background image

ZDZIS£AW NOWAK
      
      
      
NIEZWYK£E PRZYGODY HOD¯Y NASREDDINA
  

POD KARAGACZEM
       
       Opowieść pierwsza o nieoczekiwanym 
       spotkaniu z sędziwym usto z Chiwy, 
       o kryjówce na sakwę drogocennych pereł 
       oraz o niecnym postępku piekarza Hamidutly
       
       Daleką  drogę miał za sobą  Hodża Nasreddin i jego poczciwy wierzchowiec, długouchy 
iszak. Od błogosławionej Buchary dzieliło ich wiele dni wędrówki poprzez lotne barchany 
Czerwonych Piasków, uwieńczone szczęśliwą  przeprawą  na przeciwległy brzeg Amu-darii, 
najkapryśniejszej z wszystkich rzek Azji.
       - Jeszcze trochę i będziemy na miejscu. Nie marudź, przyjacielu, żwawiej przebieraj 
nogami, jeśli chcesz zamienić przemarzłe pą czki ostu na garść pachną cego ziarna. No, tylko 
spokojnie, nie brykaj zanadto. I bez tego wiem, co są dzisz o szaleńcu, który w zimowe 
tygodnie wyruszył na szlak dawnych podróży, aby ożywić wspomnienia młodzieńcze. Pewnie, 
milsza droga latem. Ale czy ja wybierałem porę? Guldżachon, ukochana moja, pojechała do 
Margilanu odwiedzić dawno nie widzianych teściów, pochwalić się najmłodszym synem. Ja, 
przyjacielu, skorzystałem jedynie z okazji - mruczał Hodża kierują c kłapoucha w stronę 
widocznego nie opodal wzniesienia. - Z grzbietu tego barchana powinniśmy już dostrzec 
minarety miasta. Chyba nie pobłą dziliśmy? Chiwa musi być niedaleko.
       Na wzgórzu mędrzec uniósł się w siodle, by lepiej prześledzić okolicę. Wtedy to na 
są siednim pagórku pod potężnym, samotnie rosną cym karagaczem ujrzał scenę, która 
nakazała mu zmusić osła do szaleńczego galopu.
       - Powstrzymaj się, człeku siwobrody - wołał machają c gwałtownie rękami. - Co czynisz? 
Jakie nieszczęście pcha cię na tę gałą ź?
       Za późno. Starzec stoją cy na grzbiecie iszaka zeskoczył z siodła. W tym momencie dał 
się słyszeć trzask pękają cej gałęzi i nieznajomy gruchną ł na ziemię. Kiedy zasapany osioł 
dźwigają cy Hodżę Nasreddina wspią ł się na szczyt wzgórza, siwobrody mężczyzna siedział 
ogłuszony pod drzewem i wodził wokoło nic nie rozumieją cym wzrokiem.
       Hodża zsuną ł się z kłapoucha i przycupną ł obok. Szepną ł łagodnie:
       - Po coś chciał to zrobić? ¯ycie należy nie tylko do ciebie. Nikt nie jest samotny na tym 
świecie. Jeśli nie masz dzieci, przyjaciół pozostawisz w żalu. Pies wierny zaszlocha po tobie. 
Nie trzeba samemu zrywać przędzy życia. Ulżyj sercu, o czcigodny, opowiedz, jakie cię 

background image

spotkało nieszczęście, może ja coś w biedzie zaradzić potrafię?
       Mą ż o mlecznej brodzie przetarł palcami powieki nabrzmiałe od łez. Przypatrzył się 
uważnie Hodży, po czym jękną ł:
       
       - Straszny los mnie doświadczył, wędrowcze. Na nic mi już życie.
       Mędrzec położył mu dłoń na ramieniu i ponowił prośbę:
       - Mów, proszę. Mów wszystko po kolei. 
       Starzec westchną ł boleśnie i zaczą ł opowiadać:
       - Krótka to historia, lecz dla mnie okrutna. Tkaczem jestem z ojca mojego i dziada. ¯ona i 
trzy córki także przy warsztacie pracować potrafią . Wspólnie przez długie miesią ce chan-atłas 
tkaliśmy. Cudowny materiał, barwny i wzorzysty. Między mną  a karawanbaszą  z Chiwy stanęła 
umowa: wszystek jedwab on w drogę daleką  zabierze, sprzeda w Damaszku, Bagdadzie, 
Kairze, a po powrocie zyski podzielimy na pół. Jako gwarancję powrotu przewodnik karawany 
pozostawił mi w zastaw woreczek drogocennych pereł. Od tamtej godziny bałem się zmrużyć 
oczy choćby na moment. Plaga złodziei buszują cych nocami po domach bogaczy i biedaków 
stała się i moim przekleństwem. Za radą  są siada, zacnego piekarza Hamidułły, ukryłem 
woreczek zastawny w niemałej odległości poza miastem. O, tu pod korzeniem karagacza. To 
właśnie piekarz pomógł mi wyszukać odpowiednie miejsce, znaczne i bezpieczne. Od tej chwili 
spałem już spokojnie. Jednakże dzisiejszej nocy przyśnił mi się główny poborca podatków. 
Wszyscy wiedzą , że zły to znak, zwiastuje nieszczęście. Ledwie doczekałem brzasku. 
Napełniony trwogą  wsiadłem czym prędzej na osła i popędziłem tutaj. Sen się sprawdził - pereł 
już nie było. Popatrz na me ręce. Zdarłem palce do krwi przeczesują c piasek. Nadaremnie. 
Ktoś zabrał nie moje klejnoty. Tymczasem karawanbasza przez umyślnego gońca nadesłał 
wiadomość. Jest już w drodze powrotnej. Godzina rozliczenia bliska. Cóż miałem uczynić? 
Chcą c ocalić dobre imię, zawią załem pętlę...
       - Nikt inny poza piekarzem, powiadasz, nie wiedział o kryjówce? Doskonale - Hodża 
Nasredin uśmiechną ł się szeroko. - Ho to znaczy, że wiem już, kto wygarną ł perły spod 
drzewa. Hamidułła.
       - Hamidułła? Muchtar Hamidułła? Nadzieję wlewasz w me serce, wędrowcze. Dobry los 
sprowadził cię tutaj w najlepszej minucie - uradował się nieznajomy. - Pośpieszę do są siada, 
niechaj zwróci nie moje klejnoty.
       To mówią c starzec zerwał się na równe nogi. Rozgorą czkowany nie mógł trafić stopami w 
iczigi, które pogubił w chwili, gdy usiłował zawią zać pętlę na konarze drzewa.
       Hodża Nasreddin pochwycił za uzdę osiołka sędziwego tkacza. I rzekł:
       - Zaczekaj, czcigodny. Nogi nie powinny być szybsze od głowy. Na próżno chcesz pędzić 
do piekarza. Jeśli zabrał perły po kryjomu, to nie dlatego, aby je teraz z dobrej woli zwrócić. 
świadków przecież nie masz? Niczego mu więc nie udowodnisz. Wyprze się i ciebie, i 
niecnego uczynku. Postą piłeś bardzo nierozważnie dopuszczają c do sekretu człowieka, na 
którym polegać nie można.
       - Polegać nie można?... - siwobrody powtórzył jak echo. I nagle obruszył się. Krzykną ł z 
całej siły: - Nie, ja w to nigdy nie uwierzę. Piekarzowi powodzi się doskonale, to rzemieślnik 
zamożny i dobry. Godzien zaufania. I do tego prawdziwy muzułmanin. W meczecie pół dnia 
potrafi przesiedzieć. ¯adnej z pięciu modlitw nie przegapi ni razu. Czasu postów przestrzega 
starannie. Dostarcza pieczywo na dwór pierwszego wezyra i głównego miraba. Często nawet i 
na dwór chanowy. Nie, Hamidułła ma monet srebrnych, ile tylko zechce. I złoto, i perły. 
Niepotrzebne mu moje klejnoty.
       - Głodnego nasycisz, ale nie bogacza - mrukną ł pod nosem Hodża Nasreddin. I dorzucił 
głośniej: - Jedźmy. Nie zaszkodzi przekonać się, w jakiej skórze żyje Hamidułła.
       Siwobrody zaszlochał:
       - Straciłem perły, straciłem dobre imię i wiarę w są siada. Cóż mi więc zostało?
       - Nadzieja. I trzy córki. Pomyśl o ich losie, zanim odważysz się na krok desperacki - 
odpowiedział mędrzec. - Karawanbasza powróci, nie zastanie cię, sprzeda twą  żonę i córki na 
bazarze niewolników. Prawo mu na to zezwoli. A ty dopomożesz nierozważnym czynem.
       - Aj, aj, aj - jęczał nadal tkacz. - Zgubiłem moje czarnobrewe. Nie ujdą  sprzedaży. Bo ską d
wezmę teraz perły dla karawanbaszy? O, wędrowcze doświadczony, spójrz oczyma rozsą dku 
na nieszczęsne wydarzenie, może dojrzysz wyjście z okrutnej sytuacji ojca?
       - Widzę. Trzeba po prostu zmusić Hamidułłę aby z własnej woli położył klejnoty z 
powrotem pod drzewo. Mam pomysł. Wysłuchaj teraz słów moich uważnie, abyś potem 

background image

niczego nie pokręcił. -  Hodża Nasreddin przysuną ł się do starca i rzecz całą  zaczą ł wyjaśniać 
mu szeptem, tak by nawet osłu tajemnica fortelu nie wpłynęła do ucha.
       Z każdym słowem filozofa Buchary rozjaśniało się oblicze sędziwego mistrza. Coraz 
weselej potakiwał głową . Już zdawał się być całkowicie przekonany, gdy raptem znieruchomiał, 
zastanowił się nad czymś, przerażenie spętało mu myśli. Wyją kał pełen trwogi:
       - A... jeśli Hamidułła nie uwierzy? 
       Hodża machną ł uspokajają co ręką .
       - Uwierzy. Bez obawy, uwierzy na pewno. Chciwość zaślepia jednako. Władcę i piekarza.
       Długo jechali w milczeniu, zatopieni w myślach. Dopiero na widok murów obronnych Chiwy 
ciszę przerwał starzec:
       - Czy znasz kogoś w mieście? Gdzie masz zamiar nocować, wędrowcze? Widzisz, 
wieczór już się zbliża.
       - Jeszcze nie wiem, czy mnie ktoś tutaj pamięta. O schronienie się jednak nie kłopoczę, w
chanace zawsze są  miejsca dla podróżnych.
       Siwobrody spojrzał błagalnie na swego wybawcę.
       - Proszę cię, wędrowcze, nie odmawiaj, zatrzymaj się u mnie - rzekł. - Mechmonchona od 
dawna stoi pusta. Będziesz nam gościem najmilszym, ozdobą  domu i całej dzielnicy. Płowem 
cię nakarmię, dziewczęta pieśnią  rozweselą .
       - Zgoda, czcigodny. Wolę ciepło domowego ogniska od najprzestronniejszej nawet 
komnaty chanaki. Spieszmy przeto do ciebie. Nie zwlekajmy dłużej, bo mróz niezwyczajny 
uszy nam postrą ca. Przed ludźmi rozchmurz czoło, ojcze, przepędź smutne myśli. Krewnym i 
są siadom przedstawisz mnie jako zamożnego kupca, a ja pożyczę ci perły, których nie 
posiadam. Przekonasz się, mistrzu złotoręki, że odzyskasz klejnoty, zaś główny poborca 
podatków jutro we śnie nawiedzi piekarza Hamidułłę - odpowiedział wesoło Hodża Nasreddin, 
po czyni spojrzał w bok i nagle pomarkotniał.
       Nic dziwnego, mijali właśnie bramę miejską  Pałwan-darwaza, do której skrzydeł strażnicy 
chanowi, ku przestrodze innych, przybijali za uszy trzech nieszczęśników. Niewolników 
zbiegłych - i pochwyconych w ucieczce.
*
       Słowa - perły, lecz jeśli ich wiele, zbyt tracą  na cenie. Odpowiedz więc krótko, człowieku o
głowie kadiego, w jaki sposób można zmusić niecnego piekarza Hamidułłę do zwrotu 
zagrabionego mienia?
       
       

NAJLEPIEJ BYć CIERPLIWYM LISEM
       
       Opowieść druga o jednorękim garncarzu, 
       który znalazł ulubiony kindżał chana 
       wielkiej Chiwy oraz o podstępnych 
       poczynaniach pierwszego wezyra
       
       Gdyby Poeta nieulękły chciał ułożyć pieśń o człowieku najbiedniejszym z biednych, 
powinien pospieszyć do Diszan-kały, stareńkiej dzielnicy miasta, i tam wstą pić w progi lepianki 
Mirchalimowej. Pod dachem domostwa jednorękiego garncarza mógłby czerpać natchnienia do 
syta. Ale nic poza tym. ściany i podłogi glinianego domku były równie puste, jak i sagan 
sterczą cy na wygasłej kuchni. W pamięci domowników zatarł się już obraz ziarna fasoli, 
okruchu jęczmiennego placka. Głód przestał tu być gościem on tu gospodarzył. Przedostatnia 
mysz wyniosła się z chaty przed siedmioma tygodniami. Ostatnia, najwierniejsza, przypłaciła 
nierozwagę życiem.
       Ciężkie troski przygniotły barki usto Mirchalima. Od czasu kiedy gangrena rękę mu odjęła, 
mistrz garncarski utracił pracę i zarobki. Spieniężyć musiał dywany i sprzęty domowe, a 
wkrótce nie miał już niczego poza czystym sercem i sumieniem. I sześciorgiem dzieci. Na 
próżno biedak kołatał o pomoc do ludzi mieszkają cych w są siedztwie, nadaremnie błagał o 
pożyczkę choćby kilku marnych tańgów. Przyjaciele, którzy chcieliby mu dopomóc, sami 
niewiele posiadali. Bogatsi dopomóc nędzarzowi nawet nie myśleli, dbają c jedynie o 
napychanie własnych sakiewek i kiszek. Co więcej, naśmiewali się, szydzili z jednorękiego 
garncarza przy każdej okazji. Miał słuszność Poeta mówią cy, że “ze wszystkich zwierzą t na 

background image

ziemi jedynie człowiek potrafi radować się z cudzego nieszczęścia".
       Tego dnia, jak i wielu poprzednich, Hafur Mirchalim wstał z koszmy cichuteńko wraz z 
pierwszymi promieniami słońca. Popatrzył na gromadkę dzieci stłoczoną  pod derką . “Niechaj 
śpią  jak najdłużej, robaczki niewinne. Dopóki przebywają  we śnie, nie dokucza im uczucie 
głodu. Uśmiechają  się, śnią  pewnie o sutym obiedzie" - pomyślał. Ostrożnie zasuną ł Za sobą  
drzwi i ruszył w kierunku mazaru Pachławan-Machmuda. Grobowca, do którego ścią gali z 
całego muzułmańskiego świata pielgrzymi szukają cy złudzeń i pociechy. Skoro ludzie nie 
potrafią  dopomóc w nieszczęściu, może dobrotliwy patron chorych i biedaków zlituje się nad 
niedolą  jednorękiego garncarza?
       Tymczasem na drugim krańcu Diszan-kały, w ogrzanej izbie starego tkacza, toczyła się 
pogawędka osładzana uroczym śpiewem córek sędziwego Saida Nazrułły oraz niezliczoną  
ilością  piałek zielonej herbaty.
       - Jesteś człowiekiem szczęśliwym, Saldzie, mają c przy sobie trzy takie cykady. 
Wdzięczne melodie płyną ce z iczkari wypłoszą  z domu wszelkie troski i zmartwienia - 
zauważył Hodża Nasreddin.
       Niedoszły samobójca pokraśniał z zadowolenia. Widać było, że dziewczęta są  oczkiem w 
głowie starego. Zwyczaje muzułmańskie nie pozwalały mu jednak przyznać się do tego wobec 
gościa. Długo więc trwały przekomarzania obydwu mężów. Dopiero pod koniec rozmowy 
mędrzec bucharski chcą c przekonać się, czy pamięć o nim nie wymarła w chanacie Chiwy, 
niby od niechcenia zagadną ł jeszcze gospodarza:
       - Czy dotarły do ciebie, czcigodny Saldzie, wieści jakoweś o człowieku noszą cym imię 
Hodży Nasreddina?
       - Wędrowcze, nie bluźnij - obruszył się tkacz o mlecznej brodzie. - W całym chanacie z 
ogarkiem płoną cym nie znajdziesz starca ni młodzieńca, który by nie znał choć kilku ze 
sławnych przygód afandiego. Lud kocha go tu i szanuje. Nawet w najodleglejszych kiszłakach, 
nawet przy ogniskach pasterskich zagubionych w niezmierzonych przestrzeniach Czerwonych 
Piasków czabani raczą  swe uszy opowieściami o przebiegłości i sprycie niepokonanego Hodży 
Nasreddina. Radują  się ze sposobów, jakimi afandi wystrychną ł na dudka największych 
bogaczy i najzamożniejszych wielmożów z niejednego chanatu. Przewodnicy karawan rozwożą  
potem te opowieści hen w zamorskie kraje. Nie masz na świecie sławniejszej postaci od 
naszego Hodży Nasreddina. Powiadają , że kiedyś, jeszcze jako dziecko, nawet tutejszemu 
chanowi podłożył pod nogi arbuzową  skórkę. O, już wtedy był to młodzieniec o dwa rozumy 
przerastają cy dorosłych. Ludzie doświadczeni powiadają , że drzewo najlepiej poznaje się po 
owocach. Wiedz przeto, iż ojciec Hodży był także człowiekiem niezmiernie wesołym, mą drym i 
odważnym. Wielkim szacunkiem cieszył się wśród mieszkańców Chiwy i całego Chorezmu aż 
do ostatnich dni swoich.
       Chcesz, wędrowcze, opowiem ci historię ową  z lat dziecięcych Nasreddina? Przekonasz 
się, że chód dobrego rumaka można poznać już u źrebięcia.
       Gość bucharski skiną ł głową .
       Tkacz począ ł rozwijać wstęgę opowieści.
       - Pewnego razu podczas przejażdżki po mieście, zakończonej odwiedzinami 
przesławnego mauzoleum Pachławan-Machmuda, chan dostrzegł w gronie młodych chłopców 
jednego o zuchwałym wejrzeniu. Zbyt zuchwałym, nawet jak na młodzieńca nie znają cego 
jeszcze życia. Bez słowa rzucił mu złotą  monetę. Wiadomo, kaprys przywilejem dostojników i 
bogaczy. Tymczasem młodzik zręcznie w locie ją  pochwycił, a następnie równie celnie odrzucił 
z powrotem. Zdumiał się chan. Wytrzeszczył oczy. Coś podobnego spotkało go po raz 
pierwszy w życiu. Zatrzymał argamaka i zagadną ł chłopca, choć nie było w zwyczaju 
wielmożów rozprawiać z wyrostkiem niedojrzałym.                                   
       - Nie wzią łeś monety? Postą piłeś gorzej niż osioł bezpański. Dlaczego nie chcesz 
prawdziwego złota?
       - Chcę. Bardzo chcę, ale wzią ć nie mogę, o panie dostojny - odpowiedział mały Nasreddin,
syn starego Nasreddina. - Ojciec mi nie uwierzy, gdy wrócę i pochwalę się darem otrzymanym 
od ciebie. A nie chciałbym uchodzić w domu rodzicielskim za nędznego kłamcę i oszusta.        
       - Co? śmiesz twierdzić, że władca nasz ską pcem? I nigdy złotych monet nie rozdaje? - 
wrzasną ł kuszbega, pierwszy minister rady wezyrów, zeskakują c z konia. - Poczekaj, niech cię
tylko pochwycę. Zgnijesz w lochu, prawnuku ropuchy i czarnego osła.
       Pan Chiwy niecierpliwym gestem powstrzymał potok - wymowy wezyrowej. Spalany od 
wewną trz pieprzem ciekawości pytał dalej chłopca:

background image

       - Wytłumacz jaśniej, młodziku, dlaczego ojciec nie miałby ci uwierzyć widzą c monetę 
własnymi oczyma?
       - Panie dostojny, jeśli powiem, iż to dar od ciebie, mogę w zamian otrzymać siedem batów
za wierutne kłamstwo. Już słyszę, jakimi słowy witają  mnie w progu rodzice: “Co? Chcesz 
wmówić w nas, że chan dał ci tylko jedną  jedyną  monetę? Gdzie podziałeś pozostałe 
dziewięć? Od byle wielmoży mogłeś otrzymać jedną   sztukę złota, ale nie od władcy, pana 
wielkiego i szczodrobliwego. Chan Chorezmu ofiarował ich co najmniej dziesięć. Gdzie je 
zapodziałeś, synu beż sumienia, marnotrawco chanowych pieniędzy?"                                     
       Powiedz więc sam, panie o szlachetnym sercu, czy wobec tego mogę powrócić do domu 
z jedną  sztuką  złota? A czy twój wezyr, który mnie tu skrzyczał, uwierzyłby, gdyby gdzieś 
usłyszał, iż wielki władca Chiwy podarował komuś jedną  zaledwie monetę? 
       Chan bez słowa skiną ł na skarbnika, aby dorzucił chłopcu dziewięć brakują cych monet. 
Dostojnik drżą cą  ręką  sięgną ł do szkatuły.
       Ludzie wszystkowiedzą cy mówią , że i potem, po powrocie do Buchary, Hodża Nasreddin 
jeszcze nieraz przejeżdżał przez Chiwę. Jednakże nie mógł się ujawnić. Chan następny nie 
przepadał za mędrcem. Bał się jego sławy i ostrego języka. Wydał nawet potajemny rozkaz, 
aby siepacze odcięli głowę zbyt mą drą , gdy tylko prześwietny filozof pojawi się w mieście. Na 
próżno oczekiwał spełnienia rozkazu. I słusznie. Bo czyż ślepiec może pochwycić wiatr w 
polu?
       - Nie potrafi. Wiem coś o tym - mrukną ł Hodża. I dodał głośniej: - Saldzie, chciałbym 
jeszcze dzisiaj przed zmierzchem pospacerować po mieście. Byłem kiedyś w Chiwie, 
pragną łbym znów spojrzeć na stary Ak-meczet, na medresę Szirhazichana, a i o zabytkowe 
łaźnie Anusza-chana warto też zawadzić. Wypada, bym pokłonił się również prochom 
Pachławan-Machmuda, opiekuna ludzi biednych, nieszczęśliwych i poetów.
       - Zgoda, czcigodny mój gościu i wędrowcze niestrudzony - skiną ł głową  starzec. -Zanim 
jednak wyruszysz na wyprawę uliczkami miasta, zjeść coś powinieneś. Z zapadłym brzuchem 
daleko nie zajedziesz, trudno bowiem trzą ść w siodle pustymi kiszkami. Proszę, zjedz więc z 
nami obiad. Przy okazji opowiem ci kilka innych historyjek o Hodży Nasreddinie.
       Gościa należy podją ć wszystkim, co najlepsze w domu. A czyż może być cos 
zacniejszego od gorą cego płowu z mięsem przepiórek kraszonego opowieściami o niezwykłych 
przygodach wielkiego filozofa Buchary, ulubieńca ludu?
       Poczęstunkom gospodarza odmówić nie sposób. Hodża usiadł wygodnie na stosie 
poduszeczek. Podstawił ręce pod dzbanek z wodą , a potem wytarł je w śnieżnobiałą  chustę. 
Przygotowywał się starannie do jedzenia i wysłuchania historyjek Nazrułłowych. Nie ukrywał, 
był ciekaw opowieści o sobie. No cóż, każdy ma swoje minuty słabości.
       Said-aka nie pozwolił próżnować filozofowi - ani przez moment. Co chwilę podsuwał mu 
szaszłyk, sztych z nadzianymi na pręt kawałeczkami pieczonego mięsa. Po szaszłykach 
przed biesiadują cymi pojawiła się waza gorą cej maszchurdy, pęto smakowitej kazy z młodej 
koniny, a na ostatek król gościnnego stołu, duma męskich żołą dków - płow z podsmażonymi 
kawałkami mięsa i korzeniami.
       Kiedy wreszcie zaspokojono pierwsze głody, przy akompaniamencie pochrupywania 
słodyczy i owoców, gospodarz począ ł snuć przędzę wesołych opowieści zrodzonych w 
umysłach zwyczajnych miejskich nosiwodów, farbiarzy, siodlarzy lub poganiaczy wielbłą dów.
       - Bajarze wędrują cy, ludzie prości, roznoszą cy przygody wielkiego filozofa bucharskiego 
po świecie wierzą , że Hodża Nasreddin może żyć wiecznie. Przed trzystu laty, teraz i za 
dalsze lat trzysta. A to pozwala im kierować kroki mędrca w stronę władców największych, 
którzy już dawno odeszli z tej ziemi. Miewał kłopoty z Hodżą  Czyngis-chan, miewał je i Timur, 
ma je również dzisiejszy władca Chiwy i Buchary. Posłuchaj kolejnej przygody afandiego.
       Pewnego razu niezwyciężony Timur, zwany przez wielu “¯elaznym Kulasem", zapytał 
przebywają cego na jego dworze Hodżę Nasreddina:
       - Afandi, jak są dzisz, co większe jest na tamtym świecie: raj czy piekło?
       - Oczywiście raj jest znacznie większy, panie - odpowiedział mędrzec.
       - Hm, a ską d wiesz, iż raj większy?
       - Bo ludzi biednych więcej jest niźli bogatych. 
       Innym razem Timur, ażeby zawstydzić Hodżę Nasreddina, przy wszystkich dworakach 
zwrócił się doń z gniewnym niby to obliczem:
       - Wierni słudzy donieśli mi, że wczoraj o zmierzchu w jednej z czajchan samarkandzkich 
wychwalano mnie i dobroć moją , pełnym głosem, nazywano najsprawiedliwszym władcą  

background image

świata. I ty tam byłeś, kokczaj popijałeś, ale słusznej opinii nie poparłeś ani jednym słowem. 
Dlaczego?
       Hodża zaprzeczy! gorą co:
       
       - O szlachetny, nie wierz w kłamstwa wyssane z brudnego palucha. Najwidoczniej ktoś 
chciał mnie tutaj błotem oszczerstwa obrzucić. Przysięgam na Allacha wobec świadków, 
jeszcze ani razu nie byłem w czajchanie, w której nazywano by cię sprawiedliwym i 
szlachetnym władcą .
       Kiedy indziej wielki emir polecił Hodży Nasreddinowi sporzą dzić jeszcze przed zachodem 
słońca wykaz wszystkich głupców służą cych na dworze samarkandzkim.
       Znakomity humor wzmaga apetyt i poprawia trawienie. Mędrzec poją ł, iż Timur, 
otrzymawszy spis durniów, zacznie wyśmiewać się z wielmożów zgromadzonych przy 
wieczerzy. Między jednym kęsem baraniny a drugim drażnić będzie ambicje dworaków. Wtedy 
zaś wszyscy ci ludzie staną  się i jego, Hodży, wrogami, Niedobrze. Nieprzyjaciół i tak miał pod 
dostatkiem pośród wielmożów pałacowych. Co czynić? Jak wybrną ć z trudnej sytuacji człeka 
zawisłego między kowadłem a młotem? Proste wyjście odkrył dopiero wieczorem. Tuż przed 
ostatnim promieniem słońca szybko na karcie skóry jagnięcej napisał jedno tylko imię, zwiną ł 
skórę w rulon i pospieszył do władcy.
       Ten rozwiną ł skórę, spojrzał i poczerwieniał ze złości. Ręką  pochwycił za sztylet. 
Zasyczał:
       - Co to jessst?
       - Spis głupców żyją cych na dworze samarkandzkim. Postą piłem, jak kazałeś, panie - 
odpowiedział spokojnie Hodża Nasreddin.
       - A więc według ciebie na dworze przebywa tylko jeden pustogłowy? I to ja nim jestem?
       - Zgadłeś, panie. Twoje imię jedynie wpisałem na listę, gdyż głupszego od ciebie znaleźć 
tu nie sposób - mędrzec pochylił nisko głowę.
       - Aj, czy nie za dużo pozwalasz sobie, człowieku nierozważny? Bo jak udowodnisz, że to 
ja właśnie jestem owym niespełna rozumu?                   
       - Bez trudu, panie - Odrzekł Hodża Nasreddin. - Przecież sam rozkazałeś mi sporzą dzić 
spis durniów żyją cych na tutejszym dworze. Wiedziałeś więc, iż twoi dworacy - jeśli nie 
wszyscy, to przynajmniej większość - są  głupcami. No, a jeśli czaszki mają  wypełnione 
szałwią  i blekotem, a ty nadal trzymasz ich przy sobie, wysłuchujesz, a nadto obsypujesz 
łaskami, to jak ciebie powinienem. nazwać? Jedynie najdurniejszy z głupców może wyróżniać 
innych bezrozumnych.
       “Trudno odmówić racji afandiemu" - pomyślał władca połowy świata. Zastanowił się 
głęboko, po czym już łagodniej zapytał:
       - No dobrze, a jeśli udowodnię teraz, iż wszyscy dworacy moi wcale nie są  durniami, lecz 
ludźmi pełnymi rozumu, co wtedy uczynisz, afandi?
       - Nic - odpowiedział spokojnie Hodża. - Nadal w spisie pozostawię twoje imię, panie.
       - Nie skreślisz? Ejże, dlaczego? - Timur nastroszył się gulgoczą c niczym wściekły indor.
       - Ponieważ to nie kto inny, lecz ty sam poleciłeś mi sporzą dzić spis ludzi o dziurawych 
głowach. Jeśli zaś wiadomo od począ tku, że w pałacu nie ma wcale głupców, a tylko ludzie 
rozumni, to jedynym durniem jest przecież ten, kto rozumnych posą dza o głupotę.
       Timur znalazł się po raz wtóry w sidłach, które sam z rana zastawił na Hodżę. Krew 
uderzyła mu do głowy. Tupną ł nogą  i wrzasną ł na całe gardło:
       - W pałacu przebywa tylko jeden głupiec, i to ty nim jesteś. Jeden, daję na to słowo.
       Hodża przyłożył dłoń do serca i ukłonił się nisko. A potem powiedział:
       - Wierzę ci, panie, bo zaprzeczać władcy niezdrowo. Nadal jednak nie widzę powodu, 
abym musiał skreślić imię wielkiego Timura z przygotowanej listy.
       - Nie pojmuję. Czemu?
       Afandi pochylił się w stronę władcy i rzekł wyraźnie:
       - Ponieważ człowiek o pełnym rozumie nigdy nie poleciłby durniowi sporzą dzić listy 
głupców. 
       “¯elazny Kulas" podskoczył, jakby go skorpion użą dlił w duży palec.
       - Zamilcz, niegodny! - rykną ł. - Pomyśl lepiej, co uczynisz, jeśli wezwę teraz oprawcę z 
kleszczami i każe wyrwać ci język za zuchwalstwo bez miary.
       
       - O, to już co innego, panie. Taki argument ma wielką  siłę przekonywania nawet 

background image

najbardziej opornych. Gdy tylko zobaczę spieszą cego kata, skreślę czym prędzej twoje imię z 
listy, a na opróżnione miejsce wpiszę moje własne. Ku przestrodze innym. Ażeby potem nikt 
nie postępował jak ostatni z osłów i nie śmiał ci nigdy mówić prawdy w oczy.
       Długo śmiał się gość bucharski z historyjek opowiedzianych przez Saida Nazrułłę. Kiedy 
wreszcie ochłoną ł, gorą co podziękował gospodarzowi za posiłek kraszony anegdotą  i ruszył na 
podwórze. Tam z trudem wielkim odcią gną ł iszaka od wią zki aromatycznego siana, osiodłał i w 
wyśmienitym nastroju podą żył w kierunku Iczan-kały, dzielnicy pełnej bogatych meczetów, 
medres i świętych mazarów.
       Tymczasem mury okazałego mauzoleum Pachławan-Machmuda opuścił garncarz Hafur 
Mirchalim po wielu godzinach zanoszenia próśb do miłosiernego opiekuna biedaków. Nie 
uszedł daleko. W pewnej chwili stopą  obutą  w dziurawe iczigi rą bną ł w coś piekielnie twardego.
       - Auuu - jękną ł z bólu podskakują c na jednej nodze.
       Kiedy oprzytomniał, w kopie nawianego śniegu znalazł kindżał, bogato wysadzany 
szlachetnymi kamieniami. Nie wierzył własnym oczom. “Szybki i miłosierny jest nasz 
Pachławan-Machmud - pomyślał. - Dopiero co prosiłem go o pomoc, a już mnie wysłuchał".
       Uradowany podarkiem zesłanym nieoczekiwanie przez patrona Chiwy biedak ukrył sztylet 
bez zwłoki w prostej, skórzanej pochwie i zaczą ł rozmyślać, co ma czynić dalej? Pobiec na 
bazar, do kramu jubilerów, czy wydłubywać po jednym rubinie i spieniężają c w ten sposób po 
kawałeczku znaleziony dobytek, dotrwać spokojnie starczego wieku?
       Zaledwie wszedł w uliczkę wiodą cą  do głównego bazaru Chiwy - cią gle rozmyślają c o 
sposobie sprzedaży klejnotów - gdy usłyszał strażników, biegają cych po mieście i 
wrzeszczą cych przy dźwiękach piszczałek i bębnów:
       - Kto znajdzie ulubioną  pamią tkę chanową , otrzyma wielką  nagrodę. Mieszkańcy Chiwy, 
słuchajcie firmamu, rozkazu swego pana. Kto znajdzie ulubiony kindżał najwyższego władcy i 
dostarczy go czym prędzej do pałacu, otrzyma sowite wynagrodzenie. Ludzie, słuchajcie 
firmumu...
       “A więc chanowy to sztylet. Oddam go prawowitemu właścicielowi, w zamian zaś z 
pewnością  dostanę garść złota. Wystarczy, aby dzieci nie pomarły z głodu" - pomyślał 
grancarz i podreptał w stronę Kunja-arku, starej cytadeli władcy. Uczciwość wskazała mu drogę
jedyną .
       Nie od razu wpuszczono Hafura Mirchalima na pałacowe komnaty. Najpierw chciano 
wycią gną ć z niego tajemnicę gdzie ukrył znaleziony sztylet. Obmacano go pospiesznie. 
Naczelnik straży pałacowej miał zamiar przywłaszczyć sobie nagrodę i wdzięczność 
Najwyższego. Dopiero gdy groźby ani perswazje nie pomogły, dopuszczono biedaka przed 
oblicze władcy. Trzeba było widzieć minę naczelnika straży na widok przepysznego kindżału 
wydobytego ze starej, zniszczonej pochwy. Natomiast chan rozpromienił się, uradował. 
Natychmiast kazał wezwać pierwszego wezyra. Kiedy kuszbega padł plackiem przed tronem, 
usłyszał:
       - Każ wypłacić temu człowiekowi monety obiecane. Należy mu się dwadzieścia sztuk 
złota albo jakaś inna nagroda, podobnej wartości. Niechaj na długo zapamięta wdzięczność 
swego władcy.
       Uradowany garncarz ruszył w ślad za pierwszym wezyrem do są siedniej komnaty.
       Chytry kuszbega wykonują c polecenie władcy nigdy nie kroczył prostą  drogą , zawsze 
usiłował podą żać ścieżką  usianą  fortelami, gwarantują cymi bezpieczeństwo głowie i dochód 
sakiewce. Nagroda musi być wypłacona, to oczywiste. Ale najlepiej bez naruszenia zawartości 
skarbca, tak aby Najwyższy w trudnej chwili nie mógł wypomnieć swemu ministrowi 
marnotrawstwa, szastania dobrami chanowymi.
       Wielmoża skiną ł na Hafura Mirchalima.
       - Poczekaj chwilę. Muszę dowiedzieć się, na kogo dzisiaj kolej w regulowaniu rachunków 
pałacowych.
       Odwrócił się plecami do biedaka, sięgną ł po listę dostojników, przymkną ł oczy i dźgną ł 
palcem w papier. Spojrzał. Wypadło na głównego miraba. “Wcale nieźle - pomyślał. - Stary 
sknera zaoszczędzi piętnaście sztuk złota, ja zaś za wskazanie mu drogi właściwej otrzymać 
muszę pięć monet".
       
       Myślał dalej: “Wielki chan kazał wydać temu nędzarzowi dwadzieścia złotych monet lub 
jaką ś inną  nagrodę tak, by na długo zapamiętał wdzięczność swego władcy. Wola 
Najwyższego święta. Zrobię więc wszystko dla prostaka. Jestem nawet gotów założyć się o 

background image

skarby samego Haruna ar-Raszyda, że nagrodę wypłaconą  mu tutaj będzie pamiętał doskonale 
jeszcze i na tamtym świecie".
       Tak medytują c kuszbega sporzą dził odpowiednie pismo, po czym chytrze uśmiechają c się
wręczył je biedakowi wraz ze słowami:
       - Człowieku uszczęśliwiony, pospiesz teraz do głównego miraba Chiwy z tym papierem. 
Zgodnie z dostojnym poleceniem mirab musi ci bezzwłocznie wypłacić nagrodę należną  w 
imieniu swego władcy i pana.
       Niestety, Hafur Mirchalim czytać nie umiał, nigdy w maktabie, a tym bardziej w medresie 
nauk nie pobierał, chcą c się więc przekonać, o czym pisze pierwszy minister do głównego 
miraba, zaczą ł rozglą dać się wokoło. Gdzie odnaleźć człowieka uczciwego, potrafią cego 
rozróżniać znaki pisemne? Niechaj ze szczegółami dowie się, co oczekuje go u dostojnika 
pałacowego. Złe przeczucie zbudzone uśmieszkiem wezyrowym nakazywało przezorność w 
dalszym postępowaniu.
       Tak rozmyślają c zastą pił drogę człowiekowi wyjeżdżają cemu na osiołku z bocznego 
zaułka.
       - Wędrowcze, czy umiesz czytać? - zapytał z niepokojem w głosie. - Dopomóż 
potrzebują cemu pomocy. Nie odmawiaj prośbie pokornej, jeśli masz choć odrobinę i serca, i 
czasu.
       Jeździec zatrzymał iszaka. Spod zaśnieżonej czaimy wysunęło się łagodne oblicze Hodży
Nasreddina. Tak oto przypadek po raz nie wiadomo który zetkną ł filozofa z człowiekiem 
potrzebują cym porady rozsą dnej.
       - Daj, przeczytam.
       Mędrzec rozwiną ł delikatnie zwój jedwabistego papieru, przypatrzył się uważnie perskim 
znakom i rzekł:
       - Wasz chan polecił pierwszemu wezyrowi, aby ten z kolei polecił głównemu mirabowi 
wydać bezzwłocznie oddawcy tego pisma nagrodę w postaci dwudziestu sztuk złota albo 
trzydziestu pudów śniegu. Wybór jednej z tych nagród pozostawił urzędnikowi wypłacają cemu.
       Słyszą c słowa Hodży Hafur Mirchalim chwycił się za głowę. Jęk boleści wydarł mu się z 
piersi. Upadłby zapewne, gdyby nie podtrzymało go ramię Nasreddinowe.
       - Opanuj się, człowieku. Powstrzymaj żale na moment i wyjaśnij mi dokładnie, o co tu 
właściwie chodzi? Za co masz otrzymać tak niezwykłą  nagrodę?
       Biedak gorzko płaczą c opowiedział napotkanemu wszystko od począ tku. O tym, jak 
znalazł w śniegu wspaniały kindżał szlachetnego władcy oprawiony w złoto i obsypany gęsto 
rubinami, jak w chwilę później usłyszał od obwoływaczy o przyobiecanej  nagrodzie, jak 
poszedł do Kunja-arku, i o tym, co go w twierdzy spotkało.
       - Przeczuwałem, że to się musi źle skończyć, gdy tylko  sprawę całą  wezyr okrutny ują ł w 
swojo dłonie. Nie mam po co chodzić do miraba, wypłaci mi przecież śniegiem. Białego zimna 
wszędzie leży pod dostatkiem. Tylko ostatni osioł dałby monety, mają c śnieg pod ręką . 
Straciłem kindżał, straciłem nagrodę, straciłem ostatnią  nadzieję.
       - Człowiek myślą cy nigdy nie traci nadziei, nawet na dnie studni - pocieszył Hodża 
Nasreddin biedaka. I dodał: - Trzeba poszukać rozsą dnego wyjścia z wezyrowej pułapki. Fortel 
fortelem najlepiej się leczy. Pamiętaj, uzbrojony w cierpliwość silniejszy jest od lwa i lwicy, lecz
nigdy od lisa. A zatem najlepiej , być cierpliwym lisem.
       Po tych kilku zagadkowych zdaniach mędrzec poradził Mirchalimowi, co powinien 
uczynić, aby zmusić miraba do wypłacenia przyrzeczonej nagrody w kruszcu szlachetnym, a 
nie pudami zamarzniętego chłodu.
       Jednoręki garncarz przypadł do kolan Nasreddinowych. Szepną ł gorą co:
       - Panie, po radzie znakomitej poznaję cię. Kiedyś bawiliśmy się razem, z patykami 
pędziliśmy nad Amu-darię łowić tłuste sazany i brzany wą sate. Wspólnie płataliśmy figle 
naczelnikowi straży chanowej. Pamiętasz, rwaliśmy brzoskwinie w ogrodzie kupca Muzaffara. 
Wiem, ty jesteś...
       - Tsss - przerwał mu Hodża kładą c palec na ustach. - Nie wymawiaj tego imienia, Hafurze, 
jeśli ocalić chcesz głowy obydwie. Za moją  od dawna uganiają  się siepacze, twoja spadłaby dla 
towarzystwa. Zapomnij o naszym spotkaniu. Przynajmniej na kilka tygodni. Tak będzie lepiej. A
teraz żegnaj, przyjacielu. ¯egnajcie, wspomnienia młodości. Czas mi w drogę. Zanim roztopy 
wiosenne udaremnią  wędrówkę karawanom, powinienem dotrzeć z powrotem do Buchary.
       *
       Rady praktycznej, umożliwiają cej wydostanie monet szczerozłotych z sakiewki miraba, 

background image

nie warto szukać w czaszkach wypełnionych szałwią  i blekotem. Lepiej “wzią ć rozum i 
przyzwoitość za przewodnika" (powiedział kiedyś wielki Saadi) i samemu odnaleźć sposób, 
jakim Hodża Nasreddin potrafił napełnić garnki w lepiance jednorękiego garncarza z Chiwy, 
Hafura Mirchalima.
       
       

O FATIMIE, KTÓRA ZDRADZI£A
       
       Opowieść trzecia o dziwacznym konkursie 
       zorganizowanym w obuwie przed zemstą  
       zakochanego szejtana oraz o urzędniku chana 
       przebranym w strój świą tobliwego imama
       
       Ziarno zasiane w dobrej glebie wcześniej albo później wydać plon musi. A czyż można 
trafić na lepszą  glebę od wdzięcznych słuchaczy, prostych wieśniaków chorezmijskich, o 
których uczciwości krą żyły legendy na całym Wschodzie?
       Hodża Nasreddin nie zważają c na zmęczenie wędrówką  przez piaski pustynne nie 
szczędził ziarna opowieści Chorezmijczykom zgromadzonym w przydrożnej czajchanie po dniu 
znojnej pracy w polu.
       Mówił:
       - Działo się to dawno, dawno temu, w czasach, jakich pamiętać nie mogą  najstarsi 
aksakałowie spośród wiekowych starców całego Chorezmu. Najpiękniejsza Czerkieska 
haremu, Fatima, ulubienica ówczesnego chana, niewolnica o oczach jak diamenty, ustach o 
barwie soku granatu, a piersiach niczym dwa krą głe cytrusy, dopuściła się niesłychanej 
zbrodni. “Gibki cyprys zawstydzony jej piękności kibicią , nogą  w ziemi grzęźnie" - powtarzał 
Poeta na widok sylwetki dziewczęcej. Co zaśpiewałby, gdyby choć na moment mógł uchylić 
parandżę okrywają cą  rysy przecudownej twarzy?
       Pewnego razu ślicznooka Fatima uniosła gęstą  siatkę parandży przed obcym mężczyzną . 
Sprawił to przypadek? A może głos serca i ciekawość oczu? Tego dzisiaj nikt już nie odgadnie. 
Przeszło, z wiatrem przeminęło. Prawdą  jest natomiast, że gdy uchyliła zasłonę przy 
trzynastym spotkaniu, gorą cy pocałunek złą czył ją  z młodzieńcem na dłużej. Owej nocy chan 
nie mógł oczu zmrużyć, godzinami przewracał się i wiercił na łożu, a kiedy wreszcie nad ranem 
zmorzył go sen koszmarny, śniło mu się polowanie, na którym postrzelił dziwacznego, 
brodatego archara z potężnymi rogami. Przed samym południem eunuchy donieśli władcy o 
zdradzie.
       Fatimy nie stracono, ponieważ siedmiu oprawców po kolei postradało zmysły, nie mogą c 
dopełnić chanowego wyroku. Nieszczęsną  zamknięto w narożnej baszcie twierdzy razem z jej 
ulubionym psem, chartem, zwierzęciem nieczystym. Długo trwało, zanim dziewczyna 
zdecydowała się na ucieczkę. Ale pod kluczem od pomysłu do realizacji droga daleka. Przez 
dwanaście miesięcy z sierści charta piękna niewolnica wiła drabinkę linową , po której w noc 
najdłuższą  w roku zbiegła z więzienia. Niestety, misterny sznur nie wytrzymał ciężaru 
przestępstwa i rano u stóp wieży znaleziono Fatimę bez życia. Rozmiłowany do szaleństwa 
szejtan, bo podobno to właśnie władca podziemi przybrał postać mężczyzny - oblubieńca 
nieszczęśliwej Czerkieski - rzucił klą twę na ród Panują cego. I postawił warunek: rodzina chana 
musi corocznie wykonać sznur z psiej sierści, najlepszy z najlepszych. Za niespełnienie 
szatańskiego zlecenia rodowi Panują cego groziło zapadnięcie na trą d i wymarcie w mękach do 
ostatniego potomka.
       Tak przynajmniej głosiły stare podania. Od tamtego wydarzenia czterdzieści niewolnic 
chanowych przez okrą gły rok wyplatało psie sznury, nie brało udziału w haremowych 
rozrywkach, większość swego czasu poświęcają c na czynności, mają ce odsuną ć straszliwe 
niebezpieczeństwo trą du od głowy Panują cego i jego rodziny, a potem od następców 
Panują cego i ich rodzin. Co roku spośród tych czterdziestu sznurów grupa sędziów musiała 
wybrać linę najlepszą , najmocniejszą .
       Chan Chorezmu po tylu latach może i odstą piłby od kłopotliwych zwyczajów rodowych, 
gdyby nie łańcuch tradycji podtrzymywany troskliwie przez kolejnych naczelników straży 
miejskiej. Do ich obowią zków należało bowiem wyłapywanie na bazarach Chiwy kandydatów na 
Szatańskich Sędziów, oceniają cych pracę niewolnic. Na tym procederze niejeden naczelnik 

background image

dorobił się wspaniałej fortuny, biorą c bakszysz od zamożnych kupców i wędrownych handlarzy, 
którzy mają c dóbr pod dostatkiem, wymigiwali się przed rolą  sędziego, aby w razie 
niepowodzenia nie wystawić .własnych pięt pod kije. Do utrzymania bolesnej tradycji niemało 
przyczynili się także dostojnicy pałacowi, wielmożowie poszukują cy męskiej rozrywki i 
mocnych wrażeń, jakich dostarczało pobieranie cięgów przez nieszczęsnych sędziów.
       Tak było i tym razem w Chiwie...
       Hodża Nasreddin przerwał przydługą  opowieść i sięgną ł po piałkę. Są siad usłużny 
natychmiast do bezuchej filiżanki nalał wrzą cego jak dno piekieł kok-czaju. Zgromadzeni w 
czajchanie wieśniacy czekali cierpliwie, aż gawędziarz pokona dokuczliwą  suchość gardła.
       Jedynie młody czaban owiec karakułowych, Rasuł Rachmanbek, chłopiec o sercu 
szczerym, choć z ducha pędziwiatr i świstun, nie wytrzymał. Spalany od wewną trz 
ciekawością , zagadną ł mędrca:
       - Derwisz przejezdny opowiadał przed dwoma dniami, że tego roku niewolnice były 
wyją tkowo piękne, a sznury misterne, przez co sędziowie nie mieli łatwego zadania. Niejeden 
otrzymał bolesną  nagrodę. Zapewne, czcigodny wędrowcze, wiesz coś więcej o turnieju 
niewolnic?
       Hodża skiną ł głową .
       - To prawda, głupota i przesą dy władców zawsze odbijają  się na losie poddanych. Czas 
sędziowania rozpoczą ł się od dnia, w którym chan Chorezmu obchodził swoje kolejno urodziny. 
Od tego momentu, każdego kolejnego dnia, stawały w szranki dwie niewolnice, przedkładają c 
Szatańskim Sędziom do oceny owoce swego trudu. Pokonana odpadała z dalszej konkurencji, 
a zwycięzczynię oczekiwało porównanie z inną  niewolnicą , zwycięzczynią  pary dnia 
następnego. Eliminacje trwały codziennie, cią gnęły się jak wyboista droga przed oślepionym 
wielbłą dem. A wszystko dlatego, że w cią gu jednego dnia wolno było ocenić sznury tylko dwu 
niewolnic. Sędziowie nie potrafią cy określić jednoznacznie przedstawionej pracy otrzymywali w 
nagrodę po dwadzieścia pałek na gołe pięty, po czym zostawali zastą pieni przez sędziów 
oczekują cych swojej kolejności.
       Hodża przełkną ł kilka łyków herbaty i cią gną ł dalej:
       - Po wielu dniach z czterdziestu niewolnic haremu, dziewczą t czerkieskich, hinduskich, 
ormiańskich, tureckich i perskich, które zaczęły pleść psie liny przed rokiem, do ostatecznej 
próby dotarły dwie najlepsze: Turczynka Zulejka oraz Czerkieska Fatima. W jej osobie niejako 
odnowił się począ tek legendy. Kto wie, może właśnie dlatego długo trwały obrady Szatańskich 
Sędziów w zamkniętej komnacie? Potężne hałasy i niezwyczajne okrzyki, wydostają ce się bez 
ustanku z sali, wskazywały na gorą czkę obrad. Wreszcie komplet sędziowski w 
powykrzywianych turbanach i chałatach sfatygowanych w dyskusji pojawił się na dziedzińcu. Z 
podbitymi oczami i pokiereszowanymi gębami sędziowie kroczyli dumnie, niczym po 
zwycięsko stoczonej batalii. Tutaj wobec oczekują cego niecierpliwie tłumu ogłosili wyrok. Tą , 
która w tym roku odsunęła chorobę od osoby Panują cego, jest Fatima. Czerkiesce więc 
przypadły wartościowe nagrody: złote kolczyki, diadem oraz siedemnaście sukien 
wyszywanych srebrem i perłami.
       - I tyle czasu przesiedziałeś w Chiwie? - Rasuł Rachmanbek nie pozwolił Hodży 
odetchną ć. - Wędrowcze, czy stolica Chorezmu to piękne miasto? Niestety, los nie pozwolił mi 
jeszcze przekroczyć bram grodu.
       - Nie pierwszy raz przebywałem w Chiwie, młodzieńcze. Grodzie cudownych medres, 
minaretów, pałaców i nędznych lepianek; grodzie chana, dostojników pałacowych, sędziów, 
kupców, a także ludzi uczciwych - odpowiedział afandi. - Tym razem strawiłem w Chiwie tyle 
dni, ile Szatańscy Sędziowie potrzebowali ich na podejmowanie trudnych decyzji. Od 
pierwszego do ostatniego konkursu psich linek. Potem wyruszyłem w drogę, której na później 
odłożyć nie mogłem.
       
       Rozwijają c wą tek opowieści, gęsto przetykany odpowiedziami lin rzucane pytania, Hodża 
Nasreddin ani na moment nie spuszczał z oka przedziwnie zachowują cego się imama. Sługa 
islamu w białej czałmie i niemiłosiernie zakurzonym chałacie przed dwiema godzinami przybył 
do czajchany odświeżyć się, ugasić pragnienie, a chyba i przenocować. Tymczasem imam, jak
i inni siedzą cy ze skrzyżowanymi nogami, zamiast popijać swój kok-czaj, w tajemniczy 
sposób, prawie niedostrzegalnie przesuwał się w kierunku rozprawiają cych. Pomaleńku, 
pracowicie wycierają c chałatem klepisko, co chwilę przestawiał dzbanek z wystygłą  herbatą . 
Dopiero kiedy ockną ł się naprzeciwko Hodży, zagadną ł wyzywają co:

background image

       - Nikogo tutaj nie słychać, tylko ciebie, mą dralo wędrowny. Mędrkujesz, mielesz 
nieustannie ozorem, jakbyś zjadł co najmniej siedemnaście języków ludzi uczonych albo 
filozofów. Bez ustanku kpisz sobie z dostojnych wielmożów i zwyczajów panują cych w pałacu 
wielkiego chana Chorezmu. Powiedz mi, człowieku gadają cy na podobieństwo jarmarcznej 
papugi, kim ty właściwie jesteś?
       Hodża Nasreddin z tonu słów wypowiedzianych zorientował się błyskawicznie, kogo los 
postawił mu na drodze. Nie imam duchowny, lecz wysoki urzędnik państwowy siedział przed 
nim w przebraniu. Odparł więc:
       - Trafiłeś w sam środek tarczy, o szlachetny. Ludzie powiadają , że jestem teraz filozofem. 
       Brudna od kurzu twarz wykrzywiła się złośliwie.
       - A czy jest jakaś różnica między filozofem a próżniakiem, durniem żyją cym na rachunek 
innych?
       Hodża spojrzał na siedzą cego naprzeciwko i odpowiedział spokojnie:
       - Niewielka, o szlachetny. W tej chwili dzieli ich jedynie tacą  z herbatą .
       Dechkanie przysłuchują cy się uważnie narodzinom sprzeczki wybuchnęli gwałtownie 
śmiechem. Imam siedzą cy na piętach przed mędrcem podskoczył do góry z wściekłością , ale 
się nie odezwał. Nie zwracają c najmniejszej uwagi na przebierańca, Hodża Nasreddin cią gną ł 
dalej:
       - “W wymionach krowy wysycha mleko, psują  się w gnieździe jaja pod kurą , gdy władca 
schodzi z drogi sprawiedliwej". Tak powiedział wielki poeta tych ziem, Firdausi. Ja dodam tylko 
od siebie, iż dobrze się stało, że krowy i kury nie czytają  wielkich poetów. Bo o smaku mleka i 
jajek dawno byśmy musieli zapomnieć.
       Tego już było fałszywemu imamowi za wiele. Zerwał się na równe nogi i wrzasną ł:
       - Nasz chan sprawiedliwy, oby żył wiecznie, postą piłby z tobą  rozsą dniej niż sam 
Czyngis-chan. Nie zwyczajny ołów, jakiego używał wódz Mongołów, lecz roztopione srebro 
kazałby ci wlać w oczy i w uszy, i w gardło, abyś nie mógł dłużej rozsiewać po kraju 
podobnych bluźnierstw. Twój jęzor gorszy jest od czarnej ospy. Poczekaj, włóczęgo, niech cię 
dostaną  strażnicy w swoje ręce. Nie licz wówczas na łaskę władcy.                           
       Hodża roześmiał się:
       - Nie jestem jeszcze w rękach twojego chana, o świą tobliwy. Zresztą , nawet gdyby 
wsadził mnie w kocioł i zalał wrzą tkiem  srebra czy ołowiu, to przecież i tak wszystkim oczu i 
ust nie  zamknie, całego narodu zniszczyć nie zdoła. Nie tacy, jak on, usiłowali strą cić 
pracowite plemiona, koczują ce i osiadłe, z powierzchni tego świata. Czyngis-chan ognistymi 
rakietami i armatami burzył twierdze obronne i miasta niewinne. Z jego woli setki tysięcy głów 
spadało przy byle okazji, a rozpalony ołów lany w gardła nie był wcale najgorszym z wyroków 
śmierci. Armie mongolskie były tak liczne, jak mrowiska i chmary szarańczy. I równie 
żarłoczne, bezwzględne. Także Timur - zwany przez wielu “¯elaznym Kulasem" - z ludzkich 
czerepów, ściętych po zdobyciu opornych miast, kazał sypać niebosiężne piramidy. I co? 
Marny proch nie ostał się ze zwycięzców świata, a narody przetrwały najgorsze, wydźwignęły 
się z klęsk, zagoiły rany. Plemię ludzkie, które przeżyło władzę ciemięzców najezdnych i 
rodzimych, przetrzyma także panowanie krwawego chana Chorezmu. Wiedziałbyś o tym, 
gdybyś nie był głupi, jak barani kurdiuk.    
       Urzędnik chanowy zsiniał ze złości, upodobniają c się z barwy do fioletowego chałatu 
imania, w jaki oblekł się na czas dyskretnej wędrówki. Gdyby nie obawa o własne kości, już 
dawno uchwyciłby za kark zuchwalca. Z rozkoszą  kazałby wyrwać mu język i cisną ć psom na 
pożarcie. Jednakże nieznajomy mą drala utoczony był tłumem ludzi prostych, ubogich, 
zbrojnych w groźne metalowe ketmenie. Wieśniacy, zdecydowani staną ć w obronie śmiałka, 
puściliby zapewne w ruch ciężkie motyki. Na żadną  pomoc nie mógłby wtedy liczyć. Próżno 
przecież spodziewać się oddziału sarbazów w czajchanie leżą cej przy rzadko uczęszczanym 
szlaku pośrodku Czerwonych Piasków. Wobec takich przeciwności losu naczelnik straży 
chanowej - bo on to właśnie w bezpiecznym przebraniu podą żał z tajemną  misją  - zdecydował 
się wycofać ze sprzeczki. Mamroczą c pod nosem jakoweś mało zrozumiałe wyrazy, skierował 
się do są siedniej izby, aby przygotować sobie nocleg.
       Dopiero kiedy chrapanie zza ściany zabrzmiało w tonach naturalnych, a czterech młodych 
wieśniaków z ketmeniami w dłoniach gwarantowało, że imam śpi i nie opuści swego legowiska 
za wcześnie, sędziwy aksakał Ibrachim Ramazanbaj skłonił głowę przed Hodżą  Nasreddinem.
       - Błagamy cię, przyjacielu, abyś poszedł z nami. Przenocujemy ciebie i twego osła w 
naszym kiszłaku. W dalszą  drogę wyruszysz dopiero wtedy, gdy po niegodziwcu wiatr ślady 

background image

zamiecie.
       Hodża dźwigną ł się z ziemi. Nie wypadało odrzucać gościnności ludzi serdecznych. Chęć 
dalszej rozmowy z nowymi przyjaciółmi, a nie obawa przed zemstą  przebierańca, kierowała go 
do wioski ukrytej pośród pustynnych barchanów.
       Wkrótce czajchana zamarła. Zamilkły nawet cykady wydzwaniają ce wieczorem w 
okolicznych krzakach. Pochrapywanie fałszywego imama nie było w stanie zmą cić nocnego 
spokoju. Gromada wieśniaków otaczają cą  mędrca rozpłynęła się w mroku. Gwiazdy i 
niewidoczna ścieżka wiodły ją  bezpiecznie.

*
       
       Cierpliwy i na arbie dopędzi zają ca. Myśleć potrafią cy z pewnością  znacznie szybciej 
dogna odpowiedź wspólną  na obydwa pytania: ile razy Szatańscy Sędziowie oceniali owoc 
pracy niewolnic haremowych, ile dni Hodża Nasreddin przebywał wówczas w Chiwie?
       

PU£APKA SZEJKA PUKHTUNÓW
       
       Opowieść czwarta o ziarnach fasoli
       ukrytych we wnętrzu jajek 
       przez zachłannego przywódcę plemienia 
       koczowników i o cudownej wskazówce  
       czarnobrewej hurysy 
  
       Czarki chłodnego ajranu czerpanego z glinianych dzbanów krą żyły bezustannie w ludzkim 
mrowisku wypełniają cym herbaciarnię po brzegi. Właściciel czajchany, Temudżyn, stary 
doświadczony czajczi, zmęczony roznoszeniem coraz to nowych naczyń z napojem, odetchną ł
głośno z ulgą , gdy w progu herbaciarni pojawił się Hodża Nasreddin oczekiwany niecierpliwie 
przez wszystkich. zgodnie z obietnicą  złożoną  przyjaciołom w dniu wczorajszym afandi 
przyszedł, aby w gronie ludzi prostych na nowo snuć przędzę zagadkowych opowieści. Barwny 
tłum poganiaczy wielbłą dów, woziwodów, pomocników kupieckich i ubogich rzemieślników 
rozstą pił się, po czym zwarł ciasno wokół mędrca. Ciszę oczekiwania naruszało jedynie 
sapanie umęczonego Temudżyna.
       - Człowiek jest dla człowieka najlepszym lekarstwem - rozpoczą ł wolno mędrzec 
bucharski, zaraz jednak przerwał, zamyślił się i dorzucił po chwili: - ale bywa też i trucizną . 
Dzisiaj przeto opowiem wam, czcigodni, o ludziach dobrych i złych, napotkanych przed 
kilkunastu laty w odległej krainie Afganów.
       W tym czasie wędrowałem pod przybranym nazwiskiem i zmienionym strojem, aby 
unikną ć zemsty jednego z okrutnych wezyrów Damaszku, czyhają cego od dawna na mą  
głowę. Pewnego popołudnia, kiedy uboga karawana, złożona z czterech chudych wielbłą dów i 
wynędzniałego osła, przedzierała się poprzez tereny zamieszkane przez wojownicze plemiona 
ludzi nazywają cych się Pukhtunami, dopędziło nas dziesięciu jeźdźców. Złorzeczą c i 
potrzą sają c bronią , zawrócili mnie i zwierzęta z obranej drogi. Musiałem udać się z 
napastnikami do wioski, gdzie miał nas oczekiwać naczelnik plemienia. Z groźnych okrzyków, 
jakie wznosili, domyśliłem się, że to nie tradycyjne prawa gościnności nakazywały jeźdźcom 
wyjechać mi na spotkanie. Wszelką  przyczyną  nadcią gają cego nieszczęścia wydawał się być 
badał.
       Pora najwyższa, o czcigodni, abym wyjaśnił, iż Pukhtunowie rzą dzili się od stuleci 
własnym Pukhtunwali - bo takie właśnie miano nosił ich plemienny kodeks postępowania - w 
którym obok obowią zku udzielania gościnności i zapewnienia obrony każdemu proszą cemu o 
to człowiekowi, istotnym przykazaniem był ów badał. Badał, czyli prawo krwawej zemsty za 
doznaną  zniewagę lub krzywdę, obowią zek odwetu za wszelką , choćby najwyższą  cenę.
       Rozmyślanie nad niewesołą  przyszłością  skróciło wydatnie czas ucią żliwej jazdy po 
piaszczystych barchanach. Nawet nie spostrzegłem, gdy tuż przed zmierzchem dotarliśmy 
wreszcie na miejsce przeznaczenia.
       W wiosce pustynnej, przed okazałą  lepianką  szejka, zgromadził się tłum mężczyzn 
oczekują cy nas w złowrogim milczeniu. Ponad ciżbę wyrastał wysoki siwobrody starzec, 
wysuszony niczym pień saksaułu późną  jesienią . Na widok nadjeżdżają cych drą gal wycelował 

background image

palec w moim kierunku i wrzasną ł na całe gardło:
       - To ten, poznaję go.
       - Tak, to ja. Ale ja cię nie poznaję. Nigdy ciebie nie widziałem, o siwobrody - 
odpowiedziałem uprzejmie. 
       Pień saksaułu rykną ł ponownie:
       - Zamilcz. Tyś zgładził Salala, przebywają cego pod moją  opieką ? Za przestępstwo 
odpowiesz głową , nędzniku. 
       Musiałem protestować. Zresztą , zgodnie z prawdą .
       - Ja? Nie znam cię, nie znałem także Salala, o którym mówisz. Po cóż więc miałbym 
nastawać na życie nieznajomego? Błędne są  twoje słowa, starcze.
       Szejk, bo nim okazał się ów suchy staruch, jak gdyby tylko, oczekiwał na słowa 
zaprzeczenia. Podskoczył z wściekłością  młócą c powietrze rękoma.
- Co? śmiesz jeszcze zaprzeczać? Wypierasz się, synu tchórzliwego szakala?! - krzyczał. - 
Przeczekasz pod strażą  do jutra, a rankiem zmusimy cię do ujawnienia prawdy. Jajko wskaże 
winnego. Zobaczymy, inaczej będziesz śpiewać, gdy wycią gniesz czarną  fasolę,                      
       Jajko? Czarna fasola?                                        
       Wysłuchiwałem niejednokrotnie przewodników karawan opowiadają cych przy ognisku o 
zwyczajach ludów koczowniczych, słyszałem też kiedyś o barbarzyńskich próbach jajka i 
fasoli, praktykowanych wśród niektórych plemion. Czyżby o te właśnie niecne praktyki chodziło 
staruchowi?
       - Wskażesz jajko, a przekonamy się, czy słowa twoje były prawdziwe - warkną ł siwobrody 
zacierają c dłonie. Na koniec rozkazał zbirom: - Teraz odprowadźcie jeńca do starego 
magazynu i dobrze pilnujcie, by nie uciekł. Nie chcę, ażeby wilki pustynne stały się jego 
sędziami.
       
       Obwieszony kindżałami, przepasany łukiem, z kołczanem pełnym strzał i dwiema 
szablami u barwnego pasa szejk wyglą dał, jakby to nie człowiek, lecz cała zbrojownia 
plemienna stanęła na czele rozgniewanego tłumu.
       Począ łem szczerze żałować, iż nie usłuchałem dobrych rad ludzi przezornych, 
ostrzegają cych przed wędrówką  poprzez niebezpieczne tereny Pukhtunów.
       Jedna myśl natrętnie tłukła mi się po głowie: czemu staruch oskarżał mnie o popełnienie 
przestępstwa? Musiał mieć w tym jakiś cel. Wreszcie poją łem przyczynę. Szejkowi chodziło o 
cztery wielbłą dy, osła i skromny dobytek ukryty w kilku koszach. zgodnie z prawem 
Pukhtunwali mają tek straconego przechodził na własność mściciela. Ponieważ przeklęte prawo 
pozwalało mścić nie tylko rodzinę, ale nawet obcych, którzy poprosili o opiekę, było oczywiste, 
że podstępnemu szejkowi nigdy nie zabraknie i pretekstów do grabieży mienia ludzi 
zapuszczają cych się nierozważnie na tereny podległe Pukhtunom.
       Z ust gadatliwego strażnika usłyszałem potwierdzenie moich przypuszczeń. Nie byłem 
pierwszą  ofiarą  sędziwego szejka. Wielu już wpadło w krwawe ręce zbira i nikt z oskarżonych o 
zbrodnie nie wyniósł głowy na własnych nogach poza ogrodzenie glinianej nioski. Tak za 
każdym razem fatum mamiło nieszczęsnych, iż w końcu wszyscy wycią gali losy nadziewane 
okrutnym wyrokiem.
       Po pewnym czasie wartownik znudził się brakiem dostatecznego - jak osą dził - 
zainteresowania z mej strony sprawami, które miały się rozegrać nazajutrz rano. Zaniechał 
słów. Z rozgadanego stał się raptownie senny. Momentalnie począ ł zapadać w drzemkę. Głowa 
opadała mu uparcie na piersi, dźwigał ją  coraz wolniej i coraz niżej...
       Wtem za glinianym duwałem coś się poruszyło. Przetarłem oczy i spojrzałem. W 
pierwszej chwili nie zauważyłem nic szczególnego. Czyżby lęk zalepił mi już oczy plastrem 
kurzej ślepoty? Wytężyłem wzrok. I wtedy za narożnikiem muru dostrzegłem jaką ś 
dziewczynę. Nieznajoma przystanęła z boku tak, aby nie ujrzał jej wartownik, strzegą cy mej 
wolności. Piękna czarnooka hurysa o strzelistej kibici cyprysu w głębokim milczeniu 
wpatrywała się we mnie nieustannie, otwierają c raz jedno, a raz drugie oko.
       Obraz wydawał się być tak niezwykły, iż ponownie przetarłem powieki. Spojrzałem 
uważnie. Nie, dziewczyna nie zniknęła. Istniała nadal. Teraz widziałem wyraźnie, że hurysa nie 
miała zeza, nie było więc potrzeby, aby skrywała oczy na przemian. A jednak w dalszym cią gu 
ukazywał mi się co chwilę błyszczą cy węgiel prawej, to znów lewej źrenicy.
       Wierzcie mi, o czcigodni, nie pierwszy raz młoda kobieta wpatrywała się we mnie uparcie. 
Ale nie zdarzyło się jeszcze, ażeby czyniła to w podobnie złowrogich okolicznościach. I w 

background image

sposób równie przedziwny. O nie, czcigodni, nie było to zwyczajne mruganie zalotnicy. 
Zwłaszcza że nie tyle namiętność wyzierała z jej olbrzymich oczu, co smętek, litość i jakaś 
żałość nieodgadniona.
       Nagle mój anioł stróż poruszył się, mamroczą c coś w półśnie. Upuszczona szabla 
zadzwoniła o korzeń. Dziewczyna momentalnie zniknęła w mroku.
       Noc wiekiem się wydaje, gdy sen nie przybywa. Gdzież jednak było myśleć o śnie 
człowiekowi przykutemu za nogi do pala? Czułem w głębi duszy, że dziewczyna chciała 
przyjść mi z pomocą . Tylko jak odgadną ć, co miała oznaczać tajemnicza sygnalizacja oczu?
       Musiałem zdobyć się na spokój. Gorą czka nigdy nie była najlepszym sprzymierzeńcem w 
sztuce rozumowania. A tutaj trzeba wszystko rozważyć po kolei. Przede wszystkim, na czym 
mi najbardziej zależało? Oczywiście na uniesieniu cało głowy. Nic innego - przynajmniej w 
najbliższym czasie - nie wchodziło w rachubę. A więc znaki czarnobrewej hurysy niechybnie 
musiały dotyczyć sposobu ocalenia życia...
       Może dziewczyna chciała podpowiedzieć mi, które jajko powinienem wybrać nazajutrz 
rano. Hm, to po cóż otwierałaby na przemian obydwoje oczu? Gdyby otwierała tylko prawe, 
powinienem zapewne sięgną ć po fasolę znajdują cą  się w jajku po prawej ręce. Gdyby otwierała 
tylko lewe, miałbym prawo przypuszczać, iż należało wybrać jajko leżą ce z lewej strony. 
Zaraz, zaraz, a jeśli czarnobrewa pragnęła uprzedzić mnie, że... O łotry, zbrodniarze 
nieskończeni, oby im rzep w każdym miejscu zamiast włosów wyrósł. Teraz dopiero poją łem, 
dlaczego nikt z nieszczęsnych ludzi wpadłych w ręce łotrów, nie potrafił wycią gną ć jajka z 
czerwoną  fasolą . Albowiem nie można wycią gną ć z jajka tego, czego tam nigdy nie było.
       Czerwone nasienie wyrosło jedynie na języku szejka. Natomiast zarówno w jednym, jak i 
w drugim jajku znajdowała się fasola czarna. Ależ tak, z pewnością  nie myliłem się. 
Tajemnicza nieznajoma starała się uprzedzić mnie znakami oczu o takiej właśnie pułapce.
       Poczułem się pewniej. Wiedziałem już, jakie niebezpieczeństwo zawisło nad moją  głową . 
Pozostało tylko znaleźć sposób, który przekreśliłby plany podstępnego szejka. Brak obiadu, a 
teraz wieczerzy zaostrzył bystrość umysłu, przyspieszył bieg myśli odręcznej. Na powagę 
sytuacji nie zwracały jedynie uwagi puste kiszki, rozpoczynają c głośną  muzykę głodu niezbyt 
miłą  dla ucha właściciela orkiestry.
       Co robić dalej? Myślałem intensywnie. Najlepiej byłoby wymienić złowieszcze jajko na 
inne. Ale ską d dostać ziarno czerwonej fasoli, nóż i ugotowane jajko? Poza tym musiałbym być
zręczni sztukmistrzem lub zgoła czarnoksiężnikiem, ażeby niepostrzeżenie zamienić jajka na 
oczach wszystkich przypatrują cych się wyrokowi losu. 
       Na oczach wszystkich? Ej, coś mi się tutaj nie zgadzało. Przecież gdyby cała wieś 
wiedziała o podstępie, zbyteczne byłoby urzą dzanie widowiska. Zginą łbym bez są du, jajek i 
fasoli. Najwierniej szejk działał w tajemnicy przed resztą  mieszkańców wioski. Zachowywanie 
pozorów sprawiedliwego postępowania musiało oznaczać, iż zbrodnicze postępki powstawały 
jedynie w gronie rodzinnym przywódcy plemienia.
       Może wobec tego po wycią gnięciu losu powinienem zażą dać otworzenia także i drugiego 
jajka, aby zdemaskować niecny proceder? Nie, taka gra byłaby zbyt niebezpieczna. Pod 
pozorem obelgi staruch niechybnie odpowiedziałby mi ostrzem swojej szabli.                            
       Trzeba szukać innego zejścia z krawędzi przepaści. Gorą czkowo przetrzą sałem 
zakamarki mózgu w poszukiwaniu zbawczego pomysłu. Aż wreszcie znalazłem. Natrafiłem na 
fortel - jak mi się wydawało - gwarantują cy całkowite bezpieczeństwo głowie. Teraz spokojnie 
mogłem oczekiwać świtu. O, już ja spłatam figla zbrodniczemu szejkowi i jego synalkom. 
Przekonają  się, że Hodża Nasreddin nie jest kukłą  pustogłową , pozwalają cą  się bezkarnie 
obłupić z żywota i dobytku. Udowodnię okrutnym zbójom, że potrafię wycią gną ć jajko z 
czerwoną  fasolą , nawet jeśli jej tam nigdy nie było. Udowodnię to, choćbym miał głowę 
postradać.
       Zaraz, zaraz, a dlaczego miałbym ją  stracić? Jeżeli uda się wycią gną ć jajko z czerwonym 
nasieniem, szejk najprawdopodobniej będzie musiał mnie wypuścić, nie chcą c, aby jego 
szachrajstwa ujrzały światło dzienne. Takie rozsupłanie węzła kłopotów wydawało się 
niezwykle logiczne...
       Uspokojony dotrwałem poranka. świt pojawił się w towarzystwie dwóch drą gali uzbrojonych
po zęby.
       Ruszyliśmy.
       Po drodze rozglą dałem się za tą , której zawdzięczałem ostrzeżenie. W pewnej chwili 
dostrzegłem niezwykłą  dziewczynę. Migdałowooka stała w cieniu jednej z lepianek i spoglą dała 

background image

w moją  stronę. Kiedy nasz wzrok skrzyżował się, szybko przymkną łem raz jedno, potem 
drugie oko. Zrozumiała widocznie, iż odkryłem tajemnicę naczelnika plemienia, bo uśmiechnęła 
się smutno i zniknęła w drzwiach chaty.
       Tłum starców, dojrzałych mężczyzn i wyrostków z kozim mlekiem pod nosem oczekiwał w
napięciu na widowisko. Wypchnięto mnie na środek niewielkiego placu. Otoczony zewszą d 
przez zbrojnych Pukhtunów znalazłem się przed szejkiem, u którego stóp spoczywała taca 
nakryta zieloną  chustą .
       - Przyznaj się, włóczęgo bez sumienia, a pytam po raz ostatni, czy tyś zabił Salala, 
pozostają cego pod moją  opieką ? - zapytał sędziwy przywódca plemienia.
       Odpowiedziałem, starają c się, aby głos mój zabrzmiał szczerze i przekonywają co:
       - Ja? Klnę się na własną  brodę, że nikogo jeszcze nie pozbawiłem uciech tego świata.
       Siwobrody skrzywił się, spojrzał na mnie niczym na rozdeptaną  jaszczurkę. Mężczyźni 
zgromadzeni wokoło jak na komendę wydęli pogardliwie wargi.
       

 

        le. Dopiero teraz poją łem, że Pukhtunowie, sami będą c wojownikami nie znają cymi 
uczucia strachu, gardzili ludźmi o zajęczych sercach. Należało jak najszybciej podreperować 
nadszarpniętą  opinię.
       - Chciałem powiedzieć, że źle mnie zrozumieliście, o szlachetni - dodałem pospiesznie. - 
Nie zabiłem jeszcze nikogo w tych stronach. Nie mogłem więc pozbawić życia Salala. W 
okolicach Dżelalabadu jestem wszakże tylko przejazdem. O, w Bagdadzie albo w Damaszku to
zupełnie co innego. Tam musiałbyś, dostojny naczelniku, wynają ć znakomitego rachmistrza, 
który straciłby wiele godzin, zanim udałoby mu się obliczyć wszystkich, jacy zginęli z mej ręki.
       Tym razem szejk spojrzał na mnie z cieniem zainteresowania. Niestety, był to objaw 
sympatii z gatunku tych, jakie żywi kocur do schwytanej myszy.
       - Wysłuchaliśmy cierpliwie słów włóczęgi, a teraz przekonamy się, co los ma nam do 
powiedzenia - warkną ł siwowłosy senior zbójców i skiną ł na jednego z synów. - Machmud, 
zdejmij nakrycie.
       Machmud ścią gną ł zieloną  chustę. U stóp szejka na miedzianej tacy leżały dwa kurze 
owoce: niewielkie jajka ugotowane na twardo, obrane ze skorupek. Musiałem dobrze wytężyć 
wzrok, aby dostrzec na białku ledwie widoczne, delikatne ślady cięć. Barwy ziaren fasoli 
ukrytych wewną trz można się było jedynie domyślić. Nawet najmniejszy cień nie prześwitywał 
przez biel białka.
       - Przekonamy się zaraz, czy mówiłeś prawdę, pustynny powsinogo. Los jest najbardziej 
sprawiedliwym sędzią . Wybieraj zatem - przemówił uroczyście naczelnik plemienia celują c 
palcem w tacę. - Ale pamiętaj, jajko dotknięte przez ciebie będzie jajkiem wybranym. Dopiero 
po dotknięciu będzie ci wolno zajrzeć do wnętrza. Na które z dwóch jajek stawiasz swój marny 
żywot? Sam decyduj.
       Otaczają cy nas Pukhtunowie z ciekawością  wycią gnęli szyje i znieruchomieli tak z 
wielkiej emocji i napięcia, upodabniają c się do cudacznych zwierzą t nazywanych w dalekich 
krajach żyrafami.
       Bez zbytniego ocią gania się ują łem pierwsze z brzegu jajko.
       - To wybrałem, o siwobrody.
       I już po chwili stało się jasne, że wbrew knowaniom okrutnego starucha wycią gną łem los 
szczęśliwy burzą c dotychczasowe tradycje. Ten uczynek i kilka moich słów przekreśliły 
krwawe zamysły naczelnika plemienia.
       Staruch musiał przyznać się do porażki.
       - Szczęście kieruje twe kroki w dogodnym dla ciebie kierunku - rzekł głosem zaprawionym 
wściekłością , ale i nutą  źle maskowanego podziwu. - Jesteś niezmiernie przebiegłym 
człowiekiem, wędrowcze. Zwracam ci wolność i zwierzęta. Ruszaj przeto w dalszą  drogę.
       Sprawdziły się przewidywania. Okrutny staruch w obliczu całego plemienia wolał nie 
ujawniać swych plugawych matactw. Strategia oparta na tej wierze wydała pierwsze owoce. 
Niebezpieczeństwo odsunęło się na pewien czas od mej głowy.
       Powiadam “na pewien czas", o czcigodni, bo jeśli rzecz całą  dobrze rozważyć, nietrudno 
było dojść do przekonania, że sędziwy szejk nie daruje doznanego zawodu, nie przepuści 
wymykają cej się z rą k okazji. Z pewnością  ustawi gdzieś na drodze zasadzkę złożoną  z 
siedmiu synalków, drabów różnią cych się odeń jedynie wiekiem. I tam, nie szukają c już lichych 
pretekstów, zgładzi kolejnego ,,mordercę", aby wreszcie zawładną ć jego dobytkiem.
       Pytanie, jakie siwobrody zadał, zanim zdołałem się oddalić, wydawało się tylko 

background image

potwierdzać dotychczasowe przypuszczenia;:
       - Doką d zamierzasz udać się teraz, mędrcze wędrują cy? Do Bagdadu? A może 
Damaszku?
       - Do Peszawaru, o siwobrody. Muszę tam odebrać dług i należną  mi część ze sprzedaży 
ojcowizny. Potem powrócę do rodzinnego domu i zaprzestanę zbytecznych podróży. Nie warto 
kusić losu, gdy droga wiedzie wśród różnych ludzi. Nie zawsze dobrych i szlachetnych.            
       Staruch przełkną ł głośno pigułkę aluzji. Jak gdyby nigdy nic cią gną ł dalej:                         
       - Gdzie byś nie pojechał, los twój polezie za twym śladem. Strzeż się przeto złych ludzi w 
każdej okolicy, wędrowcze. A może... może życzysz sobie, abym dla bezpieczeństwa 
przydzielił ci ochronę z moich synków? To doskonali wojownicy, zręczni we władaniu szablą  i 
arkanem.
       - Dzięki za najlepsze chęci, o siwobrody, lecz nie są dzę, by warto było zbytecznie trudzić 
ludzi - odpowiedziałem czym prędzej. - Wierzę, że sprawiedliwy los w dalszym cią gu będzie 
czuwać nad ubogą  karawaną . Pozwól mi samemu ruszyć w dalszą  drogę...
       Jak powiedziałem, tak uczyniłem. Po załadowaniu bagaży, nie zwlekają c już ani minuty w 
obawie, ażeby nie poddano mnie jakiemuś nowemu egzaminowi, wyruszyłem na południe, w 
kierunku Peszawaru. Naturalnie, wcale nie miałem zamiaru jechać do stolicy sułtanatu 
Afganów. Przystaną łem, gdy tylko lepianki plemienia okryły się za piaszczystymi barchanami. 
Tam przywią załem pęki zeschniętego saksaułu na długich postronkach do wielbłą dzich 
ogonów, aby zamiatały za sobą  ślady, po czym gwałtownie skręciłem na wschód i poganiają c 
zwierzęta oddaliłem się jak najszybciej od miejsc zadżumionych zarazą  zbójeckiej rodziny.
       Udało się. Odjechałem unikają c zasadzek i groźnych pogoni. Ale to jeszcze nie wszystko, 
czcigodni. Czy potraficie sobie wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy na pierwszym postoju, w 
bezpiecznej odległości od siedliska Pukhtunów, w koszu uczepionym wielbłą dziego garbu 
odkryłem miłą  sercu niespodziankę. Czy domyślacie się, o czcigodni, co zawierał brzuch mego 
kosza? Uhum, v Istocie. W ciemnościach skrzyni ujrzałem znajome, mrugają ce na przemian 
oczy. To hurysa, której zawdzięczałem życie, zakrada się niespostrzeżenie do największego z 
koszy. W taki oto sposób, nic o tym nie wiedzą c, stałem się sprawcą  porwania czarnookiej 
dziewczyny. Wkrótce potem Guldżachon - bo ona to była - została moją  żoną . Znacie ją  
wszyscy, może więc potwierdzić prawdziwość opowieści.
       Zaledwie Hodża Nasreddin zamilkł, podniosła się wrzawa protestów.                                 
.

- Co? Guldżachon? Małżonka twoja, afandi? Jeśli ta historia jest równie prawdziwa, jak 

czar jej wdzięków, które nam tutaj opisywałeś, to jesteś, Hodżo, ojcem największych łgarzy w 
całym muzułmańskim świecie.        
       - Prawdę powiedziałem, o czcigodni. Guldżachon jest ową  hurysą  Pukhtunów. Zważcie 
jednak, iż od tamtego wydarzenia minęło czasu niemało. Działo się to wszakże przed wielu już 
laty - westchną ł smętnie Nasreddin.
       Przysłuchują cy się dotychczas słowom mędrca w milczeniu bogaty kupiec Bałtaj Nurułła 
nie wytrzymał. Poderwał się z mindera i natarł gwałtownie na Hodżę:
       - Nie pojmuję zagadki opowiedzianej, afandi. A może ślina kłamstwa wyciekła ci przez 
zęby? Słuchałem uważnie. Powiedziałeś, iż w obydwu jajkach znajdowały się ziarna czarnej 
fasoli.
       W jaki więc sposób ocaliłeś głowę? Wytłumacz nam, jeśli potrafisz.
       - Zwyczajnie, czcigodny Nurułło. Najzwyczajniej w świecie. Mówiłem przecież, głód 
zaostrzył bieg moich myśli i podsuną ł odpowiednie rozwią zanie. Ponieważ na cudowne uczynki 
było już za późno, musiałem sięgną ć ręką  po pierwsze z brzegu jajko. I co powiesz? Moje 
zamysły nie zawiodły, udało się. Nie poszczęściło, lecz udało. Udało, pojmujesz? No i właśnie 
dlatego szejk rozbójników zwrócił mi wolność i dobytek - objaśnił uczenie mędrzec i zamilkł.
       W ciszy, jaka po słowach afandiego zapanowała w czajchanie, słychać było nieomal 
trzeszczenie głów od wielkiego wysiłku; głów usiłują cych poją ć prawdziwy sens słów 
Nasreddinowych.
       - A czy zgodziłbyś się, zacny Nurułło, abym pił herbatę w czajchanie Temudżyna na twój 
rachunek dopóty, dopóki ty nie odgadniesz sposobu, który naówczas dopomógł mi wybrną ć z 
opresji? - zagadną ł po chwili Hodża Nasreddin. I dodał: - Zważ, o czcigodny, że byłem w 
znacznie trudniejszej, niźli ty teraz, sytuacji. Ty ryzykujesz jedynie herbatę, ja przed laty 
ryzykowałem całością  własnego czerepu.
       Wobec gromady ubogich poganiaczy wielbłą dów i miejskiej mizeroty wypełniają cych 
szczelnie czajchanę Temudżyna bogaczowi nie wypadało przyznać się, iż daleki jest od 

background image

wyłuskania właściwego ją dra z tajemniczej przygody. Ponaglany chichotem ludzi 
rozumieją cych źródło kupieckiego wahania, ską py Bałtaj Nurułła nie miał innego wyjścia, 
musiał przystać na warunek mędrca.
       I oto, ku niezmiernej uciesze bucharskiej gawiedzi, Hodża-aka już od trzech miesięcy syci 
pragnienie herbatą  spijaną  na rachunek zamożnego Nurułły. A kupiec Nurułła myśli nieustannie 
nad Nasreddinowym przypadkiem ocalenia głowy, zmusza także do rozmyślań swego 
pierworodnego syna, pisarza wysługują cego się kadiemu, człowieka obeznanego bą dź co bą dź 
z księgami, i... nic. Wszystko nadaremnie. Mimo że we dwóch uparcie poszukują  ścieżki 
rozwią zania, nie zbliżyli się nawet o arszyn do sedna opowieści.
       
       *
       
       Rozważ, człowieku słuchają cy słów mędrca, jakim sposobem mógł Hodża-aka ocalić 
własny czerep? Pomyśl, albowiem prawdą  jest, iż w wą tku jego opowieści płynie nurt 
rzetelnego dowcipu, pozwalają cy zepchną ć na mieliznę głupoty nawet tak szczwanego lisa, 
jakim był okrutny szejk z afgańskiego plemienia Pukhtunów.
       

NA POLOWANIU
       
       Opowieść pią ta o przepowiedniach 
       domorosłego astrologa i o dramatycznej 
       ką pieli Fajzułły Sarsanbaja, 
       niekoronowanego króla ską pców 
       bucharskiego emiratu
       
       Szybkimi krokami zbliżał się czas łowów wiosennych. W licznych rozlewiskach i 
trzęsawiskach Zerawszanu zaroiło się od zwierzyny i dzikiego ptactwa. Tym razem, ku 
najwyższemu zdumieniu wielmożów, emir Buchary zaprosił na polowanie także i Hodżę 
Nasreddina. Nieprzypadkowo. Nie było bowiem kogo pytać o pogodę podczas długich dni 
wędrówki oczekują cych łowiecką  wyprawę. Wróżbita dworski Muchammad Astrolog - zresztą  
serdeczny przyjaciel Nasreddina - jeszcze ubiegłej jesieni udał się z bagażem grzechów do 
Mekki, zaś jego zastępca przepędzony za wróżby niemiłe życzeniom władcy zginą ł przed 
miesią cem z pragnienia w piaskach Czerwonej Pustyni. Doświadczenie lat wielu wskazywało 
palcem przezorności na Hodżę, jako człowieka, który potrafi przewidzieć niejeden los ludzki i 
niejedno ważkie wydarzenie. Dlaczego więc nie miałby przewidywać zwyczajnej pogody?
       
       O umówionej godzinie na Registanie, Piaszczystym Placu u stóp twierdzy emirowej, 
zgromadził się orszak przysposobiony do dalekiej drogi. Pośród wyznaczonych osób brakowało
tylko Hodży Nasreddina. Zaniepokojony władca pchną ł jednego z jeźdźców przybocznych - 
udajczijów - do domostwa Nasreddinowego z nakazem najwyższego pośpiechu.
       Niewiele zdziałał poseł zbrojny. Długo jeszcze czekano na bucharskiego filozofa. Drużyna 
Kazachów na ognistych argamakach z orłami na rękach uzbrojonych w skórzane rękawice 
niecierpliwiła się, skracają c czas oczekiwania próbnymi galopami. Wreszcie od strony 
przesławnego mazaru Czaszma-Ajub pojawił się mędrzec na swym wiernym kłapouchu z 
oswojoną  wroną  na lewym ramieniu. Nadjeżdżają cego powitał huragan śmiechu. Także  emir 
ujrzawszy Hodżę Nasreddina z niezwykłym ptakiem nie mógł powstrzymać się od gwałtownego 
chichotu. Dopiero kiedy ochłoną ł, zapytał:
       - Aj, Hodżo, co to za ptaszysko? Nie masz .chyba zamiaru wyruszyć na polowanie ze 
zwyczajną  wroną ?
       - A czemuż by nie? - zdziwił się Nasreddin nie zważają c na głośne drwiny i wielką  uciechę 
dworaków.
       - Kpisz sobie? - emir zmarszczył brwi. - Przecież nawet najmniejsze dziecko w całej 
Bucharze wie, że czarna karga nigdy nie była i nie może być ptakiem łownym. Birkuta 
czarnopiór nie zastą pi.
       - Och, ona potrafi polować. I to, wierzaj mi, wcale nie najgorzej - zapewnił gorą co mędrzec. 
- Zresztą , znam wrony, które polują  lepiej od twoich wytresowanych, szybkolotnych orłów. Ba, 
co więcej, żyją  nie tylko z ptactwa czy zwierzą t, ale nawet i z ludzi.

background image

       Widzą c z twarzy emira, że władca niczego nie pojmuje, Nasreddin wskazał na świtę 
dworską  otaczają cą  ich ciasno i dorzucił:
       - Rozejrzyj się wokoło, panie.
       Emir przełkną ł gorzką  pigułkę bez słowa, nie dał niczego poznać po sobie. Natomiast 
wielmoże odrzucili szatę wesela, spoważnieli. Czy nie nazbyt wiele pozwala sobie 
przemą drzały filozof? Czyżby nie obawiał się strzały wypuszczonej niezręcznie w czasie 
łowów?
       Tymczasem Hodża Nasreddin, jak gdyby nigdy nic, cisną ł kolejną  uwagę w stronę władcy:
       - Widzę, że tym razem polowanie udało się znakomicie, panie. Gratuluję z całego serca.    
       - Coś ty rozum zgubił na drodze? - żachną ł się władca. - Przecież dopiero wyruszamy na 
łowy, ską d więc możemy wiedzieć, co nas czeka w dalekich stepach?
       - Udział wielmożnego Sarsanbaja w polowaniu to więcej niż najlepsza przepowiednia 
astrologa. To więcej niż pewność, panie. Ską piec nigdy nie wyruszyłby w podróż męczą cą , 
gdyby u jej kresu nie oczekiwał znacznych korzyści. O, wierzaj mi, panie, Sarsanbaj ma 
doskonały węch, lepszy od afgańskiego charta. Duży zysk wyczuje z każdej odległości - 
odpowiedział mędrzec zezują c na ogon orszaku.
       Emir podą żył za wzrokiem Hodży Nasreddina. Rzeczywiście, na końcu kawalkady 
jeźdźców, na wspaniałym achaltekińskim ogierze, sztywno jakby drą giem podparty, sterczał 
Fajzułła Sarsanbaj, gość nie widziany od dawna na okresowych polowaniach. Po tych łowach 
musiał więc spodziewać się wielkich zdobyczy. Najwidoczniej wieści o niezliczonych ilościach 
futer włóczą cych się bezużytecznie po stepie wywabiły chytrusa z luksusowej nory.
       Władca emiratu bucharskiego uśmiechną ł się. Miał rację Hodża. Wyprawa rozpoczęła się 
pod szczęśliwym znakiem. Bez wahania skiną ł na straż przyboczną . Trębacz przyłożył do ust 
długą  złoconą  trą bę. Nadą ł policzki.
       W powietrzu rozległy się dźwięczne tony sygnału.
       Poganiany głosem trą by gigantyczny wą ż jeźdźców, jucznych mułów oraz wielbłą dów 
drgną ł, po czym z wolna ruszył w pustynię.
       Jednakże szczęście podróżnych nigdy nie trwa długo. Już po kilku godzinach pogoda 
zaczęła się psuć. Zerwał się wicher pustynny sieką cy ostrym piaskiem. Na niebie pojawiły się 
czarne, groźne kłębowiska chmur. Emir, wypełniony przesą dami od dziecka, zaniepokoił się o 
losy polowania. Skiną ł na Hodżę Nasreddina.
       - Pora na ciebie, mędrcze. Przypatrz się niebu uważnie i odpowiedz, lunie deszcz czy 
chmury przeminą  nie ronią c łez dokuczliwych?
       Hodża wzruszył ramionami.
       - Nie wiem, o czcigodny. Nigdy nie studiowałem nauk astrologicznych. Nie znam się na 
pogodzie ani odrobinę.
       Na dostojne czoło wypełzł grymas gniewu.
       W tym czasie z odległego pastwiska powracało do kiszłaku stado zwierzą t beczą cych. 
Nie po raz pierwszy przypadek ratował skórę Nasreddinową .
       - Jedź, zapytaj pastucha - nakazał władca. - Możliwe, że on będzie wiedział nieco więcej 
od ciebie. Chłopi mają  swoje sposoby na odgadywanie pogody. Znają  doskonale rozmaite 
sztuczki, ułatwiają ce przepowiednię.                                   
       Woli władcy sprzeciwiać się niezdrowo. Hodża zmusił kłapoucha do szybszego truchtu, 
podjechał do pastucha kiwają cego się  na leciwym wielbłą dzie i zagadną ł:
       - Jak są dzisz, młodzieńcze, spadnie dzisiaj deszcz czy obejdzie się bez niego?
       Młody czaban spojrzał z niepokojem na gromadę zbrojnych. Widok orszaku łuczników i 
orłów na ramionach jeźdźców nakazywał domyślać się celu wyprawy. Poją ł, jakiej pogody 
oczekują  od losu ludzie uzbrojeni. Bez słowa odwrócił się w siodle, podniósł ogon zwierzęcia 
garbonośnego, obejrzał go ze wszystkich stron, pogładził i dopiero odparł:
       - Idź i powiedz swemu panu, że - jak mogę są dzić po oznakach występują cych u mojego 
wielbłą da - wicher rozwieje chmury na cztery strony świata i deszczu nie będzie. Ani jedna 
kropla nie zrosi dziś ziemi.
       Po czym pognał szybko stado, aby oddalić się co rychlej od miejsca nieoczekiwanego 
spotkania.                             
       Hodża Nasreddin zawrócił osła i powtórzył emirowi słowa pastucha.                                  
       - Zwyczajne bydło zna się na pogodzie lepiej od ludzi uczonych, uchodzą cych za filozofów 
- zauważył złośliwie władca. - Cóż warte nauki zgłębiane przez lat wiele, jeśli nie przynoszą  
rady potrzebnej we właściwej chwili? Widziałeś, Hodżo, pastuch raz tylko spojrzał na ogon 

background image

zwierzęcia i od razu poznał, co nas oczekuje. Ruszamy dalej w drogę, deszczu dzisiaj nie 
będzie.    
       Nie ujechali daleko, kilkanaście mil zaledwie, gdy lunęła gwałtowna ulewa. Strugi deszczu 
leciały tak, że - jak powiadają  doświadczeni aksakałowie - można byłoby się po nich wdrapać 
na księżyc. Wszyscy w mgnieniu oka przesią knęli wodą  do ostatniej nitki. Zziębnięci, drżeli z 
zimna i wilgoci. W ani jednej dostojnej gębie zą b na zą b nie trafiał... 
       Emir zdenerwował się i wrzasną ł na Hodżę:
       - Co to ma znaczyć? Jak śmiałeś wprowadzać nas w błą d? Widzisz przecież, co się 
dzieje? A mówiłeś, że dzisiaj deszczu nie  indzie!
       Mędrzec zaprzeczył spokojnie:
       - O nie, panie wielki, to nie ja twierdziłem, iż deszcz nie spadnie. O tym wszakże 
świadczył ogon starego wielbłą da, potwierdził dzieciuchowaty czaban, a tyś, wielki władca 
Buchary, uwierzył.
       - Co teraz mamy począ ć? - zapytał emir.
       - Mokną ć - odpowiedział spokojnie Nasreddin. - Bo cóż innego możemy uczynić? Zawsze 
powinien liczyć się z niepowodzeniami monarcha, u którego astrologiem jest pastuch, a pogodę
przepowiada ogon wyliniałego wielbłą da.               
       Nie było innego wyjścia, przeczekano ulewę pod prowizorycznie rozwieszonymi płachtami 
namiotów. Deszcz miną ł nagle, jak się pojawił. Przez caluteńką  noc przy ogniskach suszono 
odzież i ekwipunek. Nad ranem kawalkada łowców wyruszyła w dalszą  drogę.
       Długie godziny i kilometry poczęły znów nawijać się na bęben czasu. Słońce, podnoszą ce 
się coraz wyżej, coraz mocniej przypiekało grzbiety jeźdźców i koni.
       Po wielu godzinach ucią żliwej wędrówki orszak myśliwskiej pasji dotarł nad parów, w 
którym szalał potok wzdęty wczorajszą  ulewą . Skóra cierpła na plecach ludzi patrzą cych na 
kłębią cy się nurt, powarkują cy groźnie.
       - Nie wytrzymamy dłużej promieni słońca. I zwierzą t naszych szkoda. Pozwól więc, panie 
wielki, abyśmy przeczekali godziny upału gdzieś w cieniu. Spójrz, tam za parowem wyrosła 
kępa wią zów liściastych. Palec opatrzności czuwa nad nami. A i woda jest blisko - główny 
przewodnik skłonił głowę przed władcą , oczekują c dostojnej odpowiedzi.
       Emir zezwolił.
       Poganiani żarem leją cym się z nieba jeźdźcy ruszyli czym prędzej w stronę kładki 
spinają cej obydwa brzegi głębokiego parowu.
       Rozczarowanie zrodzone na czele orszaku pomknęło w głą b karawany łowieckiej. Kładka 
nie wyglą dała zbyt bezpiecznie. Był to najlichszy mostek ze wszystkich, jakie można spotkać 
na szlakach zapomnianych od stuleci. Czyżby znów przyszło im zmokną ć do suchej nitki? Po 
raz drugi tej samej doby? Przezorność nakazywała zastanowić się przed wejściem na kładkę. 
Upał jednak ponaglał. Ponieważ nikt nic mą drzejszego nie wymyślił, jeźdźcy pozsiadali z koni i 
wielbłą dów, po czym pojedynczo zaczęli przechodzić ostrożnie po mostku na przeciwległy 
brzeg i dopiero wtedy cią gną c za sznur przeprowadzali tam swoje zwierzęta.
       Fajzułła Sarsanbaj nadjechał ostatni, na samym końcu kawalkady, liczą c, że jeśli 
wszyscy przejdą  do mostku, to i on bezpiecznie podą ży ich śladem. W obawie, aby 
wierzchowiec - czterysta  czterdzieści drachm czystego srebra - nie zerwał się, przytrzymał go 
krótko za uzdę i ruszył noga za nogą  przed siebie. Niestety kładka nadwerężona dźwiganiem 
tylu osób nie wytrzymała podwójnego ciężaru. W momencie gdy przechodzą cy znaleźli się, 
pośrodku zmurszałego mostka, rozległ się potężny trzask i z aryku wystrzeliła w górę fontanna.
Grubas znikł pod wodą .         
       Na trzask pękają cej kładki i głośny chlupot część ludzi zawróciła co rychlej i stanęła z 
boku, przyglą dają c się bezpłatnemu widowisku. Część czmychnęła od razu do przodu, aby nikt 
potem nie mógł im zarzucić współwiny w katastrofie. Najmniej liczna część, bo zaledwie z 
trzech jeźdźców złożona - dwóch staruchów i jednego wyrostka - usiłowała wycią gną ć 
Sarsanbaja z wody, najwidoczniej wyznają c zasadę, że nikczemnik ma szansę zostać jeszcze 
kiedyś człowiekiem, podczas gdy z topielca może już być tylko topielec.
       Jednakże przekleństwa ludzi skrzywdzonych przez lata cią gnęły teraz sknerę na dno, 
zawisły ciężarem u nóg nie znają cych tajników pływania.
       - Daj rękę. No, dawajże rękę, póki jeszcze pora! - wołali trzej miłosierni, chcą c go 
Uratować. Na próżno. Dusigrosz i chytrus, który nigdy nikomu niczego darmo nie dał, nawet w 
takiej chwili nie potrafił przełamać swej natury. Wynurzał się półprzytomny, chwytał łyk 
powietrza i rzężą c znikał znów pod wodą . Nie zwracał najmniejszej uwagi na wysiłki i słowa 

background image

mężczyzn stoją cych na brzegu.
       W chwili, w której Hodża Nasreddin dobiegł do urwiska, Fajzułła Sarsanbaj wynurzył się 
już po raz trzeci, by zatrzepotać bezradnie rękami i znikną ć po raz ostatni w głębokiej toni. 
Nawet w takiej chwili wą tpiono, aby bogacz nienawidzą cy przecież z całej duszy filozofa, 
sięgną ł po żerdź przez niego podaną .
       Jakież było zdziwienie wszystkich gapiów, gdy Nasreddin wrzasną ł jedno tylko słowo, a 
oto Sarsanbaj wycią gną ł rękę i natychmiast kurczowo ucapił koniec kija. Wspólnym wysiłkiem 
kilku silnych ramion wydobyto nieprzytomnego kupca z wody i czym prędzej ułożono na 
brzegu. Gruby Ibrachim z rozpędem usiadł mu na wzdętym brzuchu. Z ust niedoszłego topielca 
chlusną ł  strumień wody. Jeden z największych dusigroszy emiratu został  ocalony.
       Nazajutrz nad ranem na Czerwonych Piaskach rozpoczą ł się czas męskich emocji - 
polowanie na lisy. Co chwilę któryś z drużyny Kazachów ścią gał z głowy orła skórzany kaptur, 
przesłaniają cy mu oczy, i drapieżny birkut błyskawicznie podrywał się do lotu. Właściciel ptaka 
ruszał lekkim kłusem w ślad za drapieżnikiem. Gdy dogonił orła, ten znajdował się już na ziemi 
z upolowaną  zdobyczą . Wtedy następowała łowiecka ceremonia wymiany towarów. Myśliwy 
podawał ptakowi przygotowany zawczasu kawałek mięsa, zaś birkut bez oporu oddawał mu 
swą  zdobycz. Tego nawyku Kazachowie uczą  orły od najwcześniejszej młodości, niemal od 
pisklęcia. Dobrze wyszkolony birkut w cią gu sezonu łowieckiego potrafi upolować sto lisów. Nic 
przeto dziwnego, że w udanym sezonie na wszystkich bazarach emiratu cena szub lisich 
spadała na złamanie karku.
       Następny dzień był czasem odpoczynku i ucztowania. Natomiast kolejny - dniem połowów 
na dzikie ptactwo. Dniem zręczności, w którym należało się wykazać nie tresurą  drapieżnego 
birkuta, lecz umiejętnościami łuczniczymi, bystrym okiem i pewną  dłonią .
       Orszak myśliwski podzielono na czwórki łowieckie, najstosowniejsze w podchodzeniu 
czapli, łabędzi i kaczek. Czwórka złożona z emira, pierwszego wezyra, dowódcy straży 
przybocznej będą cego zarazem doskonałym łucznikiem oraz Hodży Nasreddina ruszyła pieszo 
w górę rzeki. Podrywają ce się z zarośli ptactwo trafiano ze zmiennym szczęściem. Po kilku 
godzinach wędrówki Słońce podniosło się na najwyższy szczebel nieba i zaczęło palić 
niemiłosiernie dostojne plecy.
       Emir rozgrzany marszem, namiętnościami myśliwego i pieką cymi promieniami nie 
namyślał się długo. ścią gną ł futrzaną  szubę i zarzucił ją  na grzbiet filozofowy. Po chwili w jego 
ślady poszedł wielki wezyr. Wreszcie i dowódca straży swoją  szubę dołożył do sterty wyrosłej 
ponad głową  Hodży. Objuczony mędrzec ledwie powłóczą c nogami z najwyższym trudem 
podą żał za myśliwymi, spieszą cymi bez odpoczynku wzdłuż zarosłych sitowiem, bagnistych 
brzegów Zerawszanu.
       W pewnym momencie emir obejrzał się do tyłu, dostrzegł nieszczęśnika i parskną ł 
śmiechem. Rozbawił go widok obładowanego filozofa, uginają cego się pod ciężarem własnych 
pakunków i i trzech szub wielmożów.
       - Ej, Hodżo, silnyś, widzę - wyrzucił z siebie wraz z czkawką  od śmiechu. - Taszczysz 
teraz tyle, ile zwykle osioł dźwiga.
       - Trzy osły, o sprawiedliwy - mrukną ł spod ciężarów Nasreddin.
       
*
       
       Przerwijmy czym prędzej opowieść o łowieckich przygodach Hodży, zanim sens ostatnich 
słów Nasreddinowych trafi do środka głowy emira błogosławionej Buchary. Nie należy wikłać 
dalszych losów mędrca, zwłaszcza że chodzi nam tylko o wyjaśnienie tajemnicy niezwykłego 
słowa, na którego haczyku Hodża wyłowił z wody toną cego sknerę, Fajzułłę Sarsanbaja.
       
       

CENA STRACHU
       
       Opowieść szósta o jadowitym skorpionie 
       wędrują cym po nodze młodego mirzy 
       i o zuchwałym uczynku więźnia, 
       przyprawiają cym o ból głowy 
       największych dostojników Buchary

background image

       
       Nie należy do wydarzeń codziennych, ażeby poddany odmawiał wykonania rozkazu 
zwierzchnika. Rzadki ten wypadek przytrafił się mirgazabowi zarzą dzają cemu więzieniem 
bucharskiego emiratu, Jeden z więźniów, który na polecenie mirgazaba miał zastą pić 
złożonego niemocą  kata w jego normalnych czynnościach odmówił. Po prostu odmówił! 
Dowleczony na Plac Nagłej Sprawiedliwości, gdzie powinien wykonać wyrok na jakimś 
nieszczęśniku, więzień oświadczył, iż rzemiosło katowskie zawsze wzbudzało w nim wstręt i 
obrzydzenie, nie widzi przeto powodu, dla którego musiałby dzisiaj stać się narzędziem 
okrucieństwa w ręku niesprawiedliwych. Przez pewien czas strażnik wyprowadzony z 
równowagi nierozumną  postawą  usiłował rzemiennym kańczugiem odmienić przekonania 
więźnia, ale nie zdało się to na nic. Przekonany wreszcie o bezskuteczności wysiłków stróż 
prawa pognał, niedoszłego kata z powrotem do celi.
       Poszturchiwany i popędzany przez strażnika młody więzień powlókł się ścieżką  ogrodową  
w stronę lochu obchany, dźwigają c na bosych nogach żelazne łańcuchy.
       Na widok upartego spacerują cy po ogrodzie pałacowym Hodża Nasreddin zbliżył się do 
naczelnika zawiadują cego bucharskim więzieniem.
       - Przyjacielu, czy pozwolisz, abym wręczył nieszczęsnemu te oto marne chodaki? - 
zapytał.
       - Czyń, jeśli taka twa wola, afandi. Ale uprzedzam cię, zmarnujesz dobytek trwonią c go na 
łotrów, niegodnych nawet dobrego spojrzenia.
       Nasreddin zatrzymał biedaka dźwigają cego żelazo i podał mu obuwie.
       - Weź je sobie, chłopcze. I noś na zdrowie. Więzień wycią gną ł rękę po buty, uchylił usta w
niemym podziękowaniu i nagle... cisną ł czarykiem z całych sił przed siebie.
       - Stój, co robisz, niewdzięczny? To przecież jeszcze zupełnie dobre chodaki.
       - Ooooo - jękną ł w tym samym momencie naczelnik z wielkim przerażeniem wskazują c na 
coś ręką . Hodża błyskawicznie odwrócił się i struchlał.
       Za nimi, w odległości kilkunastu zaledwie kroków, natura odegrała jedną  ze scen dramatu 
dnia powszedniego. Oto na nogę syna emirowego, zażywają cego wypoczynku w towarzystwie 
świty dworskiej i przybocznego tabiba, wpełzł skorpion olbrzymich rozmiarów. Zgromadzeni 
wokół Pierworodnego zamarli w trwodze. Przerażenie, a potrosze i obawa przed nieudaną  
interwencją  sparaliżowały myśli i uczynki dworaków. Wtedy dopiero sprawdziło się przysłowie 
mówią ce, iż gardzi śmiercią  jedynie ten, komu na życiu niewiele zależy.
       Przytomność umysłu i pewność ręki zachował tylko więzień, który celnym rzutem czaryka 
strą cił skorpiona na ziemię. Potężny pajęczak z przetrą conymi kleszczami i kończynami 
miotał teraz wściekle ogonem o płytę marmurowego chodnika, w miejscu uderzeń 
pozostawiają c kropelki śmiercionośnej cieczy. Tak oto trucizna z jadowego kolca kreśliła na 
kamieniu ostatni już ślad szaleńczej taranteli bezsilnego ogona. Okrutne to było widowisko. 
Okrutne i grozą  napełniają ce patrzą cych.
       - Nędzniku, czy wiesz, co cię oczekiwało, gdybyś nie strą cił skorpiona? - wyszeptał 
zbielałymi wargami naczelnik więzienia. Oczyma duszy widział już trzy ciała miotają ce się w 
Dole Rozkoszy Ostatniej, wypełnionej jadowitymi gadami. W skazańcach ką sanych przez 
żmije przeczucie kazało mu dostrzec, obok więźnia i strzegą cego go strażnika, także postać 
ponoszą cą  bezpośrednią  odpowiedzialność za czyn przestępcy. Jego własną  postać. - Nie 
drżę o żywot. śmierć jest jak wielbłą d, który kładzie się u progu każdego domu. A dobrze ci 
wiadomo, panie, że zwierzę to stało się powszednim gościem w celach więziennych i w 
podziemnym lochu. Zresztą  śmierć, nawet najokrutniejsza, mogłaby się wydawać weselną  
ucztą  w porównaniu z codzienną  męczarnią  lochów zindana. Widzisz więc, panie, iż nie 
traciłem zbyt wiele decydują c się na rzut czarykiem - odpowiedział spokojnie więzień.
       Tymczasem zamieszanie wybuchłe fajerwerkiem przerażenia zaczęło powoli wygasać. 
Sprawca chwil grozy, skorpion, leżał już znieruchomiały na płycie kamiennej. Na nodze 
najstarszego z synów emirowych, czym prędzej poddanej drobiazgowym oględzinom, nie 
znaleziono najmniejszego śladu ukłucia. Niepokój rozpływał się w powietrzu. Wtedy dopiero 
władca rozejrzał się za wybawcą  swego pierworodnego. Dostrzegł więźnia dzierżą cego w dłoni 
czaryk pozostały od pary.
       - Zbliż się, dżygicie - skiną ł na więźnia. - Mów, kim jesteś, ską d pochodzisz i co 
spowodowało, że musisz dziś dźwigać łańcuchy na nogach? Tylko niechaj usłyszę szczere 
wyznanie z ust twoich. Chcę poznać jedynie prawdę. Pamiętaj, sznur kłamstwa krótki.
       - Sabir moje imię, o prześwietny. I zwięzła jest moja historia. Przyszedłem na świat w 

background image

niewielkim kiszłaku pod Samarkandą , zaś do Buchary przywędrowałem z ojcem przed blisko 
dwudziestu laty. Abdurachman, rodzic mój, jest jednym ze stajennych, na dworze bucharskim. 
Ja natomiast, panie dostojny, dzięki łaskawości zarzą dzają cego pałacem, trudniłem się 
pielęgnacją  krzewów różanych w tym oto ogrodzie. Wolny czas wypełniałem studiowaniem 
pałacowego księgozbioru i czułem się człowiekiem w pełni szczęśliwym.                            
       Trwało tak - cią gną ł dalej więzień - dopóki nie poznałem pięknej Zamiry, córki kupca 
brokatów, Husanbaja. Nie minęło dni czternaście, gdy stałem się niewolnikiem jej warkocza, o 
prześwietny panie. Niestety, uczucie, które dzieliłem z wzajemnością , rozbudziło nienawiść 
zawistnego Kasyma. Pewnego wieczoru napadł na mnie. I to z dwoma pachołkami. A ja... ja 
nie ustą piłem.  Nie na darmo ludzie doświadczeni powiadają , że miłość wzmacnia  i serce, i 
mięśnie. Bójkę przerwała dopiero straż miejska. Taki jest właściwy koniec mojej opowieści, o 
szlachetny władco, albowiem Kasym był pisarzem u sędziego, a ponadto krewnym wielkiego 
poborcy. Ja zaś tylko synem prostego koniucha. Puchar goryczy dopełnił jeszcze uczynek 
niewiernej Zamiry, która wkrótce potem wyszła za mą ż za leciwego kupca Bazarbaja i w 
obawie przed prześladowaniami ze strony zawistnego Kasyma przeniosła się aż do Chiwy.       
       - A co spotkało Kasyma?
       - Nic groźnego. Stracił jedynie siedem zębów i apetyt na dziewczynę. Ja natomiast, jak 
widzisz, pozyskałem zgniłą  klatkę lochu i ochłapy posiłku, którego najbardziej żarłoczny z 
pustynnych szakali nie tkną łby, zdychają c raczej z głodu, o władco połowy świata.
       - Uchyl furtkę swej łaski, panie, co uszczęśliwiasz ludzi - wstawił się za więźniem Hodża 
Nasreddin, korzystają c z odpowiedniej chwili. - Godzien jest poprawy losu młodzieniec 
nieszczęsny o sercu gorą cym i nieulękłym,
       - Wielka to zbrodnia podnosić rękę na urzędnika państwowego, mędrcze. Sprawiedliwa 
zatem spotkała go kara - odpowiedział emir marszczą c brwi. Ale zaraz potem spojrzał na syna 
ocalałego cudem i złagodniał. Niemal natychmiast uzupełnił: - Nikt jednak nie śmie powiedzieć, 
iż władca Buchary jest człowiekiem małego serca i nie potrafi odpłacić dobrem za 
wyświadczoną  mu przysługę. Oto dlaczego darowuję Sabirowi połowę wyznaczonej kary. 
Połowę, powiedziałem. Słusznie mu się to należy, zasłużył bowiem uczciwie na nagrodę. 
Kuszbego, dopilnuj, ażeby stało się według mego polecenia. A poza tym, wezyrze, każ 
przenieść więźnia z lochów podziemnych do pomieszczenia bardziej godziwego. Rozkaż 
także, aby wydawano mu posiłki na równi ze strażnikami zindana.
       Jeszcze przed nadcią gnięciem zmierzchu pierwszy wezyr zawezwał do siebie mirgazaba, 
naczelnika więzienia. mowa między obydwoma nie trwała długo. 
       - Słyszałeś, naczelniku, słowa władcy wypowiedziane w ogrodzie. Zapamiętałeś polecenia 
emira? Tylko nie próbuj się wykręcać. Uprzedzam, na nic się to nie zda - ostrzegł kuszbega 
naczelnika więzienia bezskutecznie usiłują cego dojść do słowa. - A teraz nadstaw bacznie 
uszu, abyś nie uronił ani odrobiny z rozkazu. Po pierwsze: więzień Sabir, syn Abdurachmana, 
powinien odsiedzieć dokładnie połowę wyznaczonej kary, resztę życia musi spędzić na 
wolności. Po drugie: masz przenieść go natychmiast z lochów zindana do nieco 
wygodniejszego pomieszczenia i tam odżywiać posiłkiem strażników.
       - Ale...
       Kuszbega podniósł głos:
       - Milcz. Nie chcę słyszeć ani słowa, mirgazabie. Powtórzyłem ci jedynie życzenie 
wielkiego emira, czynią ce ciebie i sędziego, człowieka urzędu, odpowiedzialnymi za wykonanie 
poleceń. Od siebie mogę tylko dodać, że w najbliższych dniach spodziewamy się nowego 
transportu żmij z okolic Szachrisjabzu. Zgodzisz się ze mną , naczelniku, iż gady muszą  być 
solidnie wygłodniałe, bo okolice tamtejsze nieszczególne, kamienno-górzyste. A przydługi czas
podróży też chyba zaostrzy apetyt jadowitych cór szatana. No, nie patrz tak na mnie, 
mirgazabie. Przyszło mi po prostu do głowy, że mógłby być z ciebie wcale smaczny ką sek. 
Nie wierzysz? Zerknij do lustra. Utuczyłeś się, naczelniku, na więźniach nieprzyzwoicie, 
upodabniają c się do pękatej beczki łoju. Najwidoczniej także i mózg obrósł ci sadłem, co 
zapewne spowodowało, iż zapomniałeś o dowodach wdzięczności, o składaniu darów swemu 
dobroczyńcy za wyrobienie tak znakomitej posady. No, ale dosyć gadania. Pora zamienić 
słowa na uczynki. Wynoś się do roboty. I nie zapomnij przekazać treści naszej rozmowy 
kadiemu Główny sędzia Buchary pomoże ci w dopełnieniu rozkazu. Tylko pamiętajcie obydwaj 
o Obowią zku ścisłego wykonywania poleceń wielkiego emira.
       Zarzą dzają cy więzieniem opuścił komnatę dostojnika unoszą c w zanadrzu przekonanie, iż 
na gniew pierwszego wezyra bez trudu można znaleźć skuteczne lekarstwo - kilkadziesią t 

background image

sztuk złota, zebranych pod byle pozorem wśród krewniaków nieszczęsnych więźniów. 
Znacznie gorzej będzie z wypełnieniem rozkazu władcy. I nie chodziło bynajmniej o drugą  
część emirowego polecenia, Ta bowiem nie powinna nastręczać wielkich kłopotów. W 
nadziemnej części zindana znajdowały się maleńkie, lecz suche komnaty, przeznaczone dla 
więźniów, których zapobiegliwość zamożnych krewnych mogła uchronić przed powykręcaniem 
członków od wilgoci lochów podziemia, mogła ulżyć okrutnemu losowi skazańców. Do jednej z 
takich komnat każe więc jeszcze dzisiaj przenieść więźnia. O resztki z kotła strażników także 
nie będzie trudno. I oto druga połowa polecenia emirowego zostanie wykonana. Co jednak 
czynić z pierwszą  częścią  rozkazu władcy? Na to pytanie naczelnik nie potrafił znaleźć 
rozumnej odpowiedzi. Przygnieciony bagażem zgryzoty podreptał czym prędzej do kadi-kalana,
głównego sędziego emiratu.
       - Powiedz mi, naczelniku, czy władca darował Sabirowi połowę kary, czy też połowę kary 
pozostałej jeszcze do odsiedzenia? Zwróciłeś uwagę na ten istotny szczegół? - zapytał sędzia 
po wysłuchaniu zarzą dzają cego więzieniem.
       - Powiedział wyraźnie: połowę kary. Należy przypuszczać, iż myślał o całości. Zwłaszcza 
że i kuszbega przekazują c mi polecenie emirowe mówił wyraźnie o połowie kary wyznaczonej. 
Sabir przesiedział już półtora roku. Aj, doskonale się złożyło, że nie został skazany na mniej 
niż trzy lata lochu, gdyż wtedy nie moglibyśmy w ogóle wykonać rozkazu emira - ucieszył się 
mirgazab. - Za niewykonanie najwyższego polecenia sroga spotkałaby nas kara. Na szczęście 
Sabir został skazany na więzienie dożywotnie.                           
       
       - Na szczęście? Dożywotnie więzienie? Człowieku, co ty bredzisz? To znacznie gorzej - 
zaniepokoił się kadi. - Aj, aj, a ską d można wiedzieć, ile lat jeszcze ma zamiar przeżyć Sabir, 
syn Abdurachmana? Ani on, ani nikt inny z żyją cych na tym świecie powiedzieć nam tego nie 
potrafi. W jaki przeto sposób mamy określić połowę kary dożywotniej?
       Można przypuszczać, iż orzech zlecenia emirowego pękłby bardzo szybko, zgnieciony 
takim czy innym fortelem, od których roiło się przecież w księgach i praktyce prawniczej, 
gdyby nie obawa przed zbyt pochopną  decyzją .
Co uczynić, ażeby życzenie wielkiego władcy zostało spełnione jak najdokładniej?                   
Sprawa nie była prosta.
       Obdarowanie więźnia wolnością  teraz, po spędzeniu przezeń półtora roku w lochach, 
mogłoby się okazać czynem fatalnym w skutkach. Bo ską d można wiedzieć, ile czasu 
zuchwały syn Abdurachmana zechce przeżyć na zewną trz murów zindana? Pięć? Dziesięć? A 
może piętnaście? Nawet najdrobniejszy błą d w obliczeniach naczelnik więzienia i kadi-kalan 
musieliby okupić własnymi głowami.
       Dalsze przetrzymywanie Sabira w celi to rzecz równie niebezpieczna. Gdyby uwięzionemu 
zechciało się zerwać nić żywota przedwcześnie, jeszcze przed opuszczeniem murów zindana, 
polecenie emirowe nie mogłoby być nigdy wykonane. I w takim przypadku kat bucharski nie 
zważają c na poprzednie zasługi postrą całby głowy dostojników z karków.
       Dla obydwu urzędników odpowiedzialnych za wykonanie rozkazu władcy nastał czas 
koszmarów i grozy, czas dni nieprzytomnych i bezsennych nocy.
       Od wiary do zwą tpienia jeden krok tylko. Naczelnik więzienia wydreptał ich niezliczoną  
mnogość. Nic zatem dziwnego, że wkrótce pogubił wszystkie włosy, wypchnięte ze skorupy 
czaszki przez mózg, nabrzmiały od nieustannego wysiłku. Myślenie nigdy nie było czynnikiem 
decydują cym o kwalifikacjach zarzą dzają cego największym więzieniem chanatu. Procesu tego 
nie mogły wzmóc sposób nagły ogromne ilości wina pochłaniane teraz przez żołą dek 
zrozpaczonego. W istocie, na próżno mirgazab mózg własny zadręczał. Tajemnica rozwią zania 
zagadki była odeń równie daleka, jak i w momencie wysłuchania dostojnego polecenia; za to 
rozpacz coraz głębsza.                                       
       Inaczej postępował kadi-kalan. Główny sędzia emiratu zamkną ł, się w bibliotece medresy 
Uługheka i tam o chlebie i wodzie swą d lampy łykał przez dni czternaście. Po upływie 
wyznaczonego czasu opuścił uczelnię, ukazują c mieszkańcom Buchary głowę przed wcześnie 
przysypaną  mą ką  zmartwienia. Długie chwile trawione w murach medresy nie przyniosły mu 
bowiem ani ziarnka pożytku. Na stronicach ksią g zwietrzałych kadi-kalan nie natrafił nawet na 
nikły ślad rozwią zania.
       Krótko trwała rozmowa pomiędzy osiwiałym sędzią  a nagogłowym naczelnikiem więzienia. 
Zanim jeszcze księżyc rozgościł się na dobre ponad ziemią , dwaj wielmoże zaprosili do domu 
naczelnika na wspólny posiłek i naradę głównego rachmistrza emiratu po czterech 

background image

długobrodych uczonych z medresy Abdułazis-chani i medresy Uługbeka, jednego z medresy 
Miri-Arab oraz Hoda Nasreddina, który wiele potrafi.
       Nie pomogło półtora mózgu, może znajdzie bezpieczne wyjście głów trzynaście?
       Zagadkową , niezwykle trudną  sprawę podziału kary dożywotniej na dwie jednakowe 
części, przedstawił zgromadzonym główny sędzia Buchary.
       Po słowach kadi-kalana zapadła głęboka cisza. Powoli komnat zaczęła wypełniać się 
chaosem myśli, gmatwaniną  niedojrzałych pomysłów.
       - Mam! - wrzasną ł w pewnej chwili zarzą dzają cy wiezieniem. - Czcigodni, zdaje się, że 
znalazłem cudowne wyjście. Bardzo wygodne i odpowiadają ce postawionym warunkom. Emir 
będzie zadowolony. Posłuchajcie. Wszyscy wiemy, o szlachetni mężowie, iż Sabir, syn 
Abdurachmana, przesiedział już półtora roki w lochach zindana, teraz więc, aby stało się 
zadość życzeniom władcy, należy wypuścić go na wolność na dalsze półtora roku A potem... 
potem wystarczy ucią ć mu głowę.
       - Osioł - mrukną ł w głą b brzucha sędzia, zaś pełnym głosem ostrzegł: - Za taki uczynek 
nasze głowy musiałyby towarzyszyć czaszce Sabira w ostatniej wędrówce. Pomyśl rozsą dnie, 
zanin słowo wypchniesz na język, naczelniku. Trudna sytuacja wymaga odpowiednio 
roztropnego fortelu. Dlatego są dzę, o czcigodni, że wygodniej byłoby nam spowodować... ot, 
choćby jakiś nieszczęśliwy wypadek. Wielu ginie przecież w bijatykach, wielu umiera od 
uką szeń żmii. W odpowiedniej chwili można by wpuścić w nogawkę spodni Sabira jadowitego 
skorpiona, falangę roznoszą cą  śmierć albo karakurta, nie na darmo zwanego przez czabanów i 
“czarną  wdową ”. Zarówno władca, jak i wielki wezyr przyjęliby . wypadek taki za zwyczajne 
zrzą dzenie losu.
       - Cudownie! Wspaniale! Głowa twoja warta jest więcej niż skarbiec samego emira.
       Naczelnik bucharskiego więzienia z otwartymi ramionami skoczył w kierunku sędziego. 
Zanim kadi-kalan zdą żył uchylić się, mirgazab obłapał go ciasno, poderwał z ziemi i w szale 
radości zaczą ł wywijać wraz z nim taneczne figury, jakich przedtem. nikt nigdy w Bucharze nie 
widział.
       Minęły długie minuty, zanim obydwaj dostojnicy śmiertelnie zmęczeni osunęli się na stertę 
poduszek. Głośne sapanie zagłuszyło wszystko.
       - A jeśli emir dowie się, żeście dopomogli naturze w zakreśleni granicy życia 
człowieczego? —- padło nagle pytanie z grona uczonych mudarrisów.
       “Jeśli" to bardzo szerokie słowo. Nikt nie zna jego począ tku ani końca. Może dlatego 
pytanie nie doczekało się odpowiedzi. Milczenie ponownie zaległo komnatę.
       - Nie pojmuję was, czcigodni. - przerwał ciszę Hodża Nasreddin. - Zachowujecie się 
niczym bucharski oprawca. Myślicie tylko o ścinaniu niewinnej głowy, podstępnym podrzucaniu 
jadowitych stworów. Czyżbyście naprawdę chcieli skrócić życie Sabirowi? Po cóż sięgać do 
metod zbójeckich, jeśli rozsą dek podpowiada radę rozumną ? Sprawiedliwość wasza, o 
szlachetni, postępują c zgodnie z życzeniem emira może popełnić omyłkę co najwyżej 
jednodniową . Każcie więc teraz wypuścić więźnia na wolność, skoro do jednej zaledwie doby 
można określić ewentualność popełnionego błędu. Ja tymczasem pójdę do zarzą dzają cego-
pałacem. Spróbuję nakłonić go, ażeby przyją ł Sabira z powrotem , na dawne stanowisko.
       Co? Z dokładnością  do jednej doby? Mężowie uczeni siedzą c;na własnych piętach wokół 
kadi-kalana uchylili usta w niemym zdziwieniu i tkwili tak w przecią gu, niewiele rozumieją c z 
mowy bucharskiego filozofa. Czy to możliwe, aby dało się zakreślić tak dokładnie połowę kary 
dożywotniej, bez użycia sztuczek szachrajskich?
       
*
       
       Zastanów się, człowieku czytają cy te słowa, nad rozwią zaniem które znalazł afandi. 
Pomyśl, jak powinien toczyć się krą g dalszych losów Sabira, by stało się zadość woli 
bucharskiego władcy! Szperaj w głowie własnej, o rozumny, nie licz na pomoc ludzi 
pozostałych w domu mirgazaba, albowiem prędzej kocioł wody zagotujesz nad świecą , nim oni 
pobiegną  śladem myśli Nasreddinowej.
       
       

BEZ ZIARNA SZACUNKU
       

background image

       Opowieść siódma o Rachimbaju bez serca, 
       motku owczej wełny oraz kilku 
       siwobrodych mężach, którym wiek 
       nie przeszkodził w pościgu za młodym Abdułłą
       
       Około południa dobry los podpowiedział Hodży Nasreddinowi, aby wybrał się na bazar, na 
spotkanie z dawno nie widzianymi przyjaciółmi przybywają cymi w dzień świą teczny do miasta 
z okolicznych kiszłaków. Szczęśliwych pomysłów nie należy odkładać na później - o tym 
wiedzą  wszyscy. Mędrzec wyprowadził więc bez zwłoki osiołka przed furtkę, .umocował 
starannie siodło na grzbiecie zwierzęcia i już miał się wdrapać na iszaka, gdy dostrzegł 
zbliżają ce się od strony minaretu Kałjan dzieci są siadów, siedmioletniego Abdułłę i maleńką  
Miriam. Obydwoje szli wolniutko, płaczą c i szlochają c głośno. Mędrzec pospieszył im 
naprzeciw.
       - Co się stało, Abdułło? Czemu płaczesz, Miriam? Ską d wracacie, na Allacha? Nie 
chodziliście chyba do zindana?
       Hodża zadał ostatnie pytanie i aż przeraził się myśli, która przemknęła mu pod czaszką . 
Czyżby oprawcy emira rozprawili się po swojemu z zacnym farbiarzem, Usmanem 
Chakimbobo, ojcem Abdułły i Miriam? Nie tak dawno nieuczciwy poborca podatków 
przywłaszczył sobie pienią dze farbiarza, a następnie oskarżył go o niewpłacenie należnego 
srebra do emirowego skarbca. Na polecenie naczelnika zarzą dzają cego finansami emiratu 
biedaka pochwycono natychmiast i bez są du wtrą cono do lochów zindana, aby gnił tam do 
śmierci. No, chyba że wcześniej zdołają  go wykupić krewni albo ludzie litościwego serca. 
Sprawa nie była jednak taka prosta. Ludzie mają cy litościwe serca nie miewają  przecież 
pieniędzy, zaś ludzie posiadają cy monet pod dostatkiem zwykle pozbawieni są  serc 
litościwych.
       - Byliśmy z Miriam na głównym bazarze, afandi - odpowiedział chłopiec. - Pod bramę 
więzienną  pobiegniemy dopiero po obiedzie.
       Hodża Nasreddin odetchną ł z ulgą  i zagadną ł już znacznie spokojniej:
       - Opowiedz dokładnie, co przykrego was dzisiaj spotkało, Abdułło. I nie zapominaj nigdy, 
chłopcze, że nawet w największym nieszczęściu dobry los pozostawia szparkę, przez którą  
można przecisną ć się na drugą  stronę. Wspólnie spróbujemy zaradzić jakoś biedzie.                
       Popłynęły słowa gęsto przetykane łzami.
       Z opowieści Abdułły mędrzec dowiedział się, że dzieci wracały z bazaru pod meczetem 
Kaljan, doką d z samiutkiego rana wysłała je chora matka. Miały sprzedać spory kłębek wełny, 
którą  mama uprzędła z owczej sierści zbieranej miesią cami gdzie się tylko dało, najczęściej na 
kolcach ostów rosną cych przy drodze na pastwiska. Niestety, środek lata nie jest najlepszą  
porą  na handel ciepłą  wełną . No, bo kto w skwarze słonecznym myśli o zimowych chłodach? 
Na bazarze wełnę chciał nabyć jedynie kupiec Rachimbaj, człowiek zamożny, ale bez odrobiny 
serca. Znają c trudne położenie rodziny farbiarza, usiłował skorzystać z okazji najpierw naurą gał 
im od dzieci zbrodniarza, a następnie za wełnę ofiarował jednego miedziaka, choć warta była 
przecież ze dwie srebrne tańgi. Gdyby źli ludzie nie wtrą cili taty do lochu, z pewnością  
powiedziałby nikczemnikowi, co o nim myśli. A tak, kto miałby ują ć się za biedakami? 
Oczywiście za nędznego miedziaka wełny nie sprzedały. Teraz wracały zapytać mamę, co 
mają  robić dalej!
       Poczciwy osiołek zaczą ł delikatnie skubać wargami warkoczyki Miriam, jakby chciał zają ć 
ją  czymś innym. Dziewczynka zaśmiała się na moment, ale zaraz potem rozszlochała się 
jeszcze głośniej.
       Hodża przygarną ł małą  do siebie, otarł łzy grochem płyną ce spod powiek i zadecydował:
       - Poczekajcie na mnie w ogrodzie, dzieci. Narwijcie sobie trochę winogron, są  już dojrzałe. 
Mamie na razie nic jeszcze nie mówcie, dość ma innych zgryzot. Podaj mi ten motek wełny, 
Abdułło. Tym razem ja spróbuję sprzedać go chytremu Rachimbajowi. I nie martwcie się wcale. 
Za godzinę powinienem tu powrócić z monetami w srebrze, a nie byle miedziakami.
       Uradowane dzieci wbiegły do ogrodu, zaś Hodża Nasreddin dosiadł wiernego kłapoucha i 
pokłusował w kierunku bazaru. Jednakże kiedy tylko skręcił za narożnik glinianego duwału, 
zatrzymał osła, zlazł z siodła, wyszukał pod ścianą  spory kamień, po czym starannie nawiną ł 
nań wełnę. Tym sposobem otrzymał duży kłębek przędzy o solidnej wadze. Następnie wsuną ł 
ciężki motek za pazuchę i ruszył dalej.
       Wielki bazar rozcią gają cy się pod murami meczetu Kaljan powitał przybysza ożywionym 

background image

gwarem i tysią cem zapachów nęcą cych nozdrza. Przełykają c głośno ślinę mędrzec bez trudu 
odszukał stragan bogatego Rachimbaja i zaproponował mu kupno wełny za dwie srebrne tańgi, 
bo tyle jest warta.
       Kupiec zważył motek na dłoni i od razu wyczuł okazję nie trafiają cą  się co dzień.
       “Gdyby afandi miał choć odrobinę pojęcia o handlu i wartości owczej wełny, nigdy nie 
sprzedawałby jej półdarmo" - pomyślał chciwiec, a na wszelki wypadek zapytał głośno, czy 
Hodża. Nasreddin nie opuściłby przynajmniej miedziaka z ceny, jakiej żą dał. Ponieważ 
mędrzec obstawał przy swoim nie chcą c ani mniej, ani więcej od sumy wymienionej na 
począ tku, Rachimbaj zgodził się. Z uśmiechem na dnie robaczywej duszy, zaś z gębą  
poważną  dla niepoznaki, bez dalszych targów wypłacił mu żą dane monety w czystym srebrze.
       Tym razem Hodża Nasreddin nie wałęsał się jak zwykle pomiędzy uliczkami straganów, 
nie gawędził ze znajomymi, nie częstował się zieloną  herbatą  i smakołykami, lecz czym 
prędzej zawrócił osiołka w kierunku domu, gdzie dzieci są siadów oczekiwały go już 
niecierpliwie.
       W ogrodzie wręczył uszczęśliwionemu Abdulle dwie srebrne tańgi, aby kupił chleba i 
mięsa, zaś od siebie dodał jeszcze kilka miedziaków na zioła dla chorej są siadki.
       Nazajutrz kupiec Rachimbaj, który nabył od mędrca wełnę z przedziwnym nadzieniem, na 
widok Hodży Nasreddina kroczą cego spokojnie między straganami doskoczył do niego, 
chwycił mocno za szarawary i nie puszczają c ani na moment, zaczą ł wrzeszczeć wniebogłosy.
       - Afandi, jakże ty się wczoraj tutaj zachowałeś? Nigdy się po tobie czegoś podobnego nie 
spodziewałem. Uchodziłeś dotą d w Bucharze za człeka prawego, a tyś niegodziwiec. Co 
mówię, tyś największym nacią gaczem, tyś królem oszustów, tyś wielkim emirem wszelakich 
złodziei.                                      
       - Pssst, nie tak głośno, czcigodny - szepną ł Hodża kładą c palec na ustach. - I tak 
wszyscy wiedzą , że wielki emir jest wielkim oszustem i złodziejem. Ale po co powtarzać to na 
głos? Szpiedzy emirowi mają  uszy jak patelnie.
       - Ja przecież wcale nie mówię, że nasz wielki emir jest wielkim złodziejem i oszustem - 
rozindyczył się Rachimbaj. - Ja  tylko powiadam, że to ty jesteś wielkim emirem. Tfu, chciałem 
powiedzieć, jesteś wielkim złodziejem. Największym, jakiego Allach zesłał na ziemię, aby 
unieszczęśliwiać uczciwych kupców, zarabiają cych sprawiedliwie na życie. Coś ty mi wczoraj 
sprzedał w zamian za prawdziwe srebro, przędzę wełnianą  czy kamień ciężki i nic niewart?       
       - Puść, bo mi spodnie rozerwiesz i wstydu się najem bez powodu - odpowiedział spokojnie 
Hodża Nasreddin nie zwracają c najmniejszej uwagi na tłum ludzi ciekawych gromadzą cy się 
wokół. - Wczoraj nie było tu żadnego szachrajstwa, lecz uczciwa, kupiecka transakcja. Za dwie
srebrne tańgi otrzymałeś odpowiednią  ilość owczej przędzy. Nie za dużo, ale i nie za mało. 
Natomiast kamień znajdują cy się w środku motka dostałeś ode mnie bezpłatnie jako dodatek 
za swoje twarde serce.
       Tłum rykną ł śmiechem. Kupiec zaniemówił ze złości. Spurpurowiał, nabierają c barwy 
dojrzałego owocu granatu. Nagle puścił Hodżę, odwrócił się i pochwycił grubą  pałkę do 
mierzenia sukna lub jedwabiu. Mędrzec skorzystał z okazji i skoczył w tłum rozradowanych 
wieśniaków, nosiwodów, rzemieślników. Pomiędzy ludźmi prostymi zawsze czuł się 
bezpiecznie.
       Na próżno Rachimbaj wykrzykiwał plugawe wyrazy i wywijał pałką  przed ciasno zwartym 
tłumem. Hodży Nasreddina dosięgną ć nie zdołał. Dopiero kiedy zmęczył się, zasapał i zwalił 
bez siły na ladę, roześmiana gromada odpłynęła dalej.
       Na skraju bazaru mędrzec pożegnał się z przyjaciółmi i ruszył w stronę domu. W 
zamyśleniu poszukiwał możliwości, jakimi dałoby się wycią gną ć nieszczęsnego Chakimbobo z 
więziennego lochu. Marzył o chwili, w której Abdułła i Miriam będą  mogli ujrzeć swego ojca w 
progu skromnego domostwa. 
       Trrrrrach!
       Nagłe uderzenie strą ciło Hodżę z wierzchołków marzeń, obalają c go w piasek. Zanim 
mędrzec z pełną  miednicą  bólu oprzytomniał, kilkuletni chłopak, przyczyna upadku, poderwał 
się i popędził dalej. Mnóstwo zgniłych owoców daktylowych i fig poszybowało z furkotem za 
uciekają cym.
       Miękka przegniła figa pacnęła siedzą cego na ziemi mędrca w sam środek czoła, druga 
zaklajstrowała mu powiekę, czynią c go podobnym do Jednookiego Huseina, króla 
samarkandzkich żebraków.
       - Ludzie, co czynicie? - wrzasną ł Hodża Nasreddin, czym prędzej osłaniają c chałatem 

background image

głowę. - Czemu ciemności nocy sprowadzacie na oczy moje? Za co, niewdzięczni, płacicie mi 
cuchną cą  monetą ?                                             
       Do Nasreddina podbiegło sapią c i dyszą c ciężko kilku mężów w wieku przejrzałym.          
       - Nie gniewaj się, Hodżo-aka. Nie dla ciebie przeznaczona były te zgniłki. Sprawiedliwość 
nasza ścigała Abdułłę, oby zwichną ł sobie język i obydwie nogi.                             
       Hodża obruszył się:
       - Dlaczego krzywdzicie potomka zacnego rodu, o siwobrodzi mężowie? Co zawinił wam 
młody Abdułła, syn nieszczęsnego Usmana Chakimbobo? Jakim czynem zasłużył sobie na 
takie mnóstwo fig i daktyli, z których z łaski Allacha i mnie dwoma poczęstowaliście?
       - To szczenię szakala nie ma nawet ziarna szacunku dla siwej brody i drżą cych kolan, o 
afandi. Chłopak zadrwił sobie z Hasana Taszmuchameda, szlachetnego domły, nauczyciela, 
który przez lat czterdzieści uczył nasze dzieci w machtabie. Szkoda wielka, że wiek dostojny 
wstrzymuje chyżość stóp naszych i drogę oddechu zapiera. Och, żeby tak można było liść 
kaktusa wetkną ć chłopakowi za koszulę i przetrzymać tam, dopóki czaszka jego nie wypełni 
się rozumem.
       - A w czym tkwił korzeń obrazy, czcigodni? - zdziwił się mędrzec. - Jakiż to uczynek 
kazał wam puścić się w pogoń szaloną  za młodym człowiekiem?                              
       Najstarszy z siwobrodych przykucną ł obok Nasreddina i pomagają c mu odlepić resztki fig 
rozpaćkanych na koszuli i tiubietiejce, zaczą ł objaśniać:
       - Posłuchaj uważnie, Hodżo-aka. I pojmij źródło naszego gniewu. Przed chwilą  szlachetny 
Hasan Taszmuchamad zagadną ł młodego Abdułłę, ile lat sobie liczy? Siedem -usłyszał w 
odpowiedzi. Dalej, o afandi, na pytanie o wiek ojca chłopak odrzekł, iż rodzic jest starszy od 
niego dokładnie o czterdzieści trzy lata. A wreszcie zapytane o wiek dziadka, to szczenię 
szakala odparło, że dziadek jego ukończył przed czterema dniami lat pięćdziesią t i cztery. 
Odpowiedź taka słusznie zbudziła gniew sędziwego nauczyciela, albowiem w porzą dnym 
mieście nikomu nie wolno drwić z ludzi starszych.
       - Obym nie przebył odległości najbliższych dwóch wschodów słońca, jeśli rozumiem, o co 
wam chodzi, czcigodni - zdumiał się po raz wtóry Hodża Nasreddin. - Czyż dziadkowi Abdułły 
nie wolno dożyć do lat pięćdziesięciu i czterech? Siodlarz Rachim Urunhodża - niechaj cieszy 
się wielkim zdrowiem jak najdłużej - już od ponad stu lat mieszka w naszym grodzie i nie 
pamiętam, aby kiedykolwiek za to właśnie obdarowywano go zgniłymi owocami. Dlaczego więc 
wiek czcigodnego dziadka Abdułły rozbudził wasz gniew, o siwobrodzi? Od kiedy to zbrodnią  
jest przekroczenie granicy lat pięćdziesięciu? Przecież nawet każdy z was miną ł już dawno tę 
granicę.
       - Wielki z ciebie mędrzec, Hodżo-aka, lecz w rachunkach ustępujesz najlichszemu z 
derwiszów bucharskich. Czyż może dziadek liczyć pięćdziesią t cztery lata, skoro ojciec 
Abdułły osią gną ł granicę lat pięćdziesięciu? Słyszałeś kiedykolwiek, aby dziecko czteroletnie 
stało się ojcem? Każdy z nas wiele już lat i zim przekroczył na tym padole, lecz nigdy nie 
słyszał o podobnym wydarzeniu. 
       Hodża zadumał się. Wreszcie zapytał:
       - Hm, a może dziadek Abdułły zmarł w wieku pięćdziesięciu  czterech lat i stą d słowa 
chłopca, które zaprowadziły was w krainę gniewu? 
       Wokoło mędrca rozległy się głosy protestu:
       - Nie, Hodżo-aka, to nie może być prawdą . Dziadek Abdułły cieszy się doskonałym 
zdrowiem. Mieszka w kiszłaku Karasaraj, nie dalej jak przedwczoraj kilku z nas widziało go na 
bazarze kucharskim, gdzie przywoził na sprzedaż ogromne niczym beczki arbuzy i melony 
zebrane z pól baja.
       - A może to dziadek przybrany?
       - Chłopak twierdził uparcie, że jest to jego dziadek rodzony. Hodża Nasreddin zasępił się 
po raz trzeci. Niedługo trwał tym razem w zamyśleniu. Dobry mędrzec poją ł rychło, że chłopca 
oczekuje wielka przyszłość, albowiem kogut, który będzie piać doskonale, pieje już w jajku. 
Uśmiechną ł się przeto szeroko i odpowiedział starają c się załagodzić okaleczoną  dumę 
starców:
       - Wierzcie mi, o siwobrodzi mężowie, nie widzę przyczyny, dla której Abdułła musiałby 
posługiwać się językiem kłamstwa. Jestem głęboko przekonany, że należy zaufać słowom 
chłopca. Powstrzymajcie więc wodze gniewu waszego, czcigodni, skoro rzecz kłopotliwa 
została wyjaśniona. Rozejdźcie się teraz w spokoju, pomni, iż syn Usmana Chakimbobo 
prawdę stwierdził. I niechaj zakiełkuje sezam rozsą dku w głowach waszych, sprawiedliwi 

background image

mężowie. Albowiem powiedziano w księgach: rozum jest ogrodem myśli.
       
*
       
       Słyszałeś słowa Hodży, człowieku rozważny? Nie leń się, skieruj swe kroki choć na 
moment pomiędzy ogrodowe rabaty umysłu, by z właściwej zerwać kwiat rozwią zania.
       
       

POKRZY¯OWANA ZEMSTA
       
       Opowieść ósma o niezwykłym pojedynku  
       Hodży Nasreddina z dwoma mistrzami 
       gier szachowych: niepokonanym Karimem 
       z Bagdadu i Abdullachem z Egiptu
       
       Nóg żmii, oczu mrówki i chleba mułły nikt jeszcze nie widział. Tym bardziej nie widziano 
ani nie słyszano w muzułmańskim świecie, ażeby wielki emir z własnej woli, jedynie dla 
nierozumnego kaprysu, pozbawiał się znacznej ilości złota z prywatnego skarbca. A tak 
właśnie dzisiaj o brzasku uczynił władca bucharskiego emiratu. Niczym nie ponaglany z 
samego ranka ogłosił, że drogocenną  nagrodą  obdaruje zwycięzcę szachowego turnieju. 
Turnieju niezwyczajnego, bo okraszonego udziałem dwóch gości, przybyłych do Buchary aż 
zza Czarnych i Czerwonych Piasków.                                             
       Już po kilku godzinach okazało się, że jedynym graczem miejscowym, który wyraził chęć 
ubiegania się o nagrodę, był Hodża Nasreddin. Na dworze bucharskiego władcy znajdowali się 
wyborni szachiści, znacznie lepsi od Hodży. Lepsi, ale nie odważniejsi. Doskonale pojmował to 
przemyślny emir Buchary. Zbyt wielka sława poprzedziła przybycie cudzoziemskich mistrzów, 
aby ktokolwiek poza Nasreddinem chciał ryzykować podjęcie nierównej z nimi walki. Przegrana 
mogła się bowiem okazać począ tkiem niełaski w oczach władcy. Prawda, wielu jest na świecie 
takich, co dla interesu w ogon osła całują . Znacznie jednak trudniej o nierozważnego śmiałka, 
który dla wą tpliwej nagrody zaryzykuje utratę własnego czerepu.                               
       Emir całkowicie przeświadczony o nieuchronnej porażce mędrca wpadł w wyśmienity 
nastrój. ¯artował bez ustanku z wielkiego wezyra i resztek jego brody, która nie chciała mu 
odrosną ć, mimo że zgodnie z zaleceniami nadwornego astrologa dostojnik okładał ją  na noc 
wysuszonym wielbłą dzim nawozem starannie zmieszanym z najprzedniejszym tygrysim 
smalcem, sprowadzanym za ciężkie pienią dze aż z gór Pamiru. Władca dowcipkował, śmiał 
się i... czekał.
       Dopiero kiedy w komnacie zebrali się już wszyscy dostojnicy pałacowi i wielmoże 
sproszeni z całej Buchary, emir, który chciał, aby kompromitacja Hodży Nasreddina nastą piła 
wobec wielu świadków, zagadną ł mędrca:                                  
       - Mam nadzieję, że nie cofniesz się teraz, Hodżo? Nie masz chyba zamiaru odstą pić od 
rozegrania pojedynków szachowych z przeciwnikami, przybyłymi specjalnie w tym celu do 
Buchary zza siedmiu pustyń?
       - A czegóż to miałbym obawiać się, o sprawiedliwy? - odparł Nasreddin pytaniem na 
pytanie. - Z chęcią  rozruszam mózg gnuśnieją cy.
       Władca spojrzał na mędrca ubawiony.
       - I mniemasz, Hodżo, że uda ci się zwycięsko ukończyć starcia z mistrzami?                   
       - Nadzieja jest kapitałem życia, panie,                        
       - Doskonale, doskonale - zamruczał emir ukontentowany, po  czym głośno objaśnił: - Grać 
więc będziecie w trójkę o ten oto komplet szachowy, w którym jaśniejsze figurynki 
najzręczniejszy  złotnik Buchary, usto Chałbadaj, wykuł ze srebra, zaś ciemniejsze ze 
szczerego złota. Także płyta do gry sporzą dzona jest ze szlachetnego drewna i kamieni. Trud 
zawodów nie może bowiem pozostać bez należytej nagrody. Zapłata nie najgorsza, ale nie 
gorsi też i przeciwnicy. Słyszeliście, co mówiłem przed chwilą ? Z daleka kazałem sprowadzić 
dwóch wielkich mistrzów gry szachowej, aby uświetnić dzisiejsze zawody. Przezacny Selim el 
Karim przybył na moje wezwanie z Bagdadu, natomiast Muchammad ibn Abdullach jest 
nadwornym szachistą  wielkiego kalifa w Egipcie i nauczycielem jego najstarszych synów. 
Mniemam, o szlachetni, że potykanie się o zwycięstwo z przeciwnikami tej miary każdy z 

background image

mieszkańców bucharskiego emiratu powinien uwalać za wielki dla siebie zaszczyt,
       Słuchają cy nabożnie pochylili głowy w niemym potwierdzeniu słów monarszych. 
Tymczasem do Nasreddina przysunęli się niepostrzeżenie dwaj słudzy emirowi i szeptem 
poczęli namawiać mędrca:
       - Hodżo-aka, nie graj z cudzoziemcami. Zbyt ludzie cię miłują , abyś ryzykował dobre imię 
człowieka myślą cego dla sprawy niewartej nawet oślego ogona. Z tymi dwoma przecież nie 
wygrasz, to wielcy mistrzowie. Zarówno Pers, jak i Arab całe życie spędzili przy desce z 
szachownicą , długie lata przetrawili na studiowaniu tajników szachowych posunięć. Nierówne 
są  wasze siły, o afandi.
       - Pamiętaj, afandi, samo szczęście nie wystarczy do pokonania dwóch mistrzów 
cudzoziemskich, którzy w szachy grają  od kołyski.
       - Gdy człowiekowi szczęście nie sprzyja, złamie zą b choćby na zupie - odpowiedział 
Hodża Nasreddin i uśmiechną ł się serdecznie. - A cóż ja tutaj ryzykuję? Pieniędzy nie 
przegram, bo ich nie posiadam. Sławy nie utracę, bo kto kiedy słyszał o Hodży szachiście? A 
zresztą , nie przypuszczam, aby szczęście miało mnie dzisiaj odstą pić. Spędźcie przeto troskę 
z głów waszych, przyjaciele. Zaprzestańcie się trapić, bo obiecuję, że wygram, jak nie z 
obydwoma, to przynajmniej z jednym. Nie obawiam się walki, w której nie szabla, lecz rozum 
zadaje uderzenia. Wierzcie mi, przyjaciele, zawsze dźwigałem pod tiubietiejką  wiele szacunku 
dla mistrzów, nigdy zaś nie piastowałem tam przesadnej bojaźni.
       Emir klasną ł w dłonie. Zabrzmiały skoczne dźwięki piszczałek i tamburów, zawarczała 
dojra pod palcami nadwornego muzyka, Aksamitne kotary rozchyliły się na dwie strony, aby 
przepuścić cudzoziemców. Pierwszy wkroczył, wysoko zadzierają c głowę, Pers Selim. Maleńki
człowieczek, łysy jak kolano, obleczony W białą  togę uczonego spiętą  złotą  broszą  - konikiem 
szachowym. Tuż za nim postępował nadęty Arab Muchammad z siwą ,  długą  na dwa arszyny 
brodą , w zawoju przybranym bogatym klejnotem o kształcie słoniowej wieży.
       - Zbliżcie się, mistrzowie, chcę wyznaczyć wam warunki i czas zmagań na szachownicy. 
Kuszbego, każ dostarczyć tu czym prędzej wielką  klepsydrę. Piasku, którym klepsydra 
odmierza czas, wystarczy akurat na zakreślenie połowy dnia. Grę należy zakończyć, zanim 
ostatnie ziarnko piasku przeciśnie się poprzez otwór  klepsydry. Dzisiaj odbędzie się 
pojedynek bucharczyka z Persem, jutro zaś z Arabem. Pamiętajcie, o prześwietni goście, 
mistrzowie gry cudownej, do walki z wami staje Hodża Nasreddin. Filozof Buchary, jak go tutaj 
niektórzy zwykli nazywać. Jeśli mą ż ów przegra z wami obydwoma, opuści mój pałac nie 
otrzymują c nawet jednej marnej tańgi. Wy dwaj zagracie wtedy między sobą  raz jeszcze o 
ostateczne rozstrzygnięcie, a więc o sławę i nagrodę - zdecydował emir. Po czym zastanowił 
się przez moment i uzupełnił: - Jeśli jednak Hodża wygra z którymkolwiek z mistrzów, a z 
drugim przegra, zabierze szachownicę. Bo w takim przypadku, jako człowiek nie poświęcają cy 
wiele czasu na tej grę, okazałby się nieco lepszy od doświadczonych cudzoziemców. 
Podobnie uczyni, jeśli uda mu się zremisować obydwie partie.
       Wyliczanie warunków emir zakończył - wcale nieprzypadkowo - sprawiedliwą  oceną  sił 
graczy. Sprawiedliwość oceny monarszej wyrastała jednakże z fałszywego korzenia, była tylko 
zwietrzałym pozorem. Emir, który pewien był, że Nasreddin nie ma nawet cienia szansy na 
osią gnięcie jakiegokolwiek sukcesu w pojedynkach z doświadczonymi cudzoziemcami, mógł 
sobie pozwolić na słowa, w istocie nie tyle sprawiedliwością , co ironią  nadziewane po brzegi.
       - Nie są dzę, ażebym przegrał z obydwoma, o szlachetny i sprawiedliwy - odparł spokojnie 
Hodża Nasreddin. Barwa głosu i sposób, jakim zdanie zostało wypowiedziane przez mędrca, 
dla uważnego obserwatora rozgrywają cej się scenki mogły świadczyć, iż Hodża przejrzał 
zamysły władcy.
       - W najgorszym wypadku będę starał się zremisować z Persem, a potem i z Arabem - 
cią gną ł dalej filozof. - A czy jeden remis nie wystarczy, aby przekonać ciebie i cudzoziemskich 
mistrzów, że to ja właśnie godzien jestem nagrody? 
       Emir pokręcił przeczą co głową .
       - Jeden remis, przy drugiej przegranej, nie świadczyłby jeszcze o twej przewadze, Hodżo.
       - A więc muszę grać z obydwoma? Aj, niedobrze, niedobrze. Cóż pocznę z czasem, 
którego mam tak niewiele? - zastanowił się głośno Hodża Nasreddin. Przez chwilę milczał, po 
czym zastał: - Panie szlachetny, czy pozwolisz, ażebym dzisiaj zagrał jednocześnie na dwóch 
szachownicach? Przeciwko obydwom cudzoziemcom naraz? Jeśli jeden remis nie wystarczy 
do nagrody, i usiałbym wszakże pozostać w pałacu jeszcze przez dzień jutrzejszy, aby 
rozegrać walkę z kolejnym przeciwnikiem. Na to mam stanowczo za mało czasu, o szlachetny.

background image

Obiecałem powrócić do domu, zanim jutrzejsze słońce wdrapie się na najwyższy punkt nieba, 
a moja małżonka nie lubi, gdy cokolwiek zatrzymuje mnie trochę dłużej w mieście. Jeszcze raz 
proszę tedy, o panie, pozwól, bym zagrał jednocześnie na dwóch szachownicach przeciwko 
czcigodnym cudzoziemcom. Więcej uwagi nie mógłbym im poświęcić, tak zaoszczędzilibyśmy 
mnóstwo czasu. No i w ten sposób całe zawody moglibyśmy ukończyć jeszcze przed zgonem 
dnia dzisiejszego. Jeżeli przyzwolisz, o szlachetny, to z dwojga złego wolę zmagania z 
obydwoma cudzoziemcami naraz aniżeli z małżonką  mą  w pojedynkę.
       - Zgoda, Hodżo. Niech się stanie, jak proponujesz - skiną ł  przyzwalają co władca. - 
Możesz grać z dwoma naraz, jeśli tak boisz się żony.
       Z obydwoma jednocześnie? Cudzoziemscy mistrzowie popatrzyli na siebie zaskoczeni. 
Podobnego przeciwnika jeszcze nie spotkali w długoletniej karierze szachowej. Człowiek ten 
musi być albo wielkim zarozumialcem i pyszałkiem, albo bardzo wielkim głupcem.
       Tymczasem emir polecił sługom, ażeby ustawili dwa stoliki z szachowymi kompletami w 
przyzwoitej od siebie odległości i nakazał:
       - Kuszbega niechaj pilnuje przepisów gry w pojedynku Hodży z Selimem. Ty zaś, 
naczelniku - zwrócił się do zarzą dzają cego pałacowym księgozbiorem - stań tutaj i obserwuj 
zmagania Hodży z Muchammadem. Obydwaj znacie reguły gry, uważajcie więc, aby żadnej ze 
stron nie działa się krzywda. Zawodnicy przygotowani? Sędziowie gotowi? Doskonale, 
zaczynajcie. Niechaj sprawiedliwość zatriumfuje w turnieju.
       Dostojnicy nadzorują cy pojedynki na wszelki wypadek sprawdzili jeszcze raz ilość oraz 
rozstawienie figur na szachownicach.
       Na znak dany przez władcę Hodża Nasreddin zbliżył się powoli do Araba, który 
rozpoczynał grę. W odpowiedzi na jego ruch z podziwem pokiwał głową , a następnie nie 
spieszą c się podszedł do drugiego stolika. Zastanowił się chwilę, po czym przestawił swój 
pionek o dwa pola i cierpliwie zaczą ł czekać na odpowiedź Persa Selima.
       Obydwie bitwy rozpoczęły się w ciszy nabrzmiałej wyczekiwaniem. Od począ tku dużo 
zależało. Pierwsze ruszyły do przodu pionki, ostrożnie penetrują c przedpole przeciwnika. Co 
odważniejsze figury poczęły ustawiać się tuż za ich plecami w poszukiwaniu dogodnej pozycji, 
z której mogłyby runą ć do zaskakują cego ataku. Napięcie wzrastało powoli, lecz 
systematycznie. Nawet czas jak gdyby zwolnił niecierpliwego kroku, nie chcą c pochopnie 
przynaglać grają cych.
       Jedynie dla dostojników pałacowych nie pojmują cych tajników gry szachowej, a zatem nie 
potrafią cych śledzić przebiegu dramatycznych pojedynków, upływają ce chwile zaczęły cią gną ć 
się jak baranie kiszki.
       Im dłużej toczyła się gra, tym więcej czasu zużywali cudzoziemscy mistrzowie na 
przemyślenie każdego następnego posunięcia. Wraz z rozwijają cą  się akcją  malał ich 
lekceważą cy stosunek do partnera, za to narastało przekonanie, że w osobie bucharskiego 
filozofa natrafili na godnego siebie przeciwnika. Na każdy przemyślny fortel Hodża Nasreddin 
odpowiadał bowiem równie pomysłowym zagraniem, na zastawioną  chytrze zasadzkę 
natychmiast rewanżował się nie mniej sprytną  pułapką , w którą  wpadał kolejno Pers albo Arab.
       W skupieniu, nie zauważają cy świata poza pionkami i figurami, mędrzec bucharski 
wędrował od szachownicy do szachownicy, każdym ze swych ruchów przysparzają c coraz to 
nowych kłopotów doświadczonym graczom.
       Sytuacje rodzą ce się na szachownicach zburzyły spokój władcy. Po godzinie emir począ ł 
nerwowo skubać brodę. Po dwóch grymas zawodu wypłyną ł na dostojne oblicze. Dla ludzi 
obserwują cych uważnie zmagania nie było już tajemnicą , że władca piekł się na ogniu, który 
sam rozniecił.
       Ile czasu trwał pojedynek filozofa z rutyną  i zarozumialstwem? Cztery, sześć, a może i 
więcej godzin? Rozstrzygnięcie padło w momencie najbardziej stosownym. Słońce piegowate 
po raz  ostatni zdą żyło musną ć pocałunkiem grubą  tykę minaretu Kaljan, gdy w sali 
zadźwięczało pierwsze słowo wypchnięte spoza warg grają cego: mat!
       Po dalszych kilkunastu minutach słowo to zabrzmiało ponownie. Obydwa pojedynki 
zakończyły się matem i... i pięknym sukcesem ulubieńca prostych bucharczyków. Hodża 
Nasreddin przegrał co prawda walkę z Persem, za to Egipcjaninowi przykroił tak wspaniałego 
mata, jakiego w Bucharze nie oglą dali najstarsi dziadkowie.
       - Pot płynie z twego czoła, Hodżo. Zmęczonyś walką ? - zauważył emir z pewną  
satysfakcją . Tylko cóż to była za satysfakcja? Marny okruch i drobinka w porównaniu z tą , jaka 
by go oczekiwała, gdyby się wszystko powiodło.

background image

       - Trudno przejść przez strumień i nóg nie zamoczyć, o szlamy - odpowiedział Hodża 
Nasreddin ocierają c zroszone oblicze - Bardziej zmęczyłem się nieustanną  bieganiną  od 
jednego przeciwnika do drugiego niźli samą  grą . Wydaje mi się, panie i chętny, że ci wielcy 
mistrzowie w istocie są  nieco niższego i ostu. A sława ich wydęta ponad miarę. Chyba 
niepotrzebnie, skoro umysł zwykłego człowieka potrafi uporać się bez zbytniego trudu z 
umiejętnościami cudzoziemców, sławionych w wielu krajach muzułmańskiego świata. Czy 
zgadzasz się ze mną , o prześwietny?
       - Są dzę... są dzę... - zają kną ł się władca, szukają c pospiesznie ścieżynki honorowego 
odwrotu - iż z obydwu pojedynków płynie jedna dla wszystkich nauka. Mianowicie: mieszkańcy 
bucharskiego emiratu są  znacznie bardziej utalentowani do gier szachowych niźli osławieni 
Arabowie czy Persowie. Można tak mniemać, skoro Hodża, nie najlepszy przecież w Bucharze 
szachista, potrafił wygrać z wielkim mistrzem tej gry, sławnym Muchammadem z Egiptu, a z 
Selimem z Bagdadu przegrał dopiero - co wszyscy widzieli - w niezwykle wyrównanym 
pojedynku. Jemu tedy słusznie należy się nagroda. Przyjmij, Hodżo, komplet szachów srebrno-
złocistych i niechaj służy ci długie lata, przysparzają c chwały emiratowi Buchary.
       Wieść o wygranej Hodży Nasreddina rozbiegła się lotem błyskawicy po całym kraju. 
Radowali się ludzie prości z nauczki, jakiej mędrzec udzielił wielkiemu emirowi i jego 
dostojnym gościom. Od lepianki do lepianki, od kiszłaka do kiszłaka, od koczowiska do 
koczowiska niosły się słowa: mą dry jest nasz afandi, który pięknego mata ofiarował 
zarozumiałemu Muchammadowi,, mistrzowi sprowadzonemu za wiele sztuk złota przez władcę 
na dwór bucharski.
       Tymczasem niedawni przeciwnicy Hodży Nasreddina obdarowani kosztownościami przez 
emira ruszyli w drogę powrotną , unoszą c w zanadrzu przekonanie, że Hodża jest mą drym 
człowiekiem i niezwykle utalentowanym graczem.
       Jeśli przeto dojdzie kiedykolwiek także i do waszych uszu, o czcigodni, wieść o sławie 
niezrównanego szachisty bucharskiego, Hodży Nasreddina, wiedzcie, iż roznieśli ją  po świecie 
cudzoziemscy mistrzowie, niepokonany Selim al Karim z Bagdadu i Muchammad ibn 
Abdullach z Egiptu, który po raz pierwszy od lat blisko czterdziestu zaznał smaku porażki z 
rą k Nasreddinowych.
       Po opuszczeniu pałacu Hodża wdrapał się na grzbiet wiernego kłapoucha i ruszył w 
kierunku Szir-Garan, wrót miejskich wiodą cych w pustynię. Do domu nie miał co spieszyć, 
uprzedził wszakże małżonkę, ukochaną  Guldżachon, że z dala od niej będzie musiał 
przetrawić tydzień na załatwianiu spraw nie cierpią cych zwłoki. 
       
       W pewnej chwili zerkną ł na niebo. “Zanim słońce uda się na spoczynek, powinienem 
dotrzeć do kiszłaka Koksaj. Ucieszy się Bazarbaj,  uradują  się jego przemiłe basałyki, Firuza i  
Said. Dawno obiecałem im tę wizytę" - pomyślał i ponaglił iszaka do żwawszego truchtu.
       Niedaleko poza linią  murów obronnych grodu na zasapanym osiołku dopędził Hodżę 
Nasreddina Bababułła. Piekarz bucharski od dawna zaprzyjaźniony z mędrcem.
       - Afandi, nie boisz się o życie? - zagadną ł zaniepokojony zaraz po wymianie słów 
powitalnych. - Podobno znowu utarłeś nosa emirowi? Czy nie byłoby lepiej, gdybyś na pewien 
czas znikną ł z oczu władcy i zawistnych wielmożów? Igrasz z ogniem codziennie, a to 
wcześniej czy później może się bardzo źle skończyć,
       Hodża Nasreddin położył dłoń na ramieniu druha. Odpowiedział spokojnie:
       - Dzięki za troskę o moją  głowę, Bababułło. Ale nie przejmuj de zbytnio. Dopóki żyje 
obecny władca, najmniejszy włos z głowy mi nie spadnie. O to postarał się mój serdeczny 
przyjaciel, Muchammad Astrolog. Przed kilku laty wmówił emirowi, że w siedemnaście dni po 
mojej śmierci władca opuści tron, na zawsze przenoszą c się w świat, z którego nikomu 
jeszcze nie udało się powrócić na ziemię. W interesie emira jest więc, abym żył jak najdłużej.
       Piekarz odetchną ł z ulgą  i uśmiechną ł się szeroko. Ale zaraz potem pomarkotniał. Robak 
niepokoju znów mu myśli mą cił. Wreszcie rzekł półgłosem:
       - No dobrze, afandi, a co zrobisz, jeśli wszechmogą cy Allach, nie liczą c się zupełnie z 
przepowiedniami nadwornego wróżbity, któregoś dnia naprawdę wezwie władcę emiratu przed 
swój tron niebieski?
       - Raczej szejtan porwie go na samo dno piekieł, Bababułło. Piekło pełne jest emirów, 
wielmożów i bogaczy. Ciężar grzechów cią gnie przecież w dół, a nie do góry - objaśnił Hodża 
Nasreddin. - Jeśli tylko dowiem się, że emir wyzioną ł ducha, natychmiast zniknę z Buchary. Bo
rzeczywiście, następca na tronie może okazać się mniej przesą dny od obecnego szakala w 

background image

złocistym chałacie.
       Bababułła rozejrzał się niespokojnie dokoła.
       - Pssst, afandi - szepną ł. - Nie mów na głos rzeczy, o których w Bucharze myśleć nawet 
za głośno.
       - Czemu trwożysz się, Bababułło? Przecież nawet dzikie zwierzęta, a także wszystkie 
ptaki są  podobnego mniemania o naszym prześwietnym władcy - roześmiał się drwią co Hodża. 
- A poza mną  i tobą  ludzi tutaj nie ma. Dopóki w pobliżu nie widać żołdaków emira, dopóty 
możesz nie obawiać się, że za głoszenie słusznych myśli trafisz do lochu bucharskiego 
więzienia, w ręce emirowych oprawców, którzy wiele niewinnych istot strą cili z tego świata.
       Dalszą  drogę obydwaj wędrowcy pokonywali w milczeniu. Poczciwy Bababułła łamał sobie 
głowę nad sposobami mogą cymi uchronić mędrca przed zemstą  wielmożów i następcy tronu w 
godzinie, która kiedyś nadejść przecież musi, natomiast Hodża Nasreddin jak gdyby nigdy nic 
zdrzemną ł się ukołysany marzeniami o dobrych uczynkach, do których spełnienia przyczynią  
się złote i srebrne figurki, ukryte przezeń rozważnie na dnie gliniane, aftoby. śnił o czekają cym 
go spotkaniu z zacnym farbiarzem Usmanem Chakimbobo, za wygrane srebro wykupionym z 
lochów bucharskiego zindana.
       
*
       
       Rozważ więc, człowieku myślą cy, raz jeszcze przebieg pojedynków bucharskiego mędrca 
z Persem i Arabem, mistrzami gry szachowej. Może uda ci się zerwać zasłonę niewiedzy i 
ukazać światu sposób, jakim Hodża Nasreddin pokonał przeciwnika?
       
       

D£UGA RęKA FA£SZERZA
       
       Opowieść dziewią ta o monetach Salima 
       Madazimbeka, o poszukiwaniu woreczka 
       z fałszywym nadzieniem oraz 
       o niewinnych dziewczętach ocalonych przez Hodżę Nasreddina
       
       Czas lęku i czarnego niepokoju ogarną ł nędzarzy i ubogich mieszkańców Buchary. Nic 
dziwnego, w słonecznym mieście emiratu nawet najbiedniejsi musieli płacić roczną  daninę od 
zużycia powietrza, od przebywania w murach miejskich, od korzystania z cienia tych murów, 
od ścierania chodakami glinianego klepiska ulic, od korzystania z wody doprowadzanej arykami
z koryta leniwej Zerawszan, w której dolinie rozłożyła się oaza miasta. Los ludzi niezamożnych 
utkany z miliona codziennych trosk i utrapień teraz dopiero miał natrafić na rafę cierpień 
najwyższych. Nastały bowiem dni powszechnego składania opłat, danin i podatków.
       Od wczesnego ranka ciasnymi uliczkami miasta w kierunku Registanu, placu, przy którym 
mieściła się siedziba władcy, podą żali gromadnie kupcy bucharscy. Pierwsi podatnicy, których 
zgromadzenie koniecznej sumy nie zmuszało do nadludzkich wysiłków i wyrzeczeń, a którym, 
jak żadnej innej warstwie bucharskiej społeczności, zależało na podkreśleniu swego 
wiernopoddaństwa wobec wielkiego emira.
       Na czele tłumu strojnego w szaty odświętne, poprzedzany wielkim bębnem brzucha, 
kroczył opasły kupiec, unoszą c wysoko zadartą  głowę. Z oczu jego wyzierało zadowolenie, a z 
gęby ulatywał uśmiech osiadają cy na sylwetkach dziewczą t ukrytych pod zasłonami parandży. 
Kupiec ów najwidoczniej nie miał powodu do obaw, a duszy jego nie toczył czerw niepokoju. Za 
grubasem w asyście kilku strażników miejskich, specjalnie wynajętych na tę niepowszednią  
uroczystość, podą żało dziesięć obładowanych rumaków, bogato przybranych w szkarłat, 
turkoczą cych wpleciony mi w grzywy złocistymi szarfami.
       Opasłym przewodnikiem karawany kupieckiej był wielki handlarz i największy sknera 
emiratu, Salim Madazimbek. To właśnie jego mają c na uwadze Hodża Nasreddin oświadczył 
niedawno na bazarze, iż jedynym starannie pielęgnowanym w głębi duszy marzeniem 
kupieckiego życia jest, by wody Wściekłej Rzeki Amu-darii, przemieniły się w płynny tusz 
chiński. Po co? Oczywiście po to, aby kupiec pędzelkiem umaczanym w czarnym płynie mógł 
wykaligrafować maleńką  dziewią tkę. Po czym dopisywałby do niej następne, również nie za 
wielkie dziewią tki tak długo, dopóki tusz nie wyczerpałby się do ostatniej kropelki, 

background image

pozostawiają c cudownie nieskończone szeregi cyfr najwyższych. Oto ile drachm - zdaniem 
Hodży - kryło się w marzeniach Salima Madazimbeka, niekoronowanego władcy ską pców, 
chytrusów i oszustów wielkiej Buchary.
       Tymczasem na grzbiecie każdego z dziesięciu bachmatów podą żają cych pod eskortą  za 
kupcem, obok bogatych prezentów, spoczywały po dwa woreczki monet z czystego złota. 
Dwadzieścia skórzanych sakw wypełnionych drachmami to roczny podatek należny emirowi za 
dzierżawę okolicznych włości, za posiadanych sześć karawanserajów, wystawionych - nie 
tylko szczęśliwym zrzą dzeniem losu - przy najruchliwszych szlakach wypraw kupieckich, za 
dzierżawę pobliskiego jeziora, za którego wody okoliczni chłopi zmuszeni byli wpłacać kupcowi 
niemałe sumy w podatkach każdego miesią ca, za utrzymywanie siedmiu rozłożystych kramów 
na głównym bazarze Buchary, a także za prawo hadlowania na kilkunastu pomniejszych 
straganach rozrzuconych w labiryncie uliczek i bazarów dzielnicowych.
       W jednym z woreczków, wędrują cych na grzbietach końskich kierunku emirowego 
skarbca, znajdowały się monety fałszywe. O tym wszakże wiedziały tylko dwie osoby. 
Madazimbek oraz jego gość, Salal Ali, w rodzinnej Persji bardziej znany pod przydomkiem 
Alego Złotej Rą czki.
       Fałszerz Ali, mistrz tajemnego fachu, potrafił krą żek ołowiu odpowiednich rozmiarów 
pokryć odrobiną  złota otrzymują c kolor identyczny z barwą  szlachetnego kruszcu drachm 
szczerozłotych. Najbystrzejsze oko nie drgnęłoby powieką  podejrzenia na widok 
spoczywają cych obok siebie dwóch monet, prawdziwej i tej podrobionej przez Alego. Wielkim 
cudotwórcą  był fałszerz, ale nawet on nie mógł ustrzec się jednego błędu, maleńkiej różnicy. 
Mianowicie monety przezeń podrobione przy zachowaniu kształtu, wielkości, wzorca i koloru 
drachm szczerozłotych były nieco lżejsze od wybijanych w perskich mennicach. Moneta 
prawdziwa ważyła czterdzieści gramów, zaś pozłacany krą żek Alego tylko trzydzieści pięć. 
Pięć gramów różnicy to jednak nie był ciężar uchwytny gołym okiem i dłonią .
       Woreczek takiego właśnie złodziejskiego nadzienia z ołowiu wiózł teraz Madazimbek 
emirowi.
       Wielki Saadi z Szyrazu już przed wielu, bardzo wielu laty odkrył prawdę głoszą cą , że 
“kiszkę ciasną  zapcha kęs suchego chleba, zaś ciasnym oczom łakomca nie dość skarbów 
ziemi". Zaiste, mą drość to ogromna i nie butwieją ca z upływem wiosen. No, a Salim 
Madazimbek wielkim był łakomcą . Zbyt wielkim. I właśnie przesadna chytrość stała się 
począ tkiem końca jego świetności. Ona to bowiem podszepnęła mu myśl, aby wypłacić 
fałszerzowi wynagrodzenie w monetach przezeń wyprodukowanych. Nie przypuszczał chytry 
Madazimbek, iż Salal Ali po opuszczeniu bramy miasta, do której kupiec odprowadził go 
przezornie, już w przydrożnej czajchanie poprosi właściciela gospody, aby pozwolił mu 
skorzystać z wagi.
       Trudno sobie wyobrazić ogrom wściekłego gniewu, którym za płoną ł Salal, gdy 
rozpoznają c dzieło własnych rą k poją ł, jaką  monetą  mu zapłacono. Potem gdy pierwsza fala 
wściekłości już od płynęła, fałszerz siadł, zażą dał karty pergaminu, na której wygotował długą  
epistołę zawierają cą  wykaz wszystkich znanych mu doskonale łajdactw opasłego kupca. 
Pismo to nakazał chłopakowi usługują cemu w czajchanie oddać co rychlej do rą k samego 
miraba. Wiedział od dawna, że naczelnik zawiadują cy wodami emiratu jest śmiertelnym 
wrogiem Madazimbeka i nie pozwoli umkną ć okazji, która mogłaby głowę rywala wcisną ć 
pomiędzy pieniek i topór katowski. Za przysługę Salal wręczył chłopaków całą  drachmę z 
żółtego kruszcu (naturalnie tę sporzą dzoną  prze siebie) żą dają c pośpiechu. Uradowany z 
królewskiej nagrody chłopak wskoczył na osła i tylko tuman kurzu z wolna opadają cy by 
świadkiem, że ktoś z tego miejsca odjechał w najwyższej gorą czce Zaś Salal Ali na kłapouchu 
zakupionym - również za monet faszerowaną  ołowiem - u zarzą dzają cego herbaciarnią  umkną ł 
szybkim kłusem w przeciwnym kierunku, mamroczą c do uszu osła najbardziej soczyste 
wyrazy ze słyszanych kiedykolwiek w Bucharze.
       Oczywiście gdyby Salim Madazimbek mógł w jakiś sposób przewidzieć lawinę 
nadcią gają cych wydarzeń, z pewnością  fałszerz, zamiast wędrować teraz pospiesznie do 
rodzinnego Meszhedu, już przed dwoma dniami wyruszyłby w swą  ostatnią  podróż na dno 
Zerawszanu z okazałym bagażem kamienia przymocowanym przezornie do stóp.
       Ale nie wyprzedzajmy biegu wypadków. Wcześniej czy później palec przeznaczenia musi 
przecież wskazać Madazimbekowi ścieżkę oczekują cych go wydarzeń. Bo komu są dzone jest,
że spotka na drodze nieszczęście z samego rana, ten z pewnością  będzie przeklinał los swój, 
zanim słońce wdrapie się na najwyższy szczebel nieba. Tak się też i stało.

background image

       Już od niepamiętnych czasów ceremonia pobierania podatków nadawała twierdzy emira 
odświętny, uroczysty charakter. Przy dźwiękach melodii, wygrywanych na dojrach i surnajach 
przez muzykantów dworskich, dobywano ze skarbca specjalnie na tę okazję przechowywaną  
wagę. Od cechu stolarzy sprowadzano kute brą zem skrzynie mahoniowe. Ustawiane tuż za 
wagą  oczekiwać miały na zapełnienie czeluści brzuchów daninami. Wreszcie na marmurowym 
podwyższeniu układano poduszki dla władcy, a nieco niżej dla jego świty. Szybkimi krokami 
nadchodził moment zjawienia się wielkiego emira.
       Uroczystość otwierał wezyr przemówieniem, pełnym zwrotów kwiecistych i moralnych 
nauk, zakończonym zręcznie wyliczaniem kar okrutnych, jakim poddani zostaną  oporni i 
opieszali w płaceniu podatków.
       Z kolei przystępował do czynności urzędowych wielki poborca danin. Poborca działał 
ściśle ze zwyczajem uświęconym postępowaniem przodków, zgodnie z wieloletnią  tradycją . Z 
każdego woreczka wybierał na chybił-trafił garść monet, po czym rzucał zawsze po siedem 
monet na jedną  i drugą  szalkę wagi, by tym sposobem sprawdzić, czy nie znalazła się w 
sakwie moneta sfałszowana lub taka, z której zdjęto cienką  warstwę złota. Jeżeli szale 
pozostawały w równowadze, oddawał zawartość woreczka naczelnikowi skarbca, aby ten wraz 
ze swym pomocnikiem, głównym rachmistrzem emiratu, sprawnie przeliczył na urzędowych 
abakach ilość monet i zapisał je w księdze.
       Wiedzą c o czynnościach wielkiego poborcy, Salim Madazimbek fałszywe drachmy 
umieścił w jednym tylko woreczku, nie mieszają c ich z prawdziwymi. W ten prosty sposób 
bogacz zabezpieczył się przed ujawnieniem oszustwa. Monety, choć lżejsze od prawdziwych, 
znajdują cych się w pozostałych sakwach, rzucone równej ilości na obydwie szale musiały 
zrównoważyć się, nie demaskują c łotrostwa. Było to posunięcie bardzo chytre, pomysłowe, a 
zarazem niezwykle logiczne. Wszystko wskazywało więc, że tym razem podstęp się uda. 
Potem gdy monety znikną , przemienne z prawdziwymi w mahoniowych skrzyniach skarbca, 
nic się już wydać nie może. Od dziewięciu lat bogacz postępował w taki właśnie sposób, wcią ż 
pomnażają c niemały i bez tego mają tek. Jeśli wierzyć przysłowiu - a nie wierzyć mą drościom 
ludowym nie sposób - głoszą cemu, iż ską piec jest najlepszym skarbnikiem swoich 
spadkobierców, to nawet najdalsi krewni Madazimbeka powinni uchodzić za ludzi niezwykle 
szczęśliwych na ziemi.
       Długi wą ż kupców i rumaków obładowanych daninami wpełzł powoli na Plac Piaszczysty. 
£eb gigantycznego gada utworzony przez Madazimbeka i jego skarby zatrzymał się w pobliżu 
głównej bramy Arku.
       Madazimbek, a za nim pozostali, padł na ziemię i na brzuchu - bo tak nakazywało prawo i 
obyczaj - podczołgał się przed marmurowe podwyższenie, na którym zasiadł władca.
       - O, prześwietny Salim Madazimbek, jak zwykle, pierwszy - zauważył emir. - Czy wiesz 
dokładnie, ile i jakich monet dostarczyłeś nam w swoich sakwach, kupcze?  - Tak, panie 
szlachetny. Dwadzieścia pełnych sakw, a w każdej znajduje się sto pięćdziesią t perskich 
drachm z czystego złota - padła odpowiedź dumna i wypowiedziana głośno tak, aby wszyscy 
słyszeli.
       - Czyżby? - uśmiechną ł się szyderczo władca.
       - Oczywiście, o panie muzułmańskiego świata. To złoto najczystszej próby - potwierdził 
skwapliwie Salim Madazimbek, Odrobinę zaniepokojony zachowaniem emira. Od trzydziestu 
lat składał daninę przed władcą , a po raz pierwszy zdarzyło mu się odpowiadać na pytania. I do 
tego stawiane w tonie nie wróżą cym nic dobrego.
       - Taaak, a więc jesteś przekonany, że w żadnej z sakw nie umieściłeś drachm 
fałszywych, łotrze?
       - W żadnej, o szlachetny. Przywiozłem worki pełne monet szczerozłotych - głos kupca nie 
zadrżał ani przez moment, choć dusza jego dygotała już w febrze przerażenia.
       - £żesz, nikczemny. Doniesiono mi, że w jednym z woreczków; dostarczasz monety 
fałszywe, nie złote. A poznać je można po tym, iż od wybijanych w mennicy są  lżejsze o pięć 
gramów na każdej sztuce. I podobno łajdactwo to cią gniesz od dziewięciu lat? A może jeszcze 
dłużej?
       Kupiec rozpłaszczył się na płycie kamiennej jak żaba. Zaczą ł myśleć gorą czkowo:
       ,,Doniesiono? Nikt poza Salalem Alim nie wiedział o procederze uprawianym bez 
świadków w głębokiej tajemnicy. A więc fałszerz zdradził? O, łotr. Oby go piekło pochłonęło za 
życia. Oby go strawił najbardziej smrodliwy z szejtanów podziemnego świata. A to zbój 
niewdzięczny, tak mi się odpłacił za długoletnią  pomoc i opiekę".

background image

       “ Salim Madazimbek w myślach obrzucił fałszerza przekleństwami zapominają c, iż ta 
wielka wdzięczność i opieka z jego strony wyraziła się przecież w monetach faszerowanych 
zwyczajnym ołowiem.
       Tymczasem emir wycelował palec w leżą cego plackiem i wrzasną ł:                                  
       - Przyznaj się, łotrze, w którym worku umieściłeś drachmy sfałszowane? Bo nie śmiesz 
chyba zaprzeczać faktom, nędzny  robaku?
       Madazimbek jeszcze przed chwilą  potężny, gruby i wyniosły, teraz niczym nadęty 
powietrzem kozi pęcherz, który igrają cym dzieciakom wpadł na kolec kaktusa, z przeraźliwym 
sykiem duszy oklapł i zwiotczał. Zaprawdę, wrota świata nie zawsze otwierają  się w tę samą  
stronę. Sprawdziło się przysłowie mówią ce, iż dzień dzisiejszy, jeśli los tak zechce, 
wczorajszego bogacza z torbami nędzy wpędzi na ścieżkę nieszczęścia.
       - Do lochu z hultajem. Tam będzie miał dość czasu do namysłu, ażeby wybrać sobie 
samemu najwłaściwszy rodzaj kary - rozkazał emir.
       Kupiec przerażony zerwał się z ziemi i rzucił się do tyłu, po czym gwałtownie odskoczył 
do przodu czują c na plecach ostrze szabli strażnika. Poją ł, że nie ma dlań ucieczki. I wtedy, 
na podobieństwo kozła osaczonego przez wilki, w szaleńczym ataku zaczą ł miotać 
przekleństwa na głowę emira i dwór jego, życzą c wszystkim rychłej a okrutnej śmierci.
       - Zamilcz, nieszczęsny. Człowiek nie od czyichkolwiek modlitw na świat przychodzi, 
ażeby umierać od przekleństw. Pogarszasz tylko cuchną cą  sytuację - Hodża Nasreddin 
usiłował ostrzec wyrywają cego się strażnikom i wrzeszczą cego nadal wniebogłosy 
Madazimbeka.
       Tłum dostojników pałacowych, kupców, żołnierzy i gapiów stłoczonych na placu przed 
twierdzą  dojrzał oczyma wyobraźni, że knot życia kupca począ ł kopcić dopalają c się coraz 
gwałtowniej.
       Wkrótce złorzeczenia więźnia umilkły stłumione przez grube mury obchany. Nastała 
chwila ciszy. Przysłowiowej ciszy przed burzą . Bo oto nad głowami dostojników rozszalał się 
samum gniewu emirowego.
       - Niechaj nie wydaje się wam, o nikczemni, iż sprawka ta ujdzie bezkarnie pozostałym, 
którzy zawinili. Przez wasze niechlujstwo, niestaranną  kontrolę, a także mało przemyślany 
sposób ważenia monet staliście się sprzymierzeńcami łotra, jego wspólnikami. Zgrzeszyliście, 
dopuszczają c się oszustwa na mojej osobie i na skarbcu emiratu. Musicie zatem ponieść 
zasłużoną  karę. I to karę, która, jak was znam, dotknie każdego do dna serca...
       Emir zawiesił głos, niczym kat ostrze zakrzywionej szabli, napawają c się przerażeniem 
swych ofiar.
       Pod czterema dostojnikami odpowiedzialnymi za ścią ganie podatków ugięły się nogi. 
Wezyr zawiadują cy daninami, wielki poborca, naczelnik skarbca oraz główny rachmistrz, wierni 
i okrutni zausznicy emirowi, bezkarni w dotychczasowych poczynaniach, poczuli zimne mrówki 
niepokoju biegają ce w dół i w górę po grzbiecie. I kto by pomyślał, że zemsta Sałata sięgają c 
po głowę nieuczciwego kupca zawadzi po drodze również o dostojnych wielmożów?
       - Natychmiast zważcie drachmy dostarczone przez tego nikczemnego szakala. Musicie 
mi czym prędzej odszukać sakwę monet złodziejskich - polecił władca dostojnikom z trudem 
utrzymują cym się na rozdygotanych nogach. - Za każde skorzystanie z wagi oddacie jednak do
skarbca emiratu woreczek ze złotymi drachmami o wadze równej fałszywym monetom albo 
jedną  z córek do mego haremu. A jeszcze sprawiedliwiej będzie, jeśli oddacie i jedno, i drugie. 
Córki na moje komnaty, monety do komnat skarbca.
       Chytry emir wydumał, iż przy dwudziestu woreczkach Madazimbeka, ważonych po dwa 
jednocześnie, przy sprzyjają cym szczęściu powinien otrzymać dodatkowo od dostojników 
dziesięć sakw złota i tyleż dziewczą t. Waga była dokładna, przystosowana do ważenia 
szlachetnego kruszcu i drogich kamieni, ale nie tak znowu wielka, ażeby można było na jej 
szale kłaść więcej niż po sto pięćdziesią t drachm sporzą dzonych z żółtego metalu. No, z 
zachowaniem najwyższej ostrożności można było dosypać tam jeszcze z czterdzieści do 
pięćdziesięciu monet. A więc na jedną  szalę w żadnym, razie nie da się położyć dwóch 
woreczków monet dostarczonych przez Madazimbeka.
       Hodża Nasreddin spoglą dał na czterech urzędników. Nie, nie litował się nad dostojnikami, 
żal mu było jedynie dziewczą t niewinnych. Zagłębił się w rozmyślaniach.
       - Czy zgodziłbyś się, o sprawiedliwy władco Wschodu i Zachodu, w zamian za jedną  z 
tych dziewczą t otrzymać ode mnie jedenaście sakw szlachetnego kruszcu? - mędrzec 
bucharski wychylił się na moment z zadumy.

background image

       - Jedenaście woreczków złota za jedną  tylko różanolicą ? - zdziwił się emir. - Afandi, 
zastanów się lepiej nad tym, co mówisz.
       - Zastanawiam się, panie mój, zastanawiam. Wkrótce najlepiej przekonasz się o tym na 
własnej skórze - zamruczał pod nosem. Hodża Nasreddin i po raz drugi zanurzył się w 
głębokiej zadumie.
       A tymczasem w oczach emira pojawił się dziwny blask. Jedenaście woreczków złota 
więcej w skarbcu pałacowym miało swoją  wymowę. Po odstą pieniu jednej dziewczyny Hodży 
Nasreddinowi i tak powinno mu przybyć do haremu dziewięć nowych hurys. A przy tym wylazło 
szydło z Nasreddinowego worka. Cóż za chytry lis z tego filozofa. Niby to zajmują  go tylko 
sprawy innych ludzi i ich codzienne kłopoty, a przecież znalazł wolną  chwilę, aby upatrzyć 
dziewczynę dla siebie.
       - Niechaj będzie, jak powiedziałeś, afandi - zgodził się władca łaskawie po krótkiej chwili 
namysłu. - Za jedenaście woreczków złota weź sobie dziewczynę, którą  zechcesz. Taka jest 
moja decyzja.
       Mędrzec bucharski przysuną ł się wówczas do czterech dostojników.
       - Wielmożni - szepną ł - wolicie stracić dziesięć worków złota i tę samą  ilość córek czy 
tylko po trzy sakwy szlachetnego metalu? Wybierajcie.
       Wielmoże rachowali błyskawicznie. Albo dziesięć sakw złota i dziesięć dziewczą t 
czarnobrewych, albo dwanaście woreczków żółtego metalu. Mieli więc oddać córki w niewolę 
za pół darmo? Jedną  dziewczynę za pią tą  część sakwy? Ależ to złodziejska cena. 
Niedoczekanie władcy.
       
       Zdecydowali się szybko.
       - Hodżo-aka, ratuj dziewczęta niewinne. Złoto możemy dostarczyć ci w każdej chwili.
       - Spieszcie więc.
       Dostojnicy rozbiegli się, zaś Hodża Nasreddin raz jeszcze zagłębił się w myślach. Z 
zadumy wyrwał go dopiero widok powracają cych. Wielmoże uginali się pod ciężarem, kruszcu, 
pojękują c i dyszą c ciężko.
       Wtedy dopiero mędrzec skierował swe kroki w stronę sakw leżą cych u stóp władcy, a 
następnie rzucił na wagę monety Madazimbeka. Zważył je. Zbliżył się do emira.
       - Widziałeś, o szlachetny? Raz jeden skorzystałem tylko z wagi. Weź więc oto, panie, 
zgodnie z własnymi słowami, woreczek złota za prawo pierwszego ważenia. Tutaj zaś masz 
jedenaście sakw szlachetnego kruszcu za pierwszą  dziewczynę, którą  powinieneś otrzymać na
własność. Są dzę, że najlepiej się stanie, jeśli ta różanolicą  pozostanie nadal w domu swoich 
rodziców. Aby stało się zadość twojemu życzeniu, powinienem jeszcze wskazać woreczek 
napełniony fałszywymi drachmami. O, to nic trudnego. Zaraz ci to, panie, udowodnię.
       Po tych słowach Hodża Nasreddin zawrócił do dwudziestu sakw leżą cych szeregiem na 
ziemi. Zastanowił się przez moment, po czym dźwigną ł jedną .
       - Spójrz, potężna prawico Wschodu i Zachodu. Oto sakwa złodziejskich monet Salima 
Madazimbeka - oświadczył. I zaproponował: - Każ z nich odlać kajdany i zawiesić je ponad 
główną  bramą  Arku, aby ostrzegały ludzi nikczemnych przed próbami nowych oszustw.
       
       *
       
       Pomyśl, człowieku obleczony w chałat roztropności, w jaki sposób, będą c na miejscu 
Hodży Nasreddina, tylko raz jeden skorzystałbyś z wagi, ażeby spośród dwudziestu sakw 
wyłowić woreczek napełniony fałszywymi monetami, lżejszymi od pozostałych? No i aby 
uchronić różanolice przed pobytem w haremie emira wielkiej Buchary?
                                                             
       

ROZBÓJNICY
       
       Opowieść dziesią ta o spotkaniu 
       czabana Madamina z bandą  pustynnych 
       opryszków i o machlojkach naczelnika 
       straży bucharskiego emiratu
       

background image

       Człowiek odważny umiera tylko raz, tchórz dwa razy. Ile razy pastuch Madamin umierał 
owej nocy - niechaj pamięć o niej będzie przeklęta - nie potrafiłby zliczyć nawet najwybitniejszy 
z rachmistrzów wielkiego emiratu Buchary. Czas od zmierzchu aż do brzasku porannego 
strawiony pośród ciasnych odłamów kamienia, bez możliwości głośniejszego sapnięcia, bez 
wydania jakiegokolwiek szmeru, który mógłby ujawnić obecność pastucha uszom szajki 
rozbójników koczują cej w rozpadlinach skalnych, był dlań wizerunkiem piekła doznawanego 
przez niewielu za życia. Nieszczęsny Madamin konał z trwogi przy lada zdradliwym poruszeniu 
trzymanego za pysk osła i rodził się na powrót, gdy oczekiwana chwila zdrady nie 
następowała. Dni bez chleba nie dłużą  się  tak nawet w części, jak godziny lęku spędzone w 
bliskim są siedztwie nie przeczuwają cych niczego rozbójników. Na dalszą  ścieżkę swych 
przestępstw szajka zbirów wyruszyła dopiero po solidnym odpoczynku, kierują c się blaskiem 
gwiazd światłem księżyca, bowiem płaszcz ciemności nocnych wcią ż jeszcze okrywał ziemię. 
Nie poprawiło to zbytnio sytuacji pastucha wtulonego w skalną  szczelinę i trwogą  wypełnionego 
po uszy. Madamin oczekiwał zbawiennego świtu nadal przezornie zaciskają c chrapy iszaka. 
Dopiero gdy zasłona nocy opadła raptownie budzą c świat do życia, poganiacz wielbłą dów 
opuścił bezpieczną  kryjówkę i puścił się pędem w stronę miasta. Jeśli wiadomo, że strach i 
obawa o całość własnej skóry dodaje każdemu stworzeniu nową  parę nóg, to biegną cy 
Madamin pod tym względem przypominał stonogę. Bose pięty pastucha miotały 
czterdziestokrotnie szybciej aniżeli żerdzie kół czerpią cych wodę ze studni w najgorętszym 
okresie nawadniania pól.
       Po dwóch godzinach szaleńczego pędu Madamin poczuł się wręszcie człowiekiem 
wyzwolonym od lęku. Mury Buchary były tuż, tuż. A kiedy zdyszany wbiegł już w bramę 
miasta, za pastuchem trudnością  nadą żają c, kolebią c się i chwieją c na drżą cych ze 
zmęczenia nogach spieszył jego wierny iszak.
       Tymczasem wewną trz twierdzy Ark, pod ścianą  pałacu zdobnego w wykładane mozaiką  
zawiłe wersety z Koranu, rozprawiano uczenie o istocie prawa, władzy i sprawiedliwości. 
Sproszeni z całego bucharskiego emiratu ludzie najmędrsi od wielu już godzin wałkowali placek 
dysputy gęsto nadziewają c go rodzynkami sprzeczek.
       W pewnej chwili porzą dek i nastrój uczonej rozmowy przerwany został gwałtownie przez 
zakurzonego obdartusa, który obalają c dzbany wypełnione różanym sorbetem, z wołaniem 
,,Panie, ratuj, rozbójnicy!", rzucił się do nóg władcy.
       - Zgłoś się do pierwszego wezyra. Kuszbega przyjmuje skarci na urzędników! - wrzasną ł 
naczelnik straży pałacowej na poganiacza (w którym czytają cy te słowa rozpoznali zapewne 
pastucha Madamina) i usiłują c odcią gną ć go od kolan władcy, beształ: - Jak śmiesz, nędzniku, 
przeszkadzać w zajęciach Sprawiedliwemu i jego czcigodnym gościom?
       - Panie, uwierz niegodnemu. Tam rozbójnicy! Mam dowód - szarpią c i wyrywają c się 
zbrojnym udajczijom pastuch wycią gną  zza koszuli nabrzmiałą  sakiewkę. - Niechaj te monety, 
czterdzieści drachm w srebrze, staną  się świadkami prawdziwości tego, co powiadam.             
       - Puśćcie go - skiną ł na strażników władca. - A ty wyrażał się jaśniej. Cóż kazało ci 
zmą cić nasz spokój?
       - Rozbójnicy, panie. W pobliżu miasta grasuje cała szajka. £otrzykowie spiskują , 
przekupują  twoich urzędników, rabują  w biały dzień, o Sprawiedliwy.
       - Do rzeczy, stróżu bydlą t. Opowiadaj po kolei, co ci się przydarzyło.
       Mędrcy i dostojnicy pałacowi ścią gnięci wędzidłem ciekawości otoczyli szczelnie 
pastucha. Jedynym w tym gronie, który z obawą  spoglą dał na intruza, był Jułdasz Kamaliddin, 
naczelnik straży emiratu. Z urzędu odpowiedzialny za porzą dek w państwie nie dopuszczał do 
uszu władcy jakiejkolwiek wieści o rozbójnikach i o przestępstwach. Tym prostym sposobem 
zaskarbił sobie łaskę i wdzięczność emira, jako człowiek dbają cy o ład, spokój i 
sprawiedliwość na podległych mu obszarach. Nic dziwnego, że obecnie naczelnik coraz 
wyraźniej czuł lęgną cego się w sercu skorpiona niepokoju. Czyżby tak skrupulatnie budowany 
w oczach władcy gmach ładu państwowego miał runą ć grzebią c pod sobą  wspaniałą  karierę? 
Zwłaszcza że - o czym wiedział doskonale - znienawidzony zarówno przez ubogich 
dechkanów, rzemieślników, jak i zamożnych kupców, ba, co gorsze, nie cieszą c się uznaniem 
ni cieniem szacunku nawet pośród własnych pobratymców, dostojników pałacowych, nie mógł 
liczyć na żadne wstawiennictwo, na niczyje poparcie. Skłócone i nieznoszą ce się wzajemnie 
kasty w tym jednym jedynym przypadku zwią zane były szpagatem solidarności. Wszyscy 
poddani emira, bez względu na pochodzenie, długość brody i pojemność kiesy, życzyli 
Kamaliddinowi gorą co i ze szczerego serca, aby Allach uczynił go co rychlej wezyren sułtana 

background image

Selima.*
       Oczywiście nie każdemu mierzy się wspólną  miarką  wysokość podatków i zakres 
obowią zków wobec władcy. Najokrutniej i całkowicie bezkarnie łupiono mieszkańców wiosek, 
stepowych kiszłaków. Los ludzi usiłują cych uprawiać piaszczyste równiny, na których gęsto 
obrodziły jedynie kamienie i pustynne zielsko, był nie do pozazdroszczenia. We wsi od 
żandarmskich koni nawóz nie wysychał. A lament kobiet i płacz dzieci, przemieszany z 
gdakaniem ptactwa przytroczonego do siodeł i beczeniem zarzynanych przez strażników kóz i 
owiec, stał się najpospolitszą  śpiewką  tych okolic. Pełne okrucieństw postępowanie 
        * sułtan Selim I (1467—1520) w cią gu ośmiu, lat panowania kazał stracił siedemnastu 
swoich wezyrów
  
strażników Kamaliddina usprawiedliwiane ramieniem prawa - ścią ganiem podatków - rujnowało i 
bez tego godnych litości mieszkańców wiosek, gdzie na każde osiem dni życia przypadało 
dziewięć dni pracy.
       Pastuch Madamin był mieszkańcem kiszłaka, a zatem mógł powiedzieć zbyt wiele, co 
jeszcze pogorszyłoby i tak już niewesołą  sytuację Kamaliddina. Musiał naczelnik straży 
uważać na każde słowo tego oberwańca, aby we właściwym momencie przerwać zgubny dla 
siebie potok wymowy.
       Tymczasem Madamin ją kają c się i połykają c z pośpiechu niektóre sylaby rozpoczą ł 
opowiadać:
       - Wczoraj o wschodzie słońca wyruszyłem na poszukiwanie, ziół łagodzą cych ból zębów i 
goją cych rany. Gdyby udało mi się zebrać je w odpowiedniej ilości, a potem spieniężyć na 
bazarze, mógłbym zwrócić dług kupcowi, Tatarzynowi Ibrachimowi Rizakuli, ratują c się przed 
uwięzieniem. Wiedz bowiem, o szlachetny, iż wiosną  pożyczyłem od czcigodnego Ibrachima 
pięć drachm, za co wynają łem pastwisko w pobliżu karawanseraju, niestety, słońce zniszczyło 
trawę, a wraz z nią  i moje nadzieje na poprawę losu. Tak rozmyślają c o swej nędzy i 
pochylają c się co kilka kroków nad szczelinami skalnymi, w których zwykle rosną  owe zioła 
lecznicze, dotarłem do Wzgórza Kamiennych Bałwanów i wtedy to właśnie ujrzałem 
skradają cego się ścieżką  uzbrojonego mężczyznę. Szybko ukryłem się między kamieniami.
       - Ej, nędzniku, przyznaj się, do czego naprawdę miały ci posłużyć te zioła? Truciznę 
sporzą dzasz? Jadem handlujesz? A może oddajesz się czarnoksięskim praktykom? Czy to nie 
aby za twoją  sprawą  zszedł z tego świata ulubiony rumak emira? Może to ty rzuciłeś urok na 
czarnobrewą  Fatimę, tancerkę, która wyschła na strą k pieprzu, nie cieszą c już oczu naszego 
pana i władcy? Odpowiadaj, łotrze. I niechaj prawda gości na twym języku, jeśli nie chcesz, 
aby kat wyrwał ci go z korzeniami - wpadł na Madamina naczelnik straży.
       - Pozwól mu mówić, bo nigdy nie dobiegniemy kresu jego opowieści - przykazał emir.
       Kamaliddin zamilkł czują c, że jedną  nogą  w kałużę śmierci wdepną ł. Zaś czaban cią gną ł 
dalej:                             
       - Siedzą c jak mysz przezorna w skalistej szczelinie usłyszałem głosy kilku rozbójników 
podą żają cych w pewnej odległości za swym przewodnikiem. Dziękowałem opatrzności, że 
pozwoliła mi się skryć we właściwej chwili. To ocaliło mnie od napaści i rabunku.                      
       - Nawet czterdziestu rozbójników nie potrafi ograbić jednego nagusa - czkną ł ze śmiechem 
strażnik pieczęci. - Chyba żeby połakomili się na twego starego osła. Ale cóż może być warta 
ta ruina zwierzęcia?
       - Osioł jest wielbłą dem biedaka. Jest moim jedynym źródłem utrzymania, moim wielkim 
sezamem bogactwa, o prześwietny - szepną ł w odpowiedzi czaban.
       - Mów dalej - nakazał emir.
       - W ukryciu przesiedziałem aż do pierwszych promieni słońca, ponieważ rozbójnicy 
rozłożyli się na odpoczynek tuż pod odłamem skalnym, za którym siedziałem, w odległości 
czterech zaledwie kroków ode mnie. Słyszałem wyraźnie ich słowa nie widzą c ani jednego z 
rozmawiają cych.
       - O czym rozprawiali? Czy możesz powtórzyć dokładnie, co zanotowały twoje uszy? - 
zapytał władca.
       - Rozmawiali o przekupieniu jednego z urzędników państwowych, o panie świata. Z 
rozmowy wynikało, że dwóch opryszków z ich szajki schwytano w którymś z osiedli 
zachodniego bekostwa. Rozbójnicy złożyli się po trzydzieści drachm i przekazali okup 
urzędnikowi mają cemu nadzór nad więźniami. Wtedy ów zażą dał dodatkowych czterdziestu 
pięciu sztuk srebra jeszcze i dla więziennego strażnika. Słyszałem, jak zbiry spierali się 

background image

między sobą , co czynić dalej. Wpłacić nową  sumę, czy zgładzić urzędnika za niedotrzymanie 
umowy. Ponieważ to drugie nie gwarantowało wolności uwięzionym kompanom, zdecydowali 
się na ponowną  składkę. Tym razem złożyli się po dziesięć drachm. Nikt z nich nie czuł się 
pokrzywdzony, gdyż każdy oddawał jednakową  ilość monet, czego zawsze skrupulatnie 
przestrzegali. Równy podział łupów i równy podział wydatków był, jak się chełpili, żelazną  
zasadą  działalności bandy. Po przeliczeniu zebranych pieniędzy ukazało się, że jest ich nawet 
więcej, niż wynosił dodatkowy okup. Herszt szajki ukrył tę resztę w szczelinie skalnej 
przeznaczają c srebro na ekwipunek rozbójników, gdy ci opuszczą  już loch zindana. Po 
odejściu łotrzyków wydostałem z głębokiej szpary sakiewki; z monetami i dostarczyłem ci ją , o 
panie, jako dowód prawdziwego biegu mojej przygody - zakończył swą  opowieść pastuch 
Madamin.
       - £żesz! Z pewnością  było tam po prostu trzech albo czterech poczciwych poganiaczy 
wielbłą dów poszukują cych zbłą kanych zwierzą t, a nie żadna szajka rozbójników. Nie potrafisz 
odróżnić zwyczajnych pastuchów od rzezimieszków, niegodny - wtrą cił po wtóry Jułdasz 
Kamaliddin.
       - Panie, to byli bardzo źli ludzie - upierał się pastuch. - I było ich co najmniej piętnastu.
       - Bojaźń przesłoniła ci oczy rozsą dku, czabanie. Strach wyolbrzymia, a noc z garbatej 
myszy nawet wielbłą da potrafi uczynić. Powtarzam ci raz jeszcze: nie mogło być ich więcej 
niźli czterech pasterzy. Piętnastu, i to rozbójników? Chyba ci się rozum w upale rozpuścił? - 
dowodził naczelnik straży emiratu, usiłują c za wszelką  cenę zbagatelizować groźbę szajki w 
obliczu władcy.
       - Już w czasach naszych pradziadów wielki Firdausi twierdził, nie masz lepszego fortelu 
od prawdy, a gorszego pomysłu od krętactwa - odezwał się z naciskiem Hodża spoglą dają c w 
oczy naczelnikowi.
       Kamaliddin pochwycił aluzję ukrytą  w słowach mędrca. Zrozumiał, że Hodża Nasreddin 
przejrzał jego grę. Mimo to nie ustępował:
       - Afandi, jeśli, nie widziałeś własnymi oczyma ludzi, o których tutaj mowa, czemu 
skłaniasz ucho ku słowom nędznego pastucha?
       - Człowiek uczony widzi sercem i rozumem, nieukowi pozostają  jedynie oczy - usłyszał w 
odpowiedzi.
       Wielmoża otworzył usta i zawahał się. Wiedział, iż raz wypowiedzianego słowa nie można 
przełkną ć z powrotem. A Hodża by niebezpiecznym przeciwnikiem.
       Zaryzykował raz jeszcze:
       - Wszystkie szajki w naszej prowincji i w są siednich bekostwach dawno zostały 
wytępione, część przegnano do Afganistanu O tym wie nawet najbardziej tępy z wiejskich 
matołków. Nie może więc być ani okruszyny prawdy na języku tego poganiacza wielbłą dów czy
osłów. Zaufaj moim słowom, afandi. Wiem, co mówię, bo znam całą  prawdę. 
       Nasreddin nie wą tpił ani przez moment, że naczelnikowi nie obca jest prawda. Tylko że 
prawda ta miała zupełnie inne oblicze. Hodża dobrze wiedział, iż rozbójnicy, rabusie i 
rzezimieszkowie są  jak skorpiony w starym domu, lezą  ze wszystkich dziur. I pozbyć się ich 
nie sposób. Bo czyż może być inaczej, skoro strażnicy porzą dku publicznego zajęci są  
wyłą cznie ścią ganiem danin i podatków, wymierzaniem najrozmaitszych kar i grzywien? A 
wojsko emirowe? Nie, wojsko także nie ma czasu na uganianie się za rozbójnikami, bowiem 
dopomaga żandarmom i poborcom podatków w napełnianiu skarbca władcy. Przy sposobności 
nie zapominają c także i o prywatnych kiesach swoich sardarów i naczelników.
       - Każdy wierzy we własne prawdy, Kamaliddinie. ślady spotkania z tymi, jak ich 
nazywasz, pastuchami, znajdziesz jeszcze nie zabliźnione na moich plecach. To bolesna 
prawda, w którą  ja - wybacz śmiałość niegodnemu -uwierzyć muszę.
       Jułdasz Kamaliddin zmieszał się. Nie doniesiono mu o napadzie rabusiów na mędrca. A to 
znacznie pogarszało sytuację, kompromitują c go w oczach władcy. Oczywiście naczelnik 
dawno już przyznałby rację Hodży Nasreddinowi, gdyby nie lęk przed emirem. Obawa przed 
wywołaniem gniewu Sprawiedliwego zmuszała go, ażeby ogień podejrzenia, póki jeszcze nie za
wielki, ugasić wodą  jakiegoś fortelu. Nie była to jednak sprawa łatwa wobec groźnego 
przeciwnika, jakim okazał się w tych słownych zapasach mędrzec bucharski.
       - Nie pojmuję cię, afandi? - podją ł znowu Kamaliddin. - Ty człowiek rozumny, a 
postępujesz jak dziecko nieletnie. Twierdzisz, iż napotkanymi przez Madamina ludźmi byli 
rozbójnicy, wierzysz, że pastuch słyszał ich rozmowę. Ską d wiesz, że tak właśnie było 
naprawdę? Odpowiedz na moje pytanie, człowieku uczony, jeśli wiesz wszystko. 

background image

       Hodża odpowiedział w sposób jasny, ale nie dla każdego:
       - O, czcigodny, prawdziwym uczonym jest ten, który wie, że to, co on wie, jest zaledwie 
drobną  czą stką  tego, czego nie wie i czego może nigdy nie wiedzieć.
       - A więc przyznajesz jednak, że nie wiesz wszystkiego? - uradował się Kamaliddin.
       - Oczywiście przyznaję - kiwną ł głową  Hodża. - W przypadku Madamina przypuszczam 
jednak, że biedak ten prawdę mówi...
       - Ty są dzisz jedynie, afandi, przypuszczasz. Ja zaś wiem, pojmujesz, wiem doskonale, że 
pastuch łże, sypią c bezustannie w twarz władcy robaczywym grochem kłamstwa.
       Emir spojrzał pytają co na Hodżę.
       - Przypuszczenie człowieka mą drego jest więcej warte niż pewność głupca, o szlachetny - 
odparł na niemy głos oczu władcy Hodża Nasreddin.
       Palce Kamaliddina zacisnęły się kurczowo na rękojeści kindżału.
       - Prawdziwe słowo bywa gorzkie, wielmożny Kamaliddinie - zwrócił się w stronę 
poszarzałego z wściekłości naczelnika straży - ale bardziej gorzkie jest to, co czynisz. 
Trwonisz siły na jałową  rozprawę z bezbronnym pastuchem zamiast ścigać przestępców.
       - Sprawiedliwe są  twoje słowa, Hodżo. Szablą , a nie językiem przekupki walczyć należy z 
łotrami! - zakończył emir sprzeczkę dwóch mężów. Po czym rozkazał:
       - Musicie schwytać rozbójników, i to rychło. Niechaj zgniją  w lochu więziennym. Dwóch 
już złapano, ale kto wie, ilu mogła liczyć cała banda? Musicie także dowiedzieć się, ile drachm 
przeznaczono na przekupienie mojego urzędnika. Za jaką  cenę sprzedawał się ten syn 
fałszywej hieny? Schwytajcie rzezimieszków, abym mógł znaleźć odpowiedzi na gnębią ce 
mnie pytania i aby oni w lochu więziennym znaleźli nagrodę za popełnione przestępstwa.
       - Wydaje mi się, że wiem, ilu było rozbójników, o dostojny - rzekł po krótkiej chwili 
namysłu Hodża.
       - Ską d wiesz? Pewnie jesteś z nimi w zmowie? Może szpiegujesz w mieście, przekazują c 
im wiadomości o karawanach wychodzą cych z Buchary? Może tyś wspólnikiem łotrzyków? - 
napadł na mędrca Kamaliddin chwytają c się wą tłej co prawda, ale ostatniej już nitki nadziei.
       - Nie, Madamin powiedział przecież.
       - Nie mówił nic podobnego, wszyscy słyszeli. Nie chcesz chyba dowodzić, afandi, że 
głuchota opanowała emira i dwór cały? - naczelnik zapienił się, jakby połkną ł kawałek mydła. - 
Ty musisz wiedzieć z innego źródła. Nie szachruj.
       - A jednak Madamin powiedział - powtórzył Hodża Nasreddin. - Bowiem to, co rzekł, 
wystarczy całkowicie, aby znaleźć właściwą  odpowiedź na pytanie Sprawiedliwego. Powiem 
więcej, czcigodni, pozwólcie mi się zastanowić, a zdradzę waszym uszom nie tylko liczbę 
rozbójników, mogę wyjawić także, ile drachm przeznaczyli członkowie szajki na przekupienie 
urzędnika. Wybaczcie mi jednak, że na te wszystkie pytania odpowiem dopiero po spożyciu 
posiłku. Teraz chciałbym oddalić się z czabanem, który jest mi winien sowity poczęstunek i 
jedno wyjaśnienie. Iść muszę, bo głowa nie pracuje, gdy żołą dek pusty. A nic tak nie wzmaga 
myślenia, jak kebab wprost z rożna otulony w liście mięty.
       Już w drzwiach Hodża przystaną ł i zwrócił się w stronę emira:
       - A ty, panie wielki, zastanów się w tym czasie, jak wynagrodzić pastucha za wiadomość 
o szajce zbójeckiej. Na garść złota zasłużył chyba?
       
*
       
       Człowieku roztropny, pomyśl, czy trzeba, ażebyś i ty spożył olbrzymią  porcję soczystego 
kebabu, by znaleźć odpowiedź na pytania władcy bucharskiego emiratu?
       

U BRAM PER£Y WSCHODU
       
       Opowieść jedenasta o wizycie Hodży 
       Nasreddina w Samarkandzie, o spotkaniu
       z dawno nie widzianymi przyjaciółmi 
       i o wielbłą dzie, który nie umiał pływać
       
       Niezwykły to był widok. Dorosły człowiek, stoją cy obok strażnika bramy miejskiej, nagle 

background image

krokiem młodzieniaszka rzucił się do przodu ku innemu dojrzałemu mężczyźnie, który w tym 
samym momencie zeskoczył z osła i żywo biegł w jego stronę. Do uszu strażnika dotarły 
słowa radosnego powitania:
       - Tyżeś to, Jusupie? Witaj, zwierciadle młodości mojej.
       - O, przyjacielu. Przywędrowałeś nareszcie do Samarkandy Jakże się cieszę.
       Mężczyźni padli sobie w ramiona. A wtedy ten miejscowy wrzucił jednym tchem w ucho 
przybyłemu:
       - Uważaj, nie zdradź się, żeś Nasreddinem. Potem ci wszystko wyjaśnię.                         
       W tejże chwili strażnik strzegą cy wrót miejskich dotkną ł ramienia Jusupa Madrasuła, 
mieszkańca Samarkandy.            
       - Słuchaj, znasz tego włóczęgę? Kto to?
       - Jak to kto? - oburzył się Madrasuł. - Przyjaciel mój najmilszy, gość oczekiwany od 
dawna. Człowiek dostojny, a nie żaden powsinoga. O, rozchmurz czoło, wielmożna ostojo 
porzą dku. Ja znam tego przybysza doskonale, a ty znasz mnie przecież;
       Koło znajomości zamknęło się szczelnie, nie ma w nim przeto miejsca na podejrzliwość.
       - Możliwe - odburkną ł strażnik. - Ale jest miejsce na podatek miejski. Przede wszystkim 
za przejazd przez bramę.
       - ¯ą dasz opłaty za wejście do Samarkandy, zupełnie jakby te była buda jarmarczna z 
popisami wesołków - roześmiał się Hodża Nasreddin podają c monetę stróżowi porzą dku.
       - A, uśmiechasz się, przybyszu? Biedaków na uśmiech nie stać. Najwidoczniej jesteś 
zamożnym człowiekiem. Płać więc po datek od majętności.
       To mówią c strażnik wycią gną ł rękę ponownie.
       Hodża zapłacił. I już się nie uśmiechał.
       Stróż porzą dku po raz trzeci nadstawił dłoń, żą dają c:
       - A teraz jeszcze dwie monety za wodę, którą  będziesz gasił pragnienie w Samarkandzie, 
oraz za chłód murów miejskich w których cieniu będziesz mógł się wylegiwać, ile zechcesz.
       - Ależ... - zaczą ł Hodża Nasreddin sięgają c po raz trzeci d sakiewki.
       - Proszę cię, przyjacielu, nie dyskutuj z człowiekiem spełniają cym jedynie swoje 
obowią zki u wrót miejskich. Filozofią  ni .u niego nie wskórasz - Madrasuł usiłował dać do 
zrozumiem mędrcowi bucharskiemu, że powinni jak najprędzej wynieść się z kosztownego 
miejsca.                                       
       
       Strażnik przysłuchują cy się uważnie tłumaczeniom Madrasuła bez słowa wycią gną ł dłoń 
po raz czwarty.
       - A teraz za co? - zdumiał się Hodża.
       - Za filozofa. Jak kogoś stać na uprawianie filozofii, stać go i na podatek od tej nauki.
       - Ramię ci zemdleje od cią głego trzymania w trudnej pozycji -  rzekł słodkim głosem Jusup 
Madrasuł, chcą c powstrzymać wzbierają cą  gwałtownie rzekę pożą dliwości. Daremnie.
       Bo tymczasem stróż porzą dku publicznego spojrzał już na stopy Hodży i znów nadstawił 
dłoń, wyjaśniają c:
       - Chodaki z twardej skóry masz na nogach, przybyszu. One znacznie bardziej niszczą  
ulice i place miejskie niż noga człowieka bosego.
        - Jeśli dalej tak pójdzie, to i ja bez butów zostanę - mrukną ł pod nosem Hodża, boją c się 
drażnić wyrwigrosza.
       Strażnik wzią ł szóstą  monetę i odsuną ł wreszcie drą g, robią c przejście przyjaciołom.
       Nie dane było jednak Hodży pozostawienie sakiewki w spokoju. Ledwie miną ł 
przedstawiciela ładu miejskiego, usłyszał jego chrapliwy głos:
       - Zaczekaj na moment, przybyszu. Czy ten bury kłapouch należy do ciebie?
       Mędrzec bez słowa odwrócił się i kolejną  monetę wrzucił w nadstawioną  dłoń.
       - A teraz szybko, Jusupie - szepną ł do przyjaciela. - Bo jak się ten łupieżca namyśli, każe 
mi jeszcze opłacić podatek za nadmiar włosów na brodzie i za niedostatek włosów na głowie. 
Za chałat zbyt nowy i siodło zbyt wytarte. I za grzeszne myśli, których był przyczyną .
       Przyspieszyli kroku, umykają c co rychlej od zadżumionego miejsca.
       - Masz pecha, afandi. To nowy strażnik. Niczym świeża pijawka przyłożona do karku, tak 
jest nienasycony. Później gdy obłowi się jak inni, będzie odrobinę znośniejszy.
       - Wierzysz we własne słowa, Jusupie? - Hodża roześmiał się na głos. - Widziałeś kiedy 
lisa w kurniku? Głód zaspokoi, a kury dusi nadal, do ostatniej. Natura po to uczyniła go lisem, 
aby nie zaprzestał chwytania zdobyczy. A lis i strażnik w jednej rodzili się jamie...

background image

       Kiedy oddalili się na odległość gwarantują cą  bezpieczeństwo rozmowie, Hodża Nasreddin 
zagadną ł przyjaciela:              
       - Chciałeś mnie przestrzec przed bramą . O cóż chodziło? Mów  śmiało, Jusupie.
       - Tu nie Buchara, afandi. Sława twoja świeci pięknym blaskiem wśród ludzi prostych, lecz 
jest solą  w oku możnych i bogaczy. Wielmoże uważają , że niespokojny duch ludu przez ciebie 
jest rozniecany. W Samarkandzie nie wolno nikomu wspominać twego imienia. Gdyby cię 
pochwycono, o Hodżo-aka, zgniłbyś zapewne w lochach miejskiego zindana. 
Najsprawiedliwszy kadi nic by ci nie pomógł. Zresztą  jak znaleźć sprawiedliwego sędziego w 
muzułmańskim świecie?
       Tak rozprawiają c obydwaj przyjaciele dotarli do olbrzymich murów wspaniałego meczetu 
Bibi-Chanym, u którego stóp rozłożył się bazar, największy w Samarkandzie. 
       Gdyby kolory tęczy wzmocnić siedemdziesięciokrotnie, przemieszać i rozrzucić 
bezładnie, wyglą dałyby i tak niczym zdechłe szarocie wobec prawdziwej orgii barw tutejszego 
bazaru.
       Stragany i kramiki okryte złocistymi płaszczami trzcinowych daszków odbijają cych 
słońce, stoiska blacharzy oblepione mosiężnymi naczyniami, maleńkie jadłodajnie tatarskie z 
nieodłą cznymi ozdobami z końskich ogonów i szarf wielobarwnych, liczne herbaciarnie i ich 
właściciele w kolorowych, bufiastych szarawarach, zwołują cy piskliwie gości na świeży wrzą tek
herbaciany, jaskrawe namioty kuglarzy, pstre łachmany nędzarzy i żebraków, zwiewne szaty 
turkmeńskich tancerek o zmysłowych plą sach, przycią gają cych wzrok mężczyzn i 
przyprawiają cych o wzmocnione bicie serc nawet staruchów, którym aryki męskich pragnień 
już dawno wyschły do samego dna. Nadto placek targowiska gęsto był przetykany stęchłymi 
rodzynkami strażników miejskich.
       Słońce zmierzało powoli za linię horyzontu. Szybkim truchtem nadbiegał czas 
odpoczynku. Mimo to nad placem wcią ż jeszcze królował niepodzielnie hałaśliwy, o wysokiej 
gorą czce handel. Ludziom trudno było rozstać się z marzeniami wygasają cymi wraz z 
zamierają cym dniem.
       
       Hodża Nasreddin w towarzystwie przyjaciela przeciskał się powoli przez tłum 
rozgorą czkowany, zatrzymywał przy kramach spoglą dają c na wystawione towary wzrokiem 
ciekawości, pozbawionym jednakże nadziei. Dzięki zapobiegliwości strażnika u bramy w 
sakiewce miał jedynie wielkie ilości srebrzystych iluzji i złocistych złudzeń, ale nie były to 
wartości cenione zbyt wysoko przez trzeźwych kupców i handlarzy Samarkandy.
       Tymczasem pod bogato zdobionymi barwną  mozaiką  murami meczetu Bibi-Chanym było 
nie tylko na co popatrzeć. Było też czego posłuchać. Umiejętność targowania się jest bowiem 
wrodzoną  pasją  mieszkańców Wschodu, cechą  wessaną  już z pierwszą  kroplą  matczynego 
mleka, jest ich sportem i hazardem jednocześnie. Ba, sztuka handlu potrzebna jest do życia 
ludziom Wschodu jeszcze bardziej niż powietrze. A ponieważ na bazarze nie istniało nigdy 
pojęcie czasu, nikt tutaj nikomu godzin nie rachował. Na odwrót, wszyscy wiedzieli od dziecka, 
że pośpiech jest wymysłem szejtana. Godzinami więc trwało ustalanie ceny ostatecznej. 
Opadają cej pomaleńku, z oporami, z rozmysłem. To zresztą  było zrozumiałe nawet dla 
cudzoziemców. Wszak po jednej i po drugiej stronie kramu tkwił mężczyzna uparty, prawdziwy 
syn tej ziemi, z dobrze naoliwionymi zawiasami języka. Tylko mędrzec, który zgłębił zwyczaje i
poznał duszę Wschodu, pojmuje prawdziwy sens powiedzenia:
       “Co jest słodsze od miodu? Ocet. Ale kupiony bezpłatnie".
       Ponad bazarem unosiło się w powietrzu siedem tysięcy zapachów. Najrozmaitszych. 
Palonych migdałów i fistaszków, smażonych w oliwie placuszków, prażonej kukurydzy, 
pieczonych na węglach szaszłyków i ryb z Amu-darii, świeżych brzoskwiń, fig i pistacji i 
jeszcze sześciu tysięcy innych, równie wonnych, drażnią cych mile nozdrza handlarzy, 
kupują cych i zwyczajnych gapiów. Oczywiście były i te mniej wonne, od których istotom 
nieprzyzwyczajonym przewracały się żołą dki. Tych przezornie nie wyliczamy, aby nie wywołać 
mdłości u ludzi śledzą cych wą tek niniejszej opowieści.
       Ale nie tylko zapachy unosiły się w powietrzu. Nad uliczkami targowiska wisiały także 
awantury i kłótnie przeróżnego kalibru. Wybuchają c co pewien czas nieposkromionym 
fajerwerkiem stawały się dla atmosfery bazarowej tym, czym dla zawiesistej szurpy jest 
prawdziwy pieprz afgański.
       Na pierwszą  garść owego pieprzu natrafili dwaj przyjaciele, Hodża Nasreddin i Jusup 
Madrasuł, przy kramie siodlarza. Pastuch, młody zuchowaty Kazach, tłumaczył właśnie 

background image

Abbasowi Iszanbajowi, handlują cemu wyrobami ze skóry:
       - Wczoraj nabyłem u ciebie, kupcze, za sześć drachm siodło. Chciałbym je zwrócić, gdyż 
zanadto uwiera grzbiet mego wierzchowca. Oddaję ci je, o czcigodny, weź, sprzedasz je raz 
jeszcze komuś innemu. W zamian wybierz mi nowe, najlepiej to oto. Dwanaście drachm? 
Niech będzie. Wczoraj zapłaciłem ci sześć drachm, których nie odebrałem, a teraz zwróciłem 
ci siodło wartości sześciu dalszych monet. Sprzedasz je przecież ponownie. Razem uczyni to 
więc drachm dwanaście. Jesteśmy kwita, czcigodny.
       Po tych słowach pastuch zarzucił nowe siodło na plecy i odwrócił się, by odejść.
       Garbatonosa twarz kramarza zmieniła się w znak zapytania. Trwało to tylko chwilę. 
Iszanbaj oprzytomniał bowiem błyskawicznie, z wrzaskiem doskoczył i ucapił pastucha. 
Wymyślają c najwyszukańszymi z wyrazów - nie tylko uzbeckich - zacią gną ł go do naczelnika 
straży miejskiej, sterczą cego w pobliżu, przy  kramach jubilerskich.                                         
       - Panie, wysłuchaj słów skargi! - wrzeszczał. - Spójrz na i tę gębę złodziejską  i wydaj 
wyrok.
       Podają c dłoń opiekunowi porzą dku publicznego handlarz wsuną ł mu dyskretnie monetę. 
£apówkę? Ską dże, po prostu zwykły argument ułatwiają cy poszukiwanie najbardziej 
sprawiedliwego, wyroku. A poza tym Iszanbaj był kupcem znają cym doskonale dusze 
urzędników emiratu. Rzeczywiście naczelnik wzią ł pienią żek, upuścił niespostrzeżenie w 
otchłań przepaścistej kieszeni i wysuną ł ucho łowią c w milczeniu skargę kramarską .
       - Ten łajdak, oby Allach obdarzył go garbem i brakiem spokoju do ostatnich dni na tej 
ziemi, chciał mnie oszukać wobec świadków wielu. Mnie, kupca szanowanego przez 
wszystkich. Panie, on mi ukradł nowiuteńkie siodło.
       - Tyś niegodziwcem, oblepiać oszczerstwami ludzi uczciwych oto swoje zajęcie. Uważaj, 
aby Allach za karę nie poraził cię drżą czką  - odpłacił Kazach Iszanbajowi podobną  monetą , zaś
w drugą  dłoń strażnika wsuną ł nieznacznie drachmę od siebie. Musiał ją  dać także, aby 
sprawiedliwość wystartowała do lotu z równymi szansami.
       - Coś powiedział, synu Belzebuba i czarnej wdowy? - Iszanbaj zamachał wściekle rękoma. 
- Obyś odgryzł sobie koniec języka, skorpionie piegowaty. Oby ci wielbłą d na środku pustym 
okulał. Obyś miał dziurawą  brodę i konał z pragnienia.
       Na głowę nieszczęsnego Kazacha runęła lawina wrzasków i urą gań. Nie wiadomo, czym 
zakończyłaby się awantura, gdyby nie nagła interwencja niewysokiego, lecz tęgiego 
mężczyzny, ubranego w bogaty atłasowy czapan. Ryżowłosy grubas odepchną ł kramarza, 
potężnym kuksańcem wbił go pomiędzy dwa stragany, unieruchamiają c tam całkowicie.
       - Idź precz. Nie zaprzą taj myśli prześwietnego naczelnika spróchniałym siodłem, które 
najnędzniejszy z osłów Samarkandy wstydziłby się nosić na swym grzbiecie. My mamy 
sprawę stokroć ważniejszą . Wymagają cą  rozpatrzenia przez umysł sprawiedliwy i wielki.
       To mówią c gruby wielmoża Kaszmirczyk Abduchałykbaj za kark wycią gną ł z tłumu 
opierają cego się ze wszystkich sił sędziwego, chudego człowieczka.
       Ze zdań chaotycznie wyrzucanych przez ryżowłosego można było odtworzyć sprawę, 
która ich tutaj przywiodła w poszukiwaniu sprawiedliwości.
       Ubiegłej jesieni obydwaj mężowie kupili silnego turkmeńskiego wielbłą da. Pierwszy, 
tęższy i zamożniejszy ze wspólników, zapłacił zań trzy ćwierci ceny, zaś drugi, znacznie 
uboższy, tylko jedną  ćwierć. Potem zwierzę garbonośne poczęli wynajmować samarkandzkim 
kupcom, a dochód, jaki otrzymywali za przewóz towarów na wielbłą dzie, dzielili na 
podobieństwo kosztów poniesionych. Ten, który zapłacił więcej, otrzymywał trzy ćwierci 
zarobku, biedniejszy - jedną  ćwierć. Grubas pomnażał mają tek, biedak miał co w garnek 
włożyć. Obydwaj byli zadowoleni z siebie i z pracowitego zwierzęcia.
       Niestety, żadne szczęście na ziemi nie trwa wiecznie. Przedwczoraj, podczas przeprawy 
karawany kupieckiej przez wzburzone nurty Zerawszanu, ich garbonośne zwierzę utonęło. 
Ryżowłosy Kaszmirczyk, który zapłacił za wielbłą da więcej, zaczą ł domagać się od wspólnika, 
aby wyrównał mu stratę poniesioną , bo przecież - wszyscy rozumieją  - tracą c trzy ćwierci 
wielbłą da, doznał znacznie większej szkody. Jednakże jego wspólnik był biedakiem i nawet 
gdyby chciał, nie miałby czym zapłacić. Miał natomiast prześliczną  córkę, Zulkadę, którą  
grubas zamyślił wzią ć na poczet długu.
       - Panie wielki, co to był za wielbłą d. Aj, aj, co za piękne zwierzę. świat drugiego takiego 
nie widział. Silny był jak słoń indyjski, a jadł jak mrówka, sierść miał delikatną  jak barchan lub 
skórka jagnięcia, a mordę inteligentną  jak mój stryj, nadzorca u prześwietnego kadi-kalana 
Buchary - grubas o miedzianowłosej brodzie przewracał oczyma z zachwytu, nie omieszkują c  

background image

przy okazji wspomnieć o krewniaku, przebywają cym stale na dworze głównego sędziego 
emiratu, do którego mógłby się odwołać w wypadku wyroku zrodzonego nie po jego myśli...
       Biedak usiłował bronić się rozpaczliwie:
       - To prawda, panie, że czcigodny Abduchałykbaj zapłacił za wielbłą da trzy razy więcej ode 
mnie, ale przecież do tej pory zawsze otrzymywał za jego pracę trzykrotnie więcej srebra niż 
ja. Dlaczego więc miałbym wyrównywać stratę Kaszmirczykowi? Panie, a kto mi moją  
wyrówna?
       Naczelnik straży miejskiej wysłuchał obydwu uważnie, po czym bez słowa podrapał się za 
uchem, popatrzył wokoło bezradnie. Nic rozsą dnego nie przychodziło mu do głowy. Jak 
rozstrzygną ć kłopotliwą  sprawę? I to na poczekaniu? Niedobrze. Każda rzecz wymaga swego 
czasu, a cóż dopiero taka, którą  nie wiadomo z jakiego końca napoczą ć.
       Minuty oczekiwania na sprawiedliwą  decyzję wydłużały się niemiłosiernie. Tłum 
rozgorą czkowany, zarażony namiętnością  hazardu, począ ł przyjmować zakłady. Jak zwykle w 
podobnych wypadkach głównie obstawiano ryżego. Wiadomo, bogatszy!
       - Warto byłoby dopomóc biedakowi, bo zjedzą  go żywcem ci dostojni - szepną ł Hodża 
Nasreddin przyjacielowi na ucho.
       - Potrafiłbyś, afandi?
       
       - Są dzę, że znalazłoby się jakieś rozsą dne wyjście z kłopotliwej sytuacji.
       - Doskonale - odszepną ł Madrasuł, po czym energicznie roztrą cił gromadzą cych się 
gapiów i zawołał:
       - Ludzie, ustą pcie miejsca, zróbcie przejście wielkiemu mudarrisowi z Buchary. Miejsce 
dla wielkiego uczonego, profesora ze stolicy emiratu. Wykładowcy nauk prawniczych z 
medresy Uługbeka. Ludzie, zróbcie przejście.
       Tłum rozstą pił się dopuszczają c Madrasuła i postępują cego za nim Hodżę Nasreddina 
przed oblicze naczelnika, najwyraźniej ucieszonego z niespodziewanej odsieczy.
       - Witaj, człowieku uczony. Jeśli ci nie są  obce tajniki prawa szariatu, wysłuchaj obydwu 
stron powaśnionych i osą dź je sprawiedliwie.
       Hodża z powagą  nadstawił ucha. Ponownie popłynęły słowa skargi. Jeszcze bardziej 
zrobiło mu się żal starego i jego córki. Tak, tutaj nie było innego wyjścia. Musiał udawać 
wielkiego mudarrisa, aby wszyscy uwierzyli w niecodzienną  sprawiedliwość, która nakaże 
przegrać bogaczowi w starciu z biedakiem. Z miną  pełną  powagi popatrzył w niebo, następnie 
wyrysował na piasku tajemnicze znaki, starł je, pomruczał pod nosem jakieś tajemnicze słowa 
i dopiero wtedy zapytał:
       - Czy kiedy wielbłą d wasz toną ł w nurtach spienionych Zerawszanu, niósł na grzbiecie 
towar kupiecki?
       Ryżowłosy nie pozwolił staremu ust otworzyć. Odpowiedział pierwszy:
       - Nie, nic nie niósł. Karawana powracała właśnie z karawanseraju, gdzie pozostawiła 
wszelkie bagaże.
       - Ze słów tego człowieka, panie szlachetny, możemy wycią gną ć pierwszy rozumny 
wniosek - zwrócił się Hodża Nasreddin do naczelnika straży - ten mianowicie, że wielbłą d 
turkmeński utoną ł nie od ciężaru dźwiganych pakunków, lecz od własnego. Tak, to jest chyba 
jasne. A czy powiedziano ci, panie szlachetny, ile ważył ów wielbłą d?
       Grubas skwapliwie określił wagę zwierzęcia.
       Kiedy mędrzec usłyszał słowa zamożnego Kaszmirczyka, oświadczył:
       - Każdy człowiek rozumny i biegły w naukach bez wahania osą dzi, że w podobnej sytuacji 
nie biedak tobie, lecz ty jemu powinieneś zwrócić część, jaką  wpłacił za wielbłą da. Tego 
wymaga prawo i sprawiedliwość.
       Po czym zwięźle wyjaśnił zgromadzonym, dlaczego owo nieoczekiwane rozstrzygnięcie 
uważa za prawidłowe,              
       Tłum gapiów przekonany całkowicie o słuszności decyzji powziętej przez znakomitego 
profesora z Buchary pokiwał głowami na znak uznania. Nieliczni poczęli realizować wygrane 
zakłady. Jedynie grubas otworzył usta, by wrzasną ć, iż nie zgadza się z decyzją  wydumaną  
przez nieznajomego wędrowca, ale nie zdą żył. Ujrzał przed nosem groźnie poruszają cą  się 
pałkę naczelnika.
       Usłyszał głos jej właściciela:
       - Natychmiast wypłać srebrem siwobrodemu czwartą  część wartości zwierzęcia 
garbonośnego. Nie zwlekaj i nie kręć. Słyszałeś przecież, Kaszmirczyku, czego od ciebie 

background image

wymaga prawo i sprawiedliwość?
       Abduchałykbaj, rad nierad, sięgną ł pod czapan po sakiewkę wypchaną  tłusto monetami.
       
*
       
       W jaki sposób odgadną ć decyzję powziętą  przez mudarrisa o brodzie fałszywej? Jak 
poznać argumenty, które pozwoliły zwrócić biedakowi srebro wpłacone przezeń za wielbłą da 
straconego w rzece Zerawszan?
       ... a powiedział Poeta: “pilność rą k jest skarbem wiosną  i na jesieni, pilność głowy 
klejnotem cenionym dwieście razy co dnia".
       

CUDOWNA BIBI-CHANYM
       
       Opowieść dwunasta o dziejach 
       przepięknego meczetu i o nieszczęśliwej 
       miłości młodego budowniczego do uroczej 
       małżonki “¯elaznego Kulasa''
       
       Hodża Nasreddin wszedł w głą b domostwa Madrasułowego i rozejrzał się. Wiedział z 
doświadczenia, że leniwa ręka na głodnym brzuchu spoczywa. Jednakże tutaj oko uważne nie 
potrafiło wyłowić nawet śladu niedostatku. Ze wszystkich ścian uśmiechał się szeroko dobrobyt 
i spokój. Nic dziwnego. Jusup Madrasuł był znakomitym złotnikiem o dłoniach pracowitych i 
sercu pełnym przyjaźni dla istot człowieczych. Owa serdeczność oraz przymioty kuchni 
Madrasułowej sprawiały, że drzwi jego domu skrzypiały nieustannie od wczesnego brzasku aż 
do późnej nocy. I tym razem na wieść o przybyciu filozofa z Buchary główna komnata 
domostwa - tojchana - już od południa zaczęła wypełniać się gośćmi w różnym wieku, 
spragnionymi nowin ze świata i wyśmienitych posiłków.
       Jusup podprowadził Hodżę do grona oczekują cych mężczyzn zwierzają c mu się po 
drodze:
       - Przypomniałeś mi młodość, przyjacielu, i czasy niegdyś szczęśliwe. Bo jeśli prawdą  
jest, że rozłą czony z ukochaną  szlocha siedem lat, to wierz mi, afandi, rozłą czony z ojczyzną  
płacze przez całe życie. Wypędzony z rodzinnej Buchary za winy niezawinione uszedłem 
przed ćwierćwieczem do Samarkandy i choć nie narzekam, bo dobrze mi pomiędzy ludźmi 
tutejszymi, to jednak serce rodzi marzenia bez ustanku. O, jakże chciałbym ujrzeć jeszcze 
kiedyś moje strony ojczyste. I pokłonić się nisko miłej sercu Bucharze.
       Na widok dalszych gości, starców dostojnych o plecach przełamanych wiekiem, 
gospodarz pozostawił Hodżę pod opieką  druhów. Skierował się pospiesznie ku wkraczają cym.
       - Witajcie, czcigodni aksakałowie, i siadajcie, gdzie komu wygodniej - zaprosił przybyłych. 
- Ja tymczasem opuszczę was na moment, aby przynieść skromne dary, niegodne waszego 
podniebienia. Proszę, wyrzą dźcie łaskę temu domowi i raczcie je chociaż skosztować.
       To mówią c Jusup skiną ł na swych młodszych braci - również złotników - Adila i Safara, jak 
gdyby w obawie, że sam nie nadą ży z ugaszczaniem zgromadzonych mężczyzn.
       Wkrótce w przestronnej komnacie na rozłożonym na kobiercu dastarchanie pojawiły się 
pieczone na rożnie soczyste szaszłyki i pachną ce lulakebaby, sporzą dzone z obtoczonego w 
mą ce siekanego mięsa zmieszanego z pomidorami, pieprzem i aromatycznymi przyprawami, a 
także zawiesista ostra zupa uzbecka - szurpa, pierożki manty z baraniną , olbrzymie półmiski 
brzoskwiń, orzechów i rodzynków, arbuzy kilku gatunków, chorezmijskie słoneczne melony i 
pękaty kosz podłużnych winogron zwanych “dziewczęcymi paluszkami".
       Jeśli nie będziemy tu wyliczać wszystkich potraw, jakie przemykały się i potem, jedna za 
drugą , przez cały czas trwania posiłku, to tylko dlatego, abyś, człowieku czytają cy te słowa, 
nie porzucił nagle wą tku opowieści, spieszą c gwałtownie do własnych garnków, poganiany 
smakowitymi zapachami płyną cymi znad Madrasułowej zastawy.
       Posiłek przedwieczorny rozpoczą ł Jusup od poczęstowania wszystkich mężczyzn 
słodkościami, zielonkawymi orzeszkami pistacji, karszyńską  chałwą , dwubarwnym 
kiszmiszem, figami w cukrze i marcepanikami, ażeby zgromadzenie upływało w prawdziwie 
bakaliowej atmosferze. Następnie nalał z miedzianego kumgana do własnej czarki nieco 

background image

wrzą tku zielonej herbaty, po czym przelał po odrobinie kok-czaju do filiżanek każdego z 
przybyłych, aby pokazać, iż częstuje ze szczerego serca i że napój jest czysty. Kiedy dopełnił 
już warunków nakazanych przez tradycję uzbeckiej gościnności, zwrócił się do swego starego 
druha z Buchary:
       - Zanim opowiesz nam, coś przeżył ostatnio, jakie dziwy widziałeś podczas 
wielotygodniowych wędrówek do Chiwy, Heratu, Bagdadu czy Damaszku, chciałbym zapytać 
cię, afandi, która ze, spraw miejscowych najbardziej zaprzą ta dziś twój umysł? Czego, od nas 
oczekujesz, Hodżo-aka? Mów, proszę.
       - Jestem gościem w Samarkandzie, spożywam tutejsze smakołyki, przeto i 
samarkandzkiej rad posłuchałbym teraz opowieści - odpowiedział z uśmiechem Hodża 
Nasreddin.
       Oczy zgromadzonych zwróciły się w stronę siwobrodego Usmana Dżurakuła, seniora rodu 
znakomitych garncarzy samarkandzkich, gawędziarza o złotych ustach i wielkiej pamięci. Ten 
nie dał się długo namawiać.
       - Wędrują c z Jusupem po Samarkandzie dostrzegłeś zapewne tuż za Achanii - głównymi 
wrotami miasta, zwanymi ¯elaznymi - olbrzymi masyw meczetu Bibi-Chanym, z wyraźnymi 
resztkami dawnej świetności? Jeśli nie słyszałeś jeszcze, afandi, o niezwykłych dziejach owej 
budowli i jej twórcach, opowiem - Dżurakuł skłonił głowę przed Hodżą  Nasreddinem.
       - Zawieszam ucho na ustach twoich, czcigodny aka. Od czubka czaszki aż po same pięty 
wypełniony jestem ciekawością  - odrzekł uprzejmie filozof.
       - Zacznę od począ tku, afandi. Umiłowane nasze miasto na szczyt sławy i powodzenia 
wdrapało się już w XIV stuleciu, za panowania srogiego Timura, nazywanego przez wielu 
“¯elaznym Kulasem". Nie kto inny, ale właśnie chromy władca uczynił je stolicą  swego 
wielkiego imperium, sięgają cego od nurtów Syr-darii i Zerawszanu aż do dalekiego Indusu i 
Gangesu, od Tien-szanu aż po wody Bosforu. Rozkwitają ca coraz to nowymi wspaniałymi 
budowlami Samarkanda wprowadzała w osłupienie wędrowców - kupców, uczonych i artystów - 
ścią gają cych do Oazy Zerawszańskiej ze wszystkich stron świata jak ćmy do blasku kaganka 
ganka. Tu skupiał się handel całego Wschodu i tu znajdował się pępek rzemiosł wszelakich, 
tutaj też decydowały się losy wielu narodów. Nieprzypadkowo wsiom zakładanym w pobliżu 
Samarkandy Timur nadawał imiona metropolii muzułmańskiego świata: Bagdadu, Damaszku, 
Misry*. Bo czymże one wówczas były w porównaniu z przepyszną  Samarkanda? Po każdej 
nowej wyprawie wojennej “¯elaznego Kulasa" miasto bogaciło się coraz bardziej, wchłaniają c 
liczne łupy i wspaniałe zdobycze. Legenda, którą  chcę opowiedzieć dziś tobie i wam 
wszystkim, o czcigodni, sięga czasów jednej z podróży wojennych Timura do Indii. Wtedy to 
bowiem ukochana małżonka władcy, Bibi-Chanym, pragną c uświetnić powrót jego ze 
zwycięskiej wyprawy zdecydowała się wznieść wspaniały meczet. A warto wiedzieć, że była to 
niewiasta nie tylko cudownej urody, ale i wielkiej energii. Nie zwlekają c wezwała przed swe 
oblicze najsławniejszego z budowniczych w Samarkandzie, architekta młodego wiekiem, lecz 
dojrzałego talentem i doświadczeniem. Kiedy młodzian przybył do pałacu, wyłuszczyła mu 
dokładnie swoje projekty.
       Oszołomiony głębią  umysłu i niebiańskim urokiem prześlicznej postaci młody budowniczy 
pierwsze słowa zdołał wykrztusić dopiero po chwili.
       - Pani, dlaczego właśnie ty pragniesz wystawić tę wspaniałą  budowlę? Wznoszenie 
świą tyń nigdy przecież nie było sprawą  niewiast?                                                    
       Bibi-Chanym nie odpowiedziała na pytanie, tylko szepnęła coś jednej ze swych służebnic.
       Niemal natychmiast przed władczynią  pojawił się kosz wypełniony po brzegi jajami.
       - Spójrz, młodzieńcze - rzekła wtedy Bibi-Chanym do architekta - oto jajka wybrane z 
gniazd rozmaitych ptaków, dzikich i domowych. Patrz uważnie, są  różne: większe, mniejsze i 
zupełnie maleńkie, gładkie i nakrapiane chropowatościami, jasnomlecznej, szarej i brunatnej 
barwy. Otwórz którekolwiek z nich; co zobaczysz? Każde zawiera niczym nie różnią ce się 
białko i pływają ce w nim żółtko. Mimo różnej skorupki wewną trz wszystkie są  jednakowe. 
Podobnie jest z kobietami. Z zewną trz są  różne, ale gdy dobrać się do nich głębiej, to 
wszystkie okazują  się takie same. Każda, nawet najmą drzejsza, w swej niewieściej próżności 
chciałaby przypodobać się małżonkowi. I ja też chcę, jestem przecież kobietą .
       Architekt usiłował jeszcze coś powiedzieć, lecz ambitna Bibi-Chanym nie dopuściła go do 
głosu. Rozmowę zakończyła słowami:
       - Wynagrodzenie otrzymasz królewskie. Jakie tylko zechcesz. Ale jeden stawiam ci 
warunek: budowa meczetu musi być ukończona przed powrotem mego męża i pana. Będzie to 

background image

ode mnie prezent na powitanie.
       Architekt skłonił się i opuścił komnatę.
       Od następnego dnia rozpoczęły się gorą czkowe przygotowania. Wkrótce masyw 
       * Misra —- miasto egipskie, w późniejszych czasach przemianowane na Kair
        

budowli począ ł wznosić się ku chmurom, coraz wyżej i wyżej. Księżyc - włóczęga nocy - pełen 
niepokoju zboczył nieco z drogi, aby nie potkną ć się o wierzchołki czterech nowych minaretów 
wyrosłych w narożnikach budowli. “Kopuła tego meczetu byłaby jedyna na świecie, gdyby nie 
istniało sklepienie niebieskie, a jego łuk byłby jedyny, gdyby nie istniał już łuk Drogi Mlecznej" -
powiadali mieszkańcy Samarkandy. I mieli rację. Największy na ziemi meczet przyćmiewają c 
przepychem są siednie budynki wypełnił ogromny plac, misternie wyłożony marmurowymi 
płytami i ceramiczną  mozaiką . Do wykończenia pozostał jeszcze tylko jeden olbrzymi łuk 
portalu...
       Tymczasem budowniczy zaczą ł ocią gać się. Zwlekał z uzupełnieniem ostatnich projektów, 
nie zwracają c w ogóle uwagi na prośby majstrów i ponaglania głównego nadzorcy. Zakochany 
do szaleństwa w Bibi-Chanym zamiast pracować marzył od świtu do J zmierzchu. Wreszcie 
postawił jej warunek. Wykończy budowlę, jeśli władczyni pozwoli mu się pocałować.                 
       Oburzona Bibi-Chanym odrzuciła niezwykłe żą danie. Potem żal jej się jednak zrobiło 
młodzieńca. Zaproponowała mu inne wyjście.
       - Wybierz sobie którą kolwiek z pozostałych stu dziewięćdziesięciu dziewięciu żon władcy, 
są  równie dostojne i piękne. Albo wybierz sobie którą kolwiek spośród czterystu niewolnic u 
dworu, są  zgrabne i prześliczne.
       Ale zakochany architekt tylko kręcił głową . Wreszcie zrozpaczony uporem władczyni 
ustawił przed panią  swego serca dwie czarki, jedną  napełnioną  wodą  źródlaną , drugą  białym 
winem.
       I powiedział:
       - Pozwól, o cudowna Bibi, że i ja ci coś pokażę. Na mnie teraz kolej. Spójrz tutaj, obydwie 
czarki zawierają  bezbarwną  ciecz. Obydwie wyglą dają  jednakowo, ale - zaufaj mi, niegodnemu -
napój napojowi nierówny. Nie wierzysz? Spróbuj.
       Cóż miała czynić piękna Bibi-Chanym? Timur mógł powrócić z dalekiej wyprawy lada 
tydzień, a jej bardzo zależało na godnym powitaniu małżonka. Uległa namowom młodzieńca. 
Zrezygnowana położyła atłasową  poduszeczkę na policzku i dopiero wtedy pozwoliła się 
pocałować. Jednakże nieszczęsna nie doceniła żaru wielkiej miłości. Pocałunek młodego 
budowniczego był ogniem goreją cy. Przenikną ł przeszkodę i pozostawił płomienny ślad na 
brzoskwini policzka.
       Machram, główny opiekun żon emirowych, który podejrzał ową  scenkę tajemną , a potem i 
piętno, jakie zostawiła, nie wiedział, co robić? Był przecież odpowiedzialny za wszystko, co 
wydarzyło się w żeńskich komnatach pałacu. Robak niepokoju zaczą ł drą żyć jego mózg 
rozgorą czkowany. No, bo jak zapobiec nadcią gają cej burzy?
       Kilka dni później do Samarkandy na spienionym wierzchowcu przybył poseł od Timura. 
Wielki emir znajdował się już o dwa dni drogi od bram miasta. Około 300 mil dzieliło go od 
szczęścia małżeńskiego. Błyskawicznie zaprzężono konie i muły do przystrojonych odświętnie 
pojazdów. Tuż przed zapadnięciem kurtyny zmierzchu Bibi-Chanym wraz z dworem wyjechała 
naprzeciw swemu panu i... przeznaczeniu.
       W tym samym czasie także i główny opiekun haremu, drżą c z trwogi niczym ogon 
rzeźnego barana, wdrapał się na grzbiet wytrzymałego turkmeńskiego wielbłą da.
       - Muszę dać znać naszemu władcy, że małżonka podą ża mu na spotkanie - wyjaśnił 
naczelnikowi straży pałacowej. A kiedy wydostał się poza mury obronne miasta, zdecydował:
       - Wyznam Timurowi wszystko, w przeciwnym razie głowę mi każe strą cić z karku. 
Cenniejsza dla mnie własna łysina niż najpiękniejszej urody oblicze zawisłe na obcej szyi.
       Nieco uspokojony ruszył w drogę. Kłusował na wielbłą dzie nie tak szybko, jak by mógł 
pospieszyć na wiatronogim rumaku, musiał się jednak liczyć z odległościami. Nieprzypadkowy 
był bowiem dobór wierzchowca. Zaledwie dziesięć mil w cią gu godziny potrafił przebiec jego 
wielbłą d. Ale w przeciwieństwie do rą czego bachmata garbonośne zwierzę mogło z jednakową  
prędkością  biec bez przerwy dobę, półtorej, a i dwie, gdy trzeba.
       Postanowić wiele sobie można, lecz dotrzymać trudniej. Kiedy nazajutrz opiekun haremu 
dotarł do orszaku zwycięskiego emira, okazało się, że zabrakło biedakowi odwagi. Zamiast 

background image

słów wioną cych grozą  machram wyrzucił z głębi płuc mnóstwo wyrazów powitania, po czym 
natychmiast zawrócił i w tym samym tempie pocwałował naprzeciw władczyni.
       - Jej powiem, aby wiedziała, że i mnie jest wszystko wiadome. Niechaj coś uczyni, na 
Allacha, czym mogłaby przebłagać. emira ratują c głowę własną . I moją  przy okazji - szeptał do 
siebie gorą czkowo. Niestety, kiedy dojechał do orszaku Bibi-Chanym, znów obleciał go strach 
okrutny i nie powiedział niczego poza przekazaniem dostojnych pozdrowień małżeńskich.
       Zawrócił czym prędzej.
       - Lepiej będzie, jeśli emirowi wyznam wszystko, co wiem. Tak, tak, moja głowa od niego 
zależna. Jemu wyjawić muszę całą  tajemnicę - rozważał na głos po drodze.
       Na widok Timura opiekun haremu stchórzył po raz trzeci. Zawrócił kilkadziesią t mil, aby 
władczyni powiedzieć, co myśli. I znów stchórzył. I znów zawrócił.
       Kiedy nazajutrz, tuż przed zapadnięciem ponownego zmierzchu, obydwa orszaki zbliżyły 
się do siebie, opiekun żon emirowych począ ł kręcić się pomiędzy nimi w kółko. A gdy już 
zabrakło miejsca nawet na zawrócenie wielbłą da, aby jak najdalej odwlec chwilę spotkania 
małżonków, zaczą ł wykrzykiwać nie ustępują c ze środka drogi:
       - Witaj, panie szlachetny. Witaj, pani o gołębim sercu. Witaj, zwycięzco potężnych Indii. 
Witaj, najpiękniejsza różo Samar-kandy.
       - Precz mi z oczu. Oszalał dureń. Upał albo szczęście odwróciło mu kolejność rzeczy pod 
sparciałą  czaszką  - Timur skiną ł gniewnie na straż przyboczną .
       Zbrojni jeźdźcy w okamgnieniu zepchnęli na pobrzeże traktu półprzytomnego ze strachu 
głównego opiekuna emirowych żon. Ceremoniał uroczystego przywitania małżonków odbył się 
bez dalszych zakłóceń. Wkrótce obydwa połą czone orszaki przy dźwiękach radosnego 
tumultu, przeraźliwego głosu piszczałek, buczenia sumajów i warczenia bębnów żołnierskich 
wyruszyły w kierunku Samarkandy.
       Nikt z odjeżdżają cych nie zwrócił uwagi na pozostałego w tyle łkają cego mężczyznę. 
Tłumiony szloch podrywał nieszczęśnikowi ramiona w górę jeszcze przez długie minuty. 
Dopiero kiedy ostatnie obłoki kurzu opadły i radosna wrzawa rozpłynęła się w piaskach 
pustynnych, opiekun Timurowego haremu z oprzytomniałą  już nieco głową  dźwigną ł się z 
ziemi, dosiadł wielbłą da i pocwałował w przeciwną  stronę. Wiedział nie od dziś, że ucieczka 
jest również dowodem rozwagi. Zanim chromy władca spostrzeże niespodziankę wykwitłą  na 
obliczu ukochanej Bibi, on powinien być daleko...
       Usman Dżurakuł zawiesił głos na widok gospodarza kiwają cego nań od drzwi i zapytał:
       - O co chodzi, Jusupie? Czemu nie pozwalasz mi dokończyć opowiadania o Bibi-Chanym i 
architekcie, który stracił spokój zyskują c w zamian tak niewiele?
       - Kobiety przyniosły ci nowinę. Wyjdź więc do nich na moment, bo sprawa - jak mówią  - 
jest wielkiej wagi.            
       - Kobietom opierać się nie należy. Nawet w moim wieku - Dżurakuł uśmiechną ł się, lecą c 
myślami ku wspomnieniom z przeszłości, i ruszył ku wyjściu.
       - Dopóki Usman-aka nie powróci, pozwólcie, że zaprzą tnę wasze myśli opowieścią  
świadczą cą , iż niewiasty są  wszędzie jednakie, niezależnie od słońca, które je oświeca. Znam 
bowiem i ja, o czcigodni, historię - z inną  co prawda małżonką  i z inną  budowlą , ale z 
Dżurakułową  mają cą  wiele wspólnego - przerwał chwilę ciszy Junus Sulejman, doświadczony 
przewodnik karawan od czterdziestu lat przemierzają cy ścieżki tego świata na czele sznura 
objuczonych wielbłą dów. I rozpoczą ł:
       - Działo się to za Czerwonymi i Czarnymi Piaskami, a nawet za Morzem Czerwonym, w 
kraju bardzo odległym, który odwiedzałem z kupcami tyle razy, że zabrakłoby mi palców u rą k i 
nóg, gdybym chciał zliczyć owe wyprawy. W Egipcie, bo o nim właśnie mówię, widziałem na 
własne oczy niepojęte dziwy budownictwa, zwane tam piramidami. Olbrzymie, zbudowane z 
kloców kamiennych spiczaste wzgórza, stawiane na cześć wielkich władców starego Egiptu, 
kryły w swych wnętrzach baśniowe bogactwa i zwłoki tych, którzy je wznieść kazali. 
Największa piramida, jaką  ujrzałem, nosiła imię dawnego monarchy Egiptu, Cheopsa. A od 
fellachów, prostych mieszkańców kraju uprawiają cych chudą  ziemię, usłyszałem o niej taką  oto
opowieść.
       Kiedy przed bardzo wielu laty Cheops rozpoczą ł budowę dzieła, które miało uwiecznić jego
imię w pamięci ludów afrykańskich, nie zdawał sobie sprawy - mimo że był to władca 
niezmiernie bogaty - ile go to będzie kosztować. Armia niewolników sznurami wcią gała 
kamienie na kamienie, układała je w cią gu dnia, a także nocą  przy świetle księżyca albo 
pochodni. Przy okazji, jak zwykle w podobnych sytuacjach, bogacili się różni spryciarze, hieny 

background image

w ludzkiej skórze, dostarczają cy na plac budowy ciosane kamienie i nie zawsze 
najzdrowszych niewolników. Ale ponieważ nie ma na świecie takiego źródła, które by kiedyś 
nie wyschło, pewnego dnia w skarbcu władcy pokazało się dno. Wtedy Cheops spieniężył 
resztki klejnotów rodzinnych, potem sprzedał wszystko, co przedstawiało jaką kolwiek wartość. 
I tego jednak na długo nie wystarczyło. Do wierzchołka piramidy cią gle jeszcze brakowało 
niemało kamieni. Przepełniony pychą , nakazują cą  mu dokończenie budowli za wszelką  cenę, 
Cheops zmusił swą  najmłodszą  cudownej urody małżonkę, aby zarobiła brakują ce pienią dze. 
Cóż miała czynić nieszczęsna królowa, nie znają ca żadnego rzemiosła? Poszła na bazar, 
gdzie pozwalała się całować handlarzom, kupują cym, strażnikom, a nawet poganiaczom bydła, 
od każdego żą dają c za pocałunek monetę dla męża i kamień dla siebie. Mężczyźni dziwowali 
się wielce, ale że niewiasta była niezwykłej piękności, znosili i pienią dze, i głazy kamienne. Za 
uciułane przez małżonkę drachmy Cheops dokończył wreszcie budowę piramidy. I taką , z 
wierzchołkiem ostrym pod chmurami, widziałem ją  w Egipcie - Junus Sulejman po tych słowach
przyłożył rękę do serca, co miało oznaczać, iż wą tek jego opowieści zasługiwał na wiarę. 
Wtedy posypały się pytania:
       - Zajmują ca to niezwykle historia, Junusie, ale czy nie dowiedziałeś się od tamtejszych 
fellachów, po co małżonce pyszałkowatego Cheopsa potrzebne były zwyczajne kamienie? 
Rozbudziłeś naszą  ciekawość, a nie spieszysz jej nasycić. Czyżby opowiadanie twoje nie 
miało zakończenia?
       - A miało, o czcigodni, miało. Piramida Cheopsa to jeszcze nie wszystko z niezwykłości, 
jakie widziałem w Egipcie. Niedaleko wielkiej piramidy władcy Egiptu stoi bowiem druga, nieco 
tylko od niej mniejsza. Jest to właśnie piramida pięknej małżonki tyrana zbudowana z kamieni 
za pocałunki.
       Gromki wybuch śmiechu żegnają cy ostatnie słowa Sulejmana przywitał powracają cego 
Dżurakuła.
       - Weselicie się, czcigodni? Słusznie. Albowiem przed kwadransem po raz czterdziesty 
zostałem dziadkiem. Oto wiadomość, dla której musiałem opuścić zacne grono. I przerwać 
opowieść o Bibi-Chanym. A na czym to ja skończyłem, czcigodni, bo nie pomnę? Wiek coraz 
dłuższy, pamięć coraz krótsza. I to niechaj mnie przed wami usprawiedliwi.                              
       - Na rozstaniu się opiekuna żon emirowych z orszakiem władcy - podpowiedział młody 
łbaud. - Opuściłeś nas w momencie, gdy Timur wraz z małżonką  i świtą  podą żył do 
Samarkandy. Zaś  machram czmychną ł w przeciwnym kierunku.
       - Aha. Domyślacie się zapewne, że Bibi nie udało się zbyt długo ukrywać niezwykłej 
zmiany przed wzrokiem emira. Wkrótce Timur zauważył płomienne znamię poznał przyczynę, 
która je zrodziła. Rozgniewany natychmiast wysłał straż, aby przyniosła mu głowę architekta. 
Popędzili sarbazowie z szablami w garści do komnat zamieszkanych przez wielkiego 
budowniczego. Jednakże kiedy wpadli z wrzaskiem do środka, ujrzeli szeroko otwarte okno i 
sługę rozkładają cego ręce.
       - Za późno przybywacie, o wojownicy. Pan mój przed chwilą  przypią ł sobie skrzydła i 
uleciał do Meszhedu.
       Powrócili sarbazowie z niczym. Nie mogą c dosięgną ć twórcy, gniew okrutnego Timura 
obrócił się przeciwko jego dziełu - świą tyni. Pod karą  gardła władca zabronił mieszkańcom 
Samarkandy wstępu na teren budowli. W nie dokończonym, opuszczonym przez ludzi 
meczecie zalęgły się potem węże i skorpiony. Następne stulecia także nie najlepiej obeszły się
z dziełem zakochanego architekta. Pozostawione bez opieki mury poczęły kruszeć, 
odpadają ca mozaika utworzyła na ścianach przeogromne liszaje. Dzisiaj pomnik wielkiej 
miłości odwiedzają  już tylko ludzie bardzo ciekawi lub bardzo zakochani.
       Usman Dżurakuł zakończył opowieść. Cisza zaległa komnatę. Cień nieszczęśliwego 
architekta unosił się nad sjestują cymi. Chwile zadumy przerwało dopiero wniesienie ozdoby 
męskiej uczty, tradycyjnego tłustego płowu, potrawy z ryżu, baraniny, zieleniny i 
aromatycznych korzeni, po którym Uzbekom dalej jeść już nie wypada. Cudowny zapach 
wypełnił izbę. Pojaśniały oblicza mężczyzn.
       - Hodżo-aka, teraz pora na ciebie. Czas już bowiem najwyższy na dawno zapowiedzianą  
przez gospodarza zagadkę Nasreddinową  - młody Małłabek kciukiem podrzucił zręcznie na 
język ryżową  kulkę z kawałkiem mięsa, przełkną ł i dokończył myśl zaczętą : - Pochylamy teraz 
uszy ku tobie, afandi. Jesteś przecież mistrzem tajemnych opowieści, a twoja sława dawno 
przekroczyła granicę krainy Uzbeków i Tadżyków.
       Hodża uśmiechną ł się rozbawiony i odpowiedział:

background image

       - O, tym razem wyręczył mnie znakomicie czcigodny Usman , Dżurakuł. Opowiedział 
zagadkę, której - jak mi się wydaje - nawet nie zauważyliście.
       Senior garncarzy spojrzał zaskoczony na mędrca i wyją kał:
       - Ja? Zagadkę? ¯artujesz chyba ze swego oddanego sługi i przyjaciela, afandi. Jak żyję, 
nie przepuściłem przez usta ani  jednej zagadki. Przykro przyznać, ale nigdy nie udało mi się 
poją ć sensu zagadkowej opowieści. A tym bardziej ciekawie opowiedzieć. Po prostu nie mam 
do tego głowy.
       - A jednak powiedziałeś zagadkę, o siwobrody - powtórzył Hodża Nasreddin. - Wystarczy 
ją  tylko wyłowić ze strumienia słów, które tu przed chwilą  płynęły. Pomogę wam, czcigodni. 
Bibi-Chanym wyruszyła na spotkanie małżonka w chwili, gdy orszak Timura znajdował się o 
trzysta, a może o dwieście osiemdziesią t mil od Samarkandy. W tym samym czasie wyruszył 
na szlak główny opiekun żon emirowych. Zastanówcie się teraz i odpowiedzcie: ile mil więcej 
od swej pani przebył na zwierzęciu garbonośnym opiekun haremu, jeżdżą c od orszaku Bibi do 
orszaku Timura i z powrotem dopóty, dopóki obydwie kawalkady wozów podą żają ce z 
jednakową  prędkością  nie spotkały się pośrodku. drogi? A może mniemacie, czcigodni, że jest 
to problem zbyt trudny dla głów ociężałych pod wpływem tak wielu posiłków?
       Przez najbliższy kwadrans stękanie napełnionych żołą dków było jedyną  odpowiedzią  na 
pytanie bucharskiego mędrca. Później runęła lawina chytrych wykrętów i pomysłów 
nieoczekiwanych. Pod gościnnym dachem czas przestał się liczyć. Noc mroczna drzwi 
domostw już dawno zaparła, a goście Madrasułowi popijali zieloną  herbatę, bajali i zgadywali. 
Bajali, zgadywali i popijali herbatę. Bo wiadomo przecież, że gdy słowo pocią gnie słowo, a to 
znów cią gnie następne, przez długie godziny potrafi umykać tasiemiec intrygują cych 
wschodnich opowieści.
       
*
       
       Co rychlej pospiesz tropem zagadki Usmana Dżurakuła, człowieka o trzeźwej głowie. 
Szukaj wyjścia, zanim głód posadzi cię do wypełniania nadmuchanych kiszek, obniżają c lot 
myśli potrzebny do uchwycenia właściwego rozwią zania.
       
       

SAMARKANDZKIE WYśCIGI
       
       Opowieść trzynasta o wielbłą dzich 
       wyścigach, jakich świat nie widział, oraz 
       o podstępie Hodży, który zmusił 
       leniwe zwierzęta do galopu na złamanie karku
       
       Już trzeci dzień wędrował Hodża Nasreddin po Samarkandzie i wcią ż jeszcze nie mógł 
nasycić głodnych oczu. W towarzystwie przyjaciela z lat młodzieńczych, poczciwego Jusupa 
Madrasuła, mieszkają cego od dwudziestu pięciu zim w tym mieście, mędrzec spacerował 
wolno ulicami “promienieją cego punktu świata", mijał bogato zdobione budowle, niezwykłe 
twory mistrzów architektury, przystawał w cieniu starożytnych minaretów i pod strzelistymi 
portalami medres, na każdym niemal kroku podziwiają c dzieło rą k ludzkich.
       A było czym wzrok cieszyć. Oto przepyszne mauzoleum Gur-Emir, o którego kopule 
powiadali ludzie sztuki, że można ją  porównać jedynie ze sklepieniem niebios. Oto 
fantastyczny, potężnych rozmiarów meczet Bibi-Chanym, wzniesiony przez zakochanego 
architekta na polecenie umiłowanej małżonki srogiego Timura. Oto wspaniała medresa Szirdor, 
na której widok, gdy ją  ukończono - co zauważył Poeta - “niebo ze zdumienia i zawiści ugryzło 
księżyc w palec".
       Tak wędrują c, u schyłku trzeciego dnia Hodża dotarł na tyły Registanu, głównego placu 
Samarkandy. Tutaj zaskoczył go obraz niezwykły.
       Wzdłuż traktu wiodą cego w kierunku zachodniej bramy miasta kroczyły powoli - bardzo 
powoli - cztery wielbłą dy. Nawet człowiek dotknięty kurzą  ślepotą  musiałby spostrzec, iż 
jeźdźcy dosiadają cy zwierzą t imali się przeróżnych wybiegów, aby tylko, któreś z 
garbonośnych nie wysunęło się do przodu. Towarzyszą ca zwierzętom gromada wrzaskliwych 
wyrostków wyczyniała co prawda cuda, pragną c zmusić wielbłą dy choćby tylko do truchtu. Ale 

background image

wszystko na próżno. I jeźdźcy, i zwierzęta zbytnio byli zajęci utrzymywaniem żółwiego tempa, 
aby zwracać uwagę na wysiłki gołobrodych gapiów.
       Były to wyścigi czterech wielbłą dów z najbogatszych stajen samarkandzkich. Ażeby 
ubiegać się o nagrody ufundowane przez  miejscowego bogacza, właściciele stadnin umyślnie 
dobierali zwierzęta najwolniejsze, opasłe grubasy o flegmatycznym usposobieniu.                     
       Bo przedziwne to były gonitwy. Zamiast jak na całym świecie pędzić z wichrem w zawody 
po zwycięstwo wierzchowce noga za nogą , bezustannie powstrzymywane przez jeźdźców, 
niczym olbrzymie garbate ślimaki przesuwały się po wyznaczonej trasie w stronę mety.            
       Trzy tysią ce widzów niecierpliwiło się, sarkało pod nosem i na głos, rozmaicie starają c się 
oszukać czas nierychliwy. Jedni grali w kości lub kamyki w oczekiwaniu na rezultat, inni 
warzyli w kociołkach smakowity płow, aby zaspokoić głód, zrodzony podczas wyścigów. 
Godziny przemijały pomaleńku, a wielbłą dy jeszcze wolniej, krok po kroku, ścigały się... 
ścigały... ścigały...     
       Hodża przetarł powieki ze zdumienia. Wreszcie nic nie rozumieją c zwrócił się do 
przyjaciela:                               
       - Pierwszy raz widzę coś podobnego, choć źrenice moich oczu przez lat kilkadziesią t były 
świadkami wielu rozmaitych dziwactw i niezwykłych wydarzeń. Wyścigi, w których nikomu nie 
zależy na wygraniu. Kto przy zdrowych zmysłach wpadł na ten szatański pomysł? To chyba 
nie ma najmniejszego sensu? Po cóż więc męczyć i ludzi, i zwierzęta?
       - Tsss, ciszej, afandi. Błagam cię, ciszej - towarzyszą cy Nasreddinowi Jusup Madrasuł na 
widok zbliżają cego się ukradkiem strażnika czym prędzej pocią gną ł filozofa za chałat. I 
szeptem zaczą ł mu wyjaśniać:
       - Strzeż się urazić dumę Kamalbeka, najbogatszego człowieka w Samarkandzie, a 
ponadto zięcia samego kuszbegi. Jemu właśnie zawdzięczamy, że już od pierwszych dni 
wiosny skazani jesteśmy na to dziwaczne widowisko. A zapobiec temu w żaden sposób się nie
da. Tu przecież także chodzi o pienią dze. Bo wiedz, o afandi, że Muchammadorif Kamalbek 
jest nie tylko człowiekiem bogatym i wpływowym, ale i niezwykle złośliwym. Wyznaczył 
nagrodę nie temu, kto pierwszy przybędzie na linię mety, lecz temu, czyj wielbłą d osią gnie ją  
ostatni. Drugą  i trzecią  nagrodę, tej samej wysokości co i pierwsza, otrzymują  właściciele 
zwierzęcia przedostatniego i drugiego w wyścigach. Jedynie właściciel pierwszego, 
najszybszego wielbłą da nie dostanie za swój wysiłek nic, nawet marnego miedziaka. Nikomu 
przeto nie opłaci się być pierwszym na mecie. Oto tajemnica braku pośpiechu w zawodach.
       - I myślisz, że tego odwrócić się nie da? 
       Madrasuł rozłożył bezradnie ręce.
       - Nikt nie próbował, afandi. Bo jaki sposób znaleźć na przyspieszenie wielbłą dziego galopu 
wbrew interesom właścicieli zwierzą t? Poganiacze nie sprzeciwią  się wszakże poleceniom 
swych panów.
       - A gdybym mimo to usiłował namówić jeźdźców do zwiększenia tempa wyścigu?
       - Ludzie obserwują cy zawody byliby ci wdzięczni. Oszczędziłbyś im długich godzin 
oczekiwania w straszliwej spiekocie na końcowy rezultat.
       - A zatem spróbuję.
       - Nie chcesz chyba przekupić poganiaczy, afandi? - zaniepokoił się Madrasuł. - To 
mogłoby cię kosztować zbyt wiele. Nie tylko monety...
       - Bez obawy, szlachetny Jusupie. Ze starych opowieści arabskich znam sposób, którym 
można przyspieszyć bieg garbatych wierzchowców. Nie pienią dze bowiem, a rozwaga i 
doświadczenie powinny kierować krokami mą drego człowieka. O tym zawsze i wszędzie 
należy pamiętać. Bo przecież jeśli człek uczony się potknie, razem z nim potyka się świat 
cały.
       - A oto i szakal, o którym była mowa. Spójrz, afandi. Właśnie Kamalbek nadjeżdża - 
szepną ł Jusup Madrasuł wskazują c ręką  na grubasa, zbliżają cego się w ich stronę na 
zgrabnym tokińskim ogierze.
       Opasły wielmoża z piętnem wszelakich występków na obrzmiałej twarzy zatrzymał 
wierzchowca przed zebranym tłumem. Kręcą c młynka pulchnymi palcami, zdobnymi w złote 
pierścienie przybrane rubinami wielkości kukułczego jaja, z wysokości grzbietu gniadosza 
spoglą dał pogardliwie na zgromadzonych. Ledwie uśmiechną ć się raczył w odpowiedzi na 
lawinę słów powitania, wygłoszoną  skwapliwie przez głównego nadzorcę samarkandzkich 
bazarów.
       - Poczekaj tu na mnie, Jusupie. Pójdę, porozmawiam z grubasem - zdecydował się 

background image

Hodża. - Może uda mi się przemówić do jego rozumu.
       - Tylko ostrożnie, afandi. Błagam cię, nie wdawaj się z wielmożą  w zbyteczne dysputy. 
Pamiętaj, że z krótkim językiem życie bywa dłuższe. Kamalbek to człowiek bardzo wpływowy i 
bardzo niebezpieczny.
       Mędrzec uśmiechną ł się do Madrasuła, po czym przecisną ł się przez tłum. Kiedy wypłyną ł
przed bogaczem, skłonił się głęboko i rzekł:
       - Panie szlachetny o sercu nadziewanym dobrocią , czy pozwolisz łaskawie, abym nakłonił 
jeźdźców do nieco szybszej jazdy? Ludzie czekają  zbytecznie, gnębieni przez długie chwile i 
udar słoneczny.
       Wielmoża spojrzał uważnie na mówią cego.
       “Natręt nie wyglą da na takiego, który z własnej kiesy mógłby wynagrodzić ścigają cych 
się" - pomyślał sobie w głębi duszy. Otworzył więc usta i jak bocian wybierają cy tłuste pijawki 
z rzadkiego iłu cią gną ł słowa z powagą , rozkoszują c się brzmieniem własnego głosu:
       - Spróbuj, marny człowieku. Jeżeli ci się to w ogóle uda. Ale uważaj, żebyś solidnego 
guza w odpowiedzi nie otrzymał od poganiaczy.
       Hodża Nasreddin skłonił się ponownie i ruszył w stronę niewielkiej grupki zawodników, w 
cieniu wią zów przygotowują cej się do kolejnych zawodów. Odwołał czterech jeźdźców na bok i 
zaczą ł im coś tłumaczyć, gęsto przy tym gestykulują c. Poganiacze najwidoczniej pojęli, o co 
chodzi filozofowi, gdyż jak na komendę poczęli z uznaniem, kiwać głowami, cmokają c przy tym
głośno z zachwytu.
       Po chwili ustawili się na linii startu i na sygnał dany przez starszego nadzorcę podbiegli do 
zwierzą t. Wskoczyli w siodła i poganiają c wielbłą dy wrzaskiem i piętami w ogromnym, tumulcie 
najkrótszą  drogą  pognali na złamanie karku w kierunku wyznaczonej mety.
       Osłupienie zapanowało nad placem. Zdziwieni ludzie zamilkli na moment. Nawet 
dzieciarnia zaskoczona przebiegiem wydarzeń stanęła z otwartymi ustami zamiast jak zwykle 
gonić z wrzaskiem za zwierzętami.
       Kamalbek zesztywniał, jakby połkną ł dwumetrowy drą g indyjskiego bambusa. Tylko rumak 
przez drżenie siodła odczuwał gniew gotują cy się we wnętrznościach wielmoży.
       Długo trwało, zanim bogacz uspokoił się. Dopiero wtedy spojrzał bacznie na Hodżę 
Nasreddina, raz, a potem drugi, jak gdyby chciał dobrze zapamiętać rysy jego twarzy. 
Następnie cmokną ł na konia i ruszył lekkim kłusem w stronę mety. Pragną ł przekonać się na 
miejscu, jakich słów użył nieznajomy intruz, aby zmusić parszywych poganiaczy do 
odwrócenia sensu wyścigów, z których przez ostatnie tygodnie wielmoża czerpał bez 
przeszkód mnóstwo wewnętrznej uciechy.
       Madrasuł pocią gną ł Hodżę Nasreddina za rękaw i rzekł półgłosem:
       - Obawiam się gniewu Kamalbeka, afandi. Lepiej będzie, jeśli znikniemy mu z oczu. 
Poczekamy, dopóki chłód wieczorny nie ostudzi rozpalonego łba wielmoży. Teraz uchodźmy 
stą d czym prędzej. Najwyższa pora udać się do domu, gdzie posiłek oczekuje nas już od 
godziny, Hodżo-aka. I płow dymią cy, przyprawiony liśćmi mięty, i smakowity mampar z 
jajkiem, i faszerowane bakłażany, i soczyste arbuzy, i herbata cudownie zielona...
       - Pójdźmy, Jusupie - zgodził się mędrzec. Smakowite argumenty były nie do odparcia. 
Zwłaszcza że po całodziennej wędrówce żołą dek filozofa już od dłuższego czasu głośno 
dopominał się o swoje prawa.
       
*
       
       A czy domyślasz się, człowieku biegły w piśmie, sensu słów Nasreddinowych, które 
podziałały na ścigają cych się ludzi i zwierzęta niczym niedojrzałe daktyle popite nierozważnie 
dzbanem surowej wody?
       

        NIEZWYK£Y     FORTEL
       
       Opowieść czternasta o niezwykłym
       starciu Kamalbeka z Hodżą  i o ponownym 
       wyścigu zwierzą t garbonośnych,
       które gnały do mety nie liczą c się 
       z opinią  wielmoży

background image

       
       
       - Nowe rozporzą dzenie o wyścigach garbonośnych... Słuchajcie uważnie, mieszkańcy 
Samarkandy. Słuchajcie wszyscy. Oto nowe rozporzą dzenie o wyścigach... - darł się sterczą c 
na  beczce olbrzymi dryblas o gębie, na której ospa wystawiła dwa tysią ce pomników. - Kto w 
wyścigach wielbłą dów dosią dzie nie swojego wierzchowca, pozbawiony zostanie nagrody, a 
nadto czeka go sprawiedliwa chłosta z rą k miejskiego kata za oszustwo i krętactwo. Kara 
czterdziestu batogów będzie słuszną  zapłatą  za zamianę garbonośnego zwierzęcia. Taka sama
kara oczekuje sprawcę, który będzie nakłaniać jeźdźców do rozstania się z przeznaczonymi 
dla nich siodłami wielbłą dów.
       Tłum wokół wydzierają cego się ospowatego strażnika począ ł narastać, puchną ć 
gwałtownie i kipieć niczym gigantyczna dzieża prosa nastawiona na musują cy napój przez 
jednookiego Szermata Szamsułłę, właściciela największej czajchany leżą cej tuż przy 
Registanie.
       - Słuchajcie uważnie, mieszkańcy Samarkandy, bo to jeszcze nie wszystko - wrzeszczał 
nadal na cztery strony świata drab o dziobatym obliczu. - Podobnie jak i poprzednio wyścigi 
wygrywa zawodnik ostatni. Aby nie było nieporozumień, za ostatniego wielbłą da - a więc i 
zwycięzcę - tego się będzie uważać wierzchowca, który w momencie dotknięcia mety nie 
pozostawi między sobą  a startem w linii prostej nawet nogi drugiego zwierzęcia, a tylko pustą  
przestrzeń. Patrzcie uważnie, mieszkańcy Samarkandy, tu oto, pod ścianą  medresy Szir-dor, 
gdzie stoi wielmożny Kamalbek, będzie miejsce startu, a tam, w głębi owej prostej uliczki, 
gdzie widać zawieszoną  na drą gu szkarłatną  chustę, będzie meta. Wszyscy, którzyście 
słyszeli nowe warunki zawodów, powtórzcie je swoim krewnym bliższym i dalszym, a krewni 
wasi niechaj przekażą  je swoim znajomym. Nowe przepisy powinni znać wszyscy mieszkańcy 
Samarkandy i okolicznych kiszłaków.
       Zwabiony niecodziennym wrzaskiem, niosą cym się wzdłuż uliczek Samarkandy, pojawił 
się na placu również bohater wczorajszego dnia. Człowiek, który przechytrzył samego 
Muchammadorifa Kamalbeka. W nieznajomym bystry czytelnik bez trudu odkryje Hodżę 
Nasreddina, przybyłego na Registan w towarzystwie Jusupa Madrasuła.
       Przyjaciele zatrzymali się przezornie na samym skraju placu, w cieniu medresy Uługbeka, 
wysłuchują c z uwagą  wrzaskliwych  słów płyną cych znad beczki.                                  
       - I co ty na to, afandi? - zagadną ł Jusup. - Chytrze przemyślane.                                       
        Hodża skiną ł głową .                                        
       - Nie przeczę. Ale prawdą  jest również i to, że do każdego chytrego przepisu czy reguły 
mą dra i doświadczona głowa zawsze znajdzie jeszcze sprytniejszą  ścieżynkę fortelu, 
pozwalają cą  wyminą ć ów podstępny przepis. Wiedzą  o tym i wielcy wodzowie, i wielcy 
urzędnicy. Myśl człowieka jest bowiem jak ognisty bachmat, który z kopyta bierze rozmaite 
przeszkody na wertepach życia, nie zważają c na tępotę głupców, którzy owe zawalidrogi 
ustawiają  nie szczędzą c ani swego czasu, ani wysiłku.
       Madrasuł wysłuchał przyjaciela z uwagą  i zaniepokoił się nie na żarty:
       - Czyżbyś chciał przez to powiedzieć, afandi, iż po raz wtóry masz zamiar pokrzyżować 
ustalony program wyścigów, psują c humor wielmoży? Aj, czyżby kark swędział cię od samego 
rana? Nie chcesz chyba, żeby tutejszy oprawca połaskotał cię swoją  kamczą  wyciętą  z 
surowej skóry wołu?
       - Starzejesz się, Jusupie. W latach, w których wspólnie baraszkowaliśmy, gonią c bez 
pochylania głowy pod brzuchami wielbłą dów, byłeś nieco odważniejszy.
       Madrasuł machną ł tylko ręką .
       - Zielona głowa warta była niedojrzałych uczynków. Jednak że wiek zrobił swoje. Dzisiaj 
dwa razy pomyślę, zanim raz króli postawię na ziemi. Tylko ty się nie zmieniasz, afandi, cią gle 
jeszcze nosisz wiatr pod czupryną .
       Gdy tak przyjaciele przekomarzali się, wypominają c sobie na wzajem chwile dawno 
minione, nie zauważyli, że zawieszony wysoko w siodle Kamalbek nagle podskoczył, jakby go 
giez ucią ł Dostrzegł nieznajomego, który wczoraj spłatał mu złośliwego figla. O, dzisiaj już to 
się powtórzyć nie może. Przy nowych warunkach intruz z pewnością  nie zaryzykuje zepsucia 
porzą dku wydumanych gonitw. Nie darmo Kamalbek całą  niemal noc prześlęczał przy lampie 
oliwnej roztrzą sają c po kolei warunki wyścigów. Rozważył w myślach każdy szczegół, 
najmniejszy nawet drobiazg, zanim zdecydował się wypchną ć na beczkę jednego ze swoich 
zbirów, aby ogłosił publicznie nowe przepisy zawodów o wartościowe nagrody.

background image

       Wielmoża nie spuszczał wzroku z Hodży Nasreddina. Bez ustanku zezował ku niemu, 
pragną c nasycić się bezsilnością  nieznajomego natręta.
       Tymczasem ospowaty przestał wreszcie wrzeszczeć i zlazł z beczki. Szybkimi krokami 
zbliżał się moment rozpoczęcia wyścigów.
       “I co, włóczęgo? Poddałeś się? Przekonałeś, iż ten się najzdrowiej śmieje, kto się śmieje 
ostatni?" - radował się wielmoża w głębi robaczywej duszy. Nie domyślał się, że i tym razem 
przysłowie zostanie spełnione, choć ostrze powiedzenia zmieni kierunek cięcia.
       Chwila radosnego uniesienia wystarczyła.
       Jeszcze długo po tym wydarzeniu Muchammadorif Kamalbek nie mógł poją ć, w jaki 
sposób tak nagle przed końskim łbem wyrósł niczym spod ziemi niebezpieczny nieznajomy. 
Szejtan prawdziwy! Minęło kilka minut, a może jeszcze dłużej, zanim wielmoża zapanował nad 
kłębowiskiem myśli i przypuszczeń rodzą cych się gwałtownie pod czaszką .
       - Czego? - warkną ł przez zęby. 
       Hodża skłonił się uprzejmie.
       - Panie dostojny, czy pozwolisz, abym jeszcze raz porozmawiał z jeźdźcami ubiegają cymi
się o nagrody?
       - Na próżno język trudzisz, marny człowieku. Słyszałeś przecież nowe przepisy 
obowią zują ce od dziś poganiaczy wielbłą dów? A może nie dotarły do ciebie słowa 
rozgłaszają cego, może masz zapchane uszy? Pójdź więc wpierw do najbliższego chauzu i 
przemyj je dokładnie.
       - Uszy moje czyste, słyszałem więc wszystko wyraźnie, o dostojny. A jednak chciałbym 
znów przyspieszyć bieg zwierzą t garbonośnych. Choćby tylko spróbować. Zgódź się, o 
dostojny, próba niewiele kosztuje.
       - Za wyją tkiem bezwartościowej głowy - mrukną ł do siebie Kamalbek i dorzucił znacznie 
głośniej: - Próbuj sobie, ile razy zechcesz, mą dralo. Myślę jednak, że niepotrzebnie strzępisz 
język. A i czasu nie masz, bo zaraz dam sygnał do startu. Ruszaj więc.
       Hodża skłonił się i przyspieszył kroku.                         
       Siedzą cy już na wielbłą dach poganiacze pochylili się z wysoka ku Nasreddinowi. 
Wysłuchali słów mędrca. Pokiwali głowami ze zrozumieniem, po czym uśmiechają c się stanęli 
wzdłuż wyznaczonej linii.
       Z grzbietu tokińskiego ogiera padła komenda.
       Jeźdźcy ruszyli z miejsca pełnym galopem, aż zadudniła ziemia. Wznoszą c zasłonę 
kurzu zniknęli w bocznej uliczce.
       Tłum oczekują cy na rezultat zafalował gwałtownie i raptem gruchną ł wrzaskiem ogromnej 
uciechy niosą cej się pod sklepienie niebios. Ludzie pękali ze śmiechu. Płakali nie mogą c 
powstrzymać łez wesela, roszą cych obficie policzki. Radosną  wrzawę potęgował ryk 
przerażonych osłów, nie pojmują cych niecodziennego zachowania się swoich panów.
       W Kamalbeka jakby piorun ugodził. Poczerwieniał gwałtownie, toczył wokoło nic nie 
rozumieją cym wzrokiem. Nagle pochylił się nad końskim karkiem, dziabną ł rumaka ostrogami i 
z wrzaskiem wściekłości pogalopował przed siebie.
       - Strzeż się Kamalbeka, afandi. Już po raz drugi pozbawiłeś go przyjemności płyną cych z 
dręczenia obcych ludzi. A tego wielmoża nie daruje ci nigdy. Poza tym ośmieszyłeś go 
ponownie wobec wielu mieszkańców Samarkandy i gości przybyłych z daleka.  Radzę, afandi, 
lepiej bierzmy nogi za pas, póki jeszcze nie jest za późno. O, popatrz, Kamalbek już wraca.
       To mówią c Madrasuł nasuną ł tiubietiejkę głęboko na czoło, chwycił przyjaciela za rękę i 
skoczył w tłum. Rozkrzyczana, barwna ciżba wchłonęła ich momentalnie.

*
       
       Czy i tym razem domyślisz się, człowieku czytają cy księgi, co powiedział Hodża 
Nasreddin poganiaczom, aby zawody nabrały rumieńców nie fałszowanych niczym wyścigów?
       

       
W KAMALBEKOWYCH LOCHACH
       
       Opowieść piętnasta o porwaniu 
       Hodży Nasreddina przez wynajętych 

background image

       opryszków, a także o srebrnych obolach 
       poszukiwanych przez mudarrisa z Buchary
       
       Jusup Madrasuł nie taił niepokoju:
       - Naraziłeś się człowiekowi niebezpiecznemu, afandi. Są dzę, że najwłaściwiej postą pisz, 
jeśli skrócisz pobyt w Samarkandzie. Dom mój gościnny, ale ręka Kamalbeka długa. ¯yczę ci 
wielu lat życia w najlepszym zdrowiu, Hodżo-aka. I dlatego błagam cię, wracaj czym prędzej do 
rodzinnej Buchary, do Guldżachon i dzieci.
       - Nie obawiaj się, Jusupie. Mam czyste sumienie. No, a kto ma całe spodnie, siada tam, 
gdzie mu się podoba - odpowiedział z uśmiechem Hodża Nasreddin zapominają c, iż spośród 
licznych doznań ludzkich nienawiść jest najgorętszym uczuciem, które nie tak łatwo przemija.
       Z pewnością  filozof zmieniłby co rychlej zdanie, gdyby wiedział, że w tej samej niemal 
chwili, w głębi jednego z mnóstwa rozsianych tutaj kramików, Kamalbek wskazywał nań 
palcem i szeptał do zgromadzonych zbirów:
       - Przypatrzcie się uważnie temu nędznikowi. Oto człowiek, którego musicie schwytać 
jeszcze dzisiaj. Ale tak, żeby nikt tego nie spostrzegł. Biada waszym głowom, jeśli świadkiem 
porwania będzie choćby niemowlę.
       Pół dnia wysłannicy wielmoży chodzili krok w krok za nie przeczuwają cym niczego Hodżą  
Nasreddinem. Zmieniali się nieustannie, aby ich nie zauważył. W nieskończonej wędrówce 
labiryntem ulic i uliczek Samarkandy fałszywy derwisz przekazywał śledzonego drobnemu 
kupczykowi, ten zaś zbirowi w stroju kowala, rzemieślnik ów oddawał mędrca pod opiekę 
żebrakowi, żebraka zastępował linoskoczek, linoskoczka nosiwoda, nosiwodę gałganiarz, a 
tego z kolei rzeźnik z bielmem na oku. Zabawa w kota i myszkę trwała do samego wieczora.
       W pewnym momencie na skraju bazaru dwóch zbirów poczęło okładać się kułakami, 
ranią c uszy świadków najgorszymi z uzbeckich wyrazów. Chwila, w której uwaga przechodniów 
skupiła się na biją cych, wystarczyła. Trzy pary silnych rą k błyskawicznie wcią gnęły Hodżę w 
otchłań mrocznego sklepiku. Stoją cy tuż obok straganu Jusup Madrasuł nawet nie spostrzegł, 
iż został pozbawiony towarzystwa. Zanim obejrzał się, Hodża Nasreddin rozpłyną ł się w 
ciemnościach nocy.
       Opryszki Kamalbeka, którzy pod długimi czapanami na wszelki wypadek zawsze nosili ze 
sobą  powrozy, momentalnie skrępowali filozofa tak, że z największą  trudnością  mógł złapać 
połowę oddechu.
       W legowisku potwora, w pałacu mściwego wielmoży, doką d wprowadzono Nasreddina 
potajemnie pod osłoną  zmierzchu, spodziewano się gościa. W piwnicy, gdzie go wtrą cono, 
oczekiwał na Hodżę oprawca i dwanaście długich regałów z wymyślnymi narzędziami 
okrutnych rozrywek.
       Hodża Nasreddin rozejrzał się bacznie wokół, gdy tylko wzrok przywykł do pełgają cego 
światła oliwnych kaganków. To, co zobaczył, nie malowało jego losów wesołymi farbami. Teraz 
dopiero poją ł, jak wielkie ziarno prawdy tkwiło w opowieściach o drugim życiu wielmoży, 
snutych wśród prostych mieszkańców Samarkandy.
       A więc to tutaj krwawy Kamalbek załatwiał swoje porachunki z niewygodnymi 
przeciwnikami? Wielu odważnych zniknęło z ulic grodu bez wieści, w lochach podpałacowych 
znajdują c kres swych ziemskich trosk i kłopotów.
       Tutaj schodził Kamalbek napawać wzrok mękami torturowanych. W kapturze na głowie, 
nie rozpoznany przez swe ofiary, przyglą dał się cierpią cym. Nie przeczuwał, że osłaniają cy go 
szczelnie kaptur w bliskiej już przyszłości stanie się przyczyną  także i jego zguby. Wkrótce 
bowiem w mrocznych lochach nowo zaangażowany kat biorą c zakapturzonego za jednego ze 
skazańców przez omyłkę miał podać wielmoży puchar z trucizną .
       Różnie o wydarzeniu tym szeptano później w Samarkandzie, zwłaszcza gdy w dwanaście 
miesięcy po śmierci Kamalbeka oprawca poślubił jego córkę.
       Nie uprzedzajmy jednakże biegu wypadków. Działo się to przecież dopiero w półtora roku 
później.
       Tymczasem na górze, w jednej z pałacowych komnat, Kamalbek podejmował 
tajemniczego gościa. Ta nieoczekiwana nocna wizyta ocaliła głowę Nasreddinową . Przybysz, 
siwy żylasty starzec, poskręcany jak górska akacja, o twarzy nieruchomej, jedynie, z wiecznie 
rozbieganymi oczyma, po grzecznościowej wymianie zdań grubo miodem smarowanych 
przystą pił do wyłuszczenia celu swej wizyty.
       Można się było spodziewać, że każdy, kto przestępuje wrota pałacu wielmoży, dźwiga w 

background image

zanadrzu albo sprawę bardzo nieczystą , albo kryją cą  wielkie dochody. Naturalnie tak było i tym 
razem.
       Słowa, z którymi przybył Sadułła Zakirzade, znakomity mudarris z Buchary - bo nim 
okazał się ów nocny gość Kamalbeka - znalazły wdzięcznego słuchacza w wielmoży. Sprawa 
była zaiste niezwykła i już z daleka wabiła wonią  zysków przeogromnych. Czyż mógł więc 
przegapić Kamalbek niecodzienną  okazję pomnożenia dochodów?                   
       Jednakże zamiast marnotrawić czas na czcze rozważania przyłóżmy na moment ucho do 
ścian komnaty, aby posłuchać słów uczonego Sadułły Zakirzade. Najwyższa pora, bo oto 
rozległ się głos przybysza:
       - W krainie dalekiej Greków, leżą cej wiele dni drogi na zachód od Buchary, istniały 
niegdyś obyczaje, mogą ce nam dzisiaj przysporzyć mnóstwa korzyści, o czcigodny. Przez 
długie, bardzo długie lata mieszkańcy Grecji wsuwali do ust swym zmarłym prawdziwe srebrne 
monety - pomyśl, panie, nie byle jakie, lecz ze szczerego srebra - aby mieli czym opłacić 
ostatnią  podróż przez Jezioro Acherońskie i rzekę Styks do Hadesu. Charon, wielce szpetny, 
stary i brodaty przewoźnik, przeprawiał klientów, skrzętnie pobierają c od nich opłatę.
       Wiem doskonale, panie, że teraz gdzieś w Grecji spoczywa w ukryciu ów stary skarb 
Charona, złożony z uciułanych przezeń setek tysięcy - co mówię - milionów monet.
       Pomyśl tylko, o czcigodny, kraj Greków w owym czasie liczył dwa miliony mieszkańców, 
którzy po przeżyciu lat kilkudziesięciu wymarli, pochowani przez zrodzone dzieci swoje.
       - Ale i te dzieci dorosły i wymarły przez następne lat kilkadziesią t - ożywił się wielmoża, 
chwytają c sens słów uczonego męża. - A to już cztery miliony.
       - Nawet więcej, bo powinieneś wzią ć pod uwagę także i przyrost ludności wynoszą cy 
około dziesięciu procent.                
       - Przyrost? No to dojdzie jeszcze z milion osób i tyleż monet - rozpromienił się wielmoża.
       - Dziesią ta część nie da miliona, liczysz na wyrost, Kamalbeku.
       - Jak to nie da? - wielmoża podniósł głos. - Nie znasz się  na rachunkach. Jeśli chodzi o 
pienią dze, to ja wiem lepiej. Możesz mi wierzyć.                                                
       - Nie będę się z tobą  spierać - ustą pił mudarris. - Nie o ustalenie ścisłej ilości monet 
wszakże tutaj chodzi, ale o zabezpieczenie naszych interesów. Jestem bowiem przekonany, o 
roztropny Kamalbeku, że wcześniej czy później ktoś odkopie skarb przewoźnika. Dlaczego my 
nie mamy uczynić tego wcześniej, uprzedzają c innych poszukiwaczy? Rozważnie postą pisz 
zatem opłacają c koszty poszukiwań, które sam poprowadzę. Przestudiowałem wszelkie 
możliwe źródła o obyczajach Greków. Kto, jeśli nie ja, potrafi odszukać skarb Charona? Suma 
dziesięciu tysięcy drachm, której żą dam jako zaliczki, wróci ci się z nawią zką , ustokrotni. 
Zastanów się przeto, panie, a jeśli moja propozycja nie odpowiada ci, to trudno. Bez cienia żalu 
udam się do Buchary, gdzie zwrócę się do naczelnika skarbu, mą drego Bachmata Sajdułły. Nie
są dzę, aby mi odmówił. Zbyt dobrze zna wartość zysku. Szkoda byłoby tylko skarbu, który w 
tym przypadku w znacznej mierze pochłoną  czeluście emirowego skarbca.
       Strzała ostatnich słów mudarrisowych była celna. Wielmoża skrzywił się boleśnie, jakby 
mu kto sztylet wraził w środek serca.
       - Nie bą dźże ką pany we wrzą tku, Sadułło Zakirzade. Dziesięć tysięcy drachm to wydatek 
olbrzymi. Zastanowić się więc muszę - odparł powoli, choć widać było, że utrzymanie spokoju 
kosztuje go wiele. - Podaruj mi chwilę do namysłu. A tymczasem. usią dź wygodnie, o 
czcigodny, i posil się nieco. I ugaś pragnienie. Ja tu zaraz wrócę.
       Wielmoża wysuną ł się z komnaty, po czym gubią c pantofle tajemnym przejściem zbiegł 
spiesznie do piwnicy. Nieznajomy, którego kazał schwytać dziś wieczorem, z pewnością  był 
człowiekiem myślą cym. Przekonał się przecież o tym dwukrotnie na własnej skórze. Warto 
zasięgną ć jego rady. Zawsze, co dwie chytre głowy, to nie jedna.
       “Wilka zobaczyć - szczęście. Nie widzieć - jeszcze większe" - pomyślał Hodża Nasreddin 
na widok wpadają cego do celi jak oszalały dromader Kamalbeka. Ale nie wypchną ł tej myśli na 
język. Czekał.
       Tymczasem zasapany wielmoża staną ł przed więźniem, aby powtórzyć mu wiernie 
opowieść muzułmańskiego teologa, nie ronią c żadnego z usłyszanych przed chwilką  
szczegółów. Relację zaś zakończył pytaniem:
       - Co są dzisz o słowach mudarrisa? Mówi prawdę czy chce mnie oszachrować?
       Hodża Nasreddin rozłożył ręce.
       - Nie jestem wróżbitą , panie - oświadczył. - Jednakże znam fakty. Z ksią g ludzi uczonych 
wiem doskonale, że prawdą  jest, co rzekł. Dawni Grecy rzeczywiście wkładali zmarłym w usta 

background image

prawdziwe monety, obole bite z czystego srebra. Nie były to monety duże, szóstą  część 
drachmy zaledwie stanowią ce... No, ale zmarłych Greków istotnie było bardzo wielu, a więc i 
monet, gdyby je udało się znaleźć, byłaby ogromna liczba. Tysią ce kilogramów srebra albo 
jeszcze więcej.
       - I ja tak myślę. Zresztą  oszust by do mnie nie przyszedł.
       Bałby się - odparł Kamalbek gładzą c brodę w zamyśleniu. - Na wszelki wypadek pokażę 
mudarrisowi lochy i narzędzia tortur. Jest moim gościem i przyszłym wspólnikiem, niechaj 
zobaczy na własne oczy wszystko, co go czeka, gdyby mnie zawiódł lub usiłował ocyganić. 
Rozmawiałem z nim długo, przekonałem się, że to światły człowiek i wielki uczony. 
Czterdzieści osiem lat Sadułła Zakirzade wykładał nauki w medresie Tillja-Kari, medresie Szir-
dor, a potem w medresie Uługbeka, największych uczelniach Samarkandy. On dużo wie, z 
pewnością  nie kłamie. Część odnalezionego skarbu mu obiecałem. I chyba słowa dotrzymam - 
rozważał półgłosem wielmoża. Po czym w myślach zaczą ł rachować worki ze skarbem. Długo 
je liczył, aż wreszcie ockną ł się ze słodkich marzeń. I stał się cud. Ciasne serce bogacza, w 
którym brakło miejsca na ludzkie uczucia, nagle wezbrało wdzięcznością . Kamalbek spojrzał 
łaskawszym okiem na Hodżę.
       - Tylko co ja teraz z tobą  pocznę? - zastanowił się głośno. - Dużo słyszałeś, widziałeś. 
Zbyt dużo. Możesz być niebezpieczny. Ale podobasz mi się. Masz głowę na karku. Kto wie, 
możesz mi się jeszcze kiedyś znowu przydać. Dlatego puszczę cię, jeśli przysięgniesz, że 
nikomu nie zdradzisz moich tajemnic. I natychmiast opuścisz Samarkandę. A jak będę 
potrzebować twej rady, znajdę cię choćby pod ziemią .                                        
       Mędrzec ucieszył się.                                           
       - Opuścić Samarkandę? Niczego więcej nie pragnę, panie. Jeszcze dzisiaj wyniosę się z 
miasta,                              
       I rzeczywiście. Pierwszą  gwiazdę na aksamicie niebios powitał Hodża Nasreddin daleko 
za murami obronnymi Samarkandy, gałą zką  ostu zmuszają c osiołka do szybszego truchtu. 
Niebezpieczeństwo zawisłe nad głową  mędrca było jeszcze zbyt bliskie, aby można sobie 
pozwolić na powolną  włóczęgę.
       “Im prędzej przekroczymy Góry Zerawszańskie, tym lepiej dla nas obu. Okrutny wielmoża 
w każdej chwili może pożałować, że puścił nas wolno. A do Szachrisjabzu, rzą dzonego przez 
zupełnie innego beka, jego macki chyba nie sięgają ?" - rozmyślał Hodża od czasu do czasu z 
niepokojem zerkają c do tyłu.
       Jedynie bury kłapouch, rozleniwiony kilkudniowym pobytem w mieście, ani rusz nie mógł 
poją ć, dlaczego drogę wiodą cą  ostro pod górę musi połykać w tempie zagrażają cym jego 
płucom i sercu?
       
*
       
       Nadziej co rychlej, człowieku śledzą cy przygodę bucharskiego mędrca, tiubietiejkę 
rozwagi na czubek głowy i oblicz, jakiej wysokości skarb Charona mogła odnaleźć wyprawa 
doświadczonego mudarrisa, gdyby szczęście dopisywało jej przez czas niełatwych 
poszukiwań?

SPADEK PO BABABAJU
       
       Opowieść szesnasta o dwóch nagusach 
       sterczą cych w beczkach z zimną  wodą  
       oraz o mędrcu bucharskim, który wybawił 
       kadiego z niecodziennego kłopotu
       
       Już od dwóch dni Hodża Nasreddin przebywał w Szachrisjabzie, rodzinnym mieście 
Timura, sławnym na całym Wschodzie z ósmego cudu świata, jakim był gigantycznych 
rozmiarów pałac Ak-Saraj, siedziba “¯elaznego Kulasa", przebogato zdobiona mozaikami. Tu, 
wśród dawnych przyjaciół, odpoczywał po trudach wędrówki. Przerwa w podróży musiała 
potrwać dłużej, gdyż przebycie niebezpiecznej przełęczy w paśmie Gór Zerawszańskich 
wyczerpało jego poczciwego wierzchowca do tego stopnia, że długouchy z najwyższym 
wysiłkiem dowlókł się z mędrcom na grzbiecie do Kitabu. Tam Hodża musiał pozostawić go w 

background image

stajence u znajomych, aby wykurował poobijane nogi i odsapną ł przed dalszą  drogą , a sam na 
arbie wieśniaka zdą żają cego na pią tkowy bazar przybył do Szachrisjabzu.                           
       
       Ciekawość świata nakazywała filozofowi włóczyć się od rana do nocy po grodzie pełnym 
prześlicznych budowli, hałaśliwych bazarów i warsztatów mistrzów garncarskich wyrabiają cych 
ceramiczne cacka cenione wysoko i w Persji, i w Indiach, i na dalekiej Rusi. Oczywiście 
nieustanna włóczęga nie przeszkadzała Hodży w odwiedzaniu czajchan, gęsto rozsianych po 
mieście, gdzie przy sutych posiłkach mógł gromadzić siły przed oczekują cą  go wyprawą  do 
Karszy. Starego grodu, w którym od najdawniejszych czasów krzyżowały się szlaki 
karawanowe do Indii, Samarkandy i do Buchary.
       Godziny przed zmierzchem nastrajały pogodnie ludzi i zwierzęta. Słońce świeciło jeszcze, 
ale już nie dokuczało plecom umęczonym. W powietrzu unosił się ciężki aromat miodonośnych 
kwiatów. Gdzieś w ogrodzie pogwizdywała zakochana wilga. Hodża Nasreddin kroczył lekko, 
pomrukują c z zadowoleniem. Nagle staną ł jak wryty. Spoza mijanego akurat ogrodzenia 
dobiegły go wrzaski jakoweś urywane, chlupot i niezwykłe bulgotanie. Potem nastą piła cisza. 
Zanim ruszył dalej, tajemnicze odgłosy powtórzyły się. Krzyk urwany. Chlupot. Bulgotanie. I 
znów cisza.
       Mędrzec zadarł wysoko głowę. W glinianym murze dostrzegł niewielką  dziurę. Przysuną ł 
bliżej kamień, wspią ł się na palce i przez otwór zerkną ł ciekawie do środka.
       Na dziedzińcu stały dwie olbrzymie beczki. W każdej zanurzony po brodę tkwił młody 
człowiek. Obok sterczeli niewolnicy z pełnymi dzbanami. Kiedy tylko któryś z młodzieńców - 
podobnych do siebie jak dwie pestki pigwy - otworzył usta, by wrzasną ć, natychmiast spadała 
nań kaskada wody.
       “Co się tam dzieje? Nic z tego nie pojmuję" - pomyślał Hodża kierują c się ku furcie.
       - Na Allacha, ludzie, co czynicie? Czemu ką piecie młodych nieustannie? - zawołał i 
wkroczył na dziedziniec, aby przypatrzyć się z bliska niezwykłemu widokowi.
       Drogę zastą pił mu mufti, chudy i wysoki niczym tyczka minaretu.
       - Czego szukasz w domu sędziego? Jakie sprawy skierowały cię tutaj? - naskoczył na 
wchodzą cego znawca praw szariatu, sędziwy doradca kadiego. - Nie wolno zabierać cennego 
czasu głównemu sędziemu na nijakie drobiazgi, na problemy wydumane, mało znaczą ce. Duża 
głowa powinna mieć duże troski.
       - Wydaje mi się, że tym razem dużą  głowę przygniotła troska podwójna. Zbyt wielka nawet 
na czaszkę kadiego - Hodża Nasreddin wskazał ręką  na dwie beczki z ludźmi. - Wpuść mnie. 
Może dopomogę sędziemu opróżnić te kadzie.
       Mufti podskoczył z radością .
       - Dopomożesz? Panie szlachetny, wejdź szybko. Uczyń to, błagam. Poradź kadiemu, jak 
pozbyć się kłopotu przerastają cego nas wszystkich.
       - Powoli, czcigodny. Najpierw wyjaśnij mi, w czym tkwi tajemnica sceny, którą  oczy moje 
widzą  wyraźnie, a rozum nie pojmuje wcale?                                                
       - Widzisz tych dwóch namokłych? To spadkobiercy starego Bababaja, Mamadżan i 
Karadżan. Sędziwy karawanbasza pozostawił im do sprawiedliwego podziału szkatułę pełniutką  
cudownych pereł. W tym spadku kryje się właśnie kłopot. Według prawa syn pierworodny 
powinien wzią ć większą  część spadku. Gdyby to było możliwe, nie zaznalibyśmy goryczy 
bezradności. Niestety, wśród nich nie ma starszego.
       - Bliźniacy? - domyślił się Hodża.
       - Właśnie. Urodzeni w jednakowym czasie, równego podziału oczekują  od losu.
       W tym momencie na dziedziniec wtoczył się ospały sędzia. Dostrzegł Hodżę Nasreddina 
rozprawiają cego z muftim. Zbliżył się i zagadną ł:
       - Ktoś ty? Nie znam cię, człowieku. Jesteś chyba nietutejszy
       - Tak, panie. W Szachrisjabzie staną łem przejazdem. Z Samarkandy dą żę do Karszy, a 
potem jeszcze do Buchary.
       - Słyszałeś od muftiego o kłopotach, jakich przysporzył nań spadek po zamożnym 
karawanbaszy? Należało podzielić sakwę przecudownych pereł na dwie jednakowe części. 
Wierz mi, to nie-prosta sprawa. Skomplikowana barwą  i jakością  pereł. Wszakże krople rosy 
kwietniowej * są  różnej wielkości, wartości nierównej. Jedne są  ze skazą , inne zaś czyste jak 
łza człowieka szlachetnego. Jakże więc je dzielić?
       A tymczasem bracia kłócą  się, awanturują , przy każdej próbie podziału skaczą  na siebie z
kindżałami niczym rozbójnicy. Rozsą dne słowo do nich nie dociera. Cóż miałem 

background image

        * Na Wschodzie wierzono powszechnie, że perła powstaje z kropli deszczu wiosennego 
lub rosy, której w kwietniu uda się wpaść w rozchyloną  skorupę małża perłopława. 
       czynić. Kazałem wsadzić obydwu do beczek. Niechaj sterczą  tam do czasu, aż 
zmą drzeją . Przy kadziach ustawiłem dwóch niewolników i gdy tylko bliźniacy zaczynają  się 
gorą czkować, moi słudzy polewają  ich zimną  wodą . Ale i chłodzenie niewiele skutkuje. Kłótliwi 
są  nadal, mimo że woda już im do uszu podchodzi.
       Allach nie był łaskaw, kierują c obydwu pierworodnych do mnie. Trafiłem na wyją tkowych 
uparciuchów - cią gną ł sędzia dalej umęczonym głosem, po czym przetarł czerwone z 
niewyspania oczy. - W testamencie stary Bababaj wyraził życzenie, aby synkowie sami 
podzielili spadek na dwie równe części. Jednakże ostatnia wola starca do niczego dobrego nie 
doprowadziła, Samum awantury rozszalał się bowiem w domostwie karawanbaszy. Kiedy perły 
dzielił Mamadżan, protestował Karadżan, gdy zaś Karadżan brał się do rozłożenia skarbu na 
połowy, wrzeszczał gniewnie Mamadżan. I tak bez przerwy, od wschodu do zachodu słońca. 
Usiłowałem im jakoś dopomóc, własnoręcznie podzieliłem  spadek na dwie jednakowe części. 
Nadaremnie. Potem nakłoniłem najwytrawniejszych jubilerów i złotników Szachrisjabzu, aby 
poszli w moje ślady. Z podobnym skutkiem. Na żaden z proponowanych sposobów bracia nie 
chcą  przystać. Już siódmy dzień zajmują  te kadzie. Męczą  mnie i sługi moje. Serc chyba nie 
mają .
       - Nic dziwnego, u chytrusów nawet serca przybierają  kształt sakiewki - roześmiał się 
Hodża Nasreddin. - Ale nie kłopocz się, panie. Zaraz wykurzę ich z kadzi.
       To mówią c podszedł najpierw do jednej beczki, a potem do drugiej. Każdemu z 
moczą cych się w wodzie wyjaśniał coś długo i cierpliwie.
       I oto stał się cud. Z kadzi wyskoczyli bliźniacy ociekają cy wodą  i nie wycierają c się, 
popędzili jak opętani w głą b miasta. Klaskanie gołych stóp ucichło po chwili. Gdyby nie 
świadkowie i dwie beczki z wodą , można by całe zajście przyją ć za wytwór 
rozgorą czkowanych umysłów.
       Kadi osłupiał. Stał pośrodku dziedzińca z ustami rozwartymi szeroko ze zdumienia. 
Znieruchomiały wyglą dał jak dziuplasty karagacz.
       - Poszaleli czy co? - wyją kał wreszcie, gdy powrócił ma dar mowy. - Doką d pognali ci 
bezrozumni i bezwstydni? Coś ty  im powiedział, że zapomnieli o koszulach i portkach?
       - Pospieszyli do własnego domostwa, aby wreszcie dokonać sprawiedliwego podziału - 
wyjaśnił Hodża.
       - Bzdura - zirytował się sędzia. - Wszystkie perły są  u mnie. Spadek po Bababaju wzią łem
na przechowanie, dopóki synalkowie nie dojdą  do porozumienia. Winienem przecież strzec 
przed złodziejami klejnotów w czasie, kiedy ich właściciele gościli w moich kadziach.
       - A, w takim razie nie kłopocz się o nich, panie - uspokoił go Hodża. - Zobaczysz, 
braciszkowie pojawią  się tu jeszcze szybciej, niż zniknęli.
       Rzeczywiście. Nie minęło czasu więcej, niż potrzeba go łakomczuchowi na przełknięcie 
kilku garści chałwy, gdy na ulicy dało się słyszeć coraz głośniejsze klaskanie bosych stóp o 
płyty kamienne.                                                        
       Za moment do kolan kadiego przypadło dwóch golasów wrzeszczą cych wniebogłosy:
       - Panie sprawiedliwy, wydaj nam perły naszego czcigodnego ojca. ¯yczeniu Bababaja 
stanie się nareszcie zadość. I bą dź nam świadkiem podczas dokonywania podziału, który 
zadowoli nas obu. I ciebie, o sprawiedliwy. I tego wędrowca, zasobnego w rady niezwykle 
rozumne.
       Sędzia, nie zważają c na swój wiek i dostojny urzą d, podkasał dżubbę i popędził czym 
prędzej do domu po perły ukryte w schowku. Przebierał nóżkami jak młodzieniec spieszą cy do 
miłej. Nadzieja pozbycia się obydwu uparciuchów najwyraźniej dodała mu skrzydeł.                  
       
*
       
       ¯arłoka poznaje się nad miską , człeka rozumnego nad węzłem splą tanym bez końca. 
Rozważ więc i ty, czytać umieją cy, ją ką  radą  posłużył się Hodża Nasreddin, aby wypłoszyć 
dwóch nagusów z kadzi?                                                
       

SPOTKANIE Z OMIRBEKIEM

background image

       
       Opowieść siedemnasta o młodym 
       żartownisiu z plemienia Karakalpaków, 
       który w zręczny sposób wywiódł w pole 
       strażnika Babamurada z Karszy
       
       Słońce obserwują ce ziemię z najwyższego szczebla nieba nie pozwalało na dalszą  
wędrówkę. ¯ar godzin popołudniowych dokuczył nawet iszakowi; długouche zwierzę co chwilę 
odwracało łeb i, z wyrzutem spoglą dało na swego pana. Wreszcie doczekało się. Spod chałatu 
zarzuconego na głowę wypłyną ł dobrze mu znany głos jeźdźca:
       - Masz chyba słuszność, przyjacielu, Najwyższa pora odsapną ć gdzieś w cieniu. Jeśli los 
pozwoli, pośród tamtych krzewów przeczekamy do zmierzchu. Nieco później, lecz nie tak 
zmordowani, dotrzemy do Karszy.
       Osiołek począ ł żwawiej przebierać nogami. Zapomniał na moment o rozpalonym piasku i 
kłują cych kolcach jantaka. Marzył i mu się odpoczynek w chłodzie i smakowite pą czki ostu, 
czerwienieją ce z daleka.           .                                   
       Kępa wysokich krzewów morwy wyrosła nad brzegiem aryku, bulgoczą cego radośnie 
wodą , dawała znakomite schronienie umęczonym członkom. Hodża Nasreddin zlazł z osła i 
rozpostarł chałat pod baldachimem najbardziej gęstego listowia. Legł wygodnie. świat od razu 
stał się weselszy, bardziej kolorowy. Ponad  głową  niskim basem buczały ciężko latają ce 
grubasy, żółtobrunatne kosmate trzmiele. Zapach dojrzałych owoców morwy napełniał nozdrza. 
Wilgoć płyną ca od kanału czyniła powietrze znośniejszym. Wszystko to sprawiało, że mędrzec
nawet nie spostrzegł,  kiedy słodki sen skleił mu powieki.
       Z drzemki wyrwał go dopiero wrzaskliwy głos jakiegoś mężczyzny, któremu bezskutecznie
starał się sprostać chłopięcy dyszkancik. Hodża Nasreddin uniósł lekko głowę. Z ukrycia 
zaczą ł przysłuchiwać się nierównej sprzeczce.
       - Bą dź szczęśliwy, że zabieram ci rybę złowioną . Nie będziesz się musiał trudzić daleką  
wędrówką  na bazar karszyński. Zaoszczędziłem ci mnóstwo czasu i mitręgi. Dawaj przeto ryby 
i znikaj mi precz z oczu, prawnuku kulawej hieny i zezowatego szakala - wrzeszczał 
mężczyzna.
       - Nie zabieraj mi całego połowu, o panie wielkoduszny. Zostaw choć kilka nędznych rybek 
na szurpę dla matki osłabłej w chorobie - błagał dyszkancik. - Weź sazany, panie. Popatrz, 
jakie są  grube i tłuste. Istne wieprze pomiędzy rybami. Wieprze sobie zabierz. Nie pozbawiaj 
mnie uklejek, rybek zwyczajnych, drobnych, ale za to smacznych jak młode przepiórki. 
Powtarzam, weź sobie tłuste wieprze. Spójrz, panie wielkiego serca, na ich grzbiety i ogromne 
brzuszyska. Okrywa je prawdziwa słonina. Sazany aż kapią  tłustością .
       W nieznajomym opryszku odezwał się prawowierny muzułmanin. Zawahał się. Miałby 
wzią ć w ręce nieczyste wieprze? Choćby tylko rybie? W życiu nie tkną ł jeszcze zwierzą t 
nieczystych. Poszturchują c chłopaka zabrał do koszyka ryby pozostałe, nieduże i chude. 
Tłustych sazanów nawet nie ruszył.
       Słuchają c chłopca Hodża Nasreddin zaśmiewał się w krzakach do łez. Mimo wesołości 
nadsłuchiwał jednak pilnie, by nie uronić słowa.
       - Ten smyk zajdzie daleko. Czeka go przyszłość niezwykła. Drżeć będą  wielmożni 
bajowie, gdy los postawi im na drodze tego chłopca. Nie zasną  spokojnie naczelnicy grodów, w 
które zawita rezolutny podrostek. A ja mogę zamkną ć oczy bez obawy. Jestem chyba 
świadkiem narodzin nowego Hodży Nasreddina - zachwycony pomrukiwał pod nosem.
       Tymczasem awanturnik zabrał chłopcu nędzne uklejki, wdrapał się na grzbiet wysokiego 
argamaka i pocwałował wzdłuż aryku. Dopiero wtedy z krzaków wychylił się mędrzec 
bucharski.
       - Słyszałem, jakeś przekonał oczajduszę, aby nie brał sazanów. W samą  porę, bo jużem 
się zastanawiał, w jaki sposób dopomóc sprawiedliwości, czym gruchną ć w łeb od tyłu łotra 
bez sumienia.

 

       -  le by się to mogło zakończyć dla nas obu, panie szlachetny. Strażnik Babamurad jest 
bowiem zausznikiem i krewniakiem głównego sędziego w Karszy. A kadi nigdy by ci nie 
przebaczył napaści na swego ulubieńca. Zresztą , sam widziałeś, na niego nie pałka, a słowa 
są  bronią  skuteczną . Babamurad ma głowę słabowitą  od wewną trz, ocalał więc mój połów 
właściwy - odrzekł chłopiec śmieją c się głośno.
       Kiedy mędrzec zbliżył się do młodzika, ujrzał w trawie u jego stóp siedem wspaniałych 

background image

sazanów. Na ten widok na dnie duszy Nasreddinowej zbudziły się wspomnienia rybich połowów 
z lat odległych, szczenię

 

cych.  renice rozbłysły mu dawno nie widzianym blaskiem, a dech 

zaparło z wrażenia. Z trudem najwyższym wykrztusił:
       - Królewskie sazany. Okazy olbrzymie, nie spotykane nawet w Zerawszanie. Chłopcze, 
jesteś zapewne synem czarnoksiężnika? Oczom trudno uwierzyć. Wyjaw mi przynajmniej, na 
jakie robaki schwytałeś wszystkie te tłuściochy?
       - Na żadne.
       - Nie kpij sobie z siwych włosów, synku - Hodża spoważniał na moment. - Nie wmówisz 
mi, że sazany bez jakiejkolwiek przynęty same pchały się na sznurek?
       - Kiedy to szczera prawda, panie - zapewnił młodzieniec. - Sazany to ryby łakome i głupie. 
Najlepszą  przynętą  na nie jest przeto odrobina pomyślunku. Tak właśnie postępuję. Do końca 
plecionki z końskiego ogona przywią zuję kawałek cienkiej baraniej kosteczki i wrzucam do 
wody. Ciekawość zmusza sazana do zainteresowania się pływają cą  kostką . Najpierw dotyka ją  
nosem, popycha, wreszcie niezbyt zdecydowany, tak na wszelki wypadek, bo przecież może 
to być coś jadalnego, chwyta w gębę cudaczną  przynętę. Ponieważ kość nie ma nic wspólnego
z oczekiwanym przysmakiem, pozbywa się jej czym prędzej. Oczywiście, jaki każda duża 
ryba, wypluwa ją  nie z powrotem, lecz wraz z wodą  przez otwór skrzelowy. I od tej chwili jest 
moją  zdobyczą . Nanizanego na sznurek żarłoka wycią gam z wody niczym wiaderko z głębokiej 
studni. Tak oto łakomstwo i ciekawość gubią  sazana, z wody przerzucają c go na patelnię.        
       - Młodzieńcze, jesteś niezrównany - wyszeptał zachwycony Hodża, - Wiele już lat 
przeżyłem na tym świecie, a o podobnych sposobach słyszę po raz pierwszy.
       Chłopiec roześmiał się ponownie.
       - Każdy sposób dobry, jeśli prowadzi do raju. Dla głodnego ogrodem szczęśliwości jego 
pełne kiszki. Jadłeś dziś obiad, wędrowcze? Nie? Weź, proszę, ode mnie jednego sazana. Nie 
jesteś przecież strażnikiem Babamuradem, nie wierzysz chyba w wieprze żyją ce w kanale lub 
w rzece? Nie ma nigdzie na ziemi smaczniejszej potrawy od sazana przyrumienionego na 
ogniu z saksaułu. Przekonasz się, gdy napełnisz nim usta i żywot.
       - Dobre masz serce, młodzieńcze. Głowę nosisz również na właściwym miejscu. 
Zapewniam cię, będziesz kiedyś wielkim człowiekiem.
       - Ja już dzisiaj niemało potrafię - pochwalił się chłopiec i sięgną ł po największego z dzikich 
karpiów. - Patrz, oto ryba niezwykła. Jeśli zechcę, przemieni się w czyste srebro. Nie umiem. 
tylko przewidzieć dokładnie, w jaką  ilość. Ale to zależy już nie od sztuczek magicznych, lecz 
cen na karszyńskim bazarze. A jednak tobie oddam ją  bezpłatnie, nie wezmę ani miedziaka. 
Przyjmij ją  proszę, ze szczerego serca. Równie wielkiej ryby pewnie jeszcze nie widziałeś.
       Hodża Nasreddin obruszył się:
       - Cóż ty sobie myślisz, gołową sie? Różne ryby widziałem w życiu, niejedna ocknęła się w 
mej sieci, niejedna zawisła na końcu wędziska. £owiłem w arykach, rzekach i w Aralu. 
Chwytałem dzikie leszcze, sumy, sazany, sandacze, wą sate brzany i rozbójnicze szczupaki. 
Jeśli świerzb ciekawości dokucza ci zbytnio, powiem, że gdy byłem w twoim wieku, 
pochwyciłem sazana o złocistoperłowej łusce, którego ogon ważył równiuteńkie dwieście 
miskalów, zaś głowa ważyła tyle, ile ogon i połowa tułowia, natomiast tułów odpowiadał 
ciężarowi głowy i ogona. Czy potrafisz teraz odgadną ć, młodziku, ile ważył ów sazan olbrzymi?
       Chłopiec odpowiedział niemal bez namysłu:
       - To niesłychanie proste, wędrowcze. Sazan twój ważył cztery ogony i tułów.
       Mędrzec zdumiał się:
       - Zadziwiają ce. Nigdy bym nie uwierzył, gdybym nie ufał własnym uszom, przedziwny 
synu i wnuku rachmistrzów. Prawdziwie odpowiadasz, choć równie zagadkowo. Proszę, 
proszę, trafił mudarris na mudarrisa i ustą pić nie myśli. Głowę masz, widzę, nie tylko z 
kształtu. Jeśli ponadto powiesz mi teraz, iż nosisz nazwisko Hodży Nasreddina, gotów jestem 
pomyśleć, że nie zbudziłem się wcale, lecz śnię nadal o czasach mojego dzieciństwa. 
Uszczypnij mnie mocno, chłopcze roztropny, niechaj przekonam się, czy sen to, czy jawa.
       - Nie potrzeba, panie. Nie jestem sławnym Hodża Nasreddinem, zwą  mnie Omirbekiem - 
przedstawił się chłopak. - Nie możesz mnie znać, gdyż w okolicach Karszy jestem tylko 
przejazdem. Zaledwie na kilka dni zatrzymaliśmy się w karawanseraju kulawego Alimdżana, 
tuż za bramą  miejską , w pobliżu starej twierdzy. Pochodzę zaś ze starego aułu Karakałpaków, 
leżą cego na skraju Czerwonych Piasków, hen, daleko za Chiwą . Z ojcem, poszukują cym 
uczciwej pracy, zdą żamy teraz w kierunku Szachrisjabzu, do stryja. Mój jęzor, a także i ojca, 
który po słowa nigdy do kieszeni nie sięgał, sprawiły, że w bogatych jurtach Sykmar-baja nie 

background image

mieliśmy czego szukać. Musieliśmy opuścić rodzinny auł, gdzie ojciec nawet wśród biedaków 
uchodził za nędzarza. I nie wiedzie się nam nadal. Bieda zewszą d piecze. Co za los okrutny, 
panie. Jedziemy za wolno, bieda nas dogania, jedziemy za prędko, sami biedę doganiamy...
       - Ja również nie mieszkam w Karszy, Buchara moim gniazdem od lat wielu. Cieszę się z 
nieoczekiwanego spotkania i serdecznego daru, Omirbeku. Popatrz, słońce zaczyna 
zstępować z wysokości. Czas nam chyba w drogę - Hodża Nasreddin usadowił się wygodnie 
na iszaku i skiną ł na chłopca: - Siadaj za mną , osioł udźwignie nas obu. Naradzimy się 
podczas jazdy, może znajdziemy skuteczne lekarstwo na kłopoty twojego rodzica. Bo wiedz, 
młodzieńcze, dowcip często w życiu potrzebny, ale rozum zawsze. Teraz każdej chwili 
szkoda. Dojedźmy do Karszy, zanim ryby świeżość swoją  stracą .
       - Chyk-chyk, chyk-chyk - pokrzykiwaniem i piętami Hodża Nasreddin usiłował zmusić 
długouchego do energiczniejszego truchtu. Pełen zadowolenia rozmyślał już o znakomitym 
posiłku i aromatycznym kok-czaju oczekują cym nań w karawanseraju kulawego Alimdżana. 
Także Omirbek spoglą dał na świat szeroko uśmiechnięty. Wiózł ojcu ryby oraz człowieka, 
którego rozum wiele mógł uczynić w potrzebie.
       Jedynie wierny iszak Hodży nie miał uszczęśliwionej miny.  Chwile odpoczynku okupił 
przecież podwójnym ciężarem. Poza mędrcem musiał dźwigać na grzbiecie również 
nieznajomego wyrostka oraz siedem olbrzymich sazanów.
       
*
       
       “Dowcip często w życiu potrzebny, ale rozum zawsze" - powiedział Hodża Nasreddin. 
Słusznie. No, bo jak bez pomocy zawartości czaszki ujawnić teraz to, co znane było obydwu 
ludziom wędrują cym: ile miskalów ważył sazan pochwycony niegdyś przez filozofa w nurtach 
aryku?
       

W KARAWANSERAJU ALIMD¯ANA
       
       Opowieść osiemnasta o jeziorze 
       stepowym, które uniosło się pod 
       chmury, oraz o trudnym problemie, 
       dręczą cym poczciwego właściciela
        karszyńskiego zajazdu
       
       Dzień dobrze zaczęty i o zmierzchu wart jest wielu pochwał. Na bazarze młody Omirbek 
bez trudu sprzedał sześć sazanów, po czym za część monet kupił w straganie piekarza trzy 
olbrzymie karszyńskie obi-non, placki z jęczmiennego ciasta. Tymczasem z siódmego sazana 
ojciec Omirbeka zdą żył przygotować smaczną  potrawę, upieczoną  na węglach drzewnych z 
saksaułu. Kawałki chrupią cej w zębach ryby, przegryzane pachną cym pieczywem, sprawiły, że 
wnętrze karawanseraju kulawego Alimdżana, dotychczas zakopcone i cuchną ce zjełczałym 
olejem, wkrótce napełniło się smakowitą  wonią  i nastrojem pogodnego dostatku.
       Głód jest ojcem gniewu, sytość rodzi dobry humor. Dobry humor z kolei wydaje na świat 
dobre towarzystwo. Niedługo trzeba było czekać, aby wokół trzech osób przyjezdnych 
zgromadził się tłum łakną cy wesołego słowa i nowin z dalekich krajów. Poganiacze wielbłą dów, 
siodlarze, ubodzy farbiarze o żółtych od szafranu rękach, kilku nosiwodów oraz dwaj kotlarze o 
twarzach znaczonych ospą  pryskają cej cyny przysiedli się ze swymi piałkami jak najbliżej, by 
nie uronić ani słówka z wesołej dysputy. Humor jest jak zaraza, szerzy się równie 
błyskawicznie, tyle że na skutek mało kto narzeka.
       Ojciec Omirbeka od dawna w gronie przyjaciół, karakałpackich czabanów i rybaków znad 
Arala, lubił opowiadać rozmaite historyjki, o jakich zwykłym ludziom się nie śniło, przy czym 
mówił tak przekonywają co, że zanim dobrną ł kresu opowieści, sam zaczynał wierzyć we 
własne słowa. Teraz nadarzała się okazja do kolejnej gawędy, której nie potrafiłby przepuścić.
       - Kto z was, o czcigodni, wie, dlaczego obok starego szlaku wiodą cego w kierunku 
Buchary, niedaleko od brzegów Kaszka-darii, znajduje się w stepie wielka, płaska i podłużna 
jama? Wyglą dają ca z daleka, jakby w ziemię jakiś olbrzym wcisną ł, a potem wyją ł ogromny 
półmisek? - rzucił pytanie zaczepne w tłum nadsłuchują cych ludzi.
       Kiedy zasłony milczenia nikt zerwać nie potrafił, dokończył z dobrotliwym uśmiechem:

background image

       - No, to ja wam wyjawię tajemnicę przedziwnego dołu, o czcigodni. Opowiadał mi znajomy 
karawanbasza, że w tym miejscu leżało dawniej jezioro, ale pewnego dnia uniosło się pod 
chmury i uciekło. Miał szczęście, był akurat przy tym. Lot czmychają cego jeziora śledził 
własnymi oczyma.
       Biesiadują cy parsknęli śmiechem, po czym jeden przez drugiego zaczęli przekonywać 
Omirbekowego rodzica:
       - Wędrowcze, przysłuchaj się uważnie słowom, które sam wygłaszasz. Czy pomyślałeś, 
w jaki sposób zwyczajne jezioro mogło ulecieć do nieba? Czupryna siwym włosem ci obsiadła, 
a bajdy dziecięce usiłujesz w nas wmówić bez opamiętania. Jeziora to nie ptaki ani motyle 
wielkoskrzydłe, nie unoszą  się w powietrzu. Najwidoczniej zadrwił z ciebie karawanbasza, 
zakpił w przystępie dobrego humoru. Człekowi dojrzałemu nie godzi się wierzyć we wszystko, 
co ludzka fantazja urodzi i na język wypchnie.
       - Ależ to szczera prawda. Najszczersza - obstawał przy swoim ojciec Omirbeka. - 
Karawanbasza nigdy nie łże. Ufam mu, bo to człowiek prawy i szlachetny.
       Nie wiadomo, jak długo toczyłaby się gorą ca sprzeczka pod dachem karawanseraju, 
gdyby najstarszy wiekiem wśród zgromadzonych, siodlarz Sadyk Abdurachman nie przedłożył 
ojcu Omirbeka warunku: 
       - Jeśli wyjaśnisz nam, w jaki sposób jezioro odfrunęło ze stepu, to natychmiast zarżniemy 
baranka i przygotujemy dla ciebie i twoich towarzyszy prawdziwy karszyński płow z ryżem i 
korzeniami. Jeżeli natomiast nie potrafisz wytłumaczyć zagadki, będziesz musiał odpłacić nam 
podobną  monetą . Ty, o czcigodny, wszystkich nas płowem poczęstujesz.
       Omirbekowi uśmiech nadziei przemkną ł po twarzy. Dawno nie miał w ustach delikatnego 
młodego baraniego mięsa, a smaku korzennego płowu w ogóle nie pamiętał. Czym prędzej 
pocią gną ł ojca za rękaw i szepną ł:
       - Pozwól, ata, ja im to wszystko dokładnie wyjaśnię. Mam pomysł.
       Ojciec, który akurat nie bardzo wiedział, ską d wydobyć wiarygodne argumenty mogą ce 
przekonać niedowiarków, ucieszył się z nieoczekiwanej odsieczy i oświadczył głośno:
       - Mój syn i ja jednakowej krwi jesteśmy, jednego ciała i myśli wspólnej. Dlatego tym razem
odstępuję mu słowo. Mimo że mleko pod nosem jeszcze mu nie wyschło, rozumem nie 
ustępuje najstarszym aksakałom Karszy i okolic. Bez kłopotu potrafi wyjaśnić tobie, zacny 
Abdurachmanie, a także pozostałym gościom czcigodnego Alimdżana, jak mogło pofruną ć pod 
obłoki caluteńkie jezioro, z wodą  i wszystkimi rybami. Opowiedz, synku, o sadzawkach i 
jeziorkach latają cych często ponad naszymi stepami. Mieszkańcy Karszy najwidoczniej nie 
znają  praw natury, niechaj zatem usłyszą  o jednym z dziwów tego świata.
       Zgromadzeni w czajchanie mężowie zacieśnili krą g wokół trzech przyjezdnych. 
Zapanowała głęboka cisza.
       - Mijały powoli zimowe miesią ce - śmiało rozpoczą ł Omirbek swą  opowieść.- Od 
Afganistanu dmuchały ciepłe wiatry, nastał czas odwilży. Właśnie wtedy, jeden Allach wie 
ską d, nadleciały stada dzikich kaczek, gęsi i łabędzi. Było ich istne mrowie. Jak okiem 
sięgną ć, niebo pokryło się cieniem. W środku dnia nastawał wieczór. To promienie słońca nie 
mogły się przebić przez żywą  zasłonę.
       - Nie pamiętam u schyłku zimy podobnego ptasiego przelotu - wtrą cił niedowierzają co 
któryś z poganiaczy garbonośnych zwierzą t, ale Omirbek nie zwrócił na niego najmniejszej 
uwagi snuł dalej przędzę opowieści:                                 
       - Ptactwo dostrzegło z wysokości spokojne jeziorko i natychmiast opuściło się na taflę 
wody. Zmęczone wielogodzinnym lotem nie miało nawet siły, aby zapolować na ryby. 
Tymczasem nocą , kiedy kaczki, gęsi i łabędzie smacznie sobie spały, nieoczekiwanie srogi 
mróz zaatakował ziemię. Ponieważ jezioro było płyciutkie, woda zamarzła do samego dna. 
Naturalnie kacze i łabędzie łapy błyskawicznie przymarzły do lodu. Rano ptactwa przebudziło 
się i podniosło ogłuszają cy rwetes. Lecieć chce, ale nie może, bo lód nie puszcza. 
Nieszczęsne ptaki powinny poczekać przynajmniej do południa, dopóki słońce lodu nie roztopi 
lecz właśnie w tym momencie w nadbrzeżnych zaroślach pojawi się karawanbasza. 
Przewodnik karawan szedł tropem kulawego zają ca, marzą c o smakowitej pieczeni, kiedy 
ujrzał mrowie kaczek, gęsi i łabędzi. Wystraszone przez człowieka ptaki trzepotały gwałtownie 
skrzydłami w miejscu, ale ulecieć w powietrze nie mogły. Ponieważ karawanbasza nie należał 
do najlepszych strzelców, odłożył na bok kołczan i łuk ogromny, a sięgną ł do pochwy po nóż. Z
długim, ostrym kindżałem zaczą ł podchodzić coraz bliżej stada. Przerażone ptactwo ponownie 
usiłowało oderwać się od lodu. Machało skrzydłami, wycią gało szyje, wrzeszczało. Bez 

background image

skutku. Jednakże strach wszystko potrafi, jak trzeba, to i kurczak w orła przemieni. Załopotały 
ptaki skrzydłami raz, drugi, trzeci... i nagle wzbiły się do góry wraz z lodem. Olbrzymi lodów 
placek na kaczych, gęsich i łabędzich skrzydłach pofruną ł ponad piaskami karszyńskiego 
stepu. A kto nie wierzy, może przekonać się na własne oczy. Na miejscu, gdzie było jeziorko, 
pozostał wszakże dowód oczywisty: ogromna pusta jama. Na próżno karawanbasza, ile tylko 
tchu w płucach, popędził z powrotem po łuk i kołczan, nadaremnie strzały wypuszczał. Bo, po 
pierwsze jak już wspominałem, nie był najzręczniejszym strzelcem, a i drugie, strzały odbijały 
się od lodowego półmiska niczym od tarczy wojownika. Ptaki uszły z życiem. Z pewnością  
nieraz widzieliście nad brzegami Kaszka-darii ocalałe kaczki i ich potomstwo. To jeszcze jeden 
dowód, że mówiłem prawdę.                 
       Słuchają cy z zapartym tchem opowieści na te słowa wybuchnęli gromkim śmiechem. 
Wesołość przepłoszyła wróble spod powały. Zaniepokojony nagłym hałasem ze stajni odezwał 
się wielkim wrzaskiem kłapouch, wierny druh wędrówek Nasreddinowych. Zawtórowała mu 
młoda oślica Omirbeka.
       A tymczasem głosy uznania napełniły czajchanę.
       - Zuch chłopak. Znalazł wyjście. Znakomitą  opowieść wymyślił. Pod tiubietiejką  skarb 
prawdziwy dźwiga. Będzie mieć ojciec z niego pociechę nie raz i nie dwa razy.
       Jedynie otyły nadzorca, Ibrachim Achrar, stary zrzęda i wieczny utyskiwacz, o którym 
mówiono, że od osiemdziesięciu lat wą troba w nim gnije, zaprotestował gwałtownie:
       - Nie pojmuję, czemu zachwycacie się rozumem i wyobraźnią  młodzika? Nad czym się 
tutaj roztrzą sać? Pomyślcie, na Allacha, za cóż go chwalicie? Takie jest prawo życia, natury - 
im mą drzejsze jagnię w latach szczenięcych, tym głupszy baran na starość, u schyłku życia.
       Omirbek pochylił z szacunkiem głowę przed mówią cym, i od powiedział spokojnie:
       - O, panie szlachetny, jakim rozumnym dziecięciem musiałeś być niegdyś. Z pewnością  
nikt wówczas nie mógł ci dorównać.
       Radosnej wrzawy, jaka wybuchła po tych słowach, nie da się porównać z niczym. Istna 
eksplozja wstrzą snęła karawanserajem i przylegają cymi stajniami, zmą ciła spokój pobliskich 
czajchan i domostw glinianych.
       W grubego Achrara jakby grom uderzył. Zamachał gwałtownie rękoma w powietrzu, 
wrzasną ł kilka słów plugawych i potoczył się ku wyjściu.
       Tego wieczora Omirbek od wdzięcznych słuchaczy otrzyma nie tylko baraniny i płowu pod 
dostatkiem, ale ponadto olbrzymią  głowę cukru. Smakołyku, który - lizany oszczędnie - 
wystarczyć mógł na długie tygodnie.
       Kiedy ustały już śmiechy, a z baranka pozostały gładziuteńkie kości, do pomysłowego 
młodzieńca, jego ojca i Hodży Nasreddina zbliżył się chromy Alimdżan, właściciel 
karawanseraju. Bez słowa postawił przed siedzą cymi nowe czajniki z ukropem kok-czaj i 
miseczkę napełnioną  różowym kiszmiszem z zeszłorocznych zbiorów. Przysiadł na piętach, 
pochylił się w ich stronę i szepną ł zrozpaczonym głosem:
       - Dopomóżcie, dobrzy ludzie. Dopomóżcie, bo ja już dłużej nie wytrzymam z tym łotrem. 
       Wszyscy trzej spojrzeli na mówią cego.
       - Co się stało? O kim. mówisz?
       - Właśnie o Ibrachimie Achrarze, rozbójniku bez serca i sumienia, przychodzą cym tutaj 
codziennie, aby dokuczać i naigrawać się z trudnej sytuacji, w którą  mnie wpędził - 
odpowiedział Alimdżan i rozdygotaną  dłonią , ronią c herbatę na ziemię, uniósł piałkę do ust.
       - Nie pojmuję cię - Hodża Nasreddin rozłożył bezradnie ręce. - Opowiedz nam całą  historię 
od począ tku. I mów spokojnie. Nerwy myśl i język plą czą .
       - To sprawa zupełnie świeża, wędrowcze. W ubiegłym roku oddałem najpiękniejszą  moją  
wielbłą dzicę pod opiekę staremu czabanowi Dżawłanowi, który przez cały sezon pasł w stepie 
zwierzęta. Wtedy na świat przyszło małe wielbłą dzią tko, rozkoszny malec na wysokich, 
chudych nóżkach. Cieszyłem się z przychówku. Na moje nieszczęście w stadzie pasła się 
również wielbłą dzica grubego Achrara. I ją  los obdarował w tym samym czasie pociesznym 
maleństwem. Niestety, nie żyło długo. Moje wielbłą dzią tko poczęło wówczas ssać także i 
przybraną  matkę. Obydwie wielbłą dzice w najlepszej zgodzie wychowywały malca. Do obydwu 
maluch podbiegał radują c się, merdają c prześmiesznie ogonkiem. Wielbłą dzia idylla nie trwała 
zbyt długo.
       Ibrachim Achrar nie chciał nawet słuchać wyjaśnień pastucha Dżawłana. Oświadczył, iż 
pozostałe przy życiu wielbłą dzią tko od jego samicy pochodzi, do niego więc musi należeć. A 
kiedy upomniałem się o swoją  własność, oskarżył mnie przed wielkim kadim Karszy o niecne 

background image

oszustwo i próbę złodziejską . Cóż, w naszym bekostwie więzy rodzinne są  znacznie 
mocniejsze od sprawiedliwości. Sędzia, poprzez trzecią  żonę spokrewniony z Ibrachimem 
Achrarem, jemu daje wiarę. £ańcuch nieszczęść nie kończy się na tym. Stary szachraj żą da 
nie tylko mojego wielbłą da, ale i wysokiego odszkodowania za wydumane straty moralne. 
Córkę mą , Szirin, sobie upodobał. Jej pragnie.
       Hodża Nasreddin zadumał się. Przemknęły mu przez głowę obrazki z lat młodzieńczych. I 
on znał kiedyś dziewczynę o takim imieniu.
       “Szirin. Szirin - znaczy Słodka. Jeśli czarnobrewa jest równie urocza, jak ta, na której 
wspomnienie serce mięknie i niebo się rozjaśnia, to trzeba działać zdecydowanie i bez chwili 
zwłoki.  Dziewczyna nie powinna wpaść w szpony starucha. I do tego  oszusta",                      
       - Wędrowcze czcigodny, czy jest jakiś sposób, mogą cy przekonać kadiego i świadków, 
która z dwóch samic garbonośnych jest prawdziwą  matką  wielbłą dzią tka? - głos Alimdżanowy 
przerwał nić wspomnień motaną  w milczeniu przez mędrca.
       Hodża skiną ł głową . Rzekł łagodnie:
       - Nie kłopocz się, przyjacielu, mam pewien pomysł. Rano pójdziemy do sędziego prosić, 
aby wraz z Ibrachimem Achrarem, pastuchem Dżawłanem i kilkoma świadkami udał się nad 
rzekę. Nad kanał odprowadzają cy wodę z Kaszka-darii przywiedziemy również obydwie 
wielbłą dzice i małego nicponia. Jeśli malec nie potrafi wskazać świadkom własnej rodzicielki, 
uczynimy próbę odwrotną . A teraz chodźmy wszyscy spać w spokoju. Sen pomoże żołą dkom 
przecią żonym ponad miarę i uporzą dkuje skołatane myśli. Albowiem rozwaga jutro będzie nam 
potrzebna.         
  
*
       
       Nie sztuka rozsupłać węzeł cudzymi rękami. Co innego samemu znaleźć sposób, który 
pozwoliłby wskazać na prawdziwą  matkę wielbłą dzią tka. I to zanim kur poranny wyrwie z 
pościeli Hodżę Nasreddina i jego dwóch przyjaciół z dalekiej Karakałpacji.
       
       

      O ACHUNDZIE NADZIEWANYM SKRUPU£AMI
       
       Opowieść dziewiętnasta o tygrysie 
       w klatce, figlu Omirbeka, a także 
       o achundzie, który wzią ł na przechowanie 
       sakwę pełną  srebrnych monet
       
       Wiele było spraw naglą cych Hodżę Nasreddina i jego obydwu karakałpackich przyjaciół do 
opuszczenia bram miasta. Przy czerwienieją cej się porannej zorzy skromna karawana złożona 
z kilku osiołków oraz arby załadowanej po chmury wydostała się na pustą  drogę. Na ledwie 
przedeptany trakt, wiodą cy w step zrudziały, spalony przez słońce. Z żalem ludzie i zwierzęta 
pozostawiali za sobą  Karszy, gród pełen niedrogich wspaniałych owoców i darmowej wody. 
Trzej jeźdźcy otuleni czapanami po czubki uszu z niecierpliwością  oczekiwali pierwszych 
promieni słońca, przynoszą cych światu błogosławiono ciepło poranka.
       świergot budzą cych się ptaków, rytm drobią cego nóżkami kłapoucha uśpiły wkrótce 
Omirbekowego rodzica. Zdrzemną ł się. Począ ł kiwać głową , lekko poświstują c przez nos. Sny 
są  skarbem włóczęgów i ludzi ubogich. Nie należy więc pozbawiać ich miraży bogactwa. 
Hodża Nasreddin rozprawiał z Omirbekiem półgłosem, aby nie spłoszyć spokoju z powiek 
drzemią cego. Godziny wspomnień gęsto kraszone żartami umykały im niepostrzeżenie. Zajęci 
przerzucaniem słów z iszaka na iszaka, nawet nie zauważyli, gdy droga przywiodła ich do 
samego pępka mizernej wioszczyny, skleconej z kilkunastu glinianych lepianek. Na placyku 
przed niewielkim meczetem, z którego wyrastała przedziwnie pokrzywiona tyczka minaretu, 
kłębił się tłum ludzi dojrzałych oraz wyrostków wrzeszczą cych z grozy i uciechy.
       - Co tu się dzieje? - mrukną ł Hodża na wpół do siebie, na wpół do przyjaciół. - Złego 
demona schwytano na gorą cym uczynku? A może pustynnego dżina? Zobaczmy.
       Podjechali bliżej.
       Pośrodku placyku na dwóch wysokich arbach, złą czonych na stałe żerdziami, stała klatka 
z powarkują cym w niej groźnie zwierzęciem, pasiastą  bestią  z kłami rosną cymi po obu 

background image

stronach mordy. Przed klatką  sterczał rumiany mężczyzna w perskim chałacie i czerwonym 
fezie. Pers nawoływał głośno i przecią gle, niczym muezin z minaretu.                                      
       - Przypatrzcie się, dobrzy ludzie, potworowi, którego niedawno łowcy pochwycili żywcem 
w pułapkę chytrze zastawioną . W zaroślach nad Amu-darią  takie oto drapieżniki polują  na ludzi 
i na zwierzęta. Porywają  owce, krowy, a nawet wielbłą dy. Przyjrzyjcie się uważnie, ludzie 
nieustraszeni, tygrysowi i jego kłom, znacznie dłuższym i znacznie ostrzejszym od kindżałów 
pierwszego oprawcy dworu wielkiego emira Buchary. A teraz słuchajcie uważnie, co powiem. 
Kto wlezie do klatki, temu natychmiast wypłacę tysią c tańgów. Po wyjściu, oczywiście. Kto 
zdecyduje się, a nie wejdzie, za chwile wahania powinien mi ofiarować jedno jagnię, abym miał 
czym nakarmić do syta zwierza okrutnego.
       Tłum otaczają cy pierścieniem środek placyku obserwował człeka na zewną trz i potwora w 
klatce. Gęsia skórka biegała po grzbietach dorosłych i młodych. Nikt nie kwapił się do zawarcia
bliższej znajomości z pręgowanym zbójem.
       Właściciel tygrysa nie dawał jednak za wygraną . Nadal wrzeszczał wniebogłosy:
       - Weźcie pod uwagę, co mówię, czcigodni. Na kupno zwierza wydałem mają tek, a 
przecież nie sknerzę. Ofiarowuję całe tysią c tańgów temu, kto wlezie do klatki. Poznajcie moje 
dobre serce i hojność bez granic. Powtarzam raz jeszcze: daję tysią c tańgów w srebrze za 
wejście do klatki. No, kto pierwszy pragnie uczciwego zarobku? Nikt? Naprawdę nikt? Ludzie, 
czyżby same zają ce przychodziły na świat w waszym kiszłaku? Ani jednego prawdziwego 
mężczyzny?
       W tym momencie rozległ się głos chłopięcy:
       - Nie wiem, kto mieszka w kiszłaku, bo jesteśmy tutaj zaledwie przejazdem. Jeśli nie ma 
innych chętnych, ja mogę wejść do środka klatki.
       Właściciel drapieżnego zwierza zaniemówił. Wszyscy spojrzeli w kierunku, ską d głos 
młodzieńczy dochodził.
       Na drodze dwóch jeźdźców gramoliło się z osłów. Trzeci, najmłodszy, zeskoczył nieco 
szybciej i spieszył już w stronę tłumu i klatki z tygrysem.
       - Stój, poczekaj, barania głowo. W spotkaniu z ludojadem żartem się nie wykpisz, on się 
na tym nie zna - pomrukiwał ojciec Omirbeka, podą żają c co sił za synem.
       - Myśl lepiej o sobie, gubisz sandały. I nie obawiaj się o Omirbeka. Rozsą dku po drodze 
nie posiał. A jeśli żartować tu będzie, to nie z ludojada, lecz łotra czerwonogębnego. Tego 
jestem pewien - Hodża Nasreddin uspokajał przyjaciela, starają c się dotrzymać mu kroku.
       - Ostrzegam cię, młodziku nie znają cy świata, mój tygrys nie takim jak ty dawał radę. 
Czterdziestu siłaczy w czterdziestu wioskach rozszarpał na strzępy i pożarł na czterdzieści 
śniadań. Tobą  nie zapełniłby sobie nawet jednej kiszki - warował nadchodzą cego właściciel 
pręgowanej bestii. - ¯al mi ciebie, masz jeszcze mnóstwo zieloności we łbie. A ponieważ 
jesteś co najwyżej połową  mężczyzny, za zrezygnowanie z wejścia do klatki oddasz nie 
baranka, ale zwykłego kuraka.
       - Nie obawiaj się o moją  skórę, czcigodny, wejdę tam za chwilę. Po co tracić kuraka za 
nic specjalnie trudnego - odpowiedział śmiało chłopak. Podniósł rękę ku górze, a kiedy tłum 
zamilkł, dorzucił głośno: - Persie, szykuj tysią c tańgów. Słowa wypuszczonego nie przełkniesz 
z powrotem. Nie masz innego wyjścia. Kieszeń winna płacić za niedostatki głowy.
       - Głupstwa jakieś pleciesz, których nikt nie pojmie. Widzę, żeś uparty jak siedem 
iszaków. Skoro chcesz wleźć do klatki na swą  własną  zgubę, przeszkód ci stawiać nie będę - 
rumianogęby Pers chwycił za skobel od drzwiczek. Tłum cofną ł się przezornie na odległość 
nieco bezpieczniejszą . Gdyby teraz ludojad wydostał się z klatki, miałby po drodze dwa posiłki 
bliższe: właściciela, a potem zuchwałego wyrostka.
       Omirbek przystaną ł.
       - Do klatki wejdę, tylko wpierw wyprowadź z niej tamtego śmierdziela - oświadczył 
stanowczo. - Cały czas mówiłeś o samej klatce, co wszyscy wyraźnie słyszeli, a nie o 
tygrysie. Co innego wejść do klatki, co innego wstą pić w gościnę do zwierza. Trzeba było 
uprzedzić wyraźnie: tysią c tańgów temu, kto wlezie do tygrysa w klatce.
       Napięcie pękło jak barani pęcherz nadęty zbyt mocno. Dechkanie zaczęli chwytać się za 
brzuchy, podkpiwać z właściciela ludojada. Rzeczywiście, obiecał pienią dze za wejście do 
klatki, o tygrysie nie było nawet mowy.
       Po długich targach, popartych zdecydowaną  postawą  tłumu, krasnolicy Pers, rad nierad, 
za postronek wycią gną ł spod arby jagnię pobekują ce żałośnie, wydłubał z mieszka dziesięć 
tańgów, po czym wręczył jedno i drugie Omirbekowi.

background image

       - Masz tutaj garść monet i żywego baranka. Wcale nie za to, żeś nie wszedł do klatki, 
lecz tylko po to, abym nie musiał jej teraz otwierać - rzekł kwaśno. - Widzisz, drugiej klatki nie 
mam. Dalszy cią g sprawy musimy odłożyć na później, do następnego spotkania. Obyś wtedy 
miał tyle szczęścia i tylu przyjaciół, co i dziś na tym placu.
       Omirbek przyją ł jagnię i pienią dze, śmieją c się radośnie. W towarzystwie tłumu 
ucieszonego z żartu i przygody trzej wędrowcy podą żyli przez wieś. Tymczasem właściciel 
tygrysa złorzeczą c na czym świat stoi wzią ł się do zaprzęgania czterech iszaków do arb 
zmyślnie połą czonych w jedno. W tym nędznym kiszłaku nie miał czego więcej szukać. Może 
gdzie indziej los się doń uśmiechnie, pozwoli odrobić straty poniesione przez zuchwałego 
gołową sa?
       Za ostatnimi lepiankami podróżni uściskali serdecznie dłonie odprowadzają cych, wsiedli 
na osiołki i ruszyli w dalszą  drogę. Długo jeszcze odwracali się, aby pomachać ludziom 
życzliwym, pozostałym na skraju kiszłaka.
       Kiedy oddalili się na odległość co najmniej farsanga, usłyszeli za sobą  jakieś odgłosy 
niezwykłe. Zerknęli do tyłu.
       Od strony wioski na iszaku cwałował siwobrody jeździec w białej czałmie, wrzeszczą cy 
coś i gwałtownie młócą cy rękoma powietrze.
       - A cóż to za zły dżin goni naszym śladem? - zdumiał się Hodża.- Nie chce chyba 
odebrać nam uczciwie zarobionych monet? E, na zbrojnego sarbaza ani zbója nie wyglą da. 
Poczekajmy, przekonamy się, co za gorą czka go pędzi.
       Przystanęli.
       Długo trwało, zanim człek zasapany i dyszą cy ciężko odzyskał głos zrozumiały dla uszu.
       - Wielmożni, nie pogardźcie gościną . Zawróćcie do wioski, ludzie gołą bki w liściach 
winogronowych stygną  na obrusie. I rumiany kebab. I pierożki z tykwy. I ałma-czaj z 
najlepszych suszonych owoców. I delikatna magiz-chałwa na deser. Nie odmawiajcie mi, o 
wielmożni, błagam na wszystkie świętości. Słyszałem o was od wieśniaków. Wiem, jakeście 
zakpili z nędznego Persa Farrucha, który nabija kabzę za cenę żywota ludzi naiwnych i 
nieostrożnych. Jesteście mi bardzo potrzebni. ¯ycie i dobre imię wioskowego achunda w 
waszych leży rękach. Może właśnie wam, czcigodni, uda się odtrą cić ostrze nieszczęścia, 
zawisłe nad karkiem niewinnego człowieka?
       Trzej jeźdźcy bez słowa zawrócili osiołki. Nim dotarli do granic wioski, przyjaciele 
usłyszeli z ust siwobrodego dzieje jego powikłanych losów.
       Starzec był w kiszłaku mułłą , sędzią  i achundem. Wszystkim naraz i wszystkim po 
trochu, zależnie od potrzeby. Wioska bowiem niewielka, niebogata, nie stać jej na utrzymanie 
armii duchownych i urzędników. Dechkanie z trudem najwyższym zarabiali na życie, 
wypasają c skromniutkie stada kóz i owiec wełnorodnych, zbierają c płody z kilkudziesięciu 
krzewów granatu o drzewek rodzą cych maleńkie, pomarszczone jabłuszka. U nikogo w chacie 
się nie przelewało. Była to typowa wioszczyna, w której  jeśli chłop zjadał kuraka, musiało to 
oznaczać, że albo chłop był chory, albo kurak niedomagał.
       W skromnym, ulepionym z gliny domostwie achunda wędrowców oczekiwał dastarchan, 
zastawiony gęsto naczyniami z napojami i gorą cym jadłem. Wszyscy trzej, jak nakazywał 
obyczaj, pozostawili sandały w progu i weszli do wewną trz, aby tutaj rozmieścić się wygodnie 
na barwnym, przepysznym kobiercu, jedynym bogactwie gospodarza.
       Rozlewają c ałma-czaj do filiżanek gości achund, cią gle jeszcze poddenerwowany, uronił 
kilka kropel wrzą tku na dłoń dzierżą cą  piałkę. Jednakże na ból nie zareagował, nie drgną ł nawet
powieką . Gospodarzowi nie wypadało przecież psuć nastroju przyjęcia własną  niezręcznością ,  
       Epizod z ukropem nie uszedł uwadze Hodży Nasreddina. Przewiódł na myśl chwile 
ulubionych rozrywek emira Buchary. A że dobra przypowieść atmosferę czyści i apetyt 
wzmaga, mędrzec puścił wodze języka:                                       
       - Jeśli zawitasz kiedykolwiek, o czcigodny, na Ljabi-chauz bucharski, gdzie nad basenem 
z wodą  u stóp medresy Nadira Diwan-begi rozłożył się jeden z przesławnych bazarów, 
przypatrz się samowarom sprowadzanym z Rusi, z dalekiej Tuły, samowarom brzuchaczom, 
co mówię, samowarom beczkom ogromniastym. Wiedz jednak, że na emirowym dworze 
znajdują  się samowary znacznie większe, specjalnie dla władcy zbudowane przez mistrzów 
rosyjskich. Nie godziło się bowiem, aby emir miał cokolwiek mniejszego od swych poddanych, 
robaków bez wartości. No, chyba że serce i duszę, ale tych arszynem nikt zmierzyć nie zdoła. 
O samowarach wspominam nieprzypadkowo. Emirowe naczynia służyły nie tylko do parzenia 
herbaty, jak u ludzi normalnych. Wiadomo, wrzód wyskakuje tam, gdzie mu się podoba, władca

background image

robi to, co mu do łba strzeli. Kiedy znużony emir zaprą gnał rozrywki dla serca i oczu, ponad 
wewnętrznym dziedzińcem Arku zawieszano liny. Pod spodem sadzano wielmożów, beków, 
dostojników pałacowych, ludzi najbogatszych w mieście. Następnie na liny wstępowało dwóch 
cyrkowców i żonglowało pod chmurami, dzierżą c w dłoniach olbrzymie, kipią ce samowary. 
Przy każdym gwałtowniejszym ruchu linoskoczków ukrop pluskał na głowy siedzą cych w dole. 
Zabawny to był widok dla emira, odpoczywają cego z boku na stosie poduszek. Zaśmiewał się 
do łez, klaskał w dłonie i klepał się po bębnie brzucha z najwyższej uciechy. No, a skoro 
weselił się władca, radować się musieli także dostojnicy, wielmoże i kupcy, szczodrze 
błogosławieni ukropem i chluszczą cym spod nieba.
       - Chan kokandzki zabawia się podobnie. W pałacu Chuk-konu w Kokandzie widziałem 
identyczną  scenkę z okien kuchennych, z bezpiecznej odległości - uzupełnił achund.
       - Nic dziwnego, nie ma istotnej różnicy pomiędzy emirem a chanem - oświadczył Hodża 
Nasreddin. - Wielkich władców jedna żmija rodzi.
       - Nie tylko wielkich - gospodarz ożywił się nieco. - Także i tych mniejszych. Posłuchaj, 
wędrowcze, jakie mam kłopoty z, głównym kadim Karszy, a przekonasz się, że mówię prawdę 
i nie bujam w obłokach.
       - Miałem okazję wysłuchać sędziego na karszyńskim bazarze - wtrą cił Hodża Nasreddin. - 
Nie sprawiał wrażenia człowieka najsprawiedliwszego. Nic dziwnego, to przecież kadi.
       Achund pokiwał głową . Markotny, pocią gną ł dalej nić myśli przerwanej:
       - U schyłku jesieni ubiegłego roku, było to tuż przed pierwszymi przymrozkami, dwóch 
kupczyków karszyńskich, Rasułbek i Nazarbaj, pozostawiło u mnie na przechowanie pięć 
tysięcy tańgów zarobionych wspólnie podczas wyprawy z karawaną  Akbara Kuzybaja do 
dalekich Indii. Ponieważ kupczykowie nie darzyli się wzajemnie zaufaniem, uzgodniliśmy, że 
pienią dze zwrócę im tylko wtedy, gdy przybędą  po nie razem, obydwaj jednocześnie. Warunek 
przyją łem, zaprzysią głem na Koran, a odpowiedni dokument podpisaliśmy we trzech. Za 
przechowanie skarbu miałem otrzymać sto tańgów. Dla mnie to bardzo dużo, kupiłbym sobie 
kilka baranów i chałat nowy i mocny, gdyż stary odmawia mi służby, łaty go już nie wią żą . 
Niestety, źle jest mieć dobre serce i zbyt wiele zaufania do ludzi. Czułem, że te przymioty 
kiedy doprowadzą  mnie na skraj przepaści.                           
       Pewnego dnia przybył tu z Karszy Rasułbek. Przybył? Nie, źle to powiedziałem. Wpadł 
jak burza piaskowa, jak afgańczyk dmą cy z wielką  siłą , jak rozszalały samum. Achałtekina 
zamęczył i całego okrył pianą , bo pośpiech liczył się na wagę złota. A wszystko dlatego, że na 
bazarze karszyńskim obydwaj natrafili na okazję, jaka zdarza się raz w życiu. Od kyzyłbaszy, 
Persa złożonego niemocą , za pięć tysięcy tańgów mogli odkupić naszyjnik ze szlachetnych 
kamieni wart trzy razy więcej. Gdyby go potem sprzedali w Bucharze, Samarkandzie albo w 
Andiżanie, pozbyliby się ziemskich trosk i kłopotów aż do końca życia. Długo nie chciałem 
oddać pieniędzy jednemu, skoro umowa nakazywała stawić się przede mną  obydwom. 
Rozumiałem jednak, że drugi ze wspólników musiał pozostać przy Persie, aby okazji nie 
sprzą tną ł im sprzed nosa ktoś trzeci. Po kilku godzinach uległem wreszcie gorą cym 
zaklinaniem, przysięgom i niecodziennej sytuacji. Wydałem worek srebra Rasułbekowi.
       Tymczasem w drodze powrotnej niegodziwiec rozmyślił się; zamiast spieszyć po klejnoty 
dla siebie i Nazarbaja, wybrał pienią dze w gotówce. Przed miastem zawrócił konia i umkną ł w 
pustynię. Zbiegł pewnie do Afganistanu.
       Przez trzy dni Nazarbaj nie odstępował łoża Persa, trawionego gorą czką  i niecierpliwością .
Na próżno. Nie doczekał się ani wspólnika, ani pieniędzy. Wściekły, jak zraniony kaban, 
przygalopował wprost do mnie. Nie chciał słuchać żadnych tłumaczeń, żadnych wyjaśnień. .
¯ą dał połowy sumy pozostawionej na przechowanie. Kiedy mu jej nie wydałem - a nie mogłem, 
bo ską d miałbym ją  wzią ć? - złożył na mnie skargę do głównego sędziego Karszy. Z pewnością
i rękę jego uczynił ciężarną . Kadi, dobrze opłacony, przed siedmioma dniami przysłał mi przez 
sarbaza wezwanie. Od dzisiaj za następne siedem dni rozpatrzy sprawę spornych monet. I 
wyda prawomocny wyrok. Gdy tylko przekona się o mej lekkomyślności i winie niewą tpliwej, 
każe mnie wyrzucić. A może i ukarać srogo za złamanie przysięgi? Innego mułłę naznaczy 
achundem w tej wiosce. Wiem, że kadi-kalan bardzo mnie nie lubi. Tylko czeka na pierwsze 
potknięcie z mej strony. Nie uroni przecież okazji, jaką  sam mu wetkną łem w brudne łapy.
       - A jest ktoś, kto cię tutaj lubi?
       - Tak, panie, prości ludzie. Dechkanie, którym nieraz pomagałem w sporach z poborcą  
podatkowym, osłaniałem przed chciwością  baja. Niestety, szakal nie zwykł się liczyć z wolą  
zają ca. Szarzy mieszkańcy kiszłaka nie będą  mieli nic do powiedzenia w Karszy, w urzędzie 

background image

kadiego. Dla przekupnego sędziego opinia uczciwych wieśniaków niewarta nawet garści kłaków 
z wyliniałego wielbłą da.
       Hodża popatrzył z podziwem na achunda.
       - Człowieku szlachetny, jakim cudem utrzymałeś się tutaj jako sędzia? - zapytał 
zdumiony. - Najwidoczniej Allach i jego ziemscy namiestnicy zapomnieli całkowicie o istnieniu 
tej wioski. Inaczej tego wytłumaczyć nie sposób. Przedstawiciel prawa występują cy przeciwko 
poborcom podatkowym? Osłaniają cy ubogich chłopów i batraków przed wielmożnym bajem? 
Uszczypnij mnie mocno, Omirbeku, bo śnię chyba na jawie. Od czterdziestu lat przemierzam 
ścieżki całego świata, deptałem sandałami uliczki Bagdadu i Heratu, oglą dałem bajeczne 
pałace Damaszku, wą chałem zapachy bazarów Delhi i Kairu. Wszędzie spotykałem 
rozmaitych ludzi, naturalnie zdarzali się i uczciwi, ba, nawet święci. Jednakże na achunda, 
podobnego tobie, dotychczas nie natrafiłem. Jakie nosisz imię, o czcigodny, niechaj je usłyszę,
abym wyrył w pamięci na zawsze. Kiedyś będę je powtarzać wnukom, w baśni, która niedaleko 
Karszy działa się naprawdę.
       - Zufar Zarifdżan. Tak wołają  mnie, panie.
       - Niezwykłym człowiekiem być musisz, Zufarze. Im dłużej cię słucham, tym bardziej 
upewniam się, że sędzią  długo nie pozostaniesz. Nawet w tym zapomnianym przez Allacha 
kiszłaku.
       - Dlaczego tak mniemasz?
       - Dwie są  przyczyny. Masz skrupuły. To pierwszy powód. Usiłujesz być uczciwy w 
postępowaniu z ubogimi ludźmi. To już drugi powód - wyjaśnił Hodża. - No, bo sam zważ, czy 
widział kto kiedy kobrę z nogami? Albo słonia z szyją  żyrafy? Czy naprawdę myślisz, że świat 
zniósłby na swej skorupie uczciwego urzędnika? I to nadziewanego skrupułami?
       Achund zwiesił głowę. Czarne myśli nie od dzisiaj lęgły mu się pod zawojami śnieżnobiałej 
czałmy, sen odganiały od zmęczonych powiek. Teraz resztki nadziei pryskały pod ciężarem 
słoi doświadczonego wędrowca. A więc oczekuje go nora więzienna lub w najlepszym razie 
wieczna tułaczka po świecie? Przygnębiony szepną ł cichutko pod nosem, tak że ucho 
Nasreddinowe z najwyższym trudem wyłowiło sens z lekkiego szmeru: “Sędzią  tutaj nie 
pozostanę. Monety zwrócić powinienem. W przeciwnym razie ocknę się na dnie karszyńskiego 
zindana. Pienią dze albo loch więzienny, oto moja przyszłość".                                
       - Oczywiście nie masz innego wyjścia, Zufarze. Słowa musisz dotrzymać - Hodża jak 
gdyby czytał w czarnej księdze myśli achundowych. - Zgódź się na zwrot monet wziętych na 
przechowanie od dwóch niegodnych kupczyków.
       - Ależ ja nie mam pieniędzy - jękną ł rozpaczliwie siwobrody. - Wiesz o tym doskonale. 
Ską d ja wezmę nagle dwa i pół tysią ca tańgów? Kto mi je da, kto pożyczy? Dwa barany, które 
są  moją  własnością , nie ze szczerego złota zostały ulepione, abym mógł je sprzedać w kramie 
jubilerów za potrzebną  sumę.
       - Przecież nie powiedziałem, Zufarze, abyś zwracał pienią dze po raz wtóry - prostował 
mędrzec cierpliwie. - Powiedziałem tylko, żebyś się zgodził. A to jest różnica. 
       -  Nie... nie pojmuję - wystękał achund. - Wybacz mi, wędrowcze; ale w żaden sposób nie 
potrafię nadą żyć za lotem twoich myśli. Dla mnie to za trudne.
       Hodża Nasreddin roześmiał się głośno i odpowiedział:
       - “Kto nie siedział na turkmeńskim koniu, nie siedział na dobrym koniu" - głosi jedno z 
naszych przysłów. Inne zaś mówi: “Kto nie myślał w złej chwili, nie wie, co myśl warta". 
Słuchaj przysłów, przyjacielu. One dopomogą  ci, nie opuszczą  nawet w najtrudniejszej 
godzinie. A teraz nadstaw ucha, Zufarze Zarif-dżanie. Dwa masz tylko wyjścia. Albo 
natychmiast wsią ść na wiatronogiego wierzchowca i czmychną ć w piaski pustynne, gdzie 
pieprz rośnie, tak aby nikt nie odnalazł twego śladu przed końcem świata. Albo, zamiast na 
pustynię, skoczyć po rozum pod własną  czaszkę. To drugie wyjście, choć pozornie bliższe, nie
zawsze jest łatwiejsze.
       
       Achund ożywił się.
       - Chciałbym postą pić, jak mówisz, lecz niewiele z twoich słów rozumiem. Boję się, że 
mimo mą drych przysłów w Karszy sobie nie poradzę.
       - Nie obawiaj się niczego, Zufarze. Wyjaśnię ci dokładnie, co powinieneś rzec, kiedy 
sarbaz doprowadzi cię przed oblicze kadiego. Tylko pamiętaj, mów koniecznie w obecności 
świadków, tak aby sędzia nie mógł później przekręcić całej sprawy na swoją  stronę. Potem gdy
wyrok zapadnie, jego machlojki nie będą  już takie groźne. Powrócisz tutaj, znikniesz z oczu 

background image

wielkiemu kadiemu Karszy. Może znów zapomni o twoim istnieniu?
       Po tych słowach Hodża Nasreddin pochylił się nad achundem i szeptem zaczą ł wyjaśniać 
mu, jak powinien postępować u sędziego. Poza Omirbekiem i jego rodzicem nikt nie słyszał 
słowa z tego, co nie powinno otrzeć się o obce uszy.
       Wyjście z pułapki zastawionej na nieszczęśnika przez los przewrotny było genialnie 
proste i co ważniejsze, absolutnie zgodne z warunkami umowy zawartej z Rasułbekiem i 
Nazarbajem. Zufar Zarifdżan poją ł, iż ocalił i głowę, i honor. Wiele dni żył nerwami i nadzieją , 
nadaremnie oczekują c cudu z nieba. Teraz kiedy cud sprawił wędrowiec o dowcipie 
nieograniczonym, achund odczuł ulgę, jakiej nie znają  ludzie nigdy nie stoją cy na krawędzi 
przepaści. Jednocześnie odezwało się w nim śmiertelne zmęczenie, dotychczas trzymane na 
wodzy przez napięte nerwy. Nie miał siły wycią gną ć ręki po czajnik, aby napełnić piałki gości 
świeżym naparem herbaty. Siedem nie przespanych nocy ciężarem pudowym przycisnęło 
powieki. Senna głowa sama opadła na piersi. Po chwili achund chrapał tak donośnie, że powała 
trzęsła się, jak od indyjskiej wichury.
       Hodża dźwigną ł się ostrożnie z kobierca i rzekł półgłosem:
       - Tsss, zostawmy biedaka w spokoju. Spać będzie ze dwie doby albo jeszcze dłużej. Gdy 
zbudzi się, zrozumie, że nigdy nie wolno poddawać się przeciwieństwom losu. Różne są  
bowiem sytuacje w życiu. Przy głowie nie myślą cej czasem daleko od łyżki do gęby. Tę 
prawdę dobrze sobie zapamięta. No, a teraz, zacni druhowie, skoro nic tu po nas, ruszajmy w 
drogę. Mnie pora do Buchary, wam do Szachrisjabzu.
       I znów niezmordowane kłapouchy przyjęły na swe grzbiety jeźdźców, cięższych niż 
poprzednio o suty posiłek i mnóstwo piałek napoju z suszonych owoców.
       Słońce przeturlało się już niemal w całości poza krawędź stepu, długie cienie legły na 
ziemi, kiedy wspólna wyprawa dobiegła kresu. Trzej wędrowcy dotarli do starego mazaru 
wznoszą cego się przy skrzyżowaniu odwiecznych szlaków karawanowych. Tutaj rozejść się 
miały drogi podróżnych. Pozłazili z osłów, bo żegnać się na siedzą co mężom nie przystoi. 
Hodża Nasreddin wycią gną ł zza pazuchy papier przygotowany w Karszy i wręczył go ojcu 
Omirbeka. Był to list polecają cy do przyjaciela, znakomitego kaligrafa Andiżanu i Margilanu, od 
niedawna mieszkają cego w Szachrisjabzie. Potem uściskał serdecznie i długo starego i 
młodego Omirbeka.
       Zanim ruszyli w dwóch przeciwnych kierunkach, mędrzec ze łzą  w oku wysłuchał 
przyrzeczenia młodziutkiego Karakałpaka. Omirbek przysią gł postępować w życiu podobnie jak 
Hodża Nasreddin: przy każdej okazji stawać w obronie biedaków i pokrzywdzonych, przy 
każdej okazji płatać figle możnym tego świata, a zwłaszcza dostojnikom pałacowym, 
urzędnikom bez sumienia i władcom rozpartym na złoconych krzesłach.
       Pierwsze minuty rozstania najtrudniejsze. Hodża uchem wyobraźni łowił jeszcze kroki 
oddalają cych się, mimo że odległość i piasek dawno wytłumiły wszystko. W głębi duszy 
mędrzec czuł, choć się do tego usiłował nie przyznawać, iż cknić się mu będzie bez 
Omirbekowych żartów i przypowiastek, pełnych fantazji i cudownego uroku. Jedyna nadzieja w 
Księdze Przeznaczenia, gdzie nie na darmo powiedziano: “¯egnajcie się, abyście znów mogli 
zaznać radości powitania".
       Nie tylko mędrzec odczuł ból rozłą ki. Iszak Nasreddinowy odwrócił łeb i wycią gną ł szyję. 
Zaryczał na pożegnanie głośno i żałośnie. Najwidoczniej i jemu zapadła w serce oślica młodego
Omirbeka.                                                         
       Wieczorny chłód począ ł się wciskać uparcie pod chałat Hodży. “A może warto zawrócić i 
jeszcze tę noc spędzić z przyjaciółmi przy wspólnym ognisku?" - pomyślał mędrzec i zawahał 
się. Ale tylko przez chwilę. Badylem ostu zmusił osiołka do energiczniejszego truchtu. Nie 
wolno mu już było tracić ani godziny. Obowią zki rodzinne nakazywały spieszyć do Buchary. 
Lada dzień mogła powrócić do domu ukochana Guldżachon z czwórką  urwipołciów. Czas 
kolejnej wizyty u teściów w Margilanie zbliżał się przecież ku końcowi. Biada filozofowi, gdyby 
małżonka zastała dom głuchy, zawarty na kołek.
       
*
       
        “Mylą  się nogi, kiedy błą dzi głowa" - powiadają  sędziwi Uzbecy. Zastanów się więc, 
człowieku śledzą cy perypetie Zufara Zarifdżana, co należało powiedzieć przed głównym sędzią  
Karpy, aby wyleźć cało z pułapki, zastawionej przez los przewrotny? W jaki sposób dotrzymać 
złożonej przysięgi, a zarazem nie oddalać po raz wtóry przyjętego w zastaw srebra?

background image

       

PRAWDZIWE  DZIEJE  ABDU£AZIS-CHANA
       
       Opowieść dwudziesta i ostatnia o losach 
       odważnego władcy, a także o trzech 
       rosłych mułłach, którzy sztyletami 
       spłacili rachunki między sobą
       
       - Do Buchary jeszcze daleko, przed zmierzchem z pewnością  nie zdą żymy - rzekł Hodża 
Nasreddin do towarzysza wędrówki. I zaproponował: - Lepiej ułóżmy się tu gdzieś na nocleg, a 
wraz ze świtem ruszymy w dalszą  drogę. Moglibyśmy co prawda jechać przy blasku gwiazd i 
księżyca nie obawiają c się pobłą dzenia ale to zbyt ryzykowne. Niebezpieczeństwa grożą ce ze 
strony rozbójników mnożą  się bowiem z nastaniem ciemności. Zresztą  i tak nie otworzono by 
nam wrót miejskich pośrodku nocy.
       Widoczny z daleka wysoki minaret Kaljan, zbudowany niegdyś z myślą  o karawanach 
kupieckich zdą żają cych poprzez Czerwone Piaski do Buchary, błyskał światłami wskazują c 
kierunek nocnym wędrowcom.
       - Poczekaj na mnie i uważaj, czy ktoś nie idzie, a ja poszukam odpowiedniego miejsca na 
spoczynek. O, tutaj pomiędzy odłamami skał, pod baldachimem listowia skarłowaciałego 
wią zu, będzie nam wygodnie i z pewnością  bezpieczniej niż pod opieką  straży miejskiej. 
       Hodża Nasreddin rozesłał derkę i chałat na ziemi, po czym zawołał towarzysza podróży. 
Legli..
        Jednakże sen nie przyciskał powiek mędrca. Najwidoczniej bliska już chwila spotkania z 
miastem rodzinnym, a być może również z Guldżachon i dziećmi nie pozwalała mu zasną ć.
       - Nakłoń ucha, przyjacielu, opowiem ci niezwykłą  historię ku  przestrodze. Mało znany 
epizod z przeszłości bucharskiego państwa mówią cy o tym, do czego może doprowadzić 
wizerunek grzesznego zwierzęcia oraz nienasyceni, podstępni mułłowie. Słuchaj uważnie, 
albowiem dzieje wielkiego chana Abdułazisa warte są  utrwalenia we wdzięcznej pamięci 
każdego stworzenia.
       Takimi słowy mędrzec bucharski rozpoczą ł snuć przędzę okrutnej opowieści sprzed lat, z 
czasów panowania dynastii Asztarchanidów. Odległe poszczekiwanie szakali i znacznie 
bliższy przeraźliwy chichot hien potęgowały jeszcze grozę słów Nasreddinowych. Dreszcze 
ponurego nastroju oraz chłód wieczorny coraz bardziej poczęły się dawać we znaki 
spoczywają cym. Nie zwlekają c obydwaj przytulili się do siebie plecami. 
       Hodża cią gną ł dalej półgłosem:
       - Zapewniam cię, przyjacielu, że żaden samum nie potrafi wyrzą dzić takich szkód na 
świecie, jak język człowieczy. A cóż dopiero ozory fanatycznych mułłów.
       Jeśli słowo islam oznacza w języku Arabów pokorę, a słowo mussulim znaczy pokorny, to 
mułłowie zamieszkują cy chanat bucharski za panowania Abdułazisa z prześwietnego rodu 
Asztarchanidów byli muzułmanami najpodlejszego gatunku. Obca im była wszelka pokora. 
Jedynie okrutna chciwość i troska o bezpieczeństwo własnych interesów kierowały ich 
krokami, decydowały o brudnych uczynkach.
       Kręcisz głową , przyjacielu? Dziwisz się? Czyżbyś uważał, iż niewiele zmieniło się do dziś 
od czasów dynastii Asztarchanidów? Nie przeczę, ale to już zupełnie inna historia. Mówię 
wszakże o dniach dawno minionych, a nie chwilach płyną cych obecnie. 
       Słuchaj zatem uważnie, co było dalej.
       Abdułazis władają cy bucharskim chanatem uchodził za monarchę sprawiedliwego, 
pragną cego zapisać swe imię na trwałe w pamięci żyją cych i przyszłych pokoleń. Niestety, 
wiele rozporzą dzeń i firmamów chanowych, rozjaśniają cych życie jednym, dostarczało trosk i 
zgryzot innym. Tak już od stuleci bywa na tym nierównym świecie, przyjacielu. Udostępnianie 
wód jeziornych w okresach klęski suszy po cenach niezwyżonych, ratują ce żywoty ludziom 
biednym, godziło w interesy właścicieli życiodajnych źródeł, w najczulsze miejsce bogaczy: w 
sakiewki. Natomiast ograniczenia dotyczą ce wysokości opłat pobieranych przez mułłę z okazji 
narodzin, ślubów oraz zgonów sprawiały, że i duchowieństwo z rosną cym niepokojem zaczęło 
spoglą dać na ręce niezwykłego władcy.
       - Ej, nie zasypiaj - szturchną ł Hodża Nasreddin przyjaciela w bok, słyszą c obok chrapanie.
- Nie będę przecież gadał do śpią cego.                                                    

background image

       I opowiadał dalej:                                           
       - Kroplą , która przelała puchar goryczy, była jednakże uczelnią  wzniesiona na rozkaz 
Abdułazisa w pobliżu terenów pałacowych.
       Naprzeciwko pięknej, pełnej harmonii i umiaru medresy, wystawionej przed wieloma laty 
przez wnuka Timura, sławnego astronoma Uługbeka, chan kazał zbudować uczelnię z dwoma 
wewnętrznymi meczetami, jeszcze wspanialszą , bo znacznie większą  i bogatszą  od 
Uługbekowej. Wkrótce pełne przepychu ściany i wnętrza nowo wznoszonej budowli 
przyozdobiły złocenia i freski, rzeźby w marmurze, delikatna majolika oraz mozaika, układana 
z płytek rzeźbionych, kolorowych kafelków i cegieł o różnej tonacji barwy i rozmaitego kształtu.
       To wszystko wydawało się władcy jednak zbyt pospolite. Aby uczelnia wznoszona 
przezeń różniła się wyraźnie od pozostałych, medres, polecił na jej ścianach umieścić obok 
tradycyjnych wersetów z Koranu także wiersze śmiertelnych poetów. Strofy mą dre, choć 
świeckie, z religią  nie mają ce nic wspólnego. Pragną c zachować swe imię w pamięci 
przyszłych pokoleń, a zarazem przysłonić nieco sławę Timurydów Abdułazis zdobył się na 
kolejny zuchwały czyn. Artyście, projektują cemu cudowną  żółto-zielono-błękitną  wykładzinę 
zewnętrznych ścian, nakazał po obu stronach głównego wejścia ułożyć mozaikę, urą gają cą  
prawom przestrzeganym przez islam. O, odważny to był władca. Wbrew nakazom religijnym, 
zabraniają cym wyznawcom Proroka przedstawiać wizerunki istot żywych, ludzi czy zwierzą t*, 
Abdułazis-chan zmusił artystę do zaprojektowania i wykonania mozaiki wyobrażają cej 
baśniowe ptaki i przeogromne gady, żmije wiją ce się na tle  fantastycznego kwiecia.
       Tego zuchwalstwa mułłowie nie wybaczyli władcy. Z całego chanatu zwołali przywódców 
duchownych i wytrawnych znawców Koranu na tajemną  naradę, pełną  wyrzutów, pretensji i 
proroctw najczarniejszych.
       W świecie uszu - jak w Mekce Arabów. O burzliwym zgromadzeniu rozgniewanych mułłów 
dowiedziano się wkrótce na dworze władcy. Wierni przyjaciele donieśli chanowi o nastrojach 
tłumu podburzanego przez duchowieństwo. Przywykli do nakazów Koranu prości mieszkańcy 
miasta i kiszłaków nie pojmowali istoty zmian wprowadzonych publicznie przez władcę.
       - Od jednego czy dwóch ciosów drzewo się nie obali. Przywykną , to się uspokoją  - 
odpowiadał łagodnie Abdułazis-chan, na słowa ostrzeżenia niepomny, że od dawien dawna 
najtrudniejszą  reformą  polityczną  jest zmiana przyzwyczajeń.
       Mijały dni i tygodnie. Mułłowie nie przestawali głośno ganić wyglą du nowej budowli.
       - Panie mój, duchowieństwo podnosi głos przeciwko uczynkom twoim, ośmiela się 
publicznie występować z zarzutami - naczelnik oddziałów wojskowych nie taił oburzenia. - 
Imamowie i ulemy nie krępują  się wcale, gardłują  już nawet w obecności miejskich strażników.
       - Próżny dzban zawsze głośniej dzwoni niźli pełny. Gdyby byli mą drzejsi, nie gadaliby tyle 
- Abdułazis-chan machną ł niecierpliwie ręką . Nadal lekceważył ostrzeżenia druhów. - Są dzę, że
jak zwykle, tak i tym razem skończy się na przelewaniu słów. Niech więc sobie gadają . Bo cóż 
może się stać czystej wodzie od kumkania obrzydliwych ropuch? Zresztą , nie byłoby 
sprawiedliwie, gdyby tron potężnego państwa miał się ugią ć pod intrygami mułłów i ulemów. 
Medresę wystawię taką , jaka mnie się będzie podobać, wodę udostępnię potrzebują cym, zaś 
władzę duchowieństwa ograniczę, przykrócę do właściwej miary. Dla prostych poddanych, 
chłopów i rzemieślników zarabiają cych na dobrobyt innych, zawsze będzie więcej warta jedna 
godzina sprawiedliwości, niż tysią c lat modlitw.
       Dowódca wojsk chanowych i jego krewny, naczelnik straży miejskiej, zdecydowali się 
działać na własną  rękę. Nie zwlekają c dłużej pod osłoną  nocnych ciemności wprowadzili 
oddziały zbrojnych Kazachów na dziedzińce wszystkich medres w mieście. Uprzedzeni o 
srogich represjach mułłowie przycichli. Poranny brzask zastał Bucharę spokojną .
       Wilk sierść zmieni, ale nie naturę. Mułłowie poczęli udawać, że pogodzili się z decyzjami 
chana. Pozornie ulegli, wysłali długobrodych mudarrisów z hołdem na dwór 
        
        * Zakazy stawiane artystom przez Koran doprowadziły arabeski - motywy geometryczne i 
roślinne - do niezwykłego rozwoju, doskonałości szeroko znanej nie tylko w architekturze i 
sztuce Wschodu.

władcy. Dowódcy wojsk  i naczelnikowi miejskiej straży przesłali bogate dary. W meczetach i 
na bazarach zaczęli chwalić głośno imię Abdułazis-chana. 
       Rękę, której odrą bać nie można, trzeba całować. Przynajmniej do czasu...
       Kiedy po dwóch tygodniach na bogatą  karawanę kupiecką  zdą żają cą  do Buchary napadli 

background image

rozbójnicy i ograbili ją  doszczętnie, wycinają c przy okazji strażników oraz porywają c w niewolę 
wszystkich poganiaczy i zwierzęta, mułłowie mieli gotowe wyjaśnienie: Allach odwrócił twarz 
od mieszkańców miasta.
       Podobnie tłumaczyli okres groźnej suszy letniej, o rozmiarach nie pamiętanych od wielu 
dziesią tków lat w Oazie Zerawszańskiej. Od ogromnego żaru i pragnienia padły wtedy niemal 
wszystkie stada karakułów w chanacie bucharskim. Ba, padły też konie i osły, a nawet 
wielbłą dy, dzieci pustyni zwykle zadowalają ce się kropelką  wody.
       U schyłku lata niełaska Allacha spowodowała gwałtowny wylew Amu-darii, a potem i. 
Zerawszanu, który porwał ze swym nurtem żywoty kilkunastu pierworodnych synów z 
najzacniejszych rodów kupieckich Buchary.
       Wszelkie katastrofy i nieszczęścia - od największych klęsk aż po najdrobniejsze 
niepowodzenia - walą ce się w tym czasie na głowy mieszkańców stolicy chanatu mułłowie 
usprawiedliwiali gniewem Allacha, który miał wystarczają ce powody, aby pokazać plecy 
krną brnym synom Proroka,                     
       To nieustanne wskazywanie palcem na przyczyny niepowodzeń gnębią cych mieszkańców 
chanatu musiało zrobić swoje. Zaczadzeni swą dem upartych pomówień i cią głego judzenia 
bucharczycy z upływem czasu nabrali przekonania, że tu wcale nie chodzi o fanaberie władcy 
czy nieporozumienia pomiędzy krzesłem monarszym a duchowieństwem, lecz o rzecz po 
stokroć ważniejszą : o życie. O szansę przetrwania do następnych zbiorów.
       Burzliwe fale popłynęły przez chanat.
       Rozruchom i oznakom buntu, rodzą cym się w różnych punktach kraju, wymigiwaniem się 
przed wykonywaniem robót publicznych nie zawsze mogły zapobiec zbrojne oddziały emiratu. 
Cóż, żołnierze też mieli rodziny, a klęski żywiołowe i rosną cy, głód dotykały wszystkich, nie 
baczą c na ich zasługi wobec władcy oraz krój noszonego stroju.
       Za radą  osób ostrożnych, stoją cych blisko tronu, chan nieco ustą pił. Za wszelką  cenę 
chciał ukręcić łeb opinii, obarczają cej go winą  za klęski żywiołowe i niepowodzenia, na które 
nie mógł mieć najmniejszego wpływu. Aby przekonać prostych mieszkańców chanatu, że jego 
intencje były utkane ze złocistej przędzy prawdy, a nie brudnego fałszu, zdecydował się - 
zresztą  pod niemałym wpływem uczonych mudarrisów - na pielgrzymkę do Mekki, do słynnego 
meczetu z Kaabą .
       Wolę władcy mułłowie rozgłosili uroczyście po całym chanacie. Czym prędzej zwołali 
muezzinów o najdonośniejszych głosach, aby z wysokości minaretów rozśpiewali radosną  
nowinę na cztery strony świata.
       Po kilku tygodniach gorą czka przygotowań do wyprawy zaczęła opadać. Przysposobienie 
ludzi oraz zwierzą t i sprzętu do podróży zostało zakończone.
       Późną  jesienią  w daleką  drogę wyruszyła karawana składają ca się z dwóch tysięcy 
wielbłą dów, dźwigają cych olbrzymie ładunki, namioty, stroje, zapasy żywności, a także i ludzi. 
Nad bezpieczeństwem władcy i spokojem karawany czuwał oddział tysią ca doborowych, 
doskonale uzbrojonych wojowników, podą żają cych na rą czych argamakach. Ponadto w drodze 
do Mekki towarzyszyło Abdułazis-chanowi dwustu mułłów, dbają cych o opiekę Allacha nad 
podróżnymi.
       Mało kto jednakże wiedział, iż wśród duchownych uczestników pielgrzymki znajduje się 
trzech rosłych mułłów, odważnych i przebiegłych, kryją cych w fałdach szat zatrute sztylety, a 
w sercach tajemne zlecenie.
       Niebezpieczeństwo zawisłe nad głową  chanową , z każdą  milą  oddalają cą  karawanę od 
Buchary, nabierało coraz groźniejszego kształtu.
       Niezliczone tłumy uroczyście wystrojonych mieszkańców Buchary wyległy za mury 
miasta, by pożegnać nawróconego władcę. Nie przeczuwały, że chan wyruszył w podroż 
najdalszą , z której dla żyją cych nie może już być powrotu.
       Minęły długie tygodnie, a potem miesią ce. W pamięci bucharczyków obraz nikną cej w 
oddali karawany zacierał się coraz bardziej. Codzienne troski dostarczały nowych wrażeń 
wypierają c stare. Jedynie grzbiet ubogiego mieszkańca chanatu, przygniatany kolejnymi 
podatkami i rozporzą dzeniami płyną cymi z góry, oczekiwał powrotu sprawiedliwego władcy 
Abdułazis-chana. Ale się nie doczekał.
       Pewnego dnia do pałacu przygalopował na spienionym rumaku goniec z okrutną  wieścią : 
wielki chan nie dotarł do Mekki, zginą ł w połowie drogi skrytobójczo zamordowany zatrutym 
sztyletem. Woli Allacha stało się zadość.
       Tyle mówią  stare księgi o Abdułazisie, chanie wyją tkowym, który w życiu chciał dokonać 

background image

więcej, niż mu pozwolono.
       Dawne kroniki nie wspominają  jednakże nic o dalszych losach trzech rosłych mułłów, 
towarzyszą cych wyprawie pielgrzymów do Mekki.
       A przecież i ich ścigało fatum śmierci. Kiedy pod osłoną  aksamitnych skrzydeł nocy 
wymknęli się z karawany, unieśli ze sobą  podręczny skarbiec zamordowanego władcy. Gdy 
tylko oddalili się na bezpieczną  odległość od wyprawy, natychmiast przystą pili  do podziału 
zdobyczy.
       Wtedy dopiero okazało się, że sprawa nie jest taka prosta. No bo w jaki sposób podzielić 
pomiędzy trzech mężczyzn szkatułę szlachetnych kamieni oraz worek monet i szczerozłotych 
drobiazgów o różnej wartości?
       Do sędziego udać się przecież nie mogli. Nie chcieli, aby ktokolwiek poza nimi poznał 
krwawą  tajemnicę. A podzielić sprawiedliwie łupu między siebie zbójnicy nie potrafili. Oczywiści
próbowali nieraz. Jednakże każdy chciał dzielić po swojemu i nic z tego nie wyszło. Wreszcie 
zaczęli się kłócić. A nie był to zwyczajny dżandżał na podobieństwo awantury pomiędzy 
małżonkiem a jego haremem. Od słowa do słowa mułłowie chwycili za sztylety. Poranili się w 
bójce. I to wystarczyło, aby tajemnica śmierci Abdułazis-chana nigdy nie ujrzała dziennego 
światła Ostrza kindżałów były wszakże zatrute jadem grzechotnika Wspaniałe bogactwa i 
bieleją ce kości duchownych pozostały na wieki w piaskach pustyni...
       Hodża Nasreddin zaczerpną ł głośno nocnego powietrza i do kończył:
       - Jedno ci jeszcze powiem, przyjacielu. Przy odrobinie dobre woli i prawidłowo 
funkcjonują cej głowie mułłowie mogli podzielić łup jednakowo. Jest bowiem sposób, aby każdy 
z własnych chęci wydzielił trzecią  część skarbu, aby starał się dzielić równo i wybierać 
sprawiedliwie. Tylko że bogactwo, sprawiedliwość i dobra wola rzadko kroczą  we wspólnym 
zaprzęgu. Zaślepieni chciwością  mułłowie zapomnieli o zawartości własnych czaszek, wierzyli 
tylko w sztylety. Ha, może to i lepiej, wszakże rozumują cy byliby jeszcze bardziej 
niebezpieczni dla przyszłych losów bucharskiego chanatu.
       Ostatnie słowa Hodży zagłuszyło donośne chrapnięcie. Mędrzec machną ł bezsilnie ręką  i 
mocno nacią gną ł chałat na głowę. Wkrótce sen i jemu zmą cił myśli.
       A sen miał koszmarny.
       śniło mu się, że w czasie gdy wędrował po świecie, do jego chaty wdarli się emirowi 
żołdacy i zabrali wszystko. Pienią dze dywany, srebrne i miedziane naczynia, dwie kołdry, 
poduszki i kulawy stołek. Goluteńkie mieszkanie przypominało wnętrze kieszeni żebraka 
konają cego z głodu pod pustynnym mazarem
       
       Kiedy mędrzec dowiedział się od są siadów, iż grabieży dokonano na rozkaz samego 
emira, pokiwał tylko smętnie głową , po czym wyszedł na ulicę. Uklą kł przed furtką  i zaczą ł się 
głośno modlić:
       - O Allachu wszechmogą cy, ześlij naszemu panu i władcy sto lat albo jeszcze lepiej 
dwieście lat życia. Niechaj omijają  go niebezpieczne dla zdrowia choróbska i niemoce, niechaj 
nigdy nie tknie go śmiertelna cholera ani czarna ospa, ani plaga trą du, ani indyjska drżą czka, 
ani riszta nadziewają ca ciało robakami, ani siedemdziesią t innych, równie groźnych wymysłów 
szatana. Błagam cię, stwórco wszystkiego co dobre, spraw, aby emir w jak najlepszym 
zdrowiu panował nad Bucharą  do końca świata albo jeszcze dłużej.
       Modlą cego się mędrca słyszano w całej dzielnicy. Nic dziwnego, że usłyszał go również 
gruby Ibrachim, zwany w Bucharze ,,wielkim uchem emira". Wielkie ucho pognało do Arku z 
donosem:
       - Panie nasz i władco, na ulicy jawnie kpią  i szydzą  z tronu. Zuchwalec obdarty na twoje 
polecenie do gołej skóry śmie wznosić modły do Allacha, by dał ci w nagrodę długie i zdrowe 
życie... Najwyraźniej łotr ów drwi sobie w żywe oczy z ciebie i twoich dostojnych rozkazów.
       - Kto?
       - Mówię przecież. Ten łajdak, ta spróchniała czaszka, ten bezmózgi pomiot czarnego osła 
i jadowitej giurzy.
       - Nazwisko, durniu!
       - Hodża. Oczywiście Hodża Nasreddin, panie. Któż inny zdobyłby się na bezczelność bez 
miary.
       - Straż! Sprowadzić mi go tu natychmiast.
       Kilkunastu zbrojnych pokłusowało do odległej machałły, zamieszkanej przez tkaczy, 
farbiarzy i siodlarzy, ludzi ubogich i Hodżę Nasreddina.

background image

       Kiedy wypchnięto mędrca przed marmurowy tron, z wysokości spadło pytanie:
       - Słyszałem już o twoich modłach. Wyjaśnij, zuchwalcze, co ci właściwie chodzi?
       - To proste, panie Wschodu i Zachodu. Twojego ojca w całym emiracie przeklinano za 
bezgraniczny despotyzm i okrucieństwo. Kiedy zmarł, na tron wstą piłeś ty, jeszcze bardziej 
chciwy i okrutny. Błagam więc Allacha, aby utrzymał cię jak najdłużej przy życiu, bo twój 
następca z pewnością  okaże się potworem w ludzkiej skórze. Straszniejszym od ciebie i od 
twego ojca.
       Emir z wściekłością  skiną ł na oprawcę. Kat wycią gną ł zza pasa długi, ostry kindżał. 
Zimna stal dotknęła szyi mędrca...
       W tej samej chwili niewielka agama prześliznęła się pod brodą  śpią cego. Hodża 
przerażony skoczył na równe nogi. “Chwała Allachowi, że to tylko sen i zwyczajna 
jaszczurka" - pomyślał  i uspokojony znowu ułożył się do snu.                          
       Poranny przedświt wywabił z nor baraszkują ce wesoło świstaki. Hodża Nasreddin otworzył 
oczy i momentalnie zerwał się z ziemi.                                                     
       - Wstawaj, przyjacielu! - wrzasną ł. - Najwyższy czas ruszać w drogę. Warto, abyśmy 
zdą żyli tuż po otwarciu bram miasta. Ależ ty dzisiaj chrapałeś, przyjacielu. Mocny sen cię 
widocznie ucapił z wieczora. Pewnie znowu śniłeś o żarciu? Tobie tylko jadło w głowie. A 
ponadto wierzgasz przez sen, czego bardzo nie lubię.
       I mędrzec bucharski z grymasem potarł boleją ce miejsce.
       Kiedy wierny towarzysz Nasreddinowych wędrówek dźwigną ł się wreszcie na nogi, 
mędrzec dosiadł go i poganiają c piętami ruszył na kłapouchu w kierunku wyznaczonym przez 
tykę najwyższego minaretu Buchary.
       
*
       
       Wierzchowiec arabski dwie mile rą czym pędem przemknie, wielbłą d krokiem powolnym 
noc i dzień iść będzie. A więc i ty, człowieku rozważny, zastanów się bez pośpiechu nad 
rozwią zaniem, które dojrzało pod czaszką  Hodży Nasreddina, najmą drzejszego z mą drych na 
tym świecie.
       
       

WYJAśNIENIE NIEZWYK£YCH PRZYGÓD HOD¯Y NASREDDINA
(do których należy zaglą dać tylko w ostateczności)
       

       POD KARAGACZEM
       Opowieść pierwsza
       
       W jaki sposób można zmusić nieuczciwego piekarza Muchtara Hamidułłę, aby z własnej 
woli położył skradzione perły z powrotem pod drzewo?
       Co Hodża Nasreddin mógł poradzić sędziwemu tkaczowi, aby odzyskał mają tek?
       Czytelnicy zwrócili zapewne uwagę na słowa bucharskiego mędrca skierowane do 
okradzionego tkacza: “Przedstawisz mnie jako zamożnego kupca, a ja pożyczę ci perły, 
których nie posiadam".                                   
       Plan Hodży polegał na wykorzystaniu ujemnych cech charakteru piekarza Hamidułły.
       Pamiętacie? Na wą tpliwości tkacza, że Hamidułła może nie uwierzyć jego słowom, Hodża 
odpowiedział: “Uwierzy. Bez obawy. Uwierzy na pewno. Chciwość zaślepia jednako. Władcę i 
piekarza".
       A oto plan Hodży.
       Sędziwy tkacz powinien pójść do Hamidułły i - nie zdradzają c się, że wie już o kradzieży - 
oświadczyć mu w zaufaniu, że od zamożnego kupca przybyłego z bardzo daleka otrzymał 
drugi woreczek pereł, które także zamierza ukryć w schowku pod drzewem.
       Chytrus Hamidułła z pewnością  będzie chciał wykorzystać nadarzają cą  się okazję, aby 

background image

przywłaszczyć sobie również i te perły. Co w tym celu zrobi? Naturalnie odniesie czym prędzej 
skradzione klejnoty z powrotem pod drzewo, ażeby starzec nie zorientował się za wcześnie w 
jego zamiarach, a potem, kiedy tkacz dołoży tam nowe perły, przyjdzie nocą  i zabierze je 
wszystkie razem.
       Oczywiście zaślepiony przez swą  zachłanność chytrus nie domyśli się podstępu. Nie wie, 
że Hodża Nasreddin i tkacz tylko czekali, aby położył skradzione perły z powrotem pod 
drzewo. Zamiast dołożyć tam drugi woreczek z perłami (których przecież nie posiadali), odbiorą  
własność karawanbaszy pozostawioną  na przechowanie u tkacza.
       
       NAJLEPIEJ BYC CIERPLIWYM LISEM
       Opowieść druga
       
       “Fortel fortelem najlepiej się leczy" - powiedział Hodża Nasreddin. I dodał: “Uzbrojony w 
cierpliwość silniejszy jest od lwa  i lwicy, lecz nigdy od lisa. A zatem najlepiej być cierpliwym 
lisem".
       Co Hodża miał na myśli?
       Na podstęp wezyra należy odpowiedzieć nie gorszym podstępem. Bo nie było wą tpliwości,
że mirab mają cy do wyboru śnieg albo złoto, wypłaci nagrodę śniegiem. Ale co zrobi, gdy 
śniegu zabraknie?
       Hodża Nasreddin poradził Mirchalimowi, aby uzbroił się w cierpliwość, aby był “cierpliwym 
lisem": nie szedł zimą  po nagrodę, lecz poczekał do lata, kiedy w kraju gorą cym o śnieg 
znacznie trudniej niż o złoto, i dopiero wtedy zgłosił się z pismem wezyra do miraba. Zgodnie z 
rozkazem (“wydać bezzwłocznie oddawcy tego pisma nagrodę w postaci dwudziestu sztuk 
złota albo trzydziestu pudów śniegu") mirab będzie musiał mu wypłacić należność złotymi 
monetami.
       
       O FATIMIE, KTÓRA ZDRADZI£A
       Opowieść trzecia
       
       Czterdzieści niewolnic stanęło do współzawodnictwa. Która z dziewczą t najlepiej utka 
linkę z psiej sierści?
       Wiadomo, że “każdego dnia stawały w szranki dwie niewolnice, przedkładają c Szatańskim 
Sędziom do oceny owoce swego trudu. Pokonana odpadała z dalszej konkurencji, a 
zwycięzczynię oczekiwało porównanie z inną  niewolnicą , zwycięzczynią  pary dnia 
następnego".                                          
       
       Pomyślcie.
       Jeśli każdego dnia odpadała z konkursu jedna z czterdziestu niewolnic, to aby wyłonić 
końcową  zwycięzczynię, musiało ich odpaść aż trzydzieści dziewięć. Tyle właśnie dni było 
potrzeba na rozstrzygnięcie konkursu. I tyle dni przebywał Hodża Nasreddin w Chiwie.
       
       PU£APKA SZEJKA PUKHTUNÓW 
       Opowieść czwarta
       
       Skoro zarówno w jednym, jak i w drugim jajku ukryte były ziarna czarnej fasoli, Hodża 
Nasreddin miał tylko wyjście następują ce: pozbyć się jednego jajka z tacy tak, aby nikt nie 
mógł zajrzeć do środka i sprawdzić, co zawiera.
       Pamiętacie słowa Hodży: “Głód zaostrzył bieg myśli, podsuną ł rozwią zanie" i dalej: 
“Musiałem więc sięgną ć po pierwsze z brzegu jajko".
       Domyślacie się już, jak postą pił Hodża?
       Naturalnie. Sięgną ł po pierwsze z brzegu jajko ugotowane na twardo i wsadził je w usta. 
Zanim szejk zorientował się, o co mędrcowi chodziło, Hodża Nasreddin jajko pogryzł i 
przełkną ł.
       Teraz wystarczyło otworzyć jajko leżą ce na tacy, aby przekonać się, jakiego koloru fasolę 
zawiera. Jeśli czarną , to musiałoby oznaczać, że mędrzec bucharski wybrał (zgodnie ze 
słowami szejka: “Jajko dotknięte przez ciebie będzie jajkiem wybranym") fasolę czerwoną , 
przynoszą cą  wolność. A o to wszakże Hodży Nasreddinowi chodziło.
       

background image

       NA POLOWANIU 
       Opowieść pią ta
       
       Przypomnijmy zagadkową  sytuację. Wielki sknera Fajzułła Sarsanbaj toną ł w aryku. 
Ludzie pragnęli go wyłowić. Bezskutecznie.
       “Daj rękę. No, dawajże rękę, póki jeszcze pora - wołali trzej miłosierni, chcą c go uratować. 
Na próżno. Dusigrosz i chytrus, który nigdy nikomu niczego darmo nie dał, nawet w takiej 
chwili nie potrafił przełamać swej natury".
       Tymczasem podbiegł Hodża Nasreddin. “Wrzasną ł jedno tylko słowo, a oto Sarsanbaj 
wycią gną ł rękę i natychmiast kurczowo ucapił koniec kija". Był uratowany.                   
       Czy domyślacie się, co krzykną ł mędrzec bucharski do kupca? Hodża, który jak mało kto 
znał duszę chytrusa i sknery, zawołał nie jak inni d a j, lecz  m a s z.
       Zachłanny kupiec zgodnie ze swoją  naturą  musiał na to słowo zareagować odpowiednio. I 
zareagował.
       
       CENA STRACHU
       Opowieść szósta
       
       W jaki sposób da się skrócić karę dożywotniego więzienia o połowę? Wydaje się to 
zupełnie niemożliwe. A przecież “do jednej doby można określić ewentualność popełnionego 
błędu"- powiedział Hodża Nasreddin.
       Mędrzec radził postą pić następują co:
       Ponieważ Sabir - syn stajennego Abdurachmana - przesiedział już półtora roku w lochach 
więziennych, na następne półtora roku należało go wypuścić na wolność. A po upływie tego 
czasu jedną  dobę powinien spędzać na wolności, zaś drugą  w niewielkiej suchej celi zindana.
       
       BEZ ZIARNA SZACUNKU 
       Opowieść siódma
       
       Tajemnica niezwykłego wieku dziadka Abdułły nie była wcale taka trudna do ujawnienia. 
Wystarczyło jedynie odrobinę pomyśleć, aby stwierdzić, że kryła się ona w... nieporozumieniu.
       Ojca ma się jednego, ale dziadków ma się przecież dwóch. Abdułła przez caluteńki czas 
myślał o dziadku ze strony matki, natomiast starcy o dziadku ze strony ojca. I oto cały sekret 
łamigłówki,
       
       
       
       POKRZY¯OWANA ZEMSTA
       Opowieść ósma
       
       Zwróciliście zapewne uwagę na słowa Hodży Nasreddina skierowane do władcy: 
“Obiecałem powrócić do domu, zanim jutrzejsze słońce wdrapie się na najwyższy punkt nieba, 
a moja małżonka nie lubi, gdy cokolwiek zatrzyma mnie trochę dłużej w mieście". A przecież z 
zakończenia opowieści wynikało coś wręcz przeciwnego. Hodża “do domu nie miał co 
spieszyć, uprzedził wszakże małżonkę, ukochaną  Guldżachon, że w mieście będzie musiał 
przetrawić tydzień".
       Dlaczego więc w pałacu udawał, że się bardzo spieszy, skoro w rzeczywistości miał 
mnóstwo czasu?
       Oczywiście po to, aby móc zagrać w szachy obydwie partie naraz. Innego wyjścia nie 
miał.
       Wiedzą c, że w umiejętnościach szachowych ustępuje znacznie obydwu cudzoziemskim 
mistrzom, Hodża Nasreddin posłużył się fortelem. Postą pił w taki oto sposób.
       Najpierw poczekał, aż swe pierwsze posunięcie na szachownicy wykona Arab. Pokiwał 
głową  niby to zastanawiają c się nad talentem przeciwnika, po czym podszedł do drugiego 
stolika i ten sam ruch wykonał swoją  figurą . Tu poczekał na odpowiedź Persa, a następnie 
powrócił do pierwszej szachownicy i ruch ten powtórzył już jako swój własny. Tym sposobem 
Hodża Nasreddin wcale nie grał z mistrzami, lecz tylko pośredniczył w meczu Persa z Arabem.
Jego rola ograniczała się jedynie do spacerów od szachownicy do szachownicy i przestawiania 

background image

figur zgodnie z ruchami wykonywanymi przez Karima z Bagdadu i Abdullacha z Egiptu.
       
       D£UGA RęKA  FA£SZERZA
       Opowieść dziewią ta
       
       Hodża Nasreddin ujawnił woreczek z fałszywymi monetami korzystają c zaledwie jeden raz 
z wagi. W jaki sposób dokonał rzeczy pozornie niemożliwej?
       Najpierw przypomnijmy dwa istotne fragmenty z opowieści. Pierwszy: “Mędrzec skierował 
swe kroki w stronę sakw leżą cych u stóp władcy, a następnie rzucił na wagę monety 
Madazimbeka. Zważył je". A teraz drugi: “Hodża Nasreddin zawrócił do dwudziestu sakw 
leżą cych szeregiem na ziemi. Zastanowił się przez moment, po czym dźwigną ł jedną ".
       Z pierwszego fragmentu można się domyślić, że mędrzec bucharski nie ważył woreczków, 
lecz monety luzem, z drugiego zaś, że owe dwadzieścia sakw leżało w jednym szeregu. To 
bardzo istotne spostrzeżenie. Bo oto co zrobił Hodża.
       Z pierwszego woreczka wyją ł jedną  monetę, z drugiego dwie, z trzeciego trzy, z czwartego 
cztery i tak postępował dalej, aż do dziewiętnastego, z którego wyją ł dziewiętnaście monet. Z 
dwudziestego nie wyją ł już nic. Następnie wszystkie te monety (a nietrudno obliczyć, że było 
ich tam 190) wsypał na szalę i dokładnie  zważył,                                                       
       Z tekstu opowieści wynikało również, że ,,moneta prawdziwa” ważyła czterdzieści 
gramów, zaś pozłacany krą żek Alego tylko “trzydzieści pięć". O pięć gramów mniej. Dalej 
sprawa była już , niesłychanie prosta. 190 monet powinno ważyć 7600 g. Wielokrotność pięciu 
gramów, jakich zabrakło do tej wagi, wskazywała na , kolejność woreczka w szeregu (przy 
braku dziesięciu gramów do  7600 g fałszywe monety musiały znajdować się w drugim 
woreczku, przy braku piętnastu gramów powinny leżeć w sakwie trzeciej, przy braku 
dwudziestu powinny być w czwartej itd., itd.).. Jeśli okazałoby się, że monety na szali ważą  
akurat 7600 g, to oczywiście musiałoby znaczyć, iż fałszywe monety znajdują  się w 
dwudziestym woreczku, z którego Hodża drachm nie wyjmował.
       
       ROZBÓJNICY 
       Opowieść dziesią ta
       
       Tego rodzaju zadania najłatwiej jest rozwią zywać metodą  równań z jedną  niewiadomą .
       Rozpatrzmy po kolei, co wiemy, a czego nie wiemy o rozbójnikach.
       
       Przede wszystkim nie wiemy, ilu rozbójników liczyła cała szajka (oznaczamy więc 
niewiadomą  znakiem x).
       Wiemy natomiast, że rozbójnicy złożyli się po 30 drachm (czyli 30x), po czym powinni 
dołożyć jeszcze dodatkowo 45 monet dla więziennego strażnika. I tym sposobem 
otrzymaliśmy jedną  stronę równania:
       30x + 45
       Z dalszej części relacji pastucha Madamina wiemy, że rozbójnicy złożyli się jeszcze po 
10 drachm (a więc każdy dał po 40 drachm), ale wtedy pozostało im trochę pieniędzy, które 
ukryli w skalnej szczelinie, a które czaban wydostał ze schowka i przyniósł na dwór 
bucharskiego władcy, jako dowód, że wszystko to, co mówił, jest szczerą  prawdą  (w sakiewce, 
którą  złożył u stóp emira, znajdowało się 40 monet). Tak więc otrzymaliśmy drugą  część 
równania:
       40x - 40
       A zatem całe równanie powinno wyglą dać następują co:
       30x + 45 = 40x - 40
       45 + 40 = 40x - 30x
       85 = 10x
       8,5 = x
       Przyznacie, wynik zaskakują cy: szajka liczyła sobie ośmiu oraz połowę rozbójnika. I 
jakby nie układać tego równania, cią gle wychodzi ten sam rezultat. A to przecież nonsens.
       Oczywiście Hodża Nasreddin szybko domyślił się, gdzie tkwił błą d. Bardziej 
spostrzegawczy czytelnicy pewnie już także zorientowali się, o co chodziło w zagadce.
       Przypomnijmy sobie fragment opowieści, w którym pastuch Madamin tłumaczył, dlaczego 
udał się na poszukiwanie leczniczych ziół. Mówił wówczas: “Gdyby udało mi się zebrać je w 

background image

odpowiedniej ilości, a potem spieniężyć na bazarze, mógłbym zwrócić dług kupcowi, 
Tatarzynowi Ibrachimowi Rizakuli, ratują c się przed uwięzieniem. Wiedz bowiem, o szlachetny, 
iż wiosną  pożyczyłem od czcigodnego Ibrachima pięć drachm, za co wynają łem pastwisko w 
pobliżu karawanseraju, niestety, słońce zniszczyło trawę, a wraz z nią  i moje nadzieje na 
poprawę losu".
       Natomiast Hodża Nasreddin kończą c rozmowę przed tronem wypowiedział 
charakterystyczne, wiele mówią ce zdanie: “Teraz chciałbym oddalić się z czabanem, który jest 
mi winien sowity poczęstunek i jedno wyjaśnienie".
        Nietrudno domyślić się, na czym to wyjaśnienie polegało. Oczywiście mędrzec odgadł od 
razu, że czaban po znalezieniu sakiewki ze zbójeckimi monetami zabrał z niej pięć drachm, 
aby spłacić dług Tatarzynowi, zaś pozostałe oddał emirowi.
       Jeśli teraz zamiast 40 drachm zastosujecie w równaniu 45 monet, przekonacie się bez 
trudu, że działają ca na wolności banda składała się z dziewięciu rozbójników.
       
       U BRAM PER£Y WSCHODU 
       Opowieść jedenasta
       
       Z rozmowy Hodży Nasreddina z grubym wielmożą  Abduchałykbajem wynikało, że 
“wielbłą d turkmeński utoną ł nie od ciężaru dźwiganych pakunków, lecz od własnego". Potem 
mędrzec, chcą c ratować córkę biedaka, który za wielbłą da wpłacił zaledwie czwartą  część 
wartości, oświadczył bogaczowi, który za wielbłą da zapłacił pozostałe trzy czwarte ceny 
zwierzęcia: ,,Każdy człowiek rozumny i biegły w naukach bez wahania osą dzi, że w podobnej 
sytuacji nie biedak tobie, lecz ty jemu powinieneś zwrócić część, jaką  wpłacił za wielbłą da. 
Tego wymaga prawo i sprawiedliwość.
       Po czym zwięźle wyjaśnił zgromadzonym, dlaczego owo nieoczekiwane rozstrzygnięcie 
uważa za prawidłowe".
       Spróbujcie pójść śladami jego rozumowania.
       Bogacz zapłacił za wielbłą da 3/4 ceny, natomiast biedak tylko 1/4. A więc część wielbłą da
należą ca do bogacza była trzy razy większa - i naturalnie trzy razy cięższa - od części, której 
właścicielem był biedak.
       W takim razie należało postawić pytanie: czyja część przeważyła i pocią gnęła wielbłą da 
na dno? Oczywiście ta cięższa wcią gnęła lżejszą . I właśnie dlatego Hodża Nasreddin osą dził, 
iż właściciel części cięższej, która bardziej zawiniła, powinien wyrównać stratę właścicielowi 
części lżejszej.
       
       CUDOWNA BIBI-CHANYM
       Opowieść dwunasta
       
       Jak obliczyć, ile mil przebył opiekun haremu jeżdżą c na swym wielbłą dzie nieustannie od 
orszaku Bibi-Chanym do orszaku Timura i z powrotem, aż do momentu, w którym obydwa 
orszaki spotkały się?
       Dla uważnych czytelników sprawa była dość prosta.
       Z tekstu opowieści wynikało, że “tuż przed zapadnięciem kurtyny zmierzchu Bibi-Chanym 
wraz z dworem wyjechała naprzeciw swemu panu i... przeznaczeniu". W tym samym czasie 
także i główny opiekun haremu wyruszył na trasę.
       A kiedy nastą piło spotkanie orszaków? I na to pytanie odpowiedź można znaleźć w 
tekście. Nieco dalej mówiło się przecież, że ,,nazajutrz, tuż przed zapadnięciem ponownego 
zmierzchu, obydwa orszaki zbliżyły się do siebie".
       Z porównania obydwu fragmentów płynie wniosek, iż zarówno orszaki, jak i opiekun żon 
emirowych jechali od zmierzchu do zmierzchu, a zatem dobę, czyli dwadzieścia cztery 
godziny. Wiadomo również, że “dziesięć mil w cią gu godziny potrafi przebiec jego wielbłą d". A 
biegł równym tempem przez całą  dobę. Pokonał więc odległość 240 mil.
       Ponieważ obydwa orszaki spotkały się pośrodku drogi, Bibi-Chanym przejechała około 
140-150 mil, zaś główny opiekun haremu przebył w tym czasie drogę o 90-100 mil dłuższą .
       
       SAMARKANDZKIE WYśCIGI 
       Opowieść trzynasta
       

background image

       Przede wszystkim przypomnijmy sobie cudaczne warunki obowią zują ce w wyścigach 
wielbłą dów. Wielmoża Kamalbek “wyznaczył nagrodę nie temu, kto pierwszy przybędzie na 
linię mety, lecz temu, czyj wielbłą d osią gnie ją  ostatni. Drugą  i trzecią  nagrodę, tej samej 
wysokości co i pierwsza, otrzymują  właściciele zwierzęcia przedostatniego i drugiego w 
wyścigach. Jedynie właściciel pierwszego, najszybszego wielbłą da nie dostanie za swój 
wysiłek nic, nawet marnego miedziaka. Nikomu przeto nie opłaci się być pierwszym na mecie".
       Z tekstu wynika jasno, że nagrodę otrzymują  właściciele garbonośnych zwierzą t, a nie 
poganiacze, którzy je tylko dosiadają . Potwierdził to również Madrasuł zastanawiają cy się 
głośno “jaki sposób znaleźć na przyspieszenie wielbłą dziego galopu wbrew interesom 
właścicieli zwierzą t? Poganiacze nie sprzeciwią  się wszakże poleceniom swych panów".          
       Co więc mógł uczynić Hodża Nasreddin, chcą c przyspieszyć tempo wyścigów? 
Zastanówcie się jeszcze raz nad odpowiedzią , a dopiero potem przeczytajcie poniższe 
wyjaśnienie.
       Mędrzec bucharski namówił po prostu poganiaczy, aby poprzesiadali się w taki sposób, 
ażeby nikt z nich nie jechał na wielbłą dzie swego pana. Tylko wtedy mogło zależeć każdemu z 
poganiaczy, aby jak najszybciej znaleźć się na mecie. Właściciel zwierzęcia, które pierwsze 
dotarło do mety, nie otrzymywał nagrody, natomiast jeździec, który na nim jechał, umożliwiał 
wygranie nagrody wielbłą dowi swego pana, dosiadanemu przez kogoś innego. Rozwią zanie, 
trzeba przyznać, zaskakują ce i bardzo pomysłowe.
       
       NIEZWYK£Y FORTEL 
       Opowieść czternasta
       
       Mogłoby się zdawać, że tym razem Kamalbek zabezpieczył się dostatecznie przed 
pomysłami Hodży Nasreddina psują cymi mu zabawę. Kazał przecież ogłosić: “Kto w 
wyścigach wielbłą dów dosią dzie nie swojego wierzchowca, pozbawiony zostanie nagrody, a 
nadto czeka go sprawiedliwa chłosta z rą k miejskiego kata za oszustwo i krętactwo. Kara 
czterdziestu batogów będzie słuszną  zapłatą  za zamianę garbonośnego zwierzęcia. Taka sama
kara oczekuje sprawcę, który będzie nakłaniać jeźdźców do rozstania się z przeznaczonymi 
dla nich siodłami wielbłą dów".
       I aby nie było żadnych nieporozumień, dodał: “Za  ostatniego wielbłą da - a więc i 
zwycięzcę - tego się będzie uważać wierzchowca, który w momencie dotknięcia mety nie 
pozostawi między sobą  a startem w linii prostej nawet nogi drugiego zwierzęcia, a tylko pustą  
przestrzeń".
       Właśnie to ostatnie zdanie podsunęło mędrcowi bucharskiemu nowy pomysł, który 
pozwolił po raz drugi przyspieszyć tempo wielbłą dzich wyścigów. Na czym ten pomysł polegał?
       Najpierw przypomnijmy sobie trasę wyścigu: “Pod ścianą  medresy Szir-dor, gdzie stoi 
wielmożny Kamalbek, będzie miejsce startu, a tam, w głębi owej prostej uliczki, gdzie widać 
zawieszoną  na drą gu szkarłatną  chustę, będzie meta".
       A jak wyglą dał począ tek wyścigów? “Jeźdźcy ruszyli z miejsca pełnym galopem, aż 
zadudniła ziemia. Wznoszą c zasłonę kurzu zniknęli w bocznej uliczce".
       Trasa wyścigu przebiegała prostą  uliczką , natomiast jeźdźcy namówieni przez Hodżę 
Nasreddina zniknęli w bocznej uliczce. Czy to wam niczego nie mówi?
       A oto rozwią zanie zagadki. Poganiacze pomknęli ile sił w wielbłą dzich nogach bocznymi 
uliczkami tak, aby do mety dotrzeć od przeciwnej strony, z drugiego jej końca. Tym sposobem 
między zwycięzcą , który pierwszy dotknie mety, a miejscem startu w linii prostej nie będzie 
nawet “nogi drugiego zwierzęcia, a tylko pusta przestrzeń". O co właśnie Kamalbekowi 
chodziło.
       
       
       W KAMALBEKOWYCH LOCHACH 
       Opowieść piętnasta
       
       Tak, to wszystko prawda. Starożytni Grecy rzeczywiście wkładali zmarłym w usta po 
srebrnym obolu, aby mieli czym opłacić Charona, przewoźnika dusz przez rzekę Styks w 
państwie podziemnym.
       Miał także rację Hodża Nasreddin mówią c: “Zmarłych Greków istotnie było bardzo wielu, a 
więc i monet, gdyby je udało się znaleźć, byłaby ogromna liczba. Tysią ce kilogramów srebra 

background image

albo jeszcze więcej".
       Nieprzypadkowo mędrzec bucharski użył słów: “gdyby je udało się znaleźć". Wiedział 
przecież, że Charon nie mógł zebrać monet, po prostu dlatego, że istniał jedynie w wierzeniach 
starożytnych Greków. Zaś srebrne obole leżały pojedynczo - i pewnie leżą  do dziś - wraz ze 
szkieletami w różnych miejscach, gdzie je pochowano.
       
       SPADEK PO BABABAJU                          
       Opowieść szesnasta                                        
       
       Mą drzy ludzie już w starożytności wymyślili sposób podziału dowolnego skarbu na dwie 
jednakowe części przez samych zainteresowanych. Z metody tej skorzystał właśnie Hodża 
Nasreddin. I podpowiedział bliźniakom, co mają  zrobić po opuszczeniu beczek z wodą . 
Pierwszy z bliźniaków (obojętnie który) powinien podzielić perły na dwie według niego 
identyczne części, natomiast wybór jednej z nich powinien należeć do drugiego bliźniaka. W 
ten sposób obydwaj będą  przekonani, że nikt z nich nie został skrzywdzony.                            
.
       SPOTKANIE Z OMIRBEKIEM                             
       Opowieść siedemnasta                                    
       
       Ile miskalów ważył sazan pochwycony niegdyś przez Hodżę Nasreddina?
       Z treści opowiadania wynikało, że jego “ogon ważył równiuteńkie dwieście miskalów, zaś 
głowa ważyła tyle, ile ogon i połowa tułowia, natomiast tułów odpowiadał ciężarowi głowy i 
ogona".
       Spróbujmy sobie te dane uporzą dkować:
       O (ogon) = 200 miskalów
       G (głowa) = 200 + 1/2 T (tułowia)                          
       T (tułów) = 200 + 1/2 T oraz 200                            
       czyli że
       T (tułów) = 400 + 1/2 T.
       Jeśli tułów = 400 + 1/2 tułowia, to oczywiście musi znaczyć, że i druga połowa tułowia 
waży 400, a w takim razie cały tułów waży 800 miskalów.
       I dalej:
       Ogon = 200, tułów = 800, zaś głowa = 200 + 400. Cały sazan ważył więc: 200 + 800 + 
600 = 1600 miskalów.
       Omirbek na pytanie mędrca odpowiedział trochę sprytniej: “Sazan ważył cztery ogony i 
tułów" (4 X 200 + 800 = 1600). I to oczywiście również było prawdą .
       
       W KARAWANSERAJU ALIMD¯ANA
       Opowieść osiemnasta
       
       W jaki sposób przekonać sędziego, która z wielbłą dzic jest matką  małego? Co wymyślił 
Hodża Nasreddin, aby udowodnić prawdę?
       Zanim odpowiemy na pytanie, spróbujmy jeszcze raz przeczytać uważnie słowa wielkiego 
mędrca, który mówił: “Rano pójdziemy do sędziego prosić, aby wraz z Ibrachimem Achrarem, 
pastuchem Dżawłanem i kilkoma świadkami udał się nad rzekę. Nad kanał odprowadzają cy 
wodę z Kaszka-darii przywiedziemy również obydwie wielbłą dzice i małego nicponia. Jeśli 
malec nie potrafi wskazać świadkom własnej rodzicielki, uczynimy próbę odwrotną ".
       Nieprzypadkowo Hodża Nasreddin wspomniał o spacerze nad rzekę. Chodziło mu bowiem 
o to, aby przy świadkach przewieźć małe wielbłą dzią tko na drugi brzeg, i tam przez pewien 
czas pozostawić samo. Osamotniony malec na pewno zacznie biegać niespokojnie wzdłuż 
brzegu, zacznie skarżyć się, beczeć rozpaczliwie. A samica, która pierwsza rzuci się do wody, 
aby przyjść dziecku z pomocą , z pewnością  okaże się jego rodzoną  matką .
       
       O ACHUNDZIE NADZIEWANYM SKRUPU£AMI
       Opowieść dziewiętnastu
       
       Co doradził Hodża Nasreddin Zufarowi Zarifdżanowi, oskarżonemu o wydanie srebra 
Rasułbekowi niezgodnie z zawartą  umową  i złożoną  przysięgą ?

background image

       Spróbujmy prześledzić raz jeszcze słowa bucharskiego mędrca,  gdyż w nich znajduje się 
odpowiedź na pytanie gnębią ce czytelników opowieści.                                              
       “Zgódź się na zwrot monet wziętych na przechowanie od dwóch niegodnych kupczyków" - 
zaproponował najpierw Hodża Nasreddin. A kiedy achund tłumaczył, że nie ma już pieniędzy 
Nazarbaja, bo oddał je wcześniej podstępnemu Rasułbekowi, mędrzec uzupełnił: “Nie 
powiedziałem, Zufarze, abyś zwracał pienią dze po raz wtóry. Powiedziałem tylko, żebyś się 
zgodził. A to jest różnica".
       Zaś nieco dalej w tekście można było przeczytać: “Wyjście z pułapki zastawionej na 
nieszczęśnika przez los przewrotny było genialnie proste i co ważniejsze, absolutnie zgodne z 
warunkami umowy zawartej z Rasułbekiem i Nazarbajem. Zufar Zarifdżan poją ł, iż ocalił głowę i 
honor".
       Przypomnijmy w takim razie warunki tej umowy. Zgodnie ze słowami achunda: “Ponieważ 
kupczykowie nie darzyli się zaufaniem, uzgodniliśmy, że pienią dze zwrócę im tylko wtedy, gdy 
przybędą  po nie razem, obydwaj jednocześnie".
       Teraz już chyba nietrudno domyślić się, że Hodża Nasreddin poradził achundowi, aby 
oświadczył, kiedy stanie przed sędzią , iż nadal ma zamiar postępować zgodnie z przysięgą  i 
dokumentem podpisanym przez niego oraz Rasułbeka i Nazarbaja. Wyda im pienią dze, gdy 
przybędą  po nie razem, we dwóch. Nie ma natomiast powodu, aby wypłacać tańgi tylko 
Nazarbajowi, skoro  wbrew umowie przyszedł w pojedynkę.                        
       
       PRAWDZIWE  DZIEJE  ABDU£AZ I S - CHANA
       Opowieść dwudziesta
       
       Komu z czytelników udało się samodzielnie rozwią zać problem tkwią cy w opowieści 
szesnastej (w której dwóch bliźniaków z własnej woli podzieliło skarb na dwie jednakowe 
części), ten z pewnością  teraz będzie mieć nieco ułatwione zadanie.
       Przypomnijmy, o co tym razem chodziło.
       Przed trzema zbrodniczymi mułłami staną ł problem: “W jaki sposób podzielić pomiędzy 
trzech mężczyzn szkatułę szlachetnych kamieni oraz worek monet i szczerozłotych 
drobiazgów o różnej wartości?
       Do sędziego udać się przecież nie mogli. Nie chcieli, aby ktokolwiek poza nimi poznał 
krwawą  tajemnicę. A podzielić sprawiedliwie łupu między siebie zbójnicy nie potrafili. 
Oczywiście próbowali nieraz. Jednakże każdy chciał dzielić po swojemu i nic z tego nie 
wyszło".
       A mogłoby się udać, gdyby potrafili myśleć jak Hodża Nasreddin. Na szczęście nie 
potrafili. A mędrzec bucharski udoskonalił podział skarbu z dwóch na trzy części w sposób 
następują cy.
       Pierwszy wspólnik dzieli skarb na trzy równe części. Drugi natomiast wprowadza korektę, 
jeśli nie jest zadowolony z podziału przez pierwszego, tu dodaje troszeczkę, tam zaś odejmuje.
Następnie do skarbu zbliża się trzeci ze wspólników i wybiera dla siebie, którą  część zechce. 
Po nim bierze swój udział pierwszy wspólnik, a na końcu ostatnią  część bierze wspólnik drugi, 
ten, który przeprowadzał korektę. Tym sposobem wszyscy trzej powinni być zadowoleni.