po­

wstrzymać Rozę. 

- Mogę - powiedziała spokojnie, nie bojąc się mu 

sprzeciwić. 

Roza była drobna, ubrana na czarno i pod spojrze­

niem jego niebieskich oczu wcale się nie skuliła. W jej 
spojrzeniu nie było już strachu, lecz jedynie milczące 

zdecydowanie. Jej wola była niewzruszona jak góra. Jak 
skała, twarda tak, że nikt nie zdołałby wyryć w niej 
sztolni, podziurawić jak ser. 

- Ty możesz być zarażony, Jens. Nie pójdziesz więc 

tam - wyjaśniła spokojnie, przytrzymując go w miej­
scu wzrokiem. Nigdy wcześniej Roza Samuelsdatter ni­
czego mu nie nakazywała, lecz teraz nie musiała nawet 
podnosić głosu. Usłuchał bez większych sprzeciwów. 

Sama dobrze znała drogę. 

Tym razem nie towarzyszył jej śmiech.  N i k t się 

z niej nie śmiał, ani wtedy, gdy wchodziła, ani gdy krą­
żyła między pryczami, dopóki nie odnalazła Mattiasa. 

Ani wtedy, gdy opuszczała barak w pośpiechu, a Mat­

tias podążał dwa kroki za nią. 

Jens czekał zaniepokojony. Ledwie trzymał się na 

nogach. Nie chciał też, by go rozpoznano. Stał zgarbio­
ny, odwrócony plecami do ludzi, z twarzą utkwioną 

w ścianie baraku. Ręce w kieszeniach z bezsilności za­
cisną! w pięści. 

Roza nie odezwała się, dopóki nie odeszli spory ka­

wałek. Zanim Mattias również mógł zobaczyć Jensa 
i zrozumieć, że nie chciała żadnych czułych słów czy 
też gestów, które Jens Haldorsen mógłby jeszcze 
opacznie zrozumieć. 

To nie dotyczyło ich... 
- Kari jest chora - oznajmiła Roza, nim Mattias zdążył 

background image

o cokolwiek spytać. Zanim Jens zdążył coś powiedzieć. 

Mattias nie został na schodach, poszedł za nią. Sta­

nął pomiędzy Rozą a Jensem, jakby badając milczenie 
panujące między nimi. 

- A co z doktorem? - spytał. - Czy on nie może cze­

goś zrobić, zanim wciągniesz w to Rozę? Widać Samu­
el nie zdołał już dłużej przemawiać jej do rozumu. 

W domu była bezpieczna. 

- Doktor nie przyjdzie - powiedziała Roza cicho. 
Ostrzegawczym ruchem położyła rękę na ramieniu 

Mattiasa. Był to niepozorny gest, zdradzał jednak bli­
skość i nie uszedł uwagi Jensa. 

- Chcę, żebyś poprosił Liisę o zajęcie się Synneve -

powiedziała szybko Roza. - Ona służy w The House. 
Wiesz, tę Liisę z jadłodajni, Finkę. Drobną i okrągłą. 
Ona to dla mnie zrobi. I będzie wiedziała, co trzeba. 

- Wciąż karmisz Synneve piersią - przypomniał Mat­

tias. Twarz mu pobladła, a oczy spoglądały z powagą. 
Pociemniały jak węgiel. 

Roza kiwnęła

%

 głową. 

- Ale nie mogę jej tam zabrać. Zresztą prędzej czy 

później trzeba ją odstawić od piersi. Może to okazja 
równie dobra jak każda inna. 

- Bardzo się troszczysz o Rozę i o moje dziecko, 

Mattias - rzucił Jens. Nie mógł nie zauważyć, że Rozę 
łączy z jego kolegą coś więcej niż tylko słowa. Z jego 
najlepszym kolegą. 

- Rozmawiamy o tyfusie, Jens! - powiedział Mattias. -

Do diabła, bądź dorosły, człowieku! Tu nie chodzi o od­
rę, a przecież dzieci umierają i od tego. Twoje dziecko 
ssie, a ty wymagasz od jego matki, żeby poszła z tobą do 
twojego domu, w którym grasuje zaraza. Tyfus! I zarzu­

casz mi, że się troszczę o Rozę i dziecko? Uważasz, że 

background image

to nie na miejscu, że ktoś w końcu się o nie zatroszczy? 

- Kari leży w gorączce, na całym ciele ma wysypkę. 

Rzęzi i bredzi. 

Mattias zbliżył się o krok do Jensa. Patrzył mu pro­

sto w oczy, ale go nie dotykał. Wykrzywił się paskudnie. 

- Twoja siostra bredzi? Bałeś się posłać po doktora 

dlatego, że jest nieprzytomna? Tak się boisz tego, co 
powie? Ciągle masz wzgląd na tego swojego przeklęte­
go ojca, nie chcesz, żeby wydało się cokolwiek na te­
mat twojej rodziny, prawda? Zostałeś z niej tylko ty 
i Kari. A wy milczycie. Ufasz, że my, którzy wiemy, 
też będziemy milczeć. I wolisz narażać życie Rozy. 

- Mattias - powiedziała Roza błagalnie i siłą musia­

ła odciągnąć go od Jensa, zmusić do milczenia. Mattias 
dyszał ciężko jak miech kowalski. - Idę tam z własnej 

woli - zapewniła. - Może zdołam pomóc Kari. 

Mattias westchnął. Pokręcił głową, patrząc na nią. 
- Podjęłaś już decyzję, prawda? Nikt już nie zdoła 

cię od niej odwieść. Mówisz o Liisie, myślisz, że zechce 
przyjść? 

Roza kiwnęła głową i zmarszczyła kącik ust w tym 

uśmiechu, który nawiedzał Mattiasa w snach, a być mo­

że w pamięci... 

- Ona bardzo lubi Olego, chociaż on o tym nie wie. 
- Przecież tego nie widzi - uśmiechnął się Mattias, 

zdobywając się na żart w tak poważnej sytuacji. 

- Ojciec jest zły. 
- Z twoim ojcem sobie poradzę - obiecał Mattias. 
- Wygląda na to, że jesteś zadomowiony u Wielkie­

go Samuela - powiedział ostro Jens. - Czy ta Finka bę­
dzie umiała dobrze zająć się dzieckiem? 

- Zostanę i będę miał na nią oko - obiecał Mattias. 
- Wcale nie musisz. 

background image

Roza wiele chciała powiedzieć spojrzeniem, lecz aku­

rat teraz lepsze były słowa. Spojrzenia nie na wiele się zda­

wały. A Jens stał między nimi i pilnował ich jak jastrząb. 

Mattias wyciągnął ręce, położył dłonie na ramionach 

Rozy i przyciągnął ją do siebie. Wtuliła się twarzą w je­
go szyję. Pogładził ją po plecach i po włosach, musnął 

wargami czoło i skroń, a potem przysunął jej usta do 

swoich warg. 

Pocałował ją z namiętnością, zdziwieniem i szacunkiem. 
Potem powiódł jeszcze palcami po jej wargach 

i uśmiechnął się. Uśmiech Mattiasa mógł przypominać 

wilka i orła, lecz mimo wszystko był dobry. 

Jens odwrócił się. Jego postawa, sposób ułożenia ra­

mion wskazywały na narastającą w nim wściekłość. 

- Uważaj na siebie, Rozo! 
Kiwnęła głową. 
Mattias pozwolił jej odejść, zanim powiedział cokolwiek 

do Jensa. Nie przejmował się, że mówi do jego pleców. 

- Roza nigdy nie należała do ciebie, Jens. O ile do­

brze widzę, to nie masz o co się wściekać. Zawsze sama 
dokonywała wyboru, brała tego, kogo chciała. A ty ni­
gdy nie chciałeś jej. Nigdy tak naprawdę. Nawet teraz. 

- Za to ty ją chcesz? 

Jens drwił. Ton jego głosu przypominał oślizłe, zie­

lone gnijące wodorosty. Na twarzy wypisaną miał 
złość, którą Mattias oglądał już dostateczną ilość razy. 

Zawsze żywił wtedy nadzieję, że przyjaciel kiedyś z te­
go wyrośnie. Na taką złość nie było miejsca na twarzy 
dorosłego mężczyzny. 

- Roza potrzebuje przyjaciela - oświadczył. 

... Ty będziesz siłą Rozy... 

background image

- Wyobrażam sobie, jak pielęgnujesz tę przyjaźń, 

Mattias. Nie prosiłem cię, żebyś przestał? Nie mówi­
łem ci, że chcę żyć z nią w zgodzie? 

Mattias tylko kiwał głową. 
- Nie masz chyba poważnych zamiarów? - spytał za­

skoczony Jens. - Nic nie możesz zrobić, nawet gdybyś 
chciał. Ona jest żoną Pedera Johansena. 

-Jestem przyjacielem Rozy, a co to oznacza, nie jest 

ani twoją sprawą, ani niczyją inną. Natomiast gdyby 
Peder wrócił, to jestem mężczyzną na tyle, by stanąć 

z nim twarzą w twarz i powiedzieć, jak było między 
Rozą i mną. Jeśli on jest mężczyzną na tyle, by kochać 
ją również po tym, to wszyscy jakoś zdołamy z tym 
żyć. A jeśli nie okaże się dostatecznie wielkoduszny, to 

ja i tak pozostanę jej przyjacielem. 

- Przyjacielem? - zachichotał Jens, kręcąc głową. -

Do diaska, kolego, czym ta baba cię nakarmiła? Ka­
zała ci jeść jakieś grzyby? Podobno w Krecie jedzą 
mnóstwo grzybów. Może pomieszało ci się od nich 

w głowie? Są takie gatunki, od których możesz mieć 
wizje! 

- Czy ty kiedykolwiek próbowałeś z nią rozmawiać? -

spytał Mattias. 

Jens wzruszył ramionami. 

- Ona się raczej nadawała do innych rzeczy - odparł 

lekko. 

- Nie waż się jej teraz tknąć - zapowiedział Mattias 

ostrzegawczym tonem. Oczy błysnęły mu niebezpiecz­
nie. Jens widział ten błysk już wcześniej i uspokoił się. 

- Zwariowałeś? - spytał. - W niej teraz cała moja na­

dzieja! Być może jestem zarażony, a przecież nie będę 
próbował ściągać zarazy na jedyną osobę, która być 
może mogłaby mnie od niej wybawić. A jeśli to ona się 

background image

zarazi, a ja nie jestem chory, to mam również istotne 

powody, żeby się do niej nie zbliżać. 

Mattias czuł, że wszystko w brzuchu mu się wywraca. 
- Zawsze taki byłeś? - spytał. 

Jens zachichotał. 

- Powinienem spytać cię o to samo, kolego. Mam 

wrażenie, że ostatnio się zmieniłeś. Czy to się nie za­

częło wtedy, kiedy pierwszy raz wsunąłeś się jej do łóż­
ka? Sam nawet nie poczułeś, co się z tobą dzieje, tak 
powoli to na ciebie działało. Może ci, którzy z tobą 
mieszkają, też nie zauważyli różnicy. Ale ja nie widzia­
łem cię od dość dawna i wyraźnie to dostrzegam. 

Przesunął ręką przez jasne włosy. Zmierzwił je, ster­

czały mu na wszystkie strony. 

- Rozumiem, że miałeś swoje powody, by do nas nie 

zachodzić. I, na Boga, to świetnie, skoro Kari zachoro­

wała. Głupio by było, gdybyś przyszedł wcześniej. Mo­
że też leżałbyś teraz złożony chorobą. Mógłbyś zarazić 
cały barak. Mógłbyś być na tyle chory, że nie miałbyś 
sił biegać na posyłki mojej Rozie do The House i zaj­
mować się moim dzieciakiem. - Cofnął się o kilka kro­
ków. - Można mówić o szczęściu, że nie przyszedłeś, 
kiedy Kari zaczęła źle się czuć i wczepiła się we mnie, 
błagając, żebym jej nie zostawiał. Oczywiście mogło 
być różnie, ale o tym myśleć nie będziemy. Może dok­
tor by przybył, gdyby usłyszał, że to ledwie początek 
choroby. Może Kari dostałaby lekarstwa i nie musiał­
bym prosić Rozy, żeby użyła swoich czarów. - Umilkł 
na moment, odetchnął głęboko. - Ale teraz, kiedy na­
reszcie mogłem zostawić Kari, bo ona już nie wie, czy 
jestem przy niej, czy nie, doktor mówi, że to ostatnia 

faza choroby i że mimo wszystko nic już jej nie pomo­
że. Jest wielu innych, którymi musi się zająć. Oczywi-

background image

ście, że poszedłem sprowadzić doktora do Kari. Do dia­
bła, za kogo ty mnie masz! To moja siostra i nic mnie 
nie obchodzi, co ktoś sobie pomyśli o moim ojcu i je­
go piekielnej babie! Kari jest moją siostrą! Do pioruna, 

musiałem błagać Rozę, żeby przyszła! A ty mówisz, że 

nie myślę o Kari! Przeklinam cię za to, że nie przysze­

dłeś, kiedy ktoś mógł sprowadzić dla niej pomoc! Ale 
rozumiem, że miałeś ważniejsze sprawy na głowie, 
przyjacielu. Musiałeś grzać łóżko Rallar-Rozie! 

- Wracaj do domu! - poprosił Mattias. - Obaj mówimy 

rzeczy, których tak naprawdę nie myślimy. Przebiorę się 
i zaraz pójdę po Liisę. Wejdę do The House od tyłu... 

- Wejdź głównym wejściem - powiedział Jens. - Po­

wiedz pani dyrektorowej, że jej chrzestna córka potrze­

buje kobiety z mlekiem! 

- Wracaj do domu! - powtórzył Mattias, usiłując za­

panować nad gniewem. 

- Pójdę tam, gdzie zechcę! - oświadczył Jens i znik­

nął w ciemności. 

background image

13 

Roza nie czekała na Jensa. Miała bardzo umiarkowa­

ną ochotę wysłuchiwać, co chcieli sobie powiedzieć 
z Mattiasem. Niemądrze ze strony Mattiasa, że tak ją 
objął. A w dodatku pocałował, i to na oczach Jensa. Ale 
przynajmniej pokazał jej, że się na nią nie gniewa, i tę 
świadomość dobrze było zabrać ze sobą. 

Bała się. 

Jawny strach ojca przed tą chorobą sprawił, że 

i w niej narósł lęk. Cały brud i paskudztwo zmieniły 
się właśnie w tyfus. 

W domu Jensa było duszno. Panowała tu również ci­

sza. Roza zmarszczyła nos, żałując, że Jens nie miał 
przynajmniej na tyle rozumu, żeby przewietrzyć. Ale 
mężczyźni nie myślą o takich rzeczach. Pewnie uwie­
rzył, że Kari wkrótce wyzdrowieje i wtedy zajmie się 

wszystkim, co należało zrobić. 

Drzwi do alkierza były zamknięte. 
Roza zdawała sobie sprawę, że odsuwa tę chwilę jak 

najdłużej i że robi to z tchórzostwa, lecz poświęciła pa­
rę dodatkowych minut na przyjrzenie się kuchni i na­
paliła w piecu resztką gałązek, jaka jeszcze tu została. 
Musiała się przygotować na wejście do pokoju Kari i na 
spotkanie z tym, czego tak strasznie sama się bała. 

Z tyfusem... 
Poświęciła czas nawet na to, żeby zapalić lampę. To 

zresztą było konieczne, bez niej nic by nie zobaczyła. 

background image

Ręce jej się trzęsły, gdy kładła je na klamce i otwierała 

drzwi. 

Szybko zrozumiała, że doktor chyba miał rację, cho­

ciaż mimo to mógł przyjść. Siostra Jensa leżała zlana 
potem, rozpalona gorączką. Cienka koszula była prze­
moczona na wskroś i Roza od razu zdjęła ją z ciała 
dziewczyny. Kari w ogóle tego nie poczuła. 

Roza podgrzała wodę. Nie musiała być gorąca, to 

jeszcze pogorszyłoby sprawę i ani trochę nie ochłodzi­
ło chorej. Nie chciała jej jednak obmywać lodowatą 

wodą, miska musiała choć chwilę postać na piecu. 

Do diabla, że tak mało drewna jest w tym domu! 

Oby ten Jens niedługo przyszedł! 

Obmyła rozpalone ciało Kari od stóp do głów. Sta­

rała się ją schłodzić, jak tylko mogła. Potem przeszu­
kała chatę, aż znalazła maść, którą przysłała Jensowi. 
Niewiele z niej zostało, lecz udało jej się posmarować 

przynajmniej te miejsca na ciele Kari, w których wy­
sypka była najgorsza. 

Czy jemu przyszło do głowy, że mógł użyć maści? 
Czy może wolał zachować ją dla siebie? 
Roza nie chciała znać odpowiedzi na to pytanie. 
Nie przejęła się tym, że pierwsza koszula, jaką znala­

zła, była męska, najwyraźniej przeznaczona do użytku 
od święta. Była natomiast czysta i dosyć cienka. Roza de­
likatnie ubrała Kari. Wsunęła jej ręce w szerokie ręka­

wy, otuliła chude ciało dziewczynki i starannie zapięła. 

Wełniane koce rzuciła skłębione w nogach łóżka. 

Dziewczyna nękana gorączką spływała potem i koce to 
ostatnia rzecz, jaka była jej potrzebna. Roza okryła Ka­
ri jedynie cienkim prześcieradłem. 

Miała ochotę przewietrzyć, bo w alkierzu było dusz­

no i cuchnąco, ale się bała. Nie chciała, żeby Kari po-

background image

gorszyło się jeszcze od przeciągu, a i wieczór był 
chłodny. 

W nocy pewnie przyjdzie mróz. 
Kiedy wróci Jens, będą mogli przenieść Kari do 

kuchni i wtedy tu przewietrzą. 

Myślała tak, zmieniając pościel, bo prześcieradło by­

ło równie mokre jak koce. Być może należało odwró­
cić też siennik, jeśli również jest wilgotny. Dostatecz­
nie wypełniony trawą powinien właściwie zachować 
suchość, lecz. Kari pociła się o wiele bardziej niż zwy­
kle. Pot dosłownie płynął z dziewczyny. 

Ile czasu Jens potrzebuje na powrót? 

Wielokrotnie wchodziła do alkierza i z niego wycho­

dziła. W środku panowała taka duchota, że Rozie trud­
no było wytrzymać, lecz i tak siedziała głównie tam. 
Ośmieliła się w końcu otworzyć wejściowe drzwi na 
oścież, żeby do chaty wpadło chociaż odrobinę świeże­
go powietrza. Jens pewnie będzie miał dość rozumu, by 
je zamknąć, gdy wróci. 

... i chyba nie rozzłości się na nią za to, że zostawiła 

drzwi otwarte. Jakoś zdoła mu to wytłumaczyć... 

Została w alkierzu, bo Kari momentami była bardzo 

niespokojna. Skopała prześcieradło i jakby ruszała do 
ataku na coś, czego nie było. 

A może raczej się broniła? 
Roza próbowała wydobyć jakiś sens z dźwięków, któ­

re formowały usta chorej, lecz nie były to żadne zrozu­
miałe słowa. Płynęły jak wezbrany na wiosnę strumień, 
a potem dziewczyna milkła. Później wypowiadała poje­
dyncze słowa, jakiś dźwięk. Nigdy jednak żadnego 
z tych dźwięków ani słów nie dało się zrozumieć. 

Momentami z ust leciała jej piana. 
Roza ocierała jej twarz i obmywała. 

background image

Czekała, aż wszystko się powtórzy, i znów postępo­

wała podobnie. 

Siedziała na brzegu łóżka i patrzyła w twarz dziew­

czyny, myśląc o tym, że Kari ma zaledwie piętnaście 
lat. Przeżyła zbyt wiele takich rzeczy, jakich nikt nie 

powinien doświadczać. I nigdy nie zaznała życia, jakie 

należy się młodej dziewczynie. Nie prosiła się na świat 
i nie mogła sobie wybrać rodziców. 

To niesprawiedliwe. 

... nie mogę nic dla niej zrobić... 
- Możesz przy niej siedzieć - mówi głos, który tak dłu­

go pozostawał nieobecny, odkąd Mattias zabrał mnie 
z domu mojego ojca, bo chciał dotrzymać danego słowa. 

- Możesz być przy niej i ulżyć jej w cierpieniu. Czy 

to bez znaczenia? 

Mówię chyba, że sama wolałabym, aby był przy mnie 

ktoś z rodziny, gdybym wiedziała, że mam umrzeć. Wo­

lałabym obecność bliskiej osoby od obcych rąk. 

- A gdyby nikogo takiego nie było? 
- Jens jest jej o wiele bliższy niż ja! 
Te jej zielone oczy są takie mądre. 

- Czy Jens dałby radę? - pyta wprost. - Myślisz, że 

z takim wysiłkiem szukałabym kogoś, kto by cię wspie­
rał, gdyby ten, którego sama wybrałaś, równie dobrze 
się do tego nadawał? 

Nigdy jej nie pytałam, dlaczego odrzuciła Jensa. Są­

dziłam, że to ma związek z tym, że on mnie nie kocha. 
I że nigdy, przenigdy mnie nie pokocha. 

Właściwie chciałam prosić je, by go ku mnie nakło­

niły, bo to byłoby lepsze od jego pogardy. I z tym po­
trafiłabym żyć. Potrafiłabym żyć z nim, nawet wiedząc, 

dlaczego ze mną został. Myślałam o tym wiele razy. 

background image

Ale nigdy nie śmiałam o to prosić. 
- Wiedziałam - mówi ona. - Wiedziałam, o czym my­

ślałaś. Gdyby się nadawał, to byś go dostała. Nic by 
mnie to nie kosztowało. Lecz podobnie jak wiele z nas, 
również ty nie wiedziałaś, co dla ciebie dobre. Jens jest 
słaby. Nie ma w sobie siły wystarczającej nawet dla nie­
go. Żal jest kobiety, której mąż nie potrafi wspierać. 
Ogromnie jej szkoda. 

-Jens przysłał mnie tutaj, żeby sam się od tego uwol­

nić - mówię. 

Ona kiwa głową. 
- Wydaje mi się, że go to przeraża - mówi z powagą. -

Śmierć rzadko bywa piękna. Lecz bez niej życie wciąż by 
trwało. A zbyt długie również nie byłoby piękne. 

Nie wiem, czy ją rozumiem. 

- Nikt nic nie może zrobić dla Kari - mówi. 
Domyślam się, że śmierć może być wyzwoleniem na­

wet dla młodego człowieka. Żałuję, że Kari nie przeżyła 
przynajmniej kilku szczęśliwych dni. Nie tak szczęśli­
wych jak ja rozumiem szczęście, lecz takich w jej rozu­
mieniu. Nie wiem, jak miałyby one wyglądać, lecz mam 
nadzieję, że zaznała bodaj odrobiny szczęścia. 

- Czasami wystarczy być obok - mówi z powagą Na­

talia o rudych włosach i zielonych oczach, które spo­
glądają tak mądrze. 

Nie rozumiem, jak mogła zniszczyć życie sobie i te­

mu, którego kochała. 

- Byłam chciwa - odpowiada ze zmęczonym uśmie­

chem. - Chciałam wszystkiego naraz. Być może on sam 
by przyszedł, gdybym dała mu czas. Być może kochał 
mnie naprawdę. Nie dałam mu jednak możliwości, że­
by mi to okazał. 

Śmieje się. 

background image

- A przynajmniej powiedziałabym mu, że z jego lę­

dźwi wyrośli piękni potomkowie... 

Nawet gdy znika, jej żartobliwy wesoły śmiech 

wciąż dźwięczy wokół mnie. 

Mattias czekał na Liisę w kuchni The House. Czuł 

się tu mały i obcy, ale Liisa się z niego śmiała. A i po­
zostałe kuchenne dziewczyny nie mogły powstrzymać 
się od uśmiechów. 

Musiał wytrzymywać wiele spojrzeń. Wychwycił też 

kilka znaczących mrugnięć okiem w kierunku Liisy. 
Dziewczęta szturchały się łokciami, gdy Mattias miał 
tego nie widzieć. 

Podsunęły mu kilka smacznych kąsków z półmis­

ków, które wróciły od państwa z góry. Nie mógł się nie 
zgodzić z nimi, że dyrektorostwu dobrze się żyje. Póź­
niej, kiedy pomagał Liisie włożyć kurtkę i wreszcie mo­

gli wyjść na zewnątrz, odprowadzał ich śmiech. 

Liisa też się śmiała. 
- Nie przejmuj się nimi! Tak świetnie się bawią, po­

nieważ biorą cię za mojego narzeczonego. Uznałam, że 
nie będę ich wyprowadzać z błędu. To takie głupie, kie­

dy wszystko trzeba tłumaczyć. 

Tyle Mattias również rozumiał. A ponadto wiedział, 

że ta okrągła dziewczyna z Krety nabierze więcej war­
tości w oczach innych, mogąc się pochwalić interesują­
cym ciemnowłosym i wcale niebrzydkim kawalerem, 
który przyszedł pytać o nią po skończonej pracy. 

Mattias nie mówił o tym głośno, lecz domyślał się, co 

może Liisie chodzić po głowie. Nawet w najzwyczajniej-
szą dziewczynę z głębi Kaf jorden może od czasu do cza­
su wstąpić mały diabełek. Nawet w taką, która nie jest 

przyzwyczajona do kawalerów i zbyt wielkiej uwagi. 

background image

Nie musiała nic mówić i mogła być najzupełniej 

pewna, że on nic nie powie. Niech sobie inni snują do­
mysły, ile tylko im się podoba. 

- Pani chce, żebym u nich nocowała - mówiła Liisa, 

gdy wędrowali żwirowaną alejką w stronę drogi pro­
wadzącej nad fiordem. - Boi się tyfusu. Ale przecież 
w Krecie prawie nikt nie zachorował. Przez całą jesień 
nie było u nas wszy. A szczurów nie mieliśmy nigdy, 
nawet wtedy, kiedy była ich taka plaga, jak uciekły z te­
go angielskiego statku, który tu cumował. - Roześmia­
ła się cicho. - Mój ojciec osobiście przyszedł do pani, 
żeby powiedzieć, że w dniu, w którym ktoś w Krecie 

dostanie tyfusu, własnoręcznie przeniesie moje rzeczy 
do The House. Powiedział też, że o wiele bardziej boi 
się nocnych zalotników, którzy mogą przyjść tutaj, niż 
że ktokolwiek, z nas może zachorować w domu. 

Mówiąc o zalotnikach, zachichotała. 
- Roza prosi, żebyś zajęła się jej dzieckiem - oświad­

czył Mattias zwięźle. - Dlatego po ciebie przyszedłem. 

- Czy Roza jest chora? 
Mattias pokręcił głową. 
-Ole? 
Wtedy uśmiechnął się i objął dziewczynę za ramio­

na. Właściwie miał nadzieję w imieniu Liisy, że któraś 
z dziewczyn pracujących razem z nią to zobaczy. Będą 
wtedy już do końca przekonane, że stara się coś wy­
chodzić u tej małej. 

- Olemu też nic nie dolega. Ale nie mogła przecież 

zostawić Synneve pod jego opieką. Nie wiedziałby, co 
ma robić. Tak samo jak i ja nie mam pojęcia. 

- A co się stało z Rozą? 
- Siostra Jensa zachorowała na tyfus. 
- I ona tam poszła? - powiedziała z niedowierzaniem 

background image

Liisa, która o Jensie miała od dawna wyrobione zdanie. 

To ona zajmowała się Rozą po tym, jak Jens pobił 

ją prawie na śmierć i zostawił nad Strommen w zimną 

noc. Mało wtedy brakowało, żeby Rozy już nie było. 

- Pewnie przyszedł i pięknie ją prosił, tak? A ona jest 

na tyle głupia, jeśli chodzi o niego, że to wprost nie do 
uwierzenia! Pewnie rzuciła wszystko, co miała w rę­
kach, i poszła z nim. 

- Mniej więcej tak to wyglądało - przyznał Mattias. 
- Ty lubisz Rozę? - spytała Liisa nagle i stanęła 

w miejscu. Wpatrywała się w Mattiasa tak uporczywie, 
że zrozumiał, iż nie może obrócić tego pytania w żart. 

- Owszem, lubię Rozę - powiedział. 
... naprawdę... 
- Może byś ją wziął? 
Mattias zwlekał z odpowiedzią. 
- Ona przecież jest mężatką - odparł w końcu, jak­

by w tym szukał ratunku. 

- Oboje wiemy, że dla Rozy niezbyt wiele to znaczy -

powiedziała Liisa. - A moim zdaniem Peder zdawał sobie 
sprawę z tego, co się stanie, jeśli ją w taki sposób zosta­

wi. Nie był na tyle głupi, żeby tego nie wiedzieć. Gdyby 
chciał z nią żyć, to albo zostałby tu z nią, albo zabrał Rozę 
ze sobą. Wyjechał. I musi się liczyć z konsekwencjami. Je­
śli Roza znajdzie sobie mężczyznę, to uważam, że powin­
na z nim zostać. 

- Ale nie podobało ci się, że mieszkała z Jensem? 
Liisa pokręciła głową. Nie pozostawiała żadnych 

wątpliwości o tym, co myśli na ten temat. 

- Jens jest jak wąż - stwierdziła. - Jedyną sensowną 

rzecz, jaką zdziałał, było zrobienie Rozie tego dziecka. 

Mattias aż pobladł w zetknięciu z taką otwartością 

Liisy. Pamiętał ją jako nieśmiałą dziewczynę z jadłodaj-

background image

ni. Taką, która ledwie ma odwagę zerknąć na męż­

czyzn. Ta Liisa nie wzbraniała się przed wypowiedze­

niem żadnego słowa. 

- Teraz mówię więcej - zaczęła się tłumaczyć. -

Przedtem nie umiałam tyle powiedzieć. Słabo mówiłam 
po norwesku. 

To również mogło być jakieś wytłumaczenie. 

- Gdzie Roza? - Ole zażądał wyjaśnień, gdy tylko 

Mattias i Liisa przekroczyli próg chaty. Siedział wypro­
stowany jak żołnierz na baczność na krześle przyciąg­
niętym pod same drzwi. 

- Wróci do domu? 

Liisa nie mogła się powstrzymać przed muśnięciem 

jego włosów. Musiała tak przejść obok niego, by cia­
łem zawadzić o jego ramiona. Ole poznał jej zapach 
i dotyk dłoni, zaczerwienił się jak każdy zakochany 
młody chłopak. 

- On zabrał Synneve - powiedział Ole, próbując zwra­

cać się do Mattiasa. - Przyszedł tu wkrótce po tym, jak 

Roza z nim wyszła. Powiedział, że mimo wszystko po­

stanowiła zabrać Synneve. Nie zdążyłem go zatrzymać. 

Mattias zorientował się nagle, że Ole ma otarcia na 

twarzy i na obu rękach. 

- Próbowałem za nim iść - wyznał z zawstydzeniem 

niewidomy chłopak. - Ale zdołałem tylko do połowy 
zejść na podwórze. Zapomniałem, jak tam wygląda. 

Mattias poklepał go po ramieniu, a Liisa natychmiast 

zajęła się oglądaniem obrażeń Olego. Sprawiała wraże­
nie, jakby rozczarowało ją, że są tak mało poważne. 

- Jens zabrał Synneve? - spytał Mattias spokojnie. Po 

plecach przeszedł mu lodowaty dreszcz, ale nie mógł 
dać po sobie poznać, jak strasznie się boi. 

background image

- Zabrał ją i powiedział, że Roza tak chce. 
Mattias posłał Liisie ostrzegawcze spojrzenie, by dać 

jej znać, że za skarby świata ma go teraz nie zdradzić. 
Dziewczyna miała dobrze poukładane w głowie. 

- Przyprowadziłem Liisę, żeby przygotowała wam 

jedzenie - oświadczył. - Roza też tak chciała. 

- A Synneve? 
- Na pewno jest bezpieczna. 

- Przecież siostra Jensa ma tyfus! - powiedział Ole, 

jakby zaczynał się domyślać. 

- Wiem o tym - odparł Mattias. - Właśnie tam idę. 
Ole go nie zatrzymywał. 

- Nie powinieneś tu przychodzić - powiedziała Roza 

zdumiona, kiedy Mattias stanął w drzwiach alkierza. Po­

jawił się nagle, jak wyciągnięty z worka. Gestem dala mu 
znać, żeby sobie poszedł, ale on nie ruszał się z miejsca. 

Kari leżała z prześcieradłem skłębionym wokół cia­

ła. Z jękiem wypowiadała jakieś słowa bez związku, po­
tem skuliła się jak małe dziecko. Dziecko przyzwycza­

jone do bicia. 

- Nic się nie da zrobić? - spytał Mattias cicho. Tak 

cicho, że Roza musiała odczytywać słowa z ruchu warg. 

Pokręciła głową. 
- Jens nie wrócił? 

Znów posłała mu leciutki uśmiech. Mówił, że dobrze 

wie, gdzie jest Jens. Gdy chodziło o Jensa, niczego so­

bie nie wmawiała. 

- Sprowadził mnie tutaj, żeby sam nie musiał przy 

tym być. 

Mattias czuł, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi. 

Tak strasznie się bał, że pot wystąpił mu na czole. I pra­

wie tak samo bał się, że Roza to zauważy. 

background image

... Synneve... 
- Jens nie wróci, dopóki ona nie umrze - powiedzia­

ła Roza. - Wiedział, że nie będę mogła odmówić. Wi­

dział ją przecież. Wiedział, że długo nie pożyje. Niedu­
żo już jej zostało. Kilka dni, nie więcej, może nawet 
krócej. Nie chce nic pić. Próbuję nakapać jej ze ście-

reczki do ust, gdy je otwiera. Czasami połyka, czasami 

wypluwa jeszcze więcej... 

Mattias patrzył na chude ciało na łóżku i wiedział, że 

Roza ma rację. Tu nie pomogą żadne czary. Kari umrze. 

- Musiałem po prostu zajrzeć do ciebie - powiedział 

i zdobył się nawet na uśmiech, wprawdzie przelotny 
i drapieżny. Roza i tak się nie spodziewała, że będzie 

w tym miejscu promieniał radością. 

- Byłeś u nas? 
Mattias kłamał bez mrugnięcia okiem. 
- Trochę czasu zajęło mi znalezienie Liisy. Puściłem 

ją samą. Pomyślałem, że zajrzę do ciebie. Czułem, że 
jesteś tu tylko ty. Potrafiłem sobie wyobrazić, że Jens 

cię opuści. Że opuści was obie. 

Nie mógł powiedzieć jej, że ten łotr zabrał Synneve. 

... ty będziesz siłą Rozy... 

Przed wyjściem pogładził ją po włosach. A ona 

uśmiechnęła się, pytając z powagą, czy nie boi się zara­

żenia tą straszną chorobą. 

Mattias odparł, że się nie boi. 
Nagrodą za to był jeszcze jeden uśmiech. 
Stanął na mrozie i popatrzył w rozgwieżdżone nie­

bo ze świadomością, że nie będzie mógł spojrzeć Ro­
zie w oczy, nie wiedząc, gdzie jest Synneve. 

Więcej kosztowało go okłamywanie jej niż wszyst-

background image

kie kłamstwa i półprawdy, jakie wypowiedział do tej 

pory w całym swoim życiu. 

- Gdzieś ty zabrał to dziecko, Jens? - rzucił w po­

wietrze, lecz ciemność pilnie strzegła swoich tajemnic. 

Listopadowa noc w niczym nie chciała pomóc. 

Mattias tej nocy stukał do wielu drzwi. Ale przed 

świtem również on musiał się zdrzemnąć. Położył się 

w ubraniu i rano ledwie dało się go dobudzić. 

Mężczyźni z brygady okazywali wyrozumiałość. 

Znali Jensa niemal równie dobrze jak Mattias i chociaż 

Roza nie cieszyła się u nich wielkim poważaniem, to 

wiele sympatii mieli dla Wielkiego Samuela. 

- Jeśli to dziecko zniknie, dla Samuela będzie to 

ogromny cios. A on już dość wycierpiał. 

Mattias był wdzięczny za taką reakcję. Ciężko było 

pracować tylko we dwóch w brygadzie. 

- To tylko dzisiaj - obiecał, chociaż sam nie domy­

ślał się, jaki koniec mogą przybrać wydarzenia. Oba­

wiał się najgorszego i nie wiedział nawet, czy została 

mu jakaś odrobina nadziei. 

- Nie przejmuj się. Poświęć na to tyle czasu, ile trzeba. 

Przede wszystkim poszedł do Jensa. Nie potrzebo­

wał nadkładać drogi, skoro i tak musiał wejść na teren 

Kopalni. A Roza pomyśli, że idzie do pracy. Dlatego 
narzucił roboczą kurtkę na sweter. Za nic nie chciał jej 
niepotrzebnie niepokoić. 

- Czuwałaś całą noc - stwierdził, patrząc na jej bla­

dą twarz. Bladą, lecz z wypiekami, a wokół oczu nie­
mal siną. Włosy miała związane niedbale w gruby koń­
ski ogon. 

- Ona jest taka niespokojna - szepnęła Roza. 

background image

Stała prawie na palcach. Mattiasowi przyszło do gło­

wy, że chce go o coś spytać. I chciał czym prędzej wyjść, 

bo bał się, że spyta o Synneve. Nie ruszał się jednak. 

- Możesz mi przynieść drewna, Mattias? - poprosiła 

Roza. - Nie mogę od niej odejść. - Zerknęła w głąb al­
kierza. - Nie wiem, Mattias, mam takie wstrętne uczucie 

w środku. Takie wrażenie śmierci. Spodziewam się, że to 

się może stać w każdej chwili. Boję się, że nie będę przy 
niej, kiedy będzie odchodzić. Nie chcę, żeby była sama. 

Mattias miał ochotę krzyczeć z ulgi, ale zadowolił się 

westchnieniem, i to tak lekkim, że Roza mogła go 
w ogóle nie usłyszeć. Odwrócił ją ostrożnie, popchnął 

do alkierza. Obie ręce miał na jej barkach i pogładził je 
delikatnie, nim je opuścił. 

- Zostań przy Kari. Nanoszę ci drewna i napalę. Po­

trzebujesz wody? 

Kiwnęła głową. 

- Spóźnisz się do kopalni. 
- Nie myśl o tym. Nie myśl o niczym innym niż to, 

co dzieje się tutaj, Rozo. 

A więc Jens nie wrócił. Właściwie nie było to zasko­

czenie. A Roza mówiła, że czuje śmierć. To było bar­
dziej przerażające. 

- Przydałyby mi się teraz wizje - mruknął Mattias, 

ściągając roboczą kurtkę i składając ją tak, że mógł ją 

wsunąć płasko pod sweter. - Oczywiście nic takiego mi 

się nie przydarzy. 

Udało mu się przekonać białe kołnierzyki w biurze 

o powadze sytuacji. Zniknęło niemowlę, a w papierach 
dziecka wpisano imiona Rozy i Pedera. Nigdzie nie 
można było przeczytać, że Synneve Natalia nie jest cór-

background image

ką Pedera. Z dokumentów nie wynikało, że to rodzo­
ny ojciec zabrał swoje dziecko. Jeśli nawet ktoś tak po­
myślał, to nie powiedział tego na głos. A Mattias rów­
nież nie widział powodów, by o tym wspominać. 

- On był chory - opowiadał o Jensie. - A Roza wcześ­

niej prowadziła mu gospodarstwo. Z tego, co wiem, on 
może myśleć nieprzytomnie. 

Ludzie z Kopalni słyszeli o dziwnej chorobie Jensa. 

Wielu uważało, że to wystarczy, by namieszać w głowie. 

- A teraz jego siostra umiera na tyfus - mówił dalej 

Mattias. - Roza się nią opiekuje. 

Odetchnął głębiej. 
- Nie powiedziałem jej, że dziecko zginęło. To nie 

ma znaczenia. Roza nie może brać teraz udziału w po­
szukiwaniach. 

- Nie? - spytał ktoś ze zdziwieniem, lecz prędko 

umilkł, napotkawszy pociemniały wzrok Mattiasa. 

- Wyślemy ludzi - obiecali. 
Mattias sam stwierdził, że nie brak żadnej łodzi. Ob­

szedł brzeg fiordu od jednej strony Strommen aż do cy­
pla po drugiej stronie. Wytężał wzrok, ale nic nie zo­
baczył. To była pewna ulga. 

Wysłano ludzi na wszystkie drogi, którymi dało się 

podróżować. Ziemia była teraz zmarznięta i w dzień, 
i nocą, dało się więc przejechać przez wzgórza zarów­
no na północ, jak i na południe. Świeżego śniegu nie 

było, trudno więc znaleźć jakieś ślady, lecz ludzie sta­
rali się jak mogli. 

Każdy, który powracał z wiadomością, że nic nie 

znalazł, przywoził zarazem ulgę. Mattias nie potrafił 
nazwać tego inaczej. 

To nie było ostateczne. 
Istniała możliwość, że wszystko skończy się dobrze. 

background image

Minęła już więcej niż doba, odkąd Jens zabrał ma­

łą. Być może nie dostała w tym czasie jedzenia. Nie 

wziął dla niej ubrania na zmianę, a noc była wyjątko­
wo zimna. 

Oczywiście istniała możliwość, że wszystko skończy 

się dobrze... 

Mattias musiał zajrzeć do Samuelsborg. 
- Co się dzieje? - spytał ojciec Rozy. 
- Szukamy Jensa i Synneve. 
Wielki Samuel pomroczniał. Z napiętych warg wy­

dobyło się westchnienie. 

- To znaczy, że on nie przyszedł od Rozy. 
- N i e . 
- Czy ona o tym wie? 
- Nie. 
-  N o c była zimna. 
-Tak. 
- Powiadomisz mnie bez względu na to, jaka to bę­

dzie wiadomość? 

Mattias kiwnął głową. Niewiele mógł powiedzieć Sa­

muelowi. Ich myśli podążały tym samym torem. 

- Ale idź najpierw do Rozy. Nie zostawiaj jej z tym 

samej. Wszystko jedno, co to jest. Moja Roza ma takie 
silne uczucia. 

Mattias przyrzekł. 

Poszedł do biura, bo nie znalazł lepszego miejsca, 

gdzie mógłby czekać. Wszyscy, którzy wyprawili się na 
poszukiwania, i tak tu przyjadą. Ludzie w biurze nie­

wiele się odzywali i Mattiasowi to odpowiadało. Nie 

miał ochoty na żadne rozmowy. 

Zapadł już prawie wieczór, gdy powróciły dwie 

background image

ostatnie grupy. Ta, która wyruszyła pocztową drogą do 

Finlandii, nie wracała z pustymi rękami. 

Jeden koń dźwigał ciężar na grzbiecie. 

Najstarszy z mężczyzn wiózł w ramionach inny cię­

żar. Schylił głowę, gdy podawał go Mattiasowi. Mattias 
poznał ją po wadze, lecz była tak starannie owinięta 
w wełniany koc, że od razu zrozumiał, iż noc była za 
zimna. 

background image

14 

Mattias częściowo złamał obietnicę. Zawiózł ciało 

Synneve do Samuelsborg, nim poszedł do Rozy. 

- Nie mogłem jej zostawić wśród obcych - oświad­

czył Wielkiemu Samuelowi. - I nie mogłem jej zosta­

wić na zimnie. 

Samuel pokiwał głową, rozumiał go. 

- Słusznie postąpiłeś - powiedział. - Idź teraz do 

Rozy. Zostań z nią tak długo, jak długo będzie cię po­
trzebowała. A potem przyprowadź ją tutaj. 

- A zaraza? - spytał Mattias. 
- Przyprowadź Rozę do domu! 

To była najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek 

w życiu robił. Najgorsza podróż. Nie było żadnych 

snów ani żadnego śmiechu, które mogłyby mu cokol­

wiek ułatwić. 

- Możesz odejść, kiedy tylko chcesz - powiedziała 

Roza. Mówiła cicho, spojrzenie miała czujne. 

Mattias kiwnął głową i nie ruszył się z krzesła. 
- Zostanę jeszcze trochę. 
- Nie zaglądałeś do nas na Samuelsborg? 
Pokręcił głową. Wciąż łatwiej było mu kłamać bez słów. 
- Może i lepiej. Przecież stale tu przychodzisz - wes­

tchnęła Roza. - Przynajmniej nie ściągniesz tam zarazy. 

Odgadywał jej myśli. I tak pragnął móc ją pocieszyć. 

background image

Tymczasem wkrótce miał jej przekazać najgorszą wia­

domość, jaką mogła usłyszeć. 

Gdy nadejdzie czas... 
- Ktoś jeszcze zachorował? 
- Podobno ktoś wyzdrowiał - powiedział, wspomina­

jąc czyjeś słowa, które usłyszał w przelocie. Wyglądało 
na to, że choroba już się nie rozprzestrzenia. Widać tym 
razem osiągnęła już szczyt. Tak było ze wszystkimi cho­
robami, które się pojawiały. 

- Gdyby jej to nie przeszkadzało, ludzie mogliby 

przyjść tutaj. 

Mattias patrzył na nią, widział, jak bardzo jest zmę­

czona. Pewnie ledwie się zdrzemnęła, odkąd tu przy­
szła. Siedziała już blisko dobę. Tkwiła przy Kari, nawet 
przez chwilę nie myśląc o sobie. I tak miało być, dopó­
ki Kari jej potrzebowała. 

- Nie myśl o innych - poprosił. - Wydaje mi się, że 

niewiele da się zrobić dla tych, którzy już zachorowali. 
Doktor nie potrafi nic poradzić. Dla własnego dobra mu­
sisz wierzyć, że ty też byś niczemu nie zaradziła, Rozo. 

- Może masz rację - westchnęła. 
Mattias został. 
Nanosił drewna i napalił w piecu. Siedział po ciemku 

w tej obcej kuchni i słuchał głosu Rozy. Łagodnego i spo­

kojnego, kiedy mówiła, nuciła, a potem znów mówiła. 

Od czasu do czasu rozlegał się głos Kari. Nieznajo­

my i obcy. Mattias pierwszy raz słyszał ją, mówiącą jak 
dziecko. Słów nie rozumiał, ani słów Rozy, ani Kari. 
Kilkakrotnie w ciągu nocy wydawało mu się, że na­
prawdę ze sobą rozmawiają. 

Chyba zasnął oparty o ścianę. 
Nic mu się nie śniło. 

Jedynie wielka cisza. 

background image

Obudził się, ponieważ ona stała nad nim, potrząsa­

ła nim. Głowę miała owiniętą chustą. Ubrana do wyj­
ścia, z wielką powagą w oczach. Swoją powagę Roza 
zawsze nosiła na zewnątrz. Wyraźną dla całego świata. 
Mattias zauważył, że płakała. 

- Nie mam tu już nic do roboty - powiedziała. 

Nie pytał, jak Kari umarła, jak wyglądała ta chwila. 

Nie pytał Rozy, co czuła. Co czuje teraz. 

Objął ją tylko rękami w pasie i ukrył twarz w jej 

brzuchu. Ściskał ją tak mocno, że aż jęknęła. Ale on 
miał ręce splecione za jej plecami na supeł. 

Oparła się rękami o jego barki, chciała się uwolnić od 

tego uścisku. Potem zorientowała się, że Mattias płacze. 

Przestała się wyrywać. Słuchała jego szlochów, su­

chych i drżących. Ramiona mu drżały. Drżały kolana, 
ściskające jej uda. Mattias cały się trząsł. 

Palce zacisnęły się na jego ciemnej czuprynie. Oby­

dwiema rękami podniosła go za włosy, zmusiła go, by 
pokazał jej twarz. 

- Ty nie płaczesz za Kari - stwierdziła. 
Pokręcił głową. 
Przeszyła ją straszna świadomość, zachwiała się 

i upadłaby, gdyby jej nie podtrzymał. Mattiasowi wciąż 
płynęły łzy po twarzy. Spływały wzdłuż bruzd. 

Cicho powiedział jej, dlaczego płacze. 

Roza nie wpadła w szal, jak się tego spodziewał. To ona 

otarła łzy Mattiasowi. Potem zdjęła wierzchnie ubranie 
i stwierdziła, że chyba jednak nie skończyła tu wszystkiego. 

Kazała mu nosić wodę. 
Nim noc minęła, spaliła już wszystkie ubrania i po­

ściel, w której leżała Kari. Wyszorowała cały dom od 
sufitu po podłogi. 

background image

Martwe ciało Kari owinięte w ostatnie czyste prze­

ścieradło, ubrane w coś, co musiało być niedzielną su­
kienką dziewczyny, leżało na gołych deskach łóżka. 

Siennik Roza spaliła poza domem wśród mroźnej 

gwiaździstej nocy. Stała tak blisko płomieni, jak tylko 
dało się podejść, żeby nie osmalić sobie rzęs. Drobna, 

w czerni, niczym kolumna na tle wielkiego ogniska, 

które chciwie pochłaniało suchą trawę, sypiąc w ciem­
ność iskrami. Jej włosy jakby stapiały się z ogniem. 

Mattias nie śmiał zasnąć. Bał się tego jej niebezpiecz­

nego spokoju. Tego niezmąconego spokoju, który wy­
dawał mu się nienaturalny. Czekał, że w każdej chwili 
może pęknąć, nie da się nosić takiego bólu, w żaden 
sposób go z siebie nie wypuszczając. Ale Roza tylko za­

ciskała zęby i szorowała kąty. 

Gdy wreszcie uznała, że dom jest czysty i wolny od 

choroby, zarazy i śmierci, robotnicy dawno wyprawili 
się już do kopalni. Nie prosiła, żeby jej towarzyszył, 
lecz on mimo wszystko z nią poszedł. 

Obiecał to Samuelowi. 
Natalia też na swój sposób zażądała od niego przy­

rzeczenia... 

Gdy szli przez Kopalnię, ludzie trzymali się z dale­

ka, spuszczali oczy. Nikt się do nich nie odzywał. 

Wszyscy już słyszeli... 

Pod domem Roza odwróciła się do Mattiasa i kazała 

mu nanosić drewna do sauny. I mocno w niej napalić. 

- Teraz? - zdziwił się. 
- Teraz. 

Zaczekała w oborze, dopóki nie uporał się ze wszyst­

kim. Z komina sauny uniosła się gruba smuga dymu. 
Mattias stwierdził, że drewno było dosyć mokre. Ale 
przynajmniej udało mu się rozpalić ogień. 

background image

- Rozbieraj się! - nakazała. 

Wbił w nią wzrok, zastanawiając się, czy dobrze 

usłyszał. 

Sama Roza już rozpięła i zrzuciła spódnicę. 

- Rozbieraj się! - powtórzyła i starannie złożyła weł­

nianą spódnicę, a potem wsunęła ją do oborowego pie­
ca. Ledwie się w nim żarzyło, lecz przypilnowała, by 

wełna nie zdusiła resztek żaru. 

- Tyle razy tam przychodziłeś, że musisz teraz po­

nieść konsekwencje - powiedziała zmęczonym głosem 
i dalej się rozbierała, nie zważając na jego spojrzenie. -
Kari umarła na tyfus. Mogłam tu przynieść ze sobą cho­
robę. I ty ją mogłeś przynieść. Musimy spalić wszyst­
ko, co mieliśmy na sobie. Musimy spróbować przegnać 
zarazę ze skóry w cieple sauny. 

Mattias przełknął ślinę i zrobił, co mu kazała. Nie 

zgodził się tylko na spalenie butów. 

- Gdybym wiedział, przyszedłbym w kumagach -

jęknął, starając się zapanować nad drżeniem z zimna. 
Nieczęsto zdarzało mu się stać nago w pełnej przecią­
gów oborze, w dodatku w listopadzie. 

Roza swoje kumagi wrzuciła do ognia. 
- Nie możesz iść boso do sauny - powiedział prze­

rażony, gdy skierowała się do drzwi, na jasny dzień. 

- Nie możesz mnie zanieść - odparła i naga wybie­

gła na dwór. 

Mattias poszedł za nią. W butach, osłaniając rękami 

te części ciała, którym jego zdaniem najbardziej mogło 
zaszkodzić zimno. 

Roza już dobiegła do sauny. 
Kiedy zamknął drzwi za sobą, w środku już robiło 

się ciepło. Mattias trząsł się cały jak liść osiki na wie­
trze. Gdyby nie osłonił szlachetniejszych części ciała, 

background image

to miał wrażenie, że musiałby się z nimi pożegnać na 
tym zimowym chłodzie. 

Roza wspięła się na najwyższą ławę. 

Mattias zdjął buty. Postawił je blisko pieca, myśląc 

z żalem, że teraz skóra na pewno popęka i że zniszczy 
się taka dobra para butów. Podłoga pod stopami wyda­

wała się chłodna, ale zmusił się do dołożenia do pieca 
jeszcze dwóch polan. Zanim doszedł do sauny, Roza zdą­

żyła napełnić drewniane wiadro śniegiem. Teraz rzucała 

garście lodowego błota na kamienie ułożone na piecu. 

Syczały ze złością. 
Śnieg się topił. 

Parował. 
Mattias wspiął się do Rozy na górę. Siadł przy niej 

tak, że dotykali się kolanami. Już wkrótce można było 
oprzeć się o ścianę i czuć, że jest przyjemnie ciepła. 

Po pewnym czasie zrobiła się wręcz nieprzyjemnie 

gorąca. Nie dało się dłużej tak siedzieć. 

Mattias zszedł na niższą półkę, a nad nim Roza na 

samej górze wyciągnęła się na całą swoją długość. On 
siedział. Gorąco pulsowało w skroniach, a potem na 
poły go oślepiało, lecz Mattias przysiągł sobie, że wy­

trzyma to, tak jak ona to wytrzymuje. 

Zakręciło mu się w głowie i stracił poczucie czasu, 

gdy w końcu do niego przemówiła. Już dawno było 
zbyt gorąco, żeby mógł siedzieć wyprostowany. Odkąd 
ułożył się płasko na ławie, zdołał chyba wypocić z sie­
bie kilka wiader. 

- Opowiedz mi o tym, Mattiasie - powiedziała. -

Opowiedz mi o wszystkim jeszcze raz. 

Nie mógł nie spełnić jej prośby. 
Nie przerwała mu ani razu. 
Leżała całkiem nieruchomo, dopóki nie powiedział 

background image

wszystkiego. Mattias widział, jak bardzo to dla niej 
ważne, i starał się niczego nie pominąć. Nawet szcze­

gółów, które wydawały się bez znaczenia. 

Cisza. 
Gorąco stało się jakby mniej zabójcze, powolne. Para 

się rozwiała. Pozwoliła patrzeć, zmieniła się w wodę, spły­

wającą po ścianach. Pot chłodził, zamiast parzyć skórę. 

Roza usiadła i obiema rękami wycisnęła wilgoć z wło­

sów. Mattias ją obserwował. Żar i gorąca para sprawiły, 
że policzek, bark i ramię z lewej strony stały się jeszcze 
czerwieńsze w kontraście z mlecznobiałym ciałem. 

Widział to i myślał o tym, lecz to była część jej. 

Część całego obrazu, tworzącego Rozę. 

Nie myślał o niej z pożądaniem. 

Nie w tej chwili. 

... nigdy z nikim nie był bliżej... 

Wyciągnęła się do niego, lecz go nie dosięgnęła. Mat­

tias czym prędzej wspiął się na najwyższą półkę. Nie 
zdążył jeszcze do niej dotrzeć, jak gęste od pary wod­
nej powietrze przeszył krzyk. 

Krzyczała jak zwierzę. 
Zamknął ją w objęciach. Ogłuszyło go to przeciągłe 

ochrypłe wycie, które trwało, dopóki nie zabrakło jej 
głosu i oddechu. Trzymał ją i kołysał, przyjmując płacz, 
łzy, gniew i przekleństwa. 

Obejmował ją i był przy niej. 

... ty będziesz siłą Rozy... 

Obejmował rękami jej szyję, policzek czuł na barku. 

Płakała. I on płakał. Obejmował ją i kołysał, a ona obej­
mowała i kołysała jego. Gładził ją po plecach i po wło­
sach, tak samo jak ona jego. 

background image

Łzy mieszały się z potem i z parą. Oboje zachrypli, 

mieli czerwone oczy, zatkane uszy i nosy. Dopuścili do 
siebie ból, którego nie dało się zmierzyć. 

Mattias wiedział, że jego cierpienie jest niczym w po­

równaniu z tym, które ona musi odczuwać. Mógł jedy­
nie być przy niej i dzielić z nią to, co była w stanie 
z nim dzielić. 

Czuł jednak, że Roza usiłuje dać mu tyle samo siły, 

ile on jej ofiarował. 

Ciała mieli suche, kiedy Roza odgarnęła włosy do ty­

łu i uścisnęła go za rękę. Powstrzymywała teraz łzy. 
Chociaż chciały płynąć, nie pozwalała na to. Pomimo 
czerwonych oczu zdołała się do niego uśmiechnąć. 

Mattias powiódł palcem wzdłuż linii jej szczęki, ob­

darzając łagodną pieszczotą jej złą stronę. 

Roza na to pozwoliła. 
A przecież nie lubiła, by ktokolwiek dotykał jej 

oszpeconego policzka... 

- Możesz pożyczyć ubranie od ojca - powiedziała. -

Albo od Olego. Znajdziemy coś, co będzie pasowało. 

- Mam nadzieję. Nie chciałbym wracać golusieńki do 

baraku. To by mi popsuło opinię. 

Powiedział to bez uśmiechu. W głosie brzmiał smu­

tek. 

Roza poruszała się zwinniej od niego, choć to ona 

dźwigała największy ciężar. Jeszcze zanim Mattias 
zszedł z ławy, wpuściła chłód do środka. Białe ciało po­
mknęło do chaty z drewnianych bali. Rude włosy po­

wiewały za nią jak żagiel. 

Mattias westchnął z nadzieją, że nikt jej nie widział. 
Przeklinając przez zęby, zrezygnował w końcu 

z wciskania wilgotnych stóp w buty. Wziął je do ręki, 
a potem tak samo nagi i bosy jak przed chwilą Roza, 

background image

pobiegł przez podwórze, wierząc, że udało mu się prze­
mknąć po zmrożonej ziemi jeszcze szybciej niż jej. 

Wielki Samuel w krótkich słowach zwolnił Mattiasa 

ze wszystkich obietnic, jakie ten musiał mu złożyć 
wcześniej. Porozumieli się głównie bez słów. Obaj męż­
czyźni wiedzieli jednak, co myśli ten drugi. Opinie by­
ły jasne i wyraźne, choć nie zostały wyryte w kamieniu. 

Wyraźnie wyglądało na to, że Samuel będzie darzył 

szacunkiem tego rosłego ciemnowłosego mężczyznę 

o badawczym piwnym spojrzeniu. Ojcowskim oczom 

nie uszło również, że Mattias potrafi radzić sobie 
z Rozą. Z zadziorną, ostrą, małomówną Rozą, i że da­

rzy ją zarówno szacunkiem, jak ma dla niej nieskoń­
czenie wiele czułości. 

Mattias nie pozwoli, żeby Roza obróciła się do nie­

go plecami. Bez względu na to, jak bardzo będzie się 

starała. Nie pozwoli jej zapaść się w siebie. Nie pozwo­
li jej dźwigać tej żałoby w samotności. 

- To ja powinienem był zbić trumnę - powiedział Sa­

muel, gdy Mattias wrócił do chaty. 

Stał w spodniach i koszuli należących do ojca Rozy. 

Tylko nogawki były odrobinę za długie. Poza tym Mat­
tias doskonale wypełniał ubranie i sam zasługiwał na 
przydomek „Wielki". 

- Nie było z tym dużo roboty - stwierdził Mattias. -

To przecież tylko małe pisklę. 

Nie powiedział, że płakał, gdy stał w drewutni i miał 

zbijać deski na najmniejszą trumnę, jaką kiedykolwiek 
widział. Być może ojciec Rozy i tak to rozumiał. Miał 
bystre spojrzenie, któremu prawie nic nie uchodziło. 

- Potrzebny jej ktoś, kto potrafi słuchać. A nawet 

więcej - stwierdził Wielki Samuel, wiedząc, że rozma-

background image

wia z porządnym człowiekiem. - Ale ona nie jest łatwa 
- dodał. - O nic nie prosi. Wszystkie są takie same. 
Wszystkie kobiety z tego jej przeklętego rodu. Wszyst­
kie kobiety z rodziny matki Rozy. Piękne i dumne. 
Ciężko jest, gdy się ma takie usposobienie. 

- Nie mogę jej dać więcej, niż zechce przyjąć - po­

wiedział Mattias. 

- Zgodzi się na to, żebyś tu został - stwierdził Samu­

el z niezachwianą pewnością. 

Mattias zrozumiał, że wszystkie poprzednie upo­

mnienia poszły w niepamięć. Wielki Samuel był czło­

wiekiem praktycznym, chociaż i on potrafił grzmieć 
słowami z Biblii, gdy mu to pasowało. 

- Chciałbym, żebyś wiedział, jak jest między twoją 

córką a mną - powiedział Mattias. - Chcę to wyjaśnić... 

- Nie chcę o tym wiedzieć - odparł gniewnie Samuel. 
Zamknął oczy i opadł z powrotem na poduszki. Pod 

drugą ścianą Olemu dech zaparło w piersiach. Nie zdo­
łał wysiedzieć w sąsiedniej izbie, gdzie Roza siedziała 

z martwym dzieckiem w ramionach i kołysała je, nu­
cąc kołysankę bez słów. 

- Zamykam oczy na to, co się dzieje pomiędzy mo­

ją Rozą a tobą - westchnął Samuel ciężko. - Jeśli zosta­
nę kiedyś za to ukarany, to przyjmę tę karę. Nic gor­
szego i tak już nie może mnie spotkać. 

Miał jeszcze coś do powiedzenia. 
- Czasy się zmieniają, mój chłopcze. Mało co jest ta­

kie jak wówczas, gdy byłem młody. Nie wiem, jaki bę­
dzie ten świat. Cieszę się, że tego nie wiem. Nie uważam 
za słuszne, że ona żyje jak żona z kimś, komu nie zosta­
ła poślubiona i nie otrzymała bożego błogosławieństwa. 
Mógłbym się nad tym rozwodzić, ale to moja córka. Naj­
droższe, co mam w życiu, i nie chcę, żeby została z tym 

background image

sama. Roza ma trudny charakter. Jest niedostępna, umysł 
ma zamglony. Ale widzę, że tobie na niej zależy. Widzę, 
że ma do ciebie słabość, Mattias. Przymykam więc oczy 
na to, co kiedy indziej nazwałbym grzechem. Jeśli ponio­
sę za to karę, niech będzie kara. Przyznaję, że popełniam 
grzech. Ale nie chcę, żeby teraz była sama. Wolę patrzeć, 
że żyje w grzechu. Wolę widzieć ją w ramionach innego 
mężczyzny nawet pod własnym dachem. 

Niczego bliższego błogosławieństwa Mattias nigdy 

nie otrzyma! od ojca żadnej młodej dziewczyny. Rozu­
miał, że ta decyzja musiała być dla ojca Rozy niezwykle 
trudna. Wiedział też, że okazano mu wielką łaskawość. 

Peder został zaakceptowany. 

Jensa nigdy by tu nie tolerowano.' 

... ty będziesz siłą Rozy... 

Mattias chrząknął. 
Nie mógł odpłacić fałszem za taką otwartość, jaką 

okazywał mu Samuel. Nie chciał, żeby ktokolwiek 

wziął go za innego, niż jest. 

- Mogę być przyjacielem Rozy - rzekł z powagą. -

Byłbym nim również wtedy, gdybyś mnie o to nie pro­
sił, Samuelu. Ale chcę również, żebyś wiedział, że jej 
nie kocham. 

Mattias zakłopotany patrzył na swoje ręce, aż w koń­

cu wziął się w garść i odważył się podnieść spojrzenie 
na wysokość niebieskich oczu ojca Rozy. 

- Zaspokajanie tęsknot cielesnych nie zawsze ozna­

cza kochanie sercem - powiedział zachrypniętym gło­
sem. - Roza to ciepła, dobra kobieta. A ja mam w ży­
łach krew nie chłodniejszą niż inni mężczyźni. Nie 
obiecuję, że nigdy więcej nie będę szukał radości w jej 

background image

objęciach. Nic o tym nie wiem. Ale to, co zdarzyło się 
między nią a mną, nie było nigdy wbrew jej woli. Tyle 
mogę obiecać. Nigdy nie tknę jej wbrew jej woli. - Po 

chwili milczenia dodał: - Ale nie kocham jej sercem. 
Uważam ją za przyjaciółkę. Pomiędzy Rozą a mną ist­
nieją poplątane czarodziejskie więzy, które będą nas 
trzymać, dopóki one zechcą. W jej sercu nie ma więcej 
miejsca dla mnie niż dla niej w moim. Ale jesteśmy 
przyjaciółmi. I jako przyjaciel mogę tu zostać. 

Samuel kiwnął głową. 
Nie był w stanie nic powiedzieć. Nigdy jeszcze nie 

zetknął się z tak ostateczną szczerością. Pamiętał, że 
sam nie miał w sobie tyle odwagi, gdy stanął przed 
Edvartem, by prosić o małą rączkę Nanny. 

Skłamał wtedy o niejednym. I chociaż było to za zgo­

dą Nanny i według jej woli, to żałował teraz, że nie 
miał takiego kręgosłupa jak ten młody człowiek, któ­
ry, wychodząc, cicho zamknął za sobą drzwi. 

- Nareszcie jakiś mężczyzna, którego Roza nie ze-

gnie - odezwał się Ole spod swojej ściany. - Szkoda, 
że nie przyszedł wcześniej. Szkoda, że nie chce jej na 
dobre. 

- Słyszysz, co się mówi - westchnął Samuel. - Ale 

chyba nie słyszysz tego, co również wyraźnie po­
brzmiewa i co jest być może jeszcze prawdziwsze, cho­
ciaż kryje się za słowami. 

- Powiedział, że jej nie kocha - stwierdził Ole. - Po­

wiedział, że wystarczą mu igraszki na sianie. 

- Milcz! - nakazał Samuel. 
I Ole milczał. 

- Nie wolno mnie nakłaniać - powiedziała. 
Nie patrzyła na Mattiasa. Ale słyszała, że nadchodzi. 

background image

Poznawała go już po krokach. To dziwne, jak prędko 

niektórzy ludzie nabierają w czyimś życiu znaczenia. 

Stają się częścią domu. 
- Wiem, że ona nie żyje - powiedziała Roza spokoj­

nie. - Wiem, że zbiłeś dla niej trumnę. 

Mattias stał zakłopotany. 
- Oporządziłam ją - powiedziała Roza. 
Mattias wiedział, że przygotowanie zmarłych do 

trumny to zadanie kobiet. Po prostu wcześniej nie za­
stanawiał się, jaki ból musi się z tym łączyć, jakie uczu­
cia i ile miłości. 

W ciągu kilku godzin, z których nie złożyłaby się na­

wet jedna doba, Roza musiała zajmować się dwiema 
zmarłymi. Przygotowała Kari tak pięknie, że rodzona 

matka nie potrafiłaby zrobić tego z większą czułością. 

A teraz przyszła kolej na jej własne maleńkie dziecko. 

Synneve. 
Synneve Natalia. 
Poprosiła, by przyniósł trumnę. 

... mam taką pustkę w sercu... 
Tyle miałam myśli o niej. O moim pięknym dziec­

ku. Tyle marzeń. Mogła mieć wszystko. Wszystko mia­
ła dostać. Mogła osiągnąć wszystko. 

Mattias zbił dla niej trumnę. Nie było go przez kilka 

godzin. Nic nie powiedział, wychodząc, i nic nie powie­
dział, wracając. Ale go słyszałam. I wiedziałam, po co idzie. 

Płakał tam. 
Ciągle widzę ślady łez na jego policzkach. 
Nigdy nie myślałam, że w płaczu mężczyzny może 

tkwić siła. Nigdy nie widziałam, żeby mój ojciec płakał. 
Nie wiedziałam, że mężczyźni w ogóle umieją płakać. 

Mattias wcale nie staje się słabszy przez te ślady łez 

background image

na policzkach. Czuję dla niego jeszcze większy szacu­
nek. Wydaje mi się, że Natalia chyba nie wybrała go­
rzej niż którakolwiek z nas, jeśli tylko ten pradziad 
Mattiasa był do niego trochę podobny. 

Musiał coś w sobie mieć... 
Nie mogę jej położyć na gołe deski! 
- Zaczekaj - proszę, kiedy Mattias podnosi ją do góry. 
W moich ramionach nic nie ważyła. W jego też jest 

lekka. Mattias mruga gwałtownie, gdy na mnie patrzy. 
Nic nie mogę powiedzieć, ale próbuję kluczem otworzyć 
posażną skrzynię, która stoi w nogach łóżka. Zamek nie 
chce być cicho. W końcu udaje mi się go otworzyć. 

Moje ręce sięgają po najmiększy jedwab. 
Szykuję jej posłanie z ogniście czerwonej jedwabnej 

chustki, która podobno była własnością Marji, matki 
mojej babki Lei. Marji córki Natalii. 

To piękny całun dla mojego małego aniołka. 
Mattias tak delikatnie kładzie ją na czerwonym je­

dwabnym posłaniu. Tak, jakby układał do snu żywe 
dziecko. Nie wiedziałam, że męskie dłonie potrafią być 
takie delikatne. 

Dotykam palcami jej twarzy. Wskazującym palcem 

na moment zatrzymuję się na maleńkim zagłębieniu 

w jej policzku. Muskam delikatnie długie rzęsy. Wcześ­

niej obcięłam lok jej włosów. 

Jeszcze wczoraj była moim żywym pięknym dziec­

kiem. Dzisiaj został mi po niej tylko rudy lok. 

Moja Synneve... 
Owijam ją rogami chustki. Ukrywam ją wśród ogni­

stej czerwieni. I myślę o Natalii, która opowiadała 
o dzieciach, które zbyt wcześnie wszystko wiedzą. 

- Ona była aniołem - mówię do Mattiasa i wiem, że 

on nie może mnie zrozumieć. Nawet on. 

background image

Mocuje pokrywę, spytawszy mnie najpierw, czy już 

może. Cieszę się, że tu jest. Bez niego byłabym zupeł­

nie sama. 

Pomagam mu wynieść ją do stodoły. Nie chcę jej tam 

zostawiać, ale wiem, że tak nakazuje rozsądek. 

- Cieszę się, że tu jesteś - mówię mu, gdy stoimy na 

środku podwórza, a nad nami rozpościera się wachlarz 
zorzy polarnej. Wiem, że on również myśli o tej nocy, 
w którą Synneve Natalia się urodziła. 

Sama nie potrafię się już cieszyć widokiem zorzy. To 

migotliwe, zimne czarodziejskie więzy. 

On mnie obejmuje, staje za mną, dając mi całe swo­

je ciepło. Wtula swój zarośnięty policzek w mój. Przy­
jemnie poczuć jego szorstkość. 

Jego zapach stal się taki swojski. 

Wargi ma suche, kiedy muska nimi moją skroń. 
- Przyjdą jeszcze inne dni, Rozo - szepcze. 

Słyszę, że on również odczuwa żal za nią. Za moim 

cudownym, ślicznym dzieckiem. Za moją piękną córką. 

- Przyjdą inne noce, kiedy poczujesz radość. I przyjdzie 

nowa zorza, zapowiadająca narodziny innego dziecka. 

- Nie - mówię gwałtownie. Wiem, że to mój głos. 
Mój, z głębi serca. 
- Nigdy więcej nie urodzę anioła!